Archer Jeffrey Czy powiemy pani prezydent

Jeffrey Archer

Czy powiemy pani prezydent?

Przełożył Stefan Wilkosz

Wydanie II zmienione


Książka ta została napisana w 1976 roku, a jej treść miała się rozgrywać w pięć lat później, przy czym centralną postacią, dokoła której obraca się intryga powieści, miał być Edward Kennedy - według powszechnej opinii najprawdopodobniejszy kandydat na następnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, zwycięzca wyborów z 1980 roku. Przewidywania te nie sprawdziły się, toteż tłumacząc książkę w 1982 roku uaktualniłem ją, dokonując licznych zmian. Uzyskałem na to zgodę autora, który bardzo zainteresował się wprowadzanymi przeze mnie zmianami. Zainteresowanie to wydało owoce. Jeffrey Archer wydał obecnie bardzo poważnie zmienioną książkę. Jej akcja toczy się w ostatnim dziesięcioleciu naszego wieku. Zamiast Edwarda Kennedy, który odszedł w polityczną niepamięć, prezydentem Ameryki po raz pierwszy w jej historii zostaje kobieta. I to Polka - Florentyna Kane, córka polskich emigrantów Abla i Zofii Rosnowskich, bohaterów poprzednich powieści tego samego autora pt. “Kain i Abel” oraz “Marnotrawna córka”.

S. W.


20 stycznia, wtorek po południu

godz. 12:26


- Ja, Florentyna Kane przysięgam uroczyście...

- Ja, Florentyna Kane przysięgam uroczyście...

...że będę sumiennie sprawowała urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych...

- Że będę sumiennie sprawowała urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych...

...i w najlepszej wierze pilnowała, strzegła i broniła konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi dopomóż Bóg.

- I w najlepszej wierze pilnowała, strzegła i broniła konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi dopomóż Bóg.

Z ręką spoczywającą na siedemnastowiecznej Biblii, czterdziesty trzeci prezydent - kobieta uśmiechnęła się do pierwszego dżentelmena kraju. Był to koniec jednej batalii i początek następnej. Florentyna Kane wiedziała, jak walczyć. Zaczęło się od jej wyboru do Kongresu, następnie do Senatu, wreszcie, po czterech latach, została - jako pierwsza kobieta - prezydentem Stanów Zjednoczonych. Po ostrej kampanii w przedwyborach czerwcowych udało jej się niewielką większością pokonać na Narodowej Konwencji Partii Demokratycznej senatora Ralpha Brooksa, ale dopiero w piątym głosowaniu. W listopadzie wygrała jeszcze cięższą batalię z kandydatem republikańskim, byłym kongresmenem z Nowego Jorku. Florentyna Kane została wybrana prezydentem większością 105.000 głosów, czyli jednego procenta głosujących. Było to zwycięstwo wyborcze o najmniejszej różnicy głosów w historii Stanów Zjednoczonych, mniejszej nawet niż ta, którą uzyskał John Kennedy w 1960, zwyciężając Richarda Nixona większością 118.000 głosów.

Kiedy umilkły oklaski, pani prezydent odczekała, by przebrzmiały dźwięki dwudziestu jeden salw honorowych, odchrząknęła, spojrzała na tłum składający się z pięćdziesięciu tysięcy obywateli zebranych na placu przed Kapitolem i pomyślała, że jeszcze dwieście milionów widzów patrzy na nią na ekranach telewizorów. Dzisiaj nikomu nie były potrzebne koce i ciepłe płaszcze, które zazwyczaj towarzyszą tej uroczystości. Pogoda była wyjątkowo łagodna jak na koniec stycznia, a nabity ludźmi trawnik przed wschodnią fasadą Kapitolu, choć nieco podmiękły, nie był już pokryty bielą śniegu, który sypał w czasie Bożego Narodzenia.

- Panie wiceprezydencie Bradley, panie przewodniczący Sądu Najwyższego, panie prezydencie Carter, panie prezydencie Reagan, dostojni duchowni, obywatele!

Pierwszy dżentelmen rozpoznał słowa, które podpowiedział żonie, gdy układała swe przemówienie, uśmiechnął się i rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie.


Ten ich dzień rozpoczął się około szóstej trzydzieści rano. Nie spało im się dobrze tej nocy. Po wspaniałym koncercie wydanym na ich cześć, Florentyna Kane raz jeszcze przejrzała swoją mowę inauguracyjną, podkreśliła czerwonym flamastrem ważniejsze słowa i zrobiła kilka drobnych poprawek.

Florentyna wstała wcześnie i szybko nałożyła na siebie niebieską suknię. Przypięła do niej małą broszkę, prezent od Richarda, jej pierwszego męża, otrzymany tuż przed jego śmiercią.

Ilekroć nosiła tę broszkę, przypominała sobie dzień, kiedy Richard nie mógł polecieć samolotem z powodu strajku obsługi i wynajął samochód, by stać u boku żony, gdy ta wygłaszała przemówienie na zakończenie roku akademickiego w uniwersytecie Harvarda.

Jednakże Richard nie usłyszał tego przemówienia, które tygodnik “Newsweek” uznał za otwarcie kampanii prezydenckiej. Gdy Florentyna dojechała do szpitala, Richard już nie żył.

Wróciła znowu do rzeczywistości, do świata, w którym była najpotężniejszym z przywódców. Ale nie tak potężnym, by przywrócić Richarda do życia. Florentyna spojrzała w lustro. Poczuła wielką pewność siebie. Była już prezydentem od blisko dwóch lat, od chwili nagłej śmierci prezydenta Parkina. Historycy zdziwiliby się, gdyby im powiedziano, że dowiedziała się o śmierci swojego prezydenta w chwili, kiedy starała się trafić piłką golfową do odległego o półtora metra dołka. Grała przeciwko swemu najstarszemu przyjacielowi i przyszłemu mężowi, Edwardowi Winchester.

Gdy helikoptery zaczęły krążyć nad ich głowami, zatrzymali grę. Jedna z maszyn wylądowała. Wyskoczył z niej kapitan piechoty morskiej, zasalutował i powiedział: “Pani prezydent, prezydent nie żyje!” A teraz naród Ameryki potwierdził, że nadal pragnie mieć kobietę w Białym Domu. Po raz pierwszy w historii Stany Zjednoczone wybrały z pełną świadomością kobietę na najbardziej zaszczytny urząd w politycznym spektrum Ameryki. Florentyna spojrzała przez okno na szeroką, połyskującą w porannym słońcu rzekę Potomac.

Opuściła sypialnię i przeszła do prywatnej jadalni, gdzie jej mąż, Edward, rozmawiał z jej dziećmi Williamem i Annabelą. Ucałowała całą trójkę i zasiadła do śniadania.

Rozmawiali o przeszłości z rozbawieniem, o przyszłości z powagą i kiedy zegar uderzył ósmą, Florentyna opuściła rodzinę i poszła do Owalnego Gabinetu. W korytarzu czekał na nią już szef jej sztabu urzędniczego, ciemnowłosa Janet Brown.

- Dzień dobry, pani prezydent.

- Dzień dobry, Janet. Czy wszystko w porządku? - zapytała Florentyna z uśmiechem.

- Wydaje mi się, że tak.

- To dobrze. Więc mów mi, co mam dziś robić. Bądź spokojna. Będę jak zwykle wykonywała twoje instrukcje. Od czego zaczynamy.

- Nadeszło 842 telegramów i 2412 listów. Wszystkie mogą poczekać, z wyjątkiem depesz od szefów państw. Na te przygotuję odpowiedzi i przyniosę je o dwunastej.

- Postaw na nich dzisiejszą datę, to im się spodoba. Podpiszę je osobiście, jak tylko będą gotowe.

- Dobrze, pani prezydent. Tu jest rozkład dnia. Zaczyna pani o jedenastej od kawy z byłym prezydentem Reaganem i byłym prezydentem Carterem, potem pojedziecie państwo razem na ceremonię inauguracji. Po przysiędze jest obiad w Senacie, a następnie przyjmie pani inauguracyjną defiladę, przed Białym Domem.

Janet Brown podała Florentynie plik spiętych spinaczem kartek, tak jak to robiła co dzień od piętnastu lat, to znaczy od czasu kiedy zaczęła pracować dla Florentyny, gdy ta została wybrana do Kongresu. Zawierały one szczegółowy rozkład zajęć godzina po godzinie. Był dziś raczej krótszy niż zwykle. Florentyna przejrzała kartki i podziękowała swojemu szefowi sztabu. W drzwiach pojawił się Edward Winchester. Kiedy obróciła się w jego stronę, uśmiechnął się jak zwykle uśmiechem pełnym miłości i podziwu. Florentyna pomyślała, że nie żałuje impulsywnej decyzji poślubienia go, którą powzięła w tym niezwykłym dniu, gdy stojąc przy ostatnim dołku golfowego pola dowiedziała się o śmierci prezydenta Parkina. Była pewna, że Richard pochwaliłby tę decyzję.

- Będę pracowała nad papierami do jedenastej - powiedziała mu. Edward skinął głową i odszedł, by przygotować się do zadań nadchodzącego dnia.


Przed Białym Domem zebrał się już tłum gapiów.

- Wolałbym, żeby padało - mruknął H. Stuart Knight, szef Tajnej Służby, zwracając się do swego zastępcy. W jego życiu był to również jeden z najważniejszych dni. - Wiem, że większość tych ludzi jest zupełnie nieszkodliwa, ale mimo to ciarki chodzą mi po plecach!

Tłum liczył około sto pięćdziesiąt osób, przy czym pięćdziesiąt z nich należało do ekipy Knighta. Samochód policyjny, który zawsze jechał pięć minut przed prezydenckim, sprawdzał już dokładnie drogę do Białego Domu. Członkowie ochrony bacznie przyglądali się zebranym na tarasie grupom ciekawskich. Niektórzy z nich powiewali chorągiewkami. Przyszli tu, by móc opowiedzieć wnukom, że widzieli Florentynę Kane w dniu jej inauguracji na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

O 10:59 lokaj otworzył frontowe drzwi i z tłumu rozległy się radosne okrzyki.

Prezydent i jej małżonek pozdrowili uniesieniem ręki wpatrzonych w nich ludzi i tylko doświadczenie i instynkt zawodowy podpowiedziały im, że co najmniej pięćdziesiąt par oczu nie patrzy w ich stronę.

O godzinie 11:00 dwie czarne limuzyny zajechały bezszelestnie przed północne wejście do Białego Domu. Kompania honorowa sprezentowała broń przed dwoma byłymi prezydentami i ich żonami. Florentyna Kane stała na schodach, by ich powitać. Był to wyłączny przywilej przybywających w odwiedziny szefów państw. Prezydent poprowadziła gości do biblioteki na kawę z Edwardem, Williamem i Annabelą.

Starszy z byłych prezydentów marudził, że mu zdrowie nie dopisuje, ponieważ od ośmiu lat zdany jest na kuchnię swojej żony.

- Nie dotknęła patelni od wieków, ale idzie jej coraz lepiej. Na wszelki wypadek podarowałem jej książkę kucharską “New York Timesa”. Jest to chyba jedyna ich pozycja wydawnicza, w której mnie nie krytykują.

Florentyna uśmiechnęła się, choć z trudem trzymała nerwy na wodzy. Chciała, żeby ceremonia zaczęła się jak najszybciej, ale rozumiała, że dla obydwu eks-prezydentów znalezienie się znów w Białym Domu było przyjemną okazją. Toteż udawała, że słucha uważnie, układając twarz w uprzejmą maskę, co po przeszło dwudziestu latach życia politycznego przychodziło jej bez trudu.

- Pani prezydent - Florentyna musiała się błyskawicznie opanować po to, by nikt nie zauważył jej instynktownej reakcji na te słowa. - Jest minuta po dwunastej.

Florentyna spojrzała na swojego sekretarza prasowego, wstała z fotela i zaprowadziła eks-prezydentów i ich żony na schody Białego Domu. Orkiestra piechoty morskiej po raz ostatni zagrała im “Chwała Dowódcy”. O pierwszej zagra tę samą melodię po raz pierwszy, tym razem dla Florentyny.

Oficerowie ochrony zaprowadzili byłych prezydentów do pierwszego samochodu. Była to czarna, kuloodporna limuzyna o przezroczystym dachu. Przewodniczący Izby Reprezentantów, Jim Wright i przywódca większości Senatu, Robert Byrd, jako reprezentanci Kongresu, siedzieli już w drugim wozie. Bezpośrednio za tą limuzyną czekały dwa samochody wypełnione agentami Tajnej Służby. Florentyna i Edward wsiedli do piątego samochodu. Wiceprezydent Bradley z New Jersey i jego żona jechali w następnym.

Stuart Knight jeszcze raz wszystko sprawdził. Zespół jego ludzi urósł z pięćdziesięciu do setki. Za chwilę będzie liczył wraz z miejscową policją i kontyngentem FBI pięciuset ludzi. Jeżeli nie liczyć chłopców w CIA, pomyślał Knight ze złością. Ci nie poinformowali go oczywiście nawet, czy zjawią się, czy nie. A on nie zawsze potrafił odróżnić ich w tłumie. Przysłuchiwał się wiwatom gapiów, które w chwili, gdy prezydencka limuzyna ruszyła w drogę na Kapitol, doszły do zenitu.

Edward mówił coś do niej z uśmiechem, ale Florentyna była myślami daleko. Machinalnie pozdrawiała ludzi stojących wzdłuż Pennsylvania Avenue, ale w myślach powtarzała sobie raz jeszcze tekst przemówienia. Minęli świeżo odnowiony hotel Willard, siedem biurowych gmachów w budowie, nowe domy mieszkalne przypominające skalne osiedle indiańskie, nowe sklepy i restauracje, szerokie aleje spacerowe. Potem gmach J. Edgara Hoovera - siedzibę FBI, wbrew wysiłkom niektórych senatorów wciąż noszącą imię swojego pierwszego dyrektora. Jakże bardzo zmieniła się ta ulica w ciągu ostatnich piętnastu lat.

Kiedy zbliżali się do Kapitolu, Edward przerwał ciąg myśli Florentyny.

- Niech cię Bóg prowadzi, kochanie - powiedział. Uśmiechnęła się i ścisnęła mu rękę. Sześć limuzyn zatrzymało się.

Prezydent Kane weszła do Kapitolu. Edward pozostał na chwilę, aby podziękować kierowcy. Pasażerów innych samochodów otoczyli agenci Tajnej Służby, którzy prowadzili ich z osobna na zarezerwowane dla nich miejsce na platformie zbudowanej na stopniach Kapitolu. Tymczasem mistrz ceremonii przeprowadził Florentynę przez tunel do frontowego hallu. Po drodze żołnierze piechoty morskiej rozstawieni co dziesięć kroków oddawali jej honory. W hallu czekał już wiceprezydent Bradley. Florentyna zatrzymała się przy nim. Porozmawiali sobie przyjacielsko o niczym, nie słuchając wzajemnych odpowiedzi.

Uśmiechnięci byli prezydenci wyłonili się z tunelu. Po raz pierwszy chyba starszy z nich wyglądał na swoje lata, wydawało się, że włosy posiwiały mu w ciągu jednej nocy. Raz jeszcze uścisnęli ręce Florentyny. Tego dnia formalność ta czekała ich jeszcze siedem razy. Następnie mistrz ceremonii zaprowadził ich na platformę. Ludzie wstali ze swych miejsc i przez dobrą minutę wiwatowali na cześć nowego prezydenta i dwóch eks-prezydentów, którzy z kolei pozdrawiali tłum. Wreszcie wszyscy usiedli i w milczeniu czekali na początek inauguracyjnej ceremonii.


- Bracia Amerykanie! W chwili kiedy obejmuję ten urząd, sytuacja światowa stawia Stany Zjednoczone wobec licznych, groźnych problemów. W Afryce Południowej trwa bezlitosna wojna domowa między białymi i czarnymi. Na Bliskim Wschodzie zabliźniają się rany zeszłorocznej wojny, ale obie strony zamiast odbudowywać szkoły, szpitale i fermy, odnawiają swoje zapasy broni. Na granicach Chin i Indii oraz Rosji i Pakistanu trwa napięcie grożące konfliktem pomiędzy czterema najludniejszymi krajami świata. Ameryka Południowa opanowana jest albo przez skrajną prawicę, albo skrajną lewicę, ale żadna z tych formacji nie jest zdolna podnieść poziomu życia swych obywateli. Spośród pierwotnych sygnatariuszy Organizacji Paktu Północno-Atlantyckiego, dwa - Francja i Włochy - przygotowują się do wycofania z Paktu.

W 1949 roku prezydent Truman oświadczył, że Stany Zjednoczone gotowe są użyć całej swojej potęgi i wszelkich zasobów, aby bronić wolności wszędzie tam, gdzie może być zagrożona. Dzisiaj ktoś mógłby powiedzieć, że ta wielkoduszna oferta poniosła porażkę i że Ameryka była i jest za słaba, by wziąć na siebie ciężar prowadzenia świata. W obliczu powtarzających się kryzysów, każdy obywatel Ameryki ma prawo zapytać, po co ma się zajmować wydarzeniami tak od nas odległymi i dlaczego ma czuć się odpowiedzialny za obronę wolności poza obszarem Stanów Zjednoczonych.

Nie odpowiem na te wątpliwości własnymi słowami. “Człowiek nie jest wyspą - pisał John Donne przeszło trzysta lat temu. - Człowiek jest częścią kontynentu”. Stany Zjednoczone ciągną się od Atlantyku po Pacyfik i od Arktyki po równik. “Jestem częścią całej ludzkości; nie pytaj nigdy, komu bije dzwon; on bije tobie”.

Edwardowi podobała się ta część przemówienia, bo wyrażała jego własne myśli. Zastanawiał się jednak, czy słuchacze zareagują dziś z takim samym entuzjazmem, z jakim witali race krasomówcze Florentyny w przeszłości. Potężne brawa przelewające się burzliwą falą uspokoiły go. Jej magia wciąż działała.

- Stworzymy w naszym kraju służbę zdrowia, której pozazdrości nam cały wolny świat. Pozwoli ona wszystkim obywatelom korzystać w równym stopniu z najlepszej pomocy lekarskiej. Żaden Amerykanin nie może umrzeć dlatego, że nie stać go na ratowanie życia.

Wielu demokratów głosowało przeciwko Florentynie Kane, właśnie ze względu na jej stanowisko w sprawie ubezpieczeń zdrowotnych. Pewien stary siwy lekarz powiedział jej: Amerykanie muszą nauczyć się stać na własnych dwóch nogach. - Jak mogą stać, skoro już leżą martwym bykiem! - odpowiedziała Florentyna. - Niech nas Pan Bóg broni przed prezydentem-kobietą! - zareplikował doktor i poszedł głosować na republikanów.

- Ale główną platformą tej administracji będzie prawo i porządek. W tym celu mam zamiar przedstawić Kongresowi pakiet ustaw, który zablokuje sprzedaż broni palnej bez specjalnego zezwolenia.

Tym razem oklaski tłumu nie były już tak spontaniczne.

Florentyna podniosła głowę. - A więc, bracia Amerykanie, niechaj koniec tego stulecia stanie się okresem, w którym Stany Zjednoczone będą przewodzić światu pod względem sprawiedliwości i siły, troski i przedsiębiorczości, okresem, w którym wypowiedzą wojnę: chorobom, dyskryminacji, nędzy.

Florentyna usiadła. Jej słuchacze zerwali się jednocześnie na nogi.

Szesnastominutowe przemówienie przerywane było dziesięciokrotnie brawami. Ale kiedy nowy szef państwa odwróciła się od mikrofonu, oczy jej nie wodziły po twarzach słuchaczy. Spośród zebranych na platformie dygnitarzy zależało jej na jednej tylko osobie. Podeszła do swojego męża - pocałowała go w policzek i wzięła pod rękę. Energiczny mistrz ceremonii łagodnie sprowadził ich z platformy.

Sutart Knight nie lubił posunięć rujnujących ustalony porządek uroczystości. A dzisiaj nic nie przebiegało zgodnie z programem. Wszyscy spóźnią się na obiad o co najmniej trzydzieści minut.

Siedemdziesięciu sześciu gości powstało, kiedy pani prezydent weszła na salę. Byli to mężczyźni i kobiety, którzy przewodzili obecnie Partii Demokratycznej. Znajdowali się wśród nich także przywódcy z północnych stanów, którzy zdecydowali się poprzeć kandydata-kobietę. Brakowało tylko małej grupki tych, którzy popierali senatora Ralpha Brooksa.

Niektórzy spośród obecnych byli już członkami nowego gabinetu, a wszyscy odegrali jakąś rolę w powrocie Florentyny do Białego Domu.

Nie miała ona ani czasu, ani ochoty na obiad; wszyscy chcieli z nią natychmiast coś omówić. Menu zostało ułożone z jej ulubionych dań zaczynając od zupy z homara, rozbefu, a kończąc na specjalności szefa kuchni - mrożonego tortu czekoladowego w kształcie Białego Domu. Edward przyglądał się swojej żonie, która zignorowała leżący przed nią kawałek tortu przedstawiający Gabinet Owalny. “To dlatego nigdy nie musi przeprowadzać kuracji odchudzającej”, zauważyła Marian Edelman, która niespodziewanie została ministrem sprawiedliwości. Marian właśnie opowiadała Edwardowi o wielkim znaczeniu praw dziecka. Edward próbował słuchać, ale po chwili zrezygnował.

Kiedy ostatnia dłoń została uściśnięta i ostatni kawałek Białego Domu zniknął z talerzy, okazało się, że pani prezydent i jej ludzie spóźnieni są na inauguracyjną paradę już o trzy kwadranse. Kiedy wreszcie zjawili się na trybunie ustawionej przed Białym Domem, najszczęśliwszą grupą w dwustutysięcznym tłumie była prezydencka gwardia honorowa, która od przeszło godziny stała na baczność. Pani prezydent zajęła swoje miejsce i parada rozpoczęła się. Otworzyły ją stanowe oddziały wojskowe kroczące w takt marszów Sousy i pieśni “Boże, błogosław Amerykę”, wykonywanych przez orkiestrę Marynarki Wojennej. Żywe obrazy ze wszystkich stanów, przejeżdżające na platformach ciężarówek, urozmaicały pochód. Niektóre z nich, jak na przykład ten z Illinois, przedstawiały fragmenty z życia Florentny i podkreślały jej polskie pochodzenie. Dla niej była to uroczysta i poważna chwila. Jest to jedyny naród na świecie, myślała, który zechciałby powierzyć córce imigranta swój najwyższy urząd.

Kiedy trzygodzinny pochód zakończył się i ostatnia ciężarówka zniknęła z ulicy, Janet Brown, szef sztabu prezydenta, zapytała Florentynę, co zamierza robić w czasie, który pozostał do rozpoczęcia pierwszego Balu Inauguracyjnego.

- Podpiszę wszystkie nominacje rządowe, listy do szefów państw, żeby pozostawić na jutro czyste biurko - zabrzmiała natychmiastowa odpowiedź. - Tak będzie przez następne cztery lata.

Pani prezydent powróciła do Białego Domu. Kiedy zbliżyła się do południowego wejścia, orkiestra Marynarki Wojennej zagrała “Chwała Dowódcy”. Jeszcze w drodze do Owalnego Gabinetu Florentyna zdjęła płaszcz. Runęła na fotel stojący przed wielkim dębowym biurkiem o pokrytym skórą blacie. Rozejrzała się po pokoju. Wszystko zostało w nim urządzone według jej życzeń. Tuż za nią na ścianie wisiała fotografia Richarda i Williama grających w piłkę. Na biurku leżał przycisk z wyrytym na nim przytaczanym często przez Annabel cytatem z Bernarda Shawa: “Niektórzy ludzie widzą rzeczy takimi, jakimi są i pytają: dlaczego? Mnie marzą się rzeczy, których nigdy nie było, i pytam: dlaczego nie?”

Na lewo od fotela stał sztandar prezydencki, na prawo flaga Stanów Zjednoczonych. Na środku biurka stał model hotelu Bristol w Warszawie wykonany przez Williama, kiedy miał czternaście lat. Na kominku płonął ogień. Abraham Lincoln patrzył z portretu na nowo zaprzysiężoną panią prezydent, a za wykuszowym oknem zielony trawnik ciągnął się jak gigantyczny dywan aż po iglicę pomnika Waszyngtona. Florentyna uśmiechnęła się. Powróciłam do domu, pomyślała.

Po chwili sięgnęła po plik papierów i przebiegła oczami nazwiska osób, przyszłych członków jej gabinetu. Ponad trzydzieści nominacji. Podpisała każdą z nich zamaszyście. Ostatnią było powołanie Janet Brown na szefa sztabu personelu. Poleciła natychmiastowe odesłanie wszystkich nominacji do Kongresu. Sekretarz prasowy Florentyny zebrała więc papiery, które miały dyktować historię następnych czterech lat życia Ameryki i powiedziała: - Dziękuję, pani prezydent - po czym dodała: - Czym chciałaby się pani zająć teraz?

- Lincoln powiedział, że trzeba zawsze zaczynać od sprawy najważniejszej. Zajmijmy się więc projektem ustawy o kontroli nad sprzedażą i posiadaniem broni.

Sekretarz prasowy prezydenta wzdrygnęła się bezwiednie. Wiedziała dobrze, że w ciągu następnych dwóch lat walka w Kongresie będzie z pewnością równie ciężka i niebezpieczna jak wojna domowa, którą prowadził Lincoln. Tak wielu ludzi wciąż uważało, że posiadanie broni palnej jest ich świętym prawem. Modliła się tylko, żeby to wszystko nie skończyło się całkowitym rozłamem.



3 marca, czwartek

(dwa lata później)

godz 5:45 po południu


Nick Stames miał już ochotę pójść do domu. Siedział za biurkiem od siódmej rano, a teraz była piąta czterdzieści pięć po południu. Nie pamiętał nawet, czy jadł dziś obiad, czy nie. Jego żona, Norma, znowu będzie narzekała, że nigdy nie zjawia się w domu w porze kolacji, a kiedy przychodzi, to to, co ugotowała, jest prawie nie do jedzenia. Z trudem przypomniał sobie, kiedy udało mu się w ogóle zjeść całą kolację. Kiedy Nick wychodził do pracy o szóstej trzydzieści, Norma leżała w łóżku. Teraz, kiedy dzieci uczyły się już poza domem, jej jedynym zajęciem było przygotowanie kolacji dla męża. Nick znajdował się w sytuacji bez wyjścia. Gdyby był złym urzędnikiem, Norma też by narzekała. Ale na szczęście - odstukać - miał sukcesy w pracy. A kiedy jest się najmłodszym kierownikiem lokalnego oddziału FBI, bo w wieku zaledwie czterdziestu jeden lat - nie można utrzymać się na stanowisku wracając co wieczór punktualnie do domu na kolację. Poza tym Nick uwielbiał swoją pracę. Była jego jedyną kochanką i Norma powinna była ją błogosławić.

Już od dziewięciu lat Stames był szefem Waszyngtońskiego Biura FBI. Chociaż rozciągało opiekę nad najmniejszym obszarem kraju - okręg Kolumbia miał zaledwie 100 kilometrów kwadratowych powierzchni - było trzecim pod względem wielkości biurem Ameryki. W jego skład wchodziły 22 brygady - w tym dwanaście kryminalnych i dziesięć politycznych. Co tu gadać - był odpowiedzialny za porządek stolicy świata! Cóż dziwnego, że od czasu do czasu spóźniał się do domu. Ale dzisiejszego wieczoru chciał dołożyć specjalnych starań. Kiedy czas na to pozwala - uwielbiał żonę. Toteż postanowił właśnie dzisiaj - spróbować nie spóźnić się. Podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i połączył się z koordynatorem brygad kryminalnych, Grantem Nanna.

- Grant.

- Szefie?

- Idę do domu.

- Nie wiedziałem, że masz dom.

- Mam, tak samo jak ty.

Nick odłożył słuchawkę i przeczesał dłonią długie, ciemne włosy. Wyglądał bardziej na przestępcę z kryminalnego filmu niż na agenta FBI. Wszystko w nim było ciemne: ciemne oczy, ciemna skóra, ciemne włosy, a nawet ciemne ubranie i buty, jak przystało na dobrego agenta. W klapie marynarki nosił znaczek przedstawiający flagi Stanów Zjednoczonych i Grecji.

Przed kilku laty zaproponowano mu awans i przeniesienie na drugą stronę ulicy do Głównej Kwatery FBI na stanowisko jednego z jedenastu zastępców dyrektora. Ale nie odpowiadała mu rola zastępcy - więc odmówił. Ten awans oznaczałby przeprowadzkę z rudery do pałacu. Waszyngtońskie Biuro FBI mieściło się na trzecim, czwartym i siódmym piętrze, starego budynku Starej Poczty na Pennsylvania Avenue. Powinien był zostać zburzony przed co najmniej dwudziestu pięciu laty. Ale żona prezydenta Johnsona uznała go za narodowy zabytek. Pokoje tego gmachu były tak ciasne jak wagony kolejowe. Gdyby znajdował się w getcie murzyńskim, zostałby z pewnością przeznaczony na rozbiórkę.

Słońce kryło się za wysokimi budynkami miasta i gabinet Nicka powoli pogrążał się w ciemności. Podszedł do wyłącznika światła. “Oszczędzaj energię” sugerował nafosforyzowany napis przy wyłączniku. Ta rządowa inicjatywa świadczyła o tym, że dyrektorzy federalnego Urzędu Energetycznego zajmowali dwa piętra w tym samym ponurym budynku na Pennsylvania Avenue. Podobnie jak nieustanny ruch ubranych na ciemno pracowników obojga płci wskazywał na to, że mieści się tam Waszyngtońskie Biuro FBI.

Narodowa Fundacja Kultury i Sztuki od dawna planowała remont owego zabytkowego gmachu, by umieścić w nim sale wystaw i własne biura. Plany zostały wykonane, ale zabrakło funduszów. Centralny Urząd Kwatermistrzowski rozglądał się za nowymi siedzibami dla Federalnego Urzędu Energetyki i dla FBI. Ale na razie Stames prowadził swoją bardzo nowoczesną i ogromnie wyspecjalizowaną działalność w budynku, który był w gruncie rzeczy ruderą.

Nick podszedł do okna i spojrzał na nową siedzibę Głównej Kwatery FBI położoną po drugiej stronie ulicy. Był to potwornie brzydki architektoniczny olbrzym ukończony w 1976 roku, którego każda winda była większa od gabinetu Nicka. Ale on nie przejmował się tym. Doszedł już do osiemnastej grupy płacowej i tylko dyrektor zarabiał więcej od niego. Nie pozwoli się zakotwiczyć za biurkiem do samej emerytury, kiedy to dostanie na pożegnanie tradycyjną parę złotych spinek. Chciał mieć stały kontakt z agentami krążącymi po ulicach, zawsze trzymać rękę na pulsie Biura. Chciał pozostać do końca w Waszyngtońskim Biurze FBI. Wolał umrzeć stojąc, niż spędzić życie na siedząco.

Raz jeszcze chwycił słuchawkę.

- Julio, zaraz wychodzę do domu.

Julia Bayers spojrzała na zegarek.

- Tak jest, szefie.

Przechodząc przez jej pokój uśmiechnął się.

- Mussaka, ryż i żona. Nie mów nic Mafii.

Był jedną nogą za progiem, kiedy zadzwonił jego bezpośredni telefon. Wystarczyło zrobić jeszcze jeden krok i znaleźć się w drodze do domu. Ale Nick nie mógł się na to zdobyć. Julia wstała i jak zwykle Nick z uznaniem spojrzał na jej nogi. A bujne piersi niemal zasłaniały klawiaturę maszyny do pisania. Czy za uwiedzenie własnej sekretarki grozi kara więzienia? Przyrzekł sobie, że sprawdzi przepisy prawa federalnego w tej materii.

- Zostaw, Julio, sam odbiorę.

Wrócił do gabinetu i podniósł słuchawkę rozdzwonionego telefonu.

- Stames.

- Dobry wieczór. Tu porucznik Blake z policji miejskiej.

- Hej, Dave, winszuję awansu. Nie widziałem cię chyba od... - zawahał się - chyba od pięciu lat, co? Byłeś wtedy sierżantem. Jak się masz?

- Dziękuję, doskonale.

- A więc, poruczniku, polujesz teraz na grubą zwierzynę! Złapałeś pewnie czternastolatka, co ukradł paczkę gumy do żucia i potrzebna ci jest pomoc moich najlepszych agentów, żeby wykryć, gdzie przestępca ukrył łup?

Blake roześmiał się.

- Nie jest aż tak źle. W szpitalu Woodrowa Wilsona mamy faceta, który żąda rozmowy z szefem FBI. Przysięga, że ma mu coś bardzo ważnego do powiedzenia.

- Czy to jest któryś z naszych stałych informatorów?

- Nie.

- Jak się nazywa?

- Angelo Casefikis. - Blake przeliterował nazwisko.

- Masz jego rysopis?

- Nie. Rozmawiałem z nim tylko przez telefon. Nie chciał nic więcej powiedzieć, tylko tyle, że jeżeli FBI go nie wysłucha, to będą przykre konsekwencje dla całego kraju.

- Tak powiedział? Poczekaj chwilę. Sprawdzę to nazwisko. Może wariat?

Nick Stames nacisnął guzik i połączył się z dyżurującym urzędnikiem.

- Kto jest na służbie?

- Paul Fredericks, szefie.

- Paul, zajrzyj do pudła wariatów.

Pudłem wariatów” nazywano kolekcję białych fiszek, na których widniały nazwiska wszystkich ludzi lubiących telefonować do FBI w środku nocy z takimi na przykład informacjami: że Marsjanie wylądowali w ich ogródku albo że wykryli spisek CIA przeciwko całemu światu.

Agent nazwiskiem Fredericks odezwał się po chwili. Oświadczył, że ma przed sobą pudło wariatów.

- Już jestem, sir. O jakie nazwisko chodzi?

- Angelo Casefikis.

- Znowu jakiś zwariowany Grek - mruknął Fredericks. - Z tymi cudzoziemcami nigdy nie wiadomo...

- Grecy nie są cudzoziemcami - warknął Stames. Jego własne nazwisko, zanim zostało skrócone, brzmiało Stamatakis. Nigdy nie przebaczył ojcu - świeć Panie nad jego duszą - zamerykanizowania wspaniałego helleńskiego nazwiska.

- Przepraszam, sir. Żadnego takiego nazwiska nie widzę ani w pudle, ani na liście informatorów. Czy ten facet wymienił jakiegoś agenta?

- Nie. Domagał się głowy FBI.

- To tak, jak my wszyscy...

- Dosyć dowcipów, Paul, bo kropnę ci dodatkowy dyżur.

Każdy z agentów Biura dyżurował przez jeden tydzień w roku przy pudle wariatów odpowiadając przez całą noc na telefony, odpędzając przewrotnych Marsjan, unicestwiając łajdackie intrygi CIA, nie narażając przy tym na szwank opinii FBI. Agenci unikali tej pracy, jak tylko mogli. Fredericks szybko odwiesił słuchawkę. Dwa tygodnie takiej pracy i można dorzucić do pudła kartkę z własnym nazwiskiem.

- Co o tym myślisz, Dave? - zapytał Nick Blake’a i wyjął z szuflady biurka papierosa. - Jakim tonem mówił ten facet?

- Był zdenerwowany i jąkał się - odparł Blake. - Posłałem mu jednego z moich ludzi. Nie potrafił wyciągnąć od faceta nic poza tym, że Ameryka musi mu uwierzyć, że ma coś ważnego do powiedzenia. Wydawał się naprawdę przerażony. Ma ranę postrzałową w nodze. Jest zakażona. Najwyraźniej chodził bez opatrunku przez kilka dni, zanim zgłosił się do szpitala.

- W jaki sposób został ranny?

- Nie wiemy. Staramy się znaleźć świadków, ale jeszcze nie znaleźliśmy żadnego, a Casefikis nie chce nam nic więcej powiedzieć.

- Dlaczego chce koniecznie rozmawiać z FBI? Policja mu nie wystarczy?

Stames natychmiast pożałował tej uwagi, ale było za późno, słówko się rzekło.

- Dziękuję, poruczniku. Przydzielę zaraz kogoś do tej sprawy. Porozumiem się z wami jutro rano.

Odłożył słuchawkę. Już szósta! Dlaczego cofnąłem się od drzwi? Niech szlag trafi ten telefon! Grant Nanna dałby sobie doskonale radę i nie zrobiłby tej głupiej uwagi na temat policji. Jest chyba dosyć powodów do zadrażnień między tymi dwoma urzędami.

Nick raz jeszcze połączył się przez wewnętrzną linię z kierownikiem wydziału kryminalnego.

- Grant.

- Zdawało mi się, że poszedłeś do domu.

- Zajrzyj do mnie na chwilę, dobrze?

- Już idę, szefie.

Po chwili Grant Nanna zjawił się w gabinecie Stamesa ze swoim nieodłącznym cygarem. Miał na sobie marynarkę, którą wkładał zawsze, kiedy szedł do gabinetu Nicka.

Kariera Nanny była wzorcowa. Urodził się w El Campo w Teksasie i ukończył Baylor College. Potem uzyskał magisterium prawa w stanowym uniwersytecie Missisipi i jako młody agent rozpoczął pracę w Pittsburghu. Tam spotkał swoją przyszłą żonę. Betty była stenotypistką w FBI. Miał z nią czterech synów, którzy ukończyli studia na uniwersytecie w Wirginii. Dwaj zostali inżynierami, jeden lekarzem i jeden dentystą. Nanna pracował w FBI od przeszło trzydziestu lat, o dwanaście lat dłużej niż Nick, który był niegdyś jego podwładnym. Ale Nanna nie czuł się tym dotknięty. Był przecież kierownikiem wydziału kryminalnego, lubił swoją pracę i wysoko cenił Nicka. Kiedy byli sami, mówili sobie po imieniu.

- Jaki mamy problem, szefie?

Stames spojrzał na Nannę przyjaźnie. Pomyślał, że ten pięćdziesięcioletni, silnie zbudowany, krępy mężczyzna, stale żujący cygaro, stanowczo przekroczył wagę określoną jako “pożądaną” w regulaminie Biura. Pracownik wysokości metr siedemdziesiąt trzy powinien był ważyć od siedemdziesięciu do siedemdziesięciu trzech kilogramów. Nanna z reguły migał się, kiedy odbywało się kwartalne ważenie agentów FBI. Musiał wielokrotnie przeprowadzać kurację odchudzającą, żeby zadośćĂuczynić przepisom. Były one szczególnie ostro egzekwowane za rządów Hoovera, kiedy wymagano od pracowników, żeby byli chudzi i odpychający.

Do licha, pomyślał Stames, doświadczenie i wiedza Granta są bezcenne, a on sam wart jest kilkunastu szczupłych, młodych, atletycznych agentów, od których roiło się w biurach Waszyngtońskiego Oddziału. Toteż postanowił - tak jak to kilkaset razy przedtem - że zajmie się sprawą nadwagi Granta w niedalekiej przyszłości.

Nick zreferował Grantowi, co powiedział mu porucznik Blake o dziwnym Greku w szpitalu imienia Wilsona.

- Chciałbym, żebyś tam posłał dwóch ludzi. Zadzwoń do mnie do domu, jeżeli sprawa okaże się ważna. Kogo masz pod ręką?

- Jeszcze nie wiem, ale jeżeli podejrzewasz, że może to któryś z naszych kapusiów, to na pewno nie mogę tam posłać Aspiryny.

Aspiryną” nazywano jednego z najstarszych agentów pracujących w waszyngtońskim biurze. Dwadzieścia siedem lat pracy u Hoovera nauczyło go załatwiać wszystkie sprawy ściśle według przepisów, czym doprowadzał ludzi do szału. W końcu roku miał iść na emeryturę, i złość, jaką odczuwali w stosunku do niego współpracownicy, już zaczynała zamieniać się w nostalgię.

- Słusznie. Aspiryny nie wysyłaj. Weź dwóch młodych.

- Może Calverta i Andrewsa?

- Zgoda - odpowiedział Stames. - Poinformuj ich co i jak, a ja może jeszcze zdążę do domu na kolację. Jeżeli będzie coś ważnego, to dzwoń.

Grant wyszedł z gabinetu, a Nick uśmiechnął się szelmowsko do Julii i pożegnał się z nią po raz drugi. Julia podniosła głowę i odpowiedziała mu nonszalanckim skrzywieniem ust. Była jedyną atrakcyjną istotą w całym Biurze. “Mogę pracować dla agentów FBI, ale nie ma mowy o tym, żebym mogła wyjść za mąż za któregoś z nich” - powiedziała do małego lusterka w górnej szufladzie biurka, kiedy upewniła się, że Nick jej na pewno nie słyszy.

Grant natychmiast po powrocie do siebie połączył się z wydziałem kryminalnym.

- Przyślijcie mi Calverta i Andrewsa.

- Tak jest, sir.

Po chwili rozległo się mocne stukanie w drzwi i do pokoju Nanny weszło dwóch specjalnych agentów. Barry Calvert był bardzo wysoki, mierzył 188 centymetrów w skarpetkach, ale niewielu było takich, którzy kiedykolwiek widzieli go bez butów. Miał trzydzieści dwa lata i opinię najambitniejszego pracownika wydziału kryminalnego. Ubrany był w ciemnozieloną marynarkę, spodnie w nieokreślonym, ciemnym kolorze i rozczłapane, czarne skórzane buty. Krótko strzyżone, kasztanowate włosy rozdzielał przedziałkiem z prawej strony. Jedynym jego ustępstwem na rzecz mody lat osiemdziesiątych były wielkie, przyciemnione okulary. Można go było z reguły zastać w biurze jeszcze długo po zakończeniu urzędowania, czyli po godzinie piątej trzydzieści i to nie tylko ze względu na chęć awansu. Ten człowiek po prostu kochał swoją robotę. W każdym razie wiadomo było, że nie kocha żadnej ludzkiej istoty, a jeżeli nawet tak, to na krótko. Pochodził ze Środkowego Zachodu i wstąpił do FBI po ukończeniu socjologii na uniwersytecie w Indianie i piętnastotygodniowym kursie akademii FBI w Quantico. Był typowym agentem Biura.

Tymczasem Mark Andrews był chyba najbardziej niezwykłym okazem swojej branży. Po studiach historycznych na uniwersytecie Yale ukończył wydział prawa tego uniwersytetu, po czym uznał, że zanim przystąpi do jakiejś firmy adwokackiej, musi coś przeżyć. Doszedł do wniosku, że powinien poznać zarówno świat przestępczy, jak i metody policji od wewnątrz. Nie umieścił tych motywów w podaniu o przyjęcie do pracy w FBI - wszak nie wolno traktować pracy w Biurze jako eksperymentu akademickiego. Jeszcze Hoover stawiał karierę w biurze na tak wysokim piedestale, że nigdy nie przyjmował z powrotem agentów, którzy je raz porzucili. Andrews miał metr osiemdziesiąt wzrostu, ale przy Calvercie wyglądał jak karzełek. Jego świeża cera, regularne rysy, niebieskie oczy i niezbyt długie, falujące jasne włosy sprawiały, że był przystojnym mężczyzną. Miał dwadzieścia osiem lat i był jednym z najmłodszych pracowników Biura. Ubierał się starannie i modnie, choć nie zawsze zgodnie z regulaminem. Stames zobaczył go raz w czerwonej sportowej marynarce i brązowych spodniach i odesłał do domu, żeby się przebrał. Nie wolno kompromitować Biura. Wdzięk Marka ratował go często przed wieloma kłopotami, a poza tym jego upór i wytrwałość liczyły się na równi z wykształceniem i manierami, które nabył w jednym z najlepszych amerykańskich uniwersytetów. Był pewny siebie, ale nigdy nie przepychał się łokciami dla kariery. Zresztą nikogo nie wtajemniczał w swoje życiowe plany.

Grant Nanna streścił agentom historię z przestraszonym facetem ze szpitala imienia Wilsona.

- Murzyn? - zapytał Calvert.

- Nie. Grek.

Na twarzy Calverta odmalowało się zdziwienie. Osiemdziesiąt procent mieszkańców Waszyngtonu i dziewięćdziesiąt procent aresztowanych za przestępstwa kryminalne stanowili Murzyni. Jednym z powodów, dla których włamanie do Watergate wzbudziło od początku podejrzenia władz, był fakt, że sprawcami nie byli czarni. Nikt oczywiście nie chciał się do tego przyznać.

- Okey, Barry, myślisz, że dasz sobie radę?

- Oczywiście. Raport na jutro rano?

- Szef chce, żebyś skontaktował się z nim bezpośrednio. Gdyby się okazało, że w tym coś jest. Ale nawet jeżeli nie, to złóż raport jeszcze dziś wieczorem.

Telefon na biurku Nanny zadzwonił. Mówiła Polly, nocna telefonistka.

- Pan Stames na linii. Mówi z samochodu i prosi o połączenie z panem.

- Ten człowiek nie może żyć bez pracy... - mruknął Grant zakrywając dłonią mikrofon słuchawki.

- Hej, szefie.

- Słuchaj, Grant, mówiłem, że ten Grek ma ranę postrzałową w nodze i że jest ona zainfekowana, prawda?

- Zgadza się.

- W takim razie zrób coś dla mnie. Zatelefonuj do mojego kościoła, do ojca Gregory. To kościół pod wezwaniem świętego Konstantego i świętej Heleny. Poproś go, żeby poszedł do szpitala i odwiedził tego faceta.

- Zaraz to zrobię.

- I uciekaj do domu. Aspiryna może sam zostać na dyżurze.

- Właśnie zabierałem się do wyjścia.

Telefon zamilkł.

- No dobra, panowie. Do roboty.

Dwaj specjalni agenci ruszyli szarym, brudnym korytarzem do windy. Robiła wrażenie, że nie ruszy bez użycia korby. Na Pennsylvania Avenue wsiedli do służbowego samochodu.

Mark zasiadł za kierownicą ciemnogranatowego Forda. Minęli budynek Archiwów Państwowych i Galerię Mellona, objechali dokoła porośnięte bujną zielenią tereny Kapitolu, po czym ruszyli przez Independence Avenue w kierunku południowo-wschodniej dzielnicy stolicy. Kiedy czekali na zielone światło na Pierwszej Ulicy tuż przy Bibliotece Kongresu, Barry powiedział kilka brzydkich słów o gęstym ruchu ulicznym i spojrzał na zegarek.

- Dlaczego nie dali tej parszywej roboty Aspirynie?

- Kto posłałby Aspirynę do szpitala? - uśmiechnął się Mark. Dwaj agenci polubili się od pierwszego wejrzenia, jeszcze w Akademii FBI w Quantico. W dniu rozpoczęcia piętnastotygodniowego kursu wszyscy rekruci otrzymali telegramy potwierdzające ich skierowanie. Przy czym każdy z nich miał sprawdzić tożsamość sąsiadów z prawej i lewej strony. Mark spojrzał na telegram Barry’ego i oddał mu go z uśmiechem.

- Myślę, że jesteś w porządku. O ile oczywiście regulamin FBI dopuszcza przyjmowanie na kurs King Konga.

- Wiesz, co ci powiem - odparł Calvert czytając uważnie skierowanie Marka. - Pewnego dnia może ci się przydać taki King Kong.

Światło zmieniło się na zielone, ale wóz stojący przed nimi na wewnętrznym pasie chciał skręcić na Pierwszą Ulicę. Przez chwilę agenci byli zablokowani.

- Jak myślisz, co ten facet może nam powiedzieć?- Mam nadzieję, że wie coś o napadzie na ten bank w centrum miasta. Od trzech tygodni zajmuję się tą sprawą i nie mam żadnych rezultatów. Stames zaczyna się denerwować.

- Nie, to nie może być ta sprawa. Ma przecież kulę w nodze. Ja myślę, że to nowy kandydat do pudła wariatów. Pewno żona postrzeliła go, bo spóźnił się do domu na grecką kolację. Nasz szef posłał mu księdza, bo też jest Grekiem. Tacy jak my mogą się smażyć w piekle, jeżeli o niego chodzi...

Obydwaj mężczyźni roześmieli się. Wiedzieli, że jeśli któryś z nich znalazłby się w opałach, Nick Stames ruszy z posad Kolumnę Waszyngtona, gdyby to było potrzebne. W miarę jak posuwali się Independence Avenue i zbliżali do środka południowo-wschodniego Waszyngtonu, ruch uliczny malał. Minęli Dziewiętnastą Ulicę, Zbrojownię i dojechali do szpitala imienia Wilsona. Znaleźli parking dla gości, a Calvert starannie sprawdził zamki we wszystkich drzwiach wozu. Najprzykrzejszą rzeczą, jaka może się wydarzyć agentowi, jest kradzież jego samochodu, zwłaszcza jeżeli potem znajdzie go policja. To najprostsza droga do całomiesięcznego dyżuru przy pudle wariatów.

Wejście do szpitala było ciemne i odrapane, a korytarze pomalowane na szaro i ponure. Nocna recepcjonistka poinformowała ich, że Casefikis jest w pokoju 4308 na czwartym piętrze. Agentów zdziwił brak wszelkich środków bezpieczeństwa. Nie kazano im pokazać legitymacji, pozwolono swobodnie chodzić po całym budynku, jak gdyby byli lekarzami. Nikt im się dobrze nie przyjrzał. Być może, że z racji swojego zawodu byli przeczuleni na te sprawy.

Rozklekotana, staroświecka winda zawiozła ich na czwarte piętro. Mężczyzna o kulach i kobieta na wózku inwalidzkim jechali razem z nimi. Rozmawiali z ożywieniem. Powolna jazda nie przeszkadzała im. Mieli widać mnóstwo czasu. Kiedy znaleźli się wreszcie na czwartym piętrze, Calvert zapytał o dyżurnego lekarza.

- Wydaje mi się, że doktor Dexter skończyła już dyżur, ale zaraz sprawdzę - odpowiedziała pielęgniarka i oddaliła się pośpiesznie. Wizyty z FBI nie zdarzają się codziennie, a ten chłopak o błyszczących błękitnych oczach był taki przystojny! Po chwili powróciła wraz z lekarką. Pani doktor Dexter zrobiła duże wrażenie na Andrewsie i Calvercie. Przedstawili się jej. Co za nogi, pomyślał Mark. Ostatni raz widział równie piękne nogi, kiedy miał piętnaście lat. Posiadaczką ich była Anne Bancroft, bohaterka filmu “Absolwent”. Wówczas to po raz pierwszy zwrócił uwagę na kobiece nogi. Od tego czasu weszło mu to w nawyk.

Wykrochmalony fartuch lekarski zdobiła czerwona plastikowa tabliczka, a na niej białymi literami widniał napis: Elizabeth Dexter. Dr med. Pod rozpiętym fartuchem Mark zauważył czerwoną jedwabną bluzkę i modną spódnicę z czarnego jedwabiu sięgającą nieco powyżej kolan. Była średniego wzrostu, szczupła i drobna. O ile Mark mógł się zorientować, nie miała żadnego makijażu. Jej delikatna cera i ciemne oczy nie wymagały upiększenia. Więc nie przyjechaliśmy tu na darmo, pomyślał. Barry nie wykazał zainteresowania piękną lekarką i zapytał o kartę szpitalną Casefikisa. Mark gorączkowo zastanawiał się nad sposobem nawiązania jakiejś konwersacji.

- Czy jest pani może spokrewniona z senatorem Dexterem? - spytał podkreślając nieco słowo “senator”.

- Tak, to mój ojciec - odpowiedziała. Była zapewne przyzwyczajona do podobnych pytań i znudzona tym, że byli ludzie, którzy uważali ten fakt za istotny.

- Uczęszczałem na jego wykłady na ostatnim roku moich studiów prawniczych w Yale - ciągnął Mark zdając sobie sprawę z tego, że przechwala się i obawiając się jednocześnie, że Calvert za chwilę skończy czytać tę cholerną kartę szpitalną.

- O, to pan też był w Yale? Kiedy pan kończył studia?

- W siedemdziesiątym dziewiątym.

- Mogliśmy się spotkać. Ja tam skończyłam medycynę. W osiemdziesiątym roku.

- Gdybym panią spotkał, droga pani doktor, nie zapomniałbym tego.

- Absolwenci prestiżowych uczelni mają sobie zawsze mnóstwo do powiedzenia - przerwał im Barry Calvert. - Ale prostak ze Środkowego Zachodu chciałby przystąpić do roboty.

Nie ma co, pomyślał Mark, Barry zasługuje na to, żeby kiedyś zostać dyrektorem Biura.

- Co pani doktor może nam powiedzieć o tym człowieku? - zapytał Calvert.

- Obawiam się, że niewiele - odparła lekarka odbierając mu kartę szpitalną. - Zjawił się tu sam, oświadczył, że ma ranę postrzałową. Rana była zakażona, chyba już od tygodnia. Powinien był przyjść do nas wcześniej. Dziś rano wyjęłam mu kulę. Jak pan wie, panie Calvert, naszym obowiązkiem jest meldować natychmiast policji o każdym pacjencie z postrzałową raną. Toteż jeszcze dziś rano zawiadomiliśmy waszych ludzi.

- To nie są nasi ludzie - poprawił ją Mark.

- Przepraszam - odparła raczej sucho lekarka - dla lekarza policjant jest policjantem.

- A dla policjanta lekarz jest lekarzem, chociaż wy także macie różne specjalności - ortopedię, ginekologię, neurologię - prawda? Pani chyba nie uważa, że wyglądam na tajniaka z policji?

Doktor Dexter nie dała się sprowokować do pochlebstwa. Otworzyła teczkę rannego i powiedziała:

- Wiemy tylko, że jest Grekiem z pochodzenia i nazywa się Angelo Casefikis. Nigdy nie był naszym pacjentem. Podał, że ma trzydzieści osiem lat. To wszystko, co mogę panom powiedzieć.

- Dziękuję, tyle mniej więcej dowiadujemy się w takich wypadkach. Czy możemy go zobaczyć?

- Oczywiście, proszę za mną.

Doktor ruszyła szybko korytarzem. Mark i Barry poszli za nią. Barry szukał wzrokiem drzwi oznaczonych numerem 4308, Mark patrzył na nogi lekarki. Kiedy doszli do drzwi pokoju Casefikisa, zajrzeli do środka przez małe okienko i zobaczyli dwóch mężczyzn. Jednym był Angelo Casefikis, a drugim pogodnie wyglądający Murzyn, który wpatrywał się w telewizor z wyłączonym dźwiękiem.

- Czy moglibyśmy z nim porozmawiać sam na sam? - zapytał Calvert.

- Dlaczego? - spytała lekarka.

- Nie wiemy, co chce nam powiedzieć, a może w ogóle nie zechce mówić przy świadkach.

- Proszę się uspokoić - uśmiechnęła się doktor. - Jego towarzysz, a mój ulubiony pacjent, listonosz Benjamin Reynolds jest głuchy jak pień. Będziemy go operowali w przyszłym tygodniu, ale na razie nie usłyszałby nawet trąby Archanioła Gabriela w dzień Sądu Ostatecznego. A cóż dopiero tajemnicy państwowej!

Calvert po raz pierwszy uśmiechnął się.

- Ładny byłby z niego świadek.

Doktor Dexter wprowadziła Calverta i Andrewsa do pokoju, obróciła się na swoich smukłych nogach i wyszła. Do szybkiego zobaczenia, piękna pani - powiedział Mark bezgłośnie. Calvert spojrzał podejrzliwie na Benjamina Reynoldsa, ale czarny listonosz jedynie uśmiechnął się do niego wesoło, pomachał ręką i w dalszym ciągu oglądał obraz telewizyjny bez głosu. Barry stanął pomiędzy nim a łóżkiem Casefikisa blokując Murzynowi widok Greka, na wypadek, gdyby listonosz umiał czytać z ruchu warg. Barry był rzeczywiście bardzo zapobiegliwym człowiekiem.

- Pan Casefikis?

- Tak.

Grek miał chorobliwie szarą cerę, był średniego wzrostu, posiadał wyjątkowo duży nos, krzaczaste brwi i niespokojne oczy. Jego ręce spoczywające na białym prześcieradle miały nabrzmiałe żyły i były ogromne. Nie golona od wielu dni broda okalała jego ciemną twarz. Włosy miał gęste, ciemne i rozwichrzone. Grubo zabandażowaną nogę trzymał na wierzchu kołdry. Wodził nerwowo oczami po twarzach swoich gości.

- Jestem specjalnym agentem FBI, nazywam się Calvert, a to jest mój kolega, Andrews. Chciał nas pan widzieć.

Obaj mężczyźni wyjęli z prawych wewnętrznych kieszeni marynarek legitymacje i trzymając je w lewej ręce pokazali Casefikisowi. Nawet taki drobny szczegół był wynikiem starannego treningu. Chodziło o to, żeby silniejsza prawa ręka była zawsze wolna w razie konieczności zadania ciosu.

Casefikis przyjrzał się legitymacjom ze zdziwioną miną i językiem zwilżył wargi. Widać nie miał pojęcia, jak odróżnić autentyczny dokument od falsyfikatu. Na prawdziwej legitymacji podpis agenta jest zawsze częściowo zakryty pieczęcią Ministerstwa Sprawiedliwości. Grek przeczytał numer 3302 widniejący na legitymacji Marka, a następnie spojrzał na jego oznakę z cyfrą 1721. Milczał, może zastanawiając się, od czego zacząć, a może dlatego, że zmienił zdanie i nie chciał już nic mówić. Utkwił wzrok w Marku, który wydawał mu się sympatyczniejszy od swego kolegi i w końcu odezwał się:

- Nigdy nie miałem zatargów z policją. Z żadną policją.

Agenci stali z nieruchomymi twarzami i milczeli.

- Ale teraz mam wielki kłopot i potrzebuję pomocy.

- O jaką pomoc chodzi? - zapytał go Calvert.

- Jestem nielegalny imigrant. Moja żona też. Jesteśmy obywatele greccy. Przyjechaliśmy do Baltimore statkiem i pracowali dwa lata. Nie ma do czego wracać.

Mówił chaotycznie i nieskładnie.

- Dam wam informację na wymianę, jeżeli nas nie deportujecie.

- Nie możemy podejmować... - zaczął Mark.

Barry trącił go ramieniem.

- Jeżeli to coś ważnego, coś, co pomoże nam w wykryciu jakiejś zbrodni, to pomówimy w waszej sprawie z władzami imigracyjnymi. Więcej nie możemy przyrzec.

W Stanach Zjednoczonych jest sześć milionów nielegalnych imigrantów, pomyślał Mark, jeszcze jedna para nie zatopi naszego okrętu!

- Potrzebowałem pracy, potrzebowałem pieniędzy, rozumiecie?! - zawołał Casefikis z rozpaczą w głosie.

Agenci rozumieli. Co najmniej dziesięć razy w tygodniu słyszeli to stwierdzenie padające z ust zdesperowanych ludzi.

- Kiedy zaproponowano pracę kelnera w restauracji, moja żona bardzo ucieszyła się. W drugim tygodniu kazano mi podać obiad do pokoju ważnego człowieka w hotelu. Jedyny kłopot, że ważny człowiek chciał kelnera, który nie mówić angielski. Mój angielski bardzo niedobry, to szef powiedział, że mam iść, zamknąć usta i mówić, że mówię tylko grecki. Za dwadzieścia dolarów powiedziałem tak. Pojechaliśmy w tyle furgonetki do hotelu - myślę, że w Georgetown. Posłano mnie do kuchni i do podziemia, gdzie służba. Ja się ubieram i zanoszę jedzenie do pokoju prywatnego. Tam pięć - sześć ludzi - mężczyźni, jeden ważny mówi im, że ja ani rusz angielski. No to oni rozmawiają, a ja nie słucham. Ostatnia filiżanka kawy, to wtedy słyszę nazwisko Kane. Ja lubię Kane, to zaczynam słuchać. Słyszę, jak mówią: “Musimy to zrobić znowu”. Jeden mężczyzna mówi: “Najlepszy dzień będzie dziesiąty marca, jak planowaliśmy”. A potem: “Zgadzam się z senatorem, musimy się pozbyć tej suki”. Ktoś patrzy na mnie, to wychodzę z pokoju. Zmywam na dole, jakiś człowiek wchodzi i woła: “Hej, łap to!” Patrzę, podnoszę ręce do góry. On rzuca się na mnie. Lecę do drzwi i po ulicy. On strzela rewolwerem. Ból w nodze straszny, ale uciekam, bo on starszy, większy, wolniejszy niż ja. On krzyczy, ale wiedziałem, że mnie nie złapie. Strach... Bardzo szybko dobiegłem do domu, potem żona i ja wynosimy się do przyjaciela z Grecji za miastem. Myślałem, że wszystko już okey, ale noga boli coraz więcej i Ariana kazała pójść do szpitala i dzwonić do was, bo mój przyjaciel mówi, że oni przyjdą i zabiją, jak mnie znajdą.

Casefikis zamilkł, odetchnął głęboko i spojrzał błagalnie na agentów. Jego pokryta parodniowym zarostem twarz lśniła od potu.

- Proszę nam podać swoje imię i nazwisko - powiedział Calvert tonem tak obojętnym, jakby chodziło o przekroczenie przepisów drogowych.

- Angelo Mexis Casefikis.

Calvert kazał mu przeliterować.

- Gdzie pan mieszka?

- Teraz w Blue Ridge Manor Apartaments, 11501 Elkin Street, Wheaton. Mieszkanie przyjaciela, dobry człowiek, proszę go nie męczyć.

- Kiedy to się zdarzyło?

- Ostatni czwartek - odpowiedział Grek natychmiast.

Calvert zajrzał do kalendarza.

- Dwudziestego czwartego lutego?

Grek wzruszył ramionami.

- Ostatni czwartek - powtórzył.

- Gdzie jest ta restauracja, w której pan pracował?

- Jedna ulica ode mnie. Nazywa się Złota Kaczka.

Calvert wszystko starannie zapisywał.

- A gdzie jest hotel, do którego pana zawieziono?

- Nie wiem. W Georgetown. Mogę was zaprowadzić, jak wyjdę ze szpitala.

- Teraz, panie Casefikis, proszę dobrze uważać. Czy jeszcze ktoś podawał do stołu przy tym obiedzie, ktoś, kto też mógł słyszeć to, co pan podsłuchał?

- Nie, proszę pana. Ja jedyny kelner w jadalni.

- Czy powiedział pan komuś o tym? Żonie? Przyjacielowi, w którego domu pan zamieszkał? Komukolwiek?

- Nie, proszę pana. Tylko wam. Nie powiedział żonie, co słyszał. Nic nie powiedział nikomu. Za bardzo bałem się.

Calvert zadał Casefikisowi jeszcze kilka pytań, poprosił o rysopis ludzi, którzy byli w owym pokoju, kazał mu kilkakrotnie wszystko powtarzać, żeby zobaczyć, czy zmieni zeznania. Nie zmienił jednego słowa. Mark przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu.

- Okey, proszę pana, to będzie wszystko na dzisiaj. Wrócimy jutro rano i jeszcze porozmawiamy, spiszemy, co pan zeznał, i poprosimy pana o podpis.

- Ale oni mnie zabiją! Zabiją mnie!

- Niech się pan nie boi. Postawimy przed pokojem policjanta. Nikt pana nie zabije.

Casefikis spuścił oczy, widać było, że nie jest wcale uspokojony.

- Zobaczymy się jutro rano - powiedział Calvert i zamknął notatnik. - Niech pan dobrze odpocznie. Dobranoc panu.

Calvert spojrzał na pogodnego współlokatora rannego Greka. Uśmiechał się, wciąż wpatrzony w niemy telewizor. Pomachał ręką i pokazał wszystkie swoje trzy zęby: dwa czarne i jeden złoty. Obaj agenci wyszli na korytarz.

- Nie wierzę ani jednemu słowu tego faceta - żachnął się Barry. - Z tą swoją znajomością języka wszystko na pewno pokręcił. To była prawdopodobnie całkiem niewinna rozmowa. Ludzie wciąż narzekają na panią prezydent. Mój ojciec też, ale to wcale nie znaczy, że chce ją zabić.

- To możliwe, ale co powiesz o ranie w nodze? Jest na pewno prawdziwa - zareplikował Mark.

- Wiem. Jest to jedyna rzecz, która mnie w tym wszystkim niepokoi. Czuję, że jest to kamuflaż dla czegoś zupełnie innego. Zadzwonię na wszelki wypadek do szefa.

Calvert poszedł do automatu przy windzie i wyjął z kieszeni dwie dwudziestopięciocentówki. Ponieważ pracownicy FBI nie mają uprawnień do telefonowania za darmo, przy pomocy żetonów, zawsze mają przy sobie garść drobnych monet.

- No i co? Czy ten człowiek obrabował może Fort Knox? - głos Elizabeth Dexter zaskoczył Marka, mimo że cały czas liczył na to, że ją jeszcze zobaczy. Widać szykowała się właśnie do wyjścia, gdyż zamiast białego fartucha miała na sobie czerwony żakiecik.

- Raczej nie - odparł Mark. - Musimy wrócić jutro rano, żeby wyjaśnić jeszcze kilka spraw. Damy mu do podpisu jego zeznania i zdejmiemy odciski palców.

- Proszę bardzo. Dyżur ma pani doktor Delgado. Ja jutro nie pracuję. - Uśmiechnęła się słodko. - Ona też jest bardzo miła.

- Czy ten szpital zatrudnia wyłącznie piękne kobiety? - zapytał Mark. - Może mi pani poradzi, na co mam zachorować?

- No cóż, najmodniejszą chorobą w tym miesiącu jest grypa. Nawet pani prezydent Kane ją przeszła.

Calvert obejrzał się nerwowo na dźwięk nazwiska prezydenta. Elizabeth spojrzała na zegarek.

- Spędziłam tu już dwie bezpłatne godziny nadliczbowe. Jeżeli nie ma pan żadnych dalszych pytań, to chciałabym pójść do domu.

Znowu uśmiechnęła się i ruszyła w drogę stukając wysokimi obcasami w kafelkową podłogę.

- Jeszcze tylko jedno pytanie, pani doktor! - zawołał Mark i popędził za nią. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem uszu i oczu Barry’ego Calverta, zapytał: - Co by pani powiedziała na propozycję zjedzenia ze mną kolacji?

- Co bym powiedziała? - uśmiechnęła się figlarnie. - Zaraz... chyba zgodziłabym się uprzejmie, ale bez okazywania większego entuzjazmu. Zabawne byłoby zorientować się, jacy właściwie są goryle!

- Gryzą - powiedział Mark krótko. Uśmiechnęli się do siebie. - Okey. Teraz jest siódma piętnaście. Jeżeli jest pani gotowa zaryzykować wieczór w moim towarzystwie, to przyjdę po panią o ósmej trzydzieści, pod warunkiem, że zdradzi mi pani swój adres.

Doktor Dexter wpisała swój adres i numer telefonu w kalendarzyk Marka.

- Jest pani leworęczna, Liz?

W jej ciemnych oczach pojawił się nagły błysk.

- Tylko moi kochankowie mówią na mnie Liz - rzuciła mu i zniknęła w głębi korytarza.


- Tu Calvert, szefie. Nie mam jasnego poglądu na tę sprawę. Nie wiem, czy ten człowiek jest pomylony, czy też należy go wziąć na serio. Chciałbym, żeby pan się wypowiedział.

- Okey, Barry. Gadaj.

- Sprawa może być albo poważna, albo lipna. Możliwe, że jest to zwykły złodziejaszek, który chce się wymigać z jakiejś większej afery. Ale pewny nie jestem. Jeżeli wszystko, co mówił, miałoby być prawdą, to trzeba by się poważnie nad tym zastanowić.

Barry przekazał szefowi ważniejsze punkty opowieści Greka, nie wspomniał jednak senatora. Podkreślił tylko, że jest pewien element w tej sprawie, którego nie chce omawiać przez telefon.

- Czy wiesz, że przez ciebie moja żona może się ze mną rozwieść? Zmuszasz mnie, żebym wracał do biura - odpowiedział Nick Stames. Udawał, że nie dostrzega zawiedzionej miny żony. - Okey, okey, na szczęście zdążyłem zjeść przynajmniej trochę mussaki. Spotkamy się za pół godziny.

- W porządku, szefie.

Calvert przycisnął widełki aparatu, puścił je i nakręcił numer stołecznej policji. Jeszcze dwie dwudziestopięciocentówki z osiemnastu, które miał w kieszeni. Często myślał, że najłatwiejszym sposobem rozpoznania agenta FBI było wywrócenie mu kieszeni. Jeżeli znalazłoby się w nich dwadzieścia monet dwudziestopięciocentowych, agent byłby rozszyfrowany.

- Dyżur ma porucznik Blake. Połączę pana.

- Tu porucznik Blake.

- Specjalny agent, Calvert. Widzieliśmy waszego Greka i chcielibyśmy, żebyście ustawili człowieka przed jego drzwiami. Jest potwornie przestraszony, ma powody, nie chcemy go stracić.

- To nie jest mój Grek. Co, u licha! Nie może pan tam posłać jednego ze swoich elegancików?

- Nie mamy tu nikogo, kto byłby wolny w tej chwili, panie poruczniku.

- Na litość boską, my też nie cierpimy na nadmiar personelu. Czy pan sobie wyobraża, że prowadzimy hotel? No, dobra, zrobię, co się da. Ale obawiam się, że moi chłopcy zjawią się w szpitalu dopiero za kilka godzin.

- Dobra. Dziękuję za pomoc, poruczniku. Zawiadomię nasze Biuro.

Barry odwiesił słuchawkę.

Andrews i Calvert długo czekali na windę. Poruszała się równie wolno i ociężale w dół, jak poprzednio w górę. Milczeli do chwili, gdy znaleźli się w granatowym fordzie.

- Stames wraca do biura, żeby nas dokładnie wypytać. Nie bardzo widzę, co mógłby zrobić, ale trzeba go szczegółowo poinformować. Potem będziemy mogli pójść do domu.

Mark spojrzał na zegarek. Jeszcze godzina i trzy kwadranse. Teoretycznie była to maksymalna ilość nadgodzin w ciągu jednej doby, jaką wolno było przepracować urzędnikowi FBI.

- No, mam nadzieję. Jestem umówiony na randkę.

- Czy znam ją?

- Piękna pani doktor Dexter.

Barry uniósł brwi.

- Lepiej, żeby szef o tym nie wiedział. Gdyby się domyślił, że przygadałeś sobie kogoś w czasie służby, wysłałby cię do kopalni soli w Butte w Montanie.

- Nie miałem pojęcia, że w Butte są kopalnie soli.

- Tylko ci agenci FBI, którzy wpadli na dobre, wiedzą, że w Butte są takie kopalnie.

Mark dodał gazu. Calvert zabrał się do pisania sprawozdania z przesłuchania Greka, a Mark prowadził. Była już siódma czterdzieści, kiedy dojechali do budynku Starej Poczty. Cały parking był wolny. O tej porze cywilizowani ludzie byli już w domu i zajmowali się działalnością kulturalną, jak na przykład jedzeniem mussaki. Samochód Stamesa już był na parkingu. A niechże tego człowieka szlag trafi. Calvert i Andrews wsiedli do windy, pojechali na piąte piętro, weszli do sekretariatu Stamesa, który bez Julii wydawał się dziwnie pusty. Calvert zastukał delikatnie w drzwi szefa. Na ich widok Stames podniósł głowę. Od chwili, kiedy wrócił do biura, znalazło się już mnóstwo spraw do załatwienia. Spojrzał na nich, jakby już zapomniał, że przyszedł tu tylko po to, żeby się z nimi zobaczyć.

- Dobra, Barry. Zacznijmy od początku, mów wolno i dokładnie.

Calvert zreferował szczegółowo wszystko, co się wydarzyło od momentu, kiedy przybyli do szpitala Wilsona, kończąc na tym, że zażądał od policji stołecznej ochrony dla Greka. Sprawozdanie Barry’ego zaimponowało Markowi. Nie było w nim odrobiny przesady ani śladu samochwalstwa, czy własnego naświetlania faktów. Szef nie żądał osobistych opinii agentów. Teraz milczał przez dłuższą chwilę, a potem zwrócił się do Marka:

- Co pan o tym myśli?

- Nie wiem, szefie. Wszystko to było trochę melodramatyczne. Ale ten Grek nie robi wrażenia kłamczucha, a poza tym jest naprawdę przestraszony. Nie mamy o nim nic w naszych rejestrach. Połączyłem się z nocnym dyżurnym. Sprawdził go. Żaden Casefikis nie jest notowany.

Nick podniósł słuchawkę i kazał się połączyć z Główną Kwaterą FBI.

- Polly, daj mi ośrodek informacji komputerowej.

Po chwili w słuchawce odezwał się młody kobiecy głos.

- Tu Stames z Oddziału Waszyngtońskiego. Proszę natychmiast przepuścić przez komputer następujące dane: Angelo Casefikis, rasy białej, płci męskiej, pochodzenia greckiego, wzrost metr sześćdziesiąt trzy, waga około siedemdziesięciu czterech kilogramów, włosy ciemne, oczy piwne, lat trzydzieści osiem. Znaki szczególne nieznane, brak numerów identyfikacyjnych.

Stames odłożył słuchawkę i zaczął przeglądać raport Calverta.

- Jeżeli jego opowieść jest prawdziwa - przerwał milczenie Mark - to nie znajdą go w żadnym rejestrze.

- Jeżeli jest prawdziwa - mruknął Calvert.

Stames czekał spokojnie. Ale czasy, kiedy czekało się długo na sprawdzenie danych personalnych w rejestrach FBI, dawno minęły. Nowy komputer zainstalowany w 1979 roku analizował charakterystyki tożsamości milionów ludzi wprogramowanych w jego bank i wypisywał odpowiedź w ciągu kilku sekund. W słuchawce zabrzmiał ten sam młody głos:

- Nie mamy nic o Angelo Casefikisie. W ogóle nie mamy żadnego Casefikisa. Najbliższe, co komputer podał, to nazwisko Casegikis, mężczyzna urodzony w 1901 roku. Przykro mi.

- Bardzo pani dziękuję - Stames odłożył słuchawkę. - Okey, chłopcy. Na razie zakładamy, że Casefikis mówi prawdę i prowadzimy staranne dochodzenie. Ponieważ nie ma o nim wzmianki w kartotekach, potraktujemy poważnie jego zeznania, w każdym razie do chwili, kiedy się okaże, że są zmyślone. Jeżeli są prawdziwe, sprawa przekracza nasze kompetencje. Chciałbym, Barry, żebyś jutro rano poszedł do szpitala z ekspertem od odcisków palców. Weź je, bo może być, że podał fałszywe nazwisko. Przepuść je przez komputer dla identyfikacji. Każ mu powtórzyć zeznanie i podpisać je. Potem sprawdź w rejestrach policyjnych raporty o incydentach z bronią palną w dniu dwudziestym czwartym lutego. Jak tylko będzie mógł opuścić szpital, niech nam pokaże, gdzie był ten obiad. Naciśnij na władze szpitalne, żeby się na to zgodziły jutro rano, jeżeli to tylko możliwe. Na razie nie jest ani aresztowany, ani poszukiwany za żadne przestępstwo, więc nie przyciskaj go za mocno, nie wygląda mi na człowieka, który zna przysługujące mu prawa. Teraz ty, Mark. Chciałbym, żebyś pojechał natychmiast do szpitala i sprawdził, czy są tam już policjanci. Jeżeli ich nie ma, to zaczekaj na nich. Rano pojedziesz do Złotej Kaczki i rozejrzysz się. Ja ze swojej strony spróbuję załatwić nam rozmowę z dyrektorem na - powiedzmy - dziesiątą rano. Przedtem złożycie mi raporty. A jeżeli się okaże, że komputer nie zidentyfikuje odcisków palców Greka, a hotel i restauracja, o której mówi, naprawdę istnieją, to będzie niezły numer. Nie zamierzam się tym zajmować ani godziny dłużej bez wiedzy dyrektora. Na razie nie chcę mieć nic na piśmie, żadnych pisemnych sprawozdań. A przede wszystkim nie wspominajcie nikomu o tym, że w sprawę wmieszany jest jakiś senator. To dotyczy także Granta Nanna. Jutro po rozmowie z dyrektorem może się okazać, że spisujemy tylko dokładny raport i przekazujemy całą sprawę Służbie Tajnej. Nie zapominajcie o podziale kompetencji: Tajna Służba chroni prezydenta, my zajmujemy się federalnymi przestępstwami. Jeżeli w tę sprawę wmieszany jest jakiś senator - jest to nasz interes, jeżeli chodzi o prezydenta - to ich. Niech dyrektor rozstrzyga. Ja nie chcę się wkałapućkać w Kapitol - to jest jego domena. Jest tylko siedem dni na rozwikłanie sprawy. Nie ma czasu na akademickie rozważania kompetencyjnych subtelności.

Stames podniósł słuchawkę czerwonego telefonu połączonego bezpośrednio z biurem dyrektora.

- Nick Stames, Oddział Waszyngtoński - przedstawił się.

- Dobry wieczór - odezwał się spokojny, ciepły głos pani Mcgregor, wiernej sekretarki dyrektora FBI. Była oczywiście za swoim biurkiem. Mówiono, że nawet Hoover bał się jej trochę.

- Proszę pani, chciałbym na wszelki wypadek zamówić piętnastominutową rozmowę z dyrektorem dla siebie i agentów Calverta i Andrewsa - jeżeli jest to możliwe. O jakiejkolwiek porze, jutro pomiędzy dziewiątą i jedenastą. Istnieje możliwość, że po dalszych dochodzeniach, które przeprowadzimy w nocy i jutro z samego rana, nie będę musiał go trudzić.

Sekretarka sprawdziła kalendarz dyrektora.

- Dyrektor ma u siebie o jedenastej szefa policji, ale będzie w biurze o ósmej trzydzieści i przedtem nie ma żadnych spotkań. Zapiszę pana na dziesiątą trzydzieści. Czy chciałby pan, żebym powiedziała dyrektorowi, w jakiej sprawie pan przychodzi?

- Nie, dziękuję.

Pani Mcgregor nigdy nie nalegała i nigdy nie pytała o nic dwa razy. Wiedziała, że jeżeli Stames dzwonił, to na pewno w ważnej sprawie. Spotykał się z dyrektorem na gruncie towarzyskim dobre dziesięć razy w roku, ale służbowo tylko trzy czy cztery razy i nie miał zwyczaju trudzić go niepotrzebnie.- Dziękuję panu. Dziesiąta trzydzieści jutro rano, o ile pan nie odwoła.

Nick odłożył słuchawkę i spojrzał na swoich agentów.

- Okey. Mamy załatwione spotkanie z dyrektorem na dziesiątą trzydzieści. Barry, może mógłbyś mnie odwieźć do domu. Potem pojedziesz do siebie i podjedziesz po mnie jutro rano. To da nam czas na omówienie szczegółów.

Barry skinął głową na znak zgody, a Nick zwrócił się do Marka:

- A ty, Mark, jedź prosto do szpitala.

Mark pozwolił sobie na chwilę marzeń. Przywołał w pamięci widok Liz Dexter idącej korytarzem szpitalnym w fartuchu, spod którego wyłaniała się krótka, jedwabna czarna spódnica i czerwony żakiecik. Był to widok tak przyjemny, że Mark mimo woli uśmiechnął się.

- Andrews, co, do cholery, tak cię śmieszy. Przecież istnieje możliwość zamachu na prezydenta - warknął Stames.

- Przepraszam. Ale pan właśnie zrobił sieczkę z moich osobistych planów na dzisiejszy wieczór. Czy będzie w porządku, jeżeli pojadę własnym samochodem? Będę mógł ze szpitala pojechać prosto na umówioną kolację.

- Nie widzę żadnych przeszkód. My weźmiemy służbowy wóz. Spotkamy się jutro wcześnie rano. Zjeżdżaj, Mark. Mam nadzieję, że policja stołeczna zjawi się w szpitalu przed śniadaniem. Rany boskie, jest już ósma! - dodał spojrzawszy na zegarek.

Mark wyszedł z biura niezbyt szczęśliwy. Nawet jeżeli policja będzie już na miejscu, kiedy przyjedzie do szpitala, na pewno spóźni się do Elizabeth. Postanowił zadzwonić do niej ze szpitala.

- Barry, wstąpisz do nas na porcję odgrzanej mussaki i butelkę greckiego wina?

- Wspaniała propozycja, szefie. Oczywiście.

Opuścili biuro. Stames powtórzył sobie, co ma jeszcze do zrobienia tego wieczoru.

- Barry, sprawdź na wszelki wypadek, czy Aspiryna jest na dyżurze i powiedz mu, że wychodzimy.

Calvert wstąpił do Wydziału Kryminalnego, i przekazał tę wiadomość Aspirynie, który rozwiązywał krzyżówkę z “The WaĂshington Star”. Rozwiązał dopiero cztery punkty. Miał robotę na całą noc. Barry dogonił Stamesa przy granatowym Fordzie.

- W porządku, szefie. Aspiryna czuwa.

Spojrzeli na siebie wymownie. Obaj czuli, że kroi się mnóstwo kłopotów. Barry usiadł za kierownicą, odsunął fotel w tył aż do oporu i zapiął pas bezpieczeństwa. Jechali powoli przez Constitution Avenue, minęli Biały Dom i znaleźli się na trasie szybkiego ruchu wiodącej przez Ulicę E w kierunku Memorial Bridge.

- Jeżeli Casefikis mówi prawdę, to mamy przed sobą piekielny tydzień - odezwał się Nick. - Czy był pewien daty zamierzonego zamachu?

- Wypytywałem go szczegółowo dwa razy, za każdym razem mówił, że ma to być dziesiątego marca w Waszyngtonie.

- Cóż, siedem dni to niezbyt dużo. Ciekaw jestem, co postanowi dyrektor.

- Jeżeli ma olej w głowie, to przekaże sprawę Tajnej Służbie.

- Zapomnijmy o tym wszystkim na chwilę, pomyślmy o odgrzewanej mussace. Jutro zabierzemy się ostro do roboty.

Samochód przystanął przy świetle tuż za Białym Domem. Brodaty, długowłosy i brudny młodzieniec przechadzał się przed siedzibą prezydenta z wielkim plakatem, na którym widniała kula ziemska i napis: “Uwaga! Koniec świata zbliża się.”

Stames zerknął na plakat i mruknął:

- Tego nam właśnie dzisiaj trzeba!

Przejechali tunelem pod Virginia Avenue i wjechali na most. Czarny Lincoln wyprzedził ich, pędząc z niedozwoloną szybkością.

- Mogę się założyć, że gliny go dopadną - zauważył Stames.

- Śpieszy się pewnie na lotnisko - odpowiedział Barry.

Było już po godzinie szczytu, więc kiedy skręcili na George Washington Parkway mogli przyśpieszyć. Szosa ta, biegnąca wzdłuż Potomaku wśród gęstych lasów Wirginii, była ciemna i kręta. Stames i Barry, który miał refleks godny najlepszych ludzi FBI, jednocześnie zorientowali się w sytuacji. Od lewej strony zaczął ich wyprzedzać duży czarny Buick. Calvert żachnął się, rozejrzał i w tej samej chwili zajechał mu drogę czarny Lincoln jadący niewłaściwą stroną autostrady. Zdawało mu się, że słyszy strzał. Skręcił gwałtownie kierownicę, ale nie zdążył wydostać się z pułapki. Obydwa samochody jednocześnie uderzyły jego wóz, tyle że spadając, udało się Barry’emu pociągnąć za sobą Lincolna w dół. Wozy zaczęły staczać się coraz szybciej po skalistym zboczu, aż wreszcie zderzyły się z hukiem z powierzchnią rzeki. Mocując się bezskutecznie z klamką od drzwi Nick pomyślał, jakie to śmieszne, że ten samochód tak powoli idzie na dno. Powoli, ale nieubłaganie.

Czarny Buick pędził dalej szosą, jak gdyby nic się nie stało, wyprzedzając gwałtownie hamujący samochód, w którym siedziało dwoje młodych ludzi. Z przerażeniem patrzyli na ten straszny wypadek. Wyskoczyli ze swojego wozu i pobiegli na wysoki brzeg Potomaku. Patrzyli bezradnie, jak granatowy Ford i czarny Lincoln znikały w głębokich wodach rzeki.

- Na miłość boską, jak to się stało?! - krzyknął młody człowiek.

- Nie mam pojęcia. Widziałam tylko, jak te dwa samochody wypadły z szosy i stoczyły się w dół. Co teraz zrobimy, Jim?

- Musimy szybko zawiadomić policję.

Biegiem wrócili do swojego wozu.



3 marca, czwartek

godz. 8:15 wieczorem


Halo, Liz!

Po drugiej stronie słuchawki przez chwilę trwała cisza.

- Halo, Gorylu! Czy pan nie jest trochę za szybki?

- Po prostu realizuję swoje marzenia. Pani Elizabeth, niech mnie pani wysłucha. Musiałem wrócić do szpitala, żeby popilnować pana Casefikisa, zanim zjawi się policja. Nie można wykluczyć, że temu człowiekowi grozi niebezpieczeństwo. Musimy go strzec. Mówię to wszystko dlatego, że spóźnię się na naszą randkę. Czy pani może na mnie poczekać?

- Mogę. Nie umrę z głodu. W czwartki zawsze jem obiad z ojcem, który ma szalony apetyt. Ale postaram się być głodna, jak pan się zjawi.

- To świetnie. Trzeba panią odżywić. Jest pani cieniutka jak nitka. Chciałem pani jeszcze powiedzieć, że czuję, jak mnie łapie grypa.

- To proszę się trzymać z daleka ode mnie. Nie jestem wcale odporna na choroby, mimo że stale stykam się z pacjentami.

- Co z pani za lekarz? Następnym razem jak poczuję chęć zatelefonowania do pani, wezmę zamiast tego zimny prysznic.

- To będzie bezpieczniejsze niż realizowanie marzeń.

- Bezpieczniejsze dla kogo, piękna pani? Do zobaczenia, jak tylko będę wolny!

- Dobrze, dobrze.

Mark odłożył słuchawkę, poszedł do windy i nacisnął górny guzik.

Miał nadzieję, że policjant już stoi pod drzwiami i pilnuje Casefikisa. Kiedyż wreszcie zjawi się ta winda? Chory mógłby umrzeć, zanim doczekałby się jej nadejścia. Wreszcie drzwi windy rozsunęły się i wyskoczył z niej rosły, prawosławny ksiądz w wysokim, czarnym kapeluszu okolonym długim czarnym welonem i z prawosławnym krzyżem na szyi. Coś w jego wyglądzie zaniepokoiło Marka, ale nie mógł jakoś tego sprecyzować. Przez chwilę stał patrząc na oddalające się plecy duchownego i dopiero w ostatniej chwili wskoczył do zamykającej się windy. Nacisnął kilka razy guzik czwartego piętra. Prędzej! Prędzej! A niech to szlag trafi! Ale winda nie słuchała Marka i wznosiła się równie majestatycznie do góry, jak rano. Nie wiedziała nic o jego randce z doktor Dexter. Wreszcie drzwi windy zaczęły się powoli otwierać. Mark wyskoczył z niej bokiem i pobiegł do pokoju 4308. Przed drzwiami nie było żadnego policjanta. Korytarz ział pustką. Mark zaczął się obawiać, że będzie musiał pozostać na miejscu. Zajrzał przez małe okienko w drzwiach. Dwaj pacjenci spali w swoich łóżkach. Telewizja była włączona, ale znów bez dźwięku. Poszedł na poszukiwanie dyżurnej pielęgniarki, którą znalazł zagłębioną w lekturze w pokoju pielęgniarek. Dziewczyna była niewątpliwie zadowolona z widoku przystojniejszego z dwóch agentów.

- Czy komenda policji nie przysłała nikogo na dyżur przed pokojem 4308? - zagadnął ją Mark.

- Nie, nikt się nie zgłosił. Jest tu dziś cicho, jak w grobie. Czy pan się kogoś spodziewał?

- Tak, do diabła. Ale widzę, że będę musiał poczekać. Czy mogłaby mi pani dać jakieś krzesło? Muszę posiedzieć, aż zjawi się ktoś ze stołecznej policji. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

- Ależ skąd. Może pan zostać, jak długo pan zechce. Zaraz poszukam wygodnego krzesła. Czy napije się pan kawy? - zapytała odkładając książkę.

- Bardzo chętnie. - Mark przyjrzał się dokładniej dziewczynie. Trzeba będzie chyba spędzić ten wieczór z pielęgniarką zamiast z lekarką. Szkoda, bo porównanie wypadało stanowczo na korzyść lekarki. Mark postanowił zacząć od inspekcji pokoju i podniesienia na duchu Casefikisa, jeżeli okaże się, że nie śpi. Potem zamierzał zatelefonować do policji i zrobić piekło, że jeszcze nikogo nie przysłali. Podszedł wolnym krokiem do drzwi pokoju - nie widział już powodu do pośpiechu. Otworzył ostrożnie drzwi. W środku było zupełnie ciemno, świecił tylko ekran telewizora. Kiedy oczy Marka przyzwyczaiły się do ciemności, przyjrzał się obu pacjentom. Leżeli bez ruchu. Nagle usłyszał cichy odgłos padających kropel.

Kap, kap, kap...

To brzmiało jak kapanie wody z nie dokręconego kranu, ale Mark nie przypominał sobie, żeby w pokoju była umywalka.

Kap, kap...

Podszedł do łóżka Angelo Casefikisa i spojrzał na niego.

Kap...

Ciepła, świeża krew kapała z prześcieradła na podłogę, sączyła się z ust Greka. Miał wybałuszone oczy, a z jego ust wysunął się spuchnięty język. Ktoś przeciął mu gardło - i to od ucha do ucha, tuż pod linią podbródka.

Krew zaczęła już tworzyć kałużę na podłodze, wsiąkała w jego buty. Czuł, że nogi uginają się pod nim i ledwo zdążył oprzeć się o brzeg łóżka. Spojrzał w stronę głuchego Murzyna. Zbierało mu się na wymioty. Głowa listonosza zwisała, była jak gdyby odłączona od reszty ciała i tylko kolor skóry wskazywał na to, że jedno należało do drugiego. Markowi łomotało serce, szumiało mu w uszach. Ciężkim krokiem wyszedł na korytarz, po czym pobiegł do automatu telefonicznego. Koszula przywarła mu do ciała, ręce miał umazane krwią. Niezdarnie szukał po kieszeniach monet. Połączył się wreszcie z wydziałem zabójstw i przekazał im informację o tym, co zastał w szpitalu. Teraz nie będą już zwlekać z wysłaniem swoich ludzi, pomyślał. Pielęgniarka ukazała się na korytarzu z kubkiem kawy w ręku.

- Co panu jest? Strasznie pan zbladł... - zaczęła, ale spostrzegła jego ręce i krzyknęła przeraźliwie.

- Proszę pod żadnym pozorem nie wchodzić do pokoju 4308. Nikogo tam nie wpuszczać bez mojej zgody. I natychmiast wezwać lekarza.

Pielęgniarka energicznie wcisnęła mu kubek z kawą do ręki i pobiegła w głąb korytarza. Mark zmusił się do powrotu do pokoju 4308, chociaż wiedział, że nie jest to konieczne. Nie miał tam nic do roboty. Zapalił światło i poszedł do łazienki, żeby usunąć z rąk i ubrania ślady krwi i wymiotów. Kiedy usłyszał dźwięk otwierających się drzwi, pobiegł z powrotem do pokoju. Jeszcze jedna lekarka w białym kitlu... na plastikowej tabliczce widniało nazwisko: Dr Alicja Delgado.

- Proszę nic tu nie dotykać! - zawołał.

Doktor Delgado spojrzała na niego, następnie na martwe ciała i jęknęła.

- Proszę nic tu nie dotykać - powtórzył Mark - zanim nie przyjadą z Wydziału Zabójstw. Powinni tu być za chwilę.

- Kim pan jest? - zapytała lekarka.

- Mark Andrews, specjalny agent FBI - odruchowo wyjął z kieszeni portfel i pokazał lekarce legitymację.

- Czy mamy tak stać i patrzeć na siebie, czy pozwoli mi pan coś zrobić z tym bałaganem?

- Absolutnie nic, zanim Wydział Zabójstw nie zakończy badań. Chodźmy stąd. - Mark minął lekarkę i otworzył ramieniem drzwi, tak żeby ich nie dotykać.

Kiedy znaleźli się na korytarzu, poprosił dr Delgado, żeby pozostała przy drzwiach i nie wpuszczała nikogo. Chciał jeszcze raz zatelefonować. Lekarka zgodziła się niechętnie.

Podszedł znowu do automatu, wrzucił dwie dwudziestopięciocentówki, połączył się z policją stołeczną i poprosił porucznika Blake’a.

- Porucznik Blake poszedł do domu godzinę temu. Czym mogę panu służyć?

- Kiedy zamierzacie wysłać kogoś do szpitala Wilsona dla ochrony pokoju 4308?

- A kto mówi?

- Mark Andrews z Waszyngtońskiego Biura FBI - odparł Mark i raz jeszcze zreferował sprawę podwójnego morderstwa.

- Nasz człowiek powinien się tam zjawić lada chwila. Wyszedł przeszło pół godziny temu. A ja zawiadomię natychmiast Wydział Zabójstw.

- Już to zrobiłem - warknął Mark.

Odwiesił słuchawką i opadł na pobliskie krzesło. Na korytarzu roiło się już od białych kitli, a dwa wózki szpitalne podjechały pod pokój 4308. Wszyscy na coś czekali. Co teraz robić?, zastanawiał się Mark.

Wyciągnął jeszcze dwie monety z kieszeni i zadzwonił do domu Nicka Stamesa. Telefon dzwonił bardzo długo. Dlaczego Nick nie odpowiada? Wreszcie odezwał się kobiecy głos.

Tylko bez paniki, uspokajał Mark samego siebie i zacisnął dłoń na słuchawce. - Dobry wieczór, tu Mark Andrews. Czy mogę mówić z pani mężem? - powiedział spokojnym już głosem.

- Niestety, Nicka nie ma w domu. Wrócił do biura jakieś dwie godziny temu. Mówił, że ma się tam zobaczyć z panem i Barrym. Calvertem.

- Owszem, widzieliśmy się, ale jakieś czterdzieści minut temu zabrał się z powrotem do domu.

- Cóż, jeszcze nie dojechał. Zjadł tylko jedno danie i powiedział, że niedługo wróci i wtedy skończy kolację. Ale jeszcze go nie ma. Może zawrócił do biura? Niech pan spróbuje tam zadzwonić.

- Tak, oczywiście. Przepraszam, że panią trudzę.

Mark odłożył słuchawkę i obejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nie wszedł do pokoju 4308. Nie, nikt. Wrzucił jeszcze dwie monety do aparatu i połączył się z biurem. Dyżur pełniła Polly.

- Tu Mark Andrews. Proszę mnie połączyć z panem Stamesem.

- Pan Stames odjechał jakieś czterdzieści minut temu razem z Calvertem. Zdaje się, że do domu.

- To niemożliwe. Niemożliwe.

- Na pewno tak, proszę pana. Sama widziałam, jak odjeżdżali.

- Czy możesz upewnić się, że ich nie ma?

- Jeżeli pan sobie życzy.

Markowi zdawało się, że czeka wieczność. Co robić? Został zupełnie sam? Gdzie są tamci? Jak teraz postąpić? Jego szkolenie nie przewidywało takiej sytuacji. FBI powinna się włączać dfo akcji w dwadzieścia cztery godziny po zbrodni, a nie w czasie, kiedy się dokonuje.

- Panie Andrews, w pokoju pana Stamesa nikt się nie odzywa.

- Dziękuję.

Mark patrzył desperacko w sufit, jak gdyby tam szukał inspiracji. Rozkazano mu, żeby nie pisnął słowa - i to bez względu na okoliczności, o tym wszystkim, dopóki Stames nie rozmówi się z dyrektorem. Trzeba znaleźć Stamesa, znaleźć Calverta, kogoś, z kim można się będzie naradzić. Jeszcze dwie monety. Nakręcił numer kawalerki Calverta. Telefon dzwonił i dzwonił. Nikt nie podnosił słuchawki.

Następne dwie monety. Nakręcił prywatny numer Stamesa.

- Tu znowu Andrews. Przykro mi, że panią niepokoję. Proszę powiedzieć mężowi, jak tylko przyjedzie z Calvertem, żeby zatelefonował do mnie do szpitala Woodrowa Wilsona.

- Dobrze, powiem Nickowi, jak tylko się zjawi. Musieli się gdzieś zatrzymać po drodze.

- Chyba tak, nie pomyślałem o tym. Najlepiej będzie, jeżeli wrócę do biura, jak tylko ktoś tu przyjedzie z policji. Niech się ze mną tam skontaktuje. Dziękuję pani.

W chwili, kiedy odkładał słuchawkę, zjawił się w zatłoczonym już teraz korytarzu beztrosko wyglądający policjant z kryminałem pod pachą. W pierwszej chwili Mark chciał go skląć za spóźnienie, ale to już nie miało sensu. Po co płakać nad rozlaną krwią, pomyślał ponuro i zaraz zaczęło go mdlić. Wziął młodego policjanta na stronę i powiedział mu o morderstwach, nie wtajemniczając go jednak w fakt, że jest to z pewnością zbrodnia o wyjątkowym znaczeniu. Kazał mu poinformować o wszystkim swojego szefa i dodał, że ekipa z Wydziału Kryminalnego jest już w drodze. Policjant zatelefonował do swojego dyżurnego oficera i przekazał mu rzeczowo wszystkie uzyskane wiadomości. Waszyngtońska policja rejestruje co roku przeszło sześćset morderstw.

Personel medyczny niecierpliwił się, ale miała to być długa noc. Jak zwykle, po pierwotnej panice i krzątaninie, nadeszło uspokojenie i policjanci wzięli się do roboty z zawodową wprawą. Ale Mark wciąż zastanawiał się, co robić i do kogo zwrócić się o radę. Gdzie podział się Stames? Calvert? Gdzie, do diabła, ich poniosło?

Podszedł do policjanta, który tłumaczył wszystkim cierpliwie, dlaczego nie wolno wchodzić do pokoju, w którym dokonano zbrodni. Nikogo jego argumenty nie przekonywały, ale wszyscy czekali. Mark zawiadomił go, że odjeżdża do swojego biura. Wciąż nie powiedział mu, dlaczego zbrodnia na Casefikisie ma szczególne znaczenie. Policjant uważał, że panuje nad sytuacją, zresztą wiedział, że ludzie z Wydziału Kryminalnego zjawią się lada chwila. Zapowiedział Markowi, że będą chcieli z nim rozmawiać. Mark wyszedł.

Kiedy był już przy samochodzie, wyjął ze schowka czerwoną obrotową lampę i położył ją na dach celując tak, żeby jej wyłącznik znalazł się w specjalnym wgłębieniu. Zamierzał jechać do biura z pełną szybkością i na sygnale. Chciał czym prędzej znaleźć się w realnym świecie wśród kolegów, którzy może będą mogli znaleźć jakiś sens w całym tym koszmarze.

Na razie włączył radio samochodowe. - Tu Wfo 180 - powiedział. - Proszę mi znaleźć pana Stamesa i pana Calverta. Sprawa pilna. Jestem w drodze do biura.

- Tak, panie Andrews.

- Wfo 180 wyłącza się.

W dwanaście minut później zajechał na miejsce i zaparkował samochód. Wskoczył do windy, pojechał na czwarte piętro i wybiegł z niej jak szalony.

- Aspiryna! Kto ma dzisiaj dyżur?

- Ja. Jestem tu sam jeden - burknął Aspiryna patrząc znudzonym wzrokiem znad okularów. - O co chodzi?

- Gdzie jest Stames? I Calvert?

- Pojechali do domu. Już przeszło godzinę temu.

Chryste, co teraz robić? Aspiryna nie był człowiekiem, któremu chciał się zwierzyć, ale jedynym, który mógł mu dać jakąś radę. I chociaż Stames kategorycznie zabronił mu rozmawiać z kimkolwiek, zanim zobaczy się z dyrektorem, Mark uznał, że sytuacja jest nietypowa i wymaga nietypowych decyzji. Postanowił, nie zdradzając żadnych szczegółów, wyciągnąć od Aspiryny przynajmniej informację o tym, jak zachowałby się człowiek Hoovera, gdyby znalazł się w takich opałach.

- Muszę koniecznie skontaktować się ze Stamesem i Calvertem. Masz jakiś pomysł?

- Przede wszystkim trzeba spróbować przez sieć radiowo-samochodową.

- Prosiłem Polly, żeby to zrobiła. Poproszę ją jeszcze raz.

Mark szybko połączył się z Polly.

- Czy szukałaś Stamesa i Calverta przez radio samochodowe?

- Wciąż próbuję.

Zdawało mu się, że czekanie na jej odpowiedź trwa wieczność. Czas mijał, a ona nie odzywała się.

- Co to się dzisiaj dzieje, Polly?

- Robię, co mogę, proszę pana. W słuchawce tylko buczy i tyle.

- Spróbuj jedynkę, dwójkę, trójkę, czwórkę. Wszystkie zakresy po kolei.

- Wiem, proszę pana. Ale nie mogę jednocześnie łączyć się przez wszystkie zakresy. Jest ich cztery, a ja mogę łączyć się tylko przez jeden na raz.

Mark zdał sobie sprawę, że zaczyna tracić głowę. Trzeba usiąść i uspokoić się. To jeszcze nie koniec świata. Chociaż...

- Nie ma ich na jedynce ani na dwójce. A co by robili na trójce i czwórce o tej porze? Myślę, że są po prostu w drodze do domu.

- Mnie nie interesuje, dokąd oni jadą. Trzeba ich znaleźć. Proszę jeszcze raz spróbować.

- Okey, okey. - Spróbowała trójkę, potem czwórkę. - Żeby łączyć się przez piątkę albo szóstkę, musiała mieć zezwolenie na złamanie szyfru. Mark spojrzał na Aspirynę. Jako dyżurny urzędnik mógł jej dać zezwolenie.

- Sprawa jest gardłowa. Daję ci słowo honoru.

Aspiryna pozwolił Polly łączyć się na piątkę i szóstkę. Są to zakresy fal przydzielone FBI przez Komisję Federalną i znane pod kryptonimem Kgb, co z reguły było powodem do dowcipów. Ale w tej sytuacji nie było nic zabawnego. Na Kgb 5 nikt nie odpowiadał, a kiedy Polly spróbowała Kgb 6, rezultat był taki sam. Na Boga, co dalej? Do kogo zwrócić się o radę? Aspiryna patrzył na Marka pytającym wzrokiem, chociaż nie widać było, żeby miał ochotę wdawać się w tę sprawę.

- Pamiętaj, chłopcze: nie trzeba się wychylać. To jest pierwsza zasada.

- Ta zasada nie pomoże mi znaleźć Stamesa - odburknął Mark, próbując zachować spokój. - Nie zajmuj się już tym, Aspiryna, wracaj do swojej krzyżówki.

Mark poszedł do toalety, otworzył kran, nabrał wody w dłonie, wypłukał sobie usta, w których wciąż czuł smak krwi. Umył się, wrócił do Wydziału Kryminalnego, usiadł i bardzo wolno policzył do dziesięciu. Musiał się zdecydować, co robić dalej, a potem wykonać zamierzone zadanie, niezależnie od wyniku. Coś złego musiało przytrafić się Stamesowi i Calvertowi, podobnie jak Grekowi i czarnemu listonoszowi. Może powinien się sam skomunikować z dyrektorem, chociaż byłaby to ostateczność. Agent na tym szczeblu co on, zaledwie po dwóch latach służby w FBI, nie telefonuje do dyrektora. No, ale w każdym razie powinien pójść do niego nazajutrz o dziesiątej trzydzieści na rozmowę zamówioną prze Stamesa. Ale była to bardzo odległa godzina. Czekało go ponad dwanaście godzin wahań i borykania się z tajemnicą, której nie wolno mu było nikomu zdradzić. Informacją, którą nie wolno mu się było z nikim podzielić.

Zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał głos Polly:

- Hej, Mark. Czy jest pan jeszcze? Mam na linii Wydział Zabójstw. Kapitan Hogan chce z panem rozmawiać.

- Andrews?

- Tak, panie kapitanie.

- Co ma mi pan do powiedzenia?

Mark powiedział mu, że Casefikis był nielegalnym imigrantem, który zgłosił się do szpitala z postrzałem nogi i to wtedy, kiedy rana zaczęła mu się paskudzić, po czym skłamał, że według Greka sprawcą był oszust, który szantażował go, gdyż wiedział, że przybył do Stanów bez wizy. Obiecał przesłać rano szczegółowy piśmienny raport.

Detektyw był podejrzliwy.

- Czy ty czasem czegoś przede mną nie ukrywasz, synu? Chciałbym bardzo wiedzieć, co tam robiło FBI? Jeżeli dowiem się, że mnie kołujesz, to zrobię piekło. Nie zawaham się przed przypieczeniem cię rozpalonym żelazem.

Mark powtarzał sobie w myślach przykazanie Stamesa o zachowaniu sprawy w tajemnicy.

- Nic nie ukrywam - odparł podniesionym tonem. Czuł, że głos odmawia mu posłuszeństwa i nie brzmi zbyt przekonywująco. Detektyw zaklął, zadał mu jeszcze kilka pytań i odwiesił słuchawkę. Mark też odsunął telefon. Jego słuchawka była mokra od potu, a ubranie kleiło mu się do ciała. Jeszcze raz połączył się z Normą Stames, ale szef wciąż nie wrócił do domu. W kawalerce Calverta też nikt się nie odzywał. Jeszcze raz zażądał, żeby Polly powtórzyła wszystkie połączenia przez sieć radiowo-samochodową. Bez rezultatu, tyle że na pierwszym zakresie wciąż buczało. W końcu Mark zrezygnował z telefonowania i zawiadomił Aspirynę, że wychodzi. Aspiryna nawet nie podniósł głowy.

Mark zjechał na dół i poszedł do samochodu. Chciał się już znaleźć w domu. Postanowił zatelefonować do dyrektora. Znowu pędził jak szalony przez ulice miasta.

Kiedy znalazł się w swoim mieszkaniu, w południowo-zachodniej dzielnicy miasta, pobiegł prosto do telefonu. Szybko uzyskał połączenie z FBI.

- Gabinet dyrektora.

Mark znowu policzył do dziesięciu.

- Agent specjalny Mark Andrews, z Waszyngtońskiego Biura - mówił powoli. - Czy mogę prosić dyrektora? Sprawa jest bardzo pilna.

Okazało się, że dyrektor jest na kolacji w domu pani Minister Sprawiedliwości. Mark poprosił o jej numer telefonu. Czy ma prawo kontaktowania się z dyrektorem o tej porze? - zapytał dyżurny. Tak, ma takie prawo, jest umówiony na spotkanie z dyrektorem jutro na godzinę dziesiątą trzydzieści. Tak, tak, na miłość boską, jest upoważniony do rozmawiania z dyrektorem.

Urzędnik wyczuł desperacki nastrój Marka.

- Zadzwonię do pana natychmiast, jeżeli poda mi pan swój numer.

Andrews zrozumiał, o co chodzi dyżurnemu. Chciał sprawdzić, czy jest on na liście agentów i czy istotnie ma nazajutrz spotkanie z dyrektorem. W minutę później telefon się odezwał.

- Dyrektor jest jeszcze u pani minister. Jej telefon domowy: 761-4386.

Mark nakręcił numer.

- Rezydencja pani Edelman - odezwał się grzeczny głos.

- Mówi agent specjalny Mark Andrews. Muszę mówić z dyrektorem Federalnego Biura Śledczego.

Mówił wolno i wyraźnie, chociaż wciąż dygotał. Wiedział, że rozmawia z człowiekiem, którego największym problemem tego wieczoru było, żeby kartofle były gotowe na czas.

- Proszę zaczekać chwilę przy aparacie.

Mark czekał i czekał, i czekał.

W słuchawce odezwał się wreszcie inny głos:

- Tyson.

- Agent specjalny, Mark Andrews. Jestem umówiony z panem dyrektorem razem z szefem Biura Waszyngtońskiego Stamesem i agentem specjalnym Calvertem, jutro o dziesiątej trzydzieści rano. Pan dyrektor nie wie o tym, bo spotkanie zostało zorganizowane przez panią Mcgregor już po pańskim wyjściu z biura. Muszę się z panem natychmiast zobaczyć. Zapewne zechce pan do mnie zatelefonować. Jestem w domu.

- Dobrze, Andrews - odpowiedział Tyson. - Zadzwonię do pana. Jaki jest pański numer?

Mark podał mu.

- Młody człowieku - warknął Tyson. - Mam nadzieję, że sprawa jest naprawdę ważna.

- Tak, panie dyrektorze, bardzo ważna.

Mark znowu czekał. Minęła jedna minuta, potem druga. Czyżby Tyson uznał go za wariata. Co za życie! Minęła trzecia minuta. Potem czwarta. Tyson widocznie sprawdzał Andrewsa dokładniej niż jego dyżurny urzędnik.

Wreszcie telefon zadzwonił. Mark wzdrygnął się.

- Hej, Mark, tu Roger. Może byś poszedł na piwo?

- Nie teraz, Roger, nie teraz - rzucił słuchawkę na widełki.

Telefon zadzwonił niemal natychmiast.

- Dobrze, Andrews, co ma mi pan do powiedzenia? Proszę mówić szybko i treściwie.

- Muszę się z panem zobaczyć osobiście. Na piętnaście minut. Chcę, żeby mi pan powiedział, co, u licha, mam robić.

Natychmiast pożałował tego “u licha”.

- Dobrze, skoro sprawa jest taka pilna. Czy pan wie, gdzie mieszka pani Minister Sprawiedliwości?

- Nie, panie dyrektorze.

- Proszę sobie zapisać adres 2942 Edgewood Street w Arlingtonie.

Mark odłożył słuchawkę, zapisał starannie adres na pokrywce pudełka zapałek reklamujących towarzystwo ubezpieczeń na życie i zadzwonił do Aspiryny, który właśnie pocił się na “siódmym wspak”.

- Gdyby coś było, łącz się ze mną przez radio samochodowe. Będę cały czas włączony w drugi zakres. Pierwszy jest uszkodzony.

Aspiryna był oburzony. Ci młodzi urzędnicy stanowczo za dużo sobie teraz pozwalają. To było nie do pomyślenia za czasów Edgara Hoovera i dzisiaj też nie powinno być dopuszczalne. Ale cóż, pozostawał mu tylko rok do emerytury. Powrócił do swojej krzyżówki. Siódme wspak. Dziesięć liter: zgromadzenie poszukiwaczy przygód. Aspiryna zabrał się do myślenia.

Mark Andrews też myślał i to intensywnie. W biegu do windy i także później, kiedy wsiadał do samochodu; uruchomił go i ruszył pełną szybkością w stronę Arlingtonu. Pędził przez East Basin Drive, minął pomnik Lincolna i wjechał na most. Prowadził wóz, jak mógł najszybciej o tej wczesnej wieczornej porze. Przeklinał ludzi spacerujących bez celu i spokojnie przechodzących przez jezdnię. Wieczór był ciepły, przyjemny. Przeklinał przechodniów, którzy nie zwracali uwagi na błysk policyjnego sygnału umieszczonego na dachu jego samochodu, klął przez całą drogę. Gdzie może być Stames? Gdzie Barry? Co się dzieje, do jasnej cholery? Czy dyrektor aby nie uzna, że on zwariował?

Przejechał przez most i skręcił na wyjazd z autostrady. Wpakował się w korek i nie mógł ruszyć z miejsca. Pewnie znowu wypadek. Właśnie teraz! Tylko tego jeszcze brakowało! Mark wjechał na trawnik oddzielający pas autostrady i nacisnął guzik klaksonu. Większość gapiów uznała, że należy do zespołu ratowniczego, więc rozstąpili się i pozwolili mu przejechać. Po chwili dołączył do grupy samochodów policyjnych i ambulansów. Młody policjant zapytał go:

- Czy pan należy do tej grupy?

- Nie, jestem z FBI. Muszę się dostać do Arlingtonu. Sprawa bardzo pilna.

Pokazał swoją legitymację. Policjant przepuścił go. Mark odjechał z miejsca wypadku i dodał gazu. Przeklęty wypadek! Kiedy oddalił się nieco, ruch kołowy zmniejszył się. W piętnaście minut później Mark zajechał przed dom pani minister. Jeszcze raz nawiązał łączność z Biurem Waszyngtońskim. Nie, ani Stames, ani Calvert nie odezwali się.

Mark wyskoczył z samochodu, ale nie zdążył nawet zrobić kroku, kiedy zatrzymał go funkcjonariusz Tajnej Służby. Pokazał mu legitymację i powiedział, że jest umówiony z dyrektorem. Tajniak grzecznie poprosił go, żeby zaczekał przy wozie. Po naradzie przy drzwiach zaprowadzono Marka do niewielkiego, znajdującego się na prawo od hallu, pokoju, który był niewątpliwie gabinetem pani minister. Kiedy wszedł dyrektor, Mark wstał.

- Dobry wieczór, panie dyrektorze.

- Dobry wieczór, Andrews. Pan przerwał mi bardzo ważną rozmowę przy kolacji. Mam nadzieję, że nie przychodzi pan do mnie z głupstwem.

Dyrektor mówił zimnym i szorstkim tonem, był widać niezadowolony z wymuszonego przez młodego, nie znanego mu agenta spotkania.

Mark opowiedział mu wszystko, poczynając od pierwszej rozmowy ze Stamesem, aż do swojej decyzji zwrócenia się bezpośrednio do dyrektora z pominięciem wszystkich pośrednich szczebli. W ciągu całej tej opowieści twarz dyrektora pozostawała nieruchoma. Kiedy Mark skończył, nie zmieniła wyrazu i Mark pomyślał, że zrobił głupstwo. Powinien był dalej szukać Stamesa i Calverta. Są już prawdopodobnie w domu. Zamilkł i czekał. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Może to jego ostatni dzień w FBI. Pierwsze słowa dyrektora zaskoczyły go:

- Postąpił pan właściwie, Andrews. Na pańskim miejscu zrobiłbym to samo. Wykazał pan dużo odwagi zwracając się do mnie bezpośrednio. - Spojrzał na Marka ostrym wzrokiem. - Czy jest pan absolutnie pewny, że tylko Stames, Calvert, pan i ja znamy te wszystkie szczegóły? I nikt z Tajnej Służby ani z policji?

- Tak jest, panie dyrektorze, tylko my czterej.

- I wasza trójka ma umówione spotkanie ze mną jutro na dziesiątą trzydzieści?

- Tak jest.

- To dobrze. Niech pan notuje na deseczce.

Deseczką” nazywano w FBI kawałek kartonu, powierzchni 5 na 10 centymetrów, który można było zmieścić w dłoni. Mark wyjął kartonik z wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Czy ma pan numer telefonu pani minister?

- Tak jest.

- Mój numer domowy jest 721-4069. Nauczy się go pan na pamięć. Teraz powiem panu dokładnie, co pan będzie robił. Pojedzie pan z powrotem do Biura Waszyngtońskiego i jeszcze raz spróbuje znaleźć Stamesa i Calverta. Zadzwoni pan do wszystkich szpitali, do policji drogowej, do miejskiej kostnicy. Jeżeli się nie odnajdą, zjawi się pan w moim biurze jutro rano o ósmej trzydzieści, a nie o dziesiątej trzydzieści. To jest pańskie pierwsze zadanie. Po drugie, ustali pan i poda mi nazwiska funkcjonariuszy Wydziału Zabójstw, którzy współpracują w tej sprawie z policją. Proszę mi powiedzieć, czy dobrze zrozumiałem, że nie powiedział im pan, dlaczego przyszedł do Casefikisa?

- Tak jest, panie dyrektorze.

- To dobrze.

W drzwiach ukazała się głowa pani Edelman.

- Czy wszystko w porządku, Halt?

- W porządku. Dziękuję, Marian. Nie znasz zapewne specjalnego agenta Waszyngtońskiego Biura, Marka Andrewsa?

- Nie. Miło mi pana poznać, panie Andrews.

- Dobry wieczór pani.

- Czy to jeszcze długo potrwa?

- Wrócę, jak tylko skończę z Andrewsem.

- Czy coś się stało?

- Nie, nic ważnego.

Dyrektor widać postanowił nie wtajemniczać nikogo w tę sprawę, zanim nie dojdzie do jej sedna.

- Na czym stanąłem?

- Polecił mi pan wrócić do biura i dalej szukać Stamesa i Calverta.

- Tak.

- Obdzwonić szpitale, kostnicę i policję drogową.

- Zgadza się.

- Ustalić nazwiska funkcjonariuszy Wydziału Zabójstw.

- W porządku. Niech pan notuje dalej. Trzeba zrobić listę nazwisk wszystkich pracowników szpitala, osób odwiedzających, i w ogóle każdego człowieka, który był w pobliżu pokoju 4308 od chwili, kiedy ofiary były ostatnio widziane przy życiu do momentu, kiedy znalazł pan ich zwłoki. Przeszukać wszystkie odpowiednie kartoteki i dokładnie odtworzyć przeszłość zamordowanych. Zarządzić sporządzenie odcisków palców osób, które pełniły służbę w szpitalu bądź znajdowały się w nim chwilowo i były w pobliżu pokoju 4308, a także odcisków palców zamordowanych. Będą potrzebne do identyfikacji podejrzanych i do eliminacji posądzonych. Jeżeli nie znajdzie pan Stamesa i Calverta, przyjdzie pan - jak już mówiłem - jutro o ósmej trzydzieści do mojego biura. Jeżeliby tej nocy jeszcze coś się zdarzyło, znajdzie mnie pan tu albo w domu od jedenastej trzydzieści. Niech się pan przedstawia jako... powiedzmy... no, niech będzie Juliusz. Mam nadzieję, że imię to nie okaże się prorocze... i niech mi pan da swój numer telefonu. Jeżeli będzie pan do mnie dzwonił, to tylko z ulicznego automatu. Oddzwonię natychmiast. Jeżeli nie zdarzy się nic naprawdę ważnego, proszę mnie nie budzić przed siódmą piętnaście rano. Pamięta pan wszystko?

- Tak, panie dyrektorze.

- W porządku. Chyba mogę wrócić do jadalni.

Mark wstał. Tyson położył mu rękę na ramieniu.

- Niech pan się tak nie przejmuje, młody człowieku. Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu. Powziął pan słuszną decyzję. Okazał pan dużo opanowania w bardzo przykrej sytuacji. A teraz proszę wracać do roboty.

- Tak jest.

Kiedy był jeszcze ktoś, kto wiedział o wszystkim, Mark czuł się o wiele lepiej. Człowiek o znacznie szerszych niż jego ramionach przejął na siebie część ciężaru, który sam dźwigał do tej pory.

W powrotnej drodze połączył się znowu z biurem.

- Tu Wfo 180. Czy znalazł się pan Stames?

- Jeszcze nie, Wfo 180. Ale szukam go na wszystkie sposoby.

W biurze zastał znowu Aspirynę, który nawet nie podejrzewał, że Mark rozmawiał przed chwilą z samym dyrektorem FBI. Zapoznał się wprawdzie na różnych przyjęciach z kolejnymi czterema dyrektorami FBI, ale żaden z nich z pewnością nie pamiętał nawet jego nazwiska.

- No, jak leci, synu? Alarm odwołany?

- Tak - skłamał. - Nic jeszcze od Stamesa i Calverta? - zapytał próbując ukryć niepokój.

- Nic. Pewnie się puścili na jakąś zabawę. Nie warto się o nich martwić. Te owieczki znajdą drogę do domu bez twojej pomocy, nie ma ich co trzymać za ogon.

Ale Mark martwił się, i to bardzo. Poszedł do swojego pokoju i od razu zaczął telefonować. Polly nadal nic nie wiedziała, a na pierwszym zakresie trwało buczenie. Zatelefonował więc do Normy Stames. Ale i ona nie miała żadnych nowin. Pani Stames zapytała go, czy jest powód do niepokoju.

- Nie - skłamał znowu Mark. Czy głos jego nie brzmiał zbyt obojętnie? - Po prostu nie możemy się zorientować, do jakiego wstąpili baru.

Roześmiała się, chociaż dobrze wiedziała, że Nick nie bywa w barach.

Mark spróbował numer kawalerki Calverta, ale i tam nikt się nie odzywał. Instynkt mówił mu, że stało się coś niedobrego, chociaż nie mógł sobie wyobrazić co. Ale miał chociaż pewność, że dyrektor jest już poinformowany. Spojrzał na zegarek. Była jedenasta piętnaście. Co się stało z całym wieczorem? I co się jeszcze stanie? Kwadrans po jedenastej. Jakie miał plany na ten wieczór? Randkę diabli wziąli. Udało mu się namówić piękną kobietę na wspólną kolację i nic z tego nie wyszło. Postanowił do niej zadzwonić. Przynajmniej ona siedzi sobie bezpieczna tam, gdzie powinna być, to znaczy w domu.

- Halo.

- Halo, Elizabeth. Mówi Mark Andrews. Strasznie mi przykro, że musiałem nawalić. Ale zdarzyło się coś, na co nie mam najmniejszego wpływu.

W głosie Marka można było bez trudu wyczuć wielkie napięcie.

- Proszę, niech się pan tym nie przejmuje - powiedziała wesoło. - Uprzedzał mnie pan, że nie można na pana liczyć.

- Mam nadzieję, że uda nam się to wszystko odrobić. Może już jutro po południu. Jeżeli się wszystko wyjaśni, zaraz przybiegnę do pani.

- Jutro po południu w szpitalu mnie nie będzie. Mam wolny dzień.

Mark zawahał się przez chwilę i zdecydował, że może jej coś niecoś powiedzieć.

- To dobrze. Niestety, mam złe wiadomości. Dziś wieczorem Casefikis i jego współlokator z pokoju zostali zamordowani. Policja prowadzi śledztwo, ale mamy mało poszlak.

- Zamordowani? Obydwaj? Dlaczego? Przez kogo? Przecież to nie mogło być bez przyczyny? Cóż to za historia? Na litość Boską! Nie, niech pan nic więcej nie mówi. I tak nie powie mi pan prawdy...

Mówiła szybko. Jak gdyby nie mogła się zatrzymać.

- Nie traciłbym czasu na opowiadanie pani kłamstw. Jestem pani winien dobrą kolację, ale dziś jestem zupełnie wykończony. Czy pozwoli pani, że wkrótce zatelefonuję?

- Bardzo mi będzie miło. Morderstwo nie wpływa dobrze na apetyt. Mam nadzieję, że uda się panu znaleźć winowajcę. W naszym szpitalu stykamy się często ze skutkami zbrodni, ale w murach szpitala morderstwo jest wielką rzadkością.

- Rozumiem, bardzo mi przykro, że stało się to na terenie pani szpitala. Dobranoc, piękna pani. Proszę się dobrze wyspać.

- Życzę panu tego samego. Mam nadzieję, że uda się panu zasnąć.

Mark odłożył słuchawkę i natychmiast uświadomił sobie ponurą rzeczywistość. Co dalej? Niewiele mógł zrobić do ósmej trzydzieści rano poza utrzymywaniem łączności radiowej w drodze do domu. Samotne przesiadywanie w biurze, beznadziejne wyglądanie przez okno nie miały sensu. Poszedł więc do Aspiryny, zawiadomił go, że jedzie do domu i że w drodze będzie się łączył z biurem co piętnaście minut, bo musi się koniecznie porozumieć ze Stamesem i Calvertem. Aspiryna w dalszym ciągu nie podniósł ani na chwilę głowy znad krzyżówki.

- Świetnie - powidział całkowicie zaprzątnięty swoją zagadką. Mark uznał to za pewny znak, że noc będzie spokojna.

Pojechał przez Pennsylvania Avenue w kierunku domu. Na pierwszym rondzie jakiś turysta, który nie wiedział, że ma pierwszeństwo przejazdu, zatarasował cały ruch. Niech go szlag trafi, pomyślał Mark.

Wreszcie Mark opuścił rondo i wjechał znów na Pennsylvania Avenue. Sunął spokojnie w stronę domu, w którym mieszkał, a który nosił nazwę Tiber Island Apartaments. Był pełen troski i niepokoju. Włączył radio samochodowe, żeby wysłuchać wiadomości i choć na chwilę zająć się czymś innym. Tego dnia, nic szczególnego się nie wydarzyło, spiker mówił lekko znudzonym głosem. O konferencji prasowej prezydenta poświęconej ustawie dotyczącej kontroli broni palnej i pogarszającej się sytuacji w Południowej Afryce. Potem przeszedł do wiadomości lokalnych; na George Washington Parkway doszło do wypadku samochodowego, w którym dwa samochody wpadły do Potomaku. Wyciąga się je obecnie z rzeki przy pomocy dźwigów i w świetle reflektorów. Czarny Lincoln i granatowy Ford. Tak przynajmniej twierdzi para nowożeńców z Jacksonville, którzy spędzają wakacje w Waszyngtonie. Poza ich zeznaniem nie ma jeszcze żadnych informacji. Granatowy Ford. Mimo że Mark słuchał bardzo nieuważnie, te słowa go uderzyły. Granatowy Ford? O Boże! Nie! Skręcił gwałtownie w Maine Avenue ryzykując, że zaczepi o pożarowy hydrant i pojechał szybko w stronę Memorial Bridge. Był tam już dwie godziny temu. Na miejscu wypadku roiło się wciąż od policjantów, a jeden pas autostrady zamykały bariery. Przy jednej z nich policjant zatrzymał Marka, który pędził jak szalony. W biegu pokazał swoją legitymację, zwrócił się do inspektora policji kierującego akcją. Wytłumaczył mu, że obawia się, iż jednym z samochodów może być wóz prowadzony przez agenta FBI. Czy są jakieś szczegóły?

- Jeszcze nie wyciągnęliśmy wozów - odpowiedział inspektor. - Mamy tylko dwóch świadków wypadku - jeżeli to był wypadek. Wydaje mi się, że coś tu nie gra. Powinniśmy ich wydostać za jakieś trzydzieści minut. Proszę mi dać znać, jeżeli będzie pan potrzebował jakiejkolwiek pomocy.

Mark wszedł na pobocze. Spojrzał na wielkie dźwigi i drobne postacie nurków, którzy uwijali się w świetle reflektorów po powierzchni wody. Te trzydzieści minut to był cały wiek. Mark dygotał z zimna, ale czekał i obserwował wszystko, co działo się dokoła. Minęło czterdzieści minut, potem pięćdziesiąt, godzina, wreszcie czarny Lincoln wynurzył się z wody. Wewnątrz znajdowały się zwłoki jednego człowieka. Musiał być ostrożny, bo miał zapięte pasy bezpieczeństwa. Policja natychmiast otoczyła wóz. Mark podszedł do inspektora i zapytał go, kiedy wydobędą drugi samochód.

- Niedługo. Więc ten Lincoln nie jest wasz?

- Nie.

Dziesięć minut, dwadzieścia minut, wreszcie zobaczył ciemnogranatowy dach drugiego samochodu, potem jego bok z jednym oknem częściowo opuszczonym, wreszcie wynurzył się cały wóz. W środku znajdowali się dwaj ludzie. Kiedy Mark zobaczył numer rejestracyjny, po raz drugi tego dnia zwymiotował. Pobiegł do inspektora i niemal płacząc podał mu nazwiska pasażerów, a następnie ruszył do przydrożnego automatu telefonicznego. Nakręcił numer i spojrzał na zegarek, żeby sprawdzić godzinę. Była prawie pierwsza. Po pierwszym sygnale usłyszał znużony męski głos: - Tak?

- Juliusz - powiedział Mark.

- Jaki jest pana numer?

Po trzydziestu sekundach aparat zadzwonił.

- No, dobra, Andrews. Jest pierwsza w nocy!

- Wiem, panie dyrektorze. Chodzi o Stamesa i Calverta. Nie żyją.

Po chwili ciszy głos dyrektora zabrzmiał już normalnie.

- Jest pan tego pewien?

- Tak, panie dyrektorze.

Mark opisał szczegóły wypadku, starając się mówić bez emocji czy smutku.

- Proszę natychmiast zatelefonować do Biura - zarządził Tyson - i, nie wspominając o tym wszystkim, co mi pan przedtem przekazał - powiadomić ich, ale tylko o wypadku. Jutro rano proszę uzyskać jak najbardziej szczegółowe informacje od policji. Zjawi się pan u mnie w biurze o siódmej trzydzieści, a nie o ósmej trzydzieści. Wejdzie pan bocznym wejściem na końcu budynku. Będzie tam czekać ktoś, kto wie, jak pan wygląda. Proszę się nie spóźnić. Teraz pójdzie pan do domu, prześpi się i wyłączy ze wszystkiego do jutra. My dwaj znamy całą sprawę, przydzielę innych agentów do zadań, które panu przedtem powierzyłem.

Telefon umilkł. Mark zatelefonował do Aspiryny - akurat on musiał mieć dzisiaj dyżur! - powiedział mu o Stamesie i Calvercie i urwał rozmowę, zanim Aspiryna zdążył mu zadać pierwsze pytanie. Wrócił do samochodu i powoli ruszył do domu. Była noc, na ulicach prawie pusto, nad miastem wisiała lekka mgła nadając mu uroku niesamowitości.

Przy wjeździe do garażu stał Simon, młody Murzyn, dozorca. Lubił Marka, a jeszcze bardziej jego Mercedesa. Mark wydał na swój samochód cały niewielki spadek po ciotce i nigdy nie pożałował tej ekstrawagancji. Nie miał stałego miejsca w garażu i Simon zawsze parkował mu wóz - dla samej przyjemności siedzenia za kierownicą tego wspaniałego srebrnego Mercedesa Slc 580. Zazwyczaj Mark wymieniał z nim kilka żartobliwych słów, ale dziś oddał mu tylko klucze i nawet na niego nie spojrzał.

- Będę go potrzebował o siódmej rano - powiedział. - Boże, jaki ja jestem zmęczony!

Zanim drzwi windy zamknęły się za nim z cichym sykiem, usłyszał, jak Simon uruchamia silnik. Wszedł do swojego mieszkania, do trzech pustych pokoi, zatrzasnął i zaryglował drzwi. Nigdy przedtem tego nie robił. Rozebrał się, wrzucił przepoconą koszulę do kosza na brudną bieliznę i okrążył dwa razy pokój. Umył się po raz trzeci tego wieczora, runął na łóżko i zaczął wpatrywać się w biały sufit. Próbował wyciągnąć jakieś racjonalne wnioski z wydarzeń tego dnia a także próbował zasnąć. Tak minęło sześć godzin. Sam nie wiedział jak.

A w Białym Domu ktoś jeszcze nie mógł zasnąć przewracając się z boku na bok w swoim łóżku.

Abraham Lincoln, John F. Kennedy, Martin Luter King, John Lennon, Robert Kennedy. Ile jeszcze nieznanych albo wybitnych obywateli musi stracić życie, zanim Kongres uchwali ustawę zakazującą posiadania narzędzi zbrodni?

- Kto jeszcze musi umrzeć? - szepnęła Florentyna. - Jeżeli ja, to najwłaściwszą chwilą byłaby...

Obróciła się i spojrzała na Edwarda. Na jego twarzy nie widać było nawet śladu takich niezdrowych myśli.


4 marca, piątek

godz. 6:27 rano


Mark nie wytrzymał w łóżku dłużej niż do wpół do siódmej. Wstał, wziął prysznic, nałożył czystą koszulę i inne ubranie. Spojrzał z okna swojego mieszkania ponad Kanałem Waszyngtońskim na park Wschodniego Potomaku. Za kilka tygodni zakwitną tam drzewa wiśni. Za kilka tygodni...

Zamknął za sobą drzwi mieszkania z uczuciem zadowolenia, że jest znowu w akcji. Simon, któremu udało się znaleźć miejsce dla Mercedesa, podał mu kluczyki wozu.

Pojechał wolno przez Szóstą Ulicę, skręcił w lewo w ulicę G, potem w prawo, w Siódmą. Poza ciężarówkami nie widać było żadnego wozu. Minął Muzeum Hirshhorna zwane powszechnie betonowym obwarzankiem, minął Narodowe Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej i wjechał w Independence Avenue. Na skrzyżowaniu Siódmej i Pennsylvania Avenue, tuż obok gmachu Państwowego Archiwum, zatrzymało go czerwone światło. Miał niesamowite uczucie, zdawało mu się, że wszystkie wydarzenia poprzedniego dnia były tylko złym snem. Kiedy zjawi się w biurze, zastanie tam, jak zwykle, Nicka Stamesa i Barry’ego Calverta. Ale kiedy spojrzał w lewo, tam gdzie na końcu pustej alei widać było sylwetkę Białego Domu, powrócił do rzeczywistości. Na prawo, na drugim końcu tej samej alei połyskiwał oświetlony wczesnymi promieniami słońca Kapitol. A pomiędzy tymi dwoma budynkami - jak pomiędzy Cezarem i Kasjuszem, pomyślał Mark - stał gmach FBI. A w nim dwaj samotni, obarczeni straszną tajemnicą, igrający z przeznaczeniem ludzie. Dyrektor i on.

Mark zaprowadził samochód na parking znajdujący się na tyłach budynku. Czekał na niego młody człowiek w granatowym blezerze, szarych flanelowych spodniach, ciemnych butach i gładkim niebieskim krawacie. Był to jakby mundur FBI. Anonimowy człowiek, pomyślał Mark, za elegancki na tak wczesną godzinę. Pokazał mu legitymację i obaj poszli, bez słowa, do windy. Wjechali na siódme piętro, gdzie młody człowiek zaprowadził Marka do poczekalni i kazał mu czekać.

Siedział przez długi czas nad starymi numerami “Time’a” i “Newsweeka” jak w poczekalni dentysty. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się, że wolałby się znajdować raczej u dentysty. Raz jeszcze przebiegł myślą wszystkie wydarzenia ubiegłego dnia, kiedy to z sytuacji człowieka nie obarczonego żadną odpowiedzialnością, cieszącego się drugim rokiem służby z ewentualnych pięciu w FBI, dostał się nagle w samą paszczę lwa. Był tylko raz jeden w Centrali Biura, kiedy usiłował dostać tam pracę. Nikt go wówczas nie uprzedził, że mógłby się znaleźć w takiej sytuacji jak dzisiaj. Rozmawiano z nim o pensji, o premiach, o tym, jak pożyteczny i wartościowy wybiera zawód - ale nikt nie wspomniał o greckich emigrantach i czarnych listonoszach z poderżniętymi gardłami ani o przyjaciołach utopionych w Potomaku. Po chwili zaczął krążyć po pokoju. Starał się zebrać myśli. Wczoraj miał mieć wolny dzień, ale postanowił pracować i zarobić na godzinach nadliczbowych. Być może inny agent na jego miejscu zjawiłby się szybciej w szpitalu i zapobiegł podwójnemu morderstwu. A gdyby wczoraj prowadził granatowego Forda, to on, a nie Stames i Calvert, znalazłby się na dnie rzeki. Gdyby... Zamknął oczy i poczuł dreszcz na plecach. Z wysiłkiem starał się odepchnąć od siebie przerażającą myśl, że wkrótce może na niego przyjdzie kolej.

Oczy Marka zatrzymały się na tablicy ściennej. Był tam plakat, który głosił, że w ciągu blisko sześćdziesięcioletniej historii FBI tylko 34 osoby zginęły podczas pełnienia obowiązków służbowych i tylko w jednym wypadku dwaj funkcjonariusze stracili życie tego samego dnia. Od wczoraj tablica ta zdezaktualizowała się, pomyślał Mark ze zgrozą. Błądząc oczami po ścianie zobaczył duży obraz, przedstawiający Kapitol, a obok, tej samej wielkości wizerunek Sądu Najwyższego; a więc władza ustawodawcza i prawo idą ramię w ramię. Na lewo wisiały portrety sześciu dyrektorów FBI: byli to Hoover, Gray, Ruckelshaus, Kelley, a teraz groźny H.A.L. Tyson, znany wszystkim w Biurze pod akronimem Halt. Prócz sekretarki dyrektora, pani Mcgregor, nikt nie znał jego imienia. Całe biuro od dawna bawiło się w zgadywankę. Za jednego dolara każdy mógł pójść do pani Mcgregor, sekretarki Tysona od dwudziestu czterech lat, i rzucić jakieś imię. Jeżeliby ktoś zgadł, wziąłby całą pulę, która w obecnej chwili wynosiła już 3516 dolarów. Mark rzucił imię Hektor. Pani Mcgregor roześmiała się tylko i do puli przybył dolar. Jeżeli ktoś chciał zgadywać po raz drugi, musiał ryzykować drugiego dolara, ale jeżeli wtedy przegrywał, płacił karę dziesięciu dolarów. Wiele osób zaryzykowało drugą próbę, toteż pula była coraz większa. Mark miał pomysł, który wydawał mu się olśniewająco prosty. Zajrzał do zbioru odcisków palców. Ta kartoteka FBI dzieli się na trzy działy: wojskowy, cywilny i kryminalny, przy czym odciski palców agentów FBI znajdują się w dziale kryminalnym. Zapewnia to łatwiejsze wytropienie agentów, którzy popełniają jakieś przestępstwo i pomaga eliminować tych agentów, którzy przychodzą na miejsce przestępstwa i zostawiają tam odciski swoich palców. Do tego działu kartoteki mało kto zagląda. Mark uznał, że postępuje bardzo sprytnie, kiedy zażądał karty Tysona. Urzędnik podał mu: “Wzrost 183 centymetry, waga 83 kilogramy, włosy ciemne, zawód: dyrektor FBI. Imię i nazwisko H.A.L. Tyson”. I tu tylko inicjały: urzędnik, jeszcze jeden anonimowy człowiek w granatowym ubraniu, uśmiechnął się kwaśno do Marka i mruknął dość wyraźnie, wkładając kartę z powrotem do pudełka: “Kolejny naiwniak, który myślał, że uda mu się zdobyć trzy patyki”.

Jakkolwiek FBI pod rządami dwóch poprzednich prezydentów nabrało bardziej politycznego charakteru, Kongres zatwierdził Tysona bez trudu. Miał poszanowanie prawa we krwi. Jego pradziad pracował dla Wells Fargo - założyciela pierwszej prywatnej poczty w Usa i jeździł - uzbrojony w karabin - dyliżansami na trasie San Francisco - Seattle, w stanie Waszyngton. Jego dziadek był burmistrzem Bostonu, a zarazem szefem policji, dość rzadka kombinacja. Ojciec, zanim odszedł na emeryturę, był cenionym adwokatem w Massachusetts. Nikogo więc nie dziwiło, że prawnuk zgodnie z tradycją rodzinną doszedł do wysokiego stanowiska. Krążyły o nim setki anegdot, ale Mark wiele spośród nich uważał za apokryfy.

Nie było jednak wątpliwości, że Tyson zdobył decydujący punkt w finałowym meczu Harvard - Yale, gdyż fakt ten był zapisany w kronikach sportowych. Faktem było również, że na igrzyskach olimpijskich w 1948 roku w Londynie był on jedynym białym bokserem reprezentacyjnej drużyny Stanów Zjednoczonych. Nikt natomiast nie był pewny, czy rzeczywiście powiedział prezydentowi Nixonowi, że wolałby raczej służyć diabłu, niż kierować FBI za jego kadencji. Tylko Richard Nixon mógłby to potwierdzić, ale nikt z otoczenia pani Kane nie starał się prostować tej wersji.

Żona Tysona zmarła przed pięciu laty na paraliż postępowy. Pielęgnował ją z wielkim poświęceniem przez dwadzieścia długich lat.

Człowiek ten nie bał się nikogo, a jego uczciwość i prostolinijność zapewniły mu w oczach społeczeństwa opinię znacznie lepszą, niż posiadali inni członkowie administracji. Po śmierci Hoovera nastąpił dla FBI ponury okres upadku prestiżu i dopiero Kelley i Tyson zdołali przywrócić instytucji dobrą opinię, którą cieszyła się w latach trzydziestych i czterdziestych. Właśnie ze względu na osobę Tysona Mark zdecydował się poświęcić pięć lat życia pracy w FBI.

Mark zaczął bawić się środkowym guzikiem marynarki - przyzwyczajenie cechujące wszystkich agentów FBI. Wbijano mu w głowę w czasie piętnastotygodniowego kursu w Quantico, że marynarka agenta powinna być zawsze rozpięta, aby dostęp do pistoletu noszonego w kaburze na biodrze, a nigdy pod pachą, był jak najłatwiejszy. Marka potwornie denerwował fakt, że seryjne filmy telewizyjne na temat FBI zawsze pokazują to inaczej. Każdy agent FBI, kiedy czuje zbliżające się niebezpieczeństwo, zaczyna bawić się środkowym guzikiem marynarki, żeby upewnić się, że jest rozpięta. A Mark właśnie teraz wyczuwał niebezpieczeństwo, ogarnął go lęk przed nieznanym, strach przed H.A.L. Tysonem, strach, którego nie mógł zagłuszyć najłatwiejszy nawet dostęp do pistoletu firmy Smith i Wesson.

Anonimowy młody człowiek w granatowej marynarce i o czujnym spojrzeniu powrócił do pokoju.

- Dyrektor pana prosi.

Mark wstał, wyprostował się, otarł spocone dłonie o spodnie i poszedł za anonimowym człowiekiem przez poczekalnię do sanktuarium Tysona. Dyrektor podniósł głowę, wskazał ręką fotel i zaczekał, aż anonimowy urzędnik wyjdzie i zamknie za sobą drzwi. Nawet w pozycji siedzącej dyrektor robił wrażenie olbrzyma. Miał wielką głowę, mocno osadzoną na silnych ramionach. Krzaczaste brwi pasowały do niedbale wijących się kasztanowatych, kędzierzawych włosów. Można by je wziąć za perukę, gdyby nie to, że posądzenie o taką kokieterię H.A.L. Tysona byłoby nonsensem. Jego wielkie dłonie leżały na blacie biurka, jakby się bał, że się nagle odsunie. Na policzkach ceglaste rumieńce. Nie był to jednakże rumieniec wywołany nadużyciem alkoholu, świadczył raczej o częstym przebywaniu na świeżym powietrzu. Tuż za fotelem Marka siedział muskularny, gładko wygolony, milczący mężczyzna. Policjant pilnował policjanta.

- Andrews - odezwał się Tyson - przedstawiam panu zastępcę dyrektora, Matthew Rogersa. Poinformowałem go o wszystkim. Dodamy panu dwóch ludzi do prowadzenia śledztwa.

Szare oczy dyrektora patrzyły przenikliwie na Marka, jakby chciały go przeszyć na wskroś.

- Straciłem wczoraj moich dwóch najlepszych ludzi. Nic, powtarzam, nic nie powstrzyma mnie od znalezienia tych, którzy są za to odpowiedzialni. Nawet sam prezydent Stanów Zjednoczonych. Rozumie pan, Andrews?

- Tak, panie dyrektorze - powiedział Mark bardzo cicho.

- Z komunikatów, które posłaliśmy do “New York Timesa” i do “Washington Post”, wynika, że to, co się wczoraj wieczorem stało, to zwykły wypadek samochodowy. Żadnemu dziennikarzowi nie powinno wpaść do głowy, że morderstwa dokonane w szpitalu Wilsona są związane ze śmiercią moich dwóch urzędników. Nie mogą mieć powodu do takich podejrzeń. Ostatecznie, co dwadzieścia sześć minut ktoś w tym kraju ginie z cudzej ręki.

Na biurku dyrektora leżała teczka z napisem: szef policji stołecznej. Więc już i policja też mu podlegała.

- My, panie Andrews...

Mark poczuł się prawie zaszczycony tym “my”.

- My nie zamierzamy wyprowadzać ich z błędu. Starannie rozważyłem wszystko, co mi pan wczoraj zreferował. Teraz spróbuję podsumować sytuację tak, jak ją widzę. Proszę się nie krępować i przerywać mi, kiedy pan tylko uzna za stosowne.

W normalnych warunkach Mark prawdopodobnie roześmiałby się.

Dyrektor otworzył teczkę.

- A więc tak. Grek chciał się koniecznie widzieć z szefem FBI. Być może, że gdybym się o tym dowiedział w porę, zgodziłbym się. - Podniósł głowę. - Ale wracajmy do faktów. Casefikis złożył panu ustne zeznanie w szpitalu. Istotną jego treścią było przypuszczenie Greka, że istnieje spisek w celu zamordowania prezydenta Stanów Zjednoczonych w dniu dziesiątego marca. Podsłuchał tę informację podając do stołu w czasie prywatnego obiadu, który odbywał się w pewnym waszyngtońskim hotelu. Twierdził, że był tam jakiś senator. Czy dotychczas wszystko się zgadza?

- Tak, panie dyrektorze.Tyson ciągnął dalej:

- Policja wzięła odciski palców zamordowanego i nie znalazła ich odpowiedników ani w kartotekach federalnych, ani w kartotekach stołecznej policji. Toteż musimy na razie uznać, szczególnie wobec wypadków, jakie miały miejsce wczoraj wieczorem, że Grek powiedział prawdę. Być może nie zrozumiał wszystkiego, co usłyszał, dokładnie, ale jest pewne, że trafił na zbrodniczą szajkę, która zdecydowała się na zamordowanie czterech ludzi w ciągu kilku zaledwie godzin. Możemy chyba również przyjąć, że kimkolwiek są ci mordercy i stojący za nimi ludzie, to w tej chwili są przekonani, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, ponieważ zabili wszystkich, którzy mogli znać ich plany. Ma pan szczęście, młody człowieku.

- Tak, panie dyrektorze.

- Domyśla się pan chyba, że sądzili, iż to pan znajduje się w granatowym Fordzie?

Mark skinął głową. Od dziesięciu godzin myśl ta nie opuszczała go ani na chwilę; miał nadzieję, że nie przyszła ona do głowy pani Stames.

- Zamierzam utwierdzić spiskowców w ich poczuciu bezpieczeństwa i dlatego nie wydam zarządzeń zmieniających zajęcia prezydenta na dzień dziesiątego marca. Przynajmniej na razie.

Mark pozwolił sobie na postawienie pytania:

- Panie dyrektorze, czy nie sądzi pan, że naraża to prezydenta na wielkie niebezpieczeństwo?

- Widzi pan, ktoś, gdzieś, może nawet amerykański senator planuje zamach na życie prezydenta. Człowiek ten nie zawahał się zabić dwóch moich najlepszych urzędników, Greka, który mógł go rozpoznać, i głuchego listonosza, którego jedyny związek z tą sprawą polegał na tym, że gdyby pozostał przy życiu, mógłby rozpoznać mordercę Casefikisa. Jeżeli wprowadzimy do akcji ciężkie działa, to przestraszymy spiskowców. Nie mamy właściwie żadnych poszlak i trudno nam będzie ich zidentyfikować. A jeżeli nawet by się to udało, nie potrafilibyśmy ich przygwoździć. Jedyna szansa na schwytanie tych ludzi, to takie zachowanie się z naszej strony, które upewniłoby tych łajdaków, że nic nie wiemy. Musimy tak działać do ostatniej chwili. Tylko w ten sposób zdołamy ich schwytać. Oczywiście, jest możliwe, że już się przestraszyli i zrezygnowali ze swoich zamiarów, ale ja w to wątpię. Ludzie ci posłużyli się tak drastycznymi środkami dla zrealizowania swoich zamiarów, że muszą mieć bardzo ważne powody dla pozbycia się prezydenta w dniu dwunastym marca. Musimy te powody wykryć.

- Czy powiemy pani prezydent?

- Nie, nie, jeszcze nie. Mój ty Boże, ona ma tyle spraw na głowie, że jeszcze tylko by brakowało, żeby musiała się oglądać za siebie i zgadywać, który z senatorów jest Markiem Antoniuszem, a który Brutusem.

- Co będziemy robić przez następne sześć dni?

- Naszym zadaniem, pana i moim, jest znalezienie Kasjusza. A człowiek ten wcale nie musi być chudy i wynędzniały.

- A jeżeli nie znajdziemy go? - zapytał Mark.

- Wtedy już tylko Bóg będzie mógł zbawić Amerykę.

- A jeżeli go znajdziemy?

- Może będzie go pan musiał zabić.

Mark zamyślił się. Jeszcze nigdy w życiu nikogo nie zabił. A raczej jeszcze nigdy nie zabił nikogo świadomie. Wzdragał się nawet przed nadepnięciem na owada. Myśl, że pierwszym człowiekiem, którego miałby zabić, mógł być senator Usa, była - łagodnie mówiąc - raczej mało atrakcyjna.

- Niech się pan na razie nie martwi. To prawdopodobnie nigdy nie nastąpi. A teraz powiem panu dokładnie, jakie mamy plany. Poinformuję Stuarta Knighta, szefa Tajnej Służby, że dwaj moi funkcjonariusze prowadzili dochodzenie w związku z anonimowym listem stwierdzającym, że prezydent ma być zamordowany w przyszłym miesiącu. Nie zamierzam go informować o tym, że w grę wchodzi jakiś senator i że moi ludzie zginęli w trakcie prowadzenia tych dochodzeń. To nie jego sprawa. Być może, że żaden senator nie jest w to zamieszany, a nie chcę, aby ktokolwiek patrzył na przedstawicieli narodu i zastanawiał się nad tym, który z nich jest potencjalnym zbrodniarzem.

Zastępca dyrektora odchrząknął i odezwał się po raz pierwszy.

- Są tacy, którzy już tak myślą o większości członków Senatu.

Tyson jakby nie usłyszał tych słów.

- Andrews - ciągnął dalej - jeszcze dziś rano napisze pan raport dotyczący pańskiej rozmowy z Casefikisem i okoliczności jego zamordowania. Odda go pan Grantowi Nanna. Niech pan nie wspomina o zamordowaniu Stamesa i Calverta. Nie chcę, żeby te dwa wydarzenia kojarzyły się komukolwiek ze sobą. Napisze pan o groźbie zamachu na prezydenta, ale nie wspomni pan o tym, że zamieszany jest w to jakiś senator. Czy nie sądzi pan, że jest to rozsądne, Matt?

- Tak jest - odpowiedział Rogers. - Jeżeli zwierzymy się z naszych podejrzeń niepotrzebnym osobom, to zmusimy - być może - zamachowców od zejścia w głębokie podziemie. Trzeba by było zacząć całą grę od początku - jeżeliby los na to pozwolił.

- Bardzo słusznie - pochwalił go dyrektor. - A więc do rzeczy. Niech pan się zastanowi, Andrews. Mamy stu senatorów. Jeden z nich może nas zaprowadzić w prostej linii do spiskowców. Pańskim zadaniem jest znalezienie tego człowieka. Mój zastępca puści kilku młodszych funkcjonariuszy na inne tropy. Nie muszą znać szczegółów sprawy. Matt, na początek trzeba się zająć restauracją. Złota Kaczka, prawda?

- Sprawdzić, który hotel w Georgetown urządzał dwudziestego czwartego lutego obiad prywatny - dodał Rogers. - Następnie zająć się szpitalem. Może ktoś z personelu zauważył jakichś podejrzanych ludzi na korytarzu albo na parkingu. Mordercy musieli sobie zapamiętać naszego Forda, który stał za budynkiem w czasie, kiedy Calvert i Andrews indagowali Casefikisa. To byłoby chyba na razie wszystko.

- W porządku - odpowiedział dyrektor. - Okey, Matt, dziękuję ci. Nie chcę ci już zabierać czasu. Daj mi znać, jak tylko dowiesz się czegoś.

- Oczywiście - zastępca dyrektora wstał i opuścił pokój.

Mark siedział i myślał. Zaimponowała mu klarowność, z jaką dyrektor omawiał sprawę. Musiał mieć mózg jak komputer.

Tyson nacisnął guzik wewnętrznego telefonu.

- Poproszę o dwie kawy.

- Za chwilę będą - odpowiedziała pani Mcgregor.

- Panie Andrews, pan będzie przychodził do biura codziennie o siódmej rano, żeby złożyć mi raport z poprzedniego dnia. Jeżeli zdarzy się coś ważnego, proszę telefonować, zawsze pod kryptonimem Juliusz. Ja będę używał tego samego imienia, kiedy będę do pana telefonował. Kiedy usłyszy pan w słuchawce to imię, rzuca pan wszystko, co pan robi, i koncentruje się na rozmowie. Czy to jasne?

- Tak, panie dyrektorze.

- A teraz sprawa najważniejsza. Jeżelibym nagle umarł albo zniknął, będzie pan informować jedynie i wyłącznie ministra sprawiedliwości, a Rogers zajmie się resztą. Jeżeli pan umrze, młody człowieku, to będzie pan musiał mnie pozostawić dalsze decyzje.

Tyson uśmiechnął się po raz pierwszy, ale Mark nie docenił jego dowcipu.

- Z pańskich akt wynika, że należą się panu dwa tygodnie urlopu. Weźmie je pan i to od dzisiaj po południu. Chcę, żeby pan przestał oficjalnie pracować w najbliższym czasie. Nanna już wie, że został pan czasowo przydzielony do mnie. Będzie pan musiał znosić moją obecność dzień i noc przez najbliższe sześć dni. Poza moją zmarłą żoną nikt jeszcze nie był na to narażony.

- A pan, panie dyrektorze, będzie musiał znosić moją obecność... - wymknęło się Markowi nieopatrznie.

Obawiał się, że dyrektor urwie mu za to głowę, ale ten znowu się uśmiechnął.

Pani Mcgregor zjawiła się z kawą, postawiła tacę na biurku i wyszła. Dyrektor wypił duszkiem całą filiżankę i zaczął krążyć po pokoju jak tygrys po klatce. Mark nie ruszył się z krzesła, ale też nie spuszczał oczu z Tysona, którego potężna sylwetka pojawiała się w jego polu widzenia i znikała. Przechadzał się rytmicznym krokiem przechylając na boki wielką, kędzierzawą głowę. Przeżywał coś, co jego podwładni nazywali procesem myślenia.

- Przede wszystkim stwierdzi pan, którzy senatorowie znajdowali się w Waszyngtonie dwudziestego czwartego lutego. Ponieważ było tuż przed weekendem, więc większość tych panów rozproszyła się po kraju, żeby wygłosić przemówienia lub odpocząć w towarzystwie rozpieszczonych dzieci.

Wszyscy szanowali dyrektora za to, że to, co mówił o ludziach za plecami, mówił im również w twarz. Mark uśmiechnął się. Zaczynał się czuć swobodniej.

- Kiedy będzie pan miał listę tych senatorów, którzy byli w mieście, spróbuje pan się zorientować, co mogłoby łączyć tych ludzi. Weźmie się pan osobno za Republikanów i za Demokratów, a następnie posegreguje według ich funkcji partyjnych i prywatnych zainteresowań. Zorientuje się pan, który z nich ma, albo miał, jakieś powiązania z panią prezydent Kane. Powiązania wynikające z przyjaźni lub niechęci. Raport na ten temat ma być gotowy na jutro rano. Wręczy mi go pan, kiedy się spotkamy. Czy to jasne?

- Tak, panie dyrektorze.

- Jest jeszcze coś, co chciałbym, żeby pan zrozumiał. Jak pan zapewne wie, sytuacja polityczna FBI była w ciągu ostatnich lat dziesięciu bardzo delikatna. Nasi wrogowie w Kongresie czekają tylko na to, że przekroczymy nasze ustawowe uprawnienia. Jeżeli rzucimy nawet cień podejrzenia o zdradę stanu na członka Kongresu bez absolutnych dowodów winy, ci ludzie wyprują nam flaki. I chyba słusznie. Policja służąca w demokracji musi być czysta jak łza i nie wolno jej podważać instytucji politycznych kraju. Czysta jak żona Cezara. Rozumie pan?

- Rozumiem, panie dyrektorze.

- Od dziś mamy sześć dni, od jutra pięć, a ja chcę schwytać tego człowieka i jego przyjaciół na gorącym uczynku. Musimy pracować dzień i noc.

- Oczywiście, panie dyrektorze.

Dyrektor powrócił do swojego biurka i wezwał panią Mcgregor.

- Proszę pani, to jest agent specjalny Andrews. W ciągu najbliższych sześciu dni będzie ściśle współpracować ze mną nad bardzo delikatną sprawą. Kiedykolwiek zechce mnie zobaczyć, ma być natychmiast wpuszczony. Chyba, że akurat ktoś u mnie będzie, oczywiście poza Rogersem. Wtedy proszę mnie zawiadomić, że Andrews się zgłosił, a ja pozbędę się Rozmówcy. Andrews jest poza kolejką.

- Rozumiem, panie dyrektorze.

- I będę pani wdzięczny, jeżeli zachowa to pani dla siebie.

- Oczywiście, panie dyrektorze.

Dyrektor zwrócił się do Marka:

- A teraz niech pan jedzie do Waszyngtońskiego Biura i zabiera się do roboty. Widzimy się tutaj jutro rano o siódmej.

Mark wstał. Nie zdążył dopić kawy. Może po sześciu dniach będzie się czuł tak swobodnie, żeby móc zwrócić na coś takiego uwagę szefowi. Uścisnął dłoń Tysona i ruszył ku drzwiom. Kiedy je otwierał, usłyszał znowu głos dyrektora:

- Andrews, mam nadzieję, że będzie pan bardzo ostrożny. Musi się pan rozglądać na wszystkie strony na raz!

Mark poczuł dreszcz na plecach, szybko wyszedł z pokoju, przebiegł korytarz i podszedł do windy starając się - przez cały czas - poruszać się plecami do ściany. W hallu natknął się na grupę turystów studiujących listy gończe za dziesięcioma “najbardziej poszukiwanymi przestępcami Ameryki”. Za tydzień może znaleźć się wśród nich senator!

Po wyjściu na ulicę przemknął się na drugą stronę Pennsylvania Avenue między pędzącymi samochodami i znalazł się w Waszyngtońskim Biurze FBI. Nastrój, jaki panował tam tego dnia, nie był przyjemny. Zginęło dwoje ludzi, których nie będzie można po prostu zastąpić przez nowe nominacje. Z dachów gmachu FBI i Starej Poczty powiewały flagi spuszczone do połowy masztu na znak żałoby po dwóch agentach.

Mark poszedł prosto do gabinetu Granta Nanny, który w ciągu ostatniej nocy postarzał się o dziesięć lat. Zginęli dwaj jego przyjaciele - jeden był podwładnym, drugi szefem.

- Siadaj, Mark.

- Dziękuję.

- Dyrektor rozmawiał już ze mną dziś rano. O nic go nie pytałem. Rozumiem, że dziś od południa idziesz na dwutygodniowy urlop i że przedtem dostanę od ciebie notatkę na temat tego, co się stało w szpitalu. Mam ją przekazać wyżej i dla naszego Biura sprawa ma się na tym skończyć. Bierze się do niej Wydział Zabójstw. Oni mi próbują wmówić, że Nick i Barry zginęli w zwykłym wypadku samochodowym.

- Tak mówią - powiedział Mark.

- Ja w to absolutnie nie wierzę. No cóż, ty znalazłeś się po uszy w tej sprawie i może uda ci się przyskrzynić skurwysynów, którzy to zrobili. Jak ich znajdziesz, powyrywaj im jaja, a potem wezwij mnie do pomocy, bo jak ja dostanę tych sukinsynów w ręce...

Mark spojrzał na Granta i taktownie odwrócił głowę, czekając, aż jego szef odzyska panowanie nad sobą.

- Rozumiem, że po wyjściu z tego pokoju nie wolno ci się będzie już ze mną porozumiewać, ale jeżeli będziesz potrzebował mojej pomocy, po prostu zatelefonuj. Tylko nie mów nic dyrektorowi, bo gdyby się dowiedział, pozabijałby nas. Do roboty, chłopcze.

Mark poszedł prosto do swojego pokoju. Usiadł i napisał raport, krótki i ogólnikowy, tak jak mu kazał Tyson. Zaniósł go do Nanny, który przejrzał go i wrzucił do teczki z pocztą.

- Bardzo ładnie wszystko pogmatwałeś - skonstatował.

Mark nie odpowiedział. Wychodząc z Waszyngtońskiego Biura - jedynego miejsca, w którym czuł się bezpiecznie - wpisał się na odpowiedniej liście. Wiedział, że w ciągu najbliższych sześciu dni będzie mógł liczyć tylko na siebie. Ludzie ambitni marzą o tym, żeby wiedzieć, co mają w kartach na kilka najbliższych lat. On zgodziłby się chętnie, żeby mu ktoś przepowiedział, co miało się z nim stać w ciągu następnego tygodnia.


Tyson nacisnął guzik. Do gabinetu wszedł anonimowy młody człowiek w granatowym blezerze i szarych spodniach.

- Obstawcie Andrewsa przez okrągłą dobę. Wyznaczycie sześciu ludzi na trzy zmiany i będziecie mi składać raporty co rano. Poza tym muszę mieć wszystkie informacje dotyczące jego osoby: wykształcenie, środowisko, nawyki, rozrywki, wyznanie, przynależność organizacyjna, wszystko to na jutro rano na szóstą czterdzieści pięć. Jasne?

- Jasne, panie dyrektorze.

Mark zdawał sobie sprawę, że pracownicy senatorskich sekretariatów będą bardzo podejrzliwi w stosunku do agenta FBI wypytującego ich o chlebodawców. Toteż zaczął swoją działalność od Biblioteki Kongresu. Wspinając się na wysokie schody budynku przypomniał sobie film “Wszyscy ludzie prezydenta” i jak to dwaj dziennikarze, WoodĂward i Bernstein, tracą bezowocnie niezliczoną liczbę godzin poszukując w tym budynku kilku kartek papieru. Szukali wtedy dowodów na to, że Howard Hunt wyniósł pewne materiały dotyczące Edwarda Kennedy’ego. W pracy agenta, zarówno FBI tropiącego mordercę, jak i wścibskiego reportera, mrówcza praca papierkowa, nie błyskotliwe pomysły, decydują niejednokrotnie o sukcesie albo porażce.

Mark otworzył drzwi z tabliczką “Wyłącznie dla czytelników” i wszedł do głównej sali. Była wielka, okrągła, sklepiona, utrzymana w dyskretnych tonach złota, beżu, rdzy i brązu. Cały parter wypełniony był rzędami ciemnych, drewnianych, półokrągłych biurek otaczających znajdujący się na jej środku dział wydawnictw podręcznych. Na pierwszym piętrze pomiędzy kolumnami arkad prześwitywały półki, na których stały niezliczone ilości książek. Mark podszedł do informacji i odpowiednim do nastroju wszystkich bibliotek przyciszonym głosem spytał urzędnika, gdzie mógłby znaleźć bieżące numery “Dziennika Kongresowego”.

- W czytelni działu prawnego, pokój 244.

- Jak się tam idzie?

- Proszę wrócić do hallu, minąć katalogi, przejść na drugą stronę budynku i pojechać windą na trzecie piętro.

Czytelnia działu prawnego była w białym prostokątnym pokoju z trzema rzędami półek na książki po lewej stronie. Z pomocą innego urzędnika Mark znalazł “Dzienniki Kongresowe” leżące na ciemnobrązowych półkach podręcznej biblioteki, które ciągnęły się wzdłuż prawej ściany. Wyciągnął grubą tekę datowaną 24 luty, usiadł z nią przy wolnym stoliku i rozpoczął żmudne przeglądanie dziennika.

Już po trzydziestu minutach, wczytywania się w debaty Senatu, Mark stwierdził, że sprzyja mu szczęście. Wielu senatorów musiało opuścić Waszyngton, podczas tego weekendu, bo wyniki głosowań imiennych z dwudziestego czwartego lutego wskazywały, że na sali nigdy nie było więcej głosujących niż sześćdziesięciu. A ustawy, które poddawano głosowaniu, były dostatecznie ważne, żeby ściągnąć z zakamarków Senatu, a nawet spoza gmachu wszystkich obecnych w mieście senatorów. Po wyeliminowaniu nazwisk tych spośród nich, którzy, zgodnie z oświadczeniami przedstawicielami obydwu partii, byli chorzy, albo których nieobecność była usprawiedliwiona w inny sposób, a po dodaniu tych, których nie było na sali z powodu oficjalnych zajęć, Mark naliczył sześćdziesięciu dwóch senatorów, którzy z całą pewnością znajdowali się tego dnia w Waszyngtonie. Raz jeszcze sprawdził nazwiska pozostałych trzydziestu ośmiu. Była to długa i męcząca robota. Upewnił się, że wszyscy naprawdę tego dnia byli poza Waszyngtonem. Spojrzał na zegarek. Była dwunasta piętnaście. Nie mógł sobie pozwolić na marnowanie czasu na obiad.


4 marca, piątek

godz 12:30


Przybyli trzej mężczyźni. Nie lubili się nawzajem i jedyną więzią, jaka ich łączyła, była nadzieja na dobry zarobek. To ich zgromadziło w tym pokoju. Pierwszy znany był jako Tony. Tak często zmieniał imiona, że nikt nie wiedział, które było prawdziwe. Chyba że rodzona matka, ale ona nie widziała go od dwudziestu lat, to znaczy od chwili, gdy opuścił Sycylię i pojechał do swojego ojca, a jej męża, do Ameryki. Mąż opuścił ją dwadzieścia lat wcześniej, więc koło zamknęło się.

Karta Tony’ego w kartotece przestępców w FBI stwierdzała: wzrost 170 centymetrów, waga 67 kilogramów, budowa średnia, włosy ciemne, nos prosty, oczy brązowe, znaków szczególnych brak. Był tylko raz aresztowany i to pod zarzutem udziału w napadzie na bank. Otrzymał dwa lata więzienia ze względu na poprzednią niekaralność. Jego karta nie zawierała informacji o tym, że Tony był wspaniałym kierowcą. Dowiódł tego wczoraj i gdyby ten niemiecki dureń zachował zimną krew, w tym pokoju byłoby dzisiaj czterech ludzi, a nie trzech. Tony powiedział szefowi: - Jeżeli już koniecznie chcesz zatrudnić Niemca, to każ mu zbudować ten przeklęty samochód, a nie prowadzić go.

Szef nie posłuchał go i Niemiec znalazł się na dnie Potomaku. Następnym razem na pewno zatrudnią Mario, kuzyna Tony’ego. Wtedy do zespołu dojdzie jeszcze jeden prawdziwy człowiek. Bo nie można za takich uważać eks-policjanta i małego Japończyka, który nigdy nie odzywa się słowem.

Tony spojrzał na Xan Tho Huka, tego, co to nigdy nic nie mówił, chyba że musiał odpowiedzieć na pytanie. Był to właściwie Wietnamczyk, który uciekł do Japonii w 1973 roku. Gdyby wystąpił na Olimpiadzie w Montrealu, niewątpliwie zdobyłby złoty medal w strzelaniu z karabinu i stałby się sławny. Jednakże Xan, mając na względzie zupełnie inną karierę, uznał, że lepiej będzie nie eksponować się i wycofał się z japońskich eliminacji. Trener nie mógł wydobyć z niego żadnych wyjaśnień. Dla Tony’ego Xan był po prostu parszywym Japońcem, jakkolwiek musiał - choć z niechęcią - przyznać, że nie było drugiego człowieka, który potrafiłby wpakować dziesięć kul z odległości ośmiuset metrów w cel o powierzchni pięćdziesięciu paru centymetrów kwadratowych. Tyle właśnie wynosiła powierzchnia czoła Florentyny Kane.

Japończyk siedział bez ruchu, ze wzrokiem wlepionym w Tony’ego. Jego powierzchowność ułatwiała mu pracę. Nikt bowiem nie mógł podejrzewać, że człowiek o tak marnej aparycji - 155 centymetrów wzrostu i 50 kilogramów - mógłby być tak znakomitym strzelcem. Większości ludzi ta umiejętność kojarzy się ze wspaniałymi postaciami kowbojów lub atletami o nordyckich rysach twarzy. Gdyby ktoś nawet podejrzewał, że ten człowiek może być bezlitosnym mordercą, to wyobrażałby sobie raczej, że zabija gołymi rękami stosując garotte lub nunchaki, albo że truje swoje ofiary. Spośród trzech obecnych w pokoju mężczyzn Xan był jedynym człowiekiem żonatym. Miał cichą, łagodną żonę, która wychowywała w tradycyjny wietnamski sposób dwie córeczki-bliźniaczki, aż któregoś dnia amerykańscy zbrodniarze zabili i ją, i dziewczynki. Xan nie uronił ani jednej łzy, nawet kiedy stał nad zwłokami żony i pięknych, potwornie zmasakrowanych dzieci. Do tego momentu popierał poczynania Amerykanów w Wietnamie. Ale tylko do tej chwili. Stojąc tak bez słowa, poprzysiągł im zemstę. Zbiegł do Japonii i tam, jeszcze przez dwa lata po upadku Sajgonu, pracował spokojnie w chińskiej restauracji i pobierał zapomogę, której Amerykanie udzielali wietnamskim uchodźcom. Potem skontaktował się ze znajomymi z wietnamskiego wywiadu i zaofiarował im współpracę. Ale w obliczu malejącej aktywności amerykańskiej w Azji wywiad wietnamski potrzebował raczej prawników niż zabójców, więc nie przyjęto jego oferty. Potem Xan próbował różnych prac w Japonii. W 1974 uzyskał japońskie obywatelstwo i paszport i rozpoczął nową karierę.

W odróżnieniu od Tony’ego, Xan nie czuł niechęci w stosunku do swoich towarzyszy pracy. Po prostu nie zastanawiał się nad nimi. Został wynajęty do spełnienia ważnego zadania, za które miał zostać dobrze wynagrodzony i które podjął się wykonać tym chętniej, że mógł przynajmniej częściowo pomścić zbezczeszczone ciała żony i córek. Pozostali mężczyźni odgrywali małe - można powiedzieć - drugorzędne w stosunku do jego zadań role. Miał nadzieję, że nie popełnią większych błędów, bo on wykona swoje zadanie z pewnością wzorowo i za kilka dni powróci na Wschód. Do Bangkoku, czy Manili, może do Singapuru - Xan nie był jeszcze zdecydowany. Kiedy będzie po wszystkim, zafunduje sobie dłuższy odpoczynek, na który będzie go już stać.

Najniebezpieczniejszym chyba człowiekiem w pokoju był Ralf Matson. 185 centymetrów, barczysty, silnie zbudowany, miał wydatny nos i szeroki podbródek i był tym groźniejszy, że posiadał wysoki stopień inteligencji. Przez pięć lat pracował jako specjalny agent FBI, a po śmierci Hoovera, operując łatwym argumentem lojalności wobec zmarłego szefa, wystąpił z Biura. Przez te pięć lat wiele się nauczył, miał mnóstwo wiadomości z dziedziny kryminologii. Zaczął od szantażowania ludzi, którzy obawiali się ujawnienia treści ich akt z kartoteki FBI, ale teraz zabrał się do poważniejszych spraw. Nie ufał nikomu - tego też nauczył się w FBI, a już na pewno nie głupiemu makaroniarzowi, który - jego zdaniem - pod lada naciskiem z pewnością cofnąłby się, zamiast iść dalej, ani też żółtemu, skośnookiemu strzelcowi wyborowemu.

Wszyscy trzej siedzieli i milczeli.

Kiedy drzwi się otworzyły, trzy głowy zwróciły się natychmiast w ich stronę, trzy głowy ludzi przyzwyczajonych do niebezpieczeństw i nie lubiących niespodzianek. Kiedy rozpoznali dwóch wchodzących mężczyzn, uspokoili się natychmiast.

Młodszy z przybyszów palił papierosa. Zajął miejsce u szczytu stołu, jak przystało na prezesa. Drugi usiadł obok Matsona na lewo od prezesa. Skinęli głowami na znak powitania. Rejestracyjna karta wyborcza młodszego z nich opiewała na nazwisko Petera Nicolsona, zaś na jego metryce urodzenia widniało imię i nazwisko Piotr Nicolaivich. Wszędzie na świecie mógłby uchodzić za szefa znanej firmy kosmetycznej. Miał na sobie ubranie od Chestera Barrie, buty od Loeba z Londynu, a krawat od Teda Lapidusa. Nie figurował w żadnych rejestrach kryminalnych. Właśnie dzięki temu mógł zająć główne miejsce za stołem. Nie uważał się za przestępcę: po prostu nie chciał, żeby się cokolwiek zmieniło w dotychczasowych układach.

Człowiek ten należał do małej grupy milionerów z Południa, którzy zrobili fortuny na handlu bronią palną. Był to kolosalny biznes. Zgodnie z drugą poprawką do Konstytucji każdy obywatel amerykański ma prawo do posiadania broni i co czwarty mężczyzna w Ameryce z tego prawa korzysta. Zwykły pistolet czy rewolwer kosztuje zaledwie około 100 dolarów, ale cena bardziej skomplikowanego karabinka czy strzelby, symboli statusu społecznego w tym kraju, dochodziła do dziesięciu tysięcy. Prezes zebrania i inni fabrykanci broni sprzedawali co roku miliony pistoletów i setki tysięcy strzelb. Zdołali namówić Ronalda Reagana do poparcia ich stanowiska odnośnie handlu bronią, ale wiedzieli, że nie zdołają tego zrobić z Florentyną Kane. Pani prezydent udało się już przepchnąć ustawę o kontroli broni przez Izbę Reprezentantów i bez zastosowania drastycznych środków to samo stanie się niewątpliwie po debacie w Senacie. Toteż prezes zasiadł u szczytu stołu właśnie po to, żeby nic nie zmieniło się w dotychczasowych układach.

Otworzył posiedzenie w sposób bardzo formalny, tak jakby to zrobił każdy inny prezes na każdym innym zebraniu. Na wstępie udzielił głosu Matsonowi, który miał złożyć sprawozdanie z dotychczasowego przebiegu akcji.

Wielki nos Matsona podniósł się do góry, ciężka szczęka poruszyła się.- Włączyłem się w pierwszy zakres fali FBI - zaczął.

W ciągu pracy w FBI Matson - przygotowując się do przyszłej kariery kryminalnej - wykradł z biura jeden z przenośnych aparatów radiowych. Zabrał go oficjalnie do jakiejś normalnej akcji, po czym złożył raport oświadczając, że zgubił go. Otrzymał naganę i musiał zapłacić równowartość, ale za tę niewielką cenę kupił sobie możliwość podsłuchiwania rozmów i komunikatów FBI.

- Wiedziałem, że Grek się ukrywa na terenie Waszyngtonu i podejrzewałem, że rana nogi zmusi go w końcu do pójścia do jednego z pięciu waszyngtońskich szpitali. Przypuszczałem, że nie zwróci się do prywatnego lekarza, bo to byłoby zbyt kosztowne. Wtedy usłyszałem tego skurwysyna Stamesa na zakresie pierwszym...

- Proszę bez przekleństw - odezwał się prezes.

W czasie służby w FBI Matson dostał czterokrotnie upomnienie od Stamesa. Toteż nie opłakiwał jego śmierci.

- Więc usłyszałem głos Stamesa - ciągnął dalej - na pierwszym zakresie. Był w drodze do szpitala Woodrowa Wilsona i chciał, żeby przysłano ojca Gregory’ego do Greka. Wniosek był ryzykowny, ale przypomniałem sobie, że Stames był Grekiem, a znalezienie ojca Gregory’ego nie było trudne. Złapałem go w chwili, kiedy wychodził. Powiedziałem mu, że jego Grek został wypisany ze szpitala i że posługa religijna nie jest mu więcej potrzebna. Podziękowałem mu, oczywiście. Ponieważ Stames nie żyje, nikt nie zajmie się tym aspektem sprawy, a nawet jeżeliby ktoś go odkrył, to i tak od tego nie zmądrzeje. Udałem się następnie do najbliższej cerkwi prawosławnej, ukradłem sutannę, kapelusz, welon i krzyż i pojechałem do szpitala. Kiedy tam dotarłem, Stames i Calvert już odjechali. Recepcjonistka powiedziała mi, że powrócili do FBI. Nie pytałem o szczegóły, bo nie chciałem, żeby mnie zapamiętano. Dowiedziałem się tylko, w jakim pokoju leży Casefikis. Spał jak zabity. Poderżnąłem mu gardło.

Senator przymknął na sekundę oczy.

- Jakiś murzyński pomiot leżał na sąsiednim łóżku. Mógł on coś usłyszeć, mógł zapamiętać moją twarz. Nie chciałem ryzykować, więc jemu też poderżnąłem gardło.

Senator poczuł mdłości. Nie życzył tym ludziom śmierci. Prezesowi nawet nie drgnęła powieka. Taka jest różnica pomiędzy amatorem i zawodowcem.

- Potem zatelefonowałem do Tony’ego, który czekał w samochodzie. Podjechał pod Waszyngtoński Oddział Biura i zobaczył Stamesa i Calverta wychodzących z budynku. Wtedy skontaktowałem się z panem, szefie, a Tony wykonał rozkazy.

Prezes podał mu niewielką paczkę. Było w niej sto banknotów studolarowych. Zgodnie z amerykańskim zwyczajem każdy jest opłacany zgodnie ze stanowiskiem i rezultatami pracy. Tak stało się i tym razem.

Prezes skinął głową.

- Tony.

- Kiedy ci dwaj wyszli z budynku Starej Poczty, poszliśmy za nimi, tak jak nam kazano. Potem, jak przejechali przez Memorial Bridge, Niemiec wyprzedził ich i jechał przed nimi. Kiedy zorientowałem się, że tak, jak przewidzieliśmy, skręcają w George Washington ParkĂway, przekazałem to Gerbachowi przez radiotelefon. Czekał z wygaszonymi światłami w kępie drzew na środku autostrady niecałe dwa kilometry przede mną. Zapalił światła i zjechał niewłaściwą stroną szosy w dół, a kiedy minęli Windy Run Bridge, zajechał im drogę. Wtedy dodałem gazu i wyprzedziłem ich od lewej strony. Uderzyłem ich bocznym poślizgiem z szybkością ponad stu kilometrów na godzinę w tej samej chwili, kiedy ten durny Niemiec wjechał w nich od przodu. Resztę pan zna, szefie. Gdyby Niemiec nie stracił głowy - zakończył Tony swoją opowieść - to byłby teraz tutaj z nami i osobiście składałby raport.

- Co zrobiłeś z samochodem?

- Pojechałem do warsztatu Maria, wymieniłem blok silnika i tablice rejestracyjne, wyklepałem błotnik, wylakierowałem go i porzuciłem na ulicy. Sam właściciel na pewno nie poznały, gdyby go zobaczył. Potem ukradłem inny samochód, Buick 1980 w dobrym stanie.

- Gdzie?

- W Nowym Jorku. W Bronxie.

- W porządku. Co godzina zdarza się w tym kraju jedno morderstwo. Policja nie ma czasu na zajmowanie się każdym skradzionym samochodem.

Prezes rzucił drugą paczkę na stół. Było w niej trzy tysiące dolarów w używanych pięćdziesięciodolarówkach.

- Tylko nie urżnij się, Tony. Będziesz nam znów potrzebny.

Prezes nie powiedział do czego.

- Xan! - zawołał.

Zgasił papierosa i szybko zapalił drugiego. Oczy obecnych zwróciły się na ponurego Wietnamczyka. Mówił po angielsku dobrze, choć z silnym akcentem.

- Byłem w samochodzie z Tonym przez cały wieczór. Kiedy dostaliśmy rozkaz załatwienia dwóch ludzi w Fordzie, pojechaliśmy za nimi przez most i na autostradę. Kiedy Niemiec zajechał Fordowi drogę, ja przestrzeliłem im tylne opony, na chwilę zanim Tony uderzył ich w bok. To trwało trzy sekundy. Nie mieli żadnej szansy zapanowania nad wozem.

- Jak możesz wiedzieć na pewno, że to nie trwało dłużej niż trzy sekundy? - zapytał prezes.

- W czasie treningu tego dnia strzelałem celnie dwa razy w ciągu 2,8 sekundy.

Zapanowało milczenie. Prezes położył na stół jeszcze jedną paczkę. Wyjął z niej plik banknotów pięćdziesięciodolarowych. Wietnamczyk dostał dwa i pół tysiąca dolarów za każdy strzał.

- Czy ma pan jakieś pytania, senatorze?

Senator nie podniósł głowy, tylko lekko nią potrząsnął.

Prezes odezwał się znowu:

- Z wiadomości prasowych i z naszych własnych dochodzeń wynika, że nikt nie połączył ze sobą tych dwóch incydentów. Ale FBI nie jest tak głupie. Miejmy nadzieję, że wyeliminowaliśmy wszystkich, którzy słyszeli to, co mówił Casefikis, jeżeli w ogóle miał coś do powiedzenia. Może jesteśmy przeczuleni. Ale w każdym razie usunęliśmy wszystkich, którzy mieli kontakt z nim w szpitalu. Ciągle jednak nie jesteśmy pewni, że Grek wiedział coś ważnego.

- Czy mogę coś powiedzieć, szefie?

Prezes podniósł wzrok. Nikt się tu nie odzywał nieproszony, jeżeli nie miał czegoś istotnego do zakomunikowania, rzecz dość niezwykła na posiedzeniu zarządu jakiejś amerykańskiej spółki. Prezes udzielił głosu Matsonowi.

- Niepokoi mnie jedna myśl, szefie. Po co Nick Stames miałby pojechać do szpitala Wilsona?

Wszyscy spojrzeli na niego, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.

- Z moich dochodzeń i kontaktów wiemy, że był tam Calvert, ale właściwie nie jesteśmy pewni, czy też był tam Stames. Jesteśmy tylko pewni, że poszli tam dwaj agenci i że Stames zwrócił się do ojca Gregory’ego z prośbą, żeby poszedł do Greka. Wiemy też, Stames jechał z Calvertem do siebie do domu. Z moich doświadczeń wynika, że Stames nie pofatygowałby się osobiście do szpitala. Posłałby tam kogoś innego...

- Nawet jeżeliby przypuszczał, że sprawa jest poważna? - przerwał mu prezes.

- On nie mógł wiedzieć, że sprawa jest poważna, bo agenci nie złożyli mu jeszcze raportu.

Prezes wzruszył ramionami.

- Fakty wskazują na to, że Stames pojechał do szpitala razem z Calvertem. Wyjechali z Waszyngtońskiego Biura FBI tym samym samochodem, który przedtem był zaparkowany przed szpitalem.

- Wiem, szefie, ale właśnie to mi się nie podoba. Przemyśleliśmy wszystkie ewentualności, ale istnieje możliwość, że trzej albo i czterej ludzie wyjechali z Waszyngtońskiego Biura i w takim razie istnieje jeszcze co najmniej jeden agent, który wie, co się naprawdę zdarzyło w szpitalu.

- To jest bardzo mało prawdopodobne - wtrącił się senator. - Przekonacie się o tym, kiedy mnie wysłuchacie.

Matson zacisnął zęby.

- Widzę, że nie jesteś zadowolony, Matson.

- Nie, sir.

- No, to dobrze, sprawdź to. Jeżeli coś wykryjesz, dasz mi znać.

Prezes nie zasypiał gruszek w popiele. Teraz spojrzał na senatora.

Senator pogardzał tymi ludźmi. Byli tak małostkowi, tak zachłanni. Myśleli tylko o pieniądzach i o tym, że Kane może je im odebrać. Przerażali go swoją brutalnością i przyprawiał go o mdłości sam ich widok. Nie powinien był pozwolić temu gładkiemu i fałszywemu łajdakowi Nicolsonowi dać takiej ilości pieniędzy na swój fundusz wyborczy - chociaż bez tego nigdy nie wygrałby wyborów. Tyle forsy, a taka mała cena do zapłacenia: zdecydowany sprzeciw wobec wszystkich propozycji dotyczących kontroli posiadania i handlu bronią. Co, u licha, przecież był i bez tego przeciwnikiem wszelkich takich pomysłów. Ale zamordować prezydenta, żeby utrącić ustawę - to szaleństwo. Jednakże prezes miał go w ręku.

- Drogi przyjacielu, albo będziesz z nami współpracował, albo ujawnimy wszystko - powiedział łagodnie. - Musisz z nami współpracować. Dla swojego dobra. Żądamy od ciebie tylko zakulisowych informacji i tego, żebyś do dziesiątego marca stale urzędował na Kapitolu. Bądź rozsądny, przyjacielu, czy warto stracić dorobek całego życia dla obrony tej Kane?

Senator odchrząknął.

- Jest bardzo mało prawdopodobne, żeby FBI znało nasze plany. Pan Matson orientuje się chyba, że gdyby mieli jakiekolwiek podejrzenia, gdyby chociaż przez chwilę przypuszczali, że chodzi o więcej niż o jedną z tysięcy gróźb, którymi prezydent jest codziennie obsypywany, to natychmiast zawiadomiliby Tajną Służbę. A tymczasem, jak sprawdził mój sekretariat, rozkład zajęć prezydenta na ten tydzień pozostał nie zmieniony. Wykona cały program. Dziesiątego marca rano pojedzie na Kapitol i wygłosi przemówienie w Senacie...

- Otóż to - przerwał mu Matson z pogardliwym uśmiechem. - Wszystkie pogróżki wobec prezydenta, nawet najbłahsze, są rutynowo przekazywane Tajnej Służbie. A tych nie przekazano. Znaczy to chyba...

- Że oni o niczym nie wiedzą - powiedział zdecydowanie prezes. - Kazałem panu zbadać tę sprawę. A teraz niech senator odpowie na znacznie istotniejsze pytanie: czy gdyby FBI znało szczegóły naszych planów, czy powiedziałoby o tym pani prezydent?

Senator zawahał się.

- Nie, przypuszczam, że nie. Chyba że doszliby do wniosku, że grozi jej konkretne niebezpieczeństwo w konkretnym dniu. W innym przypadku nie zmienialiby jej planów. Gdyby każda pogróżka była brana na serio, pani prezydent nie mogłaby w ogóle opuszczać Białego Domu. Zeszłoroczne sprawozdanie Tajnej Służby dla Kongresu mówiło o 1572 takich pogróżkach. Natomiast dochodzenie stwierdziło, że nie było ani jednej próby zorganizowania zamachu na jej życie.

Prezes skinął głową.

- Więc albo wiedzą wszystko, albo nic.

Jednakże Matson nie był przekonany.

- Jestem nadal członkiem Stowarzyszenia Byłych Agentów Specjalnych, wczoraj mieliśmy zebranie i nikt tam nic nie wiedział. A ktoś powinien był już coś słyszeć. Potem poszedłem na drinka z Grantem Nanna, który był kiedyś moim szefem. Wydawał mi się zupełnie nie przejęty śmiercią Stamesa, co wydawało mi się bardzo dziwne. Przyjaźnił się przecież ze Stamesem. Nie mogłem, oczywiście, udawać zbyt wielkiej żałoby, bo nie byłem blisko ze Stamesem. Jestem niespokojny, bo coś tu nie gra. Dlaczego Stames pojechał do szpitala, dlaczego nikt z Biura nie mówi o jego śmierci.

- Okey, okey - powiedział prezes. - Jeżeli nie uda nam się wykończyć jej dziesiątego marca, to lepiej wycofajmy się już teraz. Uważam, że trzeba postępować tak, jakby nic się nie stało, chyba że coś się skomplikuje. A to już jest w pańskich rękach, Matson. Jeżeli nie da pan nam znaku, będziemy wszyscy na miejscu w wyznaczonym dniu. A teraz zaplanujmy dalsze działania. Przede wszystkim trzeba się zająć rozkładem zajęć Kane na ten dzień. Kane - poza senatorem nikt z obecnych w pokoju nie nazywał jej “prezydentem” - Kane wyrusza z Białego Domu o dziesiątej. W trzy minuty później mija budynek FBI, o dziesiątej pięć przejeżdża obok Pomnika Pokoju w północno-zachodnim narożniku placu przed Kapitolem. Normalnie podjechałaby pod wejście prywatne, ale senator twierdzi, że Kane chce wyciągnąć z tej wizyty wszelkie możliwe korzyści propagandowe. Zatrzyma się więc u stóp Kapitolu, a wejście na schody zajmie jej czterdzieści pięć sekund. Wiemy, że ten czas wystarczy Xanowi na wykonanie zadania. Kiedy Kane będzie mijała gmach FBI, ja będę ją obserwował z rogu Pennsylvania Avenue. Tony też tam będzie i to z samochodem na wypadek, gdyby coś poszło nie tak, a senator, który ma stać na stopniach Kapitolu, zatrzyma Kane, gdybyśmy potrzebowali więcej czasu. Najważniejszą rolę do spełnienia w tej operacji ma Xan. Dopracowaliśmy jego ruchy co do ułamka sekundy. Więc słuchajcie, i to uważnie. Udało mi się wpakować Xana do załogi budowlanych, pracujących przy odnawianiu frontonu Kapitolu. Zapewniam was, że przełamanie oporu związku zawodowego w stosunku do Azjaty nie poszło mi łatwo. Teraz ty, Xan.

Xan podniósł głowę. Nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy po raz ostatni żądano od niego jakiejś odpowiedzi.

- Od prawie sześciu miesięcy prowadzone są prace przy zachodniej fasadzie Kapitolu. Najbardziej zależy na nich Kane, bo chce, żeby były zakończone na dzień jej drugiej inauguracji.

W tym miejscu Xan uśmiechnął się. Wszystkie oczy skierowane były na Wietnamczyka.

- Już od przeszło czterech tygodni należę do załogi przedsiębiorstwa. Nadzoruję odbiór materiałów przywożonych na budowę, a więc pracuję w biurze. Stamtąd mogę obserwować ruchy wszystkich osób związanych z budową. Strażnicy nie są z FBI ani z Tajnej Służby, ani z CIA, ale z Biura Ochrony Budynków Państwowych. Są przeważnie znacznie starsi od większości agentów, nie brak wśród nich emerytów. Jest ich szesnastu, pracują po czterech na cztery zmiany. Wiem, gdzie piją, palą i grają w karty, wiem o nich wszystko. Nikt nie interesuje się terenem budowy, który graniczy z najmniej używanym wejściem do Kapitolu. Poza drobnymi kradzieżami materiałów budowlanych, strażnicy nie mają żadnych problemów.

W całkowitej ciszy Xan ciągnął dalej:

- W samym środku placu budowy umieszczony jest największy w Ameryce dźwig, zbudowany specjalnie przez firmę American Hoist Co. Rozciągnięty do pełnej wysokości mierzy dziewięćdziesiąt sześć metrów, a więc dwa razy więcej niż dopuszczalna wysokość budynków w Waszyngtonie. Nikt nie spodziewa się niebezpieczeństwa od zachodniej strony Kapitolu i nikt nie wie, że widoczność ze szczytu jest tak dobra. Znajduje się tam mała, kryta platforma, z której oliwi się bloki. Żeby to robić, trzeba czekać, aż znajdzie się w pozycji poziomej, równolegle do ziemi. Jest to rodzaj pudełka długiego na metr dwadzieścia, szerokiego na sześćdziesiąt siedem centymetrów i wysokiego na czterdzieści dwa centymetry. Spałem w nim przez ostatnie trzy noce. Widzę stamtąd doskonale całą okolicę, a mnie nikt nie widzi, nawet z helikoptera Białego Domu.

W pokoju nadal panowało milczenie.

- Jak się tam dostajesz? - zapytał senator.

- Jak kot, panie senatorze. Wspinam się. Idzie mi to łatwo, bo jestem taki nieduży. Włażę tam po północy i wracam o piątej rano. Patrzę na całe miasto, a na mnie nikt.

- A czy dobrze widzisz stopnie Kapitolu? - zapytał prezes.

- Wystarczą mi trzy sekundy - ciągnął dalej Xan. - Widzę Biały Dom jak na dłoni. W ostatnim tygodniu mogłem ją już ze trzy razy zabić. Kiedy znajdzie się na stopniach Kapitolu, będzie łatwym celem. Na pewno nie chybię...

- Ale gdzie będą we czwartek robotnicy? - przerwał mu senator. - Przecież mogą chcieć używać dźwigu.

Tym razem uśmiechnął się prezes.

- Drogi przyjacielu, w czwartek wybuchnie strajk. Chodzi, zdaje się, o zapłatę za godziny nadliczbowe. Żeby wzmocnić swoją pozycję przetargową, robotnicy nie będą pracować w dniu, w którym Kane zjawi się na Kapitolu. Jedno jest pewne. Na terenie będą wyłącznie starsi strażnicy i żaden z nich nie wlezie na szczyt dźwigu, który ostatecznie doskonale jest widoczny z dołu, z wyjątkiem metrowej platforemki. Kiedy się popatrzy z dołu, ma się pewność, że nawet mysz by się tam nie zmieściła. Xan leci jutro do Wiednia i zda sprawę ze swojej podróży w środę. Będzie to nasze ostatnie spotkanie. Ale zaraz, Xan, czy masz już puszkę żółtej farby? - - Tak, ukradłem ją z placu budowy.

Prezes powiódł wzrokiem dokoła stołu. Wszyscy milczeli.

- Doskonale. Tym razem chyba jesteśmy lepiej zorganizowani niż poprzednio. Dziękuję ci, Xan.

- Nie jestem zadowolony - powiedział Matson pod nosem. - Coś tu nie gra. Wszystko to brzmi za łatwo, jest za bardzo wydumane.

- Bo ty, Matson, nauczyłeś się w FBI wszystko kwestionować. Zobaczysz, że tym razem przechytrzymy ich, bo my wiemy, co robimy, a oni nie mają o niczym pojęcia. Nic się nie bój. Będziesz mógł wziąć udział w pogrzebie pani prezydent.

Dolna szczęka Matsona drgała nerwowo.

- Panu najbardziej zależy na jej śmierci.

- A tobie za to płacą - odparł prezes. - No, już dobrze, spotykamy się za pięć dni i jeszcze raz omówimy plan. Dowiecie się wtedy, gdzie każdy z was będzie w środę rano. Xan zdąży wrócić z Austrii.

Prezes uśmiechnął się i zapalił kolejnego papierosa. Senator wyszedł bez słowa. W pięć minut później oddalił się Matson. Po następnych pięciu Tony, wreszcie po kolejnych pięciu - Xan. W pięć minut po jego odejściu prezes zamówił obiad.


4 marca, piątek

godz. 4:00 po południu


Mark był tak głodny, że nie mógł dłużej pracować i wyszedł z biblioteki, żeby coś zjeść. Kiedy drzwi otworzyły się, zobaczył za nimi rząd szafek katalogowych i na jednej z nich napis: dział “Medycyna - Mistyfikacja”. Słowa te skojarzyły mu się natychmiast z Elizabeth i wywołały w jego wyobraźni obraz tej pięknej i dowcipnej dziewczyny, takiej, jaką zobaczył po raz pierwszy w szpitalnym korytarzu ubraną w czarną spódnicę i czerwoną bluzkę, w pantofelkach na wysokich obcasach. Twarz jego rozjaśnił uśmiech. Cóż za przyjemność sprawia sama myśl, że można do niej zadzwonić i znowu ją zobaczyć. Trochę zaniepokoiło go to, że tak bardzo tego pragnie.

Wstąpił do pobliskiego barku i zamówił hamburgera. Myślał o tym, co mówiła i jak wyglądała podczas ich ostatniego spotkania. Nagle wstał i zadzwonił do szpitala Wilsona.

- Żałuję bardzo, ale doktor Dexter ma dzisiaj wolny dzień - odpowiedziała pielęgniarka. - Mogę poprosić panią doktor Delgado.

- Dziękuję - odparł Mark - ale to nie to samo.

Wyszukał w notatniku domowy numer telefonu Elizabeth i wykręcił go. Zdziwił się, że była w domu.

- Halo, Liz, tu Mark. Czy mogę panią zaprosić na kolację?

- Zawsze obietnice. Ciągle żyję obietnicą wielkiego befsztyka.

- To dobrze. Mam dziś paskudny dzień i pani jedna mogłaby go rozjaśnić.

- Widzę, że nie jest pan w najlepszym humorze. Może to rzeczywiście początek grypy?

- Nie, to chyba nie grypa, tyle że jak myślę o pani, to mi dech zapiera. Chyba wyłączę się, zanim zsinieję.

Stwierdził z przyjemnością, że Elizabeth się śmieje.

- Niech pan przyjdzie o ósmej.

- Świetnie. Do wieczora.

- Niech pan uważa na siebie.

Odłożył słuchawkę i uświadomił sobie, że sam też śmieje się od ucha do ucha. Spojrzał na zegarek. Czwarta trzydzieści. Doskonale. Jeszcze trzy godziny w bibliotece, a potem już tylko Liz. Wrócił do książek i przeglądania życiorysów sześćdziesięciu dwóch senatorów.

Mark skoncentrował się przez chwilę na osobie pani prezydent. To nie był w końcu byle jaki prezydent. To była pierwsza kobieta-prezydent. Czy istniał może związek pomiędzy zamierzoną zbrodnią a śmiercią obu Kennedych? Jednym słowem, czyżby zwolennicy teorii spisku mieli rację? Dlaczego Tyson w ogóle o tym nie wspomniał? Czy w tamte morderstwa zaplątani byli jacyś senatorowie? A może i tym razem jakiś samotny szaleniec działał całkowicie na własną rękę? Lee Harvey Oswald i Sirhan Sirhan. Jeden nie żyje, drugi siedzi w więzieniu, a jednak nie ma w gruncie rzeczy jasności co do motywów dokonanych przez nich zbrodni.

Byli ludzie, którzy twierdzili, że śmierć Johna Kennedy’ego była dziełem CIA, ponieważ po klęsce w Zatoce Świń zagroził, że ją wykończy. Inni uważali, że była to zemsta Castro i przypominali, że Oswald na dwa tygodnie przed zamachem miał spotkanie z kubańskim ambasadorem w Meksyku, o czym CIA była poinformowana. Minęło trzydzieści lat od tego zdarzenia i nadal nikt nic na pewno nie wiedział.

Jay Sandberg, kolega i współlokator Marka z czasów studiów prawniczych w Yale, twierdził, że spisek był dziełem najwyższych osobistości w FBI. Tam wiedziano o wszystkim, ale trzymano język za zębami.

Możliwe, że Tyson i Rogers także należą do tych, co wiedzą. Że kazali mu prowadzić to beznadziejne śledztwo tylko po to, żeby zająć jego czas. Przecież nie pozwolili mu pisnąć słówka o szczegółach wczorajszego dnia nawet Grantowi Nannie.

Jeżeli istnieje spisek, to komu o tym powiedzieć? Chyba tylko samemu prezydentowi. Ale jak się do niej dostać? Może zatelefonować do Jaya Sandberga, który przestudiował tak dokładnie historię morderstwa braci Kennedych. Jeżeli ktoś może się czegoś domyślać, to chyba właśnie Sandberg. Mark powrócił do automatu telefonicznego, sprawdził numer Sandberga w nowojorskiej książce i wykręcił go. W słuchawce odezwał się zimny kobiecy głos:

- Halo? - Oczami wyobraźni zobaczył smugę kokainowego dymu ulatującego w powietrze razem z tym zimnym głosem.

- Chciałbym mówić z Jayem Sandbergiem.

- Och - nowa smuga dymu - jest jeszcze w pracy.

- Czy może mi pani podać jego numer?

Puściła jeszcze jeden kłąb dymu, podała mu numer i odwiesiła słuchawkę.

No, no, pomyślał Mark. Prawdziwa dama z eleganckiej dzielnicy Nowego Jorku!

Teraz usłyszał inny, cieplejszy głos mówiący irlandzkim akcentem.

- Tu Sullivan i Cromwell.

Mark słyszał o tej solidnej kancelarii adwokackiej. Niektórzy jego przyjaciele robili karierę.

- Poproszę Jaya Sandberga.

- Łączę pana.

- Sandberg.

- Hej, Jay! Tu Mark Andrews. Cieszę się, że cię złapałem. Dzwonię z Waszyngtonu.

- Halo, Mark, dobrze, że dzwonisz. Jak ci się żyje wśród goryli? Ra-ta-ta-ta i te de?

- To się zdarza. Poradź mi, gdzie mógłbym znaleźć dokumentację dotyczącą wszystkich prób zamordowania Edwarda Kennedy’ego, a zwłaszcza tej historii, która miała miejsce w Massachusetts, w 1979 roku. Pamiętasz?

- Oczywiście. Aresztowano wtedy trzech ludzi. Niech sobie przypomnę... no tak, zwolniono wszystkich. Jeden zginął w 1980 roku w wypadku samochodowym, drugi został pchnięty nożem podczas bójki w San Francisco i zmarł. To było w 1981 roku. A trzeci zniknął w tajemniczych okolicznościach w rok potem. Mogę cię zapewnić, że to był na pewno spisek.

- Przez kogo zorganizowany?

- Mafia chciała usunąć Edwarda Kennedy’ego w 1976 roku, bo domagał się śledztwa w sprawie śmierci dwóch oprychów, Sama Giancana i Johna Rosselli. Teraz nienawidzą jeszcze bardziej pani Kane z powodu ustawy o kontroli broni palnej.

- Mafia? Ustawa o kontroli broni palnej? Gdzie mógłbym znaleźć więcej szczegółów tych spraw?

- Mogę cię zapewnić, że nie w raportach Komisji Warrena ani w materiałach z późniejszych dochodzeń. Znajdziesz je chyba najprędzej w książce Carla Oglesby “Jankesi i wojny kowbojskie”.

Mark zapisał sobie ten tytuł.

- Dziękuję ci za pomoc. Jeżeli będę jeszcze czegoś potrzebował, to znowu zadzwonię. Jak ci leci w tym Nowym Jorku?

- Świetnie, bardzo dobrze. Jestem jednym z miliona prawników, których zadaniem jest kamuflowanie bankructwa Nowego Jorku. Trzeba się spotkać i pogadać, Mark.

- Koniecznie, zgłoszę się za najbliższym pobytem w Nowym Jorku.

Mark powrócił do biblioteki. Kłębiło mu się w głowie. Może to CIA, może to Mafia, może jakiś wariat, może Halt Tyson, wszystko było możliwe. Poprosił bibliotekarkę o książkę Carla Oglesby. Po chwili otrzymał bardzo zczytany tom. Wydawca: Sheed Andrews and Mcmeel, 6700 Squibb Road, Mission, Kansas. Wyglądało na ciekawe czytadło, ale postanowił na razie powrócić do życiorysów senatorów, jako do najpilniejszego zadania. Spędził dalsze dwie godziny starając się wyeliminować senatorów, którzy byli bez wątpienia poza podejrzeniami i szukając tych, którzy mieli motywy do usunięcia z drogi pani Kane. Ale nie zaszedł daleko.

- Przepraszam pana, ale zamykamy - zwróciła się do niego młoda bibliotekarka ze stertą książek na ręku. Widać było, że bardzo chce już iść do domu. - Zamykamy o siódmej trzydzieści.

- Jeszcze dwie minuty, dobrze? Już kończę.

- Proszę bardzo - odpowiedziała. Uginała się pod grubymi tomami raportów z obrad Senatu za lata 1971-1973, których nikt prócz niej chyba nigdy nie otworzył.

Mark przebiegł oczami swoje notatki. Wśród sześćdziesięciu dwóch nazwisk “podejrzanych” znajdowali się liczni “prominenci”. Był tam senator Alan Cranston z Kalifornii, określany często jako “liberalny naganiacz Senatu”, Ralph Brooks z Massachusetts, którego Florentyna Kane zwyciężyła na konwencji Partii Demokratów, przywódca większości Robert C. Byrd z Zachodniej Wirginii, Henry Dexter z Connecticut, ojciec Elizabeth... Mark zadrżał na tę myśl. Był jeszcze Sam Nunn, poważany senator z Georgii, Robert Harrison z Południowej Karoliny, człowiek wykształcony i światowiec, znany z umiejętności parlamentarnych, Marvin Thornton, który zajął miejsce opuszczone przez Edwarda Kennedy’ego w 1980 roku, Mark O. Hatfield, liberał, ale wierny Republikanin z Oregonu, Hayden Woodson z Arkansas, należący do nowej generacji południowych Republikanów, William Cain z Nebraski, zagorzały konserwatysta, który w wyborach w 1980 roku kandydował jako niezależny, a także Birch Bayh z Indiany, człowiek, który wyciągnął Teda Kennedy’ego z rozbitego samolotu w 1967 roku i prawdopodobnie uratował mu wtedy życie. Sześćdziesięciu dwóch podejrzanych, pomyślał Mark. I tylko sześć dni! A dowody muszą być murowane. Ale dzisiaj nie dało się już nic zrobić.

Wszystkie rządowe budynki zaczynały się zamykać. Mark miał nadzieję, że dyrektor także czegoś się dowiedział i że można będzie ograniczyć listę sześćdziesięciu dwóch nazwisk do jakiejś sensownej liczby. Sześćdziesiąt dwa nazwiska i sześć dni!

Wrócił na parking po swój samochód. Za przywilej przebywania na urlopie płacił sześć dolarów dziennie. Wręczył dozorcy pieniądze i pojechał do swojego mieszkania, które mieściło się w południowo-zachodniej części Ulicy N. Było po godzinie szczytu i ruch był nieco mniejszy. Mark rzucił klucze Simonowi i zawołał przez ramię:

- Tylko się przebiorę i zaraz znowu wyjeżdżam!

Poszedł do windy i pojechał do siebie, na ósme piętro. Wziął prysznic, ogolił się pośpiesznie i ubrał się bardziej swobodnie niż na spotkanie z dyrektorem. Czas na przyjemniejszą część dnia.

Kiedy zszedł na dół, jego wóz stał obrócony frontem do wyjazdu tak, żeby - jak mawiał Simon - miał szybki start. Pojechał do dzielnicy Georgetown, skręcił w prawo w Trzydziestą Ulicę i zaparkował przed domem Elizabeth. Była to niewielka elegancka willa z czerwonej cegły. Albo bardzo dobrze zarabiała, albo dostała ją od ojca. Od ojca! Przypomniał mu się nagle...Stała w progu i wyglądała równie pięknie, jak w jego marzeniach. To dobrze. Miała na sobie długą czerwoną suknię ze stojącym kołnierzykiem, która pasowała doskonale do jej ciemnych oczu i włosów.

- Czy wejdzie pan do środka, czy zostanie przed drzwiami, jak chłopiec na posyłki?

- Postoję i będę się na panią gapił. Zawsze urzekały mnie piękne, ale i mądre kobiety. Czy nie uważa pani, że to dobrze o mnie świadczy?

Elizabeth roześmiała się i zaprowadziła go w głąb mieszkania.

- Niech pan siada. Myślę, że drink dobrze panu zrobi.

Podała mu szklankę piwa, o które poprosił, i usiadła w fotelu.

- Przypuszczam, że nie ma pan ochoty mówić o tej strasznej historii z moim listonoszem?

- Nie - przyznał Mark - wolę o tym nie mówić i to z różnych powodów.

Elizabeth uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- Mam nadzieję, że schwyta pan łajdaka, który to zrobił - powiedziała i spojrzała mu prosto w oczy. Wstała i odwróciła płytę. - Czy pan lubi tę muzykę? - zapytała już wesołym tonem.

- Nie jestem wielkim wielbicielem Haydna. Przepadam za Mahlerem, Beethovenem, Aznavourem i panią.

Zarumieniła się lekko.

- Kiedy wczoraj wieczorem nie zjawił się pan, zadzwoniłam do pańskiego biura - przyznała się nagle Markowi. Zaskoczyło go to, ale i ucieszyło. - Odezwała się jakaś dziewczyna. Powiedziała, że pana nie ma, ale że jest pan bardzo zajęty, więc nie zostawiłam żadnej wiadomości.

- To była Polly. Ma wielki instynkt opiekuńczy.

- I jest ładna? - uśmiechnęła się Elizabeth z pewnością siebie kobiety, która wie, że jest piękna.

- Ani tak, ani nie. Ale zapomnijmy o Polly. Pani musi być głodna, ale ja nie dam pani tego dawno obiecanego befsztyka. Zamówiłem stolik w Tio Pepe na dziewiątą.

- Świetnie - powiedziała. - skoro udało się panu zaparkować wóz, to może pójdziemy piechotą?

- Doskonale.

Wieczór był piękny i chłodny, a Mark odczuwał potrzebę spaceru na świeżym powietrzu. Przeszkadzała mu tylko nieodparta chęć oglądania się za siebie.

- Rozgląda się pan za inną kobietą? - zagadnęła go Elizabeth.

- Ależ skąd! - zaprzeczył. - Jakżebym mógł mając przy sobie panią? - zareplikował lekkim tonem. Zrozumiał, że jest podejrzliwa. Zmienił szybko temat. - Czy pani lubi swoją pracę?

- Pracę? - zdziwiła się Elizabeth, jakby nie uważała tego, co robi, za pracę. - Pan ma na myśli moje życie? Ja tą pracą żyję. Przynajmniej do tej pory.

Spojrzała na Marka z powagą.

- Ale nienawidzę tego szpitala. Jest zbiurokratyzowany, stary i brudny, pełen małych urzędników, którym właściwie wcale nie zależy na tym, żeby pomagać ludziom. Dla nich to jest po prostu sposób zarabiania na życie. Nie dalej jak wczoraj musiałam zagrozić, że odejdę, żeby zmusić dyrekcję do pozostawienia w szpitalu bezdomnego, samotnego starca.

Szli Trzydziestą Ulicą. Mark z przyjemnością słuchał, jak Elizabeth mówi o swojej pracy. Była ożywiona, pewna siebie, ale nie była zarozumiała, co tak często cechuje zawodowo pracujące kobiety. Mówiła o sentymentalnym Jugosłowianinie, który śpiewał tęskne pieśni o miłości w tym swoim niezrozumiałym języku, podczas gdy robiła mu opatrunek i który, w porywie wdzięczności i sympatii, ugryzł ją nagle lekko w ucho.

Mark śmiejąc się ujął ją pod ramię.

- Powinna pani zażądać dodatku za narażanie życia na służbie.

- Nie miałabym do niego żalu, gdyby tak nie fałszował.

Kierowniczka sali zaprowadziła ich do stolika tuż przy parkiecie, na którym za chwilę miały się odbywać występy. Ale Mark zaprotestował i poprosił o stolik w głębi sali, w kącie. Pod pretekstem, że tam będzie można swobodniej rozmawiać. Usiadł tyłem do ściany. Wiedział, że wybór tego stolika i tak nie przekona Elizabeth. Musiała zrozumieć, że coś jest nie w porządku, ale nie chciała zadawać mu pytań.

Młody kelner o śniadej twarzy zapytał, jakie podać koktajle. Elizabeth poprosiła o margeritę, Mark o szprycera.

- Co to jest szprycer? - zainteresowała się Elizabeth.

- Białe wino, pół na pół z wodą sodową i mnóstwo lodu. Nie ma nic wspólnego z Hiszpanią. Taki James Bond dla ubogich.

Roześmiała się.

Pod wpływem miłej atmosfery lokalu Mark powoli rozluźniał się. Odprężył się po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin. Rozmawiali o filmach, o muzyce, książkach i uniwersytecie Yale. W świetle świec na pięknej twarzy Elizabeth malowała się to powaga, to wesołość. Mark był nią coraz bardziej oczarowany. Przy całej swojej inteligencji i samodzielności miała w sobie mnóstwo kobiecości i wdzięku.

Zamówili paellę. Mark pytał Elizabeth, jak jej ojciec został senatorem, jak przebiegała jego kariera, o jej dzieciństwo w Connecticut. Miał wrażenie, że niezbyt chętnie podejmuje ten temat. Trudno mu było zapomnieć o tym, że jej ojciec figuruje na liście podejrzanych. Spróbował przenieść rozmowę na osobę jej matki. Wtedy Elizabeth odwróciła oczy i zdawało mu się, że zbladła. Po raz pierwszy przeszyło go przykre uczucie podejrzliwości, które zakłócało mu jasną wizję osobowości Elizabeth, i napełniło go lekkim niepokojem. Była jego pierwszą piękną przygodą od dłuższego czasu, bronił się przed utratą zaufania do niej. Czyżby to było możliwe? Czy mogła być w to zamieszana? Nie, oczywiście, że nie. Trzeba przestać o tym myśleć.

Rozpoczęły się występy hiszpańskich artystów. Mark i Elizabeth przestali rozmawiać. Elizabeth odwróciła się twarzą do parkietu, więc Mark nie mógł się jej przyglądać, ale sam fakt, że obok niej siedzi, sprawiał mu przyjemność. Kiedy występy się skończyły, była już godzina jedenasta piętnaście. Skończyli paellę, zamówili deser i kawę.

- Czy zapali pani cygaro?

- Nie, dziękuję - roześmiała się Elizabeth. - Doścignęłyśmy was we wszystkim, ale nie musimy małpować waszych złych przyzwyczajeń.

- To mi się podoba. Jestem pewny, że będzie pani pierwszą kobietą ministrem zdrowia.

- Chyba nie - odpowiedziała. - Tak wysoko na pewno nie zajdę.

- Będę musiał się bardzo starać, żeby utrzymać się w biurze na tym samym poziomie, co pani.

- A może przez jakąś kobietę nie zostanie pan dyrektorem FBI?

- Jeżeli nie zostanę dyrektorem FBI, to nie z powodu kobiety - odparł Mark tajemniczo.

- Oto kawa, senorita, senor!

Jeszcze nigdy w życiu Mark nie miał ochoty pójść do łóżka z kobietą prosto z pierwszej randki. Dzisiaj też nie był pewny, czy to ma sens, zresztą nie przewidywał takiej możliwości.

Zapłacił rachunek, zostawił dobry napiwek, pogratulował tancerce, która piła kawę siedząc przy stoliku niedaleko wyjścia.

Na ulicy wiało teraz nocnym chłodem. Mark znowu dyskretnie rozejrzał się na wszystkie strony. Kiedy przechodzili przez ulicę, wziął Elizabeth za rękę i już jej nie puścił. Szli rozmawiając bez przerwy. Wiedzieli, co się z nimi dzieje. Mark pragnął jej coraz bardziej. Spotykał się ostatnio z wieloma dziewczynami, ale z żadną nie miał ochoty trzymać się za ręce, ani przedtem, ani potem. Posępniał z minuty na minutę. To chyba strach tak go rozmiękczał.

Jakiś samochód jechał za nimi. Mark zesztywniał, ale Elizabeth nie zwróciła na to uwagi. Wóz zwolnił, zrównał się z nimi, wreszcie stanął. Mark rozpiął guzik marynarki. Bał się znacznie bardziej o Elizabeth niż o siebie. Nagle drzwiczki samochodu otworzyły się i wyskoczyła czwórka nastolatków - dwie dziewczyny i dwóch chłopców. Pobiegli do pobliskiego baru z hamburgerami. Pot wystąpił Markowi na czoło. Puścił rękę Elizabeth. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Coś jest bardzo nie tak, prawda?

- Aha - odpowiedziała - ale proszę mnie o nic nie pytać.

Ujęła jego rękę i silnie ją ścisnęła. Ruszyli w dalszą drogę. Mark zamilkł. Ogarnęło go nagle okropne wspomnienie potwornych wydarzeń poprzedniej nocy. Kiedy doszli do drzwi domu Elizabeth, był już znowu zatopiony myślami w świecie, którego tajemnice znał tylko on i Halt Tyson.

- Było mi z panem bardzo miło, to znaczy wtedy, kiedy był pan myślami ze mną - uśmiechnęła się Elizabeth.

Mark otrząsnął się.

- Bardzo mi przykro...

- Czy chciałby pan wstąpić do mnie na kawę?

- I tak, i nie. Czy moglibyśmy to odłożyć na inny dzień? Nie jestem dzisiaj dobrym kompanem.

Miał tyle spraw do załatwienia przed pójściem do dyrektora o siódmej trzydzieści rano. Była północ, a on nie spał już półtorej doby.

- Czy mogę do pani jutro zadzwonić?

- Bardzo mi będzie miło. Bądźmy w kontakcie, cokolwiek by się stało.

Te słowa miały stać się dla Marka czymś w rodzaju talizmanu na następnych kilka dni. Zapamiętał każde jej słowo, każdy gest. Czy powiedziała to na serio, dla żartu, czy po prostu tak sobie? Zakochać się tak nagle? To ostatnio nie było modne. Zawierano coraz mniej małżeństw, rozwody były na porządku dziennym. Czy to możliwe, że on, wśród tego wszystkiego, zakochuje się w tej kobiecie po uszy?

Pocałował ją lekko w policzek i odszedł rozglądając się bacznie na wszystkie strony. Elizabeth zawołała za nim:

- Mam nadzieję, że znajdzie pan człowieka, który zamordował mojego listonosza i pańskiego Greka!

Pańskiego Greka! Greka... Grecki pop prawosławny... Ojciec Gregory... Mój ty Boże, dlaczego o tym wcześniej nie pomyślał? Na chwilę zapomniał o Elizabeth i szybko pobiegł do swojego samochodu. Odwrócił się tylko jeszcze i dał jej znak ręką. Patrzyła za nim zdziwionym wzrokiem zastanawiając się, co też takiego powiedziała. Mark wpadł do wozu i pojechał, jak tylko mógł najszybciej, do domu. Musi znaleźć numer telefonu tego popa. Przypomniał sobie greckiego duchownego, którego spotkał w szpitalu przed windą. Próbował odtworzyć sobie jego wygląd. Dlaczego wydał mu się teraz dziwny. Co w nim było niewłaściwego? Coś, ale co? Coś w jego twarzy! Oczywiście! Oczywiście, jak mógł być takim idiotą? Natychmiast po wejściu do mieszkania zatelefonował do Waszyngtońskiego Biura. Dyżurująca w centrali Polly zdziwiła się.

- Przecież jesteś na urlopie?

- I tak, i nie. Czy masz numer telefonu ojca Gregory?

- A któż to jest?

- Grecki ksiądz prawosławny, z którym czasami kontaktował się Stames. To był chyba jego spowiednik.

- Masz rację. Przypominam sobie.

Sprawdziła coś w kartotece Stamesa i podyktowała Markowi numer. Mark zapisał go i odłożył słuchawkę. Oczywiście, oczywiście. Ależ z niego dureń... przecież to jasne! Było już dobrze po północy, ale mimo to wykręcił numer popa. Dopiero po dłuższej chwili ktoś podniósł słuchawkę.

- Ojciec Gregory?

- Tak.

- Czy wszyscy prawosławni greccy księża noszą brody?

- W zasadzie tak. Ale kto mówi? Cóż to za głupie pytanie i to w środku nocy?

- Nazywam się Mark Andrews, jestem specjalnym agentem FBI. Pracowałem pod Nickiem Stamesem.

Rozespany człowiek obudził się nagle.

- Już rozumiem. W czym mogę panu pomóc?

- Ojcze, wczoraj wieczorem sekretarka pana Stamesa poprosiła pana o przyjechanie do szpitala Wilsona do Greka z postrzałową raną w nodze, prawda?

- Tak, zgadza się, panie Andrews. Ale w pół godziny później ktoś inny zatelefonował. Właśnie zabierałem się do wyjścia. Powiedział, że nie muszę się już fatygować, ponieważ pan Casefikis został wypisany ze szpitala.

- Został co?

- Wypisany ze szpitala.

- Czy ten człowiek przedstawił się?

- Nie, nic więcej nie powiedział. Myślałem, że to ktoś od was.

- Ojcze, czy mogę przyjść do ojca o ósmej rano?

- Ależ oczywiście, mój synu.

- Czy ojciec może mnie zapewnić, że nie powie nikomu, ale to nikomu, o naszej rozmowie?

- Jeżeli sobie tego życzysz, synu.

- Dziękuję, ojcze.

Mark odłożył słuchawkę i spróbował zebrać myśli. Tamten człowiek był wyższy ode mnie, musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Czy był ciemnoskóry, czy było to tylko ogólne wrażenie z powodu czarnej sutanny? Na pewno miał ciemne włosy i duży nos. Tak, Mark pamiętał ten duży nos... nie, nie pamiętał koloru jego oczu, ale duży nos tak... i ciężki podbródek... ciężki podbródek. Zapisał to wszystko w notesie. Duży, masywny mężczyzna, wyższy ode mnie, wydatny nos, szeroka szczęka, wydatny nos, szeroka... Głowa opadła mu na blat biurka. Zasnął.


5 marca, sobota

godz. 6:32 rano


Mark obudził się, ale nie od razu oprzytomniał. W jego głowie kłębiły się bezładne myśli. Nagle przypomniała mu się Elizabeth i uśmiechnął się. Ale zaraz uświadomił sobie, co stało się z Nickiem Stamesem, i ciarki przeszły mu po plecach. Wreszcie na orbitę jego wyobraźni wypłynął dyrektor. Dopiero wtedy oprzytomniał całkowicie i usiłował odczytać z zegarka godzinę. Szósta trzydzieści pięć! Jezus, Maria! Skoczył na równe nogi. Całą noc przespał w fotelu przed biurkiem. Bolał go kark. Rozebrał się, pobiegł do łazienki i stanął pod prysznicem. W pośpiechu nie uregulował temperatury i lodowata woda całkowicie przywróciła mu przytomność. Wyskoczył spod strumienia wody i chwycił ręcznik. Szósta czterdzieści. Namydlił twarz i ogolił się pośpiesznie i bardzo niedokładnie. Psiakrew! Trzy zacięcia! Woda kolońska piekła jak licho. Szósta czterdzieści trzy! Nałożył czystą koszulę, przełożył wczorajsze spinki, jeszcze tylko świeże skarpetki, buty te same, nowe ubranie, wczorajszy krawat. Rzut oka do lustra: dwa zacięcia jeszcze krwawiły - a niech to licho! Wrzucił do teczki pozbierane z biurka papiery i pobiegł do windy. Tym razem szczęście mu dopisało: stała na górnym piętrze. Kiedy zjechał na dół, była szósta czterdzieści sześć.

- Hej, Simon!

Młody człowiek ani drgnął. Spał głębokim snem w małej dyżurce przy garażu.

- Dzień dobry. Na litość boską, czy już ósma?

- Nie, za trzynaście siódma.

- Dokąd się pan wybiera? Na jakąś chałturę? - zapytał Simon przecierając jedną ręką oczy, a drugą podając Markowi kluczyki od samochodu. Mark uśmiechnął się, ale nie miał czasu na rozmowę. Zresztą Simon już znowu zasnął.

Niezawodny Mercedees zapalił za pierwszym razem. Wyjazd na ulicę - szósta czterdzieści osiem! Nie przekraczać szybkości. Nie wolno kompromitować Biura. Na rogu Szóstej Ulicy czerwone światło. Szósta pięćdziesiąt. Ulica G i skręt w Siódmą. Znowu czerwone światło. Skrzyżowanie Independence Avenue - szósta pięćdziesiąt trzy. Narożnik Siódmej Ulicy i Pennsylvania Avenue - widać już budynek FBI - szósta pięćdziesiąt pięć. Wjazd na parking, hamulec. Machnięcie legitymacją przed oczami strażnika, bieg do windy - szósta pięćdziesiąt siedem. Siódme piętro. Szósta pięćdziesiąt osiem. Bieg przez korytarz, skręt w prawo, pokój 7074, drzwi, pani Mcgregor podnosi wzrok, Mark mija ją zgodnie z poleceniem, puka w drzwi gabinetu dyrektora, nikt nie odpowiada, wchodzi do środka, tak jak mu kazano, dyrektora nie ma, szósta pięćdziesiąt dziewięć, opada na głęboki fotel, dyrektor się spóźnia, na ustach Marka uśmiech zadowolenia. Do siódmej brakuje teraz trzydziestu sekund. Rozgląda się od niechcenia po pokoju, tak jakby czekał tu od godziny. Patrzy na stary zegar. Zegar bije. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem.

Drzwi otwierają się, wchodzi dyrektor. - Dzień dobry, Andrews. - Nie patrzy na Marka, lecz na ścienny zegar. - Ten zegar zawsze śpieszy się trochę. - Milczenie. Zegar na wieży budynku Starej Poczty bije siódmą.

Dyrektor siedzi w fotelu za biurkiem. Znowu położył wielkie ręce na blacie.

- Zaczniemy od moich informacji. Zdołaliśmy zidentyfikować kierowcę Lincolna, który poszedł na dno Potomaku razem ze Stamesem i Calvertem.

Dyrektor otwiera teczkę, na której widnieje napis “ściśle tajne” i zagląda do środka. Co tam mogło być? Coś, czego Mark nie widział, a co może powinien był wiedzieć?

- Właściwie nie ma tu nic istotnego. Hans Dieter Gerbach. Niemiec. Bonn informuje, że pięć lat temu był pionkiem w monachijskim gangu. Potem zniknął im z oczu. Prawdopodobnie przebywał przez pewien czas w Rodezji, gdzie miał kontakty z CIA. Ale ta instytucja nie kwapi się z pomocą dla nas. Nie spodziewam się od nich istotnych informacji przed czwartkiem. Czasami zastanawiam się, po czyjej oni są stronie. W 1980 roku Gerbach zjawił się w Nowym Jorku, ale tam jakoś niczym się nie wsławił. Są same plotki i przypadkowe informacje. Szkoda, że nie żyje.

Mark przypomniał sobie zwłoki zabitych ludzi w szpitalu Wilsona i nie odczuwał żalu.

- Ale jest inny interesujący fakt. Otóż obydwie tylne opony samochodu Stamesa i Calverta były przedziurawione. Uszkodzenia te mogły pochodzić sprzed spadnięcia samochodu do rzeki. Ludzie z laboratorium sądzą, że są to dziury po kulach. Jeżeli tak jest naprawdę, to sprawcą strzałów musiał chyba być mistrz olimpijski.

Dyrektor włączył interkom.

- Pani Mcgregor, proszę do mnie poprosić dyrektora Rogersa.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- Ludzie Rogersa znaleźli firmę, dla której pracował Casefikis. Może to nam coś da.

Zastępca dyrektora zastukał do drzwi, wszedł, usiadł na wskazanym mu fotelu i uśmiechnął się do Marka.

- Opowiedz, co wiesz, Matt.

- Właściciel Złotej Kaczki nie był rozmowny. Bał się, że będzie miał przykrości za przekroczenie przepisów o zatrudnianiu cudzoziemców. Zagroziłem mu, że zamkniemy lokal, jeżeli nie będzie gadać. W końcu przyznał się, że pracował u niego człowiek odpowiadający rysopisowi Casefikisa. Dwudziestego czwartego lutego posłał go do Georgetown Inn przy Wisconsin Avenue do obsługi małego bankietu. Urządzał go facet nazwiskiem Lorenzo Rossi. Zażądał kelnera, który nie zna angielskiego. Zapłacił gotówką. Sprawdziliśmy Rossiego przez wszystkie komputery, ale bez skutku. Jest to, oczywiście, fałszywe nazwisko. W Georgetown Inn potwierdzono te informacje. Właściciel oświadczył, że pan Rossi wynajął pokój dwudziestego czwartego lutego i zapłacił gotówką z góry i za pokój, i za obiad. Ale bez obsługi. Rossi miał metr osiemdziesiąt wzrostu, cerę ciemną, ciemne włosy, żadnych znaków szczególnych, słoneczne okulary. Wyglądał na Włocha. Nikt w hotelu nie ma pojęcia, kto tego dnia przyszedł do jego pokoju na ten obiad. Wszystko to razem wiele nam nie da.

- Zgadzam się - warknął dyrektor. - Na podstawie tego opisu moglibyśmy zgarnąć z ulicy każdego Włocha. Gdybyśmy mieli pięć lat a nie pięć dni... Andrews, czy dowiedział się pan czegoś nowego w szpitalu?

- Tam jest piekło. Ludzie wchodzą i wychodzą przez cały dzień i większą część nocy. Lekarze i pielęgniarki pracują na trzy zmiany. Nie znają się nawet między sobą, a cóż dopiero mówić o przybyszach z zewnątrz. Można by się tam kręcić przez cały dzień z siekierą na ramieniu i nikt nie zapytałby człowieka, kim jest i co tam robi.

- No tak - przerwał mu Tyson. - Więc jakie są rezultaty pańskiej pracy z ostatnich dwudziestu czterech godzin?

Mark otworzył służbowy notes oprawny w niebieski plastyk. Powiedział, że w grę wchodzi jeszcze sześćdziesięciu dwóch senatorów. Pozostałych trzydziestu ośmiu przebywało dwudziestego czwartego lutego poza Waszyngtonem. Podał dyrektorowi listę nazwisk.

- Sporo grubych ryb w tej mętnej wodzie - mruknął. - Proszę mówić dalej.

Mark opisał spotkanie z greckim prawosławnym księdzem. Spodziewał się, że zostanie ostro skarcony za to, że nie zareagował natychmiast na brak brody u rzekomego duchownego. Nie omylił się. Wysłuchał nagany i mówił dalej:

- Mam spotkanie z ojcem Gregorym o godzinie ósmej, potem mam zamiar zobaczyć się z żoną Casefikisa. Nie wiem, czy dowiem się od nich czegoś istotnego, ale sądzę, że trzeba spróbować. Potem chcę wrócić do Biblioteki Kongresowej, pogrzebać w aktach i spróbować znaleźć przyczynę, dla której jeden z tych sześćdziesięciu dwóch senatorów mógłby chcieć zabić panią Kane.

- Spróbujmy ich uszeregować w kilku kategoriach - zaproponował dyrektor. - Najpierw przynależność partyjna, potem udział w komitetach, interesy poza Kongresem, wreszcie osobiste powiązania z prezydentem. Niech pan nie zapomina, Andrews, że ten człowiek był dwudziestego czwartego lutego w czasie obiadu w Georgetown Inn. To powinno zredukować liczbę podejrzanych.

- Tak, ale przypuszczam, że oni wszyscy tego dnia gdzieś byli na obiedzie...

- Oczywiście, panie Andrews, ale nie w pokojach hotelowych. Wielu z nich musiało być w miejscach publicznych albo na oficjalnych przyjęciach z wyborcami czy z federalnymi urzędnikami. Musi pan to stwierdzić, ale bez budzenia podejrzeń.

- Jak radzi mi pan zabrać się do tego?

- To proste. Zadzwoni pan do sekretarki każdego z senatorów i zapyta, czy jej szef mógłby przyjąć zaproszenie na obiad urządzany... - zastanowił się przez chwilę - powiedzmy przez Komitet Ochrony Środowiska Miejskiego. Poda jej pan datę. Na przykład piąty maja i zapyta, czy senator brał już udział w jednym z poprzednich obiadów komitetu... - dyrektor zajrzał do kalendarza - w dniach siedemnastym stycznia i dwudziestym czwartym lutego. Chce się pan upewnić, bo byli senatorzy, którzy przyjęli zaproszenie, ale się nie zjawili, a kilku przyszło w ogóle bez zaproszeń. Powie pan na zakończenie, że pisemne zaproszenie zostanie doręczone w odpowiednim czasie. Sekretarki nie będą pamiętały, oczywiście, o tym telefonie, a jeżeli któraś przypomni sobie o piątym maja, to nas to już nie będzie obchodzić. Jedno jest pewne: żaden senator nie wtajemniczyłby swojej sekretarki w plany zgładzenia prezydenta.

Zastępca dyrektora skrzywił się lekko.

- Jeżeli sprawa się wyda, to wybuchnie piekło. Zostaniemy znowu posądzeni o stosowanie nieczystych metod śledztwa, jak za czasów Watergate.

- To nic, Matt. Jeżeli prezydent dowie się, że jeden z jej braci senatorów chciał jej wbić nóż w plecy, to nie uzna tych metod za nieczyste.

- Nie mamy dostatecznych dowodów, panie dyrektorze...

- To pan je musi zdobyć, Andrews, bo inaczej wszyscy będziemy musieli poszukać sobie innej pracy. Może mi pan wierzyć.

Wierzę, wierzę, pomyślał Mark.

- W tym przypadku mamy jedną mocną nić - ciągnął dyrektor - wiemy na pewno, że jest wmieszany senator. Ale mamy też tylko pięć dni. Jeżeli do czwartku nie rozwiążemy tej zagadki, to znowu przez dziesiątki lat ludzie będą się doszukiwali powiązań między tą zbrodnią, a tym, co zdarzyło się w Dallas. A pan będzie mógł zbić fortunę na książce na ten temat.

Może ma rację, pomyślał Mark.

- I jeszcze jedno, Andrews. Niech pan się za bardzo nie przejmuje. Poinformowałem szefa tajnej służby, ale powiedziałem mu tylko tyle, ile zawiera pański raport. Tak, jak umówiliśmy się wczoraj. To nam daje swobodę działania do dziesiątego marca. Mam w zanadrzu inny plan, na wypadek, gdyby nie udało się nam do tego czasu ustalić, kto jest Kasjuszem, ale na razie nie chcę wam tym zaprzątać głowy. Rozmawiałem także z chłopcami z Wydziału Zabójstw. Na razie nic nie znaleźli. Może pana zainteresować fakt, że już rozmawiali z żoną Casefikisa. Czyli, że ich głowy pracują trochę szybciej niż pańska.

- Może nie mają tylu spraw na tych swoich głowach - wtrącił zastępca dyrektora.

- Chyba nie. Okey, Andrews, niech pan z nią pogada, może to coś da. Może oni coś przeoczyli, no i niech pan się rozchmurzy. Zrobił pan piękną robotę. Może dzisiejszy dzień przyniesie coś nowego. To by chyba było wszystko. Nie marnujmy więcej pańskiego czasu.

- Tak jest, panie dyrektorze - Mark wstał.

- Przepraszam, że nie poczęstowałem pana kawą.

Mark o mały włos nie powiedział, że poprzednim razem i tak nie zdążył jej wypić. Kiedy wychodził, usłyszał, jak dyrektor zamawia kawę dla siebie i Rogersa. Postanowił sobie pozwolić na zjedzenie śniadania, i spokojnie przemyśleć sytuację. Poszedł na poszukiwanie kafeterii.


Dyrektor wypił kawę, po czym poprosił panią Mcgregor o przysłanie mu pewnego człowieka. Ów anonimowy człowiek zjawił się niemal natychmiast z szarą teczką pod pachą. Nie musiał pytać dyrektora o instrukcje. Położył teczkę na biurko i wyszedł bez słowa.

- Dziękuję - powiedział dyrektor do zamykających się drzwi.

Otworzył teczkę i przeglądał jej zawartość przez dobre dwadzieścia minut. Od czasu do czasu uśmiechał się, a nawet wybuchał cichym śmiechem, ku zdziwieniu Rogersa. Były w tej teczce fakty o Marku, których nawet on sam nie znał. Dyrektor wypił drugą filiżankę kawy, zamknął teczkę i schował ją do szuflady w biurku, pochodzącym z czasów królowej Anny. Biurko ukrywało w sobie sekrety, o których nawet królowej nigdy się nie śniło.


Śniadanie okazało się znacznie lepsze niż to, jakie podawano w Waszyngtońskim Biurze FBI. Tam, w parterowej kafeterii jedzenie było naprawdę równie ohydne, jak cały budynek, i żeby porządnie zjeść, trzeba było iść do barku po drugiej stronie ulicy. Inna sprawa że wolałby teraz raczej tam pójść, niż zejść do podziemnego garażu po Mercesa. Nie zauważył człowieka obserwującego go z drugiej strony ulicy, ale zastanawiał się, czy granatowy Ford jedzie za nim przypadkowo. Jeżeli nie, to kto kogo śledzi? Kto kogo pilnuje?

Tuż przed ósmą przybył do cerkwi ojca Gregory’ego. Pop zaprosił go do domu. Mark zapewnił go, że jest po śniadaniu, ale to nie powstrzymało ojca przed usmażeniem mu dwóch jaj na bekonie. Podał je Markowi z dwiema grzankami, marmoladą i kawą. Niewiele mógł dodać do tego, co już powiedział przez telefon. Westchnął na wspomnienie dwóch zamordowanych ludzi, a jego półokrągłe okulary zadrżały na końcu grubego nosa.

- Czytałem szczegóły morderstwa w gazecie.

Czerwone policzki i wielki brzuch księdza mogły doprowadzić mało pobożnych ludzi do wniosku, że ojciec Gregory w oczekiwaniu Królestwa Niebieskiego znajduje na razie pociechę w życiu doczesnym. Kiedy rozmowa zeszła na Nicka Stamesa, szare oczy popa zabłysły. Policjant i duchowny musieli mieć kilka wspólnych tajemnic. Ten człowiek w sutannie nie był zwykłym dewotem.

- Czy istnieje jakiś związek pomiędzy zbrodnią w szpitalu a śmiercią Nicka? - zapytał nagle ojciec Gregory.

Pytanie to zaskoczyło Marka. Nie spodziewał się go. Kłamstwo wobec osoby duchownej, nawet prawosławnej, wydawało mu się czymś znacznie gorszym niż codzienne oszukiwanie ludzi dla dobra śledztwa.

- Absolutnie żadnego - powiedział jednak bez wahania. - To był po prostu jeden z tych strasznych wypadków drogowych.

- Jeden z tych dziwnych zbiegów okoliczności? - duchowny patrzył na Marka znad okularów przenikliwym wzrokiem. Był równie sceptyczny co Grant Nanna. - Jest jeszcze jedna rzecz. Trudno jest sobie przypomnieć dokładnie słowa tego człowieka, który zadzwonił, mówiąc, żebym się nie trudził do szpitala. Ale jestem pewny, że to był wykształcony człowiek. Ze sposobu, w jaki się wyrażał, odniosłem wrażenie, że jest to inteligent. Sam nie wiem, co chcę przez to powiedzieć, może to, że ten człowiek ma wprawę w okłamywaniu innych. Było w nim coś z fachowca...

Ojciec Gregory raz jeszcze powtórzył: - Było w nim coś z fachowca... - Słowa te chodziły Markowi po głowie, kiedy jechał do domu, w którym, jak wiedział, mieszkała pani Casefikis, domu przyjaciela, który dał schronienie jej rannemu mężowi.

Mark pojechał przez Connecticut Avenue, minął hotel Hiltona i Ogród Zoologiczny i przekroczył granicę stanu Maryland. Po obu stronach szosy pojawiły się wesołe, żółte krzaki forsycji. Connecticut Avenue nazywała się tu University Boulevard. Po kwadransie znalazł się na przedmieściu zwanym Wheaton. Było tam mnóstwo sklepów, restauracji, stacji benzynowych i kilka domów mieszkalnych. Stojąc na czerwonym świetle Mark zajrzał do notesu: 11.501 Elkin Street. Blue Ridge Manor Apartments. Przesadna raczej nazwa dla kilku dwupiętrowych budynków z wyblakłej cegły, okalających Elkin i Blue Ridge. Zbliżając się do numeru 11.501 Mark wypatrywał miejsca na parking. Nie miał szczęścia. Wahał się przez chwilę, wreszcie zdecydował się zaparkować przed hydrantem. Zawiesił tylko mikrofon na lusterku, żeby zaznaczyć, iż przyjechał w służbowej sprawie.

Na widok legitymacji Marka Ariana Casefikis wybuchnęła płaczem. Mówiła po angielsku znacznie lepiej od męża. Odwiedziło ją już dwóch policjantów. Powiedziała im, że nie wie o niczym. Najpierw sympatyczny oficer ze stołecznej policji przywiózł jej tragiczną wiadomość o śmierci męża. Okazał jej wiele współczucia. Potem zjawił się porucznik z Wydziału Zabójstw i zadawał liczne pytania o sprawach, o których nie miała żadnego pojęcia. A teraz ktoś z FBI. Jej mąż nigdy nie miał żadnych kolizji z prawem, a ona zupełnie nie może się domyśleć, kto do niego strzelał i dlaczego. Był to łagodny, Bogu ducha winny człowiek. Mark wierzył jej.

Pani Casefikis miała dwadzieścia dziewięć lat, była mizerna, niedbale ubrana, miała zwichrzone włosy i szare, pełne łez oczy. Łzy te wyżłobiły w ciągu trzech dni dwie bruzdy na jej policzkach. Była rówieśniczką Marka. Nie miała kraju, a teraz została nawet bez męża. Co z nią będzie? Mark czuł się także osamotniony, ale był z pewnością w lepszej sytuacji niż ta biedna kobieta. Zapewnił ją, że nie powinna się bać, a on osobiście skontaktuje się z Urzędem Imigracyjnym i Opieką Społeczną, gdzie na pewno przyznają jej zasiłek. To podniosło ją na duchu i rozwiązało jej trochę język.

- Niech pani się teraz dobrze zastanowi. Może przypomni pani sobie, gdzie mąż pracował w dniach dwudziestego trzeciego i dwudziestego czwartego lutego, były to środa i czwartek. Czy mówił coś na ten temat?

Nie, nie wiedziała o niczym. Angelo nigdy nie zwierzał się jej ze swoich zawodowych spraw. Znaczna część jego robót miała charakter dorywczy, ponieważ nie miał karty pracy. Był przecież nielegalnym imigrantem. Tak więc Mark nie dowiedział się niczego. Ale to nie było winą młodej kobiety.

- Czy będę mogła pozostać w Ameryce?

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Tyle pani przyrzekam. Pomówię też ze znajomym, który jest greckim księdzem prawosławnym, i poproszę, żeby zdobył jakieś fundusze dla pani, zanim zacznie działać Opieka Społeczna.

Stał już w drzwiach. Był zniechęcony brakiem jakichkolwiek istotnych informacji zarówno od Ariany Casefikis, jak i od ojca Gregory’ego.

- Ksiądz już mi dał pieniądze.

Mark aż się wzdrygnął. Spojrzał na kobietę starając się nie okazać specjalnego zainteresowania.

- Jaki ksiądz? - zapytał obojętnie.

- Przyszedł, żeby mi pomóc. Wczoraj. Miły, bardzo miły, bardzo uprzejmy. Dał mi pięćdziesiąt dolarów.

Mark zesztywniał. Tamten znowu go wyprzedził. Ojciec Gregory miał rację. To był zawodowiec.

- Czy może go pani opisać?

- Nie rozumiem.

- No, jak wyglądał?

- Wysoki, chyba brunet... - zaczęła.

Próbował zachować spokój. Był to niewątpliwie ten sam człowiek, z którym minął się przy windzie, ten sam, który powstrzymał popa przed pójściem do szpitala i który niewątpliwie posłałby panią Casefikis w ślad za mężem, gdyby cokolwiek wiedziała.

- Czy miał brodę?

- Księża zwykle mają - zawahała się - ale nie, co do niego to nie jestem pewna.

Mark poradził jej, żeby nie wychodziła z domu i to pod żadnym pretekstem. Powiedział, że jeszcze dzisiaj przedstawi jej sprawę w Opiece Społecznej i w Urzędzie Imigracyjnym. Szybko nauczył się kłamać. Nauczycielem jego był gładko wygolony prawosławny duszpasterz.

Wskoczył do samochodu i pojechał kilkaset metrów dalej na Georgia Avenue, do najbliższego automatu telefonicznego. Nakręcił bezpośredni numer dyrektora. Sam Tyson podniósł słuchawkę.

- Juliusz.

- Jaki jest pański numer?

W trzydzieści sekund później automat zadzwonił. Mark zreferował wszystko bardzo dokładnie.

- Wyślę tam natychmiast specjalistę od robienia portretów pamięciowych. Niech pan do niej wraca i jakoś ją zagada. I proszę nie tracić głowy. I niech pan wyciągnie od niej te pięćdziesiąt dolarów. Nie wie pan, czy to był jeden banknot, czy kilka. Mogą na nich być odciski palców.

Telefon zamilkł. Mark westchnął. Jeżeli fałszywy pop wyprzedzał go czasami, to dyrektor zawsze.

Powrócił do pani Casefikis i zapewnił ją, że jej sprawa będzie rozpatrywana na najwyższym szczeblu. Przyrzekł sobie, że pomówi o tym przy najbliższej okazji z dyrektorem. Zapisał to sobie w notesie. A potem zapytał obojętnym tonem:

- Czy pani jest pewna, że to było pięćdziesiąt dolarów?

- O, tak! Nieczęsto widuję taki banknot i byłam mu wtedy bardzo wdzięczna.

- A czy pani pamięta, co pani zrobiła z tą pięćdziesięciodolarówką?

- Tak, poszłam szybko do samu, żeby kupić żywność, zanim go zamkną.

- Który to był sam?

- Wheaton, na naszej ulicy.

- Kiedy to było?

- Wczoraj wieczorem, około szóstej.

Mark zdał sobie sprawę, że nie ma ani chwili do stracenia, ba, że może nawet być za późno.

- Proszę pani. Tu zaraz przyjdzie mój kolega z FBI i poprosi, żeby mu pani opisała tego miłego księdza, który pani pomógł. Bardzo panią proszę, żeby pani sobie przypomniała, co pani tylko może. Niech się pani nie boi. Robimy wszystko, żeby pani pomóc.

Zawahał się, ale zaraz wyjął portfel i wręczył jej pięćdziesiąt dolarów. Uśmiechnęła się po raz pierwszy.

- I jeszcze jedno. To już moja ostatnia prośba. Jeżeli ten grecki ksiądz kiedykolwiek jeszcze do pani przyjdzie, proszę mu nie mówić o naszej rozmowie, ale natychmiast zadzwonić do mnie pod ten numer.

Wychodząc podał jej swoją wizytówkę. Ariana Casefikis skinęła głową i odprowadziła go do samochodu przymglonym wzrokiem. Nic nie rozumiała i zupełnie nie wiedziała, któremu z tych mężczyzn ufać. Przecież każdy z nich dał jej po pięćdziesiąt dolarów.

Mark zaparkował przed samem Wheaton. W oknie wisiała ogromna reklama zimnego piwa, które sprzedawano przy drzwiach. Nad oknem duża biało-niebieska fotografia Kapitolu. Jeszcze pięć dni, pomyślał Mark. Wszedł do sklepu. Było to niewątpliwie przedsiębiorstwo prywatne, nie należące do żadnego koncernu. Pod jedną ścianą stały kartony z piwem, pod drugą skrzynki z winem, a pośrodku cztery rzędy półek z konserwami i mrożonkami. Wzdłuż ściany, w głębi sklepu, lada z mięsem. Rzeźnik był jedyną osobą z obsługi. Mark podszedł do niego i zaczął mówić, zanim zbliżył się do lady.

- Chciałbym się zobaczyć z kierownikiem.

Rzeźnik zmierzył go podejrzliwym wzrokiem.

- Po co?

Mark pokazał mu legitymację.

Rzeźnik wzruszył ramionami i zawołał przez ramię:

- Hej, Flavio, FBI. Chcą z tobą mówić.

Po kilku sekundach w drzwiach znajdujących się na lewo od lady z mięsem ukazał się kierownik, tęgi Włoch o czerwonej twarzy.

- Słucham, czym mogę służyć, panie...

- Andrews z FBI - Mark ponownie się wylegitymował.

- Okey. Czego pan ode mnie chce? Nazywam się Flavio Guida i jestem właścicielem tego sklepu. Prowadzę solidne, uczciwe przedsiębiorstwo.

- Tak, oczywiście, proszę pana. Po prostu mam nadzieję, że może będzie pan mógł nam pomóc. Prowadzę dochodzenie w sprawie kradzieży pieniędzy i mam powody przypuszczać, że wczoraj została tu wydana skradziona pięćdziesięciodolarówka. Czy istnieje możliwość odnalezienia jej?

- Wszystkie pieniądze zamykamy co wieczór w kasie pancernej i z samego rana wieziemy je do banku. Znalazły się tam przed mniej więcej godziną...

- Ale przecież jest sobota?

- Mój bank jest czynny w każdą sobotę do południa. Jest o kilka kroków stąd.

Mark teraz nie tracił już tak łatwo głowy.

- Czy może pan pójść ze mną do banku?

Guida spojrzał na zegarek, a potem na Marka.

- Okey. Proszę mi dać pół minuty czasu.

Krzyknął do kobiety będącej gdzieś na tyłach sklepu, żeby pilnowała kasy. Potem poszedł z Markiem na najbliższy róg. Guida był bardzo podniecony całym tym zdarzeniem. W banku Mark zameldował się u głównego kasjera. Pieniądze zostały przekazane przed trzydziestoma minutami jednej z kasjerek, niejakiej pani Townsend. Trzymała je w paczkach, jeszcze nie rozsortowane. Powinna się już była zabrać do tej czynności i usprawiedliwiała się, że nie zdążyła tego zrobić. Całe szczęście, że tak się stało, pomyślał Mark. Kasa samu w tym dniu wynosiła nieco ponad pięć tysięcy dolarów. W paczce było dwadzieścia osiem banknotów pięćdziesięciodolarowych. Mój boże, eksperci od odcisków palców przeklną go. Mark nałożył dostarczone przez panią Townsend rękawiczki i starannie przeliczył wszystkie pięćdziesięciodolarówki. Zgadzało się, było ich dwadzieścia osiem. Podpisał rewers i wręczył go głównemu kasjerowi, obiecując, że pieniądze zostaną wkrótce zwrócone. W tym momencie zjawił się dyrektor banku.

- Słyszałem, że agenci FBI zawsze pracują parami.

Mark zarumienił się.

- Tak, proszę pana, ale to jest specjalne zadanie.

- Chciałbym to sprawdzić. Przecież żąda pan wydania mu tysiąca czterystu dolarów, po prostu na słowo honoru.

Mark myślał szybko. Nie mógł kazać dyrektorowi małego oddziału bankowego telefonować do dyrektora FBI. To tak, jakby kazał sobie nalać benzyny i obciążyć jej ceną rachunek Henry’ego Forda.

- Niech pan zadzwoni do Waszyngtońskiego Oddziału FBI i poprosi szefa Wydziału Kryminalnego, pana Granta Nannę.

- Zaraz to zrobię.

Mark podał mu numer, ale kierownik zignorował go i sam poszukał numeru w książce telefonicznej Waszyngtonu. Dostał bezpośrednie połączenie z Nanną, który był na szczęście w biurze.

- Zgłosił się do mnie młody człowiek z Waszyngtońskiego Biura FBI. Nazywa się Mark Andrews. Powiada, że jest upoważniony do zabrania od nas dwudziestu ośmiu pięćdziesięciodolarówek. Chodzi o sprawę jakichś skradzionych pieniędzy.

Nanna też widać miał szybki pomyślunek. Przypomniał sobie starą maksymę Nicka Stamesa: “Jeżeli nie wiesz, co robić - bierz byka za rogi”. Tymczasem Mark zmówił krótki paciorek.

- Owszem. Zgadza się - powiedział Nanna. - Wydałem mu polecenie zabrania tych banknotów. Mam nadzieję, że pan się na to zgodzi. Zwrócimy je natychmiast po zakończeniu dochodzenia.

- Dziękuję panu i przepraszam, że pana niepokoiłem, ale uważałem to za konieczne. W dzisiejszych czasach nie można być niczego pewnym.

- W porządku, przezorność zawsze popłaca. Chcielibyśmy, żeby wszyscy tak postępowali.

Jedyne zgodne z prawdą zdanie, które udało mi się wygłosić, pomyślał Grant Nanna.

Dyrektor banku odłożył słuchawkę, wsunął banknoty do koperty, schował pokwitowanie i przepraszając Marka uścisnął mu rękę.

- Pan rozumie, że musiałem to sprawdzić.

- Ależ, oczywiście. Na pańskim miejscu zrobiłbym to samo.

Podziękował Guidzie i dyrektorowi banku prosząc ich o zachowanie sprawy w tajemnicy. Zapewniali go o tym z miną ludzi, którzy dobrze znają swoje obowiązki.


Mark powrócił natychmiast do budynku FBI i poszedł prosto do biura Tysona. Pani Mcgregor skinęła mu głową. Zastukał cicho do drzwi i wszedł do gabinetu.

- Przepraszam, że panu przeszkadzam.

- Nic nie szkodzi, Andrews. Niech pan siada, właśnie kończymy.

Matthew Rogers wstał, spojrzał badawczym wzrokiem na Marka i uśmiechnął się.

- Spróbuję uzyskać tę informację na jutro przed południem - powiedział i wyszedł z pokoju.

- No i cóż, młody człowieku, czy nasz senator siedzi już w pańskim samochodzie?

- Nie, panie dyrektorze. Ale mam to! - otworzył kopertę i rozłożył na stole plik banknotów.

- Obrabował pan bank? To federalne przestępstwo.

- Wiem, panie dyrektorze. Jeden z tych banknotów, jak pan wie, otrzymała pani Casefikis od człowieka, który udawał prawosławnego księdza.

- Niezła łamigłówka dla naszych specjalistów. Pięćdziesiąt sześć stron banknotów, a na nich setki, a może tysiące odcisków palców. Mała szansa sukcesu i bardzo dużo pracy, ale spróbować warto. Zlecę tę robotę Sommertonowi. Potrzebne będą również odciski palców pani Casefikis. Trzeba też posłać człowieka do jej mieszkania na wypadek, gdyby ten facet powrócił.

Dyrektor nie dotknął leżących na biurku pieniędzy. Mówił i pisał coś jednocześnie.

- Czuję się, jak za dawnych dobrych czasów, kiedy kierowałem robotą w terenie. Byłbym nawet z tego zadowolony, gdyby sprawa nie była aż tak poważna.

- Skoro już tu jestem, czy mogę poruszyć jeszcze jedną sprawę?

- Proszę bardzo, niech pan mówi.

Tyson pisał dalej i nie podnosił głowy.

- Pani Casefikis martwi się bardzo o swoją sytuację. Nie ma ani pieniędzy, ani pracy, a teraz straciła męża. Bardzo nam pomogła i zeznawała bez oporów. Uważam, że trzeba jej pomóc.

Dyrektor nacisnął guzik wewnętrznego telefonu.

- Proszę przysłać Elliotta i niech przyjdzie Sommerton.

- Aha, pomyślał Mark, więc anonimowy człowiek ma nazwisko.

- Zobaczymy, co się da zrobić. Przyjdzie pan tu w poniedziałek o siódmej rano. Jeżeli będzie mnie pan potrzebował w czasie weekendu, to będę w domu. Proszę nie przerywać dochodzenia.

- Tak jest, panie dyrektorze.

Po wyjściu od Tysona Mark wpadł do banku Riggsa i zmienił piętnaście dolarów na bilon. Kasjer spojrzał na niego z zainteresowaniem.

- Ma pan własną grę automatyczną?

Mark tylko się uśmiechnął.


Mark spędził pozostałą część przedpołudnia i większą część popołudnia na wydawaniu zapasu dwudziestopięciocentówek. Obtelefonował dyżurujące w czasie weekendu sekretarki sześćdziesięciu dwóch senatorów, o których wiedział, że spędzili dzień dwudziesty czwarty lutego w Waszyngtonie. Dyrektor miał rację. Wszystkie były zachwycone zaproszeniem szefów na bankiet Komitetu Ochrony Środowiska Miejskiego. Pod koniec tej serii rozmów Markowi szumiało w uszach. Ale stwierdził, że trzydziestu senatorów zjadło tego dnia obiad u siebie w biurze albo w gronie swoich wyborców. Piętnastu nie zwierzyło się sekretarkom, gdzie będzie jadło, kilku zawiadomiło je, że są z kimś umówieni. Siedemnastu było gośćmi najrozmaitszych organizacji, takich jak Narodowy Klub Prasy, Wspólna Sprawa lub Stowarzyszenie do Walki z Dyskryminacją Rasową. Jedna z sekretarek była nawet przekonana, że jej senator brał udział w obiedzie zorganizowanym przez Komitet Ochrony Środowiska właśnie dwudziestego czwartego lutego. Mark nic na to nie odpowiedział.

A więc dzięki pomysłowi dyrektora pozostało na liście już tylko piętnaście nazwisk.

Powrócił do Biblioteki Kongresowej i raz jeszcze poszedł do podręcznej czytelni. Jego pytania dotyczące poszczególnych senatorów czy też procedury i prac komitetów senatu nie wzbudziły podejrzliwości bibliotekarki. Była przyzwyczajona do studentów i doktorantów równie wymagających, jak Mark, a znacznie mniej od niego uprzejmych.

Mark wziął z półki “Dziennik Kongresowy” z dwudziestego czwartego lutego, jedyny egzemplarz, po którym było widać, że ktoś do niego zaglądał. Sprawdził nazwiska piętnastu pozostałych senatorów. Tego dnia pracował tylko Komitet Stosunków Międzynarodowych. Z jego piętnastu członków trzej znajdowali się na liście Marka i wszyscy zabierali głos. Plenum Senatu także obradowało tego dnia i to nad dwiema sprawami: przydziałem funduszów na badania nad energią słoneczną dla Ministerstwa Energetyki i ustawą o kontroli broni palnej. Kilku senatorów występowało albo w jednej z tych spraw, albo w obydwóch: nie było niestety powodu do skreślenia żadnego z nich z listy podejrzanych. Mark wypisał piętnaście nazwisk na piętnastu kartkach papieru i przejrzał wszystkie “Dzienniki” od dwudziestego czwartego lutego do trzeciego marca, wynotowując obecność lub nieobecność każdego z interesujących go senatorów w Senacie we wszystkie dni robocze. W ten sposób odtworzył rozkład zająć każdego z nich. Pozostało jednak wiele luk, bo senatorowie nie spędzają całego swojego czasu w Senacie.

Kiedy przy boku Marka zjawiła się bibliotekarka, była już siódma trzydzieści. Czas zamykać Bibliotekę. Czas zapomnieć o senatorach i spotkać się z Elizabeth. Zatelefonował do niej do domu.

- Halo, piękna pani. Może byśmy coś zjedli? Nie miałem nic w ustach od śniadania. Czy pani doktor zlituje się nad moim pustym żołądkiem i zechce mi towarzyszyć?

- Źle pana słyszę. Właśnie umyłam sobie włosy i mam jeszcze mydło w uszach.

- Czy możemy coś razem zjeść? Potem obmyślimy, co robić z rozpoczętym wieczorem.

- Potem mogę mieć inne plany - zażartowała. - Jak pańskie drogi oddechowe?

- Dziękuję, lepiej, ale jeżeli będę stale myśleć o tym, o czym teraz myślę, to na pewno dostanę wysypki.

- Co robić? Może wlać zimnej wody do telefonu?

- Niech pani po prostu pójdzie ze mną na kolację. Będę u pani za pół godziny i zabiorę panią z mokrymi czy suchymi włosami.


Pojechali do Georgetown, do małej restauracji o nazwie Mister Smith. Mark bywał w niej latem, kiedy można było siedzieć w oficynie w ogródku. Roiło się tam od młodzieży, ale atmosfera skłaniała do intymnej rozmowy.

- Mój Boże - powiedziała Elizabeth - czuję się jak za uniwersyteckich czasów. Myślałam, że już z tego wyrosłam.

- Cieszę się, że się tu pani podoba.

- To taka typowa młodzieżowa knajpa. Drewniana podłoga, drewniane stoły, rośliny dekoracyjne i fletowe sonaty Bacha. Następnym razem pójdziemy może do Mcdonalda.

Mark nie potrafił znaleźć dowcipnej odpowiedzi. Uratowało go zjawienie się kelnera z kartą.

- Niech pan sobie wyobrazi, że spędziłam cztery lata w Yale, ale wciąż nie wiem, co znaczy ratatouille.

- Wiem, co to jest, ale nie jestem pewny, jak się to wymawia.

Oboje zamówili kurczęta, pieczone kartofle i sałatę.

- Niech pan patrzy, tam siedzi ten wstrętny senator Thornton w towarzystwie dziewczyny, która mogłaby być jego córką.

- A może to jest jego córka?

- Żaden kulturalny człowiek nie przyszedłby tu z córką - uśmiechnęła się Elizabeth.

- Czy on jest przyjacielem pani ojca?

- Tak, skąd pan to wie?

- Wszyscy to wiedzą. - Mark już żałował, że postawił takie pytanie.

- Powiedziałabym raczej, że jest wspólnikiem ojca. Zrobił majątek na produkcji broni. Nie jest to atrakcyjny człowiek.

- Pani ojciec też jest współwłaścicielem fabryki broni.

- Mój tata? Owszem, chociaż tego nie pochwalam, ale on zwala winę na dziadka, który tę firmę założył. Kiedy byłam jeszcze w szkole, często sprzeczałam się z ojcem na ten temat. Prosiłam, żeby sprzedał udziały i zainwestował pieniądze w jakąś bardziej dla społeczeństwa użyteczną produkcję. Grałam rolę majora Barbary z komedii Shawa.

- Jak państwu smakuje kolacja? - zapytał nagle kelner.

Elizabeth spojrzała na niego.

- Dziękuję, znakomicie. Wie pan, Mark, że nazwałam kiedyś ojca zbrodniarzem wojennym.

- Myślałem, że jest przeciwnikiem wojny.

- Pan wie bardzo dużo o moim ojcu. - Elizabeth spojrzała na Marka podejrzliwym wzrokiem.

- Za mało, stanowczo za mało, pomyślał Mark. I chciałbym żebyś ty mi o nim coś powiedziała. Jeżeli Elizabeth spostrzegła w jego oczach cień niepokoju, to nie dała tego po sobie poznać i mówiła dalej:

- Kiedy przed czterema laty ojciec głosował za budżetem wojskowym, nie usiadłam z nim przy stole przez cały miesiąc. Ale on tego nawet nie zauważył.

- A pani matka?

- Umarła, kiedy miałam czternaście lat. Może dlatego jestem tak związana z ojcem.

Patrzyła na swoje leżące na kolanach ręce. Najwyraźniej nie chciała kontynuować tej rozmowy. Ciemne, błyszczące włosy opadły jej na czoło.

- Pani ma bardzo piękne włosy - powiedział cicho Mark. - Już w czasie naszego pierwszego spotkania miałem ochotę ich dotknąć. Teraz też.

- Wolałabym, żeby się wiły - roześmiała się i spojrzała na Marka figlarnym wzrokiem. - Kiedy pan dojdzie do czterdziestki i posiwieją panu skronie, będzie pan bardzo przystojny. Chyba, że pan przedtem wyłysieje. Czy pan wie, że mężczyźni, którzy łysieją na czubku głowy, są bardzo seksowni, ci, co łysieją na skroniach, mają skłonności filozoficzne, a ci, którzy są całkiem łysi, są tylko przekonani o swojej seksowności?

- Jeżeli wyłysieję na czubku głowy, to czy uzna to pani za deklarację moich zamiarów?

- Za długo musiałabym na to czekać.

- W drodze do domu Elizabeth Mark zatrzymał się, przytulił ją do siebie i zaczął całować, z początku nieśmiało, jak gdyby nie był pewny jej reakcji.

- Jestem już prawie zakochany - szepnął wtulając usta w jej miękkie, ciepłe włosy. - Co pani zrobi ze swoją najnowszą ofiarą?

Ruszyła naprzód i przez chwilę milczała.

- Ja też chyba jestem już prawie zakochana - powiedziała tak cicho, że z trudem słyszał jej słowa. - Może nawet więcej niż prawie. A ja takich słów często nie używam.

Szli powoli, trzymając się za ręce, szczęśliwi i milczący. Za nimi podążyli trzej raczej mało romantyczni panowie.

W przytulnym pokoju na kremowej kanapie Mark znowu pocałował Elizabeth.

Trzej mało romantyczni panowie stali i czekali po drugiej stronie ulicy.

Florentyna siedziała samotnie w Owalnym Gabinecie studiując raz jeszcze wszystkie punkty ustawy i szukając wśród nich paragrafu, o który mogłaby się potknąć, gdy dojdzie jutro do głosowania.

Podniosła nagle oczy zaskoczona widokiem męża, który stał przed nią z parującym kubkiem kakao w ręku.

- Musisz się dobrze wyspać. To na pewno nie przeszkodzi ci w zdobyciu głosów tych panów - powiedział wskazując ręką w kierunku Kapitolu.

- Kochany Edwardzie - powiedziała uśmiechając się - co ja bym zrobiła bez twojego zdrowego rozsądku.



6 marca, niedziela

godz. 9 rano


Mark spędził niedzielny poranek na wykańczaniu raportu dla dyrektora. Zaczął od uporządkowania biurka; nigdy nie potrafił myśleć precyzyjnie, jeżeli nie miał porządku na biurku. Potem zebrał wszystkie notatki i ułożył je po kolei. Kiedy skończył, była już druga. Nawet nie zauważył, że nie jadł obiadu. Starannie wypisał nazwiska piętnastu senatorów, sześciu pod nagłówkiem “Komitet Stosunków Międzynarodowych”, dziewięciu pod “Komitet Ustawodawczy - ustawa o kontroli broni palnej”. Długo wpatrywał się w tę listę, bezskutecznie czekając na natchnienie. Jeden z figurujących tu ludzi był mordercą. Pozostały tylko cztery dni na wykrycie który. Włożył papiery do teczki i zamknął ją w biurku.

Poszedł do kuchni i przygotował sobie sandwicza. Spojrzał na zegarek. Jak pożytecznie wykorzystać resztę dnia? Elizabeth miała dyżur w szpitalu. Szybko wykręcił jej numer. Okazało się, że ma tylko chwilę czasu przed jakimś zabiegiem w sali operacyjnej.

- Pani doktor najmilsza. Ta rozmowa potrwa niedługo i będzie bezbolesna. Nie mogę do pani codziennie telefonować tylko po to, żeby powiedzieć, że jest pani urocza i inteligentna i że doprowadza mnie pani do obłędu. Proszę mnie więc uważnie wysłuchać.

- Słucham.

- Okey. Jest pani piękna i mądra, a ja za panią szaleję... No co? Nie będzie odpowiedzi?

- Myślałam, że pan jeszcze nie skończył. Powiem panu coś bardzo przyjemnego, kiedy między nami będzie odległość dziesięciu centymetrów, a nie dziesięciu kilometrów.

- Dobrze, byleby to było szybko, bo czuję, że się załamię. No to niech pani już sobie idzie i wytnie komuś innemu serce.

Elizabeth wybuchnęła śmiechem.

- Ta operacja nie jest aż tak romantyczna. Chodzi po prostu o naprostowanie zdeformowanego dużego palca u nogi. Do zobaczenia.

Mark zaczął krążyć po pokoju. Myślał na przemian to o piętnastu senatorach, to o Elizabeth, to o jednym konkretnym senatorze. Czy aby jego stosunki z Elizabeth nie układały się zbyt dobrze? Czy przypadkiem jeden z senatorów nie poluje na niego, zamiast żeby było na odwrót? Zaklął i nalał sobie szklankę piwa. Pomyślał o Barrym Calvercie. W sobotę po południu grywali zwykle w squasha. Z kolei pomyślał o Nicku Stamesie. Gdyby żył, co by teraz zrobił?

Nagle olśniło Marka wspomnienie uwagi, którą Stames zrobił w czasie biurowej uroczystości gwiazdkowej: “Gdyby mnie zabrakło, to pamiętaj, że najlepszym po mnie specjalistą od spraw kryminalnych w tym kraju jest George Stampouzis z “New York Timesa” - oczywiście też Grek. Ten człowiek wie więcej o Mafii i o CIA niż ktokolwiek po tej czy tamtej stronie prawa”.

Mark połączył się z biurem numerów w Nowym Jorku i poprosił o numer telefonu “Timesa”. Jeszcze nie był pewny, czy z niego skorzysta. Zanotował go.

- Dziękuję pani.

- Bardzo proszę.

Wykręcił ten numer.

- Proszę dział kryminalny, pana Stampouzis.

Połączono go. W słuchawce zabrzmiał męski głos:

- Stampouzis. - W redakcji “New York Timesa” nie traci się czasu na puste słowa.

- Dzień dobry panu. Nazywam się Mark Andrews i dzwonię z Waszyngtonu. Byłem przyjacielem Nicka Stamesa, ściślej mówiąc on był moim szefem.

Głos Stampouzisa pocieplał.

- Słyszałem o tym strasznym wypadku, jeżeli to był wypadek. Czym mogę panu służyć?

- Potrzebne są mi pewne poufne informacje. Czy mógłbym natychmiast przyjechać do pana?

- Czy to ma związek z Nickiem?

- Tak.

- To proszę. Czy może się pan spotkać ze mną o ósmej wieczorem na północno-wschodnim rogu Dwudziestej Pierwszej Ulicy i Park Avenue?

- Oczywiście - odpowiedział Mark, spojrzawszy na zegarek.

- Będę na pana czekał.


Samolot Eastern Airlines wylądował w Nowym Jorku kilka minut po siódmej. Mark przepchnął się przez tłum, otaczający ladę bagażową i poszedł na postój taksówek. Brzuchaty, nie ogolony taksówkarz, z wygasłym ogarkiem cygara w ustach zawiózł go do Manhattanu. Monologował przez całą drogę, ale nie oczekiwał odpowiedzi. Mark mógł spokojnie myśleć o swoich sprawach.

- Cały kraj tonie w gównie - zrzędziło cygaro.

- Niewątpliwie.

- A to miasto jest jednym zafajdanym śmietnikiem.

- Oczywiście.

- Wszystkiemu jest winna ta dziwka Kane. Powinno się ją powiesić.

Mark zesztywniał. Ludzie powtarzali to tysiąc razy dziennie, ale w Waszyngtonie był ktoś, kto nie tylko to mówił, ale chciał urzeczywistnić.

Taksówka zatrzymała się.

- Równe osiemnaście dolarów - powiedziało cygaro.

Mark włożył jedną dziesięcio- i dwie pięciodolarówki do małej szufladki w ochronnej szybie oddzielającej kierowcę od pasażera i wygramolił się z wozu. Przysadzisty człowiek w wieku około pięćdziesięciu lat, w tweedowym płaszczu, podszedł do niego bez wahania. Mark wzdrygnął się. Zapomniał już, jak zimno potrafi być w Nowym Jorku w marcu.

- Mark Andrews?

- Zgadł pan.

- Kiedy spędziło się życie na studiowaniu kryminalistów, zaczyna się myśleć ich kategoriami. - Obejrzał ubranie Marka. - Wy, goryle, ubieracie się dzisiaj znacznie lepiej niż za moich czasów.

Mark speszył się. Stampouzis z pewnością wiedział, że agenci FBI zarabiają dwa razy więcej niż nowojorscy policjanci.

- Czy pan lubi włoską kuchnię? - zapytał, nie zaczekał na odpowiedź Marka i ruszył naprzód. - Zabiorę pana do jednej z ulubionych knajp Nicka.

Przeszli w milczeniu przez długą ulicę, a Mark odruchowo zwalniał korku przed każdą restauracją. Wreszcie Stampouzis pchnął drzwi do dość podłego baru, wypełnionego tłumem pijących mężczyzn. Zapewne w domu nie czekały ich żony, a jeżeli nawet czekały, to nie mieli widać ochoty do nich wracać.

Po przejściu przez bar Mark i Stampouzis znaleźli się w przytulnej restauracji o ścianach z czerwonej cegły. Wysoki, chudy Włoch wskazał im stolik w rogu sali. Stampouzis był tu najwyraźniej honorowanym gościem. Nie spojrzał nawet na kartę.

- Polecam panu krewetki marinara na zakąskę. Resztę niech pan sobie sam wybiera.

Mark zamówił krewetki, piccata al limone i małą karafkę Chianti. Stampouzis pił whisky. Podczas jedzenia rozmawiali o obojętnych sprawach. Dwa lata spędzone w towarzystwie Nicka Stamesa nauczyły Marka, że zasadą ludzi pochodzących z basenu Morza Śródziemnego jest nie mieszać biznesu z przyjemnością. A poza tym Stampouzis ciągle jeszcze sondował Marka, a Markowi potrzebne było zaufanie tego człowieka. Kiedy Stampouzis skończył deser w postaci olbrzymiej porcji zabaglione i zabrał się do podwójnego ekspresu z kieliszkiem likieru, spojrzał na Marka i powiedział:

- Pracował pan dla wyjątkowego człowieka, prawdziwego obrońcy prawa. Gdyby jedna dziesiąta ludzi z FBI była tak inteligentna i obowiązkowa, jak Nick Stames, moglibyście być dumni z tego, co robicie w tym waszym kamiennym Koloseum.

Mark próbował coś odpowiedzieć, ale Grek machnął ręką.

- Nie, niech pan już nie mówi o Nicku. Jesteśmy tu, bo znaliśmy go obydwaj. I niech pan nie próbuje zmieniać mojej opinii o FBI. Od przeszło trzydziestu lat pracuję jako reporter od spraw kryminalnych i jedyna zmiana, jaką w tym czasie zaobserwowałem w FBI, a zresztą i w Mafii, to taka, że obydwa te kolosy są jeszcze większe i jeszcze silniejsze, niż były.

Wlał kieliszek likieru do kawy i łyknął ze smakiem.

- Okey. Jak mogę pomóc?

- Wszystko zostaje między nami, dobrze?

- Zgoda. Będzie to z korzyścią i dla mnie, i dla pana.

- Potrzebne mi są dwie informacje. Po pierwsze, czy któryś z senatorów ma powiązania ze zorganizowanym światem przestępczym i po drugie, jaki jest stosunek tego świata do ustawy o kontroli broni palnej?

- Jezu, ale pan ma wymagania! Nie wiem, od czego zacząć. Na pierwsze pytanie odpowiedź jest łatwiejsza, bo tak naprawdę to połowa senatorów ma takie czy inne kontakty ze zorganizowanym światem przestępczym, który ja - może nieco po staroświecku - nazywam Mafią. Wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, ale chyba każdego prezydenta można by uznać za przestępcę, bo każdy brał pieniądze na kampanię wyborczą od biznesmenów i wielkich korporacji bezppośrednio albo pośrednio związanych ze światem przestępczym. A kiedy Mafia potrzebuje senatora, to zwraca się do niego przez trzecie osoby, ale to zdarza się niezmiernie rzadko.

- Dlaczego?

- Mafia potrzebuje ludzi na szczeblu stanów, w sądownictwie, w lokalnych instytucjach, i tak dalej. Nie interesują ich umowy międzynarodowe i decyzje Sądu Najwyższego. Mówiąc najogólniej, owszem, są wśród senatorów tacy, którzy zawdzięczają karierę swoim powiązaniom z Mafią - są to przeważnie ci, którzy ją rozpoczęli jako sędziowie albo posłowie stanowi i brali od Mafii pieniądze. Mogli sobie nie zdawać z tego sprawy. Są to ludzie, którzy nie sprawdzają dokładnie, dzięki czemu zostali wybrani. Prócz tego są stany, takie jak na przykład Arizona czy Newada, gdzie Mafia prowadzi swoją działalność całkowicie legalnie, choć niech Pan Bóg ma w swej opiece tych, którzy spróbowaliby z nią konkurować. Poza tym w przypadku Partii Demokratycznej, w rachubę wchodzą jeszcze Związki Zawodowe, a zwłaszcza Związek Tragarzy. Oto ma pan w wielkim skrócie rezultaty moich trzydziestoletnich doświadczeń.

- Wspaniały szkic, a teraz poproszę o rzecz konkretną. Wymienię panu nazwiska piętnastu senatorów, a pan mi powie, do jakiej kategorii pan ich zalicza, dobrze?

- Możemy spróbować. Powiem panu tylko tyle, ile wiem, proszę nie żądać więcej.

- Bradley.

- Nie - odpowiedział Stampouzis.

- Thornton..

Stampouzis nie drgnął nawet powieką.

- Bayh.

- Nigdy nic takiego o nim nie słyszałem.

- Harrison.

- Nie mam pojęcia. Nie orientuję się w stosunkach w Południowej Karolinie.

- Nunn.

- Sam świętoszek? Ten harcerzyk? Pan chyba żartuje!

- Brooks.

- Nie znosi pani Kane, ale nie sądzę, żeby się zdobył na jakieś działanie.

Mark czytał dalej ze swojej listy. Stevenson, Biden, Moynihan, Woodson, Clark, MaĂthias. Stampouzis za każdym razem milcząco potrząsnął głową.

- Dexter.

Stampouzis zamyślił się. Mark próbował nie dać po sobie poznać zdenerwowania.

- Kłopoty, tak. Mafia, nie.

Stampouzis nie mógł nie słyszeć westchnienia ulgi, jakie wyrwało się Markowi. Czekał, czy Stampouzis powie coś bliższego o kłopotach Dextera, ale nie miał, widać, ochoty.

- Byrd.

- Przywódca większości. To nie w jego stylu.

- Pearson.

- Bez żartów!

- Dziękuję - powiedział Mark, a po chwili dodał: - A teraz niech mi pan powie, jaki jest stosunek Mafii do ustawy o kontroli broni palnej?

- Nie jestem w tej chwili całkiem pewny. Mafia nie stanowi już monolitu. Jest na to zbyt duża i ostatnio powstały w niej liczne frakcje. Ludzie starszego pokolenia są zdecydowanie przeciwni ustawie, bo w przyszłości będzie trudniej o legalne zdobywanie broni. Jeszcze bardziej niepokoją ich poprawki do ustawy takie, jak kara więzienia za noszenie przy sobie nie zarejestrowanych rewolwerów. Dla FBI te przepisy są bardzo wygodne, tak jak dawniej możliwość skazywania ludzi za wykręcanie się od płacenia podatków. Będą mogli zatrzymać i zrewidować każdego podejrzanego i jeżeli znajdą przy nim nie zarejestrowaną broń - co jest niemal pewne - wpakować go natychmiast do pudła. Z drugiej strony grupa Młodych Turków obiecuje sobie po tej ustawie takie same korzyści, jakie niegdyś przyniosła prohibicja. Będą mogli dostarczać nie zarejestrowaną broń każdemu włóczędze czy zwariowanemu radykałowi, który tego zapragnie. Będzie to więc nowe źródło dochodów dla tej bandy. Poza tym są pewni, że policja nie da sobie szybko rady z wprowadzeniem ustawy w życie i że okres przejściowy potrwa co najmniej dekadę. Czy to wystarczająca odpowiedź na pańskie pytanie?

- Chyba tak.

- A teraz moja kolej.

- Na tej samej zasadzie?

- Na tej samej. Czy pańskie pytania są bezpośrednio związane ze śmiercią Nicka?

- Tak.

- Wobec tego nie mam więcej pytań, ponieważ wiem, że nie będzie pan mógł na nie odpowiedzieć. Ale umówmy się, że jeżeli coś wyniknie, to zawiadomi mnie pan natychmiast i będę mógł o tym napisać, zanim dorwą się do tych informacji łobuzy z “Washington Post”.

- Zgoda.

Stampouzis uśmiechnął się i podpisał rachunek. Umowa z Markiem umożliwiła mu przelanie kosztów kolacji na rachunek gazety.

Mark spojrzał na zegarek. Przy odrobinie szczęścia dostanie się jeszcze na ostatni samolot z lotniska La Guardia. Stampouzis wstał i ruszył ku drzwiom. Przy barze tkwili wciąż ci sami ludzie i nadal pili. Po wyjściu Mark zatrzymał taksówkę. Tym razem za kierownicą siedział młody Murzyn.

- Ja też jestem na pewnym tropie - powiedział Stampouzis, ku zdziwieniu Marka. - Jeżeli się czegoś ciekawego dowiem, to zatelefonuję do pana.

Mark podziękował dziennikarzowi i wsiadł do taksówki.

- Proszę na La Guardię.

Opuścił szybę wozu i usłyszał jeszcze głos Stampouzisa:

- Nie robię tego dla pana, ale dla Nicka.

W drodze na lotnisko w samochodzie panowała cisza.

Znalazłszy się wreszcie w swoim mieszkaniu Mark zabrał się do ułożenia sobie w głowie wszystkiego, o czym powinien był nazajutrz powiedzieć dyrektorowi. Spojrzał na zegarek. Chryste! Już było nazajutrz.



7 marca, poniedziałek

godz. 7 rano


Dyrektor wysłuchał Marka z uwagą, po czym podał mu szereg sensacyjnych informacji.

- Możemy jeszcze bardziej skrócić naszą listę piętnastu nazwisk. W czwartek rano kilku agentów przechwyciło na jednym z naszych zakresów nielegalną transmisję radiową. Mogło się to zdarzyć na skutek chwilowej interferencji stacji komercyjnej, która zepchnęła nas na inny kanał, albo ktoś nadawał nieopatrznie na długości fali Kgb. Nasi chłopcy usłyszeli tylko jedno zdanie: “...słuchaj, Tony, właśnie odwiozłem senatora na posiedzenie jego komitetu i jestem...” Głos nagle zanikł i już nie można było go odnaleźć. Możliwe, że spiskowcy mieli nas na podsłuchu i jeden z nich przez nieuwagę zaczął nadawać na naszym zakresie. To się może łatwo zdarzyć. Agenci nawet nie zdawali sobie sprawy, że wpadli na ważny trop. Po prostu złożyli raport o nielegalnym nadawaniu na naszej długości fali.

Mark wychylił się z fotela.

- Wiem, Andrews, wiem, co pan teraz myśli. Dziesiąta trzydzieści rano. Ta rozmowa miała miejsce właśnie o dziesiątej trzydzieści.

- Dziesiąta trzydzieści rano, trzeciego marca - powtórzył Mark. - Zaraz to sprawdzę... Które komitety wtedy pracowały... - Otworzył teczkę. - Budynek imienia Dirksena... Chwileczkę... mam wszystkie informacje... O, proszę! Są trzy możliwości. Tego rana odbywały się posiedzenia Komitetu Stosunków Międzynarodowych i Komitetu Uchwał Rządowych. A plenum Senatu obradowało nad ustawą o kontroli broni palnej. To jest teraz najważniejszy problem.

- Doskonale. Czy na podstawie swoich notatek mógłby się pan zorientować, kto z naszej piętnastki był trzeciego marca w Senacie. Który na którym zebraniu. No i co każdy z nich mówił, jeżeli przemawiał?

Mark przerzucił piętnaście kartek papieru i rozłożył je na dwie sterty.

- Nie jestem tego całkiem pewny, panie dyrektorze, ale na razie nie wiem, czy ta ósemka była tego dnia na terenie gmachu, czy nie. - Położył rękę na jednej stercie kartek. - Ta siódemka z pewnością znajdowała się w budynku. Żaden z nich nie uczestniczył w zebraniu Komitetu Uchwał Rządowych. Dwaj zasiadali w Komitecie Stosunków Międzynarodowych. Byli to Nunn i Pearson. Pozostałych pięciu - Brooks, Byrd, Dexter, Harrison i Thornton - brało udział w posiedzeniu plenarnym, a także w Komitecie Prac Ustawodawczych, gdzie rozpatrywano ustawę o kontroli broni palnej.

Dyrektor skrzywił się.

- Sam pan powiedzia, że to wszystko nie jest zupełnie pewne. Ale ponieważ nie mamy nic lepszego, musimy się skupić na tej siódemce. Musimy zaryzykować, bo mamy tylko cztery dni. Nie podniecajmy się przesadnie z powodu tej przypadkowej szansy, ale sprawdźmy dokładnie, czy któryś z pozostałych ośmiu przebywał tego ranka w budynku Dirksena. Na razie nie chcę brać na siebie ryzyka, jakim jest zarządzenie obserwacji siedmiu senatorów. Ci panowie z Kapitolu i tak są wystarczająco podejrzliwi w stosunku do FBI. Musimy użyć innej taktyki. Jawne śledztwo jest niemożliwe ze względów politycznych. Żeby schwycić naszego faceta, musimy pójść jedynym tropem, jaki jest do naszej dyspozycji, a mianowicie stwierdzić, gdzie był dwudziestego szóstego lutego w czasie przerwy obiadowej i czy był na posiedzeniu Komitetu Prac Ustawodawczych o dziesiątej trzydzieści w dniu czwartego marca. I niech pan zapomni o motywie, to nie jest dla nas w tej chwili ważne. Po prostu brak na to czasu. Niech pan się skupi na skróceniu listy. Niech pan spędzi resztę dnia na posiedzeniu Komitetu Stosunków Międzynarodowych i na plenum Senatu. Niech pan porozmawia z kierownikiem biur komitetów Senatu. Nie ma takiej rzeczy prywatnej czy publicznej, której nie wiedzą o senatorach.

- Dobrze, panie dyrektorze.

- Jest jeszcze jedna rzecz, która może pana zainteresować. Jestem dziś na kolacji u pani prezydent. Może uda mi się wycisnąć z niej jakąś informację, która pomoże nam w skróceniu listy.

- Czy powie pan prezydentowi...?

- Nie, chyba nie. Wierzę, że damy sobie radę i nie chcę jej niepokoić. Chyba, że dojdziemy do wniosku, że zawaliliśmy sprawę.

Tyson pokazał Markowi portret pamięciowi greckiego księdza.

- To jest wersja pani Casefikis. Co pan o tym myśli?

- Podobieństwo jest wcale niezłe. Jest może nawet brzydszy. Ci ludzie znają swój fach.

- Męczy mnie jedna sprawa - westchnął dyrektor. - Wydaje mi się, że już kiedyś widziałem tę wstrętną mordę. Ale tylu zbrodniarzy przeszło przez moje ręce, że zapamiętanie jednego z nich jest prawie niemożliwe. Ale może go sobie jeszcze przypomnę.

- Nie mogę sobie darować, że byłem u tej kobiety w dwadzieścia cztery godziny po nim.

- To pańskie szczęście, młody człowieku. Gdyby pan zjawił się u niej przed nim, Ariana Casefikis pewnie by już nie żyła, a i pan pewnie też nie. Kazałem stale obserwować dom pani Casefikis, na wypadek gdyby ten człowiek tam powrócił. Ale przypuszczam, że ten skurwiel jest na to zbyt dobrym fachowcem.

Mark skinął głową. Skurwiel, fachowiec...

Na wewnętrznym telefonie zaczęło migać czerwone światełko.

- Słucham panią?

- Spóźni się pan na spotkanie z senatorem Hartem.

- Dziękuję pani. - Dyrektor odłożył słuchawkę. - Więc jutro o tej samej porze. Dobrze, Mark. - Dyrektor po raz pierwszy zwrócił się do Marka po imieniu. - Porusz niebo i ziemię. Jeszcze tylko cztery dni.

Mark zjechał windą i wyszedł z budynku. Nie zauważył, że po drugiej stronie ulicy ktoś mu się bacznie przygląda. W biurze Senatu poprosił o spotkanie z dyrektorami biur Komitetu Stosunków Międzynarodowych i Komitetu Prac Ustawodawczych. Uzyskał je na następny dzień. Wobec tego powrócił do biblioteki kongresowej i zabrał się do dokładniejszego badania życiorysów siedmiu senatorów pozostałych na jego liście. Była to grupa dość różnorodna. Każdy z tych ludzi pochodził z innej części kraju. Niewiele mieli ze sobą wspólnego. Jeden z nich z całą pewnością nie miał nic wspólnego z pozostałymi, ale który? Nunn - na pewno nie. Thornton - Stampouzis najwyraźniej nie żywił do niego szacunku, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Byrd - chyba nie przywódca większości w Senacie - Harrison - Stampouzis mówił, że jest przeciwnikiem ustawy o kontroli broni palnej, ale to samo odnosiło się do co najmniej połowy senatu. Dexter - Stampouzis nie chciał właściwie o nim mówić. Może Elizabeth wyjaśni mu coś wieczorem. Ralph Brooks - dziwnie napięty, energiczny człowiek, na pewno nie żywi sympatii dla pani Kane. Pearson - jeżeliby się okazało, że on jest głową spisku, nikt by w to nie uwierzył. Pracował od trzydziestu siedmiu lat w Senacie i zawsze, zarówno w życiu prywatnym, jak publicznym, grał w otwarte karty.

Mark westchnął. Było to ciężkie westchnienie człowieka, który znalazł się w impasie. Spojrzał na zegarek: dziesiąta czterdzieści pięć. Trzeba się pośpieszyć. Zwrócił bibliotekarce kilka tomów “Dziennika Kongresowego” i raporty Ralfa Nadera i pobiegł na drugą stronę ulicy na parking. Pojechał szybko Constitution Avenue przez Memorial Bridge - ileż to razy przejeżdżał tędy w ciągu ostatniego tygodnia? Spojrzał w lusterko. Wydało mu się, że rozpoznaje samochód, który za nim jechał. A może był wciąż jeszcze pod wrażeniem tego, co działo się w czwartek?

Zaparkował wóz na poboczu drogi. Zatrzymali go dwaj funkcjonariusze Tajnej Służby, ale pokazał im legitymację i wszedł na cmentarną ścieżkę. Przyłączył się - w samą porę - do ponadstuosobowej grupy innych żałobników, stojących dokoła świeżo wykopanych grobów przeznaczonych dla dwóch ludzi, którzy jeszcze przed tygodniem byli żywotniejsi, niż większość ludzi biorących dziś udział w w ich pogrzebie. Prezydenta reprezentował były senator a dziś wiceprezydent Bill Bradley. Stał obok drobnej postaci kobiecej w czerni. Była to Norma Stames. Wspierała się o ramiona swoich dwóch synów. Tuż przy starszym z nich, Billu, stał duży mężczyzna, niewątpliwie ojciec Barry’ego Calverta. Potem dyrektor, który wprawdzie zauważył Marka, ale nie dał tego poznać po sobie. Nawet nad grobem obowiązywały reguły gry.

Zimny podmuch wiatru rozwiewał sutannę ojca Gregory’ego. Jej skraj był mokry i zabłocony. Przez całą noc padał deszcz. U boku duchownego stał młody kleryk w białej komży zarzuconej na czarną sutannę.

Jestem obliczem Twojej niewysłowionej chwały, chociaż noszę na sobie rany grzechu” - zaintonował duchowny.

Żona Nicka Stamesa łkając cicho nachyliła się i pocałowała zmarłego, po czym zamknięto wieko trumny. Przy słowach modlitwy trumny Stamesa i Calverta zostały powoli spuszczone do grobów. Mark przyglądał się temu z ponurą miną. To przecież on mógł teraz tak powoli zjeżdżać w czarny dół. Właściwie to jemu się należało.”Niechaj wszyscy święci dadzą wieczne odpoczywanie sługom Twoim, Chryste Panie, niechaj spoczną w pokoju tam, gdzie nie ma ani chorób, ani bólu, ani smutku żadnego i tylko wieczne życie”.

Prawosławny duchowny udzielił zmarłym ostatniego błogosławieństwa i nakreślił nad nimi znak krzyża. Żałobnicy poczęli się rozchodzić.

Po skończonych egzekwiach ojciec Gregory powiedział krótko, lecz ciepło o swoim przyjacielu Nicku Stamesie i wyraził nadzieję, że zarówno on, jak i jego kolega, Barry Calvert, nie zginęli na próżno. Markowi zdawało się, że mówi wyłącznie do niego.

Zobaczył w tłumie Nannę, Aspirynę, Julię i anonimowego człowieka, ale nie chciał z nimi rozmawiać, więc wymknął się po cichu. Niechaj inni opłakują zmarłych; jego zadaniem jest schwytanie żyjących morderców.

Wrócił do Senatu jeszcze bardziej zdeterminowany. Jakże chciał wykryć, który z senatorów powinien się był znaleźć na tym tragicznym, podwójnym pogrzebie! Gdyby pozostał nieco dłużej na cmentarzu, może zauważyłby Matsona rozmawiającego z Grantem Nanną. Chwalił zalety Stamesa i ubolewał nad stratą, jaką ta śmierć przyniosła wymiarowi sprawiedliwości.


Mark spędził całe popołudnie słuchając wystąpień Nunna i Pearsona w Komitecie Stosunków Międzynarodowych. Jeżeli jeden z nich był spiskowcem, to musiał być zimnym zaiste człowiekiem, gdyż żaden z nich nie wykazywał najmniejszych nawet oznak niepokoju. Miał zamiar skreślić ich nazwiska z listy, ale potrzebna muz była do tego jedna informacja. Kiedy Pearson wreszcie usiadł, Mark poczuł, że jest śmiertelnie zmęczony. Musi się odprężyć tego wieczoru, inaczej nie przeżyje następnych trzech dni. Wyszedł z sali komitetu i zatelefonował do Elizabeth, żeby potwierdzić wieczorną randkę. Następnie do sekretariatu dyrektora i podał pani Mcgregor numery telefonów, pod którymi można go będzie osiągnąć z ciągu następnych kilku godzin. A więc restaurację, jego własne mieszkanie i mieszkanie Elizabeth. Pani Mcgregor zapisała je bez słowa komentarza.

Teraz jechały za nim dwa samochody. Granatowy Ford i czarny Buick. Po powrocie do domu rzucił kluczyki Simonowi. Chciał się za wszelką cenę pozbyć nękającego go uczucia, że jest pod stałą obserwacją, więc oddał się rozkosznym marzeniom o wieczorze w towarzystwie Elizabeth.



godz. 6:30 po południu


Mark szedł z wolna ulicą w kierunku pobliskiego centrum handlowego i myślał o swojej randce. Boże, jakże ja wielbię tę dziewczynę! Jest to jedyna rzecz, jakiej jestem obecnie pewien. Gdybym się tylko mógł pozbyć tych podejrzeń o jej ojcu - a nawet o niej samej!

Wszedł do kwiaciarni i zamówił tuzin róż. Jedenaście czerwonych i jedną białą. Kwiaciarka podała mu bilet i kopertę. Wypisał nazwisko i adres Elizabeth i długo zastanawiał się, patrząc na czystą kartkę, szukając w pamięci odpowiedniego wiersza. Wreszcie uśmiechnął się i napisał:


Radośnie śnię o tobie, a mój stan jako skowronek, co o brzasku leci w niebo z posępnej ziemi, pieśnią brzmi u raju bram.

Ps wersja nowoczesna: “Czy to nareszcie wielka miłość?”


- Proszę to zaraz odesłać!

- Dobrze, proszę pana.

Doskonale. Teraz z powrotem do domu. Co włożyć? Ciemne ubranie? Zbyt eleganckie. Jasnoniebieskie? Wygląda w nim jak fircyk, nie powinien był go kupować? Włoży jeansowe, najmodniejsze. Koszula. Biała, sportowa, bez krawata? A może niebieska, elegancka, z krawatem? Biała chyba nie! Niech będzie niebieska. Czarne mokasyny czy półbuciki? Mokasyny! Skarpetki? Prosta sprawa - granatowe. A więc podsumujmy: jeansowe ubranie, niebieska koszula, granatowy krawat, granatowe skarpetki, czarne mokasyny.

Rozłożył starannie ubranie na łóżku. Prysznic. Umyć głowę, ona lubi wijące się włosy. Cholera, mydło wlazło mi do oka. Sięgnąć po ręcznik, wytrzeć mydło, odłożyć ręcznik, wyjść spod prysznicu. Ręcznik owinąć dokoła bioder. Ogolić się, chociaż to już dzisiaj drugi raz. Ogolić się bardzo starannie. Uważać, żeby się nie zaciąć. Teraz woda kolońska. Energicznie wytrzeć włosy ręcznikiem. Rozczesać je. Powrót do sypialni. Ubrać się starannie. Zawiązać krawat. Nie, tak niedobrze. Zawiązać go jeszcze raz. Zasunąć zamek błyskawiczny. Mógłbym stracić kilka centymetrów w talii. Ostatnie spojrzenie w lustro. Widziałem brzydszych. Do diabła ze skromnością! Widziałem wielu brzydszych. Sprawdzić forsę i karty kredytowe. Rewolwer zostawić w domu. Wszystko w porządku. Zamknąć drzwi. Nacisnąć guzik windy.

- Simon, dawaj kluczyki.

- O rany! - Simon otworzył szeroko oczy. - Ma pan nową narzeczoną?

- Lepiej na mnie nie czekaj, bo jeżeli mi pójdzie nie tak, to zrobię ci krzywdę.

- Dziękuję za ostrzeżenie. Powodzenia!

Piękny wieczór. Teraz za kierownicę i sprawdzić czas: okey, jest siódma trzydzieści cztery.


Dyrektor jeszcze raz sprawdził smoking.

Jakże mi brakuje Ruth. Gosposia jest świetna, ale to nie to samo. Jeszcze szklanka skocza i jeszcze obejrzeć smoking. Świeżo odprasowany, a to teraz niemodne. Wieczorowa koszula prosto z pralni. Zawiązać czarną muszkę. Czarne buty, czarne skarpetki, biała chustka do nosa. Wszystko w porządku. Puścić prysznic. Ach, trzeba koniecznie wydusić jakieś informacje z pani prezydent. Psiakrew, gdzie podziało się mydło? Trzeba będzie wyjść spod prysznicu i zmoczyć dywanik i ręcznik. A mam tu tylko jeden ręcznik. Więc mydło z umywalki. Co za paskudny zapach! Robią je teraz chyba wyłącznie dla pedałów. Szkoda, że już nie sprzedają mydła z nadwyżek wojskowych. Dosyć tego moczenia się. Utyłem. Powinienem stracić co najmniej siedem kilo. Okropnie biała skóra. Nakryć ją szybko i zapomnieć o niej. Golenie. Stara, wierna brzytwa. Postanawiam stanowczo nie golić się dwa razy dziennie, chyba dla prezydenta. Świetnie. Nie zaciąłem się. Teraz ubrać się. Zapiąć guziki rozporka. Nie cierpię zamków błyskawicznych. Zawiązać czarną muszkę. Ruth robiła to znakomicie. Udawało jej się zawsze za pierwszym razem. Niech to szlag, trzeba ją jeszcze raz wiązać. No, nareszcie zwycięstwo! Sprawdzić portfel. Właściwie nie potrzebne są ani pieniądze, ani karty kredytowe, ani w ogóle nic. Chyba że prezydent ma trudności pieniężne! Zawiadomić gosposię, że wrócę około jedenastej. Nałożyć płaszcz. Jak zwykle przed domem czeka agent specjalny z samochodem.

- Dobry wieczór, Sam. Mamy dzisiaj piękny wieczór.

Jedyny zatrudniony przez FBI kierowca otwiera tylne drzwiczki Forda.

Teraz do samochodu i sprawdzić czas: okey, jest siódma czterdzieści pięć.


Jedź powoli - masz dużo czasu - lepiej nie przyjeżdżać za wcześnie - kiedy ma się dużo czasu, zawsze jest mały ruch - mam nadzieję, że róże są już dostarczone - pojadę dłuższą drogą do Georgetown, koło pomnika Lincolna, potem przez Rock Creek Park i Potomac Parkway - to ładniejsza droga - można się oszukiwać, że dlatego się ją wybiera. - Nie przejeżdżaj przez żółte światła, nawet jeżeli facet jadący za tobą śpieszy się i daje ci gwałtowne znaki. Trzymaj się przepisów - znowu się oszukujesz - przejechałbyś przez wszystkie światła, gdybyś się do niej spieszył. Nie kompromituj Biura. Uważaj na szyny tramwajowe w Georgetown, bardzo łatwo się na nich pośliznąć. Teraz skręć w prawo i poszukaj miejsca na parking. Jedź wolno, może znajdziesz dobre miejsce. Mowy nie ma. Parkuj w drugim rzędzie i módl się, żeby nie było w pobliżu policjanta. Idź wolno w stronę jej domu - ona pewnie jest jeszcze w wannie. Sprawdź czas. Ósma cztery. Doskonale. Naciśnij dzwonek.


- Sam, jesteśmy nieco spóźnieni. - Może nie trzeba mu było tego mówić, bo jeszcze przekroczy przepisową szybkość i skompromituje Biuro. Dlaczego jak człowiek się śpieszy, to zawsze panuje taki wielki ruch na ulicach? Niech szlag trafi tego Mercedesa przed nami. Zatrzymuje się, jeszcze zanim zapala się czerwone światło. Nasz wóz osiąga sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, a nie możemy jechać nawet pięćdziesiątką... Dobra, Mercedes skręcił w stronę Georgetown. Pewnie prowadzi go jakiś fircyk. Już Pennsylvania Avenue. Nareszcie! Biały Dom na horyzoncie. Skręt w West Executive Avenue. Strażnik przy bramie przepuszcza, nie zatrzymując nas. Podjazd pod wejście zachodnie. Wita agent Tajnej Służby w smokingu. Ma lepiej zawiązaną muszkę niż ja. Założę się, że jest na gumce. Nie, bo zgodnie z przepisami Białego Domu musi być zawiązywana. Ten facet na pewno ma żonę. Za nim do zachodniej poczekalni. Mijamy rzeźbę Remingtona. Jeszcze jeden agent Tajnej Służby w smokingu. Też ma lepiej zawiązaną muszkę. Winda. Rzut oka na zegarek:Ósma sześć. Nie jest źle. Wchodzę do zachodniego salonu.

- Dobry wieczór, pani prezydent.


- Halo, piękna pani.

Wygląda przepięknie w tej niebieskiej sukni. Co za kobieta! Jak mogłem ją podejrzewać?

- Halo, Mark.

- Co za wspaniała suknia.

- Dziękuję. Wejdzie pan na chwilę?

- Nie, musimy się spieszyć. Zaparkowałem w drugim rzędzie.

- Dobrze. Tylko wezmę płaszcz.

Otwieram dla niej drzwi wozu. Dlaczego nie wziąłeś jej po prostu za rękę, nie zaprowadziłeś do sypialni i nie zacząłeś namiętnie całować? Potem kawa i sandwicz. I stałoby się to, czego oboje najbardziej pragniemy, i to bez straty czasu i zachodu.

- Jak pani dzisiaj poszło?

- Miałam mnóstwo roboty. A pan?

Udało mi się nie myśleć o tobie przez kilka godzin, ale to nie było łatwe!

- Harowałem jak niewolnik. Nie byłem pewny, czy uda mi się przyjść do pani.

Zapalić wóz, w prawo Ulicą M i na Wisconsin Avenue. Znowu nie ma miejsca na zaparkowanie. Minąć Restaurację Familijną Roya Rogersa. Może kupić pieczoną kurę i jechać do domu!

- Jest!

Do diabła! Skąd wziął się nagle ten Volkswagen?

- To pech. Ale znajdzie pan na pewno inne miejsce.

- Tak, czterysta metrów od restauracji.

- Spacer dobrze nam zrobi.

Czy róże zostały doręczone? Jeżeli ta dziewczyna ich nie posłała, to aresztuję ją i zgnije w kryminale.

- Och, Mark. Jak to nieładnie z mojej strony. Nie podziękowałam panu za piękne róże. Co reprezentuje ta biała? Czyżby pana duszę! No i ten Szekspir!

- To drobiazg, piękna pani.

Kłamie jak z nut. A więc podobał ci się Szekspir? A czy zorientowałaś się, że ostatnia linijka jest z Cole Portera? Wejście do superprzytulnej restauracji francuskiej zwanej Rive Gauche. Czy facet z FBI powinien jadać w takiej knajpie? To będzie kosztowało majątek. Wszędzie pełno impertynenckich kelnerów z wyciągniętymi łapami. Nieważne, to w końcu tylko forsa.

- Czy pani wie, że dzięki temu lokalowi Waszyngton stał się stolicą amerykańsko-francuskiej kuchni?

Próba zaimponowania jej zakulisowymi informacjami.

- Nie, nie miałam pojęcia. Jak to się stało?

- Właściciel sprowadza coraz to nowych wspaniałych kucharzy z Francji. A oni, jeden po drugim, porzucają pracę i otwierają własne knajpy.

- Wy w tym waszym FBI macie zawsze całe mnóstwo niepotrzebnych informacji.

Szukanie wzrokiem kierownika sali.

- Stolik na nazwisko Andrews.

- Dobry wieczór, panie Andrews. Miło pana znowu u nas widzieć.

Ten bydlak nigdy w życiu nie widział mnie na oczy i pewnie już nigdy więcej nie zobaczy. Który dostaniemy stolik? Wcale nie najgorszy. Ona może rzeczywiście uwierzy, że już tu byłem. Dam mu w łapę pięć dolarów.

- Dziękuję, sir. Życzę miłego wieczoru.

Rozsiedli się wygodnie w głębokich fotelach z czerwonej skóry. Restauracja była przepełniona.

- Dobry wieczór. Czy zamówią państwo aperitif?

- Co dla pani, Elizabeth?

- Poproszę skocza z lodem.

- Dla pani skocz z lodem, dla mnie szprycer.

Rzut oka na kartę. Szef kuchni nazywa się Michel Laudier. Motto restauracji “Fluctuat nec mergitur”. Zalewany przez fale, ale nie tonie. Ale ja na pewno utonę. Dodatek za nakrycie, dodatek za usługę. A ona się nawet o tym nie dowie. Jest to jeden z tych lokali, co to dyskryminują piękną płeć. Tylko mężczyzna dostaje kartę z cenami.

- Wezmę zakąskę, jeżeli pan też coś zamówi.

- Oczywiście, piękna pani.

- Może avocado...

- Bez krewetek?

- Z krewetkami, a potem...

- Sałatkę a la Cezar?

- Filet mignon a la Henryk IV. Mało wysmażony.

Dwadzieścia i pół dolara. Przestań liczyć. Ona jest warta milion. Chyba wezmę to samo.

- Czy pan już się zdecydował?

- Tak. Dwa razy avocado z krewetkami i filet mignon a la Henryk IV. Mało wysmażone.

- Czy zechce pan spojrzeć na kartę win, sir.

- Nie, dziękuję. Wezmę piwo.

- Czy pani napije się wina, Elizabeth?

- Bardzo chętnie.

- Poproszę o butelkę Hospice de Beaune, soixante-dix-huit.

Na pewno wyczuł, że jedyne słowa, jakie potrafię wymówić po francusku, to te liczby, których nauczono mnie w szkole.

- Tak jest, sir.

Zjawiło się pierwsze danie, a wraz z nim kelner od win.

Jeżeli myślisz, francuska żabo, że wmówisz nam dwie butelki, to się grubo mylisz.

- Czy nalać już wino, sir?

- Jeszcze nie. Proszę je otworzyć, wypijemy je do głównego dania.

- Oczywiście, sir.

- Pani avocado.

Utopię się razem z krewetkami...


- Dobry wieczór, Halt. Co tam słychać w Biurze?

- Jakoś żyjemy, pani prezydent.

Jakże banalne uwagi robią wielcy tego świata.

Dyrektor rozejrzał się po przyjemnym pokoju utrzymanym w niebiesko-złotych kolorach. Stuart Knight, szef Tajnej Służby, stał w rogu salonu. Pod oknem wychodzącym na zachodnie skrzydło gmachu i budynek administracyjny siedziała minister sprawiedliwości pani Marian Edelman i rozmawiała z senatorem Birchem Bayhem, który po Tedzie Kennedym objął przewodnictwo Komitetu Prac Ustawodawczych. W czasie przedwyborczej kampanii Demokratów w 1976 roku dziennikarze określali jego wygląd jako “chłopięcy”. Było to nadal aktualne. Marvin Thornton, chudy, ponury senator z Massachusetts był o głowę wyższy od swojego kolegi jak i od Marian Edelman.

Mój Boże, wolę już mieć do czynienia z tłuściochami...

- Jak pan widzi, zaprosiłam Thorntona.

- Widzę, madame.

- Trzeba go namówić na popieranie ustawy o kontroli broni palnej.

Salon zachodni znajdował się w prywatnej części Białego Domu i przylegał do prezydenckiej ubieralni. Być tu przyjętym stanowiło nie lada zaszczyt; zaproszenie do tego pokoju, zamiast do oficjalnej jadalni na parterze, było przywilejem zarezerwowanym dla najbliższej rodziny. Fakt nieobecności małżonka pani prezydent podkreślał jeszcze intymny charakter obiadu.

- Czego się pan napije, Halt?

- Skocza z lodem.

- Skocz z lodem dla dyrektora i sok pomarańczowy dla mnie. Liczę kalorie.

Czyżby pani prezydent nie wiedziała, że sok pomarańczowy jest bardzo tuczący?

- Pani prezydent, jakie są ostatnie szanse głosowania?

- Czterdzieści osiem za i czterdzieści siedem przeciw. Jeżeli ustawa nie przejdzie dziesiątego, to muszę o niej zapomnieć aż do następnej sesji Senatu. To mój największy kłopot w tej chwili. Nie licząc, oczywiście, podróży do Europy i przedwyborów w New Hampshire za niecały rok. Nie mogę dopuścić do tego, żeby sprawa stała się głównym tematem mojej akcji przedwyborczej. Musiałabym zrezygnować z ustawy i podjąć ją dopiero, gdybym została ponownie wybrana. Ale chciałabym ją mieć jak najszybciej z głowy i zobaczyć, jak funkcjonuje.

- Miejmy nadzieję, że zostanie uchwalona dziesiątego. Ułatwiłoby mi to pracę.

- I Marian też.

- Napije się pan jeszcze?

- Nie, dziękuję, madame.

- To siadamy do stołu.

Prezydent zaprowadziła swoich pięciu gości do jadalni. Tapety pokrywające ściany przedstawiały sceny z rewolucji amerykańskiej, meble pochodziły z wczesnych lat dziewiętnastego wieku.

Zawsze podziwiam wspaniałe wnętrza Białego Domu.

Dyrektor spojrzał na płaskorzeźby stiukowego kominka zaprojektowanego przez Roberta Welforda z Filadelfii w 1815 roku. Wyryte na nim były słynne słowa raportu komandora Oliviera Hazarda Perry’ego po bitwie na jeziorze Erie w czasie wojny 1812 roku. “Spotkaliśmy nieprzyjaciela, jest nasz”.

- Pięć tysięcy osób zwiedziło dzisiaj ten budynek - mówił Stuart Knight. - Nikt nie zdaje sobie sprawy, ile wynika z tego problemów związanych z zachowaniem bezpieczeństwa. Ten wprawdzie jest siedzibą prezydenta, ale należy do narodu, a to szalenie komplikuje życie ochronie.

Gdyby ten człowiek wiedział to, co ja wiem...?

Prezydent siedziała u szczytu stołu, pani minister sprawiedliwości naprzeciwko niej, Bayh i Thornton po jednej stronie, a dyrektor i Knight po drugiej. Na zakąskę podano avocado z krewetkami.

Zawsze choruję po krewetkach.

- Miło mi widzieć cały mój sztab prawniczy - mówiła pani prezydent. - Chciałabym skorzystać z okazji i porozmawiać o ustawie o kontroli broni palnej, którą mam zamiar przeprowadzić przez Senat dziesiątego marca. Zaprosiłam dziś Bircha i Marvina, ponieważ liczę na to, że dzięki ich poparciu ustawa przejdzie.

Znowu ten dziesiąty marca. Możliwe, że jest to data, której Kasjusz musi się trzymać. Wiem, że Thornton jest przeciwny ustawie, a jest na liście siódemki Andrewsa.

- Stany rolnicze stanowią największy problem, pani prezydent - odezwała się Marian Edelman. - Ci ludzie nie będą chcieli tak łatwo wyrzec się broni.

- Może należałoby ustanowić dłuższy okres amnestii. Powiedzmy, sześć miesięcy - zaproponował dyrektor. - Okres przejściowy, w którym jeszcze nie będzie się nikogo pociągało do odpowiedzialności karnej. Tak postępuje się po wojnie. Tymczasem środki masowego przekazu mogłyby donosić o tysiącach rewolwerów oddawanych policji.

- Dobry pomysł.

- To będzie bardzo trudna operacja - odezwała się pani Edelman - zważywszy na siedem milionów członków Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego. W sumie Amerykanie mają prawdopodobnie pięćdziesiąt milionów sztuk broni palnej.

Wszyscy skinęli głowami.

Podano drugie danie.

Była to sola. Pani prezydent brała widać swoją dietę na serio.


- Kawa czy koniak, sir?

- Nie warto - powiedziała Elizabeth kładąc dłoń na dłoni Marka - napijemy się czegoś w domu.

- Dobra myśl.

Uśmiechnął się do niej, usiłując zgadnąć, co dzieje się w jej głowie...

- Proszę o rachunek.

Kelner oddalił się bez słowa.

Oni zawsze odchodzą bez słowa, kiedy prosi się o rachunek. Ona wciąż trzyma mnie za rękę.

- Wspaniała kolacja. Bardzo dziękuję.

- Prawda? Musimy tu wrócić.

Kelner przyniósł rachunek. Mark przestudiował go nie bez zdziwienia.

87 dolarów plus podatek. Kto pojmie, w jaki sposób restauracje dochodzą do końcowej sumy rachunku, powinien zostać ministrem finansów. Mark wręcza kelnerowi kartę kredytową American Express. Po chwili dostaje niebieski świstek do wypisania. Zaokrągla sumę do 100 dolarów i postanawia zapomnieć o wszystkim do chwili, kiedy w poczcie znajdzie kopertę z nadrukiem American Express.

- Dobranoc państwu. - Liczne ukłony i podziękowania. - Mamy nadzieję, że wkrótce państwa znowu zobaczymy.

- Oczywiście, oczywiście.

Musicie bardzo ufać swojej pamięci, jeżeli liczycie na to, że mnie następnym razem rozpoznacie. Otworzyć drzwi wozu dla Elizabeth. Czy będę to robić także po ślubie? Boże! Już myślę o małżeństwie.

- Obawiam się, że za dużo zjadłam. Zrobiłam się senna.

Co to znaczy? Można to zinterpretować na dwadzieścia różnych sposobów.

- Doprawdy? Ja jestem gotów na wszystko.

Może to było niezręczne. Znowu trzeba szukać miejsca do zaparkowania. Świetnie, jest i to przed samym domem i żadnego Volkswagena na horyzoncie. Otworzyć drzwi dla Elizabeth. Ona szuka kluczy do drzwi frontowych. Kuchnia. Czajnik na ogień.

- Bardzo sympatyczna kuchnia.

Co za głupia uwaga.

- Cieszę się, że się panu podoba.

Głupia odpowiedź.

Do bawialni.

Boże, są róże!

- Halo, Samantha. Chodź i przywitaj się z Markiem.

Boże miłościwy, ona ma współlokatorkę. Katastrofa.

Samantha ociera się o nogę Marka i mruczy.

Ulga. Samantha jest syjamką, a nie Amerykanką.

- Gdzie mam usiąść?

- Gdziekolwiek.

Ona nie ułatwia sytuacji.

- Z mlekiem czy bez, kochanie?

Kochanie! Szanse są lepsze niż pół na pół.

- Bez mleka z jedną kostką cukru.

- Proszę się czymś zająć, aż woda się zagotuje. Wrócę za kilka minut.


- Jeszcze kawy, Halt?

- Nie, dziękuję, pani prezydent. Muszę już iść, jeżeli pani pozwoli.

- Odprowadzę pana do samochodu. Jest kilka spraw, które chciałabym omówić.

- Oczywiście, pani prezydent.

Gwardziści piechoty morskiej przy zachodnim wejściu stają na baczność. Człowiek w smokingu cofa się w cień kolumn.

- Chciałabym, żeby mnie pan poparł na sto procent w sprawie ustawy o kontroli broni palnej. Komitet będzie chciał zasięgnąć pańskiej opinii. I chociaż wszystko wygląda na to, że zdobędziemy większość w Senacie, nie chciałabym, żeby się coś pokręciło w ostatniej chwili. Mam mało czasu.

- Jestem po pani stronie, pani prezydent. Marzyłem o tej ustawie od śmierci Johna Kennedy’ego.

- Czy ma pan specjalne powody do obaw w związku z tą sprawą?

- Nie, madame. Proszę się troszczyć o to, żeby została przegłosowana i podpisać ją, a ja ją wykonam.

- Ma pan może jakiś pomysł. Albo radę?

- Nie, chyba nie...

Strzeż się Idów Marcowych!

-...chociaż przyznam, że zawsze dziwiło mnie, że zaczęła pani nad nią tak późno pracować. Jeżeli dziesiątego marca coś pójdzie nie po naszej myśli, a potem przegra pani wybory, to trzeba będzie wszystko zaczynać od początku.

- Wiem, Halt, ale musiałam wybierać pomiędzy przeprowadzeniem ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, która była przecież bardzo kontrowersyjna, a kontrolą broni. Gdybym na samym początku mojej kadencji próbowała przepchnąć obydwie równocześnie, mogłabym przegrać i jedną i drugą. Prawdę mówiąc chciałam puścić ustawę o kontroli broni na komitet rok wcześniej, ale kto mógł przewidzieć, że Nigeria bez uprzedzenia zaatakuje Afrykę Południową i że będziemy się musieli zdecydowanie opowiedzieć, po której jesteśmy stronie.

- Pani się wówczas bardzo naraziła, madame, i muszę przyznać, że nie byłem wtedy po pani stronie.

- Wiem, Halt. Spędziłam wtedy kilka bezsennych nocy. Ale wracając do ustawy o kontroli broni palnej to proszę nie zapominać, że Thornton i Dexter przeprowadzili najdłuższą w historii Senatu akcję przewlekającą debatę. Ta ustawa jest bez przerwy przedmiotem dyskusji od prawie dwóch lat, mimo milczącego poparcia przywódcy większości, senatora Byrda. Ale teraz przestałam się o nią bać. Myślę, że załatwimy ją dziesiątego marca. Nie widzę nic takiego, co by mogło pokrzyżować nasze plany. A pan?

Dyrektor zawahał się.

- Ja też, pani prezydent.

Pierwsze kłamstwo, które popełniłem wobec szefa. Czy Komisja Śledcza uzna moje racje, jeżeli za trzy dni prezydent zginie?

- Dobranoc, Halt, i dziękuję panu.

- Dobranoc, pani prezydent, i dziękuję za wspaniałą kolację.

Dyrektor wsiadł do samochodu. Specjalny agent przy kierownicy odwrócił się.

- Przed chwilą nadeszła dla pana ważna wiadomość. Pytają, czy może pan natychmiast powrócić do Biura?

Co teraz?

- Dobrze. Może byłoby prościej ustawić tam łóżko. Chociaż ktoś mógłby mnie oskarżyć o to, że mieszkam za darmo na koszt podatników.

Kierowca roześmiał się. Uznał, że dyrektor widać zjadł dobrą kolację, co nie było całkowicie zgodne z prawdą.


Elizabeth przyniosła kawę i usiadła obok Marka. Tylko śmiali zasługują na piękne dziewczyny. Podnieść ramię od niechcenia, położyć je na oparciu kanapy i delikatnie dotknąć jej włosów.

Elizabeth wstała.

- Och, byłabym zapomniała. Napije się pan koniaku?

Nie, nie chcę koniaku, chcę, żebyś wróciła.

- Nie, dziękuję.

Usiadła znowu tak, że ręka Marka dotykała jej włosów.

Nie mogę jej pocałować, zanim nie odstawi tej filiżanki z kawą. Odstawiła ją. Niech to diabli! Znowu wstała.

- Posłuchajmy jakiejś muzyki.

Chryste Panie! Co jeszcze?

- Świetny pomysł.

- Mam wybór piosenek Sinatry...

- Znakomicie.


...Tym razem szczęście było blisko, mówże, mów, dziewczyno...


Piosenka myliła się. Elizabeth powróciła na kanapę. Może jednak spróbować ją pocałować? Do diabła, znowu ta kawa! Znowu odstawiła filiżankę. Boże, jaka ona jest piękna. Długi pocałunek... czy ma otwarte oczy?... nie, zamknięte... jest jej dobrze... dobrze... jeszcze trochę... jeszcze lepiej...

- Czy nalać ci jeszcze kawy?

Nie, nie, nie, nie...

- Nie, dziękuję.

Znowu długi pocałunek. Obejmuje ją ramieniem... to już było... nie czuje żadnego sprzeciwu... Głaszcze jej nogę. Jaka cudowna noga... a przecież ma dwie... cofa rękę... całuje coraz śmielej.

- Mark, muszę ci coś powiedzieć.

O Boże. Pewno niewłaściwa pora miesiąca. Tylko tego brakowało!

- Co?

- Uwielbiam ciebie.

- Ja cię też, kochana.

Rozpiął jej spódnicę i zaczął ją delikatnie pieścić.

Elizabeth położyła mu rękę na udzie.

Zaraz otworzą się bramy raju!

Dzyń - dzyń - dzyń - dzyń...

Rany boskie!

- Telefon do ciebie, Mark.

- Andrews?

- Sir?

- Juliusz.

Gówno!

- Zaraz idę.



8 marca, wtorek

godz. 1 rano


Człowiek, stojący pod murem cmentarza w ów chłodny marcowy dzień, wymachiwał energicznie rękami, żeby za bardzo nie zmarznąć. Pamiętał, że Gene HackĂman, który często grywa rolę detektywów w hollywoodzkich filmach, zwykle tak robi i że to mu jakoś pomaga. Jemu jednakże nie pomagało. Być może panu Hackmanowi przychodziły w sukurs raczej silne reflektory filmowe. Zastanawiał się nad tym i nie przestawał machać rękami.

W rzeczywistości było ich dwóch. Specjalny agent Kevin O’Malley i zastępca inspektora Waszyngtońskiego Oddziału Biura - Pierce Thompson. Tyson powierzył im to zadanie dlatego, że obaj odznaczali się szczególną dyskrecją i zręcznością. Żadnemu z nich nie drgnęła nawet powieka, kiedy dyrektor nakazał im śledzić każdy krok Andrewsa - który w końcu był ich kolegą - i składać raporty Elliottowi. Długo musieli czekać, zanim Mark wyłonił się z domu Elizabeth, ale O’malley nie miał mu tego wcale za złe. Pierce wyszedł z cmentarza i przyłączył się do kolegi.

- Hej, Kevin, czy zauważyłeś, że Andrewsa jeszcze ktoś śledzi?

- Pewnie, Matson. A bo co?

- Myślałem, że jest na emeryturze.

- Jest. Chyba Halt ściągnął go do roboty, żeby już mieć całkowitą pewność.

- Pewnie masz rację. Ale dlaczego nam o tym nie powiedział?

- Nie wiem, ta cała akcja jest nietypowa. Nikt nikomu w ogóle nie mówi co i jak. Może zapytałbyś o to Eliotta?

- Ty go zapytaj. Można z równym powodzeniem gadać do pomnika Lincolna.

- No to spytajmy dyrektora.

- O nie, dziękuję! Nie ja!

Minęło kilka minut.

- Może powinniśmy wobec tego pogadać z Matsonem?

- Przypomnij sobie, co ci powiedziano. Żadnych kontaktów i to z nikim. Jemu pewnie nakazano to samo i zanim zliczyłbyś do trzech, wsypałby nas u szefa. To straszny skurwysyn.

O’malley pierwszy zauważył Marka wybiegającego z kamienicy. Mógłby przysiąc, że Mark trzymał w ręku jeden but. Upewnił się, że tak jest, i ruszył za nim. Muszę uważać, pomyślał. Mark, gdyby zwrócił na niego uwagę, zorientowałby się z miejsca, że ma do czynienia z człowiekiem z FBI. Mark zatrzymał się przy budce telefonicznej. O’malley usunął się w cień i znowu zaczął się walić po plecach, żeby zupełnie nie zamarznąć. Krótki bieg nieco go wprawdzie rozgrzał, ale jeszcze niedostatecznie. Mark miał przy sobie tylko dwie dziesięciocentówki. Pozostałe leżały bezużytecznie na podłodze przy tapczanie Elizabeth. Skąd mógł dzwonić dyrektor? Po prostu od siebie z Biura? Chyba nie, cóż by tam robił o tak późnej porze? Przecież miał podobno być u prezydenta? Mark spojrzał na zegarek. Choroba, już pierwsza piętnaście! Pewnie jest w domu. Jeżeli go tam nie ma, nie będę już miał czym dzwonić, pomyślał. Nałożył drugi but. Był to mokasyn, więc wszedł łatwo na nogę. Mark zaklął, podrzucił i złapał jedną z monet. Orzeł czy reszka? Jeżeli moneta padnie na stronę z Rooseveltem, zadzwonię najpierw do Biura, a jeżeli go tam nie będzie, zadzwonię do jego domu. Spojrzał na monetę. Prezydent Roosevelt. Nakręcił bezpośredni numer Tysona w Biurze.

- Słucham.

Boże, błogosław Roosevelta.

- Juliusz.

- Proszę natychmiast przyjść.

To nie brzmiało szczególnie przyjaźnie. Być może dyrektor powrócił od prezydenta z nowymi ważnymi wiadomościami, a może zjadł coś niestrawnego na kolację.

Mark powrócił szybkim krokiem do samochodu, sprawdzając po drodze, czy wszystkie guziki koszuli są zapięte, i poprawiając krawat. Skarpetka musiała mu się zsunąć, bo uwierała w bucie. Minął stojącego w cieniu mężczyznę, zatrzymał się na sekundę zastanawiając się, czy nie powrócić do Elizabeth i powiedzieć jej. Ale właściwie co? Spojrzał w górę. W jej oknie paliło się światło. Nabrał powietrza w płuca, zaklął jeszcze raz i wsunął się za kierownicę Mercedesa. Nie zdążył nawet wziąć zimnego prysznicu.

Po kilku minutach był już w Biurze. Ulice świeciły pustkami o tej porze, a nowe skomputeryzowane światła drogowe były przez całą noc zielone.

Zaparkował w podziemnym garażu i zaraz zza jakiegoś wozu wyłonił się anonimowy młody człowiek, który widać czekał na niego. Czyżby obywał się bez snu i odpoczynku? Ten zwiastun złych nowin, których mu oczywiście nie przekaże, bo - jak zwykle - nie odezwał się ani słowem. Może to eunuch, pomyślał Mark. Jeżeli tak, to tylko mu zazdrościć. Zaprowadził go do gabinetu dyrektora. Miał na sobie buty o miękkich podeszwach. Co też on może mieć za hobby, pomyślał Mark. Pewnie jest suflerem w teatrze dla głuchoniemych.

- Pan Andrews, panie dyrektorze.

Tyson nawet go nie powitał. Miał na sobie smoking i był ponury jak noc.

- No dobra, Andrews. Niech pan siada.

Więc znowu będzie mi mówił per pan, pomyślał Mark.

- Gdybym mógł wywlec pana na parking, postawić pod ścianę i zastrzelić, zrobiłbym to bez wahania.

Mark usiłował przybrać niewinny wyraz twarzy. Na Nicka Stamesa zawsze to świetnie działało, ale dyrektor był niewzruszony.

- Głupi, bezmyślny, beznadziejny idiota!

Mark zorientował się, że boi się dyrektora bardziej, niż ludzi czyhających na jego życie.

- Skompromitował pan mnie, Biuro i prezydenta - ciągnął dalej Tyson. Mark słyszał wyraźnie gwałtowne bicie własnego serca. Chyba ze 130 uderzeń na minutę. A Tyson nie przestawał mu wymyślać.

- Gdybym mógł pana zawiesić w pracy - lepiej, gdybym mógł wyrzucić pana na łeb, och, gdybym móg zarobić coś tak prostego, ulżyłoby mi. Ilu jeszcze pozostało panu senatorów?

- Siedmiu.

- Ich nazwiska.

- Brooks, Harrison, Thornton Byrd, Nunn, Dex... Dexter i... - Mark zbladł jak płótno.

- Skończył pan celująco uniwersytet Yale, a jest pan naiwny jak harcerzyk. Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy pana w towarzystwie doktor Elizabeth Dexter, uznaliśmy, w naszej głupocie, że spotyka się pan z nią dlatego, że miała dyżur w szpitalu Wilsona w dniu, w którym popełnione zostały te dwa morderstwa. Wyobrażaliśmy sobie, wciąż w naszej głupocie - powtórzył z naciskiem - że próbuje pan coś z niej wydostać, ale teraz wiemy już, że jest to córka jednego z siedmiu senatorów, których podejrzewamy o spisek na życie prezydenta i okazuje się, że pan z nią romansuje.

Mark chciał zaprotestować, ale nie mógł nawet otworzyć ust.

- Niech pan zaprzeczy, że się pan z nią przespał!

- Zaprzeczam - powiedział Mark szybko.

Dyrektor był chwilowo zaszokowany tą odpowiedzią.

- Młody człowieku, założyliśmy nasłuch w jej mieszkaniu. Wiemy dokładnie, co tam miało miejsce.

Mark zerwał się z krzesła. Jego zażenowanie ustąpiło miejsca wściekłości.

- Nie mógłbym temu zaprzeczyć - wrzasnął - gdybyście mi nie przerwali!... Co za łajdak z pana. Czy zapomniał pan już, że istnieje taka rzecz, jak miłość? Kicham na to całe pańskie Biuro. Na Biuro i na pana też. Pracuję szesnaście godzin na dobę. Od niepamiętnych czasów nie zmrużyłem oka. Każdej chwili mogę się stać kolejną ofiarą tych ludzi i z tego wszystkiego okazuje się, że pan - jedyny człowiek, któremu ufałem - kazał tym swoim cholernym alfonsom podpatrywać mnie przez dziurkę od klucza. A niech was wszystkich diabli wezmą. Wolałbym mieć do czynienia z całą mafią sycylijską naraz.

Mark jeszcze nigdy w życiu nie był tak wściekły. Opadł z powrotem na krzesło i czekał, co będzie dalej. Jego jedyny atut polegał na tym, że było mu już wszystko jedno. Dyrektor milczał. Stał przy oknie i wyglądał na ulicę. Potem obrócił się powoli w stronę Marka. No, teraz mi da, pomyślał Mark.

Dyrektor zatrzymał się tuż przed nim i spojrzał mu prosto w oczy. Tak samo, jak w czasie pierwszego ich spotkania.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział wreszcie. - Idiocieję po prostu z minuty na minutę. Przed chwilą rozstałem się z panią prezydent. Jest zdrowa, cała, pełna planów na przyszłość dla kraju. Wracam do biura i dowiaduję się, że jedyny człowiek, od którego zależy, żeby te plany stały się rzeczywistością, leży w łóżku z córką jednego z siedmiu ludzi, którzy może właśnie w tym samym momencie opracowują inny plan - plan zamordowania jej. No i krew uderzyła mi do głowy.

Wspaniały facet, pomyślał Mark.

Dyrektor nie spuszczał z niego oczu.

- Mark, módlmy się, żeby to nie był Dexter. Bo jeżeli tak, to jesteś w takim samym niebezpieczeństwie jak prezydent. - Zrobił pauzę. - Ale a propos, ta banda tych moich cholernych alfonsów pilnuje cię dzień i noc, po szesnaście godzin na zmianę. Niektórzy z nich mają żony i dzieci. No dobra, teraz obaj znamy całą prawdę. Wracajmy do roboty, Mark. Spróbujmy jeszcze przez trzy dni nie tracić rozumu. Ale pamiętaj o jednym: musisz mi wszystko mówić.

Mark wygrał. Chociaż, właściwie nie.

- Pozostało nam siedmiu senatorów - Tyson mówił teraz powoli, bezbarwnym, zmęczonym głosem. Mark nigdy nie widział go w takim stanie, chyba żaden z urzędników biura nie znał go od tej storny.

- Z rozmów z prezydentem wyniosłem przeświadczenie, że moje podejrzenia są słuszne, że to, co ci ludzie planują na dziesiątego marca, jest ściśle powiązane z ustawą o kontroli broni palnej. Przewodniczący senackiego Komitetu Praw Ustawodawczych, senator Birch Bayh, który zajmował się przygotowywaniem tej ustawy, był także obecny. On też nie został jeszcze skreślony z naszej listy. Musisz stwierdzić, co on i pozostali podejrzani mówili na obradach komitetu. Nie spuszczaj też oka z senatorów Pearsona i Nunna z Komitetu Spraw Zagranicznych. - Zamilkł dla nabrania oddechu. - Jeszcze tylko trzy dni. Zamierzam trzymać się mojego pierwotnego planu i na razie nic nie zmieniać w rozkładzie zajęć prezydenta na najbliższe dni. Mogę przecież nawet w ostatniej chwili skreślić wszystkie jej spotkania na dzień dziesiąty marca. Czy masz jakieś uwagi, Mark?

- Nie, panie dyrektorze.

- A jakie są twoje plany?

- Jestem umówiony na jutro z sekretarzami generalnymi obu komitetów, zagranicznego i ustawodawczego. Po tych rozmowach będę może miał lepsze rozeznanie.

- Dobrze. Wypytaj ich szczegółowo o wszystko, bo może coś umknęło mojej uwagi.

- Tak jest.

- Nasi eksperci od daktyloskopii pracują jak szatani nad tymi dwudziestoma ośmioma banknotami. W tej chwili szukają wyłącznie odcisków palców pani Casefikis. W ten sposób wyeliminujemy przynajmniej te, na których nie mogą się znajdować odciski palców człowieka, którego szukamy. Do tej chwili wybrali prawie tysiąc, ale żaden nie należy do pani Casefikis. Kiedy będę miał coś konkretnego, natychmiast cię zawiadomię. No, ale dosyć na dzisiaj, jesteśmy obaj zupełnie wymaglowani. Możesz nie przychodzić jutro o siódmej rano - Tyson spojrzał na zegarek - to znaczy dzisiaj. Spotkajmy się o tej samej porze w środę. Musisz się dobrze spisać, bo wtedy będziemy mieli zaledwie jeden dzień do dyspozycji.

Mark rozumiał, że dyrektor pragnie, żeby sobie już poszedł, ale chciał mu jeszcze coś powiedzieć. Dyrektor wyczuł to i spojrzał na niego.

- Idź do domu, Mark - powiedział - prześpij się trochę. Jestem zmęczony i stary i chciałbym, żeby ci łajdacy znaleźli się za kratkami jeszcze przed czwartkiem. Módlmy się, żeby Dexter nie był w to wmieszany. Mam nadzieję, że tak nie jest. Głównie ze względu na ciebie. Ale nie zamykaj oczu. Może to prawda, że miłość jest ślepa, ale mam nadzieję, że nie jest również głucha i ogłupiająca.

Wspaniały facet, pomyślał Mark po raz drugi.

- Dziękuję, dyrektorze. Do zobaczenia w środę.


Mark wyjeżdżał powoli z garażu gmachu FBI. Był wykończony. Nie zauważył anonimowego młodego człowieka. Spojrzał w lusterko, zobaczył, że sunie za nim granatowy Ford. Bez jakiejkolwiek żenady. Jak by tu się dowiedzieć, po czyjej stronie są ci śledzący go stale ludzie? Za tydzień o tej porze będzie już wiedział wszystko albo nic. Ale czy prezydent będzie wtedy żyć?

Simon stał, jak zwykle, przed wejściem do domu Marka. Na jego widok uśmiechnął się od ucha do ucha i zapytał: - Udało się czy nie?

- Niezupełnie - odpowiedział Mark.

- Jakby pan koniecznie musiał, to mogę zawsze zadzwonić po moją siostrę.

Mark zdobył się na uśmiech.

- To bardzo miło z twojej strony, ale może innym razem - odparł. Rzucił Simonowi kluczyki od samochodu i ruszył do windy. Zaryglował drzwi mieszkania, wszedł do sypialni, zrzucił z siebie koszulę, podniósł słuchawkę telefonu i starannie nakręcił siedmiocyfrowy numer. Usłyszał ciepły, nawet odrobinę nie zaspany głos Liz.

- Nie śpisz?

- Gdzieżbym mogła.

- Kocham cię - powiedział, odłożył słuchawkę na widełki i zasnął jak kamień.



8 marca, wtorek

godz. 8:04 rano


Telefon dzwonił i dzwonił, ale Mark spał kamiennym snem. Wreszcie zbudził się, skoncentrował wzrok na tarczy zegarka i stwierdził, że jest pięć minut po ósmej. Cholera! Pewnie dzwoni dyrektor, żeby się zapytać, co ja sobie właściwie, do stu tysięcy diabłów, myślę. Ale przecież nie był z nim umówiony na dzisiaj rano. Chyba tak było powiedziane? Podniósł słuchawkę.

- Nie śpisz już?

- Nie.

- Kocham cię.

Usłyszał dźwięk odkładanej słuchawki. Co za piękny początek dnia, chociaż, gdyby Liz wiedziała, że zamierza spędzić go na deptaniu po piętach jej ojcu... a dyrektor na pewno kazał ją śledzić.

Mark stał pod zimnym prysznicem, aż poczuł się całkiem sobą. Gdy go gwałtownie budzono, zawsze miał ochotę dopiero się trochę przespać. Zrobię to za tydzień, przyrzekł sobie. W nadchodzącym tygodniu czekało go piekielnie dużo roboty. Spojrzał na zegarek: ósma dwadzieścia pięć. Obejdzie się bez płatków owsianych. Włączył telewizor, żeby zobaczyć, czy ominęły go jakieś ważne wiadomości ze świata. Pomyślał, że jest w posiadaniu sensacji, która przyprawiłaby o zawrót głowy każdego dziennikarza. O czym gada ten facet?

A teraz zobaczą państwo zdjęcia planety Jowisz zrobione przez najnowszy amerykański pojazd kosmiczny. Ale przedtem obejrzyjcie sobie, moi drodzy, reklamówkę galaretki owocowej Jell-o, specjalnego deseru dla specjalnych dzieci”.

Mark wyłączył aparat. Jowisz i Jell-o będą musiały poczekać do przyszłego tygodnia.

Ponieważ zrobiło się późno, postanowił pojechać koleją podziemną. Stacja Waterfront znajdowała się tuż koło jego domu. Co innego jechać przez Waszyngton o wpół do siódmej rano, a co innego o wpół do dziewiątej. O tej porze tłok bywa taki, że człowiek częściej stoi, niż jedzie. Przy zejściu do metra widniało wielkie oświetlone “M”. Mark zjechał ruchomymi schodami w dół. Stacja przypominała łaźnię rzymską, była szara, miała sklepiony strop i nie była zbyt dobrze oświetlona. Bilet z przesiadką kosztował dwa dolary. Mark zaczął szukać drobnych po kieszeniach. W Waszyngtonie kierowcy autobusów i kasjerzy nie rozmieniają pieniędzy, bo w obawie przed bandytami nie mają z reguły przy sobie ani grosza. Muszę wziąć w biurze zapas drobnych, przyrzekł sobie solennie, wstąpił na następne ruchome schody i zjechał na peron. O tej porze pociągi zajeżdżały co pięć minut. Światła umieszczone na krańcach toru zaczęły migać na znak, że jeden z nich się zbliża. Jego drzwi otworzyły się automatycznie. Mark wraz z tłumem innych pasażerów wsiadł do jasno oświetlonego, jaskrawo wymalowanego wagonu i w pięć minut później usłyszał nazwę stacji, na której zamierzał wysiąść: “Gallery Place”. Wyszedł na peron. Musiał chwilę zaczekać na pociąg czerwonej linii, na który musiał się przesiąść. Zielona linia zawoziła go bezpośrednio do pracy, ale żeby dojechać do Kapitolu, musiał się przesiąść na czerwoną. W cztery minuty później był już na stacji zwanej “Union Station”, przy ośrodku obsługi turystów, z którego odjeżdżały autobusy, pociągi normalne i pociągi kolei podziemnej obsługujące miasto i jego okolice. Biurowiec Senatu, nazwany imieniem niedawno zmarłego senatora Dirksena, znajdował się na rogu Pierwszej Ulicy i Constitution Avenue, w odległości zaledwie kilkuset kroków. Jak to łatwo przyszło. Po co ja w ogóle używam samochodu, zastanawiał się Mark.

Minął dwóch policjantów, którzy sprawdzali ludziom teczki i torebki, podszedł do windy i nacisnął górny guzik.

- Poproszę czwarte - powiedział do chłopca obsługującego windę.

Za chwilę miało się rozpocząć posiedzenie Komitetu Stosunków Międzynarodowych. Mark wyciągnął z kieszeni wycinek z gazety “Washington Post” i spojrzał na wydrukowany tam porządek dzienny obrad Senatu. “Komitet Stosunków Międzynarodowych, godz. 9:30. Posiedzenie otwarte. Omawiane będą sprawy polityki amerykańskiej wobec Wspólnego Rynku. Obecni będą przedstawiciele administracji. Pokój 4229”. Tuż przed Markiem wszedł na salę senator Ralph Brooks ze stanu Massachusetts.

Senator był wysokim mężczyzną o wyrazistej twarzy i prezencji gwiazdora filmowego. Szedł krok w krok za karierą polityczną Florentyny Kane, do czasu kiedy zdjęła go ze stanowiska Sekretarza Stanu, gdy już objęła prezydenturę po śmierci prezydenta Parkinsa.

Brooks szybko zajął jej miejsce w Senacie, a następnie wystąpił jako rywal w wyborach. Przegrał dopiero w siódmej turze głosowania. Został za to przewodniczącym Komitetu Spraw Zagranicznych Senatu.

Czyżby chciał ją zabić, żeby objąć najwyższy urząd w państwie? Chyba nie, bo gdyby Florentyna Kane została zamordowana, jej miejsce zająłby wiceprezydent, Bill Bradley, który był zresztą młodszy i Brooks nie miałby żadnych szans. Nie, senator Brooks nie stanowił poważnego zagrożenia, ale Mark musiał mieć konkretne dowody, zanim skreśli go ze swej listy.

Pokój 4229 miał boazerię z jasnego drzewa i wystrój z zielonkawego marmuru u dołu ścian i dokoła drzwi. W głębi, na niewielkim podwyższeniu stał półokrągły stół z tego samego jasnego drzewa. Piętnaście brązowo-pomarańczowych foteli wypełniało resztę podwyższenia. Tylko dziesięć było zajętych. Senator Brooks zajął swoje miejsce, ale sekretarki, dziennikarze, asystenci i najrozmaitsi inni senaccy urzędnicy nie przestawali się kręcić po sali. Na ścianie za fotelem przewodniczącego wisiały dwie mapy: Europy i świata. Przy małym stoliku siedziała stenotypistka gotowa notować każde słowo obrad. Naprzeciwko biurka przewodniczącego znajdowała się ława świadków powoływanych przez komitet.

Niemal połowę sali wypełniały rzędy krzeseł przeznaczone dla publiczności. Prawie wszystkie były już zajęte. Między oknami wisiał ogromny portret prezydenta Jerzego Waszyngtona. Ten człowiek musiał chyba spędzić ostatnie dziesięć lat życia na pozowaniu do portretów - pomyślał Mark.

Senator Brooks szepnął coś jednemu ze swoich asystentów i zastukał młotkiem w blat stołu, wzywając obecnych do uciszenia się.

- Zanim zaczniemy obrady - powiedział - chciałbym zawiadomić urzędników Senatu, oraz prasę o zmianie porządku dziennego. Dzisiaj i jutro będziemy przesłuchiwali przedstawicieli Departamentu Stanu na okoliczność Wspólnego Rynku. Następnie odroczymy sesję tego komitetu od przyszłego tygodnia, kiedy to zajmiemy się bardzo kontrowersyjną sprawą sprzedaży broni do Afryki.

Teraz wszystkie miejsca były już zajęte, a przedstawiciele Departamentu Stanu gorączkowo przeglądali swoje notatki. Mark przepracował jako student jedno lato na Kapitolu, ale mimo to znowu zdenerwował się niską frekwencją senatorów na zebraniu komitetu. Każdy senator był członkiem dwóch lub trzech takich komitetów oraz niezliczonej ilości najrozmaitszych podkomitetów, toteż zmuszony był specjalizować się w jednej dziedzinie, a w innych zdawać się na swoich asystentów. Nic więc dziwnego, że na pewne zebrania uczęszczało dwóch, a najwyżej trzech członków Senatu.

Komitet miał przedyskutować projekt ustawy żądającej rozwiązania Nato. Portugalia i Hiszpania miały już rządy komunistyczne, dawne hiszpańskie bazy także. Król Juan Carlos żył na wygnaniu w Anglii. Pakt Atlantycki był przygotowany na przejęcie władzy przez komunistów w Portugalii, ale kiedy i we Włoszech zapanował “Fronto Popolare”, wszystko zaczęło się sypać. Watykan stosując swoje stare, dobrze wypróbowane metody, zamknął się za swoimi murami. Katolicy amerykańscy nacisnęli na rząd, żeby odciął pomoc finansową dla nowego rządu włoskiego. Włochy odpowiedziały na to likwidacją baz Paktu.

Ekonomiczna sytuacja we Włoszech prawdopodobnie przyczyniła się do wyniku wyborów francuskich, w których zwyciężył Chirac i gaulliści. W Holandii i większości krajów skandynawskich nastroje polityczne przesunęły się mocno w prawo. Niemcy cieszyli się w dalszym ciągu dobrodziejstwami swojej demokracji. Ale senator Pearson oświadczył, że jedynym prawdziwym sojusznikiem Ameryki jest Wielka Brytania, gdzie od lutowych wyborów znowu rządzili torysi.

Brytyjski minister spraw zagranicznych był jawnie i stanowczo przeciwny oficjalnej likwidacji Nato. Przyczyniłoby się do rozluźnienia więzów Wielkiej Brytanii ze Stanami Zjednoczonymi i do większego jej uzależnienia od Wspólnego Rynku, w którym zasiadali już przedstawiciele aż siedmiu całkowicie lub częściowo rządzonych przez komunistów krajów. Na piętnastu członków całej tej organizacji. Senator Pearson jeszcze raz uderzył w stół.

- Powiniśmy poważnie ustosunkować się do brytyjskiego punktu widzenia - krzyknął - a nie kierować się wyłącznie bezpośrednimi korzyściami strategicznymi!


Przez godzinę Mark przysłuchiwał się, jak Brooks i Pearson maglowali przedstawicieli Departamentu Stanu na temat sytuacji politycznej w Hiszpanii, po czym wymknął się na korytarz i poszedł do lokalu Komitetu Stosunków Międzynarodowych. Tam powiedziano mu, że sekretarz generalny komitetu Lester Kenneck wyszedł. Mark zadzwonił do niego poprzedniego dnia udając studenta, który zbiera materiały do pracy naukowej.

- A czy ktoś inny mógłby mi udzielić informacji na temat prac komitetu? - zapytał Mark sekretarkę.

- Zobaczę, czy jest Paul Rowe - podniosła słuchawkę telefonu, zamieniła z kimś kilka słów i po chwili zjawił się w pokoju szczupły młody człowiek w okularach.

- Czym mogę panu służyć?

Mark wyjaśnił mu, że chciałby przyjrzeć się pracy kilku członków komitetu, szczególnie senatora Nunna.

Rowe uśmiechnął się wyrozumiale.

- Nic prostszego - powiedział. - Proszę przyjść jutro po południu albo we czwartek rano na obrady dotyczące sprzedaży broni do Afryki. Mogę pana zapewnić, że senator Nunn będzie obecny. Zobaczy pan, że jest to temat znacznie bardziej interesujący niż to całe gadulstwo na temat Wspólnego Rynku. Nie jest wykluczone, że posiedzenie to nie będzie otwarte dla publiczności. Ale jestem pewny, że Lester Kenneck załatwi panu przepustkę.

- Dziękuję panu bardzo. Nie wie pan przypadkiem, czy Nunn i Pearson byli obecni na posiedzeniu w dniu dwudziestego czwartego lutego, to znaczy w ubiegły czwartek?

Rowe uniósł brwi.

- Znowu muszę pana odesłać do Kennecka.

- Dziękuję panu. Mam jeszcze jedną prośbę, czy mógłby mi pan teraz dać przepustkę na galerię Senatu?

Sekretarka wpisała jego nazwisko, podstemplowała przepustkę i wręczyła ją Markowi. Poszedł znów do windy. Handel bronią, pomyślał. Do Afryki. W czwartek to za późno. Cholera. Skąd, do jasnej Anielki, mogę wiedzieć, dlaczego jeden z tych facetów dybie na życie pani Kane. Może to jakieś zwariowane kombinacje militarne, a może rasistowski obłęd. Bez sensu to wszystko. Nie chodzi jednak o to dlaczego, ale kto, przypomniał samemu sobie. O mały włos nie zderzył się z jednym z senackich “paziów”, który biegł korytarzem z jakąś paczką. Kongres prowadzi szkołę “paziów”, w której kształci dziewczęta i chłopców ze wszystkich zakątków kraju. W czasie trwania nauki pracują jako gońcy na Kapitolu. Mają granatowo-białe mundurki i zawsze się spieszą. Mark zatrzymał się w samą porę, a chłopiec wyminął go zręcznie, nie zwalniając biegu.

Mark zjechał na parter, opuścił budynek imienia Dirksena i znalazł się na Constitution Avenue. Przekroczył plac, wszedł do Kapitolu od strony siedziby Senatu i podszedł do wind dla publiczności.

- Masa ludzi dzisiaj - odezwał się strażnik. - to z powodu tej debaty o broni palnej.

- Czy na górze jest kolejka? - zapytał.

- No, na pewno.

Kiedy Mark wysiadł z windy, zobaczył tłumek ludzi, ustawionych przed prowadzącymi na galerię Senatu drzwiami. Był jednakże zbyt niecierpliwy, żeby spokojnie czekać swojej kolejki. Skinął na jednego ze strażników.

- Mam zwykłą przepustkę, ale jestem studentem Yale, przyjechałem specjalnie na tę debatę. Piszę pracę naukową. Czy mógłby mnie pan jakoś przepuścić?

Strażnik skinął głową na znak sympatii i po chwili Mark był już na galerii. Widział niestety tylko kawałek sali. Senatorowie siedzieli w rzędach, półkoliście otaczających miejsce przewodniczącego. Każdy miał przed sobą małe biureczko. W czasie przemówień krążyli po sali, naradzali się szeptem z członkami swoich sekretariatów i między sobą, jednym słowem robili wrażenie, jak gdyby prowadzili jakieś ważne manewry polityczne, od których to właśnie - a nie od najnamiętniejszych nawet przemówień - zależały losy ustawy.

Komitet Prac Ustawodawczych, po przeprowadzeniu długotrwałej debaty i wielogodzinnych przesłuchaniach ekspertów rządowych, zaaprobował ustawę już dwa tygodnie przedtem. Izba Reprezentantów także ją przegłosowała. Jednakże wersja senacka była znacznie ostrzejsza i zachodziła potrzeba sporządzenia wersji trzeciej, którą mogłyby przyjąć obydwie Izby.

Przemawiał właśnie senator Dexter. Mój przyszły teść? - zastanawiał się Mark. Z pewnością nie wyglądał na mordercę, ale czy którykolwiek z senatorów wyglądał na człowieka zdolnego do zabicia prezydenta? Po nim córka odziedziczyła swoje wspaniałe bujne ciemne włosy. Tyle, że on zaczął już lekko siwieć na skroniach. Może trochę mniej, niż powinien był, no ale trzeba przecież wybaczać politykom ich próżność. Po nim odziedziczyła też czarne oczy. Robił wrażenie człowieka pełnego pogardy dla innych ludzi, widać to było w sposobie, jakim wystukiwał palcami jakiś rytm na blacie biurka.

- W naszej debacie nad tą ustawą zapomnieliśmy o pewnym bardzo ważnym, być może najważniejszym punkcie. A mianowicie o zasadzie federalizmu. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat rząd federalny uzurpował sobie wiele atrybutów władzy, niegdyś należących wyłącznie do władz stanowych. Wszystkie niemal państwowe sprawy pozwalamy obecnie rozstrzygać Kongresowi lub prezydentowi. Twórcy naszej konstytucji nie zamierzali powierzyć władzom centralnym tak wielkich uprawnień. Kraj tak rozległy i tak zróżnicowany jak nasz nie może być na takiej zasadzie rządzony demokratycznie i efektywnie. O tak, każdy z nas pragnie zmniejszenia przestępczości. Ale nawet przestępczość jest różna w różnych częściach kraju. Nasza konstytucja - i to bardzo mądrze - pozostawiła sprawę walki z przestępczością w gestii poszczególnych stanów oraz ich jurysdykcji, z wyjątkiem tych przestępstw, które podpadając pod kategorię przestępstw federalnych, gdyż dotyczą dziedzin mających znaczenie dla całego narodu. Jednakże zbrodnie dokonywane przy pomocy broni palnej mają na ogół charakter lokalny. Powinny więc być sądzone przez miejscowe władze. Walka z nimi powinna być również przez te właśnie władze prowadzona. Jedynie stanowe czy miejskie władze zdolne są zrozumieć specyfikę i podłoże lokalnych przestępstw.

Wiem, że niektórzy z moich kolegów sądzą, iż skoro rejestrujemy samochody na nazwiska ich właścicieli, powiniśmy rejestrować również posiadaczy broni palnej. Ależ, panowie, przecież nie mamy federalnych rejestrów samochodowych, są one dokonywane w poszczególnych stanach. Podobnie jest z bronią. Niechaj każdy stan decyduje o tym, jak regulować kwestię posiadania i rejestrowania broni palnej. Niechaj kieruje się przy tym własnymi względami, zagrożeniami i interesami swoich wyborców.

Senator Dexter przemawiał przez dwadzieścia minut. Następnie przewodniczący, którym był dzisiaj senator Kemp, dał głos senatorowi Brooksowi.

Po kilku wstępnych uwagach Brooks przystąpił do odczytywania przygotowanego przemówienia:

-...konsekwentnie opowiadaliśmy się przeciwko przelewowi krwi na Bliskim Wschodzie, w Afryce, w Północnej Irlandii, w Chile. Udało nam się skończyć wojnę w Wietnamie. Kiedy wreszcie zdecydujemy się na wydanie walki masakrze, jaka odbywa się w naszym własnym kraju, na naszych własnych ulicach, w naszych własnych domach, każdego dnia, każdej niemal godziny?

Brooks zrobił pauzę i spojrzał na senatora Harrisona z Południowej Karoliny, jednego z najzaciętszych przeciwników ustawy.

- Czyżbyśmy czekali na jeszcze jedną tragedię narodową, która może zmusi nas do przeprowadzenia kontroli broni palnej? Dopiero po zamordowaniu prezydenta Johna Kennedy’ego komitet senacki zdobył się na podjęcie projektu ustawy o handlu i posiadaniu broni palnej, zaproponowanej przez senatora Thomasa Dodda. Nie przeprowadzono tej ustawy. Po rozruchach w Watts w sierpniu 1965 roku, podczas których używano nabytych legalnie rewolwerów, a nie - jak to nam chciano wmówić - kradzionej broni, Senat rozpoczął debatę nad kontrolą broni palnej. Żadnej ustawy nie przeprowadzono. Dopiero po zamordowaniu Martina Luthera Kinga Komitet Prac Ustawodawczych uchwalił poprawkę do ustawy ogólnej o walce z przestępczością, w której zakazywano sprzedaży broni palnej z jednego stanu do drugiego. Senat zatwierdził ją. Po zamordowaniu senatora Kennedy’ego Izba Reprezentantów też ją przegłosowała. W odpowiedzi na rozruchy z roku 1968 przeprowadzono ustawę o całkowitej kontroli broni palnej. Ale ustawa ta, panowie, ma wielką lukę - nie reguluje bynajmniej sprawy produkcji takiej broni w naszym kraju, z tej prostej przyczyny, że w owych latach osiemdziesiąt procent wystawionych na sprzedaż rewolwerów pochodziło z importu. W roku 1972, po postrzeleniu i ciężkim zranieniu Senatora George’a Wallace’a przy pomocy tak zwanej “spluwy weekendowej”, Senat wreszcie tę lukę wypełnił. Jednakże cała ustawa została ukatrupiona w Izbie Reprezentantów.

Dzisiaj, w dwadzieścia lat później, wciąż nie mamy efektywnej ustawy, regulującej kupno, sprzedaż i posiadanie broni. Mimo że w roku 1981 prezydent Reagan został poważnie ranny od strzału z rewolweru, że w kraju naszym co dwie minuty ktoś ginie lub pada ranny od skrytobójczego strzału. Na co czekamy? Na to, żeby nam ktoś znów zabił prezydenta?

Brooks zrobił pauzę, żeby zorientować się, jakie wrażenie robią jego słowa.

- Naród amerykański jest za taką ustawą. Potwierdzają to liczne ankiety. I to od dobrych dziesięciu lat. Dlaczego pozwalamy manipulować sobą Narodowemu Stowarzyszeniu Posiadaczy Broni? Co stało się z naszym słynnym poczuciem hierarchii ważności spraw, z naszą nienawiścią do wszystkiego, co trąci przemocą?

Mark, podobnie jak reszta słuchaczy, był zaskoczony gwałtownością wypowiedzi senatora. Z lektury gazet wyniósł przeświadczenie o tym, że ŃBrooks jest człowiekiem niezbyt wielkiego kalibru, mimo że należał do wielu komitetów, brał udział w szeregu prac ustawodawczych i zwalczaniu dwóch nominacji pani prezydent Kane na sędziów Sądu Najwyższego: Haynswortha i Carswella.

Senator Harrison z Południowej Karoliny, elegancki, znany ze swojej inteligencji mężczyzna podniósł dłoń.

- Czy senator z Massachusetts pozwoli mi powiedzieć kilka słów? - Brooks skinął uprzejmie głową.

- Ta ustawa - zaczął Harrison cichym, ale stanowczym głosem - całkowicie ignoruje zagadnienie obrony własnej. Zakłada, że jedynym prawnym uzasadnieniem posiadania broni i to zarówno rewolweru, jak i strzelby jest jedna z dyscyplin sportu. Lecz ja chciałbym prosić kolegów ze stanów o przeważającej populacji miejskiej, by zechcieli skoncentrować swoją uwagę na chwilę; na krótką chwilę, powtarzam - na losie tych obywateli, którzy zamieszkują samotną fermę w, powiedzmy, Iowie albo niewielki dom na Alasce, a którym broń potrzebna jest po prostu dla obrony własnej. Nie do uprawiania sportu, ale do obrony własnego życia. W moim przekonaniu są oni do tego ze wszech miar uprawnieni. Albowiem jesteśmy w tym naszym kraju ofiarami coraz to szybciej rosnącego rozkładu prawa i porządku. Kluczowym problemem jest właśnie ów brak prawa i porządku, a nie ilość rewolwerów, znajdujących się w rękach zwykłych obywateli. Nasze bezpieczeństwo maleje, a tym samym rośnie ilość przestępstw, popełnionych z bronią w ręku. To rzecz naturalna. Ale to nie rewolwer jest zbrodniarzem. Rewolwer jest tylko narzędziem zbrodni. Jeżeli chcemy przystąpić do walki z przestępczością, musimy dotrzeć do jej źródła, a nie wyjmować z ręki broń tym, którzy jej potrzebują dla własnej obrony. Kończę sloganem, który widzimy coraz częściej na zderzakach samochodów, jak kraj długi i szeroki: “Jeżeli broń znajdzie się poza prawem, tylko ci ludzie, którzy już są poza prawem, będą ją mieli”.

Senator Thornton z Teksasu, chudy i wysoki, o czarnych, tłustych włosach, którego Mark pamiętał z restauracji Smitha, właśnie zabrał głos, żeby solidaryzować się z poglądami senatorów Dextera i Harrisona, kiedy dokoła zegara zawieszonego na ścianie, niemal tuż nad głową Marka, zabłysło sześć światełek i jednocześnie rozległo się sześć sygnałów dźwiękowych na znak, że sesja przedpołudniowa jest skończona.

Popołudniowa sesja Senatu trwała zazwyczaj od dwunastej najpóźniej do godziny drugiej i przeznaczona była na petycje, raporty komisji oraz wprowadzenie ustaw i rezolucji. Senator Kemp spojrzał na zegarek.

- Panie senatorze, proszę mi wybaczyć, ale jest godzina dwunasta a tym samym koniec sesji porannej. Wielu z nas musi wziąć udział w debacie na temat zanieczyszczenia środowiska naturalnego. Proponuję, żebyśmy się spotkali ponownie o godzinie drugiej trzydzieści. Zgoda? Jest rzeczą ogromnej wagi, byśmy w jak najszybszym czasie zakończyli dyskusję nad tą ustawą, gdyż istnieje nadzieja, że uda się ją postawić pod głosowanie jeszcze w czasie obecnej sesji Senatu.

W ciągu minuty sala Senatu opróżniła się. Aktorzy wypowiedzieli swoje kwestie i tylko ci, których zadaniem było przygotowanie sceny na przedstawienie popołudniowe, pozostali na miejscu. Mark poprosił strażnika, by wskazał mu Henry’ego Lykhama. Ten skinął głową w kierunku niskiego, tęgiego mężczyzny z cieniutkim wąsikiem na okrągłej, wesołej twarzy, który siedział w dużym fotelu w głębi sali, przeglądając jakieś papiery i robiąc notatki. Mark ruszył ku niemu, nie zdając sobie sprawy, że każdy jego ruch jest pilnie śledzony przez parę oczu, ukrytych za ciemnymi okularami.

- Nazywam się Mark Andrews - przedstawił się.

- Ach tak, to pan jest tym studentem Yale. Będę wolny za minutę.

Mark usiadł, a człowiek w ciemnych okularach opuścił salę Senatu bocznymi drzwiami.

- No więc dobrze, panie Andrews, czy mógłby pan zjeść ze mną obiad?

- Z przyjemnością - odparł Mark.

Lykham zaprowadził go na parter do restauracji zarezerwowanej dla senatorów. Zajęli stolik pod ścianą. Mark zabawiał swojego gospodarza uwagami o tym, jak to sekretarz komitetu musi być przeciążony pracą i zauważył, że z pewnością inni dyskontują jego wysiłki, podczas gdy on pozostaje w cieniu. Henry Lykham chętnie słuchał tej oceny swojej działalności. Obydwaj zamówili sobie obiad klubowy, podobnie jak człowiek, który trzy stoliki dalej bacznie ich obserwował. Mark oświadczył, że z chwilą, kiedy ustawa o kontroli broni palnej stanie się prawem, zamierza napisać z niej pracę magisterską i że pragnąłby zebrać trochę mniej znanych informacji na ten temat.

- I właśnie dlatego poradzono mi zwrócić się do pana.

Grubasowi rozjaśniła się okrągła twarz. Poczuł się mile połechtany i od razu rozwiązał mu się język.

- Nie ma takiej rzeczy, jakiej nie wiedziałbym o historii tej ustawy i o tej zgrai polityków, którzy w niej maczają palce.

Mark uśmiechnął się. Przypomniały mu się słowa Anthony’ego Ulasewicza, emerytowanego detektywa nowojorskiej policji, wypowiedziane w czasie zeznań, jakie składał w związku ze słynną aferą Watergate. “Po co zakładaliśmy podsłuch? Bo politycy i urzędnicy mówią wszystko, co tylko sobie można wyobrazić, właśnie przez telefon. Niektórzy wręcz proponują, że napiszą i prześlą pocztą wszystkie informacje, jakie posiadają”.

Senator Sam Irwin z Północnej Karoliny upomniał go wtedy i powiedział mu, żeby przestał stroić żarty. “To żadne żarty - odparł wówczas Ulasewicz - ale najczystsza prawda”.

Mark zapytał Lykhama, którzy z jedenastu senatorów, członków komitetu, są za ustawą. Czterej z nich byli obecni w czasie porannej sesji. Markowi zdawało się, że wie, jakie zajmują stanowisko, ale chciał się upewnić.

- Wśród Demokratów Brooks, Burdick, Stevenson i Glenn z całą pewnością będą głosowali za ustawą. Abourezk, Byrd i Moynihan jeszcze nie puścili pary, ale najprawdopodobniej poprą stanowisko administracji. Już raz głosowali “za” ale to było w komitecie. Thornton jest jedynym Demokratą, który może głosować przeciw. Słyszał pan, jak popierał stanowisko Dextera w sprawie uprawnień poszczególnych stanów. Widzi pan, młody człowieku, dla Thorntona nie jest to sprawa zasad moralnych. On ma mieszane uczucia. Jego stan, to znaczy Teksas, ma doskonałą ustawę regulującą sprawę posiadania, sprzedaży i kupna broni, toteż może śmiało reprezentować pogląd, że poszczególne stany powinny same decydować o tym, w jaki sposób najlepiej bronić swoich obywateli. Ale w Teksasie ulokowało się kilka wielkich fabryk broni - Smith i Wesson, Gkn Powdermet, Harrington i Richardson, które bardzo odczułyby negatywne skutki takiej federalnej ustawy. Poza tym na horyzoncie ukazuje się od razu tak zwane widmo bezrobocia. Te przedsiębiorstwa mogą sobie w tej chwili spokojnie handlować swoimi produktami poza stanem Teksas i wszystko jest w porządku. Thornton mami swoich wyborców tym, że mogą sobie kontrolować sprawę posiadania broni na swoim terenie, a jednocześnie produkować ją. Dziwnie poczyna sobie ten senator. Jeżeli chodzi o Republikanów, to Mathias z Marylandu będzie głosował “za”. To szczery liberał. Nie rozumiem, dlaczego nie wypisuje się z tej partii. Mccollister z Nebraski będzie głosował przeciw razem z Woodsonem z Arkansas, z Harrisonem i Dexterem, których pan przecież słyszał. Ich stanowisko jest jasne. Harrison dobrze wie, że jego wyborcy nie głosowaliby już nigdy na niego, gdyby się zachował inaczej. Trudno powiedzieć, czy jest pod naciskiem fabrykantów broni, czy szczerze uważa, że każdy człowiek powinien móc bronić zagrożoną własność i własne życie. To dziwny facet. Wszyscy uważają go za skrajnego konserwatystę, ale w gruncie rzeczy nikt go dobrze nie zna. Jest stosunkowo niedawno senatorem. Zajął miejsce Sparkmana, kiedy tamten poszedł na emeryturę.


Mark nie przerywał tego potoku wymowy. Lykham wyraźnie rozkoszował się rolą eksperta, człowieka wszechwiedzącego. Przeważnie przesiadywał na zebraniach, zmuszony do milczenia i przysłuchiwania się przemówieniom. Robił notatki i od czasu do czasu szeptał przewodniczącemu jakąś sugestię do ucha. Jedynie żona wysłuchiwała jego opinii, nie rozumiejąc jednakże ich wagi i znaczenia. Lykham był szczęśliwy, że oto znalazł się młody człowiek, który prosi go o fakty i opinie.

- Dexter jest dobrym mówcą. Gładki z niego i zręczny człowiek. Kiedy pani prezydent zrobiła Abe’a Ribicoffa swoim specjalnym wysłannikiem, trzeba było rozpisać wybory w Connecticut. Wygrał je, bardzo niespodzianie, Dexter. Nie przypuszczałem nigdy, że ten stan będzie miał aż dwóch Republikanów w Kongresie. Przypuszczam, że to dlatego, że coraz więcej bogatych nowojorczyków przenosi się tam i tam głosuje. Ale tak ściśle pomiędzy nami, panie Andrews, mam wrażenie, że on nie jest zupełnie szczery. Czy pan sobie zdaje sprawę, ile fabryk broni znajduje się na terenie stanu Connecticut? Remington, Colt, Olin, Winchester, Marlin, Sturm-Ruger. To wprawdzie nigdy nie powstrzymywało senatora Ribicoffa przed głosowaniem za ustawą o kontroli broni, ale Dexter... wiem, że sam ma sporo akcji jednej z tych fabryk. Nie jest to tajemnica. Poza tym w tej chwili coś go gryzie, jest stale zły jak osa. Może ma to jakiś związek z tą ustawą, bo nie opuścił ani jednego zebrania na ten temat.

Mark speszył się. O Boże, to przecież ojciec Liz. Wolał o tym nie myśleć.

- Tak więc, pańskim zdaniem, ustawa przejdzie? - zapytał jak gdyby mimochodem.

- Bezwzględnie, w końcu Demokraci mają teraz przewagę. Raport złożony przez mniejszość senacką był zjadliwy, ale dziesiątego ustawa na pewno dostanie większość głosów. Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości, szczególnie, że Kongres już ją przegłosował. W czwartek ustawa stanie się prawem. Przewodniczący większości senackiej aż nadto dobrze zdaje sobie sprawę z wagi, jaką prezydent do niej przykłada.

Przewodniczący to Byrd, pomyślał Mark, on też jest na liście.

- Czy mógłby mi pan powiedzieć coś bliższego na temat senatora Byrda? - zapytał. - Był członkiem Komitetu Prac Ustawodawczych, prawda? Jakie jest jego stanowisko?

- To bardzo ciekawe pytanie. Senator Byrd jest człowiekiem pozbawionym poczucia humoru, przy tym wściekle ambitnym. Cierpi na owrzodzenie żołądka. URodził się w nędzy, zawsze bardzo to podkreśla, można by powiedzieć, że przesadza z tym. W latach czterdziestych, kiedy miał zaledwie dziewiętnaście lat, przyłączył się do Ku-Klux-klanu. Ale udało mu się jakoś zrehabilitować i wspiąć się na najwyższe stanowisko w Senacie i to w partii zdominowanej przez liberałów. Doszedł do tego wszystkiego dlatego, że zawsze gra w drużynie, a nigdy samopas. Świadczy innym senatorom, ile tylko może. Zawsze to robił. Stara się każdemu z nich załatwić, co się tylko da. Zwraca uwagę na każdy najmniejszy drobiazg. I to zwraca mu się z nawiązką. Zawsze popierał wszystkie akcje Demokratów przez duże D. Jest znakomitym przewodniczącym większości. Nie może on być, z natury rzeczy, zwolennikiem tej ustawy, ale ani razu nie wypowiedział się przeciwko niej, co nie jest o tyle dziwne, że w końcu to on zmuszony jest przepychać ją przez Senat. Tego wymaga od niego prezydent. Robi to zresztą bardzo zręcznie. Wstawił ją jako pierwszy punkt porządku dziennego, nie dopuszczał do przerw w obradach...

- Przepraszam, że przerywam, ale nie rozumiem, co to znaczy, że unikał przerw w obradach. Przecież komitet nie mógł pracować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Nie, młody człowieku, to jest sprawa techniczna. Chodzi o proceduralną różnicę pomiędzy odroczeniem debaty a przerwą w obradach. Widzi pan, Senat zazwyczaj przerywa obrady jednego dnia i wznawia je nazajutrz. Następnego dnia po zarządzeniu przerwy nie zakończone punkty programu poprzedniego dnia ponownie stają na porządku dziennym. A to, co było zaplanowane na poranne posiedzenie, automatycznie odsuwa się na dalszy plan. Więc kiedy przywódca większości zarządza przerwę w obradach, a nie odroczenie ich, to siłą rzeczy jak gdyby przedłużał “dzień ustawodawczy”. A ponieważ projekty ustaw, przesyłane na plenum Senatu przez poszczególne komitety, muszą się odleżeć jeden cały dzień, zanim Senat może wziąć je pod obrady, taka przerwa w obradach może się przyczynić do opóźnienia głosowania nad ustawą. Tak zwany “dzień ustawodawczy” potrafi się przedłużyć na całe dnie, tygodnie a nawet miesiące. Obecna ustawa została przeprowadzona w rekordowo krótkim czasie. Jeżeli prezydent dziesiątego marca nie uzyska dla niej wymaganej większości, to już nie zdąży jej przeprowadzić przez Senat, zanim stanie do ponownych wyborów. Byłoby to więc zwycięstwo dla przeciwników ustawy. A przecież może nie zostać ponownie wybrana, jeżeli wierzyć ankietom. W dzisiejszych czasach Amerykanie bardzo szybko rozczarowują się do swoich prezydentów. Jednym słowem, albo dziesiątego, albo wcale.

- Ale czy jest coś, co by ją jednak mogło tego dziesiątego marca storpedować.

- Tylko śmierć prezydenta. Bo wtedy obrady Senatu musiałyby być odroczone na siedem dni. Ale prezydent, na moje oko, wygląda bardzo zdrowo. Ma może odrobinę nadwagi, ale nie mnie mówić takie rzeczy.

Mark chciał popytać Lykhama jeszcze o Brooksa, ale ten spojrzał na zegarek i powiedział: - Zrobiło się późno. Muszę wracać na salę. Dopilnować, żeby wszystko było jak trzeba.

Mark podziękował mu, a Lykham podpisał rachunek.

- Jeżeli będzie pan miał jeszcze jakieś pytania, proszę się nie krępować.

- Na pewno z tego skorzystam - uśmiechnął się Mark.

Otyły pan oddalił się swoim kaczym krokiem, a Mark pozostał jeszcze na chwilę przy stoliku, żeby spokojnie przemyśleć to, co usłyszał. Kończył powoli swoją kawę. Człowiek siedzący o trzy stoliki dalej wychylił już swoją i czekał, żeby Mark wstał. Znowu rozległ się dźwięk jednego z tych przeklętych senackich dzwonków. Tym razem tylko raz. Na znak, że rozpoczęło się liczenie głosów na sali Senatu. Zaraz po tym głosowaniu senatorowie rozejdą się znowu na swoje komitety. Dźwięk dzwonka przerwał Markowi rozmyślania.

Powrócił do budynku imienia Dirksena i wszedł do sekretariatu Komitetu Stosunków Międzynarodowych, gdzie poprosił o zobaczenie się z panem Kenneckiem.

- Kogo mam zameldować? - zapytał recepcjonistka.

- Nazywam się Andrews. Jestem studentem uniwersytetu Yale.

Dziewczyna podniosła słuchawkę, nacisnęła dwa guziki i powiedziała komuś po drugiej stornie co i jak.

- Pan Kenneck jest w pokoju 4491.

Mark podziękował jej, poszedł wzdłuż korytarza i zapukał do drzwi, na których widniała liczba 4491.

- Dzień dobry, panie Andrews, czym mogę panu służyć?

Mark był zaskoczony bezpośredniością pytania, ale szybko ochłonął.

- Zbieram materiały do pracy magisterskiej - powiedział - o metodach pracy senatorów i pan Lykham skierował mnie do pana jako do największego specjalisty od tych zagadnień. Interesuje mnie na przykład, czy senatorowie Nunn i Pearson byli obecni na obradach Komitetu Stosunków Międzynarodowych w dniu trzeciego marca o godzinie dziesiątej trzydzieści.

Kenneck pochylił się nad dużą, oprawną w czerwoną skórę księgą.

- Nunn... nie. - I po pauzie: - Pearson też nie. Czy to wszystko?

Najwyraźniej nie miał czasu do stracenia.

- To wszystko. Bardzo dziękuję.

Mark poszedł do biblioteki. Szybko to szło. Pozostało już tylko pięciu senatorów na liście. To znaczy, jeżeli Biuro się nie myliło, jeżeli przechwycona przez nich wiadomość radiowa o tym, że ten człowiek był obecny w dniu trzecim marca na debacie komitetu, była autentyczna. Jeszcze raz przejrzał swoje notatki. Wynikało z nich, że każdy z pozostałych podejrzanych, a więc senatorowie Thornton, Brooks, Byrd, Dexter i Harrison byli członkami Komitetu Prac Ustawodawczych i byli obecni na debacie na temat kontroli broni, i brali udział w debacie na plenarnym posiedzeniu Senatu. Pięciu ludzi a motyw tylko jeden?

Poszedł do windy. W niewielkiej od niego odległości posuwał się za nim ten sam człowiek, który obserwował go podczas obiadu. Na parterze, tuż przy wejściu od Constitution AveĂnue, znajdował się automat telefoniczny. Mark nakręcił prywatny numer dyrektora.

- Juliusz.

- Proszę o numer.

Podał Tysonowi numer automatu. W kilka sekund później był z nim znowu połączony.

- Nunn i Pearson odpadają. Pozostało mi jeszcze pięciu. Łączy ich to, że wszyscy są członkami Komitetu Prac Ustawodawczych.

- Świetnie - odparł dyrektor. - Tego się właśnie spodziewałem. Poprawiasz się, Mark, ale czasu jest coraz mniej, jeszcze tylko czterdzieści osiem godzin.

- Wiem.

Tyson odwiesił słuchawkę.

Mark odczekał chwilę i wykręcił numer szpitala Wilsona. Trzeba było, jak zwykle, czekać bez końca na połączenie z Liz. Co jej powie o wczorajszej nocy? Co będzie jeżeli się okaże, że dyrektor ma rację i że jej ojciec...

- Doktor Dexter.

- Kiedy kończysz pracę, Liz?

- O piątej, najdroższy - roześmiała się.

- Czy mogę przyjechać po ciebie?

- Skoro już wiem, że twoje zamiary w stosunku do mnie są czysto platoniczne, to czemu nie? Proszę cię bardzo.

- Słuchaj, ja nie kłamię. Wszystko to, co ci wczoraj mówiłem, to szczera prawda.

- No to do piątej.

- Do piątej.


Mark z trudem zmusił się Do niemyślenia o Elizabeth i przeszedł na drugą stronę placu Kapitolu. Przykucnął na trawniku pod drzewem, mniej więcej w połowie odległości pomiędzy Kapitolem i budynkiem Sądu Najwyższego. Siedząc tak pomiędzy siedzibą ustawodawstwa a siedzibą prawa, pomiędzy aleją zwaną “konstytucyjną” a aleją zwaną “niepodległościową”, powinien się był czuć bezpieczny. Któż odważyłby się zaatakować go na tej murawie, na której zawsze roiło się od policjantów, urzędników i osób, udających się na obrady Senatu. Przez pobliską Pierwszą Ulicę przejechał biało-niebieski autobus wycieczkowy, zasłaniając Markowi na chwilę widok fontann bijących przed gmachem Sądu Najwyższego. Był pełen turystów, gapiących się na cuda marmurowej waszyngtońskiej architektury.

- Na prawo, proszę państwa, widzimy budynek Kongresu Stanów Zjednoczonych. Jego kamień węgielny położony został w roku 1793. W dniu dwudziestego czwartego sierpnia 1814 Brytyjczycy spalili go...

...A pewien obłąkany senator zbezcześcił go w dniu dziesiątego marca, dodał Mark w myślach, podczas gdy autobus bezszelestnie pojechał dalej. Ogarnęły go złe przeczucia. Tak będzie, nic na to nie poradzimy. Pojutrze Cezar zjawi się na Kapitolu. Krew zrosi marmurowe stopnie.

Zmusił się do ponownego zajrzenia do notatek. Brooks, Byrd, Dexter, Harrison, Thornton. Miał jeszcze tylko dwa dni na wybranie jednego nazwiska z tych pięciu. Szukał Kasjusza, nie Brutusa. Brooks, Byrd, Dexter, Harrison, Thornton. Gdzie przebywali w czasie przerwy obiadowej w dniu dwudziestego czwartego lutego? Gdyby znał odpowiedź na to pytanie, znałby nazwiska zarówno czterech niewinnych ludzi, figurujących na jego liście, jak i nazwisko zdesperowanego szaleńca, który planuje zabójstwo prezydenta. Ale nawet gdybyśmy odkryli, który z senatorów stoi za tym spiskiem, pomyślał wstając i strzepując trawę z ubrania, to czy uda nam się zapobiec morderstwu? Jest rzeczą jasną, że żaden senator nie zrobiłby tego na własną rękę. Musimy po prostu zapobiec temu, żeby prezydent zjawił się w Kongresie. Musimy trzymać prezydenta z daleka od Kongresu. Dyrektor na pewno opracował jakiś plan akcji, na pewno nie dopuści do tego, żeby pani prezydent naraziła swoje życie w najmniejszej chociażby mierze.

Mark poszedł do metra. Kiedy dotarł do domu, wsiadł do samochodu i pojechał wolno do szpitala Wilsona. Patrząc w lusterko stwierdził, że jedzie za nim czarny Buick. A więc inny samochód niż zwykle. Znowu mnie pilnują, pomyślał. Podjechał pod szpital o godzinie czwartej czterdzieści pięć, ale Elizabeth nie była jeszcze gotowa. Nastawił radio. Trzęsienie ziemi na Filipinach, w którym zginęło sto dwanaście osób, stanowiło pierwszą wiadomość. Prezydent Kane wyraża swoje przekonanie, że Senat poprze zaproponowany przez nią projekt ustawy o kontroli broni palnej. Giełda wykazuje lekką zwyżkę. Jankesi pobili Dodgersów. Co nowego poza tym?

Elizabeth wyłoniła się z bramy szpitala. Wyglądała na zdeprymowaną. Usiadła obok niego.

- Nie wiem, co ci powiedzieć o wczorajszej nocy... - Zaczął Mark.

- Nie mów nic. To było jak czytanie książki, z której ktoś wyrwał ostatni rozdział. Chciałabym wiedzieć, kto nam to zrobił?

- Może przyniosłem ci dzisiaj ten rozdział - odparł Mark, unikając odpowiedzi na jej pytanie.

- Świetnie, ale myślę, że nieprędko będę miała ochotę na następną bajeczkę na dobranoc - uśmiechnęła się. - Po wczorajszej miałam koszmarne sny.

Elizabeth była dziś małomówna i Markowi nie udało się wydobyć z niej już nic więcej na ten temat. Zjechał z Independence Avenue i zatrzymał samochód na jednej z bocznych ulic. Ustawił się na wprost pomnika Jeffersona. Słońce zachodziło czerwoną kulą.

- Czy wczorajsza noc tak cię nastroiła? - zapytał.

- Częściowo. Odszedłeś tak nagle, że zrobiło mi się dość głupio. Mam nadzieję, że wytłumaczysz mi wreszcie, co się stało.

- Nie mogę - odparł Mark, zagryzając wargi. - Ale wierz mi. To nie ma nic wspólnego z tobą. A właściwie to... - dodał i urwał w pół zdania.

Nie wolno mieszać Biura w prywatne sprawy.

- Co właściwie? Właściwie to nie jest zgodne z prawdą, tak? Czy zrobiłam coś niewłaściwego? Dlaczego ten telefon był taki ważny?

- Nie mówmy już o tym. Lepiej chodźmy coś zjeść.

Elizabeth zamilkła.

Zapalił motor. To samo zrobiły jeszcze dwa opodal zaparkowane samochody: czarny Buick i granatowy Ford. Ale mnie dzisiaj pilnują, pomyślał Mark. A może jeden z nich jest przypadkowy. Spojrzał przelotnie na Elizabeth, żeby zorientować się, czy coś zauważyła, ale chyba nie, niby właściwie dlaczego? Tylko on mógł obserwować w lusterku, co działo się za nim. Podjechał do małej, przytulnej japońskiej restauracyjki na Wisconsin Avenue. Nie chciał jechać do domu Elizabeth dopóty, dopóki to przeklęte Biuro utrzymywało tam nasłuch. Japoński kelner zręcznie krajał krewetki i smażył je na elektrycznej płycie, umieszczonej na środku stolika. Każdy usmażony kawałek rzucał zręcznym ruchem na ich talerze. Jedli je maczając w miseczkach pełnych znakomitych pikantnych sosów pod działaniem gorącej “sake” humor Elizabeth wyraźnie się poprawił.

- Przykro mi, że zareagowałam tak gwałtownie, ale mam w tej chwili mnóstwo kłopotów.

- Chciałabyś mi o nich powiedzieć?

- Niestety, nie mogę. To są osobiste sprawy i ojciec prosił, żebym o nich z nikim nie mówiła.

Mark struchlał.

- Nawet ze mną?

- Nawet z tobą. Myślę, że musimy być oboje cierpliwi.

Pojechali do kina samochodowego i siedzieli objęci w przytulnym półmroku. Mark wyczuł, że Elizabeth nie życzy sobie pieszczot, ale i on nie miał na nie ochoty. Oboje myśleli intensywnie o tym samym człowieku, ale ze skrajnie różnych powodów. A może odwrotnie, może powód był ten sam. Jak zareagowałaby Elizabeth, gdyby dowiedziała się, że Mark od dnia, w którym się poznali, śledzi jej ojca? A może wiedziała o tym? Dlaczego, do jasnej cholery, nie może jej po prostu zaufać? A może ona próbuje odciągnąć go od ojca? Nie potrafił skoncentrować się na tym, co działo się na ekranie, a kiedy film się skończył, odwiózł ją do domu i pożegnał na dole.

Dwa samochody wciąż sunęły za nim.


- Hej, kochasiu!

Ciemna postać wyskoczyła zza krzaków. Mark odruchowo dotknął rewolweru.

- Ach, to ty, Simon.

- Posłuchaj, człowieku, mogę ci pokazać kilka nieprzyzwoitych pocztówek, bo widzę, że sam nic nie potrafisz sobie załatwić. Ja miałem wczoraj czarną dziewczynę, a dzisiaj będę miał białą.

- Skąd ta pewność?

- Załatwiam wszystko z góry. Wolę nie ryzykować. Szkoda mi mojego pięknego ciała - roześmiał się Simon. - Jak będziesz leżał sam jeden w łóżku, pomyśl przez chwilę o mnie, Mark, bo ja będę robił coś znacznie lepszego. Trzymaj się, stary.

Mark rzucił mu kluczyki i patrzał za Simonem, który szedł ku Mercedesowi wesołym tanecznym krokiem.

- Czegoś ci wyraźnie brak, stary, sam pewnie nie wiesz czego! - krzyknął Simon już od drzwiczek Mercedesa.

- Bredzisz, głuptasie! - roześmiał się Mark.

- Jesteś albo o mnie zazdrosny, albo nie chcesz mieć do czynienia z czarnymi dziewczynami. W każdym razie - pękał ze śmiechu Simon - ja na tym wygrywam!

Mark zaczął się poważnie zastanawiać nad tym, czy nie postarać się o pracę portiera w zamożnym domu. Sądząc po Simonie była to wcale niezła posada. Rozejrzał się dokoła. Zdawało mu się, że słyszy kroki. E tam, pewnie mu się przywidziało. Kiedy wreszcie znalazł się w swoim pokoju, usiadł i napisał raport dla dyrektora. Potem runął na łóżko.

- Jeszcze tylko dwa dni.


9 marca, środa

godz. 1 w nocy


Telefon dzwonił. Mark akurat zasypiał. Znajdował się w owym dziwnym stanie, pomiędzy snem a jawą. Dzwonek telefonu był natarczywy. Trzeba podnieść słuchawkę. Może to Juliusz.

- Halo - powiedział, ziewając szeroko.

- Mark Andrews?

- Tak - odparł i podciągnął się nieco wyżej. Bał się, że jeżeli się całkowicie obudzi, to nie będzie mógł powtórnie zasnąć.

- Tu George Stampouzis. Przykro mi, że pana budzę, ale mam wiadomość, którą muszę panu przekazać.

Wiadomość ta podziałała na Marka jak zimny prysznic.

- Dobrze, dobrze. Niech pan nic więcej nie mówi. Zadzwonię do pana z automatu na rogu. Jaki jest pański numer?

Mark zapisał numer Stampouzisa na odwrocie pudełka chusteczek papierowych, bo leżało w zasięgu jego ręki. Narzucił na siebie szlafrok, wcisnął nogi w pantofle tenisowe i podszedł do drzwi. Otworzył je i spojrzał w głąb korytarza. Jezu, pomyślał, a to już chyba paranoja. Korytarz był pusty, z hallu nie dochodził żaden dźwięk. No, ale gdyby ktoś tam na niego czyhał, na pewno zachowywałby się cicho jak mysz. Zjechał windą do garażu, w którym znajdował się automat telefoniczny. Simon spał, siedząc na krześle - jak on to robi? Markowi z trudem udawało się zasypiać w łóżku.

Wykręcił numer.

- Halo, Stampouzis? Tu Andrews.

- Czy wy musicie odstawiać takie sztuczki? I to o tej porze? Myślałem, że wymyśliliście już coś lepszego.

Mark roześmiał się. Jego śmiech zahuczał echem po garażu. Simon drgnął, ale się nie przebudził.

- O co chodzi?

- Mam pewną informację. Będzie mi pan winien dwie. - Stampouzis zrobił pauzę. - Mafia nie ma nic wspólnego ze śmiercią Stamesa. Poza tym nie przejmuje się specjalnie ustawą o kontroli broni, mimo że w zasadzie jest jej przeciwna. Teraz wie pan już wszystko. Nie wychyliłbym się tak dla nikogo z wyjątkiem Nicka. Mam nadzieję, że nie zrobi pan jakiegoś głupstwa.

- Staram się, jak mogę - powiedział Mark. - Bardzo panu dziękuję.

Odłożył słuchawkę i wrócił do windy. Był zmarznięty i miał nadzieję, że ogrzeje się w łóżku. Simon wciąż spał.


9 marca, środa

godz. 5:50 rano


Telefon do pana.

- Co takiego? - mruknął dyrektor na wpół przebudzony.

- Telefon. Do pana - powtórzyła służąca od drzwi. Miała na sobie nocną koszulę i szlafrok.

- Aha. Która godzina?

- Za dziesięć szósta, proszę pana.

- Kto dzwoni?

- Pan Elliott.

- Dziękuję, proszę go przełączyć.

Jeżeli Elliott zdecydował się go obudzić, to musiał mieć ważny powód.

- Dzień dobry, Elliott. O co chodzi? - I po pauzie: - Czy jest pan pewny? To całkowicie zmienia sytuację. O której on ma przyjść? O siódmej? Oczywiście. Będę o pół godziny wcześniej.

Dyrektor usiadł na skraju łóżka i powiedział głośno: - cholera! - a to naprawdę nie było w jego stylu. Siedział jeszcze przez dobrą chwilę, wparty mocno nogami w podłogę, z rękami na muskularnych udach i myślał intensywnie. Wreszcie wstał, podszedł do łazienki i zaklął jeszcze kilka razy.


U Marka także zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się głos nie anonimowego człowieka, lecz Elizabeth. Powiedziała, że musi się z nim jak najszybciej zobaczyć. Umówili się na godzinę ósmą w hallu hotelu Mayflower. Mark był pewny, że nikt go tam nie rozpozna, ale zastanawiał się przez chwilę, dlaczego Liz wybrała właśnie to miejsce.

Zrzucił z siebie szlafrok i powrócił do łazienki.


Tegoż ranka u senatora zabrzmiał także dzwonek telefonu. Nie dzwonił ani Elliott, ani Elizabeth, ale prezes, który wzywał go na zebranie do hotelu Sheraton w Silver Spring, na godzinę dwunastą w południe. Senator zgodził się, odłożył słuchawkę, i ubrany w szlafrok, pogrążony w głębokich myślach przez dłuższy czas wędrował po sypialni.


- Poproszę trzy kawy, dwie czarne, jedną ze śmietanką i cukrem - zwrócił się dyrektor do pani Mcgregor.

- Zaraz przyniosę.

Pani Mcgregor miała dzisiaj na sobie bardzo elegancki nowy, turkusowego koloru kostiumik, ale dyrektor nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Wszedł do swojego gabinetu i zamknął drzwi.

- Dzień dobry, Matt. Dzień dobry, Mark - zastanawiał się, w jakim momencie wystrzelić swoją wiadomość. Postanowił na początek dnia oddać głos Andrewsowi. - Co nowego od wczoraj? - zwrócił się do Marka.

- Na naszej liście pozostało pięć nazwisk, Brooks z Massachusetts, Byrd z Zachodniej Wirginii, Dexter z Connecticut, Harrison z Południowej Karoliny i Thornton z Teksasu. Łączy ich negatywny stosunek do ustawy o kontroli broni palnej, która - jak wiemy - ma wszelkie szanse na to, żeby przejść w Senacie większością głosów w dniu dziesiątym marca. Tylko śmierć prezydenta może - w obecnym układzie sił - zapobiec jej wejściu w życie.

- A mnie się zdaje, że gdyby zamordowano prezydenta, to ustawa przeszłaby z całą pewnością - odezwał się Matthew Rogers.

- Niech pan to powie dwóm braciom Kennedym, Martinowi Lutherowi Kingowi, George’owi Wallace’owi i Ronaldowi Reaganowi i zobaczy, jak oni na to zareagują - warknął dyrektor. - Proszę mówić dalej - zwrócił się do Marka.

Mark zreferował, co powiedzieli mu Lykham i Stampouzis o każdym z tych ludzi, i wytłumaczył, dlaczego wyeliminował z listy Nunna i Pearsona.

- Tak to wygląda - podsumował. - Chyba że obraliśmy złą taktykę i że wlazłem w ślepą uliczkę. Nie mogę tego wykluczyć. Wydaje mi się czasem, że walczę z cieniami.

Dyrektor milczał.

- Mam zamiar spędzić dzisiejszy dzień w Senacie, przyjrzeć im się w akcji. Chciałbym znaleźć jakiś sposób na stwierdzenie, gdzie byli dwudziestego szóstego lutego w czasie przerwy obiadowej. Mógłbym ich o to wprost zapytać, ale to chyba nie miałoby sensu.

- Nie powinieneś się chyba nawet zbliżać do żadnego z nich. To by ich z całą pewnością spłoszyło. A teraz słuchaj uważnie, Mark, mam niedobre wiadomości. Usiądź i przygotuj się na najgorsze. Otóż zaczynamy poważnie podejrzewać, że naszym człowiekiem jest Dexter.

Mark poczuł ciarki na plecach.

- A to dlaczego? - zdołał wymamrotać.

Zastępca dyrektora przechylił się i powiedział:

- Posłałem kilku ludzi do Georgetown Inn. Pokręcili się tam, próbując nie rzucać się w oczy. Pogadali sobie z personelem z dziennej zmiany i nic nie odkryli. Ale dzisiaj nad ranem zabrali się do ludzi z nocnej zmiany. Okazało się, że jeden z nocnych portierów, który tego dnia - oczywiście - nie pracował, zauważył senatora Dextera, idącego szybko jedną z ulic, prowadzących do hotelu. Było to dwudziestego czwartego lutego, mniej więcej o drugiej trzydzieści po południu.

- Po czym go poznał? - zapytał Mark.

- Ten człowiek urodził się i wychował w Wilton w stanie Connecticut i zna twarz Dextera z fotografii prasowych i plakatów. Ale jest, niestety, jeszcze coś. Otóż Dexter był w towarzystwie młodej kobiety, której opis zgadza się z powierzchownością jego córki.

- To żaden dowód - warknął Mark. - To są wszystko poszlaki.

- Być może - powiedział dyrektor. - Ale jest to, w każdym razie, bardzo dla senatora Dextera niefortunny zbieg okoliczności. Nie zapominaj ponadto o tym, że ma spore udziały w przemyśle zbrojeniowym. Jeżeli ustawa o kontroli broni przejdzie, nie wpłynie to z pewnością pozytywnie na wysokość jego dochodów. W rzeczy samej nasze dochodzenia wykazały, że straciłby na tym kupę pieniędzy. Tak, że jest i motyw.

- Ależ, panie dyrektorze - zdenerwował się Mark, walcząc rozpaczliwie w obronie Elizabeth. - Czy pan naprawdę przypuszcza, że istnieje senator, który zamordowałby prezydenta tylko po to, żeby utrzymać swoje dochody. Przecież jest tyle innych sposobów na storpedowanie tej ustawy. Mógłby się postarać o to, żeby utkwiła w komitecie albo przedłużać debatę na plenum Senatu w nieskończoność.

- Próbował już wszystkiego i nic mu się nie udało - wtrącił się Rogers.

- A może pozostali czterej senatorowie mają silniejsze motywy, których jeszcze nie znamy - upierał się Mark bez większej nadziei. - To wcale nie musi być Dexter.

- Mark, rozumiem cię doskonale. Myślisz nawet całkiem prawidłowo. W normalnych okolicznościach przyznałbym ci rację. Ale nam nie wolno lekceważyć żadnej poszlaki, nawet najmniejszej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej. Poza tym jest jeszcze coś. Otóż tego wieczoru, kiedy Casefikis i listonosz zostali zabici, pani doktor Dexter nie figurowała na liście dyżurów lekarskich. Mogła iść do domu o godzinie piątej, ale z jakichś tajemniczych powodów pozostała w szpitalu jeszcze dwie godziny, zajęła się Grekiem, który wcale nie był jej pacjentem, i dopiero wtedy opuściła szpital. Jest oczywiście, możliwe, że kierowało nią wyłącznie poczucie odpowiedzialności i że dlatego przepracowała te dwie dodatkowe godziny. Albo że zastępowała kolegę czy koleżankę, ale przyznasz chyba, Mark, że jakoś za dużo nagromadziło się tych zbiegów okoliczności. Zastanów się. Dla obiektywnego obserwatora senator Dexter jest co najmniej podejrzany. To samo dotyczy jego córki.

Mark nie odpowiedział.

- A teraz słuchaj uważnie. Będziesz próbował sobie wmówić, że zarówno senator, jak i doktor Dexter są ofiarami przypadku i że prawdziwym sprawcą jest jeden z pozostałych czterech senatorów. Ale ja mam tylko dwadzieścia sześć godzin czasu do dyspozycji i muszę ustosunkować się do tych faktów, które są udowodnione. Muszę złapać tego człowieka możliwie najszybciej. Nie mogę narażać życia prezydenta. Kiedy masz następne spotkanie z Elizabeth Dexter?

- Jestem z nią umówiony o godzinie ósmej w Mayflower.

- Dlaczego w Mayflower? Tam bywają tylko królowie i senatorzy.

- Sam nie wiem. To ona wyznaczyła miejsce.

- Uważam, że powinieneś tam pójść. Zaraz potem porozumiesz się ze mną.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- Nie rozumiem, dlaczego akurat Mayflower. Słuchaj, Andrews, musisz być bardzo ostrożny.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- Jest za dziesięć ósma, pospiesz się. Jeszcze chciałem ci powiedzieć, że wciąż nie wykryli odcisków palców pani Casefikis na tych pięćdziesięciodolarówkach. Pozostało jeszcze osiem do zbadania. Lepiej powiodło nam się w sprawie Gerbacha, tego niemieckiego kierowcy Lincolna. Stwierdziliśmy ponad wszelką wątpliwość, że ani w czasie pobytu w Rodezji, ani w okresie bezpośrednio poprzedzającym jego śmierć nie miał żadnych powiązań z CIA. Tak, że ten problem możemy przynajmniej skreślić.

Ale Mark nie chciał sobie zaprzątać głowy ani Gerbachem, ani pięćdziesięciodolarówkami, ani Mafią, ani CIA. Cała jego mordercza praca miała, widać, jeden tylko skutek. Wszystkie nici, jakie namotał, prowadziły nieuchronnie do senatora Dextera. Opuścił biuro dyrektora jeszcze bardziej ponury, niż kiedy do niego wchodził. Kiedy znalazł się na ulicy, postanowił pójść piechotą do hotelu Mayflower. Miał nadzieję, że spacer na świeżym powietrzu rozjaśni mu trochę w głowie. Nie zauważył dwóch mężczyzn idących za nim krok w krok. Przez Pennsylvania Avenue, koło Białego Domu aż do drzwi hotelu.


Dyrektor nacisnął guzik i w gabinecie zjawił się Elliott.

- Miał pan rację z tym Mayflowerem. Co pan zarządził?

- Mam tam już dwóch ludzi, trzeci poszedł za Andrewsem.

- Po raz pierwszy od trzydziestu sześciu lat nienawidzę tego, co robię - powiedział dyrektor. - Spisuje się pan doskonale, Elliott. Niedługo będę mógł panu powiedzieć, o co chodzi w tej całej, przeklętej sprawie.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- Niech pan przenicuje tych pięciu ludzi z listy. I to do ostatniej nitki.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- Dziękuję panu.

Elliott zamknął za sobą drzwi.

Ten człowiek jest bez serca. Najbardziej zaufany z moich ludzi i zupełnie bez serca. Dlatego właśnie jest taki dobry, tak idealnie dobrany do tej dziwnej sytuacji, ale jak będzie po wszystkim, odeślę go z powrotem do Ohio i...

- Czy pan coś mówił? - zapytała pani Mcgregor.

- Nie, ale zaczynam chyba powoli tracić rozum. Proszę się jednak o mnie nie martwić. Jak przyjdą pielęgniarze, żeby mnie zabrać do czubków, proszę podpisać, co pani przedłożą w trzech egzemplarzach i zmówić za mnie krótki paciorek.

Pani Mcgregor uśmiechnęła się.

- Podoba mi się pani nowy kostium - zauważył dyrektor.

- Dziękuję - odpowiedziała i zarumieniła się.


Mark wszedł przez obrotowe drzwi do hallu hotelu Mayflower i zaczął rozglądać się za Elizabeth. Ach, jakże marzył o tym, żeby ją znowu zobaczyć, żeby wszystko się wyjaśniło i życie stało się znowu proste. To tylko zbieg okoliczności, pocieszał się. Ale pani doktor w hallu nie było, więc rozsiadł się wygodnie w fotelu, ustawionym opodal zamkniętego jeszcze o tej porze baru.

Jakiś człowiek kupował gazetę w pobliskim kiosku. Mark nie zwrócił na niego uwagi. Szczególnie, że właśnie zauważył Elizabeth, która szła ku niemu u boku ojca. Na to przecież czekał, u diaska.

- Halo, Mark - przywitała go i pocałowała lekko w policzek.

Judasz wskazujący faryzeuszom, kogo mają zabić? Najboleśniejsza ze wszystkich zdrad.

- Mark, poznaj mojego ojca.

- Dzień dobry, Mark, miło mi pana poznać. Elizabeth dużo mi o panu opowiedziała.

A co ty, bracie, miałbyś mi do powiedzenia, pomyślał Mark. Gdzieś był, człowieku, dwudziestego czwartego lutego? Gdzie będziesz jutro?

- Co się z tobą dzieje, Mark? - zatroskała się Elizabeth.

- Wszystko w porządku. Bardzo przepraszam. Panie senatorze, mnie też jest bardzo miło!

Senator przyglądał się Markowi z lekkim zdziwieniem.

- Kochanie - zwrócił się do córki - muszę uciekać. Jestem dzisiaj bardzo zajęty. Zobaczymy się, jak zwykle, jutro, na obiedzie.

- Do jutra, papo. Dziękuję za śniadanie i rozmowę.

- Do widzenia, Mark. Mam nadzieję, że się wkrótce znowu spotkamy - senator Dexter patrzał na Marka beznamiętnym spojrzeniem.

- Być może - odparł Mark.

Oboje odprowadzali wzrokiem oddalającego się senatora. To samo czynili trzej inni ludzie. Jeden z nich poszedł szybko do najbliższego telefonu.

- Mark, co się z tobą dzisiaj dzieje? Dlaczego byłeś taki niemiły dla mojego ojca? Przyprowadziłam go tu specjalnie po to, żeby cię poznał.

- Strasznie mi przykro. Jestem po prostu okropnie zmęczony.

- Ty chyba coś przede mną ukrywasz.

- A ty nie?

- O czym ty właściwie mówisz?

- Sam nie wiem. Zapomnijmy o tym. Dlaczego zależało ci na tak szybkim spotkaniu?

- Żebyś poznał ojca. Czy to takie dziwne? Niepotrzebnie się fatygowałam.

Wstała i wyszła z hotelu, przepychając się gwałtownie przez obrotowe drzwi. Obserwowali ją trzej mężczyźni. Jeden poszedł za nią, pozostali dwaj w dalszym ciągu pilnowali Marka, który ruszył powoli ku wyjściu. Portier ukłonił mu się i zapytał: - Taksówka dla pana?

- Nie, dziękuję. Pójdę piechotą.

Dyrektor rozmawiał przez telefon, więc tylko wskazał ręką na duży skórzany fotel. Mark rozsiadł się wygodnie. Miał zamęt w głowie. Tyson odłożył słuchawkę i spojrzał na niego.

- Więc poznałeś osobiście senatora Dextera? Muszę ci powiedzieć, że jedno z dwojga: albo pani doktor Dexter nie wie o niczym, albo jest największą aktorką świata.

- A więc byliśmy obserwowani?

- Oczywiście. Poza tym chciałem ci powiedzieć, że miała przed chwilą wypadek samochodowy. Właśnie powiedziano mi o tym przez telefon.

Mark skoczył na równe nogi.

- Nic jej się nie stało. Front Fiacika jest trochę wgnieciony. Autobus nie ma nawet zadrapania. Jest osobą ostrożną. Była w pasach. W tej chwili znajduje się w drodze do pracy. W taksówce. To znaczy, że ona myśli, że to jest taksówka.

Mark westchnął. Był zrezygnowany. Co jeszcze?

- A senator Dexter? - zapytał.

- Senator jest w Senacie. Zaraz po przyjściu telefonował do kogoś. Ale nie mówił nic ważnego.

Mark poczuł się jak sterowana zdalnie marionetka.

- Co mam teraz robić?

Rozległo się pukanie do drzwi, do pokoju wszedł anonimowy młody człowiek i podał dyrektorowi kartkę papieru. Ten przeczytał ją szybko.

- Dziękuję - powiedział.

Anonimowy człowiek wyszedł. Mark był przygotowany na najgorsze. Tyson odłożył kartkę na biurko i podniósł wzrok.

- Senator Thornton zwołał konferencję prasową na dziesiątą trzydzieści w sali 2228. Pójdziesz tam zaraz. Zadzwonisz do mnie natychmiast po jego oświadczeniu. Na pewno nie będzie ciekawe. One nigdy nie są.


Mark pojechał do Senatu i ustawił samochód na parkingu. Pragnął zadzwonić do Elizabeth i spytać, jak się czuje, postawić jej mnóstwo pytań, chociaż właściwie interesowała go tylko jedna odpowiedź. Trzej mężczyźni także zjawili się w Senacie. Na sali 2228. Później miało tam przyjść jeszcze kilku ich kolegów. Sala była rzęsiście oświetlona reflektorami telewizyjnymi. Dziennikarze wymieniali pomiędzy sobą plotki. Pokój był szczelnie wypełniony, jeszcze zanim zjawił się senator Thornton. Mark zastanawiał się, czy to, co powie, rzuci jakieś światło na sprawę. A może obciąży samego Thorntona. Wyjawi motyw, który on, Mark, mógłby przekazać dyrektorowi. Zastanawiał się, patrząc na bardziej doświadczonych dziennikarzy, czy coś wiedzą, czy otrzymali może od ludzi senatora tekst jego oświadczenia. Ale nie chciał stawiać żadnych pytań, gdyż bał się zwrócić na siebie ich uwagę. Z uśmiechem, który zaimponowałby z pewnością nawet Cezarowi, senator Thornton wkroczył na salę. Był otoczony licznymi doradcami, towarzyszyła mu sekretarka. Najwyraźniej lubował się w takich sytuacjach. Jego czarne włosy błyszczały od nadmiaru brylantyny. Wystroił się w garnitur z ciemnozielonego materiału w cieniutkie granatowe paseczki. Nikt widać nie powiedział mu, co najlepiej wychodzi w kolorowej telewizji - wtajemniczeni wiedzą, że należy ubierać się w gładkie, ciemne rzeczy - a może był po prostu człowiekiem, który nie słucha niczyich rad.

Usiadł w wysokim, podobnym od tronu fotelu, ustawionym pod ścianą w głębi sali. Nogami sięgał podłogi. Puszczono na niego światło reflektorów, ustawiono przed nim rząd mikrofonów. Thornton pocił się, ale nie przestawał się uśmiechać. Obecne były wszystkie trzy sieci telewizyjne. Kierownicy ekip uzgodniwszy między sobą, że wszystko jest gotowe, dali znak. Senator Thornton odchrząknął i zaczął mówić: - Panie dziennikarki, panowie dziennikarze...

- Zaczął pompatycznie - powiedział, stojący przed Markiem korespondent, który stenografował każde słowo, padające z ust senatora. Mark przyjrzał mu się bliżej i rozpoznał w nim Bernsteina z dziennika “The WashingĂton Post”. Na sali zapanowała kompletna cisza.

- Jestem po dłuższej rozmowie z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Treść tej rozmowy skłoniła mnie do złożenia oświadczenia dla prasy i telewizji. Krytyka, jakiej poddałem ustawę o kontroli broni palnej, oraz fakt, że głosowałem przeciwko niej, umotywowane są pragnieniem reprezentowania woli moich wyborców, ich lękiem przed bezrobociem...

- Nie mówiąc o pańskim własnym lęku przed bezrobociem - mruknął Bernstein pod nosem. - Ciekawe, czym pani prezydent przekupiła go w czasie poniedziałkowego obiadu?

Thornton odchrząknął ponownie.

- Pani prezydent przyrzekła mi - ciągnął dalej - że z chwilą, kiedy ustawa ta stanie się obowiązująca, a tym samym wejdzie w życie zakaz produkcji broni, wniesie do Kongresu projekt uchwały o pomocy finansowej dla producentów broni i zatrudnianych przez nich ludzi, w nadziei, że fabryki te będą mogły wkrótce zacząć wytwarzać inne, mniej groźne produkty aniżeli środki zagłady. Prezydent przekonała mnie, że tak będzie najlepiej dla kraju i tym samym pozwoliła mi na wycofanie się z opozycji w stosunku do tej ustawy. Już od dłuższego czasu biłem się z myślami...

- To fakt - mruknął Bernstein. - Jeszcze wczoraj nie miał takich obiekcji. Ciekaw jestem, jakie kontrakty ci przyrzekła pani prezydent, a może obiecała, że pomoże ci wygrać następne wybory - komentował dziennikarz.

- Zawsze dręczyły mnie wątpliwości... - ciągnął dalej Thornton.

- Ale mała łapóweczka jakoś je rozwiała.

Grupa rozbawionych osób przysłuchiwała się komentarzom korespondenta uznając je zapewne za zabawniejsze od wypowiedzi senatora z Massachusetts.

- Ale kiedy okazało się, że prezydent ma tyle zrozumienia dla naszych problemów, postanowiłem z czystym sumieniem...

- Tak czystym - skwitował go Bernstein scenicznym szeptem - że widać dokładnie, co się za nim kryje.

-...oświadczyć, iż będę popierał stanowisko mojej partii. Jutro w Senacie będę głosować za ustawą, zgłoszoną przez prezydenta.

Z kilku miejsc rozległy się frenetyczne oklaski. Widać entuzjaści senatora rozstawieni zostali w strategicznych miejscach i dobrze się spisywali.

- Panowie - ciągnął senator Thornton - dzisiaj zasnę spokojniej...

- Podliczywszy uprzednio zyski - dodał Bernstein.

-...a na zakończenie pragnę podziękować przedstawicielom prasy za tak liczne przybycie...

- Na najlepsze widowisko w mieście.

Słuchacze zgromadzeni dokoła korespondenta “The Washington Post” wybuchnęli śmiechem ale Thornton go nie słyszał.

- Z przyjemnością będę teraz odpowiadał na pytania panów - zakończył senator.

- Założę się, że na moje pan nie odpowie.

Większość dziennikarzy rzuciła się ku drzwiom, żeby zdążyć ze sprawozdaniami na pierwsze popołudniowe wydania swoich gazet. Mark przyłączył się do nich. Uprzednio jednak udało mu się zajrzeć Bernsteinowi przez ramię. Przeczytał pierwsze zdanie notatki, jaką ten już pisał dla swojej gazety.

Przyjaciele, Rzymianie i kapuściane łby, wysłuchajcie mnie i może uda wam się coś zrozumieć. Przybyłem tu nie po to, żeby głosić chwałę Kane, lecz żeby ją pognębić”.

Mark zastanawiał się przez chwilę, czy redakcja zechce umieścić ten materiał na pierwszej kolumnie.

Trzej mężczyźni wyszli za Markiem na korytarz. Pobiegł do najbliższego rzędu automatów telefonicznych. Wszystkie były zajęte przez podnieconych dziennikarzy, za każdym uformował się długi ogonek. Mark zjechał na parter. Ta sama sytuacja. Trzeba pobiec na drugą stronę ulicy do budynku zwanego gmachem Russella. Trzej mężczyźni podążyli za nim. Znajdujący się w hallu telefon zajęty był przez Murzynkę w średnim wieku, która właśnie rozpoczęła rozmowę.

- Tak, tak, dostałam tę pracę - mówiła. - Owszem... niezła... tylko przedpołudnia... zaczynam jutro... nie, nie mogę narzekać... wcale niezła forsa.

Mark przechadzał się niespokojnie po hallu. Trzej mężczyźni skryli się za węgłem. Wreszcie Murzynka odłożyła słuchawkę i oddaliła się z szerokim uśmiechem na twarzy. Nie w głowie był jej Mark i jego problemy. Przynajmniej ktoś jest pewny swojego jutra, pomyślał Mark, patrząc za nią nie bez uczucia zazdrości. Rozejrzał się wokół, żeby się upewnić, że nikt nie znajduje się zbyt blisko. Zauważył studiującego jakiś plakat mężczyznę, którego twarz wydawała mu się znajoma. Może to któryś z kolegów z FBI. Pół twarzy zasłaniały mu duże, ciemne okulary, więc trudno go było rozpoznać. No cóż, chronią mnie lepiej niż prezydenta. Wykręcił bezpośredni numer dyrektora i podał mu numer automatu. Telefon zadzwonił niemalże natychmiast.

- Thorntona możemy skreślić, bo...

- Wiem, wiem - przerwał mu dyrektor. - Już mi telefonowano i wiem, co powiedział. Powiedziałby dokładnie to samo, gdyby był zamieszany w tę sprawę. Ja go jeszcze nie skreślam. Odwrotnie, wydaje mi się teraz nawet trochę bardziej podejrzany. Pracuj dalej nad piątką i daj mi znać, jeżeli trafisz na jakikolwiek ślad. Możesz nie przychodzić.

Rozmowa była skończona. Mark spuścił głowę. Był potwornie przygnębiony. Wykręcił numer szpitala Wilsona. Dyżurna pielęgniarka przyrzekła znaleźć Elizabeth, ale po chwili wróciła i oświadczyła, że nie ma jej chyba w szpitalu i nikt jej dzisiaj nie widział. Mark rozłączył się, zapomniawszy podziękować pielęgniarce, a nawet pożegnać się z nią... Zjechał do kafeterii, żeby coś zjeść. Dzięki jego decyzji kafeteria zyskała jeszcze dwóch gości. Trzeci z jego opiekunów był umówiony na obiad zupełnie gdzie indziej.


9 marca środa

godz. 1 po południu


Tylko Tony i Xan zjawili się punktualnie w hotelu Sheraton w Silver Spring. Spędzili ze sobą wiele godzin, ale o rozmowie prawie nie było mowy. Tony zastanawiał się nad tym, o czym też ten żółtek mógł myśleć przez cały czas. Miał mnóstwo roboty. Trzeba było dokładnie wytyczyć i sprawdzić trasę” utrzymywać Buicka w idealnym stanie, a poza tym wciąż jeździć gdzieś z prezesem i Matsonem. Traktowali go jak byle jakiego szofera taksówki. Miał przecież takie same kwalifikacje jak oni. Bez niego na pewno w ogóle nie daliby sobie rady. Gdyby nie on, ci zafajdani agenci FBI już by ich wytropili. No, ale jutro wieczorem będzie po wszystkim, będzie można się zmyć i zacząć wydawać trochę tych ciężko zarobionych pieniędzy. Nie był jeszcze zdecydowany, gdzie to zrobi. Może w Miami, a może w Las Vegas. Tony z reguły wydawał pieniądze, zanim je zarobił. Wszedł prezes - z papierosem w kąciku ust - spojrzał na Tony’ego i Xana i szorstkim tonem zapytał, gdzie łajdaczy się Matson. Obydwaj potrząsnąli głowami na znak, że nie mają pojęcia. Matson nie zwierzał się nikomu ze swoich planów. Prezes rozzłościł się. Po chwili wszedł senator - równie zirytowany jak prezes, ale ten nawet nie zwrócił uwagi na nieobecność Matsona.

- Dlaczego nie zaczynamy? - zapytał. - To spotkanie jest mi bardzo nie na rękę. Przecież to jest ostatni dzień debaty nad ustawą.

Prezes spojrzał na niego z pogardą.

- Matson jeszcze nie przyszedł, a jego raport jest dla nas bardzo ważny - powiedział.

- Jak długo zamierza pan czekać?

- Dwie minuty.

Czekali w milczeniu. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Każdy z nich wiedział, co go tu przywiodło. Dokładnie w dwie minuty później prezes zapalił nowego papierosa i oddał głos Tony’emu.

- Więc jest tak. Sprawdziłem wszystko. Okazuje się, że samochód jadący z szybkością trzydzieści pięć kilometrów na godzinę przebywa drogę od południowej bramy Białego domu do gmachu FBI - jadąc przez Ulicę E i Pennsylvania Avenue - w trzy minuty. Stamtąd do Kapitolu jest jeszcze trzy minuty. Czterdzieści pięć sekund na wejście na schody, a potem już drzwi i koniec. Jednym słowem przeciętnie sześć minut i czterdzieści pięć sekund. Na pewno nie mniej niż pięć minut trzydzieści pięć sekund i nie więcej niż siedem. Zrobiłem trzy jazdy próbne. O północy, o pierwszej w nocy, no i o drugiej nad ranem. Brałem pod uwagę, że dla Kane ulice będą jeszcze bardziej puste.

- A co po zakończeniu operacji? - zapytał prezes.

- Od dźwigu poprzez podziemne przejście do gmachu Rayburna, a stamtąd do stacji metra można przejść w najlepszym razie w dwie minuty, w najgorszym w trzy minuty i piętnaście sekund - to zależy od windy i od ilości ludzi po drodze. Jeżeli Xanowi uda się dostać do metra, to nikt go nie znajdzie. W kilka minut później będzie po drugiej stronie miasta.

- Czy pan jest pewny, że przez te trzy minuty i piętnaście sekund nie dopadną go? - zapytał senator, który gwizdał sobie na los Xana, ale który był przekonany, że jeżeli Japończyk da się ująć, to wyda wszystkich.

- Jeżeli założyć, że nie spodziewają się niczego, to przez pierwsze pięć minut będą zupełnie ogłupiali - zauważył prezes.

- Jeżeli wszystko pójdzie według planu, to niepotrzebny wam będzie samochód. Zostawię go po prostu na ulicy i zniknę.

- Zgoda - powiedział prezes. - Mam nadzieję, że wóz jest należycie przygotowany na jutro.

- Jak na rajd Monte Carlo.

Senator otarł pot z czoła, co było raczej dziwne, albowiem dzień był chłodny, typowo marcowy.

- Xan, teraz pan - odezwał się prezes.

Xan omówił sprawę bardzo szczegółowo. Przez dwa dni przygotowywał się do tego wystąpienia. Ostatnie dwie noce przespał w ciasnym pomieszczeniu na szczycie dźwigu. Umieścił tam już swój karabin. Dziś o szóstej ma się rozpocząć strajk obsługi.

- A jutro o szóstej ja będę na drugim krańcu Ameryki, a Kane zabita.

- Świetnie - pochwalił go prezes, zdusił ogarek papierosa i zapalił następnego. - Ja będę na rogu Dziewiątej Ulicy i Pennsylvania Avenue. Przyjdę tam o dziewiątej trzydzieści i od razu skontaktuję się z panem przez radio, które mam w pasku od zegarka. Drugi sygnał nadam, kiedy minie mnie samochód prezydent. Pański zegarek zacznie wibrować, kiedy jej samochód będzie o trzy minuty od Kapitolu, co da panu trzy minuty i czterdzieści pięć sekund czasu. Ile panu naprawdę potrzeba?

- Dwie minuty i trzydzieści sekund powinno wystarczyć - sprecyzował Xan.

- Czy to trochę nie za skąpo? - zapytał senator, który wciąż pocił się niemiłosiernie.

- Możliwe - odparł prezes. - Nie jest wykluczone, że będzie ją pan musiał zatrzymać przez chwilę - pod jakimkolwiek pretekstem - na stopniach Kapitolu. Nie chcemy zbytnio eksponować Xana. Im dłużej będzie na oczach ludzi, tym większa szansa, że wypatrzy go helikopter Tajnej Służby.

- Powiada pan, że od kilku dni przeprowadza pan próby? - zwrócił się senator do Xana.

- Tak - odparł Xan, który nie lubił marnować słów, nawet kiedy rozmawiał z członkiem Senatu Stanów Zjednoczonych.

- Więc jak to się stało, że nikt pana nie wypatrzył? Przecież musi pan mieć przy sobie karabin albo przynajmniej futerał od karabinu?

- Dlatego, że jest on przymocowany do spodu platformy dźwigu w taki sposób, że nikt go nie może zobaczyć. Zrobiłem to już tego dnia, kiedy powróciłem z Wiednia.

- A co będzie, jak dźwig się obniży? Wtedy zostanie pan natychmiast zauważony.

- Będę miał na sobie żółty kombinezon. Karabin składa się z ośmiu części. Są pomalowane na żółto i zamocowane pod platformą za pomocą taśmy samoklejącej. Jak odbierałem najnowszy model tego precyzyjnego karabinu od doktora Schmidta z firmy Helmut, Helmut i Schmidt, zgorszył się, kiedy mu powiedziałem, że pomaluję go na żółto.

Wszyscy z wyjątkiem senatora roześmieli się.

- Ile czasu zabierze panu złożenie go? - dopytywał się senator. Szukał, jak zwykle, dziury w całym, przyzwyczaił się do tego po latach przesłuchiwania tak zwanych ekspertów na posiedzeniach komitetów senackich.

- Złożenie dwie minuty, zajęcie strzeleckiej postawy trzydzieści sekund. Potem muszę mieć dwie minuty na rozłożenie broni i przymocowanie części pod platformą. Karabin ma kaliber 6,1 milimetra. Jest to produkt firmy Vomhofe Super Express. Waga kuli wynosi pięć gramów. Wylotowa szybkość 1045 metrów na sekundę. Energia wylotowa wynosi więc 1800; metrów 8 7kg. Innymi słowy, panie senatorze, oznacza to, że jeżeli nie będzie wiatru to, z odległości dwustu metrów, muszę mierzyć cztery centymetry powyżej czoła Kane.

- Jest pan już zadowolony? - zapytał prezes senatora.

- Chyba tak. - Senator umilkł i znowu zaczął ocierać sobie pot z czoła. Nagle przypomniało mu się jeszcze coś i właśnie otwierał usta, żeby postawić Xanowi pytanie, kiedy drzwi otworzyły się z rozmachem i do pokoju wpadł Matson.

- Przepraszam, szefie, ale były powody.

- Mam nadzieję, że wystarczająco ważne - warknął prezes.

- To może być bardzo kiepska sprawa, szefie, bardzo kiepska.

Wszyscy spojrzeli na niego z niepokojem.

- Gadaj pan.

- Facet nazywa się Mark Andrews - powiedział Matson.

- A to kto taki? - zapytał prezes.

- To ten agent FBI, który był w szpitalu z Calvertem.

- Może by pan tak zaczął od początku - zdenerwował się prezes.

Matson nabrał oddechu.

- Jak pan wie, zawsze niepokoiło mnie i dziwiło, że Stames osobiście poszedł z Calvertem do tego szpitala. To było dziwne. Żeby człowiek na jego stanowisku...

- Wiemy, wiemy - przerwał mu prezes niecierpliwie.

- No i okazuje się, że Stames wcale tam nie był. Dowiedziałem się o tym od jego żony. Poszedłem do niej z kondolencjami, a ona opowiedziała mi dokładnie, co Stames robił tego dnia, do samej kolacji, na którą jadł mussakę. FBI zabroniła jej rozmawiania z kimkolwiek na ten temat, ale ona myśli, że ja nadal tam pracuję, i nie pamięta, a może nigdy nie wiedziała o tym, że Stames i ja nie bardzośmy się lubili. Od czterdziestu ośmiu godzin łażę za Andrewsem. W waszyngtońskim oddziale Biura nazywa się, że Andrews jest na dwutygodniowym urlopie. Spędza ten urlop w dosyć dziwny sposób. Chodzi regularnie do głównej kwatery Biura, chodzi z jakąś lekarką ze szpitala Wilsona i kręci się po Senacie.

Senator poruszył się niespokojnie w swoim krześle.

- Ta lekarka mogła mieć dyżur akurat tej nocy, kiedy załatwiłem Greka i tego czarnego skurwysyna.

- To by znaczyło, że oni o wszystkim wiedzą - przerwał mu prezes. - Ale skoro tak, to dlaczego my tu jeszcze siedzimy?

- To jest właśnie najdziwniejsze. Umówiłem się specjalnie na drinka z jednym z moich starych kumpli. Jest obecnie przydzielony do ochrony prezydenta. Powiedział mi, że ma jutro służbę i że program Kane jest nie zmieniony. Można więc mieć absolutną pewność, że Służba Tajna nie ma pojęcia o naszych jutrzejszych planach. Wobec tego istnieją tylko dwie możliwości. FBI albo wie wszystko, albo nic, a jeżeli wszystko wie, to nie chce wtajemniczać w to Tajnej Służby.

- A czy próbował pan dowiedzieć się czegoś od kolegów z FBI? - zapytał prezes.

- Owszem. Ale oni nic nie wiedzą, nawet kiedy są spici jak świnie.

- A ile może wiedzieć ten Andrews?

- Moim zdaniem zadurzył się po prostu w tej lekarce i wie bardzo mało. Porusza się po ciemku. Nie jest wykluczone, że ten grecki kelner powiedział mu coś niecoś. Wygląda na to, że Andrews działa na własną rękę, ale to jest niezgodne z polityką FBI.

- Nie rozumiem - zdziwił się prezes.

- Agenci FBI zawsze pracują parami albo we trzech. Nie rozumiem, dlaczego nie przydzielili do tej sprawy kilkudziesięciu ludzi. Nawet gdyby ich było zaledwie siedmiu lub ośmiu, wiedziałbym o tym. Albo bezpośrednio, albo przez jednego z moich kumpli w Biurze - wyjaśnił Matson. - Myślę, że wiedzą piąte przez dziesiąte o istnieniu spisku na życie prezydenta, ale tak ogólnikowo, że nie mają pojęcia o tym, kto jest zamieszany i kiedy to ma się odbyć.

- Czy któryś z nas wymienił jutrzejszą datę w obecności tego kelnera? - zapytał senator nerwowym tonem.

- Nie pamiętam - zastanowił się prezes - ale jest tylko jeden sposób na to, żeby nikt się o niczym nie dowiedział.

- Na przykład jaki, szefie? - zapytał Matson.

Prezes zapalił nowego papierosa i wycedził przez zęby:

- Sprzątnąć Andrewsa.

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Matson ocknął się pierwszy:

- Ale niby po co, szefie?

- To chyba proste. Jeżeli on rzeczywiście czegoś się dowiedział, to jutrzejszy program prezydenta zostanie zmieniony. Nie pozwolą jej wysadzić nosa za bramę Białego Domu. Pomyślcie tylko, jakimi by im to groziło konsekwencjami. Jeżeli wiedzą o możliwości zamachu na jej życie, a nie aresztowali nikogo, i nawet nie zawiadomili Tajnej Służby...

- Oczywiście - przyznał Matson. - Jeżeli cokolwiek podejrzewają, to znajdą jakiś pretekst i w ostatniej chwili odwołają wszystkie jej jutrzejsze wystąpienia.

- Wobec tego jest tak: jeżeli Kane wyruszy z Białego Domu samochodem, możemy śmiało przystąpić do roboty, ponieważ będzie to oznaczało, że oni o niczym nie wiedzą. Ale jeżeli nie wyjedzie, to wkrótce znajdziemy się bardzo daleko stąd i to na bardzo długi czas, bo będzie to oznaczało, że wiedzą dużo, stanowczo za dużo, jak na nasze potrzeby.

Prezes popatrzył na senatora, który pocił się teraz jak mysz kościelna.

- Niech pan tylko pilnuje, żeby na pewno była na stopniach Kapitolu i zagada ją, jeśli to się okaże niezbędne, a my już zajmiemy się resztą - powiedział szorstkim tonem. - Jeżeli nie uda nam się sprzątnąć ją jutro, to zmarnujemy mnóstwo czasu i pieniędzy, a druga taka szansa szybko się nie nadarzy.

Senator jęknął głucho.

- Moim zdaniem jest to obłęd, ale nie zamierzam tracić czasu na dyskusję, bo wiem, że pan mnie i tak nie usłucha. Wracam do Senatu, zanim ktoś zauważy, że mnie tam nie ma.

- Niech pan się nie denerwuje, senatorze. Wszystko jest w porządku. Nasz nowy plan jest murowany.

- Nie wiem. Jeszcze się może okazać, że ja będę musiał wypić całe to piwo, któregoście nawarzyli.

Senator wyszedł nie pożegnawszy się z nikim. Prezes poczekał, aż zamknęły się za nim drzwi.

- No to pozbyliśmy się tego durnia - powiedział. - Dosyć gadania, do roboty. Matson, proszę nam powiedzieć wszystko o tym Andrewsie, dobrze?

Matson zreferował każdy krok Marka w ostatnich dwóch dobach. Prezes słuchał go uważnie.

- No dobra, pana Andrewsa trzeba usunąć, bez tego się nie obejdzie. Zobaczymy, jak na to zareaguje FBI. Proszę mnie teraz uważnie posłuchać, Matson. Wróci pan za chwilę do Senatu i...

Matson wchłaniał słowa prezesa i robił notatki.

- Są pytania?

- Nie, szefie.

- Jeżeli po tym wszystkim wypuszczą prezydenta z Białego Domu, to będzie pewne, że nie mają zielonego pojęcia o niczym. I jeszcze jedno. Jeżeli jutro nam się nie uda, też nie ma nieszczęścia. Zrozumiano? Nikt nie puszcza pary z gęby, a należność zostanie każdemu wypłacona nieco później. W taki sam sposób jak zawsze.

Wszyscy skinęli głowami na znak zrozumienia.

- I jeszcze na koniec. Jeżeli, jak już mówiłem, coś miałoby pójść nie tak, to trzeba będzie się zająć jednym facetem, bo tak prawdę mówiąc, to nie liczę na jego dyskrecję. Proponuję, żebyśmy to zrobili w następujący sposób. Xan, jeżeli Kane...

Znowu wszyscy słuchali prezesa w milczeniu.

- A teraz czas na obiad. Nie ma powodu, żebyśmy zdechli z głodu przez tego skurwiela. Ty, Matson, niestety musisz lecieć. Ale przypilnuj, żeby to był ostatni obiad pana Andrewsa.

Matson uśmiechnął się.

- To mi tylko zaostrzy apetyt - powiedział.

Prezes podniósł słuchawkę.

- Proszę podawać obiad - rzucił do telefonu i zapalił nowego papierosa.



9 marca, środa

godz. 2:15 po południu


Mark skończył obiad. Dwaj inni mężczyźni pospiesznie dojedli sandwicze, wstali i poszli za nim. Mark powrócił do Senatu. Chciał koniecznie złapać Lykhama przed rozpoczęciem popołudniowych obrad. Miał nadzieję, że od wczoraj Lykham przypomniał sobie coś ważnego. Potrzebne mu były także odpisy protokołów obrad Komitetu Prac Ustawodawczych z posiedzeń na temat kontroli broni palnej, gdyż chciał dokładnie przestudiować pytania, stawiane ekspertom przez senatorów Brooksa, Byrda, Dextera, Harrisona i Thorntona. Może w ten sposób trafi na jeszcze jedną część swojej łamigłówki. Chociaż miał poważne wątpliwości. Doszedł do wniosku, że politycy są mistrzami sztuki kamuflażu. Znalazł się przed salą obrad na kilka chwil przed rozpoczęciem debaty. Poprosił jednego z “paziów” o zawiadomienie Lykhama, że pragnąłby z nim pomówić.

W kilka chwil później Lykham wyszedł szybkim krokiem z jednego z biur. Nie był zachwycony tym, że oderwano go od pracy na dziesięć minut przed otwarciem posiedzenia. Powiedział Markowi, że nic więcej sobie nie przypomina, a poza tym nie ma czasu. Jednakże Markowi udało się wydobyć z niego, gdzie są protokóły obrad.

- Niech pan poprosi o nie w sekretariacie komitetu, ostatnie drzwi na końcu hallu.

Mark podziękował i poszedł na górę, na galerię, gdzie jego nowy przyjaciel, strażnik, zarezerwował mu miejsce. Na sali gromadzili się już senatorowie i zajmowali miejsca, więc Mark postanowił na razie zostać i później zająć się protokołami z posiedzeń komitetu.

Wiceprezydent stuknął młotkiem i otworzył obrady. Senator Dexter wstał, rozejrzał się powoli po sali Senatu i milczał czekając, aż zapadnie cisza. Wodząc oczami po galerii zauważył Marka, przez chwilą wydawał się zaskoczony, ale szybko się opanował i zaczął wygłaszać płomienne przemówienie przeciwko ustawie.

Mark także się speszył. Robił sobie wyrzuty, że nie zajął miejsca w głębi galerii, poza zasięgiem oczu mówców. Debata wlokła się niemiłosiernie. Po kolei przemawiali Dexter, ŃBrooks, Thornton, Harrison, wreszcie Byrd. Każdy z nich chciał powiedzieć jeszcze kilka słów przed jutrzejszym głosowaniem. Przed jutrzejszym mordem.

Mark słuchał uważnie, ale nie dowiedział się niczego nowego. Zdawało mu się, że jest w ślepym zaułku. Pozostało mu już tylko przejrzenie tych nieszczęsnych protokołów. Będzie musiał chyba poświęcić całą noc na ich czytanie, ale był już pewny - po wysłuchaniu dzisiejszych przemówień - że to mu nic nie da. Ale przecież nic innego nie pozostało? Pozostałymi tropami zajmował się osobiście dyrektor. Wyszedł z sali, zjechał windą do hallu i poszedł do gmachu Dirksena.

- Chciałbym przejrzeć protokoły z obrad komitetu w sprawie kontroli broni palnej - zażądał.

- Wszystkie? - zdumiała się urzędniczka.

- Wszystkie.

- Komitet poświęcił sześć pełnych posiedzeń temu tematowi.

Jezu, pomyślał, nawet cała noc nie wystarczy. No, ale dokładnie zamierza przeczytać w końcu tylko wypowiedzi Brooksa, Byrda, Dextera, Thorntona i Harrisona.

- Czy pan płaci, czy podpisuje rejestr?

- Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł się tylko podpisać - zażartował Mark.

- Czy ma pan upewnienia?

Owszem, mam, pomyślał Mark, ale nie mogę ci się do tego przyznać.

- Nie - odparł więc i wyciągnął z kieszeni portfel.

- Gdyby zwrócił się pan do nas za pośrednictwem senatora swojego okręgu, moglibyśmy je panu wydać za darmo.

- Spieszy mi się - uśmiechnął się Mark. - Więc chyba zapłacę.

Podał urzędniczce pieniądze. W drzwiach, łączących salę obrad komitetu z sekretariatem, ukazał się senator Stevenson.

- Dzień dobry, panie senatorze - przywitała go urzędniczka.

- Dzień dobry, Debbie. Czy ma pani może pod ręką tekst ustawy o ochronie środowiska?

- Oczywiście, panie senatorze, zaraz go poszukam - dziewczyna znikła na zapleczu biura i po chwili wróciła. - To nasz jedyny egzemplarz - powiedziała, wręczając senatorowi tekturową teczkę. - czy mogę panu zaufać - roześmiała się - czy też powinnam zażądać od pana pokwitowania?

Nawet senatorom każe się wszystko podpisywać, pomyślał Mark. Henry Lykham też pewnie wszystko podpisuje i nie płaci gotówką, nic dziwnego, że płacimy tak wysokie podatki. No, ale mam nadzieję, że później dostają rachunki. Za posiłki też. Posiłek! Rany boskie, dlaczego o tym wcześniej nie pomyślałem? Wybiegł z pokoju jak szalony.

- Proszę pana, pańskie protokoły! - zawołała za nim dziewczyna.

Ale było za późno.

- Jeszcze jeden wariat - zwróciła się do senatora Stevensona.

- Człowiek, który ma ochotę na czytanie tych tasiemcowych przemówień, nie może być normalny - stwierdził senator patrząc na gruby tom protokołów.

Mark pobiegł prosto do restauracji, w której poprzedniego dnia jadł obiad z Lykhamem. Na drzwiach widniał napis “Pokój G-211. Jadalnia wyłącznie dla pracowników Senatu”. Po salce kręciło się kilku młodych ludzi w białych kitlach.

- Przepraszam, czy tu jadają senatorowie? - spytał jednego z nich.

- Tego na pewno nie wiem. Musi pan zapytać kierowniczkę sali. My tu tylko sprzątamy.

- A gdzie ona jest?

- Wyszła. Chyba już dzisiaj nie wróci. Niech pan przyjdzie jutro.

Mark westchnął.

- Dziękuję - powiedział. - Ale jeszcze coś. Czy jest gdzieś specjalna restauracja dla senatorów?

- Tak, na Kapitolu. Ale tam pana na pewno nie wpuszczą.


Mark powrócił pędem do windy i niecierpliwie czekał na jej przyjazd. Kiedy zjechał do podziemia, wyskoczył jak szalony i pobiegł w kierunku labiryntu tuneli, łączących wszystkie biurowce znajdujące się na wzgórzu Kapitolu. W biegu minął sklep z napisem “Tytoń, papierosy” i dotarł do wielkiego znaku “Kolejka podziemna na Kapitol”. Na wąskich szynach stała właśnie kolejka, składająca się z kilku otwartych wagoników. Mark w ostatniej chwili wskoczył do ostatniego przedziału i kolejka ruszyła. Usiadł naprzeciwko dwóch młodych urzędników, którzy prowadzili ożywioną rozmowę na temat jakichś ustaw, z minami świadczącymi o tym, że należeli do “wtajemniczonych”. W kilka chwil później kolejka zatrzymała się, rozległ się dźwięk dzwonka, ogłaszający przystanek po senackiej stronie Kapitolu. Łatwe te chłopaki mają życie, pomyślał Mark. Nawet nosa nie muszą wysadzać na nasz okrutny, zimny świat. Jeżdżą sobie tam i nazad, od posiedzenia na posiedzenie, od głosowania na głosowanie. Podziemie wyglądało po tej stronie dokładnie tak samo jak po tamtej. Brudnożółte ściany z poprowadzonymi na wierzchu rurami. No i automat z pepsi-colą. Wyobrażał sobie, jacy wściekli są właściciele coca-coli, że konkurencja zdobyła tę koncesję. Mark wjechał do hallu małą windą i stanął przed wejściem do dużej, publicznej. Sąsiednia winda miała napis “Wyłącznie dla senatorów” i kilku panów o poważnych minach właśnie do niej wsiadało.

Wysiadł na parterze i rozejrzał się. Same marmurowe sklepienia, kolumny i korytarze. Trudno się było zorientować co, gdzie i jak. Zapytał jednego ze strażników o restaurację dla senatorów.

- Pójdzie pan prosto i skręci w pierwszy korytarz w lewo. Taki wąski, zobaczy pan.

Mark podziękował mu i pospiesznie poszedł na poszukiwanie wąskiego korytarza. Znalazł go bez trudu, minął kuchnię i drzwi, na których widniał napis: “Tylko dla prasy”. Nieco dalej inne drzwi z napisem “Tylko dla senatorów”. Na prawo znajdowały się otwarte drzwi, prowadzące do dużego salonu. Mark zauważył wielki żyrandol, wzorzysty bladoróżowy dywan i zielone, skórzane fotele, a na suficie żywe kolorowe malowidło. Poprzez następne otwarte drzwi widziało się nakryte śnieżnymi obrusami stoliki, wazony z kwiatami, jednym słowem pełny luksus. Dobrze ubrana pani w średnim wieku stanęła w progu.

- Czym mogę panu służyć? - spytała, unosząc lekko brwi.

- Zbieram materiał do doktoratu na temat pracy senatorów - oświadczył Mark, wyjmując z portfela legitymację Yale. Pokazał ją kierowniczce sali, zakrywszy datę ważności kciukiem.

Kierowniczka nie wykazała większego zainteresowania.

- Chciałbym tylko rzucić okiem na jadalnię senatorów, zobaczyć, jak jest urządzona, wchłonąć w siebie atmosferę, bajerował Mark.

- Teraz w jadalni nie ma nikogo. W środę o tak późnej porze mało kto do nas zachodzi. Senatorowie jeżdżą przeważnie na czwartek, piątek i sobotę do swoich okręgów wyborczych. Chociaż dzisiejszy dzień jest o tyle wyjątkowy, że toczy się końcowa debata w sprawie ustawy o kontroli broni i kilku członków Komitetu Prac Ustawodawczych musi pozostać w mieście.

Markowi udało się przesunąć na środek pokoju. Sprzątająca jeden ze stołów kelnerka uśmiechnęła się do niego zalotnie.

- Czy senatorowie płacą gotówką, czy też raczej podpisują rachunki?

- Prawie wszyscy podpisują rachunki i płacą globalnie pod koniec każdego miesiąca.

- Czy pani to jakoś księguje?

- Owszem. Codziennie wpisujemy każdą pozycję do tej księgi.

Wskazała ręką grube, czerwone tomisko, leżące na biureczku. Mark wiedział, że kluczowego dnia dwudziestu trzech senatorów jadło tutaj obiad, tyle powiedziały mu ich sekretarki. A może jeszcze jakiś senator spożywał tu obiad owego dnia i wcale nie zawiadomił o tym swojej sekretarki? Czuł, że jest o krok od stwierdzenia przynajmniej tego faktu.

- Czy mogłaby mi pani pozwolić obejrzeć rachunki za typowy dzień? - uśmiechnął się Do kierowniczki.

- Nie jestem pewna, czy mam do tego prawo.

- Rzucę tylko okiem, dobrze? Chciałbym, żeby moja praca miała jak najwięcej autentycznych szczegółów.

Spojrzał błagalnym wzrokiem na tę wyniosłą kobietę.

- No dobrze - mruknęła wreszcie. - Ale szybko.

- Weźmy pierwszy lepszy dzień. Na przykład dwudziesty czwarty luty.

Otworzyła księgę i zaczęła wertować kartki.

- To był czwartek - oświadczyła. Odczytała nazwiska: Stevenson, Nunn, Moyniah, Heinz, Dole, Hatfield, Byrd. A więc Byrd jadł tego dnia obiad w Senacie. Brooks także. Jeszcze kilka nazwisk. Templeman, Reynolds i Thornton, co oznacza, że jego dzisiejsze oświadczenie dla prasy było prawdziwe. Brakowało Harrisona. I Dextera. Kierowniczka zamknęła księgę.

- Widzi pan, że nie ma tu nic ciekawego - powiedziała.

- Rzeczywiście - potwierdził Mark i podziękowawszy jej uprzejmie, pospiesznie wyszedł z restauracji.

Na ulicy zatrzymał taksówkę. To samo zrobił jeden z trzech, idących za nim krok w krok mężczyzn. Dwaj pozostali poszli po swój samochód. W kilka minut później taksówkarz wysadził Marka przed gmachem Biura.Zapłacił mu za kurs, pokazał strażnikowi legitymację i pojechał na siódme piętro. Pani Mcgregor uśmiechnąła się do niego. Dyrektor był widocznie sam. Zapukał do drzwi jego gabinetu i wszedł do środka.

- No i co?

- Brooks, Byrd i Thornton nie są w to zamieszani.

- Dwaj pierwsi nigdy nie byli dla mnie szczególnie podejrzani - powiedział dyrektor. - Thornton jednakże stanowi miłą niespodziankę. Na jakiej podstawie skreśliłeś go, Mark?

Mark opowiedział o swoim pomyśle z restauracją senacką i od razu zaczął się intensywnie zastanawiać nad tym, czy czegoś nie przegapił.

- Powinieneś był wpaść na to dobre trzy dni temu, nie uważasz?

- Chyba tak.

- I ja też - dodał dyrektor. - Pozostają nam też już tylko Harrison i Dexter. Może zainteresuje cię to, że obydwaj ci panowie zamierzają pozostać przez jutrzejszy dzień w Waszyngtonie i że zapowiedzieli swoją obecność na uroczystości na Kapitolu.

Jakie to zastanawiające - dodał po chwili milczenia - że nawet ludzie na tak wysokich stanowiskach lubią patrzeć, jak inni wykonują zaplanowane przez nich zbrodnie. Ale zanalizujmy jeszcze raz sytuację. Jutro o godzinie dziesiątej rano prezydent opuści Biały Dom, wyjeżdżając południową bramą. To znaczy, zrobi to, jeżeli ja jej od tego nie powstrzymam. Mamy więc już tylko siedemnaście godzin czasu i jedną tylko szansę. Otóż nasi ludzie znaleźli wreszcie banknot z odciskami palców pani Casefikis. Był dwudziesty drugi. Mieliśmy trochę szczęścia. Pozostało jeszcze sześć banknotów i praca nad nimi nie mogłaby być zakończona wcześniej niż jutro o dziesiątej rano. Na banknocie znajduje się kilka innych odcisków palców. Laboratorium będzie nad nimi pracowało przez całą noc. Myślę, że wrócę do domu gdzieś koło północy. Jeżelibyś miał jakieś wiadomości, dzwoń. Jutro o ósmej piętnaście zjawisz się tutaj. Właściwie to nie masz już prawie nic do roboty. Ale nie zamartwiaj się tym. Dwudziestu moich ludzi pracuje nad tą sprawą, chociaż żaden z nich nie zna wszystkich jej szczegółów. Zapewniam cię, że nie puszczę prezydenta na teren Kapitolu, jeżeli przedtem nie przymkniemy tych zbrodniarzy.

- W takim razie do jutra do ósmej piętnaście - powidział Mark.

- I jeszcze jedno, Mark. Bardzo cię proszę, żebyś się dzisiaj nie spotykał z doktor Dexter. Nie chciałbym, żeby w ostatniej chwili cały nasz wysiłek poszedł w diabły, i to z powodu twoich romansów. Nie miej mi tego za złe.

- Ależ, skąd.

Mark wyszedł. Czuł się w gruncie rzeczy zupełnie niepotrzebny. Skoro dwudziestu agentów FBI pracuje nad tą sprawą! Od kiedy? I dlaczego dyrektor nic mu o tym przedtem nie mówił? Dwudziestu ludzi, usiłujących stwierdzić czy to Harrison, czy Dexter, dwudziestu ludzi działających na ślepo. I tylko on i dyrektor znają całą prawdę, przy czym, prawdopodobnie, dyrektor wie znacznie więcej. Trzeba chyba rzeczywiście zrezygnować z zobaczenia się z Elizabeth do jutra wieczór. Nie, to niemożliwe. W drodze do gmachu Dirksena po pozostawione tam protokoły zastanawiał się nad konsekwencjami niesubordynacji wobec dyrektora. Kiedy wszedł do hallu, poczuł nieprzepartą chęć zatelefonowania do niej. Musi usłyszeć jej głos, musi się dowiedzieć, jak ona się czuje po wypadku. Nakręcił numer szpitala.

- Pani doktor poszła do domu.

- Dziękuję - odparł, wykręcił jej domowy numer i poczuł, że serce wali mu jak młotem.

- Elizabeth!

- Tak.

Jak dziwnie brzmiał jej głos. Czyżby była zmęczona? Zziębnięta? Przerażona czymś? Tysiąc pytań cisnąło mu się do głowy.

- Czy mogę do ciebie zaraz przyjechać?

- Tak - usłyszał stuk odkładanej słuchawki.

Wyszedł z budki telefonicznej. Ręce miał spocone, policzki płonące. Pozostało mu tylko jeszcze jedno zadanie do spełnienia przed spotkaniem z Elizabeth. Iść po te cholerne protokoły z zebrań komitetu. Ostatecznie ustalić, kto był gdzie i kiedy.

W drodze do windy zdawało mu się, że słyszy za sobą kroki. Oczywiście, przecież szło za nim mnóstwo ludzi. Nacisnął guzik windy i obejrzał się za siebie. Wśród tłumu urzędników, kongresmenów i ciekawskich, zobaczył dwóch mężczyzn, którzy najwyraźniej go obserwowali. A może go chronią? Trzeci człowiek w ciemnych okularach studiował plakat. Na pewno agent, pomyślał Mark. Ma nawet bardziej charakterystyczny wygląd niż tamci dwaj.

Dyrektor powiedział, że przydzielił do tej sprawy dwudziestu ludzi. Czyżby aż trzech z nich go strzegło? Jasny gwint! Za chwilę odprowadzą go pod dom Elizabeth i natychmiast doniosą dyrektorowi. Postanowił im się wymknąć. Musi się z nią zobaczyć. Jest to absolutnie konieczne. A im nic do tego. Zgubi ich, wszystkich trzech. Musi się z nią zobaczyć spokojnie, bez nerwów, bez świadków. Czekał na jedną z dwóch wind, zastanawiając się, która nadjedzie szybciej i obmyślając plan akcji. Dwaj mężczyźni zaczęli się już do niego zbliżać, ten trzeci spod plakatu nie ruszał się. Może nie był wcale agentem. Ale wydawał się dziwnie znajomy. Była dokoła niego jakaś charakterystyczna aura. Jeden agent pozna drugiego z zamkniętymi oczami.

Mark skoncentrował się na windach. Wreszcie nad prawą zapaliła się strzałka, a jej drzwi rozsunęły się. Wszedł szybko do środka i stanął twarzą do wyjścia. Dwaj mężczyźni także weszli i stanęli za nim. Trzeci, ten spod plakatu, też ruszył ku windzie, której drzwi zaczęły się zamykać. Niech wejdzie, niech będą wszyscy na jednym miejscu. Ale tamten nie ruszył się. Stał i jak gdyby czekał na drugą windę. Może nie chciał jechać do góry, ale na dół i wcale nie był agentem. Chociaż Mark gotów był przysiąc... Drzwi znowu zaczęły się zsuwać, a Mark w ostatniej niemal chwili wyskoczył. Jeden z pilnujących go ludzi, O’Malley, zdążył za nim, ale jego partner pozostał w środku i nolens volens musiał pojechać aż na ósme piętro. Pozostało mi więc tylko dwóch, pomyślał Mark. Druga winda zajechała i otworzyła się. Trzeci agent wszedł do niej. Może to wielki cwaniak, a może po prostu Bogu ducha winny człowiek, spekulował Mark. O’Malley stał tuż za nim. Teraz trzeba się jego pozbyć!

Mark wszedł do windy i nacisnął guzik naznaczony literą “P”, czyli podziemie. O’malley stał tuż obok niego. Mark gwałtownie wyskoczył z windy. O’malley za nim. Trzeci człowiek pozostał w środku. Widać pracują zespołowo. Mark skokiem wrócił do windy i szybko nacisnął guzik powodujący zasuwanie się drzwi. Zaczęły się wprawdzie zamykać, ale bardzo wolno. Jednakże O’malley nieopatrznie cofnął się o kilka kroków i nie zdążył już doskoczyć. Mark uśmiechnął się do siebie. Wykiwał więc aż dwóch. Jeden stał bezsilnie na dole, a drugi jechał na ósme piętro, podczas gdy on - wprawdzie w towarzystwie jednego, ale już ostatniego prześladowcy - zjeżdżał do podziemia.

O’malley i Pierce Thomson spotkali się na podeście piątego piętra. Byli zadyszani.

- Gdzie on jest?! - zawołał O’malley.

- Jak to, gdzie? Myślałem, że ty wiesz.

- Skąd! Zgubiłem go na parterze.

- Szlag, teraz go łatwo nie znajdziemy. Co sobie ten dureń myśli? Czy nie wie, że jesteśmy po jego stronie? Który z nas powie dyrektorowi?

- Nie ja - żachnął się O’malley. - Ty jesteś starszy rangą. Ty mu powiedz.

- Mowy nie ma. My się przyznamy, a ten skurwiel Matson przywłaszczy sobie całą zasługę. Bo on dostał się do windy i nie zgubił tego idioty. Ale my musimy go za wszelką cenę odnaleźć. Ty sprawdzisz wszystkie piętra od parteru do czwartego, a ja cztery ostatnie. Jak go tylko zobaczysz, daj mi sygnał.


Kiedy winda dojechała do podziemia, Mark pozostał w niej. Jego opiekun wysiadł, ale widać było, że nie bardzo wie, co robić dalej. Mark nacisnął guzik, drzwi windy zamknęły się. Był sam. Niestety, ktoś nacisnął guzik windy na parterze, więc zatrzymała się tam. Na szczęście nie było ani jednego, ani drugiego z drepczących mu po piętach agentów. Kiedy drzwi windy rozsunęły się, Mark wyskoczył i rozejrzał się dokoła. Stwierdził, że zgubił chyba całą tę piekielną trójkę. Pobiegł w stronę obrotowych drzwi, znajdujących się u wylotu korytarza. Stojący przy nich strażnik spojrzał na niego niespokojnym wzrokiem i machinalnie dotknął futerału rewolweru. Mark puścił się pędem do samochodu. Obejrzał się, raz i drugi. Nikt za nim nie biegł, wszyscy poruszali się normalnym krokiem. Odetchnął z ulgą.

Pennsylvania Avenue. Pędził jak szalony przez jezdnię, przewijając się pomiędzy samochodami. Słyszał zgrzyt hamulców, pisk opon, epitety rzucane przez kierowców. Wreszcie wpadł na parking, wsunął się za kierownicę swojego wozu i pospiesznie zaczął szukać drobnych po kieszeniach. Dlaczego szyją teraz takie cholernie ciasne spodnie? W pozycji siedzącej nie można niemal wsadzić rąk do kieszeni. Zapłacił za postój i ruszył w stronę Georgetown i... Elizabeth. Spojrzał do lusterka. Tym razem nie było za nim granatowego Forda. No, nareszcie. Teraz wiedział już na pewno, że pozbył się obstawy. Uśmiechnął się. Po raz pierwszy udało mu się przechytrzyć dyrektora. Minął światła na skrzyżowaniu Pennsylvania Avenue i Czternastej akurat w momencie, kiedy zaczynały się zmieniać. Poczuł, że zaczyna się odprężać.

Czarny Buick przejechał przez czerwone światła. Jego kierowca miał szczęście, że na tym skrzyżowaniu nie było policjanta drogowego.


Kiedy Mark wjechała do Georgetown, poczuł, że jest zdenerwowany w jakiś nieznany mu dotąd sposób. Dotyczyło to osoby Elizabeth, a nie dyrektora i jego spraw. Naciskając dzwonke do jej drzwi słyszał wyraźnie bicie własnego serca. Elizabeth otworzyła mu. Była mizerna, blada i milcząca. Poszedł za nią do bawialni.

- Jak się czujesz po tym wypadku, kochanie?

- Znacznie lepiej, dziękuję. Skąd wiesz, że miałam wypadek?

Mark speszył się.

- Dzwoniłem do szpitala - powiedział szybko - i tam mi powiedzieli.

- Nie kłam. Tam nikt o tym nie wie, bo nikomu nic nie mówiłam. Wyszłam do domu wcześnie. Po telefonie od ojca.

Mark nie mógł jej spojrzeć w oczy. Usiadł na kanapie i wpatrywał się w czubki własnych butów.

- Ja... ja nie kłamię... możesz mi wierzyć.

- W takim razie powiedz mi, dlaczego chodzisz po piętach mojemu ojcu? Kiedy zobaczył cię w Mayflower, wydałeś mu się znajomy. Uświadomił sobie, że przesiadujesz godzinami na obradach jego komitetu i że przysłuchujesz się od pewnego czasu także plenarnym obradom Senatu.

Mark nie odpowiadał.

- No, więc dobrze. Nie jestem ani ślepa, ani głucha. Wszystko rozumiem. Jestem dla ciebie po prostu pracą zleconą. Na nocnej zmianie, to fakt. FBI na pewno płaci panu za nadgodziny, panie agencie, prawda? Ale mogliby znaleźć trochę cwańszego faceta do uwodzenia córek senatorów. Niezbyt inteligentnie zabrał się pan do roboty. Ile senatorskich córek zaliczył pan w tym tygodniu? I czy odkrył pan coś naprawdę pikantnego? A może by się pan przerzucił na żony? Myślę, że pański chłopięcy wdzięk prędzej by na nie podziałał. Chociaż muszę się przyznać, że przez pewien czas o nic pana nie podejrzewałam. Nawet trochę nabrałam się na pańskie zaloty.

Elizabeth robiła wielki wysiłek, żeby nie stracić panowania nad sobą, tyle że przygryzała dolną wargę. Głos drżał jej może odrobinkę. Mark wciąż nie miał odwagi na nią patrzeć. Wyczuł z jej tonu, że jest wzburzona i może nawet bliska płaczu. Ale już po chwili opanowała się i powiedziała zimno:

- A teraz, idź już. I to zaraz. Nie chcę cię więcej widzieć na oczy. Będzie musiało minąć sporo czasu, zanim odzyskam szacunek do samej siebie. Do widzenia. Wracaj do tego twojego gnoju.

- To wszystko nieprawda, Elizabeth.

- Wiem, wiem, biedaku, wy wszyscy z FBI zawsze jesteście niesłusznie podejrzewani o różne łajdactwa. Ty też z pewnością chciałbyś mi wmówić, że zakochałeś się we mnie od pierwszego wejrzenia i że jestem jedyną kobietą w twoim życiu. W każdym razie do momentu, kiedy zostaniesz przydzielony do innej pracy. No, ale ta sprawa skończyła się. Znajdź sobie córkę kogoś innego, może da się nabrać na twoje kłamstwa o miłości.

Mark wiedział, że nie wolno mu mieć do niej najmniejszej pretensji. Że, na swój sposób, ma rację. Ale była dla niego tak ogromnie, tak strasznie ważna, tak nieskończenie mu na niej zależało! Gdyby tylko mógł jej wytłumaczyć, że on także zastanawiał się nad jej prawdomównością, że on też nie był pewny, czy ufać jej, czy też nie...

- Och, Elizabeth, to wszystko zupełnie nie tak.

Straci ją!

- To brzmi niezwykle przekonywająco! A więc nieprawdą jest, panie Andrews, że śledzi pan mojego ojca, co? I nieprawdą jest, że w tym samym czasie umawiał się pan ze mną na randki? Nieprawdą jest, że...

- Elizabeth, błagam cię. Wierz mi, że to wszystko jest nie tak. Niestety nie mogę ci tego w tej chwili udowodnić. Ale kocham cię.

- Od początku kłamałeś jak z nut. Knujesz przeciwko mojemu ojcu i chcesz, żebym wierzyła w twoją miłość. - Elizabeth opadła na fotel. - Idź już, na litość boską, idź.

Mark chciał ją objąć, przytulić do siebie, powiedzieć jej wszystko, ale to przecież było niemożliwe. Powie jej za dwadzieścia cztery godziny... ale co?... i czy wtedy zechce go jeszcze wysłuchać? Wyszedł cicho z pokoju. Dobrze, że nie widzi mojej twarzy, pomyślał. Straciłem ją, to zupełnie pewne.


Jechał w stronę domu jak człowiek w malignie. Pasażerowie sunącego za nim samochodu byli jednakże zupełnie przytomni. Rzucił klucze od samochodu Simonowi i szybko pojechał windą do siebie.

Czarny Buick stał teraz w odległości pięćdziesięciu metrów od domu Marka. Dwaj siedzący w nim mężczyźni zobaczyli, że w oknach mieszkania Marka zapaliło się światło. Mark zaczął wykręcać numer Elizabeth, ale zatrzymał się przy szóstej cyfrze, odłożył słuchawką i zgasił światło.

Jeden z pasażerów Buicka spojrzał na zegarek i zaciągnął się papierosem.


Po miesiącach targów, gróźb, oszustw i obietnic Ustawa o Kontroli Broni Palnej stanęła wreszcie przed Kongresem gotowa do uchwalenia.

Miał to być dzień, w którym Florentyna Kane zapewni sobie miejsce w historii Ameryki. Jeżeli nawet nie osiągnie niczego więcej w okresie swojego urzędowania, będzie zawsze mogła być dumna z tego jednego sukcesu.

Co może mi przeszkodzić? Zapytywała siebie o to po raz tysięczny. I po raz tysięczny ta sama straszliwa myśl przechodziła jej przez głowę.

Odrzuciła ją jeszcze raz.


10 marca, czwartek

godz. 5 rano


Dyrektor obudził się wcześnie. Przez pewien czas leżał i rozmyślał. Był sfrustrowany. Jeszcze za wcześnie na jakąkolwiek działalność. Można tylko wpatrywać się w sufit i przebiegać myślą po raz nie wiedzieć który wydarzenia ostatnich siedmiu dni. Jak zwykle pozostawiał na sam koniec decyzję skasowania wizyty prezydenta na Kapitolu, bo to oznaczałoby oczywiście, że senator i jego szajka nigdy nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności.. A może zorientowali się, że on wszystko wie, zrezygnowali ze swojego planu i zaszyli się gdzieś, żeby lizać rany i opracować nowy plan.


Senator obudził się o piątej trzydzieści pięć. Zlany potem. Właściwie budził się co kilka minut przez całą noc. Od paru godzin szalała burza, słychać było pioruny, trzask błyskawic i wycie wozów strażackich. Te były najgorsze. To przez nie tak się spocił. Był teraz bardziej nerwowy niż dawniej. Około trzeciej nad ranem o mały włos nie zadzwonił do prezesa, żeby mu powiedzieć, że wycofuje się z tej całej sprawy. Mimo że prezes niejednokrotnie zwracał mu - w dyskretny i taktowny sposób - uwagę na konsekwencje, jakie poniósłby w takim przypadku. Za kilka godzin będzie, być może, stał nad zwłokami pani prezydent. Przyszło mu na myśl, że po śmierci Johna Kennedy’ego wszyscy starali się sobie przypomnieć, gdzie byli i co robili w momencie fatalnego strzału. A dzisiaj on znajdzie się zaledwie o kilka metrów od ofiary. Ale to wydało mu się łatwiejsze do zniesienia aniżeli ruina kariery, sensacyjne artykuły w gazecie z jego nazwiskiem w nagłówkach i nieuchronna hańba dla całej jego rodziny. Mimo to, rzeczywiście, dużo nie brakowało, żeby zadzwonił do prezesa, chociażby po to, żeby ten jeszcze raz go upewnił, że wszystko pójdzie gładko. Ale przypomniał sobie, że umówili się, iż skontaktują się dopiero w piątek rano, kiedy prezes miał już być w Miami.

Wprawdzie zginęło już czterech ludzi, nikt się jednak tym specjalnie nie przejął. Dopiero śmierć Florentyny Kane poruszy cały świat. Ile osób pamięta nazwiska ludzi, którzy zginęli pod kołami pociągu, wiozącego zwłoki Roberta Kennedy’ego do Waszyngtonu? Nikt, ale wszyscy pamiętają śmierć Roberta.

Senator podszedł do okna i przez długi czas patrzał na ulicę. Co chwila spoglądał też na zegarek, myśląc, jakby to było dobrze, gdyby czas chciał się zatrzymać. Duża wskazówka posuwała się jednakże bezlitośnie ku godzinie dziesiątej sześć. Zrobił sobie śniadanie, przejrzał poranne gazety. Przeczytał, że tej nocy w Waszyngtonie burza spowodowała wiele pożarów, że rzeka Lubber Run w stanie Wirginia zalała kilka ferm. Nic o Kane. Myślał o tym, że dobrze by było móc już dzisiaj przeczytać jutrzejsze gazety.


Pierwszy telefon do dyrektora był od Elliotta, który zawiadomił go, że nic w zachowaniu się senatorów Dextera i Harrisona w ciągu ostatnich godzin nie przyniosło nowych poszlak. Ten anonimowy człowiek robił, co mu kazano, ale nie wiedział dokładnie, o co chodzi. Dyrektor mrucząc coś pod nosem, usmażył sobie jajko i przeczytał sprawozdanie w “The Washington Post” o szkodach, jakie tej nocy wyrządziła w mieście wściekła wichura. Wyjrzał przez okno. Dzień zapowiadał się słoneczny, suchy i przyjemny. Idealny dzień na zamordowanie prezydenta - pomyślał. W takie pogodne dni wyłażą żmije z nor. Jak długo można jeszcze ukrywać prawdę? Pani prezydent miała opuścić Biały Dom o dziesiątej. Należało zawiadomić szefa ochrony prezydenta, Stewarta Knighta, i samą prezydent co najmniej na dwie godziny przedtem. A co mu tam, zostawi wszystko na ostatnią chwilę, a tłumaczyć się będzie później. Gotów był ryzykować całą swoją karierę, byle móc złapać zbrodniczego senatora na gorącym uczynku. No, ale czy wolno igrać życiem prezydenta...?

Zaraz po szóstej pojechał do biura. Chciał się tam znaleźć na dobre dwie godziny przed przybyciem Andrewsa, żeby zdążyć przestudiować wszystko, co zostało stwierdzone od poprzedniego wieczora. Niewielu jego asystentów wyspało się tej nocy, chociaż żaden nie wiedział, jak ważne jest powierzone mu zadanie. Ale dowiedzą się i to bardzo niedługo. Zasięgnie opinii trzech ludzi - o tym, czy skreślić wizytę prezydenta na Kapitolu, czy też pozwolić jej tam pojechać: swego zastępcy z Wydziału Dochodzeń Ogólnych dyrektora Biura Planowania i Ocen i dyrektora Wydziału Kryminalnego. Zajechał na parking Biura. Elliott czekał na niego przy windzie. Zawsze był tam, gdzie był potrzebny, nigdy się nie spóźniał. Ten człowiek nie ma duszy, trzeba go będzie zwolnić, pomyślał dyrektor, to znaczy jeżeli ja nie zostanę zwolniony wcześniej. Może będzie musiał jeszcze tego wieczoru wręczyć swoją rezygnację prezydentowi? Ale jakiemu prezydentowi? Zmusił się do zmiany toku myśli. To wszystko się ułoży, na razie trzeba działać.

Elliott nie miał nic szczególnego do doniesienia. Dexter i Harrison telefonowali kilkakrotnie tej nocy, odbierali też telefony, ale w żadnej z tych rozmów nie można się doszukać niczego podejrzanego. Innych informacji nie zebrał. Dyrektor zapytał, gdzie znajdują się senatorowie w tym momencie.

- Są w swoich domach i jedzą śniadanie. Dexter mieszka w Kensingtonie, Harrison w Alexandrii. Sześciu agentów pilnuje ich od wczesnego rana i będą im szli po piętach aż do wieczora.

- Doskonale. Jeżeliby coś wypłynęło, dasz mi natychmiast znać.

- Oczywiście, sir.

Następnie zjawił się ekspert od odcisków palców. Tyson zaczął od przeproszenia go za to, że musiał przepracować całą noc, mimo że człowiek ten wyglądał znacznie lepiej i zdrowiej niż on sam: z przykrością przypomniał sobie odbicie swojej twarzy w lustrze łazienki.

Daniel Sommerton był niski, blady i drobny, ale cały rozpromieniony. Dla niego identyfikowanie odcisków palców zawsze było nie tylko pracą, ale i zabawą. Dyrektor siedział, lecz Sommerton wolał wstać. Gdyby dyrektor także wstał, przewyższałby go o całą głowę.

- Znaleźliśmy odciski siedemnastu różnych palców i trzech kciuków. Panie dyrektorze, postanowiliśmy zbadać je ninhydryną raczej niż parą jodyny, a to dlatego, że nie można było w tym wypadku opracowywać ich po jednym - z powodów czysto technicznych, którymi nie chcę pana nudzić.

Machnął ręką, jak gdyby chciał zaznaczyć, że są to sprawy tak zawiłe, że dyrektor i tak ich nie zrozumie; szef zawsze przecież twierdził, że nie zna się na technice daktyloskopijnej.

- Zostały jeszcze dwa odciski do zidentyfikowania - dodał Sommerton - będą gotowe za jakie dwie, trzy godziny. Wyniki zostaną panu natychmiast przedstawione.

Dyrektor zerknął na zegarek na ręku. Już szósta czterdzieści pięć!

- Doskonale. Ale to już ostateczny termin. Przekażcie mi rezultaty, nawet gdyby miały być negatywne, natychmiast po ich uzyskaniu i proszę podziękować w moim imieniu całej ekipie za wielki wysiłek.

Sommerton wyszedł szybkim krokiem. Spieszyło mu się do tych siedemnastu palców i trzech kciuków. Dyrektor nacisnął guzik interkomu i poprosił panią Mcgregor o przysłanie mu swojego drugiego zastępcy, szefa Biura Planowania i Ocen.

W dwie minuty później stał przed nim Walter Williams.

Średniego wzrostu, o szczupłej, bladej twarzy, wysokim czole i z dwiema bruzdami koło ust, wywołanymi uśmiechem raczej niż troską, Williams znany był w Biurze jako Mózg albo Wowo, od pierwszych liter swojego imienia i nazwiska. Głównym jego zadaniem było przewodniczenie trustowi mózgów złożonemu z sześciu, może nieco mniej od niego, ale tym niemniej - wybitnie inteligentnych ludzi. Dyrektor często zadawał mu hipotetyczne pytania, na które Williams odpowiadał, po czym okazywało się, że mylił się niezmiernie rzadko. Dyrektor wierzył w jego mądrość i ufał mu bezgranicznie, ale dzisiaj nawet jemu nie mógł powiedzieć całej prawdy. Miał jednakże nadzieję, że otrzyma przekonywającą odpowiedź na zadane mu wczoraj pytanie, bo w przeciwnym wypadku będzie musiał ostrzec prezydenta.

- Dzień dobry, dyrektorze.

- Dzień dobry. No i co pan wymyślił?

- Sprawa jest ciekawa. A odpowiedź na pańskie pytanie raczej prosta. Rozpatrzyłem je na wszystkie strony i doszedłem do takiego właśnie wniosku.

Po raz pierwszy tego ranka na twarzy dyrektora pojawił się uśmiech.

- Zakładając, że dobrze pana zrozumiałem.

Dyrektor uśmiechnął się jeszcze bardziej. Wowo zawsze wszystko doskonale rozumiał, poza tym był człowiekiem o tak przesadnie dobrych manierach, że nigdy nie zwracał się do dyrektora po imieniu, nawet w prywatnej rozmowie. Teraz mówił jak zwykle, zwarcie i logicznie, przy czym jego krzaczaste brwi podnosiły się i opadały niczym notowania nowojorskiej giełdy.

- Kazał mi pan założyć, że prezydent opuści Biały Dom o godzinie X i uda się samochodem na Kapitol. Przejazd powinien trwać sześć minut. Jej wóz jest oczywiście kuloodporny, a ona sama strzeżona przez ludzi z Tajnej Służby. Czy w tych warunkach istnieje możliwość udanego zamachu na jej życie? Odpowiedź brzmi: jest to możliwe, ale niezmiernie trudne. Jeżeli pójdziemy za tą hipotezą, to możemy założyć, co następuje: grupa morderców mogłaby zastosować trzy metody: a) bombę, b) broń ręczną z bliskiej odległości, c) karabin.

Wowo zawsze mówił tak, jak gdyby recytował wyuczony na pamięć tekst z podręcznika.

- Bomba mogłaby zostać rzucona na trasę przejazdu prezydenckiego samochodu i to na każdym odcinku drogi. Zawodowcy niemal nigdy nie posługują się tą metodą, ponieważ płaci im się nie za próbę zamachu, ale za zamach uwieńczony powodzeniem. Jeżeli zechce pan przestudiować wszystkie dotychczasowe zamachy na życie prezydentów, to zobaczy pan, że ani jeden zamach bombowy nie udał się, mimo że, jak pan wie, zabito nam aż czterech prezydentów. Bomby z reguły uśmiercają Bogu ducha winnych przechodniów a bardzo często i samego zamachowca. Z tego powodu, a także dlatego, że jak pan zaznaczył, ci zamachowcy nie są amatorami, więc - moim zdaniem - będą się posługiwać albo rewolwerami, albo karabinami. Otóż wydaje mi się, że rewolwery w tym przypadku nie wchodzą w rachubę, ponieważ żaden zawodowiec nie podejdzie do pani prezydent, żeby ją zastrzelić, bo ryzykowałby własnym życiem. Po to, żeby przeszyć kuloodporny samochód prezydencki, trzeba by się posłużyć działem przeciwczołgowym, albo bazuką, a trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł przewieźć coś takiego przez centrum Waszyngtonu i nie zwrócić na siebie uwagi.

Z Wowo, czyli “Mózgiem” nigdy nie mogło się mieć pewności, czy mówi serio, czy żartuje. Jego brwi wciąż poruszały się w górę i w dół, co oznaczało, że lepiej nie przerywać mu toku myśli jakimś niemądrym pytaniem.

- Kiedy prezydent stanie na stopniach Kapitolu, będzie tak daleko od tłumu, że użycie przeciwko niej rewolweru byłoby bezcelowe, ponieważ: a) szansa trafienia jej z takiej odległości byłaby niewielka, b) ponieważ szansa ucieczki dla mordercy byłaby minimalna. Wobec tego pozostaje wnętrze Kapitolu. Morderca nie może zajrzeć w głąb Białego Domu, bo szyby zasłonięte są gęstymi firankami, a poza tym mają cztery cale grubości. Wobec tego musi nastawić się na zgładzenie jej w momencie, kiedy wyjdzie ze swojej limuzyny i zacznie się wspinać na stopnie Kapitolu. Właśnie dzisiaj wymierzyliśmy, jak długo to powinno trwać. Okazuje się, że około pięćdziesięciu sekund. Jest niewiele punktów w tej okolicy, z których można by oddać strzał do osoby znajdującej się na stopniach Kapitolu. Wyliczyliśmy je i włączyliśmy do raportu, jaki panu za chwilę wręczę. Moim zdaniem konspiratorzy są przekonani, że nic nie podejrzewamy, ponieważ doskonale wiedzą, że potrafilibyśmy obstawić każde miejsce, nadające się na pozycję dla wyborowego strzelca. Naszym zdaniem próba zamachu na życie prezydenta tu, w samym sercu stolicy, jest mało prawdopodobna, lecz oczywiście wykluczyć jej nie można. Oznaczałoby to tylko, że stoi za nią człowiek lub grupa ludzi śmiałych i wysoko wykwalifikowanych.

- Dziękuję panu. Pańskie rozumowanie jest bezbłędne.

- Mam nadzieję, panie dyrektorze, że pozostanie ono czysto hipotetyczne.

- Oczywiście.

Wowo uśmiechnął się uśmiechem prymusa, który zna odpowiedź na wszystkie pytania profesora. Wyszedł z gabinetu dyrektora, by zająć się innymi problemami. Dyrektor zamyślił się, ale już po chwili poprosił o przysłanie mu następnego ze swoich zastępców.

Matthew Rogers zapukał lekko w drzwi i natychmiast wszedł do pokoju. Stanął przed dyrektorem, czekając, żeby ten wskazał mu fotel. Podobnie jak Wowo doskonale znał swoje miejsce, ale chociaż wiedział, że nigdy nie zajmie pozycji dyrektora, to miał pewność, że żaden dyrektor FBI nie potrafiłby się bez niego obejść.

- No i co, Matt? - zapytał dyrektor, wskazując na skórzany fotel.

- Przeczytałem wczoraj wieczorem raport Andrewsa i wydaje mi się, że czas wtajemniczyć w tę sprawę Tajną Służbę.

- Uczynię to za godzinę. Niech pan będzie spokojny. Czy pan już zdecydował, jak pan rozstawi swoich ludzi?

- To zależy od tego, jaki punkt miasta ustalimy jako najniebezpieczniejszy.

- Dobrze. Załóżmy, że są to stopnie Kapitolu o godzinie dziesiątej zero sześć. Co wtedy?

- Przede wszystkim kazałbym otoczyć obszar, ciągnący się na czterysta metrów we wszystkich kierunkach. Zamknąłbym wyloty metra, zastopował ruch uliczny, kazał wylegitymować i zatrzymać każdego przechodnia, który był kiedykolwiek notowany. Rozstawiłbym w tłumie możliwie największą ilość tajniaków. Zażądałbym kilku helikopterów obserwacyjnych od szefa wojskowej bazy lotniczej. Poza tym przydzieliłbym prezydentowi maksymalną osobistą obstawę na ten dzień.

- Doskonale, Matt. Ile ludzi potrzebowałby pan do takiej operacji? A także proszę mi powiedzieć taką rzecz. Gdybym w tej chwili zażądał od pana takiej operacji, to ile czasu zajęłoby panu zorganizowanie jej?

Rogers spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Zastanawiał się przez chwilę.

- Potrzebowałbym do tego trzystu doskonale zorientowanych specjalnych agentów. Mógłbym być gotów za mniej więcej dwie godziny.

- Doskonale, niech pan zaczyna działać - odparł dyrektor. - Proszę mi zameldować, jak wszystko będzie gotowe do akcji, ale chciałbym, żeby pańscy ludzie zostali poinformowani, o co chodzi, dopiero na chwilę przed wyruszeniem na miasto. I jeszcze jedno, Matt. Żadnych helikopterów przed godziną dziesiątą zero jeden. Nie chciałbym, żeby się coś wydało przedwcześnie. To nasza jedyna szansa przyłapania tych bandytów na gorącym uczynku.

- A czemu, dyrektorze, nie zarządzi pan po prostu, żeby prezydent nie opuszczała dzisiaj Białego Domu? Sytuacja nie jest dobra i nie tylko pan jest odpowiedzialny za jej życie.

- Jeżelibyśmy się teraz wycofali - powiedział Tyson - to będziemy wkrótce musieli zaczynać od początku. A taka szansa jak ta może nam się już nie trafić.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- I niech pan da z siebie wszystko. Powodzenie tej całej operacji właściwie zależy od pana.

- Dziękuję za zaufanie, panie dyrektorze.

Rogers opuścił gabinet. Tyson zamknął na chwilę oczy. Wiedział, że przekazał sprawę najkompetentniejszemu ze wszystkich stróżów porządku publicznego w całej Ameryce.

- Pani Mcgregor...

- Tak, panie dyrektorze.

- Proszę mnie połączyć z szefem Służby Tajnej w Białym Domu.

- Bardzo proszę.

Dyrektor znowu spojrzał na zegarek. Była godzina siódma dziesięć. Andrews miał się zjawić o ósmej piętnaście. Zadzwonił telefon.

- Pan Knight, panie dyrektorze.

- Stuart, czy może pan zadzwonić na mój prywatny numer. Wolałbym, żeby nikt nie słyszał naszej rozmowy.

H. Stuart Knight znał dyrektora wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, iż chodzi o coś szczególnie ważnego. Natychmiast wykręcił jego prywatny numer i włączył skrambler.

- Stuart, chciałbym się z panem zobaczyć w zwykłym miejscu. Nie zajmę panu więcej, niż pół godziny czasu. Sprawa najwyższej wagi.

To mi cholernie psuje szyki, pomyślał Knight, ale wiedział, że Halt najwyżej trzy, cztery razy do roku występuje z takim żądaniem i że wówczas wszystkie inne pilne sprawy muszą być odsunięte na bok. Tylko prezydent i minister sprawiedliwości mieli u niego pierwszeństwo przed Haltem.

W dziesięć minut później dyrektor FBI i szef Tajnej Służby spotkali się przy postoju taksówek przed Dworcem Głównym. Nie wsiedli do pierwszej taksówki, ale do siódmej. Nie przywitali się, zachowywali się jak zupełnie sobie obcy ludzie. Elliott, który siedział za kierownicą taksówki z napisem Max’s Yellow Cab, pojechał do Kapitolu i zaczął okrążać go dokoła. Dyrektor mówił. Szef Tajnej Służby słuchał go uważnie.


Budzik zadzwonił o siódmej piętnaście. Mark wziął prysznic, ogolił się i od razu zaczął myśleć o protokołach, które zostały w Senacie. Starał się wmówić sobie, że i tak nie dowiedziałby się z nich niczego nowego o Dexterze czy Harrisonie. W myślach podziękował senatorowi Stevensonowi za to, że bezwiednie zwolnił go od dalszych podejrzeń w stosunku do Byrda, Thorntona i Brooksa. Jakże wdzięczny byłby temu, który by to samo zarobił dla Dextera. Zaczynał się zgadzać z linią rozumowania dyrektora, że wszystko wskazywało na ojca Elizabeth. Nie miał wprawdzie szczególnie jasnego motywu, ale... Mark znowu spojrzał na zegarek. Pozostało mu jeszcze sporo czasu. Usiadł na skraju łóżka, podrapał się w nogę, coś widać musiało go ugryźć w nocy. Przez dłuższy czas zastanawiał się nad tym, czy aby na pewno niczego nie przegapił.


Prezes wstał o siódmej dwadzieścia i od razu zapalił papierosa. Nawet nie pamiętał dokładnie, o której godzinie się obudził. O szóstej dziesięć zadzwonił do Tony’ego, który już czekał na jego telefon. Nie mieli się spotkać tego dnia, chyba, że stałoby się coś nieprzewidzianego i prezes potrzebowałby samochodu. Następna ich rozmowa telefoniczna miała się odbyć o godzinie dziewiątej trzydzieści, po prostu dla utrzymania kontaktu i upewnienia się, że wszystko jest w porządku.

Po rozmowie prezes zamówił sobie duże śniadanie. Takich rzeczy, jakie miał do załatwienia tego ranka, nie należy załatwiać o pustym żołądku. Matson miał do niego dzwonić zaraz po siódmej trzydzieści. Może się jeszcze nie obudził. No, ale po tym, czego dokonał poprzedniej nocy, należy mu się odpoczynek. Prezes uśmiechnął się do samego siebie. Poszedł do łazienki i puścił prysznic. Strumień wody był cienki, a sama woda chłodna. Przeklęte hotele. Sto dolarów za noc i zimna woda. Jednakże namydlił się dokładnie i oddał się rozmyślaniom na temat następnych pięciu godzin. Po kolei sprawdzał każdy zaplanowany ruch, żeby się upewnić, że nie przegapił najmniejszego drobiazgu. Dzisiaj wieczorem nie będzie już Kane, a konto szwajcarskie prezesa opatrzone numerem Azl-376921-B powiększy się o milion dolarów. Będzie to skromny wyraz wdzięczności ze strony jego przyjaciół, fabrykantów broni. I pomyśleć, że wuj Sam nie zobaczy nawet podatku od tej sumy!

Zadzwonił telefon. Cholera. Cały mokry prezes pobiegł do pokoju. Serce dudniło mu w piersiach. Dzwonił Matson.

Matson i prezes, wykonawszy swoje zadanie pod domem Marka, powrócili poprzedniej nocy do hotelu dopiero o drugiej trzydzieści. Teraz Matson zaspał. O całe pół godziny. Kazał się wprawdzie obudzić, ale przeklęta recepcjonistka widać o tym zapomniała. Nikomu teraz nie można ufać. Obudził się dopiero przed chwilą, i dzwoni. Xan jest na szczycie dźwigu i na pewno śpi sobie jeszcze w najlepsze. Jedyny z nich.

Z prezesa wprawdzie kapało na podłogę, ale był zadowolony. Powrócił pod prysznic. A niech to diabli. Woda była jeszcze zimniejsza.


Florentyna Kane obudziła się dopiero o siódmej trzydzieści pięć. Przekręciła się na drugi bok i próbowała przypomnieć sobie, co jej się przed chwilą śniło. Nic z tego. Westchnęła więc i zaczęła myśleć o czymś innym. Uświadomiła sobie, że będzie musiała jechać do Senatu, żeby poprzeć całym swoim autorytetem ustawę o kontroli broni. Zwołano w tym celu specjalną sesję. Następnie zje obiad z grupą senatorów, złożoną z głównych zwolenników i przeciwników ustawy. Ponieważ została ona przegłosowana pozytywnie w komitecie, co zresztą przewidywała - skoncentrowała całą swoją strategię na ostatni dzień plenarnej debaty Senatu. Czuła, że szanse są dobre. Uśmiechnęła się do męża, mimo że leżał do niej plecami. Była zmęczona i cieszyła się na wyjazd do Camp David, gdzie będzie mogła spędzić trochę czasu z rodziną. Wstawaj, zachęcała samą siebie w myślach, pół Ameryki już ruszyło do pracy, a ty się wylegujesz. No, ale owo pół Ameryki nie musiało poprzedniego wieczoru podejmować kolacją króla Tongi, ważącego 200 kilogramów olbrzyma, który nie miał najmniejszej ochoty opuścić Białego Domu. Pani prezydent nie była zupełnie pewna, czy udałoby jej się znaleźć królestwo Tongi na mapie. Miała niejasne uczucie, że znajduje się ono gdzieś na Pacyfiku, no ale gdzie? Pozostawiła swojemu sekretarzowi stanu, Abe’owi Chayesowi zabawianie grubasa, a ten na pewno wiedział, gdzie leży ta Tonga. Dopiero o drugiej nad ranem Florentyna Kane mogła położyć się do łóżka.

Usiadła na jego skraju i stopami dotknęła podłogi, a raczej pieczęci prezydenckiej. Ten cholerny znak był na wszystkim, z wyjątkiem może papieru toaletowego. Kiedy wejdzie do znajdującej się po przeciwnej stronie hallu jadalni, znajdzie tam trzecie wydanie “New York Timesa”, trzecie wydanie “The Washington Post”, pierwsze wydania “Los Angeles Times” i “Boston Globe”. Artykuły wymieniające jej nazwisko oznaczone będą czerwonym flamastrem. Oprócz tego przygotowany dla niej skrót najważniejszych wiadomości ostatniej doby. Nie mogła zrozumieć, jak jej ludzie zdołali to wszystko wykonać, jeszcze zanim ona sama zdążyła się ubrać. Poszła do łazienki i pod prysznic. Ciśnienie wody było w sam raz. Zastanawiała się teraz nad tym, co powie, żeby ostatecznie przeciągnąć na swoją stronę tych senatorów, którzy się jeszcze nie zdecydowali. Ale po chwili skoncentrowała się na namydlaniu tego odcinka pleców, którego nie można dosięgnąć ręką ani od góry, ani od dołu. Nawet prezydenci, pomyślała, muszą to robić sami.


Mark miał być u dyrektora za pół godziny. Sprawdził pocztę. Nic ważnego. Jedynie koperta z rachunkami z American Express. Nie otwierając rzucił ją na kuchenny stół.

Niewyspany O’malley siedział w swoim Fordzie zaparkowanym tuż przed domem Marka. Zawiadomił centralę, że agent opuścił dom i że rozmawia teraz z czarnoskórym portierem. Ani O’malley, ani Thompson nie zwierzyli się nikomu z tego, że stracili kontakt z Andrewsem poprzedniego wieczoru i to na dobre kilka godzin.

Mark zniknął za rogiem kamienicy. Człowiek w granatowym Fordzie stracił go więc z oczu. Ale nie przejął się tym. O’malley sprawdził wcześniej, że Mercedes stoi na miejscu, i wiedział, że jest tylko jeden wyjazd z garażu.

Mark zauważył zaparkowanego za rogiem czerwonego Fiata. Wygląda zupełnie jak Fiat Elizabeth, pomyślał, tylko że ma wgnieciony przedni błotnik. Spojrzał uważniej. Rzeczywiście to był samochód Elizabeth, a ona siedziała za kierownicą i patrzała na niego poważnym wzrokiem. Otworzył drzwiczki. Jeżeli on jest Raganim, a ona Matą Hari, to trudno. Nic już na to nie poradzi. Siadł obok niej. Milczeli, aż nagle odezwali się jednocześnie i wybuchnęli nerwowym śmiechem.

- Przyjechałam, żeby ci powiedzieć, że jest mi przykro z powodu wczorajszej sceny. Powinnam ci była pozwolić mówić. Może po prostu nie chcę, żebyś spał z córkami innych senatorów - uśmiechnęła się wymuszenie.

- Ja ciebie powinienem przeprosić, Liz. Błagam cię, zaufaj mi jeszcze na kilka godzin. Niezależnie od tego, co się dzisiaj zdarzy, umówmy się na wieczór. Wtedy ci wszystko opowiem. Ale teraz nie pytaj mnie o nic. I przyrzeknij, że niezależnie od tego, co się dzisiaj zdarzy, zobaczysz się ze mną wieczorem. Jeżeli potem wciąż jeszcze nie będziesz mnie chciała w swoim życiu, odejdę... i to bez słowa.

Elizabeth tylko skinęła głową na znak zgody.

- Pod warunkiem, że nie odejdziesz tak nagle, jak wtedy.

Mark objął ją ramieniem i pocałował leciutko.

- Już przestań mi dokuczać tamtą nocą. Mam nadzieję, że dasz mi jeszcze jedną szansę.

Oboje roześmiali się. Otworzył drzwiczki Fiata.

- A może mogłabym cię zawieźć do pracy, Mark? Jest mi to po drodze do szpitala i nie będziemy musieli wieczorem mieć zawracania głowy z dwoma samochodami.

- Czemu nie, doskonała myśl - zgodził się.

Zaczął się zastanawiać, czy aby nie jest to ostatnia i ostateczna pułapka. Simon zatrzymał ich, kiedy przejeżdżali koło bramy domu.

- Samochód faceta z mieszkania numer siedem wraca jeszcze dzisiaj. Zaparkuję pana wóz na ulicy, ale niech się pan nic nie martwi, będę miał na niego oko.

Mark wręczył mu swoje kluczyki. Simon spojrzał na Elizabeth i uśmiechnął się.

- Widzę, że moja siostra nie będzie panu potrzebna, co?

Elizabeth wjechała na Szóstą Ulicę. O sto metrów dalej Omalley wciąż żuł tę swoją gumę.

- Gdzie zjemy obiad?

- Może wrócimy do tej francuskiej restauracji. Spróbujmy odtworzyć tamten wieczór. Ale tym razem doprowadzimy trzeci akt do końca.

Mam nadzieję, że będzie on miał początek, pomyślał Mark. “Był najszlachetniejszym z Rzymian - zacytował sobie w duchu Szekspira. - Wszyscy konspiratorzy z wyjątkiem jego jednego...”

- Tym razem ja funduję - oświadczyła Elizabeth.

Mark zgodził się chętnie, szczególnie, że przypomniał sobie leżącą na kuchennym stole kopertę z rachunkiem. Na rogu Ulicy G były czerwone światła. Zatrzymali się. Mark znowu zaczął drapać się w nogę, która teraz nie tylko swędziła go, ale nawet bolała.


Taksówka wciąż krążyła dokoła Kapitolu. Halt kończył informacje, jakie postanowił przekazać Stuartowi Knightowi.

- Jesteśmy przekonani, że zamach będzie miał miejsce w momencie, kiedy prezydent wysiądzie ze swojego samochodu przed głównym wejściem na Kapitol. My zajmiemy się tym, co na zewnątrz, ale chcielibyśmy, żebyście wy wprowadzili ją bezpiecznie do wnętrza gmachu. Moi ludzie pilnują wszystkich okolicznych domów, dachów i wszelkich punktów wysokościowych, z których można by oddać strzał.

- Ułatwiłoby nam zadanie, gdyby prezydent zgodziła się nie wchodzić do Kapitolu głównym wejściem po tych okropnych schodach. Ale słuchaj, Halt, dlaczego ty mnie tak późno o tym informujesz?

- Sprawa jest tym razem raczej zawiła. Słuchaj, Stuart, teraz jeszcze nie mogę wtajemniczyć cię we wszystkie szczegóły, ale zapewniam cię, że nie są one dla ciebie istotne, a w każdym razie nie wpłyną na twoje zadanie.

- Trudno, muszę ci wierzyć na słowo. Czy jesteś pewny, że moi ludzie nie będą ci potrzebni.

- Nie, dziękuję. Wystarczy mi całkowicie świadomość, że wy strzeżecie prezydenta jak oka w głowie. To da mi całkowitą swobodę i pozwoli skoncentrować się na złapaniu tych skurwieli na gorącym uczynku. Nie chcę, żeby nabrali podejrzeń. Chcę przyskrzynić tego mordercę na miejscu, z bronią w ręku.

- Czy powiedzieć pani prezydent? - spytał Knight.

- Nie, na pewno nie. Po prostu powiedz jej, że od czasu do czasu musisz podejmować szczególne środki ostrożności.

- Jest do tego tak przyzwyczajona, że się na pewno nawet nie zdziwi.

- Chciałbym, żeby nic się nie zmieniło w rozkładzie dnia prezydenta. I żeby nic nie przeciekło. Zobaczymy się po prezydenckim obiedzie, dobrze? Powiemy sobie wtedy, co i jak. Ale, a propos, jaki jest dzisiejszy kryptonim dla prezydenta?

- Juliusz - powiedział Knight.

- Jezus Maria, aż trudno uwierzyć!

- Zanim się rozstaniemy, chciałbym cię jeszcze raz zapytać, czy powiedziałeś mi wszystko, co powinienem wiedzieć?

- Ależ oczywiście, że nie, Stuart. Znasz mnie przecież. Jestem młodszym bratem Machiavellego.

Dyrektor poklepał Elliotta po ramieniu i taksówka powróciła na swoje siódme miejsce w kolejce. Obydwaj mężczyźni wysiedli i oddalili się w odwrotnych kierunkach. Żaden z nich nawet się nie obrócił.

Szczęściarz z niego, myślał dyrektor, nie męczy się od ośmiu dni z tymi groźnymi informacjami, które spędzają mi sen z powiek. Czuł się jednak podbudowany spotkaniem z Knightem, pewniejszy siebie niż kiedykolwiek i utwierdzony w swoim przekonaniu, że tylko on i Andrews powinni znać całą prawdę. Chyba, że zdobędą murowane dowody winy senatora i będą się mogli przyczynić do postawienia go pod sąd. Musi schwytać konspiratorów żywych i całych i zmusić ich do obciążenia senatora. Spojrzał na zegar na wieży Starej Poczty a potem na swój własny, kieszonkowy. Była dokładnie ósma. Za piętnaście minut zjawi się w jego gabinecie Andrews. Kiedy wchodził przez obrotowe drzwi do gmachu Biura, woźni ukłonili mu się nisko. Przed drzwiami jego gabinetu stała zdenerwowana pani Mcgregor.

- Wzywa pana kanał czwarty, panie dyrektorze. W pilnej sprawie.

- Proszę mnie łączyć.

Szybko wszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę.

- Mówi agent O’malley z wozu patrolowego, panie dyrektorze.

- Słucham, O’malley.

- Andrews został zabity. Podłożono mu bombę do samochodu. Musiała być z nim jeszcze jedna osoba.

Dyrektor nie mógł wydobyć głosu.

- Czy pan mnie słyszy, dyrektorze? Powtarzam, czy pan mnie słyszy?

- Proszę się natychmiast zgłosić - wykrztusił dyrektor po chwili. Odłożył słuchawkę i mocno uchwycił blat biurka. Potem zacisnął ręce w pięści, wbijając sobie paznokcie głęboko w skórę. Krew zaczęła powoli kapać na biurko, pozostawiając na nim ciemną plamę. Siedział tak przez dobrych kilka minut. Wreszcie powiedział do pani Mcgregor, żeby połączyła go z prezydentem. Odwoła całą tę wizytę na Kapitolu. Zrezygnuje ze złapania tych ludzi. Posunął się za daleko. Siedział i czekał. Te sukinsyny pobiły go na głowę. Widać wiedzą o wszystkim.

W dziesięć minut później do gabinetu dyrektora wszedł O’malley.

O Boże, pomyślał, spojrzawszy na szefa, wygląda na osiemdziesiątkę.

- Jak to się stało? - zapytał dyrektor cichym głosem.

- Wyleciał w powietrze razem z samochodem. Wydaje nam się, że była z nim jeszcze jakaś osoba.

- Dlaczego? I jak to się stało?

- Prawdopodobnie ktoś podłączył bombę do zapłonu. Wybuch nastąpił tuż przed moim nosem. Był to potworny widok.

- Mniejsza o widok... - zaczął dyrektor, ale przerwał w połowie, bo w drzwiach ukazał się Mark.

- Dzień dobry, panie dyrektorze. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Miałem się stawić o ósmej piętnaście.

Obydwaj mężczyźni spojrzeli na niego szeroko otwartymi oczami.

- Podobno nie żyjesz...

- Przepraszam...?

- Kto, do jasnej cholery - zdenerwował się O’malley - jechał pańskim Mercedesem?

Mark patrzył na niego zdumionym wzorkiem. Widać było, że nic nie rozumie.

- Moim Mercedesem? - zapytał. - O czym pan właściwie mówi?

- Pański Mercedes wyleciał przed chwilą w powietrze. Widziałem to na własne oczy. Pierce Thompson jest już na miejscu i próbuje zbadać, jak to się stało. Na razie znalazł oderwaną dłoń czarnoskórego człowieka.

Mark oparł się o ścianę. Kręciło mu się w głowie.

- Te skurwysyny zabiły Simona! - wrzasnął. - Nie trzeba prosić Granta Nanny, żeby im powyrywał jaja. Zrobię to własnymi rękami.

- Proszę się wytłumaczyć - zażądał dyrektor.

Mark wyprostował się i spojrzał dyrektorowi prosto w oczy.

- Podwiozła mnie tu doktor Elizabeth Dexter. Czekała na mnie przed domem i zaproponowała, że mnie podwiezie - powtórzył.

Był wciąż jeszcze oszołomiony.

- Simon wsiadł do mojego samochodu, żeby go zaparkować na ulicy, ponieważ miejsce, jakie zajmowałem czasowo w garażu, należy do faceta, który miał dzisiaj wrócić z urlopu. Te skurwysyny zabiły go.

- Siadaj, Andrews. Pan też, O’malley.

Zadzwonił telefon.

- Łączymy pana z szefem sztabu prezydenta, sir. Prezydent będzie mógł z panem rozmawiać za jakieś dwie minuty.

- Proszę skreślić rozmowę, przeprosić w moim imieniu i powiedzieć pani Brown, że chciałem tylko życzyć prezydentowi powodzenia w związku z jej dzisiejszym wystąpieniem w sprawie ustawy o kontroli broni.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- Więc oni są przekonani, że cię zabili, Andrews. To był ich ostatni atut. Teraz nasza kolej. Musisz pozostać nieboszczykiem jeszcze na kilka godzin.

Mark i O’malley spojrzeli po sobie, nie ukrywając zdziwienia.

- Pan, O’malley, powróci do swojego samochodu. I niech pan nikomu nic nie mówi, nawet swojemu partnerowi. I jeszcze jedno, pan dzisiaj w ogóle Andrewsa nie widział. Okey?

- Tak jest.

- No to jazda.

- Pani Mcgregor? Proszę mnie połączyć z naszym rzecznikiem prasowym.

Dyrektor spojrzał na Marka.

- Nawet zaczynałem się martwić, że cię już nigdy nie zobaczę - uśmiechnął się.

- Dziękuję.

- Nie dziękuj. Za chwilę zlikwiduję cię jeszcze raz.

Rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu wszedł Bill Gunn. Był to istny wzór rzecznika prasowego, człowiek najlepiej ubrany w całym gmachu, uśmiechający się najwytworniej, dumny ze swojej wspaniałej czupryny, którą mył co najmniej trzy razy na tydzień. Ale dzisiaj miał niezwykle - jak na niego - ponurą minę.

- Czy słyszał pan już o śmierci jednego z naszych najlepszych agentów, panie dyrektorze?

- Tak, słyszałem.

- Proszę natychmiast dać notatkę do prasy o tym, że jeden ze specjalnych agentów FBI, o nie ustalonym na razie nazwisku, zginął dzisiaj rano na posterunku i że o jedenastej zostanie zwołana konferencja prasowa, na której złoży pan oświadczenie w tej sprawie.

- Prasa lada chwila zacznie mnie zasypywać pytaniami.

- To niech pana zasypuje - warknął Tyson.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- O jedenastej złoży pan oświadczenie, w którym powie pan, że agent ten żyje...

Na twarzy Gunna malowało się niekłamane zdumienie.

-...że nastąpiła pomyłka i że ofiarą zamachu bombowego był człowiek z garażu, który nigdy nie miał żadnych powiązań z FBI.

- Ależ, panie dyrektorze...

- Jeżeli chce pan poznać owego młodego agenta, który jakoby zginął, to proszę bardzo. Przedstawiam panu Marka Andrewsa. Ale ani słowem nikomu, Bill. Andrews oficjalnie nie żyje. Wskrzesimy go za trzy godziny. Ale jeżeli będzie przeciek, to będzie się pan mógł rozejrzeć za nową posadą.

- Tak, panie dyrektorze - wyjąkał zdumiony Gunn.

- Teraz napisze pan oświadczenie do prasy i przetelefonuje mi je, jak tylko będzie gotowe.

- Tak, panie dyrektorze.

Rzecznik prasowy opuścił gabinet dość niepewnym krokiem. Był to człowiek łagodny, nieskomplikowany i zbyt niezrozumiałe było... to, co usłyszał, ale ufał dyrektorowi jak nikomu na świecie.

Tyson nagle uświadomił sobie, ilu ludzi mu ufało i jak wielką odpowiedzialność dźwigał na swoich ramionach. Spojrzał na Marka, który jeszcze nie ocknął się z szoku, jakim była dla niego wieść o śmierci Simona, Simona, który zginął zamiast niego, drugi człowiek w ciągu ośmiu dni.

- Słuchaj, Mark, pozostały nam już tylko dwie godziny. Jak będzie po wszystkim, zaczniemy myśleć o zmarłych. Ale teraz, do rzeczy. Czy jest coś nowego od wczoraj?

- Tak, panie dyrektorze. Życie jest jednak wspaniałe.

- Jeżeli uda ci się przeżyć jedenastą godzinę, myślę, że masz szansę na długi, szczęśliwy żywot, no ale na razie wciąż nie wiemy, czy to jest Dexter, czy Harrison.

Dyrektor spojrzał na zegarek. Ósma trzydzieści. Pozostało pięćdziesiąt sześć minut.

- Więc co nowego?

- Panie dyrektorze, Elizabeth na pewno odpada. Przecież uratowała mi życie, biorąc mnie do swojego samochodu. Gdyby życzyła mi śmierci, to z pewnością nie zrobiłaby tego.

- No tak, ale to nie oczyszcza jej ojca.

- Czy mógłby zabić człowieka, który zamierzał ożenić się z jego córką?

- Co za sentymentalizm. Dlaczego nie? Człowiek, który planuje morderstwo prezydenta, nie zawaha się przed zgładzeniem narzeczonego córki.

Zadzwonił telefon. Bill Gunn chciał mówić z dyrektorem.

- Dobra - powiedział dyrektor do słuchawki - proszę mi to przeczytać. - A po chwili: - Dobra. Proszę to natychmiast przekazać do radia, telewizji i całej prasy. Drugie oświadczenie o jedenastej i ani o chwilę wcześniej. Dziękuję panu, Bill.

Dyrektor odłożył słuchawkę.

- Winszuję ci, Mark, jesteś jedynym żyjącym nieboszczykiem, jakiego znam, i jak Mark Twain będziesz sobie mógł przeczytać własny nekrolog. A teraz chciałbym cię poinformować o najnowszych moich posunięciach. Mam trzystu ludzi, pilnujących Kapitolu i przylegających do niego terenów. Z chwilą, gdy nadjedzie prezydent, cały ten obszar zostanie zamknięty dla ruchu.

- Pozwala jej pan jechać do Kapitolu? - zdziwił się Mark.

- Słuchaj mnie uważnie. Będę z minuty na minutę informowany o każdym ruchu obydwu senatorów, zaczynając od godziny dziewiątej. Sześciu ludzi śledzi każdego z nich, nie spuszczając ich ani na chwilę z oka. O dziewiątej piętnaście jedziemy tam obydwaj. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność za to, co się stanie.

- Rozumiem.

Zaburczało w interkomie.

- Pan Sommerton ma coś pilnego i chce przyjść, panie dyrektorze.

Tyson znowu spojrzał na zegarek: ósma czterdzieści pięć. Co za punktualność!

Daniel Sommerton wpadł niemal biegiem do gabinetu i to z miną niezmiernie zadowoloną. Od razu przystąpił do rzeczy:

- Jeden z odcisków palców został zidentyfikowany. Komputer znalazł go w naszych rejestrach kryminalnych. To był kciuk. Należy do niejakiego Matsona - Ralpha Matsona.

Sommerton położył na biurku zdjęcie Matsona, powiększenie portretu pamięciowego i spore powiększenie fotografii odcisków kciuka.

- Ale mam niemiłą wiadomość, dyrektorze. To były urzędnik naszej firmy.

Podał dyrektorowi wyciąg z teczki Matsona. Tymczasem Mark przyjrzał się zdjęciu. Oczywiście! Był to ów grecki ksiądz, którego widział w szpitalu. Ten sam wydatny nos, ten sam ciężki podbródek.

- Ma w sobie coś z fachowca - oświadczyli jednocześnie dyrektor i Mark.

- Dobra robota, Sommerton - pochwalił dyrektor. - Proszę zrobić z tego trzysta odbitek i dać je mojemu zastępcy z Wydziału Śledczego. Ale to natychmiast, dobrze?

- Naturalnie.

Specjalista od linii papilarnych wybiegł z gabinetu dyrektora. Był szczęśliwy. Nie ma jak sukces!

- Pani Mcgregor! Proszę mnie połączyć z Rogersem.

Kiedy w słuchawce odezwał się głos Rogersa, dyrektor powiadomił go o identyfikacji Matsona.

- Czy aresztować, jak tylko go wytropimy?

- Nie, Matt. Znajdziesz go i nie spuszczaj z oka. Ale dyskretnie. Jeżeliby się zorientował, że jest śledzony, gotów jeszcze wszystko odwołać. I informujcie mnie z minuty na minutę. Możecie go capnąć o dziesiątej zero sześć. Gdyby się coś zmieniło, dam wam znać.

- Tak jest, panie dyrektorze. Czy Służba Tajna jest już zawiadomiona?

- Tak.

Dyrektor rzucił słuchawkę na widełki i znowu spojrzał na zegarek. Dziewiąta pięć. Nacisnął guzik i w drzwiach ukazał się Elliott.

- Gdzie są senatorowie?

- Harrison jeszcze w swoim domu w Alexandrii. Dexter już wyjechał z Kensingtonu i zbliża się do Kapitolu, sir.

- Pan zostanie w moim gabinecie. Mark i ja idziemy pod Kapitol. Proszę utrzymywać ze mną stały kontakt radiowy. I nie ruszać się z tego pokoju ani na sekundę. Jasne?

- Jasne, panie dyrektorze.

- Nastawię moje walkie-talkie na czwarty kanał. Idziemy, Andrews.

Przechodząc koło pani Mcgregor dyrektor powiedział:

- Gdyby ktoś dzwonił, niech pani łączy z Elliottem, który jest w moim gabinecie. On będzie wiedział, jak mnie łapać.

- Tak, panie dyrektorze.

Po kilku minutach dyrektor i Mark szli już przez Pennsylvania Avenue w kierunku Kapitolu. Mark nałożył ciemne okulary i podniósł do góry kołnierz. Po drodze mijali licznych agentów specjalnych, ale żaden nie dał znać po sobie, że poznaje dyrektora. Na rogu Pennsylvania Avenue i Dziewiątej Ulicy przeszli obok prezesa, który właśnie zapalił papierosa i patrzył na zegarek. Była dziewiąta trzydzieści. Prezes przesunął się na skraj chodnika zostawiając za sobą kupkę niedopałków. Dyrektor spojrzał na niedopałki. Śmieciarz, powinien dostać mandat na sto dolarów! Poszli szybko dalej.

- Tony, odezwij się, Tony, odezwij się!

- Tony, szefie. Buick gotowy. Usłyszałem właśnie przez radio samochodowe, że ten przystojniak Andrews jest załatwiony.

Prezes uśmiechnął się.

- Xan, odezwij się.

- Gotów, czekam na sygnał.

- Matson, odezwij się.

- Wszystko w porządku, szefie. Ale tu się roi od agentów.

- Nic się nie martw. Tam gdzie ma być prezydent, tam zawsze jest pełno agentów. Nie włączaj się, dopóki nie ma nic ważnego. Wszyscy trzej jesteśmy na nasłuchu. Kiedy wywołam was następnym razem, uruchomię wibratory waszych zegarków. Zostanie wam wtedy trzy minuty i czterdzieści pięć sekund, ponieważ Kane będzie mnie właśnie mijać. Jasne?

- Jasne.

- Jasne.

- Jasne.

Prezes wyłączył się i zapalił następnego papierosa. Była dziewiąta trzydzieści.


Dyrektor spostrzegł MatĂthew Rogersa, który siedział w policyjnym samochodzie. Podszedł do niego szybko.

- Wszystko w porządku, Matt?

- Tak, sir. Jeżeliby ktoś coś spróbował, to wszystko staje w promieniu kilometra.

- Dobra. Która jest godzina?

- Dziewiąta czterdzieści pięć.

- Doskonale. Oddaję panu pałeczkę. Ja idę na Kapitol.

Tyson i Mark pożegnali Matthew i poszli dalej.

- Elliott wzywa dyrektora.

- Mów, Elliott.

- Zauważono Matsona na rogu Maryland Avenue i Pierwszej Ulicy obok pomnika Garfielda. Jest to południowo-zachodni róg placu, tuż koło terenu budowy przy zachodniej fasadzie Kapitolu.

- Dobrze. Obserwować go. Obsadzić teren pięćdziesięcioma ludźmi. Na razie nie trzeba nic robić. Zawiadomić Rogersa. Niech trzyma swoich ludzi poza zasięgiem wzroku Matsona.

- Tak jest, sir.

- Cholera, co ten człowiek robi po tej stronie Kapitolu? - mruknął Mark.

- Przecież od północno-zachodniej strony budynku nie można strzelać do kogoś, kto stoi na schodach Kapitolu. Chyba z helikoptera.

- To rzeczywiście dziwne - zgodził się dyrektor.

Dotarli do policyjnego kordonu, otaczającego Kapitol. Dyrektor wyciągnął swoją legitymację i wraz z Markiem przeszedł przez kordon. Młody policjant sprawdził mu legitymację dwa razy. Nie wierzył własnym oczom. Czyżby rzeczywiście stał przed nim dyrektor FBI H. A. L. Tyson we własnej osobie?

- Przepraszam, sir. Proszę dalej.

- Elliott wzywa dyrektora.

- Mów, Elliott.

- Szef Tajnej Służby chce z panem mówić.

- Stuart.

- Prowadzący samochód właśnie wyrusza sprzed frontowej bramy. Juliusz wyjedzie za pięć minut.

- Dziękuję, Stuart. Róbcie swoje. Lubię niespodzianki.

- Nic się nie bój, Halt. Zrobi się.


W pięć minut później samochód prezydencki opuścił południową bramę Białego Domu i skręcił w Ulicę E. Prowadzący samochód minął prezesa na rogu Pennsylvania Avenue i Dziewiątej. Prezes uśmiechnął się, zapalił nowego papierosa i czekał. Po następnych pięciu minutach minął go wielki Lincoln z prezydenckimi herbami na drzwiach i dwoma proporczykami na przednich zderzakach. Poprzez zamglone szyby widział na tylnym siedzeniu trzy postacie. Za wozem prezydenckim jechała limuzyna znana jako “wóz strzelecki” z osobistym lekarzem prezydenta i agentami Tajnej Służby. Prezes nacisnął guzik na swoim zegarku i uruchomił wibrator nałożony na przegubie ręki. W dziesięć sekund później zatrzymał go, skręcił w pierwszą ulicę w lewo i wsiadł do nadjeżdżającej taksówki.

- Lotnisko - rzucił kierowcy sięgając machinalnie do wewnętrznej kieszeni marynarki, w której miał bilet.


Wibrator zegarka Matsona zaczął drgać i po dziesięciu sekundach zatrzymał się. Matson przeszedł pod teren budowy, nachylił się i zawiązał sznurowadło. Xan zaczął odrywać taśmy. Był zadowolony, że skończyła się bezczynność. Całą noc przeleżał w niewygodnej pozycji. Teraz wkręcił lufę w osłonę celownika.

- Wicedyrektor do dyrektora. Matson zbliża się do terenu budowy. Zatrzymał się, zawiązuje sznurowadło. Przy placu budowy na oko nie ma nikogo, posłałem helikopter, żeby to sprawdził. Stoi tam ogromny dźwig, ale wydaje się, że nie ma na nim nikogo.

- Dobrze. Nie róbcie nic do ostatniej chwili. Zawiadomię was, jak tylko pokaże się samochód prezydenta. Trzeba ich złapać na gorącym uczynku. Zawiadomcie agentów na dachu Kapitolu.

Dyrektor zwrócił się do Marka i powiedział znacznie spokojniejszym tonem:

- Chyba wszystko gra.

Mark utkwił oczy w stopniach Kapitolu.

- Czy pan zauważył, sir, że zarówno senator Dexter, jak senator Harrison są w grupie witających prezydenta?

- Tak, zauważyłem to. Samochód powinien przybyć za dwie minuty. Złapiemy ich wszystkich, nawet, jeżeli nie będziemy pewni, który z senatorów jest tym, o którego nam chodzi. Wszystko wyśpiewają, to pewne. Ale zaraz... nic nie rozumiem.

Dyrektor wyciągnął z kieszeni kilka kartek gęsto zapisanych na maszynie i przejrzał je szybko.

- No, tak właśnie myślałem. Szczegółowy program dnia prezydenta mówi, że Dexter będzie obecny na przemówieniu pani prezydent, ale że nie uczestniczy w obiedzie. To bardzo dziwne: jestem pewien, że wszyscy kluczowi przywódcy opozycji zostali zaproszeni na obiad. Dlaczego nie Dexter?

- Nie ma w tym nic dziwnego, sir. We czwartki jada zawsze obiad z córką. Boże drogi! “W każdy czwartek jem obiad z ojcem”.

- Tak, Mark. Słyszałem pana za pierwszym razem.

- Nie, sir. “W każdy czwartek jem obiad z ojcem”.

- Mark, samochód będzie tu za minutę.

- To jest Harrison, sir. Co za idiota ze mnie! Czwartek, dwudziestego czwartego lutego w Georgetown. Nigdy nie myślałem o tym dniu jako o czwartku, ale jako o dwudziestym czwartym lutego. Dexter jadł obiad z Elizabeth! “W każdy czwartek jem obiad z ojcem”. Właśnie dlatego widziano go tego dnia w Georgetown. Oni nigdy nie zmieniają tego zwyczaju.

- Czy jest pan pewny? Czy na pewno nie ma pomyłki? Bardzo wiele od tego zależy.

- To jest Harrison, sir. To nie może być Dexter. Powinienem był zorientować się pierwszego dnia. Boże, jaki ja jestem głupi!

- No dobra, Mark. Proszę tam szybko iść i przygotować się do aresztowania senatora, niezależnie od konsekwencji.

- Tak jest, sir.

- Rogers.

- Sir? - Odezwał się w aparacie głos wicedyrektora.

- Wóz podjeżdża. Aresztujcie natychmiast Matsona, przeszukać dach Kapitolu.

Dyrektor wpatrywał się w niebo.

- Mój Boże! To wcale nie helikopter, ale ten cholerny dźwig. Naturalnie! Przecież to musi być ten dźwig!


Xan oparł kolbę żółtego karabinu o ramię i śledził wzorkiem prezydencki samochód. Na końcu lufy karabinu przymocował piórko na nitce. Nauczył się tego w Wietnamie od Amerykanów. Wiatru nie było. Kończyły się długie godziny czekania. Na stopniach Kapitolu stał senator Harrison. Przez wizjer trzydziestokrotnie powiększającej lunetki Redfielda widział krople potu na czole senatora.

Samochód prezydencki podjechał pod północną fasadę Kapitolu. Wszystko rozwijało się zgodnie z planem. Xan skierował teleskopowy celownik na drzwiczki samochodu i czekał na Kane. Najpierw wysiedli dwaj agenci Tajnej Służby, rozejrzeli się po tłumie i też czekali na Kane. Ale nic się nadal nie działo. Xan przeniósł oko celownika na senatora, który miał wygląd człowieka zdziwionego i zaniepokojonego. Znowu spojrzał na samochód: Kane nie wysiadała. Sprawdził piórko - wiatru nie było. Jeszcze raz przeniósł celownik na samochód. Święty Boże, dźwig już rusza, a prezydent wcale nie przyjechała. Matson miał od początku rację - oni o wszystkim wiedzieli. Xan zabrał się do wykonania alternatywnego planu. Tylko jeden człowiek mógł wydać spiskowców i zrobiłby to na pewno, gdyby przyszło co do czego. Przesunął celownik na stopnie Kapitolu. Cztery centymetry nad czołem. Nacisnął spust raz... dwa razy, ale za drugim razem nie miał czystego pola i w ułamek sekundy później nie widział już stopni Kapitolu. Spojrzał w dół. Zobaczył, że jest otoczony przez pięćdziesięciu ludzi w ciemnych ubraniach. Pięćdziesiąt karabinów wycelowano w jego pierś.

Mark był o dwa kroki od senatora Harrisona, kiedy usłyszał jego krzyk i zobaczył, że pada. Rzucił się naprzód, żeby osłonić senatora, i druga kula drasnęła mu ramię. Wśród senatorów i urzędników stojących na szczycie schodów wybuchła panika. Cała powitalna grupa schroniła się do wnętrza budynku. Na jej miejscu pojawiło się nagle trzydziestu agentów FBI. Na stopniach Kapitolu pozostał jedynie dyrektor. Stał nieruchomo z oczami wbitymi w dźwig. Nie przypadkowo nazywano go Halt!


Stuart, czy może mi pan łaskawie powiedzieć, dokąd jedziemy?

- Tak, madame. Na Kapitol.

- Ale to nie jest zwykła droga do Kapitolu!

- To prawda. Jedziemy przez Constitution Avenue do gmachu Russella. Koło Kapitolu coś się dzieje. Jakaś demonstracja. Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie.

- To co z tego? Nie jestem tchórzem!

- Skąd, madame. Ale chyba przeprowadzę panią przez podziemie. Tak będzie bezpieczniej i chyba prościej.

- To znaczy, że będę musiała jechać tą ohydną kolejką podziemną. Nawet kiedy byłam senatorem, wolałam iść piechotą przez plac.

- Upewniliśmy się, że nie będzie żadnych przeszkód. Będzie pani punktualnie na miejscu, pani prezydent.

Pani prezydent warknęła coś pod nosem i wyjrzała przez okno. W przeciwnym kierunku jechała karetka pogotowia na sygnale.


Senator Harrison zmarł, zanim dowieziono go do szpitala. Rana Marka została opatrzona. Mark spojrzał na zegarek i wybuchnął śmiechem. Była godzina jedenasta zero cztery, a on żył.

- Telefon do pana, panie Andrews.

- Mark?

- Sir?

- Słyszę, że jest pan okey. To dobrze. Niestety, Senat odroczył posiedzenie na znak żałoby z powodu śmierci senatora Harrisona. Prezydent jest wstrząśnięta, ale uważa, że właśnie teraz byłaby najlepsza chwila na przedyskutowanie ustawy o kontroli broni palnej. Wszyscy idziemy na wczesny obiad. Żałuję, że nie może się pan do nas przyłączyć. Złapaliśmy trzech ludzi. Matsona, wietnamskiego strzelca wyborowego i małego kanciarza, nazwiskiem Tony Loraido. Może się okazać, że jest ich więcej. Dam panu znać później. Dziękuję.

Telefon zamilkł, zanim Mark zdążył odpowiedzieć.


10 marca, czwartek

godz 7 po południu


Tego wieczoru Mark przybył do Georgetown o godzinie siódmej. Przedtem był na nabożeństwie żałobnym za duszę Simona i złożył kondolencje jego obolałym i oszołomionym rodzicom. Mieli wprawdzie jeszcze pięcioro dzieci, ale to żadna pociecha. Ich przygnębienie wzbudziło w Marku marzenie o przytulenu się Do żywej istoty.

Elizabeth miała na sobie czerwoną jedwabną bluzkę i tę samą czarną spódnicę, które widział w czasie ich pierwszego spotkania. Powitała go całym potokiem słów:

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Zatelefonował ojciec i powiedział mi, że próbowałeś ratować życie senatora Harrisona. I coś ty w ogóle tam robił? Ta strzelanina strasznie wstrząsnęła moim ojcem. Dlaczego go śledziłeś? Czy był w niebezpieczeństwie?

Mark spojrzał na nią szczerze.

- Twój ojciec nie miał z tym wszystkim nic wspólnego - wyjaśnił. - Ale pozwól, że zacznę od początku.

Elizabeth wciąż nic nie rozumiała.

Kiedy weszli do restauracji Rive Gauche, kierownik sali przywitał ich z otwartymi ramionami:

- Dobry wieczór, panie Andrews, cieszę się, że widzę pana znowu u nas. Ale nie przypominam sobie, żeby pan zamawiał stolik.

- Stolik zamówiony jest na moje nazwisko. Doktor Dexter.

- Ależ oczywiście, pani doktor. Proszę za mną.

Zamówili pieczone małże i befsztyk i wypili dwie butelki wina.

Przez całą drogę do domu Mark podśpiewywał. Kiedy weszli do mieszkania Elizabeth, chwycił ją mocno za rękę i zaprowadził do tonącej w półmroku bawialni.

- Zamierzam cię uwieść. Bez żadnej tam kawy, koniaku czy muzyki. Po prostu cię uwiodę.

Runęli na kanapę.

- Jesteś zbyt pijany.

- Poczekaj, a zobaczysz.

Długo ją całował, a potem zaczął jej rozpinać bluzkę.

- Czy jesteś pewny, że nie chcesz kawy? - zapytała szelmowsko.

- Tak, zupełnie pewny.

Powoli wyciągnął jej bluzkę zza spódnicy i zaczął ją głaskać po plecach. Drugą ręką pieścił jej nogi.

- A może trochę muzyki? Coś nastrojowego? - zapytała i nacisnęła klawisz magnetofonu. Znowu Sinatra, ale tym razem piosenka była odpowiednia.


Trzęsienie ziemi, czy tylko wstrząs, czy uśmiech losu, czy zwykły dąs szampański koktajl i chwila gry czy też naprawdę właśnie Ty?

Czy to naprawdę - czy też na śmiech, czy to sakrament - czy tylko grzech, przelotny kaprys - nie warto było?

Czy też nareszcie... wielka... miłość...


Elizabeth wtuliła się w ramiona Marka.

Rozpiął jej spódnicę. W półmroku zobaczył jej długie smukłe nogi. Pieścił ją bardzo delikatnie.

- Mark, czy powiesz mi całą prawdę o dzisiejszym dniu?

- Później, kochanie.

- Kiedy już zrobisz ze mną, co zechcesz...

Mark ściągnął z siebie koszulę. Elizabeth spojrzała na jego obandażowane ramię.

- Czy to jest rana otrzymana w czasie pełnienia obowiązków służbowych?

- Nie, to ukąszenie mojej ostatniej kochanki.

- Mam nadzieję, że miała na to więcej czasu niż ja.

Spletli się w uścisku. Mark zdjął słuchawkę telefonu z widełek. Nie dzisiaj! Juliusz!


- Nie mogę uzyskać połączenia - tłumaczył się Elliott - ciągle jest zajęty sygnał.

- Nakręć jeszcze raz. Wiem na pewno, że on tam jest.

- Może spróbować przez telefonistkę.

- Tak, tak - powiedział dyrektor niecierpliwie.

Czekał bębniąc palcami w blat biurka w stylu królowej Anny i zastanawiał się, skąd wzięła się na nim czerwona plama.

- Telefonistka mówi, że słuchawka jest zdjęta z widełek, sir. Czy powiedzieć jej, żeby włączyła ostry sygnał? To z pewnością zwróci jego uwagę.

- Nie, Elliott. Zostaw to i idź do domu. Zadzwonię do niego rano.

- Tak jest, sir. Dobranoc, sir.

Już czas na niego. Niech się stąd zabiera. Do Ohio albo gdzie indziej, pomyślał dyrektor. Zgasił światło i poszedł do domu.



11 marca, piątek

godz 7 rano


Mark obudził się pierwszy; może dlatego, że przespał tę noc nie w swoim łóżku. Obrócił się i spojrzał na Elizabeth. Nie nakładała nigdy makijażu, więc była równie piękna rano, jak o każdej innej porze dnia. Jej ciemne włosy zwijały się na karku. Pogładził je delikatnie. Elizabeth poruszyła się, przekręciła i pocałowała go.

- Idź i wyszoruj zęby.

- Cóż za romantyczny sposób powitania się z rana.

- Kiedy wrócisz, będę obudzona - mruknęła i przeciągnęła się.

Mark wycisnął pastę z tubki. Pepsodent - będzie musiał to zmienić. Wolał pastę Macleansa. Zaczął się zastanawiać, jak ustawić swoje przybory toaletowe. Kiedy wrócił do pokoju, zauważył, że słuchawka telefoniczna wciąż leży obok aparatu. Spojrzał na zegarek: była siódma pięć. Wsunął się z powrotem do łóżka. Teraz wstała Elizabeth.

- Za chwilę wrócę.

W filmach wygląda to całkiem inaczej, pomyślał Mark.

Elizabeth wróciła i położyła się obok niego.

- Twój zarost drapie mnie. Nie jesteś tak dobrze ogolony jak za pierwszym razem - powiedziała po chwili.

- Pierwszego wieczoru ogoliłem się szczególnie starannie. Zabawne, ale nigdy jeszcze nie byłem tak pewny swego jak wtedy. Ale nie poszło nam tak łatwo, jak się spodziewałem.

- A czego się spodziewałeś?

Mark powiedział jej.

- W filmach to rzeczywiście wygląda inaczej. Czy wiesz, co pewien Francuz powiedział, kiedy oskarżono go o zgwałcenie martwej kobiety?

- Nie mam pojęcia.

- Nie wiedziałem, że jest martwa. Myślałem, że to Angielka.

- Nic się nie bój, Mark. Jestem pełnokrwistą Amerykanką.

- Wierzę ci.

Nieco później zapytała go, co by zjadł na śniadanie.

- Czy w tym hotelu są płatki owsiane?

- Są nawet jajka i bekon. Ale pożałujesz, jak dostaniesz rachunek. W tym lokalu nie wystarczy karta kredytowa American Express.

Mark puścił prysznic i uregulował temperaturę wody.

- Myślałam, że będziemy się mogli razem wykąpać.

- Nigdy nie kąpię się ze służbą domową. Proszę mnie zawiadomić, kiedy śniadanie będzie gotowe - odpowiedział Mark spod prysznica i zaczął gwizdać w siedmiu różnych tonacjach: “...nareszcie wielka miłość”.

Smukłe ramię sięgnęło do kranu, strumień gorącej wody zatrzymał się. Gwizdanie umilkło. Elizabeth zniknęła. Mark ubrał się szybko i położył słuchawkę na widełki. Telefon zadzwonił natychmiast. Elizabeth podbiegła. Była tylko w krótkiej koszulce.

Markowi zachciało się wrócić do łóżka.

Elizabeth podniosła słuchawkę.

- Dzień dobry. Owszem, jest tutaj. To do ciebie. Pewnie zazdrosna kochanka.

Naciągnęła szybko suknię i zniknęła w kuchni.

- Mark Andrews.

- Dzień dobry, Mark.

Ooo, dzień dobry, dyrektorze.

- Szukam pana od wczoraj od ósmej.

- Doprawdy, panie dyrektorze? Myślałem, że jestem na urlopie. Gdyby pan zajrzał do rejestrów wydziału waszyngtońskiego, to mógłby pan to stwierdzić.

- Wiem, ale będzie pan musiał przerwać na chwilę wakacje. Prezydent chce pana widzieć.

- Prezydent?

- Tak, prezydent Stanów Zjednoczonych.

- Po co?

- Wczoraj pana zamordowałem, ale dziś promowałem pana na bohatera. Prezydent chce panu osobiście podziękować za próbę uratowania życia senatora Harrisona.

- Co?

- Niech pan przeczyta poranne gazety, zanim pan coś powie. Wytłumaczę panu później, dlaczego tak zrobiłem.

- Gdzie mam być i o której godzinie?

- Powiedzą panu. - Koniec rozmowy.

Mark odłożył słuchawkę, ale nie przestał myśleć o tej rozmowie. Już miał zawołać Elizabeth i poprosić ją o poranną gazetę, kiedy telefon zadzwonił po raz drugi.

- Podnieś słuchawkę, kochanie. To na pewno do ciebie. Twoje kochanki już wiedzą, gdzie jesteś.

Mark podniósł słuchawkę.

- Czy to pan Andrews?

- Tak.

- Proszę chwilę zaczekać. Będzie mówić prezydent.

- Dzień dobry. Tu Florentyna Kane. Chciałabym pana zapytać, czy mógłby pan wpaść do Białego Domu około dziesiątej godziny. Chciałabym pana poznać i zamienić kilka słów.

- Będzie to dla mnie zaszczyt, pani prezydent.

- A więc czekam na pana. Cieszę się, że będę mogła panu osobiście pogratulować. Proszę przyjść pod zachodnią bramę. Janet Brown będzie tam na pana czekała.

- Bardzo dziękuję, madame.

Był to jeden z tych słynnych prezydenckich telefonów, o których tak chętnie pisała prasa. Dyrektor chciał tylko sprawdzić, gdzie jest Mark. Ale czy prezydent też go szukała od ósmej godziny poprzedniego wieczoru?

- Kto to był, kochanie?

- Prezydent Stanów Zjednoczonych.

- Powiedz jej, że zadzwonisz do niej po śniadaniu. Ona podobno stale siedzi przy telefonie.

- Ja mówię poważnie.

- Oczywiście, najdroższy.

- Chce się ze mną zobaczyć.

- Tak, kochanie. U niej czy u ciebie?

Mark poszedł do kuchni i zabrał się do jedzenia płatków. Elizabeth zjawiła się tam, trzymając w ręku “Washington Post”.

- Patrz - zawołała - to już oficjalnie stwierdzono! Nie jesteś łotrem tylko bohaterem.

Wielki tytuł głosił: “Senator Harrison zastrzelony na stopniach Kapitolu”.

- Więc to naprawdę była pani prezydent?

- Tak, kochanie.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś?

- Powiedziałem ci, ale nie chciałaś mi wierzyć.

- Przepraszam.

- Kocham cię.

- Ja też, ale postaraj się nie robić takich rzeczy co tydzień.

Elizabeth dalej czytała gazetę. Mark jadł płatki.

- Powiedz mi, Mark, dlaczego ktoś chciał zabić senatora Harrisona?

- Nie wiem. A co pisze “Post”?

- Jeszcze nie znają motywów. Piszą, że senator miał licznych wrogów w kraju i za granicą.

Zaczęła czytać:

Senator Robert Harrison (Demokrata z Południowej Karoliny) został zastrzelony na stopniach Kapitolu wczoraj o godzinie 10:30 rano. Morderstwo zostało popełnione na kilka chwil przed planowanym przybyciem prezydent Kane, która miała dokonać ostatniej próby interwencji na rzecz ustawy o kontroli broni palnej. Ustawa ta miała zostać poddana pod głosowanie w Senacie w dniu wczorajszym. Spodziewając się prawdopodobnie demonstracji przed Kapitolem, Tajna Służba skierowała samochód prezydenta do gmachu Russella.

Kula utkwiła w mózgu senatora Harrisona, który zmarł w drodze do szpitala imienia Woodrowa Wilsona. Druga kula drasnęła specjalnego agenta FBI, Marka Andrewsa, lat 28, który rzucił się próbując osłonić senatora własnym ciałem. Po założeniu opatrunku Andrews został odesłany do domu.

Brak na razie wyjaśnienia faktu, że tuż przed tym pod stopnie Kapitolu zajechał drugi orszak samochodów prezydenckich, jednak bez Florentyny Kane.

Wiceprezydent Bradley natychmiast zarządził odroczenie sesji Senatu na znak żałoby po senatorze Harrisonie. Również Izba Reprezentantów przegłosowała jednomyślnie siedmiodniową przerwę w obradach.

Prezydent Kane, która przybyła do Kapitolu kongresową kolejką podziemną z gmachu Russella, dowiedziała się o śmierci Harrisona dopiero po przybyciu na salę Senatu. Była wyraźnie wstrząśnięta wiadomością, ale zadecydowała, że obiad, w czasie którego miała się odbyć dyskusja nad ustawą o kontroli broni palnej, nie zostanie odwołany, zarządziła jednak minutę milczenia na cześć zabitego senatora.

A oto, co powiedziała: “Wiem, że jesteśmy wszyscy wstrząśnięci i zasmuceni tragicznym i przerażającym wydarzeniem, które przeżyliśmy przed chwilą. Bezsensowne morderstwo dobrego i uczciwego człowieka musi sprawić, że teraz z większym wysiłkiem i determinacją będziemy dążyć... do ograniczenia posiadania broni palonej”.

Prezydent przemówi do narodu dzisiaj o dziewiątej wieczorem.”.

- Teraz wiesz już wszystko, Liz.

- Nic nie wiem.

- Ja sam też mało co wiedziałem - stwierdził Mark.

- Czuję, że życie z tobą nie będzie łatwe.

- Kto powiedział, że będę z tobą żył?

- Patrząc, jak wcinasz moją jajecznicę, uważam to za pewne.


Człowiek, który siedział na brzegu basenu w hotelu Fontainebleau, popijał kawę i czytał “Miami Herald”. Przynajmniej senator Harrison nie żyje, a to jest pewna gwarancja bezpieczeństwa. Xan dotrzymał swojej części umowy.

Kawa była trochę za gorąca, ale to nie miało znaczenia, nie spieszył się. Wydał już szereg nowych poleceń. Nie mógł sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko. Xan zginie, zanim jeszcze zajdzie słońce, to już było zorganizowane. Matson i Tonny będą zwolnieni z braku dowodów. Zapewnił go o tym jego adwokat, który go jeszcze nigdy nie zawiódł. A on sam nie zjawi się po prostu przez pewien czas w Waszyngtonie. Odprężył się i ułożył wygodnie w leżaku. Dobrze się było trochę wygrzać w ciepłych promieniach słońca Miami. Zapalił następnego papierosa.


O dziewiątej czterdzieści pięć, pani Janet Brown, szef sztabu prasowego prezydenta, przywitała dyrektora. Czekając w hallu pogawędzili chwilę. Dyrektor poinformował panią Brown, kim jest specjalny agent Mark Andrews. Sekretarz notował każde jego słowo.

Mark przyjechał do Białego Domu tuż przed dziesiątą. Zdążył przedtem wpaść do domu i przebrać się.

- Dzień dobry, dyrektorze - powiedział nonszalancko.

- Dzień dobry, Mark. Cieszę się, że mógł pan przyjść. - Było to trochę zagadkowe zdanie, ale nie zawierało nagany. - Oto szef sztabu prezydenta, pani Janet Brown.

- Dzień dobry.

Janet przejęła inicjatywę.

- Może panowie zechcą łaskawie przejść do mojego pokoju. Prezydent nagrywa w tej chwili swoje przemówienie dla dziennika wieczornego, a o godzinie jedenastej piętnaście odlatuje do Camp David. Przypuszczam, że będziecie panowie mogli z nią spędzić około piętnastu minut.

Zaprowadziła ich do swojego biura, dużego pokoju w zachodnim skrzydle z wykuszowym oknem, z którego widać było różany ogród.

- Zamówię kawę - zaproponowała Janet.

- To coś nowego - mruknął Mark.

- Słucham? - zdziwiła się Janet.

- Nic, nic.

Dyrektor i Mark rozsiedli się w wygodnych fotelach, z których obserwowali na dużym monitorze umieszczonym na jednej ze ścian wszystko, co działo się w Owalnym Pokoju.

Pudrowano pani prezydent nos, ustawiano dokoła niej kamery. Janet mówiła przez telefon.

- Cbs i Nbs są już gotowe, ale Abc jeszcze nie skończyła porozumiewać się ze swoim wozem - słychać było gorączkowy głos kobiecy.

Janet połączyła się z producentem Abc.

- Harry, pośpiesz się, pani prezydent nie ma dla was całego dnia.

- Janet.

Na środku ekranu ukazała się Florentyna Kane. Janet uniosła głowę.

- Słucham, madame?

- Co z Abyc?

- Właśnie ich popędzam, pani prezydent.

- Popędzasz? Daliśmy im cztery godziny czasu. Nie zdążą ustawić kamer na Sąd Ostateczny!

- Tak jest. Zaraz będą gotowi.

Na ekranie ukazał się Harry Nathan, producent Abc.

- Jesteśmy gotowi. Możemy zaczynać za pięć minut.

- W porządku - powiedziała Florentyna i spojrzała na zegarek. Była dziesiąta jedenaście. Normalne cyfry zegarka znikły, pokazały się inne na cyferblacie. Oznaczały szybkość jej pulsu. Siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. W porządku, pomyślała. Następne cyfry podały jej ciśnienie. Dziewięćdziesiąt na sto czterdzieści. Nieco za wysokie. Trzeba będzie pomówić o tym z lekarzem w czasie weekendu. Następnie na tarczy zegarka zjawiły się liczby przeciętnych notowań giełdowych. Od wczoraj spadły o 1,5 punktów, do 1409. A potem i one znikły i zegarek pokazał godzinę dziesiątą dwanaście. Pani prezydent po raz ostatni wypowiedziała pierwsze zdanie swojego przemówienia. Z rana w łóżku przeczytała ostateczną jego wersję. Była z niej zadowolona.


- Mark.

- Sir?

- Dziś po południu zgłosi się pan do Granta Nanny w Waszyngtońskim Biurze.

- Tak jest, sir.

- Następnie weźmie pan urlop. To znaczy prawdziwy urlop. Najlepiej w maju. W końcu maja opuszcza mnie Elliott. Zostaje szefem Biura w Columbus w Ohio. Proponuję panu jego posadę z tym, że rozszerzymy ją. Będzie pan moim osobistym asystentem.

Markowi aż się w głowie zakręciło.

- Dziękuję bardzo, sir. - Cały jego pięcioletni plan diabli wezmą!

- Czy pan coś mówił?

- Nie, nic, sir.

- Mark, kiedy jesteśmy sami, proszę mi nie mówić “sir”. Nie zniósłbym tego na co dzień. Proszę do mnie mówić Halt albo Horatio, jak pan woli.

Mark nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

- Czy pan uważa moje imię za zabawne?

- Nie, sir. Ale właśnie wygrałem 3516 dolarów.


- Próba mikrofonu, raz, dwa, trzy. Czy mogę prosić panią prezydent o próbę głosu? - spytała już spokojniejszym głosem producentka audycji.

- Ala ma kota - powiedziała Florentyna, jasno i wyraźnie.

- Doskonale, dziękuję. Zaczynamy.

Wszystkie kamery skoncentrowały się na postaci pani prezydent, która siedziała teraz za biurkiem z poważną i smutną twarzą.

- Proszę zaczynać, pani prezydent.

Florentyna Kane patrzała w obiektyw kamery opatrzonej numerem pierwszym.

- Bracia Amerykanie. Przemawiam do was dziś z Owalnego Pokoju po krwawym mordzie dokonanym na senatorze Harrisonie na stopniach Kapitolu. Robert Harrison był moim przyjacielem i kolegą i wiem, że wszyscy wraz ze mną opłakują jego stratę. Nasze myśli biegną do jego osieroconej rodziny. Ten niecny postępek wzmacnia tylko moją niezłomną decyzję doprowadzenia na początku nowej sesji Kongresu do drastycznego ograniczenia sprzedaży broni palnej i do zakazu posiadania tej broni bez specjalnego pozwolenia. Uczynię to także po to, żeby uczcić pamięć senatora Roberta Harrisona, a wtedy będziemy wszyscy pewni, że nie zginął on nadaremnie.

Dyrektor patrzył na Marka. Żaden z nich nie odezwał się. Pani prezydent mówiła dalej o konieczności kontroli broni palnej i uzasadniała, dlaczego naród amerykański powinien ją popierać.

- Na tym kończę, bracia Amerykanie, dziękując Bogu, że są wciąż wśród nas ludzie, gotowi poświęcić swoje życie dla kraju. Dziękuję i dobranoc.

Kamera przeniosła się na pieczęć prezydencką, po czym na ekranach ukazał się Budynek Białego Domu z flagą opuszczoną do połowy masztu.

- Koniec - odezwał się ten sam kobiecy głos.

- Puścimy film i zobaczymy, jak wyszło.

Prezydent w Pokoju Owalnym, dyrektor i Mark w gabinecie Janet Brown jeszcze raz obejrzeli wystąpienie prezydenta. Było bardzo dobre. Ustawa o kontroli broni palnej z pewnością zostanie uchwalona po ponownym wyborze Florentyny Kane, myślał Mark.

W drzwiach biura pani Brown ukazał się główny woźny.

- Prezydent prosi dyrektora i pana Andrewsa do Owalnego Pokoju.

Wstali i poszli w milczeniu długim marmurowym korytarzem zachodniego skrzydła, mijając portrety byłych prezydentów przemieszane z portretami ich żon, a także obrazy przedstawiające sławne momenty z historii Ameryki. Minęli też popiersie Lincolna, a kiedy doszli do wschodniego skrzydła, zatrzymali się przed masywnymi, półkolistymi drzwiami Owalnego Pokoju opatrzonymi pośrodku wielką pieczęcią prezydencką. Za biurkiem w poczekalni siedział agent Tajnej Służby. Spojrzał w milczeniu na głównego woźnego. Mark zauważył, że sięgnął ręką pod blat biurka. Rozległ się cichy trzask. Drzwi Owalnego Pokoju rozwarły się przepoławiając prezydencką pieczęć. Woźny pozostał przy wejściu.

Ktoś odpinał mały mikrofon umocowany pod prezydenckim kołnierzykiem, a poważna, młoda dziewczyna ścierała z jej twarzy resztki pudru. Kamery telewizyjne już znikły. Woźny zaanonsował:

- Pani prezydent, dyrektor Federalnego biura Śledczego, pan H. A. L. Tyson i agent specjalny Mark Andrews.

Pani prezydent wyszła zza biurka, żeby ich przywitać. Szli wolno przez duży pokój w jej stronę.

- Mark - szepnął dyrektor.

- Sir?

- Czy powiemy pani prezydent?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archer Jeffrey Czy powiemy pani prezydent
Zamach Na Polskę! Czy globaliści zabili prezydenta Polski Kaczyńskiego
Archer Jeffrey Corka Marnotrawna (rtf)
200006 czy lubi pani umami
Archer Jeffrey Ewangelia według Judasza
Czy według Pani istnieje coś takiego jak zjawisko wypalenia zawodowego
Archer Jeffrey Dziennik więzienny t 1
C Archer Jeffrey Conan i prorok ciemnosci
Archer Jeffrey Zasłyszane w kiciu i gdzie indziej
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemności
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemności
Czy Ten Pan Czy Ta Pani melodia
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemnosci
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemności
Archer Jeffrey Pajęcza sieć
Lewandowski Jan Czy wierzy pani w UFO
Archer Jeffrey Chińska figurynka
CZY TEN PAN I PANI

więcej podobnych podstron