1
Nie wiedziała, jak długo już idą. Nie wiedziała, gdzie się
znajdują. Jedyne, z czego zdawała sobie sprawę, to zimno.
Myślała tylko o tym, żeby dzieci nie przemarzły. Na
stępnie żeby przeżyć. Ze względu na dzieci.
Miała już za sobą podobną podróż, ale wtedy sama by
ła małą dziewczynką.
Wtedy inni poświęcali się dla niej, choć tego nie rozu
miała. Poza tym podróżowała z ludźmi, którzy znali pła
skowyż, wiatr i chłód.
Wyprawa do Ruiji różniła się od obecnej pod każdym
względem. Wtedy miała Mikkala.
Teraz również zmierzali na północ. Jeszcze dalej na pół
noc Ruiji - do krainy nad morzem, do północnej Norwegii.
Raija znowu była w drodze. Dokąd - nie wiedziała do
kładnie. Wiedziała tylko, co opuściła.
Tym razem stanowili niemałą grupę.
Dzieci. Reijo. Dwoje nowych przyjaciół z Finlandii:
Taavi i Tarja. Mimo to serce Raiji wypełniała naga samot
ność, pozbawiająca ją wszelkiej nadziei i wszystkich ma
rzeń, jakie snuła do tej pory.
Z każdym kolejnym krokiem paliła za sobą mosty.
Zdawała sobie sprawę, że kraina na północy nad Mo
rzem Arktycznym jest ogromna. Być może nigdy więcej
nie spotka Mikkala.
Z każdą milą zbliżała się do niego - a jednocześnie co
raz bardziej oddalała. Mikkal nic nie wiedział o tej wypra-
5
wie. Nadal sądził, że jego Raija mieszka w małej osadzie
nad fiordem Lyngen.
Patrzyła przed siebie, ale widziała niewiele. Wiatr sma
gał twarz, wyciskał łzy.
Musiała przymykać oczy, cały świat stał się dwiema wą
skimi szparkami.
Świat, który mimo wszystko wydawał się nieskończe
nie mały. Za sobą mieli ścianę śniegu. Po bokach także.
A w ich stronę, ciskane wiatrem, sypały się poziomo igieł
ki lodu i śniegu. Maleńkie, ostro zakończone noże. Policz
ki dawno już przestały piec.
Reijo nalegał, by często się zatrzymywali i szczypali
skórę twarzy, pobudzając ją do życia.
Twarze, ręce i nogi najbardziej były narażone na od
mrożenie. Raija straciła czucie w stopach. Poruszały się.
Niosły ją naprzód. Lecz ich nie czuła.
Policzki stały się lodowate. To jedyne, co mogła o nich
powiedzieć. Dłonie spuchły i bolały.
Dobrze, że niosła Knuta. Przyciskała dziecko do piersi,
grzejąc je własnym ciepłem. Inaczej maleńkie ciałko za
marzłoby na śmierć.
Zawiązała szal w ten sposób, że chłopczyk leżał w nim
bezpieczny. Dzięki temu odrobinę odciążyła ręce.
Trzymiesięczne dziecko nie waży wiele, ale nawet taki
ciężar staje się odczuwalny, jeśli trzeba go dźwigać przez
cały dzień, w taką pogodę, na którą nikt dobrowolnie nie
wychodzi z domu.
Reijo i Taavi kroczyli na przedzie. Brnęli po kolana
w śniegu i niemal wlekli za sobą konia, który ciągnął na sa
niach tę odrobinę doczesnego dobra, jakie posiadali, i dwo
je starszych dzieci. Maja i Elise musiały jednak od czasu do
czasu iść pieszo. Nie dlatego, żeby ulżyć zwierzęciu, ale że
by nie zmarzły i całkiem nie skostniały z zimna.
Musiały się ruszać, w przeciwnym razie nabawiłyby się
odmrożeń. Serce Reijo się ściskało, kiedy mimo gwałtow
nych protestów dziewczynek kazał im wysiadać z sań
w śnieg, który sięgał dzieciom prawie do pasa.
Elise płakała cicho, a Maja krzyczała w głos. Bardziej
okrutne ze strony Reijo byłoby jednak pozwolić malu
chom siedzieć spokojnie i czekać, aż mróz niepostrzeże
nie wykradnie im czucie w rękach i nogach - a w końcu
być może pozbawi je życia. Odpowiadał za tę małą gro
madkę. Odgrywał w pewnym sensie rolę przywódcy.
Odpowiedzialność niczym ołów ciążyła na barkach
dziewiętnastolatka. Bał się, że zadymka sprowadzi ich
z właściwej drogi. Zacisnął zęby, aż zabolały go szczęki.
Musieli iść dalej. Zatrzymanie się teraz groziłoby śmiertel
nym niebezpieczeństwem - tu, gdzie za dach mieli niebo,
którego nawet nie mogli zobaczyć.
Oznaczałoby to rezygnację i zdanie się na nieprzychyl
ną naturę, aby ostatecznie się z nimi rozprawiła.
Nie po to obrali kurs na północ, żeby umrzeć. Mieli
rozpocząć nowe życie. A on - młody chłopak z lasów po
łudniowo-wschodniej Finlandii, roił śmiałe marzenia. Ma
rzenia o czymś lepszym. Marzenia o żółtym metalu, któ
ry niejednego mógł doprowadzić do szaleństwa.
O złocie, którego pokłady, jak mówiono, znajdują się
w Ruiji, w owej północnej krainie nad morzem. Teraz nie
pozostało mu nic oprócz marzeń. Mógł nimi przynajmniej
wypełnić myśli.
Raija od dawna stanowiła część jego pragnień, jednak
wyraźnie dała do zrozumienia, że nie może mu ofiarować
nic więcej oprócz przyjaźni. Reijo nieustannie starał się to
zaakceptować.
Przyjął na siebie odpowiedzialność za niewielką rodzi
nę Raiji, kiedy jego najlepszy przyjaciel, Kalle Elvejord,
zginął w zeszłym roku podczas połowów w Finnmarku.
Reijo postanowił towarzyszyć jej i dzieciom do miejsca,
gdzie mogłaby rozpocząć nowe życie.
Sam jednak stworzony był do tułaczki. Z myślą o żółtym
metalu, który z pogardzanego Fina, mówiącego źle po nor-
wesku, mógłby uczynić wielkiego pana. Również w Ruiji.
Obrócił się bokiem do wiatru i pociągnął mocno konia
za postronek.
- Pójdziesz ty, nędzna szkapo! - warknął, tak żeby nikt
nie słyszał.
Przez cały czas walczyli ze śniegiem i wiatrem. To ist
ny Ragnarokk, koniec świata.
Sami wydawali się tacy mali wobec sił natury.
Ktoś chwycił Reijo za ramię i chłopak niechętnie się za
trzymał. Musieli iść. Nie mogli ciągle robić postojów, bo
łatwo ulegliby pokusie, by odpoczywać więcej - i więcej,
i więcej...
Taavi spojrzał na przyjaciela z desperacją w oczach.
Z całej twarzy widoczne były tylko szare oczy. Resztę
skrywała skórzana czapka i wełniany szal, owinięty wokół
głowy dla ochrony przed mrozem.
Mężczyzna coś powiedział, lecz Reijo nie dosłyszał ani
słowa.
Taavi rozchylił szal, żeby odsłonić usta, i wskazał do ty
łu ręką w zesztywniałej rękawiczce.
- Raija - krzyknął, Reijo ledwie go słyszał. - Nie ma ich.
Raija i mały...
Reijo dłużej nie słuchał. Poprosił towarzysza, by został
przy koniu. Przypilnował go. Starał się utrzymać własne
ciepło i zadbał o Tarję i dzieci.
Sam natomiast poczłapał z powrotem drogą, którą, jak
sądził, przyszli. Z trudem rozpoznawał ślady, śnieg szyb
ko je zacierał. Ale Raija i Knut tam gdzieś zostali.
A bez nich nigdzie nie pójdzie.
Wiatr wiał w plecy Reijo, lecz było ciemno, a nieustająca
zamieć śnieżna bynajmniej nie poprawiała widoczności. Mógł
przejść w odległości kilku metrów od Raiji i jej nie zauważyć.
Wiatr niezmordowanie próbował zasypać go płatkami,
które nabierały dużej prędkości, zanim spoczęły na szero
kich ramionach niewysokiego, lecz silnego Fina. Reijo
wiele razy znajdował się zaledwie parę centymetrów od
zlodowaciałej skorupy i śnieżnych zasp, lecz jakimś cu
dem udało mu się utrzymać na nogach.
- Raija! - krzyczał całą siłą płuc. Zwątpienie graniczyło
z paniką. Nie mógł teraz stracić dziewczyny, nie tutaj,
w tym białym piekle, które szalało wokół. - Raija!
Jego głos brzmiał zgrzytliwie jak zardzewiałe żelastwo,
lecz on nie przestawał wołać. Od czasu do czasu przekli
nał w duchu:
Przeklęty uparciuch! Nie mogłaś jeszcze trochę wytrzy
mać? Czy ktoś inny nie mógł ponieść małego? Czy sam
nie pytałem cię wiele razy właśnie o to? Co za krnąbrne
babsko, zawsze musi zrobić na przekór. Kiedy cię znajdę,
przemówię ci do rozumu... Raija! RAIJA!
Rzucił parę soczystych przekleństw po fińsku. Podzia
łały jakby oczyszczająco na jego umysł. Dały upust wście
kłości, strachowi i panice.
- Raija! Raija!
Zatrzymał się, stanął pochylony do przodu na szeroko
rozstawionych nogach, chwiejący się ze zmęczenia i popy
chany przez wiatr, który ciągle chciał go powalić. Przez
cały czas musiał walczyć, by się nie przewrócić.
Czyżby słyszał jakiś dźwięk?
Czy to tylko wiatr? Czyjś głos?
Nasłuchiwał, trudno jednak z pewnością powiedzieć,
co go zatrzymało.
Ponownie nabrał powietrza i zawołał jej imię. Nasłu
chiwał. Każdy mięsień jego ciała drżał z napięcia.
Dobiegł go znowu - ten dźwięk.
To nie wiatr. Wiatr świszczał i wył pustym głosem Mo
rza Arktycznego, gwizdał pośród trzasków lodu i śmiał się
głucho oddechem z bieguna północnego.
Wiatr nie miał w swoim słowniku „Reijo". Chłopak nie
usłyszał więcej niż „...jo", lecz miał pewność, że ktoś wo
ła jego imię.
Próbował ustalić, skąd dochodził dźwięk, wydawało mu
się, że wie, i ruszył dalej. Zatrzymywał się co drugi metr
i krzyczał imię Raiji. Nasłuchiwał. Usłyszał wyraźnie
w odpowiedzi jej głos. Powlókł się dalej. Potykał się o wła
sne nogi, lecz się nie poddawał. Musi ją odnaleźć.
Zamrugał oczami, przetarł je. Płatki śniegu kładły się na
powiekach, tworząc perełki lodu, przez które trudno by
ło cokolwiek zobaczyć. Reijo miał nadzieję, że odnajdzie
powrotną drogę do konia i sań.
- Raija! - krzyknął, napełniwszy płuca powietrzem tak
zimnym, że poczuł ból w piersiach. Wiatr zapierał mu dech
i zasypywał śniegiem twarz, na której malowała się rozpacz.
- Tutaj - powiedział tuż obok czyjś glos. A raczej pisnął.
Reijo postąpił parę kroków naprzód, potem w bok - do
strzegł przed sobą jakąś nieco ciemniejszą plamę i upadł
na kolana przed skuloną postacią.
Czuł, że jest przemarznięty i zmęczony, lecz szczęście,
które go wypełniło, kiedy obejmował Raiję i Knuta, prze
słoniło wszystko.
Po chwili wybuchnął:
- A niech cię wszyscy diabli, Raija! Przez twój upór zna
leźliśmy się w niebezpieczeństwie! Mogłem cię szukać
przez całą noc, a tamci, czekając na nas, zamarzliby tym
czasem na śmierć...
Jego usta, suche i spękane, tuliły się do jej policzka,
skrawka chłodnej skóry, wystającego spod chusty, owinię
tej wokół głowy i częściowo osłaniającej twarz.
Złość Reijo wynikała ze strachu, którego nie chciał oka
zać. Łzy ulgi mieszały się z lodem na rzęsach i topiły za
marznięte krople.
Wilgoć wsiąkała w wytarte wełniane spodnie, które
przymarzły do skóry.
Podniósł się niezgrabnie i pomógł Raiji się dźwignąć.
Dziewczyna ledwie żywa dosłownie opadła na niego, opar
ła się, potrzebowała go, jego siły i ciepła.
Dziecko kwiliło przez cały czas. To przynajmniej zna
czyło, że żyje. Reijo dziękował Stwórcy.
Otoczył Raiję ramieniem i ruszył z powrotem po swo
ich własnych śladach, których prawie już nie było widać.
Teraz szłc się dwa razy trudniej. Raija ledwie trzymała
się na nogach, a wiatr wiał prosto w twarz. Stanowił jed
nak pewnego rodzaju drogowskaz - jeżeli pójdą pod wiatr,
być może trafią do pozostałych.
Jeżeli się pospieszą, śnieg nie zdąży zasypać śladów.
Raija podążała bezwiednie za Reijo, zdając się na jego
wytrzymałość i siłę. Nie była w stanie wydobyć słowa.
Usta miała zdrętwiałe z zimna. Włosy pod chustą tworzy
ły na czole zamarznięte kosmyki. Wszystko wydawało się
lodowato zimne. Zimne. Lód - lód - lód...
Nie mogła zebrać myśli. Zdawała sobie niejasno spra
wę z obecności Reijo. Czuła w ramionach niemowlę. Kur
czowo trzymała malca, lecz robiła to odruchowo.
Wydawało się, jakby ręce przymarzły do dziecka. Raija
nie uświadamiała sobie, że została z tyłu i upadła, nie wie
działa o tym.
Wszystko znalazło się na pograniczu mroku, przeraża
jącego i wiecznego, lecz również kuszącego - i bliskiego.
Niebezpiecznie bliskiego.
Chciała już zamknąć oczy i pozwolić się ogarnąć ciemno
ści, lecz pojawił się Reijo i wyrwał ją z otchłani, więc podą
żyła za nim. Ku życiu. Ku zimnu. Jeszcze większemu zimnu.
Reijo czuł się zupełnie wyczerpany, kiedy wreszcie do
tarli do małej grupy osób przytupujących w miejscu na śnie
gu przy koniu i saniach. Ganiam tam i z powrotem, do dia
bła, pomyślał i zawirowało mu przed oczami. Zachwiał się
z Raiją w ramionach, wydawało mu się, że ujrzał przed so
bą przynajmniej dziesięć osób, lecz nie mogło tu być niko
go więcej poza Taavim i Tarją z dwiema dziewczynkami.
Przyjaciele nie odezwali się ani słowem, ale Reijo miał wra
żenie, że dostrzegł w ich twarzach zgodne „chwała Bogu".
Wiatr trochę ucichł. Na tyle, że mogli stać spokojnie,
lecz nie na tyle, by mogli zatrzymać się na odpoczynek
pod gołym niebem. I nie na tyle, by zdecydować się na dal
szą wędrówkę w sytuacji, kiedy Raija tak bardzo osłabła.
Taavi powiedział to, o czym wszyscy myśleli:
- Ona nie może iść dalej. Musimy zagrzebać się w ja
kiejś zaspie.
Reijo tylko skinął głową i posadził Raiję w saniach, otu
lając ją i dziecko skórami.
Oczy dziewczyny były szkliste. Otwarte, lecz dziwnie
nieobecne. Reijo wziął Maję na ręce i zaczął brnąć na
przód. Szedł jako pierwszy.
Śnieg zelżał. Wiatr nie wył już tak przejmująco. Jakby
wstrzymał oddech.
Koń nadal stał w miejscu.
Reijo zirytowany pociągnął za postronek, lecz zwierzę po
trząsnęło tylko łbem i nie ruszyło do przodu. Przebierało no
gami i kiwało swą wielką głową, zwracając oczy ku Reijo.
- No chodź - zachęcał Reijo, pociągając trochę łagodniej.
Jeśli groźby nie pomogły, może poskutkuje prośba.
Koń pozostał jednak głuchy i ślepy. Uparcie stał w miej
scu.
Taavi przeszedł obok Reijo; wydeptał świeży ślad na
białym bezbrzeżnym morzu leżącym przed nimi.
Po chwili wrócił biegiem. Jego oczy błyszczały. Mocu
jąc się z szalem, zasłaniającym twarz, zawołał:
- Chata! Niedaleko stąd stoi chata! Możemy tam odpo
cząć.
- A ludzie? - spytał Reijo z niedowierzaniem, lecz otrzy
mał odmowną odpowiedź. - Gdybyśmy tylko mogli ru
szyć tego nieznośnie upartego konia - mruknął.
Pociągnął, a Taavi pchał od tyłu. Wspólnymi silami uda
ło im się zmusić niechętne zwierzę do ruchu.
Chata znajdowała się kilkaset metrów od miejsca, gdzie
się przed chwilą zatrzymali. -
Wykopali w śniegu coś w rodzaju tunelu między do
mem a potężną zaspą, tak że ich niewysoki koń mógł zna
leźć tam schronienie. Chata osłaniała od wiatru, a tunel
przed największym mrozem. Reijo pomyślał, że przydało
by się jeszcze trochę siana.
Na saniach została resztka tego, na które się wymieni
li, kiedy ostatnio dotarli do stałego gospodarstwa. Od tam
tej pory minęło sporo czasu.
Reijo, pełen obaw, dał koniowi wszystko. Miał nadzie
ję, że wkrótce znowu spotkają ludzi.
Taavi i Tarja zdołali tymczasem odśnieżyć wejście.
Wraz z dziewczynkami weszli do chaty. Ich zmęczone glo
sy nabrały ciepła.
Reijo odwinął skóry okrywające Raiję i ostrożnie wziął
ją na ręce.
Powoli odwróciła ku niemu twarz. Jej oczy wydawały
się całkiem pozbawione wyrazu.
Reijo pośpiesznie wniósł dziewczynę do środka. Czuł
się niezmiernie szczęśliwy, że znaleźli tę opuszczoną cha
tę. Raiję bowiem niewiele dzieliło od śmierci.
Kiedy przyzwyczaił oczy do ciemności, obejrzał po
mieszczenie, w którym się schronili.
Ściany z okrąglaków, zamknięte otwory okienne, pro
ste palenisko i bardzo oszczędne umeblowanie - stół i pa
rę ław, niezbyt solidnych.
- Tu jest drewno - zauważył Taavi zdumiony. Zaczął
grzebać pod ubraniem w poszukiwaniu krzemienia, który
należał do jego najcenniejszych skarbów.
Uklęknął przy palenisku, próbując rozniecić ogień.
Tarja troskliwie objęła Raiję, która opadła bezwładnie,
kiedy Reijo posadził ją na ławie. Musiał ją jednak na chwi
lę opuścić, by wnieść żywność, skóry i najważniejsze rze
czy. Suche ubranie. Coś, na czym mogliby się położyć.
Znalezienie schronienia poprawiło sytuację, lecz zmar
twienia nadal odbijały się na czole Reijo. Okalały je ni
czym zaciskająca się żelazna taśma.
Mimo wysiłków Taaviego na początku pojawiło się wię
cej dymu niż ognia. Drewno, starannie poukładane wzdłuż
ścian, nie było chyba tak suche, jak sobie wyobrażali.
Prawdopodobnie drewniany dom również nie był zbyt
szczelny, ale na pewno lepszy od panującego na zewnątrz
mrozu. Kiedy ogień po pewnym czasie porządnie się roz
palił, zrobiło się jasno.
Chata składała się z jednej izby. Klepisko i proste, znisz
czone ściany z drewnianych bali. Wzdłuż jednej z niskich
ścian oprócz drewna zgromadzono torf. Nie powinno za
braknąć ciepła.
Reijo i Taavi rozdzielili pomiędzy siebie skóry. Reijo
przemilczał fakt, że dwiema przykrył konia. Pomyślał, że
zwierzę również nie powinno marznąć. W swym sercu miał
szczególne miejsce dla istot pozbawionych daru mowy.
Tarji udało się wyswobodzić niemowlę z kurczowego
uchwytu Raiji. Dziewczyna usiadła przy palenisku, nucąc ci
cho nad delikatnym policzkiem dziecka. Reijo rozpoznał jed
ną z piosenek, którą zwykle śpiewała mu matka w czasach
tak odległych, że przesłaniała je zasłona nierzeczywistości.
Parę razy szybko zamrugał. Ręce zaczynały się rozgrze
wać. Palce poruszały się lżej i szybciej.
Najpierw dzieci, pomyślał, starając się nie patrzeć na
Raiję. Siedziała dziwnie spokojna na ławie, oparta o zim
ną ścianę. Pogrążona w swym własnym świecie.
Maja popłakiwała, kiedy Reijo ściągał z niej sztywne
kumagi. Masował jej nogi, kazał też Elise zdjąć buty i po
cierać stopy, tak jak sam to robił córeczce Raiji.
Elise miała zaledwie pięć lat, ale była najstarszym dziec
kiem i musiała radzić sobie sama w większym stopniu niż
malutka, niespełna dwuletnia Maja.
Nóżki dziecka zaróżowiły się i Reijo uznał, że wystar
czy już masażu. Mimo energicznych protestów zdjął z ma
łej liczne warstwy ubrania.
- Zaraz będzie ciepło - tłumaczył, zagryzając zęby i od
pierając uderzenia malutkich rączek.
Maja uspokoiła się nieco, kiedy założył jej na gołe cia
ło wełnianą koszulkę. Na skórze pojawiła się już gęsia
skórka.
Z pewnością najgorszy chłód zostawili na zewnątrz,
lecz wiele jeszcze brakowało, by w tej nieszczelnej chacie
zapanowało przytulne domowe ciepło.
Maja dostała suche skarpety i grubą kurtkę. Kątem oka
Reijo dostrzegł, że Elise bez nakazu sama zdjęła sztywne,
mokre ubranie i znalazła inne.
Szybko przesunął ręką po jej długiej ciemnoblond
grzywce.
- Mądra dziewczynka - rzekł z uznaniem. Odpowie-
działo mu łagodne spojrzenie niebieskich oczu i zawsty
dzony uśmiech.
Czuł wyrzuty sumienia, lecz przez cały czas myślał
o Raiji. Miał tak mało czasu.
Trochę może zbyt szorstko wepchnął dziewczynki mię
dzy dwie skóry, prosząc, by przytuliły się do siebie.
W ten sposób przez jakiś czas utrzymają ciepło.
Tarja zajmowała się niemowlęciem, które z zadowole
niem przyjmowało jej czułą opiekę.
Reijo spojrzał na Taaviego, który nie odrywał wzroku
od swej kobiety z dzieckiem, dzieckiem Raiji.
Szare oczy jakby pociemniały. W tym spojrzeniu tkwi
ło coś smutnego i niezgłębionego. Może ci młodzi nie mo
gli mieć potomstwa?
Reijo nie zastanawiał się nad tym dłużej. Najważniej
sze, że sam nie musiał zajmować się Knutem. Nie miał po
jęcia o niemowlętach, z ulgą pomyślał o tym, że Tarja zdję
ła z niego ten ciężar.
Objął Raiję. Wydawała się tak potwornie zimna i prze
marznięta. Taka bezwładna, choć sprawiała wrażenie przy
tomnej. Oczy miała szeroko otwarte, lecz spojrzenie było
puste.
Reijo potrząsnął dziewczyną, by się ocknęła. Przestra
szył się, jej ciało ciążyło w jego ramionach - jak martwe.
Po chwili się opanował, głaskał czule zimny policzek.
Skóra na twarzy była szorstka, a wiedział, jak potrafiła być
miękka i gorąca. Ujął w swe dłonie głowę Raiji. Próbował
uchwycić puste spojrzenie spod ciemnych rzęs. Popatrzył
prosto w jej oczy, lecz nie zareagowała.
Bał się.
Widział, że całkiem skostniała z zimna i jest jakby po
zbawiona życia. Jak szalony zaczął ściągać z niej ciężkie
ubranie. To przez nie była taka zimna. Zmarznięta i chora.
Przemoczone wierzchnie ubranie zaczęło tajać. Okry
wało dziewczynę niczym sztywna skorupa.
Reijo zastanawiał się, od jak dawna Raija tak cierpiała. Jak
długo tak potwornie marzła, nie skarżąc się jednak ani słowem.
Poprosił Taaviego, by podał mu sakwę z suchymi ubra
niami. Uznał, że nie czas na ceregiele i delikatność. Rozebrał
Raiję do naga i zaczął nacierać jej niemal martwe ciało cien
ką wełnianą chustą z pięknymi frędzlami. Nie przyszło mu
nawet do głowy, że to część jej odświętnego stroju.
Taavi odwrócił się plecami, starając się zachować dys
krecję. Reijo uśmiechnął się gorzko i zaczął Raiję z powro
tem ubierać. Potem wziął ją znowu w ramiona. Nie czuł
nawet, że sam jest przemarznięty do szpiku kości i że je
go rzeczy przylgnęły do ciała.
Nie myślał c tym, że tak jak inni powinien się przebrać.
Przytulił twarz do zmierzwionych włosów Raiji, prze
suwał po nich ustami, szepcząc czułe słowa. Kołysał ją de
likatnie w objęciach. Jak dziecko. Muskał wargami jej ucho.
Całował najdroższy policzek i słabo pulsującą skroń.
- Raija, Raija... - szeptał w desperacji.
Jedynie oczy dodawały blasku bladej, pozbawionej ko
lorów twarzy. Lecz stanowiły jakby lustro - odbijały jedy
nie otoczenie, a nie to, co się działo w duszy.
Tymczasem Tar ja i Taavi ugotowali rzadką kaszę z wo
dy i jęczmienia. Posiliła ona i rozgrzała zmęczone ciała -
przynajmniej na pewien czas. Mięso, które ze sobą przy
wieźli, woleli oszczędzić. Nie wiedzieli, jak długa czeka
ich jeszcze droga, nie wiedzieli też, czy łatwo przyjdzie im
zdobyć więcej mięsa i ryb.
Przyrządzili jednak bulion na kości, przyjemnie było
się napić gorącego napoju.
Dawał złudzenie posiłku mięsnego i sycił prawie tak sa
mo dobrze jak kasza.
Dziewczynki zasnęły po jedzeniu. Objęte nawzajem
rączkami. Przedstawiały istny obrazek zgody i błogiego
spokoju. Lecz ów obraz był zwodniczy. Reijo zauważył
niechęć Mai do Elise. Braciszka zaakceptowała, lecz Elise
traktowała jak obcą, która wkradła się do ich rodziny.
Maja co prawda była jeszcze maleńka, lecz wiedziała,
czego chce.
W dodatku zawsze kochano ją i rozpieszczano, i na nią
przede wszystkim zwracano uwagę.
Niełatwo dzielić się miłością bliskich z innymi. Tym
bardziej z przybraną siostrą.
Reijo wiedział, że musi uważać na obie dziewczynki.
Ciało Raiji wydawało się już cieplejsze, jakby bardziej
miękkie. Tarja przyniosła baranicę i ostrożnie ułożyła ją
na wąskich ramionach Raiji. Reijo poprawił skórę, by
szczelniej przylegała. Podziękował Tarji spojrzeniem - zo
baczył, że zmieniła ubranie; nawet nie zauważył, kiedy.
Przytulił Raiję, przytulił tak mocno, że jęknęła cicho.
Omal nie krzyknął z radości. Przesunął ostrożnie i łagod
nie dłonią po jej ślicznych włosach, które w tej chwili nie
były może tak piękne jak zwykle. Raija poruszyła się.
Uniosła głowę. Ściągnęła brwi. Zwróciła się ku Reijo, wła
ściwie na niego nie patrząc.
Jej głos brzmiał dziecinnie i cienko. Przytuliła się moc
niej do przyjaciela.
- To nie jest dobre miejsce, Mikkal - powiedziała i za
mknęła oczy.
Dopiero wtedy Reijo spostrzegł, że jest mu zimno.
- Tarja - rzekł ochrypłym głosem i zamilkł, szukając
słów. Minęło trochę czasu, zanim je znalazł. - Czy mo
żesz... czy mogłabyś...?
- Posiedzieć przy niej? - spytała łagodnie dziewczyna z Tor-
nea. - Dobrze. Pomyśl o sobie, Reijo. Rozgrzej się trochę!
Ostrożnie usiadła na ławie obok Raiji i objęła ją, grze
jąc własnym ciepłem.
- Śpi - odezwała się cicho, kiedy Reijo zdejmował kurt
kę. - Tylko śpi.
Reijo poczuł ulgę. Jednak od chłodu, który ściskał jego
serce, trudniej się było uwolnić.
Najchętniej pozwoliłby się Raiji wyspać. Była wyczer
pana, należał się jej odpoczynek.
Ale niemowlę płakało z głodu, Raija nadal karmiła je
piersią. Zanim wyruszyli w tę trudną podróż, mówiła ze
śmiechem: „Nie będziemy musieli się troszczyć o jedzenie
dla niego".
Knut krzyczał wniebogłosy.
Tarja próbowała wcześniej dać mu kaszy, lecz bez po
wodzenia. Malec nigdy jeszcze nie jadł nic podobnego.
Przyzwyczajenie go do nowego pokarmu nie będzie łatwe.
Doskonale to rozumieli, choć nie przywykli do małych
dzieci i ich potrzeb.
Raija spała.
Kiedy się obudziła, nie pomyliła już Reijo z Mikkalem.
Jej wzrok miał jednak w sobie coś z poprzedniego strachu.
A usta wyszeptały identyczne ostrzeżenie jak to, które
mamrotała nieprzytomna do kogoś przebywającego gdzieś
daleko:
- To nie jest dobre miejsce.
Nadszedł ranek - z taką samą niepogodą. Wszyscy jed
nak czuli się wypoczęci, rozgrzani i najedzeni. Tę różnicę
dało się zauważyć. Nawet Raija doszła do siebie.
Jej oczy zdradzały jednak czujność. Wiele razy podcho
dziła do drzwi, wyglądała na zewnątrz, ale nie widziała nic
więcej niż pozostali: tylko śnieg. Ścianę śniegu ciskanego
ku nim przez wiatr.
- Coś tu jest nie tak - mruknęła raz pod nosem, tak że
Reijo ją usłyszał. Nie rozumiał, co miała na myśli. Wyda
wało mu się, że ten dom to prawdziwe błogosławieństwo
dla nich wszystkich.
Raija nie wyrażała na głos swoich wątpliwości. Jej za
chowanie raniło Reijo.
Kiedy w ciągu dnia wiatr ucichł, Taavi zapragnął ode
tchnąć świeżym powietrzem i ujrzeć niebo nad głową.
- Pójdę zastawić sidła - odezwał się. - I tak nie ruszy
my się stąd wcześniej niż jutro rano. Może do tego czasu
uda się złapać jakieś ptaki.
- Tylko nie idź na lewo - ostrzegła go Raija. W jej gło
sie brzmiała powaga.
Reijo podniósł wzrok.
Siedział z Mają na kolanach i uczył ją wyliczanki kosi-ko-
si-łapki. Elise przykucnęła tuż obok, trzymając w ramionach
Knuta. Jej niebieskie oczy śledziły z uwagą ręce Reijo i Mai.
Kiedy Maja się zmęczyła, Reijo musiał uczyć Elise tej
samej zabawy. Maja naturalnie była dla niego kimś szcze
gólnym, ale musiał traktować obie dziewczynki jednako
wo. Elise zaznała już wiele bólu w swoim życiu. Nie mo
gła pozostawać w cieniu Mai, niezależnie od tego, czego
domagała się ta ostatnia.
- Tylko nie na lewo - powtórzyła Raija. Miała na my
śli drogę, którą przyszli.
Taavi spytał:
- Dlaczego nie? Co złego jest w tym miejscu?
Raija odgarnęła z czoła kosmyk włosów i odparła z uda
wanym spokojem, nie chcąc nazbyt dramatyzować:
- Nie idź tam. Nic tam nie znajdziesz. Po prostu wiem.
Mieszkałam na płaskowyżu przez prawie pięć lat. Znam
dobrze tutejsze życie. Tam nie ma ptaków. Ani zwierząt.
Nikt tam nie chodzi...
- Co przez to rozumiesz? - spytał Reijo ostrym tonem.
Uśmiechnęła się blado.
- I tak nie wierzysz w takie rzeczy...
- Nie możesz tak po prostu zacząć o czymś mówić i nie
kończyć - upierał się Reijo.
Poprzedniego dnia, kiedy Raija znalazła się na granicy
utraty świadomości, doświadczyła czegoś dziwnego. Nie
dawało jej to spokoju.
- Dobrze - odparła krótko. - Ale nie zarzucajcie mi po
tem, że chcę was straszyć. Sami o to prosiliście. Możecie wie
rzyć lub nie. Opowiem tylko o rzeczach, które widziałam.
W które wierzę... - Jej twarz spoważniała. - Są takie miejsca
na płaskowyżach, które pozostały całkiem dzikie. Zupełnie
dzikie. Na zawsze. Miejsca, gdzie w żadnym wypadku nikt
nie powinien zbłądzić. Są to obszary, na których nie posta
ła noga żadnej z istot dwu- lub czworonożnych. Kiedyś...
- Płaskowyż jest wystarczająco duży - zauważył sucho
Reijo, za co Raija odpłaciła mu groźnym, gniewnym spoj
rzeniem.
Natychmiast zamilkł. Właściwie nie chciał jej zranić
swą nieufnością. Po prostu odwdzięczył się pewnego ro
dzaju dziecinną zemstą. Zemstą, której być może nawet
nie zauważyła.
- Płaskowyż rzeczywiście jest duży. Dobrze o tym
wiem. Mieszkałam tu. I widziałam takie miejsca już przed
tem, Reijo. Są martwe. Dla wszystkich żyjących ludzi
i zwierząt. To połacie pełne całkiem innych sił niż te, któ
re jesteśmy w stanie zrozumieć. Sił o wiele potężniejszych,
niż te, którymi my żywi rozporządzamy. Nikt żywy nie
może przekroczyć ich granicy. To niebezpieczne. Zostanie
wypchnięty, powstrzymany przez coś potężnego i wielkie
go. Przez coś, co znajduje się po drugiej stronie naszego
świata. Widziałam, jak szamani próbowali zaklinać takie
miejsca, jak próbowali zdobyć trochę owych nadprzyro
dzonych sił tam zamieszkujących, lecz nawet im się nie
udało. Nikt nie może wejść na teren nieziemskich mocy,
na uroczysko... na miejsce, gdzie tańczą huldry...
- Miejsce, gdzie tańczą huldry? - szepnęła Tarja, spoglą
dając na Taaviego wystraszonym wzrokiem. - Proszę, nie
chodź tam!
Taavi otrząsnął się z ogarniającego go strachu i popa
trzył na Raiję.
- Gadać to ty potrafisz, Raija. W mówieniu jesteś dia
belnie dobra. Zresztą i tak nie zamierzałem iść w tamtym
kierunku. Choć nie wiem, czy wierzyć twoim bajkom...
Wzruszył lekceważąco ramionami i poszedł - zapew
niwszy jeszcze raz Tarję, że nie zbliży się do tak zwanego
uroczyska.
- Powinnaś bardziej uważać na to, co mówisz, i nie stra
szyć dzieci - mruknął Reijo po fińsku.
Zarówno Maja, jak i Elise znieruchomiały z szeroko
otwartymi oczami i nastawionymi uszami. Maja nie bar
dzo rozumiała, o co chodzi, lecz Elise siedziała jak zacza
rowana. Chłonęła każde słowo.
- Sam o to prosiłeś - odparła Raija. - Poza tym to na
prawdę nie jest dobre miejsce. Czy nie zastanawiałeś się,
dlaczego ta chata jest pusta? Dlaczego ktoś wyjechał, zo
stawiając cały zapas opału na zimę?
Reijo nie odpowiedział. Wprawdzie też go to niepokoiło,
ale nie myślał o tym. Dopóki Raija o tym nie wspomniała.
Miejsce, gdzie tańczą huldry?
Obruszył się. Nikt nie będzie mu opowiadał o jakichś
przesądach i nadprzyrodzonych siłach. Obiema nogami
stal mocno na ziemi i nie wierzył w nic, czego nie mógł
zobaczyć, usłyszeć lub dotknąć. Raija miała zbyt bujną
wyobraźnię, ot co. Lecz to do niej niepodobne, żeby jakieś
wymysły zawładnęły nią do tego stopnia. Podróż okazała
się chyba zbyt męcząca. Biedna mała!
Taavi wrócił dopiero po kilku godzinach, Tarja bardzo
się o niego martwiła.
To z powodu słów Raiji, pomyślał Reijo trochę poiryto
wany. Kobiety zawsze wyobrażają sobie najgorsze. A jeże
li to najgorsze wiąże się jeszcze z czymś niepojętym, po pro
stu rozkoszują się tym - z radością mieszaną ze strachem.
Taavi nie przyszedł z pustymi rękami. Nie dosłownie;
to znaczy nic w nich nie niósł, przyniósł za to krzepiące
nowiny.
- Trafiliśmy prosto do nieba - oznajmił, promieniejąc
radością i zakręcił w powietrzu swą drobną, szczupłą żo
ną. W tym momencie okazał więcej uczuć niż podczas ca
łej znojnej podróży.
- Wczorajszy dzień miał posmak czegoś wręcz przeciw
nego - zauważył Reijo.
- Nie rozejrzeliśmy się dobrze dookoła - roześmiał się
Taavi.
Jego twarz wydawała się teraz młoda i szczera. Nie miał
chyba tylu lat, jakby na to wskazywały bruzdy na policz
kach i zmarszczki wokół oczu. Raija oceniała, że pewnie
dobiega trzydziestki - w tej chwili jednak zmieniła swój
sąd, uznając, że ten szczupły Fin może mieć niewiele po
nad dwadzieścia lat.
Nędza i ciężka praca mogą uczynić ludzi starszymi niż
lata, które upłynęły.
- Zobaczyliśmy tylko tę chatę - mówił z entuzjazmem
Taavi. - Cały świat wydawał się biały przez tę przeklętą
burzę. Wszystko znajdowało się pod osłoną śniegu. Gdy
bym nie musiał odetchnąć świeżym powietrzem, siedzie
libyśmy tu i myśleli, że nic lepszego nie mogło nas spo
tkać...
- A czy tak nie jest? - spytała Raija. - Co takiego zna
lazłeś?
- Ubierzcie się i chodźcie zobaczyć sami! - Taavi był oży
wiony jak dziecko. I równie niecierpliwy. - Nie wieje już
tak bardzo. Zarzućcie tylko coś na ramiona. To niedaleko.
Dzieci dopilnują się same przez ten czas, prawda, maluchy?
- Maja chce zobacyć!
- Zostaniemy - zaproponowała cicho JElise. - Pobawię
się z Mają w łapki. A Knut przecież śpi.
- Mądra dziewczynka! - Taavi poczochrał Elise po wło
sach i pociągnął za sobą Tarję. Reijo i Raija wymienili
spojrzenia. Reijo wzruszył ramionami i zarzucił na siebie
kurtkę. Raija owinęła się szalem i ruszyła za pozostałymi.
Taavi miał rację, już tak bardzo nie wiało. Śnieg padał
cicho dużymi, ciężkimi płatkami, nie smagał skóry niczym
batem.
Taavi i Tarja znajdowali się już daleko. Taavi biegł, cią
gnąc za sobą dziewczynę. Przeszkadzała jej ciężka spódni
ca i z trudem nadążała.
- Udał się jednak w dobrym kierunku - odezwała się
Raija do przyjaciela. Szli w prawą stronę od chaty w tem
pie znacznie spokojniejszym niż tempo tamtych dwojga.
Taavi i Tarja stali już od dłuższego czasu na wzniesieniu,
czekając, aż Raija i Reijo do nich dołączą.
- Tylko spójrzcie! - rzekł Taavi z dumą w głosie. Był
odkrywcą, pionierem.
Poniżej rozciągało się królestwo, które sam znalazł.
- O Jezu! - wyrwało się Reijo.
Raija chwyciła go za rękę i mocno ścisnęła.
Ujrzeli przed sobą pięć domów zbudowanych z drew
nianych bali - mniej więcej tej samej wielkości co chata,
w której spędzili noc. Zobaczyli też coś w rodzaju stajni
czy obory.
Domy leżały w niewielkiej kotlinie, osłonięte od niepo
gody z północy i z południa. Wiatry zachodni i wschodni
mogły tam buszować do woli, lecz wichrów wiejących
z dwóch pozostałych kierunków mieszkańcy nie musieli
się obawiać. Za zabudowaniami znajdował się prawdopo
dobnie niewielki las liściasty, który teraz okrywały masy
śniegu. Gdzieniegdzie wystawały pojedyncze gałęzie ni
czym palce wyciągnięte ku zimowemu niebu.
Zagłębienia na powierzchni świadczyły o tym, że przez
dziedziniec niedawno przebiegł łoś.
- Wszędzie pusto - odezwał się Taavi, kiedy stali razem
w milczeniu, zaskoczeni niespodziewanym widokiem. .-
Zajrzałem do każdego domu. Są puste, wszystkie. W trzech
z nich znalazłem meble i dość opału. W stajni nadal czuć
zapach zwierząt. A siana wystarczy na długą zimę. Nawet
gdybyśmy mieli więcej niż jednego konia...
Słowa Taaviego zawisły w powietrzu. Widzieli jego śla
dy prowadzące jak łańcuszki na śniegu - od domu do do
mu. Wszyscy wiedzieli, o czym myśli, a czego nie zasuge
rował wprost.
Reijo odchrząknął.
- Myślisz zatem... że powinniśmy się przenieść na dół?
Taavi skinął poważnie.
- Bylibyśmy idiotami, gdybyśmy nie skorzystali z takiej
szansy. W kotlinie stoją wolne domy i czekają na nas. Star
czy opału. Starczy siana dla konia. Obejrzałem teren dooko
ła. Myślę, że na tyle tu dziko, że zdobędziemy dość jedze
nia. Strumień nie całkiem zamarzł, tu i tam widać wyrwy
w lodzie. Mamy więc wodę. Możemy mieć ciepło. Możemy
zdobyć pożywienie. Dach nad głową przez całą zimę. Dzie
ciom ta podróż nie służy najlepiej...
Jego argumenty wydawały się słuszne.
Wszyscy czuli się zmęczeni. Stracili nieco pierwotnego
zapału, trochę nadmiernej zuchwałości i marzeń, które
wypełniały jeszcze ich dusze, kiedy opuszczali Skibotn,
niewielką wioskę nad fiordem Lyngen. Podróż okazała się
zupełnie inna i o wiele trudniejsza, niż sobie wyobrażali,
chociaż wszyscy już kiedyś przedzierali się na północ. Ta
ka piesza wyprawa późną zimą to nie żarty.
Nie mieli określonego celu - zmierzali po prostu na pół
noc.
Napotkana opustoszała osada mogła stanowić stację
końcową równie dobrze jak każda inna.
- Taak - rzekł Reijo ochrypłym głosem. Nie patrzył
na Raiję. Czuł tylko, że mocniej ścisnęła go za rękę. Tak
jakby chciała mu coś w ten sposób przekazać. - Co na to
inni?
- My zostajemy - oznajmił Taavi zdecydowanie. Spoj
rzenie, jakie przesłał Tarji, mówiło, że nie ma co do tego
żadnych dyskusji.
Tarja oświadczyła łagodnie i potulnie, że się z nim zga
dza. Uśmiechnęła się, najpierw do Taaviego, a następnie
do dwójki przyjaciół.
- Zostajemy.
- Raija? - spytał Reijo, zatrzymując na niej wzrok.
Dziewczyna zagryzła zęby, potrząsnęła głową, na dnie
jej ciemnobrązowych oczu czaił się strach.
- Nie - odpowiedziała. - Nie chcę tu zostać...
- Decyduje większość? - Spojrzał po wszystkich pyta
jąco. Tarja i Taavi skinęli głowami.
Reijo wciągnął powietrze. Raija nie będzie zachwycona,
ale tym razem miał odmienne zdanie. Po prostu jest teraz
trochę podenerwowana.
Taavi ma rację. Wymienił wszystkie powody, przema
wiające za tym, żeby zostali. Tutaj mieli wszystko. Tylko
głupcy wyruszyliby w dalszą drogę.
- Zgadzam się z Taavim. Zostajemy. W każdym razie
na zimę. A wiosną zobaczymy...
Raija puściła jego rękę i złożyła dłonie na piersi. Spoj
rzała na Reijo z wyrzutem.
- Mówicie, że bylibyśmy idiotami, gdybyśmy stąd wy
jechali. A czy pomyśleliście, co się stało z ludźmi, którzy
tu kiedyś mieszkali? Którzy zbudowali te domy... Dlacze
go je opuścili? Czy byli idiotami? Coś w tym jest...
- Ani słowa o jakichś zaklętych miejscach! - wycedził
przez zaciśnięte zęby Reijo. - Spójrz na to rozsądnie, Ra-
iju. Tu wszyscy będziemy bezpieczni. Mamy dom dla każ
dej rodziny. Mamy coś pewnego. Sama wiesz, że koniec
zimy może być bardzo surowy.
- Chyba będę musiała ustąpić...
Odwróciła się plecami i ruszyła z powrotem do chaty,
w której nocowali.
Pozostała trójka tkwiła w miejscu, patrząc na wypro
stowane plecy pod szalem koloru tabaki. Rozpuszczone
włosy Raiji powiewały na wszystkie strony. Jak czarne
ptasie pióra.
Reijo wiedział, że to z powodu włosów Mikkal nazwał
ją pieszczotliwie Małym Krukiem. Włosy dziewczyny rze
czywiście wyglądały jak pióra kruka na zimowym wietrze.
Reijo nigdy się nie odważył zwrócić do niej tym imieniem.
Przeniósł wzrok z Raiji na teren znajdujący się na lewo
od chaty.
Uroczysko Raiji.
Przeniknął go dreszcz.
Teren nie wyróżniał się niczym szczególnym, wyglą
dał jak zwykłe pustkowie na płaskowyżu. Reijo nie mógł
się dać zastraszyć jakimś fantazjom. Nie widział w tym
miejscu nic niezwykłego - nic więcej niż w opustoszałych
domach.
- Natychmiast się przeprowadzamy - rzucił stanowczo,
a Taavi i Tarja nie mieli nic przeciwko temu.
Niechęć Raiji z pewnością minie, kiedy się urządzą.
Wtedy zapomni całe to gadanie o huldrach i szamanach,
i inne bujdy o siłach nadprzyrodzonych.
- Koń się tam zatrzymał - zauważyła nagle Tarja. Przy
stanęła tak gwałtownie, jak zrobił to koń poprzedniego
wieczoru. Zwróciła wzrok najpierw na Taaviego, a później
na Reijo. - W miejscu, gdzie, jak powiedziała Raija, tań
czą huldry. Koń nie chciał tam iść. Pamiętacie? Starzy lu
dzie mówią, że zwierzęta czują więcej niż my. Tato zawsze
mówił... Pamiętasz, Taavi?
Zamilkła zakłopotana. Mężczyźni popatrzyli po sobie.
- Koń był po prostu zmęczony - odparł Taavi i objął Tar-
ję ramieniem. - Nie denerwuj się i ty. To całkiem naturalne...
Tarja nie odezwała się więcej, lecz popłoch w jej oczach
zdradzał, że nie czuje się tu całkiem bezpieczna.
Reijo wolałby, żeby nie wspomniała o tym fakcie.
Koń...
Nie pomyślał o tym.
2
Urządzenie się na nowym miejscu zajęło im cały dzień.
Wyprowadzka z niewielkiej chaty, w której nocowali,
przebiegła szybko. Lecz znalezienie odpowiedniego domu,
gdzie mogliby zamieszkać, i doprowadzenie go do porząd
ku okazało się długą i żmudną pracą.
Największa część roboty przypadła Tarji i Raiji. Żadna
z nich się nie skarżyła. Tak to już zostało urządzone, dom
stanowił domenę kobiet. Tarja promieniała niemal ze
szczęścia z powodu nowego mieszkania, natomiast Rai ja
zagryzła zęby i zawzięcie szorowała bez słowa. Reijo
i Taavi usuwali się jej sprzed oczu. W dodatku Taavi do
wiedział się, że tylko Tarji przeszkadza.
Obaj mężczyźni poszli więc zbadać teren i rozstawić si
dła na ptaki. Trudno powiedzieć, co znajdowało się pod
kilkumetrową warstwą śniegu. Jedno mogli stwierdzić na
pewno - byli jedynymi ludźmi w okolicy. Jak daleko Re
ijo i Taavi sięgali wzrokiem, wokół rozciągał się nienaru
szony, nieskazitelnie biały krajobraz.
Nie wspomnieli nawet słowem o zaklętym obszarze.
Reijo zastanawiał się, czy Taavi myśli o tym równie czę
sto jak on sam.
Humor Raiji nie poprawił się ani trochę, kiedy Reijo
wrócił. A więc i on milczał na temat osobliwości tego za
gadkowego miejsca. Nie spytał też, czy ugotowała coś do
jedzenia. Było bowiem oczywiste, że nie.
Z odrobiną zazdrości wdychał zapach zupy, który snuł się
z domu Tarji i Taaviego, położonego kilka metrów dalej.
Raija nie zamierzała wybaczyć przyjacielowi, że się zgo
dził zostać. Ze zmusił ją, by również została, kiedy tak wy
raźnie pragnęła jechać dalej.
Z powodu tego przeklętego miejsca - miejsca, gdzie tań
czą huldry...
Dom wydawał się przecież lepszy od tego, który mia
ła nad fiordem Lyngen. Z pokojem dziennym i dodatko
wą izbą.
Poznosili meble ze wszystkich chat i podzielili się
z Taavim i Tar ją.
Oba mieszkania wyposażyli wyjątkowo dobrze, w każ
dym z pokojów dziennych znalazły się po dwa solidne sto
ły i lawy. Mocne półki ze sprzętem domowym wzdłuż
ścian. Duże palenisko. Łóżka dla dzieci. Łóżka dla nich.
Przynieśli nawet kołyskę dla Knuta.
Poprzedni właściciele zostawili w kącie również nosi-
dła. Wyglądało niemal, jakby wyszli na chwilę i rozpłynę
li się w powietrzu.
Raiji to się nie podobało. Domy powinny zostać spu
stoszone. To byłoby naturalne. Zrozumiałe.
A tu niczego nie brakowało. Z jednej z opuszczonych
chat przeniosła skrzynię pełną ubrań, nie mówiąc o tym
Reijo. I tak by się tym nie przejął. Ale ona czuła, że coś tu
się nie zgadzało. Wyraźnie się nie zgadzało. W cieniu obok
paleniska Raija dostrzegła całkiem sprawny kołowrotek.
Wiedziała też, że w skrzyni w spiżarni pozostawiono weł
nę. Prawdziwą owczą wełnę.
Dzieci bawiły się na śniegu wesołe i beztroskie. Prawie
zupełnie zapomniały, przez co ostatnio przeszły. Szybko
dostosowały się do nowej sytuacji. Raija sama zresztą do
świadczyła tego na własnej skórze. Niejeden raz była wy
rywana z korzeniami i przesadzana. Jej dzieciństwo to no-
we miejsca i ciągłe pożegnania. Widać takie już musiało
być jej życie - wiecznie w podróży, bez możliwości wro
śnięcia gdzieś na stałe.
- Jest chleb i suszone mięso - powiedziała odwrócona
plecami do Reijo.
Już dawno mogli być w drodze, lecz jego głos zdecydo
wał o wszystkim. Zaważył na całym jej życiu. Chciał zo
stać. On, który nie miał z nią i jej rodziną nic wspólnego.
Był tylko przyjacielem.
Raiję denerwowała świadomość, że jest od niego za
leżna. Nie mogła wyruszyć stąd sama z dziećmi. Reijo
wiedział o tym. Wykorzystał jej bezsilność, żeby osią
gnąć...
Tu urywały się jej myśli. W głębi duszy zdawała sobie
sprawę, że Reijo chciał tylko ich dobra. Wiedziała, że da
rzył ją uczuciem, lecz liczył się z jej wolą i poglądami. Za
akceptował ofiarowaną przyjaźń.
Za to, że kiedyś przerodziła się w coś więcej, oboje
w równym stopniu ponosili winę.
Reijo nigdy nie użył wobec Raiji przemocy. Wiedziała
też, że nigdy nie wykorzystałby tamtej sytuacji. Dlatego
wszystko zdawało się takie okropne!
Zachowywał się tak irytująco wspaniałomyślnie. Raija
jednak potrzebowała go i była od niego zależna. Z powo
du dzieci. W głębi duszy wiedziała, że chłopak miał rację,
decydując, że powinni tu zostać. Nie znaleźliby drugiego
tak dobrego miejsca.
Lecz jednocześnie okolica przerażała ją. Raija miała ab
solutną pewność, że to zaklęty teren. A po takich miej
scach nie należało się spodziewać niczego dobrego. Bała
się, choć za nic w świecie by się do tego nie przyznała.
Czuła, że długo stał za jej plecami, zanim położył dło
nie na jej ramionach. Chudy policzek, naznaczony wia-
trem i ostrym powietrzem, dawno nie golony, przytulił się
do jej skroni.
- Nie odwracaj się ciągle ode mnie! - szepnął. - Bądź
Raiją, jaką znam, która złorzeczy, krzyczy i uderza pięścią
w stół, kiedy jest zła. Nie bądź taka obca, nie zaciskaj ust
i nie posyłaj mi wrogich spojrzeń! Wiem, że masz powód,
żeby obawiać się tego miejsca, ale trzeba było dokonać wy
boru: albo zostać, albo iść dalej i być może stracić któreś
z dzieci, może samemu zginąć. Za bardzo was lubię, żeby
na to pozwolić...
Raija gwałtownie się odwróciła.
- Wiem o rym - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Wiem
o tym, Reijo. Jesteś taki diabelnie rozsądny!
Nie mógł się nie uśmiechnąć. Zachowywała się nieroz
ważnie, lecz tyle w niej było uroku.
- Nie musisz mi wierzyć, Reijo - mówiła dalej cicho. -
Coś tu się jednak nie zgadza. Ludzie nie opuszczają takich
miejsc jak to w taki sposób, bez powodu...
Zaczerpnął powietrza i skinął głową.
- Zgoda - odrzekł poważnie. - Lecz zanim nie udowod
nisz, że się nie mylisz, nie uwierzę, że twoje zauroczone
miejsce ma z tym coś wspólnego. Przyczyna jest pewnie
całkiem inna. Być może dowiemy się, jaka...
- Lepiej nie - powiedziała smutno Raija.
Zapadał już wieczór, kiedy dziewczynki wróciły do domu.
Całe były w śniegu, od stóp do głów. Wyglądało też na to,
że odwiedziły konia, bo obie pachniały stajnią. Elise miała na
szyi ślady zadrapań. Raija i Reijo woleli myśleć, że to tylko
przypadek. Maja wydawała się za mała, by zrobić to celowo.
Wiedzieli, że była zazdrosna, lecz przyjęli najwygodniejsze
dla siebie rozwiązanie. Nie pytali dziewczynek, co się stało.
Dzieci bez protestów dały się ułożyć do snu w bocznej
izbie. Podobało im się w nowym domu.
Tarja i Taavi się nie pokazywali, jednak ani Reijo, ani
Raija nie chcieli się narzucać.
Nowi przyjaciele nie mieli własnego domu od czasu,
gdy rok temu wyjechali z Finlandii. Dla nich te opusto
szałe pomieszczenia były czymś w rodzaju cudu. Raija
właśnie to zrozumiała, Reijo od dawna o tym wiedział.
Zapanowała cisza. Siedzieli sami w mrocznej izbie.
Ogień ledwie tlił się w palenisku, lampa paliła się słabo,
tak żeby nie przeszkadzała Knutowi, śpiącemu w kołysce.
- Jesteś aż tak bardzo rozczarowana? - spytał Reijo ci
cho i spojrzał na nią przez stół.
Raija mokrym palcem rysowała dziwne figury na po
wierzchni stołu. Widniały tam przez moment, po czym
wsiąkały w drewno i stawały się niewidoczne. Jak tajemnicze,
rytualne znaki, które tylko ona znała. Reijo nie chciał pozo
stawać poza światem jej myśli. Zdawał sobie sprawę, że żywi
się okruchami, a to nie wydawało mu się odpowiednie dla ta
kiego mężczyzny jak on. Chciał mieć wszystko - albo nic.
Na twarzy Raiji nie było uśmiechu, ale Reijo nie do
strzegał w niej też rozczarowania.
- Marzyłam o zbyt wielu rzeczach, znowu. To moja wa
da, nie uważasz? To niebezpieczne przywoływać zbyt
wspaniałe obrazy. To niebezpieczne patrzeć zbyt długo
w gwiazdy, Reijo. Nic nie może się z nimi równać. Życie
zdaje się takie ubogie i puste, gdy pryskają marzenia...
- Mikkal?
Wypowiedzenie imienia mężczyzny, który był kimś
więcej niż rywalem o jej względy, sprawiało ból.
Karl ożenił się z Raiją, Reijo też z nią spał. Lecz Mik
kal ją posiadał. Reijo nawet nie mógł go nie lubić. Czuł
gorycz w sercu, lecz go rozumiał. Zazdrościł mu. Współ
czuł mu. Ale go nie nienawidził. Mikkal był mężczyzną.
Jedynym w swoim rodzaju.
Raija uniosła brodę, sprawiała wrażenie zranionej i za
gubionej w świecie. Czy w jego ustach zabrzmiało imię,
którego nie powinien wymieniać?
- Nie chodzi o Mikkala - odparła. - Moje marzenia są
bardziej przyziemne. Myślałam o miejscu, gdzie znaleźli
byśmy coś więcej niż ten bezludny pusty płaskowyż.
Otwarta przestrzeń to nie tylko ciągnące się kilometrami
wrzosowiska i wiatr szepczący nad ziemią. Marzyłam o lu
dziach. O kimś, z kim można porozmawiać. Przyjaciołach.
O czymś więcej niż nieustanna harówka, żeby mieć co
włożyć do ust. Rozumiesz?
Przesłała Reijo dziwne, smutne spojrzenie. Chłopak
spuścił wzrok. Jak mógł jej nie rozumieć? Czyż nie były
to również jego własne marzenia?
Lecz on pragnął więcej - snuł fantazje o dostatku i o Ra-
iji u swego boku.
- Być może powiedzie się nam lepiej, kiedyś - powie
dział i sam usłyszał, jak pusto zabrzmiały jego słowa. - Nie
zostaniemy tu dłużej niż to konieczne, jeżeli nie chcesz...
Nie chciała. Traktowała to tylko jako tymczasowe miej
sce postoju. Z wiosną znowu wyruszą. Patrząc na jej twarz
w świetle lampy, zrozumiał, że to nieodwołalna decyzja.
- To kraj mlekiem i miodem płynący - dodał z ironią.
- Oczywiście tacy jak my znajdują tu nadzieję. W Finlan
dii jest wielu biedaków, którzy zaprzedaliby własną duszę,
żeby móc mieszkać tu w Ruiji i korzystać z takiego do
statku.
- Co by się z nami stało w Finlandii? - spytała łamią
cym się głosem.
Reijo zagryzł zęby. Mimo że coraz bardziej idealizował
obraz kraju, który opuścił wraz z rodzicami, rzekł twardo:
- Prawdopodobnie wydano by cię za mąż za jakiegoś sta
rucha. Jesteś na to wystarczająco ładna. Twojej rodzinie być
może w końcu by się powiodło, gdyby ten człowiek miał
pieniądze i odrobinę władzy. Ja zostałbym dzierżawcą, tak
jak mój ojciec, a przed nim jego ojciec. Znalazłbym sobie ja
kąś dziewczynę, z którą bym się ożenił. Zaharowywałbym
się na cudzym polu, sam mając na własność kamienisty skra
wek ziemi, który przysporzyłby mi siwych włosów i dłu
gów. Tutaj żyjemy własnym życiem. Nasza praca służy nam
samym, Raiju. To różnica. Być może to też nie jest wiele,
lecz pozwala przynajmniej w pewnym stopniu zachować
godność. Nic by z nas nie zostało w domu, w Finlandii, moja
droga. Jesteś stworzona do czegoś innego. Ja także.
Raija również o tym myślała. Reijo był tego świadom, wie
dział też, że ciemne oczy widziały niemało. Miała osobliwą
zdolność wyobrażania sobie różnych rzeczy. Inteligencję,
której mężczyźni nie spodziewali się po kobiecie, a zwłasz
cza po tak młodej i biednej jak Raija. Miała w sobie wszyst
ko, czego Reijo pragnął od kobiety, lecz znajdowała się po
za jego zasięgiem, chyba że zadowoliłby się okruchami.
Skrzywiła się boleśnie:
- Skończyłam osiemnaście lat. To stało się niedawno. Mo
że wczoraj. A może stanie się dzisiaj... albo jutro. Dni biegną
tak szybko jeden po drugim. Myślałam o tym wcześniej...
Reijo wstał i usiadł obok. Blisko, ale nie tak bardzo, jak
by tego chciał.
- Czy mogę cię uściskać?
Raija zamrugała, by powstrzymać zdradzieckie łzy,
i skinęła lekko głową. Przywarła do niego, zmieniając
przyjacielski uścisk w czułe objęcia. Policzki Reijo stały
się wilgotne, a kiedy odsunął ją trochę od siebie, zobaczył,
że dziewczyna też płacze.
- Ładnie ci z tymi osiemnastoma latami - szepnął
i uśmiechnął się. - Stałaś się naprawdę ładną, dorosłą,
osiemnastoletnią kobietą...
Raija pociągnęła nosem i otarła oczy i nos wierzchem
dłoni.
- Muszę się czasem trochę rozkleić. Pozwolić sobie na
odrobinę słabości. Wiesz, że minęło dziesięć lat, odkąd
przybyłam do Ruiji? Ciągle pamiętam wiatr i mocną dłoń
ojca. Pamiętam jego plecy, kiedy odchodził. I Mikkala, któ
ry tam stał i pozwolił mi się wypłakać na swoim ramieniu.
Myślałam wtedy, że jest taki dorosły, dawał mi poczucie
bezpieczeństwa. Wszyscy mnie zdradzili. Teraz lepiej rozu
miem moich rodziców. Ojciec... Długo go nienawidziłam,
ale teraz rozumiem, że bywają takie sytuacje, kiedy mógł
byś oddać własne dziecko. Rozumiem też, komu z nas by
ło tamtego dnia trudniej. Czasem myślę sobie, że dobrze by
było mu o tym powiedzieć. Dziesięć lat, Reijo. Dziesięć lat...
Reijo spojrzał na nią. Nie czuł pożądania, tylko tkliwość.
On także pamiętał pożegnanie z domem, miał jednak przy
sobie rodziców. Matkę stracił w podróży. W jego duszy po
wstała rana. Zarówno on, jak i Raija mieli wystarczająco du
żo zabliźnionych ran, których nie należało rozrywać.
Reijo westchnął. Nie był w stanie znieść bólu w jej
oczach. Czy nie zdawała sobie sprawy, że igra z ogniem?
Jego uczucia do niej nie stanowiły żadnej tajemnicy.
Raija też powinna uważać, by nie stało się coś, czego
oboje mieliby później żałować.
Reijo nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego profil
ostro rysuje się w łagodnym świetle lampy. Nie wiedział,
że Raija dostrzegła w nim męskość i niezależność. Te ce
chy ją ujmowały - chociaż wiedziała, kim był.
Reijo miał dopiero dziewiętnaście lat, lecz tkwiła w nim
jakaś niezwykła dojrzałość, która mogła działać niemal
zniewalająco.
Nie postrzegał siebie takim, jakim widziała go Raija. Za
uważył jedynie, że jej uśmiech stał się ciepły jak promień
słońca i że przebłyskiwał figlarnie w jej cudnych oczach.
Reijo coraz bardziej ulegał jej urokowi. Twarz Raiji zno
wu stała się twarzą pełnej nadziei dziewczyny.
Powoli podniósł ręce. Rozplótł warkocz, który opadał
ciężko w dół pleców. Uwolnił czarne włosy. Opuszkami
palców wodził delikatnie po strumieniu kruczoczarnego je
dwabiu. Potem splótł dłonie z tyłu głowy dziewczyny
i przyciągnął ją do siebie. Szorstkość i łagodność stopiły się
w jedno, a pocałunki, którymi ją obsypywał, niosły w so
bie więcej niż tylko namiętność i miłość, jaką ją darzył.
Czuł się równie zmęczony jak Raija. Zrezygnowany. On
także marzył o czymś innym. Płynęli cały czas na tej samej
łodzi, nierozerwalnie ze sobą związani. Dziewczyna drżą
cym oddechem pieściła nagą szyję Reijo tuż przy rozcięciu
koszuli. Przymknął oczy. Myśl, że ta chwila mogłaby się
skończyć, wydawała się nie do zniesienia. Jednocześnie nie
chciał czułości Raiji jako przejawu współczucia.
Milczenie, jakie między nimi zapanowało, wypełniło się
jakimś intensywnym uczuciem. Zakłócenie tej atmosfery
mogło się wydać grzechem, lecz Reijo nie mógł przyjąć jał
mużny...
Otworzył usta, żeby wypowiedzieć trudne słowa, lecz
Raija dotknęła wargami jego pulsującej szyi - i sprawiła,
że nie był w stanie jasno myśleć. Coś nowego rodziło się
między nimi. Reijo zapomniał o wszystkim, co sobie obie
cał. Pragnął poczuć słodycz wypełniającą ciało, tę, którą
tylko Raija potrafiła przywołać.
Bezwiednie gładził jej ramiona i piersi. Słyszał jej przy
spieszony oddech, jego dłonie stały się bardziej zdecydo
wane. Usta Raiji przesuwały się bez opamiętania po jego
policzku.
Na moment ich oczy się spotkały i oboje wiedzieli już, że
to nie współczucie. Chyba też nie miłość. Oboje potrzebo-
wali jednak bliskości, jaką znajdowali w swych ramionach.
Uniósł ją z ławy i przeniósł do najszerszego z łóżek pod
ścianą. Gorączkowe pragnienie, by ją posiąść, nie sprawi
ło, że stał się gwałtowny. Nie chciał zgasić tego słabego
światełka, które paliło się w oczach dziewczyny. Jej bli
skość doprowadzała go do szaleństwa, lecz pragnął uczy
nić z tej chwili coś pięknego. Coś, co i Raija wspominała
by z radością. Nie chciał dać jej tylko zapomnienia
w swych ramionach. Chciał jej dać coś niepowtarzalnego.
Coś, co tylko on mógł jej ofiarować.
Wiele razy pojawiała się w jego marzeniach, również
w takiej sytuacji, i w owych fantazjach tak się kochali, że
krzyczała ze szczęścia.
Miał oprócz niej inne. Już od dobrych paru sezonów
połowów był dorosłym mężczyzną. Właśnie w czasie ta
kich wypraw chłopcy stawali się mężczyznami. Wystar
czająco dużo objęć otwierało się za parę szylingów. Do
świadczenie zdobywano w niejednym domu na" Lofotach
i u wybrzeży Finnmarku.
Oboje pozbyli się ubrania. Ciało Raiji lśniło w słabym
świetle lampy.
Chciała wsunąć się pod skóry, chciała ukryć to niemal do
skonałe ciało przed wzrokiem Reijo, lecz jej przeszkodził.
W pokoju panowało jeszcze przytulne ciepło. Nie mu
sieli się przed sobą chować w mroku. Nie musieli ukry
wać przed sobą tego, co między nimi zaszło, nie było
w tym nic grzesznego.
Przesuwał się wzdłuż jej ciała od ramion do stóp. Roz
koszował się jej widokiem. Pieścił ją tak, jak nikt przed
nim tego jeszcze nie robił.
Pierwsze zbliżenie z Mikkalem było poszukiwaniem,
drugie Raija nazwala szczytem aktu miłosnego.
Kalle dostarczał jej radości.
Pierwsza próba ze strony Reijo pozostawiła niesmak,
a teraz pociągnął ją w szaleństwo i rozbudził tak, jak to
potrafi doświadczony kochanek.
Sprawił, że robiła rzeczy, na które nigdy przedtem by
się nie zdobyła nawet w największych ciemnościach. Ra-
ija wiedziała, że dostarcza Reijo tyle przyjemności, ile on
sam jej daje.
Odnalazł ją i porwał ku ekstazie, która pod koniec wy
dała się Raiji niemal za silna. Zagryzła wargi do krwi, lecz
mimo to nie zdołała zdusić jęków rozkoszy. Dopiero kie
dy jej ciało zaczęło drżeć jak na mrozie i wygięło się w łuk,
Reijo pozwolił wybuchnąć swojej tłumionej namiętności.
Jego usta spoczęły ciężko na ustach Raiji, gdy wypełnił ją
swym nasieniem.
Światło lampy kładło się wokół miękko jak przedtem.
Wieczór był równie cichy. Reijo naciągnął skóry na nich
oboje.
Rai ja wydawała się bardzo smutna.
Reijo zauważył, że ogień w palenisku przygasł, lecz nie
miał odwagi wstać, by dołożyć torfu. Czar mógł prysnąć.
Ta chwila była zbyt cenna.
Uniósł się na łokciu i ostrożnie odgarnął kosmyk wło
sów z wilgotnego czoła Raiji. Mocne palce okazały się za
dziwiająco delikatne. Była w nich czułość, o którą mało
kto posądziłby Reijo, gdy go zobaczył.
- Za każdym razem, kiedy jesteśmy z sobą w ten spo
sób, coś we mnie umiera - powiedziała cicho Raija, nie
spuszczając z niego wzroku.
- Dlaczego? - spytał smutno.
- To nie w porządku. Czuję się potem podle... -
uśmiechnęła się gorzko i nagle wydała się o wiele młod
sza, niż wskazywałoby na to skończone właśnie osiemna
ście lat. Także jej spojrzenie stało się spojrzeniem małej
dziewczynki. - Wiem, że cię wykorzystuję. Dajesz mi to,
czego mi właśnie potrzeba, a jednocześnie o wiele więcej.
Tak nieskończenie wiele, Reijo... lecz sama nie mogę ci się
odwzajemnić. W ten sposób zadajemy sobie ból. A ja nie
chcę ci sprawiać bólu, Reijo, najdroższy Reijo. Twoja
przyjaźń jest światłem w ciemności. Tak bardzo cię po
trzebuję. A zarazem robię to przeciw tobie... - uśmiechnę
ła się blado. - Robimy to przeciwko sobie - poprawiła się.
- Zadajemy sobie więcej ran, niż będziemy w stanie potem
wyleczyć...
- Ale ty tego chcesz, Raiju? Tobie także jest dobrze?
Bawił się delikatnie włosami Raiji, wodząc wzrokiem po
jej nagim ciele. Była piękna. Uważał, że codzienny trud oraz
urodzenie dwojga dzieci w niczym nie ujęły jej doskonało
ści. W każdym zaokrągleniu tkwiło coś zmysłowego. Coś,
co kusiło i pociągało, w każdym calu skóry jej ciała.
- Sprawiasz, że przez chwilę jestem szczęśliwy, maleń
ka - mówił dalej, nie czekając na odpowiedź. - To równo
waży cały ból. Zawsze pozostanę twoim przyjacielem. To
niczego nie zmienia.
- Oszukuję nie tylko ciebie.
Reijo odnalazł jej wzrok.
- Jego? Myślisz, że on żyje w czystości? Kim on jest?
Mężczyzną, nieprawdaż? Nie jest ideałem, moja droga!
Z pewnością myślami jest z tobą. Z pewnością jesteś tą,
z którą byłoby mu najlepiej. Potrafię to zrozumieć, ponie
waż sam czuję w ten sposób. Lecz to nie znaczy, że nie sy
pia z innymi. Ma przecież żonę. „Zdradza" cię, maleńka
Raiju...
- Czy wszyscy mężczyźni są podobni? - spytała żałośnie.
Reijo uśmiechnął się gorzko, patrząc w sufit:
- Masz na myśli, że sypiają z kobietami, do których nic
nie czują? Wielu.
- A ty miałeś dużo kobiet?
- Zadajesz naprawdę osobiste pytania - zauważył i głę
boko wciągnął powietrze. Postanowił szczerze odpowie
dzieć. - Po prawdzie było ich kilka. Wiesz, dni w czasie po
łowów dłużą się w nieskończoność. Noce są dwa razy tak
zimne jak w domu. Jeden łyk za dużo z antałka sprawia,
że tęsknota za tą, którą się ma, lub tą, której może się nie
ma, lecz równie dużo o niej myśli, jest podwójnie trudna
do zniesienia. Są dziewczyny, które z tego żyją. Nie znają
innego sposobu zarabiania niż sprzedawanie samych siebie.
- Czy Kalle chodził tam z tobą?
Milczał chwilę za długo.
- Pamięć o zmarłych powinna pozostać nieskalana,
prawda?
- Od tego, co mówisz, robi. mi się niedobrze! - jęknęła
i odwróciła się do niego plecami.
Reijo zauważył, że ramiona ukochanej drżą. Położył się,
objął ją i pozwolił jej się spokojnie wypłakać. Nie rozu
miał, dlaczego płacze, ale gotów był ją pocieszyć.
Raija czuła się zagubiona, wyczerpana i samotna. Rozcza
rowana. Rozczarowana z powodu Reijo i Kallego. Na myśl
o tym, że Mikkal sypia z Siggą, ogarnęła ją pewnego rodza
ju zazdrość, do której przedtem nie chciała się przyznać.
Do tej pory była taka wspaniałomyślna. Prosiła Mikka-
la, by kochał swoją żonę i syna - i być może naprawdę te
go chciała. Lecz teraz czuła, jak wypełnia ją zazdrość. Nie
wystarczało jej, że tylko o niej myśli, chciała być dla nie
go tą jedyną. Jedyną.
Wierzyła, że była jedyna dla Kallego, lecz Reijo znisz
czył i tę iluzję. Kobiety, które zjawiały się na brzegu na
wieść o przypływających kutrach rybackich, nic dla niej
przedtem nie znaczyły. Nie musiała sobie nimi zaprzątać
myśli, po prostu o nich słyszała. Przedtem.
Kalle sypiał z takimi kobietami. Reijo także.
- Jestem więc... jak jedna z nich? - spytała niskim, zdła
wionym głosem. - Jak jedna z tych dziwek z Lofotów lub
Finnmarku? Mnie możesz mieć, nawet za to nie płacąc...
Reijo musnął ustami jej ucho.
- Wcale nie, droga Raiju. Ale nie zmuszaj mnie, bym ci
teraz mówił, ile dla mnie znaczysz. Dopóki wiem, że nie mo
gę liczyć na wzajemność, nie nazwę słowami swych uczuć.
Musisz jednak wiedzieć, że jesteś dla mnie kimś zupełnie wy
jątkowym. Kimś zupełnie innym niż tylko przypadkową
dziewczyną. Zupełnie kimś innym. Czy to wystarczy?
Skinęła głową.
Ogarniał ją spokój. Jego ramiona tworzyły świat - cie
pły i bezpieczny.
Przyjaźń, jaką czuła do Reijo, jedność, którą dzielili,
stanowiła coś szczególnego. A ekstaza, do której apogeum
dopiero co ją doprowadził, nadal oszałamiała.
Raija zareagowała na samo wspomnienie. Jego ciało, ta
kie mocne, twarde i męskie, budziło w niej myśli, od któ
rych jej policzki płonęły krwistą czerwienią. Lecz wstyd,
który powinien się pojawić, ponieważ potrzebowała Reijo
i tego, co mógł jej dać, nie był dość silny.
Kochała Mikkala. W pełni i całkowicie, i bez zastrze
żeń. Lubiła Kallego. Dostrzegała jego wady, widziała sła
bości, lecz miała dla niego wiele dobroci. Dobroci i ciepła.
Dobrze im też było w małżeńskim łożu.
Reijo znaczył dla niej wiele. Być może i jego darzyła
pewnego rodzaju miłością?
Pochylił się nad nią:
- Nadal płaczesz? Czy mogę powiedzieć coś, co ci po
może?
Raija odwróciła się na plecy. Spojrzała w jego szczerą,
wyrazistą twarz. Nad górną wargą pojawił się niewielki za-
rost - jasny, rzadki. Reijo miał go już, kiedy wrócił do do
mu zeszłej jesieni, sprawiał wrażenie takiego dorosłego.
Jego oczy były tak iskrząco zielone, niemal oślepiające.
Tak intensywne, tak płomiennie intensywne...
Nie musiała go prosić, by powiedział, ile dla niego znaczy.
Wzrok go zdradzał. Bezlitośnie. Usta miał takie wrażliwe, de
likatne, choć mocno zarysowana broda świadczyła o silnym
charakterze. Przeniosła wzrok dalej, na ramiona, szerokie
i silne. O mocnych i twardych mięśniach. W niezgłębionych
studniach jej brązowych oczu obudził się błysk...
Reijo dostrzegł to i uśmiechnął się zmysłowo:
- Dołożę do ognia, jeżeli obiecasz, że pozwolisz mi po
łożyć się potem obok siebie.
Raija uniosła jeden z kącików ust.
- Zgaś od razu lampę - szepnęła.
Obserwowała jego dobrze zbudowaną sylwetkę, rysują
cą się na tle żółtoczerwonego blasku ognia w palenisku.
Otworzyła przed nim ramiona, kiedy wrócił.
Być może to też pewnego rodzaju miłość?
3
Wstała dużo wcześniej niż Reijo. Wzrok, którym pie
ściła jego spokojną twarz, wydawał się smutny. Raija nie
chciała się zadręczać poczuciem winy, ale nie chciała też
się oszukiwać.
Reijo był zbyt szlachetny, żeby go wykorzystywać.
A ona właśnie to robiła, traktowała go jak środek uśmie
rzający ból. Zasługiwał na coś lepszego.
Światło poranka i głos Knuta wyrwały Reijo z marzeń
sennych. Noc nie chciała ich przerywać - jest na to zbyt ła
godna. Usłyszał, jak Raija śpiewa. Nie miała słuchu, to pew
ne. Wrony w sosnowym lesie nad fiordem Lyngen miały
czystsze głosy. Reijo spojrzał na nią, mrużąc oczy. Zobaczył,
jak stąpa lekko po podłodze z synkiem w ramionach.
Chętnie sam objąłby ją i powiedział, że szczęście, któ
re mu dała, zrównoważyło mający nadejść ból. Który być
może zaczął się rodzić już wtedy.
Lecz wyraz twarzy Raiji świadczył o tym, że nie powin
ni wspominać tego, co zaszło.
Wydarzyło się w nocy. W ciemności. Nie powinno być
poruszane za dnia. Wymienili ukradkowe spojrzenia.
Świadom własnej nagości Reijo poczekał, aż Raija się
odwróci, zanim spuścił nogi z łóżka, i niemal wkradł się
w ubranie.
To śmieszne!
Znała każdy zakątek jego ciała. Światło dnia niosło ze so
bą jednak o wiele więcej niż noc. Ich związek nie znosił świa-
tła dziennego. Reijo rozumiał to i tylko delikatnie zmierz
wił włosy Raiji, kiedy siadał przy stole, by ukroić chleba i na
lać sobie zupy. Nie życzyła sobie więcej pieszczot.
- Kolejny nowy dzień - odezwał się beztrosko. - Nowe
możliwości. Zastanawiam się, co przyniesie.
- Nic dobrego - mruknęła Raija. Najchętniej ugryzłaby
się w język, widząc rozczarowanie w oczach Reijo. Nie
chciała ukazywać wszystkiego w czarnych barwach. Lecz
nie opuszczał jej dziwny niepokój.
Raija miała rację w swych przewidywaniach. Dzień nie
przyniósł nic dobrego. Reijo nie mógł przestać myśleć o jej
ponurym wyrazie twarzy, gdy on i Taavi stanęli nad jedną
z pułapek i przyglądali się żałosnym szczątkom pardwy.
- Czwarta - odezwał się ciężko Taavi.
U jego paska zwisały trzy ptaki. Zastawili dwanaście si
deł. Pięć z nich było pustych. Z trzech wyjęli pardwy.
A przy czterech inny myśliwy znalazł się przed nimi.
Reijo skrzywił się na widok zakrwawionych piór i resz
tek kości. Ślady wokół sideł mówiły same za siebie. Taavi
przyklęknął i przyjrzał się im bliżej.
- Rosomak - rzekł. - Nie ma wątpliwości, że to roso
mak. Przygotowaliśmy mu łatwy posiłek. Cztery łatwe po
siłki. Lepiej nie zastawiajmy więcej pułapek. Przyciągnie
my go tylko w pobliże domów. Zorientuje się, że może tu
bez wysiłku znaleźć pożywienie. Nie warto...
- W jednym z domów widziałem większy potrzask na
zwierzynę - rzucił Taavi w zamyśleniu.
Zielone i szare oczy spotkały się pod wpływem nagłej
myśli.
- Może to rozsądne - zgodził się niepewnie Reijo. Ni
gdy nie był zapalonym myśliwym. Ryby, owszem, nie miał
do nich żadnego stosunku. Stanowiły pożywienie. I tyle.
Ze zwierzętami sprawa przedstawiała się inaczej. Raija
mówiła o nim, że ma gołębie serce - i rzeczywiście miał ser
ce, które krwawiło z powodu krzywdy małych i słabych.
Unikał zabijania. Raija pytała go nieraz, czy myśli, że ba
ranina, na której gotują wywar na zupę, rośnie na drzewach.
- Możemy iść po śladach - zaproponował Taavi. Jego
oczy nabrały blasku, którego Reijo nie rozumiał. - Umie
ścimy potrzask jak najbliżej kryjówki, jeżeli ją znajdzie
my. Wtedy możemy być pewni zwycięstwa. Może jest ich
więcej... - w głosie mężczyzny brzmiał entuzjazm.
Reijo czuł w ustach niesmak. Spragniony krwi przyja
ciel budził w nim odrazę.
- A gdybyśmy zaczęli łapać zwierzęta futerkowe - mó
wił dalej Taavi, zakładając, że Reijo myśli podobnie jak
on. - Na targu dobrze płacą za skóry. Słyszałem o tym.
- Nie wiem - odparł krótko Reijo.
Nie chciał bogacić się na futrach zwierząt. Poza tym
Taavi wydawał się zbytnim optymistą. Na targu pojawia
ło się wielu oferujących skóry i kupującym zawsze udawa
ło się wytargować cenę, jaką tylko chcieli. Sprzedający za
wsze wychodzili na tym gorzej.
- Na szczęście śladów jeszcze nie zasypało. - Taavi już
skierował narty w kierunku, w którym udał się nocny zło
dziejaszek pardw.
- A co z potrzaskiem? - spytał Reijo.
Nie miał ochoty brać udziału w polowaniu, ale nie za
mierzał się do tego przyznać. Taavi był ulepiony z innej
gliny. Coś jednak podpowiadało Reijo, że on sam okazał
by się mężczyzną gorszego gatunku, gdyby nie udowod
nił, że jest równie twardy jak jego towarzysz.
Taavi na pewno by nie zrozumiał, gdyby zaczął mu mó
wić o swoich odczuciach.
Tymczasem Taavi przyznał rację Reijo. Doszedł do
wniosku, że być może powinni wolniej działać, jeśli chcą
zostać myśliwymi. I że nie powinni ryzykować spotkania
z drapieżnikiem, mając do obrony tylko gołe ręce.
Rosomak, który jest spokrewniony z kuną, ma długość
około jednego metra i rzadko waży mniej niż trzydzieści-
-trzydzieści pięć kilogramów. Okrywa go ciemnobrązowe
futro o długim włosie. Uwagę zwraca jego imponujący, ko
smaty ogon. Na każdym boku można zauważyć żółtobiały
pasek, a na małej, wąskiej głowie widnieją również żółte
plamki. Jest bardzo ostrożnym myśliwym - czujnym, o do
skonałym węchu, wzroku i słuchu. W dodatku odznacza się
wytrzymałością i siłą. Biegnąc charakterystycznym truchci
kiem, bez trudu może przemierzać ogromne przestrzenie. To
silne zwierzę nie ma kłopotów z przenoszeniem zdobyczy
na duże odległości, nawet jeżeli ofiara waży tyle samo co ono.
Rosomak to przebiegły myśliwy.
Rai ja dobrze o tym wiedziała.
Wiedziała, że nie ma na płaskowyżu bardziej znienawi
dzonego zwierzęcia. Wilk wywoływał strach, ludzie z pła
skowyżu mówili o nim z pogardą i lękiem. Lecz rosoma
ka nienawidzili jeszcze bardziej niż wilka. Ten skradający
się, ciemnobrązowy górski łowca o płaskiej głowie i sil
nych szczękach był mordercą reniferów jakich mało.
- Zastawcie sidła - powiedziała - ale nie tropcie roso
maka. Chcecie iść na pewną śmierć? Nie myślcie, że uda
się wam go przechytrzyć. Jest sprytniejszy niż najbardziej
przebiegły człowiek na płaskowyżu.
- To tylko zwierzę - odparł pogardliwie Taavi.
- Nie tylko. To diabeł w zwierzęcej skórze.
Taavi wywrócił oczyma.
- Nie przesadzaj, Raiju! Widzisz tu trochę za dużo dia
błów. To tylko nierozumne zwierzę, które zabija, bo jest
głodne. Za to futro ma wspaniałe! Możemy za nie dostać
dużo pieniędzy. A jeśli jest ich więcej...
- Albo rosomak was złapie. I pomyśli tak jak wy: A je
śli jest ich więcej...
Raija oparła ręce na biodrach, a na policzki wystąpiły
jej rumieńce, rumieńce wywołane złością.
- Z pewnością jest ich więcej - mówiła dalej, nabraw
szy powietrza.
Reijo i Taavi spojrzeli na nią pytająco.
- Czy wy, łowcy futer, nie wiecie o tym, że rosomaki
mają o tej porze młode? Od późnej zimy do końca wio
sny. Idźcie śladami, a wpadniecie prosto na matkę bronią
cą swych młodych. Na jej ostre zęby i mocne pazury.
- Przesadzasz - zbył ją Taavi.
Nie zamierzał dać się ogłupiać jakiejś babie. Nie rozu
miał, dlaczego Reijo pozwalał, by mu się sprzeciwiała. Ko
biety nie powinny spierać się z mężczyznami. Tarji nawet
do głowy by nie przyszło, żeby się z nim nie zgodzić. Ale
on ją ujarzmił.
Raiję też należałoby poskromić, żeby poznała, gdzie
jest jej miejsce. Zachowywała się prawie jak mężczyzna.
- Ja umywam ręce - powiedziała i zrobiła minę, świad
czącą wyraźnie, co myśli o tej sprawie. - To nie jest dobre
miejsce - dodała na wszelki wypadek.
- Kobiety powinny się zajmować domem - odezwał się
Taavi. - Polowania są dla mężczyzn.
- Myślę, że polowałam w życiu więcej niż ty - odparła
Raija zjadliwie.
Zacisnęła pięści w kieszeniach fartucha i uznała, że mu
si pójść do chaty, bo inaczej wdałaby się w kłótnię z Ta-
avim, a to nie miało sensu. Człowiek ten irytował ją bez
granicznie. Wydawało mu się, że zjadł wszystkie rozumy.
Ze jest wszystkowiedzący. On, który nie miał o niczym
pojęcia! A Reijo tylko milczał.
Los związał ich jednak z Taavim i Tarją do końca zimy,
a Reijo miał chyba jakieś pojęcie o zachowaniu dobrosąsiedz
kich stosunków. Raija czuła, że została zmuszona do prze
bywania z kimś, z kim będzie musiała nieustannie walczyć.
Na samym początku Taavi sprawiał wrażenie miłego
i życzliwego, ale teraz Raija straciła co do niego złudzenia.
Jego pogarda dla kobiet doprowadzała ją do wściekłości.
Zachowywał się, jakby znal się na wszystkim, a przecież
nie potrafił prowadzić rozmowy o najprostszych rzeczach.
Raija nie lubiła tej jego sztuczności. I nie podobał jej się spo
sób, w jaki traktował Tarję. Sama Tarja nie powiedziała
o nim złego słowa, ale Raija widziała wiele. Widziała sińce
pod oczami. Widziała arogancję, z jaką Taavi się odnosił do
drobnej, łagodnej Tarji. Widziała jego pogardę. Cierpiała, pa
trząc, jak Tarja przyjmuje to z pokorą i w milczeniu.
Ileż ta dziewczyna musiała w sobie tłumić z powodu te
go ograniczonego wołu?
Teraz w dodatku chciał wyciągnąć Reijo na wyprawę
niebezpieczną dla nich obu, na polowanie na rosomaka.
Taaviemu starczało inteligencji jedynie na łapanie
pardw. Miały móżdżki podobne jego własnemu. Stanowi
ły godnych przeciwników Taaviego Parkkinena. To, że
mógłby zostać zabity przez rosomaka, niewiele Raiję
wzruszało. Byłoby o jedną kreaturę mniej. Ale Taavi chciał
narazić Reijo na niebezpieczeństwo. A Reijo ze swoją bra
wurą i zuchwałością był zbyt nieostrożny i łatwo dałby się
zwieść na dzikie i niebezpieczne drogi.
Polowanie na rosomaka...
Raija prychnęla pogardliwie pod nosem, lecz nie spusz
czała wzroku z dwóch sylwetek znikających na wschodzie.
Potrzask i pardwa jako przynęta. Czy to wystarczy, by
przechytrzyć najsprytniejszego i najbardziej krwiożercze
go myśliwego na płaskowyżu?
- Taavi jest zawsze taki porywczy - odezwała się tuż
obok Tarja. Raija nawet nie słyszała, kiedy tamta przyszła.
Teraz odwróciła szybko głowę w stronę równej jej wzro
stem ciemnowłosej dziewczyny. Pod oczami Tarji widnia
ły sińce.
Raija przyłapała się na tym, że zastanawia się, ile Tarja
może mieć lat. Dużo mniej niż Taavi, to pewne. I wydaje
się tak bardzo podporządkowana, uległa...
- Czy myślisz, że to niebezpieczne?
Raija położyła ręce na ramionach Tarji.
- Na pewno nie. Chyba trochę przesadzam...
- Boję się o Taaviego...
- To naturalne - Raija próbowała ją uspokoić, lecz Tar
ja tylko zagryzła wargę i nadal wyglądała na nieszczęśli
wą. Raija zastanawiała się, czy nie powiedziała czegoś nie
właściwego.
- Muszę chyba iść do siebie - rzuciła Tarja niespodzie
wanie szybko, jak gdyby już za długo rozmawiała.
Ogarnęła wzrokiem Maję i Elise, budujące ze śniegu
dom i lepiące jakieś figury przypominające ludzkie posta
cie. Jej spojrzenie było dziwnie smutne.
Tarja miała takie dobre podejście do dzieci, lecz Taavi
zdawał się trzymać ją od nich z dala. Raija nigdy nie mo
gła zrozumieć dlaczego. Tarja wprost rozkwitała, kiedy ba
wiła się z dziewczynkami lub kołysała maleńkiego Knuta.
Jeżeli Taavi nie mógł dać jej dzieci, mógł przynajmniej po
zwolić jej na kontakt z cudzymi.
Raija nie uważała, by bezdzietność stanowiła osobistą po
rażkę. Jej zdaniem nawet w najmniejszym stopniu nie świad
czyło to o czyjejś niższej wartości, chyba że ktoś sam tak my
ślał. Spontanicznie wyciągnęła rękę i powstrzymała Tarję.
- Czy zechciałabyś zostać chwilę z dziećmi? - spytała
i dostrzegła światło, które zapaliło się w łagodnych, sza
rych oczach. - Czy mogłabyś ich przypilnować?
- Co zamierzasz zrobić? - zaniepokoiła się Tarja.
Co zamierzała?
Raija popatrzyła na podwójne ślady nart.
- Pójdę za Reijo i Taavim - oznajmiła zdecydowanie.
-Ty?
Taaviemu udało się widocznie zaszczepić Tarji swój po
gląd na kobiety.
- Mieszkałam jakiś czas na płaskowyżu - uspokoiła ją Ra
ija. - Ani Taavi, ani Reijo nie znają życia w tych warunkach.
Wiem więcej niż ci dwaj uczniacy. Dasz sobie chyba radę?
Tarja skinęła głową.
- Nic mi nie grozi - zapewniła Raija, zdając sobie spra
wę, że kłamie szybciej, niż myśli. Ale Tarja nie była w sta
nie przejrzeć jej na wskroś. Wierzyła we wszystko, co jej
mówiono.
Raija zostawiła dzieci pod opieką przyjaciółki, założy
ła zniszczoną, lecz nadal ciepłą kurtkę i zawiązała szal na
głowie. Wsunęła machinalnie nóż do pochwy przyszytej
po wewnętrznej stronie skraju spódnicy. Nie zastanawia
ła się, czemu tak czyni. Kiedy stanęła na wzgórzu wzno
szącym się ponad domami, ujrzała przed sobą podwójne
ślady nart i płaskowyż, rozciągający się jak okiem sięgnąć.
Taavi i Reijo poszli na wschód. Lecz jakieś przeczucie,
którego Raija nie potrafiła wytłumaczyć, kazało jej spoj
rzeć w przeciwnym kierunku. Na zachód. W stronę naj
bielszego miejsca na płaskowyżu.
Nie przecinały go nawet ślady zwierząt.
Reijo śmiał się i nazywał to jednym z wielu przypad
ków natury.
Raija miała na to inne określenie: miejsce, gdzie tańczą
huldry, uroczysko. Nie sądziła, by znaleźli rosomaka
gdzieś na wschód stąd. Uważała, że zwierzę trzyma się ra
czej w pobliżu niedostępnego terenu.
Zawróciła narty i odepchnęła się kijkami, żeby nabrać
prędkości. Ruszyła w stronę dziewiczego i nieskazitelnie
białego miejsca. Na zachód.
Reijo i Taavi znaleźli odciski łap rosomaka przy najda
lej zastawionych sidłach. I ze skrajnie różnymi uczuciami
ruszyli wzdłuż śladów, każdy swoją stroną.
Prowadziły one w głąb płaskowyżu. To wznosząc się,
to opadając, jak dyktowała natura - otwarta i wspaniała.
Ledwie dostrzegalnie skręcały na zachód, Reijo i Taavi
wspięli się na strome wzniesienie, musieli jednak porzucić
trop w miejscu, gdzie zwierzę przemknęło niemal piono
wo w dół urwiska.
Trzeba poszukać łagodniejszego zejścia. Kilka razy cho
dzili tam i z powrotem po własnych śladach, nim się im
udało. Nie szczędzili przy tym mocnych słów.
Przekleństwa niestety nic nie pomogły. Nie odnaleźli
śladów rosomaka. Na niewiele też się zdało wielokrotne
przemierzanie terenu u stóp urwiska. Ślady rosomaka
zniknęły, jakby rozpłynęły się. Mężczyźni zostali wypro
wadzeni w pole.
Taavi mruknął pod nosem:
- Do diabła!
Reijo rozumiał jego złość, lecz jednocześnie poczuł
ulgę. Rozejrzał się, zmarszczył brwi i powiódł wzrokiem
jeszcze raz dookoła.
- Krążyliśmy chyba w kółko. Czy to nie gdzieś tutaj do
tarliśmy w czasie burzy?
Taavi obrzucił teren obojętnym spojrzeniem.
- Była noc i padał śnieg. Trudno powiedzieć... Musimy
po prostu wrócić po śladach nart. Kobiety przygotowały
już chyba coś do jedzenia.
Reijo wolał na to nie liczyć, przynajmniej jeśli chodzi
o Raiję. Dziewczyna czuła ogromną niechęć do prac do
mowych. Jednak nie odezwał się ani słowem, Taavi i bez
tego nie miał zbyt wiele dobrego do powiedzenia o Raiji.
Wdrapali się z powrotem na szczyt urwiska i Reijo ro
zejrzał się jeszcze raz.
- Czy to nie przypomina uroczyska, o którym mówiła
Raija? - spytał zdziwiony.
Twarz Taaviego ściągnęła się. Gwizdnął i mruknął coś
pogardliwie o kobietach i ich braku zdrowego rozsądku.
- Kobiety są dziwne - rzekł z przekonaniem. - Nigdy
nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Są słabe i uciekają
się do różnych wybiegów. Takie historie tylko to potwier
dzają. Na pewno Raija sama wymyśliła te hułdry. Żeby do
piąć swego. Dla niej ta osada to zapadła dziura, musiała
więc znaleźć jakiś powód, by_ stąd wyjechać. Dobrze, że
nie dałeś się na to złapać. Kobiety trzeba trzymać krótko!
Reijo przemilczał ten ostry komentarz. Jeśli czegoś nie
można powiedzieć o Raiji, to właśnie tego, że była słaba
i dziwna. Uważał, że należy do najsilniejszych ludzi, ja
kich kiedykolwiek w życiu spotkał.
- Dobrze byłoby mimo wszystko to sprawdzić - zapro
ponował. - Nie nadłożymy zbytnio drogi...
Spojrzał pytająco na Taaviego, lecz ten był najwyraź
niej przeciwnego zdania.
- Możesz iść sam.
Taavi ruszył z powrotem. Tą samą drogą, którą przyszli.
Reijo nie chciał uwierzyć w to, co niemal niezauważal
nie odbiło się na twarzy przyjaciela.
Taavi chyba się nie bał?
Nie zwrócili uwagi na dodatkowe ślady nart, które
odłączały się od ich własnych w pewnej odległości od za
budowań. Sunęli, nie oglądając się na nic, prosto do drew
nianych chat, które stały się ich domami. Odpięli narty,
postawili je pod ścianą stajni i nie pożegnawszy się, poszli
każdy do siebie.
Reijo znalazł Tarję z Knutem na rękach. Dziewczynki
bawiły się na podłodze, w dwu różnych kątach, patyczka
mi, wokół których owijały szmatki. Lalki równie dobre
jak inne.
Policzki Tarji natychmiast oblał rumieniec. Wyjąkała:
- Czy... Raija was znalazła?
- Raija?
Reijo nie zdawał sobie sprawy, że zbladł. W tej samej
chwili do izby niczym wicher wpadł Taavi.
- Do diabła, kobieto, czy nie powinnaś być teraz w do
mu? Co ty tu robisz? Sądzisz, że jedzenie samo pojawi się
na stole?
- Uspokój się! - rzucił Reijo.
W odpowiedzi otrzymał wściekłe spojrzenie.
- Nie będziesz mi mówił, jak mam traktować swoją ko
bietę! Trzymaj się od niej z dala i lepiej wychowuj własną!
Tarja prześliznęła się w stronę kołyski, nie spuszczając
oczu z Taaviego. Ułożyła niemowlę pod miękką baranicą
i pośpiesznie pogładziła je po policzku.
Potem przesuwała się do wyjścia zwrócona plecami do
ściany, z oczami utkwionymi w Taaviego. Boi się, stwier
dził Reijo. Śmiertelnie się boi.
- Pilnowałam dzieci - powiedziała cicho. Tak cicho, że
ledwie ją usłyszeli.
- Gdzie jest Raija? - chciał wiedzieć Reijo. - Co miałaś
na myśli, pytając, czy Raija nas znalazła?
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. Wyraźnie się prze
straszyła. Nie chodziło tylko o Taaviego, lecz o coś więcej.
- Raija wyruszyła za wami. Miała was znaleźć.
- O Boże!
Taavi zaśmiał się szyderczo:
- Kobiery trzeba uczyć posłuszeństwa. Teraz musisz po
lować na swoją, Reijo. Tarja idzie ze mną. Dzieci mogą się
same pilnować.
Chwycił Tarję za ramię. Brutalnie pociągnął ją za sobą.
Potknęła się na progu, lecz on zdawał się tego nie zauwa
żyć. Była jego kobietą. Jego własnością.
Reijo czuł niemoc, która ciążyła jak ołów na jego barkach.
- Gdzie jest Raija? - spytała Elise. - Czy Raija nie przyj
dzie?
- Przyjdzie - obiecał, czując, jak ogarnia go zwątpienie.
- Przyjdzie, Elise. Uważaj na Maję i małego, a ja wyjdę jej
na spotkanie.
Pięciolatka skinęła poważnie głową, biorąc na siebie
zbyt dużą odpowiedzialność.
Reijo wyszedł z domu, przeklinając w duchu upór Ra
iji i jej samowolę. Czego, u licha, tam szuka? Iść za nimi!
Co za pomysł?
Reijo przypiął narty. Zacisnął usta ze złości, a jego oczy
pociemniały jak morze przed burzą. Ujrzał przed sobą
krwawe resztki pardw, które znaleźli z Taavim. Zaraz po
jawił się inny obraz - rozszarpane ciało kobiety... Myśl
o utracie Raiji wydawała się nie do zniesienia. Inną część
jego umysłu wypełniła lodowata wściekłość. Nie będzie
szczędził gorzkich słów, gdy ją wreszcie znajdzie.
Kiedy doszedł do wzniesienia, zdziwił się, jak mogli nie
zauważyć jej śladów. Na lewo. Oczywiście.
Uśmiech Reijo, beznamiętny i zimny, odzwierciedlał je
go uczucia. Po chwili chłopak usłyszał za sobą uderzenia
kijków. Czyjś ciężki oddech.
- Nie mogłem pozwolić ci iść samemu - zabrzmiał głu
cho głos Taaviego. - Uroczysko?
i«Reijo przytaknął.
- Nie musisz iść ze mną - rzekł krótko. - To moja sprawa.
- Jest świetną dziewczyną - odparł Taavi równie krót
ko. - Szkoda by było, gdyby się jej coś stało.
Przyspieszył i przemknął obok Reijo. Reijo uśmiechnął
się cierpko.
Taavi, który zażądał, by Reijo trzymał się z dala od Tar-
ji, sam jak widać interesował się innymi kobietami. Zawsze
ocenia się bliźnich według siebie.
Zaklęte i niedostępne miejsce przerażało Raiję. Jedno
cześnie przyciągało ją. Kusiło. To nie rosomak skłonił ją,
by zbliżyła się do tego dzikiego skrawka płaskowyżu.
Śnieg wydawał się tutaj bielszy niż gdziekolwiek indziej.
Ponieważ nikt nie śmiał postawić w tym miejscu nogi -
ani człowiek, ani zwierzę.
Raija obserwowała je z zewnątrz. Przesuwała się spo
kojnie tuż obok. Niemal wyczuwała, gdzie wolno jej się
poruszać.
Dotąd, lecz nie dalej...
Dziwne, jak wyraźnie to czuła. Nie miała przed sobą re
alnej ściany lodu. Żadnego pojawiającego się nagle muru,
o który mogła uderzyć... nic tak zwartego. Tylko wrażenie,
że dalej nie powinna iść. Mogłaby nawet narysować na
śniegu linię, którędy przebiegała granica. Gdzie coś ją po
wstrzymywało. Jakaś siła, którą wyczuwała lepiej niż co
kolwiek innego wokół siebie. Strach zniknął. I przerażenie.
Cokolwiek znajdowało się w tym magicznym kręgu, nie
mogło jej zrobić krzywdy. Albo nie chciało...
To nic dobrego. Raija wiedziała jednak z absolutną pew
nością, że jej nic nie grozi.
Miejsce jakby pulsowało. Żyło. Chociaż nie zauważyła
tam nic innego poza karłowatym zagajnikiem, którego ga
łęzie wystawały ponad zlodowaciałą skorupę jak kościste
palce. I poza śniegiem. Raija wciągnęła powietrze. Wie-
działa, że się nie myli. Tam coś było. Coś, co w każdym
razie oddychało. Czy to możliwe, by coś martwego odbie
rać jako istotę żyjącą?
Nie potrafiła odpowiedzieć.
Reijo nigdy w życiu by jej nie uwierzył. Reijo... Wyru
szyła za nim, by mu zaproponować, żeby szukali rosoma
ka w okolicy urwiska. Stromego zbocza - tak jak to obok
uroczyska.
Pamiętała, jak Pehr - niech będzie przeklęty ten stallo
- powiedział kiedyś, że rosomak urządza swoją kryjówkę
właśnie na takich terenach. Jeżeli Reijo i Taavi nawet za
cenę życia koniecznie chcą zdobyć futro, muszą zastawić
sidła w odpowiednim miejscu.
Szkoda, że nie ma tu Mikkala. Mikkal by zrozumiał.
Mikkal by wiedział, co powinna zrobić...
Czuła niemal, jak...
Raija z trudem przełknęła ślinę. Usiłowała zachować
spokój. Zapanować nad sobą. Lecz nadal odnosiła identycz
ne wrażenie - przerażająco wyraźne: Coś znajdowało się po
drugiej stronie niewidzialnej bariery. Coś na nią czekało.
- Mikkal - odezwała się półgłosem. - Mikkal, nie rozu
miem tego. Potrzebuję cię. Potrzebuję twojej pomocy. Nie
rozumiem tego. Czego to coś ode mnie chce? Czego ode
mnie chce?
Raija poczuła tchnienie silnej woli. Otworzyła szeroko
oczy i wpatrywała się w miejsce, które nadal wyglądało
równie spokojnie. Nie rozumiała tego, lecz odbierała echo
własnych myśli. Prawie jak gdyby zostały odbite z powro
tem - niczym obraz w lustrze. Odczuwała osobowość te
go miejsca, które przecież... było martwe.
- Raija! Nieznośna diablico, bawisz się z nami w cho
wanego? - posłyszała nagle nad sobą zdenerwowany głos
Reijo. Odwróciła się ku przyjacielowi jak w transie.
Ruszył w jej stronę, pokonał urwisko zręcznym sko
kiem. Okazał się wystarczająco gibki, by utrzymać rów
nowagę po wylądowaniu.
Raija zobaczyła, że Taavi jadący z tyłu spróbował zro
bić to samo, lecz mu się nie udało. Zahaczył o występ skal
ny. Wyrwał trochę kamieni i spowodował niewielką lawi
nę, która runęła stromym zboczem, unosząc go ze sobą.
Mniej więcej w tej samej chwili rozległo się ostrzegawcze
warczenie. Huk śniegu i kamieni zagłuszał je i Reijo nic
nie słyszał. Lecz Raija stała zwrócona twarzą do urwiska
i patrzyła na wypadek szeroko otwartymi oczyma.
Krzyknęła w chwili, kiedy zwierzę wygięło grzbiet, szy
kując się do ataku.
Reijo stanął jak wryty, odwrócił się, chciał ruszyć przy
jacielowi na ratunek. Raija usłyszała własny krzyk, który
wypełnił ciszę przerywaną rykiem rosomaka.
Rzuciła się do przodu, z całej siły wczepiła ręce w Re
ijo, walczyła z nim jak szalona, aby go powstrzymać. Sły
szała charkot dochodzący od strony urwiska, głos Taavie-
go nie przypominający w niczym ludzkiego.
Wołanie o pomoc zawarte w jednym słowie:
- Ratunku!
Wzrok wyrażający śmiertelny strach sparaliżował ich
oboje. Wzrok pełen wyrzutu. Nagi i błagalny. Nienawiść
w ostatnich słowach:
- To jej wina!
Zmieniły się w rzężenie, kiedy zwierzę, zupełnie nie re
agując na bijące na oślep ręce, uderzyło łapą, przeobraża
jąc jedną stronę twarzy Taaviego w krwawą masę.
- Boże! - jęknął Reijo.
Raija nie mogła nawet drgnąć. Była jak przymarznięta.
Chciała uciec, ale nie zdołała się poruszyć choćby o cal.
Nogi i ramiona ciążyły jak ołów, oczy nie mogły się ode-
rwać od krwawej, okrutnej sceny, której ona i Reijo byli
świadkami.
- To jej...
Pełen nienawiści krzyk zamilkł gwałtownie, kiedy zwie
rzę rozerwało Taaviemu gardło.
Reijo wyszarpnął się z rąk Raiji. Zielony na twarzy od
wrócił się od przerażającego widoku. Jego głos brzmiał
ochryple, kiedy się odezwał:
- Musimy stąd uciekać, Raiju! Jemu już nic nie pomoże.
Raija zrozumiała. Ruszyła, zataczając się przy pierw
szych odepchnięciach kijkami. Posuwała się cały czas
wzdłuż niewidzialnej granicy. Reijo podążał tuż za nią.
Jechali jak tylko mogli najszybciej, uciekali od śmierci,
która została z tylu, ukazując wcześniej swój kunszt.
Rosomak.
A więc tam miał swoją kryjówkę. Upadek Taaviego za
kłócił mu spokój.
Zwierzę zaatakowało.
Zabiło.
Krew trysnęła czerwienią na śnieg.
Raija na zawsze zachowa w pamięci ten obraz. Taavi
zginął, ponieważ postanowił pomóc Reijo jej szukać...
Ciągle jeszcze słyszała głos wypełniony śmiertelnym
strachem, krzyczący ostatnie, nienawistne oskarżenie: „To
jej wina!"
Przyszli za nią...
Raija pomyślała, że dopóki żyje, nie pozbędzie się poczu
cia winy. Przerażający obraz prześladował ją. Drżała z zim
na. Nie była w stanie przezwyciężyć mdłości. Pot spływał
jej z czoła, szczypał w oczy. Z trudem mogła oddychać.
- Możesz teraz odpocząć.
Głos Reijo - ale inny niż zwykle. To obcy glos. Raija
usłuchała.
Zatrzymał się obok niej. Otoczył ramieniem.
- Nic nie zrobiliśmy dla niego - szepnęła Raija. - Nie
próbowaliśmy nawet mu pomóc...
- Nie mogliśmy - odpowiedział bezbarwnie. - Nie rzu
cisz się przecież na rosomaka z gołymi rękami.
- Mam nóż - odezwała się Raija. Wiedziała jednak, że
nie zdziałałaby nim wiele.
Poczucie winy nie stało się przez to mniejsze, wcale nie
było lżej je dźwigać.
Raija spojrzała przez ramię, jak gdyby się chciała
upewnić, że bestia ich nie śledzi. Że nie czai się gotowa
do skoku.
- On nie może tu tak leżeć - mówiła dalej i czuła, jak
ściska ją w gardle. Chwyciły ją mdłości. Oparła się na kij
ku, próbując je powstrzymać. Zacisnęła zęby, lecz nie na
wiele to się zdało.
Oblewał ją zimny pot. Zgięła się wpół i zwymiotowała.
Kiedy zwróciła całą zawartość żołądka, Reijo podał jej
garść czystego śniegu. Brała do ust śnieg i wypluwała, zno
wu brała. W końcu poczuła się trochę lepiej.
- Nie możemy go tak zostawić! - powiedziała z naci
skiem.
Reijo popatrzył na nią w milczeniu.
Raija spuściła wzrok. Miała na tyle bujną fantazję, by
wyobrazić sobie, co się tu wkrótce wydarzy.
Z drugiej strony to egoistyczne wymagać od Reijo, by
wrócił i z narażeniem własnego życia zabrał szczątki
zmasakrowanego ciała. Nic nie mogli teraz dla Taaviego
zrobić.
- Zastawiliśmy sidła - odezwał się Reijo. Jego głos brzmiał
obco. - Niedaleko stąd. Po drugiej stronie urwiska. Przy
odrobinie szczęścia rosomak w nie wpadnie, jeden z nich.
Spojrzał czule na Raiję.
- Czy masz dosyć siły, by podołać temu, co nas czeka?
Dasz radę?
Raija westchnęła ciężko. Uczucie bezradności nadal jej
nie opuszczało.
- Nie lubiłam go - szlochała, jakby to miało coś wspól
nego z tym, co się stało.
Reijo pocieszał ją bez słów. Stali na śniegu blisko sie
bie, przepełnieni mieszanymi uczuciami przerażenia,
wdzięczności i poczucia winy. Dla nich życie już nigdy nie
będzie takie samo jak przedtem.
- Musimy jakoś o tym powiedzieć Tarji - zdecydowała
Raija po dłuższej chwili.
Ruszyli z powrotem. Czuli się tacy nędzni i podli, kie
dy stanęli przed Tarją. Wystarczyło milczenie, by ją prze
straszyć. Chociaż to tylko prosta dziewczyna, ale nie by
ła głupia.
- Gdzie jest Taavi?
Jej szeroko otwarte oczy wypełniał lęk.
W ostatnich dniach żyli w takiej atmosferze, że napraw
dę mogła się teraz przerazić - te rozmowy o uroczysku, ro
somaku... Bała się wszystkiego. A teraz czekało ją najgor
sze... Reijo wolałby powiedzieć coś innego, ale co miał wy
myślić?
Taavi został rozerwany na strzępy na ich oczach. Nie
żyje. Nieodwołalnie.
- Rosomak go zaatakował? - spytała niebezpiecznie ci
cho. Jej twarz wyrażała spokój. - Powiedzcie mi wreszcie!
- szepnęła z naciskiem, złożywszy ręce na piersi. - Nie ży
je, prawda? Czy to rosomak? Czy nie uważał? Czy na
prawdę go nie ma? Na pewno...?
Jej głos niemal zamarł, stał się tak cichy.
Zdołali tylko skinąć głowami.
Reijo nabrał powietrza, przygotowany, by opowiedzieć
o całym zajściu możliwie najdelikatniej, lecz Tarja uczy
niła ruch rękoma, który zmusił go do milczenia.
- Czy on nie żyje?
Patrzyła przed siebie szklistym wzrokiem. Wyprosto
wała się i długo się obojgu przyglądała. Badała wyraz ich
twarzy.
- Naprawdę? Naprawdę nie żyje? - powtórzyła, niemal
zdumiona.
Raija bała się, że dziewczyna tego nie zniesie, że to dla
niej zbyt wiele. Tarja wydawała się balansować na cienkiej
linie między rozsądkiem a szaleństwem.
- Taavi nie żyje - potwierdził Reijo. Chyba nigdy przed
tem nie czuł się tak bezsilny.
Tarja odwróciła się do nich plecami. Zakryła twarz rę
kami, jej szczupłe plecy drżały.
Przyjaciele spojrzeli po sobie i Raija podeszła do Tarji
parę kroków bliżej. Położyła dłonie na trzęsących się ra
mionach. Chciała pocieszyć dziewczynę w jej rozpaczy,
powiedzieć kilka słów, lecz żadnych nie znalazła.
Tarja opuściła ręce. Odwróciła się do Raiji. Spojrzała na
nią rozjaśnionym wzrokiem.
Nie płakała.
Zarzuciła Raiji ręce na szyję i roześmiała się. Ona się
cieszyła!
4
Przyglądali się jej zakłopotani. Śmiech ucichł po chwi
li i Raija niemal odetchnęła z ulgą.
To histeria, pomyślała. Histeria na skutek doznanego
wstrząsu. Żaden człowiek nie reaguje w podobny sposób
na taką wiadomość.
Tarja zaczęła płakać.
Raija gładziła ją łagodnie po plecach, tak jak się gładzi
małe rozszlochane dziecko. Sama przeżyła już śmierć bli
skiej osoby, lecz nie miała doświadczenia w pocieszaniu
innych w podobnej sytuacji.
- To boli - odezwała się niezręcznie, czując, jak słowa
rosną jej w ustach. Słowa tu nic nie pomogą, są ubogie i ża
łośnie puste. - To minie - mówiła dalej. Cisza zmieszana
z łkaniem Tarji wydawała się gorsza niż banalne słowa. -
W końcu pozostają tylko dobre wspomnienia. Smutek jest
paraliżujący, lecz przemija...
- Smutek?
Tarja podniosła twarz mokrą od łez i spojrzała na Ra-
iję, nie rozumiejąc.
- Smutek? - powtórzyła. Jej oczy błyszczały. - Dobre
wspomnienia? Czy nie rozumiesz, że teraz jestem wolna?
Nareszcie wolna!
Raija otworzyła usta ze zdumienia. Widziała, jak źle
Taavi traktował swoją żonę, ale mimo wszystko spodzie
wała się po Tarji innej reakcji.
Dziewczyna wyglądała na uradowaną.
- Ale był przecież twoim mężem...
Tarja popatrzyła przez chwilę na Raiję. Jej oczy po
ciemniały. Żar w spojrzeniu zniknął za zasłoną mgły. Ra-
ija widziała to już wiele razy przedtem - za każdym ra
zem, kiedy Taavi komenderował Tarją, poniewierał nią,
gnębił.
Cichy ból i zamknięcie się w sobie. Smutek w głosie
mieszał się z wieloletnim strachem i wstydem. Zdobyła się
jedynie, by wyszeptać:
- Nie był moim mężem... lecz bratem.
Trwało chwilę, zanim do Raiji dotarło znaczenie tych
słów. Słyszała, jak Reijo zaklął pod nosem, nie rozumiała
jednak dlaczego. Nie od razu.
- Ale... - zaczęła drżącymi ustami.
Ludzie nigdy nie mówili o takich sprawach. Raiję chronio
no przed podobnymi problemami. Nikt z nią nie rozmawiał
o tym, co jest między kobietą i mężczyzną. I co może być...
Niekiedy jednak docierały do jej uszu opowieści o podob
nych związkach. Osądzanych jako coś złego. Potwornego.
- Och, Tarju! - zawołała z bólem zawartym w każdej
sylabie, kiedy w pełni zrozumiała, od czego Tarja została
uwolniona.
Obie ciemnowłose dziewczyny zarzuciły sobie nawza
jem ręce na szyję. Jedna obawiała się potępienia. Druga na
wet nie myślała o potępianiu.
Obiema wstrząsnął płacz.
- Nie jestem w stanie teraz rozmawiać... - Tarja nie pa
trzyła na żadne z nich. - Czy mogę zostać sama?
- Dobrze, ale później przeniesiesz się do nas - zadecy
dowała Raija z nową energią. - Nie ma mowy, żebyś zo
stała tutaj.
Tarja tylko skinęła głową.
Reijo pociągnął Raiję za sobą do wyjścia. Wpadli pro-
sto na Elise, która z szeroko otwartymi oczyma tkwiła
przyklejona do drzwi.
- Czy wujek Taavi nie żyje? - spytała przestraszona.
- Tak - odparł Reijo, nie widząc powodu, dla którego
miałby okłamywać dziecko. Nawet jeżeli słyszała całą roz
mowę, i tak nie zrozumiałaby wszystkiego.
- Poszedł do nieba, tak jak mama i tata? - dopytywała
się dziewczynka.
Raija powiedziała jej kiedyś, że mamie i tacie jest teraz
dobrze, chociaż nie żyją. Siedzą w niebie i patrzą na nią.
Elise na swój dziecięcy sposób zachwyciła ta myśl, któ
rej nie rozumiała, lecz mimo to ślepo w nią wierzyła.
- Raczej do piekła - mruknęła Raija przez zaciśnięte zę
by. Reijo odepchnął ją lekko i wziął Elise na ręce.
- Nie wiemy, dokąd poszedł wujek Taavi - odezwał się
łagodnie. - Po prostu nie żyje, moja maleńka. Nie myśl
o tym zbyt wiele.
Później, kiedy dzieci nie mogły jej usłyszeć, Raija po
wiedziała:
- Miał taką śmierć, na jaką zasłużył.
- Nie osądzajmy pochopnie, nie znając całej historii -
rzekł Reijo poważnie. Lecz i jego twarz wydawała się su
rowsza.
Tar ja przyszła o zmroku.
Dzień był teraz dłuższy. Wiosna rzeczywiście zaczęła
się przedzierać przez tę śnieżną krainę.
Dawała o sobie znać tylko w ten sposób, że przez kil
ka godzin w ciągu dnia świeciło słońce.
Ten pierwszy okres po długiej i czarnej jak smoła nocy
polarnej za każdym razem stanowi równie istotny punkt
zwrotny dla ludzi z północy.
Wraz ze światłem wracała chęć życia. Dłuższe dni pro-
wadziły ku tej porze roku, kiedy doba jest jednym długim
dniem. Lecz mieszkańcy drewnianych chat na płaskowy
żu nie myśleli tego dnia wiele o życiu. Zawisł nad nimi
cień śmierci.
Raija przygotowała dla Tarji łóżko w bocznej izbie. Re-
ijo przybił deskę w poprzek pomieszczenia. Znaleźli też
wełniany koc, mogący służyć jako zasłona. W ten sposób
Tarja otrzymała co prawda niewielki, ale za to własny kąt.
Raija i Reijo nie chcieli, aby została sama w pustym domu.
Oboje zdążyli ją polubić. Tajemnica, którą im wyjawiła,
nie zmniejszyła ich sympatii. Opowiadanie Tarji wydawało
się żałośnie banalne, ale przez to wcale nie mniej tragiczne.
Drobna, z zaczerwienionymi oczami, siedziała na środ
ku ławy przy ogromnym stole.
- Chciałabym, abyście mnie zrozumieli - odezwała się
cichym i niepewnym głosem. Nie zdobyła się, by spojrzeć
na którekolwiek z nich. Ciągle tkwiło w niej poczucie
wstydu. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. O czymś
takim się nie mówi.
Ale Raija i Reijo byli jej przyjaciółmi. Chciała, żeby po
znali prawdę.
- Miałam liczne rodzeństwo. Taavi był najmłodszym
z moich braci. Zawsze przyjaźniliśmy się ze sobą, Taavi
i ja. Ja urodziłam się jako ostatnia. Pozostali bracia i sio
stry byli od nas znacznie starsi. Pozostawiono nas samym
sobie. Pilnowaliśmy się nawzajem. W sąsiedztwie miesz
kali przeważnie chłopcy. Żyliśmy w odosobnieniu...
Raija potrafiła to sobie wyobrazić - kilka gospodarstw
stłoczonych razem na równinie pomiędzy lasami. I rzekę,
która jak niebieska wstęga wiła się pośród tego jednostaj
nego, płaskiego krajobrazu.
Wiele mil do następnej wioski.
Tak, teraz sobie przypomniała.
Tarja mówiła z trudem:
- Kiedy podrosłam, nie pozwalano mi przebywać
z chłopcami. Zawsze świetnie się bawiliśmy, ale nagle oka
zało się, że zabawy z nimi mogą mi zaszkodzić. Nikt nie
wytłumaczył mi dlaczego. Miałam wtedy jedenaście-dwa-
naście lat...
Raija uśmiechnęła się do Tarji w niemym zrozumieniu.
Rodzice widzieli, jak ich dziewczynka staje się kobietą,
lecz nie mieli odwagi powiedzieć jej o świecie dorosłych.
Raija pamiętała swój okres dojrzewania, kiedy ciało za
czynało nabierać miękkich, kobiecych kształtów, podczas
gdy psychicznie nadal czuła się dzieckiem. Tego lata Pehr
wysłał ją do innej rodziny. Tego lata ojczym zauważył, że
Raija podoba się synowi. Tego lata Mikkal zrozumiał, że
kocha Raiję. To lato Raija wspomina z radością, a także -
i chyba przede wszystkim - ze smutkiem.
Okres dojrzewania Tarji okazał się bardziej bolesny,
dotkliwy, gorszy pod każdym względem.
- Wolno mi było przebywać tylko z rodzeństwem.
A z nich jedynie Taavi zwracał na mnie uwagę...
Opowiedziała o bracie, który zaczął przejawiać niezro
zumiałe zainteresowanie dla jej zmieniającego się ciała. Któ
ry z niesłabnącą ciekawością badał każde nowe kobiece za
okrąglenie pożądliwymi rękami. Który zmuszał ją do mil
czenia o tym, że zaspokajał przy niej swe cielesne żądze.
Tarja nie orientowała się, co robił. Początkowo. Był od
niej starszy i był mężczyzną. Została wychowana w posłu
szeństwie dla mężczyzn.
Jego groźby potęgowały strach - i poczucie wstydu.
Stopniowo zrozumiała, że o tym się nie mówi. O tym, co
mężczyźni i kobiety robią pod osłoną mroku. O tym, co
stanowiło temat wulgarnych rozmów mężczyzn, a o czym
kobiety nawet nie wspominały.
Zrozumiała, że nie powinno do tego dojść między bra
tem i siostrą. Obarczyła winą siebie. Wierzyła Taaviemu,
kiedy mówił, że to ona go do tego skłoniła, że go skusiła.
Opowiedział Tarji historię z Biblii o Ewie, która skusi
ła Adama, i wyjaśnił, że między nimi stało się podobnie.
Ona, kobieta, skusiła mężczyznę - Taaviego.
Adam i Ewa zostali ukarani.
Taavi powiedział, że ponieważ Tarja jest jego siostrą,
ich postępowanie jest jeszcze gorsze. Jeżeli ktoś się dowie,
spotka ich o wiele surowsza kara. Jeżeli Tarja nie będzie
milczeć, wsadzą ją do więzienia. A może spalą - tak jak
palono czarownice.
Tak mówił Taavi. I znowu zmuszał ją do grzechu.
Tarja sądziła, że nigdy jej się nie uda z tego wyzwolić.
Wszyscy pozostali z rodzeństwa dobrze sobie radzili.
Ale Taavi nie chciał grzebać w ziemi. Miał inne plany.
Kiedy zaczął wspominać o podróży na północ, do Ru-
iji, by tam stworzyć sobie nową przyszłość, ucieszyła się.
Myślała, że brat zabierze ze sobą wstyd i poniżenie. Wie
dzę o całym złu, którego się dopuścili. Wierzyła, że wresz
cie uwolni się od jego gróźb i objęć. Uwolni się, by żyć tak,
jak powinny żyć młode dziewczęta. Lecz Taavi namówił
rodziców, by wysłali ją razem z nim. Udało mu się ich prze
konać, że siostrze będzie lepiej w Norwegii niż w domu.
Tarja nie miała wyboru, musiała jechać z bratem, któ
ry ją wykorzystywał.
Nie zamierzał dać jej wolności.
Kiedy dom rodzinny i znajome strony zostały daleko
w tyle, wtajemniczył siostrę w swoje plany. Opowiedział
jej historyjkę, którą powinni odgrywać: mieli udawać mał
żeństwo. A jeżeli Tarja się nie zgodzi lub wyjawi komukol
wiek prawdę, oboje trafią do więzienia. A ona otrzyma su
rowszą karę. To ona przecież skusiła brata, by z nią sypiał.
By popełniał grzechy tak potworne, że trudno je wyznać.
Tarja płakała i robiła, jak jej kazał. On wiedział wszyst
ko najlepiej.
Raiji pociekły łzy po policzkach, kiedy słuchała opowie
ści. Łzy złości i rozpaczy.
Zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się
w skórę dłoni. Pragnęła w duchu, by Taaviego Parkkine-
na spotkała jeszcze okrutniejsza śmierć. Zwierzenia Tarji
rozpaliły w Raiji silną nienawiść. Poczuła złość na myśl
o tym, że nie ma na kim jej wyładować. Taavi nie żyje. Nie
mogła mu odpłacić tym, na co zasłużył.
- W czasie podróży na północ nie zawsze było tak źle -
mówiła dalej Tarja łagodnym głosem. - Musieliśmy jakoś
pracować na życie. Często Taavi był zbyt zmęczony, by...
Zamilkła, lecz zarówno Raija, jak i Reijo rozumieli. Był
zbyt zmęczony, by brać ją siłą. Tarję - jedną z najłagodniej
szych i najpoczciwszych istot, jakie spotkali w swym życiu.
- Ale czasami działo się nawet gorzej - opowiadała Tar
ja. Z uporem wpatrywała się w deski podłogi, mocno czer
wieniąc się na twarzy. - Niekiedy... niekiedy brał pienią
dze za to, by inni mogli... to ze mną robić...
- Przeklęta świnia! - zawołała Raija, która nie przebie
rała w słowach, kiedy ogarniała ją złość.
- To było potworne - dodała Tarja.
Łzy napłynęły również do oczu Reijo. Nawet jako męż
czyzna potrafił sobie wyobrazić, jakie to musiało być dla
Tarji upokarzające.
- Nie miałam już nic swojego - mówiła dalej młoda Fin
ka bezbarwnym głosem. - Posiadał na własność każdy cal
mojego ciała, podpowiadał im, jak najlepiej to ze mną ro
bić... Sprzedawał mnie temu, kto płacił najwięcej. Najchęt
niej kilku. Potem mówił, że to moja wina, że to ja zachowy
wałam się zbyt wyzywająco. Kusiłam mężczyzn i przeze
mnie mieli grzeszne myśli. Kiedy indziej mówił, że zamarz
niemy na śmierć lub umrzemy z głodu, jeśli odmówię. Ze to
ode mnie zależy, czy przeżyjemy. Czasami nawet nie chcia
łam żyć... wolałam umrzeć. Ale Taavi powiedział, że to jesz
cze większy grzech, niż być taką uwodzicielką jak ja...
Zamilkła na dłuższą chwilę. Spojrzała na Raiję i Reijo.
Nie znalazła pogardy w oczach żadnego z nich i uśmiech
nęła się nieśmiało.
- Teraz jestem wolna, rozumiecie? Może to źle, że nie
opłakuję brata, ale nie mogę. Po prostu nie mogę.
- Nikt nie będzie go opłakiwał! - zagrzmiała Raija. -
Nie dostał nic, na co by nie zasłużył. Powinnaś zrobić
wszystko, aby zapomnieć o tym draniu!
Reijo długo -się nie odzywał. Teraz spytał:
- Ile masz lat, Tarja?
- Piętnaście.
- Biedactwo! - jęknęła Raija zdławionym głosem, po
wstrzymując łzy.
- Czy mogę się już położyć? - spytała Tarja.
Piętnaście lat - a w szarych oczach dwa razy tyle. Wy
korzystywana i poniewierana. Niewolnica, którą wyzwo
liła śmierć tyrana.
- Rób to, na co masz ochotę - powiedziała Raija łagod
nie. - Decydujesz sama o sobie, Tarju. Nieważne, co mó
wił Taavi, zapomnij o tym!
Kiedy drzwi zamknęły się za Tarją, Raija spojrzała na
Reijo przez łzy.
- Przytul mnie! - szepnęła.
Reijo bez słowa zrobił, o co prosiła. Sam również po
trzebował do kogoś się przytulić.
Raija łkała. Całym ciałem wstrząsał spazmatyczny szloch.
Wtuliła twarz w pierś przyjaciela. Wbiła palce w szerokie ra
miona - smutek, złość, strach i odraza znalazły ujście w zba-
wiennym płaczu. Reijo zatopił twarz w jej włosach - płakał
razem z nią.
- Czy i ty nie powinnaś się położyć spać? - spytał ła
godnie, kiedy zauważył, że się trochę uspokoiła.
- Spać? - powtórzyła i potrząsnęła głową. Rękoma moc
no ściskała jego ramiona.
- Nie możesz przecież siedzieć tu całą noc. Połóż się,
a ja będę czuwał przy tobie, dopóki nie zaśniesz.
Nie protestowała, ale musiał ją prawie nieść. Machinal
nie rozebrała się. Koszulę nocną z białej wełny założyła
równie bezwiednymi ruchami. Usiadła na łóżku przy sa
mej ścianie i zrobiła miejsce, aby Reijo usiadł obok. Ob
jął ją, tak jak obiecał. Czuli, jak ich własne ciepło łączy się
z ciepłem drugiego, tworząc krąg pewnego rodzaju bezpie
czeństwa, pewnego rodzaju jedności.
- Czy możesz sobie wyobrazić, jak musiała być samot
na? - Raija nie mogła przestać myśleć o Tarji. - Gdybym
tylko dostała tego drania... - zaczęła zduszonym głosem,
lecz przerwała samej sobie: - Ale to i tak nic nie pomoże.
Już nie. A ja czułam się winna jego śmierci... - Zaśmiała
się głucho. - Gdybym wiedziała to, co teraz wiem, własno
ręcznie poderżnęłabym mu gardło!
- Nie zrobiłabyś tego - szepnął Reijo. - Ale mogliby
śmy go wygnać już pierwszej nocy. Na mróz. Na zawieję.
- Co z niego za człowiek? Co za człowiek mógł dopu
ścić się czegoś takiego?
Reijo nie potrafił odpowiedzieć. Sam również nie rozu
miał, jak to możliwe.
- Pomyślałem sobie... - zaczął ostrożnie. - To, co się tu
wydarzyło, Raiju, nie było pozbawione sensu. Nie mamy
żadnych dobrych wspomnień, które by nas tu trzymały.
Może powinniśmy wyruszyć w dalszą drogę? Jutro? Pogo
da jest przecież odpowiednia. Znajdziemy jakieś miejsce,
gdzie mieszkają ludzie. Gdzie ty i Tarja spotkacie kogoś
w swoim wieku, z kim będziecie mogły porozmawiać.
Gdzie dzieci będą się miały z kim bawić...
Raija siedziała w milczeniu.
Gdyby zaproponował to poprzedniego wieczoru, bez
wahania by się zgodziła. Teraz czuła w sobie jakiś sprze
ciw. Potrząsnęła głową.
- Ale przecież chciałaś stąd wyjechać? Wszystkich nas
wystraszyłaś tym swoim zaklętym miejscem. Prosiłaś
mnie, żebym zmienił zdanie. Teraz wiemy, że w okolicy
grasują dzikie zwierzęta. To, co się stało z Taavim, nie czy
ni sytuacji bardziej przyjemną. Musimy pilnować dzieci.
Bóg jeden wie, co takiemu drapieżnikowi może przyjść do
głowy. A jeśli zostanie zwabiony w pobliże domów...
- Coś jest w tym miejscu - odparła Raija, ważąc każde
słowo. - Coś dziwnego, Reijo. To nie jest zwykłe uroczy
sko. Tam coś jest. Właśnie kiedy się zjawiliście z Taavim,
czułam to. To coś na mnie czeka. Czegoś ode mnie chce...
Reijo uznał, że Raija jest zbyt pochłonięta zjawiskami
ponadnaturalnymi.
Jemu to miejsce wydawało się nieprzyjemne, ponieważ
wiązało się z okrutnym widokiem Taaviego rozrywanego
na strzępy. Ów obraz jak wyryty pozostanie na zawsze
w jego pamięci. Niezależnie od tego, jak złym człowie
kiem był Taavi, to spotkała go śmierć okrutniejsza od tej,
jakiej Reijo nie życzyłby najgorszemu wrogowi.
Raija nie mówiła o niczym tak konkretnym jak roso
mak. Mówiła o tym „to". I magiczne miejsce. Miejsce,
gdzie tańczą huldry...
- Moja droga - zaczął tonem, jakim się poucza niesfor
ne dziecko. - Czy nie możesz zapomnieć o tych bzdurach?
Gwałtownie odwróciła głowę. Spojrzała mu odważnie
prosto w twarz.
- Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? Tam naprawdę coś
było. Jestem o tym przekonana. Coś niezwykłego. Muszę
to rozwiązać. To moje zadanie. Tam jest coś, co na mnie
czeka.
- Anioł? Diabeł? A może zły duch? - spytał Reijo zre
zygnowany. - Albo całkiem zwyczajne widmo?
- Coś - stwierdziła z uporem Raija. - Widziałam zwy
kłe uroc^.yska... - Skrzywiła się. - Co prawda trudno takie
miejsca nazywać zwykłymi. Ale to jest inne. Czuję je ina
czej. Kiedy tam stałam, na samym skraju magicznego krę
gu, jak tylko mogłam najbliżej, wydawało mi się, że ktoś
do mnie mówi.
Reijo westchnął, ale nie przerwał Raiji. Prędzej czy póź
niej uparta dziewczyna i tak go zmusi, by jej wysłuchał.
Lepiej mieć to za sobą. Może wtedy szybciej zapomni.
- Muszę pójść tam znowu.
Reijo ocknął się:
- Nie ma mowy! Tuż obok jest kryjówka rosomaka.
O ile wiemy, ma młode. Przekonaliśmy się też, że jest
śmiertelnie niebezpieczny. A jeśli jeszcze tego ci mało, to
chyba pamiętasz, co tam leży. Założę się, że nie przypo
mina już w niczym człowieka...
- To nie ja wybrałam - syknęła Raija w odpowiedzi
i wywinęła się z ramion Reijo. - To jest coś, co po prostu
muszę zrobić. Czy tego nie rozumiesz, głupcze?
- O nieba! - westchnął, opierając się o ścianę. Była bar
dzo zimna. - A czy do ciebie nie dociera, że się o ciebie
boję? Nie chcę cię znaleźć w postaci krwawej padliny na
śniegu - rzekł dosadnie. - Inni też mają uczucia, Raiju Ala-
talo Elvejord. To nie powinno być dla ciebie nowiną.
Spojrzał na nią zraniony.
- Nie nazywaj mnie tak - mruknęła. - Kalle nie żyje.
Nie noszę nazwiska zmarłego męża. Jestem Raiją Alatalo.
I tak będę się nazywać aż do dnia mojej śmierci: Raija, cór
ka Erkkiego Alatalo.
- Nie zmieniaj tematu... To szaleństwo...
Raija spojrzała na niego poważnie. Panował mrok, lecz
jej oczy rzucały łagodny blask.
- Wiem, że to szalone, ale nie mogę od tego uciec. Je
stem bezpieczna, dopóki próbuję nawiązać kontakt. Ale
mogę się znaleźć w niebezpieczeństwie, jeśli od tego
ucieknę. - Rzuciła w powietrze: - Stałam tam o wiele dłu
żej niż któryś z was. Wiatr wiał mi w plecy, w stronę urwi
ska. Rosomak musiał mnie wyczuć. Mógł mnie dawno za
atakować...
- Taavi zjawił się niespodziewanie tuż przed kryjówką
- wyjaśnił Reijo pośpiesznie. - Zwierzę poczuło się zagro
żone. Ty nie stanowiłaś niebezpieczeństwa. Może było na
jedzone. Kiedy Taavi runął niemal wprost na kryjówkę,
rosomakowi nie pozostało nic innego, jak zaatakować. Za
bić lub zostać zabitym, to prawo zwierząt.
Raija nie przyjęła tego wytłumaczenia. Jej własne wy
dawało się proste, lecz przerażające: należało uznać inge
rencję sił ponadnaturalnych.
- Czułam się chroniona - stwierdziła. - Coś mnie chro
niło. To coś mnie potrzebuje.
Reijo wzdrygnął się. Nie znalazł słów, którymi mógłby
dziewczynę przekonać.
- Nie baw się niebezpiecznymi rzeczami! - ostrzegł tyl
ko. Nie był w stanie powstrzymać Raiji, kiedy coś posta
nowiła. Nikomu zresztą by się to nie udało. Położył się
i zrobił jej miejsce przy ścianie.
- Spróbuj mimo wszystko zasnąć - powiedział. - Jestem
przy tobie.
Raija wśliznęła się pod skóry, starając się nie trącić Re
ijo, chociaż pragnęła poczucia bezpieczeństwa, jakie dawa-
ło jego ramię. Nie chciała zbyt intymnego kontaktu, nie
w tej chwili.
Po historii z Taavim myśl o fizycznym obcowaniu z męż
czyzną przyprawiała ją o gęsią skórkę. Chociaż miłego Re-
ijo nie można w żaden sposób porównywać z tamtym.
- Tarja powinna sobie kogoś znaleźć - mruknęła niewy
raźnie i zasnęła.
Stała po kolana w śniegu. Twarda, zlodowaciała skoru
pa wbijała się w grubą cholewę buta i mocno ją trzymała.
Stała obezwładniona. Nie mogła poruszyć nogami. Były
unieruchomione. Przymarznięte do podłoża.
Otworzyła usta, lecz z gardła nie wydobył się krzyk. Jak
gdyby ktoś przeciął struny głosowe. Nie mogła wykrztu
sić słowa, choć czuła, jak zlewa ją pot.
Przed nią tętniło życiem owo zaklęte miejsce. Żyło, wie
działa o tym. Nie było martwe.
Stał tam Taavi.
Taavi, który umarł, stał tam, a połowa jego twarzy wy
glądała jak krwawa masa w miejscu, gdzie rosomak zdarł
skórę. Jednym uderzeniem silnej łapy.
Zobaczyła głębokie bruzdy rozorane pazurami. Krew cie
kła po szyi - płynąc, zamarzała. Mężczyzna stał na szeroko
rozstawionych nogach na samym środku placu, trzymając
rękami za szyję młodą kobietę. Jak on się tam dostał? Nie
można przecież wejść na to zaklęte miejsce. Raija próbowa
ła. Okazało się to niemożliwe.
Taavi potrząsnął kobietą. To nie była Tarja. Tarja mia
ła ciemne włosy, a ta wydawała się dużo jaśniejsza. Krzy
czała - krzyczała - krzyczała...
Raija ujrzała krew sączącą się cienkimi strużkami z poszar
panej prawej strony twarzy Taaviego, widziała ręce zaciskają
ce się na cienkiej szyi - stały się czerwone. Zabarwiły się krwią.
Raija chciała zawołać. Z całych sił, żeby puścił dziew
czynę. Była taka młoda.
Ale przecież Taavi nie żył. Nie żył. Widziała, jak zginął.
Słyszała jego rozdzierający głos.
Pamiętała obłąkańczy grymas twarzy. Zdrowe oko pa
trzące prosto w śmierć, a drugie, zaszłe mgłą, zwisające luź
no na cienkim włóknie, zwrócone prosto na nią. Jego krzyk.
Ze to jej wina. Ale ona chciała tylko pomóc dziewczynie.
- Jest taka młoda! Nie, nie! Ona jest taka młoda!
Mięśnie jego ramion napięły się. Stała wystarczająco bli
sko, by to zobaczyć. Strużki krwi spływały po silnych
przedramionach...
- Raija! Obudź się! Raija!
Otworzyła szeroko oczy. Twarz Reijo znajdowała się
tuż obok. Wykrzywiona z przerażenia. Chłopak trzymał
Raiję za ramiona. Potrząsał nią.
- Co się stało? - zza uchylonych drzwi do sąsiedniego
pomieszczenia dobiegł łagodny głos Tarji. Odgłos bosych
stóp stąpających po zimnej podłodze. Chłodna ręka na
czole Raiji.
- Koszmary - rzekł Reijo ponuro. - Złe sny.
Ostrożnie potrząsnął Raiją jeszcze raz.
- Czy już się obudziłaś, kochana? Powiedz coś!
- O Boże! - jęknęła Raija.
Obudziła się w samym środku koszmaru. Obraz nadal
trwał jak żywy przed jej oczami. Tak wyraźny, że zadrża
ła na całym ciele.
- Nie musisz się o mnie martwić - szepnęła Tarja. In
stynktownie odgadywała, że Raija bardzo się przejęła jej
historią. Sama poczuła ulgę, kiedy ze wszystkiego się zwie
rzyła. - Dam sobie radę...
Raija przełknęła. Czuła, jak występuje na nią zimny pot.
- Idźcie spać - powiedziała. - Idźcie już spać!
Jednak obraz przed oczami pozostał nadal wyraźny.
Tar ja szybko pogładziła Raiję po policzku i wróciła do
swojego samotnego łóżka.
- To jej potrzebna pociecha - Raija uśmiechnęła się
z wysiłkiem. - Nie mnie...
- Tarja jest chyba silniejsza, niż ktokolwiek z nas po
dejrzewa - odezwał się Reijo łagodnie. Myślał przede
wszystkim o Raiji. Była mu najbliższa. - Czy chcesz po
rozmawiać?
- Nie - odparła. - Nie wiem, dlaczego tak się wystra
szyłam. To tylko sen... Może coś jeszcze, ale nie chcę o tym
mówić.
- Czy znowu chodzi o to miejsce? - pytanie z trudem
przeszło mu przez gardło.
Raija dostrzegła strach w jego oczach. Strach o nią.
- Tak, mój sen wiązał się z tym miejscem - przyznała
i przytuliła się do silnego, ciepłego ciała Reijo.
Brzmienie jej głosu przyprawiło Reijo o gęsią skórkę.
Czegoś nie rozumiał. Ale zdecydował się trwać przy niej.
Wyjść na spotkanie nieznanego razem z nią. Niezależnie
od tego, co to takiego.
5
Reijo czuł się o dwadzieścia lat starszy. Czy chciał te
go, czy nie, spadła na niego odpowiedzialność za kobiety
i trójkę dzieci. Myślał, że Taavi zostanie jego przyjacielem
i wspólnie będą dzielić odpowiedzialność. Ale Taavi oka
zał się inny, niż sądzili. A teraz nie żył.
Reijo chciał wyruszyć jak najszybciej, ale Raija upiera
ła się przy swoim.
Powstrzymywało ją to przeklęte miejsce.
Zanim wyruszył sprawdzić sidła - i zobaczyć, czy moż
na podejść do tego, co zostało z Taaviego - musiał sprzy
mierzyć się z Tarją. Nie był pewien, czy Raiji nie strzeli
w tym czasie coś do głowy. Tarja, która powinna być naj
bardziej wytrącona z równowagi, wydawała się spokoj
niejsza.
Obiecała, że zrobi wszystko, by zatrzymać Raiję w do
mu podczas jego nieobecności.
Reijo wstrząsnął dreszcz. Starał się jak najbardziej wy
dłużyć drogę do urwiska z kryjówką rosomaka. Obraz te
go, czego był świadkiem dzień wcześniej, nadal tkwił jak
żywy w jego pamięci. Nikt nie zasłużył na taką śmierć. Na
wet człowiek z przeszłością Taaviego. Reijo dałby wszyst
ko, żeby uniknąć tego zadania, ale prędzej czy później trze
ba Taaviemu urządzić jakiś pogrzeb. Niezależnie od tego,
jak podłym był człowiekiem, nie zasłużył, by skończyć na
płaskowyżu jako padlina dla dzikich zwierząt.
Wszystko się w Reijo buntowało. To będzie straszne,
ale taki był jego obowiązek. Poczuł mdłości, zanim jesz
cze dotarł do urwiska.
Musiał przez cały czas zachowywać czujność. Nie miał
broni, nic oprócz noża.
Nawet gdyby zdążył go wyjąć, nie byłby w stanie za je
go pomocą pokonać rosomaka. Musiał zachować dystans.
Musiał uważać, aby zwierzę go nie zobaczyło. Żeby nie za
kłócić drapieżnikowi spokoju. W przeciwnym razie kobie
ty zostałyby same. Bezbronne. Ostrożnie podążał śladem
z poprzedniego dnia. Zatrzymał się na skraju urwiska.
Przełknął ciężko, zanim spojrzał w dół.
Wiatr nie zdołał zatrzeć i zakryć śladów tego, co się tu
wydarzyło.
Odciski nart Taaviego były ciągle widoczne. Zagłębie
nie po jego upadku wyglądało .jak krater w śniegu.
Tuż obok lezal kijek. Złamana narta.
Brunatnoczerwone plamy na białym tle. Jak zamarznię
te jeziora na białym świecie. Jeziora tak duże jak kamie
nie szlifierskie.
Głęboka bruzda wiodła w stronę miejsca, gdzie prawdo
podobnie znajdowało się wejście do jamy. Reijo starał się
nie zwymiotować. Przesunął wzrokiem wzdłuż bruzdy,
czuł, jak mdłości narastają. Zakręciło mu się w głowie, kost
ki dłoni zbielały w rękawiczkach zaciśniętych wokół kij
ków. Nikt by się nie domyślił, gdzie się znajduje kryjówka
drapieżnika, gdyby nie ludzkie nogi wystające spomiędzy
rozsypanych kamieni. Osuwisko, które spowodował Taavi,
porwało ze sobą masy śniegu, które pokryły stromą skałę.
Teraz była czarna i przerażająco naga. Niczym czarny
jak smoła uśmiech ku wiosennym dniom.
Plamy krwi.
Krwi Taaviego.
Zwierzę prawie go pogrzebało. Taavi Parkkinen z połu-
dniowej części Tornedalen, położonej nieopodal błękit
nych wód Zatoki Botnickiej, znalazł śmierć na dzikim pła
skowyżu Laponii. Skończył jako zapasy zimowe najbar
dziej przerażającego i znienawidzonego zwierzęcia w tych
stronach: rosomaka.
Reijo wycofał się, ruszył w stronę chat. Sidła, które zasta
wili, okazały się puste. Pardwy założone jako przynęta - nie
tknięte. Rosomak miał pod dostatkiem jedzenia. Reijo nie
musiał się już przejmować pochowaniem Taaviego. Zwierzę
wciągnie go do swej kryjówki, ponieważ go potrzebuje...
Resztki śniadania Reijo znalazły się na śniegu. Widok
zmasakrowanego ciała ludzkiego był gorszy niż wspo
mnienie śmierci.
Jednocześnie Reijo uświadomił sobie jeszcze jedno: nic
im nie grozi ze strony rosomaka, dopóki w jego jamie...
Jeśli Raija ma coś do załatwienia w pobliżu tego jej
przeklętego miejsca, musi to zrobić teraz. Dopóki to bu
dzące grozę zwierzę ma dosyć pokarmu, by ją ignorować.
Kiedy nie poluje dla zaspokojenia głodu.
Kiedy rosomak jest syty.
Chociaż wszystkie myśli Reijo skupiały się wokół tego,
co zobaczył, nie wiedział, jak o tym opowiedzieć w domu.
Czy w ogóle o tym mówić? Tym razem Tarja znowu mu
pomogła.
- Znalazłeś go? - spytała i spojrzała na Reijo dużymi,
szarymi oczami. Raija zaprowadziła dzieci do sąsiedniej
izby i zamknęła za nimi drzwi. Unikała wzroku Reijo. Pod
jej oczami widniały duże, ciemne sińce.
Reijo zdjął kurtkę, zmusił się, by spojrzeć na piętnasto
latkę, która wydawała się bardziej dorosła niż większość
jego rówieśników.
- Chciałem go pochować - rzekł ciężko. - Ale to nie bę
dzie konieczne, rozumiesz?
Wielkie oczy na drobnej, okrągłej twarzy, nabrały dziw
nego blasku.
- Jesteś tak diabelnie delikatny! - odezwała się ze zło
ścią Raija. - Jeśli ktokolwiek zasłużył na to, co dostał, to
właśnie on.
- Jest jednak coś, za co powinnaś być mu wdzięczna -
rzucił Reijo.
Zwracał się do Raiji, nie patrząc na nią. Nie mógł się
na to zdobyć. Nigdy nie rozumiał jej stanowczości. A to,
co ją ostatnio opanowało, przerażało go.
Zawsze lubił z nią dyskutować. Była bystra, inteligentna,
żądna wiedzy - cenił te cechy. Ale nigdy nie wierzył w prze
sądy. Uważał je za prymitywne. A nieugięte przekonanie
Raiji, że zatrzymało ją w tym miejscu coś ponadzmysłowe-
go, kłóciło się z wszystkimi zasadami zdrowego rozsądku.
- Co? - spytała ostro Raija.
Reijo czuł niemal ukłucie jej wzroku na swej skórze.
Ukłucie slodko-kwaśne.
- Jesteś teraz bezpieczna - wyrzucił z siebie, zaciskając
pięści. - Możesz tam iść. Zrobić to, co musisz. Rosomak
nawet na ciebie nie spojrzy. Wystarczy mu on...
- I tak jestem bezpieczna - odparła Raija z przekona
niem. - Jestem pod ochroną.
Tarja spoglądała to na Raiję, to na Reijo.
Reijo musiał opowiedzieć siostrze Taaviego o pomy
słach Raiji. Teraz mógł odczytać zwątpienie w twarzy
dziewczyny. Odbicie swych własnych myśli. Wiedział, że
jest rozsądna. Gdyby Raija taka była!
- Mogłabyś przynajmniej uprzedzić, kiedy się będziesz
tam wybierać - zwrócił się do Raiji.
- Muszę iść sama.
Dopiero teraz spojrzał jej w oczy i napotkał ostre spoj
rzenie.
- Nie ma mowy, Raiju! Nie pozwolę, byś poszła sama.
Jestem za ciebie odpowiedzialny.
- A od kiedy to, Reijo Kesaniemi? - spytała głosem słod
kim jak miód.
- Do diabła, wiesz dobrze, że nie możesz kręcić się sa
ma po tej okolicy. Potrzebujesz mężczyzny, który cię
obroni. Który cię wesprze.
- I ty właśnie jesteś tym mężczyzną?
Chciała mieć ostatnie słowo. Musiała panować. To le
żało w jej naturze. Nigdy nie pozwolić się zgnębić, nigdy
nie pozwolić sobie mówić, co jest słuszne. Reijo spojrzał
na nią z głębokim smutkiem. Odsłonił przed nią swoją du
szę. Ofiarował swe serce. Powiedział jej wyraźnie to,
o czym już wiedziała, lecz o czym nie chciała słyszeć.
- Chciałbym nim być, Raiju. Wiesz, że cię kocham. Ko
cham cię od tak dawna, że już nawet nie pamiętam, kiedy
to się zaczęło. Kochałem cię, kiedy jeszcze nie wiedziałem,
co to tak naprawdę znaczy. Zawsze byłaś dla mnie kimś naj
ważniejszym. Dla ciebie liczyli się zawsze inni, Mikkal i Kal
le. Lubiłem ich obu. Lubię obu. Ponieważ cię kochali, tak
jak ja cię kocham. Lecz również dlatego, że obu uważam za
ludzi godnych szacunku i przyjaźni. Dostali od ciebie dużo
więcej, niż kiedykolwiek zechcesz dać mnie, lecz mimo to
nadal będę cię kochał. Możesz spytać, kim dla mnie jesteś,
a ja odpowiem, że jesteś wszystkim, czego mógłbym pragnąć
od kobiety, ale ty nie chcesz przecież słuchać...
Raija zatkała dłońmi uszy. Na jej twarzy malowało się
cierpienie, tak jakby czuła straszliwy ból.
Reijo podszedł do niej, siłą odciągnął jej ręce od głowy
i przytrzymał w swoich.
Jego wzrok ciskał iskry, twarz wyrażała nieustępliwość
i zdecydowanie.
- Posłuchaj, Raiju Alatalo. Choć raz posłuchaj. Zawsze
będziesz wierzyć, że ze wszystkim najlepiej dasz sobie ra
dę sama. Nigdy nie poprosisz, by ktoś wziął na siebie od
powiedzialność za twoją osobę. Jesteś na to zbyt dumna.
Lecz trudno żyć w samotności. Wierz mi, przykro jest być
samemu, gdy się jest młodym. Wiem o tym, bo byłem sam.
Próbowałem. Ponieważ nie mógłbym się związać z inną.
Chętnie dałbym ci wszystko, czego zapragniesz, ale nie je
stem wstanie. Żaden człowiek nie może ci dać tego,
o czym marzysz. Wiem, co to takiego, Raiju. Nie mogę
stać się kimś innym. Ale mogę być sobą. I chcę dla ciebie
żyć. Niczego więcej nie pragnę, jak żyć dla ciebie, żyć ra
zem z tobą. Opiekować się tobą i dziećmi. Gdybyś mi tyl
ko pozwoliła. Nie ma oprócz ciebie innej kobiety, którą
bym chciał pojąć za żonę, ale nie mogę cię zmusić, byś nią
została. Do ciebie należy decyzja. Mówię ci to pierwszy
i ostatni raz i nie powtórzę, chyba że o to poprosisz.
Chciałbym się z tobą ożenić, Raiju Alatalo...
Jego głos brzmiał aksamitnie miękko, a surowa twarz
złagodniała. Sposób, w jaki wymówił jej imię, był czuły
jak pieszczota.
- A teraz możesz żądać, bym przestał cię ochraniać.
Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uczynić zadość
twej woli. Jesteś ostatnim człowiekiem, którego chciałbym
stracić. Poświęciłbym raczej życie, niż chciał ujrzeć cię
martwą. Po co miałbym żyć, gdybyś ty umarła?
- Nie wolno ci tak mówić - powiedziała smutno.
- Ale tak właśnie myślę. Dla ciebie nie miałoby to ta
kiego znaczenia. Mogłabyś żyć beze mnie. Ja nie potrafił
bym żyć, gdybym wiedział, że ciebie nie ma...
- Nie wolno ci mówić w ten sposób! - krzyknęła Raija.
- Obiecałeś, że nie będziesz o tym mówił...
Reijo uwolnił jej ręce i wzruszył ramionami. Ciągle nie
spuszczał z niej wzroku.
- No, to nie dotrzymałem obietnicy. Ale dobrze, że to
wreszcie usłyszałaś. Te słowa zbyt długo krążyły nad nami
nie dopowiedziane. I musisz wiedzieć, że nie zamierzam sie
dzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak robisz coś głupiego.
Odwrócił się do Tarji. Rozmowa przebiegała po fińsku
i dziewczyna chłonęła każde słowo.
- My też mamy swoje sekrety, Tarja - rzekł z uśmie
chem. - Raija nie jest moją żoną. Jest wdową po moim naj
lepszym przyjacielu. Lecz moje uczucia do niej nigdy nie
stanowiły jakiejś wielkiej, skrzętnie skrywanej tajemnicy.
Zawsze ją lubiłem.
- Tak dobrze do siebie pasujecie - odezwała się w koń
cu Tarja.
Myślała, że tylko ona ma coś do ukrycia. I oto okazało
się, że ta młoda para wcale nie jest małżeństwem. Czuła
się grzeszna i brudna, ale jej przyjaciele również nie byli
nieskazitelni. Sypiali ze sobą. Porządni ludzie powiedzie
liby, że żyją w grzechu. Tarja momentalnie poczuła się
z nimi bardziej związana.
Raija zauważyła, że Tarja trzyma stronę Reijo, i ciężko
westchnęła.
Przyznawanie innym racji albo zawieranie kompromi
sów nie leżało w jej naturze. Lecz tym razem zrobiła wy
jątek.
- Możesz ze mną pójść - zwróciła się do Reijo. - Ale
nie mieszaj się w to, co muszę zrobić. Nie próbuj mnie
powstrzymać.
- Czy wiesz, co to takiego? - spytała ostrożnie Tarja.
Wbrew własnej woli była zauroczona Raiją i zacieka
wiona jej niezłomną wiarą w ową nieznaną siłę i w nie
zwykłość tajemniczego miejsca.
Raija potrząsnęła głową.
- Jeszcze nie. Ale to nadejdzie. Nadejdzie. Bardzo bym
chciała, żebyśmy stąd jak najszybciej wyjechali. Gdyby
śmy tylko mogli...
- Idź teraz - odezwał się Reijo. Cokolwiek by to było,
chciał to już mieć za sobą od razu.
Znowu potrząsnęła głową.
- Muszę czekać, Reijo. To nie ja decyduję.
- Na Boga! - westchnął i wywrócił oczami.
Spod długiej grzywki Raiji posypały się iskry.
- Dopiero skończyłeś długą przemowę. Czy możesz
milczeć, kiedy ja mówię?
Nie odpowiadał.
- Nie wierzę we wszelkiego rodzaju brednie. Nie we
wszystko wierzę, co mi mówią ludzie. Nie wierzę we
wszystkie sny, jakie miałam. Ale widziałam takie zaklęte
miejsca już wcześniej. Dawno.temu, kiedy mieszkałam
z Ravną, Pehrem i Mikkalem. Stara Elle wiedziała więcej
niż ktokolwiek inny o tym, co znajduje się między niebem
a ziemią. Opowiedziała mi o siłach, które zostały zgroma
dzone w takich miejscach jak to. Wierzyła w to. Ja także
widziałam rzeczy, o których nie mam ochoty teraz opowia
dać. Wystarczy, że wierzę. Wystarczy, że to szanuję. Chcia
łabym stąd wyjechać, nie myśl, że jest inaczej, Reijo. Ale
boję się, co się może stać, jeżeli nie zostanę, a to coś będzie
mnie potrzebować. Nie mam odwagi się temu przeciwsta
wić. To może okazać się niebezpieczne, dla nas wszystkich.
Podeszła do drzwi i otworzyła je. Spojrzała na zachód.
W stronę białego miejsca, które ją przerażało i tak bardzo
kusiło jednocześnie.
Reijo powoli poszedł za nią, stanął z tyłu. Nie zauwa
żyła tego. Usłyszał jej ciche słowa:
- Gdybyś tylko tam był, Mikkal!
Miejsce wydawało się dziewicze, niemal oślepiająco białe.
Nietknięte. Nie zatrzymywały się tam żadne ptaki w poszu-
kiwaniu odpoczynku. Instynktownie omijały ten fragment
płaskowyżu. Żadne zwierzę nie musnęło nawet tego skraw
ka ziemi. W obrębie niewidzialnych granic nie dało się do
strzec żadnych śladów zwierząt. Tak było przez cały czas. To
nie przypadek. Nikt tam nie chodził. Nic tam nie zbłądziło.
Miejsce wydawało się dzikie - ale nie całkiem puste.
Ptaki czuły to, tak jak przeczuwają niebezpieczeństwo.
Zwierzęta rozpoznawały to węchem.
Raija o tym wiedziała.
To miejsce poruszyło w niej struny, o których istnieniu
nie miała pojęcia. Obudziło się w niej coś nowego. Coś,
co wiedziało z absolutną pewnością, nie widząc. Coś, co
rozumiało bez słów. Coś w rodzaju prymitywnego zmy
słu, który drzemał w niej głębokim snem - czekając na od
powiedni moment.
Każdym włóknem swego ciała czuła obecność tego cze
goś. Czegoś, co nie było niczym konkretnym, lecz raczej
czymś nieuchwytnym - jak szum drzew, jak szmer stru
mienia, jak oddech wiatru. Czymś odwiecznym. Czego nie
można dotknąć, lecz co wcale z tego powodu nie traciło
swego ogromnego znaczenia.
Owa nieznana siła była niedaleko. Oddychała. Żyła.
I czekała. Była tam. Mieściła w sobie więcej cierpienia, niż
można wyrazić słowami.
Minął dzień, a Raija nie dała nawet znaku, że chciałaby
się wybrać do zaklętego miejsca. Reijo uspokajał się w mia
rę upływu kolejnych godzin. Zwłoka działała na jego ko
rzyść. W głębi duszy myślał, że to tylko urojenia. Rezul
tat długiej podróży.
Sądził, że Raija jest silna, a jednak okazało się, że ta wy
prawa zbytnio ją wyczerpała.
W ciągu ostatniego pół roku życie Raiji stanowiło je-
den chaos. Kiedyś tama musiała pęknąć, nawet jeśli ktoś
byl tak silny jak Raija.
Jeżeli Reijo zostawi sprawę w spokoju, być może i Ra
ija o wszystkim zapomni. Nawet słowem nie wspominał
zatem o zaklętym miejscu. Nie odważył się też na jakie
kolwiek ponaglenia.
Wieczorem przestał o tym myśleć. W każdym razie sta
rał się, by tak było. Dlatego też przeżył silny szok, gdy to,
co chciał zdusić, nagle dało o sobie znać.
Przed kolacją wyszedł oporządzić konia, a Tarja i Ra
ija zajmowały się swoimi obowiązkami - przygotowywa
ły jedzenie i prowadziły walkę z dziećmi, usiłując położyć
je spać.
Kiedy Tarja rozhisteryżowana wbiegła do stajni, z tru
dem łapiąc oddech, Reijo w "pierwszej chwili pomyślał
o dzieciach. Dziewczyna wbiła palce w jego ramię i pocią
gnęła go za sobą.
- Raija! - krzyknęła ze strachem w oczach.
Nie czekał dłużej, by usłyszeć, co się stało, lecz rzucił
się do wyjścia i jak na skrzydłach pomknął do domu.
Drzwi były otwarte na oścież i zanim dotarł do środka,
usłyszał wystraszony, żałosny głos Elise.
- Raija! Raija! Nie możesz umrzeć tak jak mama! Nie!
Raija! Słyszysz mnie, Raija?
Strach ścisnął żołądek jak supeł, zanim Reijo zoriento
wał się w sytuacji.
Raija siedziała przy stole przed stosem płaskich, okrą
głych skibek razowego chleba. Przed nią leżał nóż, ale chy
ba nie mogła się zranić, bo nie było śladu krwi.
Elise stała obok zrozpaczona. 2 oczu płynęły jej łzy, po
trząsała Raiją. Krzyczała i błagała przybraną matkę, by coś
powiedziała - ale tamta nawet nie drgnęła.
Głowa Raiji opadła na stół. Gruby, czarny warkocz ze-
śliznął się z karku na blat tuż obok noża. Dziewczyna
tkwiła zupełnie nieruchomo, jak martwa.
Reijo ostrożnie odsunął Elise. Dziecko zakryło rękami
twarz i cichutko płakało.
- Umarła - szlochała. - Umarła. Tak jak mama...
Reijo starał się opanować. Zdusił w gardle krzyk. Po
chylił się nad Raiją.
Silnymi dłońmi chwycił ją za ramiona. Niezwykle
ostrożnie podniósł wiotkie ciało znad stołu. Głowa dziew
czyny opadła bezwładnie na piersi. Reijo oparł Raiję
o ścianę, a potem uniósł jej brodę.
Oczy miała otwarte, ale zupełnie nie reagowały, kiedy
przesunął przed nimi ręką. W szklanym spojrzeniu nie do
strzegł żadnego znaku życia.
Do izby weszła Tarja. Jej szloch mieszał się z płaczem
Elise.
- Na miłość boską, zabierz dzieci! - Reijo usłyszał wła
sny głos. Tarja przerażona, sama przecież będąc dziec
kiem, ruszyła w stronę sąsiedniej izby.
- Umarła? - spytała Elise, utkwiwszy swe duże oczy
w Reijo.
Zacisnął zęby.
- Nie umarła - odparł. - Raija tylko śpi.
Dziewczynka nie wierzyła mu. Zauważył to, choć nie ode
zwała się ani słowem. Ze spuszczoną głową i cieknącymi po
policzkach łzami wyszła cichutko do drugiego pokoju.
- Co się stało? - spytał Reijo, kiedy Tarja wróciła. Nie
odrywał wzroku od Raiji. Elise miała rację - wyglądała jak
martwa.
Jednak oddychała. Bardzo słabo, ale oddychała. Pierś
przez cały czas nieznacznie unosiła się i opadała. Kiedy przy
łożył dłoń do jej ust, poczuł lekkie muśnięcie powietrza.
Czekając na odpowiedź, otoczył ramionami pozbawio-
ne życia ciało i przytulił, ogrzewając własnym ciepłem.
Dłonie Raiji wydawały się równie blade jak policzki.
Trupio blade. I zimne. Całe jej ciało było dziwnie zimne.
- Wychodziła?
- Nie - wykrztusiła Tarja. - Robiła kolację. Ja kładłam
dzieci. Chłopczyk już zasnął, a Maja i Elise słuchały bajki.
Elise chciała się napić wody. Znalazła Raiję w tym stanie...
Reijo skinął głową. Rozumiał.
W zeszłym roku Elise znalazła swą matkę w stajni wi
szącą na sznurze zaczepionym o belkę. Teraz zobaczyła
Raiję sprawiającą wrażenie martwej. Nic dziwnego, że do
znała szoku.
- Musimy ją przenieść do łóżka - rzekł Reijo, zdumio
ny, jak szorstko zabrzmiał jego głos.
Wydawało się, że Tarja nie zwróciła na to uwagi. Albo
przywykła, by nią komenderowa'no, albo rozumiała, że su
rowość Reijo jest wyrazem strachu.
Podbiegła do łóżka i odrzuciła na bok skóry. Reijo prze
niósł Raiję na posłanie i wspólnie z Tarją ostrożnie ułoży
li ją i okryli.
Przeraził go wzrok Raiji, jakby wpatrzony w wieczność
- lub w śmierć. Nie zdobył się jednak na to, by zamknąć
jej oczy.
Tak postępuje się ze zmarłymi.
Raija żyła.
- Oddycha - szepnęła Tarja.
Dopiero kiedy Raija została okryta skórami, Reijo opano
wał się. Zdjął kurtkę i buty, których zwykle używał w stajni.
Razem z Tarją usiedli przy łóżku.
Dwie pary oczu śledziły każdy słaby oddech. Oboje
mieli te same myśli. Raija była taka blada. Wydawała się
bardzo słaba. Czyżby mieli ją stracić? I chociaż Reijo nie
przyznałby się do tego, jego myśli podążyły tym samym
torem, co myśli Tarji, dla których znalazła słowa.
- Czy sądzisz... że to ma coś wspólnego... z tym miej
scem?
Reijo napotkał przestraszone oczy. Nie potrafił odpo
wiedzieć. Nie mógł ani przytaknąć, ani zaprzeczyć ruchem
głowy. Sam nie wiedział, co o tym sądzić.
Nastała noc, przy łóżku długo paliła się lampa. Reijo
zaczął oswajać się z myślą, że Raija być może już nigdy
się nie obudzi. Zaczął odczuwać ból, z którym będzie mu
siał żyć - jeśli Raija odejdzie.
Myślał, co się stanie z dziećmi, gdy jej zabraknie. Miał
w głowie tysiąc zmartwień. Splótł swe silne dłonie i odmó
wił modlitwę do Boga, w którego właściwie nie wierzył.
Modlił się, żeby Raija przeżyła.
- Ona tak wiele znaczy dla nas wszystkich - mówił, po
ruszając suchymi wargami. - Jest całym moim życiem.
Ocał ją, Panie!
- Dlaczego tak siedzicie?
Tarja i Reijo podskoczyli na stołkach. Raija dźwignęła
się na łóżku.
Zaskoczone i wyrażające ulgę twarze wprawiły ją
w zdumienie.
- Kto mnie położył? Dlaczego tak siedzicie?
Przetarła ręką czoło tak jak zawsze, kiedy ją coś dziwiło.
Reijo opadł na kolana przy łóżku. Oparł głowę o kra
wędź.
- Dzięki ci, o dobry Boże! - jęknął.
Po prostu usiadła. Otworzyła oczy i usiadła, tak jakby
na moment się zdrzemnęła. Tak jakby w ogóle nie spala.
- Śmiertelnie nas przeraziłaś - rzekł Reijo ochrypłym
głosem i ścisnął ją za rękę. Nadal była zimna, ale lekki ru
mieniec na policzkach Raiji wskazywał na to, że wkrótce
jej ciało na powrót się rozgrzeje. Wydawała się tak prze
raźliwie blada - jakby odpłynęła z niej cała krew.
- Jadłeś coś? Kiedy wróciłeś ze stajni?
Tarja zaśmiała się nerwowo i ukradkiem spojrzała na
Reijo. Usiadł na łóżku i musiał stoczyć wewnętrzną wal
kę, aby nie wziąć Raiji w ramiona i mocno przytulić.
Zamiast tego pieścił ją spojrzeniem. Wdzięczny i zmę
czony. Całe ciało miał obolałe, tak bardzo czuł się wyczer
pany.
- Odeszłaś od nas, moja droga - mówił łagodnie. - Jest
już noc. Przez wiele godzin leżałaś jak nieżywa. Cały wie
czór. Strasznie się o ciebie baliśmy...
Raija zmarszczyła czoło. Brwi złączyły się i utworzyły
nad wyrazistymi, ciemnymi oczami jakby dwa łagodnie
uniesione skrzydła - wyglądały niby czarny ptak w locie.
- Odeszłam od was? - spytała zdumiona, nie bez strachu
w głosie. - Ale... ale przecież tylko śniłam. Na moment za
snęłam. To nie trwało cały wieczór. Jedną krótką chwilę...
- Widziałaś zaklęte miejsce? - spytała Tarja przestraszo
na. Zaczynała w nie wierzyć.
- Nie, nie to...
Raija stała się nagle nieobecna. Spojrzała na Reijo, ale
mimo to sprawiała wrażenie, że go nie widzi. Jej oczy na
brały szklistego blasku jak wtedy, gdy leżała jak martwa
dla tego świata. Reijo chwycił ją mocno za ramiona - bał
się, że ponownie ją utraci. Śmiertelnie się tego lękał, wo
lał nic nie wiedzieć.
- Spałam...
Jego gardło się ścisnęło. Spała? Nie, to nie był sen.
Była - gdzieś daleko.
- Śniło mi się - zaczęła ostrożnie. Jej ręce znalazły dło
nie Reijo. Czuła, że są silne i bezpieczne. Takie rzeczywi
ste. - Śnił mi się fiord. Same kamienie. Chaty darniowe.
Skupisko darniowych chat przy brzegu. Zwierzęta pasły
się na wyspie tuż obok. Można tam było przejść po lodzie.
Widziałam Elle siedzącą przy ognisku. Była bardzo stara.
O wiele starsza niż ta, którą pamiętam. Patrzyła na mnie,
ale i tak mnie nie dostrzegała. Sądzę jednak, że wiedziała,
że tam jestem. Czułam, że jest ze mną. Chodziłam od cha
ty do chaty i widziałam znajome twarze. I nieznajome twa
rze. Mikkal miał małego synka...
Jej głos stał się rozmarzony, Reijo siedział nieporuszo-
ny i czuł, jak z każdą chwilą serce w nim zamiera.
- Ale mieszkał sam. Był sam. Mikkal. Spał sam. Nie
rozmawiał ze mną. Nie odzywał się do mnie. Może nie
chciałam go obudzić? Nie pamiętam. Nie widzę wyraź
nie. Chciałam coś od niego. Ale wszystko się jakoś zacie
ra. Potem zrobiło się zimno. Bardzo zimno. To było tak
daleko...
Spojrzała na Reijo:
- Co to takiego? Co to za sen?
Reijo nie mógł zebrać myśli. Biegły we wszystkich moż
liwych kierunkach. Gdyby je zebrał, doszedłby do jakie
goś wniosku, którego nie chciał ująć w słowa.
Raija drżała. Czuła lodowaty strach. Znalazła się
w trudnej sytuacji - pragnęła to od siebie odsunąć, scho
wać się, uciec - potwornie się tego bała.
- Ale przecież byłam tutaj... - przytuliła się do Reijo.
Razem zapłakali nad tym, czemu nie chcieli spojrzeć
w oczy. Nad tym, w co nie mogli uwierzyć.
Tarja wstała i cicho jak cień wśliznęła się do pokoju
obok. Przeczuwała więcej niż potrafiła zrozumieć, ona
również się bala. Ale najbardziej było jej żal Raiji. Uwa
żała, że żaden człowiek nie powinien doświadczać czegoś
podobnego. Nikt nie powinien otrzymywać takiego daru.
Nazywało się to chyba talentem, ale Tarja zobaczyła wy-
raźnie, że taka zdolność jest w równym stopniu przekleń
stwem, co darem.
W głównej izbie Reijo położył się obok Raiji. Czuwał
przy niej przez całą noc.
Trwali w milczeniu tak długo, aż świt przegonił demo
ny nocy i wszelkie strachy.
Dopiero wtedy zapadli w głęboki sen bez marzeń. Ma
rzenia nie dawały im już ukojenia. Bali się ich.
6
Daleko od zimnego, wietrznego płaskowyżu Laponii - tej
granicznej krainy, do której zarówno Dania, Norwegia, jak
i Szwecja rościły sobie pretensje i wykorzystywały tak, jak
im się żywnie podobało, daleko od tych odludnych terenów,
gdzie jak okiem sięgnąć i w którąkolwiek by spojrzeć stronę
rozciąga się rozległy płaskowyż - dużo dalej na północ
Morze Arktyczne oblewało postrzępione i jałowe wybrzeże.
Na samym krańcu jednej z odnóg fiordu leżała wioska
darniowych chat. Okrągłych, brunatnych. Rozciągniętych
wzdłuż pasa ziemi u podnóża skał.
Mikkal mieszkał oddzielnie. Sigga dotrzymała słowa.
Kiedy rok temu wczesną jesienią wrócił do domu, przy
sięgła, że nigdy więcej nie będzie z nim żyła, tak jak żona
powinna żyć ze swym mężem.
Od tamtego dnia nie pozwoliła mu siebie tknąć. A kie
dy wrócili do swej zimowej osady, nalegała, by dostać
osobną chatę.
Mikkal nawet nie protestował. Zbudował chatę dla żo
ny i syna.
Inni się z niego śmiali. Kręcili głowami i mówili, że
prawdziwy mężczyzna powinien nauczyć swoją babę, kto
jest w domu panem. Ojciec Siggi szalał ze złości, matka
groziła i prosiła na przemian. Lecz ani Pehr, ani teść nie
zdołali zmienić postanowienia dwojga młodych.
Sigga nie ustępowała, a Mikkal nie czynił jej z tego po
wodu wyrzutów.
W głębi duszy czul ulgę. Życie z Siggą było trudne. By
ło trudne, zanim wyruszył do Lyngen. Stało się nie do wy
trzymania, kiedy wrócił od Raiji.
Chcąc nie chcąc, przez cały czas porównywał obie ko
biety. A porównanie z Raiją nie dawało najmniejszych na
wet szans żadnej innej kobiecie.
Sigga nie stanowiła wyjątku.
Najbardziej boleśnie odczuł to, że Sigga zabrała chłop
ca. Wykorzystała Ailo przeciw Mikkalowi.
Chłopczyk się go bał. Mikkal miał pewność, że to
sprawka Siggi. Że to część jej planu zemsty. Kochała go
kiedyś, lecz teraz tamte uczucia przeobraziły się w coś cał
kiem przeciwnego.
Mikkalem targały sprzeczne pragnienia - żywił ogrom
ną niechęć do żony, lecz tęsknił do syna. Wcześniej Ailo
nie znaczył dla niego wiele. Był dzieckiem Siggi.
Lecz kiedy w Lyngen Mikkal ujrzał Raiję z niemowlę
ciem i zobaczył, jakim ciepłem je obdarza, zatęsknił za
tym, by poznać pierworodnego.
Ailo nigdy nie mógłby być dzieckiem Raiji. A tego Mik
kal pragnął najbardziej. Zawsze chciał mieć z nią dziecko.
Lecz miał tylko Ailo. Jedynego syna. Los nie chciał jemu
i Raiji dać potomka. Nie im razem. Ale Mikkal potrafiłby
pokochać swe własne ciało i krew, chociaż nie zostało zro
dzone z Raiji. Gdyby dano mu szansę.
Jednak ostatnimi dniami nie synem Mikkal przejmował
się najbardziej. Przyszła do niego we śnie. Wiele razy.
Przyszła czarnowłosa i ciemnooka - i czegoś od niego
chciała. Potrzebowała go.
Rai ja. Jego Rai ja...
Na pewno jego myśli krążyły wokół niej także wcze
śniej. Nie było dnia, żeby nie pozwolił myślom zbłądzić
na niebezpieczne drogi, prowadzące do ukochanej.
Ale teraz wszystko odbyło się inaczej, jakoś dziwnie -
i przerażająco. Mikkalowi wydawało się, że to sen, a mo
że nawet coś więcej niż tylko sen. Podeszła do niego tak
blisko, że niemal czuł jej obecność, gdy się obudził. Tak
jakby znajdowała się razem z nim w chacie. Jednak prze
konał się, że znowu jest sam. Potwornie sam. Sądził, że
jest jedynym, który nadal myśli o Raiji. Jedynym, który
nadal otacza smutkiem i miłością jej wspomnienie.
Mikkal się mylił.
Elle pojawiła się wieczorem - tak jak zwykle. Bezsze
lestnie. Wyłoniła się po prostu z mroku, jak gdyby stano
wiła część samej natury. Stapiała się jak gdyby w jedno
z niekształtnymi, owalnymi kamieniami przy brzegu.
Drobna i chuda, koścista i zgarbiona. Lecz ciągle żywot
na i ciągle z tym osobliwym błyskiem w oczach.
Mikkal nigdy nie był w stanie określić, jaki miały kolor.
Jej twarz skurczyła się i zmarszczyła z biegiem lat. Sta
ruszka wyglądała jak wysuszona wiatrem, pochylona so
sna. Jak te sosny, które rosły na równinach nad błękitnym
fiordem, między dumnymi, wysokimi górami. Daleko na
zachodzie...
Ciotka Pehra. Cioteczna babka Mikkala. Nigdy nie na
zywał jej inaczej, jak ciotką Elle. Żyła tam od zawsze. Za
wsze tak wyglądała - chuda i wytrzymała, z długą rzadką
grzywką. Kiedyś, tysiąc lat temu, Raija zastanawiała się,
czy ciotka Elle jest łysa i czy dlatego ciągle nosi czapkę.
Usiadła obok Mikkala i długo mu się przyglądała.
- Martwię się - rzekła w końcu. Bez żadnych wstępów,
od których zacząłby ktoś inny. Elle nie była taka, jak
wszyscy inni. Szeptali, że jest trochę pomylona, ale w głę
bi duszy wszyscy czuli przed nią pewnego rodzaju respekt.
Mikkal czasem złościł się na nią. Mówiła mu wiele gorz-
kich słów prawdy, beształa go - lecz mimo to nie mógł jej
przestać lubić.
- Twojej kobiecie jest ciężko.
- Sigga sama się prosiła o kłopoty - odparł Mikkal
oschle, nie patrząc na Elle. Jeżeli przyszła tu w sprawie
Siggi, to źle trafiła. - Nie jestem już odpowiedzialny za
Siggę-
Elle wyglądała na niespokojną. Jej głos brzmiał w tym
samym tonie:
- Nie mówię o Sigdze, twojej żonie. Mówię o twojej ko
biecie, Mikkal.
Powoli odwrócił się w stronę staruszki. Jej oczy jaśnia
ły w półmroku. Błyszczały. Wiedziały tak wiele. Widziały
tak wiele. Widziały więcej niż oczy zwykłych śmiertelni
ków. Odgarnął włosy z czoła. Jego ręce wyraźnie drżały.
- Wplątała się w coś, co mi się nie podoba - mówiła da
lej Elle.
- Co masz na myśli? - spytał zduszonym głosem, grze
biąc patykiem w żarze paleniska. - O czym wiesz? Czy coś
ci się śniło, ciociu? Nie możesz przecież wiedzieć...
Elle przyłożyła palec do czoła.
- Wiem. Mam to tutaj. Nie prosiłam o to, lecz to przy
chodzi samo. Ona igra z niebezpiecznymi rzeczami.
Żadne z nich nie wymieniło jeszcze imienia Raiji. Lecz
oboje dobrze wiedzieli, że o niej mowa.
Mikkal był w gruncie rzeczy człowiekiem nieufnym.
Ale wychował się w społeczności, która zjawisk nadprzy
rodzonych nie traktowała jako coś niezwykłego. Stanowi
ły część życia, wydawały się prawie tak samo naturalne
i akceptowane jak zmiany pór roku z wiosny na lato, a po
tem na jesień i znowu zimę.
Stopniowo zaczynał wierzyć, że Elle mogła więcej niż
większość tych, których znał.
Wróżyła Raiji, kiedy Raija była jeszcze dzieckiem. Wy
dawało się, że jak do tej pory wróżba się spełnia. Wróży
ła także jemu. Wtedy również się nie pomyliła.
- Dlaczego mi to mówisz? - Mikkal czuł jakieś niena
turalne napięcie. - Przecież nie jestem w stanie jej pomóc.
Mogę jedynie siedzieć z założonymi rękami i pozwolić, by
ból zżerał mnie od środka.
W oczach Elle tkwiło doświadczenie całego jej życia.
- Możesz jej pomóc, Mikkal. Możesz o niej myśleć. Kie
dy do ciebie przyjdzie i poprosi o pomoc, możesz o niej
myśleć. Wyjść jej naprzeciw ze wszystkimi swymi uczu
ciami.
Uśmiechnęła się słabo.
- Nikogo nie udało ci się oszukać. Kochasz ją. Wiem, że
u ciebie była, choć ty sam nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- We śnie? - spytał ochryple, blady na twarzy. Nie py
tał, skąd o tym wie. - Ale Raija nie ma takich zdolności! -
krzyknął. Myślami był przy niej w małej drewnianej chat
ce nad rzeką.
- Wszyscy tak uważaliśmy - odparła Elle. - Sądzę jed
nak, że Raija może więcej, niż nam się wydaje. Drzemią
w niej siły. Takie siły, jakich ja nigdy nie miałam. Myślę,
że ona sama nie zdaje sobie nawet z tego sprawy.
- Co takiego? - spytał Mikkal. Czuł niepokój. Elle mówi
ła z niezwykłą powagą. Ze smutkiem. To sprawiło, że się bał.
- Jakie to siły miałaby mieć? Co złego teraz się z nią dzieje?
Elle pochyliła się do przodu. Przysunęła bliżej głowę
z rzadką grzywką. Zniżyła głos i Mikkal musiał się schy
lić, żeby usłyszeć, co mówi.
- Myślę, że tylko noaida to potrafi - szepnęła z szacun
kiem, którego Mikkal nie rozumiał.
- Ale Raija nigdy się tego nie uczyła. Sądziłem, że umie
jętności i tajemnice szamana przechodzą z ojca na syna.
Z pokolenia na pokolenie. Lecz Raija widziała ich chyba
tylko z daleka. A i to wątpliwe.
- Interesowały ją czary i magia, jak was wszystkich. Nie
ma w tym nic dziwnego.
- Powiedz wreszcie, o co chodzi - prosił Mikkal znie
cierpliwiony. Elle krążyła wokół sedna sprawy jak kot ko
ło miski gorącego mleka.
- Igra z siłami - szepnęła Elle tak cicho, że brzmiało to
niemal jak oddech. - Igra z siłami, które są groźne.
Z czymś, co może w nią uderzyć. Co ją wykorzystuje. To
taki obszar... zaklęte miejsce...
- Gdzie tańczą huldry? - spytał Mikkal z niedowierza
niem i odchylił się do tyłu. - To nie może być prawda. Śni
ło ci się, ciociu. Odwiedziłem ją zeszłego lata. Nie ma tam
żadnych takich miejsc z nieczystymi siłami. Raija nie roz
poznałaby uroczyska, nawet gdyby je zobaczyła. W Lyn-
gen są przeważnie góry i lasy. Raija nigdy nie chodzi w gó
ry. Ma dom. Męża i dziecko.
Powiedział to z goryczą. Każde słowo zadawało mu ból.
Staruszka milczała. Cisza zdawała się długa. Dręcząca.
- Jest w podróży - odezwała się w końcu Elle.
Mikkal popatrzył na nią, jakby spadł z księżyca. Nie
mógł wydobyć słowa. Nie wierzył jej. Był bardziej niż kie
dykolwiek przekonany, że stara opowiada sen albo jakieś
wymyślone historie.
Raija? W podróży?
Dokąd miałaby jechać?
Nie mogła wyjechać. Musiała zostać w Lyngen. Gdyby
wyjechała, nie mógłby jej już odnaleźć. Gdzie miałby jej
szukać?
Następna myśl, jaka się pojawiła, była bolesna: Może
o to chodziło. Jeżeli wyruszyła w podróż, żeby jej nie mógł
odnaleźć? Czy w ten sposób chciała zakończyć to, co mię-
dzy nimi było? Co właściwie się jeszcze nie zaczęło...
- Nie wiem dlaczego - odparła smutno Elle i potrząsnę
ła głową jakby dla podkreślenia wagi swoich myśli. - Jest
w podróży. Nie jest sama. To wszystko, co wiem. I wiem,
że w pobliżu jest pewne miejsce. Siły. Czuję zlo i ogrom
ne cierpienie...
Zaczerpnęła powietrza, zanim zaczęła mówić dalej:
- Raija nie wie, co ma robić. Dlatego nawiązała kontakt.
Ty nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Nie mogłeś jej po
móc. Ja... - Elle westchnęła. - Ja nie sądziłam, że to...
- Nawiązała kontakt? - zauważył Mikkal.
Na twarzy starej kobiety malował się głęboki spokój.
Mikkal wyczytał w jej spojrzeniu silną tęsknotę. Skinęła
ponownie głową. Z szacunkiem.
- Nawiązała kontakt - powtórzyła. - Zawsze o tym ma
rzyłam, lecz nigdy nie zostałam obdarzona taką zdolno
ścią. Sądzę, że ona potrafi opuszczać własne ciało.
Początkowo tylko bacznie się jej przyglądał. Pomyślał,
że naprawdę zwariowała. Ale siedziała przed nim równie
nieporuszona jak zawsze. Jej twarz była nieprzenikniona.
Spojrzenie wypełnione niezachwianą wiedzą.
Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał. Nigdy w to nie
wierzył, nawet w przypadku noaidów. Uważał, że to czcze
przechwałki.
- Potrafi być w dwóch miejscach naraz w tym samym
czasie?
- Ciało gdzieś zostaje, a dusza wędruje - odparła Elle,
jak gdyby mówiła o czymś najbardziej oczywistym.
- Raija?
- Przyszła do mnie - powiedziała Elle. - Czy pojawiła
się także u ciebie? Nazwałeś to snem, chłopcze. Nie jestem
taka pewna, że to był tylko sen...
Z trudem podniosła się na nogi.
- Muszę iść. To niedobrze, że mieszkasz sam. Nie po
winieneś był pozwolić, by Sigga się wyprowadziła. Myślę,
że to w niczym nie pomoże tobie i tej fińskiej dziewczy
nie. Choć wiem, że niełatwo o niej zapomnieć...
Elle roześmiała się i oczy jej rozbłysły na samą myśl
o miłości Mikkala i Raiji.
- Nie daje ci wielu szans, byś mógł ją zaskoczyć. Sigga
nawet nie ma pojęcia, z jaką potężną siłą walczyła przez
cały czas...
Coś poruszyło się w ciemności. Mikkal i Elle poderwa
li się z miejsc. Z półmroku wyłoniła się Sigga. Jej twarz
stężała ze złości i pogardy.
- Wszystko słyszałam - rzekła z drwiną, stanąwszy mię
dzy Mikkalem a Elle. - Chciałam wiedzieć, co takiego mia
łaś mu do powiedzenia - zwróciła się do Elle. - Zawsze go
rozpieszczałaś. Myślę, że to za'sprawą twoich czarów on
opuścił własnego syna. Może to ty również przekonałaś
go, żeby zeszłego lata poszedł do tej swojej dziwki?
Elle nie odpowiedziała. Odeszła, nie pozwalając się
sprowokować.
Mikkal odwrócił się do Siggi plecami. Udał, że jej nie
słyszał. Nie dała mu spokoju:
- Chcecie mi może wmówić, że ta mała ladacznica jest
kimś więcej niż zwykłym człowiekiem? - roześmiała się
głośno i przenikliwie. - Może dlatego nie potrzebujesz już
obok siebie kobiety, Mikkal? - mówiła dalej jedwabistym,
łagodnym głosem. - Jej kruczoczarna dusza przychodzi do
ciebie w nocy, byś mógł z tą nadludzką istotą zaspokajać
swoje grzeszne, ziemskie żądze.
- Przestań!
- A to dlaczego? - spytała zaczepnie Sigga. - Czy mam
coś do stracenia? Nie, Mikkal. Milczałam wystarczająco
długo, teraz powiem ci wszystko, co mi się spodoba. Po-
zwól tylko Elle podsycać swoje marzenia, to w końcu sta
niesz się równie pomylony jak ona. Kiedy umrze, ludzie
zaczną przychodzić do ciebie, żebyś im powróżył. Czy to
nie zabawne zajęcie dla wielkiego kochanka? Dusza Raiji
Alatalo siedziałaby z tyłu na twoim ramieniu i mogliby
ście sobie nawzajem pomagać. Wieczni kochankowie! -
dodała z ironią.
- Poradzę sobie bez twojego gadania - wybuchnął. -
Chcę tylko, abyś pozwoliła mi czasem brać do siebie
chłopca! Ailo stał się dla mnie obcy. Chcę go poznać. Jest
przecież także moim dzieckiem.
Sigga patrzyła mu prosto w oczy. Jej spojrzenie nie
drgnęło nawet o cal.
- Jakoś nie myślałeś o tym, kiedy pognałeś na łeb, na
szyję ode mnie i syna. Na spotkanie swojej dziwki. Minę
ły całe miesiące, zanim wróciłeś. O kim wtedy myślałeś,
Mikkal? O swoim synu czy o tej czarnowłosej wiedźmie?
Odetchnął głęboko, był zbyt uczciwy, żeby kłamać. Nie
mógł powiedzieć żonie, że to Raija obudziła w nim poczu
cie odpowiedzialności. Ciekawość. Pragnienie, by stać się
dla Ailo prawdziwym ojcem.
- Po co przyszłaś? - spytał zamiast odpowiedzieć. - Aże
by wylać przede mną całą swoją gorycz? Jeżeli tak, to mo
żesz tu więcej nie przychodzić.
Sigga roześmiała się. Tak jak się śmieje rozczarowana
kobieta.
- Przede wszystkim po to, by przekonać się, czy to El
le podsuwa ci pomysły. I przekonałam się. Wkrótce bę
dziesz równie szalony jak ona. Już to widzę, Mikkal.
Ponownie się roześmiała. Przenikliwie.
Miał ochotę ją uderzyć, ale się na to nie odważył. Nie
mógłby podnieść ręki na kobietę. Kiedy inni mężczyźni
śmiali się, opowiadając, jak poskramiają swoje kobiety, Mik-
kal czuł odrazę. Zaciskał zęby i nie śmiał się razem z nimi.
Niezależnie od tego, jak bardzo gardził Siggą, nie mógłby
użyć wobec niej przemocy. Czułby się wtedy upokorzony.
Sigga nie ruszyła się z miejsca. Wyglądała nawet nie
brzydko w swym kaftanie ze skóry, sięgającym do połowy
łydki. Nogi miała zgrabne. Wiązania kumagów nie mogły
oszpecić smukłych i kształtnych łydek. Ciasno związane
paski o czystych kolorach podkreślały szczupłą talię. Sig
ga była ładna - nieco pulchna, ale tylko na tyle, że doda
wało jej to uroku. Twarz mogłaby wydawać się piękna,
gdyby nie wyraz goryczy wokół oczu i ust. Surowe linie na
młodej twarzy. Mikkal wiedział, że jest od niego młodsza,
jednak wyglądała starzej. To jego wina. Nigdy nie powi
nien był ulec ojcu i się z nią ożenić. Ale okazał się zbyt sła
by, a teraz już za późno, by żałować.
- Czy wyglądam jak zły duch? - spytała ironicznie.
Mikkal spuścił wzrok. Wyczuł w jej głosie odcień trium
fu. Myślała pewnie, że nadal jej pożąda.
Czy rzeczywiście?
Poczuł, jakby jego gardło stało się nagle bardzo wąskie.
Gdyby zamknął oczy, ujrzałby ją w wyobraźni - tak jak
została stworzona.
Sigga poznała to po nim. Wyczuła chwilową słabość.
Wiedziała, że długo był sam. Ze nie miał innej. Od czasu,
kiedy wrócił z Lyngen.
Obudził w niej nienawiść. Ale też nikt nie wzniecał
w niej takiego pożądania jak on. Gdyby tak mogła dostać
wszystko, co Mikkal może jej dać - a jednocześnie go upo
korzyć? To kusząca myśl.
- No? - ponagliła, kładąc rękę na biodrze. Przesunęła ją
nieco w bok. Zakołysała się lekko w miejscu. Wyzywają
co. Uśmiech jej mówił to samo. Świadczył o tym, że jej
pytanie kryło w sobie coś więcej.
- Niezupełnie - odparł Mikkal. Nienawidził siebie za
to, że jego głos brzmiał ochryple. Że jego krew się goto
wała. Że widział w niej kobietę, ale inną niż ta, którą znał.
Nie własną żonę, która go nienawidziła, która broniła
mu kontaktu z synem, która ciążyła jak brzemię na jego
barkach. Której nigdy nie kochał. Której nie powinien
poślubić.
Widział kobietę. Pociągającą kobietę, której pożądał.
- Chociaż - mówiła Sigga słodkim głosem, świadoma
swej przewagi - ty wolisz chyba złe duchy, Mikkal. Bar
dziej pociągające wydają ci się kobiety o wątpliwej repu
tacji, prawda, mój Mikkalu?
Postąpiła kilka kroków do przodu. Znalazła się w kręgu
światła z paleniska. Oplotła ją złocista poświata. Płomienie
ognia oświetlały żarzącą czerwienią szerokie policzki
dziewczyny. Oczy stały się duże i dominowały w całej twa
rzy. Świeciły blaskiem, jakiego Mikkal nigdy przedtem
u niej nie widział.
Uśmiech Siggi nie był radosny. Widniała w nim świa
domość zwycięstwa — i pobłażliwy grymas. Był to uśmiech
świadczący o pewności siebie. Sigga zdawała sobie sprawę,
co się w tym momencie dzieje z Mikkalem. I zamierzała
jak najdłużej przeciągać to w czasie — rozkoszować się
każdą sekundą.
Został schwytany w pułapkę, sam tego chciał.
Oboje postąpili krok do przodu. Spotkali się tuż przy
skórach jego posłania. Mikkal nie zwinął ich, wcześniej nie
miało to sensu. Nikt o to nie dbał. Teraz się przydały.
Objął ją, a ona przywarła miękko do jego szerokiej piersi.
Jak większość kobiet szukała ciepła i miłości. Zawsze ją
pod tym względem rozczarowywał. Nigdy nie okazał jej
czułości. Zawsze przychodził do niej z pewnego rodzaju
desperacją. Bral to, co miała do ofiarowania - a jej dawał
niewiele. Jednocześnie zamykał się przed nią. Nie chciał
dostrzec, czym pragnie obdarować mężczyznę, którego
kocha. Gdyby jej tylko pozwolił. Sigga miała wiele do ofia
rowania. Była ciepłą, czułą kobietą. Bardzo chciała się stać
taka, jakiej on pragnął.
Wyszła za Mikkala za mąż z gorącym pragnieniem, by
móc dzielić z nim wszystko. Zadowalać go, cieszyć się
nim, być dla niego jedyną. Tą, przy której mógłby wypo
czywać, zwierzać się ze swoich trosk i radości, rozmawiać,
która byłaby matką jego dzieci i ukochaną żoną.
Wiedziała o Raiji, lecz sądziła, że to tylko przemijające
młodzieńcze marzenie, które stopniowo zblednie.
Tymczasem owo młodzieńcze marzenie stało się jej
koszmarem. Teraz pozostało jej jedynie okradać Raiję z te
go, czego tamta nie mogła mieć.
Sigga podniosła wzrok na Mikkala. Jego twarz wydawa
ła się jak wyciosana z kamienia. Wzrok płonął gorąco i in
tensywnie, lśnił dziwnie złocistym blaskiem.
Mikkal odetchnął głośno, co zabrzmiało jak jęk. Chwy
cił Siggę za włosy i odciągnął jej głowę do tyłu tak moc
no, że sprawił jej ból.
Syknęła, lecz on zdawał się nie zwracać na to uwagi.
Pięknie wykrojone usta przybrały zdecydowany wyraz.
Kąciki uniosły się ku górze w uśmiechu, w którym było coś
z okrucieństwa. Przeszyło ją ukłucie strachu, ale tylko przez
moment. Nie mogła się go bać. Wiedziała, że opanowało go
niemal zaślepiające pożądanie. Poczuła, że jej ciało zareago
wało na jego bliskość. Ona również nie miała nikogo od cza
su, kiedy wrócił z Lyngen. Ani przedtem. Groziło mu z jej
strony niebezpieczeństwo, ale dopóki o tym nie wiedział, nie
miało to żadnego znaczenia. Nigdy nie powinien się dowie
dzieć, że tylko on tak na nią działa. Nigdy nie powinien się
dowiedzieć, że tylko on może jej dać takie chwile.
Mikkal nie był w stanie się opanować. W jego głowie
panował chaos. Kochał Raiję. Tylko ją powinien trzymać
w ramionach. Ale Sigga stała niebezpiecznie blisko i tuli
ła się do niego. Tak kobieca, że kręciło mu się w głowie.
Pobudzała go wzrokiem, ciałem i zapachem. Nigdy wcze
śniej nie zauważył, że tak ładnie pachnie. Jak wrzosy i gó
ry. Kusząco - niebezpiecznie kusząco...
Nie był Raiji nic winien. Nie dała mu żadnych powo
dów do zachowania wierności. Nie prosiła o to. I sama nie
obiecywała. Żyła z mężczyzną, którego kochała. To jej
własne słowa.
Serce Mikkala biło jak szalone. Cała rzeczywistość wo
kół zaczynała się kruszyć. Upadł z Siggą na skóry i poca
łował ją. Kiedy jego wargi dotknęły gorących ust żony, gdy
znalazła się w jego ramionach, zupełnie stracił panowanie
nad sobą. Jego ciało utrzymywane w długiej wstrzemięźli
wości tęskniło za kobietą, za zatopieniem się w jej mięk
kich objęciach.
W oczach mu się zaćmiło, kiedy błądził palcami po
ubraniu Siggi, rozwiązywał sznurki, podciągał spódnicę,
wędrował dłońmi po jej łagodnych zaokrągleniach. Po ob
szarach dawno nie badanych. Wzdłuż ciała, które dawno
nie wzbudzało w nim pożądania. Teraz go pragnął i to by
ło dla Mikkala wstrząsającym, przerażającym odkryciem.
Jednak nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Chciał
ją mieć. Posiąść. Natychmiast.
Sigga była naga pod kaftanem. To Mikkala zaskoczyło
- odurzony podnieceniem nie zdawał sobie sprawy, że już
prawie noc. Oczywiście przygotowała się do snu. W lek
kim ubraniu nie chodziła przecież na co dzień. W ten spo
sób szybko znalazłaby śmierć tu na północy nad Morzem
Arktycznym w surowym i ostrym klimacie.
Poznał dłońmi, że jest gotowa. Trzęsły mu się ręce, kie-
dy mocował się z paskiem i rozpinał spodnie, które oddzie
lały go od jej drżącego, ciepłego, wyczekującego ciała...
Nie tracił czasu na pocałunki czy pieszczoty. Niecier
pliwie przycisnął ją mocniej do posłania, rozsunął jej no
gi i wszedł w nią.
Nie zauważył rozczarowania w oczach Siggi. Nadziei,
która prysła. Jak zagryzła zęby, kiedy jego rytm stał się
dla niej zbyt gwałtowny i mocny. Nie widział łez, które
wymknęły się z kącików oczu. Dał się ponieść swemu po
żądaniu i nie zwracał uwagi na nic innego poza jego za
spokojeniem, znalezieniem ujścia dla własnej palącej na
miętności.
Nie trwało to długo. Tak bardzo był spragniony. I kie
dy odsunął się od niej i szybko poprawił ubranie, nawet
na nią nie patrząc, Sigga wiedziała, że to się nie powtórzy.
Myślała, że może go w ten sposób ukarać. Lecz on wy
korzystał jej ciało, tak jak to robił zawsze. Wziął ją, nie
zważając na to, że ona również ma własne tęsknoty, wła
sne pragnienia. Nie przejmował się nią. Nie bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej. Nadal znajdował się pod urokiem
innej. Tej przeklętej suki o włosach jak sadza. Oby spło
nęła w piekle, gdy nadejdzie sądny dzień!
Sigga czuła się zraniona do głębi. Wstrzymała oddech,
wpatrując się w Mikkala. Szukała oznak pojednania - w twa
rzy mężczyzny, za którego kiedyś mogłaby oddać życie.
Ten czas już minął. Raz na zawsze. W tej chwili.
Nienawiść, która się w niej zrodziła, stała się silniejsza
niż jakiekolwiek z dotychczasowych uczuć. Wykraczała
poza wszelkie zrozumienie. Sigga wiedziała, że nie powin
na już nigdy ulegać żadnej przypadkowej słabości wobec
męża. Teraz nie pomoże mu ani męskość, ani wdzięk. A są
dziła, że uczucie, jakim darzyła Mikkala od ostatniego la
ta, to nienawiść. Uśmiechnęła się wzgardliwie. Czuła jego
nasienie spływające po wewnętrznej stronie ud. Zimne
i wilgotne, i obrzydliwe. Jak wszystko w nim.
Wstała, nie starając się nawet poprawić ubrania. Dopiero
wtedy na nią spojrzał. Pobieżnie, szybko. Tak jak się patrzy
na kogoś obcego. To mężczyzna, który jej pożądał. To męż
czyzna, który przed chwilą prosił, by mógł częściej przeby
wać z synem. Uśmiech Siggi stał się jeszcze bardziej niena
wistny. Chciała mu dać szansę. Lecz tym pozbawionym mi
łości, brutalnym aktem zaprzepaścił wszelkie szanse. Sigga
wykorzysta wszelką broń, by trzymać Ailo z dala od niego.
Będzie walczyć z całych sił, aby uchronić syna przed wpły
wem Mikkala. Posłuży się Ailo, żeby boleśnie zranić męża.
Jeżeli choć trochę zależy mu na chłopcu, będzie cierpiał - tak,
jak sam kazał jej cierpieć. To kusząca myśl. Słodka zemsta.
Sigga stała tak z włosami i ubraniem w całkowitym nie
ładzie - i pełna nienawiści.
- Mam nadzieję, że już ci lepiej - powiedziała głosem
zimnym jak północny wiatr. - Nienawidzę cię, Mikkal.
Nienawidzę cię bardziej niż kiedykolwiek. Pocieszam się
myślą, że jesteś równie czuły, kiedy sypiasz z tamtą. Jeże
li tak, to nie wiem, czy warto zaprzątać sobie nią głowę...
Uśmiechnęła się drwiąco.
Mikkal ściągnął brwi. Widziała, jak poruszają się jego
szczęki i drgają nozdrza - jak zwykle, kiedy budzi się
w nim prawdziwy gniew.
Pragnęła go zranić. Zranić go, zranić...
- Nie zobaczysz Ailo - rzekła. - Nigdy.
Podszedł do niej. Chciał ją chwycić, ale się wymknęła.
Stanęła przy wyjściu, gotowa do ucieczki.
- Ostrzegam cię, Mikkal - rzuciła ostro, a oczy jej za
błysły. - Być może ona naprawdę posiada nadprzyrodzo
ne zdolności. Nie wiem. Ale wiem, że zrobię wszystko, że
by ją skrzywdzić...
Wstrzymała oddech, rozważając, czy powinna mu to
powiedzieć, czy nie. Nie potrafiła milczeć.
- Jeden człowiek już nie żyje z powodu mojej nienawi
ści do niej. Miał ją zabić. Nie drażnij mnie, Mikkal. Mogę
to zrobić znowu...
- O czym ty mówisz? - spytał drżącym głosem.
- Pewien noaida zmarł tego lata - odparła beztrosko. -
Wpadł w trans i nigdy nie powrócił do normalnego stanu.
Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się stało. Nikt...
Uśmiechnęła się znacząco.
- Przecież nie wierzysz w takie rzeczy! - zaprotestował
Mikkal, ani trochę nie poruszony tym, co powiedziała.
Sigga wzruszyła ramionami.
- Jeżeli ty wierzysz w wędrówkę dusz, ja mogę wierzyć
w czarowników.
Posłała mu jeszcze jeden drwiący uśmiech.
- Jeżeli jakiemuś noaidzie nie uda się wykonać zadania,
nie wraca już do naszego świata. Szkoda, że mu się nie po
wiodło. Lubiłam go...
Z tymi słowy opuściła chatę Mikkala, nucąc pod nosem.
Opadł na skóry i zacisnął z całej siły pięści. Nie wie
dział, co o tym myśleć. Czuł się rozdarty pomiędzy swy
mi dwiema kobietami. Między niebezpiecznymi siłami.
Do jakiego stopnia niebezpiecznymi? Nie miał o tym naj
mniejszego pojęcia...
7
Potwory nie umierają.
Rozsądni ludzie twierdzą, że potwory nie istnieją. Dla
tego też nie mogą umierać.
Potwory znikają.
Najpierw utrzymują niektórych ludzi albo całe społe
czeństwo w strachu, a potem znikają. Prawdziwe lub wy
myślone.
Ale nie umierają. Tylko odchodzą.
I jako zło wracają. Pojawiają się znowu. Rodzą nowy
strach. Nowe przerażenie.
Czasami potwór jest człowiekiem. Z pozoru całkiem
zwyczajnym człowiekiem. Ale za fasadą zwyczajności kry
je się lodowaty chłód. Wyrachowany. Podstępny. Cierpli
wie czekający.
Pewnego dnia pęka fasada i zwykły człowiek staje się
niebezpieczny.
Szerzy strach.
Szerzy śmierć.
I znika.
Ale pewnego dnia wraca...
Raija obudziła się, nie pamiętając, co jej się śniło. Lecz
wypełniała ją dziwna świadomość, że to jest ten dzień.
Właśnie na to czekała.
Coś ją wołało.
Coś z magicznego miejsca.
Z tej białej, dzikiej - martwej płaszczyzny na płaskowy
żu. Z uroczyska.
Wołało, a ona musiała usłuchać.
Reijo nalegał, żeby z nią pójść, wtedy niechętnie się zgo
dziła.
Przez cały czas jednak wiedziała, że musi być sama. To
nie było przeznaczone dla Reijo - nie dla niego ani dla ni
kogo innego. To właśnie ją coś ciągnęło w stronę tajemni
czego miejsca.
Ciągnęło wbrew jej woli.
Właśnie ona została wybrana. Wyszła tak, że nikt się ni
czego nie domyślił. Wzięła na ramiona nosidło z wiadra
mi. Zobaczyli ją i uznali, że idzie po wodę. Nie poszła do
strumienia. Minęła chaty. Za stodołą zdjęła nosidło z wia
drami i wsunęła nogi w skórzane rzemienie nart.
Zwinnie jak gronostaj - i niemal równie szybko - po
mknęła naprzód, nie oglądając się za siebie. Od momen
tu, kiedy się znalazła na rześkim zimowym powietrzu, my
ślała tylko o jednym: Dotrzeć do tego miejsca. Zrobić to,
co musi. To, czego się od niej oczekuje.
Przestała być Raiją Alatalo. Teraz stała się posłusznym
narzędziem tego czegoś, co pulsowało na dzikiej przestrze
ni tuż obok domów - tego czegoś, pieszczonego szorstko
przez północny wiatr i sztormy Morza Arktycznego, tego
czegoś, co wwiercało się w jej myśli i umysł.
Dawało wyraźnie do zrozumienia, że zamierza zawład
nąć jej ciałem - gdy nadejdzie pora. Nieustannie zdawała
sobie z tego sprawę.
I oto nadszedł czas.
Posuwała się do przodu. Niewielka postać w ciemnym
ubraniu. Ubraniu biednych. Gruby, bury materiał, niezgrabny
fason spódnicy i bluzy. W królewskiej Kopenhadze śmiano by
się do rozpuku z takiego nędznego stworzenia w łachmanach.
Lecz w Finnmarku, którym władał ten sam król, nie
znano słowa „garderoba". Skupiano się na czymś zupełnie
innym niż dworskie plotki i dekolty najnowszej mody.
Skupiano się na tym, żeby przeżyć.
Raija nie wstydziła się swego skromnego stroju. Ale
marzła w nim.
Nawet jej ulubiony, gruby wełniany szal, którym się
owinęła, nie mógł jej uchronić przed dokuczliwym wia
trem. Gdyby sama mogła decydować, natychmiast by za
wróciła. Raija Alatalo najchętniej zostałaby w przytulnej
izbie przy palenisku. Wolałaby się bawić z dziećmi, krzą
tać po domu, rozmawiać z Reijo i Tarją.
Nie zawróciła.
Posuwała się niezmordowanie naprzód. Niczego wokół
nie dostrzegała. Nie zwracała uwagi na to, że znalazła się
niebezpiecznie blisko kryjówki rosomaka. Nie myślała
o tym, że mogłoby jej coś grozić. Nie pamiętała, że wła
śnie tutaj zakończył życie pewien niegodziwiec o nazwi
sku Taavi Parkkinen. Jako padlina. Mimo wszystko czuła
zdenerwowanie i bezradność. Nie była już Raiją Alatalo.
Nie wiedziała, kim jest. Nie wiedziała, co...
Nie zdawała sobie sprawy z tego, co ją otacza. Nie wi
działa zwierzęcych śladów, które przecięła. Nie widziała
bruzd w śniegu. Nie widziała nic.
Dla niej liczyło się tylko owo miejsce. Z trudem łapała
oddech, kiedy dotarła do celu. Gnała tak szybko, jak gdy
by chodziło o życie.
Raija zatrzymała się przy niewidzialnym murze. Opar
ła się na kijkach. I co teraz?
Ciemne oczy wodziły po nieskazitelnej płaszczyźnie.
Nie próbowała przedrzeć się przez mur. Coś ją poprzed
nio powstrzymało. Nie miało sensu próbować znowu. Na
uczyła się. Wierzyła w istnienie niewidzialnych barier. Być
może stanowiły pewnego rodzaju ochronę - nie tylko dla
tego, co znajdowało się wewnątrz; być może w równie du
żym stopniu dla wszystkich istot z zewnątrz... To, co tam
czekało, mogło okazać się niebezpieczne. Dla innych. Ra-
ija była przekonana, że nie ma się czego obawiać. To
w środku potrzebowało jej.
Poczuła pewnego rodzaju sympatię bijącą w jej stronę.
Nie mogła ona pochodzić z tego odludnego krajobrazu
wokół. W pobliżu nie było żadnej żywej istoty, która mo
głaby jej pomóc.
Nie powinna prosić o pomoc.
Musi poradzić sobie z tym sama. Niezależnie od tego,
co ją czeka, winna wyjść temu naprzeciw z podniesioną
głową. Sama.
Kiedy Raija intensywnie wpatrywała się w niezwykłe
miejsce, chłód przestał jej dokuczać. Stała niczym w tran
sie, a jej spojrzenie przykuwała biała plama - najbardziej
niedostępny fragment niezmierzonego płaskowyżu.
Opuściło ją wszelkie poczucie czasu i miejsca. Nie by
ło to już wczesne przedpołudnie u schyłku zimy. Nie był
to rok pański 1728. To nie była ona.
Wszystko, co znajome, zostało zatarte.
Raija patrzyła szeroko otwartymi oczami - i zamruga
ła. Coś w niej zaprotestowało. Mówiło, że to niemożliwe.
Chciała otworzyć usta i coś powiedzieć, lecz wargi mia
ła zdrętwiałe i zimne, a język odmówił posłuszeństwa.
Z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Dokładnie jak
w złym śnie. Chciała się uszczypnąć w ramię - upewnić,
że to się dzieje naprawdę, a nie jest znowu jej fantazją.
Wszyscy wszak często jej powtarzali z pogardliwym
uśmiechem, wymieniając między sobą ukradkowe spojrze
nia: „Fantazjujesz, Raija. Widzisz rzeczy, których inni nie
widzą. Musisz z tym skończyć. To ci może zaszkodzić..."
Czy właśnie teraz jej zaszkodziło?
Palce wysunęły się z rękawiczki. Uszczypnęła się w rę
kę. Zrobiła to tak mocno, że miała ochotę krzyknąć, lecz
głos nadal nie chciał jej słuchać. Wbiła paznokcie w po
wierzchnię dłoni. Przebiły skórę, czuła, że zapiekło, kiedy
ciepła krew pociekła z ran.
Ugryzła się w dolną wargę, aż poczuła smak krwi, ból
rany na wietrze, jak krew zamarza. Ale zjawa nie zniknęła.
Nadal tam stała. W samym środku placu. Wyłoniła się z ni
czego. I była tam. Ze spojrzeniem zwróconym ku Raiji.
Bardzo młoda kobieta. Właściwie dziewczyna. Szczupła
i niezbyt wysoka. Lekko ubrana jak na tę porę roku, ude
rzyło Raiję. Miała na sobie prosty letni strój - kaftan
z cienkiej skóry, a na stopach miękkie kumagi z koloro
wymi paskami na kostkach. Włosy opadały luźno na ra
miona. Długie i jasne. Jakby blada tarcza słońca podzieli
ła się swym kolorem z dziewczyną.
Postać podeszła powoli do Raiji. Krótkimi, miarowymi
krokami. Miękko, tak jak chodzą młode dziewczęta.
Pod cienkim ubraniem, układającym się wzdłuż linii
ciała, rysowały się zaokrąglone biodra.
Pod kaftanem kryło się ciało - prawdziwe ciało, nie pu
sta przestrzeń, jak Raija przez moment mylnie sądziła.
Opowiadania o duchach z dzieciństwa pozostawiły swój
ślad. Raija znała historie o upiorach i duszach zmarłych,
które nie mogą zaznać spokoju. Jednak ta dziewczyna nie
przerażała jej. Im bliżej podchodziła, tym silniej Raija czu
ła przychylne impulsy. Tym wyraźniej odbierała uczucie
ciepła i dobrej woli.
Oczy Raiji dostrzegły już to, co innych mogłoby prze
jąć grozą - dziewczyna nie zostawiała za sobą na śniegu
śladów.
Ale przecież to nic strasznego.
Szła w stronę Raiji - a mimo to śnieg pod jej stopami
pozostał dziewiczo biały i nietknięty. Stopy nie dotykały
zlodowaciałe") skorupy. Zewnętrzna powloką w żadnym
wypadku nie utrzymałaby człowieka, śnieg zaczynał już
topnieć na wiosnę. Wydawało się, że młoda dziewczyna
się unosi - idzie po cienkiej warstwie powietrza pokrywa
jącej powierzchnię.
Raija wiedziała, że to sprzeczne z prawami natury, ale
godziła się z tym. Niezwykła istota zatrzymała się przed
nią. Po drugiej stronie muru. Niewiele brakowało, a mo
głyby się dotknąć nawzajem. Gdyby nie istniała między ni
mi niewidzialna bariera.
Raija patrzyła.
Dziewczyna mogła mieć kilkanaście lat, była gdzieś na
granicy między kobietą a dzieckiem. Rysy twarzy miała
jeszcze zaokrąglone i dziecięco łagodne. Ciało zaczynało na
bierać kobiecych kształtów, lecz nadal zachowało w sobie
wiele z dziecinnej pulchności. Sposób, w jaki szła, wydawał
się typowy dla młodej dziewczyny. Dziewczyny, która wie,
że wkrótce się zmieni - dziewczyny, która powoli zaczyna
sobie zdawać sprawę z własnej zmysłowości i która pragnie
ją sprawdzać. Lecz spojrzenie, które napotkało wzrok Ra
iji, miało tysiące lat. Nie należało do dziecka.
Bladoniebieskie oczy widziały wystarczająco wiele, by
mieścić w sobie ból i troskę, tęsknotę, miłość - i nienawiść.
- Wiedziałam, że przyjdziesz - rzekła dziewczyna nie
poruszając wargami.
- Musiałam.
Raija zauważyła, że i ona nie używa ust ani głosu. Sta
ły naprzeciw siebie i rozmawiały - za pomocą myśli.
To także jej nie dziwiło. Wydawało się naturalne. Rów
nie naturalne jak to, że mówiła językiem, którym się po
sługiwała przez kilka lat w dzieciństwie.
Językiem ludzi, do których należał płaskowyż. Języ
kiem dziewczyny, dochodzącym jak sen z zaklętego miej
sca w ten zimowy dzień.
Lapońskim.
- Nie jesteś taka, jak się spodziewałam - odezwała się
dziewczyna po drugiej stronie muru. - Jak myślałam.
- Jak to? - spytała Raija bez słów.
Ciekawiła ją ta postać. Bardziej niż potrafiła to wyra
zić. Rozpoznała ją. To dziewczyna ze snu. Dziewczyna,
którą widziała w koszmarze sennym w nocy po śmierci
Taaviego. Ta, której chudą szyję ściskał zakrwawionymi
rękami Taavi.
- Myślałam, że raczej ktoś z naszych powinien mi po
móc - wyjaśniła dziewczyna. Nie spuszczała wzroku z Ra-
iji. - Myślałam, że jesteś kimś z nas. Z mojego narodu, ale
pomyliłam się - jej twarz złagodniała w uśmiechu. - Mi
mo wszystko dużo o nas wiesz. Nie jestem w stanie zro
zumieć dlaczego, nie potrafię tego w tobie odczytać. Od
grodziłaś się sama przed sobą. Zamykasz się na niektóre
fragmenty swego życia.
Kochany Mikkalu! westchnęła i nie spuszczając niezwy
kłej istoty z oczu, pozwoliła ujawnić się myślom, które
zwykle spychała w najdalsze zakamarki świadomości.
Stały przez dłuższą chwilę, przyglądając się sobie na
wzajem, podczas gdy życie Raiji krążyło między nimi ja
ko tańczące impulsy. Kilka minut później Raija otworzy
ła przed dziewczyną po drugiej stronie niewidzialnego
muru nie tylko swoje życie, ale całą duszę. Na młodziut
kiej twarzy, okolonej jasnymi włosami, pojawił się wyraz
zrozumienia.
-Jesteś prawie jedną z nas. Prawie. Na tyle, na ile to moż
liwe w przypadku kogoś, kto nie urodził się tutaj. Wiedzia
łam, że jesteś odpowiednią osobą. Potrzebowałam kobiety.
Młodej kobiety. Która się nie boi i która potrafi wiele zro
zumieć. Potrafi się wczuć w życie innego człowieka. Która
rozumie miłość i która nie cofa się przed nienawiścią. Po
trafi odczuwać odrazę i pogardę. Która umie się zemścić...
Uśmiechnęła się. Nie był to miły i przyjazny uśmiech.
Na jej ustach malował się przerażający grymas oczekiwa
nia. Kryjący w sobie okrucieństwo.
Raija nawet nie zadrżała.
- Pozwól mi zrozumieć, dlaczego mnie potrzebujesz -
poprosiła. - Kim jesteś? Co...?
Laponka spoważniała.
- Odsłoniłaś przede mną swoje życie, więc i ja odkryję
swoje. Zrozumiesz mnie tak dobrze, jak rozumiesz samą
siebie. Będziesz mną, kiedy spotkasz tego, który przyczy
nił się do mojej tragedii. Stał się moją największą radością
i smutkiem. Skradł mi wszystko, co miałam. Wszystko.
Również moje życie...
Raiję ogarniały zmienne odczucia. Spływały na nią jak
wody rzeki, występującej z koryta w czasie wiosennych
roztopów. Chaotycznie i bez kontroli. Mętne, z osadami
i wszelkiego rodzaju śmieciami z dna, lecz również czyste,
odznaczające się osobliwym pięknem.
Całe życie.
Raija zaczynała rozumieć. Wypełniła ją nienawiść i go
rycz dziewczyny, które stały się częścią niej samej. Otrzy
mała zadanie. Przyjęła je. Stało się jej własnym.
- Zrobię to - powiedziała. Poruszyła ustami, a jej głos
zabrzmiał zdecydowanie w panującej wokół ciszy. Kontu
ry stojącej przed nią postaci stawały się coraz mniej ostre.
Zaczęła jakby drżeć w powietrzu, robiła się coraz bardziej
niewyraźna. Rozpłynęła się na oczach Raiji - zamieniła
w przezroczysty cień. Zniknęła. Stała się niczym. Czystym
powietrzem.
Niczym?
Nie, niezupełnie. Stała się szeptem ponad równiną.
Drżącym promieniowaniem nad bielusieńkim śniegiem.
Ale nie była żywym człowiekiem.
Udręczona dusza, która nigdy nie zazna spoczynku.
Udręczona dusza, która nie chciała się poddać na ziemi
i która później również się nie poddała.
Udręczona dusza. Zniszczone życie. Które powinno
zostać pomszczone. Bezbronna ofiara bezwzględnego
człowieka. Kryjącego okrucieństwo pod budzącą zaufanie
powierzchownością. Kroczącego naprzód drogą wybruko
waną ludzkimi losami. Podeptanymi ludzkimi losami.
Idącego po trupach. Człowieka, umywającego zakrwa
wione ręce. Człowieka, który już zapomniał o Laponce
z północy. Który nie wie, co to skrucha.
Dziewczyna ukazała Raiji całe swoje życie.
Raija bała się, ale jednocześnie czuła się silna. Wiedziała,
że potwór powinien zostać ukarany. Sądziła, że do Taavie-
go czuła odrazę. Teraz Taavi wydawał się niemal aniołem
w porównaniu z człowiekiem, którego miała odnaleźć. Mia
ła go odnaleźć i ukazać wszystkim, jaką jest bestią.
Znała go.
Znała jego twarz i postać - tak jak znała go owa Laponka.
Wiedziała, że to mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat.
Przystojny, jasnowłosy i ujmujący. Zwinny i dobrze zbudo
wany. O szarych oczach i uśmiechu jakby z innego świata.
Znała go. To stanowiło jej atut. Nawet jeśli zajmie jej
to całe życie, znajdzie tego człowieka.
- Wiedziałam, że jesteś właściwą osobą - szeptał wiatr.
Raija spostrzegła, że zdrętwiała z zimna. Założyła ręka
wiczkę, którą zdjęła - nie pamiętała, kiedy. Palce były bia
łe i sztywne. Poruszanie nimi sprawiało ból, pod paznok
ciami piekło. Odmrożenie.
Powoli wracała do rzeczywistości - z nierealnego świa
ta. A jednak istniejącego.
Wiatr targał włosy i dmuchał jej w czoło. Tak jakby
chciał przegonić chaotyczne myśli. Na próżno, na próż
no... Raija nie mogła zapomnieć. Nie mogła nawet ich od
rzucić jako czystej fantazji. Nie śniła.
To się zdarzyło naprawdę.
Mogła to udowodnić.
W stajni znajdował się dowód.
Reijo, który nieraz pokpiwał z jej wybujałej wyobraź
ni, będzie się wreszcie mógł przekonać.
Raija czuła, że zmarzła, i to nie tylko za przyczyną zim
nego wiatru.
Nie wyszła na długo, lecz Reijo i tak się zorientował,
jakiego użyła podstępu.
Bez trudu się domyślił, jaką .obrała drogę. Przeklinał
w duchu swą własną głupotę.
Nie powinien dać się zwieść nosidłu i dwóm wiadrom.
Nie powinien dać się zwieść niechętnie złożonej obietni
cy. Znał Raiję lepiej niż ktokolwiek. Powinien wiedzieć,
że bez względu na wszystko i tak zrobi po swojemu.
Dla niej zerwanie obietnicy nie oznaczało końca świa
ta. Powinien był wcześniej dojrzeć w jej oczach coś szcze
gólnego: prawdziwe ja Raiji.
Naiwnie wierzył, że będzie wobec niego absolutnie
uczciwa, ponieważ przejrzała go na wylot. Wierzył, że je
go miłość odmieni jej sposób myślenia. Powinien wiedzieć
— lepiej niż ktokolwiek inny — że Raija zachowywała się
w ten sposób tylko wobec jednego mężczyzny. Nie on był
tym mężczyzną. Nigdy nim nie będzie.
Poza tym Raija Alatalo nie ulegała nikomu. Reijo mógł
by dla niej oddać własne życie. Uważał ją za najpiękniej
szą kobietę, jaką kiedykolwiek widziały jego oczy. Nieste-
ty jej charakter nie wydawał się tak nieskazitelnie piękny.
Postępowała na tyle nieobliczalnie, że mogła sprowadzić
śmiertelne niebezpieczeństwo. Na siebie i innych.
Na myśl o rosomaku Reijo robiło się na przemian go
rąco i zimno. Kiedy przypinał narty, żeby podążyć śladem
dziewczyny, czuł coś więcej niż dreszcz strachu przebie
gający wzdłuż kręgosłupa - czuł mrożący krew w żyłach
lęk, który groził szaleństwem. Miłość do Raiji nie była by
najmniej wolna od bólu.
Nie musiał długo szukać. Raija sunęła w jego stronę, po
wiewając spódnicą. Skoczyła ponad urwiskiem. Pokonała
ten odcinek drogi, jak gdyby nie robiła w życiu nic innego
poza jazdą na nartach. Można by odnieść wrażenie, że od
bywała krótką przejażdżkę dla własnej przyjemności.
Strach, jaki Reijo odczuwał, przerodził się w złość. Ener
gicznie ruszył w stronę Raiji, prawie ją przewrócił, gdy na
siebie wpadli. Ścisnął ją mocno za ramiona. Potrząsnął nią
jak szmacianą lalką. Jego twarz wykrzywiała wściekłość.
- Gdzie się, do diabła, włóczysz, nikomu nic nie mó
wiąc? Czy inni cię nic nie obchodzą? A twoje własne ży
cie? Chyba nawet nie pomyślałaś o rosomaku?
- Puść mnie, Reijo Kesaniemi! - syknęła w odpowiedzi.
Oczy jej iskrzyły bardziej niż błyskawice w czasie burzy.
- Nie masz prawa mnie tak traktować!
-Nie?
Reijo puścił ją, lecz patrzył na nią niemal nienawistnym
wzrokiem.
- Myślałem, że zawarliśmy pewnego rodzaju umowę.
Ale umowy nie obowiązują Raiji Alatalo, czy tak? Jest
lepsza niż inni ludzie. To, co obowiązuje innych, jej nie
dotyczy...
- Zimno mi! - krzyknęła Raija. - Idę do domu! Nie
wiem, jak ty, Reijo - rzuciła przez ramię.
Reijo mruknął coś niezbyt przyzwoitego w dwóch ję
zykach, ale ruszył za nią.
Raija po chwili zjechała z poprzedniego śladu, ażeby na
skróty dotrzeć do chaty. Nadal miała głowę wypełnioną
obrazami, myślami i uczuciami, które jej przekazano. Jesz
cze nie wszystko do niej docierało, chociaż nawet przez
sekundę nie wątpiła, że to się zdarzyło naprawdę.
Jednak przetrawienie cudzego życia i wpasowanie go do
swego własnego może się okazać trudne. To samo doty
czy cudzej nienawiści.
Zarówno Raija, jak i Reijo widzieli ślady zwierzęcia.
Widzieli je, nie zdając sobie z tego sprawy. Oboje byli zbyt
pochłonięci własnymi przeżyciami. Ale teraz oboje gwał
townie się zatrzymali.
Raiję ogarnęły mdłości.
Reijo wysunął się przed nią. Ujrzał na śniegu smugę
i łańcuszek odcisków zwierzęcych łap.
Kilka metrów od czubków nart Raiji leżał kawałek ma
teriału. Zakrwawiony kawałek materiału. Reijo podniósł
go. Strzęp tkaniny nie był dużo większy od jego dłoni.
Sztywny od krwi i lodu.
Kiedyś stanowi! część kurtki. Niewiele różniącej się od
kurtki Reijo. Poznali, że to fragment kurtki Kallego. Taavi
dostał ją od Raiji. Z obrzydzeniem Reijo spojrzał ponow
nie na wyżłobioną w śniegu bruzdę. Ujrzał zagłębienia,
gdzie zwierzę odpoczywało.
I ślady poza główną bruzdą. Mogły je pozostawić
szczątki ramienia. Resztki nogi.
- Przeniósł go - stwierdziła Raija z odrazą w głosie.
Przypomniała sobie ten straszny moment, kiedy zwierzę
zaatakowało i przecięło nić życia, kiedy krew trysnęła
z martwego ciała. Nie trzeba było bujnej fantazji, by wy
obrazić sobie, co pozostało z Taaviego po uczcie, jaką
urządził sobie z niego rosomak. Raija odwróciła wzrok.
Złość Reijo zbladła.
Przeważyła zimna stanowczość.
- Idź do domu - rzekł rozkazującym tonem i powiódł
wzrokiem wzdłuż śladów zwierzęcia. - Wybierz inną dro
gę, Raiju! Wracaj prędko do domu!
Raija skinęła głową. Nie była przecież idiotką.
- Uważaj na siebie - rzuciła pośpiesznie i ruszyła w kie
runku pierwotnego śladu.
Nigdy nie chciałaby zrobić tego, czego podjął się Reijo.
Nie tylko z powodu strachu.
Taavi nie był więcej wart - jej zdaniem dostał to, na co
zasłużył. Lecz jednocześnie Raija poczuła pewnego rodza
ju szacunek dla Reijo.
Nie odstępował od swoich zasad.
Musiał to zrobić.
Tak jak ona musiała odszukać potwora.
8
Rei jo wydawał się śmiertelnie blady, kiedy wrócił. Bez
słowa przyniósł ze stajni długie sanie pozostawione przez
poprzednich mieszkańców. Zabrał również kilka zgrzeb
nych worków po sianie i ziarnie.
Raija nie pytała go, co znalazł, ani też co zamierza zro
bić. Nie chciała wiedzieć.
Zanim wyszedł, powiedziała tylko:
- Nie przynoś go do stajni. Możesz go położyć w jed
nej z pustych chat.
Reijo skinął głową. Rozumiał.
Kiedy wrócił ze szczątkami ciała Taaviego w zawiąza
nych workach, wybrał dom leżący najdalej od tego, w któ
rym mieszkali. Nie dlatego, żeby wierzył w przesądy i drę
czone niepokojem, wędrujące duchy, lecz żeby oszczędzić
kobietom makabrycznego widoku. Żadna z nich nie po
winna widzieć tego, co zostało z człowieka, którego zna
ły jako Taaviego Parkkinena. Najlepiej by było go pocho
wać, ale jak to zrobić? Teraz?
Ziemię nadal skuwał mróz, w dodatku twarda, zlodowa
ciała skorupa śniegu okrywała ją swym zimnym, białym
dywanem. Pomyślał o kryjówce rosomaka, kiedy znalazł
miejsce, gdzie zwierzę zostawiło swoją zdobycz. Ale Reijo
Kesaniemi wiedział, że nie chciałby skończyć tak jak ten,
którego transportował na saniach.
Raija podgrzała wodę i wskazała na izbę z drewnianą
balią.
- Nie dotykaj niczego, zanim nie wyszorujesz dokład
nie całego ciała. Ja wygotuję twoje ubranie.
Skinął w milczeniu. Jedno spojrzenie na Tarję wystar
czyło, by się przekonać, że Raija nic jej nie powiedziała.
Tarja wstała z wahaniem. Jej twarz przypominała maskę
zastygłą w przerażeniu.
Otworzyła szeroko oczy. Chwyciła się za serce, za
chwiała, musiała oprzeć się o stół.
Reijo rzucił bezradne spojrzenie w stronę Raiji. Wyda
wała się podzielać jego uczucia. Żadne z nich nie chciało
dodatkowo dokładać ciężaru do brzemienia, które dźwi
gała Tarja.
- Znalazłeś go? - spytała siostra Taaviego przejmującym
głosem. - Znalazłeś go, prawda? Gdzie on jest? - Rzuciła
się na Reijo, szarpała go za ubranie, chciała pociągnąć za
sobą, powtarzając ciągle to samo pytanie: - Gdzie położy
łeś mego brata? Chcę wiedzieć!
- Niewiele pozostało - odparł Reijo ochrypłym głosem.
Ujrzał w myśli to, co zapakował w brudne worki. Zasta
nawiał się, czy kiedykolwiek zdoła o tym zapomnieć. Co
miał w rękach. Co wtedy czuł.
- A więc go znalazłeś...
Tarja krzyczała i płakała na zmianę. Taavi wykorzysty
wał ją w najpodlejszy sposób, ale przecież był jej bratem.
Przez długi czas był jedyną osobą, w której znajdowała
oparcie. Nie ona pierwsza opłakiwała swego oprawcę.
- Nie jest już człowiekiem - odrzekł twardo Reijo i od
sunął ręce dziewczyny. - To nawet nie są zwłoki. Pozostał
tylko kawał mięsa i odłamki kości. Siekanina...
Zacisnął szczęki.
Tarja płakała.
Raija objęła ją i odciągnęła na bok. Spojrzała na Reijo
z wyrzutem.
- Czy musisz być tak brutalny? - syknęła. - Czy musisz
być taki okrutny, Reijo?
Reijo wzruszył ramionami i poszedł do drugiej izby.
Uciekł. Zatrzasnął za sobą drzwi.
Brutalny? Okrutny?
Uśmiechnął się gorzko, zdejmując z siebie ubranie i za
nurzając szczotkę we wrzącej wodzie.
Raija nie wiedziała chyba, co to znaczy być okrutnym,
skoro go tak nazwała. I jakim prawem tak powiedziała? Zza
ściany dobiegał płacz. Zbolały szloch Tarji. Cichy głos Ra-
iji. Reijo nie słyszał, co mówiła, ale Raija potrafiła uspoka
jać. Sam miał ochotę krzyczeć. Płakać. Położyć głowę na
miękkiej piersi Raiji i czuć, jak jej drobne dłonie łagodnie
gładzą jego włosy. Pragnął dzielić z kimś to okropne prze
życie - nie chciał dźwigać tego w pojedynkę Potrzebował
kogoś, przy kim mógłby znaleźć spokój i wytchnienie. Po
trzebował jej. Lecz Raija tylko go zwymyślała i nazwała
okrutnym i brutalnym. Reijo stał nagi w zimnej izbie i szo
rował ciało do czerwoności. Raija sądziła pewnie, że wszyst
ko można zmyć. Zanurzył szczotkę w gorącej wodzie.
Raija się myliła. Jest wiele rzeczy, których nie da się
zmyć. Wiele takich, których nie można zapomnieć. Na
zwała go okrutnym...
Nie usłyszał otwieranych drzwi. Wciąż wydawało mu
się, że jest całkiem sam, gdy nagle objęła go wpół i pełna
poczucia winy prosiła o wybaczenie.
- Nie pomyślałam - szepnęła mu w plecy.
Skóra Reijo jeszcze nie całkiem wyschła, ale była ciepła
i gładka. Raija przysunęła się bliżej, przytuliła do jego na
giego ciała, szukając ukojenia, choć przed chwilą zarzuca
ła mu brutalność.
Reijo uwolnił się z jej objęć. Pozostał odwrócony do
niej plecami.
125
W izbie panował półmrok. Nie było tu lufcików ani
okien. Tylko jedna lampa rozświetlała ciemności. Raija już
wiele razy widziała Reijo w podobnych okolicznościach -
mężczyznę w całej okazałości, o silnych muskułach napina
jących się pod skórą. Wiedziała aż nazbyt dobrze, jak to jest,
kiedy to ciało dotyka jej własnego. Wiedziała, ile radości mo
że jej dać dzięki swej młodzieńczej sile i sprężystości.
Światło lampy pieściło skórę Reijo i dziewczyna odnio
sła wrażenie, jakby był ze złota. Stał tak niczym żywa rzeź
ba z metalu, którego tak bardzo pragnął. Pozwoliła mu już
kiedyś się rozbudzić. Wiedziała, że wiele razy pragnął roz
palić w niej namiętność. Wiedziała o tym. Lecz tym razem
nie czuła pożądania. Reijo to więcej niż tylko ciało dające
fizyczne zaspokojenie. Więcej niż kochanek. Okazał się
przyjacielem i podporą. Najlepszym przyjacielem, jakiego
miała. Jeżeli nie liczyć Mikkala.
Ich obu nie można jednak porównywać.
Reijo nie zwracał uwagi na jej badawcze spojrzenie. On
także myślał o czymś zupełnie innym niż rozkosze ciele
sne. Już wcześniej widziała go nagiego. Nie wstydził się
swego ciała. Bez skrępowania zaczął się ubierać, nie pró
bując przed nią niczego udawać.
- Czy Tarja się uspokoiła?
- Dzieci dokonały tego, co nam się nie udało. Elise i Ma
ja wdrapały się jej na kolana...
Raija uśmiechnęła się słabo.
- Maja pozwala się przytulać wszystkim oprócz mnie.
Czy ją zaniedbuję?
- Przesadzasz - uspokoił ją Reijo. - Chcesz ją mieć przy
sobie przez cały czas. Bo jest dzieckiem Mikkala. Nie jest jed
nak twoją własnością. Musi mieć prawo lubić także innych...
- Z pewnością masz rację - przyznała powoli Raija.
Oparła się o drzwi. - Tarja potrzebuje ciepła - powiedzia-
ła zamyślona, nie adresując tego do niego. - Potrzebuje ko
goś, kto by się o nią troszczył...
Jej spojrzenie było tak niewinne, że Rei jo stał się po
dejrzliwy.
Ściągnął brwi, a jego twarz pociemniała ze złości.
- Nie zaczynaj znowu! - syknął. - Troszczę się o Tarję
tak samo, jak troszczyłbym się o każdą inną dziewczynę
w jej sytuacji. Nie możesz mnie zmusić, bym się nią zain
teresował. Nie możesz mnie zmusić, bym ją pokochał.
I nie możesz mnie zmusić, bym udawał, że coś do niej czu
ję. Nie pożądam jej. Czy to dla ciebie dostatecznie jasne?
Raija zaczerwieniła się i spojrzała na Reijo złym wzrokiem.
Uprzedził jej słowa.
- Nie mów mi, że nie to miałaś na myśli! Znam cię pra
wie tak dobrze, jak ty sama. Nie możesz oszukiwać mnie
przez tak długi czas. Już nadużyłaś mego zaufania. Dlacze
go poszłaś beze mnie? Umawialiśmy się, pamiętasz?
- Nie mogłam wciągać w to innych - odpowiedziała Ra
ija głosem, który zabrzmiał obco zarówno dla niej samej,
jak i dla Reijo. Zaczerpnęła powietrza. - Musimy w naj
bliższym czasie zajrzeć do stajni, Reijo. I powinnam chy
ba opowiedzieć ci pewną historię.
- Czy ma to coś wspólnego z... zaklętym miejscem? - spy
tał Reijo pełen wątpliwości. - Z twoją ucieczką dzisiaj rano?
Raija skinęła głową.
Po raz pierwszy nie miała w zanadrzu tysiąca słów na
zbicie jego argumentów.
Odgarnęła włosy z czoła w charakterystyczny dla sie
bie sposób. Zagryzła zranioną dolną wargę.
- Chciałabym, żebyś mi w czymś pomógł, Reijo. Nie
mówiąc o tym Tarji ani dzieciom. Nie mogą się o niczym
dowiedzieć. A potem opowiem ci tę historię.
- Czy mamy czegoś poszukać?
Skinęła ponownie. Ale nie poderwała się z miejsca, jak
zrobiłaby to żądna przygód Raija. Podróż odmieniła ją,
stwierdził Reijo. Dorosła. Stała się bardziej zamyślona.
I bardziej spięta...
- Ale to nic przyjemnego... - zabrzmiały nagle jej słowa.
Wzrok miała rozbiegany. - Bardzo przypomina to, co
przyniosłeś...
Raija zacisnęła wargi, aż zbielały.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że to zakrawa na szaleń
stwo? To niepojęte, co nas tu spotyka.
Raija skinęła głową.
- Nie powinniśmy w tym miejscu zostawać - odezwa
ła się cicho. Była śmiertelnie poważna. - Lecz teraz jest już
za późno, by udawać, że nic się nie stało. Idziesz ze mną?
Czy sama mam to załatwić?
Wstał i podszedł do niej bez słowa. Raija nie potrafiła
odgadnąć jego wzroku. Być może myślał, że zwariowała.
Nie wiedziała. Pójdzie jednak razem z nią. To najważniej
sze. To, co mieli znaleźć, powinno go przekonać.
- Weźmiemy łopatę - rzekł cicho i spojrzał jej w oczy.
Stał tak blisko, że czuła ciepło i silę jego ciała. Przyjaciel
lat młodzieńczych stał się nagle tak bardzo dorosłym i od
powiedzialnym mężczyzną. - Chyba będzie potrzebna?
Przytaknęła.
Szli ramię w ramię, żeby w biały dzień odkopać dowo
dy niegodziwego czynu dokonanego ciemną nocą.
Kiedy otwierali drzwi stajni, Raija doznała dziwnego
uczucia. Budynek, który nigdy wcześniej nie robił na niej
żadnego wrażenia, teraz przyprawiał ją o gęsią skórkę. Wy
czuwała zło. Wietrzyła je. Wiedziała jednak, że już go tu
nie ma. Ale na pewno coś po nim zostało.
- Tam - powiedziała ochrypłym głosem i wskazała na
ubitą ziemię w rogu stajni.
Reijo z nie zmienionym wyrazem twarzy chwycił łopa
tę. Nie wyjawił, że koń za nic nie chciał stanąć właśnie u te
go żłobu. Wewnątrz było trochę cieplej niż na dworze i zie
mia okazała się nie tak bardzo zmarznięta. Reijo kopał, nie
szczędząc sił, i kopczyk ziemi przy ścianie powoli rósł.
Raija stała obok. Reijo obserwował ją spod oka, zauwa
żył, że gryzie kostki dłoni. Jej wzrok wydawał się jakby
przykuty do powiększającego się otworu. Oddychała
szybko, na jej dłoniach odcisnęły się ślady zębów.
Powietrze wibrowało.
- Czego szukamy? - spytał ochryple. Złościło go, że nie
potrafił zapanować nad własnym głosem. Nie powinien po
zwolić, by udzieliło mu się napięcie Raiji. - Kogo szukamy?
- poprawił się. Znacznie czystszym, lecz mimo wszystko nie
co drżącym głosem. Nie udało mu się ukryć zdenerwowania.
- Kop! - szepnęła Raija. - Kop dalej!
Okręcała nerwowo kosmyk włosów wokół palca, Reijo
przestraszył się, widząc, że jest wzburzona do granic wy
trzymałości. Wbił łopatę w zmarzniętą ziemię. Stanął na
niej. Zagarnął trochę ziemi i poderwał do góry...
Coś zahaczyło się o metal.
Raija podeszła bliżej. Przykucnęła.
Gołymi rękami zaczęła odczepiać to, co zatrzymało ło
patę. Ostrożnie przesypywała ziemię w poszukiwaniu cze
goś, co kryło się w jamie wykopanej przez Reijo. Jej oczy
wypełniły się łzami.
Wreszcie wyjęła nieforemne zawiniątko. Kawałek ma
teriału. Białe kości. Zdumiewająco małe... Reijo odłożył ło
patę i wziął Raiję w ramiona. Przywarli do siebie, do oczu
Reijo również nabiegły łzy.
- Musiałam to zobaczyć - szlochała Raija, nie będąc
w stanie się opanować. - Musiałam to zobaczyć, żeby w peł
ni zrozumieć. Żeby wystarczająco silnie nienawidzić...
Reijo pozwolił jej się wypłakać. Gładził ją po włosach
i po plecach. Mocno ją przytulał, tak jak sam chciałby być
pocieszany przez kogoś... przez nią. Całował jej policzki,
a jego wzrok nieustannie ześlizgiwał się ku temu, co zo
stało ukryte pod klepiskiem stajni.
Zwłoki dziecka.
W jaki sposób się dowiedziała?
Bez wahania wskazała mu miejsce. Nie rozumiał. To nie
mógł być czysty przypadek. Wydawało się, że Raija przez
cały czas wiedziała, co znajdą. Wydawało się, że znała
wcześniej całą historię, która się za tym kryła.
W końcu Raija uwolniła się z objęć Reijo. Wytarła rę
ką nos w sposób zupełnie niekobiecy, lecz teraz żadne
z nich nie zwróciło na to uwagi.
Reijo chwycił łopatę i chciał zasypać maleńki grób, lecz
Raija powstrzymała go ruchem ręki. Z twarzą pozbawio
ną wyrazu ponownie przykucnęła i zaczęła czegoś szukać
wokół zwłok dziecka.
Reijo zadrżał mimo woli. Widok Raiji, która wstała,
trzymając w dłoni rzemyk, wstrząsnął nim do głębi. Jej
twarz, ukochana twarz, była jak wyciosana z kamienia.
Nawet jej głos brzmiał zupełnie obco.
- To dziecko zostało zaduszone, Reijo. Tym rzemieniem...
Trzymając rzemień mocno między szczupłymi palcami,
zamachała nim przed oczami przyjaciela.
- Co chcesz z tym zrobić?
Spojrzała na narzędzie zbrodni z taką samą odrazą jak
Reijo, ale również ze smutkiem.
- Potrzebuję go, Reijo. Wiem, kto zabił to dziecko. Pew
nego dnia wręczę mordercy ten rzemień...
Reijo zaczął pośpiesznie zasypywać dół. Udeptał moc
no ziemię, tak że miejsce to prawie nie różniło się od po
zostałej części stajni, i rozsypał trochę siana. Raija stała
z niewzruszoną twarzą. Obok nich koń niecierpliwie prze
bierał nogami.
Czuli, że jest zimno, ale nie mogli jeszcze wrócić do
domu. Reijo spojrzał na Raiję. Sądził, że powinni poroz
mawiać.
- Powiedz mi, co się za tym kryje - rzekł. Stali oparci
o żłób po dwu jego stronach. Oddech Reijo był znacznie
cieplejszy niż powietrze w stajni; kiedy mówił, z jego ust
unosiły się białe obłoczki. - Skąd o tym wiedziałaś? Czy
to jakieś zdarzenie z twojej przeszłości? Coś, o czym sły
szałaś? Tylko nie zmyślaj, Raija... - zamilkł, zanim spoj
rzał na nią. Każdy mięsień jego twarzy drżał z napięcia,
oczy błyszczały jak w gorączce. - Czy to twoje dziecko?
Reakcja dziewczyny przekonała go.
Popatrzyła na niego, rozwarła usta, lecz nie wydobył się
z nich żaden dźwięk, ścisnęła mocno brzeg żłobu - przy
trzymała się go kurczowo. Na jej twarzy malował się wy
raz niewiarygodnego bólu.
- Przepraszam! - szepnął i pogłaskał ostrożnie miękki
policzek Raiji. Cofnęła się jak oparzona. Nie rozumiała je
go wątpliwości. Nie rozumiała, jak mógł zapytać o coś ta
kiego. Że w ogóle mu to przyszło do głowy. Nie mogła te
go pojąć. Co sobie o niej myślał?
- Musiałem zapytać - odezwał się Reijo, żałując swoich
słów. Gdyby się zastanowił, odrzuciłby na pewno taką
możliwość. Czy spytał tylko dlatego, żeby ją zranić? Dla
tego, że nazwała go okrutnym i brutalnym?
Reijo nie wiedział. Wszystko wydawało mu się takie
trudne. Czuł, że nie reaguje już normalnie. Przez cały czas
odnosił wrażenie, że pozostaje pod presją. Odpowiedzial
ność za nich wszystkich zaczynała nadmiernie ciążyć.
W tej podróży wydarzyło się zbyt wiele. Zbyt wiele nie
zwykłych rzeczy. A być może to jeszcze nie wszystko. Ra-
ija przetarła suche oczy. Nie miała już łez. Dość już wy
płakała. Teraz musi zacząć oszczędzać łzy. Stać się twar
da. Rzemień w kieszeni spódnicy pomagał jej znaleźć od
powiedni dystans.
Czyżby Reijo swoim pytaniem chciał dać coś do zrozu
mienia? Lepiej, że je zadał, niż gdyby miało pozostać nie
wypowiedziane. Lepiej, że Raija przekonała go, iż się my
li - chociaż to bolało - niż gdyby miał żyć dręczony po
dejrzeniami. Nie zniosłaby na co dzień wyrazu powątpie
wania na jego twarzy. Zniszczyliby się nawzajem. Ale
świadomość, że myślał o niej w ten sposób, świadomość,
że dopuszczał taką możliwość, choćby przez chwilę, za
pierała jej dech. Zaśmiała się gorzko, przesuwając palcami
po twardym, rozwarstwionym drewnie.
- A ja myślałam, że masz o mnie takie wysokie mnie
manie, Reijo...
Jej śmiech zabrzmiał głucho.
Reijo schylił głowę. Czy kiedykolwiek mu wybaczy?
Czy to, o co zapytał, już zawsze będzie ich dzielić? Czy
zniszczył bezpowrotnie uczucie, które zaczęło się rodzić?
Być może nigdy nie otrzyma na to odpowiedzi.
- Powiedz mi tylko, skąd o tym wiedziałaś? - Nie patrzył
na nią. Nie miał śmiałości. Opuściła go cała odwaga.
- To ma związek z przeszłością - odezwała się Raija. -
O tyle masz rację - dodała z nutą goryczy w głosie. Nie
wyjaśniła jednak, skąd o tym wie. Poprosiła tylko, żeby
nie przerywał, kiedy będzie mówić. - Posłuchaj tej histo
rii. Potem możesz wyrazić swoje wątpliwości. Proszę cię!
Skinął głową w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie.
Czy mógł postąpić inaczej? Był jej to winien.
Raija zaczęła opowiadać...
Opowiadała o młodziutkiej dziewczynie, która urodziła
się i wyrosła na płaskowyżu. Jako dziecko swoich czasów
i swego narodu. Spontaniczna, otwarta, bez uprzedzeń
w stosunku do ludzi. Poza tym, że była piękna, wyróżniała
się jeszcze czymś szczególnym. Była córką noaidy. Jedynym
dzieckiem szamana. Być może to czary dały jej taką urodę,
przynajmniej ludzie tak mówili. I, jak twierdzili, właśnie cza
ry zyskiwały jej najlepszych zalotników. Ale szaman nie
spieszył się z wydaniem córki za mąż - ciągle uważał ją za
dziecko. Włosy miała jasne jak letni dzień, oczy błyszczące
jak niebo wczesną wiosną - ciemnoniebieskie, nieco chłod
ne, lecz z obietnicą ciepła i słońca w duszy.
Potrafiła się zalotnie uśmiechać, a jej śmiech zdawał się
bardziej perlisty niż szemrzące strumyki przecinające pła
skowyż - jej świat.
Kiedy z dziecka zaczęła zmieniać się w kobietę, próbo
wała eksperymentować ze swoją przerażającą, nowo od
krytą władzą nad mężczyznami. Wcześniej nie dostrzegała
tego, że była piękna i pociągająca. Ponieważ nie intereso
wała się mężczyznami. Chłopców, których znała, trakto
wała jak towarzyszy zabaw. Nie myślała o nich jak o isto
tach rodzaju męskiego, odmiennych od niej samej.
Poza tym nikt, kto znał jej pochodzenie, nie odważył
się jej tknąć. Wszyscy wiedzieli, że jest oczkiem w głowie
noaidy. Jego ukochaną córką, jedynym dzieckiem. Nie za
mierzał jej oddać dobrowolnie, a na pewno nie w najbliż
szym czasie.
Lecz dziewczyna zauważyła, że wzbudza zainteresowa
nie. Kiedy uśmiechała się do mężczyzn lub puszczała
oczko, widziała, jak to na nich działa. W ich wzroku po
jawiało się pożądanie, które coś w niej budziło. Rodziło
chęć, by posunąć się dalej, by sprawdzić, co jeszcze się kry
je za tymi spojrzeniami.
Oddalali się od niej. Odwracali plecami. Odchodzili.
Ale dziewczyna poznawała po ich ruchach, że robili to nie
chętnie. Woleliby pójść za nią. Kiedy sądzili, że ich nie wi
dzi, przyglądali się jej ukradkiem. Nie tak, jak patrzyli na
nią wcześniej, nie pobieżnie. Czulą, że połykają ją wzro
kiem. Że ich spojrzenia przenikają przez ubranie.
Rozbierają ją.
Rozumiała w swojej nieświadomości, że pragną zoba
czyć więcej. Zresztą nie do końca żyła w nieświadomości
- mieszkała przecież wśród ludzi. Słyszała rozmowy
o tym, co się dzieje między mężczyzną a kobietą. Nasłu
chiwała, kiedy myśleli, że śpi...
I obserwowała reny...
Nie trzeba wiele wyobraźni, by się domyślić, że z ludź
mi jest podobnie. I zaczęła się zastanawiać, jak zbudowani
są mężczyźni. Stopniowo coraz dokładniej im się przygląda
ła. Nie tylko ich twarzom, tak jak wcześniej. Jej spojrzenia
stały się bardziej natarczywe. Cieszyła ją własna śmiałość. Jej
wzrok prześlizgiwał się po ramionach, mocno zarysowa
nych pod kaftanami. Wędrował ku rozpięciom przy szyi
i szerokim torsom. Latem widok nagich, silnych ciał działał
podniecająco. Oglądanie mięśni pracujących pod skórą na
suwało nowe i niebezpieczne myśli.
Z czasem dowiadywała się coraz więcej. O tym wszyst
kim, czego nie mówi się dzieciom. Wiedziała więcej o męż
czyznach. I wiedziała więcej o sobie.
Jej ciało ogarniał przejmujący niepokój, nigdy bowiem
nie czuła nic podobnego. To ją przerażało. Pociągało ją.
Bała się własnych myśli, własnych doznań.
Miała może dwanaście lat, wcześnie się rozwinęła. Wszy
scy traktowali ją jak dziecko. A przede wszystkim ojciec,
który chciałby, żeby do końca życia została małą dziewczyn
ką. Ona sama uważała jednak, że jest inna, niż myśleli.
Nie wiedziała, że jest dorosła.
Sądziła, że jest inna.
Że nikt nie jest taki jak ona. Że tylko ona to przeżywa.
Tylko ona.
Że nie jest normalna.
Oczywiście nie zwierzała się ojcu. A matki już nie mia
ła. Zmarła, kiedy dziewczynka była mała.
Jej zgon stanowił cios dla ojca. Zaczęto się zastanawiać,
jakim był noaidą, skoro nie potrafił uchronić od śmierci
własnej żony.
Ojciec jednak okazał się sprytny. Sprawił, że ludzie jesz
cze bardziej go szanowali. Mianowicie szerzył pogłoski
o tym, że jego żona umarła zgodnie z jego wolą. Że sam
ją zabił. Prestiż noaidy został wzmocniony. A córka stała
się jeszcze bardziej samotnym dzieckiem.
Nikt nie śmiał zbliżyć się zanadto do ojca lub córki.
Można by niechcący im się narazić. A to mogło okazać się
niebezpieczne. On, noaidą, pozbył się już żony. Nigdy nie
wiadomo, co mu może wpaść do głowy.
Dziewczynka nie miała przyjaciół. Nikogo, komu mo
głaby się zwierzyć. Nie znała nikogo, kto mógłby jej po
wiedzieć, że to, co się z nią dzieje, jest naturalne. Że prze
żywają to wszyscy młodzi ludzie, wszędzie. I zawsze.
Myślała, że oszaleje.
Ukradkiem spoglądała na mężczyzn. Obserwowała
chłopców, kiedy myśleli, że są sami - i potwierdziły się jej
domysły. Zobaczyła, że mężczyźni różnią się od kobiet,
i ta drobna różnica wypełniała wszystkie jej marzenia sen
ne i fantazje na jawie.
Ciało dziewczynki zareagowało.
Ogromnie się tego wstydziła.
Za każdym razem, kiedy krew zaczynała szybciej tętnić
w żyłach, a nie nazwane części ciała wypełniały się pod-
niecającą, ssącą tęsknotą za czymś, czego do końca nie ro
zumiała, miała pewność, że grozi jej śmiertelna choroba.
Nie tylko jej ciału, lecz również umysłowi;
I kiedy po raz pierwszy uległa tej niemal nadludzkiej tę
sknocie - odnalazła miejsce na ciele, skąd zdawała się brać
początek cala ta wstydliwa żądza, i robiła rzeczy, które da
wały ujście jej palącej namiętności - wtedy upewniła się,
że jest szalona.
Nikt z ludzi nie robił czegoś takiego.
Miała pewność, że jest w tym odosobniona.
Lecz w tym wstydzie i świadomości robienia czegoś za
kazanego i - nieczystego - tkwiło coś przerażająco cudow
nego. Poddawała się temu wiele razy. Robiła to znowu.
I utwierdzała się w pewności, że oszalała.
Jej tajemnica była groźna. Wyobrażała sobie, jak strasz
nie ludzie by ją ukarali - gdyby wiedzieli...
Zaczęła się bać. Zrobiła się podejrzliwa. Nie miała od
wagi nikomu zaufać.
Ale męskie ciało fascynowało ją nadal, i to w takim sa
mym stopniu, jak jej własne ciało stanowiło powód do
wstydu. Mogła przejść przez to wszystko i w końcu doro
snąć. Mogła zrozumieć, jak zmienia się jej ciało i umysł.
Jednak w jej życiu nastąpił nagły zwrot.
Zmarł ojciec.
Całkiem niespodziewanie i zwyczajnie. Po prostu za
snął pewnej nocy. Wszyscy podejrzewali dziewczynę - ja
ko córkę noaidy - że zna tajemne sztuki, że ojciec wyuczył
ją wszystkiego, by poszła w jego ślady.
Lecz ojciec nigdy nie myślał o tym, że umrze, w każ
dym razie, że stanie się to tak szybko. Po prostu nie przy
szło mu do głowy, by wychować córkę na szamankę.
Dziewczyna nie potrafiła nic.
Ale nie przyznawała się do tego.
Po pewnym czasie społeczność, w której żyła, odwie
dził obcy człowiek. Przystojny mężczyzna. Dorosły męż
czyzna. Mówił ich językiem - trochę łamanym, ale mówił.
Rozumieli go, chociaż był obcy. Nazywał siebie ich przy
jacielem. Opowiadał o pewnym królu, którego byli pod
danymi. I opowiadał o innym królu, który także nad nimi
panował. Ten obcy człowiek mówił, że ów drugi król jest
silniejszy niż wszyscy ich bogowie. Że jego król, jego Bóg,
jest jedynym Bogiem. Nie wierzyli mu, bo znali moc wła
snych bogów. Wiedzieli, co uczynili bogowie dla nich sa
mych i ich przodków. Nie dali się omamić pierwszemu
lepszemu, który opowiadał piękne historie.
Jaki bóg pozwoliłby się złapać i zabić? Żaden z ich bo
gów. Bogowie, którym ufali, sami byli myśliwymi. Byli sil
ni i odważni i pokonywali wszelkie trudności. Obcemu nie
udało się ich przekonać. Stał się niepopularny, kiedy za
czął im wytykać niewłaściwe zachowanie. Krytykował ich.
Mówił o piekle — o miejscu, o którym wcześniej nie sły
szeli. Opowieści o rozżarzonych węglach i siarce przera
żały, ale słyszeli gorsze historie.
Opowiedzieli mu o stallo.
Lecz on upierał się przy swoim. Stali się więc śmielsi
i wyjawili mu prawdę o swoich noaidach. Doszli do histo
rii o ojcu dziewczyny. I żeby zaimponować obcemu nie
dowiarkowi, ubarwiali bez miary swe opowieści.
Przybysz zainteresował się nimi. Wtedy zaprowadzili
go do dziewczyny. Nim dotarli do jej namiotu, zdążyli
przekonać mężczyznę, że posiada ona niezwykłe zdolno
ści. Miała go o tym przekonać. Uważali to za jej obowią
zek. Była przecież szamanką.
Nieznajomy różnił się od wszystkich mężczyzn, któ
rych dziewczyna dotąd widziała. Był wysoki i silniejszy
niż którykolwiek z mężczyzn z obozu. Biodra miał szczu-
płe i proste nogi. Wszyscy zaś, których znała, mieli po
twornie krzywe nogi. Uwagę zwracała jego ładnie ukształ
towana twarz. W uśmiechu ukazywał silne, białe zęby.
Uśmiech wydawał się chłopięcy, mimo że człowiek ów był
w pełni dojrzały. Sprawiał wrażenie ze dwa razy starsze
go od niej, może więcej.
Oczy miał szare. Dziewczynie wydawało się, że widzi
w nich gwiaździste niebo. Na szerokie czoło opadała grzy
wa białoblond włosów. Nie słonecznie żółtych lub po pro
stu jasnych, jakie widywała wcześniej. Nie, były tak jasne,
że prawie białe. Mógł zaprzeć dech w piersiach każdej
dziewczynie, a ona nie spotkała w swym życiu wielu męż
czyzn. W każdym razie nie takich jak on. Przepadła już
w chwili, kiedy na nią spojrzał.
Trudno powiedzieć, co w niej widział. Być może trochę
się zadurzył. A może chciał udowodnić innym, że to po
prostu zwykła dziewczyna lub - jeszcze gorzej - tania i ła
twa dziewczyna. Którą może mieć każdy.
Całkiem możliwe, że nie kierował się żadnym z tych
motywów. Może wierzył, że opanował ją zły duch - i sam
pozwolił się mu opętać. Ów zły duch miał usprawiedliwić
fakt, że uległ swym cielesnym żądzom.
Tamtejsi ludzie mówili, że córka noaidy udowodniła
swą moc. Opętała mężczyznę, który chciał im wmówić in
nego boga i inny sposób życia.
Użyła swojej magii i dlatego zabrał ją ze sobą, kiedy wy
jeżdżał. Wszyscy wiedzieli, że u niej sypiał. Cały obóz sły
szał ich gorącą miłość. Ich szaleństwo nie raz nie dawało
innym spać. Mieszkańcy wioski szeptali między sobą, że
córka noaidy potrafi widocznie dużo więcej, niż sobie wy
obrażali. Przybysz upodobał sobie jej ciało i uczynił z niej
kobietę.
Dziewczyna pojęła, że pogardzana przez nią część cia-
ła potrafi się stać dla niego źródłem ogromnej rozkoszy -
oraz że on może jej dać więcej, niż kiedykolwiek ona sa
ma osiągnęła. Nadal jednak czuła palący wstyd.
On też się wstydził - i całą winą obarczył córkę szama
na. Mimo to nie wyjechał bez niej. Zabrał ją ze sobą.
Dał się jej skusić, jak mówił, do popełnienia grzechu.
Do uprawiania nierządu.
Potem wmawiał jej, że jest jak wąż kusiciel. Miał pre
tensje o to, co mu zrobiła. Że prowadziła go prosto do pie
kła. Próbował ją poskromić, aby stała się lepszym człowie
kiem. Żeby przestała grzeszyć. A jednocześnie ją zmuszał,
by przy nim pozostała.
Dziewczyna wiedziała, że jest szalona. Wierzyła, że to,
co mówi ten człowiek, jest prawdą.
Gardziła sobą i swoją chorobą. Jej ciało potrzebowało
jednak tego, co przybysz mógł jej dać, a umysł snuł grzesz
ne marzenia. Żyła dzięki nim.
Zaszła w ciążę - sama będąc jeszcze dzieckiem. Zwymy
ślał ją. Twierdził, że to jej wina. Chciał ją nakłonić, by po
zbyła się nie narodzonego dziecka, lecz ona zdecydowanie
odmówiła. Ten jeden jedyny raz ustąpił.
Przez cały czas, kiedy dziewczyna chodziła w ciąży, za
chowywał się bez zarzutu. Zatrzymali się wraz z innymi
ludźmi w niewielkiej osadzie na płaskowyżu. Wydawał się
niezadowolony. Dziewczyna nie rozumiała dlaczego. Nie
chętnie więc wytłumaczył jej, że ci ludzie różnią się od nie
go. Że jego król nie lubi ich króla.
Dziewczyna sądziła, że mówił o bogach, i nie kwestio
nowała tego wyjaśnienia.
Kiedy przyszła pora rozwiązania, przegonił kobietę,
która miała jej pomóc. W czasie długiego i ciężkiego po
rodu wymyślał jej. Wyliczał każdy najdrobniejszy grzech,
jaki popełniła, a on zapisywał te grzechy... Leżała prawie
nieprzytomna, bóle targały jej biednym, wyczerpanym cia
łem, lecz on nie zwracał na to uwagi. Z fanatyzmem
w oczach wyrzucał z siebie słowa potępienia. Obarczył ją
całą winą. Za wszystko, co zrobiła. Za wszystko, co on zro
bił... Przeklinał ją.
Ledwie zauważyła, że dziecko się urodziło. Widziała
jak przez mgłę, że zabrał noworodka - potem wszystko
wokół spowiła ciemność. Nieprzenikniona ciemność. Jed
na z kobiet odważyła się wejść do izby w chwilę potem,
oporządziła dziewczynę, inaczej wykrwawiłaby się na
śmierć.
Mężczyzna powiedział, że dziecko urodziło się martwe.
Że zostało poczęte w nierządzie - było potomkiem diabła
i dlatego lepiej, że tak się stało. Potomek diabła skończył
tam, gdzie jest jego miejsce. Uśmiechał się, gdy jej to mó
wił, ale mu nie wierzyła.
Po raz pierwszy od długiego czasu mu nie wierzyła. Sły
szała kwilenie dziecka. Nie krzyk - lecz ciche kwilenie. Jej
dziecko nie urodziło się martwe. Kłamał. A rzemień, któ
ry miał owinięty na ręku, zniknął. Zaczęła go nienawidzić.
Inni ludzie z osady też mieli wątpliwości. Ale trzymali ję
zyk za zębami. Dziewczyna zrozumiała, że niektórzy
z nich nie byli całkiem bez winy. Po kilku dniach opuścił
osadę i zabrał ją ze sobą.
Nienawidziła go, ale wyjechała z nim.
Udusił ją kilkaset metrów dalej. I zakopał ciało w pew
nym zupełnie dzikim miejscu na płaskowyżu.
Wygłosił kilka złych słów nad jej grobem - i odjechał.
Głos Raiji ucichł. Poczuła, że zimno jej w ręce. Reijo
nie chciał na nią patrzeć. Rzadko słyszał, żeby się w coś
tak angażowała, rzadko słyszał, by mówiła z taką żarliwo
ścią. Śmiertelnie się przeraził. Skąd mogła wiedzieć?
- To jakaś... wymyślona historia - powiedział wreszcie.
- Zawsze miałaś bujną wyobraźnię...
- To nie wymysły! - wybuchnęła Raija. - Wiem o tym.
Ta dziewczyna mi to opowiedziała.
Reijo westchnął.
Ach, te szalone fantazje Raiji! Nigdy nie uda mu się jej
przekonać, że to tylko sen. Niezwykle wyraźny sen - nie
bezpiecznie bliski tego, co się kiedyś naprawdę wydarzy
ło - lecz mimo wszystko nic więcej, tylko sen.
- Ona nadal go nienawidzi. On nadal żyje i jest potwo
rem. Zapłaci za to, co zrobił. Kiedyś...
Reijo roześmiał się.
- Wątpię w to, moja mała Raiju. Nawet jeśli masz ra
cję, uda mu się tego uniknąć. Jest teraz za siedmioma gó
rami. Przyjechał tu przecież z daleka.
- Tak, był tu obcy. Wyrządził-wiele zła. I będzie musiał
zapłacić. Będzie musiał okupić swą winę.
Reijo spojrzał na Raiję. Przeraziła go zawziętość w jej
spojrzeniu.
- Ach, tak? - rzekł niemal ironicznie.
- Znajdę go - uśmiechnęła się. - Wiem, kim on jest. Wi
działam go...
- Śniło ci się - powiedział Reijo zdecydowanie i chwy
cił ją za nadgarstki. Spojrzał jej w oczy. - Śniło ci się, Ra
iju. Nie pozwól, żeby fantazje zapanowały nad tobą. I nie
mów Tarji, co tutaj znaleźliśmy. Nigdy. Proszę cię, nigdy
nie opowiadaj jej tej historii!
Uniosła nieznacznie kąciki ust.
- A może mimo wszystko odrobinę mi wierzysz? Bo
isz się?
- Tak - odparł Reijo poważnie. - O ciebie, Raiju. O cie
bie.
Przyrzekła, że będzie milczeć.
Reijo nie wymagał od niej, by sama zapomniała o całym
wydarzeniu. Nie prosił jej, by zapomniała o obcym przy
byszu. O potworze. Prosił tylko, by o tym nie mówiła.
Raiji również odpowiadało takie rozwiązanie.
Ale pewnego dnia znajdzie tego łotra.
Oboje wrócili do domu. Nie rozmawiali już nigdy po
tem o zwłokach dziecka znalezionych pod ścianą stajni.
Raija jednak schowała rzemień razem ze swym najdroż
szym skarbem: broszką od Mikkala.
9
Znowu zaczął padać śnieg. Grube, mokre, duże płatki
śniegu. Postrzępione, jasne lodowe koronki, które topiły
się na ciepłych policzkach dzieci, lecz które kładły się cięż
ko na ziemi i łączyły w miękki dywan grubości kilku cali.
Przykrył on wszystkie ślady tego, co się wydarzyło
w pobliżu domów w czasie, kiedy tu mieszkali. Ukrył
przed otoczeniem to, co można było zobaczyć. Lecz
w umysłach trojga dorosłych powstały ślady i rany, któ
rych żaden bóg natury nie zdoła przykryć lub rozwiać.
Świeży śnieg uniemożliwił zakopanie tego, co leżało
w najdalej położonym domu.
To martwiło Reijo.
Tar ja nie próbowała co prawda na drugi dzień zobaczyć
szczątków Taaviego. Lecz Reijo zauważył, jak ukradkiem
spoglądała w stronę chaty, gdzie leżał jej brat, gdy sądzi
ła, że nikt nie widzi.
Nienawiść i oddanie. Zhańbiona jako siostra i kobieta.
Grzechy Taaviego nadal nad nimi ciążyły. Tarja sprawia
ła może wrażenie, że już o tym nie myśli, lecz czegoś ta
kiego się nie zapomina.
Reijo to rozumiał. Czuł się za nią odpowiedzialny. Ob
serwował ją i z każdym dniem zdumiewało go, jaka z niej
dzielna dziewczyna. Miała tylko piętnaście lat. To jeszcze
prawie dziecko.
Reijo nie przyszło do głowy, że również on czuł się sto
sunkowo dojrzały w wieku piętnastu lat. Reijo ze swą
dwudziestką na karku uważał się za dorosłego - i nie pa
miętał, że to wrażenie towarzyszy mu już od dość dawna.
Wiedział, że musi pilnować Tarji. Potrzebowała kogoś,
kto by się nią zaopiekował. Bardziej niż Raija. Lecz w in
ny sposób.
Nie zamierzał pozwolić, by Tarja zajęła miejsce Raiji.
Nikt nie mógł zastąpić Raiji Alatalo. Jeżeli już popełniło się
to głupstwo i pozwoliło, by stała się częścią życia, serca i du
szy - to nie sposób się z tego wywinąć. Trzeba z tym żyć.
Przybyli wraz z zawieruchą. Z wiatrem wiejącym w ple
cy i zamarzniętym śniegiem na ramionach. Starszy czło
wiek i jego dwóch synów. Lapończycy. Przyjechali sania
mi ciągniętymi przez reny.
Reijo spotkał ich, gdy zatrzymali się przed domem.
Przekonał ich, by zostali. Podziękowali i weszli do środ
ka, zostawiając zwierzęta na dworze, zapewnili Reijo, że
im to nie zaszkodzi. Stary roześmiał się szczerze, kiedy Re
ijo zaproponował mu stajnię dla renów, ale przyjął siano.
Mężczyźni otrzepali z siebie śnieg, zanim weszli do izby
się ogrzać.
Ojciec wypytywał, kim są, kiedy wraz z synami zasiadł
na ławach za kuchennym stołem, korzystając z gościnności
Raiji. Nie mieli zwyczaju jadać przy stole, lecz ani Raiji, ani
Reijo to nie zdziwiło. A co się tyczy Tarji, to już dawno te
mu opuściła rodzinny dom. Wspomnienia z dzieciństwa
zbladły. A jej życie nie potoczyło się śladem zachowanym
we wspomnieniach. Że to nie jej wina, zaczynała stopnio
wo zapominać. Wina brata zacierała się z czasem i Tarja co
raz bardziej czuła się odpowiedzialna za to, co się stało.
- Pochodzicie z południa? - spytał starszy mężczyzna.
Przedstawił się jako Matte. Synowie milczeli. Prowa
dzenie rozmowy zostawili ojcu.
- Z zachodu. Z Lyngen. Był pan tam może? W Skibotn?
Poorana bruzdami twarz mężczyzny uniosła się i roz
jaśniła w szerokim uśmiechu. Zmarszczki pogłębiły się,
przytakiwał i śmiał się na przemian.
- Tak, tak, młodzieńcze. Jeździłem tam na targ! Kilka
razy. Tak, tam to było życie, prawda? Kiepskie ceny na
skóry i mięso, ale wódka pierwszej jakości. Zgadza się?
Klepnął serdecznie Reijo po plecach. Reijo skinął
w milczeniu, próbując się równie szczerze uśmiechnąć. Je
go wzrok na ułamek sekundy spotkał się ze wzrokiem Ra-
iji. Czyżby się uśmiechała? Przecież naprawdę przeżyła
chwile grozy, kiedy ostatnio zabłąkał się na targ. Nie za
pomniał tak łatwo o tym, że upił się do nieprzytomności,
kiedy miał się urodzić maleńki Knut i kiedy Isak uprowa
dził Maję.
Nigdy nie wytrzeźwiał tak szybko jak wtedy, gdy uświa
domił sobie, że to on musi odegrać rolę akuszerki. Wszyst
ko poszło dobrze - ponad wszelkie oczekiwania. Lecz tam
to zdarzenie niemal przekonało go do abstynencji. Od tego
dnia nie wziął do ust kropli alkoholu.
- Co was skłoniło do wyprawy na północ? Mieliście nad
fiordem wszystko: dobry klimat, ziemię, ryby w fiordzie,
zwierzynę w lesie i w górach...
- Zew krwi - odparła Raija po lapońsku.
Stary odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nią zdumio
ny. Jego oczy zwęziły się, kiedy przyglądał się jej i jej ciem
nowłosej córeczce.
- Czy ona jest jedną z nas? - zapytał. - Chyba się nie
mylę, że dziewczynka nie jest Finką...
Raija uśmiechnęła się słabo:
- Ja jestem Finką. Ale spędziłam na płaskowyżu kilka
lat. Mieszkałam razem z Lapończykami. To najlepszy
okres mego życia...
- Czy on jest twoim mężem? - spytał wprost starszy
człowiek. Wskazał głową na Reijo.
- Raija jest wdową po moim serdecznym przyjacielu -
odparł pośpiesznie Reijo. Nie dlatego, żeby się obawiał, że
mężczyzna poczuje się zakłopotany, ale dlatego, że, jak
wiedział, Raija na swój sposób była odrobinę wstydliwa.
Poza tym Lapończyk mógł przekazać dalej tę wiado
mość. A takiego związku, w jakim żyli on i Raija, nie ak
ceptowano. Wreszcie jako Finów zawsze dokładnie ich
sprawdzano od podszewki, jeśli się chcieli gdzieś osiedlić.
Matte skinął głową w zamyśleniu.
- Rzadko się mylę - rzekł. Jego oczy nabierały ciepła,
kiedy patrzył na Maję.
Raija i Reijo wymienili spojrzenia, ale żadne z nich się
nie odezwało.
Mężczyzna siedział długo w milczeniu, po czym stwierdził:
- To nie jest dobre miejsce.
- Wiem o tym - wyrwało się Raiji. Najchętniej odgry
złaby sobie język, kiedy wszyscy trzej goście zwrócili twa
rze w jej stronę. Oczy najstarszego wyrażały zdziwienie. -
Ten plac - dodała niechętnie. - Wiem, co to za miejsce.
- A więc wiesz...
Matte zamilkł, ściskając czapkę ogorzałymi dłońmi,
zmęczonymi pracą i długim życiem. Jego synowie z upo
rem wpatrywali się w blat stołu.
- Ale wiesz jeszcze za mało - rzekł w końcu Lapończyk
ze smutkiem. - Ten plac to jeszcze nic w porównaniu
z kotliną, gdzie stoją domy. Powinniście stąd wyjechać.
Możecie jechać z nami. Zaraz.
- Dlaczego? - pytanie Reijo zabrzmiało jak trzask z bicza.
Matte uśmiechnął się zamyślony, trochę chytrze.
- Długo mieszkałem w tych stronach - rzekł łagodnym
głosem.
Wszyscy zwrócili się ku niemu, czekając, co powie.
Wiedzieli, że to dopiero wstęp.
- Zastaliście tę osadę opustoszałą, prawda?
Przytaknęli.
- I nigdy nie zastanawialiście się, dlaczego ludzie stąd
wyjechali, zostawiając wszystko?
- Myśleliśmy o tym - odparła Raija głosem, który na
wet nie zadrżał. - Nie powinniśmy tu zostawać - dodała.
- Ci, którzy tu mieszkali, nie wyjechali dobrowolnie -
zaczął opowiadać Matte ze spokojem, który nie wróżył nic
dobrego. - To wójt pomógł im się stąd wynieść. Nie dał
im nawet szansy na zabranie czegokolwiek.
- Wójt? - spytał Reijo zdumiony. - Szukał przestępców?
Tutaj?
Matte wzruszył ramionami.
- Dlaczego nie? To miejsce nadaje się na kryjówkę jak
każde inne. Może nawet lepiej. Tutaj ludzie nie zadają py
tań. W każdym razie niezbyt wiele. Możesz tu przyjechać,
zbudować dom, zamieszkać. Nikt nie pyta, skąd przyby
wasz, dlaczego wyjechałeś... Nikt, oprócz mnie - dodał
z uśmiechem. - A jeśli ludzie pytają zbyt wiele, możesz
kłamać do woli. Kto sprawdzi, czy mówisz prawdę? Nikt.
Naturalnie miał rację. Odludny płaskowyż stanowił
idealne miejsce dla ludzi, którzy pragnęli się ukryć przed
czujnym okiem stróżów porządku. Reijo nie miał wszak
że złudzeń co do prawa i sposobu jego przestrzegania
w tych okolicach. Odległości były zbyt duże, a łudzi wój
ta zbyt niewielu i - jak wszyscy inni przedstawiciele wła
dzy, o których słyszał - dawali się przekupić.
Bardziej troszczyli się o własną kieszeń niż o sprawie
dliwość. Człowiek posiadający pieniądze mógł uniknąć
długiego ramienia sprawiedliwości za kilka szylingów
wrzuconych do kieszeni wójta, gdy tymczasem zupełnie
niewinny, lecz ubogi człowiek cierpiał za czyny, o których
myśl nawet nie przyszlaby mu do głowy. Nie, nie miał co
do tego żadnych złudzeń.
- Ci, którzy się tu osiedlili, nie byli chyba gorsi od wie
lu innych - mówił dalej Matte. - Trochę kradli, kiedy w po
bliżu przejeżdżali podróżni, ale nie zabierali tym, którzy
posiadali niewiele. I nikogo nie okradali do cna. Później
słyszałem, że przyjechali z kraju zwanego Danią. Odsia
dywali tam karę w więzieniu, ale uciekli, żeby tutaj za
mieszkać. Wiedli nawet godziwe życie - uważał stary Mat
te. Ale może się mylił. - A teraz siedzą w areszcie wójta.
Skazani za kradzieże i zabójstwa.
Zniżył głos, wymawiając ostatnie słowo. Cisza zdawała
się prawie namacalna.
- Zadaję sobie jednak pytanie: Kto ich wydał? I znam
chyba na nie odpowiedź, ale nie mogę tego zdradzić.
W przeciwnym razie i mnie wsadziliby do lochu...
- Co się tutaj stało? - spytał Reijo. Nie patrzył na Ra-
iję, ale czuł, że wstrzymała oddech. Jego puls bił również
mocno, niczym młot kowala.
- Kiedyś zniknęła tu pewna dziewczyna - mówił nie
chętnie Matte. - Młoda i niemądra. Przyjechała z mężczy
zną i myślała, że może znaleźć szczęście w życiu. Urodzi
ła dziecko. Zniknęło pewnie razem z nią...
Reijo zauważył, że ma gęsią skórkę. Nie chciał wierzyć
w opowieść Lapończyka. Za bardzo przypominała histo
rię Raiji. Tę, którą odrzucił jako fantazję. Skoro tego nie
wymyśliła, to skąd wiedziała?
- Wiesz o czymś, prawda? - zabrzmiał głos Raiji, mięk
ki, żarliwy. Oczy jej żarzyły się jak dwa węgle, wpatrzo
ne w starszego człowieka. - Coś podejrzewasz - mówiła
dalej po lapońsku, tak że nikt inny oprócz gości jej nie ro
zumiał. - Proszę mi o tym powiedzieć. Błagam!
Matte nie mógł pojąć tej żarliwości, ale uległ urokowi
ciemnych oczu Raiji i jej urodzie. Raija miała niezwykłą
zdolność oczarowywania mężczyzn - a ten człowiek z pła
skowyżu nie stanowił wyjątku. Dla wszystkich innych
osób jego usta pozostałyby zamknięte na siedem pieczęci.
Błagalny wzrok Raiji rozwiązał mu język.
- Dziewczyna była bardzo młoda - rzekł po fińsku. -
Ten, z którym przyjechała, próbował nawracać wszyst
kich w okolicy. Mówił o Jezusie i Bogu. Opowiadał o zgu
bie, siarce i piekielnym ogniu. I żył razem z dziewczyną.
Widziałem oczy tego mężczyzny i powiem wam jedno: To
nie był dobry człowiek. Nigdy nie spotkałem tak zimnego
spojrzenia. Uśmiechał się szeroko, to prawda. Kobiety
wzdychały do tego jasnowłosego przystojniaka. Ale jego
oczy wydawały się zimniejsze niż noce polarne. To miej
sce stało się złe, odkąd on tu przybył. I zło nie odeszło
wraz z jego wyjazdem. Nie zasiał ani trochę z tej dobro
ci, którą głosił w kazaniach i o którą się modlił. Na śla
dach jego stóp rosło zło...
Reijo zniecierpliwił się. Uważał, że Matte zaczyna za
bardzo odbiegać od tematu.
- Co właściwie mamy przez to rozumieć?
Raija posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie. Na szczę
ście Lapończyk podjął temat:
- Myślę, że on ich zabił, dziewczynę i dziecko. Nie wy
padało mu wlec za sobą takiego bagażu. A później wydał
tutejszych mieszkańców. Ludzie wójta przybyli tu nadspo
dziewanie szybko i wydawali się aż za bardzo gorliwi
w wypełnianiu swojej służby. Żaden pierwszy lepszy chłop
nie zmusiłby ich do takiego pośpiechu. Musiał to być ktoś,
kogo wysłuchali. A kogóż by innego tacy służalcy mogli
wysłuchać, jeśli nie pastora?
Raija skinęła głową. Podejrzewała to, nie mówiąc nic
przyjacielowi. Nie zrozumiałby morału historii, którą mu
opowiedziała.
- Pastora?
Twarz Reijo wyrażała niedowierzanie i zdumienie. Po
trząsnął jasną czupryną.
- Jest tylko człowiekiem - oświadczył Matte stanowczo.
- Nikim więcej, tylko człowiekiem. Z krwi i kości.
Reijo przyglądał się Lapończykowi spod przymrużo
nych oczu - mężczyźnie z płaskowyżu, mężczyźnie, któ
ry opowiedział to samo, co Raija, tylko innymi słowami.
I ze znajomością towarzyszących temu okoliczności.
- Ludzie króla słuchają królewskiego pastora - wykrztusił
w końcu. Przeżuwał to, tak jakby żuł tabakę. Gdyby ją miał.
Stary uśmiechnął się w zamyśleniu.
- No tak - potwierdził. - No tak... - I dodał na wyjaśnie
nie swoich słów: - Ludzie wójta są w rzeczywistości ludźmi
króla, kiedy chcą - rzekł sucho. - A pastor także podporząd
kowywał się królowi, kiedy tego chciał... - uczynił sztuczną
przerwę, wystarczająco długą, by zwrócić uwagę słuchają
cych. - Jednak każdy z nich służył swojemu królowi.
Zaśmiał się krótko, gdy zobaczył zdumione twarze go
spodarzy.
- Jasnowłosy przybył ze Szwecji - oznajmił z absolut
ną pewnością. - Oni także budują tu kościoły. Nie pytaj
cie mnie dlaczego. Mają chyba swoje powody. Wolałbym,
żeby budowali domy...
Raija zwróciła uwagę na nową informację. Każdy szcze
gół czynił obraz bardziej pełnym.
Ciągle jeszcze wiedziała zbyt mało, ale na tym się nie
skończy. Nawet gdyby miała poświęcić całe życie, znaj
dzie tego człowieka i się postara, żeby odpowiedział za to,
co zrobił. Nawet pastorowi nie wolno iść po trupach.
- To jest złe miejsce - rzekł Matte ponownie.
Jego oczy napotkały spojrzenie Raiji.
- Powinniście stąd wyjechać.
Reijo wyczuł od razu, że za tymi słowami coś się kryje.
- Jest jeszcze coś, co powinniśmy wiedzieć, prawda?
Lapończyk wzruszył ramionami. Zwilżył pośpiesznie usta.
- Słyszę o wielu rzeczach. Zwracam uwagę na to, co się
dzieje wokół mnie. Może za bardzo się przejmuję. Ale
wiem, że nie wszyscy, którzy dostali się do więzienia, na
dal tam siedzą. Zdarza się, że niektórym udaje się uciec.
I jeżeli powaga wójta za wiele na tym traci, wysyła on
swych ludzi za tymi spryciarzami...
- Czy przestępcy, którzy tu mieszkali, zbiegli z więzienia?
Matte ponownie wzruszył ramionami.
- Przez jakiś czas ścigało nas kilku śmiałków. Uparte
chłopaki. Nie dawali nam spokoju, dopóki się nie przeko
nali, że się pomylili. Że podążali niewłaściwym śladem.
Mimo wszystko mam dziwne wrażenie, że może się tu po
jawią. Chociaż zrezygnowali z pogoni za nami...
- Nie mamy nic do ukrycia - odezwała się Raija.
- Nie zakopywaliśmy... - zaczął Reijo, lecz zaraz zamilkł.
Goście spojrzeli na niego z nowym zainteresowaniem.
Życzliwą ciekawością. Reijo zrezygnowany opowiedział
krótko o losie Taaviego. Wszystko, co się działo przed tra
gedią, taktownie ominął. Nie warto zbytnio się zagłębiać
w tak przykre sprawy. Trzej Lapończycy nie musieli wie
dzieć więcej.
- Na takiej podstawie można stworzyć wiele oskarżeń
- głośno myślał Matte. - Chyba moi chłopcy mogliby za
łatwić tę sprawę...
Posłał synom rozkazujące spojrzenie, a oni bez słowa
skinęli głowami. Równie milczący wstali i wyszli.
- Powinniście się już pakować - poradził Matte. Wydawał
się śmiertelnie poważny. - Jeżeli nie pojawią się tu ludzie wój-
ta, mogą wrócić zbiegowie. I chociaż nie są źli, nie mogę za
ręczyć, że zachowają się przyzwoicie. A co do kobiet...
Posłał Reijo znaczące spojrzenie.
- Dziewczyny nie są brzydkie... A w więzieniu doskwie
ra samotność...
Raija poszła do bocznej izby, żeby spakować najpo
trzebniejsze rzeczy. Kiedy zrozumiała, że to nie żarty, nie
trzeba jej było długo przekonywać. Sytuacja okazała się
jednak poważniejsza, niż to przedstawił Matte. Jego syno
wie niczym dwa cienie wśliznęli się do izby. Po raz pierw
szy, odkąd tu przybyli, jeden z nich otworzył usta.
- Jacyś ludzie tu jadą - oznajmił.
- A niech to...! - wykrzyknął ojciec. Błyskawicznie zna
lazł się przy drzwiach. - Będziemy w pobliżu - zapewnił
i zniknął.
- Dziękujemy za pomoc! - rzucił za nimi Reijo z odro
biną złości. Czuł się oszukany, choć rozumiał, że tamci nie
chcieli mieć nic wspólnego z tym, co się stało. To natural
ne, że pragnęli ocalić własną skórę.
W każdym razie pomogli mu z Taavim. Miał dość wy
obraźni, żeby się domyślić, co mogłoby dla niego oznaczać
odkrycie przez stróżów prawa zmasakrowanych zwłok.
Zdążyli zasiąść na ławach dookoła stołu i wyglądali pra
wie jak zwyczajna rodzina, kiedy tupot nóg na zewnątrz
oznajmił im, że jeszcze ktoś znalazł drogę do ich chaty.
Nie zapukali. Z rozmachem otworzyli drzwi. Do izby
wkroczyło czterech mężczyzn, szczelnie ubranych w futrza
ne kurtki, w futrzanych czapkach mocno naciągniętych na
czoło i uszy.
Nie Lapończycy. Ani też zwykli wędrowcy. Ludzie wójta.
To biło od nich na odległość.
- O, do diabła! - krzyknął jeden z nich, najwyraźniej
najważniejszy, i zdarł z głowy czapkę, bynajmniej nie
z uprzejmości. - Czy był tu ktoś poza wami? - kontynu
ował tym samym szorstkim tonem. - A gdzie wasi kom
pani, którzy uciekli?
- Kto taki? - spytał Reijo, odrobinę zaniepokojony.
Wiedział jednak, że ma czyste sumienie.
- Przeszukać domy! - rozkazał przywódca władczym
głosem, a trzej pozostali usłuchali. Usiadł nieproszony -
na wprost Raiji. Zawiesił na niej wzrok i najwyraźniej ba
wiło go, że wprawił ją w zakłopotanie. - Źle z wami, jeże
li ukrywacie jakiegoś ptaszka, który zbyt daleko odleciał.
- Jedyne ptaki, jakie tu widzieliśmy, to pardwy - odpar
ła Rai ja odważnie. Rumieniec na policzkach, o który przy
prawił ją nieznajomy swym spojrzeniem, zniknął.
- Również dość ładne - zauważył przedstawiciel wójta.
Przeniósł swe badawcze spojrzenie na Tarję. Dziewczyna
spuściła wzrok i zacisnęła wargi.
Reijo całym wysiłkiem powstrzymał się, by nie rzucić
się na przybysza. Zacisnął pięści pod stołem i zagryzł zę
by. Maja oparła się o jego kolano i spoglądała zaciekawio
na na nowego gościa. Jak większość małych dzieci nie od
czuwała lęku. Była jedynie ciekawa.
Elise trzymała się bardziej z tyłu. Kurczowo przyciska
ła do piersi maleńkiego Knuta i patrzyła wrogo na męż
czyznę i jego futrzaną kurtkę. Wyczuwała instynktownie,
że nie czekało ich z jego strony nic dobrego. Nie podobał
jej się sposób, w jaki patrzył na Raiję. Na Raiję, która by
ła taka miła...
- Kim jesteście? - spytał mężczyzna.
- A kto pyta? - rzuciła ostro Raija, zanim ktokolwiek
z pozostałych zdążył otworzyć usta. Patrzyła bezczelnie
na obcego z wysoko uniesioną głową. Reijo przeklinał
w duchu jej język.
Mężczyzna roześmiał się cicho, a w jego stalowoszarych
oczach i pa surowej, nieprzystępnej twarzy pojawiło się
coś na kształt uznania.
- Ole Edvard Hermansson - odparł złowieszczo łagod
nie. - Pełnię służbę u wójta. - Jego głos przybrał ostrzej
szy ton. - Kim zatem jesteście?
- Finami - powiedział Reijo. - Szukamy miejsca, gdzie
moglibyśmy się osiedlić.
Stalowoszare oczy zdawały się drwić z Reijo.
- Nie mogliście znaleźć gorszego miejsca. Jeżeli mówi
cie prawdę. A nazwisko?
- Reijo Kesaniemi - odparł pośpiesznie Reijo. Wskazał
na Tarję: - Moja siostra, Tarja. I moja siostra Elise.
Spojrzał wymownie na dziecko, miał nadzieję, że mała
wykaże dość rozsądku, by milczeć. W przeciwnym razie
obcy usłyszałby, że młodziutka siostra Fina nie zna ani
jednego słowa w swoim własnym języku. Elise ledwie do
strzegalnie skinęła głową. Okazała się niezwykle dojrzała
na swój wiek. Nie zdradziła ich.
- A ty?
Mężczyzna nie odrywał wzroku od Raiji.
Reijo miał nadzieję, że dziewczyna zachowa się roz
sądnie.
Raija nie powiedziała jednak tego, czego oczekiwał.
Przedstawiła się pełnym nazwiskiem:
- Raija, córka Erkkiego Alatalo. I dwoje moich dzieci.
- Nie żona? - dały się słyszeć powoli cedzone słowa.
Mężczyzna rozpiął kurtkę.
Raija wolno potrząsnęła głową, nie spuszczając wzroku
z obcego. Ona również potrafiła rozegrać tę grę.
- Jego kochanka?
Wyraz twarzy Raiji stał się nieustępliwy i wyzywający.
Uniosła brodę i powiedziała swoim najbardziej niewzru
szonym głosem:
- Jego przyjaciółka. Mój mąż nie żyje. A jakim człowie
kiem jest pan, panie Hermansson?
Tarja czuła, że na coś się zanosi, choć nie rozumiała
słów. Patrzyła przerażona na Reijo, który z trudem starał
się ukryć ogarniający go strach.
Raija nie zdawała sobie sprawy, że igra z ogniem. Ole
Edvard Hermansson nie należał do ludzi skorych do żar
tów. Uśmiechał się krzywo, a jego surowa twarz zdawała
się niemal piękna. Nie mógł być bardzo stary, przemknę
ło Reijo przez myśl. Raija podobała się Hermanssonowi,
lecz to nie mogło im w żaden sposób pomóc. Zwłaszcza
jeśli za bardzo go rozdrażni. Kolejna replika mężczyzny
o stalowym spojrzeniu dodatkowo to potwierdziła:
- Z czasem się o tym przekonasz, Raiju. Przekonasz się...
Wrócili jego ludzie. Sprawdzenie wszystkich domów
nie zabrało im wiele czasu.
- Nic - skrzywił się jeden z nich. - Ale ktoś tu był. Ktoś,
kto niedawno wyjechał.
- Mówcie! - Hermansson przyglądał się im po kolei. Na
jego ustach igrał ledwie widoczny uśmiech. - Może to ja
kiś wspólny znajomy...
- Kilku Lapończyków - odpowiedział Reijo. - Wstąpi
li tu, ale nie na długo. Prawie od razu wyjechali.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
- Zbieg, którego szukamy, jest Finem - odezwał się jeden
z mężczyzn. - Kwenem - poprawił się. Tak pogardliwie na
zywano tych, którzy przybywali tu przez granicę z Finlandii.
- Wiadomo, że oni zawsze trzymają się razem - dodał
inny i uśmiechnął się znacząco.
Reijo poczuł na karku zimny pot. Ręce miał wilgotne.
- Dziwne, że właśnie tu się zatrzymali. Kiedy tamten
zbiegł...
Tworzyli łańcuch dowodów. Reijo nie bardzo rozumiał.
Nie mógł powiedzieć nic, by zmienić tok ich myśli.
- W stajni stoi koń.
Ole Hermanss0n uniósł brwi, a na jego czole utworzyły
się cztery zmarszczki.
- To niegłupi pomysł trzymać tu konia. Może się przydać
w czasie ucieczki. - Skierował świdrujące spojrzenie w stro
nę Reijo. - To nie brzmi korzystnie dla ciebie, prawda?
- Na Boga! - zawołał porywczo Reijo. - Kogo szukacie?
- Przestępcy - odparł Hermansson lodowato spokoj
nym głosem. - Przestępcy, który mieszkał z kilkoma inny
mi jego pokroju. Juhani Korhonena. Oczywiście nigdy
o nim nie słyszałeś?
- Nigdy.
Znowu nieznaczne wzruszenie ramionami pod futrza
ną kurtką. Twarz pozostała całkiem nieodgadniona.
W drzwiach stali jego ludzie, przyjąwszy wyczekującą po
stawę. Byli zmęczeni. Trzymał mróz, a oni przemierzyli ka
wał drogi. Mieli tego dość i nie chcieli spędzać na bezdrożach
więcej czasu niż to konieczne. Hermansson wiedział o tym.
Sam czul zmęczenie. I już od dawna nie miał skrupułów.
- Może nie. - Uśmiechnął się do Reijo. Zimno i bez cie
nia radości. - Ale jakie to ma znaczenie? Gwiżdżę na to,
co mówisz, młody przyjacielu. Mnie wystarczy, że tu sie
dzisz. I że jesteś Finem. Diabelnie nam to pasuje, prawda,
chłopaki?
Jego ludzie wydali zgodny pomruk.
- Nie może pan tego zrobić!
Raija wstała i spojrzała wrogo na mężczyznę przed sobą.
- Co z pana za człowiek, skoro mówi pan w ten sposób?
Zaśmiał się szyderczo.
- Obiecałem, że się o tym przekonasz - rzekł niemal do
brodusznie. - Nie denerwuj się, mała kocico. Trochę cierpli
wości. Przyjdzie jeszcze twój czas, możesz być tego pewna!
Reijo zbladł. Koszmar okazał się zbyt rzeczywisty. Po
winni stąd wyjechać, kiedy mieli na to czas. Wszystko przez
to przeklęte miejsce, przez to przeklęte uroczysko Raiji!
Jego głos nie brzmiał całkiem pewnie:
- Nie rób Raiji i Tarji krzywdy! - Obecne położenie nie
pozwalało mu żądać, dlatego prosił. Wiele go to koszto
wało, ale to zrobił. Ze względu na Raiję... - Zróbcie ze mną
co chcecie, ale zostawcie kobiety i dzieci w spokoju!
- No tak - rzekł Hermansson z ironią. - Nie jesteś by
najmniej tak pociągający jak te dwie ptaszyny. Ale dzię
kuję za radę...
Reijo zaklął w duchu.
Mężczyźni śmiali się grubiańsko.
- Unieszkodliwić go!
Rozkaz został wydany beznamiętnym głosem. Kilka se
kund później dwóch mężczyzn rzuciło się na Reijo i go
związało. Jego opór pozwolił mu jedynie zachować reszt
ki szacunku dla samego siebie, nie zdał się na nic więcej.
Raija próbowała mu pomóc, lecz Hermansson w porę
ją zatrzymał.
Tarja wycofała się z dziećmi do najciemniejszego zakąt
ka pomieszczenia. Ukryła ich twarze w fałdach swej spód
nicy, a sama przyglądała się temu, co się działo, szeroko
otwartymi, przerażonymi oczami.
Reijo został rzucony na podłogę jak kawał mięsa.
- Bestie! - syknęła Raija. - Potwory! Dzikusy! Szumo
winy! Tyrani!
Utkwiła płonące spojrzenie w mężczyźnie, który trzy
mał jej rękę w żelaznym uścisku - po czym splunęła mu
prosto w twarz.
Jego usta utworzyły wąską, napiętą kreskę. Oczy po
ciemniały. Zręcznym ruchem wytarł policzek, a jego mina
nie wróżyła Raiji nic dobrego.
- Przeklęta kocica!
Wykręcił jej ręce do tyłu i unieruchomił silną dłonią.
Mocno i brutalnie przycisnął dziewczynę do swej piersi.
Zaczęła się niemal dusić w wilczym futrze i odwróciła
twarz ku górze, aby włosy nie dostały się do ust.
Liczył na to. Uśmiechnął się z triumfem. Zachował ten
uśmiech na twarzy do chwili, kiedy pochylił się nad Raiją
i niezwykle mocno i brutalnie pocałował ją, poniżając ją
w ten sposób.
Raija broniła się, ale niewiele mogła zdziałać przeciw te
mu przewyższającemu ją niemal o pół metra mężczyźnie
o sile niedźwiedzia.
Reijo szarpał się na podłodze, ale nie pomogło to wię
cej niż opór Raiji.
Hermansson podniósł dziewczynę w górę jak lalkę. Fu
tro kurtki tłumiło uderzenia i kopniaki, choć i tak nie
miałby większych kłopotów z ich odparowaniem. Jego lu
dzie uśmiechali się wymownie. Zdarli z siebie grube okry
cia i rzucili się na jedzenie stojące na stole. Niektórzy już
zaczęli zerkać ku Tarji.
- Ta jest moja - rzekł Hermansson. Skierował się ku
drzwiom do bocznej izby, demonstracyjnie przechodząc
ponad Reijo. - Założę się, że chciałbyś być teraz w moich
spodniach - rzekł szyderczo i celowo zahaczył jedną nogą
o leżącego.
Zarówno Raija, jak i Reijo posłali mu kwieciste prze
kleństwa po norwesku.
Na Ole Edvardzie Hermanssonie nie zrobiło to większe
go wrażenia. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zamykając za
sobą drzwi. Pchnął Raiję na najbliższe łóżko. Przywitała go
kopniakiem i paznokciami, kiedy rzucił się na nią, zdejmu
jąc przedtem jeszcze jedną warstwę ubrania. Jej opór tylko
go rozdrażnił, śmiał się, kiedy z nią walczył, cios za cios.
- Im bardziej zacięta walka, tym słodsze zwycięstwo -
mruknął tuż przy skroni Raiji.
Syknęła, że jest łajdakiem pierwszej klasy.
- Inne nazywały mnie mężczyzną pierwszej klasy - szep
nął, wsuwając rękę pod jej ubranie. Dotknął miękkiej skó
ry i krąglości, które go zachwyciły. Już w chwili, kiedy
wszedł do izby, zauważył, że ta dziewczyna jest niezwykła.
Wydawała mu się tak pociągająca, że chyba każdemu męż
czyźnie na jej widok zapierało dech. Od razu wiedział, że
musi ją mieć.
Doprowadził do sytuacji, w której mógł ją posiąść. To
jedna z zalet jego służby. Dawała mu władzę. Raija mogła
walczyć do woli, jej siły w końcu muszą się wyczerpać,
a jego nie zmęczy tak szybko. Zdusił jej przekleństwa jesz
cze jednym namiętnym pocałunkiem. Ugryzła go do krwi,
lecz nawet to nie mogło go powstrzymać, dodało tylko pi
kanterii - nic poza tym. Nie posiadł nigdy takiej kobiety
jak ta, a sprawdził już wiele łóżek.
Raija miała obolałe całe ciało, wargi jej krwawiły. Nie
mogła prawie oddychać pod jego ciężarem, a chwyt za rę
ce sprawiał nieznośny ból. Z jej oczu trysnęły łzy. Płaka
ła ze złości, ale się nie poddawała. Nadal walczyła, choć
już nie z tą samą siłą, co wcześniej. W izbie panował chłód,
lecz Raiję zlewał pot. Łzy i pot piekły skórę. Usta mężczy
zny pokrywały pocałunkami jej policzki i szyję. Chwycił
ją tak, że nie mogła go uderzyć, jego ciało znajdowało się
bezwstydnie blisko. Przycisnął się do niej tak mocno, że
dobrze czuła jego męskość.
Pocierał biodrami o jej biodra. Mimo gwałtownych pro
testów Raiji podciągnął jej spódnicę do pasa i zręcznymi
rękami zerwał z niej bieliznę.
Raija zaciskała z całej siły zęby i kolana, ale Hermans-
son już wcześniej miewał do czynienia z niepokornymi
kobietami. Jego wargi otworzyły jej usta, a silne kolano
wcisnęło się między uda. Poczuła, jak jego ręka podążyła
za kolanem, jak prześlizgiwała się po najbardziej intym
nych częściach ciała - ręka wprawnego kochanka. Raija ni
gdy wcześniej nie została tak upokorzona. Wszystko
w niej burzyło się przeciw niemu. Czuła tylko pogardę
i odrazę do tego mężczyzny. Potraktował Reijo jak jakieś
parszywe zwierzę, a teraz wykorzystywał ją jak dziwkę.
Walczyła do upadłego. Musiał użyć siły, by się przed nim
otworzyła. Bral ją przemocą. Wdzierał się w nią.
Jej opór doprowadzał go do ekstazy, jakiej nie zaznał
w objęciach żadnej kobiety. Ale nic mu nie dała. Sam
wziął. Wziął gwałtem.
Raija obiecała sobie, że nigdy mu tego nie zapomni.
Nikt nie potrafił nienawidzić tak jak ona.
Odsunął się od niej i drwiąco uśmiechał w półmroku.
- Jesteś całkiem gorąca, Raiju, córko Erkkiego Alatalo
- rzekł pogardliwie.
- Czyżby?
Dokuczał jej ból w każdym mięśniu ciała, ale nie mo
gła temu łajdakowi pozwolić na radość ze zwycięstwa, da
jąc po sobie poznać, że ją złamał.
Uniósł jej głowę za włosy i pocałował namiętnie jej
spuchnięte wargi. Kiedy ją puścił, Raija wytarła usta. Ten
gest nie budził żadnych wątpliwości.
- Myślę, że mógłbym się z tobą dobrze zabawić - po
wiedział z namysłem. - Nie co dzień przeżywa się w łóż
ku coś takiego.
Raija zaśmiała się głucho.
- O, nie, z pewnością!
- Mógłbym ci dać nauczkę - zapewnił ją stanowczym
głosem. - Gdybym chciał, mógłbym to zrobić. Ale jestem
dziś w dobrym humorze. Wezmę ze sobą tylko tego rwo-
jego zucha, a wy pozostali możecie robić, co wam się po
doba. To zapłata za przyjemność, jaką mi dałaś.
- Idź do diabła - syknęła Raija.
Roześmiał się i otworzył na oścież drzwi do izby. Jeden
z jego ludzi stał ze spodniami opuszczonymi do kolan
i pocił się nad Tar ją. Dwóch innych przyciskało dziewczy
nę do stołu kuchennego i dłońmi zakrywało jej usta, żeby
nie krzyczała.
Reijo przeklinał rozwścieczony i wymyślał mężczy
znom - wszystko na próżno.
- Moglibyście przynajmniej pomyśleć o dzieciach! -
krzyczał z podłogi.
- Tak - odezwał się Hermansson, obserwując gwałt
z chłodnym zainteresowaniem. - Oszczędzimy dzieci,
prawda? Twojej siostrze i twojej... - uśmiechnął się - ...tak,
kobietom to się podoba, prawda? - dokończył gładko. Bru
talnie uniósł Reijo i cisnął go na ścianę. - Weźmiemy tyl
ko ciebie, zuchu. Ja to nazywam człowieczeństwem.
- Do diabła z twoim człowieczeństwem!
Raija zabrała przerażone dzieci do bocznej izby. Stanę
ła boso przed mężczyzną, który ją zgwałcił i upokorzył
bardziej niż ktokolwiek inny. Jej ciało nosiło ślady jego
rąk i zębów, ale miała jednak jeszcze dość charakteru, by
powiedzieć mu, co o nim myśli.
- Ty i twoi ludzie jesteście obrzydliwymi kreaturami -
wycedziła przez zęby.
Ostatni z mężczyzn wykorzystał bezbronne ciało Tar-
ji. Dziewczyna leżała, płacząc, na kuchennym stole, gdy
tymczasem trzech ludzi wójta poprawiało ubranie.
Kąciki ust Raiji drgały - ze złości i pogardy.
- Zapłacisz za to! Pewnego dnia przypomnisz sobie, co
dzisiaj zrobiłeś, i pożałujesz każdej minuty.
Stalowoszare oczy zmieniły się w dwie wąskie szparki.
- Uważaj na swój język, kocico - rzekł ostro. - Może
się zdarzyć, że pożałuję swojego człowieczeństwa i mimo
wszystko wezmę cię ze sobą.
Cień strachu pojawił się w jej oczach, chociaż usiłowa
ła ukryć, że się boi.
Hermansson zauważył to i uśmiechnął się.
Demonstrując przed Reijo swą przewagę, przyciągnął
ją znowu do siebie i pocałował mocno i długo. Namiętnie.
Raija broniła się, lecz jego usta przywarły do jej warg. Jęk
rozpaczy Fina brzmiał jak muzyka dla uszu Olego Edvar-
da Hermanssona. Przedłużył pocałunek o całą wieczność,
po czym odrzucił Raiję od siebie niczym brudną szmatę.
- Zazdrosny? - spytał, patrząc na Reijo. W zielonych
oczach jarzyła się nienawiść. - Zabieramy cię ze sobą - rzu
cił lekko. - Przyjrzyj się dobrze tej dzikiej kocicy. Widzisz
ją po raz ostatni. Działanie w zmowie ze zbiegłymi prze
stępcami to poważny zarzut. Wójt nie będzie patrzył na
to przez palce...
Nie przeszkodził Raiji, kiedy rzuciła się przyjacielowi
na szyję. Z ironią przyglądał się obojgu. Być może głębo
ko w jego duszy pojawił się również cień goryczy? Raija
przytuliła policzek do twarzy Reijo. Objęła go tak, jak ni
gdy przedtem go nie obejmowała.
- Nie bój się! - żarliwie szepnęła mu do ucha. - Nie bój
się! Ten łajdak nie będzie mógł cię długo trzymać. Pomo
gę ci, przysięgam, że ci pomogę, Reijo!
Spojrzeli sobie w oczy. Głębokie, zielone oczy Reijo
wyrażały wszystkie uczucia, jakimi ją darzył. Mówiły wię
cej, niż kiedykolwiek zdołał wyrazić słowami.
- Pilnuj dzieci - szepnął w ich własnej mowie. Ludzie
wójta nie rozumieli jej. - Uważaj na siebie, Raiju. Nie zrób
niczego, za co będziesz musiała cierpieć niesprawiedli
wość. Nie ryzykuj z mojego powodu. Nie zniosę tego...
- Ale to wszystko moja wina!
Usta dziewczyny pieściły chude policzki Reijo. Spojrze
nie mówiło o miłości.
- Nie myśl o tym! - poprosił. - Pomyśl o sobie, droga
przyjaciółko. Pomyśl o dzieciach. Pomyśl przede wszystkim
o was. Dla mnie jesteście, ty jesteś... najważniejsza. Moje ży
cie tak niewiele znaczy w porównaniu z waszym... z twoim...
Zmartwiona przysunęła czoło do jego czoła. Rękoma
gładziła twarz Reijo. Zawsze wydawał się kimś oczywi
stym w jej życiu. Teraz stał przed nią związany. Pojmany.
Jak nędzny przestępca - a ona nie mogła nic zrobić, by mu
pomóc.
- Kocham cię, Raiju — powiedział cicho. Nie widziała
jeszcze, żeby kiedykolwiek jego oczy zapłonęły goręcej
i bardziej żarliwie. Wiedziała, że mówi prawdę. Wiedziała
o tym od dawna. Lecz zawsze w" jej życiu byli inni, waż
niejsi od niego.
Reijo zrobił dla niej więcej niż ktokolwiek inny. Po
święcił więcej. Bardziej pomógł. Okazał się lepszym przy
jacielem. Zawsze ją wspierał, kiedy potrzebowała pomocy.
Reijo nigdy jej nie zdradził. Miała wrażenie, że to niepraw
da, widząc, jak odchodzi.
Usłyszała swój własny głos, łagodniejszy niż w ciągu
wielu lat:
- Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego miałam, Re
ijo. Znaczyłeś dla mnie więcej niż wszyscy inni, z wyjąt
kiem jednego...
Zapiekło pod powiekami, lecz powstrzymała łzy.
- Można kochać na bardzo wiele sposobów, Reijo. Na
jeden z nich kocham ciebie. I uwolnię cię.
- Może byśmy już pojechali? - Ole Edvard Hermans-
son był złośliwy. - Czy to wzruszające rozstanie dobiega
już końca? Raija?
Odsunęła się od Reijo, ale nie spuszczała z niego wzro
ku. Chciała, żeby zrozumiał, że nigdy go nie zdradzi.
- On się tak łatwo nie wymknie - odezwał się Hermans-
son. - Osobiście dopilnuję, żeby wójt go odpowiednio uka
rał... być może powiesił...
Ostatnie słowo rzucił jakby od niechcenia.
Raija złożyła ręce na piersi. Jeszcze nie zapięła bluzki,
ale chciała się przynajmniej zasłonić. Nie zwracała uwagi
na pożądliwe spojrzenia.
- Myślę, że opowiem wójtowi całkiem inną historię -
oświadczyła stanowczo.
Mężczyzna roześmiał się serdecznie i nakazał swoim lu
dziom, by odpowiednio zaopiekowali się Reijo.
- Muszę przyznać, że masz zbyt wysokie mniemanie
o swoich zdolnościach przekonywania, moja droga.
Twarz Raiji nawet nie drgnęła.
Hermansson wzruszył ramionami, rzucił ostatnie spoj
rzenie na dziewczynę - jedyną, która go tak oczarowała,
że stracił dla niej głowę - po czym zamknął za sobą drzwi.
Nie słyszał jej przekleństw, ale doskonale mógł je sobie
wyobrazić.
10
Raija pokazała światu oblicze zimne jak lód. Jak tylko
ludzie wójta się oddalili, wróciła do pakowania rzeczy. Sie
działy z Tar ją gotowe do podróży, kiedy Matte z synami
pojawił się znowu.
- Sądziłem, że najlepiej będzie, jeśli pozostaniemy w pobli
żu - rzekł Lapończyk. Zauważył, że Reijo nie było w domu.
Raija bezbarwnym głosem opowiedziała, co się stało.
Nie ukrywała niczego, synowie Mattego zakłopotani
utkwili wzrok w podłodze i zaczerwienili się, kiedy opisy
wała czyny nieproszonych gości. Nawet Matte jęknął obu
rzony, odwracając wzrok.
- Możecie pójść z nami - rzekł i zaczął pakować sprzęty.
Opuścili chaty, kiedy już się zmierzchało. Nie pozosta
wili po sobie nic, co mogłoby świadczyć o ich bytności.
Konia zabrali ludzie wójta.
Raija i Tarja wsiadły każda do innych sań, razem z zawsty
dzonymi młodymi Lapończykami. Matte zajął się dziewczyn
kami. Raija wzięła tylko niemowlę.
Ani razu nie obejrzała się za siebie. Uroczysko odcisnę
ło w jej duszy ślad na całe życie, nie musiała utrwalać je
go widoku.
Rozmyślała. O człowieku, który stał się jej bohaterem
od chwili, kiedy przyjechała do Lyngen. Była wtedy roz
trzepaną dziewczynką. Reijo mówił do niej językiem jej
dzieciństwa. To wtedy został jej przyjacielem. Dopiero du
żo później poznała go naprawdę. Jako podlotek na wiele
spraw nie zwracała uwagi. Na początku wystarczyło, że
jego los nie różnił się zbytnio od jej własnego oraz że Re-
ijo był wspaniałym towarzyszem zabaw.
Dopiero wtedy, kiedy Kalle zaczął jej okazywać zaintere
sowanie, uświadomiła sobie, że również Reijo nie pozosta
wał obojętny - choć w osobliwy sposób. To wtedy zdobyła
nad nimi władzę. Ale to było dawno temu. Tak dawno, że
równie dobrze mogło upłynąć tysiąc lat od tamtej chwili. Te
raz prowadzono go do więzienia. Raija widziała już nieraz
ludzi wójta i potrafiła sobie wyobrazić, jak go potraktują.
Zwykli śmiertelnicy niewiele mają do powiedzenia. Jeżeli
ktoś na górze zdecyduje, że mają cierpieć, to będą cierpieć.
Raija utraciła wiele ze swych młodzieńczych marzeń. Uj
rzała w wyobraźni Reijo ze związanymi rękoma. Kopane
go i popychanego przez Olego Edvarda Hermanssona i je
go kompanów. Tych, którzy byli tylko twarzami bez na
zwisk - i którzy okrutnie gwałcili Tarję na oczach dzieci.
Rosła w niej nienawiść.
Ujrzała inne obrazy.
Przypomniała sobie Reijo i Mikkala przy świeżo wyko
panym grobie Kristiny. Przybranej matki.
Spotkali się przy nim. Rozmawiali ze sobą. W pewnym
sensie rozumieli się nawzajem. Nigdy się nie dowiedziała,
o czym wtedy mówili, ale to nie miało żadnego znaczenia.
Od tamtego dnia Reijo znal jej sekret. Wiedział, do ko
go należy jej serce. Raija nigdy wcześniej nie pomyślała
o tym, że ciężko mu nosić w sobie tę tajemnicę. Właści
wie nigdy się nie zastanawiała, że on potrafi kochać rów
nie silnie jak ona. Zawsze chyba sądziła, że to, co Reijo do
niej czuje, to tylko ulotne marzenie - tak samo poważne
jak swawolny letni wiatr. Również ona mogła się mylić.
Pamiętała też ten chłodny jesienny dzień, kiedy poślubi
ła Karla. Kiedy Raija Alatalo została Raiją Elvejord. Ściśle
biorąc, nadal nią była, chociaż wolała nie używać tego na
zwiska. Kalle pozostał w jej wspomnieniach jako jasnowło
sy chłopiec o rozbieganych oczach i spoconych dłoniach.
Reijo był w jego wieku, lecz posiadał więcej siły. Nie
uciekał wzrokiem nawet o cal. Miał silne i kanciaste ręce -
szorstkie jak u mężczyzny. Zarost na brodzie. Bardziej męż
czyzna niż chłopiec.
Kalle natomiast wydawał się bezradnie zakłopotany i za
gubiony. Tak wyraźnie w niej zakochany, że Raiję przypra
wiało to o niesmak. Tymczasem Reijo siedział z ponurym
wzrokiem, prawdziwy mężczyzna. Wtedy go zauważyła. Tań
czyła z nim cały wieczór. Upokorzyła Kallego i to za jej spra
wą Reijo czuł się nie w porządku. Ale świetnie się bawiła.
Przez chwilę. Tak lekko się poruszał. Nadal się nie zmienił.
Później dochowywał wierności - pojawiał się zawsze,
kiedy potrzebowała przyjaciela. Nigdy nie zrobił niczego,
co mogłoby zostać źle zrozumiane.
Był najlepszym przyjacielem Kallego - a także jej przy
jacielem. Przyniósł wiadomość o śmierci Kallego. Przepro
wadził się do niej - nie żądając nic w zamian. Do chwili,
kiedy zdesperowani, opanowani przez namiętność, szukali
ciepła u siebie nawzajem. Wtedy zaczęła rozumieć, że jego
uczucia nigdy nie wygasły. Nosił je w sobie przez cały czas.
Jego serce zawsze biło dla niej. A uczucia w miarę upły
wu lat raczej się rozwinęły. Rosły. Dla niej. To, co ona czu
ła do Mikkala, Reijo czuł do niej.
To trudne do zrozumienia, prawie nie do zaakceptowa
nia. Teraz jednak Raija wiedziała, że to prawda. Ta podróż
otworzyła jej oczy na wiele spraw, których do tej pory do
siebie nie dopuszczała. W tej podróży otrzymała dwa za
dania. Miała osiągnąć w życiu coś więcej, niż obiecała jej
Elle - dawno temu: szczęście. Dla Raiji szczęście oznacza
ło tylko jedno, wspólne życie z Mikkalem. Przedtem jed-
nak musiała pomścić dwa istnienia, zdławione ręką złego
człowieka na odludnym płaskowyżu.
I uwolnić Reijo.
To wydawało się teraz najważniejsze. Najpilniejsze.
Kiedy przybyli na miejsce, zapadła już noc. Przywitało
ich ciche skupisko zasypanych śniegiem darniowych chat.
Z jednej z nich unosił się w górę wąski słup dymu. Matte
zatrzymał się przed chatą i wszedł do środka, trzymając
Maję i Elise za rękę.
Raija wysiadła z sań. Nogi miała zdrętwiałe od siedzenia
w niewygodnej pozycji, ale nawet nie zmarzła. Nie czuła
się już tak rozpaczliwie samotna jak w chwili, kiedy obcy
mężczyźni zabrali ze sobą Reijo. Po jakimś czasie domyśli
ła się, że Matte ukrył się pewnie gdzieś w pobliżu. Po pro
stu nie chciał mieć kłopotów. Nie można go za to winić.
Zobaczyła, jak jeden z synów Mattego pomaga Tarji wstać,
i uspokoiła się, że nie musi się o nią martwić. Zajmą się nią.
Raija z Knutem na rękach weszła do środka.
- Mamy gości - wyjaśnił Matte dziewczynie przy pale
nisku. - Sara - rzekł w kierunku Raiji. Nie przedstawił ich.
Raija pomyślała, że stary nie chce zanadto się angażować.
Pomagał im na własnych warunkach.
Pierwsze, co dostrzegła, patrząc na dziewczynę, to pa
ra nieśmiałych oczu spoglądających spod długiej grzywki.
Wstydliwe spojrzenia, które umykały, gdy ktoś kierował
na nią wzrok.
- Nasi przyjaciele mają kłopoty.
Dziewczyna nie spytała, jakie. Nie odezwała się ani sło
wem.
Dzieci były zmęczone, lecz mimo to ciekawe nowego
miejsca. Raija nie martwiła się o Knuta. To silny i odpor
ny chłopiec. Krzepki malec. W dodatku za mały, żeby ro
zumieć wydarzenia, jakie się ostatnio rozegrały. Za mały,
żeby rozumieć, co się stało, kiedy ludzie wójta wyjechali
razem z Reijo. Za mały, żeby cokolwiek rozumieć.
Ale dziewczynki...
Raija przyglądała się im zmartwiona. Zauważyła, że patrzy
na Tarję bardziej jak na jedno ze swoich dzieci niż jak na przy
jaciółkę. Życie Tarji z pewnością nie przypominało bajki, lecz
dziewczyna miała inną naturę niż Raija. Tłumiła w sobie prze
życia. Zamykała się w sobie. Czyniła sobie wyrzuty. Raija ła
twiej godziła się na to, by inni brali na siebie część winy. Tar-
ja siedziała teraz zatopiona we własnych myślach, patrzyła
przed siebie nieobecnymi oczami. Zaglądała do świata, gdzie
nikt nie mógł jej dosięgnąć. Raija obawiała się tego muru, ja
ki dziewczyna budowała między sobą a resztą otoczenia -
własny sposób obrony przed tym, co złe i trudne. W gruncie
rzeczy Raija rozumiała ją. To takje proste - odgrodzić się od
wszystkiego i nie pozwolić się zranić. Proste i niebezpieczne.
To tak, jakby zaakceptować własną połowiczną śmierć.
Raija zdjęła z siebie szal i grubą kurtkę. Grzywka za
częła topnieć. Śnieg, który kładł się niby lodowy kaptur
na czarnych kosmykach, stopił się i spływał teraz wąski
mi strużkami w dół czoła. Odgarnęła włosy. Pragnęła zna
leźć przy sobie kogoś, na kogo mogłaby zrzucić odpowie
dzialność, ale tym razem była sama.
Mikkal znajdował się tam, gdzie jego miejsce - razem
ze swoją żoną i synem.
Kalle umarł.
Antti nie żył.
A Reijo zabrali ludzie wójta. Tym razem nie miała przy
sobie człowieka, na którym mogłaby się oprzeć i na które
go mogłaby liczyć. Tym razem musiała radzić sobie sama.
- Zdejmij kurtkę - odezwała się szorstko do Tarji. Sa
ma usłyszała, jak ostro zabrzmiał jej głos. Miała o to do
siebie pretensję.
Tarja wpatrywała się przed siebie wielkimi, błyszczący
mi oczami. Raija zamierzała porozmawiać z nią zaraz po
tym, co się stało - po okrutnym i upokarzającym gwałcie
- ale wtedy nie było na nic czasu. To żałosne usprawiedli
wienie. Lecz jedyne, jakie miała. Sama ledwie się czuła do
rosła. Sama również została zhańbiona. Ogarnęła ją pani
ka na krawędzi histerii. Nie miała odwagi rozmawiać
z Tarją. Własne troski przysporzyły jej wystarczająco wie
le bólu. Zabranie Reijó przesłaniało wszystkie inne cier
pienia. Tarja nie miała wyłącznego prawa do zmartwień.
- Słyszałaś? - głos Raiji zabrzmiał przenikliwie, postą
piła krok w stronę Tarji.
Szkliste oczy zwróciły się ku niej. Pytające, jak u po
krzywdzonego dziecka. Pełne bólu.
- Zdejmij kurtkę!
- Nie krzycz!
Nagle między nimi pojawiła się Elise. Sięgała Raiji do
pasa, lecz stała między nią a Tarją jak dzikie zwierzę go
towe bronić swych młodych.
- Powinnaś być miła dla Tarji! - wybuchnęła dziewczyn
ka. Niebieskie oczy ciskały błyskawice ku Raiji jak nigdy
wcześniej. - Panowie byli niedobrzy. Powinnaś być miła
dla Tarji, Raija!
Tarja rozebrała się, lecz jej wzrok pozostał równie nie
obecny. Wykonywała ruchy tak, jakby niezupełnie zdawa
ła sobie sprawę z tego, co robi. Jak gdyby znajdowała się
w innym miejscu, pochłonięta czymś innym - oderwana
od rzeczywistości, w której tkwili wszyscy pozostali.
- Będę miła dla Tarji - obiecała Raija i pogłaskała Elise
po policzku.
Raija wyobrażała sobie wszystko całkiem inaczej, kiedy
przygarnęła do siebie maleńką córeczkę Evy i Fredrika.
Wierzyła, że będzie w stanie zapewnić dziecku spokój.
Dom. Omal nie roześmiała się w głos, lecz uznała, że to ani
czas, ani miejsce po temu. Niewiele dała Elise. Wyjątkowy
spokój! Jednak to nie pora, by użalać się nad sobą. Elise zro
zumiała więc wiele z tego, co się stało. Nie potęgowało to
szacunku Raiji dla samej siebie. Ani nie pomniejszało trosk.
- Zmęcona - odezwała się Maja. - Maja zmęcona. Reijo
położy mnie spać.
Minęło kilka sekund, zanim Raija odważyła się spojrzeć
swej córeczce w oczy. Słowa dziewczynki świadczyły o tym,
że niewiele rozumiała. To dobrze. Być może Mai nie będzie
prześladował koszmar tego dnia. Ale jak jej powiedzieć, że
nie ma z nimi Reijo? Że Reijo nie przyjdzie, kiedy będzie
zasypiała. Ani jutro. Ze Reijo długo nie wróci...
- Reijo wyjechał - szepnęła przy włosach Mai. - Reijo
nie może cię położyć dziś wieczorem, skarbie. Ale na pew
no o tobie myśli.
- Reijo położy mnie spać!
Maja zwykle dostawała to, czego chciała. Tym razem oka
zało się to niemożliwe. Raija zagryzła zęby i powstrzymała
łzy, jednocześnie starając się opanować irytację, jaką wzbu
dziło w niej zachowanie córki. Maja nie ustępowała.
Wrzeszczała na matkę i wzywała Reijo tak głośno, że
z pewnością słychać ją było na wiele mil na tym nagim
płaskowyżu. Ale niewiele to pomogło.
Kiedy wreszcie zasnęła z wyczerpania, miała twarz mo
krą od łez.
Tarja i Elise zasnęły wkrótce potem, obejmując się na
wzajem. Knut spał błogo w małej kołysce, którą Matte
skądś wyciągnął i podał Raiji bez zbędnych słów. Wszyst
kie dzieci spały.
Raija sama chętnie by się położyła, ale wiedziała, że te
raz na niej spoczywała odpowiedzialność za jej małą ro
dzinę. Usiadła przy palenisku razem z Mattem i trójką je-
go dzieci. Kiedy zdjęli czapki i wierzchnie ubrania, Raija
odkryła w ich twarzach pewne podobieństwo.
Sara, ze zgrabnym nosem i pełnymi ustami, zapowiada
ła się na ładną pannę. Miała jeszcze dziecinnie zaokrąglone
policzki. Raija uznała, że liczy sobie nie więcej niż trzyna-
ście-czternaście lat, lecz najwyraźniej na jej barkach spoczy
wały wszelkie kobiece obowiązki. Raija zgadywała, że mat
ka nie żyje.
Od razu też się zorientowała, że synowie są kawalerami.
Nigdy jeszcze nie spotkała przedstawicieli płci przeciwnej,
którzy tak niezręcznie zachowywaliby się w obecności ko
biety. Czuła, że im się podoba, ale nawet nie mieli odwagi
na nią spojrzeć. Z trudem powstrzymywała uśmiech.
- Jakie masz plany? - spytał Matte. Teraz, kiedy Tarja
i dzieci spały, mówił w rodzimym języku, nie po fińsku,
chociaż opanował go niemal równie dobrze jak lapoński.
- Plany?
Raija nie miała planów. Otwierała się przed nią tylko
jedna droga. Nie pozostawiono jej wyboru.
- Gdzie urzęduje wójt? - spytała, nie odrywając wzro
ku od Mattego.
Ojciec i synowie wymienili spojrzenia.
- Rozumiem - rzekł Lapończyk powoli. - Alta.
Raija słyszała wcześniej tę nazwę. Reijo mówił kiedyś
o tym miejscu. Zastanawiał się, czy nie powinni się tam
osiedlić. To ironia losu, że właśnie tam go zabrali.
- Czy to daleko?
Jeden z synów potrząsnął głową.
- Kilka dni. Jeśli się zna drogę.
- Nie znam drogi - powiedziała Raija całkiem niepo
trzebnie. - Ale pojadę tam. Muszę.
- Nie możesz zabrać z sobą dzieci - oświadczył Mat
te. - Ani dziewczyny. Nie jest całkiem zdrowa. Nie mo-
że teraz ruszyć w drogę. A tym bardziej do tego miasta.
Raija też o tym myślała. Czuła, że musi pozostawić
dzieci i Tarję pod opieką obcych.
- Nie możesz też udać się w drogę sama - mówił dalej.
Raija zaczęła pojmować, do czego zmierza. Od razu
przystąpiła do rzeczy:
- Który z was mógłby mi tam towarzyszyć? Nie proszę
o nic więcej, tylko by któryś pomógł mi tam trafić. Do Al
ty. Tam, dokąd zabrali Reijo.
- Prosisz nas też, byśmy zajęli się dziećmi i dziewczy
ną - uzupełnił Matte z lekkim uśmiechem.
Raija nie zaprzeczyła. Wiedziała, że być może prosi o zbyt
wiele. W najgorszym wypadku będzie musiała pojechać
z Tar ją i dziećmi. Na chybił trafił w tę krainę śniegu, gdzie
wszystko wygląda podobnie. Nie. powiedziała nic - wiedzia
ła, że Matte myśli o tym samym. Zrzuciła na niego część od
powiedzialności, ale nie wstydziła się wcale z tego powodu.
- Johan może z tobą pojechać - zdecydował Matte. Je
go wzrok powędrował ku temu synowi, który wydawał się
bardziej nieśmiały.
Chłopak zaczerwienił się i Raija nie mogła się po
wstrzymać od uśmiechu. Matte wiedział, co robi. Zauwa
żył to samo, co Raija intuicyjnie wyczuwała - że obaj sy
nowie są pod wpływem jej kobiecego uroku. Że obu mo
głaby mieć w swej władzy, gdyby chciała. A Matte był
człowiekiem praktycznym. Pozwolił bardziej niezręczne
mu
ze swoich nieśmiałych i wstydliwych synów towarzy
szyć pokusie pod postacią kobiety. Nawet gdyby chłopak
zakochał się w Raiji, nie wykorzysta sytuacji. Każdemu in
nemu wystarczyłyby może dwa dni, żeby przełamać lody,
lecz przyszły towarzysz podróży Raiji zdoła w tym czasie
najwyżej w połowie pokonać mur strachu i nieśmiałości
wobec kobiet. Nie będzie stanowił zagrożenia. Matte wie-
dział też, że Raija nie będzie niebezpieczna dla tego syna.
Ojciec nie chciał, by chłopak związał się z wdową z kil
korgiem małych dzieci. Łatwo go było przejrzeć.
- Kiedy? - spytała Raija szybko.
- Jutro wieczorem?
Skinęła głową. I tak zaciągnęła u nich duży dług - nie
warto wspominać, że najchętniej wyruszyłaby od razu.
- Powinnaś się wyspać - rzekł stary Lapończyk i wstał.
- Sara położy się tutaj razem z tobą i dziećmi. Pomoże ci
przy nich. Zajmie się nimi dobrze w czasie twojej nieobec
ności. Mamy jeszcze jedną chatę. Tam spędzimy noc.
Wyszedł, a za nim synowie. Johan przesłał Raiji nieśmia
łe spojrzenie, zanim posłusznie podążył za bratem i ojcem.
Raija zastanowiła się przez chwilę, czy Matte zna swo
ich synów tak dobrze, jak mu się wydaje. Być może byli
bardziej samodzielni, niż myślał?
A jeżeli tak?
Raija wzruszyła ramionami. Czuła, że stała się bardziej
odporna. I silniejsza. Że wzniosła swój własny mur - rów
nie skutecznie jak Tar ja, choć innego rodzaju. Wiedziała,
że musi wydostać Reijo z więzienia. Niezależnie od tego,
ile będzie ją to kosztować. Poświęcił jej więcej niż ktokol
wiek inny. Winna mu jest pomoc. Niezależnie od tego, ja
kich będzie musiała użyć środków, uwolni go.
- Musisz go bardzo kochać - szepnęła Sara i po raz
pierwszy spojrzała wprost na Raiję.
Miała szare oczy. Jasne, szare oczy. Twarz wyrażała wiel
kie nadzieje i zdradzała marzenia, które także Raija długo
w sobie nosiła. Sara była jeszcze młoda. Dobrze jest mieć ma
rzenia, którym się można oddawać, kiedy jest się młodym.
- Tak - przyznała Raija. - Przypuszczam, że tak.
Wślizgnęła się między skóry. Odwróciła się do dziew
czyny plecami. Nie skłamała. Niezupełnie.
Reijo nie myślał. Przynajmniej w ciągu pierwszej doby.
Spał całkowicie wyczerpany. Przez całą drogę traktowano
go jak psa. Wydawało się, że najważniejszemu z ludzi wój
ta sprawia przyjemność poniżanie więźnia.
Dopiero dużo później Reijo zaczął się domyślać powo
dów takiego postępowania. Tak naprawdę ujawniło ono
słabość człowieka o kamiennym spojrzeniu. Ole Her-
mansson nienawidził go - nienawidził, ponieważ obaj cier
pieli z powodu tej samej słabości.
Do czego jest zdolna kobieta? Taka kobieta jak Raija...
Reijo zastanawiał się, kiedy zamierzają go postawić przed
wójtem. Kiedy usłyszy, o co go oskarżają.
Ciemna piwnica działała przygnębiająco. Reijo nie uważał,
że ma wielkie wymagania, ale cztery zimne kamienne ściany
i kilka skór w rogu nie tworzyły szczególnie domowej atmos
fery. Zresztą - nikt nie miał zamiaru się o to starać.
Jego prześladowcy bynajmniej nie zamierzali uprzyjem
nić mu pobytu. Teraz został tylko jeden z nich. Od kiedy
go zamknęli, nie widział żadnego z trzech drabów Olego
Edvarda Hermanssona.
Pozostał tylko on. Hermansson.
Reijo drżał z zimna. Niewiele pomagało, gdy obejmo
wał rękoma tułów i szczelnie owinął się skórami. Były
ciężkie i mokre. Przypuszczał, że o to także postarano się
celowo. Rozwiązali mu ręce, wrzucając go do tej czarnej
piwnicy. Przedtem dotkliwie pobili. Całe ciało bolało jesz
cze po tym, jak go potraktowali, ale to nie miało już więk
szego znaczenia. Zapłonęła w nim ślepa nienawiść. Zrobi
ło mu się trochę raźniej, kiedy wyobraził sobie, jak ich
urządzi, jeśli kiedyś wyjdzie z tego więzienia, do którego
trafił przez pomyłkę.
Oni jednak nadal go bili. Kopali. Słyszał ich śmiech, docie
rający pośród uderzeń i kopniaków. Pośród mdłości, smaku
krwi w ustach, bólu głowy i brzucha, i każdej części ciała.
Nie wiedział, jak długo leżał, kiedy się ocknął, drżąc z zim
na. Po chwili przyszedł Hermansson z wodą. Wodą i cienką
zupą, której smak nie wytrzymałby konkurencji z osiągnię
ciami Raiji w pierwszych niepewnych próbach gotowania.
Rai ja...
Zawsze ona.
Myśli wędrowały w kółko. Po dużych okręgach.
I mniejszych. Ale zawsze wracały do niej.
To utrzymywało go przy życiu. Jej obraz utrzymywał
go po właściwej stronie, kiedy balansował między rozsąd
kiem a szaleństwem. Jeśli choć trochę bardziej się skon
centrował, czuł niemal zapach jej włosów. Czuł niemal,
jak to jest, kiedy opuszkami palców gładzi jej miękką skó
rę. Jeżeli bardzo wysilił umysł, mógł niemal poczuć jej
wargi na swoich ustach.
Raija...
Musi się stąd wydostać, zanim ona podąży za nim i zro
bi coś głupiego.
Znał ją i jej dumę. To chyba jedyne, co jej pozostało,
ale zbyt wielka duma może się okazać niebezpieczna. Re-
ijo zawsze uważał, że owa duma stanie się jej przekleń
stwem. Że jej upór prędzej czy później sprowadzi ją na
grząski grunt. Nie chciał, by stało się to za jego przyczy
ną. Przysięgła, że go wydostanie. I powiedziała, że go ko
cha - w pewien sposób. Na swój sposób.
Reijo zdołał się uśmiechnąć, chociaż nawet ten nie
znaczny ruch sprawił, że skaleczone i opuchnięte usta po
pękały — i z drobnych ran, które zostały ponownie roze
rwane, popłynęła krew.
Nie miał żadnych złudzeń.
Czuł się jak w niebie, kiedy to mówiła. Ale wiedział, że
chciała go tylko pocieszyć. W beznadziejnej sytuacji, w ja-
kiej się znalazł, nie miała wielu możliwości, by to uczynić.
Mówiła o miłości. To jak ostatnia deska ratunku. Wspania
le było w to wierzyć - dopóki trwało. Przynajmniej świad
czyło o tym, że jej na nim zależało. Na tyle, by skłamać.
Reijo nie sądził, że mówiła to Kallemu. Nie sądził, by
szafowała tymi słowami wcześniej. Tylko jeden człowiek
przed nim je usłyszał.
Lecz to nie to samo. Mówiąc mu o swojej miłości, po
części kłamała. To nie miało nic wspólnego z uczuciami,
które chciałby w niej obudzić.
Obudził je kto inny. Reijo wiedział, komu się należały
owe dwa słowa. Komu pierwszemu je wyznała.
Reijo, który nigdy nie zadowalał się okruchami, czuł się
dziwnie wyróżniony tym, że był dla niej drugim z najlep
szych. Kochanym - w pewien sposób.
Kiedy ciało stopniowo zaczynało odczuwać skutki bru
talnego traktowania, również myśli nabrały jasności. Umysł
zaczął pracować z niemal równą ostrością jak przedtem. Re
ijo, choć skatowany i poniżony, był panem własnych myśli.
Z cierpką ironią uświadomił sobie, że właśnie wyznanie
Raiji przyczyniło się do jego klęski. Chociaż ta pewnego
rodzaju miłość z jej strony nie powinna w nikim budzić
zazdrości. Kochany w pewien sposób - przez biedną fiń
ską wiejską dziewczynę - wdowę po ubogim rybaku, któ
ry ledwie miał puch pod nosem.
Rai ja Alatalo powiedziała, że go kocha w pewien sposób.
Reijo bardziej przeczuwał, niż wiedział, że to właśnie
stanowiło dowód przeciwko niemu. Nie będzie żadnej
rozprawy sądowej. Jego sędzią i prześladowcą był jeden
i ten sam człowiek. Reijo zastanawiał się, co się wydarzy
następnym razem, kiedy ów człowiek przyjdzie. Zastana
wiał się, jak długo zamierza go tu trzymać. Prawdopodob
nie do końca życia, odpowiadał sobie w myśli z rosnącą
goryczą. Trzej pomocnicy otrzymali zapewne sowitą za
płatę, by trzymać język za zębami.
Pomijając fakt, że ich udział nie był na tyle chlubny, by
się nim chwalić. Mogli też zostać zmuszeni groźbą do mil
czenia. Reijo nie wierzył w to, by wolno im było bezkar
nie gwałcić niewinne kobiety wszędzie, gdzie się zjawią.
Nawet ludzie wójta nie mogli mieć takich przywilejów.
Najchętniej uciekłby z tego więzienia. W piwnicy nie
było jednak nawet szpary, przez którą docierałoby świa
tło dnia. Tylko kamienie. Sufit solidny, a klapa nad otwo
rem - z metalu. Ciężka. Zamknięta na klucz.
Reijo, obdarzony niewysokim wzrostem, nigdy do niej
nie dosięgnie. W pustym piwnicznym lochu nie znalazł ni
czego, na co mógłby się wspiąć.
Reijo skrzywił się - i poczuł, jak ból rozchodzi się po ca
łej twarzy. Nawet gdyby chciał się powiesić, byłoby to nie
możliwe. Oczywiście mógłby podrzeć własne ubranie na pa
sy i zrobić z nich linę, ale i tak nie miałby jej gdzie zaczepić.
Uwięziony...
Gdyby go tak nie skatowano, mógłby prawdopodobnie
obezwładnić swego prześladowcę. Ale człowiek wójta po
myślał o wszystkim. To pewnie część jego obowiązków.
W tym stanie, w jakim się teraz znajdował, Reijo miał
by kłopoty z pokonaniem pięciolatka. Poza tym jego straż
nik nie ryzykował. Kiedy się pojawiał, zawsze miał przy
sobie broń. Reijo nie był idiotą. Nie rzuciłby się na męż
czyznę, który mógłby - i chciał - go zastrzelić z zimną
krwią. Pogodził się ze swą niewolą. Przyjął ją z pokorą.
Bez względu na to, jak długo będzie trwała. Aż kot znu
dzi się zabawą z myszą. Musi czekać na decyzję człowie
ka, który nienawidzi go tak bardzo, że trzyma w ukryciu
we własnej piwnicy. Reijo nie rozumiał, jaką znajduje
w tym przyjemność, ale dobrze wiedział, że Raija potrafi-
ła mocno działać na mężczyzn. Zniewalać ich. Wyprowa
dzać z równowagi. Doprowadzać niemal do szaleństwa.
Kobiety jej pokroju zawsze przyczyniały się do wielu nie
szczęść. Były zbyt piękne, by wieść zwyczajne życie. Zbyt
piękne dla zwykłych mężczyzn. Wymagały mężczyzn,
którzy by im dorównywali.
Reijo nim nie był.
Jego strażnik również nie. Obaj o tym wiedzieli. Taka
świadomość mogła każdego mężczyznę przyprawić o utra
tę zdrowego rozsądku. Mimo wszystko Reijo nie żałował,
że poznał Raiję.
Leżał teraz w swym zimnym, wilgotnym i mrocznym
więzieniu i dziękował siłom wyższym za to, że dane mu
było poznać tę kobietę. Ponieważ ją pokochał.
Ze złożonymi rękami błagał, by Raija trzymała się z da
la. Reijo wolałby raczej umrzeć, niż pozwolić, by się dla
niego narażała.
Ole Hermansson nie pragnął śmierci więźnia. Chciał
widzieć, jak cierpi, ale nie mógł dopuścić do jego śmierci.
Nie wiedział zresztą, czy tego chciał.
Nie zastanawiał się nad tym problemem. Usunął go da
leko ze swej świadomości.
Potrzebował tego Kwena żywego. Upokorzonego, lecz
żywego. Wiedział o tym od chwili, kiedy ją ujrzał. Zoba
czył mężczyznę, który stał między nimi.
Tego mężczyznę.
Katowanie go sprawiało mu prawdziwą radość. Skaza
nie na chłód. Skazanie go na głód i pragnienie. Skazanie
na lęk, jaki może ogarnąć człowieka pozostawionego sa
mego w ciemności, przeświadczonego, że świat o nim cał
kiem zapomniał.
Ole Hermansson chciał patrzeć, jak ten brudny, krzy-
wonogi Kwen się czołga. Chciał widzieć go skrajnie upo
korzonego. Chciał, żeby i ona widziała go w takim stanie.
Krańcowego, absolutnego poniżenia.
Więcej...
Uśmiechnął się.
Nikt nie mógł zobaczyć, jak jego twarz łagodnieje. Nikt
nie mógł zobaczyć, że najbardziej zaufany i budzący po
strach człowiek wójta ma dołeczek w lewym policzku.
Nikt nie mógł zobaczyć, że uśmiech dodaje jego zimnym,
stalowoszarym oczom ciepła i życia.
Nikt nie mógł zajrzeć za kamienną, zimną maskę cyni
zmu, jaką nosił na co dzień.
I rzadko kto zauważał, że był przystojny. Za bardzo się
go bano, by móc to dostrzec.
Strach podążał śladami jego stóp.
Ole Hermansson chciał, by mężczyzna w piwnicy się
go bał - lecz jednocześnie pragnął jego zaufania. Chętnie
porozmawiałby z tym Kwenem.
O niej.
W jego masce istniały pęknięcia.
Lecz tylko dla niej.
Minęła doba, odkąd zaniósł więźniowi jedzenie. Kobie
ta, która zajmowała się jego mieszkaniem, poszła do domu.
Jego ludzie będą milczeć. Zabrali ze sobą zarówno groź
by, jak i kawał grosza. Ich usta pozostaną zamknięte.
A wójt nigdy się nie dowie o tej sprawie. Jeżeli ktoś do
niego przyjdzie i spyta o Kwena, wójt nie będzie mógł mu
pomóc. Nigdy nie przyjdzie mu na myśl podejrzewać swe
go najlepszego człowieka, swoją prawą rękę.
Nigdy nie pomyśli nic złego o Ole Edvardzie Hermans-
senie.
Jego piwnica stanowiła bezpieczne miejsce.
Nie mógł przegrać tej gry. Po prostu nie mógł. Wziął
chleb i dzban piwa. Może to rozwiąże język więźniowi.
Ole spojrzał na pistolet - uśmiechnął się ledwie dostrze
galnie i zostawił go. Nie musiał się obawiać tego młodego
chłopaka w ciemnej piwnicy. Sam przewyższał go wzro
stem o jakieś pół metra. I chociaż podziwiał zwinność i si
łę mięśni Kwena, wiedział, że z łatwością mógłby się z nim
rozprawić w uczciwej walce.
Teraz chłopak był pobity. Pokorny...
Ole przesunął na bok dywanik, przykrywający zejście
do piwnicy, i otworzył zamek. Żelazna klapa wydawała
mu się dość ciężka, lecz przy odrobinie wysiłku ją odsu
nął i spuścił drabinę w ciemną czeluść.
Lampa oświetliła tylko niewielki fragment piwnicy. Her-
manss0n zdołał jednak dostrzec skóry i skuloną pod nimi,
drżącą z zimna postać. Nie mógł się nawet uśmiechnąć.
Nauczono go chłodu i wyrachowania. Pełnił funkcje
wymagające określonych cech charakteru. Rzadko przy
chodziło mu wypełnianie obowiązków z trudem.
Jednak ta sprawa wyprowadziła go z równowagi.
Zszedł na dół, odwrócony plecami do człowieka, któ
rym pogardzał - więźnia. Mężczyzny, który miał to, cze
go on sam pożądał.
Żałosny, brudny, zbity, zmarznięty i drżący - mężczy
zna posiadający to, czego on nigdy by nie zdobył bez pro
wadzenia nieczystej gry.
To budziło w Hermanssonie nienawiść. Nienawiść -
i pewnego rodzaju sympatię, której nie potrafił wytłuma
czyć. Nigdy nie nazwałby tego człowieka równym sobie,
ale coś ich łączyło. Coś z najważniejszych rzeczy w życiu.
Fin o tym wiedział.
Ole mógł go upokarzać, ile tylko zapragnął. A ponie
waż Reijo znał prawdę, i tak odniesie w pewnym sensie
zwycięstwo.
- Głodny? - spytał Ole, rzucając chleb przed mężczy
znę leżącego pod skórami.
Postawił lampę na podłodze między drabiną a więź
niem. Sam zaś oparł się o drabinę.
- Przejmujesz się tym? - rzekł głucho Reijo, lecz chwy
cił łapczywie chleb. Odrywał duże kawałki, które po
śpiesznie wkładał do ust.
Ole nie mógł się powstrzymać od podziwu. Widział, że
Fin bardzo cierpi, ale udaje, że nic mu nie dolega. Zdołał
nawet usiąść.
- Co tam masz? - Reijo wskazał głową w stronę dzban
ka.
Ole podał mu naczynie.
- Coś do ugaszenia pragnienia.
Reijo napił się. Jadł chleb i pił. Ole nie odezwał się ani
słowem. Piwnice budziły w nim niechęć.
W domu sędziego, gdzie jego matka pracowała jako słu
żąca, również była piwnica. Nigdy nikt nie przypuszczał,
że jej syn zajdzie aż tak wysoko. Był tylko nieślubnym
dzieckiem służącej.
Chłopcem, który zaskoczył matkę w łóżku pracodaw
cy. Surowy sędzia kazał mu siedzieć w piwnicy do końca
dnia i przez całą noc.
To się zdarzyło dawno temu, lecz Ole bez trudu przy
woływał w pamięci obrazy, zapachy i uczucia tamtych go
dzin spędzonych w ciemności i chłodzie. Kiedy dorósł,
skończył szkołę. Otrzymał wykształcenie - może niezbyt
wysokie, ale stał się kimś więcej niż tylko synem służącej.
Jemu, który się urodził jako Ole Edvard Ingridsson, przy
znano nazwisko Hermansson.
Dalej sędzia nie chciał się posunąć. Nazwisko, które no
sił, było zarezerwowane dla synów z prawego łoża. Zdo
byli oni pracę w rodzinnym mieście.
Ole musiał wyjechać z Bergen. Musiał się osiedlić na od
ludnej północy.
- Może chcesz się ze mną napić?
Reijo roześmiał się chrapliwie i z drwiącym uśmiechem
podał swemu strażnikowi dzbanek.
Ole, nagle wyrwany ze wspomnień, spojrzał na wysu
niętą rękę i dzbanek, lekko oszołomiony.
Więzień zrobił coś, czego by się po nim nie spodziewał,
i Ole skorzystał z propozycji.
Ręka, którą chwycił dzbanek, drżała, ale piwo było zim
ne i gorzkie i gasiło pragnienie.
Wspomnienie piwnicy sędziego zbladło.
Zwrócił Kwenowi dzbanek i tamten pociągnął duży łyk.
Jego usta przybrały zdumiewający wyraz.
A może Ole się mylił?
W pomieszczeniu panował półmrok, w dodatku twarz
Reijo została tak bardzo zniekształcona, że trudno było
rozpoznać jej rysy.
- Czy zostałeś jej kochankiem jeszcze, kiedy żył jej
mąż? - głos Olego przerwał ciszę.
Reijo zaśmiał się ostro. Krótko.
- Kochankiem?
Pił długo. Czuł, jak piwo rozluźnia ciało. Głodny czło
wiek nie powinien wlewać w siebie tyle alkoholu, ale odu
rzenie pozwalało również zapomnieć.
Wszystko jawiło się w innym świetle.
- Nigdy nie będziesz jej posiadał — rzekł z absolutnym
przekonaniem do strażnika. Popatrzył ponad lampą — zo
baczył twarz oprawcy. Zobaczył i zrozumiał.
Pewność siebie Reijo sprawiła, że nienawiść Olego jesz
cze bardziej wzrosła.
- Zdobędę ją - powiedział stanowczo.
- Być może — zgodził się Reijo. W jego głosie zabrzmią-
ło szyderstwo, kiedy dodał: — Ale nigdy nie będzie nale
żała do ciebie. Tak naprawdę. Żaden mężczyzna nie może
jej posiąść. Żaden zwykły mężczyzna...
Ole Hermansson z Bergen zaczynał rozumieć, do cze
go Kwen zmierza. Zaczynał pojmować, jaka jest kobieta,
która go tak opętała.
Okradała z rozsądku i zdolności trzeźwej oceny. Myśląc
o niej, czuł się jak pies spragniony miłości swego pana.
- To nie ma znaczenia - zwrócił się do Reijo. - Chcę
tylko ją mieć. I będę ją mieć. Musisz zapomnieć o wszel
kich marzeniach z nią związanych. Nie wypuszczę cię stąd
po to, żebyś pobiegł prosto do jej łóżka.
- A wypuścisz mnie?
Ole Hermansson napotkał spojrzenie niepokornych
zielonych oczu. Nie rozumiał, w jaki sposób ten młody
chłopak zdołał zachować tak wiele spokoju mimo kilku
dni spędzonych w osamotnieniu w ciemnej piwnicy. On
sam znalazłby się na pograniczu szaleństwa.
- Jeżeli zechcę.
Reijo wzruszył ramionami. Zaczął dostrzegać zarysy
planów, które układa ten człowiek.
Przestraszył się, ale nie chciał tego okazać. W każdym
razie nie mógł nic zrobić, aby temu przeszkodzić. Jego
śmierć na nic by się nie zdała. Mężczyzna siedzący przed
nim trzymał w ręku wszystkie karty. Reijo nie wątpił, że
potrafi nimi zagrać. Zobaczył przed sobą zwycięzcę.
- Dziękuję za piwo - rzekł. - Możesz wpaść jeszcze kie
dyś. Rozmowa z człowiekiem, który podziela nasze zain
teresowania, przynosi ulgę.
Ole Hermansson słyszał jego śmiech, dopóki nie zasu
nął klapy nad piwnicą. Miał nadzieję, że nie będzie musiał
długo czekać...
11
Johan przełknął ostatnie ojcowskie przestrogi w poło
wie pierwszego dnia podróży. Resztę dnia zajęło mu ich
przetrawienie.
Milczał do chwili, kiedy postawili prowizoryczny na
miot, w którym mieli przenocować.
- Dlaczego to robisz dla mężczyzny, który nawet nie jest
twoim mężem? - spytał chłopak o potarganej jasnej grzyw
ce, nie patrząc na Raiję. Siedzieli naprzeciw siebie i jedli.
W jego głosie brzmiało szczere zainteresowanie. Za sło
wami kryła się niespodziewana stanowczość i pewność sie
bie, kiedy ojciec nie siedział tuż obok i sokolim wzrokiem
nie śledził najdrobniejszego ruchu syna.
- Bo Reijo zrobiłby to dla mnie - odparła po prostu.
Sytuacja jednak była skomplikowana. Już samo opusz
czenie dzieci przyszło Raiji z wielkim trudem, nawet jeśli
- w najlepszym razie - rozłąka będzie trwać tylko parę dni.
Z każdą milą, z jaką się od nich oddalała, bardziej za ni
mi tęskniła.
W głębi duszy wiedziała, że Sara dobrze się nimi zaj
mie, ale wiele dałaby za to, żeby tam teraz być. Ostatnio
pojawiło się tak wiele innych osób, które stały się ważne
dla jej dzieci. Czasami wydawało się jej, że sama odgrywa
w ich życiu podrzędną rolę. Że dzieci bardziej kochają in
nych ludzi niż własną matkę.
To przykre uczucie. Tak bardzo chciała coś dla kogoś
znaczyć.
Elise broniła Tarji.
Maja na kolanach Reijo.
Knut... Uśmiechnęła się. Nadal był bardzo mały. Nadal
należał tylko do niej.
Odnosiła wrażenie, że Maja bardziej lubiła Reijo niż ją.
Kiedy upadła lub się uderzyła, u niego szukała pociesze
nia, jemu zwierzała się ze swych drobnych tajemnic. To
dziecko Reijo kochał najbardziej. Owoc jej miłości nie był
jej małą dziewczynką. Stał się małą dziewczynką Reijo. To
sprawiało ból. Lecz zamieniłoby się w nieuleczalną ranę,
gdyby Maja wybrała kogoś innego niż Reijo.
- Co potem zrobisz? - pytał dalej Johan. Nie miał pra
wie odwagi na nią spojrzeć.
Raija zastanawiała się, co takiego uczynił Matte, jak wy
chowywał swoich synów, że w jego obecności zachowy
wali się niby posłuszni niewolnicy. W jaki sposób udało
mu się poskromić troje niemal dorosłych dzieci.
- Wyjdziesz za niego za mąż?
Myślał najwidoczniej, że to jakaś romantyczna ekspe
dycja ratunkowa. Jak mu powiedzieć o przyjaźni większej,
niż można to wyrazić słowami? Przyjaźni, która pod wie
loma względami przewyższała miłość...
Tego nie można opisać.
To można tylko przeżyć. Odczuć. Właśnie taki był jej
stosunek do Reijo.
- Nie pobierzemy się - odparła, wycierając palce o spód
nicę. - To coś więcej, rozumiesz, Johan... - zamilkła. - Ile
masz lat? - spytała nagle, obawiając się nieco, że przypo
mina pouczającą, mądrą ciotkę.
- Siedemnaście.
Tylko rok młodszy od niej, a mimo to dużo młodszy.
O wiele bardziej dziecinny. Myślała, że jest starszy. Wyglądał
całkiem dojrzale - mimo swego niezręcznego zachowania.
Wyraźnie się zawstydził. Spuścił wzrok.
- Nikt nie zrobiłby czegoś takiego dla mnie - wybuch
nął. Raija widziała jedynie jego gęstą grzywkę. - Co trzeba
zrobić, żeby jakiejś dziewczynie do tego stopnia na mnie
zależało? Co trzeba zrobić, żeby ktoś cię zauważył? Nie je
stem już chłopcem, prawda? Jednak żadna dziewczyna nie
patrzy na mnie jak na mężczyznę. On nie jest chyba dużo
starszy ode mnie? A jednak ty robisz to dla niego...
Raija wyczuwała, że za jego słowami coś się kryje. Coś
szczególnego. Że ma na myśli konkretną dziewczynę. Spo
sób, w jaki przedstawiał swoje problemy, pozwalał domy
ślić się prawdy.
- Chcesz o tym porozmawiać? - spytała. - Czy może
nie powinno mnie to obchodzić?
Wyprostował plecy. Kąciki jego ust opadły. W gruncie
rzeczy ten niemal dorosły chłopak był przystojny. Jego
twarz wyrażała nadzieję, w którą naprawdę nie miał od
wagi wierzyć. Chciał zwierzyć się ze swoich kłopotów ko
muś bardziej doświadczonemu, ale wcale nie był pewien,
czy to ma jakiś sens.
Raija rzeczywiście chciała posłuchać, co dręczy Johana.
Lecz z drugiej strony właściwie nie wiedziała, czy gotowa
jest przyjąć na siebie rolę spowiednika. Poczułaby się wte
dy jak osoba dużo starsza i bardziej doświadczona niż ten
jasnowłosy chłopak.
A żyła przecież zaledwie rok dłużej niż on. Kilkaset dni
więcej.
- Co zrobić, by jakaś dziewczyna mogła zwrócić na mnie
uwagę? — spytał niezręcznie i po chwili się poprawił: — Polu
bić mnie? Pokochać? — Ostatnie słowo wymówił szeptem
i rozejrzał się, by mieć pewność, że nikt ich nie podsłuchuje.
Raija odchrząknęła.
- Właściwie nie jakaś tam dziewczyna - rzekł jeszcze
ostrożniej i nerwowo oblizał usta, zanim szepnął w zaufa
niu: - Sara.
- Twoja siostra?
- Kuzynka - poprawił Johan niemal przerażony. Spoj
rzał na Raiję z pewną niechęcią. Co ona sobie o nim my
śli? - Jej matka była moją ciotką - wyjaśnił. - Zmarła przy
narodzinach Sary. Moja matka i ojciec Sary zmarli wkrót
ce potem - rzucił krótko i zamilkł. Jego twarz się ściągnę
ła i Raija zrozumiała, że zbliżył się do tematu zakazane
go. Nie zwracała uwagi na jego ochrypły głos.
- Sara jest jeszcze bardzo młoda - zaczęła ostrożnie. -
Może powinieneś kilka lat zaczekać?
- I pozwolić, by Ole ją dostał?
Raija westchnęła cicho. Przypomniała sobie osamotnie
nie, w jakim żyli na tej otwartej przestrzeni. Partnera ży
ciowego wybierało się spośród niewielu kandydatów. Jo
han i Ole musieli konkurować o tę, która znajdowała się
najbliżej — o Sarę. Kuzynkę. O to przerażone dziecko.
- Możesz z nią porozmawiać - zaproponowała Raija. -
To przecież od niej zależy, prawda? Sądzę jednak, że jest
trochę za młoda... - Co innego Raija miała powiedzieć?
Nie miała w gruncie rzeczy zbyt dużego doświadczenia.
- Sama nie byłaś dużo starsza - zabrzmiał głos chłopca,
który od razu podchwycił wątek.
Twarz Raiji ściągnęła się. To jej temat zakazany.
- Nie pozostawiono mi wyboru - rzekła twardo. - Inni
wybrali za mnie.
- Czy wolałabyś jego? - spytał Johan z zainteresowa
niem, lekko potrząsnąwszy głową. Był ciekawy. Jak wielu
innych w jego wieku, nie potrafił się postawić w sytuacji
drugiego człowieka. Z trudem wyobrażał sobie siebie w cu
dzej skórze. - Tego, którego zabrali... Czy to za niego
chciałaś wyjść? Czy właśnie dlatego to robisz?
Twarz Raiji rozjaśniła się w uśmiechu.
- Dostałam tego, na którego zasłużyłam - odparła wy
mijająco. - Ale on umarł.
Nie należy mówić o Kallem źle. Miał swoje wady - tak
jak wszyscy. Ale dzieliła z nim pewnego rodzaju szczęście.
Nie powinna o tym zapominać. Gdyby Kalle dojrzał do
roli ojca, zanim założył rodzinę, wiele spraw potoczyłoby
się inaczej. I gdyby Mikkal nigdy nie stał się częścią jej ży
cia... Ale życie jej ułożyło się tak, jak się ułożyło. Nie ma
sensu zastanawianie się nad tym, co by było, gdyby... Te
go w każdym razie się nauczyła.
- Co zamierzasz zrobić, żeby go wydostać z więzienia?
Raija właściwie nie myślała o tym.
- Porozmawiam z wójtem - odparła. - Powinien prze
cież dbać o to, żeby dobrzy ludzie mogli żyć spokojnie,
a źli im nie dokuczali. Sprawa Reijo to jedno wielkie nie
porozumienie.
- Aresztował go jeden z najbardziej zaufanych ludzi
wójta.
- Musi mi się udać!
Johan odchrząknął. Nie patrzył na nią, ale Raija wie
działa, że miał uszy otwarte, kiedy opowiadała Mattemu
o tym, co się stało w chacie tamtego feralnego dnia.
- Może powinnaś najpierw z nim porozmawiać? Z tym,
który zabrał Reijo do aresztu. Z człowiekiem wójta. Jeże
li mu się spodobałaś... może zechce ci pomóc...
Raija parsknęła pogardliwie.
- Pamiętam, jak mi wtedy pomógł. Mógł pozwolić Re
ijo zostać. Mógł powstrzymać tych bydlaków, by zostawi
li Tarję w spokoju. Biedna mała...
- A ty?
Raija uśmiechnęła się niewesoło.
- Nie będę go błagać, bym jeszcze raz mogła doświad-
czyć takiego traktowania, jakim mnie uraczył. Ale jakoś
to przeżyję. Jestem chyba z bardziej trwałego materiału
niż mała Tarja. Zagryzam zęby i wpadam w złość. Ale
przeżyję.
- Jak to jest? - Odłożył na bok jedzenie i przyglądał się
Raiji w napięciu - prawie dorosły mężczyzna o odbijają
cej się w każdym rysie twarzy nieśmiałości. - No, robić
to... - dokończył pośpiesznie, jąkając się.
Raija musiała się roześmiać. Sama nigdy nie miała ko
go o to zapytać.
Prawie nie wiedziała, co to takiego, kiedy razem z Mik-
kalem spłodzili dziecko pod wieczornym słońcem - kie
dyś, tysiąc lat temu.
- To coś pięknego. Z właściwym człowiekiem. I jeżeli
twoje uczucia są prawdziwe, nie może być źle. Musi być
pięknie.
Raija zamilkła i zamyśliła się.
- Ludzie wójta... - wydusiła z siebie po dłuższej chwili.
- To był koszmar. W takiej chwili z tego, co najpiękniej
sze między dwojgiem ludzi, którzy bardzo się lubią, ro
bisz coś obrzydliwego...
Nie użyła słowa „kochać." Sama dzieliła łoże z mężczy
znami, których nie kochała wielką, płomienną miłością.
Nie uważała, by robiła coś złego. Nikogo nie krzywdziła
- wyrażała w ten sposób ciepło i bliskość.
Przeżywali wspólnie coś wielkiego, znajdowali pocie
chę, dzielili coś więcej niż zwykły, szary dzień.
- Możesz kochać - powiedziała - i możesz zhańbić.
Pewnie wyda ci się to podobne, ale skutek jest różny. Ro
zumiesz?
Zaprzeczył ruchem głowy, ale się uśmiechnął.
- Czy moglibyśmy ty i ja...
Raija przyglądała mu się przez chwilę. Chłopak uniósł
brwi, nie wiedziała więc, czy potraktować to poważnie,
czy się roześmiać.
- To oznaczałoby koniec czegoś, co mogłoby się prze
obrazić w przyjaźń, Johan.
- Dlaczego? - nie rozumiał. Jego oczy mówiły jej, że my
śli poważnie. Mówi uczciwie. - Wiesz, jak to powinno wyglą
dać - ciągnął, usiłując jej wyjaśnić, o co mu chodzi. Niezbyt
elegancko, wymachując rękami dla podkreślenia własnych
słów. - Ja jeszcze nic nie potrafię. Nie wyobrażam sobie, bym
mógł poprosić kogoś innego. Ale ty jesteś... inna...
- Akurat! - Raija odgarnęła włosy z czoła. - Ale to nie
w porządku. Ponieważ dla żadnego z nas nie będzie to
szczere. To tylko gra. A gra nigdy nie będzie tym samym,
co prawdziwe uczucia. Będziemy sobą, ale myślą będzie
my z kimś innym. To niesprawiedliwe. Nie możesz wy
obrażać sobie twarzy innej kobiety niż ta, którą trzymasz
w ramionach. Zapamiętaj to, Johan. Ważna jest ta, którą
przytulasz, a nie ta, którą chciałbyś mieć blisko siebie...
Nigdy nie powinien się dowiedzieć, że Raija mówi na
podstawie własnego doświadczenia. Był tak młody, jak
ona nigdy nie była.
- Czy sądzisz, że jestem głupi?
Potrząsnęła głową.
- Zadawanie pytań nie jest głupotą.
- Czy ty pytałaś? - wydawał się teraz znacznie spokoj
niejszy. Spokojniejszy o samego siebie. Miał do niej za
ufanie. Stała się dla niego kimś więcej niż nieprzystępną
pięknością. Stała się kimś więcej niż dziewczyną, na wi
dok której się czerwienił ze wstydu i nieśmiałości - po
nieważ sądził, że potrafi czytać w jego myślach i widzi,
jak bardzo są grzeszne.
Ale to minęło. Oszołomienie nie trwało długo.
- Rzadko dostawałam odpowiedź - przyznała Raija
szczerze. - Sama musiałam się wszystkiego dowiedzieć.
Często czułam się tak, jakbym otrzymywała policzek. Ale
pamiętaj, nie wolno ci się poddawać. Musisz przyjmować
ciosy, zacisnąć zęby i zaczynać od nowa. Z nową energią.
Rozumiesz?
Skinął głową, ale jego wzrok temu przeczył.
- Może niezupełnie. Może zrozumiem później.
Zobaczył, jak Raija wśliznęła się głębiej między skóry.
Jak naciągnęła je aż pod brodę. Niedługo musieli ruszać
dalej. Znowu dalej. Miała coś do załatwienia.
- Wiesz, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką w ży
ciu widziałem? - usłyszała jego głos.
Przez moment Raija poczuła się jak jego rówieśnica, ale
ta chwila szybko uleciała.
- Nie sądziłem, że tak łatwo się z tobą rozmawia - do
kończył. - Wydawałaś mi się jakby zbyt ładna.
- Dziękuję - mruknęła Raija. - Dobranoc, Johan. My
ślisz, że jutro dojedziemy na miejsce?
- Na pewno.
Zasnął natychmiast, lecz Raija leżała z otwartymi oczy
ma, śledząc wzrokiem smugę dymu unoszącą się z paleni
ska do otworu u szczytu namiotu. Znikała w ciemności
nocy.
Znikała...
Raija nie potrafiła sobie wyobrazić, co może przynieść
jutrzejszy dzień.
Johan w wielu sytuacjach życiowych zachowywał się
może jak dziecko, ale intuicyjnie odgadywał, co kryło się
w ludzkich umysłach. Przetrzymał Raiję z dala od Alty aż
do wieczora.
To największa osada, jaką dziewczyna do tej pory wi
działa. Prawdziwe domy. Nie jakieś nędzne chaty, które
nazywali domami nad fiordem Lyngen. Ani też proste bu
dowle z drewnianych bali tuż obok tego przeklętego miej
sca na płaskowyżu. Tutaj stały domy. Prawdziwe domy -
piękne, z oknami o szklanych szybach.
Oczywiście nie wszystkie. Raija zobaczyła też skrom
niejsze, które dla odmiany przypominały te, w których sa
ma mieszkała. Lecz owe piękne budynki oczarowały ją.
Porządne domy, malowane, z prawdziwymi oknami i fi
rankami. Zastanawiała się, kto w nich mieszka.
- Pastor i wójt, i sędzia, i im podobni - wyjaśnił Johan
z goryczą.
- Wójt?
- Nie idź od razu do niego - ostrzegł Johan. - Najpierw
musisz znaleźć tego jasnowłosego, który zabrał twojego
przyjaciela. Musisz raczej z nim porozmawiać, zanim
udasz się dalej.
Raija przyznała, że tak rzeczywiście będzie może naj-
rozsądniej.
- Zostań tu, a ja tymczasem się dowiem, gdzie on
mieszka - rzekł Johan z nową stanowczością w głosie.
Zniknął między budynkami. Raija została ze zwierzętami
i zaprzęgiem.
Wędrowała wzrokiem po spokojnej miejscowości. Za
stanawiała się, gdzie też może znajdować się Reijo.
Czuła, jak bardzo jest spięta, ale się nie bała. Po drodze
zaczęła ogarniać ją panika, ale strach zbladł i został gdzieś
na trasie podróży. Teraz była zdecydowana.
Reijo dał jej tak wiele. Niezależnie od tego, jaką drogę
będzie musiała przejść, wart był tego.
Była mu to winna. Ten dług musiała spłacić.
- Myśleli pewnie, że mam z nim jakieś porachunki -
uśmiechnął się Johan, kiedy wreszcie wrócił. - Żeby się
dowiedzieć, gdzie mieszka ten twój przystojniak, musia-
łem odszukać pewnego starca, który nie znosi wójta...
Chłopak wyprowadził Raiję w bardziej zacienione miej
sce na uboczu. Nie chciał, żeby zobaczono ich razem.
- I dowiedziałem się czegoś interesującego...
Raija spojrzała na Johana z boku, lecz nie potrafiła wy
czytać czegokolwiek z jego twarzy. Zauważyła jednak, że
w jego oczach pojawiła się pewna dojrzałość - której nie
było jeszcze kilka dni temu.
- W ostatnim tygodniu do aresztu nie trafił żaden no
wy więzień!
- Bzdura! - wybuchnęła Raija. - Reijo musi tutaj być!
- Ale w każdym razie nie w miejskim areszcie. To pew
ne! - Johan wydawał się zmartwiony.
Raija próbowała zachować zimną krew. A więc Reijo
tu nie było. Lecz przecież zabrali go ze sobą. Wiedziała
o tym. Ludzie wójta zabrali ze sobą Reijo.
- Nie mogli go zabić - mruknęła i znienawidziła siebie
za te słowa od razu, gdy tylko je wymówiła.
Johan się nie odzywał. Sam o tym pomyślał, ale do
szedł do wniosku, że mówić o tym na głos byłoby zbyt
okrutne.
- Dlaczego mieliby zabijać Reijo? - spytała żałośnie.
Nie udało się jej zdusić płaczu. - Jaki mogliby mieć po
wód?
Johan nie wiedział. Wzruszył ramionami. Czuł się nie
zręcznie, widząc, że Raija zaraz się rozpłacze na dobre.
Nie wiedział, jak się zachować. Łzy go przerażały. Własne
też - ale najbardziej cudze. Nie wiedział, jak na nie zare
agować. Nie umiał sprostać sytuacji. Ucieszył się więc, kie
dy dotarli do jednego z tych pięknych domów - pomalo
wanego z zewnątrz, z oknami i przyjemnym światłem za
firankami.
- Tutaj - powiedział. - Tutaj mieszka. Zostanę na ze-
wnątrz. Ciekaw jestem, czy ci się powiedzie. Nie odjadę,
dopóki nie dasz mi znać, że mogę wracać. Nikomu nie po
zwolę się oszukać. Czy wszystko w porządku?
Raija skinęła głową, nie patrząc na niego.
- W porządku.
Nie wiedziała, czy wszystko w porządku. Właśnie teraz
nie umiała nazwać własnych uczuć.
A więc to tutaj mieszka on - Ole Edvard Hermansson.
Piękna twarz, lecz zimny człowiek. Pogardzała nim. A je
śli zabił Reijo, znienawidzi go.
- Czy masz nóż, Johan?
Drgnął, lecz zaraz się opanował.
- Nie dam ci go, wybij to sobie z głowy - rzekł zdecy
dowanie. - Chcesz się porwać na zastępcę wójta? Nie po
zwolę, byś trafiła do więzienia.
Raija odetchnęła. Na sekundę ogarnęło ją szaleństwo.
Była gotowa tam wejść i zabić mężczyznę, który ją zgwał
cił, a Reijo uprowadził.
Upodobniłaby się do takich jak on. Gdyby była sama.
- Postaram się zachować spokój - obiecała i poklepała
Johana lekko po policzku, zanim ruszyła ku drzwiom pro
wadzącym do tego przytłaczającego domu. Właściwie był
stosunkowo skromny w porównaniu z domami naprawdę
wielkich i ważnych osobistości, jak pastor, wójt i sędzia -
trzech wysokich lokalnych urzędników. Tego jednak Ra
ija nie wiedziała. Jej ten dom wydawał się ogromny i pięk
ny. Wspaniały dla kogoś, kto całe życie nazywał domem
nędzne chaty, ziemianki i jurty. Już przy drzwiach Raija
poczuła się niezręcznie. Nie miała pojęcia, co robić.
Czy powinna od razu wejść, czy zapukać? Zobaczyła
coś w rodzaju kołatki i uderzyła nią o drewno. Nikt nie
odpowiedział. Ostrożnie nacisnęła klamkę - i drzwi ustą
piły. Wciągnęła powietrze, zanim postąpiła do środka, ale
nie oglądała się za siebie. Weszła do ciasnego i dość mrocz
nego korytarza. Nie tak wspaniałego, jak się tego spodzie
wała. Sądziła pewnie, że znajdzie się w pałacu z baśni. Ci
chutko posuwała się dalej. Zobaczyła uchylone drzwi. Za
nim do nich dotarła, musiała minąć lustro.
Raija spojrzała szeroko otwartymi oczyma w czarodziej
skie szkło. Wcześniej przeglądała się jedynie w naturalnych
zwierciadłach przyrody - spokojnych sadzawkach, przej
rzystej jak szkło rzece, w wodzie noszonej w wiadrach
przez wiele lat... Ale nigdy w czymś takim jak to.
Zobaczyła ciemne, zdumione oczy, które potrafiły
oczarować każdego napotkanego mężczyznę.
Zobaczyła prosty, ładny nos, zmysłowe usta - na wpół
otwarte, tak że widać było zdumiewająco białe zęby. Zde
cydowanie zarysowaną brodę, policzki, które nie były już
tak okrągłe jak kiedyś. Mogła dostrzec wyraźne zarysy ko
ści policzkowych. Wyglądała na wynędzniałą.
Głodna, brudna i obszarpana.
Potargane włosy - zniszczony szal...
Nigdy wcześniej nie zauważyła, że miał taki brzydki,
brązowy kolor. Niemal przyprawiający o mdłości. A jej
ubranie...
Zobaczyła je w lustrze. Żałosne! krzyczały kurtka, spód
nica i kumagi.
Ale nic innego nie miała.
Poprawiła włosy i ubranie i spojrzała sobie prosto w oczy.
Czy musi się stroić na rozmowę z gwałcicielem? Z tym, któ
ry aresztował jednego z najlepszych ludzi na ziemi? Czy
trzeba koniecznie stroić się w barwne piórka, żeby móc na
niego splunąć? Mogła iść do niego w szmatach, a mimo to
być więcej warta niż on i jego świetna pozycja.
To nie wygląd zewnętrzny świadczy o tym, jakim się
jest człowiekiem. Ale to, co tkwi w środku.
A Raija miała świadomość, że nie jest zła. Wyprostowa
ła jeszcze bardziej plecy i uniosła głowę. W ciemnych
oczach błyszczały upór, bunt i duma.
Była Raiją Alatalo - i nigdy nie musiała się tego wstydzić.
W każdym razie nie w tym domu. Odeszła od lustra
w złoconych ramach o fantazyjnym ornamencie.
Zdecydowanym ruchem pchnęła drzwi. Zobaczyła dwie
lampy, obie zapalone. Duży stół z papierami. Półki. Krze
sła. Nie jakieś twarde drewniane lawy.
Dywan na podłodze...
Nie wiedziała, czy może na nim stanąć, lecz w oka
mgnieniu zdusiła pokorę, która zaczęła ją wypełniać - tyl
ko z powodu przedmiotów, o których istnieniu nawet nie
wiedziała i o których posiadaniu nie śniła w najśmiel
szych snach.
Siedział za wielkim stołem.
Jedna z lamp rzucała na niego matowy blask. Na jego
twarzy tańczyły światło i cień. Włosy niemal się żarzyły -
jak złociste płomienie okalały szerokie czoło. Cienie
wdzierały się w cztery bruzdy biegnące wzdłuż czoła. Te,
które zmieniały się w zmarszczki, kiedy unosił brwi.
Raija znienawidziła samą siebie za to, że pamiętała tyle
szczegółów z nim związanych, ale musiała przyznać, że to
fascynujący mężczyzna. Jeżeli ktoś go raz spotkał, musiał
go zapamiętać. Był człowiekiem, którego albo się kochało,
albo nienawidziło. Pamiętało. Niemożliwe, by nie zrobił na
kimś wrażenia, by pozostać wobec niego obojętnym.
Pod brwiami lśniły oczy. Raija wiedziała, że są niemal
równie jasne jak włosy, lecz w tym świetle wydawały się
ciemne. Zlewały się w jedno z cieniami i patrzyły drwiąco.
Chciała na niego splunąć. Splunąć prosto w tę jego
uśmiechniętą, zadowoloną gębę. Ale poprzestała na samej
myśli.
Splunięcie na najbardziej zaufanego człowieka wójta
oznaczałoby to samo, co wbicie mu noża. Oba czyny pro
wadzą prosto do więzienia. Albo czegoś jeszcze gorszego.
- Czekałem na ciebie - odezwał się. Jego głos brzmiał
niemal pieszczotliwie.
Zadowolony z siebie.
- Zajęło ci to dużo czasu, Raiju, córko Erkkiego Alata-
lo. Co cię zatrzymało?
- Gdzie jest Reijo? -spytała lodowato zimnym głosem.
Zapominając o wszystkich tych pięknych dywanach, po
deszła aż do stołu, przy którym siedział. Położyła zmarz
nięte dłonie na gładko wypolerowanym blacie i spojrzała
mężczyźnie prosto w oczy. - Co zrobiłeś z Reijo? - syk
nęła. - Jeżeli go zabiłeś, to przysięgam, że za to zapłacisz.
Zamorduję cię, jeśli okaże się to prawdą. Mogą mnie wsa
dzić do więzienia, bym tam zgniła, ale ja będę się cieszyć
każdym dniem. Mając świadomość, że cię wykończyłam...
Wyglądało, że go to bawi. Podczas jej tyrady odchylił
się do tyłu na krześle i założył ręce na piersi. Tak niezno
śnie się uśmiecha, pomyślała Raija. Ale nie uszedł jej uwa
gi dołeczek w jego lewym policzku.
Kiedy zamilkła, żeby zaczerpnąć powietrza, odezwał się.
- On żyje. Nie pojmuję, jak mogłaś tak o mnie pomy
śleć. Nie jestem mordercą. - Jego głos zabrzmiał tak, jakby
naprawdę czuł się obrażony, i jeszcze bardziej się wzburzy
ła. - Ma się naprawdę całkiem nieźle. Jada dobrze. I wlewa
w siebie spore ilości piwa, odkąd przywieziono go tu do
miasta. Mojego piwa - dodał niepotrzebnie.
- Kiedy zamierzasz go wypuścić? - Raija przybrała su
rowy ton. - Przypuszczam, że ty o tym decydujesz. Wójt
nic o nim nie wie.
- Byłaś u niego?
Raija potrząsnęła głową.
Skinął z uznaniem.
- Jesteś bystra - rzekł zadowolony. - Podoba mi się to.
Oczywiście, że wójt o nim nie słyszał. Reijo jest bardziej
potrzebny mnie niż jemu. Tylko ja o nim wiem.
- I ja - rzuciła Rai ja. Lecz miała świadomość, że Her-
mansson trzyma w ręku mocniejsze karty. Żaden z wyso
kich urzędników jej nie wysłucha. Była młoda i biedna,
i w dodatku nie była Norweżką.
- A twoi ludzie?
Uśmiechnął się szerzej.
- Nic nie powiedzą.
Raija poczuła, że jest ciepło, rozwiązała więc szal i roz
pięła kurtkę, nie zdając sobie właściwie z tego sprawy.
Śledził jej ruchy - spokojnie i z uwagą. Wciąż się uśmie
chał. Podrapał się w brodę.
Jego spojrzenie odrobinę ją speszyło. Starała się rozu
mować chłodne, ale on bardzo jej to utrudniał.
Zaczęła się domyślać, czego od niej chce. Dlaczego na
nią czekał. Dlaczego więził Reijo.
To obrzydliwe, ale przecież tak wiele zawdzięczała Re
ijo. Pomyślała o takiej ewentualności. Ale wtedy to wyda
wało się takie odległe. Wtedy Ole Edvard Hermansson nie
przyglądał się jej zza gęstych rzęs. Wtedy mogła odrzucić
tę myśl jako niedorzeczną.
Teraz owa możliwość stała się rzeczywistością. Raija
poczuła, jak wzbierają w niej mdłości. Nie może sprzeda
wać się w ten sposób!
Lecz sprzedaje tylko ciało. Dla Reijo. Kupuje wolność
Reijo.
- Wypuścisz go? - spytała obcym głosem.
Skinął głową.
- Nie jestem nieludzki. Nie możesz tak o mnie myśleć.
Oczywiście, że puszczę go wolno.
Położył nacisk na słowie „puszczę".
- Ale to od ciebie zależy, Raija, kiedy będzie wolny.
Szczerze mówiąc, chciałbym się go pozbyć jak najszybciej.
Bardzo cierpi na tym moje piwo. Poza tym źle się czuję
w roli strażnika więziennego. Jestem przecież cywilizowa
nym człowiekiem. Nie jakimś okrutnikiem.
- Czego ode mnie żądasz? - spytała. Gdyby wzrok
mógł zabijać, najbardziej zaufany człowiek wójta padłby
trupem na swoim własnym dywanie, tak ostry był wzrok
Raiji.
Wyciągnął kartkę papieru i przedstawił jej swoje warun
ki. Przez cały czas się uśmiechał.
Raija zachwiała się i musiała się przytrzymać brzegu
stołu, żeby nie upaść.
Nie chciała mu wierzyć, lecz za jego uprzejmością
i uśmiechem kryło się zimne wyrachowanie i żelazna wo
la, której niebezpiecznie było się sprzeciwić.
Mówili przecież o życiu Reijo. Przyjaciela, który się nią
zaopiekował, odnalazł Maję, kiedy Isak i Antti pozabijali
się nawzajem, który był jej kochankiem i towarzyszem...
- Kiedy? - spytała głucho.
- Od razu?
Skinęła głową. Nie była w stanie mówić. Pod powieka
mi piekło, ale nie zamierzała płakać. Wystarczyło, że spa
liła za sobą wszystkie mosty.
- Muszę najpierw z kimś porozmawiać - odezwała się,
myśląc o Johanie. - Czeka na mnie. Gotów podejrzewać,
że coś się stało...
Ole Hermanss0n pozwolił jej odejść. Musiała wrócić.
Reijo nie wyjdzie na wolność, zanim ona nie wróci. Trzy
mała jego życie w swoich rękach.
Kilka minut później zjawiła się z powrotem. Blada, lecz
z płonącymi ciemnymi oczami.
Ole wstał i podszedł do niej. Teraz w tych bezdennych,
brązowych oczach płonęła nienawiść ku niemu — ale on
już się postara, żeby błyszczały z innych powodów. Prę
dzej czy później.
- Jeszcze nie jesteś całkiem gotowa, Raija - rzekł ła
godnie. - Ale staniesz się dokładnie taka, jakiej sobie
życzę.
- Zgoda - odpowiedziała.
Bezwolnie podążyła za nim.
Kupiła życie Reijo.
12
Reijo zaklął cicho, kiedy usłyszał odsuwaną ciężką kla
pę. Znowu będzie zmuszony rozmawiać z tym bydlakiem,
który poi go kiepskim piwem domowej roboty i karmi su
chym chlebem. Będzie musiał słuchać o nieudolnie skry
wanych marzeniach tego durnia. Będzie musiał wymyślać
niewiele mówiące odpowiedzi na jego dociekliwe pytania
dotyczące Raiji.
Ciało nadal bolało, ale bardziej z powodu twardej pod
łogi i chłodu.
Już nie tak bardzo od pobicia jak pierwszego wieczoru.
Nie czuł też już tak wielkiego głodu. Silny ucisk w żołąd
ku jakby mniej dokuczał. Przyzwyczaił się do niego. Przy
zwyczaił się do rzadkich i bardzo skąpych racji. Przypo
mniał sobie czasy, kiedy życie wydawało się jednym nie
przerwanym cierpieniem z powodu dręczącego głodu. Kie
dy starał się go oszukać, gryząc korę - po której ssanie
w dołku stawało się jeszcze silniejsze.
Zdołał przez to przejść. Powinno mu się udać i teraz.
Światło sączyło się z góry przez czworokątny otwór.
Domowe i przytulne, docierało do tego czarnego, mokre
go i zimnego piekła, które go otaczało. Kontrast, pomy
ślał i zastanawiał się, kiedy drabina zsunie się z trzaskiem
w dół. Kiedy ten łajdak zacznie schodzić - powoli, tak jak
by każdy szczebel prowadził prosto do zguby.
Reijo dużo nad tym rozmyślał. Widział, jak Ole Her-
mansson trzymał się kurczowo drabiny, jak kostki jego
dłoni bielały na szczeblach. Zastanawiał się, czemu tak się
dzieje. Nazywał to strachem, ale nie mógł zrozumieć, cze
go ten potężny i silny mężczyzna mógł się bać. Czyżby je
go? Nie do pomyślenia. Ciemności? Prawie równie nie
możliwe.
Reijo chętnie poznałby tę mroczną tajemnicę. Chciałby
zrozumieć swego strażnika. Częściowo dlatego, że chciałby
zrozumieć, co dzieje się w umysłach takich ludzi, ale rów
nież dlatego, żeby się czymś zainteresować - zająć myśli.
Drabina z hałasem opadła na dół.
Reijo spojrzał w górę i dostrzegł nogi Olego Hermans-
sona.
- Kesaniemi - zabrzmiał głos, którego prawie nienawi
dził, lecz który był jedynym przełamującym izolację i sa
motność. - Słyszysz mnie?
Reijo odburknął w odpowiedzi. Słyszał.
- Dasz radę wejść do góry?
Reijo dźwignął się na nogi. Chwiejnie podszedł do dra
biny, zacisnął dłonie na bocznych listwach i zwrócił twarz
ku kwadratowi światła. Musiał zamrugać, ponieważ pora
ziło go w oczy. Zobaczył ciemną sylwetkę Olego Edvarda
Hermanssona. A może to pułapka? Może Hermansson
chciał go namówić do zrobienia czegoś - czegoś, co mógł
by potem uznać za niedozwolone, a co pogorszyłoby po
łożenie więźnia? Reijo starał się upewnić, czy olbrzym na
górze jest uzbrojony, czy nie. Nie chciał zakończyć swe
go życia podczas wspinaczki po drabinie z tych czeluści.
Podczas próby ucieczki...
- Namyśliłeś się wreszcie? - Głos mężczyzny w górze
brzmiał kąśliwie. - A może jaśnie pan tak dobrze się tu
czuje, że zamierza bawić pod moim dachem jeszcze przez
jakiś czas? Jeśli tak, to myślę, że będę zmuszony wyzna
czyć panu czynsz.
Reijo zacisnął zęby i zaczął się wspinać po drabinie.
Ciemność i samotność są niebezpieczne - sprawiają, że
człowiek staje się potwornie podejrzliwy. Reijo nie ufał
swemu strażnikowi nawet wtedy, gdy wydostał się ze swe
go więzienia ku światłu.
Ole Hermanss0n zasunął żelazną pokrywę na miejsce.
Drabina została w środku.
Reijo uniósł brwi.
Zdziwił go ubiór strażnika. Biały kołnierzyk i muszka.
Spodnie z kantem i marynarka.
Przypominał lwa salonowego z bardziej na południe
położonych dużych miast. Nie pasował do Finnmarku
w późnozimowy dzień.
Uśmiechnął się do Reijo - ten odpowiedział grymasem.
Wiedział, jak wygląda jego ubranie, nie potrzebował do te
go lustra. Był brudny, mokry i brzydko pachniał. Jego
odzienie proste i ubogie. Poza tym wiedział, że nadal no
si ślady powitania.
- Jesteś wolny, Kesaniemi.
Wargi olbrzyma ułożyły się w serdeczny uśmiech -
w kącikach oczu pojawił się ślad drwiny.
- Chodź ze mną - mówił dalej niczym w miłej konwer
sacji. - Nie mnie jednak powinieneś dziękować, kolego.
Kto inny cię wykupił...
Reijo poczuł, jakby lodowata ręka ścisnęła go za serce,
i na moment zapomniał o własnym położeniu.
Przez myśl przemknęło mu tylko jedno imię: Raija.
Potykając się, szedł za Ole Hermanssonem. Tamten
prowadził go przez wiele pokoi aż do przytulnego, ciepłe
go salonu z dwiema lampami i firankami w prawdziwych
oknach.
Reijo musiał oprzeć się o framugę drzwi, kiedy zobaczył
jej postać. W jednej sekundzie przemknęło mu przez gło-
wę, że właśnie o ujrzeniu takiej Raiji marzyli i on, i Kalle.
Rozmawiali o ofiarowaniu jej całego świata - o ubraniu jej
w najelegantsze suknie, żeby wyglądała tak pięknie, jak to
tylko możliwe. Fantazjowali i wymyślali niestworzone rze
czy, a teraz przekonał się, że żadne z ich wyobrażeń nie
dorównywało rzeczywistości.
Nie sądził, że Raija może wyglądać tak wspaniale!
Miała na sobie suknię z błyszczącego, czerwonego bro
katu, która ciasno opinała talię, a rękawy tworzyły miękkie
bufy na ramionach, zwężając się ku nadgarstkom. Dekolt
można było nazwać odważnym - wycięto go tak głęboko,
że ukazywał sporo gładkiej, białej skóry.
Od pasa w dół rozszerzały się fałdy - niczym kaskada
czerwieni. Opadająca falami ku podłodze.
Pod brzegiem sukni Reijo dostrzegł buty. Czerwone bu
ty. Ponownie pobiegł wzrokiem ku górze. Nie mógł uwie
rzyć własnym oczom.
- Raija wykupiła cię z więzienia - rzekł Ole Hermans-
son, uśmiechając się znowu. Usiadł za swym szerokim
biurkiem i splótł ręce na brzuchu. Reijo poczuł, jak zaci
skają mu się szczęki. Gotowało się w nim ze złości...
Postąpił kilka kroków w stronę Hermanssona i zatrzy
mał się. Jego nozdrza drgały złowrogo, oczy przesłaniała
czerwona mgła. Widział tylko uśmiechniętą twarz strażni
ka i Raiję we wspaniałej sukni. Zrozumiał aż nazbyt wy
raźnie, w jaki sposób go wykupiła.
- Nie musiałeś jej wciągać w błoto! - Reijo wyglądał jak
szaleniec. Był zazdrosny i wściekły, i czuł się bardziej upo
korzony niż w ciągu całej wieczności spędzonej w tej mo
krej, czarnej piwnicy.
- Raija nie jest moją kochanką - odezwał się Ole Hermans-
son łagodnie, jak gdyby mówił do dziecka. Patrzył prosto
w zielone oczy Reijo. - Masz przed sobą moją uroczą żonę.
Ta wiadomość spadła na Reijo jak grom z jasnego nie
ba. Z szeroko otwartymi oczami, niczym lunatyk, powoli
odwrócił się. Otworzył usta, lecz język odmówił posłu
szeństwa.
Raija wstała z krzesła. Spódnica zaszeleściła, kiedy, tro
chę niepewnie, podeszła do przyjaciela. Nie umiała cho
dzić w takich butach. Jej twarz poszarzała, a oczy stały się
ciemne jak noc - teraz Reijo zrozumiał, że to ze smutku.
Chwyciła go za ręce - w następnej sekundzie padli so
bie w objęcia. Całym jej ciałem wstrząsał szloch. Czuł, jak
jej łzy mieszają się z jego własnymi i spływają pomiędzy
kosmykami brody.
- Nie powinnaś tego robić! Nie powinnaś tego robić! -
szeptał. - Moje życie nie jest tego warte, moja Raiju. Nie
powinnaś tego robić!
Wysoki mężczyzna głośno odchrząknął. Prawa ręka
wójta. Strażnik Reijo. Mąż Raiji.
Wycofała się niechętnie z ramion Reijo, on równie nie
chętnie ją wypuścił.
- Tego nie można już zmienić - szepnęła zbielałymi
wargami.
Reijo nigdy nie widział jej w takim stanie - a znał ją
przecież pół życia.
- Kim, do diabla, teraz będziesz? - spytał ostro. Ciągle
jeszcze nie mogąc do końca zrozumieć tego, co się stało.
Nie potrafił uzmysłowić sobie, że to rzeczywistość, a nie
jakiś zły sen.
- Dam sobie radę. - Wyprostowała plecy, a na dnie jej
ciemnych oczu pojawiło się coś na kształt uporu. Ślad tej
Raiji, jaką znał i kochał. Teraz wydawała się bladą lalką.
Jego serce biło dla niej, ale ściskało się na samą myśl o tym,
co zrobiła.
- Wydostanę cię z tego, później - rzekł cicho, mimo że
rozmawiali po fińsku. Sądził, że Hermansson nie rozumie,
ale nigdy nie wiadomo.
Raija uczyniła grymas, który miał być uśmiechem, ale
który w najmniejszym stopniu go nie przypominał.
- Sama sobie poradzę - powiedziała ź cieniem przekona
nia w glosie. - Myślę, że to część czegoś większego - doda
ła szybko. - Dotyczy czegoś więcej niż tylko ciebie i mnie,
Reijo... - Zniżyła głos, zanim podjęła znowu: - Ma związek
z tym zaklętym miejscem. To nić do kłębka. Czuję to.
Reijo westchnął. Owo miejsce to jakiś obłęd, nie chciał
jednak zaczynać teraz z Raiją dyskusji. Nie tutaj. Nie za
służyła na wymówki. Powinien paść przed nią na kolana
i dziękować jej za swe życie - ale tego nie zrobił. Podzięko
wania uwięzły mu w gardle. Przełknął je. Raija to zrozumie.
- Gotowi?
Hermansson wstał. Przeszedł wolno przez pokój i za
trzymał się obok Raiji. Objął ją wpół. Jego mina posiada
cza omal nie wytrąciła Reijo z równowagi. Chłopak nie
mógł jednak nic zrobić.
- Syn Mattego czeka przy drodze z miasta - odezwała
się Raija. Wyjaśniła, gdzie, zupełnie ignorując Hermans-
S0na.
Reijo podziwiał ją. Wydawała się jak drobny, słaby
kwiat obok tego jasnowłosego olbrzyma, mierzącego pra
wie dwa metry wzrostu, lecz sprawiała wrażenie górującej
nad nim, przy niej stawał się mały...
- Zaprowadzi cię tam, gdzie znajdują się wszyscy pozo
stali...
Raija zaczerpnęła powietrza i jej twarz stała się nieru
choma jak maska. Reijo zauważył, jak zaciska dłonie.
Wszystkie kostki zbielały. Wysunęła do przodu brodę.
Znowu szybko odetchnęła.
Reijo przeczuwał katastrofę.
- Chciałabym, żebyś zajął się dziećmi, Reijo. Nie odwa
żyłabym się powierzyć ich komuś innemu.
Reijo przesunął wzrok na Ole Hermanssona.
Olbrzym uśmiechał się, ale jego oczy pozostały nieru
chome.
- W moim życiu nie ma miejsca dla tych małych wyrod
ków - wyjaśnił chłodno. - Chciałbym pozostawić sobie tyl
ko ten kwiat, a nie jej małe paczuszki. Z pewnością zajmiesz
się nimi, prawda, Kesaniemi? Może choć jeden jest twój?
Reijo nie był w stanie znaleźć słów.
- Obiecaj mi to, Reijo!
Raija zaklinała go słowami, oczyma i całą duszą.
Skinął głową.
Zamierzał opuścić Raiję, kiedy znajdą miejsce, w któ
rym będzie mogła osiąść na stałe. Pragnął się wyzwolić
z tej nieznośnej miłości. Uwolnić Raiję od związku, któ
rego nie chciała, lecz który wypełnił pustkę w jej życiu...
Stało się inaczej.
Został sam z dziećmi.
- Wszystkich zdradziłam - rzekła z goryczą i Reijo po
znał po głosie, że jest bliska płaczu.
Nie chciał, żeby tak było - pragnął, żeby pokazała świa
tu swą dumę, a nie łzy.
Nie powinna sprawić temu draniowi takiej radości.
- Nikogo nie zdradziłaś. Dzieci nawet nie pomyślą, że
kogoś z nas zdradziłaś, wydostaniemy cię stąd. Uwolnimy
cię, Raiju, na pewno nam się uda...
Uśmiechnęła się i zrozumiał dlaczego. To prawie tych
samych słów użyła niedawno Raija i dotrzymała ich.
- Obiecaj mi, że nigdy, nigdy mu o tym nie powiesz! -
Żarliwość jej słów niemal przeraziła Reijo. - Jeżeli wasze
drogi się kiedykolwiek skrzyżują, nigdy mu o tym nie
mów, Reijo! Powiedz raczej, że umarłam!
Obiecał.
Przede wszystkim dlatego, że nie podobał mu się wy
raz twarzy Hermanssona. Nowo upieczony mąż Raiji zde
cydowanie nie przywiązywał żadnej wagi do tej długiej
rozmowy przebiegającej w języku, którego, zdawało się,
nie rozumiał.
Reijo chętnie pocałowałby Raiję, ale nie chciał irytować
olbrzyma u jej boku. Zamiast tego pogładził ją szybko po
policzku i poszedł. Bez słowa pożegnania.
Nienawidził pożegnań, poprzysiągł sobie, że wkrótce
się znowu zobaczą. To małżeństwo nie będzie trwać dłu
go. Nie może.
Za drzwiami swego wspaniałego domu Ole Hermans-
son objął swą drobną żonę i pokrył jej twarz i usta poca
łunkami.
- Nienawidzę cię - szepnęła, kiedy ją puścił. - Nienawi
dzę cię, Ole, i zawsze będę cię nienawidzić!
Wzruszył ramionami i zdjął marynarkę. Rzucił ją na
oparcie krzesła.
W jego stalowoszarych oczach pojawił się niebezpiecz
ny błysk, kiedy podwijał rękawy koszuli aż do łokcia.
- Tym przyjemniejsza będzie walka o to, żebyś zmieni
ła zdanie, mój skarbie. Nie ma nic bardziej podniecającego
niż walka, a wydajesz się być godnym przeciwnikiem...
Zaklęła, używając najbardziej wulgarnych przekleństw,
jakie znała, ale on tylko się roześmiał.
- Moje życie przy tobie stanie się długą i interesującą
podróżą - zachichotał.
Raija uniosła swe pięknie zarysowane brwi - krucze
skrzydła naprawdę poczuły pod sobą powietrze.
- Nie byłabym taka pewna, że potrwa tak długo, jak my
ślisz - odparła. - A w każdym razie, że będzie przyjemna.
- Proszę, nie mów tak, nie mów - rzekł i opadł spokoj
nie na swój ulubiony fotel, obserwując Raiję spod przy
mrużonych oczu.
Była jego.
Bawił się tą myślą, ale nie do końca ośmielał się w to
wierzyć. Snuł rozmaite fantazje - miał nadzieję, że jest ko
bietą kierującą się sercem, a nie rozumem.
Nie mylił się.
Oczywiście nie sprawiała mu przyjemności świado
mość, że zrobiła to dla tego obszarpanego, krzywonogie-
go i zielonookiego diabelnego Kwena, lecz jakkolwiek na
to spojrzeć, to on otrzymał nagrodę.
Ich związek stal się faktem. Zgodziła się wyjść za nie
go, żeby uwolnić przyjaciela, który nic nie mógł na to po
radzić. Została żoną Ole Hermanssona. Posiadał na to pa
piery i świadków.
Ceremonia nie była może tak romantyczna i uroczysta,
jak można by sobie wymarzyć, ale doprowadziła do tego,
że stali się mężem i żoną. Ożenił się z najpiękniejszą
dziewczyną w całym Finnmarku. W całym kraju. Może go
nienawidzić, ale jest jego żoną na dobre i złe.
Jego.
Buty cisnęły. Dziwnie się w nich chodziło. W dodatku
na takich obcasach! Raija zdjęła je z nóg, próbując wymy
ślić więcej wyzwisk, którymi mogłaby obrzucić znienawi
dzonego brutala. Mogła też milczeć, wiedziała o tym, ale
nie miała odwagi wykorzystać przeciw niemu tej broni. Mil
czenie najgłębiej raniłoby ją samą. Milczenie oznaczało my
ślenie, a jeśli czegoś teraz nie chciała, to właśnie myśleć.
- Ostrzysz noże, skarbie? - spytał prowokująco, zasta
nawiając się, czy byłaby w stanie zranić go tak bardzo, jak
on ją zranił, nie zgadzając się przyjąć jej dzieci.
Uczynił z niej kawał mięsa - potraktował jak rzecz, któ-
rą się mógł zabawić, i Raija znienawidziła go za to całą sobą.
- Powinnaś raczej pomyśleć o przygotowaniach do no
cy poślubnej.
- Gdyby to ode mnie zależało, wyjęłabym na tę okazję nóż.
Jego wzrok mówił: tylko spróbuj! Ich potyczka słowna
trwała wiele godzin. Wymieniali ciosy, ale żadne z nich
właściwie nie zdobyło przewagi.
- Moje prawa małżeńskie wzywają - uśmiechnął się Ole
szeroko po wyczerpaniu tematu. Jeszcze jedno uderzenie,
po którym nikt nie wygrał ani nie przegrał. Miękko jak
kot przemknął po podłodze i złapał Raiję w ramiona, za
nim na dobre się zorientowała, co się dzieje. Jej opór był
bezcelowy. Wyraźnie już jej pokazał, że nie cofnie się
przed użyciem przemocy, jeśli uzna to za konieczne.
Raija widziała, jak potraktowano Reijo. Sińce i strupy
wyglądały przerażająco, ale zdołała opanować szok. Reijo
nie powinien czynić sobie wyrzutów. Powinien wierzyć
w jej siłę. Powinien wierzyć, że uda jej się przejść cało
przez to niby-małżeństwo.
Sama jednak nie miała pewności. Pozwoliła, by Ole
podniósł ją w swych silnych ramionach. Leżąc tuż przy je
go szerokiej piersi, mogła słyszeć uderzenia jego serca, ale
to nie obudziło w niej niczego.
Ole przycisnął ją jeszcze mocniej, jeżeli to w ogóle moż
liwe, i niósł przez dom - ten dom, który z zewnątrz wy
dawał się taki piękny. Teraz ów dom stanowił ramy jej ży
cia. Jej piękną klatkę. Jakoś udało mu się otworzyć drzwi
do sypialni. Potem je zamknął. Złożył usta na ustach swej
młodej żony. Mocno, choć z odrobiną czułości pocałował
ją - ale Raija czuła się po prostu jak martwa.
Po jego twarzy przemknął grymas, wywołany brakiem
reakcji dziewczyny, lecz mimo to położył ją delikatnie na
łóżku.
Było wąskie, ale miękkie. Leżała na nim porządna pie
rzyna, nie jakieś szorstkie skóry, w których mogło się
gnieździć robactwo. Raija nie potrafiła się jednak tym
cieszyć.
Widziała, jak mężczyzna rozpiął koszulę i obnażył
swój muskularny tors. Widziała, jak zdjął spodnie i bieli
znę, patrzyła na jego wspaniale zbudowane nagie ciało -
i nic nie czuła.
Z bliska promieniował witalnością, która zdawała się
niemal przytłaczająca. Tkwiła w nim nieposkromiona,
zwierzęca siła. W innych okolicznościach mogłaby się tym
zachwycić - ale ten mężczyzna zabrał jej więcej niż kto
kolwiek inny. Raija nie potrafiła czuć do niego nic inne
go, jak tylko nienawiść i pogardę. Była tego pewna.
Położył się obok.
Jego nagość nie robiła na Raiji wrażenia. Jej wzrok nie
zdradzał nic poza obojętnością. To rozpaliło w nim złość
i rozczarowanie. Wiedział, że umie uszczęśliwiać kobiety
- wiedział, że ma ciało, którego zazdrościli mu inni męż
czyźni, a które w kobietach budziło pożądanie. Obojęt
ność Raiji stanowiła zniewagę - wolałby, żeby płonęła nie
nawiścią, walczyła z nim.
Nagła złość odebrała mu rozum. Chwycił za dekolt dro
giej sukni i rozerwał ją do pasa.
Raija jęknęła.
A więc jednak umie reagować!
Potem rozerwał drogą, lekką koszulkę. Odsłonił mięk
kie piersi dziewczyny. Pieścił je dłońmi. Wreszcie rozerwał
spódnicę do kolan i zdarł z szarpiącego się ciała resztki
bielizny. Raija zaciekle się broniła, podobnie jak poprzed
nio w chacie. Nie podobało mu się to - wolał łagodne, ule
głe kobiety - lepiej jednak, żeby go biła, niż żeby leżała
jak martwa.
Przycisnął ją z całej siły do miękkiej pościeli. Wykorzystał
swe silne mięśnie, by utrzymać ją pod sobą, a zręcznymi
dłońmi dotykał jej bezwstydnie. Stopniowo jego pieszczoty
złagodniały i Raija poznała, że miał duże doświadczenie z ko
bietami. Lecz to jej ani trochę nie pocieszyło.
Nie chciała tego. Nie chciała go. Czuła się zbrukana,
a to, co robił, wydawało się podłe. Wstyd wypełnił każdy
skrawek jej ciała, znienawidziła samą siebie, kiedy sutki jej
stwardniały pod jego wibrującym językiem. Nie chciała
pozwolić mu się rozbudzić - dać mu władzy nad sobą. Nie
chciała. Nie chciała...
Zademonstrował jej cały swój rejestr pieszczot. Wyko
rzystywał dłonie i język w sposób, jakiego wcześniej nie
doświadczyła.
Z kimś innym mogłoby to być cudowne. Z nim wyda
wało się ohydne. Za jego pożądaniem wyczuwała chłodną
kalkulację. Za namiętnością, za gorącymi spojrzeniami
i pocałunkami - wyrachowanie. Eksperymentował. Szukał
właściwych strun, na których mógłby zagrać. Sprawdzał,
na co zareaguje - zapamiętywał skuteczne pieszczoty. Wie
działa, że zechce wykorzystać je później, a odrzuci te, na
które nie odpowiada.
Traktował ją jak zabawkę. Ładną zabawkę, której dzia
łania jeszcze nie znał.
Upokarzał ją, chociaż niezaprzeczalnie jej pożądał.
Władza, jaką Raija nad nim miała, zmalała, kiedy istniał
dokument na to, że jest jego żoną.
Aż do tej chwili miała kilka mocnych kart. Teraz stała
się własnością tego mężczyzny. Mógł z nią zrobić, co
chciał - i nie wątpiła, że skorzysta ze swoich praw. Jego
usta tańczyły po jej skórze i Raija czuła, że coś się w niej
obudziło. Walczyła sama z sobą, by zachować kontrolę,
by pozostać zimna i niewzruszona - żeby nienawidzić go
równie mocno ciałem, jak rozumem, lecz rodzące się cie
pło rozchodziło się szybciej, niż się spodziewała. Jej krew
była zbyt gorąca.
Zamknęła oczy i zacisnęła usta, aby nie wydobył się
z nich najmniejszy jęk, który mógłby zostać źle zrozumia
ny. Nie dostanie niczego za darmo.
Ole uśmiechnął się złośliwie. W stalowoszarych oczach
pojawił się błysk triumfu. Gdyby Raija w nie spojrzała, zo
baczyłaby, że wydawały się teraz dużo cieplejsze niż me
tal, który tak bardzo przypominały. Lecz ona zacisnęła po
wieki tak mocno, jak to tylko możliwe, kiedy wchodził
w nią i kochał się z nią - z błogosławieństwem pastora.
Potem odwróciła się do Olego plecami. Nienawidziła
go, ponieważ w pełni ją zaspokoił.
O wiele prościej byłoby go zwymyślać, gdyby okazał
się marnym kochankiem, ale on grał na niej, jakby była in
strumentem - instrumentem, który opanował do perfek
cji. Usiłowała zachować dystans wobec tego, co robił, ale
to okazało się niemożliwe.
Kiedy ogarnęła ją fala rozkoszy, nie udało jej się tego
ukryć. Na moment napotkała jego pewne zwycięstwa oczy.
To wystarczyło, żeby zgasić w niej namiętność, ale nie
szczęście już się stało. Poruszała biodrami w rytm jego fa
lujących, kolistych ruchów, pozwalając się porwać oszała
miającemu, zawrotnemu strumieniowi. Pamiętała własny
krzyk, kiedy doprowadził ją do najwyższego uniesienia —
i jego oczy, zanim podążył za nią ku szczytom rozkoszy.
- Pokocham tę walkę, żoneczko - mruknął, całując jej
nagie ramiona.
Okrył ją i sam wśliznął się pod pierzynę. Raija nie prze
sunęła się ani o cal. Niech leży niewygodnie.
To dziecinne z jej strony, ale musiała się jakoś odegrać.
Myślała, że utrzyma nad nim władzę - przynajmniej w lóż-
ku. Ale wtedy nie wiedziała jeszcze o jego sztuce kocha
nia. Teraz pokazał, kto tu dominuje - również na obsza
rze, który uważała za swój.
Wsunął ramię pod jej głowę. Wbiła mu w rękę paznok
cie, lecz zdołała tylko odcisnąć ślad, gdy poczuła żelazny
uścisk na swoich ramionach, tak silny, że zabolało.
- Nie igraj ze mną! - rzekł drżącym głosem, odwraca
jąc Raiję ku sobie.
Nie mogła temu przeszkodzić. Przycisnął ją, jej twarz
przywarła do jego piersi. Musiała ułożyć ręce wokół jego
pasa, by leżeć choć trochę wygodniej.
- Tak jest dużo lepiej - szepnął tuż przy jej policzku.
Przesuwał wargami leciutko wzdłuż jej czoła, ponad
brwiami, nad zamkniętymi oczami. Jego chwyt stał się nie
mal czuły, ale chociaż ją tylko obejmował, trzymał ją rów
nież jak więźnia.
Raija nigdy nie pozwoli sobie na to, by o tym zapo
mnieć.
To ostatnia jasna myśl, jaka przemknęła jej przez głowę,
zanim zasnęła - wyczerpana jak dziecko po męczącym dniu.
Ole długo leżał, tylko na nią patrząc. Rzęsy dziewczy
ny, gęste i wywinięte, spoczywały jak ciemne wachlarze na
policzkach. Rysy twarzy, surowe i napięte, złagodniały we
śnie. Wyglądała bardziej jak dziecko niż jak kobieta. Usta
wydawały się niby płomienny kwiat - niebezpiecznie ku
szące. Nawet kiedy spała, wabiły i pociągały, i jakby pro
siły, by je całować.
Na poduszce niczym najpiękniejszy jedwab rozlewały
się czarne włosy. Niezwykle ostrożnie podniósł rękę i ba
wił się palcami jednym z kosmyków. Ogarnęła go czułość,
a w piersi pojawił się dziwny ucisk. Poczuł się tak przera
żająco bezsilny.
Pozornie ją posiadał. Mógł wziąć ją w ramiona, kiedy
tylko zechciał. Mógł ukoić swe żądze w jej objęciach,
mógł chyba także wzbudzić w niej pożądanie - ale to nie
to samo, co cicha harmonia, której szukał. Nie zdobył
Raiji - kupił ją. Zapłaciła cenę, tak jak i on. Nigdy jed
nak nie wolno mu się przed nią zdradzić, okazać, że po
trafi również być słaby i miękki. Nigdy nie wolno mu
dopuścić do tego, by zauważyła, jak wielką zdobyła nad
nim władzę. Nigdy nie powinna się dowiedzieć, że rów
nież on ma sumienie, które przysparzało mu coraz wię
cej problemów.
Świadomość, że ją posiada, sprawiała mu gorzką radość.
Gorzką, ponieważ posiadał tylko jej ciało.
Pragnął dla siebie więcej.
Pragnął poczucia jedności. Ole Edvard Hermansson
wiedział, że Raija nigdy mu tego nie da. Była może jego
żoną, ale nigdy nie zostanie jego przyjaciółką. Musi szu
kać przyjaźni poza małżeńskim łożem. W łóżku dostanie
tylko to, co sobie wywalczy.
Jeden z jego kompanów określił w żartach małżeństwo
jako pojedynek - walkę na śmierć i życie, gdzie nic nie
dostaje się za darmo i gdzie trzeba walczyć z narażeniem
życia absolutnie o wszystko. Śmiali się z tego i dokucza
li żonatym.
Teraz Ole nie miał wcale ochoty do śmiechu. Jego mał
żeństwo było takim pojedynkiem.
Czuł się bardziej bezradny niż żołnierze walczący
przeciwko sobie na wojnie. Oni nie musieli udawać. Nie
musieli ważyć każdego słowa, panować nad wyrazem
twarzy. On był do tego zmuszony. Nie mógł pozwolić,
by odgadła, że ma serce. Że można go zranić - że czuje
tak samo jak ona.
Teraz uważała go za gruboskórnego drania, stosujące
go brutalną przemoc, by ugięła się przed jego wolą.
To dobrze.
Będzie planowała swoje ataki, wychodząc z tego zało
żenia. Gdyby wiedziała, jak łatwo go zranić, nie zawaha
łaby się ani przez moment, by wykorzystać to przeciw
niemu.
Sennie przytulił policzek do jej włosów i wsłuchiwał się
w jej spokojny oddech. Raija. Bogini w tym drobnym ko
biecym ciele.
Jego żona, śpiewało mu w duszy - i nie przeczył temu.
Ale nie czuł się dumny ze sposobu, w jaki ją zdobył.
Kupił...
13
- Ona umiera. Pyta o ciebie. - Pehr zawsze mówił
wszystko wprost.
Spojrzał na swego jedynego syna z rezygnacją w oczach,
ale zaraz ruszył przekazać wiadomość dalej.
Mikkal wypuścił wszystko, co miał w rękach. Nie szedł
- biegł. Elle długo chorowała. Już długo opóźniała podróż
w głąb płaskowyżu.
Mikkal najgoręcej ze wszystkich przekonywał, by jesz
cze poczekali. Żeby pomyśleli o niej.
To dało Sigdze okazję do wielu złośliwości. Nie zapo
mniała, kto rok temu wyruszył do Lyngen, chociaż Ailo
ciężko zachorował. Nie dala też Mikkalowi zapomnieć
o jego występku. Przy chorej Mikkal spotkał matkę. Jeden
rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że ojciec tym razem
nie przesadził.
Elle wyglądała na bardzo słabą.
Umierała.
Chudą, kościstą dłonią chwyciła go za rękę - trzymała
jego nadgarstek ze zdumiewającą silą. Pomarszczona
twarz wydawała się jeszcze mniejsza niż zwykle, Mikkal
poczuł dławienie w gardle, do oczu napłynęły łzy. Tym ra
zem ją utracą.
Głos miała nie zmieniony. Charakterystyczny głos El
le. Ten, który szeptał tyle dziwnych rzeczy na przestrzeni
lat, ten, który nakładł mu do głowy tyle rozumu - i przy
puszczalnie tyle samo głupstw.
- Mikkal. Martwię się.
Ścisnął ją za rękę, nie będąc w stanie wykrztusić słowa.
Co powiedzieć komuś, kto wie, że umiera?
Wymienił z matką spojrzenia, sądząc, że staruszka te
go nie zauważy. Mylili się.
Mikkal mylił się bardziej niż ktokolwiek inny.
- Nie o siebie - zabrzmiał zirytowany głos Elle. Dziw
ny blask rozjaśnił jej oczy. Promień młodości, która, od
dalona o wieczność, leżała u podstaw całego życia. Elle
wpatrywała się w coś, czego inni nie mogli zobaczyć, ale
chciała się najpierw podzielić swymi myślami i wizjami
z Mikkalem.
- Ta dziewczyna, Mikkal. Ta twoja dziewczyna... Stra
ciła wszystko.
- Raija? - spytał Mikkal i poczuł, jak strach ściska go
za serce. Zapomniał, że właściwie nie powinien wierzyć
w zdolności Elle. - Masz na myśli Raiję, ciociu?
Staruszka słabo poruszyła głową. Była zmęczona - bar
dzo zmęczona. Miała tak wiele do powiedzenia, do wyja
śnienia, ale jej czas szybko uciekał. Teraz ujrzała wszyst
ko wyraźnie. Zrozumiała tak wiele - w obrazie pozostało
tylko kilka ciemnych plam. Pragnęła żyć wystarczająco
długo, by zdążyły się wypełnić, by mogła zobaczyć cały
obraz. Ale przyszła na nią pora.
Czuła się zmęczona.
Ale Mikkal musi się dowiedzieć. Mikkal zawsze był jej
chłopcem. Lubiła też Raiję - uroczą, upartą fińską dziew
czynkę, która tak szybko dorosła. Szkoda, że im się nie
ułożyło - wielka szkoda. Z jego żoną Elle zawsze żyła na
bakier, ale to całkiem inna sprawa...
- Straciła wszystko, co jej dałeś. Straciła wszystko. I ma
zbyt wiele. O jednego za wiele... Siły... Nie były jej, Mik
kal. Nie były jej... Należały do kogoś innego... Zaklęte
miejsce... posunęła się za daleko. On po nią przyjdzie...
Musisz ją zatrzymać, Mikkal. Ona kogoś potrzebuje... Po
trzebuje kogoś... ponieważ on jest niebezpieczny... ona nie
zdaje sobie sprawy, jak niebezpieczny... Noaida... noaidy...
Twoja dziewczyna, Mikkal. Twoja dziewczyna...
Słowa zamarły na jej ustach. Stara kobieta zasnęła, ści
skając rękę Mikkala.
Złożył jej dłonie na chudej piersi. Zastanawiał się, o co
ciotce chodziło.
- Pomieszało jej się pod koniec - odezwała się Ravna,
kiedy wyszli z namiotu. Stanęła obok syna, chciała zbaga
telizować słowa Elle. - Wyobrażała sobie różne rzeczy -
mówiła dalej. - Nie możesz traktować jej poważnie. Po
prostu chciała umrzeć z przesłaniem na ustach... Zawsze
by jakieś znalazła, jak nie takie, to inne...
Mikkal skinął głową. Rozumiał. Powiedział, że nigdy
szczególnie nie wierzył ciotce Elle. Że była cudowną i nie
szkodliwą istotą, lecz trochę zwariowaną. Powiedział du
żo więcej - ale tak nie uważał. Chciał jednak uspokoić mat
kę, tak jak chciał uspokoić samego siebie. Zastanawiał się,
co Elle chciała mu przekazać.
Nieco później, pewnego dnia budzącej się wiosny, Sig
ga znalazła Mikkala zatopionego we własnych myślach.
- A więc umarła twoja zaklinaczka duchów — odezwa
ła się drwiąco, nie próbując nawet udawać smutku. Elle za
wsze ją przerażała, może dlatego, że Sigga sama wierzyła
w istnienie duchów. Wierzyła też w słowa Elle i bała się
jej... i nienawidziła, choć z odpowiedniej odległości. — Kto
teraz zadba o twoje kontakty z ukochaną twej duszy,
z twoją kobietą?
Miał ochotę złapać ją za gardło i wycisnąć z niej życie,
ale się opanował.
- Przeprowadzam się do twojego namiotu.
Nie byłby bardziej zdziwiony, gdyby powiedziała, że
woda ma kolor krwi i nie jest niebieska jak letnie niebo.
Sigga powtórzyła, wolno i dostojnie:
- Przeprowadzam się do twego namiotu.
- Po co? - spytał Mikkal, nie zdołał nawet zaprotesto
wać. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę zamierzała do nie
go wrócić. Nie chciał jej.
- Jestem twoją żoną - przypomniała. I dodała drwiąco,
naśladując Ełle: - Twoją kobietą...
- Oczywiście - odparł krótko, odwracając znowu od
niej wzrok. - Jakoś ci to wcześniej nie przeszkadzało.
A w każdym razie kiedy się wyprowadziłaś.
- Spodziewam się dziecka.
Mikkal spojrzał na nią z niedowierzaniem. Stała pod słoń
ce, tak że nie mógł zobaczyć rysów jej twarzy, ale dostrzegł
błysk białych zębów, poznał po słowach, że się uśmiecha.
- Noszę twoje dziecko, Mikkal. Twoje. Chciałeś prze
cież mieć Aiło, prawda?
Przesunęła się trochę, mógł więc widzieć, jakie w niej
żyły uczucia. Skulił się pod jej wzrokiem.
- Ale Aiło jest mój - mówiła dalej, uśmiechając się. -
Ailo jest moim chłopcem. Nie dostaniesz go. Dostaniesz
to dziecko. Zostało poczęte w nienawiści. Pamiętasz ten
wieczór, prawda? Jej wędrująca dusza musnęła cię po po
liczku i przespałeś się ze mną, bo nie mogłeś mieć innej.
Dam ci dziecko w zamian za tamto zespolenie w złości,
Mikkal. Czy nie uważasz, że to dobra zapłata? Ale Ailo
nie dostaniesz.
Wstał. Spojrzał na nią zimno.
- Ailo jest moim synem - rzekł twardo. - A czyje jest
to dziecko, nie mam pojęcia. Możesz je nosić, ale bez mo
jej pomocy. Między nami wszystko skończone, kobieto.
Koniec.
Rzuciła za nim przekleństwo, kiedy odszedł.
Mikkal zapomniał o niej, kiedy zaskoczyła go noc. My
ślał o Raiji, ale myśli nie mogły go przenieść bliżej niej.
Gotów był oddać w zastaw swoją duszę, żeby tylko jej po
móc. Jeżeli miała kłopoty. Jeżeli...
Reijo wiedział. To zamieniło jego życie w piekło. Wie
dział, co Raija poświęciła. I dlaczego. Znał ją na tyle do
brze, żeby wiedzieć, że cierpi, był też świadkiem zagubie
nia, tęsknoty i smutku dzieci.
Matte tylko pokręcił głową, kiedy Johan wrócił z Re
ijo. Reijo dostrzegł ślad uznania w oczach starego Lapoń
czyka. Szacunku dla Raiji.
Matte powiedział:
- Jest niezwykłą kobietą, prawda? Dla niej liczy się
wszystko albo nic. Ale tego nawet ja bym się nie spo
dziewał.
Choć znał Raiję zaledwie kilka dni, scharakteryzował
ją wyjątkowo trafnie.
Reijo nienawidził siebie za to, że nie przewidział - albo
nie chciał przewidzieć - jak daleko Raija się może posu
nąć. Gdyby to rozumiał, oddałby raczej życie, niż pozwo
lił, by to dla niego zrobiła.
Raija kochała go tylko na pewien sposób, natomiast on
żył wyłącznie dla niej. Spytał Mattego, jakim człowiekiem
jest Ole Edvard Hermansson. Miał o nim własne zdanie,
odwiedziny w piwnicy powiedziały Reijo o nim co nieco.
Ale potrzebował potwierdzenia kogoś innego. Kogoś, kto
słuchał plotek i znał tutejsze stosunki.
- Twardy - rzekł Matte. - Zimny, ale czasem dziwnie za
palczywy. Nie ożenił się z Raiją, żeby być dla niej miły albo
żeby cię zranić. Zrobił to, bo chciał ją mieć. A ten człowiek
nie oddaje dobrowolnie czegoś, co jest jego własnością...
Reijo wiedział o tym. Widział ową triumfującą minę po
siadacza. Jego ramię obejmujące Raiję...
Nienawidził tego mężczyzny bardziej, niż sądził, iż był
by w stanie nienawidzić kogokolwiek.
- Może długo pożyć - rzekł Matte. - To silny mężczy
zna. Ma żelazne zdrowie. Posiada też niezwykły in
stynkt, ostrzegający go o niebezpieczeństwie. Pewnego
rodzaju ochronę. Trochę się boimy i jego, i tej jego zdol
ności, my wszyscy, którzy raczej nie cieszymy się z wi
zyt ludzi wójta.
To mogło oznaczać, że Raija pozostanie więźniem tego
człowieka do końca życia. Był ciągle młody, zdrowy.
- Muszę ją od niego wydostać!
- To będzie trudne.
Matte posiadł osobliwą zdolność nazywania rzeczy po
imieniu. Nie zawsze było to przyjemne, ale naga prawda
rzadko taka jest.
- Miała coś do ofiarowania. A ty nie, Reijo. Hermans-
son się tobą nie interesował.
Reijo został w domu Mattego. Wyczerpany. Nie był
w stanie logicznie myśleć. Rozważał różne rozwiązania,
ale kiedy przychodziło co do czego, wszystkie okazywały
się niemożliwe. Przeklinał okrutną grę losu - dla obojga
okazała się równie przerażająca.
Minęło wiele tygodni, zanim Reijo spróbował przeła
mać poczucie beznadziejności, które jak potężne, straszli
we zwierzę usadowiło się na jego piersi. Przez cały czas
groziło, że zdusi w nim wszelką nadzieję i ostatnią iskier
kę życia. Reijo musiał odnaleźć siebie i dawną siłę. Zacząć
się znowu uśmiechać - i nabrać chęci do działania. Dopie
ro wtedy mógł spełnić to, o co Raija go prosiła - zająć się
jej dziećmi. Do tego czasu milcząca Sara próbowała zastą
pić im matkę.
Tar ja tylko płakała.
Reijo w głębi duszy liczył na to, że będzie mogła mu
pomóc, ale siła, jaką w niej kiedyś dostrzegł, wyczerpała
się tego niedobrego dnia niedaleko zaklętego miejsca. Po
garda, jaką do tego czasu kierowała przeciw bratu, obra
cała się coraz bardziej przeciw niej samej. Swój płacz przy
prawiała oskarżaniem samej siebie.
Reijo słyszał, jak mamrotała, że to przez nią te wszyst
kie nieszczęścia. Nic złego by się nie stało, gdyby nie ona.
Jakaś niedobra siła w niej samej sprawiała, że Taavi tra
cił rozum i ją wykorzystywał. Coś w niej samej zmuszało
wszystkich spotykanych po drodze, by reagowali podob
nie. To coś ujawniło się również wobec ludzi wójta i to
coś zmusiło ich do gwałtu. Coś z nią wydawało się nie tak.
Powtarzała to ciągle od nowa - głosem, który za każ
dym razem brzmiał bardziej przekonująco.
Reijo się bał.
Próbował jej wytłumaczyć, że się myli, ale jej wzrok
działał jak lustro: Odbijał z powrotem wszystko, co mó
wił - żadne słowo nie mogło się przebić przez powierzch
nię tego zwierciadła.
Ogarnięty poczuciem winy i bezradnością, Reijo musiał
próbować zająć się dziećmi. Chronić je.
- Mama zła - stwierdziła Maja.
Właśnie ona, dziecko miłości, przeżyła najmocniej roz
łąkę z matką. Choć Raija uważała, że może nie zawsze
umiała okazać, jak bardzo ją kocha, że córeczka coraz bar
dziej się od niej oddala, że może Maja stała się trochę za
zdrosna o braciszka i Elise, dziewczynka właśnie ją uzna
ła za swój ideał. Wierzyła święcie, że mama wyjechała, bo
była na nią zła.
Reijo wyjaśnił jej i Elise, że mama miała coś ważnego
do załatwienia - coś, co obiecała swemu przyjacielowi.
Oraz że to może potrwać długo, gdyż musiała pojechać
bardzo daleko.
- Dlaczego się nie pożegnała? - spytała Elise.
Reijo nie znalazł zadowalającej odpowiedzi na to pyta
nie. Zastanawiał się, czy Raija zdawała sobie sprawę, na co
się zdecydowała. Kiedy przeglądał jej rzeczy, nie znalazł
broszki ani też rzemienia, który wykopali w stajni nieda
leko tego przeklętego miejsca. To odkrycie na nowo roz
darło jego serce.
Broszka stanowiła najcenniejszą własność Raiji. Kiedy
wybierała się w drogę, zapakowała ją na samym początku.
Nie zabrałaby jej, gdyby miała pewność, że wróci.
A rzemyk?
Reijo wzdrygnął się na samą myśl. Nie sądził, żeby go
wyrzuciła. Mógł mieć tylko nadzieję...
Raiją całkiem owładnęła ta niezwykła historia związana
z dziewczyną, tajemniczym, zaklętym miejscem i pasto
rem, który przypuszczalnie zamordował dwie niewinne
istoty. Niezłomnie wierzyła w to, że zdoła go zdemasko
wać — i sprowadzić na niego zemstę. Fakt, że zabrała ze
sobą rzemyk, przeraził Reijo. Spróbuje zapewne wykorzy
stać swoją obecną pozycję, by zbliżyć się do tej wymyślo
nej postaci.
Reijo nie wierzył w opowieść Raiji. Ale mimo wszyst
ko się bał. Nie potrafił całkiem wykluczyć, że to jednak
może być prawda - nie potrafił do końca uwolnić się od
własnych myśli. Nie uznawał przesądów, ale też nie był
w stanie całkiem się od nich wyzwolić.
Matte zapytał, jak długo Reijo zamierza z nimi pozo
stać. Reijo chciał wiedzieć, jak długo im pozwolą.
Lapończyk wzruszył ramionami, mówiąc, że przydało
by się mu kilka dodatkowych rąk do pracy - ale nie wspo
mniał słowem o terminie.
Reijo obiecał sobie, że wyruszy, gdy tylko śniegi stop
nieją, a tymczasem zaczynało się już lato. Uznał, że teraz
łatwiej będzie podróżować z dziećmi. Raija prosiła go, by
nic nie mówił Mikkalowi. Postanowił złamać tę obietnicę.
Po raz pierwszy nie dotrzymałby słowa danego Raiji - ale
to dla jej dobra.
Mikkal kochał Raiję. A Reijo marzył o znalezieniu ko
goś, z kim mógłby dzielić odpowiedzialność. Sam przyczy
nił się do tego, że Raija została żoną najtwardszego, naj
bardziej znienawidzonego i budzącego postrach człowie
ka wójta.
Potrzebował kogoś, z kim mógłby dzielić tęsknotę i ból.
Kogoś, kto może mógłby mu pomóc. Kogoś, w kim zna
lazłby wsparcie. Kto pomógłby mu wypełnić niewykonal
ne zadanie - uwolnić Raiję od jej męża.
Mikkal.
14
Najbardziej na północ wysunięta część Norwegii stano
wiła odludną krainę. Graniczną. Krainę wielu możliwości.
Dostrzegano to zarówno w Kopenhadze, jak i w Sztok
holmie. Obie stolice chciały zagarnąć dla siebie część tego
obszaru - lecz żadna nie zamierzała zadowolić się mniej
szą częścią.
Kasy państwowe potrzebowały podatników. Również
ze względu na bezpieczeństwo kraju północna kraina nad
morzem miała duże znaczenie. Obie strony wiedziały
o tym. Wiedzieli również sąsiedzi na wschodzie, Rosjanie.
Trzy państwa ściągały podatki od nieszczęsnych miesz
kańców północy. Lecz liczba tamtejszych osadników była
bardzo mała. Między jednym a drugim zamieszkanym bu
dynkiem, między jedną a drugą samotną darniową chatą
rozciągała się wielka przestrzeń.
Jeszcze większe odległości dzieliły poszczególne osady.
Rząd duńsko-norweski wzywał obywateli, by przepro
wadzali się na północ. Przekonywał osoby karane i bez
domnych, by rozpoczynały nowe życie w krainie polarne
go dnia. Służących z dobrych rodzin wabiono na północ -
by tu mogli stać się panami samych siebie. Nowych miesz
kańców witano jako obywateli duńsko-norweskiego pań
stwa. Inną strategię reprezentował Kościół. Wysyłał na od
ludne północne tereny misjonarzy, żeby nawracali tamtej
szą ludność na chrześcijaństwo, namawiali ją do uznania
duńskiego króla.
Król Fryderyk IV potrzebował większej liczby podda
nych. Pastor Thomas von Westen i inni misjonarze mo
gli mu ich przysporzyć. Ludność w rejonie koła podbie
gunowego nie uznawała granic, jakie politycy kreślili na
swoich mapach. To była ich ziemia i nie czuli się zobo
wiązani do lojalności wobec jednego albo drugiego króla.
Było im wszystko jedno, czy król zwał się Frydery
kiem IV i mieszkał w Kopenhadze, czy też Fryderykiem
I i rezydował w Sztokholmie. W obu królestwach uwa
żano, że należy wykorzystać Kościół do wzbudzenia
wśród ludności północy ducha narodowego, jak również
do jej nawrócenia.
Lepiej zorganizowana i rozbudowana administracja ko
ścielna mogła doprowadzić do wyraźniejszego zaznacze
nia granic. Jeżeli ludzie uznają, że zamieszkują w parafii
kościoła duńsko-norweskiego, to może również poczują
się poddanymi Fryderyka IV.
Kościoły i szkoły miały uczynić z mieszanej ludności
północy podatników króla duńskiego. Odludna kraina nie
miała już dłużej być krainą graniczną. Miała się stać czę
ścią państwa duńsko-norweskiego.
Był bardzo przystojnym mężczyzną i zdawał sobie z te
go sprawę - lecz starał się nie okazywać, że o tym wie. Nie
chciał uchodzić za zarozumiałego. Człowiek na jego sta
nowisku nie powinien się przyznawać do takiej wady.
Od dziecka marzył o wpływach, sukcesie i władzy - naj
lepiej w odwrotnej kolejności. Lecz dla chłopca z drobno-
mieszczańskiej rodziny w Skane spełnienie żadnego z tych
marzeń nie wydawało się realne. Fakt, że w tak młodym
wieku znalazł się w Sztokholmie, osiągnąwszy zarówno
wpływy, jak i sukces - a także odrobinę władzy, świadczy
ło o ambicji, silnej woli i stanowczości.
Był z siebie zadowolony, lecz stawiał sobie coraz to
nowe cele. Coraz wyższe cele. Nadal cechowała go am
bicja, i to zarówno jako osobę prywatną, i - choć już nie
w takim stopniu - jako przedstawiciela instytucji, której
podlegał.
Udawało mu się jednak ukryć dbałość o osobiste inte
resy. Jego zwierzchnicy nie patrzyliby na to łaskawym
okiem. Nadal starał się im przypodobać. Potrzebował ich.
Chciał się wspiąć jeszcze wyżej. Pragnął władzy - więcej
władzy - i mógł ją zdobyć tylko dzięki nim.
Nie martwiło go nawet zbytnio, że musiał służyć stoją
cym wyżej w hierarchii.
W ciągu trzydziestu lat ci stojący wyżej dali mu wszyst
ko, czego potrzebował. Był święcie przekonany, że Pan
jest po jego stronie, niezależnie od tego, czego się podej
mował.
Przez rok zabawiał znajomych opowieściami o swojej
misji w Laponii i najbardziej na północ wysuniętej części
Norwegii. Potrafił świetnie opowiadać. Malował wizeru
nek prymitywnych tubylców, mieszkających w darnio
wych chatach na płaskowyżu. Przywoływał świadectwa
przesądów i pogaństwa - obraz ludzi, którzy zachowywa
li się jak zwierzęta. Zatrzymywał się przy temacie grzechu
i moralności - akurat na tyle, by głodujący mieszkańcy
miasta mogli czymś interesującym ubarwić swoje rozmo
wy, kiedy ten przystojny i pełen życia pastor zamykał za
sobą drzwi. Oczywiście był mężczyzną, ale także pasto
rem, nie mogli więc w jego obecności zachowywać się pro
stacko. On jednak wiedział, o czym rozmawiają, kiedy wy
chodził. Wiedział i to go bawiło. Rozmyślnie skłaniał ich
do takich rozmów. W taki sposób. Dziwnie go to podnie
cało. Pobyt na misji umożliwił mu wstęp do najlepszych
domów w mieście. Sprawił, że uznano go za osobę, którą
warto poznać. Człowieka posiadającego pewne wpływy.
Dzięki temu stał się kimś więcej niż przeciętnym kapła
nem z jakiejś niewielkiej mieściny. Teraz pełnił urząd
w mieście. W dodatku biskup zaprosił go na spotkanie.
Drżał na samą myśl.
List z zaproszeniem omal się nie rozpadł od wielokrot
nego czytania. Lepkimi od potu dłońmi rozkładał go wciąż
od nowa - czytał kilka razy w ciągu godziny.
Spotkanie z biskupem.
To mogło oznaczać tylko jedno: awans. Czuł dziwne
podniecenie na samą myśl. Wypełniała go bez reszty
grzeszna radość.
Awans.
Więcej wpływów. Więcej władzy.
August Borga chciał zostać człowiekiem zaliczanym do
wyżyn społecznych. Do tego zmierzał. Zaczął się nawet
rozglądać za jakimś nowym mieszkaniem.
Jego dom nie wydawał się zły, ale jeżeli pastor miał się
wspiąć wyżej, potrzebował chyba czegoś, co dobitniej
świadczyłoby o jego pozycji.
Coś bardziej rzucającego się w oczy...
Po audiencji drżał z tłumionego wzburzenia. W głębi
duszy było mu bardzo ciężko, w pewnym momencie omal
nie zgubił maski uprzejmości.
Ale udało mu się ją zachować. Od tego zależała wszak ca
ła jego kariera. Nie mógł pozwolić, by biskup ujrzał jego
prawdziwe oblicze. Za to sam później dokładnie przypomi
nał sobie wygląd biskupa w chwili, gdy otrzymywał od niego
nominację: nalana twarz, podwójny podbródek, świadczący
o siedzącym trybie życia i dobrobycie, małe oczka, nieko
niecznie patrzące z miłością na bliźnich, drobne, wąskie usta...
Całkiem beznadziejna twarz, całkiem beznadziejny człowiek,
który jednak nosił szaty promieniujące władzą.
Te szaty dawały władzę. Tę władzę, do której dążył Au
gust. Ten beznadziejny człowiek nadal posiadał też wła
dzę nad Augustem Borga.
„Świetnie opanowałeś sytuację tam na północy" - rzekł
do Augusta z nieznacznym, chytrym uśmiechem. „Nikt
inny nie osiągnąłby takich rezultatów, jak ty. Jesteśmy ci
bardzo wdzięczni".
August spodziewał się, że dalszy ciąg będzie wyrazem
tej wdzięczności. Rozparł się wygodniej na krześle, czeka
jąc na laury.
„Chcielibyśmy pójść śladem tego sukcesu. W najbliż
szym czasie wysyłamy tam nowo wykształconych teolo
gów. Jednak ci młodzieńcy nie mają takiego doświadcze
nia, jakiego oczekujemy. Potrzebujemy człowieka, który
dobrze zna tamtejsze stosunki. Który mógłby pokierować
tymi nowicjuszami. Potrzebujemy ciebie..."
August zadrżał.
Nadal pozostawał poza kręgiem władzy. Nie potrzebo
wali go w stolicy. Wysyłali go na odludzie - do tej opusz
czonej przez Boga krainy, składającej się z bezkresnego
płaskowyżu i morza.
Norwegia.
Finnmark.
Najchętniej zabiłby za to biskupa, ale się opanował. Nie
mógł zniszczyć swojej przyszłości. Powinien tam poje
chać. Powinien wypełnić zleconą mu misję. A kiedy wró
ci, więcej mu tego przecież nie zrobią. Wtedy drzwi wio
dące do kariery staną przed nim otworem.
Z czasem postara się stosownie odpłacić zwierzchnikowi.
W przeciwieństwie do biskupa August Borga dbał o to,
by ludzie dostawali to, na co zasłużyli.
A pamięć miał taką, że wielu mogło mu pozazdrościć.
Znowu miał wyjechać na północ.
I po raz pierwszy od dłuższego czasu jego myśli powę
drowały drogą, na którą nie pozwalał im wkroczyć, odkąd
stamtąd wrócił. Przypomniał sobie tych, których tam zo
stawił. Dziewczynę. Dziecko.
Jednak nie wspominał ich z wyrzutami sumienia. Nie
miał sumienia.
Nie sądził, by ktoś wiedział o jego czynach. Dobrze to
załatwił.
Nikt nie może mu przeszkodzić w jego drodze ku wła
dzy i zaszczytnej przyszłości.
Tak sądził.
Nigdy nie słyszał o Raiji Alatalo. Ale miał ją poznać.
O, tak, miał ją poznać...
Ich drogi miały się spotkać w Finnmarku.