1
Wszystko się skończyło. Wszystko.
Wszystko przepadło w chwili, w której Mikkal wy
dał ostatnie tchnienie w jej ramionach.
Wokół tej chwili krążyła każda myśl Raiji.
To koniec.
Tamta kula jej była przeznaczona, ją powinna tra
fić. Gdyby tak się stało, ominąłby ją wielki ból. Nie
zostałaby skazana na życie, które straciło już sens.
Szczęście...
Każdą sekundę życia Raiji przenikała nadzieja na
szczęście. Każdy kolejny oddech brała z przekonaniem,
że nie czyni tego nadaremnie. Elle obiecała to kiedyś
szczupłej dziewczynce. Na dziecięcej wówczas dłoni doj
rzała szczęście, o które Raija miała zawzięcie walczyć.
Niebo świadkiem, iż walczyła. Zawzięcie.
A jej szczęściu było na imię Mikkal. Teraz Mikkal
nie żyje. Tylko żyjący mogą być szczęśliwi.
Wszystkie łzy, tęsknoty i marzenia okazały się nada
remne. A przecież od najwcześniejszej młodości pła
kała, tęskniła i marzyła. O Mikkalu.
Wierzyła, że mają przed sobą wspólną przyszłość,
i oczekiwała jej.
Wszystkie nadzieje Raiji wiązały się z ową przepo
wiednią, która była jednym ze wspomnień z dzieciństwa.
Wydawało jej się, że ma prawo oczekiwać spełnię-
nia tej mglistej obietnicy wypowiedzianej ustami sta
rej kobiety.
Wydawało jej się, że ma prawo do szczęścia. Jeśli
ktokolwiek ma prawo do szczęścia, to właśnie ona.
A tymczasem wszystko przepadło.
Wszystko przepadło w mgnieniu oka, w chwili gdy
Mikkal zginął od kuli mordercy na zaśnieżonym targo
wisku pośród pokrzywionych przez wiatry straganów.
Bezsensowny koniec życia.
Przerażająco bezsensowny koniec życia Mikkala.
Koniec jej życia.
Trudno to było wytłumaczyć Jewgienijowi.
- Jeśli tego nie rozumiesz - mówiła mu Raija - to
znaczy, że nigdy nie kochałeś.
Wciąż miała zapłakane oczy. Odbili od brzegu już
trzy dni temu, a ona bez przerwy płakała.
Podążali na wschód. Po raz kolejny. Raija była pew
na, że tym razem dotrze do celu. Nie zamierzała znów
stać samotnie na nagim wybrzeżu i patrzeć na znika
jącą na horyzoncie szkutę.
Nadeszła pora, by udać się w tę podróż. Raija po
stanowiła uciec z Ruiji. Uciec przed władzą państwo
wą i przed człowiekiem, który pragnął jej śmierci.
Opuściła kraj, który obdarowaf ją prawie wszyst
kim, by później odebrać to, co najważniejsze.
Wolność mogła odzyskać tylko w kraju nieskończe
nie wielkim. I bardziej obcym niż można to sobie wy
obrazić.
W Rosji.
Przyszłość Raiji zależała od Jewgienija. Nie znała ni
kogo innego. Tylko z nim mogła porozmawiać.
Ale Jewgienij nie potrafił jej zrozumieć.
- Chciałbym, żebyś się wreszcie wypłakała, wyżali
ła i zostawiła to wszystko za sobą. Raz na zawsze..
Krzycz. Wściekaj się. Wyrzuć to z siebie, Raiju. Nie
ma sensu, byś skazywała się na śmierć za życia. Dla
niego nie ma to żadnego znaczenia. On umarł. I nie
przywrócisz mu życia, niszcząc własną przyszłość.
-Jesteś największym barbarzyńcą, jakiego kiedykol
wiek spotkałam - mruknęła Raija. Było to jedno z ulu
bionych słów Aleksieja. Raija kolekcjonowała różne
słowa. Przyswajała je po to, by ich używać. Nawet
w takiej chwili potrafiła odnaleźć właściwy zwrot.
- Nie jestem większym barbarzyńcą niż ty, moja dro
ga. Widzę tylko, że sama sobie szkodzisz. Jeśli twoje ży
cie już się skończyło, to dlaczego uciekasz? - zapytał wy
zywająco. - Dlaczego wsiadłaś na pokład mojego statku,
jeśli naprawdę masz dość życia? Nie byłoby prościej zo
stać tam i pozwolić, by cię zabili? Zdaje się, że znalazłaś
się tu całkiem dobrowolnie. Reijo nie przyprowadził cię
siłą. Coś trzyma cię przy życiu, Raiju. A więc w twoim
zachowaniu jest trochę obłudy. Żałoba jest rzeczą ludz
ką. Pozwolę ci go opłakiwać. Ale nie mów mi, że twoje
życie się skończyło tylko dlatego, że on umarł.
- Kochałam go - powiedziała Raija buńczucznie. -
Kochałam go bardziej, niz możesz, subic w^olnaŁM.
Do szaleństwa. Tego nie da się z niczym porównać.
Z żadnym innym uczuciem. On był sensem mojego
życia. On był moim życiem, Jewgienij.
Jewgienij słuchał uważnie. Był to przystojny męż
czyzna o melancholijnym spojrzeniu brązowych oczu,
z.blizną na brodzie, która uwydatniała się wówczas,
gdy zagryzał zęby z bólu.
Raija wcale tego nie zauważyła. Była całkiem zaśle-
piona własnym nieszczęściem. Na Jewgienija Dymi-
trowicza Bykowa nie zwracała uwagi i on świetnie
o tym wiedział.
- Żaden człowiek nie może być życiem kogoś inne
go, Raiju - tłumaczył Rosjanin łagodnie swym głębo
kim głosem. - Nie wolno nikogo kochać w ten sposób.
Nie wolno żyć wyłącznie życiem tego drugiego. Traci
się wówczas własne, policzone przecież godziny i dni...
-Jewgienij mówił długo i miał nadzieję, że Raija nie sły
szy tej dziwnej nuty w jego głosie. Mówił bowiem tyleż
do niej, co i do siebie. Słowa te w równym stopniu do
tyczyły tego, co sam robił ze swoim życiem, z przypi
sanym sobie czasem.
- Życie, moja droga, to nie to, o czym marzysz. Nie
to, czego pragniesz, by się zdarzyło jutro czy w przy
szłym roku. Albo za dziesięć lat. Życie to nie to, co
może się wydarzyć, jeśli tylko... Zycie jest tu i teraz.
Na przekór wszystkim twoim „jeśli" i „może", które
nigdy się nie spełnią. Życie toczy się niezależnie od
twoich marzeń. Niezależnie od twoich tęsknot. I takie
właśnie jest: pełne goryczy. Ale twoje. Masz je we wła
snych rękach w każdej chwili. Życie nie zacznie się
z dniem jutrzejszym, choć wierzysz, że on będzie ja
śniejszy. Powtarzam: życie jest tu i teraz. I dopiero
wtedy, gdy to rozumiesz, zaczynasz naprawdę żyć.
Raija milczała. Jewgienij wiedział, że ona nie może
się pogodzić z jego słowami. Jeszcze nie teraz.
Ale powiedział jej prawdę. Prawdę, której sam nie
potrafił udźwignąć.
Rosjanin był takim samym marzycielem jak Raija.
Strumień życia płynął obok niego jak fala przypływu,
jak fale, które obmywały burty jego statku.
Miał zamiar zacząć żyć zgodnie z tą prawdą. W te
raźniejszości. Postanowił jednak poczekać, aż i Raija
to pojmie. Na razie karmił się marzeniami i bolesny
mi tęsknotami.
Raija tego jednak nie dostrzegała.
- Jesteś zbyt młoda, by pozwolić, aby ból zawład
nął twoim życiem.
- Czy to zależy od wieku? - zapytała.
- Spójrz w przyszłość! - wykrzyknął.
- Widzę mrok. Przede mną jest tylko mrok, Jewgie
nij! - Raija zamrugała powiekami i na chwilę wróciła
do teraźniejszości, muskając swą drobną dłonią ogorza
ły, wysmagany wiatrem policzek mężczyzny siedzące
go koło niej. Jewgienij był przystojny. Nigdy dotąd nie
myślała o nim w ten sposób, ale w tej chwili przyszło
jej do głowy, że to słowo nad wyraz do niego pasuje.
- Wiem, że robisz dla mnie, co możesz, mój drogi
przyjacielu - ciągnęła. - Wiem, że pragniesz mojego do
bra, ale zdaje się, że nikt nie może mnie uleczyć. Wcale
nie chcę tonąć we łzach. Wcale tego nie chcę. Niczego
nie gram. Wolałabym umieć znosić cierpienie z większą
godnością. On zresztą najprawdopodobniej życzyłby
sobie tego... - głos Raiji zadrżał niebezpiecznie. Z trudem
przełykała ślinę, ocierając łzy z oczu. - Nie potrafię wy
mówić jego imienia, Jewgienij. O n o wzbiera we mnie jak
wiosenna powódź. Ale nie potrafię go wymówić. Nie
potrafię znieść tej pustki z godnością.
Jewgienij chwycił się mocno krawędzi stołu. Od
wrócił się do niej plecami.
Zapadła ciężka cisza. Raija podniosła oczy, by spoj
rzeć na Rosjanina, by spojrzeć na jego szerokie plecy
skryte pod cieniutką koszulą. Koszula była tak bardzo
znoszona, że bez trudu można było zobaczyć mięśnie
pracujące pod tkaniną. Jewgienij pochylił głowę. Raija
słyszała jego ciężki, przyspieszony oddech. Rwący się
oddech cierpiącego człowieka.
Na kark spływały mu długie, wijące się włosy. Wła
śnie to spostrzegła Raija. Spostrzegła to, co nie miało
żadnego znaczenia.
- Mówisz o miłości, Raiju - powiedział Jewgienij po
chwili. Wyprostował silne ramiona oparte o stół, tak
jakby chciał przepchnąć go przez ścianę. - Musisz wie
dzieć, że nie ty jedna kochałaś. Cały świat cierpi na tę
samą chorobę. Mówisz, że kochałaś do szaleństwa. Że
nie potrafisz tego wyrazić. Obawiam się, że to również
nic niezwykłego. - Jego oddech wciąż był przyspieszo
ny. - Nie mówiłem ci jeszcze o tym. Nie rozmawiałem
o tym z nikim. Nawet z Aleksiejem, choć w owym cza
sie był mi bardzo bliski. Gdybym cokolwiek zdradził,
byłoby mu to ciężarem. Musiałem dźwigać to sam.
Jewgienij obrócił się gwałtownie. Spojrzał na Raiję
płonącymi oczami.
- Ja również kochałem do szaleństwa. Byłem gotów
umrzeć dla niej. W wyobraźni namalowałem już całe
swoje życie, a ona była na każdym obrazie. Patrzyłem
w przyszłość, tylko w przyszłość. Widziałem szczęście,
śmiech i miłość. Widziałem pięcioro, sześcioro dzieci,
widziałem ją...
W Raiji ożyło jakieś na poły zatarte wspomnienie.
Aleksiej mówił jej kiedyś o tym. Dawno, dawno temu.
Z pewnością już to kiedyś słyszała.
- Ona umarła - powiedział Jewgienij. - Umarła,
a moje życie się skończyło. Tak mi się wydawało. Ja
również chciałem umrzeć. Nie pamiętam nawet, ile ra-
zy przykładałem nóż do przegubu. Upijałem się do
nieprzytomności co najmniej tyle samo razy. Sądzi
łem, że to jest jakieś rozwiązanie. Że po pijanemu ła
twiej mi będzie skończyć ze sobą...
Jewgienij pokręcił głową.
- Ale to nie było żadne rozwiązanie. Nic mi się nie
układało aż do chwili, w której zdołałem na nowo pod
nieść głowę. Dopóki nie nauczyłem się patrzeć życiu pro
sto w oczy. Dopóki nie nauczyłem się żyć z godnością.
- Ona miała na imię Walda, prawda? - zapytała ci
chutko Rai ja.
Jewgienij zmarszczył brwi.
- Aleksiej ci o tym opowiadał? - zdziwił się.
Rai ja skinęła głową.
- Miał poczucie, że to była jego wina - dodała.
Jewgienij wykrzywił się nieco.
- To nie ułatwiło mi sprawy, prawda? Ona była nim
zafascynowana, a ja nie mogłem na to patrzeć. Wydawa
ło mi się jednak, że to przejdzie. Wszystkie kobiety za
chowywały się tak samo na początku znajomości z Alek-
siejem. Był zbyt przystojny. Ale jej nie przeszło. I nie
zdołała tego znieść. Wybrała więc śmierć. Straciłem ko
bietę, która miała zostać moją żoną, i niewiele brakowa
ło, a straciłbym brata, który z upodobaniem nurzał się
we własnym poczuciu winy. Nie było już miejsca dla
mnie i dla mojego bólu. Ja także kochałem, Raiju. Ko
chałem i cierpiałem. - Jewgienij uśmiechnął się blado. -
Wówczas miałem niewiele więcej lat niż ty dzisiaj.
- A teraz? - zagadnęła Raija. - Wcale nie jesteś taki
stary, Jewgienij.
- Mam trzydzieści pięć lat, czy to niemało? A mo
że trzydzieści sześć. Nie liczyłem dokładnie. Ale tra-
giczna miłość nie oznacza wcale, że nie można poko
chać jeszcze raz. Zycie toczy się dalej.
- Ale ty wciąż jesteś sam - przypomniała mu Raija,
zmęczona już jego pouczeniami.
- Tak, jestem sam - przyznał ze smutkiem, a w je
go przepastnych brunatnych oczach błysnął dziwny
płomień. - Ale żyję. I znowu kocham. Nie chciałbym
jednak o tym mówić. Nie teraz.
Raija skinęła głową. Wcale nie była ciekawa jego zwie
rzeń. Nawet przez chwilę nie zastanawiała się, dla kogo
bije serce Jewgienija. Obchodził ją tylko jej własny ból.
A poza tym przecież to tylko słowa.
Kochać... miłość...
Wcale nie wiadomo, czy ona i Jewgienij mieli to sa
mo na myśli, wypowiadając te słowa. Raija wiedziała
doskonale, że sama używała tych określeń wiele razy
- nie tylko w stosunku do Mikkala. I nigdy nie kłama
ła. Zawsze chodziło o pewien rodzaj miłości. Przynaj
mniej częściowo. Zawsze chodziło o związek, w który
angażowała swoje serce.
Owo uczucie przypominało wątły kwiatek, gdy tak
młodo wychodziła za mąż za Karla. Oboje, choć bar
dzo różni, po omacku zbudowali wówczas coś w ro
dzaju wspólnoty. Związek pełen ciepła. Łączyło ich
coś, co wcale nie było brzydkie. Nawet dziś z rozczu
leniem wspominała tego bladego młodzieńca, który
był jej pierwszym mężem.
Cień prawdziwie wielkiego uczucia pojawił się między
Raiją a Aleksiejem, młodszym bratem Jewgienija. Aleksiej
był bez wątpienia najprzystojniejszym mężczyzną, jakie
go kiedykolwiek spotkała. Za sprawą jakiegoś błogosła
wieństwa albo przekleństwa oboje mieli w sobie dar przy-
ciągania innych ludzi - i właśnie to ich połączyło. Ów nie
zwykły dar rzadko kiedy przynosił szczęście innym. Nie
przyniósł też wielkiego szczęścia żadnemu z tych dwoj
ga. Raija zapatrzyła się w czarną pustkę, którą nazwała
przyszłością. Aleksiej pozwolił, by zawładnęło nim sza
leństwo, i zginął w tragicznym wypadku. Przekroczył gra
nice nicości w czasie bójki z Jewgienijem. Zarówno Ra
ija, jak i Jewgienij dręczyli się poczuciem winy. Łączyła
ich tylko piękna przyjaźń, ale Aleksiej podejrzewał, że
chodzi o coś więcej. A przecież Raija miała wyruszyć
z Aleksiejem do Rosji, tak daleko zaszły sprawy między
nimi. I nie były to tylko czcze słowa. Mimo wszystko Ra
ija wiedziała dobrze, że w tym związku nie chodziło
o prawdziwie wielką miłość.
Za sprawą ironii losu zmuszona była ruszyć na
wschód z Jewgienijem. Miało to w sobie szczyptę go
ryczy, której Raija wolała na razie nie smakować.
Dobrze, że ona i Jewgienij są tylko przyjaciółmi...
Raija skierowała swe myśli ku trzem następnym
mężczyznom, którzy zakradli się do jej serca.
Aleksanteri. Dziki, niepochwytny Santeri, który po
trafił stopić jej serce tak, jak pierwsze promienie wio
sennego słońca topią zimowe śniegi. Pełen pożądania,
pełen tęsknoty. Ale z tego wszystkiego zostało mniej
więcej tyle, co z zimowego śniegu. Słodka pustka. Coś
w rodzaju przyjaźni. Najbardziej płynnej z możli
wych. Czy można ją nazwać miłością? Raija nie była
tego pewna. Ale ceniła to piękne doświadczenie. Chwi
le nasycone słońcem.
Santeri był niczym wiosenny wiatr, który porywał
jej serce. Dlatego, że zjawił się wiosną, dlatego, że był
równie nieobliczalny jak wiatr.
Petri. Skała. I jak skała niewzruszony. W jego oczach
odbijały się wody Zatoki Botnickiej, jego dłonie dotyka
ły złocistych zbóż z Tornedalen, a jego ciało wiło się
z głodu, gdy mróz niszczył uprawy. Pochodził z tej sa
mej ziemi, co i Raija. Patrzył na ten sam skrawek nieba.
W jego żyłach płynęła ta sama krew. Gdyby nie było
Mikkala, gdyby Mikkal się nigdy nie narodził, wówczas
Raija mogłaby przeżyć życie z Petrim i wierzyć, że na
tym polega szczęście. Sądzić, że to właśnie jest miłość.
Jeszcze Reijo...
Dobry, drogi Reijo. Ten, który ciągle trwał przy niej.
I nigdy jej nie zdradził. Ten, który uwielbiał ją z mło
dzieńczą konsekwencją, który dał jej czułość i ciepło,
który ofiarował swoje życie. Choć kochał ją inaczej...
Reijo był jej jedynym prawdziwym przyjacielem. Jedy
nym prawdziwym przyjacielem, który w razie potrzeby
zawsze stał u jej boku. Raija początkowo sądziła, że ta
część przepowiedni starej Elle dotyczyła Mikkala, ale po
tem zrozumiała, że nie chodziło o niego, tylko o Reijo.
Raija wiedziała, że Reijo gotów byłby oddać za nią
życie, i wydawało jej się, że ona zrobiłaby dla niego to
samo. Taką postać przybrało ich uczucie. Raija kocha
ła go - za tę przyjaźń. Za jego wierność, za to, że ni
gdy jej nie zdradził, za jego cudowny charakter, który
czynił z Reijo jednego z najwspanialszych ludzi, jakich
znała. Za to, że był sobą. Ale nie miało to nic wspól
nego z uczuciem, które łączyło ją z Mikkalem. Między
nią a Mikkalem był spieniony ocean namiętności.
I choć Raija nie przepadała za morzem, nie potrafiła
znaleźć lepszego porównania.
Ocean albo niebo.
Uczucie, które się zrodziło między nią a Mikkalem,
nie miało żadnych granic. Było równie nieskończone
jak ocean czy niebo.
Gotujące się do burzy niebo pomieściłoby zaledwie
cząstkę tego, co Raija przeżyła.
Ani czas, ani odległość nie zdołały ich rozdzielić.
Myśl potrafiła pokonać ograniczenia ciał. Każde z nich
było w stanie dotrzeć do tego drugiego, choćby nawet
w rzeczywistości nie mogli się dotknąć. Ich miłość
unieważniła wszelkie ziemskie przeszkody.
Tego uczucia nie można z niczym porównać.
Raija nie sądziła, by inni ludzie doświadczali tak
wielkiej i głębokiej miłości. Wydawało jej się, że tylko
ona i Mikkal przeżyli coś takiego. Gdyby to dotyczy
ło wszystkich, zwykli ludzie nie mogliby znieść miło
ści. Było w niej bowiem tyle samo cierpienia, co
i wszechogarniającej radości. A może cierpienia wię
cej. Płacili drogo za kr 'dą radosną chwilę, ale każda
z nich była warta tej ceny.
Raija rozumiała, że ten ostatni ból również został
wliczony w cenę. W bardzo wysoką cenę...
Ale nawet teraz nie pozwoliłaby sobie tego odebrać.
Jeśli tyle miała kosztować ta miłość, to Raija była go
towa płacić za nią każdą gorzką minutą swego życia.
To właśnie miała na myśli, mówiąc „miłość". Mó
wiąc o kochaniu.
Niemożliwe, by Jewgienij rozumiał tak samo te sło
wa. Raija nie mogła w to uwierzyć. To, co połączyło
ją i Mikkala, nie mogło się przydarzyć nikomu inne
mu. Było wyjątkowe.
I nigdy się już nie powtórzy. Raija dobrze znała ból,
który był ceną takiej miłości.
Gdy Raija po raz pierwszy weszła na pokład „Sankt
Nikołaja", nie mogła opanować ciekawości. Obejrzała do
kładnie każdy kąt, do którego udało jej się dostać. Oglą
dała wszystko, pozwalała sobie zaimponować, pozwoliła
się nawet przestraszyć i rozzłościć. Z wielkim respektem
myślała o tym, że ten niezgrabny, niezbyt urodziwy sta
teczek potrafił odbyć tak długą podróż z ogromnego kra
ju na wschodzie aż do najdalszych przystani rybackich
w głębi pięknych fiordów w północnej Norwegii. Rosyj
skie szkuty były nie tyle pięknymi damami morza, co je
go wiernymi służebnicami. Tak przynajmniej sądziła Ra
ija. Rzetelnie wykonywały swoje zadania.
Raija wiedziała też, jak ważną rolę odgrywają rosyj
skie statki w życiu mieszkańców wybrzeża Ruiji.
Z własnego doświadczenia znała kłopoty z utrzyma
niem rodziny. Pamiętała, jak wytrwale muszą oszczę
dzać ubodzy, by móc płacić podatki i spłacać swe dłu
gi, które jakoś nigdy się nie zmniejszały.
Prości ludzie wiecznie byli coś winni wielkim panom.
A to pieniądze, a to dziesięcinę, a to własną duszę...
Dlatego traktowali Rosjan jak dar niebios. Nie zna
li niczego piękniejszego niż widok niezgrabnych rosyj
skich żaglowców na morskich falach. Mąka była dla
nich zbyt droga. Ziarno też kosztowało zbyt wiele.
Tylko handel z Rosjanami ratował biedaków. Przyby
sze ze wschodu chętnie zamieniali towar na towar.
A przy tym nie byli drobiazgowi, nawet jeśli trafiała
się im trochę nadpsuta ryba.
Ludzie ze wschodu obchodzili tyle świąt, podczas
których nie mogli jeść mięsa, że zapotrzebowanie na
rybę było ogromne. Niezależnie od jakości.
Raija dobrze o tym wszystkim wiedziała.
\
\
Zobaczyła jednak również rzeczy, od których cier
pła jej skóra. Bo czuła się bezsilna.
Marynarze żyli w fatalnych warunkach. Mieli do dys
pozycji tylko jedną wspólną kajutę, a w niej niewiele
miejsca. Mniej niż potrzebowali. Raija widywała
w swym życiu zwierzęta traktowane lepiej niż ci mary
narze. Widok mężczyzn śpiących na zmianę rozdziera!
jej serce. Ich ubrania były w opłakanym stanie. Chyba
że wybierali się na ląd. Wówczas zakładali strój odświęt
ny. Jedyny, jaki posiadali.
Odżywiali się kiepsko, rybą i żytnim chlebem. Goto
wali na pokładzie. Raija zawsze zastanawiała się, jakim
cudem przetrzymują tak trudne podróże. Jak mogą tak
pracować o takim pożywieniu. Nie było to jedzenie, od
którego ciężko pracujący człowiek mógłby nabrać sił.
Zarabiali niewiele. To zależało zresztą od kapitana.
Jewgienij nie był pod tym względem najgorszy. Miał
zbyt miękkie serce, w każdym ze swych marynarzy wi
dział człowieka. A jednak ich zarobki nie były wysokie.
Raija zapytała Jewgienija, dlaczego ci ludzie godzą się na
takie warunki. Jewgienij popatrzył na nią trochę dłużej.
W jego spojrzeniu pojawił się cień melancholii. Odpo
wiedział jej bardzo cicho, jakby miał nieczyste sumienie:
- W moim kraju żyje bardzo wielu ludzi, Raiju.
Gdyby ci chłopcy nie zgodzili się na takie warunki,
znalazłoby się mnóstwo innych chętnych. Zawsze jest
ktoś, kto głoduje jeszcze bardziej niż ty...
Raija doświadczyła tego na własnej skórze. Miała
przy tym świadomość, że w Rosji również niewiele się
zmieniło. Tam także nigdy nie zabraknie biedaków.
Ludzi, którzy potrzebują chleba.
Różnica pomiędzy dobrze, a nawet przesadnie do-
statnio wyposażoną kajutą kapitana a ciemną i ciasną
norą zwykłych marynarzy zawsze będzie uderzająca.
Raija nie była tym zachwycona. Ale jej własny żal,
jej własny przejmujący ból wygrywał ze współczuciem
dla innych.
Pogodziła się więc z tym, co powiedział Jewgienij.
Uspokoiła ją myśl, że tak już musi być. Że taki już jest
ten świat. Że zawsze znajdzie się ktoś głodniejszy niż ty...
Jej ciało pokryło się gęsią skórką na samą myśl o je
dzeniu. Nie jadła jeszcze obiadu. Na sam widok ryby,
choć z pewnością była przyrządzona lepiej niż ta, któ
rą jedli marynarze, dostała torsji. Do tej pory ogarnia
ły ją mdłości, ledwo pomyślała o jedzeniu.
Powinna była wiedzieć, że choroba morska nie prze
chodzi tak łatwo!
Raija zachwiała się. Jewgienij przyskoczył do niej
w mgnieniu oka. Delikatne ręce objęły jej talię. Rosja
nin podparł ją, podtrzymując za łokieć.
- Źle się czujesz? - zapytał. W jego głosie słychać by
ło niepokój. Mówił jak człowiek zatroskany, ale zara
zem bardzo zdecydowany. - Mówiłem ci już, że powin
naś jeść - ciągnął prawie rozkazującym tonem. - To
wszystko z głodu. Nie zwalczysz żadnej choroby, jeśli
będziesz żyć tylko o wodzie. Jesteś chuda jak szczapa
i nie życzę sobie, byś jeszcze chudła. Rozumiesz?
Raija skinęła głową. Znów poczuła mdłości. Skuliła
się w sobie i osłoniła usta. Gdy próbowała powstrzy
mać się od wymiotów, miała takie wrażenie, jakby jej
klatkę piersiową i żołądek wypełniły kamienie. Do gar
dła podeszła fala letniego płynu. Obrzydliwego płynu.
W uszach jej szumiało, gdy zbliżał się kolejny atak
torsji.
- Jewgienij, pomóż mi wyjść na pokład - wydusiła
Raija.
Jewgienij trochę ciągnął ją za sobą, trochę zaś niósł.
Gdy już wydostałi się na pokład, oparł Raiję o burtę,
wciąż ją podtrzymując. Pochylona Raija czuła, jak
gładkie drewno uciska jej przeponę, i wymiotowała tak
długo, aż w ustach pozostał już tylko nieprzyjemny
smak. Dopiero wtedy otworzyła oczy i popatrzyła na
szarozieloną wodę pokrytą żółtobiałą pianą. Zdawało
jej się, że sama jest równie zielona jak ta woda.
Wciągała łapczywie powietrze. Jednocześnie grzbie
tem dłoni osuszyła oczy.
- Gdybyś jadła cokolwiek, nie chwytałyby cię takie
mdłości - powiedział Jewgienij z łagodnością starszego
brata. W kąciku jego ust czaił się uśmiech, choć Rosjanin
dobrze wiedział, jak źle Raija znosi podróż. Jako rasowy
wilk morski nie mógł się jednak powstrzymać od uśmie
chu, gdy widział ludzi karmiących ryby w ten sposób.
- Gdybym cokolwiek zjadła - odparła z trudem Ra
ija - wymiotowałabym jeszcze więcej. Trwałoby to
dłużej. Czułabym się gorzej.
Jewgienij pokręcił głową. Miał ochotę pogłaskać ją
po włosach rozwianych przez wiatr, ale zrezygnował.
Z zadowoleniem skonstatował, że panuje nad sobą. Ze
wciąż jeszcze się kontroluje. Że potrafi okiełznać swo
ją namiętność. Dzięki temu czuł się silniejszym i dum
niej szym mężczyzną.
- Nie chcesz się niczego nauczyć, Raiju. Dziś wie
czorem zatroszczę się osobiście, byś coś zjadła. Choć
bym nawet miał ci siedzieć na głowie.
Raija wyobraziła sobie przez moment taką scenę
i prawie się uśmiechnęła.
- Będę ci siedział na głowie i opowiadał o rosyjskich »
carach.
- Nie dziś - mruknęła. W jej głosie pojawiła się nut
ka ożywienia. Pierwsza od chwili, w której Reijo wpro
wadził ją na pokład. - Nie o carach. Dziś zaczniesz
mnie uczyć twojego języka, Jewgienij. Spędzę w two
im kraju ładnych parę miesięcy. Czułabym się bezna
dziejnie, gdyby przez ten czas nikt mnie nie rozumiał
i gdybym ja nikogo nie rozumiała. Szybko się uczę.
Wystarczy krótka lekcja codziennie podczas podróży
na wschód. I parę lekcji na miejscu, o ile znajdziesz dla
mnie czas. Nauczę się twojego języka, Jewgienij.
Rosjanin poczuł, jak ogarnia go fala niewytłuma
czalnej radości. Miał ochotę wziąć Raiję w ramiona
i puścić się w tany po pokładzie. Ale ona była w żało
bie. A i jemu, kapitanowi, nie wypadało robić takich
rzeczy na oczach załogi.
Jewgienij wyprostował się. Spojrzał jej prosto
w oczy.
- To wielki honor dla mnie, Raiju. Będziesz mówi
ła po rosyjsku jak rodowita Rosjanka.
Jewgienij nie przypuszczał nawet, że to iście proro
cze słowa.
2
Reijo szybko się zorientował, że podjął się zadania
z góry skazanego na niepowodzenie. Troje dorosłych,
pięcioro dzieci i ciało Mikkala. Podróżowali jak La
pończycy, przygotowani na wszelkie niespodzianki
natury, ale i tak nie szło im najlepiej.
Przed sobą mieli najzimniejszą porę roku. Aleksante-
ri wcale nie był tak silny, jak twierdził. Podczas podró
ży na północ mróz niemal odebrał mu życie. Nabawił się
wielu odmrożeń. Reijo wiedział doskonale, że odmroże
nia lubią się odnawiać, gdy tylko nadarza się okazja.
Sam był przyzwyczajony do mrozu. Nie przejmo
wał się pogodą. Podczas wielu zim spędzonych na po
łowach czy na wędrówkach przekonał się, ile może
wytrzymać. Nauczył się troszczyć o siebie i szanować
siły przyrody. Potrafił przewidzieć niepogodę. Potra
fił czytać w księdze natury.
Podróżowali razem z innymi wędrowcami, wmiesza
li się w wielką gromadę, co dało im poczucie bezpie
czeństwa. Jemu, Santeriemu, Mattiemu, którego zali
czył już do dorosłych, Elise, Mai, Knutowi, Idzie i Ailo.
Gromada topniała jednak, w miarę jak posuwali się
na wschód. Tu trzeba było dobrze znać kierunek wę
drówki, bo wiatr od morza, którego zresztą wcale nie
było widać, starł wszystkie ślady z puszystego śniegu,
pokrywającego lodową skorupę.
W tej śnieżnej krainie, w której wszystko wyglądało '
podobnie, łatwo było zbłądzić. Reijo nie znał tej oko
licy zbyt dobrze. Dlatego powoli ogarniał go strach.
Tym razem nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę.
Nadciągała mroczna pora roku, zbliżała się noc polar
na i nie wolno im było zmitrężyć ani chwili. Reijo nie
mógł odstąpić od planu, bo przecież musieli uciekać.
Powinien jednak przede wszystkim mieć wzgląd na
dzieci. Nie miał zamiaru narażać ich zdrowia, choć
wiedział, że nie będzie to łatwe.
Rozłożyli obozowisko, by nieco odpocząć. Zafun
dowali sobie dwa dni słodkiego lenistwa. Od dwóch
dni się nie posunęli, choć Reijo wiedział, że szkoda ta
kiej pogody na odpoczynek. Miał świadomość, że na
dejdą dni o wiele gorsze, kiedy będą musieli wędrować
bez względu na pogodę. Nie mogli sobie pozwolić na
taką stratę czasu. Ale dzieci były u kresu sił. Podobnie
zresztą jak Santeri. Santeri marzł tak szybko. Zamie
niał się w roztrzęsiony tłumoczek, który sam potrze
bował opieki, zamiast ofiarować ją innym.
Dlatego Reijo zadecydował, że odpoczną.
Matti zastawił sidła. Chłopak, który większą część
swego życia spędził na gospodarstwie pod znacznie ła
skawszym niebem, przystosował się do warunków pa
nujących na północy, do koczowniczego trybu życia.
Reijo cieszył się z tego i był dumny z Mattiego. Trak
tował Mattiego jak brata, choć w rzeczywistości chło
pak był przecież bratem Raiji.
Piętnastolatek udowodnił, że jest dorosły.
Reijo był w niezłym humorze. Narzucił na siebie
ciepłe ubranie, wsunął dłonie w grube rękawice i wy
szedł na dwór, by się rozejrzeć za Mattim. Nie zapa-
dły jeszcze całkowite ciemności i dało się dostrzec tań
czące cienie i zarysy krajobrazu, które pobudzały wy
obraźnię.
Mattiego nigdzie nie było.
Reijo wydobył swoje narty i wsunął nogę między
skórzane rzemienie. Spostrzegł dwa zagłębienia
w śniegu na drodze, którą najprawdopodobniej po
szedł chłopak. Reijo nie potrafił usiedzieć spokojnie
w jurcie. Kusiła go biała równina. Musiał posłuchać jej
wezwania. Musiał się w nią zagłębić, stać się częścią tej
bieli. Reijo uległ pokusie, nie przyznając się do tego
sam przed sobą. Twierdził, że zamierza tylko poszu
kać Mattiego. Dzieci pilnował Santeri.
Reijo z przyjemnością mknął po powierzchni
śnieżnego oceanu. Nawet wiatr, który smagał mu po
liczki, miał w sobie coś przyjaznego. Reijo odpychał
się kijkiem, by nabrać prędkości. Ciało, które zaczął
już trawić niepokój spowodowany bezczynnością,
wypełniło się znów rozkoszą działania. Dobry Boże,
jak cudownie! Reijo całą duszą należał do tej ziemi
i kochał ją do szaleństwa, niezależnie od tego, jak nie
przyjemne i niegościnne oblicze mu pokazywała. Ko
chał Ruiję!
Z głębin ciemniejącego granatowego wieczoru zbli
żała się ku niemu jakaś postać, poruszająca się równie
energicznie i radośnie.
Matti zatrzymał się w obłoczku śnieżnego puchu,
uśmiechnął się do szwagra.
- Potrzebowałeś się przewietrzyć, prawda?
Reijo oparł się o kij. Pokiwał głową.
- Zrobiło mi się za ciepło. Złapałeś coś?
- Dziesięć pardw - odparł Matti. Nie potrafił ukryć
swego zadowolenia. - Nie zastawiłem nowych sideł -
dodał. W powietrzu zawisły jakieś nie dopowiedziane
słowa.
Reijo wykrzywił się nieco:
- Musimy ruszać w drogę, nie możemy tak często się
zatrzymywać. Pogoda nam na razie dopisuje, zwłasz
cza w porównaniu z tym, co nas może czekać.
- Wiem o tym - uśmiechnął się Matti. - Santeri rów
nież to wie, ale woli o tym nie mówić. Czuje, że to je
go wina. Że to on nas wstrzymuje.
- W pewnym sensie ma rację - stwierdził Reijo. - Ale
z drugiej strony, dobrze, że jest z nami. Potrzebny mi
ktoś, z kim mogę dzielić odpowiedzialność. Mam jego.
I ciebie.
Matti poczuł, że jest ważny. Jego imię padło wśród
imion dorosłych mężczyzn. Od tej chwili myślał o Re
ijo z jeszcze większym szacunkiem.
- Wszystko się może zdarzyć - ciągnął Reijo. - Nie
pogoda, brak jedzenia, atak dzikich zwierząt... Może
my zabłądzić...
- Czy wiesz, gdzie jesteśmy?
- Gdzieś na północy - odrzekł Reijo z gorzkim
uśmiechem. - Tylko z taką dokładnością mogę to okre
ślić. Wiem jednak, że zmierzamy w dobrym kierunku.
Ale nie dodam wiele więcej. Mogę obliczyć, ile uszli
śmy w ciągu dnia. Czasem uda mi się rozpoznać jakąś
odnogę fiordu, gdy się zbliżymy do wybrzeża. Mogę
powiedzieć co nieco na podstawie położenia gwiazd.
I nic więcej. Właśnie dlatego tak bardzo się boję, Mat
ti, mój chłopcze.
- Mikkal znałby drogę... - rzucił chłopak prawie bez
głośnie.
- Tak. Bardzo przydałby się nam tu żywy Mikkal -
westchnął Reijo. I dodał natychmiast: - Ale gdyby
Mikkal był żywy, nie musielibyśmy wcale wędrować.
Boże, chciałbym cofnąć czas i znów ujrzeć go żywe
go, sprawić, by uniknął swego losu...
Matti pokiwał głową. On również lubił Mikkala.
- Gdzie teraz jest Raija, jak sądzisz?
Reijo spojrzał w ciemne oczy chłopca, które do złu
dzenia przypominały oczy Raiji.
- Nie wiem. Na pewno nie dotarła jeszcze na miej
sce. To o wiele dłuższa podróż... Mikkal i ja byliśmy
tam kiedyś, płynęliśmy wiele tygodni.
- Ona jest taka samotna - powiedział Matti, pochy
lając głowę. - Nie chcę nawet o tym myśleć. To nie
sprawiedliwe, bo przecież Raija jest taka dobra. Naj
lepsza na świecie.
Reijo uśmiechnął się nieznacznie. W słowach chłop
ca tkwiła pewna przesada, ale Reijo ich nie sprostował.
- To niesprawiedliwe, ale to jej własne życie. Raija
jest silniejsza, niż ci się wydaje. Silniejsza, niż możesz
sobie wyobrazić. Jeśli ktokolwiek potrafi znieść takie
życie, taki los, to tylko twoja siostra.
Matti nie zapytał, jak Reijo to wszystko znosi. Nie
rozumiał związku Raiji i Reijo, ale pogodził się z tym.
Pewnie zrozumie, gdy dorośnie. Świat dorosłych
wciąż przerażał go ilością zagadek i zatrzaśniętych
drzwi, przez które nie dało się wślizgnąć. Matti był do
piero częściowo dorosły. Przyznawał się do tego w du
chu, ale głośno nie powiedziałby tego nigdy.
- Tam jest jakaś rzeczka - Matti wskazał głową kie
runek, z którego nadszedł. - Albo niewielki fiord. Ni
gdy nie mieszkałem nad morzem, nie znam się na tym.
- I dopiero teraz mi to mówisz? - Reijo popędził na- •
przód śladem pozostawionym wcześniej przez Mattiego.
Zorientował się, że chłopak jedzie za nim. Słyszał
narty ślizgające się po śniegu i chrzęst pękającej sko
rupy tam, gdzie Matti wbijał swój kij.
- Widziałem też jakieś domki! - krzyknął Matti. -
Nie za wiele. Kilka. I darniowe chaty.
- Boże - mruknął Reijo. - I ten chłopak wspomina
o tym ot, tak sobie!
Obaj jechali po śladach chłopaka, choć granatowe
do niedawna niebo zrobiło się ciemnoszare. Matti wy
szedł z jurty znacznie wcześniej, niż sądził Reijo.
- Gdzieś tu niedaleko jest niewielkie urwisko - prze
strzegł Matti, ale Reijo już dawno zwolnił.
Nawet w ciemnościach to zauważył.
Odpiął narty i podszedł na skraj urwiska. Zapadł się
w śnieg aż po uda, ale nie zwracał na to uwagi.
Stał w milczeniu, wpatrując się w ciemność. Dojrzał
zarysy pagórków i niewielki fiord. Odgadł, że ciem
niejsze plamy to domki. Spostrzegł również łodzie, za
cumowane przy brzegu.
Matti stanął koło niego. On również odpiął narty.
Był wyższy niż Reijo, zapadł się więc tylko po kolana.
- Będziesz mógł wyznaczyć kierunek marszu jesz
cze dokładniej - uśmiechnął się chłopak. - Nieźle się
spisałem, prawda?
- Lepiej, niż sobie możesz wyobrazić - przyznał Re
ijo. - Na pewno zdołam wyznaczyć kierunek marszu,
Matti. Mieszkałem tu kiedyś. Trzy spośród zacumowa
nych tam łodzi należały do mnie.
- To jest osada rybacka, w której mieszkaliście?
Reijo skinął głową.
Wskazał jedną z ciemnych plam, położoną najbliżej
wzgórza.
- W tym domu. Raija zwała go „domem nad mo
rzem". Przez pewien czas była tu szczęśliwa. Ale ani ja,
ani ona nie potrafimy zapuścić korzeni. Nie wiem, czy
któreś z nas byłoby w stanie przebywać dłużej w jed
nym miejscu. Oboje o tym marzymy, ale pewnie nigdy
nam się to nie uda. To coś w rodzaju przekleństwa.
- Zejdziemy tam? - zagadnął Matti. - Pewnie masz
tam znajomych...
Reijo świsnął przez zęby.
- Owszem, mam znajomych, ale nie mam ochoty spo
tykać się z nimi właśnie teraz. Rozstaliśmy się z tą osa
dą mniej przyjaźnie, niż zamierzaliśmy. Obawiam się, że
ci ludzie nie mają o mnie zbyt wysokiego mniemania. Zo
stawiłem tu Raiję, gdy się spodziewała Idy. Nie powie
działa mi o tym. Pozwoliła, bym odszedł. Kiedy wróci
łem, było za późno. Ona już wyruszyła na wschód... Lu
dzie obwiniali mnie o wszystkie nieszczęścia, które przy
padły jej w udziale. I w pewnym sensie mieli rację.
- Tak czy inaczej, wiesz, gdzie jesteśmy.
Reijo kilkakrotnie kiwnął głową.
- Wiem. Wiem także, jak będziemy dalej podróżo
wać, by nie zabłądzić, Matti, mój staruszku.
- Wzdłuż wybrzeża?
Reijo roześmiał się. Jego śmiech odbił się echem
między pagórkami.
- Owszem, Matti. Te łodzie należały do mnie. Kiep
ską dostałem za nie zapłatę. W pewnym sensie zosta
łem okradziony. Odbiorę więc sobie jedną z nich.
Reijo nie wyjaśnił, jak to zrobi. A Matti powstrzy
mał się od jakichkolwiek uwag.
Obaj patrzyli na pogrążoną w ciszy osadę rybacką,
na łodzie zacumowane przy brzegu i nie dzielili się
swymi myślami.
Wreszcie Reijo ruszył z powrotem po swoich głębo
kich śladach.
- Pora wracać, prawda? - zagadnął niefrasobliwie,
jakby nie mówił nic na temat łodzi.
Nieco skonfundowany Matti przytaknął. Miał na
dzieję, że Reijo tylko żartował.
Ale nie dałby sobie za to ręki uciąć.
Reijo zdradził swoje plany dopiero wtedy, gdy za
padła głęboka noc. Trzej mężczyźni siedzieli razem
przy palenisku. Słyszeli równe oddechy pięciorga dzie
ci. "Wszyscy znieruchomieli, gdy jeden z maluchów ob
rócił się przez sen. Nie chcieli ich obudzić.
Dzieci potrzebowały snu.
- W dalszą drogę wyruszymy łodzią - oznajmił Re
ijo. Spojrzał na Aleksanteriego: - Mam nadzieję, że nie
zapomniałeś sztuki żeglowania.
Santeri uniósł swe wąskie brwi.
- Niczego nie zapomniałem, Reijo. Ale nie mamy
żadnej łodzi.
Matti uznał, że i on powinien coś powiedzieć:
- Reijo zamierza ukraść łódź. Na wybrzeżu, nieda
leko stąd jest osada...
- Nie zamierzam nic ukraść - poprawił go Reijo. -
Zamierzam jedynie odzyskać moją własną łódź. To by
ło tylko coś w rodzaju pożyczki. Nils nie potrzebuje
tylu łodzi. Dostał więcej, niż powinien...
Aleksanteri nic a nic nie rozumiał.
- Chcesz odzyskać swoją łódź?
Reijo przeczesał włosy silną dłonią. Dawno już ich
nie obcinał.
- Matti natknął się przypadkiem na osadę, w której
mieszkałem kiedyś z Raiją. Raija zajmowała się wtedy
handlem. Nie szło jej najlepiej. A ja miałem łódź o sze
ściu przedziałach wiosłowych i trzy łodzie towarowe.
Mnie również nie szło dobrze. Oddałem łodzie, ale to
w gruncie rzeczy było oszustwo, które popełnił ktoś,
kogo uważałem za przyjaciela... - Reijo wzruszył ra
mionami i zacisnął pięść. Powolnym ruchem uderzył
pięścią w drugą dłoń. - Ale Nils miał dobrą rękę do
łodzi, więc sądzę, że dbał o nie jak trzeba. Zamierzam
teraz odebrać... dług.
Santeri popatrzył uważnie na Reijo. W jego zielo
nych oczach dojrzał zdecydowanie i powagę. Spo
strzegł znamionujące upór linie wokół ust, usłyszał
stanowczość w jego glosie.
Z uśmiechem potrząsnął głową:
- A mówią, że to ja jestem nieobliczalny i nieodpo
wiedzialny. Przecież to szaleństwo!
- Być może - Reijo skłonny był się zgodzić nawet
na takie określenie. - Ale drogą wodną będziemy po
dróżować znacznie szybciej niż lądem. Płynąłem już
tędy. Bez trudu znajdę drogę. Wiem, gdzie jestem,
i wiem, dokąd zmierzam. Nie mam tej samej pewno
ści, siedząc w saniach. Płaskowyż to nie to samo co
morze.
- A czy oni nie będą nas ścigać? - Matti nie był za
chwycony taką perspektywą.
- Oczywiście, że będą - potwierdził jego przypusz
czenia Reijo. - Ale nie zgadną, dokąd popłynęliśmy.
Skąd mogliby to wiedzieć. Wyruszymy nocą. Jutro.
Nie domyśla się nawet, że mają do czynienia z łudź-,
mi, którym nieobce jest morze...
- Ale ja nigdy nie byłem na morzu. Pływałem tylko
po rzece Torne! - wykrzyknął Matti.
- Santeri i ja płynęliśmy kiedyś łodzią, mając żołnierzy
z twierdzy Vardohus na karku - zaczął opowiadać Reijo.
- Oni mieli broń, my nie. A jednak daliśmy sobie radę.
No więc poradzimy sobie ze zwyczajnymi rybakami.
Santeri uśmiechnął się, w jego oczach pojawił się
diabelski błysk. Już od dawna czuł się jak trup. Spo
ważniał tak bardzo, że z trudem rozpoznawał samego
siebie. W oczach Raiji nie różniłby się teraz od innych.
W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Sante
ri zrozumiał, że takie spokojne życie to nie dla niego.
Miał świadomość, że nic nie zdoła zmienić Aleksante-
riego Kilpi.
Pomysł Reijo przypadł mu do gustu.
- Wydaje mi się, że damy sobie radę, Reijo - po
twierdził.
Radosne podniecenie ogarniało już całe jego ciało.
- Trochę nas mało, ale jakoś damy sobie radę na mo
rzu. Jeśli coś się musi udać, to przeważnie się udaje.
Nie może się nam przytrafić nic gorszego niż wędrów
ka pośród tej bieli. Jestem za.
Reijo spojrzał pytająco na Mattiego. Chłopak wziął
głęboki oddech. Wiedział, że nie może jeszcze uważać
się za ich partnera, że pytają go tylko z grzeczności...
Ostrożnie pokiwał głową.
Skoro Santeri i Reijo sądzą, że wszystko pójdzie do
brze... Ale Matti nie był zachwycony.
- Jutro - powiedział zadowolony Reijo - jutro ru
szamy w dalszą drogę.
Następnego popołudnia podczas pakowania Reijo
milczał. Na nim ciążyła odpowiedzialność... Był tego
świadom aż za dobrze. Odpowiedzialność za los całej
ósemki. To istne szaleństwo wciągać ich wszystkich
w coś, co nieoczekiwanie przyszło mu do głowy
w chwili, w której rozpoznał osadę, stojąc na wzgórzu.
Dzięki temu pomysłowi podróż będzie krótsza.
Szybciej dotrą na miejsce. Będzie mógł złożyć część
odpowiedzialności na barki Ravny...
Reijo chętnie by z nią porozmawiał w tej chwili. Za
pytałby, czy postępuje słusznie. Ailo i Maja to jej wnu
częta. Miałaby chyba coś do powiedzenia w tej sprawie...
Mądra, rozsądna Ravna. Mała, mądra matka Mikkala.
Reijo darzył ją wielkim szacunkiem. Poczułby się znacz
nie lepiej, gdyby mógł dzielić z nią odpowiedzialność.
- Długo będziemy jechać? - dopytywała się Maja.
Zawsze trzymała się niedaleko Reijo. A w jej cieniu
dreptał Ailo. Reijo nie był pewien, czy darzą się sym
patią, ale zauważył, że łączy ich coś, czego nie potra
fią zlekceważyć.
- Niezbyt długo - odrzekł Reijo. - Jeszcze chwilkę po
ciągną nas renifery. A potem przesiądziemy się na łódź.
Maja podskoczyła do góry z radości.
- Popłyniemy łodzią! Popłyniemy łodzią! Popłynie
my łodzią! - wrzeszczała na całe gardło.
Ailo przyłączył się do niej natychmiast. Chórek za
brzmiał jeszcze doskonalej, gdy Knut również poszedł
w ich ślady i także zaczął tańczyć po śniegu. Elise
uśmiechnęła się wprawdzie, ale nie wstała z miejsca.
Delikatny rumieniec przemknął przez jej policzki.
Przez chwilę ujrzała w wyobraźni samą siebie w tym
radośnie roztańczonym i rozśpiewanym chórku. To
wystarczyło, by nieśmiałe dziecko się zawstydziło.
Matti wywrócił oczami.
- Do szczęścia trzeba nam tylko, by ktoś to usłyszał
- jęknął ponuro. Prześladowało go coraz silniejsze
przeczucie, że cała historia źle się skończy. W wy
obraźni widział już siebie w lochu wójta.
Santeri jednak rzucił z uśmiechem:
- Wszystko pójdzie jak z płatka, Matti. Gdybyś miał
moje lata i moje doświadczenie, nie dałbyś się ponieść
nerwom.
Ale nawet Santeri nie potrafił się powstrzymać od
zadawania pytań, gdy Reijo kazał im ruszyć w kierun
ku, z którego tu przyszli parę dni temu.
- Nie zamierzam kwestionować twoich decyzji, Re
ijo, ale coś mi mówi, że tam już byliśmy.
- Masz całkowitą rację, Aleksanteri Kilpi - odparł
Reijo, uśmiechając się tajemniczo.
- To dlaczego, u diabła, wracamy?
- Ponieważ właśnie tam leży śliczna, niewielka za
toczka, Santeri. Nie twierdziłem wcale, że będziemy ła
dować dzieciaki i rzeczy na pokład w samym środku
osady. Wystarczy, że musimy świsnąć stamtąd łódź...
- Ale w takim razie będziemy musieli popłynąć do
tej twojej zatoczki, a potem jeszcze raz wydostać się
na wody fiordu, ryzykując, że ktoś nas zauważy...
- Masz słuszność - przytaknął Reijo. - Ale to jedyny
sposób. Mało kto zagląda do tej zatoki zimą. Leży na
tyle daleko, że dzieciaki się w to miejsce nie zapuszcza
ją. A przystań w osadzie jest całkiem niezła. Rybacy nie
muszą zawijać do zatoki. O tej porze roku nie natrafi
my tam także na rosyjski statek, choć Rosjanie często
tam cumują.
- Nie moglibyśmy pójść w przeciwnym kierunku?
- zapytał Matti.
- Następna zatoka leży za daleko - wyjaśnił Reijo.
- Znam dobrze tę okolicę. Pamiętajcie o tym. Znam
ten skrawek wybrzeża jak swoją własną kieszeń.
Nikt nie miał już nic do dodania.
Matti zdziwił się, widząc, jak niewiele śniegu leży
nad samym morzem. W głębi płaskowyżu zapadali się
niemal po pas, nad brzegiem natomiast dostrzegł tyl
ko tu i ówdzie białe płaty.
- Na razie jest tu niewiele śniegu - wytłumaczył mu
Santeri. - Ale poczekaj tylko do lutego albo do marca.
Gdy w naszych stronach zaczyna się wiosna, tu pada
śnieg.
Santeri przez wiele lat zajmował się rybołówstwem
u wybrzeża Finnmarku, wiedział więc dobrze, o czym
mówi.
Reijo w milczeniu ustawiał jurtę. Pracował szybko,
ale nie tak starannie jak zazwyczaj.
- Nie zabawimy tu długo - uspokoił Ailo, gdy chło
piec bez ogródek wyraził swoje zdanie na temat takie
go partactwa.
Był pogodny dzień. Niebo nieco zbladło, jakby lo
dowaty błękit wstrzymał oddech nad górami i morzem.
Krajobraz mienił się innymi, znacznie wyrazistszymi,
bardziej ponurymi i dzikimi odcieniami błękitu. Moc,
przysługująca przedtem zimowemu niebu, objawiła się
w naturze, nad którą owo niebo królowało.
Reijo stanął między kamieniami i zapatrzył się na
zatokę. Podniósł wzrok na tak dobrze znajome skały!
W tej właśnie zatoce w ich życie wkroczył Aleksiej.
Na tych skalach Reijo ryzykował wszystko, by urato-
wać Maję. Na szczęście ani Maja, ani Elise nie pamię- .
tały owych bolesnych doświadczeń.
Rany się zabliźniają. Na szczęście.
Minęła już najjaśniejsza część dnia. Zmrok czaił się
nieopodal.
Reijo wydobył nóż. Musnął ostrze kciukiem
i stwierdził, że jest wystarczająco ostre.
- Co u licha? - zapytał Santeri, ale po chwili umilkł.
Zrozumiał. I wydobył swój własny nóż.
- Nie potrzebujemy już reniferów - powiedział Re
ijo, spoglądając na Mattiego. - Dalej popłyniemy łodzią.
Potrzebujemy natomiast jedzenia. Musimy zarżnąć re
nifery. Nauczyłeś się chyba tego od Mikkala, chłopcze?
Matti skinął głową. W gardle mu całkiem zaschło. Ocią
gając się, poszedł za swymi towarzyszami. Nogi ciążyły
mu niczym kamienie. Nie bał się zabijania. Nie o to cho
dziło. Szlachtował już renifery. I nie to go tak poruszyło.
- Co będzie, jeśli nie zdołamy zdobyć łodzi?
Reijo stanął już okrakiem nad jednym z renów. San
teri pomagał mu go trzymać. Wielkie ostrze noża do
tknęło szyi przerażonego zwierzęcia.
Reijo napotkał spojrzenie Mattiego i nie mrugnął
nawet okiem. Stalowym głosem powiedział:
- Musi nam się udać. Nie mamy wyjścia. Każdy z nas
powinien zrobić wszystko, co w jego mocy. W żaden
inny sposób się stąd nie wydostaniemy.
Reijo użył całej swej siły i zadał cios nożem. Paru
jąca krew trysnęła gwałtownie, barwiąc na czerwono
dłoń i nóż Reijo oraz leżące na ziemi kamienie.
Reijo i Santeri ruszyli w stronę następnego zwierzę
cia.
Matti w milczeniu podążył za nimi.
Gdzieś za plecami mężczyzn rozległ się przeraźliwy
krzyk Mai:
- Nie, Reijo! Nie możesz zabić renifera!
Reijo podniósł się. Jego roziskrzone zazwyczaj oczy
zachmurzyły się. Matti zrozumiał, że Reijo najchętniej
wziąłby Maję w ramiona. Mężczyzna obrzucił czułym
spojrzeniem dziewczynkę i pozostałe dzieci, które sta
nęły szeregiem między wybrzeżem a jurtą.
- Wejdźcie do namiotu, jeśli nie możecie na to pa
trzeć - powiedział, siląc się na spokój. - Potrzebujemy
mięsa. A renifery tylko by się pochorowały na morzu.
Maja zacisnęła wargi. Skryła się w bezpiecznym pół
mroku jurty, za nią podążyła reszta maluchów, z wy
jątkiem Ailo. Chłopiec podszedł do Reijo i dźwięcznym
głosem oświadczył, że może pomóc trzymać zwierzę.
Uśmiech, który Reijo posłał małemu, mógłby roz
topić lód.
Zapadł wieczorny niebieskawy półmrok, zanim
zdołali poćwiartować mięso.
- Pomyślą pewnie, że ktoś zaszlachtował ukradzio
ne zwierzę i uciekł na morze - orzekł Santeri, uśmie
chając się na tę myśl.
- To bez sensu - stwierdził Matti. Ręce miał pokrwa
wione aż po łokcie i czuł się nie najlepiej, choć wyda
wało mu się, że świetnie zna się na takiej robocie. - Nie
zdążymy wysuszyć mięsa. Zgnije, nie zdołamy go wy
korzystać.
- Mięso zamarznie i będzie twarde jak kamień, za
nim wypłyniemy na wody fiordu - uspokoił go Reijo.
- Nie powinieneś widzieć wszystkiego w czarnych bar
wach, chłopcze!
Zaczęli pakować mięso. Skóry postanowili zosta-
wić. Podczas podróży nie mogliby ich wyprawić. Mie- .
li zresztą dość skór ze sobą. Reijo wziął do ręki kilka
kawałków mięsa.
- 2 tego zrobimy dziś obiad - powiedział. - Jeste
śmy tak głodni, że z pewnością będzie nam bardzo
smakowało. Głowę dam sobie uciąć, że spałaszujecie
wszystko z apetytem.
- Ty się niczym nie przejmujesz - mruknął Matti. -
Kiedy podejmiemy próbę zdobycia łodzi?
Reijo zrzucił czapkę z głowy Mattiego.
- Najpierw musimy zjeść. To konieczne. A poza
tym najlepiej będzie, jeśli zabierzemy się do dzieła do
piero w całkowitych ciemnościach. To przecież ciem
ne sprawki.
- Jestem za młody na przestępcę!
Dzieciaki nie miały wcale ochoty zostać same w jur
cie. Bały się samotności. Bały się obcego miejsca, nocy
i tego, co się mogło czaić w mroku...
- A jeśli ktoś przyjdzie! - Elise pobladła na samą
myśl o tym.
- Nikt nie przyjdzie. Kto mógłby się tu zjawić? - Re
ijo wiedział dobrze, że Elise pamiętała zbyt wiele. G d y
była maleńka, często pojawiali się źli ludzie - zawsze
wtedy, gdy się ich nikt nie spodziewał. Jasnoniebieskie
oczy tej dziewczynki widziały tyle zła.
- Chcemy iść z wami! - powiedział Knut, wypinając
pierś do przodu. Starał się naśladować Reijo we wszyst
kim.
- Przyjedziemy tu po was - powtórzył Reijo tysięcz
ny raz. - Teraz nie możecie iść z nami. Czeka nas zbyt
długa droga. Na dworze jest zimno. Ciemno. Któreś
z was mogłoby się przewrócić, skaleczyć.
- A dlaczego wy musicie tam iść po ciemku? - Ma
ja zadała pytanie, którego Reijo tak się bał. Trudno
wszak wyjawić gromadce dzieci, że ich opiekun zamie
rza coś ukraść. - Nawet nie obejrzycie tej łodzi, Reijo.
Na pewno dadzą wam jakąś dziurawą, która spadnie
na dno morza.
- Utonie - poprawił ją machinalnie Reijo. - Ten czło
wiek jest w domu tylko wtedy, gdy na dworze jest ciem
no - zaczął wyjaśniać, unikając dziecięcych spojrzeń.
- Musicie szybko wrócić. - Tym razem odezwał się
Ailo. - Ruszajcie. Ja się nimi wszystkimi zaopiekuję.
Tego Maja się zupełnie nie spodziewała. To przecież
ona była zawsze najodważniejsza. To ona miała naj
więcej śmiałości.
Ściągnęła ciemne brwi. Zmarszczyła nos i w zamy
śleniu przygryzła dolną wargę. I odrzuciła głowę do ty
łu. Reijo znał ten gest. Wiedział, po kim mała go odzie
dziczyła i co on oznacza.
- Sama się sobą zaopiekuję - rzuciła. - Idźcie sobie.
Wcale się nie boimy. Wcale a wcale.
Mężczyźni poszli.
Reijo czuł się podle. Zdawało mu się, że nie jest go
dzien zajmować się dziećmi.
Ani własnym, ani cudzymi.
Dopiero po pewnym czasie Reijo odnalazł właści
wą ścieżkę, która powiodła ich poprzez wzgórza do
osady. Matti i Santeri kpili z niego:
- Znasz tę okolicę jak własną kieszeń, prawda? Ca
łe szczęście, że nie musimy podróżować po twojej kie
szeni.
Gdy wreszcie natrafił na ścieżkę, wydało mu się, że
pamięta każdy leżący na niej kamień. Prowadził ich
całkiem pewnie, choć panowały nieprzeniknione ciem
ności.
Dotarli do domu położonego na skraju osady. Re-
ijo ominął go szerokim łukiem. Gdyby w dalszym cią
gu szli ścieżką, wpadliby na ścianę tego domu.
- Mieszkaliście tu? - szepnął Matti. - O rany, wy
chyba całkiem zwariowaliście! Jak można zrezygno
wać z takiego domu! I wplątać się w taką kabałę, w ja
ką ty i Rai ja się wplątaliście.
Reijo mruknął coś pod nosem. Zarówno Matti, jak
i Santeri usłyszeli:
- Można tak powiedzieć...
Posuwali się dalej, przez cały czas trzymając się z da
la od zabudowań. Poruszali się najciszej, jak potrafili.
Tak, by nikt ich nie spostrzegł. Pojawienie się obcego
było w tej okolicy wielkim wydarzeniem. A gdyby ktoś
ich zobaczył tej nocy, mogłaby z tego wyniknąć praw
dziwa awantura.
W milczeniu dotarli do brzegu. Zejście do morza by
ło tu łagodne. Płycizna ciągnęła się dość daleko. Byli
już bardzo blisko łodzi.
- Czy nadeszła już pora wypraw na południe? - za
czął się zastanawiać Santeri.
- Nie - odparł Reijo szeptem. Wydawało im się, że
ich głosy odbijają się echem, że wszyscy ich słyszą. -
Mamy wyjątkowe szczęście, że Nils trzyma jedną z ło
dzi towarowych na wodzie. Nie wiadomo dlaczego.
Uważam, że to prawdziwe zrządzenie losu. Żebym
mógł ją sobie odebrać. Dwie pozostałe zimują przecież
na lądzie. Nils nieprędko wybierze się znów na połu
dnie, do Bergen.
Matti miał mokre stopy. Mokre i przemarznięte.
- W jaki sposób dostaniemy się do łodzi? - zapytał.
- Ja nie zamierzam tam płynąć!
- Możesz tam dojść, jeśli chcesz - zadrwił z niego
Santeri. - Nie sądzę, by woda sięgała wyżej niż jakieś
dwa czy trzy cale ponad twoją głową, zważywszy na
twój wzrost...
Reijo przeciął cumę jednej z mniejszych łódek.
- Na razie się niczego nie boją - powiedział, szuka
jąc czegoś na dnie łódki. Wydobył stamtąd parę wio
seł. - Od tej pory nie będą tak zostawiać wioseł. Ale
dziś nie będziesz musiał zanurzać się w morzu, Matti.
Wszyscy trzej pospiesznie wsiedli do łódki.
- Czy nie powinniśmy obwiązać czymś wioseł? -
Santeri rozejrzał się wokół, otaczały ich jednak zupeł
ne ciemności. - Żeby nikt nas nie usłyszał. To stłumi
łoby pluskanie.
- Na razie jesteśmy po prostu trzema mężczyznami,
którzy płyną łodzią - powiedział Reijo lodowatym,
spokojnym tonem. - Wyglądalibyśmy dziwnie dopiero
wtedy, gdybyśmy płynęli łodzią bez plusku wioseł. Na
razie wcale nie wyglądamy szczególnie podejrzanie.
Santeri zaakceptował tę odpowiedź. Mattiego oble
wały zimne poty. Na razie wszystko szło gładko. Zbyt
gładko. Na pewno zdarzy się jakaś wpadka. Matti wy
raźnie to przeczuwał. Coś się wydarzy. Na razie mają
za wiele szczęścia.
Z ciemności wyłoniła się już burta innej łodzi. Pod
płynęli do niej z zacienionej strony. Reijo wiedział, że
jest za niski, ale wstał z nadzieją, że znajdzie jakiś
punkt zaczepienia na burcie. Wsparłszy o coś jedną
stopę, zaczął obmacywać burtę. Cal po calu. Serce
w nim niemal zamarło, gdy wreszcie dotknął palcami
kawałka liny. Chwycił ją czym prędzej, wiedząc, że nie
wypuści jej z ręki za żadne skarby świata. Spłynęło na
niego poczucie ulgi. Tylko po to, by po chwili znik
nąć, ktoś bowiem pociągnął za linę z drugiej strony.
- Co się dzieje, u diabła? - Reijo usłyszał swój własny
głos. Chwycił się mocno okrężnicy. Jakieś silne dłonie
chwyciły go za ramiona i wrzuciły na pokład. Zapłonę
ła latarnia. Światło go oślepiło na tyle, że zamknął oczy.
Bez trudu jednak rozpoznał głos.
- Do diaska. Nie sądziłem, że kiedykolwiek cię jesz
cze zobaczę, Reijo Kesaniemi! Chcesz ukraść moją
łódź? Chyba ci się noga powinęła.
To był Nils.
3
Reijo powoli odzyskiwał rezon. W pierwszej chwili
pomyślał o zaszlachtowanych reniferach. Potem o tym,
że Matti ma jednak najwięcej rozumu z nich wszyst
kich. Tyle że teraz wszyscy razem są pod wozem.
- Witaj, Nils - powiedział, sadowiąc się trochę wy
godniej. - Nieźle mnie wystraszyłeś.
- Jakie to ma znaczenie, skoro jesteś zwykłym zło
dziejem. - Nils oparł się plecami o burtę. Wystarczy
ło jedno spojrzenie w dół, by zdemaskować współ
winnych.
- Wydaje się wam, że we trójkę dacie sobie radę z tą
łajbą? Ona ma wprawdzie tylko dziesięć wioseł, ale...
- Dobra załoga dałaby sobie radę. - Ponieważ do że
glowania dużą łodzią handlową trzeba przynajmniej
siedmiu osób, Reijo pragnął zdobyć nieco mniejszą.
Łodzi na dziesięć wioseł używano przeważnie tylko do
transportu różnych przyrządów rybackich do osad al
bo do przewożenia ryb z mniejszych wiosek rybackich
porozrzucanych po wybrzeżu.
Nils zaśmiał się ironicznie.
- Tak czy inaczej, mógłbyś wpuścić moich przyja
ciół na pokład - odezwał się Reijo.
- Żebyście mnie wrzucili do morza? Za kogo ty mnie
masz, Reijo?
Reijo wzruszył ramionami.
- Gdybym miał zamiar to zrobić, sam dałbym sobie *
radę.
- Przyszedłeś zabrać dziesięciowiosłową łódź?
Reijo skinął głową. Nie było sensu zaprzeczać. Zo
stał wszak przyłapany na gorącym uczynku.
- Jest z tobą Raija?
- N i e .
- Znalazłeś ją?
Reijo ponownie przytaknął. Teraz wiedział trochę
więcej o Nilsie niż przed paru laty. Nils zawsze miał
słabość do Raiji. A on niegdyś ślepo mu ufał!
- Nic dziwnego, że nie chciała mieć z tobą do czy
nienia. Po tym, jak ją potraktowałeś.
- Raiji już nie ma - rzekł Reijo. Tylko na takie kłam
stwo było go stać. Nie potrafiłby powiedzieć, że umar
ła. Lękał się, że kłamstwo mogłoby stać się prawdą,
gdyby je wypowiedział.
- Nie żyje? - szepnął Nils z przerażeniem.
- Już jej nie ma - powtórzył Reijo, spoglądając na
własne dłonie. Dobry Boże, wybacz mi to, modlił się
po cichu.
-Jak to się stało? Kiedy?
- Podczas jarmarku - rzekł Reijo. - A zresztą nie
chcę teraz o tym mówić.
- A ty włóczysz się po okolicy i kradniesz łodzie?
Reijo westchnął ciężko.
- Nils, opiekuję się piątką dzieci. Jest ze mną jesz
cze brat Raiji i nasz przyjaciel, jedyny dorosły oprócz
mnie. Muszę zawieźć martwe ciało tam, gdzie powin
no spocząć, i nie mogę sobie pozwolić na błądzenie po
płaskowyżu. Nie znam płaskowyżu, za to dobrze
znam morze i wybrzeże. Owszem, próbowałem ukraść
twoją łódź, Nils. A właściwie moją łódź, jeśli się nad
tym dobrze zastanowić. Zrobiłeś wówczas bardzo do
bry interes.
- Wieziesz... ją?
Nils źle go zrozumiał. Wydawało mu się, że Raija
nie żyje i że to jej ciało wiezie Reijo.
Reijo nie starał się nawet wyjaśnić nieporozumienia.
Wiedział, że Santeri i Matti słyszą każde słowo wypo
wiadane na pokładzie. Wiedział też, że żaden z nich
nie zdradzi prawdy, jeśli to nieporozumienie ma do
czegoś doprowadzić.
- Potrzebuję łodzi - powiedział Reijo zmęczonym gło
sem. - Ta bardzo nam pasowała. Myślałem sobie, że za
daszenie bardzo by się przydało ze względu na maluchy.
- I że trzech mężczyzn wystarczy za załogę?
- Nie mogłem przecież sprawić, by było nas więcej,
prawda?
- Mam także łódź na osiem wioseł - powiedział
z ociąganiem Nils. - Nic nadzwyczajnego. Jest dość
stara, ale nie przecieka. Żagiel jest jeszcze całkiem do
bry. Połatany, ale całkiem niezły. Tylko że przydałby
się wam czwarty człowiek do załogi...
- Biorę - zadecydował Reijo. - Biorę wszystko, czym
da się wypłynąć na morze.
Reijo spojrzał na Niłsa. Pamiętał, że niegdyś trak
tował tego człowieka jak najbliższego przyjaciela.
Czas jednak oddala nas od ludzi, choćby nawet wyda
wało nam się, że ich dobrze znamy.
- Jesteś mi co nieco winien, Nils. A przede wszyst
kim jesteś coś winien Raiji. - To była ryzykowna gra.
Ale Reijo patrzył Nilsowi prosto w twarz. Nie miał
przecież nic do stracenia. Zarżnął renifery. Za wszelką
cenę potrzebował łodzi. Nie istniało żadne inne wyjście.
Nils spoglądał gdzieś w bok.
- Nie mieszkam w tym domu - powiedział wymijają
co. - Nie potrafiłbym tam mieszkać. Jeśli chcesz wrócić...
- Nie zamierzam wracać - odrzekł Reijo ostro. - Po
trzebna mi łódź, Nils. Chcę się stąd jak najszybciej wy
dostać.
- ...mógłbyś odzyskać swój dom - dokończył Nils. -
Nigdy się tam dobrze nie czułem. Z tym domem jest
coś nie w porządku. Ludzie mówią, że to przez kobie
tę, która tam kiedyś mieszkała. Że w tym domu mogą
żyć jedynie kobiety. Że tylko Raija mogłaby tam
mieszkać... A skoro ona... - Nilsowi głos się załamał.
- No więc jak będzie z łodzią? - zapytał Reijo bez
ogródek. Lękał się, że mu się nie uda, że prawda wyj
dzie na jaw.
Nils podniósł wzrok. Reijo mógłby przysiąc, że na
policzkach tamtego zalśniły łzy, Nils zadbał jednak
o to, by przygasić płomień lampy i odsunąć ją od sie
bie na tyle, by nic nie zdradzić.
- Dostaniesz tę przeklętą łódź.
Nils odwrócił się plecami do Reijo i spuścił z burty
sznurową drabinkę. Reijo czuł, że nogi się pod nim ugi
nają. W okamgnieniu stanął tuż obok Nilsa. Uśmiechnął
się z wysiłkiem i pomachał do Santeriego i Mattiego.
Udało im się szczęśliwie utrzymać mniejszą łódkę
tuż przy burcie większej. Na ich twarzach odmalował
się wyraz ulgi, gdy ujrzeli Reijo u boku tego obcego.
Słyszeli większą część rozmowy. Niektóre słowa uto
nęły wprawdzie w szumie fal i plusku wody, najważ
niejsze fragmenty dotarły jednak do ich uszu.
Obaj wstrzymali oddech.
- Do licha, ten to potrafi zachować zimną krew! -
mruknął Matti, gdy Reijo schodził po sznurowej dra
bince przed Nilsem. - Już myślałem, że związani wy
lądujemy u najbliższego lensmana.
- To znaczy w Alcie - oświecił go Santeri. - Wygląda
na to, że nasz Kesaniemi wie, o czym mówi. Zna słabe
strony tych, z którymi walczy. Dobrze mieć kogoś takie
go po swojej stronie. Ale ja wciąż jestem zlany potem,
Matti, staruszku. I chyba mi nie przejdzie aż do chwili,
w której dostaniemy wreszcie tę nieszczęsną łajbę.
Reijo usiadł, zanim Nils zszedł na pokład. Siedzie
li zwróceni twarzami do siebie. Santeri chwycił za
wiosła.
- Steruj, ja będę wiosłował - powiedział Santeri swym
śpiewnym norweskim.
Nils wydał lakoniczne komendy, nie odwracając się
nawet w stronę Santeriego. Patrzył przez cały czas na
Reijo.
Ośmiowiosłowa łódź nie była jeszcze zwodowana.
Nie zobaczyli zbyt wiele w ciemnościach. Reijo obej
rzał jednak łódź, pożyczywszy lampę od Nilsa. Sante
ri szedł tuż za nim. Rozmawiali ze sobą szeptem po
fińsku. Ku zaskoczeniu Mattiego wcale nie rozmawia
li o łodzi. Pletli jakieś bzdury. Reijo powiedział:
- Mów. Mów, co ci śłina na język przyniesie. Nils
nie zna fińskiego. A ja chciałbym napędzić mu trochę
strachu. Zachowuje się jak iaskawca, choć wciska nam
tego przeżartego przez robaki grata. Z pewnością ta
stara łajba jest tak kiepska, że sam boi się do niej
wsiąść. I ma nadzieję, że pójdziemy na dno. Niech się
przynajmniej trochę spoci, nic mu nie będzie.
- Sądziłem, że jesteś przyzwoitym człowiekiem -
powiedział Santeri z wielce poważnym wyrazem twa
rzy. - Kto by przypuszczał, ile demonów kryje się za
twoim pozornie dobrodusznym uśmieszkiem, Reijo.
- Łódź jest całkiem w porządku. - Nils sądził, że to
zapewnienie wystarczy. Wyrwał lampę z rąk Reijo. -
Wracam do domu. Nie mam czasu na pogaduszki ze
złodziejami.
Nils wsiadł do łódki, którą przypłynęli Reijo, San
teri i Matti.
- Bierz, co ci daję, Reijo. Jeśli jutro zniknie łódź han
dlowa, to twoje życie nie będzie warte funta kłaków.
Będę cię ścigał razem ze wszystkimi mężczyznami
z osady. Nie będziemy pytać wójta o pozwolenie. I nie
będziemy zwracać uwagi na prawo. Załatwimy to po
swojemu. I wówczas już nic nie utargujesz.
- Wspaniała! - Reijo poklepał dłonią maszt łodzi po
darowanej mu przez Nilsa. - Nie widziałem takiego
cacka od dawna - ironizował. - Gdybym ją zauważył
wcześniej, od razu bym się do niej zabrał.
- Możesz sobie drwić ile wlezie! - uśmiechnął się po
gardliwie Nils. -Jak się czujesz, stojąc znów za sterem,
Kesaniemi? Jak się czujesz znów w roli kapitana?
Reijo musnął ster, patrząc w ślad za odpływającą od
nich łódką. Poczekał, aż plecy Nilsa oddalą się na ty
le, by ich właściciel nie usłyszał jego słów.
Wtedy się uśmiechnął:
- Dziękuję, całkiem nieźle się czuję w roli kapitana.
Całkiem nieźle.
Także Santeri uśmiechnął się od ucha do ucha. Bia
łe zęby błysnęły pośród nocy.
- Rozdzielamy stanowiska? W takim razie ja, Alek-
santeri Kilpi, obwołuję się dziobowym. Będę maryna-
rzem „na oku". To prawdziwy zaszczyt płynąć z sa
mym kapitanem Kesaniemi.
- A co ze mną? - chciał wiedzieć Matti, któremu
udzielił się zapał towarzyszy. - Czy ja też nie mógł
bym być kimś?
- Możesz być majtkiem pokładowym - powiedział za
dowolony Santeri. - Czyli chłopcem na posyłki. Szczu
ry lądowe nie mogą zajmować wyższego stanowiska.
- Możesz być rufowym - złagodził wyrok Reijo. -
Zresztą to nie ma żadnego znaczenia. I tak nie będziesz
wiedział, co robić. Musimy cię wszystkiego nauczyć.
- Ale po tej wyprawie staniesz się marynarzem peł
ną gębą, mój chłopcze - dorzucił Santeri.
- Jeśli wrócimy cało z tej wycieczki - stwierdził Mat
ti. Wciąż nie był przekonany, że ich plan się powie
dzie. Niezależnie od tego, co o nim myśleli. - Powin
niśmy wziąć tamtą większą łódź. Podobała mi się
o wiele bardziej.
- Patrzcie go - zaśmiał się Reijo. - To ten sam, któ
ry na początku nie chciał żadnej łodzi. A teraz najchęt
niej żeglowałby prawdziwą łodzią handlową, i to w po
jedynkę!
Reijo poklepał chłopca po ramieniu.
- Nils miał rację co do jednego: rzeczywiście jest nas
za mało, byśmy dali sobie radę z łodzią na dziesięć
wioseł. Powinno nas być co najmniej pięciu. Pięciu
mężczyzn, którzy znają się na żeglowaniu. Z tą łajbą
damy sobie radę, o ile jesteś równie pojętny jak twoja
siostra. Brakuje nam jednego członka załogi. A że ty
nie masz pojęcia o marynarskiej robocie, można po
wiedzieć, że brakuje aż dwóch. To może być niebez
pieczne. A nam naprawdę nie wolno ryzykować. Dla-
tego ufam ci ślepo, mój chłopcze. Ufam, że będziesz
chciał się uczyć i że się nauczysz.
Matti poczuł, że spociły mu się ręce.
- Postaram się. Najlepiej jak potrafię. Co teraz zro
bimy?
- Postawimy żagiel - powiedział Santeri. - Tylko nie
wyobrażaj sobie, że to łatwa sprawa. Choć to jedno
z łatwiejszych zadań, które tu cię czekają. Może się zda
rzyć, że będziesz klęczał w lodowatej wodzie i wylewał
wodę czerpakiem z dna łodzi, żebyśmy nie zatonęli. Rę
ce ci będą mdlały i całkiem opadniesz z sił, ale będziesz
musiał wylewać wodę. I wiele czasu upłynie, zanim
nadarzy się okazja, by trochę odpocząć i zejść na ląd...
- Nie strasz chłopaka! - poprosił Reijo. - To będzie
ciężka praca, Matti, ale dzięki temu staniesz się mężczy
zną. Po tej wyprawie nikt już nie nazwie cię dzieckiem.
Wiał dość porywisty wiatr, więc gdy po wielu wysił
kach udało im się postawić żagiel, nie mieli żadnych kło
potów z wydostaniem się z osady. Nie musieli wiosłować.
Przedsięwzięcie było doprawdy ryzykowne, bo choć
Reijo znał tu każdą skałę wystającą z wody i każdą
mieliznę, panowały nieprzeniknione ciemności. Ich
oczy przyzwyczaiły się wprawdzie do mroku, ale i tak
nie widzieli nic przed sobą.
- Przypuszczam, że nieco dalej jest występ skalny -
rzucił Reijo.
- Czułbym się znacznie pewniej, gdybyś wiedział,
a nie przypuszczał - zauważył Santeri.
Reijo nic mu nie odrzekł. Na poły stał, na poły sie
dział na ławeczce szypra na rufie. Uważnie wpatrywał
się w mrok, przez który płynęli. Polegał jednak głów
nie na swych wspomnieniach i doświadczeniach i czę-
ściej domyślał się, niż widział, co się przed nimi znaj
duje. W prawej ręce trzymał drążek steru, połączony
z płetwą sterową umieszczoną na stewie rufowej.
- Nie ma chyba żadnego powodu, żeby żeglować po
nocy - denerwował się Matti. - Siedział na tylnej ławce,
zwrócony twarzą w stronę Reijo. Nie miał pojęcia, dla
czego ma siedzieć właśnie w ten sposób. Nie wiedział,
co należy do obowiązków rufowego. Nie odrywał oczu
od pełnej napięcia twarzy Reijo i modlił się w duchu do
swego Stwórcy o szczęśliwe zakończenie tej wyprawy.
- Przecież on wie, że mamy łódź - ciągnął Matti, gdy
nikt mu nie odpowiedział. - Nie ukradliśmy jej prze
cież, tylko dostaliśmy. Nie mamy nic do ukrycia. To
przecież bardzo niebezpiecznie płynąć nocą.
Santeri wisiał niemal na dziobie, wypatrując niebez
pieczeństw, o których Reijo mógł zapomnieć. Pełnił
wprawdzie odpowiedzialną funkcję marynarza „na
oku", który był prawą ręką kapitana, ale wiązała się
ona z wieloma niedogodnościami. Właśnie na dziób
najpierw wdzierały się fale i dlatego właśnie członek
załogi pełniący tę funkcję bywał najczęściej przemo
czony do suchej nitki.
- Nie byłbym taki pewien, że Nils będzie równie
hojny jutro rano, gdy się obudzi - rzekł ze złością Re
ijo. - Dziwne, że w ogóle zdecydował się dać nam tę
łódź. Przyznam, że trochę się wystraszyłem. Ale wy
gląda na to, że nie jest uszkodzona. Sprawia wrażenie
całkiem niezłej łajby...
- Czy to znaczy, że wypłyniemy już tej nocy?
Reijo odpowiedział mu krótko i stanowczo:
- Właśnie. Nie miałbym odwagi tu zostać. Bałbym
się tego o wiele bardziej niż żeglugi w ciemnościach.
Rozumiesz? Ale gdy już wypłyniemy z fiordu i popły- •
niemy czas jakiś wzdłuż lądu, natrafimy na maleńką
zatoczkę, do której powinniśmy zdołać wpłynąć nawet
po ciemku. Tam możemy zaczekać, aż zaświta.
- O ile światło dzienne nie zaskoczy nas w drodze.
- Santeri podzielał wprawdzie obawy Reijo, nie ozna
czało to jednak, że zachwycała go perspektywa nocnej
żeglugi. Nie był tchórzem, ale też nie grzeszył taką lek
komyślnością, o jaką go wielu posądzało. Zbyt cenił
sobie życie.
Było już bardzo późno, gdy dotarli do jurty. Męż
czyźni sądzili, że dzieciaki dawno zasnęły, ale się po
mylili.
Reijo z uśmiechem zgodził się z Santerim, że nie za
szkodzi im odrobina gorącego rosołu z renifera z ka
wałkiem kości do obgryzienia. Na nic więcej nie mie
li jednak czasu.
Przepuścił Mattiego i Santeriego przed sobą i nie
mógł zrozumieć, dlaczego zatrzymali się nagle, tara
sując mu wejście. Musiał się więc przecisnąć między
nimi.
Elise płakała. Oczy miała czerwone od łez i przytu
lała do siebie maleńką Idę. Knut pobladł bardzo, ale
wciąż trzymał się dzielnie. Wpatrywał się w Reijo tak,
jak wierni wpatrują się w swego Pana.
- Tak się boję - łkała Elise. - Mówiłam im, żeby ni
gdzie nie szli. Ale nie chcieli mnie słuchać. A ja bałam
się wyjść za nimi. I nie pozwoliłam na to Knutowi...
- Uderzyła mnie - poinformował ich Knut swym
cienkim głosikiem. - Tutaj. - Paluszek chłopca dotknął
policzka.
Do Reij o dotarło wreszcie to, co zauważył, zanim
Elise otworzyła usta. Maja i Ailo zniknęli.
Reijo usiadł naprzeciwko Elise. Pogłaskał ją po wło
sach, po policzku i wziął od niej Idę. Maleńka spała
mocno. Reijo ułożył ją pomiędzy skórami, po czym
obrócił się w stronę Elise.
- Dawno temu wyszli? Zastanów się, Elise. - Policz
ki dziewczynki drżały, łzy płynęły ciurkiem. Pociąga
ła nosem i ocierała oczy bez szczególnych rezultatów.
- Kłócili się - załkała. - Kto jest odważniejszy. Pra
wie się pobili. A potem Ailo się ubrał. Powiedział, że
on ma najwięcej odwagi, bo jest chłopcem. Maja też się
ubrała i mówiła, że wcale nie boi się bardziej niż on...
- I wyszli - dokończył Knut. Przysunął się tak, by
być jak najbliżej Reijo. Poczuł się znacznie lepiej, gdy
dłoń opiekuna spoczęła na jego ramieniu. Dzięki temu
nie było już tak okropnie.
- Chcieli was odnaleźć. Tak długo was nie było. Mó
wili, że wcale się nie boją wyjść na dwór, chociaż jest
tak ciemno.
Matti zacisnął pięści. Czego te dzieciaki nie wymyślą!
- A więc długo już na nas czekaliście? - zapytał San-
teri z obawą.
Knut i Elise pokiwali głowami.
- To nic nie znaczy - mruknął Reijo. - Dzieciakom
zdaje się, że nie ma cię długo, gdy idziesz po drewno.
Czy to było strasznie dawno temu? Dużo o tym roz
mawialiście? Ida spała już, gdy wychodzili?
Elise pokręciła głową.
- Ida jeszcze nie spała. Reijo, oni wyszli strasznie
dawno temu. Znaleźli wasze ślady na śniegu. Myślę, że
poszli w tym samym kierunku co wy... - Łzy znów po-
płynęły strumieniami. - Wołałam za nimi, Reijo. Mó- .
wiłam, że nie wolno im tego robić, ale mnie nie słu
chali. Pobiegli sobie. Nie mogłam ich zatrzymać! Nie
mogłam zostawić Knuta i Idy! Nie mogłam pozwolić,
żeby Knut poszedł za nimi!
- Bardzo dobrze zrobiłaś - pochwalił ją Reijo. - To
nie twoja wina. Ani twoja, ani Knuta.
Reijo podniósł się. Popatrzył na Santeriego i Mat-
tiego. Zatrzymał wzrok na tym pierwszym.
- Dziś już nie powinieneś wychodzić na mróz. Elise
za długo musiała sama opiekować się dziećmi. Zosta
niesz z nią. Ja i Matti pójdziemy szukać Mai i Ailo.
-Jest całkiem ciemno - powiedział Santeri cicho. - Zu
pełnie tak, jakbyście szukali w czarnym worku.
Reijo przygryzł wargę.
- Znajdę jakieś dłuższe drwa i potnę jedną z moich
koszul. Mamy jeszcze trochę oleju. Zrobimy więc so
bie pochodnie. Noc nie trwa wiecznie. W każdym ra
zie nie dla nas, nie dla dorosłych. Ale gdzieś tam, na
wzgórzu, siedzą dwa maluchy, którym noc wydaje się
długa jak wieczność. Oboje z pewnością nieźle prze
marzli. Na szczęście ten mały ma sporo rozumu. Ma
ja też, o ile nie jest w przekornym nastroju...
Reijo wyszedł na dwór. Matti podążył za nim bez
słowa, ale czuł, że coś go zmroziło od wewnątrz. Mi
mo że miał wciąż mokre nogi i ręce, nie marzł w nie
tak, jak w środku.
Dzieciaki potrafią wymyślić najgłupszą rzecz pod
słońcem!
Dwoje siedmiolatków spędza samotnie noc na dworze.
Reijo znalazł jakieś wilgotne drwa między nadbrzeż
nymi kamieniami. Gdy owijał je płótnem i nasączał ole-
jem, Matti wykrzykiwał na całe gardło imiona dwojga
odważnych uciekinierów. Obszedł wszystkie pagórki
otaczające zatoczkę, ale nikt mu nie odpowiedział...
Po kilku nieudanych próbach pochodnie zrobione
przez Reijo wreszcie zapłonęły. Płomyki drżały bar
dzo długo.
- Starczy na jakiś czas - stwierdził Reijo. - Zostały
jeszcze dwie takie pochodnie i na tym koniec. Miejmy
nadzieję, że zdążymy ich odnaleźć.
- Dokąd mogli pójść?
- Gdzieś daleko - odparł Reijo. - Ta dwójka nie zatrzy
małaby się za pierwszymi napotkanymi kamieniami.
Rozglądali się uważnie w poszukiwaniu śladów na
śniegu, nie dostrzegli jednak odbić niewielkich nóżek.
Reijo wypatrywał skrytej w śniegu ścieżki, którą sami
nieco wcześniej poszli.
- Maja prawdopodobnie zauważyła, gdzie zniknęli
śmy. I postanowiła pójść za nami. To w jej stylu.
- I w stylu Ailo - dorzucił Matti. - Nie na darmo są
rodzeństwem.
Reijo i Matti ruszyli za dziećmi.
Światło rzucane przez pochodnie było dość nikłe,
ale na tle nieprzeniknionych ciemności przypominało
blednące gwiazdy. Obaj mężczyźni co jakiś czas zba
czali ze ścieżki, każdy po innej jej stronie. Rozświetla
li ciemności pochodniami i wypatrywali dwóch nie
wielkich, przyodzianych w skóry ciał. Nie dostrzegli
jednak nic poza kamieniami i splątanymi zaroślami.
Zatrzymywali się i wołali dzieci po imieniu. Nasłu
chiwali. Cisza raniła ich uszy aż do bólu. Nawoływa
li więc jeszcze raz.
Nadaremnie.
Dotarli już prawie do osady, gdy pochodnie się wy- •
paliły, parząc ich w palce na samym końcu. Najpierw
pochodnia Reijo, potem Mattiego.
Reijo raz jeszcze zawołał dzieci. W odpowiedzi usły
szeli tylko cichy szum morza.
- Czy mogli wpaść do morza?
- Nie oboje - odparł Reijo. - Jedno z nich odpowie
działoby na nasze nawoływania.
Reijo popatrzył w dół, na osadę. Wiedział, że sły
chać go doskonale nawet na drugim jej krańcu. Krzyk
nął jeszcze raz. Obaj stanęli nieruchomo, nasłuchując.
Potem zawołał Matti. I znów żadnej odpowiedzi.
- Chyba tędy nie poszli - zastanawiał się Reijo. Nie
mógł zagłuszyć wątpliwości, ale musiał podjąć jakąś
decyzję. Musiał zaryzykować. Zaufać swemu instynk
towi. - A jeśli ruszyli w złą stronę? Oba brzegi zatoki
są bardzo do siebie podobne. Może nie zapamiętali,
gdzie poszliśmy.
- Może spierali się o to... - zamyślił się Matti.
- Mogli wybrać niewłaściwy kierunek.
Pobiegli z powrotem. Matti zajrzał do jurty. Nie za
snął jeszcze nikt oprócz Idy. Cała trójka siedząca w na
miocie przywitała go pełnymi napięcia spojrzeniami.
- Nie znaleźliśmy ich. Ale wydaje się nam, że nie
poszli w stronę osady, tylko w przeciwnym kierunku.
Znowu ruszyli na poszukiwania.
Reijo zaczął już wspinać się pod górę. Zgubił gdzieś
rękawice, ale nie czuł zimna. Matti zapalił drugą po
chodnię jeszcze w jurcie. Reijo swoją oszczędzał.
- Dokąd tędy dojdziemy? - dopytywał się chłopiec.
- W góry - odparł Reijo. Jego usta na moment zaci
snęły się, tworząc jedną linię. - I na płaskowyż. Powin-
no tam być trochę śniegu. A na nim ślady dziecięcych
butów, jeśli poszli tędy.
Matti odniósł wrażenie, że Reijo wie, którędy iść.
Prawie się nie zastanawiał, jakby była tylko jedna dro
ga. I nie potrzebował pochodni.
Śnieg sięgał im nieco powyżej kostek. Uszli ledwie
kawałek, gdy Reijo padł na kolana i poprosił Mattie-
go o pochodnię. Ogień roztopił tu i ówdzie cienką
warstewkę śniegu, gdy Matti pochylił płomień.
Okazało się, że intuicja nie zawiodła Reijo. Dwie
pary niewielkich stopek odcisnęły się na pokrytej śnie
giem dzikiej równinie.
- Dzięki Bogu! - wyrwało się Reijo. Drżał cały, gdy
się podnosił. Nie odrywał oczu od łańcuszka małych śla
dów. - To musi wciąż w niej tkwić jak zadra - powie
dział jakby do siebie. - Nikt by nie przypuszczał, że mo
że cokolwiek pamiętać, a jednak to jakoś w niej tkwi...
- Co takiego? - zapytał Matti. Zaczął już niemal
przypuszczać, że Reijo majaczy.
- Wydaje mi się, że wiem, gdzie mogą być - stwier
dził Reijo. - Idź za mną.
4
- Wcale nie wierzę, że tu kiedyś byłaś. - Głos Ailo drżał
tak bardzo, że uleciała z niego zwykła pewność siebie.
- Właśnie, że byłam - odrzekła Maja.
Siedzieli bardzo blisko, w ciemnościach i przenikli
wym chłodzie spletli ręce. Żadne z nich nie chciało pu
ścić drugiego.
A mimo to się kłócili.
- Byłam w tej jaskini. Zapytaj Reijo. On też tu był.
Tylko że ja byłam bardzo, bardzo mała.
- Też coś - parsknął Ailo. - Wcale ci nie wierzę.
W każdym razie to nie była ta jaskinia. Nigdy przed
tem tu nie byłaś. Nikt z nas tu nie był.
- Elise uważa, że mieszkaliśmy kiedyś w miejscu,
które było bardzo podobne do tego - oznajmiła Maja.
- To mogło być tutaj. Nie możesz mówić, że nie. Mnie
się wydaje, że to tu.
- Skąd ty to możesz wiedzieć? Jest tak ciemno, że
nic nie widać. Wcale byśmy nie znaleźli tej jaskini, gdy
bym nie potknął się o wejście. Nie ty je znalazłaś.
- A jak tu dotarliśmy? To ja znałam drogę.
Ailo nic nie odpowiedział. Nie podobało mu się tu
taj. Było ciemniej niż na dworze. Nie pamiętał, którę
dy przyszli. Czy on szedł pierwszy, czy Maja. Czy to
on siedział teraz przodem do wyjścia, czy może ona.
Maja też tego nie pamiętała.
Zgadzali się tylko co do jednego: muszą siedzieć.
Żadne z nich nie miało odwagi ruszyć w drogę w oba
wie, by nie pójść w niewłaściwym kierunku. Może ten
korytarz się nigdy nie skończy, może zaprowadzi ich
w głąb góry, tam gdzie nikt ich już nie odnajdzie?
- Nie powinniśmy wychodzić - rzekł Ailo tak ci
cho, że ledwo go było słychać.
- To twoja wina - ostro zareagowała Maja. - To ty
pierwszy wyszedłeś.
- Boisz się? - zapytał dziarskim tonem, choć wcale
nie czuł się dziarsko. - Założę się, że się boisz. Dziew
czyny są tchórzami. Wystarczy tylko odrobina ciem
ności.
- Wcale się nie boję! - zaprotestowała Maja. - Wca
le a wcale. Ale założę się, że ty masz stracha. Nie oszu
kasz mnie, Ailo. Boisz się tak bardzo, że się o mało co
nie posikasz.
Ailo postanowił to przemilczeć. Nie musi przecież
z nią dyskutować. Jeśli się nie odezwie, Maja zrozumie
chyba, jaka jest głupia. Przecież on się niczego nie boi!
Choć tu jest dość okropnie...
- Czujesz coś w nogach? - zapytała Maja, przerywa
jąc ciszę, która trwała co najmniej tysiąc lat.
- Czuję. - Ailo zdziwił się tym pytaniem. Tak bez
nadziejnie głupim pytaniem.
- A ja nie czuję - powiedziała Maja. Słyszała, że jej
własny głos trochę drży. Bała się. - Ruszam stopami,
ale ich nie czuję.
Ailo odważył się puścić jej rękę. Szukał po omacku
stóp siostry, aż wreszcie zacisnął ręce na kumagach.
- Nic nie czuję - powtórzyła dziewczynka. - Musisz
ścisnąć porządnie.
Ailo wymacał palcami wełnę wystającą spod sznu
rowania.
- Masz turzycę w kumagach?
- Fuj! - Maja skrzywiła się z obrzydzeniem. - Ona
tak drapie. Coś okropnego. Mam dwie pary pończoch.
Chciałam założyć jeszcze trzecie, ale się nie zmieściły.
- Taka jesteś głupia, że wcale mi cię nie żal - sko
mentował Ailo i zabrał się do rozsznurowywania wil
gotnych rzemyków. - Wokół stopy musi być trochę
powietrza. Wcale byś nie zmarzła, gdybyś miała gołe
nogi i turzycę w kumagach. Tylko smarkule uważają,
że turzyca drapie.
Maja powstrzymała się od komentarza. To okropne
stracić czucie w nogach. Ailo był Lapończykiem. Za
wsze mieszkał w jurcie. Znał się na takich rzeczach...
Chłopiec ściągnął kumagi z jej stóp. Były przemo
czone. Przypomniał sobie, że pod Mają załamał się lód
i wpadła do strumienia, zanim on potknął się o wej
ście do jaskini.
Ailo ściągnął Mai także przemoczone wełniane poń
czochy. Rzucił je na bok ze złością. Jak można się za
chowywać tak głupio! Położył dłonie na stopach
dziewczynki. Były mokre i zimne. Nie zdołał ich roz
grzać rękami. Sam od dawna marzł w ręce.
Pospiesznie rozpiął pas i wcisnął stopy Mai pod
swoje ubranie. Pokryła go gęsia skórka, gdy lodowate
nogi dotknęły jego brzucha, zagryzł jednak zęby.
- Po co to robisz? - Maja nie była już taka pewna
siebie jak wcześniej. Inaczej nigdy nie zadałaby takie
go pytania.
- Trzeba powoli rozgrzać twoje stopy. Ty nie możesz
przyłożyć ich sobie do brzucha, więc ja to muszę zrobić.
- Nie mogę ich po prostu rozetrzeć?
- Nie rozgrzeją się w ten sposób - powiedział Ailo.
Miał na końcu języka, że przecież każdy głupi to wie.
Ale jakoś to przełknął. - Tak jest dużo lepiej. Trzymać
je tuż przy ciele. W ten sposób najlepiej się rozgrzeją.
Maja zaakceptowała jego wyjaśnienie.
Była przemarznięta i przerażona. Ailo z pewnością tak
że się bał, choć w wielu sprawach orientował się lepiej.
- Myślisz, że przyjdą po nas niedługo? - zapytała.
Ailo nie odpowiedział. Oboje pomyśleli to samo:
jakże głupio postąpili, wychodząc z jurty.
Nikt nie wiedział, gdzie się znajdują. Na dworze by
ło całkiem ciemno. Może zaczną ich szukać dopiero
rano. Może dopiero wtedy ktoś ich znajdzie.
Może wtedy będą już martwi.
Maja wbiła palce stóp w brzuch Ailo. Chłopiec za
gryzł wargi, żeby nie krzyknąć. Poczuł się jak mały
dzieciak i zapragnął, by to się wcale nie wydarzyło, by
wcale nie zaczęli się kłócić. Gdyby przestali w porę,
nie zabłądziliby.
Gdyby tylko tata był tu z nimi...
Kamień w gardle Ailo zrobił się tak wielki, że o ma
ło go nie udusił. Robił się coraz większy, sięgał już do
żołądka, do miejsca, na którego wysokości Maja trzy
mała swoje stopy. Chłopiec z trudem złapał oddech.
Całe jego ciało drżało. Z zimna i z płaczu.
Miał przecież o tym nie myśleć... Miał o tym wcale
nie myśleć...
Tato nie przyjdzie.
Tato nie żyje.
Rozpłakał się i musiał oddychać ustami, choć coś go
kłuło w piersi. Nie potrafił powstrzymać się od łez, mi-
mo że bardzo tego pragnął. Nie chciał wszak, by Maja
pomyślała, że on się boi. Że płacze ze strachu. Zabrakło
mu jednak siły, by tłumaczyć jej prawdziwą przyczynę.
Maja nic nie mówiła. Na końcu języka miała wpraw
dzie ostry docinek, ale usta odmówiły posłuszeństwa,
gdy chciała go wypowiedzieć. Pochyliła głowę, splotła
dłonie i ufała, że Reijo nadejdzie wkrótce.
Była taka przerażona.
Zapalili już pochodnię Reijo. Ślady odbijały się wy
raźnie od powierzchni śniegu. Słaby wietrzyk nie zdo
łał ich zatrzeć.
- Wygląda na to, że się nie myliłem - rzucił Reijo
przez ramię.
Pozostawało im jeszcze zejść w dół po stromym
zboczu, by dotrzeć do niewielkiego otworu. U podnó
ża sporego wzniesienia leżało mnóstwo kamieni, po
między którymi widać było maleńkie ślady.
Reijo ostatni odcinek drogi pokonał biegiem, pochy
lił się i zajrzał do otworu w skale.
- Jaskinia?
Reijo skinął głową, odgarniając śnieg gołymi rękami.
- Mam nadzieję, że nie weszli za głęboko. Ten ko
rytarz prowadzi do morza. Poziom wody w jaskini za
leży od przypływów i odpływów.
Matti pobladł.
- Skąd oni wiedzieli o tej jaskini?
Reijo popatrzył na swego towarzysza.
- Sam chciałbym to wiedzieć, Matti. Maja tu kiedyś
była, ale miała wtedy zaledwie dwa lata. Przeżyła w tej
jaskini coś przerażającego i nie powinna tego pamię
tać. Nie rozumiem, jak tu trafili. O ile nie był to zwy-
czajny przypadek. - Reijo spojrzał w głąb pieczary. -
Wejdę do środka. Ty czekaj tu z pochodnią.
- Idę z tobą.
Reijo pokręcił głową.
- Tam jest ciasno. Trzeba się przeciskać. A teraz jest
tam jeszcze ciemniej niż zwykle. Byłem tam kiedyś...
- Reijo wpełzł do środka. Dłonie niemal mu zamar
zały, gdy dotykał lodowatego, nierównego podłoża,
ale nie zwracał na to uwagi. Uderzył głową w wysta
jącą skałę i musiał się jeszcze bardziej schylić, by prze
dostać się dalej.
Po co wchodzili jeszcze głębiej? O n i także musieli
tędy pełznąć. I muszą wciąż tu być. Nie spostrzegł
przecież śladów wychodzących z jaskini.
Reijo dotarł do miejsca, w którym musiał już poło
żyć się na brzuchu, na boleśnie go uwierających kamie
niach. Przez dłuższą chwilę słyszał tylko swój własny
przyspieszony oddech. Leżał spokojnie i nasłuchiwał,
aż w ciążącej mu ciszy rozległ się krzyk:
- Reijo? Reijo, tutaj jesteśmy.
Usłyszał także łkanie.
-Już idę! - krzyknął z ulgą. - Idę. Jesteście tam oboje?
- Tak. Tak, Reijo. Ale Ailo płacze.
Reijo w dalszym ciągu pełzł na kolanach i łokciach,
choć korytarz rozszerzył się i nie był już taki ciasny.
Nie miał po prostu czasu się wyprostować, a poza tym
się bał, że nadepnie na dzieci.
Po chwili rzeczywiście natrafił na nie. Siedziały ra
zem. Reijo przytulił je i zapłakał, kryjąc twarz w ich
mokrych włosach. Uczepiły się jego ramion, niemal go
przewracając. Musiał przygarniać je po wielekroć
i uspokajać.
- Nie złość się na nas! - błagała Maja. - Nie możesz
się na nas gniewać!
- Nie gniewam się. Ale musimy się stąd wydostać.
W jurcie czekają na was ciepłe skóry.
Uszczęśliwiony Ailo pociągnął nosem.
- Maja ma gołe stopy - powiedział. - Nie wiem,
gdzie są jej kumagi.
- Zdjęłaś kumagi?
- Teraz czuję własne nogi! - wykrzyknęła Maja. - Już
je czuję.
- Zmarzły jej nogi - wyjaśnił Ailo. Chłopiec ukląkł
i szukał po omacku. Nie pamiętał, gdzie rzucił te prze
klęte kumagi. - A ja rozgrzałem jej stopy. Ale nie mo
gę znaleźć kumagów.
- Obciągnij spodnie tak nisko, jak tylko zdołasz - po
lecił Reijo Mai. - Zrobiłaś to już?
- Tak. Zimno mi.
- Wiem. Ale nie przejmuj się tym. Pełznijcie przede
mną. Tędy. Ailo pierwszy. Potem Maja. Powiedz na
tychmiast, gdy cię zaczną boleć stopy. Na nic nie cze
kaj. Jasne?
- Tak, Reijo - odparła potulnie.
- Idziemy. Matti czeka na nas na zewnątrz.
Mattiemu wydawało się, że czeka już całą wieczność.
Pochodnia zmniejszała się coraz bardziej. Nie miał po
jęcia, co zrobi, jeśli Reijo nie wyjdzie z jaskini.
Nagle ich usłyszał.
Najpierw tylko niewyraźny szmer. Potem głos Reijo.
Spokojny. Podtrzymujący na duchu. Wreszcie w otwo
rze pojawiły się dwie małe dłonie i poszarzała buzia.
Matti z radości omal nie upuścił pochodni. Opanował
się jednak i umieściwszy pochodnię między dwoma ka-
mieniami, wyciągnął Ailo z jaskini i mocno go przytu
lił. Ramiona chłopca zacisnęły się wokół szyi Mattiego.
Po chwili Ailó pociągnął nosem i wydostał się z ob
jęć chłopaka.
- Musisz wyciągnąć stamtąd Maję. Ona ma gołe nogi.
Matti wziął na ręce dziewczynkę, która ukazała się
w otworze. Maja lała łzy strumieniami. Była tak prze
marznięta, że Matti czym prędzej ściągnął kurtkę i otu
lił nią dziewczynkę, ale nawet to nie powstrzymało
drżenia jej wątłego ciałka.
Na końcu z jaskini wydostał się Reijo. Stracił czap
kę, ale na szczęście był cały i zdrowy. Maja od razu
wyciągnęła ku niemu ręce, a Reijo bez słowa wziął ją
z ramion Mattiego i przytulił.
- Pójdę sam - powiedział dziarsko Ailo. - To mnie
najlepiej rozgrzeje. Weź tylko pochodnię, Matti. Ja
dam sobie radę.
Matti nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Chwy
cił pochodnię i przepuściwszy do przodu Reijo z Mają,
starał się oświetlać im drogę. Wyciągnął rękę do chłopca.
- Ale możesz chyba trzymać mnie za rękę, bracie?
Na to odważny maluch przystał.
Dopiero późną nocą Reijo zdołał ściągnąć z siebie
ubranie. Uciekinierzy potrzebowali sporo czasu, by się
uspokoić. Najpierw musieli opowiedzieć o wszystkim,
wysuszyć się i rozgrzać, zjeść coś. A gdy już wreszcie
położyli się na skórach, wciąż nie mogli się opędzić od
niedobrych myśli.
Ailo poruszył Reijo prawie do łez. Chłopiec chwy
cił wielką dłoń opiekuna obiema rączkami i spojrzał
mu prosto w oczy.
- Lubię cię - powiedział, uśmiechając się zupełnie
tak jak Mikkał, z prześwietloną ciepłem twarzą. - Lu
bię cię prawie tak samo jak tatę. ,.
Reijo w wielkiej ciszy trawił to wyznanie. Ailo jed
nak jeszcze nie skończył. Podciągnął skórę, którą był
przykryty, aż pod brodę. Wciąż patrzył prosto w oczy
Reijo. I, szlochając, zapytał:
- Teraz... gdy tato... nie żyje... może mógłbyś być mo
im tatą?
Reijo musiał zamrugać kilkakrotnie oczami i prze
łknąć ślinę, zanim zdołał coś powiedzieć. Ścisnął
chłopca za rękę, poczochrał jego niesforne włosy.
- Oczywiście, Ailo, mój chłopcze. Mogę być twoim
tatą tak długo, jak długo będziesz tego pragnął.
Ailo uśmiechnął się uszczęśliwiony i zasnął, trzymając
opiekuna za rękę. Gdy Reijo uwolnił swą dłoń z uścisku
chłopca i ponownie przełknął ślinę, uświadomił sobie, że
ta obietnica nakłada na niego jeszcze większą odpowie
dzialność. Chodziło tu o coś znacznie poważniejszego
niż o doraźne uspokojenie małego chłopca.
Obietnica złożona dziecku waży równie wiele, co obiet
nica złożona dorosłemu. A może nawet więcej, bo prze
cież dziecko pokłada w niej znacznie większą nadzieję.
Takich słów nie rzuca się na wiatr.
- Wygląda na to, że od tej chwili masz syna - uśmiech
nął się Santeri.
Rozmowa Reijo z Ailo wywarła na nim duże wra
żenie. Po raz pierwszy w życiu zadał sobie pytanie, jak
to jest mieć dziecko. Jak to jest być ojcem.
- Nie wyruszymy w drogę tej nocy - powiedział Re
ijo sucho i wyciągnął gołe stopy bliżej ciepłego paleni
ska. - Och, czegóż to dzieci nie potrafią!
Okrzyk wyrwał mu się prosto z serca. Był całkiem
wyczerpany i roztrzęsiony ze zmęczenia, głowa wprost
mu pękała, a w oczach czuł piasek. Trwoga, która
zawładnęła Reijo, gdy wróciwszy do jurty nie zastali
w niej Mai i Ailo, do tej pory go nie opuściła. Teraz
pomieszała się z radością i ulgą, którą poczuł, gdy od
naleźli dzieci. Wszystko to sprawiło, że ogarnął go
przedziwny nastrój.
Miał ochotę płakać i śmiać się, niewiele brakowało,
a szalałby z wściekłości, jednocześnie zaś był bliski
wybuchnięcia niepohamowanym śmiechem, miał
ochotę tańczyć z twarzą zwróconą ku niebu, czuł się
wolny i szczęśliwy, a jednocześnie paraliżowała go
trwoga, która przecież powinna była już ustąpić.
Potrzebował przede wszystkim snu. Sen jednak nie
nadchodził.
- Jak długa podróż nas jeszcze czeka? - zapytał San-
teri. - Kiedy dotrzemy do miejsca, w którym zimują
krewni Mikkala?
- Mniej więcej za tydzień. A jeśli wiatry nam będą
sprzyjać, to jeszcze szybciej. Gdybyśmy dalej podró
żowali lądem, potrzebowalibyśmy co najmniej dwóch
tygodni. I kto wie, co mogłoby się wydarzyć...
Wszyscy rozumieli, co Reijo ma na myśli.
- Powinieneś się przespać - powiedział Matti. - Je
steś najważniejszy. Bez ciebie nigdzie nie dotrzemy.
Reijo dobrze o tym wiedział.
- Jesteś zmęczony? - spytał Mattiego.
- Zmęczony, ale nie śpiący - chłopak uśmiechnął się
krzywo. - Czuję się tak, jakbym zaraz miał zemdleć.
Ale zasnąć nie potrafię.
- Właśnie - westchnął Reijo. Ułożył się tak, że sto-
parni sięgał niemalże rozżarzonych kamieni, które ota
czały palenisko.
W końcu jednak zasnął w takiej właśnie pozycji.
Obudził się dopiero wtedy, gdy ogień już całkiem wy
gasł. Zmarzły mu stopy.
Wszystkie mięśnie mu zdrętwiały, mimo to zmusił
się, by usiąść i rozbudzić całkowicie. Przez otwór w da
chu dojrzał, że niebo przybrało nieco jaśniejszą, szara
wą barwę.
Po cichutku, by nie obudzić pozostałych, rozniecił
ogień, wykorzystując resztę drew. Potem ubrał się
i wyszedł powitać budzący się dzień.
Całe ciało bolało go przy każdym ruchu, ale Reijo
się przemógł. Pociągnął sanie bliżej brzegu i zaczął je
rozładowywać. Nie mogli sobie pozwolić na pozosta
wienie czegokolwiek, co ze sobą wzięli.
Dwie pary sań wniósł na pokład. Sanie, na których
leżało ciało zmarłego, i te, które opróżnił w pierwszej
kolejności.
Na dnie łodzi mogła pojawić się woda, dzięki sa
niom zaś maluchy będą w stanie przetrwać suche
i zdrowe. Trzeba będzie usadzić je nieco wyżej i opa
tulić. Nic innego nie da się wymyślić.
Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, by również na
mniejszych łodziach budować zadaszenie? pomyślał.
Wiedział jednak, że zazwyczaj nikt nie zabiera dzieci
w podróż taką łajbą.
Reijo ładował bagaże na pokład równie starannie
i ostrożnie jak wówczas, gdy wyruszał na połów. Rów
nie porządnie.
Na lądzie pozostało tylko to, co znajdowało się
w jurcie. Niebo przybrało już barwę dymu.
Santeri uchylił zasłony namiotu i wyszedł na dwór.
Pokręcił rudą głową.
- Musisz robić to sam? Mogłeś nas przecież obudzić.
- Może i tak. Ale potrzebowałem trochę samotno
ści. Czasami muszę być sam. A w najbliższych dniach
nie będę miał raczej okazji. Można powiedzieć, że już
jesteśmy w drodze.
Santeri zapatrzył się w punkt, w którym fiord spo
tykał się z otwartym morzem.
Ogarnęło go podniecenie. Morze nie powinno w ten
sposób kusić człowieka urodzonego w głębi lądu,
a jednak kusiło go.
- Jesteśmy w drodze - potwierdził.
5
Raija również była w drodze. Zacisnąwszy dłoń na
relingu sterburty „Sankt Nikołaja", spoglądała na
ostatni widoczny fragment wybrzeża Ruiji, której mia
ła nie oglądać przez długi czas.
A wszystko mogło się potoczyć inaczej. Raija wie
działa o tym doskonale i zagryzając zęby, starała się
nie wspominać ostatnich wydarzeń.
Krajobraz wyglądał równie mało pociągająco jak
ostatnim razem, gdy Raija opuszczała te strony.
Zmusiła się, by spojrzeć na kamienne wzgórze, na
którym leżała twierdza Vardohus.
Zdołała to uczynić tylko dlatego, że doświadczyła
znacznie większego bólu niż ten, który jej zadano
w tamtym miejscu.
Utrata Mikkala bolała ją bardziej niż to, co przeży
ła w Vardohus. Koszmarne sny o lochach więziennych
nie miały jednak jej opuścić tylko dlatego, że znów uj
rzała twierdzę. Raija rozumiała, że to nie stanie się tak
łatwo.
Poczuła się jednak silniejsza, gdy spojrzała w stro
nę Vard0hus z podniesionym czołem i szeroko otwar
tymi oczami.
Mdłości, które mogły powrócić wraz ze wspomnie
niami, nie powróciły. Tym razem zdołała je pokonać.
Nadejdzie dzień, gdy będzie na tyle silna, by przywo-
ływać wspomnienie po wspomnieniu i długo je rozpa
miętywać, by wreszcie się od nich uwolnić. Nie tyle
zapomnieć, ile doprowadzić do tego, by nie sprawiały
jej za każdym razem tyle bólu.
Na razie uczyniła jeden krok w tym kierunku.
Nadejdzie dzień, w którym w ten sam sposób bę
dzie umiała wspominać Mikkala. Stanąć w miejscu,
w którym z nim była, i odtwarzać sekundę po sekun
dzie z podniesionym czołem.
Będzie to o wiele trudniejsze. I nie nastąpi zbyt
prędko.
Do tego trzeba bowiem znacznie więcej. Na to jej
teraz nie stać.
Raija zadrżała na wietrze. Próbowała spojrzeć w głąb
fiordu Varanger, choć wiedziała, że czyni to nadaremnie.
Mikkala tam przecież nie było.
Reijo nie wyruszyłby tak pospiesznie, nie w środku
zimy. Zaczekałby do wiosny. Taki jest przecież roz
sądny.
Mikkal z pewnością w dalszym ciągu pozostaje na
półwyspie. Daleko, daleko na zachodzie...
Mikkal...
Nie. Tylko jego ciało. Skorupka, która go otaczała.
Która otaczała jej Mikkala...
Jej Mikkal nie żyje.
Nie ma go.
Zamknęła oczy z bólu. Znów zaatakowały ją nud
ności. Nudności i ból. Nie!
To był krzyk z głębi duszy.
On nie mógł odejść. Nie mógł odejść na zawsze. Ra
ija nie potrafiła tego znieść. Sama myśl o tym była nie
do wytrzymania. Natychmiast ją dławiła.
Pochyliła się nad wodą, trzymając się mocno relin-
gu. Paznokcie wbiła w drewno, jak tyle razy przedtem.
Wymiotowała tak długo, aż nic w niej już nie pozo
stało.
Mikkal odszedł, ałe ona nie straciła go na zawsze.
Kusiły ją kojące myśli o życiu po życiu. O życiu po
śmierci.
Nigdy przedtem nie potrzebowała tego tak bardzo
jak teraz.
Nie potrafiła jednak o tym myśleć. Nawet jej wy
obraźnia nie sięgała tak daleko.
0 wiele łatwiej przychodziło jej wplatanie Mikkala
w piękne wizje. Wizje równie mgliste i podobne do snu
jak teraz jej myśli. Raija chciała wierzyć, że to, co ży
ło w Mikkalu, to, czym on w istocie był, wciąż żyje.
I że może wciąż przynosić jej radość, choćby poprzez
polne kwiaty, które tak kochała, poprzez letni wiatr...
Pragnęła wierzyć, że Mikkal jest częścią zorzy po
larnej.
To było jej najgorętsze pragnienie.
Pewnego dnia, gdy i po niej zostanie na ziemi tylko
pusta skorupka, spotkają się znów na niebiańskim mo
ście światła. Nie jako ludzie, lecz jako duchy. W po
staci, której na razie nie da się nazwać. Nie przywykła
jeszcze do tych myśli. Nigdy przedtem nie rozmyśla
ła o śmierci. Śmierć była czymś niezmiernie odległym.
Bardzo pragnęła, by te marzenia się spełniły. By
śmierć nie odebrała jej Mikkala na zawsze. By ich po
nowne połączenie było tylko kwestią czasu.
1 cierpliwości.
Takie myśli inni mogli uznać za szaleństwo, Raija
więc nie dzieliła się nimi z nikim.
Tym „nikim" był oczywiście Jewgienij. Tylko z nim
mogła w ogóle rozmawiać. Bała się jednak, by nie za
czął się z niej śmiać.
A ona musiała w coś wierzyć. Gdyby ktoś zniszczył
tę osnowę, którą sobie stworzyła, nie pozostałoby jej
zupełnie nic.
Zostałaby sam na sam z żałobą, której nie umiała
by znieść bez osnowy tych marzeń.
Raija splunęła prosto do morza.
Barentsewo Morie, tak je nazywał Jewgienij. Morze
Barentsa. Po f ińsku Jaameri. Barentsewo Morie, powtó
rzyła Raija. Nie zabrzmiało to dokładnie tak samo, jak
w ustach Jewgienija, zabrakło rytmu i śpiewności.
Raija obawiała się, że zanim zacznie rozmawiać w ję
zyku Jewgienija, będzie potrzebowała wielu godzin na
uki. Znała nazwy wszystkich części i przyrządów okrę
towych. Nauczyła się zwrotów grzecznościowych.
Zachwycało ją brzmienie i melodia rosyjskiego. Bardzo
pragnęła, by ten język stał się jej własnym, i wkładała
wiele wysiłku w to, by słowa w jej ustach brzmiały tak
samo, jak wymawiał je jej nauczyciel.
- N i e powinnaś tu stać. - Jewgienij zszedł już
z mostku kapitańskiego. Objął ją ramieniem, ona zaś
dopiero wtedy uzmysłowiła sobie, że marznie. - Znów
cię męczyły nudności. - To nie było pytanie, ale stwier
dzenie. - Widziałem, moja droga. Mówiłem przecież,
że nie powinnaś się wysilać. Nie powinnaś wychodzić
na pokład. Kiepsko to znosisz.
- Nie jestem taka wątła, jak ci się wydaje - zaprote
stowała. Odgarnęła włosy z twarzy. - Musiałam tu
przyjść, Jewgienij. Musiałam popatrzeć...
Raija wskazała głową oddalający się ląd.
Jewgienij zrozumiał.
Ostatni skrawek Ruiji.
Vard0.
- Już sobie popatrzyłaś, mój aniele. - Pieszczotliwe
określenie, którym nazywał ją w myślach, wyrwało mu
się całkiem bezwiednie. Wypowiedział je tak natural
nie, że Raija nie zwróciła na nie uwagi. Stosunki mię
dzy nimi były tak ciepłe i przyjacielskie, że odczytała
to zupełnie inaczej, niż powinna.
Jewgienij napomniał sam siebie w duchu.
- Teraz możesz wejść do kajuty - powiedział swobod
nie. - Nie mogę jednocześnie prowadzić statku i mar
twić się o ciebie. Zejdź z pokładu i zajmij się lekcjami!
- Rozkaz kapitana? - zapytała.
Jewgienij przytaknął z powagą:
- Rozkaz. - Popatrzył na nią nieco dłużej, niż powi
nien. - Raiju, dziecko moje, jesteś szczuplejsza niż wte
dy, gdy wsiadałaś na pokład. A dobrze wiemy, że i wte
dy byłaś bardzo chuda.
- Nie zniknę tak prędko - Raija uśmiechnęła się bla
do. - Nie jestem taka chuda...
- Nie straciłem jeszcze oczu - przerwał jej Rosjanin.
- Zwłaszcza gdy w grę wchodzi piękna dziewczyna...
Raija i Jewgienij mieszkali w tej samej kajucie. Nie
było innego wyjścia. Marynarze mieli całkiem fałszy
we przekonanie o tym, co łączyło tych dwoje.
- Gdy się zabiera na pokład taką kobietę jak ty
z mężczyznami, którzy od dawna nie widzieli żadnej
dziewczyny, nie wystarczy im przykazać, by trzymali
ręce z dala od niej - tłumaczył jej Jewgienij. - Żaden
z nich nie tknie jednak kobiety kapitana.
Raija i Jewgienij rozmawiali o najróżniejszych spra-
wach. Raija wiedziała, że niewiele zdoła ukryć przed
Rosjaninem.
- Będę wyglądać trochę lepiej, gdy zsiądę na ląd. - Na
jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Ludzie tacy jak ja
nie są stworzeni do życia na morzu. Chorujemy od tego.
- Cierpisz na wyjątkowo paskudną chorobę morską
- orzekł Jewgienij. - Zazwyczaj objawy ustępują po
pewnym czasie.
- Mnie przejdzie dopiero wtedy, gdy zsiądę na ląd
- zapewniła go Raija. - Jak nazwałeś następną krainę,
którą zobaczymy?
Jewgienij nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
Raija bardzo łaknęła wiedzy. Nie było rzeczy, o któ
rą by nie zapytała. Pytała tyle razy, ile potrzebowała,
żeby zapamiętać.
- Połuostrow Rybaczij - powiedział Jewgienij. I znów
się uśmiechnął, gdy Raija powtórzyła jego słowa tak,
jakby smakowała jakieś nowe danie, danie wyborne
i smakowite. - Zdaje się, że moja przepowiednia się speł
ni - stwierdził Rosjanin, otwierając jej drzwi do kajuty.
- Jaka przepowiednia?
- Że będziesz mówić po rosyjsku jak rodowita Ro
sjanka.
Raija lubiła pochwały, ale nie przyjmowała ich bez
krytycznie.
- Może mam zdolnego nauczyciela? - spytała. - A mo
że będzie mi to bardzo potrzebne, może będę musiała
mówić po rosyjsku tak, jakby to był mój język ojczysty.
Jewgienij rozłożył ramiona:
- Na to nie mogę ci odpowiedzieć, mój aniele. Nie
codziennie snuję przepowiednie.
Całe popołudnie Raija spędziła w samotności. Wiek-
szość dni tak właśnie wyglądała. Jewgienij przebywał na
pokładzie nieco dłużej, niż powinien. Należał do osób,
które czują się niezastąpione albo mają pracę we krwi.
Do Jewgienija pasowały oba określenia. Po śmierci
Aleksieja pozwolił, by całkowicie pochłonęła go praca.
Trudno mu było zmienić teraz ten rytm.
Rai ja wiedziała, że chętnie by to uczynił specjalnie
dla niej. Zauważył przecież, że ona nie czuje się najle
piej, spędzając tyle godzin samotnie. Okazywał jej
zresztą tyle troski, że Raija pragnęła wyrazić swoją
wdzięczność jeszcze wyraźniej.
Jewgienij wskoczyłby dla niej w ogień.
Wieczorami miał trochę wolnego czasu. Wówczas
rozmawiali. Jedli wspólnie kolację. Milczeli razem.
Wtedy też Jewgienij udzielał jej lekcji rosyjskiego.
Raija czekała na te lekcje. Stanowiły miłą odmianę
w jej monotonnym trybie życia.
Jewgienij dość wcześnie chodził spać. Często brał
wachtę o świcie. A że dzielili kajutę, Raija nie mogła
siedzieć przy zapalonej lampie, gdy on spał. Kładła się
równie wcześnie, wstawała zaś chwilę po nim. Dnie
dłużyły się jej niemiłosiernie...
Gdy pewnego razu Rosjanin wsunął głowę przez
drzwi kajuty nieco później niż zazwyczaj, pomyślała,
że wreszcie zamierza odpocząć już po pracy.
Myliła się jednak. Wyglądał na zmęczonego i z pew
nością był zmęczony, ale ukrywał to najlepiej, jak po
trafił.
- Strasznie wieje - rzekł, przekładając przez próg ka
juty jedną tylko nogę i przytrzymując drzwi ręką. - Zda
je się, że zmierzamy prosto w obszar, na którym panu
je sztorm. Próbujemy zmienić kurs, może to poprawi
naszą sytuację. Niewykluczone, że będziemy się trzy
mać bliżej brzegu.
- Nie powinieneś się przemęczać - zauważyła Ra-
ija, choć wiedziała, że robi to nadaremnie. Jakby rzu
cała grochem o ścianę.
- Poradzę sobie - uspokoił ją. - Chciałem tylko po
wiedzieć, że nie powinnaś stąd wychodzić. Jeśli za
cznie jeszcze silniej wiać, to pod żadnym pozorem nie
wolno ci wychodzić na pokład. Nie chciałbym, żeby
cię stamtąd zmiotło. Jeśli będziesz wymiotować, rób
to gdziekolwiek. Na przykład do samowara!
Raija uśmiechnęła się.
- Zrozumiałam polecenie, kapitanie. Pod żadnym
pozorem nie wyjdę na pokład podczas sztormu.
- Nikt tu nie mówił o sztormie - próbował ją uspo
koić.
- Nie przyszedłbyś tu przecież, gdyby chodziło tyl
ko o trochę silniejszy wiatr - zauważyła Raija trzeź
wo. - Wystraszyłeś mnie wystarczająco. Wracaj na
swój kapitański mostek, zmień kurs i popłyń ze mną
na spokojniejsze wody!
- Działasz na mnie równie orzeźwiająco jak sztorm
z północnego zachodu, Raiju! -Jewgienij puścił do niej
oko i zniknął.
Raija nie była tego taka pewna. Nie czuła się najle
piej. Po paru godzinach komplement nabrał w jej
oczach innego sensu.
Wcale nie uważała, że sztorm z północnego zacho
du jest orzeźwiający.
Był okropny.
Siedziała na koi, otulona kocem, opierając plecy
o schowek, a nogi o brzeg koi. Oczy miała mocno za-
ciśnięte, wolała bowiem tylko czuć, jak wszystko się
kołysze i przechyla gwałtownie, niż patrzeć na to.
Są w życiu chwile, gdy mrok jest błogosławień
stwem.
Cały czas słyszała morze. Ryk, który ranił jej uszy.
I złowieszcze skrzypienie. Raija przyłapała się na roz
myślaniach o solidności „ Sankt Nikołaja".
Podczas wielu lat spędzonych w Ruiji nie słyszała
o zatonięciu rosyjskiego statku, choć przecież musiało
się to czasem zdarzać. „Sankt Nikołaj" nie był z pew
nością najnowszym i najlepiej wyposażonym statkiem,
który przemierzał trasę między Norwegią a Rosją.
Raija czuła każdy cios, który morze zadawało jego bur
tom, on zaś za każdym razem jakby coraz bardziej kapi
tulował. Wystarczy dostateczna liczba takich ciosów...
Wszystko to jednak było grą żywej wyobraźni Raiji.
Żaglowce takie jak „Sankt Nikołaj" budowano przecież
z myślą o tej trasie. Ma się rozumieć, że były solidne.
Czy Jewgienij ryzykowałby własne życie i życie załogi?
A zresztą to pewnie nie jest prawdziwy sztorm. Ra
ija nigdy nie przeżyła sztormu na morzu. Nie płynęła
też przy porywistym wietrze, nie miała więc żadnej
możliwości porównania.
Wrodzony lęk przed wielką wodą sprawiał zapew
ne, iż wyolbrzymiała zjawiska, które były całkiem nor
malne.
Jewgienij będzie się później nieźle bawił jej opowie
ścią o tym, co sobie wyobrażała, i o tym, jak bardzo
pobladła... Przez jakiś czas wszystko wydawało jej się
nawet do zniesienia. Raija siedziała i nasłuchiwała.
Rzeczywiście zrobiło się całkiem cicho. Dał się sły
szeć tylko całkiem przyjazny plusk wody o burty.
Już po wszystkim?
To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Trudno
to w ogóle nazwać sztormem. Jeśli już jest po wszyst
kim, to niepotrzebnie się bała.
Odpowiedź nadeszła nader szybko.
Raija nie zdołała nawet odetchnąć z ulgą.
Po chwili ogarnęło ją poczucie, że toną. I że będą
tak tonąć przez całe wieki.
Cisza była wręcz nie do zniesienia.
Raija skrzyżowała ramiona, jakby chciała utulić sa
mą siebie. Rozejrzała się po kajucie. Lampa zamruga
ła i zgasła.
Czy właśnie tak się idzie na dno? Czy o to chodzi?
Czy statek zawsze tonie w ciszy?
Raija nie znała odpowiedzi na te pytania.
Jewgienij prosił, by została w kajucie, by nie opusz
czała jej pod żadnym pozorem.
Nie chciał chyba jednak, by siedziała pod pokła
dem, jeśli statek rzeczywiście idzie na dno?
Dlaczego nie słychać żadnych głosów?
Dlaczego nikt nie krzyczy? Czy nie ma tam już ni
kogo żywego?
Do kajuty jak dotąd nie zaczęła się wdzierać woda.
Może jednak trzeba trochę czasu, by to się stało.
Raija wiedziała doprawdy niewiele na temat morza
i statków.
Wydawało jej się, że „Sankt Nikołaj" tonie już całą
wieczność.
Wtedy zaczęło się wszystko od nowa.
Raija spadła z koi. W szafce zabrzęczało szkło, choć
przecież każda szklanka stała w osobnym otworze.
Raija poczuła się tak, jakby miała uszy zalepione
watą. Tylko pogłos tego wielkiego huku dźwięczał
w jej głowie.
Najprawdopodobniej leżą już na dnie. >.
Ale wszystko w dalszym ciągu się kołysało. Unosi
ło się po to, by spadać i spadać równie długo jak po
przednim razem.
Rai ją rzucało od ścianki do ścianki i czuła, że jest
posiniaczona na całym ciele. Nie oberwała w ten spo
sób od czasów, gdy Hans Fredrik Feldt zaszczycił ją
swą wizytą w lochu czarownic w twierdzy Vardohus!
Czy istnieją fale zdolne spowodować coś takiego?
Najwyraźniej tak!
Między dwiema następnymi falami Raija próbowa
ła wysunąć szufladę z komody. Przed kolejnym ude
rzeniem zdołała tylko zaczepić o coś palce.
Tym razem rzuciło ją na komodę.
Przywarła do tego mebla z całej siły. Nie wątpiła, że
teraz walczy o życie.
Czegoś takiego nie da się przeżyć. To zbyt straszne,
zbyt przerażające.
Nigdy nie przypuszczała, że siły natury mogą być
tak potężne. Przetrwała niejedną zimową burzę na pła
skowyżu, gdy śnieg i wiatr jednoczyły swe siły, by roz
pętać istne białe piekło.
Nie sądziła, że może być coś jeszcze gorszego.
Teraz zmieniła zdanie, choć przecież ona siedziała
pod pokładem.
Wolała nawet nie zastanawiać się nad tym, co też się
dzieje tam na górze.
Czy Jewgienij i jego marynarze wciąż są na pokładzie?
Może została całkiem sama na tym statku...
Nie wolno tak myśleć!
Płakała i modliła się, gryzła palce aż do krwi, by nie
krzyczeć, gdy „Sankt Nikołaj" mierzył się z kolejną
falą.
Fale nie wydawały się jej już tak niesamowicie wy
sokie, ale dla Raiji, która potwornie się bała, nie mia
ło to już żadnego znaczenia.
Nawet łagodne kołysanie przyprawiłoby ją o drże
nie serca.
Raija wczepiła się w komodę resztką sił. Znów za
cisnęła powieki i płakała z przerażenia.
Nagle nieoczekiwanie statek prawie znieruchomiał.
Zapanowała wielka cisza, jakby sztorm rozegrał się
tylko w wyobraźni Raiji.
Raija przez dłuższą chwilę leżała nieruchomo, nim
ośmieliła się uwierzyć, że jest już po wszystkim. Po
dejrzliwie czekała na następną falę, która rzuci ją na
ściankę komody.
Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
„Sankt Nikołaj" z Archangielska kołysał się w nor
malnym rytmie. Raija zwilżyła wargi językiem i po
czuła smak krwi. Usta były spuchnięte tam, gdzie się
sama ugryzła.
Oczy zaczęły ją swędzieć. Potarła je. Zdawało jej się,
że twarz również ma spuchniętą. Z wielką ostrożno
ścią wstała. Dobry Boże, ależ oberwała!
Zaczęła szukać lampy, znalazła jednak tylko odłam
ki szkła. Poza tym i tak nie miała pojęcia, gdzie jest
oliwa. Może i dobrze, że nie zobaczy, jakie szkody
sztorm wyrządził w tej kajucie i jak poturbował jej cia
ło. Raija czuła, że wygląda potwornie.
To jednak nie miało znaczenia.
Jewgienij nie pozwolił jej opuszczać kajuty. Raija
jednak uznała, że ma prawo się dowiedzieć, co się sta
ło z nim i z jego załogą.
Naciągnęła jedną z kurtek Jewgienija, zarzuciła na
nią własną pelerynę. Potem otworzyła drzwi i po
omacku szukała drogi przez ciemny korytarz. Znala
zła drabinę i zaczęła się wspinać.
Luk był zamknięty, a ona nie miała siły go otworzyć.
Stukała więc, sprawiając jeszcze więcej bólu swym
obolałym dłoniom. Niemal straciła głos, nim wreszcie
ktoś ją usłyszał.
Jeden z marynarzy odsunął pokrywę luku.
Przemoczony do suchej nitki człowiek powiedział
coś do niej w locie. Raija nic nie zrozumiała, a on znik
nął, zanim zdołała znaleźć odpowiednie słowa i popro
sić go, by powtórzył to powoli i wyraźnie.
Wdrapała się na pokład.
Wszystko wyglądało znacznie lepiej, niż sobie wy
obrażała. Oczami duszy widziała już połamane masz
ty, poszarpane na strzępy żagle i ładunek porozrzuca
ny po pokładzie.
Panował tu wprawdzie chaos, ale wedle jej oceny sy
tuacja powinna wrócić do normy.
Rosyjskie statki są zatem znacznie solidniejsze, niż
przypuszczałam, stwierdziła Raija, stawiając parę
chwiejnych kroków w stronę relingu.
Dopiero wówczas dotarło do niej, że większość ma
rynarzy zebrała się w jednym miejscu.
Chłopak, który pomógł jej otworzyć pokrywę, opu
ścił na chwilę tę grupkę, po czym natychmiast do niej
wrócił.
Na pokładzie panowała zastanawiająca cisza. Mary
narze mówili niewiele.
Jewgienij.
Gdzie jest Jewgienij?
Raija rzuciła okiem w stronę mostka, ale tam stał
sternik, przemoczony do suchej nitki, blady i posępny.
Co ten marynarz powiedział? Dlaczego nie nauczy
ła się lepiej rosyjskiego?
Raija nerwowo przełykała ślinę, podchodząc do
gromadki mężczyzn. Marynarze rozsunęli się, gdy się
zbliżyła, zupełnie tak, jakby roztaczała wokół siebie
jakiś magiczny czar.
Raija wreszcie zrozumiała, co marynarz chciał jej
powiedzieć. Nie znała wprawdzie jego języka, ale te
raz zrozumiała go doskonale.
Jewgienij leżał nieruchomo na pokładzie. Po jego
prawej stronie powiększała się ciągle kałuża krwi.
Gdy Raija uklękła koło rannego, zorientowała się,
skąd płynie ta krew.
Jewgienij miał prawie oderwane ramię. Umierał.
Raija, nie zastanawiając się, przystąpiła do działa
nia. Zacisnęła obie ręce na tym ramieniu i dzikim spoj
rzeniem ogarnęła stojących dokoła mężczyzn.
- Macie zamiar tak stać? - krzyknęła gniewnie. - Ma
cie zamiar stać i patrzeć, jak się wykrwawia na śmierć?
Uzmysłowiła sobie natychmiast, że oni nie rozu
mieją fińskiego. Zaczęła szperać w pamięci. Znalazła
kilka potrzebnych słów.
- Pomóżcie mu! Pomóżcie mu! Jewgienij żyć!
Jewgienij nie mógł umrzeć! Tylko w nim była jej na
dzieja!
6
Raija robiła to już przedtem. Zdarzyło się jej już za
trzymywać krwotok.
Boże, niech się uda jeszcze raz!
Nigdy nie zrozumiała do końca, co się właściwie sta
ło. Nie posłużyła się żadnymi zaklęciami ani słowami.
Wyłącznie dłońmi. Dłońmi i przedziwną mocą, której
te dłonie stały się narzędziem. Mocą, z którą ona sa
ma nie miała nic wspólnego. Raija nie pojmowała, skąd
się ta moc wzięła. Nie wiedziała, jak nazwać to, co
wstępowało w jej dłonie od czasu do czasu, czyniąc ją
zdolną do ratowania ludzkiego życia. Nie wiedziała
też, czy można ową moc przywołać.
Teraz jednak bardzo chciała, by się pojawiła.
- Dobry Boże - modliła się, gdy jej dłonie pokrywa
ły się krwią Jewgienija. - Dobry Boże, niech ta moc na
mnie spłynie! Nieważne, czy to przekleństwo, czy bło
gosławieństwo. Nieważne, co się ze mną później stanie.
Pozwól mi tylko uratować życie Jewgienija! Pozwól mi
zatrzymać ten krwotok! Zatrzymać! Zatrzymać! Po
zwól mu przeżyć!
Raija zamknęła oczy i powtarzała bez przerwy tę sa
mą prośbę, z której w końcu pozostało tylko: „Pozwól-
mużyć, pozwólmużyć, pozwólmużyć..."
I wydawało się jej, iż tonie w głębinie co najmniej
równie groźnej jak ta, którą wzburzył sztorm.
Tonęła coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie całko
wicie straciła świadomość. Aż zaczęła płynąć przez cu
downą nicość, nie ważąc ani grama. Aż zjednoczyła się
z zorzą polarną, w którą chciała się wtopić po śmier
ci, aż zaczęła wirować za sprawą sił potężniejszych
i dziwniejszych niż to, co była w stanie pojąć.
Zapadała się coraz głębiej i głębiej. Aż wreszcie za
mknęła się nad nią łagodna, wełnista ciemność.
Załoga pogodziła się już z myślą o śmierci kapita
na. Każdy z marynarzy wiedział doskonale, że z takim
krwotokiem niewiele da się zrobić. Krew tryskała stru
mieniem.
Wtedy zjawiła się ta kobieta.
Niewysoka i drobna, prawie przezroczysta zdaniem
mężczyzn, którzy woleli postawniejsze niewiasty.
Spódnicą zamiatała pokład. Tkanina nasiąkła wodą
i stała się jeszcze cięższa. Wielka kurtka Jewgienija się
gała jej prawie do kolan. Musiała podwinąć rękawy, by
nie utonąć w niej bez reszty.
Twarz miała zapłakaną i bladą, jeden policzek opuch
nięty. Sztorm rzucał nią najprawdopodobniej po kaju
cie. Nieliczne porywy wiatru, które kołysały od czasu
do czasu statkiem, wzburzyły jej czarne włosy i czarną
znoszoną pelerynę. Wyglądała tak, jakby stała w czar
nej chmurze.
Najbardziej przesądni członkowie załogi często póź
niej wspominali tę chwilę. Wtedy wszystko się zaczęło,
mówili. Wtedy jej twarz się rozświetliła. I choć była
opuchnięta, choć miała zaczerwienione oczy, to stała się
piękniejsza niż wszystko, co w swoim życiu widzieli.
To był znak, że coś się wydarzy.
Ci marynarze, którzy mocniej stąpali po ziemi, nie
zobaczyli nic poza drobną kobietą spowitą w czerń,
o tym jednak nie wspominali. Rosjanie uwielbiają
piękne opowieści. Po latach historia ocalenia Jewgieni
ja stała się jedną z najpiękniejszych, jakie znali.
Biało-czarna kobieta zbliżyła się do kapitana, który
leżał bez czucia na pokładzie. Opadła przy nim na ko
lana. Jej dłonie dotknęły nieznacznie twarzy rannego,
musnęły jego zamknięte oczy.
Krew wciąż z niego tryskała, wciąż zalewała wilgot
ny, śliski pokład.
Wtedy kobieta rzuciła się na niego. Wszyscy spo
dziewali się histerycznych, babskich łez, gradu poca
łunków na twarzy umarłego... Ale ona zacisnęła obie
dłonie na jego ramieniu. Przycisnęła je całym ciężarem
swego ciała, leżała prawie na nim, z pełną rozpaczy
twarzą, zwróconą ku marynarzom. Wykrzykiwała sło
wa, których nie rozumieli. Przekleństwa, a może
oskarżenia skierowane przeciwko nim. Po chwili jed
nak ucichła i zaczęła szeptać modlitwę.
Wreszcie padły słowa, które mogli zrozumieć. Sło
wa urwane, bo przecież mówiła w obcym języku:
- Pomóżcie mu! Pomóżcie mu! Jewgienij żyć!
Pomóc mu?
Najświętsza Panienka wie najlepiej, że niczego bar
dziej nie pragnęli.
Ale jak przywrócić życie komuś, kto leży w kałuży
własnej krwi?
Stracił za wiele krwi. Ramię było prawie oderwane.
Od samego początku wiedzieli, że to szaleństwo.
Kapitan nie miał nic do roboty na maszcie. Nie do nie
go należało spuszczanie żagli!
Ale Byków nigdy nie był zwyczajnym kapitanem.
Wykonywał wszelkie prace na pokładzie.
Lina zacisnęła się na jego barku, ogromna fala ude
rzyła w statek, kapitan stracił punkt oparcia... i zawisł
na ramieniu.
To był przerażający widok, gdy ramię odrywało się
coraz bardziej, aż wreszcie przetarła się lina i kapitan
spadł na pokład.
Ale ta kobieta tego nie widziała. Nie widziała, jak
został skazany na śmierć, i nie chciała tego przyjąć do
wiadomości.
Wciąż ściskała nieszczęsne ramię. Patrzyli na poru
szające się usta Raiji, ale nie słyszeli ani nie rozumieli
jej słów.
Leżała na ciele kapitana z zamkniętymi oczami. Jej
usta poruszały się bez ustanku. Widzieli, jak ciało ko
biety napina się niczym cięciwa luku i jak opada na
Jewgienija.
Dopiero wtedy oprzytomnieli. Każdy z osobna był
skłonny to przyznać. Do tej chwili nie byli w stanie
działać. Teraz pospiesznie odciągnęli Raiję od kapita
na. Nie ważyła prawie nic, więc nie wymagało to wiel
kiego wysiłku.
Oddychała bardzo powoli, ale na jej twarzy malo
wał się spokój. Mimo to obawiali się trochę o jej zdro
wie. Jeden z marynarzy wziął ją na ręce i zaniósł do
kajuty kapitana.
Jewgienijowi nie poświęcili wiele uwagi. W ich
oczach był już martwy.
- Przestał krwawić - zauważył nagle jeden z mary
narzy.
Natychmiast skupili się wokół kapitana.
- Już po wszystkim - powiedział inny, czyniąc znak
krzyża.
Ten, który stał najbliżej, pochylił się nad Jewgieni
jem, przyłożył dłoń do jego ust i zamarł z niedowie
rzania.
- On oddycha - szepnął, spoglądając na otaczają
cych go towarzyszy. - On naprawdę oddycha! Żyje!
- Ale przecież nie krwawi...
Wszyscy po kolei zaczęli przyklękać przy swym ka
pitanie. Wszyscy przykładali mu dłoń do ust i wszy
scy czuli to samo. Słaby, spokojny, ciepły oddech.
Spoglądali na siebie nawzajem. Żaden nie miał od
wagi uwierzyć w to, co zobaczył. Żaden nie ważył się
odezwać.
Wszyscy wiedzieli, że kapitan żyje, choć przecież
powinien był wyzionąć ducha.
Czuli się zbyt mali i słabi, by postawić sobie pyta
nie, jak to się stało, jakie siły się za tym kryją. Woleli
zająć się sprawami praktycznymi.
- Z tego na pewno będzie gangrena - powiedział je
den z nich.
Nie było nikogo, kogo można by się poradzić. Nikt
nie mógł zdjąć z nich odpowiedzialności. Byli prosty
mi marynarzami, którzy wiedli nieskomplikowane ży
cie, i jedyny cud, jaki znali, to przyjazny wyraz twa
rzy kobiety kupionej za pieniądze.
W cudzie, który tu się wydarzył, nie brali udziału.
Wydarzył się jednak w ich przytomności. Postanowili
zadbać więc o to, by kapitan zachował życie.
- Przestał krwawić. A tego ramienia i tak nie da się
uratować. Wisi całkiem bezwładnie...
Ciągnęli losy, by wyznaczyć tego, który to zrobi.
Nieszczęśnik, na którego wypadło, dostał szklaneczkę
gorzałki. Potem zanurzył ostrze siekiery w tej samej
gorzałce i odciął nim rękę do końca.
Ramię kapitana zniknęło za burtą. Resztką alkoho
lu zdezynfekowali ranę, po czym przewiązali prawie
czystą niedzielną koszulą.
Potem dwaj marynarze podnieśli kapitana i zatasz-
czyli do kajuty.
Byków wciąż żył i krwawił bardzo nieznacznie.
Dwaj członkowie załogi zostali w kajucie, by czu
wać nad kapitanem i jego kobietą. W powietrzu czuć
było cud.
Następnego ranka zaczęła dyżur następna dwójka.
Ani kapitan, ani jego kobieta nie obudzili się z długie
go, dziwnego snu.
Załoga szeptała o tym z lekkim przerażeniem. Nie
wiedzieli, co począć. Odpłynęli daleko od lądu. Od za
mieszkanych obszarów Rosji dzieliło ich co najmniej
parę dni żeglugi.
Mruczeli między sobą coś na temat lekarza, ale nikt
nie wspomniał głośno o możliwości powrotu do Norwe
gii. Czy znaleźliby tam jakiegoś doktora? Może noaidę,
ale przecież kobieta kapitana umiała tyle samo, co on.
Woleli nie wtajemniczać nikogo w to, co się wyda
rzyło na pokładzie. W każdym razie nie wcześniej niż
w chwili, gdy będzie wiadomo, jak się to wszystko za
kończy.
Dopóki kapitan i jego kobieta leżą bez czucia, lepiej
trzymać całą sprawę w tajemnicy.
Raija wróciła do świadomości w równie dziwny spo
sób, jak ją straciła. Niosła ją ta sama fala, tyle że tym
razem w górę. W uszach jej szumiało, palce drętwiały,
cale ciało pulsowało... Ciepło rozlewało się z wolna po
wszystkich jej członkach. Tak długo marzła. Wydawa
ło się jej już, że nie wyrwie się z mroźnego uścisku...
Raija ostrożnie otworzyła oczy, lękając się tego, co
ujrzy. Nie pamiętała chwili, w której pochłonęła ją ta
fala wieczności. Wiedziała tylko, że było to ważne, bar
dzo ważne.
Widziała sama siebie.
Jak w szalonym śnie widziała własne ciało, skulone
na koi. U jej stóp leżał zwinięty koc. Ubranie było
w wielkim nieładzie. Nie rozumiała, jak mogła położyć
się do łóżka w kurtce Jewgienija i własnej pelerynie.
Nie było chyba aż tak zimno...
Raija uczepiła się tej myśli, jakby to było dziwniej
sze niż fakt, że widzi sama siebie. Że patrzy we wła
sne, szeroko otwarte oczy i wie, że to właśnie ona...
Spróbowała zmienić pozycję. Ciało, na które patrzyła,
poruszyło jednym ramieniem, ale Raija nie czuła nic
a nic. Słyszała męskie głosy mówiące po rosyjsku. Nic
nie rozumiała. To nie był Jewgienij...
Gdy pomyślała o nim, przeszył ją potworny ból...
Wiedziała, że fala, która poniosła ją w nicość, mia
ła związek z Jewgienijem...
Cierpiała tak, że aż zamknęła oczy. Wydawało jej się,
że tonie. Powieki ciążyły jej tak bardzo, iż obawiała się,
że nie zdoła ich unieść. Wreszcie odzyskała czucie w ra
mieniu. Wiedziała, że unosi je i rusza palcami. A gdy po
nownie otworzyła oczy, ujrzała sufit, a nie samą siebie.
Ujrzała sufit i dwie zmartwione twarze. Gdy mary
narze dostrzegli, że Raija próbuje wstać, rzucili się na
pomoc. Ich uśmiechy wypełniły pole widzenia Raiji.
Kręciło się jej w głowie, gdy próbowała ją unieść. By
ło to na tyle nieprzyjemne, że położyła się ponownie.
Marynarze cofnęli się zawstydzeni, zupełnie jakby
przyznawali, że to ich wina.
Raija usiłowała dać im do zrozumienia uśmiechem,
że wszystko jest w porządku. Nawet w pewnym stop
niu jej się to udało.
- Jewgienij? - zapytała.
Spojrzenia, które wymienili, przyprawiły ją o dresz
cze. Przepełniał ich wstyd, poczucie winy i coś, czego
nie potrafiła nazwać. Gdzie jest Jewgienij?
Przypomniała sobie sztorm.
Ale co było potem? Coś się zdarzyło, ale nie pamię
tała co.
Dlaczego coś przesłaniało jej pamięć, gdy próbowa
ła przywołać obraz tego, co się zdarzyło po sztormie?
Co się z nią właściwie stało? Dlaczego ci marynarze
tutaj stoją?
Raija wiedziała, że statek płynie. Docierały do niej
odgłosy morza. Czuła kołysanie. A zatem są w drodze.
Czy Jewgienij mógłby kazać aż dwóm marynarzom
jej pilnować? To nie do wiary. Jewgienij troszczył się
o nią, robił dla niej wszystko, ale nawet on uznałby,
że w najgorszym razie wystarczy jeden.
Raija była niemal pewna, że to nie Jewgienij dowo
dzi teraz statkiem.
- On nie żyje? - zapytała. Wolała już wiedzieć, na
wet jeśli to miałaby być prawda. Do szaleństwa dopro
wadzało ją to, że musiała mówić, używając zaledwie
słowa czy dwóch. Nigdy przedtem nie doświadczyła
tak wielkiego ograniczenia. Do tej pory zawsze znała
język, którego potrzebowała.
Teraz uświadomiła sobie z całą mocą, że świat jest
o wiele większy, niż jej się zdawało. I że ona sama jest
zaledwie pionkiem w wielkiej, nieogarnionej grze. Jew
gienij nie mógł umrzeć.
Obaj marynarze pokręcili głowami.
Nawet gdyby to było kłamstwo, nie zorientowała
by się.
Przez ułamek sekundy ujrzała Jewgienija leżącego na
pokładzie w kałuży krwi. Widziała jego prawe ramię,
ułożone nienaturalnie wysoko w stosunku do całej resz
ty ciała. Widziała jego bladą twarz i zamknięte oczy...
- On nie żyje!
Raija z trudem usiadła. Zachwiała się, ale nie upa
dła. Wczepiła się dłońmi w brzeg koi, spuszczając
w dół nogi, jedną po drugiej.
Marynarze wciąż wszystko jej zasłaniali. Raija zro
zumiała nagle, dlaczego jest ich dwóch. Dlaczego nie
pozwalają jej zobaczyć koi Jewgienija...
Jewgienij nie żyje. Nie żyje, a oni nie chcą, by się
o tym dowiedziała. Chcą to przed nią ukryć.
Raija puściła brzeg koi i chwiejnym krokiem ruszy
ła w głąb kajuty. Jeszcze jeden krok. Dobrze by było
mieć coś do podparcia! Raija próbowała się czegoś
chwycić, próbowała złapać jednego z marynarzy za ra
mię, ale nie udało się jej. Chłopak się cofnął. Jej dłoń
zacisnęła się w powietrzu i Raija runęła na podłogę.
Dopiero wtedy znalazły się czyjeś ręce. Wtedy chcie
li jej pomóc się podnieść, ale Raija machnęła na nich
gniewnie. Próbowała przedrzeć się do przodu, przedo
stać się przez coś wełnistego i szarego, choć wiedziała,
że to coś istnieje tylko w jej wyobraźni, bo skąd by się
wziął dym w kapitańskiej kajucie.
Spływała potem, gdy wreszcie dotarła do celu. Czas
się zatrzymał. Gdy się znalazła koło koi Jewgienija,
uniosła głowę. Oddychała nierówno, oczy zachodziły
mgłą. Jakaś jej cząstka wcale tego nie pragnęła, ale sil
na Raija dążyła do prawdy za wszelką cenę. Chciała
mieć pewność.
Twarz Jewgienija, widziana z profilu, była wciąż
biała. Oczy miał zamknięte, zwróciła uwagę na jego
nieprawdopodobnie długie rzęsy. Nigdy przedtem te
go nie zauważyła. Nie przyglądała mu się w ten spo
sób. Wygląd zewnętrzny znaczył dla niej tak niewiele.
Zawsze tak było... zawsze więcej wagi przykładała do
ludzkiego wnętrza.
Usta Jewgienija były lekko rozchylone.
Raija zmusiła się do tego, by unieść jedną rękę, przy
łożyć ją do ust Rosjanina i poczuć, że nie została okła
mana. On rzeczywiście żył.
Świadczył o tym słabiutki oddech. Raija wciąż nie
miała pojęcia, jaką rolę odegrała w tym, co się zdarzy
ło, nie pamiętała, że to przede wszystkim dzięki niej
udało się uratować Jewgienija.
Leżał zwrócony prawą stroną do ściany. Raija pa
trzyła na jego lewe ramię i nie mogła wiedzieć, co się
kryje pod kocem naciągniętym aż pod brodę leżącego.
Chciała się podnieść, ale w połowie drogi nogi od
mówiły jej posłuszeństwa.
Wtedy przyskoczył jeden z marynarzy. Złapał ją
i wsparł o własną pierś, podtrzymując tak długo, aż
wreszcie kajuta przestała tańczyć w jej oczach.
Raija przełknęła ślinę i dała znak, że chce wrócić na
swoją koję. To było najrozsądniejsze wyjście. Stan
Jewgienija był bardzo poważny. Tyle rozumiała. Nie
miała pojęcia, co może dla niego zrobić, ale wiedziała,
że nie pozwoli mu umrzeć.
Bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała swej wła
snej siły.
Marynarz, który jej pomagał, zatrzymał się pierw
szy. Raija nie rozumiała, skąd jego wahanie. Czyżby
nie pojął, o co jej chodzi?
Wówczas to zobaczyła.
Jej własna koja była zalana krwią.
Nie zastanawiając się wiele, pochyliła się, a w głowie
zawirowało jej tak, że upadłaby na podłogę, gdyby ma
rynarz nie przytrzymał jej w porę. Z trudem chwytała
powietrze, ale tym razem nie pozwoliła sobie pomóc.
Wszystkie elementy układanki zaczęły nagle paso
wać do siebie.
Na Boga, dlaczego się nie domyśliła?
Nie była przecież wstydliwym podlotkiem, powin
na była zrozumieć wszystkie znaki...
Podciągnęła w górę brzeg spódnicy i zobaczyła, że
krew spływa jej po nogach.
Nie miała siły na to patrzeć.
Obaj młodzieńcy obserwowali ją z przerażeniem.
Bali się z pewnością znacznie bardziej niż ona. Musia
ła zacząć działać, choć w głowie huczało jej tak, iż pra
wie nie słyszała własnych myśli.
Skinęła dłonią w stronę fotela, który przykręcony
byl do podłogi. Jeden z marynarzy podprowadził ją
tam i posadził. Jego wzrok wędrował nieustannie
w stronę zalanej krwią koi.
- Wody - poprosiła Raija cichym głosem. - Dużo wody.
Obaj rzucili się w stronę drzwi.
Raija doskonale ich rozumiała.
Skrzyżowała dłonie na brzuchu. Chciała się pomo
dlić, choć nie robiła tego za często. Słowa nie układa
ły się, tak jak tego chciała. Ale przecież także uczucie
może być modlitwą... niemy krzyk zbolałej duszy...
To był początek życia.
Powinna była zrozumieć...
Nudności, brak łaknienia, zmęczenie...
Zaślepiła ją żałoba.
Teraz nie chciała, by Mikkal dojrzał to ze swego miej
sca w zorzy polarnej. Nie chciała, by się o tym dowiedział.
To było dziecko. Dziecko jej i Mikkala, poczęte naj
prawdopodobniej owej przeraźliwie zimnej nocy pod
rozjarzonym polarnym niebem...
A teraz pozostała po nim tylko krew zmieszana ze
śluzem.
Sztorm i morze odebrały jej to dziecko.
Złożone dłonie zacisnęły się w pięści. Zaczęła bęb
nić nimi w oparcie fotela, w swoje łono, którego nie
nawidziła za to, że jest puste. Poczuła się oszukana,
okradziona z czegoś, do czego miała prawo.
Straciła Mikkala. Straciła dzieci. Czy nie zasłużyła
przynajmniej na to maleństwo?
Jeden z marynarzy przyniósł wiadro wody. Raija spo
strzegła, że nad wiadrem unosi się para, a więc ktoś za
troszczył się o to, by ją zagrzać. Nie miała pojęcia, czy
zdoła się umyć, wiedziała jednak, że musi to zrobić.
Dała marynarzowi znak, by wyszedł, co też on
skwapliwie uczynił, czerwieniąc się przy tym.
Raija została sama z Jewgienijem, który przebywał
gdzieś w krainie pomiędzy życiem a śmiercią. I z wła
snymi myślami, z marzeniem o dziecku, które nigdy
się nie urodzi.
Straciła poczucie czasu, gdy zaczęła się rozbierać
i obmywać z krwi.
Czas nic już nie znaczył.
Zmagała się z nudnościami, z każdą sekundą opada
ła z sił.
To ja powinnam umrzeć, myślała, siedząc otulona
wełnianym kocem w fotelu Jewgienija.
Nie miała zbyt wielu ubrań, a poza tym zabrakło jej
siły, by szukać czegokolwiek.
Każdy inny człowiek, któremu by przypadło
w udziale takie życie, już dawno by się poddał, myśla
ła. Dlaczego ja muszę znieść tyle ciosów i dalej żyć?
Doznała już wielu cierpień. Ostatni cios był szcze
gólnie bolesny. Z dzieckiem Mikkala zrodziłaby się
w niej nadzieja. Mogłaby patrzeć w przyszłość z pod
niesionym czołem.
To byłoby szczęście. Szczęście, które Elle dojrzała
na jej dłoni wiele lat temu.
Tymczasem straciła wszystko. Zupełnie wszystko.
Nawet żałoba minie.
A teraz trzeba odzyskać siły. Raija nie wiedziała, jak
to osiągnąć. Nigdy tego nie wiedziała, ale zawsze po
trafiła to zrobić, jeśli dostatecznie się starała.
Jewgienij miał być jej skałą, ale ta skała się rozkru-
szyła. Teraz on kogoś potrzebował. Raija wiedziała, że
to ona musi być tym kimś.
Jewgienij zrobiłby dla niej to samo. Zrobiłby wszyst
ko, i to bezwarunkowo.
Raija nigdy nie odmówiłaby przyjacielowi, który
potrzebuje pomocy. Potrafiłaby wskoczyć w ogień dla
tych, na których jej zależało.
Postanowiła więc, że będzie skałą dla Jewgienija.
7
Na początku pogoda sprzyjała ósemce podróżują
cej łodzią Nilsa. Wiatr wydymał żagiel, zimowe niebo
uśmiechało się nad nimi. Każdy, kto raz ujrzał takie
niebo, pragnął mieć je zawsze nad głową.
Matti nie posmakował katorżniczej pracy i niebez
pieczeństw, którymi straszyli go Santeri i Reijo. Po pa
ru dniach zaczął uważać się za prawie marynarza. Rze
czywiście nieźle poruszał się po pokładzie. A i choroba
morska go nie dręczyła. Niewiele pożytku miały z nie
go wodne stworzenia.
Ma się rozumieć, że było zimno. Trudno nazwać tę wy
prawę podróżą dla przyjemności. Zimą wybrzeże Finn-
marku było srogie i jałowe. Przez dziesiątki tysięcy lat sza
lejące zimowe wichry smagały linię brzegową, a jednak
nie zdołały jej wyrównać. Nie znały spoczynku, wciąż
atakowały ląd, który bronił się jak tylko potrafił.
Biedna łódź, wydana na łaskę morza, wiatru i natu
ry, nie miała czym się osłonić. Musiała tańczyć, jak jej
morze zagrało, wsłuchiwać się w życzenia wiatru i cie
szyć wydętym żaglem.
Załodze nie pozostawało więc nic innego, jak rozgrze
wać jakoś dłonie i stopy i przetrzymać to wszystko.
Taki już był ten kraj. W ten sposób się uśmiechała
jego zimowa twarz.
Powinni złożyć przemarznięte ręce do modlitwy
i dziękować swemu Stwórcy za to, że nie odwrócił się
od nich i nie pozwolił, by wichry i morze tak do koń
ca igrały z nimi, jak im się podoba.
Reijo martwił się pierwszego dnia. Wiedział, że
z Santeriego będzie miał pożytek. Nie miał jednak po
jęcia, jak to będzie z Mattim. Nie wiedział też, czy łódź
zda egzamin. Bał się również, że dzieci przemarzną
i przemokną w czasie tej podróży.
Stan łodzi mile ich zaskoczył - był lepszy, niż moż
na by się spodziewać. Nils przesadził chyba w jej kry
tyce. Reijo przypomniał sobie słowa Nilsa o tym, że
jakoś nie mógł mieszkać w odziedziczonym po nim
i Raiji domu. Reijo zastanawiał się, czy ta łódź nie mia
ła być formą zwrotu długu, który ciążył Nilsowi,
a którego nie dało się spłacić otwarcie. Ciekawe, czy
teraz Nils śpi już spokojnie w domu nad morzem.
Santeri sprawdził się. Ludzie jego pokroju zawsze da
ją sobie radę, zawsze spadną na cztery łapy. Santeri oka
zał się lepszym marynarzem, niż Reijo przypuszczał. Na
morzu nawet mróz nie dokuczał mu tak bardzo, choć
właśnie on najczęściej był przemoczony i przemarznię
ty. Wilgotne morskie powietrze działało jednak na San
teriego całkiem inaczej niż lodowate powietrze na pła
skowyżu. W inny sposób nie można tego wytłumaczyć.
A dzieci?
Z ich powodu Reijo wybrał drogę morską. To dla
nich podjął to ryzyko.
Nie nadawał się na przewodnika przeprawy przez pła
skowyż: wolał nawet nie myśleć, jak mogła się skończyć.
Nie mógł jednak udawać ślepego. Widział doskona
le, że dzieci nie mają w tej podróży odpowiednich wa
runków. Jednak tylko Ida wrzeszczała jak opętana
i okazywała swoje niezadowolenie na wszelkie sposo
by. Widać było, że jej maleńkie ciałko bardzo się mę
czy, że chętnie poraczkowałaby sobie swobodnie, za
miast leżeć nieruchomo, opatulona w ubrania i skóry,
przez większą część dnia - jak więzień umieszczony
w niewielkiej drewnianej łodzi.
Pozostałe dzieci milczały. Okazywały zrozumienie.
Dzieci nie powinny zachowywać się w ten sposób.
Reijo wcale nie chciał, by milczały, wolałby, żeby się
buntowały przeciwko temu, co je boli.
Nie zachowywały się naturalnie. Sam nigdy nie był
takim dzieckiem. Tym bardziej Raija - to Reijo mógł
by zeznać pod przysięgą. Żadne z nich nie potrafiłoby
też wychować dzieci do takiego posłuszeństwa.
Tymczasem nawet Maja ukrywała, że szczęka z zim
na zębami.
Reijo nienawidził sam siebie.
Czuł też nienawiść w stosunku do tego poszarpane
go, surowego wybrzeża. Nienawidził wiatru, który ra
nił skórę, wdzierał się między ubrania i z radością kłuł
ludzi najboleśniej, jak potrafił.
Czuł nienawiść wobec kraju, który kochał. Nie lu
bił samego siebie.
Gdy tylko miał czas, by myśleć, snuł marzenia
o rozżarzonych paleniskach, o ścianach chroniących
przed wiatrem. W fantazji widział się otulonego w skó
ry przed ogniem, w marzeniach czuł ciepło rozlewają
ce się po ciele i błogość, podsycaną świadomością, że
na zewnątrz króluje surowa zima.
Czwartego dnia powietrze zaczęło się zagęszczać.
Niebo zasnuło się szarzyzną. Zbliżyło się do morza,
skryło gdzieś horyzont, uciszyło wiatr...
Zaczęli dryfować, zamiast żeglować. Niosły ich nie
znane prądy.
Zarysy lądu były coraz mniej widoczne, spowijała je
szaroczarna mgła. Gęsta, lepka i nieprzyjazna...'
- Nie damy rady przybić do brzegu - zameldował
Santeri ze swego posterunku na dziobie. - Tylko kruk
albo mewa mogą się tam przedostać.
Reijo dawno już to zrozumiał. Po prawej stronie
wznosiły się strome skały - widzieli to wyraźnie, za
nim zasnuła je mgła. Teraz z trudem mogli dojrzeć sie
bie nawzajem.
- Uważaj! - krzyknął Reijo. - W tej mgle możemy
w coś uderzyć.
- Gdzieś trochę dalej musi być przecież jakieś miej
sce, w którym możemy przybić do brzegu. - Głos Mat-
tiego drżał nieznacznie.
Reijo wzruszył ramionami. Wystarczy, że Santeri
i on wiedzą, że w tej chwili wcale nie mogą być pew
ni, czy trzymają właściwy kurs. Teraz, gdy nie widzie
li ani linii brzegowej, ani horyzontu, gdy niebo zlało
się w wełnistą masę ze wszystkim innym, nie mieli żad
nego punktu odniesienia.
Pozostawało mieć nadzieję, że prąd płynie wzdłuż
lądu. Pozostawało zaufać intuicji. Wierzyć, że mają ra
cję w sprawach, w których powinni byli mieć pewność.
Reijo rozumiał, że to istne szaleństwo, ale nie miał
wyboru.
Może pogoda się zmieni, nim osiądą na jakiejś mie
liźnie.
Trzeba zachować spokój, myślał. Wiedział przecież,
że wszyscy inni są przerażeni. Tak samo jak i on.
- To jest niebezpieczne, prawda? - dopytywała się Elise.
- Skąd wiesz, gdzie jest ląd? - zastanawiała się Maja,
trzeźwo jak zawsze. Jej pytanie obudziło czujność Mat-
tiego. Reijo zauważył, ze chłopak wyraźnie pobladł.
On zaś nie był w stanie kłamać.
- Nie wiem, gdzie jest ląd, Maju. Przypuszczam,
gdzie jest, ale nie jestem tego pewien. Mam nadzieję,
że Santeri coś widzi. Że zobaczy niebezpieczeństwo,
nim na nie...
W łodzi zapadła cisza.
Elise przytuliła małą Idę z całej siły. Przysunęła się bli
żej Knuta. Kiedy siedzieli tak blisko siebie, czuli się trosz
kę bezpieczniej. Maja i Ailo też się do siebie przybliżyli.
I tak jak w tej mrocznej jaskini, chwycili się za ręce.
- Mgła nas zaskoczyła - wyjaśnił Reijo Mattiemu. -
Ani ja, ani Santeri nie potraktowaliśmy zapowiadają
cych ją znaków wystarczająco poważnie. To przede
wszystkim moja wina. Nie przypuszczałem, że ten
wiatr ucichnie. Dlaczego miałby to zrobić? Wiał prze
cież cały czas. Ale pomyliłem się. Sam to widziałeś. By
liśmy za daleko od lądu, brzeg był zbyt skalisty i mgła
dopadła nas szybciej, niż się spodziewaliśmy.
Matti wysłuchał tego wyjaśnienia, ale wciąż się bal.
Dryfowali...
Reijo zastanawiał się, czy powinni zacząć wiosło
wać, ale nikomu o tym nie powiedział.
We mgle zamajaczył jakiś prześwit, zwinięty żagiel
zaczął furkotać nieco bardziej. Reijo nie odważył się
jednak skorzystać z tego słabiutkiego wiatru, pozwo
lił, by łódź wciąż dryfowała. Nie ośmielił się postawić
żagla, skoro nie wiedzieli, co się znajduje przed nimi.
Mógłby ryzykować na znanych sobie wodach, ale teraz
zupełnie stracił orientację. Wolał więc zachować rozwagę.
Mglista ściana nie będzie przecież otaczać ich wiecz
nie. Nie na tych wodach. Pogoda zmieniała się tu za
zwyczaj tak szybko, że człowiek nie miał czasu się do
niej przyzwyczaić.
Dzień dłużył się w nieskończoność.
Wszyscy milczeli. Reijo był pod tym względem su
rowy. Przedtem rozmawiali za dużo i za głośno.
To mogło być niebezpieczne. Gdyby tak załoga nie
dosłyszała jakiegoś rozkazu? Rezultaty byłyby do
prawdy opłakane.
Reijo lubił ich wszystkich, ale na pokładzie, gdy stał
za sterem, był przede wszystkim kapitanem. Odpowia
dał za ich bezpieczeństwo i traktował to bardzo po
ważnie.
Morze zachowywało się zawsze kapryśnie. Potrafi
ło zaskakiwać co chwila. Mgła była najlepszym tego
dowodem.
Podczas żeglugi na pokładzie mógł rozbrzmiewać
tylko, głos kapitana. Wszyscy powinni wykonywać je
go rozkazy. Los całej ósemki zależał od tego, czy za
łoga błyskawicznie, bez zastanowienia wykona polece
nie. Chodziło o zaufanie, o spokój, o to, by każdy znał
swoje miejsce i zadania. Przede wszystkim zaś o to, by
każdy usłyszał wydany rozkaz.
Reijo przyzwolił na krótkie, ciche pogaduszki, za
bronił jednak niepotrzebnego głośnego gadania. Gdy
zaś sytuacja zrobiła się trudna, zażądał całkowitej ciszy.
- Ster w prawo! - krzyknął nagle Santeri, rzucając się
na przeciwległą burtę, by przywrócić równowagę łodzi,
gdy przechyliła się niebezpiecznie. Matti skoczył w ślad
za nim, a Reijo szybko zrobił to, co do niego należało.
Przy tej pogodzie nie widział zupełnie, co się dzie-
je przed dziobem. Musiał zawierzyć Santeriemu.
Reijo zauważył jakiś nieco ciemniejszy kształt za le
wą burtą. Santeri i Matti przestali wisieć na relingu.
- Spora wysepka - orzekł Santeri. - Zaryzykujemy?
- Jasne - powiedział Reijo. Wiedział równie dobrze
jak Santeri, że to o wiele bardziej bezpieczne niż dal
sza żegluga we mgle. Gdyby nie natrafili na tę wysep
kę, musieliby zarzucić kotwicę i mieć nadzieję, że nie
zdryfują zanadto w tej szarej zasłonie.
Powoli posuwali się w stronę lądu. Cień stal się wy
raźniejszy, nabrał bardziej zdecydowanego kształtu.
Reijo domyślał się, że znajdą tam tylko skały, w naj
lepszym razie trochę mchu, ale tak czy inaczej posta
wią nogę na stałym gruncie. Północne wybrzeże nie
należało do naj urodzaj niej szych krain, zwłaszcza że
mróz codziennie szarpał tę ziemię swymi pazurami.
- Długo tu zostaniemy? - dopytywała się Maja. - Tu
jest okropnie.
Widok zbyt dużej ilości skał przyprawiał ją zawsze
o dreszcze. Była to pamiątka po przeżyciach w jaskini.
- Rozstawimy jurtę - obiecał Reijo. - Wtedy będzie
trochę lepiej.
Doskwierał im chłód.
Wysepka okazała się niewielka, Reijo mógł z powo
dzeniem ogarnąć wzrokiem oba jej końce albo rozma
wiać z kimś stojącym na drugim krańcu.
Na szczęście na samym środku skalisto-kamiennej
wysepki wznosił się pagórek, który ich osłonił przed
wiatrem od morza.
Znaleźli nawet całkiem płaski kawałek terenu, na
którym udało się rozstawić jurtę. Wyłożyli podłoże
skórami, zasłonili wszystkie szpary tak starannie jak
się dało. Paleniska nie budowali, bo brakło im drew na
podpałkę.
Między wydanymi na siły natury śliskimi kamienia
mi nie rosło zupełnie nic. Nawet mech nie zdołał wcze
pić się w nieliczne, jałowe grudki ziemi.
- Zrobimy, co się da - powiedział Reijo pogodnie,
tonem, który nie oddawał jego prawdziwego nastroju.
- Jeśli przytulimy się do siebie, będzie nam cieplej.
Pospiesznie zmienili mokre ubrania na suche i sku
pili się w bezładną gromadkę wokół Reijo. Wszystkie
dzieci chciały siedzieć jak najbliżej niego. Wszystkie
chciały czuć jego ciepło i siłę.
Reijo wziął Idę na kolana. Była najmniejsza. Jego
malutka dziewczynka. Potrzebowała najwięcej ciepła.
Maja nie dała jednak za wygraną. Wślizgnęła się pod
jego ramię i zasnęła, nim zdołała przeżuć suszone mię
so, które dał im Reijo. Wcześniej z zazdrością patrzy
ła na Idę, która dostała odrobinę chleba i roztartych
w dłoni jagód.
Pozostałe dzieci musiały się zadowolić przytule
niem do części ramienia czy nogi Reijo. I nie wymaga
ły wcale, by ktokolwiek poświęcał im uwagę.
Matti i Santeri dołączyli do tej gromadki.
Z zewnątrz otulili się sporą ilością skór.
Ścianki jurty osłaniały ludzi przed najgorszym wia
trem i wilgocią, a jednak chłód zdołał się zakraść po
między nich.
Ida zasnęła. Reijo ułożył ją pod kurtką, na cienkiej
koszuli, tak by mogła grzać się ciepłem jego ciała. Je
go mała dziewczynka nie powinna marznąć.
Miarowy, spokojny oddech dziecka przyniósł i je
mu odrobię wytchnienia. Nikomu innemu nie było da-
ne odpoczywać tak wygodnie, jak jej. Wszyscy wpraw
dzie zasnęli i spali przez jakiś czas, ale obudzili się, za
nim ich umysły i ciała zdołały odzyskać sprawność.
Reijo nawet nie próbował zasnąć. Wiedział dobrze,
że nie zazna spokoju, póki nie zniknie mgła, póki nie
ruszą w dalszą drogę.
Z jakiegoś niejasnego powodu wysepka nie wydała
mu się bezpieczna.
Uśmiechnął się sam do siebie, gdy to pomyślał. Gdy
by tylko powiedział coś takiego Raiji! Przecież to on
zawsze śmiał się z jej przeczuć.
Raija... co też się z nią dzieje?
Jakże często zadawał sobie to pytanie. Wiele razy
chciał je wypowiedzieć na głos, zawsze jednak się od
tego powstrzymywał.
Reijo tęsknił za nią. Tęsknił za nią przez cały czas,
nie mógł jednak o tym mówić, bo ani Santeri, ani Mat-
ti nie zrozumieliby go.
Nie tęsknił za Raiją jako swoją żoną. Nie za kochan-
ką.
A wszyscy podejrzewaliby go właśnie o to.
On tymczasem tęsknił za inną Raiją. Za tym, kim
ona dla niego była. Za przyjacielem i człowiekiem.
Przede wszystkim za najbliższym mu człowiekiem. Za
kimś, kogo dobrze rozumiał i kto rozumiał jego bez
niepotrzebnego gadania. Za najwspanialszym towa
rzyszem, jakiego można sobie wyobrazić.
Mało kto uwierzyłby w jego zapewnienia. Dla innych
była piękną, atrakcyjną kobietą, kobietą nieosiągalną.
Reijo wcale im się nie dziwił. Przez wiele lat dla nie
go również była taką kobietą, lecz z czasem przygasa na
wet największa namiętność. Pojął to dopiero po fakcie.
Dziś nie potrafiłby trzymać jej w ramionach tak jak
niegdyś.
Jako przyjaciel - i owszem. Ale nie jako kochanek.
Brakowało mu tej przyjaźni. Bliskości, intyihności,
istniejącej pomiędzy przyjaciółmi, którzy wiedzą o so
bie prawie wszystko, którzy mogą sobie zaufać w każ
dej sytuacji i są w stanie wiele dla siebie poświęcić, któ
rzy są gotowi oddać za siebie życie.
Rai ja zawsze była mu takim przyjacielem. Od cza
sów, gdy był niezręcznym chłopcem, który ją uwiel
biał.
W swym wieku męskim nie miał już takich przyja
ciół.
- Czy nie powinniśmy zabrać tu trochę więcej jedze
nia? - zastanawiał się Matti. - Nie przemoknie w łodzi?
Matti był młody. Pięty go swędziały. Nie potrafił
usiedzieć w miejscu bezczynnie.
Nie znosił chwil, w których nie było nic do zrobie
nia. Takie chwile nie miały dla niego sensu.
- Nie - odpowiedział mu Reijo. To on był kapita
nem. Przywódcą. Nie musiał mówić nic więcej. Ale
wziąwszy pod uwagę fakt, iż pytanie zadał Matti, do
dał: - Jedzenie jest porządnie zapakowane. Mięso nie
zepsuje się od wilgoci. Łódź jest dobrze zacumowana.
To wyjaśnienie uspokoiło chłopca.
Santeri i Matti wymienili spojrzenia. Nie zdradzili
się jednak z tym, że w pewnym sensie obaj czują po
dobny niepokój. Obaj przecież byli jeszcze młodzi.
Reijo wyglądał od czasu do czasu przez otwór w da
chu. Mgła wciąż była gęsta. Gdy wreszcie zdołał doj
rzeć niebo, stało się już czarne.
Nadeszła noc.
Okazało się, że mgła stanowiła zaledwie zapowiedź
zmiany pogody.
Nocą nadszedł prawdziwy wiatr. Gradobicie.
I sztorm.
Porywy wiatru szarpały jurtą. Reijo żałował, że roz
stawili ją na chybcika. Pagórek wznoszący się na wy
sepce osłaniał ich trochę przed wichrem, ale Reijo nie
dałby sobie głowy uciąć za to, że ich schronienie prze
trzyma tę niepogodę.
- Powinienem był to przewidzieć - mruknął do sie
bie. - Pomyśleć przynajmniej, że to się może zdarzyć.
A ja uspokoiłem się, sądząc, że to tylko mgła. I że bę
dzie po kłopocie, gdy się rozrzedzi.
- Nie jesteś Panem Bogiem - stwierdził Matti. - Nikt
nie oczekuje, że przewidzisz wszystko.
- Ja tego od siebie oczekuję.
Matti nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
Wiało coraz bardziej. Grad wielkości jajek bombar
dował ściany jurty. Dzieci się przestraszyły, szukały
u Reijo ciepła i schronienia. Musiał pomieścić w obję
ciach całą piątkę. Powinien dać im poczucie bezpie
czeństwa, a tymczasem i jego ogarnęła wyjątkowa
trwoga.
Jeśli wiatr porwie jurtę znad ich głów, nie pozosta
nie im żadna nadzieja. Wówczas ich przyszłość będzie
można określić tylko jednym słowem: straceni.
- Muszę wyjść - powiedział, gdy wydało mu się, że
wichura trochę ucichła. Wyglądało na to, że tylko on
ma takie wrażenie, bo wszyscy próbowali odwieść go
od tego zamiaru.
- Lepiej będzie, jeśli ja wyjdę - oświadczył Santeri.
- Dzieci czują się bezpieczniej przy tobie.
- I zdołasz wzmocnić jurtę, nic nie widząc? Będziesz
w stanie pracować gołymi rękami?
Santeri spuścił oczy. Rzeczywiście nie był zbyt od
porny na zimno...
- Stawiałem tyle samo jurt, co i ty - powiedział Mat-
ti. Wreszcie pojawiło się zadanie, które potrafił wyko
nać po mistrzowsku. Przydały się doświadczenia z cza
su spędzonego z Rai ją i Mikkalem.
- Ale to ja jestem kapitanem - uciął dyskusję Reijo.
- I dlatego wyjdę. Wy musicie grzać dzieci. Zrobię, co
trzeba. Bywałem już na dworze przy takiej pogodzie.
Podczas pierwszej wyprawy do Finnmarku przy ta
kiej pogodzie klęczałem w łodzi i wybierałem wodę
całymi godzinami. Zdawało mi się, że umrę, trzyma
jąc czerpak w rękach. Jeśli nie stało się to wówczas,
to nie stanie się i teraz. Wtedy odpowiadałem tylko za
siebie. Dzisiaj ciąży na ranie znacznie większa odpo
wiedzialność. Sądzę, że ten, który pociąga za sznurki,
też o tym pamięta...
Reijo dobrze nasunął skórzaną czapkę na czoło
i wymknął się na dwór między dwoma uderzeniami
szkwału. To była jedyna możliwość. Szalejący wicher
prawie uniemożliwiał wyjście na zewnątrz.
Reijo musiał się mocno pochylić, aby utrzymać się
na nogach.
Kiedy udało mu się wykonać połowę roboty, jurta
o mało co się nie zawaliła. Musiał za wszelką cenę za
mocować jedną z lin między kamieniami. Ale najpierw
powinien ich poszukać.
Z trudem czołgał się po wysepce, zbierając odpowied
nie kamienie, które transportował potem w tej samej po
zycji. Wiele razy zawracał. Należało też zamocować so-
lidniej skórzaną płachtę. Dłonie odmawiały mu posłu
szeństwa, nie był w stanie rozprostować palców. Jedna
ręka krwawiła, skaleczył ją bowiem, usiłując rozbić ka
mień, potrzebny do umocnienia jurty.
Gdy wreszcie uznał, że namiot stoi dość pewnie i że
nic więcej nie zdoła zrobić, był naprawdę wycieńczo
ny. Czołgał się po lodowatym, kamienistym zboczu,
raniąc się jeszcze bardziej. Nie mógł wstać, by nie dać
się porwać wichurze.
Reijo rzucił okiem na łódź. Była lepsza, niż się zda
wało Nilsowi. Szkoda tylko, że nie zabezpieczył jej le
piej. Gdy ją przywiązywał, nie spodziewał się sztormu.
Matti miał też trochę racji, lękając się o jedzenie. Po
za tym pozostawili na pokładzie mnóstwo sprzętu.
Reijo nie miał już jednak na nic siły.
Takie burze nie trwają wiecznie nawet w Finnmar-
ku. Gdy nastanie ranek, będzie po burzy. I ruszą w dal
szą drogę.
Trzeba jakoś przetrzymać tę noc. Pokonać chłód
i wszystkie niepotrzebne, zdradliwe myśli.
Reijo uchylił zasłonę jurty. Dzięki wysiłkowi roz
grzał ręce na tyle, że wróciło mu czucie w koniusz
kach palców - zorientował się też, że ma połamane
paznokcie.
- Boże - jęknął Matti. - Co, u diabła, się tam dzie
je? Wyglądasz tak, jakbyś wracał z bijatyki podczas
jarmarku!
Reijo nie zrozumiał, o co mu chodzi.
I wtedy napotkał spojrzenie Mai. Spojrzenie brązo-
wo-żółtych oczu.
- Reijo, masz zakrwawioną buzię.
Reijo uniósł dłonie i przyłożył je do policzków. Nie
czuł zupełnie nic, ani w dłoniach, ani w policzkach.
Ale gdy spojrzał na swoje ręce, zobaczył, że są zakrwa
wione. ,
Teraz zrozumiał.
- To grad - powiedział i osunął się w sam środek
kręgu, który stworzyli. Pozwolił, by otoczyli go. Teraz
on ich potrzebował, potrzebował ciepła, bliskości i si
ły. Sam nie był w stanie nic im dać.
- Grad wielkości jajek. O ostrych brzegach... - po
kręcił głową. - Nic nie czułem. Przy takim gradobiciu
człowiek traci czucie. Mróz całkowicie uśmierza ból.
Mam jednak nadzieję, że jurta nie zwali się nam na gło
wy tej nocy.
Elise przyłożyła obie ręce do policzków Reijo. Trzy
mała je tak długo, aż jego skóra się zagrzała. Ucieszy
ła się, że może zrobić coś dla swego opiekuna, które
mu tyle zawdzięczała. Elise zapragnęła, by była z nimi
Rai ja. Wówczas wszystko byłoby w porządku. Tak jak
przedtem. Tworzyli rodzinę, choć przez całe życie by
li w drodze. To, że wciąż skądś odchodzili, nie bolało
nawet po części tak, jak rozstanie z Raiją.
- Czy kiedykolwiek się stąd wydostaniemy? - zapy
tała Elise po cichu.
- Obiecuję wam to - powiedział Reijo. - Oczywi
ście, że się stąd wydostaniemy. Co za pytanie?
Elise uśmiechnęła się blado. Nie umiała się zdobyć
na prawdziwy uśmiech.
- Tak się boję, Reijo.
- Ja też - zdradził jej, choć widział, że wcale mu nie uwie
rzyła. Dzieci nie potrafiły sobie wyobrazić, że Reijo może
się czegoś bać. Gdyby tak było, wystraszyłyby się jeszcze
bardziej i dlatego nie przyjmowały tego do wiadomości
Mówił tak tylko, żeby się nie wstydziły swojego
strachu. Reijo nie może się bać!
- Będziemy trzymać się za ręce - zaproponował Reijo.
- Wyobrazimy sobie, że jest ciepło, i zaśpiewamy coś.
Noc jakoś minęła. Burza ustała równie niespodzie
wanie, jak się zaczęła. Ranek przyniósł całkowitą ci
szę. Nie słychać było ani jednego podmuchu wiatru.
Zupełnie zesztywniali Reijo i Santeri jakoś zdołali
wstać. Matti wciąż spał, obejmując ramionami Elise
i Knuta. Maja i Ailo leżeli mu prawie na kolanach. Ida
spędziła noc w ramionach Reijo. Otulił ją ostrożnie
skórami, zanim się podniósł.
- N o , nareszcie się stąd ruszymy! - westchnął Aleksan-
teri. - Nie czułem się tak fatalnie od czasu, gdy ostatnio
oberwałem.
Reijo stał już przed jurtą.
- Nie ruszymy się stąd - powiedział martwym głosem.
Santeri wypadł na dwór. Zobaczył to samo, co Reijo.
Łódź zniknęła.
Nie widać było nawet jej szczątków. Nigdzie jej nie
było. Otaczało ich morze. N a d sobą mieli tylko nie
bo. Kamienna wysepka stała się ich całym światem.
- Mieliśmy nieboszczyka na pokładzie - wyrwało się
Santeriemu.
Reijo spojrzał na niego surowo bez słowa.
8
- Mam ochotę przekląć samego siebie - mruknął Re-
ijo. - Co za cholerna bezmyślność! Moja własna głupota...
- Nie bądź takim obłudnikiem! - Santeri kopnął ja
kiś kamień. Kamień nie ruszył się z miejsca i ucierpia
ła tylko noga Santeriego. - To nie twoja wina. Robiłeś,
co mogłeś. Licho wie, gdzie bylibyśmy teraz, gdybyś
się nie zdecydował na podróż łodzią.
- Licho wie, gdzie teraz jesteśmy - odparł Reijo
cierpko. W oddali majaczył zarys lądu, ale poza tym
otaczało ich tylko morze i niebo. - Nie przypuszcza
łem, że oddaliliśmy się aż tak bardzo od brzegu. Pły
ną tu chyba jakieś przedziwne i wartkie prądy. Inaczej
nie można tego wytłumaczyć. Miałem nadzieję, że prą
dy płyną wzdłuż lądu. Pomyliłem się.
Reijo zapatrzył się w cieniutki pasek ziemi. Nigdzie
nie dostrzegł dymu. Żadnego domu. Nikogo, kto
mógłby ich zobaczyć. Skoro są tu tak silne prądy, to
zapewne nie ma żadnej osady.
Ugrzęźli na dobre.
- Powinienem był posłuchać Mattiego, gdy mówił
o jedzeniu.
- Skąd mogłeś wiedzieć - pocieszał go Santeri. - Ja
też się z niego śmiałem. Żaden z nas nie potraktował te
go poważnie. Chyba nie powiesimy się z tego powodu.
Reijo spojrzał na niego.
- Nie mamy na czym.
Santeri musiał się uśmiechnąć w tej powodzi nie
szczęść.
- Gdybym to wiedział, raczej spaliłbym łódź. - Reijo
nie mógł oderwać wzroku od horyzontu. - Straciłem
łódź. Większość zapasów. Prace Mikkala. Dobry Boże,
Raija nigdy mi tego nie wybaczy: straciłem Mikkala...
- Jego martwe ciało - sprecyzował bezlitośnie Sante
ri. - To było tylko martwe ciało, Reijo. Mikkal odszedł
dawno temu. Nie potrzebował już tego ciała. Może
zresztą taki pogrzeb jest równie dobry jak każdy inny.
- Raija chciała go pochować - powiedział Reijo. - On
tak kochał płaskowyż. To był jego świat, jego ziemia.
Płaskowyż był ich życiem. Myślę, że chciała go tam po
chować dla Aiło i Mai.
- G r ó b to tylko odrobina ziemi - uściślił Santeri.
Nigdy przedtem nie zastanawiał się nad tymi sprawa
mi, ale te słowa przyszły mu na myśl tak, jakby przy
gotowywał się do tego przez całe życie. - A morze jest
wszędzie.
Reijo rozumiał, co chce przez to powiedzieć, ale nic
nie mogło pomniejszyć jego rozpaczy. On, Reijo, za
wiódł Raiję. Nie miał pojęcia, w jaki sposób jej to kie
dyś wyjaśni.
- Tak czy inaczej musimy odnaleźć Ravnę - wes
tchnął. - Ona ma prawo wiedzieć. Mikkal był jej jedy
nym synem. Teraz zostali jej tylko Maja i Ailo.
- Ale najpierw ktoś musi nas odnaleźć. - Santeri
przypatrywał się każdej morskiej fali, ale to nie zmie
niło faktu, że znajdowali się na samym środku morza.
Powrót do jurty był bardzo trudny. Ciężko im by
ło spojrzeć w pełne nadziei oczy.
Wszyscy oczekiwali na wieść o tym, że odpłyną
stąd. A tu padły straszne słowa:
- Straciliśmy łódź. Roztrzaskała się. Musimy tu cze
kać, aż ktoś nas odnajdzie.
Olai Mikkelsen mieszkał samotnie od czasu, gdy żo
na go odumarła zeszłego lata. Daleko miał do sąsiadów,
ale lubił takie życie. Nigdy nie przepadał za ludźmi. Je
go zdaniem morze, niebo i góry z powodzeniem star
czały za towarzystwo. Poza tym były jeszcze ptaki, a na
wet renifery, które czasem docierały na brzeg, gdzie po
stawił swój domek o krzywych oknach. Zbudował go
własnymi rękami - z rosyjskich bali i z pozostałości roz
bitych statków, które dryfowały po morzu. Gdy czło
wiek mieszka niedaleko zdradliwej Trupiej Wysepki,
nie może narzekać na brak czegokolwiek. Mikkelsen
miał wszystko, czego potrzebował. I spało mu się cał
kiem nieźle, nawet nocami, choć żył z plądrowania wra
ków. Brał przecież tylko to, co było mu potrzebne. I gdy
tylko mógł, ratował rozbitków. Nie robił interesów na
cudzym nieszczęściu. Alina zarzuciła mu to wprawdzie
kiedyś, ale nigdy więcej tego nie powtórzyła, a przecież
przeżyli razem czterdzieści lat. To były dobre lata.
Nie mieli dzieci. Bóg tak chciał. Olai myślał sobie
zawsze, że mieli przynajmniej siebie nawzajem, choć
wiedział, że to nie była prawda.
On miał tylko siebie. Dlatego bez trudu pogodził się
ze śmiercią Aliny. Zupełnie jakby wyszła, żeby nigdy
już nie wrócić.
Olai widział, że nadciąga burza. Miał tę pewność,
zanim pojawiła się mgła.
Cale życie spędzone nad morzem wiele go nauczy-
ło. Za jego niebieskim, nieprzeniknionym spojrzeniem
kryło się sporo doświadczenia.
Tego ranka, gdy wiatr jeszcze nie ustał, zobaczył łódź.
Wiatr zmienił nagle kierunek. Wspomagany przez
prąd, pochwycił łódź i pognał ją na podwodne skały
nieopodal wysepki.
Olai stał i patrzył, jak łódź tonie. Poszła na dno na
tychmiast i Olai wiedział, że jest stracona już na za
wsze. W tym miejscu podwodny prąd był tak silny, że
wciągał wszystko i nic nie dało się uratować. Gdyby
na pokładzie byli ludzie, nie pozwoliliby jednak po
rwać łodzi tak łatwo.
Olai czuł niepokój. Z niecierpliwością czekał chwi
li, gdy wiatr ucichnie na tyle, by można było wypły
nąć na morze.
Mówił do siebie, że potrzebuje ryby na obiad, ale to
był tylko pretekst.
Ciągnęła go ta wysepka. Wiedział, że nic dla siebie
tam nie znajdzie. Ale pamiętał oczy Aliny. Nigdy nie
spojrzała na niego z dumą.
Teraz było już za późno, by tego doświadczyć, ale Olai
wierzył, że jego żona tak czy inaczej patrzy na niego.
Nie chciał, by się wstydziła za męża.
Jego wprawne ręce chwyciły za wiosła. Płynął
wzdłuż brzegu aż do chwili, gdy znalazł się na wyso
kości wysepki. Znał dobrze bezpieczne i niebezpiecz
ne miejsca.
Kiedy ujrzał lapońską jurtę, chciał zawrócić.
Uratowanie Lapończyków nie wydawało mu się
czynem wielkim i bohaterskim.
Olai nie przepadał za Lapończykami. Włóczyli się
z miejsca na miejsce i korzystali z tego, czego akurat
potrzebowali, nie zwracając uwagi na prawowitych
właścicieli tej ziemi.
Ale i Olai przez całe życie jadł mięso cudzych zwierząt.
Nie dręczyły go z tego powodu żadne wyrzuty sumienia.
Mimo wszystko nie zawrócił. *
Oczy żony śledziły przecież jego ruchy.
Co robili Lapończycy w łodzi na tym wybrzeżu?
Olai nie miał pojęcia. Zapytam ich, pomyślał. Jego
zdaniem wciąż był tam ktoś, kogo można spytać.
Znalazł przetartą cumę. Wystarczył mu rzut oka, by
stwierdzić, że cumowaniem zajmowała się wprawna
ręka. Ręka obcego. Nie mógł wiedzieć, że przywiązu
je łódź w miejscu, w którym płynie zdradliwy prąd.
Nie mógł wiedzieć, że wiatr wiejący od lądu dopełni
dzieła zniszczenia.
Mikkelsen wciągnął swoją łódkę na brzeg. Odgłosy
zwabiły ludzi. Z namiotu wyłonili się dwaj mężczyź
ni. Ich widok wprawił Olaia w zadziwienie. Żaden bo
wiem nie był Lapończykiem.
Jeden niewysoki, dobrze zbudowany, jasnowłosy
i zielonooki.
Drugi niewiele wyższy, ale szczuplejszy. Z rudą
grzywką i niespokojnymi oczami.
- Co za niespodzianka! - zawołał Reijo. - A ja sądzi
łem, że będziemy tu tkwić ładnych parę dni.
Olai zmarszczył brwi. Obcy mówił po norwesku
z dziwnym akcentem. Finowie?
Ale przecież o tej porze roku nie ma tu żadnych ryb...
- Jest was tylko dwóch?
- I jeszcze jeden chłopak - wyjaśnił Reijo. - Oraz
pięcioro dzieci.
Mikkelsen wytrzeszczył oczy.
- Dzieci? - zapytał. Przekroczył siedemdziesiątkę
i nie słyszał już tak dobrze jak dawniej.
Reijo przytaknął.
Olai nic nie powiedział, ale ciągle kręcił głową.
- To nie była wielka łódź. - Wskazał głową kieru
nek. - Poszła na dno. Tu jest strasznie głęboko. Wi
działem, jak tonęła.
Reijo westchnął. Tego właśnie się spodziewał, sko
ro nigdzie nie było widać łodzi.
- Najpierw zabiorę dzieci, dobrze?
Reijo się zgodził. Wszedł do jurty i, nie dowierzając
własnym słowom, oznajmił, że zostali uratowani.
Niewiele czasu potrzebowali na złożenie namiotu.
Rzeczy, które im pozostały, nie zajmowały wiele miejsca.
Olai śledził ich wzrokiem. Przyglądał się zwłaszcza
hałasującym dzieciom. Potem zaczął się przypatrywać
Reijo. On był tu z pewnością najważniejszy. Młody, ale
rozsądny. Urodzony przywódca. Tyle zobaczył Olai.
- Niemożliwe, żeby wszystkie były twoje?
Reijo uśmiechnął się. Objął ramionami maluchy.
- Moje - oświadczył zdecydowanie. - Wszystkie są
moje.
- Młodo zacząłeś - skomentował Olai.
- Można tak powiedzieć - odparł Reijo. - Można tak
śmiało powiedzieć.
Reijo najpierw wysłał ze staruszkiem Mattiego
z dziećmi - z wyjątkiem Idy. Polecił Mattiemu po fiń-
sku, by chłopak pomógł staremu wiosłować.
Olai odrzucił jednak tę propozycję z prychnięciem.
- Jestem wprawdzie stary, ale nie ułomny!
- Dziwny człowiek - orzekł Santeri, gdy czekali na
powrót staruszka.
- Uratował nas - powiedział Reijo, choć w zasadzie
był skłonny zgodzić się z Santerim.
Namiot i skóry nie zmieściły się w łodzi. Reijo nie
miał jednak ochoty ich tu zostawiać.
- Nikt nie przybije do tej wysepki - usppkoił go sta
ruszek - zabierzesz to kiedy indziej. Teraz wszyscy
musicie się zagrzać. Tam za wzgórzem jest mój dom.
- Wskazał głową kierunek północny.
Reijo przystał na tę propozycję.
Udało mu się także przekonać mężczyznę, by oddał
mu wiosła. Olai zgodził się w końcu, acz nie bez oporu.
Domyślał się, że ten Fin jest starym wygą morskim.
Chłopaka zaś o to nie podejrzewał.
- Nazywam się Olai - rzekł. - Olai Mikkelsen. Co
was tu przywiodło? Jesteście Finami?
Reijo przytaknął. Widział, którędy przypłynął do
nich staruszek. Teraz nie musiał więc go o nic pytać.
- Reijo Kesaniemi - przedstawił się. - A to Aleksan-
teri Kilpi. Santeri. Mieszkałem w Ruiji, w Norwegii,
przez prawie całe życie. Głównie w Lyngen. Santeri
dołączył do nas tej zimy. Przedtem zajmował się ry
bactwem na wybrzeżu. Chłopak jest moim szwagrem.
Matti. Matti Alatalo. Żona... odeszła.
Znów to samo kłamstwo. Reijo nie lubił się do niego
uciekać, ale te słowa jakoś same mu się wyrwały. I zosta
ły zrozumiane tak, że nie trzeba było już nic wyjaśniać.
Reijo czuł jednak, że im częściej używa tego kłam
stwa, tym szybciej może stać się ono prawdą.
- Jej przybrana rodzina mieszka na półwyspie Va-
ranger - kontynuował Reijo. - Właśnie tam zmierza
my. Straciliśmy coś więcej niż łódź...
Olai wlepił wzrok w Reijo. Potrzebował trochę cza-
su, by te słowa do niego dotarły. Czyżby ci ludzie wy
płynęli na morze ze zwłokami? Aż z Lyngen?
- Ona tak kochała płaskowyż - kontynuował Reijo.
Santeri spojrzał w stronę lądu. Uznał, że tym razem
Reijo posunął się za daleko. Jemu również nie podo
bało się to kłamstwo. Nie lubił tego wyjaśnienia. Po
dobnie jak Reijo wiedział, że dzięki niemu mogą spo
ro osiągnąć. Ale nie lubił go.
Raija żyła.
Raija była najbardziej żywotną istotą, jaką znał.
Olai splunął za burtę. Nic nie powiedział, ale pomy
ślał swoje.
Mężczyzna nie powinien za bardzo kochać swojej żo
ny. Bo mogło się to skończyć właśnie w ten sposób. Olai
nie rozumiał tego człowieka. Lubił swoją Alinę. Przez te
czterdzieści lat nie kłócili się za wiele. Dlatego tak dobrze
pamiętał wszystkie złe słowa, które między nimi padły.
Ale przecież nigdy nie zrobiłby czegoś takiego...
- Daleka droga do Varanger - powiedział po chwi
li. - A przed nami najgorszy okres zimy!
Jakby Reijo nie był tego aż nadto świadomy!
Olai chrząknął kilka razy. Splunął czarną śliną
i spojrzał na obcego...
Może i dorobił się gromadki dzieciaków, ale sam
miał jeszcze mleko pod nosem. Musiał być strasznie
młody, gdy urodziło mu się pierwsze dziecko. Najstar
szy niemal dorównywał wzrostem ojcu. No i trzeba
mieć nie po kolei w głowie, żeby się wybierać na mo
rze w takim towarzystwie...
A jednak Olai go polubił.
Za otwarte spojrzenie. Za sposób mówienia. Za spo
sób, w jaki wiosłował. Za spokój...
Nie potrafił wskazać konkretnej przyczyny. Ale po
lubił tego obcego. Tak po prostu.
- Mój dom nie jest zbyt wielki - powiedział. - Ale jest
w nim ciepło. Pusto się tam zrobiło, kiedy mnie żona od-
umarła. - Olai musiał o tym wspomnieć, choć bał się, że
to nie najlepiej podziała na tego młodego. - Jestem sam.
A miejsca starczy dla wielu. W morzu nie brakuje jedze
nia Ten, kto potrafi pracować, nie będzie głodował.
- Proponujesz, żebyśmy zostali? Żebyśmy przezi
mowali u ciebie?
Olai przytaknął. Ten obcy człowiek nie lubił owijać
spraw w bawełnę. To też przypadło staruszkowi do gustu.
- Santeri? - zapytał Reijo.
Santeri wzruszył ramionami. Ta kamienista kraina
nie podbiła jego serca. Ale równie dobrze jak Reijo
wiedział, że ich wyprawa ma w zimie nikłe szanse po
wodzenia.
Zarżnęli renifery. Stracili łódź. Pieniądze się im
skończyły. Nie mieli prawie nic na wymianę. A zaczy
nała się właśnie najgorsza pora roku.
- Niezła propozycja - uznał Santeri. - Ja się pracy
nie boję.
- Powinienem zapytać też Mattiego. Jest już na ty
le dorosły, że mógłby uczestniczyć w podejmowaniu
decyzji. Ale tu chodzi o moje dzieci... - Spojrzał spo
kojnie na Olaia. Na chwilę przestał wiosłować. - Sko
rzystamy z zaproszenia - zadecydował. - To bardzo
miło z twojej strony, Olai. Chętnie zostaniemy. Mam
nadzieję, że tego nie pożałujesz.
Olai nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się do siebie
i spojrzał w niebo, jakby chciał zerknąć na chmury.
Tak naprawdę uśmiechał się do Aliny.
W naszym domu są dzieci, powiedział jej w my
ślach. Nasz dom jest pełen dzieci, Alina. Co ty na to?
Alina mu nie odpowiedziała.
Jej obraz zatarł się w jego pamięci na tyle, że nie po
trafił sobie wyobrazić jej pełnego podziwu spojrzenia.
Dom był za mały dla nich wszystkich, ale nikt się
tym nie przejmował. Przybyszom wystarczyła na razie
odrobina ciepła. Olai nie wiedział, co powinien zrobić
dla gości. Ustąpił swe małżeńskie łóżko dzieciom.
- Ja go nie potrzebuję - powiedział zwyczajnie. - Je
stem już stary. Nie potrzebuję tyle miejsca. Kiedyś
zresztą też nie byłem do tego przyzwyczajony. Dzie
ciom należy się wszystko, co najlepsze.
Byli mu bardzo wdzięczni. A parę godzin później
przybyło im jeszcze więcej powodów do wdzięczności.
Kiedy nastał wieczór, staruszek zrobił się rozmow
niej szy.
Mówił powoli, starannie ważył słowa. Najwyraźniej
nie miał wielu okazji, by rozmawiać z ludźmi. Często
ociągał się z odpowiedzią. Długo przeżuwał swoje my
śli, nim je wypowiedział na głos.
Widać jednak było, że cieszy go obecność ludzi. Od-
tajał nieco. Jego pomarszczona, okrągła twarz poja
śniała. Przygarbione ciało jakby się wyprostowało.
- Nie wy pierwsi utknęliście na tej wysepce - rzekł.
- Wiele łodzi się tam roztrzaskało. I nie wszyscy mie
li tyle szczęścia.
Zarówno Santeri, jak i Reijo dziwili się ilości rze
czy, jakie leżały w tym niewielkim domu.
Zwyczajne, znane przedmioty mieszały się z rzecza
mi dziwnymi, których żaden z nich nie potrafił na
zwać.
A więc to Trupia Wysepka jest źródłem tego wszyst
kiego.
Santeri i Reijo wymienili spojrzenia. Sądzili, że sta
rzec tego nie spostrzeże.
- Nie zrobiłem nic złego! - Jego głos się zaostrzył,
gdy zauważył tę wymianę spojrzeń. - Mieszkałem tu
całe życie. Żywiłem się tym, co mi dało morze. Łowi
łem ryby jak wszyscy inni. I wyławiałem z morza to,
czego potrzebowałem. Niczego nie kradłem, brałem to,
co należało do umarłych. To Bóg umieścił tu tę wysep
kę i sądzę, że miał w tym jakiś cel. Ratowałem tych,
których się dało uratować. Często narażałem swoje ży
cie, żeby ocalić nieznajomych. I nie brałem za to pie
niędzy. Brałem tylko to, czego potrzebowałem. Nigdy
nikogo nie okradłem.
- Wcale tak nie sądziliśmy - powiedział Reijo. - To
musi być straszne, mieszkać blisko takiego miejsca.
Olai uspokoił się, słysząc te słowa.
- Ja zawsze tu mieszkałem. Gorzej było z Aliną.
Z moją żoną. O n a się tu przeprowadziła z wioski
w głębi lądu. I nigdy się do tego nie przyzwyczaiła.
Mówiła, że mieszkamy w przedsionku śmierci. Ko
biety nie powinny myśleć za dużo. Ale ona miała tyle
czasu...
- A co z dziećmi? - zapytał Reijo.
Olai pokręcił głową.
- Bóg nas nie pobłogosławił w ten sposób. Alina
miała za dużo czasu. Za mało zajęć. Za wiele myślała.
Reijo zaczął lepiej rozumieć tego człowieka.
Trzej dorośli goście mieli spać w największej izbie.
Znać było w niej wciąż kobiecą rękę. Na stolach leża
ły serwety ze zwykłego, niebieskiego samodziału.
Reijo nie pamiętał nawet, kiedy po raz ostatni wi
dział coś takiego.
- Dziwny człowieczyna - stwierdził Santeri. - Sam
nie wiem, co o nim myśleć. Nie wiem, czy go lubię.
- Pirat - syknął Matti przez zęby. - Ciekawe, czy
nie zwabił paru łodzi na mieliznę. Na przykład za po
mocą latarni...
- Nie masz prawa go o to posądzać! - Głos Reijo
był bardzo ostry. - Wiemy tylko, że jest starym, sa
motnym człowiekiem, który stracił żonę. Musimy mu
wierzyć. Mówił, że robił tylko to, co uważał za sto
sowne, i musimy mu wierzyć.
- To była bez wątpienia mowa obrończa - zaczął się
zastanawiać Santeri. - Sam mówiłbym takim tonem,
gdybym miał nieczyste sumienie.
Reijo odniósł podobne wrażenie.
- Tak czy inaczej, wiele mu zawdzięczamy - stwier
dził. - Siedział w samej koszuli i miał świadomość,
gdzie by się teraz znajdowali, gdyby nie ten człowiek.
- Nie wiadomo, kim byśmy byli, gdybyśmy mieszka
li koło tej wysepki... Łatwo kogoś osądzić, jeśli się nie
przeżyło tego samego, co on.
Żaden z jego towarzyszy nie odpowiedział.
- A nawet jeśli naprawdę to robił? Zwabiał statki
na mieliznę, a potem rabował, co się dało... Przecież
może teraz tego żałować. Czy człowiek, który czegoś
żałuje, nie zasługuje na szansę? Może właśnie w ten
sposób próbuje spłacić dług. Mógł nas tam przecież
zostawić. Widział, jak łódź tonie. Wiedział dobrze, że
nie możemy mieć przy sobie wiele rzeczy. A jednak
przypłynął na wyspę, choć jest staruszkiem. Wcale nie
musiał tego robić. Mógłby udać, że nie miał pojęcia,
że żyjemy. Jesteśmy obcy. Tylu marynarzy przed na
mi zakończyło życie na tej wysepce. Jej nazwa nie jest
zapewne przypadkowa.
Matti wzniósł oczy do nieba.
- Zaraz powiesz jeszcze, że on tak lubi dzieci!
- Może. - Reijo uważał, że to wcale niewykluczone.
- Nie dotrzemy do Varanger o tej porze roku. Dobrze
o tym wiemy. Mamy szczęście, że go spotkaliśmy. Bę
dziemy okazywać mu szacunek tak długo, jak jesteśmy
pod jego dachem.
Ani Matti, ani Santeri nie mieli nic do dodania. Ale
myśleli swoje. Podobnie jak Reijo.
Trupia Wysepka nie zostawiła im jednak żadnego
wyboru.
9
Raija musiała długo odpoczywać, nim poczuła się
dość silna, by zmienić ubranie. Odszukała jedną z ko
szul Jewgienija i jego znoszone, ale czyste spodnie. Po
stanowiła się obejść bez bielizny.
Koszula sięgała jej do kolan, spodnie musiała pod
winąć, ale zupełnie się tym nie przejmowała.
Jewgienij w dalszym ciągu się nie ruszał.
To było przerażające.
Gdy wpatrywała się w niego wystarczająco długo,
widziała, że Rosjanin oddycha. Oddech był jednak tak
słaby, że bardziej martwił ją, niż pocieszał. Raija nie
pojmowała, dlaczego nic nie pamięta. Była tam prze
cież. Dowodził tego ułamek obrazu, który sobie przy
pomniała. Poza tym jej pamięć przesłaniał mrok. Bez
najmniejszego prześwitu. Raija na próbę stanęła na bo
sych stopach. Wciąż kręciło jej się w głowie. Czuła się
gorzej niż powinna, nawet jeśli utraciła sporo krwi.
Musiał istnieć jakiś związek pomiędzy jej samopo
czuciem i tym brakiem pamięci.
Ostrożnie postąpiła parę kroków. Zdołała utrzymać
się na nogach, nie musiała się nigdzie podpierać.
Zagryzła zęby i przekonywała samą siebie, że ma wię
cej siły, niż się jej wydaje. Że to tylko kwestia woli.
Koje były wpuszczone w ścianę, tworząc coś w ro
dzaju dziupli czy nisz.
Raija oparła się o brzeg koi Rosjanina.
Wielkie nieba, ależ on blady!
Wcześniej zwracała uwagę tylko na różnice między
nim a Aleksiejem. Najprawdopodobniej dlatego, że
bardzo pragnęła, by się od siebie różnili.
Teraz spostrzegła podobieństwa.
Nie były uderzające, ale istniały. Jewgienij miał
o wiele ciekawszą twarz niż Aleksiej. Raija zastanawia
ła się, dlaczego kobiety tego nie zauważały. Cóż, naj
łatwiej zobaczyć to, co samo rzuca się w oczy, choćby
to były tylko pozory. Tak łatwo ulec czarowi urody.
Tak łatwo dać się zaślepić zewnętrznemu pięknu i od
rzucić całą resztę.
Trzeba trochę wysiłku, by zajrzeć głębiej. Dostrzec
wartość tego, co nie błyszczy i nie przyciąga wszyst
kich spojrzeń.
Po raz pierwszy Raija zaczęła się zastanawiać, kim
była dziewczyna, która sprawiła, że Jewgienij miał tak
nieobecne spojrzenie. O kim myślał, mówiąc, że jego
serce do kogoś należy. Powiedział przecież, że można
wyleczyć się z miłości, znajdując inną, która wcale nie
jest gorsza niż poprzednia.
Raija zastanawiała się, dzięki komu posiadł tę wiedzę.
Miała nadzieję, że Jewgienij spotka tamtą znowu.
Że będzie ją trzymał w ramionach, niezależnie od te
go, kim ona jest. Skoro ją kocha, musi być warta jego
miłości. Raija delikatnie musnęła palcem wygiętą
w ostry łuk brew rannego. Leciutko dotknęła niepraw
dopodobnie długich rzęs. Nie zdając sobie z tego spra
wy, pieszczotliwie pogłaskała wychudzony, blady po
liczek.
Skóra, którą był przykryty, leżała tak, że futerko za-
częłoby go łaskotać, gdyby głowa mu trochę opadła.
Raija pochyliła się, żeby to poprawić.
Gdy otulała skórą ramiona Jewgienija, jedna z jej
dłoni trafiła w pustkę.
Raija zesztywniała z przerażenia.
Musiała to sprawdzić.
Po jednej stronie znalazła ramię i rękę.
Po drugiej tylko ramię.
Strwożona odkryła chorego. Zobaczyła kompletnie
zakrwawiony bandaż.
Z trudem przełknęła ślinę.
Przykryła na powrót Jewgienija, zamknęła oczy, po
czym podniosła się chwiejnie i odeszła tyłem od jego
koi. Pod powiekami miała wciąż ten straszny obraz.
Rozpłakała się. Nie szlochała nawet, ale łzy płynę
ły po jej policzkach strumieniami. Wypełnił ją ból sil
niejszy niż cokolwiek innego.
Otworzyła oczy i wybiegła. Chciała uciec przed tym
obrazem. Uciec przed prawdą.
Oślepiona łzami wspięła się po drabince na pokład,
wpadła między marynarzy i zaczęła ich przeklinać.
Przeklinała ich we wszystkich trzech językach, któ
re znała. Próbowała to zrobić również po rosyjsku.
To oni go skrzywdzili.
Pamięć wciąż jej nie wracała, ale Raija miała pew
ność, że sama nie byłaby zdolna do takiej potworności.
Powstrzymał ją w końcu sternik, Oleg. Ten potęż
ny mężczyzna pochwycił ją w swoje niedźwiedzie ra
miona i nie puścił, póki gniew z niej nie wyparował.
Wreszcie pozostał tylko płacz.
- On żyje - rzekł sternik.
- Tak, ale jak długo jeszcze?
Olbrzym milczał.
Raija wiedziała, że Oleg nie może jej odpowiedzieć
na to pytanie. O n a sama też nie jest w stanie tego prze
wiedzieć.
- Ty zrobiłaś swoje - wyjaśnił Oleg - a my... swoje.
Raija nie zapytała, co takiego ona zrobiła. Nie zna
ła aż tylu rosyjskich słów. Dowiedziała się jednak, że
rzeczywiście miała w tym wszystkim swój udział.
- Nie przeżyje - wykrztusiła, walcząc ze łzami. - To
niemożliwe. Krew. Wykrwawi się. Umrze...
Milczeli.
Wszyscy marynarze przerwali pracę. W ich spojrze
niach czaiło się milczące oczekiwanie. Jakby ona mo
gła zrobić to, czego nikt inny nie potrafił.
Jewgienij umrze.
Dopiero wtedy zauważyli, że Raija jest bosa.
O n a tego nie spostrzegła. Nie czuła chłodu. Nie czu
ła, że marznie.
Oleg pokręcił głową i wziął ją na ręce. Raija nie ro
zumiała, dlaczego, dopóki nie spojrzała na swoje sto
py. Były sine, ale ona nic nie czuła.
Sternik zniósł ją na dół, do kajuty.
Marynarze uprzedzili go, co tam zobaczy, ale i tak
na widok zakrwawionej koi poczuł mdłości.
Pospiesznie posadził Raiję w fotelu, po czym zebrał
brudną pościel i ubrania w jeden tobołek, który wy
rzucił z kajuty. Wyniósł też wiadro z wodą, w której
myła się Raija.
Wciąż jednak czuł zapach krwi. Potrzebował trochę
czasu, by zrozumieć, że ten zapach dochodzi z koi ka
pitana. Raija powiedziała przecież, że on wciąż krwawi.
Oleg zmusił się, by rzucić okiem na ranę. Kobieta
miała rację. Podszedł do drzwi i coś krzyknął, a po
chwili marynarze przynieśli ciepłą wodę, buteleczkę
alkoholu i parę czystych koszul.
Raija rozpłakała się znowu, ale wstała z fotela
i chwiejnym krokiem podeszła do koi rannego. Łagod
nym, ale zdecydowanym ruchem odepchnęła sternika.
Nie miała wątpliwości, że to jej obowiązkiem jest
opiekować się Jewgienijem.
Powinien krwawić jeszcze mocniej, pomyślała, usu
wając zaplamiony opatrunek. Rana jest tak rozległa,
że krwi powinno być znacznie więcej. A jednak...
Czy to jej zasługa?
Raija nie chciała o tym myśleć, wiedziała przecież,
że są sprawy, nad którymi nie panuje. Żyła w niej ta
jemna moc, ale to nie Raija decydowała o tym, czy mo
że jej użyć.
To się po prostu zdarzało albo nie.
Raija zwilżyła skórę wokół rany, zmyła zaschniętą
krew.
Oleg podał jej spirytus. Raija tylko pokręciła głową.
Nie była w stanie go użyć. Nie chciała przysparzać
Jewgienijowi cierpienia.
Sternik pobladł i na jego twarzy pojawiły się kro
pelki potu, choć w kajucie wcale nie było gorąco.
Jego silne ramię zadrżało, gdy zwilżył czystą ko
szulę zawartością buteleczki i przyłożył ją do otwar
tej rany.
Raija odwróciła się, nie mogła na to patrzeć.
Kapitan jęknął cicho.
Raija oparła się o ścianę. Jej paznokcie zostawiły
ślad w drewnie. Ledwie trzymała się na nogach. Przed
omdleniem uratowało ją to, że ściana była zimna.
Gdy wreszcie odważyła się podnieść wzrok, Oleg
nakładał już na ranę kolejną warstwę płótna.
Raija z wdzięcznością śledziła jego ruchy. Nie od ra
zu ośmieliła się spojrzeć na Jewgienija, na jego ścią
gniętą bólem twarz.
Czuła swą bezsilność.
Gdyby miała dostęp do ziół, mogłaby mu prawdo
podobnie pomóc. Nie była jednak tego pewna, bo ni
gdy przedtem nie widziała tak rozległej rany.
Uratowała kiedyś Santeriego, ale on sam miał w tym
równie wielki udział.
Ale skąd wziąć zioła? Wokół królowała zima. Zie
mia zamieniła się w twardą skorupę, a poza tym od lą
du dzieliła ich cała wieczność.
Na twarzy Olega również malowała się bezradność.
Długo wpatrywał się w kapitana, nim wreszcie podjął
decyzję. Położył swą wielką dłoń na ramieniu Raiji, ze
spokojem spotkał jej spojrzenie.
- Czekaj - powiedział i zniknął.
Raija posłusznie czekała.
Wrócił, trzymając w wielkich dłoniach maleńki dzba
nuszek. Podał go Raiji.
- Daj mu to.
Dzbanuszek był zrobiony z pięknego szkła.
Z porcelany.
Słowo „ porcelana" podobało jej się prawie tak sa
mo jak materiał. Po raz pierwszy usłyszała je od Ole-
go-Edvarda.
Biała porcelana w niezwykłe niebiesko-żółte wzor
ki, namalowane delikatnymi pociągnięciami pędzla.
Faktura farby była ledwo wyczuwalna pod palcami.
Raija uniosła pokrywkę.
Dzbanuszek był napełniony do połowy białym prosz
kiem, drobniejszym niż mąka.
- Co to jest? - zapytała Raija, śliniąc palec, by po
smakować proszku.
Oleg chwycił ją za rękę.
- Ostrożnie! - ostrzegł. - To lekarstwo. Ze wscho
du. Nie będzie bólu. Będą piękne sny...
Oleg celowo szukał słów na tyle prostych, by Raija
go zrozumiała.
Raija popatrzyła na proszek i nasypała sobie trochę
na rękę. Zastanawiała się, w jaki sposób poda go Jew
gienijowi.
Oleg wziął szczyptę proszku z dłoni Raiji, otworzył
kapitanowi usta i posypał lekarstwem jego język.
- Tyle wystarczy? - zdziwiła się Raija.
Sternik z powagą pokiwał głową.
- To bardzo silne - powiedział. - Można to także
wdychać.
Zademonstrował jej, jak to się robi, nie używając
specyfiku. Nie przyznał się, że ten właśnie proszek da
wał mu szczęście i doprowadzał do szaleństwa.
Dostał ów środek od przyjaciela, który handlował z cu
dzoziemcami ze wschodu. Tam na wschodzie uznawano,
że to świetne lekarstwo na wszelkie dolegliwości. A jeśli
człowiek chce o wszystkim zapomnieć albo po prostu się
zabawić, jest o wiele skuteczniejsze niż alkohol.
Przyjaciel miał rację.
Cudowne wizje, które wywoływał proszek, prze
wyższały wszystko, czego Oleg doświadczył w swoim
życiu.
Ale przerażało go, że zaczął odczuwać przemożną
potrzebę używania tego środka.
Potrzebę silniejszą niż jego własna wola.
Zrozumiał, że to lekarstwo może być niebezpieczne,
i zdołał pokonać w sobie pragnienie wywoływania wizji.
Nie próbował białego proszku już od wielu lat. Nie
używał go nawet wówczas, gdy był ranny. Wytrzymy
wał jakoś ból i wiedział, że czyni słusznie.
Ale tu chodziło o coś więcej.
Raija miała rację. Niewykluczone, że kapitan umie
ra. Nie ma potrzeby, by męczył się jeszcze bardziej.
Sternikowi zostało jeszcze trochę niezwykłego
proszku. Wiele go kosztowało, by go oddać Raiji. Ale
gdy nauczył kobietę kapitana, jak go stosować, gdy na
pomknął, jakie mogą być tego konsekwencje, poczuł,
że już nie na nim spoczywa odpowiedzialność. Razem
z małym dzbanuszkiem pozbył się wielkiego ciężaru.
- Jak jest spokojny - powiedział - nie dawaj mu wię
cej. Jeśli zobaczysz, że go znów boli, daj. Nie za czę
sto. Nie za dużo.
Raija pokiwała głową. Poczuła, jak jej dłonie, w któ
rych trzymała porcelanowy dzbanuszek, lodowacieją.
- I... - Oleg zawahał się przez chwilę. - Zrób to sa
mo, co na pokładzie.
Raija spojrzała na niego pytająco.
- Połóż na nim ręce - powiedział cicho, wyraźnie za
kłopotany. - To mu nie zaszkodzi. Trzeba spróbować
wszystkiego.
Raija skinęła głową.
Oleg wyszedł. Bardziej przyda się na pokładzie niż
tutaj.
„Połóż na nim ręce..."
A więc to właśnie zrobiła.
Raija postawiła dzbanuszek na stole, na którym Jew-
gienij zwykł uzupełniać dziennik pokładowy. Uniosła
ręce i spostrzegła, że drżą. I nic więcej.
Ale to jej dłonie zatrzymały krwotok. Marynarze
byli tego świadkami.
Oleg nie chciał przyznać, że wierzy w skuteczność
tego rodzaju zabiegów. Ale widział to.
Całe wydarzenie kryło się głęboko w pamięci Raiji.
Nie miała pewności, czy odważy się ponownie po
łożyć ręce na ciele rannego. Luka w świadomości bar
dzo ją przeraziła.
Ale przecież tyle Jewgienijowi zawdzięcza. O wiele
więcej, niż zdoła kiedykolwiek spłacić...
Dłonie jej drżały, gdy na próbę przykładała je do
wilgotnego bandaża. Teraz nie wolno jej myśleć o ni
czym innym, jak tylko o tym, by Jewgienij wreszcie
przestał krwawić...
Raiji wydawało się, że trzyma swe ręce w ten spo
sób przez całą wieczność. I nic się nie wydarzyło.
Poczuła coś w rodzaju ulgi, gdy w końcu odjęła dło
nie od jego ramienia i stwierdziła, że wyglądają zupeł
nie normalnie. Dwie całkiem zwyczajne dłonie. Jej
własne dłonie. Pozbawione mocy, której Raija wcale
nie pragnęła. Czyżby straciły już tę moc...?
Twarz Jewgienija wydała jej się mniej napięta.
Dziwny proszek prawdopodobnie zaczął działać.
Raija przysunęła fotel do koi Rosjanina. Sięgnęła po
porcelanowy dzbanuszek i usadowiła się w fotelu.
Chciała być blisko na wypadek, gdyby Jewgienij jej
potrzebował.
Przez kilka następnych dni i nocy wszyscy odczu
wali wielkie napięcie. Chodzili na palcach.
Jewgienij leżał w kajucie, bliższy śmierci niż życia.
Przestał jednak krwawić. Załoga uznała to za kolejny cud.
Gdy to się stało, Raija pomyślała, że Jewgienij nie
żyje.
Ale on wciąż oddychał. Cichutko. Spokojniej i wol
niej niż należy, ale oddychał.
Twarz rannego się wygładziła. Z jego ust nie wydobył
się ani jeden dźwięk. Proszek był chyba silniejszy, niż
Oleg sobie wyobrażał. Raija usiłowała się dowiedzieć, co
to za specyfik. Ale Oleg wiedział równie niewiele jak
i ona, a chyba nawet wystraszył się skuteczności jego
działania.
- Zaczyna się goić - szepnęła Raija sama do siebie,
zmieniając bandaż czwartego dnia.
Nie miała odwagi dotknąć delikatnego naskórka,
który zaczął zarastać powierzchnię rany, poczynając
od brzegów... Namówiła sternika, by następnym ra
zem to on zmienił opatrunek. Chciała, by ktoś inny
potwierdził tę wielką nowinę. Chciała mieć pewność,
że nie daje się ponieść fantazji.
Oleg zobaczył to samo co ona.
- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział. - Nie mo
gę uwierzyć.
Raija stała tuż obok niego. Popatrzyli na siebie: ich
spojrzenia były jak lustrzane odbicia strachu i niedo
wierzania.
- Ja też tego nie rozumiem - przyznała. - Ale to
prawda.
- Dajesz mu proszek?
Raija skinęła głową.
Oleg przełknął ślinę.
- Nie dawaj za dużo - rzekł po chwili zastanowię-
nia. - Niech poczuje ból... Musi odzyskać przytomność.
W Raiji również dziwny sen Jewgienija budził lęk.
Przez te wszystkie dni ranny nie poruszył się ani ra
zu. Leżał tak, jak go położono. Wolałaby chyba, żeby
odebrała go jej śmierć niż ten dziwny stan.
Proszek musi się kiedyś skończyć, pocieszała się Ra-
ija. Z lękiem używała środka, którego nie znała.
Czuwała przy koi Jewgienija. Kuliła się w kłębek
w fotelu, spała w nim, jadła w nim - o ile w ogóle coś
jadła, i czuwała nad rannym. Dzień przestał się różnić
od nocy. Spała od czasu do czasu. Oleg zaglądał do
niej, gdy tylko miał wolną chwilę. Marynarze rzucali
w jej stronę spojrzenia pełne przerażenia i czegoś jesz
cze, czego Raija nie potrafiła nazwać.
Doby zlewały się ze sobą.
Siódmego dnia Jewgienij otworzył oczy i wypowie
dział jej imię.
- Raija...
Przyspieszony oddech zdradzał ból. Raija starała się co
raz rzadziej podawać mu proszek. Ostatnią porcję dostał
w środku nocy. Potem zdołała napoić go odrobiną wody.
Uniosła mu głowę i wlewała po parę kropel do jego ust.
Większość ciekła mu po brodzie, ale trochę połknął.
- Jestem tu, Jewgienij - powiedziała przerywanym
głosem i natychmiast podbiegła. Nie pozwoliła mu się
podnieść. - Musisz odpoczywać. Leż, Jewgienij!
Nie miała pojęcia, czy ją słyszy. Patrzył gdzieś
w dal. Jakby na kogoś, kto stał za jej plecami, choć by
li zupełnie sami.
- Raija! - Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale słowa
zawisły w powietrzu. Znów zapadł się w siebie i po
grążył we śnie, którego Raija tak bardzo się lękała.
Padła na kolana koło jego koi. Oparła o jej brzeg
złożone ręce i modliła się bez słów. Dziękowała za po
prawę jego stanu i błagała, by wyzdrowiał.
I wsypała następną maleńką porcję białego proszku
na jego język.
Głos Jewgienija nabrzmiał tak wielkim bólem, że
nie mogła znieść nawet wspomnienia tego dźwięku.
Chwilę później zjawił się Oleg, ale nie powiedziała mu,
co się zdarzyło. Wolała zachować to dla siebie. Nie chcia
ła przedwcześnie rozbudzać oczekiwań sternika i załogi.
- Za dzień będziemy na miejscu - powiedział Oleg.
- W domu.
- Nie wolno nam go ruszyć.
- On ma dom, w którym będzie mu o wiele lepiej
niż w tej kajucie.
-1 ja będę za to odpowiadać? - zapytała Raija. W cią
gu minionego tygodnia nauczyła się nieprawdopodob
nie wielu słów.
Oleg nie mógł rozpoznać sam siebie, gdy zapropo
nował:
- Mogę dzielić z tobą odpowiedzialność.
Raija zaczerpnęła powietrza.
- Wolę na razie nie decydować... Zaczekajmy z tym,
aż będziemy na miejscu.
Oleg kiwnął głową. Rozumiał to dobrze. Pamiętnej
nocy w Lyngen na pokładzie „Sankt Nikołaja" znala
zła się naprawdę niezwykła kobieta. Ludzie mówili, że
zastrzeliła kogoś podczas jarmarku. Teraz Oleg był
skłonny uwierzyć, że miałaby dość siły, by to zrobić.
Gdy zobaczył ją po raz pierwszy, zupełnie w to nie
wierzył. Wtedy wydawało mu się, że to tylko nałożni
ca kapitana. Była przecież dość ładna...
- Dlaczego tu jesteś? - zapytał nagle. To pytanie po
prostu mu się wyrwało.
Raija aż drgnęła. Wydawało jej się, że tak strasznie
dawno już nie myślała o sobie, chociaż od tej pory mi
nęło zaledwie parę dni. Przed nieledwie paru tygodnia
mi jej życie legło w gruzach.
Ostatnio nie miała czasu o tym myśleć. Nie myśla
ła o Mikkalu od chwili, w której obmyła się z krwi...
- Czy to ty strzelałaś? - zapytał Oleg.
Pokręciła głową. Kruczoczarna grzywka opadła jej na
czoło, a ona zmęczonym ruchem odgarnęła ją do tyłu.
- To on strzelał do mnie - powiedziała cicho. - Czło
wiek, którego kochałam, zginął. A ja musiałam uciekać.
- Dlaczego? - Oleg nie bardzo rozumiał.
Czy władze mogły mieć coś przeciwko takiej niepo
zornej kobiecie jak Raija?
Raija rozpięła swą zbyt obszerną koszulę. Oleg
próbował odwrócić wzrok. Nie o to mu przecież cho
dziło...
Ale ona wcale nie chciała mu się oddać. Pokazała
tylko bliznę na piersi.
- Co to jest? - zapytał. - Kto ci to zrobił?
Było to wypalone znamię.
- Nazwali mnie czarownicą - wyznała. - I chcieli
spalić na stosie.
Oleg chwycił się krawędzi stołu.
Czarownica?
Bzdury. Każdy przecież wie, że czarownice nie ist
nieją. Ale ona zatamowała krwotok Jewgienija...
Utrzymała go przy życiu, chociaż wszyscy sądzili, że
umrze... Oddała mu życie za życie... Czarne włosy,
błyszczące, ciemne oczy i ta tajemna wiedza...
A z drugiej strony: ciepło, współczucie, ofiarność...
Oleg odrzucił myśl o tym, że Raija mogłaby służyć
siłom nieczystym.
- Pomylili się - powiedział. - Nie jesteś czarownicą,
jesteś kobietą.
Poruszona Raija pochyliła głowę. Życzliwe słowa
nie były jej chlebem powszednim.
Ten prosty człowiek uwierzył jej natychmiast. To ją
podniosło na duchu. Pomyślała, że może najmrocz-
niejsze czasy już przemijają.
Jeśli zwyczajni ludzie myślą tak jak Oleg, to w przy
szłości rzekome czarownice nie będą już płonąć na sto
sach. Ludzie, którzy potrafią pomóc innym, nie będą
musieli ukrywać swego daru. Wiedza przestanie być
niebezpieczna, gdy stanie się dostępna.
- Dzięki - rzekła Raija.
Nie było czasu na nic więcej.
Raija kazała przynieść na dół miskę zupy. Powie
działa, że to dla niej, ale wszyscy domyślili się, że dla
Jewgienija. Nikomu nie wspomniała o jego słowach
i szeroko otwartych oczach, ale marynarze i tak odga
dli, że coś się musiało wydarzyć. Nie potrafiła tego
ukryć. Zdradzał to jej głos, jej spojrzenie, gesty...
Uznali, że stan kapitana najwyraźniej się popra
wił.
Raija nie odważyła się mieć nadziei. Ale prośba
o miskę zupy była dobrym znakiem.
Następnego ranka zupa stała nie ruszona. Wokół
łyżki zastygła warstewka tłuszczu.
Raija przetarła oczy. Tej nocy wiele jej się śniło. By
ły to bezładne, pourywane sny bez końca. Wszystkie
wirowały wokół nadziei.
Oleg się nie poddawał. Raija spostrzegła, że sternik
nie traci wiary w sytuacjach, w których ona nie może
się opędzić od wątpliwości. Modliła się, nie wierząc
w skuteczność swych próśb. I wtedy Jewgienij pod
niósł głowę. Zamrugał oczami, spoglądając w stronę
lampy, która przez cały czas się paliła.
- Raiju, Raiju, gdzie ja jestem? Jesteś tutaj? Czy ja
śnię? - Mówił szeptem z wielkim trudem. Nie używa
ny od dawna głos niemal zgrzytał.
Raija wstrzymała oddech.
O Boże - to niemożliwe!
A jednak naprawdę słyszała jego głos. Jewgienij!
Jewgienij odezwał się do niej. Wyrwał się z tego strasz
nego snu, który tak ją przerażał.
Raija usiadła na brzegu jego łóżka. Położyła obie
dłonie na jego twarzy. Jakże on schudł! Policzki cał
kiem się zapadły. Raija się rozpłakała, nie zdołała się
powstrzymać.
- Witaj w domu - szepnęła łamiącym się głosem.
- Jestem w niebie i w piekle jednocześnie, Raiju.
Czy to prawda? Czy ja żyję? Jesteś tu ze mną?
- Tak, tak - pokiwała głową. - Żyjesz. Żyjesz. Jestem
przy tobie. - Raija spojrzała w górę, jakby dziękowa
ła komuś, kto jest gdzieś wysoko. Nie wiedziała, czy
postępuje słusznie, ale zrobiła to.
- Chce mi się pić.
Raija zerwała się na równe nogi. Przyłożyła kubek
do ust Jewgienija i ostrożnie podtrzymywała jego bro
dę. Ranny przełykał wodę z wielką ostrożnością.
- Ależ to boli, Raiju - westchnął i znów opadł na
poduszki. - Co mi jest, czemu wszystko mnie tak cho
lernie boli?
Raija wzięła głęboki oddech. On nie może teraz od
kryć prawdy. Wszystko, tylko nie to.
Szybko sięgnęła po dzbanuszek. Trzymała go w kie
szeni. Drżącymi palcami nabrała szczyptę proszku
i wsypała go do wody.
- To twoje lekarstwo - powiedziała wymijająco. - Że
byś jak najszybciej wyzdrowiał.
Jewgienij wypił wodę i zapomniał o swoim pytaniu.
Był wycieńczony. Ból paraliżował jego zdolność do
jasnego myślenia. '
Po chwili cisza rozjarzyła się kolorami. Ból odpły
nął, po wszystkich jego członkach rozlała się błogość.
Wiedział, że już od dawna doznaje takich chwil.
- Teraz znów jestem w niebie - rzekł niewyraźnie.
- Teraz jest pięknie, Raiju. Bądź tam ze mną! Bądź ra
zem ze mną w tym niebie.
Raija musiała się oprzeć o ścianę. Tym razem się po
wiodło. Nie wiedziała jednak, jak długo będzie ukry
wać przed nim prawdę. Ale wszystko wskazywało na
to, że cud się wydarzył.
Jewgienij był coraz bliższy życia. Powoli wracał do
świata. Ale potrzebował jeszcze tyle siły, by móc spoj
rzeć prawdzie prosto w oczy. Raija lękała się, że ran
ny może umrzeć, gdy dowie się o swym kalectwie.
Nie miała pojęcia, co zrobi, gdy prawda wyjdzie na jaw.
Jewgienij wspominał o piekle, które zaczynało się
wówczas, gdy proszek przestawał działać. Do nieba
prowadził go właśnie ten proszek.
Wkrótce nie będzie mogła zapewnić mu tego nieba.
- Jesteś przy mnie, Raiju?
- Tak, Jewgienij. Jestem przy tobie.
Kapitan odetchnął z ulgą. Leżał z zamkniętymi
oczami. Na jego twarzy malował się zupełny spokój.
I swoiste piękno, które nie rzucało się w oczy, ale Ra-
ija dostrzegła je podczas minionych dni.
- Tak często o tym śniłem - powiedział szeptem. - Że
jesteś przy mnie. Nie wiem nawet, kiedy zacząłem o tym
marzyć. Kiedyś byłaś marzeniem Aleksieja. Bez przerwy
o tobie mówił. O tej, której nie może zdobyć. Potem
poddałaś się jego uczuciu, a ja cię polubiłem. Tak jak po
winno się lubić kobietę, którą kocha brat. Mogłem cię
wtedy dotykać, ale należałaś do Aleksieja. A zresztą wca
le o tym wówczas nie myślałem. Nie myślałem, że mo
gę to poczuć...
Raija przełknęła ślinę.
Dobry Boże, a więc to przed nią ukrywał? Nie
chciała tego słuchać, ale nie mogła przecież odejść. Mu
siała pozwolić mu mówić.
- Dla mnie byłaś jeszcze bardziej niedosiężna niż
dla Aleksieja. Dwa razy bardziej. Raiju, mój aniele, nie
byłem wart, by o tobie marzyć. W każdej napotkanej
kobiecie szukałem ciebie. W każdej, którą obejmowa
łem, widziałem ciebie. Byłaś światłem mego życia
i przekleństwem mego życia. Nie znalazłem radości
w ramionach żadnej kobiety od chwili, gdy cię poko
chałem... Raiju, jesteś tu?
Raija położyła dłoń na jego policzku. Był bardzo go
rący. Jewgienij majaczył. Nie powinna traktować jego
słów poważnie. On wcale tak nie myśli...
- Jestem tu, Jewgienij.
- Znów mi się wydawało, że to tylko sen. Mam ta
kie piękne sny, kiedy jestem w niebie.
- Jesteś na pokładzie „Sankt Nikołaja". Wkrótce bę
dziemy w Archangielsku. Przeniesiemy cię do twoje-
go domu... Musisz odpoczywać. Będę cię pielęgnować...
- Czy możesz mi coś obiecać? - jego głos zrobił się
nagle przytomny.
- Co tylko chcesz.
- Zostań ze mną tak długo, jak długo cię będę po
trzebował. Zostaniesz, Raiju?
- Obiecuję.
Zasypiał z uśmiechem szczęścia na twarzy. To był
już całkiem inny sen.
Raija usiadła w swym fotelu i rozpłakała się. Za niego.
10
Archangielsk
Miasto, którego nazwa rozbrzmiewa muzyką.
Raija powtarzała sobie to słowo tyle razy, że zamie
niło się dla niej w melodię.
Inaczej wyobrażała sobie spotkanie z Archangiel-
skiem.
Aleksiej tak bardzo kochał to miasto. Jewgienij miał
tu swój dom. Nie ukrywał jednak, że nie czuje się do
brze w żadnym mieście.
Musiał jednak tam mieszkać. Był przecież kapitanem.
Jego życiem były statki. Nie mógł więc mieszkać w żad
nym innym miejscu niż Archangielsk, miasto założone
w 1583 roku, które było jedynym dużym rosyjskim por
tem do czasu, gdy dwadzieścia lat później powstał
Sankt Petersburg. Jewgienij opowiadał jej, że w 1712 ro
ku car Piotr Wielki przeniósł stolicę do tego nowego
portu. Wówczas Archangielsk stracił swoje znaczenie.
Łatwiej było dotrzeć do Europy z miasta leżącego
u wybrzeży Zatoki Fińskiej niż z Archangielska, po
łożonego tak blisko bieguna północnego.
Port leżący nad Morzem Białym stał się peryferyj
nym miastem wielkiego kraju.
Dla ludzi, którzy mieszkali w tamtej okolicy, pozo
stał jednak najważniejszym ośrodkiem. Właśnie stąd
pochodziła znaczna większość statków handlowych,
które docierały do Norwegii. Stąd wyruszali ci, którzy
zaopatrywali w zboże norweską biedotę mieszkającą
na wybrzeżu.
Raiję przeszedł dreszcz na samą myśl o tym.
N i e powinna stać u boku Olega w chwili, gdy
„Sankt Nikołaj" zbliżał się do portu, rozciągającego się
w dorzeczu Dwiny.
Ale Jewgienij poprosił ją, by wyszła na pokład.
- Powinienem tam stać razem z tobą, Raiju - szepnął.
- Ale nie mogę. Zrób to dla mnie, moja droga. Zobacz
i pozdrów moje miasto. Popatrz na katedrę świętego Mi
chała. Popatrz na statki w porcie, na żaglowce, na tra
twy rzeczne, popatrz na Dwinę tam, gdzie wygładza się
jej nurt i gdzie łączy się w jedno z Morzem Białym...
Raija zrobiła to, o co ją poprosił.
Przywitała Archangielsk. Nie potrafiła jednak po
zdrowić tego miasta, które miało na jakiś czas stać się
jej domem.
Było zbyt wielkie. Gdyby mogła wybierać, wolała
by zamieszkać w lesie albo w tundrze, która rozciąga
ła się tuż za granicami Archangielska.
- Mojemu losowi częściowo jest winien Piotr Wiel
ki - powiedziała kiedyś Jewgienijowi.
Spojrzał na nią wówczas ze zdziwieniem i wyjaśnił,
że car umarł w 1725 roku.
Raija nie wiedziała o tym. Wiedziała tylko, że Piotr
Wielki zwyciężył w wielkiej wojnie północnej. A gdy
by nie ta wojna, nigdy nie ruszyłaby się z Tornedalen.
Podatki, nałożone na poddanych w związku z wojną,
oraz rok nieurodzaju, który się z tym zbiegł, zmusiły
Erkkiego Alatalo do wysłania starszej córki do Ruiji.
Raija urodziła się w roku 1710. Do Ruiji przybyła zaś
w 1718. Wojna skończyła się trzy lata później, w 1721.
Być może Erkki i Marja daliby sobie jakoś radę bez
tej ofiary. Ale wówczas, w 1718 roku, wszystkim się
wydawało, że wojna potrwa znacznie dłużej.
- A kto teraz jest carem? - zapytała Raija Olega. -
Jewgienij mówił, że Piotr Wielki nie żyje.
Oleg zacisnął pięści. Przygotowywali się do wejścia
do portu.
- Tak, on umarł. Po nim rządziła Katarzyna. Potem
Piotr II. A teraz Anna. Wszyscy z tego samego rodu.
Romanowowie zrobili sobie zabawkę z wielkiej Rosji.
Piotr Wielki był wujem Anny.
- Kobieta carycą - Raija rozmarzyła się nieco. - To
chyba dobrze.
- Czy ja wiem - mruknął sternik.
- Nie przypuszczałam, że jadę do takiego kraju - cią
gnęła Raija. - W Ruiji wszyscy na mnie krzywo patrzy
li, bo zajmowałam się handlem, choć byłam kobietą.
- W Rosji byłoby tak samo - wyjaśnił jej Oleg cierp
ko. - To Piotr Wielki zdecydował, że kobiety mogą
dziedziczyć. Ale ludzie się tym nie przejmują. I takich
ludzi jest najwięcej. A Anna Iwanowna wcale nie przy
pomina księżniczek z bajek. Ludzie opowiadają niesa
mowite historie o jej dworze. Nawet w Archangielsku
się o tym mówi.
Marzenia Raiji od razu przyblakły.
- Wyobraziłam sobie prawdziwą księżniczkę - wy
znała. - Piękną i dobrą. I wspaniały zamek. I wspania
łego księcia.
- Ona ma ze czterdzieści lat - tłumaczył jej Oleg. -
Prości ludzie, tacy jak ja, nigdy jej nie widzieli. Tylko
ci, co mieszkają w Sankt Petersburgu i są dobrze uro
dzeni. Ale słyszałem, że jest potworem w kobiecej po
staci. Że jest źle wychowana, że brak jej kultury, że jest
bardziej okrutna niż niejeden mężczyzna. Jej mąż
zmarł po roku małżeństwa. Teraz ona rządzi, jak się
jej podoba. Rządzi żelazną ręką, a pomaga jej szlach
cic kurlandzki, jej faworyt Biron.
- A więc nie ma nawet księcia z bajki - westchnęła
Raija. - Z jakich cudownych wyobrażeń będę musiała
jeszcze zrezygnować?
- Są dwie Rosje - ciągnął Ołeg, wpatrując się w dal.
- Jedna dla szlachetnie urodzonych i druga dla zwy
kłych ludzi.
- Tak jest we wszystkich krajach - zauważyła Raija.
- U nas jest gorzej. To przepaść bez dna. Głębsza
niż piekło. - Oleg spojrzał na Raiję i uśmiechnął się
blado. - Nie powinienem narzekać. My, marynarze,
nie mamy wcale tak źle. Pod warunkiem, że trafimy
na nie najgorszego kapitana. Jewgienij nie jest krwio
pijcą. Jest raczej po naszej stronie. Wychował się
wśród zwykłych ludzi. Najciężej żyje się chłopom.
Wielcy panowie jak zawsze spijają śmietankę, nie przy
bywa ich tak szybko. Ten, kto zostaje urzędnikiem
państwowym, zostaje nobilitowany. Dzięki Piotrowi
Wielkiemu. Wiedział, co robi, kiedy mieszał się do
wszystkiego. Teraz szlachta rządzi wszędzie, gdziekol
wiek się obrócisz. W państwie. W armii. Nawet kościół
podlega carowi albo carycy. A z chłopów wysysa się
krew i odbiera im się wszystko, co zdołają zebrać czy
uchować. Nie mają żadnych praw. Panowie robią, co
im się podoba, i to w majestacie prawa. Lepiej chyba
umrzeć, niż być biedakiem w tym kraju.
Raija nie zrozumiała wszystkich słów, ale pojęła to,
co najważniejsze.
- I nikt przeciwko temu nie protestuje? - zapytała
wielce poruszona. - Przecież taka niesprawiedliwość
nie może trwać wiecznie...
- Co ty mówisz? - zdziwił się Oleg. - Zapominasz, że
car i państwo to jedno. Anna Iwanowna ma całą władzę...
- Ale przecież zwykłych ludzi jest znacznie więcej!
- Czy chłopi zdołaliby sobie poradzić z wyszkolo
ną armią? Równie dobrze możesz ich od razu powy-
rzynać.
- Ale nie można się godzić z taką niesprawiedliwo
ścią...
- Nie wszyscy się z tym godzą. - Nieoczekiwanie
Oleg zanucił smętną melodię. Smutną i piękną, zda
niem Raiji. - Słyszałaś o Stieńce Razinie, Raiju?
Nie słyszała.
- Czy to jakiś bohater z bajki? - zapytała. Znała sła
bość Rosjan do baśni i sag.
- Owszem. Ale on naprawdę istniał. Żył jakieś pięć
dziesiąt, sześćdziesiąt lat temu. Nazywał się Stiepan
Timofiejewicz Razin i pochodził znad Donu, z połu
dnia. Był Kozakiem. Chyba słyszałaś o Kozakach?
Raija skinęła głową. Jewgienij opowiadał jej o tym
wolnym ludzie.
- To był człowiek, który by ci się spodobał - uśmiech
nął się Oleg. - Dowodził powstaniem przeciwko wiel
kim panom i carowi. Stworzył armię z chłopów i Koza
ków. Powstańcy zdobyli fortecę cara nad Wołgą, potem
miasta Carycyn i Astrachań. I popłynęli dalej w górę
Wołgi. W ludziach obudziła się nadzieja. Chłopi nadwoł-
żańscy i ci, którzy żyli nad Donem, zaczęli się burzyć.
Ludzie mieszkający na obszarach wyzwolonych przez
Stieńkę odzyskali godność. Mogli decydować o swoim
losie, bo Stieńka zniósł przywiązanie chłopów do ziemi.
Ofiarował im wolność.
- I co się z nim stało?
- Zginął - powiedział Oleg. - Car nie mógł przecież
pozwolić, by Stieńka bez przeszkód wtargnął do jego pa
łacu. Powstańcy zdobyli Saratów. Ale pod Symbirskiem
ich wojska zostały wyrżnięte. Sam Stieńka uciekł, cięż
ko ranny. Zdradzili go Kozacy, którzy trzymali stronę
cara. Zawieźli go do Moskwy. I tam został stracony. Tak
kończą wszyscy buntownicy w tym kraju, Raiju.
- Podoba mi się ten Stieńka - powiedziała Raija. -
Jaka to była melodia?
Oleg pokiwał głową.
- Śpiewają o nim wiele różnych pieśni. I opowiada
ją mnóstwo historii.
- W takim razie nie zginął na darmo - powiedziała
Raija. - Wciąż jest kimś więcej niż tylko martwym bo
haterem. Bohaterem, któremu się nie udało. Jest kimś,
z kogo ludzie w twoim kraju mogą być dumni. Dzię
ki niemu mają o czym marzyć. Mogą go naśladować.
Mieć nadzieję...
- Nie sądziłem, że kobieta jest w stanie to zrozu
mieć - wyznał Oleg. - Stieńka Razin zawsze był mo
im bohaterem. Nie przypuszczałem jednak, że kobie
ty mogą mieć podobne ideały...
• Raija uśmiechnęła się nieznacznie.
- Mógłbyś jeszcze raz zaśpiewać tę piosenkę? Całą.
Ze słowami. Nieważne, że nie wszystko zrozumiem.
Ona i tak jest piękna.
Raija zwlekała aż do chwili, w której przybili do kei.
Wówczas znów zeszła na dół, do Jewgienija. Dała mu
trochę tego białego pudru, zanim wdrapała się na po
kład, żeby się przywitać z Rosją.
Powinien mocno spać, pomyślała.
Kapitan siedział na swej koi, bledszy niż kiedykolwiek.
Raiji wystarczyło jedno spojrzenie, by się przekonać, że
Jewgienij już wie. Powoli podeszła do fotela. Usiadła na
brzeżku. Rosjanin śledził ją wzrokiem. Spojrzenie miał
nieco zamglone z powodu działania proszku.
- Jak długo miałem nic nie wiedzieć?
- Do czasu, gdy będziesz dość silny.
- Kto tak postanowił?
-Ja-
- Pamiętam, jak to się stało - wyznał Jewgienij. -Jak
się wdrapywałem na maszt. Jak spadałem. I jak zrani
łem się w ramię. Potem już nic nie pamiętam.
- Zatrzymałam krwotok - wyjaśniła mu Raija. Zdo
łała już pogodzić się ze swą rolą w tych dramatycz
nych wydarzeniach. - Myślałam, że umrzesz. Potem
sama zemdlałam. Nie wiem, co się działo później.
Ocknęłam się dopiero po upływie całej doby.
- Nikt nie mdleje na całą dobę.
- Nie. To było coś innego. - Raija nie chciała o tym
mówić. Jewgienij nie powinien się denerwować.
- Kto to zrobił?
Raija ucieszyła się, że naprawdę tego nie wie. Pokrę
ciła głową.
- Oleg twierdzi, że wszyscy razem. I że uważali, że
to jedyne wyjście. Nigdy ci nie powiedzą, na kogo wy
padło.
- Lepiej by było, gdyby ucięli mi głowę!
- Znajdziemy ci lekarza - uspokajała go Raija. - Gdy
tylko spuścimy trap, Oleg pośle po lekarza.
- A ty? Co będzie z tobą, Raiju? Czeka cię zupełnie
inne życie, niż się spodziewałaś. Ja będę kaleką. O ile
w ogóle przeżyję.
- Zostanę z tobą tak długo, jak długo będziesz mnie
potrzebował - oświadczyła Raija.
- Zastanawiałem się, czy o tym pamiętasz - mruk
nął pod nosem. Na jego ustach zaigrał uśmiech. - Po
możesz mi się położyć? Chciałbym zasnąć.
Gdy Oleg wślizgnął się do kajuty, wydawało jej się,
że minęła cała wieczność. Jewgienij wciąż spał. Wszyst
ko wskazywało na to, że ten proszek działa w sposób,
którego nie da się przewidzieć. Czasami Jewgienij był
całkiem przytomny po zażyciu określonej dawki, innym
razem po takiej samej porcji spał przez wiele godzin.
- Wyładowujemy ryby - wyjaśnił sternik. - Co z ka
pitanem?
- Siedział na koi, kiedy tu przyszłam. Już wie, co się
stało. Pewnie próbował się podeprzeć...
- Był przytomny?
- Dałam mu proszek. Ale był przytomny. To był dla
niego straszny cios.
Oleg usadowił się na poręczy fotela.
- Musiał to wreszcie zauważyć. Liczę się z tym, że
wyrzuci całą załogę. To ja odpowiadałem za statek, gdy
to się stało. I byłem tego samego zdania, co wszyscy...
- Jewgienij nie zrobiłby czegoś takiego! Nigdy bym
mu na to nie pozwoliła!
Oleg spojrzał na nią i pomyślał swoje. W przeszło
ści kapitan miał wiele kobiet. A potem zamknął się
w sobie i żył jak mnich.
- Od dawna znasz kapitana?
- Tak - powiedziała Raija. - Kiedyś płynęłam już na
tym statku. Miałam zostać żoną jego brata.
Oleg nie chciał wiedzieć nic więcej. To wszystko było
wystarczająco skomplikowane. Ale rozumiał już, że po ko
biecie takiej jak Raija wszystkiego się można spodziewać.
- Biały proszek sprawia, że człowiekowi rozwiązu
je się język - rzekł Oleg.
Raija uśmiechnęła się:
- Tak się rzeczywiście stało. On nie ma już przede
mną żadnych tajemnic. I zostanę z nim tak długo, jak
będzie mnie potrzebował.
- Obiecałaś to?
Raija pokiwała głową.
- Może wcale tego nie pamięta.
- Pamięta. - Raija odrzuciła włosy z czoła. - Wiem,
co masz na myśli. Może nie byłam w pełni świadoma
konsekwencji, gdy wypowiadałam te słowa. Ale co po
wiedziałam, to powiedziałam. Dotrzymuję obietnic.
A poza tym wiele mu zawdzięczam.
- Niektóre obietnice są bardziej wiążące niż inne.
Dlatego lepiej ich nie wypowiadać...
- Nie mam nikogo poza nim. Ciebie też mogę na
zwać przyjacielem, Oleg. Ale nikogo więcej. Bez Jew
gienija jestem nikim.
- On potrafi być ogromnie wymagający. I być mo
że po twojej obietnicy spodziewa się więcej, niż mia
łaś na myśli.
- Jewgienij wie, przed czym uciekłam. Nigdy by
mnie nie skrzywdził.
- Znaleźliśmy medyka - Oleg postanowił zmienić
temat. - Ale był pijany. Niedaleko domu Jewgienija
mieszka inny lekarz. Zamówiłem wóz, który was tam
zawiezie. Zresztą pojadę z wami. Ruszamy, jak tylko
skończymy wyładowywać towar.
- Uważasz, że możemy go stąd ruszyć? To się źle
skończy. On tego nie przeżyje.
Oleg westchnął.
- Wolałbym, żeby nie było go na pokładzie, gdy roz
niosą się plotki. Chłopcy zejdą na ląd, gdy tylko skoń
czymy. Niektórzy mają do kogo wracać, ale inni będą
krążyć od gospody do gospody. Oboje dobrze wiemy,
o czym będą opowiadać. Dlatego musicie stąd zniknąć,
ty i kapitan. Wiem, co o tobie mówią na pokładzie, Ra-
iju. A my, Rosjanie, jesteśmy znani z tego, że potrafi
my nagiąć prawdę, by ubarwić opowiadaną historię...
- Znowu zostanę czarownicą?
- Broń Boże. Dla nich jesteś jak Madonna, Raiju.
Możesz się spodziewać, że będziesz równa rangą same
mu Archaniołowi Michałowi. A to nie byle co! To pod
jego wezwaniem jest nasza katedra!
- Rzeczywiście najlepiej będzie, jeśli stąd zniknie
my! - Raija nie była pewna, jak zniesie porównanie
z Madonną. To przecież bluźnierstwo.
Oleg przez cały czas trzymał w dłoniach jakieś za
winiątko. Był wyraźnie zmieszany i nie bardzo wie
dział, co z nim zrobić. Wreszcie podał je Raiji z prze
praszającym uśmiechem.
- Jeden z marynarzy ma siostrę twojego wzrostu.
Pozwoliłem mu zajrzeć do domu. Mieszka nieopodal
portu. Wyrzuciliśmy twoje ubranie do morza. Nie po
myśleliśmy, że można to wyprać...
Raija rozpakowała tobołek, wzruszona okazaną jej
troską.
Wyjęła pięknie haftowaną, szeroką bluzkę, jasno-
brązową spódnicę i grubą pelerynę z kapturem oraz
wysokie buty. Miękkie buty do jazdy konnej!
- Antonia nie ma innych butów. Straszny z niej dzi
kus. Szaleje za końmi. Nie wiem, czy kiedykolwiek wi
działem ją w innym obuwiu...
- Muszę ją poznać - powiedziała Raija. - Kiedyś zwró
cę jej to wszystko. Z czasem uszyję sobie jakieś ubrania...
- To nie jest pożyczka, tylko prezent... - Oleg zawa
hał się chwilę. - Swego czasu Antonia sądziła, że owi
nie sobie Jewgienija wokół palca. Ale to już przeszłość.
A ona żyje teraźniejszością. Obawiam się, że Piotr dał
jej do zrozumienia, że ty i kapitan... no wiesz...
- To piękny gest z jej strony - uznała Raija. - Chęt
nie ją poznam.
Oleg zapewnił ją, że tak się stanie. Antonia nie jest
nieśmiałą osobą. Przeciwnie!
- Ich ojciec nie żyje - wyjaśnił Raiji. - Piotr jest jej je
dynym bratem. Rzadko bywa w domu, więc Antonii nie
ma kto przypilnować. Ona nie potrafi się ustatkować.
Nauczy się tego z pewnością, gdy już wyjdzie za mąż.
Swoją opinię na temat kobiet Oleg wygłosił z całym
przekonaniem. Kobieta powinna zachowywać się tak,
jak to sobie wyobrażają mężczyźni. Raiję słowa ster
nika zirytowały, ale przyjęła je w milczeniu. On pew
nie wcale nie zastanawiał się nad tym, co mówi...
- Bardzo dziękuję za ubrania - powiedziała. - Przy
gotuję siebie i Jewgienija do zejścia na ląd w czasie,
gdy wy będziecie rozładowywać towar. Ty na pewno
masz ważniejsze sprawy do załatwienia?
- Może i ważniejsze - zgodził się Oleg - ale nie przy
jemniejsze...
Sternik wyszedł, a Raija przystąpiła do dzieła. Z bło
gością zanurzyła rękę w ciepłej wodzie. Była to praw
dziwa pieszczota dla jej ciała. Zamknęła drzwi na ha
czyk na wypadek, gdyby któryś z marynarzy okazał
się zbyt ciekawski. Nikomu z załogi jednak nic takie
go nie przyszloby do głowy, wszyscy bowiem starali
się jak najszybciej wykonać, co do nich należy, gdyż
spieszno im było do domu.
Czekały na nich nie widziane od miesięcy żony,
dzieci, kochanki. Nic dziwnego, że się spieszyli.
Najpierw Raija zajęła się Jewgienijem. Tym razem
nie pożałowała mu białego proszku, choć zostało go
już niewiele. Coś jej jednak mówiło, że lepiej pozbyć
się całkowicie tego leku, który z pozdru rozwiązywał
wszelkie problemy. Raija nie lubiła patrzeć na Jewgie
nija, gdy był pod jego wpływem.
Proszek nie przestał jeszcze działać, gdy Raija zaczę
ła rozbierać kapitana.
Ciało Jewgienija było mocne i jędrne. Spostrzegła na
nim wiele blizn, których istnienia nie podejrzewała. Ro
sjanin nigdy o nich nie wspominał. Raija zastanawiała
się, jakie też historie się kryją za nimi.
Gdy leżał przed nią już całkiem nagi, zakasała ręka
wy koszuli i zaczęła go myć.
Cieszyła się, że Jewgienij śpi. Sytuacja mogła być
kłopotliwa dla nich obojga. Zwłaszcza dla niego. Raija
nie mogła zapomnieć o tajemnicy, którą jej zdradził
pod wpływem lekarstwa.
Kiedy spotkali się przed laty, mówił jej, że nie po
trafiłby nawet sobie wyobrazić, że jej pożąda.
Wtedy nazywał ją drogą siostrą, zapewniał, że łączy
ich przyjaźń ze szczerego złota.
Gdybyż życie było takie proste!
Raija zmieniła bandaże. Teraz była już w stanie pa
trzeć na straszną ranę, którą powolutku zarastała cie
niuteńka skóra.
Wciąż jednak coś ją ściskało za gardło, a później
długo nie mogła wymazać tego obrazu z pamięci.
2 wielką ostrożnością naciągnęła na Jewgienija świe
że ubranie. Przychodziło jej to z trudem, był przecież
ciężki, a poza tym przez cały czas musiała uważać, by
nie urazić jego ramienia. Właściwie powinien się tym
zająć silny mężczyzna, ale Raija zagryzła zęby, otarła
pot i doprowadziła rannego do jako takiego stanu.
Wyglądał prawie tak, jak powinien wyglądać kapi
tan „Sankt Nikołaja", gdy założyła mu szeroką białą
koszulę, wąskie spodnie z miękkiej skóry, a zamiast
paska zawiązała czerwoną chusteczkę.
Jego kurtka z grubej, niebieskiej wełny i miękkie bu
ty leżały na koi Raiji. Mógł nazywać sam siebie kale
ką, ale dla Raiji wcale nim nie był.
Raija, spocona i zgrzana, przyniosła drugą porcję
ciepłej wody. Nie była to prawdziwa kąpiel, ale nawet
to, że mogła się umyć w wiadrze, wydało jej się bło
gosławieństwem.
Z wielką radością patrzyła na ubrania, które dosta
ła od nieznajomej Antonii. Nie były wcale zniszczo
ne, choć przecież ich właścicielka to siostra prostego
marynarza. Może Oleg miał rację, gdy mówił, że ma
rynarzom żyje się wcale nie najgorzej w porównaniu
z innymi Rosjanami.
Raija cieszyła się jak dziecko. Czuła się tak, jakby
miała założyć prawdziwie odświętny strój. Choć nigdy
nie należała do kobiet, które przywiązują wagę do fa-
tałaszków i ozdób, tym razem chciała wyglądać ładnie.
Ciepła woda pieściła jej skórę. Raija czuła się odno
wiona i oczyszczona na ciele i na duszy. Umyła wresz
cie włosy, które zaczęły się już sklejać i straciły połysk.
Stały się czyste, wytarła je prześcieradłem i przeczesa
ła palcami.
Wyprostowała się, przeciągnęła i poczuła, że żyje.
Powietrze osuszyło jej nagą, ciepłą skórę.
Potem wzięła do rąk bluzkę, by przyjrzeć się zdo
biącym ją haftom. Czyżby ta dzika Antonia wykona
ła je własnoręcznie? Raija uznała, że ta bluzka jest zbyt
piękna, by mogła ją założyć.
A może przejrzeć się w szklanych drzwiach szafki,
które jakoś przetrwały sztorm? '
Pospiesznie naciągnęła bluzkę przez głowę i zatań
czyła przed szklaną szybą. Wilgotne włosy spoczywały
na jej ramionach, a w białej bluzce było jej bardzo do
twarzy. Dekolt ozdabiały czerwone i brązowe wzorki,
z połyskującymi akcentami zieleni i niebieskiego, zupeł
nie jakby hafciarka patrzyła na ukwieconą letnią łąkę.
Raija poczuła się piękna.
- Jesteś piękna.
Jewgienij powiedział to bardzo cicho, ale wyraźniej
niż wcześniej. Raija zawstydziła się, bo nie była do
końca ubrana, ale zaraz z ulgą stwierdziła, że bluzka
sięga jej do kolan.
Jewgienij uśmiechnął się boleśnie.
- Obudziły mnie ciepłe dłonie, które zapinały moją ko
szulę. Patrzyłem na ciebie, ale nawet się tego nie wstydzę.
To podziałało lepiej niż lekarstwo, które mi podajesz.
Raija poczuła, że oblewa się rumieńcem jak podlo
tek. Nie umiała zachować się całkiem swobodnie
w obecności Jewgienija, skoro wiedziała już, co on do
niej czuje.
- Jesteś na mnie zła?
- Jestem!
- Oglądałaś mnie w taki sam sposób - powiedział. -
I nawet nie byłem w stanie cię prosić, byś tego nie ro
biła. Mogę to sobie tylko wyobrazić...
- Tego się nie da porównać.
- Wiem, że prosiłem cię, byś ze mną została - mó
wił dalej Jewgienij, próbując pochwycić jej spojrzenie.
- Znam też twoją odpowiedź. Ale czy powiedziałem
coś więcej?
Atmosfera wyraźnie się zagęściła.
- Tak, powiedziałeś coś więcej, Jewgienij.
Ranny wstrzymał oddech, czekając, co jeszcze usłyszy.
- Nie chciałem tego - rzekł po chwili przepraszają
co. - Nie powinnaś wiedzieć...
- Tak czy inaczej dotrzymam obietnicy. Potrzebu
jesz mnie teraz, Jewgienij. Wolałabym nie wiedzieć, ale
przecież nie mówiłeś tego świadomie...
- I nie czuję tego świadomie - rzucił spontanicznie.
Był zbyt oszołomiony bólem, by zrozumieć, jak ostre
słowa wypowiedział. A więc żałuje, że ją pokochał...
11
Zbliżał się moment opuszczenia „Sankt Nikołaja".
Rai ja miała zamiar podać Jewgienijowi lekarstwo,
by lepiej zniósł przenosiny.
On jednak odmówił.
- Jedzenie owszem, ale nie lekarstwo.
Postawiła więc przed nim miskę zimnej zupy.
Chciała, żeby choć trochę się wzmocnił.
- Wolę czuć ból - powiedział - niż to błogie otępie
nie, które przesłania mi wszystkie myśli.
Kiedy do kajuty wszedł Oleg, Jewgienij już stał,
opierając się całym ciężarem o Raiję, która go podtrzy
mywała.
- Kiepsko wyglądasz, kapitanie!
- Jeśli to ty odrąbałeś mi rękę, Oleg, to nie popisa
łeś się.
-Jestem niewinny! - Sternik zatrzymał się w drzwiach.
- Równie niewinny jak każdy z nas.
- I nie powiesz mi, kto to zrobił, nawet jeśli wy
dam taki rozkaz?
Oleg pokręcił głową.
- Mianuję cię kapitanem - powiedział Jewgienij. -
Już nigdy nie wejdę na pokład. Ty będziesz moim czło
wiekiem na statku.
Oleg nie wiedział, co o tym sądzić.
- Nie będę chyba brał poważnie twoich słów, dopó
ki nie staniesz na własnych nogach.
- I na pokładzie - dodała Raija.
Ocierała właśnie choremu pot z czoła, gdy ten spy
tał nieoczekiwanie:
- Jakie lekarstwo podawałaś mi, Raiju?
Raija i Oleg wymienili szybkie spojrzenia. Zauważyw
szy to, Jewgienij powoli przeniósł wzrok na sternika.
- Czy to był ten twój proszek, Oleg? Ten, który
omal nie zrujnował ci życia?
- Dzięki temu nic cię nie bolało - wtrąciła pospiesz
nie Raija. - Dzięki temu spałeś, a tego właśnie potrze
bowałeś najbardziej...
- Ten proszek sprawił, że jakiś czas temu Oleg za
mienił się w zupełny wrak. Dziś masz przed sobą silne
go mężczyznę. Ale ja pamiętam czasy, gdy był snują
cym się po pokładzie trupem. Wciągał wtedy ten biały
proszek przez nos. Łykał go. Palił. I był bliski zstąpie
nia do piekieł. Chińskie opium.
Raija nigdy wcześniej nie słyszała tej nazwy.
- Człowiek się do tego przyzwyczaja. Jak do wódki
- wyjaśnił jej Jewgienij. Spływał potem, ale zdawał się
tego nie zauważać. Uznał, że musi wytrzymać, że to
tylko kwestia silnej woli. - Dlaczego nie wyrzuciłeś te
go świństwa? - zapytał Olega.
- Żeby wiedzieć, że jestem dość silny, by się przeciwsta
wić pokusie. Choć miałem ten proszek, potrafiłem mu się
oprzeć. Wtedy poczułem, że znowu jestem człowiekiem.
- Zostało coś jeszcze?
Raija zaprzeczyła.
- Wyrzuciłam ten dzbanuszek - skłamała bez mru
gnięcia okiem.
- Ale jeszcze niedawno go miałaś, skoro chciałaś mi
podać następną dawkę?
- I zatrzymam aż do chwili, gdy będę pewna, że go
nie potrzebujesz - powiedziała ostrym tonem, przyła
pana na kłamstwie. - Patrzyłam na ciebie, gdy byłeś
bliższy śmierci niż życia. Ty nie mogłeś się wtedy wi
dzieć. Zostało ci oszczędzone również trochę bólu.
Dzięki chińskiemu opium. Zamierzam bronić tej odro
biny, która została, za wszelką cenę!
- Bardziej upartej ze świecą szukać - mruknął Jew
gienij. Nie miał siły, by się spierać z Raiją.
Nieoczekiwanie nad ich głowami rozległ się dono
śny głos kobiety:
- Oleg! Chyba nie wyprowadziłeś mnie w pole?
- Jeszcze jedna! - westchnął Jewgienij.
Oleg stał już przy drzwiach.
- Tutaj, Antonia. Słychać cię chyba nad Dwiną.
- Matko Boża - mruknął Jewgienij. - Antonia i ty,
Raiju, mój aniele! Żaden mężczyzna chyba nie zniesie
takiego towarzystwa. Czy musicie znęcać się nad bied
nym kaleką?
Antonia weszła do kajuty i Raija zrozumiała, dlacze
go bluzka i spódnica wydały jej się prawie nie używa
ne. Antonia najprawdopodobniej nigdy ich nie nosiła.
Miała na sobie męskie ubranie: spodnie i koszulę, i wy
glądało na to, że świetnie się w tym czuje.
Była to drobna kobieta wzrostu Raiji. Niesforne, ciem
ne loki otaczały okrągłą, żywą twarz, rozjaśnioną szero
kim uśmiechem i roziskrzonymi niebieskimi oczami.
Ku zaskoczeniu Raiji Antonia rzuciła się na kolana
przed Jewgienijem, chwyciła go za zdrową rękę i uca
łowała jego dłoń.
- Mój drogi! Płakałam rzewnymi łzami, gdy usłysza
łam, co się zdarzyło. Nie wierzyłam Piotrowi, kiedy
mówił, że żyjesz. Zabiłabym ich wszystkich za to, co
ci zrobili. Żaden inny mężczyzna nie miał takich rąk
jak ty! - wykrzyknęła.
Jewgienij tylko westchnął.
Antonia uniosła głowę i spojrzała mu w twarz.
- Po prostu mówię, co myślę, ty głuptasie. - Potem
z zaciekawieniem spojrzała na Raiję. - Czy ona nas ro
zumie?
- Trochę - odpowiedziała jej Raija.
- Dużo - poprawił ją Oleg. - Bardzo szybko uczysz
się rosyjskiego, Raiju.
- Cieszę się, że jesteś taka piękna - oznajmiła Antonia.
- Nie byłabym zadowolona, gdybyś była brzydka. Nie
lubię przegrywać z brzydkimi kobietami - paplała. - Nie
ma żadnego innego mężczyzny, który miałby z tym przy
mnie kłopoty. Jewgienij tłumaczył się, że był pijany...
- Bądźże cicho!
- Ale - ciągnęła nie zrażona Antonia - od razu zro
zumiałam, że chodzi o inną kobietę. U innych przy
Antonii wszystko jest jak należy, nawet jeśli wypiło
się morze wódki.
Raija zaniemówiła z wrażenia. Spodziewała się, co
prawda, że spotka niezwykłą osobę, ale żeby do tego
stopnia...
- Co ta gaduła tu robi? - spytał surowo Jewgienij.
- Przyjechała wozem konnym - wyjaśnił Oleg, z tru
dem kryjąc uśmiech. - Chciałem ewakuować cię stąd
po cichu, kapitanie.
- Po cichu? - powtórzył Jewgienij i spojrzał błagal
nie na Raiję. - Może jednak mógłbym dostać trochę
opium. Zdaje się, że przyda mi się nieco pięknych
snów i nieba.
Raija dala mu szczyptę proszku. Teraz musieli za
czekać, aż położy się na koi i zaśnie.
Oleg wziął śpiącego Jewgienija na ręce bez specjal
nego wysiłku. Jewgienij skrzywił się przez sen, ale oczu
nie otworzył.
- Dobrze, że już się poznałyście - rzekł Oleg do ko
biet. - Im szybciej, tym lepiej. I mogę przysiąc, że się
polubicie.
Antonia rzuciła Raiji grubą pelerynę.
- Zdaje się, że masz rację, Oleg - powiedziała. -
I zdaje się, że jesteś kimś więcej niż piękną kobietą
Jewgienija - dodała, zwracając się do Raiji.
Po wyjściu na pokład Raija natknęła się na istną
ścianę mrozu. Zimowa noc tu w Archangielsku była
bardzo ostra i czarna.
W ciemnościach postukiwały już końskie kopyta.
Zwierzę czekało na nich cierpliwie. Antonia pochwa
liła konia, pogłaskała i nagrodziła kawałkami cukru.
Naciągnęła na uszy grubą wełnianą czapkę, wciskając
pod nią loki, i zapięła futrzaną kurtkę pod samą szyję.
Oleg ułożył Jewgienija w głębi wozu i ostrożnie otu
lił go kocem.
Trzęsąc się z zimna, Raija podała rękę Olegowi i po
zwoliła, by pomógł jej wsiąść do wozu i umościć się
pod tym samym kocem.
- Możesz jechać, Toniu - krzyknął Oleg, sadowiąc
się w pobliżu rannego.
- Kim ona jest? - zapytała Raija. - Antonia. Nie jest
tylko siostrą marynarza. Nie jest zwyczajną dziewczyną.
- W pewnym sensie jest zwyczajną dziewczyną -
uśmiechnął się Oleg. - Można powiedzieć, że Antonia
jest typowym rosyjskim wyjątkiem. Jej ojciec zajmo
wał się końmi. I transportem towarów i ludzi. Kiedy
umarł, Piotr nie chciał przejąć tego interesu. Zajęła się
tym Tonią. To świadczy samo za siebie. Tonią nie bę
dzie przykładną żoną, chyba że trafi na właściwego
mężczyznę. Ale ma dobre serce, gorącą krew i jest cho
lernie piękną kobietą.
- A co ludzie o niej mówią?
- Tak zwani porządni ludzie nie chcą mieć z nią do
czynienia.
- To ja nie chcę mieć do czynienia z porządnymi
ludźmi - dobiegł ich głos Toni siedzącej na koźle.
- A co ją łączy z Jewgienijem? - spytała szeptem Ra-
ija. Nie chciała, by Tonią ją słyszała.
Oleg uśmiechnął się. On również zniżył głos.
- Słyszałaś, co mówiła. Było w tym wiele prawdy.
Miała na niego ochotę. Wszyscy o tym wiedzieli. A po
tem zaczęli drzeć koty. Domyślaliśmy się, co się stało.
Nazywała go impotentem, babą. A on mówił, że nikt
nie zechce kobiety, z którą spała połowa mieszkańców
Archangielska. A ściślej rzecz biorąc, wszyscy z wyjąt
kiem kobiet.
Oleg podrapał się po nie golonej od tygodnia brodzie.
- Najgorsze, że Jewgienij najprawdopodobniej miał
rację. Ale to nieważne. Właśnie dlatego, że Tonią jest
Tonią.
Rai ja domyślała się, co chciał przez to powiedzieć.
Antonia nie była frywolna. W jej żyłach płynęła gorą
ca krew. A to zupełnie coś innego.
Jechali długo, wozem trochę trzęsło na wertepach.
Raija siedziała jak na szpilkach. Założyła Jewgienijowi
grubą kurtkę, nie mogła więc sprawdzić, czy jego rana
nie zaczęła znowu krwawić.
Ale obawiała się tego.
Gdy wreszcie dotarli na miejsce i Raija usłyszała
przeciągle „prrrr" Toni, poczuła wielką ulgę.
Tym razem opium całkiem ścięło Jewgienija z nóg.
Tylko na moment uniósł powieki, gdy Oleg przenosił
go z wozu do małego domku.
Antonia popędziła przodem, pobrzękując pękiem
kluczy. Z wielką wprawą otworzyła drzwi.
- Zawsze mam u siebie klucze Jewgienija - paplała.
- Nie pójdą z nim na dno.
Raija podążyła za nimi.
Właściwie nie wiedziała, czego się spodziewać,
wchodząc do środka. Ponieważ jednak Jewgienij był
właścicielem statku i kapitanem, oczekiwała, że jego
dom będzie wspaniale urządzony. N o , może nie aż ta
ki jak dom wójta czy sędziego.
Okazało się jednak, że w swoim życiu widziała
znacznie bardziej przestronne domy niż ten, który stał
u ujścia majestatycznej Dwiny.
Raija policzyła pokoje i doszła do wniosku, że mia
ła ich więcej w swym domu nad morzem.
Została nieco w tyle, rozglądając się wokół. Znalazła
kuchnię z wielkim piecem. Uradowana, że wreszcie tra
fiła na coś dobrze znanego, uklękła czym prędzej i usi
łowała rozpalić ogień. Gdy pojawiły się pierwsze iskry,
usłyszała jakiś nieznany głos dobiegający z drugiego
końca domu. Zdjęła pelerynę i powiesiwszy ją na koł
ku, pospieszyła w tamtą stronę.
Był to lekarz - starszy, okrąglutki, łysy jegomość
o bardzo ruchliwych dłoniach. Z tonu jego głosu, ze
sposobu, w jaki mówił o Jewgieniju, Raija wywniosko
wała, że dobrze się znają.
Stanęła w drzwiach.
Antonia rozpięła kurtkę, ale nie zdjęła jej. Siedziała
na skrzyni z ubraniami, machając nogami niczym roz
wydrzony dzieciak.
Oleg stał u wezgłowia łóżka i czuł się dość niepew
nie. To on musiał rozmawiać z lekarzem, gdyż środek,
który Raija podała Jewgienijowi, wciąż działał.
Kapitan nie obudził się nawet wówczas, gdy lekarz
opuścił już rękawy i zapiął mankiety koszuli. Potem
równie starannie pozapinał guziki kurtki. Dopiero
wtedy, gdy odstawił swą torbę, spostrzegł Raiję.
- Czy to ten kwiatuszek zatrzymał krwotok?
Oleg przytaknął.
Lekarz tylko pokręcił głową, sięgając po swoją skó
rzaną czapkę.
- Nie chcę nic o tym wiedzieć. Nic a nic. Jewgienij
powinien był umrzeć. Przy takiej opiece powinien był
umrzeć nawet kilkakrotnie. To prawda, że jest twar
dy. I uparty jak te stare kobyły Antonii. Ale to nie wy
jaśnia wszystkiego. O, nie. Nie chcę wiedzieć, jak to
się stało. Nie mówcie mi, jakie siły się za tym kryją.
Nie chcę wiedzieć...
Lekarz przeszedł szybko koło Raiji.
- I nie dawajcie mu już tego proszku, którym go na
szpikowaliście. Mogliście go otruć.
Pokręcił głową i na koniec dorzucił, stojąc już
w drzwiach:
- Przyjdę jutro. Muszę sprawdzić, w jakim będzie
stanie. Cięższego przypadku nie widziałem nigdy
w życiu...
Antonia pierwsza przerwała ciszę. Wstała ze skrzy
ni i podeszła do Raiji.
- Głowa do góry, moja mała. - Objęła Raiję ramie
niem. - Jestem prawie tak bardzo ciekawa jak stary
Schwarzberg, ale jeśli nie chcesz powiedzieć, jakim cu
dem uratowałaś życie Jewgienija, skoro powinien był
umrzeć ze trzy czy cztery razy.... to cóż, nie będę płakać.
Wyprowadziła Raiję do kuchni, w której zrobiło się
już ciepło. Było to bardzo przytulne pomieszczenie: na
tle białych ścian stały tu niebieskie meble.
- Gdy Schwarzberg, lekarz, on jest Żydem, pewnie
zauważyłaś, przyjdzie tu jutro, udawaj, że nie rozu
miesz po rosyjsku. Wtedy nie będzie cię wypytywał.
Gdy twierdzi, że nic go nie obchodzi, znaczy to, że
umiera z ciekawości.
- Zostawił jakąś maść na ranę. - Oleg podał Raiji
słoiczek. - I wspomniał coś o ziołach, które powinnaś
mu podawać. Przyniesie je jutro.
- Miejmy nadzieję, że Jewgienij już się ocknie i bę
dzie mógł mówić za siebie. - Tonią poruszyła głową
tak gwałtownie, że loki zatańczyły jej wokół twarzy.
- Nie chciałabym, żeby wypytywał... nazywasz się Ra-
ija, tak? Nie chcę, żeby wypytywał Raiję. Lepiej by
było, gdybym została tu z tobą. Ale nie mogę. Piotr
wrócił do domu. I jeśli nie przypilnuję, to zaraz prze
pije wszystko, co zarobił. Chociaż jeszcze nie dostał
pieniędzy. O tym też muszę porozmawiać z Jewgieni
jem. O tylu sprawach trzeba pamiętać. Ale doktor
twierdzi, że Jewgienij z tego wyjdzie. „Skoro tyle ra
zy próbowaliście go uśmiercić, a on to przeżył, to na
pewno z tego wyjdzie." - Tonią zaczęła mówić, naśla
dując głos lekarza. - „Jest giętki jak zużyta podeszwa.
To go uratowało, chłopcze. Nie chcę wiedzieć, jak to
się stało".
Nawet Raija nie mogła powstrzymać uśmiechu, tak
zabawnie to brzmiało.
- Dasz sobie radę sama? - spytał Raiję zatroskany
Oleg. - Wszystko jest dla ciebie nowe. Ale masz Tonie...
- Będzie dobrze - powiedziała Raija cicho. - Dam
sobie radę. Tak samo jak na statku. Będę przy nim czu
wać. Spać, kiedy się da...
- Na statku nie byłaś sama...
- Ale przecież mieliście pełne ręce roboty.
Owszem, było tam wielu ludzi, ale w odczuciu Ra-
iji wszyscy oni przebywali w innym świecie.
- Powinienem chyba zostać...
Raija zorientowała się, że Oleg niemal przestępuje
z nogi na nogę. Tak pilno było mu wyjść. Kto też na
niego czeka? pomyślała. Wiedziała, że nie jest żonaty.
Pewnie jakaś dziewczyna...
- Zrobiłeś już więcej niż trzeba, Oleg. Jewgienij po
dziękuje ci za to, jak tylko będzie mógł.
- Oleg może zostać z Jewgienijem któregoś dnia,
kiedy będzie miał czas - powiedziała Antonia. - A my
postaramy się o jakieś ubrania dla ciebie. Umiesz szyć,
Raiju? Szkoda - ciągnęła Tonią, gdy Raija pokręciła
głową. - Ja też jestem w tym kiepska. Ale moje młod
sze siostry mają do tego dryg. Coś załatwimy. Ja cho
dzę tylko w spodniach, więc nie mogę ci podarować
ani jednej sukni.
- Toniu, za dużo mówisz! Raija ma dość zmartwień
w tej chwili. A i do miasta jest dość daleko. Ja też po
trzebuję trochę snu...
- Pośpisz sobie na wozie - orzekła Antonia. - Jeśli
cię dobrze znam, to wcale nie sen ci teraz w głowie, ty
stary capie.
Raiji przyszło do głowy, że być może Oleg i Tonią
spędzą razem tę noc. Bez wątpienia dobrze się znali,
a ich spojrzenia i słowa zdradzały coś w rodzaju szcze
gólnej bliskości.
- Jeśli o mnie chodzi, możecie iść - powiedziała. -
Niczego mi nie potrzeba. Zamknę za wami drzwi
i przysunę fotel bliżej łóżka Jewgienija.
- Na twoim miejscu położyłabym się raczej razem
z nim - zasugerowała Antonia. - Łóżko jest szerokie.
Mówię to nie dlatego, że sama próbowałam... - zaczęła,
ale zaraz się zająknęła. - Cholera! Oczywiście, że pró
bowałam. I stanowczo twierdzę, że jest aż za szerokie.
Oleg pociągnął Antonię za sobą.
- Musisz jej wybaczyć, Raiju. Jak do tej pory nikt
jej nie wychował. Może właściwy mężczyzna mógłby
trochę ją okiełznać...
Sternik wycofał się za próg. Raija usłyszała jeszcze
pełne urazy prychnięcie Antonii, gdy sadzał ją na koźle.
Przez szparę w drzwiach Raija zauważyła, że Oleg
na moment przytulił policzek do kolana dziewczyny.
Antonia strzeliła tymczasem lejcami tak, że koń gwał
townie ruszył, i Oleg musiał gonić wóz. Raija słyszała
jego przekleństwa jeszcze długo po tym, jak wóz znik
nął w ciemnościach.
Nie miała wątpliwości co do tego, że Oleg kocha tę
szczerą i gorącokrwistą dziewczynę. Może nie był te
go świadom, ale każdy jego gest, każde spojrzenie to
zdradzało.
Tonią z pewnością to odgadła.
Raija nie wiedziała, co sądzić o tej niezwykłej osobie.
Polubiła ją od pierwszego wejrzenia. Antonia była jak
ożywczy figlarny wietrzyk, którego czarowi nie sposób
nie ulec. Raija przypuszczała jednak, że w głębi duszy
Tonią jest znacznie poważniejsza, niż się to wydaje na
pierwszy rzut oka.
Zamknąwszy drzwi na haczyk, ze skrzyżowanymi
na piersiach ramionami zaczęła oglądać cały dom Jew
gienija. Niewielka kuchnia, w której spora ilość garn
ków zdradzała zamiłowanie gospodarza do gotowania.
Największy pokój był prawie pusty. Raija uznała, że
kajuta na statku była urządzona bardziej komfortowo.
Gdy przyglądała się nagim ścianom, przyszło jej do
głowy, że Jewgienij z pewnością spędzał znacznie więcej
czasu na pokładzie „Sankt Nikołaja" niż w tym domu.
Pozostałe izby także były niemal puste, ale mimo to
wydały się Raiji przytulne. Pewnie dlatego, że znajdu
jące się w nich nieliczne meble były dość stare. Odno
siło się wrażenie, że każda rzecz ma tu swoją duszę.
Po cichutku weszła do sypialni. Jewgienij leżał tak,
jak ułożył go Oleg: w samej koszuli, pod dobrze na
ciągniętym kocem.
Raija zdjęła spódnicę i buty. Stwierdziła, że palce
u nóg zsiniały jej z zimna. Pomyślała, że z ubraniami
można poczekać, ale porządne buty potrzebne są jej
natychmiast. Wszak ona nie urodziła się na końskim
grzbiecie i jej nogi nie były stworzone do tego rodza
ju obuwia, jakie nosiła Tonią.
Do sypialni nie dotarło jeszcze ciepło z kuchni, choć
Raija otworzyła drzwi do tych pokoi, z których miała za
miar korzystać. W sypialni również był piec, ale Raiji nie
udało się w nim rozpalić. Może jednak Jewgienij nie po
winien leżeć w zbyt wysokiej temperaturze, pomyślała.
Tymczasem marzła w swojej cienkiej bluzce.
W końcu uznała, że Antonia ma rację: łóżko Jewgieni
ja było aż nadto szerokie dla dwóch osób. Zdecydowa
ła się z niego skorzystać, zwłaszcza że nie udało jej się
przysunąć ciężkiego fotela do posłania Jewgienija.
Położyła się po lewej stronie rannego, tak by nawet
przez sen go nie urazić.
Potem wślizgnęła się pod koc tak daleko od Jewgie
nija, jak tylko się dało.
Wyciągnęła się zadowolona. Spała na siedząco od tak
dawna, że niemal już zapomniała, iż może być inaczej.
Zapatrzyła się w mrok, wsłuchana w oddech leżące
go obok mężczyzny.
Właśnie przywitał ją nowy kraj. Ma w nim już dwo
je nowych przyjaciół. I kapitan wyzdrowieje.
Wszystko jakoś się ułoży, pomyślała Raija, zasypiając.
Od pewnego czasu przestało już ją dręczyć wspo
mnienie o śmierci Mikkala. Nieco pogodniej spogląda
ła w przyszłość.
Ten rok minie szybko. Wygląda na to, że będzie się
nieźle czuła tu, nad Dwiną. Jeden rok to przecież mniej
niż sekunda wieczności...
12
Raija obudziła się z poczuciem, że ktoś na nią pa
trzy. Uniosła powieki i ujrzała obcy sufit. Powietrze
było chłodne, za to łóżko cudownie ciepłe.
- To było diabelsko bolesne przebudzenie - powiedział
Jewgienij. - A zarazem cudowne. Rozumiesz, Raiju?
Chory miał ściągniętą twarz. Raija pomyślała, że
pewnie tak będzie wyglądał jako stary człowiek.
Powinna być zawstydzona, budząc się koło niego,
skoro wiedziała, że Jewgienij ją kocha. Nic takiego się
jednak w niej nie zrodziło. Ich przyjaźń stanowiła si
łę zdolną do przezwyciężenia tego rodzaju uczuć.
Obróciła się na bok, podparła na łokciu i spojrzała
na Jewgienija.
- Chciałabym wziąć na siebie część twojego bólu,
Jewgienij.
- Jak to mówisz, od razu robi mi się lżej...
- Lekarz powiedział, że będziesz żył. - Raija uśmiech
nęła się. Musnęła delikatnie palcem jego profil, zatrzy
mując palec na jego ustach. Potem szybko cofnęła dłoń,
pocałowała palec i ponownie przyłożyła mu go do ust.
- Dzień dobry, Jewgienij. Twoje miasto mnie prze
raża. Ale jednocześnie bardzo mnie pociąga.
- D o m jest niewielki - odrzekł tonem usprawiedli
wienia.
- Jestem do tego przyzwyczajona.
- Powinnaś mieszkać w pałacu. Nie chciałem ci na
wet mówić, że ten dom jest taki mały...
- Podoba mi się. - Raija ułożyła się wygodniej. Wiedzia
ła, że za chwilę trzeba będzie zmusić się do wstania po
mimo chłodu, który panował w pokoju. Ciepło z kuchni
nie zdołało się rozprzestrzenić po domu. - Przede wszyst
kim bałam się nieznanego, Jewgienij. Rosja... Sama nazwa
ma w sobie wielkość. Wszystko tu jest takie ogromne. Bar
dzo się boję, że się tu zagubię. Choć tak naprawdę jestem
przyzwyczajona do bycia kimś z zewnątrz, kimś obcym.
Zawsze byłam obca, przez całe życie. Raija - obca. Nowa
wszędzie, gdzie się pojawiłam. Gdzieś w głębi serca za
wsze bałam się innych, a inni bali się mnie. Samotność
czyni człowieka silnym, ale nie przynosi szczęścia.
- A teraz? - zapytał z wysiłkiem. - Czy Rosja jest
taka wielka i przerażająca, jak myślałaś?
- Gorzej! O tylu sprawach mi nie powiedziałeś! Do
piero Oleg...
- Oleg ma za wiele marzeń - stwierdził Jewgienij. - On
wierzy, że nadejdzie dzień, gdy wszyscy będą sobie rów
ni. Gdy nikt nie będzie miał za dużo, tylko dokładnie ty
le, ile potrzebuje. Oleg nie jest zwolennikiem władzy ca
ra. I za dużo mówi. Dobrze wie, jakie to niebezpieczne,
ale nie potrafi trzymać języka za zębami.
- Oleg ma rację - zawołała poruszona Raija. - Oleg
myśli sercem, tak jak należy! Opowiadał mi o Stieńce
Razinie. Uważam, że to był wspaniały człowiek!
- Bohater Olega - westchnął Jewgienij. - A kto jest two
im bohaterem? Co powinien uczynić zwykły śmiertelnik,
żeby zwrócić na siebie twoją uwagę? Rozumiem, że nie
wystarczy stracić ramię? Może lepiej by było, gdyby od
cięli mi obydwa....
- Lubię Olega. Nie masz pojęcia, jak wiele dla mnie
znaczyło to, że się o ciebie tak martwił wtedy, gdy le
żałeś w kajucie bliższy śmierci niż życia. Bez jego
wsparcia z pewnością wyskoczyłabym za burtę. Pod
dałabym się. Byłam pewna, że umrzesz.
Jewgienij nic nie powiedział.
- A poza tym nie przypuszczałam, że twój język jest
taki łatwy. Bez trudu rozmawiałam z Olegiem i Antonią.
Jewgienij uśmiechnął się nieznacznie.
- Tak, Raiju - rzekł, starając się utrzymać powagę. -
Ten rodzaj rosyjskiego nie jest specjalnie trudny.
- „Ten rodzaj rosyjskiego"?
Raija pokręciła głową. Przecież mówienie przychodzi
ło jej z taką łatwością. Wiele dla niej znaczyła możliwość
swobodnego dzielenia się z innymi swoimi myślami.
Czułaby się jak żywcem pogrzebana, gdyby została tego
pozbawiona.
- Mówisz tak, jak mówimy wtedy, gdy kupujemy
rybę czy sprzedajemy mąkę albo pytamy o pogodę.
Posługujesz się cudowną mieszanką wszystkich języ
ków, jakie znasz, mój aniele. I dorzucasz do tego tych
parę rosyjskich słów...
- Ale oni mnie rozumieją?
- Oleg zna trochę norweski. Zna także parę słów po la-
pońsku. Musiał się nauczyć tego rosyjsko-norweskiego,
którym się posługujemy, handlując na wybrzeżu. A An
tonia? Tonią jest bardzo pojętna. Słucha, jak mówi Piotr...
- Mogła się tego nauczyć również od kogoś innego,
prawda? - zapytała Raija ze spojrzeniem niewiniątka.
Jewgienij odwrócił ku Raiji swoją twarz, na której
przez moment odmalowało się coś na kształt gniewu.
Zaraz jednak jego twarz się wypogodziła i znów był
po prostu Jewgienijem. Jewgienijem, który pragnie
przezwyciężyć ból i okazać przyjaźń. Który chce ukryć
coś więcej niż ból.
- Antonia nie potrafi niczego utrzymać w tajemni
cy. To jej siła. I jej słabość zarazem. Jeśli ktoś był czę
ścią jej życia, nie zdoła tego ukryć.
- Ja ją polubiłam. Nie spodziewałam się, że będę tu
miała jakichkolwiek przyjaciół. Życie mnie pod tym
względem nie rozpieszczało, do tej pory zawsze byłam
obcym ptakiem i niełatwo mi było zbliżyć się do in
nych. Ale Oleg stał się moim przyjacielem. I Antonia
też. I to jest dla mnie bardzo ważne.
- Próbowała z całych sił - przyznał Jewgienij, pa
trząc prosto w twarz Raiji. - Zanim popłynąłem na za
chód z Aleksie jem, wtedy gdy cię spotkałem po raz
pierwszy, byłem tylko jednym z wielu mężczyzn w jej
życiu. Żadne z nas nie podchodziło do tego poważnie.
Była w tym pewna niewinność, o ile takie stosunki mo
gą być niewinne. W każdym razie Antonia nie trakto
wała mnie w sposób szczególny. Należała do wszyst
kich i do nikogo. Bardzo mi to odpowiadało, a i ona
chyba dobrze się z tym czuła.
Raija słuchała, co mówi Jewgienij, ale potrafiła spoj
rzeć na całą tę sytuację również oczami Antonii. Nie
raz zastanawiała się, czy mężczyźni w ogóle myślą. Za
dawała sobie pytanie, skąd się bierze ich niewzruszo
na pewność, że tylko oni mają rację. Że to, co widzą
w kobiecie, jest w niej naprawdę.
Jewgienij może i był kochankiem Toni, ale Raija
wątpiła w to, czy kiedykolwiek widział prawdziwą
twarz tej dziewczyny. Czy rzeczywiście ją zna. Czy
próbował ją poznać.
- Potem, kiedy wróciłem, cały świat stanął na głowie.
Aleksiej już nie żył. Pamiętam, co mi wtedy mówiłaś, Ra-
iju, ale ja nigdy nie przestałem myśleć, że mogłem temu
zapobiec. Cały czas czułem się winny. Wydawało mi się,
że wszystko potoczyło się tak nieszczęśliwie właśnie prze
ze mnie. Miałem wiele kobiet, nie potrafiłbym nawet ich
zliczyć. Były przy mnie przez chwilę. Czasem przez pa
rę godzin, czasem przez parę tygodni. Wcale ich nie lubi
łem, ale też nie potrzebowałem ciepła ani bliskości, pró
bowałem uwolnić się od demona. Nie lubiłem nawet sa
mego siebie. Antonia? Nie chciałem jej w to mieszać...
- Przynajmniej tyle szacunku zdołałeś jej okazać... -
mruknęła Rai ja cierpko.
Jewgienij skrzywił się trochę.
- Nigdy nie twierdziłem, że zachowywałem się jak
mnich. Wiesz zresztą o tym, prawda? Chcę, żeby
wszystko było jasne. Nie lubię pływać pod fałszywą
banderą. Mówiłem, że wszystkiemu winna była śmierć
Aleksiej a. To takie proste wyjaśnienie. Takiego potrze
bowałem. Wydawało mi się, że zrzucę z siebie cały cię
żar winy. Ale nic się we mnie nie rozjaśniło. Gdy żało
ba się skończyła, pojawiło się coś innego. Coś, czego
bałem się jeszcze bardziej. Więc piłem, piłem i piłem,
a to nie znikało. Wtedy znalazła mnie Antonia. Siedzia
ła mi na głowie tak długo, aż wytrzeźwiałem. Poprzy
sięgła, że zrobi ze mnie mężczyznę. I udało jej się. I wy
obraziła sobie, że skoro tak dobrze jej poszło, to może
będzie z tego coś więcej. Nie może przecież być namięt
ną Tonią przez całe życie, prawda?
Gdyby nie stan Jewgienija, Raija wymierzyłaby mu
policzek. Antonia udawała może beztroską dziewczy
nę, ale Raija domyślała się, że jej nowa rosyjska przy-
jaciółka kryje w sobie takie uczucia, których Jewgienij
nigdy nie zdoła zrozumieć.
Antonia mogła przecież go po prostu pokochać.
Jewgienij nie brał tego pod uwagę. A może nie chciał?
- Zrozumiałem, że to, co mnie dręczyło, to była tę
sknota. Człowiek próbuje ją w sobie ugasić. Tak jak po
trafi. W sposób, który zawsze przedtem skutkował... Ale
tym razem nie poskutkował. Gdy wreszcie zrozumia
łem, o co chodzi, pojąłem też, za czym tęsknię. Za kim...
Wolałaby go nie słuchać. Cierpiała razem z nim,
choć przecież niczemu nie była winna.
Mówił dalej, a oczy mu pociemniały. Może sprawił
to cielesny ból, a może cierpienie innego rodzaju.
- Nie będę się nad tym rozwodził. To nie w smak
żadnemu z nas. Nie musisz wiedzieć, co wtedy myśla
łem. O czym marzyłem, co sobie wyobrażałem. Zawsze
o tobie. Ty byłaś światłem, pięknem, ciepłem, kobieco
ścią, dobrocią i szczęściem - wszystkim, do czego nie
miałem dostępu. I nie mogły temu zaradzić ani inne ko
biety, ani wódka. Ty jesteś jedyna w swoim rodzaju. Ty
albo żadna inna. Antonia była szczera do bólu. Żaden
mężczyzna nie lubi tego słuchać. Każdy by kłamał i za
przeczał. Ale miała rację. Nie jestem już mężczyzną ani
z nią, ani z żadną inną kobietą.
Raija zamknęła oczy. Wolałaby o tym nie wiedzieć.
Jak miała go pocieszyć?
Że to z pewnością przejdzie?
Nie mogła tego wiedzieć. Podobnie jak i on nie mógł
wiedzieć, czy jego kłopoty znikną razem z nią.
- Nie mów nic więcej! - poprosiła Raija. - Nie zmu
szaj mnie do niczego!
- Nie sądzę, bym się na to zdobył. Czasem wydaje mi
się, że chciałbym... że jestem gotów uciec się do wszel
kich sposobów. Ale nie wiem, czy potrafiłbym z tym żyć.
- Nie potrafiłbyś - rzuciła szybko i z wielką pew
nością. - Co chciałbyś usłyszeć? Że jestem zachwyco
na? Nie wiem, czy jestem. Nie dlatego, że cię nie lu
bię. Wiesz, że tak nie jest. W dalszym ciągu uważam,
że jesteś wspaniałym przyjacielem. Ze nic, nawet to,
nie jest w stanie nas rozdzielić. Zawsze będziemy przy
jaciółmi. Obiecuję ci tylko przyjaźń. Nie masz prawa
oczekiwać niczego więcej.
Jego słaby uśmiech zdradzał, że doskonale o tym wie.
- Bardzo cię lubię. Masz w sobie coś, jesteś przystoj
ny. I to ramię... Kryje się za tym tragedia, to pociąga
wiele kobiet. Wiem, że mnie potrzebujesz. Nie musisz
nawet tego mówić, ja i tak o tym wiem. Ale mnie to
nie wystarczy. Nie chodzi mi o mężczyznę, który
mnie po prostu potrzebuje...
- Mój Boże, Raiju... - westchnął Jewgienij. - Przecież
ja cię kocham. Miałem nadzieję, że nie zmusisz mnie do
tego wyznania. To mnie tak bardzo upokarza. Ale do
brze: kocham cię. Nie tylko cię potrzebuję, ale cię ko
cham. A ty potrzebujesz mnie. Potrzebujesz mężczyzny...
- ... ja również cię potrzebuję, Jewgienij. Ale nie na
zawsze. Potrafię sobie wyobrazić samotność. Nie wy
daje mi się już to takie beznadziejne. Potrzebuję two
jej przyjaźni, potrzebuję twego wparcia nie dlatego, że
jesteś mężczyzną, ale dlatego, że jesteś człowiekiem, że
jesteś tym, kim jesteś. Nie mogłabym wejść w związek,
w którym nie ma miłości. Nie potrafiłabym oszukać
samej siebie. Za dobrze mi było. Za bardzo kochałam.
Trzeba nie lada mężczyzny, by moje wspomnienia
przyblakły. Mikkal był moim życiem.
Jewgienij leżał dość długo z zamkniętymi oczami.
- Rozumiem - powiedział w końcu. - Teraz ze mną
jest tak samo.
Nie mieli już nic więcej do dodania. Nie na ten te
mat. Raija wyślizgnęła się z ciepłego łóżka.
Deski podłogowe poskrzypywały, gdy już w spód
nicy, ale boso maszerowała do kuchni. Zręcznie rozpa
liła ogień. Ileż to już razy rozpoczynała dzień w ten
sposób: na kolanach, przed piecem. Wielu mężczyzn
wstawało w ciepłym domu na śniadanie, które ona
przygotowała.
Raija skrzyżowała ręce na piersiach i podeszła do
okna. Musiała pochuchać na szybę, żeby móc wyjrzeć
przez maleńką dziurkę.
Był szary ranek. Mgła wędrowała tuż nad po
wierzchnią wody. Dwina. Rzeka. Znów zamieszkała
nad rzeką. Jej życie zaczęło się nad rzeką Torne, po
śród otwartego krajobrazu, gdzie żadne ciemne góry
nie zasłaniały widoku. Można było bez przeszkód się
gnąć oczyma aż do nieba.
Jej nowy maleńki domek stal również nad rzeką tak
szeroką, że wzięłaby ją za fiord albo jezioro, gdyby nie
wiedziała, jak jest naprawdę. Nowa kraina była płaska
i otwarta, zimniejsza niż jej rodzinna Finlandia, ale
przestronna, znacznie przestronniej sza. Wiatry mogły
hulać tu do woli. Inny kraj, inne niebo.
Ciemna kropeczka, którą Raija dostrzegła nad brze
giem Dwiny, stawała się coraz większa i większa. Zbli
żała się też coraz bardziej.
Raija potarła szybę, by mieć lepszy widok.
Do domku w szalonym tempie zbliżał się jakiś jeź
dziec. Gdy zeskoczył z grzbietu wierzchowca, Raija roz-
poznała Antonię. Zanim zdołała otworzyć drzwi, Tonią
już w nie zadudniła, a potem niemal wpadła na Raiję.
- Jeszcze jest wcześnie - rzuciła zdziwiona Raija.
Antonia nic na to nie odpowiedziała Była spocona i za
rumieniona, ale twarz miała poważną. Pachniała dymem.
- Jewgienij nie śpi?
- Już się obudził - odrzekła Raija.
Antonia pobiegła w głąb domu, już po drodze coś
głośno i szybko mówiąc. Raija zrozumiała od razu,
dlaczego Jewgienij żartował sobie z niej, gdy chwaliła
się, że ma tak wielki talent do języków. Teraz rozu
miała zaledwie pojedyncze słowa. Antonia bowiem
mówiła naprawdę po rosyjsku.
Chodziło o coś ważnego.
Krew odpłynęła z twarzy Jewgienija. Chciał się pod
nieść, ale przyjaciółka przytrzymała go na miejscu.
Zapadł się w siebie. Jakby się poddał. I zaczął płakać.
Niepewna i niespokojna Raija podeszła do dwojga
Rosjan. Znów czuła się jak obca.
Nieśmiało, jak intruz, usadowiła się na skraju łóżka.
Jewgienij spojrzał na Raiję.
- „Sankt Nikołaj" płonie.
Raija nie mogła w to uwierzyć. Popatrzyła na go
ścia. Dziewczyna pokiwała głową.
- Pół portu płonie - powiedziała ostro. - Czterna
ście statków stało w płomieniach, gdy tu wyruszyłam.
Będzie jeszcze więcej. Wieje bardzo niekorzystny
wiatr, roznosi ogień. Niektóre statki stoją tak blisko
tych, które się palą, że załoga nie ma odwagi wejść na
pokład. A jeśli zacznie wiać jeszcze bardziej, pożar
może się przenieść na okoliczne domy.
Zapach dymu, który przywiozła ze sobą Antonia,
wydal się Raiji znacznie wyraźniejszy. Raija zauważy
ła, że dziewczyna nie przebrała się od wczorajszego
wieczoru. Miała na sobie to samo ubranie. Nie spała...
- Jak to się stało? - chciała wiedzieć Raija. - Statek
nie mógł się przecież zapalić sam z siebie. Nie o tej po
rze roku... nie na wodzie...
- Właśnie - potwierdziła Tonią. - Masz rację, Raiju. Sta
tek nie mógł się zapalić sam z siebie. Ktoś podłożył ogień.
- Przecież to szaleństwo! - Raija nie mogła w to
uwierzyć. - Chyba że jakiś chory człowiek. Takie
zniszczenie! Tak zniszczyć cudzą pracę. Odebrać ko
muś wszystko, co posiada...
- Istnieją tacy szaleńcy - rzekła Antonia. - W każ
dym razie ktoś oszalał tej nocy. Gdy Oleg i ja dotarli
śmy do miasta, pierwsze statki już płonęły. W porcie
było jasno jak w dzień. Nie my pierwsi tam przybyli
śmy. Oleg chciał ratować „Sankt Nikołaja", ale ci, któ
rzy widzieli wszystko od początku, mówili, że to wła
śnie ten statek pierwszy zaczął się palić.
Raija wprost nie wierzyła własnym uszom.
- Dlaczego? - zapytała ponownie.
- Nie wiem - odparła Antonia z wielkim smutkiem.
- Gdybym wiedziała dlaczego, wiedziałabym też kto.
I mogę was zapewnić, że bym mu nie darowała. Wła
snoręcznie poderżnęłabym mu gardło.
Raija nie była aż tak żądna krwi. Nie w pełni poj
mowała to, co mówiła Antonia. Nie rozumiała do koń
ca, co się wydarzyło. Nie wiedziała, co to oznacza.
- Oleg tam został - ciągnęła Antonia. - On i Piotr
oraz część załogi. Mieli szukać przez cały dzień i przez
całą noc...
- I co? Co będzie, jeśli znajdą winnego?
Tonią popatrzyła na Raiję. Nie było to spojrzenie
dziewczyny, która się modli za własnych wrogów.
- Oleg nie jest chyba bardziej tchórzliwy niż ja - po
wiedziała.
- Tego nie wolno robić! Jewgienij, nie sądzisz chy
ba, że to słuszne? Nie możesz tego popierać!
- Dzięki „Sankt Nikołajowi" miałem co jeść.
- Nie wolno podpalać cudzej własności - rzekła su
rowo Antonia. - Niezależnie od tego, kto to był, za
służył w pełni na to, co go spotka.
Raija nie umiała znaleźć argumentów, ale uważała,
że Tonią posuwa się za daleko.
Ludzkie życie jest wiele warte.
Okoliczności sprawiły, że ona sama odebrała życie
dwóm mężczyznom.
Nie lubiła o tym myśleć. Były to naj mroczniejsze
momenty w jej własnych dziejach.
Żaden z tych mężczyzn nie był aniołem w ludzkiej
skórze, ale życie zawsze jest życiem.
Raija wiele myślała o tym, co to znaczy - żyć. I wy
dawało jej się, że nikt nie powinien decydować o cu
dzym życiu. Nie znała nikogo, kto by był tego godzien.
Ale to przecież inny kraj...
- Zostaniesz tu? - spytała cicho Antonię. - Chyba
i tak niewiele możesz tam zrobić....
- Muszę przecież pracować...
Dziewczyna spostrzegła nieszczęśliwą minę Raiji.
- ... choć może niekoniecznie dziś. Z powodu poża
ru niewiele się będzie działo w porcie. Chyba moje wo
zy na nic się nie przydadzą.
Raija poczuła, że jej ulżyło.
Jewgienij popadł w coś znacznie gorszego niż tam-
ten niedobry sen po opium. Leżał bez czucia i tępo pa
trzył przed siebie.
Opowiadał jej kiedyś o rosyjskiej melancholii.
Ale to było coś jeszcze gorszego. A ona nie mogła
mu pomóc. Wiedziała tylko, że najważniejsze to obu
dzić w nim chęć życia.
- Straciłem wszystko - powiedział tylko. - Wszystko.
I ani słowa więcej. Chwilami przysypiał. Potem bu
dził się i patrzył w tę samą pustkę.
Antonia zdjęła wierzchnie ubranie i poplamione
spodnie i rzuciła się na łóżko obok Jewgienija.
- Muszę się przespać - powiedziała tylko i zasnęła.
Rai ja niewiele mogła zrobić, ale próbowała pocie
szać Jewgienija.
- Przecież na tym nie kończy się świat - rzekła
z przekonaniem.
Wówczas po raz pierwszy i jedyny zareagował na jej
słowa: popatrzył na nią z wielkim rozczarowaniem.
Raija zrozumiała, że jego świat właśnie się skończył.
Po cichutku wyszła z sypialni. Bolało ją to, że stra
ciła z Jewgienijem kontakt.
Tak bardzo pragnęła mu pomóc, ale nie wiedziała,
jak to zrobić.
Sama nie jadła nic od wczesnego ranka dnia poprzed
niego, ale nie miała jednak ochoty nawet myśleć o je
dzeniu. Nie przemogła się również na tyle, by wrócić
do sypialni i zapytać Jewgienija, czy nie zjadłby czegoś.
Była przekonana, że i tak jej nie odpowie.
Przesunęła ławeczkę pod okno, oparła łokcie na nie
wielkim parapecie i zapatrzyła się na rzekę.
Wydawało jej się, że nieco dalej na północy widzi po
blask łuny pożaru. Na niebie pojawiło się bowiem ja-
śniejsze pasemko, które nie mogło zapowiadać wscho
du słońca.
Rankiem, zanim Antonia wstała, zjawił się lekarz.
Policzki miał zarumienione z pośpiechu. Od razu za
czął mówić o pożarze, ale Raija z trudem rozumiała
szybko wypowiadane przez niego słowa.
- Na szczęście nikomu się nic nie stało - oznajmił
na koniec. - A jak pacjent?
Raija wskazała głową półotwarte drzwi do sypialni.
Sama nawet się nie odwróciła, słyszała tylko, jak le
karz rozciera ręce przed piecem, żeby je rozgrzać, nim
pójdzie do chorego. Nie przejmowała się tym, co so
bie pomyśli medyk, gdy zobaczy Jewgienija i Antonię
w jednym łóżku.
To nie był jej kraj. Nie musiała się przejmować plot
kami, ludzkim gadaniem, niczym. Zamierzała tu zo
stać tylko chwilę.
Raija usłyszała głos lekarza, po chwili odezwała się
również Antonia. Tylko Jewgienij milczał.
Po chwili Antonia wyszła z sypialni razem z dokto
rem. On mówił cicho, ona głośno.
Dziewczyna miała na sobie tylko koszulę, która się
gała jej wprawdzie do kolan, ale ten skąpy strój wpra
wił doktora w wyraźne zakłopotanie. Tonią jednak nie
zwróciła na to uwagi.
- Jasne, że jest zrozpaczony! - zawołała. - Stracił rę
kę, nie jest w stanie stanąć na własnych nogach. I jak
by tego było mało, to teraz spalono mu statek, którym
zarabiał na chleb. Jest tak słaby, że nie może nawet
unieść palca. Nie jest w stanie się zemścić. Na miły
Bóg, któż by nie był zrozpaczony w takiej sytuacji?
- Przypilnujcie, żeby sobie czegoś nie zrobił. - rzekł
wyraźnie zmartwiony lekarz. - Nie wrócił jeszcze do
sil. To nieszczęście może pogorszyć jego stan...
Antonia niemal wypchnęła biednego doktora za drzwi
- Poślemy po ciebie, jeśli będzie taka potrzeba! - za
wołała. - Damy sobie radę. Kobiety mają przynajmniej
zdrowy rozsądek! Jewgienijowi nie starczy sił, żeby
odebrać sobie życie - powiedziała, siadając koło Raiji.
- W przeciwnym razie uczyniłby to.
- Wiem.
- Dlaczego nic nie zrobisz? Dlaczego nic nie mó
wisz? Gdyby był mój, postarałabym się, żeby chociaż
uniósł powieki.
Raija odwróciła się od okna. Oparła się o ścianę i nie
patrząc na Antonię, powiedziała:
- On nie jest mój!
- O rany! - Antonia podniosła oczy do nieba. Naj
wyraźniej myślała swoje. - Nie musisz mi współczuć.
Zniosę tyle, ile trzeba. Zrozumiałam, że to nie o mnie
marzył z wypiekami na twarzy. Nie jestem już taka na
iwna, moja droga.
- Może nawet chciałabym, żeby było tak, jak myślisz.
- Raija znała już każdą deskę w suficie tego pomiesz
czenia. - Wówczas miałabym mu coś do zaofiarowania.
Wówczas mogłabym mu pomóc. A tak, nie mogę.
- Nie przyjechałaś z tak daleka po to, żeby liczyć
deski w suficie maleńkiej izby nad Dwiną!
- Jestem mężatką - powiedziała Raija. - Na zacho
dzie zostawiłam dzieci. Uciekłam przed lensmanem
i szalonym mordercą, który zabił mego ukochanego
i chce zabić mnie. Oskarżyli mnie o czary... Nie, To-
niu, nie przyjechałam tu po to, by liczyć deski w sufi
cie. Ale nie przyjechałam też po to, by rzucić się w ra-
miona mężczyzny, który jest moim drogim przyjacie
lem. Uciekłam, by uratować swoje życie.
Antonia otworzyła usta ze zdziwienia. Po raz pierw
szy zapomniała języka w gębie.
Nie trwało to jednak długo.
- Powiadają, że mnie trudno zrozumieć - mruknęła.
- Pojęcia nie mają, co mówią. Musisz mi opowiedzieć
kiedyś o tym wszystkim - dodała. - Kiedy nauczymy
cię porządnie rosyjskiego. I kiedy postawimy go zno
wu na nogi. - Antonia zmarszczyła nos w zamyśleniu.
- Może w takim razie nie powinnam tracić nadziei?
Raija uśmiechnęła się blado:
- Wydaje mu się, że mnie kocha.
Antonia westchnęła.
- Tak przypuszczałam - powiedziała. - Ale dlaczego
on miałby mieć wszystko, skoro nikt z nas tego nie ma?
Jewgienij wciąż trwał w ponurym milczeniu. Tuż
przed zapadnięciem zmroku nadjechał Oleg.
Miał ściągniętą twarz i podkrążone oczy.
- Pożar przeniósł się jednak na niektóre domy - po
wiedział i przymknął powieki. - Nie wszystkich uda
ło się uratować. Trzy rodziny spłonęły żywcem. Mam
jeszcze w uszach krzyk dzieci.
- Ile statków?
- Siedemnaście. Jeden tylko częściowo. „Sankt Ni
kołaj" zatonął. I pociągnął za sobą dwa, które stały naj
bliżej. Potworny widok. Rozpłakałem się, kapitanie.
Nie płakałem od czasów dzieciństwa, ale wówczas się
rozpłakałem.
- Znaleźliście go? - Antonia przeszła do rzeczy.
Oleg kiwnął głową.
- Kto to taki?
Oleg milczał.
- Mam nadzieję, że dostał, co mu się należało - rzu
ciła twardo Antonia. - Kto to był?
Oleg nie patrzył na nią. Powiedział do Jewgienija:
- To był Piotr, kapitanie.
Rai ja wlepiła wzrok w Antonię.
Piotr?
Brat Toni?
Rai ja poczuła mdłości.
Rosjanka stała nieruchomo. Chwyciła się mocno ra
my łóżka, jej twarz pobielała, ale była równie zacięta
jak przed chwilą.
- Czy potraktowaliście go tak, jak na to zasługiwał?
- zapytała.
- Próbowałem temu zapobiec. - Oleg zwiesił głowę.
- Ale gdy wieść się rozniosła... Ludzie byli bardzo
wzburzeni... Tyle nienawiści... Wciąż mieliśmy
w uszach krzyki dzieci ginących w płomieniach. Lu
dzie rzucili się na niego. Cisnęli go na jeden z palących
się jeszcze statków. Nie wiem, czy zatratowali go na
śmierć, czy spłonął żywcem.
Twarz Jewgienija była pozbawiona wyrazu, Antonia
oddychała ciężko.
- Dostał to, na co zasłużył! - rzuciła wreszcie, a po
tem wyszła z domu, nie spojrzawszy na nikogo.
Raija chciała pobiec za nią, gdy usłyszała trzaśniecie
wyjściowych drzwi, ale Oleg ją powstrzymał.
- Sama sobie z tym poradzi! Antonia leczy się z wiel
kich trosk i cieszy się z wielkich radości na końskim
grzbiecie. To jej sposób.
- Dlaczego? - zapytała Raija. - Dlaczego on to zro
bił?
Ledwo go pamiętała. Młodego chłopaka, który wła
ściwie niczym się nie wyróżniał.
- Udało mi się z nim porozmawiać. - Oleg śledził
Antonię wzrokiem, wyglądając przez okienko. Galo
powała brzegiem rzeki, byle dalej od nich, dalej od
miasta, prosto w otwarty pejzaż, w którym nie brako
wało miejsca na wielkie troski i na wielkie radości.
- Upił się. I wystraszył się, gdy ludzie zaczęli trochę
za dużo gadać o tobie i o tym, jak uratowałaś Jewgie
nija. Zamiast ciebie zwidywał mu się diabeł. A na do
datek uważał, że Antonia powinna zostać żoną kapita
na. I w ten sposób zemścił się za to, że Jewgienij wziął
sobie piękną, obcą czarodziejkę zamiast jego siostry.
Raija zwiesiła głowę.
- Znowu to samo - wyszeptała. - Przynoszę ból
i cierpienie wszędzie, gdzie się pojawię.
13
Raija coraz lepiej radziła sobie z rosyjskim, zaczęła
nawet myśleć w tym języku.
Oswajała się powoli z nieznanym.
Tutejszy żytni chleb przypominał jej domowy, fiń
ski. Antonia pomagała jej przygotowywać jedzenie, obie
starały się, by Jewgienij jak najszybciej odzyskał siły.
Najmłodsza siostra Antonii, Tatiana, uszyła Raiji dwie
codzienne suknie oraz kilka prostych spódnic i bluzek.
Sama Antonia nauczyła ją jeździć konno.
Jewgienij wstał z łóżka.
Raija nie wiedziała nawet, jak wiele „Sankt Nikołaj"
znaczył dla Bykowa. Jewgienij był jedynym właścicie
lem statku i teraz stracił najważniejsze źródło docho
dów. Na szczęście załodze udało się rozładować towar
przed pożarem. Zarobione pieniądze umożliwiły mu
opłacenie załogi.
Wypłacił nawet pensję Piotra. Antonia długo się
opierała.
- Zniszczył wszystko, co miałeś, i nie zasłużył na za
płatę. Niech zgnije w piekle!
- Dobrze się spisywał na pokładzie. I za to należy
mu się zapłata. - Każde z nich trwało przy swoim, ale
w końcu Antonia przyjęła pieniądze.
Od tamtej pory Raija nie słyszała, by Tonią wspo
minała o swoim bracie. Wymazała go ze swego życia.
Zniknął tak, jak jego ciało wydane na pastwę ognia,
który sam podłożył w porcie w Archangielsku. Jewgie
nijowi zostało trochę pieniędzy, gdy spłacił już zało
gę. Za mało jednak na nowy podobny statek.
Raija dowiedziała się, że właśnie szkuty są najwięk
szymi jednostkami handlowymi.
Trzeba wielu dobrych sezonów, by zarobić na taki
statek jak „Sankt Nikołaj".
Jewgienij miał jeszcze dwie lodzie handlowe, o wie
le mniejsze niż spalona szkuta. „Sankt Nikołaj" miał
trzy maszty, łodzie handlowe tylko dwa. Raija pojąć
nie mogła, że ktoś ma dość odwagi, by wypłynąć na
nich na morze. Deski kadłuba nie były nawet porząd
nie zbite, zachodziły tylko na siebie, wzmocnione po
przecznymi obręczami.
Jewgienij i Oleg długo rozmawiali o tych dwóch
jednostkach.
- Trzeba zacząć wszystko od nowa. - W głosie Jew
gienija pobrzmiewała gorycz. - Te dwie łajby zarobiły
na „Sankt Nikołaja". Za parę lat znów kupię nowy po
dobny żaglowiec.
- Zdobędziemy jakieś łodzie rybackie i zaczniemy
łowić! - Oleg uważał, ze wszystko jest możliwe.
Był sternikiem w załodze Jewgienija i jego podwład
nym, ale także jego przyjacielem i wspólnikiem w in
teresach. Razem snuli plany na przyszłość. Jewgienij
traktował Olega jak równego sobie.
- Na Morzu Białym? Nie chcesz chyba wybrać się
aż do Finnmarku z jednorękim kaleką?
Oleg uważał, że jest to możliwe.
- Po Nowym Roku, na wiosnę, kiedy lody na mo
rzu stopnieją, możemy zacząć sezon...
Zdarzało się, że Rosjanie łowili ryby u wybrzeży
Finnmarku. Zaczynali często od połowów wiosennego
dorsza w marcu i kwietniu, a czasem nawet w lutym.
I zostawali tam na całe lato, łowiąc mintaja, dorsza i ha
libuta. Bywało, że do domu wracali dopiero we wrze
śniu. Rybacy z Norwegii i Laponii robili sobie przerwę
między tymi dwoma sezonami. Rosjanie mieszkali jed
nak za daleko, by dwukrotnie przemierzać odległość
między łowiskami i macierzystym portem.
W Morzu Białym też łowiło się ryby, przede wszyst
kim dorsze i śledzie. Ale w najzimniejszym okresie ro
ku nie było to możliwe. Wodę pokrywał wówczas gru
by lód.
- Noga moja nie postanie na pokładzie. - Jewgienij
był co do tego zdecydowany. - W każdym razie nie
w łodzi rybackiej. Czy ktoś słyszał kiedykolwiek o jed
norękim rybaku? A co z Rai ją?
- Ona i Antonia świetnie dadzą sobie radę. Są na
prawdę wyjątkowe.
Jewgienij nie dodał, że właśnie tego się obawiał. Że
poradzą sobie aż za dobrze, choć Rai ja, złamana bó
lem, nie interesowałaby się poznanymi tu w Rosji męż
czyznami.
Raija jednak nie patrzyła już tak czarno na świat.
Nie mówiła tak dużo o Mikkalu. Potrafiła się uśmie
chać. Jewgienij słyszał, jak się śmiała razem z Tonią.
Jewgienij nie zostawiłby śmiejącej się Raiji w towa
rzystwie Toni na całą wiosnę i na całe lato.
Antonia znała bardzo wielu mężczyzn.
Oleg i Jewgienij zarzucili myśl o połowach. Posta
nowili jednak wykorzystać łodzie handlowe.
W tym celu obaj pojechali do Onegi, nieco dalej na
zachód, żeby zawrzeć parę umów z kupcami, których
tam znali.
Nie było ich tydzień, Raija w tym czasie gościła
u Antonii. Podczas gdy Tonią wbrew temu, co przy
stoi porządnej rosyjskiej kobiecie, zajmowała się inte
resami, Raija zwiedzała miasto. Wędrowała po zasypa
nych śniegiem ulicach i dziwiła się, że można żyć w ten
sposób, w takiej ciasnocie, bez powietrza.
Na łonie natury człowiek miał zawsze tak blisko do
nieba.
Gdy Raija stała pomiędzy domami w Archangielsku
i patrzyła w górę, niebo zdało jej się odleglejsze niż
kiedykolwiek.
Wspomniała o tym Antonii, ale ta tylko się śmiała.
- Za dużo myślisz - powiedziała. - Czy masz jakąkol
wiek korzyść z nieba? Ja nie pamiętam, bym w ogóle
spojrzała w tym kierunku ostatnimi czasy. I nie wyda
je mi się, że cokolwiek straciłam. Podoba ci się chyba
przynajmniej to, że tyle tu ludzi? Człowiek nigdy nie
czuje się samotny.
Raija potrząsnęła głową.
-Ja lubię być sama. Potrzebuję trochę ciszy, by myśleć.
- No właśnie! Za dużo myślisz!
Te dwie kobiety różniły się od siebie jak ogień i wo
da, a zarazem istniało między nimi przedziwne podo
bieństwo. Antonia żyła tak, jakby każdy dzień miał
być jej ostatnim. Korzystała z życia, jak tylko mogła.
Przepełniały ją radość i pogoda, choć jednocześnie
nikt nie potrafił nienawidzić tak intensywnie jak ona
i tak czarno patrzeć na świat. Nikt nie umiał śmiać się
ani płakać w ten sposób.
W jej życiu nie było żadnego „pomiędzy". Albo bu-
jala wysoko w chmurach aż do zawrotów głowy, albo
spadała w przepaść bez dna.
Raija żałowała, że nie jest taka. Ona uważała, że mi
mo wszystko istnieją pewne granice. I choć patrzyła
w przyszłość, to czuła się związana z przeszłością i nie
potrafiła tak łatwo zapomnieć o tym, co się zdarzyło.
Istniało jednak między nimi podobieństwo. Każda
z nich chadzała własnymi ścieżkami. Obie były moc
ne, dumne i nieustraszone, delikatne, a jednak zdolne
do wielkich namiętności. Budziły oburzenie, czasem
przerażenie. Żadna z nich nie nawiązywała z łatwością
kontaktów z innymi kobietami.
Antonia była pierwszą kobietą, którą Raija mogła
nazwać swoją przyjaciółką. Tonią zaś, która już od lat
darła koty ze wszystkimi kobietami w okolicy, zaprzy
jaźniła się z Raiją.
- Może chciałabyś pójść ze mną na tańce?
Raija spojrzała na Antonię zdziwiona.
- Żeby mnie wzięli za dziewkę? Jewgienij nigdy by
mi tego nie darował.
- A myślisz, że w jakich okolicznościach mnie spo
tkał?
Raija wolała o tym nie myśleć.
- Nie chcę się mieszać w ten tłum brudnych męż
czyzn - powiedziała z odrazą w głosie. - Czy to dzień
święty czy nie, to większość z nich i tak nie wie, co to
porządna kąpiel. Śmierdzą. Nie chcę, żeby się na mnie
gapili. Nie chcę, żeby mnie podszczypywali w tłumie, bo
nawet nie będę wiedziała, komu wymierzyć policzek...
Antonia się roześmiała.
- Ależ z ciebie porządnisia! Jak nie chcesz, to nie!
Wiesz, co mi właśnie przyszło do głowy? Możemy wziąć
jeden z wozów i wyjechać z miasta. Ty przecież lubisz
rozmyślać w spokoju i ciszy. Możemy siedzieć tam so
bie przez całą noc i sączyć ten świetny, zagraniczny li-
kierek Jewgienija. Pogadamy sobie, powygłupiamy się...
- Jewgienijowi potrzebny jest ten likier...
- On i tak za dużo pije - spoważniała Antonia. - Wi
działam go kiedyś w tym stanie. Wtedy pilnowałam go
przez parę tygodni bez przerwy. Groził, że mnie zabije,
ale nie dawałam za wygraną. Nie żałuję tego oczywiście,
ale wściekłabym się, gdyby cały mój wysiłek poszedł na
marne. Nie chcę patrzeć, jak on niszczy swoje zdrowie...
Raiji również nie podobało się to, że Jewgienija cią
gnie do alkoholu. Rozmawiała z nim nawet na ten te
mat. Ale w jego spojrzeniu wyczytała, że jeśli pije, to
nie ma w tym jego winy...
Kobiety ubrały się ciepło. Antonia jak zwykle założy
ła spodnie, ale zabrała też całkiem nową sukienkę, któ
rą uszyła jej Tatiana. Dała się skusić na sukienkę wtedy,
gdy siostra szyła ubrania dla Raiji. Raija zastanawiała się,
czy Tonią nie zabrała tego stroju ze sobą, żeby zrobić
wrażenie na Jewgieniju. Podejrzewała bowiem, że jej no
wa przyjaciółka nie całkiem pożegnała się z nadzieją...
Mimo mroku i chłodu miasto tchnęło ciepłem. Mę
ski śmiech odbijał się echem w cichych uliczkach,
okna karczem były rozświetlone. Wszyscy odłożyli ro
botę do poniedziałku. Mężczyźni wędrowali po gospo
dach, pili, tańczyli. A kobiety siedziały w domach.
Porządne kobiety.
Ten i ów wołał coś do Antonii i Raiji, gdy jechały
ulicami. Dobrze, że były we dwie w taki wieczór.
- Życie jest dla mężczyzn! - westchnęła Antonia. -
Śmiech jest dla mężczyzn! Zastanawiałaś się kiedyś
nad tym, Raiju? Co wieczór dziękuję Bogu, że nie je
stem porządną kobietą. Nie na wiele się to zda i na
pewno będę się smażyć w piekle przez całą wieczność,
ale uważam, że powinnam Mu powiedzieć, że jestem
zadowolona z obrotu spraw.
- Sporo myślisz, Toniu! - Raija nie mogła się po
wstrzymać przed odrobiną złośliwości. - Wciąż masz
ochotę na Jewgienija, prawda?
Przez chwilę słychać było tylko stukot końskich ko
pyt.
- Nie wiem! Sama już nie wiem! Wcale nie z powodu
ręki. Nie do wiary, że tak świetnie z tego wyszedł, praw
da? W życiu bym w to nie uwierzyła. Myślałam, że
umrze... Trudno pragnąć jednego mężczyzny przez dłuż
szy czas. Zdaje się, że ja nie jestem do tego zdolna. A Jew
gienij prawie nie zauważa, że istnieję. Nawet kiedy mnie
obejmował, nic to dla niego nie znaczyło. Równie do
brze mógłby objąć deskę. Nie tego oczekuję od męża.
- Tak mówił...
- Co takiego? - wykrzyknęła zaskoczona Antonia. -
Powiedział ci o nas? Nigdy bym się tego po nim nie
spodziewała.
Dobrze, że już wyjechałyśmy z miasta i nikt nas nie
słyszy, pomyślała Raija. Tonią mówi tak głośno...
- Cóż, to prawda. - Antonia nie zwykła niczego owi
jać w bawełnę. - Natura nieźle go obdarzyła, ale co
z tego. Nic podobnego w życiu mnie nie spotkało. Żad
na siła nie zdołałaby go podniecić. A niebo świadkiem,
że próbowałam wszystkich sposobów!
Raija nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Anto
nia była taka bezpośrednia. O n a sama mogłaby wpraw
dzie coś takiego pomyśleć, ale żeby mówić głośno...
- Za to Oleg... - Antonia zagwizdała. - No cóż, gdy
bym tylko zechciała...
- Ale nie wiesz, czy chcesz?
- Nie jest zbyt bystry. - Antonia nie znała litości. -
No i mógłby się nauczyć tego i owego o kobietach. Na
przykład jak się zachować pod kołdrą... - Z grobową
miną zwierzyła się Raiji: - Wydaje mu się, że podnie
ca cię do szaleństwa, a tymczasem jest równie atrak
cyjny jak ta deska, którą Jewgienij mógłby z powodze
niem trzymać zamiast mnie.
- Nie możesz mu tego powiedzieć?
- Żeby wystraszyć go na zawsze? Nie zrobię tego,
dopóki nie podejmę decyzji. Jeśli się na niego zdecy
duję, to muszę nauczyć go co nieco, prawda?
Antonia, zajęta rozmową, zbytnio popuściła lejce.
Zwierzęta jakby na to czekały. Ruszyły z kopyta, pra
gnąć skorzystać ze swobody.
Antonia ściągnęła lejce, ale nie zdołała opanować koni.
Pędziły coraz szybciej, a wóz niebezpiecznie pod
skakiwał i skrzypiał.
Raija jedną ręką objęła Antonię w pasie, drugą zaś
chwyciła się krawędzi wozu.
W ciemności jeden z koni zboczył nieco z drogi i je
go kopyta trafiły w pustkę. Zsunął się w dół po stro
mym brzegu rzeki, a drugi tuż za nim.
Raija pojęła, co się stało, dopiero wtedy, kiedy i wóz
gwałtownie staczał się po zboczu.
W ciemności rozległo się dzikie rżenie koni, prze
kleństwa Antonii i jej własny krzyk.
Raija wypadła z wozu. Leciała w mrok, chłód i ni
cość. Coś ją uderzyło w głowę.
I wszystko zamieniło się w czerń.
Antonia nie wypuściła lejców. Trzymała je tak moc
no, że aż paznokciami poraniła sobie dłonie.
Wóz przygniótł jednego konia, zabijając go na miej
sca Drugi próbował się podnieść, bez powodzenia wal
cząc ze śniegiem, ciężarem martwego towarzysza i wozu.
- Raija? Raiju, gdzie jesteś u diabła?
Antonia zaczęła szukać przyjaciółki po omacku.
W tej chwili oddałaby wszystko za jedną latarnię!
Ostrożnie pochyliła się do przodu i próbowała wy
patrzyć coś w mroku, pod szczątkami wozu.
Wydawało jej się, że wóz stracił jedno koło. Dyszel
był nadwerężony, mógł się więc złamać.
Antonia nie ucierpiała zbytnio, bo spadła na konia,
a potem po prostu się z niego ześlizgnęła.
Ale co z Raiją? Gdzież ona może być?
Jewgienij nigdy jej nie wybaczy, jeśli Raiji przyda
rzy się coś złego.
Na niebie nie było nawet księżyca, wysoko połyski
wały tylko jakieś dalekie gwiazdy. Czy ten przeklęty
księżyc nie mógłby się pojawić przynajmniej tej nocy?
Czy to takie wygórowane żądanie?
Antonia uspokajała konia. Miała nóż w kieszeni kurt
ki, ale gdyby przecięła uprząż i wyswobodziła zwierzę,
wóz mógłby runąć do rzeki.
- Raiju, odezwij się, do cholery! Jewgienij mnie za
bije, jeśli coś ci się stało. Raiju!
Zdumiona Antonia zamrugała oczami.
Nagle zrobiło się jasno.
Czyżby zaczynała tracić zmysły?
Zdziwiona uniosła głowę. Niebo ponad nią płonęło
kaskadą mroźnych kolorów, rozbłysło pasmami lodo
watego światła.
Zrobiło się prawie tak jasno, jak w dzień.
Zorza polarna. Antonia nie pamiętała, by zorza po
larna pojawiła się kiedyś tak niespodziewanie.
Jakby nad którąś z nich czuwał anioł.
Nie sądziła, by jakikolwiek anioł zadał sobie tyle
trudu, by czuwać nad nią.
Antonia wślizgnęła się pod wóz, który zaczął już nie
bezpiecznie trzeszczeć. Ten przedziwny spektakl, w któ
rym grała cała natura, musiał mieć jakiś sens. Dziewczy
na nie widziała żadnego innego wytłumaczenia.
Bez światła zorzy polarnej nie znalazłaby przyja
ciółki, która leżała za martwym koniem. Oderwane
koło uderzyło Raiję w głowę. Z rany za uchem sączy
ła się krew.
- Nie możesz umrzeć! - krzyczała Antonia, czoł
gając się po śniegu. Złapała Raiję za pelerynę i wydo
stała ją spod wozu. - Nie możesz umrzeć! W tym
wszystkim musi być jakiś sens! Ktoś przecież nad to
bą czuwa!
Antonia była silna i zwinna. Odciągnęła Raiję dalej.
A potem, brnąc po kolana w śniegu, podźwignęła
Raiję i pociągnęła ją w górę po nadrzecznym zboczu.
Nie wiedziała, jak długo to trwało. Z wysiłku bolały
ją wszystkie mięśnie, ale przecież musiała to zrobić.
Wniosła ranną do połowy wzgórza i tam zatrzymała
się na chwilę, by trochę odpocząć. Ostrożnie położy
ła przyjaciółkę na śniegu.
Musiała zejść na dół jeszcze raz, by uratować konia.
Nie mogła go przecież zostawić na pastwę losu.
Przerażone zwierzę rżało i miotało się.
Zorza polarna przygasła.
I całkiem zniknęła.
Antonia szarpała się z uprzężą. By pomóc Raiji, po
trzebowała również konia.
Pozwól mi uwolnić konia, dopóki widzę cokolwiek!
prosiła tajemną siłę, która jej pomogła.
Wóz runął na martwe zwierzę, gdy ocalały koń
wreszcie się wyplątał z uprzęży. Całe szczęście, że naj
pierw wyciągnęłam stąd Raiję, pomyślała Antonia.
Po wielu zachętach ze strony Antonii, dodatkowo
przez nią popychany, koń wspiął się na drogę. Brzeg
rzeki był tu bardzo stromy, a sypki śnieg nie ułatwiał
zwierzęciu poruszania się.
Raija leżała tak, jak ją Antonia zostawiła. Tonią pa
nicznie bała się widoku krwi. Choć nie posiadała się
z wdzięczności, gdy rozbłysła zorza polarna, ucieszy
ła się również teraz, gdy po zorzy pozostał tylko ma
leńki pasek światła pomiędzy gwiazdami.
Antonia wolała nie patrzeć na to wszystko.
Koń, choć zaniepokojony, słuchał swojej pani, któ
ra zajmowała się nim od źrebięcia. Kazała mu stać
w miejscu, więc stał. Waśka doskonale wiedział, do ko
go należy i kogo powinien słuchać.
Antonia mogła zająć się Raiją. Choć przyjaciółka
nie ważyła zbyt wiele, niełatwo było ją unieść. Tonią
zacisnęła mocno zęby i wytężyła wszystkie siły, aż
w oczach jej pociemniało. Przez chwilę odpoczywała,
oparłszy bezwładną Raiję o siebie. Czuła jej ciepły od
dech w okolicy ucha i to dodało jej sił.
Znacznie trudniej było wsadzić Raiję na konia. Do
kładniej mówiąc, musiała przewiesić przyjaciółkę
przez koński grzbiet niczym pusty worek. Potem usa
dowiła się za Raiją i ruszyła ku domowi Jewgienija.
Tę jazdę Antonia miała zapamiętać na całe życie.
Droga do domu Jewgienija wydała jej się strasznie dłu
ga, a lęk nie opuszczał jej nawet na chwilę.
Tyle razy tędy jeździła dla rozrywki.
A teraz ta sama droga wydała jej się długa jak całe
życie.
Gdy dotarła na miejsce, nie miała czasu zajmować
się zwierzęciem. Poklepała je tylko z wdzięcznością po
grzbiecie i pochwaliła.
Przede wszystkim musiała się zająć Raiją.
Zaabsorbowana zdejmowaniem nieprzytomnej
przyjaciółki z końskiego grzbietu, nawet nie zauważy
ła, że w domu Jewgienija pali się lampa. Nie spostrze
gła świeżych śladów na śniegu i nie usłyszała rżenia
koni, które już stały w stajni.
Cholera, pomyślała sobie. Kiedy raz na jakiś czas
rzeczywiście przydałby się mężczyzna, to oczywiście
nie ma go na podorędziu. Ku swemu zaskoczeniu usły
szała wtedy głos Jewgienija.
- A gdzież to miłe panie były? - Głos Jewgienija
brzmiał niemal pogardliwie, ale Antonia wybaczyła
mu natychmiast.
- Wielkie nieba! Nigdy tak się nie ucieszyłam na
twój widok!
Jewgienij wyszedł z oświetlonego domu, więc jego
oczy musiały się przyzwyczaić do ciemności.
- Co się dzieje z Raiją? - zapytał ostro. - Czyżby
ście jechały na jednym koniu?
Antonia dowlokła Raiję do Jewgienija i oparła o je
go zdrowe ramię.
- Wyjechałyśmy wozem - powiedziała z nieszczęśliwą
miną. - Ale wóz wyleciał z drogi i nie wiem, co się stało
z Raiją. Ma ranę na głowie. I bardzo krwawi. Boję się,
Jewgienij. Zabierz ją do domu! Boję się, nie słyszysz?! Nic
się jej nie może stać! Tak bardzo ją lubię, do cholery!
Antonia, pociągając nosem, pomogła mu wnieść Ra-
iję do domu.
- Ja też ją lubię. - Jewgienij starał się nie myśleć zbyt
wiele, wiedział, że powinien przede wszystkim działać.
- Do mojego pokoju!
Antonia poszła przodem, żeby otworzyć drzwi. Wie
działa równie dobrze jak Jewgienij, że on i Raija nie śpią
we wspólnym łóżku. Od kiedy kapitan wyzdrowiał i nie
potrzebował opieki nocą, mieli osobne pokoje.
Ale skoro Jewgienij chciał ją tam mieć, Antonia się
nie sprzeciwiała.
Zrozumiała tylko, że może porzucić wszelkie na
dzieje, jakie wiązała z nim jako mężczyzną.
Jewgienij obchodził się z Raiją tak, jakby była zro
biona z najpiękniejszej i najbardziej kruchej porcela
ny. Antonia pomogła mu ułożyć ranną na łóżku, ale
nie pozwolił jej nawet dotknąć butów ani peleryny Ra-
iji. Zajął się tym sam.
Każdy jego ruch był pieszczotą.
Antonia nie pamiętała, by dotykał jej kiedykolwiek
w taki sposób. Nawet w czasach, gdy miał jeszcze dwie
czułe dłonie.
W drzwiach pojawił się Oleg. Antonia zarzuciła mu
ręce na szyję. Potrzebowała kogoś. Potrzebowała skryć
się w czyichś ramionach.
- Wody - zakomenderował Jewgienij.
Ostrożnie badał ranę na głowie Raiji.
Antonia poszła do kuchni.
- Spora rana - powiedział, gdy już stanęła przed nim
z kubkiem letniej wody.
Delikatnie przemył ranę. Starł krew, która wygląda
ła tak groźnie w świetle zorzy polarnej.
- To był poważny wypadek.
Toni zrobiło się słabo.
- To wszystko moja wina! Nie uważałam, jak nale
żało. Powinnam była wziąć sanie...
- Rana nie jest zbyt głęboka. A głowa zawsze bar
dzo krwawi.
Jewgienij obrócił się na chwilę i spojrzał w twarz
rozdzieranej wyrzutami sumienia Antonii.
- To nie twoja wina. Co się stało, to się nie odsta
nie. Wszystko będzie dobrze. Przywiozłaś ją stamtąd,
prawda? Teraz się nią zaopiekujemy. Niedługo znów
będzie tą samą Rai ją.
Antonia bardzo pragnęła w to uwierzyć.
- Pomogła nam zorza polarna - powiedziała z prze
konaniem. - Rozbłysła tuż nad nami dokładnie wtedy,
gdy tak bardzo potrzebowałam światła, żeby odnaleźć
Raiję. Tuż nad naszymi głowami. Zrobiło się jasno jak
za dnia. A gdy już wyniosłam ją w bezpieczne miejsce
i miałam zamiar uwolnić konia, zorza zgasła. Nic rów
nie dziwnego nie przydarzyło mi się nigdy w życiu.
Jakby natura stanęła po naszej stronie.
Jewgienij i Oleg wymienili spojrzenia. Nie oczeki
wali tego rodzaju słów od Antonii. Dowodziło to naj
dobitniej, że wszystkie kobiety są w gruncie rzeczy ta
kie same, nawet te, które chodzą w męskim ubraniu
i klną jak dziesięciu marynarzy razem wziętych.
Jewgienij łagodnym ruchem odgarnął ciemne włosy ze
zranionego miejsca na głowie Raiji. Na jego ustach igrał
uśmiech. Palce mu drżały, gdy delikatnie muskał twarz
nieprzytomnej. Dotykał jej tak, jakby była święta.
Tonią wstrzymała oddech. Czuła, że nie ma prawa stać
tu i patrzeć na nich oboje. Nie potrafiła jednak wyjść.
Gdyby nawet miała jeszcze w sobie resztki nadziei
na miłość Jewgienija, to teraz straciłaby ją zupełnie.
Niebiosa świadkiem, że sama patrzyła w oczy bardzo
wielu mężczyzn, patrzyła również w oczy Jewgienija.
Nigdy jednak nie widziała w nich takiego uwielbienia,
takiego bezgranicznego oddania, jakie malowało się
w jego oczach w tej chwili.
I nie ona była jego przedmiotem.
Raija.
- Wyzdrowiejesz, mój aniele - powiedział. Z naci
skiem. Jakby chciał zaczarować rzeczywistość.
- Chętnie przy niej posiedzę. - Antonia czuła, że
musi coś zrobić, naprawić jakoś własną lekkomyśl
ność. Niezależnie od tego, co mówił Jewgienij, wie
działa, że to wszystko jej wina.
Ale on nie przyjął jej pomocy.
- Przyjechaliśmy wiele godzin temu, Toniu. Jeste
śmy wypoczęci. Zajmij się koniem i sama odetchnij. Ja
posiedzę przy Raiji.
- Wezwiemy Schwarzberga?
Jewgienij się zawahał.
- Jeśli się nie obudzi tej nocy - powiedział po chwi
li. - Sądzę, że dojdzie do siebie. Myślę, że poradzę so
bie z tym nie gorzej niż lekarz.
Antonia długo patrzyła na przyjaciela. Jego twarz
była jej tak droga. I na zawsze taka pozostanie. Odczu
wała ból na myśl, że to nie jej dłonie będą pieścić tę
wyrazistą, mocną twarz. Jego usta nigdy nie wyznają
jej miłości.
Czuła się tak, jakby zbierała róże. Ich łodygi jednak
mają kolce. Świadomość, że bezpowrotnie utraciła
Jewgienija, była jak kolec, który utkwił głęboko w jej
palcu. Ale Tonią zdoła go wyrwać.
- Nie pozwoliłbyś nikomu innemu nad nią czuwać,
prawda? - zapytała, wiedząc dobrze, jaką odpowiedź
usłyszy.
- Nie. Ona również przy mnie czuwała, gdy tego po
trzebowałem. A przecież nie żywi do mnie tego rodza
ju uczucia. Dla niej jestem tylko przyjacielem. A ona dla
mnie całym życiem. Jakże mógłbym nie czuwać nad nią?
- Jesteś nie tylko przyjacielem Raiji - rzekła Anto
nia bardzo poważnie. -Jesteś jej najlepszym przyjacie
lem. A to bardzo duża różnica, Jewgienij. Nie zapomi
naj o tym.
Uśmiechnął się ze smutkiem.
- Ale różnica nie jest taka wielka, jak bym sobie te
go życzył. Tyle pragnąłbym jej ofiarować. Ale ona te
go nie chce. Tonie we własnej przeszłości. A ja nie mo
gę rywalizować z duchami.
- Przeszłość to coś więcej niż duchy. - Antonia po
patrzyła na Raiję. - Raija zrozumie to pewnego dnia,
Jewgienij. I ty przy niej wtedy będziesz.
Jewgienij miał nadzieję, że Tonią się nie myli. Wie
dział jednak, że przeszłość jest wciąż dla Raiji przera
żająco żywa.
14
Antonia odprowadziła Waśkę do stajni, gdzie stały
już inne konie, i nakarmiła go, po czym wróciła po ci
chu do domu.
Oleg rozpalił ogień we wszystkich piecach: w kuch
ni, w największym pokoju i w sypialni.
Teraz siedział przy piecu kuchennym ze szklanką
w dłoniach.
- Mnie też dobrze zrobi odrobina rumu. - Antonia
rzuciła kurtkę i czapkę na oparcie krzesła.
Oleg skinął głową w stronę stołu, na którym stała
opróżniona do połowy butelka. Mężczyźni najwyraź
niej wypili już wcześniej po kieliszeczku.
- Jak wam poszło w Onedze?
Antonia przysunęła swoje krzesło bliżej ognia. I bli
żej Olega.
- Dobrze. Mamy zamówienia na pewien czas. Znów
wypływam na morze. Jewgienij nie chce.
- Pamiętasz, by kiedyś tak się zachowywał? - zapy
tała Antonia.
Oleg opróżnił swoją szklaneczkę i napełnił ją na no
wo. Antonia sięgnęła po butelkę.
- Nie. To przerażające, prawda? Zastanawiam się, czy
on będzie umiał tak żyć... Znieść to, że ona go nie kocha.
- Nie bądź taki pewien. Kto wie...
- Wiedziałaś o tym, że ona miała wyjść za Aleksie-
ja? - Oleg popatrzył na Tonie. - Kłócili się o nią, kie
dy Aleksiej tak tragicznie umarł. Jewgienij twierdzi, że
wówczas traktował ją jak siostrę, ale ja wiem swoje.
Antonia słyszała o tym po raz pierwszy.
- A więc zna ją od tak dawna? - szepnęła. - Nie mia
łam o tym pojęcia. Szkoda, że nie mogę rzucić na nią
czaru. Żeby spojrzała na niego...
- ... tak jak ty? - dokończył za nią Oleg, unosząc jed
ną brew.
- Tak - potwierdziła Antonia i nie umknęła spojrze
niem. - Tak jak ja na niego patrzę. Ale przejdzie mi to.
Jestem zupełnie inna niż Jewgienij. Wkrótce zostanie
tylko słodko-gorzkie wspomnienie. Ja nie jestem z na
tury taka poważna. Myślałam, że o tym wiesz, Oleg.
- Może wtedy zechcesz porozmawiać ze mną? - za
pytał. - Teraz nie jesteś w stanie.
- Może - uśmiechnęła się Tonią. - Jeśli zechcesz cze
kać tak długo. Wydaje mi się, że się pożegnałam z Jew
gienijem. I nie jesteś mi niemiły. Zauważyłeś to, praw
da? Chyba możemy już teraz porozmawiać o naszej
przyszłości.
- Moim zdaniem jeszcze się z nim nie pożegnałaś.
Mnie nie chodzi o jedną noc, Antonia. - Oleg mówił
bardzo poważnie. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, mo
że już następnej jesieni będziemy mogli kupić inną
szkutę. Jako kapitan statku handlowego, jako jego
współwłaściciel, będę chyba nieźle zarabiał. Będę zara
biał tak dobrze, że może powrócę do planów, które na
razie od siebie odsuwałem. Żeby kupić dom. Żeby
mieć w nim kogoś...
- W takim razie nie powinieneś rozmawiać z dziew
czyną, którą zna pól Archangielska. - Antonia spuści-
la wzrok i miała ochotę utopić się w złotym płynie. -
Powinieneś rozejrzeć się wśród pięknych dziewcząt,
które haftują swoją wyprawę i wiedzą, jak dbać o dom,
dzieci i męża.
- Żadnej z nich nie lubię - powiedział spokojnie. - Tak
się składa, że ta, która mi się najbardziej podoba, zawsze
była trochę zwariowana. Myślałem, że zdołam ją poskro
mić. Ale nie sądzę, by mi się udało. I zacząłem marzyć
o niej takiej, jaka jest. Nigdy nie przepadałem za hafto
waną pościelą. To strata czasu.
Antonia westchnęła:
- A ja miałam ze sobą piękną suknię. Jedyną, jaką
posiadam. Chciałam być dla was piękna. Ale suknia le
ży teraz pod roztrzaskanym wozem...
- Pojadę tam, gdy zacznie świtać - obiecał Oleg. - Znaj
dę ją dla ciebie. Ale musisz mi obiecać, że ją założysz.
- Oczywiście.
- Tonią w sukience! Za żadne skarby nie chciałbym
tego przegapić. - Oleg wskazał głową drzwi stojące
otworem. - On będzie tam czuwał niezależnie od te
go, co zrobimy?
- Tak. Proponowałam, że posiedzę przy niej, ale nie
pozwolił mi. On ją tak kocha.
- On ją uwielbia!
- Chętnie poszłabym spać. - Antonia była napraw
dę wyczerpana. - Taka jestem zmęczona i tak się boję
samotności. Przytulisz mnie, Oleg? Pozwolisz mi spać
z tobą i przytulisz mnie?
- Oczywiście - powiedział i rozłożył pod piecem ła
wę, na której zmieścili się oboje.
Antonia przylgnęła mocno do Olega, zwinęła w kłę
bek i zasnęła z westchnieniem.
Jewgienij natomiast nie zasnął. Jakże by mógł? Usi
łował zachować spokój i pewność siebie w obecności
Antonii.
Gdybyż jednak Tonią wiedziała!
Gdyby ujrzała dławiący kamień, który dusił go od
środka. Gdyby poczuła, jaki jest zimny i jak nieustan
nie rośnie.
Jewgienij bal się tak samo jak Antonia. Nie mogą te
raz stracić Raiji. Teraz, gdy on wreszcie znów stanął na
nogi. Gdy się przekonał, że jego życie nie jest jeszcze
stracone. Gdy znów zaczął czuć się jak mężczyzna.
Uda się, uda się jeszcze raz wspiąć na szczyt. Tym
razem nie jest sam. Oleg będzie o to walczył z równą
zaciętością.
Potrzeba tylko trochę czasu. By odbudować w so
bie odwagę. By stać się dla Raiji kimś, bez kogo nie
może się obejść.
Nie może jej teraz stracić!
Antonia wspominała coś o zorzy polarnej. Raija za
wsze kochała to światło. Działało na nią w przedziw
ny sposób. Nie, nie wolno mu o tym myśleć, jeśli nie
chce oszaleć.
Jewgienij zerwał się na równe nogi i zasłonił malut
kie okienko. Nie chciał nic widzieć. Nie chciał patrzeć
ani na gwiazdy, ani na zorzę polarną.
Dorzucił parę drew do ognia. "W pokoju stał kaflo
wy piec, który Jewgienij kupił kiedyś od Niemca. Ów
Niemiec wiele podróżował i często zaglądał do Ar-
changielska, zanim car uczynił Sankt Petersburg naj
większym rosyjskim portem.
Skończyły się czasy, gdy w mieście Jewgienija roiło
się od cudzoziemców. Jewgienij kochał piękne przed-
mioty. Zwłaszcza te, które miały duszę. Nie kupował
byle czego, kierując się tylko wyglądem danej rzeczy.
Każda rzecz, którą posiadał, miała swoją historię.
I podwójną wartość: oprócz ceny liczyła się też histo
ria związana z tym przedmiotem.
Umeblował dom nader oszczędnie. Antonia, która
na przekór swemu ascetycznemu stylowi ubierania się
uwielbiała otaczać się tysiącem drobiazgów, nazywała
ten dom nagą kryjówką.
Nigdy nie lubiła pokoju Jewgienija, ale jego właści
ciel wiedział doskonale, że ten pokój to w gruncie rze
czy on sam.
Łóżko z pomalowanego na złoty kolor drewna przy
jechało z zachodniej Europy. Miało pięknie rzeźbione
nogi, choć cała reszta była utrzymana w prostym stylu.
Zamówił je niegdyś pewien kupiec z Archangielska.
Ożenił się z młodą i piękną dziewczyną i chciał jej po
kazać, że zna się na smaczkach z wielkiego świata.
Kupiec przeniósł się niestety na tamten świat, nim
łóżko zdołało dotrzeć do miejsca przeznaczenia. A mło
da i zadowolona wdowa za nic w świecie nie pozwoli
łaby wnieść tak niegustownego mebla do swego domu.
Jewgienijowi spodobała się ta historyjka. Potem zaś
przypadło mu do gustu samo łóżko i dlatego je kupił.
W pokoju stały jeszcze dwie skrzynie na ubrania.
Jedna zrobiona z dziwnego drewna, które odstrasza
ło mole. Pochodziła z Dalekiego Wschodu i, rzecz ja
sna, dotarła tu, na daleką północ, drogą morską. Zdo
biły ją sceny z życia na wschodzie, wyrzeźbione
w ciemnym drewnie. Przedstawiały pracujących
w polu, zgrabnych ludzi o egzotycznych rysach. Pta
ki z długimi dziobami i cienkimi, długimi szyjami.
Drzewa, których Jewgienij nie potrafił nawet sobie
wyobrazić...
Z tą skrzynią nie wiązała się żadna historia. Jewgie
nij wymyślał jednak niezliczone opowieści o ludziach
na niej przedstawionych.
Druga skrzynia pochodziła z posagu jego matki.
Zrobiono ją w Wielikim Ustiugu, mieście znanym
z wyrobu pięknych przedmiotów z drewna. W skrzy
ni spoczywało wciąż mnóstwo rzeczy, które matka
Jewgienija uszyła własnoręcznie, gdy była młodą
dziewczyną. Na malowanych obrazkach, które zdobi
ły ten sprzęt, przedstawieni byli Rosjanie. Matczyna
skrzynia była najdroższa sercu Jewgienija.
Fotel kupił swego czasu na aukcji. Jeden z miejscowych
bogaczy nadepnął kiedyś na odcisk swoim sąsiadom, ci
zaś postarali się, by go zrujnować. Fotel stał niegdyś w do
mu tego człowieka przed kominkiem. Jewgienij pamiętał
do tej pory poczucie triumfu, z jakim przebił najwyższą
ofertę podczas aukcji. On, prosty chłopak, miał siedzieć
sobie równie wygodnie jak wielki pan.
I to już całe umeblowanie pokoju. Bardzo proste.
Jak i on sam. Tylko zasłony wnosiły do tej sypialni
odrobinę luksusu. Jewgienij potrzebował od czasu do
czasu odgrodzić się od świata. Uszyła mu je siostra An
tonii z resztek materiału po jakiejś sukni. A jej suknie
nosiły najelegantsze panie w mieście.
Jewgienija bawiła również ta historia.
Głosy Olega i Antonii ucichły czas jakiś temu. Jew
gienij odrzucił grzywkę z czoła. Pragnął szczerze, by
Antonia czym prędzej otrząsnęła się z młodzieńczego
zadurzenia. Czuł bowiem, że przytłaczają go jej uczu
cia, gdyż sam nie miał jej nic do zaofiarowania.
Nawet sama myśl o tej sytuacji przysparzała mu
cierpienia.
Jewgienij z niechęcią uświadomił sobie, że przecież
Raija może odczuwać dokładnie to samo względem
niego.
Jednak Antonia była w zupełnie innej sytuacji. Oleg
kochał ją tak bezgranicznie. Tyle tylko, że paraliżowa
ła go duma. Mógłby ją mieć, ale nie chciał, dopóki sta
wiała go na drugim miejscu.
Dobry Boże, dlaczego życie musi być tak zagmatwane!
Raija poruszyła się na łóżku. Dotknęła ręką twarzy,
potem położyła dłoń na poduszce....
Serce Jewgienija zatrzymało się na parę sekund. Jej
policzki zarumieniły się chyba odrobinę? Była tak
strasznie blada. Blada jak... Nie, tylko nie to.
Czy jej także przychodziły do głowy takie myśli,
gdy on leżał nieprzytomny? Nigdy mu nie opowiada
ła o tym, co jej wtedy w duszy grało.
Jewgienij uzmysłowił sobie, że chciałby to usłyszeć.
Raija musi mu to opowiedzieć!
Usadowił się najwygodniej jak się dało na krawędzi
fotela. Z wielkim uczuciem ujął maleńką dłoń rannej
swą wielką ręką. Gdy tak leżała, trudno było sobie na
wet wyobrazić, jaka siła kryje się w jej drobnych dło
niach. To one trzymały przecież jego serce. Bał się
ogromnie, że Raija zechce odrzucić ten ciężar.
- Musisz do nas wrócić, Raiju - powiedział stanow
czym głosem. Cisza działała mu na nerwy. - Musisz na
pełnić ten dom życiem, tak jak tylko ty potrafisz. Mu
sisz napełnić go swoim śmiechem. Ukryć mnóstwo
uśmiechów w każdym kącie. Niechaj twoje ręce dotkną
wszystkiego, co jest drogie mojemu sercu. Niech twoja
stopa muśnie każdą deskę... A jeśli, mimo wszystkiego,
co dla ciebie uczynię, zechcesz mnie opuścić i wrócić
do tego, co zostawiłaś w tamtym świecie, zostaną mi
przynajmniej wspomnienia. Będę wiedział, że dotknę
łaś tu każdej rzeczy. Będę wspominał twój śmiech
dźwięczący między ścianami... Ale nie możesz odjechać!
Nie możesz! Moje życie będzie puste bez ciebie. Tak
niewiele miałem, dopóki cię nie odnalazłem i nie przy
wiozłem tutaj. Wydawało mi się, że jestem najuboż
szym człowiekiem na ziemi. Teraz mam jeszcze mniej.
Przestałem nawet być dobrą partią. Ci, którzy posiada
ją troszeczkę więcej, przestali mi się kłaniać. Kobiety
już o mnie nie marzą. Mężczyzna, któremu zostało tyl
ko lewe ramię, nie jest dla nich wiele wart... A zresztą
ja i tak nie chcę żadnej z nich. To nie ma znaczenia. Ro
zumiem teraz, co czuł Aleksiej. Rozumiem, co go zże
rało od środka. Rozumiem, że marzenie o drugim czło
wieku może tak bardzo opętać. Wiem już, dlaczego nie
potrafił żyć bez ciebie... Jeśli on naprawdę sądził, że coś
nas łączy, to świetnie rozumiem, że nie potrafiłby rów
nież żyć z tobą. Nie miał innego wyjścia...
Musiał zaczerpnąć trochę powietrza, ale nie wypu
ścił jej dłoni.
- Siedzę tu i gadam, a ty mnie nie słyszysz. Na Bo
ga, Raiju, otwórz oczy! Powiedz cokolwiek!
Czy sprawiła to jego modlitwa? Czy stałość jego
pragnień?
Czyżby udało mu się poruszyć w niej coś, czego ina
czej poruszyć nie można było?
Raija otworzyła oczy. Wcale nie tak ostrożnie i nie
chętnie jak wówczas, gdy witała nowy dzień.
Po prostu otworzyła oczy.
Brązowe, czyste oczy patrzyły na Jewgienija. Raija
zamrugała. Uśmiechnęła się nieznaczne.
-Jewgienij? - zapytała, jakby zdziwiła ją jego obec
ność. - Dlaczego, do cholery, tak bardzo mnie boli gło
wa, Jewgienij?
Ucałował jej dłoń. Bogu dziękował, że się do niego ode
zwała. Choć Bogu nie spodobały się zapewne jej słowa.
- Jewgienij! Tylko nie kręć! Co się stało? Nie powi
nieneś być w Onedze? Gdzie jest Antonia?
Raija usiłowała usiąść, ale wówczas coś zahuczało
jej w uszach tak, jakby głowa miała się za chwilę roz
paść na kawałki.
Musiała przełknąć ślinę, żeby nie zwymiotować,
i grzecznie położyła się z powrotem.
- Niewiele brakowało, a wylądowałybyście w Dwi-
nie - wyjaśnił jej. - Koń zboczył z drogi. Tylko głupie
baby mogą wybrać się w kompletnych ciemnościach na
taką wycieczkę! Ty i Antonia razem stajecie się wprost
niemożliwe!
Raija starała się myśleć, ale w głowie strasznie się jej
kręciło, szumiało i stukało. Miała poczucie, że jej
czaszka jest trzykrotnie większa niż zazwyczaj.
- Miałyśmy zamiar opróżnić twoją buteleczkę likie
ru - uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Miło było wyjechać
z Archangielska. Mężczyźni wykrzykiwali jakieś pa
skudne rzeczy za nami...
- Nie pamiętasz wypadku?
- Pamiętam światło... - Raija zapatrzyła się w dal,
jakby widziała przez ścianę. Spojrzenie jej powędro
wało w sferę, do której on nie miał dostępu. - Ale to
chyba niemożliwe, prawda? Na niebie nie świecił na
wet księżyc. Wydawało mi się, że niebo jest takie dziw-
ne. Że gwiazdy są dziwne. Dlaczego tak mi się wyda
wało, Jewgienij? Gwiazdy to gwiazdy, prawda?
Rosjanin nie odpowiedział.
Czyżby pamiętała zorzę polarną?
Dlaczego zrobiło mu się tak chłodno? Przecież to
nie ma żadnego szczególnego znaczenia.
Po prostu pojawiła się wówczas zorza. Jewgienij po
dobnie jak Raija uważał, że to piękne zjawisko. Ale nic
jej o tym nie powiedział.
- A Antonia? - zapytała Raija.
- Jest bardzo nieszczęśliwa. Mówi, że to jej wina.
Myślę jednak, że już śpi. Od pewnego czasu, nie sły
szałem ani jej, ani Olega.
- Jak wam poszło w Onedze? - Raija zadała to py
tanie, a dopiero potem zastanowiła się, skąd wiedzia
ła, że on tam był.
- Dobrze. Zdobyliśmy zamówienia. Oleg tam po
płynie.
Raija zamrugała.
Wiedziała, o czym on mówi. Ale nie pamiętała nic,
dopóki jej o tym nie powiedział.
Tak dziwnie bolała ją głowa.
Wszystkie myśli zdawały się takie nowe. Wszystko, co
jej się zjawiało, gdy zamknęła oczy, było takie świeże.
Każda myśl sprawiała jej zresztą tyle bólu.
- Czy uderzyłam w coś głową? - Obmacawszy swą
czaszkę, znalazła ranę. A więc to ona tak ją swędzi.
- Koło - wyjaśnił Jewgienij. - Koło wozu uderzyło
cię w głowę. Odpadło i poleciało w górę. Rano pojadę
na miejsce wypadku razem z Olegiem. Zobaczymy
wówczas dokładnie, co się stało.
- Co ze zwierzętami?
1
- Jeden z koni zginął. Antonia twierdzi, że na miejscu.
Rai ja odetchnęła z ulgą. Nie mogła patrzeć na cier
pienie zwierząt.
Wiedziała o tym, choć nie mogła sobie przypo
mnieć, by kiedykolwiek widziała cierpiące zwierzę.
Jewgienij przysiadł na brzegu łóżka, bliżej Raiji. Te
raz mógł trzymać ją za rękę.
- O co chodzi? - zapytał łagodnie. - Co cię dręczy?
Wiesz przecież, że możesz mi to powiedzieć.
Zauważył, że przełknęła ślinę. Coś ją naprawdę drę
czyło, ale usiłowała to zbagatelizować.
- Nic takiego. Nie myśl o tym. To drobnostka. Je
stem taka zmęczona. Straszliwie zmęczona. Czuję się
tak, jakby ktoś mnie obił.
- Wóz upadł na ciebie. Nic dziwnego, że tak się czu
jesz. Cała jesteś posiniaczona.
- Widziałeś? - zarumieniła się.
Jewgienij uśmiechnął się i powiedział również
z pewnym zawstydzeniem:
- Antonia mi powiedziała. Prosiłem ją, by sprawdzi
ła, czy nie masz jakichś ran poza tą, którą widać.
- Dziękuję - szepnęła. - Nie chciałabym, żebyś ty to
robił.
Spuściła wzrok i zamknęła oczy.
Zasnęła tak szybko, jak zasypiają dzieci.
Jewgienij długo trzymał ją za rękę.
On również był zmęczony, ale zarazem poruszony.
Nie mógł zasnąć, skoro do niego wróciła.
Zbudziła się w nim nadzieja. Zjawiła się wraz ze
smutną melodią, która współbrzmiała z bolesną nutą
tęsknoty.
Raija, Rai ja, brzmiały słowa tej pieśni. Jewgienij wie-
dział już, że statek, który kupi w przyszłości, tak wła
śnie się będzie nazywać.
Oleg może sobie mówić, co mu się podoba. Ale to
przecież Jewgienij dał większą część pieniędzy po
trzebnych, by znów rozpocząć drogę ku marzeniom.
Następny statek może się nazywać „Antonia".
Raija wyglądała jak anioł, włosy rozrzucone na po
duszce przypominały skrzydła.
Z miejsca, na którym siedział, nie widział rany na
jej głowie.
Raija wyglądała nieprawdopodobnie młodo. Jasna
twarz, pokryta leciutkim rumieńcem, prawie czarne
rzęsy i brwi. Miękkie i długi rzęsy opierały się niemal
na policzkach, a brwi przypominały skrzydła, ptasie
skrzydła w locie.
Lekko rozchylone usta, czerwone jak pąk kwiatu,
który ma właśnie rozkwitnąć. Usta pełne, kuszące, za
praszające...
Jewgienij nie zdołał się powstrzymać.
Powoli, powolutku przysunął się do niej. Jego wola
stopniała niczym wosk.
Widział tylko te czerwone usta stworzone do poca
łunków.
Zamknął oczy i dotknął jej ust swymi wargami. Le
dwo je musnął.
Cofnął się pospiesznie jak oparzony. Wypuścił dłoń
dziewczyny. Musiał czym prędzej wstać i odejść. Nie
powinien przebywać tak blisko niej. To mogło być nie
bezpieczne dla nich obojga.
Czuł bowiem, że ogarnia go słabość, że nie potrafi
przeciwstawić się swym pragnieniom. A przecież mia
ło być zupełnie inaczej.
Zatrzymał się koło pieca i spojrzał na Raiję.
Dobry Boże, jaka ona piękna! Wprost promieniała
pięknem. Jasnością. Czy tylko dlatego, że kochał ją do
szaleństwa? Czy tylko on widział ją w ten sposób?
Tego nie wiedział. I nie chciał wiedzieć.
Raija była jego rajem, choć doskonale zdawał sobie
sprawę, że ów raj może zamienić się w piekło.
Będzie spała tak długo, aż jej ciało odpocznie. Był
tego pewien. Wierzył już, że wyzdrowieje.
Pamiętał, że zostało jeszcze trochę rumu, który pili
tego wieczoru razem z Olegiem. Potrzebował wypić
coś mocniejszego. Coś, co zdoła rozluźnić jego ściśnię
te gardło.
Jeszcze raz rzucił okiem na Raiję, nim zamknął
drzwi. Miłość do niej niemal rozsadzała mu piersi.
Raija.
Wszystko w nim śpiewało.
Raija! Raija! Raija!
Nie mógł wykrzyczeć tej pieśni. Ból zamknął mu
usta.
Odwrócił się i ruszył do kuchni.
Oleg i Antonia zgasili lampę.
Jewgienij wpadł na krzesło, które stało nieopodal
pieca. Niewiele brakowało, a wywróciłby butelkę.
Chwycił ją w locie, wyciągnął korek zębami, wypluł
go na podłogę i zaczął pić.
Trunek podziałał na niego tak, jak się spodziewał.
Tyle że zostało go niewiele. Oleg i Antonia nie oszczę
dzali rumu.
Antonia wydawała się Jewgienijowi taka drobna, gdy
leżała koło zwalistego Olega. We śnie była taka bez
bronna - ta drapieżna Antonia. Oleg obejmował ją ra-
mionami, jedno trzymał pod jej szyją, drugie w talii.
A on nigdy nie będzie trzymał w ten sposób Raiji...
Nie pamiętał zresztą, co czuł, gdy podobnie obej
mował Antonię.
Skrzywiwszy się, przyłożył flaszkę do ust i wysą
czył kilka ostatnich kropli.
Jewgienij zazdrościł Olegowi.
Nie dlatego, że Oleg miał Antonię.
Nie Antonii zazdrościł swemu wspólnikowi.
Chodziło o to, że tamten zdobył tę jedyną. Wybra
ną. Tonią była tą jedyną i wybraną dla Olega.
Jewgienij odstawił butelkę na stół. Narobił przy
tym trochę hałasu.
To wystarczyło, by dziewczyna gwałtownie usiadła.
Popatrzyła w mrok i dojrzała kontury Jewgienija w ni
kłym świetle dochodzącym zza okna.
- Jewgienij?
- Nie przejmuj się mną!
Nie słuchała go. Zwinnie przedostała się przez ciało
Olega i w tej samej chwili stanęła u boku Jewgienija.
- Co z Raiją?
Przyjaciel otoczył ją ramieniem i poklepał uspoka
jająco.
- Odzyskała przytomność. Rozmawiała ze mną. Za
klęła nawet i to mnie utwierdziło w przekonaniu, że
wszystko będzie dobrze...
Antonia odetchnęła z ulgą.
Chwycił ją jeszcze mocniej za ramię.
- O Boże! - wyrwało mu się. - Wielkie nieba!
- Co się z tobą dzieje? Jewgienij! Ty drżysz! Co się
z tobą dzieje, do licha?
Jewgienij puścił Antonię i opadł na krzesło.
Nie zauważył tego wcześniej, tak oszołomiło go
poczucie ulgi. Tak go ogłupiło, że prawie nic nie sły
szał...
- Co wiesz o jej życiu, Toniu? Co wiesz o życiu Ra-
iji?
- Co nieco - wzruszyła ramionami Antonia. - Mąż,
dzieci, zamordowany mężczyzna. Oskarżenia o czary.
Żadnych szczegółów. I jeszcze jakaś historia pomiędzy
nią a Aleksiejem, prawda? Dlaczego pytasz?
Jewgienij wciąż wsłuchiwał się w to świeże wspo
mnienie.
- Kiedy się do mnie odezwała, Toniu, nie mówiła po
lapońsku. Użyła rosyjskiego. Mówiła płynniej niż
przedtem. Jakby znała go lepiej. Jakby nie znała żad
nego innego języka.
Jewgienij umilkł i popatrzył na Tonie.
- Czy można zapomnieć część swego życia?
Antonia nie odpowiedziała na to pytanie. W głosie
Jewgienija pobrzmiewała nadzieja.
- Chcesz, żebym na wszelki wypadek trzymała ję
zyk za zębami?
Pokiwał głową.
- Myślisz, że zdobędziesz ją w ten sposób?
- Chcę spróbować. Bez niej moje życie nie ma żad
nego sensu. Wiem, że ja jeden na całym świecie nie
powinienem cię prosić o coś takiego. Ale ty znasz ją
najlepiej, jeśli nie liczyć mnie i Olega. Oleg będzie
milczał, gdy go o to poproszę. Wszystko zależy więc
od ciebie.
- Nie jesteś taki niezastąpiony, Jewgienij. - Antonia
uśmiechnęła się nieznacznie. - Wyleczę się z ciebie. Lu
bię cię jednak tak bardzo, że będę milczeć. Przynaj-
mniej tyle jestem ci winna. Jeśli sama sobie nie przy
pomni, ja jej na pewno nic nie powiem.
- Czy jestem złym człowiekiem, skoro tego pragnę?
Czy to zbrodnia?
- Być może. - Antonia potargała mu trochę grzyw
kę. - Ale jeśli tak się stało i jeśli dzięki temu będziecie
mogli być razem, to chyba nie jest to aż tak straszna
zbrodnia. Gorsze popełniane są każdego dnia.
- A co z nią? Sądzisz, że może być ze mną szczę
śliwa?
- Zobaczymy.
15
Tej nocy Jewgienij nie zmrużył oka. Jak lunatyk
wrócił do Raiji i usiadł na krawędzi łóżka. Nie spusz
czał z rannej wzroku, jakby w ten sposób chciał prze
niknąć wszystkie tajemnice jej umysłu.
Gdy się obudziła, zachowała się tak jak zawsze. Za
cisnęła powieki. Zamrugała i przywitała dzień spod
spuszczonych rzęs. Potem jeszcze raz zacisnęła powie
ki, odwróciła się od światła, skuliła w kłębuszek, ale
nie było jej wygodnie.
Widział to wyraźnie. Serce waliło mu jak młotem,
wszystko w nim drżało. Mógł się przecież pomylić,
sam był bardzo zmęczony...
Może to tylko jego pobożne życzenia.
Cóż z tego, że odezwała się po rosyjsku? Zna już
przecież dość dobrze ten język.
To nic nie musi znaczyć.
Nadzieja Jewgienija ma bardzo słabe korzenie.
Rai ja z trudem się rozbudziła.
Czuła się fatalnie. Nie od razu przypomniała sobie
wczorajszy wypadek, który mógł ją kosztować życie.
Bolała ją jednak każda kość. Głowa ciążyła jak ka
mień, nie potrafiła nawet dźwignąć jej z poduszki. Z tru
dem uniosła powieki, żeby rozejrzeć się wokół siebie.
To przecież nie jej pokój. To łóżko Jewgienija.
Czyżby coś między nimi zaszło?
Ale przecież Jewgienij był w Onedze, a ona w Ar-
changielsku.
Wtedy przypomniała sobie dźwięki.
Rżenie koni. Zgrzytanie kół. Poczuła chłód bijący
od śniegu. I uderzenie w głowę.
Jej dłoń powędrowała w stronę rany.
Gdy dotknęła jej palcami, wiedziała już, co to jest.
Przypomniała sobie rozmowę z Jewgienijem.
Mrużąc oczy, poszukała go spojrzeniem.
- Wciąż tu siedzisz? Wcale nie spałeś?
Jewgienij oddychał szybko i w napięciu. Drżał, sie
dząc w fotelu.
- Nie, nie spałem - powiedział. Musiał zebrać się
w sobie za wszelką cenę. - Ale to nie szkodzi. Nie je
stem zmęczony. To ty potrzebowałaś snu, mój aniele.
- Głowę mam ciężką jak kamień - westchnęła. - Nie
mam odwagi jej unieść. Nie wiem nawet, czy dałabym
radę.
Jewgienij musiał na chwilę zamknąć oczy. Pragnął,
by wciąż mówiła. By nie przestawała mówić. Jej słowa
brzmiały jak muzyka w jego uszach.
Rosyjski.
Bez wątpienia rosyjski.
Gdyby tak ją wypróbował... gdyby powiedział parę
słów w języku, który znała znacznie lepiej niż rosyjski...
Ale nie odważył się.
- Jestem zbita na kwaśne jabłko - powiedziała. - Ni
gdy w życiu tak nie oberwałam. Chyba koń mnie stra
tował. Antonia o tym nie wspominała? Chociaż ona
nie powiedziałaby nic złego na temat konia...
Jewgienij zaśmiał się cicho.
- Pewnie masz rację. Ale wydaje mi się, że koń trzy-
1
mai się z daleka od ciebie, moja miła. Spadł na ciebie
wóz.
Antonia usłyszała ich głosy. Od dawna już nie spa
ła, choć wciąż leżała.
Oleg obudził się pierwszy i już wstał. Obudziło ją
trzaśniecie drzwi, gdy wychodził. Usłyszała tętent
końskich kopyt o zmrożony grunt.
Antonia wolała nie zastanawiać się, co to oznacza.
Olega trudniej jej było zrozumieć niż większość męż
czyzn, których znała. Jeśli nie liczyć Jewgienija.
Wsłuchiwała się w głosy zza ściany. Rozpoznała
głos Raiji. I Jewgienija. Nie zdołała wyłapać słów, ale
wyczuła ich rytm. Kapitan miał rację.
Rozmawiali po rosyjsku.
Raija nie zacinała się tak, jak przedtem. Słowa pły
nęły równie wartko jak Dwina.
Antonia przez całe życie zachowywała się sponta
nicznie. Zerwała się na równe nogi i boso pobiegła po
lodowatej podłodze. Ściągnęła skarpety po rozmowie
z Jewgienijem. Niech licho porwie Olega! Czemu nie
napalił w piecu przed wyjściem? Mężczyźni nigdy nie
myślą o takich rzeczach.
- Gołąbeczki już się obudziły? - spytała, otwierając
drzwi na oścież.
Jewgienij spojrzał na nią ostro. Raija - pytająco.
Niepewnie.
- Ależ okropnie wyglądasz, Raiju! - Tonią wdrapa
ła się na łóżko i usadowiła u nóg chorej. - To moja wi
na. Tak bardzo żałuję i błagam o przebaczenie!
Raija zmusiła się do uśmiechu:
- Co tu wybaczać? Nie pamiętam wszystkiego, ale
nie wydaje mi się, żebyś zrobiła coś niewłaściwie. Po
prostu miałyśmy pecha. - Zmarszczyła czoło. - Zdaje
się, że została tam twoja sukienka...
Antonia się roześmiała.
- Moja sukienka, tak. Ale przecież ja nie potrzebuję
sukienek. Najlepiej mi w spodniach. Nigdy nie będę po
rządną rosyjską kobietą. Ty masz na to większe szanse.
Raija się znów uśmiechnęła. Nawet nie zmarszczy
ła brwi. Przez jej spojrzenie nie przemknął żaden cień.
- Musisz zdjąć te brudne ubrania - ciągnęła Antonia.
- Czuć je koniem aż tutaj. Leżałaś przyklejona niemal do
końskiego boku. Chociaż zazwyczaj to ja tak śmierdzę.
- Nie wiem, czy zdołam usiąść.
- Nie spiesz się. Jewgienij i ja roztopimy trochę śnie
gu i przygotujemy ci porządną kąpiel. Tak gorącą jak
tylko się da. To ci dobrze zrobi.
Antonia uśmiechnęła się i zlekceważyła wszelkie
sprzeciwy Raiji. Zeskoczyła na podłogę i pociągnęła
Jewgienija w stronę drzwi.
- Nie zjem ci go. Nie bój się.
- Co to za przedstawienie? - syknął, gdy już byli
w kuchni. - Chcesz jej zasugerować, że między mną
a Raiją coś jest? Czego się spodziewasz?
- A zaprzeczyła?
Jewgienij umilkł.
- Wygląda na to, że ona nie pamięta wielu rzeczy - po
wiedziała Antonia z naciskiem. - Spłoszyła się, lecz nie
zaprzeczyła. Powinieneś się nad tym zastanowić, podczas
gdy ja pójdę po śnieg, a ty będziesz rozpalał w piecach.
Raija zdołała usiąść, gdy Jewgienij wtoczył do sy
pialni wielką drewnianą balię i postawił ją na podło
dze. Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.
Raija również go nie zagadywała, gdy rozpalał w piecu.
Antonia grzała wodę i przynosiła garnek za garn
kiem do sypialni. Para unosiła się aż do sufitu, powie
trze zrobiło się wilgotne i gorące.
Tonią wyprosiła Jewgienija z sypialni, gdy przynio
sła już ostatnią porcję wody.
- Prawdziwe damy nie zawsze potrzebują obecności
mężczyzn - oznajmiła. - Pamiętaj, że masz do czynie
nia z dwiema cnotliwymi rosyjskimi dziewczynami.
Raija przesunęła się na brzeg łóżka i spuściła nogi
na podłogę. Musiała siedzieć tak przez chwilę, nim
zdołała uspokoić kiwającą się głowę.
- Czuję się jak wysokie drzewo - prychnęła. - A gło
wa ciąży mi jak głaz. Nie wiem, czy potrafię ją utrzymać.
Antonia pomagała jej jak umiała. Jej zręczne palce
rozpięły wszystkie guziki. Ściągnęła też z Raiji gorse-
cik i pończochy.
Raija niepewnym krokiem zbliżyła się do balii i we
szła do wody. Zamruczała z rozkoszy, gdy woda znie
czuliła odrobinę jej obolałe ciało.
Długo leżała z zamkniętymi oczami i napawała się
ciepłem.
Antonia siedziała na jednej z cennych skrzyń Jew
gienija. Machała nogami w oczekiwaniu na decydują
cą chwilę.
Wielka szkoda, że nie ma tu Jewgienija, że nie bę
dzie świadkiem tego, co przesądzi o jego przyszłości.
- Kto by pomyślał, że woda potrafi czynić takie cu
da! - westchnęła Raija. - Teraz mogłabym nawet umrzeć.
- Kąpiel bywa czasem lepsza od chłopa - zgodziła
się Antonia. - Ale przyznam, że ja jednak przeważnie
wolę chłopa.
Raija się uśmiechnęła.
- Dużo myślisz o mężczyznach, Antonia. Masz tro
chę mydła?
Antonia podała jej kawałek mydła, podciągnęła ko
lana i objęła je ramionami. Wsparła o nie brodę i za
gryzła dolną wargę.
Raija namydliła sobie ramiona. Woda i mydło przy
jemnie pieściły jej skórę.
Zabierając się do mycia szyi, zażartowała:
- Wszystkie dzieci przy tym wrzeszczały, prawda?
Szyja i uszy!
Antonia uśmiechnęła się blado.
Raija masowała sobie ramiona. Piersi...
Nagle jej dłonie zamarły.
Z przerażeniem spojrzała na swoje ciało. Mydło
wpadło do wody, ręce powędrowały nieco niżej i na
trafiły na blizny.
Rozszerzonymi z przerażenia oczami spojrzała na
Antonię.
- Matko Boska! Co to takiego, Antonia? Co się sta
ło z moim ciałem? Skąd te blizny?
Antonia spojrzała Raiji w oczy. Raija pokazała jej
już kiedyś blizny i twardym głosem opowiedziała co
nieco o swych cierpieniach. Teraz kłamstwo przeszło
bez trudu przez gardło Antonii.
- Nie wiem. To blizny z innego życia.
- Co masz na myśli? - zapytała Raija ostro. Zasło
niła piersi skrzyżowanymi rękami, jakby chciała się
obronić.
- Nie pamiętasz? Nic nie pamiętasz?
- Z innego życia? - Raija pokręciła głową. - Z jakie
go życia? Co mam pamiętać?
Antonia wzruszyła ramionami. Była pewna, że Ra-
ija nie udaje. Sama musiała jednak odegrać komedię.
- Zjawiłaś się tu jako obca - powiedziała. - Pojawi
łaś się w Archangielsku nie wiadomo skąd i Jewgienij
się tobą zaopiekował. Nigdy nie mówiłaś, skąd jesteś.
Kim byłaś. Nie wiem nic o twoim życiu, Raiju. Nie
wiem, kim byłaś, zanim stałaś się jedną z nas.
Raija przyjęła te wyjaśnienia bez sprzeciwu.
Palce wciąż dotykały blizn. Muskały je tak, jakby
były to jakieś znane litery. Nie znalazła jednak odpo
wiedzi na swe pytania.
Koło, które odpadło od wozu, zrobiło coś z jej gło
wą. Uderzenie zamazało w jej pamięci wspomnienia.
Zniszczyło całą przeszłość.
Antonia zastanawiała się, jak długo to może potrwać.
- Ale nie jestem jego... jego...
- ... kochanką? - Antonia wzruszyła ramionami. -
O tym nie rozmawiałyśmy. Ale na twoim miejscu wca
le bym się nie wahała.
- Byłam przy nim, kiedy stracił ramię...
- Jasne. Niewiele kobiet ma to szczęście, by pływać
statkiem.
- Tego nie pamiętam...
- Nie wysilaj się! - rzekła Antonia z udawaną tro
ską. - Nie powinnaś się zmuszać do wspomnień. One
wrócą powoli. Koło, które cię uderzyło, nie należało
do najmniejszych. Masz szczęście, że żyjesz.
Raija zamrugała oczami. Zaczęła szukać śliskiego
mydła. Znalazła je i myła się dalej, ale jej ruchy przy
pominały teraz ruchy lunatyka.
Antonia wstała.
- Znajdę ci jakieś ubranie.
Wymknęła się z sypialni, starannie zamykając drzwi.
Jewgienij dreptał tam i z powrotem pod kuchennym
piecem. Zbudował go własnoręcznie z kamieni, które
przywoził ze swych podróży.
Tonią uwiesiła się mu na szyi i zatańczyła dookoła
niego.
- Ona nie pamięta - szepnęła. - Ona naprawdę nie
pamięta.
Szybko powtórzyła mu, co mówiła Raija.
Jewgienij pobladł.
- Jesteś kompletną wariatką, Tonią! Nie musiałaś
przecież tak kłamać.
- Zrobiłam to z twojego powodu. - Antonia nic so
bie nie robiła z jego protestów. - I teraz wszystko za
leży od ciebie. Ona nic nie pamięta. Jest zagubiona.
- Nie w ten sposób chciałem ją zdobyć. Teraz nie
ma wyboru. Na tym nie można zbudować szczęścia.
Antonia puściła go.
- Myślę, że to nie stało się przypadkiem- powie
działa cicho i poważnie. - Ty i Oleg możecie śmiać się
ze mnie do woli, ale wciąż uważam, że ta zorza po
larna była bardzo dziwna. Moim zdaniem, Raiji było
pisane stracić pamięć. Wspomnienia, które dźwigała,
byłyby zbyt wielkim ciężarem dla każdego. A ona jest
taka młoda. Może chodzi o to, by dać jej nową szan
sę. Nowe życie pod obcym niebem. Czy to takie nie
zwykłe?
Jewgienij nie odpowiedział. Uznał, że Antonia też
zaczęła zbyt wiele myśleć. O wiele łatwiej postępować
z kobietami, które niewiele myślą. Choć może nie by
łoby to takie ciekawe.
- Zaniosę jej ubranie - powiedział.
Raija wyszła już z kąpieli. Mokre ślady wiodły od
balii do pieca. Teraz stała przed piecem nago, z ręka
mi skrzyżowanymi na piersiach.
Jewgienij zamknął drzwi i stanął, z trudem przeły
kając ślinę.
Nigdy przedtem nie widział jej w ten sposób.
Coś go zakluło w piersiach, gdy zobaczył blizny,
o których mu opowiadała.
Nie wiedział, że jest ich aż tyle.
Dobry Boże, przez co ona musiała przejść!
Jeśli na tym świecie jest jakaś sprawiedliwość, to ona
naprawdę zasługuje na życie, w którym nie będzie
miejsca na koszmarne wspomnienia. Na życie bez
przeszłości.
- Twoje ubranie - powiedział zupełnie niepotrzeb
nie, wieszając spódnicę i bluzkę na oparciu łóżka.
Nie ruszył się jednak z miejsca. Nie mógł oderwać
od niej wzroku.
- Jak to jest ze mną, Jewgienij? - zapytała. - Jestem
jedną z was, czy jestem obca?
- Jedno i drugie.
- Słyszę, jak mówię. Ale wiem, że nie mówię tak sa
mo jak ty ani jak Antonia. To nie jest mój język. Szu
kam słów, ale innych nie ma w mojej głowie...
- Byłaś obca - powiedział. - Przyjechałaś tu. Nie wie
my skąd. Nie wiemy, przed czym uciekłaś. Nie wiemy
kiedy. Mówiłaś, że masz na imię Raija. -Jewgienij roz
łożył ręce i nie chciał mówić nic więcej. Nie chciał jej
więcej okłamywać.
- Nie wszyscy przyjmują obcych tak serdecznie jak wy.
- Nie - przytaknął. - Pojechałaś ze mną na zachód.
Do Norwegii. Chciałaś się tam rozejrzeć. Ale zdecydo
wałaś się jednak wrócić.
Raija zaakceptowała to wyjaśnienie.
- Czy między nami coś jest? Coś, czego nie pamię
tam? Pamiętam ostatnie dni. Pamiętam, jak chodziłam
po Archangielsku. Pamiętam twoje ramię. I pożar...
- Spalił się mój statek - wszedł jej w słowo. - Nie -
kontynuował drżącym głosem - nic między nami nie by
ło, Raiju. W każdym razie nic takiego, co masz na myśli.
- Ale Antonia...
- Bardzo tego pragnę - powiedział. - Ale wiem tak
że, że jestem kaleką. Niewiele kobiet spojrzałoby na
mnie drugi raz...
Raija wciąż stała. Jej ciało jeszcze nie wyschło, ale
ciepło pieca sprawiało, że dobrze się czuła.
- Chodzi ci o mnie, prawda? - zapytała spokojnie.
- Wydaje mi się, że wiem, że mnie kochasz. Gdy to
słyszę, budzą się we mnie jakieś wspomnienia. Niewie
le innych słów je wywołuje. Sama nie wiem, co czuję.
Wydaje mi się, że znam cię całe życie, a jednocześnie
mam poczucie, że jesteś mi kompletnie obcy.
- Możemy zacząć od tego? - zapytał. - Od samego
początku? Spojrzeć na to jak na całkiem nowe życie?
Tym razem się nie uśmiechnęła. Skinęła tylko gło
wą z wielką powagą.
- To dziwne - zamyśliła się. - Rozumiem, że jestem
kimś, kogo sama nie znam. Ale wcale mi to nie przeszka
dza. Kiedy zamykam oczy, widzę mnóstwo czarnych
plam. Plam, których nie potrafię w żaden sposób zma
zać. I w gruncie rzeczy wcale nie mam ochoty ich zma-
zywać. Wiem, że tam są, i jakoś się z tym pogodziłam.
Napotkała spojrzenie Jewgienija.
- Rozumiesz, co to może znaczyć? Moja pamięć
ukrywa chyba coś strasznego.
Nie potrafił spojrzeć jej prosto w oczy. Odwrócił
wzrok. Przez cały czas czekał na jej śmiech. Czekał, aż
powie, że go przejrzała, że wszystko pamięta i tylko
się z nim bawiła...
Ale nie zrobiła tego.
Jewgienij musiał wreszcie przerwać milczenie.
- Mnie to nie przeszkadza - rzekł. - Wcale nie są
dzę, że zrobiłaś coś strasznego, Raiju. Nie wydaje mi
się, byś była do tego zdolna.
Raija podziękowała mu za zaufanie nikłym uśmie
chem. Spojrzała na siebie.
- Zdaje się, że nie powinieneś tu teraz stać? Chyba
nie byliśmy ze sobą tak blisko?
Jewgienij pokręcił głową.
- Już idę.
- Nic nie szkodzi - uśmiechnęła się. - Nie jestem aż
taka wstydliwa.
Tymczasem z miejsca wypadku wrócił Oleg. Przy
wiózł suknię Antonii.
- Nie rozumiem, jakim cudem to się tak dobrze
skończyło - powiedział do dziewczyny. - Wóz się za
trzymał na moment przed tym, jak powinien wpaść na
lód. Miałyście niebywale szczęście.
Antonia wolała o tym nie myśleć.
- To się nazywa przeznaczenie - rzuciła szybko.
Jewgienij wyszedł ze swego pokoju. Antonia natych
miast dostrzegła w jego oczach blask i zrozumiała, że
oto zaczął nowe życie. Chciała wierzyć, że ten płomień
nadziei w jego oczach nie zgaśnie.
Pospiesznie, ściszając głos, wprowadziła Olega w taj
niki sytuacji. Pouczyła go, co mu wolno powiedzieć
i o czym ma nie wspominać pod żadnym pozorem.
- Hazard - mruknął tylko Oleg i pokręcił głową.
Jewgienij, oparty o framugę, zaczął mówić zachryp
niętym głosem:
- Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz skazany na
taki hazard, Oleg. Że nie będziesz musiał budować
swojej nadziei na przyszłość na kłamstwie, które
w każdej chwili może zostać odkryte. Ja zdecydowa
łem się na ten krok.
Oleg zastanawiał się przez moment, a potem rzekł:
- Jeśli kiedykolwiek spokój ducha Raiji będzie zależał
od prawdy, wszystko jej powiem. Czy zgadzasz się na to?
Jewgienij skinął głową.
Nowe życie może się już zacząć...
Raija zajęła niewielką izbę koło sypialni Jewgienija.
Nie chciała widzieć żadnego lekarza.
- Rana się zagoi sama - powiedziała. - Wszystko
przejdzie. Nie jestem chora.
Gdzieś w głębi ducha drzemało w niej pragnienie
poznania własnej przeszłości, ale wspomnienia nie po
wróciły. Raija zaakceptowała to, tym bardziej że nie
miała poczucia, iż zdarzyło się coś strasznego. Po pro
stu wszystko gdzieś zniknęło.
- Musisz zacząć żyć - tłumaczył jej Jewgienij. - Liczy
się tylko dzień dzisiejszy. Ja się tego nauczyłem. Oboje
coś straciliśmy. Ludzie widzą od razu, co ja straciłem,
ale nikt nie wie, czego ty nie możesz sobie przypomnieć.
- Chcesz powiedzieć, że pasujemy do siebie?
Jewgienij zaczął się bawić swoją szklanką. Zawsze
zajmował czymś swą jedyną dłoń. Od kiedy stracił pra
wą rękę, rzadko dawał wytchnienie lewej.
- Powinnaś zacząć widywać się z ludźmi - przeko-
nywał. - Śmiać się razem z tymi, którzy potrafią się
śmiać. Nie powinnaś siedzieć w zamknięciu z kaleką.
- Nie wiem, czy chciałabym kogokolwiek poznać,
Jewgienij. Jeszcze nie. Nie znam przecież sama siebie.
I nie chodzi tu o to, że nie mam przeszłości. Tak czy
inaczej, nie jestem jeszcze... cala.
- Może chciałabyś pojechać na targ? - spytał, choć
wiedział, jak bardzo ryzykuje. Przecież właśnie pod
czas jarmarku Raija straciła wszystko.
Jewgienij żył w ciągłym poczuciu winy i dlatego mu
siał wyzywał los. Wiedział, że prowokuje ją do wspo
mnień, mówiąc o rzeczach, które mogły naprowadzić
ją na zagubiony ślad. Czynił to z pełną świadomością.
Ale i tym razem nic się w niej nie obudziło.
- Wielikij Ustiug - proponował. - Albo Kołmogory.
Nie masz ochoty? Coś kupić, potańczyć...
- Czy lubiłam to przedtem?
- Nigdy cię tam nie zabierałem.
- Nie wiem, czy mam ochotę - wykręcała się Raija.
- Dobrze mi tutaj.
Antonia rozumiała ją jeszcze mniej niż Jewgienij.
- Powiedziałaś, że nie chcesz jechać na jarmark?
Jewgienij na pewno zasypałby cię prezentami. I mogła
byś powiedzieć, że chcesz jechać razem ze mną. Nu
dzę się okropnie, gdy Oleg wypływa na morze. Nie tę
skniłam tak za Piotrem, ale Olega mi brak. Kto wie,
może niedługo się zakocham! - roześmiała się głośno.
- A ty nie chcesz jechać na jarmark... - Antonia pokrę
ciła głową z rezygnacją. - To właśnie tam sprzedają ta
kie piękne skrzynie...
- Jewgienij nie to miał na myśli - powiedziała Raija. -
Chodziło mu o to, żebym zaczęła spotykać się z ludźmi.
- Ale on zrobił się miękki - orzekła Antonia. - Już
prawie wiosna. Nigdy przedtem nie chodził tak długo
z głową w chmurach. Stawiam wszystkie konie na to,
że nigdy jeszcze nie zapukał do twoich drzwi. Na pew
no nie dotknął cię nawet w sposób dwuznaczny... Nie
mam racji?
Raija przyznała, że Antonia się nie myli.
- Jewgienij nie jest taki. - Zabrzmiało to jak mowa
obrońcy. - Zachowuje się... po rycersku.
- Akurat! - prychnęła Antonia. - W swoim czasie
powiedziałabym, że zwykł zachowywać się lubieżnie.
Raija nie lubiła ciągłych napomknień Antonii
o tym, co ją kiedyś łączyło z kapitanem. Wiedziała, że
nie miało to dla niego wielkiego znaczenia, ale jakoś
tego nie lubiła.
- On uważa, że brak ramienia dyskwalifikuje go ja
ko kochanka - orzekła Tonią. - A przecież my dobrze
wiemy, że w tym nie chodzi o ręce, prawda? Wpuści
łabyś go, gdyby zapukał.
Raija milczała.
- W moim życiu musieli być jacyś mężczyźni - po
wiedziała niechętnie. - To się po prostu wie, choć nic
nie pamiętam. Moje ciało nie jest dziewczęce. Gdy do
tykam siebie, przypominam sobie pieszczoty męż
czyzn... - Raija ośmieliła się spojrzeć w oczy Antonii
i mówiła dalej: - Nie jestem taka bezpośrednia jak ty.
Tęsknię za tym... Za dotykiem mężczyzny. Za męskim
ciałem. Ale nie chcę zachowywać się jak byle kto. Nie
chcę się napraszać. Nie chcę wykorzystać Jewgienija.
On czuje coś znacznie więcej, nie chodzi mu wyłącz
nie o moje ciało.
Antonia złapała przyjaciółkę za ręce.
- Założę się, że nie odmówiłby, gdyby chodziło wy
łącznie o ciało - zaśmiała się. - Jest tylko mężczyzną.
Ze mną nie poszło mu najlepiej, ale gotowa jestem po
stawić swoje konie, że wszystko będzie w porządku,
gdy to ciebie znajdzie pod kołdrą.
- A co potem? - zapytała Raija. - Potem nie będzie
my mogli spojrzeć sobie w oczy. Nie chcę stracić
w nim przyjaciela.
- Wielkie nieba! - jęknęła Antonia, zakładając ręce na
kark i wyciągając się wygodniej w fotelu. W jej niebie
skich oczach igrały ogniki. - Skoro tobie na tym nie za
leży może ja mogłabym podjąć jeszcze jedną próbę.
Wprawdzie nie zaprosi mnie na jarmark, żebym sobie
wybrała skrzynię, ale może przynajmniej będę miała ja
kąś przyjemność. Oleg wymyślił sobie, że nie będzie się
ze mną kochał, póki nie zgodzę się zostać jego żoną.
Dawno już nie miałam chłopa w łóżku...
- Tylko nie Jewgienij! - wyrwało się Raiji.
- A jednak trochę ci na nim zależy!
Raija poczuła się zagubiona. Wcale nie było tak, jak się
wydawało Antonii. Ale na samą myśl o tym, że tych dwo
je mogło się znaleźć razem w łóżku, dostała gęsiej skórki.
To nie było w porządku.
- W życiu nie leżałabym pod ścianą, za którą śpi je
den z najwspanialszych kochanków w całej okolicy, tę
skniąc za męskim ciałem! - wykrzyknęła Antonia. - Za
pukałabym po prostu do jego drzwi. Albo weszłabym
bez pukania.
- Nie jestem taka jak ty, Toniu - Raija szukała wła
ściwych słów. - Nie znam siebie do końca. Mieszkamy
pod jego dachem. Wszystko mu zawdzięczam. Od
ubrań począwszy, na jedzeniu skończywszy. I wiem,
dlaczego on to wszystko dla mnie robi. Sama nie mam
zupełnie nic. Jewgienij jest moim przyjacielem, ale to
wszystko. Jestem zupełnie sama w świecie, który niby
to znam, ale jednocześnie wydaje mi się taki obcy. Po
trzebuję kogoś, na kim można się oprzeć. Wszystkie
kobiety o tym marzą - o rodzinie. Mój Boże, jak to głu
pio brzmi! Ale za tym właśnie tęsknię. Za kimś, kogo
będę mogła trzymać w ramionach. A nie mam nikogo...
- Nie widzisz, że przez jego pokój prowadzi droga
do tego, o czym marzysz? - zapytała Antonia cicho.
- Nie wiem. On ma rację, mówiąc, że nie znam pra
wie nikogo. Widuję tylko jego.
- Widujesz jeszcze Olega - zauważyła Tonią cierp
ko. - I nie podnieca cię jego widok. Zdaje się, że nie
marzysz o jego pieszczotach...
Raija się uśmiechnęła. Antonia potrafiła być szcze
ra aż do bólu.
- Jedynym mężczyzną, którego dostrzegasz, jest
Jewgienij. I nie mów mi, proszę, że nie masz na niego
ochoty! Bo to byłoby wielkie kłamstwo, moja mila!
Tonią postanowiła zostać na noc. Posunęła się jesz
cze dalej: kokieteryjnie zaczesała swe ciemne loki do
góry, tak iż sterczały niczym czarna chmura nad jej
zabawną twarzyczką. Nie była piękna, ale słodsza niż
cukierek w tej fryzurze.
Wieczorem Jewgienij wrócił z Archangielska. Zała
twiał jakieś interesy na lądzie, nie chciał natomiast
wejść na pokład.
Znać było po nim zmęczenie. Od czasu do czasu do
kuczała mu blizna po ramieniu. Mówił, że czuje wte
dy rękę, której już dawno nie ma.
Ożywił się jednak w towarzystwie Antonii. Na je-
go twarzy pojawi} się tak rzadko widywany przez Ra-
iję uśmiech. Zdarzyło mu się nawet roześmiać raz
i drugi. Od dawna już się nie śmiał.
Raiję zabolało to, że ktoś inny potrafił wywołać ten
śmiech.
- Zanosi się na ślub? - zapytał Jewgienij, patrząc na
Tonie.
Wzruszyła ramionami.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Ale może ty masz ja
kieś plany?
- Miałem na myśli ciebie, Toniu. Oleg jest taki
ostrożny. Ale zdołałby już utrzymać żonę.
- Wiesz, jaki on jest, Jewgienij. W głębi duszy wciąż
marzy o jakiejś cnotliwej panience. A mnie nie popro
si o nic, dopóki nie będzie pewien, że nic lepszego mu
się nie trafi.
- A ty?
- Ja nie mam żadnych dziecinnych marzeń. Biorę to,
co dają. Pewnie w końcu wezmę Olega. Jeśli mnie kie
dyś o to poprosi. Nie mam jednak zamiaru robić
pierwszego kroku.
Raija miała złe przeczucia. I wcale się nie uspoko
iła, gdy Antonia postanowiła przenocować na ławie
w kuchni.
W jej pokoju było przecież dość miejsca. Antonia
nigdy przedtem nie miała nic przeciwko nocnym po-
gaduszkom.
A Jewgienij nic nie rozumiał.
16
Antonia wiedziała, że to, co zamierza przedsię
wziąć, jest poniżej jej godności. Oleg wściekłby się na
nią okropnie. Może nawet byłby gotów dać sobie z nią
spokój na zawsze. I rzeczywiście rozejrzeć się za po
rządną dziewczyną. Taką, która nie wie, jak wygląda
mężczyzna bez spodni.
Ale Oleg najprawdopodobniej się o tym nie dowie.
Antonia nasłuchiwała, czekając, aż Raija i Jewgienij
pójdą do siebie. Słyszała ich powolne kroki. Stali ra
zem bardzo długo i rozmawiali o błahostkach.
Czy byli świadomi, że próbują w ten sposób odwlec
chwilę rozstania? Na pewno nie. Ten obyczaj stał się już
czymś w rodzaju rytuału, którego nie chcieli przerywać.
Antonia zastanawiała się nad granicami ludzkiej śle
poty.
Czy z nią i z Olegiem było w gruncie rzeczy tak sa
mo? Sądziła, że kto jak kto, ale ona z pewnością wie
coś na temat miłości. Może się jednak myliła.
W domu zapadła cisza. Nie powinno być aż tak ci
cho. Raija nie powinna zasnąć.
Antonia podniosła się z ławy. Lepiej się na niej le
żało w objęciach Olega.
Może i był kawałkiem drewna, ale jej własnym ka
wałkiem drewna!
W jednej z szafek znalazła likier Jewgienija. Ostat-
nimi czasy pił niewiele. Tonią dodała sobie odwagi za
pomocą kilku łyków. Może raczej nie tyle odwagi, co
fantazji.
Wiedziała dobrze, które deski podłogowe skrzypią,
i celowo na nie następowała.
Otworzyła drzwi bez pukania.
Jewgienij nie zgasił lampy. Rzadko zdarzało mu się
zasnąć od razu. Co wieczór leżąc w łóżku wsłuchiwał
się w dźwięki dochodzące z pokoju Raiji. Dzieliła ich
tylko cienka ściana. Nie do pokonania. W drzwiach
pojawiła się nagle drobna postać. Bardzo pragnął, by
była to Rai ja, ale wiedział, że to Antonia. Dzisiejszego
wieczoru zachowywała się nader dwuznacznie.
Jewgienij spodziewał się jej. Był ciekaw, czy zdoła
uczynić go znowu mężczyzną.
Jeśli po to przychodzi.
Antonia oparła się o drzwi. Pozwoliła, by się za nią
zatrzasnęły.
- Nie śpisz jeszcze? Nikt w tym domu nie śpi. Bo
isz się zacząć żyć, Jewgienij?
Jewgienij usiadł na łóżku. Popatrzył na nią. Miała na
sobie jeden z nocnych strojów Raiji, który sięgał jej le
dwo do kolan. Jej ciało prześwitywało przez cienką
tkaninę.
Czy można spędzić noc z dziewczyną, która zawsze
była najlepszym kumplem?
- Czego chcesz, Antonia?
Uśmiechając się pod nosem, podeszła do łóżka i usa
dowiła się na nim.
- Przywrócić cię do życia - odpowiedziała mu z po
wagą. - Za bardzo cię lubię, żeby patrzeć, jak się sta
rzejesz.
- Myślałem, że już się z tego wyleczyłaś...
Antonia uklękła przed nim. Dwa guziki pod szyją
miała rozpięte. Ramiona nagie i miękkie.
- I wyleczyłam się. Ale nawet kobiety czują czasem
pożądanie. Oleg postanowił żyć jak mnich. A ja nie
mam ochoty sprowadzać sobie chłopa z gospody... -
Antonia przez chwilę milczała wymownie. - Raija też
jest kobietą - ciągnęła. - I na pewno nie należy do ko
biet oziębłych.
Jewgienij poczerwieniał.
- Do diabła, Toniu! Nie wolno ci mówić o niej w ten
sposób.
- Powinieneś zabrać ją na jarmark. - Tonią była bez
litosna. - Tam mogłaby spotkać mężczyzn, którzy od
ważyliby się na coś więcej niż myślenie o niej. Dobrze
by jej to zrobiło.
- Ona nie jest taka!
- A pytałeś ją? - Spojrzała na niego wyzywająco.
Usiadła mu na kolanach z rozłożonymi nogami. Dzie
liła ich tylko kołdra. Tonią obnażyła się aż do bioder.
- Pytałeś, czy przypadkiem nie ma ochoty przespać się
z mężczyzną? Pytałeś, czy przypadkiem sama nie pie
ści swego ciała wieczorami?
Jewgienij odepchnął dziewczynę. Usiadł gwałtow
nie i zacisnął powieki. Jego ciało drżało. Antonia leża
ła na łóżku, kiedy drzwi się otworzyły.
- Niech cię diabli porwą, Toniu! Ustaliłyśmy przecież,
że Jewgienij nie jest zabawką! Nie dla ciebie. Dla nikogo!
Raija stała w drzwiach z płonącymi oczami i zaci
śniętymi pięściami.
- Wyjdziesz stąd szybko, nawet gdybym miała cię wy
rzucić!
Antonia się roześmiała. Lekko zeskoczyła na podłogę.
- Wyjdę sama, Raiju. - Zatrzymała się w drzwiach
i mrugnęła do przyjaciółki. - Mówiłam ci przecież, że
nie tak trudno przekroczyć ten próg.
- Zostań! - poprosił Jewgienij, który nie patrzył na
starcie obu kobiet. Teraz podniósł głowę i napotkał spoj
rzenie Raiji. - Mamy sobie sporo do powiedzenia. Nie
możesz odejść, póki sobie wszystkiego nie wyjaśnimy.
Raija zbliżyła się do niego powoli i usiadła obok.
Z zakłopotaniem usiłowała obciągnąć przykrótką ko
szulę.
Jego spojrzenie spoczęło na jej okrągłych kolanach.
- Uknułyście to razem? - zapytał ciężko.
- Uknułyśmy? - Raija ze złości zapomniała natych
miast o swych kolanach. - Uknułyśmy? Dlaczego tak
myślisz? Wcale mi nie żal ciebie tak bardzo, żebym
musiała prosić Tonie, by poszła z tobą do łóżka.
- Żal ci mnie, Raiju?
- Nie, Jewgienij. Bardziej żal mi siebie.
- Czy rozmawiałaś z Tonią? O mnie?
Raija odwróciła się od niego. Podniosła nogi z zim
nej podłogi i objęła kolana rękami.
- Oczywiście, że rozmawiamy również o tobie.
- Nie lubię być niczyją zabawką - powiedział dziw
nie spokojnie. - Co do tego masz rację. Ani Toni. Ani
twoją. Tonią sugerowała, że..
Raija spojrzała na swe stopy. Łóżko zakołysało się,
gdy Jewgienij się poruszył. Czuła jego bliskość.
- Wiem, co Tonią sugerowała. Nie jestem głucha.
A ona nie zwykła mówić szeptem. Wszystko słychać
przez tę ścianę. Nie zauważyłeś? Gdy panuje całkowi
ta cisza, słyszę nawet twój oddech.
Jewgienij położył rękę na ramieniu Raiji. Pomimo
chłodu, który panował w pokoju, ramię było ciepłe.
Napawał się miękkością jej skóry. Wiedział, że ściska
ją mocno, ale nie był w stanie cofnąć dłoni.
Przysunął się nieco bliżej. Tak blisko, że prawie do
tykał swym ciałem jej pleców i włosów.
- Co jeszcze robisz przed zaśnięciem? - szepnął. -
Opowiadasz Toni o czymś, co mnie dotyczy?
- Nie jestem święta - Raija odchyliła głowę do ty
łu. Dotknęła głową jego piersi, przez chwilę ich spoj
rzenia się spotkały. Nie potrafiła jednak patrzeć mu
w oczy. Pospiesznie się wyprostowała. Uścisk Jewgie
nija stał się trochę mocniejszy, czuła jego oddech na
swoim uchu.
- A zatem ona ma rację? O kim wtedy myślisz? Czy
nie ma znaczenia, kto się pojawia w twoich marze
niach?
- Nie robiłam tego świadomie. To znaczy nie wy
obrażałam sobie ciebie jako kochanka świadomie. To
było ciało bez twarzy...
Jewgienij puścił jej ramię. Dotknięty do żywego, od
sunął się.
- Dzięki!
- To Tonią zmusiła mnie do przyjrzenia się tym fan
tazjom - ciągnęła Raija. - Nie wierzyła w to, co jej mó
wiłam. Zmuszała mnie do czegoś więcej. Wtedy zobaczy
łam to, co ona już przedtem wiedziała, właśnie dlatego,
że jest Tonią. Ciało, które miało twarz. W moich marze
niach nigdy nie było rąk. Tylko jedna.
Jewgienij nie miał odwagi dotknąć Raiji. Słyszał, co
mówiła, ale może to wcale nic nie znaczy. Mówiła prze
cież tylko o fantazjach.
- Nie wiesz, co za sobą zostawiłaś - powiedział.
Raija odwróciła się ku niemu. Tak jak przedtem An
tonia.
Jewgienij widział, że nie mógłby objąć Antonii. Nie
teraz. I to nie ze względu na Olega, ale ze względu na
Raiję. .
- Nie przeszkadza mi to - powiedziała. - Antonia
powtarzała mi to tyle razy, że sama w to prawie uwie
rzyłam. Ze może w tym wszystkim jest jakiś głębszy
sens. Może tak właśnie miało być. Że muszę żyć. Czło
wiek, który stracił swą przeszłość, żyje tak, jakby nie
miał cienia. Ale czy cień jest nam do czegoś potrzeb
ny? Byłoby znacznie gorzej, gdyby odebrano mi przy
szłość. Teraźniejszość....
- Nie raz i nie dwa burzyłem tę ścianę pomiędzy na
mi - szepnął Jewgienij namiętnie. - W myślach byłem
przy tobie tysiąc razy.
- Ale mój próg był za wysoki?
Jewgienij skinął głową.
- Boję się powiedzieć, że cię kocham. - Raija bardzo
pobladła. - To mogłaby być pomyłka. Ale nikogo nie
lubię tak bardzo jak ciebie, Jewgienij.
Nie miał odwagi uwierzyć w jej słowa. A jednak
usprawiedliwiały one kłamstwo, na którym oparł swe
życie.
Wyciągnął drżącą rękę i dotknął jej jedwabistych
włosów. Nie pamiętał, że były tak miękkie. Ich jedwa-
bistość przewyższała nawet jego marzenia.
- Nie będę nic mówić - szepnął. - I tak wszystko
wiesz. Nie powtórzę tego, dopóki nie zechcesz tego usły
szeć. Ale pragnę cię obejmować, przytulać, całować...
- Ja też tego pragnę.
Przed oczami Jewgienija przez chwilę przemknęła
twarz brata. Ciemne, zazdrosne oczy Aleksieja...
Ale to należało już do przeszłości. Aleksiej nie ży
je. Jewgienij nigdy nie odważył się wymówić jego imie
nia w obecności Raiji.
Przeszłość zamieniła się dla niej w gęstą mgłę. Jew
gienij postanowił w ten sam sposób traktować własną
przeszłość.
Nigdy w życiu nie czuł się bardziej bezbronny niż te
raz. Nigdy tak bardzo nie drżał z lęku przed porażką...
Sporo czasu minęło od ostatniego razu. Wiele dni
upłynęło od nocy, podczas której Antonia wszelkimi
sposobami próbowała rozbudzić w nim pożądanie.
Marzenia uczyniły go znów mężczyzną. Ale Rai ja
była teraz czymś więcej niż marzenie. Siedziała tu we
własnej osobie. Żywa i tak kusząca. Jewgienij chwycił
ją za ramię i pociągnął ku sobie. Jego otwarta dłoń
prześlizgnęła się po jej szyi, po miękkiej skórze.
Usta Raiji zadrżały i rozchyliły się, jej twarz unio
sła się ku górze. Jewgienij przełknął ślinę i poczuł, że
musi dotknąć tych ust swymi wargami.
Raija przysunęła się do niego, objęła kolanami jego
udo. Wszystkie jego mięśnie się napięły pod naciskiem
jej nóg. Dopiero po chwili odważył się rozluźnić całe
ciało i być naprawdę blisko niej.
Jej spragnione usta szukały jego warg. Dwa miękkie
ramiona opasały jego szyję...
Wślizgnęła się na jego kolana. Usiadła całym swym cię
żarem i objęła go nieco mocniej, gdy pocałunek stał się
bardziej namiętny. Jewgienij objął ją ramieniem w talii.
Jego usta żyły swym własnym życiem w czasie spo
tkania z jej gorącymi wargami.
Napór jej miękkiego ciała sprawił, że zaczęło szu
mieć mu w uszach. Przekonał się, że Raija potrafi zro
bić z nim wszystko to, czego nie zdołała zrobić Anto
nia ani żadna inna kobieta.
Ona też o tym wiedziała.
Nie sposób było tego nie zauważyć.
Okazało się jednak, że to nie miała być taka delikat
na zabawa jak w jego snach.
W marzeniach i fantazjach tęsknota nie była tak bar
dzo bolesna. Nie przypuszczał nawet, że pożądanie
może osiągnąć aż tak wielkie natężenie. Nie przypusz
czał też, że ona może być podobna płomieniom, któ
re go trawiły od dawna.
Jewgienij przewrócił Raiję na łóżko, nie odrywając
warg od jej ust. Pocałunek miał trwać wiecznie.
Dłoń wędrująca w górę po jej udzie nie natrafiła na
żadne przeszkody.
Jewgienij podniósł oczy i napotkał jej roześmiane
spojrzenie. Jego usta niechętnie oderwały się od jej
warg.
- Antonia tego nie powiedziała...
Raija pozwoliła mu sięgać tam, gdzie chciał. Pozwo
liła, by dotykał jej tak, jak chciał. Sama tego pragnęła...
Jego usta parzyły niemal jej szyję. Jewgienij wiedział,
że sztuka panowania nad sobą ma swoje granice...
- Nie mogę czekać już dłużej - mruknął, kryjąc
twarz w jej szyi. Oczy mu pociemniały, gdy uniósł swą
twarz ku niej. - Nie mogę już czekać...
Raija ucałowała jego skroń, wsunęła dłoń pomiędzy
ich ciała i pomogła mu znaleźć to, czego szukał.
- Żadne z nas już nie musi czekać, Jewgienij - szep
nęła. - Już nie...
Wszystko potoczyło się szybko i gwałtownie i skoń
czyło się, nim się naprawdę zaczęło. Oboje byli jednak
wyczerpani, rozgorączkowani, spoceni i... nasyceni.
Pozwolili, by ich ciała rozdzieliły się - na razie. Na
tychmiast jednak spletli dłonie, dotknęli się udami.
Nawet ich czoła nieomalże dotykały się nawzajem.
- Nie nadzwyczajny ze mnie kochanek - mruknął
Jewgienij z pewnym zawstydzeniem.
- Niedawno wydawało ci się, że w ogóle nie jesteś
w stanie się kochać. - Raija uśmiechnęła się do niego
ciepło. - Nie mogłeś nie zauważyć, że mnie było rów
nie dobrze jak tobie.
- Niektóre potrafią udawać...
- Nie ja.
Jewgienij uwierzył jej. Dreszczu rozkoszy, który
przeszył Raiję, nie dało się z pewnością udawać.
- Nasze ciała lubią się nawzajem.
- I ja też cię lubię, Jewgienij. Ale to słowo, które
chciałbyś usłyszeć, wciąż mnie przerasta. Coś mnie od
niego odgradza. Nie mogłabym go wypowiedzieć.
Jeszcze nie.
- Czy to znaczy, że ze mną zostaniesz?
- A czy mam dokąd pójść?
Jewgienij pieszczotliwie dotknął jej czoła u nasady
włosów. Musnął palcem jej czarne brwi.
- To nie może być decydujący powód. Musisz
chcieć tu zostać albo nic z tego nie będzie.
- Czy potrafisz czekać na słowa, które być może ni
gdy nie padną? - zapytała i spojrzała mu prosto w oczy.
Jewgienij mógł jej powiedzieć, że potrafi wiele wię
cej niż to, że potrafi zbudować swe życie na kłamstwie.
- Potrafię. Ale nie możesz wrócić już do swego po-
koiku. Muszę cię obejmować każdej nocy. Będę cię
uszczęśliwiał tak często, jak tylko zdołam.
Zrodziło się między nimi coś w rodzaju wspólnoty.
Tak bardzo potrzebnej, by wypełnić pustkę, którą Ra-
ija w sobie nosiła.
Wielbił ją całym sobą. Nigdy nie miała zwątpić w je
go szczerość.
Obudził w niej tę dziwną melodię. Gdzieś bardzo
głęboko zrodziła się w niej muzyka.
Antonia powiedziałaby, że na tym polega życie te
raźniejszością. Trzeba zaufać chwili i temu, co przy
niesie jutro i następny dzień...
Raija nie miała zresztą wyboru. Nie miała na czym bu
dować swego życia. Jewgienij nie chciał na to patrzeć z tej
strony, ale Raija wolała mieć oczy szeroko otwarte.
Ciągnęło ich ku sobie.
- Tej nocy nie zmrużę oka - powiedział cicho.
Usłyszała wyraźnie, że w jego głosie pobrzmiewa
śmiech. Tym razem to ona zbudziła w nim ten śmiech,
nie Antonia i nie żadna inna.
- Poczucie szczęścia rozsadza mi niemal pierś. Oba
wiam się, że serce mi pęknie, nim nadejdzie dzień.
- Noc jeszcze na dobre nie zapadła, Jewgienij. My
ślę, że szczęście cię nie rozsadzi. Szczęście to łagodne,
miłe uczucie. Jakby człowiek chodził boso po trawie
albo siedział na gałęzi, machając nogami...
Jewgienij pocałował ją. Ucałował jej usta, czubek
nosa, policzki. Rozpiąwszy koszulę Raiji, całował jej
piersi tak długo, aż nabrzmiały pożądaniem.
- Zdejmij koszulę - poprosił. - Niech tym razem nic
nas nie dzieli. Tym razem zrobimy to pięknie i powoli,
tak jak w moich marzeniach. Tak jak w twoich snach.
Raija usiadła i ściągnęła koszulę przez głowę. On
zdjął spodnie.
- Zrobimy wszystko, o czym nawet nie marzyliśmy
- powiedział. - Wszystko, od czego nawet myśli się ru
mieniły.
Jego usta pomknęły w dół po jej brzuchu, zastąpiły
dłoń, która nie mogła już nikogo pieścić.
I Raija oddała mu się. Całkowicie.
Stal się jej teraźniejszością.
A może nawet przyszłością.
Na niebie lśniła zorza polarna.
EPILOG
Ravna wiedziała, że żałoba po dziecku nigdy nie
przemija. Przybiera inne formy, staje się mniej bolesna
z latami, ale nigdy się nie kończy. Niektórzy znajdują
jakąś ulgę, gdy mają grób, który mogą odwiedzać. Miej
sce, w którym przystoi żałoba. Miejsce wspomnień.
Miała kiedyś dwoje dzieci.
Laila na zawsze pozostała dzieckiem.
Ból po jej stracie nigdy nie opuścił Ravny. Fakt, iż
dziewczynka została w obcej ziemi, na której noga Ra-
vny nigdy nie postanie, nie łagodził tego bólu.
Mikkal odszedł tak dawno, ale matka nigdy nie wąt
piła, że wróci.
Wiedziała, że tylko tu, na wysuniętym daleko na
północ płaskowyżu, czuł się jak w domu.
Ale zamiast niego zjawił się Reijo.
Kwen, który nie był już chłopcem, który stał się
mężczyzną. Mąż Raiji, który pogodził się z tym, co ją
łączyło z Mikkalem.
Reijo przybył tu razem z jej wnuczętami, Ailo i Ma
ją, pozostałymi dziećmi Raiji, jej bratem oraz Finem,
który patrzył na świat przez różowe okulary.
Raija musiała uciekać.
Mikkal zginął.
- Nikt nie przypuszczał, że to się tak skończy. - Ra-
vna znalazła pewną pociechę we wspominaniu. - Od
dziecka zachęcałam go, by się do niej zbliżył. Robiłam
wszystko, żeby im ułatwić spotkania. Raija była mi jak
córka. Nie urodziłam jej, ale stała się moją córką. Ko
chałam ją tak samo jak Lailę. W pewnym sensie była
dla mnie druga Lailą. Moim dzieckiem. I wydawało mi
się, że nie stracę jej tylko wówczas, gdy kiedyś się po
biorą. Mój Mikkal z moją Raiją...
Straciła ich oboje.
Raija nigdy nie zadomowiła się w Lyngen. Nigdy
nie stała się dobrą żoną dla nikogo innego.
Mikkal nigdy nie był do końca zrównoważony bez
Raiji. Doprowadził Siggę do szaleństwa, a od Ingi
wziął znacznie więcej, niż mogła mu ofiarować. Sam
zaś nigdy nic nie dawał. Do chwili, w której zaczął
dzielić codzienność z Raiją i w której Ravna straciła
z oczu syna i wnuka.
Mikkal zostawił wszystko.
To były trudne lata dla Ravny. Niełatwo jej było zwra
cać się o pomoc do innych, choćby to była rodzina.
Przecież syn powinien się nią opiekować.
- Nie cierpiał?
Wiele razy o to pytała. Za każdym razem słyszała
to samo.
Reijo był cierpliwy.
Chciałaby mieć takiego syna.
- Był szczęśliwy w chwili śmierci. Umarł w ramionach
Raiji. Umarł dla niej. Tak samo jak żył. Tylko dla niej.
Uratował jej życie. Myślę, że to go uszczęśliwiło. Nie są
dzę, by zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje.
Tak uważał Reijo, ale przecież nie mógł wiedzieć.
- Powinien mieć grób...
Reijo miał wyrzuty sumienia. Ravna nie potrafiła
jednak go pocieszyć w żaden sposób. Morze było jej
zupełnie obce. Niewykluczone, że nic nie mógł na to
poradzić. Ale Ravna miała obarczać go winą za tę stra
tę przez cale swoje życie. Podobnie zresztą jak i on sam.
- Raija nigdy mi nie przebaczy. Chciała, żeby spo
czął w.ziemi, którą tak kochał. Ale prądy podwodne
są tam takie wartkie. Staruszek, który nas uratował,
mówił, że nie wiadomo gdzie szukać tego, co tam uto
nęło. Ciało nigdy nie wypłynęło na ląd. A i na morzu
nikt niczego nie znalazł.
Ravna zawsze powtarzała to samo:
- Powinien mieć swój grób.
Nadchodziła pora wiosennej wędrówki. Mieli w niej
uczestniczyć Reijo, Matti i Santeri.
Tyle przynajmniej Reijo był winien Ravnie.
Nie odrzuciła jego propozycji.
Cieszyła się z obecności wnuków. Ailo i Maja byli
dziećmi Mikkala. Mikkal nie żył więc na próżno, choć
tak krótko.
Ravna spodziewała się nieco łagodniejszej jesieni ży
cia. I innego lata. Zawsze miała nadzieję, że los połą
czy Raiję i Mikkala. Że ujrzy na własne oczy, jak ma
rzenia, które snuła dawno temu, gdy podróżowali na
północ z ośmioletnią córką Erkkiego Alatalo, staną się
rzeczywistością.
Ich spokojne życie zmieniło się wraz z przybyciem
Raiji. Wszystko nabrało tempa.
Raija wywoływała burze. Wcale tego nie chciała, ale
było w niej coś, co przyciągało katastrofy.
Są tacy ludzie i już.
Na szczęście nie jest ich za wielu. Nikt nie zapomi-
na spotkania z nimi. Zawsze wpływają na los wszyst
kich, z którymi się stykają. Na dobre i na złe.
Sami przeważnie nie są źli.
Ale sieją wokół siebie zniszczenie.
Ravna nie obarczała Raiji winą za wszystkie nie
szczęścia.
Wcale nie.
Jednak uczucie, które zrodziło się między tą dziew
czyną a Mikkalem, było stanowczo zbyt wielkie.
Ludzie nie potrafią sprostać takim uczuciom. Ravna
wyobrażała sobie, że tak będzie w niebie. Dla zwykłych
śmiertelników było to jednak za wiele. Nic dziwnego,
że anioły zaczęły im zazdrościć i wszystko przerwały.
Przeganiali stado. Dzieci Raiji biegały boso po za
zielenionym płaskowyżu, po którym tańczyła Raija.
Syn Mikkala nosił pasterską laskę w miejscu, w któ
rym jego ojciec wystrugał ptaszka, pasąc renifery.
Lato rozkwitło, potem przybladło, aż wreszcie je
sień pozbawiła je barwnych szatek.
Reijo był coraz bardziej niespokojny.
- Zdaje się, że odjedziesz stąd przed nami - powie
działa Ravna pewnego wieczoru, gdy siedzieli przy
ognisku między jurtami. - Nie powinieneś mieć wy
rzutów sumienia. Pomogłeś już więcej, niż trzeba. Ty
także w pewien sposób stałeś się moim synem.
Popatrzyła na niego uważniej:
- Ailo mówił mi, że obiecałeś być jego tatą.
- Bałem się, że o tym pamięta.
- Nie przejmuj się - uśmiechnęła się Ravna. - Nie po
zwolę, by źle o tobie myślał. Jest tylu różnych ojców...
- Każdy inny.
- Właśnie. Przez pewien czas zamierzałam ci go od
dać. Wysłać go razem z tobą. Ale nie mogę. Jest jesz
cze mały, ale mam przecież tylko jego i Maję. A ona
nie chce zostać. Mój wnuk nie może stać się Norwe
giem czy Finem. Ma być Lapończykiem. Żyć tak jak
my, przejąć to, co miał jego ojciec i dziad... Musi za
opiekować się babką. O tym też muszę myśleć. Nie
mam przecież nikogo innego.
Reijo wiedział, że tak musi być.
- Mógłbym zostać - przyznał. - Nie wiem, jak z San-
terim czy Mattim, ale ja mógłbym zostać. Podoba mi
się to życie. Ale muszę wracać. Nadchodzi czas, gdy
przypływają Rosjanie. Musimy wracać do domu. Ra-
ija zastanie pusty dom, gdy wróci.
- Rai ja jest całym twym życiem, prawda?
Reijo pokiwał głową z zakłopotaniem.
- Owszem. Ale to nie znaczy, że moje życie było stra
cone. Nigdy nie poświęciłem dla niej więcej niż ona dla
mnie.
- Czy ona wie, jakie ma szczęście, że zostałeś jej mę
żem?
- Oboje mamy szczęście - stwierdził Reijo. - Świę
ty nie jestem. Zawsze byliśmy przyjaciółmi. I nigdy nie
zawiedliśmy swego zaufania.
- Zasługujesz na szczęście, Reijo - powiedziała Ra-
vna poważnie. - Ty i Raija zasługujecie na szczęście.
- Kto wie? - uśmiechnął się. - Może ono nas kiedyś
spotka?
Ravna nie odpowiedziała. Patrzyła gdzieś w dal po
nad jego głową. Tam gdzie majaczyły góry, pojawiły
się pierwsze zwiastuny zorzy polarnej.
Nadciągała chłodna noc.