Stanisława Fleszarowa-Muskat:Wczesną jesienią w Złotych Piaskach.
Obwolutę, okładkę i stronę tytułową wykonałALEKSANDER JERZY SZRAJBER
Redaktor technicznyWitold Urbaftski
KorektorHalina WssglMska
Ak..'^-,
WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK 1970Wydanie pierwsze.
Nakład 30000 + 250egz.
Ark.
wyd. II.
Ark.
druk.
12. Papier druh.
mat.
, 65 gz fabryki papieru we Włocławku, Oddano do składania MXII 1969 r.
Podpisano do druku i drukukończono wkwietniu i970 r.
Zakłady Graficzne wGdańsku, ul, Swiętojań-ska19/23.
Kam. nrl M-2.
Cena 18,
Od samego', rana Missis zarządziła dzień angielski.
Ź
le znosiłatu.
tęjszą ; kuchnięi był to jeden z jej odwetów za cojesienn;jr, dwumiesięczny pobyt z dziećmi
nad Morzem Czarnym.
^Przeniesiona z chłodnego domu swoichszwedzkich chlebodawcóww Skelleftęa, gdzie^już w
pierwszychdniach września paliły się na komtnKti' sosnoweszczapy, w bułgarsŁi.
skwar i bułgarskie niezrozumieniedla upodobają ludzi z- Północy, tęskniłaza dobrze
zaparzoną herbatą, jajkami"na boczku zamiast kwaśnego mleka na pierwsze śniadanie i w
nieskończoność przedłużała lekcje -angielskiej gramatyki, którymi gnębiła
swoichwychowanków.
W hotelu "Ambasador" było jeszcze trojerównie nieszczęśliwych szwedzkich dzieci
Ulbrasenowie, którzytakże posiadali kopalnię miedzi na Północy,mieli ten sam zwyczaj
wysyłania tu swoich dzieci najesienne miesiące.
Ale ich Missis była młodai ładna,angielski dzień Ulbrasenów kończył się więc wcześniej.
MissisVictorianie opuszczała nigdy fajfów w kasynie.
Balkony piątki nieszczęśliwych szwedzkich dzieci, gnębionychprzez ich angielskie
bony, które nigdzie w całejBułgarii nie mogłysię napić dobrej, gorącej herbaty, sąsiadowały
ze sobą i podczas dni angielskich słyszało siętam przerzucane z balkonu na balkon z okrutną
dziecięcąsatysfakcją najordynarniejsze słówka, .
jakie istniaływ słowniku.
Angielskim oczywiście.
Był to odwet wychowanków na odwet ich boncałydzień naszpikowany był
wzajemnymi złośliwościami, nawetsłońce, cudowny i ' szczerozłoty bułgarski
pieniądz,toczący się przez bezchmurneniebo, niebyłow staniezłagodzić tego wiecznego buntu.
Maritie w nim nie uczestniczyła.
Miała swój własny temat, jak motyw muzyczny w dziełach klasyków.
Studiowała muzykę w Sztokholmie itamżeza dwadzieścia trzy dni i spojrzała na zegarek
piętnaście godzin pan Sandelund, adwokat rodziny Thalbergów, oficjalnie uzna jej
pełnoletność, obejmując równocześnie z jej pełnomocnictwa zarząd spadku po Tage
Thalbergu, którym dotąd zarządzał ojczym razem z majątkiemjej matki.
Wyobrażała sobie ichoczy; godzinami, leżąc na plażyi tańcząc wbarze, wyobrażała
sobie ich oczy, kiedy sięo tym dowiedzą.
Oczywiście pamiętali, kiedy przypadadata jejurodzinchoć matce przychodziło to z
corazwiększą trudnością ale nie spodziewali się, na pewnosię nie spodziewali,że będziedo
tego zdolna.
Nie podejrzewali jej nigdy o żadne działanie, nawet czas, który tuspędzała, wyemancypowana
zupełnie spodopiekuńczychzakusów Missis, nie budził ich niepokoju.
Wiedziała o tym,byławściekłana siebie, że niemoże ich niczym zadziwić.
Tysiące ludzi przyjeżdżało tu, żeby siębawić.
Jej dnipłynęły monotonnie, podobnedo siebie jak dwa ziarnkapiasku.
Przedpołudnia spędzała na plaży, wieczory w.
barze hotelowym, gdzieszła tańczyć z kim popadło; .
nie dowiadywała się nigdy niczego bliższego o swoich partnerach, nawet jeśliwychodziła z
nimi, żeby cię całować natrawniku wokół hotelu,co zresztą kończyło się zwykletak samo
zawsze chcieli odrazu więcej inie mogli zrozumieć, że ona nie chce więcej, wracała do baru
nawetbez wypieków na twarzy, a partnerzy usiłowali zachowaćprzekonanie, że gdyby znali
ten potworny język, którymmówiła, albo gdyby umieli choć kilka słów po angielsku,porażka
zamieniłaby się w sukces.
MerdeE Merde!
wrzeszczeli Utbrasenowie.
Pomyliło im się, poprzedniego roku byli tuz boną Francuzką.
Shitty shitodwrzasnąt Eryk.
Zaś.
eg...
o!Wstała z łóżka i zamknęła drzwi swego pokoju, wiodącena balkon.
Godzinypoobiedniebyły najtrudniejsze doprzetrzymania.
Missis, zażywszy tabletkę ułatwiającą trawienie, kładła się z tamponami waty w uszachi nie
wolnoje] było przeszkadzać aż do piątej.
W tym czasie Erykż Bibi mieli także leżeć w swoim pokoju, powinni przybrać na wadze tak
nakazał lekarz przed wyjazdem,ale zanosiło się na to, żewychudną na szczapy od nad
miernej energii, którą wkładali w bezustannywrzaski bieganinę od wczesnego rana do
nocy.
Drzwi na balkon jak było do przewidzenia niena długo pozostały zamknięte.
Erykroztrzaskał je, ażzadźwięczało szkło.
Maritie!
Idzie twój Murzyn!
Murzynnależał do Norweżki z drugiego piętra, przywiozła go ze sobą z Konga, gdzie
po opuszczeniu wielustanowisk przez Belgów pracowała wszpitalu.
Był lekarzem, jak ona.
Przybyli do Złotych Piasków w podróżypoślubnej, widoczniebała sięwywieźć go od razuw
swojefiordy.
Budzili sensację ona jasnowłosa i w szczególnie skandynawskisposób koścista, on jakwy
rzeźbionyz połyskliwego, czarnego marmuru, gładki i muskularnyzarazem, ubranyw swoją
skórę jak w kostium.
Zobacz,jaki ładnyMurzyn!
krzyknęła Bibi pierwszego dnia,kiedy zjawił sięw "Ambasadorze".
Miałaosiemlat, ale zwracała zawsze uwagę na mężczyzn, niktw rodzinie nie miałnadziei, że
przejdzie jej to z wiekiem.
Jaki ładny Murzyn!
powtórzyła,szarpiącMaritie za rękaw.
Dr Mathias Mobose stał przyladzie w recepcji, czekającna klucz od pokoju.
Miał-na sobie jasnopopielate ubranie i białąkoszulę, porozpinanąpod brodą.
Ze spokojnągodnością starat się nie widzieć skierowanych ku sobiespojrzeń.
Jego biała żona, czekająca u wylotu-schodów,także była pełna tego manifestacyjnego, prawie
aż bolesnego spokoju.
Wtedyjeszcze byłapełna spokoju, dopiero za dwa dni,na wspólnej wycieczce statkiem
doBałczyku, jaką zorganizowano dla gości "Ambasadora", Maritie zaczęła wpatrywać sięw
czarnego doktora.
Przez cały czas podróżystała przy nim oparta o burtęi nie zdejmowała z jegotwarzy
ciężkiego,upartego spojrzenia.
Miałazwyczaj atakowania w ten sposób ludzi, którzy zwrócili jej uwagę,a których uwagi ona
nie zwróciła stawała opodal i zaczynała patrzyć.
Nie było w jej spojrzeniucienia chęcizaczepki, kokieterii czy poufałości, nie można jej było
niczarzucić, po prostu patrzyła i nieona była winna, że jużpo kilkunastu minutach nikt nie
potrafił tego znieść.
Dr Mathias Mobose zaczął się niepokoić wcześniej niżinni.
Zamienił się z żoną miejscami przy burcie, ale Ma.
ritie, nawet dotykając biodrem kościstego boku Norweżki,nie przestawała wpatrywać się w
niego, choć wymagałoto już teraz nieco wysiłku.
Kiedyodwrócił się twarzą kumorzu, musiała przechylić się przez burtę, aż
zaniepokojonaMissis chwyciła ją za rękę,żeby nie wypadła.
W Bałczyku podczas zwiedzania parku i pałacu rumuńskiej królowej nie odstępowała go na
krok.
Norweżkę ogarnąłpopłoch.
Gdyby nie obawa przed śmiesznością,rzuciłabysię do ucieczki, aleoznaczałoby to przyznanie
się do zagrożenia.
Nie miałazamiaru kapitulować przed tą śmieszną smarkatą, włóczącą się za nimi jak cień
pożwirowanych .
alejkach parku.
Chwyciła męża pod ramię, musiałabardzo się starać, żeby nie poczuł, jak drży jej ręka.
Za Maritie uformował się zwykły rodzinny pochód: Bibi,zanią Eryk, nakońcu
zdyszana, ocierająca z twarzy potMissis, daremnie usiłująca narzucić wychowankom
własnyprogram zwiedzania.
Odtego dnia czarny mąż Norweżkizostał nazwany"Murzynem Maritie", choć" w ciągu
następnego tygodniasytuacja nie uległa zmianie.
Teraz, kiedy Erykwciążwrzeszczał, wywołując ją na balkon, Maritie wstała leniwie z łóżkai
bardziej dla sprawienia przyjemności jemuniż sobie spojrzała w dół.
Kongijczyk biegł po kamiennych schodach,, prowadzących z nadmorskiego bulwaru
do hotelu.
Biegł, skaczącpo dwa stopnie,malinowy płaszcz kąpielowy, nie przytrzymany paskiem,
powiewał na wietrze, tworząc plamęjaskrawego tła dla jegociemnego ciała.
Głowę miał uniesioną'ku górze, kiwał dłonią ku balkonowina drugimpiętrze,gdzie zapewne
stała jego żona.
któratak samojak Maritie musiała widzieć lot malinowego płaszczawokół biegnących nóg
iskąd rozlegał się cichy śmiech,jah gruchanie czekającej gołębicy.
Będę musiała jej to zrobić pomyślała Maritiesennie,bez zaciętości, bez nadziei na
satysfakcję.
Jużprawie zapomniała, że postanowiłato zrobić, ten cichy, głębokiśmiech, dochodzący z góry,
przypomniałjej o tym, odczuła to prawie jak obowiązek, który przyjęła na siebie,nie jak
pragnienie.
On ma więcej zębów "liż my?
spytała Bibi.
Przewieszona przezporęcz balkonu odprowadzała Kongijczykaspojrzeniem aż do drzwi
hotelu.
Na pewno dwarazy tyle!
Niegadaj głupstw'powiedziała Maritie, wycofując się do swego pokoju.
Zapaliłapapierosa i wyciągnęłasię znowu na łóżku z popielniczką na brzuchu.
Dwa razy tyle!
Na pewnodwa razy tyle!
ś
piewała Bibi, podskakując na balkonie.
Uspokój się!
krzyknęła Missis ze swego pokoju.
Mimo waty wuszach musiała wszystko słyszeć.
Jesttaki sam jak my, Nie ma ani jednego zęba więcej.
Nie jest takijak my!
odwrzasnęla Bibi, nie przestając tańczyć.
Nie jest taki jak my!
Ona to mapo nim pomyślała Maritie, pewna, żeiMissis myśli o tymsamym.
W wielu sprawach nie zgadzała się z Missis, ale łączyło je jedno: o cudzoziemskimmężu
matkimówiły "on" i umiały tropić jego śl'idy wewszystkim, coczyniły lub czego nie
czyniłydzieci.
Zobaczysz, że cię spiorę!
krzyknęłado Bibii byłaby to na pewno jedyna rzecz, która sprawiłaby jej terazprzyjemność.
Ale mała nagle się uspokoiła.
"Wsadziła przez uchylonedrzwi swój chudy pyszczek.
Ja to sprawdzę szepnęła.
Cosprawdzisz?
Ile on ma zębów.
Skończjużz tym, dobrze?
Sprawdzę.
Wtedy się przekonasz!
Zamknęła drzwi i przez dłuższyczas nie było słychaćani jej, ani Eryka.
Zapadłanagle cisza świadczyć mogłatylko o tym, że pokazująsobie języki
zUlbrasenami,którzy także udchli.
Maritie odstawiła popielniczkę i położyła się na brzuchu.
Ich oczy!
Wyraz ich oczu, kiedy się o tymdowiedzą!
To była wspaniała rzecz móc zrobić im cośtakiego.
Matka powie, że traci doniejserce, coraz bardziej traci do niejserce, nie miała go aż tyle,
ż
ebyprzykażdej okazji miećjeszcze coś do tracenia a on?
Tego -była najbardziej ciekawa.
Jak.
zachowa się on?
Co powie?
Jakprzyjmie ten policzek?
Leżała uśmiechając się do swoich myśli, kiedy zadźwięczał telefon.
Długonie podnosiła słuchawki, żeby ten.
ktoś, kto dzwonił, został przyłapany na radości, gdywreszcie ją podniesie.
Halo!
powiedziała słabym głosem, jakby potrzebowała pomocy i właśnie miała nadzieję, że
nadchodzi.
Halo!
odpowiedział jej naprawdę rozjaśniony radością głos.
Była w nim jednaki nieśmiałość, którejnieudało się pokonać.
Niezejdziesz na drinka?
Dzwonił Joachim, z którym przyjaźniła się od tygodnia to on był o tym przekonany,
nie ona.
Przyjechałz rodzicami z Diisseldorfuszarym mercedesem; wóz byłjednymz najładniejszych na
parkingu "Ambasadora",Joachim za bardzo pragnął, żeby to przyznała i dlategoodmawiała
mu tej przyjemności.
Nie zejdziesz na drinka?
powtórzył, anieśmiałośćw jego głosie stawała się coraz bardziej lepka.
Nie powiedziała za wcześnie.
Dlaczego za wcześnie?
Bo za wcześnie.
Nie lubię drinka o tej porze.
A...
Joachim zawiesił głosi słyszała przez chwilęw słuchawce tylko jego oddech mógłbym przyjść
nagórę?
Do mnie?
Docie-bie wykrztusił.
Rozmawialipo angielsku, ona z zupełną swobodą, onpowoli iwyraźnie, oddzielając
słowaprzydługimi pauzami.
Po co?
roześmiałasię, siadając na łóżku.
Milczał przez długą chwilę.
Daję ci słowo, że zachowam się przyzwoicie.
Nie wyobrażaj sobie tylko,że potrzebne mi twojesłowo.
Podejrzewałaprzez cały czas, że ojciec Joachimahandluje nierogacizną, chłopak za bardzo się
starał, żebyuchodzić za dżentelmena.
Powiedziała mu to kiedyś, okraszając przytyk opowieścią o prawdziwym lordzie,
któregopoznałaubiegłego lata w Ostendzie, a który zachowywałsię zupełnie skandalicznie i
wszyscyuwielbiali go są to.
Joachim wysłuchał opowiastki z otwartymi ustami, niebyłapewna, czy zrozumiał.
Niepotrzebne rai twoje słowopowtórzyła.
Wypchaj się nim!
Więc mogę przyjść?
zapytał pokornie.
Proszę.
Missis śpi?
Co ma do tego Missis?
krzyknęła, aon od razuodłożył słuchawkę,
Zjawił się po chwili, zdyszany lekko z pośpiechuczyonieśmielenia; miał na sobie
niebieski golf marki "Bry"do białych spodni i wyglądał tak schludnie iprzyzwoicie, aż chciało
się go wyrzucić za drzwi.
Zastanowiłasię nad tą możliwością, ale w końcu wskazała mu miejscew fotelu.
Usiądź, jak już jesteś.
Zabrzmiało to łaskawie i Joachim skorzystał skwapliwie zzaproszenia.
Nosy Bibii Eryka rozpłaszczyły sięna szybie balkonowych drzwi.
Zapalisz?
Joachim wyciągnął z kieszeni spodnipaczkę papierosów.
Przed chwilą skońci-ylam.
A mnie pozwolisz?
Pal, co się pytasz?
podałamu popielniczkę i przyjrzała się swoim stopom w białych sandałach.
Przelakieruję sobie paznokcie u nóg, nie pogniewasz się?
Uniósł się trochę w fotelu.
Ależ o co?
Wyjęła z szufladki pod lustremaceton i lakier, podciągnęła kolana pod brodę, skórę na
udach miała jasnozłotą, brakowało jejcierpliwości, żeby leżeć nieruchomona plażyi opalićsię
na brąz.
Bo mojamama, na przykład, powiedziałaby, że tolekceważenie gościa.
A Missis, żeto w ogóle shocking.
Ja uważam, że tocudowne wyszeptał Joachim.
Ale nie musisz się tak gapić.
Spódnicę mam wąską,zresztą na plaży i tak pokazuję więcej.
-Joachimchrząknął.
Właśnie.
Co właśnie?
Właśnie myślę to samo.
Boże, cóż to za głupi szczeniak!
pomyślała,wrzucającdo popielniczkizbrudzony lakierem tampon waty.
Cały świat jest pełen takich głupich, oblizującychsięszczeniaków.
Podciągnęła wyżej spódnicę.
Masz, popatrz sobie!
Tutajto jednak nie to samoco na plaży.
,Drzwi nie wytrzymałyciężaruBibi i Eryka otwol.
rzyły się z trzaskiem i dzieci, zaśmiewając się, wpadły dopokoju.
Co to maznaczyć?
spytała Maritie, nie odrywając wzroku od paznokci prawej nogi.
To' ona mnie popchnęła krzyknął Eryk,zerkałna Joachima ze złośliwą satysfakcją.
Młody człowiek sięgnął do kieszeni białych spodni, wyjąłportmonetkę.
Do .
cukierni na dole przywieźli świeżeciastka powiedział.
Widziałeś?
spytała Bibi podejrzliwie.
Widziałem.
A bakławę widziałeś?
Widziałemzająknął się Joachim.
Eryk wyciągnął rękę.
Dolara!
zawołał.
Joachim wyszukał w portmonetce dwie pięćdziesięciocentowe monety i podał je
Erykowi, ale Maritie trzepnęlago po ręce.
Co ty sobie myślisz?
Obiecałeś zachowywać się przyzwoicie.
Co w tym złego?
Mam dosyć pieniędzy.
Przestań to wciąż powtarzać, 'bo ci znowu coś opowiem.
Co mi opowiesz?
przestraszył sięJoachim.
Opowiastkę o lordzie.
O tym samym.
Był zupełniebez forsy, ale to miałoswój styl.
Joachim zamilkł,oddychał tylkogłośno, jakby miałpolipa.
Zarobiłem tego dolara!
wrzasnąłEryk rozżalonymgłosem.
Zarobiłem go!
Bakława była przysmakiemwszystkich dzieciw hotelu, przepadały zatym francuskim ciastemz
orzechami, migdałami i pomarańczowąskórką.
Zarobiłem go powtórzył płaczliwie.
Blbi!
Maritie podciągnęła prawą stopę jak mogłanajwyżej i przyjrzała się z bliska polakierowanym
paznokciom.
Wytłumacz swojemu młodszemu bratu, żew ten sposób nie zarabia się pieniędzy.
Bibi wypchała językiem prawypoliczek i medytowałaprzezdługą chwilę.
Aleon je zarobił powiedziała wreszcie.
I jateż.
Niech was diabliwezmą!
Maritie zakręciła buteleczkęz lakierem i poszukała w szufladzie portmonetki.
Macie tudolara i dajcie mi święty spokój.
Hurra!
krzyknął Eryk, objął Maritie i pocałowałją w ucho.
Nie będziemy ciprzeszkadzać aż do wieczora.
Spojrzała na Joachima.
Możecie mi przeszkadzać, ile razyprzyjdzie wam nato ochota.
Kiedy trzasnęły drzwi, Missiskrzyknęła ze swegopokoju:
Dokąd oni poszli?
Na ciastka do cukierni.
Przywieźliświeże odkrzyknęła Maritie.
Znowu nie będą jedli kolacji.
Niechjedzą to,na co mają ochotę.
To nie jest żadna metoda.
Ś
wiat byłbyszczęśliwszy bez metod odpowiedziała Maritie, ale już tylko na swój
własny użytek, nawet Joachim nie był przewidziany na adresata tych słów.
A co ty robisz?
zawołała Missis.
Nudzę się!
odkrzyknęła.
Joachim roześmiał się cicho,uznał to za świetny dowcip, a Missis umilkłauspokojona.
Maritie miała ochotękopnąć w ścianę, stłuc jakieś naczynie, zacząć krzyczećprzechyliwszy
się przez poręcz balkonu.
Joachim wciąż się śmiał, kołysał się na krześle, klepałsię po udach, wycierał
wierzchem dłonizałzawione oczyMaritie rzuciła mu złespojrzenie.
Iz czego ty się właściwie śmiejesz?
Oni uważają, żetylko wtedy wszystko jest w porządku, kiedy się nudzimy.
Spoważniał w jednej chwili.
Zgasił papierosa, oparł dlonie o kolana.
Oni?
Dowtórzył.
Oni.
Oni wszyscy.
Mójojciec powiedział przymknął oczy i na chwilęnie było wjegotwarzy tej szczególnej
niepewności, któranie opuszczała go przez cały czas mójojciec uważa, żeto minie, że
okoliczności" zmuszą nas do decyzji, że toczasem przychodzi w ciągu jednego dnia.
Teraz po prostunie mamy okazji.
Okazji do czego?
zapytałapowoli.
Zawiesił głos.
-. Do wykazania się, do udowodnienia bo ja wiem na co nas stać, Mój ojciec w moim
wieku.
,
Nie chcę tego słuchać powiedziała Maritie.
Umilkł spłoszony, ale po chwili zdecydował się jednakpowiedzieć to, co powiedzieć
zamierzał:
Mój ojciec był na Kaukazie.
I dalej.
Gdzie dalej?
zapytała, wychodząc na balkon.
Nie wiem dokładnie gdzieś dalej.
I było go na tostać.
Wiesz cośniecoś o wojnie?
Wiem .
powiedziała przez ramię.
Słońce leżało na,całej powierzchni morza jak złota, lśniąca blacha.
Nie braliśmy w niej udziału.
Joachim wstałtakże, wyszedł za nią na balkon.
Pozwoliliśmy wam na to.
Odwróciła gwałtowniegłowę.
Co to znaczy "pozwoliliśmy"?
Nie było cięwtedyna świecie.
Ciebie też nie było, a mówisz"niebraliśmy w niejudziału".
Mam chyba prawo uczestniczenia w czymś najlepszym i najmądrzejszym, co się
przytrafiło memu narodowi.
Masz dla siebiecoś takiego?
Tak powiedział, nie odpowiadającna jejpytanie zarobiliście na tej wojnie kupę forsy.
Miała ochotę go wyrzucić, ale oznaczałoby to, że brak jejargumentów.
Kopnęła nogą balustradę balkonu, wysokidźwięk rozniósł się wzdłuż całej zespawanej ze
sobą fasady "Ambasadora".
Trójka Ulbrasenów, której się tobardzo podobało, zaczęła ją naśladować.
Mój dziadek powiedziała,nie oglądającsię za siebie byłprzewodniczącym szwedzkiego
CzerwonegoKrzyża.
Jeździł do wszystkich krajów, gdzie ludzie potrzebowali pomocy.
Wiem, ile kosztowała.
Ale waszekopalnie i wasze fabryki nie przestałypracowaćani na jeden dzień.
Więc ludzie mielizostać bez pracy?
krzyknęła Widzisz powiedział i przez chwilę nie był ani głupi, ani śmieszny.
Widzisz!
To wszystko nie jest takieproste.
Nie ma ucieczki.
ii
Z kim ty rozmawiasz?
zawołała Missis ze swegopokoju.
Jest ktośu ciebie?
To tylko Joachim odpowiedziała Maritie.
" Uspokojenie Missis było równieobrażliwe, jakodpowiedz, której jej udzieliła.
Patrzyła teraz 'z satysfakcją natwarz swego gościa w nadziei, że wreszcie coś do niegodotarło.
Ale nie mogła z niej nic wyczytać.
Oczy miałspuszczone,tylko mięsień na prawympoliczku drgał mupod napiętą skórą.
Maritie powiedział po chwili nie powinniśmybyli otym mówić.
To ty zacząłeś.
Przepraszam.
Nie masz ochoty sięprzejechać?
Dokąd?
Dokąd zechcesz.
Zaśmiała się.
Stary dał ci kluczyk od wozu?
Da mi, jeślizechcę.
Jeśli ty zechcesz.
Nie, niechcę powiedziała.
Możepójdziemysię wykąpać?
Przeciągnęła się,przyjrzała się znowu uważnie paznokciom u stóp,potem łydkom i kolanom.
Nie kąpię się 'po południu.
I tak jestem za chuda.
Nie jesteś za chuda, Joachim przełknął ślinę.
Jesteś w sam raz.
Co to znaczy: w sam raz?
Jesteś wystarczająco okrągła tam, gdzietrzeba O' Zauważyłeś to?
No to zmiataj' Dosyćsię już nagapiłeś na mnie.
Nastrip-tease kosztowałoby cię to pięćdolarów.
; Ale to nie był strip-tease.
I tobiezapłaciłbym więcej.
Zmiataj, mówię ci!
Miał dużo pieniędzy i wciążmówiło tym, że ma dużo pieniędzy, aż niemożna byłozwalczyć
ochoty, żeby mu udowodnić, jak niewiele znaczą.
Obiecałeś zachowywaćsię przyzwoicie,
A nie zachowuję się?
Bredzisz i wciąż na tensam temat.
Mam tegopodziurki wnosie.
Niemożesz przyczepić się do kogoś innego?
Nie.
Nie mogę.
Wypchaj się.
I jazda!
Muszę włożyć spodnie.
Co będziesz robić?
Pójdę się przejść.
Sama?
Wiesz, żelubię chodzić sama.
Wiem.
To straszne.
NJfct mi nie trzeszczynad głową.
Jeślichcę usłyszeć czyjś głos, zaczepiam sprzedawców albo poganiaczyosłów.
I tak nierozumiesz, co do ciebie mówią.
Ale przynajmniej mogę mieć nadzieję, że mówiącoś pięknego, mądrego albo dobrego.
O zwierzętach,o kwiatach, o dzieciach Przecież wgruncie rzeczy niecierpisz dzieci.
Tylko tych, które już są.
I które znam.
Drzwi otworzyły się gwałtownie.
Nie ma ciastek!
obwieścił Eryk z oskarżającą 'pretensją.
Joachim poczerwieniał.
Sam widziałem, jak przywieźli.
Niemyślicie chyba.
,. zaczął się tłumaczyć, ale Bibi nie zwracałana niego uwagi.
Podała Maritie złożoną ćwiartkę papieru.
Depesza!
wołała.
Od mamy!
Zobacz, czy odmamy?
Maritie przebiegła oczyma kilka linijek tekstu.
Tak powiedziała.
Przylatuje pojutrze samolotem.
Z tatusiem?
Tak rzuciła telegram na stół.
Razem z nim.
Mamy wyjechać po nich na lotnisko.
Skąd weźmiesz wóz?
spytał Joachim od razu.
Wynajmę.
Wiesz, że możnawynająć.
Oblizałsuche wargi.
Przecież możesz wziąć mój,
Nie lubię mercedesów,zawsze mi się wydaje, żeśmierdzą ropą.
Na pewno nie śmierdzą.
Ale wydaje mi się, a to jeszcze gorsze, niż gdybynaprawdę śmierdziały.
No,zmiataj, bo wciągam portki.
Co robisz wieczorem?
Zobaczy się.
Może byś poszła do "Taboru"?
Tam tańczą Cyganie.
Widziałam to już dziesięć razy.
Wymyśl coś innego.
'
- A jciśli wymyślę, pójdziesz?
-Nie wiem.
- Maritie!
Nie można się z tobą dogadać.
- Topo co usiłujesz?
Zjeżdżaj, mówię ci, bo wcią1 gaaa portki.
Wypchnęła go za drzwi, przekręciłaklucz w zamkutak, żeby to słyszał, i przez długi
czas stała bezczynniel pośrodku pokoju.
O którejprzyjeżdżają?
zapytała Bibi,Ruszyła się 2 miejsca.
Nie wiem,dowiem się.
Zanieś Missis telegram, musipójść z wamido fryzjera.
Ja nieidę!
zawołał Eryfe.
Wiesz, że on lubi, żebyś był krótkoostrzyżony.
Kto?
On. Przecieżmówię.
Może nie zauważy?
Zauważy.
Lubi wokół siebie podgolone karki.
Maritie nawinęła na palec pasmo swoich długich włosów.
A my zawsze nosiliśmy włosy doramion.
I takżeod wieków.
Dlaczego mówisz: my?
zapytała Bibi, Nigdy'tego nie rozumiem.
Zrozumiesz, masz jeszcze czas.
A na razie idź ipokaż telegram Missie.
^ Przecież śpi.
jNie śpi.
Niemoże zasnąć, bo wciąż słucha, co robi1 my.
' - ' -
Kiedy dzieci wyszły, wciągnęła spodnie i golf, sczesaławłosy na twarz i
natapirowawszy je ha czubku głowyzaczesałaje znowu do tyhi, spadające na ramiona końcei
podwinęła do góry i spryskała je lakierem.
Przez chwilę przyglądała się sobie-w lustrze,bez zadowolenia, su; rowo.
Wyjęła z szuflady tusz ipoprawiła rzęsy, pędzel kiem przedłużyła powiekę ku skroniom.
Przechyliła głoi we i znowu przyjrzała się swemu odbiciu z uważną' su!
rowością.
Nie lubiła siebie.
Zazdrościła wszystkim, któ rym własna istota przysparzała szczęśliwych rozczulenisama
zajejprzyczyną doznawała najwyżej udręki.
Nielubiła siebie, nie byłanigdy z siebie zadowolona, ale po- .
powierzchowość budziła w niej najmniej zastrzeżeń.
ObliI zała^8tiy^iiiizygryzła je zębami,usta nosiło się tego
lata bez szminki, bezczelnie nagie, obnażone do;.
warstwy naskórka.
Z 'pokoju Missis dochhodziły podniesione głosy, Wyszła na korytarz i.
zamknęłacicho drzwi.
Korytarz był bardziej interesującym miejscem z całegohotelu, spotykało się tu z oceną
własnej osobowości w ciągu jeizetknięcia, poprzez jedną -wymianę spojrzeń.
Na nią działało to krzepiąco.
Nikt nie chciał wiedzieć, jaka jest wystarczyło, jak wygląda.
.,"",,, ,
Na pierwszym podeście minęła dwóch wysokich No^^-gów, wyglądali jak
zbytniowyrośnięte, źle uformowane Wkoguty.
Zamruczeli coś cichona jej widok,od trzech' dni usiłowali ją zaczepić, w kawiarni
podczasśniadania, " przy obiedzie w restauracji, wieczorem w 'barze.
Wciąż wyobrażała ich sobie w brytfannie, kościstych i niezgrabnychchybatakże łykowatych.
Minęła ich szybko, nie podnosząc głowy,żeby nie poczuć woni sosu, jaki wydziela pieczony
drób.
Przy dwóch stolikach w hallu grano w brydża.
Przy \
jednym Austriacy, przydrugimtrzechNorwegów i Belg, !
pan Henri Balou, -właściciel wytwórni płyt.
Według miejscowego notowania na parkingu "Amabasadora"miał drugi samochód,
najnowszy model citroena, ale to nie ujmowało mu lat,choi bardzo się o to starał.
Halo!
zawołał do MarUie.
Halo!
odpowiedziała, nie podchodząc do stolika.
Nie masz ochotypokibicować?
Nie.
Idę na spacer.
Poczekaj, zaraz skończymy.
Idę sama powiedziała.
Oddała klucz w recepcji.
Dyżurmiał Todl, student
z Warny, grającyw nocy na gitarze w "Koszarate".
Niemogła zrozumieć, wjaki sposóbgodzi te wszystkie zajęcia.
Zwłaszcza że podejrzewałago o jeszczejedno, najbardziej intratne.
Czekała przez chwilę, żeby podniósł na
nią oczy znadrachunków.
Jakleci?
zapytał.
Wruszyła ramionami.
Jakoś.
Dlaczego me przychodzisz do "Koszarate"?
', Za daleko.
Nie lubię wracać w nocy sama.
Zawsze
się kto czepia.
HyaŁ,^.
,
Powinnaś znaleźćsobie kogoś na stałe.
Nie chcę.
Po co?
Mógłbym cię odprowadzić, gdybyś została do zamknięcia lokalu.
Wspięła się na palce i przechyliła przezladę.
A nie będziesz dziśpracował?
Cofnąłsię, wzrok mu znieruchomiał ale jeszcze niebył pewien, czy naprawdę
powiedziałato, czego nie powinna była powiedzieć.
Przecież mówię,że odprowadzę cię, kiedy skończymygrać.
A nie masz na widoku jakiejśstarszej pani?
Przyjeżdżają tu tylko po to.
Idź do diabła!
powiedział cicho.
Idź do diabla!
'. Właśnie idę.
Daj mi papierosy i zapałki.
Caanele?
zaipytał nie patrząc na nią.
Słońca.
I dwie gumy odliczyła pieniądze, które
on zgarnął do szuflady.
Todi!
znowu wspięłasię napalce i przechyliła przez ladę.
Pożyczę ci trochę forsy,jeśli potrzebujesz.
Dziękujęwarknął.
No to niech cię tebaby zjedzą!
\ Mariłie!
zawołał panHenri Balou, którego na,; wet najnowszy model citroena nie był w stanie
odmłodzić.
Zaraz,kończymy,poczekaj!
. Idę sama!
odkrzyknęła.
Wieczór miał zapach miodu.
Topionego wkociołku nad.
trzaskającymi płomieniem bukowymi szczapami.
Lekki
wiatr przemywał falą plażę, prawie już pustą o tejpo( rżę.
Słońce wisiało nad wzgórzami, tutaj wybierało na'; spoczynek 'ziemię uspokajał ją ten widok,
kiedy była; mała,płakała zawsze widząc słońce tonącew czerwonymfiordzie.
Zbiegław dół pokamiennych stopniach,obrośniętychpełzającym poziemi 'bluszczem
iziołami, wydającymi poupalnym dniu ten miodem przesycony zapach.
Schylała, się, żeby zerwać mały popielaty liść, miał gorzki smak,ale
było w nim coś rzeźwiącego.
Oddalało to.
potrzebę palenia,.
a nie chciała palić na deptaku,w tym przynajmniej objawiało się zwycięstwo Missisnad jej
pogardą dla przyjętych obyczajów.
Na deptaku- było rojno, jafe zawsze o tej porze.
Tłumpłynął"w dwie strony uparci plażowicze, którzy dopię- 'ro teraz zdecydowali się na
rozstanie z morzem, owinięci w płaszcze kąpielowe, z pasiastymi ręcznikami przerzuconymi
przez plecy, podążali 'ku hotelom na wzgórzach,ci dla- których popołudnie było już
zapowiedzią wie- '.
czoru, płynęli kolorową falą ku barom "IiTternationalu"i "Astorii", ożywieni nadziejąprzeżyć
innych niż wczorajsze.
Wmieszała się w ten korowód i depczącpo piętach jakiejś Niemce, uwieszonej
uramienia swego towarzysza,posuwała się przed siebie.
Przed pawilonem handlowymobok poczty wrzała podnieconymi głosami długa i kręta
'kolejka.
Za zamkniętymi oszklonymi drzwiami ekspedientki miotały się wśród pudeł przyjętego
towaru.
Ludzie mają wciąż więcej pieniędzy, niż mogą wydać pomyślała.
Przez chwilę miała ochotę stanąć w kolejcebez dowiadywania się, co 'przywieźli do sklepu
niekiedy znajdowałapociechę ijakieś uzasadnienieżycia w kupowaniu, w gromadzeniu rzeczy
alezdecydowała sięnagle, żeby stanąć gdzie indziej, wrównie gwarnej, choćkarnie
uformowanej wzdłużmetalowej bariery ciżbie,oczekującej nadejścia autobusu do Warny.
Młody człowiek w białym ubraniu, stojący za nią, dotykał kolanemjejuda, choć nie
było aż takiego tłoku, ;
ż
eby nie mógł znaleźć innego miejsca dlaswoich długichkończyn.
Oddech miał przesycony czosnkiem.
To podobnopodnieca pomyślała Marltie, choć me czulą żadnegopodniecenia.
Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go jużwidziała, ale widziała go na pewnobałasię, że
'będzieją to męczyć przez caływieczór.
Nadjechał autobus, zdyscyplinowany dotąd ogonek złamał się i zwichrzyłw jednej
chwili, rozkrzyczany tłumrzucił się szturmem do wejścia Maritie nie mogła zrozumieć, jak w
tym wszystkim twarde kolano młodego \człowieka pozanią mogłosię wciąż trzymaćje} uda.
Trzech mężczyn w zatłuszczonych kombinezonach, ze skórzanymitorbami podpachą,
najprawdopodobniej palaczez jakiegośhotelu, sforsowało tłum i odtrąciwszy jakieśpiszczące
damy, które byłyjuż na stopniach, wdarło się downętrza autobusu, zajmując siedzące miejsca.
Młody człowiek wsparł Maritie całym ciałem i pomógł jej uchwycić
" ':,siĘ poręczy.
Znalazła się wreszcie wśrodku, gdzie wciąż
'.,'bylp wiele wolnychmiejsc, odetchnęła, poprawiła włosy,
, ^przeszła przez cały autobus i wysiadła przednimi
^drzwiami.
E'? Nie jedzie pani do Warny?
krzyknął za nią zduttłniony.
3: Wzruszyła ramionami.
^;Nie.
Po co?
. Wrzuciła dwadzieścia stotinekdo automatu i patrząc,
jak sączy się kawa w papierowy kubek przypomniałasobie: kelner z "Jałty"!
Tak, na pewnokelner z "Jałty".
Była tamdwa razy na kolacji, żeby posłuchać, jak śpiewająRosjanie,którzy tam mieszkali.
Próbowała śpiewaćrazem z nimi, ale znała tylko jedną piosenkę, "Podmoskiewsld wieczór",
który miała na longplayu "Karatów".
Kelner z "Jałty"!
Parząc sobie usta kawą, zerknęła kuautobusowi,który jeszcze nie odjechał.
Młody człowiekw białym ubraniu stał na stopniach i .
patrzył na nią nieochłonąwszy ze zdumienia.
Podniosłarękęi pokiwała mudłonią.
' ,
Kawa była gorąca, usiadła na ławce i dmuchała w kubek, to zajęłojej trochę czasu.
Dwawagoniki oślej kolejki, kursującej po deptaku, wypełnione do ostatniego miejsca nie
tylko dziećmi, przetoczyły się dwukrotnie przedławką, zanim wrzuciła kubek do kosza na
ś
mieci, i podniosła się z miejsca.
Teraz czekałją rytuał jedzenia owoców,, co dnia o tójgodziniezjadała pół kilograma
winogron idwie brzoskwinie.
Co roku czyniła to po słowie honoru, jakie wymuszała na niej matka,te] jesieni robiła to taże
dla siabłe.
Za dwadzieścia trzydnii.
zerknęła na zegarek czternaście godzin musiała być zdrowa isilna, tego wymagały od
niejokoliczności.
Ich oczy!
Wyobraziła sobieich oczy, kiedy się o tym dowiedzą.
Stojący wzdłuż deptaku przekupnie oferowali koralez muszli,wysuszone i
utwardzonejakimś lakiereai, koniki morskie,drewniane cygarniczki, rzeźbione w ludowy
wzór.
Wszystko to kupowała przed trzema lały, kiedy byłatu jw raz pierwszy,przyzwyczajenie
odbiera urodę takżei rzeczom, nie tylko ludziom.
Zatrzymała się przez chwilę-przy starej kobiecie w chustce na głowie, zawiązanej
równo z brwiami, ikwiacias.
tych szarawarach, wystających spod sukni.
Było w jejsylwetce coś z mody 'lansowanej tego lato w Paryżu, modelki musiałyby tylko
palić jeszcze papierosa w długiejdrewnianej cygarniczce, jak ta mahometańska sprzedawczyni
muszli i papryki, nawleczonej niby czerwone korale na nylonową nić.
Kobieta patrzyła przedsiebie,niewidząc nic zmęczyłjąwidok tłumu, w którym nigdynie było
znajomych twarzy, ożywiała się tyllco nadźwięk pytania, Irtóre kierowano do niej w
jakimkolwiek 4bądź języku.
Wymieniała cenę,wysuwała dłoń po pie- ,niądze, małą, ciemną dłoń,którą natychmiast
wchłaniała w siebie 'monetę po czymnieruchomiała z cygar- '.
niczką w ustach, za obłokiem dymu, który wygładzałzmarszczkina jej twarzy.
Nie mogąc przyłapaćjej spojrzenia,Maritie ruszyła dalej.
W pierwszym stoisku zowocami kupiła winogrona !
i brzoskwinie, niecodalej chleb dla osłów.
Stały na pla-.
cyku przed kasynem, starypoganiacz klął, pokazał jejna palcach, żeod dwóch godzin nie miał
ż
adnego klienta.
:
Ludzie zatrzymywalisię przy osłach, klepali je, gładzili po pysku i uszach, ale na
przejażdżkę na ich grzbiecienie miał nikt ochoty.
Poganiacz, uniósłszy wgórę wyszywaną czapeczkę,drapał się wgłowę.
Jęczał przy tym cicho, patrząc jej w oczy.
Maritiesięgnęła do kieszeni.
Co dnia karmiąc osły matkę i źrebakapłaciła mu za jeden kurs, aby nie tracił na tym
'postoju,teraz jednak zrozumiała, że właściciel zwierząt oczekuje od niej czegośinnego.
Przytrzymując owoce,aby się nie rozsypały, z jasnozłotym chlebempod 'pachą, przerzuciła
nogę nad grzbietem oślicy.
Wśródpokrzykiwań poganiacza, które wypływały'bardziej z chęci zwrócenia na siebie
uwaginiż zprawdziwego zamiaru przyśpieszenia kroku zwierzęcia ruszylideptakiem.
Od razu uformowałsię za nimi pochódkandydatów nanastępnąprzejażdżkę.
Stary poganiacz miał rację.
Chwytreklamowy okazał się znakomity.
Woził przeważnie dzieci, ale kto się obejrzyza smarkaczami na grzbiecieosła młoda, ładna
dziewczyna to było co innego.
Uśmiechałsię do Maritie czule, śpiewał teraz coś na je] cześć, podrzucając w górę swoją
czapeczkę.
Kiedy zbiegowisko stało się dość duże, aby nabraćpewności, że interesy
poganiacza,oślicyi jej źrebaka roz
kręciły się dostatecznie naresztę wieczoru.
Mariłie zeskoczyła z siodełka.
Od razuzajęto jej miejsce, ledwiemiała czas wcisnc połamany chleb w ośle pyski.
Poganiacz promieniał ale.
kiedy napotka} jej spojrzenie, posmutniał na długiczas.
Patrzył za nią, gdy odchodziła.
Przygarbiła się, schyliła głowę; miała uczucie;
ż
e stary człowieklituje się nad nią.
Owoce zjadła na ławce pod wysoką tują, jedną z.
ty-cl,które rosły wzdłuż alei wiodącejz kasyna w dół kuplaży.
Mała fontanna, ukryta wśród kamieni, szemrałamonotonnym szeptem mniszki odmawiającej
modlitwę.
Rosnące wokół niej rośliny, zraszane wodą, wydawałyostry, aromatyczny zapach można 'by
tu było siedziećdo wieczora, gdyby nie to, żezaraz się ktoś przysiadł,najpierw jakieś
rozkrzyczane towarzystwo niemieckie,a kiedy ruszyło dalej, dwóch panów w średnim wieku,.
chyba także Niemców, wyraźnie zainteresowanych jej samotnością.
Nie pozwoliła, żeby zdążyli się odezwać, wstała i pobiegła schodami w górę do kasyna,
zatrzymując sięco pewien czasdla popatrzenia na morze, na czerwieniejący już pierwszą
jesienną barwą stok wzgórza po lewejstronie,na wysmukłe wierzchołki wysokich tui,na
których dojrzewały już zielone i twarde, jak kamienie,szyszki.
Pod dębami tańczono.
Taras kasyna przechodził w wyłożony mozaiką wybieg do tańca, na którym
zachowanokilkastarych dębów, rosnących tu przedtem na całymwzgórzu.
Dąb, rozłożysty i dorodny,rósł zresztą w samym kasynie, w głównej, dwupiętrowej sali, którą
obudowano go, jakszklanymi ścianami oranżerii.
Przysiadła na murze okalającym taras i wsunąwszy dłonie w kieszeniespodni patrzyła
na tańczących.
Wyobraziła sobie to miejsce zimą, kiedy sztormyzrzucą z dębówostatnie liście, kiedy nawet
ten za ośmiometrową szybąbędzie stał czarny i nagi, afontanna ucichnie, obłożonalodem,
jakpieczęcią milczenia.
Na kamiennej .
posadzce tańczonotaniec z filmu "GrekZorba".
Maritieschyliła się i podniosła z ziemi trzyogromne żołędzie, które zaczęła przerzucać w
dłoniach dotaktu.
Niedaleko stąd,tylko za jedną granicą, Teodorakissiedział w więzieniu, a ludzie na
całymświecie cieszyli.
się jego pieśnią, i nie miało to żadnego znaczenia, żadnego znaczenia dla tych, którzy go
więzili.
Marifieschyliłasiępo jeszcze jeden żołądź, aby teraz mafąc po dwa w-każdej .
dłoni tym lepiej móc wybijać takt i 2 uniesionymi w górę rękami, rozkołysana tak, jak ludzie
tańczący.
przednią zobaczyła ich, tę parę wśród opustoszałychstolików: siedzącą na tarasie
młodąkobietęo gładkosczesanych w tył glowy włosach i mężczyznę, który jejtowarzyszył.
Oboje patrzyli natańczących, ale w Ich twarzach było coś, co wyłączało ich ze wszystkiego
wokół, cozaprzeczałoprawieistnieniu tego, na co zdawali siępatrzeć.
Mężczyzna pochylił aię^i położył dłoń na ręce kobiety,która trzymała nastoliku.
Coś do niej powiedział.
Odipo-,wiedziała mu tylko oczyma, ale nie zmieniły swego wyrazu sprzed chwili.
Drugą dłoń zanurzyła w ogromnej białej torbie stojącej przy jejnogach,szukała w niej
długo,ale zbyt nerwowo, żeby znaleźć.
Zupełnie samotni na opustoszałym podczas tańca tarasie, wydawali się w niezgodzie
zewszystkim,co ich otaczało.
MariBe opuściła ręce, rzuciła żołędzie.
Wstała i wymijając tańczących przybliżyła się kilka kroków do tarasu.
Ktoś jązatrzymał, objąwszy wpół.
Odwróciła- głowę.
Pan Balou opanowywał przezchwilę lekką zadyszkę.
Niedobradziewczyno!
Musiałem szukać clę po całym deptaku.
Pozwoliławciągnąć się wkrąg tańczących, ale po kilkutaktachprzytrzymałapana Balou
za klapy tergalowejmarynarki.
Proszę pana!
szepnęła mu do ucha.
Nie śpiewaminiechcę nagraćżadnej płyty.
A citroena ma moja mama.
Nie ma panu mnie żadnej szansy.
Zamrugał powiekami, odruchowo 'poprawił Mapy, lctóre ona puściła, ale wciążjeszcze
podnosił nogi w taktmelodii, 'jak to czyniłAnthony Quinn w niezapomnianejscenie filmu.
Powtórzyta więc jeszcze raz:
ś
adnej szansy!
Niech pan nie traci czasu.
Niechpanposzuka sobie dziewczyny, która czegoś pragnie.
Ja niepragnę niczego.
Jestem na tochora, jak na katar Mszeki
;.
;{ WyminęiŁa.
go i wyszedłszy z kręgu tańczących znowu
^zatrzymała się przy murze okalającym taras.
Słońce do'/tfcnęl'0warneńskich wzgórz, światłowśród drzew stało.
^ się czerwone i ostre, jak reflektor.
'' Samotna para siedziała wciąż wśród opuszczonych sto'.
lików.
Kobieta nie przestawała szukaćczegośw ogromnej^-torbie, .
stojącejobokjej nóg, a mężczyzna mówiłcoś do.
' niej i chyba-był bardzo zmęczony,łl Maritie przysiadłana murze i wsadziwszy ręcew
kieszenie spodni, zaczęłaypa trzeć.
Zobacz, jaka pogoda!
powiedział,gdy na korytarzuwszczął się ruch, w wodociągowych rurach zaśpiewała woda, a
ona leżała wciąż z zamkniętymi powiekami, choćwiedział, że me śpi.
Zobacz, jakie słońce!
Będzie wspaniały dzień!
Na pewno!
.powiedziała cicho.
Przez chwilę jeszcze leżała bez ruchu, ale pociągnął ją za ręce i musiałausiąśćna brzegu łóżka.
Podał jej szlafrok' iodwrócił się, albymogła przygotowaćsiędo wstania.
Dopiero wtedy otworzył drzwinabalkon.
Poranekbył rześki, w płycie morza, lezącej w dole i widziane] ponad dachami
niżejpołożonych hoteli,odbijało się niebo jak połyskliwa, zimna stal.
Upał miałzacząć się dopieroza godzinę, gdypodniesiesię mgłai obeschnie rosana trawie,
liściach drzew, na piasku, rozległych plaż.
Nie zimno ci?
zapytał.
Potrząsnęła głową, choć nie był pewien,czy naprawdęnie jest jej zimno, czy tylko nie
przyznaje się do tego.
Kiedy zdecydowali się na tęwycieczkę a była to decyzja najpierw na wydatek, niełatwy w ich
sytuacji,po
86.
długiej chorobie Anny, po jeszcze dłuższym wracaniu jejdo równowagi, do akceptacji
warunków,' które musiałaprzyjąć postanowili sobie, że musi to być suma przy- jemności,
pozbawionych -wszystkiego, co ich dręczyłow domu, że muszą Się zdobyć na ustępstwa i
pobłażliwość.
Może także na brak pamięci.
'Kochanie!
'powiedział.
Ubierz się bardzo ładnie.
Przedtem muszę sięumyć.
Pomóc ci?
Nic.
Prysznic!
Prysznic zamiast wanny, w którejmożna wygodnie usiąść, prysznic zalewający podłogę w
łazience,moczący obuwie, którego ślady długo schły na dywaniei podłodze w pokoju.
Nie powinna byłatak sięprzerazićna jego widok,gdy weszli po razpierwszy doprzydzielonego
im pokoju, nie powinna była westchnąć zobaczywszyschody, które prowadziły z ich hotelu,
położonego jakwszystkie hotele klasyB w górnej części uzdrowiska,nadeptak iplażę.
Aletego wszystkiego, tych zaniechańi przemilczeń,musiałasiędopiero uczyć.
Miała nadzieję, że nauczysię ich razna zawsze.
Nie .
powtórzyła i dodałapogodnie: Dam sobiesama doskonale radę.
e
Zapalił 'papierosa i wyciągnął się na leżaku, stojącymna balkonie, wystawiając twarz
ku słońcu.
Liczyła siękażda godzina.
Spędziłwiele bezsennych nocy,żebyzrobić dwa projekty umożliwiające im ten wyjazd.
Ich pierwszyzagranicznyurlop.
Niewyjeżdżali nigdy dotąd z kraju, nie Bożedrogi!
Anna miała już poza^sobąjednązagraniczną .
podróż.
Niezapomnianą.
Niezapomnianą!
Przymknął oczy istarał się nie myśleć o niczym poza tym,że liczy się każdagodzina, każda
godzina słońca i pogody.
Przed hotel zajechał autokar.
Jakaś nowawycieczkawysypała się wśród gwaru iwesołych pokrzykiwań.
Otworzył oczy i patrzył przez 'balustradę na ten kolorowy ruch,słuchał nie starając się
zrozumieć słów wesołych,młodych głosów.
Ile radości!
pomyślał.
Ile cudownego, wspaniałego zdrowia!
W głębi trzasnęły drzwi od łazienki, rozległosię skrzypienie szafy, wysuwanie
szuflady pod lustrem.
Czekał,aż Anna go zawoła,a kiedy zrobiła to, zerwał się i pobiegłdo pokoju.
86
Ś
licznie wyglądasz!
powiedział.
Chciał 'być dla niej czuły,ale totakże była prawda.
Upięłastaranniewłosy, wydłużyła tuszemrzęsy, zawszejeszczeogromne i ciężkie, spod których
jej oczy starałysię patrzeć dawnym dziewczęcym spojrzeniem.
Ś
licznie!
powtórzył.
Uśmiechnęła się.
Staram się, jak mogę.
Bał się, żeby nie dodała czegośniepotrzebnego, wziął ]'ejtorbę i chwycił swój plażowy,
ręcznik w zielone i pomarańczowe pasy.
Idziemy?
Sprawdziła palcem, czy tusz na rzęsach zasechł.
Widzisz powiedziała tylkoja jedna będę miałana plaży zrobione oczy.
Te, które się kąpią,nie mogąsobie na topozwolić.
'
Przyjął topogodnie, tak jak chciała.
Wyszli na korytarz,ale nie pozwoliła wziąć się podrękę, nie nalegał więcna to.
Na schodach też nie byłyto świetne, szero'kie schody z poręczą,
wyłożonemiękkimchodnikiem.
Na stoliku whallu leżały gazety.
Przeważały .
niemieckie,rosyjskie i polskie, ale ostatnie "śycie Warszawy"byłosprzed trzech dni.
Do kamiennej kolumny przykleiłktoś.
kartkę; Odstąpię masło kakaowe za "Przekrój".
Popatrzzawołała moglibyśmy zrobićpierwszyinteres, gdybyśmy przywieźli zkraju
"Przekrój".
Uśmiechnął się do niej, ciesząc się, że ją coś zdołałozabawić.
Weź dla mnie "L'Humanite" powiedział.
' ,Oddał klucz w recepcji,kupił papierosy, starannie odliczając stotinki, akiedy
recepcjonistkawychyliła się zzalady, nie mogąc otprzećsię pokusie odprowadzenia
ichspojrzeniem do wyjścia,zatrzymał się, żeby zasłonić Annę przed jejciekawym wzrokiem.
Wciąż była bardzodzielna; kiedy wyszli na powietrze,odetchnęła głęboko i
ogarnąwszy spojrzeniem zielonewzgórza i morzeu ich stóp, uśmiechnęła się do niego.
Dziękuję.
Za co?
Zato, że mnie tu zabrałeś.
Ze mnie zmusiłeś, żebym to zobaczyła.
Ale kiedy stanęli u szczytu kamiennych schodów, prowadzących w dół po zboczu, stromych i
bez poręczy, poprosiła cicho:
Podaj mirękę.
Zbliżył się i choć mocno ujął ją pod ramię, słońce zbladło na chwilę,jakby
przeslonitajemgłalub chmura, 'a powietrze utraciłoswoją cudowną korzenną woń, prze- .
Wiane odorem,którego niezabiły oddalenie i czas.
Zjedli śniadanie w restauracji, w którejjadała ichwycieczka, i kupiwszy podrodze
winogron, poszli na plażę.
Przy głównym wejściu stały już dwa wielbłądy wśródpalm o wspaniałych
papierowychliściach, ale chętnychdo fotografii jeszcze nie było.
Jeden z wielbłądów położył się napiasku, właściciel starał się zmusić go do pow- :
staniapowinien być widocznyz daleka, z najodleglejszego zakątkaplaży, to należałodo
jego obowiązków.
Alezwierzę nie rozumiało tego i właściciel, nakrzyczawszy,się do zachrypnięcia, musiał uciec
się do pomocy kija.
Anna zatrzymałasię, zaciskającpalce na ramieniu męża.
Niepo nogach!
krzyknęła.
Niech go pan niebtje po nogach.
Właściciel wielbłądów odwrócił ku niej głowę, jegotwarz była ciemnobrązowa od
słońca.
Nie rozumiał jej,przez chwilę miał nadzieję, że jest pierwszą klientką,pragnącą wspiąćsię
nagrzbietwielbłąda, aby na tle najwyższej .
palmy upozować się do zdjęcia ale ta nadziejazgasła mu zaraz woczach.
Niech go pan nie 'bije po nogach!
zawołała jeszczeraz, a wielbłąd jakby zrozumiał, że nie powinien być dłużej przedmiotem
sporu, podniósł się , leniwie zpiaskut zwrócił ku nim swój smutny pysk.
Szli przezchwilę w milczeniu, onaoddychała szybko^:
policzki miała płonące.
Kochanie!
powiedział łagodnie, ale jej się wydało,że jest jużw tym słowie pierwszy ton
zniecierpliwienia.
Nie powinnaś zwracać na to uwagi.
Masz rację.
Przepraszam powiedziałacicho.
Przez piasekplaży brnęli długo.
Mogli zatrzymać siętuż przy deptaku, ale Anna chciaławidzieć fale, chciałaprzynajmniej
widzieć fale, ichbezustanny bieg i cofaniesię w głębinę.
To uspokajało, to pomagało godzić się na
W
aa.A.
ssassa.
fcazdy los,'jaki przypada małej, nic nie znaczącej cząstce
ś
wiata.
;,Wezmę dla ciebie kosz powiedział.
Będzieci'wygodniesiedzieć.
';" Nie, nie potrząsnęła głową położęsię na ręcz'.
nikui teżmi .
będzie dobrze.
Wiesz, ile kosztuje wynaję', ciękosza?
Nie starczy nam pieniędzy nakawę i upomin'ki.
Zamiast wieźć jakieś gliniane czerepy do kraju, wolę, żebyś miała wygodę.
Ależ będzie mi naprawdę wygodnie uspokoiła go.
W miejscu, jakie i wreszcie wybrali dla siebie, rozesłałaprześcieradło kąpielowe, podgarnęła
trochę piasku, gdziemiała spoczywać głowa,zdjęła zapinaną z przodu sukienkę, usiadła i
przykryła .
mą nogi.
Jest mi po prostucudowniej
Otej porze na plaży było jeszcze pustawo.
O tej porzednia i roku,latem musiał tu być tłok już od samego rana,teraz jednak nadciągały
dopierogrupki plażowiczówimało kto brał kosz lub parasol dlaochronyprzed słońcem.
Natrzeć ci plecy?
zapytała.
Nie, na razie jeszcze nie trzeba.
Maszgdzieś tam w torbie "L'Humanite"?
Proszę.
Rozłożył .
pismo na.
piasku i odwrócił się plecami do słońca.
Od morza wiał lekki wietrzyk, nasycony wilgociąrozpryskujących się na brzegu fal.
Biały stateczek płynąłdo Batczyku w stronę wysokich wzgórz, naktórychdojrzewały
winogrona i pigwy.
Jak dobrze!
pomyślał.
Patrzył na ogromne tytułyna pierwszej stronie pisma,ale nie chciało mu się czytać, nie chciało
mu się dowiadywać, co dzieje się na świecie, wolał wiedzieć tylko to:
statek płynie do Batczyku, na wzgórzach dojrzewają winogrona i pigwy.
Boże drogi szepnęła Annaznowu jest tutadziewczyna!
Jakadziewczyna?
spytał nie podnosząc głowy.
Ta, która prześladowała nas wczoraj wieczorem.
Co to znaczy: prześladowała?
Patrzyła tylko na nas.
Na ciebie.
Na nas.
Zresztą wszystko jedno, to bez, znaczenia.
Niech sobie patrzy.
Właśnie położyła się w dołku, który wczoraj zrobilisobie ci Holendrzy z dziećmi.
Pewnie ją wyrzucą, gdyprzyjdą.
Miejmynadzieję.
Nie zwracaj na nią;'uwagi.
Staram się.
Ale tonie takie łatwe.
Maritie wyciągnęła się na brzuchu, ułożyła głowę nasplecionych dłoniach.
Umknęła Missis i dzieciom, znowuod rana miał być dzień angielski, tyle że nie z zemsty,ale
dla wprawki iprzed przyjazdem rodziców Bibi i Eryka.
Tym razem chodziło nie o gramatykę i słówka, aleoakcent, od razu na lotnisku mieli się
odezwać jak malilondyńczycy, wychowani w samym centrum przy pałacuBuckingham.
To "wszystko było nie dozniesienia, ale na szczęście znalazła ich, tych dwoje, od
razuspłoszonych jej spojrzeniem,jak Murzyn Norweżkiz drugiego piętra, on był czarny,co
mieli oni że płoszył ich jej wzrok?
Kobieta nie była już młoda, miała chybaze trzydzieścilat, może więcej, na pewno
więcej tak samo jak on,choć kiedy nie widziało się zmęczenia na jego twarzy,wyglądał
nachłopca.
Kim byli?
Niezdołałapochwycićani jednego słowa z ich rozmowy, rozmawiali mało icicho,jakimiś
urywkami zdań, jakby otaczały ich całe obszaryłatwe do podpalenianieostrożnym słowem.
Niemcy?
zastanowiła się.
Nie wyglądali na Niemców, Niemcówzawsze było słychać, od razu wiedziało się, kim są.
Czesi?
Na Czechów takżenie wyglądali, choć niewiedziaładlaczego.
Mężczyzna czytał gazetę; czekała, żeby podniósł ją dogóry, mogłaby wtedy zobaczyć
nagłówek, ale wciąż sie" dział pochylonynad nią, widziała jego plecy o skórzejeszcze białej,
choćjużzaróżowionejlekko na ramionach,tył głowy i kark zarośnięty dość nisko ciemnymi
włosami, To przypomniało jej o konieczności fryzjerskiej egzekucji na Eryku i Biła, musiały
ich zawlec z Mlssis dofryzjera, który na szczęście był na miejscu w "Ambasadorze" nazajutrz
trzeba było okazać wysoko podgolonekarki ich cudzoziemskiemu ojcu.
Ktoś zaszedł ją cicho odtyłu i dłońmi przykrył jejoczy.
Joachim!
parsknęła.
Ale był to pan Balou.
Odjął palce od jej oczu dopierowtedy, kiedy kopnęła go w kolano.
Niedobra dziewczyno!
zajęczał.
Przepraszam, skąd mogłam przypuszczać, że to pan.
Myślałam, że to któreś z naszych smarkaczy.
Rozcierałkolanoprzysiadłszy na brzegu dołka.
Miał nasobie niebieskie pasiaste pływki i przyzwoicie opalonąskórę na całym ciele.
Nieźle pan wygląda powiedziała Maritieprzyjrzawszy mu się od stópdo głowy.
Widziała go na plażypo raz pierwszy.
Lepiej niżw ubraniu.
Widziszpan Balou uśmiechnął się zadowolony.
Odrobina troski o swoje ciało daje zawsze rezultaty.
I kiedy się panzdążył tak opalić?
Kiedy?
Przecież już jesień.
Byłem w Hiszpanii tegolata.
Dlaczego byłaś wczoraj taka niedobra dla mnie?
zapytał ciszej.
Nie wie pan mruknęła Łto to może być, tych
dwoje tam napiasku?
Gdzie?
No tutaj, najbliżej nas.
Czesi?
Skąd to można wiedzieć?
Dlaczego wczoraj wieczorem 'byłaśdla mnie taka niedobra?
Wzruszyłaramionami.
A byłam niedobra?
Nagadałaś mi tyle impertynencji.
Tylko prawdę.
Czasemprawda brzmi jak impertynencja, aleto nie moja wina.
Nie powiniensię pan obrażać.
Nieobraziłem się.
Przemyślałemto wszystko.
Co?
To, co powiedziałaś.
Aleto pogorszyło tylko sytuację.
Czyją?
Moją.
Naszą.
Naszej sytuacji w ogóle nie ma.
Wyciągnęła się znowu na brzuchu, dłońmi podparłagłowę.
Kobieta opodal leżała wciąż z przykrytymi sukienkąnogami na pewno spaliła sobie skórę,
pomyślała.
Nasza sytuacjaistnieje ciągnął pan Balou.
Zupełnie konkretna.
Sypał piasek na pięty Maritie, ró- 31.
ż
owe i okrągłe, pięty dziecka, którym była niedawno-.
Bo ze mną jest akurattak: odechciewa mi się wszystkiego,kiedy zbliżą się do mnie
dziewczyna z nadzieją w oczachna płytę albo na citroena.
Istnieją dla mnie tylko .
te,które nie śpiewają i nie marzą o samochodzie.
Będzie pan miał trudności powiedziała.
Trudności?
.'
Duże.
Maritie, jesteśmałą żmiją, którą trzymam przy piersi.
Francuz!
szepnęła.
Francuz!
Kto?
O kim mówisz?
No, ten tam!
Czyta "L'Humanite".
"L'Humanite" czytają nie tylko Francuzi.
Kto jeszcze?
Ci,którzy znają francuski oczywiście i mają zapatrywania.
Właśnie zmartwiła się.
Ja nieznam.
Iz 'panem Balou rozmawiałapo angielsku,tak jakz- Joachimem, Missis powinna ją pochwalić,
ż
e tyle czasupoświęca na konwersację, choć pan Balou nie mówił jakłondyńczyk z okolic
pałacu Buckingham, miał raczej amerykański akcent i amerykańską niedbałość w wymowiei
doborze słów.
Więc znowu niewiemy, kto tojest.
Kto?
Wciąż się pan pyta.
Ten, który tam leży.
Skoro nacałym świecie czyta się "L'Humanite".
Co właściwie obchodzicię ten człowiek?
Odwróciła na chwilę głowęi ukryła twarz w zagłębieniu ramienia.
Nic mnienieobchodzi.
Alewciąż tam patrzysz.
Och!
zawołała niech mi pan da spokój!
Boże!
westchnęła.
A.teraz jeszcze i pni!
'
Bibi i Eryk, odnalazłszyją,wrzeszczeli już z daleka.
Za nimi brnęła przez piasek zadyszana Missis.
Jest tutaj!
krzyczała Bibi.
Maritie jest tutaj!
I znowuz tympanem!
Pan Balouchwycił ją za rękęi posadziłsobie na kolanach, choć Missis wyraźnie się to
nie podobało.
Coto znaczy: i znowu z tym panem?
zapytał.
,Wciąż pan zanią łazi!
W
;-'' Btbi!
powiedziała Maritie ze smutkiem.
Nie cho ,, dziło-jejo to, co mała mówi, tylko o to, żetu jest, z'Ery' Bem iMisste,że ją znaleźli,
ż
e będzie musiała znowu cot'.
wymyślić, żeby się ichpozbyć.
:
Par- Balou' całował Btbi po szczupłym, opalonym"karczku.
'....
Niech mówi, co chce.
Przecież to jeszcze dziecko!
Proszę ją puścić 'powiedziała Missis.
Pan Balou poprawił włosy, siwiejącą gęstą czuprynę,którą się szczycił.
Spojrzałna Missisz niesmakiem.
Byłanajwyżej w jego wieku, ale uważał jąza staruszkę.
O co chodzi?
zapytał.
Niech ją pan puści!
powtórzyła Missis stanowczo.
Bibi ugryzłapana Balou w nadgarstek i nalegania Missis stałysię bezprzedmiotowe.
Belg syknął i zaczął trzepać ręką,jakby wpiła się w nią pijawka.
Bibii Erykskakali przed nim,obsypując go piaskiem.
O Boże!
Maritie usiadła gwałtownie.
ś
e teżmusieliście mnie znaleźć!
Dlaczego nam uciekłaś?
Missis,zerkając jezczegroźnie ku panu Balou, podniosłagłos.
Mogłaś przynajmniej powiedzieć, dokąd idziesz.
Nie wiedziałam, dokąd idę.
Miałam prawo przypuszczać, że się utopiłaś.
Pływamjak ryba.
Ale twojamatka Missis wycierała spocony kark twoja matka wciąż się boi.
Niechcę tego słuchać!
Maritie zakołysała głową,jej lotne włosy zakryły jej twarz.
Nie wierzyła, żeby ktokolwieksię o nią bał, nie chciała tego, nie potrzebowała!
Ledwo pohamowała chęć krzyku.
Wbiła paznokciew piasek.
Nie chcę!
Maritie!
Eryk przysunął do jej ucha swoje mokreusta.
Powiedz mu, żeby wziąłnas na rower.
Mu?
Temu panu.
Niech nas przewiezie po morzu,
Ja was przewiozę powiedziała z rezygnacją, pod- 'nosząc się z piasku.
Nie spojrzała zasiebie, nie skręciłagłowy wkierunku, gdzie leżało tych dwoje- Potrzebowała
ciszy i spokoju,żeby przywrócić to, co zaczęła jużuzyskiwać, gdy leżeli tu sami, ona i oni, na
małej wysepce wśród plaży.
Miała nadzieję, że będzie mogła przy3 wczesną Jesienie.
W.
biec tu znowu, zmyliwszy rodzinną pogoń za sobą, Chodźmy!
powiedziała.
Wynajmiemy rower.
Gdzie mam na was czekać?
zawołałaMissis.
Koło pryszniców!
krzyknęła, wskazując najdalsze ylmiejsceod tego, do którego zamierzała wrócić.
Ja też tam będę czekał powiedział pan Balou.
Jak pan chce.
w^.,.
Uważaj na dzieci!
przypomniała Missis.
^-
Dobrze, dobrze.
Jest ratownik na plaży,.
i'".'
Maritie!
-
Do diabła!
Nic im się nie stanie.
3Kiedyodeszli,przez długą chwilę trwała cisza.
'"};
Anna poprawiła sukienkę leżącą nanogach,dotknęła HJS;
dłonią nagrzanych słońcem ramion.
^'Słysząc, że się porusza, zapytał:
Chcesz "L'Human!
te"? ii,
Nie, dziękuję.
Nie mam ochoty naczytanie.
Cieszę Ssię, że eotoie stąd poszli.
^'
Kto?
.as"'
Słyszałeś ich przecież.
Krzyczelina całą plażę.
"
Nie zwróciłem nato uwagi- ^
Czytałeś i nie widziałeś ich.
To pewnie młodsze ro- dzeństwo tej dziewczyny.
I może rodzice zastanowiła ^"?
'się chociaż nie, nie wyglądali narodziców.
Zajmuje cię to?
Zajmuje.
Bo się boję, że wrócą.
^;
Anno!
usiadł twarzą do słońca, wziąłją za rę- ' :Hkę.
Kochanie!
O co chodzi?
Plaża jest pełna ludzi.
'"
Och, wieszdobrze, o czym mówię jej palce po- :^:
zostały sztywne, choć starał sięje zgiąć izamknąć 'w swoje] dłoni.
Wieszbardzo dobrze.
, ..
Ta mała się po prostu nudzi.
;
Naszym kosztem.
Okazuje się, że możnasię nie tyl-
;;
ko bawić, alei nudzić cudzym kosztem,
Radzę cipołożyć się na brzuchu i opalić trochę ple-"'"'cy.
Och, nie.
Dlaczego nie?
spytał z lekkim westchnieniem,amoże ona tylkoje sobie wyobraziła.
Nie, nie,zostanętak jak teraz.
Spojrzał na morze, corazwięcej amatorów kąpieli moczyłosię przy brzegu.
Pójdę trochę popływać.
Teraz?
przestraszyła się.
Dlaczego nie teraz?
Uniosła się na łokciach, oczy miała rozszerzonelękiem.
Proszęcię,bardzo cię proszę,zostań!
Ź
le się czujesz?
Nie, nie to.
Ale zostań.
Leżeli przez długi czas w milczeniu.
Gwar plaży i szumfal stał się odległy, odsunięty tym milczeniem poza możliwość włączenia
się w te dwa radosne odgłosy.
Trwało to, dopóki Annie nie zrobiło siężal, że nie jesttak, jak sobiepostanowili,
decydując sięna tę wycieczkę,że jednak zabrali ze sobą ten bagaż, który mieli zostawić, który
mieli zapomnieć w Warszawie.
Wyciągnęła rękę i dotknęła'palcamigłowy Hlipa, jego krótkoprzystrzyżonych włosów,
pogłaskała je lekko.
Przepraszam!
Ależ, kochanie!
natychmiast odwrócił ku niejtwarz, niebyło w niej ani śladu zniecierpliwienia, którego tak
siębała.
Uśmiechnął' się i przymknął powieki,bo słońceświeciło mu prosto w oczy.
Przyglądała mu sięz bliska, z pełną czułości uwagą,jakleżał pogodny i wciąż
uśmiechniętyi nie wiadomoskąd wypełzła po raz drugi ta zimnadłoństrachu, którapowoli
zacisnęła się na jejsercu.
Idź się kąpaćpoprosiła cicho.
Otworzyłjedno oko.
Za chwileczkę.
Teraz wspaniale grzejesłońce.
Niezadługo leżysz na wznak?
Nie.
Idź się kąpać, jeślimasz ochotę.
Mówiłem, że zachwileczka.
Daj mi trochę kremu.
Jest wtorbie.
I iproszę cię, rób zawsze to, na comasz ochotę.
Dotknął palcamijej policzka, uszczypnął go leciutko.
Właśnie to robię:smaruję się twoim kremem, w egoistyczny sposób nie myśląco tym,
czy wystarczy ci dokońca pobytu.
Kiedy się opalę, nie będzie mi jużpotrzebny.
Do licha!
zawołał, wrzucając krem dotorby.
Oni tu jeszcze wrócą!
Usiadła, podnosząc się gwałtownie.
Kto?
Ci krzykacze z dołka.
Zostawili papierosy i zapalniczkę.
Ś
ciągnęła sukienkę znóg, narzuciła ją na siebie i zaczęła zapinać trzęsącymi się
palcami.
Patrzył na nią zdumiony.
Co ty robisz?
Opuściła oczy, nie mogła zapiąć ostatniego guzikaŁ trwałoto długąchwilę.
Wrócę chyba do hotelu.
' Ależdlaczego?
Przy takim słońcu?
Zobacz, ile ludzi na plaiży.
Zbieraław popłochuswoje rzeczy i wrzucała je dotorby.
Posiedzęsobie na balkonie szepnęła.
Ukląkł obok niej,potrząsnąłją za ramiona.
Wytłumacz mi, dlaczego?
Przecież chciałaś chodzićna plażę?
Mówiłaś,że widok fal.
: Przerwałamu, kładąc dłoń na jego barku, żeby mógłpomóc jej wstać.
W jej oczach była panika.
-Ona.
oni mogą tu zarazwrócić.
Może jużsięstądnie ruszą, będą tusiedzieć długo.
możeaż do zachodu.
muszę stądpójść, zanim sięzjawią.
Pomóż mi!
Anno!
powiedział cicho.
Podniosła głowę i starała się uśmiechnąć.
Nie, nie, nie musisz ranie odprowadzać.
W górę poschodach mogę iśćsama.
Będę uważać.
Pomógł jej przebrnąć przez piasek aż do wyjściaz plaży.
Przecież możemy sięprzenieść w innemiejsce poprosił.
Daleko stąd.
Potrząsnęła głową.
Ona nas znajdzie.
Na pewno nas znajdzie!
Anno!
powiedział jeszcze raz, aletojuż nie byłatylko prośba,także i strach.
Idź!
Spiesz się,szkoda słońca!
I popływaj sobie,jeśli masz ochotę odwróciła głowę.
Bardzo cię proszę, nie myśl o mnie.
Wrócił na swoje miejsce,położyłsię i otworzył znówprzed sobą "L'Humantte".
Kiedyspostrzegł, że nie rozumie nicz tego, co czyta zacząłwymawiać wyrazyjak dzieci uczące
się na pamięć tekstu.
Przeczytał w tensposób artykuł o pogarszającej się sytuacji dolara,drugi
KS.^,^lM^^iiteaAiMŁ;SB
o wstępnych wyborach prezydenckich w USA, ale towciąż 'były tylko słowa
powtarzane prawie nagłos, aż siębał, że ktoś to 'posłyszy.
Ale na szczęście nikt nie ułożyłsię w .
pobliżu, a i fiołek byłpusty na piaszczystymWzniesieniu leżała wciąż paczka papierosów
ibłyszczaławsłońcu zapalniczka.
'
Złożył pismoi wsunął je pod.
'ręcznik.
Wciągnął na gło- ;
^ we czepek i pobiegł wstronęmorza.
Falez bliska okazały się wyższe, zrozumiał teraz, dla-]czego kąpiący się nieoddalali
się od brzegu, grzywacze zbijały z nóg i wciągały w morze.
Pływał dobrze, pozwoliłsię więcz radościązabrać tali, którawyniosłago odrazu kilkanaście
metrów odbrzegu.
Zaledwie od czasudo czasu wykonując jakiś ruch,utrzymywał się w wodzie,uważając tylko
nato, abynie nakryła go fala.
Nurkowałwtedy prawie do dna i miał przez kilka chwil przed oczy-ma cudownie złoty piasek,
rozjaśniony przebijającym się^przez wodę słońcem.
Kiedy wynurzał się na powierzchnię,spoglądał ku brzegowi, nie mogąc pozbyć się
nawyku]szukania oczu, które zawsze go strzegły, gdyodpływał da-!
leko.
Terazich nie było,'poraz pierwszy od kilku łat.
Nigdy niemyślał, że może się coś takiego zdarzyć, me\był na toprzygotowany,już samo
zdziwienie zabolało,go bardziej, niż mógł to sobie wyobrazić.
Wyszedł na brzegi rozcierając ramiona woda jednaknie była zbyt ciepła pobiegł w
stronę swegomiejsca;
na iplaży.
Zobaczywszy swójręcznik, przystanął zdumiony na piasku leżaładziewczyna.
W pierwszejchwili!
jej nie poznał, dopiero brak papierosów i zapalniczki nabrzegu sąsiedniego dołka rozjaśnił mu
myśl.
Leżałanajego miejscu, w przedziwny }akissposób sadowiąc się.
w piasku, który przed chwilą opuścił.
Grzbietem do.
góry,szczupła i zwinna, wtulała się w jego sypkość, jakw poś-jciel, a potem 'podniosła
ramiona i objąwszynimi wzgó-^rek, który usypałsobie pod głowę, pogładziła go
lekkim'ruchem ręki.
Stał, nie wiedząc co .
powiedzieć, zupełniezbity z tropu, prawie zawstydzony tym, co widział.
Dziewczynaprzytuliła policzek do piasku,uśmiechałasię przymknąwszy oczy.
Najchętniej zabrałbypo cichuswoje rzeczy i uciekł stąd, ale to niebyło możliwe przyciskała
kolanem brzeg ręcznika.
Stanął więcnad
,fe.^KteSSfcAM'sSi.
feS:.
nią i starając się o najbardziej spokojny ton, powiedziałpo angielsku:
Panisię chybapomylila.
'Podniosła leniwie głowę, odgarnęła włosy z twarzyi przyglądała mu się przez chwilę z
promiennym zadowoleniem.
O, jak to dobrze!
Mówi pan po angielsku.
Panisię pomyliła powtórzył.
Leżałapaniw tamtym miejscu.
Wciąż przyglądała musię z nietajoną satysfakcją.
Ale teraz przeniosłam się tutaj.
Niebędziemi panchyba żałował odrobiny piasku?
Ależ proszęwyjąkał.
Odsunął swoje rzeczy i wyciągnął się opodal, od razuzamykając oczy,aby uciąć dalszą
rozmowę.
Dziewczynaistotnie zamilkła.
Trwało to dość długo, nabierał jużpewności,że sobie poszła kiedy nagle poczuł przysobie ijej
ciało i zanim zdołał cokolwiek zrobić, przytuliłapoliczek do jego ramienia.
O Boże!
szeptała.
O Boże!
Niech pan tylko nicnie mówi!
Błagam pana, niech pannic nie mówi!
Musiałam to zrobić!
Czy nie wiepan, co to znaczy,kiedysię naprawdę musi?
O dwunastej godzinie mieli ,być na lotnisku w Warnie,ranek spędzili więcna
balkonach Missis nie była pewna,czy da się ich ściągnąć zplaży o właściwym czasie.
Dzieci się buntowały, wykrzykując znowu z balkonuostatnie głupstwa,na szczęście przytak
promiennejpogodzie "Ambasador" był prawiepusty.
Jeślisię zaraz nie uspokoicie powiedziała Maritie zrzucę was na dół.
Bibi przechyliła się przez balustradę.
Wysoko!
Właśnie dlategowas zrzucę!
Nie mówtak do dzieci zaprotestowała Missis.
Samamiała na to ochotęod samego rana,ale nie lubiła,gdy ktoś odgadywał jej myśli.
Powiedziaławięc to łagodnie, właściwie tylko dla porządku.
Podziwiała Maritie,że nie buntuje się tak, jak dzieci, obawiała się, że zniesie to gorzej.
Pochyliła się do niej blisko, żebyEryki Blbi nie słyszeli.
Jeśli masz ochotę, idź trochę popływać.
Tylkodaj mi
słowo, żeza pół godzinywrócisz.
Nie chcę popływać powiedziała Maritie.
Złesię czujesz?
przestraszyła sięMissis.
Ambicjąjej było doprowadzenie całej trójki w jak najlepszymzdrowiu na płytę lotniska.
Od jutra nie bała się anginyani rozstrojówżołądka, szły już niejako na innekonto dzisiaj
Maritie, Bibi i Eryk powinni tryskać zdrowiem,gdy spocznie na nich okomatki.
Czuję się znakomicie powiedziała Maritie, leżącmartwo na leżaku.
Nie chciało jej się nawet zwrócić głowy wstronę Missis, znała dobrze jej przestraszony wyraz
tworzy.
To dlaczegonie chcesz wyskoczyć na plażę?
Jeślizrobisz to tak, żeby dzieci nie widziały.
Nie chcę wyskoczyć na plażę powtórzyła Maritiez naciskiem.
Nie chcę!
Missis przyglądała sięjej z niepokojem.
Na którą zamówiłaś, samochód?
Najedenastą.
Musisz tam pójść 'za kwadrans jedenasta.
Tak powiedziałaMaritie.
Pójdę tam za kwadrans jedenasta.
Ona przedrzeźnia Missis szepnęła Bibi do Eryka.
Przedrzeźnia?
ucieszył się Eryk.
Wciąż powtarza to, co Missis mówi.
Dlaczego?
No bo właśnie ją przedrzeźnia.
W pokoju Maritie zadźwięczał telefon.
Idź, odbierz powiedziała do Bibi.
Bibi uwielbiała rozmawiać przez telelon.
Rzuciła się dopokoju, uderzając kolanem w drzwi.
Uważaj!
te.
zykaięła Missis.
Boże, Boże!
west^ chnęła.
-"Będzie miała śmiałena kolanie!
Tak krzyczałaBibi w słuchawkę, podskakując najednej nodze.
Tojest pokój panny Thalberg.
Klei.
proszę pana, panny Thalberg tu nie ma.
To ten ptyciarz!
krzyknęła do Maritie, zakrywszy dłonią słuchawkę.
A kto przytelefonie?
zawołał pan Balou.
Stałw płaszczu kąpielowym przy ladzie hotelu "International", ciągnąc przez słomkę aperitit;
niecierpliwił Bię, tworzył się już 'za nim ogonek czekających na telefon.
Całował mnie pan wczoraj na plaży powiedziałaBibi.
Nie pamięta pan?
Bibi!
krzyknęłaMissis, zrywając się z leżaka, aleMaritie powstrzymała ją.
Ach, to siostrzyczka!
zawołał pan Balou.
A kie.
dy będzie Maritie?
Bibi wykonała pytający gestv stronę balkonu i odebrała gwałtowne zaprzeczenie ze
strony Mariiie.
Niewiem, kiedy będzieodpowiedziała.
A w ogóle jedziemy na lotnisko po mamusięi tatusia.
Wszyscy?
Wszyscy.
Bierzemy tatrę.
No to szczęśliwej podróży!
Wzajemnie!
powiedziała Bibibez sensu, alezato z 'uprzejmością.
Czego chciał?
spytała Maritie, gdy wciążskaczącna jednej nodze wróciła na balkon.
Ciebie!
Bibi!
krzyknęła Missis.
Co to za mówienie?
No, chciał Maritie!
mała pluła na kolanoi rozcierała jeobiema pięściami.
Pytał, gdzie jesteś.
To niejest dla ciebie towarzystwopowiedziałaMissis, zdejmując słoneczne okulary.
Maritie wydałosię,śe po raz pierwszy widzi jej oczy, tak bardzo nie znaławyrazu, z jakim
teraz na nią patrzyły.
Mnie to zasmuca.
Zasmuca panią 'powtórzyła Maritie cicho, jakbyod razu godząc się na sens jej słów,
jakby od dawna spodziewając się, żeMissis to powie.
'.'
Ten człowiek przy tobie.
Boże mój, twój ojciec, gdyby żył,,miałby w tej chwili mniej lat niż on.
. ' Aleon jest chybabiedniejszy ode mniepowiedziałaMaritie jeszcze ciszej niż poprzednio.
Nie zachował przy sobie nikogoze swojej młodości.
Pewnie tego niechciał.
, ,A może mu się to nie udało.
Ateraz musi dobraćnowych ludzi do swojej starości to nie jest łatwe.
No pokiwała głową Missis -^ jeśli się ma pieniądze.
Zamyśliła się na długą chwilę, a Maritieodwróciła wzrok od jej twarzy.
Ubieraj się!
krzykną} Eryk.
Musisz już iść posamochód^Maritiezerknęła na zegarek.
Zaraz zacznę się ubierać.
Mam jeszcze trochę czasu.
Przymknęłaoczy i po raz pierwszy tego dnia pomyślała o tym: dwadzieścia jeden dni i
dwadzieścia trzygodziny!
Ich oczy," kiedy im o tym powie.
Ichoczy!
Zastanowiłasię, czy nie powiedziećim tego zaraz nalotnisku, gdy tylko otworzą się drzwi
samolotu i matkaukaże się w nich na tle tego człowieka.
To byłbycios jak w szermierce, dobrze wymierzone pchnięcie,poktórymprzeciwnik
przestawał się liczyć.
Cowłożysz?
spytała Missis.
Cokolwiek.
Nie lubię, kiedy mówisz: cokolwiek.
Włożę portki.
Nie lubię, kiedymówisz: portki.
Och!
powiedziała Maritie.
Zupełnie nicmi sięnie chce.
Weź się w garść!
szepnęłaMissis z denerwującąnutą zrozumienia w głosie.
I włóż jakąś ładną sukienkę.
Może tę nowąniebieską.
Wyglądasz w niej tak, jakpowinnaśwyglądać: młoda panna z najlepszego domu.
A istnieje coś takiego?
Co?
Ten najlepszy dom.
To dawno już przepadło.
Maritie!
Przepadło zanuciła Maritie bardzo wysokimgłosem.
Przepadło.
Prawie boję się o ciebie, I kiedy tak mówisz powiedziała Missis cicho.
,^;;.
Maritie wyciągnęła rękę i pogładziła leciutko chude ramię Angielki.
Niech się pani nie boi.
Przygotowuję bombę.
Bombę?
Missis uniosła się na leżaku.
O Boże!
Proszę się uspokoić!
Bez prochu.
Alewybuchnie!
Maritie!
Maritie!
jęczała Missis.
Ubieraj się!
'krzyknął Eryk znowu.
Znudził się jużpluciem z balkonu, nie było wkogo celować, od dawnanikt nie wychodził z
hotelu.
Maritie dźwignęła się zleżaka,
Włożę tę niebieską, niech to dla.
bli! Ale zwróciłasiędo Missisrobię to tylkodla pani!
Missis uśmiechnęła się, ukazując dwa rzędy podejrzaniepięknych zębów.
Dziękuję.
Do tej niebieskiejsukienki trzeba było byćnaprawdępanną z najlepszego domu.
Maritie weszła do łazienkii przyużyciu tamponu z waty i mydła zmyła z oczu resztkituszu,
pozostałego z poprzedniego dnia.
Przeczesała rzęsyszczoteczką, podgięłaje do góry, palcem z odrobinąkremuprzesunęła po
brwiach.
Włosy ściągnęła na karku czarnąaksamitką, zasłaniały prawie dekolt, który suknia miałana
plecach.
Wciążprzyglądając się swemu odbiciu w lustrach łazienki i pokoju, wyciągnęła z szafy białą
torebkę,wrzuciła w nią pieniądze i .
potrzebne drobiazgi.
Kiedy nosiła spodnie,nie zabierała jej nigdy ze sobą, wszystkopakowała w kieszenie teraz
torebka miała byćwykończeniem stroju, ostatnim akcentem niezwykłości sytuacji.
Jeszcze pierścionki i rękawiczki, których nie miała na sobie od kilku tygodni.
No? zwróciła się do Missis.
Cudownie.
Ubieram dzieci i czekamy na dole.
Podjeżdżam punktjedenasta.
Na dole, w hallu hotelu, z twarzą zwróconąw kierun- "kuschodów siedział Joachim.
'Zerwałsię na widofe Maritie.
Dzwoniłem powiedział, czerwieniąc się aletelefon był zajęty.
Niemożliwe mruknęła Maritie.
Ależ tak, naprawdę.
Dwa razy wykręcałem numertwego pokoju.
42
Nietłumacz się, przecież nie czekałam na twój telefon.
Jedziemy na lotnisko,
Właśnie dlatego tu jestem- Stary dał mi kluczyk odwozu.
Zamówiłam tatrę.
Po co ci tatra, kiedy możesz wziąć naszego mercedesa.
Razemz tobą?
Joachim'poczerwieniał jeszczegwałtownie].
No..
oczywiście.
Widzisz, nie zmieścimy się- Jedzie Missis i smarkacze, a na lotnisku dajdą starzy.
A tatra jestSjafk autobus.
No to przynajmniej pójdę z tobą posamochód.
Przynajmniej chodźze mnąpowiedziała Maritie.
Tak ładnie dziś wyglądasz szelpnąt,
Wymuszono to namnie, mój drogi.
Joachim uśmiechnął się otwartymi ustami, co czyniłzwykle,gdynie mógł
czegośzrozumieć.
To działało na niego deprymująco, ale starał się iiie okazywaćtego po sobie.
Nopowiedziała Maritietego podwórka?
Joachim zamrugał powiekami.
nie masz jeszcze dość
Przecieżtu jest pięknie.
Powiodła wzrokiem po rozświetlonej słonecznymblaskiem płaszczyźnie morza, po
zielonych wzgórzach, którymi kiedyś zstępował ku brzegowi dębowy las,a naktórych teraz
wznosiły się białe bryły .
hoteli.
Na niebienie było ani jednej chmur-ki.
Jesteś szczęśliwypowiedziałacicho.
Ja? prawie przestraszył się Joachim.
Ty.Ale nie mówmy już o tym wsunęła mu rękępod ramięi wyraźnie odczuła, że
wstrzymał oddech.
Dobrze, żeczekałeś na mnie.
Nie był przygotowany na tyle łaskawości, zaniemówiłwięc na długo, a ona naprawdę
byłamu wdzięczna, żebył z nią, że szedł razem z nią wzdłuż plaży, ku której.
może .
gdyby była sama zwróciłabygłowę albo nawet pobiegłabytam, bez wstydu i opamiętania, żeby
szukać,szukaćwśród wzniesionych ku słońcutwarzy.
Dziękuję ci.
Naprawdępowiedziała do Joachima.
Chłopak chrząknął.
Sądzę,z twoimi?
ż
e będę mógł zapoznać moich rodziców
Powiedział to prawie uroczyście, ale nie zauważyła te'go.
Wzruszyłaramionami.
-,..
-
Jeśli ci na tym zależy.
Samochód czekał już przygotowany, Maritie z mtnąznawcy obeszła go dookoła,
przejechała palcem w białe1}rękawiczce po szybie Joachim i chłopcy z obsługi wozów
patrzyli na nią z podziwem- Rękawiczka, na szczęście, okazała się czysta można było odebrać
kluczyki jechać.
Podwieźć cię do hotelu?
zapytała Joachima.
Tak zgodził się skwapliwie, choć nie miałpojęcia, cobędzie tam robić o tej porze.
Wiesz powiedział, gdy już jechali moglibyśmy się wybrać razemdo "Koltbite", twoi
rodzice,moi rodzice, ty i ja.
O Boże!
'zawołała Maritie.
Stypa rodzinna!
No alechciałbym.
Dobrze, dobrze pogadamy.
Przy podjeździedo "Ambasadora" czekała już Missisz dziećmi.
Były także ubrane na niebiesko.
A nawet Missis miałana sobie jakieś błękitne powiewności.
Wyglądamy jak delegacja sierocińca,udająca się napowitanie opiekunów powiedziała
Maritie.
Dlaczego sierocińca?
zapytała Missis, marszczącbrwi.
Maritie sprawdziłazamknięcie drzwiczek, pokiwała dłonią Joachimowi i włączyła
bieg.
Zapewniam, że miałam na myśli wyłącznie ten niebieski kolor.
Droga do Warnyciągnęła się między płowymi odupału winnicami, którez prawej
strony wstępowały corazwyżej na wzgórza, a z lewej opadały ku zatoce.
Patrzcie na morze!
mówiła Missis do dzieci,zapominając że przywykły od najwcześniejszych lat dowidoku
fwrdów,do nagłych objawień błękituwśród skał.
Patrzcie!
wołała.
To cudowne!
Naprawdę cudowne!
Bibi i Eryk zwracali ku zatoce znudzone oczy.
Daleko bardziej zajmujące wydawały sięim małe wille,przyczepione do spadzistego zbocza,
ku którym wiodły ułożone z kamieniaschody.
Wyobrażali sobie gonitwę ponich, kryjówki wśród krzewów winorośli, obrzucanie się
;twardymi szyszkami tui, rosnącej tu wszędzie, jak sosna
,^W ich kraju.
^ ;.Wóda i woda szepnąłEryk.
Wciąż mamy patrzeć na wodę.
," Morze Czarne' powiedziała z naciskiem Missis.
: Anad jakim morzem.
^.
,, Musimy chyba najpierw pojechać do kwiaciarni '-
;,-przerwała jejMarifie.
-' Oczywiście Missis ożywiła się.
Musimy wybraćjakieś piękne róże.
Weźmiemy, jakie będąmruknęła.
' Na lotnisku byli na dziesięć minut przed samolotem.
'Wózek odbierającypocztę czekał już na płycie lotniska.
Mało brakowało, a moglibyśmy się spóźnić szepnęła Missis, wciąż poprawiając coś w
garderobie Bitoii Eryka, trzymających przed sobą torebki z fistaszkami.
Maritie wzruszyła ramionami.
Po co mieliśmy czekać?
A gdyby samolot był wcześniej odnas?
No to oni czekalibyna nas.
Maritie, Maritie pokiwała głową Missis.
Przy wejściu na płytę lotniska nie było tłoku.
Próczdwóch Holenderek w nieskazitelniewyprasowanych bia.
łych spodniach czekało tu kilku młodych Bułgarów, najprawdopodobniej speców w
dziedzinie wymiany.
Trzebasię byłoznać na aktualnych kursach nie tylko pieniędzy,ale także zaipailniczek,
aparatów fotograficznych, magnetofonów itranzystorów bez tej wiedzy niewolno było
zaczynać handlu, który przecież i tak był niedozwolony.
Missis, nieraz nagabywana na deptaku przez amatorów jej.
osobistego wyposażenia, bała się tychtransakcji jak ognia.
Czuła się przestępcą już w chwili, gdy ją ktoś zagadnął.
Trzymała teraz za ręce Bibi i Eryka, jakby i oni mogUwpaść w oko przedsiębiorczym
młodzieńcom, którzy nadodatek bardzo im się, podobali.
Szczególnie jeden, z czar,-ha, kędzierzawą brodą pod czerwonymi, jak rozgryziona.
wiśnia, ustami, budził ich wyraźny podziw.
Wpatrywalisię w niegoz nadmiernieotwartym upodobaniem, przezcałyczasplując przed siebie
łupinami z fistaszkóW.
Przestańcie pluć!
szepnęła Maritie.
Wyrzucąwas stąd.
Kto?
zainteresował się Eryk.
,^^^.
^ ^'.
Nie wiem.
Ktoś taki od wyrzucania.
;
Na horyzoncieukazał się samolot.
Holenderki, rozszczebiotane do tej chwili, umilkły, od razu napięte, jakby ^'gotowały się do
skoku.
Missis wepchnęła w dłonie Mari-, i;':
tie bukiet róż.
O Boże!
jęknęła.
Pokłułam cię?
przestraszyła sięAngielka.
";
Dziewczyna wzniosła oczy do nieba.
]-
Nie, nie to.
"Samolotokrążył lotnisko izszedł do lądowania, Ich oczy!
pomyślała Maritie, czując leciutkie ssą- ^niew żołądku.
Dwadzieścia jeden dni i dwadzieścia dwie godziny!
A potem będzie kupować wszystko i wszystkich, ljak oni.
"
Zobacz!
krzyknął Erykdo Bibi.
Zobacz, koła!
^
Widzę!
wrzasnęła Bibi.
Wciąż zerkała na brodate- ;,go chłopca, nie przestając wypluwać łupinod fistaszków.
;
Wysunięte kołapodwozia dotknęłypłyty lotniska i przez następną mimitęsrebrny,
ogromny ptak zbliżał się ku '
nim, tocząc po ziemi swoje ciężkie ciało, wreszcie stanął, ucichły silniki, a ruchome
schodki podjechały pod jego .
prawy bok.
Jg
Maritie przełknęła ślinę, poczuła,że się poci, gwałtownie ^i głupio on to natychmiast
zauważy ibędzie to już ^pierwsze jego zwycięstwo, zanim ona zacznie walczyć.
Przesunęła palcamipo czole, wyjęła ztorebki chusteczkę ^idotknęła nią miejsc na
karkui pod pachami.
^
Maritie!
.powiedziała Missis.
Uważaj, zarazsię ^ukażą,
Pierwsi zeszli poschodkach jacyś bułgarscy urzędnicy, "'wracającyz -podróży
służbowej do Sofii.
Wszyscy mielilciemne garnitury i teczki tak się jeździ tylko do mi- Hnisterstw i centralnych
zarządów.
Po nichukazały się Hdwie grubebrunetki,najwidoczniej matka i córka, do- " ^brzeodżywione,
zamożne, ceniące sobie wygody w podróżynad morze.
Zanimi stanęliw drzwiachmężowie Holenderek, bo obydwie pisnęły razem i wyrzuciły w górę
nagieramiona.
Dopiero za ich plecami zobaczyła Maritie matkęw białympłaszczumaxi, obszytym
dołempolarnym lisem,uśmiechniętą i wciąż za młodą na swoje lata, oczywiściecałą na jego
tle, ibo postępował tuż za nią, niosąc nesesery i jej podróżną torbę.
ii1
To mojamama!
zawołała Bibi, trącając brodatego Bułgara; nareszcie znalazła okazję, żeby go zaczepie.
Missis szarpnęłają za rękę i zwróciła twarząku samolotowi.
Matkaszła już przez lotnisko ku wyjściu, mrużąckrótkowzroczne nieco oczy szukała
znajomychtwarzywśród czekających przy bramce.
Odezwijcie się!
zawołała Missis dodzieci.
Mama was me widzi.
Maritie dopiero teraz podniosła dłoń, dzieci zaczęły piszczeć i matka zobaczyła ich
wreszcie wśród cisnących sięprzy płocie młodych ludzi, którzy uważnymi
spojrzeniamitaksowali przyjezdnych.
Zaczęło się ściskanie i całowainie dzieci; Maritie raniąc sobie palce o kolce róż,czekała na
swoją kolej.
O Boże!
powiedziała matka.
Ona znowu urosła!
I wyładniała!
dodał Max, całując ją w policzek.
Miał nasobieniebieskie ubranie z tergalu i jasnoróżowąkoszulę z wiśniowym krawatem.
Młodzi ludzie przy furtcenie spuszczaliz niego wzroku.
Matka wymieniała teraz ostrożny pocałunekz Missis,
zgorszoną prawietą poufałością.
Dziękuję!
mówiła, Bardzo dziękuję!
Dzieci
ś
wietnie wyglądają.
Tylko raz bolał mnie brzuch odezwał się Eryk.
Bo najadłeś sięciastek w slodkarnicyzawołałaBibi.
Coście mi przywieźli?
Macie mnóstwo prezentów powiedział ojciec.
Gdziesą?
Na razie jeszcze w samolocie.
Musimy poczekać,ażwyładują bagaż.
Ale powiedzieć możesz!
nalegała Bibi.
Dla Maritie mam dwa longplaye Maxprzytrzymał łokieć pasierbicy i czekałna jej
'wdzięcznyuśmiech.
Jakie?
zapytała.
Clifa Richarda i Deana Martina.
No, nie cieszyszsię?
Ależ owszem.
Owszem?
Co mam jeszcze powiedzieć?
Tatatra to po nas?
zapytała matka.
Po nas.
Myślałam,że weźmiesz taksówkę.
Nie zmieścilibyśmy się wszyscy.
41.
Ależ to kwietny pomysł z tym wynajęciem wozu zawołał Max.
Ustawiał nesesery przyokienku za tylnymsiedzeniem.
Mam nadzieję, że wzięłaś klucz od bagażnika.
Wzięłam powiedziała Maritie- Zaraz zajmę siębagażem, daj mi kwit.
Naprawdęzrobisz to, kochanie?
Wyjął z górne] kieszonki ubrania złożony świstek papieru iprzechyliwszy nieco głowę
przyjrzał się jej z uśmiechem.
Boże.
Boże!
szepnął z udaną grozą.
Jaka śliczna!
Wzruszyła ramionami.
Przesadzasz.
Ale jednak znowu zaczęła się pocić, więcżeby niespostrzegł tego, odwróciła się i
odchodząc powiedziała domatki:
Zdejm tenpłaszcz, przecież tu są upały.
Matka wciąż oglądała dzieci, jakby rozstała się z nimiprzed rokiem.
Zapominasz, że wsiadałam dosamolotu w Sztokholmie.
Nie powiedziałysobie jeszcze nic czułego, nic takiego,co Się marzy sierotom, aczego
zazdroszczą tym, którzymają jeszcze matki.
"Boże, ona znowu urosła!
" i "Zdejmten płaszcz, tu sąupały" to było wszystko.
A możenie trzeba byłoniczego więcej?
Wózek z bagażem wyjechał już z lotniska, ale okazało.
się, żebagażowego nie ma.
Z tego, co mówiono na tentemat, nie mogła zrozumieć, czy jest to zasada, czy teżwyjątek w
dotychczasowej (praktyce.
Wróciłado ojczymaioddała mu kwitek.
Głupstwo powiedział.
Zaraz przyniosę wszystkosam.
Młodzi ludzie, a wśród nich brodacz, którytak podobałsię dzieciom, stali jeszcze przy
wejściu -na lotnisko.
Przyglądali sięteraz pięknemu cudzoziemcowi,dźwigającemu' walizki, pod lekkim ubraniem
rysowały się napięte mięśnie jego ramion.
Może zainteresowaniedotyczyłogłówniewalizek, ale na' razie nie mieli odwagi tego .
ujawnić.
Ja poprowadzę wóz powiedział Max, gdy wszystkobyło gotowe,
48
^-^i^^
Ale to ja go wynajęłam odrzekła Maritie z, na" ciskiem.
Siedziałajużza kierownicą, kluczyk wsunęła doStacyjki.
Maritie!
powiedziała matka powoli.
Missis spuściła oczy i szukała czegoś pilnie w torebce.
Ależ nie, nie wycofałsię natychmiastMax.
Mała'świetnieprowadzi.
Myślałem tylko, że nie będziemiała ochoty.
Mam ochotę!
mruknęła.
"Mała!
" I to, że zawszejej ustępował.
Zew każdej sytuacjibył po jej stronie.
Chciała sięodwrócić i powiedzieć im obydwojguprostow twarz: za dwadzieścia jeden dni i.
Nie, nie nie należało się śpieszyć.
Odpowiednia chwila jeszczenadejdzie.
Odpowiedniejsza niżta.
Przez całą drogę nie włączała się do rozmowy; kiedyją o cośpytano, odpowiadała: nie
należy rozmawiaćz kierowcą.
Tylko Missis uważała, że to świetnydowcip.
Aleraz nie udało się jejwykręcić.
Zresztą nie chciała tego.
Kiedy matka zapytała, czy ma jakieś miłe towarzystwo,odpowiedziała:
ś
adnego.
Jak to, zupełnie nikogo?
Tych, którzy chcą mnie, ja nie chcę.
A ci,którychbym chciała, nie chcą mnie.
Maritie! krzyknęła matka.
Takjest naprawdę.
Już ja ci kogoś znajdę.
Błagamcię, wcale się nienudzę.
Przed wejściJ do hotelu spotkali Kongijczyka wracającego z plaJ^Bpak zwykle biegł
po schodach w rozwianym malindBym płaszczu, uśmiechając się do tej, która patrzyła
nąjjpiego z balkonu drugiego piętra.
Halo!
powiedziałaMaritie, choć nigdydotąd niewymieniała z nim pozdrowień.
Halo!
odpowiedział doktorMathias Mobose zaskoczony.
Kto to jest?
zdenerwował się Max.
Skąd goznasz?
Tu się wszyscy znają powiedziała.
TojestMurzyn Maritiezaśpiewała Bibi.
Murzyn Maritie!
4B
Wczesną Jesienie.
Co to znaczy: Murzyn Maritie?
matka zwróciłaku niej przerażone spojrzenie.
MurzynMarrtie!
wyśpiewywała mała.
Ależ Maritie go w ogóle nie zna wmieszała sięMissis.
Naprawdę.
Naprawdę?
spytała matka Maritie.
Nareszcie zrobiło się jej gorąco, zdjęła płaszcz i zarzuciła go na ramiona.
Naprawdę?
powtórzyła z nadzieją.
Boże, Boże!
westchnęła Maritie, Naprawdę niezamieniłam z nimdwóch słów.
Ale z przyjemnością zamienię je przy najbliższej okazjidodała, widząc rodzące się
uspokojenie w oczach matki.
Muszę odprowadzić wóz.
Max wyjmował walizki z bagażnika,
Poczekaj ipowiedzialzałatwię formalności w hotelu i pojadę z tobą się wyfkąpać.
Maritie patrzyła na powierzchnię morza prawie białąpod oślepiającymsłońcem.
Powoliodwróciłagłowę.
Ja dziś nie mogę powiedziała.
Maxpobladł gwałtownie.
Usta mu drżały.
Biedactwo!
szepnął.
Odprowadź wóz i zarazsię połóż.
Maritie źle sięczuje?
spytała matka.
Pokręciłagłową.
Ach, głupstwo.
Maritie!
szepnęła Missis.
Pamiętaj,że o drugiej jest obiad.
Pamiętam.
Ś
miała się wsamochodzie przez całą drogę, choć towcalenie było śmieszne.
Ale nie chciał otym myśleć.
Za dwadzieścia jeden dni i sspojrza^Hfcazegarek dwadzieścia jeden godzin w ogóle
przestanie jejto dotyczyć.
Ich oczy!
tchoczy, kiedy się o 1BHi.
dowiedzą!
Oddała wóz w punkcie wynajmu sanio^^ów, czekałaprzez chwilę,aż mechanicy
sprawdząjego^stan.
Okay?
zapytała.
:^
Okay!
odpowiedzieli młodzi bułgatSiy komuniści.
Itak samo jak rano stali i patrzyli, dopó^Slfnie zniknęłaim z oczu.
^TOczywiścienie miała zamiaru -wracać zaraz do hotelu.
Otwieranie waliz, oglądanie prezentów.
nawet płyt niebyła ciekawa.
Po cojej je przywiózł?
Mogła sobiekupić
50
je sama po powrocie do domu.
Usiadła na ławce ipatrzyła przez chwilę w kolorowy tłum, zapełniający plażę.
Gwar, któryniósł się stamtąd, byłjahby wtórnym odgłosem morza, usypiającym szumem fal.
Postanowiła sobie, że nie pójdzie tam,że nie zbliżysię więcej do tego człowieka.
Gdyby go zobaczyła, mogłaby ją opuścić godność i opamiętanie, cała godnośći
całeopamiętanie, jak wczorajszego dnia.
Kupiłachleba i poszła na placykprzed kasyno, gdziestały osły.
Musiała czekać osłypracowały.
Zajęła sięwobectego karmieniem wróbli, które gnieździły się naróżanej rabacie, kąpiąc się w
tumanie zeschłej ziemi.
Zleciały się od razu wszystkiepo rzuceniu imgarści pokruszonego chleba, łakomei
ruchliwe,rozświergotane.
Wypełniło jej to czas do chwili,gdy wreszcie zjawiły się osłyz jakimś duńskim rodzeństwem
na grzbiecie, które właśnie kończyło swój kursPoganiacz osłów uchylił na jej widok
czapeczki.
Wsuwając chleb wośle pyski zapytałago, jak idzie.
Rozumieli się doskonale, choć nie rozumieli znaczenia słów,Pokiwał głową: taksobie.
Nie najgorzeji nie najlepiej.
A teraz z 'każdym dniem będzie jużcoraz słabszy ruch,Wskazał na słońce.
Jesień.
Ludzie zaczną stąd uciekać.
Wyjęła z torebki pieniądze i podała mu,wskazując napalcach godzinę: do drugiej!
Wynajmowała go do drugiej.
Ale to nie znaczyło, że będąstali na placyku przed kasynem.
Dziś ma ochotę się przejechać.
Przez cały czas,tam i z powrotemdeptakiem wzdhiż plaży.
Stary poganiacz osłów taktownie nie wyraził zdziwienia.
Pomógł jej usiąść nagrzbiecie oślicy, kiedy dziewczęta nie noszą spodni, nie jest to takie
łatwe.
ś
ałował,żeo tej porze na deptaku nie było wielu ludzi;był pewien, -że Maritie w niebieskiej
sukience i białych rękawiczkach podobałaby się im takjak jemu.
Ale doczekałsiętej chwili, kiedyludzie zaczęli wychodzić z plaży jeździli tami z powrotem
wzdłuż deptaku, w końcu musiało to nastąpić,we wszystkich restauracjach o drugiejpodawano
obiad.
Maritie nie patrzyła w stronę plażowychbramek, niepozwalałaprzy nich zwalniać,
siedziała na grzbiecieoślicy z odwróconą głowąale jednak krzyknęła, gdy
w jednej z nich pojawił się ten, na którego czekała, naktórego czekała, nie chcąc go widzieć.
Pokazałagopoganiaczowi.
Zrozumiał ją od razu, takjak zawsze.
Podprowadziłoślicę doszczupłego mężczyznyzpasiastymręcznikiemprzerzuconym przez
ramię.
Przezchwilę szli łeb w łeb, on i oślica, i Maritie na jej grzbiecie.
Nie 'zwrócił na to uwagi, szedł z opuszczoną głowąi podniósł ją dopiero wtedy, kiedy Maritie
powiedziała:
Podwiozę pana!
Podniósł głowę i stał sięcud: człowiek, który poprzedniego dniapo prostu wstati
odszedł, pozostawiającją na piasku, uśmiechnął się na widok oślego pyska i gestu
dziewczyny, wskazującej mu miejsce obok siebie.
Cośbardzo młodego błysnęło muw oczach i zgasło, gdyJĄ poznał.
Bardzo proszę!
szepnęła.
Przecież pana meugryzę.
Chciał odejść,ale nagle wydał się sobiezupełnie śmieszny, odrzucając to zaproszenie,
ośmieszony nie tylkoprzed sobą,przed tą obcą dziewczyną, ale nawet przedstarym
poganiaczem, oślicą ijejźrebakiem.
Proszę!
powtórzyła Maritie, apoganiacz zatrzymał swego wierzchowca, aby nowy pasażer mógł
wygodniej usiąść.
Jechali przez chwilę w milczeniu.
Maritie odezwała siępierwsza:
Zdaje się, że pan bardzo dba o formy towarzyskie.
Nazywam sięMaritieThalberg.
Filip Berenta powiedział.
Kim pan jest?
Myślę onarodowości, bo ja jestemSzwedką.
Mój ojciec nazywał sięTage Thalberg, rudamiedzi i żelaza na 'północy Szwecji,nie słyszał
pan?
Niepowiedział i dodał po chwili: Jestem Polakiem.
Imię ma pan francuskie.
Taikże i polskie.
Ładne!
U nas nie za bardzo.
Dlaczego?
Mówi się na przykład: wyskoczył jak "fiłip z konopi" powiedział to po polsku tylko
przez małe"f", bo "filip" znaczy popolsku także "zając".
82
^Bgrr
A co to takiego "konopi"?
Konopie.
Roślina.
Taka sobie, nigdy jej nie widziałem.
Usłyszał nagle sam siebie, jak się śmieje, jakżartuje, jak wiedzietę niezwykłą, naiwną
rozmowę, niepoznając swego głosu.
Filip iż konopi!
powtórzył, nic nierozumiejąc,poganiacz osłów i zaczął się Śmiać razem z nimi.
Dziękuję panu!
powiedziała nagle Maritie.
Mnie?
Za co?
ś
enie uciekłpan, tak jak wczoraj.
Odwróciła się do niego i ipatrzyla mu z bliskaw oczy.
Miała złote, świetliste plamki na tęczówce i zaduże, ażwypukłe usta, ale dostawało się
zawrotu głowy patrzącna nie.
Wydało się to pani śmieszne?
zapytał cicho.
ś
miesznenie.
Zabolało mnie.
Aż tak?
Ażtak.
I boli mnie jeszcze teraz.
Jechaliw milczeniu, tylko poganiacz odzywał się copewien czas do oślicy,a ona
strzygławtedy uszami.
Byłobardzo gorąco,morze miało gorzką, korzennąwoń, wzgórza świeciły ostro w słonecznym
blasku, mimogwaru,który niósł się wzdłuż .
plaży, miało się uczucie, że nadwszystkim panuje ogromna, wysoka cisza.
Gdziepan mieszka?
spytałaMaritie.
Dławiło jącoś w gardle, po raz pierwszy zobaczyła pięknotegoskrawka ziemi, do którego
przywykły już jej oczy, chciałaprzerwać tę chwilę.
Gdzie pan mieszka?
powtórzyłajeszcze raz, gdynie odpowiadał.
W hotelu "Atlas".
Nie tu tam u siebie, w kraju.
W Warszawie.
Zamyśliła się.
Mój dziadek był w Warszawie.
Kilka razy.
I ojciecbył razz nim.
Zaraz po wojnie.
Obydwaj już nie żyją.
Kto?
Oni.
Thalbergowie.
Nie ma już na świecie ani jednego Thalberga.
Kiedy wyjdę za mąż, będę musiała zachować swoje nazwisko.
Tak powiedział, żeby coś rzec.
Tak, oczywiście.
Poganiacz wciąż coś mówiłdo oślicy, działałoto usypiająco.
Kołysany powolnym krokiem zwierzęcia.
zapatrzył się w plecy siedzącej przed nim dziewczyny,w jej rozwichrzone włosy, spod
których gdy rozwiewałje wiatr błyskała opalona skóra karku.
Musiało minąć dużo czasu, zanim przeraziła go naturalnośći szczęśliwość tej chwili, łatwość,
z jaką wkradłamu sięwduszę.
Więc to jednak było możliwe?
Zeskoczył z oślicy iwskazał najbliższe schody.
Tędy będę miał najbliżej.
Zeskoczyłatakże, opuściła głowę.
Przepraszam pana, chciałam o coś zapytać.
Czy tapani,z którą pan wczoraj był na plaży, to żona?
Takodpowiedział.
I choć nie pytała go już o nic,choć nie pragnęłajuż nic wiedzieć, dodałcicho:
Niechciałbym,żeby więcej cierpiała.
Odchrząknęła, zaschłojej w gardle.
Co to znaczy: więcej?
Bardziej czy dłużej?
Patrzył ponadjej głową, twarz miał znowuzmęczoną.
I bardziej, i dłużej powiedział.
Odszedł, skacząc w górę po dwa stopnie, a ona i starypoganiacz, który zrozumiał, że
trzeba jej towarzyszyćw tej chwili, patrzyli za nim, dopóki nie zakryła go najbliższa kępa
zieleni,
IV
To jestwłaśnie "Koszarate" powiedziała Maritie,gdy wstępowalipod górę
wyłożonąkamieniamiścieżkąwzdłuż niskichlamp, przykrytychstarymi koszamiz wikliny.
Z góry, z pasterskiego szałasu, który rozbudowany i przystosowany do swojej obecnej funkcji
byłjednym z najliczniej uczęszczanych nocnych lokali, zawiewałobaranim odorem,
złagodzonym tylko trochę przezdym bukowego ogniska, nad którym co wieczora obracano
rożen.
Przecież byliśmy tu już zeszłego rokupowiedziałamatka.
Widocznie beze mnie.
Tak, byliśmy tu bez małej potwierdził Max.
Prowadził jeteraz obie, dwie swoje dziewczyny jak mówił, dodając zawsze: nie wiadomo,
któramłodsza.
Alenawet matka nie śmiała się z tego.
Po prostu zeszłegoroku nie zabieraliśmy cię jeszczedo nocnych lokali.
Jak to?
Przecież w "Kolibite" byłarazem z nami.
Nie pamiętasz tego Francuza, którywciąż chciał z niątańczyć?
Najważniejsze, żeja go nie pamiętam powiedziała Maritie.
Wyrwała się ojczymowi i pobiegła pierwsza, żeby móc dłużej postać przy owczej zagrodzie,
którąmusieli minąć.
Pożałowała,że nie wzięła ze sobąchleba,owce od razupodniosły do niej czekające pyski.
Przypomnij mi,, żebym poprosiła o chleb, jak będziemy stąd wychodzićzawołała do
matki.
Ja ci przypomnępowiedział Max.
Na górze już tańczono.
Pod gołym niebem, jak prawiewszędzie tutaj; wśród niewyciętych między szałasamidrzew
stary pasterz w odświętnym stroju, sprawującynajwidoczniej honory domu, wiódł już ludowy
taniec bułgarski.
Gdzież oni są?
zapytała matka, rozglądając się.
Chyba zajęli stolik.
Maritie przypatrywała się tańczącym.
Kto?
No przecież miał tu być ten twój Joachim.
Tylko nie mój!
Wszystko jedno on i jego rodzice.
Maritie próbowała tanecznego kroku, przyglądając sięśmigającym szybko nogom starego
pasterza.
Przypuszczani powiedziała w roztargnieniu żesą w "Kukierite".
Gdzie?
W "Kukierite"tam, gdzie tancerze noszą te ludowemaski.
Powiedziałam, że tam będziemy.
Ale przecież mieliśmy się z nimispotkać,
Rozmyśliłam się.
Maritie!
Och, mamo!
Głowę daję, że byś się z nimi nudziła.
Ten stary tona pewno handlarz niecogacjzną.
Skąd wiesz?
Na pewno nie wiem.
Ale oni wdążmówią opieniądzach.
Cóżz tego?
Teraz wszyscy mówią o pieniądzach.
Tylkonie ci, którzyjemieli zawsze.
No, no powiedział Max.
Zarazznajdę jakiśstolik dodał.
Nie denerwujsię, kochanie.
A poza tym Maritie wzruszyła ramionami.
Zobaczysz,że oni będą nas szukać.
Także i tutaj.
Dlategoskierowałam ich do"Kukterite", żeby mieli daleko.
Miła jesteś!
Max zaczepił kelnera, po intymnej konferencji wolnystolik się znalazł, choć lokal był
pełny.
Promieniał,odsuwającdlanich krzesła.
Maritie usiadła tyłem do paleniska z rożnem,ociekający tłuszczem baran wydawał sięjej nie
pieczystem, lecz zwłokami.
Chcę jakiegoś dobregowina powiedziała.
Jakiego?
spytał Mas.
Nie wiem.
Wybierz dla mnie.
A co zjesz?
Możebyś najpierw zapytał mnie?
odezwała sięmatka.
Mówiła żartem, ale Max nie wziął tego za żart.
Czuł się przyłapany, a kiedy coś takiego się działo, skóraporuszała mu się na głowie Maritie,
gdy była daecfciem, bardzo to lubiła.
Teraz zastanawiała się zawsze,co to znaczy.
Ależ,kochanie uśmiechnął się dożony.
Myślatem, że.
po tak obfitej kolacji.
Postanowiłaś stracićtrzy kilo.
Zacznę od jutra.
Ten barantak apetycznla pachnie.
O Boże!
jęknęła Maritie.
Co się stało?
Nie jedz barana!
Niejedz tego barana!
Ależ dlaczego?
Maritie odwróciła się, wyciągnęła przed siebie ręce.
Czy oncl nic me przypomina?
Co ma miprzypominać?
Nie widzisz, do czego jest podobny?
Maritie!
matka dotknęłapalcami jejczoła.
Od
dawna nie była to czułość, ale wyłącznie strach.
leżałaś za długo na słońcu?
Nie.
Wprostprzeciwnie, moczyłam się przez cały czasw wodzie.
To także niedobrze.
Ale przynajmniej wiesz, żena pewno nie mogę miećudaru.
Zresztą o tej porze roku!
Błagam cię, nie jedz
barana!
Matkę ogarniało zniecierpliwienie.
Robisz się małą dziwaczką.
Przecież widziałaś te barany w zagrodzie wszystkie biegną do płotu na
widokczłowieka.
Trzymająje
tu, a potem.
Mojadroga matka nie miała ochoty zajmować się
dłużej tą kwestią-- taki jest świat!
Maritie zwiesiła głowę.
Nie chciała widzieć teraz matki, nie chciała na nią'patrzeć.
Jeśli nawettaki byłświat,ona powinnabyła byćpo jej stronie.
Po coto powiedziała?
To odbierało wszelką nadzieję.
Na wszystko.
Także i na
siebie.
A więc ja jem baraninę podniosła głos matka, Muszę przełamywać te jejopory dodała
nie wiadomodokogo,do Maxa czydo siebie samej.
Jakieśusprawiedliwieniebyło jej jednakpotrzebne.
A ja zamówię ser powiedział Max, unikając jejspojrzenia.
Panierowany ser, oni to znakomicierobią.
Dwie porcje,dla mnie i dla Maritie.
Matka przyglądała się im obojgu z niechęcią,
Skądwiesz, że ona tobędzie jadła?
Będę powiedziałaMaritie mściwie.
Orkiestra skończyła grać,tańczące pary rozeszły się naswoje miejsca, na placyku
między dwoma bokami szałasuzrobiło się przestronnie i można było obejrzeć sobie
gości,przynajmniej tych, którzy siedzieli z brzegu.
Kongijezyka zauważył pierwszy Max.
Parsknął iusiadłtak, żeby zasłonić goprzed wzrokiem Maritie i to właśniezwróciło jej uwagę.
Dr Mobose siedział wwiększym towarzystwie rozbawionych Skandynawów, oczywiście
jegożona była tam także, jeszcze jakieś dwie panie i trzechmężczyzn, równie nieciekawych
jak one.
Norweżka śmiałasiętak głośno, że Maritie przyszła ochota napędzić jejstrachu.
Wystarczyłoby, żeby ją zobaczyłaodwróconą ku
ich stolikowi i patrzącą na tego, którego ona przywiozłasobie aż z Czarnego Lądu, żeby z nią
spał co nocy, żebyją kochał na swój inny, obcy sposób.
Można było zburzyć tę radość i pewność siebie, ale Maritie zdaŁa sobiesprawę, żenie ma na
to ochoty.
Możesz mi go nie zasłaniać 'powiedziała do Maxa.
Na szczęście zjawił się kelner i odpadłakoniecznośćwyjaśnień.
Ja też poproszę o ser powiedziała matka z rezygnacją.
Potraficie obojezepsuć każdy wieczór.
Kochanie!
zawołał Mas.
Uwielbiam cię!
pocałowałżonę w rękę i tylko kelner niemógł zrozumieć, dlaczego przy takiej
radościzamówienie przedstawiało się tak skromnie.
Potem poszli tańczyć.
Matka wreszcie zdjęła swójpłaszcz, miała pod nim zieloną sukniębez rękawów i pleców, jej
skóra była wciąż bardzo piękna, jasnozłota.
Maxmusiał to widzieć trzymając ją ciasnow ramionach, wyższy od niej o głowę,prosty
imocny, wspaniały chłopak,którego przywiozła sobiez Europy, jak tamta swegoz Czarnego
Lądu.
Maritie, patrząc na nich, zobaczyła, ichnagle w łóżku, w miłości matkę i tego
człowiekapanującego nad nią.
Kiedy już wiedziała, że robisię takie rzeczy,kiedy powiązała sobie we właściweznaczenie, w
najgorsze odkrycie swego życia, wszystkie półsłówkapadające zust starszych w jej obecności,
grubeżarty służby w kuchni, zdania odnajdywane w książkach myślała z wstrząsającym ją
wstrętem, że wszystkie kobiety to robią, tylko matka NIE.
Była tegotakpewna i takszczęśliwa z tą pewnością, że kiedy.
po cóżbyło o tym myśleć?
Doczego toprowadziło?
Odwróciłagłowę i wtedy zobaczyła,żeprzez tłum tańczących przeciskasiędo niej Murzyn
Norweżki, z którą musiałostaćsię coś niezwykłego, skoro on był tu,a niez nią.
Ukłonił się i od razu wyciągnął do niej rękę.
Nogi poruszały mu się już w takt melodii, tańczył, zanimwstałai pozwoliła musię objąć.
Co się stało?
zapytała.
Gdzie żona?
Uśmiechnął się i Maritie przeraziła się, że podejrzeniaBibi co do liczby jego zębów są
uzasadnione.
- Tańczy.
Nie boi się pan, że naszobaczy?
Będzie pan miałstraszną awanturę.
Tak zgodził się pogodnie.
Napewno.
Potem już nierozmawiali.
Tańczyli.
Ze strony czarnegodoktora był to prawdziwypopis słuchu i rytmu, lekkościi giętkości ciała,
natchnionaimprowizacja.
Starała mu siędorównać, powtarzała go z zachwytem i satysfakcją, nabierała przy nimjego
leldkości, jego rytm przechodziłw jej ciało, tańczyli prawie nie dotykając się
wzajemnie,czasem tylko kładł jej dłoń na plecach, jakby była instrumentem,którego
wibrowanie należało powstrzymać lubzłagodzić.
Krążyławokół niego, taksamo szybkai zwinna, tak samo uniesiona na palcach,nawykłych do
cichegobiegu przez busz, w którym czają się dzikie zwierzęta.
Jej jasne włosy owiewały jego czarnątwarz, całował je,gdy padały mu na usta, ale byłto
czysty pocałunek,taki jakim niekiedy obdarza się słońce lub wiatr,
Tańczącepary odsuwały się odnich, żeby imzostawićwięcej miejsca, wracały
dostolików albo zatrzymywałysię nabrzegu parkietu tańczyliw końcu sami podroziskrzonym
gwiazdami niebem i choćpatrzyło na nichtyle oczu, Maritie byłapewna, że czarny doktor nie
widzi w tej chwilinikogo, że jest zupełnie sam.
Orkiestra, złożona z bułgarskich iczeskich studentów,zrozumiała, że ma dla kogo grać.
Okazało się, że są w niejprawdziwi wirtuozi.
Był nimna pewnotrąbkarz i perkusista, i pianista także, przez "Kośzarate"powiało natchnienie
południowejnocy, która z muzyki robiła misterium, zespalające człowieka z odwiecznym
rytmem natury,
Maritie, wciąż stąpając naczubkach palców, jakby zwinna i lekka biegła przez busz,
zobaczyław jakimśpółobrocie przerażone oczy Maxa; matki na szczęście niewidziała i nie
chciaławyobrażać sobie jej twarzy.
Oczywiście najgorsze było to, że zostawiono ichna parkieciesamych, zmieszaniz tańczącymi
mogliby ujść uwagi tych,którzy nie powinni byli ich widzieć.
Teraz nam obydwojgu utną głowy powiedziałaMaritie, gdy orkiestra umilkła, a
Kongijczyk,zdyszany,ale szczęśliwy, odprowadził ją na miejsce.
Właściwiepo tym wszystkim moglibyśmy już stądwyjść powiedziała matka, nie
patrząc na uią.
Na pew.
no nie chodziło jej o czarną skórę Kongijczyka, była jednak kiedyś żoną Tage Thatberga, coś
z tego musiało jejzostać i na późniejsze lata, szacunek dla wszystkich ludzi, kimkolwiek by
byli.
Ale iMaritie powinnabyła zachowaćcoś po Tage Thalbergu wstręt dowszelkiejostentacji, do
ś
ciągania na siebie uwagi,tęszczególnąskromność,której każde przekroczenie
byłoskandalemniewybaczalnym.
Tego można było od niej oczekiwać, nawet jeśli lę buntowała szczęśliwe dzied
buntująsięczęściej iostrzej niż te, które mają ku temu powody niepowinna była swoim buntem
dotykać tego obszaru.
Oczywiście matkaniepowiedziała tegowszystkiego,aleMaritie słyszała każdez
tychsłów, tak bardzo była pewna formuły,w jakąukłada się jej oburzenie.
Max zupełnie zamilkł i tę formułę znała dobrze.
Boże, Bożej pomyślała.
Dwadzieścia dni i dwanaście godzin!
Zrobiim to.
Zrobi im to choćbytylko po to, żeby zobaczyćich oczy.
Ale dwadzieścia dni musiałajeszcze przeżyć z nimii trzebabyło jakoś to ułożyć,
czasem całe życie przebiegaludziom wtakim pakcie, ona miała przed sobą tylko dwadzieścia
dni.
Uśmiechnęła sięi położyła dłoń na dłoni matki.
Mamusiu!
On tak świetnietańczy!
Widziałam właśnie!
Chyba robi to zawodowo!
To lekarz powiedziała z satysfakcją.
Lekarzz Konga.
Skąd wiesz?
Całyhotel to.
wie.
Ożenił się z norweskąlekarkąi spędzajątu miodowy miesiąc.
Ładniesię zachował podczas tego miodowego miesiąca.
Przecież mnie nie uwiódł.
Matka ograniczyła się tylkodo samego spojrzenia i Maxwciąż milczał w tej sytuacji
kelner ztacą okazał sięprawdziwym objawieniem.
Postawił przed każdym z nichtalerzyk z obsmażonym aa rumiano serem,nalał wina
doglinianych kubków.
Od razu je wypili, ale było tego zamało na poprawienie humorów.
' Ja poproszę jednak oudziec!
zawołała matka.
Niewidziała celu dalszych poświęceń.
Wieczór byłzmarnoWatly, można go było tylko z satystakcją zmarnować do
końca.
Zatańcz'', z nią i powiedziała do Maxa, kiedy orkiestra znów zaczęła grać.
Tylko to może nf.
suratowaćprzed'nowymskandalem.
Maritie pokręciła głową, włosy na chwilę zasłoniły jej
twarz.
Drugi raz nie będzie mógł mnie poprosić.
Zatańcz znią!
powtórzyła matka.
Przez długiczas tańczyli wmilczeniu, blisko przy sobie,tak jakzwykł tańczyć Max,
ciasno trzymając partnerkęw swoichmocnych ramionach.
Maritie położyła mu obiedłonie na piersi.
Starała sięodepchnąć go od siebie.
Musisz mnie tak przyciskać?
Muszę.
Tak się teraz nie tańczy.
Widziałeś przecież.
Słuchaj warknął jeśli jeszcze raz odważyszsięzatańczyć z tym Murzynem.
Słuchajpowtórzyłatym samym tonem jeślijeszcze raz odważysz się mówić do mnie
wten sposób.
To co?
Zacznę wrzeszczeć.
Zacznęwrzeszczeć wszystko jedno wjakim miejscutu, na ulicy,w domu.
I zbiegnąsię ludzie i powiem im, że się nade mną znęcasz.
Co ty wygadujesz?
Tozupełnie proste, prawda?
Za .
późno mi toprzyszłodo głowy.
RamięMaxa złagodniało, ale wciąż trzymałją blisko,na swojej piersi.
Ale przecież nie znęcałemsię nigdy nad tobą.
Nie.
Ale zaczynasz.
O Boże!
szepnął.
Czy naprawdę takto wypadło?
Dlaczego mieszasz się do moich spraw?
Przecieżmuszę.
1
fEi\
Nie tylko nie musisz,alenawet nie maszprawa.
Ś
wietnie wygolony policzek Maxa, pachnący wodą kolońską, dotknął na chwilę jejskroni.
Maritie, kochanie!
Bądź rozsądna.
Daj mi spokój.
Bardzocię proszę, 'bądź rozsądna powtórzył mięk;;.
afe:.
ko. I zapytał tuż przy jej uchu: Nie tęskniłaś?
Nicanic?
-
Za kim?
Zanami wyjaśniłMax, cofając głowę, ale oczymiał wpół przymknięte, a jego ramię
ogarniało jej plecy.
Popatrzpowiedziała Maritie zaraz ci wytłumaczę,skąd się to wszystkowzięło.
Wskazała mu oczyma Kongijczyka, tańczącego ze swojążoną.
Trzymała sięgo kurczowo, obejmując dłonią jegoczarny kark, sztywna i opornie
przeciwstawiająca się jego tanecznym usiłowaniom.
Zaraz wszystko zrozumiesz.
Miała na tyleodwagi, żeby wyjść zaniego za mąż.
Ale za nic nie zatańczy tak, jak on tego ipragnis.
Niepodda mu się, nato się już nie zdobędzie.
Wydaje jej się, że jeśli kupiłagosobie.
Co to znaczy?
Kupiła go sobie, jak matka.
ciebie.
Ramię Maxastało się znowu twarde, przytrzymał jąprzezchwilęnieruchomo.
Czy nie wydajeci się, żeteraz japowinienem zacząćwrzeszczeć?
Wrzeszczeć na cały głos, że się nade mnąznęcasz.
Wrzeszcz, bardzo cię proszę!
Nie miałem żadnego majątku, to prawda, ale jakoinżynier górnik doprowadziłemdo
porządku wasze kopalnie.
Dlaczego się tłumaczysz?
Nie maszsię z czego tłumaczyć.
Przymknęłaoczy.
Ja także będę niedługokupować wszystko.
i wszystkich.
Tych, oczywiście, naktórych będę miała ochotę.
O czym ty mówisz?
Nie odpowiedziała.
Przytuliła się nawet na chwilę doszerokiej, gorącej piersi Maxa.
Dwadzieścia dni!
pomyślała.
I chyba już nie więcej niż dziesięć godzin.
Nie więcej niż dziesięćgodzin!
Udało im się wycofać ze środka tłumui tańczyli terazna samym brzegu, gdzie tłokbył
mniejszy i można siębyło poruszać swobodniej, nie dotykając cudzych plecówi bioder.
Powinnaś zrozumieć zaczął Maxże każdyczłowiek.
Cicho!
powiedziała nagle.
Musisz tego wysłuchać.
Każdy człowiek.
Cicho!
powtórzyła.
W samej głębi pod dachemszałasuna lawie, wyłożonej barwnym bułgarskim kilimem,
siedziało tych dwoje.
Mężczyzna o zmęczonej twarzy, którego dzisiaj zaczepiła znowu, mimo że poprzedniego
dniauciekł od niej, i młoda smutna kobieta,niezdejmująca oczu z tańczących.
Zatrzymajmy', się tutaj szepnęła Maritie.
Dlaczego?
Co tam widzisz?
Proszęcię!
Możemy przez chwilę tańczyć w tymmiejscu.
Dziękuję.
Znowu więc mogła patrzeć na nich, a oni to od razuzauważyli, oni ona, iod razu z
tymsamym przestrachem, z tym samym popłochem, który odmalował sięnaich twarzach.
Mężczyzna zacząłszukać papierosów, kobietazacisnęłapalce nq glinianymkubku z
winem.
Powiedziała coś doniego, cicho, samym końcem warg, ale albo nie dosłyszał,albo nie chciał
jej odpowiedzieć.
Powtórzyła jeszcze razi wtedy zwróciłku niejnie rozumiejąceoczy.
Maritie!
powiedział Max.
Tańczysz czy nietańczysz?
Przecieżtańczę.
Chyba słyszysz, co grają?
Słyszę.
Nie jestem tegotaki pewny.
A może tylko tańczącz Murzynami masz poczucie rytmu?
Może.
I na kogo się wciąż tak gapisz?
Przecież to impertynencja.
Dawno przestałam być dobrze wychowana.
Powinieneś to zauważyć.
Owszem, zauważyłem.
Ale niechcę, żeby to zauważyli inni.
Proszę cię, zostańmytu jeszczeprzez chwilę!
Co cięobchodzą ci ludzie?
Proszę'
Niedawno miałaś ochotę krzyczeć.
Zdaje się, że ty także.
"- Aleteraznajbliższa tego jest chyba ta dziewczyna,na którą wciąż patrzysz.
To nie jest dziewczyna.
Skąd wiesz?
Wiem.
Koniec z tym!
zdecydował Max.
Odwrócił jąplecami do szałasu, a potem manewrował tak, żeby znaleźćsię w samym środku
tańczących.
Nienawidzę cię!
szepnęła.
03 zaśmiał się.
Dziewczętom to szybko przechodzi.
i
Nie mnie!
położyła znowudłonie na jego piersii odepchnęła się na całą długość ramion.
Max patrzył nanią spod zmrużonych powiek.
Zatęskniła nagłe za Joachimem, nieśmiałym i uległym,z którymmożna byłozrobić wszystko,
co się chciało.
Poczuła żal, że go wystrychnęła na dudka,w dodatku kompromitując go przedrodzicami.
Miała nadzieję,że zastanie go już razem z nimiprzystoliku ale siedział przy nim promieniujący
znakomitym zdrowiem i humorem pan Balou.
Ostrzegam pana powiedziała Maritie żemojamama bardzo lubi śpiewać.
Matka odłożyła sztućce, którymi walczyła z twardymbaranim udean, dotknęła
serwetką ust.
Co to znaczy?
PanBalou z lekka się zarumienił.
Maritiepostała muporozumiewawcze spojrzenie.
To nasza tajemnica.
Może jednak dopuścicie mnie doniej?
Och, mamusiu!
Maritie usiadła, podniosła swójkubek do wi.
na i zajrzała w jego puste wnętrze.
Mówiłam ci przecież, że pan Balou mawytwórnię płyt.
Istotniematka odchrząfcnałę,jej głos nabrał jasności.
Ś
piewałam kiedyś zupełnie nieźle Kochanie!
Max dotknął delikatnie jejdłoni.
Przyglądał się z niezbyt zachęcającą uwagą panu Balem, jakbyzagrażała muw jakiś sposób
jego .
ostentacyjna promienność.
Czy masz jeszcze na coś ochotę?
Napiłabymsię winapowiedziała Maritie.
Już zamówiłem spiesznie odpowiedział pan Balou.
Jakpan tu trafił?
Każdego wieczoru obchodzę kilka lokali w 'nadzieina spotkanie jakichśmiłych
znajomych skłonił się mat94
ee Maritie i jej cudzoziemskiemumężowi,ale patrzył namałą.
I, jak widać, dopisuje mi szczęście.
No,no powiedziała Maritieniezbyt grzecznie.
Gdy tylko kelner nalał wina, wypiła je duszkiem, zjadłado końca swój ser.
Jestem głodna!
powiedziała.
Co mam zamówić?
spytał pan Balou.
Maritiejestz rodzicami zauważył zleciutkiemnaciskiem Max.
Skóra na głowie przesunęła mu się dwarazy, podniósł dłoń do włosów,jakby usiłował ją
zatrzymać.
Możezjesz szaszłyk?
Och, nie!
Nie grymaśpowiedziała rnatka.
Wieczór takipiękny, a ty wciąż jesteś z czegoś niezadowolona.
Splotła przed sobą nagie ramiona, znaćbyło na nich ranne słońce.
Kiedy wrócimy do Szwecji, w Skellefteabędziejuż na pewno śnieg.
I dobrze!
mruknęła Maritie.
Lubię śnieg.
Matka zwracała się wciąż dopana Balou.
Mam nadzieję,że zna panSzwecję?
Byłem tylko kilka razy w Sztokholmie odpowiedział nie wiadomo dlaczego z
ukłonempanBalou.
Skelleftea leży na północy, nad Zatoką Botnioką.
Dlatego wysyłamydzieci tutaj, żeby przedłużyć im lato.
Słusznie mówił pan Balou.
Trzeba przedłużaćim lato.
Jestem głodna!
powtórzyła Maritie.
Sama przywołała kelnera, który właśnie był wpobliżu, izamówiłaporcję musaki, a potem trzy
ciastkaz kremem.
Mojadroga powiedziała matka, gdy kelner sięoddalił kobieta nigdy sama nie rozmawia
z kelnerem,jeśli jest w towarzystwie mężczyzn.
Tego takżenauczył ją Tage Thalberg, na pewno.
Psułkobiety, a one potemzapomniawszy o nim pamiętałyto przez całe życie.
A w dodatku ciągnęła matka z tą samąnaganąwgłosie musaka i ciastka z kremem!
Czyto nie zabardzo ryzykowne?
Nie dla mnie powiedziała Maritie wstając.
Pójdę się trochę przejść,Zobaczyła niepokój w oczachMaxa,ale to panBalou, a nie on,zerwał
się pierwszy.
Pójdęz tobą.
Nie zatrzymała go stanowczo.
Dziękuję.
fWWCSD^ jesieni^.
,
Podium dla orkiestry było puste, studenci jedli widocznie kolację.
I iprzy stolikach zajmowano siętym samym, kelnerzy w kolorowych bułgarskich strojach
roznosili parujące tace.
Dym z ogniska mieszał się zwoniąostrych przypraw iodorem owczejwełny, którym
zawiewało od leżącego w zagrodzie stada.
Maritie przeszła przezopustoszały placyk, przeznaczony do tańca, i wiedząc, żetrzy pary oczu
patrzą w siad za nią, skierowała się najpierw ku wyjściu.
Po drodze zatrzymała się przy stoliku,na którym w wiklinowym koszyczku leżał chleb.
Czy mogę go zabrać?
zapytała.
Mówiła po angielsku, siedzące przy stoliku towarzystwo dwie kobiety i dwóch
mężczyzn nie rozumiałotego języka.
Dopiero kiedy wyciągnęła rękę w stronękoszyczka, jedenz mężczyzn zawołał:
Pożałujsta!
My uże nie budiem jest'.
Rosjanie!
pomyślała.
Kobiety były dużei dorodne, mężczyźni o szerokich barkach.
Jacyś inżynierowiez Donbasualbo górnicyz Syberii,wygrzewającyswoje kości w
bułgarskimsłońcu czuła, że patrzą zanią, kiedy zbiegaw dół po ścieżce, odwróciła się więci
pokiwała im dłonią.
Odpowiedzieli takimsamym przyjaznym gestem.
Przez chwilę miała ochotę zawrócićiprzysiąść się do nich, ale nie wiedziała, jak by to przyjęli,
szczególnie one tedwie dorodne tanie, na pewnojak wszystkie inne drżące o swoichsamców.
Nie wiedzielinic osobie, ludzie na urlopie nigdynico sobie nie wiedzą, ukazują sobie
wzajemnie zabrane ze sobą pozory,jak kostiumy, w fctóre przebierają się na swój
odświętnyczas wypoczynku.
Na pewno wstają o świcieprzez całyrok, na pewno.
nie, nie potrząsnęła głową niebędzieo tym myśleć.
Max też wstaje o świcie, każdegoranka wShelleftea budził ją warkot jego samochodu,którym
jeździł do biurakopalni w Boliden.
Na dworzebyło jeszcze ciemno, wiatr od zatoki walił w szybyogarniało jązawsze wtedy ciche,
samolubne szczęście,bezgraniczne przywiązanie do domu, do swego pokojui łóżka, w
którymbyło tak wygodnie i ciepło.
Oparła się o drewnianążerdź, odgradzającą ścieżkę odpomieszczenia dlaowiec.
Wszystko i wszystkich!
pomyślała.
Za dwadzieścia dni i dziesięć godzin!
Owce, zbite w gromadkę pod przeciwległą stroną za
grody, uniosły czujne pyski.
Maritie cmoknęła na nie,zawołała je cicho, Zerwały się natychmiast, od razu rozbudzone i
przytomne, i .
przygalopowały całą gromadą,wzbijając tumany kurzu.
Łamała chleb i podawała go imna dłoni, ciesząc się, ilekroć ciepły język zwierzęcia dotknął
Jej palców.
Woń pieczonegona górze mięsa docierałaaż tutaj, aleone białe i łagodne nie pojmowały na
szczęście nic z tego.
Taki jest świat!
powiedziała matka.
I trzeba siębyło w ło włączyć, nikt niemiał szansy pozostaniapoza grą.
Maritie otrzepaładłonie z okruszyn istała przez chwilęoparta całymciałemo
ogrodzenie, jakby nie miała siłyutrzymać się na nogach.
Chciało jej się palić,ale niewzięła ze sobą papierosów.
Usłyszała czyjeś głosy, ścieżką z górynadchodziło trzech Bułgarów, śmiali się z czegoś
głośno.
Poprosiłaich o papierosa.
Każdy z nichwyszarpnął natychmiast paczkę z kieszeni wzięła odtego, który miałsłońca.
Potemstrzeliły płomieniem trzyzapalniczki, ich blaskoświetlił twarzemężczyzn, staliprzed nią
półkolem na ścieżce,musiaładotknąć ramieniajednego znich, żeby ich wyminąć.
Zrozumieli tę zaczepkę inaczej i rozczarowani długo jeszcze stali na ścieżce.
Nie mogli pojąć, dlaczego odeszła.
Zawsze niezawodniw rolachgospodarzy nocą oferowalimiłość, jak słońceza dnia.
Na górze jeszcze nie tańczono.
Maritie obeszła pusty placyk, starając się, aby nie dostrzegły jej oczy matki ani Maxa,
ani pana Balou, któryrozglądał się za nią chyba nie mniej pilnie niżoni i zatrzymałasię pod
drzewem, naprzeciwko szałasu o ławach wyściełanych kolorowym kilimem.
Nie patrzyłajeszcze tam, stała opartao pień i paliła, nie odrywającoczu od papierosa.
Wszystko i wszystkich!
powiedziałana głos.
Wszystko i wszystkich!
Za dwadzieściadni i niecałe dziesięć godzin.
Wiatr strącał żołędzie.
Przebiegał górą po czubach dębów i uciszał się na chwilę ułożywszy się na stoku wzgórza,
potem zrywał się i rozpoczynał znowu swój krótkipopis jesiennej perkusji.
Maritie słuchała przez chwilę,a potem przywołała kwiaciarkę' i wybrałatrzy różedlaNorweżki.
Pokazała kobiecie tę białą żonęczarnego doktora i prosiła o wręczenie jej kwiatów.
Kwiaciarka nie.
mówiła żadnym językiem poza bułgarskim,, nie możnawięc było przekazać jej
jakiegokolwiek polecenia, zresztąnie było słów, które by mogły wyjaśnić powód posłaniatych
kwiatów.
Chodziło tylko o to, żeby obdarowana dowiedziała się,od kogo pochodzą.
Maritie ukłoniłasię jejnisko i podniosła obie ręce w górę naznak, że siępoddaje.
A potemodwróciła się i zaczęłapatrzeć na tychdwoje.
Zastał ją tak Max, wysłany przez matkę,kiedy orkiestrazaczęła graći placyk zapełnił
się tańczącymi.
Maritie!
krzyknął.
Podnosi się tak głos na lunatyków, żeby wyrwać ich z transu.
Ś
cisnąłją za ramię,nie panując nadsiłą swoich palców.
O Boże!
jęknęła jużmnie znalazłeś!
Matfea się niepokoi.
Nie wie, co się z tobą stało.
Odepchnęła go odsiebie,oparła skroń o pień drzewa.
Co -się mogło stać?
Każdegowieczoru, kiedy was tunie było, chodziłam, gdzie chciałam.
Mogę się tego domyślać.
Mówię cito, żebyś nie musiał tracić czasu na domysły.
Gdziechciałam.
I nic mi się nie stało.
Nie jestem tego taki pewny powiedział cicho, głosmu zadrżał, palce
znowuzacisnęłysię na jej ramieniu.
Możesz ibyć pewny.
I puśćmnie,dobrze?
Będę miałasińce.
Przepraszam.
Wróć do stolika, jest już Joachim z rodzicami.
To ma być dla mnie zachęta?
Umówiłaś się z nim.
Poczeka.
Maritie!
Max patrzyłz zakłoipotaniem w kierunku jej spojrzenia.
Przestań prześladować tych ludzi.
Daj mi spokój.
Co ci zrobili?
Tadziewczyna.
Kobieta!
Ta kobieta i tak nie wygląda na zbyt szczęśliwąObróciła na chwilę ku niemu głowę i
zobaczył jej pociemniałe oczy.
Zapewniam cię, że powinna nią być.
Co o nichwiesz?
Skądich znasz?
Wzruszyła ramionami.
Nie znamich.
Alewiem, że powinna być szczęśliwa.
Maritie E powiedział stanowczo Max.
Wracajdostolika.
Matka kazała mi cię przyprowadzić.
Uśmiechnęła się drwiąco, ale ruszyła się z/ miejsca.
Czy zawszerobisz tylko to, co ci każe?
Przystoliku Joachim wciąż jeszczeopowiadał,jak pozostawiając rodzicóww
samochodzie przeszukiwał wszystkie lokale, zanim dopisało mu szczęście.
Coś ci siępomyliłopowiedziała Maritie.
Mówiłam przecież wyraźnie, że będziemy w "Koszarate".
Patrzyłaprosto w oczy matkii nie ona, alematka pierwsza opuściła powieki.
Pani Sehnke, dużai wciąż jeszcze przystojna, uśmiechnęłasię z czułością do syna.
On jest taki roztargniony powiedziała po niemiecku.
Nastąpiła teraz długa opowieść pana Sehnkeo tym,jak to Joachim, kochając się jeszcze
w szkole wjakiejśdziewczynie, mylił wdąż numerjej domowego telefonuz biurowym
numerem jej 'papy.
Papa wysoko postawiona osobistośćmiał w końcu tego dość i.
zapowiedziałwieltAcielowi córki, że jeśli powtórzy się to jeszczeraz.
Joachim poczerwieniał) opowieść ojcawydałamu sięnietaktem "wobec Maritie, której
powiedział, że jest jegopierwszą miłością bat się jej reakcji, dopóki nie spostrzegł, żeona tego
w ogóle nie słucha.
Tylko pan Balouuśmiechał się zuprzejmą uwagą nie znał wogóleniemieckiego.
Maritie patrzyła na wystygłą porcję musaki i trzyciastka z kremem.
Zakrzepły na ziemniakach tłuszcz miał,jakwszystkie prawiedania w tym kraju,
pomidorowykolor,
Nie jedz jużtego szepnął Max.
Rzuciła mu krótkiespojrzenie, pochyliła się nad talerzem i wyjadła całą jegozawartość
aż do oblepionegozimnym sosem dna.
Potem przysunęła sobie talerzykz ciastkami.
Po tłustej i wystygłejmusace smakowałyokropnie, ale zjadła je do końcai nie zdejmując
spojrzenia z przerażonych oczu matki, długo zlizywała resztki kremu z łyżeczki.
Pan Sehnkewciąż opowiadał i słuchał go tylko pan Balou z niezmiennie uprzejmą uwagą.
Wszystko i wszystkich!
pomyślała.
Ale tylko tych,na których będę miała ochotę.
Kolano Joachima dotknęła jej uda.
Czuła, jak drży.
Nie 'było się gdzie odsunąć,ledwie się mieścili przy niedużym stole.
Studencigrali znowu bułgarski ludowy taniec, który prowadziłstary pasterz w odświętnym,
pasterskim stroju.
Od zagrody powiało odorem owczej wełny, zmieszanymz bukowym dymem, i wonią
pieczonegomięsa.
Taki był świat.
takibył świat.
Chcesz zatańczyć?
spytał Joachim, przełykającślinę.
Podniosła do góryzamknięte pięści, przycisnęła je doskroni.
Nie!
krzyknęła.
Daj mi spokój?
Chcę iść dodomu!
Woda jeśli się nie odczekało kilkuminut po otwarciukranu spadała zprysznica na plecy
jak kłujący ostrymzimnem grad.
Dopiero po długiej chwili stawała się corazcieplejsza, Filip prostował grzbieti zaniechawszy
parskania sięgałpo mydło i gąbkę, pogwizdując od czasu doczasu.
W przeciwieństwie do Anny, którą wciąż przerażało wyposażenie łazienki, polubiłranny szok
pod zimnym prysznicem.
Zresztą budził się tutaj od razuw Świetnym humorze, jak zwykle podczas urlopu bez
pretensjidoświata,że musi wstawać takrano.
Teraz, kiedy mógłbydłużej pospać,szkoda mubyło każdej chwili spędzonejpo przebudzeniu w
łóżku, zrywał się od razu, otwierałdrzwi na balkoni oddychając głęboko krystalicznym
powietrzem, patrzył na wysrebrzoną porannym światłemtaflę morza.
Potem budziłAnnę.
Całował ją, trzymał przezchwilę w ramionach, głaszcząc jej plecy.
Miał nadzieję,
ż
e niweczy, a jeśli nawet nie niweczy, to może chociażzmniejsza jej strach przed
dniem, który ją czekał.
Obiecali sobie, żetutaj tegonie będzie, że nie będzie strachuiniegodzeniasię z tym, cosię stało.
2e Anna tutaj siętego nauczy.
Dłużej trzymał ją w ramionach, dłużej gładził po plecach już wiedział, że siętego nie
nauczy,że wybrali najgorszemiejsce na tę lekcję.
Aniu!
krzyknął z łazienki, zamykając kran,żebyusłyszeć jej odpowiedź.
Powmna była odkrzyknąć, że już wstała i że jeśli tylkopozwoli jej się umyć,będzie
natychmiast gotowa.
Alew pokoju trwała cisza.
Aniu!
krzyknął po raz drugi.
Itym razemmu nie odpowiedziała.
Otworzył cichodrzwi, podejrzewając, żeznowu zasnęła.
Stała przy oknie, tyłem do pokoju, przechylona lekkoprzez parapet, zapatrzona w coś,
co działo się na dole, alerównocześnie przed tym czymś jakby cofnięta w bezpieczne wnętrze
pokoju, wktóre miałanadzieję się1 ukryć,gdyby zaszła potrzeba.
Co się stało?
spytał cicho.
Odwróciła ku niemu głowę, twarz miała szarą z przerażenia.
Ona tam jest szepnęła,
Kto?
Ona.
Ta dziewczyna.
Stoi tam i czeka na nas.
Anno!
krzyknął.
Wychyliła się głębiej przez parapet, jakby ośmieliła jąjego obecność.
Zobacz sam!
Stoi tam i czeka.
Skoczył do okna, czując jakwzbiera wnim wściekłośćnanie obydwie, na tę na dole,że
odważyła siętu przyjść,i na Annę, która nie miała, a powinna mieć tyle siły, żebyto znieść.
Gdzie?
zapytał.
Wskazała mu dziewczynę stojącą na hotelowym podjeździe z rękami w kieszeniach
spodni, drepczącą w miejscu,jakto czynią tancerki lub sportowcy dla rozluźnieniamięśni.
Z pochyloną głową przyglądałasięswoim stopom, a wiatrrozwiewałjej jasne włosy, opadłe na
twarz.
Widzisz?
Widzę.
I co z tego?
.
Jak to co z tego?
usta Anny zaczęły drżeć.
Oparłasię o ścianę, jakby groził jej upadek.
Stoi tami czeka.
No więc niech czeka.
-
Ale czeka na nas.
Skąd wiesz?
W hotelu jest dwieście pokoi, w każdympo dwie osoby.
Wczoraj w "Koszarate" było przynajmniej dwieścieosób, a zajmowała się tylko nami.
Im mniej będziemy na to zwracać uwagi, tym prędzej jej się to znudzi.
Dziewczyna okręciła się teraz wokół własnejosi i niewyjmując rąk z kieszeni,wybijała
stopami jakiś takt.
Jej jasne,lekkie włosy kołysały sięowiewając jejtwarz.
Ale to nieludzkie szepnęła Anna.
Tookrutne.
Powinien był terazprzytulić ją do siebie, położyć jejrękę nagłowie, ale nie uczynił tego.
Idź do łazienki powiedział.
Zrobimy mały spacer przed śniadaniem.
Nie 'ruszyła się z miejsca.
Jej plecy przywarły do ściany, wyprostowane i nieruchome.
Zostanę tutaj.
Gdzie?
Tutaj.
Nie pójdę na spacer.
Anina śniadanie.
Słuchaj Filip odwrócił głowę,żeby nie patrzećna jej twarz jeśli natychmiast nie
zacznieszz tym walczyć, jeśli nie przestaniesz zwracać uwagi na śmiesznejakieś historie.
Dla ciebie to jest śmieszne?
Nie.
Ale musi się stać śmieszne dla nas obojga.
W naszymkraju ludzie posiadają na tyle taktu,żeby nie patrzeć.
Zdobył się na ton perswazji Ludziew naszym kraju przeszli zbyt wiele.
Dziewczynana dolenie przestawała tańczyć, ciche plaśnięcia jejstóp o asfalt podjazdu
docierały ażna drugiepiętroi było je słychaćwyraźnie, gdy milkli oboje.
Proszę cię powiedział Filip zdobądź sięna tyleodwagi, żeby umyć się, ubrać i
zejśćrazem ze mną.
Musiszto zrobić.
Dla siebie i dla mnie.
Annapotrząsnęła głową.
Jej szeroko otwarte oczy patrzyły napodskakującą wciążna podjeździe postać.
Zrobisz to!
12
Nie.
Musisz!
Tym razem nie ustąpię.
Nie!
krzyknęła.
Nie!
Nakryła twarz w dłoniach,słyszał jej nierówny oddech,jak zawsze wtedy, gdy
usiłowała powstrzymać płacz.
Oparł się o okno, zupełnie bezradny,znowu pokonanyprzez coś, z czym nie umiał walczyć, z
czym może walczyć w ogóle niebyło można.
Dziewczynana dole znieruchomiała nagle, .
przez chwilę jakbyodpoczywała podługim treningu, a potem podniosła głowę,
odgarniającwłosy iwtedyzobaczyłjej twarz.
Aniu!
szepnął.
To przecieżnie ona.
tozupełnie
inna, zupełnie obca dziewczyna.
Podniosła głowę.
'Obca?
Tak.
Zobacz!
Nigdy jeszcze jej nie widzieliśmy,
Zbliżyła się do okn nieufnie.
Dziewczyna na dolekiwała do kogoś ręką.
Chodżże wreszcie!
zawołała po polsku.
Okocić
się można,czekając na ciebie!
Wychylili się obydwoje, żeby zobaczyć tego, na któregoczekała.
Wybiegł wreszcie z hotelu, przewiązując sweter
wokół bioder.
Okocić się można!
powtórzyła.
Coś ty robił
tak długo?
Wziął jej dłoń i dotknął nią swojej brody.
Roześmiała
- się, a potemobjąwszy go wpół o wiele mniejsza odswego chłopca pociągnęła go za
sobą kuschodom prowadzącymku głównej alei.
Patrzyliza nimi, aż zniknęli imz oczu, aż zakryły ich
krzewy tui.
No widzisz!
powiedział Filip miękko.
Widzisz!
Oparła głowęo jegoramię, wdąź jeszcze oddychałagłośno i nierówno,ale już czul, że się
uspokaja, że możenawet przestaje wierzyć w to, co działosię przed chwilą,jahby to był sen, z
którego się zbudziła.
Widzisz!
powtórzył.
A teraz myj się szybko,boniezdążymy przejść się przed śniadaniem.
Dokąd pójdziemy?
krzyteięła wesoło z łazienki.
Do amfiteatru.
Chcę go zobaczyć wsłońcu.
Teatr, azarazem letnie kino, wzniesiono na wzgórzu,abywykorzystać naturalną
pochyłośćzbocza na rozplan.
nowanie półkolistej widowni.
Droga ku temu wzniesieniunie była łatwa, ale Anna szła nucąc.
Pustealeje i ścieżkidodawałyjej odwagi.
W tym cudownym miejscu świataranek był najmniej podziwianą porą długo odsypianonocne
swawole i nie urok świtu, ale rygor śniadaniowejgodziny, surowo przestrzegany we
wszystkich restauracjach, zrywał z łóżek zmęczonych zbyt intensywną formąodpoczynku
kuracjuszy.
Nateatralnym wzgórzu trwała więc cisza,nawet morzanie było tu słychać pozostawało
tylko obrazem, wspaniałą radościąoczu iszerokim oddechem dlapłuc.
Kamień!
mruczał Filip.
Gdybyśmymieli takikamień!
Nie mógł sięnasycić pięknościąwszystkiego,co tu wzniesiono w tak krótkim czasie.
Nie mógł się z niąpogodzić.
Na dnie zachwytów leżał osad zawodowejzazdrości,choć się jawnie do niej nie przyznawał.
Wymyślił więc sobie na pociechę teoryjkę, którą przyzywałw chwilach najgorszego,
największego niebezpieczeństwa twierdził, że toów cudowny
bułgarskibudulec,jasnożóHypiaskowiec i marmur, którym szafowano nawetprzy budowie
nowych wsi, jest nie tylko urodą, ale i łatwością tego sukcesu, odniesionego na wzgórzach
ZłotychPiasków, pokrytych do niedawna dębowym lasem.
Dęby i węże powiedział.
Kilkanaścielat temubyły tu tylko dęby i węże.
Tak, kochanie zgodziła siępogodnie Anna.
Czytałam w folderze.
Aż przywieziono tu kilka wagonówjeży i rozpuszczono je po lesie, żeby załatwiły się z
wężami.
Wszystko to jest opisane.
Siedziałana ławcew pierwszym teatralnymrzędziei przymknąwszy oczytrzymała twarz
wzniesioną ku słońcu,
Odwrócił się od kolumny, całej spowitej bluszczem, którą właśnie podziwiał, od
rozkwitłegogąszczu jakichś krzewów, przewalających się pachnącą i puszystą kaskadąprzez
półkolistymur, opasujący zbocze i cicho stąpając, zbliżył siędo niej.
Więc mogło być tak.
naprawdę mogło być tak.
Paraturystów zwiedzających jedno z najpiękniejszych miejscnad Morzem Czarnym.
Cudowna zewnętrzność,przedktórą w pokorze trzeba zrezygnować z siebie, z
nagromadzonego w sobie mroku.
Kilka zdań z foldera.
Łagodne wtopienie się w pejzaż iczas, uratowany od
przeszłości.
Kochanie, jesteśtu?
zapytała, nie otwierając oczu.
Jestem odpowiedział.
Czujesz, jak wszystko pachnie?
Tak.
Jutro też tuprzyjdziemy.
Tak rano.
A teostatnie słowa pochodziły już z mroku, nie należały do promiennoci dnia.
Tak rano oznaczało:
kiedy nikogo tu nie będzie, kiedynikt nie będzie na nrnie
patrzeć^
Dobrze powiedziałcicho.
Tak rano.
Zobaczył ją nagle taką, jaka coraz częściej jawiła musię przed oczyma,choć bronił się przed
tym,choć sobietego zakazał zobaczył ją biegnącą po schodachtego pierwszego dnia, kiedy
dowiedział się o jej istnieniu i kiedy to istnienieprzyjął w siebie na wieczną nierozlączność,
biegła skacząc po dwa stopnie, a, ogromnyzegar w hallu politechniki wskazywał dwie minuty
pokwadransie akademickim.
Dogoniłją na schodach szybkąi lekką, trochę zdyszaną i zatrzymując przed drzwiamisali
wykładowej szepnął: Wejdziemy razem, koleżanko.
Odwróciła ku niemu zarumienioną z pośpiechutwarz, uśmiechnęła sięz wdzięcznością i już
wtedy miałochotęją pocałować, stracił wiele czasu niepowiedziawszyjej tego odrazu.
Och, dziękuję!
Dziękuję!
powtarzała.
Kończył już wtedy studia, był asystentem i ulubieńcem profesora, wchodzącej pod jegoopieką
studentcepierwszego roku nie groziły gromy za spóźnienie.
Trzymałją za nagi, ciepły, cudownie gładkiłokieć i przedłużałchwilę otwierania drzwi nie
tylko dlatego, że bałsię, abynie.
skrzypnęły.
Następnego dnia także zobaczył ją biegnącą zawsze,widać, w niezgodzie z czasem,
spóźniona o całe dziesięćminut biegła przez placyk przedlodziarnią, w której sięumówili.
Wszystko wokółniej było w locie,włosy, szalik,spódnica, torebka przewieszona przez
ramię,ręce, którymi już z daleka usiłowała prosić go o wybaczenie.
Zjawiałasię tak nakażdespotkanie, a potem kiedy bylijuż małżeństwem wpadała tak do domu,
zawsze pełnapośpiechu i podniecenia, zdyszana i gorąca, z trudem wy.
mawiająca pierwsze słowa, gdy przytrzymywał ją dlawypoczynku na swojej piersi.
Ten dzień, kiedy dowiedziała się o nagrodzie!
Była już po studiach i razemopracowali projektna czwartą ścianęjakiegoś placu w jakimś
mieście.
Nie mieli w domutelefonu, wzięła więctaksówkę, usłyszał, jak gwałtowniezatrzaskuje jej
drzwiczki, jak uderza całym ciałemw drzwi wejściowe na dole, a potem biegnie po
schodach,aby oprzeć .
się o dzwonek i nie przerwać alarmującegosygnału, dopóki jej nie otworzył.
Złóż gratulacje paniinżynier, 'bo ja składam panu inżynierowi!
Trzymał jąna piersiach, a ona dyszałacałując go i dorzucając dalszeszczegóły radosne] wieści.
A był przecież poza nimiten dzień, oznaczony jakąś datą w wyrzuconym z ulgą
naśmietnik kalendarzu,dzieńktóry przez cały czasim zagrażał.
Opowiedziała mu o nim raz jeden, zaraz na początku ich znajomości,gdy mówił, że
lubipatrzeć, kiedy biegnie, kiedysię do niego śpieszy, opowiedziałamuo tym,jak leżałanie
mogąc ruszyć żadną nogą na stercie jakichś śmiecipod ścianą baraku i że było to jej pierwsze
na zawszezarysowane w pamięci wspomnienie z dzieciństwa.
Jesteś tu?
krzyknęła.
Otworzyła oczy odrazurozszerzonez przerażenia.
Boże, myślałam, że cię nie ma.
Jestempowiedział, kładąc dłoń na jej ramieniu.
Pomógł jej wstać izaczęliwolnoschodzić ze wzgórza,ostroiftiie .
pokonując wszystkie schody i wyłożone kamieniem ścieżki.
Jutro znowu tu przyjdziemy powtórzyła.
Tak, kochanie.
Jeśli tytko będziesz chciała.
Zjedliśniadanie, a potem zostali, przez chwilę na tarasie restauracji,karmiącwróble, które
rozzuchwalonei szczęśliwe krążyły między stolikami.
W basenie pośrodkuwyłożonego marmurem patio szemrała łagodnie wodaspływająca z małej
fontanny.
Zwilżane nią rośliny wydawały delikatny, ale przenikliwy zapach.
Kiedy będziemy wreszcie projektować dom dla siehte uśmiechnęła się Anna
podkradnę im ten pomysł.
A ja nikomu o tym nie powiem.
Roześmiali sięrazem, aż bułgarskie kelnerki,zbierające naczynie ze stołów,spojrzały w ich
stronę.
Cza na plażę powiedział Klip.
Szkoda każdejchwili tego cudownego słońca.
Rzuciła ostatnie kawałki chleba wróblom i posłuszniepodniosła się z krzesła.
Dopiero na ścieżce otworzył przednią szeroko swoją plażową torbę.
Zobacz,co tam mam!
Pochyliła się nad nią zaciekawiona.
Cóż to za zagadki?
Zobacz, zobacz!
Mój kostium?
I mój ręcznik?
Przebierzesz się w kabinie.
Nie pozwolę ci wrócić do hotelu.
Aleja.
urwała i szła posłusznie w stronę plaży.
Nie pozwolę!
powtórzył.
Ostatecznie pocoprzejechaliśmy tyle kilometrów?
Dla tego słońca i dlatego morza.
Mówiłaś,że cię uspokaja.
Teraz nie odezwała się jużani słowem, szła z opuszczoną głową, patrząc tylko na
płytychodnika.
Wszystkimi schodami, wszystkimi ścieżkami ludzie biegliw dół do morza.
W kolorowych kąpielowych płaszczach,w skąpych plażowychstrojach, półnadzy, przystrojeni
tylko w swoją nową wakacyjną skórę,podarowaną im przezsłońce śpieszyli się, żeby na
ciepłym piasfcu wyciągnąćswojeciała.
Jakaś rosyjska grupa szła śpiewając.
Niemcygrali podrodzew piłkę, Norwedzy, którzywysypywalisię z położonego naprzeciwko
plaży "Internatlonalu", nawoływali się przez drogę.
Albo weźmiemy kosz powiedział Filip i będziesz mogła przebrać się w koszu.
Widziałem, żepanieto robią.
Nie podglądałem uśmiechnął się alewidziałem.
Uśmiechnęła się także i w tej samej chwili minęłyich dwie dziewczyny,potrącając
ichlekko przy wejściuna plażę.
Miały króciutkie wdzianka, spod 'których niewystawałnawetrąbek plażowego kostiumu,
tylkonogi,długie i szczupłe, przedziwnie sprawne i przedziwnienowoczesne nogi młodych
dziewcząt, szczęśliwie stąpających po świecie.
Anna chwyciła torbę i wyszarpnęła z niej swój kostiumi swój ręcznik.
Usta jej drżały, potrzyła mu w oczy pokornie.
Pozwól mi szeptała pozwól mi!
U.
Usiłował odebrać jej rzeczy, wcisnąć je z powrotem dotorby.
To nie ma sensu.
Musiszsięopanować!
Musisz tampójść.
Potrząsnęła głową.
Ostatecznie na balkonie słońce grzeje tak samo jaktutaj.
Nawet mocniej, bo nie ma tam wiatru.
Ale morze!
prosił.
Nie widzisz morza!
To nic!
Tonic, że go nie widzę!
Szarpała ręcznik,którego nie wypuszczał z rąk, ludziezaczynali oglądać się za mmi.
Ten piasek!
Taktrudno jest mi potemgo wytrząsnąć.
ze wszystkiego.
Przycięła zębami dolną wargę, zacisnęłapowieki.
Proszę cię!
szepnął.
Bardzo proszę, bądź rozsądna!
Musiszsię przyzwyczaić.
obiecałaśmi przecież.
Tego ci nieobiecywałam.
Puścił zrąk ręczaiik, patrzył, jak zawija w niego kostium, jakwygładzago palcami.
Przyjdź pomnie, kiedy będziesz szedł na obiad.
Skinął głową, dusiło go coś w gardle,odwrócił sięi zaczął brnąć przez piasek daleko w głąb
plaży, nad sambrzeg.
Gdybysię odwrócił, zobaczyłby, że stoi przy ogrodzeniu plaży, że czeka, żeby zginął jej
zoczu, że pragniesię zabezpieczyć przed jego wzrokiem, który mógłby towarzyszyć jej powoli
wlokącej się pod górę.
Rozebrał się i wsunąwszy rzeczydo torbyruszył brzegiem morza na północ ku
krańcowi, plaży poza ostatnimibudynkami hoteli, wzniesionymi w tej części uzdrowiska.
Odbił się najakieś pięćdziesiąt metrów od coraz rzadszych tugrup -plażowiczów i rozłożył
swój mały obóz.
Zabrał zesobą, na szczęście, kilka numerów "śycia Warszawy" ostatni pochodził sprzed
czterech dni, ale niezniechęcało goto do lektury.
Czytał zaciekle od doniesieńagencyjnych na 'pierwszej stronie po ogłoszenia iprogramkin - na
ostatniej, po podwójnie nieaktualną ze względuna czasi odległość prognozę pogody.
Najbliżsi sąsiedzi posługiwali się donośną polszczyznąz nadwiślańskim akcentem.
Gromada dzieci grała w piłkę,odrzucał ją cierpliwie, gdy padała na jego
ręcznik,wystrzegającsię nieopatrznego słowa,choć cisnęłymusię na usta, tafeże nadwiślańskie
i rodzime.
Wolał jednak
ataki przyszłych mistrzów siatkówki niż towarzystwo ichrodziców,nieuchronne w
wypadku gdyby się okazało,że opodal leży ro'dak.
Przesunął więc tytko nieco dalejswój ręcznik, ale niewiele to pomogło.
Położył się wiec na brzuchui osłoniwszy głowę rękami przed ewentualnym atakiem
piłld,usiłował drzemać.
Gdyby rozmowa, która dobiegała do niego, prowadzonabyła w nie znanym mu języku,
działałoby tousypiająco,ale rozumiejącją, mimo woli się wnią włączał, zwłaszcza gdy jakiś
fragment okazywał się interesujący.
Po omówieniu wrażeń ostatniej nocy, spędzonej w ibarze "AstorŁa", zaczęto się
zastanawiać,w jaki sposób jakaśpani Grażynaprzewiozłastudolarowy banknot,
zmyliwszyczujnośćpolskich i bułgarskichcelników.
Nie zgłębionotej tajemnicy, choć domysłów byłowiele, tak wiele, żew końcu zaczął nawet
nadstawiać ucha.
Mamo!
Jacek się pluje!
wrzeszczały dzieci.
Wdalszym ciągu rozmowy podziw dlapani Grażynyustąpił powątpiewaniu wcelowość jej
sprytu: dolarówdoBułgarii nie opłacało się przewozić, raczej należałobypomyśleć o ich
kupnie i wywiezieniu ba!
ale za co?
Wysłuchał teraz długiej listytowarów,które tu "szły",przy czym iporaz drugi powróciło
dorozmowy imiępani Grażyny, któraprócz dolarów przewiozła także cztery kapy na łóżka,
niewzbudzając zainteresowania celników.
Zaczynałtym szczerzej podziwiać panią Grażynę,że nigdy wżadnym sklepie w Warszawie nie
widziałkapy na łóżko i nie mógł sobie wyobrazić, gdzie się w nie
zaopatrzyła.
Mamo!
On nam 'pokazuje!
krzyczały dzieci.
Co wam pokazuje?
spytał w roztargnieniu głosjednej z mam.
Ty wiesz!
Daj mi spokój!
Nawet .
porozmawiać przez was nie
można.
Dowiedział się teraz,że pani Grażyna przywiozła zwycieczki do Konstancydziesięć
karakułowych skórekpodwieście lei każda, co wprzeliczeniu na złote
Uświadomiłsobie, że słucha tego wszystkiego tylko poto, żeby powtórzyć jej w
nadziei, że ją zabawi, że uśmiechniesię podziwiając handlowytalent rodaków, raczej
nieujawniany w łkraju.
Lubiła obserwować ich zalbiegi, mo.
ż
e nawet z odrobiną podziwu dla tych, którzy odnosiliw tej dziedzinie sukcesy sama nie miała
ż
adnych kutemu zdolności.
ś
ałowałteraz, że ich nie miała.
Wyobraził ją sobie pochłoniętą ryzykownymi zakupami iemocjąprzemycania ich przez
granicę z błyszczącymi oczyma przelBuipki, z wypiekami na twarzy.
Och, rozgrzeszyliby ją natychmiast i oczekiwałby tego samego po każdymcelniku, który by
zrozumiał, którymusiałby zrozumieć, że.
Zerwał się i pobiegłw stronę morza nie zabrawszy nawetczepka na głowę.
Pływał długo, aż do zmęczenia,alemorze 'było tego dnia spokolne i kąpiel,
pozbawionauderzeń iali, nie sprawiła mu oczekiwanej satysfacji.
Wyszedłszy z wodyprzebiegł kilkaset metrów wzdłużbrzegudla rozgrzewki i Skierował się ku
swoim rzeczomz zamiarem przeniesieniaich w inne miejsce.
Zatrzymałsię o kilka metrów, od nich, niewierząc własnymoczom.
Tym razem nieleżała wtulając sięw piasek, jak w pościel, ale siedziała na jego
ręczniku,przyjaźnie uśmiechnięta,z dłonią wzniesionąna jego powi'tanie.
Uciekł pan aż tutaj przede mną?
Milczał, więc przeciągnęła pieszczotliwiepalcami poręczniku,wygładzając go starannie.
Zapomniał pan, że pana ręcznik bije w oczy z daleka.
Pasy żółto-zielone, poznałabymgo z lotu ptaka.
Jeślinie chce się być odkrytym, trzeba używać barwochronnych.
Wciąż stał, bezwiednie wyciskając wodęz pływek, więcwskazała mu miejsceobok
siebie, cokolwiek, nawet zniecierpliwiona.
Niechże pan wreszcie usiądzie!
I naprawdę niemusi pan mieć aż tak zgorszonej miny.
Co w tym złego,że usiłuję rozmawiać z ludźmi,którzy mnie interesują,a nie wyłącznie z tymi,
którychinteresuję ja.
I tak traci się na nich połowę życia,nie zyskując nic w zamian.
Nieuważa pan?
Coś tam się czasemzyskuje mruknął, wciąż stojąc i wyciskając resztkiwodyz
płóciennego pasemka,fctóre miał nabiodrach.
Wzruszyła ramionami.
Sądzę, że niewiele.
Chyba nawet Zulusi są podtym
względem bardziej postępowi.
Przestają tylko z tymi,na których mają ochotę.
Nic nie wiem o Zulusach.
Anija.
Ale domyślamsię, że są pod wieloma względami mądrzejsi od nas.
Nudzi pana to, co mówię?
Alemimo .
to niechpan usiądzie.
Pan tu przecież jest gospodarzem.
Usiadł,ponieważ trudno mu było zdecydować sięnacoś innego.
Ta kapitulacjawydała mu się jednak zupełnie nikczemna.
Nikczemna.
Obawa, żeby nie okazać sięśmiesznym wobec tej smarkatej, zmuszała go do gardzenia
samym sobą.
Wyjął z torby papierosy i zapalił, osłaniającprzed wiatrem płomykzapałki.
Wyciągnęła rękę.
Ja także palę.
Podał jejpapierosa, potem ogień.
Pochyliła się mskonadjego dłońmi, dotykając ich gładkim jak u dziecka czołem długo
nieudawało jej się zapalić.
Zaciągnęła sięwreszcie i podniosła na niegooczy.
Ludzie przy poznaniu starają się zwykle zaprezentować zjak najlepszejstrony.
Ja robię akurat coś odwrotnego.
Powinno to w panu wzbudzić odrobinę szaeunku dla mnie.
Czy zdarzyłosię panu, żebyktoś od razuujawnił przed panem swoje wady i słabości, nad
którychodkryciem musiałby pan się porządnie napracować?
Otrzymał pan odemnie ten prezent.
Niczegogorszego
nie kryję w zanadrzu.
Nie wiem, o czym pani mówi położył się na brzegu ręcznika, przeklinając
intensywność jego barw.
Maritie.
Na imię mamMarifcie.
Ależ wie pan doskonale, o czym mówię.
Przez cały czas pan o tymmyśli.
Moja cała wina polega na tym, że sama sobiepana wybrałam.
Przyznaję siędo niejz największą radością.
Milczał, nie odwracając głowy.
Wyciągnęła się obok niego.
Trzymającw zębach papierosa, wygładziła przed sobą piasek.
Czy pamięta pan dokładnie mapę Skandynawii?
Mniej więcej.
Narysowała palcem na piasku owalną linię.
To jest Zatoka Botnicka.
Tuleży Skelleftea.
Mamytudom nad samym morzem.
Wiosną jest tam takpięknie,że aż dech zapiera.
Wiosnaprawdziwie piękna jest 'tylko.
na północy, przez to, że naprawdę zwycięża zimę, że topnieją śniegi, lody spływają do morza,
w nocy słyszy sięten szmer wszędzie, na ulicach i w ogrodach uniosłasię na łokciach czy
wyobraża pan sobie wiosnę tutaj,skoro tu prawie wcale nie ma zimy?
Patrzyła przez długą chwilę na dębowe wzgórza jużsplamione jesienią,może myślała,
ż
e jednak i tu nadejdzieczas, 'kiedy poczernieją, kiedy ukażą niebu i zieminagość swoich pni i
gałęzi, aż znowu doczekają się triumfu nowej zieleni.
Opadła znów na .
piasek,wbiłapalecopodal zagłębienia, którym oznaczyła Skelleftea.
A tu leży Boliden.
Tam są nasze kopalnie.
Matkiimoja po ojcu.
Tworzą teraz całość, ale za dziewiętnaściedni.
Ma panzegarek?
Która godzina?
Zajrzał do torby.
Jedenasta.
Za dziewiętnaście dni i dwadzieścia dwie godzimy pewien miły ipan w
Sztokholmie,który sporządzał testamentojca, weźmie do ręki kalendarzi mojąmetrykę i
dojdziedo wniosku.
dotknęła palcamijegoramienia.
Panśpi?
Skądże znowu?
Mam tylko przymknięte oczy.
Zastanawiam się właśnie, dlaczego pani mi to mówi?
Usiadła i obejmując ramionami 'kolana, oparłana nichgłowę.
,
Staramsię od początku postępować uczciwie.
Chcę,żebyod razu wszystko było jasne.
Drugi dom mamyw Sztokholmie.
I tenbędzie mój.
Szkoda, niejest takpiękny, jakten w Skelleftea, ale w nim.
zostanie matkaznim i dziećmi.
,
Z nim?
zapytał, za późnoprzyłapawszy się natym, że objawia jednak zainteresowanie tym, co mówiła.
Ze swoim drugim mężem.
Przywiozła go sobie z kontynentu.
W Boliden jest miedź.
Iżelazo.
Mówiła mijuż pani o tym.
Ale teraz tomówięw zestawieniu z Maxem.
Mójojciecnigdy nieinteresował się górnictwem.
To dziadekdo końca wszystko, prowadził.
A potem, Max.
umilkłana długą chwilę, nabrała w dłoń piasku.
Wtedy,kiedy go przywiozła, na kontynencie było o wiele gorzej
niż u nas, zresztą zawsze tu jest o wiele gorzej mir u nas.
My składamy wszystko na kupkę od wielu pokoleń.
Wszystko dziedziczymy.
To powoli zaczyna byćstraszne.
Wciąż dostawać, wciąż kontynuować, niczegonie móc zacząć od początku.
W naszych kredensach gromadzą się serwisy i srebra od seteklat, nie sposób ichpothic i
wymienić,ale jednak chcesię mieć coś nowego.
Czasem bierze ochota,żeby to wszystko kopnąćnogą socjologowie nazwą to kiedyś
protestemprzeciwko posiadaniu.
Fragmentarycznym.
Teraz i on usiadł także ikończąc swego papierosaprzyjrzał sięjej twarzy.
Fragmentarycznym?
powtórzyła zaskoczona.
Co to znaczy?
Bojednak nie 'ma się ochoty kopnąć wszystkiegoW odniesieniu do poniektórych
większych obiektów byłoby to nawet trudne.
Nie odpowiedziałamu, rzuciłasię płasko na brzuchi zawinąwszysięw ręcznik przywarła
do niego.
' Ten człowiek tam.
idącybrzegiem wymamrotałaspod jego boku szuika mnie.
Nie chcę, żeby mnie znalazł.
Spojrzał wkierunku, o którym mówiła, i zobaczyłwysokiego mężczyznę powoli
idącego iplażą.
Rozglądał się,ale już było widać, że stracił nadzieję, że uznał za bezowocne swoje
poszukiwania.
Nic nie usprawiedliwiało tego uczucia, wszystko wskazywałona jego niedorzeczność,
ale nie widząc nawetdobrze jego twarzy, uznał go za przeciwnika, a kiedy sięzbliżył i mógł go
ocenić, doznał satysfakcji z powieści dlamałych chłopców, uczących ich honoru i odwagi, że
byłprzeciwnikiem, z którego ka-żdy mógłby być dumny.
Poszedł sobie?
zapytała spod ręcznika.
Nie.
Zatrzymałsię istoi.
Piękny mężczyzna.
No! powiedziała tylko.
Czekał, że powie,kim jest i dlaczego jej szuka,alenie uczyniła tego.
Ciaśniej przytuliłasię do jego boku,czuł jej gorący oddech poprzez ręcznik, którym osłoniłai
twarz.
Palił powoli papierosa, przyglądając sięmężczyźnie,który także iiie spuszczał z niego oka.
Powie mi pan, kiedy pójdzie zawołała.
Cichoszepnął.
Cicho!
Stojący na brzegu wreszcie, się odwrócił, zobaczył jegoszerokie, dobrze umięśnione
plecy, powleczone równo opaloną skórą, pozazdrościł mu nawet tej opalenizny, sammusiał
się dobrze namęczyć na słońcu, żeby osiągnąćelekt o wiele mizerniejszy.
Oddalał się teraz powoli, wciążprzyglądając się mijanym plażowiczom, wkońcu zszedłw
morze i ffdy fala dosięgnęła mu ramion, położył się naniej, spokojnie jej oddany, odczasu do
czasu wykonująctylko jakiś ruch dla utrzymania się w wodzie.
Pływa dobrze?
zapytał.
Kto?
wysunęła głowę spod ręcznika.
No, ten tam.
Wspaniale!
Jednym słowem, sama doskonałość?
Prawie.
Usiadła, odrzucając ręcznik, pociągnęłapapierosa, którego przez cały czas chroniławe
wnętrzudłoni.
Na czym to skończyliśmy?
Aha!
Te srebra i serwisy w naszychkredensach!
Tedomy stojące od wieków!
Jako architektinteresuję się pustymi placami, naktórych można coś wznieść.
Zamyśliła eię.
U nas jest tego niewiele.
Mogłabym dla pana wysadzić wpowietrze nasz dom w Sztokholmie.
Roześmiałsię,po raz .
pierwszy zobaczyła,jak się śmieje.
Przyglądała mu się szczęśliwa, że doprowadziładotego.
No? powtarzała.
No?
Już mi pan wybaczył,że tu przyszłam?
Wysadłę dla pana dom, jeśli pan zechce!
Wciąż się śmiał, ale ona siedziała już poważna, prawienapięta, dopalając pośpiesznie
papierosa.
Gdyby człowiek od czasudo czasu nie zamierzałuczynić czegoś przeciwko światu,
straciłby zupełnie wiarę w siebie,stałby się jego niewolnildem.
Błagam panią!
wołał.
Błagam!
Proszę tego nierobić!
Nie słuchałago, nie przyglądała się już, jak się Śmieje.
Niech pan zauważy,jak mało właściwie zależyodnaszej woli.
Rodzimy się .
i umieramy na ogół w nieodpo
wiednim dla nas czasie.
Mamy wokółsiebie nieodpowiednich ludzi i kiedy zdarza nam się zapragnąć szczęścia.
Maritie!
powiedział cicho.
Uklękła, przysiadając na piętach.
Po razpierwszy wymówiłpan moje imię.
Maritie!
powtórzył.
Od naszej woli zależy,żebyumiećto wszystko znieść.
Nie, nie,nie!
krzyknęła.
Podniosła zwinięte pięści do oczu, potrząsała nimi, nie dającmu dojść do słowa.
Nie!
Dotknął jej ramienia, oddaliłod siebie i delikatniezmusił, żeby położyła się na piasku.
Oprócznaszych pragnień są jeszcze pragnienia .
innych.
Czasem musimysię im poddać.
Zakołysała gwałtownie głową.
Nie, nie,nie!
Ta'kpowiedział łagodnie.
Tak!
Leżała przez chwilę bez ruchu, przyglądając mu sięposępnie.
Długonoga iwąskobiodraprzypomniała mu dwiedziewczyny, Sktóre 'potrąciłyjegoi Annę przy
wejściu naplażę.
Tak!
powtórzył, podnosząc głos.
Czasem jedynym zwycięstwem, jakie możemy odnieść, jest zwycięstwonad sobą.
Po co?
krzyknęła.
Nie chcę tego!
Niechcę!
Zobaczył, że płacze.
Łzy gromadziły się jej w zewnętrznych kącikach oczu i spływały powoli we włosy.
Nie zbliżył się, nie pochylił się nad mą.
Nienawidziłdługonogich 'dziewcząt, potrącających ludzi w swoimpośpiechu ku życiu.
Nie było mu ich żal, gdy płakały.
Patrzył na łzy tej, która płakała przy nim.
Powiedziała:
Przeciwko światu.
Można gobyło, ten świat, podzielić nawielu przeciwników,ten którego wybrała nie
byłnajgroźniejszy i pozwalał .
na protesty przeciwko sobie.
Uśmiechnął się pobłażliwie, wziął 'pasemko jej włosówi wytarłnim mokre policzki.
Z rozszerzonymi oczyma,oddychając szybko,czekała, co dalej nastąpi.
Ale on naprawdęnienawidził długonogich dziewcząt potrącającychpo drodze
"wszystkoswoimi wąskimi biodrami.
Nienawidził ich, nie było mu ich żal, gdy płakały i nie miałzamiaru ichpocieszać.
VI
Nie wiedzieli, że kiedy drzwi na balkon są otwarte,wszystko słychać w drugim
pokoju.
Leżała na wznak, starając siętego nie słuchać, alekiedy przed hotelemnikt nie
rozmawiał i nie śpiewał,kiedy milkły zajeżdżające na parking samochody, głosymatki i Maxa
docierały do niej wyraźne i ostre.
Więc niepowiedziała ci, gdzie była?
Ależowszem matka ziewała, kwestia, o którejmówili, nie interesowała jejtak jak
Maxa.
Była w solarium.
Wiedziała, że tam nie mogłem jej szukać.
Była w solarium.
Ostatecznie dość długo opiekowała się dziećmi, teraz 'Idedy my tu jesteśmymożemieć trochę
swobody.
A poza tym matkaroześmiałasię cicho Murzyna miałam wciąż naoku.
Roześmiał się także, ale to nie wyczerpało tematu.
Nie była"w solariumpowiedział po chwili.
Skąd wiesz?
Widziałem ślad ramiączek od kostiumu na jej plecach.
Gdyby była w solarium.
Matka znowuziewała.
Powinieneś pracować w policji śledczej.
No więc niebyła w solarium może ma dosyć naszego towarzystwa?
Przyznamsię, że jatakże odpoczywam, kiedy ustają teboje o wszystko.
Jakie znów boje?
Chybaodczuwasz także, że dzisiejsza młodzież wyzywa nas wciąż do walki.
Kochanie zawołał Maxnictak nie postarza,jaknarzekanie:dzisiejsza młodzież.
Tak, maszrację roześmiała się matka wycofuję się.
Możebyliśmy jeszcze gorsi?
O, na pewnopowiedziała matka.
Była najwyraźniej usposobiona pogodnie i pobłażliwie, Maritie poczuła jakieś ciepłowokół
serca, słuchając jej głosu.
Chciałaby wejść do sąsiedniego pokoju i pocałować ją,ale ontam 'był inie mogła przewidzieć,
czynie zastanie ich
w jednym łóżku.
Odwróciła się twarzą do ściany, jednoucho przytknęła do poduszki, na drugim położyła
dłoń,ale nie przytłumiło to coraz swobodniejprowadzonej rozmowyza ścianą.
My ciągnął dalej Max nie nudziliśmy siętylkotak groźnie jak oni.
Czyzauważyłaś, żewszystkich zaczyna ogarniać popłoch, kiedy oni się nudzą?
Matka milczała przez długą chwilę, apotem powiedziałacoś, czego Maxowi było
wygodniejnie zrozumieć.
Kochała go, liczyławięc na to, żenie zrozumie, dała mu tęmożliwość, ale równocześnie dla
jakichś innych względówmusiała to powiedzieć:
Wolę już ten popłoch odtego, który ogarnął świat,gdy młodzi przestali się nudzić, gdy
nie mieli na toczasu.
Max wybrnął ztego gładko.
Chcesz papierosa?
zapytał.
Proszę powiedziała natychmiast.
Sprawiło jej widoczną ulgę, że niekontynuował poprzedniego tematu.
Przez chwilę milczeli,paląc zaczynała już drzemać,kiedy Maxodezwał sięznowu:
Dlaczego Maritie śpi sama?
Aż kim ma spać?
zdziwiłasię matka.
No, choćby zMissis?
Chodzi ci o koszty?
Ach, nie gwałtownie zaprzeczył Max.
Musiał zrozumieć z tonu matki,że niemiałprawa do takiej uwagi.
Cóż znowu?
Ale młoda dziewczyna pozostawionawyłącznie sobie.
Uspokój się matka zaczęła znowu ziewać przeztrzy czwarte roku wSztokholmie
jestzupełniesama.
To co innego, uczysię, ma swoje towarzystwo, przyznasz jednak, że tutejsza
atmosfera.
, Jaka znowu atmosfera?
pod matką zatrzeszczałołóżko, przeszła przezpokój, nieleżeli więcrazem.
Tycoś wiesz?
Ależ nic konkretnego.
Absolutnie.
Myślę tylko, żepowinniśmy poświęcić jej więcej czasu.
Tu i w Sztok- -holmie.
Nie mieszkamyw Sztokholmie powiedziałamatka.
Maritie wstała ostrożnie z łóżka, sięgnęła po bieliznę.
Chciałojej sięspać, ale rzucono jej rękawicę,musiała
87
przyjąć wyzwanie.
Powoliotworzyła drzwi szafy, żebynie zaskrzypiały; wciągnęła jedną z sukienek, w
którejchodziła tańczyć, uczesała się przed lustrem w łazience,nałożyła na rzęsy trochę tuszu,
bezbarwną pomadkę nausta.
Bezszmerowe.
otworzenie drzwi wejściowych zajęło30] trochę czasu.
Nie oddałakluczaw recepcji, schowałagodo -torebki, choć sprawiał nieco kłopotu uczepioną
doniegodrewnianągrucha.
Na dole w barze tańczono.
Nie miała ochoty na zwyklezbierające siętam towarzystwo, ale jednak musiała tamzajrzeć^
trzeba było od czegoś zacząć tę noc.
Już przy wejściu spotkała Joachima.
Cofnął się, kiedyją zobaczył.
Powiedziałaś, że nie zejdziesz.
Namyśliłam się.
Umówiłaś się z kimś?
Nie.
Jesteśmyw większym towarzystwie.
Jest jeden facet zWiednia z siostrą,on studiuje w Rzymiew szkolefilmowej, dwóch Holendrów
dziennikarze, zdaje się,iichdziewczyny, Polki.
Majązamiarsię z nimi ożenić.
Polki?
zapytała z zainteresowaniem.
Tak.
Przysiądziesz się do nas?
Chętnie Tak się cieszę szepnął Joachim; jak zwykle wobecjej łaskawości ogarniało go
'wzruszenie.
Z dumą podprowadził jądo stolika, przy 'którym siedziało jego towarzystwo.
Wiedeńczyk okazał się wysokim, dobrze zbudowanym 'chłopcem, odziewczęcych oczach i
brutalnejszczęce.
Miał na imię Tytus, jego siostra Gaby - nieodznaczała się niczym szczególnym.
Za to obydwie Polkizwracały na siebie uwagę.
Były to przystojne dziewczynyopięknych biustach i nogach, dobrze uczesane i ubrane.
Holendrzy -prezentowali się przy nich mizernie.
Obydwajpełnili funkcjęsprawozdawców sportowych,obsługiwaliw Warnie
jakieśmiędzynarodowe zawody lekkoatletyczne, ale ich profesja nie wyrażała się niczymw ich
wyglądzie,niscy iszczupli, nosili za duże koszule, którychmankiety zasłaniały im pół dłoni.
Maritie nie mogła oderwać od nich wzroku.
Polki to spostrzegły.
Same spojrzały raz i drugi na te mankiety i wystające spod nichpalce.
Słuchaj spytała Joachima,gdytańczyli razemoni naprawdę się z nimi ożenią?
Tak mówią.
To ładne dziewczyny.
Dziewczyny tak.
Czy sądzisz, że mogły się w nichzakochać?
Joachim roześmiał się,ale zaraz umilkł, postanowiłutrzymać sięw swojej roli
dżentelmena.
Cóż, uroda to nie wszystko.
A tak od razupoznały się na wnętrzu?
Może chcą wydostać się zkraju.
Z którego?
Ze swego.
Przecież już się wydostały.
Są tutaj.
Ale będą musiałytam wrócić.
A małżeństwo z nimi.
Co: małżeństwoz mmi?
Pozwoli im na stałe wynieść się stamtąd i zostać naZachodzie.
Nie wyglądająna to,żeby cośich do tego zmuszało.
A jednak powiedział Joachim.
Ale o czym myrozmawiamy, Maritie?
przysunął swój rozgrzany policzek do jej twarzy.
- Co nas to obchodzi?
Mnieobchodzi powiedziała po długiejchwili.
Cofnęła głowę,Joachim pocił się z gorąca czy podniecenia, czułana plecach jego wilgotną
rękę.
Wróćmydo stolika.
Przy barzestał pan Balou z Missisod Bressonów.
Zobaczywszy Maritie odskoczył od niej.
Ś
piewa?
spytała, gdy zbliżył się, żeby się przywitać.
Przyjął toz poczuciem humoru.
Nawet nieźle.
Ale raczej interesuję się citroenem,
Zatem sprawa ma szansę szybszego sfinalizowania.
Maritie, Maritie pan Balou całował jej nadgarstek odsunąwszy z niego pobrzękujące
bransoletkijeśli tylko zechcesz napić się ze mną.
Maritie jest w towarzystwieodważył się szepnąćJoachim.
Właśniepotwierdziła.
Są z nami dwie uroczePolki, którekupuje sobie dwóch Holendrów.
Za co?
zainteresował się pan Balou.
A tego jeszcze nie wiemy dokładnie.
Ogólnie rzeczbiorąc, za Amsterdam.
Może mógłbym postawić do licytacji Brukselę?
W każdym razie ma panszansę Dowiedziała Maritie.
Wrócili do stolika, pan Balounieco roztargniony do baru i Missis od Bressonów.
-
Maritieprzysiadła się do Polek, choć Tytus zrobił jejmiejsce obok siebie.
Trzy dziewczyny razem to nienormalnei zawołał.
W brutalnej szczęce miał bardzo pięknezęby.
Nie znam takiej (kombinacji powiedziała Mnrltie.
Dziewczyny patrzyły na nią zniepokojem.
Były obydwie napięte jak struny.
Cieszę się, że was -poznałam powiedziała,5 żebyje uspokoić.
Tylko jednaz nich znała angielski.
Tłumaczyła koleżance każde słowo.
Cieszę się!
powtórzyłaMaritie.
Mówiła prawdę, ale wyjaśnienie powodu tej radości,podszytej leciutko pogardą dla nich i dla
siebie sprawiłoby jej trochę kłopotu.
Zła była tylkonaHolendrów, że byli tacy mizerni, zbyt jaskrawą czynilicałą historię, zbyt
rażącą.
Do diabla!
myślała musieli nie miećapetytu od 'dzieciństwa.
W kraju,gdzietylemleka, tyle wspaniałych serów, powinni wyglądaćinaczej.
Kiedy wiedeńczyk wyciągnął do niej rękę,poszłatańczyć zradością; zainteresowa'nie, jakie jej
okazywał,pozwoliłojej utwierdzić się w nadziei, że ona mogła zaproponować nie tylko
Sztokholm.
Nie uznawał w tańcu skakania naprzeciwko siebie, tańczył jak Maxz dziewczyną całą
w ramionach,ujarzmioną jego siłą; był trochę ciężki, ale pachniałświeżością, jakby
przedchwiląwyszedł z łazienki.
Dobrze tańczysz powiedział.
Wiem.
A ja akurat nienajlepiej.
Ale mam mnóstwo innych zalet.
Milczała, musiałwięc ciągnąć dalej:
Powinnaśzapytać: jakich?
Słusznie przewidywałam, że sam je wymienisz.
Właśnie że się mylisz, wymienię tylko jedną z nich:
mówię mało o sobie.
Za to wieleuwagi poświęcam dziewczynom.
I robię to ze znawstwem.
Jeszczetego nie zauważyłam.
'Nie odwracaj głowy, bo właśnie chcę ci coś powiedzieć otwojej twarzy.
Masz bardzo piękne .
policzki.
Nigdy bym na to'nie wpadła.
Owal twarzy to najważniejszy szczegół w urodziekobiety.
Oczymożna poprawić, usta, zęby ale rysunek brody i policzków, sklepienie mięśni
poniżejskroni,.
Masz zamiar być operatorem przerwała mu nie reżyserem?
Oczywiście.
Pasjonuje mnie tylko kamera.
Zauważ,żetylkoaktorki o ciekawych policzkachmają jakąśokreśloną indywidualność: Michele
Morgan, BrigitteBardot, Sophia Loren, obie panie Hepburn, Katarzyna i Audrey.
Dopracowujesz się własnej teorii na ten temat nie słuchała zbytuważnie tego,
comówił.
Ilekroć zbliżali się do stolika,od którego odeszli, patrzyła na Polki,milcząco siedząceprzy
Holendrach.
Nie tańczyli, prawdopodobnie peszył ich wysoki wzrost dziewcząt, obydwienadawały się do
Folies Bergere.
Sophia Loren ciągnął dalej Tytus zgodziła siępozowaćprzez dwie godziny studentom
naszej szkoły.
Wepchały się oczywiście inne wydziały, choćseans byłprzeznaczonydla nas.
Bomiba?
zapytała.
Bomba!
potwierdził z zapałem.
Ale mnie interesował głównie feształtjej policzków pod oczyma i w kierunku ku skroniom
ona ten szczegół ma cudowny.
Zrobiłem kilka ujęć, profesorje wysoko ocenił.
Powiedział, że umiem patrzeć na twarzkobiety Ale to miała byćmojatwarz upomniała
się,choćwciążprzyglądała się towarzystwu, które zostawili przystoliku.
Joachim tańczył z Gaby, a Holendrzy siedzielinaprzeciwko swoich słowiańskich piękności,
napiętychprzez cały czas jak struny.
To był tylko wstęp Tytuspochylił głowę i dotknął :policz!
kiem jej skroni podbudowa teoretyczna.
Teraz przejdziemy do szczegółów.
Uśmiechnij się.
Już się uśmiecham.
Nietak,szczerzysz zęby, jak u prowincjonalnego
^'^-^;.
,-.-Ai^,''.
fotografa.
Teraz lepie], Spełnię dobrze.
Odrobina kokieterii, leciutkie zamyślenie.
Słuchaj,czy ty musisz tak wciąż gadać?
Nie musze.
Austriak stropił sięnieco, aleszybkoodzyskał pewność siebie.
Mogę robić coś zupełnie innego pochylił się i nagle pocałował ją we wpół otwartejeszcze
usta.
Oddech miał czysty, o jakiejś owocowejwoni, pil przed chwilą pomarańczowyaperitif, albo
zawsze tak ładnie pachniał.
Ale powiedziała:
Przynajmniej dwóch mężczyzn wtym barze miałoby ochotępobić się z tobą, gdyby to
widzieli.
A chcesz, żeby siępobili?
Nie.
Dałbyś olydwomradę.
No to wyjdźmy.
Wieczór jest ciepły, a tu jest 'duszno.
Chciałam porozmawiaćz Polkami.
O czym?
Wogóle chciałam porozmawiać.
Interesują mnie.
Na pewno zastaniesz je tutaj, gdy wrócimy.
Wyszli i całowali się na tarasie, a potem na ławcewśród krzewówtui, otaczającychją z trzech
stron.
W nagrzanej słońcem za dnia trawieogłuszająco graty cykady.
Bukowy dym 2paleniskmieszał się z zapachem ziół i odległym ostrym oddechem morza.
Gdy wiatrprzebiegałpo czubach drzew, żołędzie sypały się na ziemię jakogromny, ciężki
grad.
Nienosisz stanika?
spytał, wsunąwszy ręce w wycięcie jej sukienki pozbawionejrękawów.
To deformujebiust.
Nie powinno cię to trapić.
Masz nadzieję widywaćmnie w przyszłości?
Może.
Nie zobaczymysię nawet jutro.
Przytrzymał zębami jej ucho.
Czy to'zasada?
Co?
BraŁ kontynuacji.
Bo ja wiem roześmiałsię cicho może masz rację,
Napewno mamrację powiedziała,starając się,żeby to wypadło przekonująco, z dużą
dozą doświadczenia.
Ale nie zawsze to się udaje.
Znowuzaczął ją całować.
"Umiał to robić, nie było
w nirc śladu lubieżnosci, jakby po tychpocałunkach niemiałonic więcej nastąpić,
jakbyto już było wszystko.
Zaraz to jednak zepsuł.
Czy jesteś pewna spytał, głaszcząc gorąci) dłoniąjej kolana że możesz.
ż
e możemy?
Nie chciałbymnarobić ci kłopotu.
Jesteś miły, że o topytasz.
Ale najpierwpowinieneśzapytać, czy mam ochotę.
Poprawił dłonią włosy.
Myślałem, że tak.
Wcale nie.
Odsunęła się trochę, ale wciąż trzymał ją wpół, wciąż gładził jej kolana.
Wiesz, czym różnią się dziewczyny od chłopców w tych sprawach?
Nasjednak oblatujestrach, co będzie,jeśli potemokażesię,że on jestgłupcem albodraniem.
Może na przykład pożycza od kogoś pieniądze i nie oddaje, może siorbie przyjedzeniu, może
dłubie w nosie albo nie wie, w którymroku było odkrycie Ameryki.
A leżało się z nim w łóżkualbo natrawie jak żyć potem z takimwstydem?
Próbował obrócić wszystko w żart.
Zapewniam cię, że wiem, w którym roku odkrytoAmerykę.
Al może nie wiesz, co napisał August Strindberg?
Totakżewiem.
Wyrzuciliby mnie ze szkoły, gdybym.
nie wiedział.
Wstała z ławki, poprawiła włosy i sukienkę.
Mimo tochyba wogóle znamy się zamało.
Podniósł się także.
Zaczynał być zły, a;e umiał tostarannie ukryć.
Ilu lat potrzebujesz,żeby uznać staż znajomości zawystarczający w tej sprawie?
Roześmiała się.
Nie wiem, dopiero zaczynam tę karierę.
Powinienem był toprzewidzieć.
Co mianowicie?
Zejesteś smarkate i w gruncie rzeczy.
znowuusiłował jąobjąć, ale tym razem był to gest pełen serdeczności.
Mój drogi przytrzymałajegorękęza dziewiętnaście dni i chyba dziesięć godzin będę
osobą pełnoletnią.
Och, to nie ma znaczenia.
Odgarnęła włosyz twarzy, rysy jej stwardniały.
Zapewniam cię, że w pewnych sprawach ma.
Zamyśliła się.
Może byśmywyskoczyli do innego baru?
Na przykład?
Byłeś w barze hotelu"Atlas"?
Nie.
To niedaleko stąd.
Mają świetnepłyty.
I rum.
Ty oczywiście pijesz herbatę zrumem?
A teraz nie przestaniesz sięze mnie nabijać.
Wyjesteściewłaśnie tacy jeśli dziewczyna się nie zgadza.
Podniósł ręce do góry.
Ani słowa już otym.
Możemy wyskoczyć do tegobaru,skoro chcesz.
Ale jajestem z Gaby.
Nicjej się niestanie, jeśli zostawisz ją na pól godziny.
No, nie wiem.
Wsunęła mu rękę pod ramię, .
popchnęła ku ścieżce wiodącej pod górę.
Widzisz,taka jest właśnie moralność mieszczańska:
masz pretensję do obcej dziewczyny, że ci się nie oddajew pół godziny po poznaniu, a
równocześnie drżysz o siostrę i nie przebaczyłbyś sobie, gdyby pozostawiona bezopieki.
Przerwał jej, całując wpoliczek.
^
My zawsze drżymy o swoje siostry, matki i żony.
I dlategotak wamsię puszczają powiedziała Maritie krótko.
Tytus nie uważał jednak kwestiiza zakończoną.
Opierał się lekko, gdyciągnęła go po ścieżce.
Musiaław końcu przystanąć.
Możesz 'być pewny, że pod opieką Joachima nic jejsię nie stanie.
Dlaczego?
Mówię ci, że możesz być pewny.
Ale dlaczego?
Po pierwsze, nie jest wtypie dziewczyn.
A po drugie,chyba trochę zakochany we mnie.
Sądzisz, że to powód, żeby nie zainteresować sięnikim innym?
Puściła jegorękę.
A niech was diabli!
Niech was wszyscy diabli'Poszłabym boso przez 'biegunza tym, kto by byłtegowart.
Tytus,który postępował za nią po stromejścieżce, pogładził palcami jej łydkę.
Nie spotkasz takiego i dlatego,na szczęście, nicnie zagraża twoimślicznym nóżkom.
,
Odczep się powiedziała.
W barzehotelu "Atlas" było dość tłoczno, mimoto znaleźli miejsce, dosiadając się do
jakiejś norweskiej pary.
Nastawiona płyta okazała się akurat 'zupełnie nieciekawai Tytus patrzył na Maritie z
pretensją.
Powiedziała, żebyzamówił dla niej jakiś koktajl i przeprosiła .
go na chwilę.
W hallu goście hotelowi oglądali telewizję.
GłównieBułgarzy i Rosjanie innym trudno było zrozumiećcokolwiek z sofijskiego programu.
Wymijając patrzącychprzeszła do recepcji.
Siedziaław niej kobieta, pochylonanad jakimiśrachunkami.
Maritie zaklęław duchu, z mężczyznamiłatwiej nawiązywała kontakt.
Poprosiła o papierosy.
Recepcjonistka podała je machinalnie, nieomal nie odwracając wzroku od rachunków.
W ten sam sposób potraktowała pieniądze, którenieprzeliczając wrzuciłado szuflady.
Maritie przechyliła się przez ladę.
Chciałabym o coś zapytać powiedziała poangielsku.
,
Recepcjonistka w roztargnieniu podniosła głowę.
W jejoczach było zniecierpliwienie, które usiłowała opanować.
Mam prośbępowiedziała Maritie po niemiecku.
Nie czekając na reakcjękobiety przysunęła sobie leżącyna ladzie arkusz papieru.
FILIP BERENTA 2 Polski wypisała dużymi literami.
Położyła arkusz przedrecepcjonistką.
Mieszka tu taki?
Wyjęła książkę, przerzuciła kilka kartek.
Tak.
kiwnęła głową.
I wypisała na papierze numer pokoju: 221.
Jest u siebie?
spytała Maritie, przełykając ślinę.
Recepcjonisfka spojrzała w przegródki z kluczami.
Jest u siebiepowiedziała,wracając dorachunków, za co Maritie była jejszczerze
wdzięczna.
Nie widziała, że skierowała się ku schodom, żepostawiła stopęna pierwszym stopniu, a potem
cofnęła ją, stanęła przedtelewizorem, nie patrzącw stronę ekranu, przeszła sięwokół stoiska z
napisem "Change", przerzuciła gazetyleżące na stoliku.
Tutaj więc mieszkał, był w fctórymś pokoju na górze,może spał już, może trzymał w
ramionach swoją ładną,smutną żonę.
Do licha,dlaczego była smutna?
to onanie znajdowała przyjemnościw tańczeniu ani w całowaniu, toona miała zmarnowany
dzień po dniu.
Wyobraziłasobie, co by się stało, gdyby poszła tam i zapukała do drzwi.
Nie, to było niemożliwe, nie byłojej natostać,na wiele ją było stać, ale na to jednaknie.
Tamtakobietamoże by krzyknęła.
Bała się jej taksamo jakNorweżka, kiedy patrzyłana nią.
Ona miała czarnegomęża, co miała tamta?
Wciąż niemogła znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
A on?
Co zrobiłby on?
Mogłaby naprzykład powiedzieć: Czy to pana okulary?
Znalazłam jew dołku, w którym leżeliśmy razem na plaży.
Ludzie naogółgłupieją wobec jawnego okrucieństwa, on także nieznalazłby na pewno
ż
adnego słowa, żeby obronić się przednią.
Ale właśnie dlatego nie mogła tego zrobić.
Właśniedlatego nie byłojej nato stać.
Wróciła do baru, Tytus tańczył zNorweżką, mogła byćjego matką.
Gniótłją w ramionach z miną sadysty i gdytylkopojawiłasię w drzwiach, strasznym
spojrzeniemobwinił ją za swąmękę.
Norwega przy stoliku nie było, zaciekawiło ją, w jakisposób scedował swą
towarzyszkę na Tytusa.
W każdymbądź razie powrót do "Ambasadora"zapowiadał się smętnie.
Pociągnęła przez słomkę koktajl, który czekał naniąmiała nadzieję, że zawarty w nimalkohol
uodpornijąna wymówki wiedeńczyka.
Sama zresztą była zła nasiebie.
Na co liczyła?
Czegosię spodziewała?
W rezultacie Joachim będzie się domyślał nie wiadomo czego, a panBalou.
Do licha z panem Balon pomyślała.
Do lichaznimi wszystkimi.
Poprosił ją dotańca jakiś Niemiec,zagadując ją najpierw w języku niemieckim, potem
angielskim, w końcu zdobył się na kilka zdań po francusku,na wszystko kręciła głową, że nie
rozumie.
Zamyśliwszysię z wysiłkiem wyrzucił z siebie trzy słowapoczeskulub rosyjsku,może po
polsku teraz naprawdę nie rozumiała.
Gdy taniec sięskończył, rozczarowany odprowadził ją do stolika.
Austriak już tu był, ciągnął przez słomkę swój koktajlzwidocznym pośpiechem, nie
zwracając uwagi na to, comówi do niego Norweżka.
Idziemy!
powiedziałdo Maritie.
Koszmarnabuda!
Nie wiem, dlaczego ci się zachciało.
Maritie patrzyła naniego przepraszająco.
I w tej samej chwili stał się cud za plecamiTytusa w wykrojunawpół otwartych drzwi stanął
mężczyzna wmarynarcenarzuconej na' ramiona.
Przez chwilę przyglądał się zadymionej i przyprószonej przyciemnionym światłem salce,po
czym skierował się do bufetu i zamieniwszy kilka słówz barmanem,wziął dwie
butelkiwodymineralnej.
Kiedy skierował się z powrotem ku drzwiom, Maritie wstała.
Tytus powiedziałacicho przepraszam cię,muszę porozmawiać z tym człowiekiem.
Wiedeńczyk odwrócił się gwałtownie.
Z kim?
Ztym Polakiem.
Proszę cię, muszę.
Cóżeś ty się tak przypięła do tych Polaków?
Uprzedzam, że nie cze[kalmdłużej niż pięć minut.
Ktoś wrzucił wgrającą szafę pięć stotinek i rozległasię melodia zfilmu "Grek Zorba",
wszyscy ruszyli naparkiet.
Norweżka wyciągnęła obie ręce doTytusa, była całazłota od piegów.
Pięć minut!
krzyknął groźnie za Maritie, którabyła jużprzy drzwiach.
Dobrze zawołała.
Nie czekaj na mnie,gdybynie było mnie dłużej.
Dogoniła go zaraz za progiem.
Dzwoniąc butelkami,poprawiał marynarkę, która zsunęła mu się z lewegoramienia.
Pomogła mu, podziękował i dopiero wtedy ją poznał.
Ale niesprawiło mu to przyjemności.
Toja wywołałamto pragnienie powiedziała dotykając palcami butelek.
Siedziałam tu imarzyłam,żeby zszedł panna dół.
.,-
Musiał się uśmiechnąć, patrzyła tak pokornie, w oczachjej była prośba i strach.
Zawstydził się tego strachu, niebył przyzwyczajony do niego uludzi, z którymi się stykał.
Tutejsze potrawy powiedziałsą tak ostre, żemcżna po nich wyipić cysternę wody.
Nigdy nie piliśmytyle, co tutaj.
liśmy11 powiedział odnotowała to ściśnięciemserca.
Czy żona czeka natę wodę?
zapytała cicho.
Odpowiedział zaskoczony.
Tak, oczywiscie Ale mogl-by na przykład być tłok przy bufecie,wszyscy reagują pragnieniem
na bułgarską paprykę, albow ogóle mogło zabraknąć wody w tym barze i musiałpan iść po nią
do "Astorii", "Jałty" albo "Ambasadora".
Potrząsnął głową,nie rozumiał, albo raczej to byłochyba pewniejsze udawał, żenie
rozumie.
Powiedziała wyraźnie:
Moglibyśmyzatańczyć.
Przez cały czas miał twarz pogodną,prawie uśmiechniętą, teraz stężała, stałasię
surowa.
Nie tańczę.
To chyba niemożliwe.
Najzupełniej możliwe, naprawdę nie tańczę.
Widziałam przecież pana.
2 żoną.
zająknęłasię w lokalach, gdzie się tańczy.
Bo..
teraz on musiałzaczerpnąćoddechu, zębymówić dalej ona lubipatrzeć.
lubi patrzeć, jak tańczą.
Ale i to przestaje być.
urwał, spojrzał na nią,chciał cośjeszcze powiedzieć, ale zaniechał tego.
Nie -wierzę, żeby pan nie umiał upierałasię.
Ależ umiem powiedział tańczę zupełnie nieźle.
A więc dlaczego?
krzyknęła.
Dlaczego?
Czyjestem tak okropna?
Budzę w panu odrazę dlatego, żesama to panu proponuję?
Przecież to bez sensu, żebyinicjatywa zawsze musiała wychodzić ze strony mężczyzny.
Jeśli chłopiec biega za dziewczyną, nikt siętymnie gorszy, a jeśli jest na odwrót.
Cicho, cicho.
szeptał.
Podprowadził ją pod okno,bo oglądający telewizję odwracaligłowy i psykali w ^chkierunku
proszę się uspokoić.
Nie mogę sięuspokoić.
Siedziałam tu i.
pragnęłamze wszystkich sił,żeby zszedłpan na dół.
Stał się tencud.
I grają "Greka Zorbę",i wszyscytańczą, a pan.
Cicho, cicho powtarzał.
Butelki z wodą sodowąwydawały leciutki'dźwięk, kiedy poprawiał wciąż spadającą mu z
ramion marynarkę.
Uwielbiam"Greka Zorbę", uwielbiam ten taniec.
-^^^.
'..?.
I jesteśmy, tu obydwoje,stoimy tutaj inie mogę zrozumieć, dlaczego.
Niczego pani nie zauważyła?
spytał,'Urwała,dyszała przezdługi czas,oddech miała przyśpieszony.
,Co? O czym pan mówi?
A więc niczegopani nie zauważyła.
Znowupoprawił marynarkę, spojrzałna zegarek.
Odprowadzępanią do "Ambasadora".
Oczy jej się rozjaśniły.
Naprawdę?
Tak.
Nie mam zbyt wiele czasu, ale nie powinnapani krążyćpo tych barach otej godzinie.
Nie odpowiedziała, 'pozwoliła mu troszczyć sięo siebie 'to było nowe, cudowne
uczucie: nie ogarniała jejwściekłość, jakzwyklegdy ktoś uważał,że nie powinnaczegoś robić,
ż
e coś było niedla niej.
Wyszła posłuszniez hotelu, uszczęśliwionatym posłuszeństwem bardziejniżkiedykolwiek
stawianiem oporu.
Uderzyło ich w twarzeczyste, chłodne 'powietrze nocy, odetchnęli nim głęboko,
pozadymionym wnętrzu baru i hallu wydawało się jakorzeźwiający napój.
Księżyc świecił nad Zatoką Warneńską, wzgórza po północnej stronie ostro rysowały się
narozjaśnionym tle nieba.
O Boże!
powiedziała Maritie.
Jaka piękna.
noc!
Mógł to już usłyszeć Tytus, ten z Wiednia, alenie usłyszał.
Tak powiedział Filip, butelki zadźwięczaływ jegodłoni noc jest bardzo piękna.
U nas o tej porze wyciąga się futra, a tutajsłyszy pan,jak grająświerszcze?
Słyszę.
Widziałam dziś dwie jaszczurki.
Wygrzewały sięnasłońcu koło tej restauracji przy wodnym młynie.
Był pantam?
Nie.
A w "Złotej Rybce"?
Teżnie.
A w Drużbiew "MonastyrskiejIzbie"?
Tampodająwino kelnerki w strojach mniszek, ale wmini-spódniczkach.
Nie byłem tampowiedział.
^^^.
Zatrzymała się na ostatnim stopniu kamiennych schodów, które prowadziły do alei.
Muszę to panuwszystko pokazać!
To prawie grzech,być tutaj i nie widzieć tego- A na targu wWarnie panbył?
Nie byłempowtórzył.
Boże, Boże szeptała.
Trzeba zobaczyć te stertypapryki i arbuzów, pomidorów i brzoskwiń, warkoczeczosnku i ziół,
które wydają tak silny zapach, że unosisię go ze sobą w ubraniu i włosach.
Musi pan to zobaczyć, któregoś dniawynajmę samochód i pokażę panu towszystko.
Maritie powiedział cicho.
Wstrzymała oddech.
Po raz drugi wymówił pan moje imię.
Maritie powtórzył.
Mam dopani prośbę.
Prośbę?
Tak zawiesił głos, przez długą chwilę milczał.
2 zarośli opodal dochodziły jakieś szepty i śmiechy.
Przeczekał to, .
powiedział w zupełnej ciszy: Mojażona jestchora.
Pana żona?
Tak.
Poważnie chora.
Przywiozłem ją tu dla tegosłońca, dlatego ciepłego piasku.
ale nie chce chodzić naplażę.
boisię chodzić na plażę.
Dlaczego?
spytała cicho.
Maritie rzekł najłagodniej, jak mógł, alenie powiedziała już, że po raz czwarty^
wymówił jej imię.
Ona sięboi, że spotka paniąi żepani.
Nie!
krzyknęła Maritie.
Niech pan już nic niemówi!
Błagam pana!
Czy mógłbym paniąprosić, czymógłbym prosić,żeby pani, kiedy spotka nas razem.
ś
ebym co?
ś
eby udawała pani, że nas nie widzii żeby onapani niewidziała.
jestprzecieżtyle miejsca.
tyle miejsca.
nie mogę pozwolić na to, żebyzamknęła sięw hotelu.
Maritie dotknęła dłonią swoich policzków i czoła, miałauczucie, że kręci się jej w
głowie, ale zdawała sobie sprawę, że wypiłazbyt małądawkę alkoholu, żeby mógł
spowodować ten stan.
\
Boi się mnie szepnęła.
Ą
Tak.
Jest pani takśliczną, tak zdrową, takwspaniałą dziewczyną I comi z tego?
krzyknęła.
Dokończył, dotykając lekkojej ramienia;
Powinna pani zdobyćsię na wyrozumiałość i innystosunek doświata,skoro jest panitak
szczęśliwa.
Nie jestem szczęśliwa!
krzyknęłaz wściekłością.
Zdaje się pani tylko odwrócił ją lekkoi skierował ku alei.
Butelki znowu zadzwoniły w jego dłoni,poprawił marynarkę, zerknął na zegarek i
przyśpieszyłkroku.
Pan pewnie myśli zaczęła ponuro że to cośdaje ta uroda, którą panjednak zauważył, i
te kiecki,na które mnie stać.
Panpewnie myśli,że to jużwszystko?
Nie, nie myślę, żewszystko.
Ale w każdym raziewiele.
Keszitę można zdobyć, a przy tej pomocychybadośćłatwo.
Zdobyć powtórzyła ze śmiechem, nie zwróciłauwagi na to, comówił potem zdobyć!
Właśnie usiłujętorobić.
Wiedziemi się?
Nie musi się wieść w każdych okolicznościach.
Toby było zbyt łatwe.
I chyba nudne.
Pan jest naładowany sentencjami na każdą okazję.
Czyta pan, za dużo książek.
Nie wiem,czymożnaczytać za dużo.
Alew tymwypadku chodzi o coś zupełnie innego po prostużyjędłużej od "pani.
I więcej niż pani.
Uciszyła się na długą chwilę.
Szli i słuchali plaskaniaswoich stóp o asfaltalei.
Nie odpowiedziała mi pani nic na moją prośbę.
I teraz jeszcze musiał czekać.
Zeszłana brzegalei,
kopnęła nogą jakiś kamyk, podbiegła doniego, kopnęła
go po raz drugi,
Dobrze powiedziała w porządku.
Bawiłamsiętrochę tympatrzeniem, kiedy było nudno, ale teraz ko nieć z tym.
Nie spotkamy sięnigdzie we trójkę.
Aletonie znaczy, że sięw ogóle wyłączam.
Z czego?
Potrząsała głową,włosy tańczyływokół jej twarzy.
Nikt nie zmusi mnie do tego, żebym się zupełnie.
wyłączyła.
Za dziewiętnaście dna.
i dziewięć godzin.
ś
ebypan.
wiedział, jak: silna będę za.
dziewiętnaściedni i dziewięć godzin.
Wtedy wszystko iwszystkich!
Wszystkoi wszystkich!
Nie wiem,o czym pani mówi,.
Nie musi pan wiedzieć.
Jeszcze nie teraz.
Doszli do końca alei, skręcili w lewo na ścieżkę prowadzącą do "Ambasadora".
Na ławce, którą niedawnozajmowała z Tytusem, siedział pan Balou z Gaby na kolanach.
Noc była rzeczywiście bardzo piękna.
Maritie 'pociągnęła swego towarzysza ku wejściu dobaru.
To miłe z pana strony, że mnie pan odprowadził.
Może panwej-dzie do baru?
Zostawiłam tam swoje towarzystwo.
Są w nim dwie uroczePolki, które zaręczyłysię z dwoma holenderskimi dziennikarzami.
Zakochały się?
Zaśmiała się cicho.
Prawda.
Mogłaby byći taka możliwość.
Nie wejdzie pan?
Nie, dziękuję.
Muszę się śpieszyć.
I proszę,niech paniteż już tam nie idzie.
Godzina jest późna.
Maritie dotknęła końcemjęzyka suchych warg.
Zależypanu na tym?
Proszę powtórzył powinna pani już spać.
Dobrze.
Niech pan zauważy,z jaką radością spełniam wszystkie pana życzenia.
Uśmiechnąłsię, ale nie patrzył jejw oczy.
Staram się tego nie zauważać.
A to znaczy więcej.
Zbliżyła siędo niego, wiatr rzu-ciłmu jej włosy natwarz.
Nie ma 'pan ochoty mnie pocałować?
zapytałacicho.
Stał 'nieruchomy.
Właśnie dlatego, że mamochotę, nie zrobię tego.
Zaczęła go bić pięściami, zaciekle gdzie popadło.
Jest pan tchórzem, tchórzem, który boi się bardziejsiebieniż mnie.
Błyskawicznie objąłją wolną ręką, pocałowałi odszedł, nieomalbiegnąc ścieżką.
Pocałunek był krótki,prawie nierealny Maritie podniosła dłoń do ust, jakbymożna to było
sprawdzić, ale jedynym dowodem na to,
co się stało, była sekunda poskromionego, ale przyłapanego przez nią pragnienia,
które przejęła z tamtych ust.
W haUuhotelu na fotelu stojącym najbliżejschodówsiedział Max.
Zerwał się na jej widok jak ruszony sprężyną.
Gdzie byłaś?
O! zaśpiewała Maritie,cofając się przed nim.
Nielubię takich pytań.
Gdzie byłaś?
Siedzę tu chybaod dwóch godzin.
W dodatkuklucza nie oddałaś w recepcji.
Czy to by zmieniło sytuację?
wyminęłago i skierowała się ku schodom.
Dziewiętnaście dni szepnęłai dziewięć godzin!
Co tam mruczysz podnosem?
Tonie do ciebie.
A w ogóle czy coś się stało?
Mamiealbodzieciom?
Dlaczego tu siedziałeś?
Nie udawaj.
Wiesz dobrze, dlaczego tu siedziałem.
Zupełnie nie mogę-się domyślić.
Matka chciała coś od ciebie, zawołała cię przez balkon.
- Nigdy tego nie robiła, niewymyśliłasobie tegosama.
Okazałosię, że nie ma cię w pokoju, ale i klucza niema na dole.
Przeprowadziłeś cale śledztwo.
Przestań imi wciąż odpowiadać!
podniósł głos.
Włóczysz się gdzieś po nocach.
Nigdzie się nie włóczęi bardzo cię proszę, nie róbmi awantury na hotelowych
schodach.
Maritie zatrzymała sięna podeście, patrzyli na siebie z bliska,Maxczerwieniał z wściekłości,
nie panując nad sobą.
Skąd masz tę wydekoltowaną sukienkę?
Kupiłam Gdzie?
Tutaj.
Nigdy jej nie widziałem.
Każdy, z kim tańczysz,trzyma rękę na twoich nagich plecach.
W tej chwility też.
Choć ze mną nie tańczysz.
Mas cofnął rękę,jego głos złagodniał.
Matka sięzamartwia,nie wie, co się z tobą dzieje.
Nic się nie dzieje, jak widzisz, wracam grzecznie dołóżka, a godzina nie jest wcale
taka późna.
103.
Ale dlaczego wychodziłaś?
Musiałam sięz kimś spotkać,
Z kim?
Maritie wolno ruszyła pod górę, obejrzana się za siebie.
Wiesz,tak mało znam tegoczłowieka, że trudnobymi go było określić.
Cóż to zakpiny?
Proszęcię, nie zaczynaj znowu krzyczeć na schodach.
To mi zupełnie nie odpowiada.
Ten ton na Maxa zawsze działał, czuł się wciąż parweniuszem, który wżenił się nie
tylko w majątek, alei w obcy mu styl bycia i nie mógł go sobie przyswoićmimo upływających
lat.
Toroi zupełnienie odpowiada powtórzyłaMaritie.
Nie krzyczę na ciebie, ale mam chyba prawo wiedzieć.
Niemasz.
ś
adnego.
Nie mogę pozwolić, żeby matka sama.
Matka czekała w uchylonych drzwiach swego pokoju.
Miałaszlafroknarzucony na przezroczystą koszulę nocną,paliłapapierosa i nie wyglądała na
bardzo poruszoną.
Co ty wyprawiasz?
spytała.
Nic powiedziała Maritie, mijając ją wprzejściudo swego pokoju.
Zupełnie nic.
Twoje "nic" nie zgadza się z
moim.
Maritie wyjęła klucz z torebki.
Możemyuzgodnić ten pogląd.
Matka nie przestając palić, położyła dłoń na sercu.
Chcesz mnie wpędzićdo grobu.
O ile mi wiadomo, cieszyłaś się zawsze znakomitymzdrowiem.
Przezcały czas odpowiada w ten sposób wybuchnął Max.
Milcz!
zawołałamatka, ale zaraz położyła mudłoń na ramieniu, przytuliła się do niego.
Nie zrobiłam nic złego!
krzyknęła Maritie.
Zapomniała, że jest córkąTage Tbalberga, że wobec tychdwojga zawsze powinna o tym
pamiętać.
Najbliższy sąsiad otworzył drzwi i wyjrzał zaciekawiony na korytarz.
Nie zrobiłam nic złego!
krzyknęła ido niego,choć na pewnonie mógłjej zrozumieć.
Matka wepchnęłaMasa do pokoju, sama widoczna byłajeszcze w progu, ale już się
wycofywała do środka.
Maritie!
zawołała prawie zprośbą w glosie Nie zrobiłam nic złego!
powtórzyła jeszcze raz.
Wsunęła klucz do zamka i powiedziała to, czego nie powinna była powiedzieć, bo
zdradzałoją,że czuje się pokonana,że czuje się jak zbitypies.
Ojciec by mi uwierzył.
Ojciec na pewno by mi uwierzył!
VII
4
Decyzjanależała do Missis.
Domek był naprawdę piękny, najpiękniejszy i największy z czterech
bungalowów,wybudowanych w północnej części uzdrowiska dla kuracjuszy, którym nie
odpowiadało mieszkanie w hotelu.
Miał trzy pokoje, łazienkę i kuchnię, co stwarzało możliwość zorganizowania -własnego
wyżywienia.
Oglądali go terazwszyscy matka i Max, Bibi, ErykiMaritie, przejawiająca najmniej
zainteresowania obiektem ale decyzja należała do Missis.
Ona podczas przyszłego lata i jesienimiała tu być gospodynią, opiekowaćsię dziećmi,
zarządzać domem, czuwać nad kucharką,a także spać z kucharką,czego musiała się domyślić,
czego nikt nie śmiał zaproponować jej wprost.
Matka mówiłapodejrzaniegłośno,oglądając po koleipokoje:
Tu będą spały dzieci, a tu Maritie.
A tutaj.
zawieszała glos i patrzyła wyczekująco na Misais.
Ale Missis albo nierozumiała, o co chodzi, albo wołałanie rozumieć, co w końcu
miałojeden i ten sam skutek:
milczała uparcie.
W dodatku osoba kucharki była zupełnąniewiadomą; gdyby padło w tejrozmowie imię pani
Nakelsen ze Skelleftea, Missis, którasię z nią przyjaźniła,na pewno zachowywałaby się
inaczej.
Ale bez pani Nafc.
kelsen, królującej w kuchni, nie można było żyć w Skelleftea i dlatego Missis krążąc po
bungalowie zachowywała się jak zepsuty tranzystor, z 'którego nie możnawydobyć żadnego
dźwięku.
Maritieobserwowałatęscenę i śmiała sięw duchu.
Mogła jednym zdaniem rozstrzygnąć tę sprawę, ale to bysię równało ujawnieniu kart w grze,
którą przygotowywała.
Spojrzała na zegarek: osiemnaście dni i dwadzieściatrzy godziny.
Nie, nie mogła zdradzić się wcześniej, musiała wytrzymać do końca.
Więcniech sobie myślą, że znowuprzywiozą ją tuw przyszłym roku, że potrzebny jejbędzie
ten pokój, że nie można odrazuprzeznaczać go dlaMissis.
Jeszcze raz spojrzała na zegarek, ale jużniepo to,żeby otoliczyćczas dzielącyją od
sztokholmskiej uroczystości dochodziła dziesiąta.
Kiedy tu szli całą gromadą,zajmując chodnik ipołowę jezdni, zobaczyła Polaka zmierzającego
ku plaży.
Biegłz góry ze swoim pa-śiastymręcznikiem, przerzuconym przez ramię sam, sam,sam?
a jejserceskoczyło do gardła, potknęła się narównym asfalcie, aż Max musiał ją podtrzymać.
Cosię stało?
zapytał od razu.
Błąkała się teraz popustym bungalowie, wktórym niemiała spędzićanijednej nocy, aon
leżał samotnie naplaży, beztej, która bała się jej oczu, której naszczęścienie zdołał przekonać,
ż
e może się już czuć bezpieczna.
Długo to jeszczepotrwa?
spytała, od razu podniesionym głosem.
Max wystawił głowęz łazienki.
Co?
To łażenie z kąta w kąt.
jaEk długomożna oglądaćpuste ściany?
Nie ustaliliśmyjeszcze, czy się tu pomieścicie.
A da się to ustalić przed wieczorem?
Spieszysz się dokądś?
Oczywiście Dzień nie jestnajleipszy na plażę.
Dla mnie najlepszy.
Niewyobrażam sobie lepszego.
Max chciał wrócić do łazienki, gdziesprawdzał działaniewszystkich kranów, jakby
natychmiast miał zamiarzażyć kąpieli, ale teraz zatrzymał się na progu i oparł
o futrynę.
Po nocnej wymianie zdań na hotelowych schodach i na korytarzu poranek był raczej
milczący,przyśniadaniu było słychaćtylko Missis i dzieci.
Ale Max nienależałdo osób długo utrzymujących się wjednym nastroju, ponadto dzień
spędzony na dąsach byłby dniemstraconym, o wielerozsądniejbyło udawać, że nic niezaszło.
Wyciągnął dłoń do Maritie.
Wszystko w porządku?
Podała mudwa ^alce, które uścisnął, a potem szybkopocałował, zanim zdołała wyrwać
rękę.
Kochanie!
powiedziałcicho.
Skarżysz na mnie, a potem uważasz,żewszystkojest w porządku.
Muszę czuwać nad tobą.
Obejdzie się.
No więc usta Maxa zadrżały uderzył pięściąw futrynę, a potem długo rozcierał
posiniałe palcemuszę wiedzieć, gdzie jesteś i z kim, co robisz.
Cofnęła się iusiadła na obmurowaniu tarasu, któryotaczałbungalow.
Widać byłostąd plażę, istotnie mniejrojną niż poprzednich dni ostry wschodniwiatr pędził
przez niebo kłębiaste chmury.
Ale tym lepiejpomyślała tym lepiej.
Odwróciła głowę ku Maxowi,'który wciąż rozcierał obolałąpięść, oddychał szybko, jakby
zmęczył się wchodzeniem pod górę.
Cóż ja ci na to poradzę powiedziała.
Dlaczegomusisz?
Muszę!
powtórzył Nie bądź śmieszny.
Gdybym powiedziała matce.
Wiem, że nie powiesz.
A dlaczegóż to?
Bo nie będziesz chciała sprawić jej przykrości.
,
O ho, ho!
Skąd ta pewność?
Nie wynalazłeś "najmocniejszegopunktu w moim charakterze.
Nieradzę ciopierać na nim swego postępowania.
Moje postępowanie jest narazie nienaganne.
Powiedziałeś: na razie?
Rzeczywiście,samnie wiem czemu.
Odwróciła się i znowu patrzała na plażę.
W ostrymporannym świetle "widać było statki stojące na redziewarneńskiego portu.
Przestaniemy sięwidywać,wszystko sięzmieni.
;;..
Minął mały przedpokój i stanął za jej plecami,
Co to znaczy: przestaniemy się widywać?
Zaśmiała się cicho, odsunęła jego rękę, którą położyłjej na ramieniu.
Ja przecieżwrócę do Sztokholmu, wy do Skelleftea.
Zobaczymy się dopiero na święta.
Mamy osobne życiei "będziemy mieć jeszcze bardziej osobne.
Przynajmniej raz na miesiąc przyjeżdżam do Sztokholmu.
Tego wymagają naszesprawy.
No ibędziesz musiał zatrzymywać się teraz w hotelu.
Czy nie zauważyłeś,że jestem już dorosła i przebywanie we wspólnym mieszkaniu wtedy,
kiedy mamaci nie towarzyszy.
Och, coza bzdury!
zawołał Max.
Co za bzdury!
Poza tym może wyjdę zamąż.
Zamilkł na długą chwilę, słyszałajego milczenie zaplecami,bardziej donośne niżgłos.
Za mążpowtórzył.
Wiesz już za kogo?
Wiem roześmiała się, Prawie.
Prawie!
A on?
On jeszcze o tymnie wie.
Noodetchnął Max z obrażliwą ulgą towszystko wporządku!
Zeskoczyła zobmurowania i zaczęłabić go pięściami popiersiach.
Usiłował pochwycić jejręce, ale niemógł tegouczynić nie zadając jej bólu.
Jestem spokojny, jak dziecko powtarzał.
Spokojny, jak dziecko!
Nic z tegonie będzie.
Mamo!
krzyknęła Bibi, stając na progu.
Onisię biją!
Zobacz!
Oni się biją!
Maritie nie zwróciła na to uwagi, szarpała pomarańczową koszulkęMaxa, biijąic go i
szczypiąc.
Nienawidzęcię!
krzyknęła.
Nienawidzę!
Udało mu się wreszcie przytrzymaćjej ręce,skrzyżował jei zamlknął w jednej dłoni.
Nie masz pojęcia .
powiedział jak towiele.
Jafcwieleznaczy taka nienawiść!
Mamo!
Zobacz!
wołała Bibi.
Chodź zarazi zobacz.
Matka ukazałasię na tarasie dopiero po długiej chwili.
Wyrazjej twarzy świadczył otym, że Missis wciąż milczała.
Co wy wyrabiacie powiedziała niepatrzącnanichi westchnęła, ale już głośniej,
abydotarło to doMissis,której nie było jeszcze widać.
Takiładny dom!
Tak by wamtu byłodobrze!
Skarbie!
Max puścił wreszcie ręce Maritie i poprawił koszulkę.
Nie przesadzaj.
Jedzenie w hoteluniejest wcale talde złe.
Dla ciebie!
Aledla dzieci?
Przybrały jednak na wadze.
Bo opychają się ciastkami.
Dowiedziałam się wszystkiego od Eryka.
No to przynajmniej mają przyjemność.
W gruncie rzeczy nic cię to nie obchodzi.
W gloriematki był wyrzut, ale patrzyła nie na Maxa, lecz naMissis,która wreszcie objawiła się
na tarasie.
Zwróciłysię teraz ku niej wszystkie spojrzenia, a Angielka otworzyła torebkę i
pochyliwszygłowę zaczęła w, niejczegośzawzięcie szukać.
Kochana Missis pomyślałaMaritie.
Czuła się okrutna, nie ujawniając swoich przyszłorocznych planów.
Ledwo pohamowała odruch, żeby natychmiast to uczynić, gdy Missis po długich
poszukiwaniachw torbie wyjęła wreszcie chusteczkę i głośno wypróżniłanos.
Nie mogła jednaktego zrobić, postanowiła byćtwarda dokońca, twarda jak kamień.
Szary mercedes ukazałsię u wylotu uliczki, podjechałi zatrzymał sięprzed
bungalowem.
'
Joachim otworzył drzwiczki.
Halo, Maritie!
zawołał.
-
Halo!
ucieszyła się,od razu zbiegającdo niego.
Sąd wiedziałeś, że tu jesteśmy?
Wczoraj po kolacjitwoja matka powiedziała mojej,że wybieracie się obejrzeć domki za
kasynem.
Wziąłemsamochód i przyjechałem.
Stary ci pozwolił?
Wciążz tym wyjeżdżasz.
Mogę używać wozu, kiedyzechcę.
Nie'masz się o coobrażać.
Pojedziemy po papierosy.
Oni będą tu jeszcze dlugo obwąchiwać wszystkiekąty.
Dokąd się wybierasz?
krzyknąłMax.
Zaraz wrócę.
Tylkokupimy papierosy.
Możesz palić moje.
Nie lubię amerykańskich.
Za mocne.
Zatrzasnęła drzwiczki i gdy Joachim nacisnął pedał,po raz pierwszy od kiedy się znali,
spojrzała na niegoz prawdziwą sympatią.
Dziękuję ci powiedziała.
Za co?
Joachimzaczerwienił się gwałtownie.
2e przyjechałeś.
Nie masz pojęcia, cozrobiłeś dlamnie.
Joachim odwrócił do niej zdumioną twarz, aleprowadziłwóz i, na szczęście, nie mogło
totrwać długo.
Kiedy zjechali wdółdo pawilonu handlowego, gdziemożna było kupić papierosy,
kazała mu najpierw podjechać pod budynekpoczty.
Kup mi kilka znaczków poprosiła.
Mam trochę pocztówekdo wysłania.
Joachim wyskoczył z wozu, uradowany, że goo cośprosi.
Po razdrugi uśmiechnęła się do niego ze szczerąsympatią.
Przed dwomaokienkami napoczciewiły sięprzeważnie długie ogonki.
Niemniej jednak trzeba byłodziałaćszybko.
Skorzystała z pierwszej okazji, gdy naplacyk przed pocztą zajechał wycieczkowy autobus o
hałaśliwym motorze.
Włączyła biegw mercedesie i umknęłasprzed poczty, nie od razu wiedząc dokąd się
skierować.
Najodpowiedniejszym miejscem dla ukrycia wozubyłoby jakieś podwórze, ale hotelei
restauracje stały tuna wolnej przestrzeni bez żadnych zabudowań gospodarczych i jedynie
zieleń otaczała je ze wszystkich stron.
Przypomniała'sobie jednak jedną ze starszych restauracji przy drodze do kasyna.
Miała osłonięte drzewamizaplecze,gdzie zatrzymywały sięciężarówki, zaopatrującekuchnię.
Wjechała tam, zaparkowała wóz i zairiknęła go,wyjąwszy kluczyk ze stacyjki.
Dzień byłchłodny, ale piękny.
Pobiegła ku plaży, nucąc.
Zdawała sobie sprawę, że gdy Joachim nie zastaniejej przed pocztą, uda się natychmiast z
powrotem dobungalowu i od razu wszyscy rozpoczną poszukiwania:
Max, Bilbi i Eryk, Missismożetylko matka nie, zwłaszcza jeśli Missis nie podjęła
jeszcze decyzji zamieszkania w jednym pokoju z kucharką.
Matka godziła sięzwykle tylko na jeden kłopot, zajmowanie się dwomarównocześnienie
leżało w jejzwyczaju.
Musiała się wiec spieszyć, jeśli plan miał się udać,
a powzięła go nagle, bez opracowania strategii, w chwili^gdy Joachim wraz z wozem,
a raczej wó z z Joachimem zjawił się przedbungalowem.
Ale już od pierwszego momentu przyzwyczaiła się do myśli, że musi się jejUdać, żenapewno
się jej uda i biegła przez deptak,a ipotem przez 'plażę nucąc, i umilkła dopiero wtedy,kiedy
zobaczyła go przedsobą.
Filip nie leżał, ale siedział okryty swoim pasiastymręcznikiem odmorza dął ostry
wiatr, ludzie grzebaliw piasku głębokie dołki, usypywali wały ochronne,spozaktórych
widaćbyło tylko ich fruwające na wietrze włosy, ale on nie korzystał z tych przykładów,
siedział marznąc, nieruchomy i zapatrzony przed siebie, w piasek czyw morze, sam zapewne
nie wiedział, co ma przed oczyma.
Zatrzymała się onieśmielona ipo raz pierwszy nie mogła znaleźćżadnego słowana
rozpoczęcie rozmowy.
Dopiero kiedypowiał ostrzejszyjeszcze niż dotądwiatr,zrywając Niemcom z sąsiedniego dołka
słomiane kapelusze, uklękła napiasku i powiedziała cicho:
Zaziębisię pan.
Trzeba siępołożyć albo iść stąd.
Drgnął zaskoczony.
- Ach, nie powiedziałnie jest mi zimno.
Przypominałjej Eryka, kiedy dzwoniąc zębami wracałze ślizgawki z kurtkąprzewieszonąprzez
ramię.
Powiedziała muto, a czas uciekał bezlitośnie i Joachim stałjużzapewne na schodach przed
pocztą i zapomniawszydomknąć ust ze zdziwienia nie mógł sobie wyobrazić, cosię stało zjego
samochodem.
Kto to jestEryk?
zapytał.
Mój młodszy brat.
Teżmu nigdynie jestzimno,a potemzasmarkuje dwatuziny chustek.
Nie zabrałem ze sobą nawet'pół tuzina.
Niemogęwięc mieć kataru uśmiechnął się, ale trwało to bardzokrótko.
Ś
liczną zaczęłam rozmowępomyślała Maritiew popłochu.
Katari zasmarkane chustki!
To dlatego żemiaławciąż do czynienia z 'tymi smarkaczami, Bibi i Erykiem.
Była wściekła na siebie, ale nie mogłaz tegowybrnąć.
Joachim, zadyszany i [przestraszony, pędził jużpewnie z pocztydobungalowu.
Jeśli zacznie się panu katar powiedziała będzie panmusiał przeznaczyć na zakup
chustek część
swoich dewiz.
O Boże!
zawołała nagle.
Nie chcę,żeby pan tu siedział!
Mięchcę!
Zabieram panado Warny,do Bałczyku, gdziekolwiek.
Przecieżnie może pan tutkwić na tym zimnie.
I w dodatkunic pan jeszcze niewidział.
Nica nic.
Sam mi pan o tym mówił.
Po co wobec tegopan tu przyjechał?
Nie szkoda panu każdegodnia?
Oczywiścieże tak odpowiedział nagle.
ś
e..
co?
ś
e szkoda.
Zdaje pan sobie jednak z tego sprawę.
Więc niechpan tu nie siedzi.
Mam woź.
Za piętnaścieminut jesteśmy wWarnie.
Potrząsnął powoli głową.
A czy chodzi tylko o pokonanie przestrzeni?
Wciąż klęczała przed nim na piasku, starając się zajrzeć mu w oczy, zrozumieć coś z tego, co
mówił.
Zaczynała ogarniać ją rozpacz.
Joachim dobieg!
do bungalowui łapiąc z trudem powietrze, opowiadał, jakporwała muwoź.
Nawet Missis nie będzie miaładość poczucia humoru, żeby nie wyjawiając tegona głos uznać
toza świetny dowcip.
Za piętnaście minut możemy być w Warnie!
powtórzyła.
Proszę!
Bardzo pana proszę,niech pan mizrobi tę przyjemność.
Dotknąłna chwilę palcami jej brody.
Ale przecież miała to być przyjemność dla mnie.
Zaczerwieniłasię, przyłapana.
W bungalowie kończono
pośpiesznie oględziny lokalu, Max zapewne wiedział już,
gdzie najpierw należyjej szukać.
Ale dla mnie też szepnęła.
Jeśli dla pana,toi dla mnie.
Może pan to zrozumieć?
Mogępowiedział zupełniecicho.
No więc niech pan wstaje!
Mamy bardzo małoczasu.
Jak to zerknął na zegarek do drugiej.
Do drugiej.
powtórzyła, zwilżając końcem języka zaschłe wargi.
Oczywiście że do drugiej, alewłaśnieszkoda każdej minuty.
Targ w Warnie.
Czywiepan, co tojest targw Warnie?
Podniósł się wreszcie, wciągnął spodnie i pulower,wytrzepal ręcznik z piasku i
przerzucił go przez ramię.
Prędzej!
szeptała.
Prędzej!
Wychodzili już^ '' pewnie wszyscy z bungalowu, a Eryts i Bibi biegliw stromi nę plaży, od
dwóch miesięcy specjalizowali się w szukaniu jej pośródinnych plażowiczów.
Prędzej!
powtórzyła^ ^ Aż taki pośpiechnie jest chyba konieczny podniósł z
piasku swoje sandały i trzymając je w ręku po^ ^.
biegłjednak za niąz uczuciem zgorszonego obserwowania samego siebie, choć może
powinienbył ograniczyć
się do obserwowania siebie co najwyżej ze zdziwieniem.
,, Niemiał pojęcia,dlaczego dziewczynakluczy, wybierającdrogę przez pawilon prysznicowy i
korytarz wiodącydo solarium, biegł za nią, zapatrzony w jej różowe pięty,migające mu przed
oczyma.
Przed wejściem na deptakzatrzymała się na chwilę, rozejrzałasię uważnie w lewoi w prawo,co
było chyba nawykiem mieszkanki ruchli' wego miasta o tej porze autostradą wzdłuż
deptakunie jeździło zbyt wiele samochodów.
Przeskoczyli ją szyb-ko i po kilkudziesięciu metrach byli już przy samo- chodzie,obok
którego stała teraz ciężarówka zapełnionaskrzynkami z jogurtem.
Wyładowywałyją dziewczętaw białych fartuchach.
^ Może się napijemy?
zaproponował.
Nie, nie Maritie siedziała już w wozie.
Zrobi:.
my to w Warnie.
I tegonie rozumiał, ale "wpakował się obok niej do wo"" zu, wrzucając torbę i ręcznik
na tylnesiedzenie.
Wyjechała z podwórza, ostro minęła nadbrzeżną autostradę,skręcając od razukutej, która
grzbietem wzgórza wiodłaku Warnie.
Dopiero kiedy pozostawili za sobą Złote Piaski, zwolniła i uśmiechnęła się do niego.
Może pan mniepoczęstować papierosem?
Mam tylko słońca!
Uwielbiamsłońca!
Podał jej papierosa, a potem ogień, przyglądającsię
': z bliska jej twarzy, a raczej rąbkowi profilu, widocznemu spod rozpuszczonych
włosów.
Miała tegodniana sobiebłękitne marynarskie ubranko z kwadratowymkołnierzem, obszytym
białą tasiemką, i wyglądała jak uczennica, paląca w tajemnicy przed rodzicami papierosy,
aleczyniąca to z nonszalancją, bo patrzyły na nią koleżanki.
.Powiedział jej to, a ona potwierdziła, żetak byio, tak się
, 8 WCKMUIleslenlą.
,,,.
zaczęło.
Matka zresztą nie miała nic przeciwko temu, żebyzaczęła palić, tylko Max jej zabraniał, że
niezdrowo, żepłuca jeszcze nie rozwinięte takie tam bzdury.
Kto to jest Max?
zapytał.
Mąż mojej matki.
Drugi mążmojej matki.
Wyszłaza mąż za cudzoziemca.
Potrząsnęłagłową, jej włosydotknęły jego 'twarzy.
Nie chcę o nim mówić!
Umilkła nadługą chwilę, zupełnie pochłonięta prowadzeniem wozu, ale nagle gdy nie mieli
przed sobą żadnegosamochodu odwróciła się izajrzała muw oczy.
Jestem taka szczęśliwa!
powiedziała cicho.
Po co aż tak?
szepnął.
Po co aż tak?
Trzeba tak!
Dlaczego mam nie powiedzieć prawdy.
Pan na wszystko ma jakieś reguły, jakieś przepisy.
Daleko .
pan z nimi zaszedł?
Jestpan zadowolony ze swegożycia?
Za późnospostrzegła, że jeśli nawet zaczęła już o tymmówić, mogła przynajmniej nie
skończyć.
Wsamochodziezaległacisza.
Mógł ją przerwać tylko jej płacz albo krzyk,naktóry miała ochotę, albo uderzenie wozem w
najbliższedrzewo, co także mogło się zdarzyć.
Możepomyślał o tymwidząc wyraz jej twarzy, bo jednak odezwał się,a dlaniej zabrzmiało
tojak ułaskawienie:
Przecież pani wie, że nie wszystkozależne jest odczłowieka.
Wiem, przepraszam.
Dużo zależy od człowieka,ale nie wszystko.
Niewszystko!
Choćby człowiek walił łbem ościanę, choćbysobie żyły wypruł,choćby.
urwałzdziwionybólem,jakim'była myśl o Annie, nie opuszczająca go nawet tu,kiedy właśnie
starał się, kiedy prawie miał nadzieję, żezmylił pogoń za sobą samym, że wyrwał od życia
kilkalepszych godzin.
Przepraszam powtórzyła jeszczeraz.
To ja -przepraszam powiedział, rozpinając podbrodą guziki kołnierza.
- Przypomniało mi się, że mamjeszcze coś załatwić przed drugą, będziemymusieli wrócić
wcześniej.
Dobrze zgodziła się potulnie, ale już nie odwróciła kuniemu twarzy, nie chciała, żeby
widział jejoczy.
Dobrzepowtórzyła, wiedziała już, co zrobi,
114
już była tego pewna.
Przedtem nieprzeszłoby jej toprzez myśl, ale teraz nawet musiała do tego.
doprowadzić, ,po prostunie mogła zachowaćsię inaczej.
Botamta kobietasiedziała teraz u fryzjera albo u manikiurzystki,może opalała się na balkonie
wmiejscu osłoniętym od wiatru, a onnie przestawał o niej myśleć, był,wciąż przy niej, na
sekundę nie mogła go jej odebrać.
Dobrze!
powtórzyła jeszcze raz.
Będzie pan przeddrugą, mamy jeszcze i takmnóstwoczasu przed sobą,dopiero dochodzi
dziesiąta.
W Warnie zajechała najpierw na iplacprzed katedrą,ale rozmyśliła się, zanim
zaparkowała tam wóz.
Joachimsam by tego nie wymyślił, ale jest z nim Max,i Mas odrazu wpadnie na to, że trzeba
jej szukać w Warnie.
Gdzie?
Oczywiście na deptaku, który rozpoczynał sięprzed katedrą,gdzie spotykalisiękilka razy
dziennie nie tylkoWarneńczycy, ale i mieszkańcy Oslo, Sztokholmu, Hamburga, Warszawy
iPragi,widujący się najwyżejraznarok na ulicach swoich miast.
Skręciła więcw jakąś boczną ulicę i od razu wjechałana podwórzepierwszego domu,
który miał otwartą bramę.
Gospodyni stojącej na progu wcisnęła w rękę dolara.
Kiedy patrzył na to zdumiony, wyjaśniła mu,żeparkowanie wozów na ulicachzwiązane jest tu
zawszez dużym ryzykiem.
Mogą coś odkręcić powiedziała, i już szła przodem, niedając mu możliwości dalszych
pytań.
Nie miał zresztą nanie ochoty.
Poraz drugi usiłowałzdobyć coś dla siebie w ciągu tego dnia.
Niebowypogodziło się, chmury przysiadły na horyzoncie,ostre
słońcenadawałoniepowtarzalny kolorytmałej uliczce, wiodącej dowielkiego portu, ale
przypominającej wieś, nagrzaną południowym ciepłem wieś, gdzie gliniane przyzbypękają od
letniego upału.
Z murowanych ogrodzeńwszystkich domów zwisały winogrona, zielone i czarne, omszałe,
nie tknięte jeszcze ludzkądłonią.
Na rabatach,napołudniowych ścianach, wzdłuż kamiennych ścieżek ischodów kwitły róże,
białe i czerwone, różowe i żółte, nasycające powietrze słodką, duszną wonią dojrzewającej
tunajpiękniej na świeciejesieni.
Z otwartych okien zawiewało wschodnią woniączosnku, oleju, papryki i dymu,w którym
wędzonoryby i mięso.
Wciągał w nozdrzate
111.
wonie przedziwne i obce, wzniósł twarz ku słońcu, którew osłonie wąskiego wąwozu uliczki
prażyło tu ostro, jakw lipcu i zamknął w swojej dłoni dłoń dziewczyny,kiedy tylko zrównał
się z nią na chodniku.
Nie odezwałasięani słowem, westchnęłatylko, jej pakę splotły sięz jego palcami,wnętrza dłoni
przywarły dosiebie, jakbysię nigdynie miałyrozstać.
Najpierw napili sięwody z sokiem różanym u ulicznego sprzedawcy, kilka metrów
dalej kupili torebkęfistaszków, w łupinach ibez soli,którą doprawiano je"zwykle"'
przedzamknięciem w puszkach.
W pierwszymnapotkanym kiosku spróbowalinugatu.
Nie miał najlepszego smaku, ale jedli razem jeden kawałek, gryząc gozdwóch stron, więc
przynajmniej Maritie wydawał sięcudowny.
Cudowny?
powtarzała wylizując z serwetkiresztę miodowej masy.
Wgłębi za katedrą i skwerem ciągnął siębazar.
Terazpanzobaczy!
powiedziała Maritie.
Będzie pan chciał wszystkokupić i wszystko zjeść.
Roześmieli się obydwoje, kiedy uderzył się dłonią poswoim płaskim brzuchu.
Portfel mam taki sam powiedział.
Ale zaczął się pan śmiać, to znaczy tyle.
jakby panmiał sto tysięcydolarów.
Nie mogę sobie tego nawet wyobrazić.
Niemusi ipan.
Ja także nie 'muszę.
Tymi sprawamizajmują się notariusze i plenipotenci.
Pokręcił głową, nie mogączrozumieć, o czym mówiła,ale niechciało mu się tego
dociekać.
Od bazaru ciągnęłaoszałamiająca woń owocowo-warzywna, jesienny zapachogromnego
ogrodu,w którym nigdy nie był, ale którymoże czasem mu się śnił, bojednak było coś
znajomegow tym,niezwykłym bukiecie, jaki podsunięto mu podnos.
Stragany uginały się 'pod stertami pomidorów, jabłekigruszek, brzoskwiń i pigw, pod
skrzynkamiwinogron.
Na ziemi leżały ogromne dynie i arbuzy, bakłażany, kabaczki i ogórki, złote górycebuli,
zielone i czerwone papryki.
Małe owoce papryki specjalnie ostrego gatunkuwisiały w wieńcach, jakczosnek, 'który zdobił
narożnikiwszystkich straganów.
Starekobiety sprzedawały zioła, św^eże/ lub suszone,splecione łodygami lub w
słoikach.
Prawie każda trzy118
mała papierosa w kąciku wyschniętych ust, uśmiechałysię przymrużeniem oczu,
dobrotliwie kiwając głowami.
Jedna z nich skinieniemręki przywołała Maritie.
Wzięłajej dłoń i nasypała na nią szczyptę aromatycznychziół.
Kazała -powąchaćjej, a potemjemu.
Mocno powąchać, raz i drugi.
Kiedyto zrobili, wzięła pasemkowłosów dziewczyny, w jej twardych,
ciemnychpalcachwydało się przedziwnie delikatne i jasne, i oplotła nimszyję Filipa.
Zaczerwienił się, ale aby nie przydawać tejscenieznaczenia, któreczytał w oczach zielarki,
roześmiał się, a ona, stara, i dużo wiedząca, i pamiętającawiele twarzy i wiele losów ludzkich,
przekrzywiwszy nabok głowę, patrzyła aż z nie licującym z jej pomarszczoną twarzą
zadumanym zachwytem, jak się śmieje tenmłody i obcy.
To jakieś czary szepnęłaMaritie, gdy pozwoliłaim odejść.
Chciała wcisnąćwrękę zielarki pieniądze, alestarakobieta nie zgodziła sięna to.
Mówiła coś szybkoi prawię gniewnie, papieros w jej ustach wędrował z kącikado kącika,
wreszcie wypluła gopod nogi.
Na koniec nakrzyczała Tianas powiedział Filipnie wiadomodlaczego z ulgą.
Na samym skraju bazaruw drewnianej budce sprzedawano smażone w olejuryby.
Tu musieli ustawić sięw ogonku, żeby kupić dwie garście zawiniętych w gazetę małych
szprotek, obsypanych wysmażoną na złotobułeczką.
Nie będziemy chytoa tego jedli powiedział z waha-niem, choć przy stołach,
ustawionych obok nawolnympowietrzu, wiele osób pożywiało się właśnie tym przedziwnym
specjałem.
Dlaczego?
zdziwiła się Maritie.
Ja będę jadła.
Chciałaspróbować wszystkiego.
Wszystkiego!
Nawet rybki, które sprzedawczyni brała wprost dłonią ipakowała 'je w sporządzoną przez
siebie torebkę z gazety,nie odbierały ^jej apetytu.
Rozsuwając barkamiludzi, dopchała się do stołu, rozłożyła swoją porcję.
Zerkając, jakrobią to inni, chwyciła za ogon pierwszą rybkę i uniosłają wysoko nad ustami,
Pyszna!
powiedziała.
Nawet po nugacie?
117.
Mnie to nie przeszkadza.
Matka mdleje, kiedy jemŚledzie z ciastkami.
Spróbował także, głównie dlatego że jak mu sięzdawało wszyscy patrzyli na niego z
wyczekiwaniem.
Nie tylkoMaritie, ale i Bułgarzystojący przy stole, niemógł sprawić im zawodu.
Przyrządzony w ten sposóbdrobiazg rybiokazał się rzeczywiście smaczny, więc
jużbezprzymusu towarzyszył Maritie w spożywaniu kupionej przez nią porcji.
Stojący .
po drugiej stronie stołu Bułgar wyciągnął kunim chleb zrozumieli, że powinni ułamać po
kawałkudla siebie, jak czynili to wszyscy.
Przyjęli poczęstunek,a ciemnowłosy mężczyzna przechyliwszy głowę przymrużonymi z
zachwytu oczyma,jak przed chwilą stara zielarka na Filiipa, patrzył na jasną urodę Maritie,
tak niezwykłą pod południowym niebem.
Podobamysię im powiedziała, nie speszona tąobserwacją.
Jak oni namdodał Filip.
Każda inność budzipodziw.
Zwiedzali potem miasto, oglądali sklepy, około południa zasiedli na dębowej ławiew
słodkarnicy, gdziepodawano słynne pasti, ciastka z kremem i orzechami, z daleka woniejące
rumem.
Maritie mruczała ze szczf-sciawylizującdo szczętu kremz glinianegotalerzyka.
Popijając kawę, przyglądał się temu z sennym jakimśuspokojeniem i nic mógł
zrozumieć, dlaczego nagle zniknął z jej twarzy "wyraz dziecinnegoprawie
zadowolenia,dlaczego stała się znów napięta i czujna.
Za szybą,deptakiem głównejulicy, płynęła kolorowafala ludzka siedzieli w głębi
cukierni, w chłodnymmrofcu podścianą, alei stąd było widać tę letnią kolorową ciżbę w
ostrym blasku południa.
Chciałby tu jeszcze zostać, dębowa ławawydała mu sięcudownymmiejscem odpoczynku i
niemyślenia o niczym, ale ona zerwała się nagle zławy rachunek zapłacili uprzednioprzy
ladzie natychmiastgotowa do wyjścia, pełna podniecenia i pośpiechu.
Nie wiedząc,że trzeba się śpieszyć," że dwaj mężczyźni,których zobaczyła przez okno,
a którzy naszczęście niezobaczyli jej, poszliw dół deptaku, ale magli za chwilęzawrócić
podążył za nią, znowu z bezmyślną lagod11
e
nośclą .
poddany jej woli.
Zaciągnęłago do samochodui po chw4ikluczylijuż bocznymi uliczkami w pośpiechu.
opuszczając Warnę.
Tu nie ma nic ciekawego mruczała Maritie, zapomniawszyó swoich zachwytach
sprzed chwili.
Dwieulice nakrzyż.
Słusznie potwierdził zprzymkniętymi oczyma;
z ulgą przyjmował to, że decydowała za niego, że nic odniego niezależało poza
poddaniem się jej woli.
Nie zapytał też,dlaczego nie skręciłana nadmorską autostradę,prowadzącądo Złotych
Piasków,leczskierowałasię nadrogę wiodącą grzbietem wzgórza
okalającegoZatokęWarneńską, drogę mniej wygodną i dłuższą.
Alesamochódniósł miękko na znakomitych teleskopach i było muwszystko jedno, jaką drogą
jadą, każda była dobra.
To świetny wóz powiedział, żeby obronić sięprzed sennością,
Tak!
potwierdziła.
Znakomity!
' A jaki pan masamochód?
Ja? śadnego.
Dlaczego?
Nie chce pan mieć?
Chcę.
Nawet powinienem umilkł nachwilę.
Ale będę musiał jeszcze trochę z tym poczekać.
Niemamy mercedesa ciągnęła choć sto razymówiłammatce, że by się nam przydał.
Matka ma "wciążcitroeny.
A on volvo.
Kto?
Max.
Mówiłam panu przecież, mój ojczym.
Zeszłegorokudostałam taunusa, ale za osiemnaście dni i.
zerknęła na zegarek dwadzieścia jeden godzin kupię sobie, co zechcę.
Cóż to za termin?
O, to bardzo ważny termin.
Bardzo ważny!
I nietylko dla mnie.
Dla kogo jeszcze?
Dlakilkuinnych ludzi, którzy o tym jeszcze niewiedzą.
Chciała powiedzieć coś .
ponadto, ale zaniechała tego zamiaru.
Na krótką chwilę tylkodotknęłaczubkami palców jego ręki, leżącej na kolanie, pogładziłają
leciutko.
Jechali wśród jaskrawo nasłonecznionychwzgórz,pokrytych winoroślą.
Zatokaw dolewydawała się niereal119.
nie niebieska, pod ogromnym, rozległym gdy patrzyłosię z tego miejsca niebem.
Czy pamięta pan jeszcze, żewczoraj mnie pan pocałował?
spytała cicho.
Milczał.
Mimo pracy motoru i tarcia opon o asfalt wydawało się, że w powietrzupanowała ogromna,
zasłuchana w siebie cisza.
Pamięta pan?
zapytała jeszczeraz.
Czy zrobiłbym to, żeby o tym natychmiastzapomnieć?
Przez całą noc byłam taka szczęśliwa!
Sza!
powiedział.
Sza!
Dlaczego?
Znowu mi pan zabrania.
Byłamszczęśliwa, jak jeszcze nigdy.
Nie wiedziałam, że to takie proste.
To wcale nie jest proste.
Proste!
krzyknęła.
Zupełnie proste.
Spotykasię dwoje ludzi, którzy mogą sobie sprawić wiele satysfakcji.
Do tego miejsca proste.
A potem?
Potem nic.
Nie maw ogóle żadnego potem.
I nie szkoda tego, żeci ludziesię spotkali?
Szkoda, oczywiście.
Dopiero po długiej chwili spostrzegł, że płakała.
Prowadziła wóz pochylonado przodu, łzy padały jejna ręcei na rękawy niebieskiego ubranka,
które podobało siętak wszystkim przechodniom na ulicach Warny.
Objął jąramieniem, poprosił, żeby zatrzymała samochód.
Zjechałana brzeg drogi, zahamowała.
Zerknął nazegarek dochodziło wpół do pierwszej.
I po cote łzy?
powiedział,
Niech pan nie mówido mnie jakdo dziecka.
Jesteś dzieckiem trzymałją w ramionach, kołysał, zbierałwargami łzy spływające po
jej policzkach, nakrótką chwilę, na bardzo krótką chwilę zatrzymał ustana jej ustach.
Może miała rację?
Możeto naprawdę byłozupełnie proste?
Filip!
powiedziała.
Filip!
Przecież po razdruginie spotkam kogoś takiego jakpan.
Spotkaszkogoś lepszego i powiesz mu to samo comnie z jeszcze większąsatysfakcją.
Nie!
Na pewno tak.
Jestem oto spokojny.
Pan?
, Tak,ja.
Wprzeciwnym razie musiałbym bronić cidostępu do siebie.
I tak pan to robi.
Już nie.
Chcę, żebyś się przekonała,że nie jestemwarttylu zachodów.
ś
ebyśsię przekonała z bliska.
Pragniemy tylko ludzii rzeczy nieosiągalnych.
Nie!
krzyknęła znowu.
Nie!
Niczego mipannie wyperswaduje.
Małe uparte źrebię!
Co pan powiedział?
Ź
rebiątko!
nie chciał tego, ale zabrzmiało to jednak jak pieszczota.
Podniosła czujne oczy.
Już nie płakała, przyglądałamu się ze zdumionąuwagą, jej oddech,
przyśpieszonypłaczem,uspokajał się powoli.
Mógłby pan mnie jednak pokochać?
zapytałacicho.
Ależ tak.
Takiusłyszał swój głos, wymawiającytesłowa, cofnął ramię, które ją obejmowało i odsunąłsię
na brzegsiedzenia.
Jedziemy!
powiedział.
Rozejrzał się po okolicy.
Przed nimi nawprost bieliły sięw czystym promiennym powietrzu południa
stromeskałypiaskowca.
Gdzie właściwie jesteśmy?
Jesteśmy o jakieś osiem kilometrów od Bałczyku.
Gdzie?
przestraszył się.
Od Bałczyku.
Tam w dole zostały za nami ZłotePiaski.
Musimy natychmiastwracać!
Ale najpierw pokażę panu Bałczyh.
I wrócimykrótszą drogą, nad morzem.
Nie zdążymy na drugą.
Na .
pewno zdążymy.
Z Bałczyku do Złotych Piasków jest trzydzieści kilometrów.
Co to znaczy dla mercedesa?
A drogi mająświetne.
Nie mogę się spóźnić.
Niespóźni się pan!
ruszyła od razu na drugimbiegu.
Droga była na szczęście pustawa, skończyła siępora rannych dostaw do Warny, mijali tylko
od czasudo czasu jakiś autobus wycieczkowy,jadący lub wracający z Bałczyku.
Białeskałyprzed nimi stawały sirs.
coraz bliższe, widać było już domy, przyczepione do zbocza, ich jaskrawe dachy z czerwonej
dachówki,
Musipan to zobaczyćpowiedziała prawie ostro.
Znowu myślał o tamtej, przez cały czasmyślał o tamtej;
co powinna, comogła zrobić, żeby przestał o niej myśleć?
Poprosiła go znowuo papierosa ido Balczykudojechali w milczeniu.
Małe miasteczko na tle prawie prostopadłej białej ściany miało niezwykłyurok, ale
Maritie nie zwalniając minęła trójkątny ryneczek, gdzie zatrzymywały się autobusy, i skręciła
w lewo na autostradę, przy której drogowskazy głosiły w języku najliczniejszych tu widać
turystów bliskość obiektu pod nazwą "Marienschloss".
Po przejechaniuokoło dwóch kilometrów znówskręciliw lewo, ale ta droga była już
krótka, zamykała ją drewniana bariera, przed którą musieli zatrzymać wóz.
Byłto jakby mały wąwóz o zboczach pokrytych cudownąroślinnością; jednakowej wielkości
tabliczkina białychpatykach informowały o nazwie i .
pochodzeniu każdegokaktusa i krzewu.
W małym domku przy barierze uchyliło się okienko.
Maritiezamknęła wóz i podążyła za Filipem, który kupował już bilety wstępu, kolorowy
folder i małyznaczekz odciśniętą w metalusylwetką letniego pałacyku rumuńskiej królowej.
Na pamiątkę powiedział, wpinając znaczekw marynarski kołnierz Maritie.
Napamiątkę.
czego?
Tego, że byliśmy tu razem.
Podniosłarękę, dotknęła znaczka, przez chwilę walczyłaz chęcią odpięcia i oddania
mugo.
Ale nie zrobiłatego.
Powiedziała tylko:
Nie znoszę pamiątek.
Albo zachowuję ludzi na własność, albo nie chcę pamiętać, że istnieli.
Chyba ze.
...że-co?
Chyba że umarli.
Jak ojciec.
Poszła przodem, a on podążył za nią, znowu patrzącna jej różowe pięty, widoczne
wpłytkich sandałach.
Głowędaję zatrzymała się po chwiliże natronie królowejsiedzi jakaś gruba baba.
Na jakim tronie?
zapytał, wyrwany ze swoichmyśli.
ia
Zaraz panto zobaczy.
Na tarasie przed pałacykiemstoi marmurowy tron, w którym siadywała królowa, patrząc na
morze.
Byłam tu już kilkanaście razy izawszezastawałamnatym tronie jakąś grubą Niemkę,
pozującądo fotografii.
Denerwowało to nawet Maxa.
Głowę daję,że i dziśjuż jakaśtam siedzi.
Pobiegła przodemstromą ścieżką wiodącą w dół i byłanaprawdę zwinnym, lekkim
ż
rebacżkiem, przyciągającymoczy.
Odwróciłwzrok, żeby właśnie tego nie widzieć, żebynie widzieć jej biegnącej.
Było wielkim,bolesnym nonsensemobwiniać całyświat o nieszczęścieAnny, aleprzecież
trzeba było obwiniać cały świat o nieszczęście Anny, a więc także i tę małą, śliczną,
beztrosko biegnącą ścieżą, wolną od wiedzy i pamięcio dniach, w których nie uczestniczyłai
tę, niemłodą już i otyłą, którasiedziałana tronie rumuńskiej królowej, zapewne pamiętającą,
ale nie chcąca pamiętać, zapatrzona kokieteryjnie w obiektyw aparatu.
Nie mówiłam panu?
zawołała Maritie, zatrzymując się na pierwszym stopniu schodów wiodących na"taras.
Kobieta siedząca natronie zwróciła ku niej głowę.
Podcienką tkaniną bluzkiuwidoczniły się fałdy tłuszczu podjej biustem.
Elke!
wykrzyknął mężczyzna w krótkich skórzanych spodniach.
O Du lieberGott!
Nie ruszaj się,Elke!
Mówiłam panu powtórzyła Maritie.
To właściwieprofanacja pamięci zmarłej.
Każdy, kto chce,, możezająć jejmiejsce.
To demokracja powiedział Filip.
Chciał zażartować, ale ona przyjęła to poważnie.
Tak, ma pan rację.
To istota demokracji.
Patrzyłana niego przezchwilę, ja'hby wydawał jej się jeszczebardziej obcy, niż był dotądnie
miał nawetswojegokróla,nie wiedział,co to znaczy budzićsię co dniaranoze spokojem,
ponieważ największetroskiodbiera swoim' obywatelom i bierze na siebie król.
Tak mówił Tage Thalberg i choć to może była bajka, którą jej opowiadał, kiedy byłamała,
niewszystko w tej bajce było bajką .
nad spokojem ludzi, domów i pieniędzy w solidnych,mocnych sejfach czuwał mądry, dobry
król.
Musimy już jechać poprosił, dotykając palcamijej łokcia.
Zaraz powiedziałapowoli.
Zaraz pojedziemy.
Czy przynajmniej widzi pan, jak tu pięknie?
Widzę odrzekł po chwili.
Biały pałacyk królowej Marii, zbudowany dla niej,gdyuroczy ten zakątek należał do
Humunii, wznosił się nastromym brzegu, kamiennymi tarasami schodzącym w morze.
Faleobmywałyostatnie stopnieschodów, poruszałygałęziami schylonych nad wodą drzew.
Od nagrzanegostoku, z gąszczu kwiatów i 'krzewów bił mocny różano-migdałowyzapach.
Ale ona była już starą kobietą, kiedyofiarowano jej to miejsce.
Poranki, pełne oślepiającegoblasku, gdy słońce wynurzało się z zatoki, południa duszne
odskwaru, chłodzone zimnym winemi cieniem rozpiętychnad głową winorośli, wieczory, gdy
znad morzazawiewał wonny wiatr, a jasne kule lamp płonęły wśródiiści i dojrzewających
gron.
I noce, kiedy pod roziskrzo- nym niebem, wśródszeleszczącej zieleni, na mchach i trawach,
wszędzie czaiła się miłość.
Ale onabyła już starąkobietączasodbierałpołowę piękna miejscom, na które patrzyły jej oczy,
odwracające się już w inną stronę.
O czym pan myśli?
zapytała.
Poszedł kilka kroków naprzód i zatrzymał się, żebypowiedzieć:
O tym,jak wiele rzeczy zdarzasię w niewłaściwymczasie.
Zrobię to,zanim dojedziemy do autostrady pomyślała.
Zatrzymam wóz, powiem, że nie pali, albo cośw tym rodzaju, pogrzebię w motorze.
skoro sam niemasamochodu, na pewno się natym nie pozna.
I wyruszymy na poszukiwanie mechanika.
Nie wróci na drugą,nie wróci na drugą choćby się niebo miało zawalićnad głową!
Stromymi ścieżkami, mostkami przerzuconymi nadszemrzącą wrzawąstrumieni weszli
w duszny od ziołowych zapachów wąwóz uliczki, gdzie zostawili samochód.
Czekała tam teraz także jasna tatra, ale dwóch męż- czyzn, których od razu spostrzegli,stało
przy mercedesie,nie przy niej.
Tylko Maritie zrozumiała sens tej sy
tuacji, Filip nie domyślał sięniczego nawet wtedy, kiedytych dwóchzaczęło iść w ich
stronę.
A szli powoli, oddaleni odsiebie, choć razem, co dawato im poczucie, że
zajmującałąjezdnię, że jeślitego nie zechcą nikt nie będzie mógł prześliznąć sięobok nich.
Maritie przemknęło przez myśl, że jużtogdzieś widziała, ale był to chyba jakiś film.
westernalbojeszczejedna odmiana sycylijskiej vendetty biała odupału, wąska uliczka i idący
nią wolno mężczyźni, którzysą pewni, żenikt ich nie minie, że nikt nie prześlizniesię obok
nich, jeśli tego nie zechcą.
Niech pan uważa ' powiedziała do Filipa.
To sąNiemcy.
Kto?
zdziwił się.
Tych dwóch.
Obydwaj Niemcy.
Co tu robisz?
zawołał Mas z tym człowiekiem?
Nie zdążyłabyodpowiedzieć, nawet gdyby chciała.
Joachim nie zostawił jej na to czasu.
Trząsłsię cały,
był naprawdę denerwującym szczeniakiem, którego nie
można było brać poważnie.
Samochód!
krzyczał.
Zabrałaś mi samochód!
Oddaj kluczyk!
Oddam ci.
W Złotych Piaskach.
Zaraz!
Natychmiast oddaj kluczyk!
A .co mi zrobisz,jak nie oddam?
Maritiewzruszyła ramionami i gdyby nie obecność Filipa, bawiłabyją nawet ta scena.
Ale Polak najwidoczniej niemiał poczucia humoru.
Przenosiłpytające spojrzenia z twarzymężczyzn na jej twarz, był zaskoczony wsposób lak
przykry i pełen nagany, że bała się go bardziej niż tamtych.
Co to ma znaczyć?
zapytał.
Głupstwo zająknęła się.
Pożyczyłam sobie samochód od tego młodego.
A ten starszy to właśnie mójojczym.
Obydwaj Niemcy.
Nie wiedział,' dlaczego powtórzyła to jeszcze raz, niemiał zamiaru zastanawiać się nad
tym.
Muszę być o drugiej w hotelu!
powiedział.
A nawet nieco wcześniej!
Kim jest ten człowiek?
Max stal pośrodku, jezdnina szerokorozstawionychnogach, jego ręce odsunięte od.
tułowia w jakimś lotnym ruchu zagarniały niewidocznestado, które mial nadzieję
powstrzymać,
Ten człowiek powiedziała Maritie nie powinien cię obchodzić.
Nica nic.
A jednak obchodzi mnie.
Skąd go znasz?
I dlaczegoz nim uciekłaś?
Co to znaczy: uciekłaś?
Masz bujną wyobraźnię.
Powinieneś pisać książki.
Na szczęście zwracał się doniej po szwedzku i tak mu odpowiadała, tylko wymianazdań z
Joachimem była zrozumiała dla Polaka i musiałasię z tym liczyć.
Oddaj mi kluczyk!
powtarzał wciąż prawie płaczliwym tonem.
Oddam ci.
Już ci powiedziałam, żeoddam ci w Złotych Piaskach.
A teraz proszę nas przepuścić, bosię śpieszymy.
Wsiadajdo tatry!
krzyknąłMax.
Pojadę mercedesem.
Wsiadaj do tatry?
Natychmiast!
Jeśli nie chcesz, żebym cię tam wsadził siłą.
Nie zrobisz tego.
Zrobię!
Nie rozumiałsłów, ale jednakzaczynał siędomyślaćich znaczenia.
I stała się nagle rzecz najpiękniejsza, poktórej dla Maritie mógłby nastąpić koniec świata
poczuła na ramieniu jegodłoń i usłyszała "spokojnygłos,kiedy powiedział po angielsku:
Maritiejestze mną.
I wrócimy razem do ZłotychPiasków.
Maxowi na chwilęodebrało głos, oddychał szybko, widaćbyło pracę mięśni pod jego
pomarańczowąkoszulką.
Oddajkluczyk!
powtarzał wciąż Joachim.
Oddaj mu go powiedział Filip.
Wyszarpnęła natychmiast kluczyk z 'kieszeni spodni, alenie włożyła go w wyciągniętą
dłoń Joachima.
Cofnęłasięo krok i zatoczyła szeroki łuk ręką; rzuciła godalekonazbocze między kaktusy i
krzaki.
Masz!
Drap się tam i szukaj!
Wsiadaj do tatry!
krzyknął znowu Max.
Uznałza stosowne zignorować odezwanie się towarzysza Maritie.
W dalszym ciągu mówił po szwedzku, i tylkodo niej,jakby stali tu tylko we dwojew ciężkim
upale, za
stygłym między dużymiścianami wąwozu.
Po jednejz nich drapał się już Joachim, raniąc sobie ręce i twarzo ostrekolce kaktusów.
Widok był zabawny i Maritiezapomniała na chwilę o wszystkiminnym.
Obydwaj jesteścieśmieszni powiedziała do Maxa.
Wsiadaj do tatry!
Ś
mieszni nawet wtedy, kiedy trzeba sięwasbać.
Natychmiast wsiadaj do wozu!
Max ostatnimwysiłkiem panował nad sobą.
Chciał byćdobrze wychowany, za wszelką cenę chciał być dobrzewychowany, ale wiedział,
ż
e zarazsię to skończy, że niewytrwadłużej w tym postanowieniu.
Czuł, jak napinająmu się mięśnie, a w uszach zaczyna szumieć nagły przypływkrwi,
oznaczający zawsze.
Idziemy!
powiedział Filip.
Znowu położył dłońnajej ramieniu i popchnął ją le'kko do przodu.
Mamybardzo mało czasu.
Max zakołysał sięnieznacznie i także posunąłsięo kroknaprzód.
Patrzył teraz nie na Maritie,ale w oczy mężczyzny, z którym była.
Wiatr ustał zupełnie, słońce przypiekało ostro, nad kwitnącym biało krzewem na stokuzbocza
unosiło się brzęczenie pszczół.
Oczy mężczyzny,w które patrzył, zwęziły się i zobaczył w nichswojewłasne spojrzenie,
zdecydowane na wszystko, nierozumnei nierozważne w podrażnionej męskiej ambicji.
Poczułból w napiętych mięśniach, jak pozbytdługo trwającymtreningu, postąpił jeszczekrok
naprzód, teraz gdybywyciągnął ramię.
Max!
krzyknęła Maritie, Iumilkła; zrozumiała, żemiędzy tymi dwoma nie ma już w tej chwili dla
niej miejsca,że przestała istnieć postawiwszyich przeciwkosobie.
'
Mężczyźni dotykali się już prawie piersią,musieli czućwłasne oddechy.
Polak był nieco niższy, szczuplejszy ale za to 'dużo młodszy, może pamiętał jeszcze bijatykiz
chłopakami,całą strategię bójek, z których trzeba byłowyjść z całym nosem i nie poprutymi
rękawami swetra przyłapała się na tej myśli i tym większy ogarnął jąstrach; to nie mogło się
'zdarzyć, nie mogła do tego dopuścić, on musiał być o drugiej w Złotych Piaskach, musiał tam
stawić się na czas, jakby wracał z plaży, jakbynie wciągnęła go w awanturę, której się nie
spodziewał.
i nie pragnął i w której ona nie istniała dla niego jakoprawdziwa jej przyczyna.
Boże, Boże.
szeptała.
Ja nie chcę.
japroszę.
Joachim znalazłwreszcie kluczyk i złaził ze, zbocza,ssąc skaleczony palec.
Nie odrywał oczu spod nóg, odkamieni, na których miał postawić nogę, ale kiedy stanął na
brzegu drogi, ogarnął spojrzeniem to, co się naniej działo, i od razu ocenił sytuację.
W kilku susach byłprzy Maxie Biegnij naprzód powiedział Filipdo Maritie,Przyłożyła dłońdo
ust,zacisnęła na niej zęby, włosyzakołysały się wokół jejtwarzy w gwałtownym zaprzeczeniu.
Wsiadajdo samochodu krzyknął Mas pamiętaj,że to twój upór doprowadzi do tego, że.
U wylotu ukwieconej uliczki ukazałsię nagle wycieczkowyautoibus Bałkan to uris tu.
Trąbiącdonośnie zmusiłich do ustąpienia z drogi i zahamował przed szlabanem,Wtej samej
chwili ciasny wąwóz wypełnił się kolorowym,rozkrzyczanym tłumem.
Przybyli ci na odsiecz powiedziała Maritie doMaxa.
Filip pociągnąłją za rękę.
Idziemy!
Przy szlabanie przewodnik niemieckiej wycieczki stukał już wszybę okienka, które nie
chciało się przed nimnatychmiast otworzyć, człowiek sprzedający biletymusiał oddalić się na
chwilę.
Mogli iść o wiele szybciej, ale nie przyśpieszali kroku,ten spacer autostradą,
którąprzedtempokonali tak szybko mercedesem, niepowinien przypominać ucieczki.
Tamcijednak nie gonili ich.
Najprawdopodobniej przyłączylisiędo swoich rodaków, żeby uspokoićnerwy wspólnymi
zachwytami nad pięknemBałczyku.
Przepraszam pana szepnęła Maritie.
Nie sądziłam, żebędą szukać mnie aż tutaj.
Nic nie odrzekł.
Szosa za nimi pozostawała pusta, mógłwięc wreszcie przyśpieszyć kroku,musiała prawie
bieczanim.
Nie wiepani,gdzie tu jest poczta?
Dowiemy się w miasteczku.
Na poczcie była przerwa obiadowa.
Od pierwszej dotrzeciej.
Filip zakląłprzed niegościnnie zamkniętymidrzwiami.
Może spróbujemy wrócić autobusem zaproponowała pokornie Maritie.
Tylko niewieleby się panspóźnił.
Odnaleźli ikasę autobusową.
Była także zamknięta, aleczekał już przed nią pokaźny ogonek, nie brakło w nimoczywiście
Polaków.
Poinformowali od razu, że kasaotworzy siędopiero wtedy, jeśliz 'położonej bardziej napółnoc
miejscowości, z której autobusjechał przezBa5czyk do Warny, kasjer zatelefonuje,że w
autobusie sąwolne miejsca.
Czasem zdarzasię, że miejsca są, ale tylko kilkastąd długie wyczekiwanie w ogonku,bo
starcza ich tylko dla szczęśliwców tuż przed kasą.
W dodatku autobus wychodziłz Bałczyku o wpół do trzeciej.
Nie czekamy powiedział Filip.
Co zrobimy?
Maritie stawała się coraz pokorniejsza.
Wyjdziemy na autostradę i złapiemy jakiś wóz.
A jeśli.
jeśli natkniemy się na nich?
Na kogo?
Nanich.
Na tych dwóch.
Przez dłuższy czas milczał, idąc przodem.
Wreszcie zatrzymał się, poczekał, żeby się z nimzrównała.
Dlaczegopowiedziałaś dwa razy, żeto sąNiemcy?
Odwróciła głowę.
Nie wiem.
To pan powinien wiedzieć.
Ja?
Tak.
I pan wie.
Dwie mahometankiw kwiecistych szarawarach, wystających spod sukien, zamiatały i
tak już idealnie czystądrogę.
Spod ich mioteł unosiły się kłębki białegowapiennego pyłu.
Na co pan patrzy?
spytała Maritie cicho.
Ruszył naprzód, aona znów pobiegła za nim.
Musimy złapać jakiśsamochód, choćbymsię miałrzucić przed nim na jezdnię.
Mam pieniądzeszepnęła.
Ja też.
Zabiegła mu drogę.
Łzy spływały po jej policzkach,wytarła je włosami.
9 Wczesną Jesienią.
129.
Nienawidzi mnie pan, tak?
Nie odpowiedział.
Uderzył prawą pięścią w dłoń lewejręki.
Stało się cośbardzo złego.
Coś bardzo złego!
VIII
Todi lubił obiadową ciszę w hotelu, kiedy we wszystkich przegródkach leżały klucze
wypoczywające po trudach otwierania i zamykania pokoi.
Ostatnie klucze oddali Thalbergowie nazywali się oczywiście inaczeji Maritie akurat z nimi
niebyło ale wszyscy w hotelu określali ich tym nazwiskiem.
Ojczym Maritie zawrócił od wyjścia wciąż jeszcze był czerwony z pośpiechu czywysiłku, tak
jak przedchwilą, kiedyzjawiłsięw hallu z tym niemieckim mleczakiem, który łaziłza Maritie.
Gdyby przyszłapowiedział nie wiadomo dlaczego zdyszany gdybysię zjawiła,proszę
powiedzieć,żejesteśmy na obiedzie.
Kto?
zapytał, choć wiedział,o kogo chodzi.
Panna Thalbergwyjaśnił.
Oczywiście, pannaThalberg.
Znowu się gdzieś włóczy pomyślał, wkładając klucze do przegródekThalbergów,
którzy nazywali się inaczej,ale których wszyscy określali tym nazwiskiem.
Znowu się gdzieś włóczypowtórzył w myśli jeszcze razinie wiadomo dlaczego wtej samej
chwiliwyobraziłsobie Maritie na grzbiecie oślicy, prowadzonej przez dziadka Marcela wzdłuż
deptaku i plaży.
Wiedział,że się przyjaźnią młodziutka dziewczyna z północy i stary chłopbułgarski, którego
bolały już krzyże przy uprawianiuwinnicy nie mógł zrozumieć, w jakisposób przywyklido
siebie, tak szczelnie zamknięci przed sobą swoją niem
zrozumiałą mową.
Wyobraziłwięc sobie Maritiena grzbiecie oślicy podczas monotonnej tmilczącej
przejażdżkizawsze tą samątrasą albo i był w tym jeszczewiększy smutek karmiącą osły przed
kasynem, na rojnymplacu, gdzie uczucie samotności potęgowało się zawszewśród tłumu
ludzi.
Czy chciałbyśz nią porozmawiać?
spytał kiedyśstarego Marcela, który był bratem jego dziadka.
Mógłbymktóregoś dnia tłumaczyćwaszą rozmowę.
Stary zamyślił się, apotem potrząsnął głową.
Nie.
To niepotrzebne.
Dlaczego niepotrzebne?
Niepotrzebne.
Wiem o niej dosyć.
Po co więcej?
Dziadek miał rację po co więcej?
To niebył brakciekawościani brak zainteresowania dlatych, którzy przyjeżdżali tu na ciepłe
miesiące ze swoich zimnych krajów raczej nawyk powierzchownego obcowania, darowania i
przyjmowania tylko cząstki z tego, czym bylinaprawdętamci i oni, na cala szczęśliwą i
urodzajnąwieczność osiadli nad ciepłym morzem.
Zadzwonił telefon.
Przez długi czas nie podnosił słuchawki, nie mogąc zrozumieć, skąd bierze siętendźwiękw
pustym hallu hotehi.
Kiedypodniósł jąwreszcie -bardziej żebyprzywrócićciszę niż usłyszeć czyjś głos długo nie
mógłpojąć,czego chce od niego recepcjonistkaz "Atlasa" i dlaczego jest takzdenerwowana.
Czy ktoś siętego dnia utopił?
Nie, 'nie słyszał.
Jakiś mężczyzna?
Ależna 'pewno nie słyszał, żeby utopił się jakiś mężczyzna.
Czy mógłby teraz wskoczyć do "Atlasa"?
Poco, na litośćboską?
Bo nikt w recepcji nie zna angielskiego, az tąPolką nie można się inaczej porozumieć.
Z jaką Polką?
zapytał.
Z tą, która tu stoi i płacze.
Sądzi, że na pewno jejmąż się utopił.
Tylko tyle można zrozumieć z tego, comówi.
Nie mogę teraz wyjść krzyknął.
Jestem samw recepcji.
Przyślij ją tutaj.
Nie usłyszał po długiej chwili głos recepcjonistki.
Toniemożliwe.
Dlaczego?
Przyślij ją tutaj!
To niemożliwe powtórzyła recepcjonistka sła.
bo. Postaraj się przyjść tutaj, to poważna sprawa.
Niewiem, co zrobić.
Z czym?
zniecierpliwił się.
2 nią.
Sam zobaczysz.
Wariatka' krzyknął.
Taka samawariatka jakty!
Todi!
głos koleżanki z "Atlasa" brzmiałwciążłagodnie.
Postaraj się przyjść.
Bardzo cię proszę.
No dobrze westchnął.
Może za pół godziny,jak Ellena wróci z obiadu.
Ale zanimwróciła, telefonzadzwonił jeszcze raz.
Todi!
głos recepcjonistki z "Atlasa" miał corazbardziej denerwujące brzmienie.
Todi!
Bardzo cię proszę, onatu wciąż stoi i płacze.
Cóż jana to poradzę?
Przyjdź chociaż na chwilę.
Nie mogę się z niąporozumieć.
Trzeba ją jakoś uspokoić.
Powiedziałem cijuż, że jestem sam wrecepcji.
A w "Change"nie ma nikogo?
Nie.
Wiesz, że zaczynają wymianę otrzeciej.
Boże, Boże.
szeptał głos w słuchawce.
Niemogę jej takzostawić.
Za bardzo się tym przejmujesz.
Facet na pewno sięgdzieś zawieruszył, a żona szaleje.
Nie ożenię siędo pięćdziesiątki.
Mogę cię zapewnić głos recepcjonistki nabrałostrości że i mnie na długo odeszła
ochota do małżeństwa.
Umilkłai słyszałtylko jej oddech.
Bardzocięproszę, przyjdź, jak tylko będziesz mógł najprędzej.
: Dobrze ' odpowiedział bez cienia obietnicy.
Wariatki mruknął do siebie.
Dwie -wariatki.
Zaledwie zabrał się do zbiorowego rachunku dla wycieczki czeskiej, która tego
dniaopuszczałahotel, gdydrzwi otworzyły się gwałtownie.
Nie podniósł głowy, recepcjonista nie może zachowywać się jak pani domu, czekająca na
gości.
Wykorzystywał czas,gdy kroki zbliżałysię przez kilka metrów marmurowej posaldzki, a
potemprzez miękki dywan aż do wysokiej lady, która dzieliłago od natrętów.
I teraz pracował jeszcze, czekając, ażtamten zapyta.
Nie wróciła jeszcze?
To był ojczym panny Thalberg, ten wysoki Niemiec,
tak czerwony i zdyszany przedobiadem, żejeszcze "teraz, patrząc na niego, czekało się
na wzmożony ruchmięśnipodjego pomarańczową koszulką.
Nie lubił go,choć a może właśnie dlatego całyhotel, pokojowe i kelnerki, barmanki
idziewczyny z"Change" nie spuszczałyz niego o'ka i współzawodniczyły ze sobą w
uprzejmościach, gdy się do nich zwracał.
Niepowiedział, nie odrywając oczu od rachunku.
Na pewno nie brałaklucza?
Jeśli nie wróciła, to nie mogła wziąć klucza odpowiedział niegrzecznie.
Czekał nareplikę stosownądotej impertynencji,ale wysoki mężczyzna stał milcząc,jakby
zachowanie recepcjonisty objawiło mu całąniestosowność własnego postępowania.
Odwrócił się i odszedł, a Todiczując się winnym nabrał do niegojeszczewiększej niechęci,
Pracował teraz bez przeszkód, ale wciąż się bał,żerozdzwoni się zaraz telefon iusłyszy
-w nim zdenerwowany głos koleżanki z "Atlasa" albo żeotworzą się drzwii ktoś powoli, przez
całądługośćhallu, zacznie się zbliżaćdo lady recepcji.
W "Ambasadorze" tego dnia mieszkałosześciuset dwudziestu gości, ale to mógł być
tylkoon,ten,który czekał na Maritie, na Maritie błąkającą się gdzieśwzdłuż plaży albo
siedzącą wmilczeniu na grzbiecieoślicy prowadzonejprzeztak samo jak ona
milczącegodziadka Marcela.
Kiedy Ellena wróciła wreszcie z obiadu, kiedy zlizałaz ust resztki tłuszczu po musace,
umalowała na nowowargi i natapirowała włosy zdał sobiesprawę, żewłaściwieczekana telefon
z "Atlasa", że podniósłby natychmiast słuchawkę,gdybyzadzwonił.
Słuchaj powiedziałdo Elleny, składając rachunki czyna pewno nikt się dzisiaj nie
utopił?
Wzruszyłaramionami.
Coś ty?
Pytam, czy nikt się dzisiaj nie utopił?
Jakiś mężczyzna.
Zatrzasnęła pu-derniczkę, wrzuciła ją do torebki.
Przezchwilę szukała w niej papierosów, a nie znalazłszy, sięgnęła po paczkę doskrzynki na
ladzie recepcji.
Potemskrupulatnie odliczyła stotinki izgarnęła je do szuflady.
Od dwóch sezonów nikt się u nas nie "utopił.
Cociprzyszło do głowy?
Muszę wyskoczyćna chwilę do"Atlasa".
Mariadzwoniła, żejakaś Polka, z którą nie może się porozumieć, 'płacze i rozpacza w
recespoji.
Dlaczego płacze i rozpacza?
Twierdzi, że mąż się jej utopił, bo nie przyszedłna obiad.
Ellena odłożyła papierosa, którego zamierzała właśniezapalić, iprzysiadłszy na brzegu
krzesła zaczęła się śmiaćhałaśliwie.
Todi zastanawiał się, jakto się mogło dziać,że podobała mu się kiedyś, że cośtam nawet jej
obiecywał, ale była za mądra, żeby uwierzyć.
Na pewno świetnie siębawi, w Drużbie albo w Warnie .
powiedziała ocierając łzy zoczu.
Kto?
Ten topielec.
Też tak myślał, ale żebynie zgodzić się znią nie powiedział tego na głos.
Spojrzał na zegarek.
Będę z powrotem' za pół godziny.
Aha zawrócilod progu.
Jeśli ten Niemiec z pierwszego piętra,Niemiec od tych Szwedek, zajpyta o pannę Thalberg,
czynie wróciła,powiedz,że wróciła iznowu wyszła.
Dlaczego?
Powiedz mutak.
Ale dlaczego?
Dlaczego mam kłamać.
Bo przyłaziłtu już dwa razy.
Denerwuje mniefacet.
Ciebie.
Ale nie mnie.
Trzasnąłdrzwiami i wyminąwszy samochody stojącena podjeździe, wybiegł nazalany
słońcem trawnik, wktórym cichutko grały, zmęczone popołudniowym upałem,świerszcze.
Powietrze przesycone było zapachem zżętegosiana,ostatnich w tym rokusianokosów; wróble
hałaso-'wały w kępkach suchej trawy, pozostawionej podścianąhotelu, nie zwracając uwagi na
rudego kota, spasionegoresztkami z kuchni, który wylegiwał się obok.
Dzień byłpromienny, jak wszystkie pogodne dni jesienne ukazującyostro i przejmująco urodę
ziemia
Kiedy wszedł do hallu hoteli "Atlas", ogarnął go chłódimrok, z którym przez długą
chwilę musiały oswajać sięoczy.
Nie zobaczył jej więc od razu, dopiero kiedyMaria
^wskazała mu ją ręką, podszedł do jednego z foteli sto^ jącychw głębii promienny
dzień za oknamiprzybladł,
,; zgasł,słońceprzysłoniła wielkachmura.
'"Boże drogi!
pomyślał, a może powiedział na głos:
; Boże drogi!
Siedziała tam zgięta we dwoje,skurczonai prawieukrytaw ogromnym fotelu, ale
jednak nie mogąca ukryć
'' w nim siebiecałej; swego nieszczęścia, ściągającego nasłońce wielką chmurę.
Taka młoda i taka ładna pomyślał Todi zgłuchym żalemw sercu.
Zapomniał,comiał Jej powiedzieć, że przyszedł po to, żeby ją pocieszyć i uspokoić ale to
właśnie wydało mu się niemożliwe,zupełnie niemożliwe, nikt nie mógł odciągnąć wielkiej
chmury ze słońca, nikt nie mógł tego dokonać.
Aleten, którego opłakiwała, ten,przez któregoteraz płakała,mógł zmniejszyć jej cień.
Proszę pani powiedział cicho, Nikt nie utopiłsięw Złotych Piaskach.
Od dwóch sezonów nikt nieutopiłsię wZłotych Piaskach.
Proszę się nie martwić.
Podniosła na niego oczy zaczerwienione od płaczu, odgarnęła włosy z
mokregopoliczka.
Nikt nieutopił się dziś w Złotych Paskach powtórzył jeszcze razpowoli i bardzo
wyraźnie,bo zdawałomu się, że nie zrozumiała.
Sprawdziłem iprzyszedłem,żeby topani powiedzieć.
A w Drużbie?
Co w Drużbie'?
W Drużbie albo w Warnie?
Czy tam się pan teżdowiadywał?
Głos miałacichy i znękany, szczupłepalce nerwowo wygładzałymokrą chusteczkę.
Nie zająknął się.
Tamsię nie dowiadywałem.
Bo mógł.
Mógł przecież tam pojechać.
Nie był tamdotąd.
Ja..
ze mną to za uciążliwe, więc mógł dziś sam.
Mógł tam sam pojechać.
Oczywiście szepnął, czując jak naczołowystępują mu kropelki potu.
Nie potrafił, oderwać wzroku odjej oczu mógł pojechać sam,ale.
dlaczego paniobawia się, że się utopił?
Znowu patrzyła tak, jakbyniezrozumiała, co powiedział.
Zaczynał się już wsadzić swego angielskiego, kiedyporuszyła nieznacznie głową, jakby ze
zdumieniem.
Nie przyszedł o drugiej,żeby mnie zabrać na obiad.
135.
, Teraz on nie rozumiał, choć dotarły do niego wszystkiesłowa.
Nie przyszedł.
powtórzył, prawie zawstydzony.
Nie przyszedł potwierdziła, znowu wygładzającdrżącymi palcami mokrą chusteczkę w
niebieskie bladekwiatki.
Więc musiałosię stać coś złego, coś bardzozłego, coś strasznego, skoro Filip po mnie nie
przyszedł.
Opuściła głowę i milczała przez długąchwilę, starającsię pokonać łzy.
Czekał,aż sięz tym uporai znowu podniesie na niego oczy.
Zły był na siebie,że nie może byćbrutalny, że wyśmiawszy jej obawy, nieumie pocieszyćjej w
najwłaściwszy sposób.
Zadzwonię do Drużby powiedział.
I do Warny.
DIaczegóż, do diabla, zachowywał się w ten sposób?
Dlaczego, broniąc ją przed większym,nie mógł jej zadaćtego małego, kobiecegobólu, jakim
było upokorzenie niekochanej.
Nie, patrząc na nią, nie mógł w to uwierzyć.
Kim był człowiek, kimmusiałby być człowiek, którybyłby w stanie jąskrzywdzić?
A więcmoże naprawdęumarł?
Wyciągnął do niej rękę i .
pomógł jej wstać.
Razemzadzwonimy.
Do Drużby powtórzył.
I do Warny.
Wsparła się na nim ciężko i powoli podeszlido recepcji.
Maria wyciągnęła już spod lady książkę telefoniczną.
Ani w Drużbie, ani w Warnie niebyło tego dnia żadnego wypadku.
Przekazał jejte pocieszające wiadomości,czekając na rozjaśnienie się jej oczu, na
uspokojenietwarzy.
Ale czekał daremnie.
Oparła sięna ladzie recepcji, ścisnęła oburącz głowę,
Nie przyszedł powtarzała nie przyszedł.
Stałosię z nimcoś złego.
coś bardzozłego.
Słyszała pani przecież zacząłnieśmiało.
Odwróciłasię gwałtownie,usta jej drżały, słyszał prawie szczękające wnichzęby, jakpodczas
dreszczy, zanim
wystąpi silna gorączka.
Skąd wiedzą,że nikt się nieutopił?
O wypadkachmeldują ratownicy.
Albo świadkowie.
A jeśli ktoś utopiłsię bez świadków, jeśli poszedł w jakieś ustronie, z dala
odludzi,i nikt tego niewidział, nikt nie słyszał nawet
krzyku.
"
Maria nierozumiała słów, ale rozumiała wszystko.
No widzisz szeptała.
Sam widzisz, co mogłamz nią zrobić.
Jeśli nikt nie słyszał nawetkrzyku?
Zupełnie zdalaod ludzi.
na samymkońcu plaży.
Zawsze chodził takdaleko.
rozkładał swójręcznik tam, gdzie nie było nikogo.
uchwyciła go gwałtownie za ramię, aż poczułjej paznokcie przez cienki rękaw koszuli.
RęcznikiW pomarańczowe izielone pasy!
Zobaczymygo z daleka!
Nie zrozumiał jeszcze, co powiedziała, a ona szła jużciężko przez dywando fotela, na
którym zostawiła torebkę.
Pójdzie pan ze mną?
Dokąd?
Wzdłuż plaży.
Muszę pójść wzdłuż plaży.
Przecieżniemogę tuczekać.
naprawdę nie mogę czekać tu bezczynnie.
Chciał powiedzieć,że to bez sensu, że jeśli znajdą pozostawiony na piaskuręcznik w
pomarańczowe i zielonepasy, żadne działanie nie będzie już potrzebne, niczego nieda się
zmienić.
Ale był pewien, że go nie znajdą i tobyło także okropne, nie chciał w tym uczestniczyć,
nieczuł się na siłach, nie mógł.
Aleona wsunęła mu jużrękępod ramię, a Maria patrzyła na niego błagalnie,
Zaprowadź ją do doktora powiedziała po bułgarsku.
Może da jejjakiś zastrzyk na uspokojenie.
Wzruszył ramionami, wstrzymując się od odpowiedzi.
W Złotych Piaskach było wielu recepcjonistów, znającychangielski musiała wybrać akurat
jego, musiała zadzwo-nić właśnie do niego i zrzucić mu na głowę całątę historię, wktórej
nawet zarząd uzdrowiska okazałbysię bezradny.
W dodatku za pół godziny miał być w swoimhotelu i nie to było ważne, że przyrzekł to
Ellenie, ale żespodziewał się telefonu od pewnej wiedenki, która obiecała zaprosićgo na luty
w Alpy.
Baba miała magazynz konfekcjąna Theaterplatz, opowiadałao nimchętniei zsatysfakcją przed
wojną, kiedy magazynprowadziła zmarła niedawno mama, ubierały się w nim
FranciszkaGaal,Paula Wessely i Manka Rock.
Te nazwiskanic dla niego nie znaczyły, ale wiedenka wymawiała jez lubością, musiaływięc
ś
wiadczyć o wysokiej randzemagazynu.
Kiedy schodzili kamiennymi schodami w dół na deptak,ciągnący się wzdłuż plaży, zerknął na
zegarek.
Diabliwiedzą, jak długo to potrwa!
ś
ałował teraz, żeskapitulował tak łatwo.
Powinien był wytłumaczyć zrozpaczonej kobiecie, że najwłaśeiwiej zrobi, czekaj ąc w
hoteluna męża, który mógł zjawić się lada chwila.
Zaproponowałto jej jeszcze teraz, gdyjuż dochodzili do hotelu"Rodina", położonegotuż nad
plażą, ale uczynił to taknieśmiało, jakby sam nie wierzył w tę możliwość.
Przystanęła na chwilę, droga choćz góry zmęczyłają,oddychała ciężiko.
Możemy zadzwonić powiedziała.
Dokąd?
Do hotelu.
I zapytać, czy wrócił.
Wyjęła chusteczkę z torebki, jej usta zaczęły już drżeć,więc czym prędzej posadził
jąna fotelu przed"Rodina",a sam wszedł do środka.
Wychodząc, przeraził się jejwzroku wpartego w drzwi, widziała gochyba wyrazjego twarzy
zanim je otworzył.
Oczywiście nie wrócił.
Człowieku, skąd?
Nie mago powiedziała Maria.
Powtórzyłto, choć niebyło tokonieczne, wiedziała wszystko, zanim przemówił.
Podniosłasięz fotela szybko, nawet bezjego pomocy, i już byłagotowa do drogi, już go
przynaglała zdyszanym szeptem.
Będzie pani ciężko iść przezpiasekpowiedział,starając się nie zniżać wzroku, starając
się w ogóle na nią,nie patrzeć.
To nicszeptała tonic.
Nad samym brzegiembędzie lepiej.
Wsunęła murękę pod ramię i prawie popchnęła w stronę najbliższej bramki na (plażę, .
przy której właścicieldwóch wielbłądów i trzech ślicznych palm komponowałżywy obraz z
grupkiswoichklientów.
Niemieckiemałżeństwo, obdarzone trzema pociechami, nie mogło się jednak zdecydować, czy
na wielbłądach powinny siedziećdzieci, a rodzice stać przyzwierzętach, czy też na odwrót
rodzice powinni kołysać się na dwugarbnychgrzbietach, a dzieci prowadzić karawanę przez
biały piasek pustyni.
Niezdecydowanie to musiało trwać dość długo, bo w końcu jeden z wielbłądów,
podtrzymywany dotąd przez właściciela w rączej gotowości, zakofysał sięna swoich
wysokich nogach, ukląkł, a potem położył się
IM
na piasku.
Wjednej chwili okazało się, że klienci są już^akurat gotowi do fotografii, że nie było żadnej
rozbieżh-ności zdań, że od dawna wiedzą, jak powinno wyglądać'.
to rodzinne zdjęcie znad Czarnego Morza.
Jedyną prze?
; szkodą w urzeczywistnieniu tegomarzenia był leniwy)wielbłąd, który nie zamierzałpodnieść
sięz piasku.
Właś ciciel miał swoje metody perswadowania mu tego kil' ka stuknięć kijem w nogi
podnosiło zazwyczaj wielbłąda' i przywracało mu wygląd ognistego rumaka pustyni.
Tymrazem jednak żywy rekwizytfotografa znudzony byłczyzmęczony ponad
miarę,perswadowanie mu lri'jem jegoobowiązków trwało więc dosyć długo i zgromadziło
nawet nieco gapiów.
O Boże!
szepnęła Anna.
Znowu!
Co, znowu?
zapytał Todi.
Musiał ją podtrzymać,bo zachwiała się,zasłaniając gwałtownie oczy przed widokiem, jaki
miała przed oczyma.
Niech go ipan nie bije po nogach!
krzyknęła.
Nie po nogach!
Rozumie pan?
Nie po nogach!
Właściciel wielbłądów nie zrozumiał ani słowa, alepoznał jej głos,jej krzyk
sprzedkilkudni odwrócił głowę i zamarłz kijemuniesionym do góry.
Nie po nogach' krzyczała Anna po polsku.
Dosiebie.
Do całego świata, który powinien był ją zrozumieć niezależnie od tego, w jakim wyrażała się
języku.
Todi przyciągnął ją do siebie.
Cicho, cicho szeptałprzerażony niech się paniuspokoi położył jej dłoń na plecach,
czuł, jak drżaływstrząsane płaczem.
Przecież tonic wielkiego, poboligo trochę, a potem wstanie i me będzieo niczym pamiętał.
Nie!
szlochała Anna.
Nie!
Za dwadzieścia latmu się to przypomni.
Zbudzi się któregoś ranka ipoczujeból.
I nie będzie już żadnego ratunku, tylko nóżi tenciężar zamiast nogi.
iwszędzie już będzie za daleko.
i wszędziejuż będzie za trudno.
O Boże!
Niech on przestanie!
Niechniebije go po nogach.
Przecież jużprzestał powiedział Todi łagodnie,jak do dziecka.
Już go nie będzie bił.
Głowa Annyspoczywała na jego piersi.
Gładził dłonią jej plecy, jakbymial nadzieję uciszyć w ten sposób ich drżenie, uspokoić.
łoskot serca, które czuł na swoim sercu.
Już go niebędzie bil powtórzył.
Nigdyl
Właściciel wielbłądów istotnie opuścił kij i odwróciłsię od klientów.
Niemcy stali przez długą chwilę, ale gdywielbłąd wciąż leżał na piasku, a właściciel nie
czyniłnic, aby zmusić go do powstania, zagarnęli przed sobąrozczarowane dzieci i ruszyli na
deptak.
Przepraszam pana szepnęła Anna,oddaliła się jużod chłopca, zawstydzonabliskością,
wjakiej się znaleźli.
Pomyśli pan, żeoszalałam.
Może naprawdęoszalałam z tego wszystkiego?
Terazon wziął ją pod rękę, mocno, jakby pragnął jąunieść albo przynajmniej ulżyć
ciężarowi,który ciągnąłją do ziemi.
Jeśli wiedenka zadzwoniła, Ellena powiedziała je] z satysfakcją, że go nie ma.
I że nie wie, kiedywróci.
Co jeszcze mogła jej nagadać?
2eposzedł się z kimśspotkać.
Z kimś, kto czekał na niego w hotelu "Atlas".
Wiedenkamogła się jeszcze podobać, nie potrzebowałamieć do tego tylupieniędzy.
One wszystkie te Niemkibiusty miały jak materace i garnęły się do roboty,jakbyich
mężczyźni wciąż jeszcze leżeli w okopach z dalaod ich łóżek.
Wszystkie garnęłysię do tej roboty, więcjeśli nieta, to inna Ellena mogła jej powiedzieć,
cokolwiek jej przyszłonamyśl.
-
Pomogę pani powiedział.
Chodźmy.
Po południu wiatr się uspokoił i na plażę wyszło poobiedzie sporo ludzi.
Nie mieli więc przedsobą pustegopola widzenia, rozłożone na piasku obozowiska,koszei
leżaki zasłaniały widok i musieli brnąć przez piasekdalej i dalej, żeby pociemniałe od
rozpaczyoczy Annymogły zobaczyć, mogły same się przekonać, że ręcznikaw
pomarańczowo-zielohe pasy nie ma, na pewno niem a wśród leżących na piasku.
Zadyszała się izmęczyła, potargane włosy opadały jejna czoło, ramię, które trzymał,
stało się ciężkie ibezwładne.
Spróbujęjeszcze raz zadzwonić do hotelupowiedział.
Znajdowali się na wysokości "Berlina", nad samymbrzegiem, na twardszym nieco niż
lotny piasekgruncie,po fetórym Annie łatwiejbyło iść.
Ale nie chciała tu zo
stać, choć wybrał dla niej duży kamień, żeby mogła odpocząć.
Pójdę z panem powiedziała.
W oczach jej zobaczył strach.
Bała się, żeją opuści, że zostanie jeszcze 'bardziej sama wśród obcych ludzi.
Wrócę powiedział cicho proszę się nie obawiać.
Nie, nie, pójdę zpanem.
Znowuwięc brnęliprzez piasek, żeby się przekonać,że Filipaw hotelu nie ma, że
jeszcze nie wrócił.
Zaprowadź ją do lekarza krzyknęła Maria w słuchawkę.
Nie chcę, żebymi znowuszalała w hotelu.
Niechjej coś da nauspokojenie.
Tobie też by się zdało odkrzyknął, podwójnie nanią wściekły i za to, copowiedziała, i
ż
e wśród tylurecepcjonistów władających angielskim znalazła akuratjego, choć sięnajmniej
nadawał, na pewnonajmniej sięnadawał do takich historii.
Co jeszcze powiedziała?
spytała Anna.
Stała ciężko oparta o ladę recepcji, jej pytający wzrok wisiał najego twarzy.
Powiedziała,że nie trzeba się tak niepokoić.
Ze napewno mążwróci lada chwila, powinna pani czekać naniego whotelu.
Potrząsnęłagłową.
Nie, nie, muszę przejść przez całą plażę.
Do samegokońca.
Byłpewien, że wiedenka cokolwiek by jej Ellenanagadała zadzwoniła jeszcze raz.
Miesiąc wAlpach!
Boże drogi, to było warte zachodu, choć i ona sama niebyła wcale taka zła, żeby tylko nie
opowiadała wciążo swoim magazynie przyTheaterplatz i o paniach, któresię tam ubierały, za
którymi w sukniach z jej magazynuszalał cały Wiedeń.
Po raz trzeci zadzwonili do "Atlasa" ze"Złotej Rybki",z restauracji położonej na
północnym krańcu kąpieliska.
Kończyła się tu plaża i zabudowania,o kilkasetmetrówopodal wstępowały już po łagodnie
nachylonym wzgórzupłowiejące w jesiennej suszy winnice.
Anna nie podchodziłajuż do telefonu,pozostała na tarasie,przy baseniez wodotryskiem,gdzie
zjawił się od razu kelner, daremnieusiłując się dowiedzieć, czego by sobie życzyła.
Todi.
krzyknął do niego, że są razem i że nie będą nic zamawiać, bo się śpieszą.
Telefon w "Atlasie" był zajęty.
Wzmogło to niepokójAnny, nie spuszczała z niegowzroku, gdy wdąż nakręcałnumer, aż
musiał się odwrócić, żeby nie widzieć jej twarzy i żeby ona jego nie widziała także.
Oszalałeś!
zawołała Maria, kiedy wreszcie się dodzwonił.
Zupełnie oszalałeś!
Nie ma go!
Niewrócił.
Co mam teraz zrobić?
Już cipowiedziałam.
Zaprowadź ją do lekarza, niechjej da cos na sen.
Prześpi się,a kiedy się obudzi, ukochanymałżonek będzie już przy je] boku.
Todi!
Co znowu?
Bądź miły dlaniej.
Jestem zła jak osa,bo wściekam się, że nie możemy nic dla niej zrobić.
Bo przecieżtu nie chodzi tylkoo to,że on nie wraca.
Wiem powiedział cicho.
Więcbądź miły dla niej.
Zastąpięcię wrecepcji,kiedy tylko będziesz chciał.
Dziękuję.
To nie ma znaczenia.
I naprawdę idź z nią do lekarza.
Nie możemyjejtakzostawić.
Pójdę.
I przyprowadzę ją do hotelu.
Wiedziałam, żemogę się z tym zwrócić tylkodociebie.
Odłożył szybko słuchawkę,żebyjednak nie zakląć.
Wiedziała!
Każdy by się taŁ zachował, każdy!
Kim był człowiek, który.
którego.
przez którego.
nie,on chybanaprawdę nie żył.
Nie wrócił bardziej stwierdziła, niż zapytała, kiedyzbliżył się do stolika.
Nie.
Siedzieli przez długiczas milcząc.
Kelner dwa razyprzeszedłobok nich, manifestującswoją gotowość.
Maria'prosi zaczął nieśmiało żeby udała siępani zemną do lekarza.
Przychodniaczynna jest przezcały dzień.
Jakiś środek uspokajający dobrzepani zrobi.
Bał się, że się obrazi, żew najlepszym razie poczujesię dotknięta.
Ale onaod razuwstała, choćnie przyszłojej to bez trudu.
Dobrze powiedziała.
Chodźmy.
Tylko obawiamsię, że żaden Środek uspokajający na mnie nie podziała.
Itó
Dlaczego?
Nie tak dawno zażywałam ich za dużo umilkła,aon znowuująłją za ramię, jakby chciał
ją unieść dogóry, jakbymiałnadzierję ulżyć ciężarowi,który ciągnąłją ku ziemi.
Kiedy to się stało?
zapytałcicho.
Odgarnęła włosy z czoła,ale wiatr znów je rozwiał,zasłonił nimi jej twarz.
Nie musieli już teraz brnąć przezpiasek,droga jednak prowadziła wciąż pod górę; przystanęła
po kilku krokach, zdyszana.
Miałam wtedy pięć lat.
Ukradłam w oboziekawałekchleba z porcji przygotowanych na śniadanie.
Więc zbilimnie, żebym już nigdy nie mogła zakradać siędo kuchni,zbilimniepo nogach i
rzucili na śmietnik za 'barakami.
Filipsłyszał to tyllroraz,tego ranka, kiedy po razpierwszy poczuła w nodze ból.
Tylko raz, w najshąpszychsłowach, urywkachzdań.
Nigdydo tegonie wracała i nagle ten obcy człowiek, ten zupełnie obcy człowiek okazałsię
tym,któremu zapragnęła powiedzieć wszystko, wszystko, do końca.
Znowu trzymał dłoń na jej plecach, znowu czuł, jakwstrząsa nimi płacz, i pragnął,
modliłsię o to, choć takdawnojuż tego nie czynił, żeby mógł ją uspokoić, żebymógł uciszyć
łoskot jej serca, odciągnąć ze słońca wielkączarną chmurę.
Zaprowadził ją do przychodni, długo rozmawiał z lekarzem, czegona szczęście nie
rozumiała zanim zjawiłasię pielęgniarka z zastrzykiem.
A w hoteluzaopiekowałasię nią zaraz Maria, którą zastąpił na tenczas w recepcji.
Ś
pipowiedziała, schodząc z góry tomusiałabyć końska dawka, ten zastrzyk.
Zajrzyj do niejza godzinę.
Sama o tympomyślałam.
Już jaz nim porozmawiam, kiedy wróciTodi wyszedł jużz recepcji,ale zatrzymał się
jeszczeprzy ladzie.
Boże drogi!
szepnął żeby tylko wrócił!
Wszystkomu przebaczę, żeby tylko wrócił!
Kiedy dobiegł już do "Ambasadora", zobaczył zatrzymujący się przy deptaku
samochód.
Wysiadła z niegoMaritie i mężczyzna z ręcznikiem "w pomarańczowo-zielone
14.
pasy, przerzuconym przez ramię.
Mężczyzna rzucił się odrazu na najbliższe schody wiodące pod górę, a Szwedkazatrzymała
się przy samochodzie, dopóki nie odjechał, poczym zaczęła iść wolno w stronę swego hotelu,
kopiąc kamyki napotkane po drodze.
Zaczekał, aż się zbliżyła.
Maritie!
powiedział, nie patrząc nanią.
Dajmu spoój,bardzo cię proszę.
Zatrzymała się ze stopąna kamyku, który zamierzałakopnąć.
Co cię toobchodzi?
Coty onim wiesz?
Wiemakurat tyle, żeby cię o to prosić.
Odczep się, dobrze?
Wszyscy siędziś uwzięli, żebysię mną opiekować.
Właśnie.
Ojczym pytał się o ciebie trzy razy.
Wzruszyła ramionamii nie kopnąwszy kamyka, skierowała się ku wejściu do hotelu.
Pan Balou stał przyswoim samochodzie.
Niespodziewał się, że będzie tafc radośnie powitany.
Objęła go za szyję.
Jestemstrasznie głodna, nie jadłam obiadu.
Niechmnie pan zawiezie do Drużby do "Monastyrskiej Izby".
Moje złoto!
rozpromieniłsię pan Balou.
Wszędzie, gdzie zechcesz!
I mogę dla ciebie zjeść nawet drugąkiebabczetę.
IX
To byłonajgorsze ze wszystkiego, co się mogło zdarzyć: matkapostanowiłapoświęcać
Maritie więcej czasu.
Zaraz po śniadaniu,na które Maritienie chciała zejść,ale na które w końcu zejść
musiała odbyła z nią długispacer plażą aż pod Drużbę, wprawdzie wzupełnym prawie
milczeniu, ale jednak z nadzieją, że kiedyś ono sięskończy.
Maritienuciła, rzucała w morze płaskie kamyki,biegła brzegiem, rozpryskując wysoko i
szeroko nadbie144
gające fale narozmoiWęnie byłozupełnienastroju;
chyba bardzo, chyba do upadłego się o to starała.
Obiadprzeszedł także wmilczeniu, nie licząc rozmówz kelnerką i pokrzykiwań dzieci,
które jakzawsze były i za głośne, i -za bardzo ożywione.
Max nie odzywałsię nawet do nich, jakby w najbardziej absurdalny sposób konflikt z Maritie
rozprzestrzeniał się i najego własne potomstwo.
Wściekłybył na siebie, żeniemoże opanować złego humoru, że nie może przynajmniej
nie ukazywać go takjawnie,
Maritie pochylona nad porcją sera zerkałaku niemuzłośliwie.
Najbardziej bawił jąfakt, że ojczym nie wieo Jej popołudniu iwieczorze spędzonym z panem
Balou.
Zwierzyła się z tego tylkoMissis, ale Missis wśródogólnego milczenia nie miała okazji, żeby
o tym powiedzieć ; zresztą lubiła patrzeć, jak on cierpi.
Maritiepodejrzewałaod .
dawna, że Missis kochasię w Niemcumatki.
Z jakiego innego powodu mogłaby go tak nienawidzić?
Poobiedzieposzli jak przykładna rodzinana deptak zatłoczony kolorowymtłumem.
Na dole przed kasynem matka pociągnęła Maritie na ławkę, Missis poszłado automatu po
kawę, a Max posadził Bibii Eryka nagrzbiecie oślicy, daremnie rozglądając się za fotografem.
Więc niczego się od ciebie nie dowiem zaczęłamatka.
Maritie pochyliłasięi wypisała patykiem na ścieżce:
17 dni i 17 godzin.
Słyszysz, co do ciebie mówię?
Słyszę.
Co tam bazgrzesz na ścieżce?
Liczę.
-Co liczysz?
Mam takie swoje obliczenia.
Co za obliczenia?
przestraszyła się matka.
Maritie parsknęła cichym śmieszkiem.
Zawszewam przychodzą jakieś świństwa do głowy.
Co to znaczy wam?
Jakimwam?
Warn, dorosłym.
Poczekaj, poczekaj, nawet się nie obejrzysz, kiedy ,
145.
przejmiesz naszą pałeczkę.
I myśleć będziesz, i mówićto samo.
To straszne!
szepnęła Maritie.
Co w tym strasznego?
ś
ewobec tego sama musiałaś nie tak dawno doświadczać tych samych uczuć co ja, a
jednak nie możemysię porozumieć.
Maritiet .
powiedziała matka z wyrzutem.
Ten wyrzutbył nowąbarierą, aletylko Maritie to rozumiała,
Wypisała terazna ścieżce literami: siedemnaściednii siedemnaście godzin.
Co to ma znaczyć?
Dowiesz się niedługo, właśnie za siedemnaście dniisiedemnaście godzm.
Słuchaj, nalitość boską, rozmawiając z tobą mamwciąż "uczucie,że walę głową
wgrubą szklanąścianę.
Dlaczegow szklaną?
zapytałaMaritie.
Uniosłana chwilę głowę znad swojej pisaninyna ścieżce i oczyjej spotkały się na krótko z
oczyma matki.
Bo ja wiem matka umilkła na chwilę zaskoczona.
Możedlatego, że nie słychaćnawet echa tych uderzeń.
Kamiennymi schodami zgóry od kasyna, wciąż schodzili jacyś ludzie.
Ich głosymieszały się zeszmerem fontanny i cichym śpiewemstrumienia, który wypływałspod
kamieni.
Powietrze jak zawszepo południu przesycone było cudownym aromatem rozgrzanych w
słońcuziół i kwiatów.
Popatrz, jaki piękny jest świat!
powiedziała matkaniezręcznie, prawie niestosownie, i sama się tego przestraszyła.
Gdzie?
spytała Maritie.
Tu. Wszędzie.
Maritie znowu podniosła wzrok znad ścieżki.
A nie przyszło ci na myśl, że pierwszym światemdla człowieka jest on sam?
Imój nie jest dlamnie wcalepiękny.
Maritie powiedziała matka z jeszcze większymwyrzutem niż poprzednio i, jak
poprzednio, tylko MaritŁezrozumiała, że jest to nowa bariera między nimi.
Mój wcale nie jest dla mniepiękny powtórzyła.
I dlategonie obchodzi mnie, co jest dookoła.
l4
Z kim spędziłaś wczoraj cały dzień?
Maritie podkreśliła grubą kreską i cyfry, i litery wypisane na ścieżce,po czym odrzuciła patyk.
A ciebie wciąż trapi tylko ta sprawa.
Dlaczegonie odpowiadasz namoje pytania?
Bo pytasz tylko o to.
Nic innego de nieinteresuje.
Proszę cię, odpowiedz mi z kim spędziłaś wczorajcały dzień?
Dobrze.
Maritie oparła się oławkę z rezygnacją.
Powiem ci i może natym będzie koniec: do południa byłam z pewnym Polakiem w Warnie i
w Bałczyku.
W Warnie byliśmyna targu, w Bałczyku,jeśli cięto interesuje, zwiedzaliśmypark przypałacyku
królowejPotem wróciłam i spotkałam przed hotelem pana Balou.
Spóźniłamsię na obiad, więc poprosiłam go, żeby zawiózłmnie do Drużby.
Siedzieliśmy do wieczora w"Monastyrskiej labie".
Czy interesuje cię też, co jadłam?
Interesuje mnie, co robiłaś.
Do tej pory byłam ociebie spokojna, ale zaczęłaś zachowywać się tak dziwnie.
Niestety, twoja wyobraźnia bogatszajestod rzeczywistości.
Nie mogę ci opowiedzieć nic zajmującego.
Obydwaj, i ten Polak, i pan Balou, zachowywali się nienagannie.
Nie wyobrażajsobie, żedam się zbyć żartami.
Ależ, mamusiu!
krzyknęła Maritie bliskarozpaczy.
Słowo!
Uroczyste słowo honoru!
Takie jakie dałabym ojcu, gdyby mnie o to pytał.
Umilkły nagle obydwie, taksamo ugodzoneminionymczasem, tak samo bezsilne
wobecswojej pokoryprzedkażdym wspomnieniem.
Przepraszam powiedziała Maritie po długiej chwili, Czekała z biciem serca, że może
teraz coś nastąpi.
Alematka odezwała się ze źle ukrytym skrępowaniem.
Czy uważasz.
ż
e poza panem Balou nie ma tu nikogo, kto by mógł cię zainteresować?
Jest tylu młodychludzi.
- Choćby Joachim, taki miłyi układny.
Maritie rzuciła jej krótkie spojrzenie, zsunęła się nasiedzeniu ławki, jej długie nogi
wystawały daleko na .
Ś
cieżkę.
Owszem jest wielu młodych ludzi.
Z jednym nawettańczyłam wczoraj po kolacji.
Wiedeńczyk.
od razu zaczął zabierać się do mnie.
Uf.
Matka otworzyła torebkę i zaczęła gwałtownie szukaćw niej papierosów.
Co to znaczy: zaczął zabierać się do ciebie?
Maritie uśmiechnęła się leciutko,
Chyba jeszcze wiesz wzięła z rąk matki zapałkęi zapaliła jej papierosa.
Chyba tego nie zapomniałaś.
Jeszczeteraz, gdyby nie to, żeon stale jest przy tobie,mogłabyś sobie wybrać, kogo byś
chciała.
Jak ty do mnie mówisz?
W gruncierzeczy powinno cito sprawiaćsatysfakcję.
Wciąż zmieniasztemat, który ja usiłuję podjąć.
Maritie podniosła kamyk i rzuciła go w kępę krzewówpo przeciwnej stronie alejki.
Bo go nie ma.
Nie ma tego tematu.
Niemożesz zrozumieć, że chcę mieć cośinnego niż to, o co mnie stalepodejrzewasz.
Coś innego, lepszego, trwalszego to cinie przyszło dogłowy?
Matka mrugała powiekami za osłonądymu miałanadzieję, że okryta jest nią jak
welonem, ale Maritiedobrze widziała jej twarz- Podniosła glos:
Coś innego!
Rozumiesz?
.Coś zupełnie innego!
Boże, Boże szeptała matka.
O czym tymówisz?
"Max stał wciąż -przyosłach, pozwalając Erykowi wprawiaćsię w dosiadaniugrzbietu
ź
rebaka.
Piękny, silnymężczyzna, ku któremu wciąż zwracała głowę, jakby spodziewając sięw nim
oparcia i ratunku.
Maritie zmieniła gwałtownieswoją pozycję na ławce,wyprostowała się, jej twarz
znajdowała się teraz nad twarzą matki.
Powinnaś wiedzieć, o czym mówię.
Ty takżepotrafiłaśzdobyć to, na co miałaś ochotę.
Potrafiłaś postawićna swoim.
MatKa zgasiła papierosa, choć nie wypaliłanawet połowy.
Długo rozglądała się zakoszem naodpadki, a nieznalazłszy go wpobliżu wrzuciła niedopałek
dopudełkaz zapałkami.
Wciążnie możesz mi tego darować powiedziałacicho.
Maritie czubkiemsandała żłobiła dołek w żwirze alejki.
Miałamtrzydzieści lat,kiedy owdowiałam.
Trzy
dzieści laf W imięczego miałabym w tym wieku skazywać sięna samotność.
Wśród bluszczu pełzającego po ziemi ukazał się ruchliwy ogon jaszczurki.
Chyba było coś takiego szepnęła Maritie,podnosząc głowę.
Max rozmawiał ze starympoganiaczem osłów.
Oczywiście Marcel nie mógł go rozumieć, ale mówił do niego,mówił tak samo jakona i
oznaczało to, jakby wdzierałsię w jakąś cząstkę jej świata, w jeszcze jedną cząstkęjej świata,
której broniła przed nim.
Chyba byłocoś takiego!
krzyknęła.
Matka rozejrzała się wokołow bezradnym popłochu.
Maritie, której chodziło w tej chwili już tylko o to,żebyMax przestałrozmawiać z
poganiaczem osłów, żebyzawołał dziecii odszedł stamtąd,natychmiast odszedł stamtąd,
poczuła nagłą odrazę do niej za strach w jej oczach,który miał przerodzić się zaraz w jej
zwykłe szukanieratunku.
Idź do niego powiedziała.
Idź do niego!
Była .
pewna, że zaraz to zrobi, że podniesie się z ławkii z.
nieukrywanym pośpiechem zwróci się kuswemu pięknemu, silnemu mężczyźnie, którego
jednak miała, któregozdobyła na całą resztę życia i trzymała go przed sobą,jafc tarczę,
przeciwko wszystkim kobiecym lelkom, przeciwko kobiecej samotności.
Ale matka nie ruszała sięz miejsca, Już gotowa do odejścia,zatrzymała się jednak,zapatrzona
wcoś, ku czemu zwrócili także głowy wszyscy spacerowicze w alejce ina deptaku, poganiacz
i Max,a także dzieci znieruchomiałe na grzbietach osłów.
Idąc za ichspojrzeniem,takżei Maritieodwróciła powoli głowę.
Schodami wiodącymi z kasyna, ostrożnie, krok za krokiem zstępując w dółpo
kamiennych stopniach, Filipprowadził swoją żonę.
Młoda kobieta ubrana była wbiałąplisowaną sukienkę, naprawej nodzena wysmukłej,ślicznej i
dziewczęcej miała czerwony lekki sandałek,a na lewej.
Maritie zerwała się zławkii stanęła, jakbyruszonasprężyną ze swego miejsca.
Tamci schodzili w dół zewzrokiem skierowanym pod stopy, wolno, stopień postopniu,
przezich nie kończący się szereg, przez ich całą
141.
wysokość i długość, rażące odsłonięcie z zieleni i cienia,bezlitosne wydanie ciekawym
spojrzeniom.
Matka pierwsza odwróciła głowę.
Maritie szepnęła.
Przecież to nietaktownietate patrzeć, usiądź.
Nie słyszała jej,
Tamci wciąż schodzili .
po schodach.
Ile ich było?
Dwadzieścia, trzydzieści sto?
Tysiąc?
Przecież musiał w końcu podnieść wzrok, przecież było coś jeszcze na świeciepoza ziemią
pod nogami, poza ramieniem, które trzymał,poza kobietą, którą prowadził.
Chciała zawołać, krzyknąć, zawyćlub zapłakać żeby zmusićgo do podniesienia głowy.
I ją, ją także!
Ale oni,pokonawszy ostatnistopień, posuwali się teraz naprzód,nie patrząc na
nikogo,niewidząc nikogo, jakby otaczała ich pustka, wielka pustka własnej samotności.
Ich wzrok, przykutydo ziemi, zmusiłtakże Maritiedo opuszczenia oczu.
I zobaczyła protezę sunącą przezmiałki żwir alejki, przez wszystkie litery jej siedemnastu dni
i.
tyluż godzin, dzielących ją od pewnegoważnego wydarzenia w Sztokholmie, które miało
zmienić jejżycie.
Schyliła się gwałtownie ipodniosła z ziemi patyk.
Tamci oddalali się jużku deptakowi,prowadząc za sobąwszystkie spojrzenia, nienasycone
ciekawością i okrutne,a ona przyklęknąwszyna jedno kolano, łamiąc sobie paznokcie o ostry
ż
wir, poprawiała, wydobywała spod piasku i kamyków zatarte litery i podkreślenie pod nimi:
siedemnaście dni i siedemnaście godzin!
Co ty wyrabiasz?
spytała matka.
Nie podniosła głowy -
Och, daj mi spokój!
Ta pani niema nogi zawołała Bibi.
Naszczęścieposzwedzku.
Ma. Tylko inną poprawił Eryk.
Pewnie byłanawojnie.
Bibi odwróciła się na grzbiecie oślicy, żeby móclepiejwidzieć oddalającychsię.
Głupi jesteś powiedziała.
Na wojnie byli tylkostarzy.
Max uznał aa stosowne wmieszać się do tej rozmowy,choć nie mógł jeszcze ochłonąć
po spotkaniu z Polakiem,
z którym widział Maritie w Bałczyku.
Mimo topowiedział miękko jakoś i bardzo łagodnie:
Nie tylko starzy.
Inie mówciewięcej o tym.
E tam!
wzruszyła ramionami Bibi.
Wciąż czegoś nie wolno.
Złaź z oślicy!
krzyknęła Maritie.
Przyskoczyła dosiostry i zepchnęła ją na ziemię.
Zanim ojczymzdołałzareagować, a Marcel zrozumieć, co się dzieje, sama zajęła jej miejsce,
siadając po męsku, okrakiem, choć byłatego dnia w sukience.
Mocnouderzyła piętami w brzuchzwierzęcia.
Oślica, nie przyzwyczajona do takiego traktowania,obejrzała się najpierw na
boki,zdumiona i najoczywiściejzaskoczona w sposób przykry, a potem ruszyła
zkopytakłusem, jakiego nie (podejrzewał u niej nawet stary Mareel,pamiętający czasy jej
największej świetności.
Spacerowicze zaczęli pierzchać z deptaka, uciekać naboki wśród pisku dziecii
okrzyków kobiet.
Oślica gnała,poddarłszy ogon,a Maritie zrozwianąwokół ud spódnicą wciąż uderzała ją
piętami w brzuch, aż dudniło.
Odwróciła się za siebie, żeby nasycić wzrok widokiem,jakiego się spodziewała Bibi tupała
zwściekłości, Erykpróbował zmusić źrebaka oślicy dopogoni za nią, a matka znowu szukała
w torbie papierosów, usilnym staraniem, pąsowa cała z zażenowania, pragnąc przekonać
obserwatorów tej sceny, że nie ma z nią nic wspólnego.
1 Marcel wykrzykujący jakieś niezrozumiałe słowa, zastary na to, żeby rzucić się w
pogoń.
I Max nieruchomy,za mądry, żeby nie rozumieć, żenie miałobyto żadnegosensu.
A teraz tamtych dwoje!
Patrzyła znów przed siebie,w pustą prawie przestrzeń deptaka,przez który środkiem,wolno,
krok za krokiem szła młoda kobietaz prowadzącym ją mężem.
Ich spokój był czymś najgorszym dozniesienia, czymś,co należało zniszczyć i rozwalić za
wszelkącenę, choćby własną głową.
Uderzyła mocniej obcasamiw brzuch oślicy.
Zwierzę zaryczało i pognało jeszcze szybciej przed siebie.
Jakaś kobieta, która przedtem pierzchła
z deptaka i zatrzymała się na jego brzegu, usiłowałakrzykiem i gestami zwrócić uwagę
idących środkiemnagrożące im niebezpieczeństwo.
Maritie nie mogła dosłyszeć,w jakim krzyczy języku, ale nawetgdyby nie ro.
zumieli jej słów, powinni zrozumieć gesty.
Nie zatrzymalisię, nie zeszli na bok, nie odwrócili głowy.
Teraz ona krzyknęła.
Odrzuciła z twarzy włosy, którerozwiewał jej wiatr.
Przechylonado tyłu, podrzucana narozkołysanym grzbiecie oślicy, krzyczała wysoko i
przenikliwie, ale był to krzyk ataku, nie przerażenia.
Tych dwoje młoda kobieta i prowadzący ją mężczyzna szli dalej środkiem deptaka.
I patrzylitylkoprzed siebie, na asfalt pod nogami,na odciśnięte na rozgrzanej jegopowierzchni
ś
lady,które miały pokryć ichstopy trzy lekkie i ta czwarta, po której pozostawałona
nawierzchni trwałe wgłębienie.
Szli wolno, krok zakrokiem, milczący, nachyleni ku sobie, sami na ogromnym świecie,
patrzącymna nich dwoma rzędami zawieszonychwzdłużdeptakaoczu.
Maritie wpiła paznokcie w kark oślicy.
Włosy znowuzasłoniły jejtwarz, ale nie mogła ich teraz odgarnąć,Wciąż krzycząc zbliiżała się
dotych dwojga, którzyniechcieli jej zauważyć, którzy nie chcielizauważyć jej istnienia, a
którychspokój postanowiła zniszczyć i rozwalić, choćby własną głową.
Oślica dyszała ciężko, alewciąż gnała naprzód, rozkołysana jak łódź na nierównejfali.
Na widok ludzina drodze skręciła jednak na boki wyminęła ich łagodnym łukiem, jak dobry
kierowcahonorujący prawa pieszych najezdni.
Maritie 2 całej siłyuderzyła ją obcasami po bokach, zwierzę wróciło znowuna środek deptaka,
ale tamtych dwoje było już dalekow tyle.
I nie podnieśligłowy, nie zwrócili na nią spojrzenia.
Przed "Ambasadorem", zdjąwszy pasekod sukienki,przywiązała oślicę dobalustrady
tarasu.
Wyglądało to nascenę z filmuparodiującego westerny, ale nie pomyślałao tym.
Weszła dohotelu w nadziei znalezienia kogoś, ktoby zechciałodprowadzićoślicę na placyk
przed kasynem.
W recepcji był Todi.
Nie zachęcił jej spojrzeniem, aniuśmiechem, ale podeszła do niego.
Chcesz zarobić dolara?
Co znowu wymyśliłaś?
Przyjechałam na oślicy, stoi uwiązana przedhotelem.
Odprowadź jąz powrotem przedkasyno.
Przecież wiesz, że niemogę zostawić recepcji,
To nie potrwa dłużej niż piętnaścieminut.
152
Nie mogę stądwyjść nawetna pięć.
Dwadolary!
powiedziała Maritie.
Daj mi spokój.
Trzy!
Maritieoparła" się łokciamio ladę recepcji i przechyliwszy głowę z ledwie
dostrzegalnymuśmieszkiem przyglądałasię chłopcu.
Trzy!
powtórzyła.
Nie mogę.
A ja nie mogęwrócić przed kasyno.
Pięć.
Odczep się!
krzyknął Todi.
Jak ty domnie mówisz?
Poskarżę się w dyrekcji.
Pięć' Słyszałeś?
Mówię ci: odczep się!
Todiopanował głos, alebladość, jaka nagle pokryła jego twarz, nie świadczyłao uspokojeniu.
Wypchaj się swoimi dolarami.
Maritie także pobladła.
Patrzyła na chłopaka zmrużo-nymi oczyma, jakby nagle stała siękrótkowidzem, którypragnie
przyjrzeć się czemuś dokładnie, któryboi się, żemogłaby ujśćjego uwagi jakaśważna chwila.
Dziesięć!
powiedziała cicho,
Palce chłopcazacisnęły się na krawędzi lady.
Dziesięć.
Płatne zaraz, pójdę tylkona górę i przyniosę.
Todi oddychał szybko, mięśnie zagrały mu na zaciśniętych szczękach.
Niech cię diabli!
Niechcię wszyscy diabli!
Od razu wiedziałam, że się zgodzisz.
Nie!
Nie chcę!
Niewziąłbym nawet stu!
Maritie odstąpiła od lady, jej oczy rozszerzyły się niepokojem, ale i podziwem.
Teraz ona zaczęła szybciej oddychać.
Nie mogłaopanowaćzadyszenia w głosie, kiedyzaczęłamówić:
Niemyśl tylko.
nie wyobrażaj sobie, że ci się udapodbić cenę.
Dziesięć.
dziesięć dolarów i ani centa więcej.
Idź stąd!
krzyknął Todi, Natychmiast idź stąd!
Jakaś para, która wymieniałaczeki w stoisku "Change", odwróciłagłowę.
Ani icentawięcej!
Co ty sobie myślisz.
nawetu nasdziesięć dolarów to kupapieniędzy
' 153.
Kupą!
Ale nie chcę ich widzieć!
Aniciebie: zmi
stąd!
Wszystkie uczucia, jakich doświadczała Maritie, ustąpiły teraz zdumieniu.
Nie chcesz?
Nie.
Nie chcesz?
Pytam ostatni raz.
Nie!
krzyknął znów Todi z okrutnym żalem.
Maritie odstąpiła odrecepcji, ale powróciła do niej pochwili.
Znowu oparła sięłokciami o ladę.
Słuchaj zawołała cicho.
Dlaczego wczorajpowiedziałeś mi to wszystko,kiedywysiadłam zsamochodu?
Co ci powiedziałem?
Chybajeszcze pamiętasz.
Powiedziałeś, żebym dałamu Bpofeój.
To'di wyciągnął spodlady teczkę z rachunkami, drukii folderynie miał ochoty na
kontynuowanie tej róż- ,mowy.
Dzisiaj też cito powtórzę: dajmuspokój.
Ale dlaczego?
Dlaczego?
Todi 'manifestacyjnie przygotowywałsię do pracy, włożył świeżą kalkę w blok kasowy,
długoprzebierałwśród długopisów.
Musimy o tym mówić?
Musimy.
A więc chciałbym, żebyś ją zobaczyła.
Kogo?
Wiesz dobrze kogo, nie udawaj naiwnej.
Nie wyobrażasz sobie chyba, że jest wolny.
Maritie podbiegła do przeciwległej, oszklonej ścianyhalluwidać było przez niątaras i
kamienne zbocze,a w dole deptak, plażę i niebieską przestrzeń morza pozanią.
Chodź tutaj!
zawołała.
Chodź!
Przecież możesz,do licha, na sekundę wyjść ztej recepcji!
Todi ruszył się leniwie i podszedł dooszklonej ściany.
Zobacz!
W dole na deptaku było jeszcze tych dwoje- Posuwalisię powoli,może nawet wolniej
niżprzedtem kobietamusiała już być zmęczona.
No tojużwiesz powiedział Todi cicho.
Wiem.
I co z tego?
Jak toco z tego?
spytał zdumiony.
Maritie chwyciła go za poły kurtki.
Czy ty: nie sądzisz, że towbrew naturze?
2e to nawetniemoralne?
Młodyczłowiek, który pragnąłby biegać, odbywać długiespacery, tańczyć.
Cale życie będzieją tak prowadził?
Maritie!
szepnął Todi ze zgrozą.
Nie patrz takna mnie!
Co w tym złego,że nie chcęna to pozwolić, że nie chcę do tegodopuścić.
Obronię goprzed tymi Obronię!
Och, Boże' Jeszcze siedemnaściedni!
Całe siedemnaście-dni!
O czym ty mówisz?
Wciąż szarpała jego klapy, czuł na twarzy jejgorącyoddech.
O czym mówię?
Otym właśnie, o uwolnieniu,o uwolnieniu ze wszystkiego!
Todi odczepił jej ręce od klap swojej kurtki, wróciłdo recepcji.
Poszła za nim.
Daj miklucz od mego pokoju.
A co z oślicą?
Musiszją odprowadzić.
Nie mogę.
Musisz.
Marce!
na pewno się już niepokoi.
Nie tylko on.
Alenie mogę tam wrócić.
Nie wyobrażasz sobie, jakie zrobiłamkino na deptaku.
Wyobrażam sobie powiedziałTodi.
W otwartych drzwiach hallu stanął Joachim.
Wchodząc zjaskrawego słońca nie od razu ją spostrzegłw mrocznym kącie recepcji.
Miała czas umknąć, ale niezrcnbilatego.
Nie wiedziała wprawdzie, jak zachowa sięJoachim po jejwczorajszej eskapadzie mercedesem
jegoojca, ale nie podejrzewała go o żadne rewelacje, a więci o awanturę także nie był do niej
zdolny.
Sama doniego podeszła i uśmiechnęła się, wyciągając rękę.
Dobrze, że jesteś.
Dzień dobry wyjąkał Joachim.
Idziesz potańczyć?
Nie.
nie teraz.
Mamjeszcze coś do załatwienia.
A potem pójdziesz?
Ztobą?
Joachim,jak to zwykle czynił pragnącpokonać obezwładniającą go niepewność, oblizał
końcem języka suchewargi.
Ze nrną.
Maritie wsunęła ramię pod włosy na karku i uniosłaje do góry.
Pr2ez chwilę bawiła się nimi nie ^patrzącnaniego.
Może z tobą.
Jeśli zrobisz' coś dla mnie.
Co takiego?
Joachim odchrząknął, jakby chrypka utrudniała mu mówienie.
Przyjechałam sprzed kasyna na ośle,a teraz trzebaodprowadzić go z powrotem.
Jak to: odprowadzić?
Możesz się na nim przejechać.
Chodzio to, żebyz-powrotem znalazł się przed kasynem.
I zapłaciszzakurs.
Za jaki kurs?
Zakurs osłem sprzed kasynado "Ambasadora" zniecierpliwiła się Maritie.
Iz powrotem, jeślizechcesz być tak hojny.
Zrobisz to?
Za kurszapłacę.
Tam i z powrotem.
Alechodzi przede wszystkim o odprowadzenie osła.
Poganiacz na pewno jest jużwściekły.
Dobrze Joachim wziął ją za rękę, palce miałzimne i wilgotne.
A pójdziesz potańczyć?
Pójdę westchnęła Maritie.
Ze mną?
Och, Boże!
Z tobą.
Gdzie ten osioł?
Stoi uwiązany do balustradytarasu.
Moimpaskiemodsukienki, nie zapomnij go zabrać.
Nie widziałem przy tarasieżadnego osła.
Niezawracaj głowy,na pewno tam jest.
A więc słowoE Idziesz ze mną potańczyć!
Przecież powiedziałamkrzyknęła Maritie.
Joachim wybiegł, ale wrócił po chwili.
Nie mago zawołał.
Co 'ty opowiadasz?
Sama go przywiązałam.
No to chodź i zobacz.
Wybiegła za nim i zdumiona zatrzymała się przy balustradzie.
W miejscu gdzie przywiązała oślicę, powiewałtylko strzęp podartego paska.
Urwała się szepnęła.
Podłebydlę.
Co teraz?
chrząknął Joachim.
Przyrzekłaś, żepójdziesz potańczyć.
186
Ale miałeś odprowadzić oślicę.
Odprowadziłbym, gdyby była.
Maritie usiadła na schodach tarasu i oparła podbródekna podniesionych kolanach.
Będziesz musiał zobaczyć, czy wróciła przed kasyno.
Dlaczego?
Bo jeśli nie majej tam, to musimy jejszukać.
My?
W każdymrazie ja.
Pomogę ci skwapliwie zaofiarowałsię Joachim.
Ale najpierw zobacz, czy nie wróciłado poganiacza.
Zaczekasz tuna mnie?
Słowo.
ZTaiegl poschodach pogwizdując.
Patrzyła przez chwilę,jak się oddala, a potem położyłagłowę na kolanachi przymiknęla oczy.
Daleki szum morza, monotonne przypływy i odpływy fali działałyusypiająco.
Miała za sobądługi, zły dzień ale niebył to dzień stracony, nie sąnigdy stracone dni, w których
postanawia się walczyć.
Szesnaście pomyślała.
Od jutrajuż tylko szesnaście.
A potem wszystkichi "wszystko, na co tylko będziemiała ochotę.
Jakieś kroki przebiegały obok niejw górę i w dół, nieotwierała oczu.
Ale kiedy zatrzymały się przed nią, gwałtownie podniosła głowę.
Boże!
szepnęła.
Pan?
Filip dyszał jeszcze po biegu pod górę, oczy miał niespokojne.
Usiadł obokniej na schodach,ująłją za ramiona i odwrócił ku sobie.
Nic cisię nie stało?
Mnie?
Maritie oddychała jego zdyszanym oddechem, ciepłem bijącymod niego.
Widziałem oślicę, jak wracała sama deptakiem.
Bałem się, czy cię nie zrzuciła.
Maritie rozjaśniła się najpiękniejszym swoim uśmiechem.
Pan się bał o mnie?
Mogło przecież wydarzyć się coś złego.
ZostawiłemAnnęna ławce,żebyodpoczęła, i przybiegłem.
I przybiegłeś.
powtórzyła Maritie.
Och, jakdobrze!
Jak dobrze!
Cicho!
szepnął Filip.
Nie.
Nie będę cicho.
Kocham pana.
Maritie!
Kocham pana i nie będę cicho.
Teraz ani nigdy!
Maritie, przyszedłem tu, bo się niepokoiłem.
Alegdybym był wiedział.
Zdjął rękęz jej ramienia,Maritiejednak chwyciła jąi przytrzymała w swoich dłoniach.
Oczyjej błyszczały,na twarz wystąpiłyrumieńce.
Od jutra już tylko szesnaście dni.
Szesnaście din!
I wszystko będzie moje!
Kopalnia i przynajmniej jednaczwarta terenów mieszkalnych w Boliden, domw Sztokholmie.
Filip chciał wstać, ale nie pozwoliłamu na to.
I jeszcze jakieś akcjeu notariusza.
Dużo, dużo pieniędzy.
Będzie można opłacić nimi wszystko.
także i ko.
goś, kto by się nią opiekował, chodziłz nią na spacery,trzymał pod rękę.
Filipwstał, mimoże trzymała go za rękę.
Nie zdajesz sobiesprawy z tego, co mówisz powiedział bardzo cicho.
Wstała także, zerwała się ze schodów, zbiegła o dwastopnie niżej, jakby chciała
zastąpić mu drogę.
Zdajęsobie sprawę i mówię po to, żeby pan tousłyszał.
Nie pozwolę panu spędzić tak'reszty życia.
Niepozwolę!
Muszę pana ratować.
Czy pan torozumie?
Pochyliłsię nad nią i zapytał z bardzo bliska:
I mogłabyśżyć z kimśtak podłym, tak nikczemnym?
Dlaczego?
krzyknęła.
Dlaczego?
Tak robiąwszyscy.
Niech pan rozejrzy się po świecie.
Za mało wiesz o tym świecie.
I za mało widziałaś.
Wiem, co potrzebne jest do szczęścia.
Nie powiedział.
Tego właśnie nie wiesz.
Wyminął ją i zaczął schodzić w dół.
Znowu zbiegła kilkastopni i zagrodziła mu drogę.
Krzyknęła.
A jednak przyszedłeś tu.
Bałeś się o mnie.
Przystanąłnasekundę, a możetylko tak się jej zdawało, możepowiedział tojednak idąc,
oddalając się już
od niej.
Ź
rebaczku!
Bądź miły i dobry.
I bez naszego udziałujest tyle zła na świecie.
Długi,nudny dzień na plaży.
Z całą rodziną.
Wśródwrzasków Bibi i Eryka, rozterek pedagogicznych matkii Missis, bezskutecznie
usiłującej czytać po raz dziesiątyw życiu "Olivera Twista".
Szesnaście!
wypisała Maritie napiasku.
Miała tegodnia włosy rozdzielone naśrodku głowy i związane dwiemawstążeczkami przy
uszach.
Upodabniało ją to do Bibii godziła się na to.
Nie dlategooczywiście, żeby sprawićprzyjemność matce.
Chciała tylko zawieszenia broni nakilka godzini osiągnęła coś w tym rodzaju.
Matka wodziłaza nią niepewnym, ale chwilami rozczulonym wzrokiem, gdy razem z Blbi
budowała warowne zamkiz piasku, głębokie fosy i zwodzone nad nimi mosty z deszczutek
znalezionych na brzegu.
Długi, nudny, poprawnydzień, dzieńbardziej zakłamany niż krzyczane nagłoskłamstwa.
Szesnaście!
wypisała Maritie po raz drugiprzed zwodzonym mostem, który właśnie zawiesiła nadgłęboką
fosą.
Max leżał na brzuchu,wystawiając ku słońcu i takspalone już na brąz plecy.
Izolowało go to od rozmowy,zagadnięty dwarazy przez żonę, nieodpowiedział uznała, że
zasnął, choć Maritiebyła pewna, że udaje.
Obserwowała spod spuszczonych powiek pieszczotliwy gestmatki, gdy przykrywała
słomkowym kapeluszemgłowęswego cudzoziemskiego męża.
Właściwie powinnam jejto zrobić pomyślała leniwie.
Nie miałana to ochoty,ale jak wstosunku doNorweżki z drugiegopiętra byłto prawie
obowiązek, jalcby decyzja podjęta przez kogośważniejszego od niej.
Teraz jednak miała coś naobronę,coś, cona ,nią czekało i na co ona czekała, nie
mogłarozpraszać się po drodze, jeśli dążyła ku temu, to bymogło wszystko zepsuć, odebrać
silę i czystość temu jednemu pragnieniu.
Powinnam pomyślała ale niechcę.
Nie chcemi się poprawiła się choć to bymogłobyć wspaniałe.
Biała żaglówka,sunąca powoli wstronęBalczykuz przechylonym pod wiatrem żaglem,
wyglądała, jak"Astrtd" tego dnia, kiedy z fiorduwyłowionociało Tage.
Thałberga.
Pozbawiona dłoni na sterze kołysała się nawysokiej fali, niezdolna przybić ku żadnemu z
brzegów.
Stały z matką ma przystani dziadek nie opuszczał jużwtedykliniki itylko one dwie czekały na
tego, którego już nie było, który nie istniał, który powracał donich tylko ciałem, obnażonym i
pokaleczonym prze,z morze i skały.
Matka trzymała jej dłoń wswojej dłonii to,że zapomniała o strasznej niestosowności tego
obrazu dlaoczu ośmioletniego dziecka,łączyło je w nierozerwalniejedną rozpacz,w jedno
niweczące jakąkolwiek odrębnośćcierpienie.
A potem matka przestała godzić się na noce w pustymłóżkui tylko ona stała co dnia
każdego ranka i każdejnocy przed zaśnięciem na brzegu zatłoczonej ciekawymtłumem
przystanii patrzyła, jak zmoczeni sztormem ludzie odbierają morzu i skałom nagie,
pokaleczone ciałojej ojca, obmyte wysoką falą ciało Tage Thałberga.
Matka położyła delikatnie dłońna nagim ramieniuMax;a.
Możepójdzieszsię wykąpać?
Nie odpowiadał przez długą chwilę i dopiero wtedy,kiedy powtórzyła pytanie, poruszył się
izamruczał:
Kochanie, takdobrzena słońcu.
No -to leż.
Leż!
.powiedziała natychmiast.
O Boże!
pomyślała Maritie.
Powinnam jej tozrobić.
Ile ona ma szczęścia.
Ileszczęścia!
Matka naciągała już czepek na uniesione w górę włosy.
A może Maritiepójdzie ze mną?
Nie odpowiedziała Maritie.
Niechce mi sięmoczyć.
Matka chciała coś powiedzieć, ale powstrzymałasię.
Pobiegła przez piasek ku wodzie iwyglądała naprawdęjak długonoga dziewczyna, której
bioder nie obciążał anirazu owoc dojrzewającejmiłości.
Maritie, odprowadziwszyją wzrokiem ku brzegowi, rzuciła łopatkę, którą pogłębiała zasypaną
przez Erykafosę, i wyciągnęła się napiasku.
Dobrze że zostałaś powiedział Maxcicho.
Bo co?
spytała opryskliwie.
Bo nic.
Cieszę się.
Nie powinieneś się cieszyć,
160
Jesteś jak mała żmija.
Jestemja-ktysiąc, jak sto tysięcy, jak milion żmij.
Max zerknąwszy przedtem kuzaczytanej Missis i kłó.
cącym się o coś dzieciom, przykrył swoją dłonią jej dłońzanurzoną w piaski.
Dlaczego tak?
Nie wiem.
Jestem jak milion żmij.
Ale tosię zmieni.
Kiedy?
Niedługo.
Nastąpi wielkie uspokojenie, raz na zawsze.
Czy jest w nim dla 'mnie miejsce?
Och, na'pewno.
Przestaniemy się widywać.
Maritie!
Puść moją rękę.
Czy myślisz, że nie rozumiem, doczego to wszystko zmierza?
Do czego to wszystko zmierza?
^ytał Max zachrypniętym szeptem.
Przysunęła twarz do jego twarzy, patrzyłamu w oczyz bliska, w jegopociemniałe
ź
renice.
Oszalałeśpowiedziała.
Oszalałeś!
Tak.
I zachwyca mnie to.
TyLko ciebie.
Oczywiście.
Dla siebie Ikzesię tylko ja.
Wyszarpnęłarękę spod jegodłoni, bo wciąż leżała naniej ciężkai gorąca.
Musiałbyś znaleźć sobie kogoś takiego jak ty sam.
Właśnie znalazłem.
Bylibyśmy wspaniałymi wspólnikami.
O, do diabła!
Maritie zerwała się tak gwałtownie,że Missis odłożyła książikę.
Co się stało?
zapytała.
Ugryzło ją coś powiedział Max, znowu układającsię na brzuchu.
Położyłasięterazmiędzy Missis a dziećmi, rozwiązaławstążeczki nad uszami,
roztrzepaŁa włosy.
Potwornie długi,' nudny, zakłamany dzień.
Leżała 'tu bezczynnie, kiedynależało działać, kiedy trzeba było posunąć się znów naprzód o
cal, o pól cala 'ku celowi, którysobie obrała.
Wczorajusłyszał to, co powinien był usłyszeć.
Niechciał o tym myśleć, teraz nie chciał o tym myśleć,wydawało mu się to rzeczą niegodną,
hańbiącą jąi jego.
Ale gdzieśtam, wjakimś kalendarzu,któregojeszcze nie
II Wczesną jesienią,.
, łgi.
złożono do druku, był ten dzień, kiedy o tym pomyśli.
Może nie zatwierdzą mu projektu,może zabraknie mupieniędzy na jakąś rzecz, której
zapragnie, a może w końca zaciąży mu na ramieniu wspierająca się na nim dłoń,Ten dzień nie
miał więc tylko daty, ale był, czekał nanią.
I na niego,
Trzeba to tylko jakoś zabezpieczyć pomyślała.
Jakpapiery u notariusza.
Jak złoto wsejfie.
Uniosła sięna dłoniach i rozejrzała się po plaży.
Kiedy kopała fosęwokół zamku Bibi i Eryka, mignęły jej opodal niepozornesylwetkidwóch
Holendrów, zaręczonych z Polkami, Postanowiła ich odszukać.
Gdzieidziesz?
krzyknęła Bibi.
Max podniósł się od razu.
Dokąd to?
zapytał.
Każde porządne więzienie ma kratypowiedziałaMaritie.
Postaraj się o nie.
Ułatwi cito sytuację.
Pobiegła, roztrącając piasekpalcami stop,
Nie widzę nigdzie w morzu czepka pani zawołałaMissis.
Może naprawdę takbyło, a może chciałają tymzatrzymać.
Ale Maritie odwróciła tylko głowę.
Niech pani powie to jemu krzyknęła.
Pierwszą znajomą osobą, naktórą się natknęła, byłpan Balou.
Wyciągnął do niej ręce.
Nareszcie!
Szukam cię od rana.
Nie widział pan tych dziennikarzy z Amsterdamu?
Dziś nie, Wnocywidziałem ich w "Astorii".
Szliniedawno w stronę Drużby.
Masz do nichjakiś interes?
Tak powiedziała Maritie.
I dodała: Bardzoważny.
Pomóc ci ich szukać?
Proszę przyzwoliła łaskawie.
Brnęli przez piasek,przyglądając się leżącym w dołkach i na leżakach, zaglądali w
kosze i pod parasole,przystawali przy grających w piłkę, Holendrów nie było.
Za tydzień wyjeżdżam .
powiedział pan Balon.
Nie dosłyszałaalbo nieobchodziłojej to, musiałpowtórzyć:
Zatydzień wyjeżdżam, dni są coraz krótsze, a wieczory chłodne- Niedługo wszyscy
będą stąd uciekać.
Przystanęła.
162
Co pan powiedział?
ś
eniedługo wszyscy będą stąd uciekać.
Jesień, Niezauważyłaś tego?
Nie, przecież upał.
W południe.
Ale wieczorami.
W dodatku prawiewszystkie lokale są pod gołym niebem.
Ale wypija pan ze trzy drinki i robi się panuciepło.
Myśli pan, że naprawdę niedługo wszyscy będą stąd uciekać?
zapytałapo chwili.
A czego innego można się spodziewać?
Początek października.
Mówił cośjeszcze, ale onago nie słuchała.
Tak, czegoinnego można się spodziewać?
Powinna była pomyślećo tym wcześniej.
Może już wyjechał i nie znała jegoadresu, nie wiedziała, gdziego szukać.
Warszawailemogła mieć mieszkańców?
Milion, dwa.
może trzy?
Proszę pana powiedziała do pana Balou.
Hęmieszkańców może miećWarszawa?
Warszawa?
zdziwił się pan Balou.
Tak, Warszawa.
To duże miasto?
Duże.
Ma chyba z pół miliona.
Pół miliona?
ucieszyła sięMaritie, jakby miałoto jakieś znaczenie dla jej planów.
Może mniej, pojęcia nie mam.
Jesttu tylePolaków,możemy zapytać kogoś'z nich.
Właśnie ci Holendrzy zaręczyli się z Polkami.
Aha!
powiedział pan Balou, choć w dalszym ciąguniczego nie rozumiał.
Te dwie ładne, wysokiedziewczyny.
Holendrów zauważyli wreszcie w wodzie.
Wozili narowerach swoje ładne, wysokie dziewczyny.
Trudnobyłozaczepić ich w tej sytuacji,ale Maritie zrozumiała, jakmało ma czasu,i ogarnął ją
popłoch.
Popłyniemy do nichpowiedziała.
Po co?
przeraziłsiępan Balou.
Popłyniemy.
Pan zajmie się dziewczynami.
Alepo co?
Obydwie zajęte.
Po co ipo co.
Oświadczami się pan co poi godziny,ale kiedy o coś proszę.
Skarbie!
zawołał pan Balou rzucam się w wodę idam się nawet przejechać przez tenpojazd, jeślicięto
uszczęśliwi.
Polki wyraziły na widok Maritie pełne rezerwy zdziwienie.
Już przy poznaniu w barze "Ambasadora" byłynapięte, jak struny, Maritie przez długi czas nie
opuszczała mysi, że musiałyby wydać jakiś wysoki,, alarmującyton, hałaśliwe brzdąiknięcie,
gdyby je potrącić ręką.
PrzezdłiUższy czas,kiedy płynęła obok roweru, udawały, żejej nie widzą,ale musiały ją w
końcu zauważyć,gdy wyciągnęła do nich rękę.
Zmęczyłam się.
Muszę trochę odsapnąć.
Pan Baloutakże powiedziała, gdypomogły jej usiąść na pomościeroweru.
Jesteśmy razem.
Holendrzy zaprzestali pedałowania, prawdopodobnieobciążenie było zbyt duże na ich
siły.
Cześć!
powiedziała Maritie.
Skóra 2 was obłazi.
Nie wiadomo dlaczego zarumieniły się dziewczyny, jakby każdy dodatkowy defekti
tak mizernej urody ichteoretyków od sportubył skierowanyprzeciwkonim.
Kiedy pan Balou, znakomicie wywiązujący się ze swojej roli, zaproponował wspólne
popłynięcie do boi, wyznaczającejdozwolone do kąpieli miejsce skwapliwieskorzystały z
zaproszenia.
Plusnęływ wodę równocześnie,uderzając o siebie biodrami.
Maritie wyciągnęła się na desce, zakołysała uniesionymi w górę nogami.
On jest cudowny!
Kto?
zdziwili się Holendrzy chórem.
,'
Pan Balouoczywiście.
Niewidzicie, jak pływa?
Holendrzy nacisnęli pedały roweru, skierowali gow stronę boi.
Płyniemyza "wami!
krzyknął jeden z nich.
Nie miaławięc wiele czasu, musiała działać natychmiast bez jakiego koi wiek nawet
wprowadzeniado tejrozmowy, która musiałazdziwić i tak zdumionych jejobecnością
Holendrów.
W ich spojrzeniu zobaczyłasiebie,rozkojarzoną niezgodność własnegociała beztroskie
balansowanienóg i napięte skupienie twarzy, przyczajeniei lęk,którego nie potrafiła ukryć.
Zabieracie je zesobą?
powiedziała niedbale, nawijając na palec kosmyk włosów.
Kogo?
zapytali znów chórem Holendrzy.
Wasze dziewczyny.
Zabieracie je od razuze sobądo Amsterdamu?
To niemożliwepowiedziałjeden znich.
Oczywiście, bardzo byśmy tego chcieli.
I one także.
Dlaczego niemożliwe?
spytałaMaritie.
Mały Holender wydał jej się śmieszny.
Ale i żałosnytakże.
Dlaczego niemożliwe?
powtórzyła, pokonując chrypkę,która nagle opanowała jej gardło.
One muszą wracać ze swoją wycieczką do kraju.
Ale zaraz po powrocie do Amsterdamu wyślemy im zaproszenie.
"
I wtedy będą mogły przyjechać?
Tak.
Wtedy będą mogły.
A po co jeszcze raz to zaproszenie?
Przecież już teraz je zapraszacie?
Holendrzyroześmialisię.
Zaproszenie dotyczy dziewcząt, ale w zasadzieskierowane jest do władz
paszportowych.
Na tej podstawietylko mogą dostać paszport i wyjechać zkraju.
Natej podstawie.
powtórzyła Maritie, wstrzymując oddech.
Takie są u nich przepisy.
Bez zaproszenianie mogą
się ruszyć.
Dziękuję wam
powiedziała Maritiepo dhigiej
chwili.
Holendrzy unieruchomili pedały, rower zatrzymał się
i kołysałlekko na fali.
Za co?
zapytali zdumietii.
Za rozmowę.
Maritie wstała i szykowała się doskoku.
Powiedzcie panuBalou, że wróciłam na brzeg,
Zaczekaj na niego!
Nie, niemogę.
Dokądsię śpieszyła?
Zrozumiała to dopierow wodzie, żeniewie, dokądsię teraz udać, co ze sobą zrobić.
Wiediziała tylko, że mamało czasu, że musi coś zrobić,żenie może pozwolić, żeby wyjechał,
nie zostawiając jejżadnej szansy.
Co pewienczas, co pół roku, co miesiącbędzie wysyłała mu zaproszenie.
ś
eby kiedy przyjdzie tendzień,kiedy nie zatwierdzą muprojektu albo zabrakniemupieniędzy
na jakąś rzecz, której zapragnie, gdy zaciąży mu na ramieniu wspierająca się nanim dłoń,
ż
ebywtedy miał je przy sobie, jak ratunek, jak paszport naucieczkę.
Adres!
pomyślaław popłochu.
Adres!
Woda była zimna, ale cieszył ją teraz chłód, ten rzeż\ 165.
wiący okład na całym ciele, potrzebowała uspokojeniai rozwagi.
Ciszy i samotności,żeby zebrać myśli.
Powrótdo dzieci, Misiis, matki, a przede wszystkim do Maxa,był zaprzeczeniem tego, czego
pragnęła.
Wyszedłszy nabrzeg pobiegła przezplażę wprost do hotelu.
Miała nadzieję, żeo tej porze nie natknie sięw hallu na znajomych, ale myliła się przy ladzie
recepcji stał dr Mathias Moibose, kupując papierosy.
Ucieszył się na jej widok, Maritieznowu przemknęłoprzez myśl, że podejrzenia Bibi
co doliczby jego zębówsą uzasadnione.
Odwróciła głowę, żeby uniknąć rozmowy,ale dr Mathias Mobose dotknął czarnymi palcami
jejmokrego łokcia i powiedział z nadzieją:
Halo!
Halo!
odpowiedziała bez zachęty.
Może poszlibyśmy wieczorem do"Koszarate" potańczyć?
OE zdziwiła sięMaritie.
Ażona?
Dr Mobose bezskutecznie usiłował pohamować uśmiechrozrywający mu wargi.
ś
ona chora!
Jak chora, to powinienpan przyniej siedzieć.
Daszmi wreszcie ten klucz?
zwróciła się do Todiego.
Zobacz, co zrobiłaś z posadzką powiedział.
Oddrzwiwejściowych dorecepcji lśniły na marmurowychpłytach podłogi mokre ślady.
Wzruszyła ramionami.
Wyschną.
Zgarnęła rękami włosy i wycisnęłaz nich wodę.
Bardzo tusuche powietrze, przyda siętrochę wilgoci.
Musiszsię tak zachowywać?
spytał Todi,którynie wyzbył sięjeszcze urazy po ostatniejrozmowie.
Muszę powiedziała Maritie.
Muszę!
Kongijczyik zapaliłpapierosa,odstąpił o krok od ladyi zastanawiał się, codalej ze sobą począć.
Nie miał jużza dużo zębów, nie spodziewał się takiego potraktowaniajego propozycji i
wyraźnie to przeżywał.
Niech się pan .
nie martwipowiedziała Maritie.
Zatańczymy wtedy, 'kiedy małżonka nie będzie cierpiąca.
Ja lubię walczyć.
-Nie sprawia mi radości zdobycz, którasama pcha mi się w ręce.
Trzymała już klucz w ręku i skierowała się w stronę
schodów,ale zawróciła po kilku krokachdo lady recepcji.
Czy macie adresy wszystkich gości?
Oczywiście powiedział Todi.
Mam na myśli stałe.
Musimyje mieć.
Jaik inaczej wyobrażasz sobie prowadzenie hotelu?
No tak, inaczej me można by prowadzić hotelu powtórzyła,cofając się.
Obciągnęła z tyłu rąbek uciekaj ącegoku górze kostiumu i przytrzymując go palcamiSkoczyła
na schody.
Dziękuję!
zawołała.
Bardzo
ci dziękuję.
W swoim pokoju rzuciła się na łóżko, niewstępując nawetdołazienki, żebysięwytrzeć
ręcznikiem.
Mokraiszczęśliwa tarzała sięod brzegu do brzegu,mruczącjakieś słowa.
Takie to było proste!
Takie zwykłe!
Tafcie normahieAdres w hotelu.
Wystarczyło zadzwonić do recepcji i spytać.
A potem co pół roku, co miesiąc, codwa tygodnie kiedy nie zatwierdzą mu projektu, kiedy
zabraknie mupieniędzy na jakąś rzecz, którą pragnąłby kupić, albozaciąży mu na ramieniu
zbyt długo wspierająca się nanim dłoń zaproszenie, ikawałek papieru w kieszeni,ratunek,
szansa na inne życie z dala od wszystkiego, cotrapi i.
nudzi, czego 'nie możnajuż zmieść.
Uniosła w górę nogi, zrobiła stójkę i przez 'długą chwilętrwała w tejpozycji, przyglądając się
swemu napiętemuciału.
Potemzeskoczyła od razu na podłogę i podniosła słuchawkętelefonu.
Proszę o połączenie z recepcją hotelu "Atlas" powiedziała telefonistce z centrali.
Kiedy jednak po połączeniu odezwał sięjakiś kobiecy głos po bulgarsku, nie miała już
tyle odwagi.
Zapytała najpierw recepcjonistkę,czy mówi po angielsku,niemówiła.
Znała naszczęśdieniemiecki.
ś
mudna ikon-wersacja z niemiecką boną Bibi iEryka iprzydała się jednakna coś.
Poproszę o adres pana Filipa Berenty z Warszawy powiedziała.
Mieszkaw waszymhotelu.
Gdyby recepcjonistka nie zamilkła, możenie powiedziałaby nic więcej, ale jej
milczenie wpędziło ją w panikę
\ 167.
i zaczęła mówić szybko i chyba niezbyt poprawnie, zdawała sobie z tego sprawę:
Pożyczyłam trochę pieniędzy od pana Berentyi pragnęłabymmu je wysłać.
Bardzo mi na tym zależy.
bardzo mi -zależyna tym adresie.
rozumie pani, chcęmu oddać pieniądze.
Ależ pan Berenta jeszcze nie wyjechał, wyjeżdżadopiero wieczorem powiedziała
recepcjonistka.
Właśnie wyszedł z żoną zhotelu, pewniena pocztę, bokupowali u mnie widokówki.
Zostawię panu Berenciewiadomość, że chcemu pani oddać pieniądze.
Nie!
krzyknęła Maritie.
Nie!
Rzuciła słuchawkę i zgięła się wpół,jakby otrzymałacios w żołądek.
Tafcie to łatwe!
przedrzeźmła samąsiebie.
Takie proste!
W rozmowie, która (nie dałażadnego rezultatu, świecił jednak jakiśsygnał: poczta,poszedł z
ż
oną na pocztę, mogła więc przynajmniej gozobaczyć, mogła patrzeć z daleka, jak wlecze się
krok zakrokiem, prowadząc swoją kaleką żonę.
Dlaczego ona nierozumie pomyślaładlaczego nie chce zrozumieć, żefo grzech, GRZECH
trzymaćgo przy sobie.
Otworzyłaszafę i wyciągnęła najładniejszą swojąsukienikę z głębokim dekoltemna
ramionach i plecach, tę,której Maxnie pozwalał jej nosić, ale kiedy miała ją nasobie, sam
pragnął trzymać dłoń na jej nagiej sikorze.
GRZECH!
powtarzała szeptem jak modlitwę, jak amenpo każdym pacierzu.
GRZECH więzić go przy sobie, kiedy może pragnąłby popływać, pobiecplażą wzdłuż brzegu
lubpowłóczyćsię trochępo stromych i niedostępnychdla niej wzgórzach.
GRZECHzatrzymywać go przy swoimkalectwie, powolności, ograniczeniu, które
przerzuciłatakże i na niego, egoistycznie i okrutnie, bez odrobiny litości,jaką powinna rodzić
miłość.
Może trzeba jej to powiedzieć,jeśli sama-nic chciała tego zrozumieć?
Włożyła sukieitkę, przeczesała włosy, dotknęła rzęsszczoteczką od tuszu,
Znowu wychodzisz?
powiedział Todi, gdy oddałaklucz.
Nie chcę, żebyś się nudził.
O tej porze można chybazasnąć w recepcji!
Todi istotnie nudził się i postanowił puścić wniepa168
mięćniedawną .
sprzeczkę.
Ponadto chciało mu się pić,a bar "Ambasadora" był o tej porzenieczynny.
Nie mogłabyś miprzynieść lodów albo oranżady?
Mariitie oglądała siwoje odbicie w lustrach halni.
Jak będę wracać powiedziała.
Długo topotrwa?
Nie wiem.
No to wypchaj się!
Może bardzo krótko uśmiechnęłasię, ale był touśmiech, który wywołał u Todiego
uczucie nieokreślonego żalu.
Maritie!
zawołał, bo już odchodziła, zbliżając się
ku drzwiom.
Co znowu?
Nie wiem, jak cito powiedzieć.
Chciałbymcię zatrzymać.
Teraz?
To niemożliwe.
Nie, nie teraz.
Właśnie nie umiem tego powiedzieć.
w ogóle chciałbym cię zatrzymać, powstrzymać.
Przed czym?
zapytała powoli.
Nie wiem,nie wiem, ale jest cośtakiego, czuję to.
Głupi jesteś!
pofwiedziała Maritie dobitniei ostro.
Jak wszyscy.
I nie przyniosę ci lodów.
Zbiegła schodamina deptak, prawie pusty o tej porze dnia.
Za -nim szumiało morze i gwar plaży, zatłoczonej, kolorowej patelni wystawionej ku słońcu.
Powiedział: powstrzymać.
Dlaczego topowiedział?
Nawetkiedy tylko o tym pomyślała, zatrzymało ją to słowo,przyhamowało, jak czyjaś ręka
szarpiąca za pasek.
Nie,nie mogła zawrócić.
Nawet lodziarza nie było w pobliżu,odpadał więc.
pretekst zbawienia się z lodami w recepcji.
Dlaczegonie przyniesiesobie oranżady z restauracji?
zdenerwowała się.
Todi wydał jej się nudny iniezaradny,ale właana ofpryskliwość sprzed chwili pozostawiła w
'niejśladniesmaku do samej siebie.
Czy mogła dla niego cośzrobić?
Tak.
Za szesnaściedni.
Mogła umieścić go wswoim programie, żebyjuż migdy nie godził się spać z paniami, ma
które'nie miałby ochoty, gdyby nie posiadały pieniędzy.
Już teraz mogła coś dla Tiiego zrobić pomyślała leniwie, jeszcze niewyraźnie, nie całą myślą,
dokładną i sprecyzowaną, postanowioną; była to zaledwie najlżejszasmużka pomysłu.
Poszedłby do "Atla.
są", do recepcji, na pewno zna tam, wszystkich.
Mógłbyw bardziejgodziwy sposób zarobić trochę dolarów.
Alewczoraj nie zgodził się na odprowadzenie oślicy.
To cena pomyślała Maritie znów tak samo leniwie i odległe odprawdziwego zamiaru to tylko
sprawa ceny.
Dotknęłapalcami zegarka, złotego Schafhausena, który miała naręce.
Mogła przecież zgubić.
,W piasku na plaży.
Matcezeszłego roku przydarzyło się to naprawdę.
Uświadomiła sobie, że stoi od 'dłuższego czasu, nie mogąc ruszyć się z miejsca,
zaledwie kilka kroków od "Ambasadora", gdzie każdej chwili mogła się narazić na
niepożądane spotkanie.
Ale osobą,która wybiegła z najbliższej bramki,prowadzącej z plaży na deptak, iskierowałasię
ku schodom hotelu, był tylko Joachim.
Zamiastumlknąć podniosłakuniemu rękę.
Stanął jak wryty, wykręcając na biodrach ociekającewodą pływki.
W "Ambasadorze" nie lubią, jaik im się moczy posadzkę powiedziała.
Skąd wiesz?
wyjąkał,
Todi skrzyczał:mnieprzed chwilą.
Też przybiegłamprosto z wody.
Matkę rozbolała głowa.
Chce zażyć proszek.
urwał, rysy mu stężały, na prawympoliczku wznajomy dlaMaritie sposób zadrgał mięsień.
Dlaczego wczoraj namnie nieczekałaś?
Właśnie czekam powiedziała Maritie.
Ale to było wczoraj.
Mieliśmy 'pójść potańczyć.
Maritie oparła mu dłoń o ramię.
Nigdy się niezaprzyjaźnimy powiedziała jeślibędziesz taki drobiazgowy.
Drobiazgowy?
powtórzył Joachim.
Aż do znudzenia.
Coza różnica dziś czy jutro?
Wczoraj nie mogłam.
A -w ogóle nie mam głowy do tego stałegowłóczenia się po lokalach.
Czy coś się stało?
Joachim zaczynał drzeć,staliw cieniu rozłożystego dębu,podszytego chłodem i
wiatremsypiącym na ziemiężołędzie.
Nie się nie stało.
Alemam kłopoty.
Maritie!
westchnął Joachim z głębi serca.
Jeśli tylko mogę.
/
^
Pomożesz mi.
rozpromieniła sięMaritie.
A naprawdę mogę?
Och, tak!
Na pewno!
Nie mam zbyt wiele .
pieniędzy, ale przecież ojciec.
ojciec zawsze.
zająknął się i potarłdłońmi ramiona,na które wystąpiła już gęsiaskórka.
Słuchaj, opowiem ci znowu ipowiastke o lordzie, jeślijeszczeraz zaczniesz mówić o
pieniądzach.
Ale ja.
Cicho powiedziała Maritie.
Cicho!
Czasupływał.
Tych diwoje, choć szli talk wolno, na pewno dotarli Już do .
poczty, Powinna tam stać, .
powinnatam terazczekać.
Pod jakimś drzewem, w cieniu jakichś krzewówalbo w pełnym słońcu, obnażona i śmiała w
rozpaczy,której nie powinna się wstydzie.
Posłuchajpowiedziałado Joachima.
Pójdziesz do recepcji hotelu"Atlas" i dowiesz się,gdzie mieszka wWarszawieFilipBerenta.
Zacisnęła powieki, żeby nie mógł przyłapaćjej spojrzenia, jej strachu.
Filip Berenta!
To Polak,któremu jestem winna za kolację.
Zapłacił .
za mnie iniechce przyjąćpieniędzy.
Muszę mu je odesłać.
rozumiesz,nie mogę .
pozwolić, żebyjaldśPolak.
oni .
nie inajązbytwiele pieniędzy.
Rozumiem powiedział Joachim, przestępując z nogi na nogę.
Więc wyślę mu je telegraficznie.
On dziś wyjeżdża.
Wyślę tepieniądze telegraficznie, żeby zastałje w domu.
Nie chcę mieć takich dhigów.
Rozumiempowtórzył Joachim.
Więc idź tam, bardzo cię proszę.
Ale muszę przedtem zanieść proszek matce.
Te wszystkie proszki zatruwają tylko organizm.
Naświeżym powietrzu ból powinien samustać.
Też tak myślę wyjąkał Joachim.
Ale zaco?
Co: za co?
Za co mam tampójść, dotego "Atlasa"?
Och, Boże!
Maritie usiłowała pohamować zniecierpliwienie.
Pójdę z tobą potańczyć, jeśli ci na tym takzależy.
Wole coinnego.
Co mianowlc!
"?.
Joachim drżał już cały z zimna czy też z przerażeniatym, co zamierzał powiedzieć.
Mów!
krzyknęła Maritie.
Pocałujeszwykrztusił.
Mari-tie machnęła ręką.
Dobrze.
Jeden raz.
Ale nie wieczorem.
Bo co?
Bonie dotrzymujesz słowa Jakby chodziłoo coś ważnego, tobym dotrzymała.
Widzisz.
A dla mnie to jestważne.
Więc nie chcęwieczorem.
Chcęteraz.
Maritie zerknęła na zegarek.
Czas pędził nieubłaganie.
Poczuła w gardle nagłą, straszliwą chęć do płaczu, ledwiezdołała ją pohamować.
Przecieżnie będziemy się całować w biały dzieńpośrodku deptaka.
Chodź do pokoju.
O, nie.
Coty sobie wyobrażasz?
Joachim trząsł się cały wsposób jawny i żałosny, alezdobył się jednak na to, żeby wykrztusić:
Wyobrażam sobie tytko tyle, żenie pójdę do "Atłasa", jeśli tego nie zrobisz.
Maritie spojrzała na niego zukosa.
Kawał drania z ciebie!
Mięsień na policzku Joachima drgał, jakby chciał rozsadzić skórę.
Chłopiec czuł to, bo podniósł dłońdo twarzy.
"
Tak powiedział.
Tal;!
Musisz- to zrobić.
Ale niew pokojiu.
Maritieruszyła w stronę hotelu.
Chodź do baru na schodki.
Joachim medytowałprzez chwilę.
Dobrzezgodził się wreszcie.
Z tarasu prowadziły w dół do mieszczącego się w piwnicy baru kręte, spiralne
schodki, umieszczone w wąskiejkamiennej wieży.
Przed południem bar był nieczynnyi nikt się tunie kręcił.
Maritie wbiegłana kilkapierwszych stopni i wyciągnęła rękę do Joachima.
Chodź!
Potknął się bosą stopą o kamień, zasyczałz bólu, aledopadł jejjednak od razuz
przerażającym impetem, którego w nun nie podejrzewała.
Wyciągnęłaręce,ale nieadpłała go powstrzymać ani odepchnąć, kiedy już przy
warł do niej, przygniatając jądo ściany, wciąż jeszcze'rozdygotany, ale silny, ciężki i
obezwładniający naporem.
swego ciała.
Nie!
krzyknęła.
Ty zasmarkany szczeniaku!
Nie! '
Joachim całował ją, gdzie popadło w usta, oczy,w nos.
Wargi miał mokre idyszące, ręce szarpały sukienkę na jej piersiach.
Nie chciałaś mnie szeptał.
Nigdy mnie nie
chciałaśWykręciła się bokiem do ściany i odepchnęła go całąna ten jedenmoment
zgromadzoną siłą.
Skoczyła trzystopniewyżej iuzyskała teraz przewagęnadnim, tymwiększą, że niebyła bosa, tak
jak on, alemiała na nogachbiałe lakierowane buciki o twardych kwadratowych czubkach,
najmodniejsze tego lata.
Podniosła tak uzbrojonąstopę i trzymała ją na wysokości piersi Joachima,który pobladł,ale nie
cofnął się ani nie schylił.
Miałaś mnie zawsze za nic szeptał, Zapopychadło, które dobrze mieć pod ręką, ale
które się nieliczy.
Jaik rzecz.
Jak przedmiot.
Jakzwierzę, które możnaprzywołać i odepchnąć, kiedy się zechce.
Nie .
powiedziała Maritie, zapominaj ąc, że powinna raczejstarać się go "uspokoić, zamiatdrażnić.
Miałam cięzawsze przede wszystkimza gówniarza.
Zażółtodzioba, aja nie cierpię gówniarzy i żółtodziobów.
Ś
mierdzą mlekiem i czymś jeszcze i mdli mnie już wtedy,kiedy na nich patrzę.
To ja ci teraz pokażę!
zapiał Joachim.
Ja ci teraz pokażę żółtodzioba i gówniarza!
Zapomniał,żestarał się zawszeuchodzić za dżentelmena, że dotyczyłotonie tylko zachowania,
ale i słownictwa.
Krwawa mgłaprzesłaniałamu oczy.
Ja cipokażę!
Posunął się o stopień wyżej, twardy bucik Maritie balansował teraz na wysokościjego
twarzy,
Nie waż się zbliżyć,bo cię kopnę!
ostrzegła.
Spróbuj!
usiłował się znowu posunąć 'wyżej, przyczaił się, żeby uniknąć ciosu.
Uważaj!
ostrzegła Maritie jeszcze raz.
Ale gdyi to nie pomogło, kopnęła gow podbródek, ażzawyłz bólu, ale zamiast stoczyćsię w
dół, zakołysal się, tylko,".
odzyskał równowagę i w mgnienii; oka chwycił ją zaobydwie nogi, ściągając w dół na schrfy.
Poczuła w knzyżu potworny ból, metalowe okucia stopniuderzyły ją w
kręgi,osłoniętetylh) cienkim jedwabiemsukienki.
Coś tyzrobił?
krzyknęła.
Podnieś mnie.
Nie słyszał.
Znowu rzucił się na nią i miała go terazna sobie, rozwścieczonegodo szalefefrwa, nie
panującegonad sobą.
Widokjego twarzy, wiszącej tuż nadnią, kazałjej zapomnieć o bólu.
Joachim!
zawołała, a wcią; jeszczemyślała, żesłyszy ją,że słowa docierają do wgo.
Jeśli to zrobisz, będę musiała umrzeć.
U-topię się, zaraz sięutopię!
Nie będęmogłaz tym żyć.
Ani chwili!
Nie słyszał.
Jego twarde kolano usiłowało wedrzeć sięmiędzy ijej uda, ręce gniotły piersi.
Więcjeszczeraz zebrała w sobie całą swoją siłę, pomnożoną przez strachi wstręt, i żal, że oto
mogłoby się to tak odbyć, to, co miało być piękne i przeznaczone dla kigo Lanego, co
miałobyć pierwszy raz i na całe życie -w podniosłym, niczymnie ^brukanym wspomnieniu.
Sprężyła wszystkie mięśnie i odrzuciła go od siebie;
tym razem potoczyłsię w dół,a ona, zanim zdołał eiępodnieść, Skoczyła naniego i nie
zwsrając, gdzie trafiająjej stopy, wydostała się wreszcie nawolną przestrzeńi słońce.
Zatrzymała się dopiero na tarasie.
Krzyż bolał ją nieznośnie, dotknęła palcami kręgów i ciemnozrobiło sięjej przed oczyma.
Dowlokła się do recepcji, oparła sięcałym ciałem oladę.
Daj mi pić!
szepnęła.
Przecież to ty mnie miałaś przynieść oranżadę parsknął Todi.
Pić!
powtórzyła.
Dopiero teraz spostrzegł, że wygląda dziwnie, że musiało się coś stać.
Zerwałsię z krzesła.
Poczekaj.
Przyniosę wody z restauracji.
Nie zostawiaj mnie samej!
knyknęta.
Co się stało?
Nie zostawiaj mnietu samej.
Wyszedł zza lady i zaprowadził Ją doumywalni za
recepcją- Napiłasię wody prosto zkranu, przemyła twarz
i ramiona.
Wyprostowała się ztrudem.
Zobacz, czy nie mam sińców na plecach powiedziała.
Co się stało?
powtarzał wciąż Todi.
Potwornie mnie boli krzyż.
Upadłam na schodach.
i Tych do baru.
'Co tam robiłaś?
' Ach,nie pytaj się wciąż.
Zobacz, jak wyglądają
moje plecy.
Masz kilka sińców i zadrapań.
Bardzo widoczne?
Trochę.
Wieczorem będzie gorzej.
A sukienka cala?
Cała.
Ale mogłabyś się przebrać,
Potrząsnęła głową.
Nie mann czasu, Boże, tyle go straciłam!
Czymogę
się tak pokazać międzyludźmi?
No, nie bardzo.
Idźsię połóż.
Maritieporuszyła się, ale jęknęła z bólu.
Nie mogę się położyć.
Muszę iść.
Chybaże roi
pomożesz.
Ja?
Ty! Tylko ty możesa mi pomóc.
Jeśli zechcesz.
Drzwi do hallu otworzyły się z trzaskiem i stanął w nich
Joachim.
Nie masz jodyny?
zapytał.
Nie dostrzegając Maritie w mroku, doczłapał do recepcji i tak 3ak ona przed chwilą opairł się
całym ciałem
o ladę.
-
Powinna być w apteczce powiedział Todi.
Daj mi,szybko!
Mogę dostać zakaże.
urwał, spostrzeglszy Maritie, odstąpił o krokod lady irozejrzał sięwpopłochu po hallu, jatkby
chciał się upewnić, żetylko
iTodi jest świadkiem tego spotkania.
' Talk się boisz o siebie?
powiedziała Maritie, abli\ tając się doniego mimo bólu, który wykrzywiał jejltwarz.
Zmiataj stąd!
Idź na pogotowie albo gdzie; chcesz,niech .
cię opatrzą.
Cięaiko ranny!
Mama powinna': ci utrzeć nosek.
No, idź stąd!
Zabieraj się, .
bo powiemo wszystkim Maxowi i zbije cię nakwaśne jabłko
178.
umilkła, zaskoczona nieprzyjemnie tym, że to Max przyszedł jej najpierw na myśl jako
mściciel i obrońca.
Co on ci zrobił?
zapytałTodi.
Och, mówiłam ci przecież: zepchnął mnie ze schodów.
Joachim cofałsięjuż do wyjścia.
Zgodził się skwapliwie na możliwość przywrócenia dawnego traktowania goprzez Maritie;
obrócenie wszystkiego w szczeniacki żart,w rzecz prawie niebyłą uznał za realne i godne
przyjęcia.
Wieczorem będzie wierzył,że nie zdarzyło się nicinnego pomyślała Maritie, gdy trzasnęły za
nimdrzwi.
W czyim mogę ci pomóc?
zapytał Todi.
Przez długą chwilę nie mogłategosformułować.
Wyszedł doumywalni, zmoczył dwa ręczniki, jeden przyłożył na plecy Maritie, drugi podał
jej, żeby chłodziłanimzaczerwienioną twarz.
Powiedzwreszcie!
Todi, bądź dobry i wyrozumiały.
Muszęmieć adrestego człowieka!
Kogo?
Wiesz dobrze kogo.
Obiecuję ci,że tutaj nie zbliżę sięjuż doniego.
Ale muszę miećjego adresw Warszawie.
Todiwyszarpnął ręcznife z jej rąk i rzucił go na podłogę.
Oszalałaś!
zawołał.
Dziś rano musiałam to samo powiedzieć Maxowi.
Wiesz, coodrzekł?
Zachwyca mnie to!
Od kiedyż to stał siędla ciebie wzorem?
Maritie spuściła głowę.
Nie chcę, żebyśto zrobiłza darmo powiedziałacicho.
Milczał.
I wiem, że nie jest to sprawa kilku dolarów.
Za dużoto dla mnie znaczy, żebym ceniła tę przysługę tak nisko.
I teraz także się nie odezwał, nie patrząc na niego, niebyła pewna,czy w ogóle jest,
czYstoi przy niej.
Dotknęła palcami zegarka.
'
ś
ebyś wiedział,ile to dla mnie znaczy, jaką przywiązuję do tego wagę.
Położył jej obie dłonie naramionach, potrząsnął nią,aż się aiakolysała ijęknęła z bólu,
ale nie zwrócił na touwagi.
łT6
Maritie!
powiedział ze zgrozą.
Podniosła naniego oczy i powiedziaławreszcie to, comusiałapowiedzieć, żeby uzyskać
spokój ipewność, żeuczyniła wszystko, co uczynić mogła:
Jeśli nawet za to-.
jeślinawet za zegareknie zechcecz tego zrobić,-to pójdę do niej.
pójdę do tej,którątak chronisz, ipowiem jej, że nie ma prawa.
ż
e nie wolno jej więzić go przyssobie.
ż
eto zbrodnia i grzech i żegdyby naprawdę gokochała.
Maritie!
zawołał jeszcze raz.
Więc jednak musiał przywolaś ten czas, o którym wolałbyzapomnieć, niepamiętać, że
istniałkiedykolwiek,jak wrzód na sumieniuświata.
Musiał w niego powrócić,ze słonecznego dnia, zcudownej woni powietrza i morza,
zradosnych głosów ludzkich, którymi szumiał brzeg,jak podczas wielkiego przypływu.
Musiałwejść w wąskieuliczki między barakami,w smród i zaduch, w wiecznyodór dymu,
który nie niósł w sobie żywicznej pamięci pospalonym drzewie, w ciasne przejścia między
pryczami,z których co dnia wygarniano czyjeś zesztywniałe szczątki, Nie chciał tego, ale
musiał mała dziewczyńjka, uciekająca między barakami, biegła wprost ku niemu i musiał
wyciągnąć ramiona, choć wtedy nie było go jeszczena świecie, choć wtedy nie mógł jej
jeszcze bronić.
Po co mi tomówisz?
Maritiepodniosła dłonie douszu.
Nie chcę!
Niechcę tego słuchać!
Musisz!
Sam nie chciał tego słuchać, sam nie chciał w tymuczestniczyć,skoro los zaoszczędził
mu tegouczestnictwa, ale mała dziewczynka zbita i skatowanależałana stercie śmieci i musiał
schylić się nadnią, żeby poraz drugi nie przetoczyła się przez nią śmierć.
Maritie powiedział teraz wiesz.
Coś takiegozdarzałosię kiedyś na świecie.
Teraz wiesz.
I zrobisz, co
zechcesz.
Puścił ją, a ona zatoczyła sięi żeby nie upaść, oparłasię o ścianę.
Ktoś wszedł, i Todi.
musiał wydaćklucz.
A potemznowu zwrócił się ku niej i powtórzył jeszczeraz:
Zrobisz, cozechcesz.
Wyszła i przymknęła na chwilę oczy, bo oślepiło jąsłońce i blask bijącyod morza, cala
ta błękitnozłota od- Wczesną jesienią.
ległość i przestrzeń, istniejąca jednak, czekająca na niąpoza murem, zza którego wyszła.
Ból w plecach utrudniał jej każdy krok,ale zeszłaze schodów i skierowała sięod razu tam,
gdzie od dawna powinna być, tylko terazjuż po coś innego, po zupełnie inny obraz i pamięć
ponim.
Nie zdawała sobie sprawy, ile upłynęło czasu od chwili,kiedy'postanowiła tu przyjść
może tych dwoje, choćszli tak wolno, zdołali jużodejść,może jużichnie zastanie inie
odnajdzie, może już się wszystko skończyło,nieodwołalnie i raz na zawsze.
Przyśpieszyła kroku, choćbólw kręgachstawałsięcoraz bardziej dręczący przykażdym,
gwałtowniejszym ruchu.
Na szczęście do pocztybyło niedaleko.
Placyk przedniąbył prawie pusty, w pawilonie handlowym obok obowiązywała przerwa
południowa, a i 'poczta niemiała o te]porze zbyt wiele klientów.
Zobaczyła ją więc od razu samą zupełnie samotną na ławce, ztwarzą uniesioną ku
słońcu, z ciemnymiokularami na oczach, które zamykały jej twarz w nierozjaśnioną inie
wyjaśnioną wyrazem oczu niewiadomą,Duża biała torba, którązasłaniała protezę, stała przy
jejnogach.
- Maritieoparła się o drzewo ipatrzyła.
Szesnaściedni!
pomyślała.
Szesnaście dni i niemiało to jużżadnegoznaczenia.
Wszystko iwszystkich!
pomyślałaz goryczą.
Nie wszystko i nie wszystkich taka byłaprawda o świecie,ale nabyła w stanie zrozumieć,
jakieto szczęście dlaświata.
Kobieta na ławce poruszyła sięnieznacznie.
Siedziałaz twarzą skierowaną ku morzu i nie pochyliła się, gdydłonią szukałaprzez chwilę
'uchwytu swojej dużej torby,żeby przysunąć ją bliżej nóg.
Był to ruch machinalny,podświadomie obronnyi żałosny dla tych, którzy rozumieli jego
tajemnicę.
Maritieprzypomniała sobie, że zachowywała siętaksamo przedtem, ilekroćją widywała
natarasie kasyna, na plaży, w "Koszara te".
Osłaniała torbą, ogromną,jakwalizka, swoją nogę i to, że udawało jej się to takdobrze, że nie
spostrzegła niczego przedtem, że nie zdołała się przyzwyczaić do tego,co dla tamtej
miałosięokazać teraz tarczą i obroną wywołało w MariUenagły
gniew, bunt niweczący wszystkie uczucia sprzed chwili,litość i własnąrezygnację.
Co ją obchodziła wojna i jej ofiary?
Jakimiała w niejudział i dlaczego musiała uczestniczyć w odpowiedzialności za jej skutki?
Wszystko,o czym mówił Todi i coprzejęła od niego, wydawało jej się
narzuconymjejprzymusem, postanowieniem, którego nie byław pełniświadoma, którego nie
chciała, śnie chciała, naktóre nie mogłasię zgodzić.
Uczyniła krok kusiedzącej, dwa, trzy kroki.
Bólw krzyżu odezwał się znowu i przez chwilę musiała myśleć tylko o nim ale spokój tamtej,
jej nieruchomeczekanie, jej ufnapewność, że nicnie zagraża,by ły^ zbytsilną prowokacją, były
wyzwainiem.
Musiała to zburzyć,zniszczyć,żeby niczego naświecie nie można było kupić, także i za
cierpienie.
Kobieta na ławce znowu dotknęła swojej torby, jakbychciała sprawdzić, czy stoi tam,
gdzie stała, czy spełniaswoją funkcję.
Palce jejprzebiegły po uchwycie, zacisnęłysię na nim przez chwilę, apotem dłoń wróciła na
kolana i zamknęła się w małą, nerwową piąstkę.
Szesnaście dni!
pomyślała znowu Maritie.
Pozostało już tylko szesnaście dni i nie miało to żadnego znaczenia.
Posunęła się znowu naprzód, a ból odezwał się silniejszy niż przed chwilą.
I wtedy zobaczyła ojca, siedzącego na ławce obok tej, kuktórej szła, ojca takiego,jakim
wyłowiono go z morza, gdy"Astrid" pozbawionasternika kołysała sięna wysokiej fali fiordu.
Tage Thałberg siedział na ławce nagi,poraniony przez morze i skały, ale obmyty z życia,tego,
które jużmiał zasobą,i z tego, które inie mogłogo już zbrukać.
Rozrzuconenagie ramiona oparł oporęcz ławki, prawym obejmowałprawieplecy młodej
kobiety, której nie zdziwiła jegoobecność, jego bliskość, jegoopiekuńczy gest.
Może siedział tak wiele,wiele lat temuprzy stole w ichsztokholmskim domu,gdy
dziadek przywiózł iumieściłtam piętnaścioro polskich dzieci, uratowanych z Ravensbruck.
Może trzymałrękęza plecami małej dziewczynki,którątrzeba było karmić ostrożnie i czule,
aby zbytgwałtownie zaspokojony głód nie zabił jejwycieńczonegociałka.
Możepodawał jej kleik i owoce i był dla niejpierwszym człowiekiem, do któregozwracała się
bez stra119.
chu. Świat potrzebował wtedy wiele 'czułości i dobra czy to się zmieniło, czy "to się
skończyło, czy to przestałotrwać?
Dotknęła palcami czoła to była rzecz niemożliwa.
Niemożliwa.
Ale ojciec siedział tam, siedział i patrzył na nią,patrzyłw nią i musiała zatrzymać sięi spuścić
oczy.
Kieidy je podniosła,kobieta siedziała na ławce samai znowu zniżyłarękę, żeby
dotknąćpalcami uchwytu swojej torby.
Potempołożyła ją z powrotem na kolanach, aleMaritiewiedziała, że ten ruch się powtórzy, że.
będzie siępowtarzałw nieskończoność.
Zaczerpnęła tchu, jakby piła wodę, w nadziei, że jąorzeźwi, żeprzywróci jej
przytomność.
Musiała stądodejść, natychmiast musiała stądodejść.
Tak żeby tamtatego nie spostrzegła, żeby nie zakłóciło to jej spokoju.
Patrzyła w morze, żegnała się z morzem.
Maritiepokornie i z prawdziwą nadzieją spełnienia, a równocześniejakby odpuszczając sobie
wszystkie swojegrzechy poogromnej, po bolesnej pokucie życzyła jej, żeby wróciłatu kiedyś,
bardzie^ szczęśliwa niż tego lata.
I jeszcze tylko ]eiopragnienie, strzęp tego, które rozsadzało jej piersi, kiedy liczyła dni
do owej chwili naulicy Gustawa Adolfa, kiedy pan Sandelund, notariuszrodziny.
Och, nietrzebabyło o tym myśleć, nie trzebabyło do tego wracać.
Jeszcze tylko zobaczyć go i przeczekać gdzieś wukryciu godzinę odejścia pociągu, a potem .
wszystkobędziejak dawniej.
Może pójdzie nawetpotańczyć, może pozwoli panu Balou zaprosić się do "Internationalu";
należało musię to za pomocprzy rozmowie 2 Holendrami.
Musiał gdzieśtu być, skoro ona tu siedziała, skoro patrzyła w tę- stronę żegnał się
pewnie także z morzemi trzeba go było szukaćna plaży, w prostej linii stąd,najbliżej
tegomiejsca.
Ból w'krzyżu dawał wciąż znać o sobie, ale ruszyłasięspod drzewa,pod którym stała,
iostrożnie, w cieniu tui,okrążając'pocztę, pawilon handlowy i hotel "Rodina" wyszła naplażę.
Zbliżała się poraobiadowa i ludzie zwijaliswoje obozowisika.
Najpierwzobaczyła jego ręcznik, tękolorową plamę w zielone i pomarańczowe pasy, tak,
łatwą dorozpoznania z .
daleka.
Leżały na nim okulary słoneczne, papierosyi zapałki.
Stanęła przy nim i spojrzała
w morze.
Kąpiących się nie było wiele, więc dostrzegłago od razu, ciemną głowę ponad falą i ramiona,
wyrzucane w skierowanym ku brzegowi crawlu.
Nie chciała, żeby zobaczył ją z daleka, żeby płynął,widząc ją nabrzegu.
Usiadła na ręczniku i czekała oparłszyczołoo kolana.
Nie miało'znaczenia, że wszystkotrwało tak krótko, zaledwie kilka dni.
Aleniczego w życiu tak nie pragnęła i klęska musiała boleć,żal musiałsię wykrwawić, żal po
ostatniej nadriei.
Maritie!
powiedział tuz nad nią, schylony nisko,przerażony.
Podniosła głowę.
Niech się pan nie boi.
Zarazodejdę.
To nie będziedługo trwało.
Chciałem, żebyś była rozsądna.
I jestem.
Jestem tak rozsądna,jak to tylko jestmożliwe.
I jak tylko daje się wytrzymać,
Dziś wyjeżdżam.
Wiem.
Dlatego przyszłam.
Może pan coś dla mniezrobić?
Jeśli tylko będęmógł.
Będzie pan mógł.
Niech pan już do nikogo nie mówi: żrebaczku.
Starałsię pohamować uśmiech.
W stosunku do nikogo innego 'nie przysztoby mi tona myśl.
Dziękuję.
Będę to miałana własność.
Dajęci to, źrebaczku.
Chciaławstać, ale przytrzymał jąramieniem isamusiadł obok.
Zostań jeszcze chwilę powiedział cicho.
Jeszczechwilęmożemy być razem.
Wstrzymała oddech, ale bala się, że siedząc tak bliskousłyszy łomot jej serca,
uderzeniaoszalałego zwierzęcia o ściany klatki.
Jeszcze chwilę możemybyć razem powiedział,I miała kilka minut na patrzenie, na
zapamiętanie.
Co w nim było innego, copiękniejszego niżu innych?
Męska, powleczona teraz złotą opaleniznatwarz, prosty nos, włosyjaśniejsze 'nad czołem, i
szareoczy, patrzące teraz wjej oczy po raz pierwszybez zmieszania i zatrwożenia, usta, które
się po raz pierwszy.
uśmiechały ze smutna czułością.
Należał do innej kobiety ale dopiero teraz to zrozumiała, należał także doinnego kraju, innego
ż
ycia, do innych wyobrażeń o lym,co najważniejsze.
Nawet gdyby się to dokonało, gdybymożliwym stało się niemożliwe odebrałaby, alenie
wzięła.
O tym, trzeba byłoprzede wszystkim pamiętać, choć nie było w tymżadnej pociechy.
Awięc,źrcbaczku powiedział.
I bez naszegoudziału jest tyle zła na świecie.
Bądź miły i dobry.
Wstała, wyciągnęła do niegorękę.
Tego nie obiecujęszepnęła.
Jak to nie?
MusiszNie należy się po minie za dużo spodziewać.
Wystarczy, jak na jedendzień.
Usiłował wciąż utrzymać swój uśmiech, chciał, pragnął z całejduszy, żeby odbił się na
jej twarzy, żeby moglirozstać się tak, jakby nic nie bolało, Jakby niczego niebyło żal.
Ale onapowtórzyła, kołyszącgłową, a jej lotnewłosy uniosły się na wietrze i uderzyłygo
wtwarz,ciepłe i miękkie, jak oddech.
Wystarczy!
Nie wybieram się jeszcze do nieba.
Nastarość popracuję nad tym.
Co ty wygadujesz?
Maritie!
Och, nie mówmy o tym.
A teraz niech pan tu jeszcze zostaoue.
Przez chwilę,a jaodejdę.
I nieobejrzę sięani razu za siebie, zobaczy pan.
ś
yczę ci wiele szczęścia, źrebaczsku.
Masz przed sobą wspaniałeżycie.
I Jażyczę panu szczęścia powiedziała.
I żebypan umiał je znieść chciała dodać, ale niezrobiła tego,Tage Thalberg siedział na ławce
przedkasynem i obejmował opiekuńczym ramieniem plecy młodej kobiety,która schylała się
co kilka chwil, żeby poprawić torbęstojącą przy jej nogach.
Więc nie powiedziała tego,uśmiechała, się nawet i tylko krótkim spojrzeniem objęłajego
twarz, całą jego twarz.
Do widzenia na zawsze!
Do widzenia na zawsze powtórzył.
Pobiegła wzdłuż brzegu, choć ból w plecach nie łagodniał, pobiegła szybko ilekko, jakby ktoś
na nią czekał,jakby miała się do kogo śpieszyć, i okazało sięto możliwe, 'zupełnie możliwe,on
tamstał i patrzył za nią, a onabiegła, oddalała się od niego i nie obróciła głowy, nie
spojrzałaza siebie, nie musiała tego zrobić, naprawdę niemusiała, to by wszystko
zepsuło, to by mogło.
Nie krzyknęła.
Nie!
Zatrzymała się gwałtownie i pokonując ból w krzyżuspojrzała w tył, ku miejscu,
wktórym się rozstali.
Ale nie stał tam, nie mogłago dostrzec.
Dopiero pochwilispojrzenie jej odnalazłogona ziemi, leżącegopłasko inieruchomo 'na piasku,
z twarzą ukrytą w dłoniach.
Przeniosła wzrosk na morze.
Gładka, połyskliwa powierzchnia oddychała ciszą, ogromną, i wysoką, wspierającą niebo.
Odetchnęła głębokoi poczuła, jak wypełniasię nią, jak sięz nią łączy, jak przestaje
istniećosobno.
Do wieczoraprzesiedziała w "Wodnicate", przy starymmłynie, w którym szmerliwie i
usypiająco płynęła woda.
Zjadła tam obiad, potem codzienną porcję owoców, półkilo winogron idwie brzoskwinie.
Kiedyzaczęło sięściemniać i zbliżyła się 'pora kolacji,postanowiła wrócićdo hotelu.
Może zaczęlijuż jej szukać,przepadłana plaży wkostiumie 'kąpielowym i boso,matka na
pewnowyobraża już sobie najgorsze.
możematka nie, miałajeszcze kogoś do kochania, ale Missis.
Ból w plecach trwał jeszcze,już niecołagodniejszy,ale wciąż dający znać o sobie.
Doszedłszy ztrudemdopostoju przed pocztą, wzięła taksówfkęi była w "Ambasadorze"akurat
w chwili, kiedy siadano do kolacji.
Ludzie nie umieją spożytkować niepokoju, nie potrafią wyzyskać godla poprawy
uczuć, dlaprzedłużeniatkliwości w stosunku do tych, o których się lękali.
Nietylko Missis miała zaczerwienione oczy, a nawet wtwarzy Maxa.
było coś, co wskazywało.
ale"kiedy tylkosię zjawiła, kiedy usiadłaprzy stole, a Ellena, kelnerka,najczęściej ich
obsługująca, postawiła przed niązakąskę,odłożył ze szczękiem sztućce, 'którejuż trzymał w
ręku,nalał sobie wina, wypiłje duszkiem i krzyknął nie mogąc opanować głosu:
Gdzie się włóczyłaśdo tej pory?
Jeszcze można, to byłoopanować, zahamować, wtłoczyćz powrotem w gardziel, z
której się wylewało jak wzburzona fala.
Mogła na przykład powiedzieć: ten ton mi nieodpowiada, to naMaxa działało niezawodnie,
mogław ogóle nie odpowiedzieć i pochylić głowę nad tale
rzem ale i w niej przerwała się jakaś tama, jakieśodległe przyczyny połączyły się z odległymi
skutkami,coś się związało w jeden węzeł i można było do krwizedrzeć na nim palce, połamać
zęby, gdyby się chciało gorozszarpać.
Tenczłowiek,którego zostawiła na plaży,leżącego z twarzą ukrytą w dłoniach, byłbymoże
jej,może mogłaby go odebrać i zatrzymać, gdyby nie dokonało sięprzedtem cośstrasznego w
samym sercu Europy,coś, co wciąż jeszcze trwało nie tylko w pamięci, alei w zadanych
ranach i co tam, u tych ludzi zza morza,dzielącego rch ojczyzny, rodziło wciąż opór, który
sprawiał, że.
cierpienie łączyło mocniej niż szczęście.
To wy krzyknęła, także nie hamując głosu wyjesteście wszystkiemu winni.
My? skoczyła na pomoc Maxowi mafea.
Nieruszyła się zmiejsca, trzymała łokcie oparte na stole, alebył to skolk, skok między nich,
wsam środek tego, cosięmiało stać.
Ty nie masz z tym nic wspólnego powiedziała Maritie, powinno tozabrzmieć jak
ułaskawienie, ale byłotylko odsuinięciem nabok.
To oni dokonali tego'zeświatem.
Onirozpalili tenpożar, który jeszcze nie wygasł.
Nie wierzysz?
Sparzyłam sobie dziś oniego ręce.
Dłonie Maritie, o nieutraconym jeszcze kształcie dłonidziecka,leżały po
obydwustronach talerza, gładkiei zdrowe.
Matka przeniosła teraz wzywające pomocy spojrzeniena twarz Missis.
O czym ona mówi?
Nie wierzysz, bo tegonie widać.
Uwierzyłabyś dopiero wtedy, gdybyś zobaczyła żywe mięso ikrew.
Opowiadał 'ci dziadek, jak wyglądała Europa i ludzie, kiedyto się skończyło.
Ale to się nie skończyło, dziadek zawcześnie umarł, żeby się o tym przekonać.
Co onamówi?
jęczała matka.
Co ona mówi?
Maxnalał sobie nową szklankę wina i wychylił jąduszkiem.
Nie spuszczałoczu z twarzy Maritie.
Gdyby nie oni krzyknęła, a przy kilku najbliższych stolikach odwracano już ku nim
głowy gdybynie zadali tego światu,wszystko wyglądałoby inaczej,wszystko dałoby się inaczej
urządzić.
Matka wreszciezaczynała jąrozumieć.
Ależon nie ma z tym nic wspólnego!
zawołała.
Był dzieckiem, kiedy skończyła się wojna.
Chwileczkę powiedział Max.
Chwileczkę!
Ależ tak.
Maritie dobrze wie, ile miałeśwtedy lat.
Chwileczkę powtórzył.
Znowu nalałsobie wina,omijając przerażone spojrzenia żony i Missis.
Miałemwtedy szesnaście lat.
Szesnaście lat.
Skończyłemw styczniu, afront był już na Wiśle.
Po co do tego wracać?
matka wciąż miała nadzieję,tę głupią, naiwną i tchórzliwą nadzieję, żeudas^ę zażegnać
ioddalić burzę, która już waliła piorunami w stół.
Jakie to ma znaczenie?
Byłeśdzieckiem,a dzieci nie biorą udziału w wojnie.
Byłem żołnierzem!
krzyknął Max.
Coraz więcejgłów zwracało się w ich stronę.
ś
ołnierzem!
Nie mamzamiaru się tego wypierać.
Byłem, dumny ztego, że zgłosiłem się na oehołniika, kiedy mego rocznika jeszcze niebrali.
Byłem dumny!
wychylił wino, aleniepuszczałszklanki z ręki.
Maritie siedziała nieruchomo, bojąc sięspojrzeć namatkę, Missisi dzieci,które
zaprzestały jedzenia i z policzkamiwypchanymi nie przełkniętąporcją przypatrywały
sięscenie.
Zgłosiłem się naochotnika powtórzył Max tymrazem po niemiecku.
Ich szwedzka kłótnia byładla poruszonegonią otoczenia tylko podniesieniem głosów,
intensywnością dźwięków, roznamiętnieniem spojrzeń, teraz nadstawili wszyscyucha,
zwłaszcza że na sali przeważali goście z zachodu Europy.
Proszę cię szepnęłamatka.
Zgłosiłem się na ochotnika powiedział Max jeszcze raz.
I to jest w całym moim życiu jeden prawdziwy powód do dumy.
Nie dokonałem niczego Więcej.
Niczego więcej!
Zlitujsię matkę ogarniał popłoch, nie wiadomobyło,co bardziej ją krępujei przeraża:
spojrzenia Maritie, Missis i dzieci czy też jawne już teraz zainteresowanie całej sali.
Kogo w końcu obchodzą tejakieśskautowskie funkcje, które powierza się chłopcom.
Dostałem broń' powiedział Max twardo i dobitnie, zniezwietrzałym od tamtych lat
zachwytem.
Dostałembroń!
Automat, jak wszyscy inni.
185.
Strzelałeś krzyknęła Maritie.
Uśmiechnął siępo raz pierwszy tego wieczoru, jegotwarz rozjaśniła się błyskiem
zębów i spojrzenia, podniósł głowę i przez chwilę był tamtym wspaniałym chłopakiem,
wyprężonym przed dowódcą, napiętym jak struna wobec powinności, która go czekała,
chłopakiem stającym się mężczyzną nie przez kobietę, nie przez poznanie życia, ale przez
broń, którą dano mu do ręki.
Strzelałeś?
Na wojnie się strzela powiedziałwreszcie.
Przechylony ponad stołem patrzył w oczy Maritie i dlaniej,tylko dla nie zaczął opowieść,
którą iprzez tylelat nosiłpod sercem.
Oni już byli u nas, na naszej ziemi, szli zewszystkich stron itrzeba się byłoobracać
nawszystkiestrony świata i strzelać, strzelaćdzień inoc.
Matka niemogła utrzymaćmnie w domu, żadnejmatce się to nieudawało.
O Boże!
Missis trzęsącymi się palcami szukaław torebcefiolki z tabletkami nauspokojenie.
Boże,coza dzień!
Niech pani słucha!
Max jeszcze bardziej podniósłgłos.
Na przedmieściu miasta nasz pluton, złożony z takich jak ja, zatrzymał całą kolumnę.
Nie!
krzyknęła matka.
Nie!
Zabraniam ci!
Dlaczego krzyczysz na tatusia?
odezwałsię Eryk,przełknąwszy wreszcie to, comiał w ustach.
Z głowąwspartą na obydwu dłoniach wpatrywał się wojca z zachwytem.
On mi już to przedtem opowiadał.
Jaki byłdzielny!
Ja także jak dorosnę.
Milcz!
fcrzyknęla matka.
Widzisz powiedziała Maritie.
Widzisz, jak tołatwo idzie przez świat.
Chociaż nie zawsze z ojca nasyna.
Wstała od stołu, wstawała od stołu powoli i długo, przynajmniej tak sięjej zdawało,
gdy patrzyła w zdumione i przerażone oczy matki i Missis, wściekłeoczyMaxa.
Dokądidziesz?
krzyknął.
W ogromnej salirestauracyjnej niebyło już ani jednego człowieka, który bynie patrzył wich
stronę.
Jutro wyjeżdżamy!
jęknęła matka.
Zaraz jutro będziemy musieli stąd wyjechać.
Dokądidziesz?
krzyknął Max jeszcze bardziejpodniesionym głosem.
Nie odpowiedziała nic,żeby nie przedłużać tej sceny.
Wybiegła na podjazd "Ambasadora" i zastanowiwszy sięprzez chwilę,co ze sobą zrobić,
skierowała się do halluhotelu.
Pomyślała z tęsknotą o łóżku, okołdrze, którąmożna nasunąć na głowę, kiedysię nie chce
mieć nicwspólnego ze światem.
Czuła sięobolała i nikomu niepotrzebna,a przynajmniej nie tym, których sama potrzebowała.
W recepcji nie byłojuż Todiego, ale za toprzy ladziestal pan Balou, przedłużający
chwilę odbierania kluczarozmową z przystojną recepcjonistką.
Nie je pan kolacji?
spytała Maritie.
Już jadłem.
Półkilo winogron i sucharek dotknął dłonią okolicy brzucha, .
płaskiego jak u osiemnastolatka.
Albo linia,albo żarcie.
Chciałabyś, żebym byłtłustym, opasłym starszym panem?
Nie powiedziała Maritie.
Bardzo bym niechciała.
Szli już w górę po schodach, za chwilę mielisię rozstać, panBalou 'mieszkał na drugim
piętrze, zapytała więc szybko, zaczerpnąwszy tchu: Mogłabympójść do pana?
Ależproszę!
zawołał pan Salou, zaskoczony.
Nie na długo, niechsię pan nie boi.
Ależ proszę, proszę powtarzałpan Balou, ująłjej łokieć i prowadząc ją pod górę gładził
go dwomapalcami.
Tylko na chwilę.
Miałam paskudny dzień, wie pan.
boję się zostać sama zesobą.
Moje biedne dziecko!
Uciekłaś tak od tych Holendrów.
Musiałam.
Te ich Polkito urocze dziewczyny.
Głowę daję, żenic z tego nie będzie.
Z czego?
Zich małżeństwa.
Na pewno chcą siętylko przejechać do Amsterdamu.
Pan Balou otworzył przed niądrzwi swego pokoju.
Na tapczanie i fotelach leżały porzuconeczęści garderoby piżama, koszule, skarpetki,pływkii
szorty.
Zgarnął to wszystko razem i wrzucił doszaty.
Przepraszam cię.
Nieład iściekawalerski.
Nie szkodzi.
Maritie ostrożnie przysiadła na brzegu fotela.
Siadaniesprawiało jej najwięcej bólu.
Ź
le wyglądasz powiedział pan Balou, wciąż porządkując pokój.
Czy coś się stało?
Nic szczególnego.
Takie sobie porachunki zeświatem.
Ze światem?
Wolałbym, żeby to byłocoś konkretnego.
Wszystko jest jaknajbardziej konkretne.
Zapewniam pana.
Ale to się uogólnia, choćby się tego zupełnienie chciało.
Kiedy byłem w twoim wieku, ograniczałem się wyłącznie do konkretów.
Ba powiedziała Maritie ale to chyba było bardzo dawno,a potem zdarzyło się kilka
drobiazgów naświecie.
Bardzo dawno!
Ty żmijko!
Tymała żmijko, którątrzymam na sercu pan Balou usiadł na poręczy fotela,uniósł ku sobie
głowęMaritie i pocałował ją lekkow usta.
Pachniał świetną wodą kolońskąi owocami,byłznakomiciewygolony i w sumie nie było to
nieprzyjemne.
Przepraszam powiedziała myślałam tylkoo tym, co narzuca historia.
Masz rację,ona nie tylkonaraża, nas na przykrości,ona nastakże demaskuje.
Nie możemy byćmłodsi, choćbyśmyprzed sobą nawet tacy byli.
Znowu ją pocałował, tak samo lekko ipachnąco, woddechu miał jeszczesmak winogron, które
jadł przed chwilą.
Przesunął palcami po smukłymkarczku Maritie, odsłonił go, podnosząc w górę jej włosy.
Mój Boże,pomyślał, jakiś młodydureńprzygniecie to ręką nie spojrzawszy nawet przedtem na
tencudowny kształt.
Spędził urocze popołudniez 'pewną wiedenką, którawprawdziepamiętała Franciszkę Gaal,
alektóra wyznała mu, gdy się rozstawali,że prawdziwą satysfakcję może sprawić kobiecie
tylhodojrzały mężczyzna nie był więc nastawiony na miłość, ale Maritie w jego pokoju,
nareszcie w jego pokoju,taka młoda, taka gładka, nie uformowana jeszcze ostatecznie, jak
małe, urocze zwierzątko to było coś oszałamiającego.
Pocałował ją jeszcze raz, już nietak delikatnie jak poprzednio, a ona oddała mu ten
pocałunek,poczuł to wyraźnie.
Kociakul powiedział.
Mój mały kociaku!
Niechsię to już raz staniepomyślała.
Niech sięto już raz stanie^ wszystko jedno z kim.
Nie będzie tak,jak pragnęła,odświętnie i dozapamiętania na całeżycie,więc niechbędzie
pospolicie i zwyczajnie, nie można zadaleko wyjść zdomu, tylko wybranym udają się
piękneucieczki, zktórych niemusisię wracać.
Onawłaśniewracała.
Pan Balou 'całował coraz gwałtowniej iw sumie nie było to nieprzyjemne, ale jednak zaczęta
naglepłakać, najpierw cicho, potem coraz głośniej, daremnieusiłując się opanować.
Pan Balou przeraziłsię, trzymał ją przezchwilęnieruchomo, a potem odsunął odsiebie.
Cosię stało?
Na litość boską, co się stało?
Tonic szepnęła.
Przepraszam.
Jak to nic?
Cośsięmusiało stać.
Przyciągnął jąznowu dosiebie, doswego lawendowego boku.
Nie bójsię, 'nic ci nie zrobiępowiedział cicho.
Moja córkajest starszaod 'ciebie, ale zabiłbym drania, który bywykorzystał to, że przyszła
sobie do niego popłakać.
No?Już lepiej?
gładził jej włosy i mokry policzek.
Lepiej?
Lepiej westchnęła.
No widzisz.
Jak to dobrze czasemtrochęsobie popłakać!
Czuł się zawiedziony i prawie ośmieszony samprzed sobą, ale równocześnie błąkało mu się
koło sercadawno nie zaznane ciepło igładził miękkie włosy Maritie przedziwnie wzruszony.
Przepraszam powtarzałaprzepraszam.
Może jesteśgłodna?
Jadłaś kolację?
Nie.
Zadzwonię, żeby ci coś przynieśli.
Nie.
Nie chcę nic z restauracji.
Mamtylkotrochębiszkoptów.
I czekoladę.
Ibutelkę wody mineralnej.
Niech będzie Niech będzie!
Tak się mówido starego przyjaciela,który wszystko potrafi zrozumieć.
Pjwieszmi teraz?
Gryzła czekoladę i biszkopty, popijając wodą.
Może kiedyś.
Dzisiaj jeszczenie.
Dobrze.
I to potrafię zrozumieć.
Przyjedziesz kiedyśdo Brukseli?
Może?
To w końcu tak blisko.
Tonaprawdębardzo blisko powiedział pan.
Balouwciąż wzruszony i zdumiony sobą.
Nie opuściło go touczucie, aż do chwili kiedy zamknął drzwi za MaritieŁ wszedł do łazienki,
ż
eby przejrzeć się w lustrze.
Ty stary idiotopowiedział,aleuśmiechnąłsię doswego oblicza,a potem leciutkim
ruchem palców pogładził na plecach miejsca, z których powinny były już wyrastać skrzydła,
choć nie było ich jeszcze widać.
Maritie zeszła na pierwsze piętro z zamiarem wśliznięcia się do swego pokoju,ale u
matki i Maxa wrzało;
mimo przedpokoju oddzielającego pokój od korytarzasłychać było wyraźnie
podniesione głosy.
Nacisnęła klamkę u drzwi Missis, alebyły zamknięte.
Zeszła więc nadół w nadziei, że zdoła wykrzesać w sobie ochotę na pójście do baru.
Stanęła nawet w progu, ale nie mogła goprzekroczyć.
Zobaczyła Tytusa, tańczącego zjakąś dziewczyną.
Podniósł rękę ponad tłumem izapraszająco wskazał stolik, któryzajmował.
Odpowiedziałagestem, że sięśpieszy.
Chwilę postała przedtelewizorem, za plecami innych cudzoziemców, którzy patrzyli na
niezrozumiałezachowanie bułgarskich aktorów,, miotających się naeferaiu.
e.
Ktoś dotknął jej ramienia.
Maritie!
Odwróciła głowę.
Todi, z gitarą pod pachą, gotowydopodjęcia swoich nocnych obowiązków w "Koszarate",stałi
patrzył na nią.
Ponieważmilczała, musiał jednak zapytać.
Co zrobiłaś?
Nic.
Tak jak chciałeś.
Takjak powinnaś.
Może powinnam.
Będęmiała dosyć czasu, żeby sięnad tym zastanowić.
Odprowadźmnie do "Koszarate",
Dobrze zgo"dziła się.
Może tam zostaniesz?
Wrócę razem z tobą.
Nie.
Innymrazem.
Ale cieszę się, że wróciłbyś zemną.
Todiprzełożył gitarę pod drugą rękę.
Pójdziemy wzdłuż morza powiedział.
Ale to nie po drodze.
To nic.
Mogę się trochę spóźnić.
Nie spóźniłem się ani razu przez cały sezon.
Przystanął i odetchnął głęboko.
Czujesz, jak wszystko pachnie?
Ziemia imorze.
Niebo chyba też.
Niebo najbardziej uśmiechnęła się Maritie.
Bo gonie ma.
Nawszelki wypadeknależy przyjąć, że jest.
Roześmielisię obydwoje iruszyli wolno deptakiem.
O tej porze było tu cicho i pusto, pozmierzchu ludzieciągnęli w górę,żeby tańczyć pod
dębami, żeby słuchaćszumu strumieni spływających z wzgórz.
Zoddali dobiegłyichciche plaśnięcia kopyt o asfalt.
To Marcel powiedział Todi.
Wraca jużdo domu ze swoimi osłami.
Jestemmu winna zajeden kurs.
Szli wolno i zwierzęta z naprzeciwka także się nieśpieszyły, raz jeden w ciągu
całegodnia niepoganianeprzez swego pana upłynęło więc wiele czasu,zanimplaśnięcia
kopytstałysię zupełnie wyraźne,a z mrokuwyłoniły się dwa ośle pyski, a za nimi przygarbiona
postać starego człowieka w małej czapeczce na głowie.
Przystanął zdumiony spotkaniem.
Dobry wieczór powiedziała Maritie.
Czekałamna pana.
Jestem panuwinna za wczorajszy kurs.
Marcel zwrócił' pytaj ące spój rżenie na stryjocznegownuka.
Mówi,że jest winna za wczorajszy kurs przetłumaczył Todi.
Oślica strzygła wzniesionymi uszami, jakby łowiław nie każdesłowo.
Za wczorajszy kurs?
zdziwił się stary.
Głupstwouciął.
Nie ma o czym mówić.
Nie było żadnego kursu.
Maritie rozumiałago bez tłumaczenia.
Wzniosła portmonetkę ku światłu latarni bijącemu zza gałęzi i szukaław jej wnętrzu,
Był kurs.
I na pewno martwił się pan, czyoiilicanie zginęła.
Z trudem udało jej się wsunąć pięciodolarowy banknot w zaciśniętą dłoń starego.
Mimo zmroku rozpoznał jego wartość i usiłował go jejzwrócić.
Niemaro reszty.
Maritie pogładziła jego ramię.
Nie trzeba reszty.
Stary człowiek trzymał w ręku banknot, wciąż niepewny, czy może go przyjąć.
To duże pieniądze szepnął.
Toduże pieniądze przetłumaczył Todi.
Maritiemilczała, gryząc kosmyk swoich włosów.
ś
adne pieniądzenie są duże powiedziała, patrząc przed siebie.
Nie mają znaczenia.
Co ona mówi?
spytał Marcel.
Mówi, że pieniądze nie mająznaczenia.
Jak to?
stary poganiacz uniósł głowę ze zdumieniem.
Nie mają znaczenia?
Za pieniądze można kupić chleb.
I paszę dla zwierząt.
Chleb.
powtórzyłaMaritie, gdy Todi to przetłumaczył.
Nigdy nie przyszło jej na myśl,że za pieniądze kupuje się przede wszystkim chleb i że
wtedymają znaczenie, mają całą swoją dobroć i potęgę.
Ruszyła deptakiem,a staryMarcel, Todi i dwa osły powoli podążyłyza nią.
Chleb.
powtórzyła jeszczeraz.
Może trzeba było zniżyć się do tej skromności, żebytakim pragnieniem, takąpotrzebąmierzyć
ś
wiat?
Pójdę już powiedziała,gdy doszli do alejki wiodącej gdzieś w bok od deptaka,
wszystko jedno dokąd chciałabyć sama, żeby poukładać w sobie to, co za chwilęmógł rozwiać
wiatr.
Przyjdę jutro przed kasyno.
Pojeździmy wzdłuż plaży.
Zaczęła iśćpod górę, ale przystanęła po chwili i spojrzała wmorze.
Szerokie pasmo księżycowego blasku przecinałozatokę.
Na redzie portu w Warnie stały roziskrzoneświatłami statki, z dworcaodjeżdżałpociąg
doWarszawy,a ciche plaśnięcia kopyt o asfalt odpływałyi cichły, odpływały icichły, jak każde
oddalanie.
KONIEC