Od autora
W ciągu dwóch lat spędzonych w pięciu różnych więzieniach podchwyciłem kilka historyjek, które
nie pasowały do stylistyki mojego dziennika więziennego. W spisie treści oznaczone są gwiazdką.
Chociaż wszystkie dziewięć opowieści ubarwiłem, każda oparta jest na prawdziwym zdarzeniu.
Wszyscy występujący w nich więźniowie - z jednym wyjątkiem - prosili, żebym nie ujawnił ich
prawdziwych nazwisk.
Pozostałe trzy opowieści zawarte w tym tomie też są prawdziwe, ale wpadły mi w ucho, kiedy
wyszedłem z więzienia: „Grecka tragedia" - w Atenach, „Mądrość Salomona" - w Londynie i moja
ulubiona „Piękno jest w oku patrzącego" - w Rzymie.
Człowiek, który obrabowa własną pocztę
Początek
Sędzia Gray spojrzał na dwoje oskarżonych. Chris i Sue Haskinsowie przyznali się do kradzieży
dwustu pięćdziesięciu tysięcy funtów, które były własnością urzędu pocztowego, i do wyłudzenia
czterech paszportów oszustwem.
Państwo Haskinsowie wyglądali na równolatków, co nie dziwiło, skoro mniej więcej czterdzieści lat
temu chodzili razem do szkoły. Na ulicy można by koło nich przejść, nie zwracając na nich uwagi.
Chris był średniego wzrostu, miał siwiejące, kręcone ciemne włosy i sporą nadwagę. Stał
wyprostowany w ławie oskarżonych i choć jego garnitur wyglądał na mocno znoszony, to koszula
była czysta, a krawat w paski oznajmiał, że Chris jest członkiem klubu. Czarne buty lśniły, jakby je
pucował każdego ranka. Obok Chrisa stała jego żona Sue. Sądząc po świeżej, kwiecistej sukience i
praktycznych butach, była zorganizowaną, schludną kobietą. Ale zważmy, że oboje mieli na sobie
odświętne ubrania, które wkładali, idąc do kościoła. W końcu dla nich wymiar sprawiedliwości był
ni mniej, ni więcej, tylko ramieniem Wszechmogącego.
Sędzia Gray zwrócił wzrok na obrońcę państwa Haskin-sów, młodego człowieka nazwiskiem
Rodgers, o którego wyborze zdecydowały koszty, a nie jego doświadczenie.
- Niewątpliwie chciałby pan zasugerować, że w tej sprawie są okoliczności łagodzące - podsunął.
- Tak, Wysoki Sądzie - przyznał świeżo upieczony mecenas, wstając z miejsca. Chciałby
powiedzieć sędziemu, że to dopiero jego druga sprawa, lecz czuł, że nie uzna on tego za okoliczność
łagodzącą.
Sędzia Gray usiadł wygodnie, oczekując, że usłyszy, jak biedny pan Haskins obrywał co wieczór
cięgi od srogiego ojczyma, a panią Haskins, kiedy była naiwnym dziewczęciem, zgwałcił niegodziwy
wuj, ale nie; Rodgers zapewnił Wysoki Sąd, że małżonkowie wywodzą się ze szczęśliwych,
zrównoważonych rodzin i że chodzili razem do szkoły. Ich jedyne dziecko, córka Tracey,
absolwentka Uniwersytetu Bristolskiego, pracuje obecnie jako agentka nieruchomości w Ashford.
Wzorowa rodzina.
Rodgers zajrzał do streszczenia sprawy, po czym zaczął tłumaczyć, jak to się stało, że Haskinsowie
trafili na ławę oskarżonych. Sędzia Gray przysłuchiwał się ich historii z rosnącą ciekawością, a
kiedy obrońca usiadł z powrotem na swoim miejscu, sędzia uznał, że potrzebuje trochę więcej czasu,
żeby zastanowić się nad wyrokiem. Polecił obojgu oskarżonym stawić się w sądzie w następny
poniedziałek o dziesiątej rano, kiedy ogłosi swoją decyzję.
Rodgers ponownie wstał.
- Ma pan niewątpliwie nadzieję, że zezwolę na zwolnie nie pańskich klientów za kaucją, czy tak? -
zagadnął sędzia, podnosząc brwi, i nim zaskoczony młody obrońca zdążył od powiedzieć, sam
oznajmił: - Zezwalam.
Przy niedzielnym lunchu Jasper Gray opowiedział żonie o niedoli państwa Haskinsów. Nie skończył
jeszcze pieczeni jagnięcej, kiedy Vanessa Gray wygłosiła swoją opinię:
-Wyznacz im obojgu godzinę prac społecznych, a potem wydaj urzędowi pocztowemu nakaz sądowy
zwrotu całości ich nakładów - oznajmiła, przejawiając rozsądek, którym nie
zawsze może się poszczycić rodzaj męski. Trzeba oddać sprawiedliwość sędziemu, że zgodził się z
małżonką, choć powiedział jej, że w żadnym wypadku nie uszłoby mu to na sucho.
- Dlaczego? - zapytała żona.
- Z powodu tych czterech paszportów.
* * *
Sędzia Gray nie zdziwił się na widok państwa Haskinsów, którzy karnie stawili się w sądzie o
dziesiątej rano w poniedziałek. W końcu nie byli przestępcami.
Sędzia podniósł głowę i spojrzał na nich, siląc się na surową minę.
- Oboje państwo przyznaliście się do okradzenia zarządu poczty i do sfałszowania czterech
paszportów. - Oszczędził
sobie określenia tych czynów przymiotnikami niecny, niegodziwy czy haniebny, gdyż nie uważał, że
byłyby właściwe w tej sytuacji. - Zatem nie zostawiliście mi wyboru - ciągnął. - Muszę was posłać
do więzienia.
Sędzia zwrócił się do Chrisa Haskinsa.
- Niewątpliwie był pan inspiratorem tego przestępstwa
i mając to na uwadze, skazuję pana na trzy lata pozbawienia wolności.
Chris Haskins nie był w stanie ukryć zaskoczenia: obrońca go uprzedził, że może dostać co najmniej
pięć lat. Z trudem się powstrzymał, żeby nie podziękować sędziemu.
Gray przeniósł wzrok na panią Haskins.
- Przyjmuję, że pani udział w zmowie był tylko aktem lo jalności wobec męża. Jednak zdaje sobie
pani w pełni sprawę z różnicy między dobrem a złem, dlatego skazuję panią na rok więzienia.
-Wysoki Sądzie! - zaprotestował Chris Haskins.
Sędzia Gray pierwszy raz spojrzał na niego z niechęcią. Nie przywykł, aby mu przerywano, kiedy
wygłasza wyrok.
-Jeżeli pan zamierza się odwołać od mojego wyroku...
-Z pewnością nie, Wysoki Sądzie - odrzekł Chris Haskins, ponownie przerywając sędziemu. - Ja się
tylko zastanawiałem, czy Wysoki Sąd pozwoli mi odsiedzieć wyrok żony.
Ta prośba wprawiła sędziego w taką konsternację, że nie wiedział, jak odpowiedzieć na pytanie,
którego nikt mu jeszcze nie zadał. Uderzył młotkiem w stół, podniósł się i prędko wyszedł z sali.
Woźny pośpiesznie zawołał:
-Wszyscy wstać!
Chris i Sue pierwszy raz spotkali się na boisku szkoły podstawowej w Cleethorpes, nadmorskim
mieście na wschodnim wybrzeżu Anglii. Chris stał w kolejce, czekając na swoją porcję mleka -
wydawaną zgodnie z rządowym zarządzeniem uczniom poniżej szesnastego roku życia. Sue była
dyżurną i pilnowała, żeby każdy dostał swój przydział. Podała Chrisowi małą buteleczkę, ale żadne z
nich nie zwróciło uwagi na drugie. Sue była o klasę wyżej od Chrisa, więc spotykali się rzadko,
chyba że Chris czekał w kolejce po mleko. Pod koniec roku Sue zdała egzamin i przeszła do liceum
ogólnokształcącego. Chris został nowym dyżurnym rozdzielającym mleko. We wrześniu następnego
roku też zdał egzamin na zakończenie szkoły podstawowej i zaczął naukę w tym samym liceum.
Oboje nie byli świadomi swojego istnienia, dopóki ona nie została przewodniczącą samorządu
szkolnego. Teraz Chris nie mógł jej nie zauważyć, bo pod koniec porannego apelu odczytywała
szkolne obwieszczenia. „Apodyktyczna" - takim przymiotnikiem chłopcy najczęściej określali Sue,
kiedy w rozmowach padało jej imię (to dziwne, że kobietom na kierowniczych stanowiskach tak
często nadaje się miano „apodyktyczna", podczas gdy mężczyzn pełniących taką samą funkcję
wyposaża się w cechy przywódcze).
Kiedy z końcem roku szkolnego Sue opuściła liceum, Chris znowu o niej zapomniał. Nie poszedł w
jej ślady i nie został przewodniczącym samorządu, chociaż miał - jak na siebie -udany, acz dość
bezbarwny rok. Grał w drugiej szkolnej drużynie krykieta i zajął piąte miejsce w drużynowym biegu
przełajowym przeciwko reprezentacji liceum ogólnokształcącego z Grimsby, poza tym na tyle dobrze
wypadł w egzaminach końcowych, że nie warto było o tym wspominać.
Ledwo skończył szkołę, otrzymał list z Ministerstwa Obrony z poleceniem stawienia się w
miejscowym punkcie poborowym w celu odbycia służby wojskowej - wszyscy mężczyźni, którzy
skończyli osiemnaście lat, podlegali wtedy obowiązkowi odsłużenia dwóch lat w siłach zbrojnych.
Chrisowi pozostawał tylko wybór między armią lądową, marynarką wojenną i siłami powietrznymi.
Wybrał lotnictwo i nawet przez jedną przelotną chwilę zastanawiał się, jakby to było, gdyby został
pilotem odrzutowca. Kiedy przeszedł badania lekarskie i wypełnił wszystkie wymagane formularze,
dyżurny sierżant wręczył mu bilet kolejowy do miejsca o nazwie Mablethorpe; miał się zameldować
na wartowni o godzinie ósmej pierwszego dnia miesiąca.
Chris spędził następne dwanaście tygodni na przeszkoleniu razem ze stu dwudziestoma innymi
nieopierzonymi rekrutami. Szybko odkrył, że tylko jeden na tysiąc kandydatów ma szansę zostać
pilotem. On nie był tym jednym z tysiąca. Pod koniec przeszkolenia dano mu do wyboru pracę w
kantynie, w kasynie oficerskim, magazynach kwatermistrzostwa albo w obsłudze lotów. Zdecydował
się na obsługę lotów, ale przydzielono mu funkcję w magazynie.
I właśnie w następny poniedziałek, kiedy się zgłosił na służbę, los znów zetknął go z Sue, a
dokładniej mówiąc, z kapral Sue Smart. Jak można się było spodziewać, znów stała na czele, ale
teraz kierowała podwładnych do różnych prac. Nosiła zgrabny, niebieski mundur, włosy miała
niemal ukryte pod czapką i Chris nie od razu ją poznał. Podziwiał jej zgrabne nogi, kiedy usłyszał:
- Haskins, zgłoś się do magazynów kwatermistrzostwa. Chris
podniósł głowę. Tego głosu nigdy by nie zapomniał.
- Sue? - spytał nieśmiało.
Kapral Smart podniosła wzrok sponad notatek i surowo spojrzała na śmiałka, który zwrócił się do
niej po imieniu. Twarz Chrisa wydała się jej znajoma, ale nie mogła go sobie skojarzyć.
- Chris Haskins - przypomniał.
-Ach, tak, Haskins - powiedziała, i po chwili dodała: -zgłoś się do sierżanta Travisa w magazynie,
on cię poinformuje o twoich obowiązkach.
- Tak jest - odmeldował się Chris i prędko odmaszerował w kierunku magazynów. Nie zauważył,
że Sue odprowadza go wzrokiem.
Chris natknął się ponownie na kapral Smart, dopiero kiedy dostał pierwszą przepustkę na weekend.
Ujrzał Sue na drugim końcu wagonu w pociągu jadącym do Cleethorpes. Nie próbował do niej
podejść, a nawet udawał, że jej nie widzi. Jednak od czasu do czasu podnosił wzrok i z podziwem
przyglądał się smukłej figurce Sue - nie pamiętał, że dziewczyna była taka ładna.
Kiedy pociąg zajechał na stację w Cleethorpes, Chris spostrzegł swoją matkę, która rozmawiała z
jakąś kobietą. Od razu się domyślił, kto to jest - takie same rude włosy, taka sama figura, takie
same...
-Jak się masz, Chris - przywitała go pani Smart, kiedy podszedł do matki na peronie. — Czy Sue też
jechała tym pociągiem?
- Nie zauważyłem - odparł Chris. W tym momencie podeszła do nich Sue.
- Chyba często się spotykacie, skoro odbywacie służbę w tej samej jednostce RAF-u - rzekła matka
Sue.
- Właściwie nie - odparła Sue, udając obojętność.
- Lepiej już chodźmy - odezwała się pani Haskins. - Muszę podać Chrisowi i jego tacie obiad,
zanim pójdą na mecz piłki nożnej.
- Pamiętasz go? - zagadnęła pani Smart córkę, kiedy Chris z matką odeszli peronem do wyjścia.
- Tego zarozumialca Haskinsa? - Sue się zawahała. - Chyba nie.
- Och, to on aż tak ci się podoba? - zauważyła matka Sue z uśmiechem.
Kiedy Chris wsiadł do pociągu w niedzielę wieczorem, Sue siedziała już na swoim miejscu w
wagonie. Chris chciał przejść obok niej i poszukać miejsca w następnym wagonie, kiedy usłyszał:
- Cześć, Chris, jak się udał weekend?
- Melduję, że nieźle, pani kapral - odparł, zatrzymując się, żeby na nią spojrzeć. - Grimsby
zwyciężyło zespół Lincoln trzy do jednego, a ja już nie pamiętałem, że ryba z frytkami jest w
Cleethorpes o niebo lepsza niż w wojsku.
Sue zareagowała uśmiechem.
- Siadaj koło mnie. - Poklepała sąsiednie miejsce. - I my ślę, że możesz mi mówić po imieniu,
kiedy nie jesteśmy
w koszarach.
Podczas podróży do Mablethorpe mówiła głównie Sue, bo Chris tak był nią oczarowany - czy to
naprawdę ta drobna chuda dziewczynka, która co rano podawała butelkę z mlekiem? - a poza tym
zdawał sobie sprawę, że balonik pęknie, jak tylko się znajdą z powrotem w koszarach. Po prostu
podoficerowie nie bratają się z szeregowcami.
Rozstali się przy bramie i każde poszło w swoją stronę. Chris powędrował do koszar, tymczasem
Sue oddaliła się do kwater podoficerskich. Kiedy Chris wszedł do baraku z blachy falistej, który
dzielił z innymi rekrutami, jeden z nich się przechwalał, jak to poderwał dziewczynę z Żeńskiej
Służby Pomocniczej w Lotnictwie Królewskim. Wdał się nawet w dokładny opis majtek kobiet w tej
formacji. „Są ciemnoniebieskie i mają grubą gumkę"
- zapewniał zahipnotyzowanych słuchaczy. Chris wyciągnął się na łóżku i przestał przysłuchiwać się
tej nieprawdopodobnej historyjce: jego myśli powędrowały do Sue. Zastanawiał się, kiedy znów ją
zobaczy.
Nie musiał czekać długo, bo kiedy nazajutrz udał się do kantyny na lunch, spostrzegł Sue, która
siedziała w kącie z grupą dziewcząt z pokoju operacyjnego. Chciałby pomaszerować prosto do jej
stolika i, jak David Niven, od niechcenia zaproponować jej randkę. W Odeonie pokazywali film z
Doris Day, który mógłby się spodobać Sue, ale Chris wolałby przemierzyć pole minowe, niż podejść
do niej na oczach kolegów.
Wybrał z lady potrawy - zupę jarzynową, kiełbaskę i frytki oraz placek z kremem. Zaniósł tacę do
stolika na drugim końcu sali i dołączył do swojej paczki rekrutów. Wcinał ciasto i dyskutował o
szansach drużyny Grimsby przeciwko drużynie z Blackpoolu, kiedy na ramieniu poczuł dotknięcie
ręki. Obejrzał się i zobaczył Sue, która się do niego uśmiechała. Wszyscy przy stoliku umilkli. Chris
zaczerwienił się jak piwonia.
- Jesteś zajęty w sobotę wieczór? - spytała Sue. - Chris potrząsnął przecząco głową, a jego
rumieniec jeszcze się po głębił. - Chciałam się wybrać na „Calamity Jane". - Umilkła.
- Miałbyś ochotę ze mną pójść? - Chris skinął głową. - To może byśmy się spotkali przy bramie o
szóstej? - Kolejny po takujący ruch głowy. Sue się uśmiechnęła. - To do zobacze nia. - Chris obrócił
się ku kolegom i ujrzał ich oczy pełne po dziwu.
Niewiele zapamiętał z filmu, bo cały czas zbierał się na odwagę, żeby objąć ramieniem Sue. Ale nie
ośmielił się nawet wtedy, kiedy Howard Keel pocałował Doris Day. Jednak kiedy wyszli z kina i
powędrowali w stronę czekającego autobusu, Sue wzięła Chrisa za rękę.
- Co będziesz robił po skończeniu służby? - zapytała go, kiedy ostatnim autobusem wracali do
koszar.
- Chyba będę pracował w autobusach jak tata - odrzekł Chris.
- A ty?
-Jak odsłużę trzy lata, będę musiała zdecydować, czy zostać oficerem w Królewskich Siłach
Powietrznych.
-Wolałbym, żebyś wróciła do Cleethorpes - palnął Chris.
Chris i Sue wzięli ślub rok później w kościele parafialnym Świętego Aidana.
Po ceremonii nowożeńcy odjechali wynajętym samochodem do Newhaven, zamierzając spędzić
miesiąc miodowy na południowym wybrzeżu Portugalii. Spędzili zaledwie kilka dni w prowincji
Algarve, kiedy zabrakło im pieniędzy. Wrócili samochodem do Cleethorpes, ale Chris przysiągł
sobie, że przyjadą do Albufeiry, jak tylko będzie go na to stać.
Na początek wspólnego życia Chris i Sue, niegdyś szkolni szafarze mleka, wynajęli trzy pokoje na
parterze bliźniaka przy Jubilee Road. Każdemu, kto się z nimi zetknął, rzucało się w oczy
zadowolenie obojga.
Chris poszedł w ślady ojca i podjął pracę konduktora w Zielonych Liniach Miejskiego
Przedsiębiorstwa Autobusowego, a Sue została stażystką w lokalnym towarzystwie
ubezpieczeniowym. Rok później Sue urodziła Tracey i odeszła z pracy, żeby się zająć córeczką. Po
przyjściu na świat dziecka Chris jeszcze bardziej przykładał się do pracy i zabiegał o awans.
Zachęcany od czasu do czasu przez Sue, zaczął się uczyć do egzaminu, który miał mu to zapewnić. Po
czterech latach mianowano go kontrolerem. Przyszłość rodziny Ha-skinsów rysowała się pomyślnie.
Kiedy Tracey oznajmiła ojcu, że na Boże Narodzenie chce dostać kucyka, Chris jej przypomniał, że
nie mają ogrodu. Jednak znalazł wyjście kompromisowe i w prezencie na siódme urodziny dał jej
szczeniaka rasy labrador, którego nazwali Kapralem. Rodzinie Haskinsów niczego nie brakowało i
na tym mogłaby się skończyć ta opowieść, gdyby Chris nie stracił pracy. A stało się to tak.
Miejskie Przedsiębiorstwo Autobusowe został przejęte przez Zakłady Transportu Autobusowego w
Hull. W wyniku fuzji zwolnienia pracowników były nieuchronne i Chris znalazł się wśród tych,
którym zaproponowano odprawę. Jedyną inną możliwością byt powrót Chrisa na stanowisko
konduktora. Chris wzgardził tą ofertą. Był pewien, że znajdzie inną pracę, toteż poszedł na ugodę.
Pieniądze prędko się skończyły i mimo obiecywanego przez Heatha nowego wspaniałego świata
Chris się wkrótce przekonał, że wcale nie jest łatwo znaleźć zatrudnienie w Cleethorpes. Sue ani
razu się nie poskarżyła i teraz, gdy Tracey chodziła do szkoły, podjęła pracę na pół etatu w pobliskim
sklepiku Parsonsów ze smażoną rybą z frytkami.
Dzięki temu nic dość że przynosiła do domu tygodniówkę, od czasu do czasu wzbogaconą
napiwkiem, ale w dodatku Chris miał co dzień na lunch dużą porcję dorsza z frytkami. Nadal starał
się znaleźć jakąś posadę. Codziennie odwiedzał biuro pośrednictwa pracy, z wyjątkiem piątków,
kiedy wystawał w długiej kolejce po skromny zasiłek dla bezrobotnych. Po dwunastu miesiącach
nieudanych rozmów kwalifikacyjnych i wysłuchiwania zdań w rodzaju: „przykro nam, ale nie
posiada pan odpowiednich kwalifikacji", Chris zaczął poważnie myśleć o powrocie do dawnej pracy
konduktora. Sue zapewniła go, że wkrótce znowu awansuje na kontrolera.
Tymczasem Sue przejęła więcej obowiązków w sklepiku i rok później została zastępczynią
kierownika. I znów ta opowieść mogłaby się tu skończyć, gdyby nie to, że tym razem Sue dostała
wymówienie.
Przy kolacji, gdy jedli rybę, Sue uprzedziła Chrisa, że państwo Parsonsowie myślą o przejściu na
wczesną emeryturę i zamierzają wystawić sklepik na sprzedaż.
- Ile spodziewają się dostać?
- Słyszałam, jak pan Parsons wymienił kwotę pięciu tysięcy funtów.
-Wobec tego miejmy nadzieję, że nowi właściciele poznają się na dobrej pracownicy - rzekł Chris,
nadziewając na widelec kolejną frytkę.
- Nowi właściciele raczej zatrudnią własny personel. Nie zapominaj, co się przytrafiło tobie, kiedy
połączono przedsię biorstwo autobusowe z zakładami transportu.
Chris to przemyślał.
Następnego dnia o wpół do dziewiątej rano Sue wyszła z Tracey, żeby przed pracą odprowadzić
dziewczynkę do szkoły. Jak tylko się oddaliły, Chris z Kapralem wyruszyli na poranną przechadzkę.
Pies się zdziwił, że nie idą na plażę, gdzie mógłby jak zwykle pohasać wśród fal, tylko w
przeciwnym kierunku, do centrum miasta. Lojalnie podążał za swoim panem i w końcu został
przywiązany do balustrady przed bankiem Midland przy High Street.
Dyrektor banku nie krył zdziwienia, kiedy Haskins poprosił go o rozmowę w sprawie projektu
biznesowego. Niezwłocznie sprawdził wspólny rachunek bankowy państwa Haskinsów i stwierdził,
że mają na plusie siedemnaście funtów i dwanaście szylingów. Z zadowoleniem odnotował, że nigdy
nie przekroczyli stanu konta, chociaż Haskins od ponad roku był bez pracy.
Dyrektor życzliwie wysłuchał klienta banku, ale ze smutkiem potrząsnął głową, zanim Chris doszedł
do końca swojego dobrze przećwiczonego wywodu.
- Bank nie może podjąć takiego ryzyka - wyjaśnił. -W każdym razie nie w sytuacji, kiedy nie ma pan
wystarczającego zabezpieczenia. Nie posiada pan nawet własnego domu.
Chris podziękował, uścisnął dyrektorowi rękę i niezrażony wyszedł.
Przeszedł przez ulicę, przywiązał psa do innej balustrady i wkroczył do banku Martinsa. Musiał dość
długo czekać, zanim dyrektor go przyjął. Spotkał się z taką samą reakcją, ale przynajmniej mu
poradzono, żeby udał się do Britannia Finance, nowego towarzystwa, które zajmuje się udzielaniem
pożyczek na rozruch małych firm. Chris podziękował, opuścił bank, odwiązał Kaprala i pobiegł z
powrotem na Jubilee Road. Zdążył tuż przed Sue, która przyniosła mu lunch: dorsza z frytkami.
Po lunchu, Chris wyszedł z domu i skierował się do najbliższej budki telefonicznej. Wrzucił do
automatu cztery pensy i wcisnął przycisk A. Rozmowa trwała niecałą minutę. Chris wrócił do domu,
ale nie powiedział Sue, z kim ma się spotkać nazajutrz.
Następnego ranka Chris poczekał, aż Sue wyjdzie z Tra-cey, po czym wrócił do sypialni. Zdjął
dżinsy i sweter, włożył garnitur, w którym brał ślub, do tego kremową koszulę, którą nosił w
niedzielę do kościoła, oraz krawat, prezent bożonarodzeniowy od teściowej - nie przypuszczał, że
kiedykolwiek go włoży. Potem tak wypucował buty, że zadowoliłby nawet swojego dawnego
sierżanta od musztry. Przyjrzał się sobie w lustrze z nadzieją, że wygląda jak przyszły szef nowego
przedsięwzięcia handlowego. Zostawił psa w ogródku za domem i podążył do miasta.
Przybył piętnaście minut wcześniej na spotkanie z panem Tremaine'em, dyrektorem do spraw
pożyczek w towarzystwie Britannia Finance. Poproszono, żeby usiadł w poczekalni. Chris po raz
pierwszy w życiu wziął do ręki „Financial Timesa". Nie mógł znaleźć kolumn sportowych. Po
piętnastu minutach sekretarka zaprowadziła go do biura dyrektora.
Dyrektor działu pożyczek z sympatią wysłuchał ambitnej propozycji klienta, po czym zadał takie
samo pytanie jak wcześniej dwaj bankierzy:
- Co pan może zaoferować jako zabezpieczenie?
- Nic - odparł Chris, nie uciekając się do podstępu - poza tym, że będziemy z żoną pracować dzień
i noc, a ona zna tę pracę od podszewki.
Spodziewał się, że teraz usłyszy litanię powodów, uzasadniających odmowę udzielenia pożyczki.
Tymczasem pan Tremaine zapytał:
- Skoro pańska żona będzie odpowiadać w połowie za tę naszą inwestycję, chciałbym wiedzieć, co
ona myśli o całym przedsięwzięciu?
- Nawet z nią jeszcze o tym nie rozmawiałem - wyrwało się Chrisowi.
-Wobec tego proponuję, żeby pan to zrobił - odrzekł pan Tremaine. - I to szybko, bo zanim
rozważymy, czy wyłożyć pieniądze na państwa wspólne przedsięwzięcie, musimy się spotkać z panią
Haskins, żeby ocenić, czy jest choćby w połowie tak dobra, jak pan utrzymuje.
Chris podzielił się nowiną z Sue wieczorem przy kolacji. Sue zaniemówiła. Nieczęsto zdarzało się to
w przeszłości.
Kiedy dyrektor Tremaine spotkał się z Sue, udzielenie pożyczki w wysokości pięciu tysięcy funtów
było tylko kwestią wypełnienia sterty formularzy. Miesiąc później państwo Ha-skinsowie przenieśli
się ze swoich trzech pokoi przy Jubilee Road na pięterko sklepiku przy Beach Street.
Na półmetku
W niedzielę Chris i Sue zeskrobali z frontu sklepu nazwisko Parsonsów i namalowali swoje:
„Haskinsowie", a pod spodem: „firma pod nowym kierownictwem". Sue szybko zaczęła uczyć
Chrisa, jak dobrać właściwe składniki, żeby wyszedł najlepszy panier. Gdyby to było takie łatwe,
mówiła, to ludzie nie ustawialiby się w kolejce przed jednym sklepikiem z rybami i frytkami,
podczas gdy do rywala o parę kroków dalej nie zajrzy nawet pies z kulawą nogą. Upłynęło kilka
tygodni, zanim Chris mógł zaręczyć, że jego frytki są zawsze chrupkie, nie twarde czy, co gorsza,
rozmiękłe. Podczas gdy Chris występował na pierwszym planie, pakując ryby i wydając sól i ocet,
Sue dyżurowała przy kasie i przyjmowała należności. Wieczorem zawsze wpisywała na bieżąco
utarg i nie wchodziła na pięterko do małego, samodzielnego mieszkania, gdzie czekał Chris, dopóki
wnętrze nie lśniło czystością, a w blacie lady można się było przejrzeć.
Sue ostatnia kończyła pracę, za to Chris pierwszy wstawał rano. Był już na nogach o czwartej,
wkładał stary dres i razem z Kapralem podążał na nabrzeże. Wracał po dwóch godzinach, z
najlepszymi dorszami, morszczukiem, płaszczką i płastugą, które wybierał tuż po przybiciu do
nabrzeża trawlerów z porannym połowem.
Chociaż w Cleethorpes było kilka budek ze smażonymi rybami i frytkami, wkrótce przed sklepikiem
Haskinsów zaczęły się ustawiać kolejki, czasem nawet zanim Sue zdążyła odwrócić na drugą stronę
tabliczkę „zamknięte" i wpuścić pierwszego klienta. Kolejki nigdy nie malały między jedenastą rano
a trzecią po południu ani od piątej do dziewiątej wieczór, kiedy tabliczkę ostatecznie odwracano -
ale nie przed obsłużeniem ostatniego klienta.
Pod koniec pierwszego roku wykazali dochód nieco powyżej dziewięciuset funtów. W miarę jak
wydłużały się kolejki, zmniejszało się zadłużenie w Britannia Finance i Haskinso-wie spłacili całą
pożyczkę łącznie z odsetkami osiem miesięcy przed upływem pięcioletniej umowy.
Przez następnych dziesięć lat zdobywali coraz lepszą reputację i na lądzie, i na morzu. W rezultacie
Chrisa zaproszono do miejscowego klubu rotariańskiego, a Sue została wiceprzewodniczącą
Związku Matek.
Na dwudziestą rocznicę ślubu Sue i Chris wybrali się do Portugalii, żeby spędzić tam drugi miesiąc
miodowy. Zatrzymali się na dwa tygodnie w czterogwiazdkowym hotelu i tym razem nie musieli
wcześniej wyjeżdżać. Potem w każde wakacje w ciągu kolejnych dziesięciu lat wracali do Albufeiry.
Ot, siła przyzwyczajenia.
Tracey skończyła szkołę średnią w Cleethorpe i wstąpiła na uniwersytet w Bristolu, gdzie studiowała
zarządzanie.'Jedynym przykrym wydarzeniem w życiu Haskinsow była śmierć Kaprala. Ale dożył
czternastu lat.
Chris popijał drinka w towarzystwie innych rotarian, kiedy Dave Quenton, dyrektor najlepszej poczty
w mieście, powiedział mu, że przenosi się do Krainy Jezior i zamierza sprzedać udziały w firmie.
Tym razem Chris przedyskutował swój projekt z żoną. Znów ją zaskoczył, jednak kiedy ochłonęła,
zażądała odpowiedzi na kilka pytań, nim zgodziła się na ponowną wizytę w Britannia Finance.
-Jak przedstawiają się państwa depozyty w Midland Bank? -spytał pan Tremaine, dyrektor działu
pożyczek.
Sue sprawdziła w księdze.
- Trzydzieści siedem tysięcy czterysta osiem funtów - odparła.
- A jaką wartość państwa zdaniem może mieć sklep? -brzmiało następne pytanie bankiera.
- Będziemy brać pod uwagę oferty powyżej stu tysięcy funtów - powiedziała Sue z przekonaniem.
-A jaka może być wartość poczty, zważywszy na jej pierwszorzędną lokalizację?
- Quenton mówi, że zarząd liczy na dwieście siedemdziesiąt tysięcy, ale zapewnia mnie, że zgodzą
się na ćwierć miliona, jeżeli znajdą odpowiedniego kandydata.
- Czyli że może państwu zabraknąć niewiele powyżej stu tysięcy - ocenił bankier, nie zaglądając do
rejestru. Milczał chwilę. - Jakie były obroty poczty w zeszłym roku?
- Dwieście trzydzieści tysięcy funtów - odrzekła Sue.
- A zysk?
Sue znowu musiała sprawdzić wyliczenia.
- Dwadzieścia sześć tysięcy czterysta, ale to nie obejmuje dodatkowej premii w postaci
przestronnego mieszkania z opła tami i podatkami pokrywanymi z rocznego dochodu. - Zawiesi ła
głos. - I tym razem bylibyśmy właścicielami nieruchomości.
-Jeżeli nasi księgowi potwierdzą te kwoty - powiedział Tremaine - i uda się państwu sprzedać sklep
za mniej więcej sto tysięcy, to istotnie można to będzie uznać za bezpieczną inwestycję. Ale... -
Oboje spojrzeli nań z niepokojem. - Zawsze jest jakieś „ale", kiedy chodzi o pożyczenie pieniędzy.
Oczywiście pożyczka będzie zależeć od tego, czy poczta zachowa status pierwszej kategorii.
Nieruchomości w tym miejscu są obecnie w cenie jedynie około dwudziestu tysięcy, więc poczta ma
rzeczywistą wartość jako biznes, ale tylko wtedy, powtarzam, tylko wtedy, gdy zachowa swój status.
- Ta poczta ma najwyższą kategorię od trzydziestu lat - zauważył Chris. - Dlaczego w przyszłości
miałoby się to zmienić?
- Proszę pana, gdybym mógł przewidywać przyszłość -odpowiedział bankier - nigdy bym źle nie
ulokował pieniędzy, ale skoro nie mogę, muszę czasem zaryzykować. Britan-nia inwestuje w ludzi, a
na tym froncie nie musicie nic udowadniać. -Uśmiechnął się. - Oczekujemy, że jak poprzednio,
pożyczka będzie spłacana w ratach kwartalnych przez pięć lat, i tym razem, ponieważ w grę wchodzi
tak znaczna suma, chcielibyśmy przejąć kontrolę nad nieruchomością. -Jakie byłoby oprocentowanie?
-zapytał Chris.
- Osiem i pół procent, z dodatkowymi karami, gdyby raty nie były spłacane w terminie.
- Musimy dokładnie przemyśleć pana ofertę - powiedziała Sue. - Damy panu znać, jak podejmiemy
decyzję.
Dyrektor Tremaine stłumił uśmiech.
- O co chodzi z tą pierwszą kategorią? - zapytała Sue, kiedy pośpiesznie zmierzali w stronę
nadmorskiego bulwaru, licząc, że jeszcze zdążą otworzyć sklepik na przyjęcie pierwszego klienta.
- Od niej zależą wszystkie zyski - wyjaśnił Chris. - Ra chunki oszczędnościowe, emerytury,
przekazy pocztowe, sa mochodowe podatki drogowe, nawet obligacje premiowe - to wszystko
gwarantuje pokaźne profity. Bez tego możesz tylko liczyć na abonamenty telewizyjne, znaczki,
rachunki za elek tryczność i może jeszcze na niewielki dodatkowy dochód, je żeli pozwolą ci przy
okazji prowadzić sklepik. Gdyby Quen-ton tylko tyle miał do zaoferowania, to lepiej, żebyśmy
pozostali przy naszych rybach z frytkami.
-A czy istnieje ryzyko utraty tego korzystnego statusu? -spytała Sue.
- Absolutnie żadne - odparł Chris. - W każdym razie tak mnie zapewniał szef regionu, a to członek
naszego klubu rotariańskiego. Powiedział, że ta sprawa nigdy nie była nawet przedmiotem dyskusji w
dyrekcji, zresztą możesz być pewna, że Britannia też to sprawdzi, zanim zechce się rozstać z taką
forsą.
-Więc nadal uważasz, że powinniśmy się w to angażować?
-Tak, ale najpierw trochę udoskonalimy warunki, jakie nam proponują.
- Na przykład?
- Cóż, przede wszystkim nie wątpię, że Tremaine opuści na osiem procent, skoro banki na High
Street też zaczęły inwestować w przedsięwzięcia handlowe, a nie zapominaj, że tym razem Britannia
przejmie kontrolę nad nieruchomością.
Haskinsowie sprzedali sklep za sto dwanaście tysięcy funtów i dodali trzydzieści osiem tysięcy z
oszczędności w banku. Britannia dołożyła do tego sto tysięcy funtów pożyczki na osiem procent. Do
dyrekcji Głównego Urzędu Pocztowego w Londynie wysłano czek opiewający na dwieście
pięćdziesiąt tysięcy funtów.
- Trzeba to uczcić - oznajmił Chris.
- Co masz na myśli? - spytała Sue. - Nie możemy już sobie pozwolić na żadne wydatki.
- Pojedźmy do Ashford i spędźmy weekend z córką - zawiesił głos - a w drodze powrotnej...
-A w drodze powrotnej?
- Wpadniemy do psiarni w Battersea.
Miesiąc później państwo Haskinsowie i Stempel, następny labrador, tym razem czarny,
przeprowadzili się z pięterka nad sklepem ze smażonymi rybami i frytkami przy Beach Street do
budynku urzędu pocztowego pierwszej kategorii na Victoria Crescent.
Chris i Sue pracowali teraz od świtu do nocy, jak przed laty, tuż po otwarciu sklepiku z rybami i
frytkami. Przez następne pięć lat ograniczali wszelkie drobne wydatki, a nawet obywali się bez
wakacji, chociaż często myśleli o wypadzie do Portugalii -jednak to musiało poczekać do czasu
spłacenia kwartalnych rat w Britannii. Chris nadal pełnił swoje obowiązki w klubie rotariańskim, a
Sue wybrano prezeską oddziału Związku Matek w Cleethorpes. Tracey została szefową działu
parceli budowlanych, a Stempel jadł więcej niż ich troje razem wziętych.
W czwartym roku poczta Haskinsów zdobyła tytuł „Regionalnej Poczty Roku", a dziewięć miesięcy
później Chris i Sue spłacili bankowi ostatnią ratę.
Zarząd Britannii zaprosił ich na lunch w hotelu Royal, żeby uczcić fakt, iż są teraz właścicielami
urzędu pocztowego i nie mają ani pensa długu.
- Musimy teraz zwrócić sobie nasz pierwotny wkład -oświadczył Chris. - Drobiazg, dwieście
pięćdziesiąt tysięcy funtów.
-Jeżeli utrzymacie dotychczasowe tempo - zauważył prezes Britannii - to zajmie to wam tylko pięć
lat, a potem będziecie mieli firmę wartą ponad milion.
- Czy to znaczy, że jestem milionerem? - zagadnął Chris.
-Mamy zaledwie dziesięć tysięcy funtów na rachunku
bieżącym - wtrąciła Sue. - Jesteś więc milionerem tylko w jednej setnej.
Prezes wybuchnął śmiechem i wezwał członków zarządu, żeby wznieśli toast za Chrisa i Sue
Haskinsów.
- Chris, moi szpiedzy mi mówią - dodał prezes - że zosta niesz następnym przewodniczącym klubu
rotariańskiego.
-Nie uprzedzajmy faktów - odrzekł Chris, opuszczając kieliszek. - Zresztą niech najpierw Sue zajmie
miejsce w regionalnym komitecie Związku Matek. Nie zdziwcie się, jeżeli zostanie prezeską na cały
kraj - dodał z dumą.
- Więc co teraz planujecie? - spytał prezes.
- Miesiąc wakacji w Portugalii - oświadczył Chris bez wahania. - To nam się należy po pięciu
latach ograniczania się do plaży w Cleethorpes i talerza ryby z frytkami.
I tu też mogłaby się zakończyć ta opowieść, gdyby znów nie wtrącili się biurokraci; tym razem za
pośrednictwem listu dyrektora finansowego Urzędu Pocztowego do państwa Haskinsów. List czekał
na nich na wycieraczce, kiedy wrócili z Albufeiry.
Dyrekcja Poczty Old Street 148, Londyn ECIV9HQ
Szanowni Państwo,
dyrekcja Poczty jest w trakcie przeszacowania portfela nieruchomości i w związku z tym zamierza
dokonywać zmian w statusie niektórych starszych placówek.
Zatem jestem zmuszony Państwa poinformować, że zarząd z przykrością doszedł do wniosku, iż w
rejonie Cleethorpes nie są nam potrzebne dwa obiekty pierwszej kategorii. Nowa filia na High
Street będzie nadal urzędem pocztowym pierwszej kategorii, natomiast placówka na Victoria
Crescent zostanie zaszeregowana do niższej, drugiej kategorii. Zęby umożliwić Państwu niezbędne
modyfikacje, zamierzamy poczekać z wprowadzeniem zmian do nowego roku.
Liczymy na dalszą współpracę.
Z poważaniem, Dyrektor finansowy
- Czy ja dobrze rozumiem, co to znaczy? - zapytała Sue, przeczytawszy dwa razy list.
-To znaczy, kochanie -wyjaśnił Chris - że nie mamy cienia szans na odzyskanie naszych dwustu
pięćdziesięciu tysięcy, nawet gdybyśmy harowali do końca życia.
- To będziemy musieli wystawić naszą pocztę na sprzedaż. -Ale kto ją zechce kupić za taką cenę -
zauważył Chris -
kiedy się dowie, że straciła pierwszą kategorię?
- Ten człowiek z Britannii zapewnił nas, że po spłaceniu długów poczta będzie warta milion.
- Tylko przy rocznym obrocie w wysokości pięciuset tysięcy i zyskach około osiemdziesięciu
tysięcy - rzekł Chris.
- Poradźmy się prawnika.
Chris zgodził się niechętnie, choć nie miał specjalnych złudzeń, jaka będzie ta opinia. Prawo, jak
poinformował Ha-skinsonów adwokat, nie jest po ich stronie, więc nie radziłby skarżyć dyrekcji
Poczty, ponieważ nie ręczy za wynik.
- Możecie odnieść moralne zwycięstwo - powiedział - ale to nie poprawi wam stanu konta.
Wobec tego Chris i Sue postanowili wystawić pocztę na sprzedaż, żeby się przekonać, czy ktoś
wykaże zainteresowanie. I znów się okazało, że Chris miał rację: tylko trzy pary małżeńskie zadały
sobie trud obejrzenia nieruchomości, a kiedy się dowiedziały o utracie korzystnego statusu, więcej
się nie pokazały.
- Założę się - orzekła Sue - że ci urzędnicy w dyrekcji do brze wiedzieli, na długo zanim sobie
przywłaszczyli nasze pieniądze, że zmienią nam status, ale było im wygodniej nie mówić nam o tym.
-Może masz rację - zgodził się Chris - ale jedno jest pewne: nie zostawili nic takiego na piśmie,
więc niczego im nie udowodnimy.
- My też nie.
- Do czego zmierzasz, kochanie?
- Ile nam ukradli? - spytała Sue.
-Jeżeli ci chodzi o to, cośmy włożyli...
- O oszczędności naszego życia, o każdego pensa, jakiego zarobiliśmy przez trzydzieści lat, nie
mówiąc o naszej eme ryturze...
Chris umilkł i podniósł głowę, dokonując obliczeń.
- Nie biorąc pod uwagę zysków, na jakie moglibyśmy liczyć, gdybyśmy odzyskali nasz kapitał...
- Nie, tylko to, co nam ukradli - powtórzyła Sue.
- Trochę ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy, nie wliczając odsetek - powiedział Chris.
-I nie ma nadziei, że ujrzymy z tego choćby pensa, nawet gdybyśmy mieli pracować do końca życia?
- Trafnie to ujęłaś, kochanie.
-Wobec tego zamierzam pierwszego stycznia przejść na emeryturę.
-Az czego będziesz się utrzymywać do końca życia? -spytał Chris.
-Z naszego pierwotnego wkładu.
- Jak zamierzasz tego dokonać?
- Korzystając z naszej nieskazitelnej reputacji.
Zakończenie
Chris i Sue wstali wcześnie następnego ranka; w końcu czekało ich dużo pracy przez najbliższe trzy
miesiące, skoro mieli zgromadzić wystarczający kapitał, żeby pierwszego stycznia przejść na
emeryturę. Sue uprzedziła męża, że konieczne będą dokładne przygotowania, jeżeli jej plan ma się
powieść. Chris był podobnego zdania. Oboje wiedzieli, że nie mogą podjąć ryzyka i rozpocząć akcji
przed drugim piątkiem listopada, kiedy nadarzy się sześciotygodniowa niepowtarzalna okazja -jak to
ujął Chris - zanim „te typy w Londynie" domyśla się, co oni kombinują. Ale to nie znaczyło, że
tymczasem nie mieli nic do roboty. Przede wszystkim, nim przystąpią do odzyskiwania skradzionych
pieniędzy, powinni obmyślić sposób ucieczki. Żadne z nich nie uważało, że to, co zamierzają
przedsięwziąć, to kradzież.
Sue rozłożyła na kontuarze mapę Europy. Przez kilka dni rozważali różne warianty i w końcu
zdecydowali się na Portugalię, gdyż oboje uznali, że będzie idealnym miejscem na wcześniejszą
emeryturę. Podczas licznych wizyt w Algarve zawsze powracali do Albufeiry, miejscowości, gdzie
spędzili swój skrócony miesiąc miodowy i do której jeździli z okazji dziesiątej, dwudziestej i wielu
innych rocznic ślubu. Kiedyś nawet obiecywali sobie, że osiądą tam po przejściu na emeryturę, jeżeli
wygrają na loterii.
Następnego dnia Sue kupiła kasetę „Portugalski dla początkujących". Słuchali jej co rano przed
śniadaniem, a potem przez godzinę wieczorem sprawdzali, czego się nauczyli. Z radością się
przekonali, że w ciągu minionych lat przyswoili sobie więcej z tego języka, niż im się wydawało.
Wprawdzie nie posługiwali się nim płynnie, ale z pewnością nie byli nowicjuszami. Oboje szybko
przerzucili się na kurs dla zaawansowanych.
- Nie będziemy mogli się posłużyć naszymi paszportami -powiedział przy goleniu Chris pewnego
ranka. - Musimy po myśleć o zmianie tożsamości, bo w przeciwnym wypadku na\ tychmiast nas
przyłapią.
-Już o tym myślałam - odrzekła Sue. - Powinniśmy wykorzystać to, że pracujemy na swojej własnej
poczcie. Chris przestał się golić i zwrócił się ku żonie.
- Nie zapominaj, że dostarczamy niezbędnych formularzy klientom, którzy starają się o paszport.
Chris nie przerywał Sue, kiedy objaśniała mu swój plan, dzięki któremu będą mogli bezpiecznie
wyjechać z kraju pod przybranymi nazwiskami.
-To może zapuszczę brodę - zachichotał i odłożył maszynkę do golenia.
Przez lata Chris i Sue zaprzyjaźnili się z kilkoma klientami, którzy regularnie przychodzili na pocztę.
Oboje spisali na oddzielnych kartkach nazwiska wszystkich osób spełniających kryteria, o które
chodziło Sue. Koniec końców otrzymali listę dwudziestu czterech nazwisk: jedenastu mężczyzn i
trzynastu kobiet. Od tego momentu, ilekroć jakiś niczego niepodejrzewający stały klient podchodził
do okienka, Sue albo Chris inicjowali rozmowę, która miała tylko jeden cel.
- Pani Brewer, czy wybiera się pani w tym roku za granicę na święta Bożego Narodzenia?
- Nie, pani Haskins, syn z żoną będą u nas na Wigilii, no i poznamy naszą nową wnuczkę.
-Ach, jak miło, pani Brewer - powiedziała Sue. - My z Chrisem zamierzamy spędzić święta w
Stanach.
- Och, to zachwycające - odrzekła pani Brewer. - Ja nigdy nie byłam za granicą - przyznała - a co
dopiero w Ameryce!
Pani Brewer przeszła do drugiej rundy, ale nie była już odpytywana aż do następnej wizyty.
Do końca września na liście kandydatów dołączyło do pani Brewer siedem innych nazwisk - cztery
kobiety i trzech mężczyzn; wszyscy w wieku od pięćdziesięciu jeden do pięćdziesięciu siedmiu lat.
Tylko jedno mieli wspólne: nigdy nie wyjeżdżali za granicę.
Następnym problemem, który musieli rozwiązać Haskin-sowie, było wypełnienie wniosku o akt
urodzenia. To wymagało o wiele bardziej szczegółowego wypytywania i zarówno Sue, jak i Chris
prędko się wycofywali, gdy zauważyli choćby cień podejrzliwości u wytypowanego kandydata. Na
początku października mieli nazwiska czterech osób, które nieświadomie wyjawiły datę i miejsce
urodzenia, panieńskie nazwisko matki i imię ojca.
Teraz Haskinsowie odwiedzili drogerię Bootsa na St. Peters Avenue, gdzie na zmianę siadali w
małej kabince, żeby zrobić sobie kilka kompletów fotografii po dwa funty pięćdziesiąt pensów.
Następnie Sue wypełniła formularze wniosku o paszport w imieniu czworga niczego niepodej-
rzewających klientów. Wpisała wszystkie wymagane dane, załączyła fotografie swoje i Chrisa oraz
przekaz na czterdzieści dwa funty. Chris, jako naczelnik urzędu pocztowego, z satysfakcją złożył swój
prawdziwy podpis u dołu każdego formularza.
Cztery wnioski zostały wysłane do biura paszportowego na Petty France w Londynie w poniedziałek,
czwartek, piątek i sobotę ostatniego tygodnia października.
W środę jedenastego listopada na Victoria Crescent dotarł pierwszy paszport na nazwisko Rega
Appleyarda. Dwa dni później przysłano drugi, dla Audrey Ramsbottom, nazajutrz trzeci, dla Betty
Brewer, a po tygodniu ostatni, dla Staną Gerrarda.
Sue uświadomiła Chrisowi, że będą musieli opuścić kraj, korzystając z jednego zestawu paszportów,
których potem powinni się pozbyć i posłużyć się następnymi, ale to dopiero wtedy, gdy znajdą
miejsce do zamieszkania w Albufeirze.
Oboje nadal ćwiczyli portugalski, ilekroć byli sami na poczcie, przy czym informowali stałych
klientów, że będą nieobecni podczas świąt Bożego Narodzenia, bo planują wycieczkę do Ameryki.
Ciekawskim wyjawiali więcej szczegółów, opowiadając o planach spędzenia tygodnia w San
Francisco, a potem kilku dni w Seattle.
W drugim tygodniu listopada wszystko było gotowe do rozpoczęcia operacji pod hasłem
Gwarantowany Zwrot Pieniędzy.
W piątek o dziewiątej rano Sue zadzwoniła jak co tydzień do centrali. Podała swój osobisty kod, po
czym przełączono ją do wydziału wypłat. Ale tym razem, jak nigdy, słyszała bicie swojego serca.
Powtórzyła swój kod i poinformowała urzędnika, ile gotówki będzie potrzebować na następny
tydzień - kwotę na pokrycie wypłat z pocztowych rachunków oszczędnościowych, emerytur i
przekazów gotówkowych. Wprawdzie księgowy z centrali zawsze sprawdzał księgi pod koniec
każdego miesiąca, ale w okresie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia kierownictwu poczty
pozwalano na znaczną swobodę. Skrupulatną kontrolę ksiąg przeprowadzano potem w styczniu, ale
Chris i Sue zamierzali się wtedy ulotnić. W ciągu ostatnich sześciu lat księgi Sue zawsze były w
porządku i w centrali miała opinię wzorowej menedżerki.
Sue musiała sprawdzić w dokumentacji, żeby sobie przypomnieć, o jaką kwotę poprosiła w tym
samym tygodniu w zeszłym roku - było to czterdzieści tysięcy funtów, jak się okazało o osiemset
więcej, niż potrzebowała. W tym roku zażądała sześćdziesięciu tysięcy funtów i czekała na jakąś
uwagę urzędnika, ale w głosie z centrali nie było ani zdziwienia, ani niepokoju. Cała kwota została
dostarczona w poniedziałek strzeżoną furgonetką.
W ciągu tygodnia Chris i Sue wypełnili wszystkie zobowiązania swoich klientów; w końcu nigdy nie
zamierzali wystawić nikogo do wiatru. Mimo to pod koniec pierwszego tygodnia mieli nadwyżkę
dwudziestu jeden tysięcy funtów. Umieścili gotówkę - wyłącznie używane banknoty - w zamkniętym
sejfie na wypadek, gdyby jakiś skrupulatny urzędnik z centrali postanowił przeprowadzić
wyrywkową kontrolę.
Kiedy już Sue zamknęła frontowe drzwi o szóstej i zaciągnęła rolety, oboje rozmawiali tylko po
portugalsku, spędzając wieczór na wypełnianiu przekazów pocztowych, kuponów loteryjnych i
wycieraniu zdrapek, przy czym często morzył ich sen.
Co dzień Chris wstawał skoro świt i wsiadał do swojego starzejącego się rovera, ze Stemplem jako
jedynym towarzyszem. Jechał na północ, na wschód, na południe i na zachód - w poniedziałek do
Lincoln, we wtorek do Louth, w środę do Skegness, w czwartek do Hull i w piątek do Immingham,
gdzie realizował kilka przekazów pocztowych oraz odbierał wygrane ze zdrapek i losów loteryjnych,
co mu pozwalało uzupełniać nowo uzyskane oszczędności kilkuset funtami dziennie.
W ostatni piątek listopada, w drugim tygodniu operacji, Sue poprosiła w centrali o siedemdziesiąt
tysięcy funtów, tak więc w następną sobotę mogli dodać dalsze trzydzieści dwa tysiące funtów do
swoich ukrytych dochodów.
W pierwszy piątek grudnia Sue podniosła stawkę do osiemdziesięciu tysięcy funtów i z zaskoczeniem
odkryła, że nikt w centrali nie zakwestionował jej żądań; ale czyż
Sue Haskins nie ogłoszono menedżerką roku, ze specjalnym wyróżnieniem od zarządu? Strzeżona
furgonetka dostarczyła jak należy pełną kwotę w gotówce w poniedziałek rano.
W kolejnym tygodniu zwiększonych zysków Sue Haskins znów dodała trzydzieści dziewięć tysięcy
funtów do puli, nie pokazując innym graczom, co ma w ręku. Teraz Haskinsowie odnotowali
nadwyżkę sporo powyżej stu tysięcy funtów; małe, starannie ułożone kupki używanych banknotów
spoczywały na czterech paszportach na spodzie sejfu.
Chris prawie nie sypiał nocami, podpisując niezliczone przekazy pocztowe, wymazując sterty
zdrapek i, przed położeniem się do łóżka, wypełniając kupony loteryjne niekończącymi się
kombinacjami. W ciągu dnia odwiedzał każdy urząd pocztowy w promieniu siedemdziesięciu pięciu
kilometrów, zbierając łupy, ale mimo takiego poświęcenia, do drugiego tygodnia grudnia zgromadzili
wraz z Sue niewiele ponad połowę kwoty dwustu pięćdziesięciu tysięcy funtów, jakie włożyli w
swój interes.
Sue uprzedziła Chrisa, że konieczne będzie jeszcze większe ryzyko, ażeby odzyskać tę kwotę przed
Wigilią.
W drugi piątek grudnia, w czwartym tygodniu operacji, Sue zatelefonowała do menadżera wysyłek
pieniężnych w centrali i poprosiła o sto piętnaście tysięcy funtów.
- Macie pracowity okres świąteczny - zauważył głos z tamtej strony. Pierwsza oznaka nieufności,
pomyślała Sue, ale miała gotową odpowiedź.
- Padam ze zmęczenia - odrzekła - ale proszę nie zapominać, że więcej ludzi przenosi się do
Cleethorpes niż do innego miasta na wybrzeżu Wielkiej Brytanii.
- Codziennie człowiek dowiaduje się czegoś nowego - odpowiedział głos z tamtej strony. - Proszę
się nie martwić, w poniedziałek dostanie pani gotówkę. Życzę powodzenia w pracy.
- Będę się starać - obiecała Sue i, ośmielona słowami roz mówcy, zażądała stu czterdziestu tysięcy
funtów na ostatni tydzień przed świętami, zdając sobie sprawę, że każdą sumę powyżej stu
pięćdziesięciu tysięcy funtów zawsze zgłaszano do dyrekcji w Londynie.
Kiedy Sue zaciągnęła rolety o szóstej wieczorem w Wigilię, obydwoje byli ledwo żywi.
Sue pierwsza przyszła do siebie.
-Nie mamy chwili do stracenia - powiedziała, podchodząc do przepełnionego sejfu. Wprowadziła
szyfr, otworzyła drzwiczki i wycofała wszystko ze wspólnego bieżącego rachunku. Ułożyła banknoty
na kontuarze w równych plikach -pięćdziesiątki, dwudziestki, dziesiątki i piątki - po czym oboje
zabrali się do liczenia łupów.
Chris sprawdził końcową sumę i potwierdził, że mają dwieście sześćdziesiąt siedem tysięcy trzysta
funtów na plusie. Odłożyli siedemnaście tysięcy trzysta funtów z powrotem do sejfu i go zamknęli. W
końcu nie zamierzali osiągać żadnych zysków - to byłaby kradzież. Sue zakładała elastyczną opaskę
na każdy tysiąc, Chris zaś starannie układał dwieście pięćdziesiąt plików w starym worku
marynarskim z czasów służby w RAF-ie. O ósmej byli gotowi do wyjścia. Chris włączył alarm, po
cichu wymknął się przez tylne drzwi i umieścił worek w bagażniku rovera, na czterech walizkach,
spakowanych rano przez żonę. Sue usiadła obok Chrisa, który włączył silnik samochodu.
- O czymś zapomnieliśmy - rzekła Sue, zamknąwszy drzwi.
- Stempel! - powiedzieli jednym głosem.
Chris zgasił silnik, wysiadł z samochodu i wrócił do budynku poczty. Wprowadził szyfr, wyłączył
alarm i otworzył drzwi. Znalazł psa w kuchni; Stempel spał mocnym snem, z trudem dał się
wyciągnąć z ciepłego kosza i ulokować na tylnym siedzeniu samochodu. Czy oni nie wiedzą, że jest
Wigilia?
Chris ponownie włączył alarm i zamknął drzwi.
Dziewiętnaście po ósmej państwo Haskinsowie wyruszyli w podróż do Ashford w hrabstwie Kent.
Sue skalkulowała, że mają pełne cztery dni, zanim ktoś się dowie o ich nieobecności -pierwszy i
drugi dzień Bożego Narodzenia, niedzielę oraz poniedziałek (święto państwowe). Teoretycznie
powinni wrócić we wtorek rano, ale wtedy będą już oglądać nieruchomości w Algarve.
Podczas długiej podróży do Kentu prawie nie zamienili słowa, nawet po portugalsku. Sue nie mogła
uwierzyć, że udało im się przeprowadzić plan, a Chris był jeszcze bardziej zdziwiony, że uszło im to
na sucho.
-Jeszcze niezupełnie - przypomniała mu Sue. - Najpierw dojedźmy do Albufeiry. I niech pan nie
zapomina, panie Apple-yard, że nazywamy się inaczej.
- Po tych wszystkich latach przyszło nam żyć w grzechu, prawda, pani Brewer?
Chris zajechał pod dom córki tuż po północy. Tracey otworzyła drzwi, żeby powitać matkę, a
tymczasem Chris wyjął z bagażnika jedną walizkę i marynarski worek. Tracey nigdy nie widziała,
żeby rodzice byli tak wyczerpani i pomyślała, że się postarzeli, od kiedy widziała ich w lecie. Może
tak ich wymęczyła długa podróż. Tracey zaprowadziła ich do kuchni, posadziła i podała herbatę.
Prawie się nie odzywali, a kiedy w końcu zapakowała ich do łóżek, ojciec nie pozwolił jej wnieść
starego worka marynarskiego na piętro do pokoju gościnnego.
Sue budziła się za każdym razem, kiedy jakiś samochód zatrzymywał się na ulicy i zamierała na myśl,
że widnieje na nim napis POLICJA namalowany farbą odblaskową. Chris czekał na dźwięk dzwonka
u drzwi frontowych, a potem łomot butów na schodach, gdy policjanci wpadną do domu, wywloką
worek spod łóżka, zaaresztują ich oboje i zaprowadzą pod eskortą na najbliższy posterunek.
Po bezsennej nocy zeszli na dół, żeby zjeść z córką śniadanie.
- Szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia - powiedziała Tracey i ucałowała matkę i ojca w policzki.
Żadne nie odpowiedziało. Czy zapomnieli, że to Boże Narodzenie? Z zakłopotaniem spoglądali na
dwa świątecznie opakowane pudełka, które postawiła na stole. Nie pamiętali, żeby kupić córce
prezent świąteczny, więc ofiarowali jej pieniądze, czego nie robili, od kiedy była nastolatką. Tracey
uznała, że to gorączka przedświąteczna i podniecenie przed podróżą do Stanów są powodem tak
dziwnego zachowania rodziców.
Drugi dzień świąt był bardziej udany. Sue i Chris wydawali się nieco odprężeni, chociaż często
zapadali w długie milczenie. Po obiedzie Tracey zaproponowała, żeby się wybrali z psem na spacer
po wzgórzach. Podczas długiej wędrówki jedno zaczynało zdanie, po czym milkło. Drugie kończyło
je po kilku minutach.
W sobotę rano Tracey uznała, że oboje wyglądają o wiele lepiej, nawet gawędzili o podróży do
Ameryki. Ale zastanawiały ją dwie rzeczy. Mogłaby przysiąc, że kiedy rodzice schodzili ze schodów
z workiem marynarskim i psem podążającym z tyłu, rozmawiali z sobą po portugalsku. 1 po co
ciągnęli psa do Ameryki, skoro się zaofiarowała, że zajmie się nim podczas ich nieobecności?
Następna niespodzianka wydarzyła się, gdy po śniadaniu wyruszyli na Heathrow. Kiedy ojciec
włożył worek marynarski i walizkę do bagażnika, Tracey ze zdziwieniem spostrzegła, że są tam już
trzy wielkie walizy. Po co im tyle bagaży, skoro wybierają się na dwa tygodnie?
Stała na chodniku i machała na pożegnanie. Kiedy stary rover dojechał do końca ulicy, skręcił w
prawo zamiast w le-wo, w kierunku przeciwnym do Heathrow. Coś się nie zgadzało. Jednak Tracey
zlekceważyła tę pomyłkę, wiedząc, że ją skorygują jeszcze przed wjazdem na autostradę.
Znalazłszy się na autostradzie, Chris i Sue pojechali w kierunku Dover. Ich zdenerwowanie rosło z
każdą minutą, bo zdawali sobie sprawę, że nie ma odwrotu. Tylko psa cieszyła ta przygoda: wyglądał
przez tylną szybę i machał ogonem.
Pan Appleyard i pani Brewer jeszcze raz powtórzyli sobie swój plan. Kiedy znaleźli się na nabrzeżu,
Sue wyskoczyła z samochodu i stanęła w kolejce niezmotoryzowanych pasażerów, oczekujących na
wejście na pokład, natomiast Chris wjechał podjazdem na prom. Postanowili, że spotkają się dopiero
wtedy, kiedy statek zacumuje w basenie portowym w Calais i Chris zjedzie na nabrzeże.
Sue stała u dołu schodni i w napięciu czekała na końcu kolejki, obserwując, jak rover zbliża się do
wjazdu do ładowni. Serce biło jej jak szalone, kiedy ujrzała, że funkcjonariusz ogląda skrupulatnie
paszport Chrisa i pokazuje, żeby wysiadł z samochodu i stanął z boku. Ledwo się powstrzymała, żeby
tam nie pobiec i nie posłuchać, o czym mówią - ale nie mogła ryzykować, skoro nie byli teraz
małżeństwem.
- Dzień dobry panu - powiedział funkcjonariusz, a potem, spojrzawszy na tylne siedzenie
samochodu, spytał: -Czy chce pan zabrać psa za granicę?
- O, tak - odparł Chris. - Nigdzie się nie ruszamy bez Stempla.
Celnik dokładnie obejrzał paszport Appleyarda.
-Ale pan nie ma niezbędnych dokumentów, żeby wziąć go ze sobą.
Chris poczuł, jak kropelki potu występują mu na czoło. Papiery Stempla były wpięte w paszport
Haskinsa, pozostawiony w sejfie w Cleethorpes.
- Cholera - burknął. - Musiałem je zostawić w domu.
-A to pech, proszę pana. Mam nadzieję, ze nie musi pan
jechać daleko, bo następny prom będzie dopiero jutro o tej porze.
Chris rzucił żonie bezradne spojrzenie i z powrotem wsiadł do samochodu. Popatrzył na psa, który
smacznie spał z tyłu, nieświadom, jakiego przysporzył kłopotu. Chris zawrócił samochód i zatrzymał
się przy zdenerwowanej Sue, niecierpliwie czekającej na wyjaśnienie, dlaczego nie został
wpuszczony na prom. Kiedy Chris podał jej powód, powiedziała tylko:
- Nie możemy ryzykować powrotu do Cleethorpes.
- Zgadzam się - rzekł Chris. - Musimy wrócić do Ashford i liczyć na to, że znajdziemy weterynarza,
który nas przyjmie w święto.
-Tego nie mieliśmy w planie - rzuciła Sue.
-Wiem - przyznał Chris — ale wolałbym nie zostawiać Stempla.
Sue skinęła głową na znak zgody.
Chris skierował samochód na główną szosę i ruszyli z powrotem do Ashford. Przybyli akurat w porę
lunchu. Tracey była zachwycona, że rodzice mogą spędzić z nią jeszcze dwa dni, ale wciąż nie mogła
zrozumieć, dlaczego nie chcą zostawić u niej psa; przecież nie wybierają się za granicę do końca
życia.
Chris i Sue spędzili kolejny milczący dzień i jeszcze jedną bezsenną noc w Ashford. Worek
marynarski z ćwierć milionem funtów wepchnęli pod łóżko.
W poniedziałek miejscowy weterynarz zgodził się zrobić Stemplowi wszystkie konieczne zastrzyki.
Potem dołączył świadectwo do paszportu Appleyarda, ale niestety, ostatni prom już odpłynął.
Haskinsowie nie zmrużyli oka w nocy z poniedziałku na wtorek, a kiedy o świcie zgasły uliczne
latarnie, oboje już wiedzieli, że ich plan się załamał. Leżeli nie śpiąc i obmyślali nowy plan - po
angielsku.
Chris i Sue ostatecznie pożegnali się z córką po śniadaniu. Dojechali do końca ulicy i tym razem z
ulgą ujrzała, że skręcają w lewo, nie w prawo, i zawracają w stronę Cleethorpes. Zanim przemknęli
obok zjazdu do Heathrow, mieli gotowy plan.
- Jak tylko dotrzemy do domu - powiedziała Sue - włożymy wszystkie pieniądze do sejfu.
- Jak wytłumaczymy, że mamy tyle gotówki, kiedy księgowy z dyrekcji poczty przeprowadzi
doroczny audyt w przyszłym miesiącu? - spytał Chris.
- Zanim będą sprawdzać, co zostało w sejfie, o ile nie poprosimy o więcej pieniędzy, powinniśmy
pozbyć się większości gotówki, przeprowadzając nasze zwykłe transakcje.
-A co z przekazami pocztowymi, które już zrealizowałem?
- Mamy w sejfie dość gotówki na ich pokrycie - przypo mniała Sue mężowi.
-A zdrapki i bilety loteryjne?
- Będziemy musieli wyrównać różnicę z naszych własnych pieniędzy - w ten sposób nikt się nie
połapie.
-Zgadzam się - powiedział Chris i pierwszy raz od wielu dni poczuł ulgę, ale wtem przypomniał
sobie o paszportach.
- Zniszczymy je, jak tylko znajdziemy się w domu - rze kła Sue.
Wjeżdżając do Lincolnshire, Haskinsowie byli już zdecy dowani nadal prowadzić urząd pocztowy
mimo obniżonej kategorii. Sue miała już kilka pomysłów sprzedaży własnych towarów, niezależnie
od jak najlepszego wykorzystania okro jonej koncesji.
Gdy Chris w końcu skręcił w Victoria Crescent, na twarzy Sue zagościł uśmiech, ale prędko zgasł,
gdy ujrzała błyskające niebieskie światła. Jak tylko rover zahamował, otoczyło go kilkunastu
policjantów.
- Niech to szlag! - zaklęła Sue. Mało subtelny język jak na prezeskę Związku Matek, pomyślał Chris,
ale biorąc pod uwagę sytuację, musiał się zgodzić z żoną.
Haskinsów zaaresztowano wieczorem 29 grudnia. Zawieziono ich na posterunek policji w
Cleethorpes i umieszczono w oddzielnych pokojach przesłuchań. Policja nie musiała uciekać się do
numeru z dobrym i złym gliną, gdyż obydwoje natychmiast powiedzieli prawdę. Spędzili noc w
osobnych celach, a następnego ranka zostali oskarżeni o kradzież dwustu pięćdziesięciu tysięcy
funtów, które były własnością zarządu Poczty, i uzyskanie drogą oszustwa czterech paszportów.
Haskinsowie przyznali, że są winni obydwu postawionych zarzutów.
Sue Haskins została zwolniona z Moreton Hall po odsiedzeniu czterech miesięcy. Chris wyszedł na
wolność rok później.
Podczas pobytu w więzieniu obmyślił następny plan. Jednak kiedy go wypuszczono, Britannia
Finance nie była skłonna im pomóc. Wyjaśnijmy, że Tremaine przeszedł na emeryturę.
Haskinsowie sprzedali nieruchomość na Victoria Crescent za sto tysięcy funtów. Tydzień później
wsiedli do swojego stareńkiego rovera i wyruszyli do Dover, gdzie dostali się na prom, okazując
właściwe paszporty. Jak tylko znaleźli odpowiednie miejsce na nadbrzeżu w Albufeirze, otworzyli
sklepik ze smażoną rybą i frytkami. Co prawda nie zyskali jeszcze popularności u miejscowych, ale
przy setkach tysięcy Brytyjczyków odwiedzających co roku Algarve, nie narzekają na brak klientów.
Jestem jednym z tych, którzy zaryzykowali niewielki wkład w owo nowe przedsięwzięcie, i z
przyjemnością donoszę, że odzyskałem każdego pensa z nadwyżką. Zabawny jest ten świat. Ale
przecież, jak zauważył sędzia Gray, państwo Haskinsowie nie są przestępcami.
Jeszcze jedno: Stempel dokonał swych dni, kiedy Sue i Chris siedzieli w więzieniu.
Maestro
Włosi są jedyną nacją, która potrafi służyć bez służalczości. Francuz z radością poleje twój ulubiony
krawat sosem i nawet nie przeprosi, prędzej będzie cię przeklinał w swoim języku. Chińczycy milczą
jak zaklęci, a Grekom nawet nie przyjdzie do głowy, że możesz się czuć niezręcznie, czekając
godzinę, zanim ktoś poda ci kartę. Amerykanie przede wszystkim będą cię chcieli poinformować, że
wcale nie są kelnerami, tylko aktorami chwilowo bez pracy i, aby to udowodnić, zabierają się do
prezentowania menu, jakby występowali w teatrze. Anglicy mają skłonność do wciągania gości w
przydługie dyskusje, stwarzając wrażenie, że powinniśmy zjeść raczej w ich towarzystwie, a nie z
zaproszonymi przez nas gośćmi, a jeśli chodzi o Niemców... no cóż, kiedy ostatni raz ktoś z was jadł
w niemieckiej restauracji?
Pozostawmy więc tę scenę Włochom. Łączą oni wdzięk Irlandczyków i kulinarny kunszt Francuzów z
rozsądkiem Szwajcarów, a mimo że posiedli także zdolność produkowania rachunków, na których nic
się nie zgadza, pozwalamy im obdzierać się ze skóry.
Wszystko to jest z pewnością stuprocentową prawdą w odniesieniu do Maria Gambottiego.
Mario pochodzi z długiej linii niepotrafiących śpiewać, malować ani grać w piłkę nożną
florentczyków, z radością więc dołączył do swych rodaków, którzy wyemigrowali do Londynu, gdzie
rozpoczął zdobywanie doświadczenia jako restaurator.
Kiedykolwiek zdarzyło mi się zjawić w jego modnym lokalu przy Fulham w godzinach lunchu,
zawsze udawało mu się ukryć niezadowolenie, że niezmiennie zamawiam zupę mine-strone, spaghetti
Bolognese i butelkę klasycznego chianti.
- Doskonały wybór, maestro — potwierdzał, nie starając się nawet zapisać zamówienia.
Zauważcie, jak się do mnie zwra cał. Maestro. Nie jego lordowska mość, co brzmiałoby jak po
chlebstwo, nie sir, co raczej śmieszyłoby po dwudziestu la tach znajomości, ale maestro, wyjątkowo
przyjemny epitet, szczególnie w sytuacji, gdy wiem z bardzo dobrego źródła (od jego żony), iż nigdy
nie przeczytał żadnej z moich książek.
Kiedy przebywałem w więzieniu o złagodzonym rygorze nad Morzem Północnym, Mario napisał do
naczelnika list, w którym prosił, by zezwolono mu przyjechać w któryś piątek i przygotować dla mnie
lunch. Rozbawiony naczelnik odpisał, tłumacząc niezwykle oficjalnie, że udzielenie zgody na tego
typu dobrodziejstwo oznaczałoby nie tylko złamanie kilku penitencjarnych restrykcji, ale również
zaowocowałoby szaleństwem tytułów w tabloidach. Kiedy pokazywał mi swoją odpowiedź, ze
zdziwieniem zauważyłem, że podpisał się pod listem: „z przyjaźnią, Michael".
-Więc pan również bywa u Maria? - spytałem.
- Nie - odparł naczelnik - ale on bywał u mnie.
Restauracja Maria mieści się przy Fulham Road w dzielnicy Chelsea. Swą popularność w znacznym
stopniu zawdzięcza również żonie Maria, Teresie, która zarządza kuchnią. On sam jest zawsze na
froncie. Bywam tam regularnie, co piątek, często w towarzystwie moich synów i ich sympatii, które
zmieniają się częściej niż dania w karcie.
Przez te wszystkie lata zdążyłem zauważyć, że większość przychodzących do Maria gości powraca
tam, co stwarza wra-
żenię, że jesteśmy członkami ekskluzywnego klubu, w którym niemożliwością jest zamówienie
stolika, jeśli nie ma się stałej karty wstępu. Jednakże najprawdziwszym dowodem popularności
Maria jest fakt, że restauracja nie akceptuje kart kredytowych - czeki, gotówka i przelewy są mile
widziane, ale zastrzeżenie NIE PRZYJMUJEMY KART KREDYTOWYCH wydrukowano dużymi
literami na dole każdej strony menu.
W sierpniu lokal florentczyków zostaje zamknięty, ponieważ wszyscy londyńscy Gambotti wracają
do swego rodzinnego miasta, by spotkać się z pozostałymi Gambottimi.
Mario jest kwintesencją Włocha. Przed restauracją stoi zaparkowane czerwone ferrari, jacht, o czym
zapewnił mnie mój syn, James, cumuje w Monte Carlo, a dzieci, Tony, Maria i Roberto ukończyły
kolejno szkoły St. Paul, Cheltenham i Summer Fields. Niewątpliwie ważne jest, by od małego
przebywały między ludźmi, z których mają w przyszłości zdzierać skórę. A gdy spotykam ich w
operze - na Verdim lub Puccinim, nigdy na Wagnerze czy Weberze - zawsze siedzą w wykupionej dla
rodziny loży.
„Jak więc - już słyszę wasze pytanie - tak bystry i inteligentny człowiek mógł wylądować na
garnuszku Jej Królewskiej Mości? Czyżby się wmieszał w jakąś burdę po meczu między Arsenałem i
Fiorentiną? A może o jeden raz za dużo przekroczył prędkość jadąc ferrari? Zapomniał o podatku
dochodowym?".
Nic takiego. Złamał angielskie prawo działaniem, które w jego ojczyźnie uznane byłoby za coś
oczywistego.
I tu wkracza pracownik innej instytucji Jej Królewskiej Mości, pan Dennis Cartwright.
Cartwright był inspektorem podatkowym. Rzadko jadał w restauracjach, a jeśli już, to nie w tak
ekskluzywnych jak lokal Maria. Kiedy on i jego żona Doris mieli ochotę na coś włoskiego, oznaczało
to zazwyczaj zamówienie pizzy. Jednakże Cartwright bardzo się zainteresował Gambottim, a
szczególnie faktem, że można prowadzić taki styl życia z przychodów, które ten deklarował do
opodatkowania. Restauracja wykazywała zysk jedynie w wysokości stu siedemdziesięciu dwóch
tysięcy funtów, z przychodów ponad dwumilionowych. Z czego wynikało, że po zapłaceniu
podatków, Gam-botti zabierał do domu - Dennis starannie sprawdził wszystkie kwoty - nieco ponad
sto tysięcy funtów. Mając dom w Chelsea, trójkę dzieci w prywatnych szkołach, wydatki na ferrari,
żeby nie wspomnieć o jachcie w Monte Carlo, a jeszcze diabli wiedzą co we Florencji! Jak to w
ogóle było możliwe? Cartwrightowi nie brakowało determinacji, więc postanowił to odkryć.
Przede wszystkim inspektor podatkowy skrupulatnie sprawdził wszystkie liczby w księgach Maria i
musiał przyznać, iż wszystko się zgadza, a co więcej, Gambotti zawsze płacił podatki jak w zegarku.
Jednak Cartwright nie miał wątpliwości, iż Gambotti wyprowadza na lewo potężną gotówkę, tylko
nie potrafił dojść jak. Goś musiał przegapić. Pewnej nocy zerwał się na równe nogi z okrzykiem:
„Nie przyjmują kart kredytowych!", którym obudził żonę.
Rano Cartwright usiadł od nowa nad księgami. Miał rację. Goś się nie zgadzało z gotówką. Podczas
gdy wszystkie czeki były starannie zaksięgowane, podobnie jak przelewy, to kiedy się analizowało
kwoty w gotówce, przy braku akceptacji kart wydawały się one nieproporcjonalnie małe w stosunku
do całego przychodu.
Gartwrightowi nikt nie musiał tłumaczyć, że jego pracodawcy nie pozwolą mu tracić zbyt wielu
godzin w restauracji Maria na rozwiązanie zagadki, w jaki sposób Gambotti odciąga na lewo duże
sumy pieniędzy. Pan Buchanan, jego przełożony, z dużą niechęcią zgodził się wreszcie dać
Gartwrightowi dwieście funtów zaliczki, na poczet odkrycia, na czym polega przekręt -zaznaczając,
że każdy pens musi być rozliczony - i zgodził się dopiero wtedy, gdy Dennisowi udało się go
przekonać, że zdobycie dowodów i wsadzenie Gambottie-go za kratki może zaowocować
deklarowaniem prawdziwych przychodów także przez innych restauratorów.
Pan Cartwright ze zdziwieniem odkrył, że na stolik u Maria trzeba czekać dobry miesiąc, i musiał
dzwonić do restauracji kilkakrotnie, co zawsze robił z domu, ale wreszcie udało mu się zdobyć
rezerwację. Zaprosił swoją żonę Doris, by mu towarzyszyła, mając nadzieję, że w ten sposób będzie
mniej podejrzany niż siedząc samotnie i robiąc notatki. Jego przełożony zgodził się z tym
rozumowaniem, jednakże
oświadczył, że połowę rachunku przypadającą na żonę, Den-nis będzie musiał pokryć z własnej
kieszeni.
- Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że mógłbym zrobić inaczej - oświadczył jego podwładny.
Podczas posiłku, który składał się z zupy fasolowej i gnoc-chi
- inspektor starał się, by wystarczyło mu na więcej niż tylko jedną wizytę u Maria - Dennis nie
spuszczał oka z właściciela, który spacerował między stolikami, zamieniając słówko tu i tam, gotów
spełnić każdą zachciankę swoich gości. Pani Cartwright zauważyła, że jej mąż wydaje się nieobecny
myślami, ale postanowiła nic na ten temat nie wspominać, ponieważ bardzo rzadko zdarzało mu się
zapraszać ją do restauracji, poza dniem jej urodzin.
Pan Carwright odnotował w pamięci, że w restauracji znajdowało się trzydzieści dziewięć stolików
(przeliczył dwukrotnie), czyli mniej więcej sto dwadzieścia nakryć. Zaobserwował także,
przedłużając swą wizytę zamówieniem kawy, że przy niektórych stolikach Mario zdążył obsłużyć
dwie zmiany gości. Szybkość, z jaką trzech kelnerów sprzątała ze stołów, zmieniała obrusy i
serwetki, by po chwili wydawało się, że na tym miejscu nikt jeszcze tego dnia nie siedział, naprawdę
robiła wrażenie.
Kiedy Mario przyniósł panu Cartwrightowi rachunek, ten zapłacił gotówką i poprosił o
pokwitowanie. W drodze powrotnej do domu prowadziła Doris, co pozwoliło Dennisowi zapisać w
notesiku wszystkie istotne cyfry, póki miał je jeszcze na świeżo w pamięci.
- Wspaniałe jedzenie - stwierdziła żona podczas jazdy powrotnej do Romford. - Mam nadzieję, że
kiedyś wybierzemy się tam znowu.
- Wybierzemy się, Doris - obiecał jej - i to już w przyszłym tygodniu. - Ale po chwili dodał: -Jeśli
uda mi się dostać stolik.
Państwo Gartwright odwiedzili restaurację ponownie trzy tygodnie później. Tym razem wybrali czas
kolacji. Dennis potrafił docenić, że Mario nie tylko zapamiętał jego nazwisko, ale nawet posadził ich
przy tym samym stoliku. Tym razem inspektor mógł zaobserwować, że właścicielowi udało się
prawie do końca zapełnić restaurację w godzinach przed rozpoczęciem seansów, przez cały wieczór
lokal pękał w szwach, a i późną nocą połowa stolików nadal była zajęta. Ostatnie zamówienia
przyjmowano o jedenastej.
Pan Cartwright ocenił, że przez restaurację tego wieczoru przewinęło się prawie trzystu
pięćdziesięciu gości, a jeśli dodać do nich tych, którzy przyszli na lunch, dawało to ponad pięciuset
klientów dziennie. Wykalkulował też, że przynajmniej połowa z nich płaciła gotówką, ale nadal nie
potrafił tego dowieść.
Rachunek Dennisa wyniósł tym razem siedemdziesiąt pięć funtów (to niezwykłe, o ile więcej udaje
się restauratorom wyciągnąć za posiłek wieczorny, chociaż serwują dokładnie te same dania). Pan
Cartwright oszacował, że przeciętny gość zostawiał u Maria dwadzieścia pięć do czterdziestu
funtów, i to ostrożnie licząc. Wobec tego, że średnio w tygodniu Mario obsługiwał przynajmniej trzy
tysiące klientów, dawało mu to przychody w wysokości dziewięćdziesięciu tysięcy funtów
tygodniowo, co oznaczało, że rocznie przekraczał cztery miliony funtów, nawet jeśli wziąć pod
uwagę to, że w sierpniu restauracja jest zamknięta.
Po przyjściu następnego ranka do biura Cartwright zasiadł raz jeszcze nad księgami restauratora.
Gambotti deklarował przychód w wysokości dwóch milionów stu dwudziestu tysięcy funtów, a
odjąwszy wydatki, wykazywał zysk w wysokości stu siedemdziesięciu dwóch tysięcy funtów. Gdzie
podziały się brakujące dwa miliony?
Inspektor poczuł się całkiem zdezorientowany. Zabrał rejestry do domu i siedział długo w nocy
sprawdzając wszystkie cyfry.
- Eureka! - wykrzyknął wreszcie i przebrał się w piżamę. Pewien rodzaj kosztów nie sumował się.
Następnego dnia rano udał się wprost do przełożonego.
- Muszę dostać szczegółowe wartości dotyczące tych wydatków - powiedział panu Buchananowi,
pokazując palcem jedną z pozycji kosztowych - i co ważniejsze - dodał - tak, by Gambotti nie
zorientował się, o co mi chodzi.
Pan Buchanan zgodził się usankcjonować nieobecność Dennisa w pracy pod warunkiem, że nie
oznacza to kolejnej wizyty u Maria.
Pozostałą część tygodnia Cartwright poświęcił na szlifowanie swego planu, świadomy, że
najmniejsze potknięcie pozwoli Gambottiemu zatrzeć wszelkie ślady.
W poniedziałek rano wstał wcześnie i udał się prosto do Fulham, darowując sobie przychodzenie do
pracy. Zaparkował skodę na samym początku ulicy, w miejscu, z którego miał dobry widok na drzwi
wejściowe restauracji Maria. Wyciągnął notes z kieszeni i zapisywał w nim wszystkich dostawców
przybyłych tego ranka.
Pierwsza ciężarówka, która nadjechała i zaparkowała na podwójnej żółtej linii przed drzwiami
restauracji, należała do dobrze znanego sprzedawcy warzyw, kilka minut później zjawił się kierowca
znakomitego rzeźnika. Następna w kolejce do rozładunku czekała znana florystka, potem dostawca
win, sprzedawca ryb, aż wreszcie pojawił się samochód, na który pan Cartwright czekał cały
poranek - ciężarówka z pralni. Kierowca wyładował trzy potężne paki, zataszczył je do restauracji, z
której wyszedł, wynosząc także trzy, i odjechał. Cartwright nie musiał podążać za ciężarówką,
ponieważ nazwa firmy, adres i telefon widniały na obu bokach samochodu.
Wrócił więc do urzędu; kiedy usiadł za biurkiem biło właśnie południe. Natychmiast złożył raport
przełożonemu i poprosił o jego zgodę na wyrywkową kontrolę w firmie pralniczej. Pan Buchanan
zgodził się podpisać pod tym wnioskiem, jednak zalecał szczególną ostrożność. Doradził
Cartwrightowi przeprowadzenie rutynowej kontroli, tak żeby w sprawdzanej firmie nikt się nie
zorientował, czego naprawdę szuka.
-To może zabrać więcej czasu - stwierdził kierownik -ale na dłuższą metę bardziej uprawdopodobni
nasz sukces. Wyślę im dziś informację, tak by mógł się pan z nimi umówić na wygodny dla nich
termin.
Dennis postąpił zgodnie z sugestią przełożonego, w wyniku czego pojawił się w firmie pralniczej
Marco Polo dopiero po trzech tygodniach. Przyszedł po wcześniejszym ustaleniu terminu i od razu na
wstępie poinformował kierownika placówki, że jest to jedynie rutynowa kontrola i że nie spodziewa
się żadnych nieprawidłowości.
Pozostałą część dnia spędził na sprawdzaniu kont poszczególnych klientów, więcej czasu zabrały mu
tylko zapisy
dotyczące restauracji Maria, ponieważ tutaj musiał poczynić trochę notatek. Zanim minęło południe,
miał już wszystko, czego potrzebował, ale pozostał w biurze firmy Marco Polo do siedemnastej, żeby
nie obudzić żadnych podejrzeń. Wychodząc po całym dniu, poinformował kierownika, że wszystkie
księgi prowadzone są z zachowaniem należytej staranności, w związku z czym kontrola została
ukończona. Nie powiedział natomiast, że będzie ją kontynuował, ale u jednego z najważniejszych
klientów pralni.
Następnego dnia Cartwright zjawił się w biurze już przed ósmą rano, chciał bowiem przygotować
raport, zanim jego przełożony przyjdzie do pracy. Kiedy pan Buchanan przekroczył próg urzędu za
pięć dziewiąta, Dennis z wyrazem triumfu na twarzy zerwał się od swego biurka. Już miał przekazać
nowiny, ale przełożony przyłożył palec do ust i wskazał ręką, by przeszli do jego gabinetu. Kiedy
zamknęli drzwi, Dennis położył raport na biurku pozwalając, by szef zapoznał się ze szczegółami
śledztwa. Czekał cierpliwie, podczas gdy pan Buchanan studiował dokumenty i analizował, co z nich
wynikało. Wreszcie podniósł wzrok na Dennisa, pozwalając mu wreszcie mówić.
-To pokazuje - rozpoczął Cartwright - że każdego dnia podczas ostatnich dwunastu miesięcy
Gambotti wysyłał dwieście obrusów i ponad pięćset serwetek do pralni Marco Polo. Jeśli przyjrzy
się pan temu konkretnemu wpisowi - dodał, wskazując na księgę przychodów i rozchodów leżącą
obok na biurku -zobaczy pan, że Gambotti deklaruje jedynie sto dwadzieścia rezerwacji dziennie, dla
mniej więcej trzystu klientów. - Dennis zamilkł na chwilę, zanim wytoczył najcięższe działo. - Po cóż
miałby pan prać dodatkowe trzy tysią-
ce obrusów i czterdzieści pięć tysięcy serwetek, gdyby nie miał pan dodatkowo czterdziestu pięciu
tysięcy klientów? -zapytał. -Chodziło o pranie pieniędzy - spointował, zadowolony ze swego żarciku.
- Dobra robota, Dennis - oznajmił szef departamentu. -Niech pan przygotuje pełen raport, który ma
trafić do działu oszustw finansowych.
Mario, choć bardzo się starał, nie potrafił wytłumaczyć prania dodatkowych trzech tysięcy obrusów i
czterdziestu pięciu tysięcy serwetek. Jego prawnik mógł mu doradzić tylko jedno: „Trzeba przyznać
się do winy, a ja postaram się wynegocjować najniższy wymiar kary".
Wydział podatkowy z zadowoleniem zainkasował dodatkowe dwa miliony funtów, a sędzia wysłał
Maria Gambottiego do więzienia na sześć miesięcy. Skończyło się na czterotygodniowej odsiadce -
trzy miesiące mniej za dobre sprawowanie, dwa w zawieszeniu, ponieważ było to jego pierwsze
wykroczenie przeciwko prawu.
Zręcznemu prawnikowi, panu Hendersonowi, udało się nawet ustalić termin rozprawy na ostatni
dzień lipca. Wytłumaczył przewodniczącemu rozprawie sędziemu, że jest to jedyny termin
odpowiadający wybitnemu obrońcy pana Gambottiego.
Po tygodniu spędzonym w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Belmarsh, Mario został przewieziony
do instytucji dla dobrze sprawujących się więźniów nad Morzem Północnym w Lincolnshire, gdzie
odsiedział pozostałą część wyroku. Prawnik Maria wybrał to miejsce, zakładając, że na mokradłach
Lincolnshire restaurator miał nikłą szansę, by spotkać któregoś ze swoich starych klientów.
W tym samym czasie pozostała część rodziny Gambottich poleciała do Florencji, gdzie jak zwykle
spędziła cały sierpień. Nie bardzo udało się tylko wytłumaczyć babkom, czemu tym razem nie ma z
nimi ojca rodziny.
Mario opuścił więzienie nad Morzem Północnym o godzinie dziewiątej, w poniedziałek, pierwszego
września.
Kiedy wyszedł za bramę, ujrzał swego syna Tony'ego za kierownicą ferrari. Trzy godziny później
Mario stał przed swoją restauracją, witając gości. Kilku stałych klientów zauważyło, że stracił
podczas wakacji parę kilogramów, inni zwracali uwagę, że wygląda wyjątkowo zdrowo i jest
nadzwyczaj opalony.
Sześć miesięcy później świeżo awansowany zastępca szefa departamentu postanowił kontynuować
wyrywkową kontrolę w pralni Marco Polo. Tym razem Dennis pojawił się tam niezapowiedziany.
Przebiegł doświadczonym wzrokiem księgi, z których wynikało, że teraz Mario oddaje co dzień do
pralni tylko sto dwadzieścia obrusów wraz z trzystoma serwetkami. A jednak jego restauracja była
równie oblegana jak niegdyś. Jak tym razem udawało mu się uciec od podatku?
Następnego dnia rano Dennis znowu zaparkował skodę na Fulham Road w taki sposób, by mieć
niezakłócony widok na wejście do restauracji Maria. Był przekonany, że Gambotti współpracuje
obecnie z jakąś inną pralnią, ale ku jego niezadowoleniu jedyną ciężarówką, która zjawiła się, by
przywieźć i zabrać obrusy, był samochód z Marco Polo.
Cartwright wrócił do Romford dopiero o ósmej wieczór. Czuł się zupełnie zdezorientowany. Gdyby
poczekał do północy, może zauważyłby, że kilku wychodzących z pracy kelnerów niesie torby
sportowe z wystającymi z nich rakietami do sąuasha. A czy znacie jakiegoś włoskiego kelnera, który
gra w sąuasha?
Pracownicy Maria byli zachwyceni, że ich żony mogą zarobić coś ekstra, za niewielkie pranie
każdego dnia, szcze-golnie, że pan Gambotti zakupił dla każdej rodziny nowiutką pralkę.
Zarezerwowałem stolik u Maria na pierwszy piątek po moim wyjściu z więzienia. On sam stał w
progu, gotów mnie przywitać, natychmiast też zostałem zaprowadzony do tego samego stołu, co
zwykle, w rogu przy samym oknie, tak jakby nigdy nie było żadnej przerwy.
Mario nie zawracał sobie głowy podawaniem mi karty, ponieważ jego żona właśnie się pojawiła w
drzwiach kuchni z wielkim talerzem spaghetti. Tuż za nią postępował ich syn, Tony, z parującą miską
sosu bolońskiego oraz córka, Maria, z dużym kawałkiem parmezanu i tarką.
-Butelka klasycznego chianti? - zaproponował Mario w chwili, gdy wyciągał korek. - Na koszt firmy
- oświadczył kategorycznie.
- Dzięki, Mario - odparłem i dodałem szeptem - a tak przy okazji, naczelnik więzienia nad Morzem
Północnym przesyła ci najserdeczniejsze pozdrowienia.
- Biedny Michael - westchnął Mario - cóż za smutna egzystencja. Jak można żyć, jedząc codziennie
kiełbasę zapiekaną w cieście, a na deser kaszę mannę? - uśmiechnął się, nalewając mi wino do
kieliszka. - Choć panu, maestro, musiało to przypominać dom.
Kiedy Angela wychodziła z kasyna, zauważyła, że ki
Gian Lo/ie,nza tyentCt
Woda
niezdatna do picia
Jeśli masz zamiar kogoś zamordować-powiedział
Karl - nie rób tego nigdy w Anglii.
-Dlaczego? - spytałem niewinnie. - Masz małe szanse, żeby ci się upiekło - ostrzegł mnie kolega
współwiczień, kiedy maszerowaliśmy po spacerniaku. - Większe szanse masz w Rosji.
- Będę o tym pamiętał - zapewniłem go.
- Chociaż - dodał Karl - znam pewnego twojego ziomka, któremu morderstwo uszło na sucho. Ale
nie ma nic za darmo.
Była Godzina Wspólna, upragniona czterdziestopięciominu-towa przerwa, kiedy wypuszczali nas z
celi. Mogliśmy czas ten spędzić albo na parterze, w sali wielkości boiska do koszykówki, siedząc i
gadając, grając w ping-ponga lub oglądając telewizję. Ale wolno też było wyjść na świeże powietrze
i maszerować wokół dziedzińca przypominającego boisko do piłki nożnej. Mimo że otaczał go
betonowy mur wysokości sześciu metrów, zwieńczony zwojem drutu kolczastego, a oko dawało się
zawiesić jedynie na niebie nad głową, dla mnie spędzony tam czas był najjaśniejszą porą dnia.
Przebywałem w więzieniu o zaostrzonym reżimie w Bel-marsh, na południu Londynu, co oznaczało,
że siedziałem zamknięty w swojej celi dwadzieścia trzy godziny na dobę (spróbujcie to sobie
wyobrazić). Wypuszczali nas jedynie do kantyny, gdzie pobieraliśmy obiad (pięć minut), który
następnie zjadaliśmy w celach. Pięć godzin później dostawałem kolację (znowu pięć minut), z którą
wręczano mi w plastikowej torbie śniadanie, żeby już nie trzeba mnie było wypuszczać do kolejnego
obiadu następnego dnia. Poza tym mogłem wyjść z celi tylko na błogosławioną Godzinę Wspólną, a i
ten przywilej nam odbierano, jeśli w więzieniu było zbyt mało strażników, co zdarzało się mniej
więcej dwa razy w tygodniu.
Zawsze wykorzystywałem tę czterdziestopięciominutową przerwę na szybki marsz, a to z dwóch
powodów: potrzebowałem ćwiczeń fizycznych, szczególnie że na wolności pięć razy w tygodniu
chodziłem do lokalnej siłowni, a ponadto inni więźniowie nie starali się mi towarzyszyć. Wyjątkiem
był Karl.
Karl był z pochodzenia Rosjaninem, pochodził z pięknego miasta o nazwie Petersburg. Zawodowy
morderca, właśnie zaczął odsiadywać dwudziestodwuletni wyrok za pozbycie się pewnego
współziomka, który stał się niewygodny dla jednego z szefów rosyjskiej mafii. Ciął swoje ofiary na
kawałeczki, a to, co zostawało, kremował. Otrzymywał za to honorarium wysokości pięciu tysięcy
funtów, to na wypadek gdybyście potrzebowali kogoś o podobnych kwalifikacjach.
Karl budową przypominał niedźwiedzia, miał sto osiemdziesiąt pięć wzrostu, a wyglądał jak
sztangista. Pokryty był od stóp do głowy tatuażami i nigdy nie przestawał mówić. Dla równowagi, ja
nie uznawałem za roztropne przerywanie jego słowotoku. Jak większość więźniów, Karl nie
opowiadał o popełnionej przez siebie zbrodni, stosował też złotą zasadę
- to na wypadek gdybyście kiedyś znaleźli się w zamknięciu
- niepytania współwięźnia, za co ten siedzi, chyba że ktoś sam wywołał temat. Jednakże Karl
wspomniał mi o Angliku, na którego natknął się w Petersburgu, kiedy -jak twierdził -był kierowcą
ministra.
Chociaż każdy z nas siedział w innym bloku, w czasie Godzin Wspólnych spotykaliśmy się
regularnie. Ale historię Richarda Barnsleya wycisnąłem z niego dopiero po wielu wspólnych
przechadzkach.
WODA NIEZDATNA DO PICIA - Richard Barnsley wpatrywał się w małą plastikową kartę
umieszczoną na umywalce. Nie spodziewasz się takiego ostrzeżenia, kiedy mieszkasz w
pięciogwiazdkowym hotelu. No, chyba że jesteś w Petersburgu. Obok karty stały dwie butelki z wodą
P2vian. Kiedy Dick wrócił do swej obszernej sypialni, zauważył kolejne dwie butelki ustawione po
jednej stronie podwójnego łoża i następne dwie po drugiej stronie, a jeszcze dwie na stoliku pod
oknem. Kierownictwo nie zaniedbało niczego.
Dick przyleciał do Petersburga, by sfinalizować kontrakt z Rosjanami. Jego firma została wybrana,
by wybudować rurociąg od Uralu do Morza Czerwonego, inwestycji, do której startowało kilka
innych, bardziej renomowanych firm. A jednak to firma Dicka wygrała przetarg, mimo że wiele
przemawiało przeciw takiemu rozwiązaniu. Jednak to „wiele" stało się niewiele znaczące, kiedy
zagwarantował Anatolowi Chenko-wowi, ministrowi energetyki i bliskiemu przyjacielowi
prezydenta, dwa miliony dolarów rocznie do końca życia - walutą przetargową w Rosji są tylko
dolar i śmierć - z zastrzeżeniem, że pieniądze te wpływać będą na konto numeryczne.
Zanim Dick rozpoczął działalność na własną rękę, zakładając Barnsley Constraction, uczył się fachu,
pracując u Bechte-la w Nigerii, McAlpine'a w Brazylii i Hanovera w Arabii Saudyjskiej, musiał
więc po drodze dowiedzieć się tego i owego na temat korupcji. Zazwyczaj firmy międzynarodowe
traktują tę praktykę jako rodzaj dodatkowego podatku i dołączają dodatkową prowizję przy składaniu
oferty. Sztuką jest ocenić, jak wiele należy zaoferować ministrowi, a ile wystarczy jego akolitom.
Anatol Ghenkow, człowiek Putina, okazał się twardym negocjatorem, ale trzeba pamiętać, że za
poprzedniego reżimu był majorem KGB. Kiedy jednak doszło do założenia konta w szwajcarskim
banku, zachował się jak całkowity nowicjusz, co Dick w pełni wykorzystał. Ostatecznie Chenkow
nigdy nie wyjeżdżał poza granice Rosji, zanim trafił do Politbiura. W trakcie oficjalnej wizyty w
Londynie w sprawie negocjacji, Dick zabrał go na weekend do Genewy. Otworzył dla niego konto
numeryczne w Picket & Co i przelał na nie sto tysięcy dolarów -skromny zadatek - ale więcej, niż
Chenkow zarobił przez całe swoje życie. Miało mu to osłodzić oczekiwanie, upewniając, że
pępowina nie zostanie odcięta przez kolejnych dziewięć miesięcy, koniecznych do doprowadzenia
negocjacji do końca i podpisania kontraktu. Kontraktu, który pozwoliłby Dickowi odejść na
zasłużoną emeryturę - wynoszącą grubo więcej niż dwa miliony rocznie.
Tego dnia Dick po ostatnim spotkaniu z ministrem wrócił prosto do hotelu. W minionym tygodniu
widywali się codziennie, niekiedy prywatnie, niekiedy oficjalnie. Podobnie było gdy Chenkow
odwiedzał Londyn. Mężczyźni nie ufali sobie wzajemnie, ale też Dick nigdy nie czuł się swobodnie z
kimś, kto był skłonny wziąć łapówkę, bo zdawał sobie sprawę, iż zawsze się może pojawić następny
chętny, by dodać kolejny procencik. Jednakże tym razem czuł się bardziej pewny swego, bo
najwyraźniej obaj zmierzali ku temu samemu celowi - wygodnej emeryturze.
Ponadto Dick scementowat ich porozumienie kilkoma dodatkami, do których Chenkow bardzo szybko
się przyzwyczaił. Z lotniska Heathrow zabierał go zawsze rolls-royce'em i zawoził do hotelu Savoy.
Tam gościa prowadzono niezmiennie do tego samego apartamentu z widokiem na rzekę, a wieczorem
zjawiała się, z identyczną regularnością, co poranne gazety, kobieta. Jedno i drugie bardzo
ministrowi odpowiadało, bo w łóżku lubił też czytać, głównie ogłoszenia i sensacyjne informacje.
Kiedy Dick wymeldowywał się z hotelu w Petersburgu pół godziny później, ministerialne bmw
czekało już przed drzwiami, gotowe odwieźć go na lotnisko. Gdy wsunął się do środka, ze
zdziwieniem ujrzał siedzącego tam też Chenkowa, z którym rozstał się godzinę wcześniej.
-Jakiś problem, Anatolu? - zapytał zaniepokojony.
-Wręcz przeciwnie - odparł Chenkov. -Właśnie dzwonili do mnie z Kremla. Nie chciałem
przekazywać ci tego telefonicznie ani nawet podczas rozmowy u mnie w biurze. Szesnastego maja do
Petersburga przyjeżdża prezydent, który jasno dał do zrozumienia, że chce uczestniczyć w ceremonii
podpisania kontraktu.
-Ależ to oznacza, że mamy tylko trzy tygodnie na skompletowanie materiałów -jęknął Dick.
- Zapewniałeś mnie dzisiaj rano - przypomniał mu Chen-kow
- że pozostało tylko parę włosów do podzielenia na czworo -nigdy wcześniej się nie spotkałem z
takim śmiesznym wyrażeniem - i możemy finalizować kontrakt. - Minister zamilkł, zapalił pierwsze
tego dnia cygaro, a potem dodał: - Pamiętając o tym, drogi przyjacielu, oczekuję cię w Petersburgu za
trzy tygodnie.
Słowa jego brzmiały wręcz niedbale, choć osiągnięcie obecnego poziomu negocjacji zajęło im obu
prawie trzy lata, a teraz wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik w przeciągu trzech tygodni.
Dick nic nie odpowiedział, już zajęty obmyślaniem, co musi zrobić, z chwilą gdy samolot dotknie
płyty lotniska Heathrow.
-Jaka będzie pierwsza rzecz, którą zrobisz po podpisaniu kontraktu? - Chenkow wdarł się w jego
myśli.
- Złożę ofertę na wykonanie systemu sanitarnego w tym mieście. Ktokolwiek otrzyma to zlecenie,
zarobi jeszcze większe pieniądze.
Minister rozejrzał się nerwowo.
- Nigdy nie wspominaj o tym publicznie - powiedział. -To bardzo delikatny temat.
Dick milczał.
-I lepiej mnie posłuchaj, nie pij wody. W zeszłym roku straciliśmy mnóstwo obywateli, którzy
nabawili się choroby... -Minister zawahał się, nie chcąc uwiarygodniać opowieści, która przewinęła
się przez strony zachodnich gazet.
- Ile to jest mnóstwo? - chciał dowiedzieć się Dick.
- Zero - odparł minister - takie jest przynajmniej oficjalne stanowisko Ministerstwa Turystyki -
dodał, w chwili gdy samochód zatrzymał się na podwójnej czerwonej linii przed wjazdem na
lotnisko. - Pochylił się do kierowcy. - Karl, zanieś bagaże pana Barnsleya do stanowiska odprawy, ja
zaczekam tutaj.
Dick wyciągnął rękę i po raz drugi tego dnia wymienił uścisk dłoni z ministrem.
- Dziękuję ci, Anatolu, za wszystko. I do zobaczenia za trzy tygodnie.
- Długich lat życia i szczęścia, przyjacielu - odpowiedział Chenkow, w chwili gdy Dick wysiadał z
samochodu.
Dick odprawił się na godzinę przed terminem wsiadania do samolotu odlatującego do Londynu.
- Ostatni raz wzywamy pasażerów lotu dziewięćset dwa do Londynu - popłynęła z megafonów
skrzekliwa informacja.
- Czy to jakiś inny lot do Londynu? - zapytał Dick.
- Tak - odparł kontroler. - Lot dziewięćset dwa jest opóźniony, ale właśnie zamykają bramkę.
- Czy może mnie pan tam umieścić? - spytał Dick przesuwając po kontuarze zwitek banknotów.
Trzy i pół godziny później samolot z Dickiem na pokładzie usiadł na płycie lotniska Heathrow. Kiedy
tylko odebrał bagaż z karuzeli, skierował wózek do przejścia z napisem: „Nic do oclenia", skąd
przeszedł do hali przylotów.
Stan, jego kierowca, już tam czekał pomiędzy innymi szoferami, z których większość trzymała w
dłoniach karty z nazwiskami. Jak tylko dostrzegł szefa, przecisnął się szybko przez tłum i uwolnił
Richarda od walizki i torby podręcznej.
- Do domu czy do biura? - zapytał, gdy szli w stronę krót koterminowego parkingu.
Dick spojrzał na zegarek: było tuż po czwartej.
- Do domu - zdecydował. - Popracuję w samochodzie.
W chwili gdy jaguar opuszczał garaż, kierując się w stronę Virginia Water, Dick już telefonował do
biura.
- Biuro Richarda Barnsleya - usłyszał głos.
-Witaj, Jill, to ja. Udało mi się złapać wcześniejszy lot i już jestem w drodze do domu. Czy jest coś,
czym powinienem się zająć?
- Nie, u nas wszystko w porządku - odparła Jill. - Wszys cy czekamy na informację, jak ci poszło w
Petersburgu.
-Nie mogło lepiej. Minister chce mnie widzieć szesnastego maja na podpisaniu kontraktu. -Ależ to za
niecałe trzy tygodnie!
- Co oznacza, że wszyscy musimy się wziąć ostro do pracy. Zwołaj spotkanie zarządu na początek
przyszłego tygodnia, a mnie umów jutro jak najwcześniej rano z Samem Cohenem. Na tym etapie nie
mogę sobie pozwolić na żaden błąd.
- Czy mogę lecieć z tobą to Petersburga?
- Nie tym razem, Jill, ale już zarezerwuj sobie dziesięć dni po podpisaniu kontraktu. Zabiorę cię w
jakieś cieplejsze niż Petersburg miejsce.
Dick siedział w milczeniu na tylnym siedzeniu samochodu, ustalając w myślach wszystko, co musiało
być zrobione przed jego powrotem do Petersburga. Nim Stan przejechał przez kutą żelazną bramę i
zatrzymał się przed neogeorgiań-ską rezydencją, scenariusz był gotowy. Richard wyskoczył z
samochodu i ruszył biegiem w stronę domu, pozostawiając Stanowi wniesienie bagaży, a pokojówce
ich rozpakowanie. Był nieco zdziwiony, nie widząc na schodach oczekującej go żony, ale
uświadomił sobie, że przecież złapał wcześniejszy samolot i Maureen nie mogła się go spodziewać.
Przeskakując po kilka stopni dopadł sypialni, gdzie szybko zrzucił ubranie, pozostawiając je na
ziemi. Przeszedł do łazienki i odkręcił prysznic pozwalając, by ciepłe strumienie wody powoli
zmywały z niego warstwę petersburskiego i samolotowego brudu.
Przebrawszy się w domowe ubranie, przejrzał się w lustrze. Jak na pięćdziesiąt trzy lata był
przedwcześnie siwy i chociaż wciągał brzuch, wiedział że powinien zgubić kilka kilogramów, by
przesunąć kilka dziurek w pasku. Kiedy tylko podpiszę kontrakt i będę miał nieco więcej czasu -
obiecał sobie.
Zszedł na dół do kuchni. Poprosił kucharza o sałatkę i ruszył do salonu, biorąc po drodze „Timesa".
Przerzucił wzrokiem nagłówki. Nowy lider partii konserwatystów, nowy lider Liberalnych
Demokratów, a teraz Gordon Brown został wybrany liderem Partii Pracy. Żadna z głównych
politycznych sił nie będzie walczyła podczas nadchodzących wyborów pod dotychczasowym
przewodnictwem.
Zadzwonił telefon. Podszedł do biureczka żony i podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie rozległ się
głos Jill:
- Spotkanie zarządu zwołane na wtorek o dziesiątej rano, umówiłam cię też z Samem Cohenem w
jego biurze jutro o ósmej. - Dick wyciągnął pióro z kieszeni blezera. -Wysłałam e-mail do
wszystkich członków zarządu z informacją, że wasze najbliższe spotkanie jest priorytetowe - dodała.
- Mówiłaś, że spotkanie z Samem jest o której?
- O ósmej rano w jego biurze. Musi być przed dziesiątą w sądzie.
- W porządku. - Dick otworzył szufladę biurka i wyciągnął pierwszy z wierzchu kawałek papieru.
Napisał na nim: „Sam, kancelaria, 8 rano; wt. zarząd spot. 10". - Dobra robota, Jill. - I dodał: -
Lepiej już zarezerwuj dla mnie Grand Palace Hotel i napisz do ministra, uprzedzając go, o której
godzinie przyjadę.
-Już to zrobiłam - odparła Jill - zarezerwowałam ci też lot do Petersburga na piątek po południu.
-Świetnie. Do zobaczenia jutro. - Dick odłożył słuchawkę i z szerokim uśmiechem na twarzy ruszył
do gabinetu. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Podszedł do biurka i przepisał szczegóły
spotkań do kalendarza. Już miał wrzucić kawałek papieru do kosza, ale postanowił sprawdzić, czy
nie jest to coś ważnego. Rozwinął list i przeczytał. Uśmiech zniknął mu z twarzy, zastąpiony przez
grymas, na długo zanim Dick doszedł do ostatniego wyrazu. Po czym rozpoczął lekturę listu,
oznaczonego jako prywatny i poufny, jeszcze raz.
Szanowna Pani Barnsky,
Piszę, aby potwierdzić termin spotkania w moim biurze w piątek, 30 kwietnia. Będziemy
kontynuowali dyskusję na temat, który podniosła Pani w ostatni wtorek. Pamiętając o wszystkich
implikacjach Pani decyzji, zaprosiłem mojego wspólnika, by również wziął udział w tym spotkaniu.
Obaj oczekujemy Pani 30 kwietnia.
Z poważaniem Andrew Symonds
Natychmiast sięgnął po słuchawkę telefonu i wybrał numer Sama Cohena, mając nadzieję, że zastanie
go jeszcze w biurze. Kiedy Sam odebrał telefon swojej prywatnej linii, Dick zapytał tylko:
- Czy spotkałeś się kiedyś z prawnikiem nazwiskiem Andrew Symonds?
-Znam go tylko ze słyszenia — odparł Sam - ale to nic dziwnego, przecież ja nie specjalizuję się w
rozwodach.
- Rozwodach? - powtórzył Dick, który w tej samej chwili usłyszał samochód wjeżdżający na
żwirowy podjazd. Widział przez okno, jak Volkswagen okrąża gazon i zatrzymuje się przed
frontowymi drzwiami. Po chwili jego żona wysiadła z auta.
- Do zobaczenia jutro o ósmej rano, Sam, tematem spotkania będzie nie tylko rosyjski kontrakt.
Kierowca zawiózł Dicka pod biuro Sama Cohena w Lincoln's Inn Field na kilka minut przed ósmą
następnego dnia. Prawnik podniósł się na widok klienta, w chwili gdy ten wchodził do gabinetu.
Ręką wskazał mu wygodny fotel po drugiej stronie biurka.
Dick otworzył teczkę, jeszcze zanim usiadł. Wyciągnął list i położył go przed Samem. Prawnik czytał
powoli, a potem położył list na biurku między nimi.
-Zastanawiałem się wieczorem, o co może ci chodzić -powiedział Sam - zamieniłem też słowo z
Anną Rentoul, która zajmuje się w naszej kancelarii rozwodami. Potwierdziła, że Symonds
specjalizuje się w sprawach rodzinnych i mając to na względzie, muszę ci z przykrością zadać kilka
bardzo osobistych pytań.
Dick skinął głową, nie komentując.
- Czy kiedykolwiek rozmawiałeś z Maureen na temat rozwodu?
- Nie - oświadczył bardzo zdecydowanie Dick. - Kłócimy się od czasu do czasu, ale pokaż mi
małżeństwo, które jest ze sobą od ponad dwudziestu lat i nigdy się nie kłóci.
- Nic poważniejszego?
- Raz postraszyła mnie, że ode mnie odejdzie, ale myślałem, że to już przeszłość - Dick zamilkł. -
Najbardziej mnie dziwi, że nie porozmawiała ze mną, zanim się skonsultowała z prawnikiem.
-To dość typowe - odparł Sam. -Więcej niż połowa mężów, którzy dostają pozew o rozwód,
twierdzi, że nie dostrzegało zbliżającego się niebezpieczeństwa.
-Z pewnością możesz mnie zaliczyć do tej kategorii -przyznał Dick. - Więc co powinienem teraz
zrobić?
- Niewiele, dopóki nie otrzymasz urzędowego wezwania i nie wydaje mi się, byś mógł coś
osiągnąć, sam poruszając ten temat. Pamiętaj, że nic się może nie wydarzyć. Co nie oznacza, że nie
powinniśmy się przygotować. Przede wszystkim, na jakiej podstawie ona chce uzyskać rozwód?
- Nie mam pojęcia.
- Masz romans?
- Nie. No, trochę się zabawiam z sekretarką, ale to nic poważnego. Dziewczyna co prawda myśli
inaczej, ale zamierzam się z nią rozstać, jak tylko podpiszemy kontrakt na rurociąg.
-Więc umowa jest wciąż aktualna? - zapytał Sam.
- Tak. Zresztą właśnie w tej sprawie chciałem się z tobą widzieć tak pilnie - odparł Dick. - Muszę
być w Petersburgu z powrotem szesnastego maja, kiedy to obie strony podpiszą umowę. - Zamilkł na
chwilę. - Stanie się to w obecności prezydenta Putina.
- Gratuluję - rzekł Sam. - Ile to dla ciebie warte?
- Dlaczego pytasz?
- Zastanawiam się, czy jeszcze ktoś poza tobą tak bardzo liczy na zamknięcie tego kontraktu?
- Około sześćdziesięciu milionów - Dick zawahał się - dla firmy.
-A ty wciąż jesteś właścicielem pięćdziesięciu procent udziałów?
-Tak, ale zawsze mogę ukryć...
- Nawet o tym nie myśl - przerwał mu Sam. - Jeżeli Symonds się zaangażował w tę sprawę, nie
będziesz mógł nic schować. Wywącha ostatni grosz, jak świnia trufle. A jeśli sę dzia się dowie, że
próbowałeś oszukiwać, to tylko nastawi go przyjaźniej do twojej żony. - Prawnik spojrzał na swego
klien ta i powtórzył. - Nawet o tym nie myśl.
-Więc co powinienem zrobić?
- Nic, co wzbudziłoby podejrzenia. Zajmuj się sprawami zawodowymi tak jak zawsze, jakbyś nie
miał pojęcia, że ona jest tym zainteresowana. Ja w tym czasie zorientuję się w tej sprawie, tak że
przynajmniej będziemy lepiej przygotowani, niż pan Symonds się spodziewa. I jeszcze jedno -
powiedział Sam, znowu patrząc prosto na swego klienta - żadnych poza-małżeńskich przygód, dopóki
sprawa nie zostanie rozwiąza na. To polecenie.
Przez następne dni Dick bardzo uważnie przyglądał się żonie, ale zachowywała się zupełnie
normalnie. Jeśli coś go zaskoczyło, to jej niezwykłe zainteresowanie efektami wyjazdu do
Petersburga, a podczas wtorkowej kolacji zapytała nawet, czy zarząd już podjął j akąś decyzję.
- Zdecydowanie tak - odparł pewnym głosem Dick. - Po tym, jak Sam przeprowadził dyrektorów
przez każdy paragraf, omówił każdy szczegół i odpowiedział na wszystkie ich pytania, praktycznie
zatwierdzili kontrakt. - Nalał sobie drugą filiżankę kawy. Następne pytanie żony zaskoczyło go
jeszcze bardziej.
- Co byś powiedział na to, żebym ci towarzyszyła, kiedy wybierzesz się znowu do Petersburga?
Polecielibyśmy w piątek -dodała - a podczas weekendu odwiedzili Ermitaż i Pałac Letni. Może
nawet udałoby nam się znaleźć czas, żeby zobaczyć kolekcję bursztynów carycy Katarzyny, na co
zawsze miałam ochotę.
Dick nie odpowiedział od razu, świadomy, że to nie jest nieprzemyślane pytanie. Maureen już od
wielu lat nie towarzyszyła mu w podróżach służbowych. Jego pierwszą reakcją była ciekawość, o co
jej chodzi.
- Zastanowię się nad tym - odpowiedział wreszcie, zosta wiając kawę.
Zaraz po przyjeździe do biura Dick zatelefonował do Sama Cohena i opowiedział mu o rozmowie
przy stole.
- Symonds musiał jej doradzić, żeby była świadkiem podpisania kontraktu - podsunął Sam.
- Ale po co?
- Będzie mogła potem twierdzić, że przez te wszystkie lata odgrywała istotną rolę w twoich
sukcesach zawodowych, zawsze wspierając cię w najważniejszych momentach twojej kariery.
- Gówno prawda - przerwał mu Dick - nigdy nie interesowało jej, jak zarabiam pieniądze, tylko jak
je mogła wydać.
- ...i dlatego przysługuje jej pięćdziesiąt procent majątku.
-Ale to może oznaczać ponad trzydzieści milionów fun tów! - zaprotestował Dick.
Najwyraźniej Symonds odrobił zadanie domowe. -W takim razie powiem jej, że nie może ze mną
jechać. Że nie będzie to dobrze widziane.
- Wtedy pan Symonds zmieni taktykę. Przedstawi cię jako człowieka bez serca, który w chwili
sukcesu odsuwa jego klientkę od swego życia, często podróżuje za granicę z sekretarką, która...
- Dobra, dobra, już łapię. Czyli że zabranie jej do Petersburga może okazać się mniejszym złem.
-Z jednej strony... - zaczął Sam.
- Cholerni prawnicy - przerwał mu Dick.
- To zabawne, że potrzebujecie nas dopiero, kiedy wpadacie w kłopoty - zripostował Sam. —
Więc upewnijmy się, że tym razem to my wyprzedzimy jej następny ruch.
- I co to by miało być?
- Kiedy znajdziecie się w Petersburgu, będzie miała ochotę na seks.
- Przecież my nie uprawiamy seksu od lat!
-Ale to nie dlatego, że ja nie chciałam, wysoki sądzie.
- Do diabła! - wykrzyknął Dick. - Nie wygram.
-Możesz, pod warunkiem, że nie podążysz za radą lady
Longford. Kiedy zapytano ją, czy rozważała rozwód z lordem Longfordem, odparła: „Rozwód, nigdy,
morderstwo, często".
Pan i pani Barnsley zameldowali się w Grand Palace Hotel w Petersburgu dwa tygodnie później.
Portier ułożył walizki na wózku, a potem zaprowadził ich do Apartamentu Tołstoja na dziewiątym
piętrze.
- Muszę do łazienki, bo za chwilę nie wytrzymam - rzucił Dick, wpadając do pokoju tuż przed żoną.
Podczas gdy on zniknął w łazience, Maureen podziwiała przez okno złote ko puły soboru Świętego
Mikołaja.
Dick, zamknąwszy za sobą drzwi, zerwał przyczepiony do umywalki napis ,Woda niezdatna do picia"
i wetknął ją w tylną kieszeń spodni. Prędko odkręcił nakrętki obu butelek evianu i wylał ich
zawartość do umywalki. Następnie napełnił butelki wodą z kranu, bardzo starannie zakręcił nakrętki i
odstawił je na miejsce w rogach umywalki. Potem otworzył drzwi i wyszedł z łazienki.
Zaczął rozpakowywać walizkę, ale zamarł na moment, kiedy jego żona zniknęła w łazience. Szybko
przełożył kartkę z napisem „Woda niezdatna do picia" z kieszeni spodni do bocznej przegródki w
walizce. Zamknął przegródkę na suwak i rozejrzał się po pokoju. Po obu stronach łóżka stały małe
butelki evianu, a dwie duże na stole koło okna. Złapał tę z szaf-
ki po stronie żony i ruszył do aneksu kuchennego po drugiej stronie pokoju. Wylał zawartość do
zlewu i napełnił butelkę wodą z kranu. Wrócił i postawił butelkę przy łóżku, po stronie Maureen.
Wreszcie wziął dwie duże butelki i powtórzył ten proces.
Zanim żona wyszła z łazienki, Dick już prawie rozpakował ubrania. Kiedy ona wyjmowała swoje
rzeczy, położył się po swojej stronie łóżka i wybrał numer, którego nie musiał sprawdzać. Czekając,
by podniesiono słuchawkę, otworzył butelkę wody stojącej po jego stronie łóżka i wypił potężny łyk.
-Witaj, Anatolu, tu Dick Barnsley. Pomyślałem, że dam ci znać, że właśnie przybyliśmy do hotelu
Grand Palace.
-Witaj znów w Petersburgu - odezwał się przyjazny głos. -Czy tym razem przywiozłeś swoją żonę?
-Jest tutaj ze mną - odpowiedział Dick - i bardzo by chciała cię poznać.
-Ja też się cieszę na spotkanie z nią - odparł minister. -Na razie życzę wam dobrego weekendu, bo
wszystko zostało przygotowane na poniedziałek rano. Prezydent przylatuje jutro wieczorem i będzie
obecny przy podpisywaniu kontraktu.
- Dziesiąta w Pałacu Zimowym?
- Dziesiąta - potwierdził Chenkow. - Zabieram was z hotelu o dziewiątej. To tylko trzydzieści
minut drogi, ale tym razem nie możemy sobie pozwolić na jakiekolwiek spóźnienie.
- Będziemy czekali na ciebie w holu na dole - odpowiedział Dick. - Do zobaczenia. - Odłożył
słuchawkę i odwrócił się do żony. - Kochanie, może byśmy zjechali na dół na kolację? Jutro czeka
nas długi dzień. - Przesunął wskazówki zegarka o trzy godziny. - Rozsądnie będzie pójść dzisiaj
wcześniej spać.
Maureen położyła na łóżku jedwabną długą koszulę i uśmiechnęła się, wyrażając zgodę na jego
propozycję. W momencie, gdy odwróciła się, by włożyć do szafy pustą walizkę, Dick wsunął jej
butelkę evianu do kieszeni marynarki. A potem ruszył za żoną do jadalni.
Kierownik poprowadził ich do stolika w najcichszym kącie sali, i gdy tylko usiedli, położył przed
nimi dwie karty. Maureen natychmiast zniknęła za wielką skórzaną okładką, studiując menu, co
Dickowi dało sposobność wyciągnięcia z kieszeni butelki i napełnienia wodą kieliszka żony.
Kiedy już wybrali, co będą jedli, Maureen przedstawiła propozycję na następny dzień:
- Powinniśmy rozpocząć od Ermitażu, i to jak najwcześniej rano - uznała - potem przerwa na lunch
i popołudnie w Pałacu Letnim.
- A co z bursztynową kolekcją? - zapytał Dick, dolewając jej wody do szklanki. - Wydawało mi
się, że chciałaś ją koniecznie obejrzeć.
- Bursztyny i Muzeum Rosyjskie zaplanowałam na niedzielę.
- Najwyraźniej znakomicie się przygotowałaś - powiedział Dick, kiedy kelner stawiał przed jego
żoną miskę barszczu.
Podczas kolacji Maureen opowiadała Dickowi, jakie skarby zobaczą w Ermitażu. Kiedy on
podpisywał rachunek, ona skończyła właśnie wodę z butelki. Dick wsunął pustą butelkę do kieszeni
marynarki. Po powrocie do pokoju napełnił ją ponownie wodą z kranu i postawił w łazience.
Potem rozebrał się i wsunął pod kołdrę. Maureen wciąż studiowała przewodnik.
- Jestem wykończony - powiedział Dick. - To z pewnością ta zmiana czasu. - Odwrócił się do niej
plecami, licząc na to, że żona nie zorientuje się, iż w Anglii była dopiero ósma wieczór.
Następnego ranka Dick obudził się czując suchość w ustach. Spojrzał na pustą butelkę po evianie
przy swoim łóżku, ale opamiętał się na czas. Wyskoczył z łóżka, podbiegł do lodówki i wybrał sok
pomarańczowy.
-Wybierasz się dziś rano do siłowni? - zapytał na wpół obudzoną Maureen.
-A mamy czas?
-Jasne, Ermitaż otwierają dopiero o dziesiątej, a jednym z powodów, dla których zatrzymuję się
zawsze w tym właśnie hotelu, jest ich siłownia.
- A co z tobą?
-Ja muszę jeszcze zadzwonić w kilka miejsc i sprawdzić, czy przed poniedziałkiem wszystko będzie
zapięte na ostatni guzik.
Maureen zsunęła się z łóżka i poszła do łazienki, co pozwoliło Dickowi napełnić jej szklankę i
wymienić butelkę stojącą po jej stronie łóżka. Maureen wyszła z łazienki po kilku minutach,
sprawdziła godzinę, po czym włożyła strój treningowy.
- Będę z powrotem za jakieś czterdzieści minut - powiedziała, poprawiając kostium.
- Nie zapomnij wziąć ze sobą wody - poradził Dick, podając jej jedną z butelek stojących przy
oknie. - Mogą tam nie mieć.
- Dziękuję.
Zastanawiał się, widząc wyraz malujący się na jej twarzy, czy nie przesadził nieco z troskliwością.
Gdy Maureen poszła na ćwiczenia, Dick wziął prysznic. Po powrocie do sypialni zauważył z
zadowoleniem, że świeci słońce. Włożył blezer i luźne spodnie, ale najpierw jeszcze sprawdził, czy
podczas gdy on był w łazience, personel hotelowy nie wymienił którejś z butelek.
Następnie zamówił śniadanie dla nich obojga. Pojawiło się chwilę po tym, jak Maureen wróciła z
siłowni. W dłoni ściskała opróżnioną do połowy butelkę evianu.
- Jak poszły ćwiczenia? - zapytał.
- Nie za dobrze - odpowiedziała Maureen. - Czuję się jakaś osowiała.
- To pewnie efekt zmiany czasu - podsunął wyjaśnienie Dick, zajmując miejsce po dalszej stronie
stołu. Nalał do szklanki żony wodę, a sobie sok pomarańczowy. Sięgnął po „Herald Tribune" i zaczął
go przeglądać, czekając aż Mau reen się przebierze. Hillary Clinton ogłosiła, że nie będzie się
ubiegać o fotel prezydenta, co tylko upewniło Dicka, że na pewno będzie. Szczególnie, że
powiedziała to, stojąc u bo ku męża.
Maureen wyszła z łazienki ubrana w hotelowy szlafrok. Zajęła miejsce naprzeciwko męża i sięgnęła
po wodę.
- Lepiej zabierzmy butelkę evianu, kiedy pójdziemy do Ermitażu - powiedziała. Dick podniósł na
nią wzrok znad gazety.
- Dziewczyna w siłowni ostrzegła mnie, żeby pod żadnym pozorem nie pić miejscowej wody.
- Oczywiście, sam powinienem był ci to powiedzieć - odparł Dick, kiedy Maureen wkładała
butelkę do torebki. -Nigdy nie można być zbyt ostrożnym.
Dick z Maureen przeszli przez główną bramę Ermitażu na parę minut przed dziesiątą i znaleźli się na
końcu bardzo długiej kolejki. Wąż zwiedzających przesuwał się bardzo powoli nie-ocienioną
wybrukowaną ścieżką. Maureen czytała przewodnik i popijała wodę. Dotarli do kasy po dobrej
godzinie. Gdy już byli w środku, Maureen nadal pilnie przeglądała przewodnik.
- Żeby nie wiem co musimy zobaczyć „Skulonego chłop ca" Michała Anioła, „Madonnę" Rafaela i
„Madonnę Benois" Leonarda.
Dick z uśmiechem się zgodził, ale był pewien, że nie zdoła się skoncentrować na dziełach mistrzów.
Jednak kiedy wchodzili po szerokich marmurowych schodach, mijając wspaniałe rzeźby ustawione
we wnękach, ze zdumieniem odkrył, jak przeogromny jest Ermitaż. Mimo że odwiedził Petersburg
kilka razy w ciągu ostatnich trzech lat, ten budynek oglądał tylko z zewnątrz.
- Kolekcja cara Piotra została rozmieszczona na trzech piętrach i wypełnia ponad dwieście sal -
przeczytała mu
z przewodnika Maureen. - Zaczynajmy.
Do jedenastej trzydzieści udało im się zaledwie obejrzeć szkołę holenderską i włoską na pierwszym
piętrze. Maureen do tego czasu zdołała opróżnić dużą butelkę evianu.
Dick zaproponował, że pójdzie i kupi jej następną. Pozostawił żonę, która podziwiała „Młodzieńca z
lutnią" Caravag-gia, a sam udał się do najbliższej łazienki. Tam napełnił butelkę wodą z kranu, po
czym wrócił do żony. Gdyby Maureen poświęciła choć odrobinę czasu na przyjrzenie się jednemu z
wielu barków umiejscowionych na każdym piętrze, może odkryłaby, że w Ermitażu nie da się kupić
evianu, ponieważ muzeum ma wyłączny kontrakt z marką Volvie.
O dwunastej trzydzieści widzieli już wszystko poza szesnastoma salami poświęconymi artystom
renesansu i zgodzili się, że już najwyższy czas na lunch. Opuścili budynek i ruszyli w południowym
słońcu. Przez jakiś czas szli brzegiem rzeki Mojki, zatrzymując się jedynie, by zrobić zdjęcie
młodożeńcom pozującym na moście Niebieskim przed Pałacem Maryjskim.
- Miejscowa tradycja - powiedziała Maureen, przewraca jąc kolejną stronę przewodnika.
Doszli do następnej przecznicy, gdzie zatrzymał się na widok maleńkiej pizzeri. Praktyczne,
kwadratowe stoliki okryte schludnymi obrusami w biało-czerwona kratkę i elegancko ubrani kelnerzy
zachęcali, by wejść do środka.
- Muszę iść do łazienki - powiedziała Maureen. -Jest mi trochę niedobrze. To na pewno ten upał. -
I dodała: - Poproś dla mnie o sałatę i szklankę wody.
Dick z uśmiechem wyciągnął z jej torby butelkę evianu, po czym napełnił szklankę po drugiej stronie
stoika. Kiedy pojawił się kelner Deck zamówił dla żony sałatkę, a dla siebie ravioli i dużą
dietetyczną colę. Potwornie chciało mu się pić.
Po zjedzeniu sałaty Maureen doszła nieco do siebie i nawet zaczęła Dickowi opowiadać, co powinni
koniecznie zobaczyć w Pałacu Letnim. Podczas długiej jazdy taksówką przez północną część miasta
ciągle czytała przewodnik.
- Piotr Wielki wybudował Pałac Letni, po tym jak odwie dził Wersal. Po powrocie do Rosji
zatrudnił najlepszych ogrodników i najzdolniejszych rzemieślników w kraju, by ci
wykonali kopię francuskiego arcydzieła. Upierał się, by za wykończenie odpowiadali rodowici
Francuzi, których ogromnie podziwiał jako najbardziej wykwintnych w całej Europie.
Taksówkarz przerwał jej wywód, podając informację od siebie:
-Właśnie mijamy niedawno odbudowany Pałac Zimowy, w którym zatrzymuje się prezydent Putin,
kiedy odwiedza Petersburg. - A po chwili dodał: - Ponieważ narodowa flaga jest wciągnięta na
maszt, to znaczy, że musi być w mieście.
- Przyleciał z Moskwy specjalnie, żeby zobaczyć się ze mną - powiedział Dick.
Kierowca zaśmiał się z obowiązku.
Pół godziny później taksówkarz przejechał przez bramę Pałacu Letniego i wysadził ich na
zatłoczonym parkingu wśród kłębiących się turystów oraz handlarzy stojących za przenośnymi
stoiskami, na których leżały tanie pamiątki.
- Chodźmy zobaczyć coś prawdziwego - zaproponowała Maureen.
- Poczekam na państwa tutaj - powiedział taksówkarz. -W tej samej cenie. Jak długo? - zapytał.
- Pewnie ze dwie godziny - odparł Dick. - Nie więcej.
- Poczekam - powtórzył taksówkarz.
Przechadzali się po wspaniałych ogrodach i teraz Dick rozumiał, czemu w przewodnikach pisano, że
nie wolno pominąć tego pałacu i oznaczano go pięcioma gwiazdkami. Maureen zarzucała go
informacjami. Czytała, popijając cały czas wodę.
„Tereny otaczające budowlę mają ponad sto akrów, na których znajduje się ponad dwadzieścia
fontann oraz jedenaście pałacowych rezydencji".
Choć słońce nie było już tak ostre, niebo pozostało czyste i Maureen regularnie popijała wodę. Wiele
razy proponowała ją Dickowi, ale ciągle odmawiał.
Kiedy wreszcie wdrapali się na pałacowe schody i znowu powitała ich kolejna długa kolejka,
Maureen przyznała, że jest już nieco zmęczona.
- Szkoda tak daleko zajechać - powiedział Dick - i nawet nie wejść do środka.
Niechętnie, ale się zgodziła. Przy kasie, poprosił o dwa bilety i, za niewielką dodatkową opłatą,
angielskojęzycznego przewodnika.
- Nie czuję się najlepiej -jęknęła Maureen, kiedy weszli do sypialni carycy Katarzyny. Oparła się o
jedną kolumnę łóżka.
- Musi pani pić dużo wody w taki gorący dzień - poradził życzliwie przewodnik.
Kiedy dotarli do gabinetu cara Mikołaja IV Maureen ostrzegła męża, że zaraz zemdleje. Dick
przeprosił przewodnika, objął żonę ramieniem i pomógł jej wyjść z pałacu, a następnie doczłapać na
parking. Tam zastali taksówkarza, który czekał na nich oparty o samochód.
- Musimy natychmiast wracać do hotelu - powiedział Dick, a jego żona zwaliła się na siedzenie
niczym pijak wycią gnięty z pubu w sobotni wieczór.
Podczas długiej drogi do Petersburga Maureen gwałtownie wymiotowała na tylne siedzenie
taksówki, ale kierowca nie komentował, tylko zachowując stałą prędkość jechał szerokopasmową
drogą do miasta. Czterdzieści minut później zatrzymał się przed Grand Palace Hotel. Dick wręczył
mu potężny zwitek pieniędzy i przeprosił.
- Mam nadzieję, że pani szybko wróci do zdrowia - po wiedział taksówkarz.
-Ja również na to liczę - odpowiedział Dick.
Pomógł żonie wysiąść z taksówki i wejść na schody prowadzące do hotelowego holu, a następnie
szybko skierował ją w stronę wind, nie chcąc, by ktoś zwrócił na nich uwagę. Błyskawicznie znaleźli
się w apartamencie i równie szybko Maureen zniknęła w łazience, z której rozległy się odgłosy
gwałtownych torsji. Dick przeszukał pokój. Pod ich nieobecność wszystkie butelki evianu zostały
wymienione. Zadał sobie jedynie trud opróżnienia tej, która stała przy łóżku Maureen, po czym
napełnił butelkę wodą z kranu.
Zona wyszła wreszcie z łazienki. Padła na łóżko.
- Czuję się okropnie - powiedziała.
- Może powinnaś wziąć kilka aspiryn i spróbować się zdrzemnąć.
Skinęła słabo głową.
- Przygotujesz mi? Są w mojej kosmetyczce.
- Oczywiście, moja droga.
Znalazł tabletki, napełnił szklankę wodą z kranu i wrócił do żony. Zdjęła już sukienkę i została w
halce. Podprowadził Maureen do łóżka i uświadomił sobie, że jest cała mokra od potu. Przełknęła
dwie aspiryny, popijając je wodą podaną przez Dicka. Potem delikatnie pomógł Maureen opaść na
poduszkę i zaciągnął zasłony. Następnie podszedł do drzwi, otworzył je i zawiesił kartkę: „Nie
przeszkadzać" na zewnętrznej klamce. Ostatnie, czego by potrzebował, to jakaś nadmiernie dbała
pokojówka, która by zajrzała tu i zobaczyła jego żonę w takim stanie. Sprawdził, czy Maureen śpi, po
czym udał się na dół na kolację.
- Czy pani nie będzie jadła dziś wieczorem? - dopytywał się kelner, sadzając Dicka.
- Niestety nie - odparł - ma lekką migrenę. Najprawdopodobniej zbyt wiele słońca, ale jestem
pewien, że do rana poczuje się dobrze.
- Miejmy nadzieję. A na co pan ma dziś ochotę?
Dick bez pośpiechu przejrzał kartę, zanim wreszcie powiedział:
- Zacznę od foie gras, a potem stek - powiedział - średnio wysmażony.
- Świetny wybór.
Dick nalał sobie wody z butelki na stole i wypił duszkiem, a potem napełnił szklankę jeszcze raz. Nie
spieszył się z jedzeniem, a kiedy wrócił do apartamentu po dziesiątej, z zadowoleniem stwierdził, że
żona śpi głęboko. Wziął jej szklankę, poszedł do łazienki i nalał do pełna wody z kranu, po czym
ustawił po jej stronie łóżka. Bez pośpiechu rozebrał się i wsunął pod kołdrę obok Maureen. Zgasił
lampkę przy łóżku i mocno zasnął.
Kiedy obudził się następnego ranka, zdał sobie sprawę, że on także jest spocony. Prześcieradła były
mokre. Odwrócił się do żony i zobaczył, że jest bardzo blada.
Podniósł się z łóżka, przeszedł do łazienki i wziął długi prysznic. Wytarł się, włożył jeden z
hotelowych szlafroków i wrócił do pokoju. Podszedł na palcach do łóżka od strony żony i kolejny raz
napełnił jej pustą szklankę wodą z kranu. Najwyraźniej obudziła się w nocy, ale go nie niepokoiła.
Podniósł zasłony, a potem sprawdził, czy kartka z napisem: „Nie przeszkadzać" nadal wisi na
drzwiach. Przysunął fotel do łóżka, usiadł przy żonie i zagłębił się w lekturze „Herald Tribune".
Zanim Maureen się obudziła, doszedł już do stron ze sportem. Starała się coś powiedzieć i wreszcie
udało jej się wymamrotać:
- Czuję się okropnie. - Po długiej przerwie dodała: - Nie sądzisz, że powinien mnie obejrzeć
lekarz?
- Już cię zbadał, kochanie - odparł Dick. - Wezwałem go w nocy. Nie pamiętasz? Powiedział, że
złapałaś infekcję i musisz ją wypocić.
- Czy zostawił jakieś lekarstwa? - zapytała żałośnie.
- Nie, moja droga. Powiedział tylko, że masz nic nie jeść, tylko starać się pić jak najwięcej wody. -
Przysunął szklankę do jej ust, a Maureen wykonała wysiłek, aby trochę wypić. Udało jej się nawet
wykrztusić: - Dziękuję - zanim opadła na poduszkę.
- Nie martw się, kochanie - powiedział Dick. - Wszystko będzie dobrze, obiecuję ci, że nie ruszę
się od twojego boku ani na chwilę. - Pochylił się i pocałował ją w czoło. Usnęła znowu.
Tego dnia Dick odstąpił od łóżka Maureen tylko kilka razy, najpierw, żeby zapewnić pokojówkę, że
jego żona nie chce mieć zmienionego prześcieradła, kilka razy, żeby napełnić jej szklankę wodą i
późnym popołudniem, żeby odebrać telefon od ministra.
- Prezydent przyleciał wczoraj - to były pierwsze słowa Chenkowa. - Zatrzymał się w Pałacu
Zimowym, właśnie stamtąd wyszedłem. Chciał, żebym ci przekazał, jak bardzo cieszy się na
spotkanie z tobą i twoją żoną.
- To miłe z jego strony - powiedział Dick - ale mam pewien problem.
- Problem? - powtórzył mężczyzna, który nie lubił problemów, szczególnie, gdy w mieście
przebywał prezydent.
- Maureen najwyraźniej złapała jakiegoś wirusa. Wczoraj przez cały dzień byliśmy na słońcu. Nie
jestem pewien, czy uda jej się wydobrzeć, by być z nami na ceremonii podpisania, więc mogę zjawić
się sam.
- Przykro mi to słyszeć - powiedział Chenkow - a jak ty się masz?
- Nigdy nie czułem się lepiej - odparł Dick.
-To dobrze. -W głosie ministra słychać było ulgę. -Więc zabieram cię o dziewiątej, tak jak było
umówione. Nie chcę, by prezydent musiał na nas czekać.
- Ja też nie, Anatolu - zapewnił go Dick. - Będę czekał w holu na długo przed dziewiątą.
Rozległo się pukanie do drzwi. Dick szybko odłożył słuchawkę i ruszył pędem, żeby otworzyć, zanim
ktoś tam stojący zajrzy do środka. Przy drzwiach stała pokojówka z wózkiem pełnym prześcieradeł,
ręczników, kawałków mydła, buteleczek z szamponem i butelkami wody Evian.
- Czy mam prześcielić łóżko? - zapytała, posyłając mu uśmiech.
- Nie, dziękuję - odrzekł Dick. - Moja żona nie czuje się najlepiej. - Pokazał na kartkę z napisem
„Nie przeszkadzać".
- W takim razie może wody - zaproponowała, pokazując dużą butelkę evianu.
- Nie - powtórzył zdecydowanie i zamknął drzwi.
Tego wieczoru jeszcze tylko raz zadzwonił telefon. Kierownik zmiany grzecznie zapytał, czy pani nie
życzyłaby sobie, by obejrzał ją lekarz hotelowy.
- Nie, dziękuję - odparł Dick. - Po prostu za dużo prze bywała na słońcu, ale już czuje się lepiej,
jestem pewien, że do rana wszystko jej przejdzie.
- Gdyby zmieniła zdanie - powiedział kierownik - wystarczy zadzwonić. Lekarz będzie po paru
minutach.
- To bardzo miłe z waszej strony - podziękował Dick - ale nie będzie to konieczne - dodał i odłożył
słuchawkę.
Wrócił do łóżka żony. Na jej bladej skórze pojawiły się teraz plamy. Pochylił się tak, że prawie
dotknął jej ust -wciąż oddychała. Podszedł do lodówki, otworzył ją i wyjął wszystkie nienapoczęte
butelki wody Evian. Dwie postawił w łazience i po jednej po obu stronach łóżka. I wreszcie, przed
położeniem się spać, wyjął z walizki kartkę z napisem „Woda niezdatna do picia" i umieścił ją z
powrotem na umywalce.
Nazajutrz rano samochód Chenkowa zatrzymał się przed Grand Palace Hotel na kilka minut przed
dziewiątą. Karl wyskoczył, żeby otworzyć drzwiczki przed ministrem siedzącym na tylnym siedzeniu.
Chenkow powoli wszedł po schodach hotelu, pewien, że Dick czeka już na niego w holu. Rozejrzał
się po pełnym ludzi pomieszczeniu, ale nigdzie nie było ani śladu jego biznesowego partnera.
Podszedł do recepcji i zapytał, czy pan Barnsley nie pozostawił dla niego jakiejś wiadomości.
- Nie, panie ministrze - odparł recepcjonista. - Czy życzy pan sobie, żebym zadzwonił do jego
pokoju?
Minister przytaknął. Przez chwilę obaj nasłuchiwali.
- Nikt nie odbiera, panie ministrze - stwierdził recepcjo nista - być może pan Barnsley jest już w
drodze na dół.
Chenkow przytaknął znowu. Przez następne kilka minut nerwowo spacerował po holu, spoglądając to
w stronę wind, to na zegarek. Kiedy minęło kolejne dziesięć minut, minister był już bardzo
zdenerwowany, bojąc się, że prezydent będzie zmuszony na nich czekać. Wrócił więc do recepcji.
- Spróbuj jeszcze raz - zażądał.
Recepcjonista natychmiast wybrał numer pokoju Barn-sleya, ale jedyne, co mógł powiedzieć, to że
nadal nikt nie odpowiada.
- Proszę z kierownikiem - warknął minister. Recepcjonista kiwnął głową i wybrał pojedynczy
numer. Kilka chwil później wysoki, elegancko ubrany w ciemny garnitur mężczyzna stał obok
Chenkowa.
- Czym mogę służyć, panie ministrze? - zapytał.
- Muszę się udać do pokoju pana Barnsleya.
- Oczywiście, panie ministrze, proszę za mną.
Kiedy trzej mężczyźni dotarli na dziewiąte piętro, zobaczyli na gałce drzwi Apartamentu Tołstoja
wywieszkę „Nie przeszkadzać". Minister mocno zastukał, ale nie było żadnej reakcji.
- Otwórzcie - zażądał. Recepcjonista posłuchał bez wa hania.
Minister wmaszerował do pokoju, tuż za nim kierownik i recepcjonista. Na widok dwóch
nieruchomych ciał w łóżku, Chenkow stanął jak zamurowany. Recepcjoniście nikt nie musiał mówić,
że trzeba wezwać doktora.
Lekarz miał do czynienia z takimi przypadkami już w przeszłości, była tylko jedna różnica, wcześniej
dotyczyło to miejscowych. Zbadał dokładnie nieżywych pacjentów, zanim podał diagnozę:
- Syberyjska choroba - potwierdził prawie szeptem. Po chwili dodał, patrząc na ministra. - Pani
bez wątpienia zmar ła w nocy, ale dżentelmen dopiero jakąś godzinę temu.
Chenkow milczał.
-W mojej ocenie - kontynuował lekarz - ona nabawiła się choroby, pijąc zbyt wiele miejscowej
wody - zamilkł, patrząc na nieruchome ciało Dicka - podczas gdy jej mąż przejął wirusa od niej,
prawdopodobnie w nocy. Nie jest to rzadkie wśród małżeństw. Ponieważ nie był stąd, najwyraźniej
nie zdawał sobie sprawy - zawahał się zanim wymówił to słowo przy ministrze - że syberyjka należy
do tych rzadkich chorób wirusowych, które są wysoce zakaźne.
- Ale ja dzwoniłem do niego wieczorem - zaprotestował kierownik - z pytaniem, czy nie przysłać
doktora, na co odpowiedział, że nie ma potrzeby, bo jego żona już się lepiej czuje i z pewnością do
rana wyzdrowieje.
- Jaka szkoda - powiedział lekarz. - Gdyby tylko się zgodził. Prawdopodobnie dla niej byłoby już
za późno, ale jego mogłem jeszcze uratować.
Czy możliwe, że to już październik?
Datrick O'Flynn stał przed sklepem jubilerskim H. Samuela z cegłą w ręku. Wpatrywał się w
wystawę. Wreszcie uśmiechnął się, zamachnął i cisnął cegłą w szklaną taflę. Szyba popękała,
tworząc zarys pajęczyny, ale się nie rozpadła. Natychmiast włączył się alarm, który w ciszy
bezchmurnej, zimnej październikowej nocy słychać było w całej okolicy. Go dla Pata ważniejsze,
alarm był połączony bezpośrednio z miejscowym posterunkiem policji.
Pat stał bez ruchu i patrzył na swoje dzieło. Nie minęło dziewięćdziesiąt sekund, kiedy usłyszał w
oddali głos syreny. Pochylił się i podjął cegłę z chodnika, tymczasem jękliwy dźwięk narastał. W
chwili gdy samochód policyjny z piskiem opon hamował przy krawężniku, Pat uniósł cegłę nad
głową i odchylił się do tyłu niby oszczepnik, który na olimpiadzie przymierza się do zdobycia złotego
medalu. Z radiowozu wyskoczyło dwóch policjantów. Starszy zignorował Pata, który zastygł z ręką
wzniesioną nad głową, i podszedł do szyby ocenić szkodę. Szyba popękała, ale trzymała się mocno.
Zresztą z tyłu opuściła się zabezpieczająca metalowa krata; oczywiście Pat dobrze wiedział, że tak
się stanie. Jednak kiedy sierżant wróci na posterunek, i tak będzie musiał zatelefonować do
kierownika sklepu, wyciągnąć go z łóżka i zażądać, żeby przyjechał i wyłączył alarm.
Sierżant odwrócił się i ujrzał, że Pat nadal stoi z cegłą w ręce wzniesionej wysoko nad głową.
- Dobra, Pat, daj tę cegłę i właź do środka - powiedział, otwarłszy tylne drzwi policyjnego
samochodu.
Pat uśmiechnął się i podał cegłę młodziutkiemu posterunkowemu.
- To się panu przyda jako dowód - rzekł.
Młodzika zamurowało.
- Dziękuję, panie sierżancie - rzucił Pat, gramoląc się do samochodu i uśmiechnąwszy się do
posterunkowego, który usiadł za kierownicą, zapytał:
- Czy kiedyś opowiadałem panu o tym, jak starałem się o pracę na budowie w Liverpoolu?
-Wiele razy - wtrącił się sierżant, który usiadł obok Pata i zatrzasnął drzwi.
-A kajdanki? - zagadnął Pat.
- Nie chcę być do ciebie przykuty- odparł sierżant. -Wo lałbym mieć cię z głowy. Dlaczego po
prostu nie wrócisz do Irlandii?
-Tam mają bez porównania gorsze więzienia - wyjaśnił Pat. -No i nie traktują mnie z takim
szacunkiem jak pan, panie sierżancie - dodał. Samochód ruszył i zawrócił na posterunek policji.
- Czy mogę wiedzieć, jak się pan nazywa? - Pat wychylił się do przodu, zwracając się do młodego
policjanta.
- Posterunkowy Cooper.
- Czy przypadkiem nie jest pan krewnym głównego inspektora Coopera?
- To mój ojciec.
-Ach, jaki to dżentelmen - zachwycił się Pat. - Ileśmy wypiliśmy razem herbaty i zjedli ciasteczek!
Mam nadzieję, że jest w dobrej formie.
-Właśnie przeszedł na emeryturę - powiedział posterunkowy Cooper.
- O, przykro mi to słyszeć. Czy zechce mu pan powiedzieć, że Pat 0'Flynn o niego pytał? I proszę
przekazać jemu i pańskiej drogiej matce moje najlepsze życzenia.
- Przestań truć, Pat - przerwał mu sierżant. - Chłopak jest świeżo po szkole policyjnej i dopiero od
niedawna pełni służbę -dodał, kiedy samochód zatrzymał się przed posterunkiem policji. Sierżant
wysiadł z tyłu i otworzył drzwi Patowi.
- Dziękuję, panie sierżancie - powiedział ten takim tonem, jakby się zwracał do portiera u Ritza.
Posterunkowy szeroko się uśmiechnął, obserwując, jak sierżant z Patem wchodzą po schodach do
budynku.
-A, dobry wieczór panu, panie Baker - odezwał się Pat, widząc, kto stoi za kontuarem.
- Chryste! - jęknął dyżurny policjant. - Czy to już październik?
- Obawiam się, że tak - rzekł Pat. - Jestem ciekaw, czy będę mógł skorzystać z mojej celi. Wie pan,
ja tu spędzę tylko jedną noc.
- Niestety, nie - odparł policjant. - Siedzi w niej prawdziwy przestępca. Musisz się zadowolić celą
numer dwa.
-Ale dawniej miałem zawsze celę numer jeden - zaprotestował Pat.
Dyżurny policjant spojrzał w górę i uniósł brwi.
- No tak, to moja wina - przyznał Pat. - Powinienem poprosić moją sekretarkę, żeby zadzwoniła i
załatwiła rezerwację. Czy potrzebna będzie panu moja karta kredytowa?
- Nie, mam w aktach wszystkie twoje dane - zapewnił go dyżurny policjant.
-A odciski palców?
-Jeżeli nie znalazłeś sposobu, żeby usunąć stare, to chyba nie potrzebujemy jeszcze jednego kompletu.
Lepiej podpisz listę zarzutów.
Pat ujął podany mu długopis i złożył podpis z zawijasem.
- Posterunkowy, zabierzcie go do celi numer dwa.
- Dziękuję, panie sierżancie - powiedział Pat, odchodząc. Przystanął, obrócił się i dodał: - Czy
mógłby mnie pan obudzić koło siódmej, przynieść filiżankę herbaty, najchętniej earl greya,
i egzemplarz „Irish Timesa"?
-Spadaj, Pat - rzucił dyżurny policjant. Posterunkowy próbował stłumić śmiech.
-To mi przypomina... - zaczął Pat. - Czy opowiadałem panu o tych czasach, kiedy starałem się o
pracę na budowie w Liverpoolu i majster...
- Posterunkowy, zabierzcie mi go sprzed oczu, jeżeli nie chcecie do końca miesiąca stać na jezdni z
lizakiem.
Posterunkowy schwycił Pata za łokieć i popędził z nim schodami w dół.
- Nie musi pan iść ze mną - zapewnił go Pat. - Sam trafię.
Tym razem posterunkowy wybuchnął śmiechem. Przekręcił
klucz w zamku celi numer dwa, otworzył ciężkie drzwi i wpuścił zatrzymanego.
- Dziękuję, panie posterunkowy - rzekł Pat. - Chętnie zobaczę pana rano.
- Nie będę na służbie - odparł Cooper.
- Wobec tego zobaczymy się w przyszłym roku o tej porze -powiedział Pat bez dalszych wyjaśnień.
- I niech pan nie zapomni przekazać ojcu serdecznych pozdrowień - dodał, kiedy zatrzasnęły się
grube żelazne drzwi.
Rozglądał się chwilę po celi: stalowa umywalka, kibel i łóżko, prześcieradło, koc, jedna poduszka.
Krzepiąco podziałał na niego fakt, że od zeszłego roku nic się tu nie zmieniło. Padł na materac z
włosia końskiego, ułożył głowę na twardej jak kamień poduszce i przespał całą noc - pierwszy raz
od wielu tygodni.
Obudził się następnego dnia o siódmej rano, gdy odsunięto klapkę w drzwiach celi i do środka
zajrzało dwoje czarnych oczu.
- Dzień dobry, Pat - odezwał się przyjazny głos.
- Dzień dobry, Wesley - odrzekł Pat, nawet nie otwierając oczu. - Jak się masz?
-W porządku - odparł Wesley - ale przykro mi, że znowu tu jesteś. - Zamilkł na chwilę. - Pewno jest
już październik.
-Tak, rzeczywiście - potwierdził Pat, wstając z łóżka. -I ważne, żebym jak najlepiej wyglądał na
dzisiejszym procesie pokazowym.
- Czego ci potrzeba?
- Filiżanka herbaty byłaby mile widziana, ale przede wszystkim potrzebna mi jest maszynka do
golenia, kawałek mydła, szczoteczka i pasta do zębów. Nie muszę ci przypominać, że oskarżony ma
prawo wyrazić to skromne życzenie przed stawieniem się w sądzie.
- Dopilnuję, żebyś to dostał - zapewnił go Wesley. -A może chciałbyś poczytać mojego „Suna"?
- To uprzejme z twojej strony, Wesley, ale wolałbym wczorajszego „Timesa", jeżeli główny
inspektor już go przejrzał.
Antylczyk zachichotał i zamknął klapkę w drzwiach celi.
Wkrótce Pat usłyszał zgrzyt klucza obracającego się w zamku. Ciężkie drzwi się uchyliły i ukazała
się uśmiechnięta twarz Wesleya Picketta. Niósł tacę, którą umieścił w nogach łóżka.
- Dziękuję ci - rzekł Pat, spojrzawszy na miskę płatków kukurydzianych, mały karton chudego
mleka, dwie przypalone grzanki i gotowane jajko. - Mam nadzieję, że Molly pamiętała -dodał - że
lubię jajko na miękko, gotowane dwie i pół minuty.
- Molly odeszła w zeszłym roku - wyjaśnił Wesley. - Chyba ugotował je w nocy dyżurny policjant.
-Trudno w dzisiejszych czasach o personel - zgodził się Pat. -Ja osobiście winię za to Irlandczyków.
Nie kwapią się już do służby domowej - dodał, uderzając w skorupkę jajka plastikową łyżeczką. -
Wesley, czy ja ci opowiadałem o czasach, kiedy się starałem o pracę fizycznego na budowie w Li-
verpoolu i majster, cholerny Anglik... - Pat podniósł głowę i westchnął, słysząc trzaśniecie drzwiami
i zgrzyt klucza w zamku. - Chyba już musiałem mu to opowiedzieć - mruknął pod nosem.
Zjadłszy śniadanie, umył zęby, korzystając z dostarczonej szczoteczki do zębów i tubki pasty, która
była nawet mniejsza od tej, jaką dostał podczas jedynego w życiu lotu do Dublina liniami Aer Lingus.
Potem odkręcił kurek z ciepłą wodą w malutkiej stalowej umywalce. Dopiero po pewnym czasie
skąpa strużka wody zmieniła się z zimnej w letnią. Rozcierał między palcami kawalątko mydła, aż
wytworzyło się trochę piany, którą rozsmarował na obrośniętej szczeciną twarzy. Teraz wziął do ręki
plastikową maszynkę do golenia Bic i zaczął powoli usuwać czterodniowy zarost. Na koniec przetarł
twarz szorstkim zielonym ręcznikiem do rąk, niewiele większym od myjki.
Usiadł na skraju łóżka i, czekając, przeczytał "Suna" We-sleya od deski do deski w cztery minuty.
Tylko artykuł redaktora politycznego - z pewnością to Irlandczyk, pomyślał -był wart uwagi.
Wyrwało go z zadumy ponowne otwarcie ciężkich metalowych drzwi.
- No, zajmijmy się tobą, Pat - powiedział sierżant Web ster. - Dziś rano jesteś pierwszy w sądzie.
Pat razem z policjantem wszedł na górę. Gdy zobaczył sierżanta Bakera, zapytał:
- Czy mogę dostać z powrotem moje kosztowności? Są w sejfie.
- Mianowicie? - spytał dyżurny policjant, podnosząc głowę.
- Perłowe spinki, zegarek Cartiera i laskę ze srebrną gałką z wygrawerowanym herbem rodowym.
- Opchnąłem wszystko zeszłej nocy - oświadczył dyżurny policjant.
-To i dobrze - stwierdził Pat. - Nie będę tego potrzebował, tam gdzie się wybieram - dodał i podążył
za sierżantem Websterem przez frontowe drzwi i na chodnik.
- Wskakuj z przodu - polecił sierżant, sadowiąc się za kie rownicą samochodu policyjnego.
-Ale mnie powinno eskortować do sądu dwóch policjantów -powiedział Pat z naciskiem. - Taki jest
przepis.
- Przepis przepisem, ale dziś rano mamy mało personelu; dwie osoby są chore, a jedna na
szkoleniu.
-Agdybym próbował zwiać?
- Oddałbyś nam przysługę - odrzekł sierżant Webster, ruszając. - Mielibyśmy kłopot z głowy.
- A co by pan zrobił, gdybym panu przyłożył?
- Oddałbym ci z nawiązką - odparł doprowadzony do rozpaczy sierżant.
- To nie było sympatyczne - zauważył Pat.
- Przykro mi - powiedział sierżant. - Po prostu obiecałem żonie, że dziś rano skończę służbę o
dziesiątej i wybierzemy się na zakupy. - Zawiesił głos. - No i będzie miała do mnie pretensje
- a właściwie do ciebie, Pat.
- Przepraszam, panie sierżancie — rzekł Pat. -W październiku przyszłego roku postaram się
dowiedzieć, kiedy pan ma służbę, żeby nie sprawić panu kłopotu. Czy mógłby pan przeprosić ode
mnie panią Webster?
Webster by się roześmiał, gdyby to był ktoś inny, ale wiedział, że Pat mówi serio.
- Czy wiadomo, przed czyim obliczem dziś stanę? - zagadnął Pat, kiedy samochód zatrzymał się
przed światłami.
- Mamy czwartek - odrzekł sierżant. Światła zmieniły się na zielone i wrzucił pierwszy bieg. - To
będzie Perkins.
- Sędzia Arnold Perkins, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego - powiedział Pat. - To dobrze. On
łatwo wpada w złość. Jeżeli nie wymierzy mi dostatecznie długiego wyroku, będę musiał go
podpuścić.
Samochód zajechał na parking na tyłach sądu pokoju przy Marylebone Road. Kiedy Pat wysiadł, do
samochodu policyjnego podszedł urzędnik sądowy.
-Witam pana, panie Adams - odezwał się Pat.
-Wiesz, Pat, kiedy spojrzałem na listę podsądnych dzisiaj rano i zobaczyłem twoje nazwisko -
powiedział Adams - pomyślałem, że to musi być ta pora roku, kiedy zwykle się pojawiasz. Chodź za
mną, Pat, i załatwmy to jak najszybciej.
Pat wszedł z Adamsem od tyłu do budynku sądu i powędrował długim korytarzem do celi.
- Dziękuję panu - powiedział, siadając na wąskiej drew nianej ławce, przytwierdzonej do jednej ze
ścian dużego pro stokątnego pomieszczenia. - Czy zechciałby pan zostawić mnie na chwilę samego,
abym mógł wziąć się w garść, zanim kurtyna pójdzie w górę?
Adams uśmiechnął się i odwrócił do wyjścia.
- Przy okazji - zaczął Pat, kiedy Adams dotknął klamki -czy opowiadałem panu o czasach, kiedy
starałem się o robotę na budowie w Liverpoolu, ale majster, cholerny Anglik, miał czelność mnie
zapytać...
- Wybacz Pat, ale mamy tu trochę pracy, a poza tym opowiadałeś mi tę historię w październiku
zeszłego roku. - Zastanowił się. - I rok wcześniej.
Pat siedział w milczeniu na ławce, a ponieważ nie miał nic innego do roboty, odczytywał graffiti na
ścianie. „Perkins to palant". Skłaniał się do tej opinii. „Manchester United najlepsi!". Ktoś
przekreślił „Manchester United" i na to miejsce wpisał „Chelsea". Pat zastanawiał się, czy nie
przekreślić „Chelsea" i wpisać „Cork", z którym to zespołem żadna z tych drużyn nigdy nie wygrała.
Na ścianie nie było zegara i Pat nie wiedział, jak długo trwało, nim Adams w końcu wrócił, żeby
zaprowadzić go na salę sądową. Adams miał teraz na sobie długą czarną togę i wyglądał jak stary
dyrektor szkoły Pata.
- Proszę za mną - wyrecytował uroczyście.
Pat był wyjątkowo milczący, kiedy kroczyli „drogą do szczęścia", jak zwą recydywiści kilka
ostatnich kroków tuż przed schodami do tylnego wejścia do sądu. Wreszcie stanął w ławie
oskarżonych, a obok niego woźny sądowy.
Pat podniósł wzrok i spojrzał na trzech sędziów pokoju, którzy tego przedpołudnia tworzyli skład
sędziowski. Coś się nie zgadzało. W zeszłym roku o tej porze Perkins był łysy, prawie po
pickwickowsku, a teraz nagle wystąpił z bujną blond czupryną. Po prawej stronie Perkins miał
Steadmana, liberała, zbyt łagodnego jak na gust Pata, a po lewej damulkę w średnim wieku, której
Pat nigdy przedtem nie widział; jej wąskie usta i świńskie oczka napawały otuchą, że liberał zostanie
przegłosowany, zwłaszcza jeżeli Pat dobrze rozegra partię. Da-mulka ze świńskimi oczkami
wyglądała, jakby chętnie skazywała sklepowych złodziejaszków na karę śmierci.
Sierżant Webster zajął miejsce dla świadka i złożył przysięgę.
- Co może nam pan powiedzieć o tej sprawie? - zagadnął Perkins.
- Czy mogę się posłużyć notatkami, Wysoki Sądzie? - spytał Webster, zwracając się do
przewodniczącego zespołu sędziowskiego.
Perkins skinął głową. Sierżant otworzył notes.
- Zatrzymałem oskarżonego o drugiej nad ranem, po tym jak rzucił cegłą w okno wystawowe sklepu
jubilerskiego H. Samuela na Mason Street.
- Czy widział pan, jak to robił?
- Nie widziałem - przyznał Webster. - Ale stał na chodniku z cegłą w ręku, gdy go zatrzymałem.
- A czy mu się udało wtargnąć do środka? - zapytał Per-kins.
- Nie, Wysoki Sądzie - odrzekł sierżant - ale zamierzał ponownie rzucić, kiedy go zaaresztowałem.
- Tę samą cegłę?
- Tak sądzę.
- Czy wyrządził jakąś szkodę?
- Stłukł szybę, ale zabezpieczająca krata uniemożliwiła mu zabranie czegokolwiek.
- Jak cenne przedmioty były na wystawie? - spytał Perkins.
- Tam nie było żadnych przedmiotów - odparł sierżant -bo kierownik sklepu przed pójściem do
domu wieczorem zamyka wszystko do sejfu.
Perkins wyglądał na zdziwionego i spojrzawszy na listę zarzutów, powiedział:
- Widzę, że oskarżył pan 0'Flynna o usiłowanie kradzieży z włamaniem.
- Zgadza się, Wysoki Sądzie - powiedział Webster i schował notes do kieszeni spodni.
Teraz Perkins zwrócił się do Pata.
- Widzę, że przyznaje się pan do winy.
- Tak, milordzie.
-Wobec tego muszę pana skazać na trzy miesiące, chyba że może pan się jakoś wytłumaczyć. -
Przerwał i spojrzał na Pata sponad półokrągłych szkieł. - Czy chce pan złożyć oświadczenie?
- Trzy miesiące to za mało, milordzie.
- Nie jestem lordem - stanowczo zaprzeczył Perkins.
- O, naprawdę? - zdziwił się Pat. -A ja sobie pomyślałem, że skoro ma pan perukę, której nie nosił
pan w zeszłym roku, to musi pan być lordem.
- Trzymaj pan język za zębami - ostrzegł Perkins - bo inaczej skażę pana na sześć miesięcy.
- To już lepiej, milordzie - zauważył Pat.
- Skoro tak - rzucił bliski wybuchu Perkins - to skazuję pana na sześć miesięcy! Proszę
odprowadzić więźnia.
- Dziękuję, milordzie - rzekł Pat, a po cichu dodał: - Do zobaczenia o tej porze w przyszłym roku.
Woźny sądowy wypchnął go z ławy oskarżonych i prędko sprowadził do podziemia.
- Pięknie, Pat - powiedział, zamykając go ponownie w celi.
Pat tkwił w zamknięciu, czekając, aż będą gotowe wszystkie
niezbędne papiery. Minęło kilka godzin, nim w końcu otwarto drzwi celi i wyprowadzono go z sądu
do oczekującego pojazdu; teraz nie był to samochód policyjny z sierżantem za kierownicą, tylko długi
niebiesko-biały furgon podzielony w środku na malutkie boksy zwane saunami.
- Dokąd zabierają mnie tym razem? - spytał Pat niezbyt rozmownego policjanta, którego nigdy
jeszcze nie spotkał.
- Dowiesz się, jak tam dotrzesz, Ajryszu - padła odpowiedź.
- Czy kiedyś panu opowiadałem o czasach, kiedy starałem się o pracę na budowie w Liverpoolu?
- Nie - odrzekł policjant - i nie chcę słuchać...
- ... i majster, cholerny Anglik, miał czelność spytać mnie, czy wiem, jaka jest różnica między... —
Pat został wepchnięty do furgonu i wtrącony do boksu, który przypominał toaletę w samolocie. Kiedy
opadł na plastikowy stołek, zatrzaśnięto drzwi.
Wyjrzał przez kwadratowe okienko, a kiedy pojazd skręcił na południe w Baker Street, uświadomił
sobie, że jadą do Belmarsh. Westchnął. Przynajmniej mają tam dość przyzwoitą bibliotekę, pomyślał,
a może uda mi się dostać moją dawną pracę w kuchni.
Kiedy karetka więzienna zatrzymała się przed bramą, okazało się, że zgadł. Wielka zielona tablica na
bramie obwieszczała BELMARSH. Jakiś żartowniś zmienił BELL na HELL, przeistaczając Piękne
Błota w Piekielne. Pojazd przejechał przez jedne podwójnie okratowane wrota, potem przez drugie i
w końcu stanął na opustoszałym dziedzińcu.
Dwunastu więźniów wyprowadzono z furgonu i pogoniono schodami do strefy przejściowej, gdzie
ustawili się w kolejce. Pat się uśmiechnął, gdy dotarł na czoło kolejki i zobaczył, kto siedzi za
biurkiem i rejestruje nowo przybyłych.
- I jak się czujemy, panie Jenkins, w ten piękny, pogodny wieczór? - zagadnął.
Starszy oficer podniósł głowę i rzekł:
- No nie, czy to już październik?
- Co do tego nie ma wątpliwości - potwierdził Pat. - Czy mogę złożyć panu wyrazy współczucia w
związku z przykrością, która
1
pana ostatnio spotkała?
- Przykrością, która spotkała mnie ostatnio? - powtórzył Jenkins. - O czym ty mówisz, Pat?
- Chodzi o tych piętnastu Walijczyków, którzy zjawili się w Dublinie na początku roku, podając się
za drużynę rugby.
- Nie kuś losu, Pat.
- Gdzieżbym śmiał, proszę pana, skoro mam nadzieję, że ulokuje mnie pan w mojej starej celi?
Starszy oficer przesunął palcem po liście dostępnych cel.
- Nic z tego, Pat - oświadczył z przesadnym westchnie niem. - Jest już podwójnie zarezerwowana.
Ale mam akurat kogoś dla ciebie na pierwszą noc - dodał i zwrócił się do strażnika na nocnym
dyżurze: - Odprowadź 0'Flynna do celi jeden dziewiętnaście.
Strażnik miał niepewną minę, ale ponaglony spojrzeniem Jenkinsa polecił:
- Idź za mną, Pat.
-To kogo tym razem pan Jenkins wybrał mi na kolegę spod celi? - zapytał Pat, kiedy strażnik,
poprowadziwszy go długim korytarzem z szarej cegły, zatrzymał się w końcu przy pierwszej
podwójnie okratowanej bramie. - Kubę Rozpruwacza czy Michaela Jacksona?
- Niedługo sam się przekonasz - odparł tamten, gdy rozsunęły się drugie podwójnie okratowane
wrota.
- Czy już opowiadałem panu - zagadnął Pat, gdy wkroczyli na parter bloku B - o czasach, kiedy
starałem się o pracę na budowie w Liverpoolu i majster, cholerny Anglik, miał czelność mnie
zapytać, czy wiem, jaka jest różnica między kantówką a belką?
Pat czekał na reakcję strażnika, gdy stanęli przed celą numer 119. Strażnik włożył do zamka wielki
klucz.
- Nie, Pat, nie opowiadałeś - rzekł, otwierając masywne drzwi. - To jaka jest różnica między
kantówką a belką?
Pat chciał odpowiedzieć, ale gdy zajrzał do celi, zaniemówił.
- Dobry wieczór, milordzie - przywitał się, używając owe go tytułu drugi raz w tym dniu. Strażnik
nie czekał na odpo wiedź. Zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku.
Pat przez resztę wieczoru obrazowo mi opowiadał o wszystkim, co się wydarzyło tego dnia od
drugiej rano. Kiedy wreszcie skończył, spytałem tylko:
- Dlaczego październik?
- Kiedy cofają zegary i wcześnie zapada zmrok - wyjaśnił -wolę być pod dachem, gdzie mam
zagwarantowane trzy posiłki dziennie i celę z centralnym ogrzewaniem. Koczowanie na dworze jest
przyjemne w lecie, ale nie takie znowu mądre podczas angielskiej zimy.
- A co byś zrobił, gdyby Perkins skazał cię na rok? - zapytałem.
- Od pierwszego dnia zachowywałbym się wzorowo - odparł Pat - i wyszedłbym po sześciu
miesiącach. Teraz mają duży problem z przepełnieniem więzień - dodał.
- Ale gdyby Perkins się uparł przy wyroku trzech miesięcy, zwolnili by cię w styczniu, w samym
środku zimy.
- Skądże - odrzekł Pat. - Tuż przed dniem zwolnienia przyłapaliby mnie w celi z butelką guinnessa.
Za to wykroczenie naczelnik jest obowiązany automatycznie dodać więźniowi trzy miesiące do
wyroku, dzięki czemu posiedziałbym sobie spokojnie do kwietnia.
Wybuchnąłem śmiechem.
- I w taki sposób zamierzasz spędzić resztę życia? - zapytałem.
- Nie wybiegam myślą tak daleko - przyznał Pat. - Sześć miesięcy wystarczy - dodał. Wgramolił się
na górną pryczę i zgasił światło.
- Dobrej nocy, Pat - powiedziałem, kładąc głowę na poduszkę.
- Czy opowiadałem ci już, jak się starałem o pracę na budowie w Liverpoolu? - zagadnął Pat,
kiedy zapadałem w sen.
- Nie, nie opowiadałeś - odparłem.
- No cóż, majster, cholerny Anglik - bez urazy - uśmiechnąłem się - miał czelność mnie zapytać, czy
wiem, jaka jest różnica między kantówką a belką.
- A wiesz? - spytałem.
-Jasne, że tak. Kant napisał „Krytykę czystego rozumu" a Bellów „Herzoga".
PATRICK 0'FLYNN umarł na skutek wychłodzenia 23 listopada 2005 roku, kiedy spał pod
arkadami na Vietoria Entbank-nient w centralnym Londynie.
Ciało znalazł młody posterunkowy w odległości zaledwie dwustu metrów od hotelu Savoy.
Czerwony
król
Przedstawili mi fałszywy zarzut i skazali mnie za niepopełnione przestępstwo — oznajmił Max.
Leżał na pryczy pode mną i robił sobie kolejnego skręta.
Kiedy siedziałem w więzieniu, słyszałem kilkakrotnie, jak więźniowie wygłaszali takie zdanie, ale w
wypadku Maksa Glovera była to prawda.
Max odsiadywał trzyletni wyrok za wyłudzenie pieniędzy pod fałszywymi pozorami. Nie jego branża.
Specjalnością Maksa było wynoszenie małych przedmiotów z wielkich domów. Kiedyś z dumą
profesjonalisty powiedział mi, że mogą minąć lata, zanim właściciel zda sobie sprawę z braku
pamiątki rodowej. Szczególnie kiedy się weźmie mały, ale cenny przedmiot z zagraconego pokoju.
-Ale - ciągnął Max - nie skarżę się, bo gdyby mnie skazano za przestępstwo, jakie rzeczywiście
popełniłem, dostałbym o wiele większy wyrok - zamilkł na chwilę - i nie miałbym się czego
spodziewać po wyjściu na wolność.
Max wiedział, że pobudził moją ciekawość, a ponieważ nigdzie się nie wybierałem przez następne
trzy godziny, dopóki drzwi celi nie zostaną otwarte na Godzinę Wspólną - te cudowne czterdzieści
pięć minut, gdy więźniom pozwala się wyjść z zamknięcia i przejść się dookoła dziedzińca - ująłem
pióro i powiedziałem:
- Dobra, Max, zamieniam się w słuch. Opowiedz mi, jak to się stało, że skazali cię za
niepopełnione przestępstwo.
Max zapalił zapałkę, przytknął ją do skręta i głęboko się zaciągnął. W więzieniu każdą czynność
wykonuje się przesadną dokładnością, bo nikomu się nie spieszy. Leżałem na pryczy powyżej i
cierpliwie czekałem.
-Czy mówi ci coś nazwa Komplet Kenningtonów? - zaczął Max.
- Nie - powiedziałem, sądząc, że to grupa siedzących na koniach dżentelmenów w czerwonych
kurtkach, ze szkla neczką porto w jednej ręce, biczem w drugiej, otoczonych sforą psów gończych i
zamierzających spędzić sobotni ranek w pogoni za zwierzątkiem z puszystym ogonem. Myliłem się.
Chodziło o komplet szachów należący do rodziny Ken-nington.
-Ale nie jakiś zwykły komplet szachów - zapewnił mnie Max.
Moja ciekawość wzrosła. Figury były prawdopodobnie wykonane przez Lu Pinga (1469-1540),
mistrzowskiego rękodzielnika za dynastii Ming (1368-1644). Wszystkie trzydzieści dwie figury z
kości słoniowej zostały kunsztownie wyrzeźbione, a następnie delikatnie pomalowane na czerwono i
biało. Szczegóły wiernie odnotowano w kilku dokumentach historycznych, chociaż nigdy definitywnie
nie ustalono, ile kompletów wykonał w ciągu swego życia Lu Ping.
- Wiadomo o istnieniu trzech pełnych kompletów - ciąg nął swoją opowieść Max. Z dolnej pryczy
szły w górę spirale dymu. - Pierwszy jest wystawiony w sali tronowej Pałacu Lu dowego w Pekinie,
drugi w Mellon Collection w Waszyngtonie, a trzeci w British Museum. Liczni kolekcjonerzy
przeczesy wali olbrzymi kontynent Chin w poszukiwaniu legendarnego czwartego kompletu i chociaż
próby te zawsze kończyły się nie powodzeniem, od czasu do czasu na rynku pojawiały się po
jedyncze figury.
Max zgasił niedopałek papierosa, najmniejszy, jaki widziałem.
- W owym czasie - opowiadał dalej - przeprowadzałem studia nad małymi obiektami w pałacu
Kennington w Yorkshire.
- Jak się tam dostałeś? - spytałem.
- „Country Life" zleciło lordowi Kenningtonowi przygotowanie ilustrowanego albumu na święta
Bożego Narodzenia, w którym pokazał skarby pałacu - powiedział Max i zaczął robić następnego
skręta. - To nadzwyczaj uprzejmie z jego strony -dodał. - Wśród przodków para był niejaki James
Kennington (1552-1618), awanturnik z prawdziwego zdarzenia, korsarz i lojalny sługa królowej
Elżbiety. James uratował pierwszy komplet w 1588 roku, tuż przedtem nim zatopił „Isabellę". Kiedy
kapitan Kennington powrócił do Plymouth po wygranej siedemnaście do czterech w meczu z
Hiszpanami, podarował swojej monarchini skarb ze złupio-nego statku. Jej Królewska Mość zawsze
wykazywała wielkie zainteresowanie wszystkim, co solidne, zwłaszcza jeżeli mogła to sama nosić -
złoto, srebro, perły lub rzadkie szlachetne kamienie - zatem nagrodziła kapitana Kenningtona
szlachectwem. Komplet szachów na nic się nie zdał Elżbiecie, więc pozostał w rękach sir Jamesa. W
odróżnieniu od sir Francisa czy sir Waltera, sir James nadal plądrował statki na morzach i oceanach.
Odnosił takie sukcesy, że dziesięć lat później monarchini powołała go do Izby Lordów i obdarzyła
tytułem pierwszego lorda Kenningtona za zasługi dla Korony. - Max umilkł, po czym dodał: - Pirata i
para różni jedynie to, z kim się dzielą łupami.
Drugi lord Kennington, podobnie jak jego monarchini, nie interesował się szachami, tak więc
pokrywały się one kurzem w jednej z dziewięćdziesięciu dwu sal pałacu Kennington. Ponieważ
niewiele było historycznych wydarzeń wartych wzmianki za bezbarwnego żywota trzeciego,
czwartego, piątego czy szóstego lorda Kenningtona, możemy tylko przypuszczać, że ów nadzwyczajny
komplet szachów tkwił na swoim miejscu, a figur nikt nigdy nie przestawiał w gniewie. Siódmy lord
Kennington służył jako pułkownik w dwunastym regimencie lekkich dragonów podczas bitwy pod
Wa-terloo. Pułkownik czasem grywał w szachy, toteż cenny komplet został odkurzony i powrócił do
galerii pałacowej.
Ósmego lorda Kenningtona ubito podczas szarży Lekkiej Brygady, dziewiąty stracił życie w wojnie
burskiej, a dziesiąty pod Ypres. Jedenasty, który był playboyem, wiódł spokojniejszy żywot, ale w
końcu uznał za konieczne z braku pieniędzy - pałac Kennington potrzebował nowego dachu -
udostępnić swą siedzibę publiczności. Zwiedzający ściągali tłumnie każdego weekendu i za drobną
kwotę mogli się przechadzać po pałacu; kiedy zapędzili się do galerii, stawali przed chińskim
arcydziełem umieszczonym na postumencie i okolonym czerwoną liną.
Przy rosnących długach, których nie mogły zrównoważyć bilety wstępu, jedenasty lord Kennington
był zmuszony sprzedać kilka pamiątek rodowych, w tym komplet szachów.
Dom aukcyjny Christie wycenił arcydzieło na sto tysięcy funtów, ale młotek licytatora opadł
ostatecznie przy dwustu trzydziestu tysiącach.
- Przy najbliższym pobycie w Waszyngtonie - powiedział Max między jednym a drugim
sztachnięciem - możesz obejrzeć oryginalne szachy rodu Kennington, obecnie w Mellon Collection. I
tu by się zakończyła moja opowieść - ciągnął -gdyby jedenasty lord Kennington nie poślubił
amerykańskiej striptizerki, która urodziła mu syna. To dziecko odznaczało się cechą, jakiej rodowi
Kenningtonów przez kilka pokoleń zbywało
- mianowicie rozumem.
Czcigodny Harry Kennington został, ku dezaprobacie ojca, menedżerem operacji terminowych, a
zatem naturalnym dziedzicem pierwszego lorda Kenningtona. Z równą swobodą poruszał się na rynku
walutowym, jak jego piracki przodek na otwartym morzu. Mając dwadzieścia siedem lat, zdobył
swój pierwszy milion dzięki operacjom typu „kup, wyciśnij i uciekaj". Kiedy Harry odziedziczył
tytuł, był już prezesem banku Kennington. Świeżo zdobyte bogactwo przeznaczył w pierwszym
rzędzie na przywrócenie dawnej świetności pałacowi Kennington. On by nie pozwolił, żeby ludzie
płacili pięć funtów, aby parkować samochody na murawie przed wejściem.
Dwunasty lord Kennington, tak jak jego ojciec, poślubił niezwykłą kobietę. Elsie Trumpshaw była
potomkinią właściciela przędzalni bawełny w Yorkshire i produktem edukacji żeńskiego college'u w
Cheltenham. Jak każda szanująca się dziewczyna z Yorkshire, uważała powiedzenie ^„jeżeli zadbasz
o pensy, funty same zatroszczą się o siebie" za credo, a nie za frazes.
Podczas nieobecności męża, zajętego zarabianiem pieniędzy, Elsie była niekwestionowaną panią
pałacu Kennington. Ponieważ spędziła lata kształtujące charakter, donaszając rzeczy starszej siostry,
ucząc się z zaczytanych przez nią książek, a potem pożyczając sobie jej szminki, nie bacząc na kolor,
nadawała się idealnie na strażniczkę rodowego majątku. Z wielką zręcznością, dbałością i
umiejętnością prowadzenia domu sprawowała pieczę nad świeżo odrestaurowanym pałacem.
Chociaż nic interesowała się grą w szachy, irytowała ją pusta gablota w galerii pałacowej. W końcu
rozwiązała problem przy okazji odwiedzin na lokalnym targu rzeczy używanych - mówił Max - i
zarazem odmieniła los wielu ludzi, z moim włącznie. -Zdusił drugiego papierosa, a ja odczułem ulgę,
że nie skręcił natychmiast następnego, bowiem nasza mała cela zaczynała przypominać dworzec
Paddington w epoce lokomotywy parowej.
Elsie kręciła się na placu w Pudsey, gdzie sprzedawano rzeczy używane z bagażników samochodów,
w sobotni deszczowy poranek - uczęszczała na takie imprezy, tylko kiedy padało, gdyż wtedy
przychodziło mniej kupujących i łatwiej było upolować okazję. Przerzucała jakieś ubrania, kiedy
natrafiła na szachownicę. Czerwone i białe kwadraty przywiodły jej na pamięć fotografię, jaką
widziała w starym katalogu domu aukcyjnego Christie z czasów, kiedy sprzedano oryginalny komplet.
Elsie przez jakiś czas targowała się z mężczyzną, który stał przy starym jaguarze, i w końcu zapłaciła
dwadzieścia trzy funty za szachownicę z kości słoniowej.
Kiedy powróciła do pałacu, umieściła swój zakup w pustej gablocie i przekonała się z radością, że
pasuje idealnie. Nie zaprzątała sobie więcej głowy tym zbiegiem okoliczności, aż wuj Bertie
poradził jej, żeby oddała szachownicę do wyceny
- w celu ubezpieczenia, jak wyjaśnił.
Bez przekonania, ale nie chcąc urazić wuja, Elsie zabrała szachownicę do Londynu, kiedy się
wybierała jak co miesiąc w odwiedziny do ciotki Gertrudy. Lady Kennington - w Londynie zawsze
występowała jako lady Kennington - w drodze do sklepu Fortnum i Mason wpadła do Sotheby'ego.
Młoda asystentka w dziale chińskim spytała, czy jaśnie pani zechce powrócić w późniejszych
godzinach popołudniowych, kiedy będzie gotowa wycena eksperta.
Spożywszy bez pośpiechu lunch z ciotką Gertrudą, Elsie ponownie odwiedziła Sotheby'ego. Została
przyjęta przez pana Sencilla, szefa działu chińskiego, który oznajmił, że szachownica bez wątpienia
pochodzi z okresu dynastii Ming.
- Czy mógłby pan podać jej wartość - lady Kennington na moment umilkła - dla celów
ubezpieczeniowych?
- Dwa tysiące, dwa tysiące pięćset - powiedział Sencill. -Szachownice z okresu Ming są dość
często spotykane - wyjaśnił. -To poszczególne figury są rzadkością, a pełny komplet...
- Złożył ręce, jakby się modlił do niewidzialnego Boga licytato rów. - Czy zamierza pani sprzedać
tę szachownicę? - zapytał.
- Nie - odparła stanowczo Elsie. - Przeciwnie, myślę o tym, żeby coś do niej dodać.
Ekspert się uśmiechnął. W końcu dom aukcyjny Sotheby jest tylko trochę lepszym lombardem, w
którym kolejne pokolenia arystokracji albo kupują, albo sprzedają.
Znalazłszy się z powrotem w pałacu, Elsie umieściła szachownicę na honorowym miejscu w salonie.
Ciotka Gertruda wykonała pierwszy ruch. W dniu Bożego Narodzenia podarowała siostrzenicy
białego pionka. Elsie ustawiła go na pustej szachownicy. Robił wrażenie osamotnionego.
- A teraz, moja droga, musisz zobaczyć, czy uda ci się zgromadzić cały komplet za twojego życia -
rzuciła stara dama, nieświadoma łańcucha wydarzeń, jakie sprowokuje. Co się zaczęło jako kaprys
na targu w Pudsey, zmieniło się w obsesję, gdy Elsie zaczęła przeszukiwać świat w pogoni za
brakującymi figurami. Pierwszy lord Kennington byłby z niej dumny.
Kiedy lady Kennington urodziła pierwszego syna, Edwarda, wdzięczny mąż dał żonie w prezencie
białą królową, cudownie ukształtowaną damę z kości słoniowej w długiej, kunsztownie wyrzeźbionej
szacie królewskiej. Jej Wysokość spoglądała ze wzgardą na pojedynczego pionka.
Następnym nabytkiem okazał się kolejny biały pionek, kupiony przez wuja Bertiego w Nowym Jorku.
Teraz biała królowa panowała nad dwoma poddanymi.
Narodziny drugiego syna, Jamesa, zostały nagrodzone czerwonym biskupem
, olśniewającym w
powłóczystej szacie i dzierżącym pastorał. Królowa i jej dwaj poddani mogli teraz przyjąć komunię
świętą, nawet jeżeli w tym celu musieli się wybrać na drugą stronę szachownicy. Wkrótce cała
rodzina zaczęła szukać pozostałych figur. Następną zdobyczą był czerwony pionek, kupiony na
licytacji w domu aukcyjnym Bonham. Zajął swoje miejsce w głębi szachownicy, czekając, kiedy
zostanie pobity. Teraz już wszyscy w branży handlu dziełami sztuki wiedzieli o życiowej misji lady
Kennington.
Kolejną figurą, która znalazła się na szachownicy, była biała wieża, pozostawiona Elsie w spadku
przez ciotkę Gertrudę.
W 1991 roku dwunasty lord Kennington pożegnał się z życiem. W białym komplecie brakowało
wtedy tylko dwóch pionów i skoczka, natomiast w czerwonym czterech pionków, wieży i króla.
Jedenastego maja 1992 roku do drzwi pałacu Kennington zapukał handlarz z trzema czerwonymi
pionkami i białym skoczkiem. Wrócił niedawno z podróży w odległe rejony Chin. To była długa i
mozolna wędrówka, powiedział jaśnie pani. Ale, jak ją zapewnił, nie wrócił z pustymi rękoma.
Chociaż jaśnie pani była już sędziwa, nie ustępowała przez kilka dni, aż wreszcie handlarz
uregulował rachunek za pobyt w pubie Kennington i odjechał z czekiem opiewającym na dwadzieścia
sześć tysięcy funtów.
Podczas prowadzonych przez lady Kennington niezmordowanych poszukiwań pozostałych figur
rzadko się zdarzało -mimo nasłuchiwania wieści z Hongkongu, lotów do Bostonu, nawiązywania
kontaktów z handlarzami dziełami sztuki z dalekiej zagranicy, jak Rosja czy Meksyk - żeby pogłoski
okazywały się prawdą.
W następnych latach Edward, trzynasty lord Kennington, natrafił na ostatniego czerwonego pionka i
czerwoną wieżę w siedzibie zrujnowanego arystokraty, swojego kolegi z tego samego piętra w Eton.
Brat Edwarda, James, żeby nie być gorszym, nabył dwa białe pionki od marszanda w Bangkoku.
Pozostał do wytropienia tylko czerwony król.
Rodzina Kenningtonów przez dłuższy czas mocno przepłacała za brakujące figury, gdyż wszyscy
handlarze przedmiotami artystycznymi na świecie dobrze wiedzieli, że gdy-
by lady Kennington skompletowała całość, to jej szachy byłyby warte fortunę.
Kiedy Elsie zaczęła dziewiąty krzyżyk, poinformowała synów, że zamierza podzielić majątek równo
między nich, z jednym zastrzeżeniem. Szachy przypadną w udziale temu, kto znajdzie brakującego
czerwonego króla.
Elsie umarła w wieku osiemdziesięciu trzech lat, bez swojego króla.
Edward już był właścicielem tytułu - tym nie można rozporządzić w testamencie - i teraz, po
opłaceniu podatku spadkowego, odziedziczył także pałac oraz otrzymał kwotę ośmiuset
pięćdziesięciu siedmiu tysięcy funtów. James przeprowadził się do mieszkania przy Cadogan Square
i również dostał osiemset pięćdziesiąt siedem tysięcy funtów. Szachy rodu Kennington pozostały w
gablocie, tak aby wszyscy mogli je podziwiać; jedno pole szachownicy wciąż było puste i sprawa
własności pozostała nierozstrzygnięta. W tym momencie na scenę wkracza Max Glover.
Max miał jeden niezaprzeczalny dar: władał kijem do kry-kieta. Wychowankowi drugorzędnej
angielskiej szkoły prywatnej talent stylowego, leworęcznego gracza odbijającego pozwalał
utrzymywać kontakty towarzyskie właśnie z tymi ludźmi, których potem okradał. W końcu facet, który
potrafi lekko zdobyć pięćdziesiąt punktów, to ktoś, komu można zaufać.
Wyjazdowe mecze najbardziej odpowiadały Maksowi, ponieważ nastręczały okazję do spotkania
jedenastu potencjalnych ofiar. Drużyna Kennington Village nie stanowiła wyjątku. Zanim jego
lordowska mość dołączył do dwu drużyn na herbatę w szatni, Max wyciągnął od miejscowego
sędziego historię szachów rodu Kennington, łącznie z postanowieniem testamentu, że ten syn, który
zdobędzie brakującą figurę króla, automatycznie odziedziczy cały komplet.
Pochłaniając porcję ciasta biszkoptowego, Max zuchwale zagadnął jego lordowską mość, czy
mógłby zobaczyć Komplet Kenningtonów, gdyż fascynuje go gra w szachy. Lord był uszczęśliwiony,
że może zaprosić do swojego salonu gracza z tak naturalnym drygiem do odbijania trudnych piłek. W
momencie, gdy Max spostrzegł pusty kwadrat, w jego głowie zarysował się plan. Zadał kilka sprytnie
dobranych pytań, na które gospodarz nierozważnie udzielił odpowiedzi. Max unikał jakichkolwiek
wzmianek o bracie lorda czy o klauzuli testamentu. Spędził resztę popołudnia w środku pola na lewo
od bramki, doskonaląc swój plan. Wypuścił dwie piłki.
Kiedy mecz się skończył, Max nie przyjął zaproszenia do miejscowego pubu, gdzie wybierała się
drużyna, tłumacząc, że ma pilną sprawę do załatwienia w Londynie.
Znalazłszy się w swoim mieszkaniu na Hammersmith, zaraz zatelefonował do recydywisty, z którym
dzielił celę, kiedy poprzednio siedział w kiciu. Dawny współwięzień zapewnił Maksa, że może
dostarczyć towar, ale zajmie mu to około miesiąca i „będzie kosztowało".
Max wybrał niedzielne popołudnie, żeby wrócić do pałacu Kennington i kontynuować rozeznanie.
Zostawił swoje wysłużone mg - próbował sam siebie przekonać, że samochód niedługo będzie miał
wartość antykwaryczną - na parkingu dla gości. Kierując się znakami, dotarł do frontowych drzwi,
gdzie zapłacił pięć funtów i otrzymał bilet wstępu. Ze względu na konieczność konserwacji i koszty
bieżące znów trzeba było udostępnić pałac publiczności podczas weekendów.
Max zdecydowanie kroczył długim korytarzem ozdobionym portretami przodków pędzla takich
znakomitości, jak Romney, Gainsborough, Lely i Stubbs. Każdy był wart fortunę, ale Maksa
interesował o wiele mniejszy obiekt, obecnie znajdujący się w galerii pałacowej.
Kiedy Max wszedł do sali, gdzie były wystawione szachy, zobaczył, że arcydzieło otaczają
zwiedzający, którzy z uwagą słuchają objaśnień przewodnika. Max stanął z tyłu i wysłuchał
opowieści, chociaż dobrze ją znał. Cierpliwie czekał, aż grupa przejdzie do sali jadalnej, by
podziwiać rodowe srebra.
-Jest tu kilka zdobycznych sztuk z czasów inwazji Wielkiej Armady - wyrecytował przewodnik, gdy
grupa podążyła za nim do sąsiedniej sali.
Max wyjrzał na korytarz, żeby sprawdzić, czy nie zwali mu się na kark następna grupa
zwiedzających. Włożył rękę do kieszeni i wyjął czerwonego króla. Poza różnicą w kolorze
kunsztownie wyrzeźbiona figura była identyczna z białym królem, stojącym po przeciwnej stronie
szachownicy. Max wiedział, że falsyfikat nie przeszedłby pomyślnie testu datowania węglem
radioaktywnym, ale był zadowolony, że posiada idealną kopię. Kilka minut później opuścił pałac i
odjechał do Londynu.
Teraz musiał ustalić, w którym mieście środki bezpieczeństwa są najsłabsze, w Londynie,
Waszyngtonie czy Pekinie i zdecydować, gdzie przeprowadzić akcję. Pałac Ludowy w Pekinie
wygrał o koński łeb. Jednak kiedy przyszło ocenić koszt całego przedsięwzięcia, na placu boju
pozostało British Museum. Co ostatecznie przeważyło w kalkulacjach Maksa, to możliwość
spędzenia następnych pięciu lat w chińskim więzieniu, w zakładzie karnym w Ameryce albo w
otwartym więzieniu na wschodzie Anglii. Anglia wygrała w cuglach.
Nazajutrz Max pierwszy raz w życiu odwiedził British Museum. Kobieta w informacji skierowała go
w głąb parteru, gdzie się mieści zbiór sztuki chińskiej.
Jak się przekonał, setki chińskich eksponatów zajmowały piętnaście sal i odnalezienie kompletu
szachów zajęło mu prawie godzinę. Myślał już, żeby zwrócić się do jednego ze strażników, ale nie
chciał ściągnąć na siebie ich uwagi, wątpił zresztą, czy potrafią odpowiedzieć na jego pytanie, więc
zrezygnował.
Musiał się trochę pokręcić, zanim został w sali sam. Nie mógł dopuścić do tego, żeby ktoś ze
zwiedzających albo, co gorsza, strażnik dostrzegł jego wyczyn. Zauważył, że strażnik co pół godziny
obchodzi cztery sale. Uznał więc, że musi poczekać, aż tamten wyjdzie do sali islamu i jednocześnie
upewnić się, że w pobliżu nie ma żadnego zwiedzającego, i dopiero wtedy przystąpić do dzieła.
Upłynęła jeszcze godzina, nim Max poczuł się na tyle pewnie, żeby wyjąć podróbkę z kieszeni i
porównać z prawowitym królem, który stał dumnie w gablocie na swoim czerwonym polu. Dwaj
królowie spojrzeli na siebie, podobni jak bliźnięta jednojajowe, chociaż jeden był uzurpatorem. Max
omiótł salę wzrokiem - wciąż pusto. W końcu to był wtorek, jedenasta przed południem, czas
krótkich ferii, no i świeciło słońce.
Max odczekał, aż strażnik odejdzie do islamskich artefaktów, po czym przystąpił do wykonania
dobrze przećwiczonej operacji. Za pomocą wielofunkcyjnego scyzoryka ostrożnie podważył pokrywę
gabloty z chińskim arcydziełem. Natychmiast rozległ się przeraźliwy alarm, ale na długo przed
zjawieniem się pierwszego strażnika Max zamienił figury szachowe, zamknął pokrywę gabloty,
otworzył okno i swobodnym krokiem przeszedł do drugiej sali. Studiował szatę samuraja, kiedy dwaj
strażnicy wpadli do sąsiedniej sali. Jeden z nich zaklął, kiedy zobaczył otwarte okno, a tymczasem
drugi sprawdzał, czy czegoś nie brakuje.
- No a teraz chciałbyś się dowiedzieć - zaczął Max, wyraźnie zadowolony z siebie - jak mi się
udało wpuścić obu braci w pu łapkę mata głupca. - Skinąłem głową, ale Max się nie odezwał, póki
nie zrobił następnego skręta. - Po pierwsze - ciągnął - ni gdy się nie spiesz z transakcją, jeżeli masz
coś, czego pragnie dwóch kupujących, a w tym wypadku obaj pragnęli tego wręcz desperacko.
Następną wizytę - Max przerwał, żeby zapalić pa pierosa - złożyłem w pewnym sklepie na Charing
Cross Road.
To nie wymagało szczególnych poszukiwań, gdyż oni ogłaszają się na żółtych stronach w dziale
„szachy" jak u MarIowe'a, jako „ci, którzy służą mistrzom i doradzają początkującym".
Max wstąpił do zatęchłego starego sklepu, gdzie go powitał podstarzały dżentelmen o wyglądzie
człowieka, który całe życie jest pionkiem: kimś, kto czasem wykonał ruch do przodu, mimo to
sprawiał wrażenie, jakby w końcu miał zostać pobity - z pewnością nie był to typ, który dociera na
drugą stronę szachownicy, by stać się królem. Max zapytał go o komplet szachów, który zobaczył na
wystawie. Potem nastąpiła seria przemyślanych pytań, które niby przypadkowo doprowadziły do
wartości czerwonego króla w Komplecie Kenningtonów.
- Gdyby taka figura trafiła kiedyś na rynek - zastanowił się stary sprzedawca - cena mogłaby
przekroczyć pięćdzie siąt tysięcy funtów, bo wszyscy wiedzą, że jest dwóch muro wanych chętnych.
Ta informacja skłoniła Maksa do wniesienia kilku poprawek do planu. Powstał następny problem:
Max wiedział, że nie wystarczy mu pieniędzy na wyprawę do Nowego Jorku. Musiał więc „nabyć"
kilka małych okazów z wielkich domów, takich, których można się było prędko pozbyć, żeby
odwiedzić Stany z kapitałem wystarczającym do wprowadzenia w życie jego zamysłów. Na
szczęście był środek sezonu kry-kietowego.
Kiedy Max wylądował na lotnisku Kennedy'ego, nie zadał sobie trudu, żeby odwiedzić dom aukcyjny
Sotheby czy Christie, polecił natomiast kierowcy żółtej taksówki zawieźć się na ulicę
Siedemdziesiątą Dziewiątą Wschodnią do Philips Auctioneers. Odczuł ulgę, gdy na widok delikatnie
wyrzeźbionej figury skradzionej z British Museum młody asystent nie okazał specjalnego
zainteresowania.
- Czy zna pan jej pochodzenie? - padło pytanie.
- Nie - odparł Max. - Od lat jest w mojej rodzinie. Sześć
tygodni później opublikowano katalog sprzedaży. Max
z zadowoleniem odkrył, że pozycja numer 23 została wymieniona jako obiekt nieznanego
pochodzenia, o wartości trzystu dolarów. Ponieważ nie należała do przedmiotów zaszczyconych
fotografią, Max miał pewność, że mało kto, jeżeli w ogóle ktokolwiek, zainteresuje się czerwonym
królem, zatem mało prawdopodobne, żeby zwrócił uwagę Edwarda lub Jamesa Kenning-tonów. To
znaczy, dopóki on ich nie uświadomi.
Na tydzień przed aukcją Max zatelefonował do Philipsa w Nowym Jorku. Zadał tylko jedno pytanie
młodemu asystentowi i otrzymał odpowiedź, że chociaż katalog jest dostępny od ponad miesiąca, nikt
nie wykazał specjalnego zainteresowania czerwonym królem. Max udał rozczarowanie.
Następnie Max zatelefonował do pałacu Kennington. Kusił lorda różnymi „gdyby", „ale", a nawet
„być może", aż uzyskał zaproszenie na lunch w klubie White.
Lord Kennington wytłumaczył swojemu gościowi przy zupie windsorskiej, żeby nie pokazywał
żadnych papierów przy lunchu, gdyż byłoby to wbrew regułom klubu. Max skinął głową, wsunął
katalog Philipsa pod krzesło i opowiedział starannie przygotowaną historyjkę o tym, jak przez czysty
przypadek, oglądając figurkę mandaryna w imieniu pewnego klienta, natrafił na czerwonego króla.
- Nie zwróciłbym nań uwagi - powiedział - gdyby nie za poznał mnie pan z tą historią.
Lord Kennington nie zawracał sobie głowy puddingiem (bułka z masłem przekładana bakaliami i
zapiekana z mlekiem i jajkami), serem (cheddar) ani krakersami, ale zaproponował, żeby zabrali
kawę do biblioteki, gdzie dozwala się rozmawiać o interesach.
Max otworzył katalog Philipsa na stronie z pozycją numer 23 i wetkniętymi tam kilkoma fotografiami,
których nie pokazał w domu aukcyjnym. Gdy lord Kennington zobaczył wycenę trzystu dolarów,
zapytał:
-Czy pan myśli, że Philips mógł poinformować mojego brata
o aukcji?
- Nie ma powodu, żeby tak przypuszczać - odparł Max. -Jeden z asystentów, który przygotowuje
aukcję, zapewnił mnie, że pozycja numer dwadzieścia trzy nie budzi zainteresowania.
- Ale skąd ma pan pewność co do pochodzenia tej figury?
- Z tego żyję - rzekł Max z przekonaniem. - Ale zawsze może ją pan poddać próbie datowania
węglem i gdyby się okazało, że się mylę, nie będzie pan musiał za nią płacić.
- Nie mógłbym żądać więcej - powiedział lord Kennington. -Zatem powinienem chyba polecieć do
Ameryki i wziąć udział w aukcji - dodał, uderzając pięścią w poręcz skórzanego fotela. Tuman
zastarzałego kurzu wzbił się w powietrze.
- Nie wiem, milordzie, czy to byłoby rozsądne - zauważył Max. - W końcu...
- Dlaczego nie? - spytał Kennington.
- Po prostu, gdyby pan poleciał bez wyjaśnienia do Stanów, mogłoby to wzbudzić niepotrzebną
ciekawość niektórych członków pańskiej rodziny - Max zawiesił głos. - A gdyby zauważono pana w
domu aukcyjnym...
- Zgadzam się z panem - rzekł Kennington i spojrzawszy na Maksa, dodał: - Więc co byś radził,
stary?
- Z przyjemnością będę reprezentował interesy milorda -powiedział ten.
- A ile by pan sobie życzył za tę usługę? - spytał Kennington.
-Tysiąc funtów plus koszty - odparł Max. - Na poczet
dwu i pół procent wylicytowanej ceny, co, zapewniam, jest przyjętą praktyką.
Lord Kennington wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki książeczkę czekową i wypisał sumę tysiąca
funtów.
-Jak pan myśli, za ile pójdzie ta figura? - zapytał od niechcenia.
Max się ucieszył, że lord Kennington poruszył sprawę ceny, gdyż właśnie się do tego przymierzał.
-To będzie zależało od tego, czy ktoś inny pozna nasz mały sekret - powiedział. - Jednak
sugerowałbym, żeby pan wyznaczył górną granicę na pięćdziesiąt tysięcy funtów.
- Pięćdziesiąt tysięcy? - wyjąkał Kennington z niedowie rzaniem.
-To wcale nie za dużo - wyjaśnił Max -jeżeli się pamięta, że za pełny komplet dostanie pan milion z
okładem. -Umilkł na chwilę. - Albo nic, jeżeli czerwony król wpadnie w ręce pańskiego brata.
- Rozumiem - powiedział Kennington. - Ale może panu uda się go zdobyć za kilkaset dolarów.
- Miejmy nadzieję - odrzekł Max.
Max Glover wyszedł z klubu White parę minut po trzeciej, tłumacząc swojemu gospodarzowi, że ma
jeszcze jedno spotkanie tego popołudnia. I tak było w istocie.
Spojrzał na zegarek i uznał, że ma jeszcze dość czasu, żeby się przespacerować przez Green Park i
zdążyć na drugie spotkanie.
Dotarł na Sloane Sąuare kilka minut przed czwartą i usiadł na ławce na wprost pomnika sir Francisa
Drake'a. Przepowiedział sobie nowy tekst. Kiedy zegar na pobliskiej wieży wybił cztery razy, zerwał
się i energicznie pomaszerował na Cado-gan Sąuare. Zatrzymał się przed numerem szesnastym,
wszedł na schody i nacisnął guzik dzwonka.
James Kennington otworzył drzwi i przywitał gościa uśmiechem.
-Telefonowałem dziś rano - wyjaśnił Max. - Nazywam się Glover.
James Kennington, młodszy brat Edwarda, wprowadził Maksa do salonu i wskazał mu miejsce przy
wygasłym kominku. Sam usiadł naprzeciwko.
Wprawdzie mieszkanie było rozległe, nawet okazałe, lecz na ścianach widniały wyraźne ślady po
obrazach, które tu kiedyś wisiały. Max podejrzewał, że nie oddano ich do oczyszczenia czy zmiany
ram. Kroniki towarzyskie gazet regularnie wspominały o pociągu czcigodnego Jamesa Kenningtona
do alkoholu i napomykały o jego namiętności do hazardu i niespłaconych długach.
Kiedy Max skończył swoją opowieść, padło pytanie, jakiego oczekiwał.
- Jak pan uważa, za ile pójdzie figura?
- Za kilkaset dolarów - odparł Max. - Jeżeli założyć, że pański brat nie dowie się o aukcji. -
Zamilkł i pociągnął łyk herbaty. - Za pięćdziesiąt tysięcy z kawałkiem, jeśli się dowie.
-Ale ja nie mam pięćdziesięciu tysięcy - odparł James. Max był tego świadom. - A gdyby mój brat
się dowiedział -ciągnął tamten - nic bym nie mógł zrobić. Testament mówi wyraźnie: ten, kto
znajdzie czerwonego króla, odziedziczy szachy.
- Jestem skłonny wyłożyć konieczny kapitał, żeby zdobyć króla - powiedział Max bez zająknienia -
jeśli z kolei pan potem się zgodzi odsprzedać mi komplet szachów.
- A ile byłby pan gotów zapłacić? - spytał James.
- Pół miliona - odparł Max.
-Ale u Sotheby'ego ocenili szachy na ponad milion - zaprotestował James.
- To całkiem prawdopodobne - przyznał Max. - Ale pół miliona to z pewnością więcej niż nic, a
tyle by panu zostało w garści, gdyby pański brat się dowiedział o pojawieniu się czerwonego króla.
- Ale pan mówił, że czerwony król może być sprzedany za kilka setek...
-W takim wypadku zażądam tylko tysiąc funtów zaliczki na poczet dwu i pół procent wylicytowanej
ceny- powiedział Max drugi raz tego popołudnia.
- Na takie ryzyko chętnie pójdę - uznał James z uśmie chem człowieka, który ma poczucie
przewagi. - Jeżeli czer wony król zostanie sprzedany za mniej niż pięćdziesiąt tysię cy - ciągnął - sam
zgromadzę pieniądze. Jeśli zaś pójdzie za wyższą sumę, wtedy pan go kupi, a ja sprzedam panu cały
komplet za pół miliona. - James napił się herbaty i dodał: -Tak czy owak nie stracę.
Ani ja, pomyślał Max, wyciągając umowę z kieszeni. James powoli ją przeczytał. Podniósł głowę i
powiedział:
-Widać pan był pewien, że zgodzę się na pański plan.
- Gdyby pan odmówił - odparł Max- poszedłbym do pańskiego brata, a pan by został z pustymi
rękoma. A teraz, tak jak pan powiedział, tak czy owak pan nie straci.
- Przypuszczalnie będę musiał się wybrać do Nowego Jorku -zauważył James.
- Niekoniecznie - odrzekł Max. - Może pan licytować przez telefon, co będzie miało jeszcze tę
zaletę, że nikt inny się nie dowie, kto jest na linii.
-Ale jak mam to zrobić?
- Nic prostszego. Aukcja w Nowym Jorku zaczyna się
o drugiej po południu, w Londynie będzie wtedy siódma wie czór. Czerwony król to pozycja
dwudziesta trzecia, więc usta lę, żeby z domu aukcyjnego zadzwonili do pana, jak przyjdzie kolej na
pozycję dwudziestą pierwszą. Niech pan tylko siedzi przy telefonie i dopilnuje, żeby nikt nie
blokował linii.
-A pan przejmie pałeczkę, jeżeli cena przekroczy pięćdziesiąt tysięcy?
- Ma pan moje słowo - powiedział Max, patrząc mu pro sto w oczy.
Max poleciał do Nowego Jorku w weekend poprzedzający aukcję. Zatrzymał się w małym hoteliku
na East Side i zajął pokoik niewiele większy od naszej celi, ale przecież miał tylko tyle pieniędzy,
żeby wystarczyło na rozegranie końcówki.
Wstał wcześnie w poniedziałek rano. Nie zmrużył oka; nie pozwoliła mu na to nowojorska kakofonia
ruchu ulicznego i syren policyjnych. Wykorzystał ten czas na przemyślenie różnych sytuacji, jakie
mogą się wydarzyć, kiedy rozpocznie się aukcja. Będzie w centrum uwagi niecałe dwie minuty, a
jeżeli mu się nie powiedzie, wróci pierwszym samolotem zmierzającym na Heathrow i nie zyska nic
poza debetem.
Kupił obwarzanek na rogu Trzeciej Alei i Sześćdziesiątej Szóstej Ulicy i powędrował kilka
przecznic dalej do domu aukcyjnego Philipsa. Całe przedpołudnie spędził na aukcji rękopisów, którą
prowadzono w sali, gdzie miała się odbyć aukcja obiektów chińskich. Siedział cicho z tyłu,
obserwując, jak Amerykanie prowadzą licytację, tak aby nic go nie zaskoczyło po południu.
Nie zjadł lunchu, i to wcale nie dlatego, że jego mizerne fundusze były prawie na wyczerpaniu.
Wykorzystał czas na przeprowadzenie dwu rozmów międzynarodowych. Najpierw zadzwonił do
lorda Kenningtona, żeby się upewnić, czy nadal go upoważnia do licytowania czerwonego króla do
kwoty pięćdziesięciu tysięcy funtów. Zapewnił go, że jak tylko licytator uderzy młotkiem,
zatelefonuje z wiadomością, za jaką cenę sprzedano figurę. Kilka minut później Max wykonał telefon
do czcigodnego Jamesa Kenningtona. James, który czekał w swoim mieszkaniu na Cadogan Sąuare,
podniósł słuchawkę po jednym dzwonku; w jego głosie czuło się wyraźną ulgę. Max złożył mu
identyczną obietnicę jak bratu.
Odłożywszy słuchawkę, Max skierował się do asystentki licytatora, podał jej numer telefonu Jamesa
Kenningtona w Londynie i poinformował ją, że zamierza on wziąć udział w licytacji pozycji
dwudziestej trzeciej.
-Zajmiemy się tym - zapewniła go asystentka. - Dopilnuję, żebyśmy nawiązali z nim kontakt w
odpowiednim momencie.
Max podziękował, wrócił do sali aukcyjnej i zajął wybrane miejsce na skraju ósmego rzędu, na
prawo od licytatora. Przerzucał katalog, sprawdzając obiekty, które go nie interesowały.
Niecierpliwie czekał, aż licytator rozpocznie aukcję i ogłosi pozycję numer jeden i usiłował
rozpoznać, kto jest marszandem, kto poważnym licytantem, a kto zwykłym ciekawskim.
Kiedy za pięć druga prowadzący aukcję wszedł po schodkach na podium, na sali był już tłum ludzi o
twarzach pełnych oczekiwania. O drugiej licytator powitał wszystkich uśmiechem.
- Pierwsza pozycja - ogłosił. - Rybak subtelnie wykonany z kości słoniowej.
Figurka została sprzedana za osiemset pięćdziesiąt dolarów i nic nie zapowiadało dramatu, który
miał się rozegrać.
Druga pozycja uzyskała tysiąc dolarów, ale dopiero siedemnasta, figurka mandaryna, pochylonego
nad kontuarem i czytającego księgę rachunkową, osiągnęła poziom pięciu tysięcy dolarów.
Kilku handlarzy dziełami sztuki, najwyraźniej zainteresowanych późniejszymi obiektami, wsunęło się
do sali, a tymczasem wyszło dwóch innych, którym udało się - bądź nie -nabyć pożądane przedmioty.
Max czuł, jak wali mu serce, choć było jeszcze sporo czasu do licytacji pozycji dwudziestej trzeciej.
Zwrócił uwagę na rząd aparatów telefonicznych na długim stole z boku sali. Tylko przy trzech
siedziała obsługa. Kiedy licytator ogłosił numer dwudziesty pierwszy, jedna z asystentek wybrała
numer. Po kilku chwilach osłoniła dłonią mikrofon słuchawki i coś wyszeptała. Kiedy zaoferowano
pozycję dwudziestą drugą, krótko zakomunikowała coś klientowi. Max pomyślał, że pewno uprzedza
Jamesa Kenningtona, iż następną pozycją, która pójdzie pod młotek, będzie czerwony król.
- Pozycja numer dwadzieścia trzy - oznajmił licytator, spojrzawszy w notatki. - Kunsztownie
wyrzeźbiony czerwony król, pochodzenie nieznane. Cena wywoławcza trzysta dolarów. Max
podniósł katalog w górę.
- Pięćset dolarów? - spytał licytator, obracając się ku asystentce przy telefonie. Ta coś szepnęła do
mikrofonu, po czym zdecydowanie skinęła głową. Licytator obrócił się teraz do Maksa, który
podniósł katalog, zanim padła następna cena.
- Mam ofertę tysiąca dolarów - ogłosił licytator, znów zwracając się do licytanta telefonicznego. -
Dwa tysiące -rzucił, zaskoczony błyskawicznym ruchem głowy asystentki.
- Trzy tysiące? - zasugerował, spoglądając na Maksa. Katalog znowu strzelił w górę, a kilku
handlarzy z tyłu sali zaczęło rozmawiać.
- Cztery tysiące? - zagadnął prowadzący aukcję, patrząc z niedowierzaniem na asystentkę przy
telefonie. Pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć i dziesięć tysięcy przebito w niecałą minutę. Licytator
próbował rozpaczliwie przybrać minę, która mówiła, że przewidział taki bieg wypadków, tymczasem
na sali wzmagał się szmer rozmów. Każdy wyrażał swoją opinię. Kilku marszandów opuściło swoje
ulubione miejsca i pośpiesznie skierowało się w tył sali, licząc, że się dowiedzą, skąd ta licytacyjna
gorączka. Niektórzy czuli już pismo nosem, ale nie byli gotowi przystąpić do licytacji w takim
napięciu, zwłaszcza że teraz cena szła w górę skokami po pięć tysięcy dolarów.
Max uniósł katalog w odpowiedzi na zapytanie licytatora o czterdzieści pięć tysięcy.
- Czy pani podniesie na pięćdziesiąt tysięcy? - spytał licytator asystentkę. Wszyscy w sali zwrócili
na nią wzrok, oczekując jej reakcji. Po raz pierwszy się zawahała. Licytator powtórzył: -
Pięćdziesiąt tysięcy. - Kobieta wyszeptała kwo tę do telefonu i po dłuższej chwili skinęła głową, ale
już bez entuzjazmu.
Kiedy Maksowi zaoferowano figurę za pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, też się zawahał i dopiero
po chwili podniósł katalog.
- Sześćdziesiąt tysięcy? - zasugerował licytator asystentce przy telefonie. Max nerwowo czekał,
kiedy ujmowała słuchawkę i powtarzała kwotę. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu; zastanawiał
się, czy James Kennington zdołał zgromadzić więcej niż pięćdziesiąt tysięcy dolarów, bo w takim
wypadku z trudem starczyłoby mu na pokrycie kosztów całego przedsięwzięcia. Po chwili długiej jak
wieczność, choć w rzeczywistości było to tylko dwadzieścia sekund, asystentka potrząsnęła głową.
Odłożyła słuchawkę.
- Sprzedane dżentelmenowi po mojej lewej stronie za pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów - oznajmił
licytator i uśmiechnął się do Maksa. Maksowi kręciło się w głowie, jednocześnie był oszołomiony,
triumfujący i przepełniony uczuciem ulgi.
Siedział na swoim miejscu, czekając, aż wrzawa ucichnie. Kiedy wylicytowano jeszcze kilkanaście
pozycji, wymknął się
cicho z sali, nieświadom podejrzliwych spojrzeń marszandow, którzy zachodzili w głowę, kim jest.
Przeszedł po grubym zielonym dywanie i przystanął przy stanowisku sprzedaży.
- Chcę wpłacić zadatek na pozycję dwudziestą trzecią.
Asystentka rzuciła okiem na listę.
- Czerwony król - powiedziała i dwukrotnie sprawdziła cenę. - Pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów -
dodała i podnio sła wzrok na Maksa, oczekując potwierdzenia.
Skinął głową, a kobieta przystąpiła do wypełniania małych rubryczek dokumentu. Po chwili obróciła
go i podsunęła Maksowi do podpisu.
- Zadatek wynosi pięć tysięcy pięćset dolarów - oznajmi ła. - Całość należy uregulować w ciągu
dwudziestu ośmiu dni.
Max skinął głową nonszalancko, jakby ta procedura była mu doskonale znana. Złożył podpis na
umowie, a potem wypisał czek na pięć tysięcy pięćset dolarów, zdając sobie sprawę, że to ogołoci
jego konto. Posunął umowę po kontuarze. Kobieta zwróciła mu oryginał i zachowała sobie kopię.
Sprawdziła podpis i zawahała się. To mógł być przypadek; w końcu Glover jest często spotykanym
nazwiskiem. Nie chciała obrazić klienta, ale wiedziała, że musi zgłosić nieprawidłowość do działu
prawnego, zanim rozważy się zrealizowanie czeku.
Max wyszedł z domu aukcyjnego i powędrował na północ do Park Avenue. Zdecydowanie wkroczył
do Sotheby Parkę Bernet i podszedł do recepcji. Spytał, czy może porozmawiać z kierownikiem
działu orientalnego. Czekał tylko kilka minut.
Tym razem Max nie tracił czasu na wstępne pytania, maskujące prawdziwe zamiary. W końcu, jak
powiedziała pracownica domu aukcyjnego Philipsa, miał tylko dwadzieścia osiem dni na
sfinalizowanie transakcji.
- Gdyby Komplet Kenningtonów znalazł się na rynku, ja ką cenę pańskim zdaniem mógłby
osiągnąć? - zapytał Max.
Ekspert miał niedowierzającą minę, mimo że już wiedział o sprzedaży czerwonego króla u Philipsa, i
o cenie, za jaką poszedł.
- Siedemset pięćdziesiąt tysięcy, a nawet możliwe, że mi lion - padła odpowiedź.
-A gdybym dostarczył ten komplet, a pan potwierdziłby jego autentyczność, jaką kwotę Sotheby byłby
skłonny zaoferować na poczet sprzedaży?
- Czterysta, możliwe że pięćset tysięcy, jeżeli rodzina by potwierdziła, że to Komplet
Kenningtonów.
- Będę w kontakcie - obiecał Max. Wszystkie jego bliższe i dalsze problemy zostały rozwiązane.
Wymeldował się wieczorem z hoteliku na East Side i wziął taksówkę na lotnisko Kennedy'ego.
Kiedy samolot wzbił się w powietrze, Max zasnął kamiennym snem pierwszy raz od wielu dni.
Boeing 727 wylądował na Heathrow, gdy nad Tamizą wschodziło słońce. Max, który nie miał nic do
oclenia, pojechał linią ekspresową z Heathrow do Padddington i był w swoim mieszkaniu w porze
śniadania. Wyobraził sobie, jak to będzie, kiedy zacznie regularnie jadać w swojej ulubionej
restauracji i korzystać z taksówki, zamiast wyczekiwać na autobus.
Po śniadaniu włożył naczynia do zlewu i rozsiadł się w jedynym wygodnym fotelu. Zastanawiał się
nad następnym ruchem, ufny, że teraz, kiedy czerwony król trafił na swoje miejsce na szachownicy,
partia musi się skończyć matem.
O jedenastej - właściwa godzina, żeby dzwonić do para zasiadającego w Izbie Lordów, Max
zatelefonował do pałacu Kennington. Kiedy kamerdyner połączył go z lordem, jego pierwsze słowa
brzmiały:
- Mamy go?
- Niestety, nie, milordzie - odparł Max. - Ktoś nieznany nas przelicytował. Wypełniłem pańską
instrukcję co do joty i zatrzymałem się przy pięćdziesięciu tysiącach dolarów. - Zamilkł. -
Wylicytowana cena wyniosła pięćdziesiąt pięć tysięcy.
Zapadło długie milczenie.
- Czy pan myśli, że tym licytantem mógł być mój brat?
- Nie mam pojęcia - odrzekł Max. - Mogę tylko powiedzieć, że ten ktoś licytował przez telefon,
widocznie zależało mu na zachowaniu anonimowości.
- Niedługo się dowiem - rzucił Kennington i odłożył słuchawkę. - Niewątpliwie - przytaknął Max i
wybrał numer w Chelsea.
- Moje gratulacje - powiedział Max, słysząc afektowany głos czcigodnego Jamesa Kenningtona. -
Kupiłem figurę, zatem może pan teraz domagać się swojego dziedzictwa zgodnie z zapisem
testamentu.
- Dobra robota, Glover - pochwalił go James Kennington.
- Poleciłem moim prawnikom, że, z chwilą kiedy pan dostarczy szachy, wręczą panu czek na
czterysta czterdzieści pięć tysięcy dolarów - oznajmił Max.
- Ale zgodziliśmy się na pół miliona - odparł ze złością James.
- Minus pięćdziesiąt pięć tysięcy, które musiałem zapłacić za czerwonego króla. - Max umilkł. -
Wszystko jest w naszej umowie.
-Ale... - zaczął protestować James.
-Wolałby pan, żebym zatelefonował do pańskiego brata?
- spytał Max. W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi.
- Bo to ja wciąż jestem właścicielem figury. - James nie odpowiedział. - Niech pan to przemyśli -
dodał Max - a ja pójdę otworzyć drzwi.
Max położył słuchawkę na stoliku i wyszedł na korytarz, niemal zacierając ręce. Zdjął łańcuch,
przekręcił klucz w zamku i ostrożnie uchylił drzwi. Przed nim stało dwóch wysokich mężczyzn w
identycznych trenczach.
- Max Victor Glover? - odezwał się jeden z nich.
- Kto pyta? - chciał się dowiedzieć Max.
-Jestem inspektor Armitage z wydziału przestępstw finansowych, a to sierżant Willis. - Obaj okazali
legitymacje policyjne, które Max aż za dobrze znał. - Czy możemy wejść, proszę pana?
Policjanci spisali zeznanie Maksa, które zawierało niewiele więcej słów ponad: „Chcę rozmawiać
ze swoim adwokatem", po czym wyszli. Potem pojechali do Yorkshire na spotkanie z lordem
Kenningtonem. Gdy otrzymali obszerne zeznanie jego lordowskiej mości, powrócili do Londynu,
żeby przesłuchać Jamesa. Okazał się równie pomocny.
Tydzień później Maksa aresztowano. Sędzia wziął pod uwagę jego kryminalną przeszłość i nie
zezwolił na zwolnienie za kaucją.
- Ale jak oni się dowiedzieli, że ukradłeś czerwonego króla? -zapytałem.
- Nie dowiedzieli się - odrzekł Max i zgasił papierosa.
- Chyba nie rozumiem - mruknąłem z górnej pryczy. Odłożyłem pióro.
- Ja też nie rozumiałem - przyznał Max - aż do chwili, kiedy mnie oskarżono. - Milczałem,
tymczasem mój kolega spod celi szykował następnego skręta. - Kiedy odczytali mi zarzut -ciągnął
- nikt nie był bardziej zdziwiony niż ja. Zarzut brzmiał: „Maksie Yictorze Glover, jest pan oskarżony
o usiłowanie wyłudzenia pieniędzy pod fałszywym pretekstem. Mianowicie siedemnastego
października dwutysięcznego roku zaoferował pan pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów za czerwonego
króla, pozycja numer dwadzieścia trzy, w domu aukcyjnym Philipsa w Nowym Jorku, nakłoniwszy
inne zainteresowane strony do licytowania się z panem, bez poinformowania ich, że jest pan
właścicielem tej szachowej figury".
Ciężki klucz obrócił się w zamku i drzwi celi się otworzyły.
-Wizyty! -wrzasnął strażnik.
- No i widzisz - powiedział Max, opuszczając nogi na podłogę. - Przedstawiono mi fałszywy zarzut
i skazano za niepo-pełnione przestępstwo.
- Ale po co ta cała skomplikowana szarada, kiedy przecież mogłeś sprzedać czerwonego króla
któremuś z braci?
-Wtedy musiałbym im zdradzić, jak dorwałem tę figurę, a gdyby mnie schwytano... -Ale przecież cię
schwytano.
- Ale nie oskarżono o kradzież - przypomniał mi Max.
- To co się stało z czerwonym królem? - zapytałem, kiedyśmy wyszli na korytarz i skierowali się
do sali widzeń.
- Po rozprawie zwrócono go mojemu adwokatowi - wyją-śnił Maks. - Jest zamknięty u niego w
sejfie, gdzie pozostanie do mojego powrotu.
-Ale to znaczy... - powiedziałem.
- Czy miałeś kiedy okazję poznać lorda Kenningtona? -spytał Max od niechcenia.
-Nie.
- To cię przedstawię, stary - powiedział, przedrzeźniając tamtego - bo odwiedza mnie dziś po
południu. - Zamilkł na chwilę. - Czuję, że jego lordowska mość chce mi złożyć ofer tę na czerwonego
króla.
-A przyjmiesz ją? - chciałem się dowiedzieć.
- Spokojnie, Jeff - odrzekł, gdy wchodziliśmy do sali wi dzeń. - Na to pytanie odpowiem ci
dopiero w przyszłym ty godniu, kiedy mnie odwiedzi jego brat James.
Mądr
ość
Salomona
To nie twój interes-powiedziała Carol. -Właśnie, że mój -zaprotestowałem, kładąc się do łóżka. -
Przyjaźnimy się z Bobem od ponad dwudziestu lat.
- Tym bardziej powinieneś zachować swoje zdanie dla
sie
bie - upierała się żona.
-Ale ona mi się nie podoba - rzuciłem cierpko. -Wyraziłeś to dostatecznie jasno podczas obiadu -
wypomniała mi Carol i zgasiła lampkę nocną.
- Przekonasz się, że to się źle skończy.
- To będziesz mu ocierał łzy.
-Jej chodzi tylko o jego pieniądze - mruknąłem.
- On wcale ich nie ma - zauważyła Carol. - Jest wziętym lekarzem, ale to nie znaczy, że musi być
milionerem.
- Owszem, ale moim obowiązkiem jako przyjaciela jest go ostrzec, żeby się z nią nie żenił.
- On teraz nie będzie chciał tego słuchać - powiedziała Carol
- więc nawet o tym nie myśl.
-Wytłumacz mi, o moja mądra- poprosiłem, pobijając poduszkę - dlaczego nie.
Carol zignorowała mój sarkazm.
-Jeżeli to się skończy rozwodem, wyjdziesz na zadufka. Jeśli małżeństwo okaże się idealne, to on ci
nigdy nie przebaczy - ona też nie.
- Nie zamierzałem jej nic mówić.
- Ona już dobrze wie, jaki masz do niej stosunek -oświadczyła Carol. - Możesz mi wierzyć.
- To nie przetrwa nawet roku - przepowiedziałem. W tym momencie na moim nocnym stoliku
zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę, modląc się w duchu, żeby to nie był pacjent.
- Mam tylko jedno pytanie - odezwał się głos, który nie musiał się przedstawiać.
- Co takiego, Bob? - zapytałem.
- Czy będziesz moim drużbą?
Pierwszy raz spotkaliśmy się z Bobem Radfordem w Saint Thomas' Hospital, kiedy obaj byliśmy tam
asystentami. Ściśle mówiąc, najpierw zetknęliśmy się z sobą na boisku rugby, kiedy mnie
zablokował, gdy byłem bliski zwycięskiego przyłożenia. W tamtym czasie walczyliśmy w
przeciwnych drużynach.
Gdy zostaliśmy starszymi asystentami w Guy's Hospital, spotkaliśmy się w tej samej drużynie rugby i
regularnie w połowie tygodnia grywaliśmy w sąuasha - przy czym on niezmiennie zwyciężał. Na
ostatnim roku zamieszkaliśmy razem na stancji w Lambeth. Nie musieliśmy daleko szukać kobiecego
towarzystwa, bo w Saint Thomas' pracowało ponad trzy tysiące pielęgniarek i większość z nich była
chętna do seksu, i z jakiegoś niezgłębionego powodu uważała, że na lekarzy można w tym względzie
liczyć. Obaj nie mogliśmy się doczekać pożytków, jakie przyniesie nam nowy status. I wtedy ja się
zakochałem.
Carol też była asystentką w Guy's Hospital i na pierwszej randce wyraźnie mi powiedziała, że nie
chce się wiązać na dłużej. Ale nie doceniła jednego mojego talentu, mianowicie wytrwałości. W
końcu uległa, kiedy się jej oświadczyłem dziewiąty raz. Pobraliśmy się kilka miesięcy po tym, jak
uzyskała dyplom.
Bob wybrał inną drogę. Ilekroć zapraszaliśmy go na obiad, pojawiał się z nową towarzyszką.
Czasami myliły mi się ich imiona; Carol nigdy nie popełniła takiego błędu. Wilczy w czasach
studenckich apetyt Boba na nowe przysmaki ze stałego zestawu dań osłabł z upływem lat; w końcu
obaj obchodziliśmy niedawno czterdzieste urodziny. Nic nie pomogło nawet to, że w gazetce
studenckiej wymieniono Boba jako najatrakcyjniejszego w szpitalu kawalera do wzięcia, szczególnie
gdy rozwinął praktykę prywatną cieszącą się w Londynie wielkim powodzeniem. Miał gabinet na
Harley Street, przy czym nie ponosił wydatków związanych z rozkoszami małżeńskimi. Ale teraz
miało się to definitywnie kończyć.
Kiedy Bob zaprosił mnie i Carol na obiad, żeby nas poznać z Fioną, kobietą, z którą, jak się wyraził,
zamierza spędzić resztę życia, zaskoczył nas i ucieszył. Czuliśmy się też trochę zakłopotani, bo nie
mogliśmy sobie przypomnieć imienia jego ostatniej dziewczyny. Byliśmy pewni, że nie brzmiało ono
Fiona.
Weszliśmy do restauracji i zobaczyliśmy, że siedzą w głębi sali i trzymają się za ręce. Bob wstał,
żeby się przywitać i natychmiast przedstawił nam Fionę jako najcudowniejszą dziewczynę na
świecie. Trzeba oddać jej sprawiedliwość: żaden pełnokrwisty mężczyzna nie mógłby odmówić
Fionie walorów cielesnych. Była bardzo wysoka, miała długie nogi, figurę ukształtowaną na siłowni
i niewątpliwie udoskonaloną dzięki diecie składającej się z liści sałaty i wody.
Konwersacja w trakcie posiłku była skąpa, po części dlatego, że Bob prawie przez cały czas
wpatrywał się w Fionę z adoracją, jaka powinna być zarezerwowana wyłącznie dla aktów Donatella.
Zanim obiad dobiegł końca, doszedłem do wniosku, że Fiona okaże się równie kosztowna, i to nie
tylko dlatego, że czytała listę win z dołu do góry, na przystawkę zamówiła kawior i poprosiła, słodko
się uśmiechając, o pastę z truflami.
Szczerze mówiąc, Fiona była tym typem długonogiej blondynki, na którą człowiek chciałby się
natknąć, kiedy siedzi na wysokim stołku w barze hotelowym późną nocą i najlepiej na innym
kontynencie. Nie umiem ocenić, ile miała lat, ale dowiedziałem się podczas obiadu, że była
trzykrotnie mężatką, zanim poznała Boba. Jednakże zapewniła nas, że teraz nareszcie spotkała
odpowiedniego mężczyznę.
Byłem zadowolony, gdy się z nią pożegnałem, i jak już mogliście się przekonać, bez ogródek
powiedziałem żonie, co myślę na temat Fiony.
Ślub odbył się trzy miesiące później w urzędzie stanu cywilnego dzielnicy Chelsea na King's Road.
Na uroczystość stawiło się kilku przyjaciół Boba z obydwu szpitali - wśród nich ludzie, których nie
widziałem od czasu, kiedy graliśmy razem w rugby. Uznałem, że nie będzie rozsądne, jeśli zwrócę
uwagę Carol, iż Fiona zdaje się nie mieć żadnych przyjaciół, a przynajmniej takich, którzy mieliby
ochotę uczestniczyć w jej najnowszych zaślubinach.
Stałem milcząc obok Boba, kiedy urzędnik stanu cywilnego wyrecytował:
-Jeżeli ktoś wie o zasadnej przyczynie, dlaczego ci dwoje nie mogą zostać złączeni węzłem
małżeńskim, to powinien podać mi ją teraz.
Chciałem wyrazić swoją opinię, ale Carol była zbyt blisko, żeby ryzykować. Przyznaję, że Fiona
wyglądała promiennie -niczym pyton, który szykuje się, żeby pożreć jagnię, w całości.
Przyjęcie odbyło się u Lucia na Fulham Road. Może przemówienie drużby mogłoby być bardziej
składne, gdybym nie wypił tyle szampana albo gdybym wierzył w choć jedno wypowiadane przez
siebie słowo.
Kiedy usiadłem, nagrodzony oklaskami pobłażliwych słuchaczy, Carol nie pochyliła się do mnie,
żeby mi pogratulować. Unikałem jej do chwili, gdy po wyjściu z restauracji wszyscy otoczyliśmy
oblubieńców. Bob i Fiona pomachali nam na pożegnanie, po czym wsiedli do długiej białej limuzyny,
którą pojechali na Heathrow. Stamtąd mieli polecieć samolotem do Aca-pulco, gdzie zamierzali
spędzić trzytygodniowy miesiąc miodowy. Ani samochód wybrany do jazdy na lotnisko, który śmiało
mógłby pomieścić wszystkich gości weselnych, ani miejsce na miesiąc miodowy nie były w guście
Boba. Nie podzieliłem się tą refleksją z Carol, gdyż bez wątpienia oskarżyłaby mnie, że jestem
uprzedzony - i miałaby rację.
Nie będę udawał, że często widywałem Fionę w pierwszym roku ich małżeństwa, choć Bob
telefonował od czasu do czasu, ale tylko ze swojego gabinetu przy Harley Street. Czasami nawet
zdarzało się nam zjeść razem lunch, ale Bob nie był skłonny umówić się na partię squasha
wieczorem.
Przy lunchu Bob nigdy nie omieszkał rozprawiać o zaletach swojej nadzwyczajnej żony, jakby dobrze
wiedział, jaki mam stosunek do Fiony - chociaż nigdy nie zdradziłem, co naprawdę do niej czuję.
Mogę się tylko domyślać, że z tego powodu nigdy nas nie zapraszali do domu na obiad, a kiedy my
prosiliśmy ich na kolację, Bob się wykręcał, podając nieprzekonujące wymówki, a to o wizycie u
pacjenta, a to o wyjeżdzie z miasta.
Na początku zmiana była subtelna, prawie niedostrzegalna. Nasze lunche stały się bardziej regularne,
czasem nawet udawało nam się zagrać w sąuasha i, co chyba bardziej istotne, wzmianki na temat
niechybnej świętości fiony zdarzały się coraz rzadziej.
Wkrótce po śmierci ciotki Boba, panny Muriel Pembleton, zmiana była już znacznie bardziej
widoczna. Mówiąc prawdę, nawet nie wiedziałem, że Bob miał jakąś ciotkę, w dodatku będącą
jedyną dziedziczką Pembleton Electronics.
„The Times" ujawnił, że panna Pembleton zostawiła nieco ponad siedem milionów funtów w
udziałach i nieruchomościach, jak również sporą kolekcję sztuki. Poza kilkoma drobnymi zapisami na
rzecz organizacji charytatywnych, jedynym spadkobiercą okazał się siostrzeniec. Chwalić Boga, że
niespodziewana fortuna nie zmieniła Boba ani na jotę, tego samego natomiast nie można powiedzieć
o Fionie.
Kiedy zatelefonowałem do Boba, żeby mu pogratulować, wydawał się bardzo przybity. Spytał, czy
mógłbym spotkać się z nim na lunchu, gdyż chce zasięgnąć mojej rady w sprawie osobistej.
Spotkaliśmy się dwie godziny później w pubie blisko De-vonshire Place. Bob nie mówił o niczym
ważnym, dopóki kelner nie przyjął od nas zamówienia, kiedy jednak podano jedzenie, na liście dań
figurowała tylko Fiona. Bob dostał rano pismo z kancelarii prawniczej Abbott Crombie i Co, z
którego jasno wynikało, że jego żona występuje o rozwód.
- Idealnie wybrała moment - zauważyłem nietaktownie.
- A ja nawet tego nie zauważyłem - odrzekł Bob.
- Nie zauważyłeś? - powtórzyłem jego słowa. - Czego?
-Jak zmienił się jej stosunek do mnie wkrótce po tym,
gdy poznała moją ciotkę Muriel. Tego samego wieczoru kompletnie zawróciła mi w głowie.
Przypomniałem Bobowi, co powiedział na ten temat Woody Allen. Allen nie rozumiał, dlaczego Bóg
dał mężczyźnie penis i mózg, ale nie dość krwi, żeby wystarczyło na jedno i na drugie. Bob się
roześmiał pierwszy raz tego dnia, zaraz jednak popadł w rzewny nastrój.
- Gzy mogę ci jakoś pomóc? - zapytałem.
- Tylko jeżeli znasz jakiegoś naprawdę pierwszorzędnego adwokata od spraw rozwodowych -
odparł Bob. - Mówiono mi, że pani Abbott słynie z tego, że potrafi wyssać ostatnią
kroplę krwi w imieniu swoich klientów, zwłaszcza po tym, jak lordowie sędziowie wydali
najnowsze orzeczenie na korzyść współmałżonka.
- Nie znam - odpowiedziałem. — Żyję w szczęśliwym związku małżeńskim od szesnastu lat, więc
nie jestem właściwym człowiekiem, żeby ci doradzać. Może byś pogadał z Peterem Mitchellem? W
końcu, skoro miał cztery żony, to powinien wiedzieć, który adwokat jest najlepszy.
- Zadzwoniłem do niego zaraz z rana — przyznał się Bob. -Zawsze reprezentowała go pani Abbott
i powiedział mi, że płaci jej stałe honorarium za pozostawanie do dyspozycji.
W następnych tygodniach regularnie grywaliśmy z Bobem w squa-sha i pierwszy raz zacząłem z nim
wygrywać. Później zostawał u nas na obiad. W naszych rozmowach staraliśmy się unikać tematu
Fiony. Jednak Bobowi się wymknęło, że Fiona nie chce taktownie opuścić sceny, mimo że
zaoferował jej połowę majątku odziedziczonego po ciotce Muriel.
Tygodnie przechodziły w miesiące i Bob zaczął chudnąć, a jego złote kędziory przedwcześnie
przyprószyła siwizna. Fiona zaś odnosiła sukcesy, biorąc każdą nową przeszkodę jak zaprawiony w
boju koń pełnej krwi. Kiedy chodziło o taktykę, bez wątpienia znała się na długofalowej rozgrywce,
wszak zaliczyła już trzy wyjazdowe zwycięstwa i najwyraźniej szykowała się do czwartego.
Musiał chyba minąć rok, nim Fiona w końcu przystała na ugodę. Cały majątek Boba miał być między
nich równo podzielony, Bob miał też pokryć jej koszty sądowe. Ustalono datę oficjalnego podpisania
porozumienia w pokoju sędziów. Zgodziłem się wystąpić jako świadek i udzielić Bobowi, jak
określiła to Carol, bardzo potrzebnego moralnego poparcia.
Nie zdążyłem nawet zdjąć nasadki z pióra, bo Fiona wybuch-nęła płaczem, na długo zanim pani
Abbott przystąpiła do odczytania warunków umowy, oznajmiając, że Bob okrutnie ją traktował i
doprowadzał do załamania nerwowego. Potem bez słowa wybiegła z pokoju. Muszę przyznać, że
nigdy nie widziałem jej mniej zdenerwowanej. Nawet pani Abbott nie kryła irytacji.
Harry Dexter, którego Bob wybrał na adwokata, ostrzegł go, że jeżeli nie zgodzi się na porozumienie,
sprawa może się skończyć długotrwałą i kosztowną batalią na sali sądowej. Dodał jeszcze, że
sędziowie często polecają stronie pozwanej ponieść koszty strony pokrzywdzonej. Bob wzruszył
ramionami i nawet się nie zdobył na odpowiedź.
Kiedy obie strony uznały, że ugoda pozasądowa jest niemożliwa, wyznaczono dzień rozprawy.
Dexter był zdecydowany stawić zawzięty opór oburzającym żądaniom Fiony i z początku Bob zgadzał
się z jego zaleceniami. Ale za każdym nowym roszczeniem strony przeciwnej jego determinacja
słabła i w końcu, jak zamroczony bokser, był gotów się poddać. Im bliższy stawał się dzień
rozprawy, tym większe ogarniało go przygnębienie, a nawet zaczął mówić, że odda Fionie wszystko,
bo tylko to ją zadowoli. Próbowaliśmy z Carol podnieść go na duchu, lecz bez powodzenia i nawet
Dexterowi coraz trudniej przychodziło przekonać swojego klienta, żeby się nie dał złamać.
Oboje zapewniliśmy Boba, że w dniu rozprawy stawimy się w sądzie, żeby go wspierać.
W ostatni czwartek czerwca usiedliśmy z Carol na galerii w sali numer trzy wydziału do małżeńskich
spraw majątkowych i czekaliśmy na rozpoczęcie rozprawy. Za dziesięć dziesiąta zaczęli się schodzić
urzędnicy sądowi i zajmować miejsca. Po kilku minutach zjawiła się pani mecenas Abbott wraz z
Fioną. Przyjrzałem się powódce; nie miała żadnej biżuterii i ubrana była w czarny kostium, który
byłby bardziej stosowny na pogrzeb -pogrzeb Boba.
Chwilę później przybył pan mecenas Dexter, a za nim Bob. Usiedli przy stole po drugiej strony sali.
Z wybiciem dziesiątej potwierdziły się moje najgorsze obawy. Do sali sądowej weszła pani sędzia -
kobieta, która natychmiast skojarzyła mi się z moją dawną dyrektorką szkoły - srogą służbistką, która
uważała, że żadna kara nie sięga miary przestępstwa. Usiadła na fotelu sędziowskim i uśmiechnęła
się do pani Abbott. Pewno razem studiowały na uniwersytecie. Mecenas Abbott wstała i
odpowiedziała jej uśmiechem. I od razu wszczęła batalię o każdy najmniejszy drobiazg należący do
Boba, wykłócając się nawet o jego uniwersyteckie spinki do mankietów; skoro uzgodniono równy
podział majątku, dowodziła, to jeżeli panu Redfordowi zostawi się jedną spinkę, jej klientce należy
się druga.
Z każdą godziną żądania Fiony rosły. Przecież, tłumaczyła mecenas Abbott, jej klientka zrezygnowała
z satysfakcjonującego
i szczęśliwego życia w Ameryce, w tym z kwitnącej firmy rodzinnej — nigdy o czymś takim nie
słyszałem - żeby się poświęcić mężowi. I przekonała się, że rzadko wraca do domu przed ósmą
wieczór i to dopiero po spotkaniu z przyjaciółmi, żeby zagrać w squasha, a kiedy w końcu się zjawia
-mecenas Abbott zawiesiła głos - pijany, nie chce zjeść posiłku, który przygotowywała dla niego
godzinami - pani adwokat znowu zamilkła - i gdy później kładą się do łóżka, on szybko zasypia
pijackim snem. Poderwałem się z miejsca, by zaprotestować, ale woźny sądowy polecił mi usiąść,
bo w przeciwnym wypadku każą mi wyjść z sali sądowej. Carol pociągnęła mnie mocno za połę
marynarki.
Wreszcie mecenas Abbott dobrnęła do końca swoich żądań, sugerując, że jej klientka powinna
otrzymać ich wiejską rezydencję (ciotki Muriel), a Bob mógłby zachować swoje mieszkanie w
Londynie, jej należy się willa w Cannes (ciotki Muriel), a jemu gabinet (wynajmowany) na Harley
Street. Na koniec pani Abbott podniosła sprawę odziedziczonej po ciotce Muriel kolekcji sztuki,
którą jej zdaniem też należało równo podzielić; jej klientka powinna dostać Moneta, Bob może sobie
zostawić Manguina. Ona ma mieć Picassa, on Pasmore'a, ona Bacona i tak dalej. Kiedy na koniec
pani Abbott usiadła, sędzia Butler zasugerowała, że teraz należy zrobić przerwę na lunch.
Podczas lunchu, którego nikt z nas nie tknął, mecenas Dexter, Carol i ja staraliśmy się przekonać
Boba, że powinien się bronić. Ale on nie chciał o tym słyszeć.
-Jeżeli zatrzymam wszystko, co miałem przed śmiercią ciotki
- upierał się - całkowicie mi to wystarczy.
Dexter był pewien, że można osiągnąć o wiele więcej, ale Bob nie chciał walczyć.
- Załatwmy to jak najszybciej - polecił swojemu pełno mocnikowi. - Proszę nie zapominać, kto
płaci jej koszty.
Kiedy wróciliśmy na salę rozpraw o drugiej po południu, sędzia Butler zwróciła się do adwokata
Boba.
- I co pan powie na to wszystko, panie mecenasie? - zapytała.
- Z chęcią zgadzamy się na podział majątku mojego klienta zgodnie z sugestiami mecenas Abbott -
odrzekł z przesadnym westchnieniem.
- Pan z chęcią zgadza się z wnioskami pani Abbott, panie mecenasie? - zapytała z niedowierzaniem
sędzia.
Dexter jeszcze raz spojrzał na Boba, który po prostu kiwnął głową, niczym wypchany pies na tylnej
półce samochodu.
- Rozumiem - powiedziała sędzia Butler, nie kryjąc zasko czenia.
Już chciała wydać wyrok, kiedy Fiona nie wytrzymała i wy-buchnęła płaczem. Pochyliła się i coś
szepnęła pani Abbott.
- Pani mecenas - odezwała się sędzia Butler, ignorując łka nie powódki. - Czy mam usankcjonować
to porozumienie?
-Wydaje się, że nie - odrzekła pani Abbott, wstając z miejsca z zakłopotaną miną. - Moja klientka
nadal uważa, że ta ugoda działa na korzyść pozwanego.
- Naprawdę? - powiedziała sędzia Butler i zwróciła się do
Fiony. Pani Abbott dotknęła ramienia klientki i coś jej szepnęła do ucha. Rona natychmiast wstała i
słuchała z opuszczoną głową.
- Proszę pani - zaczęła sędzia - czy mam rozumieć, że nie jest pani zadowolona z porozumienia,
które dla pani uzyska ła mecenas Abbott?
Fiona skromnie skłoniła głowę.
-Zatem chciałabym zaproponować rozwiązanie, dzięki któremu można będzie szybko zakończyć tę
sprawę.
Rona podniosła głowę i uśmiechnęła się słodko do pani Butler, a tymczasem Bob osunął się głębiej
w krześle.
-Może byłoby łatwiej, gdyby to pani sporządziła dwie listy do przedłożenia sądowi, takie, które
według pani zapewnią słuszny i sprawiedliwy podział majątku pani męża?
- Chętnie to zrobię, Wysoki Sądzie - zapewniła potulnie Fiona.
- Gzy pan się zgadza, panie mecenasie? - spytała sędzia Butler adwokata Boba.
-Tak, milady - odrzekł Dexter, tłumiąc irytację.
-Czy mogę przyjąć, że takie jest polecenie pańskiego klienta?
Dexter spojrzał na Boba, który nawet nie zadał sobie trudu, żeby się odezwać.
- Pani mecenas Abbott - sędzia znów zwróciła się do ad-wokatki Fiony - proszę mi obiecać, że
pani klientka nie wy cofa się z takiego porozumienia.
- Milady, zapewniam panią, że moja klientka dostosuje się do pani orzeczenia - odparła adwokatka
Fiony.
- Doskonale - oświadczyła sędzia Butler. - Odraczam posiedzenie do jutra do godziny dziesiątej
rano i będę wtedy będę oczekiwać dwu list pani Radford.
Tego wieczoru zabraliśmy Boba na obiad - było to beznadziejne przedsięwzięcie. Prawie nie
otwierał ust, ani nie jadł, ani nic nie mówił.
- Niech zabiera wszystko - wyrzucił z siebie wreszcie przy kawie - bo to jedyny sposób, żeby się
pozbyć tej kobiety.
-Ale twoja ciotka nie zostawiłaby ci majątku, gdyby wiedziała, że to tak się skończy.
-Ani ciotka Muriel, ani ja na to nie wpadliśmy - odparł Bob z rezygnacją. - Poza tym Fiona
bezbłędnie wybrała moment. Miesiąc po poznaniu mojej drogiej ciotki przyjęła moje oświadczyny. -
Bob obrócił się i spojrzał na mnie oskarży-cielskim wzrokiem. - Dlaczegoś mnie nie ostrzegł, żebym
się z nią nie żenił? - zapytał.
Kiedy sędzia wkroczyła do sali sądowej nazajutrz rano, wszyscy urzędnicy już byli obecni. Oboje
adwersarze siedzieli obok swoich adwokatów. Wszyscy wstali i skłonili się, kiedy pani Butler
zajmowała swoje miejsce. Nie usiadła tylko pani Abbott.
- Czy klientka pani mecenas miała dość czasu, żeby przygotować te listy? - zapytała sędzia, patrząc
na adwokatkę.
- O, tak, milady - odparła pani Abbott. - I obie są gotowe, żeby je pani przedstawić.
Sędzia skinęła na sekretarza sądu. Ten podszedł niespiesznie do pani Abbott, która podała mu obie
listy. Sekretarz powolnym krokiem wrócił na miejsce i wręczył je sędzi.
Pani sędzia Butler bez pośpiechu studiowała oba wykazy, od czasu do czasu kiwając głową, a nawet
dodając: „hmm". Pani Abbott przez ten czas stała. Kiedy sędzia odczytała ostatnie pozycje, zwróciła
się do adwokatów.
- Czy mam rozumieć - zapytała - że obydwie strony uwa żają to za godziwy i sprawiedliwy podział
rzeczonych pozycji majątkowych?
-Tak, milady - oznajmiła pewnie pani Abbott w imieniu swojej klientki.
- Rozumiem - rzekła sędzia i, zwróciwszy się do Dextera, zapytała: - Czy pana klient również jest
tego zdania?
Mecenas Dexter nie od razu odpowiedział.
-Tak, milady - wykrztusił wreszcie, nie kryjąc ironii.
- Niech więc tak będzie. - Fiona uśmiechnęła się pierwszy raz od początku rozprawy. - Jednakże,
zanim ogłoszę wyrok -ciągnęła sędzia Butler - mam jedno pytanie do pana Radforda.
Bob rzucił spojrzenie Dexterowi, po czym nerwowo wstał. Podniósł wzrok na panią Butler.
Czego ona jeszcze może chcieć? — pomyślałem, spoglądając w dół z galerii.
- Proszę pana - zaczęła pani Butler. - Wszyscy słyszeli śmy, jak pańska żona powiedziała sądowi,
że uważa te dwie listy za godziwy i sprawiedliwy podział majątku.
Bob skłonił głowę i zachował milczenie.
-Jednakże, zanim ogłoszę wyrok, muszę się upewnić, czy pan zgadza się z tym oszacowaniem.
Bob podniósł głowę. Zdawało się przez chwilę, że się waha, ale w końcu oświadczył:
- Tak, Wysoki Sądzie.
-Wobec tego nie mam wyboru - oznajmiła sędzia Butler. Umilkła na moment i spojrzała prosto na
Fionę, która wciąż się uśmiechała. - Ponieważ dałam pani Radford sposobność przygotowania obu
list - ciągnęła - które jej zdaniem godziwie i sprawiedliwie dzielą majątek - uśmiechnęła się,
widząc, że Rona potakująco kiwa głową - zatem jest również rzeczą godziwą i sprawiedliwą -
dodała, zwracając się ponownie do Boba -dać panu Radfordowi sposobność wyboru tej listy, którą
woli.
Wiesz,
o czym mówię?
Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak dobrze żyć w tym pudle, to ja jestem człowiekiem, z którym
powinie- neś rozmawiać -powiedział Doug. -Wiesz, o czym mówię? Każde więzienie może się
pochwalić takim gościem. W North Sea Camp był nim Doug Haslett. Doug miał prawie metr
osiemdziesiąt wzrostu, czarne, grube, kręcone włosy, które siwiały na skroniach, i wylewający się
nad paskiem od spodni brzuch. Dla Douga ruch fizyczny polegał wyłącznie na przechodzeniu z
biblioteki, gdzie był przydzielony do pracy, do oddalonej o sto kroków kantyny. Trzy razy dziennie.
Myślę, że umysł gimnastykował równie energicznie.
Nie zabrało mi zbyt wiele czasu, żeby odkryć, jaki był naprawdę. Pojętny i sprytny, manipulant i
leniuch - cechy dość typowe dla recydywisty. W kilka dni po wylądowaniu w nowym więzieniu,
Doug miał załatwione nowe ciuchy, najwygodniejszą celę, najlepiej płatną robotę i wiedzę, których
więźniów, a co ważniejsze, których strażników, warto mieć po swojej stronie.
Ponieważ spędzałem dużo wolnego czasu w bibliotece, a miejsce to rzadko bywało zatłoczone, choć
w więzieniu siedziało ponad czterystu facetów, Doug szybko zapoznał mnie ze swoim przypadkiem.
Niektórzy więźniowie dowiedziawszy się, że jesteś pisarzem, kompletnie się zamykają. Inni zaś nie
przestają gadać. Mimo że w całej bibliotece porozwieszane były kartki, aby zachować ciszę, Doug
stał się koronnym przypadkiem tej drugiej kategorii.
Kiedy opuścił szkołę w wieku siedemnastu lat, jedyny egzamin, jaki miał za sobą, był to egzamin na
prawo jazdy. Zdany za pierwszym razem. Cztery lata później Doug poszerzył prawko o kategorię C i
wylądował jako kierowca dużej ciężarówki.
Szybko stracił złudzenia, że uda mu się nieźle zarobić, wałęsając się to tu, to tam po południu Francji
z ciężarówką pełną brukselki czy fasolki, a potem, wracając do Sleaford, nierzadko z pustą budą, bez
żadnego zarobku. Regularnie grał nieczysto (to jego słowa), jeśli chodzi o przestrzeganie unijnych
regulacji i w jakiś sposób sam siebie przekonał, że nie musi płacić podatków. Francuzów oskarżał o
nadmiar biurokracji, a rządy Partii Pracy o odstraszająco wysokie podatki. Kiedy wreszcie sąd
skazał go za długi, winni byli wszyscy, tylko nie Doug.
Komornik zabrał mu cały majątek - poza ciężarówką, za którą Doug wciąż jeszcze spłacał raty, więc
nie była jego własnością.
Doug właśnie planował zakończyć swoją karierę kierowcy i przejść na zasiłek, wynoszący mniej
więcej tyle samo, ile dotąd zarabiał, a nie trzeba było zrywać się co rano - kiedy przysiadł się do
niego facet, którego nigdy wcześniej nie widział na oczy. To wydarzyło się podczas krótkiego
postoju w Marsylii. Doug jadł właśnie śniadanie w knajpce na nabrzeżu, a ten gość po prostu usiadł
na stołku przy jego stole. Nieznajomy nie tracił czasu na wstępne gadki, tylko przeszedł od razu do
sedna. Doug słuchał z zainteresowaniem, ostatecznie właśnie zostawił ładunek kiełków i fasolki w
dokach i miał wracać do domu z pustą budą. Obcy zapewnił go, że wszystko, czego się od niego
oczekuje, to dostarczanie raz w tygodniu bananów do Lincolnshire.
Chciałbym tutaj zwrócić uwagę, że Doug miał skrupuły. Swojemu nowemu pracodawcy powiedział
wyraźnie, że nie zamierza przewozić narkotyków, a już z pewnością nie ma mowy o nielegalnych
imigrantach. Podobnie jak wielu moich kolegów współwięźniów, był skrajnie prawicowy.
Kiedy Doug dotarł na miejsce, do kilku zaniedbanych budynków gospodarczych gdzieś na pustkowiu
Lincolnshire, otrzyrnał grubą brązową kopertę, w której znajdowało się dwadzieścia pięć tysięcy
funtów, gotówką. I tamci nawet nie chcieli, żeby im pomógł przy rozładunku.
Tej nocy życie Douga zmieniło się nie do poznania.
Po kilku takich wycieczkach zaczął pracować dorywczo, raz w tygodniu robiąc kurs do Marsylii.
Mimo to zarabiał teraz przez tydzień więcej, niż deklarował do urzędu podatkowego jako przychód
roczny.
Postanowił wykorzystać swoją nową sytuację finansową, aby przenieść się z mieszkania w suterynie
przy Hilton Road, inwestując w nieruchomości.
Podczas kolejnych miesięcy obejrzał w towarzystwie młodej kobiety z miejscowej agencji kilka
posiadłości w Sleaford. Sally McKenzie zachodziła w głowę, jak kierowcę ciężarówki może być
stać na rezydencje, które mu pokazywała.
Wreszcie osiadł w niewielkim domku na skraju Sleaford. Sally zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy
jej klient położył na stole gotówkę, a już kompletnie zbaraniała, gdy zaprosił ją na randkę. Sześć
miesięcy później wprowadziła się do Douga, chociaż wciąż niepokoił ją fakt posiadania przez niego
sporych pieniędzy.
Nagła zamożność Douga spowodowała problemy, jakich się nie spodziewał. Co można zrobić z
dwudziestoma pięcioma tysiąca funtów tygodniowo, gdy nie ma się konta w banku ani nie należy do
żadnej kasy oszczędności? Mieszkanie w suterynie zastąpił domek za miastem, a używaną ni to
ciężarówkę, ni to wózek widłowy szesnastokołowy tir marki Mercedes. Standard wakacyjny z
corocznego wyjazdu do pokoju ze śniadaniem w Blackpool podskoczył do wynajmowanej w Algarve
willi. Portugalczycy nie mieli nic przeciwko gotówce w jakiejkolwiek walucie.
Podczas ich drugiego pobytu w Algarve rok później, Doug padł na kolana i oświadczył się Sally,
wręczając jej zaręczynowy pierścionek z diamentem wielkości żołędzia - Doug był w każdym calu
tradycjonalistą.
Wiele osób, wliczając w to jego młodą żonę, nie przestawało się dziwić, jak to możliwe, że stać go
na taki standard życia przy zarobkach wynoszących dwadzieścia pięć tysięcy
funtów rocznie. Ilekroć Sally go o to pytała, odpowiadał niezmiennie: „Premia w gotówce za
przyjazd przed czasem". Co trochę dziwiło panią Haslett, jako że wiedziała, iż jej mąż pracuje w
niepełnym wymiarze godzin. I najprawdopodobniej nigdy by nie poznała prawdy, gdyby ktoś inny nie
zainteresował się tą sprawą.
Mark Cainen, ambitny młody celnik, uznał, że czas, by dokładnie sprawdzić, co takiego Doug
przewozi, ponieważ dochodziły go słuchy, że raczej nie są to tylko banany.
Kiedy ten wracał z jednej ze swych tygodniowych wypraw do Marsylii, Cainen zatrzymał go i
skierował ciężarówkę na parking do odprawy celnej. Doug wysiadł z szoferki i wręczył celnikowi
list przewozowy. Wymienione były w nim tylko banany: pięćdziesiąt kontenerów. Młody
funkcjonariusz zabrał się do ich metodycznego otwierania. Kiedy dotarł do trzydziestego szóstego
kontenera, zaczął się zastanawiać czy nie został wpuszczony w maliny. Zmienił jednak zdanie, gdy
dotarł do czterdziestego pierwszego, wypełnionego szczelnie papierosami -Marlboro, Benson
& Hedges, Silk Cut i Play-ers. Po dojściu do pięćdziesiątej skrzyni ocenił wartość kontrabandy na
ponad dwieście tysięcy funtów.
- Nie miałem pojęcia, co było w tych kontenerach - zapewnił Doug swoją żonę, a Sally mu
uwierzyła. Powtórzył to samo adwokatowi, który chciał mu wierzyć, a następnie po raz trzeci
sądowi, który nie chciał.
Obrońca Douga przypomniał sędziemu, że było to pierwsze w życiu uchybienie prawu przez pana
Hasletta, a jego żona jest w stanie błogosławionym. Sędzia Jej Królewskiej Mości wysłuchał tego w
kamiennym milczeniu i posłał Douga do pudła na cztery lata.
Pierwszy tydzień Doug spędził w więzieniu o zaostrzonym reżimie w Lincoln, ale kiedy wypełnił
formularz, gdzie udało mu się postawić ptaszki w każdym okienku, narkotyki - nie, pobicia
- nie, recydywa - nie, szybko został przetransportowany do instytucji o złagodzonym rygorze.
W North Sea Camp Doug, jak już wyjaśniałem, zgłosił się do pracy w bibliotece. Mógł wybierać
między świńską farmą, kuchnią, magazynem lub sprzątaniem łazienek. Doug szybko odkrył, że choć w
więzieniu przebywa ponad czterystu facetów, jako bibliotekarz będzie spędzał czas w samotności.
Jego przychody spadły z dwudziestu pięciu tysięcy funtów tygodniowo do dwunastu i pół, z czego
dziesięć wydawał na telefony do ciężarnej żony.
Rozmawiał z Sally dwa razy w tygodniu - kiedy jesteś w więzieniu tylko ty możesz dzwonić, nikt nie
może telefonować do ciebie - i za każdym razem obiecywał żonie, że po powrocie na wolność nigdy
więcej nie wejdzie w kolizję z prawem. Te rozmowy bardzo podnosiły ją na duchu.
Podczas nieobecności Dougha i mimo zaawansowanej ciąży, Sally nadal pracowała jako agentka
nieruchomości, a nawet udało jej się wynająć ciężarówkę męża na czas, który on miał spędzić poza
domem. Jednakże Doug nie mówił żonie całej prawdy. Podczas gdy inni współwięźniowie
wypożyczali „Playboya" czy inne tego typu periodyki, on jako lekturę do łóżka brał „Tygodnik
Transportowca" oraz pisma na temat rynku.
I właśnie kiedy kartkował „Tygodnik Transportowca" natrafił dokładnie na to, czego szukał;
używana, z kierownicą po lewej stronie, czterdziestotonowa ciężarówka wystawiona do sprzedaży za
śmiesznie małą cenę. Doug spędził dużo czasu - ale trzeba też przyznać, że miał go wiele - analizując
potencjalne dodatkowe zalety samochodu. Siedząc samotnie w bibliotece, rysował schematy na
okładkach pism. Potem zmierzył dokładnie wymiary pudełka marlboro. Uznał, że w tym przypadku
zarobek będzie nieco mniejszy, ale przynajmniej nikt go nie złapie.
Jeśli chce się zarabiać dwadzieścia pięć tysięcy funtów tygodniowo, nie płacąc podatków, a jest się
osobą, która właśnie wyszła z więzienia, to jeden z poważniejszych problemów stanowi oczekiwanie
władz, iż zatrudnisz się na posadzie, gdzie przychody wynoszą dwadzieścia pięć tysięcy rocznie i to
przed opodatkowaniem. To dość powszechny problem kryminalistów, szczególnie tych od handlu
narkotykami.
Na miesiąc przed końcem swego wyroku, Doug zatelefonował do żony i poprosił ją, żeby sprzedała
jego wypasionego mercedesa i za część pieniędzy kupiła ciężarówkę Peterbilta, którą wypatrzył w
„Tygodniku Transportowca".
Kiedy Sally zobaczyła ten samochód, nie mogła w pierwszej chwili zrozumieć, dlaczego jej mąż chce
zamienić swoje-go wspaniałego tira na takie brzydactwo. Przyjęła jednak tłumaczenie Douga, że
będzie mógł jechać z Sleaford do Marsylii bez tankowania.
- Ale on ma kierownicę po lewej stronie.
- Pamiętaj - uzmysłowił jej mąż - że większą część drogi pokonuję z Calais do Marsylii.
Ponieważ Doug był wzorowym więźniem, przesiedział tylko połowę swego czteroletniego wyroku.
W dniu zwolnienia żona i osiemnastomiesięczna córeczka czekały na niego przy bramie. Sally
zawiozła ich do Sleaford swoim wysłużonym vauxhallem. Dough z zadowoleniem obejrzał kupiony
przez nią używany wóz zaparkowany na polu tuż koło ich domku. -Ale dlaczego nie sprzedałaś
mojego merca? - zapytał.
- Nie otrzymałam wystarczająco dobrej oferty - przyznała Sally - więc wynajęłam go na kolejny
rok. Przynajmniej w ten sposób dostajemy jakieś stałe pieniądze.
Doug skinął głową. Z zadowolenie zobaczył, że na żadnym z samochodów nie ma śladów rdzy, a po
obejrzeniu silników uznał, iż oba są w doskonałym stanie.
Do pracy wrócił już następnego dnia. Nieustannie zapewniał Sally, że nie zamierza powtórzyć tego
samego błędu. Napełniał swoją ciężarówkę fasolką i inną zieleniną, którą kupował u miejscowego
rolnika i wyruszał w drogę do Marsylii. Potem wracał do Anglii z pełną budą bananów. Podejrzliwy
Mark Cainen, który tymczasem awansował, regularnie zapraszał Douga na parking, by sprawdzić, z
czym przyjeżdża z Marsylii. Ale nieważne, ile skrzyń otwierał, zawsze były wypełnione tylko
i wyłącznie bananami. Celnik nie mógł się pozbyć podejrzeń, ale nie potrafił wymyślić, w jaki
sposób Doug omija prawo.
- Niech mi da pan odsapnąć - poprosił Doug, kiedy Cainen kolejny raz zatrzymał go w Dover. - Czy
nie widzi pan, że wróciłem na prostą drogę?
Mark jednak nie odpuszczał, ponieważ był przekonany, że droga ta wyścielona jest kartonami
papierosów, tylko on nie potrafi tego udowodnić.
Nowy system sprawdzał się jak marzenie i chociaż teraz Doug wyciągał jedynie dziesięć tysięcy
funtów tygodniowo, ale przynajmniej nikt go nie mógł przyłapać. Sally dla obu samochodów
prowadziła skrupulatnie księgi, tak więc zeznania podatkowe wypełniane były bezbłędnie, podatki
płacone na czas, a wszystkie nowe zarządzenia Unii Europejskiej też starannie wykonywane. Doug
nie wtajemniczał żony w szczegóły związane z nieopodatkowanym interesem.
Pewnego czwartkowego popołudnia, wkrótce po tym jak Doug zakończył odprawę celną w Dover,
wstąpił na stację paliw, aby napełnić bak przed podróżą na północ do Sleaford. Tuż za nim
podjechało audi. Jego kierowca zaklął na widok potężnej ciężarówki wiedząc, jak długo będzie
musiał czekać. Ku jego zdziwieniu jednak, właściciel potężnej ciężarówki już po chwili odwiesił
wąż na hak. Kiedy Doug odjechał, jego miejsce zajął samochód celnika. Cainen zobaczył nazwisko
na ciężarówce i to wzbudziło jego zainteresowanie. Sprawdził dane na dystrybutorze i dowiedział
się, że Doug wydał tylko trzydzieści trzy funty. Spoglądał za potężnym ośmiokołow-cem, który
oddalał się autostradą, świadomy, że taka ilość paliwa pozwoli mu na przejechanie najwyżej
kilkunastu kilometrów, po których będzie musiał zatankować znowu.
Już po kilku minutach Mark Cainen dogonił Douga. Trzymał się za nim w bezpiecznej odległości.
Rzeczywiście po trzydziestu kilometrach Doug zatrzymał się na kolejnej stacji. Jak tylko odjechał
spod dystrybutora, Cainen już sprawdzał jego wskazania - trzydzieści cztery funty - co oznaczało
kolejne trzydzieści kilometrów. Podczas gdy Doug jechał do Sleaford, celnik zawracał do Dover z
uśmiechem na twarzy.
Kiedy w kolejnym tygodniu Cainen poprosił wracającego z Marsylii Douga, by zjechał na parking
odprawy celnej, ten nie wykazał cienia zaniepokojenia. Wiedział, że każda skrzynia, tak jak mówiły
papiery, pełna jest bananów. Jednakże tym razem celnik nie poprosił go, by otworzył tylną klapę
ciężarówki. Zamiast tego obszedł samochód dookoła, ściskając w rękach klucz, jakby to był
kamerton, i uderzał nim w potężne zbiorniki na paliwo. Mark nie był nic a nic zdziwiony, gdy okazało
się, że dźwięk wydany przez ósmy zbiornik miał zupełnie inne brzmienie niż poprzednie siedem.
Doug siedział przez wiele godzin, kiedy mechanicy rozkręcali zbiorniki. Tylko jeden z nich
wypełniała ropa, podczas gdy w pozostałych siedmiu znajdowały się papierosy wartości stu tysięcy
funtów.
Tym razem sędzia nie był już tak wyrozumiały i Doug dostał sześć lat, chociaż obrońca wskazywał na
okoliczność, iż drugie dziecko jest w drodze.
Sally była zdruzgotana, że Doug złamał słowo i tym razem z ostrożnością podchodziła do jego
zapewnień, że to już się nigdy, ale to nigdy nie powtórzy. Gdy tylko jej mąż przeszedł przez
więzienną bramę, wynajęła drugą ciężarówkę, a sama wróciła do pracy w agencji nieruchomości.
Rok później Sally zadeklarowała wzrost przychodów o ponad trzy tysiące funtów rocznie, głównie ze
swej pracy jako agenta.
Księgowy doradził jej, by dokupiła pole sąsiadujące z jej domkiem, na którym ciężarówki stały co
noc, aby koszt zakupu odliczyć od podatku.
- Parking - tłumaczył - jest uprawnionym wydatkiem handlowym.
A ponieważ Doug rozpoczynał właśnie sześcioletnią odsiadkę, podczas której powrócił do swej
pracy bibliotekarza z płacą dwanaście i pół funta miesięcznie, niespecjalnie mógł cokolwiek
doradzać. Jednakże i na nim zrobiło wrażenie, kiedy rok później Sally zadeklarowała przychody w
wysokości trzydziestu siedmiu tysięcy, które zawierały jej bonusy jako sprzedawcy. Tym razem
księgowy poradził zakup trzeciej ciężarówki.
Doug został ostatecznie wypuszczony po odsiedzeniu tylko połowy wyroku, czyli trzech lat. Sałly
czekała na niego pod bramą więzienia w swoim wysłużonym vauxhallu. Jego dziewięcioletnia
córeczka, Kelly, siedziała przypięta pasami z tyłu, koło trzyletniej siostrzyczki, Sam. Sally nie
zezwalała żadnej z dziewczynek na odwiedziny u ojca w więzieniu, więc kiedy Doug wziął małą po
raz pierwszy w ramiona, wybuchnęła płaczem. Sally wyjaśniła, że ten obcy pan jest jej tatusiem.
Po śniadaniu powitalnym z jajek na bekonie, Sally mogła wreszcie poinformować męża, że księgowy
doradził jej założenie spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Firma przewozowa Haslett
zadeklarowała w pierwszym roku dwadzieścia jeden tysięcy sześćset funtów zysku. Sally dodała
dwie kolejne ciężarówki do ich rosnącej floty. Powiedziała mężowi, że zastanawia się nad
porzuceniem pracy w agencji nieruchomości, by w pełnym wymiarze godzin zasiąść w fotelu prezesa.
- Fotelu prezesa? - powtórzył zdziwiony Dough.
Ale nie miał absolutnie nic przeciwko pozostawieniu biznesu w rękach Sally, byle tylko jemu
pozwoliła zająć ulubione miejsce za kółkiem, jako jednemu ze swych kierowców. I ten stan trwałby
szczęśliwie dalej, gdyby Doug nie natknął się znowu na faceta z Marsylii - który nigdy jakoś nie trafił
do więzienia - i który w zaufaniu podzielił się z nim planem doskonałym, bez żadnego ryzyka, a co
ważniejsze, takim, o którym nigdy nie dowie się żona.
Doug przez kilka miesięcy opierał się Francuzowi, kiedy jednak stracił dość poważną sumę w
pokera, wreszcie ustąpił. Ale tylko raz, obiecał sam sobie. Mężczyzna z Marsylii uśmiechnął się i
wręczył mu kopertę, w której było dwanaście tysięcy i pięćset funtów w gotówce.
Pod rządami Sally firma przewozowa Haslett rozwijała się, zarówno jeśli chodzi o reputację, jak i
zasięg działania. Z kolei Doug kolejny raz przyzwyczaił się do gotówki w rękach, pieniędzy, których
nie podaje się w zeznaniu rocznym i nie płaci od nich podatków.
Był jednak ktoś, kto nie spuszczał oka z firmy przewozowej Haslett, a w szczególności z Douga.
Mark Cainen, teraz członek specjalnej jednostki zajmującej się przemytem, widywał regularnie jak w
zegarku załadowaną fasolką i brukselką ciężarówkę Dougha na terminalu Dover, skąd wyruszała do
Marsylii. Nigdy jednak nie widział go w drodze powrotnej. I to go zaniepokoiło.
Mark sprawdził księgi, z których dowiedział się, że firma przewozowa Haslett jest obecnie
właścicielem dziewięciu ciężarówek, które dostarczają towary w różne miejsca Europy. Jej prezes,
Sally Haslett, miała nieskazitelną opinię - podobnie jak jej wozy - u każdego, z kim współpracowała.
Ale pana Cainena wciąż niepokoiło, dlaczego Doug nie wraca przez jego port. Dotykało go to
osobiście.
Dyskretne śledztwo wyjawiło, że Doug znowu widywany jest w Marsylii, gdzie rozładowuje swoją
fasolkę, a pakuje na ciężarówkę skrzynie z bananami. Była tylko jedna różnica. Teraz podróżował z
powrotem przez Newheaven, co zdaniem Cainena oznaczało co najmniej kilka godzin dodatkowej
jazdy.
Każdy z funkcjonariuszy celnych ma możliwość przepracowania jednego miesiąca w roku w innym
wydziale, co ma służyć zwiększeniu szans na ich awans. W ubiegłym roku Mark Cainen wybrał
lotnisko Heathrow, w tym zgłosił się do portu Newhaven.
Czekał cierpliwie, żeby ciężarówka Douga pojawiła się w dokach, ale dopiero pod koniec drugiego
tygodnia dostrzegł swego starego adwersarza stojącego w rzędzie do wyładunku z promu Olsena. W
chwili gdy ciężarówka Douga
wjechała do doku, Cainen zniknął na górze w służbówce, gdzie nalał sobie kawy do filiżanki.
Podszedł do okna i stamtąd przyglądał się, jak samochód Douga staje przy linii. Celnicy na służbie
szybkim machnięciem ręki przepuścili go dalej. Cainen też nie zrobił nic, by go zatrzymać, gdy Doug
skierował się na drogę kierując się do Sleaford. Musiał czekać kolejne dziesięć dni, nim ciężarówka
Douga pojawiła się znowu i tym razem spostrzegł, że tylko jedna rzecz się nie zmieniła. Cainen nie
uważał, by mógł to być przypadek.
Kiedy Doug powracał przez Newheaven pięć dni później, tych samych dwóch funkcjonariuszy nie
poświęciło jego ciężarówce więcej niż pobieżny rzut oka, po czym pokazało mu wolną drogę. Teraz
już Mark był pewien, że nie ma do czynienia z przypadkiem. Zgłosił swoje spostrzeżenia do szefa
oddziału w Newheaven i ponieważ miesiąc właśnie się skończył, powrócił do Dover.
Doug jeszcze trzy razy wracał z Marsylii do Newheaven, zanim dwóch funkcjonariuszy celnych
zostało aresztowanych. Kiedy Doug zobaczył pięciu policjantów kierujących się w jego stronę,
wiedział już, że nowy, niemożliwy do odkrycia system, został właśnie rozgryziony. Doug nie
marnował czasu sądu, upierając się, że jest niewinny, ponieważ jeden z celników, z którym dzielił się
prowizją poszedł na ugodę z prokuratorem, bo ten obiecał, że otrzyma niższy wymiar kary, jeśli poda
nazwiska wspólników. Podał Douglasa Arthura Hasletta.
Sędzia posłał Douga do więzienia na osiem lat, bez możliwości skrócenia wyroku, chyba że skazany
zgodzi się zapłacić grzywnę wysokości siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy funtów. Doug nie miał
siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy i błagał Sally o pomoc, ponieważ nie potrafił znieść myśli o ośmiu
latach za kratkami. Sally musiała sprzedać wszystko, w tym ich domek, parking, dziewięć ciężarówek
i nawet swój pierścionek zaręczynowy, by jej mąż mógł wywiązać się z zobowiązań wobec sądu.
Po odsiedzeniu roku w więzieniu kategorii C w Norfolk, Doug został kolejny raz odesłany do North
Sea Camp. I kolejny raz zaczął pracować w bibliotece, gdzie go po raz pierwszy spotkałem.
Robiło na mnie wrażenie, iż Sally i jego dwie - teraz już duże
- córki przyjeżdżały go odwiedzić w każdy weekend. Powiedział, że nigdy nie rozmawiają o
interesach, chociaż poprzysiągł na grób swojej matki, że już nigdy, ale to przenigdy nie powróci do
uprzedniego procederu.
- Nawet o tym nie myśl - ostrzegała go Sally. - Twoją cię żarówkę posłałam już na złomowisko.
-Nie mogę winić tej kobiety, po wszystkim, co przeze mnie przeszła - powiedział Doug podczas
naszej kolejnej rozmowy w bibliotece - ale jeśli nie dadzą mi usiąść za kółkiem, kiedy stąd wyjdę,
co niby mam robić do końca życia?
Zostałem zwolniony na kilka lat przed Dougiem i gdybym nie wybrał się na festiwal literacki do
Lincoln jakiś czas później, pewnie nigdy bym się nie dowiedział, co się stało z głównym
bibliotekarzem.
Patrzyłem na zadającą pytania publiczność i wydało mi się, że trzy twarze patrzące na mnie z
trzeciego rzędu wyglądają dziwnie znajomo. Przeczesałem tę część mego mózgu, gdzie są
zmagazynowane imiona i nazwiska, ale nic nie pasowało. Do momentu kiedy padły pytania na temat
utrudnień w pisaniu podczas pobytu w więzieniu. Wtedy wszystko do mnie wróciło. Sally widziałem
jakieś trzy lata wcześniej, gdy odwiedzała Douga w towarzystwie ich dwóch córek, Kelly i... i...
Sam. Po tym, jak odpowiedziałem na ostatnie pytanie, przyszła pora na kawę, a wtedy wszystkie trzy
podeszły do mnie.
- Cześć, Sally. Jak tam Doug? - zapytałem, zanim zdążyły się przedstawić. Stary trik polityka zrobił
na nich odpowiednie wrażenie.
- Na emeryturze - odpowiedziała krótko Sally.
- Ależ on jest młodszy ode mnie - zaprotestowałem - i zawsze wszystkim opowiadał, co też
zamierza robić, kiedy go wypuszczą.
- Nie wątpię - odparła Sally - ale zapewniam, że jest na emeryturze. Firmą transportową Haslettow
zarządzam j a i moje córki. Zatrudniamy dwadzieścia jeden osób, nie licząc kierowców.
- Więc dobrze się wam powodzi — podsumowałem.
- Najwyraźniej nie czytasz biznesowych stron gazet - zaśmiała się nieco złośliwie.
- Jestem jak Japończycy - odparowałem. - Zawsze czytam gazety od tyłu. Cóż więc przeoczyłem?
-W zeszłym roku weszliśmy na giełdę - wyrwała się Kelly. -Mama jest prezesem, ja zajmuję się
nowymi klientami, a Sam odpowiada za kierowców.
-Jeśli dobrze pamiętam, mieliście dziewięć ciężarówek?
- Teraz mamy czterdzieści jeden - powiedziała Sally - a nasz obrót w zeszłym roku doszedł prawie
do pięciu milionów.
-1 Doug nie odgrywa w tym żadnej roli?
- Doug gra w golfa - oświadczyła Sally - co nie wymaga, by podróżował przez Dover ani - dodała
z westchnieniem, bo w tym właśnie momencie jej mąż pojawił się w drzwiach -powrotów przez
Newhaven.
Doug stał nieruchomo, podczas gdy jego oczy szukały rodziny. Pomachałem ręką, by zwrócić na nas
uwagę. Odmachał i ruszył ku nam powolnym krokiem.
- Pozwalamy mu od czasu do czasu odwieźć nas do domu
- wyszeptała Sam, uśmiechając się właśnie w chwili, gdy Doug dotarł do nas.
Wymieniłem uścisk dłoni z moim byłym współwięźniem, a kiedy Sally i dziewczęta skończyły swoją
kawę, odprowadziłem całą czwórkę do samochodu, dzięki czemu miałem możliwość zamienić
słówko z Dougiem.
-Wspaniale słyszeć, że wasza firma transportowa tak świetnie się rozwija - zacząłem.
- Doświadczenie czyni cuda - powiedział Doug. - Nie za pominaj, że nauczyłem ich wszystkiego,
co umieją.
-1 od czasu kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, firma weszła na giełdę, mówiła mi Kelly.
-Wszystko zgodnie z moim długofalowym planem - powiedział Doug, gdy jego żona wsiadała na
tylne siedzenie samochodu. Odwrócił się do mnie i spojrzał wszystkowiedzącym wzrokiem. - Dużo
ludzi niucha naokoło nas w tym momencie, więc nie zdziw się, jeśli nastąpi jakieś przejęcie. - Kiedy
wsiadał na miejsce kierowcy, dodał jeszcze: - Masz szansę zarobić parę funtów dopóki akcje są po
obecnej cenie. Wiesz, o czym mówię?
Dobroczynno sć zacznij
od siebie
Henry Preston, dla przyjaciół - choć nie miał ich wielu -Harry, nie był osobą, na którą można by się
natknąć w miejscowym pubie, na meczu piłkarskim lub zaprosić do domu na grilla. Uczciwie
mówiąc, gdyby istniał klub dla introwertyków, jego członkowie mogliby wybrać Henry'ego na
prezesa - choć niechętnie.
W szkole tylko matematyka szła mu świetnie, tak więc matka, jedyna osoba, która kiedykolwiek
uwielbiała Hen-ry'ego, postanowiła, że syn zostanie profesorem. Jego ojciec był listonoszem.
Celująca ocena wyłącznie z matematyki ograniczała dziedzinę specjalizacji Henry'ego do
bankowości lub księgowości. Matka wybrała mu księgowość.
Henry praktykował u Pearsona, Clutterbucka & Reynoldsa i kiedy pierwszy raz postawił nogę w ich
biurze, marzyło mu się, że jego nazwisko pojawi się kiedyś na papierze firmowym. Pearson,
Clutterbuck, Reynolds & Preston. Ale mijały lata, a nazwiska coraz to młodszych ludzi wytłaczano po
lewej stronie papieru firmowego i marzenie przygasło.
Niektórzy ludzie, świadomi swoich ograniczeń, znajdują pocieszenie na innych polach - seks,
narkotyki, wybujałe życie towarzyskie. Jednakże ciężko uprawiać życie towarzyskie w pojedynkę.
Narkotyki? Henry nawet nie palił, chociaż pozwalał sobie od czasu do czasu na dżin z tonikiem,
jednak tylko w soboty. Jeśli chodzi o seks, był raczej pewien, że nie jest gejem, ale jego sukcesy z
płcią przeciwną, wahały się -jak to określali jego młodsi koledzy - w okolicy zera. Henry nawet nie
miał żadnego hobby.
W życiu każdego człowieka przychodzi moment, gdy zdaje on sobie sprawę, iż przekonanie „Będę żył
wiecznie" jest błędne. Dla Henry'ego ta chwila przyszła zbyt wcześnie. Nie wiadomo kiedy był już
mężczyzną w zaawansowanym wieku i całkiem nagle zaczął myśleć o wcześniejszej emeryturze.
Kiedy pan Pearson, starszy wspólnik, odchodził na zasłużony odpoczynek, wyprawiono na jego cześć
przyjęcie w pięciogwiazdkowym hotelu. Pan Pearson, kończąc swą długą i wyróżniającą się karierę,
poinformował kolegów, że następne lata spędzi w niewielkim domku w Cotswolds, hodując róże
oraz próbując zmniejszyć dystans między sobą a kolegami, z którymi grywał w golfa. Wszyscy się
śmiali i bili mu brawo. Henry zapamiętał z tego wieczoru jedynie słowa ostatnio przyjętego do firmy
młodego kolegi, Atkinsa, który wychodząc, odezwał się do niego: „Pewnie niezadługo, kolego, i dla
ciebie urządzimy pożegnalny bankiet".
Henry zastanawiał się nad jego słowami, idąc w kierunku przystanku. Miał pięćdziesiąt cztery lata,
więc za kolejne sześć -chyba że zostałby w tym czasie młodszym wspólnikiem, bo wtedy mógłby
pracować do sześćdziesiątego piątego roku życia -zorganizują pożegnalne spotkanie i dla niego.
Prawdę mówiąc, Henry już dawno temu zarzucił myśl o zostaniu wspólnikiem w firmie i
zaakceptował fakt, iż jego pożegnanie nie będzie zorganizowane w pięciogwiazdkowym hotelu. Z
pewnością nie spędzi okresu emerytury w domku na prowincji, hodując róże, a dystans między nim a
kolegami był na tyle duży, że nawet nie pomyślał o grze w golfa.
Zdawał sobie dobrze sprawę, że w opinii innych pracowników jest człowiekiem wiarygodnym,
kompetentnym i dokładnym, co tylko pogłębiało jego poczucie porażki. Najwyższa pochwała, jaką
kiedykolwiek uzyskał, brzmiała: „Na Hen-rym zawsze można polegać. Jak na bezpieczniku".
Ale wszystko to zmieniło się w dniu, kiedy spotkał Angelę.
Firma należąca do Angeli Forster, Imprezy Bez Ograniczeń, nie była ani na tyle duża, by została
przydzielona do jednego ze wspólników, ani na tyle mała, by mógł się nią zająć zwykły pracownik, w
ten więc sposób jej papiery spłynęły na biurko Henry'ego. Przeanalizował je skrupulatnie. Pani
Foster była jedyną właścicielką firmy specjalizującej się w organizowaniu imprez - od dorocznego
wieczoru miejscowego Stowarzyszenia Konserwatywnego po regionalny Bal Myśliwski. Angela była
urodzoną organizatorką, a po tym, jak mąż ją zostawił, by związać się z młodszą kobietą - tu pozwolę
sobie na dygresję: kiedy mężczyzna zostawia żonę dla młodszej kobiety, jest to materiał na
opowiadanie, ale gdy kobieta porzuca męża dla młodszego mężczyzny, zasługuje to na powieść -
Angela postanowiła nie użalać się nad sobą, przesiadując samotnie w domu, tylko - słuchając bożych
zaleceń wynikających z przypowieści o talentach - wykorzystać dany jej dar i mając zajęcie, zarobić
przy okazji trochę pieniędzy. Problem jednak w tym, że firma Angeli odniosła nadspodziewany
sukces, z czego wynikła konieczność spotkania się z Henrym.
Zanim Henry uporządkował księgowość pani Foster, poprowadził ją skrupulatnie przez wszystkie
cyfry, kolumna po kolumnie, pokazując nowej klientce, że ma prawo odliczyć od podatku koszt
pewnych pozycji, takich jak na przykład samochód, podróże, a nawet odzież. Wytłumaczył, że
wykonując swoją pracę, musi być odpowiednio ubrana. Udało mu się uratować dla pani Foster
paręset funtów. Jego duma zawodowa wymagała, by klient, kierując się jego radami, wychodził na
tym dobrze. Nawet gdy już ustalili honorarium dla jego firmy, wskazał klientce, że i ono może być
odliczone od podatku.
Henry każde spotkanie kończył zawsze słowami: -Zapewniam, że rachunki są czyste jak łza i żaden
inspektor podatkowy nie będzie mógł ich zakwestionować.
Zdawał sobie przy tym doskonale sprawę, że mało który z jego klientów mógłby kiedykolwiek
zainteresować urząd podatkowy, a tym bardziej być tam wzywanym. Odprowadzał klientów do drzwi
ze słowami:
- Do zobaczenia za rok.
Kiedy otworzył drzwi przed panią Forster, ona uśmiechnęła się i zapytała:
- A może by się pan wybrał na jedną z moich imprez, panie Preston? Zobaczyłby pan, jak spędzam
większość wieczorów.
Henry nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś go zaprosił. Teraz zawahał się, niepewny co powiedzieć.
Angela skorzystała z jego milczenia:
- W sobotę organizuję bal charytatywny, będziemy zbierać fundusze dla głodujących w Afryce. W
ratuszu. Może mi pan towarzyszyć?
Henry usłyszał siebie samego:
-Tak, dziękuję, to bardzo miłe z pani strony. Już się cieszę na ten wieczór.
Żałował swojej decyzji w momencie, w którym za kobietą zamknęły się drzwi. W soboty zawsze
oglądał film tygodnia na Sky, umilając sobie wieczór zamówionym w chińskiej restauracji jedzeniem
oraz dżinem z tonikiem. Poza tym o dziesiątej musiał już być w łóżku, ponieważ w niedzielę
wcześnie rano był odpowiedzialny za zbieranie datków w kościele. Służył tam też za księgowego.
Bez wynagrodzenia, jak zapewniał matkę.
Większą część sobotniego poranka Henry strawił na wymyślaniu wymówki: ból głowy,
niespodziewane spotkanie, wcześniej umówiona wizyta, o której zapomniał, tak by mógł zadzwonić
do pani Forster i odwołać wspólne wyjście. Potem uświadomił sobie, że nie wziął od niej numeru
telefonu.
O osiemnastej ubrał się w wieczorową marynarkę, którą otrzymał od mamy na dwudzieste pierwsze
urodziny i którą wkładał na coroczne spotkanie w firmie. Przejrzał się w lustrze, przestraszony, że
musi wyglądać bardzo niemodnie -szerokie klapy i rozszerzane spodnie - nieświadomy, że właśnie
znowu wróciły do łask. Do ratusza wchodził jako jeden z ostatnich z głębokim postanowieniem, że
wyjdzie jako jeden z pierwszych.
Angela usadowiła Henry'ego u szczytu stołu i z tego miejsca bardzo dobrze mógł obserwować całą
imprezę, tylko do czasu do czasu odpowiadając na uwagi sąsiadki, po swej lewej ręce.
Po zakończeniu przemówień zaczął grać zespół i Henry uznał, że już może bezpiecznie się wymknąć.
Rozejrzał się za panią Forster. Wcześniej widział, jak pełna werwy śmigała to tu, to tam, organizując
wszystko od zbierania fantów na loterię przez zabawę w zgadywanie: orzeł czy reszka do samej
aukcji. Przyjrzał się jej uważnie: długa czerwona balowa suknia, jasne włosy opadające na ramiona
— i musiał przyznać... Teraz wstał, zamierzając właśnie się wymknąć, kiedy tuż przy nim pojawiła
się Angela.
- Mam nadzieję, że dobrze się pan bawi - powiedziała, dotykając jego ramienia.
Henry nie bardzo umiał sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz dotknęła go jakaś kobieta. Modlił się
tylko w duchu, żeby nie poprosiła go do tańca.
- Świetnie - zapewnił ją. - A pani?
- Nóg nie czuję - odpowiedziała - ale za to jestem pewna, że zebraliśmy więcej pieniędzy niż
kiedykolwiek do tej pory.
- Na ile pani to ocenia? - Henry poczuł ulgę, znalazłszy się na pewniejszym gruncie.
Angela sprawdziła wpisy w malutkim notesie.
- Dwanaście tysięcy sześćset funtów w zobowiązaniach, trzydzieści dziewięć tysięcy czterysta
pięćdziesiąt w czekach i trochę ponad dwadzieścia tysięcy w gotówce. - Wręczyła notesik
Henry'emu, żeby sprawdził jej wyliczenia. Sprawnie przebiegł palcem po kolumnach liczb, po raz
pierwszy tego wieczoru czując się prawdziwie swobodnie.
- Co pani robi z gotówką? - zapytał.
-Wkładam do pierwszej bankowej wrzutni nocnej, jaką mijam po drodze do domu. Jeśli zechce mi
pan towarzyszyć, będzie pan świadkiem całego procesu od początku do końca. - Henry skinął głową
na zgodę. - Proszę mi dać tylko kilka minut. Muszę zapłacić zespołowi i moim pomocnikom, oni
zawsze chcą dostać pieniądze do ręki.
Najprawdopodobniej właśnie wtedy Henry'emu po raz pierwszy zaświtała ta myśl, zresztą
natychmiast ją odsunął. Stanął przy drzwiach wyjściowych i czekał tam na Angelę.
-Jeśli dobrze pamiętam - odezwał się, kiedy razem schodzili po schodach ratusza - w zeszłym roku
osiągnęła pani obrót trochę poniżej pięciu milionów, w tym milion wpływów w gotówce.
- Ma pan świetną pamięć, panie Preston - powiedziała Angela. Szli w stronę głównej ulicy. - W
tym roku planuję zarobić więcej niż pięć - dodała - a w marcu już przekroczyłam plan.
-W takim razie z pewnością się pani uda - przytaknął Henry. -Ale sobie wypłaca pani jedynie
czterdzieści dwa tysiące, co stanowi mniej niż jeden procent przychodów.
- Z pewnością ma pan rację - zgodziła się z nim - jednak lubię tę pracę, dzięki niej mam zajęcie.
- Gzy nie uważa pani, że włożone wysiłki zasługują na większe wynagrodzenie?
- Możliwe, z tym że moje pobory stanowią pięć procent zysku, a gdy próbuję zasugerować
klientom, że powinnam otrzymywać więcej, przypominają mi, że dla nich to działalność dobroczynna.
- Nie dla pani - odparł Henry. - Pani jest zawodowcem i dlatego wynagrodzenie powinno być
odpowiednie.
-Wiem, że ma pan rację - powiedziała Angela, kiedy zatrzymali się przed bankiem Nat West, gdzie
umieściła kopertę z pieniędzmi we wrzutni - ale większość moich klientów pracuje ze mną od wielu
lat.
- I przez te lata wykorzystują panią - upierał się Henry.
- Może i tak - nie oponowała - ale co mogę na to poradzić?
W tym momencie owa wcześniejsza myśl wróciła do Hen-
ry'ego, ale powiedział jedynie:
- Bardzo pani dziękuję za nadzwyczaj interesujący wie czór, pani Forster. Od lat tak dobrze się nie
bawiłem.
Wyciągnął do niej rękę, jak miał w zwyczaju na zakończenie każdego spotkania, z ledwością
wstrzymując się od powiedzenia: „Do zobaczenia za rok".
Angela parsknęła śmiechem, pochyliła się ku niemu i cmoknęła go w policzek. Henry absolutnie nie
mógł sobie uprzytomnić, czy coś takiego w ogóle zdarzyło mu się kiedykolwiek.
- Dobranoc, Henry - powiedziała, odwracając się, by wejść do domu.
- Nie sądzę... - zawahał się.
- Tak, Henry? - spytała, zwracając się znowu w jego stronę.
- Czy nie wybrałabyś się ze mną kiedyś na kolację?
- Z przyjemnością - odparła. - Kiedy by ci odpowiadało?
- Jutro - zaproponował nagle ośmielony Henry
Angela wyciągnęła z torebki kalendarzyk i zaczęła go kartkować.
-Jutro nie mogę na pewno - powiedziała. - Wydaje mi się, że mam coś związanego z Greenpeace.
- Poniedziałek? - zapytał Henry, który nie musiał sprawdzać kalendarza.
- Przykro mi, Bal Błękitnego Krzyża. - Angela przerzuciła kolejną kartkę w kalendarzyku.
-Wtorek? - Henry starał się, by w jego głosie nie zabrzmiała rozpacz.
-Amnesty International. - Angela przerzuciła kolejną stronicę.
- Środa? - Henry zastanawiał się, czy po prostu nie zmieniła zdania.
- Wygląda dobrze - odparła Angela, patrząc na pustą stronę. -Gdzie chcesz się spotkać?
- Co powiesz na „La Bacha"? - Henry pamiętał, że do tej restauracji wspólnicy zawsze zabierali
najważniejszych klientów.
- Znakomicie.
Henry zjawił się w restauracji dwadzieścia minut wcześniej, przeczytał kartę od deski do deski i to
parokrotnie. Podczas przerwy na lunch kupił nową koszulę i jedwabny krawat, a teraz żałował, że nie
zdecydował się na marynarkę, którą widział na wystawie.
Angela wkroczyła do „La Bacha" z chwilą wybicia ósmej. Miała na sobie jasną kwiecistą sukienkę
w odcieniach zieleni, tuż za kolana. Henry'emu podobało się, jak upięła włosy, ale wiedział, że nie
starczy mu odwagi, by jej to powiedzieć.
Podobało mu się też, że była bardzo dyskretnie umalowana, a jedyną jej biżuterię stanowił delikatny
sznurek pereł. Henry wstał, gdy podchodziła. Angela zastanowiła się, kiedy ostatnio spotkała
mężczyznę, który dbał o takie formy.
Henry obawiał się, że nie będą potrafili znaleźć wspólnych tematów - a rozmowy o niczym nigdy nie
były jego mocną stroną
- ale przy Angeli wszystko wydawało się takie proste. Na długo zanim skończyli posiłek, zamówił
drugą butelkę wina.
Kiedy pili kawę, Henry powiedział:
-Wydaje mi się, że wpadłem na pomysł, jak zwiększyć twoje przychody.
- Och, nie rozmawiajmy o interesach - Angela machnęła ręką.
- To nie jest interes - zapewnił ją Henry.
Kiedy Angela obudziła się następnego ranka, uśmiechnęła się na wspomnienie miłego wieczoru
spędzonego z Henrym. Z tego, co mówił na odchodne, zapamiętała tylko jedno: „Nie zapominaj, że
zyski z hazardu nie są opodatkowane". Ale nie bardzo wiedziała, o co mu chodziło.
Z kolei Henry szczegółowo pamiętał rady, jakich udzielił Angeli. W niedzielę wstał wcześnie rano i
zaczął przygotowywać szkic planu, który uwzględniał założenie kilku kont bankowych,
przygotowanie arkuszy kalkulacyjnych i opracowanie długoterminowego programu inwestycyjnego.
O mały włos, a spóźniłby się na poranne nabożeństwo.
Następnego wieczoru Henry wybrał się do Hotelu Hilton na Park Lane, zjawił się tam kilka minut po
północy. Niósł w jednej ręce pustą skórzaną, nieco zniszczoną klasyczną teczkę, a w drugiej parasol.
Ostatecznie, musiał pasować do scenariusza.
Coroczny bal Towarzystwa Konserwatywnego The West-minster & City miał się ku końcowi. Kiedy
Henry wszedł do sali balowej, goście strzelali z balonów i dopijali ostatnie krople szampana.
Wypatrzył Angelę, która siedziała przy stoliku w odległym kącie, porządkując zobowiązania, czeki
oraz gotówkę i układając je na trzech osobnych stosikach. Podniosła wzrok i spoglądała na niego, nie
ukrywając zaskoczenia. Przez cały dzień próbowała przekonać samą siebie, że nie mówił tego
poważnie, a jeśli się nawet pojawi, ona się wycofa.
- Ile gotówki? - zapytał rzeczowo, zanim zdążyła się przy witać.
Uzmysłowiła sobie, że odpowiada:
- Dwadzieścia dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt funtów.
Henry nie spieszył się. Dwukrotnie przeliczył pieniądze,
zanim włożył je do sfatygowanej torby. Angela policzyła wszystko bezbłędnie. Wręczył jej
potwierdzenie na dziewiętnaście tysięcy czterysta funtów.
- Do zobaczenia później - powiedział i w tej samej chwili zespół zaczął grać „Jerozolimę". Kiedy
Henry opuszczał salę, towarzyszyły mu słowa: „Przynieś mi mój łuk z płonącego złota". Angela
wpatrywała się jak zahipnotyzowana w odchodzącego Henry'ego. Wiedziała, że jeśli nie rzuci się za
nim w pogoń i go nie zatrzyma, zanim dotrze do banku, nie będzie odwrotu.
- Gratulacje, znakomicie zorganizowany bal, Angelo -wdarł się w jej myśli głos radnego
miejskiego, Pickeringa. -Nie mam pojęcia, jakbyśmy sobie dali radę bez ciebie.
- Dziękuję -Angela odwróciła się w stronę przewodniczącego komitetu organizacyjnego.
Henry przeszedł przez wahadłowe drzwi i znalazł się na ulicy. Po raz pierwszy w życiu czuł, że jego
anonimowość jest siłą, nie słabością. Słyszał bicie własnego serca, kiedy kierował się do lokalnego
oddziału najbliższego banku, posiadającego nocną wrzutnię. Umieścił w niej dziewiętnaście tysięcy
czterysta funtów, zostawiając w torbie dwa tysiące dziewięćset siedemdziesiąt gotówką. Potem
zatrzymał taksówkę, kolejny wyłom w jego rutynie i podał kierowcy adres na West Endzie.
Taksówka zatrzymała się przed przybytkiem, w którym Henry nigdy wcześniej nie był, choć
prowadził dla nich księgi od ponad dwudziestu lat.
Kierownik nocnej zmiany kasyna Czarny Piotruś, starał się nie pokazać po sobie zdziwienia, gdy
zobaczył wchodzącego pana Prestona. Czyżby kontrola? Nie wydawało się to prawdopodobne, gdyż
księgowy w ogóle się z nim nie przywitał, tylko ruszył prosto do stołu z ruletką.
Henry dobrze zdawał sobie sprawę z szans, jako że zawsze w kwietniu podpisywał roczny bilans
firmy, gdzie mimo czynszu, podatku od nieruchomości, płac dla pracowników, kosztów ochrony, a
nawet darmowych posiłków i drinków dla najlepszych klientów, deklarowany zysk był bardziej niż
godziwy. Ale zamiarem Henry'ego nie było zarobienie pieniędzy, ani też, jeśli już o to chodzi,
stracenie ich.
Zasiadł przy stole do ruletki i obstawił czerwone. Wyciągnął ze swojej torby dziesięć
dziesięciofuntowych banknotów i wręczył je krupierowi, który najpierw powoli je przeliczył, a
następnie wręczył Henry'emu w zamian dziesięć małych niebieskich i białych żetonów.
Przy stole siedziało już kilku graczy, obstawiających pola żetonami o różnej wartości: pięciu,
dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu, a nawet niekiedy stu funtów - ten był w kolorze złotym. Jeden
z hazardzistów miał przed sobą stosik złotych krążków i obstawiał je na chybił trafił. Henry z
zadowoleniem stwierdził, że powszechna uwaga skupiona była na tymże gościu.
Podczas gdy mężczyzna na drugim krańcu stołu wciąż zarzucał zielone sukno złotymi żetonami, Henry
umieścił jeden ze swoich na czerwonym. Koło ruletki zawirowało, biała kulka pomknęła w
przeciwnym kierunku, by spocząć
wreszcie na czerwonej dziewiętnastce. Krupier podał Hen-ry'emu drugi żeton wartości dziesięciu
funtów, jednocześnie zgarniając złote krążki wartości tysiąca funtów z drugiej strony stołu.
Gdy krupier przygotowywał się, by znowu zakręcić kołem ruletki, Henry wsunął zarobiony żeton do
lewej kieszeni marynarki, a oryginalnym znowu obstawił czerwone. Krupier zakręcił kołem
ponownie i tym razem mała biała kulka zatrzymała się na czarnej czwórce. Żeton Henry'ego trafił do
krupiera. Dwie rundy i ani nie zarobił, ani nie stracił. Położył kolejny żeton o wartości dziesięciu
funtów na czerwony. Henry wiedział już, że jeśli chce wymienić całą gotówkę na żetony, będzie to
bardzo żmudny i długotrwały proces. Ale trzeba pamiętać, iż Henry, w odróżnieniu od większości ha-
zardzistów, był człowiekiem cierpliwym, i postawił sobie jako cel wyjść na zero. Po chwili położył
kolejny dziesięciofun-towy żeton na czerwony.
Trzy godziny później, kiedy już udało mu się wymienić cale dwa tysiące dziewięćset siedemdziesiąt
funtów na żetony, nie budząc niczyich podejrzeń, Henry wstał od stołu i skierował się w stronę baru.
Gdyby ktoś śledził bardzo uważnie poczynania Henry'ego, stwierdziłby, że cały czas spędzony przy
zielonym stoliku nie przyniósł mu ani zysków ani strat. Ale o to właśnie mu chodziło. Przed
przeprowadzeniem drugiej części planu miał zamiar jedynie wymienić nadmiar gotówki na żetony.
Gdy Henry wchodził do baru, jego torba była pusta, kieszenie zaś wypchane żetonami. Zajął miejsce
obok kobiety, która najwyraźniej przyszła tu samotnie. Ani on się do niej nie odezwał ani ona nie
wykazała nim zainteresowania. Kiedy Angela zamówiła kolejnego drinka, Henry pochylił się i
przełożył wszystkie żetony do jej otwartej torebki, która stała na podłodze. Zanim barman zdążył
przyjąć zamówienie, on już skierował się w stronę wyjścia.
Kierownik sali otworzył przed nim drzwi.
- Mam nadzieję, że wkrótce znowu pana zobaczymy.
Henry skinął głową, nie siląc się na wytłumaczenie, że przychodzenie do takich przybytków stanie się
częścią jego wieczornej rutyny. Teraz skierował się w stronę najbliższej stacji metra, ale dopiero
gdy skręcił w drugą ulicę, zaczął pogwizdywać.
Angela pochyliła się i zamknęła torbę, najpierw jednak skończyła drinka. Wcześniej dwóch mężczyzn
proponowało jej swoje towarzystwo i jej duma została mile połaskotana. Teraz Angela zsunęła się ze
stołka i ruszyła w stronę niewielkiej kolejki przed kasą. Kiedy doszła do okienka, wyłożyła stertę
dziesięciofuntowych żetonów pod metalową kratkę i czekała.
- Gotówka czy czek? - zapytał kasjer, gdy przeliczył żetony.
- Poproszę czek - odrzekła Angela.
- Na jakie nazwisko? - zadał jej kolejne pytanie. Po
chwili wahania Angela powiedziała:
- Ruth Richards.
Kasjer wypisał na czeku nazwisko pani Ruth Richards i sumę dwóch tysięcy dziewięciuset
trzydziestu funtów, po czym przesunął czek pod kratką. Angela sprawdziła sumę. Henry stracił
czterdzieści funtów. Uśmiechnęła się, przypominając sobie jego zapewnienia, że w okresie roku
wszystko się wyrówna. Ostatecznie, jak jej tłumaczył, dla niego nie jest to gra oparta na
prawdopodobieństwie, tylko wymiana gotówki, której pochodzenie można by prześledzić, na żetony,
tak by w rezultacie Angela stała się właścicielką czeku, którego pochodzenia nikt nie jest w stanie
dojść.
Figura szachowa, która w języku angielskim nosi nazwę „biskup" (bishop) to nasz „goniec" (przyp.
tium.).
Kiedy Angela wychodziła z kasyna, zauważyła, że kierownik rozmawia z klientem, który
najwyraźniej stracił sporą sumę pieniędzy. Henry ostrzegał ją, że pracownicy zwracają znacznie
baczniejszą uwagę na tych, co wygrywają, niż na tych, co tracą pieniądze, więc jeśli chce zyskiwać
długo i dużo, nie powinna zwracać na siebie niczym uwagi.
Jednym z warunków Henry'ego było, aby między nimi dwojgiem nie doszło do żadnego innego
kontaktu, poza chwilą, kiedy on odbierał od niej gotówkę i przelotnym momentem, gdy potem
wkładał żetony do jej otwartej torby. Angela niechętnie zgodziła się z jego rozumowaniem. Ponadto
poradził jej, żeby nigdy sama nie zbierała pieniędzy w czasie organizowanych przez siebie imprez.
- Zostaw to wolontariuszom - powiedział - a wtedy, jeśli coś pójdzie nie tak, nikt nie będzie
podejrzewał ciebie.
W centralnym Londynie znajduje się sto dwadzieścia kasyn, więc ani Henry ani Angela nie uważali
za stosowne, by wracać do któregoś z tych lokali częściej niż raz w roku.
W czasie kolejnych trzech lat, Henry i Angela wyjeżdżali na wakacje w tym samym czasie, ale co
roku gdzie indziej i zawsze w sierpniu. Angela wyjaśniła, że w tym miesiącu instytucje charytatywne
najrzadziej organizują swe doroczne imprezy. Za to między wrześniem a grudniem Henry bardzo się
pilnował, by nie wyjeżdżać z Londynu, w tym okresie jedynym dniem wolnym Angeli była niedziela,
a tuż przed Gwiazdką zajęta była nawet w czasie lunchów, a wieczorami musiała obsłużyć kilka
imprez naraz.
Chociaż to Henry napisał księgę zasad, Angela uparła się, by dopisać do niej warunek specjalny. Nic
nie zostanie potrącone z przychodów instytucji, jeśli ta nie osiągnęła profitów co najmniej takich jak
w roku uprzednim. Mimo tego addendum, z którym nawiasem mówiąc Henry zgodził się całym
sercem, rzadko zdarzało mu się wychodzić z pustą torbą.
Oboje nadal spotykali się też raz do roku w gabinecie pana Prestona nad rocznymi sprawozdaniami
pani Forster i zawsze tydzień później jedli kolację w La Bacha. Żadne z nich nigdy nie zrobiło żadnej
aluzji do faktu, że w kolejnych latach Angela miała dodatkowe przychody w wysokości kolejno
dwustu sześćdziesięciu siedmiu tysięcy dziewięćset, trzystu jedenastu tysięcy stu pięćdziesięciu oraz
trzystu sześćdziesięciu czterech tysięcy sześciuset dziesięciu funtów. Za każdym razem deponowała
czek w innym banku, zawsze na nazwisko pani Ruth Ri-chards. Zadaniem Henry'ego było mądre
zainwestowanie ich nowo zdobytego bogactwa, a pamiętamy, iż nie miał on natury hazardzisty.
Dodatkową korzyścią z tego, że pracuje się nad rachunkami różnych firm, jest wiedza, kto będzie
miał dobry rok. A ponieważ czeki nigdy nie były wystawiane ani na jej, ani na jego nazwisko, nikt
nie kojarzył z nimi owych profitów.
Kiedy dorobili się pierwszego miliona, Henry uznał iż mogą sobie pozwolić na kolację, by uczcić ten
fakt. Angela chciała pójść do Mosimann na West Halkin Street, ale Henry oprotestował ten pomysł.
Zamówił stolik na dwoje w La Bacha. Nie wolno zwracać uwagi na dopiero co zdobytą zamożność,
przypomniał jej.
Podczas kolacji Henry zaproponował dwie rzeczy. Na pierwszą Angela zgodziła się bez oporów, ale
o drugiej nie chciała rozmawiać. Henry poradził jej, by przeniosła pierwszy milion do banku na
Cook Island, gdzie on będzie prowadził dalej swoją politykę inwestycyjną. Polecił też, by
natychmiast przenosiła tam każde kolejne wyprane sto tysięcy.
- Zgoda - powiedziała Angela, unosząc kieliszek. - A jaki jest kolejny punkt zebrania, panie
przewodniczący? - droczyła się nim.
Wtedy Henry wprowadził ją w szczegóły planu obmyślanego na wypadek, o jakim w ogóle nie
chciała myśleć.
Wreszcie i Henry podniósł swój kieliszek. Po raz pierwszy w życiu czekał na moment, kiedy spotka
się z kolegami na przyjęciu pożegnalnym w dniu swoich sześćdziesiątych urodzin i będzie mógł
odejść na emeryturę.
Sześć miesięcy później prezes firmy Pearson, Clutterbuck & Reynolds rozesłał zaproszenia do
wszystkich pracowników, zapraszając ich na drinka do miejscowego trzygwiazdkowego hotelu, by
uczcić odejście Henry'ego Prestona na emeryturę i podziękować mu za czterdzieści lat oddanej pracy.
Henry'emu nie udało się przybyć na to przyjęcie, ponieważ świętował swe sześćdziesiąte urodziny za
kratkami, a wszystko przez głupie osiemset dwadzieścia funtów.
Panna Florence Blenkinsopp przeliczyła pieniądze jeszcze raz. Miała rację! Było o osiemset
dwadzieścia funtów mniej niż przed pojawieniem się tego gościa bez zaproszenia, w garniturze z
materiału w prążki. Przyszedł do sali balowej ze skórzaną walizeczką w dłoni i zniknął wraz z
pieniędzmi. An-gela nie mogła być za to odpowiedzialna, ostatecznie była jedną z jej wychowanek w
szkole przy konwencie Świętej Katarzyny. Panna Blenkinsopp machnęła ręką na niezgodność,
uznając, że widocznie pomyliła się, licząc pieniądze za pierwszym razem, szczególnie iż zebrana
suma była zadowalająco wyższa od tej, którą osiągnięto rok wcześniej.
W następnym roku klasztor miał obchodzić swoje stulecie i panna Blenkinsopp już planowała bal z
tej okazji. Poinformowała komitet, iż oczekuje od wszystkich zakasania rękawów, jeśli chcą pobić
wszelkie rekordy na setną rocznicę. Chociaż panna Blenkinsopp od ponad siedmiu lat była
emerytowaną dyrektorką szkoły, nadal traktowała radę pedagogiczną, składająca się z całkiem
dojrzałych osobników, jakby wciąż byli uczniami.
Bal okazał się ogromnym sukcesem i panna Blenkinsopp jako pierwszą wyróżniła Angelę
specjalnymi podziękowaniami, ogłaszając wszem wobec, że jej wychowanka na pewno dobrze
zakasała rękawy. Jednakże uznała też za konieczne trzykrotnie przeliczyć gotówkę, którą zebrali tej
nocy, zanim pojawił się ten niepozorny mężczyzna ze swoją teczką. Kiedy pochyliła się nad
rachunkami w kilka dni później, stwierdziła, że choć pobili poprzednie lata, uzyskując znacznie
większą sumę, jednak wpłaty w gotówce nie zgadzały się o dwa tysiące funtów w porównaniu z tym,
co zapisała wcześniej na kartce.
Panna Blenkinsopp wiedziała, że nie ma innego wyjścia, tylko musi poinformować o niezgodności (z
tego roku i z poprzedniego) swoją przełożoną, lady Travington, która z kolei zwróciła się o poradę
do męża, przewodniczącego miejscowego komitetu obywatelskiego. Sir David obiecał, zanim zgasił
światło tej nocy, że z samego rana porozmawia z naczelnikiem policji.
Naczelnik, otrzymawszy informację o sprzeniewierzeniu, przekazał szczegóły sprawy do
nadinspektora, który z kolei przesłał sprawę zgodnie z hierarchią służbową do głównego inspektora.
Ten z przyjemnością odpowiedziałby swojemu szefowi, że właśnie zajmuje się sprawą morderstwa,
stawką zaś w drugim prowadzonym przez niego śledztwie jest ładunek heroiny o wartości rynkowej
ponad dziesięciu milionów funtów. Fakt, że konwent Świętej Katarzyny zagubił gdzieś -sprawdził
swoje notatki - trochę ponad dwa tysiące funtów, nie stawiał tej sprawy na pierwszym miejscu jego
listy priorytetów. Zatrzymał pierwszą osobę, którą spotkał na korytarzu, i przekazał jej teczkę.
- Chcę mieć pełen raport na moim biurku przed następ nym spotkaniem komitetu obywatelskiego.
Sierżant Janet Seaton zabrała się do powierzonego jej zadania, jakby było to ściganie Kuby
Rozpruwacza.
Najpierw przepytała pannę Blenkinsopp, która jak najchętniej odpowiedziała na wszystkie pytania,
ale upierała się, że nikt z jej podopiecznych nie mógł być zamieszany w tak nieprzyjemny incydent i z
tego powodu nie powinien też być przesłuchiwany. Dziesięć dni później sierżant Seaton kupiła bilet
na Bal Myśliwski, mimo że nigdy w życiu nie siedziała na koniu. Zjawiła się w Bebbington Hall tuż
przed uderzeniem gongu, któremu towarzyszył anons mistrza ceremonii:
- Podano do stołu.
Janet szybko zidentyfikowała Angelę Forster, zanim jeszcze zorientowała się, przy którym stoliku
siedzi. Chociaż sierżant Seaton brała udział w miłej rozmowie a to z sąsiadem po jednej, a to po
drugiej swojej stronie, nie spuszczała oka z pani Forster. Zanim podano sery i kawę, policjantka
doszła do wniosku, że ma do czynienia z absolutną profesjonalistką. Pani Forster nie tylko radziła
sobie z regularnymi wybuchami lady Bebbington, żony łowczego, ale także panowała nad zespołem
muzycznym, kuchnią, kelnerami, kabaretem oraz wolontariuszami, a wszystko to robiła z całkowitym
spokojem. Ale najbardziej zainteresował policjantkę fakt, że najwyraźniej nie miała nic wspólnego
ze zbieraniem pieniędzy. Tym zajmowała się grupa dam, które prowadząc kwestę, nie kontaktowały
się wcale z Angelą.
Kiedy zespół zaczął pierwszy utwór, kilku młodych ludzi podchodziło do sierżant Seaton, prosząc ją
do tańca. Odmówiła wszystkim po kolei, choć jednemu z dużą przykrością.
Była już prawie pierwsza, a bal miał się ku końcowi, gdy policjantka zauważyła mężczyznę, na
którego czekała. Pomiędzy czerwonymi i czarnymi frakami był łatwiej zauważalny niż lis w lesie.
Ponadto odpowiadał dokładnie opisowi, który przekazała jej panna Blenkinsopp: niewysoki, okrągły,
łysawy mężczyzna około sześćdziesiątki, ubrany w sposób bardziej odpowiedni dla księgowego niż
na Bal Myśliwski. Podążała za nim wzrokiem, kiedy nie niepokojony przeciął parkiet, by zniknąć za
przepierzeniem dla zespołu. Policjantka zerwała się z miejsca i przeszła za przepierzenie z drugiej
strony sali. Zatrzymała się w miejscu, z którego miała doskonały widok. Mężczyzna siedział koło
Angeli, która rozdzielała gotówkę i czeki, nieświadoma, że patrzy na nią dodatkowa para oczu. Janet
przyglądała się, jak mężczyzna starannie pakował czeki, zobowiązania i gotówkę w trzech osobnych
plikach. Widziała, że między Angelą a nim nie padło ani jedno słowo.
Po tym, jak Henry dwukrotnie sprawdził gotówkę, nawet nie spojrzał na Angelę. Umieścił banknoty
w teczce i wręczył potwierdzenie pani Forster. Następnie skinął tylko lekko głową i powrócił tą
samą drogą przez salę balową, a następnie wyszedł na zewnątrz. Gała operacja zajęła mu mniej niż
siedem minut. Henry nie zwrócił uwagi, że jedna z osób uczestniczących w zabawie stoi o kilka
kroków od niego i co ważniejsze, nie spuszcza z niego oka.
Sierżant Seaton patrzyła, jak nieznany mężczyzna kieruje się w dół długim podjazdem, mija bramę z
kutego żelaza i kieruje się w stronę miasta.
Ponieważ noc była pogodna, a ulice puste, podążanie w pewnej odległości za mężczyzną z teczką nie
sprawiało większych kłopotów sierżant Seaton. Najwyraźniej czuł bardzo pewnie, bo ani razu się nie
obejrzał. Tylko raz musiała się cofnąć w głębszy cień, kiedy jej zwierzyna zatrzymała się pod
oddziałem Net West Banku. Mężczyzna otworzył torbę, wyjął paczkę i wsunął ją do nocnej wrzutni.
Po tym krótkim przystanku ruszył energicznie dalej. Gdzie zmierzał?
Młoda policjantka musiała podjąć szybką decyzję. Czy powinna iść za nieznajomym, czy raczej
powrócić do Bebbing-ton Hall, by sprawdzić, co robi pani Forster? „Podążaj za pieniędzmi" - tak
zawsze mówił jej przełożony w Peel House. Kiedy Henry dotarł do stacji metra, policjantka zaklęła
cicho. Zostawiła samochód na parkingu, więc jeśli teraz pojedzie za mężczyzną z teczką, następnego
dnia rano będzie musiała jechać po auto.
Ostatni wieczorny pociąg do Waterloo wjechał na stację Bebbington Halt kilka minut później.
Wszystko wskazywało na to, że mężczyzna z teczką ma każdy ruch doskonale obliczony, co do minuty.
Janet pozostawała w ukryciu, póki śledzony nie wsiadł do pociągu. Wtedy zajęła miejsce w
następnym wagonie.
Mężczyzna wysiadł na stacji Waterloo i energicznym krokiem skierował się do najbliższego postoju
taksówek. Policjantka stała w pewnym oddaleniu, przyglądając się, jak jej podejrzany przesuwa się,
by wreszcie znaleźć się na samym przedzie.
W chwili, gdy wsiadł do taksówki, podeszła natychmiast do kolejki, pokazała legitymację służbową i
przeprosiła osobę, mającą zająć miejsce w następnej taksówce. Szybko wsiadła i poleciła kierowcy
podążać za wozem, który przed chwilą odjechał.
Kiedy dojechali do kasyna Czarny Piotruś, policjantka pozostała w samochodzie, czekając, aż obiekt
jej zainteresowania znajdzie się w środku.
Nie spiesząc się zapłaciła kierowcy, wysiadła i ruszyła do środka. Wypełniła czasową kartę
członkowską, by nikt się nie zorientował, że jest tu służbowo.
Weszła do sali gier i rozejrzała się po stołach. Chwilę później dostrzegła śledzonego mężczyznę przy
jednym z kół ruletki. Podeszła bliżej i wmieszała się w grupę widzów otaczających wianuszkiem
stół. Uważała przy tym, by nie podchodzić zbyt blisko, ponieważ ubrana w długą błękitną jedwabną
sukienkę odpowiednią na bal, mogła zwrócić uwagę tamtego człowieka, a co gorsze wzbudzić
podejrzenie, że podąża za nim od Bebbington Hall.
Przez następną godzinę przyglądała się, jak w miarę regularnych odstępach czasu mężczyzna wyciąga
z torby zwitki pieniędzy i wymienia je na żetony. Mniej więcej godzinę później torba była
najwyraźniej pusta, ponieważ mężczyzna wstał od stołu i z posępnym wyrazem twarzy udał się w
stronę baru.
Sierżant Seaton rozwiązała sprawę. Anonimowy mężczyzna defrauduje pieniądze z datków
dobroczynnych, ponieważ jest w szponach hazardu. Nie wiedziała jeszcze tylko jednego, a
mianowicie czy Angela Forster uczestniczy w tym procederze.
Janet ukryła się za marmurową kolumną i obserwowała, jak mężczyzna siada na wysokim stołku obok
kobiety w niebieskim kostiumie z bardzo krótką spódnicą.
Czyżby zostało mu dość pieniędzy, by mógł jeszcze zapłacić prostytutce? Policjantka wyszła zza
filara, by lepiej się
przyjrzeć obojgu i o mały włos, a wpadłaby na Henry'ego, który właśnie kierował się do wyjścia.
Później, dużo później, sierżant Seaton zaczęła się zastanawiać, że to jednak dziwne - wyszedł z baru,
nawet nie zamówiwszy drinka. Może kobieta przy barze odrzuciła jego propozycję?
Henry, stojąc na chodniku, zatrzymał machnięciem ręki przejeżdżającą taksówkę. Janet zatrzymała
kolejną. Je-
chała za nim przez Putney Bridge i dalej wzdłuż południowego brzegu rzeki. Taksówka zatrzymała
się wreszcie przy budynku mieszkalnym w Wandsworth. Sierżant Seaton zapisała adres i uznała, że
zasłużyła, by taksówką wrócić do domu.
Następnego dnia rano położyła raport na biurku głównego inspektora. Przeczytał, uśmiechnął się i
wyszedł z pokoju, by przekazać informacje nadinspektorowi, który z kolei zadzwonił do naczelnika.
Naczelnik uznał, że nie będzie wspominał o sprawie, dopóki nie dokonają aresztowania, ponieważ
chciał przedstawić sir Davidowi sprawę zamkniętą na ostatni guzik, taką, w której sędziowie nie
będą mieli żadnych wątpliwości.
Henry zdeponował gotówkę z Balu Motyli w nocnym skarbcu oddziału banku Lloyda, zaledwie
kilkaset metrów od hotelu, w którym wolnomularze bawili się na swoim corocznym balu. Przeszedł
jeszcze ze trzydzieści metrów, zanim pojawił się koło niego policyjny samochód. Nie miał szans, by
uciec, zwłaszcza że wymagałoby to zmian w jego naturze. Poza wszystkim innym Henry
przygotowywał się na ten moment od dawna i teraz miał opracowane wszystko do najdrobniejszych
szczegółów. Został aresztowany. Zarzuty postawiono mu dwa dni przed zebraniem komitetu
obywatelskiego.
Henry wybrał na swojego obrońcę pana Cliftona-Smytha, prawnika, którego rachunkami zajmował
się od dwudziestu lat.
Mecenas Clifton-Smyth uważnie wysłuchał wszystkiego, co jego klient przedstawił na swoją obronę,
starannie notując jego słowa, ale kiedy Henry doszedł do końca spowiedzi, miał dla niego tylko
jedną radę: przyznać się do winy.
- A ja oczywiście - dodał prawnik - zapoznam sąd z wszystkimi okolicznościami łagodzącymi.
Henry zaakceptował poradę adwokata. Ostatecznie pan Clifton-Smyth nigdy w ciągu minionych
dwóch dekad nie kwestionował jego sądów.
Podczas całego procesu Henry nie zrobił nic, żeby skontaktować się z Angelą. Policjanci byli
bardziej niż przekonani, że grała ona rolę Bonnie przy swoim Clydzie, szybko też doszli do wniosku,
iż popełnili błąd, aresztując winowajcę przed kolejną wycieczką do kasyna. Kim była kobieta, do
której przysiadł się w barze? Czy czekała tam na niego? Specjalna jednostka kryminalna spędziła
kilka tygodni na sprawdzaniu wyciągów bankowych z wszystkich kasyn w Londynie, ale nie
natrafiono na ani jeden czek wystawiony na nazwisko Angeli Forster, a co jeszcze dziwniejsze,
również na ani jeden na nazwisko Henry'ego Prestona. Czyżby zawsze przegrywał?
Kiedy sprawdzili księgi Angeli, dowiedzieli się, że to do Henry'ego należało zawsze przeliczanie
gotówki i wypisywanie potwierdzeń. Następnie pod lupę trafiło jej konto, zajęły się nim sępy ze
skarbowki, okazało się jednak, że saldo rachunku wynosi prawie niezmiennie w ciągu ostatnich
pięciu lat jedenaście tysięcy trzysta osiemnaście funtów. Kiedy sierżant Seaton przekazała tę
informację pannie Blenkinsopp, ta nie miała żadnych wątpliwości, że została aresztowana właściwa
osoba. Ostatecznie, jak powiedziała do policjantki, dziewczyna, która skończyła szkołę Świętej
Katarzyny, nie mogła być wmieszana w tego typu proceder.
Podczas gdy śledztwo w sprawie morderstwa nadal się toczyło, a ukrytych narkotyków wciąż nie
zdołano odnaleźć, naczelnik mógł spokojnie wydać polecenie zamknięcia sprawy Świętej Katarzyny.
Ostatecznie winny został aresztowany,
a tylko to się liczyło w rocznym raporcie do kryminalnych statystyk.
Wreszcie urzędnicy z wydziału skarbowego uznali, że nie są w stanie wyśledzić sprzeniewierzonych
pieniędzy, a wtedy adwokatowi Henry'ego udało się wynegocjować ugodę. W zamian za przyznanie
się do winy i zwrot całych stu trzydziestu tysięcy funtów, obie strony rekomendowały sądowi
zmniejszenie wymiaru kary.
- Z pewnością są również w tej sprawie okoliczności łagodzące, które będzie pan chciał nam
przedstawić, panie Cameron
- podpowiedział sędzia, przypatrując się zza biurka obrońcy Henry'ego.
- Z całą pewnością, Wysoki Sądzie - oświadczył radca kró lewski Alex Cameron reprezentujący
Henry'ego w sądzie, powoli podnosząc się ze swego miejsca. - Mój klient - rozpo czął - nie ukrywa
swej zgubnej skłonności do hazardu, która doprowadziła go do tak tragicznego upadku. Jednakże -
ciąg nął Cameron - jestem przekonany, że Wysoki Sąd weźmie pod uwagę fakt, że to pierwsza w
życiu kolizja z prawem mo jego klienta i nim wydarzyła się ta smutna pomyłka życiowa, był on wręcz
filarem naszej społeczności, profesjonalistą
o niesplamionej reputacji. Mój klient przez wiele lat służył miejscowemu kościołowi jako honorowy
skarbnik, jak zeznał z tego miejsca wikary.
Radca królewski odchrząknął.
- Wysoki Sądzie, widzimy oto załamanego człowieka, któ ry stracił wszystkie oszczędności i nie
ma przed sobą nic po za długimi latami na emeryturze. Musiał nawet - adwokat rozpostarł
dramatycznie dłonie - sprzedać swe mieszkanie
w Wandsworth, by spłacić długi. - Zamilkł na chwilę. - Mam nadzieję, że w tych okolicznościach
Wysoki Sąd uzna, iż mój klient wycierpiał już tyle, że potraktuje go z wyrozumiało-
ścią. - Pan Cameron uśmiechnął się z nadzieją do sędziego i zajął swoje miejsce.
Sędzia odpowiedział uśmiechem.
-Niezupełnie, panie Cameron. Proszę nie zapominać, że pan Preston jest profesjonalistą, który
naruszył zaufanie klienta. Ale najpierw chciałbym przypomnieć pańskiemu klientowi - mówił sędzia,
zwracając się do Henry'ego - że hazard jest chorobą i oskarżony powinien szukać pomocy w swej
przypadłości, w chwili gdy tylko wyjdzie z więzienia.
Henry zebrał się w sobie, czekając na wygłoszenie wyroku.
Sędzia milczał, przyglądając się uważnie winowajcy.
- Skazuję oskarżonego na trzy lata więzienia - oznajmił wreszcie po czasie, który wydawał się
Henry'emu nieskończonością, po czym dodał: - Można wyprowadzić skazanego.
Henry został wysłany do więzienia o złagodzonym rygorze. Nikt nie zwrócił na niego szczególnej
uwagi, kiedy się tam zjawił, ani kiedy wychodził. Jego egzystencja pozostała równie anonimowa w
więzieniu, jak była wcześniej poza jego murami. Nie otrzymywał poczty, nikt do niego nie dzwonił,
nikt go nie odwiedzał. Kiedy został zwolniony osiemnaście miesięcy później, po odsiedzeniu połowy
wyroku, nikt nie czekał za bramą, by go powitać.
Preston odebrał regulaminowe czterdzieści pięć funtów i ostatnio widziano go, kiedy wędrował w
stronę stacji kolejowej, niosąc w ręku skórzaną teczkę, w której mieściły się jego wszystkie osobiste
rzeczy.
Pan Graham Richards wraz z małżonką spędzał przyjemnie, choć bez żadnych nadzwyczajnych
wydarzeń, czas emerytury na Majorce. Mieszkali w niewielkiej willi z widokiem na zatokę Palma i
oboje bardzo się udzielali w miejscowym towarzystwie.
Przewodniczący Królewskiego Żeglarskiego Klubu w Palma poinformował z dumą walne
zgromadzenie akcjonariuszy, że udało mu się przekonać byłego dyrektora finansowego Ni-geryjskiej
Kompanii Naftowej, by został honorowym skarbnikiem klubu. Zebrani przyjęli wiadomość okrzykami
radości i oklaskami. Przewodniczący polecił sekretarzowi zapisać w podsumowaniu zgromadzenia,
iż ponieważ pan Richards podjął się funkcji skarbnika, klubowe rachunki będą od dziś wzorem
przejrzystości.
-A na dodatek, jego żona, Ruth, zgodziła się zorganizować nasz coroczny bal.
Alibi
Temu facetowi upiekło się morderstwo - powiedział mi Mick. -Jak to możliwe? - zapytałem. -Jeśli
dwóch klawiszy zezna, że coś się wydarzyło, to znaczy, że się wydarzyło i kropka - odparł Mick -
żaden więzień nie wmówi nikomu nic innego. Kapujesz?
- Nie - przyznałem.
-W takim razie muszę ci to wytłumaczyć, co? - spytał Mick. -Między skazanymi obowiązuje złota
zasada - nigdy nie idziesz do łóżka z dziewczyną kumpla, który siedzi. To jeden z paragrafów
kodeksu.
- Dla młodej dziewczyny może to być dość trudne. Jeśli jej chłopak dostał długi wyrok, zostaje
skazana na życie bez seksu przez ten czas.
-Nie w tym problem - odparł Mick - bo przecież Peter powiedział Karen wyraźnie, że będzie na nią
czekał.
-Ale on nie wybierał się nigdzie przez najbliższe sześć lat -przypomniałem.
- Nic nie rozumiesz, Jeff. Taki jest kodeks i trzeba też przyznać dziewczynie, że przez pierwsze
sześć miesięcy trzy mała się jak złoto, ale potem zboczyła. Po prawdzie - ciągnął Mick - najlepszy
kumpel Petera, Brian, spał już z nią wcześ niej, ale to było jeszcze przed tym, jak Karen została
dziew-
czyną Petera, po prostu kiedy byli razem w ogólniaku. Więc to się nie liczyło, bo kiedy Karen
wprowadziła się do Petera przestała się puszczać. Zrozumiałeś?
- Tak mi się wydaje - mruknąłem.
- Pamiętaj tylko, że ta zasada nie stosowałaby się do Petera, no bo on jest chłopem. Logiczne, nie?
Z mężczyznami jest inaczej. My jesteśmy lwami, one owcami. -Wydało mi się, że bardziej
odpowiednie słowo to „lwice", ale przyznaję, że w tym momencie nie wychylałem się ze swoimi
uwagami. - Jednak -mówił dalej Mick - zasada jest prosta. Nie chodzisz do łóżka z dziewczyną
kumpla, kiedy on siedzi.
Odłożyłem pióro, by posłuchać Ewangelii według Micka -kolejnego złodzieja, który wychodzi z
więzienia, by zaraz wrócić, jakby był to budynek z obrotowymi drzwiami. Uznałem, że daruję dziś
sobie pisanie dziennika. Najwyraźniej Mick miał tego dnia gadane i nic nie mogło go powstrzymać, a
już z całą pewnością nie ja. A ponieważ i tak siedzieliśmy za zamkniętymi drzwiami, w
pomieszczeniu, z którego nie było ucieczki, postanowiłem zapisać jego opowieść. Ale najpierw parę
słów tytułem wstępu.
Mick Boyle był moim kumplem spod celi w Lincoln, odsiadywał swój dziewiąty wyrok w czasie
siedemnastu lat, wszystkie za włamania.
- To prawda, że jestem złodziejaszkiem - deklarował - ale obca mi jest jakakolwiek przemoc. Nie
akceptuję agresji -dodawał, jasno wskazując na swoją wyższość moralną. Powie dział mi, że jest
ojcem sześciorga dzieci, o których wie, z pię ciu różnych matek, ale nie miał z nimi wcale kontaktu
albo też wiedział o nich niewiele. Na mojej twarzy musiało poja wić się zdziwienie, bo wyjaśnił: -
Nie martw się, Jeff, wszyst kimi zajmuje się opieka socjalna.
Jeśli chce się panienki - ciągnął swą opowieść Mikę - jest ich dość wokoło, nie trzeba się brać za tę,
która należy do twojego najlepszego kumpla. Ostatecznie życie większości z nas upływa na
wchodzeniu i wychodzeniu, wchodzeniu i wychodzeniu - roześmiał się z własnego dowcipu.
Przyjaciel Micka, Peter Bailey - w zależności od punktu widzenia, bohater lub czarny charakter tej
opowieści - stanął przed sądem pod zarzutem napaści z bronią w ręku, pod czym kryło się wiele
grzeszków, szczególnie w pojęciu sądu, który musiał rozpatrzyć sto dwadzieścia innych tego rodzaju
przestępstw, które zostały udowodnione oskarżonemu.
- Rezultat? Peter wylądował na sześć lat za kratkami. -Mike zamilkł dla złapania oddechu. -Ale
pamiętaj, że udało mu się zabić najlepszego kumpla i to mu się upiekło.
- Czyżby? - wykazałem nieco zainteresowania.
- No pewnie. I tak wiedział, że nie posiedzi dłużej niż trzy lata, ponieważ zawsze w pudle
zachowywał się wzorowo - odparł Mick. - Logiczne, nie? Więc po piętnastu miesiącach w
Wakefield - okropne miejsce - przesłali go do zakładu o łagodniejszym rygorze w Hollesley Bay w
Suffolk, żeby tam dokończył odsiadkę. Cholerny ośrodek wypoczynkowy. Bo wiesz, w teorii -
ciągnął swój wywód Mikę - więzienie o złagodzonym rygorze ma cię przygotować do życia od nowa
w społeczeństwie. Próżna nadzieja. Peter cały czas spędzał w bibliotece, czytając archiwalne
egzemplarze „Country Life", dostarczone przez jakąś dobrą duszę, i rozpracowywał kolejne domy,
które miał zamiar okraść, jak tylko wyjdzie na wolność. W zakładach o złagodzonym rygorze - dodał
Mikę -ma się przywilej odwiedzin raz w tygodniu, a nie raz miesiącu, jak w zakładzie karnym z
prawdziwego zdarzenia. To znaczy masz to prawo, jeśli osiągnąłeś wyższą kategorię i przez ostatni
miesiąc nie trafiłeś do raportu.
- Wyższą kategorię? - zaryzykowałem pytanie.
-Jeśli więzień zachowuje się bez zastrzeżeń przez kolejne trzy miesiące. Po tym, jak cię tak
zakwalifikują, masz prawo do wszelkich możliwych przywilejów, na przykład do większej ilości
czasu poza celą, lepszej pracy, a nawet większych pieniędzy.
- A za co się trafia do raportu?
- To dość łatwe. Wystarczy, że zwymyślasz klawisza, spóźnisz się do pracy, źle wypadniesz na
testach na narkotyki. Kiedyś podpadłem, bo zwinąłem z kuchni jedną pomarańczę. Cholerna wolność!
-A czy twój przyjaciel Peter stawał kiedykolwiek do raportu?
- zapytałem.
- Nigdy - odparł Mick. - Grzeczny był niczym niemowlę, tak bardzo zależało mu na wizycie
dziewczyny. No i udało mu się przez trzy miesiące, pracował tam, gdzie kazali, nic nie wciągał,
kłaniał się, komu trzeba, jednym słowem dostał się na wyższy poziom. W kolejną sobotę jego
dziewczyna miała przyjechać do więzienia na wizytę. W zakładach o złagodzonym rygorze widzenia
odbywają się w największym dostępnym pomieszczeniu, zazwyczaj w sali gimnastycznej lub w
kantynie. Musisz też pamiętać, że środki bezpieczeństwa nie są takie jak w więzieniach zamkniętych,
gdzie pilnują cię węszące wszędzie psy i śledzą ukryte kamery telewizyjne. Tutaj możesz się z
dziewczyną zachowywać naturalnie. - Zastanowił się. - No, do pewnych granic. Chciałem
powiedzieć, że nie możesz z nią uprawiać seksu, jak to jest w szwedzkich pudłach. Wiesz, jak oni to
nazywają?
- Wizyty małżeńskie?
- Nieważne, w każdym razie mają seks, a nam na to nie pozwalają. Co prawda klawisze udają, że
nie widzą, kiedy się włoży dziewczynie rękę pod spódnicę, ale pamiętam, jak w jednym więzieniu...
- A Peter? - przywołałem go do tematu.
- No, dobrze już, dobrze. W każdym razie, w kolejną so botę Karen przyszła w odwiedziny do
Petera. Wszystko szło dobrze, dopóki nie zapytał jej o swojego najlepszego kumpla,
Briana. Wtedy nabrała wody w usta, nie powiedziała ani słowa, tylko zrobiła się cała czerwona.
Peter od razu zaczął podejrzewać, o co chodzi: jego dziewczyna robi to na wolności z jego kumplem,
w czasie kiedy on tu siedzi. Wkurzyła go, więc zerwał się i jej przyłożył. Karen fiknęła do góry
nogami i wylądowała na ziemi. Włączył się alarm, przylecieli strażnicy. Odciągnęli go od
dziewczyny i zabrali do karceru. Byłeś kiedyś w karcerze, Jeff? - Nie wydaje mi się.
- No to ci nie życzę. Cholerna wolność. Pusta cela, mate rac na podłodze, metalowa umywalka
przykręcona do ściany
i metalowy kibel, w którym nie da się spuścić wody. Następ nego dnia Pater trafił do raportu, przed
samym naczelnikiem, który, lepiej żebyś to zapamiętał, jest tutaj bogiem. Nie po trzebuje żadnego
sądu ani nikogo, kto miałby mu pomóc
w orzeczeniu, czy jesteś winny - regulamin więzienny to wszystko, co go obowiązuje.
-I co się stało z Peterem?
-Odesłali go do prawdziwego więzienia, ot co. Jeszcze tego samego dnia trafił do Lincoln, a do
wyroku dopisali mu kolejne trzy miesiące. Niektórzy więźniowie po powrocie do ciężkiego pudła
tracą rozum, nie przestrzegają regulaminu, biorą prochy, podpalają cele i w rezultacie nie wychodzą
już nigdy. Znałem kiedyś jednego takiego w Li-verpoolu. Zaczynał z trzyletnim wyrokiem, a siedzi
tam nadal, już jedenaście lat. Kiedy ostatnim razem trafił do naczelnika za...
-A Peter? - zapytałem, usiłując nie tracić cierpliwości.
- No tak, Peter. Peter wybrał inną drogę.
- Inną drogę?
- Czysty jak złoto przez cały pobyt w Lincoln. Trzy miesiące później odzyskał wszystkie
przywileje. Dostał robotę w kuchni, pracował jak niewolnik. Sześć miesięcy później złożył prośbę o
zgodę na widzenie i otrzymał ją, pod warunkiem, że nie będzie to Karen Slater. Ale przecież on już
nie chciał widzieć tej szmaty na oczy. Nie, tym razem Peter poprosił o zgodę na wizytę jednego ze
swoich starych kumpli, który akurat był wtedy na wolności. No i ten kumpel potwierdził, że Brian nie
tylko puszcza się z Karen, ale teraz, kiedy Peter siedzi w Lincoln, ona nawet przeprowadziła się do
niego. Cholerna wolność - podsumował Mikę. - Kumpel nawet zapytał Petera, czy chce, aby załatwili
Briana. „Nie tą drogą, chłopie - odparł Peter. - Sam się nim zajmę, wszystko w swoim czasie". Nigdy
nie wchodził w szczegóły i nie zdradzał tego, co mu chodziło po głowie, wiedząc, że zawsze w
końcu ktoś się wygada. Pewnie tak samo jest w polityce, co, Jeff?
- Peter.
-No więc Peter dalej zachowywał się przykładnie. Najczystszy ze wszystkich chłopaków, pracował
jak wściekły, nigdy nie przeklinał, nigdy nie trafił do raportu. Rezultat? Dwanaście miesięcy później
jest znowu w więzieniu o złagodzonym rygorze w Hollesley Bay i ma do odsiadki tylko dziewięć
miesięcy.
- Czy kiedy wrócił do Hollesley Bay, starał się skontaktować z Karen?
- Nie, nigdy nie złożył prośby o widzenie z nią. Prawdę mówiąc, nigdy nawet nie wspomniał jej
imienia.
-Więc co kombinował? - spytałem.
- Cały czas chodziło mu tylko o jedno, Jeff. Chciał, żeby go przenieśli na inny blok, dla więźniów
uprzywilejowanych, po drugiej stronie więzienia.
- Nie łapię.
- To wszystko było częścią jego planu doskonałego. Kiedy przywożą cię po raz pierwszy do
Hollesley Bay, które - nie zapominaj o tym - jest więzieniem o złagodzonym rygorze, dostajesz
miejsce w jednym z dwóch głównych bloków.
-Tak?
-Tak, jeden jest po stronie północnej, drugi po południowej. Ale jeśli awansujesz - co oznacza, że
przez kolejne trzy miesiące zachowujesz się jak święty - przenoszą cię do tego drugiego bloku, gdzie
otrzymuje się dodatkowe przywileje.
- Na przykład?
- Wizyty partnerki, co sobota. Peter nie był zainteresowany. Na jedną niedzielę w miesiącu
przepustkę do domu -z tego też nie zamierzał korzystać. Możesz starać się o pracę poza więzieniem -
nie wystąpił, chociaż miałby możliwość zarobieniu kilku funtów przed wyjściem z pudła.
-Więc po co tak się starał o te wszystkie przywileje, jeśli nie chciał z nich skorzystać? — zapytałem.
- Czyż plan Petera nie był planem doskonałym? Problem z tobą, Jeff, że nie potrafisz myśleć jak
kryminalista.
- Dlaczego Peter tak bardzo chciał, żeby go przenieśli do tego drugiego bloku?
-Wreszcie dobre pytanie, Jeff, ale żeby ci na nie odpowiedzieć, muszę co nieco dopowiedzieć do tej
historii. Peter wiedział już z wcześniejszego pobytu, że w tym bloku więźniów pilnuje pięciu
strażników w dzień, ale tylko dwóch w nocy, a to z tego powodu, że więźniom, którzy osiągnęli ten
status, można już nieco zaufać, ale trzeba też pamiętać, jak bardzo brakuje ludzi do pracy w
więziennictwie. No i nie zapominaj wreszcie, że w otwartym więzieniu nie ma cel ani krat, ani
kluczy, ani murów wokół, tak więc każdy może uciec.
- Więc dlaczego nie uciekają?
- Ponieważ więźniowie, którzy tam trafiają, nie są zainteresowani ucieczką.
- Dlaczego nie?
- Przecież to logiczne. Ich wyrok wkrótce się kończy, a jeśli zostaną złapani - a dziewięciu z
dziesięciu da się wreszcie złapać
- wracają prosto do najcięższego więzienia i jeszcze dostają parę latek dodatkowej odsiadki. Więc
zapomnij o tym, po prostu im się nie opłaca. Pamiętam jednego takiego, nazywał się Dale. Co to był
za gościu! Zostały mu już do odsiedzenia tylko trzy tygodnie, kiedy...
- Peter - przypomniałem.
- Ależ ty jesteś niecierpliwy gnojek, Jeff, przecież i tak nigdzie się teraz nie wybierasz. Gdzie to ja
byłem?
- Tylko dwóch strażników pilnujących więźniów w nocy -podpowiedziałem, sprawdzając notatki.
- No tak. Ale nawet jak się już jest w takim bloku, trzeba się meldować codziennie o siódmej rano
klawiszowi, a potem drugi raz o dwudziestej pierwszej. Peter, już ci to chyba mówiłem, dostał pracę
w magazynie. Wydawał ubrania nowym więźniom i wymieniał ciuchy raz na tydzień pozostałym, tak
że strażnicy zawsze wiedzieli, gdzie się znajduje, co też należało do jego planu. Ale gdyby nie
zameldował się o siódmej rano, a potem o dziewiątej wieczorem, trafiłby do raportu, co byłoby
jednoznaczne z odesłaniem do północnego bloku i odebraniem wszystkich przywilejów. Więc Peter
nigdy o tym nie zapominał, jego cela zawsze była porządna i czysta, a światła gasił na długo przed
jedenastą.
- I to wszystko składało się na jego doskonały plan?
- Szybko łapiesz - odparł Mike.
- Peter dobrze radził sobie ze wszystkimi obostrzeniami, czy użyłem dobrego słowa, Jeff? -
Skinąłem tylko głową, nie chcąc wytrącać go z rytmu. - Nocą jeden ze strażników obchodził cały
blok o pierwszej, a potem wracał jeszcze raz o czwartej nad ranem i sprawdzał, czy każdy z
więźniów jest w swoim łóżku i śpi. Wszystko, co strażnik musiał zrobić, to podciągnąć roletę na
drzwiach, spojrzeć przez szybę i poświecić latarką z łóżka do łóżka, żeby się upewnić, że
więźniowie sobie słodko chrapią. Czy kiedyś opowiadałem ci o takim jednym, który został złapany
we własnym pokoju, jak...
- Peter - odezwałam się, nawet nie podnosząc wzroku na Mike'a.
- Peter nie spał i czekał na pierwszego strażnika, który obchodził blok o pierwszej w nocy,
sprawdzając, czy wszyscy leżą w łóżkach. Strażnik podciągał roletę, świecił latarką na łóżko, a
potem znikał. Peter wtedy zasypiał, ale zawsze nastawiał budzenie na za dziesięć czwarta, kiedy to
powtarzała się ta sama rutyna. Drugi strażnik zawsze pojawiał się o czwartej i sprawdzał czy wciąż
jesteś w łóżku. Peterowi za-
brało trochę ponad miesiąc, żeby dojść do wniosku, że dwóch strażników, Chambers i Davis, nie
przejmuje się specjalnie nocnymi obchodami i sprawdzaniem, czy wszyscy są tam, gdzie trzeba.
Chambers zazwyczaj zasypiał, a Davisa siłą nie dałoby się odciągnąć od telewizora. Kiedy Peter już
to wiedział, musiał tylko czekać na taką noc, żeby tych dwóch miało wspólnie służbę.
Od dnia, w którym Peter się o tym dowiedział, zostało mu zaledwie sześć tygodni do końca wyroku.
Kiedy meldował się rutynowo o dwudziestej pierwszej, Chambers już oglądał mecz w telewizji, a
Davis, z nogami na stole, popijał coca co-
lę i czytał sportowe strony w „Sun". Peter wrócił do celi, oglądał telewizję do dziesiątej, po czym
zgasił światło. Położył się do łóżka i naciągnął na siebie koc, ale nie zdjął ani ubrania ani butów.
Poczekał do pierwszej, a kiedy minęło jeszcze kilka minut, wyszedł cicho na korytarz, rozejrzał się -
nigdzie nie było śladu strażników. Przeszedł na koniec korytarza, otworzył drzwi przeciwpożarowe i
zszedł schodami, włożywszy wcześniej między framugę papier, tak żeby drzwi się nie zatrzasnęły.
Miał przed sobą dwanaście kilometrów drogi do Woodbridge.
Nikt nie jest pewien, o której Peter wrócił, ale zameldował się u dyżurnego strażnika, jak zwykle o
siódmej następnego ranka. Kiedy Chambers wyczytywał jego nazwisko, Peter zerknął na jego
bloczek, na którym widniały cztery kolumny na kolejne godziny sprawdzania: dwudziesta pierwsza,
pierwsza, czwarta i siódma. Przy każdej kolumnie był ptaszek. Peter zjadł w kantynie śniadanie, a
potem zameldował się w magazynie do pracy.
-Więc mu się udało?
- Niezupełnie - odparł Mick. - Jeszcze tego samego poranka w więzieniu aż zaroiło się od gliniarzy,
łazili wszędzie, ale chodziło im tylko o jednego człowieka. Dotarli do magazynu, gdzie aresztowali
Petera, po czym zabrali go do więzienia w Woodbridge na przesłuchanie. Całymi godzinami
przepytywali go w sprawie śmierci Briana Powela i Karen Slater, których znaleziono uduszonych w
ich własnym łóżku. Mówiło się, że w chwili gdy ich napadnięto, kochali się. Peter trzymał się jednej
linii: „To nie mogłem być ja, bo w tym czasie siedziałem w więzieniu. Wystarczy, że zapytacie pana
Ghambersa i pana Davisa, którzy byli tej nocy na służbie".
Gliniarz, który prowadził sprawę pojechał do bloku dla uprzywilejowanych więźniów i sprawdził
papiery. Brian i jego dziwka zostali, zdaniem lekarza policyjnego, uduszeni jakoś
między trzecią a piątą, więc jeśli Chambers widział Petera śpiącego na pryczy o czwartej,
podejrzany nie mógł być w tym samym czasie w Woodbridge, logiczne, nie?
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przeprowadziło osobne dochodzenie. Zarówno Chambers, jak i
Davis potwierdzili, że sprawdzili każdego więźnia o pierwszej w nocy, a potem znowu o czwartej, i
za każdym razem Peter spał w swojej celi. Kilku innych więźniów jak najchętniej złożyło zeznania,
że budził ich blask latarki, kiedy strażnicy robili kolejny obchód. To tylko wzmocniło obronę Petera.
Tak więc prowadzący dochodzenie uznali, że musiał leżeć na swej pryczy zarówno
o pierwszej, jak i o czwartej, a więc nie mógł popełnić tego morderstwa.
- Więc mu się upiekło - powtórzyłem.
- Zależy, co rozumiesz przez „upiekło się" - rzekł Mick -bo chociaż policja nigdy Petera nie
oskarżyła, gliniarz zajmujący się tą sprawą wydał oświadczenie, że zamyka dochodzenie, ponieważ
nie ma już nikogo, kogo chciałby w tej sprawie przesłuchać. To nie była najlepsza wiadomość dla
Chamber-sa i Davida, zaczęli więc wrabiać Petera w różne sprawki.
-Ale przecież zostało mu już tylko sześć tygodni do zwolnienia - przypomniałem Mickowi - i zawsze
był czysty jak kryształ.
- No tak, ale inny klawisz, kumpel Davisa, złożył donie sienie na parę dni przed jego zwolnieniem,
że Peter ukradł z magazynu parę dżinsów. Jeszcze tego samego dnia odtran sportowali Petera do
Lincoln i dodali mu do wyroku kolejne trzy miesiące.
-Więc skończyło się na dodatkowym wyroku? -To było sześć lat temu - powiedział Mick - a Peter
wciąż siedzi w Lincoln. -Jak im się to udało?
- Po prostu, co kilka tygodni strażnicy zgłaszali nowe wy kroczenia i za każdym razem, kiedy Peter
stawał przed naczel nikiem do raportu, dostawał kolejne trzy miesiące. Założę się, że zostanie w
Lincoln do końca życia. Cholerna wolność.
-Ale jak im to uchodzi na sucho?
- Czy ty w ogóle nie słuchasz tego, co ja ci mówię, Jeff? Jeśli dwóch klawiszy, mówi, że coś się
wydarzyło, to znaczy, że się wydarzyło i kropka - powtórzył Mick - żaden więzień nie będzie w
stanie udowodnić nic innego. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - potwierdziłem.
Instrukcja więzienna No. 47/2002 z dnia 12 września 2002 roku podała orzeczenie Europejskiego
Sądu Praw Człowieka w sprawie Ezeb&Connors, postanawiając, że jeśli wykroczenie popełniane
przez więźnia było tak poważne, że skutkowało przedłużeniem kary pozbawienia wolności, ma
zastosowanie artykuł 6 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Przesłuchanie musi zostać
przeprowadzone przed niezależnym trybunałem, a więźniowi przysługuje obrońca z urzędu.
Peter Bailey został zwolniony z więzienia w Lincoln 19 października 2002 roku.
Grecka
tragedia
George Tsakiris nie należy do tych Greków, których trzeba się strzec, gdy składają dary. George ma
to szczęście, że pół życia spędza w Londynie, a drugie pół w swoich rodzinnych Atenach. Wraz z
dwoma młodszymi braćmi, Nicholasem i Andrew, prowadzi doskonale prosperującą firmę
ratowniczą pozostawioną przez ojca.
Pierwszy raz spotkałem George'a wiele lat temu na przyjęciu na cele dobroczynne na rzecz
Czerwonego Krzyża. Jego żona Christina była członkinią komitetu organizacyjnego i zaprosiła mnie,
żebym poprowadził aukcję.
Prawie na każdej aukcji charytatywnej, jaką prowadziłem w ciągu lat, trafiał się taki przedmiot,
którego nikt nie chciał, i ten wieczór też nie był wyjątkiem. Tym razem jakiś członek komitetu
podarował pejzaż napacykowany przez córkę i nikt by się na niego nie połasił nawet na wiejskim
kiermaszu. Czułem, że zostanę pozostawiony własnemu losowi na długo przedtem, nim wszedłem na
podium, więc rozejrzałem się po sali za kimś, kto zaoferuje cenę wywoławczą.
Jednak nie wziąłem pod uwagę hojności George'a - Czy ktoś zaoferuje cenę wywoławczą tysiąca
funtów? -spytałem z nadzieją, ale nikt nie pospieszył mi na ratunek. -Jednego tysiąca?
- powtórzyłem, usiłując ukryć desperację,
i właśnie kiedy zamierzałem się poddać, z morza czarnych smokingów wystrzeliła w górę czyjaś
ręka.
- Dwa tysiące - zaproponowałem, ale nikt nie był zainte resowany moją sugestią. - Trzy tysiące -
powiedziałem, pa trząc prosto na George'a. - Znów ukazała się jego ręka. -Cztery tysiące -
oznajmiłem pewnym głosem, ale moja pew ność prędko się ulotniła, więc znowu zwróciłem się do
Geor-ge'a. - Pięć tysięcy - zażądałem, a on znów wyświadczył mi uprzejmość. Chociaż jego żona
zasiadała w komitecie, uzna łem, że nie można przeciągać struny. - Sprzedane za pięć tysięcy funtów
panu George'owi Tsakirisowi - ogłosiłem. Odpowiedziały mi głośne oklaski, a na twarzy Christiny
od malowała się ulga.
Od tamtej pory biedny George czy raczej bogaty George regularnie spieszył mi na ratunek przy takich
okazjach, często nabywając śmieszne przedmioty, które nie miały szansy wzbudzić zainteresowania.
Bóg jeden wie, ile pieniędzy wyciągnąłem od niego w ciągu tych lat, wszystko w imieniu
dobroczynności.
W zeszłym roku, po tym jak mu sprzedałem wycieczkę do Uzbekistanu plus dwa bilety w klasie
turystycznej, przelot na koszt Aerofłotu, podszedłem do stolika, przy którym siedział, żeby mu
podziękować za hojność.
- Nie trzeba mi dziękować - odrzekł George, kiedy przy nim usiadłem. - Nie ma dnia, żebym nie
myślał o tym, jak bardzo los mi sprzyja i jakie to szczęście, że żyję.
- Jakie to szczęście, że pan żyje? - powiedziałem, wyczuwając opowieść.
Pozwolę sobie w tym momencie powiedzieć, że wyświechtany frazes, iż każdy z nas ma w sobie
książkę, to mit. Jednak w ciągu lat doszedłem do wniosku, że większość ludzi przeżyła coś
wyjątkowego, co przydarzyło się tylko im i co jest warte opowiadania. George nie był wyjątkiem.
- Szczęście, że pan żyje? - powtórzyłem.
George i jego dwaj bracia równo podzielili się prowadzeniem interesów. George kieruje biurem
londyńskim, a Nicholas pozostaje w Atenach, co pozwala Andrew przemierzać świat, ilekroć
któregoś z tonących klientów trzeba utrzymać na powierzchni.
Chociaż George prowadzi firmy w Londynie, Nowym Jorku i Saint-Paul-de-Vence, wciąż regularnie
wraca do ojczyzny bogów, żeby zachować kontakt ze swoją liczną rodziną. Czy zauważyliście, że
bogaci ludzie zawsze mają duże rodziny?
Podczas ostatniego balu na rzecz Czerwonego Krzyża w hotelu Dorchester nikt nie pospieszył mi na
ratunek, kiedy oferowałem koszulkę gracza drużyny rugby British Lions - po turnieju w Nowej
Zelandii - na której cały przegrywający zespół złożył autografy. George'a nigdzie nie było widać,
ponieważ wyjechał do ojczystego kraju na ślub swojej ulubionej siostrzenicy. Mało brakowało, a
nigdy więcej bym Geor-ge'a nie zobaczył. I nawiasem mówiąc, nie udało mi się uzyskać nawet ceny
wywoławczej za koszulkę British Lions.
Siostrzenica George'a, Isabella, urodziła się na Kafalinii, jednej z najpiękniejszych wysp greckich,
niczym wspaniały klejnot osadzonej na Morzu Jońskim. Isabella zakochała się w synu właściciela
winnicy, a ponieważ jej ojciec już nie żył, George zaofiarował się, że będzie gospodarzem przyjęcia
weselnego, mającego się odbyć w domu pana młodego.
W Anglii mamy w zwyczaju zapraszać rodzinę i przyjaciół na ceremonię ślubną, a potem na przyjęcie
weselne, które często odbywa się w dużym namiocie na trawniku przed domem rodziców panny
młodej. Jeżeli trawnik nie jest dość duży, uroczystości przenosi się do wiejskiego klubu. Kiedy
zostaną już wygłoszone mowy i minie trochę czasu, państwo młodzi wyjeżdżają w podróż poślubną, a
niedługo potem goście udają się do domu.
Opuszczenie przyjęcia przed północą nie leży w zwyczaju Greków. Uważają oni, że zabawa po
ślubie powinna trwać do świtu, a zwłaszcza jeśli pan młody jest właścicielem winnicy. Za każdym
razem, kiedy na greckiej wyspie pobierają się urodzeni tam młodzi, zaproszenie automatycznie
obejmuje miejscowych, aby mogli wypić kieliszek wina i wznieść toast za zdrowie oblubienicy.
Grecy nie znają wyrażenia „nieproszony weselny gość". Matka panny młodej nie trudzi się
wysyłaniem kart z wytłaczanymi złotymi literami i napisem RSVP w lewym dolnym rogu z prostej
przyczyny: i tak nikt nie odpowie, za to wszyscy przyjdą.
Inna różnica pomiędzy naszymi wspaniałymi narodami jest taka, że Grecy nie muszą na uroczystość
wypożyczać namiotu ani wynajmować wiejskiego klubu, bo nie zagraża im przelotna ulewa, a już
zwłaszcza w środku lata - trwającego około dziesięciu miesięcy. Każdy potrafi przepowiedzieć
pogodę w Grecji!
W wieczór przed weselem Christina podsunęła mężowi myśl, że jako gospodarz powinien pozostać
trzeźwy. Ktoś, powiedziała, musi czuwać nad przebiegiem uroczystości, pamiętając o zajęciu pana
młodego. George niechętnie się zgodził.
Ceremonia ślubna odbywała się w kościółku na wyspie. Zaproszeni i niezaproszeni goście usiedli na
ławkach na długo przed rozpoczęciem wieczornego nabożeństwa. George z właściwym sobie
wdziękiem zaakceptował fakt, że będzie gospodarzem całkiem dużego zgromadzenia. Patrzył z dumą,
jak jego ulubiona siostrzenica i jej ukochany zostają połączeni świętym węzłem małżeńskim.
Wprawdzie Isabellę spowijał welon z białej koronki, lecz jej uroda od dawna budziła podziw
młodych mężczyzn na wyspie. Jej narzeczony, Alexis Kulukundis, był wysoki i szczupły, a jego
wąska talia nie świadczyła jeszcze o tym, że jest dziedzicem winnicy.
A teraz o samym obrzędzie, Tu przez chwilę Anglicy i Grecy są zgodni, ale nie na długo. Uroczystość
ślubną odprawiali brodaci kapłani w kapiących złotem szatach. Słodka woń dymu z rozkołysanych
kadzielnic unosiła się w kościele, kiedy ksiądz w najozdobniej haftowanej szacie i z najdłuższą
brodą przewodniczył ceremonii przy akompaniamencie psalmów i modlitw.
George i Christina wyszli pierwsi ze świątyni, chcieli bowiem zdążyć do domu na czas, żeby witać
gości.
Rozłożysty, stary wiejski dom pana młodego rozsiadł się na zboczu góry wznoszącej się nad
położonymi w dole winnicami. Rozległy ogród otoczony tarasowo opadającymi gajami oliwnymi
wypełnili rozgadani, życzliwi goście na długo przed pojawieniem się młodej pary.
George zdążył uścisnąć ponad dwie setki rąk, nim palba z pistoletów licznie zgromadzonych
rozhukanych przyjaciół pana młodego nie obwieściła przybycia państwa Kulukundis; podejrzewam,
że ów grecki zwyczaj nie zostałby mile powitany na angielskim trawniku, a już z pewnością nie w
wiejskim klubie.
Z wyjątkiem najbliższej rodziny i wybranych gości, którzy siedzieli przy długim głównym stole w
pobliżu parkietu do tańca, George znał niewiele osób.
Zajmował centralne miejsce przy głównym stole, z prawej strony miał Isabellę, z lewej Alexisa.
Kiedy wszyscy usiedli, zaczęto podawać obfite dania jedno po drugim, a wino lało się strumieniami,
jakby to były bachanalia, a nie wesele na małej wyspie. Ale wszak Bachus - bóg wina - był Grekiem.
Kiedy w oddali zegar na wieży wybił jedenastą, George napomknął pierwszemu drużbie, że czas, by
wygłosił mowę. W odróżnieniu od George'a drużba był pijany i na pewno nazajutrz nie pamiętał, co
powiedział. Po nim przemówił pan młody i kiedy próbował wyrazić, jaki jest szczęśliwy, że poślubił
taką wspaniałą dziewczynę, jego młodzi przyjaciele znów wskoczyli na parkiet i wypalili z
pistoletów w powietrze.
Ostatnim mówcą był George. Świadom późnej pory, widząc błagalny wyraz oczu gości i do połowy
opróżnione butelki, piętrzące się na stołach, złożył tylko młodym życzenia błogosławionego życia -
eufemizm oznaczający liczne potomstwo. Potem zachęcił tych, którzy jeszcze mogli się utrzymać na
nogach, żeby wstali i wznieśli toast za pomyślność młodej pary. ,Wiwat Isabella i Alexis!" -
wrzasnęli wszyscy, choć nie całkiem zgodnym chórem.
Kiedy umilkły okrzyki, zagrała orkiestra. Pan młody poderwał się z miejsca i, zwracając się do
panny młodej, poprosił ją do pierwszego tańca. Nowożeńcy wstąpili na parkiet taneczny przy
akompaniamencie kolejnej salwy z pistoletów. Podążyli za nimi rodzice pana młodego, a kilka minut
później dołączyli do nich George z Christiną.
George zatańczył z żoną, z oblubienicą i z matką pana młodego, po czym wrócił na swoje miejsce, po
drodze ściskając ręce wielu gości, którzy chcieli mu podziękować.
Właśnie nalewał sobie do kieliszka czerwonego wina -w końcu wypełnił wszystkie swoje oficjalne
obowiązki - kiedy zjawił się ten mężczyzna.
George poderwał się, jak tylko zobaczył, że starzec stoi sam u wejścia do ogrodu. Odstawił kieliszek
i szybko, przecinając trawnik, podszedł do niespodziewanego gościa.
Andreas Nikolaides wspierał się ciężko na dwóch laskach. George wolał nie myśleć, jak długo ten
starzec musiał się wspinać ścieżką ze swojej małej chaty w połowie zbocza. George się skłonił i
pozdrowił człowieka, który był legendą na Kafalinii, jak również w Atenach, choć nigdy nie
wyjeżdżał z rodzinnych stron. Kiedy go pytano dlaczego, Andreas po prostu odpowiadał:
- Po co ktoś miałby opuszczać raj?
W 1942 roku, kiedy wyspę opanowali Niemcy, Andreas Nikolaides uciekł w góry i jako
dwudziestotrzyletni chłopak sta-
nął na czele ruchu oporu. Ani razu nie zszedł z gór podczas długotrwałej okupacji ojczystego kraju i
mimo wysokiej nagrody, wyznaczonej za jego głowę, nie schronił się wśród swoich, dopóki jak
Aleksander nie zepchnął najeźdźców do morza.
Kiedy w 1945 roku ogłoszono pokój, Andreas triumfalnie powrócił. Został wybrany burmistrzem
Kafalinii i piastował to stanowisko, nie mając kontrkandydatów, przez trzydzieści lat. Teraz, kiedy
miał osiemdziesiątkę z okładem, nie było na wyspie rodziny, której członkowie nie czuliby się jego
dłużnikami i znalazłoby się niewielu takich, którzy nie doszukiwaliby się z nim pokrewieństwa.
- Dobry wieczór - rzekł George i postąpił do przodu, że by powitać starca. - Zaszczycił nas pan
przybyciem na wese le mojej siostrzenicy.
-To ja się czuję zaszczycony - odparł Andreas i oddał ukłon. -Dziadek pańskiej siostrzenicy walczył i
zginął u mojego boku. Zresztą - dodał, mrugnąwszy - to przywilej starego człowieka ucałować każdą
nową pannę młodą na wyspie.
George powiódł zacnego gościa wokół tanecznego parkietu i dalej do głównego stołu. Goście
przestali tańczyć i bili brawo przechodzącemu starcowi. George nalegał, żeby Andreas zajął jego
krzesło w centralnym miejscu stołu pomiędzy młodymi. Andreas z ociąganiem zajął honorowe
miejsce gospodarza imprezy. Gdy Isabella obróciła się i ujrzała, kto przy niej usiadł, zalała się łzami
i objęła starca.
- Pana obecność ukoronowała ceremonię weselną - po wiedziała.
Andreas uśmiechnął się i, spojrzawszy na George'a, szepnął: -Żałuję, że nie oddziaływałem tak na
kobiety, kiedy byłem młodszy.
George zostawił Andreasa na swoim miejscu przy głównym stole, zajętego pogawędką z obojgiem
młodych. Wziął talerz i powoli obchodził stół, zastawiony jadłem. Wybierał tylko najdelikatniejsze
kąski, bezpieczne dla starego żołądka. W końcu wybrał butelkę wina z dobrego rocznika ze skrzynki,
którą ojciec podarował mu w dniu ślubu. Zawrócił, żeby zanieść poczęstunek honorowemu gościowi,
kiedy zegar na wieży wybił dwunastą, obwieszczając narodziny nowego dnia.
Młodzież z wyspy znów wdarła się na parkiet i wypaliła z pistoletów w powietrze; zgromadzeni
goście wiwatowali. George się skrzywił, ale potem przypomniał sobie własną młodość. Z talerzem
w jednej ręce i butelką wina w drugiej wracał na swoje miejsce pośrodku stołu, gdzie siedział teraz
Andreas Nikolaides.
Nagle, bez ostrzeżenia, jeden z młodych zawadiaków, który trochę za dużo wypił, pobiegł do przodu
i potknął się o krawędź parkietu, oddając ostatni strzał. George zamarł, widząc jak starzec osuwa się
na krześle i pada głową na stół. George upuścił butelkę i talerz na murawę, powietrze przeszył krzyk
panny młodej. George dopadł stołu, ale było za późno. Andreas Nikolaides już nie żył.
Wśród gości nagle zapanowało zamieszanie, jedni krzyczeli, inni płakali, jeszcze inni padali na
kolana, ale większość rozbawionej gromady milczała w szoku, niezdolna pojąć, co się wydarzyło.
George się pochylił i podniósł ciało starca. Niósł go wolno w ramionach przez trawnik, a
zgromadzeni pochylali głowy i rozstępowali się, tworząc szpaler, kiedy szedł w stronę domu.
George dopiero co wylicytował za pięć tysięcy funtów dwa bilety na musical na West Endzie, który
już zszedł z afisza, i zaraz potem opowiedział mi historię Andreasa Nikolaidesa. -Mówią, że
uratował życie każdemu na tej wyspie - zakończył, wznosząc kieliszek dla uczczenia pamięci starego
człowieka. Zamilkł, a potem dodał: - I mnie też.
Komendant
daje
przykład
Dlaczego chce mnie zobaczyć? - zapytał komendant. - Mówi, że to sprawa osobista.
- Kiedy wyszedł z więzienia?
Sekretarka komendanta zerknęła w akta sprawy Raja
Malika.
- Został zwolniony sześć tygodni temu.
Naresh Kumar podniósł się, odsunął fotel i zaczął spacerować po pokoju. Zawsze tak robił, gdy miał
się zmierzyć z jakimś problemem. Przekonał siebie - no, prawie - że regularnie chodząc po pokoju,
uprawia coś w rodzaju ćwiczeń sportowych. Dawno minęły dni, kiedy grywał popołudniami w
hokeja, by jeszcze tego samego wieczoru rozegrać trzy sety squasha, a potem wracał biegiem na
posterunek. Z każdym kolejnym awansem przybywała mu kolejna srebrna wstążka na epoletach i
kolejne centymetry w pasie.
- Kiedy odejdę na emeryturę i będę miał więcej czasu, za cznę znowu trenować - mówił do swego
zastępcy, Anila Kha na. Ale żaden z nich w to nie wierzył.
Komendant zatrzymał się przed oknem i spojrzał na tętniące życiem ulice Bombaju, czternaście pięter
w dół; dziesięć milionów ludzi, wśród których można było spotkać zarówno najbiedniejszych, jak i
najbogatszych na ziemi. Od żebraków do miliarderów, a zadanie pilnowania ich wszystkich
powierzono właśnie jemu. Jego poprzednik pożegnał go następującymi słowami: „Najlepsze, co
możesz osiągnąć, to nie pozwolić, żeby ten garnek wykipiał". Kiedy minie kolejny rok i jemu
przyjdzie przekazać odpowiedzialność za miasto swemu następcy, powie mu to samo.
Naresh Kumar był policjantem przez całe życie, podobnie jak wcześniej jego ojciec i najbardziej
podobała mu się w tej pracy, jej absolutna nieprzewidywalność. W dzisiejszych czasach nie jest
inaczej, choć bardzo wiele zmieniło się od dni, kiedy można było wytargać dzieciaka za ucho, karząc
go w ten sposób za zwędzenie ze straganu owocu mango. Gdyby ktoś spróbował dzisiaj tak zrobić,
rodzice bez wątpienia oskarżyliby go o napaść, a dzieciak otrzymałby obrońcę. Szczęśliwie jego
zastępca, Anil Khan, nie miał problemów ze zrozumieniem, że strzelanina na ulicach, handlarze
narkotyków i walka z terroryzmem to część dzisiejszej pracy policjanta.
Komendant powrócił myślą do Raja Malika, który za jego staraniem trzykrotnie w czasie minionych
trzydziestu lat trafiał do więzienia. Dlaczego ten stary oszust chce go widzieć? Był tylko jeden
sposób, żeby się tego dowiedzieć. Zwrócił się do sekretarki:
- Umów mnie z Malikiem, ale zarezerwuj na to tylko kwa drans.
Komendant zapomniał zupełnie, że zgodził się widzieć Malika. Przypomniała mu o tym sekretarka,
kładąc na biurku akta, kilka minut przed spodziewanym przybyciem tamtego.
-Jeśli się spóźni choćby o minutę - powiedział komendant -odwołasz spotkanie.
- On już czeka w korytarzu - odparła.
Kumar, marszcząc brwi, przerzucał papiery. Zaczął przypominać sobie kryminalną przeszłość swego
gościa, co nie było bardzo trudne, bo w dwóch przypadkach - raz, jak był jesz-
cze detektywem w stopniu sierżanta, a za drugim razem, kiedy dopiero co awansował na inspektora -
to on sam dokonywał aresztowania.
Malik nie był pospolitym przestępcą, jako człowiek wykształcony mógł wykonywać jakąś sensowną
pracę. Jednak już w młodości odkrył, że posiada dość uroku osobistego i wrodzonego sprytu, by
nabierać naiwnych ludzi, szczególnie starsze panie, które bez specjalnego wysiłku namawiał na
powierzanie mu znacznych sum pieniędzy.
Jego pierwszy przekręt nie był w Bombaju niczym oryginalnym. Wystarczyła mu do tego mała
drukarenka, papier listowy z odpowiednim nagłówkiem oraz lista wdów. Kiedy zdobył to ostatnie -
przepisując informacje z nekrologów w tutejszym „Timesie" - mógł rozpocząć rozkręcanie interesu.
Specjalizował się w sprzedaży udziałów w nieistniejących przedsiębiorstwach z innych
kontynentów. Zapewniało mu to regularny dochód do chwili, gdy próbował sprzedać udziały wdowie
po innym oszuście.
Przed sądem Malik przyznał się, że zarobił ponad milion rupii, ale komendant podejrzewał, że suma
była o niebo większa, tylko ile wdów przyzna się, że poszły na lep uroku osobistego Malika? Został
skazany na pięć lat więzienia w Pune, a Kumar stracił go z oczu na prawie dekadę.
Drugi raz Malik trafił za kratki za sprzedaż mieszkań w apartamentowcu, który okazał się mirażem.
Tym razem sędzia wysłał go do więzienia na siedem lat. I tak minęła kolejna dekada.
Trzeci przekręt Malika był bardziej pomysłowy i zakończył się dłuższym wyrokiem. Tym razem
sprzedawał ubezpieczenia na życie. Niestety wpłaty nigdy nie skutkowały wypłatami - poza tymi dla
Malika.
Obrońca usiłował wmówić sądowi, że jego klient wyciągnął około dwunastu milionów rupii, ale
ponieważ niewiele z tych pieniędzy zostało, by zwrócić je tym, którzy jeszcze żyli, sędzia uznał, iż
dwanaście lat będzie uczciwym rozliczeniem tej szczególnej polisy.
Zanim komendant dotarł do ostatniej strony akt, wciąż nie mógł pojąć, dlaczego Malik chciał się z
nim widzieć. Nacisnął pod biurkiem guzik, którego dźwięk zawiadamiał sekretarkę, że jest gotów
przyjąć kolejnego interesanta.
Gdy drzwi się otworzyły, komendant Kumar podniósł wzrok. Patrzył na człowieka, którego z trudem
rozpoznawał. Malik musiał przecież być dobre dziesięć lat młodszy od niego, ale wyglądali na
równolatków. I chociaż w aktach oszusta widniała informacja, że ma on sto siedemdziesiąt siedem
centymetrów wzrostu, a waży osiemdziesiąt pięć kilogra-
mów, mężczyzna, który właśnie wchodził do gabinetu, nie pasował już do tego opisu.
Jego skóra była pobrużdżona i wysuszona, plecy pochylone tak, że wyglądał na niższego i
skurczonego. Połowa życia spędzonego w więzieniu miała swoją cenę. Ubrany był w białą koszulę
przetartą przy kołnierzyku i mankietach i powyciągany garnitur, kiedyś tam nawet i uszyty dla niego
na miarę. To już nie był ten pewny siebie mężczyzna, którego komendant aresztował trzydzieści lat
temu, z zawsze gotową odpowiedzią na każde pytanie.
Malik, podchodząc bliżej, uśmiechnął się słabo.
- Dziękuję, że zgodził się pan spotkać ze mną - powie dział cicho. Nawet jego głos się skurczył.
Komendant skinął mu głową i machnięciem ręki pokazał krzesło naprzeciw siebie, po drugiej stronie
biurka.
- Mam przed sobą ciężki dzień, Malik, więc proponuję, by powiedział pan wprost, z czym
przychodzi.
- Oczywiście - zgodził się Malik, zanim jeszcze usiadł. -Po prostu szukam pracy.
Komendantowi przychodziły do głowy różne powody tej wizyty, ale poszukiwanie pracy na pewno
nie znalazło się wśród nich.
- Zanim pan się zacznie śmiać - mówił dalej Malik - pro szę pozwolić mi wyłożyć moją kwestię.
Komendant usiadł głębiej w fotelu i złożył przed sobą palce, jakby do cichej modlitwy.
- Spędziłem w więzieniu zbyt wiele czasu - zaczął wyjaś niać Malik. Na chwilę zawiesił głos. -
Niedawno skończyłem pięćdziesiątkę i zapewniam pana, że nie mam najmniejszej ochoty tam wracać.
Komendant skinął głową, ale nie wyraził żadnej opinii.
- Pan, komendancie - ciągnął Malik - w zeszłym tygodniu wygłaszał przemówienie w Bombajskiej
Izbie Handlowej. Przeczytałem je w naszym „Timesie" z wielkim zaintereso waniem. Wygłosił pan
opinię, zwracając się do najważniej szych biznesmenów naszego miasta, że powinni wziąć pod
uwagę zatrudnianie ludzi, którzy odsiedzieli wyroki - dać im drugą szansę, tak pan powiedział, bo
inaczej wybiorą po pro stu łatwiejszą opcję i wrócą do przestępczego życia. Całkowi cie się z panem
zgadzam.
-Ale też podkreśliłem - przerwał mu komendant - że mówię o tych, którzy siedzieli po raz pierwszy.
- Ma pan całkowitą rację - natychmiast zgodził się Malik.
- Ale jeśli ci, którzy wyszli po pierwszym wyroku, mają pro blem ze znalezieniem jakiegoś zajęcia,
proszę sobie wyobra-
zić, co ja przechodzę, kiedy się staram o pracę. - Malik zamilkł i zanim podjął przemowę, poprawił
krawat. - Jeśli mówił pan to, co naprawdę myśli, a nie przemawiał pod publiczkę, to być może
powinien pan sam posłuchać swojej sugestii i dać innym przykład.
- Czy ma pan coś konkretnego na myśli? - zapytał komen dant. - Bo nie wydaje mi się, by posiadał
pan najlepsze kwa lifikacje do pracy w policji.
Malik zignorował jego sarkazm i parł niestrudzenie do przodu.
-W tej samej gazecie, w której wydrukowano pańską mowę, ukazało się ogłoszenie, że poszukujecie
kogoś do archiwizacji. Zaczynałem jako urzędnik w Towarzystwie Okrętowym P&O, tutaj, w naszym
mieście. Jeśli pan sprawdzi moje papiery, dowie się pan, że wykonywałem moją pracę efektywnie i z
entuzjazmem i pod tym względem nikt mi nigdy nic nie zarzucił.
- Ale to było ponad trzydzieści lat temu - zauważył komendant, który nie potrzebował zaglądać do
akt, które leżały przed nim.
- W takim razie zakończyłbym swoją karierę w punkcie, gdzie ją rozpocząłem - odparł Malik. -
Jako urzędnik.
Komendant przez jakiś czas milczał, zastanawiając się nad propozycją Malika. Wreszcie nachylił się,
oparł obie dłonie na biurku i powiedział:
- Muszę się zastanowić nad pańską propozycją, Malik. Czy moja sekretarka wie, jak się z panem
skontaktować?
- Tak, oczywiście - odrzekł ten, podnosząc się z krzesła. -Codziennie wieczorem można mnie
zastać w schronisku YMCA na Victoria Street. - Przez chwilę zastanawiał się. -I nie mam w
najbliższych planach przeprowadzki.
Podczas lunchu w kantynie oficerskiej komendant Kumar opowiedział pokrótce o spotkaniu z
Malikiem swemu zastępcy. Anil Khan wybuchnął śmiechem.
-Trafił pana pańską własną bronią, szefie - powiedział całkiem poważnie.
-Najprawdziwsza prawda - odparł komendant, dokładając sobie ryżu - i warto, abyś pamiętał ten
drobny epizod, kiedy będziesz za rok przejmował po mnie stanowisko, by służył ci jako
przypomnienie konsekwencji wygłaszanych słów, szczególnie tych wypowiedzianych publicznie.
- Czy to oznacza, że poważnie rozważa pan zatrudnienie tego człowieka? - zapytał Khan,
spoglądając ponad stołem na swego szefa.
- Może - odrzekł Kumar. - Czemu pytasz? Miałbyś coś przeciwko?
-To jest pański ostatni rok na tym stanowisku, komendancie -przypomniał mu Khan - i ma pan
nieskazitelną opinię pod względem uczciwości i kompetencji. Po co ryzykować ewentualne zepsucie
takiego świetnego życiorysu?
- Myślę, że nieco przesadzasz - powiedział komendant. -Malik jest złamanym człowiekiem, co sam
byś zobaczył, gdybyś był świadkiem naszego spotkania.
- Oszust jest zawsze oszustem - oświadczył Khan. - Więc powtarzam, po co ryzykować?
- Może dlatego, że to jedyna słuszna decyzja w tej sytuacji -odparł komendant. -Jeśli nie zatrudnię
Malika, czemu ktoś miałby kiedykolwiek jeszcze brać pod uwagę jakąkolwiek moją opinię?
- Ale praca w archiwum jest szczególnie odpowiedzialna -protestował wciąż Khan. - Malik miałby
dostęp do informacji, które powinny być oglądane tylko przez kogoś, czyja dyskrecja jest
niepodważalna.
- Też się nad tym zastanawiałem - przyznał komendant. - Ale mamy dwa archiwa: jedno w tym
budynku, i ono, jak słusznie zauważyłeś, zawiera informacje poufne, do drugiego jednak, tego
zlokalizowanego na przedmieściach, trafiają akta spraw zamkniętych, które albo już zostały
rozwiązane, albo ich się dalej nie prowadzi.
- Mimo wszystko ja bym tego nie zaryzykował - upierał się Khan, odkładając nóż i widelec obok
talerza.
- Ograniczę ryzyko jeszcze bardziej - powiedział na to komendant. - Zatrudnię Malika na miesiąc
próbny. Zwierzchnik będzie uważnie mu się przyglądał i raportował bezpośrednio do mnie. Jeśli
Malik choć odrobinę z czymś nawali, jeszcze tego samego dnia znajdzie się na ulicy.
- Mimo wszystko ja bym nie zaryzykował - powtórzył znowu Khan.
Pierwszego dnia kolejnego miesiąca Raj Malik zgłosił się do pracy w policyjnym archiwum
mieszczącym się przy Mahatma Drive 47, na przedmieściach miasta. Zaczynał o ósmej rano, kończył
o osiemnastej, codziennie od poniedziałku do soboty. Jego miesięczna pensja wynosiła dziewięćset
rupii. Do jego obowiązków należało odwiedzić codziennie wszystkie posterunki policji w pasie
zewnętrznym miasta i odebrać akta zamkniętych spraw. Poruszał się rowerem. Następnie
przekazywał akta swemu zwierzchnikowi, który składował je w piwnicy. Rzadko zdarzało się, by
ktoś jeszcze do nich zaglądał.
Pod koniec pierwszego miesiąca przełożony Malika zjawił się u komendanta, by złożyć raport na
temat nowego archiwisty.
- Żałuję, że nie ma więcej takich Malików - powiedział. -W odróżnieniu od dzisiejszych
pracowników, nie zdarza mu się spóźnić, nie przedłuża sobie przerw i nigdy nie skarży się, kie dy go
poprosić o zrobienie czegoś, co wykracza poza zakres je go kompetencji. Jeśli pan komendant
pozwoli - dodał - chciał bym mu podnieść wynagrodzenie do tysiąca rupii miesięcznie.
Raport po kolejnym miesiącu był jeszcze bardziej entuzjastyczny.
- Jeden z moich pracowników w zeszłym tygodniu zachorował, Malik przejął wiele z jego
obowiązków i jakoś udało mu się wszystko załatwić.
Raport na koniec trzeciego miesiąca był tak pozytywny, że komendant, który akurat wtedy został
zaproszony na doroczne spotkanie w klubie rotariańskim Bombaju, nie tylko zaapelował do
zebranych, by wyciągnęli pomocną dłoń do byłych więźniów, ale zapewnił ich, że sam poszedł za
własnym wezwaniem i jest w stanie udowodnić rację tego, w co od dawna wierzył. Jeśli da się
byłym więźniom prawdziwą szansę, nie odrzucą jej.
Następnego dnia, na pierwszej stronie gazety krzyczał nagłówek: „KOMENDANT DAJE
PRZYKŁAD!".
Cytowano obszerne fragmenty wystąpienia Kumara, a obok widniało zdjęcie Raja Malika, z
podpisem: „poprawiony charakter". Komendant położył gazetę na biurku swego zastępcy.
Malik odczekał, aż jego zwierzchnik wyjdzie na przerwę na lunch. Zawsze wychodził tuż po
dwunastej i jechał do domu, gdzie spędzał godzinę z żoną. Malik patrzył, jak samochód szefa znika w
oddali, po czym wrócił do piwnicy. Na brzegu biurka położył stos papierów do wypełnienia, na
wypadek gdyby się pojawił ktoś niezapowiedziany z pytaniem, co on tutaj robi.
Przeszedł do starych drewnianych szafek, stojących jedna na drugiej. Pochylił się i wyciągnął jedne z
akt. Po dziewięciu miesiącach dotarł do litery P, ale nadal nie miał idealnego kandydata. W zeszłym
tygodniu przekartkował już kilkunastu Patelów, odrzucając ich kandydatury, które uznał za
nieodpowiednie dla tego, co mu chodziło po głowie. Tak było, dopóki nie trafił na kogoś z inicjałami
H.H.
Malik wyciągnął opasłe akta z szafki, ułożył je na wierzchu i zaczął powoli kartkować. Nie
potrzebował wracać do szczegółów sprawy, by wiedzieć, że tym razem trafił w dziesiątkę.
Na skrawku papieru pośpiesznie zapisał nazwisko, adres i numer telefonu, a potem odłożył akta na
miejsce. Uśmiechnął się do siebie. Miał zamiar w czasie popołudniowej przerwy na herbatę
zadzwonić do pana H.H. Patela, żeby się z nim umówić.
Komendant Kumar miał już zaledwie kilka tygodni pracy przed odejściem na emeryturę. O swym
protegowanym, cudownie przywróconym do świata uczciwych ludzi zupełnie zapomniał. Do chwili,
kiedy zadzwonił do niego pan H.H. Patel, jeden z najznamienitszych bankierów w mieście. Pan Patel
prosił o bezzwłoczne spotkanie z komendantem w sprawie osobistej.
Komendant Kumar uważał pana H.H. za swego przyjaciela, ale też za człowieka nieposzlakowanego.
Z pewnością nikt taki nie używa słowa „bezzwłocznie", nie mając ku temu ważnych powodów.
Kiedy Patel wszedł do gabinetu, komendant Kumar podniósł się zza biurka. Usadowił starego
przyjaciela w wygodnym fotelu stojącym w rogu pokoju i nacisnął guzik pod blatem. Chwilę później
pojawiła się sekretarka z dzbankiem herbaty i talerzykiem ciasteczek. Tuż za nią wszedł zastępca
komendanta.
- Pomyślałem, że byłoby dobrze, by Anil Khan był obecny na naszym spotkaniu, H.H., ponieważ
przejmuje po mnie ten urząd za parę tygodni.
- Słyszałem o panu - powiedział pan Patel, serdecznie ściskając dłoń Khana - i bardzo się cieszę,
że dołączył pan do nas.
Sekretarka natychmiast po nalaniu herbaty do trzech filiżanek opuściła pokój. W chwili, gdy zamknęły
się za nią drzwi, komendant Kumar przeszedł natychmiast do sedna sprawy.
- Poprosiłeś mnie o niezwłoczne spotkanie w sprawie osobistej, H.H.
- Tak - odparł Patel. - Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć, iż odwiedził mnie wczoraj mężczyzna,
który - jak twierdzi - u ciebie pracuje.
Komendant uniósł jedną brew.
- Pan Raj Malik.
- Najniższe rangą urzędnik w...
-W prywatnym charakterze, to powiedział mi wprost. Kiedy Patel kontynuował swoją opowieść,
dłoń komendanta zaczęła bezwiednie uderzać oparcie fotela.
- Malik poinformował mnie, że jesteś w posiadaniu akt, z których wynika, że byłem sprawdzany w
związku ze sprawą prania brudnych pieniędzy.
- Owszem, H.H. - rzekł komendant ze swoją zwykłą otwartością. - Minister spraw wewnętrznych
polecił nam sprawdzić wszystkie organizacje, które obracają dużymi sumami pieniędzy. W tym
kasyna, tory wyścigowe, a w twoim wypadku, bank Bombaj. Mój człowiek przesłuchiwał twojego
głównego kasjera i poinstruował go, na co szczególnie ma zwracać uwagę, a ja osobiście podpisałem
certyfikat dla twojej firmy.
- Pamiętam, informowałeś mnie wtedy - odparł Patel -ale twój człowiek, Malik...
- To nie jest mój człowiek.
- ...powiedział, że może załatwić, żeby akta zostały zniszczone. - Po chwili dodał: - Za niewielką
opłatą.
-Jak niewielką? - zapytał spokojnie zastępca komendanta.
- Dziesięć milionów rupii - oświadczył Patel.
- H.H., nie wiem, co mam powiedzieć - rzekł komendant.
- Nie musisz nic mówić - ciągnął Patel - ponieważ nawet przez myśl mi nie przeszło, że możesz być
zamieszany w coś tak głupiego. I powiedziałem to Malikowi.
-Jestem ci niezmiernie wdzięczny - zapewnił go komendant.
- Nie ma powodu, byś był - odparł Patel - ale pomyśla łem, że być może inni, mniej życzliwi... -
zawiesił głos. -Szczególnie że wizyta Malika zbiega się z twoim odejściem na emeryturę... - zawahał
się znowu. - A gdyby to jeszcze trafiło to do prasy, mogłoby zostać źle zinterpretowane.
- Jestem ci dozgonnie wdzięczny za troskę i szybką reakcję -powiedział Kumar. - Pozostanę na
zawsze twoim dłużnikiem.
- Pragnę jedynie, żeby to miasto pozostało twoim dłużnikiem, co ci się słusznie należy - powiedział
biznesmen. -I byś odchodził ze swego stanowiska w blasku chwały, a nie wśród wątpliwości
wiszących nad twoją głową, które, jak dobrze obaj wiemy, nie rozwiałyby się tak szybko.
Zastępca komendanta przytakiwał głową. Patel podniósł się z fotela.
-I jeszcze coś, Naresh - dodał, stając na wprost komendanta. -W ogóle bym się nie zgodził na
spotkanie z tym nikczemnikiem, gdybyś ty go tak nie wychwalał w przemówieniu na spotkaniu klubu
rotariańskiego. Nawet miał przy sobie egzemplarz „Timesa" z tym artykułem. Dlatego założyłem, że
facet przychodzi do mnie z twoim błogosławieństwem. - Odwrócił się teraz do Khana. - Chciałbym
życzyć panu wszystkiego najlepszego, kiedy już obejmie pan stanowisko komendanta -odezwał się do
niego i uścisnął mu dłoń. - Nie zazdroszczę panu zajmowania stanowiska po tak wybitnym
poprzedniku.
Kumar uśmiechnął się po raz pierwszy tego ranka.
-Za chwilę wracam - powiedział do swego zastępcy, wychodząc z gabinetu, żeby odprowadzić
gościa.
Zastępca komendanta stał, patrząc w okno w oczekiwaniu na powrót szefa. Chrupiąc ciastko,
rozważał różne możliwości. Zanim Kumar powrócił do pokoju, Khan wiedział już precyzyjnie, co
powinno się zrobić. Ale czy tym razem zdoła przekonać zwierzchnika?
- Nim minie godzina, aresztuję Malika i wsadzę go za kra ty - oświadczył komendant, podnosząc
słuchawkę telefonu.
-Zastanawiam się, panie komendancie - wtrącił cicho Khan -czy to najlepsze rozwiązanie...
wziąwszy pod uwagę sytuację.
- Nie mam zbyt wielkiego wyboru - powiedział komendant, zaczynając wybierać numer.
- Może ma pan rację - rzekł Khan - ale zanim podejmie pan tak nieodwracalną decyzję, może
powinniśmy się zastanowić, jak rozegrać całą sprawę - zamilkł na chwilę - z prasą.
- Będą mieli używanie - przyznał Kumar, odkładając słuchawkę. Zaczął spacerować po pokoju. -
Trudno im będzie się zdecydować, czy powinni mnie powiesić jako oszusta chętnego do wzięcia
łapówki, czy też raczej zwolnić jako najbardziej naiwnego głupca, którego kiedykolwiek zatrudniono
na stanowisku komendanta. Żaden scenariusz nie jest korzystny.
- Musimy to dokładnie przeanalizować - upierał się jego zastępca - ponieważ pańscy wrogowie - a
nawet dobry człowiek ma wrogów - z zadowoleniem przyjmą wersję o łapownictwie, podczas gdy
przyjaciele nie będą potrafili obronić pana przed mniej poważnym zarzutem naiwności.
-Ale przecież po czterdziestu latach służby ludzie z pewnością uwierzą...
- Ludzie uwierzą w to, w co będą chcieli uwierzyć - od parł Khan, potwierdzając najgorsze obawy
komendanta -
a panu z pewnością nie uda się wysłać Malika za kratki, póki ten nie zasiądzie na ławie oskarżonych,
gdzie będzie mógł opowiedzieć swoją wersję historii.
-Ale kto uwierzy recydywiście...
- Nie ma dymu bez ognia, będą szeptać w korytarzach są dowych, ale to nic w porównaniu z
nagłówkami w porannych gazetach po tym, jak Malik będzie przepytywany przez kilka dni przez
życzliwego adwokata, który wskaże pana, jako sprawcę wszystkich jego nieszczęść.
Kumar nie przerwał wędrówki po pokoju, ale nie odzywał się już ani słowem.
- Chyba wreszcie to do mnie dotarło - oświadczył po chwi li, zapadając się w fotel ustawiony przy
krześle Khana. - Więc co, u diabła, mam z tym zrobić?
- To samo, co pan robił zawsze - odparł Khan. - Zachować się zgodnie z zasadami.
Komendant spojrzał zaciekawiony na swego zastępcę.
- Co przez to rozumiesz?
- Malik! - krzyknął na cały głos naczelnik archiwum, zanim jeszcze zdążył odłożyć słuchawkę
telefonu. - Kmisarz Kumar chce cię widzieć i to niezwłocznie.
- Powiedział dlaczego? - zapytał nerwowo Malik.
- Nie, nie ma w zwyczaju zwierzania mi się - odparł zwierzchnik - ale na twoim miejscu bym się
pospieszył, bo nie jest to człowiek, który lubi, gdy ktoś każe mu czekać.
-Oczywiście, szefie - powiedział Malik. Zamknął akta, nad którymi właśnie pracował, i odłożył je na
biurko naczelnika. Podszedł do swojej szafki, wyjął klucz do kłódki od łańcucha rowerowego i
wyszedł bez słowa z budynku. Dopiero kiedy się znalazł na chodniku, zaczął dygotać. Czyżby odkryto
jego ostatni przekręt? A przecież nawet mu się nie udał. Rozpiął łańcuch przyczepiony do barierki, a
jednocześnie rozważał, jakie ma szanse. Czy powinien się wypierać, czy przyznać z całą
otwartością? Za dużego wyboru nie miał. Niby gdzie miałby uciekać? A nawet gdyby się zdecydował
dać nogę, złapaliby go w ciągu paru dni, może nawet godzin.
Malik zapiął łańcuch, wsiadł na swojego raleigha lentona z trzeciej ręki i ruszył powoli w kierunku
centrum. Zakurzona brązowa droga była zatłoczona innymi rowerami, samochodami i niezliczoną
rzeszą ludzi, przemieszczających się w różnych kierunkach. Nieustanny jazgot klaksonów, mieszanina
przeróżnych zapachów, prażące z całą mocą słońce, wszystkie te objawy codziennego życia były
dowodem, że nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi jak Bombaj. Uliczni handlarze wyciągali w
stronę Malika ręce, próbując mu sprzedać przeróżne dobra, podczas gdy żebracy bez rąk usi-
łowali nadążyć za nim biegiem. A może powinien się do wszystkiego przyznać i okazać skruchę?
Przejechał kilka kolejnych metrów. Nie, nigdy do niczego się nie przyznawaj - to była złota zasada,
której nauczył się w czasie długich lat w więzieniu. Skręcił, by wyminąć krowę i o mały włos, a by
się przewrócił.
Załóż, że nie wiedzą o niczym, co ma związek z tobą. A jeśli nawet wiedzą, zaprzeczaj wszystkiemu.
Znowu skręcił i zobaczył przed sobą gmach policji. Jeśli miał zamiar zwiać, mógł to zrobić teraz
albo nigdy. Pedałował, aż znalazł się o kilka metrów od głównego wejścia. Nacisnął z całych sił
sfatygowany hamulec i rower się zatrzymał. Zsiadł i założył łańcuch, przypinając do poręczy swój
jedyny dobytek. Powoli wszedł po schodach, pchnął wahadłowe drzwi i znalazł się w siedzibie
policji. Skierował się niepewnym krokiem w stronę recepcji. Podał dyżurnemu swoje nazwisko.
Może jeszcze okaże się to wszystko pomyłką. -Jestem umówiony z...
- Oczywiście - potwierdził tamten złowieszczo, nawet nie zaglądając do książki. - Komendant
oczekuje na pana.
Jest w swoim biurze na czternastym piętrze.
Malik odwrócił się i ruszył w stronę wind, świadom, że dyżurny nie spuszcza z niego wzroku.
Zerknął w stronę frontowych drzwi. To ostatnia szansa, by zwiać, pomyślał w chwili, gdy rozsunęły
się przed nim drzwi jednej z wind. Wkroczył do zatłoczonej kabiny. W powolnej drodze na
czternaste piętro zatrzymywali się kilka razy. Zanim Malik znalazł się na miejscu, obficie się spocił i
to nie tylko z powodu tłoku i braku powietrza w małej kabinie.
Kiedy drzwi windy ostatecznie się otworzyły, był jedynym pasażerem. Wyszedł na wyłożony grubym
dywanem korytarz. Rozejrzał się, przypominając sobie swoją ostatnią wizytę tutaj. Powoli ruszył w
stronę biura na końcu korytarza. Na drzwiach widniał napis KOMENDANT wykonany drukowanymi,
pogrubionymi literami.
Malik cicho zastukał - może wydarzyło się coś ważniejszego, przez co Kumar musiał opuścić swój
gabinet bez uprzedzenia. Usłyszał kobiecy głos, który zaprosił go do środka. Otworzył drzwi i ujrzał
sekretarkę komendanta walącą z całych sił w klawisze maszyny do pisania. Na widok Malika
przestała pisać.
- Komendant oczekuje pana - oświadczyła. Kiedy podno siła się zza biurka, ani się nie uśmiechała,
ani nie skrzywiła.
Być może nie była świadoma jego dalszego losu. Zniknęła za kolejnymi drzwiami, by błyskawicznie
powrócić.
- Komendant zobaczy się z panem od razu, panie Malik — powiedziała, przytrzymując przed nim
drzwi.
Wszedł do gabinetu i ujrzał komendanta siedzącego nad rozłożonymi aktami. Kiedy ten podniósł
głowę, spojrzał wprost na gościa i powiedział:
- Usiądź, Malik.
Nie „Raj", nie „panie Malik", tylko po prostu „Malik".
Malik wsunął się na krzesło naprzeciwko komendanta. Siedział w milczeniu, starając się nie okazać
zdenerwowania, kiedy wskazówka zegara ściennego przesuwała się pokazując, jak upływa pełna
minuta.
- Wiesz, Malik-odezwał się wreszcie komendant, podno sząc wzrok z papierów leżących na biurku.
- Czytam właśnie roczny raport twojego przełożonego.
Malik milczał nadal, choć czuł, jak pot spływa mu po nosie. Komendant znowu spojrzał w papiery.
- Bardzo wysoko ocenia twoją pracę - powiedział - wręcz nie może się ciebie nachwalić.
Sprawiasz się dużo lepiej, niż się tego spodziewałem, kiedy siedziałeś na tym samym krze śle przed
rokiem. - Podniósł wzrok i uśmiechnął się. - Praw dę mówiąc, proponuje, bym cię awansował.
-Awansował? - powtórzył Malik z niedowierzaniem.
- Tak, choć może się to okazać nie takie łatwe, nie ma bowiem zbyt wielu wolnych etatów
odpowiednich dla ciebie. Jednakże wydaje mi się, że natrafiłem na coś, co okaże się idealne dla
kogoś o takich uzdolnieniach.
- Och, dziękuję panu. - Malik po raz pierwszy się odprężył.
- Mam wakat - komendant uśmiechnął się, otwierając kolejne akta - pomocnika w miejskiej
kostnicy. - Wyciągnął pojedynczą kartkę papieru i zaczął czytać. - Do twoich obowiązków będzie
należało szorowanie stołów z krwi i sprzątanie podłogi natychmiast po przeprowadzeniu sekcji i
zabraniu ciał. Mówiono mi, że zapachy nie są zbyt przyjemne, ale otrzymasz maskę na twarz, a
ponadto nie mam wątpliwości, że można się do tego przyzwyczaić. -Wciąż uśmiechał się do Malika.
- Zmiana pracy oznacza nie tylko awans, ale i wyższe pobory. Z nową pracą są też związane liczne
korzyści, nie najmniejszą jest własny pokój nad kostnicą, więc możesz zrezygnować z łóżka w
YMCA. - Komendant zamilkł. - A jeśli uda ci się przepracować na tym stanowisku do
sześćdziesiątych urodzin, otrzymasz także niewielką emeryturę. - Komendant zamknął akta Malika i
spojrzał wprost na niego. - Jakieś pytania?
- Tylko jedno - odrzekł Malik. - Czy mam jakiś wybór?
- O, tak - odparł komendant. - Możesz spędzić resztę swojego życia w więzieniu.
Piękno jest w oku patrzącego
Poza tym, że chodzili razem do szkoły, nie mieli z sobą wiele wspólnego Gian Lorenzo Venici był
pilnym dzieckiem, już kiedy jako pięcioletni brzdąc pierwszy raz pojawił się w szkole, natomiast
Paolo Castelli zawsze się spóźniał, nawet wtedy gdy pierwszy raz sprawdzano listę obecności.
Gian Lorenzo czuł się na miejscu w klasie, z książkami, wypracowaniami i egzaminami, gdzie
przyćmiewał swoich rówieśników. Paolo osiągał takie same sukcesy na boisku piłkarskim; zmieniał
tempo, zwodził obrońców i strzelał gole, zaskakując zarówno własną drużynę, jak i przeciwników.
Obaj chłopcy przeszli do gimnazjum Świętej Cecylii, najbardziej prestiżowego w Rzymie, gdzie
mogli się pochwalić swoimi talentami przed szerszym audytorium.
Kiedy skończyli szkołę, obaj dostali się do instytucji o tej samej nazwie Roma: Gian Lorenzo do
najstarszego w kraju uniwersytetu jako stypendysta, Paolo do najstarszego klubu piłki nożnej jako
napastnik. Chociaż obracali się w różnych kręgach, wiedzieli o swoich osiągnięciach. Podczas gdy
Gian Lorenzo zbierał wyróżnienia na jednym polu, Paolo zdobywał je na drugim, a obaj osiągali
swój cel.
Ukończywszy uniwersytet, Gian Lorenzo zaczął pracować u swojego ojca w Galerii Yenici. Z
miejsca przystąpił do przełożenia teorii z lat studiów w praktykę, bo pragnął dorównać ojcu i stać się
najbardziej szanowanym marszandem we Włoszech.
W czasie kiedy Gian Lorenzo terminował w galerii, Paolo został kapitanem zespołu Roma. Przy
dopingu i uwielbieniu swoich kibiców doprowadził drużynę do mistrzostwa i europejskiej chwały.
Wystarczyło, żeby Gian Lorenzo zajrzał na ostatnie strony jakiejkolwiek gazety, a niemal dzień w
dzień mógł śledzić wyczyny dawnego kolegi z klasy i dowiedzieć się z kronik towarzyskich, jaką
piękność ostatnio widziano uwieszoną u jego ramienia - oto jeszcze jedno, co ich różniło.
Gian Lorenzo prędko odkrył, że w jego profesji trwałą reputację buduje się nie dzięki sporadycznym,
błyskotliwym sukcesom, ale dzięki godzinom strawionym na wnikliwych badaniach i umiejętności
trafnej oceny. Po ojcu odziedziczył dwa talenty najważniejsze w arsenale każdego marszanda -dobre
oko i nieomylny nos. Antonio Venici nauczył też syna nie tylko jak szukać, ale gdzie szukać, kiedy
chce się trafić na arcydzieło. Starszy pan zajmował się wyłącznie najwspanialszymi okazami
renesansowego malarstwa i rzeźby, które nigdy nie pojawiały się na wolnym rynku. Jeżeli obiekt nie
był unikatem, Antonio nie ruszał się z galerii. Syn poszedł w jego ślady. Galeria kupowała i
sprzedawała tylko trzy, może cztery obrazy w ciągu roku, ale ci mistrzowie zmieniali właścicieli za
mniej więcej takie ceny, jak któryś z napastników klubu Roma. Po czterdziestu latach w biznesie
ojciec Gian Lorenza nie tylko wiedział, kto ma świetną kolekcję, ale, co ważniejsze, kto chce albo,
lepiej, kto od czasu do czasu musi się rozstać z arcydziełem.
Gian Lorenzo był tak pochłonięty swoją pracą, że umknęła jego uwagi kontuzja, jakiej nabawił się
Paolo Castelli, kiedy walczył w barwach Włoch przeciwko Hiszpanii w rozgrywkach
o Puchar Europy. To niepowodzenie wykluczyło Paola żarów-
no z boiska, jak i z wiadomości prasowych, zwłaszcza kiedy stało się jasne, że okres jego świetności
już się skończył.
Paolo opuścił światową scenę, kiedy Gian Lorenzo na nią wstąpił. Objeżdżał Europę, poszukując bez
końca jedynie rzadkich kreacji geniuszu, a potem, gdy nabył jakieś arcydzieło, usiłując znaleźć kogoś,
kto mógłby sobie na nie pozwolić.
Gian Lorenzo często się zastanawiał, co się dzieje z Pa-olem, odkąd przestał grać w piłkę nożną i
prasa nie pisała już o każdym jego kroku. Dowiedział się niespodziewanie, kiedy Paolo ogłosił
swoje zaręczyny.
Wybór narzeczonej sprawił, że Paolo stał się bohaterem nie ostatnich, lecz pierwszych stron gazet.
Angelina Porcelli była jedyną córką Massima Porcelliego, prezesa klubu piłkarskiego Roma i
przewodniczącego zarządu Ulitoksu, największej we Włoszech firmy farmaceutycznej. „Małżeństwo
dwojga ciężarowców" - głosił wielki nagłówek w jednym z brukowców.
Gian Lorenzo otworzył gazetę na stronie trzeciej, żeby się dowiedzieć, skąd ten tytuł. Narzeczona
Paola miała sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu - słyszę, jak mówicie, że to zaleta dla
modelki - ale tu porównania się kończyły, ponieważ tym, czego dziennikarze się uczepili, była
niesłychana waga Angeliny. Wahała się ona od stu pięćdziesięciu do stu siedemdziesięciu pięciu
kilogramów, zależnie od tego, czy podawała ją gazeta dużego formatu czy tabloid.
Fotografia jest warta tysiąca słów. Gian Lorenzo obejrzał kilka zdjęć Angeliny i doszedł do wniosku,
że tylko Rubens mógłby ją uznać za modelkę. Na każdym zdjęciu narzeczona Paola, niezależnie od
kunsztu wielkich krawców Mediolanu, stylistów Paryża, jubilerów Londynu, nie wspominając o
wysiłku legionu instruktorów, dietetyków i masażystów, wyglądała jak Cukrowa Wieszczka, a nie
zwiewna balerina. Niezależnie od ujęcia, niezależnie od starań - a nie wszyscy byli uprzejmi -
fotografowie tylko uwydatniali oczywistą różnicę między Angeliną a narzeczonym - różnicę, która
zaznaczała się szczególnie wtedy, kiedy dziewczyna stała obok dawnej gwiazdy klubu Roma. Włoska
prasa, najwyraźniej mająca obsesję na punkcie rozmiarów Angeliny, poza tym nic ciekawego o niej
nie pisała.
Gian Lorenzo otworzył gazetę na stronach poświęconych sztuce i całkiem zapomniał o Paolo i jego
narzeczonej, ale tylko do chwili, gdy wkroczył do galerii. Powitała go sekretarka, która wręczyła mu
wielką kartę z wytłaczanymi złotymi literami. Gian Lorenzo rzucił okiem na zaproszenie.
Signor Massimo Porcelit ma zaszczyt zaprosić
Gian Lo/ie,nza tyentCt
na ślub swojej córki Angeliny z signorem Paolem Castellim w Villa Borghese.
Sześć miesięcy później Gian Lorenzo dołączył do tysiąca gości w Villa Borghese. Prędko okazało, że
signor Porcelli postanowił wyprawić jedynaczce wesele, którego nie tylko ona, ale i wszyscy goście
nigdy nie zapomną.
Sceneria ogrodów, usytuowanych na jednym z siedmiu wzgórz z widokiem na Rzym, z imponującą
willą w kolorze terakoty i kremu w głębi, była baśniowa. Gian Lorenzo spacerował wokół,
podziwiając rzeźby i fontanny, spotykając dawnych przyjaciół i rówieśników, niektórych
niewidzianych od szkolnych czasów. Mniej więcej dwadzieścia minut przed
rozpoczęciem uroczystości kilkunastu mistrzów ceremonii w niebieskich surdutach ozdobionych
złotymi galonami i w białych perukach przeszło pośród tłumu. Zaprosili gości
do zajęcia miejsc w ogrodzie różanym, gdyż obrzęd zaślubin miał się wkrótce zacząć.
Gian Lorenzo razem z tłumem gości skierował się ku niedawno wzniesionej trybunie otaczającej
półkolem podium z ołtarzem w środku niby dekoracją; trochę to przypominało boisko piłkarskie,
gdzie w sobotnie popołudnia celebruje się inną formę kultu. Wytrawne oko Gian Lorenza chłonęło
wspaniały widok Rzymu, a blasku całej scenie dodawała obecność wielu pięknych kobiet w
sukniach, które, jak podejrzewał, jeszcze nigdy nie były noszone i w wielu wypadkach nigdy więcej
nie będą włożone. Obrazu dopełniali wytwornie ubrani mężczyźni we frakach i białych koszulach,
różniący się tylko kolorami krawatów i fularów, żeby zaznaczyć pawią próżność. Gian Lorenzo
rozejrzał się wokół i stwierdził, że znajduje się w otoczeniu ważnych polityków, kapitanów
przemysłu, aktorów, osób z towarzystwa, jak również wielu dawnych kolegów Paola z drużyny.
Teraz na scenę wstąpił sam Paolo w towarzystwie drużby. Gian Lorenzo wiedział, że to znany
piłkarz, ale nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska. Gdy Paolo szedł przez trawnik, Gian Lorenzo
aż za dobrze rozumiał, dlaczego kobiety nie mogą oderwać od niego oczu. Paolo wszedł na
podwyższenie, zajął miejsce po prawej stronie ołtarza i czekał na narzeczoną.
Czterdziestoosobowa orkiestra smyczkowa, niemal schowana pośród drzew za ołtarzem, zagrała
początkowe takty „Marsza weselnego" Mendelssohna. Tysiąc gości powstało z miejsc i obróciło
głowy, patrząc na pannę młodą, która sunęła wolno przez gęstą murawę wsparta na ramieniu
dumnego ojca.
-Jaka piękna suknia - odezwała się dama, stojąca przed Gian Lorenzem.
Przytaknął skinieniem głowy i zapatrzony w długie zwoje perskiego jedwabiu, które tworzyły
przepyszny tren ciągnący się za Angeliną, nie wyraził owej jednej myśli, którą musieli podzielać
wszyscy obecni. Jednak wyraz twarzy panny młodej świadczył o jej całkowitym zadowoleniu ze
swego losu. Podążała ku mężczyźnie, którego wielbiła, świadoma, że wiele obecnych kobiet z
radością zajęłoby jej miejsce.
Kiedy Angelina wstąpiła po stopniach na podium, deski jęknęły. Przyszły mąż z uśmiechem zbliżył
się do oblubienicy. Oboje zwrócili się twarzami ku kardynałowi Montagnie-mu, arcybiskupowi
Neapolu. Kilku gości nie zdołało powstrzymać uśmiechu, kiedy kardynał zwrócił się do Paola i
zapytał:
- Czy bierzesz za żonę tę oto kobietę i chcesz z nią żyć na dobre i złe, w biedzie i bogactwie...
Kiedy młodzi zostali połączeni świętym węzłem małżeńskim, Gian Lorenzo utorował sobie drogę do
Długiego Ogrodu, żeby wraz z tysiącem gości zasiąść do obiadu. Przystąpiono do uczty; na początek
podano szampana i rizotto z truflami, a na koniec suflet czekoladowy i Chateau d'Yqu-em. Gian
Lorenzo prawie nie mógł się ruszyć, kiedy Paolo wstał, aby odpowiedzieć na mowę drużby.
-Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie -oznajmił, zwróciwszy się ku promiennie
uśmiechniętej pannie młodej. -Znalazłem dla siebie idealną kobietę i dobrze wiem, że wszyscy tu
obecni kawalerowie muszą mi zazdrościć. - Gian Lorenco nie podzielał do końca tej opinii, ale
szybko odegnał ową niesympatyczną myśl. Paolo kontynuował: - Byłem pierwszym adoratorem, który
podbił serce Angeliny. Nie muszę już szukać doskonałej kobiety, bo ją spotkałem. Proszę, wznieście
wraz ze mną toast na cześć Angeliny, mojego małego aniołka. - Zgromadzeni wstali jak jeden mąż i
wznieśli kielichy. -Angelina! -wykrzyknęli. Kilku nawet wysiliło się i dodało: - Mały aniołek Paola!
Skończyły się przemówienia i zaczęły się tańce; przygrywał inny zespół muzyczny, który
sprowadzono samolotem z Nowego Orleanu. Gian Lorenzo przypadkiem usłyszał, jak ktoś mówił, że
Angelina kiedyś wspomniała papie, że lubi jazz.
Gdy rozbrzmiała muzyka i szampan popłynął strumieniami, nowożeńcy wmieszali się między gości,
dzięki czemu Gian Lorenzo miał okazję podziękować Paolowi i pannie młodej za to, że może
uczestniczyć w niezapomnianym wydarzeniu.
- Medyceusze zemdleliby z zachwytu - powiedział do Angeliny i pocałował ją w rękę.
Uśmiechnęła się ciepło, łagodnie, ale nie odpowiedziała.
- Bądźmy w kontakcie - rzucił Paolo, kiedy odchodzili. -Wiesz, Angelina fascynuje się sztuką i
myśli o założeniu włas-" nej kolekcji - usłyszał jeszcze Gian Lorenzo, zanim Paolo przeszedł do
następnego gościa.
Tuż przed wschodem słońca, kiedy szykowano się do podania śniadania, signor i signora Castelli
wyruszyli w podróż poślubną; tysiąc rąk machało im na pożegnanie. Odjechali z Ogrodów Borghese
najnowszym ferrari Paola, który usiadł za kierownicą; nie był to idealny samochód dla panny młodej.
Gdy dotarli na lotnisko, Paolo wjechał na prywatny pas startowy i zatrzymał samochód przy
odrzutowcu Lear, czekającym na młodą parę. Nowożeńcy zostawili samochód na pasie startowym,
wbiegli po stopniach i zniknęli we wnętrzu samolotu papy. W kilka minut po zapięciu pasów przez
młodych odrzutowiec wzniósł się w powietrze i odleciał do Acapulco, pierwszego przystanku w ich
trzymiesięcznej podróży poślubnej.
Pomimo pożegnalnych stów Paola państwo Castelli nie próbowali nawiązać kontaktu z Gian
Lorenzem. Jednak mógł śledzić ich wyczyny w rubrykach towarzyskich gazet, które pisały o nich
prawie codziennie.
Rok później przeczytał, że przenoszą się do Wenecji, gdzie kupili willę, jaka trafia na okładki, a nie
do środka kolorowych pism. Gian Lorenzo uznał za mało prawdopodobne, żeby jeszcze kiedyś
natknął się na starego przyjaciela.
Przechodząc na emeryturę, Antonio Venici z zadowoleniem przekazał synowi rodzinną firmę. Jako
nowy właściciel galerii Gian Lorenzo spędzał połowę czasu na podróżach po Europie w
poszukiwaniu owego, niemal nieosiągalnego obrazu, który przyprawia kolekcjonerów o utratę tchu i
nie dopuszcza myśli o jakichkolwiek targach.
Celem jednej z takich podróży była Wenecja, gdzie miał obejrzeć płótno Canaletta, własność
contessy di Palma, która rozwiodła się z trzecim mężem, a niestety, przekwitła uroda nie dawała jej
szans na czwartego. Contessa uznała, że musi się rozstać z kilkoma ze swoich skarbów. Postawiła
tylko warunek: nikt nie może się dowiedzieć, iż ma chwilowe trudności finansowe. Wszyscy główni
handlarze dziełami sztuki we Włoszech wiedzieli o rosnących długach i niespłaconych wierzycielach
contessy. Gian Lorenzo był wdzięczny, że akurat jego obdarzyła zaufaniem.
Długo oglądał jej sporą kolekcję i doszedł do wniosku, że ta dama miała oko nie tylko na bogatych
mężczyzn. Uzgodniwszy cenę obrazu Canaletta, wyraził nadzieję, że będzie to początek owocnej
współpracy.
- Mój drogi, zacznijmy od obiadu w Barze Harry'ego - za proponowała contessa, kiedy już miała w
ręku czek od Gian Lorenza.
Gian Lorenzo wahał się między affogato a espresso, kiedy do restauracji wkroczyli Paolo z
Angeliną. Wszyscy ścigali wzrokiem przybyłych, gdy kierownik sali, gnąc się w ukłonach, prowadził
do stolika w rogu.
- Oto ktoś, kogo stać na kupno całej mojej kolekcji - szep nęła contessa.
- Bez wątpienia - zgodził się Gian Lorenzo - ale niestety Paolo kolekcjonuje tylko unikatowe
samochody.
-1 jeszcze bardziej unikatowe kobiety - wtrąciła contessa.
- Nie jestem pewien, co kolekcjonuje Angelina.
- Kilka dodatkowych kilogramów co rok - rzuciła contessa. -Kiedyś mój drugi mąż przyprowadził
ją na herbatę. Objadła nas wtedy ze szczętem. Kiedy sobie poszła, zostały nam tylko krakersy.
-Wobec tego odbijmy to sobie dzisiaj - zaproponował Gian Lorenzo. - Podobno zabaglione to
specjalność tutejszej kuchni.
Zabaglione nie wzbudziło zainteresowania contessy, paplała dalej, ignorując sugestię towarzysza.
- Czy może pan sobie wyobrazić, co ci dwoje wyprawiają, kiedy są w łóżku? - zagadnęła.
Gian Lorenzo zdziwił się, że contessa porusza kwestię, nad którą się często zastanawiał, ale nigdy
nie zdołał jej wyartykułować. Ale najgorsze dopiero go czekało, gdyż contessa przystąpiła do
opisywania rzeczy, które nawet nie przyszły mu do głowy.
- Czy pan myśli, że on się na nią wspina? - Gian Lorenzo nie wyraził żadnej opinii. - To niezły
wyczyn - ciągnęła con tessa - ale gdyby to robili na odwrót, to na pewno ona by go zadusiła.
Gian Lorenzowi nie w smak było sobie to wyobrażać, więc znów próbował zmienić temat.
- Chodziliśmy do tej samej szkoły, wie pani, z niego był kawał sportowca.
- Kto inny by jej nie zadowolił.
- Byłem nawet na ich weselu - dodał Gian Lorenzo. -Niezapomniane wydarzenie, choć wątpię,
żeby on jeszcze pamiętał, że mnie zaprosił.
- Czy naprawdę chciałby pan spędzić resztę życia z takim stworem, nawet gdyby miała pana
obsypać pieniędzmi? -spytała contessa, nie zwracając uwagi na to, co mówi jej towarzysz.
- On twierdzi, że ją uwielbia - odrzekł Gian Lorenzo. -Nazywa ją swoim małym aniołkiem.
- Wobec tego jak sobie wyobraża dużego anioła?
-Ale gdyby nic do niej nie czuł, zawsze mógłby się rozwieść.
-Ależ skąd - zaprzeczyła contessa. - Widać nie słyszał pan o ich umowie przedmałżeńskiej.
- Nie słyszałem - przyznał Gian Lorenzo, udając brak za interesowania.
-Jej ojciec myślał to samo co ja o tym skończonym piłkarzu. Stary Porcelli kazał mu podpisać umowę
z klauzulą, że jeżeli kiedyś się rozwiedzie z jego córką, to nic nie dostanie. Paolo musiał też podpisać
drugi dokument, zobowiązujący go, że nigdy nikomu, z Angeliną włącznie, nie ujawni treści umowy
przedmałżeńskiej.
- To skąd pani o tym wie? - zdziwił się Gian Lorenzo.
- Mój drogi, jak ktoś podpisywał tyle umów przedmałżeńskich co ja, to usłyszał to i owo.
Gian Lorenzo roześmiał się i poprosił o rachunek.
-Już został zapłacony, proszę pana - oznajmił kierownik sali z uśmiechem, wskazując na Paola -
przez pana dawnego szkolnego kolegę.
- To uprzejme z jego strony - powiedział Gian Lorenzo.
- Nie, z jej strony - przypomniała mu contessa.
- Przeproszę panią na chwilę - powiedział Gian Lorenzo. -Muszę im podziękować, zanim stąd
wyjdziemy. - Wstał i powoli torował sobie drogę przez zatłoczoną salę.
- Jak się masz? - przywitał go Paolo, który wstał na długo przedtem, nim Gian Lorenzo dotarł do
ich stolika. - Oczywiście poznajesz mojego aniołka - obrócił się z uśmiechem do żony -zresztą czy
można ją zapomnieć?
Gian Lorenzo ujął rękę Angeliny i delikatnie pocałował. -1
nigdy nie zapomnę waszego wspaniałego wesela.
- Medyceusze zemdleliby z zachwytu - przypomniała An gelina.
W odpowiedzi Gian Lorenzo lekko się skłonił.
-Jesz obiad z contessą di Palma? - zagadnął go Paolo. -Bo jeżeli tak, to ona ma coś, na co mój
aniołek ma ochotę. -Gian Lorenzo nie odezwał się. - Mam nadzieję, że ona jest twoją klientką, a nie
przyjaciółką, bo jeżeli mój aniołek czegoś zapragnie, to gotów jestem na wszystko, żeby tylko to
mieć. -Gian Lorenzo uznał, że rozsądnie będzie zachować milczenie. „Pamiętaj - mówił mu ojciec -
tylko restauratorzy dobijają interesu w restauracji: kiedy wręczają ci rachunek". - A ponieważ ja
niewiele wiem o tej dziedzinie - ciągnął Paolo - a ty masz opinię jednego z największych autorytetów
w kraju, to może zechciałbyś reprezentować Angelinę w tej sprawie?
- Z przyjemnością - odparł Gian Lorenzo.
Starszy kelner postawił przed żoną Paola deser czekoladowy i pucharek ze śmietaną.
- Doskonale - powiedział Paolo. - Bądźmy w kontakcie.
Gian Lorenzo uśmiechnął się i uścisnął staremu przyjacielowi
dłoń. Dobrze pamiętał moment, kiedy Paolo to samo zaproponował. Ale niektórzy ludzie uważają
takie słowa za niezobowiązującą uprzejmość. Gian Lorenzo złożył głęboki ukłon Angelinie i
pomaszerował z powrotem do con-tessy.
- Obawiam się, że czas na nas - powiedział, spojrzawszy na zegarek. - Chciałbym zdążyć rano na
pierwszy samolot do Rzymu.
- Czy udało się panu sprzedać przyjacielowi mojego Cana-letta? - zapytała contessą, podnosząc się
z miejsca.
- Nie - odparł Gian Lorenzo, machając w stronę Paoła -ale zasugerował, żebyśmy byli kontakcie.
- I co pan na to?
- To się może okazać trudne - przyznał Gian Lorenzo -bo nie dał mi swojego numeru telefonu, a
czuję, że signor i sig-nora Castelli nie są wymienieni na żółtych stronach.
Nazajutrz Gian Lorenzo odleciał do Rzymu pierwszym porannym samolotem. Płótno Canaletta miało
podążyć za nim w wolniejszym tempie. Ledwo przekroczył próg galerii, gdy sekretarka wybiegła z
biura.
- Paolo Castelli telefonował dzisiaj dwa razy - obwieściła.
- Przepraszał, że nie podał panu swojego numeru telefonu
i prosił, czy byłby pan tak uprzejmy i zadzwonił, jak tylko pan tu dotrze.
Gian Lorenzo spokojnie poszedł do swojego gabinetu, usiadł przy biurku i zebrał myśli. Potem
wybrał numer z kartki, którą położyła przed nim sekretarka. Najpierw odezwał się kamerdyner, który
przełączył go do sekretarza, a dopiero ten połączył go z Paolem.
- Po tym jak odszedłeś wczorajszego wieczoru, mój anio łek o niczym innym nie mówi - zaczął
Paolo. - Ona nie mo
że zapomnieć swojej wizyty w domu contessy, kiedy pierwszy raz zobaczyła jej fantastyczną kolekcję
dzieł sztuki. Jest cie kawa, czy spotkałeś się z contessą z powodu...
-Nie sądzę, żeby było mądrze rozmawiać o tej sprawie przez telefon - przerwał mu Gian Lorenzo,
którego ojciec nauczył też, że interesy rzadko się załatwia telefonicznie, a prawie zawsze osobiście.
Trzeba pokazać klientowi obraz, a potem pozwolić, żeby przez kilka dni wisiał u niego w domu na
ścianie. Następuje decydujący moment, kiedy kupujący uważa już obraz za swój. Dopiero wtedy
należy negocjować cenę.
-Wobec tego musisz wrócić do Wenecji - stwierdził rzeczowo Paolo. - Wyślę po ciebie prywatny
odrzutowiec.
Gian Lorenzo poleciał do Wenecji w następny piątek. Na pasie startowym czekał rolls-royce, żeby
go zawieźć do Villa Rosa.
Przy drzwiach frontowych powitał Gian Lorenza kamerdyner
i zaprowadził go po okazałych marmurowych schodach do apartamentów, których ściany były puste -
marzenie handlarza dziełami sztuki. Gian Lorenzo przypomniał sobie kolekcję, jaką gromadził jego
ojciec przez ponad trzydzieści lat dla Agnellego, obecnie uznawaną za jedną z najwspanialszych w
prywatnych rękach.
Prawie całą sobotę - pomiędzy posiłkami - Gian Lorenzo oglądał sto czterdzieści dwa pokoje willi,
oprowadzany przez Angelinę. Prędko odkrył, że jego gospodyni ma o wiele więcej zalet, niż
przypuszczał.
Angelina szczerze pragnęła stworzyć własną kolekcję dzieł sztuki i widać odwiedziła wszystkie
wielkie galerie świata. Gian Lorenzo doszedł do wniosku, że brakowało jej tylko odwagi, by
postąpić zgodnie z własnymi przekonaniami - co nie jest rzadkością u jedynych dzieci ludzi, którzy
osiągnęli wszystko własną pracą - chociaż nie brak jej było wiedzy ani, ku zaskoczeniu Gian
Lorenza, poczucia smaku. Czuł się winny, że wyrobił sobie opinię wyłącznie na podstawie notatek z
prasy. Towarzystwo Angeliny sprawiało mu przyjemność i nawet się zastanawiał, co ta nieśmiała,
życzliwa młoda kobieta może widzieć w Paolu.
Podczas obiadu tego wieczoru Gian Lorenzo nie mógł nie zauważyć uwielbienia w oczach Angeliny,
ilekroć patrzyła na męża, chociaż rzadko mu przerywała.
Przy śniadaniu następnego ranka Angelina prawie się nie odzywała. Odżyła dopiero wtedy, gdy
Paolo zaproponował, żeby pokazała gościowi posiadłość.
Oprowadziła Gian Lorenza po wielkim ogrodzie, w którym nie było żadnych posągów czy kolumn,
ani nawet zacisznego miejsca, gdzie mogliby znaleźć wytchnienie. Ilekroć Gian Lorenzo występował
z jakąś sugestią, ona reagowała z entuzjazmem, najwyraźniej pragnąc, żeby ją prowadził, żeby tylko
zechciał wziąć ją jak dziecko za rękę.
Wieczorem przy obiedzie Paoło potwierdził, że pragnieniem jego aniołka jest stworzenie wielkiej
kolekcji dla uczczenia pamięci nieżyjącego ojca.
--Ale od czego zacząć? - spytał Paolo, sięgając ręką przez stół, żeby uścisnąć rękę żony.
- Może od Ganaletta? - podsunął Gian Lorenzo.
Przez następnych pięć lat Gian Lorenzo spędzał czas na podróżach między Rzymem a Wenecją, gdyż
w dalszym ciągu skupował obrazy od contessy, aby potem ozdobiły siedzibę Angeliny i Paola.
Jednak im więcej przybywało skarbów, tym bardziej rósł apetyt jego klientki. Gian Lorenzo musiał
jeździć w tak dalekie strony, jak Ameryka, Rosja, a nawet Kolumbia, żeby zadowolić „małego
aniołka" Paola. Wydawało się, że signora Castelli pragnie prześcignąć Katarzynę Wielką.
Angelina wpadała w coraz większy zachwyt przy każdym nowym arcydziele, jakie stawiał przed nią
Gian Lorenzo; wśród rodzimych artystów byli Canaletto, Caravaggio, Tinto-retto, Bellini i da Vinci.
Gian Lorenzo nie tylko zapełniał nieliczne pozostałe miejsca na ścianach siedziby Castellich, ale
dbał, żeby również rzeźby pakowano do skrzyń i przysyłano ze wszystkich stron świata, a potem
rozmieszczano wraz z innymi przybyszami z różnych krajów na rozległym trawniku -dzieła Moore'a,
Brancusiego, Epsteina, Miro, Giacomettiego oraz ulubieńca Angeliny, Botera.
Przy okazji każdego nowego nabytku Gian Lorenzo ofiarowywał Angelinie książkę o jego twórcy.
Pochłaniała ją za jednym posiedzeniem i natychmiast żądała więcej. Gian Lorenzo musiał przyznać,
że stała się nie tylko najważniejszą klientką galerii, ale też najbardziej gorliwą uczennicą - co się
zaczęło jako flirt z Ganalettem prędko przeistoczyło się w rozwiązły romans z niemal wszystkimi
wielkimi mistrzami europejskimi. I to Gian Lorenzo miał nieustannie dostarczać
nowych kochanków. Jeszcze to Angelina miała wspólnego z Katarzyną Wielką.
Gian Lorenzo odwiedzał klienta w Barcelonie, który ze względów podatkowych musiał się pozbyć
Murilla „Narodzin Dzieciątka", kiedy usłyszał tę nowinę. Uważał, że cena wyjściowa jest za wysoka,
chociaż wiedział, że Angelina będzie skłonna ją zapłacić. W trakcie negocjacji zatelefonowała jego
sekretarka. Gian Lorenzo wrócił pierwszym samolotem do Rzymu.
Wszystkie gazety zamieściły relacje - niektóre bardzo szczegółowe - o śmierci Angeliny Castelli.
Doznała rozległego zawału serca, kiedy usiłowała ruszyć z miejsca jeden z posągów w ogrodzie.
Brukowce, nieskłonne opłakiwać zmarłą choćby przez jeden dzień, już w drugim akapicie
informowały czytelników, że cały majątek zostawiła mężowi. Przy artykule zamieszczono zdjęcie
uśmiechniętego Paola - wykonane na długo przed jej śmiercią.
Cztery dni później Gian Lorenzo poleciał do Wenecji na pogrzeb.
Niewielką kaplicę w posiadłości Castellich wypełniali członkowie rodziny Angeliny i przyjaciele;
niektórych Gian Lorenzo nie widział od czasu uroczystości weselnej, pokolenie temu.
Kiedy sześciu żałobników wniosło trumnę do kaplicy i delikatnie umieściło na marach przed
ołtarzem, Paolo załamał się i zaczął szlochać. Po nabożeństwie Gian Lorenzo złożył mu kondolencje,
a Paolo zapewnił go, że nadzwyczajnie wzbogacił życie Angeliny. Powiedział też, że zamierza dalej
powiększać kolekcję ku jej pamięci.
- Tego by sobie życzył mój aniołek - wyjaśnił.
Paolo więcej się do Gian Lorenza nie odezwał.
Gian Lorenzo wkładał łyżeczkę do słoika z dżemem oks-fordzkim - jeszcze jeden zwyczaj przejęty od
ojca - kiedy ujrzał ten tytuł. Łyżeczka utkwiła w dżemie, kiedy odczytywał go drugi raz. Chciał się
upewnić, że dobrze zrozumiał. Paolo znów trafił na pierwszą stronę, wyznając, że to była „miłość od
pierwszego wejrzenia - szczegóły na stronie 22".
Gian Lorenzo prędko przekartkował gazetę w poszukiwaniu rubryki, która rzadko wzbudzała jego
zainteresowanie -„Plotki rzymskie: o czym się nie mówi". Paolo Castelli, były kapitan drużyny Roma
i dziewiąty najbogatszy człowiek we Włoszech, żeni się ponownie, zaledwie w cztery lata po śmierci
swojego aniołka. ,W niej jest coś więcej niż zdradza jej wygląd" -obwieszczał nagłówek. Gazeta
zapewniała czytelników, że nie może być większej różnicy niż między pierwszą żoną Paola,
miliarderką Angeliną, a Giną, dwudziestoczteroletnią kelnerką z Neapolu, córką inspektora
podatkowego.
Gian Lorenzo zachichotał na widok fotografii Giny, zdając sobie sprawę, że wielu przyjaciół Paola
nie oprze się pokusie, żeby sobie z niego zakpić.
Go rano Gian Lorenzo zaglądał do kroniki towarzyskiej, licząc, że znajdzie jakąś ciekawostkę na
temat bliskiego ślubu. Miał się odbyć w kaplicy na terenie posiadłości, gdzie wznosiła się Villa
Rosa; mieściło się tam tylko dwieście osób, zatem zaproszeni zostaną tylko bliska rodzina i
przyjaciele. Narzeczona Paola nie mogła opuścić swojego małego domu bez tłumu paparazzich
następujących jej na pięty. Narzeczony, informowała gazeta czytelników, wrócił na siłownię, gdyż
chce stracić na wadze przed ceremonią ślubną. Jednak największa niespodzianka czekała Gian
Lorenza, kiedy „Plotki rzymskie" podały wiadomość - zastrzeżoną tylko dla tej gazety - że signor
Gian Lorenzo Venici, główny marszand w Rzymie i dawny szkolny kumpel Paola będzie wśród
szczęśliwców zaproszonych na ślub.
Zaproszenie przyszło nazajutrz w porannej poczcie.
Gian Lorenzo przyleciał do Wenecji w wieczór poprzedzający ceremonię i zamieszkał w hotelu
Cipriani. Przypomniał sobie tamto wesele i pomyślał, że rozsądnie będzie zjeść lekki posiłek i
położyć się wcześnie spać.
Następnego dnia wstał wcześnie i długo się ubierał. Mimo to przybył na miejsce sporo czasu przed
rozpoczęciem ceremonii. Pragnął pospacerować wśród posągów stojących na murawie i odnowić
znajomość ze starymi przyjaciółmi. Donatello uśmiechał się do niego. Moore wyglądał po
królewsku. Miro go rozśmieszył, a Giacometti był wydłużony i wiotki, ale Gian Lorenzo wciąż
najbardziej lubił fontannę, która ozdabiała środek trawnika. Przed dziesięciu laty rozbierał ją kamień
po kamieniu, posąg po posągu na pewnym dziedzińcu w Mediolanie. „Uciekający myśliwy"
Belliniego wyglądał jeszcze wspanialej w nowym otoczeniu. Szczególną przyjemność sprawił Gian
Lorenzowi widok licznych gości, którzy też przybyli wcześniej, najwyraźniej z tą samą myślą.
Tylko jeden mistrz ceremonii w szykownym ciemnym ubraniu przeszedł się między zebranymi,
prosząc, żeby zechcieli udać się do kaplicy, gdyż uroczystość ślubna wkrótce się rozpocznie. Gian
Lorenzo posłuchał go jako jeden z pierwszych, chciał bowiem zająć dobre miejsce, żeby widzieć
wchodzącą pannę młodą.
Znalazł wolne miejsce w nawie głównej w głębi kaplicy, skąd mógł bez przeszkód obserwować
przebieg ceremonii. Widział stąd mały chór w stallach, który już śpiewał pieśni z towarzyszeniem
kwartetu smyczkowego.
Za pięć trzecia do kaplicy wkroczył Paolo z drużbą i obaj powoli przeszli nawą. Gian Lorenzo
wiedział, że to był znany piłkarz, ale nie pamiętał jego nazwiska. Obaj zajęli miejsca z boku ołtarza;
Paolo czekał na pannę młodą. Był w dobrej formie, szczupły i opalony, i Gian Lorenzo zauważył, że
kobiety wciąż spoglądają na niego z uwielbieniem. Paolo ich nie dostrzegał; z ust nie schodził mu
szeroki uśmiech, który pobudziłby wyobraźnię Lewisa Carrolla.
Rozległ się szmer oczekiwania, gdy kwartet smyczkowy zagrał „Marsza weselnego", obwieszczając
wejście oblubienicy. Młoda kobieta sunęła wolno nawą, wsparta na ramieniu ojca, i za każdym
mijanym rzędem nabierała w płuca powietrza.
Gian Lorenzo usłyszał, jak się zbliża, więc się odwrócił, żeby spojrzeć na nią pierwszy raz. Jak by ją
opisał komuś, kto nie był zaproszony na uroczystość? Czy miałby mówić o jej pięknych, długich,
gęstych kruczych włosach, o gładkiej, oliwkowej cerze, a może wspomnieć o wspaniałej ślubnej
sukni, którą tak dobrze pamiętał? Czy też powinien po prostu powiedzieć tym, którzy by pytali, że od
razu pojął, dlaczego Paolo obwieścił, że to była miłość od pierwszego wejrzenia? Ten sam nieśmiały
uśmiech co u Angeliny, ten sam żywy, entuzjastyczny błysk w oczach, ta sama łagodność, którą
emanowała; a może, jak podejrzewał, będzie tak, że dziennikarze tylko napiszą, iż dokładnie
wypełniała dawną suknię ślubną Angeliny - długachne zwoje jedwabiu, ciągnące się wspaniałym
trenem za oblubienicą, kiedy powoli zbliżała się do ukochanego.
Spis treści
Od autora 7 Człowiek, który obrabował własną pocztę 9
Maestro 49 Woda niezdatna do picia 65 Czy możliwe, że to już październik? * 97 Czerwony król *
115 Mądrość Salomona * 147
Wiesz, o czym mówię? * 162 Dobroczynność zacznij od siebie * 183
Alibi * 213
Grecka tragedia * 229 Komendant daje przykład * 241 Piękno jest w oku patrzącego * 263