Stanisława
Fleszarowa Muskat
Szukając gdzie indziej
I
Stare domy, jak starzy ludzie, lubią szeptać do siebie. Daniel buchał przez całą noc
tych wynurzeń trzeszczących schodów, wzdychających okien, pieców, które nawie-
dzał wiatr. Nie mógł spać i wmawiał w siebie, że czyta, choć trzymał tylko przed sobą
oprawny w szare płótno tom Plutarcha. Zasypiał dotąd znakomicie po przeczytaniu
kilku kartek „Żywotów sławnych mężów", jakby z własnych niepokojów leczyły go
niespokojne dzieje tamtych odległych ludzi, nadmiernie uczestniczących w życiu i tak
mało ratujących z jego bogactwa. Tej nocy jednak zawiódł go nawet Aleksander Wiel-
ki. Położył więc wreszcie gruby tom na nocnym stoliku obok listu, który czytał już
dwa razy i miał ochotę przeczytać go jeszcze raz, aby wyzbyć się wreszcie zdumienia.
Nie dotknął jednak koperty, cofnął rękę, gdy palce zbliżyły się do niej, i leżał z otwar-
tymi oczyma, nie gasząc światła, aby nie widzieć jaśniejącego nieba. Dom znowu
szeptał, stawał się nocą bardziej rozmowny niż za dnia, kiedy przegadywali go ludzie
wciąż wydeptujący progi starego nadleśnictwa. Na strychu i w pokojach gościnnych
na górze tłukły się koty, zbyt opite mlekiem, aby czatować na myszy.
Daniel wstał nie spojrzawszy na zegarek, poszedł do łazienki i zrobił sobie kąpiel.
Był to luksus, którego zażywał od pół roku. Zazdroszczono mu go w całej okolicy.
Nie wiadomo która z dwóch inwestycji była większą rewolucją w dziejach Bukomie-
rza — owa łazienka i związane z nią przeprowadzenie kanalizacji czy żużlowa droga,
którą Daniel kosztem własnego wysiłku i państwowych pieniędzy przeciągnął przez
las, łącząc okoliczne wsie. Sam cieszył się jednym i drugim w równym stopniu i my-
dląc teraz plecy szorstką rękawicą powtarzał sobie z zaciekłą pretensją: Czego ja
chcę? Do diabła, czego ja właściwie chcę?
Wiedział, że wróciwszy do pokoju znowu będzie musiał przeczytać list albo bro-
nić się, aby go nie czytać. Nie chciał być uległy i słaby, mimo nie przespanej nocy i
kilkunastu lat w Bukomierzu, przez który dopiero od pół roku przebiegały rury kanali-
zacyjne i żużlowa droga, bez przenośni gładko prowadząca w świat. Przy goleniu za-
ciął się w podbródek, nie tamował jednak krwi i patrzył na małą czerwoną kroplę wol-
no ściekającą wzdłuż szyi. — Czego ja chcę? — krzyknął na głos, ale zaraz zaczął
gwizdać.
W lesie odezwały się ptaki. Podszedł do okna i choć ranny powiew przeleciał mu
chłodem po nagiej skórze, wychylił się w szarzejący mrok, w wilgotną od rosy woń
igliwia, mchów i ziół obrastających dom. Słuchał przez chwilę, a potem wrócił do lu-
stra, chlusnął na twarz kolońską wodę i okręciwszy ręcznik wokół bioder, wyskoczył
na korytarz. Nim dotarł do drzwi sypialni, zabłysło światło i ujrzał przed sobą flanelo-
wy negliż Maszotki, która spełniała w nadleśnictwie odpowiedzialną funkcję, wywią-
zując się z niej chyba z nadmierną dokładnością — prowadziła skromne kawalerskie
gospodarstwo, a przy tym nie przestawała się gorszyć kawalerskimi obyczajami, które
— tępione, bo tępione — utrzymywały się jakoś w tym domu. Teraz wydała okrzyk
grozy i podnosząc dłonie do gwałtownie sczerwieniałych policzków cofała się ku roz-
wartym drzwiom kuchni.
— Myślałam, że to ktoś obcy!
— Aha! — parsknął Daniel. — To tylko obcym pokazuje się pani w nocnych pe-
niuarach! — wszedł do swego pokoju i usłyszał za sobą już tylko nowy gderliwy po-
mruk i gwałtowne zamknięcie drzwi. Wychylił się na korytarz i krzyknął: — Gołego
chłopa pani nie widziała?
Maszotka była mężatką i matką trzech synów, którzy porozjeżdżali się gdzieś po
świecie, ale od kiedy owdowiała, wróciła jej, zgodnie z jej stanem, panieńska suro-
wość, stanowiąca dla Daniela źródło niewyczerpanej uciechy.
Teraz jednak zdumiał się, że jest w tak dobrym humorze, bo list leżał na stoliku i
trzeba było wreszcie określić stosunek do niego — mógł dać radość i wyzwolenie, ale
także utratę i rozstanie. Więc i teraz jeszcze go nie dotknął, otworzył szafę, wyjął czy-
stą koszulę i szukając spinek usiłował zagwizdać nadaną poprzedniego dnia przez tele-
wizję piosenkę. — Czego ja chcę? — mruknął znowu.
— Czegóż ja, u diabła rosochatego, chcę?
Niespodziewanie Maks odezwał się pod samym oknem swoim wysokim głosem.
Kiedy głowa osła ukazała się nad parapetem, Daniel podszedł do niego, podrapał go
po aksamitnych chrapach i delikatnie popchnął w stronę oświetlonego okna kuchni, z
którego dolatywał już zapach mielonej kawy. Kawie musiał towarzyszyć cukier i
Maks to wreszcie pojął. Podrzucając zadem i bijąc kopytami o twardy grunt podwó-
rza, pognał ku jaśniejącemu na ziemi kwadratowi.
Daniel wrócił do toalety. Wyjął z szafy swój zielony mundur i unosząc marynarkę
ku światłu sprawdził, czy me dobrały się do niej mole. Nie miał jej na sobie od miesią-
ca, dokładnie od ostatniej rozprawy w sądzie o kradzież drzewa. Na szczęście powta-
rzały się te okoliczności, zapewniające jego pięknemu uniformowi stałe prze-
wietrzanie.
Maszotka, zobaczywszy go w kuchni tak uroczystym i pozapinanym na wszystkie
błyszczące guziki, zapomniała natychmiast o porannej urazie, którą przeżuwała nad
kuchenną płytą.
— Znowu? — westchnęła.
— Znowu — odpowiedział.
Maks stał jeszcze w oknie z wyczekującą mordą, na której lśniła biała sierść. Osi-
wiał w ciągu trzydziestoletniego żywota i nie sprecyzowanej służby w Bukomierzu,
obejmującej kadencję różnych ludzi, ba! — reżimów nawet. Stąd sceptycyzm Maksa
wydawał się w pełni uzasadniony i Daniel miewał wiele wyrozumiałości dla jego spo-
sobu bycia. Wyjął z cukiernicy kilka kostek cukru i podał mu na otwartej dłoni. Osioł
zebrał je delikatnie chwytliwymi wargami i już po chwili znowu patrzył w oczy wy-
czekująco.
— A kto dzisiaj staje? — spytała Maszotka, nakrywając białym obrusem mały sto-
lik pod oknem. — Ktoś z Bukomierza?
— Nie. Z Rogalów. Któryś Stebka.
— Teusz? — przeraziła się kobieta.
— Nie pamiętam imienia, ale nie Teusz.
— Bo Teusz chodził z moim Toną do szkoły.
— Kradną tacy, co i do szkoły chodzili, nawet lepiej.
Maszotka znowu się zgorszyła. Ze ściśniętymi brwiami nalewała kawę, ale Daniel
tego nie widział, bo odsunąwszy na bok łeb Maksa wychylił się z okna i huknął w
stronę gospodarskich zabudowań:
— Stanisz!
Nie trwało długo, a okienko na szczycie stajni rozwarło się gwałtownie i zaspany
głos odpowiedział bez entuzjazmu:
— Jo!
— Za pół godziny wyjeżdżamy!
— Jo! — powtórzono w okienku.
— Jeśli nie Teusz, to może Jonk? — odezwała się znów gospodyni.
— Może Jonk — potwierdził Daniel prawie pogodnie.
— A z czego się pan inżynier cieszy?
— Ja się cieszę? — Daniel przełknął ostatnią porcję jajecznicy i podniósł na ko-
bietę najniewinniejsze ze swoich spojrzeń. Był w dobrym humorze, ale chyba nie dla-
tego, że któryś z rogalskich Stebków zafasuje dziś ileś tam tygodni odsiadki, nie licząc
grzywny, równie bolesnej dla nieskorych do płacenia gospodarzy. A może jednak pod-
jął decyzję?
— Moja kochana pani Maszotowa — powiedział — u mnie w pokoju na nocnym
stoliku leży list, niech pani będzie tak dobra...
W sieni trzasnęły o kamienną posadzkę zrzucone z nóg drewniaki, a na progu sta-
nął Piątek ze skopcem pełnym mleka. Właściwie Piątkowa, ale ponieważ płeć nie była
wrażeniem narzucającym się przy jej wyglądzie, utarło się, że nazywano ją Piątkiem z
wszelkimi konsekwencjami gramatyki.
— Piątek! — odezwała się gospodyni z naciskiem — na stoliku w pokoju pana in-
żyniera leży list.
— Przynieść? — zapytał Piątek, stawiając skopiec na stołku.
— Bardzo proszę. — Daniel zawsze okazywał Piątkowi należny kobiecie szacu-
nek. Może pragnął tą manifestacją pozłościć trochę Maszotkę, traktującą swoją po-
mocnicę z namiętną bezwzględnością feudała, któremu pozostał do dyspozycji tylko
jeden poddany, a może naprawdę wciąż go wzruszała daleka droga, którą Piątek odbył
poprzez białoruskie stepy, Mandżurię i Chiny, a potem którędyś bezsensownie naoko-
ło i uparcie ku ojczystemu lepiej. To bukomierskie lepiej na pewno nie było zbyt ja-
skrawe i dlatego Daniel uśmiechnął się i powtórzył jeszcze raz: — Bardzo proszę.
Piątek pognał do sypialni bijąc stopami w skarpetkach o sosnowe deski wywosko-
wanej podłogi.
W uchylonych drzwiach ukazał się życzliwie uśmiechnięty na dzień dobry pysk
Noego.
Maszotka wysunęła nogą spod stołu blaszaną miskę.
— On też jedzie? — spytała.
Daniel wniósł oczy do nieba.
— Do sądu?
Wyżeł sunął przez kuchnię w osobliwym poślizgu prośby i pokory. Widział już
prawdopodobnie, że Stanisz zaprzęga konia i cała kokieteria psiej mordy miała w tej
chwili jeden określony cel.
— Nic z tego, bratku — roześmiał się Daniel, a gospodyni zasunęła znów pod stół
blaszaną miskę. Wyżeł przywarował przy nogach pana i drżał cały od nadziei na ocze-
kiwaną pieszczotę. Daniel pogładził go wreszcie po białobrązowym łbie, ale z rezer-
wą.
— Nie wyobrażaj sobie tylko, że pojedziesz.
— Ten? — Piątek nadbiegł z listem, ostrożnie niesionym w dwóch palcach.
— Tak, przecież leżał tylko jeden.
Stanisz zjawił się na progu i pociągnął nosem.
— Oczywiście — powiedział Daniel — na pewno zostało jeszcze trochę kawy. —
A gdy gospodyni trwała w upartym zamyśleniu przy kuchennej płycie, powtórzył gło-
śniej: — Jest tam jeszcze trochę kawy?
Maszotka wybrała najmniejszy z kubków wiszących na ścianie i z kamienną twa-
rzą napełniła go do trzech czwartych ciemnym płynem.
Stanisz skrzywił nie ogoloną gębę.
— Ręka się trzęsie pani gospodyni.
— Trzymaj pysk, bo ci zbraknie pary na inną chwilę, smarkaczu! Syna mam jak
ty. Jak przyjedzie, to ci pokaże, co się robi z takimi, co nie wiedzą, jak rozmawiać z
jego matką. — Stara kobieta sięgnęła teraz do cukiernicy i wyłowiła z niej aluminiową
nadszczerbioną łyżeczką jedną jedyną kostkę cukru. Stanisz obserwował ją z denerwu-
jącą uwagą, dopóki nie utonęła w jego kawie.
— Tylko że go tu nigdy nie widać — parsknął. — Żadnego z nich. Bronk był
ostatni raz rok temu nazad.
— Może mają ci się meldować po przyjeździe? — Policzki Maszotki zapłonęły ru-
mieńcem, ale w oczach pokazały się daremnie hamowane łzy. Nie, o tym nie trzeba jej
było przypominać. Do tego nikt nie miał prawa.
Nagła cisza w kuchni zwróciła uwagę Daniela. Podniósł oczy znad listu, znad tych
kilku zdań, które umiał już prawie na pamięć.
— Co się stało? — zapytał po chwili.
— Nic — warknęła Maszotka. — Nic.
Stanisz chrząknął i zaczął hałaśliwie mieszać niezbyt gęstą słodycz na dnie swojej
kawy. Noe przysunął łeb do ręki pana i potarł o nią wilgotnym nosem.
— Nie wdzięcz się, jak stara panna — zawołał Daniel. — Nic z tego. — Odsunął
psa i wyszedł do biura pustego jeszcze i ciemnego przy zamkniętych okiennicach.
Otworzył je w swoim gabinecie, wyjął spod przycisku na biurku wezwanie do sądu i
wsunął do kieszeni. Nad niską ścianą młodniaka czerwieniało już niebo. Równa płasz-
czyzna obsianego deputatu, ciągnąca się między domem a pierwszą linią świerków,
mieniła się szklistym srebrem pod zimną rosą. Czekał, aż oczy przyzwyczają się do
tego blasku i czerni sosnowego cienia poza nim — i wtedy zobaczył go, jak każdego
ranka. Sięgnął po lornetkę i podniósł ją do oczu. Wspaniały łeb jelenia przybliżył się
tak wyraźnie, że poczuł prawie na twarzy gorący oddech z jego rozdętych chrap. Przed
chwilą jeszcze musiał sadzić w susach poprzez młodniak, ale teraz stał nieruchomo i
choć wzniesione ostro łyżki świadczyły, że nie rezygnuje z ostrożności, patrzył spo-
kojnie w stronę domu, z którego nigdy nie padał strzał. Daniel, czując sztubackie wa-
lenia serca w piersi, wiódł lornetką po wspaniałym wieńcu dwunastaka, od uperlonych
róż poprzez całą długość mocnych tyk, dorodnie wygiętych ku szerokim koronom,
wzniesionym w górę niby rozwarte dłonie. To był ten sam, pojawiał się tu prawie każ-
dego ranka. Nie przywodził go żer, stał zawsze w tym samym miejscu, nie przekracza-
jąc granicy pola, i patrzył.
Daniel opuścił lornetkę poprzez szerokie barki samca ku prostym, żylastym bady-
lom, mocno wpartym w ziemię. Potem cofnął się w głąb pokoju i odłożył lornetkę na
szafę, w której za oszklonymi drzwiami odsypiała swoją nadużywaną młodość jego
myśliwska broń. Stały tam dobrze naoliwione pojedynki i dwururki, sztućce, odziedzi-
czone jeszcze po dziadku, dryling i wspaniały winchester, którego nigdy nie używał.
Jak zawsze, gdy wyjeżdżał z domu, sprawdził zamknięcie szafy i wrócił do kuchni.
— To w ogóle nie jest żaden ze Stebków — powiedział nagle do Maszotki. — To
w ogóle nie jest żaden stąd.
Twarz kobiety rozjaśniła się.
— Tak też sobie pomyślałam. Tak też myślałam, że to nie może być nikt stąd.
Dlaczego to zrobił? Nawet kiedy już jechali gładką drogą wśród zmiennego leśne-
go pejzażu, a słońce siedziało na czubach najwyższych buków schodzących ku jezio-
ru, nie wyjął wezwania, aby wreszcie upewnić się co do nazwiska oskarżonego. Nie
dotknął także listu spoczywającego w tej samej kieszeni. Obydwa pisma nie miały
żadnego związku, a jednak czuł, że połączyły się ze sobą i wzajemnie udzielały sobie
odpowiedzi.
— Kiedy będzie samochód? — spytał Stanisz cmokając na konia. Nie lubił dale-
kich wypraw do miasta, co innego objazd lasu, wtedy nie trzeba było śpieszyć się na
czas i spoglądać na zegarek, jak konduktor autobusu.
— Nie wiem, kiedy będzie samochód — mruknął. Nie wiedział naprawdę, bo stara
warszawa, którą dysponował, przy każdym remoncie wykazywała nowe niespodzian-
ki, bądź drobne, bądź wyolbrzymione przez warsztat naprawczy. Stanisz jednak po-
czuł się zganiony za swoją niechęć do miejskich wypraw.
— Wie pan inżynier, z kim ona teraz siedzi?
— No? — westchnął Daniel.
— Z Piesków Mieczem. Teraz się za niego wzięła. Razem poszli do PGR-u, do
Rumianek.
— Na zdrowie! Może ten da jej radę.
Stanisz pociągnął batem po grzbiecie konia.
— Jej nikt nie da rady. Takie ma gorąco w sobie, że każdy się tylko sparzy i pój-
dzie.
Daniel nic już nie odrzekł, a Stanisz uznał, że jest dostatecznie wytłumaczony ze
wszystkich swoich porannych zaniedbań. Przed pół rokiem zostawił żonę z tym jej go-
rącem w sobie i przeniósł się na strych nad stajnią, gdzie miał nadzieję znaleźć spokój
i zapomnienie. Nie znalazł. Daniel grzmotnął go w plecy, a chłop znowu podniósł bat i
popędził konia.
Od dłuższego czasu pomykało coś za nimi pośród gęstego poszycia, ciągnącego
się po obydwu stronach drogi. Daniel zerkał niekiedy w bok, ale wciąż jeszcze uda-
wał, że niczego nie dostrzega. W końcu jednak zrobiło mu się żal. Zagwizdał na psa, a
Stanisz przyhamował konia.
— Dokazał swego — mruknął.
Noe, z uszami po sobie, jakby ich w ogóle nie miał, wsunął się do bryczki i przy-
warował u nóg pana. Dopiero powoli odzyskiwał pewność siebie, wznosił się stopnio-
wo na przednich łapach, wystawiając na świat ciekawy pysk. Wciąż jeszcze dyszał
ciężko i Daniel, choć zły, musiał go poklepać po grzbiecie. Nie był oczywiście tak sta-
ry, jak Maks, ale i jemu sypały się na brodzie siwe kłapcie sierści. Daniel miał go od
dziesięciu lat. Obserwował jego szczenięctwo, wspaniały okres męski, a teraz to po-
wolne cofanie się sił i zdolności, czyniące z jeleni wsteczników, a u psów przechodzą-
ce czasem w złośliwość, czasem w nadmierne, niemal histeryczne okazywanie tkliwo-
ści tym, których kochały przez całe życie.
Wznosił teraz co chwila na Daniela oczy pełne wdzięczności i uwielbienia, nie
przeczuwając, jak złą wybrał ku temu chwilę. Minął ich właśnie czerwony moskwicz
ze składanym kajakiem na dachu, a obok młodego człowieka przy kierownicy siedzia-
ło coś niewypowiedzianie kolorowego i wiotkiego, coś o długiej, wyzłoconej słońcem
a hojnie aż po plecy odsłoniętej szyi, na której głowa wyglądała jak lśniący rudy
kwiat.
— Ciepło jej! — bąknął Stanisz, wyprowadzając konia znów na środek drogi.
Tak, to było w tym liście także. Odzwyczaił się od kobiet, od takich kobiet, do-
brze, że od czasu do czasu miał okazję przypomnieć sobie, że gdzieś jeszcze istnieją.
De miał lat? Dużo. Przeskoczył już na pewno swoje południe. Na korowinie najstar-
szego buka nad jeziorem żłobił co roku poziomą kreskę. Było ich już trzydzieści sie-
dem. Jedenaście kresek od góry — oznaczało lata w Bukomierzu. Dlaczego był sam?
„Leśnikowi żona potrzebna jak słońce — mawiał dziadek — zastępuje mu gazetę i te-
atr, i całe wielkie miasto, w którym by pragnął żyć". Ale skąd taką wziąć?
to by dziadka chciał zapytać. Żeby na równi ceniła jego bibliotekę
jego oborę, żeby sprzedawszy na targu jajka umiała w księgarni wybrać nowości.
Dziadek miał taką. Wszystkie książki odziedziczone po nim kupowała babka w ży-
dowskiej księgarni w Kowlu, której właściciel sprowadzał aż z Brześcia, a może z
Wilna lub samej Warszawy po trzy egzemplarze co poczytniejszych tytułów — dla
pana hrabiego, dla pana doktora i dla pani leśniczyny. Potem jeździła po książki mat-
ka, dopóki była w domu, dopóki się z lasu nie wyniosła i tylko imię Daniel, które dała
jedynakowi, łączyło ją z wspomnieniami. I ona nie wytrzymała, choć potem — dla
niej — on miał las odzyskać. Nie zdążył.
— Żbitka przyjechała — powiedział Stanisz. Wydostali się już z lasu i mijali sto-
jącą u jego krawędzi szkołę w Rotach, wyciszoną z dziecięcego gwaru podczas waka-
cji. Na lince przeciągniętej wśród drzew rzadkiego sadu suszyła się kolorowa bielizna.
— Panna Elżbieta — poprawił Daniel.
— Przecież mówię, że Żbitka.
Nie miał zamiaru się zatrzymywać, ale na odgłos turkotu bryczki w oknie szkoły
uchyliła się biała firanka i ktoś krzyknął nie hamując z radości głosu:
— Pan Rysewicz!
Wysiadł więc, a Żbitka biegła już po schodach, cała zarumieniona z pośpiechu i
podniecenia.
— Pan Daniel! — powiedziała ciszej.
Dawniej podnosił ją po prostu w górę i całował, ale od kilku lat nie wypadało już
tego czynić. Studiowała w Warszawie historię sztuki i choć na pewno całowali ją tam
po kątach jacyś chłopcy, on nie miał już do tego prawa.
— Znowu wyrosłaś — powiedział.
— Nie! To obcasy. — Najwidoczniej nie chciała być już wyższa, zsunęła z nóg
obuwie i stanęła na schodach gołą stopą. — Teraz niech pan zobaczy!
— Rzeczywiście, jak dawniej, sięgasz mi do brody.
— Widzi pan.
— Ale co to się stało z oczami, Żbitko? Wyglądasz jak gwiazda filmowa!
— Bo nią jestem! Grałam w filmie, nie wierzy pan?
— Ależ wierzę.
— No już powiem. Ogłosili, że potrzebują statystki. Zgłosiłam się. I zarobiłam sie-
demset złotych za dwa dni.
— Wspaniale!
— Pewnie, że wspaniale. Zaraz odesłałam mamie jej pieniądze. A oczy kazał mi
umalować sam pan Rybkowski, reżyser. Bo ja grałam dziewczynę, która w Zachęcie
ogląda nową wystawę obrazów. Ogłosili na naszym wydziale, chodziło im o kogoś,
kto umie patrzeć na dzida sztuki. A fotografowali mnie z różnych stron, en face i z
profilu. I było takie jedno ujęcie w zbliżeniu, tylko ucho, zarys policzka i rzęsy; wtedy
pan Rybkowski mi się przyjrzał i powiedział, żeby mi nie doklejali, że może wystar-
czy, jeśli moje własne pociągnie się tuszem i podegnie do góry — dlaczego pan nic
nie mówi?
— Słucham.
— A potem zaczęłam już sobie sama robić, bo to ładnie — zawiesiła głos i czekała
potwierdzenia.
— Ładnie — powiedział.
— Oni wszyscy uznali, że wyglądam ciekawie i reżyser kazał mi dopisać roli, całe
trzy zdania. Malarza, który wystawiał te obrazy w Zachęcie, grał Łapicki. I bardzo się
denerwował na wernisażu, ale jeszcze nie tak zupełnie, bo na wernisażach nikt nie
mówi prawdy ani nikt patrzeniem nie wyraża prawdy, dopiero przez następne dni
można się wściec, kiedy się obserwuje miny ludzi, jak tak stoją i wykrzywiają się na
płótna. Więc ten malarz tylko bladł i czerwieniał.
— Żbitko, tego nie widać na ekranie.
— No więc denerwował się okropnie i dlatego było mu przyjemnie, że przynaj-
mniej ktoś jeden patrzy na jego obrazy tak ładnie jak ja. A specjalnie lubiłam stawać
przed jedną kompozycją w czerni i bieli — o, widzi pan, to widać na filmie — i jedne-
go dnia on podchodzi i odzywa się, kiedy się tego zupełnie nie spodziewałam: „Czy
chciałaby pani mieć ten obraz?" Na to ja, a przecież wcale nie wiedziałam, że to ma-
larz: „Tak. Bardzo! Jest w nim tyle poszukiwań!" Wtedy on: „Pani pozwoli go sobie
ofiarować?" Ja się cofam i mówię: „Ja nie przyjmuję nic od nieznajomych". A on
woła: „Ależ my się znamy! I to od jak dawna! Od chwili, kiedy dla pani zacząłem ma-
lować ten obraz". I zdejmuje płótno ze ściany i daje mi je, a ja jeszcze przez chwilę
wzbraniam się przed przyjęciem.
— Płótna zwykle wiszą do końca wystawy. Mógł powiedzieć, że przyśle d je po
jej zamknięciu.
— To już nie byłoby tego efektu. Co się panu w tym nie podoba?
— Ależ wszystko mi się podoba. I co dalej?
Żbitka zgarnęła dłonią niezbyt nadające się do demonstracji części bielizny, po-
wiewającej na sznurze między nią a Danielem.
— Nie wiem. Pan myśli, że tam panu ktoś opowie scenariusz? Kwitek do kasy i
cześć.
— To chyba najważniejsze?
— No niezupełnie. Jakieś małe przeżycie artystyczne by się przydało. Ale oni
wszyscy tak się spieszą — spojrzała na niego z ukosa. — Do następnego filmu też
mnie pewnie wezmą. Tak asystent powiedział.
— Pewnie chciał się z tobą umówić?
— Skąd pan wie?
— Ogromnie trudno się domyślić. Umówiłaś się?
— A jednak to pana interesuje.
— Dla statystyki.
— Nie umówiłam się, bo miałam egzamin na karku, a dwa dni już i tak zawaliłam.
A wie pan, co on powiedział? Że nie powinnam się nazywać Kąkol, tylko Chaber.
Kiedy mnie wywoływał, zawsze krzyczał: „Panna Chaber na plan".
— A to jest ładne! Możesz się z nim umówić po wakacjach.
Stanisz chrząknął i strzelił biczem.
— Na mnie czas. Mam dzisiaj rozprawę w sądzie.
— O drzewo?
— O drzewo. Pozdrów mamę.
— Mama wyjechała do ciotki. Jak się tylko lekcje skończyły. Wstąpi pan, wraca-
jąc?
— Poczekam, aż mama przyjedzie. Za ładna jesteś.
— Tak pan tylko mówi, a nie chce się pan nudzić. To ja pana kiedyś odwiedzę. W
sierpniu jadę na obóz do Kazimierza, ale w lipcu obiecałam księdzu z Olszówki, że
mu zrekonstruuję ścianę w kaplicy. Ma po mnie przysłać konie. Wstąpię do pana. Od-
wiedzimy wtedy buki nad jeziorem.
— To co innego, pod czujnym okiem Maszotki nic ci nie będzie grozić. Ani mnie.
Zaśmiała się, a kiedy bryczka ruszyła, podniosła dłoń na pożegnanie.
— Matka jej nie upilnuje — mruknął Stanisz.
Daniel nic nie odrzekł i jechali w milczeniu, przerywanym tylko przez Noego, ob-
szczekującego mijane wozy i samochody. Na dachach kilku z nich mknęły znów ku
wodom kaszubskich jezior kolorowe kajaki, a obok ich właścicieli siedziały właści-
cielki wspaniałych dekoltów i nagich ramion. List w kieszeni dał więc znowu znać o
sobie i Daniel zaklął pod nosem, co jego woźnicę nie wiadomo dlaczego upoważniło
do dalszego drążenia tematu.
— Nie upilnuje jej Kąkolowa i nie zatrzyma w Rotach. Świata zakosztowała.
Jasne, że jej tu nie zatrzyma — pomyślał Daniel z jakąś prawie mściwą pewnością.
I, do diabła, co go w końcu mogło obchodzić, że Maszotki nie odwiedzało jej trzech
synów, że w rezultacie na świecie miała tylko jego, co go obchodziła jej starość, sta-
rość Maksa i Noego, niepewny los Piątka, niepewny los buków nad jeziorem, zwierzy-
ny i ptactwa, całe zagrożenie lasu?
— Tak to jest — mówił Stanisz. — Co mądrzejszy wyrywa się do miasta. —
Urwał, bo pojął swój nietakt w tym stwierdzeniu, ale Daniel go i tak nie słyszał. Ogar-
niało go marzenie o okrucieństwie, którego, wiedział, nigdy się nie dopuści. Ale mu-
siał myśleć o cierpieniu ludzi i stworzeń z nim związanych, musiał je sobie przynaj-
mniej wyobrazić. Wyprostował nogi, a potrącony przy tym Noe podniósł na niego
zdziwione oczy.
Zawstydziło go to.
— No co? Nie wolno mi nawet usiąść wygodnie?
Stanisz posunął się na siedzeniu i przyjrzał się Danielowi ze zdziwieniem.
Kiedy zajechali do miasta, brakowało kilkunastu minut do dziewiątej. Rozprawa
była wyznaczona na dziewiątą, miał więc czas, żeby wpaść na pocztę i raz z tym skoń-
czyć. Poprosił o blankiet telegraficzny i wypisał na nim wyraźnie adres przyjaciela w
Warszawie. Potem długo pstrykał długopisem, opierając się ciężko o parapet poczto-
wego okienka. Mógł się namyślać, nikt nie następował mu na pięty. Tylko oczy urzęd-
niczki o wytapirowanym czubie śledziły go z zachęcającą ciekawością. „Nie — napi-
sał wreszcie. — Dziękuję". I po namyśle dodał: „Ściskam dłoń, pozdrowienia. Ryse-
wicz". Dziewięć złotych dwadzieścia — powiedziała dziewczyna w okienku. A kiedy
odliczył pieniądze, obciągnęła sweterek na biuście. — Są już grzyby?
— Teraz? W lipcu? — Daniel roześmiał się i troszeczkę pokrzepiony tym nieśmia-
łym dowodem zainteresowania jego osobą wyszedł z urzędu pocztowego.
Przed sądem, który był naprzeciwko, gromadzili się ludzie. Dochodziła dziewiąta,
ale ponieważ wiedział z praktyki, że żadna rozprawa nie zaczynała się punktualnie,
postanowił napić się jeszcze piwa w gospodzie obok. Przed nią, jak i przed barem
mlecznym opodal, stał rząd samochodów, skuterów i motocykli o kolorowych tury-
stycznych bagażach. Sezon rozpoczynał się i przynajmniej jedna czwarta Warszawy
mknęła ku wodom północy. W otwartych wozach grały nie wyłączone radia. Tylko w
jednym miał ktoś nastawioną Warszawę i po sygnale odezwał się znajomy głos spike-
ra: „Dziś w godzinach porannych mają być wznowione obrady Rady Bezpieczeństwa
w ONZ. Do Elisabethville przybyła delegacja..." W niebieskiej octavii, otwartej na
przestrzał w obronie przed panującym w wozie gorącem, jakaś dziewczyna w szortach
otworzyła także radio. Na cały rynek miasteczka płynął głos Harry'ego Bellafonte.
Tymczasem być może o owej godzinie dziewiątej z wielkich lotnisk rozmieszczo-
nych na całej kuli ziemskiej odlatywały super constellation, Tu-104, caravelle i boein-
gi. Stewardesy odkładały sprawdzone listy pasażerów i wynosiły ze swoich kabin tace
obciążone szklankami z pomarańczowym sokiem. W szklankach lód, małe kryształki
lodu — Danid przesunął językiem po suchych wargach. Lód, oczywiśde o tym czyta
się nieraz w książkach. Kradaste pledy, aparaty fotograficzne lub filmowe, przewie-
szone przez ramię — nonsens, któż by się tak męczył w samolode? I teczki. Pełne
dziennikarskich notatek, inżynierskich planów, maszynopisów wystąpień na konferen-
cjach i zgromadzeniach, tłumaczeń mów, które trzeba zaraz wręczyć przedstawidelom
radia na lotnisku. A może po prostu turystyczna trasa — adresy hoteli i restauracji,
krawców, fryzjerów i kosmetyczek.
W owej dziewiątej godzinie któregoś tam lipca, któregoś tam roku lądowały na
lotniskach rozmieszczonych na całej kuli ziemskiej super constellation, Tu-104, cara-
velle i bodngi. Stewardesy nakazywały pasażerom zapięcie pasów, a kiedy podwozie
dotykało ziemi, zbiegali po schodach właściciele kraciastych pledów, aparatów foto-
graficznych i filmowych, teczek z notatkami... O tej godzinie w wytwórniach filmo-
wych klaps rozpoczynał zdjęcia, a w wyciemnionych salach koncertowych wielkie or-
kiestry stroiły instrumenty przed codzienną próbą, w jakimś mieście nad jakimś cie-
płym morzem przybyłe na festiwal gwiazdy pozwalały się podziwiać tłumom wielbi-
cieli w drodze na pierwszy poranny pokaz, amerykańskie turystki wrzucały pieniądze
do fontanny przed pałacem Trevi w Rzymie, co miało zapewnić nadzieję na ponowne
odwiedzenie Wiecznego Miasta, ktoś patrzył na Paryż z wieży Eiffla, ktoś patrzył na
pustynię z wysokości piramidy, ktoś wypluwał pestki z oliwek na Akropolu... Daniel
dopchał się do baru w gospodzie i korzystając ze znajomości, bez kolejki dostał swoje
piwo. Potem wyszedł, otarł się o głos Sachy Distela i jego gitarę, z radiowego dzienni-
ka złapał tylko zapowiedzi końcowe o nowym puczu wojskowym w Ameryce Połu-
dniowej i zamieszkach na Cyprze, podszedł do bryczki pozostawionej za rogiem w
cieniu kępy starych kasztanów i przykazał Staniszowi, żeby się nigdzie nie oddalał i
pilnował psa.
W sądzie istotnie wypadło czekać ponad pół godziny. Przez ten czas zapoznał się
bliżej ze sprawą, gorliwie informowany przez funkcjonariusza Straży Leśnej, który
przyłapał oskarżonych na kradzieży drzewa.
Bo było ich dwóch. Jednak Stebka — Alojz — jak się teraz upewnił, zdecydo-
wawszy się wreszcie na wyjęcie z kieszeni wezwania. I Hrebczuk, jego najbliższy są-
siad, osiadły w poniemieckim gospodarstwie. A więc jeden był stąd, a drugi zza Buga
— Daniel ledwo powstrzymał uśmiech — ale obydwaj zauważyli drgnienie jego ust i
zawiśli na nich zamyślonymi oczyma. Nie czuli do niego żalu, nie on ich przydybał na
kradzieży, nie od niego zależało oddanie sprawy do sądu. Istnienie Straży Leśnej chro-
niło leśniczego od nienawiści wszystkich amatorów leśnych bogactw. W tym wypad-
ku sprawa była prosta — dwaj sąsiedzi wracali wieczorem do domu przez las. Korzy-
stając z późnej pory załadowali na wozy po kilka pni ze świeżego zrębu. Pech chciał,
że natrafili na strażnika.
— Czy drewno pochodzi na pewno z nadleśnictwa Bukomierz? — zadał pytanie
sędzia.
Daniel potwierdził. Numery pniaków i odziomków były te same. Ponadto na nie
okorowanym jeszcze drzewie widniała cechówka leśniczego.
— Co oskarżeni mają na swoje usprawiedliwienie?
To wszystko i sąd, i nadleśniczy znali na pamięć: brak opału, wymagające napra-
wy zabudowania gospodarskie, walące się płoty...
— Nie dostaliście węgla przy odstawieniu tucznika? — spytał któryś z ławników.
Hrebczuk dostał, ale już mu się ten węgiel skończył.
— A oskarżony Stebka? — spytał sędzia.
— Nic tego roku nie odstawiłem.
— Dlaczego?
— Chowie aby dla siebie.
I o tej godzinie na pasach startowych lotnisk całej kuli ziemskiej stały gotowe do
odlotu samoloty: super constellation, boeingi... Zaraz zamkną drzwi i odsuną schodki
— o tym czyta się prawie w każdej tłumaczonej współczesnej powieści. W jakimś
trzydziesto- piętrowym domu o cicho sunących windach stary minister pochyli się do
młodziutkiej sekretarki — kochanie, jest pani najwspanialszym dyktafonem świata.
Pierwsza dama Europy wybiera się w długo przygotowywaną podróż za ocean. Towa-
rzyszyć jej będą najlepsi agenci paryskiej policji. Albowiem wiele milionów dolarów
wart jest uśmiech kobiety nieżyjącej: uśmiech Mony Lizy...
— Aby dla siebie — powtórzył sędzia, zawieszając głos. Na sali było duszno, mu-
chy lepiły się do spoconych ciał. — A o przydział drzewa nie mogliście się starać? —
spytał.
Daniel otworzył długą listę, przygotowany na pytanie sądu. Przed nim odpowiadał
przedstawiciel Gromadzkiej Rady Narodowej.
— Paweł Hrebczuk i Alojz Stebka — odczytał — otrzymali przydział na kupno
drzewa z puli wolnorynkowej ósmego czerwca bieżącego roku.
— Czy wykupili je? — teraz zwrócił się do Daniela. — Czy inżynier Rysewicz
może to stwierdzić?
— Oczywiście. Wykupili je dwunastego czerwca.
— No tak — powiedział sędzia. — Tak.
Przy drzwiach wszczęło się jakieś zamieszanie, ludzie zaczęli się oglądać i rozstę-
pować, dwóch oskarżonych zwróciło także głowy w tym kierunku z obudzoną nagle
nadzieją w oczach — i oto Daniel zobaczył, jak wśród ciasno stojących nóg, a potem
przez wolną przestrzeń przed sędziowskim stołem sunie ku niemu Noe z owym nie-
wypowiedzianym psim olśnieniem na siwiejącej mordzie. Rozpłaszczony prawie na
brzuchu dotknął wreszcie nosem znajomych butów i przywierając do nich pyskiem,
cichutko zaszczekał.
— Sąd udaje się na naradę — rzekł sędzia pośpiesznie.
Daniel chwycił psa za obrożę.
— Niech go pan zostawi — powiedział kierownik Wydziału Rolnictwa i Leśnic-
twa z miejscowego prezydium. — Zaraz ogłoszą wyrok. Nie będą się z tym długo ba-
wić. — I westchnął: — Tacy oni teraz są! Na jesieni żona kupiła ziemniaki. Zachciało
jej się z rynku, od gospodarza, bo jeden gatunek. I pyta się chłopa, czy się nie rozpa-
dają w gotowaniu? Żeby powiedział jak człowiek. W piersi się walił, aż dudniło, że
wspaniała odmiana, że sam dla siebie na zimę zostawił. I co? Czegoś takiego jeszcze-
śmy nie mieli. Żona się popłakała, jak zobaczyła w garnku. Kartoflanka! Co dnia jemy
na obiad kartoflankę, bo przecież nie wyrzucimy trzech metrów ziemniaków. A chłop
na pewno lata do kościoła i nawet mu przez myśl nie przejdzie, żeby się z tego wyspo-
wiadać.
— Tak — mruknął Daniel, walcząc z Noem, który nie mógł zrozumieć, dlaczego
pan nie podziela jego radości z wzajemnego odnalezienia się.
— To samo z tym waszym drzewem. Spójrzcie tylko na ich miny — ciągnął dalej
nabywca trzech metrów rozgotowujących się ziemniaków. — Mają nam wszystkim za
złe, że w ogóle się tu znaleźli. Może byście przynajmniej pomyśleli — szarpnął Steb-
kę za łokieć — że to jednak grzech!
Stebka powoli odwrócił ku niemu głowę.
— Grzech? — powtórzył i powiedział bardziej do siebie niż do niego. — Las pań-
stwowy.
— Słyszał pan? — kierownik szarpnął z kolei Daniela, wciąż pochylonego nad
psem — las państwowy! A moje ziemniaki?
W drzwiach ukazał się wysoki sąd i salę zaległa cisza. Wyrok nie odbiegał wyso-
kością kary od poprzednich w podobnych sprawach. Daniel, osłaniając swoimi noga-
mi psa, który przywarował z tyłu, wpierał w sędziego przepraszające spojrzenie. Po-
stanowił przy najbliższej okazji zaprosić go na brydża, kiedy tylko samochód wróci z
naprawy. Tymczasem z trudem tłumił w sobie wściekłość na Stanisza, który nie dopil-
nował psa. Kiedy jednak wyszedł z sądu, nie zobaczył go w bryczce. Koń przesunął
się spory kawałek pod cieniem kasztanów, skubiąc ubogą trawkę. Opodal w jakiejś nie
budzącej wątpliwości pozie oczekiwania stała młoda kobieta z walizeczką przy nodze.
Daniel zaklął i skierował się ku gospodzie. Dziewczyna w szortach słuchała teraz
Paula Anki. Wciąż stała oparta o samochód o pootwieranych drzwiach. Nudziła się,
obserwując przechodniów, a Daniel wydał jej się prawie kimś znajomym, ponieważ
widziała go po raz trzeci.
— On tam stoi! — wskazała ku drzwiom gospody.
Istotnie tkwił tam Stanisz, wsparty o ścianę, z potężnym kuflem w ręce.
— Dziękuję.
— To już trzeci — powiedziała dziewczyna — liczę, bo mi się także chce pić.
Nie podjął kwestii i ruszył ku gospodzie, ale Stanisz dostrzegł go z daleka, bez
zbytniego pośpiechu odstawił kufel i wyszedł na schody. Nie mógł mu nawet zrobić
awantury, bo dziewczyna się śmiała przy każdym podniesionym słowie.
— Do diabła! — syknął. — Nie można cię na minutę zostawić. Pies za mną do
sądu wleciał, a ty sobie piwo spokojnie pijesz.
— Jak poszedłem na piwo, to go już nie było. Już mi uciekł.
— Konia też nie miałeś prawa zostawić samego.
— Konia ona pilnuje.
— Kto?
— Ta, co tam stoi. Chce się zabrać do PGR-u w Rumiankach. Pan Rębisz to jej
wujek.
— Wszystko już wiesz.
— Bo mi powiedziała. Powiedziałem, że jak pan nadleśniczy wróci, to się z panią
umówi.
— O co się ma ze mną umawiać, do diabła? Chce, niech jedzie.
— Że niby nie za darmo. Chciała jechać którymś samochodem, ale żaden nie je-
dzie na Rumianki.
— Opłaty to już ty będziesz pobierał. I może nawet w naturze, bo — zdaje się —
młoda i ładna?
Stanisz coś tam tylko mruknął pod nosem, a dziewczyna podniosła walizeczkę z
ziemi i przechyliwszy nieco głowę na lewe ramię, jakby opanowując zdumienie, pa-
trzyła na nadchodzącego.
— Proszę — powiedział Daniel — może się pani z nami zabrać.
— Dziękuję — szepnęła.
Głos miała niski, matowy, głos, po którym nie należy się spodziewać, że będzie się
go słyszało zbyt często.
Siedziała obok Stanisza, a Daniel wciąż nie mogąc się wyzbyć złości, wcisnął się
razem z Noem na małe tylne siedzenie, którego używanie projektanci bryczki przewi-
dzieli chyba tylko wyłącznie w najkonieczniejszych wypadkach. Miał poza plecami
plecy woźnicy i przygodnej pasażerki ciasnego pojazdu, a za to przed sobą, gdy tylko
wydostali się z miasta, zieloną przestrzeń pola, a potem las, dwie przepływające
wzdłuż skroni ściany lasu.
Dogadali się! — pomyślał o Stebce i Hrebczuku, żyjących dotąd na wojennej sto-
pie, bo sąsiadowali przez płot i przez miedzę, a ten był stąd, a tamten zza Buga i było
między nimi porozumienia, dzieliły ich całe wieki innego czucia i innego myślenia —
aż nagle połączyło państwowe drzewo.
Dziewczyna nie odzywała się, nie poruszała się prawie także. Wyjął papierosy i
przechylił się do tyłu.
— Zapali pani?
Włosy miała wysoko podcięte, zobaczył więc najpierw nagi kark, małe ucho i
drobny, wrażliwy profil.
— Dziękuję. — Odwróciła się nieco i nie podnosząc oczu sięgnęła po papierosa.
Dłoń miała szczupłą, pozbawioną jakiejkolwiek biżuterii, palce wąskie i niezbyt czy-
ste — odbyła zapewne długą podróż i chyba nie sypialnym wagonem. Musiał jej jesz-
cze podać ognia, ale i tym razem nie spojrzała na niego.
Daniel uznał swoją rolę za skończoną i z ulgą zaciągnął się dymem. Znowu po-
wrócił myślą do sprawy w sądzie i do telegramu, który wysłał rano, a który być może
został już doręczony w Warszawie. Wdział zdziwione oczy tego, który go odbierze i
przeczyta skąpe słowa odpowiedzi. Sam się dziwił, a przecież to on je napisał. Zapew-
ne życie mogło wyglądać zupełnie inaczej, o tym można się było dowiedzieć z każde-
go tygodnika, z książek i filmów, z prawdziwych lub fikcyjnych odtworzeń cudzych,
zawsze ciekawszych losów. Ale mogło wyglądać również i tak, nie dało się temu za-
przeczyć.
Chciał zapytać dziewczynę, siedzącą poza nim w nieruchomym milczeniu, czy
myśli czasem o wielkich dworcach lotniczych i o facetach, którzy z aparatami fotogra-
ficznymi przez ramię, z teczkami kryjącymi preteksty ich podróży przepychają się
przez obrotowe drzwi w bezustannym pośpiechu? Postanowił zrezygnować na dziś z
Plutarcha i znaleźć sobie coś takiego, ten sam czas nawinięty na inną szpulę — ona
także musiała o tym myśleć.
Zbliżali się do szkoły w Rotach i Stanisz odwrócił nagle głowę.
— Stajemy tutaj?
— Nie. Kto ci kazał?
Przez ogród, od drzewa do drzewa, wionął biały obłok. Ale nim dotarł do płotu,
bryczka potoczyła się dalej i tylko lekkie odchylenie głowy w tę stronę, mały obrót ra-
mion dziewczyny siedzącej na przednim siedzeniu odnotował ten fakt.
Daniel powrócił do swoich myśli, a może nawet by się zdrzemnął, gdyby nie owa
obca, milcząca obecność za plecami, którą czuł bezustannie, choć tak mało było ku
temu powodów.
— Pani po raz pierwszy w tej okolicy?
— Pierwszy.
— Ładnie tu.
— Ładnie.
— Na pewno pani tu odpocznie.
Na to już nie odpowiedziała, a on postanowił nie narzucać się więcej z rozmową.
Jechali w milczeniu, które przerwał dopiero Stanisz na parę kilometrów przed Buko-
mierzem.
— Ktoś leży w rowie, panie inżynierze.
— Pewnie śpi. Sam bym się przespał gdzieś w cieniu w taki upał.
Podjechali bliżej i wtedy po dwóch szczudłach spoczywających
obok w rowie poznali Wirkusów Bernarda, kalekę z Rogali. Chłopak spał, twarzą
do ziemi, wtopiony jakby w trawę i mech, w kępy rosnącej tu macierzanki. Choć całe
ciało miało w sobie bezwład odpoczynku, prawa noga, mniejsza, o skręconej stopie,
przyodzianej w prawie nowy półbut, leżała obok tej drugiej, wypoczywającej jakby
podwójnie bezwładna, osobna.
— Trzeba się dowiedzieć, dokąd idzie — powiedział Daniel. — Moglibyśmy go
podwieźć.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób kaleka zmieściłby się w bryczce, ale podszedł i
dotknął jego ramienia.
— Bernatk! — zawołał półgłosem.
Chłopak obudził się natychmiast i uniósł się na rękach.
— Dokąd się wybrałeś tak daleko? To nie ma sensu.
— Byłem w Bukomierzu. Powiedzieli mi, że pojechał pan do miasta. Więc się
układłem w rowie i czekałem. — Chłopak usiadł i wyciągnął rękę po szczudła.
— Chciałeś ze mną rozmawiać?
— Tak.
— Czy to coś pilnego?
— Tak.
Nie patrzył na niego, jakby zawstydzony tym, że jeszcze się nie podniósł. Daniel
wyciągnął do niego rękę, nie przyjął jej jednak, poczerwieniał gwałtownie, chwycił
wreszcie swoje szczudła tak jak trzeba i poderwał się do góry. Duży był i silny, dzięki
stałej konieczności dźwigania swego korpusu, wspartego tylko na jednej nodze, potęż-
nie rozrośnięty w barach. Pod rękawami płóciennej koszuli drżały napięte mięśnie.
— Co się stało, Bernatk? — zapytał Daniel.
Chłopak wreszcie spojrzał leśniczemu w oczy, krew jeszcze mocniej rzuciła mu
się do twarzy.
— Uciekłem z domu.
— Uciekłeś z domu? Dlaczego?
— Ojciec gospodarkę na Pelaszkę chce przepisać. Ona za mąż idzie.
— A ty? Co z tobą?
— Ja mam dostać penzyję. Mam siedzieć u nich na penzyi. Na alimencie — wyja-
śnił z rozpaczą, niepewny, czy nadleśniczy go rozumie.
Daniel zbliżył się do bryczki.
— Odwieziesz panią do Rumianek — powiedział do Stanisza.
Dopiero teraz zobaczył jej twarz i oczy, gdy podniosła na niego wzrok. Na mo-
ment zalśniło w nim coś żywszego, ale ten krótkotrwały blask pochłonęło zaraz po-
wracające znużenie.
Sięgnęła do torebki.
— Nie — Daniel się uśmiechnął. — Należność za przejazd inkasujemy tylko w
owsie.
Noe zeskoczył z bryczki i biegł przez chwilę obok konia naszczekując, porzucił go
jednak zobaczywszy, że pan został na drodze.
— Więc o co chodzi? — zapytał wracając do Bernatka.
— Ojciec daje gospodarstwo Pelaszce. I jej chłopu, jak za mąż pójdzie. On będzie
gospodarzem. A kto do tej pory robił? — wybuchnął. — Ojciec jeszcze śpi, a bydło
już obrządzone. Tylko tyle, że w pole nie mogę iść — dodał ciszej.
Słońce przypiekało w plecy; siedzieli na brzegu cienia, o krok dalej był chłodny
mrok lasu, w którym tylko Noe znalazł spoczynek, przywierając płasko całym ciałem
do wilgotnego mchu.
— Dlaczego przyszedłeś do mnie?
Bernatk długo milczał, zanim odważył się powiedzieć:
— Żeby mi pan pracę jaką dał w lesie.
— Pracę? — zdziwił się Daniel i od razu pożałował tej tonacji w swoim głosie.
Chłopak zwrócił ku niemu pociemniałą od gwałtownego rumieńca twarz.
— Pan też myśli, że ja nic nie mogę robić? Pan też tak myśli?
— Uspokój się — powiedział Daniel. Położył dłoń na ramieniu chłopca i czuł, jak
drży.
— Będę robił wszystko, co pan każe. Przydam się, zobaczy pan. I w gospodar-
stwie, i w lesie. Przy drzewie się układę, nikt nie ruszy. Silny jestem. — Napiął mię-
śnie pod rękawem koszuli i podsunął Danielowi pod oczy. — Niech pan inżynier zo-
baczy!
— Wiem. Wiem, że jesteś silny. — Myślał gorączkowo nad tym, czyby jednak nie
mógł dać mu jakiegoś zajęcia, ale przy wyrębie i przy zalesianiu potrzebna była pełna
sprawność fizyczna, kaleka nie mógł się tam na nic przydać.
— W zimie bym zwierzynie karmę w lesie zakładał, wnyki bym odnajdywał, kłu-
sowników tropił. Ja mogę chodzić — niech pan nie myśli, niejeden na dwóch nogach
prędzej się zmęczy niż ja na tej jednej. — Sięgnął po szczudła i nim Daniel się zorien-
tował, maszerował już przed nim tam i z powrotem, twardo bijąc drewnem w wy-
schnięty brzeg szosy. Krótsza noga balansowała między zdrowym udem a wewnętrzną
stroną szczudła.
— Usiądź — powiedział Daniel. — Chodzisz wspaniale. Chłopak wpatrywał mu
się intensywnie w twarz, czekając na coś więcej.
— Przy polowaniach też bym się przydał — zaczął znów zaczerpnąwszy tchu. —
Znam się na tropach, od małego chodziłem do lasu. We wsi się ze mnie śmiali, we wsi
mnie przezywali, a w lesie byłem sam i mogłem myśleć, że jestem taki jak inni, nawet
lepszy, bo umiałem więcej i na zwierzynie znałem się jak nikt, i na ptactwie... —
Urwał i znów patrzył Danielowi w oczy, ale już ze strachem. A potem odwrócił się i
odszedł, skacząc na swojej zdrowej nodze, balansując tą krótszą, która obijała się o
zdrowe udo i twarde drewno szczudła. A Daniel stał, patrzył za nim i nie potrafił go
zawołać.
II
— Piki — powiedział Daniel.
Rębisz spasował.
Teraz czekali wszyscy na nią, żeby się odezwała. Trzymała karty wysoko, widać
było tylko jej ręce, znów tak samo nagie, bez biżuterii.
— Dionka! — przynagliła Rębiszowa, zapalając papierosa.
— Nie gram dalej — roześmiał się Daniel — dopóki się nie dowiem, co to za
imię.
— Dionizja — odezwała się zza kart. — Zwariować można, każdy mnie o to pyta.
A brat mój ma na imię Tyberiusz, jak starszy z Grakchów. Ojca mieliśmy profesora
historii starożytnej.
— Profesor Jakiel — powiedziała Rębiszowa, jakby to nazwisko powinno być
równie znane, jak nazwisko Edisona.
— Teraz pan rozumie? Co chce pan jeszcze wiedzieć? Imieniny obchodzę dzie-
wiątego października. — Opuściła karty. — A ja powiem: dwa kiery.
Rębiszowa w ślad za mężem powiedziała: — Pas.
Daniel mruknął po chwili: — Trzy piki.
Kończyli tą grą drugiego robra i spuszczali Rębiszom bezlitosne lanie. Nie było w
tym zresztą żadnej niespodzianki, w brydża grali rzadko — Daniel zdziwił się otrzy-
mawszy niespodziewane zaproszenie. Dopiero na miejscu, w Rumiankach, zrozumiał
sytuację. Przyjęto go z czułościami, choć mniej więcej od roku stosunki między nadle-
śnictwem a PGR-em były raczej napięte. Chodziło o robotników, których Rębisz pod-
mawiał w Bukomierzu, kusząc ich pegeerowskimi deputatami. Nie można było nawet
brać mu tego za złe, był dobrym gospodarzem, a w tych stronach walczono o ludzi.
Daniel zresztą odpłacił mu tym samym. Wystarawszy się o kredyty wybudował przez
zimę w enklawie leśnej osadę służbową na pięć mieszkań. W PGR-ze z mieszkaniami
było źle. Odbił więc Rębiszowi pięciu chłopów jak dęby. Zapili to potem przy okazji
jakiegoś spotkania w mieście, ale uśmiechali się do siebie półgębkiem na wszystkich
powiatowych konwentyklach. Aż nagle brydż. Zapomniał o milczącej dziewczynie, z
którą rozstał się na pół drogi do Rumianek, zostawiając opiece Stanisza. Kiedy zoba-
czył ją na dworskim ganku w Rumiankach, coś mu się objawiło, ale nie było to obja-
wienie nieprzyjemne. Wyglądała lepiej niż przy pierwszym spotkaniu, opaliła się i od-
poczęła. W to upalne popołudnie miała na sobie tylko szeroką czerwoną spódnicę i
czarny bardzo obcisły i bardzo wycięty trykot. Siedziała teraz przed nim w jakiś nie-
uchwytnie powabny sposób wyprostowana, szczupła i lekka, no i grała w brydża jak
nikt w promieniu przynajmniej pięćdziesięciu kilometrów, za to mógł dać głowę.
— Mamy nadróbkę — powiedziała do Rębiszów, którzy kontrowali.
Daniel tasował karty.
— Czyżby pan profesor poza zamiłowaniami antycznymi miał również karciane?
Sprawdzała zapis i odpowiedziała dopiero po chwili:
— Ojciec nienawidził kart. Nie odróżniał damy od waleta. Mnie nauczył grać mąż.
— Oczywiście — pomyślał Daniel — takie dziewczyny nie zostają starymi panna-
mi. — Pomyślał to ze złością i od razu sam się na tym przyłapał.
— Ja daję — powiedział Rębisz.
Nudził się jak mops i wciąż był myślami w różnych częściach swego gospodar-
stwa, w którym dzień się jeszcze nie zakończył, ale do przytomnej obecności przy
kwadratowym stoliku przywracało go pełne nagany spojrzenie małżonki.
Gdyby nie miała męża, toby miała kochanka — myślał Daniel, przesuwając w pal-
cach karty. Nie rozumiał, dlaczego był zły, a był zły, nie mógł tego opanować.
— Papierosa! — powiedziała nie odrywając oczu od kart.
Podsunął jej pudełko, w którym długo przebierała po omacku
roztargnionymi palcami, potem wstał, obszedł stolik i podał ognia. Zobaczył przy
tej okazji wystające wąskim rąbkiem z dekoltu białe ramiączko.
— Trefle — mruknęła.
Grali do późna, potem podano kolację, którą gospodarze po klęsce w brydża mieli
zamiar wykazać inne swe talenty. Nalewki, wędliny, sery i marynaty były istotnie
rzadkiej jakości i Daniel bez przymusu oddawał im sprawiedliwość. Pani domu nie
wystarczał jednak apetyt gościa, pragnęła pochwał i egzekwowała je niezłomnie przy
naruszaniu każdego półmiska czy flaszki.
— To przepis jeszcze z Bylin — mówiła, wpierając zamglone spojrzenie w prze-
strzeń ponad głową Daniela, w letnią noc, która zaczynała się za szeroko otwartymi
drzwiami tarasu.
— Mynieczko! — szeptał Rębisz. W jego głosie była tylko obawa, obawa, żeby
nie zaczęła gadać. Ona słyszała w nim uspokojenie.
W latach pięćdziesiątych w biednego Rębisza tak długo wmawiano ziemiańskie
pochodzenie, aż prześladowany nim były rządca czy dzierżawca z krakowskiego, sam
pomału zaczął w nie wierzyć. Może nie tyle on, ile jego małżonka. Czasy się zmieniły,
zapomniano o ankietach i ich najgroźniejszych rubrykach, ale Mynieczka przyzwycza-
iła się już do posiadania Bylin i do cierpienia z powodu ich utraty. Rębisz drżał przed
tym tematem, nie znosił fałszerstw nawet tak nic nie znaczących, ponadto obecność
kuzynki z Warszawy, nie wprowadzonej w sytuację, stwarzała niebezpieczeństwo
sprostowań z jej strony.
— Po cóż to wspominać, kochanie? — dorzucił. — Było, minęło.
— Tak, było, minęło — westchnęła pani.
Na szczęście obydwoje łowili już odgłosy jakiegoś lamentującego poruszenia na
podwórzu i obydwoje byli już na brzegu swoich krzeseł, gdy do pokoju wpadł czerwo-
ny i spocony chłopak.
— Łaciatą wzdęło! — wrzasnął.
— Pewnie była w koniczynie, ile razy mam wam mówić, sukinsyny jedne! — Rę-
bisz walił już butami o drewniane stopnie tarasu i reszta epitetów utonęła w oddaleniu
i nocy. Chłopak biegł za nim.
— Ja dziś nie pasłem, panie kierowniku, to Trepczyk. On na polu to tylko w niebo
patrzy.
Rębiszowa zerwała się także, zapominając w jednej chwili o roli dziedziczki na
Bylinach, która prawdopodobnie nie udawała się osobiście do wzdętych koniczyną
krów.
— Dionka, baw gościa! — zawołała zza progu.
— Proszę mnie bawić — rzekł Daniel trochę sennie. Czuł w głowie tę wspaniałą
śliwowicą Rębisza, na pestkach i na jakichś ziołach, ale i noc działała na niego, lipiec
w oknach i otwartych drzwiach tarasu, ciemne lato, które tłoczyło się do pokoju.
Roześmiała się i zdusiła w popielniczce papierosa. Znowu zawisł spojrzeniem na
jej palcach, nagich i szczupłych, które gniotły teraz niedopałek z nie pasującą do nich
męską dokładnością i siłą.
— Wyjdziemy na taras? — powiedziała.
Podniósł się niezbyt chętnie, bo od razu pomyślał, że trzeba jechać, że Stanisz
pewnie klnie go w żywy kamień i wreszcie — a stali już na tarasie w słodkim zapachu
maciejki, która rosła pod ścianą — że zanosi się na deszcz. Ale równocześnie poczuł
lekkie dotknięcie jej dłoni, które przesunęło się wzdłuż jego ramienia.
— Usiądziemy czy przejdziemy się po ogrodzie?
— Usiądziemy — odpowiedział.
Ławka była wąska albo wydawało mu się, że jest tak wąska. Usiadł na brzegu, a
wtedy ona znowu się roześmiała i pociągnęła go za rękaw.
— Śmiało! Niech pan usiądzie wygodniej, nie jestem ze szkła.
Oczywiście — pomyślał znowu — gdyby nie miała męża, miałaby kochanka, jak
dwa i dwa jest cztery.
— Na długo pani przyjechała? — spytał, niezbyt zręcznie zaczynając rozmowę.
Milczała przez dłuższy czas, bał się nawet, że nie dosłyszała pytania i będzie mu-
siał albo je powtórzyć, albo wysilić się na inny początek rozmowy.
— To zależy od pewnych okoliczności — powiedziała wreszcie i uświadomił so-
bie, że nie sprawił jej przyjemności tym pytaniem.
Maciejka pachniała ogłupiająco. Z podwórza dochodził podniesiony głos Rębisza,
miotającego się przy wzdętej krowie, powietrze było duszne, nasycone zapowiedzią
deszczu.
— A pan? — zapytała. — Pan tutaj od dawna?
Roześmiał się.
— Ja? Od jedenastu lat.
— Sam?
— Sam. Ale o co pani właściwie pyta?
— O to właśnie.
Założyła nogę na nogę, w ciemności słabo rozjaśnionej światłem bijącym z pokoju
błysnęło jej nagie kolano i jakby powiało od niego ciepłem, co musiało być bezsen-
sownym złudzeniem. Noc była parna.
— Bo ludzi nie brak i w lesie — powiedział. — W lesie może nawet stają się bliż-
si. Można przez rok spotykać kogoś co dzień na klatce schodowej kamienicy, w której
się mieszka, i nie zamienić z nim ani słowa. W lesie każdy drugi człowiek się liczy.
Milczała. Przycichłe głosy na podwórzu świadczyły o tym, że krowie zrobiło się
lepiej. W gąszczu traw grały świerszcze.
— Ale czego właściwie należy się bać? — powiedziała po chwili. — Tego mijania
bez słowa na uczęszczanych schodach czy tego właśnie, że drugi człowiek zbyt łatwo
może zacząć się liczyć?
Teraz on nie odpowiedział. Pierwsza kropla ciężkiego deszczu upadła na pozłaca-
ny przyokiennym światłem liść dzikiego wina. Potem zaszumiało w ogrodzie i lekki
powiew wilgotnego chłodu uderzył ich w twarze.
— Wrócimy do pokoju? — zapytał.
— Nie — podkurczyła kolana i choć przykryte były teraz szeroką spódnicą i tym
razem złudzenie smugi ciepła owiało mu dłoń zaciśniętą na brzegu ławki. — Chcę sły-
szeć deszcz. Przez całe życie słyszałam tylko, kiedy dzwonił o blaszane parapety. A
teraz liście, miękka ziemia... To uspokaja.
— Na brak spokoju nie mogę narzekać — mruknął.
— No tak — roześmiała się cicho. — Żadnych burz? Żadnych wstrząsów?
— Owszem. Kiedy zdarzają się kradzieże drzewa albo kłusownicy pojawiają się w
lesie. Może się też wydarzyć niewykonanie planu, cięć albo zalesienia — mówił żar-
tem, ale ona już się nie śmiała.
Deszcz padał coraz gęstszy, ogród grał pod nim wszystkimi liśćmi, mała wiejska
filharmonia. Od podwórza biegli Rębiszowie, nie przestając wykrzykiwać poza siebie
ostatnich poleceń.
— Szkoda! — powiedziała cicho.
— Ależ lunęło! — zawołał Rębisz. Wyglądał jak nietoperz, z płócienną marynarką
rozpiętą nad głową. — A wy siedzicie tutaj na deszczu?
Daniel wstał.
— Na mnie już czas.
— Co za pomysł? Ruszać w drogę, kiedy tak leje. Mynieczko, słyszałaś?
— Ależ to nie ma sensu! — zaprotestowała Rębiszowa. — Najlepiej będzie, jeśli
pan przenocuje. Do rana się na pewno uspokoi. Czemuż ty nic nie mówisz, Dionka?
Zatrzymaj pana!
— Skoro musi jechać — odpowiedziała z jakimś śmieszkiem w głosie, którego nie
był zresztą pewny, może to był tylko jego własny komentarz do jej słów.
— Muszę — powiedział. — Mam jeszcze dziś robotę.
— Panie Danielu! — zawołała pani domu.
Nie wierzyli w to, tym lepiej. Nie mógł przeciągać tej rozmowy, pożegnał się zbyt
pośpiesznie, aby nie wzbudzić narastającego zdumienia gospodarzy i prysnął w mokry
gąszcz ku alejce, w której zostawił Stanisza z bryczką. Był pewien, że woźnica schro-
nił się przed deszczem do zabudowań, odnalazłszy więc w mroku kształt konia krzyk-
nął z dłonią przy ustach. Otarło się o niego coś miękkiego i smyrgnęło w krzaki, łasi-
ca, nie łasica — zwierzę musiało być wyjątkowych rozmiarów.
— Czego pan krzyczy? — odezwał się Stanisz z bryczki.
— Myślałem, że się schowałeś gdzieś przed deszczem. Jedziemy.
Nic nie odrzekł, nie zdziwił się, że ruszają w taką ulewę, musiało
być mu to także na rękę. Daniel wyciągnął spod siedzenia swój nieprzemakalny
płaszcz i zarzucił go sobie i Staniszowi na głowę. Jechali wytrząsając z siebie ducha
na wyboistej drodze, dopóki koń nie dotknął kopytem żużlowego traktu wśród zielo-
nych ścian lasu. Dopiero wtedy Daniel usłyszał, że Stanisz się śmieje. Trzęsło go, aż
się pochylił do przodu, żeby stłumić chichot. Daniel niezbyt uprzejmie trącił go w
bok.
— Co się stało?
Jeszcze się długo śmiał, zanim wykrztusił:
— Teraz moje na wierzchu.
— Przyszła do ciebie?
— No! Tylko co się ściemniło. A przedtem łaziła wkoło w krzakach, aż koń się
spłoszył.
— Ale już teraz nie masz prawa do rozwodu — powiedział Daniel nie wiadomo
dlaczego podniesionym głosem.
— Jak to nie? — obruszył się Stanisz. — Przecież z innym siedzi.
— Wystarczy, żeby zeznała przed sądem, coś tu z nią wyrabiał mimo deszczu! —
krzyknął Daniel.
Stanisz popędził konia.
— Wyrabiał... wyrabiał, a co się ma robić z babą, jeszcze jak sama lezie? Dlacze-
go pan inżynier od razu taki zły?
— Wcale nie jestem zły. Mówię ci tylko, jak jest. Zapytaj adwokata.
Poprzez szum deszczu spadającego na las doszedł ich nagie inny odgłos, jakby
trzask łamanych gałęzi, pękających pod nieostrożną stopą.
Stanisz ściągnął lejce. Stanęli i nadsłuchiwali.
Przez chwilę znów tylko deszcz szedł przez las, ale gdy już mif li ochotę jechać,
trzask gałęzi powrócił, bliższy i wyraźniejszy.
— Zawsze wybierają sobie taką porę — szepnął Stanisz. — Myślą, że jak deszcz,
to już nikt się do lasu nie ruszy.
— I dobrze myślą. Dzisiaj by na przykład mogli bal w lesie wyprawić, sarny na
rożnie piec, tańce przy ognisku urządzać — straży ani śladu. I gajowi też wolą ciepły
brzuch baby niż mokry las.
— Co pan inżynier chce zrobić? — przestraszył się Stanisz. — Przecież nie pój-
dziemy w las z gołymi rękami?
— Złaź z bryczki i bierz latarkę.
— A w szafie tyle pięknej broni. Aż serce boli, jak się człowiek patrzy.
— Przynajmniej wiem, przed kim ją zamykam.
— Ale teraz my by buksami nie trzęśli — przepraszam pana inżyniera, ale czy to
wiadomo, kogo w lesie się spotka? O tej porze? Jak idą na zwierzynę, to mogą mieć
broń. Jedni mogą mieć tylko wnyki, a inni broń.
— Zamknij się i chodź za mną. Daj mi latarkę.
Posuwali się wśród mokrego gąszczu, chyląc twarze przed uderzeniami gałęzi. Po-
dejrzane odgłosy znów umilkły. Ale szli w stronę, z której przed chwilą dobiegały, po-
stępowali wolno, rzucając na ziemię snop światła z osłoniętej dłonią latarki.
— Na ślepym polu nic nie widać — mruknął Stanisz. Daniel posuwał się jednak
naprzód wciąż szukając czegoś wśród mchu i igliwia, aż Stanisza zaczęło ponosić, bo
miał się za znawcę tropów, a prócz otartych w dole pni i połamanych gałązek młodych
świerków, niszczonych przez jelenie wycierające scypuł na świerzbiącym łbie, nicze-
go nie mógł dojrzeć. W końcu jednak i on zwrócił uwagę na ślady zagłębień, wyraźnie
odciśnięte w mokrym gruncie. Postępowały obok siebie, zawsze w tej samej odległo-
ści, wyraźne i nabiegłe wilgocią, bardzo obce temu zielonemu światu.
— Teraz już wiesz? — mruknął Daniel.
— Bernatk? — zająknął się Stanisz.
Stali przez chwilę w zupełnej ciemności i milczeniu. Deszcz powoli zacićhał,
może w ogóle przestał już padać, tylko krople ociekające z liści szumiały jeszcze w le-
sie. Zapalił znów latarkę. Stanisz patrzył mu w oczy wyczekująco. Kiedy wciąż się
jeszcze nie ruszali, powtórzył:
— Bernatk!
Daniel się nie odezwał, opuścił znów latarkę ku ziemi i poszukał okrągłych śladów
szczudeł. Odgłosy, ku którym szli, umilkły od dawna, tropiony człowiek nie uchodził
przed nimi, czekał gdzieś przyczajony w mroku. Stanisza znowu ogarnął strach. Po
okolicy chodziły legendy o sile Bernatka. Kiedy opierając się na jednym szczudle,
drugie puszczał w ruch wokół siebie, nie było mocnych przeciwko niemu. Jeśli nawet
skusiło go wnykarstwo, Bóg z nim, jakaś radość w życiu była mu potrzebna, choćby
nawet zła — Stanisz coraz bardziej zwalniał kroku. Każdy świerk wydawał mu się
schronieniem dla przyczajonego kaleki ze straszną drewnianą bronią w ręku. Żeby
przynajmniej wiedział, kto go tropi! Stanisz był pewien, że to był moment decydujący
o dalszym rozwoju wypadków i odezwał się, nie hamując głosu:
— Panie nadleśniczy! Wracajmy!
Zatrzymał się i czekał. Ale nie nastąpiło nic, co miało nastąpić, a wszystko było
lepsze od pogłaskania puszczonym w ruch szczudłem. Daniel podniósł latarkę i pa-
trzyli teraz obydwaj na niski szałas nieudolnie sklecony z sosnowych gałęzi. Przed
nim nieporuszony tkwił Bernatk, bez szczudeł, oparty całym sobą o ziemię.
— Wirkus! — zawołał Daniel. Szedł ku niemu, a kaleka, wciąż nieporuszony, pa-
trzył szeroko otwartymi oczyma w światło latarki.
— Ki diabeł cię tu przyniósł? — zezłościł się wreszcie Stanisz. — Łazimy przez
ciebie w deszczu po lesie, już byśmy dawno byli w łóżku.
Daniel pochylił się nad leżącym i pomógł mu wstać. Tym razem Bernatk nie za-
wstydził się ofiarowaną mu pomocą, pozwolił się ciągnąć w górę i dopiero stojąc już
na zdrowej nodze, poszukał rękoma szczudeł opartych o szałas.
— Będę tu mieszkał — powiedział.
— Gdzie? — spytał Daniel.
— Tutaj.
Światło latarki znowu wydobyło z mroku twarz chłopaka. Była cała mokra i Da-
niel powoli odwrócił od niej wzrok. Coś go ścisnęło za gardło.
— Zbieraj się — rzekł cicho — pojedziesz z nami.
— Nie — odpowiedział chłopak.
— Dlaczego nie?
— Nie wrócę do domu.
— Zbieraj się, dobrze? — Stanisz uznał za konieczne wmieszać się do rozmowy.
— I szybko! Będziemy tu moknąć dla takiego smroda!
— Zostanę tutaj — szepnął chłopak, znów opierając szczudła o szałas.
— O Maryja Józef! — zawołał Stanisz. — Co za głupek! Jesteś głupszy niż wy-
glądasz! Zbieraj się, jak ci pan nadleśniczy każe.
— Nie — powtórzył chłopak.
— Pojedziesz do Bukomierza — rzekł Daniel. — Nie do domu.
Zaległo teraz milczenie wypełnione zdumieniem.
Daniel wetknął szczudła w ręce kaleki, ale Bernatk nie oparł się o nie.
— Do nadleśnictwa? — zapytał, a głos mu się załamał.
— Do nadleśnictwa.
Jeszcze nie dowierzał i minęła długa chwila, zanim zapytał znowu:
— Naprawdę do nadleśnictwa?
— Moje słowo.
Poszli i nie Daniel, ale Bernatk przodem, przerzucając się na swoich szczudłach
tak szybko, że musieli dobrze uważać, żeby nie stracić go z oczu. Kiedy dotarli do
traktu, a w ciemności odezwało się powitalne rżenie konia, zatrzymał się jednak i za-
pytał raz jeszcze:
— Do Bukomierza?
— Bernatk! — zawołał Daniel.
Z trudem pomieścili się w bryczce, przy czym Bernatk okazał zwinność niespo-
dziewaną, w mgnieniu oka wsunął się na tylne siedzenie, złożył szczudła przed sobą i
nawet bezwładna noga znalazła sobie przeznaczone miejsce, zabezpieczona tylną ścia-
ną bryczki od wahnięć i kołysań podczas jazdy.
Na szczęście deszcz prawie ustał, rozjaśniło się i po niedługim czasie wierzchołki
drzew zarysowały się na różowiejącej krawędzi nieba.
— Która to godzina? — zapytał Stanisz.
— Trzecia.
Zbliżali się do bocznego duktu, który wiódł do Rogalów.
— Mógłby sobie przejść pieszo — mruknął Stanisz. — Tak zawija tymi kijami, że
zdrowy za nim ledwo zdąży.
Na pewno nie można było tego słyszeć, ale Danielowi wydało się, że słyszy czeka-
nie Bernatka za swoimi plecami. Znowu coś go chwyciło za gardło i zdziwił się swe-
mu łagodnemu głosowi, gdy powiedział do Stanisza:
— Słyszałeś, że jedziemy do Bukomierza.
— I on też?
— On też.
Maszotka także nie okazała entuzjazmu. Zbudzona ze snu, choć Daniel starał się
zachowywać jak najciszej, ale jednak zbudzona ze snu, żeby okazać mu swoje zgor-
szenie tak późnym powrotem — zastygła na widok kaleki.
— Na górze posłane? — spytał Rysewicz.
— Gdzie? — Maszotce zabrakło tchu.
— Na górze. W pokoju gościnnym.
— Posłane. Miał przyjechać pan inspektor z okręgu.
— Na szczęście nie przyjechał. Rozbieraj się, Bernatk. Musisz się przedtem wyką-
pać!
Maszotce wciąż brakowało tchu.
— Niech mu pani przygotuje gorącego mleka. Leżał w lesie na mokrej ziemi.
Bernatk stał z wzrokiem utkwionym w wyszorowanych deskach kuchennej podło-
gi, na której lśniły mokre ślady. Nie śmiał podnieść oczu na Daniela, gdy odezwał się
cicho:
— Do jeziora stroma droga. Umyję się pod studnią i prześpię w stodole.
Daniel się roześmiał.
— Wykąpiesz się w łazience, a spać pójdziesz na górę.
— To ja ściągnę pościel. — Maszotka żwawo wbiegła na schody.
Daniel tylko na nią spojrzał, i zawróciła z powrotem, mrucząc pod nosem.
— Ja wiem, że ta pościel przygotowana dla inspektora, wydaje się pani za mało
elegancka dla Bernatka, ale on to nam wybaczy. — Daniel pchnął chłopaka przed
sobą, wstąpił jeszcze do swego pokoju po piżamę i nie wypuszczając go z zasięgu
swego ramienia otworzył drzwi do łazienki.
Bernatk zaparł się w progu. Nie odkładając szczudeł podniósł na Rysewicza pełne
pokornej prośby oczy.
— Wymyję się pod studnią i prześpię w stodole. A rano pójdę do jeziora.
Daniel już puszczał wodę do wanny.
— Rozbieraj się, dobrze? I żeby mi nie było więcej na ten temat gadania. Tu masz
mydło i ręcznik. Potem włożysz moją piżamę.
— Panie nadleśniczy! — wyjąkał chłopak.
— Pożyczam ci ją! Jak zapracujesz, to mi oddasz. Od jutra będziesz pracował. Za-
wołaj mnie, jak będziesz gotowy, zaprowadzę cię na górę.
Przypuszczał, że chłopiec wstydzi się przed nim swego kalectwa. Ale widocznie
Bernatkowi chodziło jednak o co innego, bo gdy Daniel zamknął za sobą drzwi i przez
chwilę zatrzymał się za progiem, z łazienki nie dochodził żaden szmer. Huknął dłonią
w drzwi.
— Prędzej! Ile nam godzin zostało do spania?
Dopiero teraz usłyszał stuk zrzucanego obuwia, szelest zdejmowanej odzieży i
wreszcie woda zachłysnęła się zapadającym w nią ciałem.
Po godzinie prawie, nie doczekawszy się wołania Bernatka, sam zdecydował się
uchylić drzwi łazienki.
Chłopak stał przy wannie w zielonej piżamie w pasy, pozapinanej na wszystkie
guziki, czego Daniel nigdy nie czynił. Nie miał też zwyczaju używać piżamowych
spodni, kiedy więc ujrzał w swojej łazience tak wzorowo ubranego młodego człowie-
ka, z gładko przylizanymi mokrymi włosami — nie mógł się nie roześmiać.
— Długo tak stoisz?
Bernatk nie odpowiedział. Daniel podszedł do niego i także zobaczył się w lustrze,
nigdy by mu nie przyszło do głowy przypatrywać się swemu odbiciu z tej odległości,
trzeba było jednak przyznać, że widziało się wtedy prawie całą postać, od czubka wło-
sów po biodra.
— Chodź! Może jednak uda nam się przespać choć ze dwie godziny.
W gościnnym pokoju pachniało rumiankiem i miętą, które Maszotka suszyła na
strychu. Daniel trzepnął dłonią w pękatą poduszkę.
— Kładź się! Mam nadzieję, że myszy się nie boisz?
Bernatk się uśmiechnął, uśmiechnął się po raz pierwszy, od kiedy go znał, i naraz
wydało się Danielowi, że twarz ma całą mokrą, jak wtedy w lesie.
III
A więc teraz — jeszcze i on. Kulawy chłopak, któremu był potrzebny. Mało mu
było starej Maszotki, o której nie pamiętało jej trzech synów, Piątka, dążącego przez
pół świata ku ojczystemu lepiej, Maksa na oślej emeryturze i Noego z siwiejącą mordą
i wzmożoną tkliwością starzejącego się psa.
— Po co to panu? — spytał adiunkt Mroczek, nie podnosząc głowy znad ogromnej
księgi operatu, obejmującej niezliczoną liczbą przykazań i zakazań ich leśne gospo-
darstwo. Był zastępcą Daniela i każdego ranka wczytywał się w plan z tą samą naboż-
ną skwapliwością, z jaką młodzi duchowni odczytują kartki brewiarza. — Po co to
panu? — powtórzył. — Ma pan jeszcze mało kłopotów?
Rysewicz spacerował po biurze długimi krokami. Przymknął drzwi do swego gabi-
netu, bo widać było przez nie głowę siedzącego na ławce pod oknem Bernatka. Gro-
madzili się wokół niego ludzie, zjeżdżający tego dnia do nadleśnictwa po kwity na
przydziałowe drzewo. Wiedzieli już wszyscy, że Bernatk będzie odtąd w Bukomierzu,
choć on sam nie odezwał się na ten temat ani słowem. To Stanisz i Maszotka rozpra-
wiali o tym od rana i wystarczyło wstawić głowę w otwarte okno kuchni, aby się do-
wiedzieć o nowej bukomierskiej sensacji.
Rosła więc liczba rowerów ustawionych przed murem i wieniec ciekawych wokół
Bernatka, który patrzył przed siebie, nie zatrzymując na nikim wzroku.
— Dla Wirkusa taki wstyd! — mówił ktoś przeciągając samogłoski, aby tym
większy i groźniejszy wydał się ów wstyd, który Bernatk sprawił swemu ojcu.
— Dlaczego zaraz wstyd? — wmieszał się Stanisz. — Stary zrobił jak trzeba. W
gospodarstwie potrzebny chłop, któremu nic nie brakuje.
Ludzie się roześmieli z pełną uciechy aprobatą. Patrzyli wszyscy na Bernatka usta-
wiwszy się półkolem przed ławką.
— Niejeden by był szczęśliwy, że ma do końca życia wikt i opierunek — odezwał
się ktoś z tyłu.
— Jo! — poświadczyli chórem wśród śmiechu. — A ten się targuje.
Mroczek zerwał się od biurka i wychylił głowę przez okno.
— Cicho, do jasnej cholery! Pracować nie można. Kto wykupił kwit, niech jedzie
do domu.
Ruszyli się ku rowerom i nagle rozległo się wołanie:
— Maryjo Józef! Pary w dętkach nie ma!
Noe przemykał chyłkiem ku sosnowemu młodniakowi podchodzącemu pod zabu-
dowania nadleśnictwa. Wystawił łaciaty pysk spośród niskich gałęzi i przypatrywał się
zamieszaniu, które wynikło na podwórzu. Nie lubił obcych rowerów i nieraz brał za to
tęgie lanie, ale tym razem Daniel nie myślał o tym, żeby go ukarać.
— Może by siedział przy telefonie? — odezwał się, szukając przychylności w
oczach Mroczka.
Adiunkt pokręcił głową.
— Długo tego będzie? Jeszcze przez sierpień. I odebrać Knapińskiej? Kobieta cze-
ka na to przez cały rok.
Skromne wynagrodzenie za dyżur przy telefonie podczas największego nasilenia
leśnych pożarów otrzymywała woźna nadleśnictwa, której mąż zginął przed trzema
laty podczas wyrębu. Miała czworo dzieci i nie kończące się potrzeby.
— No tak — powiedział Daniel — Knapińskiej odebrać nie można. A może by go
zatrudnić przy trzebieży?
Adiunkt znowu potrząsnął głową. Był jakby uosobieniem jego własnych wątpli-
wości i Daniel nie czuł żalu, że mu się sprzeciwia.
— A kto będzie odpowiadał, jeśli zdarzy się wypadek? — Mroczek posuwał pal-
cem po kolorowej mapie dęć i powstawały z niej jakby w tym momencie wszystkie
niebezpieczeństwa czyhające na człowieka przy wyrębie. — Kto będzie odpowiadał?
— powtórzył.
— Może przydałby się przy okrzesywaniu pni z gałęzi albo przy korowaniu?
Mroczek milczał i wiadomo było, co myśli. Myślał akurat to samo, co on. Ode-
zwał się wreszcie, wciąż wodząc palcem po mapie drzewostanu:
— Nie wolno nam przyjąć na etat takiego robotnika.
— A ilu mamy takich, których nie wolno nam było przyjąć? Skąd wziąć lepszych,
młodszych, akurat takich, o jakich marzymy, pan i ja?
Teraz Mroczek zamilkł na dobre. To on był do tej pory rzecznikiem wszystkich si-
wowłosych dziadków, którym dzięcioł wystukał dawno spracowaną sześćdziesiątkę,
trzymających się nadleśnictwa mimo reumatyzmów i ischiasów, jakie nieodzownie to-
warzyszą człowiekowi w lesie. Powinni już byli leżeć pod ciepłą pierzyną, wygrzewać
pod nią strzykające kości, a nosiło ich jeszcze zielonymi duktami, od zrębu do zrębu,
od otwartych wśród lasu enklaw, w których puchem obrastały jednoroczne sadzonki
sosen, ku starym trzebieżom i wiatrołomom. Trzymali się lasu, bo przedłużał ich ży-
cie, tak samo jak oni przedłużali życie jego.
— No więc co wymyśliliśmy? — Mroczek wykrzywił twarz w skrępowanym
uśmiechu.
— Może posiedzieć jakiś czas przy gospodarstwie. Niech Maszotka odżałuje tro-
chę jedzenia, a jak nie, to moja żona go przyjmie, przy czwórce dzieci zawsze się ktoś
pożywi.
— U mnie także z głodu nie umrze, na Maszotkę jest rada — Daniel podniósł głos
urażony, że skąpstwem gospodyni objęto też i jego osobę. — Ale niech pan z nim po-
rozmawia, czy będzie cłiciał siedzieć bezczynnie. Od rana dopytuje się o jakąś robotę.
— Jestem pewien, że ojciec przyjdzie i go zabierze.
— Sam do niego pojadę — mruknął Daniel. Miał już dosyć tych rozważań i wła-
snej bezsilności w sytuacji, w którą się uwikłał. Spojrzał na zegarek. — Gdyby było
coś ważnego, to jestem w Mchówku na wyrębie.
Trzeba było jeszcze wyjść i powiedzieć coś Bernatkowi, który cierpliwie czekał
na ławce pod oknem. Zanim jednak zdecydował się na to, zadźwięczał telefon.
— Czy pan już wyjechał? — zapytał Mroczek.
— Nie, jestem.
Adiunkt podniósł słuchawkę i od razu jego lewa brew podjechała do góry, co było
zawsze wyrazem najwyższego zdumienia.
— Jest — powiedział. — Jest. Zaraz poproszę.
Daniel patrzył na niego pytająco.
— Kobieta! — uśmiechnął się Mroczek, przykrywając dłonią słuchawkę. — Prze-
łączyć?
— Nie, stąd będę rozmawiał — zdenerwował się Daniel!
— Słucham! — zawołał zbyt głośno i zbyt ostro. — Jestem przy telefonie.
Przez długą chwilę trwała cisza, a potem głos miękki i jakby nieco ochrypły, głos
od wczoraj dźwięczący mu w uszach, zapytał:
— Jak pan się czuje?
Po spojrzeniu Mroczka i fali ciepła, która oblała mu twarz, poznał, że się rumieni,
że stoi czerwony jak sztubak, zaskoczony nagle wielką niespodzianką.
— Doskonale! — krzyknął.
— Bo wyjechał pan w taki deszcz. Martwiliśmy się o pana.
— Nic mi się nie stało! — krzyknął. — Czuję się doskonale!
— No to bardzo się cieszę. Dziękuję.
Usłyszał odgłos odłożenia słuchawki, wydało mu się to niemożliwe, zapominając
o Mroczku, zawołał z żalem i nadzieją:
— Halo! Halo! Słucham!
Ale w słuchawce drżała cisza.
— To kuzynka Rębiszów — powiedział do Mroczka, kładąc słuchawkę na wideł-
ki. — Byłem wczoraj na brydżu. I akurat lunął deszcz, kiedy wyjeżdżałem. Zadzwoni-
ła więc, żeby się dowiedzieć... — Nie wiadomo dlaczego poczuł się zobowiązany do
wyjaśnień, choć Mroczek był wyraźnie tym zdziwiony. — No jadę! — zawołał.
Bernatk tkwił na ławce pod oknem, nie podszedł jednak od razu do niego. Wstąpił
do mieszkania i zdjął z najwyższej bibliotecznej półki tom Plutarcha, który odstawił
tam rano. Położył go znowu na stoliku przy tapczanie i nie wiadomo dlaczego na pal-
cach wyszedł z pokoju.
Bernatk, zobaczywszy go na progu, chwycił szczudła i czekał stojąc.
— Co będę robił? - spytał.
— Na razie możesz sobie odpocząć. Do diabła, czy wszyscy ludzie muszą wciąż
pracować?
— Nie jestem zmęczony. Nie miałem się czym zmęczyć.
— Wiem, że nie jesteś zmęczony. Wiem, że nie miałeś się czym zmęczyć. Ale
możesz sobie odpocząć na zapas. Bo zmęczysz się jutro i pojutrze, bo zawsze już bę-
dziesz miał dużo roboty.
Bernatk przysłuchiwał się temu, co mówił, z głową przechyloną nieco na ramię i
Daniel czuł, jak bardzo mu się to nie podoba. Chciał usłyszeć coś zupełnie innego,
coś, co nie sprawiłoby mu zawodu, czego oczekiwał leżąc bezsennie w wykrochmalo-
nej pościeli gościnnego łoża.
— Dziś musisz się zająć czymkolwiek — powiedział Rysewicz, ale już innym to-
nem, bez owego drażniącego Bernatka optymizmu. — Nie miałem czasu, żeby wymy-
ślić coś dla ciebie. Muszę jechać na zrąb do Mchówki. Ale jak wrócę...
Bernatk wpatrywał się w niego intensywnie.
— Jak wrócę, zaraz się tym zajmę.
— Są może wędki? — spytał chłopak.
— Oczywiście, że są. Maszotka ci da.
— Pan niech mi da.
— Ja nie mam czasu. Są gdzieś na strychu.
— Pan niech mi da — powtórzył chłopak.
— Pani Maszotowa! — krzyknął Daniel.
Na progu ukazał się Piątek.
— Pani gospodyni zajęta.
— Co robi, u diabła?
Minęła długa chwila i nie na progu, ale w oknie zjawiła się Maszotka.
— Niech pani da wędki Bernatkowi.
— Ja? A co ja mam do wędek?
— Wiem, że je pani gdzieś schowała.
— Bo mi się plątały w spiżarni.
— No to wie pani, gdzie są.
— Ja wiem, gdzie są — zawołał Piątek pojednawczo i już popędził po drewnia-
nych schodach prowadzących na strych.
— No więc będziesz miał wędki — odezwał się Daniel do wciąż nie spuszczające-
go z niego oczu Bernatka. Było w tym coś z tonu używanego w stosunku do dzieci, i
Bernatk burknął pod nosem:
— Przyniosę ryb.
— Te, co ty ułowisz, to jo zjim na surowo — roześmiała się Maszotka.
Stanisz siedział już od dłuższego czasu w bryczce, podniecając konia ściąganiem
lejców do niecierpliwego rżenia. Daniel obejrzał się. Noe był już też w bryczce, drżąc
z niepewności, czy przewidziano jego udział w tej wycieczce.
— A gdzie Maks? — zapytał.
— Pan księgowy kazał przepędzić go do lasu, bo liczyć nie może, jak on ryczy
pod oknem. Nerwy ma delikatne — powiedziała z szacunkiem Maszotka. — Wróci
pan na obiad?
— Wrócę. A gdybym się spóźnił, niech pani nie zapomni o Bernatku.
Maszotka wzruszyła ramionami i cofnęła się w głąb kuchni.
— Jedziemy! — powiedział Daniel.
Noe, już pewny swego zwycięstwa, wygodniej usadowił się w bryczce. Zaszczekał
na stadko gęsi, które właśnie przetaczało się przez otwartą bramę, i zadowolony pod-
niósł rozbłysłe oczy na twarz pana.
— Dzielny! Bardzo dzielny pies! Chyba się nie pozabijają? — zapytał Stanisza.
— Kto?
— Nasi domowi. Maszotka ma dzisiaj co najmniej pięćset woltów.
Ale Stanisz, tak zwykle niechętny gospodyni, nic nie odrzekł.
No tak — pomyślał Daniel — niech mnie wszyscy diabli!
— I nagle przyszło mu coś do głowy, myśl niedorzeczna, a jednocześnie tak pew-
na jako lekarstwo na kłopoty, których sobie napytał, że roześmiał się na głos, nie krę-
pując się Stanisza.
— A z czego pan inżynier się śmieje?
— Bo mi przyszło coś wesołego do głowy. Jedziemy do Olszówki.
— Mieliśmy przecież być w Mchówku na wyrębie.
— I będziemy. Zboczymy tylko trochę z drogi i wstąpimy do księdza.
— Do księdza? — zająknął się Stanisz.
— Chyba wyraźnie mówię. Do księdza.
Stanisz podciął konia i nie miał już odwagi o nic pytać. Nadleśniczy był nie prak-
tykujący, do kościoła nie chodził. Bardzo mu to wszyscy mieli za złe, gdy przybył do
Bukomierza. Głównie za to, że niepartyjny, a jednak niewierzący. To znaczy, że nie
musi, a kościoła unika. Nie mieściło się to w rozumieniu całej okolicy. Ale potem za-
pomniano jakoś o tym szczególe, inne walory młodego nadleśniczego zdecydowały o
tym, że go akceptowano, choć nie był stąd, choć przyniosło go skądś ze świata, spoza
krainy lasów i jezior, której obywatelstwa nie zdobywało się łatwo. Teraz, gdy mieli
już za sobą wiele wspólnych lat, on i ci ludzie z okolicznych wsi, otaczających wień-
cem bukomierskie lasy, nadleśniczy był wyrocznią w wielu życiowych sprawach. Nikt
nie oddał dziecka na kształcenie do miasta, dopóki się nie poradził w Bukomierzu co
do kierunku przyszłej nauki. Nikt nie kupił ani sprzedał ziemi, zanim nie spytał o zda-
nie inżyniera. I działy rodzinne omawiano w kancelarii nadleśnictwa, a nawet — nie
ma się czym chwalić — przyszłe małżeństwa, które w większości wypadków były
sposobem załatwiania majątkowych spraw: pierwszy Wirkus z Rogalów wyłamał się z
tego obyczaju, zdecydował o losie Bernatka bez jego porady.
Księdza nie zastał na plebanii. Siostra staruszka, prowadząca mu gospodarstwo,
wskazała pasiekę poza sadem, dwa rzędy zielonych uli w cieniu starych lip. Daniel po-
dążył w tym kierunku i już z daleka zobaczył drobną postać księdza w białym kitlu na
sutannie siatce zarzuconej na głowę.
— Niech się pan nie zbliża! — zawołał. — Strasznie się dziś złoszczą. Jedna już
mnie ucięła.
— To podobno zdrowo na reumatyzm, a który leśnik go nie ma? — zaśmiał się
Daniel, ale zatrzymał się w przyzwoitej odległości i czekał, aż ksiądz odrzuciwszy
siatkę podejdzie do niego.
Ksiądz był drobny, niziutki i ascetycznie zasuszony. Siedemdziesiąt lat, które nosił
na grzbiecie, pobieliło mu włosy, a z mięśni wyciągnęło ostatni gram tłuszczu. Mimo
to, a może właśnie dlatego, ruszał się żwawo i prawie podbiegł na spotkanie Daniela.
Widywali się niezbyt często, ale i nie za rzadko, aby nuta pewnej zażyłości nie za-
brzmiała szczerze w ustach księdza.
— Witam! Witam serdecznie! Co sprowadza?
Pod lipą była ławka, usiedli więc i nim Daniel zdążył odpowiedzieć, ksiądz wycią-
gnął z kieszeni sutanny drewniane pudełko z papierosani.
— One nie lubią dymu. Zapalmy, żeby nam dały spokój.
— Ja do księdza w delikatnej sprawie — zaczął Daniel podając księdzu ogień. —
Ksiądz jako spowiednik okolicznej ludności...
— O! — uśmiechnął się ksiądz, ale w oczach miał napiętą uwagę.
— Ksiądz jako spowiednik okolicznej ludności — powtórzył Daniel — ma jedyną
w swoim rodzaju okagę do wywierania wpływu na losy ludzkie, do ich prostowania,
gdy zagraża im...
— Czyżby ktoś coś ukradł? — zapytał ksiądz, rezygnując z tonu, który Daniel
uznał za stosowny do tej rozmowy.
— To także, ale tymi sprawami zajmują się sądy powiatowe. Jest jednak dziedzi-
na, do której dostępu nie ma prawo, choć właśnie w tym wypadku prawo, w słusznej
zresztą intencji zabezpieczenia...
— Mój chłopcze — powiedział ksiądz. — Mów po ludzku, o co chodzi.
— Wirkusa z Rogalów ksiądz zna?
— Tonę?
— Tonę. I jego syna, Bernatka?
— Kulawego?
— Kulawego. Uciekł od ojca.
— Uciekł z domu? — przeraził się ksiądz. — Dlaczego? Przedstawiwszy księdzu
wszystkie prawne i uczuciowe motywy buntu Bernatka, Daniel czekał na jego reakcję.
— Hm — mruknął ksiądz — zabezpieczył go do końca życia.
— Ale on nie chce tego zabezpieczenia, czy ksiądz rozumie? Nie chce. Chce żyć,
jak każdy inny człowiek, zależny od swoich rąk, swoich sił, nie chce umrzeć za życia.
— Co też ty mówisz — staruszek pokręcił głową. — Jak będzie chciał, to będzie
robił. Na pewno nie usiedzi bezczynnie.
— O to właśnie chodzi. Może pracować. Nie musi siedzieć na łasce.
— No dobrze, niech będzie i tak, ale co ja? Co ja mam do tego?
— Niech ksiądz z nim porozmawia.
— Z Wirkusem?
— Z Wirkusem. Ze starym, ma się rozumieć. Na pewno przyjedzie w niedzielę do
kościoła. Bo trzeba działać prędko.
— Dlaczego prędko?
— Żeby się nie zdążyli pozabijać u mnie w domu. Bo on przyszedł do mnie,
pierwszy raz — czekał na mnie na drodze. A potem przywiozłem go do domu, kiedy
go w nocy znalazłem w lesie. Więc jest u mnie — i tutaj druga prośba do księdza...
— Jeszcze coś?
— Niestety. I z Maszotką musi ksiądz porozmawiać.
Drobna, pomarszczona bródka księdza drgnęła.
— To wszystko księdza parafianie. — Daniel wciąż wpatrywał się w oczy księdza
z nadzieją. Ksiądz nie wiedział, czy drwi z niego, czy ma naprawdę tyle zaufania do
jego władzy w parafii.
— Oczywiście, oczywiście — szepnął. Gdyby obcowanie z pszczołami nie naba-
wiło go nieuleczalnej choroby prostolinijności, umiałby zapewne okazać więcej pew-
ności siebie. — A o co tej babie chodzi? — zapytał niespodziewanie.
— Bo ja wiem? Tajemnice dusz ludzkich to nie moja dziedzina. Jest nie w humo-
rze. I Stanisz także — dorzucił z myślą, że i jego obejmie księża interwencja.
— Boi się, żeby go Bernatk z kozła nie wyparł?
Daniel zamilkł i przypatrywał się przez chwilę czubkom swoich butów.
Ksiądz wciągnął w płuca duszną woń lipowego kwiatu.
— Dobrze — powiedział — porozmawiam z nimi.
— Dziękuję księdzu i przepraszam za kłopot.
— To są zwykłe moje kłopoty, nie może być inaczej. Taki los duszpasterza.
— Ale dlaczego i leśnika? — zawołał Daniel. Może zniecierpliwił go ton jakiejś
teatralnej nieco pokory w głosie księdza, a może wzbierało to w nim od samego rana?
Musiał w końcu się wyżalić. — Dlaczego przyszedł akurat do mnie? Mógł się rozmy-
ślić, mógł zwrócić się do kogo innego, bo nie zastał mnie w domu. Ale on czekał na
mnie, bo tylko mnie mógł uszczęśliwić swoim zmartwieniem. A ile razy przyrzekłem
sobie, że się już nie uwikłam w żadną taką sytuację?
— Widzisz — zaczął ksiądz z uśmiechem, a jego mała bródka znów zadrżała, ale
inaczej — to już coś takiego jest i dobrze, że tak jest. W lesie zwierzęta i ludzie mają
przedziwny instynkt — zawsze wiedzą, gdzie szukać pomocy. Ptak ze złamanym
skrzydłem gdzie pójdzie? I człowiek, którego zraniono?
Daniel nic już nie odrzekł, nie odpędzał nawet pszczoły, która zaczęła uparcie krą-
żyć wokół niego. Powietrze było duszne mimo nocnego deszczu, upał wzmagał za-
pach lip i jakaś słodka senność ogarnęła go na długą chwilę. Z wysiłkiem wstał z ław-
ki i skłonił się księdzu.
— Na mnie czas.
Ksiądz uczynił szeroki gest ku bielejącemu wśród drzew budynkowi plebanii.
— Może kawki? Albo zsiadłego mleka?
— Dziękuję, muszę się spieszyć. I tak zboczyłem z drogi. Jak u księdza z drze-
wem?
— A mam jeszcze, mam! Nie kłopocz się mną.
Podrzucał od czasu do czasu księdzu trochę drzewa z własnego przydziału, ujęty
skromnością księżego gospodarstwa, niezwykle nikłego jak na panujące obyczaje.
Ksiądz zresztą zawsze rewanżował się miodem, prawdopodobnie nie lubił nikomu nic
zawdzięczać.
Stanisza przy bryczce nie było, tylko Noe, rozsierdzony i zajadły, odszczekiwał się
księżowskim psom. W drzwiach do kuchni zjawił się wreszcie bukomierski woźnica,
stał przez chwilę na progu, ocierając biały ślad kwaśnego mleka z warg, po czym bez
pośpiechu ruszył ku zaprzęgowi. Daniel miał ochotę powiedzieć mu zaraz o decyzji,
którą prawie powziął, ale powstrzymała go myśl o rozmowie księdza ze starym Wir-
kusem.
W Mchówku niespodziewanie zabawił do wieczora. Sporządzenie protokołu odda-
nia zrębu do ścinki przeciągnęło się nieco i już zachodzące, ostre słońce padało na las,
gdy wracał do Bukomierza. W takim świetle las obnaża się bezlitośnie i Daniel, pod
świeżym wrażeniem skazania na śmierć szumiących jeszcze nad jego głową sosen,
świerków i brzóz, których liczbę — aby mniej bolało jej uświadomienie — określał
sam przed sobą wyłącznie w metrach sześciennych, przypatrywał mu się jak lekarz ba-
dający chorego. Nie było z tym chorym najgorzej, ale Daniel był lekarzem kochają-
cym swego pacjenta. Każda więc przetrzebiona partia lasu wydawała mu się raną w
zielonym pięknie, raną tak dotkliwą, że od razu pojawiał mu się w myśli wyorany pas
pulchnej ziemi, której na jesieni powierzy się młodziutkie sadzonki drzew. Przejeż-
dżali właśnie obok szkółki jednorocznych sosen, puszystych jak seledynowe pędzelki.
Poza szkółką stała zwarta ciemna i wysoka ściana buków, słynnych bukomierskich
buków, które ogromnym stromym zboczem schodziły do jeziora. Było to najpiękniej-
sze miejsce w okolicy i Daniel ucieszył się, że Stanisz bez proszenia ściągnął nieco
konia. Ale Staniszowi nie piękne widoki były w głowie.
— A ten tam znowu leży — mruknął.
Bernatk spał, jak przed kilkoma dniami, w przydrożnym rowie, rzucony twarzą w
trawę. Turkot bryczki zbudził go jednak, zerwał się, zanim Daniel zbliżył się do niego.
— Dlaczego nie wróciłeś na obiad, jak ci powiedziałem? — zapytał, trochę zły.
. Bernatk nie odpowiedział, tylko przerzucił się na szczudłach ku wzgórkowi, usy-
panemu z mchu w mrocznym cieniu niskiego świerka. Rozgarnął mech i wydobył
spod niego wypchaną brezentową torbę.
— Co tam masz?
— Ryby. Nie mogłem się z nimi zabrać, bo torba nie da się zarzucić na plecy. Nie
wiedziałem, że tyle złapię. Jeszcze jej dałem połowę.
— Komu?
— Tej dziewczynie z Rumianek. Przyjechała kajakiem przez jezioro. Na poziom-
ki. I dałem jej ryb, bo chyba dla nas starczy?
Daniel dźwignął ciężki worek.
— Pojęcia nie mam, co z tym zrobimy? Będziemy się odżywiać rybami przez kil-
ka dni. Właź na bryczkę, bo jeszcze trochę, a się zepsują w tym upale.
Bernatk, już ładując się na tylne siedzenie pokręcił głową z zadowoleniem.
— Wszystkie ryby sprawione. I liści nakładłem do środka, żeby nie zaśmierdły.
Dla niej też tak zrobiłem. Powiedziała, że dobrze.
— Kto?
— Ta dziewczyna z Rumianek, przecież mówiłem. Ucieszyła się. Powiedziała, że
pojutrze znowu przyjedzie.
— Gdzie?
— No tutaj! Po ryby i po poziomki. A zostało nam jeszcze trochę czasu, to mi po-
mogła oczyścić rowek naokoło szkółki. Bo był w kilku miejscach zasypany. Niech
pan inżynier zobaczy, jak teraz wygląda.
Daniel już miał nogę na stopniu bryczki, ale cofnął się i zawrócił ku szkółce. Istot-
nie, rowek izolacyjny, którym chroniono szkółkę przed przedostawaniem się szelinia-
ka oczyszczony był i pogłębiony. Nie mógł sobie wyobrazić kuzynki Rębiszów, zaję-
tej przy tej robocie. Musiała się nudzić potężnie albo inny jeszcze jakiś powód pchał ją
ku temu niezwykłemu zabijaniu czasu.
— Ładnieście to zrobili — powiedział do Bernatka już w bryczce. — Należy wam
się dniówka.
— E tam, panie inżynierze. — Bernatk wziął to poważnie.
— Ale jej nie dostaniecie — dokończył Daniel — bo was nie angażowałem.
Usłyszał za sobą śmiech Bernatka, nie ucieszyło go to jednak, ponieważ patrzył
równocześnie na ponurą twarz Stanisza.
— Więc kiedy ona tu będzie? — zapytał niespodziewanie.
— Pojutrze — odpowiedział Bernatk i może tylko Danielowi się wydało, że w
jego głosie, w odpowiedzi, której udzielił po sekundzie wahania, zadźwięczał niepo-
kój.
IV
Pojutrze wypadło w czwartek, w bardzo deszczowy czwartek. Od rana nawisłe,
ciężkie chmury lunęły wreszcie obfitą ulewą, która nad rozległą przestrzenią lasu
przyginała niebo nisko ku ziemi.
Maks łaził pod oknami i ryczał rozdzierająco, ani myśląc w oślej przekorze schro-
nić się do stajni. Nikt nie miał ochoty uganiać się za nim po podwórzu, aby go tam za-
pędzić. Noe drżał pod biurkiem w gabinecie Daniela i szukał sposobności usadowienia
mu się na nogach. Nie lubił wilgoci, a w północnej części budynku, w której mieściły
się biura nadleśnictwa, podczas każdego deszczu odczuwało się mokry chłód. Zrezy-
gnował wreszcie z rozkoszy współurzędowania i przeniósł się do kuchni, gdzie było
sucho, ciepło i ponad wszelki wyraz interesująco — Maszotka kroiła boczek, wytopio-
ny na patelni miał dodać smaku fasolowej zupie.
Nie wszystkim jednak w tym dniu pochmurnym nadarzała się taka doraźność po-
ciechy. Bernatk na swojej ławce pod oknem, miłosiernie osłanianej przez wysunięty
okap dachu, ponuro patrzył w niebo. Widząc jego głowę w wykroju okna, jak w ramie
obrazu lub filmowym kadrze skomponowanym wyrafinowanie oszczędnymi środkami
wyrazu, Daniel raz po raz powracał do niej wzrokiem. Mógł po prostu zadzwonić do
Rumianek i upewnić się, że przy tak nie sprzyjającej pogodzie pozostała w domu. W
stosunku do kogokolwiek innego byłaby to rzecz oczywista. Ale ona mog^a wybrać
się na jezioro nawet w taki deszcz. Chyba i Bernatk, z rozpaczą spoglądający w niebo,
odniósł także nie uświadomione w pełni wrażenie, że w tej nie budzącej skojarzeń z
siłą osobie kryły się wszelkie możliwości.
Mógł więc zadzwonić, ale nie uczynił tego, nie będąc pewnym, czy dość oczywi-
ście zabrzmi w tym telefonie Bernatkowe czekanie i Bernatkowy niepokój po danym
mu przyrzeczeniu. Z tych dobrych intencji wynikła więc tylko niespodziewana złość
na to uparte spozieranie w górę, które miał wciąż przed sobą, jak w denerwującym fil-
mie.
Na szczęście poruszenie w sekretariacie objawiło przyjazd listonosza. Wkroczył w
progi nadleśnictwa w strugach deszczu spływających z kapiszona i peleryny. Daniel
natychmiast oddał go pod opiekę Maszotki, sam zaś chwycił pakiet listów i wrócił za
swoje biurko.
Bernatk nie przestawał spoglądać w niebo. Rozdzierając trzecią kopertę Daniel
wciąż to widział, może czuł, dopiero przy czwartym liście zapomniał o nim. Był to ar-
kusz papieru ze znajomą pieczątką Okręgowego Zarządu Lasów, która nie straszyła
dotąd Daniela, jako że sumienie miał zawsze czyste, ową coraz rzadziej spotykaną
mało użytkową czystością, zapewniającą jedynie bezwzględny spokój jej amatorskie-
mu posiadaczowi. Teraz jednak — już po pierwszym przeczytanym zdaniu — Daniel
wyraźnie się zaniepokoił.
Pismo bowiem stwierdzało autorytatywnie konieczność redukowania zwierzyny na
terenach nadleśnictwu podległych, a nie objętych od dość dawna żadnym kołem ło-
wieckim. Ze względu na dogodne warunki mieszkaniowe i higieniczne — co było w
piśmie podkreślone dwukrotnie — Bukomierz zostaje od przyszłego sezonu uznany
jako łowisko dla gości dewizowych, przybywających na polskie tereny łowieckie z za-
granicy. W celu dokładniejszego omówienia tej sprawy nadleśniczy lub jego zastępca
miał przybyć do Gdańska w najbliższych dniach.
Daniel zaklął. Na głos, z dobitnym zaakcentowaniem wszystkich samogłosek. Ła-
zienka! — pomyślał. Nic tylko łazienka! Oczywiście, zagraniczni goście — w dodatku
za dewizy! — nie mogą latać za stodołę lub wysiadywać pośród zimy w domku z mi-
niaturowym okienkiem w kształcie serca. Zaklął jeszcze raz, a gdy podniósł oczy znad
listu, głowy Bernatka w oknie już nie było. Nie zwrócił jednak na to uwagi, zerwał się
i jak zawsze wtedy, gdy uświadamiał sobie własną bezsilność, zaczął długimi krokami
przemierzać pokój.
Ileż to razy mówił i przedstawiał pisemne memoriały, dowodzące, że teren Buko-
mierza jest opolowany, że poza koniecznym odstrzałem hodowlano-selekcyjnym nale-
ży dać zwierzynie możność zregenerowania sil Może przesadzał, może jakieś niedo-
rzeczne względy uczuciowe wchodziły tu także w grę albo po prostu pragnienie spo-
koju, ciszy w lesie, która była potrzebna tak samo jemu, jak i zwierzynie.
Zasiadł za biurkiem, żeby to jeszcze raz opisać i uświadomił sobie, że tego dnia
rano tak był zajęty innymi myślami, iż nie znalazł czasu ani nie poczuł potrzeby, aby
choć na chwilę stanąć w oknie i spojrzeć na ścianę lasu poza zieloną płaszczyzną de-
putatu, na której tle zwykł przystawać wspaniale uwieńczony jeleń. Ta zdrada skoja-
rzyła mu się z inną myślą, odwrócił wzrok ku oknu i wreszcie spostrzegł, że ekran jest
teraz pełen tylko pochmurnego nieba.
I wtedy po raz pierwszy nawiedziło go uczucie zagrożenia.
Wstał i poszedł do kuchni, aby się upewnić, czy listonosz jeszcze jest i czy będzie
mógł poczekać na jego list. Chciał go wysłać dziś jeszcze, wrócił, napisał kilka pierw-
szych zdań, dziwiąc się ich beznamiętnej obojętności. Nie zgadzał się, oczywiście, ale
jeszcze przed chwilą nie zgadzałby się w zupełnie inny sposób, podarł arkusz, zaczął
list jeszcze raz, znów go podarł i wreszcie zdecydował się ponownie zajść do kuchni i
powiedzieć listonoszowi, że załatwi tę sprawę telefonicznie.
— Proszę bardzo — powiedział listonosz. — Jak pan nadleśniczy uważa. — Był
człowiekiem taktownym i właśnie okazanie tego taktu w tej chwili wydało mu się ko-
nieczne.
— Czy ten półgłupek polazł w taki deszcz na ryby? — spytała Maszotka.
Ksiądz jeszcze z nią nie rozmawiał — pomyślał Daniel, cicho zamykając drzwi
kuchni. Wrócił do gabinetu i zamówił rozmowę z Gdańskiem i potem, nagle, wmawia-
jąc w siebie, że korzysta z połączenia z pocztą, poprosił o Rumianki. Zgłosił się głów-
ny księgowy PGR-u i przez dłuższy czas nie mógł pojąć, o kogo Danielowi chodzi.
Potem zaś szukano jej po rozległym budynku i kiedy widział już samotny kajak płyną-
cy przez poszarzałe pod deszczem jezioro, w słuchawce odezwał się jej zdyszany głos:
— Jestem. Słucham.
Zaskoczyło go to tak bardzo, że nie mógł dobrać pierwszych słów, które by zdoła-
ły ukryć prawdziwy cel jego telefonu. Wykrztusił wreszcie swoje nazwisko i zapytał,
czy bardzo się nudzi?
Milczała przez długą chwilę, zanim odrzekła:
— Bardzo.
Gdyby w jego pytaniu, a potem w jej odpowiedzi był choćby cień żartobliwości,
najniklejsza nuta zaczepnego uśmiechu, który każdą rozmowę potrafi uczynić w inte-
resujący sposób nieobowiązująca — nie żałowałby nigdy, że poprosił o połączenie z
Rumiankami. Ale ona powtórzyła jeszcze raz i była w tym aż przesadna w szczerości:
— Bardzo!
— Czy jest na to jakaś rada?
Znów dumała za osłoną natrętnej ciszy.
— Chyba nie. Ale trochę pomóc mi jednak można.
— W jaki sposób?
— Niech pan przyjedzie — powiedziała, ale bez prośby w głosie, bez zachęty na-
wet, od razu ustawiła sprawę tak, aby miał pewność, że to jemu przede wszystkim na
tym zależało.
Wyczuł to i teraz on milczał przez długi, przykry moment, który w rozmowach te-
lefonicznych zawsze oznacza przydanie szczególnej wagi temu, co się usłyszało lub
temu, co zamierza się powiedzieć. Powiedział więc:
— Dobrze, jeśli tylko będę miał czas.
— Halo! — zawołała — halo!
— Słucham!
— Czy był już u was listonosz?
— Właśnie jest. Suszy się w kuchni.
— Proszę go zapytać — zawahała się — proszę go zapytać, czy nie ma listu do
mnie?
— Chwileczkę, zaraz to zrobię.
Listonosz promieniał wdzięcznością — do nieba za ulewę, do Daniela za gościn-
ność i do Maszotki nawet takie za niespodziewany wdzięk towarzyski, jaki nagle obja-
wiła zachęcając go własnym przykładem do wypróbowania ziołowych nalewek, spe-
cjalności Bukomierza.
— Nic do niej nie ma — roześmiał się. — Ona tak czeka na ten list, jakby miała
otrzymać spadek z Ameryki. Co dnia wychodzi na drogę.
Daniel wrócił do telefonu i nie bez satysfakcji obwieścił:
— Niestety, listonosz nic dla pani nie ma. — A potem zrobiło mu się od razu żal,
bo milczenie w słuchawce nie miało nawet oddechu, po prostu jakby ktoś przestał ist-
nieć, zdumiony zbyt boleśnie. — Halo! — zawołał.
— Tak, Dziękuję panu.
— Proszę się nie martwić. List na pewno będzie jutro.
— Dziękuję.
Odłożył słuchawkę i odwrócił się dopiero, kiedy usłyszał śmiech, który mógłby
być jego własnym i wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze.
Śmiała się Żbitka. Siedziała na parapecie okna w płaszczu przeciwdeszczowym i
kapturze, cała ociekająca wodą i wizualnie nie tak znów rozbawiona, jak by to wyni-
kało z jej śmiechu.
— Ho, ho! Takie flirty przez telefon! Że też panowie zawsze muszą sobie kogoś
znaleźć, nawet siedząc w takim lesie. Tylko kobiety ogarnia popłoch przy czekaniu.
Mijają lata, to zieleń, to śnieg na drzewach, a ty czekaj, aż się jakiś książę nie tyle z
bajki, co z powiatowego miasta zapuści za zwierzem w głąb lasu i zapuka do twojej
chatki. Siedź, grzybie, aż dę ktoś zdybie — mówiła zawsze moja babcia. Ale niech
pan pomyśli, ile grzybów nie zostało nigdy znalezionych.
Roześmiał się także i podszedł do okna.
— Obawiam się, że ściągną tu niedługo książęta nie tylko z powiatowego miasta.
Zagraniczników proponują Bukomierzowi.
— Co pan powie? — spoważniała Żbitka. W jej oczach, o których z bliska nabie-
rało się pewności, że nie uczestniczą ani w śmiechu, ani w paplaninie ust, że w ogóle
nie akceptują ani jednego słowa, zrodziło się jakieś czujne zainteresowanie. — Na-
prawdę?
— Jeszcze nie wiem, czy do tego dojdzie, bo mam zamiar się bronić.
Odwróciła się w stronę moknącego lasu i słuchała przez chwilę, jak szumi ulewa
w splątanej zieleni.
— Żal panu, co?
— Ach, nie to — obruszył się. — Zwierzyna musi odpocząć.
— Wiem, przed czym się pan broni, rozumiem pana, chociaż ja zrobiłam coś zu-
pełnie innego, ja postanowiłam wyjść temu naprzeciw. Wiedziałam, że jeśli tu zosta-
nę, grozi mi kalectwo. Kalectwo na całe życie. A pan się usiłuje bronić na swoich
szańcach. — Mówiła to nie patrząc na niego i był jej za to wdzięczny. — Czy pan my-
śli, że to tak łatwo wyjść stąd i spacerować między ludźmi ze swoim nagim sercem i
udawać, że się nie widzi widelców w ich rękach — bo każdy ma widelec, zapewniam
pana, widelec i nóż, oni przy każdej okagi siadają do stołu, nie uznają żadnych innych
sytuacji życiowych — a my, my między nimi ze swoim nagim sercem, jakbyśmy nie
mieli dość rozumu na to, żeby uciekać.
— Ale ty postanowiłaś przecież wyjść temu naprzeciw.
— Chyba dlatego, że się bardziej boję niż pan. Więc kiedy oni tu przyjadą?
— Kto?
— No ci z dewizami. I pomyśleć, że za człowieka — mam na myśli siebie — nikt
by prawdopodobnie nie dał nawet pięćdziesięciu centów, a jeden kapitalny byk jelenia
może przysporzyć krajowi tysiąc dolarów. Czytałam w „Przekroju". Przyznam się, że
już wtedy przeszło mi to przez myśl.
— Co ci przeszło przez myśl?
— Że Bukomierz może być wzięty pod uwagę.
— Czy pomyślałaś także, tak jak ja, że ze względu na... łazienkę?
Roześmiała się, tym razem szczerze.
— Nie, o tym nie pomyślałam, ale to mnie utwierdza w przekonaniu, że pana opór
na nic się nie zda.
— Mam zamówioną rozmowę z Gdańskiem.
— Załatwią pana odmownie, zobaczy pan. A może niech pan potraktuje rzecz całą
pogodnie, jako jeszcze jedną — oryginalną bądź co bądź — wprawkę w styczności ze
światem. Ba, gdyby miał pan siostrę albo córkę na wydaniu! Nie pozwoliłyby zapew-
ne panu odprawić tych facetów z dolarami.
— „Nie masz niewiast w mojej chacie" — zanucił Daniel. Najwyżej Maszotka
może liczyć na zagraniczną karierę albo Piątek.
— Zaczynam żałować, że nie będzie mnie w tym czasie w domu. Bo ściągną tu
chyba zimą?
— Raczej jesienią. Tylko proszę cię, nie nastawiaj mnie na to, że naprawdę się tu
zjawią. Sądzisz, że czego nie mógł dokonać list z Zarządu Okręgu, dokona jedna roz-
mowa z żartującą kozą?
— Nawet epitetów używa pan z zakresu łowiectwa. A właściwie dlaczego nie za-
prosił mnie pan do środka?
— Przepraszam, to ta rozmowa z Gdańskiem...
— Sam pan widzi, co się robi z człowieka w lesie. Czy na przykład, mieszkając w
Warszawie, trzymałby mnie pan w taki deszcz pod oknem?
— Nie mogę sobie wyobrazić ani siebie, ani deszczu w Warszawie. Ale wejdźże,
wejdźże wreszcie do środka! W kuchni już się ktoś suszy. Listonosz.
— Widziałam przechodząc. W stosunku do niego Maszotka zastosowała metodę
suszenia doustnego przez spowodowanie wzmożonego parowania. Co do mnie, to od-
pada. Jadę malować kaplicę do Olszówki. Ksiądz wierzy, że to potrafię.
— W taki deszcz?
— Dzień był umówiony i ksiądz przysłał konie. Pewnie dla niego deszcz nie ma
znaczenia. Może uważa, że powinnam się umartwiać po drodze?
— A przydałoby się, przydało.
— Czego pan chce? Tusz z rzęs i tak zmyłam.
— Jednak!
— Żadne jednak. Rozpuściłby się na deszczu. Rozmyśliłam się, nie wstąpię do
pana.
— Ależ dlaczego?
— Nie wiem. Odeszła mnie ochota. Poza tym — teraz była poważna, prawie smut-
na — o czym byśmy rozmawiali? Wciąż
tym samym. Bo nas to trapi. Pana i mnie. A nie można być równocześnie tam i tu.
Trzeba się umieć zdecydować.
Oddaliła się już od okna, ale zaraz wróciła.
— O najważniejszym byłabym zapomniała, matka pisała i prosiła, żeby panu przy-
pomnieć o niedzielnym zebraniu w sprawie budowy szkoły. Specjalnie wcześniej
przyjeżdża.
— Pamiętam — powiedział. — Wszyscy zawiadomieni.
W kilka minut po jej odejściu dostał rozmowę z Gdańskiem
oczywiście nie załatwił sprawy, choć zostawiono mu nadzieję. Miał się stawić oso-
biście w zarządzie. Uczepił się teraz tej myśli, zawczasu planując argumentację. Wziął
się znów do pisania, ale w dalszym ciągu nie posunął się ani o krok. Wstał i otwo-
rzywszy drzwi na korytarz zagwizdał na Noego.
— Pan wychodzi? — zawołała z pretensją w głosie Maszotka wypuszczając psa z
kuchni. Nie lubiła wyczekiwać z obiadem.
— Ale niedługo wracam.
Ulewa może nawet trochę ustała, a może tylko usiłował wmówić to w siebie, aby
usprawiedliwić niespodziewaną ochotę na spacer ku jezioru. Za to Noe w swej abso-
lutnej szczerości przed sobą zamoczył łapy w kałuży na ścieżce przed domem i w roz-
terce obrócił łeb ku drzwiom.
— Zapewniam cię, że nic ci się nie stanie — mruknął Daniel. — Nie jesteś z cu-
kru.
Pies nie miał tej pewności, szedł z opuszczonym łbem, bardzo nieszczęśliwy i apa-
tyczny. Daniel schylił się, podniósł kamień i zatoczywszy szeroki łuk ramieniem rzu-
cił go w zagajnik. Noe, który zanudzał go nieraz, znosząc kamienie i patyki do apor-
towania, tym razem udał, że tego nie widzi.
— No to idź do domu — powiedział Daniel. — Żaden dziś towarzysz z ciebie.
Ale Noe nie znosił sformułowania „do domu" wtedy, kiedy był z panem, z własnej
czy niezupełnie własnej woli. Nie wyobrażał sobie, jak by mógł wkroczyć na podwó-
rze, nie tracąc swego dotychczasowego autorytetu, odesłany, po prostu odesłany z po-
wrotem. Podniósł więc do góry mokry ogon i usiłując dodać blasku spojrzeniu za-
szczekał ochryple.
— Dobrze, dobrze, obłudniku. Znamy się na tym.
Pod ogromnymi koronami starych buków deszcz naprawdę zdawał się ustawać,
wstrzymywany przez wysoką gęstwinę liści. Daniel tak bardzo lubił to miejsce, że na-
wet teraz przystanął i patrzył na lśniące wilgocią potężne pnie wyrastające z ziemi
strzelistą harmonią świetnie utrzymanego lasu. Nieraz łapał się na tym, że był z nich
dumny, tak jakby to on je posadził na południowym zboczu jeziora, osłonięte od wia-
trów, nagrzewane słońcem — najpiękniejsze drzewa tej ziemi, zaprzyjaźnione ze
zwierzętami i ludźmi. Udzielił mu się spokój tego miejsca.
Bernatk przypomniał mu się sam. Musiał jednak czuć się nieswojo nad ogromną
wodą jeziora, któremu niebo użyczało coraz więcej swojej bogatej wilgoci, bo wyśpie-
wywał na całe gardło, mieszając kaszubskie piosenki ze szlagierami, których nasłu-
chał się przez radio.
— Obawiam się, że wypłoszyłeś wszystkie ryby. — Daniel zaszedł go z tyłu i ode-
zwał się niespodziewanie.
Chłopak drgnął i odwrócił ku niemu pociemniałą od gwałtownego rumieńca twarz.
— I tak dziś nie biorą.
— To po co tu siedzisz? Zbieraj mi się zaraz do domu. Rozumu nie masz.
Bernatk posłusznie zebrał wędki, pustą torbę i pudełko z przynętą, dźwignął się na
szczudłach i wciąż milcząc, ruszył przed siebie.
Nie odzywał się przez całą drogę, dopiero przed bramą nadleśnictwa zatrzymał się
i z oczyma wbitymi w ziemię mruknął:
— Ja sobie pójdę.
— Dokąd? — warknął Daniel.
Wzruszył ramionami.
— Do lasu. Wszystko jedno gdzie.
— Nie bądź głupi, dobrze? A jestem zły, bo Maszotka nie lubi wyczekiwania z
obiadem. Zawsze jej gdzieś znikasz. Więc powiedziała, że może by tak przynajmniej
dziś wszyscy razem zasiedli do obiadu...
V
A Maszotkę naprawdę odmieniło, nie trzeba było już wcale zmyślać historyjek o
jej troskliwości.
Po niedzielnej sumie wróciła z płonącą twarzą, choć słońce tego dnia ledwo, led-
wo wyglądało zza chmur — i od razu, od progu prawie ta słodycz niespodziewana,
która Danielowi, gdy tego słuchał, wydawała się gruchaniem starej gołębicy. Bernatk
to, Bernatk tamto. — Może byś się kwaśnego mleka napił? Albo, wiesz co? Przynieś z
sadu tych papierówek, na pewno już dojrzały. Nic tak nie gasi pragnienia jak jabłka.
Usiłował podpytać Maszotkę, czy nie otarła się w Olszówce o starego Wirkusa, ale
nie dała się podejść, musiała się domyślać jego udziału w duszpasterskiej gorliwości
księdza. Pozostało mu więc tylko czekać. Tak był pewny przyjazdu Wirkusa po zbun-
towanego syna, że nie chciał się zgodzić, aby Bernatk w zastępstwie Stanisza uwikła-
nego w jakieś niedzielne obowiązki towarzyskie zawiózł go na zebranie do Rotów.
Nie mógł jednak oponować zbyt stanowczo nie zdradzając się ze swojej nadziei,
Bernatk więc zasiadł w końcu na koźle służbowej bukomierskiej bryczki i ruszyli w
drogę. Był to pierwszy publiczny występ w nowej, acz zupełnie nie sprecyzowanej
roli; entuzjazm, z jakim traktował swoje mało efektowne obowiązki, wprawił Daniela
w zakłopotanie. W każdym razie zajechali przed szkołę w Rotach z fasonem, na jaki
tylko zezwalał wątpliwy stan starej trzeszczącej bryczki i niezbyt sportowa kondycja
konia.
W oknach stłoczyły się głowy, Bernatk powiódł wzrokiem po zdziwionych twa-
rzach i trzasnął z bicza, aż Daniel podskoczył na tylnym siedzeniu.
— Oszalałeś? — mruknął.
Potem przestał się nim zajmować. Zebranie odbywało się w starej szkole, ale przez
okno widać było czerwone mury nowej, podciągnięte już pod dach nad pierwszym
piętrem. Dachu jednak jeszcze nie było i to był najważniejszy temat zebrania.
Do szkoły w Rotach prócz dzieci okolicznych gospodarzy uczęszczały również
dzieci pracowników leśnych Bukomierza. Czyn społeczny, do którego się zobowiąza-
li, narzucał więc sam przez się swoją formę — dostarczenie drzewa na krokwie z
otrzymywanego w nadleśnictwie deputatu. Ta sprawa była od dawna obgadana i Da-
niel był pewien swoich ludzi, że wywiążą się z zobowiązania. Gorzej było z transpor-
tem. Leśni nie dysponowali końmi, a gospodarzy zgłosiło się tylko trzech — czas był
gorący dla robót w polu, zbliżały się małe i wielkie żniwa.
— Nie da rady — powiedział inżynier, reprezentujący firmę, która prowadziła bu-
dowę. — Nie będę czekał na materiał. Rzucam na budowę brygadę cieśli i drewno
musi być już na placu.
Daniel uśmiechnął się nieznacznie. Od pierwszego dnia tej podniecającej całą oko-
licę inwestycji młody inżynierek wciąż coś rzucał. W pierwszym okresie rzucał sprzęt
i materiał. Aby nie osłabić wrażenia, czynił to skąpymi ratami, utrzymującymi wyob-
raźnię obserwatorów w stałym radosnym napięciu po każdej partii piasku, cementu i
cegieł. Potem rzucił brygadę murarzy, dwóch młokosów, którzy daremnie czekali na
majstra. Trzeba było w końcu odbyć rozmowę na wyższym od inżyniera firmowym
szczeblu i rzucanie zaczęło się odbywać według ustalonego harmonogramu.
— Tak — włączył się Daniel. — Jak pan inżynier rzuci brygadę cieśli, drzewo
musi być na placu.
— Jeszcze ze dwie furmanki — powiedział inżynier, nie wyczuwając nacisku w
słowach Rysewicza.
— Moi kochani! — Kąkolowa podniosła się z krzesła i patrzyła po sali pełnymi
nadziei oczyma.
— Ja mam dwóch kandydatów — odezwał się Daniel. — Specjalistów w transpor-
cie drzewa nawet w niezupełnie sprzyjających warunkach...
Sala się wyciszyła, ludzie czekali zaciekawieni.
— Hrebczuk i Stebka — dokończył Daniel. — Oni zrobią to najlepiej. Znają się na
tym.
Gruchnął śmiech, wszyscy klaskali w dłonie.
Pierwszy wstał Stebka, uśmiechnął się nawet, choć kręcił głową.
— A niech pana inżyniera — powiedział.
Hrebczuk miał mniej poczucia humoru.
— Ja mam tylko jednego konia! — zawołał ze swego miejsca.
— To źle! — wtrącił się inspektor szkolny, obecny na zebraniu. — A dzieci czwo-
ro!
Sala znowu gruchnęła śmiechem.
— Właśnie! — odezwał się ktoś spod ściany. — Dzieci byście robili, a o szkołę
kto ma się starać? — Mówił jeden z Wirkusów, sołtys rogalski, jakiś daleki krewny
Bernatka. Daniel pomyślał o tym, zwracając ku niemu wzrok i wtedy zobaczył chłop-
ca, wspartego na szczudłach w pobliżu drzwi. Mimo woli spojrzał w okno. Koń szczy-
pał spokojnie trawę pod młodą topolą.
— Pan nadleśniczy na przykład — ciągnął Wirkus dalej — kawaler, a o szkołę się
troszczy. I jak przy tym wyglądają ci, co się postarali o dzieci, dla których się szkołę
buduje?
Ludzie znowu się zaśmiali zwróceni w oczekiwaniu ku Hrebczukowi i Stebce, któ-
rzy wreszcie machnęli ręką.
— No, niech tam!
— Tylko na pewno! — wtrącił inżynierek, zapisując coś w notesie. — Bo ja bry-
gadę cieśli rzucam w czwartek.
— Już ja go przypilnuję — szepnął inspektor do Daniela.
— I jeszcze jedna sprawa — inżynier podniósł wzrok znad notesu. — Sprawa
stróż nocnego. Pajka poszedł do szpitala.
— Na długo? — jęknęła Kąkolowa.
— Nie wiadomo. Ischias go pokręcił. W kosztorysie opłacenie drugiego stróża nie
bardzo się mieści. Musicie to załatwić we własnym zakresie, w ramach czynu. — Pa-
trzył po sali, ale nie było chętnych.
— Musi być stróż? — Kąkolowa próbowała ratować sytuację.
— W takim razie ja nie odpowiadam za materiał — nasrożył się inżynierek, zamy-
kając notes. Wszyscy patrzyli na niego z pozbawioną sympatii uwagą.
— Ja się zgłoszę — szepnęła Żbitka.
— Niech mnie pani nie naraża na koligę z prawem — zażartował inspektor, a Ką-
kolowa zastrzygła uszami na te szepty u jej boku.
— No tak — powiedział Wirkus — z tym będzie najgorzej. Każdy pilnuje swego
łóżka, żeby mu w nie kto inny nie wskoczył.
Ludzie znowu się zaśmiali, ale nie tak głośno. Nie chodziło już przecież o Stebkę
ani o Hrebczuka, tylko o wszystkich po kolei.
— Ja mogę pilnować — odezwał się Bernatk.
Teraz cała sala patrzyła na niego. Wsparł się mocniej na szczudłach, plecami oparł
o ścianę.
— Tak? — powiedział z wahaniem inżynier.
— Ja mogę pilnować — powtórzył głośniej.
Zebrani milczeli, jedni pełni ulgi, drudzy rosnącego zaciekawienia. Daniel chciał
jakoś zareagować, po prostu odesłać Bernatka do konia, przerwać tę scenę.
Ale Bernatk już szedł przez salę. Przerzucał się ze szczudła na szczudło i już stał
przed stołem pod oknami, podwijając rękawy koszuli.
— Jestem silny — powiedział. — Upilnuję. — Podsunął zdumionemu inżynierowi
pod nos zgięte w łokciu ramię. — Niech pan dotknie!
Inżynier roześmiał się z zakłopotaniem.
— Widzę — powiedział. — Ale...
— Ale co? — zapytał Bernatk powoli.
Daniel uznał za konieczne włączyć się natychmiast do tej rozmowy.
— Niech się pan nie boi — powiedział. — Da radę.
— Ręczy pan? — zapytał inżynier, znowu otwierając notes.
— Ręczę — powiedział Daniel wściekły na siebie i Bernatka.
— Niech cię wszyscy diabli! — zawołał, kiedy siedzieli już na bryczce. — Co ci
strzeliło do głowy? Myślisz, że będę ci dawał konia? Na piechotę będziesz gonił przez
las.
— Będę — odpowiedział Bernatk cicho i Daniel umilkł, jeszcze bardziej niezado-
wolony z siebie niż poprzednio.
Stary Wirkus nie zjawił się ani nazajutrz, ani żadnego następnego dnia. Bernatk ło-
wił ryby albo krzątał się przy gospodarstwie, a na noc szedł do Rotów, skąd wracał o
świcie. Wyglądał na wyspanego, prawdopodobnie nikt nie zakłócał mu spokoju.
Wieść groźnej broni, jaką stawały się w jego rękach drewniane szczudła, szeroko
obiegła okolicę. Daniel postanowił przy okazji najbliższej podróży do Gdańska wstą-
pić po drodze do powiatowego ZMW zainteresować młodych ludzi losem Bernatka.
Miał nadzieję, że pomogą umieścić go na jakimś kursie rzemieślniczym, było przecież
wiele dostępnych dla niego zawodów.
Myślał o tym siedząc znowu na bryczce, tym razem w towarzystwie zaspanego
Stanisza, a zielona skoda z migocącą w słońcu anteną i kajakiem na dachu minęła ich
na zakręcie. Jak za naciśnięciem niezawodnie działającego guzika, automat wyobraźni
zaczął przesuwać na taśmie pozabukomierskie uroki świata.
— O, do licha! — zaklął.
— Pan inżynier coś mówił? — oprzytomniał Stanisz.
— Śniło ci się, kiedyś spadniesz z kozła, przepowiadam ci to.
— Przecież nie śpię. W oczy mnie tylko słońce razi.
Słońce dopiero co wydobywało się znad lasu, godzina była wczesna,, postanowił
jechać do Gdańska pierwszym pociągiem, który odchodził z miasta zaraz po siódmej.
— Nie spóźnimy się, Stanisz?
— Ale! — Stanisz miał w sobie spokoju przynajmniej na kilka osób. — Pan inży-
nier zawsze się boi, że się spóźnimy, a potem musimy czekać. Ja to lubię przyjechać w
sam raz. I zawsze dowierzam swojej maszynie. — Dotknął batem grzbietu konia, ła-
godnie, z pieszczotą. — Czy on nam kiedy kawał jaki zrobił? A ile razy pan inżynier
stał w lesie z tą swoją warszawą? Noc nie noc, zima nie zima?
— Tylko mnie nie roztkliwiaj, bo gotów jestem nie pójść wcale do warsztatów,
żeby ją odebrać.
Stanisz się zaśmiał i cmoknął na konia.
Mijali dziewczynę w pasiastym swetrze, od dłuższego czasu jadącą przed nimi na
rowerze. Nie miała chyba zbyt dobrego treningu i małe wzniesienie, które musiała te-
raz pokonać, zupełnie osłabiło jej tempo.
— Może ją podwieziemy? — zarechotał Stanisz mrużąc rudorzęse oko.
— Zdaje się, że już raz miałeś tę przyjemność — mruknął Daniel. Zastanawiał się
przez chwilę, czy jeśli się nie zatrzyma, ona go zawoła, czy również będzie udawać,
że go nie poznała? Dokąd jechała o tak wczesnej porze? I dlaczego Rębisz nie dał jej
koni? No tak — odpowiedział sam sobie — żniwa.
Trochę jednak była zła, że ją przydybał na jej wyprawie, przede wszystkim — za-
wstydzona. Rower był starym gratem, pożyczonym prawdopodobnie od któregoś z pe-
geerowskich robotników, pedałowała na nim zdyszana i spocona, zupełnie wykończo-
na tą górką, którą miała przed sobą.
— Może jednak przesiądzie się pani na wehikuł czterokołowy? Dwuśladowy, jak
to się mówi fachowo. — Daniel zeskoczył z bryczki i zastąpił jej drogę. Zsunęła stopy
z pedałów i oparła je o ziemię.
— A co z rowerem? — spytała.
— Zostawimy go gdzieś po drodze. Ale przede wszystkim dokąd się pani
wybiera?
— Do miasta.
— I zaraz pani wraca?
Nie zachwyciło jej to pytanie, ale również nie zachwycająca była perspektywa po-
wrotu na skrzypiącym rowerze.
— Mogę zaraz. — odpowiedziała. — Tylko nadam telegram na poczcie.
— Świetnie. Bo ja jadę dalej do Gdańska, na bryczce będzie miejsce dla pani i ro-
weru.
— A teraz możemy go zostawić w szkole w Rotach — odezwał się Stanisz, kiedy
już ruszyli, z trudem mieszcząc się w ciasnej jednokonce. Daniel nie zaoponował, miał
nadzieję, że miną szkołę zamkniętą jeszcze zielonymi okiennicami, ale Żbitka już nie
spała i z otwartego okna bił koncert poranny, nadawany zamiast pobudki przez
wszystkie rozgłośnie Polskiego Radia. Wybiegła też zaraz na próg i cofnęła się, zoba-
czywszy obcą kobietę obok Daniela.
Wiedział, że to pomyślała, w jej całej postaci, w sposobie zatrzymania się było
właśnie to — rezerwa, której nie ukrywali ludzie z tych okolic, którą nawet manifesto-
wali przy każdym zetknięciu się z przybyszami. Żbitka, już cała z Nowego Świata i
Krakowskiego Przedmieścia, zapadła się znowu w Roty, powróciła w nie razem ze
swoją klęską. Była kobietą i tamta była kobietą, tylko ktoś taki, jak Daniel, mógł nie
wziąć tego po uwagę.
Rower zataszczył do szkolnej sieni Stanisz, nie szczędząc wyjaśnień.
— Wstąpimy po niego, jak będziemy wracać. Ja i ta pani z Rumianek. Bo pan nad-
leśniczy jedzie do Gdańska i wróci dopiero wieczorem, samochodem, zawiadomienie
przyszło, że już można go odebrać z naprawy — urwał i dech mu w piersiach zaparło.
Żbitka stała w cieniu w pół otwartych drzwi i płakała cicho, nie ocierając łez spływa-
jących po twarzy. — Maryja Józef! — jęknął. — Żbitka! Bój ty się pana Boga!
— Idź, idź — wypchnęła go na dwór i szybko zatrzasnęła drzwi.
Daniel nie zapytał, dlaczego znikła, a Stanisz zaciął konia i ruszyli w obłokach ku-
rzu.
Jak poprzednio, kiedy wieźli ją do Rumianek, nie mówiła nic albo prawie nic i tak
samo jak wtedy jej milczenie było bardzo wyczerpujące. Daniel usiłował nawiązać
rozmowę najłatwiejszym zresztą sposobem, wzywając na pomoc wszystko, co mijali
po drodze. Najpierw rozległy plac budowy nowej szkoły.
— Już od przyszłego roku szkolnego zacznie się tutaj nauka. Przeniesie się tu
część dzieci, które mają do szkoły w Kęsach po siedem kilometrów. Do Rotów będą
miały znacznie bliżej. Przedtem nie było ich gdzie pomieścić.
— Tak? — powiedziała.
— No i jaki budynek! Nie ma porównania ze starym.
— Tak? — powtórzyła.
— Przede wszystkim kanalizacja! Umywalnie i prysznice... — urwał, bo mu się
przypomniała własna nieszczęsna łazienka, dzięki której — jak sądził — odbywał tę
pełną wątpliwości podróż do Gdańska. Umilkł, a ona także nie kontynuowała tematu.
Potem były jeszcze pomniki przyrody i jakiś zabytkowy dom o drewnianych pod-
cieniach, ale nie udało mu się powiedzieć na ich temat więcej niż po dwa zdania. Ona
nie pytała go o nic.
Prawdopodobnie nawet Staniszowi zaciążyła ta atmosfera, bo zaczął jednostronny
co prawda dyskurs z koniem, za to w rzadkiej u niego tonacji tkliwości i dumy. Gnia-
dy wałach strzygł uszami, przyjmując ze zdumieniem pod swoim adresem to nagłe ob-
jawianie czułości. Wreszde z ulgą dostrzegli czerwony dach dworca.
Ale to był także sygnał i dla niej.
— A czym pan wraca? — zapytała.
— Samochodem. Mam go właśnie odebrać z TOS-u.
Zdjęła słoneczne okulary, które zakrywały połowę jej twarzy, w migotliwej zieleni
odbijając wszystkie odcienie lata. Zobaczył z bliska jej oczy, a była w nich prośba.
— Pojadę z panem.
— Ależ ja służbowo — zająknął się Daniel, wściekły na siebie za brak stanowczo-
ści w głosie. — Wynudzi się pani czekaniem na mnie.
— Wolę się nudzić w Gdańsku niż w Rumiankach. — To także mogła powiedzieć
z uśmiechem, z odrobiną kokieterii w głosie. Ale była chmurna, napięta wewnętrznie.
Nie robiła nic, żeby zapragnął zabrać ją ze sobą i dlatego nie miał o co zaczepić swego
uporu, swojej czujności.
— Proszę — powiedział. — Jeśli pani ma ochotę.
Wstąpili w chłodny cień stacyjnego budynku, zostawiając Stani- sza na koźle z
otwartymi ustami, z nie dokończonym zdumieniem.
— Maryja Józef! — szepnął do siebie. I odeszła go nagle ochota do pieszczot.
Spuścił bat na grzbiet konia i ostro odjechał sprzed dworca.
Pociąg był pustawy. Pierwszy, odchodzący o świcie, pękał w szwach zbierając z
całej okolicy robotników udających się do Gdańska. Ten, którym jechali, świecił wol-
nymi przedziałami, a zaspani podróżni wpatrujący się posępnie w ten najpiękniejszy
kawałek przymorskiej ziemi, odbijający niebo w pogodnych oczach jezior, midi nie-
omylny wygląd osób „na delegacji", profesjonalnie dalekich od jakichkolwiek zacie-
kawień i zachwyceń.
Siedzieli naprzeciw siebie i wciąż mieli przed sobą swoje twarze. To nie męczy
tylko wtedy, kiedy się patrzy na ludzi obcych, nie oczekując od nich niczego. Palili
papierosy — i znowu kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt słów o krajobrazie i jej — tak?
— i znowu jej — tak? aż do nowego długiego zamilknięcia.
I nagle zaczęła mówić, choć się zupełnie już tego nie spodziewał.
— Mój mąż — zdusiła papierosa w popielniczce — zaraz po powrocie do kraju
zaczął pisać opowiadanie, które mnie przeraziło. On jest pisarzem, ale przez osiem lat,
kiedy był attache za granicą, pisał niewiele. Dopiero teraz... — tak — po prostu nie
mógł znieść tej masy czasu, która się nagle zwaliła na niego. Niektórzy ludzie nie
mogą sobie tego nawet wyobrazić. Gnębi ich przez całe żyde gonitwa za każdą wolną
godziną, a tu nagle klęska — cała masa czasu, czasu na wszystko! On więc zaczął pi-
sać. I zaczął od zdania: „Żadna starość nie jest radością, ale pomyślcie tylko o starości
gangstera".
Pociąg przystanął na małej stacji wtopionej w zielone łąki. Trzasnęły drzwi wago-
nu, ktoś przeszedł korytarzem, ocierając ściany przedziałów wyładowany kosz.
— „Ale pomyślcie tylko o starości gangstera" — powtórzyła. — Zobaczyłam to u
niego w maszynie. Pusty arkusz i tylko to jedno zdanie. Wiem, o czym myślał i dla-
czego nie mógł pisać dalej. Bo to nieprawda, cała wiedza o własnym życiu nie zawsze
przychodzi dopiero ze starością. Czasem wcześniej, o wiele wcześniej... Lubię, kiedy
mężczyzna ma takie ręce. — Dotknęła palcem nagiego przedramienia Daniela, który
tego dnia mimo urzędowej wizyty włożył zamiast ciężkiego munduru popelinową
kurtkę podsunąwszy do góry jej rękawy oparł wyciągnięte dłonie podokienny stolik.
— Bardzo lubię! — powiedziała jeszcze raz zanim się zorientował, co zamierza uczy-
nić, przytuliła na chwilę policzek do miejsca, w którym uderzał puls.
Podniósł się prawie, a ona go leciutko pchnęła z powrotem na siedzenie.
— No cicho! Cicho, ani słowa! I powiedziała po długiej chwili:
— To dlatego, że jest pan ze mną. Boże, co ja bym zrobiła z tym dniem!
W Gdańsku, zanim wyruszyli na miasto, wstąpili na dworcową pocztę. Poprosiła
o blankiet telegraficzny i długo manipulowała leżącym na pulpicie piórem. Poprosiła o
drugi blankiet i wyciągnęła do niego rękę.
— Ma pan coś do pisania?
Podał jej długopis i z dyskretnej odległości przypatrywał się jej pochylonej głowie.
Czyją była żoną? Przebiegł w myślach niedługą listę znanych mu pisarzy, kilku bar-
dzo cenił, aż zadrżał, czy to nie któryś z nich. „Żadna starość nie jest radością, ale po-
myślcie tylko
starości gangstera..." Zobaczył nagle, że przestała pisać i odwróciwszy głowę
przyglądała mu się z zamyśloną uwagą, nie pozbywszy się z oczu smutku.
Pochyliła się znów nad telegramem; nie mógł sobie wyobrazić, co mogła pisać tak
długo na małym skrawku papieru, ale w końcu zapłaciła niewiele, nie chodziło więc to
o liczbę słów.
— A teraz jestem wolna — powiedziała. — I mogę czekać na pana przez cały
dzień.
Szła przodem i bardzo pasowała do letniego krajobrazu miasta, zatłoczonego kolo-
rowym tłumem wycieczkowiczów. Dziwiąc się przez cały czas jej strojowi, teraz
uznał go za jedynie możliwy w tym zagęszczeniu prowokacyjnej młodości, która każ-
dego lata wstrząsała starym Gdańskiem.
Należało jej pokazać miasto, przyznała się, że widziała je tylko raz ,niedługo po
wojnie, była wtedy małą dziewczynką, a Gdańsk zmienił się nie do poznania, ale —
zerknął na zegarek — przede wszystkim czekało go załatwienie sprawy, z którą przy-
jechał.
— Umówimy się chyba w jakiejś kawiarni. To może potrwać dość długo.
— Nie, nie — zaprotestowała, jakby się bała, że zamierza się jej pozbyć — pocze-
kam na pana tutaj.
— Gdzie?
Szli mostkiem nad torami kolejowymi, opodal płynęła Radunia w zielonym wąwo-
zie omszałych kamieni i pochylonych wierzb. Pokazał jej widoczny już stąd budynek
Okręgowego Zarządu Lasów.
— Właśnie tutaj. Nie wytrzymałabym w taki dzień w zadymionej kawiarni.
— Ale może zobaczy pani przez ten czas stare miasto, Długą
Długi Targ. Tutaj akurat nie ma specjalnie nic ciekawego.
— Poczekam tutaj — powtórzyła. — Niech pan idzie.
Rozmowa trwała trzy godziny. Trafił akurat na konferencję z przedstawicielami
ministerstwa i Biura Urządzania Lasu, najpierw więc czekał, a kiedy ujawniła się jego
obecność, poproszono go do udziału w naradzie, zaledwie pod koniec mógł wtrącić
kilka zdań na temat sprawy, dla której przyjechał, ale poklepano go po plecach, po-
trząśnięto za ramiona — jego zwierzchnik miał bezpośredni sposób bycia i nie wyra-
żało się to bez osobistego wdzięku.
— Nie chce pan dać zarobić tej biednej ojczyźnie kilku tysięcy dolarów? I tak
chłopi piszą skargi, że im dziki kartofliska ryją.
— Z mego terenu? — zatrząsł się Daniel.
— A pewnie i z pana. Jak pan ciekaw, to niech pan sobie poczyta, jest cała teczka
tej literatury. A co do reszty, to dowie się pan w „Orbisie", jaka stawka za wyżywienie
i mieszkanie. Państwo zarobi i pan zarobi. — Poklepano go znowu po plecach, poczę-
stowano dobrym papierosem i dopiero kiedy schodził po schodach z przerażeniem
spojrzał na zegarek i przypomniał sobie, że ona czeka, a raczej już nie czeka przed
gmachem. Był pewny tego drugiego i sprawiło mu to jakby ulgę. Nie był w dobrym
nastroju i wolał być sam, pozwalając sobie na szczerość wyrazu twarzy i odruchów.
Ale ona czekała. Nie przed gmachem wprawdzie, ale opodal, nad Radunią, przy-
siadłszy na poręczy kanału. W ten sam sposób, w niedbałej pozie oczekiwania, sie-
działo obok niej, po jej lewej i prawej stronie, kilku młodych ludzi w kolorowych let-
nich koszulach.
Obrazek wydał mu się prawie włoski, przewinęło mu się przed oczyma wspomnie-
nie jakiegoś filmu, który oglądał w telewizji, tyle że młodzi ludzie nie mieli południo-
wych temperamentów, ich zaczepność była pasywna, wyrażała się tylko w niemej ad-
oracji. Kiedy go zobaczyła, ruszyła się z poręczy leniwie, bynajmniej nie zniecierpli-
wiona, a tamci oceniwszy wzrost i barki Daniela, patrzyli teraz w wodę.
— Przepraszam — powiedział. — Nie mogłem się wyrwać wcześniej.
— Nic nie szkodzi. Piękny dzień.
— A teraz musimy jechać do TOS-u, do Oliwy.
— Jestem głodna.
— Ja też. Ale samochód ważniejszy, nie wiem, o której zamykają stację. — Za-
brzmiało to bardzo szorstko, nie złagodził jednak niczym tego wrażenia, a ona — idąc
przed nim — tylko na chwilę odwróciła głowę.
— W porządku — powiedziała. — Jedziemy do Oliwy.
Samochód był wprawdzie gotowy, przy odbiorze ujawniła się jednak pewna niedo-
kładność, której usunięcie zajęło trochę czasu. Znów więc czekała, tym razem na ław-
ce przed budynkiem administracji, nieporuszona, o niewiadomej twarzy poza zieloną
płaszczyzną ogromnych okularów. Mechanicy usiłowali nie spoglądać w jej stronę,
gwizdali cicho i zupełnie niefałszywie najmodniejsze przeboje. Wreszcie wszystko
było gotowe.
Potem trzeba było wstąpić do „Orbisu" i wreszcie późnym popołudniem, kiedy
tłok był największy, zjedli coś na stojąco w barze naprzeciwko dworca. Zdawał sobie
przez cały czas sprawę, jak nieelegancko się zachowuje, trzeba było zaprosić ją na
obiad do Grand Hotelu w Sopocie, była na pewno przyzwyczajona do jadania tylko w
takich lokalach, ale stwierdził nie bez złośliwości, źe i na stojąco, z napierającym tłu-
mem na plecach, apetyt jej dopisuje, a sylwetce nie ujmują wdzięku te harcersko-stu-
denckie warunki. Od niej nie usłyszał nic na ten temat. Milczała tak intensywnie, że
się jednak załamał i zaproponował kawę w kawiarni obok, zdając sobie sprawę, że nie
zdąży już załatwić niczego w sprawie Bernatka, a zamierzał wstąpić jeszcze po drodze
do powiatowego ZMW.
— Bardzo pani niezadowolona z towarzystwa?
Nie podniosła głowy znad kawy.
— Powiedziałam już panu, że wszystko lepsze od nudzenia się w Rumiankach.
Mógł zapytać, dlaczego więc tam siedzi, dlaczego nie wraca do Warszawy, nie je-
dzie nad morze, do Zakopanego, dokądkolwiek bądź, gdzie nuda może być mniejsza,
jeśli oczywiście nie przywozi się jej we własnym wewnętrznym bagażu. Zdobył się
jednak na trochę delikatności, nie szafował nią zbytnio przez cały dzień. Gdyby zaś
zapragnął sam odpowiedzieć sobie na to pytanie, musiałby znać więcej szczegółów
niż pierwsze zdanie w opowiadaniu pod przypuszczalnym tytułem „Starość
gangstera".
Ona właśnie zaczęła o tym mówić.
— Jestem pewna, że nie posunął się ani o krok dalej, ani o jedno słowo. Nadmiar
czasu! Nadmiar czasu w dwóch pokojach z kuchnią zamiast rozległych obcych miast,
których przestrzeń jest nieograniczona po prostu dlatego, że nie można nigdy zdążyć
zobaczyć wszystkiego, co ciekawe i co piękne, tego, co się powinno zobaczyć i tego,
co by się chciało zobaczyć; nadmiar czasu, o który człowiek obija sobie boki w dwóch
pokojach z kuchnią i jedno zdanie na arkuszu wkręconym w maszynę: „Żadna starość
nie jest radosna, ale pomyślcie tylko o starości gangstera..."
— Nie chcę tego usłyszeć po raz trzeci — powiedział.
Otworzyła puderniczkę i długo badała rysunek swoich ust.
— Tak, ma pan rację. Powinnam wreszcie zobaczyć przed sobą coś innego niż ten
nie zapisany arkusz papieru.
— Nie miałaby pani ochoty pójść potańczyć? — zapytał cicho.
Wypiła kawę, starannie zebrała z talerzyka resztki kremu.
— Dziękuję. Chcę wracać.
Miał najlepsze intencje, ale wyglądało na to, że popełnił niezręczność.
— Przepraszam.
— Ach, nie, pan przecież chciał jeszcze załatwić coś po drodze.
Sprawy Bernatka nie dało się jednak już poruszyć tego dnia.
Związek Młodzieży Wiejskiej zastali zamknięty. W małych miastach, które prze-
wiewa zapach siana z okolicznych łąk, latem wcześniej zapomina się o polityce.
Zmierzchało już, kiedy wjechali w las. Daniel, jak każdy kierowca prowadzący
wóz po remoncie, wsłuchiwał się w pracę motoru, jak w szept najdroższej osoby.
Powiedziała mu to śmiejąc się cicho.
Zatrzymał wóz, choć długo, niezdecydowany, nie zdejmował dłoni z kierownicy.
Potem przechylił się tik, że musiała poczuć jego ciężar i otworzył przed nią drzwiczki
samochodu. Przyjrzała się z bliska jego oczom i wysiadła, nie pytając o nic. Byli o kil-
kaset metrów od rozpoczynającej się partii buków i migocącej w ruchliwej sieci ich
gałęzi powierzchni jeziora.
— Chce pan, żebyśmy tam poszli? — spytała cicho.
Była to przedwieczorna godzina miłości. O tej porze zwierzęta podnoszą głowy i
wietrząc przymykają oczy. Kozły obskakują umykające wśród podbarwionych rudo
drzew, wabiące je ucieczką sarny, jelenie ciągną ku rykowiskom swoje haremy łań, a
dziki zaczynają między sobą krwawe boje o względy przyszłych matek. Wiatr podnosi
z mchu woń zbliżającej się nocy...
— Tak — powiedział. — Pójdziemy tam.
I szli, należąc już do siebie, a kiedy znaleźli się pod pierwszym gościnnym pniem
buka, Daniel wzniósł ręce, oparł je o drzewo nad głową kobiety i przygniótł ją sobą do
szorstkiej zielonej kory.
Jęknęła, ale to nie był protest.
VI
Był jej wdzięczny, że nie wykorzystała władzy, którą osiągnęła nad nim.
Spotykali się co wieczora w różnych miejscach lasu i zawsze bez pytań i zapew-
nień, bez myślenia o jutrze. Nie umiał mówić o miłości, wolał ją czynić i czynił z ra-
dością, która mu się objawiła, po raz pierwszy tak ostra.
Może jeszcze w tym czasie myślała o nie zapisanym arkuszu papieru, może czeka-
ła na listonosza, a może nawet było coś dla niej w jego ciężkiej torbie — wiedział tyl-
ko tyle, że chciała tego co on. Nie myślał o niczym więcej
Bukomierz jednak nie przestał istnieć i nie można się było wyłączyć z jego spraw.
Poza nadleśnictwem i zwykłym nasileniem obowiązków miał na głowie gospodarstwo
z przysłodzoną wprawdzie przez księdza Maszotką, ale i z Bernatkiem wałęsającym
się wśród wynajdowanych sobie na pociechę zajęć. Rąbał drzewo na podwórzu i śpie-
wał, pogrążając się całkowicie w swoim mieszanym repertuarze, albo szedł za krowa-
mi na niedaleką enklawę, skąd niósł się ponad drzewami jego wysoki głos.
Gdy mi ciebie zabraaa... Gdy zabraknie mi ciee...
Albo na nutę ludową:
Naszemu tacie ukradli gacie złodzieje, w co się nasz tata na stare lata odzieje?
Wynikało z tego, że nie czuł się chyba najgorzej, takie przynajmniej wrażenie od-
nosił Daniel, ilekroć go widział. Rekonesans w mieście, który przeprowadził i w ZMS,
i w ZMW, obudził w nim pewne nadzieje, ale rozwiał je opór Bernatka.
— Są różne kursy — mówił Daniel. — Mógłbyś się nauczyć zawodu.
Chłopak słuchał, przyglądając mu się z napiętą uwagą.
— Gdzie?
— Oczywiście w mieście.
— A co bym tam robił?
— Powiedziałem ci już: uczyłbyś się.
— Ale gdzie bym był?
— Związek to jakoś organizuje.
— Ojciec nie zapłaci — mruknął z widoczną ulgą.
— Nie trzeba płacić. To za darmo.
— Za darmo? — Oczy Bernatka stały się czujne, czujnie zdumione, tylko tak moż-
na było określić ich wyraz. — Za darmo? — powtórzył.
— Po prostu usiłują pomóc takim jak ty.
— I za darmo? Nic za to nie chcą?
— A co by mogli chcieć? W dodatku od ciebie.
Odpowiedź była wymijająca. Zdawał sobie sprawę, że chłopak
to odczuł. Nie mieściło mu się w głowie, że można coś otrzymać za darmo, była w
tym jakaś nieprawidłowość, która — podejrzewał
— musi się obrócić przeciwko niemu. Doznawszy tak mało uwagi ze strony oto-
czenia, nie mógł sobie wyobrazić, że komuś zależało na nim, na bezsensownej satys-
fakcji popchnięcia go na nieco wyższą gałąź drzewa, na którym wszyscy siedzieli. I
jeszcze jedno — nie chciał za darmo. Alę znał tylko jeden rodzaj środków płatniczych
i... nie dysponował nimi.
— Dlaczego nic nie mówisz? — zapytał Daniel.
Bernatk siedział na nie wykarczowanym odziomku starej sosny, obejmując gospo-
darskim spojrzeniem trzy łaciate krowy. Potrzeby ich istnienia w nadleśnictwie Daniel
nigdy nie mógł pojąć, odsuwany od zrozumienia problemu przez autorytet Maszotki.
— Dlaczego nic nie mówisz? — powtórzył.
Ale Bernatk już zamilkł na dobre.
Wszystko, co przed chwilą usłyszał, musiało mu się wydać podejrzane, niejasne,
niegodne zaufania. Patrzył przed siebie i Daniel wiedział, że może tak patrzeć do wie-
czora i nie wydobędzie się z niego ani słowa. O, do diabła! — pomyślał. — Do diabła!
Co mnie to wszystko obchodzi? Nie mógł jednak zdobyć się na żaden ostrzejszy gest
ani na odejście. I patrzyli obydwaj na leniwe krążenie po łące trzech łaciatych krów,
które trzeba już było gnać do domu na południowy ubój. A za łąką, za płytką miską
enklawy, zaczynał się las i zwracał się ku nim swoim zielonym czołem, na którym
prawa świata wypisane były wyraźniej niż w najmądrzejszej książce, niedostępnej dla
wszystkich oczu. Ludzie z tej północnej krainy jezior wiedzieli o tym. Rodzili się już z
tą wiedzą i bardziej ufali, niż czyimkolwiek słowom, odwiecznej prawdzie ziemi, jej
mądrości prostej okrutnie, ale także i pełnej litości.
— Chodźmy! — powiedział, podając chłopcu szczudła. — Czas do domu.
Któregoś dnia, wieczorem, wraz z chmurą nadchodzącej ulewy, zjawił się w Bu-
komierzu stary Wirkus.
Daniel golił się w łazience, utrzymując przez szeroko otwarte okno nieprzerwany
kontakt z przedwieczorną krzątaninę na podwórzu. Piątek uganiał za stadkiem owiec.
Podniecone nadciągającą burzą, nie pozwalały się zagonić do stajni. Noe uczestniczył
w tej gonitwie z pobłażaniem cechującym każdego szanującego się myśliwskiego psa
wobec gospodarskich zajęć. Obszczekiwał leniwie miotające się po podwórzu owce, a
zapędziwszy się za którąkolwiek, kładł się zaraz na rosnącej pod płotem trawie dla
krótkiego wytchnienia. Maks, który udał się już na spoczynek po męczącym spacerze
— tego dnia robotnicy przyprowadzili go aż spod Rogalów — wystawił ze stajni swo-
ją zawsze ciekawą mimo siwizny mordę. Stadko młodych indyków, tak chronione
przez Maszotkę przed zmoknięciem, wysypało się znów z kurnika na podwórze.
— Bernatk! Bernatk! — wrzasnął Piątek.
Bernatk, rozkołysany na szczudłach, wyskoczył z obory. Indykom zastąpił drogę,
Maksa pchnął z powrotem do stajni i przerzucając się w ogromnych susach zaczął za-
garniać rozbiegane owce.
I wtedy zobaczył ojca opierającego o płot rower.
Nie wiadomo w jaki sposób i zwierzęta włączyły się w tę ciszę, która nagle zapa-
nowała na podwórzu. Zaalarmowany nią Daniel wychylił się przez okno. Stary Wirkus
szedł do Bernatka powoli, nie spiesząc się, w groźnym jakimś zamyśleniu odmierzając
kroki. Bernatk najpierw stał i czekał, potem zaczął się cofać, niezręcznie przesuwając
do tyłu kije, zachwiał się, raz i drugi, zarył drewnem o ziemię — i nagle odwrócił się,
dopadł drabinki przystawionej do okienka w szczycie obory, gdzie przechowywano
siano, wspiął się po niej powierzając cały ciężar dała muskularnym rękom, wdągnął za
sobą szczudła i tylko pusty kwadrat okna ciemniał w zapadającym zmroku.
— A niech cię diabli! Niech cię wszyscy diabli! — zawołał Wirkus. Prawdopo-
dobnie wiedział jak wszyscy na podwórzu, że tylko szaleniec zbliżyłby się teraz do
okienka, w którym mogły się ukazać nagle potężne Bernatkowe kije, straszne w jego
rękach.
— Złaź! Słyszysz, co mówię? Zaraz mi tu złaź! Przyjechałem po ciebie.
Ze stryszka nad oborą nie dochodził żaden dźwięk.
— Przyjechałem po ciebie! — krzyknął Wirkus donośniej. — Zaraz mi tu złaź na
dół!
Daniel cofnął się w głąb łazienki, śpiesznie dokończył golenia, zerkając z niepoko-
jem na zegarek.
— Ty podłe nasienie! Ty smrodzie zasmarkany! Od ojca uciekłeś? Do obcych lu-
dzi, tak? Do obcych ludzi uciekłeś od ojca. Wstydu nie masz!
Pusty kwadrat okna ciemniał coraz bardziej w gęstniejącym gwałtownie mroku. —
Wstydu nie masz! Ani Boga w sercu! W całej okolicy ludzie tylko jedno mają na języ-
kach, że od starego Wirkusa syn uciekł i u obcych siedzi.
Daniel przetarł brodę wodą kolońską i ukazał się w oknie. — Dobry wieczór! —
powiedział.
Wirkus odwrócił się, powoli i niezupełnie, tylko tyle, aby ukazać niechętną twarz.
Wyglądało na to, że nie przewidział jego udziału w tej rozmowie i uważał go za zbęd-
ny.
— Dobry wieczór — odpowiedział.
— Chciałbym z wami porozmawiać, Wirkus.
— O czym?
— O kim! O nim.
— Niepotrzebna mi jest żadna rozmowa o tym gówniarzu zasmarkanym. Zabieram
go do domu.
— Na rowerze? Sami nie wierzyliście, że wam się to uda. A nie uda się, dopóki
nie zrezygnujecie ze swego postanowienia.
— Z niczego nie rezygnuję.
— Jesteście uparci.
— Tak, jestem uparty. Tu są wszyscy uparci, dlatego tak długo tu siedzimy, na tej
ziemi.
Daniel przeciągnął dłonią po piekącej brodzie i nieznacznie zerknął na zegarek.
Tak, byli uparci — wiedział o tym. I nie tylko on. Wiele zawdzięczało się tej uparto-
ści, ale też i o równie wiele trzeba było staczać wytrwałe boje. Rozmowa nie zapowia-
dała się na krótko, a on się spieszył.
— Bernatk jest pełnoletni — powiedział. — Ma prawo decydować o swojej przy-
szłości.
Wirkus znowu skierował wzrok ku pustemu okienku nad oborą. Nie dochodził
stamtąd żaden szmer. We wrotach za to rozległy się energiczne kroki Maszotki, moc-
no akcentowane drewniakami, które wkładała idąc do udoju. Stanęła teraz w progu z
pełnymi konwiami mleka w obu rękach i zapatrzyła się niemo w Wirkusa stojącego
pośrodku podwórza, jak na ogromnej scenie. Od stajni wpatrywał się w niego nieru-
chomy Piątek, a w drzwiach kuchni, w której zawsze pod nieobecność Maszotki lubił
szperać, stał, ocierający usta wierzchem dłoni, Stanisz.
— To znaczy, że ojciec mu niepotrzebny? — Wirkus znów zwrócił ku Danielowi
niechętną twarz.
— Dobry ojciec jest zawsze potrzebny. I mądry.
— Ja nie jestem dobry! — wybuchnął. — Bo staram się, żeby miał do końca życia
zabezpieczenie. Co można lepszego zrobić?
— Można. Można nie odbierać mu więcej, niż się daje. A odbieracie mu wiarę we
własne siły, całą ważność i potrzebę wysiłku i działania. Każdy człowiek musi to
mieć, powinniście to zrozumieć.
— Ja rozumiem najpierw to, że ziemia musi mieć gospodarza. To jest moje naj-
ważniejsze rozumienie. A chłopakowi krzywdy nie robię. Źle go chcę pokierować?
Kto by zrobił inaczej?
— Ja bym zrobił inaczej — rzekł Daniel, przeskakując okienny parapet. — Ja! —
powtórzył. Szedł do Wirkusa, a Maszotka, Piątek i Stanisz nie spuszczali z niego oczu.
Tylko w okienku nad oborą nie ukazała się twarz Bernatka. Gdyby istniało inne zej-
ście ze stryszka, można by pomyśleć, że go w ogóle już tam nie ma.
— Co by pan zrobił? — spytał Wirkus z ciężkim westchnieniem. Oznaczało to, że
wszystko, cokolwiek by usłyszał, z góry uznał za nieważne i niemożliwe.
— Nie odbierałbym chłopakowi radości życia, tylko tyle. Po coś przecież musi
żyć, nie tylko po to, żeby zjadać ten chleb, który mu zapiszecie w alimencie. Czy
ksiądz nie rozmawiał z wami, Wirkus?
Chłop machnął ręką i roześmiał się, ale gorzko, bez przyjemności. Jego głos, gdy
zaczął mówić, nie pasował do tego śmiechu.
— A co ksiądz ma do tego? — powiedział twardo i brnął dalej, jakby nie dosłyszał
wysokiego okrzyku Maszotki, która postawiła wreszcie na ziemi konwie z mlekiem
przywracając rękom możność oburzonej gestykulacji. — Niech mi się ksiądz nie wtrą-
ca do mego gospodarstwa. Powiedziałem mu to.
— Maryja!... — zaczęła Maszotka, a było w tym okrzyku również nieco zdziwie-
nia nad własną uległością.
— Powiedziałem mu to i nie będzie się więcej wtrącał, przynajmniej do mnie. Inni
też powinni to zrozumieć. Złaź mi tu zaraz! — podniósł głos i zbliżył się o kilka kro-
ków do drabinki wiodącej na stryszek.
— Zostawcie go! — powiedział Daniel. — Zostawcie go, jeśli nie chceccie, żeby
was jeszcze więcej bolało. Bo on was nie posłucha. On się was boi.
Pierwsze krople deszczu spadły na podwórze. Chmura ciągnęła nisko, prawie nad
wierzchołkami wysokich sosen, które pogrążyły się teraz w zupełnym mroku. Daniel
znów zerknął na zegarek i ogarnął go popłoch.
— Przyjedźcie jutro! — zawołał. — Porozmawiamy spokojnie.
Ale Wirkus stał już na pierwszym stopniu drabinki i dysząc wspinał się ku górze.
W okienku wciąż było pusto i ciemno, i nagle zamigotało w nim jasnym drewnem,
szybkim, gwałtownym jasnym drewnem, które wionęło nad głową starego. Daniel
przyskoczył i wgniótł je z powrotem w ciemność strychu.
Wirkus był już na ziemi i długo nie mógł przemówić słowa. I Maszotka, i Piątek, i
Stanisz zobaczyli to, o czym już od dawna mówiła cała okolica: straszną broń w rę-
kach kaleki.
— Na własnego ojca — jęknął Wirkus z ową patetyczną chłopską rozpaczą, będą-
cą zawsze więcej na zewnątrz niż w środku, obliczoną na efekt u wdzięcznych słucha-
czy. I nagle odwróciła się w nim złość. Szarpnął Rysewicza za koszulę na piersiach.
— To przez pana! Wszystko przez pana! Dlaczego pan go tu trzyma?
— Ja go nie trzymam — powiedział Daniel cicho, aby Bernatk tego nie słyszał. —
Po prostu jest tutaj. Zabrałem go z lasu, chciał mieszkać w szałasie.
— I wróciłby do domu. Jak dwa i dwa cztery. Długo by tak nie wytrzymał. Wró-
ciłby do domu i już by dawno był z tym koniec.
— Koniec?
— Po co go pan tu trzyma, mówię! Tylko tyle. Po co tu siedzi?
— Mam go wypędzić? — Daniel znowu zniżył głos. — Tego nie potrafię. Jest tu
dla niego kawałek chleba i robotę sobie jakąś znajdzie... Słyszeliście, że przy nowej
szkole w Rotach w nocy stróżuje?
— Ano właśnie — Wirkus ocierał dłonią suche usta. — To dlaczego mu nigdzie
nie płacą, jak taki do roboty zdatny?
Daniel zaniemówił, a stary przymrużywszy płowe oczka wpatrywał się w niego w
szyderczym oczekiwaniu. I trwałoby to nie wiadomo jak długo, gdyby Maszotkę
wreszcie nie poniosły nerwy.
— Ach, ty stary chytry capie! Płacić? Płacić za tego kulasa zasmarkanego? Pęta
się nam tu tylko przed nosem i w drogę wchodzi, a ty byś za niego pieniądze chciał
brać? I powiedz jeszcze ile? Wiesz, ile ja tu u pana nadleśniczego zarabiam?
— Cicho! — krzyknął Daniel. — Cicho, do jasnej cholery!
Ze stryszka dochodziło łkanie. Stłumione, jakby ktoś pięściami wtłaczał je z po-
wrotem w usta, ale i tak słyszalne mimo deszczu, który już szumiał na dachach i li-
ściach.
Daniel wspiął się na drabinę.
— Panie nadleśniczy! — krzyknął Stanisz.
— Maryja Józef! — przeżegnała się Maszotka.
Na stryszku było ciemno i tylko płacz wskazywał drogę ku zaszytemu w sianie
chłopcu. Daniel odnalazł go po omacku i objął ramieniem. Nie mówił nic, ale chłopak
i tak uspokajał się powoli, łagodniało w nim napięcie mięśni, ściszało się łkanie.
— Panie nadleśniczy! — zawołał Stanisz z dołu.
— Tak! — odezwał się. — Zaraz schodzimy.
— Ja nie! — szepnął Bernatk. — Niech mnie pan tu zostawi.
— Pójdziesz ze mną. Zejdziemy razem.
— Odda mnie pan ojcu?
— Nie. Zrobisz tylko to, na co masz ochotę. I jeszcze jedno: wcale nie myślę tak
jak Maszotka, że jesteś tu niepotrzebny. Więc nie zawracaj tym sobie głowy. A teraz
chodź! I powiemy tylko ojcu, że zostajesz, jak długo on nie zmieni zdania i jak długo
ty będziesz miał na to ochotę.
— Słowo? — spytał Bernatk.
— Słowo!
Przypomniał mu się dzik, który schudł w potrzasku i trzeba go było odstrzelić. Nie
widział twarzy Bernatka, słyszał tylko jego głos, ale wrażenie osaczenia było to samo.
— Ja zejdę pierwszy — powiedział. Widziane od wewnątrz okienko strychu ja-
śniało przetartym na krótką chwilę niebem. Oparł nogi o drabinkę i naraz zdał sobie
sprawę, że nikt na niego nie patrzy, że cała uwaga osób na podwórzu zwrócona jest ku
komuś, kto akurat się zjawił i wstrzymał ich oddechy.
Zeskoczył na ziemię i zobaczył, że stoi pośrodku podwórza, przemoczona do su-
chej nitki, w przylepionej do ciała sukni.
Stary Wirkus powoli podszedł do swego roweru opartego ścianę. Maszotka dźwi-
gnęła konwie z mlekiem. Piątek ruszył znów ku zbitym w stadko owcom, a Stanisz
cofnął się do kuchni. Jakieś zawstydzenie, nagłe jak prąd, przeszło przez podwórze.
Tylko Bernatk, który zawisł na rękach u najwyższego szczebla drabiny, kiedy ją zoba-
czył, poczuł radość, zacierającą wszystko radość.
Kiedy już siedziała przy stole w jadalni w jego szlafroku i przed filiżanką gorące-
go grogu, drzwi w całym domu były szeroko otwarte. Od kuchni — żeby Maszotka
bez skradania się ku nim na palcach słyszała i widziała, co się w pokoju dzieje. I na
werandę — żeby osoby krzątające się jeszcze po podwórzu mogły mieć pewność, że
niczego się przed nimi nie ukrywa.
W kuchni Piątek, w obłoku paryskich perfum bijących spod żelazka, prasował
przez płócienny ręcznik przemoczoną suknię.
— To wszystko jest nietutejsze — mruczał. — I jedwab, zapach.
— Ona cała jest nietutejsza! — warknęła Maszotka od kuchennej blachy. — Cała!
W środku i z wierzchu. Zauważyłeś, jak patrzy? Nikogo nie widzi. Świata napatrzona.
— Ja też jestem świata napatrzona — odezwał się Piątek nieśmiało i zamyślił się.
— Nic przypal tylko kiecki! Maryja Józef! Co by było! — Piątek uniósł z przestra-
chem żelazko. Z kolorowej tkaniny bił zapach wciąż kwiecisty, obcy, budzący odległe
myśli i uśpione dawno pragnienia. Zerknął ku pokojowi, ostrożnie, żeby Maszotka,
która sama nie odrywała wzroku od oświetlonego kwadratu drzwi, tego nie zauważyła.
Siedzieli tam naprzeciwko siebie, odgrodzeni szerokim stołem — i patrzyli na siebie.
— Ładnie ci w moim domu — powiedział cicho.
Oczy jej ożywiły się na chwilę, zalśniło w nich coś, jakby nikły uśmiech.
— Naprawdę?
Obejrzała się do tyłu, żeby zobaczyć tło, na którym ją widział: dwa imponujące
wieńce szesnastaków o przysypanych nieco kurzem koronach, rząd pojedynczych tyk
jelonków i ustawione pod nimi na górze kredensu srebrne i cynowe miski, różnej wiel-
kości i kształtów.
— Sam upolowałeś? — Nie było cienia zainteresowania w jej głosie, ale nie za-
uważył tego. Tak bardzo pragnął opowiedzieć jej zielonej puszczy, z której pochodziły
te pamiątki i o tym, który pierwszy pokazał mu tropy zwierząt, nauczył rozpoznawać
ich głosy, rozumieć las.
— To trofea dziadka. Był także leśnikiem.
— Tu?
— Ach, nie tu. Daleko stąd. Jeździłem tam na wakacje. Zanim wybuchła wojna.
— Tak — powiedziała.
— A te misy — ciągnął dalej tak szczęśliwy, że niezdolny do zobaczenia roztar-
gnienia w jej oczach — to także stamtąd. Podawano w nich bigos podczas wielkich
polowań. Przywożono go w drewnianych faskach, odgrzewano w kotle...
Wiatr, który wciąż pędził burzowe chmury, szarpnął firanką u okna.
— Przeciąg! — zawołała podnosząc dłonie do uszu. — Zamknij drzwi!
— Może lepiej okno? — Daniel zerwał się z krzesła i walcząc z firanką, z aspara-
gusem, zielonym wychowankiem Maszotki, tuzinem złośliwych kaktusów, przymknął
uchyloną połowę okna.
Śmiała się cicho — z niego, nie miał co do tego żadnej wątpliwości. Aby ostatecz-
nie nie ośmieszyć się w jej oczach, zaczął jej wtórować. Przez pozostawione otworem
drzwi wkroczył do pokoju Piątek z wysuszoną żelazkiem suknią, przerzuconą ostroż-
nie przez ramię.
— Proszę — powiedział — zupełnie sucha.
Ona się wciąż śmiała, Daniel więc uczynił jakiś nieokreślony gest, który Piątek
zrozumiał jako polecenie przewieszenia sukni przez poręcz krzesła, zrobił to i szybko
wyszedł z pokoju.
— Przebierzesz się?
Dopiero teraz przestała się śmiać, wierzchem dłoni dotknęła policzków, jakby były
mokre od łez, a potem przebiegła palcami po szorstkim kołnierzu jego kąpielowego
płaszcza.
— Można jeszcze w tym zostać?
— Ależ oczywiście.
— Pokaż mi dom.
Zerwał się z krzesła, ale od razu opuścił go zapał. Z kuchni dochodziła bowiem
przyciszona rozmowa dwóch kobiet.
— Może najpierw zjemy kolację?
— Nie będę nic jadła. Dziękuję. Czy wszyscy ludzie na wsi bez przerwy myślą o
jedzeniu?
Daniel uderzył dłonią w swój płaski brzuch.
— Po mnie tego nie widać. Ale Maszotka się obrazi, jeśli nie zjesz kolacji.
— Twoja gospodyni? Przeproszę ją.
Nie mógł jej już zatrzymać, szła do kuchni z błąkającym się uśmiechem koło ust.
Dopiero kiedy zobaczyła czysto wysprzątany stół, bez żadnych przygotowań, i dwie
kobiety w jakimś bezczynnym napięciu siedzące pod ścianą, oczy jej zwęziły się na
chwilę, a potem wrócił im ich zwykły roztargniony, jakby nieobecny wyraz.
— No tak — powiedziała. — Kuchnię macie przyzwoitą.
Spojrzenia Maszotki i Piątka zderzyły się ze sobą w osłupiałym zdumieniu.
— Nic nie będziemy jeść — powiedział Daniel nieco podniesionym głosem. I zno-
wu nie zamknął drzwi, gdy opuścili kuchnię, ale ona nie miała już ochoty śmiać się z
tego.
Dom był obszerny, o wysokich, dużych pokojach. O wiele za duży dla samotności
Daniela. Nawet w lecie wydawało się w nim zimno, podłoga była zbyt czysta, meble i
drobiazgi nigdy nie zmieniały swych miejsc. Tylko pod sufit podchodzące półki z
książkami brały widoczny udział w życiu gospodarza, świadczył o tym wydeptany
przed nimi ślad na czerwonych deskach podłogi.
— Pożyczam książki naszym ludziom. Za daleko stąd do biblioteki gromadzkiej.
Nic nie odpowiedziała. Związała mocniej pasek szlafroka i sięgnęła ku jednej z
górnych półek. Jakub Wassermann „Maski Erwina Reinera".
— To z biblioteki mojej babki. Czytała namiętnie. Mówiła, że las jej na to pozwa-
la, a nie — że zmusza ją do tego.
— Pięknie. Dużo w tym spokoju. — Odłożyła książkę na półkę i nie sięgnęła już
po drugą. Rozejrzała się po ścianach wypełnionych kolorowymi grzbietami książek.
— Można tak żyć? — zapytała.
Nie zrozumiał pytania, a raczej zrozumiał je zbyt ostro, aby znaleźć na nie jedno-
znaczną odpowiedź.
— O co pytasz? — powiedział. Trzymał w palcach cienki tomik, który odłożył
kiedyś na najwyższą półkę, aby nie wracać zbyt często do jego kartek, do zielonej
puszczy, którą widział inny człowiek, w innej części świata, ale opisał jego puszczę i
jego chłopięce lata, gdy drżąc dotykał po raz pierwszy strzelby, gdy wstrzymywał od-
dech na odgłos szelestu liści głaszczących boki biegnącej zwierzyny. Ten człowiek już
nie żył i nie żył już jego „Wielki las", pokonany przez rozpierających się po świecie
ludzi.
— Teraz już nie wiem — odpowiedziała. — A co tam jest? — wskazała zamknięte
drzwi, których nie spieszył się otworzyć.
— To moja sypialnia.
Roześmiała się.
— Oczywiście nie odważysz się mi jej pokazać.
Udając również rozbawienie, zerknęła ku otwartym szeroko drzwiom na korytarz i
do kuchni. Maszotka i Piątek zacichły zupełnie, wyobraził je sobie ssące każde słowo,
które mogło dotrzeć do nich poprzez tę odległość.
— Ależ proszę — powiedział tak głośno, aż drgnęła. Pchnął drzwi i stanęli w jego
skromnej sypialni, po kawalersku ascetycznej tylko dzięki nie zrealizowanym usiło-
waniom Maszotki przyozdobienia jej wyszywanymi poduszkami i makietkami.
— Telewizor! — zawołała nie bez zdziwienia.
— Wobec tego pokażę ci jeszcze coś, żeby ci się otworzyły oczy na nowoczesny
las. — Powiedział to nie bez ironii, bo mu się przypomniało pismo z Zarządu Okręgu,
a potem rozmowa na temat zagranicznych myśliwych, ale ona przyjęła to poważnie.
Nie wyobrażała sobie łazienki w lesie. W Polsce oczywiście.
Zastanawiał się odwożąc ją do Rumianek, dlaczego nie zapragnął jej nawet do-
tknąć, dlaczego w ogóle jej nie chciał, przecież należała do niego i po raz pierwszy
była w jego domu? Zatrzymał wóz w ciemnym wąwozie leśnej nocy i wziął ją w ra-
miona.
— Nie — powiedziała. — Dziś już nie.
VII
Tak musiało się skończyć. Czego mógł się spodziewać? Darowana mu mogła być
tylko zwłoka. Jeszcze jeden miesiąc lata, jeszcze kilka pierwszych dni jesieni. Musiała
wrócić w swoje życie, a jego życiu miał być przywrócony dawny spokój i chłód.
Ale nie sądził, że to przyjdzie tak nagle, bez żadnej zapowiedzi, bez ustalenia cze-
gokolwiek, bez podania adresu nawet — nić została przecięta i nie było najmniejszej
nadziei na jej związanie. Jej mała walizeczka stała przygotowana do drogi tuż przy
progu werandy. Zobaczył ją, gdy tylko wysiadł z samochodu. Ogarnęło go uczucie
nieodwołalności tej sytuacji, kraciasty neseser już był w podróży, zamknięty szczelnie
na błyskawiczny zamek przygotowany był na jakiś dalszy ciąg wydarzeń.
W Rumiankach zjawił się przypadkowo. Odwoził inspektora z Biura Urządzania
Lasu do leżącego poza pegeerem leśnictwa. Wstąpił, bo chciał ją zobaczyć jeszcze
przed wieczorem.
Wybiegła mu naprzeciw czerwona z podniecenia Rębiszowa.
— Jak to dobrze, że pan przyjechał! Mieliśmy odwozić Dionkę końmi.
— Wyjeżdża? — zapytał po nieskończenie długim, jak mu się wydawało, milcze-
niu, starając się zobaczyć coś poza szerokimi plecami pani domu.
Uczyniła jakiś gest ni to ulgi, ni rezygnacji.
— Wyjeżdża.
Zobaczył ją wreszcie. Zbiegła w dół po schodach, upychając coś jeszcze w pod-
ręcznej torbie, z papierosem w ustach. Nie wyjęła go, gdy podszedł do niej, i widział
jej twarz przez ruchliwą osłonę dymu, przymrużone oczy, skrzywione przytrzymywa-
niem papierosa wargi.
— Dlaczego? — zapytał. — Tak nagle?
— Przecież nie mogę tu siedzieć wiecznie.
Tak, to było na pewno powiedziane za głośno. Rębiszowa spłonęła jeszcze ja-
skrawszym rumieńcem, a Rębisz, który właśnie nadbiegł z głębi domu, uznał za ko-
nieczne ratować sytuację. Wyciągnął ramiona do gościa.
— Wobec tego mamy jeszcze masę czasu, skoro jest pan Daniel z samochodem.
Mynieczko! Masz tam coś w kredensie?
— Ja pas — mruknął Daniel — prowadzę wóz.
— Ach, Boże! — gospodarz uderzył się w czoło. — Zupełnie zapomniałem.
— Ale my się napijemy. — Zdusiła wreszcie papierosa w popielniczce, a on przy-
pomniał sobie, że już raz nie mógł odwrócić wzroku od jej szczupłych palców z męską
siłą i stanowczością gaszących ostatnią iskrę tytoniowego żaru. — My się napijemy —
powtórzyła.
Rębiszowa z nadmierną ochotą i pośpiechem rzuciła się do kredensu. Już po chwili
siedzieli w czwórkę przy stole, a potem w czwórkę w samochodzie, nie było jednej
minuty na to, aby mógł zamienić z nią kilka słów, najkonieczniejszych w ich sytuacji.
Najwyraźniej tego nie chciała, gdyby było inaczej, dałaby mu jakąś szansę. Sama po-
wiedziała, że woli jechać na tylnym siedzeniu, z ciocią, choć z twarzy cioci nie ustę-
pował wciąż krwawy rumieniec i nie mówiły do siebie nic, coś musiało się stać tego
ranka. Za to Rębisz był rozmowny. Nie przestawał się z nim spierać, z trudem utrzy-
mując się w żartobliwym tonie, o jakiegoś robotnika, który akurat przed żniwami od-
szedł z Rumianek i rzekomo pracował w lesie.
— Nic o tym nie wiem. Daję słowo.
— Nowacki go zatrudnił. Niech pan sprawdzi.
— Co to da?
— Jak to co da? — Rębisz zapomniał, że tylko jego pogoda może złagodzić napię-
ty nastrój. — Przecież to już trzeci tego roku.
— Nie przypisze pan ludzi znów do ziemi. Niech pan więcej dba o nich.
— Ja o nich nie dbam?
— Władeczku! — odezwała się Rębiszowa i przechyliwszy się ku przodowi, poło-
żyła mężowi dłoń na ramieniu.
— Oczywiście żartowałem — zawołał Daniel. Myślał tak jak wtedy, kiedy wiózł
ją tutaj przed kilkoma miesiącami, że jej milczenie jest nie do zniesienia. Jeśli męczy-
ło go to już wtedy, jakże teraz miał je przetrzymać, niewątpliwie skierowane było
przeciwko niemu, odmawiające mu wszelkiego pocieszenia. Więc gdyby nie zjawił się
przypadkiem, odjechałaby bez pożegnania, bez jakiegokolwiek śladu po sobie, może
zbyt oschła czy zbyt skromna na to, aby spodziewać się, że zostawia nie zniszczony
ślad we wspomnieniu. Nie potrzebowała tego. Może i lepiej — pomyślał. — Na pew-
no lepiej. Ale kiedy wysiedli przed dworcem, szukał jej spojrzenia i znowu czekał na
najkrótszą choćby chwilę samotności, zdając sobie sprawę, że oto przegrywa coś, na
czym mu piekielnie zależy.
— Nie wzięłaś kurczaka! — zawołała Rębiszowa, której Dionka powierzyła przy
kasie swoją torbę podręczną.
— Ciociu! — jęknęła nie odrywając wzroku od kolejarza wypisującego bilet.
— Na pewno będziesz zaraz głodna.
— Nie będę głodna!
— I jak tak można, przyjechać do domu z gołymi rękami?
Teraz się odwróciła i jedno jej krótkie spojrzenie uśmierzyło rodzinną wylewność.
Przegrywał więc coś, na czym mu jednak piekielnie zależało. Nie myślał o tym
przedtem, a teraz już było za późno, żeby o tym myśleć — wracała w swoje życie i nie
był w nim przewidziany. To się zdarza co dnia milionom ludzi. Prawdopodobnie była
to również forma przyjęta w świecie, do którego nie należał. W świecie ułatwionych
stosunków między ludźmi. Jeśli sobie pozwalał na nietakt żalu, to tylko dlatego, że
mała stacyjka obrośnięta była lipami, a pociąg, na który czekali, już z daleka dzwonił
żelastwem steranych, rozdygotanych na szynach wagonów. Tak myślał. I myślał jesz-
cze, że podczas następnego urlopu musi zobaczyć ludzi, którzy dostosowali się do
epoki. Albo udają, że im się to udało. To już także bardzo wiele.
Tymczasem rozdzwonione żelastwo wtoczyło się na dworzec, czekających ogarnę-
ła gorączka, dźwigając kosze i tekturowe walizki pędzili ku drzwiom wagonów, za-
wsze dalszym niż te, które akurat otworzyły się przed nimi.
Poddała się skwapliwym uściskom Rębiszów i na chwilę poczuł w dłoni jej dłoń
— odlatującego ptaka.
— Napiszę — szepnęła. — Ale nie był pewien, czy było to skierowane do niego.
Wiele by dał, aby Rębiszowie mogli wracać jakimkolwiek innym środkiem loko-
mocji, ale nie było rady, musiał odwieźć ich z powrotem, sam wszczynając w obronie
przed bardziej niebezpiecznym tematem dyskusję nad opuszczającymi PGR robotni-
kami.
— Jakże ja mogę o nich jeszcze więcej dbać? — zaperzył się Rębisz. — Świetlicę
mają, telewizor, natryski im zrobiłem w pralni, a Mynieczka, nie uwierzy pan, My-
nieczka założyła im przechowalnię dzieci. Żeby kobiety podczas żniw mogły także iść
w pole.
— Podrzucę wam również dzieci z Bukomierza.
— Maszotkę mógłby mi pan podrzucić do pomocy — zauważyła Rębiszowa. —
Co robią u pana te dwie baby?
— I jeszcze podobno wynajął pan sobie dodatkowego pomocnika. Słyszałem
wczoraj w Rogalach. Ludzie o niczym innym nie mówią. — Rębisz siedział, jak w
drodze do miasta, na przednim siedzeniu i czekając na odpowiedź przechylił się nieco
ku Danielowi, jakby miał ochotę zajrzeć mu w oczy.
Daniel poczuł nagle odrazę do tego obojętnego mu dotąd człowieka, do jego ruda-
wego zarostu na źle wygolonej brodzie, przepoconego kołnierzyka i metalowej korony
na przednim zębie.
— Co ludzie mówią? — zapytał.
— Że wziął pan sobie robotnika za darmo.
— Odstąpię go panu na tych samych warunkach.
Rębisz się roześmiał.
— Dziękuję. To stary Wirkus rozgłasza.
— Co rozgłasza?
— Że pokłócił pan ojca z synem. Nie zadzierałbym na pana miejscu z Wirkusem.
— Nie zadzieram. Nic mnie to w ogóle nie obchodzi. A chłopak jest pełnoletni.
— No tak — powiedział Rębisz.
Nie rozmawiali aż do Rotów, ściślej — do budynku nowej szkoły, nad którym naj-
później za miesiąc miała zawisnąć wiecha. Rębisz był także w komitecie budowy, tym
razem więc rozmowa potoczyła się bez przeszkód. Byli zgodni co do tego, komu nale-
ży się pochwała, a komu kopniaki, znali swoich ludzi, tutaj od dawna nikt nikomu nie
robił niespodzianek.
— Może wstąpimy do starej szkoły? — zaproponowała Rębiszowa.
— Ja muszę być przed wieczorem jeszcze na polu. Kobieta jak raz z domu się ru-
szy...
Daniel pogodził małżonków:
— Ja także się spieszę.
— Szkoda! Nie widziałam jeszcze Żbitki podczas wakacji. Zawsze wpadała do nas
przynajmniej raz na tydzień.
— Może nie ma czasu? Maluje kaplicę w Olszówce.
— Ksiądz panu mówił?
— Ona sama.
Rębiszowa się zadumała, a on nie rozpoczynał rozmowy. Tylko Rębisz cały już
myślami na swoim polu trzepnął się dłońmi w kolana i zawołał ze ściśle zaadresowa-
nym wyrzutem:
— I akurat dzisiaj to wypadło, kiedy zbieram mak! Dwa hektary maku. Ale czy
ktoś to rozumie?
Daniel zwiększył szybkość. Jechali już teraz żużlową drogą wśród lasu, zielonym
kanionem, w którym doznawał zawsze instynktownej radości konia wracającego do
domu. Tym razem ta myśl go przeraziła. Zdając sobie sprawę z niekonsekwencji swo-
ich uczuć, zostałby z przyjemnością w Rumiankach, gdyby go zaproszono. Ale go nie
zaproszono. Pożegnał się więc i rozpędzając brutalnie białe stado gęsi, zdążające od
stawu, wyjechał z majątku.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie jadł obiadu, a śniadanie przełknął o świcie,
śpiesząc się na dworzec po inspektora, który miał przyjechać rannym pociągiem. Głód
go ucieszył, jego dokuczliwość miała coś z optymizmu zwykłego toku dnia mimo
wszystkich wydarzeń. Wstąpił do Olszówki, dostał u księdza świeżego chleba i ogór-
ków z miodem, nie słuchał prawie, co staruszek mówi o Wirkusie, o jego wizycie na
plebanii, poszedł do kaplicy, gdzie Żbitka stała jeszcze na rusztowaniu, miał na wyso-
kości głowy jej gołe kolana i zapragnął naraz przytulić do nich zmęczoną twarz.
— Dlaczego pan nic nie mówi? — zapytała z góry, nie przestając przyglądać się
ścianie.
— Nie ma nic do powiedzenia, Żbitko.
Wrócił na plebanię, zagrał z księdzem dwie partie szachów, znowu nie słuchał, co
proboszcz mówi o starym Wirkusie, a kiedy jeszcze raz zaszedł do kościoła, dziew-
czyny już nie było. Rozegrał więc trzecią partię z księdzem, nie bronił się przed na-
stępną porcją ogórków i miodu, a gdy zaczęło się na dobre ściemniać, ruszył do domu.
— Ja ci dobrze radzę! — zawołał za nim ksiądz.
— W porządku! — odkrzyknął. Nie pamiętał, co ksiądz mu radził.
Przed Bukomierzem zatrzymał wóz i skierował się ku jezioru. Ptaki już umilkły, w
lesie panowała cisza. Gdy przystanął, zdawało mu się, że słyszy oddychanie liści. Miał
uczucie, jakby skądś powrócił, jakby na nowo odzyskiwał to miejsce i spokój, od wie-
ków gromadzący się w koronach starych buków, unoszący się nad mchem, pękami
wrzosów i macierzanki. Jezioro leżało w dole już matowe pod gęstniejącym mrokiem,
jeszcze nie przecięte ścieżką blasku księżyca, który dopiero wschodził zza drzew. Przy
przeciwległym brzegu poiło się stadko saren.
Usłyszał nagle jakieś gniewne parskanie, mruczenie pełne złości, stłumiony war-
kot rozwścieczonego zwierzęcia. Znał ten odgłos, stawiając więc ostrożnie stopy, po-
sunął się w kierunku, z którego dochodził. Nie mylił się. W gęstniejącym mroku do-
strzegł samicę borsuka miotającą się w bezsilnej złości przed wejściem do nory pod
pniem starego buka. A opodal — Daniel musiał pohamować śmiech — opodal płasko
rozciągnięty na ziemi leżał Noe, a cztery małe borsuczęta baraszkowały przed jego no-
sem. Trącał je łapą, usiłował polizać, gdy przebiegały w zasięgu jego długiego języka.
Daniel, wstrzymując oddech, przypatrywał się przez dłuższy czas tej sielance.
Borsuczyca nie podzielała jego zachwytu. Terkotała wydeptując ziemię przed jamą,
ale jakiś instynkt nie nakazywał jej podejmowania walki. Daniel wiedział, że nie za-
wahałaby się rzucić na psa, gdyby była pewna, że dzieciom grozi niebezpieczeństwo.
Nieraz opatrywał psy poranione borsuczymi pazurami. Musiała jednak wyczuć przyja-
cielskie intencje psa i wyglądało na to, że gniewa się tylko na dzieci, że są tak nieroz-
ważne i lekkomyślne, iż zbliżają się ufnie do wszystkiego, co w futrze i z językiem
skorym do pieszczotliwego lizania. Daniel nie wytrzymał wreszcie i roześmiał się, nie
hamując głosu. Noe zerwał się na równe nogi, a borsuczęta smyrgnęły do nory, skąd
za chwilę wyjrzał biały pysk samicy parskającej jeszcze swoimi przekleństwami.
— Ach, ty stara niańko! — zawołał, ale Noe nie od razu skoczył ku niemu. Miał
minę, jakby się zawstydził, ale tym wstydem obciążał tego, kto go zaskoczył w tak in-
tymnej i niemęskiej sytuacji. Już z pyskiem u jego kolan wciąż zerkał jeszcze ku norze
pod bukiem, pustej jednak teraz i ciemnej.
— Nie roztkliwiaj się — powiedział. — Naucz się nie roztkliwiać.
Zeszli jeszcze w dół, nad sam brzeg jeziora, wypełnionego już mrokiem, jak
ogromna miska ze stygnącą czarną polewką. Uśmiechnął się do siebie, powtarzając w
myśli to skojarzenie, i długo patrzył w gęstniejącą cichą ciemność, aż zniecierpliwiony
Noe przysiadł na zadzie u jego nóg i nieśmiało zaszczekał. Księżyc wschodził nad wy-
sokim grzbietem starego lasu.
Wałęsali się we dwóch do późna w nocy, a kiedy wrócili do domu, zastali światła
pogaszone i wystygłą blachę w kuchni. Tak Maszotka karda wszystkie spóźnienia, a
on nie zwykł był jej budzić. Nalał psu mleka, sam się też go napił, przejrzał jeszcze
pocztę, pozostawioną mu na biurku, i długo szukał na półkach książki, która obroniła-
by go przed nocą. Znowu poczuł niechęć do Plutarcha, do Hadriana i Marka Aureliu-
sza, do całej starożytności razem wziętej. Sięgnął na najwyższą półkę i z czułością
prawie wyjął spomiędzy książek cienki tomik. I w tej samej chwili usłyszał ciche pu-
kanie w szybę.
Zgasił światło i skoczył do okna. Drobna sylwetka ledwo się rysowała w mroku,
ale poznał ją od razu. Nie zważając na hałas pchnął ramę okienną, aż zadźwięczało
szkło.
— Jestem — powiedziała. — To ja.
Wysiadła na następnej stacji. Potem szła do najbliższego przystanku PKS-u i cze-
kała na autobus. Przyjechała nim do głównej szosy, a stamtąd dwanaście kilometrów
piechotą przez las. Mówiła to dzwoniąc zębami o brzeg szklanki, którą wciąż trzymała
przy ustach, choć nie było już w niej ani kropli mleka.
— Nie chcę tam wracać — powiedziała. — Nie mogę tam wrócić. Wydawała mu
się wpółprzytomna ze zmęczenia i rozpaczy, czuł, jak drżała, kiedy otoczył ramieniem
jej plecy. Ale sam drżał także i każde jej zdanie było tym, na które czekał.
— Nie mogę — powtórzyła.
— Nie wrócisz tam.
Westchnęła i oparła czoło o jego policzek. Zanim zaczęło świtać, zbudził ich ryk
Maksa, którego widocznie zapomniano zamknąć na noc w stajni.
— Co to? — szepnęła.
— Nic, śpij. Przyzwyczaisz się do tego. To stary Maks. Lubi włóczyć się po nocy.
VIII
— Na biurku są pieniądze — powiedziała. — Niech pan przeliczy. Dziewięć tysię-
cy trzysta dwadzieścia. I ma pan tam napisane za co, ile za mleko, masło i ser, ile za
drób i wełnę.
— Ale przecież umówiliśmy się, że da mi pani dopiero pod koniec grudnia. Jak
każdego roku.
— Nie będzie tak jak każdego roku. Nic nie jest jak każdego roku. — Stała przy
drzwiach, ale nie dotykała jeszcze klamki.
— Co to ma znaczyć?
— A to ma znaczyć, że odchodzę. Chciałam tylko prosić, żeby pan konia dał, bo
się z rzeczami zabrać nie mogę.
Daniel ścisnął w palcach pęk kluczy, który leżał na biurku.
— To nieodwołalne? — zapytał tylko.
— Pan się mnie pyta? — zawołała, nie zważając, że przez drzwi wszystko słychać
w sekretariacie. — Tego się u pana na stare lata dosłużyłam? A nie mógł się pan oże-
nić, jak Pan Bóg przykazał? — Umilkła i mocniej ściągnęła pod brodą końce chustki,
którą widocznie włożyła już na drogę. Jej twarz wyrażała mściwą urazę kobiet, które
nie uczestnicząc w miłości, muszą być jej świadkami.
Przysiągł sobie, że nic nie będzie mówił, że nie zareaguje na żadną nową przy-
krość, mógł się już do nich przyzwyczaić w ciągu ostatnich dni. Ale nie wytrzymał, a
w jego głosie był ton perswazji i pojednania.
— Rozwodu nie można otrzymać na zawołanie. Jak najszybciej uporządkuje się tę
sprawę.
Teraz Maszotka się zaśmiała. Śmiała się głośno i z prawdziwą złą przyjemnością,
której nie mogła sobie absolutnie odmówić.
— Uporządkuje? — powtórzyła. — Pan myśli, że życie to jest kuchnia, którą moż-
na zamieść i wyczyścić? Tego pan już nie uporządkuje. Jak się raz zaśmieci...
— Moja pani Maszotowa.
— Dobrze! — Maszotka jeszcze ciaśniej związała końce chustki. — Dobrze! —
powtórzyła. — Nic już więcej nie powiem.
— Dokąd... dokąd ma Stanisz odwieźć rzeczy?
— Do Olszówki — w głosie Maszotki zadrżał zbliżający się płacz. — Pobędę tro-
chę w Olszówce u księdza. Księża siostra stara, pomogę jej. I napisałam do synów...
Teraz już wiedział, że zaraz zacznie płakać, włączając w swój żal brak nadziei na
obudzenie synowskich uczuci rozczarowanie, które również i on jej sprawił. Zgrało się
to jakoś razem.
— Na moje stare lata — szepnęła, podnosząc chustkę do oczu — doczekałam się.
Doczekałam się! Myślałam, że już tu zostanę do śmierci.
— I może pani zostać! I niech pani zostanie! Czy to ja kazałem pani stąd odejść?
Miał nie ruszać się od biurka, wytrzymać wszystko z kamiennym spokojem, a już
był przy niej i odciągał od drzwi ku środkowi pokoju, gładził po plecach, usiłował zaj-
rzeć w przesłonięte chustką oczy.
— Niech pani sama powie, czyja pani kazałem? Przecież może pani zostać!
Maszotka podniosła głowę i choć trzymała jeszcze chustkę przy oczach, nie była
jej już potrzebna.
— Nie mogę zostać! — warknęła. — A pan mnie niby nie wypędza, a jednak mnie
pan wypędził. I muszę iść. Ludzie by mnie palcami pokazywali, gdybym stąd nie po-
szła.
Wrócił za biurko.
— Na kiedy chce pani Stanisza z koniem?
— Zaraz.
— Jest pani gotowa?
— Od trzech dni jestem gotowa.
— Dobrze. Niech pani powie Staniszowi, że może jechać.
— A — zatrzymała się w progu — na Piątka musi pan uważać. Nie da sobie sam
rady w gospodarstwie.
— Piątek zostaje?
Oczy Maszotki, suche już, zwęziły się.
— Jak ktoś się tyle po świecie nawycierał, to już na wszystko może patrzeć. Zosta-
je...
Trzeba jeszcze było przeczekać przygotowania do podróży, nawoływania Stanisza,
który zaprzęgał konia przed stajnią, turkot wozu, coraz słabszy, wreszcie ciszę po nim.
Wściekły był na siebie, że nie mógł się z tego wyłączyć, pracował, załatwiał pisma i
telefony, ale wciąż był wsłuchany w odgłos obelgi, której doznał.
Zadziwił się, zadrżał prawie, kiedy usłyszał dochodzący z głębi domu śpiew. Ze-
rwał się i pobiegł w jego kierunku. Śpiew dochodził z kuchni. Pchnął drzwi i zobaczył
Piątka w kolorowej jakiejś bluzce, z czerwoną kokardą w wypłowiałych włosach —
Piątka całego w święcie samodzielności. Nucąc ustawiał na srebrnej tacy dzbanuszki
ze śmietanką i kawą, talerzyki z miodem, masłem i serem, wiklinowy koszyczek z
chlebem.
— Śniadanie dla pani — powiedziała, kiedy zobaczyła go w drzwiach. — Na pew-
no już nie śpi.
W sieni zastukały szczudła Bernatka. Rzucił na ławkę ruszający się brezentowy
worek.
— Trzy sandacze — zawołał. — Pani lubi.
Daniel wycofał się z biura i wziął się do pracy, licząc na jej pociechę. Mroczek był
zdumiony jego energią, której nie wykazywał ostatnio. Zaledwie mógł mu dorównać
w gorliwości załatwiania spraw, zwykle dojrzewających nieco w mrokach szuflady. A
potem pojechali do lasu i Mroczek, będący także od kilku dni po przeciwnej stronie
barykady w skandalu, który wstrząsnął bukomierską okolicą, zaczął na nowo podda-
wać się swemu zwierzchnikowi.
Nadleśniczy znał każde drzewo w swoim lesie. Było wielką radością iść z nim zie-
lonym wąwozem ścieżek. O tej porze roku ziemia nabierała zapachu dojrzewających
ziół, twarde czapki grzybów rozpychają już mech, a żywica ścieka po korze sosen zło-
tymi kroplami. Szli milcząc i wdychali głęboko ten odurzający aromat, nieodzowną
przyprawę ich życia — tak chyba myśleli obydwaj. Ale Mroczek myślał o czymś jesz-
cze. Nie ulegał łatwo nastrojom, uważał jednak, że to wielka radość, szczęście prawie,
iść tak z nadleśniczym poprzez poddany mu i władający nim las. I że nie każdy to zro-
zumie. Nie każdy temu podoła.
— Niech pan spojrzy — szepnął. Dotknął rękawa Daniela i zatrzymał go na miej-
scu.
Na niewielkiej polance, przez którą biegł wyorany pod jesienne zalesienie pas zie-
mi, żerowało stadko łań. Dzierżycie! tego haremu — dorodny byk o wspaniałym
wieńcu, stał opodal i obserwował je z niepokojem. Potem okrążył stadko raz i drugi,
błyskając niespokojnie świecami w poszukiwaniu przyczajonych być może w krza-
kach chłystów-konkurentów, przystawał, patrzył i węszył, znów biegł ocierając się w
przelocie o płowe boki łań. Może to był ten sam, który stawał o świcie na ścianie lasu
przed jego oknem i od kilku dni już go nie było, nie widział go, choć jak zwykle cze-
kał o tej samej godzinie.
Patrzyli na to poprzez gęste gałęzie sosnowego młodniaka i dzięki nim mogli się
wycofać niepostrzeżeni.
— Już się zaczyna — powiedział Mroczek. I dopiero po długiej chwili, kiedy szli
do samochodu pozostawionego na drodze, zapytał: — Kiedy oni przyjadą?
— Kto?
— Ci myśliwi z zagranicy.
— Nie wiem — mruknął Daniel. — Może zapomniano o całej sprawie, nie miałem
na ten temat żadnych wiadomości.
Mroczek nic nie odrzekł, jechali w milczeniu, dopóki nie napotkali listonosza wol-
no posuwającego się na rowerze. Zatrzymali się i Daniel otworzył drzwiczki wozu.
— Zabierzemy pocztę. Będzie panu lżej.
Listonosz się roześmiał.
— Akurat do nadleśnictwa mam dzisiaj tylko trzy listy. Aha — położył dłonie pła-
sko na torbie, wstrzymując na chwilę ruch palców, którymi przebiegał po grzbietach
ciasno ułożonych kopert.
— Jest wreszcie list do tej pani z Rumianek. Tak długo na niego czekała i wreszcie
przyszedł. Tylko — zniżył głos i odwrócił wzrok od stężałej twarzy Mroczka, jakby
wyłączając go tym samym z tej intymnej rozmowy — ludzie mówią, że jej już nie ma
w Rumiankach. Że jest w Bukomierzu.
— Tak. Jest w Bukomierzu.
Dłonie listonosza wciąż trwały nieruchome na otwartej torbie.
— I ten list także pan zabierze? — rzekł po długiej chwili.
— Tak. Proszę mi go dać.
— Jest polecony.
— Podpiszę.
Wziął ostrożnie w palce lekki list, zaadresowany zielonym atramentem, i wrzucił
go z resztą poczty do skrzynki w przodzie wozu. Listonosz wciąż jeszcze stał na dro-
dze nie stawiając stopy na pedale, pierwszy więc nacisnął starter i ruszył, od razu włą-
czając drugi bieg. Jechali do domu. Nie mógł, nie kompromitując się przed Mrocz-
kiem, zmienić decyzji, choć bardzo pragnął odłożyć na później ten moment, kiedy bę-
dzie musiał wręczyć list i zobaczyć przy tym jej twarz.
Dionki nie było w domu. Zawołał Piątka aż do biura, aby mu zaraz przekazać —
dopóki Mroczek był w pokoju — przywieziony list.
Piątek otworzył drzwi łokciem, wycierając mokre dłonie o gumowy fartuch.
— Pani jest w lesie.
— Sama?
— Z Bernatkiem. Poszli na grzyby.
— Co za bzdury! Jeszcze nie ma grzybów.
— Są — zaprzeczył spokojnie Piątek. — Rydze. Bernatk wie, w którym miejscu.
— Dawno poszli?
Piątek się zadumał.
— Niedawno. Będzie ze dwie godziny.
— Co z obiadem?
Nie chciał tego, ale pytanie wypadło za ostro. Piątek ostrożnie mokrymi palcami
poprawił wstążeczkę we włosach.
— Jest. Jest obiad.
I dodał po chwili z niejakim wahaniem:
— Mają być rydze.
Mroczek manifestacyjnie szeleścił rozdzieranymi kopertami przywiezionych li-
stów.
— Krowy wydojone? — zapytał Daniel.
— No! — obraził się Piątek. — Co pan nadleśniczy myśli?
— Dobrze już, dobrze. — Daniel odebrał z rąk adiunkta jeden z listów i z ulgą za-
głębił się w zawiłości urzędowego pisma.
— Niech pan przeczyta — Mroczek podał mu list, który właśnie otworzył.
Pismo pochodziło z Okręgowego Zarządu Lasów i tym razem także brzmiało lako-
nicznie. Bukomierz został włączony do obszarów polowań dewizowych. Według po-
siadanych informacji stan zwierzyny płowej, której dano dość długi wypoczynek ho-
dowlany, w pełni uzasadniał tę decyzję i dawał nadzieję na trwalsze kontakty między-
narodowe w tej dziedzinie.
Daniel nawet nie zaklął. — Piękną mamy dziś pocztę — powiedział tylko.
Kiedy usłyszał, że przyszła i gwiżdże — razem z Bernatkiem gwiżdże na podwó-
rzu, w sieni i w kuchni, uświadomił sobie, że siedzi sam w pustym biurze, że wszyscy
pracownicy poszli już do domu, a sprzątaczka tłucze się w sekretariacie, umyślnie da-
jąc znać o swojej obecności, aby zrozumiał, że należy pozwolić na sprzątnięcie bez
wyczekiwania i jego pokoju. Wziął list z biurka i ruszył do kuchni.
Zastał ich troje czyszczących w popłochu rydze, których jednak spora porcja żół-
ciła się na stole. Mówili coś do ciebie, śmiali się — ona, Bernatk i Piątek — nigdy
jeszcze w bukomierskięj kuchni nie było tak wesoło.
— Jest list do ciebie — powiedział od progu.
Drgnęła, ale nie odłożyła noża, który trzymała w ręce. Dopiero gdy oczyszczony
rydz wpadł do miski rozpryskując wodę, wyciągnęła rękę.
— Daj!
— Spotkałem listonosza po drodze. Prosił, żeby ci doręczyć.
— Dziękuję.
Rzuciła okiem na pismo i stempel pocztowy na kopercie, wstała, wyjęła z paczki
leżącej na oknie papierosa i zaciągnęła się dymem, gdy podał jej ognia. Potem znów
usiadła przy stole z rydzami, potem znów wstała i postawiła patelnię na ogniu, spraw-
dziła, czy pod blachą jest dosyć drzewa. Znów usiadła, wzięła nóż, odłożyła go, się-
gnęła po rydza, odłożyła go, wyciągnęła jeszcze raz rękę ku złotej stercie grzybów i
kilka z nich wrzuciła do wody, z piaskiem, z resztkami mchu przy korzonkach. Potem
jeszcze raz wstała, odsunęła patelnię z ognia, wróciła na swoje miejsce, strzepnęła po-
piół z papierosa na ceratę obok grzybów, wzięła list i wyszła z kuchni.
Został przy drzwiach, tak jak go minęła, usłyszał trzask drzwi w jej pokoju i potem
ciszę.
Trwało długo, zanim wróciła. Piątek i Bernatk nie podnieśli przez ten czas głowy
znad swojej pospiesznej roboty, a on także nie ruszył się od progu, nie odwródł się na-
wet, gdy usłyszał jej kroki poza plecami.
— Daniel! — zawołała cicho.
Chciała, żeby to widział. Nie patrzyła w jego stronę, ale musiała czuć jego wzrok
na sobie, kiedy szła do pieca i zdjąwszy jeszcze raz z ognia patelnię, na której tłuszcz
zaczynał się już palić, wrzuciła nie odpieczętowany list między płonące szczapy sośni-
ny. Gest był wyśmienicie dostosowany do okoliczności, ale Daniel myślał o tym przez
krótką chwilę, właściwie to skojarzenie tylko go potrąciło, ułamek opóźniając niespo-
dziewaną radość.
A potem biegł do piwnicy po wino, sam nakrywał do stołu zapewniał, że obiad
złożony z rydzów na pierwsze, drugie i trzecie danie był od dawna jego marzeniem.
Niezawodnym uchem leśnika wyłowił jednak wśród odgłosów płynących z kuchni
budzący nadzieję trzask bitych jaj. Ale nic po nim nie nastąpiło, widocznie Piątek ja-
jecznicą na wędzonym boczku uzupełniał tylko obiad swój i Bernatka. Przypuszczał,
że miłość nie wyklucza szczerości i że przy następnym równie oryginalnym podejściu
do sprawy obiadu będzie mógł objawić najdelikatniejsze z rozczarowań. Tym razem
postanowił podołać zachwytowi do końca, dziobał widelcem nie kończące się rydze,
zagryzając je ilością chleba, która ją przeraziła.
Wyciągnęła do niego poprzez stół nagie ramię.
— Strasznie dużo jecie! To trzeba będzie zmienić. Za granicą jada się o wiele
mniej. Zobacz — powiedziała — ani grama tłuszczu!
Pocałował pozbawione grama tłuszczu ramię w małe wgłębienie nad łokciem, a
ona się zaśmiała:
— Ile razy będziesz głodny, pomyślisz o mnie.
Maks, o którym prawdopodobnie zapomniano podczas pełnego wydarzeń dnia,
wstawił głowę w otwarte okno i zaryczał znienacka.
Rzuciła widelec i podniosła obie dłonie do uszu.
— A ten mnie przyprawi kiedyś o apopleksję.
— Powinnaś go szanować, bądź co bądź starszy od ciebie.
Chciał ją rozbawić, ale mu się to nie udało. Co noc budził ją ryk osła, który ze sta-
rości cierpiał na bezsenność i zamknięty w stajni czy pozostawiony na podwórzu,
przywoływał świt niecierpliwym głosem; podnosiła głowę z poduszki wpółprzytomna
i gdyby mógł zrozumieć, jak daleką odbywa drogę od swego snu do bukomierskiego
podwórza, nie dziwiłby się jej przerażeniu. Starał się ją wtedy uspokoić, lubił nawet te
chwile nocnych przebudzeń. Upewniał się wtedy, że należy do niego, daleki od niepo-
koju, który powinien był go nawiedzać.
Nieraz łapał się na tym, że zbyt wiele myśli o człowieku pochylonym nad maszy-
ną, w której tkwił czysty arkusz papieru z jednym zdaniem u góry. Obdarzyła go tą
obsesją, może przerzuciła ją na niego, żeby ten człowiek jednak był z nimi, żeby się
od nich nie oddalił. Starał się go sobie wyobrazić. Kiedy była jeszcze w Rumiankach,
pożyczył w powiatowej bibliotece dwie jego książki, ale nie odkryły mu autora. Były
od siebie tak odległe, że nie pomogły mu nawet w zestawieniu cech najbardziej ulot-
nych.
Maks, zdumiony brakiem reakcji na jego pojawienie się w oknie, zaryczał jeszcze
raz, donośniej, z większą pretensją.
— Maszotka! — krzyknął Daniel. Maks dostawał zwykle w kuchni cukier i poja-
wienie Maszotki w oknie uspokajało go natychmiast. Teraz nawet na sam dźwięk sło-
wa, kojarzącego się z tą sytuacją, pognał pod kuchenne okno, a Daniel z westchnie-
niem wstał od stołu. Długo go nic było, a gdy wrócił, Piątek dźwigał za nim tacę z
herbatą, kruchymi ciastkami, które znalazły się w spiżarni, i galaretką z porzeczek.
Wieczorem w zacisznym wnętrzu obory odbyła się tajna narada z Piątkiem. Za-
szedł tam podczas udoju i milcząco usiadł na stojącym pod ścianą, przewróconym
dnem do góry żłobie.
Piątkowi ręce zaczęły się trząść przy krowich wymionach.
— Myśli pan nadleśniczy, że nawet doić nie potrafię?
— Uspokój się, Piątek. Co za bzdury! Krowę wydoić i ja bym umiał. Przyszedłem
porozmawiać.
— Ze mną?
— Prócz ciebie nikt nie nadaje się do rozmowy w tej oborze.
— Pan ze mnie żartuje.
— Nie, Piątek, nie — wcale mi to nie w głowie. Będziemy mieli nieco ciężki
okres. Chciałbym, żebyś zdała sobie z tego sprawę.
Piątek wykręcił się na zydlu i nie odejmując palców od krowich wymion, patrzył
na Daniela w niespokojnym zdumieniu. Mleko lało się poza brzegi skopca.
— Czy coś się stało?
— Nic się nie stało. Ale chyba rozumiesz, że Maszotki będzie trochę brakować w
tym domu.
— Ach, to o to.
— O to. I widzisz, Piątek, pani jej nie zastąpi. Przynajmniej na razie. Nie zna się
na wiejskim gospodarstwie. Zawsze mieszkała w dużych miastach. Tu i za granicą.
— Mój ty Boże! — westchnął tylko Piątek znów z czołem przy łaciatym boku kro-
wy.
— Więc nie zastąpi Maszotki — powtórzył. — Przynajmniej na razie. Dopóki się
nie wciągnie.
— Dopóki się nie wciągnie — zawtórował Piątek.
Siedzieli w gęstej woni krowich odchodów, świeżego siana i mleka, które parowa-
ło lekką mgiełką z wypełniającego się skopca.
— Niech się pan o nic nie martwi — powiedziała kobieta ze zbyt optymistyczną
pewnością w głosie, żeby mógł jej zaufać. — Jakoś to będzie.
— Jakoś.
— Maszotka to tylko w gębie była mocna. A kto gospodarstwem się zajmował?
Kto dbał, żeby w obejściu wszystko było zrobione?
— Ale jest jeszcze kuchnia.
— No tak — Piątek zamilkł na chwilę w niewątpliwym poczuciu własnej pokory.
— Ugotować coś trzeba, bo ten obiad dzisiaj, owszem, nawet smaczny...
— To pani się uparła. Powiedziała, że w Paryżu oszaleliby za takimi rydzami.
— Ba, w Paryżu! Piątek, ale my to sobie możemy najwyżej wyobrazić.
— Ja chciałam zrobić zacierkę na kartoflach, skwarkami bym okrasiła — złe je-
dzenie?
— Widzisz, z tym będzie najtrudniej. Ona musi przywyknąć. Do wszystkiego. Do
jedzenia także. Nie zaczynaj więc od zacierki, Piątek. Ugotuj na jutro kurczaka.
— Jak pan nadleśniczy uważa, ale Maszotka nie pozwoliła ruszyć kurczaków.
Jeszcze za małe. No tak. Co się będziemy na Maszotkę oglądać?
— Zrób tak, jak mówiłem, trzeba też pomyśleć o zimie. Będą grzyby, ususzysz?
— No! — Piątek przeniósł się z zydlem do następnej krowy i chwycił za suche
wymiona.
— Nasolić też trzeba. Potrafisz?
— Potrafię! — odkrzyknęła kobieta już trochę podniesionym głosem. — Co się
pan nadleśniczy martwi.
— Stanisz będzie mógł ci w wielu rzeczach pomóc, pomówię z nim.
— A pan myśli, że on zostanie?
Piątek powiedziała to lekko, nawet z jakąś jakby nadzieją na pomnożenie własnej
odpowiedzialności za bukomierskie gospodarstwo. Daniel długo nie odpowiadał.
— Dlaczego miałby odejść?
— Pan wie. A dlaczego Maszotka poszła? Ludzie gadają! A jak ludzie gadają, to
mało jest takich, co by się tego nie zlękli. — Czekała, żeby Daniel zrozumiał, co miała
na myśli, ale Daniel powiedział:
— Może Stanisz do nich należy?
Potrząsnęła głową.
— Nie. On nie.
— Skąd to wiesz?
— Wiem.
— Mówił ci coś?
— Mówić nie mówił, ale wiem.
Podniósł się ze żłobu i otrzepując spodnie z sieczki i siana, ruszył do wyjścia. We
wrotach natknął się na Dionkę. Czekała na niego.
— O czym tam spiskujecie? — zapytała.
—Kto?
—Ty z Piątkiem. Martwicie się?
—Cóż za przypuszczenie?
—Prawie wszystko słyszałam. Resztę mogę sobie sama dośpiewać: zdechniemy z
głodu, popadniemy w nędzę. Będziesz bardzo rozczarowany, jeśli cię to wszystko nie
spotka?
—O czym ty mówisz?
—Będziesz bardzo rozczarowany. Od jutra wstaję o świcie, jak Maszotka. I żebyś
raz na zawsze wyzbył się lęku w tych sprawach — na początek zwolnisz Stanisza.
—Stanisza? Dlaczego mam go zwolnić?
—Żeby on cię nie ubiegł. Słyszałam, co mówił Piątek.
—Zwykłe babskie plotki.
—Babskie, nie babskie. Jakaś prawda w nich jest.
—Co zrobimy bez Stanisza?
—Bernatk go zastąpi — powiedziała po długiej chwili. — I jaki będzie szczęśli-
wy!
Ponieważ milczał, objęła go za szyję. Stali słuchając swoich oddechów, jak prze-
pływającej rzeki.
—Jeszcze o jednym trzeba pomyśleć — rzekł cicho.
—Wiem. Pojadę do Warszawy, żeby to z nim omówić.
—Kiedy?
—Bardzo ci na tym zależy?
—Bardzo.
—Tyle ludzi na świecie po prostu jest ze sobą.
—Ale tutaj nie możemy „być ze sobą". Musisz to zrozumieć.
—Staram się.
Tej nocy spali ciasno spleceni ramionami, a kiedy w lesie odezwały się pierwsze
ptaki, Daniel poczuł się sam, ale rozbudził się tylko na krótką chwilę.
Piątek dzwonił już wiadrami w sieni, gdy zaskrzypiały drzwi.
—Jezus Maria! — zawołał.
—Idę z tobą do obory — powiedziała.
—Jezus Maria! — jęknął znowu Piątek. — Po co?
—No to — zawahała się — wypuszczę indyki.
—Rosa jeszcze nie obeschła. Mogą się zaziębić.
Krótkie przeszkolenie, jakie mimo woli przeszła w Rumiankach, nie obejmowało
tak szczegółowych zagadnień. Poszła pokornie za Piątkiem i asystowała przy udoju.
Potem odbywało się odciąganie śmietanki, wyciskanie w wilgotnych płótnach serów,
które trzeba było następnie włożyć pod prasę dębowej deski obciążonej kamieniem,
przygotowywanie karmy dla kurcząt, kaczek i indyków, nastawianie ziemniaków do
parowania dla świń, wybieranie jaj z kurnika. Przy tej okazji Piątek złapał kwoczącą
kurę na gnieździe i zanurzył ją w beczce z wodą. Otrząsając wodę z piór kwoka pod-
niosła wrzask na całe podwórze.
—Może ją zarżnąć zamiast kurczaka? I tak nie będzie się teraz niosła.
—Nie będzie się rżnęło ani kury, ani kurczaka — powiedziała.
—A co na obiad?
—Zacierka.
—Ale pan nadleśniczy kazał...
—Powiedziałam, że zacierka.
—A na drugie?
—Na pierwsze i na drugie zacierka. Zrobisz gęstą, Piątek?
—Co, proszę? — spytał Piątek z uprzejmością maskującą zdumienie.
—Co teraz robiła Maszotka?
—Jak to teraz?
—No co by teraz zrobiła Maszotka? Krowy wydojone, śmietanka odciągnięta,
drób nakarmiony, ziemniaki się parują — co teraz?
—Teraz poszłaby zbudzić pana nadleśniczego. Chyba żeby sam wstał. Ale cza-
sem, jak się w karty zagrał albo późno skądś wrócił...
—Jednak?
—Pani coś mówiła?
—Nic, nieważne. Więc kiedy późno skądś wrócił?...
—No to trzeba go było budzić, żeby w biurze był na czas. A jeszcze przedtem lu-
bił do lasu zajrzeć. Gdzie nakryć do śniadania?
—A gdzie pan nadleśniczy zawsze jadł śniadanie?
—W kuchni.
—No to w kuchni.
Daniela jednak nie było już w sypialni, z łazienki też nie dochodził żaden dźwięk.
Wróciła rozczarowana.
—Na pewno już poszedł do lasu — stwierdził Piątek i wychylił się przez okno do
Bernatka, który zjawił się na podwórzu. — Nie widziałeś gdzie pana nadleśniczego?
—Nie! — odkrzyknął chłopak. Zbliżył się do okna i położył na parapecie płócien-
ną torbę. — Same prawdziwki! Nawet nie musiałem z Rotów drogi nadkładać, prawie
wszystkie były przy trakcie.
—Ususzysz — powiedziała do Piątka.
—Może chociaż zrobię w śmietanie na obiad?
—Ususzysz — powtórzyła.
Bernatk uznał za stosowne pojednawczo wmieszać się do rozmowy.
—Grzybów jeszcze będzie, dopiero początek.
Nie odpowiedziała, bo w drzwiach stanął Daniel, tylko w pływkach, ale za to z
ogromnym bukietem lilii, po które musiał biec do jeziora.
—Boże! — zawołała. — Przecież ty jesteś cały mokry!
—Rosną przy kępie pośrodku jeziora. Takich kwiatów na pewno jeszcze nie dosta-
łaś?
—Skądże znowu? Piątek! Jest tu jakiś wazon? Ach, już wiem! — zawołała, bie-
gnąc do pokoju. — Damy je do cynowej misy! Zamiast bigosu.
—Jezus Maria! — szepnął tylko Piątek.
Po śniadaniu, kiedy Daniel zniknął za biurowymi drzwiami, po raz drugi zapytała
Piątka:
—Co teraz robiłaby Maszotka?
Piątek się zastanowił.
—A to już różnie, czasem to się nawet lubiła zdrzemnąć po śniadaniu. A jak nie,
to szła do sadu, żeby zobaczyć, czy jabłek w nocy nie naspadało, albo do warzywnika
po kapustę i marchew, gdyby trzeba było na obiad, po ogórki do kiszenia, bo pan nad-
leśniczy lubi.
—A są ukiszone?
—Już się skończyły.
W drzwiach stanął ziewający Stanisz. Zapomniawszy o domknięciu ust, patrzył na
dwie krzątające się po kuchni kobiety.
—Słuchaj, Stanisz — powiedziała. — Pan nadleśniczy chciał z tobą porozmawiać.
—Teraz?
—Tak. Jest u siebie w biurze.
—Ale ja po śniadaniu idę łąkę kosić.
—Idź najpierw do biura.
Stanisz pokręcił głową i przygładziwszy zmierzwione snem włosy, ruszył przez
korytarz.
—Bernatk! — wychyliła się przez okno.
Chłopak wypędzał krowy na pastwisko. Zawrócił od bramy i zdyszany stanął w
oknie.
—Od dzisiaj ty tu jesteś gospodarzem. I woźnicą w nadleśnictwie.
Bernatk zaniemówił. Zakołysał się na szczudłach, nie mogąc złapać tchu.
—A Stanisz? — wykrztusił wreszcie.
—Stanisza nie będzie.
—Nie będzie? — powtórzył.
—Tak. Lepsza praca mu się szykuje.
—To ja... to ja zaraz... wszystko...
Można było wiele mieć za sobą, wiele widzieć, być świadkiem wielu wydarzeń,
ale twarz Bernatka z tej chwili nie dawała się umieścić w żadnym wspomnieniu, w
żadnej podobnej, równie radosnej sytuacji. Patrzyła, jak blednie i czerwieni się na
przemian, jak powtarza wciąż te same urywane wyrazy, o potem jak sadzi przez po-
dwórze na swoich szczudłach, które nigdy jeszcze nie były tak szybkie.
Natomiast Daniel nie miał okazji do radości przy załatwianiu tej sprawy. Spojrzał
na Stanisza zdziwiony.
—Pan nadleśniczy kazał mi przyjść.
—Ja? — skrzywił się i od razu przypomniał sobie wczorajszą rozmowę. — Ach
tak, chciałem z tobą pomówić.
—Może po południu? Bo ja muszę teraz łąkę kosić, a jak rosa obeschnie...
—Poczekaj. Słyszałem, że chcesz odejść?
Stanisz przestąpił z nogi na nogę, głowę przechylił w stronę okna.
—A, tak sobie mówiłem.
—Jak mówiłeś, to znaczy, że chcesz?
—No bo ludzie się śmieją.
—Z ciebie?
—Ze mnie też. Bo na swoją wygaduję, że z innym siedzi, a...
—Chcę ci ułatwić sytuację — przerwał mu Daniel, a klął w duchu ostatnimi wyra-
zami, nie zastanawiając się nawet, pod czyim kieruje je adresem. Sytuacja była par-
szywa, nic nie mógł na to poradzić. — Chcę ci ułatwić — powtórzył. — Pójdziesz do
wyrębu. Na razie. I tak więcej zarobisz. Będziesz mieszkał w gajówce u Mitery. Żona
mu umarła, dosyć tam miejsca. A jak stary pójdzie na emeryturę, zostaniesz na jego
miejscu.
—Dziękuję panu nadleśniczemu. Ale...
—Ale co?
—Mógłbym tutaj na to poczekać.
—Przecież chciałeś odejść?
—E tam, pan inżynier taki pamiętliwy.
—Nie jestem pamiętliwy, Stanisz, ale, wierz mi, tak będzie lepiej.
Wciąż stał przy drzwiach i rwał palcami czapkę.
—To kiedy mam jechać?
—Kiedy zechcesz.
Wieczorem powrócił do tego tematu.
Bernatk zapędziwszy bydło i inwentarz, gwizdał na podwórzu, szykując się na
swoją nocną wyprawę do Rotów. Patrzyli z okna, jak się myje pod studnią, jak czesze
mokre włosy ułamkiem grzebienia.
— Myślisz, że tak łatwo zastąpi Stanisza? — zapytał. — Jeszcze na koźle jako
tako, ale w pole nie pójdzie, orać ani kosić.
Uśmiechnęła się z namysłem.
—I do koszenia się ktoś znajdzie.
IX
Z Warszawy, kiedy zdecydowała się wreszcie tam pojechać, wróciła po kilku
dniach. Nie sama. Z bratem.
Tybrek Jakiel był młodym człowiekiem o ujmującej, jak siostra, powierzchowno-
ści, równie ciemny i gęstowłosy, giętki i szczupły, ale rozjaśniony jakby — w uśmie-
chu i spojrzeniu — aż nadmiernym zaufaniem do świata i własnych w nim możliwo-
ści, bezpośredni i łatwy w kontaktach, wszystkowiedzący i wszędzie obecny. Dotarł
już do każdej z okolicznych wsi, z Rumiankami na czele, co oczywiście miało na celu
ponowne nawiązanie rodzinnych stosunków. Usiłował nawet przejąć obowiązki Stani-
sza, którym nie mógł podołać Bernatk.
— Trochę poczucia humoru — mówił. — W każdej sytuacji trzeba mieć trochę
poczucia humoru! W przeciwnym razie należałoby umrzeć przed urodzeniem.
Nic bliższego o przyszłym szwagrze Daniel się nie dowiedział. Natomiast powie-
dziano mu, że sprawa rozwodowa została oddana w ręce wytrawnego adwokata. Sam
dowiadywał się u znajomego prawnika. Ten wyjaśnił mu, że sprawa miałaby najła-
twiejszy przebieg, gdyby o rozwód wystąpiła strona poszkodowana. Opuszczona —
powiedział — ale Daniel nie miał pewności, która ze stron miała w tym wypadku pra-
wo do tego miana.
Powinno mu wystarczyć, że wróciła w świetnym humorze, że przywiozła sobie
trochę rzeczy na zimę, niezupełnie zresztą przydatnych w wiejskich warunkach, jakieś
osobiste drobiazgi, trochę nowych książek i — umowę z warszawskim wydawnic-
twem n i tłumaczenie świeżo wydanej powieści młodej pisarki francuskiej, kandydatki
do zeszłorocznej nagrody „Feminy".
—Kto ci to załatwił? — zapytał.
Odpowiedziała od razu.
—On.
Po co?
Patrzyła zdumiona.
—Co ci się w tym nie podoba?
Oczywiście, nie mogło mu się to nie podobać. Przyniósł jej do pokoju maszynę do
pisania, starą, bo starą, ale jeszcze możliwą w użyciu.
—Nie! — zawołała. — Tylko nie to! Miałabym uczucie, że wcale stamtąd nie wy-
jechałam.
A więc co wieczora prosto z obory i kurników, prosto z kuchni, pachnącej kiszo-
nymi ogórkami, przenosiła się w Paryż, w rażącą, ostrą odmienność cudzego życia.
Była to powieść o lekkomyślności. O powabie lekkomyślności. Kolorowe sałaty i
cocktaile, aperitify w bistrach z grającymi szafami, długie leżenie w łóżku i krótkie
rozstania, trochę filozoficznych rozmów z łokciami na barze, metro i zmierzch na
dawnych ulicach stolicy świata — i znowu kolorowe sałaty i cocktaile, aperitify w bi-
strach z grającymi szafami, krótkie leżenie w łóżku i długie rozstania, łokcie na barze i
nad tym wszystkim mimochodem i nieobowiązująco wyrażony lęk, że któregoś dnia
coś się stanie, że coś wielkiego pęknie nad głowami ludzi. Podczas tych godzin, kiedy
pracowała, Piątek i Bernatk wstrzymywali oddech.
Daniel nie mógł zrozumieć, w jaki sposób zdołała narzucić im szacunek dla tego
swego ślęczenia nad zeszytem i słownikiem, skoro on sam nie zasłużył nawet na ciche
zamykanie drzwi podczas snu. W każdym razie chodzili na palcach, skończyły się
śpiewy i gwizdania, chyba że ona pierwsza dawała do nich hasło. Wtedy cały dom
wynurzał się z ciszy i ogarniał go hałas, zgiełk, tupot i krzątanina, nigdy niewspół-
mierna z wynikami.
Kuchnia poprawiła się nieco, ale każdy obiad był wielkim ryzykiem, podejmowa-
nym najpierw przez kobiety, a potem przez spłoszonych biesiadników. Były to waria-
cje na tematy znanych potraw, w które wkładano niewątpliwie wiele inwencji i dobrej
woli, temu nie można było zaprzeczyć.
—Mała korekta! — mruczał Tybrek podczas jakiegoś niedzielnego obiadu nad nie
dopieczonym udkiem kaczki. — Mała korekta, a już byłoby jadalne. — Patrzył przy
tym z bolesną wymówką na siostrę, nie pozostawała więc mu dłużna:
—Jak naładowałeś wczoraj siano na wóz? Wywaliło się na środku drogi.
—Moja droga, działałem ściśle według instrukcji wuja Rębisza. Ale pierwszy raz
mi nie wyszło, jak tobie... pieczona kaczka. Możemy sobie wzajemnie służyć radą i
pomocą.
Z kulinarnych porad młodego pana z Warszawy Piątek skorzystał wiele, zwłaszcza
że pobyt gościa się przedłużał, że w ogóle nie stawiano mu żadnego terminu. Czuł się
tu świetnie, okolica przypadła mu do gustu.
—Przecież tu jest raj! — mówił, a zawsze wierzył w każde swoje słowo. — Raj
dla ludzi i zwierząt. Muszę namówić księdza z Olszówki, czyby się nie podjął podwa-
żenia dotychczasowej teorii o geograficznym położeniu raju. Dlaczego między Eufra-
tem a Tygrysem? Dlaczego nie tutaj?
Przysłuchiwała się słowom brata z sennym pobłażaniem. Obchodziła ją raczej in-
tonacja słów niż ich treść. Podobało mu się tu. Nareszcie mu się gdzieś podobało!
Uśmiechnęła się do brata I wyciągnęła ku niemu rękę w oczekiwaniu na papierosa.
Daniel się nie ruszył. Kiedy byli razem, mógł tylko ich obserwować, mimo woli
prawie nieobecny w ich rozmowach, spojrzeniach, w ich milczeniu. Stwarzało to oka-
zję do wypoczynku, usiłował tak wypełniać te chwile. Słuchał więc monologu przy-
szłego szwagra i rzadkich słów Dionki.
—Mam nadzieję, że cię wyrzuci.
—Kto?
—Ksiądz z Olszówki. W jego pojęciu wygadujesz brednie.
—Nie — chłopak przymknął na chwilę oczy. — Nie. On myśli tak samo jak ja.
Raj jest tutaj. Dla niego najbardziej centralnie pod lipami, pod którymi trzyma swoje
ule.
Roześmieli się wszyscy, nie wyłączając Daniela.
—A nie wyrzuci mnie jeszcze i dlatego, że mnie uwielbia. Słyszysz: uwielbia!
Dionka wciąż się śmiała.
—Trochę skromności, mój drogi.
—Dlaczego? Sam to powiedział.
—Chyba nie dosłownie?
—Oczywiście, że nie dosłownie. Ale sens był ten sam. Powiedział, że bardzo mu
będzie mnie brak.
—Dlaczego będzie? — zapytała ziewając.
—Tak powiedział.
Tybrek istotnie był częstym gościem na plebanii w Olszówce. Po wyjeździe Ma-
szotki, która jednak doczekała się zaproszenia od swoich synów, trafił na pozostawio-
ną przez nią próżnię w usługach i zapobiegliwości. Raz czy dwa załatwił nieodzowne
sprawunki w mieście, uwalniając od niewygód podróży księdza staruszka i jego mało
co młodszą siostrę. Ale najwyżej notowany w stosunkach z Olszówką był wypad Ty-
brka na motorze pożyczonym od Mroczka do sklepu „Veritas" w Sopocie.
Po odnowieniu kaplicy przez Żbitkę ujawniły się niewidoczne dotąd braki w wy-
posażeniu, psujące efekt całości. Dostał więc Tybrek szczegółowy spis zakupów i nie-
małą sumę pieniędzy, którą tylko księża siostra odprowadziła skupionym spojrzeniem,
zanim ugrzęzły w kieszeni na piersi. Z zadania wywiązał się nad podziw, nawet wła-
sny. Nie ugruntowawszy w sobie osobistego położenia między klasycyzującym laicy-
zmem ojca a mglistym wspomnieniem religijności dawno zmarłej matki, grzebał przez
godzinę w najcieńszych kościelnych obrusach i koronkach, wybierał srebra i świece.
Ksiądz był zachwycony jego znawstwem i gustem.
Co do sprawy zasadniczej, to już przy drugiej wizycie na plebanii Tybrek oświetlił
ją właściwie. — Z tym Adamem Szafranem —oczekiwał, że ksiądz przynajmniej
drgnie przy nazwisku szwagra, ale ksiądz nie drgnął — z tym Adamem Szafranem,
który jest bezbożnikiem i ateistą, ma Dionka tylko ślub cywilny. To tak jakby go nie
miała. Tyle tylko, że przeszkadza jej w prawowitym związku, którego nie może na ra-
zie zawrzeć z Danielem Rysewiczem. A więc czas i cierpliwość, proszę księdza.
Księdzu wprawdzie błąkało się po głowie inne rozwiązanie —w jego przekonaniu
obydwie strony były wolne — ale nie miał odwagi poprosić Daniela na rozmowę, per-
spektywa każdej niemiłej sprawy wyolbrzymiała w nim uczucie starości. Tak, ten
młody człowiek miał rację: czas i cierpliwość! Trzeba było im ufać.
Nic więc nie nękało Daniela w owych dniach, kiedy zmieniły się rządy w skrom-
nym bukomierskim gospodarstwie. Tłumił uśmiech przysłuchując się któregoś dnia
walnej naradzie w kuchni, podczas której ustalono szczegółowy plan działania na
dzień następny i najbliższe. Uznał, że nie ma nic do dodania, i zagwizdał na psa. Za-
niedbał trochę las w ciągu ostatnich tygodni, czuł się winny wobec niego.
Noe skierował się od razu ku jezioru. Pozwolił mu się prowadzić, a pies biegnąc
przed nim przystawał co chwila i odwracał ku niemu uśmiechnięty pysk.
— Wiem, wiem, gdzie cię ciągnie — zawołał. — Ty stara niańko!
Ale nie poszli najpierw ku borsuczej norze pod starym bukiem, gdzie na pewno w
ostatnich promieniach zapadającego w las słońca baraszkowały już małe borsuczęta.
Noe złapał jakiś trop i z pyskiem przy ziemi ciągnął w dół po zboczu nad sam brzeg
jeziora. Przywołał psa, zanim go osiągnęli i pokonując młodzieńcze podniecenie przy-
stanęli w cieniu trzcin.
Na brzegu żerowały kaczki. Prawdopodobnie przed nocnym ciągiem na najbliższe
pszenne rżysko zaopatrywały się w tłusty podkład z wygrzebywanych w mule robacz-
ków i owadów. Ale to nie ku nim sunął Noe z nosem przy ziemi. Długo stali nieporu-
szeni w trzcinach, zanim zdradził przed nimi swą obecność stary, rudy leśny gangster,
rozciągnięty na mchu nieruchomo niby własna wyprawiona już skóra. Wpatrywał się
w kaczki, wsłuchiwał się w ich głosy z łakomą uwagą kochanka, z drżeniem obserwu-
jącego każdy ruch ukochanej. Może by którą i dostał, bo kaczki były tu nie strzelane, a
więc rozzuchwalone i nieostrożne, ale spłoszyli go nagłym wypadem i kaczki z nie-
wdzięcznym krzykiem poderwały się do odlotu. Noe pomknął śladem lisa, niezbyt
jednak śpiesznie, aby tym ociąganiem się, tym jawnym brakiem zamiaru dogonienia
go wśród leśnych zarośli pokryć z góry nieuchronną porażkę. Daniel został nad wodą i
patrzył z kojącą pustką w mózgu na szklane pole jeziora, w które opodal zapadło stad-
ko kaczek. Nawet najlżejszy wiatr nie wprawiał w drżenie trzcin, liście na drzewach
trwały równie nieruchomo, jakby powietrze zastygło nagle w gęstą, przeźroczystą
masę, utrwalającą piękną chwilę kończącego się dnia.
Nie przywołując psa — wiedział, dokąd mógł teraz pobiec — ruszył w górę po
zboczu. Stąpał ostrożnie, żeby nie płoszyć lasu, który teraz żył najintensywniej, który
teraz zaczynał naprawdę oddychać. Polubił ciszę w ciągu tych lat samotnych wędró-
wek wśród drzew, przeniknęła go na wskroś, zmusiła do uległości, a kiedyś — gdyby
jej zabrakło — do wiecznej tęsknoty. Ta myśl nie należała do programu wieczornego
odpoczynku, porzucił więc ją szybko i wciąż skradając się ostrożnie zbliżył się do
miejsca, w którym Noe nawiązał tak niezwykłe przyjacielskie stosunki.
Był tam naprawdę. Leżał opodal bawiących się na mchu małych borsuków, a mat-
ka jak podczas pierwszej psiej wizyty miotała się przed norą w bezsilnym zdenerwo-
waniu, wydając ostrzejsze pomruki, gdy Noe podczołgiwał się bliżej i usiłował do-
tknąć delikatną łapą toczących się po mchu kłębków białopopielatego futra.
Tym razem nie zburzył tej idylli. Wycofał się najostrożniej, jak mógł, i skierował
ku wyrębowi w pobliżu drogi, aby tam zaczekać na psa.
Powoli zaczynało zmierzchać i gęstniejący mrok uwielokrotnił jakby ciszę, w któ-
rej każdy dźwięk nabierał ostrej nośności. Usłyszał ich więc, kiedy byli jeszcze dale-
ko. Prowadził narastającą uwagą ku sobie głos chłopca, w którym dość szybko rozpo-
znał warszawskie zaśpiewy Tybrka, i ten drugi, którego jeszcze nie był pewny. Dopie-
ro gdy poprzez cienką ścianę obrastających drogę sosen usłyszał lekkie szamotanie
się, ucieczkę i znów szamotanie się, a potem niezbyt uprzejme: — Bo ce dam w pesk!
— zrozumiał, że to Żbitka przywołując kaszubską surowość, broni się przed obcym
natrętem.
Umyślnie głośno zagwizdał na psa i gdy Noe nadbiegł, posłuszny, ale z wyraźną
pretensją w skrzywieniu mordy, razem wkroczyli na drogę.
Żbitka wyprzedzała o dwa kroki odpalonego amanta. Ten wyraźnie nie przejmo-
wał się koszem. Gdyby mu tak powiedziała w Warszawie w „Bristolu" czy „Nowym
Świecie" — no to sprawa byłaby inna. Plener miał swoje prawa, a dziewczyna była
smaczna i nie miał ochoty z niej rezygnować. Kiedy zobaczył Daniela, uznał go za so-
jusznika.
—Cóż to za dziewczyny chowacie w tym lesie? — zawołał. —Dotknąć ich nie
można.
Żbitka przystanęła i zobaczywszy Daniela zmieszała się wyraźnie.
—Przyczepił się do mnie — powiedziała. — A ja właśnie szłam do pana.
—Do mnie?
—Tak. Muszę porozmawiać.
—Ale jak to tak? Na piechotę?
—Rower mi się zepsuł, a sprawa pilna.
—Podejdź do nadleśnictwa — rzekł Daniel z wahaniem.
—Odwiozę cię samochodem.
—Dziękuję, niech się pan nie trudzi. Do Rotów niedaleko. Wrócę, jak przyszłam.
—No to musimy cię odprowadzić, bo się ściemnia.
—Ale ja — Żbitka ściszyła głos — powiedziałam przecież, że muszę z panem po-
rozmawiać.
—A więc przeszkadzam? — odezwał się Tybrek.
Daniel rozłożył ręce.
—Zapytaj Żbitki.
—Przeszkadza pan — warknęła.
—A, to przepraszam! — Chłopak ukłonił się nisko i bez pośpiechu odszedł w stro-
nę Bukomierza. Prawdopodobnie łatwiej zniósłby porażkę, gdyby choć w przybliżeniu
znał jej przyczynę.
—Co się stało? — zapytał Daniel, kiedy szli już ku Rotom, poprzedzani przez za-
chwyconego przedłużającym się spacerem Noego.
—Chodzi o mamę. Obawiam się, że nie powinnam jej teraz samej zostawiać, a
muszę jutro wyjechać.
—Dlaczego? Masz jeszcze miesiąc wakacji.
—Dostałam dzisiaj list, że mi przyznano praktykę w muzeum regionalnym w Klu-
kach. To dla mnie bardzo ważne. Są szanse, że i u nas powstanie coś takiego. Znała-
bym się już na tym.
—A co jest mamie?
—A bo ja wiem? Narzeka na serce, ale przecież mamy nikt siłą nie wygoni do le-
karza. Nie zna pan takich ludzi?
—Znam.
—Będzie tak długo pracowała, aż się przewróci. Więc chciałam pana prosić, po-
nieważ teraz już za późno na cokolwiek innego, żeby pan od czasu do czasu, jadąc do
miasta, zajrzał do mamy. A ona wie i starej Zefce przykazałam, która w szkole sprzą-
ta, że gdyby się coś przytrafiło, ma pana natychmiast zawiadomić. Pan się nie gniewa?
—Ależ dlaczego, Żbitko? Na pewno nic się nie przydarzy, a ja z przyjemnością
mamę odwiedzę. Cóż to jest? Łzy?
—Przepraszam pana. Taka jestem ostatnio wytrącona z równowagi. Wolałam nie
jechać, zrezygnować, napisać przepraszający list, ale mama, pan ją zna, nie chciała o
tym nawet słyszeć, powiedziała, że dopiero wtedy poczułaby się zupełnie do niczego,
a przecież jutro nowy rok szkolny. Więc muszę jechać.
—Jedź! I nie myśl o niczym.
—Pan tak mówi, żeby mnie uspokoić, bo pan...
—Bo nie mam matki, tak? Ale ją miałem, Żbitko.
—Przepraszam. Robię się zupełnie niemożliwa, bardzo mi przykro.
Umilkła i wyprzedzając go nieco szła obok brzegiem drogi. Nie przypominała te-
raz owej rozbawionej filmowymi wspomnieniami Żbitki sprzed zaledwie dwóch mie-
sięcy, zmizerniała i przygasła.
—Niech się już pan nie fatyguje. Dalej pójdę sama. Na pewno się pan śpieszy.
—Nigdzie się nie śpieszę. Noe przestałby uważać mnie za dżentelmena, gdybym
zostawił teraz samotną dziewczynę wśród lasu.
Nie zaśmiała się ani nie odpowiedziała żartem na żart.
—Możesz zadzwonić od czasu do czasu do mnie z tego muzeum. Będę miał za-
wsze dokładny biuletyn o zdrowiu mamy.
—Dziękuję panu.
—Żbitko, przerzucasz się dziś ze skrajności w skrajność. Tego młodego człowieka
potraktowałaś wprost brutalnie, a w stosunku do mnie znów same uprzejmości. Nigdy-
śmy tak ze sobą nie rozmawiali.
—Może najwyższy czas, żeby zacząć — powiedziała cicho.
Zrozumiał. Oczywiście, to była pierwsza rzecz, której się dowiedziała po powrocie
z Kazimierza. Przecież cała okolica tym żyła.
—Nigdy nie będziemy tak ze sobą rozmawiali. To już wolę...
—Co pan woli?
—Żebyś mnie potraktowała równie brutalnie jak Tybrka.
Teraz się zaśmiała.
—Nawet nie mam pewności, czy zrozumiał, co to znaczy?
—Zrozumiał, możesz być spokojna.
—Przyczepił się, jak rzep do ogona. Wczoraj świątków mi jakichś naznosił do
oceny. Ludzie mu powiedzieli, że się na tym znam.
—A skąd on to wziął?
—Nasi ludzie robią, nie wie pan o tym? Z drewna i z gliny. Bardziej obrotni trafili
do Cepelii.
—A inni?
—Właśnie on ich odkrył. Powiada, że wyśle to wszystko do Ameryki. Za dolary.
—Tobie tak powiedział?
—Mnie też. Ludzie mu teraz znoszą różne rzeczy. Już wszędzie gadają, że przyj-
dzie za to wiele pieniędzy. Dlaczego pan nic nie mówi?
—Słucham, Żbitko.
—Nie wiem, czy to wiele warte. Ale same świątki! On powiada, że Polonia za tym
szaleje.
—Zwariował chłopak!
—Nie tak zupełnie.
—Przypuszczam, że powinienem wybić mu to z głowy?
—To się panu nie uda.
—Tak myślisz!?
—Tak myślę. Pan wie, co tutaj znaczy nadzieja na dolary.
Dotknęła go i wyczuł, że sprawiło jej to przyjemność. Niewiadomo dlaczego po-
myślał, że ma do tego prawo.
Szli dalej w milczeniu, a kiedy las się skończył, uległ jej prośbie i zdecydował się
zawrócić.
—Jestem dzisiaj jak jeż — powiedziała. — Dosyć pana nakłułam.
X
—Na pewno go widziałeś?
Bernatk wiedział, ile ulgi sprawiłoby jej jego wahanie, ale nie mógł na to przystać.
—Na pewno. Strzelał przy drodze do Mchówka.
—Do czego strzelał?
—Nie widziałem.
—Nie powiedział ci?
—Nie. Śmiał się, jak mówiłem, że pan nadleśniczy sam nie strzela, że nie wolno.
Podeszła do szafy, w której stała broń Daniela. Wyglądała na zamkniętą, ale nie
była zamknięta. Zamek został leciutko podważony, odskoczył prawdopodobnie bez
oporu, nie było na drewnie śladu zadraśnięcia. Jeden z miedzianych uchwytów, o któ-
re opierały się lufy strzelb, był pusty.
—Pan nadleśniczy wyjechał rano? — zapytał Bernatk. Wróciwszy z Rotów nie za-
stał już Daniela.
—Tak. Pojechał do Gdańska. Ale on dobrze strzela — powiedziała po chwili.
—To nic — mruknął Bernatk. — Nie wolno. Pan nadleśniczy będzie zły.
Wrócili do kuchni i przysiedli na ławce w tej jakiejś nagłej komitywie, którą rodzi
wspólne zmartwienie lub niepokój.
—A dlaczego nie wolno? — zapytała.
—Trzeba mieć zezwolenie.
—My też? — myślała o nadleśnictwie.
—My też — potwierdził Bernatk.
—Znajdziesz go w lesie?
—Nie wiem, może znajdę.
—Powiedz, że kazałam mu natychmiast wracać.
Bernatk patrzył z łagodnym powątpiewaniem.
—Powiem.
Nim ruszył do lasu, Piątek przy kurniku podniósł lament — łasica zadusiła dwie
kaczki.
Bematk przerzucił się na szczudłach przez podwórze, pobiegła za nim. Piątek mio-
tał się po kurniku nad bezwładnymi zwłokami dwóch dorodnych kaczek.
—Musiała się wśliznąć, kiedy tylko rano otworzyłam kurnik, jest tu pewnie gdzieś
w pobliżu. To już trzeci raz tego roku. Mówiłam panu nadleśniczemu.
—Jak wrócę z lasu, to ją wypłoszę! — zawołał Bernatk.
—Ale! Wypłoszysz! Czym?
—Blachą i hałasem. U nas ojciec zawsze wypłasza łasice waleniem w kocioł do
gotowania bielizny. — Zaśmiał się, ale mu nie zawtórowano.
—Pośpiesz się — powiedziała. Zawróciła do domu, zostawiając Piątka rozpaczają-
cego w kurniku. Bernatk powlókł się za nią. Chciał powiedzieć coś, co by ją uspokoiło
i pocieszyło. Zawsze miał w pamięci tę chwilę, kiedy go zawołała do okna — wyda-
wało mu się, że nikomu na świecie nie zawdzięcza tak wiele. Starał się, żeby wszystko
szło jak najlepiej, żeby nie miała powodu do zmartwień. Ale nie mógł zaradzić takim
wypadkom jak dzisiejszy.
—Idź — powiedziała. — Idź jak najprędzej i staraj się go znaleźć.
Zatrzymała się w kuchni, szukając dla siebie jakiegoś zajęcia, ale nic
tu już nie było do zrobienia, a projektowany obiad musiał ulec zmianie wobec nie-
przewidzianej śmierci dwóch kaczek. Zamknęła drzwi odrobinę za głośno. Idąc kory-
tarzem zastanowiła się, czy w biurze to słyszano. Potem powiedziała sobie, że nic ją to
nie obchodzi i zamknęła równie głośno drzwi do pokoju. Musiała się uspokoić do po-
wrotu brata, nie chciała robić awantury wobec tych w biurze, wobec Piątka i Bernatka,
a miała do niej prawo. Prawo i obowiązek.
Otworzyła książkę i zeszyt, zagłębiła się w tłumaczenie. Ale praca jej nie szła.
Zamknęła książkę, która tylko dzięki temu, że była z papieru, nie wydała trzasku.
Skąd wzięła się ta łasica w kurniku? — pomyślała. — Jeśli się jej nre złapie, wydusi
cały drób.
Ktoś szedł korytarzem, głośno rozmawiając z Piątkiem.
—Pani pewnie pracuje — mówił Piątek z nadmiernym szacunkiem akcentując
każde słowo.
—Ja tylko na chwilę.
Poznała głos Rębisza. Miał jakiś interes do Daniela, a nie zastawszy go zapuścił
się w prywatną część pomieszczeń nadleśnictwa. Powitała go z radością, która nawet
w reaktywowanych stosunkach rodzinnych go zdziwiła.
—Moja droga — westchnął, kiedy mu opowiedziała swoje kłopoty. — W tej
chwili najważniejsza rzecz, żeby broń znalazła się na swoim miejscu, a szafa została
zamknięta, zanim Daniel wróci.
—Bernatk go szuka.
—Tak łatwo znaleźć kogoś w takim lesie?
—Spotkał go rano, kiedy wracał z Rotów. Właśnie on mi o tym powiedział.
—Nie miał nawet na tyle rozumu, żeby nie kręcić się przy uczęszczanym szlaku,
jeśli ktoś jeszcze go widział...
—Co wuj ma na myśli?
—Przecież to kłusownictwo! A właśnie Daniel ma szczególne zasługi w tępieniu
kłusowników w tej okolicy. Ludzie mu to pamiętają.
—Czy wuj nie przesadza?
—Wcale nie przesadzam. My, jak niekochane żony, nie możemy mięć wad. Myślę
o przybyszach, których niełatwo akceptuje się w tych stronach. Ty także wiesz coś o
tym.
—Wiem.
—Dlatego jeszcze raz cię przestrzegam. Jeśli ten idiota w dodatku coś zastrzelił...
—Obawiam się, że strzela dobrze. W wojsku miał zawsze bardzo dobre wyniki.
—A nie mogli go zatrzymać, w tym wojsku?
Zamiast się roześmiać, pokręciła głową.
—Nie.
—Co masz zamiar z nim zrobić? Przypuszczam, że gospodarstwo rolne szybko mu
się znudzi.
—A co mogłam innego wymyślić? Adam obiecał wyszukać mu jakąś posadę, ale
oczywiście nic nie załatwił.
—Trudno mu się dziwić — bąknął Rębisz.
—Poza tym sytuacja zmienia się z roku na rok. I tego właśnie Tybrek nie chce zro-
zumieć. Teraz, gdzie by się obrócić, to magister, inżynier albo doktor. A co on ma?
Rok medycyny, rok prawa, rok socjologii. No i to studium językowe w Brukseli, oczy-
wiście nie skończone.
—Mógłby się jednak gdzieś zaczepić jako tłumacz.
—To mu nie odpowiada. Oprowadzał przez kilka tygodni jakieś zagraniczne wy-
cieczki, ale się zniechęcił.
—Hm — mruknął Rębisz i niezbyt dyskretnie zerknął na zegarek — skoro Daniel
nie ma...
—Nie pomoże mi wuj?
Rębisz szukał papierosów po wszystkich kieszeniach kurtki.
—Moje dziecko, w jaki sposób można ci pomóc?
—Czy wuj uważa — zapytała cicho — że to, co wybrałam, jest za trudne?
—Nie wiem — powiedział. — Nie wiem. Podziwiałbym cię szczerze, gdybym
sam tu nie siedział, gdybym całej swojej ambicji życiowej nie ograniczył do wychowu
krów i do jakiejś tam wymarzonej ilości kwintali zboża z hektara. Ale ja zawsze się
tym zajmowałem i nic nie jest w stanie mnie zrazić. Chociaż na początku — tutaj —
też nie układało mi się jedwabnie. Miałem taki okres, że chciałem uciekać. Raz popi-
łem trochę na jakiejś zabawie i na drugi dzień wiedziała o tym cała okolica. A że kilku
miejscowych notabli leżało pod stołem i w krzakach, tego nikt nie pamiętał. Potem
przez długie lata obserwowaliśmy się zza węgła, ale, boja wiem? — urwał na chwilę.
— Może to i dobrze?
—Co dobrze?
—Taka wzajemna kontrola. Niektórym to było potrzebne. Wojna odzwyczaiła ich
od prawidłowości społecznej. Tu się przekonali, że wszystko trwa. Tak samo jak przed
stu laty.
Nie słuchała tego, co mówił.
—Ty przede wszystkim masz Daniela — Rębisz wreszcie znalazł w kieszeni
spodni pogniecioną paczkę grunwaldów. — Decydując się, zdecydowałaś się na nie-
go. Reszta jest o tyle ważna, o ile dotyczy jego — i tak to musisz ujmować.
Na podwórzu, a potem na korytarzu rozległy się jakieś głosy.
Tybrek stanął na progu promiennie uśmiechnięty.
—Co to za panika? O co chodzi?
—Tybrek, na litość boską!
—O! Tego najgorzej nie lubię! Tego tonu, jakby się nie wiadomo co stało. Idź do
kuchni, zobacz, co ci przyniosłem. Cztery kaczki!
—To już razem sześć — powiedziała z westchnieniem.
—Jak to sześć?
—Z naszymi sześć. Bo dwie zadusiła w kurniku łasica.
—Moja droga, to już nie moja wina, że tobie pod nosem łasice kaczki duszą.
—Jakim prawem wziąłeś broń?
—Oj, kochanie! Tracisz poczucie humoru.
—Pytam się ciebie po raz drugi, dlaczego wziąłeś broń Daniela?
—Bo stała w szafie. A ja nie mogę patrzeć, jak coś się bezużytecznie marnuje. Tak
samo ta zwierzyna w lesie. Masz pojęcie, ile by się dostało w Warszawie za sarnę albo
kozła? Nie mówię już o głupich kaczkach.
—Milcz!
—Dzieci, dzieci! — wmieszał się Rębisz.
—Niech wuj sam powie, o co ta cała historia? Siedzi człowiek w środku lasu i po-
strzelać sobie nie może...
—Musisz zrozumieć, że to zwykłe kłusownictwo.
—Wuj też przeciwko mnie? Zrobię wam wszystkim kawał i zapiszę się do koła ło-
wieckiego.
—Ze wszystkimi konsekwencjami regulaminu.
—Regulaminy nie są moją najulubieńszą lekturą.
—Tybrek, Tybrek, kiedy ty spoważniejesz?
—Jakbym słyszał mego ukochanego szwagra! Mego dotychczasowego ukochane-
go szwagra — wyjaśnił z naciskiem.
—No, na mnie czas. — Rębisz żwawo zerwał się z krzesła.
Spojrzała mu z wyrzutem w oczy.
—Dogadacie się najlepiej sami. Powiedz Danielowi, że byłem.
—Jak ty mogłeś? — zawołała, kiedy trzasnęły drzwi za Rębiszem.
Tybrek zatkał uszy palcami.
—Skończ już z tym, dobrze? Wstawiam strzelbę do szafy i po krzyku.
—A zamek?
—Zaraz go naprawię.
Stała przez cały czas podczas długiego manipulowania przy drzwiach szafy, które
dały się wprawdzie otworzyć bez użycia klucza, ale bez użycia klucza zamknąć się nie
dały.
—Coś ty narobił? — powtarzała. — Coś ty narobił?
—Przestań jęczeć. Na pewno pomyśli, że sam nie zamknął szafy.
—Nigdy o tym nie zapomina.
—Sprawdzałaś?
—Wiem, że nigdy o tym nie zapomina.
—A jednak się go boisz.
—Idioto! — krzyknęła. — Chcę tylko, żeby nie uważał nas za kłopotliwych intru-
zów w swoim domu.
Drzwi skrzypnęły cicho poza ich plecami. Odwrócili się gwałtownie.
Na progu kancelarii stał Mroczek z małym dłutkiem w ręku.
—Ja zamknę — powiedział. Nie patrzył na nich. — Pan nadleśniczy nie powinien
się o tym dowiedzieć.
Odstąpili od szafy, a on kilkoma dotknięciami dłutka sprawił, że zamek zaskoczył
cicho i miękko.
—Ma się tę wprawę — zaśmiał się Tybrek.
Mroczek nie odpowiedział nic i znów nie patrząc na nich wycofał się z pokoju.
—Idioto! Ty idioto! — zawołała.
Tybrek pogwizdując obmacywał drzwi szafy.
—Po prostu dał nam w pysk.
—Co powiedziałaś?
—Że dał nam w pysk. Nie czujesz tego?
—Nie jestem taki wrażliwy.
Przez cały dzień czekała na Daniela. Nie wiadomo skąd poczęta uraza do Mroczka
sprawiła, że postanowiła jednak powiedzieć o wszystkim Danielowi. Ale wrócił późno
i bardzo zmęczony, także i rad z jakichś sukcesów Bukomierza, podnoszonych na na-
radzie, w której uczestniczył.
Zasypiając zapytał tylko:
—W domu wszystko w porządku? Położyła mu głowę na ramieniu.
—Tak, oczywiście.
XI
—Jeśli to są Francuzi — powiedziała — wino będą mieli na pewno swoje. Dobrze,
że nie kupiliśmy. Wątpię, żeby im smakowało.
—Francuzi i wiedeńczyk — sprostował.
—Ten chyba także wie, co dobre. Jeśli kogoś stać na tysiąc dolarów za odstrzele-
nie jednego jelenia... — zadumała się na długo.
Wracali z Gdańska, wioząc w bagażniku zapasy, które miały urozmaicić jadłospis
podczas dziesięciodniowego pobytu zagranicznych gości. W „Orbisie" poinformowa-
no ich ostatecznie co do ich przyjazdu, przeprowadzając — głównie z panią domu —
szczegółową rozmowę na temat zakwaterowania i wyżywienia. Impreza oczywiście
nie była bezpłatna i Maszotka umiałaby właściwie spożytkować niebagatelną sumę
przeznaczoną na ten cel. Przyłapał się na pełnej żalu myśli o Maszotce i szybko wyco-
fał się z tych rozważań. Mógł umieścić zagraniczników u któregokolwiek z leś-
niczych, u tego przede wszystkim, który był głównym łowczym i miał kierować polo-
waniem — jego żona słynęła z gospodarności i świetnej kuchni — ale nieszczęsna ła-
zienka, jak przypuszczał, była w tym przedsięwzięciu najważniejsza.
—Powinien być jeszcze ser — powiedziała.
—Co takiego?
—Ser. Oni jedzą ser po każdym posiłku.
—Podasz nasz twaróg.
Uśmiechnęła się.
—To nie to.
—Niech ich wszyscy diabli!
Wciąż się śmiała, ubawiona jego złością.
—Nie martw się, to tylko dziesięć dni. Nie wybiera się ktoś od was służbowo do
Warszawy?
—My jeździmy tylko do Gdańska. Można będzie kupić w „Delikatesach"
Zamyśliła się.
—Może Tybrek pojedzie do Warszawy. Na Nowym Świecie jest sklep z serami. A
on wybiera się w sprawie rzeźb ludowych twórców.
—Kochanie — powiedział najłagodniej, jak mógł. — Wszystko, co jest cokolwiek
warte, zabiera stąd Cepelia.
—Może jednak nie wszystko — powiedziała ze smutnym uporem. I dodała po
chwili: — Nie chcę mu w tym przeszkadzać, jeśli znalazł coś, co go interesuje.
Nie mówili nic przez długi czas i dopiero po kilku kilometrach przejechanych w
milczeniu odezwała się cicho:
—Ma na świecie tylko mnie. Mnie i nikogo więcej. Rębiszowie, jak widzisz, się
nie liczą. Ojciec umarł, zanim zdążył skończyć studia. Zresztą nigdy nie wytrzymywał
długo na jednym wydziale. Przez pewien czas był u nas za granicą, on jednak nie mógł
się z nim pogodzić i nawzajem — urwała, szukając czegoś gwałtownie w torebce. Po-
dał jej papierosy, ale nie chciała palić. Znalazła wreszcie chusteczkę i długo wycierała
w nią nos.
—Pomogę ci — powiedział. — Przestać się tym trapić.
—Musiałam go tu przywieźć, chociaż nie wiedziałam... nie wiedziałam, czy ty...
—Teraz wiesz. I nie myśl już o tym. Zajmiemy się nim oboje. Mamy nawet prak-
tykę — uśmiechnął się.
—Praktykę?
—A Bernatk? Czy nie widzisz, co się stało z Bernatkiem? — spoważniał. — To
najbardziej zdumiewający awans, jaki zdarzyło mi się widzieć.
—Dlaczego awans? Przedtem był we własnym gospodarstwie.
—Właśnie. A teraz strzeże społecznego mienia i trzeba widzieć, ile daje mu to
szczęścia. I to jest awans. Bardzo trudny. Niewielu do niego dochodzi. Wczoraj wstą-
piłem na budowę wracając z Gdańska. Miałem dużą przyjemność.
—Mój kochany — powiedziała. — Tak się cieszę.
—Z czego się cieszysz?
—Ze wszystkiego. Ze wszystkiego po trochu.
Daniel roześmiał się cicho i jechali dalej w milczeniu, dopóki nie zagrodziło im
drogi zbiegowisko przed szkołą w Rotach.
Daniel przyhamował.
—O której my będziemy w domu? — westchnęła.
Stało się to, czego Żbitka się bała. Kąkolowa leżała na łóżku z lamentującą Zefką
u wezgłowia. W drzwiach tłoczyły się dzieci.
—Pani nauczycielka zachorowała — powiedziały, rozstępując się przed Danielem.
—O Maryja Józef! — zawodziła stara woźna.
—Nie wrzeszczcie, Zefka! Co się stało?
—Nic się nie stało, proszę pana nadleśniczego. Tylko pani nauczycielka od razu
na podłogę rymła. Nawet krzyknąć nie zdążyła. A teraz ledwo dycha.
Kąkolowa uniosła powieki i uśmiechnęła się słabo.
—Nic mi nie jest. Zaraz wstaję.
—Tylko tego brakowało. Jakieś krople są w apteczce?
—Walerianę już pani nauczycielka piła — odezwało się jakieś dziecko ode drzwi.
Daniel pochylił się ku Zefce.
—Posłaliście po doktora?
Stara kobieta osłoniła usta dłonią.
—Po księdza. Po księdza posłałam.
—A niech was diabli! — wyrwało się Danielowi.
—Co pan mówi? — szepnęła nauczycielka.
—Mówię, że dawno powinien być doktor. Zaraz go przywiozę.
—Ależ po co? — Kąkolowa usiłowała się podnieść. Ledwie ją powstrzymał i z
powrotem ułożył na poduszce. — Ja przecież... przecież zaraz wstaję. Boże! Taki
gość!
—Niech się pani nie waży ruszać. Zaraz wracam z lekarzem. Zefka! — zawołał
już w drzwiach. — Masz pilnować, żeby pani nauczycielka nie wstawała.
—Dobrze. A jak mnie nie usłucha?
—Masz nie pozwolić, rozumiesz?
—Rozumiem.
Wyszedł na schody i ledwo przecisnął się przez ciżbę dzieci.
—Będą jutro lekcje? — zawołały.
—Co się stało? — zapytała Dionka. — Daj mi papierosa.
—Nie pal teraz. Muszę pojechać do miasta po doktora. Nauczycielka zachorowała.
Wejdź tam i rozpędź te dzieci, niech nie hałasują.
—Czy ja dam sobie z nimi radę?
—Musisz.
Wysiadła z wozu, a on zakręcił i ruszył od razu na drugim biegu w stronę miasta.
Kiedy po godzinie wrócił razem z karetką pogotowia, którą sprowadził na wszelki wy-
padek, przed szkołą nie było ani jednego dziecka, a z okien klasy dochodził niezupeł-
nie na razie składny śpiew.
—Całkiem tu wesoło — powiedział lekarz.
—Trzeba było czymś zająć dzieci — mruknął.
—Teraz, o tej godzinie? Dawno powinny być już w domu.
—Czekały, żeby się dowiedzieć, czy jutro będą lekcje.
Karetka okazała się potrzebna. Jakkolwiek stan chorej nie budził obaw, leczenie
szpitalne było konieczne, lekarz nie chciał zostawiać jej w domu, w dodatku na wsi.
Kąkolowej dopiero teraz po tej decyzji zrobiło się naprawdę niedobrze.
—Jak to do szpitala? Dlaczego do szpitala? — powtarzała. — A jak ja dom zosta-
wię? Gospodarkę? I szkołę?
Lekarz rozłożył ręce.
—Musi pani zostawić. Miejmy nadzieję, że nie na długo.
—Zawiadomię Żbitkę. Niech się pani nie martwi, Żbitka wszystkim się zajmie.
—Broń Boże! — zawołała z nagłym przepływem energii. — Ona nie śmie o ni-
czym wiedzieć. Niech się uczy spokojnie.
—Ale prosiła mnie, żeby ją zawiadomić.
Kobieta z powrotem opadła na poduszkę.
—Rozmawiała z panem?
—Tak. Bała się wyjeżdżać.
—Ale ani słowa, bardzo proszę, ani słowa! Jak już by było źle, to co innego. Wte-
dy ją zawiadomicie. Ale na razie... po co dzieciakowi kłopot sprawiać?
Z otwartych okien klasy bił coraz bardziej zgodny śpiew.
—A Zefka zajmie się wszystkim.
—Tak, proszę pani nauczycielki! — zachlipała Zefka.
—Tylko nie rycz! I nie pogub kaczek. Wciąż włażą do kurnika u Stenków.
—Nie pogubię.
—Dla świniaka otręb trzeba dokupić.
Lekarz ponownie spojrzał na zegarek.
—A pan — zwróciła się do Daniela. — Pan zawiadomi inspektora w powiecie.
Żeby do szkoły dał zastępstwo.
—Wszystko załatwię. Może pani być spokojna. I do Zefki zajrzę od czasu do cza-
su.
—Dziękuję. I proszę tylko Żbitce ani słowa!
Kiedy karetka ruszyła sprzed szkoły, a wszystkie dzieci mimo uroku piosenki i
sensacji, jaką budziła nowa pani, rzuciły się do okien, Daniel wszedł do klasy. Dionka
siedziała na katedrze z linijką w dłoni.
—Posłuchaj tylko, jak śpiewają!
—Czegóż ty ich uczysz, u Boga Ojca?
—Ostatni przebój Francoise Hardy. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
—A więc i dzieci w Rotach muszą poznać paryski przebój. — Wzniósł oczy w
górę, ale nie był zły i pocałowałby ją, gdyby nie odwrót całej gromady od okna. Karet-
ka zginęła za zakrętem.
—Czy będą jutro lekcje? — zapytano chórem.
—Przecież jest nowa pani! — krzyknęła dziewczynka z pierwszej ławki.
Klasę zaległa cisza, dzieci patrzyły wyczekująco na dwoje ludzi, którzy uśmiechali
się z zakłopotaniem.
—Jest nowa pani — powtórzył ktoś pod ścianą.
—Jutro zadzwonię do inspektoratu — zwrócił się Daniel do Dionki. — Dzisiaj ni-
kogo tam nie zastanę. Ale przecież natychmiast nie wytrzasną zastępstwa.
—Dobrze — powiedziała. — Wiem, o co ci chodzi. Dobrze.
—A więc jutro są lekcje! — zawołał zbyt głośno, jak na małą klasę. — O zwykłej
porze!
Dzieci ruszyły do drzwi, a oni wśród nich, przeciskając się z trudem do wyjścia.
—Dziękuję — szepnął.
—Wydaje mi się, że oczekiwałeś tego ode mnie.
Szukanie zastępstwa ciągnęło się przez kilka dni.
Dionka wstawała rano i ponieważ nie była przyzwyczajona jadać o tej porze, tylko
po szklance kawy jechała do szkoły. Odwoził ją Bernatk, on jeden niepomiernie
szczęśliwy z wytworzonej sytuacji. Wstępujący powoli w jesień las był najpiękniejszy
o tej porze dnia. Mgła unosiła się znad ziemi powoli i kiedy wyjeżdżali z Bukomierza,
drzewa stały zanurzone w niej, jak w mlecznej kąpieli. Potem stopniowo wychylały
się pnie, omszałe przy ziemi, potem najniższe konary, coraz wyższe i wyższe gałęzie,
a w końcu całe drzewa stawały w słońcu, jaskrawe w swojej nagłej piękności.
—Nigdzie tak nie jest jak tu.
—Co mówisz? — spytała wyrwana ze swoich myśli.
—Że tu jest pięknie. Najpiękniej.
Roześmiała się, ale zaraz pożałowała tego. Bernatk opuścił oczy, a mocne jego
szczęki zadrżały w niepohamowanym zwarciu.
—Najpiękniej! — potwierdziła.
Zerknął ku niej nieufnie.
—Naprawdę? Ja wiem, pani widziała dużo.
—To nie ma znaczenia, Bernatk. — Usłyszała swój głos i zdumiała się szczero-
ścią, jaka w nim zadźwięczała. — To nie ma znaczenia — powtórzyła ciszej. — Może
kiedyś to zrozumiesz.
Pokiwał głową.
—Przecież nigdzie się stąd nie ruszę.
—Nie wiadomo.
—Wiadomo. Ja to wiem.
—Może się coś zmieni i wyruszysz w świat.
Znów pokręcił głową. Ale bez żalu.
—Nigdzie stąd. Wiem na pewno.
—A chciałbyś?
Zastanawiał się przez chwilę i znowu jego szczęki zadrżały w mocnym zwarciu.
—Nie. Nie chcę.
W małej enklawie, która nagle otworzyła się w zielonej ścianie lasu, zobaczyli
stadko saren. Stały wietrząc, ale gdy wreszcie zdecydowały się na ucieczkę, nie było
w nich pośpiechu ani trwogi.
—Trzeba już paśniki na zimę szykować — powiedział Bernatk.
Nie słuchała go, pogrążona we własnych myślach.
Dzieci przychodziły do szkoły na razie w komplecie. Wprawdzie już szeptano po
domach, już schodziły się sąsiadki, aby wspólnie przeżuć tę nową sensację, ale wie-
dziano poprzez pracowników gromadzkiej rady, którzy przecież także mieli dzieci w
szkole, że powiat pilnie szuka zastępstwa, że lada moment zjedzie do Rotów ktoś god-
ny objęcia choćby czasowo funkcji po Trudzie Kąkolowej, która uczyła tutaj jeszcze
przed wojną, która zawsze tutaj była, przez całe swoje życie.
Ale powiat milczał, a ze szpitala również nie przychodziły pocieszające wieści.
Kąkolowej szykowało się kilkumiesięczne sanatorium, lekarze nie chcieli słyszeć o
tym, aby miała wrócić do pracy.
—Trzy miesiące — mówili. — To potrwa najkrócej trzy miesiące.
Nauczycielka płakała nocami albo i za dnia, kiedy obchód się kończył i nie spo-
dziewano się na oddziale wizyty lekarza. Nie przyzwyczajona do tego, żeby dbać o
siebie, nie mogła się pogodzić z obecną bezczynnością, kiedy tam czekało wszystko
na nią, dzieci i zwierzęta, każdy sprzęt w domu i klasie, każdy krzew i drzewo w ogro-
dzie. Choroba była luksusem, którego nie przewidywała w swoim życiu, nie mogła się
z nim pogodzić, nie pasował do niej.
—Niech się pani uspokoi — mówił Daniel odwiedzając ją. —Trzy miesiące szyb-
ko miną. — Sam nie popierał brzmieniem głosu swoich słów. Wiedział, co to znaczy:
trzy miesiące! Jeśli zachowało się w prostocie ducha wiarę w to, że ktoś czeka, że jest
się gdzieś, w jakimś określonym, wybranym przez siebie miejscu potrzebnym i nie-
zbędnym.
—Żeby tylko do szkoły dali kogoś z sensem — wzdychała.
—Bo co mi po leczeniu, jak będę musiała potem odrabiać zaległości.
Daniel ze szpitala udał się prosto do inspektoratu, żeby się dowiedzieć czegoś kon-
kretnego w sprawie zastępstwa.
Inspektor wyciągnął do niego ramiona, jakby niecierpliwie czekał na jego przyj-
ście. Znali się od lat, a ostatnio obydwaj pracowali w komitecie budowy nowej szkoły
w Rotach i na ten temat najpierw potoczyła się rozmowa. Wykonawca opóźniał się z
robotą, a budynek trzeba było koniecznie przed zimą przykryć dachem. Umówili się
na dzień następny na konferencję z kierownictwem firmy, która wyraźnie lekceważyła
sobie odległą od swojej siedziby budowę.
—Usłyszą coś od nas! — powiedział inspektor. Potem nastąpiła cisza. Szukanie
papierosów. Zapałek. Szklanej rurki.
Daniel długo czekał na poruszenie zasadniczego tematu, a nie doczekawszy się,
sam musiał zacząć.
Inspektor rozłożył ręce.
—Kochany! - zawołał. — A skąd ja wam kogo wezmę? Z rękawa nauczyciela wy-
trzasnę? Teraz? Po rozpoczęciu roku? Każdy siedzi u siebie.
—No dobrze — zniecierpliwił się Daniel. — Kąkolowej nie będzie trzy miesiące.
Inspektor znalazł wreszcie szklaną rurkę i długo wkładał w nią papierosa.
—Ciężka sytuacja — mruczał. — Bardzo ciężka.
—Nie mógłby ktoś z miasta dojeżdżać?
—Mowy nie ma. Nauczyciele mają i tak za dużo godzin. Trzeba będzie dzieci
skierować do Kęsów, a część do Sztolbud.
—Daleko.
—Ba. A co zrobić?
Pożegnali się mniej wylewnie, prawie ze skrywaną urazą. Daniel znał jej powód i
tym bardziej był zły. Na siebie i na inspektora, ale na siebie bardziej.
Zaczęła się więc wędrówka dzieci, przez las, przez coraz częstszy deszcz jesienny.
Gospodarze na zmianę organizowali dojazd, ale rozpoczęto wykopki i ziemniaki były
oczywiście ważniejsze.
Któregoś ranka spłoszony Piątek stanął na progu pokoju.
—Jakieś kobiety do pani.
—Do mnie? — zdziwiła się Dionka.
—Tak. Czekają w kuchni.
—Poproś do pokoju.
Siedziała nad partią ulotnego francuskiego dialogu, którego lekkości, zwięzłości i
owej mgiełki nad każdym słowem nie mogła, nie potrafiła przetłumaczyć. Rzecz była
w tym, że słów nie zużyto wiele, ale wszystkie były tak celne, jak piłka rzucona zgrab-
nie do wysokiego kosza.
—Proszę pani — powiedział Piątek. — Już są w pokoju.
Było ich pięć. Wszystkie zakłopotane, wszystkie uciekające z oczyma, rozbiega-
nymi palcami dotykające fałdów sukni i końców jedwabnych chustek związanych pod
brodą.
—Słucham — powiedziała.
—My z wielką prośbą — zaczęła jedna z nich, najstarsza. — Chodzi o nasze dzie-
ci, co je pani uczyła.
—Ależ ja tylko przez kilka dni...
—Właśnie my do pani z wielką prośbą. Do Kęsów kawał drogi. Dzieciaki przy-
chodzą zmachane, ani im nawet nauka do głowy nie idzie.
—Chorują — wtrąciła druga.
—Jeszcze się zima nie zaczęła, a już wszystkie zaziębione.
—Stenków Alojz anginy dostał, do szpitala go wzięli. Przedtem miał do szkoły
tyle co przez podwórze, a teraz...
—Ale co ja? Co ja mam z tym wszystkim...
Zaległo krótkie, ale bardzo napięte milczenie, aż wreszcie któraś powiedziała:
—A nie mogłaby pani ich dalej uczyć?
—Ja?
—My właśnie z tą wielką prośbą do pani. Dzieciaki się zmarnują...
—Ale ja... przecież tak nie można... Trzeba zezwolenia władz szkolnych. Każdy
nie może uczyć w szkole.
—Co do tego, to już nasi byli w powiecie. Inspektor mówi, że wszystko zależy od
pani, że jeśli pani się zgodzi na zastępstwo... Sam nie śmiał prosić.
Milczała.
—Dzieciaki się zmarnują przez to chodzenie.
—Najgorzej w deszcz.
—Teraz będzie więcej deszczu jak słońca.
—I dzień coraz krótszy.
—Wychodzą ciemno i wracają ciemno.
—Boże drogi! — zawołała. — Ależ tak! Dobrze!
Wychodziły już, kiedy jedna powiedziała, zatrzymując się w drzwiach:
—A jakby trzeba było pani kogo do pomocy, w domu, ogrodzie czy przy gospo-
darstwie, to czasem która z nas by wpadła...
—Nie — roześmiała się. — Piątek, Bernatk i ja dajemy sobie ze wszystkim radę.
Jeździła więc znowu co dnia do Rotów, ku uciesze Bernatka, który po nocnym
stróżowaniu w nowej szkole dostawał od coraz to innego gospodarza konia i bryczkę i
zajeżdżał przed nadleśnictwo. Daniel wstrzymywał oddech. To, o co nie miał odwagi
prosić, dokonało się bez jego współdziałania. Tym bardziej był szczęśliwy i gdy Ber-
natk w południe już bukomierskim koniem wybierał się do Rotów, rzucał na bryczkę
ciepły koc lub obszerny nieprzemakalny płaszcz.
Któregoś dnia, kiedy właśnie padał deszcz, zalewając wyzłocony już jesienią wą-
wóz drogi szklistym odbiciem pochmurnego nieba, zobaczyli tuż nad końskimi usza-
mi, za którymi posuwali się ku domowi, stojące przed nadleśnictwem dwa samocho-
dy.
—Pewnie inspektory przyjechały? — mruknął Bernatk.
Kazała zatrzymać konia przy narożniku i uwolniwszy się z ogromnego gumowego
płaszcza, powoli podeszła do wozów. Jeden był dwuosobowym sportowym modelem
czarno-białego citroena, o specjalnie dla celów myśliwskich przebudowanym bagaż-
niku. Drugi jednym z ostatnich mercedesów, o popielatej karoserii i skórzanym wnę-
trzu w kolorze ciemnego wina.
Tybrek wyskoczył jej naprzeciw. Promieniał.
—Kiedy ostatni raz widziałaś takie wozy?
XII
Było ich trzech. Łącznie mieli sto dziesięć lat, ale jeden z nich miał pięćdziesiąt.
Jean Pierre Lesac, scenarzysta filmowy.
To do niego należał sportowy citroen, wspaniała broń i równie efektowny ekwipu-
nek, jakby zdjęty prosto z wystawy najlepszego myśliwskiego magazynu. Carlo —
siostrzeniec, towarzysz i początkujący adept sztuki łowieckiej, którego Lesac po raz
pierwszy zabrał na zagraniczną wyprawę, aby raz w życiu zobaczył żywego jelenia —
buntował się przeciwko tym wszystkim oblegającym go zamszom i zamkom błyska-
wicznym, przeciwko owej rytualnej nieomal oprawie, jaką mu narzucił, dbający nie
tylko o rodzaj, ale i formę sportowej przyjemności wuj. Carlo był po ojcu Włochem,
odziedziczył po nim jakieś winnice na południu od Neapolu, powierzone pieczy zaufa-
nego dzierżawcy. Zaraz po śmierci ojca wrócił z matką do Paryża i odtąd żył w kręgu
promieniowania wuja, jego wdzięku, jego wiedzy, jego talentu. Sam nie odznaczał się
niczym szczególnym, poza absolutnym posłuszeństwem i absolutną lojalnością.
Trzecim był Austriak — Walter Prinz. Przez dłuższy czas, kiedy już filmy Lesaca i
winnice Carla stały się bliskie nawet Piątkowi w kuchni, choć docierały tam w ską-
pym i roztargnionym opowiadaniu Tybrka, o Walterze Prinzu nie wiedzieli nic bliż-
szego. Jego fabryka swetrów ujawniła się samorzutnie dopiero przy okazji prezentacji
jakiegoś wspaniałego golfa, na którego widok nie tylko Dionce rozbłysły oczy. Fran-
cuzi mieli wino — słusznie przewidziała, że będą chcieli pić tylko swoje — ale dopie-
ro golf Waltera stał się przyczyną ogólnej sensacji przy stole.
Lesac zamówił od razu pięć sztuk. Trzy damskie — uśmiechnął się niemal czule
do Waltera i dwa męskie, dla siebie i Carla. Wiedeńczyk śmiejąc się, że nie zamierza
handlować podczas urlopu, zapisywał paryski adres scenarzysty. Starszy o dziesięć lat
od dwudziestopięcioletniego Carla, wyglądał jak jego rówieśnik, lepiej wyrośnięty,
silniejszy, zdrowszy rówieśnik. Przypadkowo skojarzeni przez „Orbis" w Warszawie,
zaprzyjaźnili się od razu i Carlo nie spuszczał teraz gorliwych oczu z dwóch twarzy
przy stole. Ale była i trzecia. Twarz młodej kobiety, której żaden z nich nie spodzie-
wał się znaleźć w polskich lasach.
Lesac mówił to otwarcie. Wszystko mówił otwarcie, tym bardziej nie ukrywał
wrażeń tak przyjemnych.
—Dionka! — powtarzał jakoś z ruska. Mówił, że napisałby dla niej film — och! i
dla Daniela także. I jego podziwiał, podziwiał ich oboje. Tylko razem mieli coś ma-
lowniczego w sensie tematu — tak, razem z kulawym Bernatkiem i z Piątkiem, który
obszedł pół świata, i z Maksem wsadzającym w otwarte okno siwiejącą oślą mordę.
Stary, mądry, czuły Lesac przymykał swoje aksamitne oczy, nietknięte przez czas: —
Kiedyś — mówił — kiedyś to napiszę. Na pewno.
Carlo czerwienił się. Pił wino, dużo wina i czerwienił się jeszcze bardziej. Zaraz
pierwszego wieczoru w połowie trzeciej butelki chianti zaprosił Dionkę do Włoch. Do
owych winnic pod Neapolem. I Daniela także — w minutę później, kiedy to uzupeł-
nienie nie miało już żadnego znaczenia.
Wiedeńczyk milczał. Pił i milczał. Jadł i milczał. Może dlatego, że rozmowa to-
czyła się po francusku, a nie był zbyt pewny tego języka — w każdym razie pilot „Or-
bisu", pan Wolski, najbardziej z niego był zadowolony. Francuzi niepokoili go prawie
tak samo jak Daniela, który nie wychodząc z roli gospodarza, od czasu do czasu kiero-
wał ku nim czujne spojrzenie.
Przede wszystkim nie kwapili się do lasu. Można to było wytłumaczyć złą pogodą,
ale przecież nie przyjechali, żeby siedzieć tu wiecznie i każdy dzień powinien być im
drogi. Tymczasem wystawiali tylko nos na podwórze, otwierali dłoń w kierunku nieba
i wracali czym prędzej do jadalni, gdzie stół był bez przerwy nakryty. Piątek hojnie
dysponował zgromadzonymi przez Maszot- kę w spiżarni przysmakami, zakupy po-
czynione w Gdańsku również przyczyniły się do uatrakcyjnienia polskich dań, na któ-
re składał się drób, obficie rżnięty w tych dniach, albo grzyby przyrządzone pod oso-
bistym nadzorem Tybrka. Pani domu bowiem wstawała o świcie, aby na ósmą zdążyć
do szkoły.
Z tym Lesac nie mógł się pogodzić.
Zbuntował się już pierwszego dnia, kiedy nie zobaczył jej przy śniadaniu. A w po-
łudnie, z trudem wyciągnąwszy od Daniela potrzebne informacje, czekał z wozem
przed szkołą w Rotach.
Carlo chciał jechać razem z nim.
—Przecież widzisz, że nie ma miejsca — odpowiedział mu zatrzaskując drzwicz-
ki.
—Możemy wziąć wóz Waltera. Zmieścimy się w nim wszyscy.
Lesac wsunął już kluczyk do motoru, ale otworzył drzwi i oparł się nawet o nie,
aby spokojnie i bez pośpiechu powiedzieć to, co Carlowi powiedzieć zamierzał.
—Mój drogi! — powiedział z melancholią włosie. — Mój drogi! — powtórzył. —
Zanim dożyjesz mego wieku, czeka cię jeszcze dwadzieścia pięć lat adorowania ko-
biet. Czy więc musisz zazdrościć staremu wujowi tej odrobiny szansy, którą jeszcze
ma? — i zatrzasnął drzwiczki przed zdumionym nosem młodego człowieka.
Czarno-biały citroen czekający przed szkołą wzbudził sensację w Rotach. W Ro-
tach byle co budziło sensację, a co dopiero zagraniczny wóz, o takim kształcie i z kimś
takim za kierownicą. Cała wieś wyległa przed domy.
Lesac zatrąbił. Raz i drugi. Uważał, że w takiej wiosce lekcje nie muszą mieć
określonego trwania. Cóż za upór? — myślał, kiedy ta, na którą czekał, nie ukazała się
na progu. — Piekielny jakiś upór! Czego można nauczyć gromadę dzieciaków w ciągu
nadającej się do skrócenia godziny? Najwyżej dobrze kląć! Tego podejmował się wy-
uczyć o wiele szybciej.
Doczekał się jej wreszcie. Najpierw gromada dzieci buchnęła z otwartych drzwi i
zaraz opadła na wóz niby stado rozświer- gotanych wróbli, a potem ukazała się ona, z
bukietem astrów i plikiem zeszytów w obydwu dłoniach. Samochód ani promienny
uśmiech Lesaca nie sprawiły jej przyjemności.
—Po co pan to zrobił? — powiedziała.
—Jak to po co? — zawołał. — Żeby się pani nie tłukła bryczką przy tej pogodzie,
przynajmniej jak długo ja tu jestem.
—Dziesięć dni, nie warto się przyzwyczajać.
—Kto wie, czy nie warto? Może małżonka to zawstydzi. Widziałem jakiś wóz w
garażu.
—To samochód służbowy.
—Cóż z tego?
—Może być używany tylko do wyjazdów służbowych nadleśnictwa.
—Ponura historia — mruknął. — Tym bardziej się cieszę, że panią wiozę. Wstąpi-
my gdzieś?
Odwróciła głowę i gdyby mógł w tej chwili spojrzeć w jej oczy, dostrzegłby w
nich iskierkę rozbawienia.
—Co pan ma na myśli?
—Jakąś gospodę wśród lasów, jakąś zaciszną knajpkę, w której można by się cze-
goś napić i spokojnie porozmawiać.
Roześmiała się.
—Najspokojniej rozmawia się w naszej kuchni. I do wypicia też się tam coś znaj-
dzie.
—Musimy wracać?
—Ja, tak.
Wjeżdżali już w las. Szarak o połyskującym wilgocią grzbiecie smyrgnął z rowu
do rowu.
—Dla niego siedzisz w tym lesie? — zapytał cicho. — Dla tego chłopaka, tak?
Mam nadzieję, że dla niego — dodał po chwili.
Milczała.
—Jaki on jest? To przynajmniej chciałbym wiedzieć, znać tę wartość, za którą pła-
ci się taką cenę. No tak — mężczyzna! Ale chyba nie tylko to.
Milczała, patrząc na drogę.
—Dotknij tylko — uniósł prawe ramię zgięte w łokciu. Dotknęła. Było twarde jak
rzemień.
—Widzisz! Kto rozumie kobiety lepiej ode mnie? Od piętnastego roku życia han-
tle i pływanie. A namów do tego Carla.
—I tak może się podobać.
—Kto?
—Carlo!
—Nie? — zdziwił się zaskoczony. — Co się może w nim podobać, do diabła?
—Jest taki łagodny, miły, trochę senny. To się też podoba.
—Też? — powtórzył.
Zaśmiała się.
—Też, oczywiście.
To był rodzaj rozmowy, którą lubiła, której dawno nie wiodła. Położyła dłoń na ra-
mieniu Lesaca, na tym twardym jak rzemień ramieniu, powleczonym aksamitną mięk-
kością zamszowego rękawa.
—Niech pan więcej po mnie nie wyjeżdża, bardzo pana proszę.
—Dlaczego?
—Bardzo pana proszę!
—Ale co za głupstwo! Dopóki tu będę, nie odmówię sobie tej przyjemności.
—Bardzo proszę — powtórzyła jeszcze raz.
W Bukomierzu — tak jakby to przeczuła — zastali wszystkich w kuchni. Wszyst-
kich prócz Daniela; praca w biurze nadleśnictwa jeszcze trwała. Na dworze padał
deszcz. Ilekroć ktoś otwierał drzwi, zawiewało z podwórza zimną wilgocią, rozmo-
kłym nawozem i wdeptanymi w błoto liśćmi. A oni siedzieli wokół stołu w cieple biją-
cym od płyty kuchennej, w dymnym zapachu wędzonego boczku, nad którego skwier-
czącymi plastrami Piątek rozbijał właśnie okrągły mendel jaj.
—I ja! I ja się liczę! — zawołał Lesac, stając w progu. — Cóż to, wina nie mogłeś
przynieść! — zawołał do Carla, widząc pusty stół.
—Niech no wuj usiądzie — mruknął Carlo, leniwie wymawiając słowa.
Tybrek zginął w spiżarni i wrócił po chwili z glinianą czarką w ręku.
—Co to jest? — zająknął się Lesac.
—Niech pan pije!
Trunek migotał złotawo w naczyniu o ciemnej polewie, Lesac podniósł je do nosa
i powąchał nieufnie. Potem wypił.
—O la, la! — westchnął. — Dużo tego tam macie?
—Co się pan martwi? — Tybrek znowu zginął w spiżarni i obdzielił wszystkich
sprawiedliwie odmierzoną porcją.
—A pani? — spytał Carlo, robiąc Dionce miejsce obok siebie na ławce pod ścianą.
—Nie, nie! — zawołał Lesac i sam się usadowił obok siostrzeńca.
—Właśnie! Nikt o mnie nie pamięta! — Usiadła obok milczącego jak zwykle
Waltera i czekała na pojawienie się Tybrka w drzwiach spiżarni.
—Nalej!
—Tobie?
—Mnie!
Kiedy gawił się pan Wolski, zmoknięty i wściekły po wędrówce przez las z głów-
nym łowczym, nikt nie poruszył się nawet na wieść, że jutro zaczyna się wielkie polo-
wanie. Wzniesiono wlesie ambonki, wyznaczono stanowiska, przecięto w sosnowym
młodniaku wizu- rki, gdyby goście mieli ochotę zapolować również na dziki.
Piątek rozbijał już następną porcję jaj nad skwierczącą patelnią, a Tybrek znowu
zginął w spiżarni. Pilot „Orbisu" nie na długo utrzymał się w swojej służbowej roli.
Atmosfera kuchni działała rozmarzająca. Pod sufitem suszyły się wciąż nie sprzątnięte
przez Piątka, a zawieszone tam przez Maszotkę wiosną pęki mięty, tymianku, macie-
rzanki, innych jakichś ziół. Teraz przybyły im do towarzystwa srebrne wianki czosnku
i ciemne warkocze grzybów. Wszystko to walczyło ze sobą o prawo intensywniejszej
woni, nie mówiąc już o królującym zapachu przydymionej wędzonki i korzennym aro-
macie płynu, który Tybrek odmierzał glinianą czarką.
Lesac podparł ręką ciążącą mu już wyraźnie, ale bardzo szczęśliwą głowę.
—Dionka! — powtórzył. — Dionka!
—Grinzing! — odezwał się nagle Walter.
—Co Grinzing? — zapytali Francuzi.
—Przypomniał mi się Grinzing w Wiedniu — powiedział Walter po niemiecku,
mimo że Francuzi nie znali jego języka. Mówił, zwracając się do Dionki. A tamci,
podparłszy ciężkie głowy na rękach, przypatrywali mu się z senną uwagą, jak gdyby
oglądali każde jego słowo. — Tylko tam, w tych knajpkach, które są co krok, pije się
młode wino. Maria Teresa pozwoliła je sprzedawać właścicielom winnic. I do tego
chleb. I nic więcej. Dopiero potem Franciszek Józef zezwolił na podawanie najprost-
szych potraw. Żeby restauratorzy z Wiednia nie mogli narzekać na konkurencję wiej-
skich gospód na Grinzingu. Więc tak jak tutaj: jajecznica na boczku, wiejski chleb, ale
zamiast tego, co pijemy z tej glinianej czarki, młode jednoroczne wino. I znam taką
jedną gospodę, w której właśnie tak jak tu króluje piec, a nad nim suszą się wianki
czosnku.
—Przetłumacz im! — powiedziała do Tybrka i podczas gdy chłopak wciąż między
spiżarnią a kuchnią w dużym skrócie przekazywał sennym Francuzom zarządzenia
Marii Teresy i Franciszka Józefa, dotyczące Grinzingu, patrzyła z bliska w twarz Au-
striaka, który mówił wciąż tylko do niej, jakby prócz niej nikogo innego nie było w
kuchni. Miał równe, lśniące zęby w mocnych, męskich ustach, wokół których zaczy-
nał się już przebijać spod skóry ciemny zarost. Widocznie wyrwawszy się z Wiednia
nie miał zamiaru golić się co dzień — i nagle spostrzegł, że ona się tego domyśla,
przestał w pół zdania chwalić uroki Grinzingu, dotknął wierzchem dłoni policzków i
brody, zaczerwienił się i szepnął:
—Przepraszam. To się więcej nie powtórzy.
—Za co on panią przeprasza? - krzyknęli Francuzi.
Wstała i wyszła na podwórze, żeby ochłodzić rozgrzaną twarz.
Deszcz ustał. Krople ściekające z liści szeleściły jeszcze wśród bliskich drzew
lasu. Wczesny zmrok przesłonił już budynki na podwórzu, tylko nikłe światło bijące z
otwartych wrót stajni wskazywało do nich drogę.
—Bernatk! — zawołała od progu.
Poruszyło się coś w głębi, krowy zadzwoniły łańcuchami przy żłobach.
—Bernatk! — powtórzyła.
—Jo! — odezwał się nagle ochryple, z szorstkim i tak dla niego niezwyczajnym
niezadowoleniem w głosie. Siedział przy boksie Maksa, z czołem opartym o płowy
grzbiet osła. Nie drgnął nawet, kiedy podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramie-
niu.
—Co tu robisz?
—Tak sobie siedzę.
—Dlaczego nie przyszedłeś do kuchni?
—I tak tam pełno.
Boże! — pomyślała z nagłym znużeniem. — Jacy oni są do siebie podobni. W
oknie pokoju Daniela świeciło się światło, ale stała jeszcze przy Bernatku, jakby to on
był powodem jej nagłego niezadowolenia z siebie, nagłego smutnego niepokoju.
—Idź do kuchni, na pewno jesteś głodny.
—Nie.
—I zimno tu, po co tu siedzisz?
—Mnie nie zimno. Ja zwyczajny.
—Wiem, że jesteś zwyczajny. Ale mimo to chodź. Nie mogę tego znieść.
—Czego? — zaniepokoił się Bernatk, dopiero teraz odzywając się swoim prawdzi-
wym głosem. — Przecież ja nic takiego...
—Nic takiego, oczywiście. Ale chodź między ludzi.
—A pan nadleśniczy? — zapytał cicho.
—Jest u siebie.
—Gdzie?
—W biurze.
O Boże! — pomyślała znowu, kiedy odwrócił się i oparł czoło o płowy grzbiet
osła. Wyszła ze stajni, a teraz woń jesiennego deszczowego wieczoru wydała się jej
jeszcze bardziej ostra i orzeźwiająca niż przed chwilą, gdy opuściła kuchnię. Ode-
tchnęła głęboko I mimo chłodu chciało jej się tak stać pod niską wilgocią nieba, przy-
legającą prawie do skroni i rozgrzanego czoła. Nie myślała o niczym i była to jedyna
chwila w ciągu dnia, którą miała dla siebie.
U Daniela był Lesac. Stał przed szafą z bronią i zachwycał się prezentowanym mu
zbiorem. Mimo szumu w głowie był zbyt dobrym psychologiem, by nie odczytać od
razu przyczyny tej nagłej łaskawości gospodarza: wpadł tu szukając Dionki, a więc się
dowiedział, że nie była z nim ani z Carlem, ani z Walterem. Ponury Polak uśmiechnął
się, kiedy Francuz krzyknął z rozczarowania na progu nie znalazłszy jej tutaj. Stary,
mądry, czuły Lesac poczuł się zmieszany na widok tego uśmiechu. Człowiek, który
wstał rozjaśniony zza biurka, wydał mu się bezbronny, i kiedy ona wreszcie weszła,
Lesac nie miał ochoty patrzeć na nią.
Po tym drobnym incydencie wszystko nabrało nieoczekiwanego rozmachu. Daniel
wtargnął do kuchni i pokazał wreszcie swoim gościom, czym może być taki jesienny
wieczór przed wielką wyprawą na jelenia. Opowiedział im swój pierwszy las w życiu i
swego pierwszego jelenia, chwilę, kiedy dziadek pokazał mu ośladę niedźwiedzia na
białej stopie, a potem, jak obydwaj go zobaczyli i jak żaden z nich nie miał ochoty
strzelać. Opowiedział im powojenny las z owej pierwszej wiosny ciszy i gojących się
ran, zdumienie zwierzyny wychodzącej o świcie na słoneczne trzebieże. I długie lata
walki o ten spokój, walki z ludźmi, którzy przyzwyczaili się do śmierci, zadawanej im
i zadawanej przez nich, bo ich dłoń ułożyła się do broni, walki o wszystko — o życie
zwierząt i drzew, o pokonanie nawyku niszczenia. Mówił swoją skąpą francuszczyzną,
usprawnianą latami samotnych lekcji z samouczków i radia, ale rozumieli go. Siedzieli
oparci łokciami o biały stół kuchenny — trzech mężczyzn tak odległych od wszystkie-
go, o czym mówił — i rozumieli go, odnajdując własne wspomnienia.
—Uważaj, idioto! — powiedział przed zaśnięciem stary, mądry, czuły Lesac do
siostrzeńca, gdy mu się zdawało, że za długo czeka, aby wreszcie zjawił się na górze
w ich kwaterze. Usłyszawszy skrzypienie drzwi odwrócił się od ściany i patrzył nie-
spokojnie na młodego człowieka, który płonąc rumieńcem zbyt jaskrawym, aby mógł
go spowodować tylko pobyt w łazience, szukał miejsca na rozwieszenie ręcznika. —
Uważaj! — powtórzył. — Wydajesz mi się głupszy, niż na to wyglądasz.
—O co wujowi znowu chodzi? — bąknął Carlo.
—Ty dobrze wiesz, o co.
—Przysięgam.
—Nie przysięgaj, ale kładź się spać. I od dziś koniec z tym.
Carlo zapadł się w piernat z gęsich piór, skubanych przez Maszotkę w ciągu wielu
zimowych miesięcy. Do tej pory posądzał wuja o wszystko, ale o jasnowidzenie jesz-
cze nie. A jednak chyba widział tę scenę, która rozegrała się przed chwilą na dole przy
drzwiach łazienki. Położył głowę na poduszce, chłodząc rozgrzany policzek o wy-
krochmalone płótno poszewki. Uderzyła go, ale niezbyt mocno, na pewno nie była zła.
Nie byłby mężczyzną, by tego nie odgadnąć. A więc jeśli nie była zła... — Carlo przy-
mknął oczy i starał się przeżyć jeszcze raz tamtą chwilę.
—A więc uważaj, kretynie! — Lesac odwrócił się znowu ku ścianie. Zapach ru-
mianku i mięty wionął po niej spod pułapu. — I niech ci się tylko nie wydaje, że cho-
dzi o mnie.
—A o kogo? — Carlo odważył się na pytanie, ale pozostało bez odpowiedzi. Co
myślała? Dlaczego się zaśmiała, kiedy w ciemnym korytarzu przycisnął ją do ściany?
Chyba naprawdę nie była zła, choć go uderzyła w policzek i odepchnęła zbyt silnie...
Zła nie była, Carlo się nie mylił. I śmiała się, uderzywszy go w twarz bez gniewu,
z żartobliwym pobłażaniem. Choć może nie wydał jej się już ani senny, ani tak łagod-
ny, jak myślała, gdy na chwilę poczuła przy sobie jego ciało, i twarde, gorące usta na
swoich ustach — nie było dla niej w tym zbliżeniu nic prócz pobłażania i wspaniało-
myślności zrozumienia.
—Nie bądź głupi! — szepnęła. I zostawiwszy go na korytarzu przeszła na palcach
do pokoju. Daniel czekał na nią, paląc przed snem papierosa. Pobłażliwością objęła
także tamtego człowieka, który w dwóch małych warszawskich pokojach został sam z
maszyną do pisania. Coś się oddaliło jeszcze dalej i jeszcze bardziej przygasło. Wsu-
nęła się pod kołdrę i przytuliła czoło do nagich pleców mężczyzny. Nie chciała, żeby
cierpiał. Zgasił papierosa i odwrócił się do niej
XIII
—A gdzie koń i bryczka? — zawołał Piątek. — Na piechotę przyszedłeś?
Bernatk wzruszył tylko ramionami.
—Przecież na pewno samochodem pojedzie. Jak wczoraj.
Piątek trzepnął go pięścią przez plecy.
—Wódki nie piłeś, a gadasz jak spity. Wszyscy śpią. Zakładaj naszego konia. Po-
śpiesz się, bo pani się do szkoły spóźni.
W mgnieniu oka koń i woźnica byli gotowi. Czekała na podwórzu przed sienią i
wsiadła, gdy tylko podjechał. Deszcz znowu padał. Bernatk zarzucił stary płaszcz Da-
niela na plecy jej i swoje. Śmierdział gumą, nikła woń siana, która mu się udzieliła od
leżenia pod siedzeniem bryczki, nie łagodziła tego fetoru. Uniosła głowę i starała się
oddychać lasem, zaczynającym się tuż za bramą, ale nim ją minęli, zobaczyła w rzed-
niejącym już mroku poranka tylko jeden z samochodów zaparkowanych tu wczoraj.
Kazała Bernatkowi stanąć.
Opadła z niej od razu cała senność i znużenie, będące jednak spokojem. Dotkliwa
jasność rozświetliła się w mózgu. Ku zdumieniu Bernatka wysiadła z bryczki. Skiero-
wała się do pokoju Tybrka, nie brała pod uwagę innej ewentualności — nie było go.
Na stoliku nocnym znalazła oczywiście list. Pisał po niemiecku, a więc wóz, który za-
brał, był wozem Waltera — nie dostrzegła tego w mroku i złości. Przepraszał, że bie-
rze samochód bez pytania, ale właśnie tej nocy wynikła nagła potrzeba wpadnięcia na
dzień, dwa do Warszawy, a jego własny wóz akurat w remoncie...
Przysiadła na łóżku usiłując zebrać myśli. Trzeba było coś zrobić, ale właściwie
co? Obudzić Daniela? Mógł jeszcze spać dobrą godzinę — nie czuła już tej tkliwości
sprzed chwili, gdy na palcach opuszczała pokój, darowując mu jeszcze tę odrobinę
snu. Nie, nie chciała go budzić, wolała, żeby ktoś inny mu to powiedział. Byłoby chy-
ba lepiej, gdyby wziął wóz Francuzów, wydawali się skłonniejsi do lekceważenia
mniejszych lub większych incydentów, no i u obydwu miała większe szanse wyjedna-
nia przebaczenia dla brata. Wstała, jeszcze niepewna, czy to zrobić może i powinna,
ale już szła na górę ku kwaterom gości, starając się stąpać jak najciszej po trzeszczą-
cych schodach.
Pokoje na strychu miały ściany cienkie, zbite z nieszczelnych desek pomalowa-
nych olejną farbą. Donośne chrapanie dochodzące zza drzwi, które minęła, mogło być
chyba tylko poranną serenadą Lesaca. Zatrzymała się i nadsłuchiwała przez chwilę,
potem przeszła ostrożnie kilka kroków i uchyliła drzwi naprzeciwko.
Austriak także pochrapywał, ale z cicha, jakby wstydził się sam przed sobą, że mu
się to przydarza. Z otwartego szeroko okna wiało mokrym chłodem, mimo to leżał w
rozpiętej piżamie, prezentując świętym w obrazach, obficie porozwieszanym tu przez
Maszotkę, swoje kudłate piersi.
Cofnęła się i bezradnie przystanęła w drzwiach. Nigdy jeszcze nie widziała z bli-
ska tak obrośniętego mężczyzny. Przeraziło ją, że będzie musiała go zbudzić, a on zo-
baczy, że oglądała go takim w rozchełstanej piżamie. To nie mogło wróżyć nic dobre-
go. Na pewno.
Ale stała w drzwiach i wbrew chęci musiała wpatrywać się w niego intensywnie,
bo poruszył się, jęknął, otworzył oczy i potem — tak jak myślała — przez chwilę leżał
nieruchomo, obezwładniony jej obecnością, przerażony, że na niego patrzy, ale zaraz
usiadł na łóżku, aż jęknęły sprężyny, pozapinał piżamę do ostatniego guzika, podniósł
nawet jej kołnierz, przesunął palcami po brodzie, oblizał zeschnięte wargi i dopiero
wtedy zapytał nie kryjąc przerażenia:
—Boże drogi! Czy coś się stało?
Położyła palec na ustach, obrzucając wymownym spojrzeniem ażurowe ściany.
Przestąpiła próg i zamknęła cicho drzwi za sobą.
—Nic wielkiego — powiedziała. — Tylko przyszłam pana uprzedzić. Mój brat
musiał wziąć w nocy pana wóz.
Informacja była zwięzła. Wiedeńczyk długo łapał dech po niej.
—Dokąd? Dokąd pojechał?
—Do Warszawy.
—Kiedy wróci?
—Za dzień lub dwa.
Znowu dotknął brody palcami, potem całą dłonią.
—Prawo jazdy ma? — zapytał cicho, jakby z wyrzutem.
—Ma, oczywiście.
Nadspodziewanie dobrze zniósł tę haniebną historię, uważała, że trzeba coś do niej
dodać, przyozdobić ją czymś, rozjaśnić.
—Mój brat — powiedziała, przysiadając na brzegu krzesła —zorganizował eks-
port rzeźb artystów ludowych z tej okolicy. Do Stanów Zjednoczonych — dodała z
naciskiem. — I właśnie otrzymał w nocy telefon, że odpływa statek, że niedługo od-
pływa statek —poprawiła się, widząc w oczach Waltera rodzące się pytanie.
—A rzeźby muszę być najpierw ocenione przez specjalną komisję w Warszawie.
Wierzył? Starała się w to nie wnikać. Chodziło o to, żeby sama przed sobą poczuła
się w porządku, że zrobiła, co mogła. Dotknęła delikatnie jego rękawa.
—Zostawił dla pana list. Prosi, żeby się pan nie gniewał. Wiem, że mu pan nie
weźmie tego za złe, bo to naprawdę bardzo ważna sprawa, a wóz on prowadzi świet-
nie i na pewno nic się nie stanie. A ja... ja przyszłam do pana dlatego, że chciałam
panu sama o tym powiedzieć. Wiem, że byłby pan niemile zaskoczony, nie zastawszy
samochodu przy bramie, mógłby się pan zdenerwować, wolałam pana uprzedzić. Bar-
dzo mi zależało na tym, żeby pana uprzedzić. On — zawiesiła głos i wykonała nie-
określony ruch ręką — on jest nieco pozbawiony poczucia humoru.
—Rozumiem — powiedział. — Rozumiem.
W pokoju robiło się coraz jaśniej, rosnący pod oknem klon lśnił mokrą czerwienią
liści. Spojrzała na zegarek.
—Boże! — jęknęła. — Któraż to godzina? Śpieszę się do szkoły!
—Odwiozę panią! — zaofiarował się od razu, zdradzając tą gorliwością, że po-
przedniego dnia pozazdrościł Lesacowi jego galanterii.
—Przecież nie ma pan wozu. Roześmiał się.
—Ja też spłatam komuś figla. Wezmę samochód Francuzów. Wyszła, aby mógł się
ubrać.
—Możesz wyprzęgać — powiedziała do Bernatka, który siedział wciąż na bryczce
z gumowym płaszczem na głowie.
—Przecież wiedziałem — warknął — przez cały czas wiedziałem, że nie będę po-
trzebny.
Mimo samochodu spóźnienie było nieuchronne. Zajechali przed szkołę kwadrans
po ósmej. Choć padał deszcz, wszystkie dzieci były na dworze, a w okolicznych do-
mach okna czerniły się od głów zdumionych kobiet. Jak tylko mogły sięgnąć pamię-
cią, zawsze słyszały o ósmej szkolny dzwonek i widziały Kąkolową na ganku, zgar-
niającą do klasy swoich uczniów.
Teraz robiła to Zefka i ona też powiedziała od razu „pani nadleśniczowej", że jej
brat dopiero co tu był, że objechał o świcie całą okolicę tym pięknym popielatym sa-
mochodem, że załadował do niego wszystkie grzyby, które ludzie suszyli w Rogalach,
Olszówce, Mchówku, Rumiankach i Rotach, i wszystkie świątki, wszystkie gliniane i
drewniane figurki wybrzeźbione w Rogalach, Olszówce, Mchówce, Rumiankach i Ro-
tach, i że we wszystkich domach ludzie obliczają teraz, ile dolarów przypadnie na każ-
dego za ten towar, który ma popłynąć do Ameryki.
Odsunęła Zefkę od siebie, bo i w jej oczach była ta nadzieja na zagraniczne pienią-
dze, ta łakoma, nieposkromiona ufność, która każe zapomnieć o ostrożności, pokusa
sprowadzająca klęskę na tych, co muszą, po prostu muszą z niej skorzystać.
Godziny wśród zaduchu i gwaru klasy piągnęły się w nieskończoność. Po połu-
dniu przyjechał po nią Bernatk. Boczący się jeszcze za ranną odprawę, nie wytrzymał
jednak długo w milczeniu. Krył w zanadrzu dwie nowiny. Pierwsza dotyczyła jej: pan
nadleśniczy prosił, żeby zaraz po zjedzeniu obiadu przyjechała razem z nim, Bernat-
kiem, na skrzyżowanie przed Mchówkiem, tam będzie czekał gajowy i podprowadzi
na miejsce do myśliwych. Pan nadleśniczy powiedział: , Jeśli pani zechce".
Zawisł na jej twarzy pytającym wzrokiem, a kiedy nie okazała radości, zamilkł
rozczarowany. Ale zaraz przypomniał sobie o drugiej nowinie.
—Ojciec był w Bukomierzu.
—Kto?
—Mój tatko.
—Po co?
—Na ślub Pelaszki przyjechał nas zaprosić.
—Kogo — nas?
—Wszystkich! Mnie. I pana nadleśniczego. Z panią.
Może Tybrek i u Wirkusów był tej nocy — pomyślała sennie. — Może oni także
mają nadzieję na dolary...
—Pojedzie pani?
—Kiedy to?
—W niedzielę.
—Jeśli i pan nadleśniczy pojedzie...
—Powiedział, że pojedzie. Ojcu powiedział, że pojedzie. Tatko go przeprosił za
ten raz, co tu był po mnie. Bo niby jak dostałem tę posadę w Bukomierzu...
Nie słuchała. Droga, tak szybko pokonywana samochodem, gdy odbywało się ją
bryczką, ciągnęła się nudnie. Na szczęście deszcz ustał, chmury zaczęły nawet oddzie-
lać się od siebie, ukazując między swymi krańcami przelotne skrawki nieba, rozjaśnia-
ło się z pewną zapowiedzią pogody. Nie miała zamiaru uczestniczyć w polowaniu,
choć cieszyła się tą myślą od pierwszego momentu, kiedy tych trzech zjawiło się w
Bukomierzu. Strach, który ją ogarnął, zepsuł wszystko. Żal do brata nie był nawet zło-
ścią, był ponownym odkryciem czegoś, o czym miało się nadzieję zapomnieć, co na-
trętnie wróciło przed oczy i nie dawało się już odpędzić. Lękowi o cudzy, w dodatku
bardzo drogi samochód, towarzyszyło uczucie stokroć groźniejsze.
Wolała więc zostać w domu i nie pokazywać nikomu swojej twarzy. Po obiedzie
przygotowała z Piątkiem nabiał do odstawienia dla mleczarni, szukała indyków po le-
sie, a później zasiadła do tłumaczenia, z trudem przebijając się przez tekst.
„— Jedną whisky — proszę!"
—Kto to mówi? — zastanawiała się. Dawno nie zaglądała do książki. Przejrzała
poprzedni tekst i zdecydowała się na czasownik, choć autorka unikała komentarzy w
dialogach.
„— Jedną whisky — proszę! — zawołała."
W kuchni przy nie milknącej perkusji zmywanych naczyń śpiewał Piątek. Maks
obijał się po podwórzu, porykując od czasu do czasu. Ścisnęła dłońmi skronie i pomy-
ślała, czy to wytrzyma — długie, samotne godziny z tym tekstem i z tym śpiewem w
kuchni, ze starym pustym domem, leżącym jej na plecach, z lasem za oknami.
Ubrała się szybko, wyszła przed dom i wywołała Bernatka ze stajni.
—Zaprzęgaj!
Nie zdziwił się, choć dopiero co zdjął uprząż z konia.
—Pan nadleśniczy się ucieszy — powiedział.
Roześmiała się i usadowiwszy się w bryczce okryła nogi śmierdzącym gumą
płaszczem. Ogarnęła ją gwałtowna, niespodziewana po wszystkich niepokojach i
wstrząsach tego dnia radość. I skąd w takim Bernatku się to bierze? — pomyślała. —
Ten nieomylny dobór słów, które trzeba powiedzieć. Ta podświadoma pewność, że to
one są w tej chwili najlepsze.
— Prędzej! — powiedziała. — Prędzej!
XIV
Pierwszy strzał miał być oddany do dzika.
Byli w lesie od południa, bo główny łowczy, Madej, leśniczy z Mchówka, zapro-
ponował, aby podejść czarnego zwierza w barłogu. Barłóg był sztuczny, przygotowa-
ny na wieść o przyjeździe myśliwych zaraz na początku jesieni, z ziemniaczanych ba-
dyli, siana i łodyg tataraku, w którego aromatycznej woni dziki nade wszystko lubiły
zalęgać. Kilkakrotnie sprawdzano, czy barłóg znalazł lokatorów. Gajowy Rutka zakli-
nał się po drodze, że każdy jego południowy podchód doprowadzał do spotkania z dzi-
kami. Gdy się zbliżał, wstawały leniwie i bez pośpiechu opuszczały swoje legowisko,
aby wrócić tu następnego dnia. Stary gajowy mówił to z ledwie uchwytną nutką po-
błażania. Może takie polowanie nieledwie „na pewniaka" nie było przez niego w ogó-
le notowane wysoko, a może sądził, że była to właśnie jedyna szansa dla zagraniczni-
ków! Lesac się tego domyślił.
Uśmiechnął się nieznacznie.
—Nie ma chyba o nas zbyt wysokiego mniemania? — powiedział do Daniela.
—Co ten tam gada? — spytał Rutka.
Daniel przetłumaczył.
Gajowy wzruszył tylko ramionami, ale odtąd unikał patrzenia w oczy starszemu z
Francuzów. Lgnął do Waltera, bo z nim jednym mógł się porozumieć bez tłumacza.
Daniel zaznaczył przedtem kilkakrotnie z naciskiem, że pan Prinz pochodzi z Wiednia
i że ma zaledwie trzydzieści pięć lat, nie mógł więc... Rutka przyjął to z ulgą.
—Całą rodzinę zniszczyli mu Niemcy — powiedział Daniel do Wolskiego, który
zdawał się oczekiwać więcej uprzejmości w stosunku do swoich podopiecznych ze
strony służby leśnej. — Miał trzech synów. Teraz jest sam jak palec.
—Ja też jestem sam jak palec — powiedział niespodziewanie Wolski.
Umilkł i szli wśród przerzedzającego się młodniaka w kierunku, w którym postę-
pował Rutka. Weszli wreszcie na uprzątniętą czysto z suchych gałęzi ścieżkę, a wtedy
Rutka się odwrócił i gestem nakazał milczenie.
Postępowali teraz wstrzymując oddech z bronią gotową do strzału, przygarbieni
nieco, czujni i napięci. Młodniak się skończył, weszli w drągowinę sosnową, przez
którą także wiodła oczyszczona starannie ścieżka. Daniel musiał przyznać — bez żad-
nej jednak osobistej satysfakcji — że teren był przygotowany doskonale, według naj-
lepszych a ginących już zasad sztuki łowieckiej. Żadna gałązka nie trzasnęła pod sto-
pami myśliwych, czysty, miękki mech wchłaniał odgłos ich kroków. Pomyślano nawet
o wizurkach, niewielkich linijkach przeciętych wśród sosnowej zieleni, choć na ogół
stosowano je raczej przy nagonce. Przystanęli przy nich, ogarniając wzrokiem płytką
polankę, utworzoną przez wiatrołomy, a na jej skraju ciemną plamę barłogu. Zrazu
trudno się było zorientować, czy dzik, który zwykł tu odpoczywać po rannym żerowa-
niu, i tego dnia pozostał wierny swemu legowisku. Stali, nieledwie wstrzymując od-
dech, z wzrokiem utkwionym w stertę ciemnych badyli.
I wtedy zobaczyli potężny łeb z uniesionym do góry gwizdem, z wietrzącą taba-
kierą, którą zwracał to w tę, to w inną stronę w niespokojnym przeczuciu. Nie mógł
nic zwietrzyć, podeszli go pod wiatr, i nie mógł nic usłyszeć, żadna gałązka nie trza-
snęła pod stopami ludzi. I zobaczyć także nic nie mógł, zielona ściana lasu stała przed
nim spokojna i nieporuszona — jednak już wiedział, podnosił się z barłogu powoli, ale
z postanowieniem ugruntowanym, aby zaraz się stąd oddalić, zaszyć się w inne miej-
sce, daleko stąd.
Rutka spojrzał niecierpliwie ku starszemu z Francuzów. Pierwszy strzał miał nale-
żeć do niego, dlaczego nie strzelił? Chwile uchodziły jedna za drugą Jeszcze jeden od-
dech, jeszcze pół oddechu, a dzik przesadziwszy kilkoma susami wolną przestrzeń od-
dzielającą go od lasu zginie w cieniu poszycia.
Lesac stał złożony do strzału, ale wciąż nie strzelał. Najbliższy jego stanowiska
Carlo widział, że się uśmiecha. Ponieważ zawsze był nastawiony na pełną akceptację
wszystkiego, co wuj czynił lub nie czynił — i tym razem to uśmiechnięte czekanie
wydało mu się najważniejsze z całego polowania.
Lesac strzelił, kiedy dzik był już w skoku. Został od razu, w ogniu; już w powie-
trzu, gdy wyrzuciło go w górę, nie żył, bo zwalił się na ziemię bez ruchu i bez cierpie-
nia. Lesac odjął broń od ramienia i nie patrzył na nikogo.
Ten strzał był dla Rutki. Był swoistą kokieterią, do której musiał się uciec stary,
mądry, czuły Lesac. Gajowy nie odstępował go odtąd, nawet najwyższą sumą pienię-
dzy nie mpgłby go tak całkowicie zdobyć, jak go zdobył tym strzałem.
Dzik był potężną sadlistą sztuką, o długich wyostrzonych szablach, zaprawionych
w niejednym boju. Grzbiet miał szeroki, pokryty zlepionymi błotem piórami.
—Sto czterdzieści kilo! — powiedział leśniczy Madej. — Albo i więcej.
Rutka wyjął ostry myśliwski nóż i odczekawszy długą chwilę odwrócił odyńca
brzuchem do góry. Posoka tryskała jeszcze z rany tuż pod łopatką, ale piersi nie poru-
szał już najlżejszy nawet oddech. Rutka schylił się i nie patrząc prawie w miejsce, w
którym dokonywał tej operacji, błyskawicznym ruchem wyciął odyńcowi jądra.
—Nie będzie śmierdział na brytfannie — powiedział, wycierając nóż z farby gar-
ścią liści.
Dwóch chłopaków dźwignęło dzika z ziemi.
—Tylko mi nie ruszajcie szabel! — zawołał Rutka za nimi. — Sam je wyjmę. — I
opowiedział, jak to kiedyś posłużył się przy tej czynności kimś nie znającym się na
rzeczy: szable po wyjęciu z paszczy dzika wygotowano, no i były już do niczego, po-
pękały i straciły cały połysk. Nie pomogło potem nacieranie tłuszczem.
Nie przyglądali się transportowi odyńca na furmankę, poszli dalej w las, ku siedli-
sku starych buków, gdzie Rutka miał nadzieję jeszcze przy dobrym świetle dnia zastać
całe stado żerujące na bukwi. Był to ulubiony przysmak dzików, powodujący nieled-
wie łakome zapamiętanie przy żerowaniu, dzięki czemu dziki dawały się podejść ła-
twiej niż w innych okolicznościach.
Teraz Walter miał pierwszeństwo strzału, ale Rutka był pewien, że dzików zastaną
więcej i wszyscy będą mogli strzelać.
—Starczy — mówił. — Starczy dla każdego.
Wśród tych wszystkich myśliwskich dogodności, wśród zasobności i bogactwa
tego lasu Lesaca zaczęło ogarniać mimowolne rozczarowanie. Zwierzyna była tu wy-
poczęta, nie strzelana i nie tropiona od długiego czasu — bał się, że polowanie, po
którym tyle się spodziewał, nie będzie miało żadnych elementów walki, i tak nierów-
nej, gdy przeciwko zwierzęciu staje uzbrojony nowoczesną bronią człowiek. Bronią
zwierzyny była jej czujność, jej instynkt i przebiegłość wyostrzone napotykanym nie-
bezpieczeństwem — cała smutna mądrość wszystkich stworzeń tropionych. Kiedy zo-
baczył przed sobą na złoto zasłanym opadłymi liśćmi mchu spokojnie żerujące stado,
nie poczuł radości. Wycofał się ostrożnie ku Danielowi, który zatrzymał się opodal.
Wataha składała się z dwóch rosłych odyńców — kłapały głośno, miażdżąc w po-
tężnych szczękach dorodną bukiew — kilku młodych wycinków niepełnej jeszcze
wagi i starej maciory z rudymi warchlakami. Całe to towarzystwo gruchało i rechotało
z zadowolenia, nie podnosząc oczu od zasłanej smaczną bukwią ziemi.
Kiedy padł strzał, strzał Waltera, a potem drugi z mauzera Carla, dziki zbiły się na
krótki moment w spłoszoną, skłębioną gromadę, tak że nawet rozpoznać nie można
było, czy który padł. Dopiero w następnej chwili rzucały się do ucieczki. Na jaskrawo-
złotej ściółce z bukowych liści pozostały dwa czarne dała. Ale tylko jedno z nich było
nieruchome. Niezbyt okazały wycinek został na miejscu, a odyniec, któremu breneka
z drylingu Waltera musiała najwidoczniej przebić górny płat płuca, bo znaczył obficie
jasną farbą, postanowił nie poddać się bez walki. Dźwignął się na przednie biegi,
uniósł łeb najwyżej, jak mógł, żeby wyraźnie zobaczyć wroga i, dobywając wszyst-
kich sił ze słabnącego ciała, ruszył przed siebie.
Ruszył wszakże na Carla, nie na Waltera. Młody myśliwy patrzył z bezradnym
zdumieniem, jak szybko maleje odległość między nim a rozwścieczonym postrzał-
kiem. Nie ruszył się, nie podniósł broni do oka.
—Strzelajże, idioto! — wrzasnął Lesac.
Ale już padł strzał z ręki Daniela, który wyrwał broń Rutce. Dzik zarył się biegami
w ziemię, stał przez chwilę, jakby śmierć była przede wszystkim zdziwieniem, i do-
piero po długim, długim, tak długim czasie, że aż Walter złożył się raz jeszcze —
zwalił się na bok, znacząc obficie buchającą farbą.
—Dziękuję panu — szepnął Carlo.
Po małej awanturze, która w sposób nieunikniony wybuchła między siostrzeńcem
a wujem, ogłoszono krótki odpoczynek.
Zawrócili ku drodze, gdzie w umówionym miejscu czekał jeden z gajowych z
przygotowanym prowiantem. Daniel spodziewał się już zastać tutaj Dionkę — nie on
jeden zresztą. Nie było jej jednak i — nie on jeden — spojrzał z niepokojem na zega-
rek.
Na półmiskach, okrytych serwetami, znaleźli pieczony drób, pieczywo, kiełbasę i
kiszone ogórki. Daniel miał nadzieję, że goście nie słyszeli o słynnym polskim bigosie
i nie będą mu mieli za złe, że nie zaznają rozkoszy spożywania go w najwłaściwszych
dla niego, dodających mu wdzięku i smaku, leśnych warunkach. Przechowywał
skrzętnie wśród dokumentów rodzinnych przepis babki na ten specjał, nauczył Ma-
szotkę pieczołowitości w jego przyrządzaniu, nie miał jednak odwagi zaczynać tych
lekcji z Piątkiem, zresztą czas był za krótki. Bał się tylko, żeby Madej czy nawet Rut-
ka nie wyjechali z wspomnieniami na ten temat, ale obydwaj byli zajęci obgryzaniem
twardawej kury, która mściła się z premedytacją za swoją śmierć.
Były też trunki, choć ze względu na perspektywę dalszego polowania w ilości
ograniczonej. Ulegając objawionemu poprzedniego wieczoru zachwytowi gości dla
jego nalewek, Daniel nie żałował zapasów i oto znowu gliniana czarka krążyła między
skwapliwie otwieranymi ustami.
—To będzie przewrót w moim życiu — mówił Lesac. — Zupełny przewrót! Znie-
chęciłem się do wina. Ale gdzie ja w Paryżu znajdę taką wódkę?
—U nas na Grinzingu — zaczął Walter, ale go nie słuchali, a Rutka, prosząc wzro-
kiem Daniela, aby przetłumaczył jego słowa, powiedział:
—Trzeba było do nas przyjechać, kiedy jeszcze był bimber w naszej okolicy. Ża-
den koniak nie mógł się z nim równać. Ten zapaszek! — Rutka przymknął powieki.
Daniel nie przetłumaczył, ale Lesac się jednak o to upomniał.
—Gajowy mówi — zaczął Daniel daremnie szukając w pamięci francuskiego
określenia na trunek tak słowiański — że najlepszym rodzajem wódki jest pewien spe-
cjalny gatunek, produkowany przez ludność podczas wojny w tajemnicy przed Niem-
cami.
Niewinne oczy starego Rutki nie odnalazły jednak w twarzy Francuza należytego
zainteresowania tematem, który poruszył.
—U nas podczas wojny — powiedział Lesac z niejaką zadumą —pijało się prawie
wyłącznie wino.
W chwili ciszy, która zapanowała po tych słowach, usłyszeli odgłos końskich kro-
ków i skrzyp kół na żużlowej drodze. Odwrócili się wszyscy w tym kierunku, a Ber-
natk - daleko, na kozie bryczki —rozwinął z fantazją bat i popędził konie.
Daniel uśmiechnął się, a Lesac przejął jego uśmiech. Carlo miałby także ochotę
przyznać się do podniecającej emocji, którą budził w nim widok kobiecej postaci obok
Bernatka, ale myślał o wczorajszym wieczorze i bał się, że wuj wszystko odgadnie z
wyrazu jego twarzy. Jedynie Walter pozostał zdecydowanie pochmurny. Nie miał ta-
kich wspomnień jak Carlo ani takich nadziei; przypomniała mu się cała historia z wo-
zem, o której w lesie zapomniał. Przez całe przedpołudnie trapił się myślą, czy nie na-
zbyt lekkomyślnie potraktował „wypożyczenie" samochodu, na które zresztą — jak
oświadczył Danielowi i Francuzom, och, i przedstawicielowi „Orbisu" — sam się zgo-
dził. Nie pozostawało mu nic innego, jak czekać, ale to urozmaicenie — tak drogiej
bądź co bądź rozrywki, jaką było polowanie w Polsce — wydawało mu się co naj-
mniej niepożądane.
—Mam nadzieję, że miałaś miły dzień — powiedział Daniel do Dionki, pomaga-
jąc jej zejść z bryczki.
—Bardzo — odpowiedziała.
—My także mieliśmy trochę przyjemności. Właśnie czekaliśmy na ciebie, żeby
pójść na jelenia.
A więc nie powiedział mu — pomyślała, szukając wdzięcznym wzrokiem Waltera,
ale ten nie patrzył na nią. Później — kiedy już przenieśli się w głąb lasu w stronę ry-
kowiska, otropionego poprzednio przez Rutkę — starała się wciąż zbliżyć do niego,
dać mu w jakiś sposób odczuć, że nie zapomina nawet na chwilę, ile zrobił dla niej.
Wiedeńczyk nie pragnął jednak tego, pragnął widoku swego wozu na podwórzu nadle-
śnictwa, tylko to mogło go rozpogodzić, no i jeleń także, gdyby był w tym miejscu, o
którym mówił stary gajowy.
Szli ku odległemu ostępowi, który wybrały sobie jelenie na miłosne schadzki, cią-
gnąc tu z odległości wielu nieraz kilometrów. Wprawdzie las jeszcze milczał i pora
była zbyt wczesna na to, aby usłyszeć pierwszy ryk byka, ale należało na długo przed
zachodem słońca usadowić się w miejscach obranych, skąd najłatwiej było podejść ry-
kowisko.
—On teraz odpoczywa — mówił Rutka. — Odpoczywa przed kochaniem. —
Przykrył lewe oko pomarszczoną powieką, a w pustych ustach uśmiechnął się jeden
jedyny ząb. — Leży sobie w uprawie i pobekuje z cicha. Jak podejdziemy bliżej, to
panowie usłyszą.
Usiłowali już teraz coś usłyszeć, ale tylko wiatr biegł górą po gałęziach i strącał
obficie osłabłe liście. Bernatk musiał się pilnować, aby nie wyprzedzać idących. Dwa,
trzy machnięcia szczudeł i znowu był przed nimi, na czele całej grupy.
—I ty tu także jesteś potrzebny — mruczał Rutka, ale tylko pod nosem. Bo skoro
pan nadleśniczy godził się na to, aby w lesie pętały się osoby nie mające z polowa-
niem nic wspólnego, to widać nastały nowe obyczaje, których dotąd, psiakrew, nigdy
nie było. — Ale naprzód mi się nie pchaj, bo ci w tyłek strzelę.
—Przyhamuję — szepnął Bernatk, zerkając po bokach, czy ktoś nie słyszał obce-
sowej groźby Rutki.
Gajowy był znów przy swojej opowieści.
— A panny tymczasem pasą się na zrębie. Albo tylko udają, że się pasą; one także
w tym czasie nie mają apetytu. Skubią trawę i zerkają ku niemu albo ku chłystom, któ-
re czają się w krzakach. Bo u nich, jak u ludzi, ledwo się coś zdobędzie, a już się chły-
sty wokoło kręcą.
Tłumaczyła teraz Dionka, Daniel miał już dość tej roli — jej także nie szło łatwo z
przekładaniem na francuski myśliwskiej gwary Rutki. Chłysty? Przetłumaczyła „cun-
currents, rivaux". Dopiero potem dodała: „les dragueurs" — podrywacze.
Lesacowi drżały usta.
— A więc ten film można było nakręcić z życia jeleni! Boże! O ileż niższe hono-
raria!
Roześmieli się i Rutka poczuł się wyłączony z rozmowy, która potoczyła się już
bez jego udziału o chłystach paryskiej ulicy, o tym, co się pisze i kręci, o ostatniej
książce i ostatnim filmie Rob- be-Grilleta, który zaaplikował światu nowy podniecają-
cy szok inności.
Daniel cieszył się, że mógł milczeć, cieszył się ożywionym wyglądem Dionki —
dobrze jej zrobił spacer przez las — cieszył się własnym spokojem. Ufność i wiara w
ludzi, niezbędna mu jak powietrze, zmniejszyła opór, jaki budzili w nim przybysze.
Poddał się egzotycznemu prawie urokowi ich pobytu w warunkach bukomierskiego
lasu i choć ten urok prawdopodobnie nie tylko przez niego był dostrzegany, nie miał
na razie żadnych przeczuć. Przeciwnie — odczuwał coś w rodzaju satysfakcji, odnoto-
wując objawy zdumienia, jakie budziła Dionka w każdym z trzech mężczyzn, zasko-
czonych jej obecnością wśród kaszubskich lasów. Uśmiechając się prawie, patrzył te-
raz na przymrużone oczu Lesaca, na ten napięty, choć poprawnie uważny wzrok, któ-
rego nie zdejmował z uniesionej ku niemu twarzy młodej kobiety. Nie była to twarz
piękna — o tym on także musiał wiedzieć — szeroka i krótka, o nieco wystających
kościach policzkowych, miała jednak olśniewającą parę oczu i porywające usta, pełne
zwartych, mocnych zębów, białych jak świeżo wyłuskane ziarna młodego orzecha.
Myślał o tym, co czuje tamten, ale było to odbicie jego własnego uczucia — i wresz-
cie to zrozumiał.
Lesac mówił o filmie Robbe-Grilleta „Zeszłego roku w Marienbadzie". Dionka
widziała ten film jeszcze w Brukseli. Prawdopodobnie w jej zachwycie, którym teraz
dzieliła się z Francuzem, było wiele tego miasta, bo mądry, stary, czuły Lesac powie-
dział:
— Tak, są miasta i są okresy życia, w których przyjmujemy łatwo wszystko, co
nam dają. O wiele łatwiej niż gdzie indziej i kiedy indziej.
Prawdopodobnie nie powinien był tego powiedzieć. W filmie przyzwyczaił się
już, że mówi się rzeczy niezbędne, dlaczego nie potrafił tego w życiu?
— Myli się pan — powiedziała cicho.
— Ja?
— Pan. Nie wie pan, że miasto może być czasem środkiem zastępczym. Pobyt w
nim wydaje się wtedy wystarczającym celem życia. A co warte jest życie wypełnione
środkami zastępczymi? Pan tego nie może wiedzieć. Pan od razu był w Paryżu. Pan
się w nim urodził. Nie doznał pan porażającego olśnienia na widok miasta. Dlatego
pan może żyć w nim w gruncie rzeczy nie biorąc go pod uwagę. Nie przeszkadza
panu, potrafi być nawet nie narzucającym się sojusznikiem. Dopiero gdyby je pan
utracił...
— Utraciłem je już raz — powiedział Lesac, przestając patrzeć na nią. — Przez
pięć lat byłem w Wogezach.
— Przepraszam — szepnęła. — Wiem, co to znaczy.
— Nie, nie wie pani — odparł — Pani zaledwie o tym słyszała.
Idący przodem Rutka odwrócił się i przystanął.
— A teraz już cicho, ani pary z gęby. I lepiej by było, żeby kto nie strzela, nie
pchał się do przodu. — Siwe oczy gajowego zezowały z zakłopotania. — Pan nadle-
śniczy to co innego, ale...
— Uspokójcie się, Rutka — uśmiechnął się Daniel. — Nie spłoszymy wam jele-
nia. Ale i ja nie będę się pchał do przodu. Wiecie, już to kilka razy w swoim życiu wi-
działem.
Nie wziął broni, nie miał prawa odstrzału, był w roli gospodarza, nie myśliwego.
Zatrzymał Dionkę i zostali w cieniu ogromnej sosny, pod jej pniem rozczerwienionym
w górze gorącym blaskiem zachodu. Gdyby nie obecność Bernatka, który pod groź-
nym spojrzeniem Rutki został wraz z nimi, ta chwila przedwieczorna miałaby nastrój
ich pierwszych spotkań wśród lasu.
A tamci poszli dalej, coraz ostrożniej stawiając stopy na miękkim mchu, coraz de-
likatniej odsuwając zagradzające im drogę gałęzie. Po pewnym czasie usłyszeli przy-
tłumiony ryk jelenia, ale były to tylko sygnały, trzymające w karnej uległości pasące
się gdzieś w pobliżu stadko łań.
Zobaczyli je wkrótce, gdy porykiwania jelenia stały się głośniejsze i odważyli się
podejść bliżej. Zobaczyli najpierw tę jedną, która sprawowała rolę przedniej straży i
czuwała na skraju zrębu, rozbłysłymi, niespokojnymi świecami omiatając ścianę lasu.
Była to dorodna łania, Lesac widział przez lunetę swego mauzera jej trójkątny pysk o
aksamitnych, wrażliwych chrapach, wietrzących z przyśpieszonym oddechem. Suknię
miała już zimową, nie rdzawą, jak w lecie, lecz szarą, z białym nalotem na szyi, i
wklęsły, smukły brzuch, nie obciążony jeszcze macierzyństwem. Poza nią pasło się
stado, niewielka chmara łań, pozornie spokojnych, bez pośpiechu skubiących trawę.
Tylko, gdy ryk dzierżyciela chmary odzywał się coraz bliższy, coraz wyraźniejszy,
podnosiły głowy; nakierowane w stronę miłosnego hejnału łyżki długo łowiły jego
milknące echo. Wreszcie odezwało się triumfalne oooaaah, raz i drugi, i jeszcze, na
najwyższej nucie pragnienia. Łanie obiegły zrąb lekkimi, pełnymi gracji susami — i
stanęły w napiętych pozach oczekiwania.
Słońce wkroczyło właśnie w wąskie pasmo przesmyku między sosnami i oświetla-
ło polankę jaskrawym, soczystym blaskiem. Każde drzewo, każda gałąź i każdy od-
ziomek zrębu objęty był ostrym reflektorem zachodu — zwierzyna była w nim także.
Myśliwi trzymali broń gotową do strzału. Carlo czuł łoskot serca gdzieś tuż przy
obojczyku, o który opierał broń, a potem w samym gardle i znów w całej piersi. Pra-
wie pragnął, żeby jeleń nie ukazał się wcale, napięcie było zbyt wielkie, już samo
oczekiwanie stwarzało wystarczającą emocję. Strzał nie był niezbędnym jej dopełnie-
niem.
Ale on wyszedł. Wyszedł spomiędzy sosen naprzeciwko, ukazał się wśród gałęzi z
wieńcem zanurzonym jeszcze w ich zielonym rozkołysaniu i patrzył nie na uległość
łań, które skierowały ku niemu śliczne głowy, nie na oczekiwanie w ich rozbłysłych
oczach, ale na okrągły brzeg zrębu, na gęste poszycie, gdzie mógł się przyczaić, skąd
mógł wyjść, wkroczyć na arenę i wypowiedzieć mu walkę byle chłyst dybiący na jego
harem.
Nie strzelali. Byk wyszedł na sztych i trudno by go było położyć w ogniu w tej po-
zycji. Czekali, że się ruszy, że się zbliży i obiegając zrąb nakieruje się inaczej na
strzał, ale on trwał w tej samej pozie, z wieńcem w gałęziach sosny, badylami zanu-
rzonymi w zielonej fali poszycia.
Nie odejmowali broni od oka. Musiał się przecież ruszyć stamtąd, na pewno nie
przyszedł tu po to, żeby stać, do diabła, nieruchomy jak posąg. Nie zadrżał mu żaden
mięsień w badylach, nie poruszył się włos w grzywie obrastającej kark, nawet chrapy
wietrzyły nie rozszerzając się przy wciąganiu powietrza.
On jest mądrzejszy niż my wszyscy - myślał Lesac. — A byłby jeszcze mądrzej-
szy, gdyby nie to piekielnie mocne, to upokarzające każdego, któremu się także musiał
poddać. I nawet nie dadzą mu czasu, żeby zrozumiał, że najpiękniejsze chwile w życiu
były chwilami jego największej słabości.
Idź stąd! — myślał Carlo. — Uciekaj! Nie chcę, żebyś tu upadł i został, nie chcę
widzieć twojej farby na mchu i przerażonej ucieczki łań, nie chcę usłyszeć ciszy, która
po tym nastąpi. Daj mi spokój, mówię ci, idź stąd!
Walter myślał o niczym. Po prostu trzymał broń. Dość długo już stał złożony do
strzału, zaczynał się niecierpliwić niecierpliwością tym ostrzejszą, że bezsilną.
Tylko leśniczy Madej i gajowy Rutka umieli czekać i czekanie było dla nich poło-
wą przyjemności. Górą, wśród najwyższych gałęzi drzew pomykał wiatr. W nocy bę-
dzie zupełna cisza — pomyślał Rutka.
Byk ruszył się wreszcie, postąpił krok naprzód, jego wspaniały wieniec dorodnego
dwunastaka wyłonił się na chwilę z osłony gałęzi, a potem położył się prawie w na-
głym przechyle na grzbiecie, gdy rozległo się znowu triumfalne oooaah — długi i
ogłuszający ryk wzbierającej namiętności.
W tej chwili, gdy słuchali tego ryku, gdy patrzyli na wspaniały rozłożysty wieniec,
Madeja i Rutkę obiegło myśliwskie zwątpienie. Nie strzela się podczas rykowiska by-
ków tak dorodnych, nadzieja na przyszłe ich potomstwo powinna im zapewnić przy-
najmniej kilka lat spokojnego ojcostwa. Na odstrzał wybiera się sztuki słabsze albo
wsteczniki, które swoje już przeżyły i z żylastych ich lędźwi nie narodzi się już nowe
życie.
Ale zagraniczni myśliwi nie przyjechali tu na odstrzał selekcyjny, płacili za byka
jelenia dolarami według ciężaru poroża; wstydem byłoby pokazywać się w Paryżu czy
Wiedniu z kilkukilogramowym porożem cherlawego szóstaka czy z krótkimi parostka-
mi wstecznika. Madej i Rutka to rozumieli, ale rozumieli także swój las i jego prawa.
Woleliby oddać na strzał dwie, trzy łanie, których nadmierna liczba wyczerpywała je-
lenie podczas rykowiska, ale odstrzał łań nie interesował zagraniczników.
Czekano więc wciąż, żeby jeleń zmienił swoją frontalną pozycję, a kiedy zrobił to
wreszcie, kiedy odsłonił lewy bok, najdogodniejszy do strzału wprost na komorę, stała
się rzecz tak nagła i tak niespodziana, że znowu zastygły im palce na spustach. Do
byka podbiegła łania, ta właśnie, która strzegła chmary, gdy się zbliżyli, najdorodniej-
sza, najurodziwsza z łań, najzdrowsza i najpiękniejsza matka jego przyszłego potom-
stwa — podbiegła do byka i gdy nie opuścił był jeszcze głowy, sam słuchając echa
swego ryku, polizała go miękko, z czułością i zachwytem we w pół otwarty pysk.
Lesac, który miał strzelać pierwszy, doznał na ten widok jakby pchnięcia w żołą-
dek. Zrobiło mu się mdło w ustach, napływająca ślina nie dawała się przełknąć z po-
wrotem.
Jesteś już stary, Lesac — pomyślał. — Bardzo stary, skoro się wzruszasz z byle
powodu. Trzeba ci było zostać w domu, z termoforem na brzuchu, a nie szwendać się
gdzieś po Europie w poszukiwaniu jelenia, którego w końcu nie masz odwagi zastrze-
lić tylko dlatego, tylko dlatego...
Pieszczota była krótka, łania stała jeszcze z pyskiem uniesionym ku wysokiej gło-
wie samca, gdy padł strzał. Jeleń zaznaczył nieco w górę i w tej samej chwili już go
nie było ani żadnej z łań. Polanka była pusta, tylko głuchy tętent racic dudnił wśród
lasu.
Strzelał Walter. Przez długi czas nikt nie patrzył w jego stronę, a i on sam nie był
zadowolony z tego strzału. Jeleń uszedł, trzeba było odczekać w spokoju i ciszy, by
podejść go jeszcze raz i dostrzelić tam, gdzie się zatrzymał.
— Jak myślisz — spytał Rutkę — w co dostał?
— To pan powinien wiedzieć — odburknął gajowy. — Pan celował
— Zaznaczył słabo — odezwał się Madej. — Pewnie płuca.
— Dziękuję ci, Carlo — powiedział Lesac.
Młody człowiek oblał się rumieńcem.
— Skoro wuj nie strzelał...
— Nie, nie, nie musimy o tym mówić. I masz już zupełnie starego wuja. Chciał-
bym, żebyś to przyjął do wiadomości.
— Tego nie przyjmuję. To nigdy nie będzie prawdą.
— A jednak, mój drogi, jednak...
Zbliżył się Daniel z Dionką i Bernatkiem, Wolski wynurzył się też z jakichś krza-
ków.
— Jest? — zapytał.
— A gdzieś jest — mruknął Rutka. — Postrzałek.
— Idziecie za nim?
— Idziemy.
Tego wieczora nie polowano już więcej. Walter musiał iść z Rutką śladem po-
strzałka, a Lesac chciał wracać do domu. Carla o zdanie nikt nie pytał.
Znalazłszy się bukomierskiej kuchni, Lesac usiadł z ulgą na ławce pod oknem. Da-
remnie Piątek usiłował go przekonać, że w pokojach jest równie ciepło, że na intencję
gości napalono dziś we wszystkich piecach — Francuz kręcił tylko głową. Carlo
usiadł obok niego, ale spędził go zaraz, robiąc miejsce dla Daniela, który wszedł wła-
śnie do kuchni.
— Nie lubię tego — powiedział.
— Ja też — mruknął Daniel.
Nie dodali już ani słowa, ale Carlo się domyślił, że obydwaj widzą ranne zwierzę
przebijające się z wysiłkiem przez las.
— Na pewno go już znaleźli — szepnął.
— Dlaczego nie wracają?
— Wrócą.
— Wiem, że wrócą. Wiem, że go znajdą. Ale zanim to nastąpi?...
— Mówmy o czymś innym — powiedziała cicho Dionka. Na szczęście była z
nimi. Carlo i Lesac nie przestawali na nią patrzeć. — Mówmy o czym innym — po-
wtórzyła sennie.
— O czym? — zapytał Daniel i dodał prawie szorstko: — Dlaczego nie idziesz
spać?
Powiedział to po polsku i po polsku mu odpowiedziała:
— Nie bój się. Pozwól im na to. To jest być może także w programie polowania.
Roześmiał się, a ona, nie zwracając uwagi na gości, podeszła i lekko przysiadła
mu na kolanach. Carlo się zaczerwienił, a Lesac na chwilę przymknął oczy i jednak
przestał myśleć o rannym jeleniu wśród lasu i zobaczył siebie w pustym szerokim łóż-
ku, wśród woni ziół, suszonych na strychu, a potem tamtych dwoje, młodych, splecio-
nych nagimi ramionami.
Carlo zerwał się gwałtownie i wypadł do ciemnej sieni.
— Przy tej okazji — krzyknął za nim wuj — przynieś mi z góry papierosy!
— Czy czekamy z kolacją? — zapytał Piątek, zaglądając do piekarnika, z którego
bił drażniący nozdrza zapach.
— A co ty w ogóle masz na tę kolację? — zapytał Daniel bez zainteresowania.
— Co ja mam? — Piątek poprawił kokardkę we włosach. — Pan Madej wrzucił
mi rano do kuchni kilka kaczek. Zastrzelił na jeziorze.
— Powinny skruszeć — mruknął Daniel, przypominając sobie praktyki babki,
matki, później Maszotki.
— I tak są kruche, bo młode. — Piątek wysunął ogromną brytfannę, na której leża-
ło sześć kaczek, i wbił ostry widelec w złotą pierś pierwszej z brzegu. Trysnął tłuszcz,
czysty, klarowny — gotowa! — Czy mam podawać?
Daniel zapytał o to Lesaca.
— Oczywiście, że podawać! — zawołał Francuz. — Co za pytanie?
Wstał i podszedł do kuchni, aby z bliska spojrzeć na tiabrzmiałe własnym sokiem
kaczki, nakłuł jeszcze raz widelcem pierwszą z brzegu i poklepał Piątka po chudych
plecach:
— Magnifique!
I dodał jeszcze odwracając się do Daniela:
— Mamy czekać dlatego, że ktoś źle strzela? Będzie miał nauczkę, jak mu nie zo-
stawimy nawet udka kaczki — żartował, ale była w tym jakaś niewątpliwa uraza do
Waltera, której ukryć nie mógł. — Carlo! — krzyknął, bo usłyszał kroki siostrzeńca
na schodach. — Przynieś wina! Do dzikich kaczek — zwrócił się znów do Daniela,
gdy kroki Carla powędrowały z powrotem na górę — musi być wino.
— Nakrywać w pokoju? — zapytał Piątek z serwetą pod pachą.
— W kuchni! — krzyknął Lesac. — W kuchni!
Nauczył się już odczytywać pytania i intencje z twarzy rozmówców, zwłaszcza tak
nieskomplikowanych wewnętrznie jak Piątek. Pomagał teraz zachwyconej kobiecie w
nakrywaniu kuchennego stołu, przecierał lnianą ścierką talerze i szklanki do wina,
układał sztućce.
Dionka, ani myśląc go wyręczyć, przypatrywała się tej krzątaninie, jakby w odrę-
twieniu i tylko nagie zadrżała, gdy się jej przysłyszał daleki warkot samochodu — ale
było to złudzenie.
Zadzwoniły butelki gdzieś na górze schodów, rozległ się odgłos kroków na skrzy-
piących deskach i raptem na dole buchnął wrzask Carla, szkło zadzwoniło głośniej,
drzwi rozwarły się gwałtownie i stanęli w nich obydwaj: wystraszony Carlo i spłoszo-
ny Maks, który zapomniany wśród natłoku gości i zajęć przyszedł się upomnieć o
swoją kolację.
— A niech go wszyscy diabli! O mało nie stłukłem butelek.
— Żarówka przepaliła się w sieni! — zaczął Piątek.
— Nie ma innej? — zawstydził się Daniel.
— Nie. Trzeba jechać do miasta. Tyle razy mówiłam panu inżynierowi...
— Dobrze, dobrze, zapomniałem.
— Można by wziąć z biura.
— Nie można! — warknął, bo wciąż musiał bronić stanu posiadania kancelarii
przed potrzebami domu. — Nie można! Ile razy mam powtarzać?
— Ojej! Oddałoby się.
— Już ja znam wasze „oddałoby się".
— O co chodzi? — zapytał Lesac. Odkorkowywał butelki i ustawiał je na stole.
— Ach! — machnął ręką Daniel. — Zwykłe domowe sprawy.
— I wyprowadźcie wreszcie tego osła! — krzyknęła Dionka, a że nikt się nie ru-
szał, sama wypchnęła Maksa z powrotem do sieni. Carlo skoczył za nią.
— Musimy go odprowadzić do stajni — szepnął.
Roześmiała się cicho. Pochyleni ku sobie ponad grzbietem osła
czuli w ciemności ciepło swoich twarzy.
— Co pomyślą w kuchni?
— Niech myślą, co chcą. Biedne zwierzę najwidoczniej nie dostało kolacji.
Znowu się zaśmiała, jeszcze ciszej.
— Dobrze.
Wyszli na podwórze, było tu jaśniej niż w pozbawionej okien sieni, ale zmrok za-
padał coraz gęstszy, jesienny. Maks rozgniatał kopytami błoto, aż chlapało. Carlo po-
czuł na nagiej łydce ponad skarpetką zimne pacyny ściekające po chwili w obuwie.
Ale twarz mu płonęła i szumiało w głowie, choć nie pił jeszcze wina. W stajni z tru-
dem odnaleźli żłób osła. Carlo narzucił mu siana.
— Będzie to jadł?
— A co? Sardynki?
— Nie wiem. Nigdy nie miałem do czynienia z osłem.
— Ani ja. Ale w języku polskim jest przysłowie: Osiołkowi w żłoby dano, w jed-
nym owies, w drugim siano...
— No to dajmy mu jeszcze owsa.
— Pewnie wcale go tu nie ma.
— Dionka! — powiedział Carlo, a wymówił jej imię inaczej niż wuj, lekko, jakby
to było słowo z Dantego albo z Petrarki. — Dionka! Czy musisz tutaj być?
— Gdzie?
— Tu właśnie.
— Skąd to pytanie?
— Bo widzę cię w innym miejscu.
— To jest także nie najgorsze. Nawet ta stajnia.
— Bo stoimy tu razem i wiesz, co się we mnie dzieje?
— Nie wiem, co się w tobie dzieje.
— Dlaczego chcesz żartować?
— Nie chcę. Wcale nie chcę. Co miałeś zamiar mi powiedzieć?
— Myślę, że mogłabyś mnie pokochać.
— Tak sądzisz?
— Jestem pewny. Trochę dobrej woli. Nie jestem garbaty.
— Nie, zupełnie nie. Wcale smaczny chłopiec z ciebie.
— Widzisz! I mam winnice pod Neapolem, które dają rocznego dochodu... nie pa-
miętam dokładnie ile, ale wuj to wie. W każdym razie dużo, bardzo dużo.
— Tak trzeba było zacząć! Tak się zaczyna z kimś takim jak ja. — Powiedziała to
po polsku, do siebie i pobiegła ku jaśniejącemu w mroku wykrojowi drzwi, ale dogo-
nił ją i zatrzymał.
— Co to znaczy? Co powiedziałaś?
— Głupstwo. Nieważne.
Objął ją i przytrzymał opartą plecami o wrota. Milczeli i tym głośniej waliło serce
Carla pod grubym, włochatym swetrem.
— Puść mnie — powiedziała, ale nie uczyniła żadnego gestu, żeby odepchnąć go
od siebie.
— Dlaczego? Tak dobrze stać.
— Puść mnie!
— Nie. Zostań!
— Musimy wracać.
— Jeszcze trochę. Posłuchaj! Wuj mnie nie zatrzyma, jeśli zechcę wrócić do
Włoch. Słucham go, bo mi z tym dobrze, ale jeśli którego dnia...
— Cicho, cicho.
— Wyjedziemy do Włoch...
— I zobaczysz od razu na dworcu w Neapolu, że co druga dziewczyna jest ładniej-
sza ode mnie...
— Nie, nie.
— Zgrabniejsza ode mnie...
— Nie!
— I bardziej bliska niż ja.
— Nie! To niemożliwe.
— Wracajmy! I... dziękuję ci, żeś to wszystko powiedział.
Nad drabiną, która stała oparta o ścianę tuż przy wrotach stajni, zamigotało coś w
mroku, a potem spadło na ziemię. Zatrzeszczały drewniane szczeble, i po chwili zwi-
sło z nich muskularne ciało Bernatka. Podniósł rzucone szczudła, wsunął je pod pachy
i w tym samym momencie zobaczył ich, jeszcze do siebie przywartych, zbyt zasko-
czonych, żeby się zdobyć na jakiś ruch zacierający sytuację, w jakiej ich zastał.
Oderwali się od siebie dopiero wtedy, gdy odwrócił się i przerzucając się ponad
błotem podwórza, dążył do stodoły.
— Widział nas — szepnęła.
— Tak, chyba tak. Czy myślisz?...
— Nic nie myślę. Boże drogi, zupełnie nic nie myślę.
— Poczekaj, pójdę za nim.
— Co chcesz zrobić?
— Zobaczysz.
Zanim zdołała go zatrzymać, pobiegł poprzez chlapiące błoto. Czekała długo, z
zupełną pustką w mózgu, a gdy nie wracał, ruszyła powoli w stronę domu.
Dogonił ją przed sienią. Ale nic nie mówił.
— Dlaczego tak długo?
— Dałem mu pięć dolarów.
— Oszalałeś?
— Nie krzycz. Nie wziął.
— Nie wziął?
— Nie. Co prawda niewiele mogłem mu wytłumaczyć.
— Dając pieniądze, wytłumaczyłeś mu wszystko. Nie trzeba było tego robić.
— Myślisz, że on...
— Nie wiem, nic nie wiem.
Poszła najpierw do swego pokoju i przebrała się, aby upozorować zmianą stroju
tak długą nieobecność. Carlo od razu miał wrócić do kuchni i nawet zapytać o nią, nie
zastawszy jej przy stole.
Ale cała ta strategia okazała się niepotrzebna, nie zwrócono uwagi ani na niego,
ani na nią, gdy wreszcie weszła. W kuchni był już Walter i Rutka, Madej i Wolski, tło-
czono się wokół stołu, rozmawiano głośno i bezładnie, pytano i udzielano odpowiedzi,
ktoś krzyczał, ktoś przeklinał po polsku, po niemiecku i po francusku, a nad wszyst-
kim unosiła się zła nowina — że go nie znaleziono, że brocząc uszedł w głąb lasu.
Podczas kolacji nie mówiono o niczym innym. Walter unikał spojrzenia Daniela,
unikał wszystkich spojrzeń i przed innymi wstał od stołu.
— Położę się — powiedział. — Jutro, kiedy tylko się rozwidni, pójdę znowu do
lasu.
Daniel podniósł się także.
— Ja pójdę — powiedział — Ja sam.
Przez całą noc leżała nieruchoma u jego boku, nie śpiąc, jak on, ale nie znajdując
dla siebie żadnego miejsca w jego bezsenności, stokroć bardziej przejęta tym, że nie
pojmuje jego smutku i odrętwienia niż własnymi troskami, które przecież o tyle wyda-
wały się jej poważniejsze. Mercedes wiedeńczyka mógł w tej chwili być równie
śmiertelnie ranny jak jeleń i nie było nadziei na to, że jeśli się go dostrzeli, wszystko
się skończy raz na zawsze. A Bernatk? Jeśli w dodatku Bernatk z miłości ku Danielo-
wi nie zachowa dla siebie tego głupiego, tego niepotrzebnego obrazu, który ona i Car-
lo narzucili jego oczom?...
Odwróciła się z mimowolnym westchnieniem, ale nie zauważył tego. Może miała
teraz prawo do złości i do krzywdzenia go właśnie za to, że nie dostrzegał także jej
cierpienia, że nie było jej tej nocy w ogóle dla niego, ponieważ jakieś zwierzę wśród
lasu.,. Przysunęła się jednak bliżej i oparła policzek o jego ramię. Nie poruszył się, nie
objął jej, a wiedziała, że nie śpi.
Wstał o świcie, kiedy tylko niebo pojaśniało nad drzewami, zabrał z kuchni kawa-
łek chleba, broń ze swojej szafy myśliwskiej i starając się nie zbudzić nikogo w domu,
wyszedł na drogę. Noe od razu znalazł się przy nim, choć od tak dawna nie chodzili
już o tej porze do lasu, a przynajmniej nie z bronią przemieszoną przez ramię. Pomy-
ślał, że trzeba by psa wziąć na smycz, aby tym dokładniej prowadził go po tropach, ale
nie chciało mu się wracać po nią i po obrożę, której Noe już teraz nie nosił.
Przejaśniło się nieco, gdy doszli do owego zrębu, na którym padł strzał. Pamiętał
miejsce, które wskazał mu Rutka, zresztą Noe od razu pobiegł w tym kierunku. Farba
już zaschła na mchu i teraz nie można w niej było wiele wywnioskować, ale z tego, co
mówił gajowy, wiedział, że jeleń został trafiony w płuca, bo zaraz po strzale była ja-
snoróżowa, z pienistym, żółtawym śluzem, który, gdy powiódł latarką po ziemi, mie-
nił się jeszcze na powierzchni zaschniętych kropel jak rozlana żółć.
Noe ciągnął naprzód, musiał go przywołać do nogi, bo chciał jeszcze odnaleźć
ścinki sierści. Zajęło to trochę czasu; tylko na białej stopie sierść rzuca się od razu w
oczy, wśród igliwia leżącego na mchu trudno ją dostrzec. Znalazł wreszcie kilka pió-
rek przeciętych wpół.To też świadczyło, że strzał nie był powierzchowny, że farba nie
pochodziła z postrzelonego mięśnia.
Pozwolił teraz psu biec naprzód, przywołując go tylko od czasu do czasu, gdy wy-
suwał się zbyt daleko. Tropy były głęboko odciśnięte w ziemi, posoka po obu ich stro-
nach, kula przeszła więc na wylot, przez całą szeroką pierś jelenia. Powinien zostać
gdzieś niedaleko, ale gdyby tak było, znaleziono by go wczoraj, zanim zapadł zmrok.
Noe ciągnął dalej w coraz pełniejszym świetle wstającego dnia i szedł za nim, wciąż
po oznaczonych farbą śladach, coraz obfitszą, coraz wyraźniejszą...
Pragnął ponad wszystko znaleźć go już w bezruchu, wśród tego lasu, który go na-
uczył wszystkiego, co umiał, i podarował mu wszystko, co pięknego w ciągu swoich
krótkich lat przeżył. Miał nadzieję, że śmierć dosięgła go w nocy, kiedy łatwiej ją
znieść, bo mrok przechodzi w mrok — nic więcej. Chciałby, żeby tak było.
Nie spostrzegł nawet, że posuwając się wciąż za tropem okrążyli w ciągu kilku go-
dzin ogromną połać lasu i wracali ku miejscom najbardziej znajomym, w pobliże je-
ziora i domu, z którego unosił się już — wyczuwalny tylko dla nozdrzy psa — zapach
dymu.
Daniel przystanął. Pomyślał o tym tylko raz wśród nocy. I raz przedtem, gdy Rut-
ka powiedział, że postrzałkiem jest dwunastak... Odprawił Noego. Ten przez długą
chwilę nie miał zamiaru posłuchać rozkazu, skrzywieniem pyska i błaganiem oczu sta-
rając się wyjednać zmianę decyzji. Poszedł wreszcie i jedynie nadzieja na śniadanie
mogła mu wyrównać sromotę, jakiej doznał.
Odczekał chwilę, aż pies odejdzie na sporą odległość, i ruszył, od razu już tam,
gdzie spodziewał się go znaleźć, wciąż po tropach i śladach farby, choć bliżej by było,
gdyby szedł na przełaj.
Las przerzedził się w końcu, zobaczył wolną przestrzeń rozpoczynającego się de-
putatu, zwolnił więc i krok za krokiem, bez szmeru posuwał się naprzód.
Był tam, w tym miejscu, w którym spostrzegał go co rano z okna domu. Żył jesz-
cze. Leżał na brzuchu, z głową uniesioną wysoko, i przez cały czas, gdy się zbliżał,
widział go. Wstał. Z największym wysiłkiem, na jaki go było stać. Wstał i czekał. Pa-
trzyli sobie w oczy z tym smutkiem pełnym zrozumienia, który rodzi się tylko wobec
spraw i postanowień ostatecznych — i Daniel podniósł szybko broń.
Potem wrócił do nadleśnictwa, kazał Bernatkowi założyć konia do wozu i zabrać
dwóch robotników z najbliższego wyrębu. Kiedy myśliwi zeszli na śniadanie, jeleń
leża} już na podwórzu, a Rutka odpiłowywał od jego czaszki czerep wraz z pięknym
wieńcem.
— Należy do pana — powiedział Walter.
— Nie — odparł Daniel. — To pana zdobycz.
I dodał, bo mu się wydało, że poprzednie słowa zabrzmiały zbyt ostro:
— Ja nie mam prawa odstrzału.
XV
Tybrek wrócił niespodziewanie wcześnie. Już po trzech dniach. I nie trzeba było
myśleć o „dostrzelaniu" mercedesa; nie miał nawet najmniejszego zadraśnięcia. Dion-
ka, kiedy go zobaczyła, zapomniała o całej urazie do brata, pierwszym uczuciem była
po prostu duma, że jest tak dobrym kierowcą.
Przyjechał w świetnym humorze. Walterowi przywiózł pisma wiedeńskie. Francu-
zom ostatni numer „L'Humanite" i „Le Monde", nie orientując się, ku jakim skłaniają
się poglądom, dla Daniela greckie papierosy, które lubił, a dla Dionki kozaczki, naj-
ładniejsze z tych, jakie zobaczył u szewców na Nowym Świecie.
— Szlagier! — powiedział. — Przymierz tylko!
— Skąd miałeś pieniądze? — zapytała podejrzliwie.
— Oj, nie bądź nudna! Widzisz? W sam raz na twoją nogę! Widziałem w „Life"
zdjęcie Marleny Dietrich. Przyleciała z Londynu do Paryża. Miała takie same do kolan
na szpilce.
— Tybrek!
— Poczekaj, mam jeszcze coś dla ciebie.
— Jezus Maria!
— Nie, nie, to już nic z tych rzeczy. Byłem w waszym mieszkaniu.
— Jezus Maria! — powtórzyła, nakazując mu spojrzeniem milczenie.
— Przecież nikogo nie ma w domu. Wszyscy poszli do lasu.
— Daniel też?
— Też.
— Więc byłeś tam?
— Byłem. Nie mogłem nie pójść. Jak tylko zobaczyłem te buty na Nowym Świe-
cie...
— Ale to chyba nie on... Tybrek?
— Nie, nie, zaraz ci powiem. Długo mi nie otwierał. Dzwoniłem i dzwoniłem.
Sam nie wiem, dlaczego miałem pewność, że był w domu.
— Może nie był sam?
— Był sam. Kiedy mi otworzył, aż się przestraszyłem, nie golił się chyba ze trzy
dni.
— Pisze?
— Pisze. Powiedział mi, że ma umowę na tom opowiadań. Że goni z robotą, żeby
stanąć na nogi.
— Więc jednak pisze...
— Tak.
— O mnie się pytał?
— Jakże! Sam zacząłem!
— Przecież musiałem powiedzieć, po co przyszedłem. Zacząłem od tego, że przy-
słałaś mnie, żebym się dowiedział, co uczynił w sprawie rozwodu. Dobrze zrobiłem?
— No, dobrze.
— Wiesz, co odpowiedział? Żeby mu głowy nie zawracać głupstwami. Że teraz
pisze i nic go poza tym nie obchodzi.
— Tak powiedział?
— Tak. I jeszcze to, że sprawa rozwodowa kosztuje, że koszty ponosi ten, kto
wnosi pozew. I że on na te idiotyzmy nie ma teraz pieniędzy. Jeśli chcesz, powiedział,
proszę bardzo, wnoś sama sprawę do sądu, a on dostarczy ci dowodów, żeby mogła
być skierowana przeciwko niemu.
— Tak powiedział?
— Poczekaj, to jeszcze nie wszystko.
— Rozgadał się.
— Tak trochę. Więc powiedział jeszcze, że zdechniesz, że zdechniemy oboje, a
bez niego nie wyjedziemy już za granicę.
— Tak powiedział? — zapytała znowu, ale już z zamyślonym uśmieszkiem na
ustach, który stropił Tyberiusza.
— Dlaczego się śmiejesz?
— Głupstwo, mów dalej!
— To właściwie już wszystko. Trochę racji w tym jest.
— Nie tak wiele. Nie jeden Szafran na świecie,
— Właśnie, też tak myślę! — Tybrek odzyskiwał utraconą na krótko pewność sie-
bie. Patrzył na swoją śliczną, na swoją niezwykłą, na swoją uśmiechniętą mściwie sio-
strę i życie nigdy nie wydawało mu się tak uległe, jak w tej chwili.
— I poszedłeś?
— Jeszcze nie zaraz. Wiesz, co zrobiłem?
— Mówże wreszcie!
— Zdjąłem ze ściany tego Makowskiego, którego ojciec ci dał na imieniny. Z ja-
kiej racji miał u niego zostać. To za to te buty i reszta.
— Sprzedałeś?
— Co miałem robić? Chciałem, żebyś miała coś modnego. Nawet tutaj. Zwłaszcza
tutaj! To jeszcze ważniejsze! Więc sprzedałem. Było trochę trudności, wszędzie biorą
w komis, ale udało mi się dostać adres faceta, który kupuje wszystkie i od razu, jak
leci.
— Tylko trochę taniej, co?
— Oczywiście. Gniewasz się, że sprzedałem obraz?
— Nie. Ani trochę.
Umilkli i prawie pragnęli oboje, żeby ktoś wszedł teraz do pokoju. Ale wszyscy
byli w lesie, nawet Bernatk nie mógł usiedzieć w domu, choć najmniej był tam po-
trzebny.
— Powiesz mu?
— Komu?
— Danielowi. Musi wiedzieć.
— Oczywiście. Jak Warszawa? — spytała cicho. — Byłeś gdzie?
— Tak. W „Bristolu" i w „Europejskiej".
— Pytam o teatry.
— Owszem. Zrobiłem to dla cieniów ojca. Widziałem „Elektrę" po grecku.
— Czytałam, że wspaniała.
— Prawdopodobnie. Miałem w głowie mnóstwo innych rzeczy, nie mogłem się
skupić.
— Tybrek!
— Co?
— Na litość boską, wiesz, o co chcę zapytać.
— Przecież właśnie ci mówię. Dlaczego od razu tak patrzysz? Z grzybami nie było
kłopotu, z rzeźbami trochę, że niby dlaczego nie przez Cepelię.
— Masz pieniądze?
— Pieniądze? Dobra jesteś! Przecież chodzi o dolary, trzeba czekać.
— Oni wiedzą, że trzeba czekać?
— Wiedzą. Wyraźnie o tym mówiłem. Tylko za dziczyznę można dostać pienią-
dze od razu.
— Za dziczyznę?
— No, co tak patrzysz? Kilka głupich kaczek i jedna sarna. Zawiozłem na próbę.
— Tybrek! Tybrek! Tak prosiłam!
— Ja nie strzelałem, czego chcesz? Znam takich, co to potrafią.
— Kłusowników?
— Oj, dlaczego od razu tak brzydko?
— Słuchaj, nie jestem usposobiona do żartów. JeśH to się powtórzy jeszcze raz...
— No, nie powtórzy się, nie krzycz! Wielka historia!
Teraz znowu mógłby ktoś wejść; dobrze by było, żeby ktoś wszedł, ale dom był
pusty, nawet Piątek nie śpiewał w kuchni, przeniósłszy się do obory. Była pora doje-
nia.
Tybrek powiódł roztargnionymi oczyma po nieozdobnych ścianach pokoju.
— Kiedy oni wrócą?
— Chyba niedługo. Zaraz się ściemni.
— Który ci się najlepiej podoba?
— Oszalałeś?
— No więc oszalałem. Który?
— Przestań!
— Ten stary jest dobry!
— Jaki stary?
— Lesac. Sam mówi, że ma pięćdziesiąt lat. Pojęcia nie mam, po co to gada. Nie
wygiląda na te lata. Co myślisz?
— Nic nie myślę!
— Carlo też niezły.
— Uhm.
— Trochę mi wygląda na pedzia. Taki senny.
— Nie jest taki senny, zapewniam cię.
— Skąd wiesź?
— Wiem.
— A Walter?
— Co Walter?
— Pytam się właśnie, co o nim sądzisz?
— Od chwili, kiedy zabrałeś jego samochód, a on nie zrobił o to dzikiej awantury
z milicją włącznie, mam dla niego wiele uznania.
— Znów do tego wracasz^
— Nie bądź taki wrażliwy.
— A ja co do niego mam pomysł.
— Boże drogi!
— Nie wzdychaj. Niegłupi pomysł! Mógłby mi dać przedstawicielstwo swoich
swetrów w Polsce.
— Na pewno już kogoś ma.
— Właśnie że nie.
— Pytałeś go już o to?
— Tak.
— Nie waż mu się nic takiego proponować.
— Dlaczego?
— Dlatego! Nie życzę sobie.
— Czy on?...
— Daj mi spokój, dobrze! I podaruj mi chociaż jeden dzień wytchnienia. Należy
mi się, zapewniam cię...
— Ale przecież ja... ja nic takiego, Dionka!
— Już dobrze, dobrze. Otwórz okno.
— Gorąco ci?
— Nie widzisz, że on tam stoi? Maks. Czeka na kostkę cukru.
— Rozpuściliście tego osła.
— Przynieś z kuchni cukru, jest w kredensie.
Tybrek długo nie wracał. Czekała z dłonią na głowie Maksa, czując pod palcami
jego szorstką sierść. Nie była to pieszczota, nieraz miała ochotę przejechać go czymś
twardym po grzbiecie; głaszcząc, powstrzymywała go od ryczenia, a tego już nie mo-
gła znieść, nie panowała nad sobą w takiej chwili.
— Co się tam z tobą dzieje? — krzyknęła w stronę kuchni. — Spać się położyłeś?
Wrócił wreszcie, z leciutkim rumieńcem na twarzy, z rozjaśnionymi oczyma.
— Nie mogłem znaleźć tego cukru.
— Chuchnij!
— Dionka.
— Mówię ci, chuchnij!
— No więc tak, jeden kieliszeczek. Kości mnie trochę łamią, musiałem się zazię-
bić.
Maks dostawszy swój cukier pokłusował po błocie w stronę stajni. Może miał na-
dzieję zastać tam jeszcze Piątka i upomnieć się o siano.
Dionka zamknęła okno, przejął ją wieczorny chłód ciągnący od lasu. Stanęła przy
piecu, ale był zimny, nie palono jeszcze co dzień.
— Nie przeraża cię zima tutaj? — spytał cicho Tyberiusz.
— Daj mi spokój, czy nie uważasz, że za dużo dziś rozmawiamy?
— Nie mówię po to, żeby mówić. Myślę przy tym: spadnie śnieg, drogi zawieje...
— Dopiero niedawno się tym zachwycałeś.
— Czym?
— Wszystkim! Wszystkim tutaj. Zmieniłeś zdanie?
— Strach mnie obleciał. I byłem w Warszawie.
— Na drogi zamiecione śniegiem są sanki. A w ogóle nie zamierzam podróżować
tej zimy. Mam robotę. Będę siedzieć w domu i tłumaczyć.
— Winszuję!
— Idź, zobacz, gdzie jest Piątek. Niech rozpala już pod kuchnią.
— A propos, co będzie na kolację?
— Nie poczułeś w kuchni? Myślałam nawet, że zrobiłeś sobie zakąskę. Daniel ma
wreszcie swój słynny bigos. Dwa dni dręczył Piątka nie ruszając się z kuchni.
Bigos był prawdziwym wydarzeniem, choć przed samym podaniem przypalił się
nieco. Piątek z zachwytem nad własną pojętnością nie dopilnował go do końca i teraz
nad bukietem najznakomitszych woni, wśród których królował zapach mięs wędzo-
nych, suszonych grzybów i powideł z borówek, unosił się lekki odór przydymionej ka-
pusty. Goście jednak albo byli tak głodni, albo sądzili, że to jego wdzięk zamierzony,
bo potężna misa opróżniła się w jednym okrążeniu stołu i trzeba było zażądać z kuch-
ni repety.
— Ja poproszę o przepis — powiedział Lesac. Wprawdzie nie wyobrażam sobie,
żeby u nas w domu — mówił do Carla — ktoś chciał tyle trudu wkładać w coś, co jest
przeznaczone dla brzucha, ale znam dom, znam jeden dom — powtórzył — w którym
gospodarze, a zwłaszcza gospodyni, okazują mi tyle względów, że kto wie, może ze-
chcą sprawić mi tę przyjemność. Jeśli oczywiście będą mogli się również postarać o
trunek godny tej potrawy.
Daniel obliczył w myśli liczbę posiłków wieczornych — do śniadania nie pito, do
obiadu najwyżej wino — bo sprawdził zapasy swojej spiżarni i groziło mu w najbliż-
szym czasie ogłoszenie bankructwa. Maszotka, przygotowując swoje nalewki, miała
głównie na myśli różne dolegliwości, które medycyna ludowa zwalcza najchętniej za
pomocą ziół podpieranych spirytusem. Nie przewidziała epidemii tak zbiorowej i tak
długotrwałej. Kończyła się już nawet piołunówka, której zadaniem było wzmaganie
apetytu, i orzechówka, która miała powstrzymywać rozstroje żołądka, nawet pie-
przów- ka, ta na rozgrzewkę, znalazła zastosowanie, jakkolwiek nie było wypadków
przemoczenia lub przemarznięcia w drodze.
Pobyt myśliwych dobiegał zresztą końca, choć nie oznaczyli jeszcze daty wyjazdu.
Każdy miał jelenia na swoim koncie, po kilka kodów i dzików, nie licząc drobiazgu.
Wyglądało jednak na to, że zadomowili się w Bukomierzu i woleliby mieć to wszyst-
ko jeszcze przed sobą. Daniel zresztą łapał się na tym, że i on przyzwyczaił się do ich
obecności. Były wprawdzie chwile, gdy ogarniał go niepokój, ale doznawany z coraz
to innego powodu, stracił na ostrości i wydał mu się w końcu pobłażania godnym uro-
jeniem.
Patrzył teraz w twarze trzech mężczyzn i bronił się uczuciem niejasnego żalu, któ-
ry — może pod wpływem alkoholu, a może całego dnia spędzonego z nimi w lesie —
zaczynał się w nim budzić. Nalał znowu, choć dopiero co wypróżnili kieliszki.
— Nasz gospodarz oddaje wreszcie sprawiedliwość swoim znakomitym trunkom
— powiedział Lesac. Nie zdejmował oczu z ciemnej, rozwichrzonej teraz nieco głowy
Daniela. Mój Boże! — myślał. — Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyś ty był
inny, gdybyś nie zobowiązywał do szperania w sobie za jakimś ostatnim śladem do-
bra, lojalności. Przespałbym się z nią i miałbym i to jeszcze wśród tego lasu. Miałbym
i to także, gdybym nie musiał zostawić tego dla ciebie, choć — uczciwie myśląc —
nie tobie, lecz mnie się to bardziej należy. Nie dlatego, że jestem już stary, ale dlatego,
że ja nie pozwolę się skrzywdzić. Mnie nic nie zaboli. Jestem żylasty jak stary byk. A
ty jeszcze nie przeżyłeś swoich cierpień. I nie chcę, żeby zaczęły się ode mnie.
— Dlaczego pan nie pije? — spytał Daniel.
— Piję, piję, mój chłopcze,
Piątek wsunął głowę w szparę uchylonych drzwi.
— Ktoś do pana nadleśniczego.
— Przepraszam. — Daniel ciężko podniósł się z krzesła. — Nie było mnie przez
cały dzień w biurze, załatwię i wracam.
Spóźnionym gościem okazała się dziewczyna. Stała trzymając rower przed wej-
ściem do kancelarii, cała w mroku, tak że zaledwie mógł ją poznać!
— Żbitka! — zawołał zdumiony. — Dlaczego nie weszłaś do środka?
— Nie chciałam przeszkadzać. Wiem, że ma pan gości.
W tej chwili wywietrzał z niego cały alkohol, który szumiał mu już lekko w gło-
wie — dziewczyna była zgnębiona i smutna.
— Wejdźmy do biura.
— Dobrze.
Pomógł jej postawić rower pod ścianą, wszedł pierwszy do kancelarii i zapalił
światło. Zmrużyła oczy przed blaskiem, a on miał możność przyjrzenia się jej twarzy.
W chustce oplatającej ciasno głowę i szyję, związanej w węzeł na karku, wyglądała
jak ascetyczna święta ze starego ołtarza w kaplicy, którą niedawno odnawiała w Ol-
szówce. Od skroni ku brodzie pełzł cień, dodając tej małej twarzy przedwczesnej doj-
rzałości.
— Przyjechałam przed trzema godzinami — zaczęła.
— Ściągnij kurtkę, zgrzejesz się.
— Nie, muszę zaraz wracać. Przyjechałam przed trzema godzinami — powtórzyła.
— Nie wiedziałam nic, że matki nie ma. Dopiero Zefka mi powiedziała. Ułożyły to ra-
zem tak sprytnie podczas odwiedzin w szpitalu, że wszystkie listy mamy wysyłane
były z Rotów, jakby nigdy nic. Dowiedziałam się więc dopiero dziś. To moja wina,
miałam dzwonić do pana...
— Dlaczego nie dzwoniłaś?
— Ale i tak by mi pan nie powiedział!
— Nie, oczywiście.
— Mama tak sobie życzyła?
— Tak. I, jak widzisz, miała rację. Skończyłaś w spokoju praktykę, a mama odpo-
czywa sobie w sanatorium.
— Chciałam panu podziękować. Wyjeżdżam jutro przed południem, pojutrze za-
czynają się wykłady. Musiałam się przedtem z panem zobaczyć. Właśnie żeby podzię-
kować.
— Ależ za co? Żbitko!
— Za wszystko. Że zajął się pan mamą i że — ale to już przyszło jej powiedzieć z
niejakim trudem — dzieci się uczą, a mamie nic nie grozi i może się spokojnie le-
czyć...
— Tego to już nie rozumiem.
Patrzyła przed siebie, omijając go spojrzeniem.
— Zawsze się tego bała. Że się zestarzeje, że zacznie chorować i ktoś wskoczy na
jej miejsce, a potem tak zostanie, nie będzie już potrzebna. A ona tutaj — pan wie —
tyle lat.
Milczał, nie znajdując nic do powiedzenia. Może byli z tej samej gliny ulepieni on
i ta kobieta, drżąca o swoje malutkie miejsce na ziemi, w którym skupiła się dla niej,
podniesiona jej przywiązaniem do najwyższej rangi, cała ważność istnienia.
— Więc za to także chciałam podziękować panu i... tej pani.
— Może jednak wejdziesz do mieszkania?
— Nie, dziękuję. Mam jeszcze dziś mnóstwo roboty, muszę przygotować sobie
rzeczy na cały pierwszy semestr. Jeszcze chwileczkę — szepnęła. — Zaraz pójdę. -
Rozejrzała się po pokoju, który był miejscem pracy Daniela, powiodła spojrzeniem po
teczkach ułożonych na biurku, po szafie z bronią i trofeach zawieszonych na ścianie,
westchnęła. — Jeszcze chwileczkę — powtórzyła. — Zaraz pójdę.
— Bardzo dę proszę, zostań.
— Nie, nie, to mi wystarczy.
— Co ci wystarczy?
— Ta chwila. To, że tu byłam.
Uśmiechnęła się, ale krótko i prawie niewidocznie.
— Powiem ci coś: mamy świetny bigos.
— Maszotka wróciła? — zawołała z niedowierzaniem.
— Nie. To dzieło Piątka. Maszotka jest u któregoś z synów.
W głębi korytarza skrzypnęły drzwi, buchnął z nich daleki gwar,
wyciszył się, jak w audycji radiowej, ich zamknięciem — i niezbyt pewne kroki
zaczęły się posuwać w stronę pokoi biurowych. Zapukano.
— Proszę! — krzyknął Daniel.
Na progu stanął Walter, opierając się ciężko dłonią o framugę.
— Przepraszam — bąknął na widok dziewczyny. — Wydelegowano mnie.
— Zaraz wracam.
— Niemiec? — spytała Żbitka, gdy wyszedł.
— Austriak. I, jak widzisz, na szczęście tak młody, że można mieć pewność...
Nie rozchmurzyła się, choć nieszczęsny Walter Prinz na pewno nie mógł mieć nic
wspólnego ze śmiercią Antoniego Kąkola, który nie przyjąwszy żadnej z grup narodo-
wości niemieckiej, ukrywał się w bukomierskich lasach. Kiedy go jednak schwytano...
Żbitka nie znała swego ojca, powołana do życia podczas jednego z nocnych spotkań
młodych małżonków, przyszła na świat już po jego śmierci. Znała tylko z opowiadań
matki i ludzi, którym był bliski, najdrobniejsze szczegóły jego życia, powstał z nich
portret aż nierealny w doskonałości zalet, nie blednący z upływem lat.
— Austriak — musiał powtórzyć Daniel.
— Długo tu zostaną?
— Jeszcze kilka dni. Pojadą z nami na wesele Wirkusów Peleszki.
— Z Wirkusami już zgoda?
— Zgoda. Bernatk pracuje teraz jako woźnica w Bukomierzu. I jest stróżem noc-
nym w nowej szkole.
Pokręciła głową.
— No, no, tyle nowin.
Na nowo związała węzeł chustki na karku, jeszcze raz powiodła oczyma po sprzę-
tach i ścianach.
— Na mnie czas!
— Nawet bigos cię nie skusił.
— Dziękuję, muszę się śpieszyć.
— I znowu w nocy sama przez las?
Uśmiechnęła się, po raz pierwszy tego wieczora, szeroko i pogodnie.
— Co może mi się przytrafić w lesie? W lesie sami swoi.
— Zdarzają się i obcy.
Spoważniała.
— Ale nie zadają sobie aż tyle trudu, aby czyhać za drzewami na swoje ofiary.
Nic nie odpowiedział. Wyprowadził ją przed dom i czekał, aż wsiądzie na rower i
wyjedzie za bramę.
— Do widzenia — krzyknęła.
— Do widzenia, Żbitko! Wszystkiego dobrego!
Młody księżyc, ostro wbity w niebo, oświetlał drogę. Pogoda zapowiadała się na
następny dzień kryształowa. Stał chwilę przed domem, ciesząc się tą myślą — o świ-
cie czekała go służbowa podróż do Gdańska. Zatęsknił do łóżka. Po całym dniu w le-
sie i przed jutrzejszą podróżą należało wyprostować kości. Ale gospodarze idą spać
ostatni. Wracając do pokoju zobaczył w drzwiach wiodących na podwórze Waltera
szamoczącego się ze starym Rutką, któremu wpychał na siłę ściągnięty z siebie swe-
ter. Świetnie! — pomyślał.
— Nie będzie stary marzł w lesie. Wśród gości zastał sytuację nie zapowiadającą
szybkiego udania się na spoczynek. Tybrek, godnie sprawując zastępstwo pod jego
nieobecność, nie wypuszczał karafki z ręki. Goście mieli jednak jeszcze spojrzenia
rozbłysłe, pełne wszelakich nadziei.
— Schóne arme Frau! — szepnął Walter do Dionki.
— Warum arme? — zapytała ze śmiechem
— Arme! — powtórzył. Z drugiej strony siedział Carlo, wściekły, gdy Austriak
odzywał się po niemiecku. Nie rozumiał ani słowa.
— Przestańcie! — powiedział półgłosem Lesac. Daniel tego nie
słyszał.
— Arme schóne Frau! — powtarzał z uporem Walter. — Und ich weiss warum.
— Usiądź no przy mnie — zawołał Lesac. — Nie Carlo! Walter! Mam ci coś cie-
kawego do powiedzenia.
Wiedeńczyk podniósł się niechętnie ze swego miejsca.
— Wiesz ty co? — powiedział Lesac, chwytając guzik jego zielonej kurtki. —
Chciałbym jeszcze na pożegnanie napić się z tobą w Warszawie polskiej wódki. Ale
uważaj, nie piję z byle kim!
Daniel wrócił z kuchni z nową butelką.
— Dolej im spirytusu — powiedział do Tybrka po polsku.
— Może pójdą wreszcie spać. Muszę wstać o piątej.
Spirytus zrobił swoje, ale nie tak szybko, jak sobie wyobrażał. Jeszcze z godzinę
gaworzono przy stole w różnych językach i coraz głośniej, aż Piątek, podrzemujący w
kuchni, zjawił się na progu.
— Biją się, czy co?
Zastawszy jednak wszystkich w idealnej zgodzie, mimo gestów rozkołysanych i
szerokich, mimo wykrzykników stawianych po każdym słowie — pokiwał tylko gło-
wą, ale bez zgorszenia, z podziwem.
— Teraz mają dosyć! Nareszcie im pan nadleśniczy dogodził.
Nakłoniono wreszcie gości do udania się na spóźniony spoczynek.
— Mam nadzieję, że do południa będzie spokój — powiedział Wolski. Sam ledwo
trzymał się na nogach, ale poczucie obowiązku nie pozwalało mu zapomnieć o swojej
roli.
Ciebie także nikt by się nie dobudził — pomyślał Daniel. Ponieważ ta sama obawa
dotyczyła i jego, nastawił budzik i aby nie niepokoić rano Dionki, zabrał swoją pościel
na skórzaną sofę w jadalni.
— Kochany jesteś! — powiedziała. — Pewnie także chrapiesz po wódce.
Nie zapytał, co znaczy to „także". Dopiero w nocy, gdy wydawało mu się, że zaraz
zaśnie, a jednak nie mógł zasnąć, to słowo zaczęło się nagle w nim powtarzać, jak ty-
kanie zegarka. Starał się myśleć o sprawach, które miał do załatwienia w Gdańsku, i
dopiero to go uspokoiło. Gdy zadźwięczał budzik, spał jednak twardo, a stanąwszy na
nogi, poczuł się wypoczęty i świeży.
Sam zrobił sobie śniadanie, szanując poranny sen zmaltretowanego pobytem gości
Piątka, i zamknąwszy Noego w kuchni, aby nie mógł biec za samochodem, wyszedł
na podwórze. Było jeszcze ciemno, ale lśnienie rosy na trawie i liściach, czystość nie-
ba z oddalającymi się w jaśniejącą głębię gwiazdami zapowiadały nieomylnie pogodę.
Mimo wczesnej godziny Rutka krzątał się już na podwórzu przy zabitej poprzed-
niego dnia zwierzynie.
— Spać nie możecie, Rutka? — spytał Daniel.
— Jak się ma już tak blisko przed sobą to wielkie spanie, łóżko człowieka tylko
straszy. Uciekam z niego, jak się tylko obudzę. Panie nadleśniczy! — powiedział po
chwili.
— Co takiego?
— Ten sweter! Co mi go dał pan Prinz. Mam go wziąć?
— A dlaczego nie? Dostaliście go w prezencie.
— Ale to taki piękny sweter. Ciepły. Musi być bardzo drogi.
— Uspokójcie się, Rutka. On ma fabrykę swetrów. I chciał wam sprawić przyjem-
ność. Macie przecież w związku z tym polowaniem dodatkowe zajęcie.
— Ale — Rutka sięgnął do wewnętrznej kieszeni na piersi. Długo manipulował
przy agrafce, którą była zapięta, i wreszcie wyciągnął starannie złożony banknot. —
To mi także dał.
— Co to jest? — ciemno było jeszcze na podwórzu i Daniel nie widział dobrze, co
gajowy pcha mu pod oczy.
— Dolary! Dziesięć dolarów! Dał mi wtedy, kiedy szukaliśmy tego postrzałka,
którego pan rano dostrzelił.
— No to dał wam za fatygę. Schowajcie i nie zawracajcie sobie tym głowy. Ma, to
daje.
— Tyle pieniędzy! — pokręcił głową Rutka.
Daniel wyprowadził wóz z garażu, uśmiechnął się usłyszawszy dochodzący ze
stajni powitalny ryk Maksa, spojrzał jeszcze raz na uśpiony dom i wyjechał na drogę.
Wracając z Gdańska zauważył przed szkołą w Rotach konia z bryczką i Bernatka
na koźle. Zatrzymał samochód. Godzina była dość późna, lekcje powinny się już daw-
no skończyć. Przez zamknięte okna dochodził jednak stłumiony głos dzieci powtarza-
jących chórem jakieś zdanie.
— Co się stało? — zapytał podchodząc do bryczki. — Dlaczego nie jesteście już
w domu?
— Zaspaliśmy, proszę pana nadleśniczego — powiedział Bernatk, mężnie używa-
jąc liczby mnogiej.
XVI
Popielaty mercedes Waltera Prinza przydał się nie tylko Tybrkowi w jego wypa-
dzie do Warszawy, miała oto jechać nim do ślubu Pelaszka Wirkusówna z Rogalów,
Bernatkowa siostra.
Cudzoziemcy — zaproszeni przez starego Wirkusa właściwie tylko dlatego, że
Daniel wzbraniał się przyjąć zaproszenie wobec swych własnych obowiązków gospo-
darza — rychło stali się najważniejszymi osobami na weselu. Nawet panna młoda nie
przyciągała tylu spojrzeń co Lesac wygolony i wyświeżony, promieniejący uśmie-
chem, którym obdarzał zarówno starych, jak i młodych, orkiestrę przygrywającą w ką-
cie, półmiski na stole, drzewa zaglądające do środka przez otwarte okna.
Prawił teraz komplementy wszystkim dziewczętom, które zbiegły się, aby opłaki-
wać panieństwo Pelaszki. Nie rozumiały ani jednego słowa z tego, co mówił, a jednak
pojmowały go doskonale.
Carlo, jak zwykle, mu nie dorównywał. Nie dorównywał mu także Walter, choć
się chyba o to starał i z racji mercedesa miał szanse nieporównanie wyższe. Dwuoso-
bowy citroen mógł najwyżej służyć młodej parze, i to chyba w podróży poślubnej. Na-
tomiast do kościoła miała nim jechać mama Wirkusowa i choć bardzo się wzbraniała,
Lesac nie chciał z tego zrezygnować. Była jeszcze popielata warszawa organisty z Ol-
szówki, który grając po zabawach i weselach nie tylko uciułał ładny grosz na kupno
wozu, ale teraz zarabiał i nim także przy okazji wszystkich ślubów i chrzcin w okoli-
cy, nie licząc większej ruchliwości powiększonego składu orkiestry, mającej już po-
wodzenie i w sąsiednich parafiach.
Grzmiała teraz gromkim marszem na powitanie jakichś nowych gości, ad— jeśli
znali się na rzeczy — powinni byli sięgnąć do kieszeni i hojnym napiwkiem uiścić
„marszowe". Cudzoziemców, gdy tylko się zjawili, poinformowano skwapliwie o ist-
niejącym zwyczaju. Długo nie mogli zrozumieć, a gdy wreszcie pojęli, posypały się
dolary.
— Ciekaw jestem tylko - szepnął Wolski do Daniela — jak oni się rozliczą z de-
wiz przy wyjeździe.
Daniel nie znał się na celnych formalnościach, wzruszył tylko ramionami.
Panna młoda zaczęła popłakiwać. Zawtórowała jej rodzina, a i ten i ów z sąsiadów
obcierał oczy. Lesac nade wszystko najpierw się zdziwił, a potem wzruszył. Żałował,
że nie wziął ze sobą kamery filmowej. Ale było to i tak wesele nie takie, jakie się tu
niegdyś odbywały, w niczym nie przypominające dawnych obyczajów. Może tylko
obfitość jadła, zgromadzona na stołach, choć to jeszcze nie był obiad weselny, lecz
poczęstunek przed udaniem się do kościoła, przypominała dawne czasy. Panna młoda
miała na sobie biały miejski strój weselny z nylonu, nie mogło być inaczej.
Lesac dopytywał się Daniela o tutejsze obyczaje i stroje regionalne, ale Rysewicz
niewiele mógł mu powiedzieć na ten temat. Prawdziwych strojów kaszubskich dawno
nie było po domach. Jakieś ich części widział w którymś muzeum powiatowym, a na
użytek różnych zespołów pieśni i tańca odtwarzano je z pewnością nie dość wiernie.
Wiedział, że Pelaszka należała kiedyś do zespołu. Francuz, lekko rozczarowany, upo-
mniał się o pokazanie przynajmniej takiego stroju kaszubskiego.
Mama Wirkus w pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, o co mu chodzi, choć Ty-
brek tłumaczył słowo w słowo.
— A gdzieś tam na górze w skrzyni — odpowiedziała wreszcie. — Pelaszka daw-
no już nie występuje.
— Chciałbym go zobaczyć — poprosił Lesac.
— Teraz? — zdumiała się. — Przed weselem?
Stanęło na tym, że Bernatk miał go zaprowadzić na strych. Wybrali się tam zaraz,
przy stole zaczynało być nudno.
— Powiedz im — zwrócił się Lesac do Daniela — że nie mogę tyle jeść. Nie chcę
wyglądać tak jak oni. — Wstając, pokazał gospodarzom swój płaski brzuch i wymow-
ny gest skierowany na półmiski. Potem wziął w dwa palce kawałek ciasta, umoczył je
w kawie, którą już podano, włożył do ust i ruszył za Bernatkiem ku drzwiom.
Wejście na strych było strome, ułożone z ażurowych stopni, niewiele szerszych niż
szczeble drabiny. Bernatk wrzuciwszy najpierw szczudła w otwarte drzwi chwycił rę-
kami za najwyższą deskę i wciągnął się na górę.
— To niezłe! — mruknął Lesac. — W ten sposób można by się wspiąć na wieżę
Eiffla. Zawisł tak jak Bernatk u najwyższego stopnia stromych schodów i w sekundzie
był na górze. Zasapał się przy tym trochę, wstrzymywał jednak przyspieszony oddech,
bo Bernatk patrzył na niego z podziwem.
— Pięćdziesiątka! — wyliczył mu na palcach rąk. — A ty?
Bernatk dwa razy pokazał rozwarte dłonie, chowając przy powtarzaniu jeden pa-
lec. — Dziewiętnaście.
— No widzisz!
Na tym rozmowa się zakończyła, nie mogli nic więcej wyrazić palcami. Strych
ciągnął się nad całym domem, bez ścian i przepierzeń, rozległy jak boisko. Stały tu
stare skrzynie z odzieżą, drewniane, rozsuwane łóżko, zastąpione przez małżeńskie
podwójne loże z orzecha o wysokim połysku, zakupione w miejskim magazynie me-
blowym, stały kosze, w których przechowywano gęsi puch, wiszący także w muślino-
wych workach u pułapu. Owcza wełna leżała w stertach na płóciennych płachtach,
wydając charakterystyczny odór, a zgremplowana, uprzędzona i zwinięta w motki wi-
siała przy otwartym oknie czekając prania i farbowania. Również w przewiewie za-
wieszono zwoje kiełbas i dwie szynki, nie licząc wędzonych boczków, których mno-
gość — przy zastawionych na dole stołach — zdumiała Francuza.
Bernatk wydał kilka nie budzących wątpliwości pochrząkiwań i podniósł w górę
dwa palce.
Lesac zrozumiał.
— Zarżnęliście na tę okazję dwie świnie — roześmiał się.
— Tak.
— Ciekaw tylko jestem, co będziecie jedli przez cały rok — mruknął do siebie.
Omijając słoje z miodem i miednice pełne skwarków, potrącając głowami o roz-
wieszone wszędzie wianki cebuli i czosnku, zbliżyli się do zielonej skrzyni malowanej
we wpół zatarte kwiaty.
— To tutaj — powiedział Bernatk. Uniósł powoli ciężkie wieko.
Lesac przysiadł na brzegu skrzyni i sięgnął po jej zawartość.
Uprzedzony co do współczesnej wersji kaszubskiego stroju, oglądał go jednak z
całym nabożeństwem. Nadzwyczajnej szerokości marszczoną niebieską wełnianą
spódnicę, granatowy aksamitny gorsecik, pięknie haftowany srebrem, cienką białą
bluzkę z barwnym haftem na rękawach i na koniec lekko zmięty wianek z papiero-
wych polnych kwiatów.
Lesac podniósł w dwóch palcach koszulę dziewczęcą, wyszywaną w tulipany nie-
bieskie, jak niebo. Albo jak morze. Czy po prostu jak niebieskie kwiaty, które rosną
po łąkach, polach i ogrodach.
— Szkoda, że to nie strój prababki — powiedział do siebie, ale nie odłożył go z
powrotem. Przerzucił przez ramię i skierował się ku wyjściu. Bernatk ruszył za nim,
nie rozumiejąc zachowania Francuza.
Kiedy zjawili się na dole, zbierano się już do kościoła- W tym kulminacyjnym mo-
mencie, wśród błogosławieństw, orkiestra miała jednak na tyle przytomności, aby do-
strzec i znowu powitać marszem wejście Francuza.
Lęsac roześmiał się i sięgnął do kieszeni.
— Jezus Maria! — jęknął Wolski, przesyłając Danielowi zrozpaczone spojrzenie.
Odpowiadał za wszystko, nawet za stan dewiz w kieszeniach swoich podopiecznych.
— Tiberius! — zawołał Lesac, gdy orkiestra wreszcie się uciszyła. — Tiberius,
tłumacz!
— Co mam tłumaczyć? - odezwał się leniwie Tybrek. Trzymał pod stołem dłoń
najładniejszej przyjaciółki Pelaszki.
— Wszystko, co powiem. Przede wszystkim, że grzeszą. Grzeszą przeciwko swo-
jej własnej urodzie, przeciwko urodzie swego kraju.
— Ten pan — zaczął Tybrek, nie przestając gnieść pod stołem spoconej ręki
dziewczyny — ten pan z Paryża mówi, że grzeszycie.
W zatłoczonym gośćmi pokoju uciszyło się w mgnieniu oka. Na twarz młodej pary
wystąpiły rumieńce.
— Przetłumaczyłeś? — upewnił się Lesac.
— Tak, przetłumaczyłem.
— Grzeszą przeciwko zasadom piękna, których powinni przestrzegać równie twar-
do, jak zasad moralności. Tłumacz!
— Chwileczkę. — Tybrek ruszył się wreszcie ze swego miejsca, szukając oczyma
siostry. Stała przy drzwiach, ale nie miała zamiaru przyjść mu z pomocą. — Chwi-
leczkę — powtórzył. — Ten pan mówi, że grzeszycie przeciwko temu, co ładne, a to
jest takim samym grzechem... Och! — zawołał — już wiem, o co mu chodzi?
To wszystko przez tę kieckę, co ją przywlókł ze strychu! Zobaczycie, że będzie
chciał...
— Coś ty tyle nagadał? — przerwał mu Lesac. — Ja tyle nie mówiłem.
— Musiałem im przecież wyjaśnić, co pan ma na myśli.
— Sam nie wiesz, co mam na myśli. Powiedz im, że dlatego przetrwali do dziś
tacy silni i krzepcy, ponieważ ich babki umiały się ubrać w dniu swego ślubu, ponie-
waż umiały być ładne i ten, kto je brał na całe życie, tego dnia musiał się wściekać z
niecierpliwości.
— To wszystko mam przetłumaczyć? — jęknął Tybrek.
— Tak, to wszystko.
— On mówi — westchnął chłopak — ale od razu wam powiadam, że to bzdura; że
wasze babki umiały lepiej przypodobać się swoim chłopom.
— Już?
— Już.
— Nylon! — trzepnął palcami Lesac. — Największy pożytek mieli z niego spado-
chroniarze. A potem ci wszyscy, którzy nie mają czasu dbać o siebie, którym nawet
prać się nie chce i nie cieszy ich widok białych płócien na sznurach wśród sadu, kiedy
bieleją pod silnymi promieniami słońca.
— Krótko wam powiem — zaczął Tybrek. — Nylon mu się nie podoba. Uważa,
że lepsze jest płótno.
— Ten, kto żyje z ziemi, kto jest z nią najsilniej związany, powinien przynajmniej
tego jednego najpiękniejszego w życiu dnia i tej jednej najpiękniejszej nocy mieć na
sobie prawdziwe lniane płótno. Może prześcieradło w łóżku też macie z nylonu?
— Ale tego już nie tłumaczę — roześmiał się Tybrek. — Pobiją nas i wyrzucą.
— Najwyżej mnie, a jeśli nawet dojdzie do tego, i tak będę uważał, że spełniłem
swój obowiązek najlepiej, jak mogłem. Tłumacz!
— Na pana odpowiedzialność.
— Na moją odpowiedzialność!
— No więc on wciąż o tym płótnie. Że chłop przynajmniej noc poślubną powinien
spędzić w płótnie. I pyta... pyta, czy prześcieradło w łóżku też macie z nylonu?
Wśród ciszy, która panowała w zatłoczonej izbie, rozległ się śmiech, ale rzadki,
rozsiany, pod oknem i koło pieca, przy otwartych drzwiach. Rodzina Wirkusów mil-
czała w napięciu. Lesac nie spuszczał z nich oka.
— Widzi pan! Mówiłem — szepnął Tybrek.
— Poczekaj, to jeszcze nie koniec. — Lesac sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął
portfel. Kiedy długo w nim szperał, izbę znowu zaległa cisza. Tybrek zresztą miał
wrażenie, że Francuz celowo przedłuża ten moment, to zaglądanie do wszystkich prze-
gródek, to przebieranie szybkimi palcami w szeleszczących papierkach, ten gest, który
ukazał wreszcie nowiutki banknot. Dziesięć dolarów!
— Ja przez niego posadę stracę — szepnął znowu Wolski do Daniela. — Jak Boga
kocham, stracę posadę! Cóż ten człowiek wyprawia?
— Powiedz im — zawołał Lesac — że będę bardzo szczęśliwy, jeśli panna młoda
przyjmie ode mnie ten skromny prezent. Ale w zamian mam prośbę: niech ucieszy
moje oczy, wkładając do ślubu piękny strój swoich uroczych prababek.
— Tego nie przetłumaczę! — zawołał Tybrek. — To jest okrutne.
— Dobrze — roześmiał się Lesac. — Powiedz, że proszę, aby włożyła ten strój po
ślubie.
Teraz rozległy się brawa, izbę wypełniły śmiechy, ale szerokie już teraz i swobod-
ne. Panna młoda nadstawiła Lesacowi do pocałowania rozgrzane ciało. Banknot dzie-
sięciodolarowy, złożony starannie, oddała matce do schowania.
— No, maman! — Lesac obejrzał się za mamą Wirkusową. Czas było jechać do
kościoła.
Nie pomogły już wykręty i chowanie się w kuchni, wszyscy goście towarzyszyli
wsiadaniu matki panny młodej do biało-czarnego citroena. Lesac posłał Bernatka po
bat i zanim ruszyli, strzelił ostro z rzemiennego bicza na wiwat.
W drugim wozie, w warszawie organisty, pojechali świadkowie i tato Wirkus, cały
czerwony z rodzicielskich wzruszeń i przyciasnego a okrutnie wykrochmalonego koł-
nierzyka koszuli. Dopiero na końcu, aby nikt nie przypuszczał, że pannie młodej się
śpieszy, jechała młoda para. Na przednie miejsce Walter zaprosił Bernatka, który pod
naporem tylu spojrzeń ani rusz nie mógł zmieścić w mercedesie długich szczudeł.
— Zostaw te kije! — krzyknął ktoś z patrzących.
— Jeszcze pannie młodej oko wybije!
Bernatk zwarł tylko szczęki, aż zadrgały mu policzki, a Walterowi udało się
wreszcie jako tako ułożyć szczudła w wozie. Ruszyli.
Ponieważ ślub miał być krótki, popołudniowy, goście ze względu na odległość do
kościoła i brak pojazdów zostali w domu. Nie nudzono się tu. Kucharki, które niejed-
no wesele odprawiły już w tej okolicy, sprzątnęły stoły i zaczęły nakrywać na nowo
do weselnego obiadu czy też kolacji, nazwa nie miała znaczenia. W każdym razie po
zimnych mięsach, jakimi raczono gości od rana, miało nastąpić pieczyste. Intensywny
zapach dolatywał już z kuchni.
— Gęsi! — wzdychał Wolski. — Albo indyki! Ale chyba gęsi, bo czuję majera-
nek.
Daniel usiłował sobie wyobrazić, ile takie wesele mogło kosztować. Zajęło mu tro-
chę czasu i wpędziło w zadumę nie zgadzającą się z nastrojem weselnego domu.
Młodzież tańczyła. Z sąsiedniej izby usunięto meble, pozostawiając tylko kilka
krzeseł pod ścianą. Orkiestra grała bez przerwy. Lesac miał rację, wszystkie dziewczę-
ta były w nylonie i trudno by było mieć im to za złe, gdyby nie obudzona nadzieja, że
w biało-błękitnym stroju byłoby im ładniej. Nie rozglądając się po bokach, nie zapusz-
czając spojrzenia w sad za oknami, można było mieć złudzenie jakiejkolwiek zabawy
w mieście i chyba nie tylko w tym kraju. Daniel długo szukał Dionki wśród koloro-
wych sukien, jej strój nie odznaczał się niczym szczególnym w tym otoczeniu. Dekolt
tylko miała śmielszy, ale Carlo, który tańcząc trzymał ją w ramionach, przyzwyczajo-
ny był do takich dekoltów.
— Słyszałaś, co mówił wuj o tym płótnie i w ogóle?
— Słyszałam.
— Pięknie mówił, prawda?
— Tak.
— Może jest tam na strychu jeszcze jeden taki strój?
— A jeśli jest?
— Nie chciałabyś go włożyć?
— Czy też za dziesięć dolarów?
— Nie żartuj!
— Carlo! Carlo! Przywołuję cię do porządku! Nie patrz tak w mój dekolt, bo wpa-
kujesz mnie na ścianę. Mam nadzieję, że widziałeś już w życiu coś takiego.
— Przepraszam! Ale ta cała aura tutaj i to, co mówił wuj... Dionka, uważaj! Ja tak-
że jestem chłop! Moi pradziadkowie sami uprawiali swoje winnice, dopóki się nie do-
robili i nie wykupili winnic swoich sąsiadów. Teraz wuj mnie namawia, żeby przynaj-
mniej część sprzedać pod rozbudowę Neapolu. Masz więc ostatnią szansę.
— Na co ostatnią szansę i dlaczego mam uważać?
— Żeby cię nie ominęła okazja poślubienia prawdziwego chłopa. Dlatego myśla-
łem o tej płóciennej koszuli wyszywanej w niebieskie kwiaty...
— Nie krępuj się, mów dalej. Jesteś wrażliwy na piękno prawie tak samo jak twój
wuj. Tylko błagam cię, patrz przed siebie.
— Pewnie myślisz, że już wypiłem. Tylko dwa kieliszki!
— Nie szkodzi. Ja także.
— Więc dlaczego się śmiejesz, kiedy ja mówię poważnie?
— Ja także mówię poważnie. Zapomnisz o mnie już na dworcu w Neapolu. Kiedy
zobaczysz pierwszą dziewczynę.
— Nie!
— O Boże! Jakiś ty nudny, Carlo!
Kręcili się jeszcze przez chwilę i zatrzymali się, gdy wśród zgiełku i wrzawy na
progu ukazała się młoda para.
Organista dopadł orkiestry i zamiast walca popłynął znów marsz, którego zdecy-
dowane dźwięki skierowały raz jeszcze zakłopotaną już jednak dłoń Lesaca do kiesze-
ni. Ale Wolski już był przy nim.
— To przesada! — zawołał ostrym szeptem. — Zapewniam pana, że przesada!
Nastąpiło teraz składanie życzeń i podarków. Kucharki zaczęły roznosić rosół,
mężczyźni rozejrzeli się za kieliszkami, a młodzież znowu chciała tańczyć.
— No, jeśli młodzi tańczą, to czy my możemy siedzieć, maman? — Lesac skłonił
się przed mamą Wirkusową.
Bernatk usiadł pod ścianą i oparłszy szczudła o krzesło, nie spuszczał oczu z tań-
czących. Zaraz po powrocie z kościoła, gdy pili wszyscy mężczyźni, przyjął z rąk
ojca, który tym samym pasował go na dorosłego, kieliszek wiśniówki. Kręciło mu się
teraz w głowie od tej dorosłości, ale było to uczucie przyprawione dumą i przy całej
chybotliwości dała - niewątpliwą pewnością siebie. Uśmiechał się wyrozumiale, ile-
kroć spódnica matki, rozkołysana w obrotach, migała mu przed oczyma swoją atłaso-
wą czernią.
Orkiestra umilkła na chwilę. Kobieta przywołała ręką córkę. Panna młoda już wie-
działa, o co chodzi. Zdjęła z gwoździa przy drzwiach powieszony tam przez Francuza
strój kaszubski i zniknęła w drzwiach.
— Boże, jak ja ich znam! — pomyślał Lesac. — Tu czy pod Bordeaux — wszę-
dzie są tacy sami. — Pisał przed rokiem scenariusz do filmu, którego bohaterami mieli
być chłopi burgundzcy. Siedział na wsi przez dwa tygodnie, a myślał, że trzeba mu bę-
dzie najmniej dwóch miesięcy, żeby podejrzeć ich żyde. Zaczęli się jednak obnażać
już pierwszego dnia, z równą otwartośdą ukazując swój wdzięk, jak i swoją szpetotę.
Miał nadzieję, że pozyskał w nich przyjaciół i że pozostaną nimi, nie dowiedziawszy
się nigdy, co o nich napisał.
Znów siedzieli przy stole. Panna młoda na honorowym miejscu w pięknym stroju
ludowym swego regionu. Śmiała się. Śmiali się wszyscy z tego przebrania.
Lesac przymknął oczy.
Oto święto, oto triumf starego chłopa. Przez całe życie wierzył tylko ziemi. I oto
zabezpieczył ją, pozyskał dla niej przyszłego gospodarza. Będzie nim ten chłopak z
bukietem mirtu w klapie, który obejmuje teraz jego córkę. Ile prześpią razem nocy?
Może już się gdzieś przespali w stodole albo w polu w kopicy siana? Ale to nie jest
najważniejsze, ważne jest tylko to, że ziemia będzie miała gospodarza.
Pito z kolei zdrowie Bernatka, o którego wytrwałości i posadzie w Bukomierzu oj-
ciec szeroko rozprawiał przy stole.
— Patrzcie! — mówi. — Jaki uparty! Poszedł do pana nadleśniczego i posadę do-
stał. I gwiżdże na alimenty. Ale ja go i tak nie skrzywdzę.
Klepano Bernatka po plecach, całowano w płonące policzki. Przy tej okazji i Da-
niel musiał się poczuć bohaterem chwili, obawiał się, że w oczach obecnych więk-
szym od Bernatka. Szczęśliwie nie całowano go i nie klepano po plecach, ale wciąż
przypijano do niego, do niego i do Tybrka Jakiela, którego jednak — chyba nie tylko
przez skromność — peszyły nieco tę dowody popularności w Rogalach.
Siedział przy Walterze i wciąż, mimo zakazu siostry, marzyły mu się jego swetry
sprzedawane w Warszawie, w hurcie oczywiście, w prześlicznym, z tygodnia na ty-
dzień wzrastającym hurcie... Wiedeńczyk siedział jednak jakiś milczący, jadł z ponu-
rym apetytem, pił z ponurą satysfakcją, choć miał w perspektywie prowadzenie wozu.
Położył dłoń na kolanach Tybrka.
— Przysługa za przysługę, chciałbym się stąd wyrwać na kilka godzin.
— Dokąd?
— O tym później. Powiedz im, że jedziemy po wino do Gdańska.
— Lesac zaproponuje zaraz swoje. Jest jeszcze sporo butelek w Bukomierzu.
— No to po koniak. Wymyśl coś. Czy to takie trudne?
— Dla mnie? — Tybrek ruszył się z miejsca obrażony. Przymrużywszy oko po-
wiedział mamie Wirkus, że szykuje się niespodzianka. To samo szepnął siostrze. Da-
niela skrzętnie ominął, Wolskiego także. Opiekował się natarczywie cudzoziemcami,
chciałby prawdopodobnie także jechać.
— W porządku! — powiedział. — Możemy pryskać.
Długo czekał, żeby Walter coś powiedział. Skręcali już na drogę wiodącą do Bu-
komierza, gdy się odezwał:
— To właściwie głupstwo. Tylko proszę cię, nie zrozum mnie źle. Chciałem tu coś
zobaczyć w okolicy.
— Co to jest?
— Głupstwo, mówię ci, że głupstwo. Jakiś zasmarkany majątek gdzieś w tych
stronach. Tego roku w Baden-Baden poznałem pewną młodą osobę, której rodzice...
— Niestety — powiedział Tybrek. — Zupełnie nie znam tych okolic. Jestem tu za-
ledwie od kilku tygodni.
— Nie o to mi chodzi. Chcę tylko, żebyś mi towarzyszył. Gajowy Rutka powie-
dział mi, że wie, gdzie to jest.
— Zgodził się?
— Na co?
— Żeby tam pojechać?
— O tym z nim jeszcze nie rozmawiałem. Zapytałem tylko, czy wie, gdzie to jest.
Mieszka tu od urodzenia. Właśnie teraz po niego wstąpimy.
Rutka był jeszcze w Bukomierzu i przygotowywał do podróży myśliwskie trofea
zagraniczników. Zastali go na ławce, gdy czyścił pięknie uperlone parostki zabitego
przez Carla kozia. Trochę się zdziwił nagłą propozycją przejażdżki, ale było to zasko-
czenie raczej przyjemne — dalszy ciąg miłych niespodzianek ze strony młodego pana
z Wiednia.
— Okropnie tam piją i jedzą na tym weselu — mruczał Walter, sadzając Rutkę
obok siebie na przednim siedzeniu. — Postanowiliśmy się przewietrzyć.
— A ja bym się przespał — ziewnął Tybrek. — Mam już wszystkiego dosyć.
Prinz tylko spojrzał na niego; nie pomogło drugie ziewnięcie, musiał władować się
do wozu i ruszyli, żegnani powiewającą dłonią Piątka, który ukazał się w oknie kuch-
ni. Rozochocony Rutka zaczął snuć wspomnienia hucznych wesel, wyprawianych nie-
gdyś w tej okolicy. Nie wtórując częstym wybuchom śmiechu Waltera, Tybrek za-
milkł na długi czas.
Zatrzymali się przed jakąś gospodą i wypili po kuflu piwa. Od razu znaleźli się
ciekawi zwabieni zagranicznym samochodem. Przy bufecie zrobiło się ciasno. Prawie
wszyscy znali tu niemiecki i Walter mógł jeszcze raz zabłysnąć opowieścią o Grinzin-
gu, Marii Teresie i Franciszku Józefie. Popijając piwo Tybrek myślał, że najlepszym
wyjściem z sytuacji byłby patrol drogowy, który niechybnie po pierwszym chuchnię-
ciu zatrzymałby Waltera i radykalnie zakończył wycieczkę. Ale patrol drogowy na tej
trasie był marzeniem. Posuwali się wciąż bez przeszkód przed siebie i po jakiejś no-
wej opowieści Rutki o kaszubskich weselach Walter zdecydował się poruszyć zasad-
niczy temat.
— To już chyba niedaleko stąd? — powiedział.
Rutka rozcierał tabakę na zwiniętej pięści, podniósł ją do nosa i odetchnął głębo-
ko.
— Dokąd? — zapytał.
— Do tego majątku, o który was pytałem. Skoro jesteśmy już tak blisko, można by
tam wstąpić.
— Wcale nie tak blisko. — Rutka kichnął potężnie i długi czas przeczekiwał ła-
skotanie w nosie. — Po drugiej stronie Wisły.
— Głupstwo. Możemy pojechać.
Stary znów kichnął i osłaniając usta ogromną kraciastą chustką czekał na następne
kichnięcie, jednakże nie nastąpiło.
— Po drugiej stronie Wisty. A do mostu daleko.
— Głupstwo! — upierał się Walter już nieco zbyt natarczywie. — Mamy czas.
Możemy pojechać.
Rutka złożył starannie swoją chustkę i schował ją do kieszeni. Aby się do niej do-
stać, musiał unieść nieco do góry piękny, ale trochę przydługi na niego sweter Walte-
ra, który tego chłodnego dnia miał na sobie.
— Kawał drogi — powiedział.
— Nie mamy nic innego do roboty. Na wesele mi się nie spieszy. Powiedzieliśmy
zresztą, że jedziemy do Gdańska. Tak, Tiberius?
— Tak - burknął Tybrek.
— Dobrze — powiedział Rutka. — Dlaczego nie? Pojedziemy tam, jak pan tak
chce.
Teraz już milczeli na dobre, tylko pytania Waltera o drogę i skąpe informacje Rut-
ki przerywały panującą w wozie ciszę. Za Wisłą Walter przyhamował, jechał teraz
wolniej. Rutka odwrócił się na chwilę w wozie, szukał spojrzenia Tybrka, ale ten pa-
trzył pilnie przez okienko na mijane domy jakiejś wsi, którą sobotnie popołudnie przy-
sypało jakby odświętnym spokojem. Dziewczęta, objąwszy się wpół, chodziły wzdłuż
płotów, chłopcy w małych gromadkach wystawali przed domami. W ogródkach kwi-
tły ostatnie astry. Na gałęziach jabłoni czerwieniły się jeszcze jabłka.
Wieś, ku której dążył Walter, okazała się dużym PGR-em, o nowych budynkach
gospodarczych. Na dachach ogromnych obór i stodół widniała ułożona z dachówek
data ich wzniesienia: 1957.
— Tu wszystko nowe — mruknął Rutka. — Wszystko zrobione od początku. Od
początku! — powtórzył z naciskiem.
Może z myślą o tej dacie, tak wyraźnie wypisanej na czerwonych dachach, stary
Rutka zdecydował się tu przywieźć ciekawego gościa. Teraz uśmiechał się leciutko
zaschniętymi wargami i po raz drugi sięgnął do kieszeni po kapciuch z tabaką.
— Tylko dwór stary został. Teraz tam jest świetlica. I przedszkole.
Jechali piękną aleją lipową, zasłaną opadłymi liśćmi. W tym równym, wysokim
wąwozie mżyło wirującym złotem. Patrzyli poprzez kołyszące się w powietrzu liście
na wyraźniejący stopniowo fronton pięknego starego budynku, odmłodzonego świe-
żym tynkiem. Na ganku, wspartym dwiema kolumnami, tłoczyła się młodzież.
— Pewnie zabawa — mruknął Rutka. Bawił się teraz świetnie, zły humor, który
niepotrzebnie wtedy zamanifestował, minął mu bez śladu. Odczuwał przedziwną sa-
tysfakcję.
Tybrek także się rozpogodził. Wprawdzie zagraniczny wóz i tutaj wzbudził po-
wszechne zainteresowanie, ale już był pewien objawionych nagle pozytywów tej pro-
pagandowej wycieczki.
W świetlicy PGR-u odbywało się przedstawienie. Zabawa — jak się dowiedzieli
— miała być dopiero później, dziewczęta były wszystkie w nylonie, jak na weselu w
Rogalach, chłopcy w krawatach i na ostry połysk wyczyszczonych butach. W jednym
z pierwszych pokoi przygotowano bufet, ale zajrzeli najpierw do sali obok, gdzie tło-
czyli się ludzie. Na niezbyt wielkiej scenie tańczyło sześć par w ludowych strojach.
Akordeonista, otoczony wpatrującymi się w niego dziećmi, które obsiadły przód sce-
ny, wydobywał najgłośniejsze tony ze swego instrumentu.
Walter chciał wycofać się z tłumu, ale stary gajowy przytrzymał go za łokieć.
— Popatrzmy!
Ktoś z bliżej stojących zwrócił ku nim głowę, usłyszawszy niemieckie słowo,
przyjrzał się im tylko i znów skierował wzrok ku scenie.
Po hucznych brawach nastąpił jeszcze jeden taniec, po którym czoła tancerzy za-
błysły serdecznym potem, a ze sceny powiało kurzem i jakby wonią maszerującego w
spiekocie wojska. Walter zaczął na serio przepychać się ku wyjściu.
Na scenę wyszedł teraz może dziesięcioletni chłopak i zaczął podniesionym gło-
sem:
Za pług, za młot, za pióro chwyć,
Na warsztat skieruj dłonie
I nowe dzieje ziemi pisz,
Tej ziemi wyzwolonej.
Rutka się zatrzymał, Walter z Tybrkiem też przystanęli.
— Przetłumaczyć mu? — spytał, gdy znaleźli się na dworze.
— Dajcie spokój — mruknął Tybrek. — Wszystko jasne.
— Podwójnie wyzwolonej! Tak powinno być w tym wierszu. I niechby to usły-
szał!
— Dajcie spokój! — powtórzył Tybrek.
Obejrzeli jeszcze park, nad którym istotnie mogłaby trochę popłakać owa dama
poznana przez Waltera w Baden-Baden. Przetrzebiony przez wojnę, nie pielęgnowany
przez nikogo, zdziczał i zarósł chwastami.
— Przyjdzie czas i na to — powiedział Rutka znów po polsku, jakby Walter nie
szedł obok nich. I w wozie nie odezwał się ani razu po niemiecku, dopiero gdy wjeż-
dżali już w bukomierskie lasy, kazał Prinzowi zatrzymać wóz, ściągnął przez głowę
sweter, długo odpinał agrafkę przy kieszeni, bo trzęsły mu się ręce, ale wyjął wreszcie
dziesięciodolarowy banknot i położył go razem ze swetrem na siedzeniu. — Niech pan
to sobie zabierze! — powiedział. — I niech pan opowiada, komu pan zechce, co pan
tu widział. Ludzie się bawią — niech pan powie. Ludzie tańczą — za jednym razem
podwójnie od was uwolnieni.
Otworzył drzwiczki wozu, a potem zatrzasnął je mocno i poszedł przez las, nie
oglądając się za siebie. Walter pobiegł za nim, coś do niego mówił, coś mu tłumaczył,
ale stary nie patrzył na niego ani nie słuchał, wrócił więc do wozu i klnąc zapuścił mo-
tor.
1
Teofil Ruczyński: „Zew".
— Niech to wszyscy diabli! Raz się z babą przespałem i teraz taka historia!
Tybrek zachichotał.
— Jeszcze jak się stary rozgada...
— Nikomu nie powie.
— Skąd wiesz?
— Tak myślę.
— I ty też do nikogo ani pary z gęby.
— Jasne! — Tybrek chrząknął. — Mieliśmy porozmawiać...
— Nie teraz. Jestem zły.
W Rogalach zastali znowu wszystkich przy stole.
— Mogą jeść! — mruknął Walter.
— Byliśmy w Gdańsku — powiedział Tybrek do siostry.
— Walter chciał przywieźć koniaku. Ale wszystkie sklepy zamknięte.
Ktoś krzyknął:
— Nieustające zdrowie młodej pary!
— Może byśmy tak zobaczyli, czy nie ma nas w Bukomierzu — szepnął Daniel do
Lesaca.
XVII
Mieli jechać nazajutrz po ślubie Pelaszki, ale oczywiście nie mogło być o tym na-
wet mowy. Odsypiali wesele cały dzień. Na szczęście była to niedziela i nadleśnictwo
tonęło w nieruchomej ciszy lasu. Tylko Piątek snuł się między kuchnią a budynkami
gospodarczymi na podwórzu w nadziei, że się jednak ktoś zjawi — na śniadanie, na
obiad, na podwieczorek.
Około południa przyszedł gajowy Rutka; przyniósł wypełnione parafiną szable i
fajki odyńców, zabitych ostatniego dnia, miał pomóc przy ładowaniu trofeów do wo-
zów. Szczególnie z jelenimi wieńcami był kłopot. Rutka chciał uporać się z pakowa-
niem, zanim zapadnie zmierzch.
Piątek rozłożył bezradnie ręce.
— Śpią.
— Co to za ludzie teraz? — Rutka z ubolewaniem pokręcił głową. — Jedną noc
muszą od razu odsypiać! Słyszał to kto dawniej?
Piątek przysiadł na ławce obok niego, a stary wyriącinął z kieszeni kapciuch z ta-
baką, roztarł szczyptę na zgięciu dłoni i pociągnął tęgiego niucha. Kiedy się wykichał
— a w ciszy, panującej na podwórzu, każde kichnięcie wydawało się strzałem armat-
nim, po którym Piątek z niepokojem wodził wzrokiem po zasłoniętych oknach —
westchnął, przymykając oczy:
— Jak stary Petrykus z Mąkowych wydawał swoją córkę za wójta, to wesele trwa-
ło przez calutki tydzień. I nikt spać się nie kładł, chyba że zgnilce jakie albo słabeusze.
Najwyżej się człowiek gdzie do siana na pół godziny przyłożył i wstawał wypoczęty,
najpierw łapał się za kieliszek, potem za dziewczynę — i nie przestawał tańczyć, aż
do jedzenia zawołali. I tak dzień po dniu, noc po nocy. A teraz to się ludziom po
dwóch kieliszkach i dwóch tańcach już nogi gną...
— W mieście ludzie w ogóle słabsi — zauważył Piątek, czując się niejako w obo-
wiązku wzięcia w obronę gości i nowych mieszkańców Bukomierza.
— A na wsi? — Rutka wzruszył ramionami i dodał do poprzednich jeszcze jeden
kich potężny, wstrząsający podwórzem i Piątkiem. — Na wsi ludzie już też nie te
same. Miękciejszy się naród zrobił. Rozpieszczony, ot co! — trzepnął palcami i przez
chwilę trzymał rękę w nie dokończonym geście, bo nagle tuż obok przy kuchennym
oknie rozległ się rozdzierający ryk Maksa.
— A niechże cię! — Piątek zerwał się z ławki i skoczył zaganiać osła z powrotem
do stajni, z której się wydostał przez uchylone wrota. Trzymany od rana w tym aresz-
cie ze względu na zwyczaj koncertowania na podwórzu, musiał zbuntować się w koń-
cu i korzystając z zainteresowania, jakie gościnny Piątek okazywał staremu Rutce,
wydostał się na wolność. Goniony przez podwórze ani myślał trafić we wrota stajni;
porykując kłusował z poddartym ogonem przed rozwścieczonym Piątkiem.
Pierwszy zjawił się Daniel. Rutka uśmiechnął się na jego widok.
— Ja wiedziałem, że pan nadleśniczy nie taki miętki jak inni. Śpią i śpią, doczekać
się nie mogę, a przecież mieli dzisiaj jechać.
— Pewnie nie pojadą — mruknął Daniel. Usiadł przy Rutce i wyciągnął przed sie-
bie nogi.
— Co pan będzie jadł? — spytał Piątek, zdyszany jeszcze po gonitwie za Maksem.
— Śniadanie, obiad czy podwieczorek?
— Nic. Zupełnie nic. Ale może pan Rutka by co zjadł?
Stary wzniósł ręce do góry.
— Uchowaj Boże! Obiad jadłem, a po obiedzie już nic do wieczora. I tylko kubek
mleka przed spaniem. Człowiek nie wieprz, na ubój się nie przyda. Będziemy pako-
wać?
— Jak? Wieńce mają u siebie na górze.
— Ano tak, niepotrzebnie przychodziłem.
Zaskrzypiały drzwi od sieni i stanął w nich zaspany Lesac, tylko w kurtce narzuco-
nej na piżamę. Drżał z zimna.
— Szkoda, że nie mam większego bagażnika. Zabrałbym tego osła do Paryża.
Znakomity budzik, z trumny by wyrwał człowieka! Napiłbym się czegoś. — Uśmie-
chając się do Piątka wskazał na gardło.
— Jest gorąca herbata — ucieszył się Piątek.
Rutka parsknął śmiechem i sięgnął do kieszeni po kapciuch z tabaką.
— Herbata? On myśli o klinie!
Daniel popchnął Francuza do kuchni ogrzanej ciepłem wciąż trzymanej w pogoto-
wiu blachy. Piątek nie przyjął do wiadomości informacji Rutki i nalewał do szldanek
herbatę. Lesac istotnie skrzywił się na jej widok.
— Tak się traktuje gości, w dodatku przed samym wyjazdem?
Daniel, rad nierad, otworzył drzwi do spiżarni i długo dzwonił
pustymi butelkami. Wyniósł wreszcie jedną z resztkami trunku na dnie, ale nim
zdążył rozlać, u drzwi rozległo się pukanie.
— Boże! — jęknął Lesac. — Jaki ludzie mają węch! I słuch! Niby śpią, a od razu
słyszą, jak się szkłem zadzwoni.
To jednak nie był nikt z domu. W drzwiach ukazał się listonosz. Trzymał w ręku
telegram i z trudem przeczytał niemiłosiernie przekręcone nazwisko Lesaca.
— To ja! To do mnie! — zawołał Francuz. Wyrwał listonoszowi depeszę, otwo-
rzył ją szybkimi palcami, przebiegł wzrokiem krótki tekst i już był przy drzwiach, nie
domkniętych jeszcze przez wchodzącego.
— Carlo! — wrzasnął. — Carlo! Schodź tu zaraz! — I gdy nieszczęsny Carlo, nie-
przytomny ze snu, znalazł się u szczytu schodów, zaśmiał się młodzieńczo, całą gamą
radosnego podniecenia, podnosząc w górę dłoń z telegramem: — Anthony mnie wzy-
wa! Lecimy w czwartek do Hollywood.
Ostatni kieliszek śliwkowej nalewki wypił w rezultacie listonosz. Nikt nie ^wracał
uwagi na niego w ogólnym zamieszaniu, a kieliszek stał na brzegu stołu, sądził więc,
że nalano go dla niego. Maszotka często rozgrzewała go w ten sposób, a teraz był wła-
śnie zziębnięty długą drogą na rowerze, nie przerywaną wstępowaniem do domów.
Wódka dobrze mu zrobiła. Odchrząknął z przyjemnością i otarł usta dłonią.
Carlo, wciąż wpółprzytomny, siedział już na ławce w kuchni, i usiłował coś zrozu-
mieć z podpychanej mu przez wuja pod nos depeszy.
— Anthony — Lesac wymienił nazwisko jednego z wielkich reżyserów, które
wszakże nie olśniło nikogo w bukomierskiej kuchni — od dawna chciał zrobić ze mną
film. Ale jakoś się nie składało. Zainteresowałem go jednym z moich pomysłów. Da-
niel! — zawołał, łapiąc Daniela za kurtkę na piersiach — jeśli to chwyci, przyjeżdża-
my i w przyszłym roku do Bukomierza!
— Pali się? — zawołał Walter, stając w drzwiach. Był też w piżamie, tyle że zdą-
żył naciągnąć sweter. Zza jego ramienia wystawała rozczochrana głowa Tybrka.
— Wyjeżdżamy o świcie! — zawołał Lesac. — Dostałem depeszę z Paryża. W
czwartek lecę do Stanów.
— Zaraz, zaraz — powiedział Walter, siadając obok Carla na ławce. Wziął od nie-
go telegram i nie czytając obejrzał pobieżnie. — Wrzeszczycie, jakby się paliło! —
Liczba mnoga użyta była przez kurtuazję, prócz Lesaca nikt nie puścił pary z gęby.
— Niech pan napisze do nas — powiedział Daniel.
— Co? — zdziwił się Lesac. — Napisać? — Nigdy mu się nie zdarzało pisać z po-
dróży.
— Zaraz, zaraz — powtórzył Walter. — Ale ja nie muszę w czwartek lecieć do
Stanów.
Nie mogli zrozumieć, o co mu chodzi, na szczęście na progu zjawił się Wolski,
ostatni z gości, ale za to kompletnie ubrany i pozapinany na wszystkie guziki.
Lesac i jemu podsunął depeszę. I tylko on powiedział to, co należało powiedzieć w
tych okolicznościach:
— Gratuluję! Z całego serca gratuluję. Jednak co Hollywood, to Hollywood!
Lesac zamrugał powiekami i przyjrzał mu się z uwagą pozbawioną jakiejkolwiek
przychylności. A Wolski jeszcze poprawił:
— Hollywood to dopiero szansa! Gratuluję!
Skądże mógł, biedak, wiedzieć, że Francuz uważa się za zastrzyk świeżej krwi,
importowany do podstarzałego królestwa filmu, że plenery Europy i ludzie Europy już
od kilku lat były cichym ratunkiem słaniającego się tytana?
— Ja przecież nie muszę w czwartek lecieć do Stanów — powtórzył raz jeszcze
Walter, teraz już wyraźnie pod adresem przedstawiciela „Orbisu".
— I tak mieliśmy jechać — powiedział Lesac cierpko, nie przełknąwszy jeszcze
gratulacji Wolskiego. — Nawet dzisiaj!
— No, ale wesele. Kto ma ochotę siedzieć przez kilka godzin za kierownicą po ta-
kiej nocy?
— I dlatego jedziemy jutro. Z samego rana.
— Czy wuj mnie jeszcze potrzebuje? — spytał Carlo.
— Nie. Idź się ubrać i bierz się do pakowania.
Za Carlem wysunął się z kuchni Walter. Nie wiadomo dlaczego obydwaj klnąc
wchodzili po schodach.
— Rutka przyszedł pomóc przy pakowaniu trofeów — powiedział Daniel do Lesa-
ca. — Proszę mu je dać.
— Carlo! — wrzasnął znowu Lesac. — Znieś na dół wieńce i rogi.
W ogólnym zamieszaniu i bieganinie Tybrek pokręcił się po kuchni, przegryzł coś
i widząc Daniela zajętego na podwórzu, uchylił drzwi do pokoju siostry. Nie spała już,
rozbudzona ostatecznie hałasem panującym w domu, ale wyglądało na to, że nie za-
mierza ruszyć się z pościeli.
— Nie wstajesz?
— Po co?
— Lesac dostał depeszę. Jedzie z Carlem do Hollywood.
— Chyba nie stąd? Nie z Bukomierza?
— Oczywiście, że nie. Przedtem muszą być w Paryżu. Wyjeżdżają jutro o świcie.
— I co z tego?
— Dionka! Przecież musisz wstać, pożegnać się z nimi... przecież... przecież nie
powinniśmy stracić tych kontaktów...
Zapaliła papierosa i przymknęła oczy zaciągając się pierwszym dymem.
— Nie powinni byli tu przyjeżdżać — szepnęła.
— Co mówisz? Co powiedziałaś?
— Nie powinni byli tu przyjeżdżać.
— Co za bzdura! Mam nadzieję, że się świetnie bawili, a my przy nich. Jednak —
cacy cacy — drzewka, trawka, sarenki i zajączki, a wściec się można z nudów. Przera-
żenie mnie ogarnia na myśl...
— Wynoś się stąd!
— Dionka!
— Wynoś się stąd, mówię ci!
— Ale wstań, trzeba z nimi porozmawiać. Zrozum to! Okazywali ci tyle...
— Boże! Że też ten Daniel broń zamyka w szafie! Wyszedł, zastanawiając się,
komu ofiarować swoją pomoc przy pakowaniu. Z konieczności wybór padł na Walte-
ra. Rozmowa o swetrach była zaledwie zagajona, a to była duża szansa.
Prinz siedział na łóżku, obydwie walizki, postawione na stole, świeciły gołym
dnem. Wieniec dwunastaka, kilka koźlich parostków dziczych szabel leżało na podło-
dze w kącie pokoju.
— To straszne — powiedział. — Nie chce mi się stąd wyjeżdżać. — Podrapał ku-
dłatą pierś pod rozpiętą piżamą. Znowu miał całą brodę ciemną pod potężnie rosną-
cym zarostem, nawet usta wydawały się ciemne, a w nich tym bielsze były zęby, aż
niepotrzebnie tak piękne u właściciela fabryki swetrów.
— Niech pan zostanie — szepnął Tybrek, patrząc mu w oczy.
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Przyjechaliśmy razem i razem musimy wracać.
— Tak mało zostało czasu, a mieliśmy porozmawiać...
— Aha! O co to chodzi? — Wiedeńczyk zsunął pantofle z nóg i rzucił się na łóż-
ko. Nie zapięta piżama rozchyliła się zupełnie i Tybrek zobaczył jego szerokie owło-
sione piersi wznoszone mocnym oddechem.
Jednak to futro go grzeje — pomyślał, sam zziębnięty mimo swetra. Walter wydał
mu się dużym psem, którego miał obłaskawić, ale wciąż bał się wyciągnąć rękę, aby
go pogłaskać.
— O co chodzi? — powtórzył Walter.
— Chciałem zapytać, czy ma pan w Polsce przedstawicielstwo?
— Na co?
— Na swoje swetry.
— Już mówiłem, że nie. Ostatnio nastawiłem się na Włochy. Włosi mają coraz
częściej prawdziwe zimy, a brunetkom ładnie w moich swetrach. Zrobiłem specjalną
kolekcję dla brunetek. Trochę mnie to kosztowało. Wzory i reklama. Ale się opłaciło.
Na wiosnę w Cortina d'Ampezzo Claudia Cardinale jeździła na nartach w moim swe-
trze. Niebieski w czarne pasy.
— Mógłby pan wypuścić kolekcją w Polsce. Dla blondynek.
— W Polsce są także brunetki — roześmiał się Walter. I spoważniał. — To jej po-
mysł?
— Nie, mój.
— Na pewno?
— Mój. Ona... ona mi nawet zakazała zwracać się z tym do pana...
— Zakazała? — krzyknął Walter, unosząc się na łóżku. — Może uważa, że to zły
interes?
— Nie wiem... nie wiem dlaczego...
— Że to zły interes sprzedawać swetry Waltera Prinza? Nasza fabryka istnieje od
pięćdziesięciu lat. Jeszcze dziadek był największym importerem wełny australijskiej w
Europie. Znak fabryki Prinza mówi sam za siebie. Na targach w Lipsku zdobyłem
srebrny medal. Dwa lata temu wystawiałem w Poznaniu, od razu miałem mnóstwo za-
mówień, ale wpadły mi wtedy Włochy...
— Może więc teraz... — Tybrek oblizał końcem języka zaschnięte wargi. — Może
teraz...
Walter przyjrzał mu się uważnie.
— Dobrze! — powiedział niespodziewanie. — Mogę spróbować. Tylko nic z tych
rzeczy — dodał, gdy Tybrek rzucił mu się dziękować. — Nic z tych rzeczy, które so-
bie wyobrażasz! Przepraszam, ale w interesach to ja jestem cham. Subtelność zosta-
wiam sobie na inne okoliczności. Więc założymy w Warszawie przedstawicielstwo.
Będziesz pozyskiwał klientów, przyjmował zamówienia. Leci prowizja. Mogą być z
tego duże pieniądze i to ci powinno wystarczyć. Klienci będą wpłacać pieniądze do
banku, a towar będzie wysyłany z fabryki wprost na ich adres, zrozumiałeś?
Tybrek zastanawiał się przez cały czas tej przemowy, czy stać go na to, żeby się
obrazić. Nie, nie mógł sobie na to pozwolić. Zresztą Walter mówił słowa brutalne, ale
uśmiechał się przy tym i tarł swoją kudłatą pierś obydwoma rękami.
— Uprzedziłem cię, że w interesach jestem cham. Nie zarobiłbym inaczej ani cen-
ta, a już na pewno nie stać by mnie było na odstrzał jelenia w Polsce. Ale nie przerażaj
się, zdarzają mi się chwile liryczne. Kiedy zabrałeś mój samochód, a ona przyszła do
mnie na górę — pewnie nawet nie wiesz o tym, — w pierwszej chwili miałem zamiar
zrobić wściekłą awanturę. Każdy by ją zrobił na moim miejscu. Ale zobaczyłem, jak
jej drżą kolana. Siedziała prześlicznie wyprostowana, nawet, zdaje się, uśmiechnięta,
jakby nic się nie stało, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem, że jakiś chło-
pak, o którym nie wiedziałem, czy kiedykolwiek siedział za kierownicą, zabrał mój sa-
mochód. I tylko kolana pod spódnicą drżały jej jak w febrze. Nie zrobiłem tej awantu-
ry, na którą miałem ochotę. Tylko tyle chciałem ci powiedzieć.
Tybrek milczał. I znowu świat wydał mu się uległy, a każda droga gładka jak je-
dwab.
— Właściwie mógłbym zaraz pojechać z panem do Warszawy — powiedział.
— Tak. I nawet na razie nic jej nie mów.
Wstał i zaczął wrzucać rzeczy do walizki.
— Mógłbyś mi pomóc — powiedział.
— Po to przyszedłem.
— No to rusz się! Miałem ochotę zostać jeszcze przez kilka dni, przyznaję się do
tego. Jakoś bym okpił Wolskiego, wóz by mi się zepsuł na przykład. Niechby zaczął
szukać części zamiennych do mercedesa. Ale się rozmyśliłem. I tak będę przyjeżdżał
co miesiąc do Warszawy, jeśli wszystko się uda.
— Dlaczego miałoby się nie udać? — zaniepokoił się Tybrek.
— Różne rzeczy mogą wyniknąć. Trzeba załatwić formalności, postarać się o lo-
kal.
— Mam pokój, umeblowany pokój przy rodzinie...
— Lokal musi być porządny — przerwał Walter. — Nie uznaję odstępstwa od tej
zasady. No, zobaczymy!
Na progu stanął Rutka. Przyszedł po wieniec jelenia i resztę trofeów. Zabrał je te-
raz z kąta, gdzie leżały, i bez słowa wyniósł się z pokoju.
— Jestem u niego definitywnie skończony — mruknął Walter.
— Nie wiem, czy mi się uda go przebłagać.
— Nie sądzę — roześmiał się Tybrek, mimo woli z prawdziwą przyjemnością.
Dopiął walizę Waltera i pogwizdując zaniósł ją na dół do samochodu.
W sieni spotkał siostrę.
— Jadę z Walterem do Warszawy! — zawołał.
— Jedź — odpowiedziała.
Carlo kręcił się koło niej, daremnie szukając chwili samotności. Zdawała się nie
zwracać uwagi ani na niego, ani na Lesaca, a ten musiał, po prostu musiał opowie-
dzieć komuś pomysł do swego amerykańskiego filmu.
Siedział w kuchni na ławce, w ulubionym kącie, którego — jak mówił — na pew-
no długo będzie mu brakowało, ale cały już opętany swą myślą, nieobecny.
Dionka przypomniała sobie o konserwach zakupionych w Gdańsku i serach przy-
wiezionych przez Tybrka. Otwierała teraz zawzięcie puszkę za puszką, słuchając w
roztargnieniu wywodów Lesaca.
— Nie będzie w tym nic z uporządkowanej rzeczywistości. Mieli jej dotąd za
dużo, ci Amerykanie — w literaturze i w filmie. Nie mam zamiaru dawać im nic goto-
wego do przeżuwania. Niech myślą, niech szukają. Człowiek wciąż szuka, przeważnie
gdzie indziej. Chcę ich zarazić niepokojem, zbyt są pewni, że znaleźli. A więc w pro-
ściutką sprawę dwojga ludzi wkraczają rzeczy zewnętrzne. Nie, nie — żadne przeciw-
ności, żadne opory. Po prostu zewnętrzność. Plener w kadrze: miasto albo pole. To już
wystarczy, żeby ich zaniepokoić. Poza kadrem
— muzyka. Poza kadrem cała mądrość widza o dwojgu ludziach, jego doświad-
czona wiedza o miłości, o bezdomności podwójnej, o autentycznie samotnej śmierci.
Widz zawsze wie więcej niż artysta, tylko artysta wie inaczej. I tego „inaczej" widz
szuka, w przeciwnym razie nigdy nie odczułby pokory przed dziełem sztuki.
Zaczerpnął tchu i upił wina ze szklanki, a ona wbiła nóż w ostatnią puszkę węgo-
rza w sosie własnym. Rozumiała go lepiej, niż przypuszczał, tym bardziej potrzebna
jej była trywialność gestów i sytuacji, aby się z tym nie zdradzić. Skończyła otwierać
puszkę, rzuciła nożyk na stół.
— Możesz nakrywać — powiedziała do Piątka.
— W przeciwnym razie — ciągnął dalej Lesac — nigdy by się nie spotkali, widz i
artysta. A ja usiłuję tym spotkaniom nadać rangę przymusu. Jest więc prościutka hi-
storia o dwojgu ludziach. Tak prosta, że aż niezwykła. Jak mało dzieje się ostatnio rze-
czy prostych! Człowiek skomplikował swoje życie, a teraz tęskni do prostoty. Wśród
wielu odkryć odkrył przede wszystkim swoją słabość. To właśnie będę chciał im po-
kazać.
Carlo zajrzał do kuchni i zaraz się cofnął, zobaczywszy wuja. Dionka zawołała go
jednak, a potem poprosiła wszystkich, trzeba było wreszcie spożyć jakiś posiłek, jedy-
ny w ciągu tego dnia.
— Znowu? — jęknął Walter na widok baterii wina na stole. — Przecież mamy je-
chać o świcie.
— Ależ to jest tylko wino! — uśmiechnął się Lesac. — Czy mamy wieźć je z po-
wrotem do Paryża?
Jak przy wszystkich pożegnaniach, rychło spostrzegli, że nie mają o czym mówić.
Każde słowo zatrącało fałszem: albo nie obiecywało nic, albo zbyt wiele, aby mu wie-
rzyć. Jedynie karteczka, którą Carlo wsunął w dłoń Dionki, zawierała prymitywną
prawdę: dwa adresy — w Paryżu i Neapolu. I może jeszcze było jej trochę w spojrze-
niu, jakim obejmował Daniela stary, mądry, czuły Lesac. Podał mu te same dwa adre-
sy, tyle że nad stołem.
Poza tym wszystkim chciało się spać i milczeć. Nie było już nic do powiedzenia.
Odjechali o świcie, tak jak postanowiono. A w dwie godziny po nich — on, do
sądu na nową rozprawę o kradzież drzewa, a nieco później — ona, do szkoły.
— Pani płacze? — przeraził się nagle Bernatk.
XVIII
Jesień była już słotna i dżdżysta. Słońce rzadko ukazywało się nad lasem, chyba
podczas krótkich rozpogodzeń wieczornych, gdy niebo nabierało czerwieni, a na
mchach i ściółce leżała zimna rosa. Te pierwsze dni po opustoszeniu Bukomierza, kie-
dy ucichły schody wiodące na strych, kiedy tak rozległe stało się podwórze po wyjeź-
dzie samochodów, a kuchnia wyciszyła się tak dalece, że nawet śpiew Piątka nie tłu-
mił tykania zegara — te pierwsze dni tylko Bernatk potrafił przeżyć bez myśli o tych,
którzy odjechali. Miał dużo pracy, sam ją sobie wynajdywał, przenosząc zakres swo-
ich obowiązków daleko poza płot bukomierskiego gospodarstwa. Zapoznawszy się z
Rutką wprosił się do pomocy przy zakładaniu paśników dla zwierzyny, która miała
wprawdzie jeszcze wiele żeru w lesie, ale należało zawczasu, zanim spadną śniegi,
przyzwyczaić ją do pobierania karmy w stałych miejscach. A lizawki z soli? Bernatk
obiecał sobie od dawna, od kiedy był w Bukomierzu, że zrobi w kilku punktach lasu,
w starodrzewiu i sosnowej drągowinie, lizawki dla jeleni. Wstawał o świcie i zarzu-
ciwszy na plecy torbę z narzędziami unosił się na swoich szybkich szczudłach ku
upatrzonym miejscom, gdzie do południa żłobił w pozostałych po trzebieży pniakach
wgłębienia na sól. Wracając zbierał kasztany i bukiew, jarzębinę, jeleni bez i jałowiec.
Składał to potem w przewiewnym miejscu w szopie, aby nie zatęchła i nie spleśniała
do zimy. Przysmak jeleni i saren.
Ale tyle czasu mógł poświęcić tym zajęciom tylko w te dni, kiedy nie musiał jeź-
dzić do szkoły w Rotach, co jednak zdarzało się nieczęsto. Samochód wyręczał go tyl-
ko wtedy, gdy sam nadleśniczy lub któryś z pracowników nadleśnictwa miał służbowy
wyjazd do miasta. Czekał na te okazje, wtedy prawie cały dzień był w lesie.
Zresztą jeżdżenie do szkoły nie było już to samo co dawniej. Może dlatego wolał
iść do lasu, nawet na pewno dlatego. Siedziała obok niego milcząca, twarz jej zakry-
wał przeciwdeszczowy kaptur, nie widział jej, czuł się, jakby nie wiózł nikogo, tylko
jakiś wielki smutek, jakieś wielkie zniechęcenie, żal — nie umiałby tego wyrazić sło-
wami.
Raz się odezwała.
— Kiedyż to się u licha skończy?
Nie odpowiedział. Pytanie było wyraźnie skierowane nie do niego.
Pora była naprawdę przykra, z każdym dniem bardziej jesienna, zacinająca wia-
trem i deszczem. Nigdy nie czuła się bardziej pokonana, jak wtedy, gdy odniósłszy
zwycięstwo nad sobą, nad pragnieniem pozostania w cieple pościeli, wsiadała na
bryczkę czekającą w rozkisłym mroku przed progiem. Godzina snu i światło dnia przy
otwieraniu oczu i drzwi mogły wiele zmienić tej jesieni w Bukomierzu.
Tego dnia padał deszcz, padał przez całą noc, słyszała uderzenie kropel o blaszane
parapety okien, gdy Daniel wstawał o piątej, żeby zdążyć na ósmą do Gdańska na ja-
kąś ważną konferencję. Pocałował ją, pogładził po policzku, może przeraził go ten
deszcz i wiatr bijący w szyby, przez który ona miała jechać za dwie godziny — nie sa-
mochodem, lecz otwartą bryczką. Nie poruszyła się, udała, że śpi. Sen wrócił szybko i
kiedy usłyszała, że Bernatk zajeżdża przed sień, miała uczucie, że wcale nie spała, że
kroki Daniela jeszcze oddalają się korytarzem. Zaklęła cicho, nie odrywając głowy od
poduszki, nie otwierając oczu. Wiedziała, że jest ciemno. Wiedziała, że Bernatk siedzi
na koźle w mokrym mroku, że od progu ledwie widać jego pochyloną sylwetkę z wor-
kiem narzuconym na głowę. Zaklęła jeszcze raz i odwróciła się na drugi bok, chowa-
jąc głowę głęboko pod kołdrę.
Minęło kilkanaście minut i Piątek cicho uchylił drzwi.
— Proszę pani! — zawołał donośnym szeptem. — Czas wstawać! Bernatk już cze-
ka.
— Niech nie czeka. Nie pojadę dzisiaj.
— Pani chora? — zaniepokoił się Piątek.
— Chora.
— Może coś podać?
— Nie. Nic mi nie trzeba.
Chciała tylko spać, ale już wiedziała, że nie zaśnie. Słyszała rozmowę Piątka z
Bernatkiem, zdziwienie w jego głosie. Zostało jeszcze ciepło, wygodny tapczan za-
miast trzęsącej bryczki i trochę przyjemnych myśli, które można było wygrzebać z
przeszłości, przywołać je na odsiecz, przeciwko tym, które mogłyby nią zawładnąć.
Zaczęła najpierw myśleć o ojcu — wciąż z zamkniętymi oczyma, z twarzą pod
kołdrą, w dusznym cieple i krochmalnym zapachu pościeli — zaczęła myśleć o ojcu.
Był zawsze ratunkiem we wszystkich sytuacjach. Myśl o nim była bez skazy, nie po-
zostawił jej żadnych rozczarowań. Prócz tego jedynego — umarł za wcześnie.
Pierwszy przyjazd do ojca, do Aten. Dziesięć lat temu, zaraz po maturze. Moda
była wtedy prześliczna, modą dla dziewcząt o cienkiej talii, wysokich nogach, pięk-
nych ramionach i piersiach. Ojciec był z niej dumny. Dla niego siadywała tak ładnie
przy stolikach kawiarń i restauracji, dla niego obdarzała wszystkich wokoło rozbły-
słym spojrzeniem olśnionej młodości. Ludzie młodnieli w blasku jej oczu.
Ten okres pamiętała najdokładniej, z drobnymi szczegółami, nie wyłączając po-
traw i napoi, nazw lokali, miejscowości, do których jeździli na wycieczki, koloru nie-
ba i morza, nawet twarzy spotkanych ludzi. Ojciec kupił jej wtedy słomkowy biały ka-
pelusz, przepasany długą szkocką wstążką. Czuła jej łaskoczący przelot przez nagie
plecy i ramiona, gdy siedzieli na otwartych tarasach, a wiatr uderzał od morza. Patrzy-
ło na nią wtedy wiele oczu, ale ojciec nie chciał jej dać nikomu, aż na tego Adama
Szafrana zdecydowała się sama, po raz pierwszy bez proszenia o radę i zezwolenie.
Miał dobre literackie nazwisko, niezbyt wiele pieniędzy, ale wciąż nadzieję na nie, sa-
mochód ambasady, w której pracował, a gdy patrzył na nią zdejmował okulary, jakby
właśnie wtedy, nie widząc, widział ją lepiej i pełniej. To jej imponowało w pierw-
szych miesiącach, a nawet latach, bardziej niż o wiele wyraźniejsza i śmielsza adora-
cja innych. Nawet teraz nie miała odioty śmiać się z tego. Ale potem niespodziewanie
osaczyły ją dwa warszawskie pokoje, usłyszała trzask maszyny, a potem jej milczenie,
ciężkie milczenie w dwóch pokojach z kuchnią. Odrzuciła kołdrę i o wiele za głośno,
niż to było konieczne, krzyknęła na Piątka.
— Czy Bernatk jeszcze nie odjechał?
— Nie, proszę pani.
— Jedziemy! No co tak patrzysź? Jedziemy do szkoły!
Spóźniła się, dzieci czejcały przeszło godzinę. Zwolniła je jednak o właściwej po-
rze, nie przedłużając lekcji. Dzień był zdecydowanie obrzydliwy, stojąc w strugach
deszczu na ganku nie mogła się opanować i zapytała pobrzękującą kluczami Zefkę,
czy nie było przypadkiem jakiejś wiadomości od Kąkolowej.
Stara woźna zrozumiała bardziej jej ton niż słowa.
— Jeszcze tylko miesiąc — powiedziała. — Jeden miesiąc.
Powtarzała sobie te dwa słowa w drodze do domu: jeden
miesiąc. I jedząc obiad samotnie w ogromnej jadalni także myślała
tym samym — jeden miesiąc, miesiąc porannej ciemności, deszczu
wiatru i zaziębionych dzieci w zatęchłej szkolnej izbie. Przynajmniej połowa kasz-
lała i pociągała nosem. Jeden miesiąc! — pomyślała ze zgrozą.
— Jest list! — Piątek zadudnił o podłogę piętami w skarpetkach.
— Dlaczego nie dałaś od razu?
— Zapomniałam. Leżał na oknie w kuchni. Myślałam, że pani widziała.
List był od Tybrka i wyjątkowo nie zawierał żadnych złych wiadomości. Był ocza-
rowany Walterem Prinzem i możliwościami, jakie przed nim otwierał. Nie był złym
bratem, myślał jednak o siostrze. W związku ze sprawą rozwodową, którą znacznie
popchnął naprzód, powinna sama przyjechać do Warszawy, i to jak najprędzej.
Warszawa była wybawieniem — od porannego wstawania, od szkoły, nawet od je-
sieni. Złapała się na tym, że się uśmiecha, że siedzi sama przy stole z listem w ręce i
uśmiecha się do swoich myśli, aż spłoszyły ją znowu dudniące kroki Piątka.
— Pan nadleśniczy dzwoni.
Daniel telefonował z Gdańska. Konferencja została przedłużona do następnego
dnia, musiał nocować.
— Bardzo mi przykro — mówił. — Nie będziesz się bała?
— Ja? — roześmiała się. — Co d przychodzi do głowy?
W tej samej chwili uzmysłowiła sobie, że jest już po godzinach urzędowania w
nadleśnictwie i że nie będzie można nawet prosić kogoś z pracowników o pozostanie
na noc w pokoju gościnnym. Powtórzyła jednak.
— Co też ci przychodzi do głowy? Obydwie z Piątkiem damy sobie doskonale
radę.
— W domu wszystko w porządku?
— Oczywiście.
— Przyjadę jutro jak najprędzej.
— Będę bardzo czekać na ciebie.
— Do widzenia.
— Halo! — krzyknęła. — Halo! Przyszedł dziś list od Tyberiu- sza. Muszę poje-
chać do Warszawy.
— Poco?
— Wiesz po co. Muszę przecież załatwić tę sprawę.
— Rozumiem. Jasne, że musisz jechać jak najprędzej. Jak tylko Kąkolowa wróci.
Kiedy w słuchawce umilkł głos Daniela, położyła ją ostrożnie na widełki i stała
przez chwilę nieruchomo przy biurku. Szafa z bronią! Przez cały czas patrzyła na nią.
Nie wiedziała, w jaki sposób Tybrek włamał się do niej, żałowała, że nie spytała go o
to. Jeszcze było jasno, ale już osaczała ją myśl o ciemności w tym domu, o długiej
ciemności do późnego rana, o szmerach za oknem, o stąpaniaćh wiatru po gałęziach
drzew. Nie umiała obchodzić się z bronią, ale gdyby położyła ją przy sobie na tapcza-
nie, może łatwiej mogłaby zasnąć.
— Pan nie wróci na noc — powiedziała do Piątka, wchodząc do kuchni.
Piątek się nie zdziwił.
— Przedtem pan inżynier często nocował w Gdańsku...
Nie zwróciła nawet uwagi na gwałtowne zamilknięcie Piątka, wpatrywała się z na-
dzieją w Bernatka, który jadł już kolację przed nocną wyprawą do Rotów.
— Musisz iść? — zapytała.
Przerwał jedzenie i siedział z pełnymi ustami, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
— Musisz iść na noc do Rotów?
— No! — odpowiedział tylko.
Nienawidziła go w tej chwili. Za zdumione spojrzenie, za ton głosu, za tę całą
oczywistość najzwyklejszego trwania raz podjętych obowiązków.
— A idź sobie! — powiedziała cicho.
Kiedy jednak wyszedł już z podwórza i skręcił w las, dogoniła go zdyszana.
— Odprowadzę cię.
Noe znalazł się od razu przed nimi, biegł węsząc, ale przystawał od czasu do cza-
su, by się upewnić, czy postępują za nim.
— Chce pani zobaczyć nowe paśniki? — odezwał się Bernatk.
— Mógłbym pokazać.
— Gdzie je zrobiłeś?
— Dzisiaj ustawiłem dwa w bukach. Jeszcze lizawka tam potrzebna, ale muszę ją
zrobić z desek, bo nie ma żadnych pniaków.
I dodał:
— Na szczęście.
Las był tutaj nie cięty od wielu dziesiątków lat, drzewa stały wysokie i mocne,
przyglądające się swojej urodzie w szerokiej tafli jeziora. Nigdy nie rozległ się tu ja-
zgot piły, nie odbiły się echem uderzenia siekier. Kilka pokoleń kochało te drzewa.
Szli teraz w przedwieczornym ich cieniu, słysząc, jak opadają liście, jak krople
ucichłego już teraz deszczu ściekają poprzez korony w dół. Nie mówili nic, on — bo
zawsze milczał w lesie, ona — ponieważ żadna z myśli, które ją obiegły, nie nadawała
się do ujawnienia. Nie pochwaliła Bernatka za wzorowe paśniki, kiedy się wreszcie
przy nich znaleźli, nie wyjawiła swego zdania na temat miejsca, które przeznaczył na
lizawkę. Przez chwilę czekał na to, a potem gwizdnął na Noego i skierował się ku
grzbietowi wysokiego zbocza, które stromą pochyłością spadało ku jezioru.
Nad wodą było mroczno, jakby noc tam najpierw wstępowała, dla odpoczynku
przed wspinaniem się na bukowe wzgórza. Tafla jeziora straciła połysk, wiało od niej
chłodem i wilgocią.
— Nie chcę na to patrzeć — powiedziała.
Odwrócił głowę, ale nic nie odrzekł.
— Nie chcę na to patrzeć! — krzyknęła.
Teraz się przestraszył, ruszył naprzód, ale Noe go wyprzedził i prowadził, niecier-
pliwie podniecony, śpiesząc wyraźnie ku jakiemuś celowi. Postępowali za nim, a kie-
dy ukazała się mała polanka wokół starego buka, przystanęli na jej skraju. Bernatk
przyłożył palec do ust. Dopiero teraz zobaczyła Noego rozciągniętego na mchu i ba-
raszkujące przy nim młode borsuki. Matka, do połowy ukryta w norze, terkotała cicho.
Ta sielanka wśród lasu, rozwieszony jakby nad nią opiekuńczy zachwyt i cisza,
wydały jej się nie do zniesienia. Czuła okrągły kamyk pod stopą, schyliła się i zanim
Bernatk zdołał jej przeszkodzić, rzuciła go w środek polanki. Młode borsuki pierzchły
do nory, terkot samicy wzmógł się, potem oddalił w podziemne korytarze, a Noe ze-
rwawszy się na cztery łapy wodził wokoło zdumionymi oczyma.
— To ja już pójdę — powiedział Bernatk cicho.
Pozwoliła mu odejść, a także psu, który wahał się przez chwilę, a potem ruszył za
nim. Wracała przez las, gwiżdżąc zajadle i kopiąc wszystkie kamienie. Gdyby Daniel
wrócił niespodziewanie i czekał na nią na podwórzu, rzuciłaby mu się na szyję. Ale
zamiast Daniela przy bramie stał Piątek i uśmiechał się zagadkowo.
— Niespodzianka!
— Jaka? — spytała wstrzymując oddech.
— Bystra zaczęła się cielić.
Zaprowadziła ją do porykującej boleśnie krowy.
— Już ją bierze — powiedziała kobieta, gładząc wzdęte boki zwierzęcia. — Na
rano będzie cielę.
— Na rano — powtórzyła.
— Może wcześniej. Położę się przy niej tu w oborze.
— Nie będziesz nocować w domu?
— Jak się krowa ocieli, to przyjdę.
— Zostanę tu z tobą — powiedziała cicho.
— Ale — roześmiał się Piątek. — A to po co? Krowie to nie pomoże, a pani się
nie wyśpi. Zrobię pani kolację.
— Nic nie będę jadła.
— Co to za gadanie takie — mruczał Piątek, idąc przodem. — Dobrze, że pan
nadleśniczy tego nie słyszy. Musi pani coś zjeść. I herbaty gorącej popić.
W kuchni było ciepło, ostatnie muchy pobrzękiwały pod sufitem. Siedząc na ław-
ce, którą tak lubił Lesac, myślała o jego podróży za ocean. Był już zapewne w Kalifor-
nii, i Carlo także; może tylko, gdy bardzo im dokuczy tamtejszy upał, wspomną chłód
i wilgotny mrok Bukomierza... Poczuła się śmieszna myśląc o nich, Lesac chciał
olśnić Hollywood swoim scenariuszem, a w oborze cieliła się krowa i Piątek chciał
przy niej czuwać, i będzie sama, zupełnie sama w ogromnym, trzeszczącym domu z
lasem i nocą za oknami.
— Niech pani je! — zawołał Piątek. Powtarzał to już trzeci raz. — Jajecznica zu-
pełnie wystygła.
— Piątek! — powiedziała cicho. — Krowie nic się nie stanie.
— A jak zdechnie? Może zdechnąć, jakby potrzebowała pomocy, a nikogo by przy
niej nie było. Co by pan nadleśniczy nam powiedział?
Tak, oczywiście, to było najważniejsze! Odsunęła z hałasem naczynie. Piątek
wreszcie coś zrozumiał.
— Nie ma się czego bać — powiedział. — Wrócę, jak się tylko krowa ocieli.
— I drzwi będą przez cały czas otwarte?
— Przecież tu nikt po nocy nie chodzi, co też pani... — Na drodze rozległ się tur-
kot, zatrzymany nagle, a potem powolne kroki na ścieżce wzdłuż domu. — Kto to
może być? — mruknął Piątek.
— Widzisz! — zawołała. — Widzisz!
— Godzina jeszcze wczesna, chociaż ciemno. — Piątek otworzył drzwi od sieni i
czekał w smudze światła bijącej z kuchni.
Niespodziewanym gościem okazał się ksiądz z Olszówki.
— Pana nadleśniczego nie ma! — zawołał Piątek, zdumiony jego wizytą.
— Ja nie do pana nadleśniczego — rzekł ksiądz. — Ja do tego młodego pana z
Warszawy.
— Do mego brata? — zdziwiła się Dionka. Wprowadziła księdza do pokoju i po-
dała mu krzesło. — Jego także nie ma.
— Nie ma — rozczarował się staruszek. Usiadł jednak na krześle i wyjął chustkę,
aby przetrzeć okulary. — Nie ma — powtórzył.
— Może ja mogę go zastąpić?
Włożył okulary i przez chwilę przypatrywał się jej w milczeniu.
— Nie — powiedział wreszcie.
— Przykro mi, brat jest w Warszawie.
— Kiedy wróci?
— Nie wiem, nie wiem, kiedy wróci.
— Ale jednak wróci?
— Tak, oczywiście. Czy, czy to coś ważnego?
— Proszę powiedzieć, żeby do mnie przyjechał.
— Może mam mu coś napisać? Ksiądz się tu sam trudził po nocy...
— Wracam od chorego i wstąpiłem. Proszę mu powiedzieć, że byłem tutaj i chcia-
łem się z nim widzieć.
— Powiem.
— Niech pani pozdrowi Daniela. Szkoda, że go nie ma.
Wstał i nie żegnając się z nią, tak jak się i nie witał, skierował się
do drzwi.
— Proszę księdza — powiedziała cicho. — Może by ksiądz zanocował?
Zatrzymał się zdziwiony.
— Dziękuję. Mam mszę o świcie.
Piątek odprowadził księdza do bryczki i nie wrócił już do domu, bo z obory dobie-
gło żałosne ryczenie krowy.
Stała przez chwilę, słuchając oddalającego się turkotu bryczki, a potem otworzyła
gwałtownie drzwi do gabinetu Daniela, wzięła ciężką popielniczkę z jego biurka i ude-
rzyła nią w oszklone drzwi szafy z bronią.
XIX
— Wiem, co pan myśli — powiedziała. — Nie nadaję się na żonę leśnika,
prawda?
Mroczek stał przy szafie, wybierając kawałki szkła z jej wnętrza.
— Ja nic nie myślę, proszę pani.
— Myśli pan tak. Przez cały czas pan tak myśli. Nie pozwolę panu wstawić tej
szyby.
— Dlaczego?
— Niech zobaczy! Chcę, żeby zobaczył.
— Nie powinien tego zobaczyć, proszę pani.
— Pan to wie lepiej ode mnie?
— Tak — odpowiedział po długim czasie. — Ja to wiem lepiej od pani.
Uderzyła zwiniętą pięścią w biurko, aż ją zabolała.
— Dlaczego myślicie tylko o nim? Tylko o nim? Pan i Piątek, i wszyscy tutaj.
Wciąż zastanawiacie się tylko nad tym, co on na to powie.
Mroczek wreszcie uśmiechnął się lekko.
— On nic nie powie. Na pewno.
— Ale to jeszcze gorsze, tak?
Milczał, wybierając ostatnie kawałki szkła.
— Gorsze? Niechże się pan wreszcie odezwie.
— Proszę mi pozwolić wstawić tę szybę.
— Dobrze — powiedziała cicho.
Wyszedł do drugiego pokoju i przyniósł przykrojony do wymiarów drzwi kawałek
szkła.
— Ach, ma ją pan już tutaj!
— Tak.
— Dlaczego pan jej dotąd nie wstawił?
— Czekałem, aż pani wróci ze szkoły. Była już w drzwiach, ale zatrzymała się.
— Dziękuję panu.
Nie odpowiedział. Był jednym z tych bezwzględnych, surowych ludzi, nie uznają-
cych żadnej słabości, którzy ją zewsząd osaczali, którzy uczynili granicę z własnych
zalet i można ich było za nie znienawidzić.
Wieczorem jednak poczuła dla niego szczerą wdzięczność. Daniel wrócił późno,
zmęczony, a kiedy już był w domu, nękanie go tą śmieszną i smutną historią nie miało
żadnego sensu. Podpierając ciężką głowę słuchał przydługiej opowieści Piątka
narodzinach cielęcia. I ona słuchała, po raz czwarty chyba tego dnia, przebiegu
dramatycznego w relacji Piątka krowiego porodu, przy którym trzeba było powrozem
obwiązywać nogi cielęcia i siłą ciągnąć z łona matki. Mogła słuchać tej opowieści bez
końca, senna uspokojona, oparta o ciepłe ramię Daniela. Ale Piątek urwał, bo w sieni
rozległy się czyjeś ciche kroki.
— Kogo tam niesie?
— Może to Bernatk — mruknął Daniel.
— Bernatk poszedł już do Rotów. — Piątek rozwarł szeroko drzwi i przez chwilę
nie widział nikogo w mroku sieni. Dopiero potem krzyknął: — Maryja Józef! Maszot-
ka!
Stała nie ruszając się z miejsca, owinięta chustką, mniejsza jakaś i chyba zupełnie
już stara. Czekała na coś i patrząc na Daniela była pewna, że to nastąpi. Zerwał się z
miejsca.
— Maszotka? Proszę, niech pani wejdzie. Bardzo się cieszę. Teraz weszła. Zosta-
wiła w sieni swój skromny bagaż, zsunęła z głowy mokrą chustkę.
— Ciepło tu.
— Tak. Proszę, niech pani siada.
Mówił tylko Daniel i krępowało go to, że mówił tylko on, Dionka bez słowa przy-
patrywała się wciąż jeszcze trochę sennymi oczyma stojącej pośrodku kuchni kobie-
cie. Piątek także zaniemówił, dzwonił już za to wiadrami, bo widok gospodyni obudził
w nim od razu myśl o nie dokończonych obowiązkach. Wyniósł się też zaraz z kuchni,
zamykając głośno drzwi.
— Niech pani usiądzie — powiedział Daniel.
Przysiadła na samym brzegu krzesła, a Noe, wpuszczony przez Piątka, nie przesta-
wał tańczyć wokół niej, poszczekując ze wzruszenia.
— On jeden się ucieszył — mruknęła.
— Pani Maszotowa! — powiedział z wyrzutem w głosie Daniel.
Dionka wstała, przeciągnęła się, nalała sobie kubek ciepłej wody do mycia zębów.
— Ja idę spać — powiedziała.
Po jej wyjściu przez chwilę słuchali obydwoje milknących w głębi mieszkania
kroków.
— Oczywiście — powiedział Daniel — jeśli pani chce, może pani zostać.
— Dziękuję — odrzekła. Nie było w jej głosie ani zdziwienia, ani wdzięczności.
Po prostu była pewna, że to usłyszy.
Ale na tym powinno się skończyć, żadnych pytań, żadnych wyjaśnień. Serce Ma-
szotki było widać jednak zbyt przepełnione żalem; podeszła do kredensu, wyjęła dwie
szklanki, przedtem zerknęła na kuchnię. No! Herbatę mieli jeszcze w tym domu,
— Napije się pan nadleśniczy?
— Dziękuję. Piłem przed chwilą.
Nalała sobie, przysunęła krzesło do stołu i usiadła. Przedtem rzuciła Noemu kawa-
łek chleba.
— Najpierw pojechałam do Tóny — zaczęła. — Do najstarszego. Tam bym mogła
być, tam mi się podobało. Tylko że udusić się można w tych dwóch pokoikach, jak
klatki dla szczygłów, w tej kuchni, w której najwyżej można stać, bo jak człowiek
usiądzie, to już od razu zamyka dostęp albo do lodówki, albo do kuchenki elektrycz-
nej, do zlewu, do pralki, do szafki pod oknem. I na tę ciasnotę ich dwoje, troje dzieci
— i ja szósta. Jeszcze telewizor i radio. I pies.
Daniel mimo woli się uśmiechnął.
— Przecież psy pani lubi?
— Ale nie jak siedzą człowiekowi na głowie. I co chwila trzeba z nimi wychodzić.
Z drugiego piętra. Potem pojechałam do Bernarda. — Zadumała się na długą chwilę.
— Tam mieszkanie mają większe, dziecko jedno i jeszcze małe, tak się dorosłym nie
uprzykrzy. Ale jedna teściowa już tam jest. Dwie teściowe w jednym domu — kto by
to wytrzymał? Uczciwie muszę powiedzieć, że to na nic. A tamta nie taka jak ja, i żad-
na ja dla niej kompania, to zrozumiałam od razu. Starościną przed wojną była! W Puł-
tusku czy gdzieś tam, daleko stąd. Nie miałam jeszcze dwudziestu lat, kiedy raz wi-
działam starostę z Kościerzyny. Polował w naszych lasach, a potem było przyjęcie w
Bukomierzu i zawołano nas do pomocy w kuchni. W tej kuchni. — Rozejrzała się po
ścianach, jakby spodziewała się dojrzeć na nich porozwieszaną własną młodość. —
Więc wiem, co to było: starosta! Ona od razu mi to przypomniała. — Maszotka umil-
kła. Piła herbatę małymi łykami, patrząc tępo przed siebie.
— Bernard bardzo się męczył — zaczęła znowu. — Nic nie mówił, ale bardzo się
męczył... Ktoś obcy by tego nie zauważył, ale matka... Więc powiedziałam: „Synku,
nie martw się, niedługo tu pobędę, pojadę sobie". I pojechałam — do tego trzeciego,
do ostatniego.
Daniel oderwał wzrok od twarzy kobiety, nie mógł dłużej na nią patrzeć, słuchając
tego, co mówi. Noe, który od razu uznał ją z powrotem gospodynią tego domu, sie-
dział przed nią, czekając na nową porcję chleba.
— On ma na imię Jonk, pan nadleśniczy go przecież zna, był tu kiedyś u mnie.
Skinął głową, przypominając sobie młodego inżyniera ze stoczni, który przejaz-
dem wstąpił kiedyś na pół dnia do Bukomierza.
— Ale nie zastałam go w domu. Był za granicą. W sprawach służbowych — tak
powiedziała ona. A jej wcale nie znałam, nie zawiadomili mnie nawet o ślubie, dopie-
ro potem napisali list, a w tym liście wszystko wyglądało tak, jakby od lat już byli ra-
zem. Myślałam, że może tak im wypadło, że musieli się z tym ślubem pośpieszyć, ale
w domu ani śladu dziecka, czysto, bardzo pięknie i trzeba przyznać
— spokojnie. Ucieszyła się, że przyjechałam. Ona z tych trzech najwięcej. Wyca-
łowała mnie. Powiedziała, że już mnie nie puści, że dobrze nam będzie razem, bo Ja-
nek więcej poza domem niż w domu, a teraz będzie miała przynajmniej do kogo wra-
cać. Bo ona jest doktorem. Ale nie takim, co leczy... Raz mnie wątroba rozbolała, a
ona mi lekarza sprowadziła. — Maszotka znowu się zamyśliła.
— Dobra była, nie mogę powiedzieć. Jak córka.
— Dlaczego więc? — nieśmiało zapytał Daniel.
— Dlaczego? — wybuchnęła kobieta. — Ślubu nie mają! Po cywilnym tylko żyją,
a ona się śmieje, że i ten był jej niepotrzebny, bo jak się ludzie przestają kochać, to i
papierki nie pomogą, ani ksiądz, ani żaden urzędnik z powrotem ich nie zwiąże. To
ona ślubu w kościele nie chciała. Ona nie wierzy. I musiał się z tym pogodzić, choć
syna mego inaczej wychowałam. Ale co — młoda, ładna! I dobra, muszę powiedzieć,
jak jest. Odprowadziła mnie na dworzec, kupiła mi bilet. Pierwszej klasy, tak. I czeko-
ladki na drogę...
Daniel znów musiał odwrócić wzrok, bo po raz pierwszy w oczach Maszotki za-
lśniły łzy.
Ze stukotem drewniaków, z dzwonieniem wiader wkroczył do kuchni Piątek. Jak-
by całe dotychczasowe zwykłe poruszanie się po kuchni wydało mu się teraz niesto-
sowne, zatrzymał się przy drzwiach.
— No co tak patrzysz? — powiedziała Maszotka. — Nie widziałaś mnie nigdy?
Dlaczego podłoga w kuchni nie wyszorowana? I kurnik do tej pory nie zamknięty?
Widziałam, chcesz, żeby łasica zaszła? — Wstała, zajrzała do spiżarni. — Maryja Jó-
zef! — przeżegnała się. — Okradli was?
— Mieliśmy gości — wyjaśnił Daniel pośpiesznie. — Gości z zagranicy. Byli
dość długo.
— Ale żeby tak do gołych desek wszystko wygarnąć! Jak się jedno bierze, to się
drugie stawia. Tak trzeba gospodarować. Tylko brać — to każdy potrafi. Dlaczego
mleka tak mało? — zerknęła do wiadra.
— Bo się krowa ocieliła - wyjaśnił Piątek z akcentem dumy.
— Która?
— Bystra.
— Odstawiłaś cielaka?
— Jeszcze nie.
— Jeszcze nie? Zaraz się odstawia! Nie wiesz, jak zawsze robiłam?
Pognały obydwie do obory, a Daniel z ulgą wyniósł się z kuchni.
Spała już, więc z uczuciem żalu i rozczarowania rozebrał się i wsunął pod kołdrę.
Słuchając jej równego oddechu, sam poczuł się na powrót senny, ale nim zdołał za-
snąć, z obory na całe podwórze rozniosło się pełne rozpaczy ryczenie krowy. Obudziła
się od razu, choć już teraz wolałby, żeby spała.
— Ona tu zostanie? — zapytała cicho.
— Tak. Chyba tak.
— Dlaczego?
— Nie ma się gdzie podziać.
Nie powiedziała nic, ale jej milczenie wyraziło właśnie to, co wolała przemilczeć.
Krowa ryczała coraz donośniej, zbudzony Maks wtórował jej z całym solidarnym za-
pałem.
— Co się tam dzieje? — zapytała.
— Odebrano krowie cielę.
— Dlaczego?
— Boby nie dawała mleka.
— Niechby je trochę przy sobie miała, po co nam tyle mleka?
— Nie wiem. Ale tak się robi.
Myślał, że teraz zasnęła, ale ona leżała tylko bez ruchu, patrząc w bielejący wśród
mroku sufit.
— Przeliczyłam się — powiedziała. Wstrzymał oddech, a ona powtórzyła:
— Przeliczyłam się. Nie mam tyle sił, żeby to znieść. Poszukał dłonią jej głowy i
przyciągnął ją do siebie.
— Byłaś bardzo dzielna — powiedział. — Teraz ja spróbuję.
XX
Nie wiedziała, co to miało znaczyć. Postanowiła nie pytać. Przestraszyła się. Gdy-
by był zły lub zniecierpliwiony, kryłoby się w tym mniejsze niebezpieczeństwo.
Zaczął jednak mówić o tym sam podczas pośpiesznego śniadania, które teraz po
powrocie Maszotki spożywali w mrocznej i zimnej o tej wczesnej porze jadalni. Ber-
natk już czekał przed progiem, a w pustej jeszcze kancelarii trzaskał szufladami Mro-
czek. Miał jechać razem z Danielem na jakiś odległy wyrąb.
— Trzeba to zrobić — powiedział. — Trzeba się na to zdobyć.
— Nie — zawołała — nie! Nie chcę, żebyś to robił dla mnie.
Uśmiechnął się, trochę zmieszany.
— Nie dla ciebie. Ty mi tylko w tym pomagasz. Już przedtem nieraz o tym myśla-
łem. Jedenaście lat! Można było mieć przez ten czas kilka chwil słabości.
Powiedział jej o liście przyjaciela z naczelnego zarządu i o swojej odpowiedzi na
jego propozycję przeniesienia do Warszawy. Miał zamiar mu się przypomnieć.
— Nie, nie — powtarzała, nie rozumiejąc w pełni, przed czym i dlaczego się bro-
ni. Jeszcze poprzedniego dnia wyjazd do Warszawy, choć na krótko, wydałby się jej
oddechem, który mógłby uratować tonącego. Teraz nie czuła nic prócz lęku. — Bę-
dzie ci żal! — powiedziała cicho.
Nie patrzył na nią.
— Tak, na pewno. Ale mimo to trzeba raz to zrobić.
— Przepraszam cię za to, co było wczoraj. Nie powinnam była tak mówić... —
urwała, przypomniawszy sobie, że Daniel nie wie o wybiciu szyby w szafie z bronią, o
całej jej udręce sprzed dwóch dni.
— Dobrze, że powiedziałaś. Nie chcę, żebyś taiła coś przede mną. — Położył rękę
na jej dłoni opartej o stół. — Nie chcę cię utracić.
Było bardzo cicho w pokoju, w całym domu. Mroczek znieruchomiał akurat w
kancelarii, tylko na ścianie bardzo wyraźnie tykał zegar. Pochyliła się, odwróciła jego
dłoń i tak, jak to już robiła w pociągu podczas ich pierwszej podróży do Gdańska, po-
całowała ją w miejscu, w którym uderzało tętno.
Siedział bez ruchu, nawet nie wyrwał ręki, jak wtedy, oddychał tylko ciężko.
— Przemyśl to wszystko — powiedziała. — Nie chcę, żebyś coś robił bez zastano-
wienia.
Tego samego dnia przyjechał Tybrek — po rzeczy, a trochę także i dlatego, że za-
niepokoiło go milczenie siostry.
— Czekam, jak głupi! — zawołał, zeskakując z jakiejś furmanki, która go podwio-
zła z dworca. — A ty nie przyjeżdżasz.
— Nie mogłam.
— Dlaczego?
— Kąkolowa jeszcze nie wróciła.
Spojrzał na nią i nic nie odrzekł. Otworzył neseser i spomiędzy brudnych koszul
wyjął pismo. Był to tygodnik literacki, którego w Bukomierzu nie czytała, chyba że
Daniel przywiózł go wraz z innymi gazetami z Gdańska.
— Zobacz, co ci przywiozłem!
Rozłożyła pismo, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Przerzucał jedną stronę i stuknął
palcem w tytuł na górze: „ŚMIERĆ GANGSTERA" i w nazwisko autora obok.
— Zdenerwował mnie tym — powiedział.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Znowu te uogólnienia, jak to u Adamka, choć rzecz cała jest pro-
ściutka, jak kij, którym się chce uderzyć psa.
— To chyba dobrze?
— Może i dobrze, ale mnie to złości. On się nigdy nie schyli do tematów, które mu
depczą po piętach.
— Nie. Interesują go tylko te, które ludziom skaczą do gardła.
— Dlaczego się od razu tak unosisz? Nie czytałaś nawet opowiadania...
— A ty jesteś na niego zły i dlatego nie podoba ci się to, co napisał.
— Nie jestem na niego zły. W ogóle nic mnie nie obchodzi.
— Mnie też nie. Ksiądz się o ciebie pytał.
— Który?
/ — Znasz tu chyba tylko jednego. Ten z Olszówki.
— Czego chciał?
— To już ty powinieneś wiedzieć. Prosił, żebyś do niego przyjechał, kiedy tylko
się zjawisz.
— Nie mogłaś powiedzieć, że nigdy się nie zjawię?
— A dlaczego miałam tak powiedzieć?
Wyjmował z neseseru brudną bieliznę, odpinał spinki od mankietów.
— Straciłaś poczucie humoru.
— A czy to coś wesołego?
— Dla mnie tak. Naciąłem dziada. Ale nie bój się, pojadę do niego.
— Słuchaj, jeśli się odważyłeś...
— Nie odważyłem się na nic wielkiego. Cała historia jest śmieszna i myślałem, że
jesteśmy z nim kwita, że księżulo to zrozumiał.
— Pojadę z tobą.
Roześmiał się.
— Musiałbym rozum stracić. Jeszcze taka stypa mi potrzebna. Dlaczego nie pytasz
o Waltera?
— Dlaczego mam pytać?
— Wspaniały chłop!
— Cieszę się, że nie zmieniłeś zdania.
— Zaczynasz być złośliwa.
— Nie, wcale nie. Naprawdę się cieszę, że nie zmieniłeś zdania. Może wreszcie
zatrzymasz się przy czymś na dłużej.
— Mam nadzieję, że tak. Czy Piątek jeszcze dziś mógłby wyprać te koszule?
— Śpieszysz się?
— Tak. Lada dzień ma nadejść z Wiednia pierwsza kolekcja. Trzeba zorganizować
pokaz dla przedsiębiorstw. Nawiasem mówiąc, miałem nadzieję, że pojedziesz ze
mną. Walter wyobraża sobie, że będziesz je prezentować.
— Co mam prezentować?
— Jego swetry.
Parsknęła śmiechem.
— Ja?
— Ty. I nie za darmo. Zależy mu na tym.
Przeszła się po pokoju, raz i drugi. Znał swoją siostrę, czekał więc i nawet nie pa-
trzył na nią.
— To niemożliwe — powiedziała powoli. — Gdyby on się dowiedział...
— Szafran?
— On też. Wiesz, jak jest czuły na te rzeczy.
— Przesada. A jeśli już znowu jesteśmy przy nim, to dowiedz się, że rozwodu
jeszcze nie ruszył.
— Ale pisałeś mi...
— Właśnie. Chciałem, żebyś przyjechała.
— Czy powiedziałeś mu, że zwrócę wszystkie koszta?
— Oczywiście. I adwokat o tym wie. Ale to jednak on musi rozpocząć tę sprawę.
Ty nie masz przeciwko niemu żadnych dowodów.
— Wiem. Dlaczego zwleka?
— Nie mam pewności. Domyślam się tylko.
— Czego?
— Tylko nie bierz tego poważnie. Zwykła plotka. Dowiedziałem się, że Adamek
znów poluje na stanowisko attache. Przyzwyczaił się. I jeśli to będzie któreś z państw
katolickich... Zresztą nie tylko, w ogóle zwraca się na te rzeczy pilną uwagę...
— Na co, u licha?
— Na nie-ska-zi-tel-ność opinii, a rozwód bądź co bądź...
— Idź do diabła! Co za bzdury!
— Bzdury nie bzdury, rozmawiałem z facetem, który zna się na tych sprawach.
— Wszystko mi jedno, z kim rozmawiałeś. Daj mi spokój.
— Dlaczego się na mnie złościsz? Mówię to, co słyszałem.
— Czy to już wszystko do prania?
— Wszystko.
— Jedź do księdza.
— Może mi jednak pozwolisz odpocząć? Wiesz, jak się do was jedzie, do tej miłej
miejscowości wśród lasu. Gdzie Daniel?
— W lesie.
— Las, lasu, w lesie. Oszaleć można!
Zwinęła pod pachę brudną bieliznę i wyszła do kuchni. Podążył za nią, przedstawił
się Maszotce, którą przeżycia ostatnich miesięcy zmusiły do łaskawego uśmiechu na
widok gościa, a nie zastawszy Piątka w kuchni, ruszył na podwórze. Zajrzał do obory i
stodoły, kurników i stajni, wreszcie znalazł ją w chlewie, pojącą świnie.
— Świetnie wyglądasz — powiedział. — Coraz ładniej.
Piątek, zaskoczony komplementem, bezwiednie podniósł brudną
dłoń do włosów, gdzie już od dawna nie było czerwonej wstążeczki.
— Co też pan!
— Prawdę mówię, służy ci to powietrze.
— Każdemu służy. Pan też wyglądał lepiej, jak tu był.
— Ba! — westchnął Tybrek, przymykając oczy. — Obowiązki! Mogłem wpaść
tylko na krótko. Wolałbym, żebyś nie mówiła nikomu, że jestem — dodał po chwili.
— Chciałbym odpocząć.
— A komu ja mam mówić? — zdumiał się Piątek. — Do nikogo nie chodzę.
— Ale gdyby ktoś zahaczył o nadleśnictwo.
— Ale! Ja nie taka prędka do gadania.
Pochwalił jeszcze świnie, że takie tłuste i dorodne, poklepał spotkanego na podwó-
rzu Bernatka po szerokich plecach i ponowił prośbę o nierozgłaszanie jego pobytu w
Bukomierzu. Wyprowadził potem rower z sieni i upewniwszy się, że siostra to widzi,
popedałował przez podwórze w las.
Stała w oknie, dopóki nie zniknął jej z oczu.
— Co mam zrobić na kolację? — spytała Maszotka, akcentując gorzko swój brak
samodzielności.
— Co pani zechce — odpowiedziała.
Na stole w pokoju leżało pozostawione przez Tybrka pismo. Wyciągnęła zeszyt z
tłumaczeniem, książkę i słownik i położyła na nim. Zdawała sobie sprawę, że zacho-
wuje się jak uczennica czytająca na lekcji. Nie wiedziała, dlaczego to robi, ale nie mo-
gła zachować się inaczej.
Opowiadanie otwierało znajome zdanie:
— „Żadna starość nie jest radością, ale pomyślcie tylko o starości gangstera".
Zobaczyła je teraz nie wydrukowane wytłuszczonym garmondem, ale napisane
drobną czcionką małego continentala na wkręconym w wałek arkuszu papieru. Przez
wiele dni nie następowało po nim ani jedno słowo i ten biały obszar papieru był męką
ich dwojga, niemą historią najsmutniejszych dni w dwóch pokojach na Świętojerskiej.
Przeczytała jeszcze raz:
„Żadna starość nie jest radością, ale pomyślcie tylko o starości gangstera".
Stary Al siedział na pierwszym stopniu schodów prowadzących na rozległe po-
dwórze porosłe kępami trawy, a po brzegach, przy samym płocie, niepokonaną gęstwą
pokrzyw i dzikiego rabarbaru. Dalej — za płotem — ciągnął się sad.
Miał poza sobą piękne życie, skoro mógł odłożyć tyle, aby kupić synowi ten kawa-
łek ziemi, skoro mógł wychować go na porządnego człowieka. Jeśli osiągnął ten cel,
ten jedyny cel, który miał w życiu, czy reszta warta była myślenia?
Przed kurnikiem gdakały kury. Na rudym pniu starej sosny, która pozostała tu po
wykarczowanym lesie, siedział dzięcioł i kiedy cisza na krótką chwilę zalegała po-
dwórze, niby spokojna woda wypełniająca płytki staw, słychać było wyraźnie jego to-
warzyską ofertę składaną sosnowej korze. Ranek był słoneczny, ostry jak blask
ogromnego reflektora, przed którym mruży się oczy. Stary Al przymknął powieki i
cieszył się leżącym na nich ciepłem. Należał mu się ten spokój i ten próg, wystawiony
na poranne słońce, gdakanie kur, dzięcioł stukający w pień sosny i jeszcze drobina
czegoś dopełniająca pełni. Przeciągnął się, podwinął nogawki spodni, aby promienie
słońca miały dostęp do białych łydek, z których wyrwał teraz dwoma palcami kilka
sterczących włosów.
W głębi domu zastukały obcasy, zaszeleściła spódnica i nie otwierając oczu powi-
tał Rosę — uśmiechem, który zawsze miał dla niej. Ona także należała do tej części
jego duszy, w której nie było miejsca na wspomnienia, w której panował dzień dzisiej-
szy i dobrana do niego jej młodość, jej niewinność, jej odmienność od wszystkich zna-
nych kobiet. Miał więc i synową, pasującą do tego pięknego kawałka ziemi, do życia,
które wybrał dla syna, a w którym i dla niego znalazło się miejsce na starość. Otwo-
rzył oczy, żeby na nią popatrzeć, żeby mieć jeszcze jedną radość tego ranka. Zobaczył
najpierw z dołu jej piersi, ciepłe, drgające pod bluzką kobiece piersi, których prawdzi-
wego kształtu i powabu nie krył żaden nylonowy pancerz i w których przyszłe mleko
mogło wzbierać swobodnie, jak słodki sok drzew w nabrzmiałych pączkach. Głowę
miała ciemną i połyskującą gładkimi włosami, takie brwi i takie oczy pod ciężkimi po-
wiekami. Trochę ciemnego puszku okrywało też górną wargę i tym bielsze wydawały
się zęby, kiedy je ukazywała przy każdym słowie.
— Wie ojciec co? — powiedziała. — Może by tak zabić koguta na obiad?
— Co to za uroczystość?
— Żadna. Ale kogutów mamy za dużo, już się te młode zabierają do kur.
— Dobrze, jak chcesz.
— Bert wróci głodny. Nie mam nic na obiad.
— No dobrze. Ale pokaż mi, którego mam zabić.
— Wszystko jedno. Któregoś z tych młodych. Stary byłby łykowaty jak byk.
Tak — pomyślał, podnosząc się z progu — jednych ratują wady, drugich gubią za-
lety. Wśród gromady drobiu najbardziej godnym noża wydał mu się wesoły kogucik o
popielatobrązowych piórach. Dlaczego właśnie ten? — zastanawiał się, nie ruszając
się z progu.
— Przyniosę ojcu nóż — powiedziała Rosa. — Potrafi ojciec sam go złapać? Nie
chciałabym biegać.
— Tym się nie martw — mruknął. Kiedy jednak wróciła, stał wciąż w tym samym
miejscu i wpatrywał się w stadko drobiu, grzebiące w ziemi pod szerokimi liśćmi ło-
pianu. Nie, nie ten — pomyślał. — Ten na pewno jest za chudy. Taki wesoły, dużo
biega, jednej chwili nie posiedzi, skąd u takiego choćby gram tłuszczu? U ludzi po-
dobnie. Ale zdarza się też, że jest inaczej. Ten przedsiębiorca pogrzebowy, którego
trzasnęli razem z Joem Wil- kesem, był okrąglutki jak bułka, a minuty nie usiedział
spokojnie. Wciąż za czymś biegał, wciąż coś pokazywał, przynosił z głębi lokalu, roz-
kładał na kontuarze. Był to prawdziwy sklep, w którym można było wybrać najwła-
ściwszą oprawę na tę nie wiadomo jak długo trwającą drogę w mgliste zaświaty. Za-
leżnie od stanu majątkowego nieboszczyka i jego spadkobierców koronki na poduszkę
pod głowę mogły być „prawdziwe" lub z nylonu, jakkolwiek również wysokiego ga-
tunku. Zabiegi osobiste wokół nieboszczyka również dzieliły się na kilka kategorii, z
uwzględnieniem fryzjera, manikiurzystki, wypracowania zamówionego przez opłaku-
jących zmarłego jego ostatniego wyrazu twarzy. Przedstawili swoje życzenia, zazna-
czając, że nic nie jest za drogie dla ukochanej babci, którą właśnie obydwaj stracili, a
kiedy właściciel zakładu dotarł w omawianiu szczegółów do makijażu zmarłej i
wzniósł dłoń, aby na własnej uśmiechniętej twarzy wyjaśnić pewne tajniki specjalno-
ści — trzasnęli go i wygarnąwszy zawartość kasy wraz z trzydziestoma metrami bruk-
selskiej koronki opuścili zakład pogrzebowy z odpowiednio strapionymi minami.
— Niechże ojciec weźmie wreszcie ten nóż — powiedziała Rosa. — I niech się oj-
ciec pośpieszy. Ja rozpalę ogień.
Wypróbował ostrość noża na palcu i zszedł wreszcie ze schodów, ale przystanął
zaraz na dole. Ten rdzawy — pomyślał. Rudawo upierzony kogut odwrócił głowę i
patrzył mu prosto w twarz okrągłym oczkiem. Prawdopodobnie pomyślał o nim wła-
śnie dlatego, że tak patrzył, ale wydało mu się, że zaczął patrzeć, kiedy o nim pomy-
ślał. Do diabła! Nie był przyzwyczajony do czegoś takiego. Ludzie nie mają przeczuć.
Ludzie zachowują się jak głupcy. Trzepoczą się do ostatniej chwili, jakby byli nakrę-
ceni, mówią mnóstwo niepotrzebnych słów i milkną dopiero nad lufą rewolweru, jak
kukiełki na metalowych prętach. Wdowa po kapeluszniku! Jakże ona szczebiotała,
jakże ich zachęcała do kupna sąsiedniej willi, wystawionej właśnie na sprzedaż. Przy-
szli do niej, aby zasięgnąć na ten temat najwiarygodniejszych informacji. Z najbliższe-
go i najbardziej uroczego źródła — powiedział Joe. Wiedział zawsze, co należy po-
wiedzieć. Mógł gawędzić godzinami w najmniej pewnych sytuacjach, nie licząc się z
nerwami wspólnika. Z tą wdową rozmowa zdawała się sprawiać mu prawdziwą przy-
jemność. Omówił stosunki sąsiedzkie z poprzednimi lokatorami willi, niewłaściwą —
jego zdaniem — pielęgnację ogrodu, bezpieczeństwo w podmiejskiej dzielnicy,
zwłaszcza podczas długich zimowych wieczorów, a kiedy doszedł do nieuczciwości
rzemieślników podejmujących się naprawy dachów, choć temat był ciekawy, uznał, że
wdowa nie musi zapoznać się z nim do końca. Gdyby wtedy umiała spojrzeć choć raz,
jak ten mały rudy ptak, i gdyby miała takie okrągłe oczy, a w nich całą wiedzę o ży-
ciu, a więc także o nieodgadnionym sercu człowieka.
Skierował wzrok ku innej stronie podwórza, gdzie także grzebało w ziemi koloro-
we stadko. Młody drągal na wysokich nogach pasował w sam raz do garnka; na pie-
czyste być może zbyt młodzieńczo nieforemny, ale na rosół nie wchodziły w grę tego
rodzaju wymagania. Schowawszy nóż do kieszeni, zaczął zbliżać się na palcach ku kę-
pie pokrzyw, aby pod ich osłoną podejść koguta z bliska".
Pod drzwiami zatrzymały się czyjeś kroki. Szybko rozłożyła zeszyt na piśmie.
— Proszę pani! — zawołał Piątek od progu.
— Nie przeszkadzaj mi teraz, pracuję.
— Ja tylko na chwilę. Bo przyszedł ktoś do pana Tybrka.
— Kto?
— Stenków Jan z Rotów. Mówił, że widział, jak pan Tybrek jechał od stacji.
— Widział rzeczywiście, bo naprawdę przyjechał.
Piątek zbliżył się ostrożnie w skarpetkach.
— Ale pan Tybrek usilnie prosił, żeby nikomu o tym nie mówić.
— Kiedy cię prosił?
— Teraz. Przed chwilą;
— I co powiedziałaś Stence?
— Że mu się przywidziało.
— A czego chce?
— Pieniędzy.
— Pieniędzy? Za co?
— Za suszone grzyby.
— Ile?
— Tego nie wiem. Mogę zapytać.
— Zapytaj.
Zanim dudniące kroki Piątka odbiegły od kuchni i powróciły, zdołała tylko pomy-
śleć z ulgą, że Daniela nie ma, że jeszcze nie wrócił.
— Osiemset złotych. Za dwa kilo.
— He?
— Osiemset złotych.
— Powiedz mu, że za drogo.
Bała się zapytać, czy Maszotka jest przy tej rozmowie. Jej obecność miała wyższą
cenę niż osiemset złotych; wyraz jej twarzy ujawni przy pierwszym zetknięciu zgor-
szenie, jakie w niej budziło to, co się teraz działo pod bukomierskim dachem.
Piątek znów był w pokoju.
— Nie postąpił ani grosza. Mówi, że to i tak tanio, bo zapłata miała być w dola-
rach.
Z pieniędzy, które otrzymała za zastępstwo w szkole, odliczyła osiemset złotych.
— Zanieś mu. I niech napisze pokwitowanie.
To trwało długo. Piątek jeszcze dwa razy obracał między kuchnią i pokojem — po
papier i po długopis. Potem znów zapadła cisza, w której słychać by było wyraźnie
warkot zbliżającego się samochodu. Ale tylko pierwsze krople deszczu uderzyły o pa-
rapet. Nie myślała przez ten czas nic, nawet wściekłość na Tybrka nie wyrażała się
żadnym sformułowaniem. Czuła tylko ulgę, że to ona przyjęła ten cios, że nie zranił
nikogo więcej.
— Proszę, jest pokwitowanie. — Piątek, bardzo zadowolony ze swojej misji, poło-
żył przed nią pracowicie wypisany kwit.
— Dziękuję. Czy... Maszotka jest w kuchni?
— Jest. A bo co?
— Nic. Tak się pytam.
— Czy przynieść pani coś do jedzenia?
— Nie. Poczekam, aż wszyscy przyjdą.
Wróciła z ulgą do opowiadania i wydało jej się bardziej rzeczywistością niż to, co
zdarzyło się przed chwilą. Przeczytała jeszcze raz:
„Schowawszy nóż do kieszeni, zaczął zbliżać się na palcach ku kępie pokrzyw,
aby pod ich osłoną podejść koguta z bliska.
Rosa znowu ukazała się na progu. Zdziwiło ją, że zabity ptak nie leży jeszcze przy
ostatnim stopniu schodów, popatrzyła na dziwaczną pozę teścia, który przygięty ku
ziemi pełzł poprzez pokrzywy, i krzyknęła zniecierpliwiona:
— Pomóc ojcu?
— Nie! — odkrzyknął wściekły. Kury pierzchły ze swoich ciepłych dołków wy-
grzebanych w ziemi. Kogut na długich nogach przewodził im w poszukiwaniu nowe-
go miejsca.
Gdyby mi nie przeszkodziła, już bym go miał — pomyślał. — Wróć do domu! —
zawołał do synowej. — Zaraz ci go przyniosę!
Oczywiście teraz trzeba go było gonić. Przez całe podwórze, pod przeciwległy
płot, obrośnięty także pokrzywami i dzikim rabarbarem. Kury jakoś zrozumiały po
drodze, że to nie o nie chodzi, że one najwyżej stanowią osłonę ściganego, a nie miały
ochoty być osłoną i rozpierzchły się na boki, gdacząc i gubiąc pióra. Pozostali więc
ściśle ze sobą — ścigający i ścigany. W jednym mgnieniu oka ocenili swoje siły i na-
wiązał się między nimi ten szczególny kontakt, który zerwany może być tylko w jeden
sposób, znany obydwu. Nie lubił tego. Tamten przynajmniej przeżywał to pierwszy
raz. Na pewno pierwszy raz. A on bywał już w tej roli. Więc wiedział, co to jest. Dep-
tać komuś po piętach... Ten komiwojażer na przykład, jak on dyszał! Nie, na pewno
nie mógł tego słyszeć, wyobrażał sobie tylko, jak on dyszy, i to było więcej, niż gdyby
słyszał. Nie był już młody, a przedtem nachodził się chyba porządnie, od domu do
domu, z ofertą na zakup nowego ilustrowanego wydania Biblii. Ten bieg przez pustą
aleję o zmierzchu wzdłuż jesiennego pola nie był na pewno dla niego. I zrozumiał w
końcu, że to nie ma sensu męczyć się tak przed śmiercią.
Zwolnił — i kogut zwolnił także. Obejrzał się nawet i przyglądali się sobie wza-
jemnie przez krótką chwilę napiętego zdumienia, które musiało prowadzić do końco-
wego znaku zapytania. Rosa wciąż stała na progu, ruszył więc dalej, ale kogut spo-
strzegł w porę ten zamiar, zdołał tylko wyrwać mu kilka piór z ogona. Postrzępiony i
żałosny, chwiał się teraz nad grzbietem uciekiniera, któremu ziemia wydała się nie-
pewna, przeniósł się więc na płot, a stamtąd na dach kurnika, kiedy tylko jego prześla-
dowca zbliżył się do drewnianych sztachet.
— Poczekaj, poczekaj — mruczał, zaczaiwszy się przy drabince opartej o tylną
ścianę niskiego budynku. Kątem oka spostrzegł, że Rosa cofnęła się do sieni, co doda-
ło mu pewności siebie. Jej wzrok go obezwładniał, hamował ruchy, odbierał myślom
przebiegłość. — Poczekaj! — powtórzył. — Zaraz będę cię miał.
Odczekał długi moment, aby kogut się uspokoił. Nie było się co śpieszyć — tego-
roczny drób nie wymaga długiego gotowania. Czekał więc przy drabinie, słysząc, jak
ucisza się w nim serce, tak samo zapewne jak serce koguta na dachu, który powinien
był zapomnieć już o pogoni i zobaczyć nad sobą pogodne niebo, jaskrawe słońce, ob-
fitą zieleń gałęzi sosny, poruszającej się w łagodnym wietrze, i dwa małe obłoki zaplą-
tane wśród igliwia. Powinien to zobaczyć. A jeśli spojrzy w dół, może dostrzeże także
barwę świeżej trawy i wabiący cień wśród liści łopianu i mały przesmyk pod płotem,
prowadzący ku zakazanym rozkoszom wolności.
Przekazywał to wszystko w myśli oczom koguta, które — zobaczywszy — miały
na zawsze obraz ten utracić. Miały go na zawsze zabrać ze sobą — tak należało to
sformułować. Gdyby jeszcze było w tym odrobinę prawdy! Przynajmniej nigdy nie
miał złudzeń. Nigdy nie usiłował sobie niczego ułatwić. Mógłby na przykład myśleć:
przecież każdy i tak musi umrzeć, czy nie lepiej wobec tego umrzeć w biegu lub pod-
czas zajmującej rozmowy albo w olśnieniu spodziewanym zarobkiem niż w łóżku, w
starości, w chorobie? Darował to tym wszystkim ludziom — piękną niespodziewaną
śmierć. Czy wiadomo, o ile wcześniejszą od tej przewidzianej bez jego nagłej inter-
wencji? Może były to tylko krótkie lata, jeszcze krótsze miesiące, zupełnie krótkie
dni? I na pewno patrzyli na coś przyjemniejszego niż twarz doktora zamyślona nad
wysokością honorarium, niż szczera albo udana rozpacz tych, którzy mieli termin nie-
co odleglejszy. Pat Robinson! Nazajutrz cała prasa ozdobiona była jej zdjęciami. Z
„My Fair Lady". Żadna recenzja, żaden rozwód nie przyniósł jej takiego rozgłosu.
Czekała w parku na nurse, która opiekowała się jej pierwszym dzieckiem z dru-
giego małżeństwa. Na trawniku przed ławką kwitł krzak magnolii. Na pewno śpiewały
ptaki... Albo nawet ta wdowa po kapeluszniku. Joe, jako mężczyzna, mógł się podo-
bać. Bóg wie, co tam sobie myślała, patrząc na niego. Taki sąsiad przez płot nie był do
pogardzenia dla samotnej kobiety. Jeśli więc zabrała ze sobą jego obraz — no tak, ale
to nieprawda. Prawdą natomiast było, że obraz na przykład zielonej gałęzi sosny, ob-
łoków zaplątanych w igliwie i nieba owianego różowością słońca dla jakichś oczu
przestawał istnieć, *a dla innych trwał. Czym zasłużył na to, aby to jego oczy syciły
się jeszcze jasnością tego poranka?...
Najgorszą rzeczą było to, że pozwolił sobie myśleć. Nigdy przy tym nie myślał.
Tylko tyle, ile wymagało działanie. To stwarza znakomitą jasność. Proste wytyczenie
funkcji, robota prawie inżynierska, chłodna precyzja — oto czego mu teraz brak.
Rzucił się całym ciałem ku brzegowi dachu, na którym siedział kogut, i wreszcie
go miał! Ale na krótką chwilę tylko. Utraciwszy równowagę przy skoku, upadł razem
z nim na ziemię, przygniótł go nawet, ale mimo to kogut wyrwał mu się z obolałych
rąk i wrzeszcząc gnał przez podwórze na otwartym klaksonie strachu i rozpaczy.
Rosa ukazała się tym razem w oknie. Zobaczył ją, gdy podnosił się z ziemi i wy-
cierał o spodnie pokrwawione ręce. Cofnęła się jednak zaraz do środka, zasłoniła fi-
rankę.
Tego się nie spodziewał. Czuł jeszcze pod palcami ciepłe trzepoczące się ciało.
Może on mu wcale nie uciekł, może go po prostu wypuścił? Kogut zatrzymał się nie-
daleko schodów i łypał ku niemu oszalałym okiem, usiłując odgadnąć, co dalej nastą-
pi. Posunął się kilka kroków w jego kierunku, udając obłudnie, że wcale na niego nie
patrzy. Gdyby przynajmniej wrócił do pozostałych kur, gdyby włączył się w stado...
Wciąż jednak tkwił na gołej patelni podwórza, z daleka od spokoju niedawnych towa-
rzyszy, jakby już nie miał prawa do nich wrócić po wyroku, który na niego zapadł.
Nie powinien był wiedzieć. To psuło reguły gry. Psuło całą robotę. Ten mały nie-
zgrabny ptak wiedział. Postanowił zapędzić go pod płot, między kury, żeby — gdy bę-
dzie je gonił — wyglądało na to, że wszystkie spotka ten sam los. Rozłożył ręce i za-
czął zaganiać koguta ku kolorowemu stadku pod ogromnymi liśćmi łopianu. Kury od
razu wszczęły spłoszone gdakanie, ale kogut nie miał zamiaru zarazić ich swoim lo-
sem. Zadziwił go. Ludzie chętnie wciągają innych w swoje nieszczęście, mają mniej
godności, każda nadzieja wydaje się im dobra. Kogut wyminął wzburzone stadko i po-
gnał ku pustemu kątowi podwórza, ocienionemu przez wysoką ścianę stajni. Podążył
za nim i znowu byli tylko we dwóch. I ona między nimi.
To za długo trwa — pomyślał. Nigdy tego nie lubił. Joe miał silniejsze nerwy. W
ogóle był silniejszy od niego. Ale wpadł i zginął i na nic mu się to nie zdało. A on
przetrwał, wychował syna i doczekał się pięknej starości. Nigdy tego nie lubił. Zawsze
usiłował skracać czas przedtem. Kiedy długo tropił Billa Barkleya, kasjera banku
plantatorów bawełny, który zbiegł ze zgrabną walizką z różowego plastiku, powie-
dział wreszcie Joemu, że chyba tego nie wytrzyma. Billa tropiła policja i oni. Chodziło
tylko o to, kto go prędzej dostanie. Doszło do tego, że jeździli za nim krok w krok i
osaczyli go wreszcie w lesie. Potem się okazało, że różowa walizka zawierała piżamę
w buraczkowe pasy, ręcznik i przybory do golenia oraz zmianę bielizny. Miał jeszcze
na tyle siły, żeby z nich zakpić. Pokazał im bilet na statek do Europy, którym właśnie
o tej samej godzinie odpływała jego dziesięcioletnia córka z kufrem... pełnym zaba-
wek. Z kufrem pełnym zabawek — powtórzył — matka będzie czekała na nią w Haw-
rze.
A więc nie lubił tego babrania przedtem. Kogut biegał jak oszalały wzdłuż ściany
stajni; zbliżał się do niego ostrożnie, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, prawie pra-
gnąc, aby smyrgnął mu koło nóg i pognał w przeciwległą stronę podwórza. Tak też się
stało. Kiedy potykając się biegł za nim, na progu po raz czwarty ukazała się Rosa.
— Niech ojciec da spokój! — zawołała. — Na obiad będzie fasola w pomidorach.
Już ją namoczyłam!
Nie odpowiedział jej. Przydybał koguta w pokrzywach i rzucił się na niego, parząc
sobie twarz i ręce. Znowu jednak zostało mu w palcach tylko kilka kolorowych piór.
— Bardzo ojca proszę! — zawołała Rosa.
— Przestań! — krzyknął. — Idź do domu!
Kogut był znowu w kurniku. Siedział w tym samym miejscu co poprzednio i dy-
szał ciężko ze zmęczenia. Dyszeli obaj i przydał im się ten krótki odpoczynek. Stał,
jak przedtem, przy drabinie, nie widziany przez koguta, nie słyszany chyba także.
Ostrożnie postawił nogę na pierwszym szczeblu, potem drugą na drugim. Zielona ga-
łąź sosny przybliżyła się do jego głowy, poczuł jej żywiczny zapach, rozkołysany cień
przebiegł mu po czole. I niebo przybliżyło się także, gdy postawił nogę na trzecim
szczeblu, małe obłoczki wplątane w igliwie...
Tylko nic wdawać się w te rzeczy — pomyślał. Przechylił się gwałtownie i zanim
kogut zdołał pierzchnąć, miał go w swoich rękach. Trzymając zdobycz pod pachą,
zlazł z drabiny, zerknął ku oknom domu, nie ukazała się w nich jednak czarna głowa
Rosy. Podążył znowu ku pokrzywom. Ale zmienił zamiar. Zawrócił ku tej części pło-
tu, która oddzielała podwórze od sadu. Z drugiej strony rosły maliny. Przyglądał się
im przez chwilę; właściwie nigdy nie przyszło mu na myśl, żeby się im dobrze przyj-
rzeć. Różowiały już, za dwa, trzy tygodnie będzie można je zrywać.
Kogut pod pachą jakby się uspokoił, ale kiedy wziął go między kolana, zaczął się
znowu wyrywać i krzyczeć. Wyjął nóż z kieszeni i długo go obracał, nie ułożył mu się
w dłoni, palce do niego nie przywykły. I to serce kogucie, które było w jego całym
ciele, jakby nie przytrzymywał ręką ściśniętego między kolanami pierza i mięsa, i
garstki kości, ale samo oszalałe serce bijące na trwogę.
— Zaraz, zaraz — szeptał. — Zaraz się to skończy! Musi się skończyć, więc skoń-
czy się teraz. I tak masz więcej szczęścia niż inni, maliny, niebo, łagodny wiatr i nie
najgorsze życie poza sobą, skoro mogłeś zdobyć ten kawałek ziemi, tę odrobinę ciszy i
odpoczynku na koniec...
Kogut nie przestawał wyrywać mu się spomiędzy kolan i spod przytrzymującej go
ręki. W drugiej tkwił nóż, niezgrabnie, ostrzem do góry, jakby to niebo, najniższy ob-
łok, miało być zabite w tej chwili. Oszalałe serce, ściśnięte kolanami, nie przestawało
walić ani na chwilę. Spod miękkich piór biło ciepło, wilgotne ciepło, może kogut się
pocił ze strachu, może to była jego zwykła właściwość. Palce obejmowały kruchą,
gnącą się we wszystkie strony szyję ptaka — żywy klakson, nie zaprzestający wyrzu-
cania ochrypłych dźwięków... Gdyby trzymał tak Barkleya, Pat Robinson, tego sprze-
dawcę ilustrowanego wydania Biblii, wdowę po kapeluszniku czy przedsiębiorcę po-
grzebowego, gdyby czuł miotające się ich serca i kruchość ich szyj pod palcami, gdy-
by...
Mały obłok, zaplątany dotąd w igliwie sosny, natrafił teraz na słońce i przykrył je
na długą chwilę. Płot i maliny pogrążyły się w deniu, ziemia stała się czarniejsza niż
przedtem. Czekał na powrót blasku, na zapalenie małych różowych latarń wśród zielo-
nych liści. Więc gdyby czuł szyje tamtych pod palcami, gdyby ściskał ich rozszalałe
serca... Zwolnił zwarcie kolan, lewa dłoń obsunęła się wzdłuż ciała. Obłok odpływał z
twarzy słońca, a mały ptak na niezgrabnych wysokich nogach, odskoczywszy na bez-
pieczną odległość od człowieka, patrzył zdumionym bursztynowym okiem, jak
ogromny, ciężki kształt osuwa się na ziemię, przykrywając sobą srebrne, migocące w
słońcu ostrze noża".
— Byłeś tam? — zapytała, bo słyszała, jak wszedł i stanął za nią.
— Byłem. Ale go nie zastałem.
Odwróciła się, nie widziała jednak jego twarzy, pochylił głowę wyjmując z po-
gniecionego opakowania ostatniego papierosa.
— Kłamiesz.
— Co za posądzenie?
— Kłamiesz! Nie byłeś w Olszówce.
— No więc ty wiesz lepiej.
— Może mi przynajmniej powiesz, o co księdzu chodzi?
— Głupstwo.
— Czy takie głupstwo, jak te dwa kilogramy grzybów, za które zapłaciłam przed
godziną osiemset złotych?
— Oszalałaś!
— Proszę, tu jest kwit.
— Ale z jakiej racji wtrącasz się do moich spraw?
— Ładne wtrącanie! Osiemset złotych, jak jeden grosz!
— Kto ci kazał płacić?
— Miałam dopuścić do tego, aby ten człowiek poszedł do Daniela?
— Od razu taka tragedia!
— Od ilu ludzi wziąłeś grzyby?
— Czego ty ode mnie chcesz? Nie pamiętam.
— Masz zrobić dokładny spis. I jak mogłeś tym ludziom obiecywać dolary?
— Zrobiłem im tylko nadzieję. Dlaczego uwierzyli tak łatwo?
— Dokładny spis! Od kogo wziąłeś grzyby i rzeźby.
— I po co ci to?
Drugi raz nie powtórzył pytania. Ona zabrała ze stołu książkę, pismo, zeszyt i
słownik, schowała do szuflady i zatrzasnęła ją mocno.
— Ostatni raz — powiedział cicho.
— Ile razy mi to obiecywałeś?
— Ale teraz na pewno ostatni.
Milczała.
— Jeśli chcesz, pojadę jeszcze raz do księdza.
Nie odezwała się, a on stał za jej krzesłem, nie zapalając papierosa, którego wresz-
cie wyjął z pogniecionego opakowania.
— Pojadę do księdza — powtórzył głośniej. — Nawet dobrze, że do niego pojadę.
Od niego się zaczęło. Tu w Bukomierzu wszystko od niego się zaczęło.
Czekał, że coś powie, ale milczała, patrząc przed siebie, zamknął więc drzwi naj-
ciszej jak mógł, wyprowadził znowu rower z sieni i wskoczył na siodełko.
Padał drobny deszcz, w lesie było już ciemno. Kiedy na drodze oślepiły go reflek-
tory samochodu, zjechał na ścieżkę i zasłonił ręką twarz. Ale to nie był wóz nadleśnic-
twa.
Księdza zastał przy kolacji.
— A, jesteś! — powiedział. Wskazał mu miejsce przy stole, a siostra wyszła do
kuchni po nakrycie.
Zjadł z przyjemnością talerz zupy mlecznej, zagryzł chlebem z miodem. Ksiądz
nie zagajał sprawy, dopóki nie sprzątnięto ze stołu. Dopiero potem wyszedł do drugie-
go pokoju i przyniósł mały świstek papieru, opatrzony nadrukiem firmowym „Verita-
su".
— To chyba pomyłka? — powiedział.
— Jaka pomyłka? — spytał Tybrek prawie pogodnie. Oczywiście pamiętał o swo-
jej wyprawie do Sopotu po zakup wyposażenia kaplicy, którą odrestaurowała Żbitka.
Pewna niedokładność rachunku, choć nie od razu, ale jednak nie uszła uwagi księdza.
— Przypatrz się lepiej — powiedział staruszek, a już trzęsła mu się ręka, w której
trzymał kwit. — Czy wszystko w porządku?
— Jak najbardziej — powiedział Tybrek.
Ksiądz usiadł przy stole i przez chwilę nie mógł mówić, usta mu drżały.
— Był tu u mnie niedawno ksiądz z Grzybna. Przyjechał mnie odwiedzić. Po-
chwaliłem się przed nim moją odnowioną kaplicą. Bardzo mu się podobała, a ogląda-
jąc obrus na ołtarzu powiedział, że kupił do swego kościoła taki sam. Za sześćset zło-
tych.
— No tak — powiedział Tybrek, wreszcie poważniejąc. — Ostatecznie mógłbym
się upierać, że zapłaciłem tysiąc sześćset, że to inny gatunek, lepsze koronki...
— Byłem w „Veritasie" — przerwał mu cicho ksiądz. — Te obrusy są tylko w jed-
nym gatunku.
— W porządku. Nie mam zamiaru się wykręcać. Dopisałem tę jedynkę.
Do pokoju weszła księża siostra.
— Ktoś przyszedł wpłacić na mszę — powiedziała od progu.
Tybrek osłonił usta dłonią i pozostał tak do powrotu księdza.
— Dopisałeś? — zaczął znów ksiądz, lekko zdyszany.
— Tak. Ale zacznijmy od początku, tak jak było. Kiedy ksiądz prosił mnie o zała-
twienie tego sprawunku, weszła — zupełnie jak teraz — księża siostra i powiedziała,
że ktoś przyszedł. I dodała:
„Wpłacić na deszcz". Ksiądz wyszedł pobrać te pieniądze. W ogrodzie, choć było
dopiero popołudnie, grały świerszcze, ziemia była naprawdę sucha, jak pieprz. Naj-
pierw chciało mi się śmiać. Ile w Olszówce jest telewizorów? Ile aparatów radiowych?
Ile chłopskich dzieci poszło stąd do szkół? A tu nagle gawia się ktoś i wpłaca na
deszcz! Ale potem wesołość mi przeszła. Nazajutrz w drodze do Gdańska myślałem
już tylko o tym, dlaczego tej głupoty nie miałbym wykorzystać także i ja? I zacząłem
nabierać tych ludzi. Wziąłem od nich suszone grzyby i świątki, które tu rzeźbią w
okolicy, i w zamian obiecałem im dolary. Tak jak ksiądz deszcz. Po prostu inna nazwa
dla nadziei.
Ksiądz oddychał szybko, mrugając powiekami.
Tybrek, któremu jednak zbyt ostre wydały się własne słowa, roześmiał się lekko.
— Niech się ksiądz nie przejmuje. Ja przez cały czas podziwiałem księdza. Wy-
myślić taki numer: pieniądze na deszcz! Nie każdy by to potrafił. No i dopisałem księ-
dzu ten tysiąc złotych na rachunku... Jesteśmy chyba kwita.
— Ale — wykrztusił wreszcie ksiądz — ja się o ten deszcz modliłem!
Zapadła cisza. Tybrek, odsunąwszy się od stołu, słyszał swój własny oddech,
gwałtownie wypełniający mu piersi. Nie mógł oderwać wzroku od wyblakłych, szero-
ko otwartych oczu starego człowieka, od jego trzęsących się warg. Wyszarpnął portfel
z kieszeni na piersi, wydłubał z niego dwie pięćsetki.
— Przepraszam — szepnął — przepraszam.
Dopiero w drodze przez las uzmysłowił sobie, że nie zabrał czapki z wieszaka w
przedpokoju plebanii. Zaklął głośno, z wściekłością, ale i bezmierną ulgą. Deszcz
mżył, jak przedtem.
Na podwórzu w Bukomierzu stał już samochód, w oknach świeciło się światło.
Powinien wejść i przywitać się z Danielem, tak wypadało, choć nie miał ochoty wi-
dzieć teraz kogokolwiek. Ale przecież musiał to zrobić — tamtemu także wcale na
tym nie zależało — będą siedzieć naprzeciwko siebie przez cały wieczór, będą się
uśmiechać i mówić słowa ciągnące się jak guma do żucia. Przeczesał palcami mokre
włosy, otarł dłoń o spodnie i położył ją na klamce.
— Powinien się pan cieszyć — powiedział Daniel do Mroczka. Sam czuł dokucz-
liwe ćmienie w okolicy żołądka, wypił nawet dwa kieliszki nowej nalewki na suszo-
nych śliwkach, którą Maszotka zdążyła zrobić między powrotem a nowym wyjazdem
z Bukomie- rza, ale mu to nie pomogło. A na Maszotkę czekały już konie z Rumianek,
dokąd miała się udać jako pomoc i prawa ręka pani domu. Niby była już spakowana
od poprzedniego dnia, ale wciąż zbierała jakieś drobiazgi, szukała czegoś na strychu
lub w zakamarkach piwnicy.
— Zabierze sobie pani resztę kiedy indziej — mruczał Rębisz, który osobiście po
nią przyjechał. — Przecież pan Mroczek drzwi przed panią nie zamknie.
— Jasne — szepnął Mroczek. Miał według słów i nadziei Daniela cieszyć się, że
obejmuje po nim nadleśnictwo, że odtąd sam będzie w Bukomierzu gospodarzem. Ale
się nie cieszył. Załatwiony bez jego wiedzy awans w tych okolicznościach nie był dla
niego miłą niespodzianką. Nie tylko że się nie cieszył, nie mógł się z nim w ogóle po-
godzić.
— Co pan zrobił? — powtarzał, szukając wzrokiem oczu Daniela. — Co pan zro-
bił?
Daniel się roześmiał. Zbyt głośno jednak, aby ten jego śmiech zabrzmiał naturalnie
i naprawdę wesoło. Przyzwyczaił się już do myśli o zmianie, która go czekała. Nie
udało mu się wprawdzie uzyskać przeniesienia do Naczelnego Zarządu Lasów — po-
sada, którą mu proponowano, była już zajęta — wziął więc roczny urlop bezpłatny, a
odnowione kontakty z innymi kolegami ze studiów pomogły mu w uzyskaniu dwóch
półetatów w firmach prywatnych. Miał je zresztą zamiar zatrzymać, nawet gdyby
otworzyła się możliwość objęcia jakiegoś stanowiska w administracji leśnej. - Ode-
tchniesz, bracie, przy półetacie - powiedziano mu przy tej okazji. Cała Warszawa zara-
biała w ten sposób na wygodniejsze życie. Miał również szczęście w znalezieniu
mieszkania. Pomógł mu je znaleźć ów kolega z naczelnego zarządu. Był to jeden po-
kój we wspólnym mieszkaniu na Żoliborzu, opuszczony przez tego, kto musiał opu-
ścić także i stanowisko w naczelnym zarządzie, licząc na Bukomierz. Zamiast Buko-
mierza dostał inne nadleśnictwo, a Daniel — nie widząc go na oczy — wciąż krążył w
orbicie jego spraw i kłopotów. Za ścianą pokoju, w którym już ulokował Dionkę, od
rana do późnego popołudnia brzmiały arie operetkowe, wyciągane miękkim tenorem
właściwego sprawcy tych rodzinno-mieszkaniowych, a nawet etatowych powikłań.
Mimo tak pomyślnego układu, ćmienie w żołądku jednak nie ustępowało. A może to
nie żołądek — pomyślał.
— Nic pan przedtem nie mówił. — Mroczek wciąż nie mógł się pogodzić ze swo-
im niespodziewanym awansem. — Dlaczego pan nic nie mówił?
— Nie wiedziałem, czy mi się uda.
Rębisz, choć nie był tu gospodarzem, napełnił kieliszki. Mimo woli uznał za ko-
nieczne przyjąć tę funkcję, on jeden był w dobrym humorze. Pozyskanie Maszotki od
dawna było marzeniem jego żony.
— Niech się pani pośpieszy! — zawołał w głąb domu.
— Zaraz! — odkrzyknęła Maszotka.
Trzasnęły jakieś drzwi, zatrzeszczały schody. Daniel, odstawiwszy kieliszek, słu-
chał przez chwilę oddechu starego domu, z którym łączył swój oddech przez tyle lat.
Dobrze — pomyślał — dobrze, że to zrobiłem. Stałbym się kaleką, zupełnym kaleką,
muszę wystawić głowę na świat.
— Mam tylko prośbę — powiedział do Mroczka, który z trudem pojmował, co się
do niego mówiło. — Z mebli zabieram najkonieczniejsze. Chciałbym, żeby przez pe-
wien czas mogły tu zostać. No i książki.
Inwentarz kupił Rębisz. Kłopot był jednak z Maksem.
— Niech zostanie — mruknął Mroczek. — W Bukomierzu trawy dość. I Noe
mógłby zostać. Co pan z nim zrobi w Warszawie?
— Psa zabieram — powiedział Daniel. I nie wiadomo dlaczego powtórzył gło-
śniej: — Zabieram!
— Ktoś jedzie — przerwał Rębisz, nasłuchując.
— W Mchówku kupił sobie ktoś samochód. Przynajmniej dwa razy dziennie lata
nam przed nosem ta zielona skoda.
Mroczek wstał i podszedł do okna.
— Ale to nie jest zielona skoda. Wartburg. I do nas.
— Porę sobie ktoś wybrał. — Rębisz instynktownie rozejrzał się, gdzie by ukryć
butelkę z nalewką, ale nie był u siebie w domu.
Z wartburga wysiadł młody mężczyzna i z niezbyt pewną miną ruszył nie do głów-
nego wejścia nadleśnictwa, lecz pchnął furtkę wiodącą na podwórze. Teraz Daniel
przypomniał sobie, że już raz widział tę twarz.
— To syn Maszotki — powiedział. — Był tu już u nas.
— No tak — zawołał Rębisz. — Lepiej nie mógł trafić! — Nalał sobie kieliszek i
szybko wypił, patrząc pytająco na Daniela.
Przybysz zapukał do kuchni, ale Maszotki w niej nie było, skierował się więc ku
drzwiom pokoju, a Daniel słysząc jego kroki wyszedł mu naprzeciw.
— Nie ma matki? — zapytał po przywitaniu. — Przyjechałem po nią.
— Jak to po nią? — wyrwało się Rębiszowi. Zbyt był impulsywny, żeby milczeć
w tej chwili. — Przecież jedzie ze mną. Umówiła się już ze mną.
— Chwileczkę — powiedział Daniel. — Zaraz ją poproszę. Maszotka zjawiła się
bez słowa. Syn podszedł i pocałował ją
w rękę.
— Przyjechałem po mamę — powiedział. — Mam nadzieję, że pan inżynier —
zwrócił się do Daniela — zechce to zrozumieć...
Daniel rozłożył tylko ręce, nie mając odwagi zerknąć na Rębisza.
— Ona cię przysłała? — spytała Maszotka. Syn się zaczerwienił.
— Ona. Suszy mi głowę od tygodnia. Od kiedy wróciłem z zagranicy.
— Ależ... — zaczął znowu Rębisz.
Młody mężczyzna nie zwracał na niego uwagi.
— Wiem, że mama nie chciała zostać, że nie wszystko jest u nas według wyobra-
żenia mamy...
— Nie będę się wtrącać w wasze sprawy — odezwała się Maszotka.
— Dziękuję.
— Zaraz chcesz mnie zabrać?
— Oczywiście, że zaraz. Jeśli to możliwe.
— Ale — odezwał się ponownie Rębisz. Dopiero teraz Maszotka zwróciła się ku
niemu.
— Muszę pana przeprosić — zaczęła, a już oczy miała pełne łez.
— Ale czy mogłam się spodziewać, czy mogłam się spodziewać... — płakała, nie
mogąc dokończyć tego, co zamierzała powiedzieć. Syn przenosił pytający wzrok z
twarzy matki na Rębisza.
Daniel dotknął jego łokcia.
— Matka panu później wszystko opowie. Bo ja wyjeżdżam z Bukomierza.
— Wyjeżdża pan z Bukomierza? — powtórzył zdumiony. Ten ton w jego głosie
nie sprawił Danielowi przyjemności.
— Tak — potwierdził niezbyt uprzejmie.
— Do Gdańska?
— Nie do Gdańska. Do Warszawy.
— A Mynieczka tak się cieszyła — Rębisz nie mógł poskromić swego żalu. — Po-
kój już przygotowała. Nawet go na świeżo kazała wybielić.
— Jest jeszcze Piątek — zaproponował Daniel półgłosem. Maszotka, wychodząc z
synem, nie mogła już tego słyszeć. Czułaby się obrażona, że tak łatwo ją zastąpić.
— Piątkowi obiecałem pracę przy zalesianiu i pielęgnacji szkółek — wmieszał się
Mroczek. — Przyszła do mnie dziś rano, jak tylko pan inżynier powiedział o swoim
wyjeździe. Nie chce się ruszać z Bukomierza. Będzie mieszkać na strychu.
— No to odjeżdżam z niczym — westchnął Rębisz. — Mynieczka mi nie uwierzy.
Będzie myślała, że coś pokpiłem.
— Służę zaświadczeniem — zaofiarował się Daniel.
Rębisz nic nie odrzekł, tylko napełnił znów swój kieliszek i wychylił go przymy-
kając oczy. — I te nalewki! — mruknął. — Jak ona umie to robić!
Wycałował Daniela, który był już w Rumiankach z pożegnalną wizytą, widzieli się
więc po raz ostatni.
— Mam nadzieję, że pan nie zapomni o naszych stronach.
— Na pewno będę tu zaglądał — powiedział Daniel.
Czekała go jeszcze rozmowa z Bernatkiem. Powinien był odbyć
ją wcześniej, niepotrzebnie zwlekał.
Odnalazł go w stajni; czyścił konia, którego okrągły zad błyszczał już i tak jak
ciemny atłas.
— Ja już wiem — powiedział, gdy stanął przy nim i przez dłuższy czas nic nie
mówił. — Wiem. Pan stąd wyjeżdża.
Daniel poczuł się tak pełen winy, jakby jego wyjazd z Bukomierza był na zimno
uknutym przestępstwem.
— Właśnie chciałem z tobą o tym porozmawiać — powiedział cicho. — Będziesz
musiał wrócić do domu.
— Nie. Nie wrócę tam.
— Nie powinieneś się upierać. Przecież ojciec...
— To nie dlatego — przerwał mu chłopiec. — Mam pracę. Inną pracę.
— Inną pracę? — powtórzył Daniel.
— No! — potwierdził nie bez satysfakcji. — Dawno mi już o niej powiedzieli, ale
— zająknął się — ta była mi ważniejsza.
— Gdzie ta praca?
— W Rotach. W nowej szkole. Jak się budowa skończy, to będzie potrzebny nie
tylko nocny stróż, ale stróż na cały dzień. Bo i palić trzeba będzie w zimie. Mieszka-
nie mi już wyszykowali.
— Bardzo się cieszę — powiedział Daniel.
— Ja też — Bernatk wreszcie się uśmiechnął. Ale zaraz spochmurniał znowu. —
Dlaczego pan stąd jedzie?
Daniel uczynił jakiś słaby gest dłonią ku wrotom stajni, otwartym szeroko na roz-
babrane błoto podwórza.
— Trzeba się stąd ruszyć. Nie można tkwić wiecznie w jednym miejscu. — I na-
gle ten najważniejszy powód, który wszystkim podawał, wydał mu się zupełnie błahy,
prawie zawstydzający wobec zdumionego, nieruchomego spojrzenia Bernatka, który
wciąż nie zdejmował z niego oczu.
— Odprowadzę cię — powiedział. — Idziesz już do Rotów?
— Tak.
— Kolację jadłeś?
— Chleb biorę ze sobą.
Noe dogonił ich zaraz za płotem. Ziemia w lesie była już twarda, ścięta pierwszym
przymrozkiem, na mchach bielił się szron. Suche liście szeleściły ostro i kiedy Noe
rozgarniał je nosem i łapami, w lesie słyszało się nadchodzącą zimę.
— Sarny były dziś po raz pierwszy przy paśniku w bukach. Chce pan zobaczyć?
Porozciągały siano.
Poszli w buki, a potem nad jezioro, pobielałe pod mlecznym niebem, większe jak-
by w obramowaniu oddalonych teraz nieco od brzegu nagich drzew. Noe zbiegł nad
sam brzeg, ale kaczki zapadły już w szuwary, nie poderwała się ani jedna. Daniel, kie-
dy pies dysząc wrócił do niego, pomyślał o jego warszawskiej przyszłości, o wycho-
dzeniu na smyczy, o warowaniu w ciasnym pokoju. Pożałował, że nie przyjął propo-
zycji Mroczka i nie zdecydował się zostawić psa w Bukomierzu, ale to wywołało w
nim sprzeciw jeszcze większy. Poklepał psa po grzbiecie, Noe podniósł na niego pyta-
jące oczy.
— Idziemy — powiedział.
— Powinien pan przyjechać na wiosnę — odezwał się Bernatk. — Jak się kaczki
zaczną deptać. Niech mi pan zostawi adres, napiszę do pana.
Daniel milczał i Bernatk nie ponowił propozycji. Weszli w pobielony szronem
dukt, którym wiodła stąd najkrótsza droga do Rotów. Daniel przystanął. Żałował, że
się wybrał do lasu, nie było go stać na ten spacer.
— Do widzenia, Bernatk — powiedział, wyciągając rękę.
Chłopak przytrzymał szczudło pod pachą i uścisnął mocno jego dłoń.
— Dziękuję panu — powiedział cicho. — Zawsze będę o panu myślał.
— Bądź tak uparty jak byłeś.
— Ale! Ojciec mi za to wygraża.
— Bądź zawsze tak uparty!
Zagwizdał na psa i odwrócił się, czekając na niego. Bernatk stał w tym samym
miejscu, ciężko wsparty na szczudłach. Odetchnął głęboko wieczorną, ostrą wonią
lasu i wolno ruszył do domu.
Rzeczy miał już spakowane, meble wysłał do Warszawy poprzedniego dnia. Zbie-
rał jeszcze drobiazgi, chodził z pokoju do pokoju, wreszcie zatrzymał się w jakimś
punkcie domu uświadomiwszy sobie, że zachowuje się jak Maszotka, tropiąca z żalem
każdy ślad swojej długoletniej obecności pod tym dachem.
Tylko do książek się nie zbliżał. Na najwyższej półce leżał cienki tomik, schowa-
ny tak wysoko, aby nie mógł sięgać po niego zbyt często. Może powinien był go za-
brać, może będzie mu potrzebny? Nie — pomyślał. — Niech tu zostanie.
Wrócił do pokoju, w którym sypiał, i nie zapalając światła, zaczął się rozbierać.
Pociąg miał o świcie.
XXII
Szybko przemienił się w warszawskiego eleganta w tweedowej marynarce i
spodniach z elany. Nawet podobał się sobie, gdy w oknach wystaw napotykał swoje
odbicie, gdy wychodził naprzeciw siebie z lustrzanej ściany kawiarni lub teatralnego
foyer. Było to przyjemne zdumienie, witające jednak kogoś obcego; doświadczał stale
uczucia, że jego samego wcale tu nie ma, że pozostał — nie w Bukomierzu, o którym
starał się nie myśleć
— ale gdzieś po drodze, między swoim dawnym a obecnym życiem. Nie rozma-
wiali zresztą nigdy na ten temat. Z ariami operetkowymi za jedną ścianą, z Warszawą
za pozostałymi trzema
— starali się mieć zwykłe miny, jakby nic nie zaszło. Rozmowy, które teraz pro-
wadzili, przypominały gładkie dialogi z tłumaczonej przez Dionkę książki.
Rano budzili się po wspólnie przespanej nocy i usiłowali zachować nadzieję, że to
im wystarczy na cały długi dzień. Czasem wystarczało.
Zresztą ten początek w Warszawie nie był wcale najgorszy. Daniel miał życzli-
wych pracodawców, zwłaszcza jeden z nich, Skowron, właściciel wytwórni opakowań
drewnianych, okazywał wiele zrozumienia dla jego warszawskich początków. Sam
prowadził doskonale swoje przedsiębiorstwo, musiał jednak zatrudnić fachowca inży-
niera, który by całą rzecz niejako firmował przed władzami. Nie przysparzał Danielo-
wi kłopotu. Nadzór, który Daniel nominalnie pełnił, nie wyrażał się nawet ustalonymi
godzinami pracy. Zresztą w baraku, „biurowcu" firmy Skowron na dalekim Grocho-
wie, nie było nawet dla niego miejsca.
— Niech się pan nie przejmuje, inżynierze — mawiał Skowron, sadzając Daniela
na jakimś stołku. — Niech się pan niczym nie przejmuje. Komfortu u mnie nie ma, ale
jeszcze nikt nie narzekał, że miał do czynienia ze Skowronem.
Mieli więc dość czasu dla siebie, dla Warszawy, dla swego nowego życia. Dionka
poza tłumaczeniem, które miała nadzieję wkrótce skończyć, podjęła się prezentowania
swetrów fabryki „Prinz und Sohn" na pokazach, które Tybrek urządzał dla zaintereso-
wanych przedsiębiorstw odzieżowych po nadejściu nowych modeli. Daniel wprawdzie
szczerze tego nie cierpiał, ale uparła się, że musi zarabiać, a ten rodzaj pracy nie krę-
pował jej i chyba nie był zbyt męczący.
— Mój drogi — mówiła — na co może się dziś przydać filologia klasyczna? Przy
największym i niemożliwym chyba w Warszawie szczęściu mogłabym otrzymać posa-
dę w liceum. Za dwa pokazy dostaję akurat tyle, ile wynosi pensja nauczycielki. A ile
pracy przy tym? Dwa dni w miesiącu i — przepraszam cię — troska o dobry biusto-
nosz.
Miała rację. Dwa dni w miesiącu! Przez pozostałe dwadzieścia osiem mogła spać
do południa. Odsypiała wszystkie ponure poranki bukomierskie, kiedy musiała w
deszcz i wiatr jechać do szkoły w Rotach. Zdumiewało ją, że wspominała teraz ten
najdziwniejszy okres w swoim życiu raczej przyjemnie. Przekazała Kąkolowej szkołę
i dzieci w mniej więcej dobrym stanie. Pożegnano ją uroczyście, Kąkolowa i inspektor
wygłosili nawet małe przemówienia. Może właśnie dzięki tym trzem miesiącom mo-
gła teraz sypiać tak dobrze. Kiedy sam musiał rano wstawać, zostawiał ją w łóżku
mruczącą przez sen i sam robił sobie śniadanie we wspólnej kuchni, w której przygo-
towywały się do wyjścia do szkoły dzieci zza ściany, dziesięcioletnie bliźniaki, Jaś i
Krzysztof. Ten przed dziesięciu laty złożony hołd Romain Rollandowi był kontynu-
owany z bezwzględną stanowczością. Bliźniaki uczęszczały do szkoły muzycznej, a w
przyszłości miały być najsłynniejszym duetem fortepianowym świata. Na razie oby-
dwaj mieli dwójkę z rachunków i tylko Daniel się tym przejmował podczas krótkiej —
między jedną a drugą łyżką owsianki — porannej pomocy w kuchni.
Zniżali wtedy głos do teatralnego szeptu. Poranki w ogóle miały brzmienie ściszo-
ne — śpiewak odsypiał przedstawienie, kuchnia więc znajdowała się rano w wyłącz-
nym posiadaniu trzech mężczyzn, nie licząc psa.
Potem wychodzili razem, zostawiając w domu zrozpaczonego Noego, i Daniel
nadkładał nieco drogi, aby przeprowadzić bliźnięta przez najruchliwsze skrzyżowanie.
Rozmawiali po drodze, ale te pogawędki przybierały niekiedy tak nieoczekiwany ob-
rót, że Daniel zaczął ich unikać.
— Czy on się kiedyś wyprowadzi? — zapytał go któregoś dnia
Jaś.
— Kto?
Chłopak odwrócił tylko głowę i przyjrzał się Danielowi spod rzęs. Zrozumiał, że
powiedział to „kto" tylko po to, aby zyskać na czasie.
— Pewnie nie — bąknął Daniel. — Pewnie się nie wyprowadzi.
— A w bloku mówią co innego — odezwał się Krzysztof. — Że on sobie pójdzie,
a tatuś wróci.
— Wy pojedziecie do tatusia — rzekł wymijająco. — Na wakacje.
— Pan tam był? — podchwyciły bliźniaki.
— Nie, nie byłem.
— Bo to też las.
— Las, ale tam nie byłem.
— Żeby tam tylko było tak ładnie jak jest w Bukomierzu.
Bukomierz znały z jego opowiadań. Wiedziały wszystko
o zwierzętach, o tym, jak Noe bawił się z małymi borsukami, jak Maks upominał
się o cukier, wsadzając głowę przez okno.
— Pan pojedzie na wakacje do Bukomierza?
— Nie, nie będę miał urlopu.
— Dlaczego? Wszyscy mają urlop.
— Ja będę miał dopiero w grudniu.
— I w grudniu pan pojedzie?
— Nie.
— Dlaczego?
— Mam inne plany.
— Maks by się ucieszył!
— Osły się nie cieszą.
— Głupi jesteś — ofuknął Krzysztof brata. — Wszyscy się cieszą. Dlaczego pan
nic nie mówi?
— Czy zawsze trzeba coś mówić?
— No nie.
Przez dłuższy czas szli w milczeniu, ale kiedy zatrzymali się przed czerwonym
światłem na rogu ulicy, Jaś powiedział:
— Ta pani też tak długo śpi.
Jak poprzednio, Jaś rzucił mu skośne spojrzenie.
— Ta pani, co z panem jest.
Daniel zaniemówił, pragnąc, aby jak najprędzej zgasło czerwone światło i tłum po-
pchnął ich na jezdnię.
— Bo w bloku mówią, że on jest z naszą mamą, a ta pani z panem. Zabłysło
wreszcie zielone światło i ruszyli na drugą stronę
ulicy, popychani i rozdzielani przez ludzi.
— Dalej musicie iść sami — powiedział.
— Dlaczego? — krzyknęły bliźniaki rozczarowane.
— Śpieszę się.
— Nie może się pan śpieszyć z nami?
— Nie. Nie po drodze.
— Pan się gniewa? — spytał Jaś z żalem.
— Skądże znowu? Co ci przyszło do głowy?
Gniewał się. Gniewał się na siebie. Dawno należało załatwić tę sprawę.
— Pan się naprawdę nie gniewa? — Krzysztof dopędził go i zagrodził mu drogę.
— Nie — i dodał, bo bardzo to lubili: — Słowo!
— Pójdzie pan z nami jutro do zoo?
— Oczywiście.
Tego samego dnia zmusił adwokata do ponownej rozmowy z Szafranem. Na dała
żadnego rezultatu. Pracował i prosił, żeby mu na razie dać spokój.
— Jesteśmy zależni od niego — rozłożył ręce adwokat. — Pani przeciwko niemu
nie ma żadnych dowodów.
Dionka milczała.
— Co wobec tego możemy zrobić?
Adwokat rozłożył ręce swoim ulubionym gestem.
— Czekać.
— Do diabła! Czekać! A może on pisze trylogię?
Adwokat się uśmiechnął, uznał to za dowcip, Dionka milczała.
Popołudnie spędził sam, pojechał do jakiejś odległej dzielnicy mieszkaniowej, któ-
rej jeszcze nie znał. Podobałaby mu się bardziej, gdyby był w nieco lepszym humorze.
Długo stał przed wysoką ścianą wieżowca, nie doświadczając ani połowy tej
dumy, którą odczuwał oglądając ukończone parterowe domki, wznoszone w enklawie
leśnej dla robotników nadleśnictwa. Wsiadł w tramwaj i wzdłuż nowych domów,
wśród nowego krajobrazu miasta wracał do domu. Jak zwykle zły nastrój szybko go
opuszczał, czuł się winny, choć nie umiałby bliżej określić powodu. Ale nie dano mu
okazji do skruchy. W pokoju zastał tylko Noego śpiącego przed tapczanem. Bliźnięta
ściszyły radio, nastawiły wodę na herbatę i przemykały korytarzem na palcach. Dopie-
ro teraz — po ich zachowaniu — zrozumiał, że ma zmartwienie.
— Był tutaj ten pan — oznajmił Krzysztof.
„Tym panem" bliźnięta nawoływały Tybrka, który objawiał im się wyłącznie pod-
czas nieobecności Daniela.
— Tyberiusz?
— Tak. Bardzo się kłócili.
No tak — pomyślał Daniel. Nie miał odwagi zapytać o co, a Jaś to doskonale wy-
czuł.
— O pieniądze się kłócili — powiedział.
— A potem zaraz poszli — krzyknął Krzysztof. — Jak tylko zobaczyli, że jeste-
śmy w kuchni i słuchamy.
Spokój trwał widocznie zbyt długo. Walka z Tybrkiem była beznadziejna przede
wszystkim dlatego, że nie opuszczało go nigdy przeświadczenie o bezwzględnej wła-
snej niewinności. Gdy wyszły na jaw jego bukomierskie sprawki, zatuszowane przez
siostrę, przestali się na jakiś czas widywać. Dionka czuwała nad tym, aby się nie spo-
tykali. Starała się również jak najrzadziej wspominać o nim, wymieniając jego imię
tylko w koniecznych wypadkach. Ale jednak był tutaj, czuło się jego obecność, w każ-
dej chwili mógł ich zaskoczyć nową rewelacją.
Wróciła późno i od razu powiedziała od progu:
— Jutro przyjeżdża Walter.
— I co z tego? — spytał zdumiony.
Musieli rozmawiać prawie szeptem, śpiewak wrócił już z operetki i układał się
właśnie do snu na trzeszczącym tapczanie.
— Co z tego? — powtórzyła. Podgarnęła do góry rękaw swetra, ukazując gołe
przedramię. Musiałam w ciągu kilku godzin zmontować dwanaście tysięcy złotych.
Sprzedałam zegarek.
Zegarek był złoty, z bransoletką. Stanowił ostatnią już z biżuterii pamiątkę po mat-
ce.
— Nawet trzeba przyznać — zaczęła, gdy wciąż o nic nie pytał — że do połowy
miał prawo... Ostatecznie on dostał tylko kilka par spinek po ojcu. Ale zegarka szko-
da. No i nie mam innego.
Nic nie mówił, musiała więc wreszcie powiedzieć i to, czego by może z niej nie
wyciągnął pytając.
— Walter obwarował się przed nim najlepiej, jak mógł. Ale jeszcze nie tak, jak
powinien. Pieniądze wpłacają klienci na konto firmy w banku, partie towaru przycho-
dzą wprost do ich rąk. Ale jednak coś dostało się do rąk Tybrka. Dwadzieścia modeli,
przeznaczonych dla celów reklamowych. Sama się dziwiłam, że na ostatnich pokazach
demonstrowałam wciąż to samo. W końcu Walter zainteresował się, dlaczego nie
wpływają zamówienia na ostatnie modele, a była to właśnie opracowana przez niego
kolekcja polska, do której przywiązywał dużą wagę. Musiała być bardzo efektowna,
bo Tybrek ją z miejsca opylił. Opylił ją — powtórzyła, jakby to słowo pomagało jej w
zlekceważeniu wydarzenia. — Obawiam się tylko i — niestety — nie mogę tego z
niego wydobyć, czy ktoś nie kupił tych modeli po to, aby je naśladować we własnej
produkcji.
Słuchał tego wszystkiego, przyszywając sobie guzik do płaszcza, urwany w ścisku
panującym w tramwaju. Niezbyt przyzwyczajony do tej czynności, strącił na podłogę
szpulkę z nićmi, a za nią nożyczki — za drzwiami, dzielącymi pokoje, odezwało się
zniecierpliwione syknięcie śpiewaka, ale zaraz podbiegły ku niemu lekkie, pośpieszne
kroki, uspokajano go i uciszano.
— No więc zwrócę mu wartość tej kolekcji — ciągnęła jeszcze ciszej. — Ale jaka
to będzie miła rozmowa! Bo ten kretyn oczywiście oskarżył pocztę o niedoręczenie
przesyłki. Na szczęście Walter miał na tyle zdrowego rozsądku, że nie wdawał się w
badanie całej sprawy.
Długo nie mogli zasnąć. Nawet zbliżenie, które tej nocy miało być bardziej ratun-
kiem niż kiedy indziej, nie pomogło im zbliżyć się naprawdę. Słuchali swoich ucisza-
jących się oddechów, zażenowani prawie tym, co się stało przed chwilą. On myślał,
skąd wziąć pieniędzy na nowy zegarek dla niej, ona — o jutrzejszej rozmowie z Wal-
terem.
Rano, zaraz po wyjściu Daniela wyskoczyła z łóżka i nie troszcząc się o cenny
sen śpiewaka, pobiegła do łazienki. Samolot z Wiednia przylatywał za dwie godziny.
Miała powitać Waltera na / lotnisku, sama, bez Tybrka, który przynajmniej przez kilka
pierwszych godzin nie powinien był nasuwać mu się na oczy.
Walter uprzedzał, że w interesach jest bezwzględny, ale uprzedzał Tyberiusza Ja-
kiela, swego przyszłego warszawskiego przedstawiciela, nie uprzedził o tym jego sio-
stry. Była przygotowana na przykrą rozmowę, sądziła jednak, że uczyni ją taką jej
własne uczucie zażenowania, w żadnym wypadku rażące niezadowolenie Waltera.
Tymczasem Walter zaklął, raz i drugi, nie hamując złości. Siedzieli przy śniadaniu
w powoli zapełniającej się sali „Bristolu". Nieliczni goście już zwracali ku nim głowy,
a kelner, nie wzywany, zbliżył się i zapytał, czy podać coś jeszcze.
— Na razie nic — odburknął Walter.
Nie powiedziała mu wcześniej. W drodze z lotniska rozmawiali o rzeczach przy-
jemnych, piękne zęby Waltera błyskały w uśmiechu. Siedzące naprzeciwko nich w au-
tokarze dwie młode damy nie spuszczały oczu z jego twarzy.
Ale teraz klął. Był wściekły, oburzony, rozczarowany.
Położyła na stole kopertę z pieniędzmi.
— Co to jest?
— Dwanaście tysięcy. Na tyle była wyceniona kolekcja.
Odsunął szklankę ze stygnącymi jajkami po wiedeńsku, wziął
pieniądze, przeliczył. Patrzyła, jak układa je starannie w portfelu, jak go następnie
chowa do wewnętrznej kieszeni swojej zamszowej marynarki. Wprawdzie to nie ona,
a wyłącznie Tybrek miał wczoraj nadzieję, prawie pewność, że on tych pieniędzy nie
weźmie, niemniej dokładna staranność jego ruchów dotknęła ją nieprzyjemnie.
Pochyliła się nad porcją swojej szynki, nałożyła na talerzyk łyżeczkę tatarskiego
sosu.
— Dziękuję — powiedziała cicho.
— Ale niechże to będzie ostatni raz! — Walter wcale nie miał zamiaru hamować
głosu. — No bo ostatecznie dwanaście tysięcy stanowi tylko zwrot wartości kolekcji.
A ile towaru sprzedałoby się przez ten czas? Uruchomiłem produkcję, tego nie rozu-
miecie?
Rozumiała. Rozumiała to doskonale. Jadła nie podnosząc głowy i on w końcu
wrócił także do przerwanego śniadania. Do kawy poprosił o koniak.
— Ja nie piję — powiedziała.
— Napije się pani! I po co ta skwaszona mina!
— Nie mam skwaszonej miny.
— A gdzie on jest? Dlaczego pani załatwia tę sprawę?
— Zadaję sobie to samo pytanie.
— Mam nadzieję, że od dość dawna?
— Jak na mnie — od wystarczająco długiego czasu.
— Byłem tego pewny.
— Czego był pan pewny?
— Że to maty opryszek. Nie jest pani chyba przykro, że tak mówię?
— Nie jest mi przykro. Ma pan do tego prawo.
— Widzi pani. Proszę wypić.
Wypiła i siedziała przez chwilę z zamkniętymi oczyma, czując, jak powoli zaczy-
nają się jej rozgrzewać palce u rąk, dotkliwie dotąd zimne.
— Mały opryszek! — powtórzył. Ale tym razem to „kleiner Schurke" zabrzmiało
łagodniej, prawie pobłażliwie. — Jeśli pani pozwoli, porozmawiam z nim jednak jak
trzeba.
— Dobrze. Chciałabym tylko, żeby pan ochłonął.
Pochylił się nad stolikiem, ale jeszcze bez uśmiechu.
— Ochłonąłem.
— Nie zrobi mu pan krzywdy?
— Powiem tylko, że następnym razem wsadzę go do więzienia.
— Walter!
— On to musi od kogoś usłyszeć. A wie, że ja dotrzymuję słowa. Mogę go jeszcze
zbić na kwaśne jabłko — nie, nie — spokojnie, ja mu tylko powiem, że go zbiję na
kwaśne jabłko. To także powinno odnieść skutek. Wypij, bardzo proszę.
Siedzieli i popijali koniak. Każdy, kto na nich patrzył, miał teraz prawo sądzić, że
bardzo im z sobą dobrze.
— Powinnaś mieć męża, który by się umiał z nim obchodzić.
— Z kim?
— Z braciszkiem oczywiście.
Roześmiała się.
— To nie takie łatwe.
— Zapewniam cię, że łatwiejsze niż przypuszczasz. Pewnie myślisz w tej chwili,
że w gruncie rzeczy jestem gruboskórny. Może sobie nawet wyobrażałaś, że nie we-
zmę tych pieniędzy, ale Walter Prinz w interesach jest cham, uprzedzałem o tym twe-
go brata.
— Zapewniam cię, że postąpiłeś właściwie.
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale potrafię być również delikatny,
jak panna. I raz przekonałaś się o tym.
Skinęła w milczeniu głową.
Przejściem między stolikami szło od drzwi dwóch mężczyzn. Jeden był wysoki,
szczupły, w okularach; drugi nieco niższy i okrąglejszy, o ciemnej cerze południowca.
Usiedli opodal i Szafran ze zdumieniem ukłonił się Dionce.
— Kto to jest? — natychmiast spytał Walter.
— Ciszej!
— Kto to jest?
— Co cię to obchodzi!
— Miła jesteś.
Nalał koniaku, ale ona nie ruszyła już swego kieliszka. Wypił sam.
Siedziała w prześlicznej pozie młodej damy, ulotnie nad czymś zamyślonej, obec-
nej tylko na tyle, aby czuwać nad swoim ciałem, nad harmonijnym układem stóp i dło-
ni, nad najbardziej powabnym odgięciem do tyłu młodego grzbietu. Kiedy Szafran na
nią patrzył, odżywał dawny czas, przede wszystkim czas ojca, wymagającego w swo-
im otoczeniu estetyki i piękna. Przypomniał jej się nawet ów słomkowy kapelusz, któ-
ry ojciec kupił jej w Atenach zaraz po maturze. Czuła prawie lot jego wstążek wokół
głowy, lekkie, łaskoczące uderzenia w szyję i policzek.
Ktoś się Adamowi ukłonił, przy stoliku opodal zaszeptano na jego widok.
— Kto to jest? — powtórzył Walter.
— Daj mi spokój — odpowiedziała.
Wstążki uleciały. Sfrunął z głowy słomkowy kapelusz, ale tamten człowiek patrzył
na nią, zdjął okulary i patrzył, jak to zwykł czynić, aby — nie widząc — zobaczyć ją
lepiej i wyraźniej.
— Co się dzieje? — zawołał Walter. — Dlaczego mi nie odpowiadasz? — Wsunął
rękę do kieszeni na piersi i wyszarpnął z niej portfel, a potem pieniądze z jego prze-
gródek. — Masz! Zabierz to sobie!
Cofnęła się.
— Zabierz to sobie. Nie myśl, że jestem cham. Stać mnie na taki gest. I może
wreszcie się uśmiechniesz; dopiero teraz zobaczyłem, że nie masz zegarka.
Pieniądze leżały na stole, gruby plik pięćsetek.
— Schowaj to! — syknęła.
Szafran wciąż patrzył. Może nie dostrzegł krótkowzrocznyn i oczyma gestu Walte-
ra i pieniędzy leżących na stole, a może właśnie to, że je widział, sprowadziło na jego
twarz nagły wyraz znużenia, który tak dobrze znała.
— Schowaj to! — powtórzyła.
Walter pochylił głowę.
— Przepraszam.
Czy Szafran to widział? Nie myślała o niczym więcej. Marynarka na piersi wie-
deńczyka znowu lekko odstawała, a on sam patrzył na nią, jak pies, który nie wie, za
co dostał smyczą przez grzbiet.
Teraz ona powiedziała:
— Przepraszam — i roześmiała się równocześnie, z taką samą ulgą. Nie, ona z
większą. Szafran powinien usłyszeć ten śmiech.
XXIII
Któregoś dnia — poprzez Bukomierz — nadeszła paczka od Lesaca.
Jeszcze leżała na poczcie, jeszcze nie miał pieniędzy na jej wykupienie, jeszcze jej
w ogóle nie widział, a przede wszystkim była z Paryża, z Paryża, a nie stamtąd, ema-
nował z niej jednak dawny czas, nie tylko te dziesięć dni, które przeżyli razem, polu-
jąc i siedząc wieczorami w nagrzanej i pachnącej dobrymi trunkami kuchni, ale wła-
śnie dawny czas, całe bukomierskie istnienie.
Nie miał pieniędzy na zapłacenie cła. Tysiąc czterysta złotych na kilka dni przed
pierwszym! Każdy, kogo prosił o pożyczkę, wznosił oczy do nieba.
— Cóż on, u diabła, włożył do tej paczki? — zaczynał się złościć, kiedy nawet
śpiewak zza ściany, mimo występów w radiu i telewizji, nie dysponował potrzebną
sumą.
— I posyłaj tu komuś paczki! — powiedziała Dionka. Stała jeszcze przy drzwiach,
ona to bowiem próbowała przed chwilą namówić śpiewaka na pożyczkę podczas spo-
tkania we wspólnej kuchni.
— Kochana — roześmiał się. — Za kogo mnie pani ma? Żaden porządny czło-
wiek nie dysponuje przed pierwszym taką sumą. — Ściszył głos: — Kiedy urwiemy
się na jakąś kawkę?
— Tysiąc czterysta złotych i możemy iść choćby zaraz!
— O ho ho! — zanucił. — Za wysoka stawka!
— Podyktowana sytuacją!
Śpiewak znowu pokazał w scenicznym uśmiechu wszystkie zęby, a ona wróciła do
pokoju.
— Już wiem! — Daniel uderzył się w czoło. — Skowron mi pożyczy!
— Oczywiście! — ucieszyła się. — Mógłby po prostu wypłacić ci twoją pensję o
kilka dni wcześniej.
— O to go właśnie poproszę.
— Weź taksówkę!
Obydwoje lubili jakieś wspólne sprawy, wokół których musieli razem zabiegać.
Cały dzień ich właściwie dzielił: jego praca i jej zajęcia, jego podróże na Grochów i
do Komorowa, gdzie mieściło się drugie przedsiębiorstwo, w którym sprawował półe-
tatowy nadzór, jej pokazy nowej kolekcji, po raz drugi nadesłanej przez Waltera z
Wiednia. Nawet kiedy byli razem w domu, też nie mieli ani wspólnych zajęć, ani
wspólnych myśli. Paczka od Lesaca zawierała prawdopodobnie prezent dla obojga,
choć to nie była rzecz najważniejsza; najważniejsza była ta mała, podniecająca sensa-
cja, jaką wywołała.
— Weź taksówkę! — powtórzyła. — Żebyś zdążył, zanim zamkną pocztę.
Zbiegł ze schodów wiążąc szalik i zapinając płaszcz.
— Dobrze, że się nie spotkali — pomyślała, kiedy w kilkanaście minut po wyjściu
Daniela zjawił się zdyszany Tybrek. W dodatku—z kwiatami.
— Co to jest? Co się stało? Nie mam imienin.
— Nie masż? Szkoda.
Przed dwoma dniami powiedziała mu o paczce od Lesaca, leżącej na poczcie. Po-
wiedziała o kłopotach z zapłaceniem cła i oto patrzyła teraz, jak położywszy na stole
dwie wytwornie opakowane wiązanki kwiatów odlicza starannie pieniądze.
— Tysiąc dwieście, tysiąc trzysta, tysiąc czterysta, proszę!
— Jezus Maria! Tybrek!
— Co: Jezus Maria? Po co te jęki? Zarobiłem! Nie miałaś pieniędzy, potrzebujesz
pieniędzy, więc zarobiłem.
— Ale jak? W jaki sposób?
— W genialny! Zapewniam cię, że w genialny!
— Tybrek!
— No nie patrz tak, naprawdę nic strasznego!
— Swetry?
— Ale skąd! Nie tknę już więcej tego chama. A w ogóle inna branża. Coś absolut-
nie na najwyższym poziomie.
— Coś ty zrobił?
— Nie krzycz! Rozwiń najpierw te kwiaty. I włóż do wody, na pewno zwiędły.
Boże, co za róże. Nie miałem czasu nawet spojrzeć na nie.
— Skąd kwiaty? Dlaczego kwiaty?
— Poczekaj, wszystko po kolei. I nie denerwuj się! Rzecz jest sama w sobie zbyt
piękna, żeby ją teraz zepsuć jakimiś historiami. I jaki to jednak w gruncie rzeczy
wspaniały zawód! Nie umiałaś tego ocenić.
— Czego nie umiałam ocenić? O czym ty mówisz?
— Zawodu pisarza! Szafrana nie umiałaś ocenić. O nim mówię.
— Ale co on, co on ma z tym wspólnego?
— Ma. Dał dzisiaj dwa wspaniałe występy autorskie.
— Adam?
— Nazwisko Adama! On sam nie ruszył się z domu.
— Nie, nie zrobiłeś chyba tego...
— Dionka! Przerażasz mnie! Zatraciłaś zupełnie poczucie humoru. Rzecz jest ab-
solutnie genialna. I zapewniam cię, że z jak największym pożytkiem dla Adama. W
życiu nie miał tak wspaniałych spotkań z czytelnikami. No bo on jest w gruncie rzeczy
trochę nudny. Żebyś nie wiem jak go broniła, w zetknięciu osobistym jest nudny. A ja
zostawiłem ich bezwzględnie zachwyconych, przynajmniej na dwa najbliższe lata.
— Kogo?
— Po co ci szczegóły? Ludzi! Ludzi w dwóch dużych zakładach pracy. Zadzwoni-
łem najpierw do nich, przedstawiłem się. Entuzjazm, mówię ci, po nazwisku sam en-
tuzjazm i radość! I mówię, że na krótko w kraju, że mógłbym opowiedzieć o swoim
pobycie za granicą i przeczytać najnowsze utwory. Przysłali samochód, klub przepeł-
niony...
— Tybrek! Tybrek!
— Przestań jęczeć! Rzecz jest absolutnie genialna. Gdybyś tam była, byłabyś raz
w życiu dumna z brata.
— Ale przecież to oszustwo. Oszustwo!
— Nie czepiaj się drobiazgów. O co właściwie chodzi? O wygląd zewnętrzny,
tak? To chyba u pisarza nie najważniejsze. A poza tym, przepraszam dę bardzo, mimo
wszystko przyjemniej patrzeć na mnie niż na Szafrana. Co się zaś tyczy treści, osta-
tecznie byłem wszędzie tam, gdzie on, widziałem to, co on, no i chyba wnioski wycią-
galiśmy te same. A potem przeczytałem im z tygodnika „Śmierć gangstera", co już na
pewno wyszło utworowi na dobre! Szafran źle czyta swoje rzeczy, sama to nieraz mó-
wiłaś.
— Tybrek! Tybrek!
— O Boże! I zrób tu coś dla kogo! O co ci chodzi? Honorarium za występy zapła-
cili. Kwiaty dali. Odesłali samochodem. Wymusili ode mnie zapewnienie, że na przy-
szły rok w Dniach Oświaty znowu do nich zawitam. Mówili, że mieli już różnych au-
torów, same sławy, ale żaden nie wzbudził takiego zainteresowania.
— Jeśli Adam się dowie...
— Nie dowie się. Na rok murowany spokój. Nie mają już pieniędzy na występy
autorskie, a poza tym on...
— Co on?
— On, zdaje się, jednak na pewno wyjedzie za granicę.
— Kto ci mówił?
— Wiem. Spotkałem kogoś, kto go zna.
— Dokąd ma jechać?
— Do Jugosławii.
Zamyślili się obydwoje, ale Tybrek nie na długo, bo wciąż przeżywał jeszcze swój
niedawny triumf.
— Nie masz pojęcia, jak się podobało to opowiadanie z kogutem! I zinterpretowa-
łem je! Mucha nie siada!
— Co powiedziałeś, na miłość boską?
— Nie denerwuj się. Profesor Żółkiewski by tego lepiej nie zrobił. Twój były mę-
żulek zresztą sam nie ma nawet pojęcia, co napisał. A ja zrobiłem z tego studium o za-
bijaniu. O zabijaniu bez pełnej odpowiedzialności, bez refleksu pełnej odpowiedzial-
ności, który może dać tylko działanie bezpośrednie. Nacisnąć spust, aby kogoś zabić z
rewolweru, nacisnąć guzik dźwigni, aby kogoś zabić z samolotu — to jednak coś inne-
go, coś łatwiejszego niż poderżnięcie nożem jakiejkolwiek szyi.
— Przestań!
— Co, może źle mówię? Nie można tego wyczytać z opowiadania Adama?
— Można. To i dziesięć innych historii, ale co to mnie obchodzi? Boże, coś ty na-
robił!
— Nie psuj mi całej przyjemności. Człowiek się stara, słuchali, jak zaklęci! A
wiesz, co im powiedziałem ma zakończenie? Bo pytali o „moje" plany na przyszłość.
— I to ci także przyszło z łatwością?
— Jak najbardziej! Powiedziałem im, że pracuję nad filmem.
— Poderwałeś jakiś pomysł Lesaca?
— Ale! Co mi tam Lesac! Sam już nic nie mogę wymyślić? Opowiedziałem im ta-
aką histęrię. Sam nie wiem, skąd mi się to wzięło. Posłuchaj tylko! Samolotem z War-
szawy do Paryża wraca z gościnnych występów w Polsce sławny piosenkarz. Gilbert
Becaud, Sacha Distel, coś w tym guście. W tym samym samolocie miejsce tuż za nim
zajmuje młoda uczona, która w zastępstwie swego chorego profesora jedzie na zjazd
fizyków termojądrowych — tak się to nazywa? — do Paryża.
— Daj mi spokój! Co to mnie obchodzi?
— Posłuchaj! To wcale niegłupie. Pani docent ma trzydzieści lat, wspaniałe oczy,
które niepotrzebnie zasłania okularami, i wspaniałe zęby, których już na szczęście ni-
czym zasłonić nie może. Poza tym absurdalnie zajęta swoimi myślami. Ale po jakimś
czasie zauważa jednak przed sobą kark piosenkarza. Włosy piosenkarza. Zarys jego
głowy.
— Skąd ci się to wzięło?
— Nie przeszkadzaj. Zauważa mężczyznę. Od kilku lat jest mężatką, ale nagle, w
samolocie między Warszawą a Paryżem zauważa mężczyznę. Skutek jest taki, nie bę-
dziemy wdawać się w szczegóły, że pani docent, zamiast na zjazd, na którym miała
przedstawić wystąpienie nieobecnego profesora, udaje się do mieszkania piosenkarza,
spędza z nim uroczy dzień i noc oczywiście. Ale rano, kiedy piosenkarz, który tego sa-
mego dnia ma rozreklamowany od dawna wielki występ, śpi jeszcze smacznie, panią
docent oblegają refleksje. Jej kariera naukowa jest skończona, skompromitowała pro-
fesora, nie przedstawiła na zjeździe stanowiska uczonych swego kraju w ważnej, o
skutkach międzynarodowej sprawie. Pisze krótki list, zostawia go na teczce z materia-
łami, które wiozła na zjazd, i połyka pokaźną liczbę tabletek uspokajających na za-
wsze. Biedny piosenkarz, kiedy się budzi, nie ma łatwego zadania. Przede wszystkim
pogotowie i szpital — jest nadzieja, że Anna będzie żyła. Potem szturm na pałac na-
uki, w którym obradują uczeni. Piosenkarz ma zamiar uratować Annę zupełnie, a więc
także i jej opinię pracownika nauki. Dotarcie do sali zjazdu, przerwanie jego obrad i
przekonanie profesorów, że jedyną troską ich młodej koleżanki, walczącej w tej chwili
ze śmiercią, są sprawy zjazdu i jego wyniki — to na pewno nie jest prosta historia.
Tak, to powinien być Sacha Distel! Do tego potrzebny jest kolosalny wdzięk. Prezy-
dium zjazdu postanawia przenieść wystąpienie Anny na dzień następny, uzyskawszy
zapewnienie lekarzy, że będzie mogła wziąć udział w obradach. Tak pomyślnie speł-
niwszy swoją misję, Sacha wręcza zdumionym profesorom bilety na swój wieczorny
występ. Uczeni zjawiają się w komplecie, zajmują cały pierwszy rząd, który dostawio-
no dla nich na sali. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu uczestniczą w tego ro-
dzaju imprezie. Entuzjazm młodej widowni zajmuje ich w równym stopniu co piosen-
ki wykonywane na scenie. Oni także mają swój , Jeden inny dzień", bo tak to się ma
nazywać, i nie jest ten dzień bez wpływu na jutrzejsze obrady, którym przybył nowy,
nie zawsze brany pod uwagę aspekt. No co? Złe? Nie świetny pomysł? Copyright by
Tyberiusz Jakiel!
Zgarnęła pieniądze, schowała je do szafy.
— Wynoś się!
— Takie podziękowanie?
— Odeślę je Adamowi, co ty sobie wyobrażasz?
— Oszalałaś? A paczka?
— Cóż się tak do niej palisz? Paczka jest dla Daniela i pojechał właśnie po pienią-
dze. Jest nawet trochę zły, że tak nie w porę przyszła.
— Dziwak. Mnie w każdym razie interesuje jej zawartość. Na pewno Lesac pa-
miętał i o mnie.
— No dość już. Uciekaj. Zaraz wraca Daniel.
— Nie zastrzeli mnie chyba?
— Nie wiem.
— Nie żartuj. Poważnie, chcesz oddać te pieniądze?
— A co? Nie należą się Adamowi?
Wrócił ze schodów.
— Jeśli będzie coś dla mnie w paczce...
— Nie bój się, nie zginie.
Daniel był jednak wciąż jeszcze na Grochowie. Nie zastał Skowrona i musiał na
niego czekać. Szukano go wśród baraczków, szop i przybudówek jego niezbyt repre-
zentacyjnego przedsiębiorstwa. W końcu okazało się, że poszedł na piwo do pobliskiej
rozlewni. Czekał na niego w dusznej klitce mieszczącej biuro, spoglądając to na zega-
rek, to na drogę, którą miał nadejść. Zamiast krępej postaci właściciela zakładu u wy-
lotu bocznej uliczki ukazał się czarny mercedes. Zatrzymał się przed barakiem, a mło-
da pani, która wysiadła z wozu, przyglądała się przez długą chwilę ze zdumieniem ha-
niebnej architekturze budowli. Zapukała jednak do drzwi.
— Proszę! — krzyknął Daniel.
Weszła i zdumiała się po raz drugi, ale już przyjemnie.
— Pan Skowron? — zapytała. Przyglądała mu się równie uważnie co barakowi
przed chwilą.
— Pana Skowrona nie ma. Ale zaraz powinien być.
— Ja w sprawie klepki — powiedziała, rozglądając się za krzesłem.
Podsunął jej jeden z dwóch zydli, którymi dysponowało biuro, ale nim zdążyła
usiąść, otrzepując przedtem stołek chusteczką, zapytał:
— Jakiej klepki?
— Bukowej. Bukowej klepki na parkiet.
Schowała chusteczkę do torby i uśmiechnęła się leciutko.
— Ależ powiedziano mi...
— Źle pani powiedziano. Niepotrzebnie się pani trudziła.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego był taki szorstki. Kobietę widział po raz pierwszy,
wygląd miała miły i patrzyła tak ładnie przechyliwszy głowę.
— Jest pan dobrze poinformowany? Bo jednak...
— Zapewniam panią, że jestem jak najlepiej poinformowany, pracuję tutaj.
— Ach, to przepraszam — zaczęła znów wciągać zdjęte przed chwilą rękawiczki.
— Ale proszę zaczekać jednak na pana Skowrona.
— Nie, nie, dziękuję.
Wyszła, a on znowu czekał, klnąc pod nosem.
Nie lubił takich sytuacji, nie wiadomo dlaczego nie lubił takich sytuacji. Cóż w
tym było niewłaściwego: prośba o pensję na trzy dni przed pierwszym, a jednak wo-
lałby tu nie siedzieć, wolałby nie mieć z tym nic wspólnego. Paczka od Lesaca leżała
już jednak od pięciu dni na poczcie i trzeba ją było odebrać, nie dopuszczając do ode-
słania jej do Paryża. Tak oto wyglądają niespodzianki! — myślał. — Biedny Lesac!
Gdyby to przewidział!
Skowron zjawił się wreszcie. Piwo musiało być świetne, skoro w tak dobry wpra-
wiło go humor. Daniel potrzebował zaledwie dwóch słów na określenie swojej wizyty.
— Ależ oczywiście! Drobiazg! Dla pana inżyniera! — sięgnął do tylnej kieszeni,
w której zwykle nosił pieniądze, pomięte i stłamszone. — Proszę! Ilekroć pan będzie
w potrzebie. Bez krępacji — prosto do mnie!
Bez krępacji — powtórzył sobie Daniel już na drodze. To przynajmniej poszło ła-
two, nie musiał prosić i wyjaśniać sytuacji. Przypomniało mu się, że nie powiedział
Skowronowi o klientce, która zjawiła się podczas jego nieobecności, ale nie chciało
mu się już wracać i nie było zresztą potrzeby. Zdążył jeszcze odebrać paczkę na po-
czcie i tramwajem, aby nie wydawać tyle na taksówki, przytransportował ją do domu.
Dionka jęknęła na jej widok.
— To ja powinienem jęczeć — roześmiał się. — Targałem ją z poczty do tramwa-
ju, a teraz na trzecie piętro!
Coś jednak w tym było, jakaś fascynacja, olśnienie Pigmejów, którym przysłał
ktoś cały wór ze świecidełkami. Paczka z zagranicy! Żadna przesyłka z Krakowa czy
Poznania, żaden wymarzony prezent z Białegostoku czy Szczecina nie wywołałby nig-
dy takiego blasku w oku rodaków, co zagraniczny stempel na najskromniejszej prze-
syłce. Ale ta była okazała, imponująca i można było udzielić sobie rozgrzeszenia z en-
tuzjazmu, który budziła już przy rozplątywaniu sznurków, rozwijaniu papierów.
Na wierzchu leżał list. Daniel otworzył kopertę, ale wyjęła mu ją z rąk.
— Potem przeczytasz.
Zawartość paczki była równie imponująca, co jej objętość, dwie zamszowe, podbi-
te futrem kurty myśliwskie, damska i męska, dwie czapki, dwie pary rękawic, ładow-
nica i torba. Wszystko w najwyższym gatunku, o luksusowym wykończeniu.
— Przeczytajmy list — powiedział Daniel, czując, że milczenie, które nagle zapa-
dło, staje się zbyt kłopotliwe.
Ona wciąż jeszcze przerzucała rzeczy wyjęte z paczki, jakby nie wierząc własnym
oczom.
— Przeczytajmy list — powtórzył Daniel.
— Czytajże wreszcie.
— Drogi chłopcze! — pisał Lesac. — Mam nadzieję, że nie sprawi Ci przykrości
dowód mojej pamięci, choćby wyrażony w tak obcesowej formie. Wydawało mi się,
że potrzebujecie tego i owego na zimę w swoim lesie, ale jak to ze mną bywa — kupi-
łem to zaraz po powrocie do Paryża, lecz niestety nie zdążyłem wysłać przed wyjaz-
dem do Hollywood. Teraz, kiedy wróciłem, zanosi się już na wiosnę, wolę jednak,
znając siebie, teraz Ci to posłać, bo może znowu mi wypaść coś nieoczekiwanego".
— A niech go diabli! — szepnęła. — Tego teraz nawet do komisu nie przyjmą.
„Odbyłem piękną podróż do Stanów, szkoda, że bez właściwego rezultatu. Nie
zdołałem przekonać Amerykanów. Akceptowali nawet pomysł i zasadnicze założenia
scenariusza, ale moja skromność — wyobraź sobie, moja skromność! — zniechęciła
ich do wszystkiego. Ja przewidziałem bowiem do dwóch głównych ról wszystko jedno
jakich wykonawców, po prostują i jego. Miałem zamiar znaleźć ich w którymś z pod-
rzędniejszych teatrów. Dla nich miały to być dwie kasowe gwiazdy, na które publicz-
ność chodzi bez względu na treść i założenia filmu. Powiedzieli mi, że dążę do niezro-
zumiałego ubóstwa środków — istotnie mój film nie kosztowałby więcej niż pół mi-
liona dolarów — ale co to ma wspólnego ze środkami? Jeden gest ręki czy jedno sło-
wo może wywołać większe wrażenie niż dwie kohorty w boju ze specjalnie dla tego
filmu kutymi zbrojami albo karawana autentycznych słoni na autentycznej pustyni z
równie autentycznymi odaliskami na grzbietach. Powiedziałem im to..."
— O Boże! Cóż to za dzień! — westchnęła. — Wciąż muszę wysłuchiwać jakichś
filmowych historii.
Podniósł oczy znad listu.
— Przepraszam, czytaj dalej.
„Powiedziałem im to, tylko tę miałem satysfakcję. W końcu musiałem pójść na
ustępstwa, które — prócz honorarium — nie gwarantują mi żadnej satysfakcji. Nasza
podróż do Stanów nie była jednak zupełnie nieudana. Odbyliśmy, jak pisałem na wstę-
pie, uroczą wycieczkę, w dodatku nie na swój koszt, no i Carlo ulokował wreszcie —
mam nadzieję, że na stałe — swoje uczucia. Już w samolocie poznał córkę jakiegoś
amerykańskiego króla biustonoszy czy pasów elastycznych (jedno i drugie niepotrzeb-
ne jedynaczce!), studiującą na Sorbonie psychologię. Zanim przelecieliśmy Atlantyk,
dziewczyna była gotowa na wszystko, i to bez mojej pomocy".
— Co nas to w końcu obchodzi?
— Sądził widocznie, że przy naszej życzliwości dla Carla...
— Aż życzliwości!
— Słuchaj, co pisze dalej: „Ślub wkrótce, jakkolwiek nie ustalono jeszcze, na któ-
rej półkuli będą mieszkać przyszli małżonkowie. Będzie mi bardzo brak Carla, ja nie
nadaję się jeszcze na dziadka, nawet wujecznego".
— I co my teraz z tym zrobimy? Nawet do szafy się nie zmieści.
— Pozwól, że przeczytam list do końca.
— Daj mi spokój.
Przebiegł szybko oczyma dalszy ciąg listu. Były to już tylko skąpe zdania przeka-
zujące pozdrowienia dla domowników Bukomierza: Dionki i Tyberiusza, Piątka i Ber-
natka, a nawet Noego i Maksa. Wsunął list do koperty i spróbował zażartować:
— Możemy się teraz zgłosić na wyprawę polarną.
Nie odpowiedziała. Otworzyła szafę i szukała miejsca dla kurt, czap i rękawic.
Tej nocy długo nie mogli zasnąć. Leżeli obok siebie, nie dotykając się prawie, a
własne oddechy, których musieli słuchać, niepokoiły ich bardziej niż rozmowa. Naj-
mniejszy gest — z jednej lub drugiej strony — mógł przełamać tę podwójną samot-
ność. Ale ani on, ani ona nie czuli możliwości i potrzeby zbliżenia.
Kiedy wreszcie usnęła, Daniel łatwiej zdobył się na pobłażliwość w stosunku do
całego wydarzenia. Prezent Lesaca był istotnie kłopotliwy, nikt nie ponosił jednak za
to winy. Kurtkę mógł ewentualnie wykorzystać w podróżach służbowych, gdyby wró-
cił do administracji leśnej na obiecane stanowisko, ale już widział miny nadleśniczych
na widok tak eleganckiego inspektora. Na sprzedaż w komisie nie można chyba było
liczyć, nie tylko w okresie wiosny i lata. Myśliwi donaszali na polowaniach stare miej-
skie futra, ten sport od dawna nie miał nic wspólnego z wymogami elegancji. Już pra-
wie zasypiając pomyślał, w jaki sposób zapełni lukę w budżecie, powstałą po tak nie-
praktycznym zużytkowaniu prawie całej gaży od Skowrona. I nagle napłynęła z ciem-
ności postać młodej kobiety wysiadającej z mercedesa, i powtórzyła się, słowo po sło-
wie, rozmowa przeprowadzona z nią w baraku. Odwrócił się na bok. Latarnia jarzyła
się w oknie, osłonięta geometrycznym wzorem firanki. Zaczął liczyć ciemne trójkąty,
biegnące od sufitu po niski parapet. Wiedział, że nie zaśnie już tej nocy.
Bo jeszcze potem przypłynął skądś zapach lasu.
Chyba nie z tej kurtki zamkniętej w szafie, której droga wiodła nie przez zielone
dukty, nie przez ciasne młodniaki i przewianą żywicznym aromatem sosnową drągo-
winę, ale przez paryską garderobę Lesaca, przez nasycone DDT wnętrze tekturowego
pudła, z magazynu łowieckiego w warszawski brak zastosowania. Więc nie ona, ale
myśl, którą obudziła, pachniała lasem, mchem, igliwiem i korą, o którą jelenie trą
świerzbiący scypuł, grzybami rozdeptanymi przez rapcie dzików, porannym chłodem i
wieczorną łagodnością ziemi, oddychającej słońcem przez długie godziny dnia. Usły-
szał wiatr, gdzieś wysoko biegnący po gałęziach, i pierwsze odezwanie się ptaka o
świcie — to był prezent Lesaca, ta bólem przesycona piękna chwila nocy.
Największą przyjemnością Noego był teraz spacer na Grochów. Pozbawiony ru-
chu w ciasnym warszawskim mieszkaniu starzał się w oczach, ale na rozległym placu
przedsiębiorstwa Skowrona odzyskiwał łatwo swój dawny animusz. Lubili go tu
wszyscy, począwszy od właściciela do robotników, nie wyłączając milczącego prze-
ważnie buchaltera, który był jedyną, ale wszechstronną siłą biurową. Skowron posyłał
go nawet po piwo do pobliskiej rozlewni, co stary pan znosił bez szemrania, a nawet
wracał zawsze w lepszym humorze i jakby z nikłym rumieńcem na twarzy. Na widok
Noego milczący buchalter rozpromieniał się jednak bez sztucznych podniet, można by
rzec z potrzeby serca! Od razu zaczynał opowiadać o tym, jak to sam miał kiedyś psa,
foksteriera Foksia, którego jego ojciec dostał ze słynnej psiarni jakiegoś hrabiego spod
Tarnopola. Było to z górą pięćdziesiąt lat temu, dwie wojny światowe przetoczyły się
przez kraj, pan Jan z chłopca stał się przygarbionym kandydatem na rencistę, a wspo-
mnienie Foksia było wciąż świeże, ani trochę nie przyćmione przez czas.
— Panie Rysewicz! — mówił do Daniela. — Jak on szedł na dzika! Jak strzała!
Nie widziałem drugiego takiego psa. No chyba ten — przypomniał sobie o elementar-
nej grzeczności, zniżając wzrok ku Noemu, który z przekrzywionym łbem przysłuchi-
wał się rozmowie. — Może ten...
— Nie — zaprzeczał Daniel. — On wcale nie szedł dobrze na dziki. Zawsze był
trochę leniwy.
— Naprawdę? — cieszył się stary pan. Już szukał po szufladach biurka i wreszcie
znajdował nie dojedzone śniadanie sprzed kilku dni, nad którym Noe pochylał się z
kurtuazyjnym zainteresowaniem.
— Naprawdę — potwierdzał Daniel. — On ma więcej wad niż zalet, ale co robić?
Zawsze odkrywamy je wtedy, kiedy jest już za późno. Kiedy nie możemy ich oceniać
na zimno.
— No tak — mruczał pan Jan, prawie chichocząc. — Tak to jest. Foksio na przy-
kład był nieposłuszny. Niezupełnie nieposłuszny, ale trochę nieposłuszny. Czy jednak
mogłem gniewać się na niego? Gdy go wołałem, on przychodził dopiero wtedy, kiedy
sam miał na to ochotę, zamiast spuścić mu lanie, klepałem go po grzbiecie i mówiłem
pieszczotliwie brzmiącym głosem, a on znał się na tym: „Ty łobuzie! Ty stary
łobuzie!" No i oczywiście następnym razem znowu mnie nie słuchał.
Roześmiali się obydwaj i dopiero po chwili spostrzegli, że Noego nie ma w biu-
rze, że wymknął się na plac i obiegłszy go dookoła, zatrzymał się przed uchyloną furt-
ką w wysokim płocie ze zwartych desek, który oddzielał posesję Skowrona od posesji
sąsiada. Dochodziło stamtąd podniecone szczekanie psa, i Noe, pozbawiony od dawna
towarzyskich kontaktów w ramach swego gatunku, ruszył tam nie zwracając uwagi na
gwizdanie Daniela.
— No i widzi pan — uśmiechnął się do księgowego. — Duch Foksia w niego
wstąpił.
Pobiegł przez plac, nie bez trudu przedostał się przez małą furteczkę w płocie, ale
dwa kudłate ciała już tarzały się po ziemi. Gospodarz był uwiązany przy budzie, winę
za rozpoczęcie awantury ponosił więc Noe, który go zaatakował w najbardziej oczy-
wistym miejscu sprawowania jego psiej władzy, w promieniu cztero- metrowego łań-
cucha. Należała mu się za to kara, i barczysty kundel, o słusznej antypatii do psów za-
żywających wolności, wymierzał mu ją z naddatkiem. Daniel przy pomocy smyczy le-
dwo wydobył Noego z zasięgu jego kłów i gdy pędził psa w stronę furtki, spostrzegł
Skowrona we wrotach ogromnej szopy, która zajmowała połowę parceli. Psi jazgot
musiał wyciągnąć go z wnętrza. Teraz zamknął starannie drzwi szopy i szedł ku Da-
nielowi.
— Pomagam sąsiadowi — wyjaśnił, choć Daniel o nic nie pytał.
Czekał na niego od rana, aby uzgodnić pewne pismo, które miało być wysłane
tego dnia, i nikt mu nie powiedział, że szef jest tak blisko.
— Dobre! Dobre psisko! — Skowron zbliżył się do dyszącego jeszcze kundla i po-
klepał go po łaciatym łbie. — W nocy, kiedy się go spuszcza, nikt nie ma odwagi się
tu zbliżyć.
Daniel wziął wreszcie Noego na smycz, bo pozazdrościwszy widocznie przeciwni-
kowi pochwały miał zamiar zawrócić i zażądać rewanżu. Przeciągnął go przez furtkę i
zaczekał na Skowrona.
— Pomagam sąsiadowi — powtórzył. — Dlatego ta furtka. — Zamknął ją staran-
nie, przesunął zasuwkę w zamku. Skrzywił się, gdy Daniel przypomniał mu o spra-
wozdaniu, które trzeba było dziś wysłać.
— Ostatni termin! — powtórzył Daniel.
— Boże, jak ten czas leci! Zaraz podam panu dane. Pan Jan nie mógł tego zrobić?
— Powiedział, że nie jest kompetentny.
— No tak — uśmiechnął się Skowron. — Ma rację.
Sprawa istotnie nie była taka prosta; posiedzieli nad tym sprawozdaniem do póź-
nego wieczora. Pan Jan dwukrotnie chodził po piwo, za trzecim razem ugrzązł na do-
bre w rozlewni. Skowron również dostał rumieńców, język mu się rozwiązał. Wieczór
był prawdziwie wiosenny, chyba pierwszy tak ciepły tego roku. Na południowej ścia-
nie baraku kwitły bzy. Noe leżał na progu i biegł przez sen, drżały mu łapy, wysunięty
nos węszył niecierpliwie.
— I sam pan widzi, inżynierze, co się z tego ma. Nie narzekam
— uderzył palcem w papier — wyniki są. Jak się uczciwie pracuje, muszą być wy-
niki. Sam pan widzi, że tu siedzę cały dzień, ale nie tyle bym wyciągał, jakby tak nie
dusili.
Daniel się nie odezwał, zerknął nieznacznie na zegarek, miał nadać jeszcze list na
poczcie. Skowron przyglądał mu się w zamyśleniu, palce jego lewej ręki bębniły cicho
w blat biurka.
— Człowiek musi dorabiać, inaczej by nie wyszedł na swoje.
— Zabębnił głośniej palcami, umilkł.
Daniel także milczał, lekko zniecierpliwiony. Obiecał bliźniętom, że pójdą dziś na
pierwsze lody, wyobrażał sobie, jak czekają, nie odrywając nosów od szyby.
— Muszę jeszcze zdążyć na pocztę — powiedział, wstając. Skowron przytrzymał
go za marynarkę.
— Niech pan poczeka. Niech panu się nie zdaje, że ja nie myślę
wszystkim. Taki nie jestem. Ja wiem, że każdy musi żyć, a życie kosztuje.
— Tak, oczywiście — powiedział Daniel. Noe zerwał się
siedząc na progu przyglądał mu się rozbłysłymi oczami.
Skowron wysunął szufladę biurka.
— Na początek mała premia. Niech się pan nie gniewa, że wcześniej o tym nie po-
myślałem,
— O czym?
— O tej premii. Jest pan u mnie już piąty miesiąc, to się liczy. Daniel się roze-
śmiał.
— Pan żartuje.
— Ja wiem, że trzy tysiące to nie są żadne pieniądze, ale na początek — i sam pan
widzi, jak interesy idą...
— Ależ ja nie oczekiwałem. — Daniel zdumiał się szczerze.
— Skądże premia?
— Przyzwyczai się pan. Przyzwyczai się pan do Skowrona. Ja umiem ocenić czło-
wieka, spojrzę i od razu widzę, co kto wart. Niech pan bierze pieniądze i uważa, żeby
w tramwaju pana nie okradli.
Noe obskakiwał już Daniela, nie mogąc się doczekać założenia smyczy. Przyzwy-
czaił się już do niej.
— Jestem mile zaskoczony — powiedział Daniel — ale chyba jeszcze długo nie
będę zasługiwał na premię w tym przedsiębiorstwie.
— Ostatecznie ja je prowadzę, nie pan — burknął Skowron z udaną szorstkością.
Wypchnął Daniela za drzwi, sprawdziwszy uprzednio, czy ma dobrze zapiętą kurtkę
na piersiach. — Bo tu kradną! — zawołał.
W zatłoczonym tramwaju nie miał Daniel okagi do rozmyślań. Noe nie był najwy-
godniejszym towarzyszem podróży, szczególnie w takich warunkach, wciąż mu ktoś
nadeptywał na łapę, a że nie miał kagańca, mógł nie pozostać stroną jedynie poszko-
dowaną.
ten kaganiec — a raczej jego brak — wybuchła w końcu awantura. Daremnie Da-
niel tłumaczył, że pies wielokrotnie jeździł tą trasą bez kagańca, musiał wysiąść i resz-
tę drogi odbyli pieszo. Teraz dopiero miał możność zastanowić się nad niespodziewa-
ną premią. Nie mógł zrozumieć, dlaczego właściwie nie doświadcza zupełnie uczucia
przyjemności. Pieniądze były pieniędzmi. Osoba szefa miała tu zapewne znaczenie
szczególne. Hierarchia służbowa, do której był przyzwyczajony, łączyła się zawsze z
podświadomym szacunkiem do zwierzchników — tego właśnie było mu chyba brak.
Brać pieniądze od kogoś takiego, jak Skowron,
jeszcze nie wiedzieć za co — w tym kryła się jednak jakaś zadra.
Zaczął się jej pozbywać dopiero na lodach z dziećmi, miał zamiar zaprosić rów-
nież Dionkę, ale nie było jej w domu. Ostatecznie pieniądze były pieniędzmi — po-
wtórzył sobie jeszcze raz. Mogłyby na przykład stać się zalążkiem oszczędności na ich
wspólną wycieczkę zagraniczną, o której od dawna myślał.
— Z czego się pan śmieje? — spytał Jaś.
— Uśmiecham się.
— Po naszym pierwszym koncercie my pana zaprosimy na lody.
— Tylko może już będą niemodne? — zadumał się Krzysztof.
— Lody?
— No! Mama o wszystkim mówi, że coś najpierw jest modne, a potem od razu już
nie. Może tak będzie i z lodami?
— Nie, lody są zawsze modne.
— To dobrze. Bo my pana musimy zaprosić. Jak tylko damy koncert.
— Będę czekał.
Wracali w bardzo dobrych humorach i gdy chłopcy pobiegli w górę po schodach,
usłyszawszy szczekanie Noego, uświadomił sobie, jak wiele w ciągu pierwszych mie-
sięcy w Warszawie zawdzięcza tej niezwykłej przyjaźni.
Dionka była już w domu, ale myła się w łazience, korzystając z tego, że śpiewak
był w teatrze, matka bliźniaków przy telewizorze, a dzieci nie wróciły jeszcze z lo-
dów. Powiedzieli jej chórem przez drzwi, że były świetne, tak jak każde pierwsze lody
z sezonie. Odkrzyknęła, że się bardzo z tego cieszy.
— Mam ci coś do powiedzenia! — zawołał Daniel.
— Może jednak poczekasz, aż wyjdę?
— Oczywiście.
Chodził po pokoju nucąc. A gdy wróciła z łazienki, może brak właściwego zainte-
resowania w jej oczach sprawił, że i jemu premia od Skowrona i projektowana wy-
cieczka za granicę nie wydały się godne entuzjazmu. Ona zaś przysiadła na tapczanie i
szczotkowała włosy.
— Mój Boże! — powiedziała. — Dokądże za tę sumę moglibyśmy pojechać?
— Nie za tę — sprostował. — Dołożyłoby się w ciągu kilku miesięcy. Mogliby-
śmy pojechać jesienią.
— Ale dokąd?
— Do Pragi. Albo do Budapesztu.
Nic nie odrzekła, dalej zawzięcie szczotkowała włosy, a gdy Noe położył się na
dywaniku przed tapczanem, odsunęła go nogą.
— Czy nie mógłby jednak leżeć w przedpokoju? Zobacz, jak linieje. Ruszyć się
nie można w tym pokoju, żeby się nie pokryć sierścią.
Odnalazł w jej zniecierpliwieniu dawny ton z tych pierwszych dni, kiedy mówiła o
dwóch ciasnych warszawskich pokojach, a on słuchał z rodzącym się współczuciem,
które jednak teraz nie dało się przywołać tak łatwo. W jednej chwili pomyśleli o tym
samym, ale obydwoje z innego powodu. Ona była tam tego dnia, w tych dwóch poko-
jach, które teraz — jak w żałosnej anegdocie o biednym wieśniaku i popie — wydały
jej się przedziwnie wygodne i zaciszne, bez śpiewaków wyjących za ścianą, bez dzieci
ćwiczących wprawki na fortepianie, bez liniejących psów.
Poszła tam, aby powiedzieć mu wreszcie o tym karygodnym wybryku Tybrka, o
tych dwóch występach autorskich, które odbył podszywając się pod jego nazwisko.
Bała się, aby nie dowiedział się o tym w inny sposób.
Uznał całą historię za świetny żart.
Zbyt dobrze go znała, żeby nie wiedzieć, ile wysiłku kosztowała go ta odpowiedź.
Pieniędzy oczywiście nie chciał przyjąć.
— Trzeba by je było właściwie zwrócić tym instytucjom, które je wypłaciły. Ale
— musiał dostrzec przestrach w jej oczach, bo uśmiechnął się lekko — wyszłaby od
razu z tego cała afera. Przestańmy o tym myśleć. Najwyżej będę unikał tych dwóch
zakładów. Nie przyjdzie mi to z trudnością — rzekł po chwili — bo niedługo wyjeż-
dżam.
— Dokąd? — zapytała wstrzymując oddech.
— Do Jugosławii. Tylko — proszę cię — na razie nikomu ani słowa.
— Oczywiście, jeśli ci na tym zależy.
— Nie chcę zapeszyć.
— Kiedy, kiedy jedziesz?
— Za jakieś dwa, trzy miesiące.
— Czy... nie moglibyśmy przedtem załatwić... naszej sprawy?
— Nie, właśnie chciałem cię o to prosić.
— Dlaczego?
— Zależy mi na tym. Powinnaś to zrozumieć.
— Rozumiem.
— Potem się to szybko załatwi. I bez skandalu — złośliwe opuszczenie czy coś w
tym rodzaju.
— Tak.
— Napijesz się czegoś?
— Chętnie.
Siedzieli przy stole-jamniku, na niskiej kanapce, wypełniającej kąt przed telewizo-
rem, którą kupili za jakieś słuchowisko, pili wino z kieliszków, które Szafran przy-
wiózł z Pragi i palili papierosy, ułożone dawnym zwyczajem w małej wazie etruskiej,
pozostałej ze zbiorów jej ojca.
— Zmizerniałeś — powiedziała.
— Boże! — ścisnął dłońmi czoło. — Jakiż ja jestem zmęczony!
— Musisz odpocząć. Możesz?
— Nie bardzo. Zbiór opowiadań, cóż to jest?
— Czytałam twoją „Śmierć gangstera".
— Dziękuję. Co o niej sądzisz?
— Trochę mnie zaskoczyłeś.
— To dobrze.
— Myślę, że tak. To na pewno dobrze. Nigdy tak nie pisałeś, doszedłeś do dużej
prostoty.
— Doszedłem, znalazłaś na to właściwe słowo.
— Bo znam tę drogę.
Umilkli. Szafran zdjął okulary i przyglądał się jej we właściwy mu sposób zmru-
żonymi, krótkowzrocznymi oczyma.
— Kto to był ten człowiek?
— Kto?
— Ten, z którym byłaś w „Bristolu". Pamiętasz?
— To cudzoziemiec. Wiedeńczyk, właściciel fabryki swetrów. Tybrek ma jego
przedstawicielstwo u nas.
— Żartujesz?
Mimo woli sama się uśmiechnęła.
— Nie żartuję. Właśnie musiałam mu zwrócić dwanaście tysięcy za kolekcję swe-
trów, którą Tybrek opylił — bardzo się jej podobało to słowo — którą Tybrek opylił
na lewo. Sprzedałam zegarek.
— Zauważyłem, że go nie masz. Zauważyłem, że nie masz żadnego.
— Tak. Muszę sobie kupić.
Wstał i wyjął z biurka mały zegareczek, który jej kiedyś kupił, ale nie nosiła go,
zbyt przyzwyczajona do zegarka matki.
— Wiesz, że nie mogę go przyjąć.
— Możesz. Był zawsze twój. Co będę z nim robił?
— Dasz komuś innemu. Jakiejś dziewczynie.
Roześmiał się.
— Och, nie.
Pozwoliła mu zapiąć zegarek na swojej ręce, a potem znów pili wino i milczeli
przez długi czas.
— Dobry ten wermut — powiedziała cicho.
— Tak. Bardzo go lubię. Okazało się, że mam znajomego w ambasadzie jugosło-
wiańskiej. Przyniósł mi kilka butelek. Nalać ci jeszcze?
— Nie, już nie.
— Dlaczego?
— Nie.
Zgasił papierosa, przeszedł się po pokoju. Odsłonił firankę, która zabierała resztę
przedwieczornego światła.
— Musisz już iść — powiedział.
Podniosła się.
— Tak, wiem o tym.
— Nie przychodzą tu kobiety. Powinnaś to zrozumieć.
Nie mówili już nic, odprowadził ją do drzwi i zamknął je cicho, gdy wyszła.
Jaś krzyknął z kuchni:
— On tu nie chce siedzieć. Ja go wyprowadzę na podwórze.
— Przecież dopiero co był na spacerze — odezwał się Daniel.
— Och, Boże! — zawołała, podnosząc palce do uszu. — Róbcie sobie z nim, co
chcecie. Nie mogę cały dzień zajmować się psem.
XXV
— To tutaj — powiedziała Żbitka do Bernatka, przeczytawszy wizytówkę na
drzwiach. Czuła się niezbyt pewnie przed tymi drzwiami, bo dodała: — Zadzwoń!
Bernatk natomiast nie mógł poskromić w sobie gwałtownej chęci do śmiechu,
drżały mu wargi, rozciągały się na zębach, aż je musiał przygryźć, aby nadać twarzy
wyraz godny powagi chwili. Wciąż wyobrażał sobie twarz tego, kto miał za chwilę
otworzyć drzwi, jego zdumienie, jego podziw, jego radość: Bernatk w Warszawie!
Mieli za sobą całe piękne przedpołudnie w stolicy, którą Żbitka — najlepiej jak
mogła w tak krótkim czasie — chciała pokazać Bernatkowi. Przyjazd poprzedniego
dnia wieczorem, nocleg w hotelu i tych kilka godzin wśród ogromnych domów, na
rozległych placach, przed pomnikami, nad którymi mknęły chmury — rozstroiły Ber-
natka. Przytrafiło mu się nagle jakieś wielkie szczęście, coś oszałamiającego, coś, cze-
go mimo wszystko nie podejrzewał w świecie.
Kiedy komitet budowy szkoły w Rotach postanowił zaprosić na jej otwarcie Da-
niela Rysewicza, powstał projekt, aby ktoś pojechał po niego do Warszawy. Przewidy-
wano, że pisemne zaproszenie nie odniesie skutku. Musiał to więc być ktoś, komu by
Daniel nie odmówił. I wtedy Mroczek powiedział, że tym kimś może być tylko Ber-
natk i że należy mu się od komitetu taka premia za bezinteresowne pilnowanie szkoły
podczas budowy: podróż do Warszawy, pierwsza w życiu podróż do stolicy.
Napisano do Żbitki o opiekę nad Bernatkiem w Warszawie i z prośbą o udział w
poselstwie do Rysewicza. Odprowadzała Bernatka do pociągu prawie cała delegacja:
Kąkolowa, Zefka, Mroczek, Piątek z ciastem upieczonym na drogę i rodzina Wirku-
sów w komplecie. Nawet dziecko Pelaszki przyglądało się znad różowej poduszki wy-
jazdowi pierwszego z Wirkusów do Warszawy.
Stary po raz trzeci opowiadał zawiadowcy stacji:
— Z domu uciekł! Poszedł do Bukomierza, a potem stamtąd chodził co noc do Ro-
tów i pilnował szkoły. A teraz posadę tam mu dali i jeszcze do Warszawy wysyłają.
Upartelec jeden!
Ta nowa szkoła w Rotach złagodziła jakby wrażenie, jakie na Bernatku zrobiła
stolica. Wciąż ją miał przed oczyma, budowaną od fundamentów, cegła po cegle pod
płaski dach, ozdabianą oknami, ślepymi najpierw, aż nadszedł dzień, kiedy zabłysły w
nich szyby, w puste futryny wstawiono drzwi, nad kominem po raz pierwszy rozwinął
się dym... Tutaj było tak samo, tylko domy postawiono wyższe i więcej, ale to, co na-
prawdę ważne, było takie samo, tam i tu, wszędzie, gdzie coś robiono, gdzie ludzie
cieszyli się z tego. Bernatk to czuł, nie liczył pięter, stojąc przed ogromnymi ścianami.
Szkoła w Rotach miała tylko jedno piętro, ale była bardzo wysoka.
— Zadzwoń! — powtórzyła Żbitka.
Nadsnął guziczek dzwonka i znowu wargi mu się rozerwały na zębach, ledwo je
zdołał poskromić.
Ale w drzwiach zamiast Daniela ukazało się dwóch małych chłopców. Nie zdołali
jeszcze nic powiedzieć, gdy jeden z nich krzyknął:
— Bernatk! Bernatk przyjechał!
Bliźnięta wiedziały wszystko o mieszkańcach Bukomierza, a więc o Bernatku tak-
że, wystarczyło im, że zobaczyli chłopca wspartego na kulach, aby się domyślić, że to
on. Daniela, niestety, nie było w domu.
Żbitka wybrała tę godzinę popołudniową, gdy wszyscy wracają z pracy, nie prze-
czuwając, że Daniel właśnie teraz będzie musiał gdzieś się wybrać.
— Na Grochów — powiedział Jaś. — Razem z Noem pojechał na Grochów.
— A... pani? — zapytała cicho Żbitka.
— Ona jest na pokazie — odpowiedział Krzysztof. I dodał: — My razem mieszka-
my.
Stali w niezbyt szeroko otwartych drzwiach, wciąż pamiętając o często powtarza-
nej przestrodze, że nie należy wpuszczać obcych do mieszkania. Ale czy Bernatk był
obcy? Od razu go poznali. Takiego drugiego nie było na świecie.
— Proszę poczekać — szepnął Jaś niezbyt pewnie.
Żbitka uśmiechnęła się, pojmując rozterkę bliźniaków.
— Zaczekamy na dole. Niedaleko stąd jest kawiarnia.
— Tam są lody — szepnął Krzysztof. I nagle przyszła mu do głowy myśl: — Za-
dzwonimy do pana Daniela!
Weszli więc jednak do mieszkania, ale tylko do przedpokoju, gdzie stał telefon, a
chłopcy dzwonili na Grochów. Daniel zostawił im numer przedsiębiorstwa Skowrona
na wszelki wypadek, gdyby coś zaszło. Niestety telefon nie odpowiadał. Nakręcili nu-
mer jeszcze raz, także bez skutku. Byli bardzo rozczarowani.
— To nic — powiedziała Żbitka. — Nie szkodzi. Poczekamy. Gdyby pan Daniel
wrócił, proszę powiedzieć, że przyjechaliśmy z Rotów, z Bukomierza — dodała, bo
dzieci się stropiły — i że mamy bardzo ważną sprawę. Przyjdziemy za godzinę.
Chłopcy odprowadzili ich do drzwi, nie zdejmując oczu ze szczudeł Bernatka. Na-
tychmiast wrócili do telefonu i jeszcze raz spróbowali szczęścia. W słuchawce dźwię-
czał ten sam długi, przerywany sygnał nieobecności.
Daniel jednak był na Grochowie. I słyszał dzwonienie telefonu. On i Skowron. Ża-
den nie podniósł słuchawki. Siedzieli naprzeciwko siebie w ciasnym baraku, wpatru-
jąc się w swoje twarze napiętym, czujnym wzrokiem. Noe siedział między nimi, unie-
siony na wyprężonych łapach.
— Gdybym był wiedział — powtarzał Skowron. — Gdybym był wiedział, co z
pana za człowiek...
Daniel był tego dnia po raz drugi na Grochowie. Przed południem pożegnał się ze
Skowronem, załatwił wszystko, co miał do załatwienia. Następnego dnia zaczynał
dwutygodniowy urlop, a w portfelu krył dwa bilety wycieczkowe do Budapesztu. Po
powrocie do domu przypomniał sobie jednak o pewnej sprawie, której nie przekazał
Skowronowi. Zadzwonił do niego, telefon jak na dość nie odpowiadał. Szef i księgo-
wy poszli prawdopodobnie na piwo. Czekał przez dłuższy czas, a gdy wciąż nie mógł
się dodzwonić, aby uspokoić sumienie, wsiadł w taksówkę i pojechał na Grochów. Ba-
rak był istotnie pusty, ale niezamknięty, właściciel musiał więc być gdzieś w pobliżu,
a po placu kręcili się robotnicy. Zapytał o Skowrona, powiedzieli mu, że jest u sąsia-
da. Mała furtka w płocie była uchylona, przepchał się więc przez nią, budząc namiętny
jazgot kundla przy budzie.
Gdyby Skowron wyszedł teraz z szopy, gdyby się trochę bardziej pośpieszył, za-
alarmowany szczekaniem psa, Daniel pojechałby na swoją pierwszą zagraniczną wy-
cieczkę i wróciłby z niej, przywożąc prawdopodobnie jakiś skromny upominek dla
pracodawcy. Ale dwie, trzy minuty opóźnienia sprawiły, że to Daniel uchylił drzwi
szopy i choć zderzyli się na progu, zobaczył jednak ponad niskimi barkami Skowrona
jej zawalone drewnem wnętrze, stosy gotowego parkietu i dwóch robotników, brodzą-
cych w świeżych wiórach. Owiał go znajomy zapach bukowego drzewa, woń twarde-
go wnętrza starych pni.
— Co się stało? — zawołał Skowron. Stali w progu, dotykając się piersiami. —
Nie będziemy przeszkadzać sąsiadowi — powiedział, usiłując zamknąć za sobą drzwi.
— O co chodzi?
Daniel zapomniał o tej jakiejś błahej sprawie, która przed chwilą wydawała mu się
tak ważna, nie odpowiadał, odwrócił się i ciągnął za sobą Noego, wyrywającego się
ku szalejącemu kundlowi, szedł w stronę furtki w płocie.
Skowron ruszył za nim.
— Co się stało? — powtarzał. — O co chodzi?
Daniel szedł coraz szybciej i przepchawszy się wraz z psem przez furtkę, zmierzał
ku bramie, która wiodła z placu wytwórni na ulicę. Skowron zabiegł mu drogę.
— O co chodzi? — zawołał jeszcze raz. — Dokąd pan idzie?
Daniel wyminął go, nie dotykając wzrokiem.
Skowron cofnął się powoli przed nim, rozłożywszy szeroko ręce.
— Dokąd pan idzie? Co pan chce zrobić?
Daniel zatrzymał się wreszcie, bo przedsiębiorca rozpostarł się w bramie, wczepia-
jąc palce w jej metalowe pręty.
— Niech mnie pan przepuści — powiedział.
— Pan oszalał! — krzyknął Skowron. — Co chce pan zrobić? Zaraz wszystko
panu wytłumaczę.
— Co mi pan wytłumaczy?
— Tak od razu gdzieś iść i nawet nie wysłuchać człowieka. Pan oszalał, jak Boga
kocham, pan oszalał!
— Niech mnie pan przepuści!
— Nie! Niech pan posłucha. Zasłużyłem chyba na tyle.
Daniel zawrócił. A potem wlokły się minuty w dusznym
baraku, nie mogli sobie nic wytłumaczyć, nie mogli siebie zrozumieć.
— Gdybym był wiedział — jęczał Skowron.
Daniel wpatrywał się w niego tępo.
— Co gdyby pan wiedział?
— Co z pana za człowiek! Ręczono mi za pana.
— Ręczono za mnie?
— Tak, że pan świństwa nie zrobi.
Trzymał ręce na stole i starał się nie widzieć ich drżenia. Mógłby teraz, właśnie
po tym ostatnim zdaniu, wstać i trzepnąć nim o ścianę, ale co by to załatwiło, w czym
by mu to pomogło?
— Że nie zrobię świństwa, tak panu powiedziano?
— Tak. A pan się głupstw czepia.
— Nie czepiam się — powiedział wstając. — Jestem tak samo winien jak pan.
Skowron zamilkł, połknął ostatnie słowo, które miał już na ustach; podniósł się
także i zagradzał sobą drzwi, nie miał zamiaru dać się zwieść. Rozmowa miała być
doprowadzona do końca, do zupełnej jasności.
— Tak samo jestem winien jak pan. Podpisywałem panu różne papierki i nawet mi
przez głowę nie przeszło, żeby zajrzeć do tej szopy, którą pan miał u „sąsiada". Bo w
niej pan kryje swoją główną produkcję, prawda?
— Panie inżynierze! Co pan! Te kilka metrów parkietu?
— Kilka metrów! Niechże się przynajmniej dowiem, ile pan za to bierze?
— Tyle co wszyscy. Dwieście za metr kwadratowy.
— Boże drogi! Bagatela! I ja to wszystko kryłem, ja to kryłem, nie mając pojęcia...
Skowron trzepnął się po kieszeni, po jednej i drugiej. Ręce mu się rozlatały, za
portfelem, za kluczem od szuflady.
— Panie inżynierze! Jeśli o to chodzi...
— Już teraz o nic nie chodzi. A materiał? A drewno skąd pan bierze?
Skowron znalazł wreszcie klucz i portfel i trzymając oba te przedmioty w palcach
wpatrywał się z zachętą w oczy Daniela.
— Drewno? Różnie. Są dostawcy.
— Są dostawcy — powtórzył Rysewicz.
— Panie inżynierze! Po co to wszystko? Nie wie pan, jak ludzie żyją? To może
złościć, ja rozumiem, jak się samemu jest na gołej pensji, a inni kombinują. Ale ja... ja
zawsze się staram, żeby ci, co ze mną mają do czynienia, krzywdy nie odczuwali.
Musi pan to przyznać. Wiem, że każdy ma wydatki. Niech się pan nie gniewa...
Szperał w portfelu, nie mogąc zdecydować się na sumę. Na ogół bezbłędnie oce-
niał cudzy gniew i cudze zgorszenie; wiedział, że lepiej przecenić niż nie dopłacić,
uważał całą sprawę właściwie za załatwioną, tylko wysokość ceny za milczenie była
jeszcze nie ustalona.
Daniel uderzył go prawie łagodnie, bez złości, chyba po to tylko, żeby mu prze-
szkodzić w tym, co zamierzał uczynić. Pięćsetki rozsypały się po podłodze, Noe za-
czął je wąchać. Wyszarpnął teraz swój portfel z kieszeni i zaczął w nim szukać go-
rączkowo. Nim jednak znalazł, Skowron odzyskał równowagę po uderzeniu i rzucił
się na niego.
Bili się w milczeniu, prawie dyskretnie; robotnicy pracujący na placu mogli tu
wpaść każdej chwili. Daniela dopiero teraz zaczęła ogarniać wściekłość, pełna gorz-
kiego żalu. Tracił bardzo wiele, tak wiele, że życie wydawało mu się za krótkie, żeby
to odzyskać. Skowron był silny i ciężki, tak samo wściekły i pełen odrazy do siebie za
własną głupotę. Walczyli jak dwóch drwali, wierzących w sprawiedliwość swoich pię-
ści.
Noe najpierw warczał cicho, uskakując w bezpieczne miejsce, gdy zbliżały się ku
niemu dyszące, rozkołysane ciała mężczyzn. Ale gdy Skowron go potrącił, skoczył
mu na plecy i zaczepiwszy zębami przy kołnierzu, rozdarł mu marynarkę na całej dłu-
gości. Daniel uskoczył ku drzwiom, znalazł wreszcie w portfelu to, czego szukał, i
rzucił na biurko.
— Niech się pan wybierze z małżonką — zawołał. — Dwa bilety na wycieczkę do
Budapesztu!
Skowron, oparty ramieniem o szafę, dyszał ciężko. Daniel zagwizdał na psa i wy-
padł z baraku. Na szczęście plac był pusty i nikt nie spotkał go w drodze do bramy.
Zanim ją minął, usłyszał za sobą szybki tupot. To Skowron biegł ku małej furtce w
płocie, prawdopodobnie, żeby spuścić psa z łańcucha. Przyśpieszył kroku i dopiero na
ulicy, w jakiejś bramie, uporządkował nieco swój wygląd. Bolały go pięści, w ustach
czuł gorycz i przedziwną niesmaczną suchość, nie mógł poruszyć językiem. Przed
przystankiem tramwajowym wszedł do jakiegoś lokalu i wypił kufel zimnego piwa. A
potem zrezygnował z jazdy tramwajem i poszedł pieszo, nie myśląc o niczym, z jakąś
jednak ulgą w sercu. W śródmieściu wziął taksówkę i kazał się wieźć do domu.
Nie wszedł nawet na półpiętro, gdy usłyszał, że ktoś nie mogąc się doczekać,
otworzył drzwi od mieszkania. Uśmiechnął się mimo woli i krzyknął do chłopców.
Dzieci nie powinny nic wyczytać z jego twarzy. Ale mylił się. Bliźnięta, wyczulone
własnymi komplikacjami rodzinnymi, nie dawały się oszukać.
— O! — zawołał Jaś. — A do pana akurat ktoś przyjechał.
Daniel otworzył drzwi od pokoju. Był pusty.
— Czekają na dole. W kawiarni — wyjaśnił Krzysztof. Tak samo jak Jaś oglądał z
ukrywanym zdziwieniem, ale i entuzjazmem, ślady bójki na rękawach i ubraniu Da-
niela. — Czy coś się stało?
— Kto przyjechał? Powiedzcie wreszcie!
— Bernatk! — krzyknęli razem. — I Żbitka — dodał Jaś.
Daniel zdjął już marynarkę i podwinął rękawy koszuli. Zamiast wejść do łazienki,
przysiadł na brzegu tapczanu.
— Kiedy tu byli?
— Trzy razy byli. Ale jeszcze przyjdą.
— Ja polecę do tej kawiarni — ofiarował się Krzysztof.
— Biegnij!
Umył się szybko i przyczesał, włożył czystą koszulę. Po raz pierwszy myśląc o
bójce ze Skowronem, poczuł nie wstyd, lecz coś w rodzaju satysfakcji. Stał w przed-
pokoju, nasłuchując odgłosu szczudeł na schodach. Ucieszył się też nie wiadomo dla-
czego, że jest sam.
Przyszli, równie zdyszani jak Krzysztof, który biegł w obie strony, i od razu, od
progu powiedzieli, że mają już bardzo mało czasu, że za godzinę jest pociąg, że zostać
dłużej nie mogą, bo hotel do osiemnastej i nie mają pieniędzy, więc żeby się zbierał,
jeśli złapią taksówkę, to na pewno zdążą.
— Dokąd, na litość boską? — zdołał wreszcie zapytać.
Spostrzegli, że jeszcze nie wspomnieli nawet o tym.
— Przecież pan ma jechać z nami na otwarcie szkoły — powiedział Bernatk. —
Specjalnie przyjechaliśmy, żeby pana poprosić...
— Kto was wysłał?
— Komitet budowy.
— To była nagroda dla Bernatka — wyjaśniła Żbitka. — Ta podróż po pana do
Warszawy.
— Po mnie?
— Tak! I niechże się pan ubiera, nie sprawi nam pan chyba zawodu?
— Nie! — zawołał Daniel. — Nie sprawię wam zawodu! — Poklepał Bernatka po
plecach, aż się ugiął, Żbitki tknąć nie śmiał, uśmiechnął się więc tylko do niej, wrzu-
cając już do teczki piżamę i ręcznik.
— Komitet prosił — powiedziała Żbitka nagle — żeby i... pani przyjechała.
Daniel wrócił z łazienki, niosąc mydło.
— Nie ma jej — rozłożył ręce. — Jeśli mamy zdążyć na ten pociąg...
— Na następny musielibyśmy czekać do rana — pośpiesznie dorzuciła Żbitka. —
Nie przyjechalibyśmy ma otwarcie.
— Weźmiemy Noego!
— Tak! — zawołał Bernatk. — Niech przepłoszy trochę lisy. Czatują na kaczki
nad jeziorem.
Umilkli teraz wszyscy, a Noe, usłyszawszy, że o nim mowa stanął w progu z czuj-
nie wzniesionym pyskiem. Daniel wyczuł, jak małą, jak ograniczoną musiała się im
wydać przestrzeń jego warszawskiego pokoju, jak ciasne i ograniczone jego życie tu-
taj. Wyszedł do kuchni. Pozostała jeszcze sprawa zawiadomienia Dionki o jego wyjeź-
dzie do Rotów i rezygnacji z wycieczki. Mógł zadzwonić, wiedział, gdzie odbywa się
pokaz, na którym prezentowała swetry, ale wolał nie usłyszeć jej głosu i tej ciszy po
swoich słowach. Zbyt wiele trzeba by powiedzieć, na to właśnie nie było czasu. Ujął
więc to w parę zdań, przekazanych zdumionym bliźniętom: że do Budapesztu nie je-
dzie. Jedzie do Rotów, a po powrocie wszystko wytłumaczy.
— Nie jedzie pan do Budapesztu? — krzyknęli chłopcy rozczarowani. Obiecał
przywieźć im wrotki.
— Przywiozę wam za to kaczkę z Rotów.
— Żywą! — krzyknął Jaś, przechyliwszy się przez balustradę schodów.
Długo stali, nie zamykając drzwi, aż głos Daniela zawołał z dołu:
— Wracajcie do mieszkania!
Wrócili — i już byli w oknie. Szczudła Bernatka miarowo stukały o płyty chodni-
ka. Wychyleni do połowy ciała nie od razu usłyszeli dzwonek telefonu.
Zaczynała się już niecierpliwić. W szatni kawiarni, z której dzwoniła, czekały już
za nią dwie osoby. Wreszcie podniesiono słuchawkę i odezwał się głos któregoś — ni-
gdy ich nie rozróżniała — z bliźniaków.
— Poproś Daniela — powiedziała.
— Nie ma.
— Jeszcze nie wrócił?
— Już nie ma. Pojechał.
— Dokąd pojechał?
— Do Rotów.
— Dokąd?
— Do Rotów. Z jedną panią i Bernatkiem. I powiedział, że nie jedzie do Buda-
pesztu.
— Halo! — zawołała. — Krzysztof.
— Tu mówi Jaś.
— Halo! Jasiu! Co ty mówisz? Powtórz głośniej!
— Tak powiedział: że jedzie do Rotów. A do Budapesztu nie.
— I nic więcej?
— Nic więcej. Aha: że jak wróci, to wytłumaczy.
Opuściła słuchawkę, ale nie kładła jej na widełki. Szafran wziął ją za łokieć.
— Skończyłaś?
— Tak.
— Nie ma go w domu? — zapytał cicho.
— Nie.
— Dokąd chcesz pójść?
— Wszystko jedno. Możemy tu zostać.
Wrócili do tego samego stolika, od którego wstali przed chwilą. Zdumiona kelner-
ka zapytała, co podać.
— To samo — powiedział Szafran. — Dwie kawy. I dwa winiaki.
Przyszedł na ten śmieszny, na ten żałosny pokaz, który Tybrek urządzał dla przed-
stawicieli przedsiębiorstw uspołecznionych. Ktoś musiał mu o tym donieść; widocznie
chciał ją zobaczyć na własne oczy, w impertynenckim biustonoszu prezentującą obci-
słe golfy. Usiadł gdzieś z tyłu pod ścianą, może chciał, żeby go nie zobaczyła, ale zo-
baczyła i plątały się jej nogi przy przejściu między stolikami — od drzwi do drzwi, raz
z uśmiechem w lewą stronę, raz w prawą...
— Co się z tobą dzieje? — spytał Tybrek, gdy się przebierała. W przerwach jakiś
aktor mówił teksty sprzed dziesięciu lat.
— Adam przyszedł.
— Niech go diabli wezmą! Znalazł sobie spektakl dla intelektualistów.
Potem czekał na nią, powiedział, że niedługo wyjeżdża. Weszli do jakiejś kawiarni
i nie mówili właściwie nic, tylko czas leciał, musiała zdecydować się zadzwonić, a on
stał obok i czekał, aż skończy rozmowę. I wrócili znów na to samo miejsce.
— Czy ty przynajmniej wiesz, dlaczegośmy się rozeszli?
Podniosła oczy.
— Pojęcia nie mam.
Roześmiał się cicho i położył dłoń na jej dłoni.
— Ja też.
Kelnerka przyniosła kawę i alkohol. Szybko wychylili kieliszki.
— I nie byłaś jeszcze w Jugosławii — powiedział. Ponieważ milczała, znowu po-
łożył dłoń na jej ręce, uścisnął zimne palce.
— Czy ten człowiek... będzie cierpiał?
Znowu podniosła oczy, ale nie był pewny, czy go widzi.
— Tak, ale to jedyna rzecz, którą mogę zrobić dla niego.
Na dworcu czekała ta sama delegacja. Nie było tylko Piątka, któremu na ten dzień
wypadła w nadleśnictwie inna praca. Rodzina Wirkusów stawiła się znów w komple-
cie. Bernatk o wszystkim pamiętał, każdy dostał upominek. Dla ojca przywiózł portfel
z tłoczonym w skórze obrazkiem przedstawiającym kolumnę Zygmunta. Matce książ-
kę do nabożeństwa ze srebrną klamrą. Pelaszce czeskie korale, a szwagrowi chińskie
spinki do mankietów. Nawet o siostrzeńcu pamiętał: na grzechotce, którą malec już
potrząsał, siedział niebieski, warszawski gołąb.
Wszystkie te prezenty zawdzięczali sąsiedztwu sklepu z upominkami i owej ka-
wiarni, w której czekali przez kilka godzin na Daniela, ale Bernatk o tym nie wspo-
mniał. Załadował się na bryczkę z Wirkusami, Daniel i Żbitka wsiedli do warszawy,
którą Mroczek przywiózł Kąkolową. Promieniała. Dzień otwarcia nowej szkoły był
wydarzeniem na całą okolicę, ale przede wszystkim był wielkim świętem nauczyciel-
ki. Dano jej tytuł kierowniczki i dwie młodsze siły — szkole przybyło dzieci z pobli-
skich osad i wyż demograficzny przebiegał przez kraj, wyż demokratyczny, jak pomy-
lił się jeden z mówiących podczas uroczystości.
Daniel słuchał tych przemówień na wpół sennie. Był zmęczony, oszołomiony wy-
darzeniami ostatnich godzin, nie miał czasu zebrać myśli, może na szczęście nie miał
czasu zebrać myśli. Uczestniczył we wszystkim na zasadzie oddechu, powietrze, które
wciągał w płuca, było czyste i znajome.
Dzieci, zebrane przed szkołą, śpiewały. Patrzył na jasną głowę Żbitki stojącej
przed nim, dotknął palcami czarnej aksamitki, którą według wskazań „Przekroju"
związała z tyłu włosy.
— Panna Chaber jeszcze wyrosła — szepnął. Odwróciła się gwałtownie.
— Nie. Wcale nie. Ani trochę! Zeszczuplałam, dlatego się tak wydaje.
— Widziałem ten film z tobą, Żbitko.
— Ach! — zarumieniała się. — Lepiej, żeby go pan nie widział. Najpierw każą
się roli uczyć, a potem wycinają. Zupełnie mnie okroili, nie mówię ani słowa.
— To nieważne, Żbitko. Ale jesteś, jesteś!
— Pan wie, te pomieszczenia po starej szkole będą oddane na muzeum.
— Ale ty jeszcze wracasz do Warszawy?
— Na jeden rok. A potem dyplom i robota tutaj. Zobaczy pan... — urwała.
Przemawiał Mroczek, i Daniel, który znów zaczął zapadać w senne odurzenie,
usłyszał nagle swoje nazwisko, brawa po nim, a potem otoczono go i ściskano, ktoś
wręczył mu kwiaty, ktoś całował w policzki.
— I co pan narobił? — powtarzał do Mroczka.
Byli już wszyscy, wszyscy ludzie z nadleśnictwa, z najodleglejszych enklaw, z za-
kopanych w lesie gajówek, gospodarze ze wsi, które poprzerastał bukomierski las, a
połączyła żużlowa droga. Był znowu z nimi i to się liczyło, dla nich i dla niego.
— Co pan narobił? — powtórzył do Mroczka.
— Chciałem, żeby pan tu był — odpowiedział.
W tumanie kurzu jechał do Bukomierza jakiś samochód. Rozgorączkowana Kąko-
lowa, która wciąż jeszcze oczekiwała jakichś gości, ale z innego kierunku, ze zdumie-
niem spojrzała na drogę. Przed szkołą zatrzymał się biało-czarny sportowy citroen.
Mroczek dotknął ramienia Daniela.
— Zapomniałem panu powiedzieć: pan Lesac czeka na pana od wczoraj w Buko-
mierzu.
— Powiedział mu pan chyba...
— Nic mu nie mówiłem. W mieszkaniu wszystko tak, jak było. Niczego nie rusza-
łem. Przecież wiedziałem... że pan wróci.
Daniel nie zdołał nic odrzec, bo Lesac już wysiadł z wozu i szedł ku niemu. Wy-
glądało na to, że niedawno się widzieli.
— Czekam i czekam — powiedział.
Jemu także wręczono kwiaty, wysłuchał piosenki w wykonaniu dzieci, dożył ży-
czenia Kąkolowej, przyjrzał się Żbitce i ruszył do Wirkusów, aby się z nimi przywi-
tać. Tatka poklepał po plecach, mamie powiedział komplement, a syna Pelaszki
uszczypnął w różowy policzek. Powiedział mu na ucho, że był na weselu — i przy-
mrużył oko do młodych.
— Na płótnie, co? Musieliście mnie posłuchać.
Zaśmiali się, zaczerwieniem po uszy. Nie znając języka, pojęli, o co mu chodzi.
A potem wziął Daniela pod ramię.
— Piątek kazał mi powiedzieć, że kaczki się przesuszą, jeśli je będzie dłużej trzy-
mać w piecyku.
Mroczek przysunął się z drugiej strony.
— Tak, trzeba jechać, najwyższy czas.
— Gdzie Noe? — rozejrzał się Daniel.
Szukano i wołano — bezskutecznie.
— Ja go przyprowadzę — powiedział Bernatk. — Niech pan będzie spokojny.
— Kto z kim jedzie? — zawołał Lesac. Otworzył drzwiczki przed Danielem i cze-
kał, aż usiądzie obok niego.
Mroczek załadował do warszawy jakieś trzy staruszki z Mchówka, które przyszły
na otwarcie szkoły. Był rad, że Lesac zabrał Daniela, chciał uniknąć teraz rozmowy,
wolał — żeby najpierw zobaczył.
— Cieszę się — powiedział stary, mądry, czuły Lesac — cieszę się, że znowu tu
jestem. — Przymizerniał trochę, ale twarz miał jak zawsze ciemną od słońca i krótkie,
gęste włosy bez śladu siwizny.
Daniel dopiero teraz podziękował mu za paczkę; nie zrobił tego zaraz po otrzyma-
niu, sprawiła wtedy trochę kłopotu, nawet w tej chwili plątał się przy tym podzięko-
waniu.
— Głupstwo — przerwał mu Lesac. — Po prostu myślałem o panu.
Jechali już przez las. Trawa wzdłuż drogi i mech pod drzewami były w tym roku
soczyste, nasiąkłe letnimi deszczami, wzbierające bogactwem grzybów. Przez opusz-
czone szyby samochodu zawie- wało już tą obiecującą a znajomą wonią, pnie mija-
nych drzew czerwieniały od szczytu, u wylotu drogi wisiało wielkie, jaskrawe, chłop-
skie słońce Van Gogha.
— Zazdroszczę panu — powiedział Lesac. — Ma pan piękny kawałek ziemi.
Może pan nad nim czuwać, od pana zależy i jego spokój, i piękno. To dużo: mieć coś,
w czym się człowiek sprawdza. W czym się człowiek odradza.
Daniel milczał. Gdy dojechali do sosnowej szkółki i ściany buków poza nią, po-
prosił o zatrzymanie się. Wysiedli i szli ku jezioru. To był, na szczęście, tylko zły sen,
ta krótka chwila niepokoju, która go nawiedziła poprzedniego dnia. Buki stały zwar-
tym szeregiem, a gdy wszedł w głąb lasu, nie otworzył mu się nad głową ani skrawek
nieba, przykrywały go szczelnie gęste korony drzew. Przypuszczenie było śmieszne,
ale doznał jednak ulgi i prawie rozgrzeszenia, stojąc w tym miejscu, w ciszy, której
nie zmącił dotąd jazgot piły ani szczęk siekiery.
Wracali już do wozu, gdy dobiegł ich zdyszany Noe.
— Wiem, gdzie byłeś! — zawołał Daniel. — Ty stara niańko!
Pies miał rozwiane uszy, uśmiechnięty pysk i igliwie w sierści.
Lesac wskazał mu miejsce między sobą a Danielem i nacisnął starter.
— Nasłucham ja się od Piątka — mruknął. — Miałem pana zaraz przywieźć.
Ale Piątek nie był tego dnia zdolny do gderania. Ze wstążeczką we włosach, w no-
wym fartuchu, powitał Daniela na progu kuchni. Stół stał, jak dawniej, pod oknem, a
nakryty był do obiadu. Nad rozgrzaną blachą, pod sufitem, suszyły się zioła i srebrne
wianki czosnku. Lesac od razu wziął się do otwierania butelek.
— Nie chcieli mnie samego puścić z Warszawy — mruczał. — Ale im wytłuma-
czyłem, że znam drogę i obejdę się bez pilota.
W głębi trzasnęły drzwi od kancelarii i korytarzem szedł już Mroczek, za nim ci-
snęli się inni pracownicy nadleśnictwa.
— Wszystko jest tak, jak było — mówił. — Piątek tu mieszkał i pilnował. Nie ru-
szałem się ze swego domu, bo po co? Chciałem właśnie, żeby pan to wszystko tak za-
stał. — Otworzył drzwi i Daniel zobaczył swoją szafę z bronią, a potem stary kredens
z ustawionymi na nim cynowymi misami i w końcu całą ścianę książek na pracowicie
obciążonych półkach.
— Dziękuję panu — szepnął.
— Uczciwie pracowałem przez ten rok, ale ja wiem, co się Bukomierzowi należy i
będę szczęśliwy, jeśli...
— Cicho, cicho — powiedział Daniel.
— Gdzie pan przepadł? — krzyknął Lesac z kuchni, a gdy Daniel nie odpowiadał,
rzucił korkociąg na stół i podążył do pokoju.
— Zaraz wracam — powiedział Daniel. Sięgnął na najwyższą półkę, po cienki to-
mik, który tam ukrył. Był, leżał na innych książkach, od razu poczuł go pod palcami.
Lesac wyjął mu go z rąk, uśmiechnął się nad nazwiskiem wielkiego pisarza, od-
wrócił kartkę tytułową i przeczytał tytuł oryginału, a potem przerzucił kilka kartek od
końca i uderzył palcem w pierwsze słowo akapitu.
— To, jak pamiętam, powinno brzmieć tak: „Powiedział stary myśliwy: Już tylko
patrzeć, a będziemy w lesie".