Stanisława Fleszarowa-Muskat
Pod jednym dachem,
pod jednym niebem
Zima tego roku była łagodna, poprzeplatana krótkimi okresami słabych
mrozów i nagłych odwilży, podczas których ogrody i pola znów ciemniały pod
topniejącym śniegiem. Dawniej, jak opowiadała babka Izabelka (dwie były
babki w rodzinie - i obydwie siedziały teraz przy stole - Izabelka, sam żywioł i
prawda w każdym słowie i spojrzeniu, i babka Wysoczarska, nigdy nie
nazywana imieniem, jakby spreparowana z samych refleksji i zahamowań), a
więc dawniej, mawiała babka Izabelka, były całkiem inne, prawdziwe zimy,
siarczyście mroźne, jak Pan Bóg przykazał. Popatrz, Karolinko, mówiła do
córki, jak świat się zmienił za mego życia. Czy dawniej kobiety chodziłyby w
grudniu w takich cienkich pończochach?
- Pewnie dawniej nie było takich cienkich pończoch - wtrąciła Sylwia, nie
podnosząc głowy znad talerza.
- A nie było - stropiła się nieco babka. - Ale nawet gdyby były, to i tak
nikt by nie mógł w takich pończochach wytrzymać.
Zima była naprawdę łagodna, łudząca wciąż nadzieją wczesnego
przedwiośnia. Sterty śniegu, zgarniętego na brzegi alejki wiodącej od furtki do
drzwi werandy, obniżały się w oczach, a na ich brzegach zaczynały nawet
wystawać z ziemi, czarnej, rozpulchnionej wilgocią, zielone czubki krokusów.
Karolina, siedząc wraz z Wiktorem u szczytu stołu, rozsuniętego na całą
długość, żeby zmieścili się przy nim wszyscy goście, widziała tę alejkę poprzez
otwarte szeroko ogromne drzwi między werandą a pokojem, patrzyła wciąż na
nią, choć wiedziała, że nikt już nią teraz nie nadejdzie - Agnieszka miała
przyjechać z Warszawy dopiero w nocy, po przedstawieniu, a prócz niej przy
stole siedzieli już wszyscy, których zaprosiła.
Doznawała tego dnia dziwnego uczucia przerysowania, niezwykłej
ostrości wrażeń, które w dodatku odbierała w takim natłoku, jakby całe jej życie
zgromadziło się nagle wokół niej i pozwoliło oglądać się z przejmującej
bliskości. Nawet ta ścieżka, ujęta tego dnia w dwa obrzeża topniejącego śniegu,
oświetlona uliczną latarnią i blaskiem bijącym z pokoju, wydawała jej się
chwilami obramowana puszystymi głowami piwonii, rozkwitających w lecie czy
też pomarańczowym bogactwem nasturcji, którą pokonywały dopiero pierwsze
przymrozki. Nigdy zapewne te kolory nie wydawały jej się tak żywe i nigdy nie
widziała ludzi zbliżających się ścieżką ku domowi tak wyraziście, jak teraz, gdy
nadchodzili nią z głębi lat.
Tylko Wiktor nie wszedł tędy po raz pierwszy; frontowe wejście w
tamtym, złym czasie nie było dla tych, którzy musieli się ukrywać. Może
przedostał się przez płot, choć obsadzony był kolczastą wysoką ałyczą, pokrytą
jesienią gęsto złotymi soczystymi śliwkami, z których Izabelka Szymankowa
robiła pyszne kompoty na zimę, a może otworzył furtkę o zmroku i od razu
skierował się ku budynkowi, w którym ojciec trzymał konia i bryczkę, tak
pomocne przy pełnieniu obowiązków weterynarza. Koń - niezapomniany Białek
- stał pod ścianą w mrocznym kącie swojej małej stajni, i tam zobaczyła -
ukrytego za jego bokiem, nadaremnie usiłującego obwiązać chustką zranione
ramię, chłopaka.
Wsunęła dłoń pod obrus i położyła ją na kolanie Wiktora. Poczuł to od
razu, przechylił głowę i uśmiechnął się do niej, a potem tak jak ona podniósł
obrus i położył rękę na jej dłoni. Nie wydawali się sobie śmieszni, choć cieszyło
ich to, że mogli zrobić to ukradkiem, bo może śmieszni wydaliby się
Krystianowi i jego żonie, a już na pewno Markowi, a zwłaszcza Sylwii, o tak!
zwłaszcza Sylwii, która skończyła już czternaście lat, do czego nie przyznawała
się chętnie Agnieszka.
- A więc właściwie... - Krystian powiódł spojrzeniem po wszystkich
zebranych przy stole, ale głównie mówił do rodziców - właściwie jest to nasza
wizyta pożegnalna. Wyjeżdżamy z kraju na początku przyszłego miesiąca.
Nie widywali syna zbyt często, choć do Warszawy (i z Warszawy) było
tak blisko, ale godzili się z tym jakoś, nie manifestując przykrości. Teraz jednak
wyobrażenie oceanu czyniło tę jego, przyszłą przecież dopiero, nieobecność
stokroć boleśniejszą.
- I nie znajdziesz już czasu - spytała cicho Karolina - żeby wpaść choć na
krótko przed samym wyjazdem?
- Och, mamo - zniecierpliwił się Krystian - wiesz, jak to jest. W takiej
sytuacji spada na człowieka tysiąc spraw bardziej lub mniej ważnych, ale
wszystkie trzeba załatwić.
- Kasia ci pomoże.
- Ona ma dość zajęć z wyekwipowaniem siebie i Marka.
- Tutaj? - roześmiał się Kamil; nie rozumiał przedwyjazdowych kłopotów
brata.
- A tutaj! Tutaj! - dość opryskliwie potwierdził Krystian. - Wszystkie
sprawunki muszą być załatwione w kraju.
- Nie znam się na tym - mruknął Kamil. Pochylił się nad swoją porcją
karpia w galarecie i zaczął starannie oddzielać mięso od ości. Karolina
niespokojnie spojrzała ku niemu. Zawsze trwogą ją przejmował choćby
najlżejszy ton uszczypliwości w słowach Krystiana, kierowanych do młodszego
brata. Ale Kamil nie wyglądał na urażonego.
Manipulując wciąż sztućcami, powtórzył nawet dość pogodnie:
Nie znam się na tym.
- Słusznie - wmieszał się do rozmowy Rozciłowski, pierwszy mąż
Agnieszki, choć dawno z nią rozwiedziony, zaproszony jednak przez byłych
teściów na rodzinną uroczystość. Był przed kilku laty w Stanach i Krystian
pochylił się ku niemu, ciekaw jego zdania na temat, który zdawał się najbardziej
go interesować. - Na początku każdego przybysza z Polski przeraża to, że tak
mało można kupić za dolara. W bufetach uniwersyteckich, które są przecież
tańsze od najtańszych restauracji, befsztyk - co prawda dość potężny - kosztuje
dwa dolary. Od razu tracimy nań apetyt, uzmysłowiwszy sobie, co byśmy za te
pieniądze kupili w Polsce.
Wszyscy roześmiali się, tylko ksiądz Rudek pozostał poważny.
- Gdyby to przeliczyć na dachówki! - westchnął.
Remontował dach na kaplicy i miał nadzieję wszystkich parafian
wciągnąć w swoje kłopoty.
Ale Rozciłowski nie był z jego parafii, ciągnął dalej:
- Mówiły mi panie z naszej ambasady, z którymi miałem okazję się
zetknąć, że podczas urlopów lub służbowych wyjazdów do kraju, zawsze
załatwiają tu wszystkie poważniejsze sprawunki.
- Słyszysz? - zwrócił się Krystian do żony.
- No, ale w końcu liczy się przede wszystkim fason! - powiedziała babka
Wysoczarska, bez przychylności patrząc na wnuka. Zasięgał informacji na temat
Stanów u Rozciłowskiego, który tam był przed kilku laty, zapominając, że ona
wróciła stamtąd zaledwie przed rokiem po dłuższym pobycie u córki w Los
Angeles. Choć już prawie osiemdziesięcioletnia, włożyła na ten uroczysty
rodzinny wieczór czarny kostiumik z brokatu, rozjaśniony bluzką ze złotej lamy
o wyrafinowanie skromnym koszulowym kroju. - Liczy się przede wszystkim
fason - powtórzyła.
- Moja mama jest zawsze ubrana najmodniej na świecie - odezwała się
Sylwia. Wszystko potrafi wyszperać w warszawskich sklepach za całkiem tanie
pieniądze. - Mówiła z pełnymi ustami, wymachując widelcem, ale to nie raziło
Rozciłowskiego. Patrzył na córkę z miłością, może dlatego, że - choć
podrzucona przez Agnieszkę dziadkom - była jednak najwyraźniej dumna z
matki.
- Nie znam się na tym - powtórzył znów Kamil, właściwie bez związku,
ale jakby ze wzrastającą satysfakcją.
O czym oni mówią? myślała babka Izabelka. Zdumiewało ją, że tyle
rzeczy, tyle w ogóle wszystkiego potrzebują teraz ludzie. Ona przyszła do tego
domu w jednej sukienczynie, kiedy Karol po śmierci matki najął ją do
pielęgnowania ojca i prowadzenia domowego gospodarstwa. I wystarczyło, że
trąciła go piersią w wąskich drzwiach, że otarła się o niego biodrem, a chłop
zgłupiał do tego stopnia, że prostą dziewczynę uczynił panią weterynarzową,
choć mogła z nim żyć na kocią łapę i wcale by go do tego nie przymuszała.
Piotruś (ten ból w sercu, nie ustający po tylu latach, na przypomnienie jego
imienia, wyrazu jego oczu) urodził się dopiero w rok po ślubie, i wszyscy ją -
Izabelkę - za to w mieście szanowali.
Pani doktorowo, zwracali się do niej od razu, choć może inne doktorowe
wcale nie były z tego zadowolone.
- Podać barszcz? - przechyliła się ku Karolinie.
- Myślę, że chyba tak... - Karolina powiodła wzrokiem po półmiskach z
resztkami zakąsek - powiem zaraz Pawlisiowej, żeby go podgrzała.
- Ty siedź! - powstrzymała ją matka unosząc się z miejsca. - To dziś twój
wieczór. A poza tym ja z Pawlisiową najlepiej się rozumiem. Żebyś wiedziała,
jakie pyszne uszka zrobiła do barszczu!
- Bo to Galicjanka - wyjaśnił ksiądz Rudek. - A u tych z dawnej Galicji,
jak barszcz, to tylko z grzybowymi uszkami. - Pawlisiowa była księżą
gospodynią, wypożyczoną Wysoczarskim na tę rodzinną uroczystość. Świetna
kucharka i tego wieczoru dała popis swoich umiejętności. Ksiądz, który podczas
kazania ostatniej niedzieli napomknął aluzyjnie, że niektórzy parafianie żyją
ponad stan, podczas gdy ich zabytkowy kościół wymaga wciąż kosztownych
remontów, nie krył jednak tego wieczoru dumy ze swojej gospodyni. Sam lubił
dobrą kuchnię, a Wysoczarskim należało się takie przyjęcie w okrągłą rocznicę
ich ślubu. Tylko jakoś dzisiejsza data... dzisiejsza data nie zgadzała mu się z tą,
którą zapamiętał sprzed lat i zapisał w parafialnych księgach... Dlaczego
obchodzili tę rocznicę w grudniu, skoro polskie wojsko wkroczyło do miasta 22
stycznia i dopiero wtedy...
Był młodziutkim wikarym, kiedy objął parafię w tym mieście po
zasłużonym proboszczu, zamęczonym w Dachau. Wojna jeszcze trwała, ale tutaj
już się skończyła, front przesunął się na zachód, ludzie wracali do swoich
miejsc, choć oczywiście nie wszyscy, nie wszyscy...
Starał się właśnie, zebrawszy trochę informacji o losach mieszkańców
tego miasta, uporządkować parafialne księgi - gdy stanęła przed nim młodziutka
para. Dziewczyna była w żałobie, tym bardziej go więc zdziwiło, gdy poprosili
o spowiedź i ślub nazajutrz.
- Bez zapowiedzi? - zdumiał się. - I bez dyspensy? To niemożliwe.
- Musi być możliwe - powiedział chłopak. Jutro idę do wojska. - I na
front.
- Dostał pan powołanie?
- Nie, nie dostałem.
- Dlaczego więc... - zająknął się, ale urwał, nie wiedział kogo ma przed
sobą.
- Nie dostałem powołania - powtórzył chłopak - ale idę. I chcę, żeby ona -
wziął dziewczynę za rękę, a jej łzy napłynęły do oczu - czekała na mnie jako
moja żona.
Chciał młodych o coś zapytać, ale nie nabył jeszcze dostatecznej praktyki
w duszpasterskich sprawach, ogarnęło go zawstydzenie, które miał nadzieję
zwalczyć w sobie, zadając to pytanie w mroku konfesjonału.
Otworzył księgę i zapytał o nazwiska.
Kiedy dziewczyna wymieniła swoje, zrozumiał dlaczego jest w żałobie.
Ojcem jej był weterynarz Szymanko, który zginął ostatniego dnia pobytu
Niemców w tym mieście, chował go przed kilkoma dniami na miejscowym
cmentarzu. Ludzie o tym wciąż mówili, nie musiał o nic pytać. ”Karolina
Szymanko, zapisał, córka Karola i Izabeli z domu Skrobek”.
- Wiktor Wysoczarski - powiedział młody, gdy zwrócił ku niemu wzrok.
- Skąd? - spytał mimo woli, bo chłopak, choć zbiedzony i wymizerowany,
nie pasował mu jakoś do tego miasteczka.
Nie odpowiedział na to pytanie, wzruszył tylko ramionami.
- Właściwie... sam nie wiem.
- Jak można tego nie wiedzieć?
- Wędrowałem ostatnio.
- Od kiedy jest pan tutaj?
- Od października. Ale... nie meldowany.
- Teraz też nie?
- Nie.
Nie zapytał dlaczego, choć wtedy w pełni jeszcze tego nie rozumiał, a
fakt, że młody prosił o sakrament małżeństwa przed dołączeniem do przybyłego
zza Wisły wojska, sprawę dodatkowo zaciemniał. Dopiero później, gdy
zaprzyjaźnił się z Wysoczarskim, gdy razem zbierali książki o drugiej wojnie,
wyjaśniające i porządkujące niejako czyn zbrojny Polaków, zagmatwany
konspiracją podczas jego trwania, dopiero wtedy zrozumiał to ”wędrowanie”
młodego człowieka, które z dopalającej się po powstaniu Warszawy zawiodło
go wraz z wycofującymi się przez Żoliborz oddziałami AK do Puszczy
Kampinoskiej, skąd Niemcy wypchnęli je w mściwie precyzyjnej akacji
„Sternschnuppe” aż pod Żyrardów i Jaktorów. Tu zadano im cios ostateczny,
tylko część zdołała przedrzeć się do oddziałów partyzanckich działających pod
Opocznem...
Mógł mu już to wtedy powiedzieć, gdy stanął przed nim w zakrystii z tą
dziewczyną, która powstrzymywała łzy. Ale nie powiedział. Jak boleśnie - ale i
jak koniecznie - nieufni byli Polacy w tamtych latach.
Zapytał go więc o miejsce urodzenia. I nawet na to pytanie odpowiedział
jakby z wahaniem i bardzo cicho:
- Wysoczary w Sandomierskiem.
Nie wyobrażał sobie - on, chłopski syn (Rudek - może jakiś szlachcic
nazwał tak pradziadka od koloru włosów?), że będzie kiedyś żałował ziemian,
którym teraz wraz z odzyskaniem wolności groziła parcelacja, ach, żebyż to
tylko ona. A jednak ogarnął go jakiś jakby własny żal na myśl o tej cudzej
ziemi, którą miano krajać, o domu, który przestał już być dla kogoś spuścizną po
przodkach, po wiekach... Do tej chwili - mimo żałoby dziewczyny, mimo łez,
które zabłysły w jej oczach, mimo drżących niekiedy ust chłopaka - wydawali
mu się promienną młodą parą. Każda młodość była wspaniała - młodość ludzi,
drzew traw, młodość dnia, wschodzącego zalewającą niebo jutrznią - ale
najwspanialsza była młodość uczucia i ona to ich rozjaśniała, aż bił od nich
blask, aż chwilami chciało mu się mrużyć przed nim oczy.
Dziwne, że tamtego dnia nie przyszło mu do głowy, że ten chłopak, ten
Wiktor Wysoczarski z Wysoczar, w których gospodarzyli już zapewne fornale
jego ojca, może z Berlina nie wrócić. Bo przecież jasne było, że szedł na Berlin.
Wszyscy, którzy przeszli przez to miasto w marszu na zachód, szli na Berlin.
Więc i on, jak mógł się domyśleć, choć tego od niego nie usłyszał, i on - ze
spalonej Warszawy, z puszczy przetrzebionej przez Aktion ”Sternschnuppe”,
nazwaną tak chyba przez kogoś rozczytującego się w bajkach braci Grimm, z
bitwy pod Jaktorowem wreszcie, po której, na krótko! przestał być żołnierzem -
i on musiał, musiał, na rany Chrystusa! musiał iść na Berlin.
- Wiesz, Wiktor - ksiądz Rudek przechylił się ponad stołem ku
Wysoczarskiemu - wtedy, kiedy stanęliście przede mną i poprosiłeś, żebym dał
wam ślub, przez myśl mi nie przeszło, że możesz nie wrócić.
Wiktor wyjął spod obrusa leżącą wciąż na jego kolanie dłoń żony,
pocałował ją i trzymał przez chwilę przy ustach.
- Musiałem wrócić. Ona na mnie czekała.
- Och, jak czekałam! - westchnęła Karolina. Łzy napłynęły jej do oczu,
opuściła powieki, żeby nikt ich nie dostrzegł. Taki dzień szczęśliwy... po cóż łzy
w taki dzień? Miała przy sobie tych, których kochała...
Wiktor siedział obok niej i wciąż był dla niej chłopcem, którego z
przerażeniem, ale i z zachwytem obudzonym już w tej pierwszej chwili,
spostrzegła obok Białka pod ścianą stajni w ów pamiętny październikowy
wieczór. I ona pozostała chyba dla niego dziewczyną, ujrzaną nagle we wrotach
i od razu budzącą nadzieję, choć wtedy każdy człowiek mógł także budzić
strach. Czy to możliwe, żeby nie postarzeli się dla siebie, choć dwóch ich synów
zbliżało się już do czterdziestki? Obydwaj zresztą nie wyglądali na to. Panująca
moda wyraźnie teraz odmładzała mężczyzn. Kurtki zamiast płaszczy, dżinsowe
spodnie - na długie lata czyniły z nich młodzieńców, czasem nawet wbrew
usposobieniu i psychicznemu samopoczuciu, co właśnie odnosiło się do
Krystiana i Kamila. Krystian zresztą nigdy nie miał czasu na młodość. Chyba
nawet nie miał już czasu na dzieciństwo. Od najwcześniejszych lat pochłaniało
go pragnienie wyprzedzania innych, pokonywania ich, spychania na dalsze
miejsca w toczonym bezustannie, choć niekiedy tylko przez niego
uświadamianym sobie, wyścigu. Najbardziej cenił ludzi, którzy go podziwiali.
Już w przedszkolu darzył uczuciem tylko te wychowawczynie, które podkreślały
jego wyjątkowość i wyróżniały go wśród dzieci. To samo powtarzało się w
szkole podstawowej i w średniej, na wyższej uczelni. Kończył je wszystkie z
pierwszą lokatą, co nigdzie nie przysporzyło mu przyjaciół, chyba nie tylko ze
względu na zawiść. Pracę w handlu zagranicznym cenił sobie prawdopodobnie
także przede wszystkim dlatego, że dawała mu możliwości błyszczenia, że czuł
się podziwiany wszędzie, gdzie się zjawiał - przystojny, dobrze ułożony młody
Polak, świetnie władający kilkoma językami.
Życiowy prymus! mówiła o nim jego żona Katarzyna, co zawierało także
- szczególnie przez nią akcentowaną - pochwałę ich małżeństwa. Konkurs na
żonę wygrała spośród licznych kandydatek sposobem patrzenia na niego tak
intensywnym, jakby wszyscy inni mężczyźni utracili nagle (dla niej!) wszelkie
zalety, jakby stali się (dla niej!) bandą nieurodziwych głupców. Tak samo
patrzyła na niego babka Wysoczarska. Narażał się jej niekiedy, jak on
spragnionej podziwu i wzmożonej uwagi (choćby dziś przy stole
rozpytywaniem Rozciłowskiego o Stany), ale wybaczała mu to wszystko, bo był
dla niej jedynym Wysoczarskim. Wiktor już dawno nim być przestał, Kamil
nigdy nie budził nadziei, że nim zostanie, a z Marka nie wiadomo co mogło
wyrosnąć. Wysoczary przepadły, ale Krystian zawsze sprawiał wrażenie, że
właśnie z nich wyjechał i, że zaraz tam wróci po załatwieniu swoich - tylko
swoich - spraw. Mój Wysoczarski! mówiła o nim z czułością babka i w jakiś,
choć częściowy sposób, wyrównywało jej to straty, które w życiu poniosła.
Teraz siedział przy stole uszczęśliwiony bardziej od rodziców tym, że nie
sprawił im zawodu, że jednak przyjechał mimo tylu zajęć i pozwala im widzieć
siebie przed długą rozłąką. Tylko czasem w spojrzeniu jawiło mu się
roztargnienie, które budziło w Karolinie smutną niepewność, czy jej syn
naprawdę jest obecny przy stole. Patrzyła jeszcze przez chwilę na jego pięknie
sklepione czoło, prosty ani trochę nie zadarty nos i usta, które rzadko pozwalały
sobie na spontaniczny uśmiech. A potem - szybko i jakby z pragnieniem
doznania należnej jej w tym dniu łagodności i odprężenia po uczuciach zbyt
trudnych - przeniosła spojrzenie na Kamila.
Nie był podobny do brata, wdał się najwidoczniej w Szymanków, a także
w tych Skrobków zza Wisły, z których wywodziła się babka Izabelka. Może
nawet urodziwszy był od brata, smagły jak matka i babka, spojrzenie miał jasne,
ujmujący wyraz twarzy, w ustach coś prawie dziewczęcego, choć także nie
uśmiechał się zbyt często i - nie do każdego. W jawny sposób nie dbał o to, jak
go ludzie odbierają i nie starał się tego odbioru polepszyć. Nawet w tym dniu
uroczystym zjawił się u rodziców w przyciasnym, spranym sweterku, w
wytartych spodniach. (Na litość boską! myślała babka Wysoczarska. Czyżby
nauczycielom płacono teraz tak mało, że nie miał nic innego do włożenia?)
Kamila także młodość po prostu nie zajmowała. Nie uważał jej za coś
nadzwyczajnego, nie starał się jej wykorzystać. Tę sprawę, ten sposób bycia,
nawyk, rozciągnięty na lata mimo ich upływu, obydwaj bracia pozostawili
Agnieszce. To jej obecność w domu była promieniującą na wszystkich radością,
niekiedy - gdy nauczyła się kłamać - może nawet sztuczną i wymagającą
wysiłku. Ale Kamila nie zajmowała własna młodość, o cudzą potrafił się
troszczyć, może właśnie dlatego, że uważał ten okres za najmniej szczęśliwy w
życiu, a za najbardziej odpowiedzialny za całą jego resztę. Uczniowie uważali
go za mądrzejszego kolegę, pragnęli jego przyjaźni, nawet po opuszczeniu
szkoły starali się ją utrzymywać. Gdy przyjeżdżał do rodziców przynajmniej na
część wakacji, Karolinę zadziwiała mnogość otrzymywanych przez niego
listów. O czym oni do ciebie piszą? pytała. Odpowiadał: O życiu. Czy zdawał
sobie sprawę, że tak bardzo podzielony między tylu ludzi coraz mniej miał
siebie dla siebie? I dla swoich bliskich. Łucja sześć lat czekała na sukces. Na
sukces inny niż te, które on - w swoim odrębnym mniemaniu - odnosił.
Mogła to być praca habilitacyjna, powrót do pracy naukowej na
uniwersytecie, gdzie przyjęto by go z otwartymi ramionami, albo prywatna
opłacalna działalność, w której wreszcie mogłyby być w pełni wykorzystane
jego studia. Kamil na nic takiego nie miał ochoty. Bezdzietnemu małżeństwu
łatwo było się rozstać, choć Karolina podejrzewała, że tę łatwość jej młodszy
syn zagrał z talentem, którego mogłaby mu pozazdrościć Agnieszka.
Który z nich był szczęśliwy? Krystian, tak perfekcyjny w denerwujący dla
Kamila sposób, czy Kamil o za małych - według Krystiana - ambicjach?
Drzwi, prowadzące do kuchni, otworzyły się gwałtownie, pchnięte
energiczną dłonią Pawlisiowej. Widniała w nich przez chwilę okrągła i rumiana,
ale zaraz wysunęła się zza jej pleców i przesłoniła ją sobą babka Izabelka z
ogromną tacą, zastawioną filiżankami z dymiącym barszczem.
- Ja babci pomogę - zerwała się od stołu Sylwia. Powinna była właściwie
nazywać ją prababką, ale brzmiałoby to śmiesznie, zwłaszcza, że Izabelka
Szymankowa trzymała się jeszcze krzepko, pierś miała pełną, nogi zgrabne i
szybkie, a ręce, którymi podawała barszcz gościom, opalone do łokci jeszcze od
plewienia w ogrodzie, nie były rękami starej kobiety.
Sylwia, dźwigając tacę z filiżankami, postępowała za nią krok w krok,
prawie już tak wysoka jak babka i zadziwiająco do niej podobna. Ona teraz
miała przejąć pałeczkę urodziwych dziewcząt w tej rodzinie i chyba - cóż za
smarkata! - wiedziała już o tym. Pełnym wdzięku ruchem głowy odrzucała na
plecy lśniące ciemne włosy, co czyniło ją podobną do źrebaka o długiej smukłej
szyi i podłużnych oczach skrytych za długą rzęsą.
Karolina zwróciła głowę ku Rozciłowskiemu, ciekawa czy to widzi.
Istotnie patrzył na córkę, ale jakby ukradkiem, może nie chciał, żeby ktoś
spostrzegł, jak bardzo cieszy go jej widok, może bał się przede wszystkim tego,
żeby ona sama tego się nie domyśliła. Ten duży, silny mężczyzna miał chyba złe
doświadczenia ze zbyt jawnym okazywaniem uczuć kobietom i wolał się strzec,
co rozumiała tylko Karolina. Do dzisiejszego dnia nie przebaczyła Agnieszce jej
pierwszego rozwodu i we wszystkich sporach, które - przed nim i po nim -
wynikały, zawsze była po stronie zięcia. On zresztą odpłacał jej przywiązaniem,
którego daremnie oczekiwała ze strony dzieci. Krystian i Agnieszka od
najwcześniejszych lat byli zajęci tylko własnymi sprawami, inni ludzie w ich
życiu mieli znaczenie wyłącznie usługowe. Kamil... Czy nie za dużo o nich
myślę? przestraszyła się. Mają swoje życie i trzeba to zrozumieć, dlaczego
akurat dziś zdaje mi się, że jeszcze tego nie zrozumiałam?
- Przestań rozmyślać - lszepnął Wiktor. - Barszcz ci wystygnie.
- Nie lubię gorącego.
- Myślę, że Agnieszka ożywi towarzystwo przy stole, bo jakoś zaczyna
być sennie.
- Nie przyjedzie przed dwudziestą drugą.
- Zostanie na noc?
- Chyba tak. Jutro niedziela, nie ma próby w teatrze.
- Myślisz, że spodziewa się zastać tu Rozciłowskiego?
- Dla niej to obojętne.
- Szkoda.
- No właśnie - wielka szkoda.
- Babciu! - Sylwia zwracała się teraz do Karoliny. - Czy będę mogła po
kolacji zagrać z Markiem w ping-ponga? Rozstawimy stół u dziadka w
gabinecie.
- A pytałaś Marka, czy ma ochotę?
- Och, na pewno ma ochotę! - zdecydowała, nie przewidując sprzeciwu,
Sylwia. Marek był młodszy od niej o cały rok; wyrośnięty ponad wiek miał
jednak dziecinną jeszcze twarz, trochę niemrawą po płowej i jakby usuniętej w
cień męża matce. Pewny siebie na początku wizyty z racji zapowiadanego
wyjazdu z rodzicami do Stanów, podczas kolacji gasł przy Sylwii, obok której
siedział, przytłoczony podziwem dla niej, a może nawet już męskim lękiem
przed po raz pierwszy w tej postaci napotkaną kobiecością.
Karolina to widziała.
- Causinen sind die Kaninchen der Liebe - powiedziała cicho do Wiktora.
- Zapomniałem już, co to znaczy.
- Kuzyni są królikami doświadczalnymi miłości.
- Daj spokój, to jeszcze dzieci.
- Dzieci? - przed samą sobą zwątpiła Karolina. - Przypomniał jej się dzień
i sposób, w jaki przed dwoma laty Sylwia powiedziała jej, że oto dojrzała, że ma
już to, jak wiele innych dziewcząt w klasie. Najpierw śmiała się długo, potem
potrząsnęła głową, co zwykła była czynić, gdy czuła się z czegoś dumna.
- Babciu, gdybym się teraz puściła, to już bym miała dziecko.
Nie pytała - wiedziała. Ale to tylko początkowo wydawało się straszne.
Później przyszła uspokajająca, pełna ulgi refleksja: nie trzba jej było nic mówić,
tłumaczyć, przestrzegać. Wiedziała.
Jej matka, Agnieszka, w takiej samej chwili powiedziała tylko:
- Mamo! To już się zaczęło.
Cieknie ze mnie, jak z dziurawej beczki. Muszę iść do apteki po watę.
Ona sama, kiedy ją to spotkało, kiedy to na nią spadło, była w pełni
nieświadoma tak boleśnie, tak kłopotliwie i nieestetycznie objawiającego się
kobiecego losu. Uświadomiona przez matkę, poinformowana przez nią, że odtąd
tak już będzie co miesiąc, płakła przez cały dzień pełna rozpaczy i wstrętu do
swojej płci. W końcu ojciec uznał, że może to naprawdę za wcześnie i, że trzeba
iść z dzieckiem do doktora.
Pamiętała dokładnie słomkowy kapelusz, jaki matka założyła tego dnia,
kwiecistą suknię bez rękawów, jej nagie opalone ramiona i może było w tym
jakieś pocieszenie, że miała stać się kimś takim jak ona. Cała wizyta u doktora
Zaczyńskiego przebiegała w tej podniecającej (doktora), aurze kobiecości.
Kazał jej się rozebrać, ale nie po to, żeby ją badać.
- Niech pani na nią spojrzy - powiedział do matki, a ją samą zaprowadził
przed lustro, aby także mogła się sobie przyjrzeć. Zapamiętała z tego,
oglądanego w pomieszaniu i przerażeniu swego wizerunku, nie piersi, których
najbardziej się wstydziła, ale ciemne, posępne oczy i usta, bardzo czerwone,
obrzmiałe, jakby dopiero co ktoś je całował. - Niech pani na nią spojrzy -
powtórzył doktor. - Są rodziny, w których dziewczynki bardzo szybko
dojrzewają. To sprawa pewnych predyspozycji, wrodzonej zmysłowości,
temperamentu...
A do niej powiedział... ujął jej brodę dwoma gorącymi palcami i
powiedział:
- Jesteś już teraz małą kobietką. Na wszystko wokół siebie zaczniesz
patrzeć innymi oczyma.
- Jakimi? - zapytała ochryple.
- Mądrzejszymi. I czulszymi może także.
- W naszej wiosce... - odezwała się matka niefrasobliwym tonem - w
naszej wiosce to się nikt takimi sprawami nie przejmował.
- Gdzie...? - spytał nieco stropiony doktor.
- A tamuj - odpowiedziała Izabelka Szymankowa, machnąwszy ręką. - Za
Wisłą.
O czym ja myślę? przeraziła się Karolina. Wparte w nią wyczekujące
spojrzenie Sylwii przywróciło ją rzeczywistości.
- Oczywiście, możesz rozstawić stół do ping-ponga w gabinecie dziadka -
powiedziała. - Ale dopiero po kolacji.
- Przecież mówię, że po kolacji - wzruszyła ramionami Sylwia.
- Nie zajmujesz się wcale swoim gościem - powiedziała z naciskiem
babka Wysoczarska do syna. - Pan Ziółko prawie nic nie je.
- Ziołko - sprostował z lekkim ukłonem milczący dotąd łysawy
mężczyzna, siedzący obok żony Krystiana, Katarzyny. Może i ona milczała
dlatego, że nie potrafili nawiązać ze sobą kontaktu.
- Pan Ziołko nic nie je?! - powtórzyła z serdecznym niepokojem babka
Izabelka. Rozdawszy filiżanki z barszczem, usiadła już przy stole, ale teraz
zerwała się ze swego miejsca i zaczęła podsuwać Ziołce nie opróżnione jeszcze
półmiski.
- Ależ jem, jem... proszę się mną nie zajmować - bronił się, zmieszany
coraz bardziej zwróconą na niego uwagą, gość. Zachował śpiewny akcent, co
wywołało od razu uśmieszek na ustach Marka. - I wszystko mi bardzo smakuje.
A te uszka! Moja mama gotowała taki barszcz i takie uszka. Pamiętasz, Wiktor,
zawsze ci o nich opowiadałem. To śmieszne, teraz nikt by w to nie uwierzył. Tu
wojna, Niemcy się ostrzeliwują, w każdej chwili może człowiek zginąć, a ja o
tych uszkach... Pamiętasz chyba Wiktor, co?
- Pamiętam - mruknął Wysoczarski - zdumiewało go to, ale i z lekka
niecierpliwiło, że Ziołko podczas trwającej ponad czterdziestu lat przyjaźni w
każdej rozmowie wracał do wspomnień. Przecież cała droga na Berlin, a potem
ten prawie rok w Bieszczadach, to był towarzyszący im wciąż strach przed
śmiercią, bezustanne nią zagrożenie, krew cudza i własna, niedospanie i brud,
żołnierska udręka i niewygoda w każdej godzinie, żołnierski wysiłek ponad
ludzką miarę. A jemu wciąż chciało się o tym mówić. Nieraz, gdy grali w
szachy i gdy sądził, że jego partner w długim zamyśleniu rozważa nastężne
posunięcie, on nagle wyrywał się ze swoim ”pamiętasz?”.
Zaobserwował, że z innymi ludźmi potrafił rozmawiać na inne tematy.
Interesował się polityką, zatrudniony w cegielni, rzetelnie przejmował się jej
sprawami i nieraz o niej mówił - ale nie z nim. Z nim rozmawiał tylko o tym, co
wtedy - w ten najgorszy czas - razem przeżyli. Ale czy najgorszy? Można było
zginąć każdej chwili, ale jednak czas był wspaniały! Wspaniały! Do dziś nie
zbladła w nim, nie wywietrzała odczuwana wtedy radość, że oto wojna się
kończy, a oni zwyciężają! Idą na Berlin i zwyciężają! A że to była także radość
zemsty? Niech tam księża mówią, co chcą, ale w tamtych dniach nie mogła być
grzechem i nie było kapelana w polskich szeregach, który by za nią naznaczył
żołnierzom pokutę. A jeśli było inaczej... jeśli było inaczej, to do dziś dnia nosił
ten grzech w sobie, ponieważ nie przyszło mu do głowy wyspowiadać się z
niego po powrocie przed księdzem Rudkiem.
Gdy po każdym ataku liczyli straty, myślał, że poległym nie życia było
żal, ale tego, że nie doszli, że nie zobaczyli ostatecznej klęski wroga, któremu
pycha kazała uznać zabijanie za swoją misję i wyłączny swój przywilej.
- Wiecie, jaki film uważam za najpiękniejszy film świata? - spytał nagle,
choć przy stole toczyła się właśnie pogodna rozmowa na temat pierogów z
kartoflami i serem, którymi nieustępliwie zachwycał się Ziołko, choć babka
Izabelka twierdziła, że nie ma to, jak pierogi z kiszoną kapustą, doprawione
obficie grzybami.
Nikt nie zapytał - jaki to film, ale jego nie powstrzymało to od
wyjawienia swojej myśli.
- Mógłbym go oglądać dwa razy dziennie - ciągnął - rano po
przebudzeniu i wieczorem przed zaśnięciem. Myślę, że w największej
pospolitości życia świadomość, pamięć, że się coś takiego przeżyło, że brało się
w tym udział...
- Cóż to za film? - spytał wreszcie Rozciłowski.
A teraz Wiktor nie odpowiadał długą chwilę, przymknął powieki, jakby
sam dla siebie rozpoczął wyświetlanie obrazów, które uważał za tak piękne.
- Cóż to za film? - powtórzył Rozciłowski.
Jeszcze i teraz odpowiedział nie od razu. Otworzył w końcu oczy, ale
wydawało się, że musi przyzwyczajać się do widoku twarzy, które miał przed
sobą.
- Są sekwencje... - zaczął cicho - są sekwencje, nakręcone podczas
czerwcowej defilady zwycięstwa w Moskwie w czterdziestym piątym roku...
- Dziadziu! - szepnęła Sylwia.
- Nie mówiłem o tym! - krzyknął Wiktor. - NIgdy o tym dotąd nie
mówiłem! - Zdawało mu się, że Sylwia stawia go teraz na równi z Ziołką, że
uważa go za takiego samego, nie mogącego oderwać się od wojennych
wspomnień nudziarza. - Nigdy o tym dotąd nie mówiłem - powtórzył łagodniej.
- I powiem tylko raz: Najpiękniejszy film świata! Zbliżające się kolumny
żołnierzy, rzucających na ziemię zdobyte na wrogu sztandary. Przeżyli,
zwyciężyli i oto idą, żeby rzucić hitlerowskie sztandary na coraz wyższą stertę...
- Dziadziu! - nie wytrzymała znów Sylwia.
Ale tym razem skarciła ją Karolina ostro i chyba przesadnie.
Poczerwieniała z oburzenia i aż uniosła się na krześle.
- Cicho bądź! - krzyknęła. - A jeśli nie chcesz, albo nie umiesz
uczestniczyć w rozmowie dorosłych, to idź do swego pokoju!
Sylwia najpierw się zdziwiła, babka nigdy się tak do niej nie odzywała.
Ale skoro się tak odezwała, trzeba było mieć trrochę honoru... Wstała powoli,
uśmiechnęła się do wszystkich, nawet dygnęła.
- No, to spływam.
- Nie, nie, Sylweczko - powstrzymał ją dziadek. - Nie rób mi tej
przykrości. Zresztą już skończyłem. Chciałem tylko powiedzieć, jaki to piękny
film.
- Ale ni stąd, ni zowąd... teraz, podczas dzisiejszej kolacji - babka
Wysoczarska była wyraźnie niezadowolona z syna - taki temat...
- Pan był z ojcem w pierwszej armii? - pospiesznie zagadał incydent
Rozciłowski, zwracając się do Ziołki.
- Tak - Ziołko wyraźnie się ożywił, odsunął filiżankę, w której były tak
chwalone przez niego uszka, zapomniał o nich. - Tak, w 6 Pomorskiej Dywizji
Piechoty. Tylko że ja doszlusowałem do niej pod Przemyślem, a Wiktor dopiero
tu za Wisłą.
- Przynajmniej nie musiałem jej forsować - uśmiechnął się niewyraźnie
Wysoczarski.
- Ale ominęło cię wejście do Warszawy.
- A tego nie żałuję. Nie, naprawdę - tego nie żałuję! Przecież dopiero co,
przed niespełna czterema miesiącami z niej wyszedłem. I wciąż miałem przed
oczyma gruzy. I tylko gruzy innych miast mogły przesłonić mi ten widok.
”Gruzy Berlina za gruzy Warszawy” - pisaliśmy wszędzie, wchodząc na ziemię
niemiecką - pamiętasz?
Teraz on mówił ”pamiętasz” do Ziołki, tego się nigdy po sobie nie
spodziewał. Ogarnęła go wściekłość na Rozciłowskiego, który znów sprowadził
rozmowę na zaniechany już - po protestach Sylwii i matki - temat. Rzucił mu
niechętne spojrzenie, ale on tego nie zauważył. Pochylony ponad stołem ku
Ziołce, oczekiwał od niego odpowiedzi na pytanie teścia.
- Ja bym miał nie pamiętać? - zaśmiał się szeroko Ziołko. - Sam to
smarowałem na wszystkich ruinach! W Kołobrzegu, a potem w Berlinie! Ostatni
raz nasmarowałem w Schonfeld, gdzie spotkaliśmy się z Amerykanami.
- Ale tamte gruzy może były ich dziełem - wtrącił Rozciłowski.
- Wszystko jedno. Nikt wtedy jeszcze niczego nie rozdzielał. Nad Łabą
stała ich 9 Armia i też chyba po gruzach szła na Berlin. Tylko, że myśmy doszli
pierwsi!
- Znów zaśmiał się hałaśliwie, uderzył się po udach, a babka Wysoczarska
spojrzała nań ze zgrozą.
Pamiętała tego Ziółkę - noszącego dziś świąteczny, paradny garnitur,
śnieżną koszulę i całkiem nieźle zawiązany krawat - pamiętała tego Ziółkę w
żołnierskim mundurze, kiedy Wiktor ośmielił się przywieźć go do niej na
dwudniowy urlop otrzymany dopiero w Bieszczadach, dokąd skierowano ich
pułk tuż po zakończeniu wonjny.
Mieszkała już wtedy z mężem w Krakowie w mieszkanku znalezionym
im przez daleką kuzynkę, od której Wiktor dostał adres rodziców. Zdołali
uratować i wywieźć cenniejsze meble, obrazy i srebra. Ledwie się to mieściło w
dwóch klitkach na poddaszu, dla ludzi pozostawało już w nich naprawdę bardzo
mało miejsca. Ale za to było co sprzedawać w ciągu tych czterdziestu lat, co
było smutną koniecznością zwłaszcza na początku, gdy Xawery nie zdecydował
się jeszcze przyjąć posady dyrektora Stadniny Koni. Potem znów zamieszkał w
pałacu (w dodatku - co za ulga! - nic go nie obchodziły jego remonty) ale ona
nigdy go tam nie odwiedzała i, prawdę powiedziawszy, nie za bardzo korzystała
z jego dyrektorskiej pensji. Wystarczyło jej to, co uzyskiwała ze sprzedaży
rodzinnych pamiątek, była częstym gościem krakowskiej Desy, gdzie ją znano i
szanowano. Zastanowiła się przez chwilę... czy nie za niską ustaliła cenę za
mahoniowy sekretarzyk z czasów Marii Teresy, ozdobiony miniaturą
cesarzowej? Postanowiła to przemyśleć i zaraz po powrocie do Krakowa pójść
do kantoru Desy, żeby sprawę jeszcze raz przedyskutować...
I w tym to mieszkanku, zawalonym po sufity zbywalnymi na szczęście
dowodami dawnej świetności Wysoczarskich, zjawił się któregoś dnia Wiktor w
żołnierskim mundurze. Z Ziółką. Powiało odorem wojska i rzeczywistości,
której w Krakowie przy odrobinie wysiłku można było w ogóle nie zauważać.
Nie od razu poznała Wiktora.
Pospolitość twarzy Ziółki położyła się jakby i na tym drugim obliczu pod
daszkiem żołnierskiej czapki z orzełkiem bez korony. Czego to u niej - akurat u
niej - szukali ci ludzie?
- Nie poznaje mnie mama? - zdumiał się Wiktor. Jego głos był najpierw
nim dawnym, potem oczy, roześmiane, jak za tamtych lat, kiedy tak często miał
się z czego cieszyć - z wygranej partii tenisa czy udanej przejażdżki konnej, z
poznania nowej dziewczyny. Teraz dopiero zrozumiała, że stoi przed nią jej syn,
tak odmieniony ubiorem, ale jednak najpewniej jej syn, jej dziecko. Widziała go
ostatni raz, gdy był jeszcze chłopcem, wysłanym tak niefortunnie i niepotrzebnie
na te jakieś tajne studia w Warszawie, teraz stał przed nią mężczyzna, w
przedziwny sposób bardzo pewny siebie w swoim odmienionym losie.
- Mój Boże! To naprawdę ty? - szepnęła i rzuciła się ku niemu z
wyciągniętymi ramionami, a on także ją objął i uniósł do góry, bo zrobiła się
przy nim jakaś mała i lekka, czuła to, gdy przytulił jej głowę do piersi na krótką
chwilę szczęśliwego płaczu.
Ten Ziółko stał obok. Zdjął czapkę i gniótł ją w rękach z rozradowanym,
ale i zakłopotanym wyrazem twarzy; trwało to chyba dość długo, nim zwrócili
na niego uwagę.
- Sylwester! To moja matka! - powiedział Wiktor. Tak mało upłynęło
czasu, a zapomniał o podstawowych zasadach dobrego wychowania. Zamiast
przedstawić gościa matce, uznał za słuszne najpierw ją jemu zaprezentować, ale
- choć to zauważyła i odczuła - w tamtej chwili, w takiej chwili nie miało to
żadnego znaczenia. Podała rękę przybyłemu, starając się nie pamiętać, że
podobni do niego ludzie wtargnęli do jej domu i ledwo udało się jej - coś niecoś
- przed nimi uratować.
- Niech się pan rozgości, proszę - powiedziała. - Wiktor!
Proś swego gościa! Widzisz, jak teraz mieszkamy. W jakiej ciasnocie, w
jakich warunkach! Ojciec wyszedł, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Ale
zaraz wróci. Mój Boże, żeby wiedział!
I znów zaczęła całować syna, ściskać go i dotykać, jakby potwierdzając w
ten sposób jego obecność, jego istnienie, jego powrót.
- Żyjesz! Żyjesz! - powtarzała wciąż wśród łez.
- Przecież wiedziała mama, że przeżyłem powstanie - powiedział. Usiadł
przy stole i zaczął rozluźniać owijacze. - Po to posłałem Karolinę... tę
dziewczynę do Wysoczar, żeby to wam powiedziała.
- Bardzo jej byłam wdzięczna, że do nas dotarła. Dałam jej dla ciebie...
bardzo cenną bransoletkę...
- Oddała! Oddała! - krzyknął Wiktor; podniósł głowę, twarz mu nabiegła
krwią, może dlatego, że wciąż był pochylony, a może nie uznał pytania w jej
głosie za całkiem naturalne! - Oddała - powtórzył łagodniej. - Nawet jej nie
sprzedaliśmy... nie było potrzeby... choć ojciec Karoliny już nie żył...
Zostawiłem ją... zostawiłem ją Karolinie, kiey zdecydowałem się pójść... Ja to
mamie później opowiem. Teraz chciałbym, żeby mama wiedziała to, co
najważniejsze! - Wstał, obciągnął na sobie mundur. - Mamo! - powiedział
uroczyście.
- Byłem w Berlinie! doszedłem do Berlina!
Ziółko, który także poprawwiał swoje owijacze, zerwał się z krzesła i
stanął wyprostowany obok Wiktora.
- Ja też!
- W Berlinie? - nie mogła zrozumieć. - W Berlinie?
- Gdy tylko front przesunął się na lewą stronę Wisły, zgłosiłem się na
ochotnika.
- Ty?! - krzyknęła.
- Ja! chyba mnie mama rozumie?
Patrzyli sobie w oczy. Opuściła powieki i nie wiedziała, co odpowiedzieć
temu człowiekowi, który był jej synem i który wniósł do jej ciasnego teraz
mieszkanka odór wojska i rzeczywistości. Długiej potrzeba było chwili, żeby do
jego racji dołączyła także swoje - poza całym polskim cierpieniem - choćby
obecność tego treuhandera, którego musieli znosić w Wysoczarach przez całą
wojnę, tak, to i za nią także, za tę niemiecką obecność w ich domu jej syn
poszedł na Berlin...
- Mój Boże! - zaczęła znów płakać. I powtórzyła jeszcze raz - z
niedowierzaniem, z zachwytem, z dziękczynieniem: - Przeżyłeś!
- No, widzi mama! - roześmiał się Wiktor szczęśliwie i młodzieńczo. -
Nie zaliczyłem żadnego semestru, ale zaliczyłem wszystko, co w tych ostatnich
miesiącach było najważniejsze - i Wał Pomorski, i Kołobrzeg, i Berlin!
- Ja także, proszę pani - dodał Ziółko.
- I tego już mi nikt nie odbierze!
To ostatnie słowo Wiktora wywlokło z jej podświadomości nie
najwłaściwsze w tej chwili skojarzenie.
- Wysoczary nam odebrali - powiedziała cicho.
- Och, mamo! - żachnął się Wiktor. - Nie sądź, że o tym nie myślałem, że
wciąż o tym nie myślę...
- I pogodziłeś się z tym?
- Czy potrzebne jest aż takie słowo? - krzyknął.
Ziółko poruszył się niespokojnie.
- Ja bym ręce sobie umył...
Zaprowadziła go do łazienki, wyjęła z szafki czysty ręcznik, ale schowała
go tam z powrotem, uznawszy, że ręczniki wiszące w łazience są wystarczająco
czyste.
- Któż to taki? - zapytała, wracając do pokoju. - Nawet swobodnie
porozmawiać nie można.
Wiktor przygotowany był na ten atak.
- Temu człowiekowi wiele zawdzięczam.
Złagodniała, serce stanęło w niej na tę myśl.
- Uratował ci życie?
- Nie. To może ja... Była taka sytuacja... gdybym go akurat po coś nie
posłał... Trudno sobie wyobrazić, ile podczas wojny zależy od przypadku. Więc
gdybym go akurat wtedy po coś nie posłał i gdyby on, jak zawsze chętny, nie
zerwał się od razu, żeby biec... ale ja to mamie także kiedy indziej opowiem.
Najważniejsze, że przez cały czas był ze mną. To także trudno sobie wyobrazić -
wojsko, tłum ludzi, pośpiech, strach i wśród tego wszystkiego pragnienie, żeby
choć ktoś jeden naprawdę był z tobą. Przydzielono mnie do jego kompanii, gdy
zaraz za Wisłą uzupełniano stan po zdobyciu Warszawy. I od razu przylgnąłem
do niego, a on do mnie. Może spojrzawszy po raz pierwszy na mnie - a
wyglądałem wtedy chyba gorzej niż teraz - zrozumiał, że dobrze by było,
gdybym miał przy sobie kogoś tak po chłopsku niefrasobliwego i zaradnego, jak
on... I nie mylił się. Naprawdę wiele mu zawdzięczam. Więc kiedy teraz -
zapomniałem powiedzieć, że z Niemiec, znad Łaby przerzucono nas na naszą
południową granicę, bo tam... no, tak - jeszcze trochę niespokojnie - więc kiedy
teraz dostaliśmy razem kilka dni... musiałem zabrać go ze sobą.
- Dlaczego nie pojechał do swoich?
Wiktor jakby się zmieszał.
- Nie ma tu nikogo.
- Skąd pochodzi.
- Z jakiejś wsi za Przemyślem.
- Dlaczego więc tam nie pojechał?
- Bo ta wieś... ta wieś została po drugiej stronie granicy.
- No, tak... ledwo ukryła tę odrobinę satysfakcji, która może nawet
zadźwięczała w jej głowie.
- To już nigdy nie zobaczy się z rodziną?
- Dlaczego nigdy? Właśnie myśli, żeby ich ściągnąć tutaj i po
zdemobilizowaniu osiąść razem z nimi na jakimś gospodarstwie nad Odrą, albo
nad Bałtykiem.
- Ho, ho! - powiedziała. - Nabraliście rozmachu.
- Tak - uśmiechnął się jej syn - tak to można by w skrócie nazwać.
Ziółko (jakoś od pierwszej chwili trudno jej było zapamiętać prawdziwe
brzmienie jego nazwiska) stanął w progu z niepewnością w oczach,
najwidoczniej bał się, że nie skończyli jeszcze rozmowy na temat, który go
przerażał. Przywołała go więc dłonią do stołu.
- Zaraz zrobię wam coś do jedzenia. Skromnie u mnie teraz, ale coś się
znajdzie.
- Och, mamo! - Wiktor skoczył do plecaków. - Dostaliśmy na drogę suchy
prowiant. Wspaniałe puszki! Jadłaś już tuszonkę?
- Nie... jadłam... tuszonki - wykrztusiła. - I nie wyobrażam sobie...
- Zobaczysz, jak ci będzie smakowała! Sylwester! Otwórz dwie
konserwy!
Ziółko wyjął z kieszeni potężny kozik, wbił jego ostrze w blachę puszki.
Po pokoju rozszedł się zapach peklowanej wieprzowiny, tyleż apetyczny, co
odrażający.
- Pamiętasz, jak Materka starał ci się zawsze dogodzić? Od dziecka
grymasiłeś przy stole.
Wiktor odgiął blachę pierwszej z otwartych puszek, pochylił się nad nią,
delektując się bijącą z niej wonią. Roześmiał się.
- Od stołu w ogóle, droga mamo, w ciągu ostatniego roku się
odzwyczaiłem. I żaden z kucharzy nie mógłby na mnie narzekać, że grymaszę.
Sylwester! - zawołał. - A gdzie chleb?
Ziółko wydobył z plecaka bochen żołnierskiego chleba, przyłożył do
niego kozik i uczyniwszy nim znak krzyża, zaczął krajać potężne kromki.
- Zobaczy mama, co to za chleb!
- Ja... - zająknęła się - jadam tylko czerstwe pieczywo. I wyłącznie białe.
- Ale skosztować mama może - Wiktor popychał w jej kierunku pajdę
chleba, więc ułamała z niej w końcu kawałeczek i włożyła do ust. Chleb
pachniał otrębami i tą całą zawartością ziarna, którą zwykle w młynach
odrzucano, mieląc zboże na białą, bielusieńką mąkę ”dla państwa”. Ale smak
miał cudowny.
- No, mamo? No? - dopytywał się Wiktor.
- Rzeczywiście, dobry - powiedziała wreszcie i ułamała jeszcze kawałek,
żeby już nie tylko jemu, ale i sobie sprawić przyjemność.
Przyniosła z kuchni talerze, na które wyłożono tuszonkę i groch z drugiej
puszki, zaparzyła herbatę. Chłopcy jedli w skupionym, prawdziwie chłopskim
milczeniu. Ziółko siorbał głośno popijając herbatę, przy czym wprawiał ją wciąż
w nerwowy niepokój, że wydłubie sobie w końcu oko pozostawioną w szklance
łyżeczką.
Z tych szczęśliwych chwil powrotu Wiktora nie wiadomo dlaczego
zapamiętała najwyraziściej jaskrawe słońce w małych oknach starej krakowskiej
kamienicy, brzęczenie much na szybach, upał panujący na poddaszu i
uporczywy smrodek rozchodzący się od spoconego Ziółki. Coś w tym jednak
jest, coś przyrodzonego, myślała. Wiktor też się poci, a przecież tak nie
śmierdzi.
- Namów go - szepnęła, pochylając się ku Wiktorowi, gdy Ziółko szukał
czegoś w swoim plecaku - namów go, żeby się wykąpał!
- Ja też to zrobię z rozkoszą - zawołał Wiktor. - Och, mamo!
Nie masz pojęcia, jak się teraz podróżuje! W jakim tłoku i brudzie!
- Mam pojęcie - powiedziała cicho.
- No, tak... - zmieszał się. - Jeśli już zjadłeś, to idź pierwszy do łazienki -
zwrócił się do Ziółki.
- Może... napuścisz mu wody do wanny - zaproponowała półgłosem.
- Gaz trzeba zapalić...
A Wiktor głos podniósł.
- Sam sobie napuści - powiedział. - Przyzwyczajeni jestśmy do łazienek.
W Niemczech podczas postoi kwaterowaliśmy w domach. Mamo! - zaczął, gdy
Ziółko posłusznie zniknął w łazience. - Jeszcze o jednym muszę mamie
powiedzieć. Berlin - jestem pewien, że tę konieczność mama zrozumiała. I
ojciec mnie chyba za nią pochwali i będzie ze mnie dumny. A druga sprawa... ta
druga sprawa...
- Mówże wreszcie! - krzyknęła.
- Ożeniłem się.
- Z Misią! - bardziej stwierdziła, niż zapytała i nie zdołała stłumić w
głosie przerażenia, rozpaczy i żalu.
Milczał długo, trąc dłonią czoło.
- Misia nie żyje - powiedział, nie podnosząc głowy.
- Przepraszam.
- Nie ma mama za co przepraszać. Nie lubiła jej mama. Trudno. To
sprawa zamknięta.
- Sprowadzała cię na złą drogę. To włóczenie się po warszawskich
knajpach... Boże święty! Podczas wojny! I jej rodzice... przyznasz, że to nie była
socjeta...
- W końcu jej ojciec był urzędnikiem ministerstwa, a matka pracowała w
sądzie.
- Nie przekonasz mnie do nich.
Na psy można zejść podczas wojny w różny sposób, ale jeśli ktoś bierze
się za prowadzenie straganu, to znaczy, że miał to we krwi.
- Mamo! Ona nie żyje!
- No, tak... - Zrozumiała to wreszcie. - Przepraszam. A z kimże to się
wobec tego ożeniłeś? - zapytała po chwili.
- Z tą dziewczyną, którą przysłałem do Wysoczar z wiadomością, że
przeżyłem... że przeżyłem powstanie, niemieckie okrążenie w Kampinosie,
bitwę pod Jaktorowem. I że leczę się z ran...
- Ależ wyglądała mi na zupełne dziecko! Taka nieśmiała i niewinna.
- I była... - Wiktor zająknął się - była niewinna. Właśnie dlatego... żeby
nikt nie mógł o niej powiedzieć złego słowa, ożeniłem się z nią przed pójściem
na front.
- Rozumiem - powiedziała cicho. Nigdy nie prowadziła ze swoimi
dziećmi rozmów na intymne tematy. A teraz jej syn zawiadamiał ją oto w ten
sposób, że uwiódł córkę ludziom, którzy go uratowali.
- Jak ma na imię? - zagadnęła ciepło. - Że też nie zapytałam jej o to, kiedy
przyszła do Wysoczar.
- Przecież mówiłem - Karolina.
Karolina Szymanko. Jej ojciec był weterynarzem w tym mieście.
- Weterynarzem? Ach, tak... mówiła mi, że jej ojciec jest weterynarzem.
- Piękny zawód.
- Bardzo piękny - powiedziała jednak dopiero po chwili. - A... co teraz
zamierzasz? Masz żonę... założyłeś rodzinę.
- Jadę tam zaraz jutro. Na szczęście poczta polowa docierała tam przez
cały czas. I Karolina wie, że żyję. I że teraz jadę do niej. Myślę, że oczekuje
mnie niecierpliwie...
- Pytając - co zamierzasz - myślałam o dalszej twojej przyszłości.
Oczywiście, pomożemy ci. Widzisz, że udało nam się uratować trochę rzeczy i
biżuterię... biżuterię także, ale w końcu - o ile nic się nie zmieni - będziesz
musiał się czymś zająć.
- Zostanę weterynarzem.
Tego się nie spodziewała.
- Weterynarzem? Dlaczego akurat weterynarzem...?
- Pokochałem zwierzęta.
- Ojciec twojej żony...
- Tak, on mnie tego nauczył. A poza tym... Podczas wojny człowiek
wydaje się tak strasznym stworzeniem... - nie tylko drugi człowiek, ten, który
strzela z naprzeciwka - nieraz sam sobie wydawałem się przerażający. W takich
chwilach... w takich chwilach lubiłem patrzeć w oczy koni. Słuchać ich
oddechu. Przyłożyć czoło do ich karku.
- Rozumiem, wszystko to rozumiem. Ale przecież będziesz musiał iść na
studia. To już może lepiej na medycynę?
- Tylko nie to. Mdli mnie na widok niesprawnych, pokiereszowanych
ludzi.
- Myślę - lpowiedziała ostrożnie - że ty także wyszedłeś z wojny w jakiś
sposób pokiereszowany.
- Tak, chyba tak - szepnął.
Ale zaraz się ożywił - Karolina napisała mi do wojska, że pójdzie do
pracy - już zresztą poszła - żebym ja mógł podjąć studia.
- Powiedziałam przecież, że ci pomożemy.
- Sami musicie z czegoś żyć.
Czy ojciec... - Wiktor długo ważył to pytanie - czy ojciec myśli o jakiejś
posadzie?
- Na razie nie. Ale sądzę, że powoli przyzwyczaja się do tej myśli.
Przy ojcu, kiedy wrócił (karty, czy wódeczka w jakimś zacisznym
lokaliku, myślała, spoglądając spod oka na niego), przy ojcu Wiktor tego tematu
nie poruszył. Po gwałtownie radosnym powitaniu zaczęły się opowieści - ich
przerażające i smutne, jego - pełne niewygasłego jeszcze entuzjazmu.
Ziółko przysłuchiwał się im w milczeniu z rozbłysłym okiem, gdy mówił
Wiktor, z opuszczonymi powiekami, gdy oni obydwoje zaznajamiali syna z
ostatnimi swoimi dniami w Wysoczarach. Do spania pozostało mało godzin,
zresztą może i dobrze, bo wysypiać się w tym małym mieszkanku nie było
gdzie. Wiktorowi zrobiła posłanie na małej empirowej kanapce, Ziółce rozłożyła
na dywanie dwa koce. Rano zastała ich obydwu, śpiących zgodnie na podłodze
pod stołem. Wiktorowi może było niewygodnie na przykrótkiej kanapce, a
może... Zerwał się od razu, gdy tylko rano weszła do pokoju, ale nie
wytłumaczył się, dlaczego przeniósł się pod stół. A ona nie pytała. Ziółko
chrapał donośnie.
Teraz ten Ziółko - w nienagannym garniturze - siedział naprzeciwko niej,
wypytywany wciąż o przeżycia wojenne przez Rozciłowskiego, najbardziej - jak
dotąd - udanego z mężczyzn Agnieszki.
Wiktor przysłuchiwał się temu ze sceptycznym uśmieszkiem.
- Tak się wciąż wypytujesz o te sprawy, a jak dotąd nic nie napisałeś.
- Może jeszcze napiszę.
- Nie wierzę. Najwidoczniej tak naprawdę nie pociąga cię ten temat.
Wydaje ci się chyba za bardzo eksploatowany?
Rozciłowski, trochę speszony, zamyślił się na chwilę.
- Wie ojciec, co mnie najbardziej w nim przeraża? To, że jest wciąż w tak
szczególny sposób aktualny. Aktualne wspomnienia! - Czy może być coś
gorszego w naszej rzeczywistości?
- Ja bym tego nie powiedział - zaprotestował Ziołko. - Mnie myśl, że
byłem żołnierzem, wciąż dodaje siły.
- A nie wygląda pan na żołnierza - ze skrywanym śmieszkiem odezwała
się milcząca dotąd Kasia. Zwróciwszy się ku siedzącemu przy niej Ziołce
przyglądała mu się jakby rozbawiona jego wyglądem, aż Karolina posłała jej
ostrzegawcze spojrzenie. Ale nie dostrzegła tego, odwróciła się teraz ku teściowi
i prawie z czułością powiedziała: - Ale nasz papa, tak!
- Wiktor - wmieszała się do rozmowy babka Wysoczarska - z tym
przystrzyżonym siwiejącym wąsem wygląda jak angielski pułkownik na
emeryturze. Chociaż jest - dodała zaraz z leciutką ironią - emerytowanym
weterynarzem, na szczęście, z zachowaną prywatną praktyką i połową etatu w
Kampinoskim Parku Narodowym.
Wiktora nie dotknęła ironia w głosie matki, uśmiechnął się do niej
dobrotliwie, pokiwał głową.
- Wiem, wiem - gdybym poszedł na medycynę, to by mamę
prawdopodobnie bardziej satysfakcjonowało. Ale cóż ja bym zyskał? Piłbym
może tylko nieco lepsze trunki. Bo pacjenci weterynarzy nie przynoszą im w
łapach koniaków i ginów. Ale za to właściciele tych pacjentów darzą
weterynarzy tak czułą wdzięcznością, jakiej nie okazują nigdy własnym
lekarzom.
- Zwłaszcza właścicielki - bąknął Krystian błysnąwszy ku ojcu
rozbawionym spojrzeniem.
- Co ty wygadujesz! - wybuchnął prawie młodzieńczym śmiechem
Wysoczarski.
W Karolinie obudziła się dawna czujność. Poczuła ją jak smagnięcie
batem, jak obraźliwe spojrzenie. Myślała, że z upływem lat wyzbyła się tej
udręki, która towarzyszyła jej przez cały czas małżeństwa. Ten dzień, kiedy nie
zapukawszy otworzyła drzwi gabinetu! Och, dlaczego nie zapukała, dlaczego
nie rąbnęła w nie z całej siły pięścią?... Nie, nie będę o tym myśleć,
przestraszyła się, nie będę do tego wracać... zwłaszcza dziś, zwłaszcza dziś!
- Więc widzi mama - ciągnął dalej Wiktor, jakby pragnąc zatuszować,
sprawiający satysfakcję tylko jemu wtręt syna - nie wyszedłem w końcu źle na
tej mojej weterynarii. Wszyscy nie wyszliśmy na niej źle. Wysoczar dawno nie
ma...
- Są, tylko nie nasze - sprostował Kamil, dopijając barszczu. - Coś wam
potem na ten temat opowiem. Później, całkiem później.
- To właśnie miałem na myśli mówiąc, że Wysoczar dawno nie ma. A
moja poczekalnia wciąż pełna pacjentów.
- Pchły skaczą mi po nogach, ile razy tam wejdę - odezwała się Sylwia.
Wszyscy zwrócili ku niej głowy, ale tylko babka Wysoczarska z dumą w
oczach.
Najbardziej niezadowolony z tego, co powiedziała był Rozciłowski.
Sylwia od niemowlęcia wychowywała się u dziadków, żeby nie przeszkadzać
matce w karierze i następnych zamążpójściach. Ale przecież i na nim, na ojcu,
spoczywał obowiązek, który z taką ulgą przeniósł na rodziców żony. Nie
opuszczające go poczucie winy stawało się dotkliwsze, ilekroć Sylwia
zachowywała się niewłaściwie i impertynencko wobec dziadka, co - niestety -
jak miał możność zauważyć choćby podczas tego wieczoru, zdarzało jej się dość
często.
Dotknięta jednak poczuła się babka Izabelka.
- Co dnia wysypuję poczekalnię proszkiem - oświadczyła z godnością. -
Skąd tam pchły? Chyba, że ty przynosisz ze szkoły, albo od którejś ze swoich
licznych koleżanek.
- Moje koleżanki nie mają pcheł! - obruszyła się Sylwia.
- Nie mówię, że koleżanki. Ale może trzymają w domu jakieś zapchlone
zwierzęta. Bo te, które u nas bywają, przeważnie są czyste i zadbane. Taki teraz
czas nastał, że ludzie bardzo dbają o zwierzęta. Nie zawsze tak było. Przed
wojną Karol nie miał prawie wcale prywatnej praktyki. Albo w rzeźni siedział,
albo po wsiach się obijał, przeprowadzając przymusowe szczepienia bydła. A po
wojnie - w każdym szanującym się domu - pies. W dodatku rasowy. Albo kot.
W ostateczności chomik, czasem świnka morska. A ludzie kochają te
czworonogi jak członków rodziny. Niech no tylko którego łapa zaboli, a już
siedzi na kolanach swojej pani w naszej poczekalni. Ja to bym mogła - zaśmiała
się - według tych zwierzaków i tych pań ułożyć powojenną historię naszego
miasta.
- Historię miasta? - uśmiechnął się z pobłażliwym powątpiewaniem
Krystian.
- No! Posłuchaj tylko!
Najpierw zaczęła przychodzić do nas ze swoim spanielem pani starościna,
kiedy to po wojnie, za Mikołajczyka, starostowie u nas byli. Karol nie żył, ale
ludzie w mieście wiedzieli, że zięć się na jego miejsce szykuje. Wiktor jeszcze
studiował, a już kiedy przyjeżdżał do domu na niedzielę, miał pełną
poczekalnię. Więc pani starościna przyprowadzała cocker-spaniela. Po staroście
nastał przewodniczący powiatowej rady narodowej - jego żona miała zwykłego
kundla, suczkę, ale bardzo ją kochała. Po obróżkę i smycz dla niej jeździła do
Łodzi. Była tragedia, kiedy jej nie dopilnowała i suczka, a mała była, jak
pekińczyk, zadała się z ogromnym legawcem szefa UB. Pies był potężny, szef
UB miał go na polowania na dziki, więc szczenięta po nim musiały też być
potężne i ta mała suczka bardzo się męczyła.
- Nie mogła ich urodzić? - ze znawstwem przedmiotu zaniepokoiła się
Sylwia.
- No, właśnie... krótko potwierdziła babka Izabelka. - Biedna była ta
kundelka, Wiktor ledwo ją uratował. Obie panie - przewodnicząca i szefowa UB
- strasznie się przez to pokłóciły. Przewodnicząca wyzwała szefową ostatnimi
słowami na środku miasta. Bo legawiec, według niej, powinien był chodzić na
smyczy, a on zawsze latał sobie luzem, gdzie chciał. Mężowie - na tych
stanowiskach musieli przecież być w zgodzie - jakoś tę sprawę załagodzili.
Sekretarzowa partii - przychodziła także w tym czasie do Wiktora ze swoim
czarnym pudlem - powiedziała, że kundelka przewodniczącej powinna także
chodzić na smyczy, jak się ma sukę, powiedziała, w dodatku taką małą, to trzeba
jej pilnować, żeby się byle jaki pies nie mógł do niej dobrać.
- Ale co z tą historią miasta? - dopytywał się rozbawiony Krystian.
- Przecież właśnie ją opowiadam. Nowa sekretarzowa - po 56 roku -
przychodziła do nas ze swoim kotem. Bardzo bitny był ten kocur, w jakieś
okropne musiał wdawać się awantury, bo przynosiła go w siatce na zakupy
zawsze w okropnym stanie. Raz miał naderwane ucho, raz prawie zupełnie
wydrapane oko, a zdarzyło się nawet, że Wiktor musiał mu zszywać skórę na
mordzie. Po każdej takiej operacji Wiktor wyglądał prawie tak samo
poszkodowany jak kot, bo ta mała bestia niczym nie dała się uśpić. Ładował w
niego zastrzyki, które zwalały z nóg potężne owczarki, a kot po nich skakał po
szafach w gabinecie. Pani sekretarzowa podczas tych zabiegów siedziała u mnie
w jadalni i płakała jak dziecko. Uspokajała się tylko po paru kielichach nalewki
z czarnych porzeczek, którą zawsze miałam w kredensie, bo Wiktor bardzo ją
lubił.
- I lubić nie przestałem!
Babka Izabelka uśmiechnęła się do zięcia.
- Co roku robię ją dla ciebie.
- Następna sekretarzowa - ta po 70 roku - nie była ani tak czuła, ani tak
przystępna. Zażądała od Wiktora, żeby znalazł dla jej charcicy-afganki
odpowiedniego partnera.
- Jak mogła tego żądać? - obruszyła się babka Wysoczarska.
- Takie były czasy - babka Izabelka miała pogodniejszy stosunek do tej
sprawy, Wiktor - ciągnęła dalej - jeździł raz do Warszawy, raz do Łodzi... W
końcu udało mu się znaleźć tego afgana całkiem blisko, bo w Żyrardowie.
Musiał tam pojechać z sekretarzową i jej suką, a potem - w odpowiednim czasie
- odebrać miot, bardzo drogocenny. Ale za to oboje sekretarzostwo darzyli
Wiktora takim uwielbieniem, że aż głośne stało się to w mieście i ludzie zaczęli
do niego przychodzić z prośbą o protekcję. Pamiętasz Wiktor, jak Raczkowski
przyniósł ci koniak w nadziei, że pomożesz mu w uzyskaniu działki?
- Pamiętam. Koniak z nim wypiłem, a działki załatwić nie mogłem.
- Ale Onyszce pomogłeś w umieszczeniu córki w liceum.
- A to inna sprawa. Dyrektor liceum miał jamnika, chorego na nerki. A
poza tym córka Onyszki zdała egzamin, tylko o miejsce było trudno.
- I co dalej babciu? - nastawał wciąż z rozbawieniem Krystian.
- Co dalej? - zamyśliła się babka Izabelka. Poczekaj... Aha! W 80 roku
nastał sekretarz, któremu dał ktoś w prezencie małego sznaucera. Wiktor od
razu mu powiedział, że to żaden sznaucer, tylko zwykły kundel -
Promenadenmischung, jak mówią Niemcy. Sekretarz nie chciał w to wierzyć,
psa podarował mu ktoś z Warszawy, najważniejsze w tej całej sprawie było
właśnie to, kto go podarował. Ale pies rósł i coraz wyraźniejsze stawało się to,
że Wiktor miał rację. Wtedy sekretarz postanowił pozbyć się psa. Prosił
Wiktora, żeby mu znalazł na wsi jakieś dobre miejsce. Ale nim Wiktor to
załatwił, psa potrącił samochód i sam sekretarz przyniósł go do nas na rękach, a
podczas choroby psa tak się do niego przywiązał, że już nie było mowy o
wydawaniu go na wieś.
- I jest dotąd u niego? - spytał Marek zasłuchany w opowiadanie prababki.
- Pewnie tak. Nie wiem na pewno. Bo sekretarza po osiemdziesiątym, jak
się u nas to porobiło, dokądś przenieśli. Pewnie nie mógł się w tym wszystkim
na czas rozeznać.
- Dobrze to babcia ujęła - roześmiał się Krystian.
Karolina spojrzała na niego z niezrozumiałą nawet dla siebie samej
niechęcią. Przede wszystkim tknęło ją to, że on zawsze we wszystkim
rozeznawał się na czas. Poza tym wyraźnie i dotkliwie spostrzegła, że - syn
łysieje. Czoło robiło mu się coraz wyższe i tonsurka przeświecała na szczycie
głowy. Jak to teraz jest z tymi młodymi? - pomyślała. Ona i Wiktor zachowali
wspaniałe włosy, a nawet obie babki - dziś, w ten uroczysty dzień, prosto od
fryzjera - szczyciły się nienagannymi fryzurami. Przyjrzała się także Kamilowi,
który nie miał już też tej bujnej czupryny, co dawniej. Starzeją się moje dzieci,
pomyślała, ale zaraz sprostowała: starzeją się moi synowie. Agnieszka była
wciąż tak samo triumfująco młoda, jak wtedy, kiedy jeszcze w szkole teatralnej,
odkrył ją - sobie i jej komplikując życie - ten, z każdym rokiem coraz
smutniejszy, Rozciłowski.
- A sekretarz, co jest teraz - kończyła swoją opowieść babka Izabelka - nie
ma żadnego psa. Ale za to jego żona przygarnia wciąż jakieś bezpańskie koty.
Przeważnie chore, a że trudno taszczyć je do nas, Wiktor jest tam częstym
gościem.
- Pewnie znów ludzie proszą ojca o protekcję - śmiał się wciąż Krystian. -
O załatwienie miejsca w szkole, albo o przydział działki.
- O, nie! - zaprzeczył Wiktor.
- Czasy teraz - jakby to powiedzieć? - surowsze. A poza tym działek już
nie ma w naszym mieście, tyle ludzie nabudowali w ciągu tych czterdziestu lat. I
trudniej się teraz buduje, niż dawniej.
- Jakie to szczęście - odezwał się ksiądz Rudek - że mają państwo ten
dom! Prawdziwe błogosławieństwo!
- Błogosławieństwo wymagające remontów! - parsknęła Sylwia, a
Rozciłowski zaczynał patrzeć na nią z wzrastającym przerażeniem.
- Co ty wygadujesz? - krzyknął.
- Przecież dziadek sam to stale mówi. Ile razy potrzeba na coś pieniędzy,
dziadek od razu mówi, że najpierw trzeba wyremontować - a to dach, a to rynny,
albo podłogi. A jeszcze przecież mamy garaż do remontu. Nie w piwnicy, jak w
nowych domach, ale osobno. Bo to kiedyś była stajnia. Ja tego nie pamiętam...
- My pamiętamy - odezwali się razem młodzi Wysoczarscy, Krystian i
Kamil.
- I pamiętają wujowie także konia, który tam stał?
- Konia już za naszego życia nie było.
- Wasz ojciec - odezwał się Ziołko - wciąż mi o tym koniu opowiadał.
Karolina zerknęła z niepokojem ku matce, ale siedziała z kamienną
twarzą, jakby nie słyszała o czym mówiono. Dawny zły czas wtargnął do pokoju
i na chwilę zamknął wszystkim usta, bo i Sylwia zamilkła pod gromiącym ją
spojrzeniem ojca.
Jak wybawiciela powitała Karolina małego człowieczka w za dużej na
niego kufajce, który dobrze oświetlony blaskiem ulicznej latarni pojawił się u
wylotu alejki z ogromną szuflą na ramieniu. Towarzyszyły mu dwa psy.
- Jest Zdzisio! - powiedziała z entuzjazmem.
- Kazałaś mu przyjść? - zdumiała się babka Izabelka.
- Nie kazałam.
- No, to po co przyszedł?
Śnieg odgarnięty.
Mały człowieczek zabrał się tymczasem do poszerzania alejki poza jej
zwykłą szerokość: nabierał na szuflę małe kupki śniegu i odrzucał je daleko w
ogród.
- Jak Zdzisio przychodzi odgarniać śnieg, to odgarnia, czy jest co
odgarniać, czy nie - odezwał się z całą powagą Wiktor. - I nie należy mu
przeszkadzać, bo nie przyjdzie wtedy, kiedy naprawdę będzie potrzebny.
- Ale to rozrzutność! - obruszyła się babka Wysoczarska.
- Płacić człowiekowi za nic!
- Za gotowość! - sprostował syn. - A cyz mama - uśmiechnął się do matki
- nie bywała w swoim życiu bardziej rozrzutna?
- Ale jakie to były czasy!
- Jakie czasy, taka rozrzutność. Zdzisio przychodzi przeważnie wtedy,
kiedy jest głodny. Albo kiedy go suszy.
- Czy to nie grzech? - babka Wysoczarska zwróciła się do księdza. - Czy
to nie grzech, stwarzać pijakowi okazję do picia?
Ale nim ksiądz zdążył odpowiedzieć, Wiktor zrobił to za niego:
- On i tak będzie pił, czy ja mu dam, czy nie. Na piwko, albo pół litra
zawsze gdzieś zarobi, a jak nie - to ostatni łach, ostatni grat z domu sprzeda, a
pieniądze na picie zdobędzie. I już się nie wyleczy. Trzy razy był na
odwykówce.
- Zapije się kiedyś na śmierć.
- Najpewniej. Ale już mu w tym nikt nie może przeszkodzić. A jak to jest
w ewangelii? Niech mnie ksiądz z łaski swojej poprawi, jeśli źle cytuję - w
ewangelii jest napisane: głodnych nakarmić, spragnionych napoić.
- Grzeszysz! - babka Wysoczarska wzniosła oczy do nieba. - Grzeszysz,
powołując się w takim wypadku, w tak nędznym i niegodnym wypadku, na
ewangelię. No, niech ksiądz sam powie...
Ksiądz znów nie miał okazji zabrać głosu, bo niespodziewanie odezwała
się babka Izabelka.
- Co ma być, to będzie. Jak ze wszystkim, tak i z tym pijakiem Zdzisiem.
W życiu pewne są tylko dwa punkty: narodziny i śmierć.
A między nimi same znaki zapytania. I nie odmienisz tego, człowiecze,
żebyś nie wiem jak i czym się obwarowywał - mądrością, bogactwem,
ostrożnością...
Babka Wysoczarska wyprostowała się i spojrzała ostro na mówiącą.
Przedostatnie słowo wydało jej się adresowane do niej, ale babka Izabelka
myślała o słowie ostatnim. Zawarty w nim ból zasznurował jej usta i wreszcie
do głosu dorwał się ksiądz Rudek.
- Pan Bóg po to dał człowiekowi wolną wolę, żeby kształtował swój los...
- A czy zawsze może go kształtować? - przerwała mu babka Izabelka. - W
pacierzu jest powiedziane: ”bądź wola twoja jako w niebie, tak i na ziemi”.
Więc czyja wola silniejsza - boska, czy człowiecza?
- Ludzie, zlitujcie się! - Wysoczarski podniósł ręce w obronnym geście. A
do żony zwrócił się cicho: - Mam nadzieję, że w kuchni znajdzie się coś dla
Zdzisia?
- Ależ tak! Chcesz, żebym z tobą poszła?
- Zostań, nie możemy obydwoje odchodzić od stołu.
Wstał, podszedł do okna i zapukał w szybę. Zdzisio od razu to zrozumiał,
odłożył łopatę i skierował się razem z nie odstępującymi go psami w boczną
alejkę, ażeby - obszedłszy dom - wejść do niego od kuchni. Wiktor podążył tam
także.
- Tylko zabaw z nim krótko! - zawołała za nim teściowa. - Bo niedługo
indyki podaję.
- Zaraz wracam.
Czekał na Zdzisia przez chwilę w kuchni, uprzątając dla niego kawałek
stołu, przy którym królowała Pawlisiowa.
- Mamy jeszcze jednego gościa - wyjaśnił jej.
Pawlisiowa dostrzegła już przez okno Zdzisia, długo otrzepującego przed
gankiem ze śniegu gumiaki.
- E, co to za gość! - wzruszyła ramionami.
- Dobry, jak każdy inny. - Wiktor zgarnął na talerzyk pozostałe na
półmiskach zakąski, wyszukał wśród stojących na kredensie butelek czystą
wódkę i napełnił nią dwa kieliszki.
Zdzisio - przykazawszy psom, żeby czekały na niego na dworze - był już
w progu. I tu jeszcze wycierał gumiaki, speszony ich wyglądem.
- Nabrudzę - sumitował się.
- Jak nabrudzisz, to posprzątasz. A teraz siadaj. Wiesz co to za dzień
dzisiaj dla mnie?
Zdzisio, niski mężczyzna około pięćdziesiątki, uśmiechnął się
bezzębnymi ustami.
- Skąd mam wiedzieć?
- Pij zdrowie mojej żony i moje. Obchodzimy czterdziestolecie.
- No, to wszystkiego najlepszego, panie doktorze! Żeby tak dalej! -
Zdzisio podniósł kieliszek, przyjrzał się mu pod światło przekrwionymi oczami i
błyskawicznie go wychylił. - Jeszcze raz wszystkiego najlepszego! Dobra
wódka!
- Czysta. Wiem, że innej nie pijesz.
- Bo czysta najzdrowsza. A ja jestem znawca, panie doktorze.
- Wiem. Jedz zakąski, zaraz dostaniesz coś na gorąco.
Pawlisiowa nadstawiła ucha.
- Na gorąco? Co na gorąco?
- Przecież indyki się dopiekają.
- Jeszcze czego? Indyki! Ja panią Szymankową zawołam.
- Niech Pawlisiowa nie robi zamętu. - Wiktor cmoknął księżą gospodynię
w rękę i napełnił znów kieliszki.
- Napijmy się, Zdzisiu!
Czterdzieści lat temu pojąłem za żonę cudowną dziewczynę.
- Pani doktorowa jeszcze i dzisiaj niczego sobie - zauważył Zdzisio
uprzejmie.
- Trzeba ją było widzieć, jak miała osiemnaście lat! Ja miałem cztery lata
więcej i byłem już mężczyzną, a ona... - Wiktor zaśmiał się cichym, czułym
śmieszkiem. Do alkoholu, który wypił przy stole, dodał teraz te dwa kieliszki, i
w głowie zaczynało mu się trochę mącić. - A najzabawniejsze jest to - zaśmiał
się znowu - że nikt nie może się połapać, dlaczego akurat dziś obchodzimy tę
uroczystość. Najbardziej dziwi się ksiądz proboszcz, bo w księgach parafialnych
ma nieco późniejszą datę.
Zdzisio zmiatał z talerzyka zimne mięsa i nie starał się zrozumieć, o czym
mówi Wysoczarski, za to Pawlisiowa żywo się tym zainteresowała.
- W księgach parafialnych jest zapisane wszystko tak, jak należy.
- Na pewno, moja Pawlisiowa, na pewno. Ale zdarza się, że ludzie pragną
obchodzić nie zapisane nigdzie rocznice.
- Nie zapisane rocznice? - Pawlisiowa mrugała powiekami, nie mogąc
zgłębić tej kwestii, ale dochodzący z piekarnika swąd przywołał ją w rejony
bardziej dla niej zrozumiałe. - Indyki! - złapała się za głowę. - A bo też pan
doktór zagaduje człowieka...
- Dobrze, że Pawlisiowa ma na kogo złożyć. Obserwuję tę skłonność u
wszystkich kobiet: muszą mieć pod ręką kogoś, na kogo przenoszą winę, gdy im
się coś nie udaje.
Na szczęście dwa dorodne indyki nie ucierpiały za bardzo przez
przedłużony pobyt w piekarniku.
Gdy Pawlisiowa wysunęła z niego brytfannę, okazało się, że skórka na
piersiach jest akurat w miarę wyzłocona i tylko jedno udko przypiekło się
nadmiernie, wydając ostrzegawczy swąd spalenizny.
- To będzie dla Zdzisia - powiedział Wiktor.
Pawlisiowa się zatrzęsła.
- Jak indyk będzie wyglądał na półmisku bez jednej nogi?
- Powiem, że miał wypadek samochodowy.
- Panu doktorowi żarty w głowie, a ja tu za wszystko odpowiadam.
- Przede wszystkim odpowiada Pawlisiowa przed Panem Bogiem za
spełnione lub nie spełnione uczynki miłosierdzia - Wiktor zbliżył się do
brytfanny z nożycami do cięcia drobiu. - Proszę, niech Pawlisiowa sama
odetnie, bo jak ja się do tego wezmę, mogę potargać całą tuszkę.
Pawlisiowa, czerwona z gorąca i oburzenia, medytowała jeszcze przez
chwilę, zanim skapitulowała z bolesnym wes-tchnieniem.
- Pan doktór będzie się tłumaczył przy stole. Bo pani Szymankowa na
pewno od razu zapyta...
- W porządku, jakoś jej to wytłumaczę. - Wiktor postawił przed Zdzisiem
dymiący talerz, z salaterki nagarnął kopiastą łyżkę borówek. - Jedz, Zdzisiu, na
zdrowie! Tobie także należy się porcja jubileuszowego indyka. Nieraz mówię do
żony, że nie wiem, co byśmy bez ciebie robili.
- Naprawdę tak pan doktór mówi?
- Naprawdę.
- No widzi pan doktór - Zdzisio poważnie przyjął wyrażone mu uznanie -
jakby nie pijacy i złodzieje, to by ludzie znikąd nie mieli żadnej pomocy. Kto
śnieg z ulicy odgarnie? Tylko pijak, bo potrzebuje na wódkę, a każdy inny
powie panu, że mu się nie opłaca. Kto ogródek skopie? Kto cementu skądś
ukradnie, a panu przyniesie, kiedy trzeba podmurować schody?
- Wszystko to wiem, Zdzisiu - przerwał mu Wiktor. Nalał Zdzisiowi
trzeci kielich, sam już nie pił. - Jest tak, choć tak być nie powinno. A wiesz za
co cenię cię najbardziej?
- No? - spytał Zdzisio coraz bardziej zdumiony.
- Za twoje przywiązanie do tych dwóch psów przybłędów. Czym je
właściwie żywisz?
- A dostaję dla nich zlewki w restauracji i w internacie. Niech pan doktór
sam powie - źle wyglądają? Tylko za sukami by goniły.
Pawlisiowa kończyła tymczasem układanie pociętych porcji indyków na
dwóch ogromnych srebrnych półmiskach, nie przestawała jednak zerkać z
dezaprobatą ku drugiemu krańcowi stołu.
- Spił go pan, a przecież przyszedł odśnieżać - syknęła.
Do Zdzisia to dotarło. Kończył właśnie obszarpywać dwoma zębami,
które jeszcze miał z boku, resztki mięsa z indyczego udka.
- Mam... odśnieżać? - wybełkotał sennie, wycierając brudną dłonią usta.
- Nie, Zdzisiu, dziś już nie.
- Wiktor wsunął mu do kieszeni zwinięty banknot. - Śniegu i tak mało.
Przyjdziesz, jak nowy spadnie. A teraz powycieraj po-dłogę, żeby się pani
gospodyni nie gniewała na ciebie.
- Sama to zrobię! - krzyknęła Pawlisiowa. - Niech on mi się tylko stąd
zabiera!
- No, nagadałeś się z nim wreszcie! - powitała syna w progu pokoju babka
Wysoczarska.
- Myślałam, że go zaprosisz do stołu.
- Prosiłem, ale - niech sobie mama wyobrazi - nie chciał przyjść.
- Wiktor! - upomniała męża cicho Karolina. Tak bardzo pragnęła, żeby
dzisiejszy wieczór upłynął w harmonii, bez rodzinnych przycinków i
dogadywań.
Ale starsza pani podjęła rękawicę.
- Wiktor zawsze miał predylekcję do takich... - spojrzała na Ziołkę i
urwała.
- A ja bardzo lubię Zdzisia - odezwała się w porę Sylwia. - On tak ładnie
mówi.
- Zdzisio? Ładnie mówi? - zdumiała się podejrzliwie Karolina.
- Tak. Inni ludzie to tak mówią, jak są źli, albo jak kogoś przeklinają. A
Zdzisio mówi te słowa w zwyczajnej rozmowie - tak sobie, jakby nigdy nic.
- Jakie słowa? - nie rozumiała babka Wysoczarska.
- Nie dociekajmy już tego, droga mamo - przerwał tę indagację Wiktor. -
Chciałem państwa zawiadomić, że indyki pięknie się upiekły i Pawlisiowa
pokrajała je właśnie i ułożyła na półmiskach.
Babka Izabelka i Karolina zerwały się od stołu. Pomoc Pawlisiowej
ograniczała się wyłącznie do kuchni. Choć nie wyraziła tego zastrzeżenia,
wiedziały, że do stołu podawać nie będzie. Babka Izabelka robiła to zresztą z
ochotą. Prawie przez całe swoje życie przynosiła jedzenie na stół i to na ten
właśnie, przy którym gromadzili się ci, których kochała. Ile miała lat, kiedy tu
nastała? Osiemnaście?
Dziewiętnaście? I od razu zaczęła się wędrówka naczyń przez jej ręce. I
jej bieganina z kuchni do pokoju. I wokół stołu. Najpierw karmiła starszego
pana i Karola. Potem, kiedy została już jego żoną - i dzieci Piotrusia (ten ból, ten
ból w sercu) i Karolinę, a jeszcze potem rodzinę Karoliny, jej męża i dzieci. -
Obnosząc półmisek z indykiem wokół stołu, patrzyła z miłością na swoich
wnuków, których widziała przy stole w dziecinnych i szkolnych ubrankach, w
końcu z żonami i własnymi dziećmi. Brakowało jej tu bardzo Agnieszki, czekała
na nią może jeszcze bardziej niecierpliwie, niż przejęta jednak swoim świętem
Karolina. Przynajmniej niechby rodzina córki była w komplecie, skoro los
zrządził, że ona nie miała już wszystkich swoich przy sobie.
Otrząsnęła się z atakujących ją znów smutnych myśli, przystanęła na
chwilę i uśmiechnęła się do tych, którzy zwrócili ku niej głowy.
- Wiecie, gdyby tak obliczyć, ile razy w swoim życiu ja ten stół obeszłam
dookoła i gdyby tak dodać wszystkie moje kroki, i te z kuchni do pokoju - to by
ich chyba starczyło, żeby zajść na koniec świata.
- Babcia długodystansowiec! - roześmiał się hałaśliwie Marek.
Karolina, odstawiwszy półmisek na kredens, usiadła na swoim miejscu.
- A ja go kocham - powiedziała.
- Kogo? Co? - dopytywały się dzieci.
- Stół! Kocham nasz stół!
- Co? Stół? Stół babcia kocha? - roześmiała się teraz Sylwia.
- Tak. Kocham wszystkie nasze stare meble, ale stół najbardziej.
- Już byśmy mogli mieć coś nowego. Wszystkie moje koleżanki mają
nowe meble.
- A tym co brakuje? - obruszyła się babka Izabelka.
- Im nic nie brakuje - potwierdził Wiktor. Matka rzuciła mu krótkie
spojrzenie.
Jej syn nie pamiętał już, a może nie chciał pamiętać mebli w
Wysoczarach, rozwłóczonych gdzieś teraz po pazernej na pańskie dobro
okolicy. Nie wszystko zdołała wywieźć i uratować. Uratować! Co za
bezpodstawne słowo! Czy to, co powędrowało do Desy, było uratowane? W
obydwu wypadkach używali tych mebli obcy ludzie, a to była utrata - utrata!
- Ja mam w swoim pokoju meblościankę - obwieścił Marek, wyraźnie
adresując tę chełpliwą informację do Sylwii. - Żal mi, że nie mogę jej zabrać...
że nie mogę zabrać całego mego pokoju do Ameryki.
- Jedziesz do Nowego Jorku, żeby przesiadywać w czterech ścianach? -
parsknęła Sylwia. - Ja bym wciąż chodziła po ulicach, oglądała wystawy...
- I to się może sprzykrzyć - wyznała, chyba zbyt impulsywnie i
niepotrzebnie babka Wysoczarska. Patrzyła nieruchomo przed siebie. Przed
rokiem, kiedy była u córki w Los Angeles, wszyscy myśleli, że już nie wróci,
Wiktor oczekiwał listu z poleceniem likwidacji krakowskiego mieszkania. Ale
wróciła i przez pierwsze tygodnie pisała listy zachwycone Krakowem, nawet
jego klimatem. Po Kalifornii! Mocny Boże!
- Ja ten stół kocham - powtórzyła Karolina już wyłącznie do siebie. Czy
był tylko meblem? Przez tyle lat gromadził wokół siebie wszystkich
domowników. Nie tylko w porach posiłków. Także na rozmowy, na
najważniejsze z sobą obcowania. Nie można było kłamać przy tym stole, lampa
świecąca nad nim biła w oczy, wykrywała natychmiast każde kose, zmieszane
spojrzenie, każde drgnienie powiek. - Jaka szkoda - powiedziała do Krystiana i
Katarzyny - że nie macie w swoim mieszkaniu takiego stołu.
- Rzeczywiście - zgodziła się z synową babka Wysoczarska - te małe
stoliczki, których u was tyle, są zupełnie idiotyczne.
Katarzyna zatrzepotała rzęsami, zerknęła ku mężowi, ale ponieważ
uśmiechał się tylko, sama zdecydowała się na odparcie ataku.
- Idiotyczne, babciu?
Dlaczego?
- Bo nie spełniają swego zadania. Pamiętam przyjęcie u was, gdy
zatrzymałam się w Warszawie po powrocie z Los Angeles. Bardzo sobie to
ceniłam, ale takie przyjęcie to męczarnia. Ile goście muszą się nabiegać od
stoliczka do stoliczka, żeby uszczknąć coś to tu, to tam. Pochlapali dywany,
maczając słone paluszki w tych sosach... jakże się one nazywają...?
- Dipsy - wyszeptała Katarzyna.
Mąż wreszcie zdecydował się wziąć ją w obronę.
- Na placówkach zagranicznych przyzwyczailiśmy się do takiego
umeblowania i do takich przyjęć, droga babciu.
- Wiem, wiem - opowiadałeś mi właśnie wtedy w Warszawie, jakiego
przyjęcia doznłeś u jakiegoś Anglika w Londynie.
Może teraz opowiesz to wszystkim?
- Ach, nie ma o czym mówić.
- A jednak. Bardzo cię proszę.
- Jeśli babcia tego żąda... Ja bym to puścił w niepamięć.
- No, proszę, proszę.
- Byłem w Londynie na jakiejś konferencji - zaczął Krystian, z trudem
przybierając rozbaswiony wyraz twarzy. - Konferencja się przedłużyła, po niej
musiałem coś załatwić, nie zdążyłem nic zjeść, ale na wieczór byłem
zaproszony do zaprzyjaźnionego Anglika, więc myślałem, że tam... Nieco
spóźniony zastałem już wszystkich gości, pogryzających słone orzeszki i
migdałki. Wśród tych bakalii zauważyłem talerzyk z mikroskopijnymi
kanapkami, trzymałem się w ich pobliżu, ale one tylko zaostrzyły mój głód.
- Bo te dzisiejsze kanapki są także idiotyczne - przerwała wnukowi babka
Wysoczarska, choć coraz bardziej rozpromieniały się jej oczy w trakcie jego
opowieści. - U mnie w Wysoczarach podawało się także czasem kanapki, ale
były to na umślnie pieczonej bułce plastry szynki, pasztetu, zimnych mięs, płaty
wędzonego łososia. Nasz kucharz Materko specjalizował się ponadto w
przyrządzaniu różnego rodzaju smakowitych past, które wyciskał na kanapki,
nadając im przedziwne kształty. Teraz zęby można sobie wyłamać ściągając ze
szpadek te zaschnięte piramidki z pumpernikla i żółtego sera.
- O, właśnie tam było coś w tym rodzaju. Różne gatunki sera i pieczywa,
nabite na szpikulec. Goście patrzyli na mnie w zdumieniu, kiedy je
pochłaniałem z determinacją. Wciąż sądziłem jednak, że to dodatek do aperitifu,
ale kiedy minęła godzina i nic nie wskazywało na to, że gospodarze z czymś
wystąpią, wziąłem mego angielskiego kolegę za łokieć i czując się upoważniony
pewną zażyłością, która nas łączyła, wyznałem mu, że nie zdążyłem nic zjeść i
jestem wściekle głodny. Och, zawołał, zaraz temu zaradzimy! Podprowadził
mnie do okna. - Tam, za rogiem, powiedział - jest całkiem przyzwoity bar. Na
pewno dostanie pan tam coś do jedzenia. I niech pan zaraz do nas wraca.
- Wróciłeś? - spytał Kamil.
Brat patrzył na niego, jakby potrzebował nieco czasu, żeby zrozumieć to
pytanie.
- A jak myślisz?
Pawlisiowa wsunęła głowę w szparę uchylonych drzwi.
- Jakaś dziewczynka do pana doktora. Z pieskiem.
- Teraz? - krzyknęła Sylwia. - Teraz pan doktor nie przyjmuje!
- Ale ona płacze.
Babka Izabelka podniosła się od stołu.
- Pójdę zobaczyć. A że też o tej godzinie...
- Niech mama powie, żeby przyszła jutro - zawołała Karolina.
W kuchni przy drzwiach stała mała - najwyżej dziesięcioletnia
dziewczynka. Trzymała oburącz czarnego kudłatego psa. Obydwoje - dziecko i
zwierzę - drżeli.
Babka Izabelka pomyślała najpierw, że trzeba ich nakarmić. Ogrzać i
nakarmić.
- Niech Pawlisiowa zagrzeje mleka i zrobi kilka kanapek z wędliną.
- A co podam, jak przyjedzie pani Agnieszka?
- Coś się jeszcze i dla niej znajdzie. Czy nie widzi Pawlisiowa?
- Widzę, widzę. - Pawlisiowa tylko dla pijaków nie miała serca. Kto to
taką bidotę na noc w drogę puszcza?
- Skąd przyszłaś? - babka Izabelka zwróciła się do małej.
- Ze wsi. - Dziecko głos miało ochrypły i wciąż ledwo powstrzymywało
płacz.
- Z daleka?
- Zza Łazów.
- Bój się Boga, toż to kawał drogi!
- Trochę jechałam ciężarówką, kierowca mnie zabrał.
- Trzeba było wsiąść do autobusu.
- Nie mogłam - wyszeptała mała.
- Dlaczego?
- Nie mogłam! - powtórzyła spuszczając oczy. - Nie miałam pieniążków
na bilet.
- A nie lepiej było poczekać do jutra?
- Nie - mała przytuliła głowę psa do swojej piersi. - On jest bardzo chory.
- Co mu jest?
- Nie wiem. Ale taki gorący. I tak dyszy.
Babka Izabelka przyjrzała się z bliska błyszczącym oczom psa.
- Zaraz poproszę pana doktora - powiedziała. - Wiktor! - zwróciła się od
razu do zięcia, wszedłszy do pokoju. - Nie darujesz mi pewnie tego, ale nie
mogłam odprawić tej małej. Przyszła aż spod Łazów.
- Skąd?
- Spod Łazów. To w stronę Kampinosu.
- Przecież wiem - powiedział Wiktor cicho.
- Czy mogłam powiedzieć, że jej nie przyjmiesz?
- A tego ja bym mamie nie darował - Wysoczarski pocałował teściową w
rękę i bez ociągania wstał od stołu. - Niech ta mała wejdzie z psem do gabinetu.
Czarny kundelek miał obustronne zapalenie płuc. Kiedy Wiktor go badał,
dziewczynka nie spuszczała z jego twarzy zrozpaczonych oczu.
- Umrze? Cacek umrze? - szeptała.
Wiktor przygotowywał już zastrzyk. Uśmiechnął się pocieszająco do
małej.
- Nie umrze, zaraz damy mu zastrzyk i nie umrze. Co dnia będzie
dostawał zastrzyk, musisz go tutaj zostawić na kilka dni.
- Na kilka dni? Ale ja... - dziewczynka zająknęła się, wypogodzone na
chwilę oczy znów napełniły się łzami - ja nie mam tylu pieniędzy... Ja nie
mam... żadnych... pieniędzy...
- To akurat nie najważniejsze.
- Nie... najważniejsze?
- Całkiem nieważne. Grunt, żeby Cacek wyzdrowiał.
Przytrzymaj go, damy mu zastrzyk.
- Będzie go bolało?
- Troszeczkę. Tak, jakby go pchła ugryzła. Ma pchły?
- Ma. Od nas dostał.
- Co to znaczy - od nas dostał?
- Bo jak go przyniosłam, kiedy był mały, to nie miał ani jednej. Ale u nas
od razu go oblazły.
Wysoczarski najpierw miał ochotę się roześmiać, ale stracił ją, gdy
przyjrzał się małej, dopiero teraz przyjrzał się małej. Nie wyglądała na dziecko
ze szczęśliwej zasobnej rodziny. Miała blade, zapadnięte policzki, wciąż jakby
przestraszone oczy; jasne, dawno nie strzyżone włosy zakrywały jej czoło,
wystając spod brudnej czapeczki. Lekarz zwierząt, kierujący przede wszystkim
na nie swoją uwagę, przyjrzał się teraz ze zdumionym współczuciem ludzkiemu
stworzeniu, które chyba także potrzebowało pomocy. Zniszczona, wiatrem
podszyta kurteczka, nie mogła w wystarczający sposób chronić dziecka przed
zimnem w ten grudniowy dzień. Ani półbuty, niezdatne do chodzenia po
wysokim śniegu, wykoślawione i za duże, odziedziczone chyba po starszym
bracie lub siostrze.
- Jak ty się dostaniesz teraz do domu? - spytał bardziej siebie niż małą.
Ale ona poczuła się zobowiązana do odpowiedzi.
- Pójdę - szepnęła.
- Rodzice wiedzą, że poszłaś do miasta?
Potrząsnęła głową, znowu przytuliła do siebie głowę psa.
- Nie.
- Nie powiedziałaś im?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo wiedziałam, że Cacek umrze, jak nie znajdę dla niego ratunku. A
mama mówiła, że jest tyle psów na świecie, nie będzie ten, to będzie inny.
- Rozumiem - znów bardziej do siebie, niż do dziecka - powiedział
Wysoczarski. - Musiałaś przyjść.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, pchnięte kolanem babki Izabelki.
Wniosła tacę, na której prócz talerza z chlebem i kubka gorącego mleka był
również talerzyk ze skrawkami wędlin dla psa i drugi z ciepłym mlekiem dla
niego.
- On nie będzie nic żarł - powiedziała mała pochłaniając przeznaaczone
dla niej jedzenie.
- Już od wczoraj nic nie żre.
Zawsze podjadał kurom kartofle z ospą, a wczoraj nawet nie zbliżył się do
koryta.
- Tylko, proszę cię, nie mów, że pies nie powinien jeść kartofli - szepnęła
babka Izabelka. - Bardzo cię proszę, Wiktor, nie zaczynaj teraz tych swoich
weterynarskich pouczeń. Wszyscy chłopi pozbyliby się swoich psów, gdyby się
dowiedzieli, że nie powinny jeść kartofli, tylko mięso.
Postawiła przed psem talerzyki z resztkami wędlin i mlekiem, a on rzucił
się na nie i w mgnieniu oka obydwa naczynia były puste.
- Będzie zdrów! - roześmiał się Wiktor, ale mała uśmiechnęła się tylko na
krótko; z wypchanymi chlebem policzkami patrzyła na psa ze smutną zadumą.
- No, tak - powiedziała babka Izabelka. - A co dalej?
- Z kim? - spytał Wiktor, nie oczekując odpowiedzi. - Wie mama - dodał
po chwili - tyle nieszczęść, wielkich i małych, człowiek widział, a wciąż nie
może się przyzwyczaić nawet do najmniejszych.
- To dobrze - powiedziała babka Izabelka. - To dobrze, że nie może się
przyzwyczaić. Nie spędzilibyśmy w zgodzie tylu lat pod jednym dachem, gdyby
tak nie było. Tę małą musimy chyba zatrzymać na noc.
- Nie możemy. Rodzice nie wiedzą, gdzie jest. Już pewnie jej szukają. -
Wiktor poczuł ogarniającą go coraz bardziej senność. Już przy stole marzył,
żeby namówiwszy matkę na brydża z księdzem, Rozciłowskim i którymś z
wnuków - zdrzemnąć się choć przez godzinkę na kanapce w swoim gabinecie.
Ale teraz ta mała... - Muszę ją chyba odwieźć, tylko że... trochę wypiłem.
Wprawdzie jako lekarz milicyjnych psów mam dobre stosunki z drogówką...
- Co tam milicja, ja ci nie pozwalam! - sprzeciwiła się groźnie babka
Izabelka. - Karolina tyle piła, co nic. Ona poprowadzi wóz. Zaraz jej powiem.
- Nie wypada zostawić gości...
- To żadni goście! Sami swoi.
Zaraz im o wszystkim powiem. - Babka Izabelka wyszła i wróciła po
niedługim czasie z córką. Karolina, ubrana już do drogi, niosła jakiś ciepły
płaszczyk i zimowe buty.
- To po Sylwii - wyjaśniła. - Dawno z tego wyrosła. Przymierz - zwróciła
się do dziewczynki.
Buty były w sam raz, ale płaszcz za duży.
- To nic, to nic - zaszeptała mała na przemian z zachwytem i niepokojem,
żeby dar nie został cofnięty. - Ja zawsze mam za duże... Ja lubię mieć za duże...
Zeszłego roku to także dostałam od jednej pani taki płaszcz. Był za duży, ale
taki ciepły...
- No i gdzie on jest? - spytała babka Izabelka.
Mała zamilkła stropiona.
- Nie wiem - szepnęła.
- Co się z nim stało?
- Nie wiem - powtórzyło dziecko. A potem dodało: - Tatuś wziął.
- No, tak - ucięła sprawę Karolina. - Ubieraj się - zwróciła się do męża. -
Wyprowadzam samochód. A o gości się nie martw. Mama sama zaproponowała
brydża. Ma zagrać z księdzem, Rozciłowskim i Krystianem. A Ziołkę, wyobraź
sobie, i Kamila zaprosiła do kibicowania. Zdaje się, że jest w dobrym humorze.
Nawet źle nie przyjęła tej naszej nocnej eskapady. Powiedziała tylko, żeby
wziąć szuflę do odgarniania śniegu, bo na bocznej drodze możemy natrafić na
zaspy.
- Słusznie - potwierdziła babka Izabelka. - Też o tym myślałam.
- Przezorne te nasze starsze panie - uśmiechnął się Wiktor. Wciąż walczył
z sennością, nie udzielało mu się ożywienie Karoliny, która - czekając, żeby się
ubrał - zajęła się teraz małą. Pomogła jej pozapinać płaszczyk, włożyć ciepłe
buty; jej kurteczkę i obuwie zawinęła w papier.
- Mama cię nie pozna - powiedziała. - A tatusia poprosimy - dodała po
długim zamilknięciu - żeby ci tego ciepłego płaszczyka... nie zabierał.
Dziewczynka stała wyprostowana, uniesiona nawet na palcach - pewnie
chciała, żeby darowany jej płaszcz wydawał się jak najmniej za duży.
Oszołomiona tym, co się działo, milczała.
- Jak masz na imię? - spytała Karolina.
- Joasia.
- A więc, Joasiu - Karolina pogładziła małą po policzku. Od kiedyż to jej
dłoń nie dotykała twarzy dziecka? Sylwia tak dawno przestała nim być... - Twój
piesek zostanie tutaj do czasu, aż wyzdrowieje. A ciebie odwieziemy do domu.
- Nie jedź za szybko, Karolinko - szepnęła babka Izabelka. Odprowadziła
córkę do progu, co czyniła zawsze, ilekroć - choć na krótko - z nią się
rozstawała. Teraz, patrząc na rozgwieżdżone niebo, przestraszyła się śnieżnej
zimy na mazowieckich drogach. - Jedź ostrożnie, może być ślisko.
- Muszę jechać ostrożnie - uśmiechnęła się Karolina. - Wiozę własnego
męża i cudze dziecko. - Właściwie cieszę się - powiedziała do Wiktora - już w
samochodzie - że nadarzyła się ta przejażdżka, i że mogliśmy wstać od stołu.
Trzeba będzie znów coś jeść, kiedy przyjedzie Agnieszka.
- Ja także cieszę się. Na tę przejażdżkę... z tobą...
- Ho ho, ho!
- Chyba jest to dzień najodpowiedniejszy na małżeńską czułość. Wciąż mi
się chce śmiać z miny księdza, który nie może zrozumieć...
- Wiem, wiem - czego nie może zrozumieć! Mama jednak chyba się
domyśla. Ale nie zapytała mnie, dlaczego obchodzimy wcześniej naszą
rocznicę. Jak to czas wszystko zaciera i wygładza.
Przewinieniom odbiera grzeszność...
- Sama wymyśliłaś to słowo na określenie tamtych dni?
- Myślę kategoriami mamy, ówczesnymi kategoriami mamy. Na szczęście
od razu bardzo cię polubiła. To ona zdecydowała, że zostałeś w naszym domu,
choć Niemcy przeczesywali miasto bezustannymi rewizjami. Po śmierci
Piotrusia bała się wciąż, żeby się jeszcze coś nie stało. Przez całą wojnę była
bardzo ostrożna, ojcu nie pozwalała się do niczego mieszać. Ale ciebie
zatrzymała jednak w naszym domu. I ukryła.
- Dopiero teraz ci się przyznam, że najpierw byłem bliski zakochania się
w mamie.
- Czy przynajmniej jej to powiedziałeś?
- Ze sto razy!
- Była zadowolona!
- O, tak. Bardzo!
Śmiali się hałaśliwie, jak za dawnych lat, kiedy jeździli tą drogą, najpierw
motorem, który Wiktor wytrzasnął skądś tuż po wojnie, później różnymi, trzeba
przyznać, że coraz lepszymi samochodami. Ona pamiętała tę drogę z częstych
wyjazdów z ojcem bryczką, którą mieli podczas wojny. Zaprzężony do niej
Białek rżał radośnie, chętny do każdej podróży.
- Do Łazów już prosto, nie trzeba nigdzie skręcać - odezwała się
dziewczynka z tylnego siedzenia, gdy minęli Żelazową Wolę.
- Znam tę drogę - powiedziała Karolina.
Bardzo dobrze ją znała. A więc najpierw jeździła nią razem z ojcem.
Wystarał się u Niemców o zatrudnienie jej przy sobie w charakterze Veterinars
hilfe. Chroniło ją to przed wywiezieniem na roboty do Reichu, a i ojcu
przydawała się nie tylko jako pomoc podczas okresowych szczepień bydła czy
kur - żandarmi, często zatrzymujący ich na drodze, mniej podejrzliwie patrzyli
na mężczyznę podróżującego z kilkunastoletnią dziewczynką.
Nieraz udawało się dzięki temu przywieźć ze wsi jakieś mięso, czy
słoninę. Te podróże z ojcem - i Białkiem! - miały swój urok mimo trwającej
wojny. Ciemna grzywa Białka, powiewająca przy jego karku, stukot kopyt na
utwardzonych odcinkach drogi - jeszcze teraz nieraz jej się to śniło. W każdej
wsi witano ich serdecznością i poczęstunkiem. Pamiętała chłodne mleko, które
dostawała podczas upałów i gorącą malinową herbatę w zimie. Jajecznicę,
smażoną naprędce z jaj nie oddanych do niemieckiego skupu. Poziomki i
jagody, wynoszone na drogę przez dzieci w glinianych garnkach, gdy
podjeżdżali w stronę Puszczy. Pamiętała te poziomkowo-jagodowe lata, jesienie
w aromacie grzybów, zimy oglądane spod ciepłej baranicy, i wiosny, gdy można
było wystawiać twarz na pachnący wiatr, chłonąć żywiczną jego woń,
nawiewaną od pobliskich lasów i torfowisk.
Ale wiatr potrafił być także dokuczliwy, przewiewał ją do szpiku kości,
kiedy w pierwszych powojennych latach jeździła z Wiktorem w teren na
motorze, kiedy trzęsło nią na tylnym siodełku, telepało, szarpało, podrzucało w
górę niby w krótkich wniebowzięciach, żeby tym mocniej strącać w dół
potęgującego się przerażenia i utraty nadzie, że wyboje dróg, którymi
podróżowała, trzymając się z całej siły Wiktora, kurczowo obejmując go wpół
zziębniętymi ramionami, skończą się wreszcie i koła motoru odnajdą w końcu
jakąś gładkość, spokojnie prowadzącą do domu.
Tę okolicę tak pięknie opisywał w wielu swoich utworach sławny, zmarły
zaledwie przed kilku laty pisarz. Jej lasy, pola, rzeki. I młyny nad nimi.
Nawet drogi z owymi wybojami, które potem pokryto asfaltem, ale ona - i
on, gdy o nich pisał - zachowali je w pamięci z ich kurzem albo błotem, zorane
kołami, przerzucone przez grzbiet mazowieckiej ziemi jak zniszczone parciane
wstęgi.
- Ja nie poznam po ciemku, gdzie mieszkamy - odezwała się Joasia.
- Przed czy za Łazami? - spytał Wiktor.
- Za. W stronę na Kampinos.
- Za Łazami będziemy wolno jechać i pokażesz nam wasz dom -
powiedziała Karolina. - Czy musiała... Czy naprawdę trzeba było, żeby w
tamtych latach jeździła z Wiktorem? Chciała.
Uwalniało ją to od wyczekiwania w lęku na jego powrót. Od kąsających
serce obaw, że może uległ namowom przy poczęstunku w jakimś domu i pewny
swojej ręki na kierownicy motoru pozwolił sobie na jeden, czy dwa kieliszki. Bo
lubił to. W wojennej Warszawie młodzi ludzie w różny sposób podtrzymywali
swój animusz. Większości wystarczała nienawiść, nienawiść tak czysta, jak
najwznioślejsze z uczuć. Ale Wiktor nie krył się z tym, że potrzebował odrobiny
alkoholu, aby odwaga przemieniała się w nim w młodzieńcze natchnienie.
Kiedy jednak wybuchło powstanie, kiedy rozpoczęła się otwarta walka - (wciąż
nie mógł wypracować w sobie poglądu, czy stanowiąca wartość równą
tragicznym stratom, ale na pewno oczyszczająca, oczyszczająca, jak komunia
przyjęta przed śmiercią) - kiedy wybuchło powstanie, nie potrzebował żadnych
podniet, wystarczyło mu, że miał broń w ręce. Ale potem przyszły długie
tygodnie, kiedy front stał nad Wisłą, a w gościnnym domu, gdzie znalazł
schronienie, sam gospodarz szukał w butelce pomocy i sposobu na przeżycie
ostatnich dni niewoli w piekącej niecierpliwości, gdy wolność była już tak
bliska. Kiedy Polska wróci - mawiał - będziemy trzeźwi, jak Pan Bóg przykazał.
Ale teraz musimy się jeszcze napić.
O ojcu nie można było myśleć z najmniejszym wyrzutem, więc
wybaczało mu się i to, że rozpiłby Wiktora, gdyby dłużej pobyli pod wspólnym
dachem. Ale skończyło się to nagle... a potem Wiktor znów dostał broń do ręki i
to mu wystarczało za wszystko.
- Kiedy mam przyjść po Cacka? - zapytała Joasia z głębi wozu.
- Przywiozę ci go, kiedy już zupełnie wyzdrowieje - odpowiedział Wiktor.
- To kiedy to będzie?
- Za kilka dni. Może za tydzień.
- Na pewno wyzdrowieje?
- Pewności nie można mieć nigdy. Mogą przyłączyć się jakieś
komplikacje. Ale mam nadzieję, że będzie dobrze. Tymi samymi zastrzykami
leczy się ludzi.
- Ludzi? - zadziwiła się mała.
- Tak. Mają takie same płuca.
- To może Wiesiek by nie umarł, gdyby dostał taki zastrzyk?
- Co za Wiesiek?
- Mój młodszy brat. Zeszłego roku... też tak kaszlał jak Cacek i był taki
gorący... Ale mama mówiła, że nie trzeba żadnego doktora, bo i bez doktora mu
to przejdzie. Ale jak umarł, to pewnie mu nie przeszło.
- Nie przeszło - potwierdził Wiktor z obezwładniającą go bezradnością.
Już wiedział co zastanie w tym domu, do którego jechali. Najchętniej
wysadziłby przed nim dziecko i nie wchodził do wnętrza, ale trzeba było
wytłumaczyć nieobecność małej, a także i to, gdzie podziewa się pies.
W białej płaszczyźnie zaśnieżonych pól zaczęły wyrastać rzadkkie zrazu
domostwa, potem zabudowa stała się coraz ściślejsza, aż wieś zaprezentowała
swoje centrum z kościołem i sklepem spożywczym, przed którym paliła się nie
osłonięta niczym żarówka.
- Łazy - powiedziała Karolina.
- To ja już patrzę i zaraz powiem, gdzie mieszkamy - Joasia przesunęła się
na siedzeniu bliżej drzwiczek samochodu, przybliżyła twarz do szyby, ale w
głosie jej nie było radości.
Szukanie ratunku dla Cacka przemieniło się niespodzianie w niezwykłą
przygodę - w ciepły płaszcz, buty i jazdę samochodem - ale oto zbliżał się
koniec tej przygody i nie miała nadziei, żeby był dobry.
Domy znów zaczęły rzednąć, niektóre z nich otaczały czarne teraz od
nagich gałęzi sady, ale większość nie miała tej osłony przed wiatrami wiejącymi
z pola.
- To tutaj! - krzyknęła Joasia, gdy mijali takie właśnie domostwo bez
widomych znaków ludzkiego zadomowienia i gospodarskiej troski. Z płotu,
który kiedyś je otaczał, pozostało tylko kilka sztachet od frontu, stojąca z tyłu
obórka należała bardziej do pola niż do domu. - To tutaj - powtórzyło dziecko i
Karolina wyczuła w tych słowach zawstydzenie i strach.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała do małej.
Zatrzymała samochód i choć przedtem nie miała zamiaru wysiadać z
wozu, pozostawiając Wiktorowi załatwienie całej sprawy, teraz zdecydowała się
mu towarzyszyć. Przebrnęli przez nie odgarnięty sprzed domu śnieg; oświetlone
nikłym światłem szyby w małych oknach były u dołu zamarznięte, u góry
pokryte parą, z wnętrza bił gwar, donośna plątanina wielu głosów.
- Tatuś ma gości - szepnęła mała.
Wiktor zapukał, a gdy nikt nie otwierał drzwi, nacisnął klamkę i wszedł
do sionki pomniejszonej zawieszonymi na ścianach szaflikami. Gwar się
wzmógł, wyodrębniły się z niego osobne, szczególnie podniecone głosy,
piskliwy kobiecy śmiech. Wiktor znów zapukał, a gdy nikt nie zaprosił do
wejścia, pchnął drzwi i przez chwilę stał w progu nie zauważony przez nikogo z
obecnych. W izbie aż ciemno było od pary i dymu, pod dwiema ściankami na
zasłanych brudną pościelą łóżkach kłębiły się mniejsze i większe dzieci w
potarganych koszulinach. Przy stole siedziało trzech rozgrzanych alkoholem
mężczyzn.
Jedna butelka była już próżna, z drugiej gospodarz, rosły rudawy
człowiek w rozchełstanej na piersiach bluzie, rozlewał właśnie - czyżby
ostatnią? - kolejkę. Pod pieczyste. Bo właśnie kobieta, ogromna i nieforemna w
bardzo późnej ciąży, wyjmowała z piecyka i stawiała na stół brytfannę z dwoma,
przyrumienionymi na brunatno zającami. Woń zabajcowanej dziczyzny rozeszła
się po izbie. Siedzący obok gospodarza mężczyźni poklepali go z uznaniem po
plecach.
- Ja tam na byle co gości nie zapraszam - zauważył chełpliwie.
- Dobry wieczór! - odezwał się Wiktor od progu.
Gospodarz odwrócił się gwałtownie. Najpierw patrzył zdumiony na
przybyłego, a potem krzyknął:
- To króliki! Króliki! Dwa ostatnie z tych, co je trzymałem w stajence.
Klatka stoi, można sprawdzić.
- Ja... - zająknął się Wiktor, zrozumiawszy co oznacza ta informacja z
obronną intonacją w głosie - ja przywiozłem wam córkę. Przyszła do mnie z
chorym psem. Mam nadzieję go uratować. Dałem mu zastrzyk, jestem
weterynarzem.
Joasia wysunęła się akurat zza pleców Wysoczarskiego i znalazła się w
zasięgu rąk matki. Kobieta szarpnęła nią, popchnęła w stronę ojca.
- Gdzieś ty była? Do kogoś ty poszła? Ja nie mam żadnych pieniędzy! Za
nic nie płacę!
- Ależ nie o to chodzi - wyjaśniła pośpiesznie Karolina.
- Dziecko przeszło tyle kilometrów... Odwieźliśmy je, bo przecież noc i
śnieg...
- Kto jej kazał chodzić? - matka znów szarpnęła Joasię, która podniosła
ręce do twarzy i zasłoniła się obronnym ruchem. - Ja jej kazałam? Pies i w domu
by wyzdrowiał, a jak nie - to mało psów na świecie? A co ty masz na sobie?
Poszłaś żebrać do ludzi? Moja córka nie musi żebrać. Ma ojca, matkę, ma w
domu... wszystko - zakończyła kobieta słabnącym głosem, bo zauważyła
mitygujące spojrzenie męża. Naprawdę ma w domu wszystko, co tylko...
- Ten płaszczyk to po wnuczce - zaczęła się znów tłumaczyć Karolina -
wyrosła z niego, więc po co miałam go trzymać... Niech Joasia go ponosi.
- Bardzo ładny płaszczyk! - uciął sprawę gospodarz i uśmiechnął się
niepewnie do Wiktora. - Ja chyba pana doktora znam...? - Pan jeździ do parku w
Kampinosie? Ja tam pracuję... od tygodnia jestem na chorobowym, ale pracuję
przy usuwaniu wiatrołomów w Puszczy... - Wyprostował się, powiódł
spojrzeniem po przybyłych i kompanach. - Trzeba dbać o naszą Puszczę, bo to
miejsce... historyczne...
- A może państwo... - kobieta także pojęła swój nietakt sprzed chwili,
przystawiła do stołu dwa krzesła, uczyniła okrągły gest w ich kierunku - może
państwo spróbują naszych pieczonych...
- ...królików - dokończył za nią mąż. - Bardzo prosimy.
- Dziękuję - Wiktor cofnął się zbyt gwałtownie. - Śpieszymy się. W domu
mamy także gości. Odwieźliśmy tylko Joasię, bo pewnie niepokoiliście się o nią.
- Właśnie zaczynałem się dziwić, gdzie się podziała. A ona... - ojciec
Joasi łypnął ku niej łaskawszym spojrzeniem nabiegłych krwią oczu - ona...
popatrz, popatrz, dokąd zawędrowała! A jaka sprytna...
- Bardzo sprytna - potwierdziła Karolina. Bardziej z żalem niż z
entuzjazmem. Pogładziła małą po policzku. - Do widzenia, Joasiu.
Przywieziemy ci twego pieska, jak wyzdrowieje.
- Widzisz - matka znów szturchnęła Joasię - ile benzyny państwo przez
ciebie stracą.
- Odwiozę go, jak będę jechać do Kampinosu - wyjaśnił pośpiesznie
Wiktor. - Po drodze.
- Do widzenia! - powiedziała Karolina z tym samym, graniczącym z
paniką pośpiechem.
- I proszę - dodała już z ręką na klamce - nie gniewać się na Joasię. -
Własne szczęśliwe dzieciństwo stanęło jej przed oczyma. Dzieciństwo jej dzieci.
I wnuków. - Bardzo proszę - powtórzyła - nie gniewać się na nią.
W samochodzie długo milczeli. Z nieba zaczynał prószyć nikły śnieg,
zasnuł ruchliwą bielą długie cienie, które gromadziły się w przydrożnych
rowach. Gdy skończyły się zabudowania, przestrzeń po obydwu stronach
samochodu wygładziła się w równinną pustkę, zamkniętą z jednej strony odległą
ścianą lasu. Wiktor nie odrywał oczu od tej ciemnej smugi na horyzoncie.
- Oczywiście - odezwał się wreszcie - lepszy dla Polaków jest czas, gdy w
Puszczy grasują kłusownicy, niż ten, gdy kryły się tu wojska powstańcze. Ale
równocześnie - niedorzeczne jest to, co powiem, ale tak właśnie czuję -
równocześnie Puszcza straciła jakby na honorze. Tu znalazła schronienie
młodzież spiskowa z Warszawy, kiedy w połowie stycznia 63 roku ogłoszono
brankę, tu formowały się pierwsze oddziały powstańcze i toczyły się walki w 63
i 64 roku, a w 44 następnego wieku...
- Wiktor! - poprosiła Karolina.
Ale Wysoczarski nie mógł już przerwać.
- ...w 44 najlepsza, najofiarniejsza część młodzieży jaką miał ten kraj,
ukryła się tutaj ze swoją rozpaczą...
- Bardzo cię proszę, Wiktor.
- Wiem, że jestem śmieszny z tymi swoimi myślami. Wiem. Ale nic nie
mogę na to poradzić. A jeszcze w dodatku ten byk o przekrwionych od wódki
oczach, do pracy nie chodzi, bo jest ”na chorobowym”. Ciekawe, jak uzyskał to
zwolnienie? Co się stało z Polakami? Byli gotowi umrzeć dla ojczyzny, a gdy ją
mają, nie chce im się nawet dla niej pracować. Co ja mówię? Dla niej! Dla
siebie nie chce się im pracować.
- Od dwóch zajęcy w brytfannie wysnuwasz tak daleko idące wnioski?
- To nie moja wina. Żyjemy w czasach natrętnych uogólnień. A jeśli o
zające chodzi, to i tak mieliśmy dużo szczęścia.
- Dlaczego?
- Bo mogliśmy akurat trafić na pieczeń z jelenia. Albo łosia.
- Co to za różnica?
- Ogromna. Bo za nielegalny odstrzał łosia, a łosie są w rezerwacie pod
ochroną, grozi o wiele większa kara niż za złapanie w sidła dwóch zajęcy. I
przydybani na gorącym uczynku kłusownicy są gotowi...
Naprawdę, mieliśmy dużo szczęścia.
- Tylko mnie nie strasz. Tak ładnie zapowiadała się ta przejażdżka...
- Przepraszam.
- Mówiłeś, że jest to najodpowiedniejszy dzień na czułość małżeńską...
- I jest! Tylko życie wprowadza doń wciąż jakieś dygresje.
- Więc może i ja... - Karolina wahała się przez chwilę, ale w końcu
zdecydowała się na coś, na co zrazu nie miała odwagi, zjechała na pobocze
drogi, zatrzymała wóz.
- Co robisz? - krzyknął Wiktor.
- Masz papierosa?
- Mam. - Wysoczarski, coraz bardziej zdumiony, podał żonie papierosa -
Karolina rzadko paliła. - Dlaczego stanęliśmy?
- Bo teraz ja mam ochotę na dygresję. Nie wiem czy najwłaściwszą w tym
dniu... ale może właśnie po tylu latach... jest to najodpowiedniejszy moment,
żeby cię o coś zapytać...
- O co?
- Powiedziałeś przed chwilą, użyłeś wyrażenia, które nieraz mnie
zastanawiało, gdy mówiłeś o swoim pobycie w Puszczy...
- Mianowicie?
- Powiedziałeś, że najofiarniejsza część młodzieży ukryła się tu ze swoją
rozpaczą.
- Tak było.
- Wiem. Ale czy twoja rozpacz była tylko... nieodpowiednie słowo,
zrozum je właściwie, czy była tylko rozpaczą po klęsce, czy także po kimś, kogo
utraciłeś?
Wiktor jeszcze raz wyjął spod kożucha papierosy, także zapalił. Światełko
zapałki na krótki moment oświetliło całą jego twarz.
- Przepraszam - powiedziała Karolina, zaskoczona jej wyrazem. -
Sądziłam, że po tylu latach... że już mogę zapytać, skoro ty sam nigdy o tym nie
mówiłeś.
- Czy... musiałem, czy powinienem był mówić...?
- Nie. I nie mów, jeśli nie chcesz.
- Chcę. - Wiktor zaciągnął się głęboko papierosem i znów nikły blask
oblał jego twarz. - Bo zastanawia mnie dlaczego jednak o to zapytałaś?
- Wiesz, kiedy po raz pierwszy chciałam cię o to zapytać? Kiedy
powiedziałeś, że pójdziemy do księdza, żeby dał nam ślub. Bałam się, że nie
dochowujesz komuś wiary, że zmuszony jesteś do tego małżeństwa tym, co było
między nami, że boisz się, żeby ludzie źle o mnie nie mówili, gdyby...
- Byłem wolny.
- Ale czy naprawdę? Czy zupełnie? Czy do końca? Nieraz w ciągu tych
lat czułam, że jest ktoś obok nas.
- Co ty opowiadasz? Nie dałem ci żadnego powodu... Czy nie byłem dość
czuły, dość dobry?
- Byłeś. A jednak czułam, że w różnych okolicznościach jest ktoś obok
nas. Nie między nami, takiego zarzutu ci nie stawiam, ale właśnie obok nas, z
nami. Czasem wydawało mi się, że oprócz mnie jest ktoś jeszcze...
- Karolino!
- Może zastanawiałeś się nieraz, jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś
spędził je nie ze mną, ale...
- Przestań, proszę cię.
Karolina zamilkła, zgasiła papierosa w popielniczce, długo naciągała
rękawiczkę. Nie odwracając ku niemu głowy, z oczyma utkwionymi w białą
przestrzeń przed wozem, zapytała:
- Kochałeś ją?
- Tak.
- Bardzo?
- Tak.
- Masz pewność...? Byłeś przy jej śmierci?
- Tak.
- Zginęła w powstaniu?
- Dziesiątego września. Był to dzień, kiedy nam się wiodło. Kiedy
odnieśliśmy zwycięstwo. Zwycięstwo na jednej ulicy w morzu klęsk,
ponoszonych na innych.
- Nie musisz o tym mówić.
- Powiedziałem ci, że chcę.
Wybiliśmy grupę Niemców, atakujących nas od kilku godzin. Kiedy ustał
ostrzał z ich strony, pomyślałem, że przecież szkoda pozostawionej przy nich
broni. Postanowiłem ją zabrać i przenieść do nas. - Ona poszła razem ze mną..
- Nie powinieneś był pozwolić.
- Tak - krzyknął. - Tak! Nie powinienem. I nie pozwalałem! Ale ona
wyskoczyła za mną zza barykady... Zawsze chciała być ze mną... - dodał miękko
- zawsze...
- Wiktor! Już dosyć! Proszę cię...
- Chciałaś usłyszeć!
Przeskoczyliśmy więc ulicę w zupełnej ciszy, zebraliśmy broń. A w
drodze powrotnej... Ja biegłem pierwszy. Ona tuż za mną. I nagle padł strzał.
Jeden jedyny. Widocznie wybici Niemcy dostali spóźnioną pomoc. Jeden
jedyny strzał. W tył głowy.
Upadła. Ja pobiegłem dalej. Ale rzuciwszy broń za barykadę, wróciłem.
Przyczołgałem się do niej i wciągnąłem w osłonięte miejsce. Nie żyła. -
Pochowaliśmy ją na podwórzu kamienicy, przy której była nasza barykada,
między dwoma kolegami poległymi także tego dnia. Zrobiłem jej krzyż z ramy
okiennej wyjętej z parteru. Wypaliłem w drzewie tylko imię ”Misia”. Na
nazwisko nie było już czasu, opuszczaliśmy naszą barykadę, przemieszczaliśmy
się na inną pozycję. Zresztą tak ją wszyscy nazywali. Prywatnie i w konspiracji.
To ona... a o tym ci opowiadałem... opowiadałem, że była wśród nas
dziewczyna, która wymyśliła znakomity sposób na ochronę specjalnie ważnych
mieszkań. Nocowała tam wtedy także, w przedpokoju wieszała czapkę i płaszcz
z dystynkcjami wysokiego oficera SS. Gdy zdarzyło się, że do drzwi waliło
gestapo, otwierała Misia - w negliżu, z potarganymi włosami, zaróżowiona od
snu. Kładła palec na ustach z zalotną prośbą o ciszę, a oczyma wskazywała
wiszące na szaragach czapkę i płaszcz dostojnika.
Karolina poszukała dłoni Wiktora, uścisnęła ją.
- Gdybyś wcześniej mi o tym powiedział, kochałabym ją... Kochałabym
razem z tobą... wspomnienie o niej.
- Tylko matce powiedziałem o jej śmierci. Wtedy, w Krakowie, zaraz po
wojnie... Chciała wiedzieć z kim się ożeniłem. Myślała, że z nią.
- Znała ją?
- Tak. Nieopatrznie przywiozłem ją do Wysoczar w zimie 43 roku.
- Dlaczego nieopatrznie?
- Bo nie zrobiła dobrego wrażenia. W tamtych latach jeszcze... mimo
okupacji, dziś trudno o tym mówić, trudno to sobie nawet wyobrazić - rodzice
moi nie rezygnowali z tego, czym byli. Wojnę zatrzymywali za progiem jak
fornala. Czasem tylko treuhander bywał zapraszany na obiad, ale tylko wtedy,
gdy chciano wyjednać u niego jakieś ustępstwo z przysługujących mu praw.
Misia wydała im się właśnie cząstką wojennego czasu, tym czymś, co mimo
braku przyzwolenia wtargnęło do ich domu. Bo od razu zaczęła opowiadać, że o
tytoń do fajki, jaki przywieźliśmy dla ojca, wystarała się jej matka przez swoje
stosunki na bazarze. Że futerko z popielic, które wzięła na tę uroczystą dla niej
wizytę, przyniósł ktoś matce do sprzedania, bo specjalnością jej straganu były
właśnie futra. ”Jezus Maria!” powiedziała matka ze zgrozą, gdy na chwilę
zostaliśmy sami. ”Na pewno żydowskie!” Starałem się gdzieś na boku
wytłumaczyć Misi, że nie powinna się tak chwalić tym straganem.
Bezskutecznie. Uważała stragan matki za coś wspaniałego. Za szczęśliwą
odmianę ich losu! I był nią, w warszawskich okupacyjnych warunkach na
pewno nią był.
- Wysoczary nie zrobiły na niej wrażenia?
- Nie takie jak przypuszczałem. Żegnając się z matką powiedziała tylko:
”Chyba smutno jest teraz mieć coś takiego?”
- Co odpowiedziała matka?
- Nic. Bo jednak zawsze starała się być uprzejmą dla swoich gości. Ja
miałem ochotę powiedzieć, że w wojennej sytuacji nie są pewne ani majątki
ziemskie, ani stragany. Ale na szczęście powstrzymałem się od tego.
Naraziłbym się bardzo obydwu paniom.
Powstrzymałem się także od wyjawienia, że poznałem Misię właśnie na
bazarze, gdy poszedłem tam po raz pierwszy po tytoń do fajki dla ojca. Palił
tylko pursiczan, a nie mógł go zdobyć nawet w Krakowie.
Krakowianie byli zawsze mniej przedsiębiorczy od warszawiaków i raczej
powstrzymywali się od handlu z Niemcami. Zresztą i w Warszawie nie było
łatwo o lepsze tytonie do fajek. Pojechałem na Pragę. Byłaś podczas okupacji na
bazarze w Warszawie?
- Nie. Ani razu. Ojciec nie pozwalał mi jeździć do Warszawy. Bał się, że
gdybym wpadła w łapankę, nie pomogłoby mi zaświadczenie, że jestem
Veterinarshilfe.
- Moje papiery były bardzo mocne. Drogo kosztowały. Ale miałem wtedy
pieniądze. Przykro mi, że kiedy byłem z tobą... już ich nie miałem.
- Nie byłam przyzwyczajona do pieniędzy. Do dużych pieniędzy. Nie
wyobrażałam sobie nawet, że mogłabym je mieć.
- Podczas okupacji bardzo ułatwiały życie. Rodzice wysłali mnie do
Warszawy na tajne studia. Nie chcieli, żebym był w Wysoczarach, bezpieczniej
było zgubić się gdzieś w tłumie. Uważali poza tym, że nie powinienem tracić
czasu, że później, po wojnie, nie zechce mi się uczyć. Prawdę powiedziawszy,
nigdy tego za bardzo nie lubiłem. Dopiero ty zmusiłaś mnie...
- Sza!
- Zapisałem się na agronomię, tak chcieli rodzice. Przyszłość w ich
wyobrażeniu miała ścisłe powiązania z przeszłością, nikt im jeszcze nie
powiedział, patrząc na Wysoczary, że ”chyba smutno jest teraz mieć coś
takiego... ”. Studiowałem więc agronomię, ale jak ci już o tym mówiłem, nie za
bardzo naprzykrzałem się profesorom.
Poznawałem Warszawę, zawierałem różnego rodzaju znajomości,
załatwiałem dla rodziców sprawunki, których nikt nie potrafił załatwić. Tak - w
poszukiwaniu pursiczanu - trafiłem na bazar. Było to targowisko, na którym
ludzie sprzedawali wszystko, od starych butów po brylanty. Ja szukałem tylko
tytoniu do fajki, nagabywany przez właścicieli straganów, którzy ciągnęli mnie
do siebie. Bawiło mnie to i zatrzymałem się przed jednym z nich. Sprzedawała
w nim młoda dziewczyna mniej więcej w moim wieku...
- Pan sobie życzy? - zapytała.
Nawet się jej nie przyjrzałem, patrzyłem na stosy garderoby, sukien,
ubrań, płaszczy i futer, którymi zapchany był stragan. Każda z tych rzeczy była
równocześnie czyjąś biedą i nadzieją.
- Nie ma tutaj tego, czego szukam - powiedziałem.
- Skąd pan może wiedzieć? Nie wszystko jest na wierzchu. Czego pan
szuka?
- Tytoniu do fajki. Nazywa się pursiczan.
- Nie może pan palić gorszego?
- To nie ja, to mój ojciec.
Przyzwyczajony do pursiczanu.
- Nie mam - zasmuciła się. - Ale niech pan poczeka, może uda mi się go
zdobyć. - Wyszła zza lady, sprawdziła czy wisząca na szyi torba z pieniędzmi
jest zamknięta. - Popilnuje mi pan boksu?
- Byle nie długo.
Zawierzyła mi całą zawartość swego stoiska - za co, zapewne, nie
pochwaliłaby jej matka. Już same karakuły leżące na wierzchu warte były
majątku. Nie spuszczałem więc z nich oka, gdy tłum, napierający zewsząd,
wydawał mi się niebezpiecznie zagęszczony, a pytający mnie o różne rzeczy
klienci zadawali te pytania równocześnie - jak sądziłem - dla zmylenia mojej
uwagi.
Przyszła wreszcie. I miała pursiczan, nawet dwa opakowania.
- Chciał pan jedno, czy dwa?
- Chętnie wziąłbym więcej.
- To trzeba było od razu tak mówić. Ale nie szkodzi, przyjdzie pan
znowu. Przyjdzie pan?
Oczy miała szare, ogromne. Patrzyła nimi w uważnym, napiętym
oczekiwaniu.
- Przyjdzie pan?
- No, nie wiem... - bąknąłem.
- To niemożliwe, żeby pan nie przyszedł.
Karolina ostrożnie wyjęła z palców Wiktora dopalającego się papierosa.
Spojrzała na jego twarz. Oczy miał zamknięte, może zasnął...?
- Wiktor! - szepnęła.
Nie odpowiedział.
Nie odpowieział, bo właśnie po raz drugi szedł na bazar w wojennej
Warszawie, szukał straganu z przechodzonymi rzeczami.
- Jestem - powiedział, gdy go wreszcie znalazł. - Bo, zdaje się, pani mnie
zaprosiła...?
Bywał w tym czasie w najlepszych domach Warszawy, znał dziewczyny
o świetnych nazwiskach i były wśród nich naprawdę urocze. A jednak przyszedł
tu i ucieszył się, gdy dziewczyna powiedziała:
- Zaprosiałm pana, oczywiście.
Ale niech pan nie myśli, że często mi się to zdarza.
- Nie myślę tak. Nawet mi to przez głowę nie przeszło.
- To dobrze. I dobrze, że przyszedł pan akurat dziś. Bo nie zawsze tu
jestem. Tylko trzy dni w tygodniu. A trzy dni handluje tu moja mama.
- Mam wobec tego szczęście, że nie trafiłem na szanowną mamusię. -
Musiał to powiedzieć może z lekko ironicznym lekceważeniem, bo dziewczyna
spojrzała ostro.
- Co pan sobie wyobraża? Moja mama przed wojną pracowała w sądzie, a
ojciec w ministerstwie przemysłu i handlu. Teraz sprzedaje budynie i proszki do
pieczenia, które produkuje jego były szef z ministerstwa. A mama założyła ten
stragan. Świetnie prosperuje i dlatego jemy biały chleb, zwłaszcza że mama
choruje na wątrobę i ten kartkowy mamie szkodzi. Pan go je?
- Nie.
Nie zapytała skąd ma pieniądze na biały chleb, a on jej nie powiedział, że
co tydzień chłopak z Wysoczar, ryzykując - nie za darmo - zgarnięcie w
łapance, przywoził mu kosz żywności - wędlin, nabiału, a także białego
pieczywa.
- No, tak - powiedziała. - W Warszawie można dostać wszystko.
- Jak pani ma na imię? - zapytał.
- Maria. Ale wszyscy mówią na mnie Misia.
- Misia... Imię, które chciałoby się pogłaskać.
Zapamiętała to. Później, kiedy się już lepiej poznali, kiedy włóczyli się po
różnych lokalikach i kawiarenkach, gdzie - tak ślicznie, tak wzruszająco łakoma
- pochłaniała stosy ciastek, kiedy całował ją w bramach i na schodach, bo nie
chciała, wciąż nie chciała przyjść do niego - nieraz powtarzała, że nikt jeszcze
nie mówił tak pięknie o jej imieniu. ”Chciałoby się je pogłaskać... ”
- I ciebie także chce się pogłaskać - powiedział kiedyś, gdy pochylała
głowę nad talerzykiem z trzema napoleonkami. Zapamiętał barwę, a nawet
zapach ich kremu, bo właśnie wtedy wyprostowała się, odgarnęła włosy z czoła
i w jednej chwili przestała być paplającą beztrosko, uroczo łakomą dziewczyną,
której imponowało wystawanie przy barach, spijanie koktajli przez długą
słomkę, i którą chciało się pogłaskać, jak małego psa.
- Słuchaj - powiedziała sucho, może nawet trochę groźnie. - Czy
wyobrażasz sobie, że w ten sposób można przeżyć wojnę? Poznałam cię już na
tyle, że jutro mam zamiar komuś cię przedstawić.
Nie zapytał komu, w ogóle o nic nie zapytał. Następnego dnia poszli do
jakiegoś mieszkania, gdzie zrozumiał, że oto zaczyna się nowy etap w jego
życiu. Zrozumiał także, że Misia dopiero teraz jest naprawdę szczęśliwa. Nie
odważał się już nalegać, żeby do niego przyszła, inne zaczęły mu się wobec niej
roić plany i nadzieje.
Kiedy w 43 zdecdował się zawieźć ją na Boże Narodzenie do Wysoczar,
był już kapralem podchorążym. Ale nie przyznał się do tego rodzicom.
Wprawdzie matka lubiła powtarzać, że pradziad Wysoczarski był z królem
Janem pod Wiedniem, podkreślając, że znaczyło to tyle, co udział rycerzy
zachodniej Europy w wyprawach krzyżowych, ale wydawało jej się chyba, że
Kara Mustafa mniej był groźny dla polskich jedynaków niż byle komendant
gestapo.
- Wiktor! - szepnęła znów Karolina.
Nie odezwał się, nie poruszył.
Kiedy front zatrzymał się na prawym brzegu Wisły, kiedy w Warszawie
nie padły jeszcze żadne rozkazy, ale już wiedziano, że padną - Misia
powiedziała, że przyjdzie do niego. Już sama ta zapowiedź była szczęściem,
równym spełnieniu. Nakupił kwiatów, zapełnił nimi wszystkie wazony, jakie
miała jego gospodyni.
Mieszkał wtedy przy Śniadeckich u wdowy po kolejarzu, poległym w 39
roku. Utrzymywała się z szycia i wynajmowania jednego pokoju w
dwupokojowym mieszkaniu. Cotygodniowe paczki z Wysoczar witała, jakby
były przeznaczone dla niej, jej lokator nie był w stanie skonsumować całej ich
zawartości. Wiedział więc, że jest w mieszkanku przy Śniadeckich ceniony na
tyle, aby darowano mu pewną śmiałość.
- Pani Franciszko - zagaił - dzień taki piękny! Nie przeszłaby się pani po
południu do Łazienek?
- Ja? Do Łazienek? W powszedni dzień? - zdziwiła się wdowa.
- A dlaczego nie?
- Przecież mam szycie.
- Ile pani może zarobić przez jedno popołudnie?
Zamyśliła się, wymieniła sumę.
- Żeby nie była pani stratna, ja pani za to nie wykonane dzisiaj szycie
zapłacę.
- A co też pan? - prawie się obraziła. - Mało mam od pana? Jeszcze ma mi
pan płacić za to, żebym... poszła do Łazienek? Spodziewa się pan gościa? -
zapytała z nagłą konfidencją.
- Tak.
- Dziewczyna?
- Tak. - Zaczynał być zły, że stworzył sytuację, w której mogła zadawać
mu te pytania.
Spostrzegła to.
- Nie, ja o nic nie pytam. - Nic nie muszę wiedzieć. I pójdę do tych
Łazienek, jak panu na tym zależy.
- Dziękuję.
- A kto poda herbatę? Bo przecież zechce pan poczęstować gościa
herbatą.
- Sam zrobię.
- No, już dobrze, dobrze.
Widzę, że się pan denerwuje. Postawię filiżanki i cukiernicę na tacy.
Przed wyjściem zaparzę herbatę... A o której mam wrócić?
- Przed godziną policyjną - warknął. - Nie wcześniej.
- A o której mam... wyjść?
- Zaraz po obiedzie.
Wyprawił wdowę, wypychając ją prawie za drzwi i długo nasłuchiwał
odgłosu jej oddalających się kroków. Niecierpliwość kazała mu pozostać w
przedpokoju i czekać na te, które będą wstępować do góry, ale wydał się sobie
śmieszny.
Poza tym kamienicę zamieszkiwało wielu lokatorów, a o tej godzinie
wracali właśnie do domu z jakichś swoich zajęć, bawiące się na podwórzu
dzieci biegały bezustannie po klatce schodowej, najczulszym uchem nie mógłby
wyłowić z tego zgiełku kroków Misi, zdążających ku drzwiom, za którymi
czekał na nią.
Wrócił więc do pokoju, usiadł przy otwartym oknie. Bał się wyglądać,
mogłaby go zauważyć i śmiałaby się z niego...
Ale kiedy wreszcie przyszła, nie wyglądała na to, żeby miała ochotę
śmiać się z czegokolwiek. Wyraz jej twarzy był poważny i surowy, spojrzenie
pełne mrocznego zamyślenia. Pocałowała go w policzek i szybko wysunęła się z
jego objęcia, choć chciał ją zatrzymać. Usiadła przy stole.
- Przyszłam - powiedziała - bo chciałeś tego i wydaje mi się, że byłam
głupia broniąc się do tej pory...
Mówiła rzeczy śmiałe, ale każde słowo było zaprzeczeniem własnej
treści. Usiadł także, naprzeciwko, z dala od niej. Było bardzo gorąco, wczesne
popołudniowe słońce świeciło prosto w okna, firanki nie poruszał najlżejszy
powiew. Na niezbyt ruchliwej ulicy hałasowały dzieci, jakiś młody głos śpiewał
radośnie piosenkę, za którą groziła kara śmierci.
- Dziękuję ci - powiedział.
Oblizał wargi suchym językiem. - Napijesz się herbaty?
- Chętnie.
Zerwał się i pobiegł do kuchni. Ręce mu się trzęsły, gdy nalewał do
szklanek esencję i wrzątek. Poparzył się, wysypał ze szklanego klosza kruche
ciastka. Nieliczne, cudem uratowane przed jego niezgrabnością, wniósł razem z
herbatą do pokoju, zziajany, z płonącymi policzkami.
Poznała, że nie powiodło mu się w kuchni, ale powiedziała tylko, nie
ruszając się z miejsca:
- Powinnam ci pewnie pomóc?
- Nie, dziękuję. Doskonale dałem sobie radę.
- Gospodyni wyszła?
- Wyszła.
- Miałeś... trudności?
- Z czym?
- Żeby wyprawić ją z domu.
- Żadnych. Poszła z ochotą do Łazienek.
- No, tak... dzień taki piękny...
- Bardzo piękny.
Parząc sobie usta, popijali herbatę. Ciastek nie tknęła.
- Z Wysoczar! - zachęcił.
- Na pewno są bardzo dobre.
Sięgnął po korkociąg, żeby otworzyć butelkę wina.
- Nie otwieraj - powiedziała.
- Nie będę piła.
- Dlaczego? Lubisz tokaj.
- Nie, nie - dziś nie. I ty także nie pij.
Zrozumiał, nie nalegał, choć... w tej sytuacji duże nadzieje pokładał
właśnie w winie. Ileż to razy, kiedy odprowadzał ją pod lekkim rauszem, kiedy
całował w ciemnym załomie schodów, kręciło mu się w głowie od pragnienia.
Teraz siedział odrętwiały, tak wbity w krzesło, jakby już nigdy nie miał z niego
powstać.
A ona właśnie powiedziała cichutko i z desperacją:
- Może przesiądziemy się na... kanapę?
Dźwignął się z trudem, zaczepiając nogą o stary dywan ruszył ku kanapie,
na której brzeżku ona już przysiadła jak ptaszek na chybotliwej gałęzi. Pluszowe
pokrycie kanapy śmierdziało kurzem i naftaliną. Na dole śpiewał ktoś wciąż
piosenkę, za którą groziła kara śmierci.
- Tutaj jest wygodniej - powiedziała.
- O wiele wygodniej - potwierdził. Przymknął na chwilę oczy, a kiedy je
otworzył - ona zszarpywała, zdzierała z siebie bluzkę.
- Nie! - krzyknął. - NIe musimy tego robić!
Przyciskała do piersi bluzkę, jej szczupłe ramiona drżały.
- Nie? - spytała z rozpaczą.
- Nie. To nie tak... nie teraz... nie z tego powodu...
- Z jakiego... powodu?
- Przecież wiem, domyślam się, dlaczego dziś przyszłaś. - Objął ją i
trzymał przy sobie, a ona zaczęła płakać, może nawet płakał razem z nią i trwało
to długo, wdowa po kolejarzu spacerowała po Łazienkach, a oni płakali złączeni
ciasnym uściskiem.
- Żałuję... - szepnęła nagle - bardzo żałuję.
- Czego?
- Wolałabym, żebyś był w Wysoczarach.
- Nie puszczałaś mnie chętnie do Wysoczar.
- Ale teraz wolałabym, żebyś tam był... Zresztą wszystko jedno gdzie...
byle daleko stąd.
- Daleko... od ciebie?
- Ode mnie także.
Nie pytał o nic więcej, rozumiał, wiedział.
Dlaczego prawie we wszystkich wojennych powieściach, które czytał, ich
bohaterowie oddawali się tak uporczywie miłości mimo bezustannego
zagrożenia? Może przyzwyczaili się do niego, ale przecież i oni mogli się już
przyzwyczaić...
- Wiktor! - odezwała się jeszcze raz Karolina. - Śpisz?
Otworzył oczy i powiedział - a był to błąd, nierozsądny i niewybaczalny:
- Nie śpię.
- Ani trochę nie spałeś?
- Ani trochę.
Karolina zapaliła motor, ruszyła ostro.
Po co, och! po co skłoniła Wiktora do mówienia? Dawniej - nie wiedząc -
nieraz miała uczucie, że jest ktoś obok, teraz odnosiła wrażenie, że jest ktoś
zamiast niej, że zamiast niej siedzi tu w samochodzie, spędza życie z Wiktorem,
jest z nim częściej i bardziej niż ona...
Garaż zostawiła otwarty, mogła więc, wymijając stojące przed domem
samochody Krystiana i Rozciłowskiego - od razu wjechać do środka, ale nie
zrobiła tego.
- Dlaczego nie wjeżdżasz? - zapytał Wiktor, gdy zatrzymała wóz.
Powoli odwróciła ku niemu głowę.
- Tak długo przebywaliśmy oboje w dawnym czasie, iż wydawało mi się,
że tam w głębi stoi Białek...
Nic nie odpowiadając wysiadł z wozu. Cały dom był oświetlony, tylko w
dwóch oknach jego gabinetu nie paliło się światło. Postanowił wstąpić tam
najpierw i dopiero po chwili - odmieniwszy twarz, zjawić się wśród gości. Nie
spostrzeżony przez nikogo przemierzył korytarz, cicho otworzył drzwi gabinetu.
I zmartwiał.
Z głębi dochodził przerywany stłumionym śmieszkiem głos Sylwii:
- Możesz mnie całować i dotykać. Daj rękę, pokażę ci... tu, gdzie kończy
się szyja...
- Nie, nie... - bronił się Marek.
- Nie bądź głupi! Strasznie jesteś głupi, wiesz? Dotykanie to nic złego. A
takie przyjemne.
- Ja bym wolał grać w ping-ponga - wyszeptał Marek.
- Zaraz będziemy grać, ale teraz... dopóki w domu taki spokój... daj rękę...
Wiktor zamknął drzwi równie cicho, jak je otworzył. Powinien był zapalić
światło, wrzasnąć, zrobić awanturę - ale tylko zamknął cicho drzwi i na palcach
wycofał się w stronę kuchni. Nie potrafiłby w tej chwili spojrzeć na Sylwię,
chyba by ją uderzył.
- Mamo! - powiedział do babki Izabelki, pomagającej Pawlisiowej przy
zmywaniu talerzy. - Niech mama zajrzy do gabinetu. Oni, zdaje się, już nie grają
w ping-ponga.
- No, to co? Muszą grać?
- Wolałbym...
Babka Izabelka podniosła głowę znad zlewu, zaczynała coś pojmować.
- Bardzo proszę, niech mama zaraz tam idzie - przynaglił.
- Jezus, Maria! Już idę, idę!
A ty nie mogłeś...
- Nie mogłem. Tylko niech mama nie robi awantury na cały dom. Ja idę
do pokoju.
Rozciłowskiego najwidoczniej nie za bardzo zajmował brydż, bo na
widok Wiktora od razu poderwał się od stolika.
- Proszę, niech ojciec siada.
Wygrywam, więc mogę zaproponować moje miejsce. Bo ja chyba... będę
musiał już uciekać.
- Tak wcześnie? - Wiktor zrozumiał, że Rozciłowski wolałby uniknąć
spotkania z Agnieszką (a może zaoszczędzić jej spotkania z sobą) - ale z
niewiadomych dla siebie powodów zapragnął go jednak zatrzymać. - Widziałem
w kuchni wspaniałe torty. I jest wśród nich orzechowy - twój ulubiony.
Smagła twarz Rozciłowskiego pociemniała od rumieńca.
- Pamiętano tu o tym?
- Podejrzewam, że Karolina zrobiła go specjalnie dla ciebie.
- Co takiego? - spytała Karolina wchodząc. - Co zrobiłam specjalnie dla
Romana?
- Tort orzechowy. Czy nie tak?
- Oczywiście, że tak. Wszyscy tu pamiętamy, że lubiłeś zawsze tort
orzechowy.
To zawsze, przywołujące inną rodzinną sprawę, pozwoliło Karolinie
zapomnieć na jakiś czas o własnej, z którą - otwartą tak niespodziewanie -
wróciła do domu z owej przejażdżki z cudzym dzieckiem i własnym mężem.
- Nie było ślisko? - spytała babka Wysoczarska znad kart.
Odpowiedział Wiktor:
- Ani trochę. Zresztą Karolina tak świetnie prowadzi.
- Karolina wszystko robi świetnie - matka uśmiechnęła się do syna. -
Wciąż to powtarzam od czterdziestu lat.
- Dziękuję! - Karolina schyliła się ku starszej pani i pocałowała ją w
policzek. W słowach skierowanych do Wiktora usłyszała jakby jakieś
pouczenie. Czyżby jej twarz, kiedy tu weszła, nie wyglądała zwyczajnie, albo
jego... jego twarz była inna, niż powinna być w ten uroczysty dla obojga
wieczór? - Dziękuję! - powtórzyła.
Otworzyły się - dość gwałtownie - drzwi i silna ręka babki Izabelki
wepchnęła do pokoju Sylwię i Marka, zaczerwienionych i zgrzanych.
- Już dosyć tego ping-ponga!
Siedźcie tu z dorosłymi!
- Czy coś się stało? - poderwała się Kasia. Powitała z ulgą powrót
teściów, kibicowanie ją nudziło, teraz zaś nadarzała się okazja wykazania
macierzyńskiej troski. - Jak ty wyglądasz? - krzyknąła do Marka.
Chłopiec odwrócił twarz od światła.
- Zgrzałem się trochę.
- Ja też - dodała Sylwia, choć nikt jej o nic nie pytał, tylko babka Izabelka
gromiła ją wzrokiem. - Pić mi się chce!
- Idź do kuchni i napij się wody!
- Jest może jeszcze sok pomarańczowy?
- Już nie ma. Zostało trochę, ale to dla twojej matki. Na pewno będzie jej
się chciało pić, jak przyjedzie.
- No, nie wiem - wzruszyła ramionami Sylwia. - Mamie nigdy nie chce
się pić.
- Powiedziałam ci idź do kuchni i napij się wody - groźnie podniosła głos
babka Izabelka. - To ci naprawdę dobrze zrobi!
- Czym się mamie tak naraziła? - spytała pobłażliwie Karolina, gdy
Sylwia, głośno zamykając drzwi za sobą, wyszła do kuchni.
- Och, głupstwo! Może nie takie całkiem małe, ale gdybym ci
powiedziała, wygadałabyś się przed Agnieszką albo, co gorsza, przed Romanem
i zrobiłaby się awantura; zepsułaby nam wieczór, a tak bardzo pragnę, żeby
wypadł jak najlepiej. Miałaś trochę przyjemności z tej przejażdżki z Wiktorem?
- Tak...
- Wydawało mi się, że on...
- Nie powinien był tak gościć Zdzisia w kuchni.
- Źle się czuje?
- Czuje się akurat tak, żeby pójść do łóżka.
- Mógł przespać się w samochodzie.
- Ale się nie przespał - sucho i nieprzychylnie stwierdziła Karolina.
Sylwia wróciła do pokoju, znów zbyt głośno zamykając drzwi. Usta jej
lśniły wilgotnie, policzki płonęły, była naprawdę śliczną dziewczyną.
- Pozwól tu, Sylweczko! - przywołał Sylwię ojciec, wskazując jej miejsce
obok siebie na kanapie pod oknem. - Może wreszcie porozmawiamy.
- Bardzo chętnie, tatusiu - Sylwia zmieniła się w jednej chwili w grzeczne
i uległe dziecko.
- Jak będziesz wyglądała na wywiadówce?
- Nie najgorzej.
- Co to znaczy - nie najgorzej?
- Same piątki. Od góry do dołu. Jeśli tak będzie na koniec roku, przejdę
do liceum bez egzaminu.
- To pięknie!
- Robię to dla ciebie.
- Dla mnie?
- Oczywiście dla dziadków także. I dla mamy. Ale głównie dla ciebie.
- Dlaczego?
- W książce do polskiego jest fragment twojej prozy, nie wypada więc,
żebyś miał córkę idiotkę.
- Kocham cię!
- Ja ciebie też. - Przez mamę jestem także sławna w szkole, może nawet
więcej. Koleżanki wciąż mi przynoszą jej fotosy, wycinają recenzje - ale ja
cenię sobie bardziej fragment twojej prozy w książce do polskiego. I jak to
brzmi - ”fragment prozy Romana Rozciłowskiego”.
- Brzmi całkiem zwyczajnie.
- Jesteś za skromny. Czy wszyscy pisarze są tak skromni?
- Nie wiem. Ale myślę, że każdy człowiek ma prawo do nie mniejszej
dumy, jeśli wykonuje coś potrzebnego i dobrze to robi. - Nie pojechałabyś z
ojcem w góry?
- Och, tatusiu!
- Myślę, że moglibyśmy się tam wybrać na twoje zimowe ferie. Mój
przyjaciel ma chatę w Bukowinie i akurat w lutym nikogo tam nie będzie.
- Och, tatusiu! - powtórzyła Sylwia z zachwytem. Marek patrzył na nią z
zazdrością - cieszyła się z czegoś, a on nudził się przy swojej matce, rodziece,
których się stale ma, są naprawdę nudni.
- Wzięlibyśmy narty - ciągnął dalej Rozciłowski, bardziej sobie niż córce
opowiadając tę bajkę, którą miał nadzieję przemienić w rzeczywistość, o ile
wydawnictwo wypłaci zaliczkę na nową książkę. - A po nartach pójdziemy coś
zjeść u zaprzyjaźnionej góralki, albo sami będziemy coś pitrasić, potem ja
trochę popracuję, a ty pooglądasz sobie telewizję przy trzaskaniu sosnowych
szczap na kominku.
- Och, cudownie! Cudownie!
- Więc co? Porozmawiać z dziadkami? I z mamą oczywiście.
- Zaczekasz na nią?
- Zaczekam. - Rozciłowski wyczuł zwątpienie w głosie córki. - Zaczekam
- powiedział jeszcze raz.
- I naprawdę... w tej Bukowinie będziemy tylko we dwoje?
- A któż by tam jeszcze miał być?
- No, nie wiem... Ile razy wyjeżdżam gdzieś z mamą, zawsze się przy nas
ktoś pęta.
- Przy nas nikt się nie będzie pętał, daję ci słowo.
- A jeśli... jakaś pani bardzo cię kocha?
- Nie ma takiej pani.
- To niemożliwe! - dziecinnie szczerze, a nawet z oburzeniem zdumiała
się Sylwia.
- A jednak - uśmiechnął się do niej ojciec. - Naprawdę nie ma takiej pani.
I nigdy nie będzie.
- Nie wierzę. Nie będziesz przecież zawsze sam.
- Jak przyjedziesz do Warszawy na studia, zamieszkasz ze mną.
- Nie zrobię tego kłopotu ani tobie, ani mamie.
- Możesz studiować w Krakowie i mieszkać u mnie - odezwała się,
składając karty, babka Wysoczarska.
W pokoju urwały się nagle wszystkie rozmowy, cisza zapadła ogólnym
zdziwieniem.
- Ależ tak! - babka Wysoczarska potwierdziła z zaskakującą ją samą
radością całkiem najwidoczniej świeży swój pomysł. - Zamieszkasz u mnie,
będzie nam dobrze razem.
Czyżbym była... Czyżbym czuła się aż tak samotna, pomyślała z nagłym
przestrachem, aż tak samotna, żeby brać sobie na głowę to niesforne
stworzenie?
Można sobie wyobrazić, o której ona będzie wracać do domu. I jakie
hordy koleżanek będą ją odwiedzać. Kolegów, o! Kolegów oczywiście także! A
magnetofon! Wciąż będzie ryczał magnetofon! No tak... Ale... cisza... cisza
bywa też straszna...
- Dziękuję babci za zaproszenie do Krakowa - Sylwia nie ruszyła się
nawet z kanapki, na której wciąż siedziała przy ojcu - ale ja babci także nie będę
chciała sprawiać sobą kłopotu. Postaram się o miejsce w akademiku...
- Na razie masz jeszcze czas o tym myśleć - ucięła całą sprawę babka
Izabelka, wciąż nieprzychylnie patrząca na Sylwię. - Cztery lata w liceum. Ile to
się może przez ten czas stać! Wszystko, co niespodziewane, dzieje się bardzo
szybko. A to, na co człowiek czeka, wlecze się jak żółw.
- Ja na nic nie czekam. Ja lubię to, co jest! - stwierdziła przymilnie
Sylwia, pocałowała w rękę babkę Izabelkę. - Ja bardzo lubię to, co jest! -
powtórzyła, pewna, że prababce zabraknie siły, żeby dłużej gniewać się na nią.
- Ale do Bukowiny masz ochotę ze mną pojechać? - wtrącił Rozciłowski.
- Co? Do jakiej Bukowiny?
Karolinko, wiesz coś o tym? - babka Izabelka, jednak nieprzejednana,
patrzyła pytająco na córkę.
- Nic nie wiem.
- Bo właśnie miałem dopiero zamiar o tym powiedzieć - Rozciłowski
zaprosił obie panie na kanapę obok siebie. - Chciałbym zabrać Sylwię do
Bukowiny na zimowe ferie. Niechby miała trochę przyjemności, pooddychała
innym powietrzem. Poza tym... poza tym tak mało z nią obcuję...
Fajni są tacy rodzice na przychodne! - myślał Marek, wciąż z ponurą
zazdrością patrząc na Sylwię. Żeby miała trochę przyjemności! Czy w domu
myślał tak ktoś o nim? Powinien się uczyć i wracać do domu o wyznaczonej
godzinie. Pobyt w Nowym Jorku także nie miał być przecież przyjemnością.
Jechał tam, bo po pierwsze - nie było co z nim zrobić, a po drugie - jak
podkreślał ojciec, tylko mówiąc na co dzień obcym językiem, można się go
naprawdę nauczyć.
- No, cóż - powiedziała Karolina - ja nie mam nic przeciwko temu, żebyś
zabrał Sylwię w góry. Sądzę, że i Agnieszka...
- Och - zawołała Sylwia - mamie to będzie zupełnie obojętne.
- Oczywiście porozmawiam z Agnieszką - bardzo jakoś miękko
powiedział Rozciłowski.
- Ja też chcę jechać na ferie zimowe w góry! - odezwał się Marek od razu
z żalem i pretensją.
- Co? - roześmiała się jego matka. - W lutym będziesz już w Nowym
Jorku.
- Ale ja nie chcę!
- Czego nie chcesz?
- Nie chcę jechać do Nowego Jorku!
- Przecież cieszyłeś się, że jedziesz. I tak nagle ci się odmieniło?
- Odmieniło mi się - ponuro stwierdził Marek.
- O co chodzi? - spytał Krystian od kart.
- Twój syn nie chce jechać do Nowego Jorku - wyjaśniła wciąż ze
śmiechem Kasia.
- Co takiego? - również roześmiał się Krystian. - Naprawdę nie chcesz
jechać do Nowego Jorku?
- Naprawdę.
- Wszyscy chłopcy na twoim miejscu szaleliby z radości!
- Nie wiem, czy jako przedstawiciel Polski Ludowej powinieneś
wmawiać dziecku radość z powodu wyjazdu z kraju.
To powiedział Kamil. Wszyscy spojrzeli na niego. Palił papierosa i
uśmiechał się sceptycznie.
- Cóż to za insynuacje? - wybuchnął Krystian.
- Żadne insynuacje, tylko stwierdzenie faktu. Już za Gierka zadziwiało to,
że co gorliwsi współpracownicy marzyli tylko o tym, żeby wyrwać się za
granicę. Niegorliwych by nie wysłano, więc to koło zamyka się bez krzty logiki.
A efekty wszyscy znamy.
- Więc twoim zdaniem - Krystian rzucił karty i odwrócił się od stolika ku
bratu z płonącą twarzą - twoim zdaniem nie powinniśmy być w ogóle
reprezentowani na forum międzynarodowym?
- Ależ tak, tylko po co ta euforia towarzysząca wyjazdom?
- Jaka euforia? Co za euforia?
- Krystian przetoczył spojrzeniem po wszystkich w pokoju, biorąc ich za
świadków, że bez żadnego podniecenia mówił o swoim wyjeździe do Stanów. -
Po prostu ktoś musi spełniać ten obowiązek...
- Och, aż obowiązek! Dlaczego nie powiesz, że lubisz być kimś w
każdych okolicznościach?
- Obawiam się, że ty w każdych okolicznościach byłbyś nikim.
- Chłopcy! - odezwał się pojednawczo ksiądz Rudek. Chrzcił ich obydwu,
obydwom udzielał pierwszej komunii. - Chłopcy! W dzień dla całej rodziny tak
uroczysty...
- A czy w dni uroczyste nie mówi się prawdy? - Kamil ze spokojem
obstawał przy swoim.
- Prawda może być różnie wypowiadana - zaczął ksiądz, ale Wiktor mu
przerwał:
- Gramy, czy nie? Mamo! Mama wychodzi.
- A co gramy? - mało przytomnie spytała babka Wysoczarska. Sprzeczka
wnuków cofnęła ją znów w dawny czas, obrysowany w pamięci kreską
wyraźniejszą, niż całkiem niedawne wydarzenia. Jak powiedział Krystian do
Kamila? Byłbyś nikim w każdych okolicznościach! To znaczy także i wtedy,
gdyby istniały Wysoczary... Gdyby istniały pieniądze, magia nazwiska...
Stosunki... Piękne, piękne życie...! Czy Kamil naprawdę nie umiałby z tego
korzystać? Nie umiałby tego cenić? Może po prostu nauczył się skromności i
biedy, na którą jego brat nigdy nie przystał. Kamil wdał się w Wiktora,
odziedziczył po nim brak aspiracji, a jeśli nawet życie nie stwarzało żadnych dla
nich okoliczności, to chociaż bunt powinien je zastępować. Bunt, a nie potulne
godzenie się na wszystko jedno jaką egzystencję, o Boże, może nawet na
uczucie szczęścia w tych spodlonych warunkach?
Przynajmniej Krystian naprawdę na to nie przystał. A po kim to miał?
Ależ tak, Krystian nie poddawał się, tak jak nie poddał się Xawery, jego
dziadek, który po utracie Wysoczar potrafił jednak znów zamieszkać w pałacu,
założoną przez siebie i kierowaną stadninę koni arabskich doprowadził do
rozkwitu, brał wysokie premie, jeździł za granicę, szkoda tylko - niech mu Pan
Bóg tego nie odpuści - że najczęściej do Wiednia, gdzie w latach
pięćdziesiątych miał nawet jakąś panią, uwielbiającą najwidoczniej polskich
arystokratów.
- Mamo! Gramy piki! - upomniał Wiktor.
- Och, przepraszam - uśmiechnęła się speszona. A co ja zrzuciłam?
- Trefle.
- Przepraszam.
- A może mama nie chce już grać? Może mama czuje się zmęczona?
- Ależ babciu! - Krystian pocałował babkę w rękę. - Przynajmniej
skończmy robra.
- Wcale nie jestem zmęczona - oświadczyła. - Co mi tu, moi drodzy
wmawiacie?
A jednak to dzięki Wiktorowi, choć tak zawstydzający wydawał jej się
jego minimalizm, miała tę rodzinę, przy której mogła się od czasu do czasu
ogrzać, gdy chłód samotności zbyt już boleśnie przejmował stare kości. Starając
się nie tracić kontaktu z grą, wsłuchiwała się równocześnie z lubością w brzęk
naczyń i srebra, rozkładanych na stole przez Karolinę przed ponownym
zaproszeniem gości do stołu. Bo cała zastawa pochodziła z Wysoczar.
Przekazała ją synowej - nie od razu, nie od razu - dopiero po ładnych
dwudziestu latach, kiedy ostatecznie nabrała pewności, że jest tego warta. W
końcu trzeba było przyznać, że Wiktor ustatkował się jakoś przy niej, choć już
w bardzo młodym wieku miał zadatki na birbanta i karciarza. Wprawdzie i teraz
nie stronił od alkoholu, ale czynił to w sposób umiarkowany, dbał o rodzinę i nie
rozłajdaczył się (ten Wiedeń!) jak jego ojciec.
Może gdyby dane jej było przeczuć, że zawędruje kiedyś pod ten dach,
serdeczniej przyjęłaby to dziewczątko, które w listopadzie czterdziestego
czwartego roku zabłocone i zziębnięte zjawiło się w Wysoczarach. Chociaż
właściwie nie miała sobie nic do wyrzucenia... Pałac był zapchany uchodźcami z
Warszawy aż po strych, nie było ani jednej kanapy, ani jednego fotela, na
którym by ktoś nie spał z dostawką pod nogi z walizek, a nawet z książek.
Spiżarnia świeciła pustkami, treuhander co dnia przeliczał bydło i świnie, nie
można było się poratować najbardziej tajnym ubojem, kucharz Materko
wysypywał z worków ostatnie kilogramy kaszy... Więc kiedy w parkowej alei
pojawiła się jakaś postać, nie prowadzili jej ku wejściu przychylnym wzrokiem
ani gospodarze, ani goście, którym udało się już zagrzać w Wysoczarach
miejsce, co zresztą doprowadzało ją do irytacji - sami przygarnięci,
zasiedziałość swoją uważali za nieodbieralny przywilej, którego już nikt nie
miał prawa uszczuplić. Koniec końców nie chwyciła tej małej w objęcia, nie
przytuliła do serca. Zapytała raczej oschle:
- Kto panią tu skierował?
Dziewczyna coś wyszeptała, ale w gwarze panującym w pokoju nie
można było tego dosłyszeć. Rozejrzała się za czymś, na czym mogłaby choć na
chwilę usiąść; sprawiała wrażenie, że za chwilę upadnie, ale nikt nie poprosił jej
siadać, wszystkie miejsca były zajęte, bez przerwy wszystkie miejsca były zajęte
w każdym z pokoi i nigdzie nie można było wykroić nawet kawałka samotności
czy ciszy na czyjś szept, na czyjeś wyznanie.
Zapytała więc jeszcze raz:
- Kto panią tu skierował?
- Wiktor - powiedziała głośniej dziewczyna.
Krzyk matki zdołał jednak uciszyć wszystkie rozmowy.
- Gdzie jest? O, Boże! Dzięki ci! Żyje! Dlaczego? Dlaczego sam nie
przyjechał?
Dziewczyna znów rozejrzała się po pokoju, widok samych znękanych,
naznaczonych piętnem bezdomności, postaci - utwierdził ją w przekonaniu, że
to sami swoi i, że może mówić swobodnie.
- Był w powstaniu... musi się ukrywać, bo potem z oddziałami AK
przedostał się do Puszczy Kampinoskiej...
- Przecież mógł stamtąd... mógł stamtąd skierować się wprost do domu.
Ukrylibyśmy go tu... ukrylibyśmy go tak, że nikt by go tu nie znalazł...
- Niemcy ich w Puszczy otoczyli. Wciąż trwały walki...
- Wciąż trwały walki...?
- Tak. Chcieli ich tam wszystkich wybić, co do jednego...
- Co do jednego... - powtarzała za dziewczyną ostatnie jej słowa.
Znaczyły tak wiele, takie nasuwały przed oczy obrazy, że ona sama - nie
poprosiwszy przybyłej, żeby usiadła - zaczęła szukać dłonią poręczy
podsuniętego jej wreszcie krzesła.
- W końcu się przebili, przerwali pierścień i przebili się... Chcieli przejść
w Góry Świętokrzyskie, dołączyć tam do partyzantów. Ale Niemcy dopadli ich i
była wielka bitwa...
- Bitwa...
- Tak, między Żyrardowem i Jaktorowem.
- Boże, Boże... Zupełnie nie znam tych okolic.
- Wiktor także ich nie znał.
Utracił kontakt ze swoim oddziałem i szedł nocą na przełaj polami i
lasami, aż trafił do nas... I to był już najostatniejszy dla niego czas, żeby trafić
pod jakiś dach. Bo gdyby upadł i stracił przytomność gdzieś w lesie... Był
ranny...
- Był ranny... - wciąż powtarzała za dziewczyną jej ostatnie słowa. -
Ciężko?
- Nie. W ramię. Tylko że upływ krwi był duży. Ale mój ojciec już go
wyleczył. Jest weterynarzem.
- Weterynarzem...? - spytała struchlałym głosem, ale dziewczyna nie
wyczuła w nim przerażenia, potwierdziła z dumą:
- Tak. I wyleczył go. Teraz jest zupełnie zdrów.
- Napisał list? Proszę, prędzej niech mi pani go da!
- Nie napisał listu. Bał się.
Bo gdybym wpadła... w pociągu, albo w drodze, kiedy tu szłam od
stacji...
Dopiero teraz przyjrzała się temu zdrożonemu stworzeniu, które stało
przed nią. Objęła je spojrzeniem od pobladłej ze zmęczenia twarzyczki aż po
zabłocone, mokre obuwie.
- Przyszła pani ze stacji pieszo?
- Tak.
- Ależ to dwanaście kilometrów. Trzeba było napisać list, albo nadać
depeszę, wysłalibyśmy konie... Wprawdzie nie dysponujemy nimi, ale nasz
treuhander nieraz czyni ustępstwa...
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wiktor powiedział... - z blasku, który rozpalił się w jej oczach, można
było od razu wyczytać, że to, co Wiktor mówi, jest święte - Wiktor powiedział,
że będzie bezpieczniej, jeśli przyjdę tu niezauważona. Więc szłam od stacji...
nawet nie zawsze drogą, bo teraz bardzo dużo Niemców jedzie... Już uciekają.
Wolałam się z nimi nie spotkać i skręcałam w zarośla, w polne ścieżki...
Znów wszyscy spojrzeli na jej nogi i wreszcie ktoś krzyknął, porywając
krzesło, na którym siedział:
- Ależ niechże pani spocznie!
Biedne dziecko! Pewnie całą noc pani jechała? Z przesiadkami...
- Tak, z dwiema - wyszeptała.
- I musiałam czekać... Ale dotarłam do Wysoczar i pani już wie - po raz
pierwszy uśmiech rozjaśnił jej twarz i stała się śliczna, i wzruszająca, taka, że
każdy chciałby ją przytulić do serca, ale ona czekała, żeby zrobiła to ta, do
której przyszła z tak ważną, z tak dobrą, z tak cudowną wiadomością. - Pani już
wie, że Wiktor żyje!
- Mamo! Na litość boską! Jak można tak nie uważać! Przez mamę
będziemy leżeć!
- Przepraszam - babka Wysoczarska potrząsnęła głową, ale zupełnie nie
czuła się winna i nie okazała skruchy, na którą czekał jej partner.
Więc zapytał:
- Zabrała mama ze sobą wszystkie swoje lekarstwa?
- Ależ tak. Naprawdę nic mi nie jest. Zamyśliłam się. Przypomniała mi się
bardzo szczęśliwa chwila w moim życiu.
- Cieszyłbym się, gdyby mama mogła się skupić.
- A tego nie mogę ci obiecać!
- Jak to... nie może mama...? - denerwował się coraz bardziej Wiktor.
Jego matka się śmiała.
- Nie mogę, mój kochany, nie mogę! Ale nie jest to powód ani do
niepokoju, ani do smutku. - Patrzyła na Wiktora z czułym rozbawieniem, radość
dobyta z tamtego odległego dnia zalewała jej serce dawno nie odczuwanym
ciepłem.
Wiktor zapisywał w notatniku przegraną i nie był skłonny do wzruszeń.
- Ja jednak proszę... - zaczął z naciskiem.
- Wiktorku, nie złość się.
Przecież gra w karty to zabawa - ujęła się za starszą panią babka Izabelka.
Pomagała Karolinie nakrywać do stołu; brzęk naczyń, dźwięk sreber, cichutkie i
czyste dzwonienie trącanych o siebie kryształów było melodią zaciszności,
zdobytego i pielęgnowanego przez ludzi spokoju... Karolina, stawiając na
obrusie kieliszki i sztućce, odstępowała o krok od stołu dla zbadania właściwego
ich rozmieszczenia, przesuwała je, poprawiała, zmieniała odległość między
nimi.
Babka Wysoczarska zerkała ku niej znad kart, oprowadzała wzrokiem
wokół stołu.
Wtedy w Wysoczarach chyba jej jednak nie pocałowała. Może dlatego, że
wszyscy w pokoju chyba na to czekali, że musiałaby to zrobić przy nich. A
może także dlatego, że ta dziewczyna w zabłoconych butach miała w oczach
pewność, że zasłużyła na to. Ogarnęła ją tylko ramieniem przez plecy,
podprowadziła do drzwi.
- A teraz musisz, moje dziecko, dobrze się umyć i coś zjeść.
Powiadomiony o wszystkim kucharz Materka wydobył z najtajniejszego
ukrycia dwa jajka na jajecznicę dla niej, białą bułkę, masło i słoik konfitur z
truskawek. Xawery, również z najtajniejszego ukrycia, przyniósł na stół butelkę
starki.
- Musi się pani napić! - nalegał. - Bo może zaziębiła się pani w drodze.
Odrobina alkoholu dobrze pani zrobi.
Źródłem tej serdeczności była nie tylko wdzięczność za tak dobrą nowinę
o synu, ale także objawiana w każdych okolicznościach - niech mu Pan Bóg
tego nie odpuści - ostentacyjna adoracja płci pięknej, w tym wypadku choćby w
takim kilkunastoletnim wydaniu.
- Co za oczy! - powtarzał. I zwracał się do niej, żeby ten zachwyt
potwierdziła. - Widziałaś u kogoś takie oczy?
Uwaga, jaką zaszczycał ją starszy pan Wysoczarski (a miał wtedy dopiero
47 lat) peszyła dziewczynę. Nie pokazywała zbyt często tych swoich
wspaniałych oczu, siedziała z opuszczoną głową, jadła mało i powoli.
- Panienka niegłodna? - spytał w końcu z rozczarowaniem Materka, który
zamiast jajecznicy zrobił wspaniały puszysty omlet, wiele starań przykładając
do tego, żeby wypadł jak najokazalej.
Siedzieli w kuchni, która jedynie stwarzała pewną możliwość izolacji od
zapełniającego inne pomieszczenia uchodźczego tłumu.
Materka czuł się tym zaszczycony, a i wzruszony dobrą nowiną -
uwielbiał Wiktora, który wiele chwil swego dzieciństwa ku zgorszeniu rodziców
spędził w kuchni, najpierw na kolanach Materki, potem na stołku pod oknem,
skąd najlepszy roztaczał się widok na ogromny stół i dokonujące się na nim
cuda, serdeczność więc, jaką darzył młodego pana, obejmowała również i tę, w
której domu teraz przebywał pod jej czułą, jak zdołał wywnioskować, opieką. -
Panienka niegłodna? - spytał jeszcze raz. - Niestety, nie możemy lepiej ugościć,
bo czasy teraz takie...
- Ależ bardzo lubię omlety - wyszeptała dziewczyna. - Tylko... mama dała
mi na drogę cztery jaja i kilka kawałków chleba z boczkiem.
- Z boczkiem...? - powtórzył Materka, zapomniał już, jak wygląda boczek.
- Tak, akurat tatuś przywiózł z wyjazdu w teren. Mama nawet chciała
zrobić paczkę dla państwa, ale Wiktor nie pozwolił...
- Wyobraża sobie pewnie, że u nas, jak dawniej. A tu tymczasem...
Widziała panienka, jakie zbiegowisko...
- Widziałam.
Rozmowę z dziewczyną prowadził teraz głównie Materka. Oni obydwoje
z Xawerym w obezwładniająco szczęśliwym milczeniu przeżywali swoją
rodzicielską radość. Od kiedy do Wysoczar dotarły wieści o powstaniu w
Warszawie, aż do owego pięknego dnia popadali w coraz głębszą rozpacz i
zwątpienie. Przybyłych z Warszawy wypytywali o syna, ale bezskutecznie.
Nawet ci, którzy go znali i u których bywał, dawno go nie widzieli.
Oczywiście, myślała, włóczył się pewnie po knajpach z tą swoją
straganiarką i nie miał czasu na kontakty, które powinien był utrzymywać.
- Czy... - zapytała nagle - czy sam... zjawił się tej nocy u państwa?
- Kto? - Dziewczyna prawie zasypiała nad talerzem z omletem.
- Wiktor.
- A z kim miałby przyjść?
- Tak tylko pytam.
- Sam przyszedł.
Chwała Bogu! Chciała powiedzieć, ale na szczęście powstrzymała się od
tego. Dzięki temu nie miała sobie nic do wyrzucenia, kiedy Wiktor - wtedy w
Krakowie - powiedział jej, że Misia nie żyje. Los jakoś tym wszystkim po
swojemu rozporządził. Wprawdzie i ta weterynarzówna nie była odpowiednią
żoną dla Wiktora, popadł przy niej w tę nudną zacność mieszczańską, ale w
końcu w warunkach, w jakich im żyć wypadło, nie okazała się złym sposobem
na przetrwanie.
Prawie siłą zatrzymali ją na noc w Wysoczarach, chciała zaraz wracać do
domu, chciała jak najprędzej odebrać pochwałę za tak sprawnie wykonane
polecenie, i przekazać wiadomość, że w Wysoczarach nie dzieje się nic złego -
to wszystko było w jej oczach, kiedy wzbraniała się pozostać dłużej w
wysoczarskim pałacu, który nie zachwycił jej ani trochę, co najwyżej przeraził.
Zdumiona tym zapytała ją w końcu:
- Czy syn, czy Wiktor nie mówił... kim jest?
- A coś tam mówił - powiedziała sennie.
Nie było co dalej roztrząsać tego tematu.
Przed samym wyjazdem dziewczyny (treuhander na szczęście zgodził się
dać konie do stacji) otworzyli z Xawerym schowek z biżuterią. Wybór padł na
bransoletkę ze szmaragdami.
- To ma ogromną wartość - powiedziała do dziewczyny, niech pani to
dobrze schowa. I odda Wiktorowi. Proszę mu ode mnie przykazać, żeby nie dał
się oszukać przy sprzedaży.
Pieniądze, które uzyska, powinny wystarczyć... w końcu nie możemy
wymagać, żeby państwo opiekowali się nim bez... bez zwrotu kosztów...
- O jakich kosztach pani mówi? - prawie niegrzecznie wzruszyła
ramionami dziewczyna. - Nie ma żadnych kosztów. Dom duży, miejsca dosyć,
Wiktora ojciec sam leczył, nie trzeba było wzywać lekarza. A na brak jedzenia
nie narzekamy, weterynarz nawet podczas wojny głodu nie cierpi. Mama w
dodatku trzyma kury. Lubi mieć w domu jakiś inwentarz. Bo moja mama
pochodzi ze wsi... Z gospodarstwa! Wprawdzie niedużego i dzieci u dziadków
Skrobków była cała gromada...
- Ach, tak - zdołała tylko wyszeptać.
- Tak. I mama musiała iść do miasta na służbę... Ale dobrze trafiła...
- Wracając do tej bransoletki - przerwała jej - to Wiktor, sprzedawszy ją,
mógłby wynająć sobie jakieś mieszkanie...
- Przecież mieszka u nas - zdumiała się dziewczyna. - Ukrywa się u nas.
- Ale jak długo można korzystać z czyjejś gościnności?
Jak długo można kogoś narażać?
Proszę mu powtórzyć, co mówiłam. Po sprzedaży bransoletki nie będzie
musiał dłużej się państwu naprzykrzać. Niech jak najprędzej znajdzie sobie inną
kryjówkę.
- Nie zechce.
- Dlaczego... nie zechce? - wyjąkała.
- Nie wiem, proszę pani.
A teraz ta dziewczyna, która wtedy bez umykającego spojrzenia
powiedziała ”nie wiem, proszę pani” - krążyła wokół stołu, rozkładając na
śnieżnym obrusie wysoczarską zastawę w uroczysty wieczór czterdziestolecia
swego pożycia z Wiktorem.
- Karolinko! - powiedziała babka Wysoczarska.
- Słucham, mamo!
- Chciałam zapytać dlaczego się nie uśmiechasz?
- Och, nie miałam do kogo. Nie sądziłam, że ktoś patrzy na mnie.
- Do siebie powinnaś się uśmiechać.
- Dobrze, już przywołuję się do porządku.
Co to mogło znaczyć - ”przywołuję się do porządku”? Nie to chciała
usłyszeć, babka Wysoczarska znów się zamyśliła, a syn jeszcze raz musiał
wypomnieć jej nieuwagę.
- Ja babci pomogę! - Sylwia zerwała się z kanapy pod oknem, podbiegła
do Karoliny.
Do Rozciłowskiego przysiadł się Ziołko. Rozluźnił krawat, porozpinał
dolne guziki kamizelki.
- Kiedy żyła moja żona, żadna nowa pana książka nie uchodziła naszej
uwagi. Miała znajomą w księgarni, która zawiadamiała ją, gdy ukazywało się
coś interesującego.
- Dziękuję panu.
- Bardzo lubiła pana książki. I mnie wciągnęła w tę lekturę. Ostatni tytuł,
jaki przyniosła to ”Skandal wśród świętych”. Czy wydał pan coś po tej książce?
- Tak. Trzy - dwie powieści i tom opowiadań. A dwie nowe czekają na
wydanie. Jedna już w drukarni, jedna jeszcze u wydawcy.
- Dużo pan pisze. Przepraszam... To pewnie niedelikatne z mojej strony...
nie pisał pan tyle, kiedy był pan mężem Agnieszki.
Rozciłowski przesunął palcami po ustach, żeby ukryć uśmiech.
- Wtedy więcej czasu zajmowało mi życie. Pisałem tylko wtedy, kiedy
ona była w teatrze.
- Przepraszam, że to powiedziałem.
- Ależ nie ma za co, miłe wspomnienia. A poza tym - teraz tak długo
pisarz czeka na ukazanie się książki, że trzeba stale mieć coś w zanadrzu. To
wiąże się z zaliczkami... Trudno to będzie panu zrozumieć.
- Jeszcze raz przepraszam, że o to pytałem. Poszukam w bibliotece tych
książek, których nie znam. Czy to tematyka współczesna?
Rozciłowski zawahał się.
- Połowicznie.
- Co to znaczy - połowicznie?
- Jakby to ująć - niby akcja w tych książkach toczy się współcześnie, ale
całej prawdy o polskiej współczesności w nich nie ma. A wciąż trwają
nawoływania o ukazanie całej prawdy.
- Zauważyłem.
- Zauważył pan?
- Tak. Pan się pewnie dziwi - taki Ziołko z cegielni, co on może wiedzieć
na ten temat? Ale ja dużo czytam i wszystkim się interesuję, polityką - tą wielką,
i tą mniejszą, która nazywa się kulturalna. Bo na przykład Wiktor, to prawie nic
nie czyta. Tylko książki o wojnie, ale nie powieści, pamiętniki, opracowania
historyczne, no i trochę klasyków, do których przywykł w dzieciństwie, z gazet
- ”Express Wieczorny”, ”Życie Warszawy” i ”Politykę”. Leczy te zwierzaki i
poza tym nic go nie obchodzi. A ja inaczej, ja lubię wiedzieć, co dzieje się poza
moją chałupą, czym żyją inni ludzie. Więc także wiem, czego się teraz wymaga
i oczekuje od książki. W naszym kraju. I teraz. Bo na przykład gdzież są te
przedwojenne powieści, które ukazywałyby całą prawdę o ówczesnej
Polsce?”Kariera Nikodema Dyzmy”? Może - ale nikt nie uważa Dołęgi-
Mostowicza za poważnego pisarza. Ani Rodziewiczówny. A to ona właśnie
napisała w swojej książce ”Hrywda” całą prawdę o kresowej wsi. O takiej
biedzie i takim zacofaniu, że kiedy się to czyta, to aż dreszcze chodzą po krzyżu
i palce chce się obgryzać...
Nie znam się na stylu, na estetyce, estetyka się zmienia, bo to chyba taki
rodzaj mody, a przejmujący obraz jakiegoś kawałka świata pozostaje. Bruno
Jasieński trochę pisał, jak jeszcze był w kraju... Jalu Kurek... Nie jestem tak
oczytany, żebym mógł sypać nazwiskami. Mówię o tym, o czym wiem. A niech
pan weźmie wielkich Francuzów - Stendhal, Balzac, France. Owszem, każda
powieść ma szerokie tło społeczne i polityczne, ale czy ktoś od nich domagał się
całej prawdy? A Amerykanie? Truman Capote napisał sobie na przykład
”Śniadanie u Tiffany’ego” albo ”Z zimną krwią” i wcale nie uważał, że ma
obowiązek pokazać całą prawdę o Ameryce. Czy to w ogóle możliwe? I czy...
potrzebne?
- Pan jest członkiem partii?
- Nie. I nigdy nie byłem. A dlaczego pan pyta?
- Tak mi się nasunęło to pytanie.
- A ja wiem dlaczego.
- Dlaczego? - spytał coraz bardziej zdumiony Rozciłowski.
- Bo jako członek partii - tak pan myśli - może bym nie chciał, żeby się
wciąż ukazywały książki o osiemdziesiątym roku. Może bym uważał, że już
dosyć. Że już wszystko wiemy. A ja gdybym był członkiem partii, to wcale bym
tak nie myślał. Tylko chciałbym wiedzieć, jak do tego mogło dojść. Bo właśnie
tego w pełni nie wiemy. Co się stało, co się działo z ludźmi w ciągu tych
dziesięciu gierkowskich lat i nie tylko w ciągu nich. Dlaczego narastał gniew i
bunt. Co go spowodowało? I czy można przeprowadzić wyraźną linię między
tymi, co winni, i niewinni.
- To bardzo trudne - niechętnie zauważył Rozciłowski.
- Widzi pan. A taką linię usiłuje się przeprowadzać.
- No i doszedł pan jednak do tej „całej prawdy”.
- Trochę się zaplątałem.
- Bo generalnie rzecz biorąc, uważa pan, że wiedza o tamtych latach - to
przestroga.
- Oczywiście.
- Ale czy obowiązkiem właśnie literatury jest udzielanie tej przestrogi -
Rozciłowski zamyślił się - jakoś obydwaj nie możemy dojść do tego wniosku.
Powiedział pan: Truman Capote napisał sobie ”Śniadanie u Tiffany’ego”. Pisał,
co wyobraźnia mu podsunęła, bez żadnych założeń, bez wikłania się w postulaty
i potrzeby.
- Wie pan, co ja uważam - Ziołko przysunął się do niego - ja uważam, że
za mało pisze się o porządnych zwykłych ludziach. A czy ich nie ma?
- Akurat porządni są za mało atrakcyjni dla literatury.
- Dlaczego? Bo nie pożądają władzy?
Może są tacy mądrzy, że jej nie pragną. Może wiedzą, że razem z nią, że
równocześnie przydany by im został cały pakiet wad, których by bez niej nie
mieli.
- Część z nich sami by w sobie wyrobili.
- A może o tym także wiedzą? I wolą mieć jakąś swoją małą
odpowiedzialność i w pełni się z niej wywiązywać, niż wplątywać się w sprawy,
do których nie dorośli. Bo chyba lepiej małe robić dobrze, niż wielkie sknocić,
lub nie w pełni wykonać.
- Też tak sądzę. Ale na ogół ludzie wyobrażają sobie, że wszystko
potrafią. Mało jest skromnych.
- No i dlaczego właśnie o nich się nie pisze? Czy to tak łatwo nie ulec
pokusom nie tylko posiadania władzy, ale i innym, które teraz zewsząd czyhają?
Nigdy jeszcze w Polsce nie było tak łatwo zostać złodziejem. Albo
łapownikiem. Wszyscy wszystkim pchają teraz łapówki.
- Mnie nikt nie pcha - roześmiał się Rozciłowski. - Niestety.
- Bo pan ma taki fach. Nie chcę przez to powiedzieć, że marny. Ale inni,
jeśli tylko od nich coś zależy...
- Na szczęście ode mnie nic nie zależy. Nawet ja sam od siebie nie zależę.
No - może jednak trochę... - Rozciłowski zamilkł, coraz bardziej niezadowolony
ze swoich wypowiedzi w rozmowie z Ziołką.
Zbliżający się od kilku chwil warkot samochodu ustał nagle przed
domem.
Sylwia skoczyła do okna, uchyliła firankę.
- Mama przyjechała! - krzyknęła.
Tylko brydżyści zostali na swoich miejscach, wszyscy inni rzucili się do
przedpokoju witać przybyłą. Rozciłowski zerwał się także, ale po kilku krokach
pohamował swój pośpiech i zatrzymał się przy drzwiach pokoju.
I dobrze zrobił. Agnieszka przyjechała - nie sama.
Zjawiła się w drzwiach - rozświergotana jak całe stado ptaków w
wiosennym ogrodzie, choć mówiła o ogromnym, o strasznym, o zwalającym z
nóg zmęczeniu, które jednak nie przyćmiewało jej urody, nie odbierało lekkości
ruchom. Wiedziała, że oto wnosi w ten dom swą niezwykłość, swą
wyjątkowość, swą nadzwyczajność. I to zobowiązywało. Jej twarz w
obramowaniu ciemnych, potarganych, sypliwych włosów - była jak namalowana
na szkle i podświetlona od wewnątrz jaskrawym światłem, oczy gorzały, usta
otarte ze szminki czerwieniły się własną, gorącą barwą.
Całowała się! pomyślał Rozciłowski, niegodnie, upokarzająco i
ośmieszająco dotknięty tą myślą. Na pewno całowała się w samochodzie z tym
chłopakiem, którego przywiozła... którego odważyła się przywieźć do domu
swoich rodziców.
Teraz całowała babkę Izabelkę, potem Sylwię, która roztrącając
wszystkich rzuciła się jej na szyję, i wreszcie matkę.
- Jaka ta nasza mama wciąż ładna! - zawołała.
Może to była i prawda, ale nie zabrzmiała jak prawda w jej ustach, łatwo
mówiących to, co w danej chwili należało powiedzieć. Nie tylko na scenie.
- Co ty opowiadasz, moje dziecko - uśmiechnęła się pobłażliwie Karolina,
nie kryjąc jednak trwożnego niepokoju, z którym patrzyła na córkę. Z kimże to
ona przyjechała? Ten młody mężczyzna, który stał za nią w białym kożuchu,
narzuconym na czarną, aksamitną marynarkę nie przypominał żadneego z
poprzednich. Ani Rozciłowskiego, który był jej mężem, ani Stanisława, który
nim nie był, a już na pewno najmniej tego Rysia, za którego znów
najprzykładniej wyszła za mąż, żeby już wkrótce zupełnie mu siebie
wyperswadować. Ten, przywieziony do domu rodziców w dniu tak dla nich
uroczystym, wyglądał mimo młodego wieku na człowieka, chciałoby się rzec,
statecznego - ale wobec tego, co tu robił z Agnieszką.
- Mamo, to pan Witold Orwiłło - Agnieszka przypomniała sobie wreszcie
o swoim towarzyszu. Karolina stanęła w łunie nagłego rumieńca.
- Orwiłło...?
- To także malarz, właściwie scenogrraf - roześmiała się Agnieszka,
czułym gestem, kładąc dłoń na ramieniu młodego człowieka - ale ten Orwiłło to
jego ojciec.
- Ojciec - szepnęła Karolina, gdy młody Orwiłło całował jej rękę.
- Ojciec wspominał mi kiedyś o tym mieście - powiedział.
- Czy... był tutaj...? - spytała Karolina bez tchu. Przyszła jej do głowy
niedorzeczna myśl, że przyjechał tu za nią, lub dla niej, że szukał jej...
- Nie. Ale znał kogoś stąd. Jakąś dziewczynę, czy młodą kobietę. Przyszła
kiedyś na jego wystawę... W Zachęcie, czy gdzie indziej...
- W Zachęcie... - szepnęła Karolina.
- Może... Ojciec opowiadał mi o tym, ale dokładnie tego nie pamiętam.
On akurat wtedy też zaglądnął na wystawę. Zauważył ją, bo ludzi było
niewiele... Tak - roześmiał się - teraz także nie ma tłumów na wystawach.
Ludzi było niewiele, powtórzyła w myślach Karolina. Dziwiła się nawet,
że jest ich tak niewiele. Jej obrazy Orwiłły się podobały... A może zatrzymała
się przy nich tylko dlatego, że tak bardzo, tak rozpaczliwie nie miała co ze sobą
zrobić tamtego popołudnia?
- Mój brat Kamil, pan Ziołko, przyjaciel ojca jeszcze z pierwszej armii -
Agnieszka wciąż dokonywała prezentacji. I nagle umilkła. Cofnęła dłoń z
ramienia Orwiłły, matce rzuciał krótkie, pełne wyrzutu spojrzenie.
- Witaj! - powiedziała do Rozciłowskiego.
- Witaj! - odpowiedział.
- To mój pierwszy mąż, ojciec Sylwii. A to pan Orwiłło. Jest scenografem
sztuki, w której gram.
Panowie uścisnęli sobie dłonie, wymamrotali nazwiska. I - ponieważ
Agnieszka pofrunęła w głąb pokoju, żeby przywitać się z brydżystami - nagle
zostali sami. Orwiłło nerwowo rozejrzał się po pokoju, pogładził swoją małą,
czarną bródkę. Rozciłowski chrząknął.
- Mieliście dobrą podróż?
- Tak, dziękuję.
- Nie było ślisko?
- Trochę. Ale Agnieszka tak dobrze prowadzi...
- Tak. Agnieszka bardzo dobrze prowadzi.
Temat, który był chwilowym ratunkiem, został wyczerpany. Teraz
Rozciłowski rozejrzał się rozpaczliwie po pokoju. Agnieszka całowała babkę
Wysoczarską, ściskała ojca, Krystiana, księdza Rudka, który głośno zastanawiał
się, czy nie grzeszy, całując tak ładną, młodą panią.
- Rozgrzesza księdza fakt, że ksiądz mnie chrzcił - śmiała się Agnieszka.
- JaK wszystkICH Wysoczarskich - dodał ksiądz - potomków tego tu
obecnego Wiktora.
- Jak to dobrze, że z Warszawy tak blisko - podjął znów rozmowę
Rozciłowski.
- Bardzo dobrze - bez większego sensu, ale żarliwie potwierdził Orwiłło.
Tarmosił teraz krótkie włosy swojej bródki, jakby chciał je powyrywać.
- Bo gdyby było dalej - ciągnął Rozciłowski - nie można by zdążyć po
przedstawieniu choćby na spóźnioną kolację.
- Oczywiście.
- Chyba, że decydując się na budzenie gospodarzy...
- Nigdy byśmy się na to nie odważyli. Raczej...
- Co, raczej?
- Raczej zostalibyśmy w Warszawie.
- No tak, raczej trzeba by zostać w Warszawie.
Rozciłowski wyobraził sobie nagle, co oznaczało to ”zostalibyśmy w
Warszawie”. Zrobiło mu się gorąco, rozluźnił nieco krawat, porozpinał
marynarkę. Po cóż przyjął to zaproszenie byłych teściów, a przyjąwszy je, po
cóż zdecydował się czekać na Agnieszkę, żeby omówić wyjazd Sylwii do
Bukowiny? Mógł to zrobić telefonicznie, zwykle telefonicznie omawiali
wszystkie dotyczące jej sprawy. Bo przecież należało się spodziewać, że ona
kogoś ma, że może znów wybiera się za mąż. Po to chyba przywiozła tutaj tego
faceta, żeby przedstawić go rodzicom. Młody mężczyzna, którego miał przed
sobą, wydał mu się nieciekawym typem o rozmydlonych rysach twarzy i
głupawym uśmiechu. On chyba widzi mnie tak samo, pomyślał z
niespodziewanym rozbawieniem. Patrzy na drągala, któremu podczas tej wizyty
twarz już zdążyła pociemnieć od zarostu, i dziwi się, że Agnieszka mogła go
kiedyś kochać. Że zdołał, że potrafił ją uwieść, na pierwszym, czy na drugim
roku studiów, niewinną i młodziutką, już sam wiek Sylwii świadczył o tym;
kiedy stały obok siebie, wyglądały jak dwie siostry.
Powiedział to na głos:
- Wyglądają jak dwie siostry.
Orwiłło zamrugał powiekami.
- Kto?
- Agnieszka i Sylwia, moja córka. Nasza córka.
- Rzeczywiście - mruknął scenograf, jakby z przymusem zwróciwszy
spojrzenie w tę stronę.
- Tatusiu! - Sylwia ciągnęła ku nim matkę. - Powiedz teraz mamie!
- O czym? - Agnieszka się opierała. - Co ty znowu wymyśliłaś?
- Nie ja, tylko ojciec.
Specjalnie został, żeby się z tobą zobaczyć.
- Został specjalnie...? - uśmiechnęła się cierpko Agnieszka.
- Tak - Rozciłowski wiele by dał, żeby Orwiłło nie zobaczył tego
uśmiechu, poczuł się zmuszony prawie do niegrzeczności - zostałem specjalnie,
ale myślę, że omówimy tę sprawę w cztery oczy.
- Nie będę więc przeszkadzał - Orwiłło poderwał się, żeby na oślep ruszyć
w głąb pokoju, przerażenie na jego twarzy świadczyło, że nie wyobraża sobie,
aby mógł nawiązać kontakt z kimkolwiek spośród tylu obcych osób.
Ale Agnieszka go zatrzymała.
- To nie może być przecież żadna tajemnica. Zresztą nie mam tajemnic
przed Witoldem.
- Ale jednak... - Orwiłło tym gorliwiej pragnął się wycofać.
- Możemy to załatwić później - zdecydował Rozciłowski ku bolesnemu
rozczarowaniu Sylwii.
- No i niech pan popatrzy - zwróciła się niespodziewanie do Orwiłły -
jakich ja mam rodziców! Ledwie ich spiknęłam razem, a już mi się rozłażą.
Przyrzeknij mi przynajmniej - zwróciła się do ojca - że to dziś zostanie
załatwione.
- Przyrzekam.
- Nie mów tego zbyt pochopnie - zauważyła chłodno Agnieszka - skoro ja
jeszcze w ogóle nie wiem o co chodzi. Mamo! - zawołała do Karoliny. - Czy my
dostaniemy coś do jedzenia? Jesteśmy strasznie głodni.
- Ja nie - zmieszał się Orwiłło.
- Och, co ty opowiadasz! W samochodzie mówiłeś, że nie zdążyłeś nic
zjeść.
- Ale to nie znaczy, że jestem strasznie głodny - tłumaczył się Orwiłło,
coraz bardziej zmieszany.
- On jest taki wrażliwy - Agnieszka pociągnęła go w stronę matki,
zmieniającej ze względu na dodatkowego gościa rozmieszczenie talerzy i
sztućców na stole. - Nigdy się nie przyzna, że czegoś potrzebuje, czy pragnie.
Więc nie wierz mu, kiedy mówi, że nie jest głodny.
Karolina opuściła powieki, żeby ukryć rozczulenie gromadzące się w
oczach. Był tak podobny... tak podobny do ojca.
- Już się tam coś w kuchni dla was przygotowuje.
Ale w kuchni trwała na razie burzliwa debata między babką Izabelką i
Pawlisiową. Stały obydwie nad półmiskiem, na którym pozostawiono dla bardzo
dbającej o linię Agnieszki kilka plasterków szynki, kawałek pasztetu, dzwonko
karpia w galarecie i dwa płaty indyczej piersi.
- I jak ja mam z tego zrobić dwie porcje? - biadała Pawlisiowa. - A
mrugałam na pana doktora, żeby nie wpychał tyle jedzenia w tego pijanicę. Ale
taki już był gościnny, jakby święty Piotr go odwiedził!
- Zawsze jest taki gościnny. I dla wszystkich - próbowała bronić zięcia
babka Izabelka.
- No to niech teraz przyjdzie i zrobi z tego porcje dla dwóch osób.
- Same musimy coś wymyśleć.
Chłopa będziemy do kuchni sprowadzać?
- To po co mi tu wlazł z tym Zdzisiem? Indyka kazał mi krajać dla
takiego łapserdaka! A teraz to udko byłoby jak znalazł!
- Dajmy już temu spokój, pani Pawlisiowa. Zjadł, niech mu wyjdzie na
zdrowie. A jak będziemy żałować, to mu jeszcze może zaszkodzić.
- Takiemu nic nie zaszkodzi.
Kamienie może połykać, wódka wszystko rozpuści.
- Zrobimy omlet - ucięła dyskusję babka Izabelka. - Omlet z szynką i
groszkiem. Tej szynki na omlet akurat wystarczy. I otworzę puszkę sardynek.
- Mnie tam wszystko jedno - manifestacyjnie wzruszyła ramionami
Pawlisiowa. - Nie do mnie przyjechała wnuczka z narzeczonym.
- Z narzeczonym?
- No, jak się kogoś przywozi do rodziców na taką rodzinną uroczystość...
- To na pewno kolega z teatru.
- Taki zwyczajny kolega to on nie jest, głowę daję.
- Wszystko jedno - zwyczajny kolega, czy narzeczony, jeść mu dać
trzeba. Niech pani Pawlisiowa bije jaja na omlet, ja otworzę pudełko sardynek.
A tak naprawdę - babka Izabelka popadła w zadumę - to nigdy nie wiadomo, kto
w próg wchodzi. Czy przed czterdziestu laty mogłam przypuszczać, że ten
ranny, ledwo żywy chłopak, który u nas szukał ratunku i schronienia - to będzie
mąż dla Karoliny?
- Tak Pan Bóg chciał - Pawlisiowa przeżegnała się, nie wypuszczając z
dłoni trzepaczki do bicia piany.
- Nie wiedziałam wtedy kogo ratuję, tak samo, jak teraz, nie wiemy dla
kogo robimy omlet.
Ostatnia część zdania przyśpieszyła ruch ręki księżej gospodyni,
dzierżącej drucianą trzepaczkę. Wsparta brzuchem o krawędź stołu energicznie
wbijała powietrze w roztrzepane w misce białka.
- Nie wiemy - powtórzyła.
- Niech on nawet będzie całkiem nikim dla Agnieszki - ciągnęła babka
Izabelka - to skoro wszedł w nasz dom, przyjęcie mu się należy, jakby się życie
na nim budowało. W mojej głowie nauki tyle, co się na życie napatrzyłam, ale to
jedno wiem, że człowiek czuje się naprawdę bogaty tylko wtedy, kiedy drugiego
człowieka może obdarować dobrą chwilą.
- Święta prawda - szeptała Pawlisiowa nad obłokiem puszystej piany. -
Święta prawda!
- Bo los radość odmierza po kropelce i wylewa czasem jednym
kopnięciem, gdy uzbiera się jej choć naparstek. Ja to wiem - i dlatego umiem
uszanować każdą byle jaką okazję, żeby w naszym domu każdego spotkało coś
dobrego, bo i mnie tylko dobre tu spotykało, zanim los kopnął mój naparstek z
uzbieraną w nim radością. Czy pani Pawlisiowa wie - babce Izabelce udało się
wreszcie znaleźć wśród drobiazgów w szufladzie kluczyk do otwierania
sardynek - jak nam już było dobrze przed wojną? Nawet auto już mieliśmy,
Karol tak o nie dbał, jak o rodzone dziecko. A cieszył się nim! A był dumny! Bo
przed wojną, nie wiem czy pani Pawlisiowa sobie przypomina, w takim mieście
jak nasze to były może trzy, może cztery prywatne auta. Nie to, co teraz, byle
kto samochodem się rozbija i nawet go uszanować nie potrafi. Nie umyje, nie
wyczyści. My naszym autem, jak cacko błyszczącym w słońcu, jeździliśmy co
niedziela całą rodziną do Warszawy. W lecie na lody do Łazienek. O innych
porach roku na kawę i ciastka do ”Bristolu”. Bo mój Karol to lubił bywać tylko
w porządnych lokalach. Dzieci musiały być pięknie ubrane, ja także wkładałam
wtedy na siebie, co miałam najlepszego. Pamiętam taką jedną suknię, w której
Karol najbardziej mnie lubił... Niebieska, w cyklamenowe kwiaty. Do tego
kapelusz miałam... Mój Boże, co tu wspominać? Było, minęło, jak podmuch
wiatru. Nadszedł trzydziesty dziewiąty rok... Auto nam zmobilizowali,
rozpaczaliśmy, bo nie wiedzieliśmy, co prawdziwa rozpacz znaczy. Kiedy
Piotruś... kiedy najpierw Piotruś... No i po co ja do tego wracam? Serce
pazurami na kawały rwę? I tak co dnia! Co dnia! Nie oddaliłam się od tamtego
czasu ani na jotę, nic we mnie nie umilkło, nie pobladło...
Pawlisiowa wstrzymała uderzenia trzepaczki, zapatrzyła się przed siebie.
- Dobre, czy złe - ale jednak ma pani co wspominać - odezwała się z
żalem. - A ja od najmłodszych lat po plebaniach się obijałam, garnki tylko mi
się odmieniały przed oczyma, twarze księży i świętych w ołtarzach. A tak...
wciąż to samo, wciąż to samo. Śniadanie dopiero po mszy, ryba na obiad w
piątki, a także w środy i soboty w Wielkim Poście... Jedynym urozmaiceniem
było, jak który ksiądz lubił w karty grać i gości na preferansa albo brydża
spraszał.
- Ale miała przecież pani Pawlisiowa męża? - odważyła się zapytać babka
Izabelka.
Pawlisiowa uderzyła trzepaczką w puch piany, aż białe jej bryzgi
pofrunęły w powietrze.
- A gdzie tam! Ksiądz Rudek nazywa mnie Pawlisiową, żeby mi nie było
żal, że się Pawlisiówną na całe życie zostałam. Bo raz... owszem, raz o mało co
nie wyszłam za mąż, ale może to i dobrze, że do tego nie doszło.
- Dlaczego? - znów nie mogła poskromić ciekawości babka Izabelka.
- Bo chłop był obibok i pijanica, wciąż się tylko dopytywał, ile mam na
książeczce. A ja głupia byłam i nie rozumiałam, co to znaczy. Jak każda baba,
chciałam za mąż wyjść i Pan Bóg mnie pokarał. Ubranie mu do ślubu kupiłam,
łobuzowi jednemu...
- Niech pani Pawlisiowa tak nie krzyczy! w pokoju usłyszą.
- A jak ja mam nie krzyczeć, kiedy mnie drań tak okpił? O, tu! Tu to
wszystko do dziś czuję! - Pawlisiowa uderzyła się pięścią, na szczęście nie tą, w
której trzymała trzepaczkę, w osłonięte fartuchem miejsce pod obfitymi
piersiami. - Tak mnie ten przeklęty nicpoń okpił! Ubranie kupiłam, kamasze i
koszulę, wszystko jak należy. Zapowiedzi wyszły, ludzie patrzyli na mnie w
kościele, jak ksiądz je z ambony odczytywał, a kiedy doszło do ślubu, to w tym
wyznaczonym dniu ten sukinsyn - przepraszam panią za słowo - w ogóle się nie
pokazał.
- Jak to się nie pokazał?
- Ano tak. Nie przyszedł i koniec. Czekałam na niego, jak głupia, w
wianku z mirtu na głowie, klęczałam przed ołtarzem, myśli mi różne przez
głowę przelatywały, trochę się modliłam, żeby zabić to czekanie, ale więcej to
przeklinałam, bo już zrozumiałam wreszcie, że on nie przyjdzie, ten łobuz, ten
łotr, ten nicpoń, ten sukinsyn!
- Ciszej, pani Pawlisiowa!
- Już będę zaraz cicho, tylko do końca to moje nieszczęście opowiem.
Ksiądz w zakrystii też czekał, chodził tam i z powrotem, słyszałam i czułam te
jego kroki, jakby po mnie deptał, nawet komży na siebie nie nałożył, widać
przeczuwał, że ten oszust w ogóle się nie pokaże, że go już nigdy na swoje oczy
nie zobaczę.
- I tak było?
- Tak było. Ksiądz mnie w końcu z kościoła zabrał na plebanię i wlał we
mnie całą szklankę koniaku. I potem to już nic nie wiedziałam i spałam do rana.
A jak wstałam, to już żeśmy na ten temat nic nie mówili, jakby nic się nie stało.
Tylko ksiądz mnie zaczął nazywać Pawlisiową i bardzo mu do tej pory jestem
za to wdzięczna.
- Ksiądz Rudek?
- Ksiądz Rudek. Bo już byłam u niego, kiedy ten przeklętnik się do mnie
przyplątał.
Drzwi od pokoju otworzyły się z impetem, na progu stanęła Karolina.
- Na litość boską! Mamo! - jęknęła. - Agnieszka pyta mnie po raz drugi,
czy w ogóle dostaną coś do jedzenia?
- Już dostają! Już! - Pawlisiowa wzięła na siebie cały ciężar odpowiedzi. -
Robimy omlet, bo z jedzeniem to tak głupio - przepraszam - zostało
rozporządzone, że na dwie osoby nie było co podać. Najpierw ta dziewczynka z
chorym psem takie głodne miała oczy i trzeba było ją nakarmić, a potem pan
doktór uwziął się tego Zdzisia pijanicę, jak jakiego króla przyjmować. I tyle
wszystkiego w niego wepchał...
- Tak, mój mąż w gościnności, a specjalnie w goszczeniu takich ludzi, jest
nieposkromiony - cierpko stwierdziła Karolina.
- A tobie co? - babka Izabelka spojrzała ostro na Karolinę. - Pokłóciliście
się z Wiktorem?
- Ja z Wiktorem? Co mamie przychodzi do głowy.
- Bo nigdy tak o nim nie mówiłaś.
- Może... nie zasługiwał na to do tej pory.
- Dziwna jakaś jesteś.
- Och, mamo! Przede wszystkim zmęczona! Co to w ogóle był za pomysł
- obchodzenie jakichś rocznic.
- Twój pomysł! Twój i Wiktora.
Bo ja nawet nie wiem dlaczego to akurat dzisiaj...
- Tak wypadło - zmieszała się Karolina, jej głos trochę złagodniał.
- A co ty mówiłaś przy powitaniu z tym Orwiłłą? Wyglądało, jakbyś znała
jego ojca.
- Znałam.
- Nic o tym nie wiem.
- I nie musi mama wiedzieć! - Karolina nigdy nie zwracała się tak do
matki. Usiadła na stołku pod oknem, ścisnęła dłońmi skronie. - A w ogóle
proszę dać mi spokój! Po co? Po co to wszystko?
- Zaraz omlet będzie gotowy - wtrąciła jakby pojednawczo Pawlisiowa.
Rozgrzała masło na patelni, wlała na nie ubite jaja. - Ja rozumiem, człowiek jak
z drogi, to głodny. A jeszcze jak się jest młodym. Bo staremu niejedzenie nawet
na zdrowie wychodzi.
- Może jesteś chora? - nie zważając na wywód Pawlisiowej, spytała
Karolinę matka.
- Nic mi nie jest.
- Bo już, kiedy weszłaś po wprowadzeniu samochodu do garażu,
zauważyłam...
- Nie mogła mama niczego zauważyć, bo nic się nie stało, chcę mieć tylko
trochę spokoju. I żeby to wreszcie się skończyło. I żebym mogła pójść spać!
- Przecież i teraz możesz się położyć. Powiem wszystkim, że źle się
czujesz...
- Tego by jeszcze brakowało.
Żeby zaczęli się domyślać Bóg wie czego. Zwłaszcza Wiktor.
- Wiktor?
- Och, mamo! Omlet, zdaje się gotowy. Pięknie go pani Pawlisiowa
zwinęła. Zabierajmy wszystko, co ocalało z pogromu, i zanośmy na stół, bo
Agnieszka na pewno szału dostaje, że teraz ja przepadłam w kuchni.
Cierpliwość Agnieszki była już naprawdę na wyczerpaniu.
- Nareszcie! - zawołała na widok matki i babki wnoszących tace. -
Myślałam, że już nigdy nie wyjdziecie z tej kuchni.
- Najpierw nakarmimy naszych głodnych podróżnych - z pogodą,
wymagającą jednak trochę wysiłku, oznajmiła babka Izabelka. - A potem
wnosimy na stół torty. - Umilkła, spostrzegłszy w jaki sposób Karolina
rozsadziła teraz przy stole gości. Na swoim miejscu obok Wiktora posadziła
Agnieszkę, a dla siebie zostawiła krzesło po drugiej stronie stołu między
Rozciłowskim a Orwiłłą. A jednak, pomyślała, jednak coś się stało!
„Chłopcy”, jak nazywały ich obie babki - Krystian i Kamil otwierali
butelki wina.
Krystianowi szło to sprawniej, z rozbawioną satysfakcją przyglądał się
niezgrabnemu manewrowaniu Kamila korkociągiem.
- Uważaj, żebyś nie wepchnął korka do środka. Wiesz przynajmniej, co
trzymasz w ręku? Tokaj Aszu rocznik 65! Skąd ojciec to wytrzasnął?
- Z własnej piwnicy. Coś z Wysoczarskich jednak we mnie zostało -
Wiktor uśmiechnął się do matki. - A był czas - w kilkanaście lat po wojnie, wy
go pewnie nawet nie pamiętacie - że pojawiały się w naszych sklepach bardzo
dobre wina. Kupowałem więc i składowałem, przeczuwając, że czekają mnie w
życiu wielkie okazje. - Ten uśmiech przeznaczony był dla Karoliny. Ale go nie
zauważyła.
- Ja z tamtych lat - Kamilowi udało się wreszcie wyciągnąć korek z
butelki, przesłał zwycięskie spojrzenie bratu i zaraz potem poszukał wzrokiem
babki Izabelki - ja z tamtych lat pamiętam przede wszystkim nasze wino, które
robiła babcia. Z porzeczek. Z naszych porzeczek.
- Pamiętasz też pewnie i jabłcok - zjadliwie mruknął Krystian.
- Owszem, ale jabłcokiem ty się głównie zachwycałeś, zanim przeszedłeś
na drinki. Miałeś rurkę, której strzegłeś jak oka w głowie, wsadzałeś ją do butli i
pociągałeś zdrowo.
- A ty oczywiście skarżyłeś na mnie przed babką.
- Chłopcy! - wzniosła ku niebu oczy babka Izabelka. - Kiedyż wy
wyrośniecie z tych kłótni!
- A ja te ich kłótnie uwielbiam - odezwała się Kasia, z wytrwałym
zachwytem wpatrująca się w swego męża. - Dają mi możność oglądania
Krystiana w czasie, kiedy go jeszcze nie znałam. Kiedy był chłopcem.
- Tak naprawdę, to on chłopcem nigdy nie był - mruknął Kamil.
- Za to ty nigdy nim być nie przestałeś! - zrewanżował się
uszczypliwością Krystian.
- Przestańcie! - zawołała babka Wysoczarska. - Czy jest coś, w stosunku
do czego bylibyście zgodni?
- Owszem - roześmiała się Agnieszka. - Zgodni byli tylko wtedy, kiedy
spuszczali mi lanie. Bo biegałam wszędzie za nimi, a oni wstydzili się tego
przed chłopcami. Więc zatrzymywali się nieraz, czekali aż ich dogonię i kiedy
zdyszana ale szczęśliwa podbiegałam do ukochanych braci, oni łapali mnie i do
spółki lali, ile wlazło. Wyobrażasz sobie jaka byłam biedna z tymi dryblasami?
- Mówiła do Orwiłły i chyba nie dlatego, że Rozciłowski na pewno już to
słyszał. Zawarta w tych słowach kokieteria, potrzeba pożałowania i czułości
wymagały nowego adresata. - Wyobrażasz sobie - powtórzyła - jaka byłam
biedna?
- Bardzo biedna! - bąknął Orwiłło, zawstydzony tym, że wszyscy zwrócili
ku niemu oczy.
- Chciałbym mieć siostrę! - niespodziewanie i z żarliwą pretensją do
rodziców odezwał się Marek.
- Co? Co takiego? - zaśmiała się ze skrępowaniem Kasia. - Chciałbyś
mieć siostrę?
Dlaczego?
- Bo bym miał kogo lać! - wyznał Marek rozmarzonym głosem.
W ogólnym rozbawieniu, które zapanowało przy stole, skarcenie Marka
nawet rodzicom nie przyszło do głowy. A on poczuł się bohaterem, wodził po
wszystkich twarzach roziskrzonym wzrokiem, nie omijając Sylwii.
Więc mu odpaliła, poczekawszy na chwilę ciszy:
- A może to ona ciebie by lała? Jakby była starsza?
- Ale ja mogę mieć tylko młodszą - sensownie zauważył Marek.
- Tobie i młodsza dałaby radę.
Bo jesteś oferma.
- Co ty wygadujesz? - ofuknął córkę Rozciłowski; patrzył z pretensją na
Agnieszkę, uważał, że to matka powinna zwrócić jej uwagę.
- Stwierdzam tylko fakt! - burknęła Sylwia.
- A ja stwierdzam fakt - Karolina zebrała opróżnione talerze sprzed
Agnieszki i Orwiłły - stwierdzam fakt, że w naszej rodzinie kłótliwość
przechodzi z pokolenia na pokolenie.
- Ależ moja droga - Wiktor spojrzał zdumiony na żonę - przecież tak
naprawdę, to my się nigdy nie kłócimy.
- Nie wiem, jak wyobrażasz sobie to ”tak naprawdę”. A poza tym są
sytuacje... są sytuacje, kiedy kłótnie... nie wybuchają.
- Czy... były takie sytuacje?
Karolina hałaśliwie zbierała ze stołu naczynia i sztućce.
- Były, są, będą...
- Podajemy torty - zawołała gorączkowo babka Izabelka. - Chodź,
pomożesz - zwróciła się do Sylwii, a gdy była już przy niej, burknęła: - Zawsze
powiesz coś takiego, że się robi z tego awantura.
- Ja? Przecież to Marek zaczął.
- Ale ty nie musiałaś dolewać oliwy do ognia.
- Niczego nie dolewałam. Niech pan Ziołko powie - Sylwia zwróciła się
do swego sąsiada po lewej stronie, a gdy ten milczał, przypuściła atak do
siedzącego po prawej księdza - albo ksiądz proboszcz. No, proszę powiedzieć...
Ksiądz Rudek myślał o jutrzejszym kazaniu, o strategii cotygodniowego
mieszania metafizyki z realnością, której - jak sądził - bardziej oczekiwali od
niego parafianie. Myślał też o dachu na kaplicy, o rosnących stale kosztach
remontu, choć rzemieślnicy składali swoją pracę w ofierze.
Długo patrzył na małą Rozciłowską, nie mogąc pojąć, o co go pyta.
- Sądzę - powiedział wreszcie - że dzieci nie powinny zbyt długo
przebywać w towarzystwie dorosłych. Nie powinny uczestniczyć w ich
rozmowie.
- Dlaczego? - spytała Sylwia, patrząc księdzu natarczywie w oczy.
- Chodźże wreszcie - szarpnęła nią babka Izabelka. - Ksiądz proboszcz ma
rację.
- Dlaczego ksiądz ma rację? - Sylwia w kuchni wróciła do tematu. - Czy
starsi zawsze muszą mieć rację?
- Przestań! - krzyknęła Karolina, która po złożeniu naczyń na stole
zatrzymała się przy nim nieruchomo. Pawlisiowa już wyszła, nie było potrzeby
zatrzymywania jej aż do końca przyjęcia. - Głowa mi pęka.
- Niech babcia weźmie tabletkę. Przyniosę. Gdzie są tabletki z
krzyżykiem?
- Nie, dziękuję. Nawet po tabletce mi to nie przejdzie.
- To? Co znaczy - to?
- Przestań się wciąż pytać!
Kiedy byłaś mała, pytałaś się wciąż o wszystko, a teraz do tego wracasz.
- No, dobra! - Sylwia zwykłym swoim ruchem podrzuciła ramionami. -
Mogę o nic nie pytać. I nic nie chcę wiedzieć.
- Bierz orzechowy tort i nieś go na stół. Tylko postaw go blisko swego
ojca.
- Dlaczego? - odważyła się na jedno jeszcze pytanie Sylwia.
- Bo lubi.
- Teraz będzie ważne, co lubi pan Orwiłło.
- A tego jeszcze nie wiemy.
Ale będziemy musieli się dowiedzieć - powiedziała Karolina, nie
skarciwszy tym razem Sylwii.
Kiedy siedziała już przy stole, przypomniały jej się słowa wnuczki.
Zaczynał się więc okres (czy długi?), kiedy nowy mężczyzna Agnieszki miał
doświadczać szczególnych względów także i w domu jej rodziców. Bo czekały
go niechybnie także i ciężkie chwile, tego można było się spodziewać. Zerknęła
z ukosa na Orwiłłę - wydał jej się dziwnie bezbronny - potem na
Rozciłowskiego, który siedział po lewej jej ręce. Przypomniał jej się dzień,
kiedy Agnieszka, wybierając się na studia w Warszawie, powiedziała: Nie bój
się, mamo, nie puszczę się tak byle jak z jakimś głupim chłopakiem, który
potem śmiałby się ze mnie. Bardzo będzie musiał się nacierpieć ten, kto mnie
dostanie... - Czy Rozciłowski dostatecznie cierpiał przedtem? A może dopiero
potem wypłaciła mu to z nawiązką?
- Pan pewnie także lubi tort orzechowy? - zwróciła się do Orwiłły.
Uśmiechnął się, wśród czarnego zarostu błysnęły białe zęby.
- Taki prawdziwy?
- Najprawdziwszy. Z samych orzechów.
- Bardzo lubię. Ale ostatni raz jadłem go chyba przed dziesięciu laty. U
jakichś ciotek ojca w Przemyślu. Byliśmy tam na krótko przed jego śmiercią.
- Już... nie żyje?
- Tak, prawie od dziesięciu lat.
- Przepraszam, co było... powodem?
- Serce. Ale przynajmniej nie cierpiał. Znaleźliśmy go na po-dłodze z
pędzlem w ręce w jego pracowni. Objąłem ją po ojcu, mieszkam tam.
- Jeszcze raz wypijmy zdrowie rodziców! - zawołał Krystian wznosząc
kielich z winem. W zielonym szkle wysoczarskiego bakaratu mienił się
słonecznymi iskierkami złocisty tokaj.
Karolina tylko umoczyła w nim usta.
Więc ten, który pomógł jej kiedyś przeżyć bardzo trudny, bardzo zły
dzień - nie żył już od dziesięciu lat... Dlaczego o tym nie wiedziała? Musiały
przecież być nekrologi w gazetach, wspomnieniowe artykuły. ”Był malarzem
cenionym zarówno przez krytykę, jak i przez rynek artystyczny” tak chyba
napisano w katalogu wystawy, który kupiła zaraz po wejściu do Zachęty.
Jak rozpaczliwie nie miała co ze sobą zrobić tego dnia, w którym nie
zapukawszy uprzednio - otworzyła drzwi do gabinetu Wiktora i zobaczyła, że
całuje nauczycielkę wychowania fizycznego z miejscowego liceum.
Później śmiała się z tego, opowiadała o tym przy stole rodzinie i
znajomym, a Wiktor śmiał się razem z nią. Wtedy jednak, w tamtym
nieszczęsnym momencie (po cóż w ogóle wchodziła do gabinetu, cóż tak nie
cierpiącego zwłoki miała do powiedzenia Wiktorowi?) W tamtym okropnym
momenicie zatrzymała się na progu, jakby piorun w nią strzelił. Wiktor,
pochylony nad czarnym pudlem, całował w usta również nachyloną nad psem
nauczycielkę. Może - nie zauważona - powinna stać dłużej w progu, żeby
zobaczyć jak rozwinie się sytuacja, żeby usłyszeć, czy umówią się ze sobą, czy
będzie miał dalszy ciąg ten incydent? Nie pomyślała jednak o tym, nic w ogóle
wtedy nie myślała, przebiegła na oślep korytarz, dopadła do szafy w sypialni,
wciągnęła na siebie jakąś wyjściową sukienkę, chwyciła torebkę.
Było lato, w pociągu do Warszawy młodziutki żołnierz, jadący
prawdopodobnie na urlop, otworzył okno, nie bacząc, że wiatr uderza ją w
twarz, rozwiewa włosy, łopocze jak proporczykami skrojonymi w szpic
końcami jej kołnierza u sukienki. Nie poprosiła go, żeby podniósł szybę,
potrzebowała dużo powietrza. Dusiła się pod gruzami swego domu, który nagle
na nią runął.
- Coś się pani stało? - spytał żołnierz, który zwrócił jednak uwagę na
niezwykły wyraz jej twarzy.
- Tak - wyjąkała.
- Czy mogę pani w czymś pomóc?
- Nie. Nikt nie może mi pomóc.
Przed chwilą... przed chwilą zawalił się dom i umarł ktoś na moich
oczach. Na moich oczach! - powtórzyła, bo bardzo trafny wydał jej się ten
zwrot.
Żołnierz zamilkł, spoważniał, chyba w ogóle zepsuła mu urlop.
Na peronie zatrzymał się i długo - obejrzała się raz, czy dwa - patrzył za
nią. Wzruszyło ją to, bo to jednak było współczucie.
W Warszawie chodziła długo bez celu ulicami. W jakiejś cukierni wypiła
kawę. Musiała naprawdę źle wyglądać, bo kelnerka spytała:
- Źle się pani czuje?
- Tak, nieszczególnie. Wracam z pogrzebu.
- Kogoś bliskiego?
- Tak mi się przynajmniej do tej pory wydawało.
Kelnerka, skasowawszy należność za kawę, powinna już odejść od
stolika, ale stała jeszcze przy nim przez chwilę w iście żałobnym milczeniu.
Odwołana przez bufetowego, długo mu coś - zerkając ku niej - opowiadała.
Dokładnie zapamiętała obydwie rozmowy - z żołnierzem i kelnerką -
zaśmiewała się opowiadając ich przebieg (później, o wiele później) rodzinie;
kiedy je prowadziła, nie miały jednak w sobie nic śmiesznego.
Było już po południu, kiedy zdecydowała się wejść do Zachęty. Nigdy
tam nie była. Przedwojenne niedzielne wyprawy z rodzicami do Warszawy nie
obejmowały zwiedzania wystaw. Kupiła przy wejściu katalog i trzymając go
przed sobą, krążyła wokół ścian. Nie znała się na malarstwie i pierwszym
uczuciem, jakiego doznała, był żal, że nie zawiodła jej tutaj ciekawość i
pragnienie uczestniczenia w czymś innym, niż codzienna zwyczajność, ale
dopiero rozpacz, tę zwyczajność rujnująca. Bo może jakoś inaczej patrzyłaby na
te obrazy przed sobą, szukałaby w nich nie ratunku, lecz piękna. Że piękno
mogłoby być także ratunkiem, pomyślała dopiero przed obrazem,
przedstawiającym niemłodą kobietę, siedzącą z rękami złożonymi na kolanach.
Tak właśnie najprościej nazwany był ten obraz w katalogu: ”Kobieta z rękami
na kolanach” Jan Orwiłło.
Zazdrościła jej. Siedziała oto spokojna, uspokojona po tym, co przypadło
jej do przeżycia, i choć może miała jeszcze coś przed sobą, już wiedziała, jaką
miarę przydawać wydarzeniom, rzeczom i ludziom... Zazdrościła jej.
Przeżytych, oddalonych rozpaczy, mądrości, która pozwoliła je oddalić - bo ona
właśnie jej nie miała, nie mogła się na nią zdobyć.
- Podoba się pani?
- Bardzo. - odwróciła się i podniosła oczy na stojącego za nią wysokiego
mężczyznę. - To pana obraz?
- Tak.
- Pana matka?
- Mogłaby nią być - odpowiedział po chwili. - Wszystkie matki mają
wspólny, upodabniający je wyraz.
Uczucia, których w nadmiarze doświadczały, wyrysowane są na ich
twarzach, odbite jak na kliszy, utrwalone w spojrzeniu, choćby serce już
przycichało po gwałtownych wzruszeniach. Początkowo chciałem ten obraz
nazwać ”Po burzy”, bo te złożone na kolanach ręce o tym właśnie mówiły,
wyrażały to najpełniej.
Coś się oddaliło, coś przeminęło... A u pani... - patrzył teraz nie na obraz,
ale - przechyliwszy głowę - na jej twarz, badał ją w skupieniu oczyma
nawykłymi do wydzierania światu i ludziom ich tajemnic. - U pani nic się
jeszcze nie oddaliło, nie przeminęło. Pani życie jest właśnie w samym oku
cyklonu. - Czy tak?
- Tak - szepnęła.
Ujął palcami jej łokieć.
- Usiądźmy na tej ławce pod oknem. Będzie pani mogła patrzeć stamtąd
na obraz, który jest pani przyszłością.
- Czy wszystkim kobietom to pan mówi?
- Nie, nie wszystkim.
- Którym - nie?
- Tym, które będą miotać się do końca. I pragną tego. Spokój jest dla nich
równy śmierci. Ale pani do nich nie należy.
- Skąd pan to wie?
- Bo widzę, jak bardzo, jak panicznie pani chce, żeby znów wszystko się
wokół pani uładziło, ucichło. Przede wszystkim w niej samej. - Pomóc pani?
Słuchała z natężoną uwagą tego, co mówił do niej ten obcy człowiek, ale
na pytanie, które postawił, nie odpowiedziała. W jaki sposób mógł jej pomóc?
Nic o niej nie wiedział. Nie wiedział przede wszystkim tego, że zapewne trzy
małe istoty krążyły już od okna do okna, wyglądając jej powrotu. Kamil płakał.
Choć starszy o dwa lata od Agnieszki, bardzo potrzebował matki w sposób
zaborczy i apodyktyczny, ponieważ tylko ona nie traciła do niego cierpliwości,
nawet babce się nie poddawał i był przy niej i dla niej nieznośny. Więc Kamil
przeżyłby to najboleśniej. Może już nikt by go nie kochał. O tym trzeba było
myśleć, o tym trzeba było pomyśleć, zanim wyszarpnęła suknię z szafy, zanim
bez tchu pobiegła na dworzec. Bo jeśli nawet był jakiś sens w tym, że pani
weterynarzowa z prowincjonalnego miasta zdecydowała się porzucić męża,
przyłapawszy go na czułościach z nauczycielką wychowania fizycznego z
miejscowego liceum (co, u licha było w tym tak śmiesznego, że - później, o tak,
o wiele, wiele później - do łez zaśmiewali się z tego?) Więc nawet jeśli był w
tym jakiś sens, to na pewno zupełnie bez sensu było obarczenie największym
cierpieniem trójki tych ptasząt, czekających na nią w oknie z wyciągniętymi
szyjkami.
Tego ten człowiek nie mógł wiedzieć, a jednak po raz drugi zapytał:
- Pomóc pani?
- Jak? - szepnęła, przyznając się w ten sposób, że odgadł - prawie
wszystko.
- Najpierw - uśmiechnął się, a był to uśmiech, który przyjąłby, jak
pocieszenie, nawet ktoś nie potrzebujący go przez całe swoje życie - najpierw...
przywrócimy pani pewność siebie.
- Czy to... aż widać...?
- Och, nic nie wiem na pewno.
Raczej przypuszczam. Bo usta pani drżą i schyla pani głowę tak, jakby
ktoś panią uderzył i jeszcze się pani nie wyprostowała po tym ciosie. Ale
zabierzemy się do tego. U kobiet pewność siebie przywraca się w bardzo prosty
sposób.
- W jaki? - zapytała nieco strwożona.
- Najszybciej skutkuje mówienie im, jakie są piękne, jakie nadzwyczajne i
porywające. Ale ja tego nie mówię. Ja je rysuję - wyjął szkicownik i ołówek - ja
im to pokazuję i udowadniam. Niech pani uniesie w górę twarz.
- Ależ ja... Nie jestem przygotowana. Zmęczyłam się, tak długo
chodziłam po Warszawie, włosy mam w nieładzie...
- W pięknym nieładzie. Ja bym go nawet jeszcze powiększył. - Czuła
przez chwilę jego dłoń na głowie, szybki, delikatny, dotyk palców mierzwiących
jej włosy. - Teraz jest naprawdę pięknie. Nie znoszę wyglądu kobiet
wychodzących od fryzjera, wolę je, kiedy wychodzą z łóżka. Nie, nie, nie -
niech się pani nie płoszy. Spojrzenie na mnie! Nie gdzieś w bok, ale na mnie,
prosto w moją twarz. Czy mówił już ktoś pani, jakie piękne ma pani oczy?
- Tak - potwierdziła bez satysfakcji, a on od razu zrozumiał dlaczego.
- Ale to był zachwyt banalny - powiedział. - Nie określający piękna jako
nadzywyczajnej łaski losu. A ja je tak odbieram. Ile jest dziewcząt chodzących
po świecie z takimi oczyma?
- Na pewno wiele, a ja nie jestem już dziewczyną.
- Tego można się było spodziewać. Wobec tego zapytam - ile jest kobiet,
chodzących po świecie z takimi oczyma? Z takimi oczyma pod takimi brwiami.
Rysunek brwi i ich czerń - chyba nie poprawiane?
- Nie. Skąd bym miała czas na chodzenie do kosmetyczki? - To właśnie
cenię najbardziej - piękno jako nie poprawiany dar losu. - Rysował szybkimi,
pewnymi ruchami ręki, notował jej twarz, jak notuje się usłyszaną w sobie strofę
wiersza. I właśnie tak to powiedział: - Zapisuję sobie panią, ponieważ - być
może - już nigdy nie pomyślę, że czyjeś brwi są dwoma piórami wyrwanymi
przez wiatr ze skrzydeł sokoła. Nie, nie! Nie uciekać ze spojrzeniem. Nie
płoszyć się tym, że trochę bredzę kabotyńsko przy rysowaniu. Patrzeć śmiało.
Wyprostować się i patrzeć śmiało, czy nie powiedziałem, że muszę przywrócić
pani pewność siebie? Ale żeby nie trwożyła pani moja bezinteresowność, z góry
wyjaśniam, że robię to także dla siebie. Może potrzebna mi będzie kiedyś pani
twarz, nie będę musiał już szukać, będę ją miał i posłużę się nią w ważnej
jakiejś malarskiej sprawie, będzie cytatem rzeczywistości w plątaninie barw i
kształtów, w krzykliwym bezsensie, ku któremu coraz śpieszniej podąża świat, a
raczej to, co my - przypadkowi lokatorzy jego cząstki - nazywamy światem. -
Dziękuję!
Nie pokazał jej od razu rysunku, sam mu się długo przyglądał, nie
podnosząc już na nią oczu, jakby przestała go zupełnie interesować, jakby w
ogóle była mu jujż niepotrzebna.
- Mnie pan nie pokaże? - zapytała.
- Ależ tak! - krzyknął, aż dwie kobiety, które weszły właśnie na salę,
odwróciły ku nim głowy. - Tak! Ten rysunek jest przecież pierwszym stopniem
terapii, której panią poddaję - jakże bym więc mógł nie pokazać go pani? -
Odwrócił ku niej szkicownik. - Niechże pani weźmie pod uwagę, że taką
powinna pani być, taką pewnie pani była i taką sobie panią wyobrażam.
Patrzyła w zdumieniu na wizerunek swojjej twarzy, którą kilka kresek
ołówkiem obdarowało tym wszystkim, czego ona właśnie teraz na pewno nie
miała, co dziś utraciła - zwycięską siłą, nieustępliwą śmiałością wobec życia,
nieco zalotnym spokojem, który daje tylko uświadomienie sobie własnej
wartości.
- To nieprawdopodobne - powiedziała.
A on się roześmiał.
- Widzi pani, całkiem za młodu, zaraz po studiach, zarabiałem na życie
jeżdżąc po kraju i odnawiając w kościołach wyblakłe malowidła. Nauczyłem się
przywracać twarzom wyraz, który mieć powinny. - A teraz pójdziemy gdzieś
coś zjeść.
- Nie jestem głodna - zaprotestowała dość słabo.
- Ale ja jestem! A poza tym - mamy dopiero za sobą pierwszą część
terapii, której postanowiłem panią poddać.
Wyszli z ”Zachęty” i pozwoliła się prowadzić aż w Aleje Ujazdowskie,
gdzie był lokal, w którym zbierali się artyści i gdzie od razu poznła znane z
gazet twarze, co zaczęło ją wkrótce - po kilku kieliszkach wina - głównie
zajmować. Przy stolikach siedziały młode i ładne kobiety, ale i na nią patrzono,
dostrzegała i czuła to, a Janek Orwiłło (mówiła już do niego ”Panie Janku”)
powtarzał:
- Oto mojej terapii część druga!
Była i trzecia. Bo do stolika zaczęli się przysiadać różni panowie - a
dwóch z nich znała z fotografii w gazetach - i wszyscy pytali Janka, skąd
wytrzasnął taką dziewczynę, i wszyscy mówili, że jest zjawiskiem i
objawieniem wśród znanych i opatrzonych już twarzy, że takie oczy... i, że
niewiele dziewcząt chodzi po świecie z takimi oczyma... Zaczynała się
uśmiechać, a nawet śmiać, czuła, że policzki jej płoną, że naprawdę ładnieje pod
zwróconymi na nią spojrzeniami.
I wtedy jednak myślała, że troje piskląt czeka na nią, że po raz pierwszy
trzy małe serca ściska nie doznawany dotąd strach - ale natychmiastową
pociechą była rozbawiona myśl, że przecież niedługo do nich wróci. I zrobi
zaraz porządek, tak, zrobi porządek z tym wszystkim, co na krótko i w całkiem
nieważny sposób (cóż nagadała temu żołnierzykowi w pociągu i kelnerce w
kawiarni...?) zakłóciło spokój ich domu. Już wtedy Wiktor z tą swoją
nauczycielką od gimnastyki zaczęli jej się wydawać żałośnie śmieszni, skoro tu,
w miejscu, gdzie zbierali się najsławniejsi ludzie stolicy, patrzyło na nią tylu
znakomitych, znanych i podziwianych w całym kraju panów. Była bliska tego,
żeby opowiedzieć im o dwóch głowach, złączonych pocałunkiem nad
zdziwionym pyskiem czarnego pudla, o swojej ucieczce, o głupich i złych
zamiarach, które już się rozpełzły, pochowały gdzieś po kątach tej sali... chciała
im to powiedzieć, ale powstrzymywała ją myśl, że - być może - nie powinna
mieć pewności, że to wszystko naprawdę tak dobrze się zakończy. Ten
cudowny, zachwycający i ujmujący Janek Orwiłło nie był przecież aniołem,
żeby nie żądać czegoś w zamian za to, co dla niej uczynił. Może nawet uważa,
że to tej jego terapii część czwarta, bo już w szatni, gdy wychodzili, pocałował
ją w usta, a na ulicy mocno ujął ją pod rękę.
Zdrętwiała. I musiało w tym być coś prawie dosłownego, jakaś sztywność
ramienia, może opór niechętnie posuwających się naprzód nóg, bo on - mówiący
właśnie o letnim wieczorze i gwiazdach nad głową - zamilkł nagle i dopiero po
długiej, bardzo długiej chwili roześmiał się głośno i serdecznie.
- Niech się pani nie boi! -
Dokąd panią odprowadzić?
W przygarniętym do jego boku ramieniu znów zaczęła krążyć krew,
nogom przywrócona została sprawność i lekkość.
- Na dworzec - szepnęła.
Zatrzymał taksówkę, a na dworcu zapytał ją o nazwę miejscowości, do
której wracała, kupił jej bilet i zaprowadził na peron, skąd za kilka minut miał
odejść pociąg.
- Nigdy tam nie byłem. Ale może będę. Proszę zachować moją
wizytówkę, jest na niej adres i numer telefonu. Gdyby kiedyś potrzebna była
pani znów moja terapia - proszę przyjechać, lub dzwonić. Jestem do usług i...
nie zapominam prędko miłych spotkań. Czy bardzo panią lprzestraszę, jeśli
jeszcze raz... - Objął ją i przycisnął do siebie, poczuła na ustach jego usta, a na
całym ciele, od stóp do głów, dotyk, bliskość mężczyzny. Innego mężczyzny!
Nigdy nie zdradziła Wiktora, nigdy jej to nawet przez myśl nie przeszło, ale
teraz uzmysłowiła sobie, że to było możliwe, że mogła tego pragnąć.
Trzymał ją jeszcze przy sobie, gdy zapytał cicho:
- Proszę mi powiedzieć... Czy gdyby nie była pani uwikłana w te jakieś
swoje sprawy, w które wprowadziłem dziś znów odrobinę jasności, czy wtedy...
mogłaby pani... i właśnie ze mną... Czy to na pewno byłbym ja...
- Ależ tak! - zawołała. - O, Boże! Tak!
Już nie pozwalała się całować, teraz ona go całowała, gwałtownie, z
zachłanną rozpaczą, ze łzami, bo chyba to nie on płakał, gdy poczuła na
policzkach gorącą wilgoć...
- Przyjedź! - szeptał. - Przyjedź, jeśli tylko będziesz mnie potrzebowała.
Zajechał pociąg, ludzie rzucili się ku wagonom, ktoś ich potrącił, ale nie
rozerwał ich uścisku, wciąż trzymała go z całej siły zaplecionymi na jego karku
rękoma, wciąż coś szeptała wśród pocałunków i łez.
- Idź - powiedział. - Chyba, że... nie musisz.
- Muszę... muszę! Gdybyś wiedział, kazałbyś mi wracać.
- No, to biegnij. Śpiesz się!
I pamiętaj, co powiedziałem...
Masz mój adres! I telefon!
Oswobodził ją z uścisku, z trudem odgiął jej palce zaciśnięte na jego
karku i pchnął ją, wrzucił w otwarte drzwi wagonu. Przedarła się przez zbity na
korytarzu tłum, wtargnęła do najbliższego przedziału, depcząc komuś po
nogach; upominana i łajana dopadła do okna i opuściła szybę.
Zbliżył się do wagonu, w nikłym świetle latarni widziała jego twarz.
Uśmiechał się.
- Pamiętaj - zawołał, gdy pociąg drgnął na szynach - wracasz zwycięska,
znająca swoją wartość, silna! A więc i... przebaczająca - dodał po chwili - jeśli
potrzebne jest w tym wszystkim i przebaczenie.
Pociąg zaczynał nabierać rozpędu, skończyły się peronowe latarnie i już
go nie widziała, nie widziała, pochłonął go mrok i coraz większe oddalenie.
Nie zobaczyła go nigdy więcej. Nie napisała do niego, nie zatelefonowała,
nie pojechała.
Czy w ciągu tych lat ani razu nie była w sytuacji, w której by go
potrzebowała? Może były takie chwile, ale się im nie poddawała, umiała je
lekceważyć i chyba także umiała już walczyć. Ale nie dlatego nie wyjęła ani
razu z najciemniejszego kąta w szafie wręczonej jej na dworcu wizytówki. Bała
się! Bała się, że to, co się wydarzyło tamtego dnia, po raz drugi się nie
powtórzy. Albo - że się powtórzy i co wtedy...? Dziś! Dziś byłby jej potrzebny
tamten człowiek, ale i młodość - jej i jego młodość...
- Czy nie wie pan - zapytała młodego Orwiłłę - gdzie jest teraz obraz ojca
”Kobieta z rękami na kolanach”?
Ożywił się.
- Pamięta go pani?
- Tak - powiedziała cicho i miała nadzieję, że nikt tego nie słyszy. -
Widziałam go w ”Zachęcie”. Zrobił na mnie duże wrażenie. Boże, tak dawno to
było, a pamiętam go, jakbym widziała go wczoraj.
- Cieszę się. To dobry obraz.
Zakupiło go muzeum. Jest teraz w państwowych zbiorach sztuki, ale to
grobowiec dla obrazów i rzeźb.
- Dlaczego?
- Nikt ich nie ogląda. Chyba, że ukradnie je jakiś znający się na ich
wartości złodziej. Czytała pani o tych kradzieżach w muzeum w Krakowie?
- Czytałam.
- Nie wiadomo, czy oburzać się na to, że kradzież była możliwa, czy też
cieszyć się, że te obrazy - choć na krótko - ujrzały światło dzienne.
- Skąd ma pan taką nadzwyczajną kamizelkę?
Pytanie to postawiła Sylwia. Siedziała naprzeciwko Orwiłły i przyglądała
mu się z ogromnym zajęciem. Zaskoczony nie odpowiedział od razu, więc
powtórzyła:
- Skąd ma pan taką nadzwyczajną kamizelkę? Nigdzie takiej nie
widziałam. Trafiają się różne różności w Hoflandzie w Warszawie, ale gdyby te
kamizelki tam były, już by je ktoś miał w naszym mieście.
- Tę kamizelkę - uśmiechnął się zakłopotany trochę scenograf - sam sobie
zaprojektowałem, natrafiwszy w jakimś sklepie na malinowy sztruks w czarne
grochy; dobrze kontrastował z czarnym aksamitem marynarki.
- A kto ją panu uszył? - chciała wszystko wiedzieć Sylwia.
- Uspokój się! Co cię to obchodzi? - skarciła ją babka Izabelka.
- Nie, dlaczego - to nie tajemnica. - Orwiłło uśmiechał się wytrwale. -
Uszył mi ją nasz teatralny krawiec, który w ten sposób dorabia sobie po
godzinach. Trudno się do niego dopchać, ale warto poczekać.
- Warto - stwierdziła Sylwia ze znawstwem. - Jest pan świetnie ubrany!
- Sylwio! - nie wytrzymał Rozciłowski. - Prosiłem cię o drugi kawałek
orzechowego tortu.
- Już ten pierwszy zjadłeś?
- Ja ci nałożę - powiedziała Agnieszka, siedząca najbliżej orzechowego
tortu po drugiej stronie stołu.
- Dziękuję! Patrzyli sobie przez chwilę w oczy, ale Agnieszce nie drgnęła
ręka, gdy przenosiła kawałek tortu z patery na podstawiony przez byłego męża
talerzyk.
- Zapraszam jutro na skromne śniadanko po sumie - odezwał się ksiądz
Rudek, pochyliwszy się nieco nad stołem, aby móc objąć wzrokiem wszystkich
siedzących.
- Na mnie proszę nie liczyć - przerwał mu Wiktor - będę miał kaca.
- Nie będzie tak źle - zlekceważył to wyznanie ksiądz, cokolwiek jednak
zgorszony. - Chciałbym móc wszystkich państwa gościć u siebie. Panu - zwrócił
się ku Orwille - chciałbym pokazać naszą kaplicę. Po zakończeniu robót
dekarskich trzeba będzie odnowić malowidła na ścianach. Może by mi pan coś...
doradził.
- Nie wiem, czy zostajemy do jutra - Orwiłło rzucił pytające spojrzenie
Agnieszce, ale nie odpowiedziała na nie. - Bo jeśli tak... - zająknął się - to z
przyjemnością, jakkolwiek nie chciałbym uchodzić za autorytet w tych
sprawach. Gdyby żył mój ojciec... Trudnił się za młodu przywracaniem
kościołom ich dawnej świetności. Na całe lato wyjeżdżał zwykle w
Rzeszowskie lub Sandomierskie.
- W Sandomierskie...? - ożywiła się babka Wysoczarska. - Nie
przypomina pan sobie nazw miejscowości? Bo ja pamiętam młodego malarza,
którego nasz ksiądz zaangażował... Oczywiście nie obyło się bez naszego
udziału w kosztach, ale to były nasze zwykłe kolatorskie obowiązki.
- Mamo - uśmiechnęła się z zakłopotaniem Karolina - pan Orwiłło mówi
już o powojennych latach i pewnie nawet nie wie, co to takiego kolatorskie
obowiązki dziedziców wobec kościołów.
- Nie wszyscy je wypełniali - babka Wysoczarska wyprostowała się na
krześle - ale myśmy ich nigdy nie zaniedbywali. Xawery, jakkolwiek nie
przesadzał w pobożności, a naszemu proboszczowi zwykle mówił, że do
spowiedzi wielkanocnej przystępuje tylko w Rzymie, na restaurację kościołów
w naszych wsiach nigdy nie szczędził pieniędzy. Bo to trwa! - mówił. I
przetrwa!
- Co przetrwa? - spytał Marek.
Przy stole zapanowała cisza przedłużającej się konsternacji.
Ale najwłaściwszą odpowiedź znalazła Sylwia.
- Wieki! - powiedziała z naciskiem. - Zawsze się mówi, że jak coś ma
przetrrwać - to wieki.
- No, tak - bąknął Marek.
- A w naszej wsi - odezwał się Ziołko - kościółek był bardzo biedny, ale i
dziedzic był biedny, sam się rozparcelowywał po kawałku i wciąż mu nie
starczało na podatki...
- Źle gospodarzył - stwierdziła twardo babka Wysoczarska. - A jak ktoś
nie umie gospodarzyć, to czy na dużym, czy na małym...
- Właśnie - odważył się przerwać Ziołko. - Chłopskie gospodarstwa były
małorolne, dziedzic, jak już powiedziałem, biedny - to na tacę w kościele
niezbyt wiele grosza się sypało i ksiądz utrzymywał kościół głównie z ziemi,
która była przy probostwie...
- Ale miał ziemię! - nie wytrzymał ksiądz Rudek.
- Po kościele nie było tego widać. Produkty rolne były tanie, jajko na
przykład kosztowało kilka groszy.
- Dziesięć - powiedziała babka Wysoczarska. - Do dziś pamiętam.
- Nigdy bym nie posądził mamy - zauważył prawie z zakłopotaniem
Wiktor - że mama sama się tym interesowała.
- A co ty myślisz? - obruszyła się starsza pani. - Wszystko trzeba było
samemu mocno w garści trzymać. Gdybym nie pilnowała, puściliby nas z
torbami - plenipotenci, rządcy i klucznice.
- I co z tego, babciu? - powiedział bardzo jakoś miękko Krystian.
- Co z tego? Przynajmniej patrzę prosto w oczy własnym wspomnieniom.
Słyszałeś, co mówił pan Ziółko...
- Ziołko - skłonił się lekko wymieniony.
- ...pan Ziołko. Że ich dziedzic sam się rozparcelowywał. A teraz pewnie
opowiada, że miał nie wiadomo jakie włości...
- Nie wiem, co opowiada, bo go po wojnie nikt więcej w naszej wsi na
oczy nie widział. A chłopom, owszem, wiedzie się nie najgorzej. Kościelny już
nie z tacą, ale z kobiałką chodzi po mszy po kościele.
- Z czym? - parsknęła Sylwia, a Marek jej zawtórował.
- Z kobiałką. Z takim wiklinowym koszem.
- Dlaczego?
- Bo z tacy pieniądze by się rozsypywały - mimowonie wyjaśnił ksiądz
Rudek.
- Dziewięć! Jajko przed wojną kosztowało dziewięć groszy! - powiedziała
nagle w zamyśleniu babka Izabelka. - Pamiętam, bo sama chodziłam po nabiał
na targ. Ale wcześniej, kiedy ze wsi nosiłam jaja na sprzedaż do miasta - były
jeszcze tańsze.
- Oczywiście - przyznała cierpko babka Wysoczarska - pani to może
pamiętać lepiej ode mnie.
- Wszystko pamiętam - roześmiała się z młodzieńczym ożywieniem
babka Izabelka. - Przedwojenne ceny i gdzie jaki sklep był przed wojną w
naszym mieście. Bo we wsi nie było sklepu. Kto by tam co w nim kupował?
Tym, co swoje, ludzie się obywali. A w kościele, ma rację pan Ziołko, mało kto
do tacy rękę wyciągał. To też wyglądał ten nasz kościółek, nie to, co dzisiaj!
- Szkoda, że nikt z was nie widział teraz kościoła w Wysoczarach.
To powiedział Kamil. Jadł nieśpiesznie swój kawałek tortu, głowę miał
pochyloną.
- A ty widziałeś? - spytał ostro Krystian.
- Jak bym nie widział, to bym nie mówił. Cała fasada odnowiona, wokół
kościoła i cmentarza nowy kamienny płot, a przy plebanii ksiądz pobudował
Dom Katechetyczny.
- Kiedy tam byłeś? - spytała cicho babka Wysoczarska, a wszyscy
spojrzeli na nią z niepokojem; tylko Kamil nie podnosił głowy.
- W ubiegłym roku.
- I nic nie mówiłeś?
- Nie było okazji.
- Ale i dzisiaj mogłeś powiedzieć o tym wcześniej.
- Nie uważałem, że to takie ważne.
- Boże drogi! - westchnęła babka Wysoczarska.
- No, skoro byłeś, to opowiedz jak tam jest - prawie opryskliwie
zaproponował Krystian. Brat nie patrzył na niego, nie patrzył zresztą na nikogo i
nie widział, że ojciec dwukrotnie napełnił sobie kieliszek winem i raz za razem
wychylił go jednym haustem.
- No, jak tam jest... - mruknął Kamil, nie podnosząc głowy. - Jak
wszędzie.
- Co to znaczy - jak wszędzie? W jaki sposób może być - jak wszędzie? -
zapytała z bolesną drapieżnością babka Wysoczarska.
- Jak wszędzie tam, gdzie dwory i pałace niszczeją zaniedbane przez
obecnych właścicieli - spokojnie wyjaśnił Kamil. - Zwłaszcza, jeśli użytkuje się
je w niewłaściwy sposób. Bo na przykład w Poznańskiem niektóre PGR-y
troskliwie odrestaurowały wartościowe pod względem architektonicznym
budowle z przeznaczeniem na cele kulturalne.
- Co mnie obchodzi Poznańskie? - krzyknęła babka Wysoczarska. - Po
coś był w Wysoczarach? Skąd się tam wziąłeś?
- Z wycieczką szkolną. Klasa, w której jestem wychowawcą, od dawna
planowała wycieczkę do Sandomierza. Szlakiem Iwaszkiewicza według jego
”Podróży po Polsce”. Pojechała z młodzieżą polonistka i ja. A, że Wysoczary po
drodze...
- Cóż stąd, że po drodze?
- ...kiedy zobaczyłem drogowskaz ”Wysoczary”, kazałem kierowcy
autokaru skręcić w tę stronę i w ten sposób...
- Co - w ten sposób? - Babka Wysoczarska nie hamowała już głosu.
Pochylona ku Kamilowi, wpierała w niego płonące źrenice. Rozmawiali już ze
sobą tylko we dwoje, nikt się nie odzywał, nikt się do wymiany słów między
nimi nie mieszał, nie licząc przyciszonego odezwania Agnieszki, która uczyniła
ponad stołem wymowny gest ku Rozciłowskiemu.
- Patrz się i słuchaj! Tyle lat obcujesz z naszą rodziną i pozwalasz, żeby
marnował ci się pod nosem taki temat.
- ...w ten sposób wjechaliśmy w bukową aleję - Kamil zakończył swoją
informację.
- Jest tam jeszcze... bukowa aleja? - zapytała babka ściszonym głosem.
Rozbieganymi palcami odpięła obciągnięty złotą lamą guziczek przy
kołnierzyku bluzki. - Są nasze buki?
- Oczywiście, że są. I nawet zbytnio nie przetrzebione. Bo jednak park...
- Co - park?
- Park chyba trochę ucierpiał.
Z opowiadań babci i ojca...
- Nigdy ci nic nie opowiadałem! - krzyknął Wiktor.
Znów sięgnął po butelkę, napełnił kieliszek. W każdej innej sytuacji
Karolina starałaby się go powstrzymać i uspokoić. Teraz jednak przypatrywała
mu się zimno, bez cienia przychylności, której nie pożałowałaby nikomu
obcemu. Kto pierwszy, on, czy ona, wpadł na pomysł obchodzenia tej
bezsensownej rocznicy, urządzenia tego zbiegowiska? Chyba jednak on, on to
sobie wymyślił, żeby w rezultacie akurat dziś dać jej do zrozumienia, że spędził
życie z pamięcią i żalem po tamtej dziewczynie, może nawet wyobrażał sobie,
że i dzieci miał nie z nią, a z tamtą...
- Więc park ucierpiał? - spytała boleśnie babka Wysoczarska.
- Myślę, że tak - Kamil przesuwał łyżeczką pozostałe na talerzyku
okruszyny tortu. - Myślę, że tak, choć nie mam skali porównawczej, ale nie
wyobrażam sobie, żeby mógł tak wyglądać... przedtem. Na przykład rzeźba
fauna nad stawem pozbawiona jest nosa i prawej ręki... Dach na altanie po
przeciwległej stronie...
- To było miejsce dla orkiestry.
- ...prawie nie istnieje, a sam staw...
- Co... sam staw?
- ...cały zielony od rzęsy. Na szczęście trawniki również zielone, bo
młodzież ze szkoły dba o nie.
- Jaka młodzież?
- Ze szkoły, która mieści się w pałacu. Ze szkoły rolniczej. Tych
zniszczeń dokonano przed objęciem obiektu przez szkołę. Bo przedtem Geesy
miały tam magazyny.
Babka Wysoczarska długo odpinała drugi guziczek u kołnierzyka swojej
bluzki.
- Gdzie... tam?
- W pałacu, w oficynach...
- Skąd to wiesz?
- Dyrektor mi opowiadał.
- Jaki dyrektor?
- Przecież mówiłem, że jest tam teraz technikum rolnicze.
- I rozmawiałeś z nim?
- Tak. Zaprosił nas na podwieczorek. Całą wycieczkę zaprosił na
podwieczorek.
- Gdzie... go podano?
- Mówiłem już, że w pałacu.
- Ale w której z sal?
- W dużej sali z oknami wychodzącymi na gazon.
- Gazon? - powtórzyła babka Wysoczarska, jakby usiłowała przypomnieć
sobie kogoś dawno zmarłego.
- Gazon - tak to chyba się nazywa. Ogromny klomb, cały w kwitnących
akurat pąsowych różach. Nasz autokar objechał go wokoło zanim zatrzymał się
przed wejściem do pałacu.
- Tak... to nazywa się gazon... - pokiwała głową babka Wysoczarska -
choć teraz ta nazwa nie ma już raczej zastosowania.
- Słyszy przecież babcia, że w Wysoczarach wciąż jeszcze ma. Dyrektor
bardzo jest dumny z róż, które tam rosną.
- Wiedział, z kim rozmawia?
- Z kierownikiem wycieczki. Po cóż by miał wiedzieć więcej?
- Nie przedstawiłeś mu się?
- Mruknąłem coś pod nosem. Ale przynajmniej mogłem w spokoju i bez
wzbudzania sensacji zwiedzić pałac, wysłuchać relacji o zabiegach przy
naprawianiu zniszczonych przez poprzedniego użytkownika posadzek i pieców,
które wciąż jeszcze istnieją mimo zaprowadzenia w szkole centralnego
ogrzewania.
Wysłuchałem także historii rodu Wysoczarskich ze szczególnym
uwzględnieniem udziału naszego przodka w wyprawie wiedeńskiej, co dyrektor
szczególnie podkreślał, powiedziałbym, nawet z pewną dumą.
- Cóż to za człowiek? Nie zapytałeś, jak się nazywa?
- Nie. Po co?
- Przecież to może być ktoś z naszych oficjalistów. Syn albo wnuk...
Skoro, jak powiedziałeś, nawet z dumą...
- Babciu! Polacy są dumni ze swojej historii.
- Ale historię tworzą ludzie! - z nadmiernym naciskiem wtrącił Krystian,
włączając się w podniecony dialog babki z bratem.
Kamil nie odwrócił ku niemu głowy, rozgarniał wciąż łyżeczką okruchy
tortu na swoim talerzyku.
- Pradziad Wysoczarski wystawił na wyprawę wiedeńską cały regiment,
nie wiemy jednak z kogo się składał - zauważył spokojnie.
- Ktoś jednak musiał nim dowodzić - odpowiedziała mu za Krystiana
babka. - Właśnie tak: dowodzić. I dlatego tamtych się nie pamięta. Musisz,
musisz dowiedzieć się, jak on się nazywa.
- Kto?
- Ten dyrektor szkoły rolniczej.
- I po co, babciu?
- Poślę mu jakiś drobiazg. Coś z porcelany, albo któryś ze starych
sztychów angielskich, które jeszcze mam. - Bo powiedziałeś - nie rozebrali
naszych pięknych starych pieców, choć w szkole zaprowadzono centralne
ogrzewanie...
- Niech się babcia tak nie entuzjazmuje - cierpko uśmiechnął się Kamil -
bo galeryjkę, wiodącą z pałacu do kuchennej oficyny, kazał właśnie rozebrać.
Akurat trafiliśmy na rozbiórkę.
Babka Wysoczarska zaczęła znów manipulować drżącymi palcami przy
guzikach bluzki.
- W czym... mu przeszkadzała?
- Trzeba ją było wciąż remontować, a pieniędzy na remonty szkoła ma
mało.
- I akurat na tę galeryjkę ich zabrakło. Jakże teraz noszą jedzenie do... do
pałacu?
- W tej oficynie nie ma już kuchni. W obydwu oficynach jest teraz
internat dla młodzieży. A kuchnię urządzono w piwnicy.
- W piwnicy? Tam, gdzie składowano wina?
- Prawdopodobnie tam, babciu.
- Zamontowaliśmy akurat wokół ścian nowe dębowe półki, na których
leżakowały butelki. Stare, twierdził Xawery, a lubił zachodzić do piwnicy, były
za płytkie. I po cośmy to robili? Pewnie śladu po nich nie ma.
- Nie wiadomo - znów włączył się do rozmowy Krystian. - Może leżakują
na nich teraz butelki octu i oleju rzepakowego.
- Patrz się i słuchaj! - rzuciła znów poprzez stół ku Rozciłowskiemu
Agnieszka.
Uśmiechała się jakby z wyższością, nie znajdując należytego
zainteresowania w prowadzonej przez babkę i braci rozmowie. Rozciłowski
wiedział, o czym myślała. Dawna panienka z Wysoczar, znana i podziwiana w
całym powiecie, czym była w porównaniu z obecną Agnieszką Wysoczarską,
której fotosy zamieszczały pisma, która występowała w filmach i telewizji i ze
swoim teatrem wyjeżdżała na zagraniczne występy. Życie tamtej panny
Wysoczarskiej, gdyby nią była, wydawało jej się rozpaczliwie ubożuchne i
nudne. Wyszłaby prawdopodobnie za mąż za potomka rodu równego rodowi
Wysoczarskich i męczyłaby się z nim aż po rodzinną kryptę w tym kościele,
wobec którego - jak mówiła babka - tak pieczołowicie spełniano kolatorskie
obowiązki.
- Wiem, o czym myślisz - przerzucił ku niej przez stół Rozciłowski.
- To dobrze - odpowiedziała. - To znaczy, że wciąż się rozumiemy.
Orwiłło udał, że tego nie słyszy. Wzrok miał utkwiony w jakiś punkt na
stole, tylko mięśnie zagrały mu na zaciśniętych szczękach, co dostrzegła
siedząca obok niego Karolina. Tyle cierpienia, pomyślała, tyle wokół cierpienia
- cóż stąd, że śmiesznego? - nie umniejszało to wcale jego siły.
- Nalej wina! - zwróciła się do Krystiana z napastliwą naganą w głosie. -
Czy nie widzisz, że kieliszki są puste?
Krystian posłusznie chwycił butelkę, ale przedtem skierował ku matce
zdumione spojrzenie. Powinno ją ostrzec, ale nie ostrzegło. Z jeszcze większą
napastliwością dorzuciła:
- Miał to być przyjemny rodzinny wieczór, a co się z tego zrobiło? Nie
miałeś kiedy - zwróciła się do Kamila - wyjeżdżać z tą wycieczką do Wysoczar.
Babci sprawiłeś przykrość.
- Nie, skądże - wyniośle zaoponowała babka Wysoczarska.
- Przecież widzę - brnęła dalej Karolina - pobladła mama...
- Rozdrapywanie ran w sercu nic człowiekowi nie pomoże. Ale czy
można sobie tego zakazać? Ja to wiem - babka Izabelka z serdecznym
zrozumieniem pokiwała głową - wiem, że nikt tego nie potrafi.
- Pani? Pani wie? - babka Wysoczarska nie wytrzymała w końcu tych
pocieszeń. - Osoby, które nie mają czego żałować, nigdy w pełni nie zrozumieją
tych, co utraciły...
- Ja? - nie pozwoliła jej skończyć babka Izabelka. Zapłonęła cała
rumieńcem, w oczach zabłysły łzy gwałtownego oburzenia. - Ja nie mam czego
żałować? - A Piotruś?! - podniosła ręce do głowy, wczepiła palce we włosy. - A
Karol?! I jacy byliśmy szczęśliwi przed wojną! Jak nam już było dobrze! Karol
akurat doktorat zrobił! Porządnie się przy tym namęczył, wciąż na uniwersytet
do Warszawy jeździł, książki różne przywoził, po nocach pisał... Ale potem w
gazetach było podane, że broni swojej pracy doktorskiej i ja na tę obronę
pojechałam z dziećmi, siedzieliśmy w fotelach, ubrani jak z igły, a Karol, co na
nas spojrzał, to się uśmiechał, bo to był taki piękny... taki bardzo piękny dla nas
dzień... Kiedy teraz Karola wszyscy w naszym mieście doktorem nazywali, to
już dlatego, że naprawdę nim był, a żaden z lekarzy medycyny nie miał u nas
tego tytułu. A potem samochód kupiliśmy... Jaki piękny! Czerwony z czarnymi
siedzeniami. Nigdy się nie psuł, nie to, co te obecne - zaraz, gdy się je kupi,
trzeba od razu naprawiać.
Piękny, wspaniały samochód! I co? Trzy lata nawet nie minęły, jak go
nam zabrali, jak go zmobilizowali, jak jakiego żołnierza, który musi iść na
wojnę. Piotruś nie musiał, za młody jeszcze był, ale sam poszedł, choć błagałam
i prosiłam, choć klęczałam przed nim i głową biłam o ziemię. Mamo, muszę!
wciąż powtarzał. Muszę i muszę! I zginął nad Bzurą zaraz na początku. On na
początku, a Karol w ostatni dzień wojny...
- Na litość boską! - jęknął Wiktor. - Na litość boską! Czy zawsze w tym
domu musi się do tego wracać?
- Przecież dziadzio sam zaczął. - Cichutko i bardzo spokojnie zauważyła
Sylwia.
- Ja? Kiedy? Prawie w ogóle nic nie mówię.
- Ale na początku kolacji dziadzio mówił. O tych sztandarach
hitlerowskich rzucanych na kupę podczas defilady zwycięstwa w Moskwie.
- Ach, to przecież zupełnie co innego! To był triumf! Triumf!
- Dla wielu milionów pocieszenie - powiedziała babka Izabelka. -
Pocieszenie w żałobie.
- Żałobę nosi się nie tylko po ludziach - odezwała się piskliwym jakimś
głosem babka Wysoczarska. Szukała czegoś w torebce rozbieganymi palcami.
Karolina wiedziała, co to znaczy.
- Wody! - powiedziała alarmująco nie wiadomo do kogo, do wszystkich
przy stole, i sama zerwała się z krzesła, ale ubiegła ją Agnieszka.
- A jeszcze przed nią w kuchni przy zlewie znalazł się Rozciłowski.
Obydwoje wyciągnęli ręce do kranu, obydwoje podstawili szklanki pod
strumień wody. I choć tak bardzo konieczny był pośpiech - pozwolili żeby,
napełniwszy szklanki, wciąż się lała.
Rozciłowski szepnął:
- Agnieszko! Wiem... chwila nieodpowiednia, ale muszę ci wreszcie to
powiedzieć - tyle razy żałowałem...
- Ja nie! - głos Agnieszki zabrzmiał ostro, ale potem jakby się w nim coś
załamało, kiedy dodała ciszej. - Byłam tak wściekła na ciebie, tak wściekła, że
nie zatrzymałeś mnie przy sobie... Gwałtownym ruchem ręki zakręciła kran i
wybiegła z kuchni.
Rozciłowski pozostał tu chwilę, wypił swoją wodę, nalał sobie drugą
szklankę, zapalił papierosa. Oszalałem! pomyślał. Chyba oszalałem!
Kiedy wrócił do pokoju, babka Wysoczarska, zażywszy już zapewne
lekarstwo, uśmiechała się do wszystkich ze sztuczną swobodą, przepraszając za
zamieszanie, które wywołała.
- Ja zawsze zażywam to, przed zaśnięciem, nawet gdy... nawet gdy nie
prowadzę tak ekscytujących rozmów.
- Może by się babcia położyła - zaproponowała Kasia. - My zresztą już
niedługo będziemy się zbierać do wyjazdu.
- Och, nie zgadzam się z tym!
- Karolina była szczęśliwa, że wreszcie zaczyna się mówić o czym innym.
- Jeszcze się wami nie nacieszyliśmy, a nie będzie was tak długo.
- To szybko minie, mamo - uśmiechnął się w roztargnieniu Krystian. - A
Marek od dawna powinien spać.
- Tak, dzieci muszą wcześnie chodzić spać - zjadliwie powiedziała
Sylwia.
Wiktor, który nie przestał być jeszcze na nią zły, pomyślał - jednak z
pewnym rozbawieniem - że jego mała wnuczka zaczyna już przejawiać
wściekłość typową dla kobiet odtrąconych.
- Ja wcale nie chcę spać! - zaprotestował Marek. - Bardzo dobrze się
bawię!
- Co takiego? - roześmiała się jego matka. Wzrok pełen nieustępliwego
zachwytu, którym spoglądała zwykle na męża, przeniosła teraz na syna. - Co
takiego, Mareczku? Bardzo dobrze się bawisz na jubileuszu dziadków?
- Tak. Poproszę jeszcze o kawałek tortu.
- Brzuch cię rozboli - zauważył ojciec.
- Po czym? Po moim torcie? - obraziła się prawie babka Izabelka. - Krem
z samego masła, bez grama margaryny.
- Dawniej - odezwał się ksiądz - przed kilku laty pisano w gazetach, że
masło jest szkodliwe, a margaryna bardzo zdrowa.
- Bo masła było wtedy mało, a margaryny nadmiar - wyjaśniła księdzu
Karolina - a teraz na odwrót: z margaryną i olejami są kłopoty, a masła w
magazynach całe góry.
- Mnie nigdy nie boli brzuch! - oznajmił Marek, pragnąc znów zwrócić na
siebie uwagę dorosłych. - Najwyżej mam rozwolnienie.
- Mareczku! A fe! - zawstydziła go matka. - Taka rozmowa przy stole?
- I co z tego, że przy stole? - wziął w obronę bratanka Kamil.
- Właśnie przy stole człowiek musi pamiętać, że to, co pakuje w siebie,
musi być wydalone.
- Tylko częściowo! - roześmiał się Krystian. - Na szczęście tylko
częściowo.
- Chłopcy! - wzniosła oczy ku niebu babka Wysoczarska, ale Sylwia nie
dostrzegła tego. Nagarnęła sobie na talerzyk duży kawał tortu.
- Mnie nigdy nie boli brzuch i nigdy nie mam rozwolnienia - uspokoiła
wszystkich przy stole.
- Może jednak skończymy tę rozmowę - Wiktor podniósł się z krzesła. -
Chodź, Marek, zajrzymy do mego małego pacjenta.
Marek poderwał się od razu.
- Piesek? Czy kotek?
- Słoń! - parsknęła Sylwia, zakrywając pełne usta dłonią.
- Piesek - wyjaśnił już za drzwiami, z ulgą je zamykając, Wiktor. Czuł się
znużony męczącym dniem, chętnie położyłby się spać, pożegnawszy wszystkich
gości, ale część z nich miała nocować - matka, Kamil, Agnieszka, no i jej gość,
znowu przywiozła ze sobą jakiegoś nieszczęsnego faceta, trzeba będzie pomóc
Karolinie w przygotowywaniu posłań, choć właściwie powinna to zrobić sama,
skoro zachciało jej się tego jubileuszu, bo to chyba był jej pomysł, nie jego...
Cicho otworzył drzwi do gabinetu. Piesek spał zwinięty w mały kłębek na
ceratowej kanapie, ale na podłodze lśniła całkiem pokaźna kałuża.
- Zsikał się - powiedział Marek. - Co dziadzio teraz z tym zrobi?
- Posprzątam. - Wiktor cofnął się do łazienki, wziął ścierkę do wycierania
podłogi, wytarł nią kałużę, a potem długo płukał ją nad umywalką.
- Nie brzydzi się dziadzio? - dopytywał się Marek, który mu przy tym
asystował.
- Czego miałbym się brzydzić? chore zwierzę, to jak chory człowiek.
Wszystko trzeba przy nim zrobić. - Uzmysłowił sobie, że chore zwierzęta
wzruszały go bardziej niż ludzie. Może zaczęło się to od Białka, który długo
konał po odejściu Niemców w przeciwieństwie do swego pana, rażonego
litościwie celną kulą... Tak, to chyba zaczęło się od Białka, którego także chciał
pomścić, idąc na Berlin. O wysoczarskich koniach nie myślał. Wydawały mu się
utracone jakoś dziwnie dawno, przeto mniej boleśnie, i nie wiedział, co się z
nimi stało, to także było ulgą.
- Usiądź na fotelu - powiedział do wnuka - może trochę się zdrzemniesz.
Ja także położę się tu na chwilę przy moim pacjencie.
- Ale oni nam tam zjedzą wszystkie torty! - Markowi nie podobał się ten
pomysł.
- Na pewno jeszcze coś dla nas, coś dla ciebie, zostanie.
Białka pokochał już wtedy, gdy po potyczce z Niemcami dowlókł się tu z
przestrzelonym ramieniem, gdy wszedł o zmroku do stajni i, ledwie trzymając
się na nogach, oparł się o jego krągły, ciepły bok. To najpierw podziałało jak
otucha. Żywe, ciepłe, zdrowe, spokojnie stojące pod jakimś dachem stworzenie.
Były jeszcze miejsca na świecie, gdzie istniał przypisany normalnością istnienia
ład i spokój, gdzie można było zaniechać ucieczki, gdzie los pozwolił mu się
zatrzymać. Zdrowym ramieniem objął konia za szyję, ukrył twarz w jego
czarnej grzywie i stał tak oddychając głęboko wonią siana, którą przesycona
była stajnia, schronienie, jakie znalazł, najlepsze, jakie mógł znaleźć w ten
nielitościwy, dobijający resztki żywych, czas. Krew uchodziła z rany oblepiając
całe ramię kleistym strumieniem, wyszarpnął z kieszeni chustkę i przytrzymując
ją z jednej strony zębami usiłował zawiązać powyżej zranionego miejsca, chciał
żyć, o Boże! jak bardzo chciał żyć! Nie, nie padnę tutaj z upływu krwi, myślał w
popłochu, nie doścignie mnie śmierć w miejscu, w które przed nią uciekłem.
Gdyby jeszcze miał trochę sił, żeby dotrzeć do drzwi domu, widocznego
przez uchylone wrota stajni i strugi wciąż padającego deszczu, gdyby zdołał
zebrać w sobie ostatek sił... Ale już ich nie miał, już ich w sobie nie czuł,
uchodziły z niego wraz ze strumykiem krwi, sączącym się z ramienia, nie osunął
się na ziemię tylko dlatego, że stał oparty o bok konia, że trzymał głowę na jego
karku, że on - majaczący w mroku jak biała zjawa - nie pozwalał mu upaść.
Myśli, kłębiące się pod czaszką, straciły już swoją spójność, wzrok
zasnuwała coraz gęstsza mgła, gdy wrota stajni skrzypnęły donośnie i ktoś
wszedł do wnętrza, kierując kroki w stronę żłobu.
Oprzytomniał na moment, ale nie na tyle, żeby zobaczyć kto to był -
później dowiedział się, że to Karolina narzucająca co wieczora siano do żłobu,
znalazła go u boku Białka - wtedy jednak wiedział tylko, że zbliża się, że
nareszcie zbliża się do niego człowiek. Teraz dopiero usunął się na kolana,
upadł na ziemię pewny już, że ktoś go z niej podniesie.
Odzyskał przytomność na tej samej ceratowej kanapce, na której w tej
chwili leżał razem ze swoim psim pacjentem. Długo nie otwierał oczu, choć już
miał świadomość, że ktoś się przy nim krząta, ktoś go rozbiera, nożyczkami
rozcina rękaw na przestrzelonym ramieniu. Dwa głosy kobiece lamentowały nad
nim, trzeci - męski - komenderował, w podnieconym pośpiechu wydając
rozkazy. Od tak dawna nie zaznał żadnej opieki, żadnej objawianej wobec niego
troski, wydało mu się to więc najpierw snem, dopiero potem rzeczywistością.
- Będzie żył? Tatusiu, będzie żył? - dopytywał się załamujący się od
płaczu głosik.
- Nie becz - denerwował się mężczyzna - lepiej przytrzymaj mi ten
bandaż.
- Ja to zrobię! - opanowany głos kobiecy przybliżył się, mocne palce ujęły
jego ramię.
- Tak dobrze?
- Dobrze, Izabelko! A teraz przygotuj coś pożywnego do jedzenia, żeby
nasz pacjent mógł jak najszybciej odzyskać siły.
- Będzie żył? - dopytywał się wciąż - ale już z nadzieją - zapłakany
głosik.
- Mówiłem, żebyś przestała beczeć! I pomóż mamie w kuchni.
- Ja tu zostanę.
- I po co?
- Może będzie czego potrzebował?
- Na razie śpi i nic na szczęście nie czuje. Widzisz - w głosie mężczyzny
zabrzmiało rozbawienie - jak bardzo się przydały środki, przydzielone mi przez
żandarmerię dla niemieckich psów i koni.
- I naprawdę go nie boli?
- Nic a nic. Zapytasz go, gdy otworzy oczy. Ja rozejrzę się na dworze, czy
ktoś nie kręci się koło domu.
Kiedy więc otworzył oczy, pierwszą ludzką twarzą, jaką zobaczył nad
sobą, była twarz dziewczyny, jeszcze mokra i rozpalona od niedawnych łez.
- To ty mnie znalazłaś w stajni? - zapytał.
- Ja.
- Dziękuję ci. Gdybyś nie przyszła...
- Zawsze o tej porze dokładamy koniowi siana, żeby miał na noc.
- Wobec tego i jemu muszę podziękować, że ma takie wymagania.
- Już się uśmiechasz, to dobrze. Nie boli cię ramię?
- Nie. Nic nie czuję.
- Bo jeszcze działa znieczklenie. Tatuś wyjął kulę, oczyścił ranę, zrobił
wszystko, co trzeba.
- Twój ojciec jest lekarzem?
- Weterynarzem. I dlatego ma wszystkie najlepsze lekarstwa, jakie mają
Niemcy. Bo leczy ich psy i konie.
- Psy...
- Tatuś mówi, że to bez różnicy. Człowiek, czy pies. Ten sam organizm i
ten sam ból. I tak miałeś dużo szczęścia, że trafiłeś do nas.
- Bardzo dużo szczęścia - wyszeptał.
- Skąd przyszedłeś? Z Puszczy?
- Tak. Właściwie już skądś spoza Puszczy. Chcieliśmy przedostać się w
Góry Świętokrzyskie. Tam są duże zgrupowania partyzanckie, chcieliśmy się do
nich dołączyć. Ale Niemcy nas okrążyli...
- Wiem... Ludzie mówili.
Między Żyrardowem a Jaktorowem miała być wielka bitwa.
- Właśnie w niej... właśnie w niej zostałem ranny. I udało mi się
niepostrzeżenie dowlec aż tutaj.
- Miałeś dużo szczęścia - powtórzyła dziewczyna. - Tatuś cię wyleczy.
Ma nawet cibazol. To takie nowe szwajcarskie lekarstwo przeciwko
zakażeniom. Tatuś leczy nim nawet czerwonkę u ludzi. Niemcom mówi, że
potrzebuje dla psów...
Przymknął oczy i znowu zapadł jakby w senne omdlenie, opuścił go
strach, który nim zawładnął, gdy usłyszał o zastosowanej wobec niego psiej
kuracji. Rację miał ojciec tej małej - ten sam organizm i ten sam ból.
- A do Puszczy przedostałeś się z powstania? - spytała cicho dziewczyna.
- Tak. Udało mi się. - Otworzył oczy i patrzył z bliska w jej twarz, na
której rodził się już uśmiech.
- I teraz też ci się udało.
Mama powiedziała, że zatrzyma cię u nas, dopóki nie wyzdrowiejesz.
- Dopóki nie wyzdrowieję...
- A potem zawiadomimy twoich rodziców, żeby cię zabrali. Masz
rodziców?
- Mam.
- Będą mogli cię ukryć?
- Nie wiem... Tam wszystkim rządzi Niemiec. Treuhander.
- To majątek?
- Majątek.
- Gdzie?
- Niedaleko Sandomierza.
Dziewczyna zamilkła, a on zrozumiał źle jej milczenie, bo zaraz dorzucił:
- Nie bój się. Nie będę was narażał. Zabiorę się od was najprędzej, jak
tylko będę mógł.
- Tylko nie wyjeżdżaj z czymś takim przed ojcem. Albo przed mamą. Co
ty myślisz - że my nie Polacy? Mój brat zginął w trzydziestym dziewiątym nad
Bzurą.
- Przepraszam.
- Sam się zgłosił. Nie dostał żadnego powołania, chodził jeszcze do
liceum.
Już się nie odezwał, przymknął oczy i udawał, że zapada w sen.
Kiedy w stajni oparł się o bok konia, kiedy objął go za szyję, miejsce, do
którego dowlókł się o zmroku, dom majaczący opodal za strugami deszczu -
wydały mu się oazą spokoju i szczęścia. I dziewczyna, którą potem ujrzał
pochylającą się nad nim, nie przypominała pobladłych i wychudłych z
wycieńczenia dziewczyn z powstańczej Warszawy. Jej rumiane policzki i
błyszczące oczy świadczyły o tym, że noce spędzała w swoim łóżku, a nie na
cemencie, albo gołych deskach podłogi, że jadała trzy razy dziennie pożywne
posiłki, śniadanie, obiad, kolację, wszystko w naczyniach przypisanych danej
potrawie, przy stole nakrytym serwetą... Tak to się zapewne odbywało w tym
domu, do którego trafił, do którego miał szczęśie trafić. Ale i tutaj była żałoba -
pięć lat nie rozjaśniło jej czerni, nie umniejszyło bólu...
W tej myśli było jednak i coś kojącego. Oto rażeni żałobą ludzie potrafili
dalej żyć.
Ukazując bliźnim spokojne twarze, pełnili przyjęte na siebie obowiązki,
pełnili swoje, darowane im przez los życie. - I to było możliwe, konieczne i
trzeba się było tego od nich uczyć. Może rama okienna, użyta zamiast krzyża,
przewróciła się na pośpiesznie usypanej mogile, może deszcz zmył z niej krótkie
dziewczęce imię. Nie wiedział. Potrafił nie wiedzieć! Skąd wziął tyle siły, żeby
odejść stamtąd, żeby zostawić ją tam pod kupą gruzu zgarniętego z podwórza,
skąd w ogóle ludzie biorą siłę, żeby odchodzić od swoich zmarłych? Ci tutaj,
troszczący się o niego, nie byli świadkami bitwy nad Bzurą i nie widzieli, jak
ich syn i brat... nie usypali mu mogiły, nie postawili na niej krzyża. Ich ból był
jeszcze większy, obciążony tą niewiadomą. I otrząsnęli się z niego, powrócili w
swoją codzienność - tak, to naprawdę było możliwe...
- Powiedz mi - szepnął - czy zawsze, czy i teraz... podczas wojny...
jadacie na serwecie?
Dziewczyna milczała, zaskoczona zapewne pytaniem.
Otworzył oczy, sięgnął zdrową ręką po jej dłoń.
- Jadacie na serwecie? - powtórzył natarczywie.
- Tak - wyjąkała. - Ale czasem na ceracie. W kuchni. Kiedy tatuś się
śpieszy, albo mama ma jakąś pilną robotę i nie ma czasu nosić jedzenia do
pokoju. Ale to tylko śniadania i kolacje... Obiad zawsze w jadalni, przy dużym
stole.
- I na serwecie?
- No tak, jakże by inaczej?
Znów przymknął oczy. ”Jakże by inaczej” powiedziała. Nie wyobrażała
sobie, że można z menażką w ręce przycupnąć za załomem muru, albo w lesie
na pniaku drzewa, że można w wodnistej zupie szukać ziemniaków, jak skarbów
na dnie jeziora, nie rwała nigdy brudnymi rękoma kawałków chleba, nie mogąc
poskromić łapczywej niecierpliwości, nie wycierała nimi dna menażki. Serweta
na stole, talerze, talerzyki, salaterki i czyste rączki, myte mydłem w ciepłej
wodzie, pachnący, świeżo wyprany ręczniczek, noc w wygodnym łóżeczku pod
ciepłą kołderką... Dlaczego myślał o tym wszystkim z niechęcią, dlaczego
zarzucał to wszystko tej dziewczynie tylko dlatego, że tamta...
Drzwi w głębi otworzyły się pchnięte energiczną dłonią, szybkie kroki
zbliżyły się do miejsca, w którym leżał.
- I co, Karolinko? - spytał kobiecy głos. - Odzyskał przytomność?
- Tak - odpowiedziała dziewczyna. - Rozmawialiśmy już nawet.
- To wspaniale! Pomóż mi - nakarmimy teraz naszeho pacjenta.
Uniósł powieki i zobaczył rosłą, urodziwą kobietę z tacą w rękach.
Uśmiechała się do niego.
- Będzie pan zdrów. I niech się pan niczego nie boi.
- Dziękuję - wyszeptał. - Dziękuję za wszystko.
- Podziękuje pan, jak pan całkiem wyzdrowieje. I jak Polska tu do nas
przyjdzie zza Wisły.
Nic nie odrzekł, ale ona nie czekała na to, żeby coś powiedział. Oddała
tacę córce, a sama ujęła go za ramiona i starała się podnieść do pozycji, w której
mógłby jeść. Poczuł wtedy, jak bardzo jest słaby i bezwolny w jej silnych
rękach, głowa opadła mu na jej wysoką pierś i przez chwilę, gdy na niej
spoczywała, zapadł jakby w kojący sen, w odległe dzieciństwo, w słodkie
bezpieczeństwo dawno nie zaznanego spokoju.
- O, trzeba teraz będzie dużo, dużo jeść! - zawołała. - Musi pan nabrać sił!
- Na imię mi Wiktor - szepnął.
- Wiktor Wysoczarski. I proszę do mnie... po imieniu...
- Ależ tak. Syna miałabym teraz w twoim wieku. - Umilkła i tylko w
oczach pojawił się na krótko mrok bolesnego zamyślenia, twarz zachowała
pogodny wyraz, a on pomyślał znowu, że to jednak jest możliwe, jest możliwe...
- Podtrzymaj go, Karolinko, a ja go nakarmię.
- Ależ ja sam... - zaprotestował. Usiłował podnieść rękę do talerza, ale mu
się to nie udało.
- Widzisz! Nie należy się upierać. Straciłeś dużo krwi, a przedtem...
podczas powstania i w Puszczy... nie jadałeś pewnie zbyt wiele. To widać.
Skrajne wyczerpanie. Ale w twoim wieku siły powracają prędko.
Słuchał w sennym uspokojeniu jej głosu i połykał podawane mu kęsy, jak
ptak o bezsilnych jeszcze skrzydłach, karmiony w gnieździe.
- Potem przeniesiono go do pokoju na strychu, co nie było łatwe, bo -
choć wychudzony - przy swoim wysokim wzroście ważył niemało i weterynarz,
mający do pomocy tylko dwie kobiety dobrze się zasapał, zanim
przetransportował go na poddasze.
- Tu będzie pan bezpieczny - powiezdiał. - Niemcy odwiedzają tylko mój
gabinet. Jak dotąd - odpukać - nie mieliśmy żadnych rewizji. Komendant
żandarmerii darzy mnie nawet czymś w rodzaju sympatii - wyleczyłem mu psa.
Stale powtarza, że nie jest w stanie mi się odwdzięczyć. Nieraz mam ochotę
powiedzieć, że ma na to taki prosty sposób - zniknąć mi z oczu. I że niedługo
będzie mógł to urzeczywistnić. Niech no tylko front przesunie się na lewy brzeg
Wisły. Ale oni wciąż stoją, mój Boże, wciąż stoją!
Nie odezwał się. Miał już za sobą długie tygodnie bolesnego czekania,
żeby tamci zza Wisły ruszyli się wreszcie, żeby przyszli, żeby ukrócili akt
niemieckiej zemsty. Niespełnione pragnienie wypalało się w nim udręką
daremności, dni były dwa razy dłuższe, noce były dziesięć razy dłuższe od
zwyczajnych swoich trwań, każda godzina zadawała ból, mijając zbyt powoli.
Przez małe okno na strychu widział szczyt młodej brzózki, z której
opadały ostatnie już pożółkłe liście. Liczył je co dnia, postanowiwszy sobie, że
odejdzie z tego domu, kiedy spadnie ostatni. Choć gospodarze wciąż powtarzali,
że pod ich dachem nie powinien niczego się obawiać - a więc i oni, i oni,
przechowując go u siebie niczego się nie obawiali - dręczyła go wciąż myśl, że
nie powinien ich narażać. Co innego dzień, dwa, tydzień w nadziei na szybkie
przesunięcie się frontu - ale ono nie następowało i Niemcy po tej stronie Wisły
szaleli wciąż w bezkarnej samowoli. Nie miał więc prawa przedłużać
zagrożenia, które sprowdził na ten dom, powinien jak najprędzej go opuścić.
Powiedział to pierwszego wieczora, kiedy o własnych siłach zszedł ze
strychu do kuchni, gdzie przy najlepszym zaciemnieniu okien wszyscy zwykle
przesiadywali. Powiedział - i spotkał się z tak gorącym, tak kojącym serce
protestem, że do dziś dźwięczała mu w uszach serdeczność każdego słowa.
- I dokąd ty byś poszedł, mój chłopcze? - załamała ręce Izabelka
Szymankowa.
- Do Wysoczar.
- Za daleko, żeby dojść piechotą. A w pociągach są wciąż kontrole.
Legitymują wszystkich młodych mężczyzn.
- Ale przecież nie mogę nadużywać gościnności...
- Mówisz tak - obruszył się weterynarz - jak byś przyszedł na
podwieczorek i zasiedział się do późna. Podczas wojny zamiast gościnności
używa się innego słowa.
- Jakiego?
- Powinność, obowiązek wobec drugiego człowieka... zresztą słowa są
nieważne. Nie zasnąłbym, gdybym cię teraz stąd puścił. Nie po tom postawił cię
na nogi, żeby cię Niemcy znowu dostali w swoje łapy. Napijesz się?
- Chętnie - bąknął.
Doktor Szymanko podszedł do kredensu, wyjął butelkę i dwa kieliszki.
Był rosłym mężczyzną o siwiejących już włosach, ale twarz miał młodą,
ogorzałą jeszcze od letnich podróży w teren. Podniósł butelkę w górę, przyjrzał
się jej pod światło.
- Bimber - powiedział. - Ale jaki! Przyprawiony miodem i ziołami. Przy
życiu mnie trzyma! I ciebie też uspokoi, zobaczysz. Napijesz się i nigdzie już
stąd nie będziesz chciał iść.
- A czy tobie u nas tak źle? - odezwała się cicho Karolina. Stała przy
kuchni, choć nic już nie gotowało się na płycie.
Wszyscy zwrócili ku niej głowy, rodzice wymienili ze sobą spojrzenia, on
na chwilę stracił oddech. Bo było to powiedziane nie z dziewczęcą kokieterią,
której raczej można by się spodziewać, ale z ogromnym żalem, z bolesną
pretensją.
- Tak źle? - powtórzyła.
- Och, nie? - wybuchnął. - Od dawna, od dawna nie było mi tak dobrze!
- Ale w Wysoczarach... - zaczęła i natychmiast urwała. Podniosła kawałek
drewna i dołożyła do ognia, czerwony płomień rzucił swój blask na jej
pochyloną nad nim twarz. - Obydwie z mamą... i tatuś także... wszyscy tak się
staraliśmy...
- Karolinko! - doktor odkorkował butelkę, napełnił kieliszki
jasnozłocistym płynem.
- To są wszystko normalne ludzkie sprawy. I nie powinnaś dodawać im
nadzwyczajnych znaczeń.
- Nalej i mnie! - powiedziała Izabelka. Nie patrzyła już na córkę, brwi
miała ściągnięte. Po raz pierwszy pewnie pomyślała, że młody człowiek pod
jednym dachem z dziewczyną to - co prawda nie wojenne - ale jednak
niebezpieczeństwo.
Jeśli o niego chodziło, ciekaw był raczej matki. Powracające siły
sprawiały, że zaczął przyglądać się jej z prawdziwym upodobaniem. Najpierw
poraziło go jej zdrowie. Od jak dawna nie widział rumieńców na kobiecej
twarzy, nie zastanawiał się co zapowiada uwidaczniający się pod osłoną sukni,
alarmujący jego uwagę rysunek piersi i ud. Kiedy jeszcze leżał na strychu, a ona
przychodziła, żeby go umyć i poprawić pościel, nieraz miał ochotę przywrzeć
ustami do pochylonej nad nim szyi. Nie zrobił tego, już wtedy wydawał się
sobie draniem. Kim by był, gdyby zaczął uwodzić doktorowi żonę pod jego
bokiem?
Na Karolinę nie zwracał dotąd zbytniej uwagi. Teraz dopiero ten żal w jej
głosie uprzytomnił mu - i nie tylko jemu - jej objawioną nagle kobiecość.
Doktor, nieco zdziwiony, przyniósł z kredensu trzeci kieliszek, napełnił
go i postawił przed żoną.
- Za co pijemy? Za to, co każdy ma na sercu. A wszyscy mamy to samo.
- To samo! - powtórzył za doktorem i tak, jak on, jednym haustem
wychylił kieliszek. Trunek był mocny, ale kucharz Materko w Wysoczarach
częstował go czasem w tajemnicy przed rodzicami czymś mocniejszym i
mocniejsze nalewki wożono w las do myśliwskiego bigosu. Nie zachłysnął się
więc, ani nie stracił oddechu, a oczekiwano tego po nim.
- Przyzwyczajony jesteś do mocnych wódek - powiedział z podziwem
Szymanko.
- Owszem - odpowiedział. - W Wysoczarach tylko takie się pije. Likiery
dla pań. Kiedy skończy się wreszcie ta przeklęta wojna i przyjmą państwo
zaproszenie moich rodziców, nasz Materko pokaże, co potrafi. Jego nalewki
słynne są w okolicy.
- Mój Boże! - szepnął tylko doktor, a on nie rozumiał jeszcze wtedy, co
oznaczało to westchnienie. Nie rozumiał, albo nie chciał dopuścić do siebie
myśli, które przecież powinny go już nawiedzać. Co powiedziała Misia, którą
tak nieopatrznie, tak niepotrzebnie zawiózł do Wysoczar...? Co mówili nieraz
chłopcy w lesie?
- Mój Boże! - powtórzył doktor i dodał, żeby złagodzić jakoś to swoje
zwątpienie: - Kiedy to będzie, mój drogi chłopcze, kiedy to będzie?
Z trojga Szymanków, zaproszonych do Wysoczar - była tam tylko
Karolina.
Pojechała do jego rodziców w listopadzie, w uporczywą jesienną
niepogodę, kiedy żandarmi woleli przesiadywać w ciepłych bufetach
kolejowych, niż osaczać podróżujących Polaków na zadeszczonych i
przewianych zimnymi wiatrami peronach. Podczas wieczornych rozmów w
kuchni u Szymanków zaczęto zastanawiać się coraz częściej w jaki sposób
zawiadomić Wysoczary, że on żyje, że nie zginął w powstaniu.
Zwłaszcza Izabelce powstrzymywanie się od przekazania jego rodzicom
tej radosnej wiadomości wydawało się wprost nieludzkie. Ale sprawa była
trudna. Listownie nie można było jej załatwić i nie można też było znaleźć
nikogo, kto by udawał się w tamte strony. I w końcu Karolina powiedziała
któregoś wieczora:
- Ja pojadę.
Znów stała przy kuchni, dokładając drew do ognia, czarna grzywka na jej
czole nabrała od płomieni rudej barwy.
- Ja pojadę - powtórzyła, bo nikt się nie odezwał po jej pierwszych
słowach. Zabrzmiało to zwyczajnie, jakby mówiła o wyprawie do Żelazowej
Woli, albo dokądś jeszcze bliżej.
- Ty? Dlaczego... ty? - zająknęła się Izabelka. Jako matka rozumiała
najpilniejszą potrzebę ukrócenia bólu rodziców, opłakujących już zapewne od
dawna zaginięcie syna, ale także jako matka nie mogła przystać na zagrożenie
swego dziecka, swego ostatniego dziecka. - Na litość boską! - zawołała. -
Dlaczego ty?
- Bo wyjazd tatusia z miasta byłby dla Niemców od razu podejrzany.
Niechby akurat wtedy zachorował jakiś żandarmski pies. Mama nigdzie nie
pracuje i nie ma żadnych ważnych papierów. A ja mam zaświadczenie, że
jestem Veterinarshilfe i nic mi nie grozi.
- Ależ przez całą wojnę nigdzie nie jeździłaś! Nawet w Warszawie nie
byłaś. Czy wyobrażasz sobie, jak się teraz podróżuje?
- Mama sobie tego też nie wyobraża.
- Tak - odezwał się wreszcie Szymanko - obydwie sobie tego nie
wyobrażacie. - I zwrócił się do niego, jakby pragnąc mu ostatecznie wyjaśnić, że
ani jego żona, ani córka - nie nadają się do tej podróży. - Przez całą wojnę ja
sam wszystko załatwiałem. Jedzenie przywoziłem do domu, stawiałem na stół,
nie musiały po nic nosa z domu wystawiać.
- Sprzeciwiam się - zaprotestował prawie histerycznie - żeby w ogóle
mówić na ten temat! Nie pozwolę nikomu jechać! Ten dom już dostatecznie
narażony jest przeze mnie.
- Ja pojadę! - powtórzyła z uporem Karolina.
- Ależ nigdy, nigdy się na to nie zgodzę!
- Nie potrzebuję twojej zgody - obwieściła spokojnie. - A tatuś i mamusia
zrozumieją, że powinnam, że muszę to zrobić.
I zrobiła. Rodziców przekonała w końcu o słuszności swego
postanowienia, a jemu patrzyła tak nieustępliwie (i ładnie) w oczy, że zaczął
nawet marzyć o jej bytności w Wysoczarach; wyobrażał sobie, jak idzie bukową
aleją, jak wstępuje po szerokich schodach ku głównym drzwiom pałacu, jak jest
witana przez jego matkę i ojca, przez wszystkich domowników i służbę...
- Może nawet będę mogła przejechać się karetą - powiedziała, żeby go
rozśmieszyć.
Ale on ze smutkiem pokręcił głową.
- To nie będzie możliwe ze względu na treuhandera. Ale obiecuję ci...
Spoważniała.
- Nie musisz mi nic obiecywać.
I nigdy tego nie rób, bardzo proszę!
Już wtedy wiedział, że go kocha. To była nieunikniona konsekwencja
przebywania pod jednym dachem, był pierwszym chłopcem, na którego patrzyła
z tak bliska, z którym przebywała od rana do nocy. I był kimś niezwykłym, kimś
owianym powstańczą legendą. No, a w ogóle... mógł się podobać, dziewczęta
zawsze całkiem wyraźnie dawały mu to do zrozumienia.
Kiedy wróciła z Wysoczar, kiedy dokonała tego, a była to najważniejsza
dla niego w tamtych dniach sprawa, w nim także zaczęło budzić się uczucie.
Widział, jaka była szczęśliwa, że jej się to udało, że pokonała dzielnie i
odważnie trudy i niebezpieczeństwa podróży, przesiadki i pieszą wędrówkę, i że
wszystko to dla niego, dla niego i dla jego rodziców, którym taki ogromny, taki
przeogromny kamień spadł z serca. Miał nadzieję, że dobrze ją przyjęli... Nie
byłby tego zbyt pewny, gdyby nie przychodziła z wieścią zdejmującą z ich serca
żałobę.
Patrzył teraz na Karolinę innymi oczyma, a ona piękniała i doroślała pod
tym spojrzeniem. Pierwszy raz pocałował ją na schodach. Niosła coś, więc nie
mogła się bronić, a on zatrzymał ją między swoimi ramionami, opartymi o
ścianę. Niepotrzebnie to zrobił, bo bronić wcale się nie chciała. Usta miała
wilgotne i chętne, choć był pewien, że nie dotykały ich jeszcze wargi
mężczyzny. Najpierw pomyślał o tym, czy całował już kiedyś dziewczynę,
której nikt jeszcze nie całował? Nawet Misia wydawała mu się mieć jakąś iście
warszawską praktykę pod tym względem. Więc ona pierwsza, taka
najniewinniejsza z niewinnych, i on był pierwszym dla niej. Nie widział wyrazu
jej oczu, bo przykrywały je opuszczone rzęsy, ale wyobrażał sobie, że był w
nich wstyd i radość.
- Czy będziesz mieć żal do mnie, że to zrobiłem? - zapytał cicho.
Milczała.
- Czy mam już tego nigdy nie robić?
- Nie! Och, nie! - zaprzeczyła gorąco.
Pocałował więc jeszcze raz, jeszcze raz przykrył ustami te małe, ale
wypukłe od pulsującej krwi, te chętne, napięte na wilgotnych zębach wargi.
Pomyślał, że miał naprawdę dużo szczęścia, trafiając tutaj. Z dołu, z
kuchni, dochodził szczęk naczyń, zmywanych przez Izabelkę Szymankową. Czy
właściwie się odwdzięczał za ratunek i gościnę w tym domu? Ale przecież nie
robił nic złego. Na litość boską, czy robił coś złego?
Owego - jednego z pierwszych grudniowych dni - kiedy rodzice Karoliny
musieli pójść na imieniny jakiegoś serdecznie z nimi zaprzyjaźnionego
Ksawerego - nie miał już siły zadać sobie tego pytania. Był to dzień imienin
jego ojca, hucznie zawsze obchodzony w Wysoczarach, o czym opowiadał
właśnie w kuchni Izabelce, a ona biadała (ależ tak, na pewno biadała, a on nie
wiedział jeszcze wtedy dlaczego), że muszą iść do tych przyjaciół, że na pewno
pogniewano by się na nich, gdyby nie przyszli... Wspomnienie Wysoczar było
tak silne, że po wyjściu Szymanków poszedł do siebie na strych, żeby
odtworzyć w pamięci tamte wysoczarskie imieniny, od pierwszych, które
pamiętał, aż po ostatnie spędzone w domu. Najpierw imieninowych wierszyków
uczyły go bony. Wystrojony w czarne aksamitne ubranko z koronkowym białym
kołnierzykiem i takimiż mankietami, wygłaszał rymowane powinszowanie i
całował papę, który zwykle życzenia od domowników przyjmował jeszcze w
łóżku. Potem - w miarę upływu lat - rysował pod okiem guwernera coraz
pięknejsze laurki, a wierszyki wygłaszał przeważnie w obcych językach,
ponieważ uczący go guwernerzy pragnęli w ten sposób przedstawić
chlebodawcy swoje osiągnięcia. Uroczysty obiad spożywano w gronie rodziny i
domowników, ale kolację - dla wielu bardzo gości - podawano już w dużej sali
jadalnej, a Materce w kuchni pomagało wtedy kilka kucharek i kuchcików. Balu
nie wydawano, bo trzeciego grudnia przypadało w adwencie, ale wystawne
kolacje ciągnęły się długo w noc, a karciarzom do rana podawano tace z
kanapkami i dopiero o późnym świcie rozdzwaniały się dzwonki u sań,
uwożących gości.
Usiłował sobie właśnie przypomnieć menu ostatniej przedwojennej
kolacji i zatrzymał się na dłużej przy wspomnieniu indyka z truflami, a może
kasztanami, które B-cia Pakulscy sprowadzali samolotem z Włoch do
Warszawy, a z Wysoczar wysyłano po nie specjalnie samochód - myślał więc o
indyku tak wspaniale przyrządzanym przez Materkę, gdy usłyszał, że... Karolina
idzie powoli schodami na jego stryszek.
Z początku myślał, że mu się zdaje. Nigdy tu sama nie przychodziła.
Kiedy był chory, przynosiła jedzenie, dzbanek z wodą i miednicę, paliła w piecu
- zawsze w obecności matki. Ale nie, nie zdawało mu się, naprawdę szła do
niego.
Przestraszył się, że może coś się stało, że zobaczyła przez okno na dole
zbliżającego się ścieżką od furtki jakiegoś nieproszonego gościa i idzie, żeby go
ostrzec, choć to ostrzeżenie - zwłaszcza gdy doktora nie było w domu - nie na
wiele by się zdało. Kiedy był, otwierali razem w momentach zagrożenia wyjście
na dach, wysuwali tam składane łóżko wraz z pościelą, które także trzeba było
ukryć, a potem doktor i jemu pomagał się tam wydostać. Miał za kominem,
szczególnie po zapadnięciu zmroku znakomitą kryjówkę.
Ale teraz na dworze było jeszcze jasno - godzina policyjna przesuwała
spotkania towarzyskie na wczesną porę - a Karolina nie miała tyle siły, żeby
pomóc mu w wydostaniu się wraz z jego legowiskiem na dach.
Ogarnął go popłoch. Zerwał się z łóżka, z rozpaczą spojrzał ku oknu.
- Stało się coś? - zapytał, gdy zjawiła się w drzwiach.
Zatrzymała się w progu nieruchomo, oczy miała spuszczone.
- Nie, nic - szepnęła.
- Nic?
- Nie. Tak przyszłam.
To rozbrajające ”tak przyszłam” powinno od razu go rozśmieszyć, ale
długo nie docierała do niego zaskakująca niezwykłość sytuacji. Stał odrętwiały i
bał się, że ona tam w progu słyszy łomot jego serca.
Zbliżyła się.
- Źle się czujesz?
- Nie, skądże - wyjąkał.
Zbliżyła się jeszcze bardziej, zajrzała mu w twarz.
- Przecież widzę. Blady taki jesteś...
- Leżałem i zerwałem się raptownie. I myślałem, że może... jacyś Niemcy,
akurat pod nieobecność ojca... Że może ktoś doniósł i przyszli...
- To najpierw mnie by musieli zastrzelić tam na dole.
Powiedziała to tak, jak mówiła zawsze wszystkie ważne, najważniejsze
słowa - cicho i całkiem zwyczajnie, jakby stwierdzała stan pogody, albo
zapowiadała podanie herbaty.
- Co ty mówisz? - przeraził się jeszcze bardziej, niż przed chwilą, gdy
spodziewał się tylko własnej śmierci. - Nie myśl nigdy o tym.
- Tak postanowiłam.
- Źle! Źle postanowiłaś!
- Nie wpuszczę tu do ciebie żadnego Niemca.
Objął ją, ukrył twarz w jej włosach.
- Nie zdołałabyś tego zrobić.
Oni zabijają i idą dalej. Zabiliby ciebie, a tu by jednak weszli.
- Ale ja bym tego już nie widziała.
To także powiedziała cicho i całkiem zwyczajnie, nie mogłaby być
aktorką, występującą w tragedii, nie potrafiłaby wzruszyć nikogo na widowni -
ale nim wstrząsnęła. Mówiła tu tak straszne rzeczy, a front stał wciąż za Wisłą i
tyle jeszcze mogło się zdarzyć, tyle razy mógł ktoś, w najboleśniejszym tego
słowa znaczeniu - nieproszony, zapukać do drzwi.
- Nie mów tak. Nie wiesz, co mówisz.
- Wiem.
- Nie wiesz. Już raz nierozsądna dziewczyna... dla mnie... przeze mnie...
dlatego, że zawsze, w każdej chwili, chciała być tam, gdzie ja...
- To dobrze, że są jeszcze nierozsądne dziewczyny.
- Dobrze? To niczego nie zmienia.
- Zmienia. Ten zły świat staje się mimo wszystko chociaż trochę lepszy.
- Nie, ten zły świat pochłania coraz to nowe ofiary.
- A jednak staje się przez to lepszy.
Zadziwiała go tym, co mówiła, nie była dziewczątkiem, z którym nie
przeprowadził ani jednej poważnej rozmowy, była dziewczyną, która może
więcej, niż on, wiedziała o życiu i nie bała się cierpienia, gdy oznaczało miłość.
To, co się potem stało, stało się z rozpaczy. Z zagrożenia, które
daremnym i niemożliwym czyniło wszystko odkładane na później, na
szczęśliwą przyszłość.
Zaczął ją całować coraz zacieklej, a ona tak samo zaciekle oddawała mu
pocałunki, obydwoje tracili przytomność, pamiętając tylko o tym, jak wiele
może się zdarzyć, zanim front z prawego przeniesie się na lewy brzeg Wisły...
Ale w tej szaleństwu podobnej zaciekłości był jeden moment niegodny
wzniosłego szczęścia, jakie przeżywał - krótkie uczucie zemsty na tej, którą
trzymał w ramionach, którą wziął zadając jej ból i posiadał, zamiast tamtej.
Leżeli długo, wciąż rozpaczliwie objęci, ona zapewne czekała na słowa,
których on nie wypowiadał, choć wiedział, że powinien, że powinien je wyrzec,
bo byłyby usprawiedliwieniem, rozgrzeszeniem, tak potrzebnym i nieodzownym
tej chwili. Całkiem niedorzecznie myślał tylko o tym, jak bardzo musi być jej
niewygodnie i że tylko uległa miękkość i czułość pozwala kobietom znieść
ciężar i twardość mężczyzny.
Szeptała coś ustami przytulonymi do jego szyi. Poczuł się przyłapany na
swoim milczeniu, jak na zbrodni, większej od tej, której przed chwilą dokonał.
- Mówiłaś coś? - zapytał cicho.
- Nie, nic. Tak tylko... do siebie.
- Pewnie mi tego nigdy nie przebaczysz?
Przesunęła głowę na poduszce tak, że mógł patrzeć w jej szeroko otwarte,
zdumione oczy.
- Czego?
- Tego, co się stało. Nie powinniśmy... Ja nie powinienem...
- Cicho bądź. Nigdy nie będę tego żałowała. Straszne by było dla mnie,
gdybym miała to zrobić z kimś innym.
- Teraz ty bądź cicho, dobrze?
- Dlaczego? Nieraz o tym myślałam. Wyskoczyłabym przez okno, gdyby
ktoś inny się do mnie zbliżył.
- Za wcześnie o tym myślałaś - zauważył speszony.
- Dlaczego? Dziewczyny zaczynają o tym myśleć bardzo wcześnie. Jak
tylko się dowiedzą...
- Jak się dowiedzą...? O czym?
- O tym właśnie. Najpierw płaczą, jak ja, a potem coraz bardziej są
ciekawe...
- Nie mów tak.
- Ale ja nie z ciekawości - zaszeptała namiętnie. - Wiktor! Nie z
ciekawości! Ja chciałam, żebyś to właśnie był ty! Tylko ty, nikt inny! BAłam
się, że wojna się skończy i pójdziesz sobie, a ja... Już ci powiedziałam -
wyskoczyłabym oknem, gdyby ktoś inny...
- Sza! - powiedział, kładąc wargi na jej ustach, ale ona chciała mówić,
oddała mu pocałunek pośpiesznie i prawie w roztargnieniu, przechyliła głowę w
bok i chciała mówić, nie zważając, że on nade wszystko pragnie milczeć.
- Ja wiem, że ty już na pewno... Z chłopcami w takich wypadkach jest
inaczej...
- Jestem o cztery lata starszy od ciebie - warknął, ale ona wciąż chciała
mówić i w końcu zadała mu to pytanie, które wszystkie niewinne dziewczyny
lubią stawiać, gdy niewinnymi być przestają:
- Na pewno miałeś już kogoś...
- Tak - warknął znów z twarzą ukrytą w poduszce.
- No, to wiesz więcej ode mnie... Czy było tak... - ale teraz ściszyła głos
zalękniona - czy było tak, jak być powinno...?
To musiało go wzruszyć. Wciąż z twarzą w poduszce uśmiechnął się
prawie czule.
- O czym ty myślisz?
- Odpowiedz!
- Było cudownie. Jak z nikim.
- Naprawdę, nigdy ci tak nie było?
- Naprawdę. I nie pytaj już o nic więcej.
- Dlaczego?
- Nie wiem dlaczego. Ale nie powinno się tyle mówić... potem.
- Chcę, żeby zawsze ci tak ze mną było.
To ”zawsze”, powiedziane tak żarliwie, tak tkliwie i zapamiętale,
ugodziło go w samo serce.
- Nie powinno się tyle mówić - powtórzył.
- Dobrze, już nic nie powiem.
Ale odezwała się po chwili. Zakołysała nim na sobie i prawie zaśpiewała
cichutko:
- Nikomu o tym nie powiemy.
- Tak, nikomu o tym nie powiemy.
Nie dałoby się jednak chyba tego ukryć przed domownikami - przed
matką Karoliny przede wszystkim - gdyby nie to, że wszyscy mieli teraz czym
innym nabite głowy. Niemcy coraz tłumniej opuszczali miasto, cywilni
urzędnicy wysyłali najpierw do Reichu swoje rodziny, potem gorliwie zwijali
prowadzone przez siebie agendy, przenosząc je do macierzystych miast. Oprócz
wojska tylko żandarmeria tkwiła wciąż na posterunku, ale jej komendant
pokazywał się nader rzadko, wychodził tylko wieczorem, snując się ulicami, jak
złe wspomnienie, które zostawiał po sobie w tym mieście.
O zdrowiu żandarmskich psów nikt już oczywiście nie myślał. Nie
prowadzono ich do doktora Szymanki na okresowy przegląd, wyły nocami,
może nawet z głodu.
Doktor pracował w tym czasie mało. Poczekalnia świeciła pustkami.
Ludzie budowali na podwórzach schrony, przenosili cenniejsze rzeczy do
piwnic. Przesuwanie się frontu na zachód mogło z miasta uczynić ruinę, Niemcy
zdecydowani byli je bronić. Krótkie wypady w teren miały na celu tylko
zdobycie żywności, dla Białka oczywiście także, wojna wojną, ale koń musiał
co dzień dostawać swoją porcję.
Wieczorami przesiadywali oczywiście w kuchni, bo było tam najcieplej i
okna miały najlepsze zaciemnienie. Jakoś nikt już nie myślał o groźbie rewizji, a
on schodził już teraz zawsze ze swego stryszku, żeby razem z doktorem popijać
nalewkę z czarnych porzeczek, którą tak znakomicie przyrządzała Izabelka
Szymankowa. Karolina, jak zwykle pilnowała, żeby ogień nie wygasł pod
kuchenną płytą, palono drzewem i wymagało to częstego dokładania
sosnowych, szybko spalających się, polan. Kiedy nie była tym zajęta, patrzyła
na niego. Patrzyła tak intensywnie, z takim bolesnym zapamiętaniem, że tracił
wątek w prowadzonych z doktorem rozmowach i z trudem do nich wracał z
ogarniającego go w takich chwilach przerażenia; rad był, że Izabelka zbyt wiele
miała zajęć domowych, żeby przyglądać się córce. Bo doktora nie zajmowało
nic poza toczącą się, poza kończącą się zwycięsko wojną. Z tego
przeogromnego tematu jeden wątek zdawał się być najostrożniej i najlitościwiej
wyłączony:
Wysoczary, ich powojenny los.
Szymanko, choć nie przestawał żyć pojęciami sprzed 39 roku, oceniał
jednak trzeźwo fakty zapadłe w 44. W Chełmie i Lublinie. Na polach bitew. Już
Misia, za młoda, żeby przedwojenny czas wywarł na niej trwałe piętno,
rzeczywistość 44 roku przyjmowała za nową polską sytuację. Powiedziała
przecież już w 43 opuszczając Wysoczary po pierwszej swojej i jedynej tam
wizycie: ”Chyba smutno jest mieć teraz coś takiego”. Na Karolinie także
Wysoczary nie zrobiły właściwego wrażenia. Ona także myślała, że nie należy
przywiązywać serca do ich piękna i bogactwa. Stanowczo jej nie doceniał, bo on
sam marzył tylko o tym i czekał tylko na to, żeby tam wrócić. Niechby front
przesunął się wreszcie za Wisłę, niechby z Wysoczar uciekł treuhander, a on
nawet gdyby nie ruszyły jeszcze pociągi - na piechotę by tam dotarł, na
kolanach... Nie myślał jeszcze wtedy o wstąpieniu do wojska, jeszcze wtedy ta
myśl nie przychodziła mu do głowy.
A doktor mówił:
- Nie, Izabelko, teraz już mnie nie powstrzymasz. Przez całą wojnę
trzymałaś mnie, jak pod kloszem, do niczego nie pozwoliłaś się mieszać.
Rozumiałem to, śmierć Piotrusia...
- Przestań! - Izabelka rzucała w kąt swoje zajęcia, przysiadała przy stole.
Groza, budząca się w jej oczach, nie pozwalała zabłysnąć łzom. - Proszę cię,
przestań!
- Już teraz nie mogę. Teraz już nie. Nie jestem jeszcze stary. Mogę się
jeszcze przydać.
- O czym ty mówisz, Karol?
- Wiesz dobrze, o czym. Przez całą wojnę mierziło mnie to, że dbałem
tylko o swój dom, że zwoziłem do niego żarcie...
- Sam przecież też musiałeś jeść - cierpko zauważyła Izabelka.
- Tak, przepraszam. Ale to mnie właśnie mierziło, że inni walczą, a ja...
- Jedna rodzina dość chyba poniosła ofiar. - Izabelka rękę miała ciężką i
kiedy grzmotnęła pięścią w stół, podskoczyły na niej kieliszki i nie opróżniona
jeszcze butelka - i przestań mi tu te głupoty wygadywać! Dosyć płaczu w tym
domu, dosyć żałoby! Teraz trzeba myśleć tylko o tym, jak tu z tej wojny wyjść
cało. Bitwa będzie o miasto!
- Och, niechby już była jak najprędzej! - Doktor napełnił znów kieliszki. -
Napijmy się, Wiktor, za tę bitwę, która nad naszymi głowami potoczy się na
zachód.
Pił z doktorem, sennie uczestnicząc w rozmowie, która nieraz trwała do
późna w nocy.
Nie, wtedy jeszcze o pójściu z wojskiem nie myślał. Dopiero kiedy w
ostatnim dniu niemieckiego panowania w mieście, stało się to straszne, to
nieprzewidziane - z doktorem i z Białkiem, wtedy dopiero zrozumiał, że musi
iść.
Naprawdę musiał. Za wszystko, co zrobili Niemcy w tym kraju, ale
przede wszystkim za powstanie, za osaczenie w Kampinosie, za bitwę pod
Jaktorowem, a teraz także i za doktora, niejako dwa razy za doktora: za jego nie
dokonane, tak okrutnie udaremnione uczestnictwo w wojnie - i za jego śmierć.
Zemsta za nią dołączała się do długiego szeregu spraw żołnierskiej powinności,
których nie mógł zlekceważyć. Nie darowałby tego sobie, nie mógłby z tym żyć.
Karolina go nie powstrzymywała.
Może pamiętała rozmowę ojca z matką, może brakowało jej śmiałości i
przekonania, że jej zdanie, że ona sama będzie w tej decyzji brana pod uwagę. I
to właśnie sprawiło, że najbardziej o niej myślał, nie o rodzicach, ale właśnie o
niej, choć wcale tego od niego nie wymagała.
Któregoś dnia wziął ją za rękę i stanął z nią przed matką, jak w
staropolskiej sztuce, czy operze.
- Żenię się z Karoliną.
- Jezus Maria! - przeraziła się Izabelka. Może nie tylko ciężka żałoba
powstrzymywała ją od radości. - Teraz? Tak nagle?
- Tak. Dołączam do wojska. A przedtem muszę ożenić się z Karoliną.
Powinien był powiedzieć ”chcę”, ”pragnę”, ”proszę” - ale powiedział
”muszę” i nie można już było tego cofnąć. Zresztą to sformułowanie było
najlepsze.
Czy miał wyjaśniać tym kobietom, że nie pozwoli sobie (on,
Wysoczarski!) na pozostawienie Karoliny bez swego nazwiska, że nie wolno mu
do ich żałoby dodawać jeszcze wstydu, który by niechybnie spadł na nie, gdyby
nie wrócił z wyprawy na Berlin, a Karolina... tak, to przecież mogło się zdarzyć,
miłość nie była tylko uczuciem, podlegała także prawom fizjologii.
- Bez pozwolenia rodziców się ożenisz? - spytała Izabelka.
Wiedziała, że nigdy by mu go nie udzielili, a córka wydawała jej się za
dobra na to, żeby na siłę pchać się do jakiejś rodziny.
- Pani mi chyba zgody nie odmówi?
- Nie o mnie chodzi.
- A z moimi rodzicami skontaktować się nie mogę. I nie ma na to czasu.
Muszę iść. Zgłosiłem się do polskiej armiii i pojutrze mam stawić się w pułku.
Po uzupełnieniu stanu skierowany zostanie na front.
- Boże, Boże! - zapłakała Izabelka. - Czymże zasłużyłam u losu, że to
właśnie przede mną stają mężczyźni i mówią: muszę iść! Piotruś... Karol też to
powtarzał, a teraz ty, ledwo się z ran wylizałeś. Przecież znam kobiety, które
przez całą wojnę swoich chłopów mają przy sobie, a tutaj, pod tym dachem,
tylko ”muszę” i ”muszę”.
- Muszę iść - powtórzył. - A przedtem muszę ożenić się z Karoliną. -
Znowu użył tego niewłaściwego słowa i zastanowiło ono Izabelkę; może była
skłonna rozważać, czy nie lepiej po wojnie być panną, niż młodą wdową, ale
teraz zerknęła na niego uważnie. Wytarła do sucha oczy, schowała chustkę do
kieszeni fartucha.
- Kochasz ją przynajmniej? - spytała ze zbyt jawnym niedowierzaniem.
- Tak - powiedział. Głośno i wyraźnie. - Tak.
- A ty? - zwróciła się do córki nie tyle z pytaniem, co z naganą.
- Och, tak, mamusiu! - szepnęła Karolina.
A jej matka podniosła głos:
- Ciebie w ogóle nie powinnam pytać, bo ty głupia jeszcze jesteś.
Zobaczyłaś w domu obcą parę spodni i od razu miłość!
Objął Karolinę i przytulił do siebie.
- Bardzo się kochamy - powiedział serdecznie i ta serdeczność, na którą
się zdobył w tej tak oschłej scenie, przez całą drogę na Berlin i w rozpętanym
tam piekle ogrzewała mu serce. Nie zawiódł tej dziewczyny, która mu się oddała
- głupio i bez krzty rozsądku, tak, ale żywiołowo i z ufnością, nie zawiódł jej i
pomagało mu to wierzyć, że do niej wróci.
Wbrew obawom, czy przewidywaniom, pierwsze ich dziecko, Krystian,
przyszło na świat dopiero w 47 roku, poczęte podczas jednej z tych cudownych
nocy, kiedy - studiując w Warszawie - przyjeżdżał na niedziele do domu, a ona
witała go stęskniona. Zawsze tak odnosiła się do wszystkich ich zbliżeń,
spontaniczna i spragniona, nie okazująca mu nigdy znudzonego
przyzwyczajenia - co także było fundamentem ich małżeństwa. Obserwując ojca
wiedział, że mężczyzna nudzi się dość szybko i, że utrzymać go przy sobie
może tylko nie nudząca się nim kobieta.
Kochana moja! pomyślał ze wzruszeniem. Zerwał się z ceratowej leżanki,
żeby biec do niej i zaraz ją pocałować, objąć, przytulić do siebie. Pies podniósł
głowę i patrzył na niego uważnymi, błyszczącymi oczyma, ale Marek się nie
zbudził. Spał skurczony w fotelu, posapywał przez sen i trzeba było potargać go
za włosy, żeby otworzył oczy.
- Znowu się spóźnię - szepnął nieprzytomnie.
- Dokąd? Dokąd się spóźnisz? - uśmiechnął się Wiktor.
- Do szkoły... Ojej, to ja nie jestem w Warszawie?
- Nie, jesteś u dziadków. I nawet jutro nie idziesz do szkoły, bo niedziela.
- Jak fajnie! - Marek przytomniał powoli, ale żeby ruszyć go z fotela,
Wiktor musiał przypomnieć mu o tortach, które na pewno smakowały
wszystkim gościom.
- Śpiesz się! Biegnij do jadalni.
Popchnął Marka ku drzwiom, a zauważywszy przez ich rozchylenie, że
Karoliny nie ma przy stole, udał się do kuchni.
Naprawdę tam była. Siedziała na ławce przy zastawionym brudnymi
naczyniami stole, głowę miała opartą na zaplecionych dłoniach.
- Co się stało? Dlaczego tu jesteś?
Nie spojrzała na niego.
- Głowa mnie boli.
- Przyniosę ci proszek.
- Nie chcę proszka. Samo mi przejdzie jak się tylko będę mogła położyć.
Usiadł obok niej, przygarnął ją do siebie.
- Oprzyj się na mnie. Będzie ci wygodniej.
- Nie, dziękuję. Tu jest mi dobrze.
- Ale będzie ci lepiej i głowa przestanie boleć, kiedy się do mnie
przytulisz.
- Daj mi spokój.
- Proszę, przytul się. Może wreszcie będę mógł cię pocałować.
- Miałeś na to dość czasu i okazji w samochodzie. - Zerwała się, oczy jej
płonęły. - Nawet nie wiem, czy to ja tam z tobą siedziałam.
Patrzył na nią przerażony.
- Co ty wygadujesz, Karolinko.
Przecież prowadziłaś samochód.
- Tak, prowadziałam samochód.
Ale nie było mnie przy tobie. Przez cały czas nie było mnie przy tobie.
- Boże drogi! O czym ty mówisz? Za bardzo się zmęczyłaś dzisiejszym
dniem. Musisz odpocząć, oprzytomnieć.
- Oprzytomnieć musisz ty! Ja wracam do gości.
Zostawiła go przerażonego i zdumionego jej zachowaniem, głośno
zamknęła za sobą drzwi. Co to za idiotyzm te jakieś jubileusze? pomyślał.
Przynajmniej, żeby na pewno wiedział, kto pierwszy wpadł na ten
pomysł. Chyba nie on... a może jednak on...? Co go podkusiło? Cała rodzina i
najbliżsi znajomi przy stole, pełna gala i feta, wysoczarskie obrusy,
wysoczarskie srebra i kryształy - że też nie przyszło mu do głowy, że to będzie
harówka i udręka nie do wytrzymania. Gdyby nie urządzali tego zbiegowiska,
leżałby już sobie teraz w łóżku, czytając ”Życie Warszawy”, albo ”Express
Wieczorny”, Karolina z matką kończyłyby dzień rozmową w kuchni na temat
jutrzejszego obiadu, Sylwia w swoim pokoju pod kołdrą słuchałaby radia - a
jego te odgłosy, dochodzące z głębi domu, usypiałyby jak najlepsza, bo
nieszkodliwa nasenna pigułka.
Pomyślał, czy nie pozmywać by naczyń, które nagromadziły się już po
odejściu Pawlisiowej? Nie miał ochoty wracać do stołu, a poza tym ulżyłby
Karolinie i babce Izabelce w sprzątaniu kuchni. Przepasał się fartuszkiem, część
naczyń przeniósł do zlewu.
Tak zastał go Krystian, który szukając ojca obszedł cały dom i zajrzał
wreszcie do kuchni.
- Co ojciec tu robi?
Zaniepokoiłem się, że tak długo nie ma ojca przy stole - i mama jakaś
dziwna... Powiedziała, że na pewno uciął sobie ojciec drzemkę.
- I owszem. Poleżałem chwilę na kanapce w gabinecie. A Marek zdrowo
przespał się w fotelu.
- Poznałem to po nim, zjawił się w pokoju zaspany jak kot. - Ale... czy
akurat ojciec musi zmywać naczynia?
- Chciałem zrobić niespodziankę mamie i babce, obydwie z nóg lecą.
- Nie wiem, jak mama, rzeczywiście - jakoś przybladła. Ale babka
Izabelka mogłaby przetrzymać ze trzy takie jubileusze.
Roześmiali się obydwaj, ale niezbyt długo trwała ta wesołość. Krystian
usiadł na stołku, zapalił.
- Tatusiu - odezwał się po chwili, choć już od bardzo dawna nie zwracał
się tak do ojca - długo nie będziemy się widzieć. Szukałem cię, żeby
porozmawiać przed wyjazdem.
Wiktor zerknął na syna ze zdumioną czujnością. Krystian od małego
wzywany był na rozmowy, nigdy sam o nie nie prosił.
- Cieszę się, że mnie tu znalazłeś - powiedział ostrożnie. - Przy stole
rzeczywiście nie można spokojnie pogadać.
- Wciąż ktoś coś bredzi. Teraz Sylwia przypięła się do tego apsztyfikanta
Agnieszki. Nie spuszcza z niego oka i wciąż go o coś indaguje. Ale Agnieszkę
to bawi.
- A co powinna robić? Okazywać zazdrość? To byłoby śmieszne.
- Czy przynajmniej uprzedziła, że kogoś przywiezie?
- Nie.
- Oczywiście, nigdy nie miała tego zwyczaju. To tylko na nas mama była
zawsze wściekła, gdy zjawialiśmy się z kimś w domu. Nawet jeśli to byli
chłopcy.
- Nie zauważyłem, żeby tak było.
- A było tak naprawdę.
Agnieszka zawsze miała jakieś przywileje.
- Bo była jedna, a was dwóch.
Ale czy... chciałeś ze mną rozmawiać o Agnieszce?
- Nie, skądże. Mimo woli zacząłem o niej mówić.
- Ładnie wygląda, nie zauważyłeś?
- Owszem.
- Ma dobre role, dużo gra, w teatrze i w telewizji.
- I wciąż się koło niej ktoś kręci.
- Wolałbyś, żeby była sama jak palec?
- Powinna się wreszcie ustatkować!
- Są natury, dla których oznaczałoby to kres istnienia.
Krystian roześmiał się.
- I ojciec to mówi? W czterdziestolecie swego małżeństwa? Wydawało mi
się zawsze, że bolejecie obydwoje z mamą nad nieustatkowaniem Agnieszki.
- Bo ja wiem? - zamyślił się Wiktor. - Czy aż tak? Aż bolejemy?
Przynajmniej ja bym tego tak nie nazwał...
Krystian wciąż się śmiał nieco zakłopotany.
- Nie spodziewałem się, że usłyszę coś takiego.
- No to masz przynajmniej jakąś niespodziankę.
- Nie jedną. - Krystian zamilkł przyglądając się, jak ojciec zgarnia na
spodek resztki jedzenia pozostawione na talerzach. - Dla psa?
- Dla psa. Rano obudzi się z apetytem. Postawię mu spodek w gabinecie
przy kanapce, żeby od razu go znalazł. Podejrzewam, że jutro dłużej pośpimy,
więc długo by musiał czekać na śniadanie.
- W tym jest jakiś spokój? - powoli i bardzo cicho spytał Krystian.
- W czym? - zdumiał się starszy Wysoczarski.
- W tym wszystkim. W miłości do zwierząt i w tym, że ojciec zmywa
naczynia, w całym wieczorze, który w pewnych chwilach wydawał mi się
koszmarem, ale gdy tak o nim myślę, może już z mego rozpoczynającego się
oddalenia, jawi mi się...
- Jako co...?
- ...jako coś w rodzaju prezentu, niezniszczalneFgo prezentu, który
wszyscy dziś otrzymaliśmy.
- Krystian! - Wiktor odstawił talerze, usiadł także, zapalił.
- O czym właściwie chciałeś ze mną porozmawiać?
- O tym właśnie. Że niespodziewanie ten wieczór stał się czymś, co
zabieram ze sobą w długą podróż. Cieszę się, że Marek tu był, będę mógł z nim
o tym rozmawiać. Nie przywoziłem go zbyt często, a trzeba, żeby zapamiętał
obydwie prababki...
- No i nas także - zauważył Wiktor z cieniem melancholijnego uśmiechu,
który przemknął mu po wargach.
- Och, wy z mamą jesteście jeszcze młodzi.
- No, no - latka lecą. - Długo masz zamiar posiedzieć w Stanach?
Wiktor rozłożył ręce bezradnym gestem.
- Nie wiem. Tego się nigdy nie wie. Najczęściej, kiedy człowiek ma już
jakieś uczucie zasiedzenia, odwołują - i pakuj manatki. Iluż języków Marek
zaczynał się już uczyć. Przyznam się, że chciałbym posiedzieć nieco dłużej.
- Właśnie tam?
- A dlaczego nie tam? W końcu jest to jakiś ważny punkt świata.
- Dla mnie najważniejszy jest środek mego podwórza i tu wbiłem kołek,
który służy mi za orientację.
- Pozwolisz ojcze, że zauważę, iż podwórza miałeś w swoim życiu dwa, a
więc te kołki nie są orientacją jednoznaczną.
- W tym, o czym myślę, są.
Wcale nie przeszkadza, że miałem je dwa. I chciałbym w końcu wiedzieć
- Wiktor z niewiadomego powodu podniósł nagle głos - o czym właściwie
chciałeś ze mną porozmawiać przed wyjazdem?
Krystian spuścił głowę, zgasił papierosa na najbliższym talerzyku.
- Wiesz, że mama tego nie lubi.
Popatrzył nieprzytomnie.
- Czego?
- Nie lubi niedopałków na talerzach!
- O, i to także będę wspominał z czułością. Ojciec nie wierzy, że
dzisiejszy wieczór to prezent na długą podróż? Że to, jak na mnie, za
sentymentalne określenie? Może i tak. Sam się dziwię, skąd się bierze we mnie
potrzeba zebrania, zgromadzenia i zatrzymaania przy sobie jakiegoś zaplecza,
które by mnie broniło, gdy... świat zacznie atakować zbyt ostro.
- Nie rozumiem...
- Ja też jeszcze niczego nie rozumiem.
- Zawsze ceniłem nade wszystko jasność wewnętrznej sytuacji.
Zewnętrzna mogła być skomplikowana, ale wewnętrzna...
- Każde czasy formują w człowieku inną miarę.
- Trzeba mieć stałą, własną. - Wiktor wysunął rękę i nakrył nią dłoń syna,
milczeli przez długą chwilę, aż wreszcie zapytał cicho: - Boisz się czegoś,
synku? Siebie?
Krystian nie zdążył odpowiedzieć, drzwi od pokoju otworzyły się i
stanęła w nich Karolina, a za nią Agnieszka z pustymi filiżankami na tacach.
Karolina głośno postawiła swoją na stole.
- Cóż to za bałagan? Większy, niż zostawiłam.
- Chciałem zrobić ci niespodziankę i zacząłem zmywać.
- Niepotrzebnie. A jak zacząłeś, to trzeba było skończyć.
- Przyszedł Krystian i zaczęliśmy rozmawiać.
- No to przerwijcie konferencję, bo musimy z Agnieszką zaparzyć nowej
kawy.
- Spływamy, ojcze - z nadmiernym humorem zawołał Krystian. Zdumiał
go nieprzyjemnie napastliwy ton matki.
Agnieszka zaś zapytała od razu, gdy tylko za ojcem i bratem zamknęły się
drzwi:
- Jesteś cięta za coś na ojca?
- Och, skądże.
- Przecież widzę. Czyżby znowu całował się w gabinecie z jakąś babą?
- Co to znaczy - znowu? - obruszyła się Karolina, trochę jednak
udobruchana. - Zdarzyło się to tylko raz. I w dodatku przed trzydziestu laty.
- Widzisz, jakiego miałaś cudownego męża.
- Dlaczego - miałaś?
- Przez te minione czterdzieści lat! Bo nie wiadomo, co będzie dalej. Tata
coraz przystojniejszy.
- Ja proszę o herbatę - Rozciłowski wsunął głowę przez uchylone drzwi. -
Druga kawa o tej porze to już dla mnie za dużo.
- Za twojej kadencji w moim życiu - uszczypliwie zauważyła Agnieszka -
nie miałeś nigdy kłopotów ze snem. Wprost przeciwnie...
- Bądź łaskawa wziąć pod uwagę - Rozciłowski zamknął za sobą drzwi i
niezbyt pewny, czy powinien to zrobić, usiadł na stołku przy stole - bądź
łaskawa wziąć pod uwagę, że ludzie szczęśliwi nie cierpią na bezsenność.
- Och, dziękuję! Ale czy mam rozumieć, że teraz...
- Teraz sen z powiek będzie mi spędzać myśl, że pewnie zmarnujesz tego
młodego człowieka, którego ze sobą przywiozłaś.
- A ciebie zmarnowałam?
- Ja byłem silny.
Agnieszka zamyśliła się.
- Chyba tak. I właściwie mało brakowało, żebyś to ty mnie zmarnował.
Wpędziłeś mnie w ciążę na drugim roku szkoły teatralnej - och, mama to dobrze
wie, nie myśl, że to nowina dla niej - i czym prędzej ożeniłeś się ze mną, żebym
nie zdecydowała się na zabieg. Obsadzono mnie akurat w szkolnym
przedstawieniu ”Ślubów panieńskich”. Ładna Aniela! Zgięta wpół od mdłości.
Podczas prób musiałam latać do ustępu, żeby wymiotować. Płakałam z
wściekłości i nienawidziłam cię. Ale nikt o tym nie wiedział.
- Ja wiedziałem.
- W szkole nikt o tym nie wiedział. Wszyscy - wszystkie, mówiąc ściśle -
mi zazdrościły. Miałeś już nazwisko! Urodzić twoje dziecko, to było dla tych
idiotek coś wspaniałego. - A potem to moje macierzyństwo w kawalerce bez
łazienki... Na szczęście moja cudowna mama... Czy zdajesz sobie sprawę, że
Sylwia uważa dziadków za swoich prawdziwych rodziców?
- Do mnie jest bardzo przywiązana.
- Do ciebie? - wybuchnęła Agnieszka.
- Ta kłótnia jest spóźniona o ładnych parę lat - cierpko zauważyła
Karolina.
- Ależ, mamo! - Rozciłowski pocałował ją w rękę. - Czyż my się
kłócimy? Co najwyżej przypominamy sobie swoje życie.
- Bardzo to po literacku ująłeś - Agnieszka nie dawała się tak łatwo
udobruchać, choć i ją pocałował w rękę, długo przytrzymując ją przy ustach. -
Ale ja już mam dosyć tych literackich rozmów na scenie. W życiu spragniona
jestem...
- Czego? - spytał cicho Rozciłowski.
- Żeby ktoś mówił do mnie zwyczajnie i po ludzku. Gdybyś wtedy...
- Agnieszko - szepnął Rozciłowski bezradnie.
- Idź już! - powiedziała. - Na pewno wszyscy przy stole dziwią się, gdzie
przepadłeś.
Potwierdziła to Sylwia, zjawiająca się w drzwiach.
- Nie ma was i nie ma! Już goście pytają...
- Pan Orwiłło także? - spytał Rozciłowski.
- Nie. Pan Orwiłło nic nie mówi.
- To dziwne - mruknął Rozciłowski, wycofując się z kuchni. Gdy zajął
swoje miejsce przy stole, Orwiłło - a widział go dokładnie, bo Karolina nie
siedziała między nimi - zwrócił ku niemu głowę jakby z jakimś pytaniem w
oczach.
- Romeczku? - odezwała się babka Wysoczarska. - Prędko dostaniemy
kawę?
- Wygląda na to, że tak.
- Mama nie powinna już pić drugiej kawy - zauważył Wiktor.
- Przy mamy sercu.
- Ale właśnie kawa dobrze mi robi - upierała się starsza pani.
- Mnie też - wmieszał się do rozmowy ksiądz. - Im trudniejsza do
zdobycia, tym lepiej się po niej czuję.
- To normalne - stwierdził Kamil - pragnie się tylko tego, czego nie ma
pod dostatkiem.
- Czy ludzi także? - zapytała w nagle zapadłej ciszy żona Krystiana.
- Kasiu! - Kamil zwrócił ku bratowej uważne spojrzenie. - Właśnie ludzi
na ogół ma się wokół siebie pod dostatkiem, choć najczęściej nie tych...
- Właśnie - przerwała mu - nie wszystkich się pragnie.
- Tego by jeszcze brakowało! - jakoś nienaturalnie roześmiał się Krystian.
- Co ty wygadujesz, kochanie?
- Sądzę - poprawiła się zaraz - że tylko niektórych nie ma się nigdy dosyć.
- Brawo! - roześmiał się Kamil. - Brawo, Katarzyno! Należy zawsze
mówić w porę rzeczy, które powinny być powieziane.
- Co masz na myśli? - agresywnie zapytał Krystian.
- Ach, głupstwo! Sam nie wiem.
Agnieszka ma rację, zastanowił się Rozciłowski, ma rację mówiąc, że pod
nosem marnuje mi się taki temat! Gdybym tak spróbował przedstawić dzisiejszy
wieczór w sztuce teatralnej... Nie byłoby to łatwe, oczywiście. Żadnej akcji,
wciąż tylko wszyscy siedzą przy stole, rozmawiają i jedzą, jedzą i rozmawiają.
Ale za to, co za typy. I z jaką przeszłością. Tylko jak to wyrazić wyłącznie
poprzez dialog? Za długo tkwisz w prozie powieściowej, skarcił sam siebie, i
dlatego lekceważysz walory dialogu. Dialog pod piórem utalentowanego pisarza
może wyrazić wszystko. I co za ulga! Żadnych opisów, ”opisy” stwarza
scenograf i reżyser - scenerię akcji, zachowanie się aktorów, ich wygląd. No i
żadnych: rzekł, powiedział, oznajmił, wtrącił, zawył, przyznał, obwieścił,
zawołał, dodał, zareplikował, dopytywał się, stwierdził, zauważył, zaklinał się,
tłumaczył, protestował, oświadczył, narzekał, zareagował żywo, uspokoił go,
wzbraniał się, wyznał, wyraził podziw albo zdumienie... - Cóż to za udręka, że
po każdym zdaniu dialogu w powieści trzeba wyjaśnić czytelnikowi, kto mówi i
jak mówi. A w dramacie - imię postaci i dwukropek.
Babka Wysoczarska: Tego się zwykle nie wie.
Kamil: Czego?
Babka Wysoczarska: Których ludzi nie będzie się miało nigdy dosyć.
Niecierpliwią nas, gdy są, a dopiero gdy ich zabraknie...
Babka Izabelka: Tak. Tak to jest... Nieraz sobie myślę, czy byłam dobrą
matką dla Piotrusia.
Krzyczałam na niego, wyganiałam go z domu, kiedy za bardzo hałasował.
A co ja bym teraz dała, żeby wrócił ten hałas, te krzyki, to tupanie i trzaskanie
drzwiami...
Wiktor: Mamo! Błagam! Błagam, skończmy wreszcie ze wspomnieniami.
Oszaleć można!
Ziołko: Co ci się stało? Wiktor! co bylibyśmy bez nich warci? Ja na
pewno nic.
Kamil: Dla mnie zawsze najważniejszy jest dzisiejszy dzień.
Krystian: Oto prawdziwie współczesny człowiek. Ale ja ci nie wierzę.
Ja - Rozciłowski:
(do nich, albo tylko do siebie) W tym kraju nie ma prawdziwie
współczesnych ludzi, wszyscy uwikłani są w przeszłość - w tradycję, w historię.
W tym kraju nie ma tylko i wyłącznie współczesnych książek, kto je potrafi
napisać, kto potrafi się oderwać...
- Ty, zdaje się, prosiłeś o herbatę? - Agnieszka ze szklanką herbaty w
wyciągniętej dłoni patrzyła na niego.
Przytomniał powoli.
- Tak, tak. Dziękuję. Prosiłem o herbatę.
- Ty o kawę? - zwróciła się do Orwiłły.
- Tak, oczywiście.
Rozciłowski zerknął ku swemu sąsiadowi poza pustym krzesłem Karoliny
i przetrawił boleśnie to ”oczywiście”, wypowiedziane z uśmiechem przez niego.
Zawierało intymne porozumienie, czułą znajomość wspólnych z Agnieszką
upodobań, pamięć o całych kubłach kawy razem wypitych, nadzieję na
następne...
Wróciła Karolina i wreszcie nie musiał wciąż na niego patrzeć, gdy tylko
zwrócił nieco w bok głowę. A może był go ciekaw, do diabła! może nawet
przyglądał mu się z bolesnym pragnieniem sprawdzenia, co było w nim tak
nadzwyczajnego, tak fascynującego kobiety nawet takie, jak Agnieszka. Bo
właśnie mówiła o nim, jakby w obawie, że nie zdołał wywrzeć właściwego
wrażenia, że nie zwrócono dotąd na niego należnej uwagi.
Agnieszka: Witold pracuje właśnie nad scenografią do ”Braci
Karamazow”.
Ziołko: Dla jakiego teatru?
Wiktor: Byłem pewien, że Sylwester o to zapyta. On jeden spośród nas
jeździ na przedstawienia do Warszawy.
Ziołko: Jakże nie jeździć? Tyle mamy dobrych teatrów, tylu wspaniałych,
znakomitych aktorów, choćby nasza pani Agnieszka.
Agnieszka: Bardzo pan miły, panie Sylwestrze. I wreszcie w tym domu
zaczyna mi ktoś prawić komplementy. - A ”Bracia Karamazow” wystawia Teatr
”Przy Plantach” w Krakowie. Witold pracuje tam gościnnie.
Babka Wysoczarska: Mam nadzieję, że i ty także kiedyś tam gościnnie
wystąpisz.
Agnieszka: Jeśli mnie zaproszą, czemu nie? Świetny teatr!
Babka Wysoczarska: Mogłabyś mieszkać u mnie.
Agnieszka: Och, nie sprawiałabym babci kłopotu.
Babka Wysoczarska: Jaki kłopot? To radość dla mnie. Wielka radość,
moje dziecko!
Ale jednak nie wszystko daje się wyrazić w formie scenicznego dialogu,
zastanowił się Rozciłowski. Bo na przykład babka Wysoczarska myśli teraz
zapewne z przerażeniem i zawstydzenim także, że oto po raz drugi w ciągu tego
wieczoru zaproponowała komuś zamieszkanie z nią razem w Krakowie.
Najpierw Sylwii, a teraz Agnieszce. W powieści dałoby się to wyrazić, w
dramacie nie. Ten dramat, który on by pisał, nie będąc ani autorem sztuk w
dawnym stylu z postaciami wypowiadającymi swoje myśli ”na stronie”, ani
awangardowym twórcą, nakazującym bohaterom wypowiadać wprost swoje
monologi wewnętrzne - ten jego dramat miałby formę rygorystycznie
realistyczną. Ale na razie nie on go pisał, on tylko wyobrażał sobie, że wszyscy
przy stole mówią napisanymi przez niego kwestiami.
Agnieszka: Może któregoś dnia przyjadę razem z Witoldem. Dawno nie
byłam w Krakowie.
Babka Wysoczarska: Właśnie, właśnie...
Krystian: I ja także.
Marek: I ja! Bo my jeździmy tylko za granicę. Kiedy chłopaki pytają
mnie w szkole, jakie znam miasta, to mogę odpowiedzieć tylko: Rzym,
Budapeszt, Kopenhaga...
Katarzyna: A teraz jeszcze będziesz mógł dodać: Nowy Jork.
Marek: E, tam! Wolałbym pojechać z wujem Romanem i Sylwią na narty
do Bukowiny.
Agnieszka: ”Na obce wielkie miasto zmrok zapada obcy. Stoję w oknie i
patrzę, jak wolno śnieg prószy”.
Karolina: Co to jest?
Babka Izabelka: Słyszałam to, mówiłaś to kiedyś w telewizji.
Agnieszka: To strofa wiersza Lechonia. On tak czuł stojąc przy oknie w
Nowym Jorku. Wyobrażam sobie, że to naprawdę może być straszne - stać przy
oknie w Nowym Jorku.
Krystian: Ale nie wszyscy z niego wyskakują.
Agnieszka: Oczywiście, nie wszyscy.
Sylwia: O, Boże! Znowu zaczynacie mówić o jakichś nudnych rzeczach.
A ja chcę wreszcie wiedzieć, czy pojadę do Bukowiny.
Agnieszka: Do jakiej znowu Bukowiny?
Sylwia: Tatrzańskiej!
(napastliwie) Chyba słyszała mama o Tatrzańskiej Bukowinie?
Ojciec chce mnie tam zabrać na ferie zimowe.
Agnieszka: Czy to prawda?
Sylwia: Mamo!
Agnieszka: Bo nigdy nie wiem, kiedy co zmyślasz, a kiedy... Roman!
Prawda to, co Sylwia mówi?
Rozciłowski znów potrzebował długiej chwili, żeby włączyć się w
rodzinny dialog.
- Tak, oczywiście. Właśnie... rozmawiałem z nią o tym przed twoim
przyjazdem. Obiecałem uzgodnić to z tobą...
- Uzgodnić! Wciąż tylko coś z sobą uzgadniamy.
- Taka jest nasza sytuacja.
- Daj mi papierosa! - Agnieszka wyciągnęła poprzez stół rękę do Orwiłły.
Zapaliwszy, zwróciła się znów do Rozciłowskiego. - Więc cóż to za
pomysł z tą Bukowiną?
- Mój przyjaciel, znasz go przecież - Józek Radko - ma tam chatę i wciąż
mnie do niej zaprasza, bo całymi miesiącami stoi pusta. Pomyślałem, że
moglibyśmy tam spędzić z Sylwią jej ferie zimowe.
- A dziadków pytałeś?
- Pytałem mamę, zgadza się.
Ojca nie pytałem, bo grał w brydża, nie chciałem przeszkadzać.
Wiktor zwrócił wzrok ku Karolinie, wciąż jednak nie patrzyła na niego.
- Myślę, że to dobry pomysł - zauważył nieobowiązująco.
- Świetny! - zaaprobowała całą sprawę babka Izabelka. - Narty i buty
Sylwia ma. Tylko może spodnie będą już za ciasne.
- Na pewno - zmartwiła się mała Rozciłowska. - Trochę wyrosłam. I może
przytyłam.
- Dbaj o linię - dość ostro zwróciła córce uwagę Agnieszka.
- Dziewczyna w twoim wieku powinna już siebie kontrolować.
- Nie przesadzaj - roześmiał się Rozciłowski. - Przecież ona ma dopiero
czternaście lat.
- Ale i w tym wieku może stać się gruba i nieforemna.
Sylwia zerwała się z krzesła, okrążyła stół i pocałowała matkę w policzek.
- Obiecuję ci, mamusiu, że nigdy taka nie będę. Będę zawsze smukła, jak
ty.
- Potrafisz być miła, jeśli tylko chcesz.
- Na pewno by się to wam sprzykrzyło, gdybym zawsze taka była.
- Dostaniesz nowe spodnie - odezwała się Karolina. Sylwia i ją ucałowała
w powrotnej drodze do swego krzesła. Gdy usiadła znów przy stole, powiodła
triumfującym wzrokiem po wszystkich twarzach, najdłużej zatrzymując go na
twarzy zgnębionego Marka.
- Hurra! Jadę do Bukowiny!
Dziękuję, tatusiu, mamusiu, babciu, dziadziu...
- ...i prababciu - dokończyła babka Izabelka.
- Jest jeszcze i druga prababka, ale jej nikt o zdanie nie pytał. - Wszyscy
spojrzeli ku babce Wysoczarskiej, która jednak, wypowiedziawszy to zdanie,
uśmiechała się całkiem pogodnie. - Za to wracając z Bukowiny wstąpcie do
mnie do Krakowa.
- Dziękuję - skwapliwie przystał na to Rozciłowski. Pomyślał, że babka
Wysoczarska już po raz trzeci tego wieczoru zaprasza kogoś do siebie. Skłonił
jej się głęboko. - Oczywiście, wstąpimy z wielką radością.
Agnieszka popatrzyła na niego najpierw z zaciekawieniem, potem z
uśmiechem.
- Ty także potrafisz być miły, kiedy chcesz.
- Wreszcie zaczynasz to zauważać.
- Ja chcę także jechać do Bukowiny - odezwał się nagle Marek.
- Cicho bądź! - skarcił syna Krystian. - Powiedziałem ci, że w tym czasie
będziemy już w Nowym Jorku.
- Ale ja chcę jechać do Bukowiny! - upierał się ochrypłym głosem Marek.
- Syneczku! - Kasia, czerwieniąc się gwałtownie, spróbowała perswazji: -
Jak możesz jechać do Bukowiny, skoro jedziesz z tatusiem i mamusią do
Nowego Jorku.
- Ale ja nie chcę! Ja chcę pojechać z wujkiem Romanem i Sylwią do
Bukowiny a potem do babci do Krakowa.
- Mój skarbie! - szepnęła babka Wysoczarska.
- Słuchaj no! - Krystian podniósł głos. - Masz już trzynaście lat i nie
zachowuj się jak przedszkolak! Rozumiesz chyba, że to niemożliwe...
- A ja nie wiem, dlaczego niemożliwe - odezwał się Kamil tym razem
dziwnie łagodnie, bez zwykłej prowokacji w głosie. - Jeśli chłopak nie chce
jechać do Nowego Jorku i wolałby tu zostać...
- Nie! Krystian wzniósł oczy do nieba. - Świat się kończy! Chłopak nie
chce! Czy ciebie w jego wieku ktoś pytał...
- Nie mieliśmy tak dramatycznych alternatyw.
- Co ty nazywasz dramatyczną alternatywą?
- No, bo jeśli on woli zostać w kraju, niż jechać za granicę...
- Jedzie z rodzicami. Z kim by tu został?
- Można by o tym pomyśleć - Kamil zawiesił głos. - Są dziadkowie...
Wiktor i Karolina nie odezwali się. Rozciłowski pomyślał z trwogą, że
może już wychowywanie Sylwii było dla nich za dużym ciężarem.
- Oszalałeś! - krzyknął Krystian na brata. - Naprawdę oszalałeś!
- A jeśli nie dziadkowie - ciągnął dalej spokojnie Kamil - to... ja bym
mógł zaopiekować się Markiem.
- Oszalałeś! - powtórzył jeszcze raz Krystian, wściekły na brata, ale i
trochę zdumiony.
- Wcale nie oszalałem.
Zapisałbym go u siebie do szkoły, nie straciłby roku. Bo nawet jeśli przy
ambasadzie w Nowym Jorku jest szkoła, na pewno trudno by mu było włączyć
się teraz w program szkolny...
- O to się nie martw!
- A jednak się martwię, choć nie twierdzę, że tak bardzo jest się do czego
w życiu śpieszyć, to jednak uważam, że w szkole nie powinno się tracić czasu.
Marek przeszedłby tu do następnej klasy i wtedy dopiero mógłby jechać do
Stanów.
- Jak to sobie wyobrażasz?
Sam? - zawołała Kasia.
- A dlaczego nie? Mniejsze dzieci podróżują same.
Wsadzilibyśmy go tu do samolotu, a w Nowym Jorku wy byście go
odebrali na lotnisku.
Teraz Marek powiódł triumfującym spojrzeniem po twarzach wszystkich
siedzących przy stole. Miał sam lecieć samolotem do Ameryki, to na pewno
nigdy nie przytrafi się Sylwii, ani nikomu w szkole.
- Polecę sam! - obwieścił. - Sam! Bez nikogo!
- Cicho bądź! - zgromiła go matka, ale łzy zaczynały już pokazywać się w
jej oczach. - Powiedz coś! - zaczęła szarpać za rękaw męża. - Dlaczego nic nie
mówisz?
- Ja myślę - zamiast Krystiana odezwał się niespodziewanie Wiktor - że
propozycja Kamila nie jest pozbawiona sensu.
- Nie jest pozbawiona sensu...? - krzyknęła Kasia boleśnie. Nie
spodziewała się ciosu z tej strony.
- Tak - potwierdził Wiktor, gdy Krystian wciąż milczał. - Może nawet
przedtem bym tak nie myślał... ale po naszej rozmowie w kuchni...
- Po jakiej rozmowie? - zapytała agresywnie Kasia. Coraz bardziej
wypadała z roli uległej, zapatrzonej w męża żony. - O czym on z ojcem
rozmawiał? - Brednie jakieś mają zdecydować...
- To nie brednie - spokojnie zaprzeczył Wiktor. - Na pewno nie brednie.
Krystian patrzył na ojca w milczeniu.
- Odezwij się! - krzyknęła znów jego żona. - Dlaczego nic nie mówisz?
- Marek jest w wieku, kiedy jego umysł - ciągnął dalej Wiktor - kiedy i
jego wrażliwość są najbardziej chłonne.
- Właśnie! - dodała Katarzyna.
- Najlepsze lata, żeby rozglądać się po świecie.
- Ale są wartości... - Wiktor spojrzał na Karolinę, oczekując, że mu
pomoże, ale nie miała tego zamiaru i nie zwróciła nawet ku niemu głowy. - ...są
wartości - ciągnął dalej trochę już bezradnie - w które człowiek zaopatruje się w
okresie dzieciństwa. Serce trzeba czymś wyścielić zanim otworzy się je przed
obcym światem. Mówiliśmy przecież o tym, Krystianie. - Agnieszko! Jak to jest
w tym wierszu Lechonia?
- Tatusiu! - uśmiechnęła się z zakłopotaniem Agnieszka. Patrzyła na
Orwiłłę, jakby przepraszając go, że za jej przyczyną musiał uczestniczyć w tej
scenie.
- Proszę cię! - nalegał ojciec. - Powtórz fragment tego wiersza Lechonia.
Agnieszka spuściła oczy; zaczynała rozumieć o czym ojciec mógł
rozmawiać z Krystianem w kuchni przy zmywaniu naczyń. Głos jej drżał, gdy
zaczęła mówić: „Na obce wielkie miasto zmrok zapada obcy,@ stoję w oknie i
patrzę, jak wolno śnieg prószy”. - Dosyć! - zawołała Kasia histerycznie. -
Dosyć! To niesłychane! Żeby taką aferę wywołać wokół zwykłego wyjazdu za
granicę! I dlaczego ty wciąż nic nie mówisz? - zwróciła się do męża.
Krystian milczał i znów odpowiedział za niego ojciec:
- To żadna afera, ale konieczność zastanowienia się w bardzo ważnej
sprawie.
- W jakiej ważnej sprawie? I co mu ojciec nagadał tam w kuchni? Chcę
wiedzieć! Muszę wiedzieć! - Katarzyna zupełnie przestała już panować nad
sobą, napastliwie wpatrywała się w teścia. - Ojciec zawsze się wszystkiego bał.
Stworzył wokół siebie krąg jednostajnych codziennych spraw, unikał
zmieniających tę codzienność decyzji, żeby tylko nie ujawnić jakiejś nadmiernej
aktywności, żeby się w nic nie zamieszać.
- W nic... się nie zamieszać? - powtórzył cicho Wiktor. I nagle podniósł
głos: - Czy nie uważasz, że odfajkowałem już w swoim życiorysie sprawę
mieszania się w losy mego narodu?
- Odfajkowałem?! Wiktor! Jak ty możesz mówić tak o swojej młodości? -
zawołała ze zgrozą babka Wysoczarska.
- Jak ty możesz tak mówić? - powtórzył za nią Ziołko, zgorszony i
zmieszany. - Nacierpieliśmy się, ale byliśmy z tego tak dumni...
- Kochany panie Ziółko! - Babka Wysoczarska po raz pierwszy spojrzała
na przyjaciela swego syna z prawdziwą czułością. - Tak, nacierpieliście się, ale
mieliście z czego być dumni.
- A ja myślę - z pogodną zadumą odezwał się Kamil - że ojciec chyba nie
całkiem „odfajkował” tę sprawę mieszania się w losy swego narodu, skoro teraz
nie jest mu obojętne...
- Ten napuszony styl! - przerwała mu Katarzyna (Krystian wciąż milczał)
- Te ”sprawy mego narodu”, ”cierpienie” i ”duma” - co te wszystkie napuszone
słowa mają tu do rzeczy? Niech mi ojciec to wyjaśni! Niech ojciec nie
przywołuje tu swojej bohaterskiej młodości w okolicznościach tak błahych...
- Nie ty decydujesz, czy to są błahe okoliczności! - Głos Karoliny
zabrzmiał ostro i zrobiło się dziwnie cicho po jej pierwszych słowach. - Nie ty! I
proszę cię, żebyś nie zwracała się do ojca tym tonem. A już naprawdę nic cię nie
upoważnia do tego, abyś w podobny sposób mówiła o jego bohaterskiej
młodości. Twój ojciec - o ile mi wiadomo - przez całą wojnę handlował złotem.
- Ja wyjeżdżam! - pisnęła Kasia, zrywając się od stołu. - Krystian! Marek!
Wyjeżdżamy!
- Siadaj! - odezwał się wreszcie Krystian. - Na szczęście, nie prowadzisz
samochodu.
- Ale ja chcę jechać! - rozpłakała się Kasia. - Nie zostanę ani chwili dłużej
w domu, w którym mnie obrażono. I ty na to pozwalasz!
- Przedtem ty obraziłaś ojca! - powiedziała wciąż tak samo ostro Karolina.
- I powinnaś go przeprosić!
- Daj spokój, Karolinko! - zaprotestował Wiktor. - Nie mam żadnych
pretensji. Zwykła rodzinna sprzeczka.
- Powinnaś go przeprosić.
- Krystian! - szlochała Kasia.
- Ty pozwalasz na to! Ty pozwalasz!
- Matka ma rację! - burknął Krystian.
- Ma rację?
- Ma rację, stając w obronie ojca, nawet jeśli on sam odniósł się do ciebie
tak łagodnie.
- Dzieci, dzieci! - odezwała się pojednawczo babka Izabelka. Ona jedna
dostrzegła czuły uśmieszek błąkający się wokół ust Karoliny, gdy mówiła o
Wiktorze. Chwała Bogu! pomyślała, bo już zaczęła bać się o nich.
- Przeproś ojca - z intymną perswazją szepnął do żony Krystian.
- No, już dosyć! Naprawdę dosyć! - Wiktor wstał, podszedł do żony,
pocałował ją w rękę, a potem zbliżył się do synowej i także pocałował jej
oporną piąstkę. - Moje kochane! Ani przez chwilę nie czułem się obrażony.
- To wszystko przez to - wciąż jeszcze pochlipywała Katarzyna - że
chcieliście mi zabrać moje dziecko.
- Tylko znów nie zaczynaj! - zgromił ją Krystian.
Agnieszka przechyliła się nad stołem ku Rozciłowskiemu.
- Wciąż powtarzam, że marnuje ci się pod nosem taki temat.
Uśmiechnął się do niej.
- Wyobraź sobie, że zaczynam także dochodzić do tego wniosku.
- I pozwolisz, żeby się zmarnował?
- Chyba jednak nie.
- Nie pozwolisz?
- Nie pozwolę.
- O, jak się cieszę!
- Za wcześnie. Bo ja się raczej boję.
- Czego?
- Tego, że sam tkwię w tym temacie i, że za mało pozostanie mi miejsca
dla wyobraźni. Znasz metodę mojej pracy i wiesz, że zbyt wnikliwa autopsja
budzi we mnie lęk przed zejściem w stronę reportażu.
- Reportaż rodzinny! - tego jeszcze nie było. Byłbyś prekursorem.
- Nie żartuj ze mnie!
- Co ci przychodzi do głowy?
Rozmawiali półgłosem nachyleni ku sobie i chyba tylko Orwiłło śledził -
w napięciu - tę wymianę zdań między nimi. Reszta osób przy stole uczestniczyła
w wygasającej co prawda, ale wciąż jeszcze trwającej sprzeczce wokół wyjazdu
najmłodszego Wysoczarskiego do Stanów.
- Kiedy ostatecznie wyjeżdżacie? - spytał Wiktor Krystiana.
- Dokładnie za dwa tygodnie.
- No, to jest jeszcze trochę czasu, żeby się nad wszystkim zastanowić.
- Nad czym? - rozpłakała się znów Kasia. - Nad czym, do diabła, macie
zamiar się jeszcze zastanawiać?
Agnieszka czekała przez chwilę ciekawa, kto tym razem da nauczkę
zbuntowanej, wbrew dotychczasowym regułom gry, żonie Krystiana - ale
czekając zbyt długo, zwróciła się znów do Rozciłowskiego.
- Zostawmy Wysoczarskich samych sobie, niech się wykłócą do woli.
- Powiedziałaś mi jednak, żebym nie zmarnował tematu.
- Ale może rzeczywiście zbyt wnikliwa autopsja zaszkodziłaby utworowi.
Nie chciałabym cię popychać w złym kierunku. Bo jednak w gruncie rzeczy... -
Agnieszka wahała się przez chwilę - w gruncie rzeczy byłam zawsze dumna z
twoich książek.
- Agnieszko! - zachłysnął się Rozciłowski.
- Rodzina moja też. Niech cię to jednak nie wprawia w zachwyt. Bo może
nawet między innymi i dlatego rozeszłam się z tobą. Nie mogłam znieść, że oni
wszyscy: rodzice i bracia, obie babki, och, i pan Ziołko także, zaczynali być
bardziej dumni z ciebie niż ze mnie.
- Agnieszko! - powtórzył Rozciłowski prawie nabożnym szeptem. - Tę
cudowną chwilę, którą został tak niespodziewanie obdarowany, psuła mu tylko
świadomość, że każde słowo jego byłej żony tak samo wyraźnie, jak do niego,
docierało i do Orwiłły. I do siedzącej między nimi Karoliny, która traciła coraz
bardziej zainteresowanie kłótnią rodzinną na rzecz rozmowy, prowadzonej przez
córkę.
Agnieszka musiała to zauważyć, ale wcale jej to nie peszyło. Oparła się
łokciami o stół i przechylona ponad nim ku Rozciłowskiemu nie przestawała
wpatrywać się w niego błyszczącymi oczami.
- Powiem ci coś, Roman.
Właściwie miałam nawet do ciebie dzwonić, ale taka jestem wciąż
zagoniona... A kiedy w nocy wracam z teatru, boję się telefonować do ciebie, bo
może już wtedy śpisz.
- Nawet gdybym spał, co jest raczej mało prawdopodobne, obudziłbym
się z radością.
- Nie opowiadaj - roześmiała się Agnieszka. - Byłeś zawsze wściekły,
kiedy cię budziłam. Rozpogadzałeś się dopiero przy śniadaniu i to nie zawsze.
Karolina zerknęła nieznacznie na twarz Orwiłły, zaciśnięte szczęki
wprawiały w nerwowe drganie mięsień jego policzka. Mój Boże! pomyślała po
raz drugi tego wieczoru. Tyle cierpienia z tak błahego powodu!
- Więc chciałam ci powiedzieć - ciągnęła dalej Agnieszka, a prowadziła
rozmowę w sposób, który wykluczał istnienie kogokolwiek poza jej rozmówcą -
chciałam ci powiedzieć, że nagrałam na kasetę dla Polskiego Związku
Niewidomych twój ”Skandal wśród świętych”.
Ucieszyłam się, że zwrócili się z tym właśnie do mnie. Bo gdby czytał to
ktoś inny, może nie wydobyłby z tekstu tego wszystkiego, na czym ci chyba
najbardziej zależało. Mógłby na przykład niewłaściwymi akcentami ośmieszyć
Reszkę, a według mnie to postać tragiczna.
- Tragiczna.
- Widzisz. Dla mnie to od razu było jasne. A w ogóle czytałam z dużą,
całkiem prywatną przyjemnością. To świetna książka.
- Dziękuję.
- A do Joanny prawie się przywiązałam. Nie posądzałam cię, że tak
znakomicie potrafisz napisać kobietę.
Teraz Rozciłowski przechylił się ponad stołem, żeby być bliżej
Agnieszki.
- Przeżyłem kilka lat w aurze tak przenikliwie emanującej kobiecości...
- No, no - roześmiała się, jednak z pewnym zakłopotaniem - wspomnienia
najwidoczniej żywsze są od doznań doraźnych.
- Może...
- Z tego, co powiedziałeś, wynika - że na pewno.
- Musimy spotkać się w Warszawie, żeby szczegółowiej porozmawiać.
- O książce?
- Także i o książce - uśmiechnął się Rozciłowski.
- Nic pan nie je - zwróciła się Karolina do Orwiłły. - Nie smakuje panu
tort?
- Ależ smakuje - odpowiedział w roztargnieniu. - Bardzo!
Źle rozsadziłam gości, pomyślała w popłochu Karolina. Gdybym nie
posadziła Agnieszki naprzeciwko tych dwóch - z Rozciłowskim nie mogłaby
rozmawiać, a Orwiłło nie miałby jej wciąż przed oczyma. Ale przecież on
przyjechał tu po to, żeby mieć ją wciąż przed oczyma... co za udręka, już nie
własna, chociaż i z własnej jeszcze całkiem się nie uwolniła. Czy lepiej wobec
tego było spędzić życie bez miłości?
Bez cierpień, które wciąż stwarzała? Och, nie! pomyślała z trwogą, jakby
naprawdę mogła jej zagrozić utrata wszystkich cierpień przeżytych z jej
powodu. A może nie było ich tak wiele, w jej życiu nie było ich tak wiele?
Zerknęła nieznacznie ku Wiktorowi, ale jeszcze nie uśmiechnęła się do niego,
choć czuła już tę potrzebę, czułą potrzebę porozumienia, świadomości, że
znowu jest tak, jak było, jak zawsze, jak przez całe czterdzieści lat... A
Agnieszkę trzeba było posadzić naprzeciwko księdza, albo Sylwestra Ziołki, ona
by ich rozruszała, bo zbyt często milczeli, taktownie nie włączając się w
rodzinne rozmowy. Ale, czy właściwie nie należeli do rodziny? Ziołko!
Zwłaszcza Ziołko! Już tego pierwszego dnia, kiedy dowództwo polskiego
wojska wkroczyło do miasta, a Wiktor czym prędzej pobiegł tam i wrócił z
Sylwestrem, od razu wiedziała, że do domu wszedł ktoś, na kim można polegać.
To on zajął się pogrzebem ojca, bo matka i ona, a także i Wiktor, rażeni
rozpaczą, nie nadawali się do niczego, to on prowadził matkę za trumną i
podtrzymywał ją nad otwartym grobem. On był także świadkiem na ich ślubie, a
kiedy odchodzili razem z Wiktorem, ulgą była myśl - choć przecież całkiem
niedorzeczna - że Wiktor w tym wszystkim, co go czeka, bezpieczniejszy będzie
pod opieką tego chłopaka. ”Sylwester Ziołko - pisał Wiktor z frontu - jest wciąż
ze mną. I pod Kołobrzegiem byliśmy razem, i nad Łabą”.
- Nic panu nie podać, kochany panie Sylwestrze? - zwróciła się do Ziołki
ze wzmożoną wspomnieniami serdecznością.
- Nie, rączki całuję - uśmiechnął się do niej i wytarł chustką spocone
czoło. - Napity i najedzony po dziurki w nosie!
- A księdzu kanonikowi?
- Ksiądz je już trzecią porcję tortu - obwieściła siedząca obok Sylwia. - To
ja tak dbam o księdza.
- A ja się delektuję! Wprost delektuję się! - mlaskał kanonik. - Co za
pyszności! Pawlisiowa, owszem, dobra kucharka, ale sama słodyczy nie lubi, to
i dla mnie nie robi. Wmawia mi, że od nich tyję.
Ksiądz chyba także należał do rodziny. On ją przecież zawiązał i
ustanowił. Kiedy zaśnieżeni i zmarznięci weszli do zakrystii - zima była sroga w
tej ostatniej dekadzie stycznia 45 roku - młodość księdza przy ich własnej
młodości wydała im się prawie niestosowna. Potrzebne im było zrozumienie, a
cóż on mógł wiedzieć o życiu, odgrodzony od pokus - jeszcze mniej, niż oni. Bo
przed sakramentem małżeństwa musiała być oczywiście spowiedź, a tej należało
się bać; bardziej doświadczony ksiądz może łatwiej przywiódłby ich do skruchy,
tak młody - sądzili - ograniczy się zapewne do jej nakazania.
Nigdy nie dowiedziała się, jaki przebieg miała spowiedź Wiktora. Może
ksiądz uznał, że żołnierzowi idącemu na front, nie należy zadawać tak prawie
śmiesznych w tej sytuacji pytań. Ale ona była dziewczyną! Była dziewczyną i
nie miała jeszcze osiemnastu lat.
Postanowiła sama zacząć.
- Nie miałabym żadnych grzechów - wyszeptała w bielejące za drewnianą
kratą konfesjonału ucho księdza - nie miałabym żadnych grzechów... gdyby nie
ten jeden...
A ksiądz Rudek, kochany i mądry, choć taki młody, powiedział jakby z
pośpiechem:
- Wiem. Od razu się domyśliłem.
- Wie ksiądz...? - szepnęła.
Usta miała przytknięte do zimnego drewna, oddychała ciężko mroźnym
powietrzem kościoła, a nikła, przesycona wilgocią kościelnych murów, woń
kadzidła przywodziła na pamięć msze z tak odległego w tej chwili dzieciństwa i
niewinności tamtych lat. - Wie ksiądz? - powtórzyła.
- Tak. Ale już się tym teraz nie powinnaś trapić. Sakrament małżeństwa i
skrucha...
- Ale ja... nie czuję żadnej skruchy - powiedziała.
Za kratkami zapadło milczenie. Trwało tak długo, aż uniosła się nieco na
kolanach, żeby zajrzeć, czy ksiądz jest jeszcze poza nimi.
- Jak to... nie czujesz żadnej skruchy? - zapytał wreszcie, ale nie z naganą,
ze zdumieniem.
- Czy powinnam powiedzieć, że czuję - jak nie czuję?
- Moje dziecko - ksiądz wyraźnie walczył z ogarniającą go bezradnością.
Może w ogóle nie dałby jej rozgrzeszenia, gdyby nie to, że żołnierz, który stał o
trzy kroki od konfesjonału i może nawet wszystko słyszał, że ten żołnierz miał
iść na front i trzeba było przedtem połączyć ślubem grzeszną parę. - Moje
dziecko - powtórzył - do sakramentu, a więc i do sakramentu małżeństwa,
przystępuje się w stanie łaski. Skrucha i żal za grzechy oczyszcza duszę...
- Moja dusza jest tak czysta - szepnęła - tak czysta, że chce mi się teraz
śpiewać... Śpiewać mi się chce, proszę księdza, i nie mogę żałować za grzech,
który...
- Kochasz go? - spytał ksiądz w wyraźnym popłochu, spowodowanym
chyba obawą, żeby szerzej nie zaczęła się nad tym rozwodzić.
- Kocham - powiedziała żarliwie i to słowo mógł Wiktor słyszeć, nawet
powinien je usłyszeć.
Ksiądz chrząknął, wiercił się przez chwilę w konfesjonale, jakby
zastanawiając się, w jaki sposób poprowadzić dalej tę dziwną spowiedź.
- To cię w pewnym stopniu usprawiedliwia - szepnął - tylko to cię
usprawiedliwia, choć w ogóle w takich wypadkach - podniósł głos -
usprawiedliwienia nie ma. Ale jutrzejszy sakrament małżeństwa i fakt, że twój
mąż pójdzie od razu na front...
- Dziękuję księdzu - szepnęła, bo czuła, jak ksiądz się męczy
pobłażaniem, które musiał, które chciał, okazać stającym przed nim w tak
dziejowej chwili grzesznikom.
Czy w ciągu minionych czterdziestu lat wracał myślą do tej spowiedzi?
Poczuła nagle niedorzeczną ochotę, żeby zapytać go o to, ale, na szczęście,
Krystian, zebrawszy ze stołu swoje papierosy i zapalniczkę, uniósł się na
krześle.
- Na nas czas. Musimy się pożegnać.
- Już? - zawołały boleśnie obydwie babki.
Krystian, poderwawszy wzrokiem od stołu żonę i syna, szedł już ku babce
Izabelce, żeby najpierw z nią się pożegnać. Wciąż była w tym domu pierwszą
gospodynią, a poza tym każdy dzień dzieciństwa, powracający we
wspomnieniach, łączył się z jej obrazem.
- O, mój Boże! - szepnęła, długo trzymając wnuka w objęciach, choć
wiedziała, że zawsze go to irytowało. - Nie lubię pożegnań!
- Ani ja, babciu - powiedział Krystian, ku zdumieniu babki nie starając się
wydostać z jej ramion.
Babka Wysoczarska, zawsze powściągliwa w wyrażaniu uczuć zwłaszcza
wobec towarzyszącemu scenom rodzinnym audytorium, pocałowała tylko
wnuka w czoło, Katarzynie zdmuchnęła powietrze z policzka, ale załamała się,
gdy Marek rzucił się jej na szyję.
- Ja przyjadę do Krakowa!
Zobaczysz babciu! Przyjadę z wujkiem Romanem i Sylwią.
Matka szarpnęła go za rękę.
- Znowu zaczynasz?
- Przyjadę, babciu. Na pewno!
- Mój Wysoczarski! - prababka trzymała go mocno przy sobie, w jej
głosie zabrzmiały łzy i duma. - Prawdziwy Wysoczarski! Najprawdziwszy z was
wszystkich!
Katarzyna, nie przestając szarpać syna za rękę, powiodła po najbliżej niej
stojących zrozpaczonym spojrzeniem.
- Ja chyba oszaleję!
- Mareczku! Musimy jechać! - Krystian łagodnie odebrał syna babce,
pocałował ją jeszcze raz w rękę, a gdy wszyscy zmierzali już do przedpokoju, z
niespodziewaną serdecznością otoczył ramieniem Kamila.
- Zastanowię się nad tym, o czym mówiłeś - szepnął.
- Cieszyłbym się bardzo - odpowiedział Kamil. Chciał jeszcze coś dodać,
ale nagle zbliżył się do nich Orwiłło. Głowę miał spuszczoną, uśmiechał się z
bolesnym zakłopotaniem.
- Czy mógłbym się zabrać z państwem do Warszawy?
- Ależ tak, oczywiście - Krystian bezwiednie poszukał wzrokiem
Agnieszki. - Nie zostaje pan do jutra?
- Przypomniało mi się, że mam jutro w Warszawie ważne spotkanie.
- Nic nie mówiłeś - Agnieszka wyłoniła się zza pleców matki. Nie cisnęła
się do Krystiana, miała nadzieję zobaczyć się z nim jeszcze w Warszawie przed
jego wyjazdem.
- Romanowski umówił się ze mną. Ma dla mnie jakąś propozycję. To
bardzo dla mnie ważne.
- Jak mogłeś zapomnieć o tak ważnej sprawie? - Na ustach Agnieszki
błąkał się pobłażliwie ironiczny uśmieszek. - Ale na szczęście, przypomniałeś
sobie.
- TAk, na szczęście - bąknął Orwiłło w prawdziwej udręce, wszyscy
patrzyli na niego i na Agnieszkę, a nie był przyzwyczajony, tak jak ona, do
skupiania na sobie spojrzeń.
- A co ci pomogło, że sobie tak nagle przypomniałeś?
Rozciłowski odwrócił głowę, żeby nie widzieć twarzy Agnieszki, gdy to
mówiła. Niespodziewana interwencja Sylwii zwolniła jednak Orwiłłę od
odpowiedzi. Dopadła go, rozpychając wszystkich z impetem, chwyciła za klapy
marynarki.
- Niech pan u nas przynajmniej przenocuje! Jutro pojedzie pan pierwszym
rannym pociągiem.
- I będzie pan mógł w drodze na dworzec obejrzeć naszą kaplicę -
odezwał się prosząco z głębi przedpokoju ksiądz Rudek.
Wiktor wyobrażał sobie, jak wściekła musi być Karolina - oto mogła być
zaoszczędzona jedna pościel i fatyga przy jej oblekaniu, a tu ta smarkula
wyrywa się jak filip z konopi...
Tymczasem Karolina, zadziwiając go - nie po raz pierwszy zresztą tego
dnia - zawołała z prawdziwym entuzjazmem:
- Ależ tak! Przenocuje pan, a rano około dziesiątej ma pan pociąg do
Warszawy. Agnieszka podrzuci pana na dworzec, bo jednak od nas to dość
daleko.
Agnieszka przeciągnęła się, unosząc nad głowę ramiona.
- Obawiam się, że jutro będę długo spała.
- Ja pana podrzucę - z męczeńskim wyrazem twarzy zadeklarował swą
gotowość Wiktor.
- Serdecznie dziękuję!
Najserdeczniej dziękuję! - Orwiłło błagalnie wpatrywał się w Krystiana. -
Ale najlepiej będzie, jeśli pojadę teraz z panem. Nie będę sprawiał państwu
kłopotu swoją osobą...
- Jaki to kłopot? Żaden kłopot! - Uporczywa gościnność Karoliny
zaczynała wydawać się Wiktorowi i Rozciłowskiemu coraz bardziej
denerwująca. Natomiast Orwiłło, wytrwale opierający się tym naleganiom,
obudził w nich niespodziewaną sympatię. Bo pocałował Karolinę w rękę i
wyraźnie zamierzał towarzyszyć Krystianom ku wyjściu, zatrzymując tylko na
chwilę spojrzenie na twarzy Agnieszki.
- Zadzwonię do ciebie w poniedziałek.
- Przecież w poniedziałek nie gramy. Wracam dopiero we wtorek, od razu
na próbę.
- Kiedy będziesz w domu?
- Dopiero po przedstawieniu.
- Zadzwonię - powtórzył dość niepewnie Orwiłło.
Agnieszka uśmiechnęła się swoim zawodowym uśmiechem, który
niczego nie wyrażał.
- Proszę.
Sylwia jeszcze raz przyskoczyła do Orwiłły.
- A kiedy pana zobaczymy?
Scenograf zdejmował już z wieszaka swój biały kożuch.
- Może nadarzy się okazja - odpowiedział uprzejmie.
- Och, żeby nadarzyła się jak najprędzej!
- Cicho bądź! - syknęła babka Izabelka, wciągając Sylwię do jadalni. -
Wstyd mi za ciebie.
- A co takiego zrobiłam?
- Paplesz wciąż bez sensu.
- Wszyscy paplą bez sensu, tylko im wolno, bo są dorośli. - Sylwia
wyrwała ramię z uścisku twardych palców prababki i wróciła do przedpokoju.
Ale tu wszyscy stali już przy drzwiach i Krystian - z lekkim zniecierpliwieniem
- tłumaczył babce Wysoczarskiej, że nie będzie mógł zaraz po przyjeździe do
Stanów odwiedzić jej córki, a swojej ciotki, w Los Angeles.
- Jak sobie to babcia wyobraża? Najwcześniej będę mógł to zrobić
podczas pierwszego urlopu. Z Nowego Jorku do Kalifornii kawał drogi.
- Kawał drogi był z Wysoczar do Sandomierza, kiedy się tam jeździło
karetą albo saniami - całkiem poważnie powiedziała starsza pani i nikt się nie
roześmiał. - Teraz, kiedy są samoloty, wszędzie jest blisko. Ale jeśli nie
będziesz mógł prędko wybrać się do Los Angeles, napiszę do Elżbiety, żeby ona
odwiedziła ciebie w Nowym Jorku.
- Ale może dopiero wtedy, kiedy się urządzimy - wtrąciła obrażona na
wszystkich Wysoczarskich Kasia.
- Och! - niecierpliwił się coraz bardziej Krystian. - Nie będziemy się
przecież miesiącami urządzać.
- Jedźcie już! - przeciął tę rozmowę Wiktor, wyjrzawszy przez okno.
- Zaczyna padać.
- Ja otworzę bramę! - Kamil rzucił się ku drzwiom.
Kiedy wrócił, strzepując śnieg z włosów i ubrania, wszyscy stali jeszcze
w przedpokoju, zasłuchani w oddalający się warkot motoru.
- No, tak - powiedział - wprawdzie babcia ma rację twierdząc, że kawał
drogi to był z Wysoczar do Sandomierza, kiedy się jeździło tam karetą albo
saniami - ale jednak ta Ameryka jest piekielnie daleko.
- Tylko bez sentymentów, moi państwo, bez sentymentów! - zawołała
Agnieszka. - Nawet się nie obejrzycie, kiedy wrócą. Krystian ze złą dykcją,
której się nabywa, długo mówiąc po angielsku. Kaśka w amerykańskich
ciuchach. Nie żałujmy i nie zazdrośćmy - oto, jak powinniśmy się zachować. -
Idę do piwnicy po kompoty, chce mi się pić. Są jakieś specjalne życzenia?
Ksiądz proboszcz woli truskawkowy, czy wiśniowy?
- Mnie wszystko jedno, moje dziecko.
- A ty? - Agnieszka zwróciła się do Rozciłowskiego.
Pocałował ją w rękę.
- Wiesz, że w tym domu wszystko mi smakuje.
Roześmiała się, długo patrząc mu w oczy.
- Już ci raz dziś powiedziałam, że potrafisz być miły, jeśli tylko zechcesz.
- Nawet ja to zauważyłem - mruknął Kamil. Przyniósł z kuchni druciany
kosz na słoiki. - Pomogę ci - powiedział do Agnieszki.
W piwnicy, w jej części, w której gromadzono zapasy na zimę, panował
chłód zaprawiony aromatem spiżarni, tak nęcącym ich w dzieciństwie.
Agnieszka zatrzymała się przy półkach, na których stały kamienne gary,
przykryte białymi czapami z pergaminu.
- Pamiętasz, jak babka wyganiała nas stąd, podejrzewając, że wyjadamy
gruszki smażone w cukrze?
- Mnie i Krystiana podejrzewała przede wszystkim o pociąganie wina z
butli, które tu stały.
- Ale za gruszkami też przepadaliście. - Agnieszka zdjęła gumkę,
przytrzymującą pergamin na jednym z garów. - Wezmę kilka dla Romana.
Zawsze się nimi zachwycał.
- Nie uwodź tak tego Rozciłowskiego, bo aż przykro patrzeć.
- A kogo mam uwodzić? Pana Ziołkę, czy księdza?
- Jeden facet się zmył.
- Zmyło go.
- Spowodowałaś to.
- Wiem. - Agnieszka długo oblizywała palce lepkie od gruszek. - Wiem...
- Właściwie zachowałaś się, pominąwszy wszystko inne, niezbyt
gościnnie.
- Wiem! - krzyknęła.
- Przepraszam, ale mogłaś te rozmówki z Romanem zostawić sobie na
Warszawę.
- Dawno go nie widziałam. A przyzwyczaiłeś się chyba do tego, że
zachowuję się zawsze spontanicznie.
- O, tak! wszyscyśmy się do tego przyzwyczaili.
- Dlaczego się śmiejesz?
- Wolałabyś, żebym zapłakał?
- Nie widzę powodu ani do śmiechu, ani do płaczu.
- Nie obrażaj się - Kamil wspiął się na palce, żeby odczytać napisy na
słoikach stojących na górnych półkach. Babka Izabelka odnotowywała na nich
pedantycznie rok sporządzenia kompotu i jego nazwę, choć przez szkło widać
było wyraźnie nie rozgotowane, a pięknie utrzymane w całości wiśnie,
truskawki, śliwy i morele. - Nie obrażaj się, Agnieszko, ale nigdy nie mogłem
się domyśleć, dlaczego właściwie rozeszłaś się z Romanem.
- Ja także.
- Co - ty także!
- Nie mogłam się domyśleć, dlaczego rozszedłeś się z Łucją.
Kamil zdjął z półki dwa słoje z wiśniowym kompotem i długo ustawiał je
w koszu.
- Przecież ją kochałeś?
- Zapewne.
- I nie mogłeś jej niczego zarzucić.
- Rzeczywiście. Nic z tych rzeczy, z powodu których ludzie się rozwodzą.
Nie miała kochanka, nie zaniedbywała mnie. Ale...
- Ale co?
- Widzisz... nie mogła przyzwyczaić się do tego, że wyszła za mąż za
nauczyciela fizyki w prowincjonalnym liceum.
- Wyszła za rokującego duże nadzieje młodego naukowca w Instytucie
Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego.
- Niestety, te nadzieje były płonne.
- Kto to stwierdził?
- Ja. Ja sam. I nie mogłem pozwolić sobie na to, żebym pętał się po
instytucie bez wyraźnej potrzeby i bez konkretnych rezultatów mojej tam
obecności. Niektórym to nie przeszkadza, nawet nie tracą dobrego
samopoczucia i znakomitego pojęcia o sobie.
- Prawdopodobnie powiedziałeś im, co o nich myślisz, odchodząc
stamtąd?
- Oczywiście. A oni nie pozostali mi dłużni. Uważali mnie za idiotę, bo -
dowiedziawszy się, że brakuje wykładowców fizyki w szkołach średnich -
przyjąłem posadę w liceum prowincjonalnego miasta. Nie mogli zrozumieć, że
wolałem być gdzieś potrzebny, niż bezużyteczny w o wiele lepszych warunkach.
Agnieszka przysiadła na skrzynce jabłek.
- Może pośpieszyłeś się za bardzo z tą decyzją? Łucja żywiła duże
nadzieje w związku z twoją pracą naukową.
- Co dnia atakowała mnie tą swoją napastliwą ambicją. W naszym
środowisku przybywało wciąż docentów - a ja stanąłem na tytule doktora i
koniec. Kropka. Tego nie mogła mi wybaczyć. Kiedy otwierała mi drzwi,
zawsze miała w oczach zaprawioną błaganiem nadzieję, że może wita nowego
Edisona albo Einsteina. Miałem tego dosyć.
Jej natarczywe oczekiwanie sukcesu... Naprawdę nie mogłem tego znieść,
nie mogłem temu sprostać.
- A jakie sukcesy odnosisz teraz? - z nieopanowanym smutkiem zapytała
Agnieszka.
- Drobne, ale konkretne - nieco za głośno obwieścił Kamil - kiedy na
przykałd uczeń, którego uważałem za matoła, rozwiąże zadanie. Albo
przeprowadzi dobrze doświadczenie lub zda na uniwersytet, politechnikę, czy
medycynę.
- Krystian zarzucał ci kiedyś, że poduczasz wybierających się na wyższe
uczelnie, biorąc od nich po pięćset złotych za godzinę.
Kamil także usiadł na skrzynce z jabłkami.
- Ale tylko od tych, którzy nie są moimi uczniami, nie chodzą do mojej
klasy. Z jakiej racji miałbym uczyć za darmo kogoś, kogo uczenie - i nauczanie
- nie jest moim obowiązkiem? To, co do mnie należy, robię za pensję. I to już
wiele, bo - jak zapewne zauważyłaś - tylko za pensję chce pracować coraz mniej
ludzi.
- Ja w teatrze gram tylko za pensję! W dodatku za całkiem niewysoką.
Ale nie wyobrażam sobie sytuacji, aby mi ktoś - zjawiając się w garderobie -
pchał do ręki pieniądze, żebym grała lepiej.
- Tylko, że dzięki pozycji, jaką masz w teatrze, możesz dorobić w
telewizji, w radiu, w filmie...
- Nie bierzesz pod uwagę, ile kosztuje mnie to wysiłku. Po próbie w
teatrze, zamiast pójść spokojnie na obiad i odpocząć, pędzę na jakieś nagrania,
nierzadko mam je w nocy, po przedstawieniu.
- Wszystko razem, to życiowy sukces, Agnieszko! Sukces, tyle że
męczący! Ale gdybym ja był na twoim miejscu, Łucja byłaby wreszcie ze mnie
zadowolona.
- Moi mężowie zadowoleni ze mnie nie byli.
- Żaden?
- Żaden. Wciąż uważali, że za mało siedzę w domu. Ale czy aktorka może
siedzieć w domu? Kamil! Naprawdę nie ma sposobu na życie?
- Owszem. Nie chcieć za wiele.
- Nie zgadzam się z tym.
Człowiek wciąż musi czegoś pragnąć.
- Powiedziałem nie ”wiele”, ale ”za wiele”. Myślę, że i drobne satysfakcje
można uznać za wielkie, bo są najtrwalsze i układają się w końcu...
- W co?
- ...w jakiś spokój, w wewnętrzną ciszę.
- Do diabła z ciszą! Wdałeś się w ojca, tylko zapominasz, że on uciszył
się po burzy, która w młodości przeszła przez jego życie. A ty po czym?
- I naszemu pokoleniu nie zostały zaoszczędzone burze.
Agnieszka zamilkła na długą chwilę.
- Przepraszam. W gruncie rzeczy mało wiemy o sobie. W ucieczkach jest
czasem więcej treści niż w zwycięstwach.
- Nie, nie, nie! - gwałtownie zaprotestował Kamil. - Nie jestem
uciekinierem. Znikąd! Wykreśliłem tylko po prostu kilka spraw z mego życia.
Kilka pragnień. Przede wszystkim - pieniądze. Pieniądze jako cel. Jako cel w
końcu nigdy nie osiągnięty, bo pragnie się ich wciąż więcej i więcej. A ja muszę
ich mieć tyle, ile naprawdę potrzebuję. A ustalenie, ile potrzebuję, zależy ode
mnie.
- Nie bredź!
- Nie bredzę. Trzeba tylko umieć powiedzieć sobie, że wielu rzeczy nie
musi się mieć. I niech to nie będzie wyrzeczenie, ani rezygnacja, tylko radosny
akt woli, uwalniający od hegemonii przedmiotów, którymi obarczyła nas
cywilizacja.
- Te przedmioty to postęp.
- Ten postęp spętał nas i zniewolił. I pcha człowieka na brzeg przepaści.
Przymus współzawodnictwa w postępie zapędza narody w uliczkę bez wyjścia.
Jak długo ziemia będzie w stanie dostarczać ludzkości swoich bogactw?
Wyeksploatowana i pusta będzie miała dla przyszłych pokoleń już tylko swoją
powierzchnię, w dodatku zatrutą i zadeptaną przez miliardy stóp.
- Przestań!
- Już właściwie nie ma nic do powiedzenia. Chyba tylko to, że wyścig ku
niewiadomemu zabija w nas zdolności mądrego patrzenia w przeszłość. Jakie
piękne były dawne cywilizacje, dawna kultura. Nasi potomkowie, jeśli jacyś
ostaną się na tej smutnej ziemi, będą przerażeni tym, co im zostawimy.
- Zapominasz, że dawne piękne - jak mówisz - cywilizacje nie potrafiły
poradzić sobie z dżumą i cholerą.
- Tak, jak my w tej chwili nie potrafimy sobie poradzić z rakiem i AIDS.
A z pełnym powodzeniem zatruwamy zdrowych.
- Na litość boską! Po coś ty polazł za mną do tej piwnicy? W końcu to ty
kształcisz przyszłych fizyków, którzy nie wiadomo co jeszcze wymyślą.
Kamil uśmiechnął się krzywo.
- Fizycy mają wciąż coś niecoś do zrobienia na ziemi, nie muszą od razu
wysadzać jej w powietrze.
- Od czego właściwie zaczęliśmy tę straszną rozmowę?
- Od tego, że zapytałaś, czy naprawdę nie ma sposobu na życie.
- I nie ma!
- Ależ jest! Jest wiele sposobów na życie, które dają poczucie pewności
siebie, a nawet szczęście.
- Proszę cię, bez frazesów!
- To nie frazesy. Tylko odrobina wiary, że ludzkość się opamięta.
- Nie jesteś zbyt konsekwentny w tym, co mówisz.
- Moja droga, cały nasz świat nie jest konsekwentny, dlaczego więc
wymagasz ode mnie...
- Dosyć! Postarajmy się przywołać na twarz wymaganą dzisiejszego dnia
pogodę. - Agnieszka wstała, roztarła dłońmi ramiona. - Zmarzłam w tej piwnicy.
Weź jeszcze ze trzy słoiki i chodźmy. W ogólnej niekonsekwencji świata kryją
się jednak małe ludzkie konsekwencje i my strzeżmy nasszej, jak długo się da.
Babka Izabelka czekała już na nich w drzwiach kuchni.
- Co robiliście tam tak długo?
Pewnie coś stłukliście?
- Babciu! - usiłowała roześmiać się Agnieszka. - Babcia ma nas wciąż za
łasujących w spiżarni smarkaczy.
- A nie jest tak? Co tam trzymasz w ręce?
- Wzięłam kilka gruszek w cukrze dla Romana.
- Trzeba było zabrać ze sobą talerzyk.
- Pomyślałam o tym dopiero wtedy, gdy zobaczyłam w piwnicy te babci
wspaniałe gary. Chciałabym mieć takie u siebie w domu, ale nigdzie nie można
ich kupić.
Babka przelewała już kompoty do kilku kompotierek. Uśmiechnęła się z
powątpiewaniem.
- A co ty byś w nich trzymała, moje dziecko?
- Także gruszki w cukrze.
- A kto by ci je usmażył, kiedy ty na nic nie masz czasu?
- No właśnie - zasmuciła się Agnieszka.
- Zapakuję ci jeden taki gar i zabierzesz z sobą do Warszawy.
- Ona zawsze musi coś wycyganić - mruknął Kamil, zmierzając już z
jedną kompotierką ku drzwiom.
- Tobie też dam - roześmiała się babka. - A dla kogo ja to wszystko robię?
Tylko dla was!
- Ale jak ja bym z takim garnkiem wsiadł do pociągu? Nie mam
samochodu.
- Ja ci tak zapakuję, że wsiądziesz.
- Nie, nie - bronił się Kamil. - A poza tym babcia wie, że nie przepadam
za słodyczami, nawet jeśli są babci wyrobu. - Dotykał już łokciami klamki, ale
powstrzymał się jeszcze przed jej naciśnięciem. - Mój Boże! - powiedział cicho.
- Jak to szybko mija!
- Co? - spytały babka i Agnieszka.
- Takie chwile w tym domu.
Babka Izabelka zatrzymała się także.
- Mnie całe życie tutaj wydaje się jedną chwilą, choć zdarzały się i
cierpienia, a one mają swój własny czas, dłuższy od każdego innego.
Agnieszka - ostrożnie, żeby nie rozlać kompotu, który niosła - przechyliła
się ku babce i pocałowała ją w policzek.
- Babciu, bardzo proszę! Na dzisiejszy wieczór sprosiliśmy tylko miłe
wspomnienia.
- Dobrze! - zgodziła się babka Izabelka skwapliwie. - Dobrze!
I wreszcie wkroczyli po kolei do pokoju, witani przez Sylwię i
Rozciłowskiego okrzykami radości. Jacy oni są w odruchach podobni do siebie!
pomyślała Agnieszka, zdumiona wzruszeniem, które ją na chwilę ogarnęło. Nie
zwróciła się jednak najpierw do swego pierwszego męża, ale do księdza, a
następnie do Ziołki, bo obydwaj wydali się jej obdarzani zbyt małą uwagą
domowników podczas całej kolacji.
- A jednak przypomniałam sobie! I ksiądz proboszcz i pan Sylwester
najlepiej lubią kompot z moreli! Pamiętam także - mówiła do Ziołki - jak pan
pomagał zawsze babce zrywać morele, nie pozwalając, żeby sama wspinała się
na drabinę...
- Jeszcze i teraz to robię, kiedy nikt nie widzi - zaśmiała się babka
Izabelka. - I w ogrodzie, i w domu! A kto tu, ciekawa jestem, zakłada zawsze
firanki?
- Babcia? - zdumiała się z przerażeniem Agnieszka. - Sylwio! - krzyknęła
na córkę. - To powinna być twoja robota!
Sylwia większość swoich uczuć wyrażała wzruszeniem ramion.
- Ile razy chcę się do czegoś zabrać, babcia zawsze mówi, że już sama to
zrobiła.
- Bo ja nie lubię nikogo prosić. A tak naprawdę, to dla mnie radość, kiedy
sama coś zrobię.
- Takie są właśnie wszystkie starsze panie - zauważył ksiądz, wyjadając
ze smakiem podany mu przez Agnieszkę kompot. - NIeraz dziwię się, że jeszcze
dotąd żadna nie została świętą. W litanii po wierszu ”wszystkie panny i wdowy”
umieściłbym wezwanie do nich: ”Wszystkie starsze panie... ”
- ”Wszystkie starsze kobiety” - poprawiła babka Izabelka.
- Tak - zgodził się ksiądz. -
„Wszystkie starsze kobiety, wykonujące za domowników większość zajęć
domowych - módlcie się za nami”.
- Mnie by nie było wśród tych świętych, pomyślała najpierw z
rozbawieniem, a potem jednak z rodzącym się żalem babka Wysoczarska. Bo
może naprawdę była w tym jakaś przyjemność, nawet radość - zrywać na
przykład owoce w sadzie, albo zawieszać w okanch śnieżne, szeleszczące,
pachnące świeżością firanki! W Wysoczarach robiła to służba, dziwne by było,
gdyby ją wyręczała, ale w Krakowie, w tych dwóch pokoikach, mogła robić to
sama. W pierwszych latach po wojnie była na to jeszcze dość młoda, mogła
wspinać się po drabinach, ale wolała zostawiać tę robotę osobom, które
przychodziły do sprzątania. A owoców z sadu nie przynosiła, bo już go nie
miała.
Dlaczego... dlaczego tak rzadko wychodziła do sadu w Wysoczarach? Po
parku chodziła często, lubiła te spacery, o wszystkich porach roku, nawet zimą,
gdy śnieg chrzęścił pod stopami w alejach, wyznaczanych wśród zasp rzędami
drzew. Szczególnie piękna była wtedy aleja świerkowa, inne drzewa stały nagie,
pozbawione swoich liściastych sukni, zubożałe jakby, tak jak i sad, czarny pod
niskim od chmur, zimowym niebem. Ale wiosną on bywał najpiękniejszy,
kwitnące drzewa były ogromnymi bukietami rozstawionymi w rzędach na
zielonym obrusie ziemi. I jesień zdobiła go też hojnie rozrzuconymi plamami
dojrzewających owoców... Znosiły je koszami do kuchni i piwnic objedzone
nimi dziewczyny, ale nigdy nie przyszło jej na myśl, żeby im towarzyszyć, żeby
tak jak one objeść się owoców wprost z drzewa, oblizując potem palce, lepkie
od owocowego soku.
- W Wysoczarach mieliśmy bardzo piękne morele - odezwała się nagle,
już bez związku z prowadzoną przy stole rozmową, bo Ziołko wspominając, jak
to pomagał babce Izabelce w ogrodzie po pracy w cegielni, którą później -
podczas zachwytów nad wielką płytą - zamknięto, zaczął opowiadać właśnie o
swoim powrocie do otwartego znów dawnego zakładu pracy.
- Tym małym cegielniom - mówił - przywrócono nie tylko dawne życie,
ale i odebrany im honor.
- Jabłka w Wysoczarach także były bardzo piękne - niespodziewanie
wspomnieniom teściowej zawtórowała Karolina.
- Pamiętasz? - zdumiała się starsza pani. - Raz tylko byłaś w
Wysoczarach. I tak krótko.
- Ale jabłka wisiały jeszcze w sadzie. A ja dość długo szłam wzdłuż
płotu... - Po błocie, miała powiedzieć, ale powstrzymała się od tego. Nie chciała
niczym oszpecać wspomnienia owego pięknego dnia, który los podarował jej i
rodzicom Wiktora, choć trwał jeszcze okrutny czas wojny. Szła, grzęznąc w
błocie, przemoczona i zziębnięta, ale w duszy śpiewała jej nowina - Wiktor
żyje! Powie to zaraz jego matce i ojcu, a oni pomyślą od razu, że go kocha, że
kocha go tak samo, jak oni.
Wsunęła dłoń pod obrus i położyła ją na dłoni Wiktora, bo znów siedziała
obok niego, wróciwszy na swoje dawne miejsce po odjeździe Krystianów i
Orwiłły. Agnieszka usiadła przy Rozciłowskim, co dla Sylwii, która nigdy nie
widziała rodziców całkiem zwyczajnie siedzących obok siebie przy stole, było
widokiem tak niezwykłym, że oczu od nich nie mogła oderwać.
- Ładnie im razem, proszę księdza, prawda? - zapytała cichutko.
Ksiądz Rudek zamrugał powiekami.
- Komu, moje dziecko?
- Mamie i tacie. Ksiądz dawał im ślub. Jak wtedy wyglądali?
- Jak para nowożeńców. Mama była taka śliczna...
- Teraz jest śliczna! bo wtedy...
Czy ksiądz orientował się po jej wyglądzie, że ja już byłam w drodze?
- Sylweczko! - jęknął proboszcz.
Trzy pokolenia dziewcząt z tej rodziny wprawiały go w osłupienie i
najgorszą z możliwych, duszpasterską bezradność. Najpierw Karolina, cóż ta
smarkata nie wygadywała podczas przedślubnej spowiedzi! Przyszli obydwoje
zaraz po 22 stycznia, kiedy tylko miasto zostało oswobodzone... Zaraz, zaraz...
Ale teraz był grudzień... Termin tej dzisiejszej uroczystości u Wysoczarskich od
razu wydał mu się jakiś niewłaściwy. Ależ tak! Dopiero teraz to sobie
uprzytomnił! Oni nie obchodzili rocznicy sakramentu małżeństwa, ale rocznicę
tego wcześniejszego dnia, kiedy po raz pierwszy... I ten dzień był dla nich
ważniejszy! Ważniejszy! O, bezecnicy! Na co to oni się poważyli, myślałby kto
- stateczni ludzie! I żeby śmieli i jego na taką rocznicę, na taki jubileusz
zaprosić! - Uniósł się z krzesła, czując łunę rumieńca, uderzającą mu na twarz,
ale Sylwia przytrzymała go za rękaw zdziwiona brakiem odpowiedzi na swoje
pytanie.
- Było poznać, proszę księdza?
- Co? Co takiego? O co ty mnie pytasz?
- Ojej - zniecierpliwiła się Sylwia. - Po co ja mam to księdzu
proboszczowi jaśniej tłumaczyć?
- Moja droga... - Ksiądz opadł z powrotem na krzesło, przez chwilę
głęboko oddychał. - Moja droga! Są sprawy, są tematy, od których dziewczynki
w twoim wieku powinny trzymać się z daleka.
Sylwia patrzyła na księdza, wyraźnie ubawiona jego zgorszeniem.
- Od spraw trzymam się z daleka, proszę księdza. Od tematów nie - bo
cóż w nich złego? Nawet w szkole miewamy pogadanki.
- No tak - jęknął znów ksiądz. - I czy można się dziwić, że potem...
- Ależ one działają odstraszająco!
Tak, proszę księdza, niech mi ksiądz wierzy! Przynajmniej na mnie. Bo
kiedy pomyślę sobie, co z tego mogłoby być...
- Przestań! - zasyczał ksiądz, już nie zakłopotany, nie zgorszony, ale
naprawdę wściekły.
- Dlaczego, proszę księdza! A wracając do moich rodziców, to cieszę się,
że tak się stało. Że poczęli mnie z takiej strasznej, z takiej nie do wytrzymania
miłości. Dzieci spłodzone z małżeńskiego nawyku i znudzenia są do niczego.
Od razu można je poznać. Siedzą potem takie senne na lekcjach i w ogóle
niczym nie można ich zainteresować.
- Zamilknijże wreszcie! - Ksiądz Rudek zaczynał tracić panowanie nad
sobą.
- Ksiądz się ze mną nudzi? - zmartwiła się Sylwia.
Ksiądz wzniósł ręce i zatrzepotał nimi nad głową.
- O, z tobą nudzić się nie można!
- Widzi ksiądz proboszcz! - Zwykła pewność siebie wróciła na twarz
Sylwii. - Wszyscy to mówią. - Uśmiechnęła się grzecznie i rozbrajająco, i
zwróciła teraz wzrok ku rodzicom, którzy siedzieli naprzeciwko niej i księdza.
Więc to - choć na krótko (czemu, czemu na krótko?) było jednak możliwe?!
Miała ich przed sobą, jak inne dzieci, patrzyła na ojca i matkę siedzących razem
przy stole. - Mój Boże! - szepnęła do siebie, nagle po dziecinnemu pokorna i
ufna. - Mój Boże!
Przez nie zasłonięte okna werandy było widać, jak wciąż pada śnieg,
powolny i leniwy, wirujący tylko lekko przy szybach, białą ciszą układający się
na ziemi. Cisza wsączyła się przez ten widok i do wnętrza, bo wszyscy
rozmawiali teraz prawie szeptem i tylko ze swoimi sąsiadami, zaniechawszy
ogólnej wymiany zdań, jakby nadające się do niej tematy zostały już
wyczerpane gadaniną w ciągu całego wieczoru, a pozostały do przekazania
tylko treści intymne, wymagające ściszonych głosów i patrzenia z bliska w
oczy.
Wiktor uśmiechał się do Karoliny ściskając pod osłoną obrusa jej gorące
palce.
- Już się na mnie nie dąsasz?
- A dąsałam się?
- Tak mi się zdawało.
- Starszym paniom, tak jak osiemnastoletnim dziewczętom, przychodzą
do głowy różne głupstwa.
- Ale starsze panie, na szczęście, potrafią z nimi dość szybko się uporać.
- Bo już im żal na nie życia. Żal im życia na wywołane urojeniami dąsy.
Byłam z tobą bardzo szczęśliwa, Wiktor! Chcę, żebyś to ode mnie usłyszał. To
największy prezent, jaki mogę ci dać.
- Największy z największych! Tylko dlaczego mówisz w czasie
przeszłym? Teraźniejszość jest szczęśliwa.
- Ale trwa krótko i ulotnie. Patrz, już minęła tamta chwila, w której ci to
powiedziałam. A przeszłość mamy, trwale i niezniszczalnie, nikt nam jej nie
ukradnie, nie wyniesie przez okno, nie podpali, właściwie ją jedną się naprawdę
ma. I ja w tym uroczystym dniu tylko nam wiadomej rocznicy dziękuję ci za
moją przeszłość z tobą.
Wysoczarski podniósł dłoń żony do ust i długo ją całował.
- Ja tobie też dziękuję. I także daję ci ten największy prezent, jaki
człowiek może dać drugiemu człowiekowi, spędzającemu z nim życie. Ale ja ci
go daję na otwarcie przyszłości, na całe jutro, które nam los podaruje.
Zamilkli i przez długą chwilę byli zupełnie sami przy stole, przy którym
wciąż toczyły się rozmowy i wybuchały śmiechy.
Niespodziewanie i Karolina zaczęła się śmiać. Usiłowała się opanować,
ale nie mogła. Osłoniła twarz opartą o czoło dłonią, żeby nikt tego nie zauważył,
plecy jednak i ramiona drżały jej od nagłego ataku śmiechu, który nią owładnął.
- Z czego właściwie się śmiejesz? - spytał Wiktor ze zgorszonym
zdumieniem.
- Po raz drugi podczas tej kolacji wyobrażam sobie, jak śmieszni
wydalibyśmy się naszym dzieciom i wnukom, gdyby usłyszeli o czym i jak ze
sobą rozmawiamy.
- Dlaczego... śmieszni? - wciąż nastroszony dopytywał się Wiktor.
- Bo dla nich miłość rodziców i dziadków to zamierzchła rodzinna
historia.
- Tak sądzisz?
- Jestem pewna.
- No to dobrze, że ukrywamy się z nią przed nimi - Wiktor także zaczął
się śmiać, opuściwszy nisko głowę. - Ale nie przesadzajmy z tym ukrywaniem.
- Myślę, że nie przesadzamy.
Chichotali obydwoje między sobą i to była także bardzo piękna chwila -
pomyśleli tak prawie równocześnie, a Wiktor rzekł zapominając, że i złe
momenty zdarzały się w ciągu dnia:
- Trochę bałem się tego familijnego zbiegowiska, ale okazało się w końcu
bardzo przyjemne.
- Jednak i nieco męczące - poważniejąc, szczerze wyznała Karolina. -
Najbardziej mama się zmęczyła.
- Drzemie sobie teraz przy stole - Wiktor z czułością patrzył na teściową,
podtrzymującą obydwiema dłońmi senną głowę. - Nie trzeba jej budzić.
Ale babka Izabelka nie spała. Potrzebne jej tylko było przymknięcie oczu
dla zliczenia w sobie owego długiego czasu, który minął pod tym dachem i pod
tym niebem, z tymi ludźmi, wśród ich życia, które było także jej życiem.
Przyszedł tu nocą ostatniej wojennej jesieni sterany i zbiedzony chłopak, krew
ciekła z niego strumieniem, ale Karol go uratował. Karol... (bądź dobry dla
niego, Panie Boże, bo na to zasłużył) utrzymał go przy życiu, dopomógł
wyzdrowieć i wrócić do sił, a on potem uwiódł im Karolinę, tę głupią gęś, której
oczy robiły się maślane, gdy tylko na niego patrzyła. Na szczęście nic złego z
tego nie wyszło, chłopak miał prawdziwie męski honor i potrafił ocenić, że
dziewczyna może być dobra, choć głupia, nie zostawił jej, wrócił do niej z
wojny - i w tym domu, tak pustym po tym, co stało się z Karolem, znowu był
mężczyzna. I znowu przychodziły tu na świat dzieci... Bo ten dom bardzo lubił,
żeby się w nim rodziły i chowały dzieci...
- Dla mnie prawdziwy dom to tylko z cegły! - mówił Sylwester Ziołko do
Kamila. - I nie tylko teraz mam takie zdanie, kiedy cegła wraca do łask. Zawsze
to mówiłem i od razu byłem zły dla komitetu, bo się nie zachwycałem wielką
płytą. Zresztą w ciągu tych lat w różny sposób się tam narażałem. Zależnie od
tego, kto tam akurat siedział, to raz byłem dobry, a raz zły i właśnie to mam do
zarzucenia naszej władzy, że nie pozwalała człowiekowi czuć się pewnie, kiedy
raz się dorobił swoich zasług. - Nie, ja nie myślę o Berlinie, choć kiedy z
Wiktorem przyszedłem tu do tego miasta, przede wszystkim to się liczyło.
Pochodzenie chłopskie i to, że byłem w Berlinie, że go zdobywałem. Ale nigdy
nie myślałem, że to ma mi wystarczyć na całe życie, za pracowitość i uczciwość.
Nie, tak nigdy nie myślałem. Bo wiedziałem, że każdego dnia muszę pracować
na moją dobrą opinię wśród ludzi. Ale kiedy się już człowiek jej dorobi - bo to
jest największy kapitał, jaki można sobie uskładać - to powinien być spokojny,
że go ma, że nikt mu go nie odbierze jakimś nieprzychylnym, kłamliwym
słowem. A to się niestety, u nas zdarzało. Przychodził ktoś nowy, zasiadał na
urzędowym stołku i od razu musiałeś zadawać sobie pytanie - jaki u niego
jesteś? Nie jaki w ogóle jesteś, ale jaki jesteś u niego. To było upokarzające i to
sprawiało, że ludzie nie mieli tego wewnętrznego spokoju, jaki mieć powinni.
Gdyby mnie kto zapytał, co trzeba u nas najpierw zmienić, odpowiedziałbym -
przede wszystkim to.
- Dobrą opinię musi mieć człowiek sam o sobie.
- Tak, panie Kamilu, zgadzam się z panem. Ale przecież, jeśli coś się
dobrze robi, to i pragnie się, żeby to było dobrze ocenione także i przez tych z
góry, od których bądź co bądź wiele zależy.
- Trzeba tak żyć, żeby zależeć tylko od siebie.
- A to możliwe?
- Bo ja wiem... - zastanowił się jednak Kamil.
- To nie jest możliwe. Ale już by wystarczało, żeby przy tej odgórnej -
panu na pewno nie podoba się to słowo - ocenie nie były brane pod uwagę żadne
inne okoliczności poza pracą.
- No właśnie - westchnął Kamil już zmęczony tą rozmową z Ziołką.
- Tak bardzo nie chce mi się jechać - szepnął Rozciłowski do Agnieszki.
Powinna była powiedzieć ”no to nie jedź” - ale nie powiedziała, choć
może i miała na to ochotę. Nie zatrzymywała Orwiłły, więc wydało jej się
słuszne i sprawiedliwe, że i tego mężczyzny nie będzie zatrzymywać, żeby nie
myślał sobie, że tak bardzo jej na nim zależy, o nie! Na to była jeszcze za dobra.
- Taki śnieg... - powiedziała tylko.
- Tak, wciąż pada - podchwycił Rozciłowski.
- Ale droga do Warszawy musi być przejezdna.
- Oczywiście - prawie z ubolewaniem potwierdził Rozciłowski.
- A sad w Wysoczarach jeszcze jest? - spytała nagle babka Wysoczarska.
Kamil albo nie dosłyszał, albo nie uzmysłowił sobie, że pytanie było
skierowane wyłącznie do niego.
- Czy sad w Wysoczarach jeszcze istnieje? - powtórzyła donośniej starsza
pani. Wpatrywała się we wnuka natarczywym spojrzeniem i wreszcie zrozumiał,
że tylko on jest w stanie zaspokoić tę boleśnie nierozsądną ciekawość.
- Chyba nie - powiedział jednak niepewnie.
- Co to znaczy - chyba nie?
- Bo nie rozglądałem się aż tak bardzo... a poza tym nie byłem nigdy
przedtem w Wysoczarach...
- Cóż z tego, że nie byłeś?
- Nie wiedziałem, że w ogóle był tam sad.
- Jakże mogło nie być sadu?! - podniosła głos starsza pani. Był. Był! I to
jaki!
- Ale na pewno już się tak zestarzał - Kamil, i tylko on jeden, wciąż nie
wyczuwał w głosie babki potęgującego się napięcia, uśmiechał się nawet, kiedy
powtórzył: - tak się na pewno już zestarzał, że dawno go chyba wycięli.
- Ale mówiłeś, że jest tam szkoła rolnicza - krzyknęła babka. - Czy szkole
rolniczej nie jest potrzebny sad? Choćby nawet stary, choćby najstarszy!
Właśnie ze stanu starych drzew można wnioskować o sile ich odmiany.
- Nie wiem, babciu - Kamil zachowywał wciąż swoją pogodną
obojętność. - Nie znam się na tym. A poza tym ta szkoła już tam długo nie
będzie.
- Jak to - nie będzie?
- Budują dla niej nowy gmach.
Bardziej odpowiedni. Bo przecież pałac...
- Co - pałac?
- To nie był chyba najwygodniejszy budynek dla szkoły.
- I co... z nim zrobią? - spytała ściszonym raptownie głosem babka
Wysoczarska.
- Z czym? - zdumiał się Kamil, jakby zapomniał już na jaki temat
rozmawiali.
- Z pałacem. Z pałacem w Wysoczarach.
- Pewnie go komuś sprzedadzą.
- Sprzedadzą? Komu?
- Jakiejś instytucji. Albo osobie prywatnej.
- Od kiedyż to prywatne osoby mogą mieć w Polsce pałace?
- Są takie. Nowa nasza szlachta - wybitni artyści. Nie czytała babcia w
prasie, że ten i ów kupił sobie dwór albo pałac na rezydencję?
Babka Wysoczarska otworzyła - bardzo powoli - trzymaną na kolanach
torebkę, wyjęła z niej chusteczkę i wczepiła w nią rozdygotane palce.
- Elżbieta... - szepnęła. - Elżbieta powinna go kupić dla mnie...
- Ciocia Elżbieta?
- Tak. Ma chyba dość dolarów. Jej mąż ma dość dolarów... Handluje w
Los Angeles nieruchomościami! Przedwojenny polski dyplomata, handlujący w
Ameryce nieruchomościami, mógłby kupić teściowej jej dawny pałac...
Przy stole trwała cisza. Zalękniona i struchlała. I tylko Kamil nie uznał za
stosowne jej przedłużać. Zaśmiał się - i choć nie ironicznie, raczej z łagodną,
wsspółczującą perswazją - wszyscy drgnęli jak dotknięci prądem.
- I co by babcia w nim robiła?
- Nie wiem co bym robiła... To samo, co przedtem. - Miałabym go.
Babka Wysoczarska upuściła chustkę na ziemię, a jej rozdygotane palce z
gruzłami rozszerzonych stawów, czego dotąd nie dostrzegali, zagłębiły się we
wnętrzu torebki w panicznym poszukiwaniu fiolki z lekarstwem.
- Wody! - krzyknęła Karolina, zrywając się od stołu. - Mogłabym cię
uderzyć! - pogroziła synowi.
- Nie trzeba wody! - powstrzymał ją Wiktor. - Nitro! Nitro pod język! -
Wyjął z rąk matki torebkę, sam zaczął w niej szukać. - Zabrała mama ze sobą
nitroglicerynę?
- Powinna gdzieś tam być - szepnęła słabiutkim głosem babka
Wysoczarska.
- A tyle razy prosiłem... - Wiktorowi także trzęsły się ręce - tyle razy
prosiłem, żeby można było od razu znaleźć nitroglicerynę w sytuacji, gdy... Ty
idioto! - rzucił w stronę syna wraz z karcącym spojrzeniem.
Kamil także zerwał się od stołu.
- Skąd mogłem wiedzieć...? Skąd mogłem przypuszczać, że babcia... po
tylu latach... Ależ to paranoja! Istna paranoja!
- Przynajmniej milcz! - do oburzenia rodziców przyłączyła się Agnieszka.
- Musiałeś w ogóle wspominać o tej idiotycznej wycieczce do Wysoczar!
- Była bardzo przyjemna. Dla młodzieży. I dla mnie. Trzeba na wszystko
patrzeć z właściwej perspektywy.
- Na litość boską, mamo! Niech on przestanie gadać!
- Jest! - zawołał z ulgą Wiktor. - Jest nitrogliceryna! Wysypał z fiolki na
dłoń pastylkę i przechyliwszy do tyłu głowę matki, wsunął jej pod język.
Babka Izabelka układała już poduszki na kanapie.
- Tu! Tu będzie najlepiej! Ułożenie wysokie - przy sercu trzeba zawsze
pamiętać o wysokim ułożeniu.
Wiktor z Rozciłowskim podprowadzili chorą ku kanapie, oparli jej plecy
o poduszki. Ksiądz, Ziołko, Karolina, Agnieszka, Sylwia (i dopiero teraz
naprawdę przerażony Kamil) zbliżyli się także. Cisza w pokoju sprawiała
wrażenie, jakby i tutaj zaczął padać długo utrzymujący się w powietrzu śnieg.
Starsza pani uniosła powoli powieki.
- Nie stójcie tu tak nade mną! - warknęła.
Tylko Sylwia przyjęła to za poprawę samopoczucia prababki. Wycofała
się ku stołowi, dłonią przyciśniętą do ust powstrzymując parsknięcie.
Wiktor się zaniepokoił.
- Niech mama dobrze trzyma pod językiem nitro! Nie połknęła jej mama?
- Nie! - warknęła znów starsza pani. Karolina pociągnęła Wiktora w głąb
pokoju.
- Może byś wezwał pogotowie?
- Pogotowie? - Wiktor zastanawiał się przez długą chwilę. - Pewnie dyżur
będzie miał jakiś młodzik i od razu zechce wieźć mamę do szpitala.
- Wobec tego zadzwoń do Adamkowskiego.
- Teraz? O tej porze?
- Przecież cię nie zamorduje. Kiedy jego afgan zeszłego roku miał
nosaciznę, byłeś na każde zawołanie.
- Zadzwonię - Wysoczarski skierował się do gabinetu, gdzie był telefon.
Kiedy zapalił światło, chory pies na jego kanapce obudził się, przeciągnął,
postawił uszy i przyjaźnie zamerdał ogonem.
- Zuch z ciebie! - uśmiechnął się, dotykając wierzchem dłoni psiego nosa,
żeby zbadać jego ciepłotę. - Zuch! I chyba dobra wróżba dla innych
domowników. Zaufajmy medycynie!
Doktor Adamkowski oczywiście spał i długo trzeba było czekać, żeby się
obudził i podszedł do telefonu. Jak można było przewidzieć, nie był w
najlepszym humorze, ale najwidoczniej bardzo kochał swego afgana, bo nie
wygasła w nim jeszcze wdzięczność za jego uratowanie. Zgodził się przyjechać
- a raczej zostać przywiezionym - swój samochód miał akurat nieczynny...
- Muszę po niego pojechać - obwieścił Wiktor, zjawiając się w progu
jadalni już w kożuchu zabranym z przedpokoju.
- Niech ojciec zostanie. Ja pojadę! - zaofiarował się Rozciłowski.
- Byłbym ci bardzo wdzięczny, mój samochód w garażu...
- Ależ oczywiście - musiałby go ojciec dopiero wyprowadzić, a mój stoi
przed domem.
- Wiesz, gdzie mieszka doktor Adamkowski? - spytała Agnieszka.
Rozciłowski zatrzymał się już w drzwiach.
- Przecież byłem u niego, nie pamiętasz? Sylwia nie miała jeszcze dwóch
lat, kiedy zachorowała na zapalenie płuc...
- Pamiętam - miękko powiedziała Agnieszka.
- Pójdę pościelić łóżko - skierowała się także ku drzwiom babka Izabelka.
Kamil wysunął się za nią.
- Tak mi przykro - szepnął. - Czy mogłem przypuszczać, że babka tak
zareaguje?
- Powinieneś. Czy nie widzisz, czy wy wszyscy nie widzicie, jak ona
biedna szamocze się wciąż ze swoją dumą?
Kamil przysiadł na krześle patrząc, jak babka wyklepuje dłońmi
poduszkę, wygładza na łóżku prześcieradło.
- A to marność nad marnościami - mówiła. - I żre duszę jeszcze boleśniej,
niż miłość czy nienawiść.
- Ale ona nie... umrze? - spytał Kamil, jakby był małym dzieckiem i
oczekiwał od dorosłych pocieszających zapewnień.
Babka Izabelka wyprostowała się i długo patrzyła w okno.
- Nie wiem - powiedziała. - Nie wiem. Bo to w końcu - musi przyjść. Na
każdego z nas.
Kiedy doktor Adamkowski przyjechał - nawet dość uprzejmy, jak na tę
niezwykłą porę - babka Wysoczarska, choć nie poczuła się lepiej po
nitroglicerynie - uniosła jednak głowę ku wchodzącemu i uczyniła okrągły ruch
ręką, obejmujący wszystkich jej bliskich zgromadzonych znów wokół jej łoża.
- Cóż oni wyprawiają? Fatygować pana doktora w środku nocy...
- No, właściwie już nad ranem - mruknął doktor, ale wciąż pogodnie,
jakby chciał nie tylko chorej, ale także i sobie dodać animuszu. - A kto rano
wstaje i tak dalej... Niemniej jestem zdania, że starsze panie nie powinny zbyt
późno chodzić spać, ani zbyt wcześnie się zrywać.
- Mieliśmy małą uroczystość rodzinną - wyjaśnił Wiktor, speszony tym,
że sam nie pomyślał o wcześniejszym wyprawieniu matki do łóżka. - Jubileusz
naszego małżeństwa...
- O! A już jak najmniej wskazane są jubileusze! - doktor, sam już
niemłody i może zbyt otyły, wyjmował z futerału aparat do mierzenia ciśnienia.
- Jak się okazuje, nawet cudze. Gdyby to nie był paradoks - to obchodzenie
jubileuszy należałoby zalecać tylko młodym. - Proszę podnieść chorej rękaw -
zwrócił się do Karoliny. - Tylko ostrożnie! Każdy niepotrzebny ruch i wysiłek...
- Och, zrobię to bardzo delikatnie! - szepnęła Karolina, pochylając się nad
chorą. Czuła się podwójnie winna temu, co się stało. Gdyby nie wymyśliła sobie
tej rodzinnej, ciągnącej się w nieskończoność kolacji i gdyby powstrzymała
Kamila, gdy tylko zaczął mówić o Wysoczarach... Najdelikatniej jak tylko
mogła, podciągnęŁa do góry rękaw brokatowego żakietu teściowej, odpięła
śliskie guziczki przy mankiecie bluzki ze złotej lamy. Obnażone ramię ukazało
swoją, aż niewłaściwą przy tej elegancji, przerażająco nędzną nagość. Starzy
ludzie, pomyślała z pełnym żalu lękiem, wydają się mniej starzy w ruchu, w
czynnościach przydanych każdemu wiekowi - kiedy się położą, kiedy dosięgnie
ich choroba, starość rzuca się na nich, jak sęp, szarpiący resztki tego, czym
kiedyś byli.
Doktor wpatrywał się w tarczę aparatu.
- No, tak - powiedział, podnosząc wzrok. - Tego można było się
spodziewać!
- Ile? - przeraził się Wiktor, a Kamil chwycił dłoń babki Izabelki i położył
ją sobie na oczach.
- Dwieście dwadzieścia na sto piętnaście. Są w domu jakieś środki na
obniżanie ciśnienia?
- Mam w torebce riatazid - odezwała się babka Wysoczarska, coraz
bardziej zawstydzona sobą i swoim zasłabnięciem.
- To dobrze. A teraz posłuchamy serca.
Znowu cisza zaległa pokój, wszyscy wpatrywali się w łysy tył głowy
doktora, pochylonego nad zapadłą piersią chorej. Mój Boże, myślał Ziołko,
przywołując w pamięci pierwsze zetknięcie się z matką Wiktora w Krakowie
zaraz po wojnie. W dwóch pokoikach na poddaszu była to jednak wciąż pani na
Wysoczarach. Prawdziwe państwo, pomyślał wtedy, nie spływa z człowieka
nawet w największej niedoli.
- A teraz widział, że przychodzą takie chwile, kiedy nie zostaje nic,
prawie nic... Nędza człowieczego ciała dosięgała każdego, nikt nie mógł się
przed nią obronić.
- Trzeba zrobić Ekg - powiedział doktor Adamkowski, zwracając się do
Wiktora.
- Teraz? W nocy?
- W szpitalu, w izbie przyjęć, robi się Ekg przez całą dobę. Bo skoro
nitrogliceryna nie daje poprawy... Wolałbym zobaczyć jak to wygląda.
- Tylko nie szpital! - odezwała się chora z nagłą energią. Obciągnęła
obydwa rękawy, od żakietu i bluzki, starannie zapięła guziczki przy mankiecie. -
Tylko nie szpital! - powtórzyła stanowczo.
- Ależ to tylko sprawa badania - uśmiechnął się perswadująco lekarz. -
Koniecznego badania! - Dodał z naciskiem. - I pani poczuje się lepiej,
upewniwszy się, że nic jej nie zagraża.
- Proszę mi nie wspominać o szpitalu - babka Wysoczarska uniosła się na
łokciu. - Bardzo pana proszę! - powtórzyła wyniośle.
- A jednak prawdziwe państwo nie spływa z człowieka... - uśmiechnął się
do siebie Ziołko, z podziwem przyglądając się starszej pani.
- Mamo... - zaczął Wiktor, ale zgromiła go wzrokiem.
- Nie nalegaj! - Karolina położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie nalegaj,
jeżeli mama nie chce. W ośrodku jest przecież przenośny aparat Ekg i mogą tu z
nim przyjechać, jeśli tylko pan doktor wypisze skierowanie...
- Oczywiście, że wypiszę - doktor nie krył niezadowolenia i rezerwy
wobec tej propozycji. - Oczywiście, że wypiszę... ale jutro jest niedziela,
ośrodek nieczynny...
- Wytrzymam do poniedziałku! - rzuciła nieustępliwie babka
Wysoczarska.
- Decyzja należy do państwa - doktor skłonił się lekko, jakby pozbycie się
odpowiedzialności wymagało od niego wyjątkowo uprzejmego zachowania. -
Ale ja powtarzam...
- Nie! - prawie krzyknęła chora.
Doktor Adamkowski spojrzał na nią spod oka, a potem zagłębił dłoń w
swojej torbie.
- Jakbym przeczuwał... - mruknął. - Zabrałem ze sobą corinfar...
- Mam corinfar... - głos starszej pani znów osłabł, manifestując tym
przycichnięciem poddanie się woli lekarza.
- ...i adalat. Z darów - świetny lek Bayera. Proszę zaraz zażyć.
Tym razem Sylwia skoczyła do kuchni po wodę, a doktor zbierał się do
odejścia, pakując do torby swoje lekarskie utensylia.
- Proszę jutro do mnie zadzwonić - rzekł do Wiktora.
- Dziękuję, że pan się fatygował. I przepraszam, że niepokoiłem w ciągu
nocy.
- Miał pan uzasadnione obawy.
Uzasadnione! - dodał ciszej, gdy Wiktor odprowadzał go do drzwi.
Chwilę się w nich szamotali, co Rozciłowski, który ruszył za nimi, żeby
odwieźć doktora, wytłumaczył sobie - nie bez rozbawienia - tym, że
prawdopodobnie obydwaj nie chcieli brać od siebie honorariów.
- Myślę, że trzeba mamę przenieść do łóżka - powiedział Wysoczarski,
wracając do pokoju.
- Już posłane - zgłosiła babka Izabelka. - Zawsze - o czym wspomniała
już Sylwia - wcześniej robiła to, co zrobić należało.
- Dziękuję mamie - Wiktor pocałował ją w rękę.
- Poczekajcie z tym na mego tatę - zawołała Sylwia. - Przeniesie babcię,
jak piórko! - dodała, dumna z siły ojca.
- Wiktorku! - głos starszej pani zabrzmiał prosząco i lękliwie, nie znali
takiego jego brzmienia. - Wiktorku...
Wysoczarski rzucił się ku matce, przysiadł na jej posłaniu, z niepokojem
spojrzał na twarz. Złe przeczucie szarpnęło go za serce - oczy miała załzawione,
a nie widział nigdy łez w jej oczach.
- Mamo... - wykrztusił.
- Wiktorku - powtórzyła łamiącym się głosem - ja... ja nie mogę być już
sama w Krakowie. Nawet, jak wyzdrowieję, nie mogę być już sama...
- To oczywiste - wykrzyknął Wysoczarski. - To oczywiste - powtórzył już
nieco słabiej. I poczuł żal do siebie i wstyd, że jednak popłoch ogarnął go na
myśl o konieczności wprowadzenia jakichś zmian w tym niezbyt przecież
dużym domu. Gabinet był mu bezwzględnie potrzebny, a także i ten pokój, w
którym przyjmowali gości. I jak zareagują babka Izabelka i Karolina, obciążone
już i tak nadmierną pracą... - to oczywiste - powtórzył jeszcze raz już całkiem
cicho.
- Ależ mamo! - Karolina także rzuciła się do teściowej. - Trzeba najpierw
wyzdrowieć, a potem wszystko jakoś się ułoży. - Wiktorowi wydało się, że
powiedziała to bardzo ostrożnie.
- NIe, nie - zastrzegła się starsza pani. - Nie będę sprawiać wam kłopotu.
Ale może udałoby się... może udałoby się wynająć w tym mieście jakiś nie
krępujący pokój...
- O czym mama mówi...? - szepnął Wiktor.
- ...albo może nawet kupić. Cena nie gra roli, mam jeszcze trochę
wartościowych obrazów i mebli...
Wprawdzie myślałam, że dostanie je Sylwia...
- Nie chcę żadnych starych mebli! - zaprotestowała Sylwia z głębi pokoju.
Ziołko przybliżył się do kanapy.
- Ja chciałbym coś zaproponować - zaczął nieśmiało. - U mnie jest wolny
pokój i całkowicie niekrępujcy, od śmierci żony sam tkwię w mieszkaniu jak
palec. Więc pomyślałem sobie...
- O czym ty mówisz? - przerwał mu Wysoczarski.
- ...pomyślałem sobie, że... bo może tu, w tym domu, naprawdę byłoby za
ciasno... a u mnie przestronnie, spokojnie i wygodnie... Byłby prawdziwy
zaszczyt dla mnie, gdyby pani zechciała... Do dziś pamiętam - wtedy w
Krakowie, kiedy przyszliśmy z Wiktorem jeszcze w mundurach, była pani taka
serdeczna...
Babka Wysoczarska poruszyła się niespokojnie. Serdeczna? pomyślała z
niemiłym zdumieniem. W jaki sposób ten człowiek wyobraził sobie, w jaki
sposób zapamiętał tę jej serdeczność, tę jej niebyłą serdeczność z tamtego
odległego dnia...?
A Ziołko nie przestawał coraz żarliwiej nalegać:
- U mnie szanowna pani miałaby naprawdę dobrze. Mnie prawie cały
dzień nie ma w domu, mieszkanko ciepłe i czyste... dopiero co malowałem,
kuchnia cała w kafelkach...
Ksiądz Rudek także przysunął się do kanapy.
- I u mnie jest dosyć miejsca, proszę państwa, ja to powinienem
powiedzieć przed panem Ziołką.
- Proszę księdza! - krzyknęła Karolina, ale proboszcz nie pozwolił sobie
przerwać.
- Plebania, chwalić Boga, przestronna, także dobrze ogrzana, dwóch
wikarych, którzy ze mną mieszkają, nie zamącą spokoju. A Pawlisiowa dobra
kobieta i będzie umiała zadbać o panią i we wszystkim dogodzić. Myślę, że za te
kolatorskie świadczenia, których pani i pani przodkowie nie odmawiali swoim
parafianom, należy się teraz pani...
- Dosyć! - krzyknęła babka Izabelka. Przepchnęła się ku kanapie,
odsunęła Ziołkę i księdza, twarz jej pałała krwistym rumieńcem. - Dosyć! Co to
jest? Co to wszystko znaczy? Całe to, nie ubliżając księdzu, gadanie? Matka
mego jedynego zięcia nie będzie tułać się po obcych domach, czy plebaniach -
tu jej miejsce, przy synu i przy nas wszystkich. Odstąpiłam pani swój pokój na
gościnę, a teraz odstępuję na stałe. Będę spała w kuchni. Spałam w niej, kiedy
nastałam do tego domu i dobrze mi tam było. - Zamyśliła się na chwilę z
powściągliwym uśmiechem na ustach. - A jakie miłe mam wspomnienia! Jakie
miłe... Jakie wspaniałe...
Babka Wysoczarska płakała.
W ciszy, która zapadła po słowach babki Izabelki, byłoby słychać
najcichszy jej szloch, ale ona płakała bezgłośnie, i tylko Wiktor, siedzący przy
niej, widział łzy toczące się po upudrowanych policzkach. Nie miała ich czym
otrzeć, chusteczka leżała pod stołem, nikt jej nie podniósł, kiedy prowadzono ją
na kanapę.
- Mamo! - szepnął Wiktor. - Nie trzeba... Bo i ja się rozpłaczę...
- Nie, nie... ja tylko tak... To ze wzruszenia... I że dawno nie było mi tak
dobrze... Dziękuję! Dziękuję wam wszystkim...
- Ja babcię przeniosę do łóżka! - Kamil przyskoczył do kanapy.
- Ty, Kamilku? Zawsze byłeś taki wątły. Poczekajmy na Romana.
- Nie będziemy czekać na Romana.
Przekona się babcia, że wcale nie jestem teraz taki wątły.
- A zapadałeś tak często na anginę i koklusze.
- Już nie zapadam. Babka Izabelka wyleczyła mnie sokiem z czarnego
bzu.
- Popatrz, popatrz! A tyle było u nas czarnego bzu...
- Niech mi babcia zarzuci ręce na szyję.
- Pomożemy ci! - zawołali Wiktor i Ziołko.
- Nie, nie - ja sam. Ja sam! - Kamil dźwignął chorą i skrywając wysiłek,
ruszył z nią ku drzwiom.
- Mój Kamilku! - Prawie że roześmiała się babka. - Ty naprawdę jesteś
silny! I opowiesz mi jeszcze...
- O, co to, to nie! - Stanowczo zastrzegł się Kamil. - Nic już nie będę
opowiadał.
Kiedy babka Wysoczarska, już w nocnej koszuli i po zażyciu lekarstwa,
leżała w łóżku, wsparta na wysokich poduszkach, i tylko babka Izabelka
krzątała się przy niej - do pokoju wsunął się ksiądz Rudek. Ręce miał złożone na
piersi i wyraźnie było mu brak stuły, o którą mógłby zaczepić palce.
- Wprawdzie nie jestem przygotowany na udzielenie tej posługi... - zaczął.
- Ja... jakiej posługi...? - wyjąkała chora.
- Myślę, że może chciałaby pani...
A skoro akurat tu jestem, wprawdzie bez świętych olejów...
- Jezus Maria! - starsza pani poderwała się na łóżku, wyciągnęła przed
siebie ręce w obronnym geście. - Co też ksiądz? Co ksiądz sobie myśli?
Izabelko! - krzyknęła, choć nigdy dotąd nie zwracała się do matki synowej po
imieniu. - Izabelko! Ksiądz mnie straszy! Myśli, że naprawdę będę umierać.
Opowiada tu coś o namaszczaniu olejami... o spowiedzi...
- Ja tylko chciałem... - tłumaczył się speszony ksiądz - ja myślałem, że
poczułaby pani ulgę...
- Ulgę! Ładna mi ulga! straszy mnie ksiądz i jeszcze uważa, że to ulga.
Niech ksiądz stąd idzie! Izabelko! Zabierz stąd księdza - proszę, zaraz go stąd
zabierz!
Ksiądz sam cofał się ku drzwiom przerażony reakcją, jaką wywołał, i jego
najpierw uspokoić uznała za słuszne babka Izabelka. Pogładziła sutannę na jego
ramieniu, delikatnie kierując go ku wyjściu.
- To nic, to nic - szeptała. - Niech ksiądz proboszcz nie bierze sobie tego
do serca...
Musiała go chyba odprowadzić aż do jego miejsca przy stole, bo nie było
jej długą chwilę, a gdy wróciła, chora zaczynała się już uspokajać, trochę
zawstydzona swoim wybuchem.
- Pewnie się obraził? Co?
- No... Nie było mu zbyt przyjemnie - oględnie stwierdziła babka
Izabelka.
- Ale bo też... wyjeżdżać nagle z czymś takim! Chyba Wiktor ani
Karolina nie prosili go, żeby mnie wyspowiadał.
- Na pewno nie.
- A więc ksiądz sam. Czy ja tak źle wyglądam...?
- Ależ skąd? - Babka Izabelka starała się uspokoić chorą. - Zresztą niech
pani sama zobaczy - proszę, jest lusterko.
Babka Wysoczarska długo patrzyła na swoje odbicie w podanym jej
lusterku, poprawiła koronkowy kołnierzyk koszuli, kosmyk włosów na czole,
oblizała wargi.
- Wydaje mi się, że wyglądam całkiem... całkiem normalnie.
- Jak najnormalniej!
- Skąd więc księdzu przyszło do głowy...?
- Bo to jego obowiązek.
- Obowiązek...?
- Obowiązek! Troszczenie się o duszę człowieka, bo nie każdy się o nią
sam troszczy.
- Nie każdy... - przyznała spłoszona nieco tym stwierdzeniem babka
Wysoczarska.
- TAk prawdę mówiąc - Izabelka Szymankowa przysiadła na brzegu
łóżka, oparła o krzepkie jeszcze uda spracowane ręce - najpiękniejsze w życiu
człowieka są właśnie chwile, kiedy wcale o duszy nie myśli.
- O, tak! - szepnęła babka Wysoczarska. - Tak!
- Bo dusza czasem nawet przeszkadza człowiekowi być szczęśliwym. A
ile jest w życiu tego szczęścia - tyle, co kot napłakał.
- Co kot napłakał - powtórzyła babka Wysoczarska. - Więc nie można się
dziwić ludziom, że myślenie o duszy zostawiają sobie na koniec życia, a za
młodości nie odgonią od siebie żadnej pokusy. Nie odgonią! Niech no tylko się
im przytrafi, niech zapuka do ich drzwi. No i dobrze! - Babka Izabelka zaczęła
się śmiać cichutko. - Jakby nie grzechy, to co by człowiek właściwie miał do
wspominania?
Chora nie powtórzyła już za mówiącą ostatniego jej zdania, patrzyła na
nią przez chwilę ze zgorszonym zdumieniem, i nagle - zaczęła się także śmiać,
wtórować jej coraz głośniej, aż do rumieńców wytrysłych na policzkach, do
blasku przywróconego oczom.
Śmiały się tak długo - każda do swoich myśli - aż musiało to w końcu
dotrzeć do jadalni, bo drzwi uchyliły się powoli i ukazała się w nich
uśmiechająca się z niedowierzaniem twarz Karoliny.
- Co się tu dzieje?
- Nic - babka Izabelka zerwała się i wciągnęła ją do pokoju - śmiejemy
się.
- O, Boże! Jak się cieszę! Mama lepiej się czuje! Bo ksiądz wyszedł stąd z
takim wyrazem twarzy...
- Zdaje się - wciąż chichocząc powiedziała babka Wysoczarska - że
powinnam go przeprosić.
- Czy coś się zdarzyło?
- Nic poważnego, ale chciałabym z nim porozmawiać. Poproś, żeby do
mnie jeszcze raz przyszedł.
Babka Izabelka wyszła wraz z Karoliną, a chora, którą tak przed chwilą
rozbawiła niespodziewaną rozmową o przyjemnej stronie grzechów,
spoważniała i uciszając się powoli czekała na wejście księdza.
Zjawił się speszony, ale rozpogadzający się na myśl, że cały incydent
zostanie przekreślony, a może nawet i zapomniany; przynajmniej on tego
pragnął i miał na to nadzieję w swej duszpasterskiej pokorze.
Pani Wysoczarska wyciągnęła do niego rękę.
- Zdaje się, że zachowałam się nieco niewłaściwie wobec intencji księdza.
Proszę mi wybaczyć...
- Och, nie mam żalu. Choremu może się zdarzyć...
- Proszę, niech ksiądz siada, tu na krześle naprzeciwko mnie, żebym
mogła księdza dobrze widzieć. I ksiądz mnie, ksiądz mnie także. - To nie moje
samopoczucie spowodowało, że - szczerze mówiąc - zrobiłam księdzu awanturę.
Spowiedź, ostatnia spowiedź, to już godzenie się na śmierć. A ja się na nią
jeszcze nie godzę.
Ksiądz poruszył się niespokojnie na krześle, splótł dłonie na piersiach.
- Ona od człowieka nie zależy.
Stwórca powołuje go na świat i on...
- Wiem, wiem, proszę księdza. Może ze zbytnią pychą to powiedziałam.
Może będzie lepiej, jeśli powiem, że ja się jej nie poddaję. Że ani przez myśl mi
nie przechodzi, żeby się jej poddać. A spowiedź... ostatnia spowiedź to już
jednak pierwszy krok na drugą stronę. W Wysoczarach mówiło się: za
księżowską oborę, bo cmentarz rozciągał się za tylną ścianą zabudowań
gospodarczych plebanii. Więc nie chcę uczynić tego pierwszego kroku, choć
wiem, że nie ode mnie zależą... dalsze. A poza tym... i to jest powód całkiem
serio...
- Całkiem serio...?
- No, bo to, co dotąd powiedziałam, może ksiądz uważać za żart, za takie
żartobliwe bredzenie starszej pani. A prawda jest poważna - miałam długie
życie, proszę księdza. I różnorakie, jeśli można to tak określić. Więc potrzeba
mi trochę czasu, żeby je prześledzić, ażeby zastanowić się nad każdym jego
okresem, przyjrzeć się sobie z tego dystansu, który - choć, jak powiedziałam
księdzu, jeszcze się nie poddaję - muszę już jednak mieć.
- Rozumiem.
- Nie mogę przystąpić do najważniejszej mojej sprawy, jaką teraz mam,
bez przygotowania. Bo to jest najważniejsza sprawa, prawda?
- Tak - potwierdził ksiądz. - Człowiek nie ma ważniejszej.
- Poproszę księdza, kiedy będę gotowa. A może nawet sama przyjdę do
kościoła...
- Będę się bardzo cieszył.
- I pomoże mi ksiądz, prawda?
Pomoże mi ksiądz zastanowić się nad sobą? - Pani Wysoczarska chwyciła
dłoń księdza, mocno zacisnęła na niej palce.
- Co dnia spowiadam swoich parafian.
- Ale może rozmowa ze mną będzie wymagała trochę więcej czasu, a
ksiądz pośród swoich rozlicznych zajęć...
- Duszpasterskie stawiam na pierwszym miejscu - powiedział ksiądz
Rudek dziwnie cicho. Bo ogarnęła go przy tych słowach jakby jakaś kwaśna
wątpliwość co do czystej prawdziwości tych słów. ”...Pośród rozlicznych zajęć...
” powiedziała pani Wysoczarska - chyba nie złośliwie? - i miała rację. Tak, było
tych zajęć co niemiara. I czy przeważnie nie dotyczyły materialnej strony religii,
jej oprawy, jej miejsca w świecie, a nie miejsca w duszy człowieka? To się
przecież jednak jakoś łączyło, próbował sam siebie bronić, czy nowy dach na
kaplicy, który zajmował mu teraz tyle czasu i tak wiele pochłaniał energii, nie
miał służyć wiernym, ich modlitwie, a więc cih duszy? Nie mogliby klęczeć
przed ołtarzem świętego Tadeusza, gdyby deszcz lał im się za kołnierz. Chrystus
cały czas poświęcał swoim owieczkom, ale jego nauka przetrwała wieki także i
dzięki temu, że ci, którzy ją od niego przejęli, budowali dla niej piękne, trwałe
kościoły i walczyli z tymi - a to także pochłaniało wiele wysiłków - którzy
próbowali z nią walczyć. Czy gdzieś przy tym gubiła się prawdziwa troska o
ludzkie dusze, o istotę religii? Na ziemi toczyła się wciąż zaciekła walka dobra
ze złem. Wojny, morderstwa, rozboje, zupełny brak miłości bliźniego, to
przecież była klęska przy potędze z cegły i kamienia, a Bóg cenił najbardziej
ołtarze wznoszone w sercu człowieka. Czy Pismo Święte nie mówiło wyraźnie,
że człowiek jest świątynią...
- Ksiądz mnie słucha? - spytała pani Wysoczarska. Bo wciąż coś mówiła,
a ksiądz, jak jej się wydało, nie towarzyszył swoją uwagą tokowi jej słów.
- Przepraszam, zamyśliłem się.
- Dziękuję, że ksiądz się nie gniewa za... tamto. Dobranoc! Chyba będę
dobrze spała po tej naszej rozmowie.
A ja nie, pomyślał ksiądz. Ja nie...
Z oddali przybliżał się coraz bardziej - choć tłumiony nieco przez śnieg -
odgłos samochodu.
- Pan Rozciłowski wraca - powiedział ksiądz przytomniejąc. - Trzeba
będzie się żegnać. Któraż to godzina?
Pani Wysoczarska uwolniła dłoń księdza z uścisku swoich palców.
- Czy nie zauważył ksiądz, że są chwile, kiedy przychodzi taki czas na
człowieka, w którym godziny są zupełnie nieważne?
Ksiądz Rudek podniósł się z krzesła.
- Trzeba z tym walczyć - powiedział cicho. - Trzeba z tym walczyć do
ostatka. Przecież powiedziała pani, że się nie poddaje?
- Widzi ksiądz, a jednak zdarza mi się o tym zapominać...
Ksiądz wszedł do jadalni razem z Rozciłowskim, który pojawił się
właśnie w drzwiach od przedpokoju, zdejmując z głowy zaśnieżoną czapkę.
- Gdzieś był tak długo? - krzyknęła Agnieszka.
- Ależ moja droga, on już nie jest twoim mężem - uszczypliwie zauważył
Kamil.
- A jednak odpowiem - uśmiechnął się Rozciłowski. Nie tylko do
Agnieszki, do wszystkich. - Doktor Adamkowski zaprosił mnie na swoją
śliwowicę. Na mały kieliszeczek - bo mu powiedziałem, że mam przed sobą
powrót do Warszawy. Strasznie pada - dodał, spoglądając w okno i licząc na to,
że przynajmniej niektóre osoby zrobią to samo. - I okropnie zrobiło się ślisko!
O, Boże! pomyślała Agnieszka. On naprawdę ma nadzieję, że będę go
zatrzymywać. Że - go zatrzymam!
Ale to, co należało powiedzieć w tej chwili, powiedziała Karolina. I tak
stanowczo, że Rozciłowski - z jaką ulgą! - nie odważył się oponować.
- Nie pozwolę, żebyś teraz jechał.
Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby coś się stało. Przenocujesz i
pojedziesz jutro.
- Gdzie tato będzie spał? - spytała od razu Sylwia.
- Na stryszku.
- TAm zimno!
- Ja napalę - ochoczo zaofiarował się Rozciłowski. Zdjął kożuch, odniósł
go do przedpokoju i wrócił czym prędzej powtarzając z rozbłysłym spojrzeniem.
- Ja napalę.
- Nigdy na to nie pozwolę - odezwała się niespodziewanie Agnieszka. -
Jesteś gościem w naszym domu... Ja to zrobię.
- A ja nie pozwolę, żebyś dźwigała węgiel z piwnicy.
- Węgiel możesz przynieść - zgodziła się Agnieszka. - Ale ja napalę.
Głowę daję, że nie potrafisz rozniecić ognia.
- To się jeszcze okaże - zgoła zagadkowo uśmiechnął się Rozciłowski. W
coraz lepszym humorze pobiegł za Agnieszką do piwnicy.
- Ty byś mogła się ruszyć! - Babka Izabelka zgromiła Sylwię, ale ona z
dziwnie poważnym wyrazem twarzy pokręciła głową.
- Myślę, że nie jestem tam potrzebna.
- Jak to - nie jesteś potrzebna?
- Bo nie. Lepiej, żeby mnie tam nie było.
- Co ty wygadujesz? - Karolino! Co ona wygaduje?
- Nie wiem, co ona wygaduje. Znowu boli mnie głowa. Niech mi mama
pomoże przygotować pościel dla Romana. Boże! Jeszcze jedna pościel! Ale
przecież nie mogłam puścić go w taką pogodę.
- Oczywiście, że nie mogłaś - potwierdził Wiktor. - Przygotuj tę pościel i
zaraz się połóż - dodał ciszej.
Ksiądz mimo wieku słuch miał dobry.
- Panie Sylwestrze! - Zwrócił się do Ziołki. - Na nas czas! Zasiedzieliśmy
się. Ja wprawdzie miałem tu pewien obowiązek do spełnienia... a przynajmniej
zdawało mi się, że go mam...
- Już idziemy - poderwał się Ziołko. - Zaraz idziemy, tylko wróci pan
Rozciłowski. Bo - skoro zostaje do jutra - chciałem go zaprosić do siebie. Wciąż
jest ciekaw naszych wojennych przeżyć, i byłby najwyższy czas, żeby o nich
pogadać.
- Zwariowałeś! - ze znudzonym pobłażaniem pokiwał głową
Wysoczarski.
- Naprawdę zwariowałeś! Znowu zaczynasz wyobrażać sobie, że to, co
przeżyliśmy, co przeżyły miliony żołnierzy - można odtworzyć w sztuce; w
literaturze, w filmie? Zapomniałeś już, jak śmialiśmy się z dialogów w filmach
wojennych, które razem oglądaliśmy w telewizji. Żołnierze nigdy tak ze sobą
nie mówili, nie podkreślali buńczucznie swojej odwagi...
- Ale przecież ta odwaga, to pragnienie walki w nas było. I ty i ja
zgłosiliśmy się na ochotnika...
- ...nie uzasadniając słowami przed nikim swojej decyzji. One były gdzieś
w głębi nas - raczej uczucie - niż słowa. Czy można to wyrazić w rozmowie?
Albo w okrzyku bojowym? W dodatku jeśli rozmowa, czy okrzyk są najpierw
napisane, a potem zrealizowane przez ludzi, którzy mniej lub bardziej
nieudolnie wyobrażają sobie psychikę żołnierza - przez pisarza, reżysera, aktora.
- Więc uważasz, że w ogóle nie powinno być książek i filmów
wojennych? - ze smutkiem, ale i wątpliwością spytał Ziołko.
- Prawie wszystkie są dalekie od psychologicznej prawdy. Tylko wielcy
artyści potrafią się do niej przybliżyć.
- Oni jakoś długo siedzą w tej piwnicy - zauważyła Sylwia.
- Kto? - spytał w roztargnieniu
Wysoczarski.
- Mama i ojciec.
Rozciłowskiemu istotnie wcale się nie śpieszyło. Powoli wybierał ze
sterty opału kawałki węgla, które wydały mu się kształtniejsze od innych i z
niewiadomego powodu bardziej przydatne do celu, jakiemu miały służyć.
Agnieszka - żeby było prędzej - chciała przekładać je do drucianego kosza, ale
nie pozwolił jej na to.
- Pobrudzisz sobie ręce - szepnął.
Znowu przychodzi na mnie, myślał, taki idiotyczny dla mężczyzny czas,
kiedy chce mi się powiedzieć ”rączki”, kiedy język i usta układają się do
pieszczotliwego seplenienia, a twarz zaczyna stroić głupie miny. Sądził, że to się
już drugi raz w życiu nie powtórzy, a jednak powtarzało się, do licha! Dlaczego
właściwie miałoby się nie powtarzać...?
- Cieszę się - powiedział bezwiednie.
- Z czego? - zagrała zdumienie Agnieszka.
- Nie wiem konkretnie z czego, ale bardzo się cieszę! - Dźwignął kosz z
węglem i ruszył za Agnieszką, która była już na piwnicznym korytarzyku i
zmierzała ku schodom.
- Zmachasz się porządnie zanim zadźwigasz ten kosz na nasz stryszek.
Pewnie już zapomniałeś, jak się tam idzie. Spałeś na nim, kiedy jeszcze nie
byłeś moim mężem, a teraz - gdy już nim nie jesteś - znowu będziesz tam spał.
- Cieszę się! - powtórzył Rozciłowski. I naprawdę doświadczał prawie
muzycznego grania radości w duszy, wysokie tony nadziei wibrowały w nim
śpiewnie, obudzone znów pragnienie, pełne ekstazy i czułości, przebiegało po
nim jak wstrząsające pasaże podobne do dreszczy. Szedł za Agnieszką po
stromych schodkach wiodących na stryszek, miał przed oczyma jej obciągnięte
wąską suknią biodra, unoszone lekko przez smukłe, ale silne nogi, i jemu także
udzielała się ta lekkość wspinania się, unoszenia się w górę, nie czuł ciężaru
węgla, ani siebie, tak łatwo męczącego się na każdych, nawet
najwygodniejszych schodach. Znów nasunęło mu się na myśl infantylne
spieszczenie, tym razem dotyczące nóg, znów język i usta ułożyły mu się do
rozkosznego seplenienia tracącego głowę idioty.
Na szczęście Agnieszka głos miała trzeźwy i spokojny.
- Nie wytrzymałbyś tu - powiedziała otwierając drzwi na stryszek - bez
napalenia w piecu. Ziąb tu okropny! A jaki kurz! - trzepnęła dłonią w koc,
rozesłany na materacu żelaznego łóżka.
- Dawno tu nikt nie spał, więc i dawno nie sprzątano. Najpierw rozpalę w
piecu, a potem wytrzepię ten koc przez okno.
- Ja wytrzepię! - zawołał z ochotą Rozciłowski. Agnieszka ledwo
powstrzymała uśmiech. Jej pierwszy mąż, który dawniej nie wysypywał nawet
popiołu z popielniczek, teraz entuzjastycznie rwał się do każdej roboty.
- Dobrze, wytrzep. Ale najpierw popatrz, jak się rozpala w piecu. W takim
starym, dobrym piecu.
- Dlaczego dobrym?
- Bo dobrze służył mieszkańcom tego domu. I tym, których przygarniali
pod swój dach. Opowiadaliśmy ci przecież, że ojciec ukrywał się tu podczas tej
ostrej zimy z czterdziestego czwartego na czterdziesty piąty zanim zgłosił się do
wojska. A mama, gdy tu leżał ranny, paliła mu w piecu.
Agnieszka przykucnęła przed piecem, otworzyła drzwiczki. Na szczęście,
popiół był wybrany, ruszt oczyszczony. Położyła na nim zgniecioną gazetę, na
niej kilka drewienek, przyniesionych na węglu z piwnicy, podpaliła ten stosik
zapałką, a gdy dobrze już zapłonął, zaczęła układać na nim małe kawałki węgla.
- Ja! Ja! - chciał ją w tym wyręczyć Rozciłowski, kucnąwszy obok niej
przed piecem.
- Zachowujesz się jak chłopiec.
- Zawsze czuję się przy tobie chłopcem - powiedział cicho.
- Jeszcze to pamiętasz.
- Nigdy nie zapomniałem.
Umilkli i słuchali trzasku ognia rozpalającego się coraz gwałtowniej.
Blask, bijący przez ażurowe drzwiczki, oświetlał ich twarze, zbliżone do siebie,
rozjaśnione jakby nie tylko płomieniem, ale i tą bliskością, przed którą
obydwoje się nie bronili.
- Powinieneś już iść - powiedziała teraz bardzo cicho Agnieszka.
- Dlaczego?
- Tam na dole będą się dziwić, że cię tak długo nie ma.
- Niech się dziwią.
- Miałeś tylko zanieść mi węgiel.
- Nikt chyba ze stoperem nie kontroluje, ile czasu mogło mi to zająć.
- Stopera w domu nie ma. Ale są zegarki rodzinnych uczuć i niepokojów.
- Aż niepokojów? Zawsze lubiono mnie w tym domu.
- Sama się nieraz dziwiłam - za co. Bo że ceniono cię - to było
uzasadnione. Pewnie nie wiesz, że mówi się tu o tobie przeważnie po nazwisku.
Nie Roman, ale - Rozciłowski. Bo to brzmi!
- Nie przesadzaj.
- Wciąż jesteś taki skromny?
- Coraz skromniejszy.
- Słusznie. Im znaczniejszy dorobek, tym większa skromność. Stać cię już
na nią. Młodsi i początkujący muszą mieć butę i aż bolesną dla nich pewność
siebie. Sami muszą otwierać sobie drzwi, które nie otwierają się przed nimi. Tak
samo jest z aktorami. Wiem coś o tym.
- Przed tobą wszystkie drzwi stały zawsze otworem.
- Mylisz się. Były i takie, które musiałam wyważać.
- Obserwowałem - choć z daleka - twoje życie i wydawało mi się...
- Obserwowałeś niezbyt dokładnie. I co innego obserwować, a co innego
przeżywać z kimś... No, chyba można już dołożyć więcej węgla. - Agnieszka
otworzyła drzwiczki pieca, blask buchnął szerzej na jej twarz, jakby podpalając
ją całą swoją czerwienią.
- Ja to zrobię! - I tym razem Rozciłowski zgłosił swoją pomoc. Lewą ręką
objął plecy Agnieszki, a prawą zaczął wrzucać czarne bryły w rozżarzone
wnętrze pieca. - Będę mógł powiedzieć na dole, że paliliśmy razem.
- Ale teraz już idź! - Agnieszka poczuła, że mniej pali ją żar bijący w
twarz, niż ten, który ogarniał jej plecy. Chciała uwolnić się z uścisku, ale
Rozciłowski trzymał ją mocno, coraz mocniej. - Idź już! - powtórzyła z lękiem.
- Nie.
- Idź! Ja zostanę, żeby przymknąć piec, kiedy cały węgiel zrobi się
czerwony.
- I ja na to poczekam. - Napełnił piec, zamknął wewnętrzne drzwiczki i
podniósł się, unosząc ją razem z sobą w zakolu swego ramienia.
- Nie - szepnęła Agnieszka.
Ale on już ją całował, już gniótł, pochłaniał jej usta gwałtownym
pocałunkiem, wchłaniał ją całą w siebie w ciasnym, aż bolesnym objęciu.
Próbowała wyrywać się i szamotać, ale coraz słabiej i już całkiem słabo
zabrzmiały jej słowa, kiedy wreszcie chwyciła oddech:
- Oszalałeś! Zupełnie oszalałeś!
Trzymał ją wciąż mocno i już wiedziała, że jej nie wypuści ze swoich
ramion, już wiedziała i nie było to uczucie przykre, wcale nie było to przykre,
zdumiała się brzmieniem swego głosu, gdy powtórzyła jeszcze raz, ale już z
podziwem i prawie zachwytem:
- Oszalałeś...
- Tak, oszalałem - ale oszalałem z rozmysłem, jeśli można to tak określić.
Wiem, że miał cię dziś całować ktoś inny, ale już koniec z tym, nigdy już na to
nie pozwolę! Nigdy! Ja i tylko ja do końca życia!
- Powtórz to! Agnieszka śmiała się cichutko z ustami przytulonymi do
jego szyi. - Powtórz!
- Ja i tylko ja do końca życia!
Znów ją całował i, całując niósł ku zasłanemu zakurzonym kocem łóżku,
z którego uniósł się tuman pyłu, gdy obydwoje nań upadli.
- Węgiel się wypali - szepnęła Agnieszka.
- Niech się wypali!
- I tam na dole się dziwią...
- Niech się dziwią!
- Ale przecież nie możemy...
- Musimy! Przez wszystkie te lata tęskniłem do ciebie, jak wariat. Palce
sobie obgryzałem po nocach. I wreszcie cię mam! I już nie oddam nikomu!
Piec huczał wysokim płomieniem i w kominie odezwały się jakieś głosy
niby radosne powitanie ognia. Nie słyszeli tego, a może wydało im się to
naturalnym wtórem uniesienia, które ich ogarnęŁo, odbierając przytomność i
opamiętanie.
- Nie oddam! Nie oddam! - powtarzał z twarzą wtuloną w jej nagie już
teraz piersi, a ona obydwiema rękami przyciskała do nich ten kudłaty, ciężki łeb
i miała uczucie, że wraca, wraca, och! wraca w najlepsze miejsce swego życia,
że przywiodła ją w nie natura w ów - największym jej natchnieniem - darowany
ludziom sposób.
A potem to niespodziewane, to prawie do płaczu zmuszające szczęście, że
oto - znowu leży obok niej, duży i silny, taki duży i silny, to nic, że ciasno z nim
na wąskim łóżku, zawsze było ciasno z nim w łóżku, ale to dawało, to stwarzało
jakiś spokój, kobiece bezpieczeństwo, którego nigdy - mój Boże, z kimś innym -
nie udawało jej się uzyskać. Cieszyło ją zawsze, że wyglądał raczej na boksera
wagi ciężkiej, niż na intelektualistę, że nie bała się wracać z nim do domu
najciemniejszą ulicą, a przy tym był tak czuły, tak wrażliwy, tak wnikliwy w
tym, co pisał, jakby los każdego czytelnika zależał od słów, które do niego
kierował.
Uniósł się na łokciu i patrzył z bliska w jej twarz, całą pod jego
wzrokiem, lekko dotknął jej czoła, wygładził brwi, ostrożnie podgiął do góry
rzęsy, wstrzymując oddech przesunął palcami po jej ustach, które rozchyliły się
zaraz, żeby pocałować te pieszczotliwe palce, żeby pocałować ich odzyskaną
pieszczotę.
- Kocham cię! - powiedział. - I nie bierz tego za rytuał nieodzowny po
tym, co zaszło między nami. Kochałem cię przez wszystkie te lata, nawet na
jeden dzień nie przestałem cię kochać, obwiniałem siebie za nasze rozstanie...
- Och, to ja! Ja byłam wszystkiemu winna! - Teraz Agnieszka uniosła się i
pochyliła nad nim. - Tylko ja! Miałam ochotę siebie bić, kiedy siedziałam przed
lustrem...
- Nie mów tak!
- Bić! Och, bić! Bo przecież ja także nigdy nie przestałam cię kochać.
Pewnie mi nie wierzysz, myślisz, że skoro inni byli po tobie...
- Ależ wierzę - powiedział Rozciłowski z żarliwie dobrą wolą.
- Zawsze kochałam ciebie i twoje książki. Z jakim wzruszeniem brałam je
do ręki...
Rozciłowski przymknął powieki, w zalewającą serce błogość zaczął
wsączać się strumyczek pierwszego niepokoju. Książki... Po co Agnieszka
przypomniała mu jego książki? Czy będzie mógł tak pracować, jak przedtem?
Nawet taki Ziołko (co to znaczy - taki Ziołko? Człowiek u diabła! Człowiek! I
czytelnik!) nawet Ziołko zwrócił uwagę, że ostatnio pisał dużo, o wiele więcej,
niż wtedy, kiedy był z Agnieszką. Ale czy to oznaczało szczęście, czy bez niej
był szczęśliwy? co dwa, trzy lata, czasem co rok stawiał na półce, na której
trzymał swoje książki, nowy tom - i to miałaby już być pełnia życia, to miałoby
być już wszystko? Czy cel nie był zbyt znikomy, żeby płacić zań tak wysoką
cenę? Tyle wspaniałych książek miała ludzkość, ile wysiłku, ile bolesnej nadziei
towarzyszyło przepychaniu się własnych - przepychaniu własnych, bo przecież
czasem usiłował temu pomagać - ku ludzkiej uwadze i uznaniu, może nawet
miłości... Nie obiecuj sobie zbyt wiele, uśmiechnął się w myśli do siebie, i nie
pozwól, żeby cię pożarła ambicja, i ambicji trzeba zażywać z umiarem i
rozsądkiem. Będzie pisał wtedy, kiedy Agnieszka wyjdzie do teatru - rano na
próbę, wieczorem na przedstawienie. Może będzie miała poza tym jeszcze jakieś
pilne nagrania w radiu, czy telewizji... ale jakie to by było jednak piękne, gdyby
choć w części zechciała z nich zrezygnować - dla niego, a on także
rezygnowałby dla niej...
- Dlaczego się uśmiechasz? - zapytała, wciąż nad nim pochylona, uważna
i ciekawa każdego drgnienia jego twarzy.
- A uśmiecham się?
- Chyba wiesz o tym?
- Czy nie mam powodu, żeby się uśmiechać?
- O, Boże! - krzyknęła nagle.
- Piec! Tak w nim cicho! chyba węgiel się wypalił. - Chciała zerwać się z
łóżka, ale przytrzymał ją przy sobie.
- Nałożymy nowy.
- Ale nie przyznamy się do tego na dole! Babka Izabelka uznałaby to za
marnotrawstwo. W ogóle... Do niczego się nie przyznamy...
- Ja się przyznam. Od razu powiem, że będę teraz pisał tylko wtedy, gdy
ty zostawisz mnie samego, wychodząc z domu do teatru.
- Nie, nie - zachowajmy to na razie tylko dla siebie.
- Ani myślę. Sylwia się ucieszy...
Sylwia wpatrywała się w napięciu w drzwi prowadzące do przedpokoju.
Wiedziała, że gdy tylko rodzice w nich się ukażą, pozna od razu po wyrazie ich
twarzy... Matka - aktorka - potrafi wszystko ukryć pod przybraną obojętnością,
ale ojciec był za szczery, żeby... A jeśli mimo tak długiego sam na sam tam na
górze pozostali dla siebie obcy, raz na zawsze rozłączeni...? Może to tylko w
piecu nie chciało się palić... Po długiej przerwie w paleniu nie ma ciągu, ogień
dusi się, dym bucha na pokój, zamiast pójść do góry... Pociągnęła nosem w
obawie, że naprawdę poczuje zapach dymu, ale nozdrza pochwyciły tylko nikłą
woń lawendy, unoszącej się z chustki, którą ksiądz Rudek zakrywał usta przy
ziewaniu.
- Chyba nie będę na pana czekał, kochany panie Sylwestrze - powiedział
do Ziołki.
- Wyjdziemy razem. Nie puszczę księdza samego, jeszcze się ksiądz gdzie
pośliźnie. Tylko się umówię z panem Rozciłowskim na jutro...
- Gdzież oni tak długo siedzą? - zniecierpliwił się także Wiktor.
- Już są na górze - powiedziała Sylwia. - Słyszałam, jak szli po schodach.
- No, to zobacz, co się tam dzieje - mruknął Kamil.
- Nie pójdę.
- Jak to? Dlaczego?
- Nie pójdę i już.
- Czy ojciec słyszy, jak ona się odzywa? - zaczął kłótliwie Kamil. - Nie
był w najlepszym humorze, obwiniał się za zasłabnięcie babki, czuł się znużony,
a miał spać na kanapie w tym właśnie pokoju, w którym siedzieli wciąż ostatni
goście.
- Sylweczko! - dość apatycznie upomniał wnuczkę Wiktor. I on marzył o
tym, żeby się wreszcie położyć i dawno by to uczynił, gdyby nie to, że Ziołko
czekał na Rozciłowskiego. - Idź, zawołaj ojca.
- Niech mnie dziadzio o to nie prosi.
- Co to znaczy? Dlaczego mam cię o to nie prosić?
Drzwi otworzyły się pchnięte barkiem babki Izabelki, która zatrzymała się
w progu z naręczem świeżo obleczonnej pościeli.
- Sylwia! - zawołała. - Zanieś na górę pościel dla ojca.
Sylwia zerwała się z krzesła zaczerwieniona nagłym rumieńcem, z
lśnieniem łez w oczach.
- I znowu ja! Nie, nie pójdę!
- Oczywiście - westchnęła babka Izabelka. - Mówił pan, zrobił sam.
Lepiej by było, gdybym się wcale do ciebie nie odzywała. Zaniosę! Zaniosę
sama! co to dla mnie znaczy - te dwa piętra w górę! - Nie zamknąwszy drzwi do
pokoju, skierowała się ku schodom, ale zatrzymała się w połowie drogi -
spojrzała na twarz Sylwii i zawróciła ku kanapie, na którą zrzuciła swój ciężar.
- Zrobię to później. Albo Rozciłowski sam to sobie zaniesie na górę.
- W końcu oni są wciąż małżeństwem - niespodziewanie, ale całkiem
sensownie zauważył ksiądz. - Według prawa kościelnego są wciąż
małżeństwem...
Wszyscy spojrzeli na niego, z pytającym zdumieniem w oczach, ale gdy
Kamil wybuchnął śmiechem, zaczęli mu wtórować i tylko Wiktor usiłował
zachować trochę powagi.
- Nie rozumiem... zupełnie nie rozumiem dlaczego ksiądz...
- Oni są wciąż małżeństwem - powtórzył proboszcz. - Tak mi to nagle
przyszło teraz do głowy. Co raz Pan Bóg związał...
- TAk! - szepnęła Sylwia. - Tak! - Już nie śmiała się z wszystkimi, ale
znów z pełnym napięcia oczekiwaniem patrzyła na drzwi. Babka Izabelka, jakby
wiedziona jej spojrzeniem, zbliżyła się do progu.
- Agnieszko! - zawołała.
Na górze trwała wciąż cisza, a w korytarzu ukazała się Karolina.
- Co się tu dzieje? Co to za hałasy? Mama - zwróciła się do Wiktora -
dopiero co zasnęła.
- Wszyscy chcą spać - powiedziała babka Izabelka - a oni siedzą wciąż na
górze.
- To może jednak my już pójdziemy - Ziołko spojrzał na księdza. - Nie
będę już czekał na pana Rozciłowskiego. Wpadnę rano, żeby się z nim umówić.
- Już teraz jest rano - niezbyt taktownie zauważył Kamil.
- No tak... zasiedzieliśmy się - bąkał Ziołko coraz bardziej zmieszany.
- Idziemy, proszę księdza.
Ale właśnie drzwi na strychu skrzypnęły, a drewniane schody zadudniły
pod szybkimi krokami.
Stanęli na progu objęci, trochę - ale nie za bardzo - zmieszani, prawie
pewni, że to wszystko wyjaśnia i Agnieszka właściwie już całkiem
niepotrzebnie uniosła w górę pobrudzoną węglem dłoń.
- Nie chciało się palić.
- A poza tym... Rozciłowski lubił wyjaśnione do końca sytuacje -
postanowiliśmy z Agnieszką, że znów będziemy razem.
Sylwia powoli zbliżyła się do rodziców.
- Kto postanowił?
- Obydwoje.
- Ale kto tego chciał pierwszy? Ty, czy mama?
- Powiedziałem, że obydwoje! - powtórzył już trochę zirytowany
Rozciłowski.
Sylwia spuściła głowę.
- Bo nie chciałabym, żebyście... zakpili sobie ze mnie.
- Dlaczego - z ciebie? - spytała cicho Agnieszka, przygarniając do siebie
córkę.
- Przede wszystkim ze mnie... przede wszystkim ze mnie... - szeptała
Sylwia. - Bo ja tak się cieszę, tak się cieszę! TAk tego pragnęłam!
Rozciłowski odebrał ją matce i uniósł w górę, tak jak to robił, gdy była
mała.
- Wiedziałem o tym.
Zaczęły się uściski i wzajemne całowanie - i tylko Kamil się śmiał,
parskając co chwila cichym śmieszkiem.
- A niech cię licho! - powiedział do Agnieszki.
- Uspokój się! - ofuknęła go babka Izabelka.
Ziołko umówił się wreszcie z Rozciłowskim, ksiądz przypomniał o sumie
bez zbytniej nadziei, żeby ktoś z tego domu na niej się zjawił. Kiedy wyszli,
odprowadzani przez Karolinę i Wiktora aż do wejściowych drzwi, babka
Izabelka przeżegnała się i westchnęła z ulgą:
- Chwała Bogu! Już po gościach! A teraz spać! Agnieszko, pościel łóżko
Romanowi!
- On to sam zrobi - roześmiała się Agnieszka, wręczając mężowi tobół z
pościelą. - Nawet koc z łóżka chciał wytrzepać przez okno.
- O, Boże! - jęknęła Karolina wracając do pokoju. - Musimy jeszcze
posprzątać!
- Tylko nie tu! - zaprotestował Kamil, zdejmując marynarkę. - Ja się
kładę! Jakieś poduszki już tu są, proszę tylko o kołdrę.
- Może jednak powstrzymasz się z rozbieraniem - Karolina potargała syna
za włosy; nagle zrobiło się jej go żal. Nakrzyczano dziś na niego i on jeden z jej
dzieci - teraz, gdy Agnieszce miało się życie jakoś ułożyć - był tam, w tym
mieście, gdzie uczył, samotny jak palec. - Zaraz, zaraz ci pościelę.
Babka Izabelka zbierała ze stołu na tacę pozostałe jeszcze na nim
naczynia.
- Ty idź spać - zwróciła się do Wiktora. - Ja to z Karoliną szybko
pozmywam.
- Pomogłabym - powiedziała tłumiąc ziewanie Agnieszka - ale mam
świeży lakier na paznokciach...
- Ależ moje dziecko, gdzież ja bym cię zostawiała do zmywania? - ze
zgrozą, ale i pieszczotą w głosie zawołała babka Izabelka.
- Ja nie mam lakieru na paznokciach - Sylwia otarła przymilnie policzek o
jej ramię - ale strasznie chce mi się spać.
- Idźcie, idźcie wszyscy spać! - Karolina kończyła przygotowywać
posłanie dla Kamila. - Ja i mama uporamy się z tym całym bałaganem.
Wiktor przytrzymał ją na chwilę przy sobie, gdy już kierowała się do
kuchni.
- Wciąż zadaję sobie pytanie, kto to wszystko wymyślił?
- Co?
- To dzisiejsze zbiegowisko. Kto wpadł na ten pomysł? Ja czy ty?
- My obydwoje! - roześmiała się Karolina, całując męża w policzek. - Idź
na górę, połóż się! Od dawna widzę, że o tym marzysz. - Co to jest? - zaczęła
nasłuchiwać. - Słyszysz? - To pies skomli w gabinecie.
- Obudzi mamę i w ogóle nie da wszystkim spać.
- Chce do ludzi. Boi się w obcym domu. Zabiorę go do naszego pokoju,
na pewno przy mnie zaśnie.
- Przyzwyczai się do ciebie i nie będzie chciał wracać do tego strasznego
domu. I co z nim zrobimy? Ta mała niosła go z tak daleka.
- Jutro... pomyślimy o tym jutro - sennie odrzekł Wiktor.
Babka Izabelka nie od razu zabrała się do zmywania. Zgarnęła do wiadra
okruchy z talerzyków, włożyła je do zlewu i przysiadła na stołku przy stole.
Karolina zrobiła to samo.
- No i co?
- Co? - powtórzyła Karolina.
- Co o tym myślisz?
- O czym? Nie zdążyłam się jeszcze nad niczym zastanowić.
- Ani ja. Kolacja chyba się udała.
Tylko indyki były trochę za twarde.
- Nie wiem. Nie jadłam.
- Jak to - nie jadłaś? Twój wieczór, twoja uroczystość i indyka nie jadłaś?
- Tak jakoś wypadło - uśmiechnęła się blado Karolina.
- A tort orzechowy jadłaś?
- Tak.
- Bo wciąż tylko widziałam, jak dokładałaś go temu młodemu
człowiekowi, którego przywiozła Agnieszka.
- Powiedział, że lubi. Chciałam być miła dla niego, znalazł się w zupełnie
obcym domu.
- I tak nagle wyjechał. Mnie było go żal.
- Mnie też - wyznała zupełnie cicho Karolina. I dopiero po chwili
podniosła głos: - Mamo! O czym my mówimy? To całkiem błaha sprawa przy
zmianach, jakie zaszły w naszej rodzinie. Chciałam podziękować mamie...
- Za co?
- ...że odstąpiła mama swój pokój matce Wiktora. I że powiedziała mama
to, co należało powiedzieć w tej sytuacji.
- Moje dziecko, jak się przeżyło tyle lat, to się już wie, co kiedy trzeba -
co musi się powiedzieć. Bo co by to była z nas za rodzina, gdybyśmy pozwolili,
żeby ta stara kobieta...
- Głównie zrobiła to mama dla Wiktora, tak?
Babka Izabelka długo patrzyła w okno, jakby to poza nim, w wirowaniu
śnieżnych płatków były te wszystkie mijające pory roku, te długie lata, za które
należało się Wiktorowi odwdzięczyć.
- A nie zasłużył na to?
- Jeszcze raz dziękuję mamie.
- Przynajmniej wiem, że nie będzie go męczyła myśl o nie spełnionym
obowiązku, o synowskim zaniedbaniu, choć nie zawsze teraz ludzie się tym
trapią. Jak przykro by mi było, gdyby mój Piotruś...
- Mamo! Proszę!
- No, już nic... Ale wiesz, z czego właśnie dziś zdałam sobie sprawę? Że
Wiktor dwa razy dłużej jest ze mną, niż był z własną matką. Bo przecież był
młodym chłopcem, kiedy opuścił Wysoczary. A tutaj, pod tym dachem, jest już
przeszło czterdzieści lat. Czy sądzisz, że on czasem o tym myśli?
- Chyba tak, ale on bardzo głęboko ukrywa swoje myśli.
- Boli cię to?
- Nie. Nie powinnam zabierać mu wszystkiego. I ja także... dopiero dziś
zdałam sobie z tego sprawę. Ale nie mówimy wcale... - przerwała jakby sama
sobie z nagłym ożywieniem - nie mówimy wcale o Agnieszce i Rozciłowskim.
Co za niespodzianka!
- Dla mnie nie. Widziałam, jak cierpiał przez te wszystkie lata, kiedy
ona...
- Na szczęście zmądrzała.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego po Agnieszce. - Pewnie
zechcą teraz zabrać Sylwię... Ale ja jej nie dam.
- Smutno i pusto byłoby bez niej w domu.
- Nie tylko dlatego. Jest teraz w najniebezpieczniejszym wieku. W
Warszawie mogłaby wpaść w nieodpowiednie towarzystwo. W dużym mieście
trudno upilnować dziewczynę...
Babka Izabelka uśmiechnęła się nieznacznie.
- I w całkiem małym nie jest to takie łatwe. Jaką to właściwie rocznicę
obchodziliście dzisiaj? Nie pytałam dotąd, choć dziwiłam się, ale teraz...
- Mamo! - Karolina zerwała się ze stołka cała w iście panieńskim
rumieńcu. - Mamo! Bardzo proszę...
- No, no - matka przygarnęła ją do siebie - wstydzić się teraz, to by było
śmieszne. Wstydzą się i uważają się za całkiem głupie tylko kobiety porzucone
przez mężczyzn, a ty ze swoim masz troje dzieci i wnuki... Wiesz co? Proszę
cię! Idź do niego! We dwie nic tu nie zdziałamy. Będziemy gadać, a do rana
coraz bliżej.
- Ale jak mama - zaprotestowała słabo Karolina - jak mama upora się z
tym wszystkim?
- Dam sobie radę. Bardzo cię proszę, idź! Idź, moje dziecko!
Ociągając się początkowo, a potem coraz szybciej i chętniej Karolina
ruszyła do drzwi. Na schodach już biegła, ale przed wejściem do sypialni
zatrzymała się na chwilę i ostrożnie nacisnęła klamkę.
Wiktor spał. Spał leżąc na wznak i pochrapując cicho, bo w tej właśnie
pozycji wydawał zawsze ten pomruk błogiego uspokojenia, rytmiczną komendę
marszu przez niebiańskie przestrzenie snu. Pies leżał na chodniczku przed
łóżkiem, postawił uszy, kiedy weszła, i niezdecydowanie zamerdał ogonkiem.
Bała się, że zaszczeka w obronie swego uzdrowiciela, więc cmoknęła do niego
cichutko, a on wstał, obwąchał ostrożnie jej kolano i wrócił zaraz na chodnik w
zagrzane już przez siebie miejsce po tej stronie łóżka, gdzie leżał Wiktor; miał
także chodnik z drugiej strony, ale nie przejawił żadnej ochoty, żeby tam się
położyć.
Karolina uśmiechnęła się leciutko, wzruszona nie wiadomo dlaczego tym
zachowaniem psa; zdjąwszy suknię, weszła do łazienki, ale zabawiła w niej
krótko, żeby jak najprędzej wyciągnąć się pod kołdrą obok Wiktora, położyć
głowę na jego ramieniu, poczuć na skroni jego oddech. Nie obudził się, ale
podświadomym gestem przytulił ją do siebie, jakby zabierał ją w swój sen i
odpoczynek, w swój marsz przez niebiańskie przestrzenie. Pies na chodniku
westchnął, z dołu dochodził szczęk naczyń nieunikniony nawet w uważnych
rękach babki Izabelki, ale to już była cisza, przetykana zwykłymi odgłosami
cisza tego domu...
Babka Izabelka naprawdę bardzo się starała, żeby swoim krzątaniem się
po kuchni nie budzić domowników. Ale to jej wypadła na podłogę wycierana
już do sucha łyżeczka (srebro, srebro z Wysoczar!) to znów trąciła nogą o kubeł
na śmieci... Syczała wtedy sama na siebie, karcąc się za nieuwagę - przerywała
na chwilę swoje czynności i nasłuchiwała, czy jednak kogo nie obudziła, czy
starsza pani Wysoczarska jej nie woła, czy na górze się ktoś nie poruszył.
Upewniwszy się, że wszyscy śpią, znów ostro zabierała się do roboty i wkrótce
wszystko w kuchni było na swoim miejscu, zlew, stół i podłoga lśniły
czystością, a wypłukana i wyżęta ścierka do podłogi wisiała rozpostarta na
wiadrze.
Teraz także i ona mogła się położyć. Przemyła twarz zimną wodą z kranu,
ręce - jak ugotowane długim moczeniem w wodzie - natarła kremem i zmierzała
już ku swemu posłaniu przygotowanemu w kącie kuchni, gdy doszedł jej uszu
jakiś niepokojący dźwięk. Zbliżyła się do drzwi swego pokoju, w którym spała
teraz matka Wiktora. Tak, to stamtąd dochodziło ni to wołanie, ni to płacz,
jękliwa jakaś skarga. Dreszcz przeszedł jej po krzyżu. Przypomniała sobie
przedśmiertne rzężenie swojej babki, które przeraziło wszystkich małych
Skrobków, ją także, choć była najstarsza. Teraz ten odgłos zza drzwi podobny
był tamtemu sprzed lat... Pomyślała, że niedobrze by było, żeby akurat tego
dnia, tej nocy matka Wiktora umarła. Przynajmniej trzy osoby poczułyby się
winne jej śmierci:
Karolina i Wiktor, bo na tę wymyśloną przez siebie uroczystość ściągnęli
ją z Krakowa, Kamil - bo zaczął gadać o Wysoczarach... Po co ten bałwan
zaczął gadać o Wysoczarach...? Babka Izabelka otworzyła cicho drzwi i na
palcach zbliżyła się do łóżka chorej.
Pani Wysoczarska leżała na plecach z głową odchyloną do tyłu i
przeraźliwie szeroko otwartymi ustami. Nadawało to jej rysom wygląd bardzo
pospolity, ale wcale nie przywodzący myśli o szybkiej śmierci, o zbliżającej się
agonii. Po prostu chrapała w głębokim śnie, rzężąc tak upiornie; babka Izabelka
długo patrzyła na jej piersi unoszone równym oddechem, na palce spokojnie
leżące na kołdrze. Nie uspokoiło jej to jednak na tyle, żeby mogła odejść.
Wzięła z półki swoją starą książkę do nabożeństwa, towarzyszącą jej przez całe
życie gdy się modliła, usiadła przy łóżku na krześle, na którym siedział
przedtem ksiądz Rudek. W smudze światła bijącej z kuchni mogła tu czytać,
zresztą znała wszystkie modlitwy prawie na pamięć.
Dostała tę książeczkę od ojca na pamiątkę pierwszej komunii świętej.
Kupił ją od Żyda handlarza-domokrążcy, który objeżdżał swoim wózkiem,
ciągnionym przez wymizerowaną szkapinę, wszystkie wsie między Siedlcami a
Wisłą. Kiedy się zjawiał, a pora była jesienna lub zimowa, ojciec kazał mu
wyprzęgać konia, wprowadzał go do stajni i choć jego własny koń miał
zapadnięte boki - gościowi przybyłemu z błotnistych wiejskich dróg dostawało
się trochę sieczki i siana. Żyda także proszono pod dach na poczęstunek. Może
nie tylko dlatego, żeby się ogrzał gorącą strawą, ale żeby opowiedział, co dzieje
się na świecie. Czwarty już rok toczyła się wojna, pierwsza wojna światowa,
gdzieś tam na frontach trwały zaciekłe boje, pisały o nich gazety, ale kto we wsi
miał gazetę?
Dziedzic, ksiądz i karczmarz, i to tylko wtedy, kiedy jeździł do miasta po
sprawunki. Żyd domokrążca był więc gazetą, tym cenniejszą dla tych, którzy nie
umieli czytać, a takich była większość we wsi.
Ojciec też czytać nie umiał.
Podniecony ciekawością sadzał Żyda za stołem, matka - jeśli nie leżała
akurat w połogu - stawiała przed nim talerz dymiącej zupy.
- Opowiadaj, Szloma, opowiadaj! Biją się! Kto zwycięża?
- Raz jedni, raz drudzy - mówił Żyd bez pośpiechu, wrzucając do zupy
pokruszone kawałki chleba. - Raz ci, raz tamci. Jak na wojnie. Ale najgorsze jest
to...
- Co? Co jest najgorsze? - podchwytywał ojciec.
- Najgorsze jest to, że jak w każdej wojnie, Żydzi biją się między sobą.
Ci, co są pod carem, muszą bić się z tymi, co są pod cesarzem niemieckim i
austriackim i jeszcze nawet pod francuskim prezydentem.
- Polacy także muszą się bić między sobą - mówił ojciec. - Ci, co są pod
carem, biją się z tymi, co są pod obydwoma cesarzami i, jak powiedziałeś,
jeszcze pod francuskim prezydentem.
Szloma wyławiał z zupy kawałki chleba i rzadko pływające w niej
skwarki.
- My mamy wspólne to nieszczęście, Wojciechu.
- No, ale cara już od lutego nie ma. Jest... jak mu tam...?
- Kiereński.
- To dla nas lepiej, czy gorzej?
- Jak się już coś dziać zaczyna na górze, to dla tych, co na dole, zawsze
lepiej.
- Jak może być dla nas lepiej, kiedy Niemcy wciąż w Warszawie?
Szloma sięgnął po drugi kawałek chleba, ale już nie tak łakomie, jak po
pierwszy.
- Oni nie będą tam wiecznie.
Ameryka do wojny przystąpiła.
- Ameryka daleko.
- Niemcy wcale nie myślą, że ona tak daleko. Strach ich obleciał.
- A Piłsudski wciąż siedzi w Magdeburgu.
Szloma przymrużył oko, powiekę miał czerwoną i pomarszczoną, jak
stary kogut, który od lat już przewodził na podwórzu kurzemu stadu.
- Czasem, jak kto siedzi - pochylił się ponad stołem jakby miał do
przekazania ważną tajemnicę - czasem, jak kto siedzi - powtórzył ciszej - to dla
tych, co go zamknęli, jest to gorsze, niż gdyby chodził wolno. - Ale ja tu mam
prezencik od tatusia dla Izabelki, bo słyszałem, że do kościoła na naukę chodzi,
to i z książki powinna się już modlić.
Ojciec kupił jej tę książkę do nabożeństwa głównie po to, żeby Szlomę
zachęcić do dalszych odwiedzin, w tej wsi zabitej deskami wciąż czekał na
nowiny ze świata; przeżywane od wieków nieszczęścia związały ludzi z polityką
silniej niż w innych spokojnych krajach. Jakżeby ojciec czytał, gdyby żył teraz i
miał dostęp do gazet i książek!
- Otworzyła książeczkę do nabożeństwa i wpatrzyła się nie w piękne
pismo księdza, który wykaligrafował na pierwszej stronie: ”Na pamiątkę
kochanej Izabelce w dniu pierwszej jej św. Komunii - Ojciec. Dnia 29 czerwca
1917 roku” - ale w trzy niezdarne krzyżyki, które postawiła pod nim ręka ojca.
Tamten dzień, w którym ojciec kupił jej tę książeczkę, a nie był to błahy
wydatek w ich rodzinie, stanął przed nią odtworzony w pamięci tak wyraziście,
jak gdyby wszystko wydarzyło się wczoraj - rozmowa ojca ze Szlomą, krzątanie
się matki przy skromnym poczęstunku, jakim go podejmowała... Tylko twarzy
jej z tamtego dnia nie mogła sobie przypomnieć, zastępował ją wizerunek wciąż
żywy pod powiekami, choć powinny go przyćmić inne obrazy równie, lub może
nawet bardziej bolesne: oblicze matki, uspokojone już po wszystkich
cierpieniach życia, nie pobladłe, lecz poczerniałe od kobiecej śmierci, tak
częstej w tamtych latach i w zapadłych wsiach, oddalonych od lekarskiego
ratunku dziesiątkami kilometrów błotnistych dróg.
Leżała w naprędce wyciosanej trumnie, ze spracowanymi dłońmi
złożonymi na zapadniętym już teraz brzuchu, a w izbie obok płakał osierocony
noworodek, siódme dziecko w rodzinie Skrobków.
Wychowała je - ona, Izabelka - miała wtedy czternaście lat, ale ojciec
zawołał ją i powiedział:
- Ty tu teraz jesteś gospodynią. I matką.
Wychowała najmłodszego brata i urodzony przed nim drobiazg, a kiedy
następujące po niej w kolejności Weronika i Cecha podrosły już na tyle, żeby
dawać sobie radę w gospodarstwie i w domu, ojciec znowu zawołał ją do siebie.
Siedział na ławce pod stodołą, gdzie w pogodne dni od południa do wieczora
świeciło słońce, więc czapkę miał nasuniętą głęboko na oczy i nie widziała ich
wyrazu, gdy mówił:
- Już po żniwach i po wykopkach, w zimie roboty mniej, umyśliłem
posłać cię na zarobek do ludzi.
- U wszystkich w zimie roboty mniej - spróbowała się bronić.
- Na wsi. Ale w mieście robota wciąż ta sama. Przez cały rok.
- W mieście...? - przeraziła się, bo ciekawość do miasta dopiero później
zaczęła się w niej budzić. - A co się w mieście robi?
- To, co ludzie miastowi chcą.
I za co płacą.
- A za co płacą?
- Smolicha przyjdzie jutro, to ci powie.
Smolicha była faktorką, kręcącą się po okolicznych wsiach i wyciągającą
z nich dziewczyny do służby w mieście.
Nikt nie znał jej nazwiska, a Smolichą nazywano ją dla jej urody ciemnej,
smolistych oczu i brwi, spod których patrzyła na dziewczyny z podejrzliwą
uwagą, równą tej, z którą kupcy na targu przyglądali się wystawionym na
sprzedaż koniom.
- Wszy masz? - pytała najpierw. Z wszami żadnej dziewczyny Smolicha
nie brała do miasta. Sama miała zawsze włosy czyściutkie, białym
przedziałkiem rozdzielone na środku głowy. Chętnie zdejmowała z nich
chustkę, którą zaraz składała starannie na kolanach, żeby się nie pogniotła. - Bo
by mnie państwo - wyjaśniała - na próg drugi raz nie wpuściło, gdybym im
służącą z wszami naraiła.
- Izabelka! - powiedział ojciec, zapowiadając zjawienie się Smolichy
następnego dnia. - Umyj głowę naftą, Izabelka!
To polecenie było z całej rozmowy najbardziej bolesne. Bo ojciec
powinien był wiedzieć, że wszy nie miała, że naftą myła głowy tylko
najmłodszym dzieciom, przynoszącym wszy ze szkoły. Uprzedziła pytanie
Smolichy, gdy tylko faktorka rozsiadłszy się na ławie i zdjąwszy chustkę z
głowy, zaczęła się jej przyglądać swoim podejrzliwym badawczym wzrokiem.
- Wszy nie mam! - oznajmiła zaczepnie.
- Sprawdzać nie będę - powiedziała Smolicha łaskawie. - Wyglądasz na
czystą dziewczynę. I w domu porządek. I w obejściu, choć matki nie ma.
- Cała moja gospodyni - roześmiał się ojciec chełpliwie, ale jednak jakby
trochę z żalem.
- A kto tu będzie gospodarzył, jak ją z domu wydajecie?
Weronka i Cecha wbiły się prawie plecami w ścianę za piecem.
- Dwie młodsze podrosły - powiedział ojciec.
- Też ładne dziewuchy - przyjrzała się im Smolicha z wzrastającą
łaskawością. I zwróciła się znowu do niej: - A gotować umiesz?
- Umiem - odrzekła, pokonując wahanie. - Ale żadne takie...
- Co znaczy - żadne takie?
- Żadne wymyślności. Barszcz, żur, kluski...
- Mięsa nie jecie?
- Jak kurze której grzebień bieleje...
- ...i wiadomo, że zdechnie - zachichotała Weronka w kącie za piecem.
- Cicho bądź! - ofuknął ją ojciec, a do Smolichy rzekł: - Co te gówniary
opowiadają - świniaka dwa razy w roku bijemy.
- No to wtedy gotujesz coś z mięsa - zwróciła się znów do niej, do
Izabelki, faktorka wciąż ciekawa jej kulinarnych umiejętności.
Wzruszyła ramionami wyraźnie jej na złość.
- Jak bijemy świniaka - powiedziała - przyjeżdża z Zawodzia na rowerze
Szewetko i wszystko przerabia na kiełbasy, salcesony i kiszki.
Całą izbę przewiało wspomnienie tych smakowitości, ojciec wyraźnie
pociągnął nosem, dziewczęta przestały chichotać za piecem, dzieci odrabiające
lekcje przy stole znieruchomiały rozmarzone. Woń czosnku, majeranku,
rozgniecionych ziaren pieprzu i angielskiego ziela, bijąca z wyrobów rzeźnika
Szewetki, była tak silna, że przedarła się przez oddalenie dziesiątków lat i babka
Izabelka zachłysnęła się nią prawie przełykając gromadzącą się gwałtownie w
ustach ślinę. - Coś podobnego musiało się wtedy stać i ze Smolichą, bo
zagadnęła nagle przymilnym tonem:
- A dawno biliście świniaka?
- O, dawno! - zapiszczały dziewczyny za piecem z takim żalem, że nie
można było wątpić w prawdę tego westchnienia.
Smolicha zwróciła się znów ku kandydatce na miejską służącą.
- Zresztą panie wszystkiego cię nauczą. Nieraz brałam ze wsi dziewuchy,
jak nie obciosane kołki, a po roku były już zawołanymi kucharkami i mogły
żądać wyższej pensji.
Na wzmiankę o pensji ojciec się ożywił.
- Izabelka! - krzyknął. - Jest tam w szafie jeszcze coś do wypicia. Zanieś
butelkę i dwa kieliszki do izby. Nakraj chleba i słoniny.
- Mówiliście, że świniaka biliście dawno - zauważyła Smolicha.
- Dawno. Mamy już tylko wędzoną słoninę - powiedziała, choć może
warto było przypochlebić się faktorce.
Kiedy stanęła w drzwiach, zaniósłszy wódkę i chleb ze słoniną do izby za
kuchnią, Smolicha mogła jej się dobrze przypatrzeć. Trzymała ją długo pod
ostrym swoim spojrzeniem, a jej jakby siłę w nogach odjęło, nie mogła się
ruszyć od progu i tylko ręce uniosła i splotła je ciasno na piersiach.
- No tak - powiedziała faktorka - te cycki to będziesz musiała czymś
przypłaszczyć.
Dziewczyny za piecem zachichotały znowu piskliwie, ale ojciec jakby się
zawstydził, podszedł do okna i patrzył w jesienny sad, na żółte, całkiem już
rzadkie liście starych jabłonek i grusz.
- Żadna pani się nie zgodzi - ciągnęła Smolicha - żeby służąca kręciła się
jej po domu z takimi sterczącymi cyckami. Bo na panią wtedy mąż by ani nie
spojrzał.
- To co ja mam z nimi zrobić? - szepnęła prawie przez łzy, wciąż
przyciskając piersi rękami.
- Nie wiem - prawie tak samo zmartwiła się Smolicha. - Włóż grubszą
kieckę. I ciasny stanik...
Młodsze siostry wciąż chichotały w kącie za piecem, ojciec nieruchomo
patrzył w sad. Odwrócił się jednak w końcu od okna i nie spoglądając ku
faktorce rzekł schrypniętym od niechęci głosem.
- Jaka jest, taka jest. Innej nie mam. Nie będę dzieciakowi cycek obcinał...
- Ale to już nie dzieciak! - przerwała mu rozbawionym parsknięciem
Smolicha. - Cała rzecz w tym, że to już nie dzieciak! - I nagle przestała się
śmiać. - Mam takie jedno miejsce - powiedziała w zamyśleniu - takie jedno
miejsce, gdzie w ogóle nie ma pani... Będzie już tydzień, jak ją pochowano.
Całe miasto szło za trumną, bo nikt się nie spodziewał tej śmierci, takiej nagłej,
jak piorun z jasnego nieba. Dopiero co pani Szymankowa była w targowy dzień
na rynku, jaja i masło kupowała, aż tu wszyscy mówią, że nie żyje, że wróciła
do domu, koszyk na stole postawiła i jak usiadła na stołku, tak już z niego nie
wstała. Może to i dobra śmierć, ale nie dla tych, co mają jeszcze obowiązki na
świecie i nie ma ich kto zastąpić. A ona zostawiła chorego męża, każdy myślał,
że to ona jego pochowa, a zrobiło się na odwrót. I pan Szymanko został bez
kobiecej opieki, ani mu kto ugotuje, ani poda jedzenie na stół, czy do łóżka. A
jak już przyjdzie na niego ostatnia chwila, to także trzeba, żeby ktoś przy nim
był...
- Ja nie chcę! - wybuchnęła płaczem, odrywając wreszcie ręce od piersi i
przyciskając je do oczu. - Boję się! Sama w domu z takim starym i chorym...
- Głupia! - krzyknęła Smolicha. - Poczekaj aż powiem wszystko do
końca. Jest jeszcze młody pan Szymanko.
- Młody pan Szymanko? - bez radości powtórzył ojciec.
- Tak. Tylko, że mało w domu siedzi, bo weterynarz. Cały powiat ma do
obsłużenia. I jemu także trzeba jedzenie ugotować i podać, kiedy do domu
wróci. W mieszkaniu posprzątać, bieliznę uprać...
- Młody pan Szymanko... - jeszcze raz powtórzył ojciec.
Smolicha zwróciła ku niemu swoje baczne spojrzenie.
- Co wam chodzi po głowie, mój Wojciechu? Dziewczyna musi sama
siebie pilnować. Jak nie chce dać, to żeby królewicz z bajki ją prosił, nie da. A
jak przyjdzie na nią ochota, to z byle kim się puści. I tu na wsi, pod waszym
okiem może przyjść na to...
- Bez matki chowana - powiedział ojciec cicho, jakby na
usprawiedliwienie tego, co mogło się stać.
- I co z tego, że bez matki? I tam, gdzie matki są, dziewczyny do domu
bękarty przynoszą. Nie ma takich u was we wsi?
- Są.
- No, widzicie. A wasza nienaruszona, choć bez matki chowana.
Nienaruszona? - Smolicha patrzyła na nią groźnie, czekając potwierdzenia.
- Nienaruszona - powiedziała ledwie hamując śmiech, bo korciło ją
powiedzieć, że największe zgorszenie było w domu, właśnie wtedy, kiedy żyła
matka, a ojciec co noc pod pierzynę do niej właził. A i teraz, gdy zaprosił
Smolichę do izby, nakazawszy dzieciom, żeby nie odważyły się tam zaglądać,
zaczęło wnet stamtąd dochodzić trzeszczenie łóżka, tak we wszystkich swoich
odgłosach znajome z dawnych lat. Wygoniła młodsze dzieci na dwór, żeby tego
nie słuchały, a sama wyciągnęła spod ławy drewniany kuferek, zaczęła wrzucać
do niego swoje rzeczy, które miała zabrać wychodząc z rodzicielskiego domu.
Na służbę. I na zawsze.
Babka Izabelka zamknęła książeczkę do nabożeństwa, otworzoną na
litanii do Matki Boskiej - wiedziała, że już jej nie odmówi. Pierwsze dni w tym
domu objawiły się jej rzeczywistością wyraźniejszą od tej, której głośnym
sygnałem było chrapanie pani Wysoczarskiej, leżącej wciąż na wznak z
rozdziawionymi upiornie ustami.
Najpierw zadziwiła ją tu wielkość mieszkania i mnogość pokoi. Na dole
były dwa, gabinet młodego pana Szymanki, pana Karola - trzeci. No i kuchnia.
Na górze także dwa, łazienka i ten pokoik na strychu, w którym ukrywał się
Wiktor pod koniec wojny, a teraz spał Rozciłowski. Zabrała się od razu do
sprzątania, bo od śmierci pani Szymankowej kurz już zdążył osiąść na podłodze,
meblach i na tych wszystkich przedmiotach, które stały tu poustawiane dla
niewiadomej jakiejś pańskiej potrzeby. Przyglądała się długo każdemu z nich,
ostrożnie ścierając kurz z porcelanowych figurek, wazonów i zegarów - zbicie
czegokolwiek w tym domu wydawało jej się najgorszym nieszczęściem, jakie
mogłoby się jej przydarzyć.
Najtrudniejsze sprzątanie było w gabinecie pana Karola. Bo w oszklonej
szafce, do której przecież także dostawał się kurz, stało mnóstwo flakoników i
flaszeczek, pudełek i tubek z maściami, a na stoliku leżały równo ułożone
narzędzia, wymagające także przetarcia flanelową ściereczką. Z początku bała
się w ogóle ich tknąć, ale potem zaczęła sobie nawet wyobrażać do czego służą i
zawsze starała się położyć je w to samo miejsce, z którego je wzięła. Bo pan
Karol, kiedy zastał ją raz przy sprzątaniu, powiedział z wyraźnym przestrachem
w głosie:
- Tylko, żeby wszystko było na swoim miejscu, bardzo proszę.
Mówił zawsze ”bardzo proszę”, albo ”bardzo dziękuję” i prawie wcale
przy tym na nią nie patrzał, więc nie trzeba było bać się tego, czego zaczął bać
się ojciec, gdy Smolicha powiedziała, że oprócz starego i chorego jest jeszcze w
domu młody pan Szymanko. Tylko, że w niedługi czas spostrzegła - i to było
gorsze od tamtego - w niedługi czas spostrzegła, że wodzi za nią oczyma ten
stary i chory...
W sklepie, w którym robiła zakupy, dowiedziała się, że starszy pan
Szymanko już od trzech lat był całkiem do niczego, ale przedtem cieszył się w
mieście prawdziwą sławą jako lekarz, do którego pacjenci przyjeżdżali nawet z
Warszawy.
Pani Szymankowa nie chodziła wtedy sama na targ, miała kucharkę i
pokojówkę, nie zajmowała się żadną pracą, co najwyżej przy różach w ogrodzie
- zawsze w rękawiczkach. Jedynym w tamtych latach zmartwieniem tego
szanowanego w mieście małżeństwa - opowiadano w sklepiku - był fakt, że syn,
Karol, nie wyuczył się na doktora, a tylko na weterynarza, w czym zapewne
była jakaś różnica, ale ona, Izabelka, nawet wolała, że do gabinetu, który co dnia
sprzątała, przychodziły psy i koty, a nie kaszlący, smarkający i czochrający się
ludzie ze świerzbem na grzbiecie i rękach, albo inną jeszcze jakąś zaraźliwą
chorobą. Bo dawniej - nie to, co teraz, kiedy każdy kawałek ciała musi mieć
osobnego lekarza - dawniej doktor w takim małym mieście musiał leczyć
wszystko i doktor Szymanko naprawdę - jak mówiono w sklepiku - na
wszystkim się znał. Z chorym okiem ludzie do niego szli i z przetrąconym
palcem u nogi, leczył dzieci, dorosłych i kobiety, wzywano go do każdego
trudniejszego porodu, panny szukały u niego ratunku, gdy przydarzyło im się
nieszczęście, kawalerowie, gdy złapali dyskretną chorobę. Ale to, że ludzie tak
się do niego pchali, musiało w końcu odbić się na jego zdrowiu. Wypisywał
właśnie receptę żonie zawiadowcy stacji, która była znana w mieście z tego, że i
przez tydzień nie wychodziła za potrzebą - gdy nagle z ręki wypadło mu pióro,
głowa obwisła i nawet nie mógł powiedzieć, co mu jest, bo od razu głos stracił.
Żona zawiadowcy stacji wyleciała z gabinetu wzywając pomocy, ale to, co stało
się z doktorem, nie dało się już odwrócić. Sprowadzani z Warszawy
najsłynniejsi lekarze uzyskali tylko tyle, że bezwład z całego ciała stopniowo
ustąpił i chory mógł, choć z trudem, poruszać się po domu. Powłócząc lewą
nogą, z obwisłą lewą ręką, bełkocząc coś z gniewem, gdy go nie rozumiano,
przesuwał się z pokoju do pokoju i wciąż wodził za nią oczyma z łakomą
rozpaczą.
W ostatnich latach, kiedy Piotruś i Karolina chodzili jóż do szkoły, nie
wstawał wcale, leżał bezwładnie w tym właśnie pokoju, a ona coraz bardziej
zaczynała się go bać, bo gdy tylko stawała na progu, zwracały się ku niej te z
ponurą natarczywością atakujące ją oczy, jedynie i upiornie żywa pożądliwość
w nieruchomej starczej twarzy.
Przerażała ją ponadto myśl, że coś takiego mogło się z człowiekiem stać -
przez tyle lat całe miasto szukało u niego ratunku, a teraz leżał jak kłoda, zdany
na czyjąś łaskę, po prawdzie mówiąc na łaskę obcej dziewczyny, jaką była w
tym domu.
Babką Izabelką wstrząsnął dreszcz zgrozy, przez chwilę wydawało jej się,
że to nie matka Wiktora chrapie tak donośnie, manifestując na cały dom swój
powrót do dobrego samopoczucia, ale że to tamten człowiek, który przez tyle lat
prześladował ją swoim napastliwym spojrzeniem, aż uległa zawartej w nim
prośbie. Ale było to już w dniu jego śmierci. I od kilku lat był jej teściem.
To on właśnie wydał ją za Karola - dopiero później zdała sobie z tego
sprawę, choć przyjemniej było myśleć, że nie długoletnie chorowanie starszego
pana, ale jej zetknięcie, jej zderzenie się z panem Karolem w ciasnych drzwiach
sprawiło, że ze służącej w tym domu stała się tego domu panią. Na początku,
tak, na początku chodziło o to, żeby w domu był ktoś, kto by opiekował się
chorym. Pan Karol wcale na nią uwagi nie zwracał, a drzwi od kuchni, w której
spała, zamykała na noc, bo zdawało jej się, że słyszy zbliżające się ku nim
szurające po podłodze kroki - wiedziała już od innych dziewczyn, że panowie
mają zwyczaj chodzić w nocy do służących. Może gdyby to miał być pan Karol,
to by tych drzwi nie zamykała, choć wciąż miała w myślach ojcowskie
przykazanie, żeby się w mieście nie wykierowała na wycirucha i ladacznicę. Ale
to dotyczyło strażaków i żołnierzy, którzy łazili za dziewczynami, gdy miały w
niedzielę wychodne. Pan Karol to było zupełnie co innego... Tylko że w ogóle
na nią nie patrzył... W mieście mówiono, że miał się żenić.
Zaprosił któregoś dnia tę pannę z rodzicami na kolację. Na stole w kuchni
leżała już teraz kupiona przez niego książka kucharska, którą otwierał na
odpowiedniej stronie, dysponując obiad na dany dzień. Bardzo się starała, żeby
robić wszystko tak, jak tam było napisane, ale chyba nie zawsze się to udawało,
bo pan Karol czasem jedzenie tylko na talerzu widelcem rozpaprał i milczał,
patrząc przed siebie. Wtedy stawała z drugiej strony stołu i mówiła cichutko, że
mogłaby zrobić klusek ziemniaczanych, że w domu, u Skrobków, zawsze
wszyscy te kluski lubili.
- Dobrze, zrób kluski - mówił pan Karol ze smutną rezygnacją, a ona
płakała trąc w kuchni ziemniaki i kaleczyła sobie palce o tarkę, bo nie widziała
nic przez łzy.
Ze starszym panem nie było tego zmartwienia, nic nie mówił i przełykał
wszystko, co mu łyżką w usta wepchnęła.
Tego dnia, kiedy miała przyjść panna z rodzicami, pan Karol otworzył
książkę kucharską na stronie, gdzie był przepis na ”zająca po polsku w
śmietanie”.
Był równie niedoświadczony w tych sprawach, co jego nieszczęsna
kucharka, bo gdyby choć trochę znał się na kuchni, nie wybrałby na proszoną
bądź co bądź kolację tak trudnego do przyrządzenia dania. Ale dostał akurat
skądś zająca, sam ściągnął z niego skórę - resztę pozostawiając jej. Nie było
czasu, żeby zając skruszał, ani żeby poleżał w bajcu, natarła go więc octem,
obłożyła cebulą i potężną garścią pieprzu i bobkowych liści, ułożyła na
brytfannie i w odpowiednim czasie, na dwie godziny przed podaniem, jak pisało
w książce wsunęła do piecyka. Zresztą nie zależało jej wcale, żeby ten zając się
udał, trucizny by podała tej pannie, a nie zająca po polsku w śmietanie z
buraczkami.
Ale jeszcze większa ogarnęła ją wściekłość, gdy otworzyła gościom
drzwi. Rodzice panny wyglądali na prawdziwe miejskie państwo, z dziedzicami
ze wsi oczywiście nie mogli się równać, ale dyrektor gimnazjum w tamtych
latach to była figura, że ho, ho! Dopiero po tej wojnie tak to wszystko jakoś
spsiało, że ani dyrektor liceum, ani doktor czy aptekarz nie mieli dawnego
znaczenia. Gdyby przed wojną Kamil przyjął posadę nauczyciela fizyki w
prowincjonalnym mieście, jego żona nie zostawiłaby go na pewno z tego
powodu. Ale dzisiaj... no, tak - babka Izabelka porzuciła te myśli, rozpraszające
jej wspomnienia i pogrążyła się znów, jak w złym natchnieniu, w tamtej
wściekłości sprzed lat, która ogarnęła ją, gdy po raz pierwszy zobaczyła tę
pannę pana Karola i choć trucizny wolałaby jej dać zamiast zająca z buraczkami
- musiała jednak przyznać, że była śliczna, o mój Boże! naprawdę śliczna!
Wprawdzie i o niej, o Izabelce, też to ludzie, patrzący na nią z
upodobaniem, mówili - ale tamra wydała jej się jakoś bardzo, jakoś aż boleśnie
pasująca do pana Karola, który choć za piękny nie był, miał w sobie coś takiego,
że godny był najurodziwszej panny.
A ta musiała być w dodatku także i dobra, bo twardego zająca, którego jej
rodzice ledwie tknęli, gryzła z bohaterskim zapamiętaniem i nawet się nie
skrzywiła, gdy przy podawaniu na stół buraczków - nienaumyślnie, broń Boże,
ale pewnie z żalu i rozpaczy - poplamiła jej niebieską, nowiuteńką suknię.
- To nic - powieziała pogodnie. - Wypierze się. - A nie było przecież
wtedy w mieście chemicznej pralni.
I pewnie pan Karol by się z nią ożenił, gdyby nie zaszło coś, co powinien
był przewidzieć, ale nie chciał, jeszcze nie chciał, żeby się stało - otóż, kiedy
goście, żegnając się, stali już w przedpokoju, a ona podawała palto pani
dyrektorowej gimnazjum, w pokoju starszego pana rozległ się gniewny jego
bełkot, to natarczywe wołanie bez słów, którym przyzywał ją do siebie. Powinna
była - jak pan Karol - nie zwrócić na to uwagi i udać się do starszego pana
dopiero po wyjściu gości, ale w nią jakby diabeł wstąpił, podeszła do drzwi i
otworzyła je na całą szerokość.
- Pan doktor - powiedziała - pewnie chce się z państwem przywitać.
Chory, choć stan jego się nie zmieniał, miewał jednak różne, gorsze i
lepsze dni, ten akurat do tych ostatnich nie należał. Próbował prawdopodobnie
podnieść się właśnie z łóżka, ale mu się to nie udało, opadł z powrotem w
zmierzwioną pościel i tocząc ślinę z nie domkniętych ust przyzywał gwałtownie
tych, którzy o nim zapomnieli. A miał ku temu powody - z pokoju buchnął
straszliwy smród wydzielin chorego człowieka, alarmujący i nie do ukrycia fetor
wstydliwego nieszczęścia tego domu.
Goście, choć już zmierzający ku wyjściu, zatrzymali się w miejscu
porażeni tym widokiem i odorem, który tak haniebnie zaatakował ich nozdrza.
Panna zbladła jak opłatek, rodzice bezwiednie przygarnęli ją do siebie, jakby już
w obronie przed grożącym jej niebezpieczeństwem. Wiedzieli, musieli wiedzieć,
że w domu jest chory, ale widocznie jakoś inaczej, jakoś ładniej, mniej
odrażająco wyobrażali sobie tę chorobę - teraz objawiła im się w całej swej
przerażającej uciążliwości, a ona, Izabelka, prawie triumfująco (diabeł! diabeł,
który w nią wstąpił, musiał dyktować jej to zachowanie) patrzyła w ich twarze.
Pan Karol skoczył do drzwi i zamknął je z hałasem. Dyszał ciężko i nie
od razu mógł przemówić, choć właściwie nic tu nie było do powiedzenia.
Goście w pośpiechu - i bez słowa - skierowali się ku wyjściu. Zabiegł, zagrodził
im drogę, roztrzęsionymi rękoma usiłował ich zatrzymać, zaprzeczyć sytuacji,
która im się objawiła.
- Przepraszam... - szeptał. - Przepraszam. Mówiłem, że ojciec choruje.
Ale mam zamiar oddać go do zakładu, jestem już w kontakcie z siostrą
przełożoną sióstr norbertanek w...
- Ach, co też pan mówi - przerwała mu cierpko matka panny. - Jakimże
byłby pan synem...
- Ależ w tym zakładzie będzie miał dobrą opiekę... lepszą, niż w domu...
- Dobranoc! - powiedział groźnie i jakoś tak wyraźnie bezapelacyjnie pan
dyrektor gimnazjum, odsunął na bok wciąż miotającego się przed nim pana
Karola, otworzył drzwi, przepuścił przed sobą żonę i córkę, i wyszedł za nimi
pośpiesznie.
Nastały teraz dni, w których schodziła z drogi panu Karolowi, a on także
jej unikał. Ale nie mogło to trwać wiecznie.
Zajmowała się gorliwie starszym panem i syn musiał to dostrzec i ocenić.
Wychodził teraz wieczorami coraz rzadziej, przesiadywał w domu, najpierw
smutny i zrezygnowany, potem jakby pogodzony z tym, co mu los zgotował. Od
tego dnia, kiedy zderzyli się w drzwiach, ona niosąca coś do pokoju, on pędzący
do gabinetu, w którym dzwonił telefon, od tego dnia, gdy musiał poczuć na
swoich piersiach jej piersi, jej uda na swoich udach, na kolanach jej kolana -
jakby nieco się ożywił i poweselał. I chyba polubił siedzenie w domu, gdzie
było zawsze ciepło i czysto, i gdzie jedzenie stawało się z każdym dniem coraz
bardziej do jedzenia.
To, czego bał się jej ojciec stałoby się o mało co pewnego deszczowego
jesiennego dnia, kiedy pan Karol wrócił późno z jakichś odległych wsi, gdzie
dokonywał okresowego szczepienia bydła. Czekała na niego, wciąż dokładając
węgla pod kuchenną płytę, żeby herbatę miał gorącą i żeby od razu mogła mu
przygrzać kolację, którą przyrządzała ściśle według książki kucharskiej. Gdy
tylko usłyszała, że wchodzi po odstawieniu motoru do szopki na podwórzu, że
zaraz potem myje ręce w gabinecie, od razu postawiła na tacy szklankę, talerz i
sztućce i miała już z tym biec do jaddalni, gdy powstrzymał ją, ukazując się w
drzwiach kuchni.
- Nie noś jedzenia do pokoju - powiedział. - Bardzo już późno, zjem tutaj.
- Tu... tutaj...? - zakrztusiła się zdumieniem.
- Tak. Dawaj prędko, jestem głodny jak wilk.
- Już... już podaję...
- A co tam masz?
- Móżdżek.
- Cielęcy?
- Cielęcy.
- Na grzankach?
- Na grzankach! - obwieściła triumfalnie.
- A skąd wiedziałaś, że tak trzeba?
- Z książki. Przecież kupił mi pan książkę.
- No, widzisz, jak się przydała.
Najpierw jednak z niedowierzaniem dziobnął widelcem polany masłem i
przyrumienioną bułeczką móżdżek, ale potem zaczął jeść szybko z coraz
większym apetytem.
- No, no! - powiedział tylko, a ona patrzyła na jego pochyloną nad
talerzem głowę z wzruszoną radością, czując, że się rumieni z przeogromnego,
zalewającego serce szczęścia. Miał już trzydzieści lat, a ona nie skończyła
jeszcze dziewiętnastu, na wsi taki chłop po trzydziestce wydałby się jej całkiem
stary, ale ten stary dla niej nie był, wciąż jeszcze brzmiały jej w uszach słowa
Smolichy ”Jest jeszcze młody pan Szymanko... ” - Zamyśliła się tak, że
zapomniała o herbacie, którą należało już podać i pan Karol musiał się o nią
upomnieć, ale uczynił to z uśmiechem i jakoś tak, jakby już wtedy miał ochotę
ją pocałować.
- A herbaty nie dostanę?
- O Jezu! - zawołała, rzucając się, jak łagodnym batem dotknięty źrebak,
ku kuchni, ku dymiącemu czajnikowi. - Zapomniałam do cna o herbacie!
- Nie mów ”do cna” - uśmiechał się wciąż pan Karol, bo już od tego dnia
chciał ją uczyć miejskiego, pięknego mówienia, choć dla niej to wiejskie - nawet
po latach - nigdy nie przestało być piękne. - Nie mów ”do cna” - powiedz:
zupełnie.
- Zupełnie - powtórzyła, bez przekonania, ale dlatego, że chciał tak pan
Karol. Nalała do szklanki herbaty, postawiła przed panem Karolem.
- Usiądź! - powiedział.
- Gdzie? - przestraszyła się, bo wyczuła, że pan Karol choć tak ładnie się
przed chwilą uśmiechał, chce jej powiedzieć coś ważnego, a wszystkie ważne
rzeczy, które mówiono jej w życiu, nie były przyjemne.
- Tu przy stole, naprzeciwko.
Nie ruszała się, zastygła w przeczuciu czekającej ją przykrości.
- Usiądź! - krzyknął.
Usiadła na brzeżku krzesła, trzęsące się ręce oparła o stół.
Pan Karol milczał długo, a ona czuła, jak jej krew odpływa z serca, a jej
miejsce zajmuje przenikliwy chłód.
- Co byś powiedziała - odezwał się wreszcie - gdybyśmy się pobrali?
- Kto? - spytała przeraźliwie głupio, ale nie mogła zrozumieć tego, co
powiedział.
- My! Ty ze mną, a ja z tobą!
- To znaczy... pan ze mną, a ja... ja z... panem? - powtórzyła.
- Izabelko! - roześmiał się. - Chcę się z tobą ożenić! A ty?
- Co... ja? - wyjąkała.
- Czy ty także chcesz? Czy chcesz mnie za męża?
- O, Boże! - rozpłakała się. - PaN się pyta, czy chcę? Przecież ja pana... ja
dla pana...
Zerwał się i podbiegł do niej, podniósł z krzesła, zamknął w mocnym
uścisku.
- Izabelko! Uważałem już moje życie za zniszczone i zrujnowane, ale
teraz mam nadzieję... chyba mogę mieć nadzieję, że ty pomożesz mi je
uratować.
- Ja dla pana... ja dla pana wszystko... - powtarzała.
Więc to, czego bał się jej ojciec, a czego ona pragnęła w głupim
dziewczyńskim, ślepo poddanym naturze pragnieniu, mogłoby się stać tamtego
deszczowego dnia... Ale się nie stało. Bo pan Karol jakby się przestraszył, że
trzyma ją tak blisko przy sobie, wypuścił ją z uścisku i nawet nie pocałował.
- Dziękuję ci - powiedział. - Bardzo ci dziękuję, Izabelko, że jesteś i, że
chcesz wciąż być ze mną. Za miesiąc weźmiemy ślub. Zaraz jutro trzeba napisać
do twojej parafii po metrykę. A po ślubną suknię i wszystko, co potrzeba,
pojedziemy do Warszawy. Masz wyglądać, jak należy.
- Dlaczego miałabym nie wyglądać, jak należy, proszę pana? - zapytała.
- No, tak - speszył się pan Karol. - Chcę, żebyś wyglądała jak najlepiej.
Następnego dnia rano pan Karol przyniósł jej kwiaty. Nie dostał ciętych -
dawniej nie to, co teraz, trudno było o cięte kwiaty w małym mieście - przyniósł
jej doniczkę cyklamenów, kupioną najpewniej aż u ogrodnika pod miastem.
Postawił ją na stole w kuchni.
- To dla ciebie - powiedział.
- O, matko! - roześmiała się.
- Dlaczego?
- Dziewczyny dostają kwiaty w takich okolicznościach.
- W jakich... okolicz... nościach...? - wyjąkała.
- Oświadczyłem ci się i powinnaś dostać ode mnie kwiaty. Ale skąd bym
wziął kwiaty wczoraj pośrodku nocy? Więc przyniosłem ci je dzisiaj.
Zaczynała pomału rozumieć - pan Karol chciał, żeby nie tylko ona
podczas ceremonii zaślubin wyglądała, jak należy. Wszystko miało być, jak
należy, od samego początku. A więc kwiaty, które dałby tamtej swojej pannie
przy oświadczynach, a także szacunek, jaki by jej przy tym okazał. Bo przecież
z dyrektorówną zaraz po oświadczynach nie poszedłby do łóżka, więc i jej,
Izabelki, nie starał się tam zaciągnąć, choć wcale by się nie broniła. Nieraz już
całowała się z chłopakami ze wsi i nawet nie jeden wsuwał jej łapę pod spódnicę
i szukał tam czegoś, czego znaleźć nie zdążył - dostawał w pysk, aż mu się
chyba gwiazdy w oczach zapalały, bo odepchnięty na kilka kroków długo
rozcierał policzek i mrugał powiekami. Ale gdyby pan Karol... w ogóle... a
zwłaszcza wtedy... tamtego dnia... Z panem Karolem wszystko było jakby
bezustannym wspinaniem się po coraz wyższych schodach, więc i to, co tak
straszne i wstrętne, i obrzydliwe wydawało się podczas całego jej dzieciństwa,
gdy w izbie za kuchnią trzeszczało łóżko - z panem Karolem mogło być
cudowne, piękne i... (skąd wzięło się w jej głowie to nigdy nie używane słowo?)
- i zaszczytne.
Pan Karol jednak okazywał jej wciąż należny narzeczonej szacunek.
Spędziła wiele bezsennych nocy, bo nie dawała jej zasnąć świadomość, że w
pokoju na górze on może także nie śpi, i z tego samego, co ona, powodu. Nieraz
zrywała się z łóżka, żeby pobiec do niego, ale nigdy się na to nie odważyła.
Skoro on nie przychodził do niej, skoro chciał, żeby wszystko było jak należy,
to i ona powinna to zrozumieć i być posłuszna.
Tylko, że jesienne pogody robiły się coraz gorsze, już nie deszcz, ale
deszcz ze śniegiem przewiewał płaskie mazowieckie pola i siekł twarze
podróżnych, którym życie wyznaczyło kołatanie się po wyboistych i błotnistych
drogach. Tamtego wieczora, a właściwie tamtej nocy, bo pora zrobiła się już
późna - pan Karol przyjmował opóźniający się poród jakiejś bardzo rasowej i
cennej klaczy w którymś z okolicznych majątków - wrócił skostniały i
przemoczony, palce u rąk miał do cna... palce miał zupełnie zgrabiałe, zaczęła
rozcierać je i ogrzewać w swoich gorących dłoniach, chuchać na nie i przytulać
do twarzy, pałającej rumieńcem radości, że już wrócił, że jest w domu.
- Co ty robisz? - bronił się słabo. - Co ty wyprawiasz? Izabelko!
- Rozgrzewam pana - śmiała się trochę przez łzy, bo zawsze bała się, że
mu się coś stanie na tych śliskich, wyboistych drogach. - Ściągała z niego
płaszcz, klepała dłońmi dla rozgrzewki po plecach. - Zaraz będzie panu ciepło.
- No, nie wiem - uśmiechnął się leciutko pan Karol.
A po kolacji, którą także kazał podać sobie w kuchni, rozebrał się
błyskawicznie i - w jednej chwili był w łóżku. W jej łóżku, które tak jak teraz,
po przyjeździe pani Wysoczarskiej, stało w kącie kuchni.
- Chodź tu do mnie! - zawołał.
- Jeśli naprawdę chcesz mnie rozgrzać.
I stało się to jakoś tak... wesoło, wcale sobie nie wyobrażała, że tak to się
może stać. Całowali się i śmiali, a kiedy przyszła chwila, że pan Karol
spoważniał i zadał jej... musiał zadać jej ból, aż krzyknęła - zaraz potem,
powróciła do przytomności i zdolności mówienia, a on uspokoił ją, że boli tylko
pierwszy raz, a już jutro, pojutrze, i przez całe życie nigdy nie będzie boleć, że
będzie cudownie, naprawdę cudownie...
Nie kłamał. Pan Karol... Karol nigdy nie kłamał, jak coś powiedział, to
tak było.
I było cudownie! Czekali teraz na każdą noc, jak na cud, który na pewno
się przydarzy. Karol promieniał, nucił chodząc po domu, wpadał do pokoju ojca
i wciąż mu powtarzał, że się żeni. Że się żeni!!! W obcowaniu z ludźmi wyzbył
się dawnej ponurości i powagi. - Wszyscy musieli widzieć i odczuć, że mają do
czynienia z człowiekiem szczęśliwym!
I tylko ona wiedziała, co to takiego naprawdę z nim się stało.
Karol, jej ukochany Karol, jedyny mężczyzna, którego kochała w swoim
życiu - zrzucił kamień, gniotący mu serce. Oto żenił się nie z opiekunką chorego
ojca, żeby mu zapewnić do śmierci należytą pielęgnację - ale z nią, z Izabelką, z
dziewczyną, z którą było mu dobrze, na którą lubił patrzeć, i która potrafiła dać
mu tyle szczęścia, ile na pewno nie dałaby mu żadna anemiczna dyrektorówna.
Starał się jej to wynagrodzić, z radością zdała sobie z tego sprawę.
Pojechał za Wisłę i oświadczył się o nią jej ojcu, tak jakby oświadczał się panu
dyrektorowi gimnazjum o rękę jego córki. A potem Wojciech Skrobek ze wsi
Nogawice, w dodatku wcale nie najbogatszy tam gospodarz, prowadził swoją
córkę do ołtarza po czerwonym, dywanowym chodniku, który rozciągnięto
przez cały kościół od wrót aż po prezbiterium. Weronika i Cecha też były na
ślubie, obydwie w nowych sukniach, kupionych przez Karola, tak jak i ubranie
dla ojca Skrobka, w Warszawie.
Ten ślub jedynego na całą okolicę weterynarza, kawalera, za którego
każda panna poszłaby z podskokiem, w dodatku syna uwielbianego do tej pory
w mieście doktora, ślub Karola Szymanki ze służącą - wywołał tyle jazgotu, że
szyby trzęsły się we wszystkich domach. Ale potem zaczęło się to powoli
uspokajać; ludzie przywykli do jej nowego stanowiska w tym mieście, a ona z
zaciętością i uporem starała się sprostać wszystkiemu, czym obdarzył ją los.
Każde życzenie Karola było spełnione, zanim zdążył je wyjawić, dom
lśnił czystością, chory doktor był zawsze o właściwej porze nakarmiony,
obmyty i podmyty, a jej starczało jeszcze czasu, żeby zadbać i o siebie, żeby -
gdy wychodziła na ulicę - nie przeszedł obok niej obojętnie żaden chłop.
Doceniał to także Karol. Moja śliczna! - mówił zawsze, wracając do
domu, a i doktor, który teraz prawie wcale nie wstawał już z łóżka, wciąż wodził
za nią oczyma. Przestała się go bać i choć z każdym dniem stawał się coraz
bardziej odrażający, okazywała mu nie tylko dbałość, ale i serdeczność. Nie
pozwalała sobie zapomnieć, że to on właściwie wydał ją za Karola, tak to
przecież wyglądało na początku. Starała się spłacać ten dług przeogromnej
swojej wdzięczności, ale tak do końca spłaciła go chyba dopiero w dniu jego
śmierci.
Już od kilku dni wiedziano, że to się kończy. Choroba w domu,
pośpieszne wynoszenie do ustępu basenów z ciągnącą się za nimi smugą
smrodu, pranie prześcieradeł zaraz po zabrudzeniu, żeby plama po kale nie
wżarła się w płótno... to wszystko miało się lada chwila skończyć, wiedzieli o
tym obydwoje z Karolem i może dlatego Karol przepadał teraz na całe dni,
nawet przyjęcia w gabinecie zawiesił, żeby tylko nie być w domu, gdy...
Wiedziała, że bał się śmierci ojca, że udręczony długoletnią jego chorobą
bał się jednak jego śmierci, nie pragnął jej i broda zaczynała mu się trząść, gdy
zaczynało się o niej mówić.
Więc pozwalała mu nie być w domu w tych dniach, kiedy należało się
spodziewać, że starszy pan odejdzie. Wzięła to na siebie i tak już potem zostało
- każdą rzecz trudną i przykrą załatwiała ona, ujmując ciężarów tym, których
kochała, choć nie przychodziło jej to łatwo, o nie, trzęsła się ze strachu podczas
owych ostatnich dla starego doktora chwil, gdy wciąż wodził za nią
domagającymi się czegoś oczyma, a ona bała się, bała się domyślać czego
pragnie.
Była sama w domu, Piotruś chodził już do szkoły, Karolinie nakazała
bawić się w ogrodzie. Na obiad miał być rosół i sztuka mięsa, której nie trzeba
było doglądać podczas gotowania. Mogła więc siedzieć w pokoju teścia i
wlewać mu w usta po łyżeczce herbatę, gdy wysuwał pobielały język na
wyschnięte wargi.
Ale nie tylko tego od niej chciał, nie tylko tego... Mówiły o tym jego
oczy, rozkazująco wparte w jej źrenice, gdy się nad nim pochylała. Patrzył w
nie, wciąż domagając się czegoś, czego domagał się od lat, od pierwszej chwili,
kiedy przekroczyła próg tego domu. Wypluł herbatę, którą znów wlała mu w
usta, język ożywiony nagłym przypływem krwi, poróżowiały i giętki zaczął
szukać możliwości wyrażenia, kołaczącego się w mózgu słowa. I powiedział je,
po długiej męce, długim usiłowaniu, powiedział czysto i wyraźnie:
- Pokaż!
Cofnęła się, nie rozumiejąc jeszcze, co słowo to oznacza, przerażona
najpierw niespodziewanym jego dźwiękiem.
- Pokaż! - powtórzył.
- Co?... Co? - wyjąkała.
Nie patrzył już w jej oczy, patrzył na jej piersi, okryte tylko bielizną i
letnią przezroczystą bluzką. Patrzył z łakomym, rozdzierającym żalem - i
zrozumiała. Już rozumiała...
- Pokaż! - krzyknął donośnie, jak zapewne nieraz musiał krzyczeć w tym
domu za dawnych wspaniałych lat swego życia. -
Zaraz mi pokaż!
Szarpnęła guzikami bluzki, rozerwała zapięcie stanika. Uwolnione z niego
piersi zabłysły obfitą bielą, poruszane gwałtownym oddechem przybliżyły się do
otwartych ust chorego. Usiłował dźwignąć z poduszki głowę, ale to mu się nie
udało. Podniósł wzrok ku jej oczom i prosił, błagał... domagał się...
rozkazywał...
Drżały jej ręce, gardło dusił wstręt, ale zrobiła to - uniosła jego bezwładną
głowę i wcisnęła ją twarzą między obnażone piersi. Bliska omdlenia poczuła, że
zaczynają je całować zimne, lepkie od śliny wargi...
Ocucił ją płacz Karoliny. Nie wiadomo kiedy otworzyła drzwi, ale teraz
stała w nich i zanosiła się od płaczu.
- Idź stąd! - krzyknęła do niej. - Natychmiast wracaj do ogrodu! Uciekaj!
Ale dziecko nie ruszało się od proga. Przerażone i zdumione widokiem,
jaki ujrzało, płakało coraz rozpaczliwiej i głośniej.
Oderwała głowę teścia od swoich piersi, złożyła ją na poduszce.
Okrywszy swoją nagość, rzuciła się ku Karolinie, wyprowadziła ją z pokoju.
Wciąż płakała, drżąc jak w ataku dreszczy, zwiastujących chorobę. Nalała jej w
kuchni szklankę wody, przymusiła do wypicia. Sobie nalała także i wychyliła ją
duszkiem. Wzięła Karolinę na kolana, przytuliła do siebie, obie zaczęły się
uspokajać, ta bliskość mogła najprędzej złagodzić wstrząs, jaki obie przeżyły.
Karolina jednak zapytała - była dzieckiem, a dzieci lubią pytać, nie
wiedzą, że czasem pytać nie należy - Karolina zapytała:
- Co to było? Co się stało dziadziowi?
- Nic mu się nie stało - powiedziała wymijająco.
- Na pewno mu się coś stało, przecież widziałam. Dlaczego go tak
trzymałaś...?
- Chciał tego... - powiedziała, ukrywszy twarz we włosach Karoliny. -
Zawsze... od kiedy zjawiłam się w tym domu tego pragnął...
Kiedy starszy pan Szymanko leżał już w trumnie, której wieko stało
jeszcze oparte o ścianę, ale pracownicy zakładu pogrzebowego czekali przy nim
z młotkami i gwoździami w ręku - syn zdobył się wreszcie na odwagę, żeby
spojrzeć na zastygłą twarz ojca. Stała przy nim, trzymała go za rękę, bo sprawiał
wrażenie, że upadnie. Ale on niespodziewanie podniósł na nią rozjaśnione oczy.
- Spójrz, Izabelko... Czy tobie także się wydaje, że... ojciec się
uśmiecha...? Wygląda jakby umarł szczęśliwy...
- Myślę, że tak - powiedziała cicho, odprowadzając męża od trumny. -
Myślę, że tak... chyba naprawdę umarł szczęśliwy.
Po śmierci starego doktora, aż do następnej żałoby w tym domu, udało się
przeżyć kilka dobrych, naprawdę dobrych lat.
Babka Izabelka otworzyła znów książeczkę do nabożeństwa, odmówiła
panicznie początek litanii, szukając w niej ratunku - który jednak nie nadszedł.
Myśl, nie zatrzymana przez tamte lata, zamiast się w nich zanurzyć,
pogrążyć na długie, radosne rozpamiętywanie, uporczywie dążyła ku
szarpiącemu wciąż serce żalowi, pierwszemu z tych dwóch, które przeznaczył
właśnie dla niej, dla Izabelki ze Skrobków Szymankowej, nie rozsypujący
szczęścia zbyt hojnie po ludzkich drogach los.
Piotruś był jeszcze całkiem smarkaty, kiedy ziemia ruszyła się pod
Polską. Jaki to z niego mógł być żołnierz, dopiero za rok miał zdawać maturę, a
jednak... zawsze taki uparty... taki wściekle uparty, że nieraz chciało się go za to
trzepnąć w kark... nałożył ten swój mundurek szkolnego przysposobienia
wojskowego i poszedł gdzieś... gdzieś się zgłosił i przyjęto go tam... takiego
niezaradnego, takiego prosto od matki, za głupiego, za młodego na wojnę, za
młodego na śmierć.
Potem, z tych książek, które wciąż kupował Wiktor i które wciąż pisano,
choć zdawać by się mogło, że wszystko już zostało napisane i opisane z tego, co
przeżyli i czego właśnie nie przeżyli ludzie w ciągu wojennnych lat, z tych
książek wynikało, że to dwie armie, zapędzone aż tu przez wroga, Armia
Poznań i Armia Pomorze, miały zagrodzić mu drogę na Warszawę w sławnej
potem bitwie nad Bzurą... po to chyba tylko, żeby Piotrusiowi było do niej tak
blisko... Wiktor krzyczał zawsze na nią, kiedy tak mówiła, ale czy nie miała
prawa mówić tak matka? Bo przecież gdyby ta bitwa o drogę na Warszawę
rozegrała się kilkanaście kilometrów stąd na zachód albo na wschód, Piotruś
przesiedziałby jej trwanie w schronie... z matką i ojcem, z siostrą.
Babka Izabelka wróciła znów do litanii, ale i tym razem nie na długo,
przez słowa modlitwy, wydrukowane w jej starej książeczce do nabożeństwa,
przebijały się obrazy, z których od dawna trzeba było oczyścić pamięć -
najpierw błonia nad Bzurą, gdy w letnie popołudnia przychodzili całą rodziną
kąpać się w tej spokojnej, połyskującej w słońcu, takiej czystej w tamtych latach
rzece.
A potem te same błonia, gdy szukała na nich Piotrusia w rozpaczliwej
nadziei, że jeszcze żyje, że tylko nie mógł dotrzeć do domu, ale żyje, żyje, i ona,
matka, przeniesie go...
Przez długie lata okupacji nie pozwalała Karolowi mieszać się w żadne
patriotyzmy, brać na siebie, poczuwać się do obowiązku, któremu z taką
zapamiętałą ochotą poddawali się mężczyźni tego kraju. Musiał z tego powodu
cierpieć, widziała, że cierpi, że czuje się upokorzony, nie należąc do tych, którzy
nie pochylili głów i walczyli. Ale był jej posłuszny, przynajmniej on był jej
posłuszny. Podjął pracę za znikomą wprawdzie wobec wzrastających cen
pensję, ale za to za dobre papiery dla siebie, a później i Karoliny; żeby móc
jeździć w teren, kupił Białka. Śliczny był ten młody koń, od razu go wszyscy
troje pokochali, nie przeczuwając, jaka rola przypadła mu w ich życiu.
Styczeń miał się już ku końcowi i ku końcowi miała się wojna, Niemcy
wycofywali się w popłochu na zachód i nadzieja stawała się coraz bardziej
rzeczywistością - gdy na podwórzu zjawił się ten człowiek. Nie wszedł, jak
zawsze, jak przedtem, równym, mocnym krokiem, wysoki i silny, władczy -
wbiegł chyłkiem i w popłochu, i od razu zwrócił się w stronę Białka. A właśnie
Karol wyprowadził go ze stajni, żeby się koń nie zastał, od wielu już dni ze
względu na bliskość frontu nigdzie nie jeździli. W pierwszej chwili mógł Karol
nawet pomyśleć, że komendant żandarmerii przyszedł się z nim pożegnać -
widziały obie z Karoliną przez okno w kuchni, że właściwie nie wie, jak się
wobec niego zachować - często się tu zjawiał, przychodził ze swoimi psami,
przynosił lekarstwa... czy należało okazać mu żal, że się nie będzie go już
widywać, czy też - wreszcie ze szczerym uśmiechem - życzyć mu szczęśliwej
podróży. To wahanie nie trwało długo, Niemiec od razu wyjawił cel swego
przybycia. Przyskoczył do Białka, mówił coś, jeszcze z początku spokojnie i tak
cicho, że nie można go było słyszeć w kuchni, nawet gdy się miało głowę blisko
przy szybie. Karol też coś mówił i tego także nie słyszało się w kuchni, więc
wybiegła na próg - i od razu stanęła zmartwiała. Karol szarpał się z
komendantem, który chciał wsiąść na Białka, bez pomocy strzemion usiłował
wskoczyć koniowi na grzbiet, ale Karol mu na to nie pozwalał, odciągał go od
niego, odpychał, zasłaniał konia własnym ciałem... I wciąż krzyczał, krzyczał na
całe podwórze, na całą ulicę:
- Nie dam! Nie oddam! Akurat mego konia się panu zachciało!
- Muszę go mieć! - perswadował Kunze wciąż jeszcze cicho, prawie z
prośbą, z zawstydzeniem w głosie. - Muszę! Oni mogą tu być lada chwila! Nie
mam innego środka lokomocji. Akurat mnie musieli tak zostawić, mnie, który
do ostatka dbałem o bezpieczeństwo ich tyłków, mnie... - urwał, trzepnął się po
kieszeniach. - Panie doktorze! Doktorze Szymanko! Ja panu wszystkie
pieniądze... wszystkie pieniądze za tego konia... nie jest tyle wart, ale ja nie
mam wyjścia... nie mam żadnego wyjścia...
- Wie pan, gdzie ja mam pana pieniądze? - krzyknął Karol. - Sam pan
mówi, że oni mogą tu być lada chwila, a pan mi tu o pieniądzach, o niemieckich
pieniądzach...
- Pan wie, że mogę go wziąć bez pieniędzy! - podniósł głos także i Kunze.
- Ale chciałem zapłacić, bo przecież znaliśmy się... przychodziłem tu do pana i
wydawało mi się... - Znów urwał, zawstydzony swoimi słowami, i jeszcze raz
spróbował dosięgnąć grzbietu Białka. Karol i tym razem go od niego odtrącił,
odepchnął, jakby ci, co mieli przyjść, już tu byli, a ten człowiek w
jasnozielonym mundurze był już ich jeńcem.
Ale on nim jeszcze nie był i wcale nie zamierzał nim zostać, o nie! był
zdecydowany na wszystko, naprawdę na wszystko! Także odtrącił Karola od
Białka i także zaczął krzyczeć na całe podwórze, na całą ulicę!
- Muszę go mieć! I będę go miał!
Karol zasłonił sobą konia.
- Po moim trupie! Tylko po moim trupie.
Przyskoczyła do niego, uczepiła się ramienia, wpiła paznokcie w rękaw
jego kurtki, ale i ją odepchnął, aż potoczyła się na środek podwórza.
- Nie oddam! Nie oddam! - powtarzał. - Na piechotę niech pan wraca tam,
skąd pan przyszedł!
- Karol! - rozpłakała się. - Opamiętaj się, Karol! - Bo wiedziała, ona już
wiedziała, że człowiek, który stał przed nimi, który wtargnął tu na ich podwórze,
choć wszystko zmierzało już ku końcowi, ku szczęśliwemu końcowi, że ten
człowiek naprawdę zdecydowany jest na wszystko i głupotą jest,
najtragiczniejszą z głupot przeciwstawiać się mu, kiedy ci, którzy tu mieli lada
moment przyjść, jeszcze tu nie przyszli.
- Ty podły polski psie! - zapiał Niemiec na najwyższej nucie wściekłości.
Wyszarpnął z kabury pistolet, odbezpieczył go. - Dopiero teraz zrzuciłeś maskę,
polski bandyto! Ale zapewniam cię, nie pójdę na piechotę! Nie tylko oddasz mi
swego konia, ale mnie nawet na niego podsadzisz!
Karol jakby oślepł, jakby nie widział skierowanej ku niemu broni. Objął
Białka za szyję, palce wplótł w jego grzywę.
- Nie oddam! - powtarzał. - Nie oddam!
- Karol! - wołała. - Opamiętaj się! Błagam cię, opamiętaj się! On cię
zabije!
Niemiec, z bronią w ręku, zbliżał się do konia.
- No, tylko bez żadnych sztuczek! Twoja żona jest mądrzejsza od ciebie,
ona od razu zrozumiała, że cię zastrzelę, jeśli będziesz mi wciąż przeszkadzał.
Podsadź mnie na konia! Nadstaw rękę pod but! I naprawdę nie próbuj żadnych
sztuczek! Inaczej powinienem z tobą postępować podczas tych wszystkich lat,
które spędziłem w tej przeklętej polskiej dziurze!
- Nie oddam! - powtarzał wciąż z uporem Karol. - Nie oddam!
- Karol! - błagała. - Miej rozum, Karol, pomyśl o nas wszystkich! Pan
komendant - chciała załagodzić gniew Niemca - pan komendant potrzebuje
Białka tylko po to, żeby wrócić na nim do domu. A potem nam go odeśle... na
pewno po wojnie dostaniemy go... jak wszystko inne... z powrotem...
- Tak! - roześmiał się wpółprzytomnie Kunze. - Głupia babo! Na pewno
dostaniecie go po wojnie! Jak wszystko inne! - Trzymał wciąż rewolwer
skkierowany w stronę Karola i nie przestawał się śmiać, histerycznie, z coraz
wyraźniejszą rozpaczą. No! Ręka pod but! - Uciszył się wreszcie, umilkł,
zacisnąwszy wargi. Krok za krokiem zbliżał się do Karola i Białka.
I wtedy... zaczął stawać się cud, wtedy mógł stać się cud... O, Boże!
Dlaczego to tak wciąż boli, że się nie stał! - Z głębi ulicy nadpłynął warkot
motoru.
Kunze znieruchomiał, wysunął głowę z kołnierza, żeby lepiej słyszeć.
Drugą, wolną rękę, tę, w której nie trzymał broni, podniósł do gardła. Bo to
mogli być ci, którzy lada moment mieli tu przyjść, albo... gdyby miał tyle
szczęścia... Gdy warkot coraz bardziej się przybliżał, wciąż z bronią w ręku, a z
tą drugą przy gardle, zaczął posuwać się ku bramie, zza której wyłoniła się
właśnie głowa niemieckiego żołnierza na motorze z przyczepą. Z pustą
przyczepą. Jechał powoli, rozglądając się czujnie, w każdym domu mogła czaić
się zasadzka.
- Stać! - krzyknął Kunze głosem, który zapewne usłyszano i w niebie i w
piekle. - Stać!
Żołnierz zatrzymał motor, a przyczepa była naprawdę pusta, to był widok,
od którego nie można było oderwać oczu - i ona, wciąż płacząc, wpatrywała się
w nią z rozpaczliwą nadzieją w sercu, z rodzącym się powoli uspokojeniem.
Komendant wypadł z podwórza, był już na ulicy, przy żołnierzu, przy
motorze, przy tej przyczepie, do której miał wsiąść za chwilę, żeby w niej
odjechać, raz na zawsze stąd odjechać - ale... zatrzymał się na sekundę i
odwrócił się jakby z namysłem.
- No, widzisz! - krzyknął do Karola. I po co mi twój zasrany koń? -
Podniósł rewolwer. - Ale i tobie nie będzie już potrzebny!
Padły dwa strzały. Jeden za drugim. Dwa strzały, jeden za drugim. I nigdy
już, nigdy, do końca życia miało tu nie być prawdziwego szczęścia.
Białek konał przez kilkanaście godzin, rycząc, rzężąc, w końcu piszcząc
coraz słabiej, jak małe szczenię. Ogłuszone rozpaczą, słyszały jednak obie z
Karoliną to końskie umieranie, gdy klęczały przy zwłokach Karola, złożonych
na ceratowej kanapce w jego gabinecie. W końcu Wiktor postanowił sprowadzić
jakiegoś żołnierza - już radzieckiego albo polskiego - żeby skrócił męki konia,
żeby go dobił. Nie od razu mu się to udało. Trwała bitwa o miasto, ostrzeliwane
wciąż przez cofającego się wroga; żołnierze przebiegali z domu do domu, kryli
się za węgłami i w bramach, i bez chwili wytchnienia parli naprzód, niecierpliwi
i zaciekli: oto pędzili, oto gonili Niemców! niektórzy także i własną śmierć.
Wreszcie przyszedł któryś z nich, udało się go Wiktorowi zatrzymać,
namówić go, żeby się zatrzymał. Nie wiadomo w jaki sposób zrozumiał o co
chodzi, bo to był Rosjanin, a Wiktor nie znał jego mowy. Jakoś jednak
zrozumiał, może miał także konia i pośród tej strasznej wojny czuły był jednak
na cierpienia zwierząt. Padł strzał, trzeci strzał pod tym skrawkiem nieba
przykrywającym podwórze i dom, pełne żałoby.
I naprawdę... już nigdy, nigdy, do końca życia miało nie być tu
prawdziwego szczęścia.
Babka Izabelka wróciła znów do modlitwy, ale nie czytała już litanii z
książeczki, zaczęła odmawiać swój codzienny pacierz - ”Ojcze Nasz”, ”Zdrowaś
Mario”, ”Aniele Boży, stróżu mój”, ”Kto się w opiekę”... aż przy wyznaniu
wiary zatrzymała się przy słowach: świętych obcowanie. Jak ciepły powiew
ogarnęło ją błogie marzenie - dlaczego to tylko święci mieli dostępować łaski
obcowania ze sobą, dlaczego zwykli ludzie, jeśli tylko poczciwie przeżyli życie,
nie mogliby w niebie spotkać się ze swymi bliskimi? Nie po raz pierwszy
chciało jej się - na pociechę - myśleć o tym, że to powinno być możliwe.
Niechby dobry Pan Bóg dał ludziom tę nadzieję. Niechby obdarzył ich
szczęściem większym, niż samotna wieczność dusz, które dostąpiły zbawienia.
Jak lekko, jak radośnie by się umierało wiedząc, że zobaczy się
wszystkich kochanych za życia, że znowu będzie się z nimi! Tyle miałoby się
im do powiedzenia... Matce... Ojcu... Piotrusiowi i Karolowi. Piotrusiowi
powiedziałaby: Nie wyrzucam ci już, synku, że byłeś taki uparty, że mnie nie
posłuchałeś i poszedłeś tam, gdzie mogli cię zabić i gdzie cię zabili. Uważałeś,
że tak trzeba, że musisz spełnić ten obowiązek - i, widzisz, ja nie mam ci już
tego za złe. Bo cóż znaczy, cóż znaczyła nasza taka przecież krótka rozłąka
wobec tego, że postąpiłeś tak, jak postąpić należało, a ja, matka, przez całą
wieczność będę z ciebie dumna. - Karolowi powiedziałaby prawie to samo: nie
boli już mnie serce na myśl, że można było uniknąć nieszczęścia, gdybyś tylko
nie był tak zawzięty i głupi i nie stawiał się Niemcowi, który chciał zabrać
Białka. Teraz, kiedy znowu jesteśmy razem i zawsze już razem będziemy,
rozumiem, że musiałeś bronić Białka, że nie mogłeś go oddać, bo należał
przecież także do naszej rodziny i szkoda tylko, że nie jest teraz z nami, ale
pewnie przebywa w swoim niebie, w osobnym niebie zwierząt... Jest chyba
takie niebo, bo gdzie by wynagradzano zwierzętom krzywdy, które spotykały
ich na ziemi?
- Dlaczego ty nie śpisz, Izabelko? - spytała przerażonym szeptem pani
Wysoczarska. - Dlaczego przy mnie siedzisz? czy ja jestem taka chora?
Babka Izabelka uniosła powieki, którymi na długie chwile zamyślenia
odgrodziła się od świata. Nie mogła zrozumieć dlaczego matka Wiktora leży na
jej łóżku, ale rzeczywistość zaczęła powoli wypierać z myśli marzenia, jakim
uległa po przypomnianych smutkach i największych rozpaczach swego życia.
- Czy ja jestem aż taka chora? - zapytała jeszcze raz ze wzrastającym
zalęknieniem pani Wysoczarska.
- Ależ skąd? - pośpieszyła ją uspokoić. - Całkiem smacznie sobie pani
spała.
- To dlaczego tu siedzisz?
Dlaczego nie położyłaś się, tylko siedzisz przy mnie?
- Bo... - babka Izabelka jednak się zająknęła - bo chrapała pani tak jakoś
dziwnie...
- Ja... chrapałam? - zawstydziła się pani Wysoczarska.
- Tak - potwierdziła prawie równie zawstydzona babka Izabelka.
- Nie wiedziałam, że chrapię.
- Mąż pani tego nie mówił?
- Och! - w tym okrzyku pani Wysoczarskiej była i dawna pycha i całkiem
świeży żal. - Nie mieliśmy wspólnej sypialni.
- Nigdy? - zdumiała się babka Izabelka.
- Nigdy - całkiem cicho potwierdziła babka Wysoczarska. I pospiesznie
dodała: - Przecież to niehigieniczne. I nieestetyczne.
- E, co tam - powiedziała babka Izabelka - ale jakie przyjemne!
- Przyjemne... - nie zdecydowała się potwierdzić dawna pani na
Wysoczarach i dała temu słowu leciutki ton zapytania.
- A co, nie?
- No... może w pewnych okresach życia...
- Ja ze swoim Karolem zawsze lubiłam sypiać. Nie, żeby tam zaraz mieć
na myśli jakieś figle... Ja w ogóle lubiłam, żeby przy mnie był. Słuchałam, jak
obok mnie oddycha, a kiedy śniło mu się co złego i zaczynał krzyczeć, od razu
go budziłam, żeby długo się nie męczył.
- Nigdy nie miewam złych snów - powiedziała niespodziewanie oschle
pani Wysoczarska. - I sądzę, że Xawery też ich nie miał. Nasz zły sen
przeżyliśmy na jawie... - urwała, uprzytomniwszy sobie, że już raz w obecności
tej kobiety pozwoliła sobie mówić o własnych stratach. - Tak - dodała cicho -
najgorszy sen nie może się równać z tym, co człowiek przeżywa w
rzeczywistości. - Uniosła się, nogi zsunęła z łóżka. - Ja muszę pójść do toalety...
- Co też pani wyprawia! - powstrzymała ją babka Izabelka.
- Doktor kazał leżeć. Przyniosę tu nocnik.
- Noc... nocnik?... Ach nie - skądże znowu... nocnik...?
- Nie ma się czego wstydzić.
Życie człowiekowi upływa od nocnika do nocnika. Potrzebuje go, kiedy
jest mały, a potem znów, kiedy się zestarzeje.
- Ale ja przecież... - usiłowała się jeszcze bronić babka Wysoczarska
- ...może nie jestem taka całkiem... taka całkiem stara...
- Przyniosę pani nocnik! - ucięła tę dyskusję babka Izabelka. - Sama z
niego korzystam, żeby w nocy nie iść prosto z łóżka przez zimny korytarz do
ustępu. Naprawdę nie ma się czego wstydzić, że... w naszym wieku... nie można
już z tym wytrzymać do rana. - Przyniosła nocnik, ale wycofała się z pokoju,
gdy pani Wysoczarska oddawała mocz. Potem zabrała go, opróżniła, wypłukała
i wróciła z nim do pokoju, stawiając go znów pod łóżkiem. - Jednak go tu
zostawię, bo może się jeszcze przydać.
- Ależ skąd... po co...? - broniła się wciąż pani Wysoczarska.
- Sza! I spać! - powiedziała babka Izabelka, jak do dziecka.
- Zaraz mi tu spać!
- Boję się, że już nie zasnę.
- Powiem pani taki krótki wierszyk-kołysankę. Zawsze usypiałam nim
wszystkie dzieci.
- Jakie - wszystkie dzieci?
- No, najpierw moje młodsze rodzeństwo...
- Tych małych Skrobków... zza Wisły? Tych małych Skrobków? - pani
Wysoczarska zdziwiła się sama przed sobą, że tak jej utkwiło w pamięci to
nazwisko, ale wypowiedziała je teraz z niespodziewanym ciepłem.
- Tak, najpierw ich. - A potem Piotrusia i Karolinę, i dzieci Karoliny, i
Sylwię...
- Jaki to wierszyk?
Babka Izbaleka przysiadła na brzegu łóżka, obtuliła panią Wysoczarską
kołdrą.
Wisi wisiałek,@ patrzy patrzałek,@ patrzałek byłby rad,@ żeby ten
wisiałek spadł. - To śliczne! - roześmiała się pani Wysoczarska.
- Wszystkie dzieci bardzo ten wierszyk lubiły. Tylko raz Agnieszka, kiedy
przyjechała i słyszała, jak usypiałam nim Sylwię, powiedziała, że w tym ”żeby
ten wisiałek spadł” jest cała chłopska mentalność.
- Co takiego?
- Chłopska mentalność, tak powiedziała, że niby łakomstwo i pazerność.
- Ach, cóż znowu?
- Bo ją w tej szkole aktorskiej nauczono podejrzliwości do każdego
słowa. I żeby mu się przyglądać i tak i siak, z różnych stron. A dzieci tej
podejrzliwości jeszcze nie mają. I zawsze przy tym wierszyku tak ładnie
zasypiały.
- Bo śliczny! - jeszcze raz powiedziała pani Wysoczarska. I nagle
pomyślała z dotkliwym, przejmującym żalem, że nigdy nie usypiała swoich
dzieci, że robiły to inne, płatne osoby... mamki, niańki... A potem bony,
guwernantki i guwernerzy - obcy ludzie mówili jej dzieciom, co piękne, a co
brzydkie, co dobre, a co złe. - Miałaś wspaniałe życie, Izabelko - powiedziała
cicho.
Babka Izabelka milczała, może obliczała - po raz któryś w ciągu ostatnich
godzin - swoje zyski i straty, a może o niczym nie myślała, gdy znów zaczęła
mruczeć.
Wisi wisiałek,@ patrzy patrzałek,@ patrzałek byłby rad,@ żeby ten
wisiałek spadł. Ale pani Wysoczarska nie przymykała powiek.
- Wiesz co - odezwała się. - Wiesz co, Izabelko? Połóż się tu przy mnie.
Boże drogi, potrzebujesz wreszcie trochę snu, a ja... ja będę się czuła
bezpieczniej...
- Bezpieczniej?
- Tak, proszę! A dlaczego właściwie tylko ja mówię do ciebie po imieniu?
- Mów mi:
Jadwisiu. Od tak dawna nikt się już tak do mnie nie zwracał. Słyszę tylko
czasem w pamięci głos rodziców, koleżanek i sióstr z Sacre Coer, męża w
pierwszych latach po ślubie.
- Dobrze, Jadwisiu - powiedziała babka Izabelka - położę się tu przy
tobie.
Marzyło jej się wyciągnięcie na szerokim i wygodnym łóżku w kuchni, w
tym kącie, gdzie wciąż trwały - nie rozpędzone, nie zadeptane przez czas -
najradośniejsze, najczulsze wspomnienia jej życia, ale zsunąwszy tylko z nóg
obuwie, ułożyła się jednak ostrożnie na brzegu posłania obok pani
Wysoczarskiej, pewna, że nie zaśnie, że w tej pozycji nie zmruży oka, a -
myślała o tym z przerażeniem - potrzebowała dużo, bardzo dużo sił na dzień,
który nadchodził. Leżąc na wysoko ułożonej poduszce, miała przed oczyma
bliską skroń chorej, bijący pod cienką skórą puls, to wciąż ruchliwe żyjątko, nie
opuszczające człowieka... nie opuszczające go, aż...
Musiała jednak zasnąć - sterana przygotowaniami do przyjęcia,
nabiegana, nastana przy zmywaniu - musiała jednak zasnąć, bo skądś z oddali
przywołało ją do przytomności szczekanie psów i ostry zgrzyt łopaty na
betonowych płytach chodnika. Zdzisio! pomyślała z rozpaczą. A niech go!
Zdzisio przyszedł odgarniać śnieg.
Pani Wysoczarska obudziła się także.
- Co to? - spytała: - Co się dzieje?
- To Zdzisio, ten pijaczyna przygruchany przez Wiktora, odrzuca śnieg z
chodnika.
- Tak rano? Przecież jeszcze ciemno.
- Już się robi szaro. A on boi się, żeby go ktoś nie ubiegł w tym
odgarnianiu. I pewnie głodny, on i jego psy. A swoją drogą... Czym ja dzisiaj
wszystkich nakarmię...
- Nic nie zostało z kolacji?
- Prawie nic. Jednak było czternaście osób przy stole. Pawlisiowa, no i
Zdzisio fetowany przez Wiktora w kuchni.
- Zawsze, od dziecka, był taki gościnny - powiedziała z czułością pani
Wysoczarska.
- Tylko że czasy teraz wymagają sknerstwa. Serce można drugiemu
człowiekowi otworzyć, ale kredens i lodówkę trzeba trzymać zamknięte.
- Ej, Izabelko - pani Wysoczarska uśmiechnęła się z niedowierzaniem -
nie postępujesz tak, jak mówisz.
- Czasem tak, czasem nie. - Babka Izabelka powoli dźwigała się z łóżka,
szukała przed nim stopami swoich pantofli. Łopata Zdzisia zgrzytała zawzięcie
na płytach chodnika, była w tym odgłosie nie tylko rzeczywista praca, ale także,
i chyba przede wszystkim, manifestowanie jej gorliwości, jej znoju i wysiłku.
Zabiegi Zdzisia przy oczyszczaniu chodnika ze śniegu nie mogły być w żadnym
wypadku niesłyszalne w domu, dla którego tak się poświęcał; gdyby tak było -
nawet bez śladu śniegu na cemencie - byłyby chybione i dla niego samego
absolutnie bez żadnego znaczenia. - Na szczęście - powiedziała babka Izabelka,
wygładzając na sobie pogniecioną suknię - mam w spiżarni dosyć jaj. Usmażę
wszystkim jajecznicę.
- Jest jeszcze ta szynka w puszce, którą przywiozłam wam na Boże
Narodzenie - podsunęła dość nieśmiało babka Wysoczarska.
- No, ale jak miała być na święta...
- Co, tam - teraz też mamy święta. Memu zięciowi dopisuje szczęście w
interesach. Nie będę wymagać od niego, żeby mi kupił mój pałac w
Wysoczarach, ale od czasu do czasu może mi przysłać kilka dolarów na szynkę.
- No, to dobrze - ożywiła się babka Izabelka. - Na śniadanie będzie
jajecznica i szynka. Na obiad mam cielęcinę, tylko nie wiem - zatrzymała się
przy drzwiach - czy upiec ją w całości, czy usmażyć sznycle?
- Jak uważasz, Izabelko.
- Przy pieczeni mniej roboty, ale Wiktor lubi sznycle.
- Ja ci pomogę.
- Co? - babka Izabelka zawróciła do łóżka i podciągnęła kołdrę na piersi
leżącej. - Jeszcze by tego brakowało! Co powiedział doktor? Najpierw trzeba
zrobić kardiogram. A w ogóle - dodała z umyślnie głośnym śmiechem - to nie
lubię, jak mi się ktoś po kuchni kręci. Nawet Karolinę przeganiam. A niechże
go! Wszystkich pobudzi!
Zdzisio pracował rzeczywiście ze wściekłą - bo trzeźwą gorliwością.
Łopata, którą teraz rozbijał lód, minimalnie chyba w ciągu nocy narosły przy
rynnie wydawała dźwięk dzwonu, zwołującego wiernych z odległych obszarów
na roraty. Psy szczekały, więc krzyczał na nie gromkim głosem, jeszcze bardziej
je tym podniecając.
Wkrótce cel został osiągnięty. W domu zaczęły trzaskać drzwi,
zaskrzypiały schody.
Pierwsza była na dole Agnieszka.
- Co się tu dzieje? Co to za hałasy? Niedziela to jedyny dzień, kiedy mogę
- Boże! kiedy mogłabym się wyspać, a tu jakiś debil wali w rynnę.
- To Zdzisio, zaprzyjaźniony z naszym domem - wyjaśniła babka
Izabelka. - Przyszedł odrzucić śnieg.
- Tak rano? Ja go zaraz uciszę - Agnieszka zmierzała ku oknu. - Zaraz
uciszę tego cholernego Zdzisia!
Babka zastąpiła jej drogę.
- Nie rób tego, ojciec by się gniewał.
- Dlaczego?
- To on umówił Zdzisia do odśnieżania na całą zimę.
Agnieszka odstąpiła od okna.
- Wobec tego nie zobaczycie mnie tu do wiosny.
Kamil także pojawił się w drzwiach, zaspany i wściekły.
- Czy tego śniegu jest tak dużo? Rozumiem, gdyby były zaspy wokół
domu...
- A kto je odgarnie, jeśli naprawdę będą? - Wiktor także schodził już z
góry. - Zdzisio odprawiony może się więcej nie pokazać. Jest wrażliwy, jak
mało kto.
- Nie przesadzaj! - I Karolina ukazała się u wylotu schodów. - Jest
niedopity, ot co! Ma kaca po wczorajszym.
- Moje dzieci! - podniosła głos babka Izabelka. - Zostawcie Zdzisia w
spokoju, jak już zaczął, niech skończy. On naprawdę - uśmiechnęła się do
Wiktora - jest bardzo wrażliwy. A wy myjcie się i siadajcie przy stole, zaraz
będzie śniadanie.
- Nasza kochana, zawsze panująca nad sytuacją babcia! - Kamil
pocałował ją w policzek.
- Jak sięgnę pamięcią, nikomu i nigdy nie udało się zmylić jej czujności i
przed pobytem w łazience zasiąść do stołu.
- I pójść do szkoły! - dodała nieco zjadliwie Agnieszka. Nasłuchiwała,
czy Rozciłowski nie rusza się na stryszku i czy nie obudziła się Sylwia, z którą
spała w jej pokoju.
- Nie będę was widzieć - odezwała się cicho babka Wysoczarska.
- Co? Dlaczego? - Nie zrozumiał Wiktor.
- Nie będę was widzieć, gdy zasiądziecie w jadalni do stołu.
- Przeniesiemy go tutaj! - krzyknął ochoczo Kamil.
- Stół? - ze zdumieniem spytała Karolina. - Jest bardzo ciężki.
- To nic - poparła brata Agnieszka. - Obudzimy Romana i razem z
Kamilem przeniosą go tutaj. Obudź ojca! - zwróciła się do Sylwii, która właśnie
zeszła z góry niewyspana i w bardzo złym humorze.
- Bo co? - mruknęła. - Niech sobie jeszcze pośpi.
- Idź, obudź ojca! - A może ja sama... - głos Agnieszki złagodniał... -
może ja sama to zrobię...
- Oczywiście - roześmiał się Kamil. - Idź do niego! Przecież ksiądz Rudek
powiedział wczoraj, że według prawa kościelnego nie przestaliście być
małżeństwem.
Agnieszka poczerwieniała.
- Naprawdę tak powiedział?
- Wszyscy słyszeli.
- Ale z tego tylko powodu - odezwała się Karolina do córki - nie musisz
iść na strych. Roman na szczęście już schodzi.
Rozciłowski, mało jeszcze przytomny od snu, przeraził się tym, że
wszyscy zebrali się przy babce Wysoczarskiej.
- Co się stało? Czy babcia...
- Ależ czuje się całkiem nieźle - wyjaśniła pośpiesznie Agnieszka. - Ale
ponieważ nie powinna wstawać, a chcemy, żeby zjadła z nami śniadanie, trzeba
stół z jadalni przenieść tutaj. Właśnie czekaliśmy na ciebie, żebyś pomógł
Kamilowi.
- Już to robimy! Ale przedtem moja żona musi mnie pocałować. Przy
wszystkich! Jawnie i otwarcie!
- Jawnie i otwarcie - powtórzyła z entuzjazmem Agnieszka. Musiała
wspiąć się na palce, żeby ustami dosięgnąć pokrytego twardym zarostem
policzka męża.
- A ciebie muszę prosić - babka Izabelka zwróciła się do Wiktora - o
otworzenie puszki z szynką. Zawsze mam kłopoty z tymi maszynkami do
otwierania.
Wyszli obydwoje do kuchni, babka Izabelka wyjęła ze spiżarni puszkę,
ale Wiktor zamiast się do niej zabrać, najpierw zbliżył się do okna.
- Zdzisio już skończył - powiedział.
- Wiem, wiem. Zaraz go zawołam.
- Pewnie zmarzł...
- Jak to mówią Rosjanie? - roześmiała się babka Izabelka. - Aluzju
poniał...
- Tak właśnie, kochana mamo.
- Ale tym razem się na mnie zawiedziesz - Zdzisio dostanie herbaty. Już
nastawiam wodę.
- Nie będzie mama tak okrutna.
- Będę, będę. Świętą niedzielę zaczynać od wódki! Grzech i obraza
boska!
- Bywają większe grzechy i mama dobrze o tym wie - Wiktor otworzył
drzwi wiodące do tylnej sieni, a za nimi te, którymi wychodziło się na
podwórze. W porannym grudniowym mroku stał już przy nich Zdzisio,
otrzepawszy śnieg z butów, a przy nim jego dwa psy czekające, tak jak on, z
nadzieją rozbłysłą w oczach.
- Dzień dobry panu doktorowi!
Tak się spieszyłem, żeby odgarnąć ten śnieg, bo jak by pan doktor na
ulicę wyszedł?
- Tak rano nie wychodzę - bąknął Wiktor; nie chciał zrazić Zdzisia, ale
jednak nie mógł powstrzymać się od tej uwagi. - W przyszłą niedzielę, jeśli
będzie padało, przyjdź trochę później. Raz w tygodniu lubimy pospać.
- Dobrze, panie doktorze. Ale może gdybym tak wcześnie tu nie był, to by
ten Kitka, ten pijak Kitka, przyszedł do pana doktora odśnieżać, a on zawsze
tyle śniegu zostawia...
- Kitka do nas nie przychodzi.
- Dlaczego?
- Bo mu powiedziałem, że u nas ty odśnieżasz. Wejdź Zdzisiu,
rozgrzejesz się.
Psy patrzyły w napięciu, starając się wywnioskować, czy i one zaproszone
są do środka, ale Zdzisio chciał zamknąć drzwi przed ich nosami.
- Zaraz, zaraz - powstrzymał go Wiktor - przecież muszą coś dostać. -
Zawrócił do kuchni, zabrał z pudła na oknie suche pieczywo i indycze kości.
Psy - gdy im to wyrzucił - zaszczekały radośnie.
- One dostaną zlewki z internatu - powiedział Zdzisio; zapamiętał, co
mówił wczoraj doktor - że ceni go za jego dobroć dla tych psów przybłędów.
- One u mnie głodu nie zaznają.
Przyniosłem panu doktorowi gazety - dodał, składając na stole plik gazet.
- Zapłaciłeś, czy kioskarka dała ci bez pieniędzy?
- Dała bez pieniędzy. Zapisała na teczce pana doktora. Iran z Irakiem
wciąż się biją.
- Nie tylko oni. Siadaj Zdzisiu.
- Zaraz będzie herbatka - powiedziała z umyślną słodyczą babka Izabelka.
- Herbatka? - powtórzył Zdzisio, nie potrafił ukryć bolesnego zdziwienia.
- Mamo! - szepnął Wiktor. - Powtarzam, niech mama nie będzie okrutna!
Po wczorajszym dniu...
- Aha! Aluzju poniał! - powiedziała jeszcze raz babka Izabelka. - Ty byś
się pewnie też napił? - spytała półgłosem.
- Choćby naparsteczek!
- Obydwoje narazimy się Karolinie.
- Czy musi wiedzieć?
- Nie, nie musi.
Wiktor pocałował teściową w rękę.
- Wyznałem właśnie wczoraj Karolinie, że zanim ją pokochałem,
durzyłem się najpierw w mamie.
Babka Izabelka chwyciła ścierkę, ale nie była zła, pogroziła nią tylko
zięciowi.
- Nie bredź! A po co w ogóle poprosiłam cię do kuchni?
- Miałem otworzyć puszkę z szynką. Już otwieram!
Zdzisio poprawił się na stołku; nie zdejmował z twarzy doktora wiernego,
oddanego spojrzenia. Pociągnął nosem, gdy z przedziurawionej nożykiem do
otwierania konserw puszki zaczął się wydobywać cudowny zapach.
- To jest szynka - powiedziała babka Izabelka - którą twoja matka
przywiozła nam na Boże Narodzenie. Sama zaproponowała, żeby ją dziś
otworzyć, bo dziś też mamy święta. Dobrze, Jadwisiu, powiedziałam, jak
uważasz.
Wiktor podniósł na teściową zdziwione spojrzenie. Mój Boże! pomyślał.
Ile lat musiało minąć, żeby te dwie stare kobiety, które kochał, zaczęły mówić
do siebie po imieniu, żeby jedna z nich na to pozwoliła...
- Cieszę się - powiedział cicho.
- Ja też. - Babka Izabelka nie zrozumiała i dobrze, że nie zrozumiała,
znaczenia tych słów.
- Bo co bym podała na śniadanie.
Mam tylko jaja. Jakoś obydwie z Karoliną nie doceniłyśmy apetytów
naszych gości.
Myślałyśmy, że coś zostanie z kolacji na dzisiaj, a tymczasem do kuchni
wróciły prawie puste półmiski. - Wyłożyła szynkę z puszki na deseczkę,
ukrajała z niej dwa plastry, położyła na chleb - jeden kawałek dla Wiktora, drugi
dla Zdzisia.
Ale obydwaj jeszcze na coś czekali.
- A niech was! - zawołała.
Wyjęła z najdalszej głębi kredensu, spoza butelek z olejem, octem i
jakimiś sokami, opróżnioną tylko do połowy butelkę wódki. - Niech was! -
powtórzyła, napełniając nią małe - najmniejsze z tych, które stały na półce -
kieliszki.
- Zdrowie mamy! - powiedział Wiktor.
Zdzisio poderwał się ze stołka.
- Zdrowie pani doktorowej!
- A teraz wynoście mi się obaj z kuchni! Ty - zwróciła się do Wiktora,
otworzywszy blaszane pudełko - masz tu ziarenko kawy. Zgryź je dobrze, bo
gdybyś chuchnął w twarz Karolinie... Masz pecha - ściszyła głos - właśnie idzie!
- Zasłoniła sobą butelkę i opróżnione już kieliszki, i cofając się wciąż ku
kredensowi schowała je w nim za którąś z butelek.
- Mamo! - powiedziała Karolina od progu. - Pośpieszmy się ze
śniadaniem. Wszyscy są strasznie głodni!
- Co to jest takiego - roześmiała się babka Izabelka, pośpiesznie
zatrzaskując przed wzrokiem Karoliny drzwiczki kredensu - co to jest, że pod
tym dachem i przy mnie wszyscy zawsze chcą jeść? Inne kobiety narzekały
nieraz, że ich dzieci takie niejadki, a moje - i dzieci i wnuki - jadły zawsze, aż
im się uszy trzęsły.
- No, nie wiem - zaśmiała się także i Karolina - czy to teraz taki powód do
radości. Kartki na mięso wybrane na cały grudzień.
- Ale na szczęście w każdej z okolicznych wsi przynajmniej jeden
gospodarz wspomina z wdzięcznością twego ojca albo męża. Ludzie dokądś się
wyrywają, gonią po świecie, a ja uważam, że dobrze jest przeżyć życie w
jednym miejscu, przynajmniej wiadomo do jakich w razie czego zapukać drzwi.
- Woda na herbatę zagotowana, nakraj chleba i szynki, ja usmażę jajecznicę.
Zdzisio podniósł się ze stołka, rozejrzał się za czapką.
- Już pójdę. Dziękuję za śniadanie.
- A herbata? - powstrzymała go Karolina. - Zaraz będzie herbata.
- Zdzisio nie przepada za herbatą - odważył się powiedzieć Wiktor.
Szukając w kieszeni portmonetki wyszedł za nim do sieni, a potem na próg.
Psy, pochłonąwszy i chleb i kości, siedziały naprzeciwko drzwi,
wpatrując się w nie roziskrzonym wzrokiem. Na widok Zdzisia skoczyły ku
niemu z radosnym ujadaniem, jakby rozstały się z nim bardzo dawno i serce
pękało im z tęsknoty. Poklepał je po łbach i zwróciwszy ku Wiktorowi głowę,
uśmiechnął się bezzębnymi ustami.
- Każdy musi mieć kogoś, kto by na niego czekał.
- Co ty mówisz, Zdzisiu? - zdumiał się Wiktor.
A Zdzisio, wciąż uśmiechając się, zbliżył się do niego.
- Niech mi pan doktor coś przyrzeknie.
- Co takiego? Jakiś dziwny jesteś dzisiaj. Stało się coś?
- Jeszcze nie. Ale jakby... jakby... odwykówka, albo odsiadka, to niech
pan doktor mi przyrzeknie, że zaopiekuje się tymi psami.
- Ja?
- Niech mi pan doktor przyrzeknie! Bo co by z nimi było? Zdechłyby z
głodu i zimna... A to dobre psy! Bardzo dobre psy, panie doktorze.
- Wiem... - zająknął się Wysoczarski. - Ale tu u mnie... tyle przychodzi tu
zwierząt, że już własnych nie trzymam. Najwyżej... oddałbym je do azylu i
płacił na ich utrzymanie.
Zdzisiowi zadrżały usta.
- One by się zapłakały w azylu, panie doktorze. Tyle tam innych psów,
takie ujadanie przez cały dzień... one nie przyzwyczajone, zwłaszcza Czaruś...
Smoluch może by wytrzymał, ale Czaruś tak lubi spokój, jak przychodzimy do
domu, zaraz się kładzie i waruje, i tylko ślepiami za mną wodzi...
Czarny kundelek, który i teraz nie zdejmował ze Zdzisia rozbłysłych
oczu, jakby rozumiał o czym mowa - bo zwrócił je na chwilę ku Wiktorowi ze
zniewalającą nadzieją.
- A u pana doktora miałyby dobrze, wiem, że miałyby dobrze i mógłbym
być spokojny... Przyrzeka mi pan doktor?
- Na litość boską! - krzyknął Wysoczarski. - Pilnuj się, człowieku! Żadne
odwykówki! Żadne odsiadki! Uważaj, do jasnej cholery!
- Uważam, panie doktorze, wciąż uważam, ale w człowieku siedzi coś
takiego, co wodzi go na pokuszenie. Nawet w pacierzu jest o tym wspomniane.
No, to jak już Pan Bóg to przewidział...
- Ale Pan Bóg dał człowiekowi rozum!
- E, tam - panie doktorze! - Zdzisio przybliżył się do Wiktora, jakby miał
wyznać mu jakąś rzecz sekretną, a dotyczącą ich obydwu. - Ten rozum to
przeważnie milczy właśnie wtedy, kiedy powinien dojść do głosu. Nie zdarzyło
się to panu doktorowi?
- Zdzisiu! - zdenerwował się Wysoczarski. - Ty mnie nie zagaduj, kiedy ja
ci przypominam, żebyś się pilnował! Odwykówka! Odsiadka! Co ci chodzi po
głowie?
- Ja tylko tak, panie doktorze. Ale ja wiem, że... jakby co... to pan mi tych
psów przypilnuje... Nie pozwoli pan, żeby się zmarnowały... Nawet, jak mi pan
nie przyrzeknie, to będę spokojny.
- Wiktor! - Karolina uchyliła kuchennych drzwi. - Cóż to za konferencja
na progu bez kurtki? Zaziębisz się!
- Już idę! - zawołał. Ale stał wciąż w tym samym miejscu, nawet gdy
Zdzisio spłoszony interwencją Karoliny ruszył już w stronę furtki, a psy rzuciły
się za nim, nie zwracając uwagi na przyszłego, być może, opiekuna. - Już idę! -
powtórzył, choć wciąż tkwił na progu, patrząc już nie na znikające w porannym
mroku przygarbione plecy Zdzisia, ale na miasto, w którym spędził dwie trzecie
dotychczasowego życia, na pobliskie domy tak wyraziście znajome, jakby
długoletnie na nie patrzenie przydawało im cech ludzkich. Co powiedziała przed
chwilą babka Izabelka?... że dobrze jest przeżyć życie w jednym miejscu,
przynajmniej wiadomo do jakich w razie czego zapukać drzwi. Ale także,
pomyślał, po to trzymałeś się w życiu jednego miejsca, żeby ludzie wiedzieli, że
i do twoich mogą zapukać.
- Wiktor! - głos Karoliny stał się zaniepokojony. - Co się z tobą dzieje?
Naprawdę się zaziębisz!
- Zaraz wracam! - odkrzyknął.
Z całego bogactwa świata, z którego inni czerpali łakomymi rękami,
wykroił sobie kilka małych spraw, panicznie bliskich, może właśnie dlatego, że
przedtem stracił tak wiele. Ten dom, rodzina, to miasto, w którym wszyscy go
znali, w którym kioskarka dawała dla niego gazety bez pieniędzy... Tyle
przeszedł dróg i nieszczęść, żeby tu dojść, żeby nie pragnąć nic więcej. Ale czy
wolno było tak się ściszyć, tak ograniczyć, tak przekreślić wszystko inne...
odleglejsze, trudniejsze, doskonalsze?? A może to on osiągnął doskonałość w
tym małym, które wybrał, które dla siebie stworzył?
- Wiktor? - Karolina wyszła na próg, dotknęła jego ramienia. - Czy źle się
czujesz?
- Ależ skąd? - pocałował ją w rękę, uśmiechnął się z wysiłkiem. -
Zamyśliłem się.
- Nad czym?
- Przede wszystkim... - pospiesznie szukał tematu, który nadawałby się do
wyznania - przede wszystkim postanowiłem nie częstować już Zdzisia wódką.
- A dziś go częstowałeś?
- Nie, dziś nie - zaprzeczył gorliwie.
- No więc, czy coś się stało?
- Jeszcze nie, ale może się stać. Nie chcę czuć się współwinnym...
- Czy to coś pomoże - Karolina sceptycznie odniosła się do tych
skrupułów - jeśli ty jeden nie będziesz go częstował? A poza tym przecież on
nie ogranicza się do poczęstunków. Za pieniądze, które zarabia to tu, to tam,
sam kupuje sobie piwko, albo z tym drugim, z tym Kitką, składają się na pół
litra, nieraz to widziałam. - Ale czy sprawy Zdzisia dość trudnej, musisz
przyznać, nie możemy roztrząsać w kuchni? Teraz nie tylko ty, ale i ja się
zaziębię, stojąc tutaj.
Wróciwszy do kuchni, obydwoje jednak od razu o Zdzisiu zapomnieli. -
Babka Izabelka przysmażała na patelni wędzony boczek, a gdy nabrał
skwierczącej chrupkości i dymna woń wędzonki przytłumiła wszystkie inne
dotąd tu panujące - zaczęła rozbijać jajka, wprawnym ruchem rozwierając nad
patelnią ich skorupki.
- Oto prawdziwie niedzielny ranek - powiedział Wiktor. - Nie uznaję
innych.
- Innych prawie tu nie miałeś - zauważyła z pogodnym uśmiechem babka
Izabelka. - Ale teraz wynoście się z kuchni, bo tak się gapicie, aż mi się ręce
trzęsą.
- Już zmykamy! - Wiktor zabrał gazety, pozostawione na stole przez
Zdzisia, Karolina koszyk z pieczywem i masło.
W pokoju Agnieszka rozścielała już na przyniesionym tu stole lnianą
serwetę w niebiesko-różową kratę.
- Boże, ileż ta serweta ma lat! - dziwiła się rozprostowując załamania
wykrochmalonego płótna. - Pamiętam ją z dzieciństwa.
- Nie tak znów odległego - zauważyła babka Wysoczarska. Odłożyła
gazety, które podał jej Wiktor, większe zainteresowanie niż doniesienia ze
świata, budziła w niej krzątanina w pokoju, głównie wokół przyniesionego tu
dla niej stołu. - Nie tak odległego! - powtórzyła, przyglądając się z upodobaniem
Agnieszce. - A tę serwetę przywiozłam kiedyś Izabelce na imieniny. Z
dwunastoma serwetkami. Gdzie są te serwetki?
- Pewnie są gdzieś w szafie.
- Jak to - gdzieś? Powinny być razem z serwetą.
- I chyba są. Ale po co nam te serwetki? Teraz używa się papierowych.
- Okropność! Właśnie do tego nie mogę się przyzwyczaić.
- Teraz, kiedy panie domu same piorą... - Agnieszka jakoś nagannie
spojrzała na babkę Wysoczarską.
- Ależ moje dziecko - przerwała jej starsza pani - stół jest odświętnym
miejscem spotkań rodziny, nawet jeśli są to spotkania codzienne. Jaki piękny
był zwyczaj przebierania się do kolacji! - zamyśliła się, ale prędko otrząsnęła się
z tego zamyślenia. - A serwetki po to sprzedaje się razem z serwetą, żeby je
razem z nią używać, a nie trzymać nie wiadomo gdzie w szafie.
- Idź, przynieś te serwetki - szepnął do córki Rozciłowski.
Zwróciła ku niemu spojrzenie, jakim młodzież stwierdza brak wszelkiego
rozsądku u dorosłych.
- Coś ty, tato!
- Proszę cię, znajdź w kredensie i przynieś tu te serwetki!
- O, Boże! - ruszyła się wreszcie z miejsca Sylwia. - Co za pomysł! -
Wyszła do jadalni, z hukiem wyciągnęła szufladę kredensu i od razu krzyknęła.
- Nie ma ich tutaj!
- Czego nie ma? - zapytała Karolina, poszła do kuchni po półmisek z
szynką i właśnie z nim wróciła.
- Serwetek! - nie hamowała głosu Sylwia.
- Jakich?
- Tych od tej serwety, co na stole.
- A komu są potrzebne? - spytała niezbyt uprzejmie Karolina. Mało spała
tej nocy i prawdopodobnie nie wypoczęła po przygotowaniach do
jubileuszowego przyjęcia, a ponadto bardzo nie lubiła, kiedy ktoś grzebał w
kredensie - wszystko to razem sprawiło, że naprawdę niezbyt uprzejmie
powtórzyła. - Komu, u licha, są potrzebne?
- To ja - wyznała cicho babka Wysoczarska - ja chciałam je zobaczyć...
Ofiarowałam je przed laty z serwetą na imieniny Izabelce i teraz, kiedy
Agnieszka wyciągnęła z kredensu samą serwetę...
- Ależ leżą na wierzchu! - Karolina rzuciła się do jadalni i po chwili
wróciła z serwetkami, zaczynając od razu rozkładać je na stole! - Ty niczego nie
potrafisz znaleźć - skarciła Sylwię.
- Potrafię - odcięła się mała - jeśli coś naprawdę jest potrzebne. A poza
tym to mama od razu mogła przynieść te serwetki razem z serwetą.
- O, Boże! Z byle czego potraficie zrobić aferę! - zawołała Agnieszka. -
Jakie to szczęście, że dziś wyjeżdżam. Że dziś wyjeżdżamy - poprawiła się.
Poranek jakoś się zachmurzył, pomyślał Rozciłowski. Nie miał ochoty
patrzeć na nikogo, do wszystkich poczuł nieuchwytną pretensję, nawet do teścia
i Kamila, choć się w tej tak szybko rozegranej scenie wcale nie odzywali. Może
właśnie za to, że powinni byli się odezwać, powstrzymując odezwania Sylwii,
Karoliny i Agnieszki... - Ale oto, pchnąwszy drzwi ramieniem, jak to miała w
zwyczaju, wkroczyła do pokoju babka Izabelka. Choć dzierżyła oburącz
ogromną misę z jajecznicą, od razu zauważyła serwetki na stole.
- Och, jak ładnie! - zawołała.
- Jak ładnie, że wyjęliście też serwetki! Nie używamy ich na co dzień -
zwróciła się z wciąż jeszcze wdzięcznym za prezent uśmiechem ku babce
Wysoczarskiej - ale przecież dziś mamy święto!
Tak, pomyślał Rozciłowski, potwierdzając sam przed sobą myśl, która
nieraz przychodziła mu do głowy - ludzie dzielą się na pirotechników i saperów.
Jedni podkładają wciąż bomby pod własne lub cudze życie, pod każdy
dzień, pod każdą chwilę - drudzy starają się te bomby rozbrajać. W niezręczny
sposób pocałował rękę babki Izabelki, gdy stawiała misę z jajecznicą pośrodku
stołu.
- Co ty robisz, wariacie? - zawołała. - I dlaczego?
- Mam swoje powody - rzekł z uśmiechem.
- Jestem zazdrosna! - zawołała Agnieszka.
- O mnie? - zapytali równocześnie - i obydwoje nie bez zadowolenia -
babka Izabelka i Rozciłowski. A on jeszcze pomyślał: Poranek się wypogadza,
Boże drogi, jakże się pragnie tej pogody i jak mało było jej dotąd. A babka
Izabelka zmierzała już znowu do drzwi, rozpoczynając swój któryś tam - nie do
obliczenia! - kilometr na tej trasie.
- Zaczynajcie jeść! Zaraz przyniosę herbatę.
- Czy pokrajać mamie szynkę? - spytała teściową Karolina.
Przygotowywała tacę, żeby podać ją chorej do łóżka.
- Pokraj, bardzo proszę, będzie mi wygodniej jeść. Tak mi przykro, że tyle
kłopotu ze mną...
- Żadnego! Nawet tyciego! - Karolina oddała tacę do potrzymania
Agnieszce, a sama podsunęła wyżej poduszkę, żeby chora mogła się na niej
lepiej oprzeć.
Kamil także zbliżył się do łóżka.
- Tak się cieszymy, że babcia dobrze się dziś czuje - szepnął wciąż z
poczuciem winy.
- Och, nic mi nie jest, naprawdę nic mi nie jest - śmiała się do wszystkich
starsza pani.
Poranek wyraźnie się wypogadza, pomyślał znów Rozciłowski. Wzbierała
w nim ogromna fala ciepła, aż bał się, że to może być widoczne.
Siedzieli już przy stole i w milczeniu zaspokajali pierwszy głód, gdy na
górze rozległo się skomlenie psa.
- Dziadek zapomniał o swoim pacjencie - odezwała się z przyganą
Sylwia.
- A gdzie on właściwie skomli? - nie mógł zorientować się Kamil.
- W naszej sypialni - wyjaśniła Karolina. - Idź, wypuść go - zwróciła się
do Sylwii.
- I znowu ja! - Sylwia z hałasem odsunęła krzesło. Ojciec spojrzał na nią
bez przychylności, ale także i bez nadziei, że potrafiłby - sam ją wychowując -
sprawić, żeby była grzeczniejsza. Nie posądzał siebie o zdolności dydaktyczne.
Nie rozumiał współczesnej młodzieży i przerażała go myśl, że mógłby ją
zrozumieć. Koledzy po piórze pisywali - z rozczulającą ufnością w swoje
posłannictwo - wychowawcze historyjki, ale czy powstrzymywały one (uczniów
szkół podstawowych!) od narkotyków, (uczniów szkół zawodowych!) od
alkoholu, rabunków, mordów i gwałtów? Ale może byłoby ich więcej? W
domach poprawczych jeszcze bardziej brakowałoby miejsc? A kobiety po
zmroku w ogóle bałyby się wychodzić na ulicę, gdyby zabrakło tych
poczciwych książek, tak naiwnych wobec złowieszczego okrucieństwa świata,
których autorzy starali się w młodocianych czytelnikach wyrobić nawyk dobra,
zwalczając przeraźliwie łatwo rodzący się nawyk zła... - O czym ja myślę?
przeraził się. Ogarnął go niepokój, że bądź co bądź niewinne i tylko niezbyt
grzeczne zachowanie córki doprowadziło go do tych refleksji. Czyżby bał się,
czyżby podejrzewał, że to się może zrodzić tak znienacka - z dąsów, ze
zniechęcenia i naprawdę bez niczyjej winy?
- Zlał się! - obwieściła Sylwia prawie z satysfakcją, wprowadzając do
pokoju psa.
- Nie mogłaś wziąć od razu ścierki spod wanny i wytrzeć? - zgromiła
córkę Agnieszka.
- Nie znam się na tym, a w ogóle jem teraz śniadanie. - Sylwia zajęła
spokojnie miejsce przy stole i sięgnęła po następny kawałek szynki.
- Nie znasz się na tym? - zakrztusiła się własnym głosem Agnieszka. -
Nie trzeba specjalnego przeszkolenia, żeby wytrzeć podłogę po chorym psie.
- Właśnie - po chorym!
Mogłabym się zarazić.
- Idź mi natychmiast... - zaczęła groźnie Agnieszka.
- Uspokój się, kochanie - Rozciłowski poderwał się z krzesła. - Ja to zaraz
zrobię, tylko chyba - zwrócił się do córki - będę musiał zastanowić się nad
naszym wyjazdem do Bukowiny.
- Co ty mówisz? Tatusiu! - Sylwia także zerwała się z miejsca w
mgnieniu oka przemieniona w grzeczne, czarujące dziecko. Dopadła ojca, objęła
go, powstrzymując od dotknięcia klamki. - Przecież ja tylko tak... ja to zaraz
zrobię... Zaraz wytrę tę kałużę... nie będzie żadnego śladu...
- Nie, nie - szamotał się z nią Rozciłowski. - Ja to zrobię!
- Naprawdę nie miał żadnych zdolności wychowawczych i zdawał sobie
właśnie z tego w bolesny sposób sprawę, niepewny, czy to łagodność i
pobłażliwość, czy też surowość i natychmiastowa kara mogły odnieść właściwy
skutek.
- Nie pozwolę! - łkała rozdzierająco Sylwia. - Nie pozwolę, żeby tatuś...
żeby mój tatuś...
- I po co ja sprowokowałam ich, żeby przenieśli tu ten stół? - myślała
babka Wysoczarska. Utraciwszy apetyt machinalnie nabijała na widelec kawałki
szynki i bez pośpiechu niosła je do ust. Jej krakowskie mieszkanko objawiło jej
się nagle jak oaza ciszy, spokoju, psychicznego komfortu.
- Usiądź! - grzmiał Rozciłowski, odpychając od siebie córkę. - Proszę cię,
natychmiast wracaj do stołu!
- Nie! - płakała coraz głośniej Sylwia. - Akurat ty masz to robić? Nie
pozwolę ci... nie dam...
- Sylweczko! - odezwał się spokojnie Wiktor. Wziął pod pachę psa,
usadowionego już przy jego, nieomylnie wśród innych stóp pod stołem
odnalezionych nogach, podniósł się z krzesła.
- Jakoś dogadywaliśmy się razem przez te czternaście lat. Wiesz co -
zrobimy to razem.
- Och tak, dziadziu! - Sylwia puściła ojca i jeszcze rozbeczana, jak
przedszkolak, przyskoczyła do dziadka i przytuliła mokrą od łez twarz do
rękawa jego marynarki. - Tak, dziadziu, tak! Chodźmy!
- Najpierw zrobimy pieskowi zastrzyk, bo już pora, a potem raz dwa
zabierzemy się do tej roboty na górze. - Zachowanie Sylwii sprawiło, że Wiktor
zaczął zwracać się do niej, jak do dziecka, ale nawet go to wzruszyło. - Zgoda?
- Zgoda, dziadziu! Zgoda! - Sylwia wzięła od dziadka psa i pobiegła z
nim do gabinetu. Wiktor, obrzuciwszy rodzinę jednak jakby nieco triumfującym
spojrzeniem, wyszedł za nią.
Kocham go! pomyślała Karolina z rozbawionym zdumieniem, że objawia
jej się to w takich okolicznościach, z takiego właśnie powodu i aż tak, że
chciałoby się to na głos wykrzyczeć. Spojrzała na matkę Wiktora, a ta
odpowiedziała jej także uśmiechem, jakby chciała powiedzieć - widzisz, jakiego
wspaniałego wychowałam ci chłopaka!
A rodzice Sylwii milczeli.
- No, tak - odezwała się pierwsza Agnieszka - w końcu to dziadkowie ją
wychowali i znają ją lepiej od nas. A my popełniamy same niezręczności.
- Ależ to się zmieni, to się zmieni - nerwowo zaszeptał Rozciłowski. - Daj
mi tylko trochę czasu...
- Ależ daję ci go - także nerwowo roześmiała się Agnieszka - jeśli o mnie
chodzi, to ci go daję, ale nie wiem, czy Sylwia, czy ona da ten czas nam obojgu.
Już dosyć późno, nie uważasz?
- Na co?
- Na to, co trzeba było, co powinniśmy byli...
Szczęście wymaga jednak wysiłku, myślał w popłochu Rozciłowski, tylko
wokół cierpienia nie trzeba żadnych zabiegów, przychodzi samo i jest nie
pielęgnowane, nie pilnowane, nie utrwalane tak potrzebną szczęściu
pieczołowitością. Miał Agnieszkę i miał Sylwię, ale to oznaczało, że powinien
temu podołać. Podołać... co za straszne słowo, nie użyłby go w żadnym utworze.
- Pozwólcie sobie powiedzieć... zaczęła z wahaniem Karolina - pozwólcie
sobie powiedzieć, że komplikujecie sprawę. - Czy to w ogóle musiało być od
razu zrobione? Teraz? Podczas śniadania? Wytarłabym te psie siki sprzątając
sypialnię. Cóż to w końcu może być za kałuża? Przecież to nie dog, tylko mały
kundelek...
Uderzenie kolanem w drzwi obwieściło zbliżanie się babki Izabelki z
herbatą. Kamil zerwał się, żeby jej pomóc, ale nie oddała mu tacy.
- Idź no zobacz! - zawołała. - Zdaje mi się, że ktoś przed progiem
otrzepuje śnieg z butów.
- Od frontu, czy od podwórza - bo jeśli od podwórza, to pewnie Zdzisio...
- O, Boże! - jęknęła Agnieszka.
- Nie, od frontu. Kto to może być tak rano?
Właśnie odezwał się dzwonek, alarmujący, niecierpliwy i jakby - tak
pomyślała Karolina, zrywając się także od stołu - pełen zawstydzonej rozpaczy.
Pobiegła do przedpokoju za Kamilem, który już otwierał drzwi.
- Nie! - roześmiał się. - Coś takiego!
Na progu stał Krystian z rodziną - z manifestacyjnie opartą o niego Kasią
i Markiem, który przykucnął w dziwnej pozie, najwidoczniej nie mogąc ustać na
nogach.
- Co się stało? - krzyknęŁa Karolina, obudzony niepokój przycichał
powoli, bo jednak wydali się jej na pierwszy rzut oka cali i zdrowi.
Krystian nie kwapił się do wyjaśnień. Odpowiedziała za niego Kasia:
- Samochód nam nawalił.
- Gdzie?
- Nie wiem gdzie, gdzieś pośród śniegów. Zrobiliśmy chyba z piętnaście
kilometrów.
- Nie przesadzaj - odezwał się wreszcie Krystian - najwyżej dziesięć.
- Dziesięć też mi wystarczy. W tych kozakach na wysokich obcasach.
- Mogłaś włożyć inne.
- Włożyłabym, gdybym przewidziała, że wybierzesz się w drogę
niesprawnym wozem.
- Już mi to powiedziałaś ze sto razy.
- Nie kłóćcie się, tylko wejdźcie wreszcie do środka! - zawołała Karolina,
bo wciąż stali w otwartych drzwiach.
- Oni się bez przerwy kłócą - powiedział Marek pociągając nosem.
Z gabinetu wypadł Wiktor, za nim Sylwia i pies, na progu jadalni ukazała
się Agnieszka i Rozciłowski, za nimi babka Izabelka, a babka Wysoczarska
dopytywała się z pokoju, co się stało.
Krystian odpowiadał niechętnie, zmęczony, zmarznięty, a przede
wszystkim wściekły, że jemu - jemu! - musiało się coś takiego przydarzyć.
- Tak długo szliście? - zmartwiła się babka Izabelka. - Tyle godzin!
- Najpierw czekaliśmy w zimnym samochodzie - wyjaśniła zjadliwie
Kasia - aż Krystian znajdzie i naprawi to coś, co nawaliło. Bo on, jak zawsze ma
ambicje...
- To źle? - krzyknął Krystian.
- Przestańcie się kłócić! - usiłowała załagodzić sytuację Karolina, ściągała
z Marka kurtkę, rękawiczki i czapkę, rozcierała mu posiniałe z zimna uszy. - W
końcu nic strasznego się nie stało.
- Czy przynajmniej ustaliłeś przyczynę...? - spytał syna Wiktor.
- Myślę, że to rozrusznik - odpowiedział niechętnie - ale nie jestem
pewny.
- Podjedziemy po twój wóz i zaholuję cię do Karasia, ale on teraz pewnie
jeszcze śpi.
- Przecież najpierw muszę rozgrzać się i zjeść śniadanie - babka Izabelka
popychała przybyłych ku drzwiom jadalni.
Ale stała w nich Agnieszka.
- A co z Orwiłłą? - spytała w zapadłej akurat na krótko ciszy.
- Gdzie jest Orwiłło? Nie wrócił z wami?
- Poszedł w noc! - parsknęła Kasia.
- Jak to... Poszedł w noc...?
- Zwyczajnie - w noc... - powtórzyła Kasia. - Wysiadł z samochodu i
poszedł przed siebie.
Cóż to za idiotka! pomyślał Rozciłowski. Jak mogłem dotąd nie
zauważyć, że to kompletna idiotka?
- Nie zatrzymywaliście go?
- Najpierw czekał z nami w wozie, aż Krystian znajdzie i naprawi to, co
nawaliło. Nawet było mi z nim ciepło, bo okrył mi nogi połą tego swego
wspaniałego kożucha. Ale kiedy zdecydowaliśmy się wracać tutaj, nie chciał iść
z nami. Uparł się, że dotrze do jakiegoś autobusowego przystanku...
- Autobusy nie kursują w nocy - martwym głosem powiedziała
Agnieszka.
Sylwia zbliżyła się do matki, ostre paznokcie wpiła w jej dłoń!
- Oszalałaś! - syknęła Agnieszka, strzepnęła z dłoni rękę córki, przyłożyła
do ust skaleczony palec.
Sylwia zbliżyła usta do jej ucha.
- To ty oszalałś, mamo. - I jeśli wyobrażasz sobie, że pozwolę ci...
- Uważam, że trzeba do niego zadzwonić - powiedział Rozciłowski. Nie
zwrócił głowy ku żonie ani córce i jeszcze raz rzekł głośniej, jakby chciał, żeby
wszyscy to słyszeli. - Trzeba zaraz do niego zadzwonić i sprawdzić, czy jest w
domu.
- Tak - szepnęła Agnieszka z ulgą i wdzięcznością. - I sprawdzić, czy jest
w domu.
- Zaraz to zrobię! - pośpiesznie, bardzo energicznie i stanowczo podjęła
się tej funkcji Karolina. - Podaj mi numer telefonu - zwróciła się do Agnieszki.
- Trzydzieści siedem, dwadzieścia cztery, pięćdziesiąt trzy - natychmiast,
bez przypominania sobie, bez szukania w pamięci wyrzuciła z siebie Agnieszka.
Chciała iść za matką, która skierowała się już ku gabinetowi, ale jednak
powstrzymała się od tego, choć tylko Sylwia patrzyła na nią w boleśnie
ostrzegawczym napięciu - Rozciłowski, jakby zapomniawszy o całej sprawie,
wchodził już wraz z innymi do jadalni, poklepując Marka dla rozgrzewki po
plecach.
Karolina starannie zamknęła za sobą drzwi i dopiero, gdy głosy ucichły w
przedpokoju, zbliżyła się do biurka, na którym stał aparat. Powtarzała wciąż w
myślach numer telefonu Orwiłły (przecież powinna go pamiętać, także i ona
powinna go pamiętać) aż zatraciła się w niej świadomość, że ma tam dzwonić
zamiast Agnieszki, dla uspokojenia Agnieszki, która tak mało wykazała
opanowania, jak zawsze nie przestrzegając życiowych reguł gry, zmęczona
najwidoczniej tymi, które bezwzględnie obowiązywały na scenie. Ale chyba...
zamiast o Agnieszce powinna z zadziwieniem pomyśleć o sobie; dopiero przed
chwilą tak czule myślała o Wiktorze, gdy zgrabnie rozegrał wywołaną
zachowaniem Sylwii awanturę, a oto przywołane z odległych lat wspomnienie
nabierało jaskrawej świeżości, przeraźliwej świeżości, nietkniętej przez upływ
czasu i swój bezsens. Ale czy człowiek nie składał się ze wszystkich chwil
swego życia, ze wszystkich uczuć, z pamięci o wszystkich ludziach...?
Drżącą ręką nakręciła numer, a gdy po długim czekaniu, bolesnym
czekaniu, całym w strzępach złych domysłów, w słuchawce odezwał się męski
głos, zapytała bez tchu:
- Pan Janek?
- Nie... - zatrwożył się głos w słuchawce. - Witold, Witold Orwiłło.
- Ach, tak... - zaszeptała. - przepraszam, pomyliłam imiona... Mówiłam
już panu - znałam pana ojca... I głos... głos taki podobny.
- Ale... kto mówi?
- Karolina - szepnęła. I dopiero po chwili przytomniejąc powoli, dodała -
Wysoczarska, Karolina Wysoczarska, matka Agnieszki...
- Czy coś się stało? - zaniepokoił się Orwiłło.
- To ja dzwonię, żeby się upewnić, że panu nic się nie stało. Baliśmy się o
pana. Gdy Krystianowie wrócili i powiedzieli, że pan... że pan poszedł przed
siebie, licząc na autobus, a autobusy przecież w nocy nie kursują...
- Zabrała mnie ciężarówka z mlekiem, która wyjechała z jakiejś bocznej
drogi. Dziękuję za troskliwość. Czy to... Agnieszka...?
- Och, wszyscy! Wszyscy niepokoiliśmy się o pana! Różne rzeczy
zdarzają się teraz na drogach...
- Nie jest tak źle. Całkiem szybko znalazłem się przed jakąś pegeerowską
mleczarnią w Warszawie, udało mi się od razu złapać taksówkę i po powrocie
do domu natychmiast wskoczyłem do łóżka.
Ton raźnej beztroski w tym młodzieńczym głosie wydał się Karolinie
nieco sztuczny, ale postanowiła się do niego dostosować.
- Och, i pewnie zbudziłam pana! Przepraszam. Ale tak wszyscy nalegali,
żeby zadzwonić! Wszyscy! - powtórzyła z naciskiem.
Orwiłło przez długi czas milczał. Słyszała w słuchawce jego
przyśpieszony, jakby zdyszany oddech.
- Proszę pozdrowić Agnieszkę.
- Dziękuję.
- I proszę powiedzieć jej...
- Co? Co mam jej powiedzieć...?
- Że ją kocham. Bardzo.
Bardzo! Powie jej pani?
- Nie.
- Ale ja proszę. Proszę!
- Nie powiem. I niech pan nie nalega.
- Myśli pani pewnie, że Agnieszka będzie miała ze mną burzliwe życie...
że skoro jestem tak zazdrosny...
- Nie, to nie dlatego.
- A dlaczego?
- Życzę panu dobrze. Ile ma pan lat? Nie było pana na świecie, kiedy
poznałam pana ojca.
- To nieważne, ile mam lat.
- Ważne, mój mały. Bardzo ważne.
- Proszę powiedzieć Agnieszce...
- Powtarzam, nic jej nie powiem.
- Dobrze, zadzwonię do niej w poniedziałek.
- Niech pan nie dzwoni.
Zresztą... nie będzie pewnie w swoim mieszkaniu.
- A w jakim? Co to znaczy? W jakim?
- Dobranoc panu. Czasem... gdy spotykamy człowieka, warto sobie zadać
pytanie, co on będzie znaczył w moim życiu. Czy nic, jak Janek - jak pana
ojciec, czy wszystko, jak Wiktor - jak mój mąż.
- O czym pani mówi? Na litość boską, o czym pani...?
- O tym, że dobrze panu życzę. Dobranoc. I niech pan dobrze śpi. Niech
pan zawsze dobrze śpi.
Szybko odłożyła słuchawkę na widełki, czuła na twarzy wypieki i
pierwszą, w pełni przytomną myślą, była obawa, czy może pokazać się z nimi
rodzinie. Poszła więc najpierw do kuchni, w której na szczęście nie było nikogo,
wyjęła z lodówki resztki wczorajszych tortów i - nie śpiesząc się - wkroczyła z
nimi do jadalni.
- Orwiłło od dawna w domu, cały i zdrów - oświadczyła od progu. -
Zbudziłam go chyba tym telefonem.
- No, widzisz! - ze złośliwym triumfem spojrzała na matkę Sylwia. - Ktoś
taki da sobie zawsze radę.
- Co to znaczy - ktoś taki? - dopiero teraz nie zapanował nad sobą
Rozciłowski.
- No... - Sylwia zastanawiała się przez chwilę, nie wiedząc, jak najkrócej
wyjaśnić ojcu odczucie dla niej tak oczywiste - taki fajny!
- Nic mi nie jest - babka Wysoczarska czym prędzej przerwała ten dialog,
wracając do rozmowy z Krystianem, który wyjechał przed jej zasłabnięciem. -
Naprawdę nic mi nie jest, ale doktor kazał leżeć...
- Był doktor?
- Oczywiście - Wiktor także zbliżył się do łóżka matki - wezwałem
Adamkowskiego, na szczęście zechciał przyjechać mimo nocnej pory.
- Bo dziadek uratował mu psa, więc chciał się zrewanżować - wtrąciła
Sylwia, kierując tę niezbyt taktowną informację głównie do Marka, który
usiłował złapać i wziąć na ręce czarnego kundelka, pętającego się wszystkim
pod nogami. - Tego też uratuje, właśnie daliśmy mu razem drugi zastrzyk.
- Wygląda już jak całkiem zdrowy - ucieszył się Marek. - A wczoraj leżał
na kanapce w gabinecie i prawie się nie ruszał.
- Żebyś tylko ty się nie rozchorował po tym nocnym marszu - Kasia
dotknęła wierzchem dłoni policzków i czoła syna. - Boże, Boże! Akurat teraz!
Kamil rzucił jej krótkie spojrzenie, chciał zapytać, co miała na myśli,
mówiąc ”akurat teraz”, ale zaniechał tego. Zasłabnięcie babki Wysoczarskiej
złagodziło w nim zwykłą zaczepność.
- Siadajcie! - zawołała babka Izabelka już znowu w zwykłym swoim
marszu do kuchni. Usmażę jajecznicę dla Krystianów i przyniosę gorącej
herbaty. Napijecie się z rumem, dla rozgrzewki. A Marka po śniadaniu trzeba
położyć.
- Po śniadaniu - zaoponował Krystian, ale zaraz się poprawił - to jest po
naprawie samochodu wracamy do Warszawy.
Wiktor roześmiał się z pobłażaniem.
- Zważywszy, że Karaś - jak ci mówiłem - na pewno jeszcze chrapie,
chłopak zdąży się dobrze wyspać. O ile Karaś w ogóle da się namówić na robotę
w niedzielę.
- A... on nie ma żadnych zwierzaków? - z nagłą pokorą spytał Krystian.
- Nie - śmiał się wciąż ojciec - o ile wiem, ma tylko rybki w akwarium,
ale ja nie studiowałem ichtiologii.
- Szkoda - jeszcze bardziej potulnie szepnął Krystian.
- O protekcję u pana Karasia możesz się zwrócić do mnie - odezwała się
Agnieszka.
- Do ciebie?
- Tak. Kiedy w moim samochodzie coś się zepsuło, wyznał mi, że choć
bardzo nie ma czasu, chodzi na wszystkie filmy, w których występuję, a nawet
raz pojechał specjalnie do Warszawy, żeby zobaczyć w teatrze sztukę z moim
udziałem. No i wyobraź sobie, nie wziął żadnych pieniędzy za naprawę.
- Mama nawet w sklepie mięsnym dostaje wszystko bez kolejki -
powiedziała Sylwia do Marka.
- Ale tylko wtedy - zaśmiała się Agnieszka - kiedy ludzie w kolejce
wyraźnie się tego domagają, kiedy krzyczą, że szkoda mego czasu...
- A moja mama musi stać w ogonku - mały Wysoczarski dopiero teraz
spojrzał z podziwem na swoją sławną ciotkę.
- Jedz! - zgromiła go matka. - Co to za gadanie przy jedzeniu!
I pośpiesz się!
- Musisz się przespać.
- Nie chce mi się spać.
- W każdym razie pójdziesz do łóżka, a przedtem dam ci aspiryny.
- Nie chcę aspiryny!
- Przestań się stale sprzeciwiać! Już słuchać tego nie można. Na wszystko:
nie i nie! Czy myślisz czasem o tym, że mogę być tym zmęczona?
- Ja także jestem zmęczony - szepnął Marek.
- Ty? Ty jesteś tym zmęczony?
- Tak, bo zawsze musi być tak, jak ty chcesz.
- Co ty mówisz? Na co ty sobie pozwalasz? Słyszałeś Krystian? -
zawołała Kasia, ale jej mąż, zajęty rozmową z ojcem i siostrą, nie zwrócił na to
uwagi.
- Ty także musisz się położyć - niespodziewanie ciepło powiedziała do
synowej Karolina.
- Och, mamo! Marzę o tym!
- Zjedzcie szybko i zaszyjcie się obydwoje z Markiem na górze w naszej
sypialni. Nikt wam tam nie będzie przeszkadzał.
- Dziękuję, bardzo dziękuję! - Kasia uśmiechnęła się z wdzięcznością do
teściowej, ale w oczach zalśniły jej łzy. Karolina pomyślała o niej po raz
pierwszy z serdeczną litością - musiała czuć się bardzo wyczerpana i rozstrojona
nie tylko nocnym marszem, ale i godzinami, które go poprzedziły w tym domu,
a może także i poprzednią bezustanną prezentacją tego wypolerowanego
szczęścia z Krystianem, czego zresztą - na miły Bóg! - nikt od niej tutaj nie
wymagał. Sama wzięła na siebie ten obowiązek, sama go sobie wymyśliła, i tym
bardziej rażące wydawało się nagłe poniechanie przez nią dotychczasowych
reguł gry.
Spostrzegł to i Kamil, ale nie podzielał wzruszenia matki. Pod wpływem
chwilowej słabości miał zamiar zrezygnować z powrotu do rodzinnej debaty nad
losem Marka właśnie tu przy tym stole, gdzie zawsze wspólnie roztrząsano
najważniejsze sprawy. Ale słabość ta powoli mijała i Marek znów wydał mu się
godny tego, żeby o niego walczyć. A może... może tak sobie tylko wyobrażał,
może stało się to już jego manią - obcując od kilku lat z młodzieżą, wciąż
uważał, że trzeba o kogoś walczyć, ratować go, wyciągać z czyhających nań
zagrożeń. Gdy w szkole zdarzała się jakaś pedagogiczna katastrofa, winił za nią
przede wszystkim siebie - że nie zareagował na czas, nie wyczuł, nie zapobiegł.
Czy teraz także miał się spóźnić tylko dlatego, że Kasia każdej chwili mogła
wezwać na pomoc łzy i spazmy...?
- Posłuchaj, Katarzyno - zaczął, ale jego słowa zagłuszył radosny śmiech
Agnieszki.
- Krystian! Wciąż mówimy o twoim samochodzie, a nie powiedziałam ci
najważniejszego - co się wydarzyło... co się stało... - Agnieszka zająknęła się,
szukając właściwego słowa - po waszym wyjeździe.
- Co takiego? - Krystian nie okazywał wyraźnego zainteresowania.
- Roman i ja - obwieściła Agnieszka prawie uroczyście, choć z
rozbawieniem - postanowiliśmy znów być razem.
- To pogratulować!
Pogratulować! - zawołali równocześnie Krystian i Kasia.
- Komu? - śmiała się wciąż Agnieszka. - Romanowi czy mnie?
- Obojgu! Oczywiście obojgu!
- I mnie! - zawołała przekrzykując wszystkich Sylwia.
- Mnie przede wszystkim!
- Sylweczko! - odezwał się Wiktor Wysoczarski. - Przecież my ciebie i
tak nie oddamy.
- A czy ja się dokądś wybieram? - Sylwia rzuciła się całować dziadka i
babkę, a potem nic nie rozumiejącą babkę Izabelkę, gdy ta z ogromną tacą
zjawiła się w drzwiach.
- Co tu się dzieje? Co to za czułości?
- Agnieszka powiedziała nam - wyjaśnił rozpogodzony jednak trochę tą
wiadomością Krystian - że pobierają się znów z Romanem.
- Już jesteśmy pobrani! - Agnieszka promieniała, co wydawało jej się
konieczne po niefortunnym okazaniu niepokoju, aż takiego niepokoju - o
Orwiłłę. - Od piętnastu lat jesteśmy najlegalniej pobrani i to nie przestało
obowiązywać, tak wczoraj oświadczył ksiądz Rudek. Oczywiście do Urzędu
Stanu Cywilnego będziemy musieli jeszcze raz pójść, ale to da nam okazję
spotkać się znów przy tym stole.
Jest śliczna, myślał Rozciłowski obcałowywany - on teraz obcałowywany
przez wszystkcih - kocham ją i mógłbym przez cały dzień leżeć z nią w łóżku, a
wciąż chciałoby mi się ją mieć, w końcu coś takiego u mężczyzny po
czterdziestce jest zarówno niezwykłe, jak i niezwykle szczęśliwe. I pewnie
nigdy mi się to nie sprzykrzy.
To jej brak, pustka w domu, uczucie samotności nawet wśród ludzi -
przykrzyły mu się tak bardzo, że nieraz wszystko, co robił, wydawało mu się
bez sensu, bez potrzeby, własnej lub cudzej. Teraz miał kobietę, którą kochał,
miał rodzinę, czuł się wreszcie w pełni obywatelem życia. Pozyskiwanie tego
obywatelstwa tylko poprzez pracę wydawało mu się zawsze niewystarczające i
ubogie. Może nawet kalekie. Jakże lubił być w tym domu, choć - ganił teraz
siebie za to - może nie wszystkim okazywał należne uczucie. Rodziców
Agnieszki pokochał od razu tym łatwiej i gorliwiej, że od wczesnej młodości nie
miał własnych, babkę Izabelkę wielbił nie pytając siebie za co, babka
Wysoczarska była mu mniej bliska i należało może wreszcie zmniejszyć ten
dystans, utrzymywany z niewiadomego powodu - najgorzej wiodło mu się
jednak z obydwoma szwagrami, bardzo teraz pragnął, żeby to on ponosił za to
winę, łatwiej by było to naprawić. Kamila uważał zawsze za nadwrażliwego
życiowego partacza, obwiniającego wszystkich wokoło za swoje partactwo. Ale
i perfekcjonistów - a Krystian sam siebie do nich zaliczał - zwłaszcza
perfekcjonistów z urojenia, trudno było znieść właśnie dlatego, że wyłaził z nich
strach przed przyrodzonym partactwem. - Czy ich jednak nie krzywdził, czy nie
oceniał ich zbyt ostro tylko dlatego, że w nie kończących się dysputach, które
wiedli przy każdym spotkaniu, nigdy się z nimi nie zgadzał - z Krystianem
dlatego, że on przeważnie zgadzał się ze wszystkim, z Kamilem - ponieważ on
właśnie w sposób krzywdzący i niesprawiedliwy dla ocenianych zjawisk z
niczym zgodzić się nie chciał. Oni byli przeciwnikami w tym swoistym polskim
westernie, ale część sił kierowali i przeciwko niemu, ponieważ usiłował nie brać
w nim udziału. - Nie odpowiadała mu westernowa czystość barw przydzielana
sobie przez obydwie strony: my wyłącznie białe, tamci wyłącznie czarne
charaktery, ale cel - niestety - cel zdarzał się ten sam: wytłuc Indian. Albo
przynajmniej zamknąć ich w rezerwacie. Przyznawał rację i swoją ostrożnie
dawkowaną sympatię tym, którzy dbali o to, żeby Indian nie wytłuczono, którzy
wciąż uważali, że w splątaniu, w zagmatwaniu słuszności, sprzecznośi i
uwarunkowań - najważniejsze jest utrzymywanie takiej pogody, takiego wyżu
umysłów, żeby z wiecznie zachmurzonego nieba nad tą ziemią nie lunął krwawy
deszcz. Ileż to już razy wydzierano tu sobie patriotyzm, aż rwał się na nic nie
znaczące strzępy? Wiele narodów nie używało na co dzień tego słowa, czy
rozumiano tam jakie to było szczęście i pomyślność, której przez wieki nie
zaznano gdzie indziej?
O czym ja myślę? zaniepokoił się. Monologi wewnętrzne, którymi często
posługiwał się w swojej prozie, zawsze coś załatwiały, czemuś służyły, ten -
jego własny - nie wnosił nic nowego, przemielał jeszcze raz i tak już startą na
pył mąkę polskich pragnień, wątpliwości i rozpaczy. Skąd te myśli w
wypogodzony znowu poranek? Świat pozostawiał człowiekowi coraz mniejszy
obszar prywatności...
- Dlaczego nic nie mówisz? - zapytała Agnieszka.
Z ulgą, z uczuciem zbliżającego się ratunku uśmiechnął się do niej.
- Słucham.
Wstawano od stołu - po obfitym śniadaniu - dość ociężale. Wysoczarski,
najbardziej chyba ze wszystkich wyspany, klepnął po plecach starszego syna.
- Samochód ma się także i po to, żeby budziła się w człowieku
niespodziewana w innych okolicznościach energia - gdy trzeba go naprawiać.
- Pojadę z wami - zgłosił się Kamil. - To jedyna okazja, żeby zaznać
trochę uciechy z tego, że się nie ma własnego wozu.
- I ja mam jechać? - niezbyt głośno spytała Agnieszka, ochota na wizytę
w warsztacie samochodowym nieco w niej przygasła.
- Nie - Sylwia objęła matkę, przytuliła się do niej, jak dziecko, choć była
prawie jej wzrostu. - Nie jedź z nimi, mamusiu. Poradzą sobie z panem
Karasiem bez ciebie. A my we trójkę pójdziemy...
- Dokąd?
Babka Izabelka przestała zbierać filiżanki na tacę, zatrzymała się w
bezruchu.
- Należy jej się chyba, żeby chociaż raz poszła z rodzicami do kościoła,
jak inne dzieci. Ubierajcie się! Zdążycie na dziewiątą, ksiądz Rudek na pewno
będzie się rozglądał przynajmniej za delegacją z naszego domu.
- Co to za terror! - uśmiechnęła się zmieszana trochę Agnieszka. - Może i
do spowiedzi każecie mi iść?
Rozciłowski objął ją i przyciągnął do siebie.
- Ja tego nie będę wymagał.
Wczoraj powiedzieliśmy sobie, wybaczyliśmy sobie wszystko.
- Ja nie miałam tobie czego wybaczać - szepnęła Agnieszka.
Mój Boże! myślała Karolina, jeśli ten Orwiłło... jeśli ten Orwiłło jutro do
niej zadzwoni...
- Tak, Sylweczko - powiedziała na głos i chyba nawet z naciskiem. - Idź z
rodzicami!
Wysoczarski uśmiechnął się do córki i Rozciłowskiego z zaskakującą ich
prośbą w głosie:
- Nie zapomnijcie wstąpić do Sylwestra.
- Naprawdę? - jęknęła Agnieszka. - Naprawdę musimy tam pójść?
- Zapraszał mnie - dość niepewnie przypomniał Rozciłowski.
- I na pewno będzie czekał. - Wiktor zbliżył się do Rozciłowskiego,
nachylił się ku niemu i dopiero po chwili rzekł, jakby z trudem zdobywając się
na te słowa: - Jeśli rzeczywiście chcesz... jeśli rzeczywiście chcesz, żeby ci coś
opowiedział...
- Przecież ojciec uważa - Rozciłowski powstrzymał uśmiech - że całe to
opisywanie wojny nie ma w sobie krzty prawdziwości...
- Właściwie tak... ale są momenty... Wiktor przymknął oczy - są
momenty... i może właśnie ty mógłbyś je utrwalić...
- Ojciec mnie zaszczyca - bąknął Rozciłowski trochę złośliwie, chciał
jeszcze coś dorzucić, ale Agnieszka patrzyła na niego z naganą.
Wysoczarski zresztą nie zwrócił na jego słowa uwagi.
- Na przykład taki moment... taki moment, kiedy Sylwester, kiedy ten
Ziołko z jakiejś zabitej deskami wsi pod Przemyślem... po raz pierwszy w życiu
zobaczył morze. Bo ja już je przedtem widziałem... i to niejedno, Bałtyk
oczywiście, ale i Śródziemne, i Egejskie, Adriatyk i Atlantyk - podróżowało się
przed wojną - a on nie widział żadnego, aż dopiero to polskie, to zdobyte pod
Kołobrzegiem. - Umilkł, jakby się czegoś zawstydził. - No i popatrz... nawet
kiedy ja to mówię, robią się z tego całkiem wyświechtane, wypłowiałe słowa...
Może ty potrafisz...
- Ojciec mnie zaszczyca - powiedział po raz drugi Rozciłowski, ale już
nie złośliwie, raczej z ogarniającym go coraz bardziej onieśmieleniem.
- Może Sylwester ci opowie, jak biegliśmy, jak brnęliśmy zdyszani przez
piasek, żeby je zobaczyć. O Kołobrzeg trwały jeszcze walki, Niemcy wysadzali
wciąż z morza nowe posiłki, ale kilkanaście kilometrów na zachód my
dotarliśmy już do brzegu, już tam furkotała na wietrze polska flaga. Niech to
właśnie Sylwester ci opowie. Plaża zasłana była zniszczonym i porzuconym
przez Niemców sprzętem, leżeli przy nim zabici, wydawało się, że w powietrzu
unosi się jeszcze zapach krwi i prochu, a my już biegliśmy...
- Ależ to ojciec... ojciec powinien mi to opowiedzieć...
- Może później... - zmieszał się Wysoczarski - może ja tę relację
uzupełnię, jeśli będzie trzeba... ale najpierw musisz to usłyszeć od niego. Od
Sylwestra, od Sylwestra Ziołki, który po raz pierwszy... i właśnie tutaj, kiedy o
Kołobrzeg toczył się jeszcze bój... po raz pierwszy stanął na brzegu... Czystość,
podniosłość takiej chwili żołnierskiej...
- Ja z Markiem idę na górę - odezwała się Kasia. - Musimy się przespać.
- Przepraszam ojca - szepnął Krystian.
- Ależ właściwie ja... ja już skończyłem... Naprawdę już skończyłem.
Wstąpcie do Sylwestra.
- Na pewno wstąpimy - powiedziała Agnieszka.
Marek zbliżył się do łóżka babki Wysoczarskiej, patrzył prosząco.
- Ja się tutaj prześpię.
- Gdzie? - zaoponowała matka.
- Tutaj. W nogach u babci. Tu będę wszystko słyszał.
- Już nikt nie będzie nic mówił, a babci byłoby niewygodnie.
- Ależ nie - roześmiała się uszczęśliwiona babka Wysoczarska. - Wcale
nie! Kładź się, Mareczku. Będzie mi bardzo wygodnie.
- NO, to idźcie już! Idźcie i jedźcie! - Karolina rozpostartymi ramionami
kierowała wszystkich do przedpokoju. - Mamy obydwie z mamą mnóstwo
roboty.
Wiktor, z trudem pokonując zmieszanie, zbliżył się do żony.
- Karolinko, muszę cię prosić... skoro Agnieszka nie jedzie z nami...
muszę cię prosić, żebyś poprowadziła wóz. Bo, widzisz, ja...
- Aha! Jednak! I kiedyż to było? Ze Zdzisiem?
- Ze Zdzisiem. Wprawdzie całkiem mały kieliszeczek, ale pewnie nie
powinienem siadać za kierownicą. Mogę cię zapewnić, że to się nie powtórzy.
- Nie przyjmuję żadnych zapewnień.
- Ale to jest ostatnie.
Uwierzysz mi, kiedy ci powiem, o co mnie ten Zdzisio prosił na wypadek
odwykówki albo odsiadki. Oczywiście niczego mu nie przyrzekłem, ale
właściwie... gdzie te biedne psiska się podzieją...?
Karolina dotknęła dłonią czoła.
- Nie wiem, o czym mówisz. A ja naprawdę powinnam pomóc mamie.
- Nie trzeba mi żadnej pomocy - babka Izabelka wracała już z kuchni z
pustą tacą. - Możesz spokojnie jechać. Całkiem spokojnie. Przecież wiesz, że
mnie gotowanie nie męczy, dziękuję Bogu, że mam z czego i dla kogo. Kamil
mówił kiedyś, że kiedy rozwiązuje zadanie z fizyki, to jakby pisał wiersz. Ze
mną jest tak samo, kiedy gotuję obiad.
- Kochana babcia! - Rozciłowski chwycił ją w ramiona, podniósł wysoko,
choć broniła się i krzyczała. - Kochana babcia! Nasz najwspanialszy saper i
poeta!
- Puść wariacie! - Co dzisiaj do ciebie przystąpiło?
- Szczęście do mnie przystąpiło. Szczęście! - zawołał Rozciłowski
stawiając ją na podłodze.
- I dlaczego nazywasz mnie saperem?
- Właśnie - i Agnieszka chciała to wiedzieć.
- Ja to później wytłumaczę.
- Nie wiem co to takiego ze mną się dzieje, ale ja pewnie niedługo napiszę
wiersz! - bardzo cicho powiedziała do rodziców Sylwia. - Mam już tytuł.
- Jaki? - spytał Rozciłowski, poważnie odnosząc się do tego wyznania.
Sylwia przymknęła oczy.
- ”Dialog z kimś, kim czasem jestem”.
Rozciłowski wymienił z Agnieszką spojrzenia.
- Słyszałaś? - zapytał cicho.
- Tak - odpowiedziała po chwili. I umilkła. Przypomniał jej się dzień, gdy
wtargnęła do gabinetu ojca - a miała wtedy tyle lat, co Sylwia - i stanąwszy
przed biurkiem, bezapelacyjnie oznajmiła: „Tatusiu, ja ci coś przedstawię”. -
”Co takiego?” - zdumiał się ojciec.
Przygotowywał się do wyjazdu w teren i nie patrzył na nią. ”Ale spójrz na
mnie!” - krzyknęła. Dotknęła dłonią sukienki na piersi, unoszonej szybkim
oddechem. - ”Wyobraź sobie, że Julia stoi na balkonie... ” Później, gdy już była
na scenie, nigdy nie marzyła o roli Julii, zresztą tego akurat Szekspira od lat nie
grano w Warszawie. Ale tamten dzień na zawsze utkwił jej w pamięci - dzień, w
którym została aktorką.
- Napisz ten wiersz, Sylweczko - powiedziała czule do córki.
Wszyscy przenieśli się do przedpokoju, a babka Izabelka zebrała ze stołu
pozostałe jeszcze na nim naczynia, ale zamiast udać się z nimi do kuchni,
przysiadła na chwilę, czekając aż za wychodzącymi trzasną drzwi.
- Popatrz, Izabelko - babka Wysoczarska odłożyła czytaną gazetę - ile tej
wojny, ile zła i cierpienia na świecie.
- Dlatego ja - babka Izabelka długo wygładzała suknię na kolanach,
przypatrując się swoim rękom - dlatego ja każdego dnia myślę, jakie to są
szczęśliwe i piękne chwile, kiedy kobiety gotują, kiedy... mogą gotować obiad
dla swoich bliskich.
Zamilkły na długo, Marek zwinięty w nogach łóżka posapywał cichutko
przez sen, dom oddychał ciszą, wypełniającą płuca wszystkich jego
pomieszczeń, od piwnic po dach.
- Muszę zamknąć drzwi - babka Izabelka dźwignęła się z krzesła. - A
potem idę do kuchni. Wołaj, gdybyś czego potrzebowała.
- Posiedź jeszcze, wyglądasz na zmęczoną.
- Nie - babka Izabelka pokręciła energicznie głową. - Zdaje ci się,
Jadwisiu.
- Mało spałaś tej nocy.
- Jeszcze się wyśpię. Jeszcze się wyśpię...
Powłóczyła jednak trochę nogami, gdy szła do przedpokoju, żeby
przekręcić klucz w zamku, i nie od razu to zrobiła. Uchyliła drzwi i odetchnęła
głęboko zimnym, pachnącym świeżością powietrzem. Dzień był mroźny, lubiła
takie dni, trzeźwiące ludzi ze zmęczenia, padał powolny, leniwy, długo
utrzymujący się między niebem a ziemią, śnieżek.
I nagle wydało jej się, że za tą ruchliwą bielą ktoś stoi na tle ciemnej
ściany garażu. Pochyliła się do przodu, żeby lepiej to zobaczyć... Żeby lepiej ich
zobaczyć...
Bo stali tam... naprawdę przez krótką chwilę tam stali... Piotruś... i
Karol... i Białek... tak, Białek między nimi... Patrzyła na nich i nie wydawało jej
się to straszne, że ich widzi.
Roześmiała się dawnym, młodym śmiechem.
- Nie! Nie wołajcie mnie!
Jeszcze nie teraz! Jeszcze nie teraz...