Fleszarowa Muskat Stanisława Nie wracają na obiad

background image
background image

Fleszerowa Muskat Stanisława

NIE WRACAJĄ NA OBIAD

W pokoju, jaskrawię rozświetlona zachodzącym s cem, cztery kobiety grają w brydża.\

Trzy nie są już młode. Od wielu lat pr^f^mniej d\^t w tygodniu zbierają się tutaj przy poltr suknem
stoliku, żeby udawać, że nie żałują - naprawdę nie żałują - tego wszystkiego, czego brakowało w ich
życiu, ale uważają je za całkiem zwykłe i normalne, takie, jak życie innych kobiet. Julia, która jest
gospodynią tego domu, i jej przyjaciółki, Maria i Joanna, już to dobrze umieją, ale czwarta spośród
nich, ta najmłodsza, ta, tak bardzo nieodpowiednio i niewłaściwie młoda przy tym stoliku - ona
jeszcze tego nie umie. Nie nauczyła się myśleć o tym, o czym myśleć nie powinna, przywoływać na
twarz skore uśmiechy, nucić podczas zamyśleń przy brydżowych licytacjach, nawet w karty dobrze
grać się nie nauczyła, nie obchodzi ją to, co ma w ręku, spogląda co pewien czas na uchylone drzwi
do drugiego pokoju, co w końcu denerwuje Julię.

-

Elżbieto! - upomina. - Gramy piki!

Młoda kobieta zwraca ku niej oczy, przez chwilę nic nie rozumie.

-

Przepraszam - szepcze ze skruchą.

- Staraj się skupić.

- Ależ staram się.

-

Nie widać tego. - I nie nasłuchuj wciąż telefonu. Zapewniam cię, że jeśli zadzwoni, wszystkie to
usłyszymy. Poza tym jeszcze za wcześnie. Powinnaś już wiedzieć, że my rozmawiamy ze swoimi
mężami nocą.

- Przepraszam - powtarza Elżbieta.

-

To ja przepraszam. - Julia, niezadowolona z siebie zaczyna tasować karty. Ale jednak powie jeszcze
i to, czego powiedzieć nie powinna i przed czym powstrzymuje się jedynie króciutkim wahaniem: -
Mówiłam ci, żebyś wyszła za lekarza, inżyniera, albo - szewca. Brałaś to za moją niechęć do ciebie,
myślałaś, że nie lubię cię, bo zabierasz mi syna, a to była życzliwość. Życzliwość, moja droga!

Elżbieta podnosi wysoko karty, stara się za nimi ukryć.

background image

- Wiem - mówi cicho.

-

Ach, wiesz! Może dopiero teraz dochodzisz do tego wniosku. Ale przyznasz, że dwie kobiety pod
jednym dachem, czekające wciąż na telefon...

Teraz Elżbieta ma okazję do ataku i wykorzystuje ją:

-

Przecież mama - nie czeka. Mama już się przyzwyczaiła. W końcu... tyle lat...

Julia milczy przez chwilę. Przymyka oczy.

-

Przyzwyczaiłam się. Oczywiście. Zresztą... ojciec dopiero co wczoraj dzwonił. I wkrótce... zawsze
już będzie w domu.

Joanna i Maria uważają za słuszne włączyć się do rozmowy. Joanna, tęga i dobroduszna, czyni gest,
jakby chciała pogładzić Elżbietę po głowie, uśmiecha się do niej pokrzepiająco.

- To jest trudne tylko na początku. Przekona się pani.

-

Tylko na początku - potwierdza Maria. Na chwilę składa karty i również stara się uśmiechnąć do
Elżbiety, ale

nie może przy tym pokonać gorzkiego skrzywienia ust. -A brydża warto pokochać-dodaje szybko. -
Przydaje się na długie wieczory, kiedy dzieci odchowane, okna pomyte, podłogi wyfroterowane,
pralka wyprała ostatni kawałek brudnej bielizny, niema się interesującej książki, a w telewizji wciąż
kopią piłkę.

Julia rzuca karty.

-

Gramy czy rozmawiamy?

Maria stara się zachować spokój.

-

To przecież ty zaczęłaś. Ty, moja droga.

background image

2

Noc jest jeszcze gorsza, ta piękna, letnia, księżycowa noc. Z ciągnącego się w dole bulwaru
dochodzą głosy spacerujących. Hałaśliwe śmiechy mężczyzn, chichoty kobiet. Z czego one się tak
wciąż śmieją? - myśli Elżbieta. Leży nieruchomo na tapczanie i nie może sobie nawet wyobrazić tej
skorej chęci do śmiechu, ale chyba i ona się tak kiedyś śmiała. I będzie się śmiała, tak samo często i
łatwo i z byle powodu, gdy ciężkie pudło tankowca, opłynąwszy pół

świata, przybije znów do kei swego portu. Więc tak to jest z kobietami. Wszystkie zmieniają się w
chichotliwe idiotki, gdy tylko... Gdy co? Elżbieta obraca się, wtula ucho w poduszkę, drugie
przykrywa kołdrą. Ale gwar, dochodzący z bulwaru, przycichł tylko, nadal go słyszy, czasem wydaje
się jednostajny i szmerliwy, jak szum morza, a czasem rozdziera jego monotonię jakiś głos,
wybijający się ponad inne, i od razu wyobraźnia przypisuje mu jakąś twarz, jakieś ciało, żywe i
prawdziwe, wyraźniejsze od najbardziej wyrazistego wizerunku, wyrytego w pamięci. A gdyby tak
wstała, ubrała się i skradając się na palcach, żeby nie zbudzić teściowej, wymknęła się na bulwar,
który wydawał

jej się taką atrakcją, gdy zamieszkała w tym domu, a teraz pomnażał tylko jej udręki. Więc gdyby tak
wstała, włożyła swoją najpiękniejszą suknię i wmieszała się w ten tłum na dole. Nie, to nie było
możliwe. Samotność jest jak kalectwo, należy ukrywać je przed ludźmi, gdy z góry wiadomo, że
postawiwszy natychmiast diagnozę, nie będą potrafili z niego uleczyć.

Elżbieta siada na tapczanie, przyciska dłonie do piersi. Tak, musi się nauczyć tego swego nowego
życia, ale tak prawdę mówiąc i w tym poprzednim nie była prymusem; wciąż stawała przed
zadaniami, które przekraczały jej siły, wciąż czegoś nie umiała, cierpiała, gdy inni zachowywali
kojącą obojętność, buntowała się, gdy tylko uległość mogła zapewnić spokój.

Dlaczego zdjąwszy swój lekarski kitel nie zamykała za sobą drzwi szpitala z absolutną pewnością, że
niema sobie nic do zarzucenia, dlaczego zawsze szedł za nią czyjś ból albo strach - do diabła, trzeba
było wreszcie zrozumieć, że to jest cudzy ból i cudzy strach, nie można przyjmować ich za własne, to
nawet przytępia jasność myślenia, lekarz nie może przejmować się każdym chorym, powinien
zachować siły i przytomność umysłu dla wszystkich. Tak, ale ona nie miała tych życiowych
zdolności, które innych kierowały ku gładkim ścieżkom, z daleka każąc im wymijać wszystkie
wyboje. Ta kobieta, która umarła podczas jej pierwszego dyżuru,.. Czy musiała być przy niej, skoro
nie mogła, skoro nie można było już jej nic pomóc...?

Z bulwaru napływają głośniejsze słowa, strzęp piosenki, śmiech, jakieś głosy zbliżają się,
wyodrębniają ze szmer- liwego gwaru - głos kobiety i mężczyzny. Słychać je coraz wyraźniej i
Elżbieta wstaje, podchodzi do otwartego okna, wychyla się przez parapet. Tamtych dwoje zatrzymuje
się przy murku ogrodzenia, całują się, mężczyzna zsuwa bluzkę z ramienia kobiety, zaczyna rozpinać
swoją koszulę, żeby pierś mieć nagą, gdy przytuli ją do siebie.

Księżyc - ten odwieczny prowokator - wisi w najwyższym punkcie nieba, oświetla całą zatokę;
światła statków na redzie wydają się blade i nikłe w jego blasku. Ten widok powinien olśnić
Elżbietę, ale ona patrzy na tych dwoje przy płocie, oczu od nich nie może oderwać, ogarniają gorąco,

background image

jakby z okna bił upał, a nie wieczorny chłód.

-

Nie - mówi kobieta.

-

Tak. Tak! - powtarza mężczyzna.

-

Nieee - głos kobiety słabnie, jej przeczenie jest bardziej zachętą niż uporem.

Elżbieta odwraca się od okna, przykłada pięść do ust. Chce wrócić na tapczan, ale nie może ruszyć
się z miejsca. Zza okna dochodzi podniecony śmieszek kobiety, zduszone pomrukiwanie mężczyzny.
Elżbieta powoli odwraca głowę. Wie dobrze, co robi tamtych dwoje i nie musi patrzeć, a jednak
patrzy. Nie powinna patrzeć, a patrzy. Nie powinna, nie wolno jej, ale nie może się ruszyć z miejsca,
nie może odwrócić głowy, to nie tamta kobieta, to ona stoi tam na dole, przyparta do ogrodzenia, to
ona ledwie tłumi jęk i nie może opanować tego, co zaczyna dziać się z jej ciałem. Przerażona i
upokorzona, że nie zdołała się opanować, przymyka oczy, ale powoli spływa z niej napięcie, ogarnia
ją spokój, nagłe pragnienie snu.

W sąsiednim pokoju dźwięczy telefon. Elżbieta nie od razu go słyszy, a gdy wreszcie ten dźwięk
dociera do jej świadomości - za szybą oszklonych drzwi zapala się światło, Julia jest szybsza od niej
i jej podniecony głos woła, jakby naprawdę miał przebić się przez odległość mórz i oceanów:

- Halo! Radio-Gdynia? Tak. Jestem! Jestem!

Elżbieta znowu przymyka oczy, opiera głowę o ścianę.

-

Halo! - woła Julia. — Czy coś się stało? Dzwoniłeś przedwczoraj.

Na statku, który za dwa dni wchodzi do Bangkoku, młody radiotelegrafista ustępuje miejsca
kapitanowi, żeby mógł spokojnie i wygodnie przeprowadzić rozmowę.

- Czy coś się stało? - powtarza Julia.

-

Nie - mówi kapitan - nic się nie stało. Po prostu... chciałem usłyszeć twój głos...

-Mój głos...? - Julia opiera się o biurko. Zamiast radości w jej twarzy jest niepokój i napięcie.

Kapitan przesuwa dłonią po siwych, ale wciąż jeszcze gęstych włosach, zerka speszony ku

background image

radiotelegrafiście.

- Przestań się tak dziwić. Myślałem, że się ucieszysz.

-

Ależ cieszę się! - Julia usiłuje się opanować. - Bardzo! Tylko... nigdy tego przedtem nie mówiłeś.

-

No i raz mówię! - kapitan podnosi głos, ale zaraz go ścisza, znów zerkając na radiotelegrafistę. —
Raz mówię. I powiedz wreszcie, że to miłe z mojej strony.

- Bardzo miłe - potwierdza Julia, wciąż zdumiona.

- Właściwie... niewiele narozmawialiśmy się w życiu.

-

Co takiego? - woła Julia. S ł y s z y, ale nie rozumie. Boi się zrozumieć.

-

Mówię, że niewiele narozmawialiśmy się w życiu. Ty i ja.

-1 dlatego zadzwoniłeś?

- Może dlatego.

-

Jeszcze to nadrobimy - Julia usiłuje nadać rozmowie lekki ton. - Jeszcze będziemy mieć na to czas.

Kapitan znów spogląda ku radiotelegrafiście, który z pilną uwagą wpatruje się w bulaj.

- Też tak myślę.

- Kiedy wchodzicie do Bangkoku?

- Pojutrze.

- Potem Hongkong, Kobe - i z powrotem.

-

Tak. I z powrotem - powtarza kapitan. Rozpina kołnierzyk koszuli. Radiotelegrafista Ciszewski
otwiera bulaj. - To szybko minie.

background image

- Jak zwykle - mówi niepotrzebnie Julia.

-Myślę, że... szybciej-prostuje kapitan i Julii wydaje się, że jego głos nie brzmi tak, jak powinien, bo
woła natychmiast z nadmiernym ożywieniem:

-

Zobaczysz, ile do zrobienia jest w domu. Ile tu na ciebie czeka...

-

Co mianowicie? - pyta kapitan niespodziewanie ostro. Ciszewski nie odrywa wzroku od bulaju.

-

Wszystko - woła Julia. - Wszystko! Wszystko tu zawsze na ciebie czekało.

-

No tak... - mówi kapitan wolno. Radiotelegrafista odwraca głowę i spojrzawszy na jego twarz,
szerzej otwiera bulaj. - Przez tyle lat...

-

Nie, nie - mówi Julia w nagłym popłochu - to są sprawy całkiem świeże. Na przykład...

zdaje się, że dach... że dach zaczął przeciekać...

- Dach? - ożywia się kapitan.

-Tak. Chyba kilka dachówek odpadło. Te nasze gdyńskie wichury...

- Zaczekaj z tym na mnie! - woła kapitan.

- Oczywiście.

- Sam się tym zajmę!

-

Dlatego ci to mówię. Przecież nie dałabym rady -króciutki, gorzki uśmiech pojawia się w kącikach
ust Julii.

-

Sam się tym zajmę - powtarza kapitan. - Zaraz, jak wrócę. To nie dla kobiet taka sprawa.

Jak się czuje Elżbieta? Stefan się nie odezwał?

background image

-

Nie. Widocznie nie wyobraża sobie, jak ona na to czeka. Na początku małżeństwa jeszcze się tego nie
wie.

-

Myślę, że nie masz racji. Ja... w tamtych latach... nie było dnia, żebym nie pragnął...

-

Była wojna - przerywa Julia. - Teraz wszystko jest zupełnie zwykłe. Nawet to, że ktoś nie odzywa się
zmorzą.

- Natrę mu uszu, jak wrócę.

- Jeśli spotkacie się na lądzie.

-Teraz... teraz już na pewno się spotkamy.

-Ach, tak... - nie wie, co powiedzieć, Julia.

- Pozdrów ode mnie Elżbietę.

- Zbudzę ją, jeśli chcesz z nią porozmawiać.

-

Nie, nie. Ona wstaje tak rano, pozdrów ją tylko ode mnie. Za kilka dni... za kilka dni znów
zadzwonię. Może nawet... wcześniej.

- Całuję cię! Uważaj na siebie!

- Ty także!

Julia, odłożywszy słuchawkę, siedzi chwilę bez ruchu z przymkniętymi oczyma. Otwiera je dopiero,
gdy do pokoju wchodzi Elżbieta. Narzuciła szlafrok na nocną koszulę, zawiązuje jeszcze pasek stając
w progu.

- Nie śpię.

-

Szkoda, że nie weszłaś wcześniej. Ojciec chciał z tobą rozmawiać.

- Chyba się tego za bardzo nie domagał?

-

background image

Rozmowa i tak trwała bardzo długo. Serdecznie cię pozdrawia.

-

Mamo - pyta Elżbieta z hamowanym rozbawieniem

- co to za historia z tym dachem?

- Z... dachem? - Julia czuje się przyłapana.

- No tak - przecież nie przecieka?

Julia zapala papierosa, stara się również uśmiechnąć.

- Musiałam coś wymyślić.

- Ale on nie przecieka - upiera się Elżbieta.

-

Nie wiem, jak to zrobimy, ale zanim ojciec wróci, dach będzie musiał przeciekać.

Śmieją się obydwie, ale trwa to krótko.

-Mój ojciec - Elżbieta również sięga po papierosa, siada na podkurczonych nogach w fotelu -

kiedy musiał iść na emeryturę...

- Och, moja droga! - Julia przerywa jej gwałtownie.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, że tu chodzi o coś więcej.

-

Tak - przyznaje Elżbieta po długiej chwili, zgnębiona tym, że dała znów Julii powód, żeby mogła ją
skarcić - to nie jest tylko rozstanie z pracą...

-Twój ojciec - Julia staje się napastliwa i nieprzyjemna -co dnia wracał na obiad. Chodził do biura i
nagle przestał chodzić do biura. Jeśli ci się zdaje, że to to samo...

- Nie, nie wydaje mi się - szepcze Elżbieta ze skruchą

- ale myślę, że w każdym wypadku nie jest to sprawa łatwa, jeśli człowiek nie wypracuje w sobie
odpowiedniej postawy.

- Postawy odchodzenia? - pyta Julia cicho.

-

background image

Ach, nie to miałam na myśli - Elżbieta milknie na długo. - Dlaczego mama od razu...?

-

Przepraszam - Julia zapala drugiego papierosa, choć pierwszy tli się jeszcze na brzegu popielniczki -
znów usiłuje uśmiechnąć się do Elżbiety. - Jestem czasem niesprawiedliwa, wiem. Ale jest to nie
tylko dla ojca, także i dla mnie, trudny okres. Staraj się go przetrzymać.

Potem wszystko się zmieni, obiecuję ci.

Elżbieta milczy; coraz częściej jej się zdarza w rozmowach z teściową, że nie wie, co odpowiedzieć.

-Ojciec schodzi zmorza-mówi Julia cicho.-Czy ty to rozumiesz?

- Staram się.

- Po tylu latach schodzi z morza!

- Chyba... liczył się z tym?

-

Nie wiem... - Julia milknie, po czym mówi z hamowanym wyrzutem. - Młodzi ludzie nie są w stanie
wyobrazić sobie, jak nagle zaskakuje człowieka starość.

- To jeszcze nie starość - delikatnie prostuje Elżbieta.

-

Cokolwiek by to było - nie wiem, czy się z tym liczył. Nie, tego właśnie nie wiem. Czy myślał o tym,
że będzie teraz zawsze w domu. Od rana do wieczora. I w nocy. Bez wibracji maszyny pod
pokładem, bez tych wszystkich odgłosów, które zawsze pomagały mu zasnąć.

Nieraz mówił mi o tym, kiedy nie mógł zasnąć tu, na lądzie.

- Przepiszę mu pastylki na sen.

-

Co takiego? - Julia patrzy długo w oczy Elżbiety, nie rozumie jej.

- Pastylki! Przepiszę mu jakieś pastylki na sen.

Julia kołysze głową ze smutnym podziwem.

-Miałam rację, kiedy radziłam ci, żebyś wyszła zamąż za lekarza. Przepisywalibyście sobie
wzajemnie pastylki - na wszystko! Na obstrukcję i na strach, na tę wielką niewiadomą, którą
człowiek ma przed sobą.

background image

-

To nie jest żadna wielka niewiadoma - Elżbieta podejmuje ostatnią próbę. Obejmuje niezręcznie
Julię. -Trzeba myśleć przede wszystkim o tym, że ojciec wreszcie będzie w domu.

- Całuje Julię policzek. - To tak, jakby mama wychodziła po raz drugi za mąż.

-

Niezupełnie tak samo. - Julia wreszcie się rozjaśnia.

- Bo teraz będziemy jednak razem. A wtedy...

-

No widzi mama - Elżbieta uparcie usiłuje zachować pogodę. - To drugie małżeństwo będzie o wiele
szczęśliwsze.

Julia przymyka oczy.

-

Kiedy czasem o tym myślę, wydaje mi się, że to niemożliwe, żebym mogła to wszystko przeżyć. Że to
nie byłam ja, ale ktoś inny, kto mi to potem opowiedział. Jakaś zupełnie inna dziewczyna... i inny
młody człowiek, którego kochała...

Tym razem Elżbieta zrywa tę nikłą nić, rodzącą się między nimi. Powinna stłumić westchnienie i nie
powiedzieć, nie powiedzieć tego, co jednak powiedziała w najmniej odpowiednim momencie:

- Może byśmy jednak pospały?

Julia gasi natychmiast papierosa, wstaje z fotela.

- Tak, masz rację. Wstajesz rano. Dobranoc!

-

Dobranoc. I niech mama tylko się cieszy! Nie myśli o niczym innym, tylko cieszy się, że ojciec
nareszcie zawsze już będzie w domu.

-Ależ ja się cieszę. Może nawet... za bardzo, skoro nie jestem pewna, czy i on się cieszy.

background image

3

Julia ze zbyt porywczym pośpiechem wraca do sypialni, siada na brzegu swego łóżka; drugie jest
nietknięte, zasłane pościelą. Nie ma odwagi położyć się, wie, że nie zaśnie. Dlaczego zdradziła się z
ocfoty do zwierzeń, z tej nieoczekiwanej słabości, której tak rzadko ulegała?

Tylko przed sobą

- czasem - bywała szczera; tylko sobie pozwalała na ocenę swego życia, na wnioski mniej oględne
niż te, które wysnułby ktoś obcy.

Julia sięga po lekarstwo przepisane jej przez Elżbietę, ale cofa rękę, dopiero co nakrzyczała na
synową za jej chęć załatwiania lekami wszelkich życiowych problemów. Zamiast buteleczki z
kroplami bierze z nocnego stolika fotografię, na której młoda dziewczyna w ślubnym welonie na
głowie tuli się do chłopaka w oficerskim mundurze. Czy naprawdę była kiedyś tą rozpromienioną
smarkatą? I miała w oczach tyle wiary w nieustającą przychylność świata...?

W jego uległość wobec ludzkich pragnień?

Lato było tamtego roku tak piękne, że do dziś wspomina się jego pamiętną urodę. Upał

potęgował napływającą od morza woń wodorostów, moknących w nagrzanej przy brzegu wodzie.
Rybacy wychodzili w morze z oksywskiej przystani w łagodnej ciszy świtu; wracali, powoli
zbliżając ku brzegowi ciężkie od ryb łodzie. Z wędzarni dym szedł prosto w niebo strzelistymi
wykrzyknikami pogody...

Przez wszystkie późniejsze lata - poza tymi sześcioma, które spędziła z dala od wybrzeża -

przyjeżdżała co roku na Oksywie, sama, zawsze sama, właśnie w sierpniu, kiedy kwitły jeszcze
malwy przed domami rybaków, a placyk przed starym kościołem wypełniała słoneczna cisza.

Szła na cmentarz poza nim, skąd najlepiej widać było obydwa porty, wojenny i handlowy, jeden i
drugi tak bardzo ważny w różnych okresach jej życia, albo stawała na brzegu skarpy nad orzystanią,
gdzie dawniej była latarnia, której światło nieraz budziło ją w nocy, kiedy tu zamieszkała.

Ślub dawał im kapelan; nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego się uśmiechał, wiążąc im ręce stułą.
Moje dzieci, mówił do nich poprzedniego dnia, gdy razem zgłosili się do spowiedzi.

Potem tańczył do rana na weselu, choć wciąż go ktoś ciągnął ku karcianym stolikom.

Niewielki kościółek wypełniły białe marynarskie mundury, po skończonej ceremonii koledzy
Zygmunta utworzyli przy wyjściu długi srzpaler, przeszli pod ich wzniesionymi kordami, a
przyglądała się temu cała ludność osady, odświętnie na ten oficerski ślub przystrojeni mężczyźni,
kobiety i dzieci, które też zaraz, rozniecając kurz na pylistej drodze, ruszyły za orszakiem do kasyna.
Słońce chyliło się już za wzgórza na horyzoncie, ale ostro jeszcze oświetlało ten niezwykły pochód.

background image

-Do widzenia, panno Julio! Dobry wieczór, pani Julio!

- szeptał przez całą drogę Zygmunt.

Szła, wczepiona palcami w jego rękaw, choć przestrzeń między kościołem a kasynem wydawała jej
się wysłana obłokiem i nie zagrażało jej potknięcie na tej niebiańskiej puszystości. Może się już
wtedy bała, że to ramię, którego trzymała się tak kurczowo, nie zawsze będzie przy niej, że ręka jej
zawiśnie w próżni, daremnie szukając oparcia.

-Do widzenia, panno Julio! -powtarzał wciąż Zygmunt, oczy mu się iskrzyły. - Dobry wieczór, pani
Julio! Kocham panią!

-Ja także kocham pana! - mówiła, zaciskając powieki. Naprawdę nie mogła się potknąć na tej
wysłanej obłokiem drodze z kościoła do kasyna; już nigdy potem nie stąpała tak lekko, może tylko
raz, gdy Zygmunt po sześciu latach wracał na pokładzie swego okrętu i szła do portu, żeby go
powitać. Jego i okręt, którego także przez przeszło sześć lat nie było w macierzystym porcie.

A potem były toasty i przemówienia; najdłuższą mowę wygłosił dowódca pana młodego, słuchała jej
z głową opartą na ramieniu Zygmunta, nie rozumiejąc prawie słów, skierowanych do nich obojga.
Rybackie dzieci tłoczyły się w otwartych oknach, ktoś je wciąż stamtąd odpędzał, ale wracały
uparcie w oczekiwaniu na tańce, a kiedy wreszcie odezwała się orkiestra, zaczęły klaskać w ręce i
podskakiwać w takt muzyki.

Tańczyła przez całą noc - i przy tym wspomnieniu musiała powiedzieć sobie, że już nigdy potem tak
nie tańczyła, a już na pewno ani razu przez tych sześć długich lat, które prawie zaraz potem nastąpiły.
Kiedy ukradkiem wyszli z Zygmuntem z kasyna, pozostawiając rozbawio-nych gości, horyzont nad
morzem rozjaśniała już zapowiedź świtu. Całowali się najpierw długo pod pierwszym napotkanym
drzewem, a potem pobiegli do tego małego mieszkania, które na nich czekało, ona zdjęła pantofle, bo
uwierały ją po tańcach i obcasy miały wysokie, biegła w pończochach tylko, prędko, coraz prędzej, i
Zygmunt musiał słyszeć, jak wali jej serce, kiedy - sam zdyszany

- wnosił ją przez próg swego domu.

Obudziło ją ostre, rażące słońce. Przez długą chwilę nie mogła zrozumieć, gdzie jest.

Uprzytomniła sobie swoją nową sytuację dopiero wtedy, gdy Zygmunt się poruszył i przytulił

ją do siebie. Oparła łokcie o nagą pierś mężczyzny, jeszcze trochę zawstydzona, że leży oto z nim w
łóżku, tak samo naga, jak on, i zaczęła przyglądać się z bliska jego twarzy, czarnym brwiom
zrośniętym nad nosem, opalonym policzkom, ustom, które zaraz zaczęła całować. I wtedy
przypomniało jej się coś mrocznego, coś złego, co trapiło ją przed przebudzeniem.

Wsunęła palce we włosy Zygmunta, szarpnęła je leciutko, żeby się obudził.

-

Miałam jakiś straszny sen.

background image

Nie otworzył oczu, mocniej tylko przygarnął ją do siebie.

-Jestem tu po to, żebyś natychmiast o nim zapomniała.

-

Tak - szepnęła z ulgą. - Tak. Zaraz o nim zapomnę. Bądź zawsze przy mnie i nie będę pamiętała
żadnego złego snu.

Kilkanaście, tak, kilkanaście dni pełnego, jaskrawego szczęścia. Tak była nim owładnięta, że nie
docierało do niej to, co już powinno docierać, co innym ludziom jawiło się, jak czarna, coraz bliżej
nadciągająca chmura. Choć może nie wszystkim, bo na gdyńskiej plaży wciąż było pełno
warszawskich letników, a na dansingach tańczono do białego rana. Jedynym zmartwieniem, jakie

miała w tamtych dniach, było to, że nie umiała gotować. Żałowała teraz, że nie była posłuszna matce,
która chciała ją wciągnąć w kulinarne tajemnice. Na szczęście obiady mogli jadać w kasynie, ale
peszyło ją to trochę, choć Zygmunt wydawał się zadowolony. Od czasu do czasu pragnęła jednak coś
dla niego ugotować i wtedy najtrudniejsze okazywało się zawsze zrobienie zasmażki, z
niewiadomego powodu widniejącej w przepisach na wszystkie sosy.

Także i tego dnia, kiedy to czarne i złowieszcze zawisło już nad ich głowami, nie mogła sobie w
żaden sposób z nią poradzić. W swoim małym, kokieteryjnym fartuszku młodej mężatki tkwiła w
kuchni, daremnie walcząc z oporną materią przyszłego sosu. Zasmażka albo przypalała się, mimo
bezustannego mieszania, albo okazywała się zbyt blada i po dolaniu do niej rosołu zbijała się w
grudy nie do roztarcia. Wygarnęła ją wobec tego na sitko i zastanawiała się właśnie, czy użyć do
ostatecznego jej pokonania wałka czy też łyżki - gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek. Zmartwiała.
Dlaczego tak wcześnie? pomyślała w popłochu.

Dlaczego dziś akurat tak wcześnie? Dzwonek zabrzmiał znów, przeciągle i alarmująco, więc rzuciła
się do drzwi, żeby je otworzyć, pełna winy.

- Nie wiedziałam, że tak prędko wrócisz na obiad. Jeszcze nie gotów.

Zygmunt, zdyszany, ale przeraźliwie blady, nie zarumieniony ani trochę pośpiechem, objął

ją gwałtownie, zamknął w ramionach, aż ją zabolały plecy.

-

To nic - powiedział bardzo cicho. - Nie będę jadł.

-

Nie będziesz jadł?

- Nie. Przyszedłem... przyszedłem się pożegnać. Za godzinę wypływamy.

background image

-

Za godzinę? - zapytała, jakby to było najważniejsze.

-Tak. Dowódca ledwie się zgodził, żebyśmy zobaczyli się z rodzinami.

-I... dokąd?

-Do Anglii... Choć to nie jest całkiem pewne. Nikt tego wyraźnie nie mówi. Nie płacz...

Myślę, że to nie potrwa dłużej niż... tydzień.

-

Tydzień? - powtórzyła przez łzy.

-

Może... nawet krócej.

-Krócej? - powtarzała wciąż jego słowa, nie znajdując własnych.

-Tak. To konieczna... ostrożność ze strony dowództwa. Nie można wszystkich okrętów zostawić na
Bałtyku. Niemcy mogliby je zniszczyć od razu w pierwszych dniach wojny.

Oczywiście... gdyby w ogóle odważyli się uderzyć.

-

Płynie tylko “Błyskawica”?

- Nie. Cały dywizjon - “Błyskawica”, “Burza”, i “Grom”. Kochanie! - Zygmunt odsunął ją od siebie,
w popłochu spojrzał na zegarek - zapakuj mi trochę bielizny. I... bądź dzielna-dodał

cicho, gdy już wrzucała do walizki koszule i skarpetki. - To naprawdę... naprawdę tylko...

-zabrakło mu słów, jeszcze raz na krótko przyciągnął ją do siebie, ale zdjął z szyi jej ramiona, gdy
usiłowała go objąć, żeby choć na chwilę jeszcze go mieć, choć na chwilę go zatrzymać -

dopadł drzwi i nie zamknął ich za sobą. Stała bez ruchu, aż umilkły jego kroki na schodach, a potem
skoczyła do okna i wychyliła się głęboko przez parapet. Biegł z walizką, biegł coraz prędzej i nie
odwrócił ani razu głowy, nie podniósł jej ku oknu, choć wiedział, choć musiał

przecież wiedzieć, że ona za nim patrzy, że nie spuszcza z niego wzroku, że może chce mu jeszcze coś
powiedzieć, krzyknąć, zawołać... Nie krzyknęła, nie zawołała. Wróciła do kuchni, wygarnęła do
wiadra na śmieci całą nie przetartą przez sitko zasmażkę, usiadła na stołku i podniosła do oczu swój
śliczny, niepotrzebny już i dla nikogo taki śliczny, fartuszek.

background image

4

Kapitan stoi przy relingu, wyszedł zaraz po rozmowie z kabiny radiotelegrafisty, ale nie chce mu się
wracać do siebie, choć wewnątrz statku jest chłodniej niż na pokładzie. Nie wyłączył się jeszcze z
rozmowy z Julią, wciąż z nią jeszcze rozmawia, czy ona o tym wie, myśli, że rozmawiaz nią podczas
każdej rozłąki, musi jej wreszcie o tym powiedzieć.

Zaczęło się to już w tym pierwszym rejsie, który otwierał prawdziwie męski rozdział w jego życiu,
zamykany teraz jak klamrą rejsem ostatnim. Tak bardzo wtedy pragnął pożegnać się z nią inaczej, niż
się pożegnał, powiedzieć jej to, czego jej nie powiedział, przede wszystkim, że ją kocha, że zawsze
będzie ją kochał. Już wiedział, że nie powie jej tego za tydzień, ani za miesiąc, może nawet i nie za
rok... “Błyskawica” płynęła w ciemnościach ku niewiadomym dniom historii. Wszyscy trwali na
swoich stanowiskach

- na mostku, w maszynowni i przy działach, na miejscach obserwatorów... Przestał rozmawiać z Julią
dopiero wtedy, kiedy zameldowali, nie mogąc ukryć podniecenia, o zbliżaniu się nie rozpoznanej
jednostki.

Nie, myśli kapitan, nie należy znów do tego wracać. Dlaczego akurat dziś znowu o tym myśli? Nic
nie wskazuje na podobieństwo sytuacji, każdej chwili może naprawdę rozmawiać z Julią mimo
dzielących ich mórz i oceanów, wszystko na statku funkcjonuje jak dobrze nastawiony

zegarek, załoga, wolna od jakichkolwiek zagrożeń, oblicza korzyści, jakie da jej ten rejs i
najważniejszy wydaje się w tej chwili kurs dolara w Bangkoku.

Kapitan także stara się tym zająć; może kupi coś ładnego Julii i Elżbiecie, nie będą od niego już nic
dostawać, kiedy na stałe osiądzie w domu, a przyzwyczaiły się przecież do tego, że z każdego rejsu
coś im przywoził. Nawet wtedy, gdy płynęli na “Błyskawicy” do Anglii i gdy udawało im się
niekiedy wierzyć, że wrócą po tygodniu, myśleli o tym, co przywiozą swoim żonom... I nie wydawali
się sobie śmieszni, wtedy jeszcze nie. Dopiero zmiana kursu po zaobserwowaniu nie rozpoznanej
jednostki i ogłoszony przez dowódcę alarm bojowy przerwał

te niedorzeczne sentymenty.

Więc znowu był przy tym samym... Kapitan przeszedł się wzdłuż relingu. Czy wszyscy żołnierze
wielkiej wojny nie mogą się uwolnić od swoich przeżyć? Czy wciąż ta wojna musi w nich trwać,
jakby nie skończyła się trzydzieści lat temu? A może właśnie dlatego nie wybuchła następna, choć
nieraz już się skradała potyczkami na przedpolach całego świata? Może właśnie dlatego inni młodzi
ludzie nie włożyli jeszcze mundurów i nie zapominają głosu swoich żon wsłuchani w głos dowódcy,
który ogłasza bojowy alarm...

Rozniosły go dzwonki po całym okręcie. Pierwszy alarm bojowy, choć wojna jeszcze nie wybuchła.

W najdrobniejszych szczegółach pamiętał wszystko z owej chwili. A najbardziej siebie, siebie
pamiętał z przeraźliwą dokładnością. Spieszył na mostek, żeby złożyć meldunek dowódcy. Przy
działach zatrzymały go dochodzące zjmroku szepty marynarzy.

background image

-

Czy mogą... Czy naprawdę mogą nas zaatakować?

-

To my ich zaatakujemy!

-

Gdzie właściwie jesteśmy?

-

Chyba wchodzimy do Sundu. Jeśli na to pozwolą...

- Zmieniliśmy kurs. Może idziemy do Szwecji?

-

A dadzą nam spokój, jeśli tak pomyślą...? Jeśli pomyślą, że idziemy do Szwecji? .

-

Cicho, do jasnej cholery! - przerwał tę rozmowę histerycznym szeptem. - Jest alarm bojowy! Chyba
wiecie, co to znaczy?

Czy naprawdę wiedzieli? I czy on wiedział? Ćwiczenia uczyły walczyć, ale brakowało im
najistotniejszego elementu -uczucia prawdziwego zagrożenia, paraliżującego lęku, który dopiero w
praktyce można było nauczyć się przezwyciężać. Tak więc wszyscy na okręcie musieli się dopiero
nauczyć wojny, ale oficerowie byli tu także po to, żeby dodawać załodze otuchy, a nie zarażać ją
swoim strachem.

Niezadowolony z siebie zameldował się na mostku.

- Załoga? - ubiegł jego meldunek dowódca okrętu.

- Na stanowiskach.

Dowódca działu nawigacyjnego, pochylony nad mapą, uderzył ołówkiem we wskazany przez siebie
punkt.

- Jest na tle latarni Stevens, panie komandorze.

- I mimo to nie można go rozpoznać?

-

background image

Niestety, nie ma pewności. Miejmy nadzieję, że to duńczyk.

-Zmieniliśmy kurs, żeby naprowadzić baterię rufową na cel.

-Ale to ostateczność. Nie możemy już zmieniać kursu na bardziej północny. W pobliżu latarniowca są
płycizny.

-

Mam nadzieję, że nawet z tą zmianą kursu trzymamy się planu pilotażowego;

- Tak jest, panie komandorze.

Stał wciąż przy drzwiach i przysłuchiwał się tej rozmowie, choć już powinien odmeldować się i
odejść. Jeśli nawet sztuczny i pozorny, panował tu jednak spokój.

Spokój. I opanowanie. Tych dwóch mężczyzn bardzo się musiało o to starać. Kiedy tu wszedł i jego
oczy spotkały się z ich oczyma, odniósł wrażenie, że widzi w nich własną zrozpaczoną niepewność,
zaskoczenie, wzajemne szukanie ratunku. Ale albo trwało to najkrótszą z chwil, albo uległ w ogóle
złudzeniu, okręt trzymał się planu pilotażowego, bateria rufowa naprowadzona została na cel, szli na
północ, omijając w bezpiecznej odległości płycizny w pobliżu latarni Stevens, i trzeba była mieć
pewność, spokojną pewność, że dojdą tam, dokąd dojść mieli, nie mogło być inaczej.

-

Czy... pożegnał się pan ze swoją młodą żoną? - spytał nagle komandor. Może przypomniał sobie, że
tak niedawno tańczył na jego weselu, a może zaczynał rozumieć, dlaczego podporucznik tkwi wciąż
jeszcze na mostku, i chciał to przerwać najtaktowniej, jak mógł. - Mam nadzieję, że pan zdążył?

Wyprostował się, stuknął obcasami.

-

Tak jest, panie komandorze. Dziękuję.

I, ośmielony tym pytaniem, odważył się także zapytać:

-

A... pan?

-

Ja? - komandor zwrócił znów oczy ku mapie, może pożałował tej objawiającej jego słabość
intymności swego pytania, może wydało mu się, że podporucznik przekroczył jej granice. - Ja? -
powtórzył szorstko. - Nie wszyscy mogli opuścić okręt.

background image

W tubie odezwały się kolejne meldunki obserwatorów świateł. Cel nie był już widoczny, sylwetka
niewiadomego statku, czy okrętu, rozpłynęła się w ciemności.

- Odwołać alarm! - rozkazał dowódca. - Poruczniku!

- zwrócił się do niego. - Zarządzam na ósmą odprawę wszystkich oficerów.

Ktoś idzie pokładem, pogwizdując. Ten dźwięk przywraca kapitana rzeczywistości. Owej nocy,
kiedy pod jej

osłoną przechodzili przez Sund, obowiązywała na pokładzie cisza.

-

Gienio? - pyta, bo to on, syn agenta z Kobe, który nie dostał się na studia i płynął na pocieszenie do
ojca, zwykł gwizdać tę piosenkę.

~ Ja - odpowiada chłopak, zbliżając się. Jest w piżamie tylko, co trochę go zawstydza.

- Nie możesz spać?

-

Dziwnie się jakoś czuję. Mierzyłem gorączkę, ale nie mam.

- Za często mierzysz gorączkę.

- Bo się wciąż pocę.

-

Wszyscy się pocą. Taki tu klimat. Na pewno nic ci nie jest.

- No, nie wiem - bąka Gienio niezdecydowany.

Kapitan ma ochotę dać mu porządnego szturchańca, na pewno by go tym uzdrowił. Chłopak od
początku rejsu wydaje mu się zupełnie do niczego, chyba słusznie nie przyjęli go do szkoły morskiej.
Pod stałą nieobecność ojca za bardzo tkwił

pod kobiecą opieką, spod której dopiero teraz wypłynął - i to dosłownie - na szerokie wody.

Niezbyt jakoś wyrośnięty (a może jeszcze rósł?) wydawał się za mały do swojej piżamy, do relingu,
którego się teraz złapał, do morza poza nim, do życia... Tacy chłopcy ładowali na

“Błyskawicy” działa, wypatrywali nieprzyjaciela na horyzoncie, trzymali w rękach ster i nie mierzyli
gorączki, dopóki ostatecznie nie zwalili się z nóg.

-

background image

Gieniu - mówi kapitan z fałszywą życzliwością, bo w gruncie rzeczy nie lubi takich gówniarzy do
niczego

- powinieneś uprawiać jakieś sporty. Zahartowałbyś się, wyrobiłbyś sobie mięśnie. Pływasz
przynajmniej?

-

Nie - wyznaje Gienio cichutko. Może wstyd go ogarnął, a może strach na tej ogromnej wodzie.

- Zupełnie nie?

- Zupełnie.

-

Niech cię diabli wezmą -mówi kapitan, nie opanowawszy się w porę. - Nie uczyli cię w szkole?

- Uczyli. Ale nie mam talentu.

- Czego nie masz?

-Talentu. Do pływania.

- I chciałeś być marynarzem?

- To ojciec chciał.

- Dlaczego?

-

No, wie pan... - Gieniowi jakoś niezręcznie poruszać ten temat. - Zarobki większe...

- Aha. I tylko to? Nic więcej?

- A co by mogło być jeszcze?

-

Nie, nic. Zupełnie nic. - Kapitan po raz drugi ma ochotę dać Gieniowi szturchańca, ale teraz wydaje
mu się, że na nic by się to nie zdało.

- Ja w ogóle nie lubię wody - dodaje Gienio.

- Czego nie lubisz?

- Wody. Morze to w końcu woda.

background image

-

Masz rację. Woda. Idź spać! Może teraz uda ci się zasnąć.

-

Spróbuję - szepcze Gienio. Odrywa się od relingu, odchodzi, podnosząc do góry kołnierz od piżamy,
bo jakby jakiś powiew poruszył powietrzem. - Panie kapitanie! -wołanagle. - Jeśli chodzi o sporty,
to gram w ping-ponga. Nawet niezły jestem.

-To już jest coś! - odpowiada kapitan i mruczy do siebie.

- Mój Boże! Mój dobry Boże!

W nieco lepszy humor wprawia go myśl, że chyba nigdy nie był takim gówniarzem, a już na pewno
nie wtedy, kiedy Julia go poznała, taka dziewczyna nie mogłaby pokochać gówniarza.

Może teraz, pokrzepiony tą myślą, mógłby

jednak zasnąć, ale widok Gienia, pomykającego pokładem w za dużej na niego piżamie, wydobywa z
jego pamięci twarze innych młodych ludzi, skupionych w mesie oficerskiej. W

bulajach, jak śnieżne zasłony, wisiała mgła, przez którą przebijała się “Błyskawica”.

-

Panowie - zaczął dowódca i powtórzył głośniej, jakby mu się wydawało, że nie uciszono się jeszcze
dostatecznie i nie do wszystkich dotrze to, co powiedzieć zamierzał.

- Panowie! Weszliśmy w Kattegat. Idziemy do Anglii.

Spodziewali się tego, ale dotąd głośno o tym nie mówiono. Bo to by oznaczało... Boże! Co by to
mogło oznaczać? Nikt się nie poruszył, nikt nie drgnął.

- Wczoraj o godzinie dwunastej pięćdziesiąt z wieży sygnałowej Dowództwa Floty nadano sygnał
“wykonać Pekin”. Sygnał ten to rozkaz natychmiastowego odejścia do Anglii trzech niszczycieli
naszego dywizjonu. Powiadomiono mnie o nim wcześniej, abym mógł wydać rozkaz dowódcy działu
nawigacyjnego wykreślenia kursu do angielskiego portu Leith, a pierwszemu mechanikowi
utrzymywania dwóch kotłów pod parą. Dzięki temu, po ściągnięciu z lądu wszystkich członków
załogi i podniesieniu pary w kotłach, mogliśmy już o czternastej piętnaście podnieść kotwicę.
Dziękuję panom za zrozumienie tej sytuacji, za karność i dyscyplinę, jak również za gotowość
wszystkich stanowisk podczas alarmu bojowego. Czy są pytania? - dowódca po długiej ciszy
rozejrzał się po mesie. Powieki miał zwężone, jakby wypatrywał czegoś z bardzo daleka.

-

Tak - odezwał się ktoś z głębi.

background image

-

Nie słyszę. Niech pan wystąpi.

Mały oficer z trudem przepchał się do przodu. Otarł chustką spocone czoło, przyłożył ją do ust.

-

Czy musieliśmy...? Czy naprawdę musieliśmy?

-

Czy musieliśmy - co? - spytał komandor podniesionym nieco głosem. Wszyscy byli pewni, że nie
powinien pytać.

- Opuszczać Bałtyk. Kto w końcu tam został? Tylko “Wicher”, “Gryf’ i okręty podwodne, nie licząc
mniejszych jednostek...

-Taki jest rozkaz Dowództwa Floty - komandor patrzył wciąż w jakiś oddalony punkt, omijając
wzrokiem twarze podkomendnych. Czy wolno mu było zdradzić się z tego, że potakuje każdemu
słowu, które wypowiada ktoś inny?

- Taki jest rozkaz! - powtórzył.

-

Wojna jeszcze nie wybuchła - powiedział ktoś z nadzieją w głosie.

- I dzięki temu możemy przejść spokojnie do Anglii. I wrócić... i wrócić, gdy sytuacja ulegnie na tyle
poprawie...

-

Co oznaczają wobec tego alarmy bojowe? Niemcy nie mogą nas zaatakować przed wypowiedzeniem
wojny.

-

Nie znamy jeszcze ich... obyczajów. - Komandor na chwilę zawiesił głos. - Poza tym...

nie należy dowierzać temu, że oni nie wiedzą o naszym wyjściu z Bałtyku.

W zapadłej ciszy donośnie zabrzmiało dudnienie pośpiesznych kroków w korytarzu.

Wszyscy zwrócili głowy ku drzwiom. Stanął w nich zdyszany bosman.

-

background image

Radio Breslau nadało przed chwilą po polsku komunikat, że polskie okręty opuściły Bałtyk.

-

Nie wszystkie! - krzyknął mały oficer, który pierwszy zabierał głos.

- Spokojnie, panowie! - dowódca starał się przekrzyczeć powstały gwar. - A więc jest już
potwierdzenie naszych obaw. Wiedzą! Panie poruczniku! - zwrócił się do nawigatora, pociągając go
za sobą ku drzwiom. - Bierzemy kurs na Norwegię. Musimy pozorować wejście na wody neutralne.

-Dlaczego opuściliśmy Bałtyk? - powtórzył mały oficer, gdy dowódca przechodził obok niego. -
Dlaczego jesteśmy tu, a nie tam? Nie na Bałtyku?

Szmer, który powstał, był dowodem, że wszyscy myśleli tak samo. Tak. Nie chcieli opuszczać tej
wody, która była ich morzem, nad którą wybudowali port i miasto i gdzie chcieli teraz być nie dla
rozkoszy i radości, ale dla obrony. A Gienio mówił: woda. Nikt z nich nie przypuszczał wtedy, że
narodzą się pokolenia, dla których morze będzie tylko wodą, którą trzeba będzie pokonywać

- nieraz z odrazą - płynąc ku... to straszne, na co naprowadziła go rozmowa z tym rozlazłym
gówniarzem, ale musiał to tak nazwać: płynąć ku korzystniejszym kursom dolara.

Następną noc spędził na mostku “Błyskawicy” zastępując przy mapach dowódcę działu
nawigacyjnego. I sternik się zmienił, tylko komandor tkwił wciąż na swoim stołku, w płaszczu z
podniesionym kołnierzem, choć na mostku nie było zimno.

-

Niech się pan położy, panie komandorze - zaproponował nieśmiało.

-Kto? Ja? - dowódca odwrócił ku niemu znużoną twarz, ale głos zabrzmiał ostro.

-

Przepraszam... Ale to już druga noc...

- Ja ją błogosławię. Straciliśmy tych dwóch aniołów stróżów w górze i wreszcie mogliśmy wziąć
kurs na zatokę Firth of Forth. Około południa powinniśmy znaleźć się o trzydzieści mil od Isle of
May, a tam będą już czekać na nas angielskie niszczyciele.

-Tym bardziej powinien się pan położyć. Teraz nic się już nie zdarzy.

Komandor przesunął dłonią po czole, przez chwilę trzymał ją na oczach.

-

Zygmusiu, wytrzymywałem czasem dłużej przy kartach. I - skąd ta pewność, że się nic nie zdarzy?

background image

-

Jednak nawet za dnia skończyło się tylko na obserwowaniu nas przez dwa samoloty.

- Powiedziałem już, że nie znamy ich obyczajów.

Komandor głębiej wsunął głowę w podniesiony kołnierz płaszcza, przymknął oczy.

Powinien uszanować krótki wypoczynek dowódcy, ale nie mógł stłumić w sobie żalu i goryczy.

- Jeśli wojna wybuchnie, powinniśmy być na Bałtyku!

Komandor nie otworzył oczu.

-

Nie wiem, czy wybuchnie i nie wiem, gdzie powinniśmy być, oceniając sytuację według
uczuciowych powinności. Żołnierz powinien być tam, dokąd skieruje go rozkaz.

-Tak jest, panie komandorze - zrozumiał, że komandor przywołuje go do porządku. Odważył

się jednak dodać: -Ale... co myślą o nas w kraju? Koledzy na okrętach, które zostały...

Rodziny...?

-

Koledzy myślą, że wykonaliśmy rozkaz. A rodziny... rodzinom przywieziemy upominki z Anglii,
jeśli... jeśli to tylko nadmierna ostrożność naszego dowództwa... Kupi pan coś ładnego swojej
uroczej żonie. - Komandor uśmiechnął się, wciąż nie otwierając oczu. I dobrze, że ich nie otworzył.
Nie powinien był widzieć, że go nie pocieszyły i nie uspokoiły jego słowa.

Julia... Co by ją uradowało? Co by chciała mieć? Starał się przez pewien czas o tym myśleć, ale
przychodziło mu to ztrudem. Wiedział, że najlepszym prezentem dla Julii byłby on sam, nie potrafił
jednak wykrzesać w sobie najsłabszej choćby nadziei.

Następnego dnia rano nadeszła wiadomość, że Niemcy ruszyli na Polskę. Zbombardowali Oksywie i
lotnisko w Pucku. Okręty w porcie. Ostrzeliwują Westerplatte.

Radiotelegrafista, który to meldował, krztusił się własnymi słowami.

Dowódca rozkazał zebrać na śródokręciu całą załogę “Błyskawicy”. Stojąc przed nią, milczał

długo. Wiedział, że już do wszystkich musiała dotrzeć wiadomość o wojnie. Dla formalności tylko
trzeba było ogłosić ją na tym skrawku państwowego terytorium, jakim był pokład okrętu

- ojczysta ziemia, którą zabrali ze sobą.

background image

-Dziś we wczesnych godzinach rannych - zaczął bardzo wysokim głosem - Niemcy zaatakowali
Polskę!

I w tej chwili także, choć wydawało się, że będzie ona tylko głuchym milczeniem, któryś z marynarzy
zawołał histerycznie:

- Dlaczego wobec tego płyniemy do Anglii?

Dowódca odwrócił ku niemu głowę. Miał w oczach tę samą rozpacz i to samo pytanie nie
wypowiedziane na głos. I już się z nim nie krył.

-

Spokój! - powiedział cicho. - Przede wszystkim spokój! Najbliższe godziny wszystko wyjaśnią.
Około południa spotkamy angielskie okręty, które wprowadzą nas do portu Leith.

W szkockim porcie Leith nic się jednak nie wyjaśniło i nie poprawiły się nastroje wśród załogi.

Każdą chwilę poza wachtą spędzał wraz z innymi przed wejściem do kabiny radiotelegrafisty w
oczekiwaniu na wiadomości z kraju.

-

Można zejść na ląd - powiedział ktoś bez wyraźnej nadziei, że wzbudził zainteresowanie tą
propozycją.

-To dlaczego nie idziesz? - odpowiedziano mu od razu.

W uchylonych drzwiach ukazała się głowa radiotelegrafisty.

-

Cicho, do jasnej cholery! Nie mogę pracować, jak tu taki hałas.

- Cicho! - powtórzyło kilka głosów.

Twarz telegrafisty płonęła od podniecenia, w oczach miał łzy, ale usta rozrywał mu niepohamowany
uśmiech.

-

Chłopaki! Rany boskie! W Orłowie Niemcy zostali odrzuceni za granicę Wolnego Miasta, a na Helu
bateria Laskowskiego przepędziła dwa niemieckie okręty!

Twarz radiotelegrafisty zniknęła za zamkniętymi drzwiami, ale choć prosił o ciszę, wśród załogi
zawrzało.

background image

- Chcemy wracać na Bałtyk!

-

Nie jesteśmy tu potrzebni! Jak długo będziemy przyglądać się Anglikom?

- Dlaczego nie atakujemy niemieckich baz?

-

Przedstawimy wasze postulaty komandorowi - zdecydował się któryś ze starszych oficerów. -
Zygmunt! Pójdziesz ze mną? - zwrócił się do niego, bo stał najbliżej.

- Pójdę - powiedział.

-Ja też! - dołączył się do nich dowódca działu nawigacyjnego.

Komandor był u siebie, nie wyraził zdziwienia ich przyjściem.

-Jest rozkaz Dowództwa Floty -powiedział tylko. -Kiedy w kraju trwa wojna... - nawigator długo
szukał słów, na które wreszcie się odważył - muszą się rodzić wątpliwości.

-

Plan “wykonać Pekin” został przewidziany właśnie na wypadek wojny.

Najmłodszy w tym gronie - najlepiej, by milczał, ale spokój w głosie komandora - pozorny!

powinien był wiedzieć, że pozorny! - spowodował, że wybuchnął:

-

Stoimy tu bezczynnie! Powinniśmy walczyć, a nie gapić się na angielskie nabrzeże!

-

Jeszcze się pan nawalczy, zapewniam pana - w głosie komandora zabrzmiał ton poufałej
pobłażliwości, jakby naprawdę, patrząc na niego, przypominał wciąż sobie, że tak niedawno tańczył
na jego weselu.

Miast ułagodzić, jeszcze bardziej go to rozgoryczyło.

-

Dlaczego nie atakujemy Niemców w ich bazach? Oni naszym nie dają minuty spokoju -

walą bez przerwy w Oksywie i Hel, z powietrza i morza. I zostały tam tylko “Gryf’ i “Wicher”.

background image

-1 małe okręty, nasze “ptaszki”, bardziej przydatne na Bałtyku.

-

My! - krzyknął prawie; pobłażliwość w głosie dowódcy, w której teraz zabrzmiał

pouczający ton, wydała mu się obraźliwa. - My powinniśmy wrócić na Bałtyk!

- Na razie stoimy w porcie sojuszniczego państwa.

- Jak długo będziemy tu stać?

Nie komandor, ale ktoś inny udzielił na to pytanie odpowiedzi. Drzwi otworzyły się gwałtownie,
bosman zameldował:

- Oficer z dowództwa portu do pana komandora.

Zdyszany Anglik, który wysunął się zza pleców bosmana, przyjął postawę zasadniczą, usta mu drżały.

-Mam zaszczyt zawiadomić pana - zwrócił się do dowódcy - że rząd Jego Królewskiej Mości
wypowiedział Niemcom wojnę. Jest pan proszony o udanie się ze mną do Londynu, gdzie zostanie
pan przedstawiony sir Wins- tonowi Churchillowi - Pierwszemu Lordowi Admiralicji.

Od teraz jesteśmy zjednoczeni we wspólnej walce.

Zaledwie komandor w uroczystej ciszy uścisnął rękę Anglikowi, drzwi otworzyły się znów z
impetem. Na progu stał radiotelegrafista. Nie mógł powiedzieć słowa. Płakał.

- Co się stało? - spytał dowódca.

-Panie komandorze. “Wicher”... - krztusił się chłopak - “Wicher” i “Gryf’... obydwa... obydwa
okręty... Niemcy zatopili w Helu.

Nie mieli więc ani chwili na radość, jaką budziło przystąpienie do wojny potężnego sojusznika.

-

Panowie... - powiedział komandor cicho, a zdumiony Anglik, nie mogąc pojąć nic z tej sceny,
wpatrywał się w niego z napięciem - widzicie więc, panowie, że to jednak m y będziemy walczyć.
Ale teraz wojna szybko się skończy.

-

Ja tam tak nie myślę, panie poruczniku - bosman chwycił go za rękaw, gdy stali na pokładzie, patrząc,
jak komandor z Anglikiem schodzą po trapie na nabrzeże: -Tylko pchła może od razu podskoczyć. A
lew potrzebuje na to rozpędu. To się prędko nie skończy. To się nie może prędko skończyć. I nawet
nie pożegnałem się z żoną, bo akurat gdzieś ją diabli ponieśli.

background image

-

Akurat gdzieś ją diabli ponieśli - mówi Makowski, pierwszy oficer “Arciszewskiego”, stając przy
relingu obok kapitana. Wyciera chustką kark, unosi koszulę na piersiach dla ochłodzenia spoconego
ciała.

-Przepraszam - kapitan, wytrącony ze swoich myśli, nie rozumie, z czym się do niego zwrócił i może
nawet skąd się tu wziął. - Pan coś mówił?

-Mówiłem, że znowu gdzieś ją diabli ponieśli. Dzwonię drugi dzień i wciąż nie ma jej w domu. W
końcu teraz w kraju jest noc.

-

Może poszła do mojej żony na brydża?

-

Na brydża? Pan żartuje, kapitanie. Ona nie odróżnia pików od kar. Włóczy się gdzieś.

Ale, jak wrócę, zrobię z tym porządek. Przede wszystkim - sprzedam samochód.

-

Panie Romanie - kapitan z trudem opanowuje rozbawienie - po cóż tak od razu? W

końcu małżeństwo to nie więzienie. Trzeba mieć zaufanie.

-

Zaufanie? - wybucha Makowski. Wciąż wachluje się własną koszulą, co dodatkowo sprawia, że
kapitan nie bierze jego słów poważnie. -Zaufanie można mieć do starej i garbatej. I to niepełne!
Niepełne, panie kapitanie. A moja ma dwadzieścia osiem lat i widział ją pan...

-Trzeba było ożenić się ze starszą i brzydszą. Już raz się pan sparzył.

-Właśnie-przyznaje Makowski ze smętkiem. - Człowiek nigdy rozumu nie nabierze. Ale co ja zrobię,
panie kapitanie, kiedy mnie się tylko takie podobają - czyni trywialny gest rękoma, obrysowujący
damską sylwetkę, chichocze. Ale zaraz posępnieje. - I dużo z tego mam!

Fotografię! Na fotografii to ja mogę oglądać Liz Taylor! I to za darmo. A samochód sprzedam.

Przysięgam, że sprzedam. Opel cadet. Ciekaw jestem, ile można teraz wyciągnąć za...

- Nie wiem - mruczy kapitan z nagłym znużeniem. Makowski zaczyna budzić w nim odrazę, ale czy
dlatego, że się poci, albo że chce sprzedać samochód, żeby nim nie jeździła jego młoda żona?

background image

Makowski jakoś to wyczuwa, co jest zupełnie zadziwiające, kapitan nie zalicza go do
najsubtelniejszych natur. A jednak milknie, spogląda ukradkiem na twarz kapitana, pośpiesznie
zmienia temat.

-

Ale pan kapitan się dodzwonił?

-Tak. Oczywiście.

-

Często pan teraz rozmawia z domem. Nie przypominam sobie, żeby podczas któregokolwiek
poprzedniego rejsu...

-

Och - kapitan przesuwa dłonią po włosach, pragnąc ukryć zakłopotanie - właśnie powiedziałem dziś
żonie, że nie narozmawialiśmy się zbyt wiele w życiu.

Makowski tego nie rozumie, choć bardzo się stara. Przestaje wachlować się koszulą, jego twarz traci
na chwilę swój prymitywnie agresywny wyraz.

-

Przepraszam, czy pani... dobrze się czuje?

-

Moja żona? Co też panu przychodzi do głowy? Ona zawsze świetnie się czuje. I w każdej sytuacji
potrafi być dzielna.

-

W każdej sytuacji? - powtarza wolno Makowski i nie zdejmuje z twarzy kapitana zaniepokojonego
spojrzenia, co sprawia, że kapitan powoli odwraca od niego głowę.

background image

5

Julia wciąż nie śpi. Morze za oknem różowieje coraz bardziej w pierwszej poświacie.

Ciemnieją w niej już sylwetki statków na redzie, pogaszono na nich światła. Julia sięga znów po
lekarstwo, ale odkłada je po namyśle, zapala papierosa. Podciąga nogi i kładzie na kolanach
popielniczkę. W ogrodzie odzywają się ptaki, Julia boi się spojrzeć na zegarek, wie, która może być
godzina, skoro meble w pokoju odzyskują ostrość konturów, a fotografia na stoliku zaczyna wyłaniać
się z mroku bielą jej ślubnej sukni.

To było zupełnie niedorzeczne trzymać ją wciąż tu przy łóżku w zasięgu pierwszego spojrzenia.
Kiedy unosiła rano powieki, miała ją od razu przed oczyma. Był to w jej sytuacji najlepszy sposób,
żeby przypominać sobie, że jest mężatką. Nieraz mówiła o tym żartobliwie Zygmuntowi podczas jego
krótkich pobytów w domu. Ale się nie śmiał. Ucieszył się, kiedy zobaczył ich ślubne zdjęcie po
powrocie z Anglii. Opowiedziała mu, co przeszła ta fotografia razem z nią; wysiedlenie z Oksywia,
okupację w Warszawie, powstanie, obóz... Nosiła ją w torbie, którą zawsze miała przy sobie. Już
podczas pierwszego alarmu na Oksywiu wrzuciła ją do niej w popłochu wraz z innymi
najpotrzebniejszymi przedmiotami. Ale to właśnie pominęła w swoim opowiadaniu...

Wybiegła z mieszkania, nie zamknąwszy drzwi. Długo manipulowała kluczem, nie mogąc trafić nim
w zamek yale, a kiedy wreszcie się to jej udało, nie mogła go przekręcić -ludzie już biegli po
schodach do schronu, gdzieś w pobliżu spadła bomba, posypały się szyby z okien -

zostawiła więc klucz w zamku i uciekła spod drzwi.

W schronie były same kobiety. I dzieci, płaczące, czepiające się ich nóg. Głośna modlitwa tłumiła
odgłosy wystrzałów. Zaczęła ją także odmawiać, ale gubiła słowa, szept zamierał jej na wargach.
Między zdrowaśkami różańca strzały stawały się wyraźne i bliskie.

-

To z budynku kadry Floty - powiedziała młoda kobieta, siedząca obok niej. I dodała po chwili, z
rozpaczą, lękiem, ale i wyraźnie uchwytnym tonem dumy. - Tam jest mój mąż.

Milczała. Miała nadzieję, że tamta nie zapyta. Ale ona właśnie pragnęła połączyć swój niepokój z
cudzym, pragnęła się na nim wesprzeć.

- A pani mąż? Tutaj czy na Helu?

- Nie - ani tu, ani na Helu... - odpowiedziała.

- W Babich Dołach?

- Jest w Anglii. Myślę... że jest w Anglii...

Kobieta zamilkła na długo, przyciągnęła bliżej do siebie dwoje dzieci opartych o jej kolana,

background image

pogładziła je po głowie.

I wycedziła przez zaciśnięte zęby:

- No to pani się o niego nie boi.

-

Dlaczego? - rozumiała dobrze, co kobieta ma na myśli, ale musiała zapytać. - Przecież tam... przecież
oni tam także...

-

Siedzą, jak u Pana Boga za piecem. Zostawili nas i sami siedzą, jak u Pana Boga za piecem.

Zacisnęła palce na swej torbie, pochyliła głowę, a głos kobiety stracił swoją ostrość.

-Tylko niech pani nie płacze. Ja przecież nie mam pani tego za złe. Mówię tylko, że oni siedzą tam...

-

Cicho! - warknęła groźnym szeptem. Szmer modlitwy wzmagał się przy każdym bliższym odgłosie
walki. - Niech pani zamilknie! Niech się pani nie waży... - podniosła gwałtownie torbę, żeby
odgrodzić się nią od kobiety, a może nawet, żeby ją nią uderzyć. W

torbie cichutko zachrzęściło pękające szkło.

W tych dniach, które nadeszły, nie było mowy o tym, żeby fotografię zanieść do szklarza i na nowo
oprawić. Z pękniętym szkłem stała na półce; aż ją stamtąd zdjęła, żeby znów wrzucić do torby. Ręce
się jej trzęsły, Niemiec, który się zjawił, żeby usunąć ją z mieszkania, nie przestawał jej ponaglać
spojrzeniem i krzykiem.

-

Może pani zabrać pięćdziesiąt kilo bagażu! Rozumie pani? Pięćdziesiąt kilo! Ani kilograma więcej!

Wyjmowała z szafy jakieś rzeczy, nie znajdując tych, których szukała, torba nie mogła ich pomieścić,
fotografia wypadła z niej na podłogę, a pęknięte szkło rozsypało się w kawałki.

Niemiec odrzucił je butem, schylił się niespiesznie, podniósł fotografię.

-

Żona oficera? - zapytał.

Potwierdziła, bez jednego słowa, samym spojrzeniem utkwionym w oczach Niemca, który wciąż
trzymając fotografię w jednej ręce drugą uczynił szeroki gest, obejmujący rozległy obszar niedawnej

background image

bitwy.

-

Walczył gdzieś tutaj? Pewnie dostał się do niewoli.

Zaprzeczyła gwałtownym ruchem głowy.

-

Aha! - mruknął. - Jest w Anglii?

Nie odpowiedziała. Niemiec rzucił zdjęcie na stos rzeczy wystających z torby, zbliżył się do niej,
podniósł wysoko jej brodę wyciągniętym kciukiem.

-

Pewnie pani cieszy się, że on jest w Anglii. Ale my zaścielimy całe dno Atlantyku angielskimi
okrętami. I tymi, które będą walczyć u ich boku.

Przedmioty nieraz wierniej towarzyszą człowiekowi w życiu niż ludzie. Przekonała się o tym
podczas wojny

- nie tylko ślubna fotografia, ale i torba, którą wyniosła ze swego oksywskiego mieszkania, była z nią
w wielu sytuacjach nie zatartych w pamięci mimo upływu lat. Ale i o torbie nie wspominała w
swoich opowiadaniach, gdy nadszedł na nie czas, a Zygmunt nieraz pytał, dlaczego jej nie wyrzuci,
dlaczego ją przechowuje, najpierw w jakimś zakamarku w kuchni, potem w pawlaczu w
przedpokoju, w końcu na strychu ich nowego domu.

Miała tę torbę ze sobą owego pamiętnego dnia, o którym Zygmunt nigdy nie miał się dowiedzieć.
Woziła w niej prowiant ze wsi nie tylko dla siebie, ale i na handel. Tego właśnie dnia torba była
bardziej wyładowana niż zwykle, wystawał z niej woreczek z mąką i wspaniały wiejski chleb, który
przez cały czas cieszył ją swoim widokiem. Młody człowiek, siedzący obok niej na ławce, też był
najwidoczniej zdania, że ogromny bochen jest zbyt piękny, jak na wojenne czasy, schylił się, wsunął
torbę głęboko pod ławkę

- w drzwiach wagonu ukazali się niemieccy żandarmi. Spojrzała na niego z wdzięcznością i choć to
była najmniej odpowiednia chwila, żeby myśleć o swoim wyglądzie, zawstydziła się chustki
niedbale zawiązanej na włosach

i męskiej kurtki, którą przysłał jej wuj z Krakowa na handlowe wyprawy. Młody człowiek nie miał
jeszcze w twarzy wojennego czasu, przynajmniej nie wtedy, kiedy patrzył na nią.

Wyobraziła go sobie na koncercie w filharmonii z jakąś piękną dziewczyną; może to ona nawet
mogłaby nią być, gdyby wróciła do swego dawnego wyglądu, ale czy to jeszcze było możliwe...?

Żandarmi szli środkiem wagonu, wchodzili między ławki, rewidowali bagaże polskich podróżnych,

background image

rekwirowali co ponętniejszy towar.

- Niech pani tylko nie ma takiej wystraszonej miny

- szepnął do niej młody człowiek. - Powinna się pani w końcu do tego przyzwyczaić. I -

proszę zdać się na mnie.

Gdy żandarmi zbliżyli się do nich, potrącił niezręcznie, jakby cofając się przed nimi, swoją torbę.
Wysypały się z niej paczki węgierskich papierosów. Niemcy roześmiali się hałaśliwie.

Kazali mu je pozbierać, co też uczynił gorliwie.

Patrzyła na to zmartwiała, przyciśnięta plecami do ławki, jakby nigdy nie miała się już od niej
oderwać. I nie mogła pojąć rozradowania swego sąsiada, gdy żandarmi odeszli z papierosami w głąb
wagonu, nie interesując się już innymi bagażami.

-

Tak się to robi - mruknął chłopak mrużąc lewe oko.

- Piękna robota!

-Ale przecież... - nie rozumiała. - Zabrali panu wszystkie papierosy. Na pewno były wiele warte.

Spoważniał. W rysunku ust pojawiła się surowość ponad wiek.

-Po prostu zapłaciłem nimi za coś, co ma jeszcze wyższą cenę.

Nie zapytała o nic, a on zamilkł, wyraźnie żałując swoich słów.

Jeździli potem razem przez wiele miesięcy, umawiając się na określony dzień i pociąg, powinna już
wtedy na początku pomyśleć, że to może się źle skończyć, ale nie pomyślała.

Zażyłość, jaka powstała między nią a Jankiem, zaczęła przeobrażać się w normalną sprawę między
młodymi ludźmi, między chłopakiem a dziewczyną, tylko że ona dziewczyną już nie była, o tym wciąż
starała się pamiętać.

Najpierw żartował. Gdy udawało mu się zwykłym swoim sposobem uratować ją od kontroli bagażu i
niechybnego zarekwirowania najponętniejszej dla Niemców zawartości, nadstawiał

policzek.

- Należy mi się całus!

Nie miała poczucia humoru w tych sprawach. Nastroszona, jak indyczka, czym prawdopodobnie
usiłowała dodawać sobie odwagi, odpowiadała z gniewnym naciskiem;

background image

- Tyle razy mówiłam panu, że jestem mężatką.

-

Ale gdzież ten mąż? - śmiał się. - Jeszcze go nie widziałem.

-

Mój mąż walczy - mówiła chełpliwie. - To także mówiłam już panu tyle razy.

- No, dobrze - wzdychał. - Odłóżmy to na przyszły raz.

Kiedy nadarzył się ten następny raz i gdy znów to samo powtórzyła, objął ją i usiłował przyciągnąć
do siebie. Siedzieli ściśnięci na ławce w zatłoczonym wagonie, nie było to trudne.

-

Dziecino - szepnął, choć na pewno nie był od niej starszy - wszyscy mężowie walczą i gdyby z tego
powodu miało nie być miłości na świecie...

Uwolniła się z uścisku, z trudem opanowała łzy.

-

Proszę tak do mnie nie mówić. A mężczyznom, którzy walczą, należy się szacunek i wdzięczność...
tak, wdzięczność ze strony tych, którzy...

Nie pozwolił jej skończyć. Chwycił jej rękę, ścisnął gwałtownie, twarz mu się zmieniła.

-

Pani naprawdę myśli, że ja wożę gruszki w swoim plecaku?

Po raz drugi był nieostrożny, ale tym razem zmusiła go do tego.

- Przepraszam - powiedziała cicho.

- Niech pani zapomni o tym, co powiedziałem.

-

Nic nie słyszałam.

Wracali z dworca w milczeniu, odprowadził ją aż na schody domu. Odebrała torbę z jego ręki,
postąpiła ku drzwiom.

-

background image

Dziękuję za towarzystwo - powiedziała jakoś niezręcznie. - Do widzenia.

- Czy w czwartek będzie pani jechała tym samym pociągiem? Będę czekał tam, gdzie zawsze.

Zawahała się.

-

Jeśli mi pan przyrzeknie, że nie powtórzy się... że nie powtórzy się ze strony pana...

-

Ależ to się będzie powtarzać! - Chłopak zaśmiał się cicho, pokonał jednym susem dwa schody,
dzielące go od niej, objął ją gwałtownie i zaczął całować mimo jej obrony.

-

Nigdy... nigdy panu tego nie wybaczę. Co pan właściwie sobie wyobraża...? Czekam...

czekam na męża... Widocznie nie dość stanowczo się broniła, bo on się wciąż śmiał i mruczał z
twarzą wtuloną w jej włosy:

-

Dobrze, dobrze, dziecino. Ta wojna może potrwać kilka lat i czy przez cały ten czas nie pozwoli mi
się pani pocałować? I wejść nie pozwoli mi pani także?

-

Nie! - czuła, że opór jej słabnie, zaczęła nawet oddawać mu pocałunki, wciąż szepcząc jak w
gorączce. - Czekam na męża... Proszę, bardzo pana proszę, niech pan tego nie niszczy...

niech pan...

O, Boże! Ten jeden raz nie powinna być wierna i uczciwa, samolubnie i idiotycznie moralna, ten
jeden jedyny raz! Bo on uwolnił ją ze swoich objęć i bardzo powoli zszedł ze schodów...

Weszła na górę i stała długo pod drzwiami, starając się wykrzesać w sobie jakąś dumę, czy
pochwałę dla swego zachowania i kiedy wreszcie prawie się to jej udało, wyjęła klucz z kieszeni i
wsunęła go do zamka. W przedpokoju powitała ją sąsiadka, co wzmogło jej zadowolenie z siebie -
cóż by pomyślała ta baba, gdyby zobaczyła, że sprowadza sobie na noc mężczyznę? Oficerska żona, a
zachowuje się jak dziwka! Te wojenne warszawskie wspólne mieszkania, w których znajdowało
schronienie tylu uciekinierów z różnych stron kraju, miały swoje zalety, pomagały w zwalczaniu
samotności, ale i wady miały także: nic nie mogło się ukryć przed wzrokiem sąsiadek czy sąsiadów.
Ale kobieta, która wyszła jej naprzeciw, tym razem nie robiła tego z ciekawości. W uniesionej ręce
trzymała list.

background image

-

Był tu ktoś u pani. Jakiś pan. Bardzo żałował, że pani nie zastał. Musiał dziś jeszcze wracać do
Krakowa. Zostawił list.

-To od wujostwa. Ale dlaczego... nie przez pocztę?

-Ten pan mówił, że to bardzo ważny list. Bał się, czy na pewno go pani oddam.

Powiedziałam mu, że chyba nie wyglądam na taką, co zatrzymuje cudze listy, ale on jeszcze raz
powtórzył, że to list z ważną wiadomością... - sąsiadka była najwidoczniej bardzo tej wiadomości
ciekawa, szykowała się, żeby wejść do pokoju, ale Julia nie zaprosiła jej, podziękowała i zamknęła
za sobą drzwi.

Koperta była zaadresowana przez ciotkę, ale wewnątrz był arkusik pokryty pismem...

Znieruchomiała, ogłuszona obłędnym dudnieniem serca. Tamten chłopak musiał odejść, bo czekał na
nią ten list. Była pewna, że otrzyma go któregoś dnia, i oto miała go w ręku, doszedł

do niej, nie zagubił się w drodze przez wojenny świat...

Zygmunt pisał:

“Juleczko! Mój skarbie! Tyle już listów do Ciebie wysłałem, może wreszcie ten dostaniesz.

Wysyłam go przez Czerwony Krzyż w Genewie na adres wujostwa w Krakowie - w nadziei, że
wiedzą, gdzie Cię szukać; wiem, że z Gdyni Polaków wysiedlono, ta wiadomość dotarła do Anglii.
Jeśli chodzą o mnie, to wciąż jestem w moim domu, w tym jedynym, który w tej chwili mam, a jest
tym droższy dla mnie, że stanowi cząstkę tego wszystkiego, co najważniejsze dla każdego człowieka -
a dla nas ma to jeszcze tyle innych znaczeń...” Przysiadła z listem w ręku na brzegu krzesła.
Wiedziała, 0 czym pisał. Polska nie była cała pod okupacją, nie straciła wolności, skoro wolne
pozostały i walczyły jej okręty. To właśnie chciał jej przekazać, tym chciał się z nią podzielić

- a tamten chłopak musiał odejść i dobrze się stało, że nie pozwoliła mu wejść, że zawrócił na
schodach... Dobrze? Już nigdy potem tak niczego nie żałowała.

Julia gasi papierosa, zdejmuje z kolan popielniczkę 1 odstawia ją na stolik. Ptak, którego słyszy co
ranka, przysiadł na drzewie pod oknem, śpiewa zapamiętale przyzywając dzień. Kiedy umrę, myśli
Julia, kiedy i ja umrę, chciałabym słyszeć głos tego ptaka, nic więcej ze świata, tylko głos tego
ptaka... tylko ten głos.

W kuchni krząta się już Elżbieta, na pewno jak najciszej stara się zrobić sobie śniadanie, ale Julia ma
wyostrzony słuch na wszystko, co dzieje się w domu, wstaje z łóżka, narzuca szlafrok i ze sztucznym
ożywieniem staje w drzwiach kuchni. Musi mieć jednak całą nie przespaną noc w poszarzałej twarzy,
bo Elżbieta pyta z wyrzutem:

-1 po cóż mama wstawała?

background image

-I tak nie mogłam spać. Właściwie... nie zmrużyłam oka do rana.

-

Te krople, które mama bierze, widocznie są za słabe. Przepiszę coś silniejszego. -

Elżbieta przypomina sobie nocną rozmowę, uśmiecha się nieznacznie. - A jednak te lekarstwa, do
których mama odnosi się z takim lekceważeniem, mogą być - na wszystko.

Julia jest bardzo niezadowolona z siebie.

-

Człowiek powinien radzić sobie sam ze swoimi słabościami.

-

I właśnie to robi - zwraca się do lekarza, który przepisuje mu odpowiednie lekarstwo. -

Elżbieta zdejmuje z gazu czajnik. - Mama także napije się kawy?

-

Proszę. Ale do czego to podobne? Spieszysz się do szpitala i będziesz się jeszcze mną zajmować.

- Zdążę - mruczy Elżbieta, zerkając na zegarek.

- Ale to się zmieni. Będę teraz wcześniej wstawać.

-

Ależ po co? Mamo! - Elżbieta nie może ukryć rozbawienia. - Ja śniadanie dostaję w szpitalu, a tę
szklankę kawy przed wyjazdem mogę sobie zawsze sama zrobić. A mama woli jadać później.

-Ale ojciec przyzwyczajony jest do rannego wstawania. Nastawiony jest na pory wacht, jak budzik.

- Ach, mama myśli już o tym...

-

Czy nie powiedziałaś wczoraj, że po raz drugi wychodzę za mąż?

Śmieją się, ale tylko śmiech Elżbiety nie jest pokryciem niepokoju.

-

Właśnie w nocy - mówi Julia cicho, sięga po pudełko z papierosami, ale Elżbieta wyjmuje je z jej
ręki i stawia przed nią filiżankę kawy.

background image

- Jak zawsze bez cukru?

-

Bez. Właśnie w nocy zaczęłam obliczać, ile czasu byliśmy razem w naszym pierwszym małżeństwie.

- Radzę mamie myśleć o drugim.

-

Ależ to są właśnie moje przygotowania. Jeśli się tak długo, jeśli się właściwie wciąż na kogoś
czekało... To dobrze, że masz swój zawód.

Elżbieta szybko dopija kawę.

- Mama myśli, że to... pomaga?

Julia udaje, że nie zrozumiała pytania.

- Na co?

-

No, na mnie czas! - Elżbieta chwyta torebkę i pozostawia to pytanie bez odpowiedzi.

- Czy... mogłabyś się postarać wrócić dzisiaj wcześniej?

- pyta Julia niespodziewanie chyba także dla siebie samej.

Elżbieta zatrzymuje się w drzwiach i patrzy uważnie w twarz teściowej.

-Miałam po wyjściu ze szpitala iść do fryzjera. Ale jeśli... mama sobie życzy...

-Postanowiłam - mówi Julia pośpiesznie, jakby szukała najbardziej prawdopodobnego
usprawiedliwienia dla swego zachowania - postanowiłam urządzić ojcu osobny pokój. Nie, nie, bez
waszego uszczerbku, ja mogę sypiać w tym pokoju z telewizorem. A ojciec przez tyle lat był
przyzwyczajony do tego, żemógł być sam, kiedy chciał być sam...

Elżbieta wraca od progu, całuje Julię w policzek.

-Wszystko to obgadamy. Wrócę najwcześniej, jak będę mogła.

- Dziękuję.

-

Ojciec nawet nie przeczuwa, co tu się będzie wyprawiało.

background image

-Niech lepiej nie wie-Julia skrywa swój czuły uśmiech.

- Mam nadzieję, że mu o tym nie powiesz, jak zadzwoni.

- Jeśli mama sama się nie wygada.

Elżbieta schodzi wewnętrznymi schodami do garażu, wyprowadza wóz, jest to najnowszy model
volkswagena, kobietom do twarzy jest w pięknych, modnych samochodach, Elżbieta o tym wie i
przez dłuższy czas, kiedy prowadzi wóz, poddaje się tylko uświadamianiu sobie tej przyjemności.
Ale nie trwa to długo, rodzi się jakaś refleksja i kiedy Elżbieta zabiera z przystanku autobusowego
kolegę ze szpitala, nie jest już tak promienna.

-

Wsiadaj prędzej, nie wolno mi się tu zatrzymywać. Andrzej zatrzaskuje w pośpiechu drzwiczki,
przycina sobie połę kurtki, co niecierpliwi Elżbietę.

-

Czy minął już czas, kiedy wsiadając do tego najnowszego produktu zgniłego kapitalizmu zawsze
byłaś w humorze?

-

Nie wygłupiaj się. Wiesz, jakie teraz wlepiają mandaty za byle co.

-Jestem wolny od tych lęków. Udowadniam wszystkim wokoło, jak cudownie żyje się bez
samochodu.

-

Bo podrzucają cię wciąż miłosierni. Rano ja, a po południu Roman.

- On przynajmniej bywa na ogół w dobrym humorze.

Elżbieta prowadzi samochód, jakby nie słyszała ostatniej uwagi, ale jej pasażer nie ma zamiaru na
tym poprzestać.

-

Znowu - wzdycha - długa, bardzo długa noc w za dużym i pustym łóżku. Jeździ się jednym z
najpiękniejszych wozów w mieście, ale płaci się za to nie tylko w dolarach.

- Co jeszcze masz mi do zakomunikowania?

-

background image

Nic ponadto. Krótka diagnoza. Czy małżonek długo jeszcze będzie gdzieś w Zatoce Perskiej tankował
tę ropę, która wcale nie chce być tańsza?

-

Gdybym wiedziała, że będziesz taki miły, stałbyś do tej pory na przystanku. W końcu twoje łóżko jest
równie puste jak moje.

-Ale wynika to z przejściowych trudności, a nie z życiowego programu. A co do przejściowych
trudności, to powiem ci, że takie intermedia są cudowne. Właśnie mam zamiar hucznie uczcić
rocznicę rozwodu.

- Znalazłeś sobie okazję!

-

Świetna! Dlaczego obchodzi się rocznice ślubu? Pożegnanie nieudanego partnera daje o wiele więcej
zadowolenia. Przyrzekam ci nie zapomnieć nigdy o dacie twego rozwodu.

-Na szczęście mam poczucie humoru.

-Tak? Nie zauważyłem.

- A kiedyż ta uroczystość w twoją rocznicę?

- Dzisiaj. I właśnie jesteś na nią zaproszona.

- Przyrzekłam teściowej, że wcześniej wrócę do domu.

-

Co za bzdura! Będą Godomscy, Wanda z Tadeuszem, Alina, Czesław i ty. I gospodarz oczywiście.
Jak to dobrze, że moja była żona zabrała samochód, a mnie zostawiła chatę.

-

Powiedziałam już, że przyrzekłam teściowej wcześniej wrócić do domu.

-

Zadzwonisz, że wypadło ci nagłe zastępstwo na ostrym dyżurze.

-

Nie mogę... Chyba powinnam teraz więcej czasu spędzać w domu. Ojciec kończy niedługo swój
ostatni rejs, przechodzi na emeryturę. Nie wiadomo, jak on to zniesie, i matka czyni już pewne
przygotowania...

background image

- Sentymenty. Nie należy się im poddawać.

-1 ty to właśnie potrafisz?

-

Przynajmniej - Andrzej wysiada z wozu, gdy Elżbieta parkuje go na placyku przed szpitalem -
przynajmniej się staram.

Na korytarzach szpitalnych panuje zwykły poranny ruch. Jadą już wózki ze śniadaniem dla chorych,
personel schodzi się w pośpiechu, zaczyna się jeden ze zwykłych dni, w którym ktoś może
wyzdrowieć, ktoś umrzeć, a jeszcze ktoś inny będzie najzwyklej spychał godziny, jedną po drugiej,
nie znajdując w nich żadnych znaczących oznak życia.

Elżbieta wchodzi do pokoju lekarzy, wyszukuje w stosie wypranych białych płaszczy swój lekarski
kitel, nakłada go, powoli zapina guziki.

-Dzwoń do teściowej! - natarczywie przypomina Andrzej.

Elżbieta wymija go w drzwiach, jakby nie był mężczyzną, który może się podobać, nie tylko
kobietom tak samotnym jak ona.

- Nie mogę. I co właściwie obchodzi mnie twój rozwód?

Wizyta u chorych pozwala się wyłączyć z własnych problemów i chyba z tego powodu także Elżbieta
lubi ten swój poranny obchód od łóżka do łóżka, od przypadku do przypadku, jak określają to w
szpitalu, a ona nazywa to inaczej: od człowieka do człowieka.

Pierwszy pacjent wydaje jej się podejrzany.

-

Pan mi się nie podoba, panie Wiśniewski. Zmierzymy ciśnienie.

Wiśniewski, spawacz ze stoczni, wykazuje zaniepokojenie, ale chyba nie stanem swego zdrowia.

-

Ja nic nie odczuwam, proszę pani doktor. Nawet... nawet jakby mi się polepszyło...

-

Aparat wszystko wykaże. Wczoraj... był dzień odwiedzin?

- Tak - bąka Wiśniewski - czwartek.

-1 przyszli koledzy?

background image

-

No... jak to koledzy. Nawet z rady zakładowej przyszli...

-1 co przynieśli?

- Co też pani doktor?

Elżbieta patrzy na tarczę aparatu, potem zerka pod łóżko. - Ciśnienie, tak jak się spodziewałam,
podwyższone. A co pan zrobił z butelką?

- Z ja... jaką butelką...?

- Panie Wiśniewski!

-No... zabrali... Jak wychodzili, to zabrali. Aleja tylko ćwierć szklaneczki, przysięgam pani doktor.

-

Panie Wiśniewski - Elżbieta odchodzi do następnego chorego. - Jeśli to się powtórzy - nie leczę
pana.

Spawacz unosi się na łóżku, potężną pięścią bije się we włochate piersi.

- Pani doktor! Już nigdy! Przysięgam pani!

-

Przysięgi mi niepotrzebne. Ale powtarzam: nie leczę pana! No, jak tam, panie Walczak?

Spał pan w nocy?

-

Spałem - potwierdza Walczak; przed trzema dniami otarł się o śmierć i nie może tego zapomnieć. -
Ale moja żona pewnie nie zmrużyła oka. I pewnie też się rozchoruje.

-

Dlaczego ma się rozchorować? - Elżbieta osłuchuje Walczakowi serce.

- Bo się martwi. Boi się, że umrę.

-Tak prędko się nie umiera, panie Walczak. I mnie by tu musiało nie być.

-

Ja wiem, że pani doktor... w pani doktor cała nasza nadzieja. Ale gdyby pani zechciała zadzwonić...

background image

- Do kogo?

-

Do mojej żony - Walczak wyjmuje spod poduszki kartkę. - Tu napisałem pani doktor numer...

- Ale po co mam dzwonić?

-Niech jej pani powie, że dobrze się czuję, że... nie umrę.

-

Dobrze - Elżbieta musi się uśmiechnąć - powiem siostrze, żeby zadzwoniła.

-Ale to nie to samo - Walczak zatrzymuje ją przy łóżku za połę fartucha. - To nie to samo!

Gdyby pani doktor osobiście...

-

Dobrze, ja zadzwonię! - przyrzeka Elżbieta. Zbliża się do trzeciego chorego, gdy do pokoju zagląda
siostra.

-

Na chirurgię przywieźli jakąś pani znajomą. Bardzo prosi, żeby pani doktor przyszła.

- Jak się nazywa?

-

Nie wiem. Mówiła tylko, żeby koniecznie przyszła doktor Sarnowska.

- Skończę obchód i zaraz przyjdę.

Nowa chora na chirurgii musi być zgoła wyjątkowym “przypadkiem”, skoro zajmuje się nią sam
ordynator, którego Elżbieta zastaje właśnie w jej pokoju. Jego rozjaśniona twarz świadczy jednak o
tym, że sprawa nie jest zbyt poważna.

-

Za godzinę przygotujemy panią do operacji, zabiegu właściwie, proszę się niczego nie obawiać! - I
starszy, poważny, groźny pan, przed którym drży personel całego oddziału, dodaje już w drzwiach
niby do siebie, ale tak, żeby chora go słyszała. - Cóż to będzie za prześliczna operacja!

Elżbieta podchodzi do łóżka młodej kobiety w zielonym peniuarze, ostro odbijającym od szpitalnych
koszul dwóch chorych na sąsiednich łóżkach. Jest to bardzo efektowne stworzenie, które w dodatku
potrafi być miłe.

background image

-

Przepraszam! - woła do Elżbiety. - Przepraszam, że fatygowałam. Nie znamy się, ale mój mąż pływa
z pani teściem, kapitanem Sarnowskim na “Arciszewskim”. Jest pierwszym oficerem.

-

Pani Makowska - mówi Elżbieta. - Co się stało?

- Och - uśmiecha się młoda kobieta - chyba nic wielkiego. Nagły atak ślepej kiszki.

-

W czym mogę pani pomóc?

-

Dziękuję. Tu się wszyscy tak serdecznie mną zajęli... I sam pan ordynator...

-

Cieszę się - Elżbieta ledwie poskramia uśmieszek. - Ale w czym wobec tego moja rola?

- Chciałam prosić o zawiadomienie mego męża. Na pewno dzwoni do domu i wścieka się od razu, że
mnie nie ma.

-

Rozumiem.

-

Więc żeby jak najprędzej dowiedział się, że jestem w szpitalu... Jak pan kapitan zadzwoni... Albo
proszę zamówić rozmowę na mój koszt.

- Dobrze, przekażę to teściowej.

- I proszę ją ode mnie pozdrowić.

- Dziękuję.

Ponętna pani Makowska nie ma zamiaru skończyć rozmowy.

- Martwi się pewnie, że mąż przestaje pływać...?

- Martwi się? Dlaczego? To chyba radość...

- No, bo ja wiem... - mówi młoda kobieta.

background image

Kiedy Elżbieta wraca do pokoju lekarskiego, Andrzej od razu pyta:

- Dzwoniłaś?

- Nie. Daj mi spokój! Muszę być w domu.

-1 co właściwie będziesz tam robić?

- Nic. Będę w domu. To czasem wystarcza.

- Wariatka jesteś! Od dawna to podejrzewałem.

Ale w ciągu dnia w szpitalu wydarza się coś, co zmienia decyzję Elżbiety. Zdarza się to często i
może zdarzyć się każdego dnia. Jadąc do pracy Elżbieta myśli nieraz, czy i dzisiaj ktoś... przy niej... -
ten wypadek jednak jest ^ boleśniejszy od innych. Umiera młoda dziewczyna, nie udaje się jej
uratować mimo największych wysiłków i najlepszych lekarstw, umiera, a tak długo mogłaby jeszcze
żyć, dla siebie, dla tych, którzy ją kochali... Kiedy pielęgniarka nasuwa prześcieradło na twarz
zmarłej, lekarze opuszczają pokój, docent, ordynator kliniki, bez słowa idzie do siebie, Elżbieta i
Andrzej stają na korytarzu przy otwartym oknie, za którym szpitalny ogrodnik strzyże trawę na
rozległym trawniku. Najpiękniejszy zapach lata miesza się z odorem szpitalnych środków
dezynfekcyjnych. Po chwili wózek ze zwłokami przetacza się korytarzem.

-

Była piękną dziewczyną - mówi doktor Andrzej.

- A teraz jest czymś, co jak najprędzej trzeba usunąć.

-Mam tego dosyć! - wybucha Elżbieta. - Tego szpitala, tego wszystkiego, co się tu dzieje.

Czy naprawdę jestem tu niezbędna, skoro znowu nie mogłam komuś pomóc?

-

Wiesz dobrze, że przypadek był nie do uratowania. Ale... czy i teraz wydaje ci się, żema się w życiu
wiele czasu? Na wszystko?

Elżbieta gwałtownie odrywa się od okiennego parapetu, wraca do pokoju lekarskiego, podnosi
słuchawkę telefonu.

Julia pogodnie przyjmuje wiadomość o nagłym zastępstwie. Choć może... zbyt pogodnie, myśli
Elżbieta. Mogłaby wyrazić zdumienie, odrobinę żalu, że nie spędzą popołudnia razem; a ona mówi
tylko:

-Mną się nie kłopocz. Daję sobie doskonale radę. Wiesz, do czego się zabrałam? Zdjęłam te zasłony
w dużym pokoju. Wydały mi się za ciężkie i za ciemne. Kupię lżejsze w jakimś jaśniejszym wzorze.

background image

-Kupimy razem! - woła Elżbieta. Chyba chciałaby w tej chwili odwołać swoją decyzję, ale Andrzej
stoi obok, no i Julia... Julia zdziwiłaby się, gdyby się nagle okazało, że zastępstwo na ostrym dyżurze
nie jest bezwzględną koniecznością. - Albo przynajmniej... zawiesimy je razem.

-Tak - godzi się Julia pogodnym, wciąż tak podejrzanie pogodnym głosem. - Z tym poczekam na
ciebie. Kiedy wrócisz? Rano?

-

Skądże rano? Rano muszę normalnie być na swoim oddziale. Mnie nie ma kto zastąpić.

-

Biedactwo! Może w nocy nic się nie zdarzy i będziesz mogła się zdrzemnąć.

-

Mam nadzieję - szepcze Elżbieta, pełna winy. Tak, wiele jeszcze nie umie. Kłamać także.

Przyjęcie u Andrzeja wcześnie wchodzi w stadium, gdy pary - tańcząc, lub nie tańcząc -

zbyt mocno i zbyt jawnie tulą się do siebie. Opróżniono już kilka butelek, ale sporo jest jeszcze
pełnych, Andrzej postanowił hucznie uczcić pierwszą rocznicę swego rozwodu, przyjęcie może
ciągnąć się długo w noc. Ale na razie trwa późne popołudnie, słońce opiera się jeszcze o czuby
drzew ogrodu sąsiadów, jest ciepło, nawet z cienia nie pełznie chłód, Andrzej wyprowadza Elżbietę
na taras, zsuwa jej suknię z ramienia, całuje, a ona na to pozwala, zachowuje się biernie, gdy jej
partner coraz bardziej się ośmiela, może naprawdę nie ma się w życiu zbyt wiele czasu, i nie wolno
składać na kupkę nie przeżytych w pełni dni, dni złożonych z samych obowiązków, i wyrzeczeń, i
czekania...

-

Na poddaszu mam mały pokoik - szepcze Andrzej zdyszany (nie biegł przecież, myśli Elżbieta sennie,
ani nie wspinał się pod górę). ~ Mały, przytulny pokoik. Nikt nie zauważy, jeśli znikniemy na chwilę.

-

Najlepszy sposób na uczczenie rocznicy rozwodu. To z twego punktu widzenia. A z mego?

- Podchodzisz do tego tak - Andrzej całuje coraz natarczywiej - jakby to miało nie wiadomo jakie
znaczenie.

-Aha! Mały zabieg higieniczny, tak? Być może psychiatra właśnie to by zapisał.

Droga pod górę ku owemu przytulnemu pokoikowi na poddaszu trwałaby o wiele krócej, gdyby nie
postoje na schodach, podczas których pocałunki i objęcia stają się coraz bardziej gwałtowne i
niecierpliwe. Ale gdy Elżbieta i Andrzej są już blisko drzwi - te otwierają się nagle i staje w nich

background image

dwoje przyjaciół Andrzeja, Wanda i Tadeusz, obydwoje zmieszani tym spotkaniem, ich gesty,
porządkujące włosy i ubranie, zamierają w nie dokończonej czynności. Tadeusz parska krótkim,
zachęcającym śmieszkiem. I pozostawia drzwi otwarte.

Elżbieta oswobadza się z uścisku Andrzeja, zbiega ze schodów, potyka się na dole, sprawdza obcas,
czy się nie złamał, i nie wyjaśniając niczego zdumionemu towarzystwu w pokoju, pośpiesznie szuka
torebki. Kiedy ją wreszcie znajduje, Andrzej, Wanda i Tadeusz są już w drzwiach, Elżbieta
przepycha się między nimi, choć Andrzej usiłuje ją zatrzymać.

Czasem cisza może być głupia i za taką ją wszyscy mają. Tym ostrzej słychać w niej odgłos
zapuszczanego przed domem motoru.

Andrzej podchodzi do stołu, nalewa sobie alkoholu.

- Wariatka - mówi nie wiadomo do kogo. Ma to zabrzmieć jak wyjaśnienie i usprawiedliwienie
zarazem, ale riie brzmi tak i Wanda, wciąż porządkując swoje włosy, powtarza histerycznie:

-

Wariatka?

Elżbieta nie wie, co ze sobą począć. Najpierw wydaje jej się to śmieszne, potem kłopotliwe. W
domu zjawić się nie może, choć nakłamawszy znowu, mogłaby to właściwie zrobić, ale największa
trudność w tym, że nie ma ochoty kłamać, że boi się, aby nagle nie zaczęła mówić prawdy.
Zatrzymuje samochód opodal słupa z ogłoszeniami, wysiada, uważnie czyta afisze. Jej wzrok
zatrzymuje się najdłużej na plakacie reklamującym wyścigi konne w Sopocie. Widnieje na nim
piękny koń, zawieszony wraz z dżokejem nad przeszkodą. Elżbieta zerka na zegarek, wraca do wozu i
decyduje się jechać do Sopotu. Trwa wciąż letni wieczór, ludzie spacerują, całymi rodzinami
wylegli na ulice - tego właśnie widoku Elżbieta nie lubi najbardziej: on i ona, przed nimi dwójka
albo trójka dzieci, po spacerze wspólna kolacja, słanie łóżka na wspólny sen... Kiedy musi się
zatrzymywać przy czerwonym świetle na przejściach, najchętniej włączyłaby alarmujący klakson,
żeby spłoszyć to szczęście gromadnie przesuwające się przed maską samochodu. Kobiety zwracają
ku niej głowy, obrzucają nieprzychylnym wzrokiem jej wóz, jej suknię, klipsy w uszach, fryzurę.

Zazdroszczą jej, jest tego pewna.

Wyścigi na szczęście jeszcze trwają, choć kasa jest już pusta i nie ma komu uiścić wstępu.

Gdy Elżbieta pragnie jednak to zrobić, ktoś z obsługi otwiera jej bramkę.

- Nie warto już płacić - mówi. - Zaraz kończy się przedostatnia gonitwa.

Elżbieta przechodzi tyłem trybuny, zajmuje miejsce na jej pustawym brzegu. Opodal siedzi młody
mężczyzna, wsparty obydwiema rękami na parasolu. Elżbieta dopiero teraz spostrzega, że zanosi się
na deszcz, podnosi głowę, patrzy na nadciągające chmury. Mężczyzna, który zwrócił na nią uwagę,
gdy tylko się zjawiła, zauważa ten jej ruch, potrząsa parasolem.

background image

-

Jeszcze się nam przyda tego wieczoru.

Elżbieta nie odpowiada, choć te słowa zwrócone są najwyraźniej do niej, stara się skupić na
gonitwie, ale tak, jak brydż, i konie nigdy jej nie interesowały, zajmuje ją co najwyżej piękno ich
biegu, a nie kolejność przychodzenia do mety. A na trybunie, gdy kończy się przedostatnia gonitwa,
wybucha wrzawa, rozpalają się namiętności, również młody mężczyzna obok Elżbiety znów potrząsa
swoim parasolem.

-

Wie pani, na którego postawiłem?

Elżbieta nie odpowiada.

-Na tego, który przyszedł ostatni - wyjaśnia jej mimo to.

- Sam nie wiem dlaczego. Wydał mi się taki młody i wzruszający.

- Koń? - pyta mimo woli Elżbieta.

-

Tak - mężczyzna nie zauważa, że dopiero teraz odezwała się do niego. - Oczywiście, że koń.
Wzruszający. To na pewno nie jest cecha, na którą warto stawiać pieniądze. Ale to właśnie pociąga
mnie najbardziej. Zresztą nie tylko u zwierząt.

Rozpoczyna się ostatnia gonitwa i prawie równocześnie zaczyna padać deszcz. Mężczyzna otwiera
parasol, przysiada się do Elżbiety i dla lepszej osłony jej przed deszczem obejmuje ją ramieniem.
Elżbieta pozwala mu na to, nie patrzy teraz na tor, ale - z ukosa, uważnie i z namysłem - na twarz
mężczyzny, na jego starannie wygolony podbródek, zarys policzka, nosa i ust, które rozchyla w
nikłym uśmiechu, gdy mówi:

-

Chyba teraz i ten, na którego postawiłem, przyjdzie ostatni... Siódemka! Już zostaje w tyle. Widzi
pani?

-

Widzę - potwierdza Elżbieta bez zainteresowania, odwracając na chwilę wzrok od twarzy
mężczyzny.

Kiedy wychodzą razem pośród tłumu opuszczającego tor wyścigowy, a deszcz wciąż pada -

mówi nieoczekiwanie:

background image

- Mam samochód.

-Tym samym mój parasol okazał się pani niepotrzebny

- w głosie mężczyzny brzmi wyraźny żal.

Elżbieta uśmiecha się.

-1 dla niego znajdzie się w samochodzie miejsce.

-

Dokąd jedziemy? - pyta mężczyzna już w wozie, zaskoczony rozwojem wypadków.

- Sama nie wiem. Muszę gdzieś przeczekać tę noc.

- Ze mną?

- Z panem. Jeśli zechce mi pan pomóc.

-

W jaki sposób? - pyta mężczyzna coraz bardziej zdumiony.

-

Po prostu - niech pan tu będzie. Niech pan ze mną rozmawia.

- Czy... coś się stało?

-

Nie, nic się nie stało - Elżbieta zjeżdża w osłonę drzew przed czyimś domem, w którym zapewne
szczęśliwa rodzina zasiada już do kolacji. - Chodzi właśnie o to, żeby nic się nie stało.

Przeceniłam własne możliwości. -1 dodaje nagle.

- Chcę panu coś powiedzieć.

-

Dziewczyno! - woła mężczyzna. - Czy zdaje ci się, że trafiłaś na świętego? - Zwraca ku sobie twarz
Elżbiety, całuje ją w usta.

- A jednak tak myślę - Elżbieta odsuwa się od niego.

- Powiedział pan o tym koniu, że postawił pan na niego, przeczuwając, że nie wygra...

background image

- Powiedziałem tak i co z tego?

-Więc pomyślałam sobie... nie, na pewno się nie mylę... Chcę panu tylko coś opowiedzieć.

-Jeśli pani musi - mruczy mężczyzna niezbyt uprzejmie. -Postawił pan na konia, choć wiedział

pan, że nie dojdzie do mety! I powiedział pan, że taki stosunek ma pan nie tylko do zwierząt!

-

Nie wycofuję się - mężczyzna wzdycha nieznacznie, całuje dłoń Elżbiety, wczepioną palcami w
oparcie fotela.

- Czasem mówi się takie rzeczy i wygląda się na kogoś, kim się wcale być nie chce. Niech pani
opowiada.

-

Trzy lata temu przywieziono ze statku do szpitala, w którym pracuję, człowieka po kontuzji. Gazy
zapaliły się w maszynowni, nastąpił wybuch - na szczęście nie zdążyli jeszcze oddalić się zbytnio od
portu. Miałam akurat ostry dyżur, jak dziś.

- Jak dziś...?

-

To znaczy - miałam go dziś mieć... Powiedziałam w domu, że wypadło mi nagłe zastępstwo...

- Nic nie rozumiem.

- Nie musi pan. To nie ma żadnego związku z tym, 0 czym chcę panu opowiedzieć... choć w
zasadzie...

- Ma pani cudowny sposób wyjaśniania sytuacji.

-

Powtarzam panu, że tego nie musi pan rozumieć. Wystarczy, że wzruszając się zwierzętami i ludźmi,
zgodził się pan spędzić ze mną tę noc.

- A zgodziłem się?

-

Niechże mi pan wciąż nie przerywa. Proszę! Ten człowiek leżał w szpitalu miesiąc i zaczęło się
dziać coś, czego nie przewidywałam. Wie pan, w moim zawodzie jest się wolnym od sentymentów...
powinno się być wolnym od sentymentów. A tu nagle... zaczęłam lubić jak na mnie i za mną patrzył,

background image

jak się śmiał, jak zaczynał w i e d z i e ć, że mi się podoba! Więc kiedy miał opuścić szpital,
zrozumiałam, że nie mogę pozwolić, żeby wstał

1 poszedł sobie, że nie mogę go nie widywać - i to było najgłupsze, co mogło się zdarzyć, bo
przecież miałam go nie widywać... Często, wciąż, właściwie z małymi przerwami przez całe życie...
Pewnie znowu nic pan nie rozumie?

- Przeciwnie.

- A więc na szczęście nie muszę panu już nic wyjaśniać.

- Chyba nie... - mówi mężczyzna powoli.

-I akurat musiało to trafić na kogoś takiego, jak ja. Na kogoś, kto tak lubi rzeczywistą stronę życia,
sprawdzalną jego wartość, obecność zamiast tęsknoty, prawdziwe widzenie zamiast wyobraźni...

- A co to było dziś?

-

Głupia sprawa, powiedziałam panu, że przeceniłam swoje możliwości. Myślałam, że uda mi się
znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.

- Nie najlepsze?

-Każde wyjście wydaje się dobre, kiedy człowiek usiłuje się wyzwolić.

- Ale nie zdecydowała się pani na nie?

-Nie.

- On... jest teraz w morzu.

-Tak.

- Dokąd pływa?

- Po ropę. Do Zatoki Perskiej.

- Miesiąc w jedną i miesiąc w drugą stronę.

- Skąd pan wie?

-Wiem -mruczy mężczyzna jakby do siebie. - Ale potem miewa się długie urlopy. Czasem stoi się w
stoczni na remoncie...

-

background image

To także niewiele zmienia. Bo myśli się podczas tych dni, że mijają, że się skończą i znowu zacznie
się czekanie. Moja teściowa - mieszkamy razem i właśnie ze względu na nią wymyśliłam ten ostry
dyżur, gdy miałam zamiar nie wrócić na noc do domu - moja teściowa przeżyła tak całe życie. I
przerażenie ogarnia mnie na myśl, że i moje... moje będzie podobne.

-

A dlaczego nie myśli pani o tym, że jest w tym i coś pięknego?

- Pięknego?

-

Że chodzą w morze już ojcowie i synowie, zaczynają wnuki... Czy wyobraża sobie pani, ile
naczekały się na swoich mężów Angielki, Szwedki, Norweżki...?

- Ależ tak... myślę czasem o tym.

-

Zawsze chcieliśmy należeć do tej wielkiej morskiej rodziny. I należymy do niej.

Nareszcie. A że to daje radości i smutki...

Elżbieta dotyka na krótką chwilę ramienia mężczyzny.

- Dziękuję, że został pan ze mną.

Milczą, a potem on odsuwa się i pyta szorstko:

- Zapaliła pani światła postojowe?

- Zapaliłam.

- Niech się pani wygodnie oprze i stara się zasnąć.

- To mi się chyba nie uda.

-

Musi się udać. Boże drogi! Jednak jestem kimś, kim wcale być nie chcę. Może i ja się zdrzemnę - to
by mi było potrzebne. Nawet bardzo. Rano muszę być na statku w stoczni remontowej. A to także
wachta.

Julia czeka na synową w oknie, a potem w drzwiach od garażu.

- Wykończysz się tą pracą, moje dziecko - woła.

background image

-

Ależ nie - Elżbieta usiłuje pokryć zmieszanie. - Noc nie była wcale taka zła. I od rana do trzeciej też
jakoś szybko zleciało. - Kupiła mama zasłony?

-

Kupiłam - Julia czekała na to pytanie. - Ale... jeśli jesteś zmęczona, z zawieszeniem możemy
poczekać do jutra.

-

Skądże znowu! Przez cały czas się cieszyłam, że zaraz po powrocie do domu zabiorę się do tego.

- Naprawdę?

-

Ależ tak! Gdzież one są? Prześliczne! - woła Elżbieta, gdy Julia przynosi z drugiego pokoju zwój
materiału. -I jak pokój przy nich zyska!

-

Od razu mi się spodobały, jak tylko weszłam do sklepu

- Julia promienieje. -1 ekspedientka powiedziała, że te są najładniejsze.

-Ach! - Elżbieta rozkłada zasłony na tapczanie. -I już je mama pocięła i obszyła!

-

Bo chciałam... od razu chciałam zobaczyć, jak będą wyglądały - Julia śmieje się jak młoda
dziewczyna i Elżbieta zaczyna jej wtórować, zaczyna rozumieć, dlaczego jest jej tak lekko i dobrze -
biegnie do piwnicy, przynosi pokojową drabinkę.

- No więc widzi mama, że musimy je zaraz zawiesić.

I dopiero, gdy część zasłon wisi już w jednym z okien i w drzwiach balkonowych, Elżbieta pyta
nagle, przysiadłszy na szczeblu drabinki:

-

Czy... i za mamy młodości było wszędzie tylu mężczyzn?

Julia - zaskoczona - udaje rozbawienie.

- O czym ty mówisz, moje dziecko?

background image

-

Chyba musiała to mama zauważyć. I nie wszyscy przecież byli... niegodni uwagi. Czy mama nigdy...
czy nigdy... żadnego z nich bodaj nie zauważyła?

Julia poważnieje.

- Raz - mówi cicho. - Raz...

Nie powie Elżbiecie nic więcej. Ona zresztą nie pyta, pewnie wie, że nie należy pytać, nie są aż tak
ze sobą zżyte, żeby się sobie zwierzać ze spraw... Och, ta nie była wcale wstydliwa, wolałaby, żeby
musiała się jej wstydzić, ale wtedy tego właśnie się bała, spojrzeń sąsiadek, ich zgorszenia, i
dlatego, dlatego się to stało...

Przyszła na dworzec, jak zwykle w czwartek, stanęła w umówionym miejscu przy budce z gazetami.
Zza szyby biły w oczy jaskrawe tytuły okupacyjnych “gadzinówek”, ale ich nie czytała. Janka jeszcze
nie było, rozglądnęła się nieznacznie, nie chciała dać poznać po sobie, że na kogoś czeka. Może
obraził się, że właściwie zepchnęła go ze schodów, może wcale nie podejdzie do niej, albo w ogóle
pojedzie innym pociągiem...

Opodal zatrzymał się jakiś chłopak z plecakiem, długo ją obserwował, zanim odważył się zbliżyć.

- Julia?

- Tak - odpowiedziała zdumiona.

-

Bałem się, czy się nie pomyliłem. Choć Janek mi tak dokładnie panią opisał.

- On... dziś nie jedzie?

-Nie.

-Dlaczego? - krzyknęła i umilkła speszona gwałtownością tego pytania.

-

Nie może... - chłopak także zamilkł na długo i nie patrzył na nią, kiedy wreszcie się odezwał. - Ja
dziś za niego... - dotknął ręką plecaka - jadę po nasz towar. I chyba będę to odtąd zawsze robił...
Dopóki... dopóki będę mógł...

-

Czy... - chwyciła go za rękę, szarpnęła. Po co chciała wiedzieć? Czy nie lepiej by było, gdyby nigdy
się nie dowiedziała? - Niechże mi pan powie. Może mi pan powiedzieć. Czy coś...

background image

się stało?

-Tak - powiedział po długim wahaniu. - Już był blisko domu, kiedy zaczepił go patrol. Uciekł...

to znaczy... uciekał... Zastrzelił się w klatce schodowej jakiegoś domu.

Nie wydobyła z siebie żadnego słowa. Nie zapłakała także, wtedy jeszcze nie. Chłopak wziął

jej dłoń, zaczął całować zziębnięte palce.

- Opowiadał mi o pani. Dlatego mogłem panią poznać.

- Opowiadał...

-

Tak. Zdaje się... - chłopak nie od razu to powiedział, jakby zastanawiał się, czy powinien, czy ma
prawo - zdaje się, że kochał panią.

-

Raz! - powtarza Julia nie patrząc na Elżbietę, wciąż siedzącą na drabince. - Jedyny raz.

Ale to było coś tak innego niż dzisiejsze związki między młodymi ludźmi.

-1 dzisiaj nie zawsze jest tak, jak sobie mama wyobraża

- wtrąca nieśmiało Elżbieta. Ale Julia jej nie słyszy.

- Czekałam wciąż na Zygmunta, czekałam wciąż na ojca

- i to było dla mnie... to było wtedy dla mnie najważniejsze. .. A on - J uli a szuka nerwowo
papierosa, zapala - on nie wracał nawet już wtedy, kiedy mógł. Nie sądź, że mężczyźni z
czegokolwiek dla nas rezygnują. Dwa lata! Było już dwa lata po wojnie, a on wciąż tkwił tam na
swoim okręcie.

- Gasi gwałtownie papierosa, długo milczy, Elżbieta nie przerywa tego milczenia. - Jestem
niesprawiedliwa. Nie mógł przecież go zostawić. Nie mógł wrócić jako repatriant, jak chcieli
Anglicy. Musiał czekać, aż będzie mógł wrócić razem z okrętem.

-

Ojciec nigdy nie mówi na ten temat.

-

Bo to najgorszy okres w jego życiu. Żołnierz tak wiele spodziewa się po wygranej wojnie.
Rzymianie wiedzieli, co robią przyznając swoim wojownikom łupy i triumf. Z łupów można

background image

zrezygnować, ale kto potrafi wracać bez triumfu? Więc zrozumiałam ojca i... - Julia uśmiecha się
blado - odjęłam także i te dwa lata od naszego pierwszego małżeństwa.

-

Co to? - Elżbieta nasłuchuje, podnosi się ze szczebla drabinki. - Czy to nie telefon?

Julia podchodzi do drzwi.

-

Zdawało ci się. Ja usłyszałabym pierwsza.

background image

7

Kiedy na statku odzywa się gong, wzywający na obiad, wszyscy gromadzą się przed wejściem do
jadalni - kapitan, Makowski, pozostali oficerowie i członkowie załogi, pasażerowie. Kapitan
Sarnowski nerwowo spogląda na zegarek.

-

Gienia mógłbym jeszcze usprawiedliwić - mruczy do Makowskiego - choć i on od początku rejsu
powinien się już przyzwyczaić do tego, że zawsze razem wchodzimy do jadalni.

Ale Szyszko?

- Widziałem go, jak szedł do maszyny.

- Mógł tam pójść wcześniej.

-

Oczywiście - dla świętego spokoju potakuje pierwszy oficer.

Kapitan to dostrzega.

- Mam nadzieję, że zechce pan utrzymać ten zwyczaj.

-

Wcale nie jestem taki pewny, czy będę miał na tym statku więcej do powiedzenia niż dotychczas.
Dyrekcja milczy, choć mogliby się tam domyślić, że chciałbym już właściwie wiedzieć. A może
dostanę inny statek?

-

Dostanie pan ten. Pływałem na nim dość długo, żeby móc wyrazić swoje zdanie na ten temat. W
końcu... w końcu naprawdę nie jest mi obojętne, kto będzie nim dowodził.

-

Dziękuję, kapitanie. - Pierwszy nie może ukryć zadowolenia, że wymógł na “starym” to wyznanie.

-To nie znaczy - uśmiecha się kapitan trochę zakłopotany

- że nie chciałbym upiec swojej pieczeni przy tej okazji.

- Mianowicie? - sztywnieje już nieco Makowski.

-

background image

Och, niech to pana nie przeraża. Po prostu mam nadzieję, że pan... nie wypłoszy zbyt szybko mego
ducha z tego statku.

-

To chyba w ogóle niemożliwe - uśmiecha się szeroko pierwszy.

-

Czy dziś wcale nie będzie obiadu? - pyta bardzo głośno panna Hils, pasażerka, wysoka i koścista, w
okularach

o grubych szkłach.

-Na statkach holenderskich, którymi dotąd podróżowałem... - zaczyna jej towarzysz, pan Worsen,
dobrze odżywiony starszy pan, z wyglądu koneser wszelkich życiowych przyjemności.

Makowski przysłuchuje się tej rozmowie z błyskiem ironicznej satysfakcji w oczach, patrzy na
kapitana, jest

pewien, że i on tę rozmowę słyszy, choć nie daje tego poznać po sobie.

Zjawia się wreszcie zdyszany mechanik, tłumaczy czymś konieczność swojej obecności w
maszynowni, ale kapitan nie daje się łatwo udobruchać - przy stole również milczy, zwłaszcza że
krzesło Gienia, który najwidoczniej nie docenia zaszczytu jadania przy kapitańskim stole, jest wciąż
puste. Kiedy w końcu nadchodzi, pełen winy, z książką pod pachą, kapitan go prawie nie zauważa i
nie odpowiada na przeprosiny.

-

Zaczytałem się. Przepraszam, nie słyszałem gongu.

-To obraza dla kucharza - usiłuje żartować pierwszy.

-Jeśli kucharz dobry, wszyscy nasłuchują, czy gong się nie odzywa.

-

A co pan czyta? - pyta mechanik.

Gienio dotyka palcami niezbyt grubej książki, którą położył obok swego talerza, co zdaje się
dodatkowo denerwować kapitana.

- Smugę cienia. Ojciec tyle razy mi mówił, żebym to przeczytał. Nawet w ostatnim liście napisał, że
właśnie tu... na tych wodach trzeba czytać Conrada. Pojutrze wchodzimy do Bangkoku?

-

background image

Tak. Według “rozkładu jazdy” - przytakuje nie bez dumy starszy mechanik.

-Tu w tej atmosferze... - ciągnie Gienio, zmieszany, że wszyscy zwracają na niego uwagę.

- Człowieku! - przerywa mu Makowski. - Tu się wszystko zmieniło. Udręka cywilizacji daje mi się
najsilniej we znaki właśnie tutaj. W takim na przykład Hongkongu...

- Inne porty! - przyłącza się do Makowskiego Szyszko.

- Inni ludzie, no i statki, poruszane nie żaglami, ale siłą koni mechanicznych. Nie zagraża nam, jak w
Smudze cienia, brak wiatru ani zaraza, powalająca prawie całą załogę.

-

A jednak morze jest wciąż to samo - odzywa się nagle kapitan.

Gienio patrzy na niego zdumiony, chce coś powiedzieć, ale kapitan nie zwraca na niego uwagi.

-

Wciąż to samo - powtarza. - A bezsilność człowieka wobec niego, jeśli nawet została nieco
zmniejszona...

- Nieco? Kapitanie! - wykrzykuje Makowski.

Kapitan powoli odwraca ku niemu głowę.

- Czy zawsze ma pan pewność...

-

Och - mruczy pierwszy - oczywiście, że nie zawsze. Ale te wypadki są teraz tak rzadkie.

-

Ale jednak istnieją. Powtarzam: morze jest wciąż to samo. I właśnie na tym, że nie daje się
obłaskawić do końca, polega istota stosunku człowieka do jego potęgi. Coś, czym możemy
zawładnąć, nie wydaje się nam godne ani szacunku, ani przywiązania.

-

Przywiązania...? - powtarza Gienio coraz bardziej przerażony rozmową, którą mimo woli wywołał.

-

Ja także - kapitan wreszcie zwraca się do niego

- czytywałem Conrada na tej trasie. Dopóki...

background image

- Dopóki... co?

-

Dopóki nie nauczyłem się go na pamięć. I dopóki nie zrozumiałem, że każdy z nas jest jego nie
napisaną książką.

Dalszy ciąg obiadu upływa w milczeniu, aż do momentu, gdy zdarza się wypadek z...

kompotem. Morze jest gładkie, najmniejszy przechył nie kołysze statkiem, a mimo to Poldzio -

stary steward - wylewa kompot wiśniowy na koszulę pierwszego.

-

Człowieku! - wybucha Makowski. - Powinien pan pracować w barze mlecznym!

Poldzjio przeprasza, ręce zaczynają mu się trząść, usiłuje serwetką osuszyć koszulę pierwszego, ale
ten odsuwa go szorstko.

-Niechże pan da spokój! Zniszczy mi pan koszulę tak, że w pralni jej nie dopiorą.

-

Przepraszam - szepcze Poldzio coraz bardziej zrozpaczony - naprawdę nie wiem, jak mi się to mogło
zdarzyć...

-

Ja także nie wiem. I w ogóle, co się z panem dzieje? W zeszłym tygodniu ten sos pomidorowy na
spódnicy panny Hils...

-Panna Hils nie miała o to żadnej pretensji. Rozumiała, że były przechyły. Były przechyły, niech pan
sobie przypomni.

-

Oj, chyba pora zejść ze statku, panie Poldziu. He brakuje panu do emerytury?

- Dwa lata - szepcze Poldzio, przyciskając tacę do piersi.

- Czy nie powinien pan ich spędzić już na lądzie?

-

Ale na lądzie... na lądzie płaca niższa, a ostatnie lata liczą się do emerytury... No i tyle lat
pływałem...

background image

-

Ba - mruczy Makowski. - Ale sam pan widzi... Wszyscy przy stole przesłuchują się z przykrością tej
rozmowie, w końcu kapitan ją przerywa:

-

Nic takiego właściwie się nie stało. Gdybym miał liczyć części garderoby, poplamione przez
stewardów w czasie mojej służby na morzu... Czekamy na kawę, panie Poldziu.

-

Już podaję, panie kapitanie - mówi stary steward i rusza od stołu z nadmierną rześkością.

-Jak pan mógł, panie kolego? - mruczy kapitan z niezadowoleniem i żalem. - Poldzio to przecież nie
żaden młokos, któremu daje się nauczki.

-

Wiem - Makowski nie usiłuje opanować rozdrażnienia. -Jest tak zasłużony, że powinien podawać
samemu dyrektorowi. Na lądzie!

-Jak każdy z nas, spędził na statkach wiele lat. Tylko ze mną przepływał jedenaście.

- I dlatego go pan broni!

-A co w tym dziwnego? Pan nie myśli chyba poważnie...

- O czym?

-

O tym, że Poldzio nie powinien na statku doczekać emerytury?

Makowski przyjacielskim gestem dotyka dłoni kapitana.

- Robi się pan sentymentalny, kapitanie.

-1 pan stanie się kiedyś taki.

-

Ja? - śmieje się niedowierzająco Makowski. - Wydaje mi się, że zawsze w każdej rzeczy będę
widział tylko to, co w niej naprawdę jest.

-

Właśnie morze uczy tego innego spojrzenia. Na rzeczy. I na ludzi. Człowiek, który spędził

background image

prawie całe życie na morzu... - kapitan urywa, a do rozmowy włącza się nieśmiało Gienio:

- Czytałem gdzieś...

-

Niech pan uważa - przerywa mu pierwszy - żeby nie stał się pan cały z lektury. O wiele bardziej
godna uwagi jest rzeczywistość.

-

Ale to właśnie wydarzyło się naprawdę: Boxhall, czwarty oficer “Titanica”, kazał swoje prochy
rozsypać pośrodku Atlantyku.

-

Ale to dlatego - wyjaśnił Szyszko - że tam, niedaleko Wielkiej Ławicy Nowofundlandzkiej, na
głębokości dwóch mil spoczywał wrak “Titanica”, a on był oficerem, któremu udało się uratować z
katastrofy.

-

Niezależnie od tego - mówi kapitan cicho - prochy wszystkich marynarzy powinno się oddawać
morzu, nie ziemi. A tę książkę - zwraca się do Gienia - niech pan weźmie ze stołu.

Wprawdzie morze dziś spokojne, ale podczas obiadu mogłoby się jej przydarzyć coś złego. A nie
mamy zbyt wielu książek w naszej bibliotece i musimy je szanować.

-

Przepraszam - rumieni się Gienio i kładzie książkę na kolanach, gdzie zagraża jej nie mniejsze
niebezpieczeństwo.

Nie zdaje sobie sprawy, że drażni kapitana i zamiast schodzić mu z oczu, stara się wciąż
dotrzymywać mu towarzystwa. Nawet gdy statek stoi już w Bangkoku i kapitan ma mnóstwo zajęć,
uważa za słuszne usadowić się przy jego biurku i przerywać mu pracę nie kończącymi się pytaniami:

- Ile razy był pan w Bangkoku?

Kapitan podnosi oczy znad papierów, przez chwilę nie może sobie uświadomić, o co Gienio go pyta.

-

A wie pan, że - nie liczyłem. Może teraz... będę miał czas zastanowić się nad tym.

-1 wciąż pan pływał na tej linii?

background image

-

Pływałem prawie na wszystkich, ale na tej najdłużej. I... chyba się do niej najbardziej przywiązałem.
Choć nie jest ze względu na swą uciążliwość zbyt łubiana przez marynarzy.

- Rozumiem - bąka Gienio.

-

Żeby zrozumieć, trzeba jeździć tym tramwajem dwa albo trzy razy do roku, tam i z powrotem - w
każdą stronę po pięćdziesiąt dni...

-

Rozumiem - powtarza Gienio, choć daremnie stara się ukryć przerażenie wywołane tą wizją.

-

Jest nasz mister Ovens! - obwieszcza Makowski w drzwiach.

- Z całą rodziną? - kapitan wstaje zza biurka.

-

Tak. Wchodzą właśnie po trapie. Niech pan wyjrzy

- mówi Makowski do Gienia. - Czegoś takiego drugi raz w życiu pan nie zobaczy.

-To miłe z jego strony -mówi kapitan, także zbliżając się do bulaju - że zechciał znów z nami
podróżować do Hongkongu.

Po trapie - gęsiego - wchodzi cała rodzina Ovensow: wysoki i szczupły, po wojskowemu
wyprostowany papa w słomkowym kapeluszu, za nim malutka i okrąglutka mama i sześcioro dzieci,
od najstarszej córki, dorosłej już prawie, obciążonej potężnych rozmiarów ortopedycznym butem na
lewej nodze, po najmłodszego czteroletniego chłopczyka z ogromnym misiem pod pachą. Za nimi
tragarze wnoszą liczne walizki.

-

Pan Ovens - wyjaśnia Gieniowi pierwszy - jest gdzieś tutaj honorowym konsulem Szwecji.

-

Norwegii - poprawia kapitan.

-

Wszystko jedno - zawsze mi się to myli - i ma jakieś interesy w Hongkongu. Płynie już czwarty raz

background image

naszym statkiem.

-

Muszę go powitać - kapitan obciąga na sobie mundur.

I... pożegnać. Bo on może tu jeszcze kiedy zawita na nasz statek, ale ja...

- Kapitanie! - mruczy z wymówką pierwszy, a gdy kapitan wychodzi, nie może się powstrzymać od
uwagi:

- Lepiej by było, żeby już nie płynął w ten rejs, rozkleja się z godziny na godzinę.

-

Rozkleja się? - powtarza zmieszany Gienio.

-

Był pan na przykład świadkiem tej sceny z Poldziem. Czy kapitan powinien...?

Dyrekcja właściwie dała mu ten rejs z czystej kurtuazji - zasłużony kapitan - ale już od dwóch
miesięcy powinien być na emeryturze.

-To chyba... - Gienio nie wie, co powiedzieć - to chyba nie powinno być traktowane tak...

rygorystycznie. Zwłaszcza w tym zawodzie.

-

Przeciwnie! Właśnie w tym zawodzie powinno się na zimno rozcinać wszelkie sprawy bez względu
na ból. Pan wie, co to jest odpowiedzialność za statek?

- Wyobrażam sobie... - Gienia coraz bardziej peszą zwierzenia, którymi zaszczyca go pierwszy.

-

Czyjeś zasługi nie powinny tu mieć żadnego znaczenia. Zasługi dobre są na lądzie. A na morzu liczy
się sprawna głowa, dobre oko, zimna krew.

-

Zimna krew... - powtarza Gienio.

-

background image

Człowiek powinien sam oceniać własne siły i wiedzieć, kiedy ma odejść. - Pierwszy pojmuje
wreszcie niewłaściwość tej rozmowy z Gieniem, z chłopakiem spoza załogi, ale przykrzejsza jest
dlań myśl, że z nikim z załogi by się na nią nie odważył. - A tej małej... -

zmienia nagle temat

- radzę panu się przyjrzeć. Z nogą paskudna sprawa - to po heinemedinie - ale co za oczy! I jakie
imię! Primrose!

-

Mówi po angielsku?

-

Oczywiście.

- Szkoda tylko, że ja nie bardzo. Ale mam słownik

- pociesza się Gienio.

Statek znów jest w morzu. Jak po każdym wyjściu z portu, załogę ogarnia łagodne uspokojenie,
senność prawie, zrozumiała po nerwowych przeżyciach różnego rodzaju. Teraz z każdej burty widać
tylko rozległą powierzchnię morza, na lądzie zostali maklerzy, agenci, celnicy i handlarze, oddaliły
się wraz z nimi portowy zgiełk i napięcie, znowu można spać między wachtami i bez pośpiechu
spożywać o ileż smaczniejsze, niż w egzotycznych restauracyjkach w mieście, posiłki.

W jadalni przy długim stole, który kapitan polecił zestawić, aby wraz z nim mogła jadać cała familia
Oven- sów, panuje prawdziwie rodzinna atmosfera. Poldzio porusza się z młodzieńczą żwawością i
nawet pierwszy nie może mu nic zarzucić. Zresztą poza Ovensami nikt nie zwraca uwagi na wysiłki
Poldzia - dla wszystkich: Gienia, mechanika i pierwszego, może nawet dla kapitana, który z niejakim
roztargnieniem wiedzie rozmowę z ojcem rodziny.

Główną postacią przy stole jest Primrose, nieśmiała i zalot na zarazem, prawdziwa młoda dama z
dobrego domu. Jej proteza ukryta jest pod stołem i mężczyznom się zdaje, że w ogóle nie istnieje, a
oczy Primrose ma naprawdę piękne, i długie rzęsy, które dotykają jej policzków, gdy uśmiecha się,
nie patrząc na nikogo.

-

Bardzo pani wyrosła przez ten rok - mówi mechanik Szyszko prawie czule.

-

Tak - Primrose przechyla głowę ruchem obudzonego ptaka, ma długą, śliczną szyję, a krótko
przycięte włosy podkreślają jeszcze jej linię. - O całe osiem centymetrów.

background image

-

I pięknie pani w tej fryzurze - dołącza się do komplementów Makowski.

-

W naszym college’u wszystkie się tak czeszemy - informuje grzecznie Primrose.

-Primrose chodzi w Bangkoku do angielskiego college’u

- wyjaśnia mama.

-

Mamusiu - odzywa się najmłodszy Ovens, nie rozstający się ze swoim niedźwiadkiem -

czy mogę misia nakarmić kremem?

-

Nie, kochanie - odpowiada mama ze słodyczą. - Miś nie chce twego kremu. Widzisz, że ma zamkniętą
buzię.

-

To ja mu ją trochę otworzę - malec usiłuje rozedrzeć pyszczek niedźwiadka, ale w tej chwili mama
wymierza mu gwałtownego klapsa, choć jej głos nie traci słodyczy. - Nie można misiowi siłą
otwierać buzi, mamusia tobie też nigdy tego nie robi. A poza tym pobrudziłbyś misiowi kremem
futerko.

-

To go wykąpię - upiera się mały. - Wykąpię go w wannie.

-

Ani się waż! - głos papy Ovensa brzmi groźnie, ale i histerycznie zarazem. Wszyscy spoglądają na
niego zdumieni. - Człowiek traci nerwy z tymi dziećmi - tłumaczy się speszony.

- Tylko Primrose... Tylko z Primrose nie ma już kłopotów...

Primrose spuszcza znowu swoje długie rzęsy, widocznie wie, że jest wtedy prześliczna -

mężczyźni nie odrywają od niej spojrzenia i tylko kapitan odzywa się pojednawczo:

-

Nawet jeśli one istnieją, te kłopoty -- to posiadanie tak uroczej rodziny na pewno je wynagradza.

background image

Choć zdaję sobie sprawę, że podróżowanie z taką gromadką może być nieco...

męczące.

-

Męczące? - pan Ovens uważa, że mimo wszystko może sobie pozwolić na szczerość. -

Każdy wyjazd to prawdziwa katastrofa! Niech pan tylko zwróci uwagę, kapitanie, ile ja zabawek
muszę wozić ze sobą. W każdej walizce tkwią jakieś wypchane zwierzaki, bąki, lokomotywy,
klocki... A niechbym tylko zechciał zostawić to w domu, Boże! Co by to była za awantura!

-Nie przesadzaj, kochanie! - mówi pani Ovens i czułym spojrzeniem ogarnia swoją gromadkę. Dzieci
uśmiechają się grzecznie; gdy wstają od stołu, dziewczynki dygają, chłopcy szurają nogami i
naprawdę trudno sobie wyobrazić, że można mieć z nimi jakikolwiek kłopot.

Primrose powoli porusza się po statku, jej ciężka proteza czyni niezmiernie uciążliwym pokonywanie
każdych schodów. Gienio doganiają przed wejściem na pokład, podaje jej rękę, którą ona przyjmuje
z wdzięcznością.

-

Posiedzimy trochę w cieniu?

-

Chętnie - godzi się grzecznie Primrose. Siadając na leżaku rozkłada szeroko swoją białą, plisowaną
spódniczkę, okrywa nią protezę i znowu, jak przy stole, jest zwykłą uroczą dziewczyną, przy której
taje serce.

Gienio gorączkowo przewraca kartki słownika.

-

Czy... czy była już pani kiedyś zakochana?

-

Och, nie - mówi Primrose zalękniona, ale rozglądnąwszy się i nie widząc w pobliżu ojca ani matki,
dodaje z nagłą odwagą: - Ale zakocham się. Niedługo.

- Kiedy? - pyta Gienio omdlałym głosem.

- Już niedługo - powtarza Primrose.

- Skąd pani wie?

background image

-

Bo postanowiłyśmy w college’u, cała nasza paczka, że wszystkie zakochamy się w tym roku. Z
wzajemnością.

Gienio znów przerzuca kartki słownika, jest nieco rozczarowany.

-1... myśli pani... myśli pani, że to takie łatwe?

Primrose smutnieje, przyjmuje to pytanie za aluzję do swego kalectwa.

- Wiem, że może być... niełatwe.

Gienio chwyta jej rękę, podnosi ją gwałtownie do ust, słownik pada na pokład.

-

Ależ nie myślałem o tym! Nie! Przysięgam! To nie ma najmniejszego znaczenia. Niech mi pani wierzy
— żadnego!

background image

8

- Pik - mówi Julia.

1 tego letniego wieczora cztery kobiety grają w brydża w pokoju z widokiem na morze. Na bulwarze
w dole wciąż spacerują ludzie, choć na redzie rozbłysły już światła statków i coraz wyraźniejsza
staje się smuga księżyca na nieruchomej płaszczyźnie zatoki.

- Dwa karo - mówi Joanna.

Czekają teraz, co powie Elżbieta. Czekają z pobłażliwym zniecierpliwieniem. I nagle Elżbieta je
zadziwia.

- Szlem bez atu!

-

Czy jesteś pewna...? - odzywa się z niedowierzaniem Julia, która gra z Elżbietą.

- Najzupełniej!

- Ja powiedziałam piki.

- Ależ wiem, mamo!

Rozkładają karty, Elżbieta gra ze zdumiewającą pewnością siebie, podśpiewuje nawet - i wygrywa.

- No, no - mruczy Julia. - Podszkoliłaś się!

-

Mama pewnie myśli, że grywam w szpitalu podczas dyżurów. A ja po prostu -

postanowiłam się nauczyć.

- To brzmi jak... rezygnacja - zauważa Joanna.

Elżbieta zachowuje pogodny wyraz twarzy.

-1 może jest nią.

-

Co to znaczy: rezygnacja? - to sformułowanie nie podoba się Marii. - Czy rozsądek jest rezygnacją?

- Ale może nią być - mówi Joanna z naciskiem.

background image

-

Najlepiej w ogóle niczego nie nazywać - wzrusza ramionami Julia. - Czy życie nazwane staje się od
razu spokojniejsze, lepsze, lepiej zrozumiane?

-

Może po prostu bardziej uświadomione - ciągnie swoją myśl Joanna.

- Nie: świadome? - pyta Elżbieta.

-

Właśnie uświadomione! - powtarza z naciskiem Joanna.

- A tego bałam się zawsze najbardziej - mówi Maria.

- Czego?

-

Że sobie któregoś dnia zdam sprawę... że sobie uświadomię...

-

Moje drogie - Julia podnosi trochę głos - macie przed sobą młodą osobę, która znakomicie rozegrała
szlema. Należy to właściwie uczcić. Koniaczek?

- A jest gin? - pyta Joanna.

- Oczywiście.

-

To wolałabym gin z sokiem grapefruitowym, jeśli można prosić.

Elżbieta podnosi się z krzesła.

- Bardzo proszę. Dla mamy koniak. A dla pani?

-

Dla mnie także gin - mówi Maria i rezygnuje z tego, co miała zamiar powiedzieć, żeby skończyć
przerwane jej przez Julię zdanie.

Elżbieta wychodzi do drugiego pokoju, gdzie jest barek, ale po drodze zatrzymuje się przy stoliku z
telefonem, podnosi słuchawkę, sprawdza, czy jest sygnał. Stoi przez chwilę, nieruchomo, po czym
jakby przypominając sobie, po co tu przyszła - spiesznie otwiera bar, wyjmuje butelki, szklanki i

background image

kieliszki, ustawia je na tacy. Gdy wkracza z nią do pokoju, w którym siedzą kobiety, i zbliża się do
stołu, Julia - siedząca tyłem do wejścia - woła:

- Drzwi zostaw otwarte!

-

Oczywiście - mówi Elżbieta. I dodaje: - Choć wiem, że on nie zadzwoni.

- Jest jeszcze ojciec w morzu!

-

Ojciec jest chyba w Hongkongu, a na tyle jestem już wciągnięta w życie rodzinne, żeby wiedzieć, że z
portów się nie rozmawia.

- Masz rację, ojciec już pewnie jest w Hongkongu.

-

A co z panem Stefanem? - pyta niedyskretnie Joanna.

- Mała sprzeczka małżeńska na odległość?

-

Coś w tym rodzaju -mruczy Julia wymijająco i zaczyna tasować karty.

-

Nie widzę powodu, żeby to ukrywać - Elżbieta wypija swój koniak, jakby był zwyczajną wódką. -To
ma być kara dla mnie, to milczenie. Mogłam popłynąć w ten rejs ze Stefanem i nie popłynęłam.
Wyobrażał sobie, że powinnam zostawić szpital - na dwa, trzy miesiące, nie troszcząc się, czy w
ogóle przyjmą mnie tam po powrocie. A przecież sam leżał w tym szpitalu i wie, że jestem tam
potrzebna.

- Po prostu chciał, żebyś była razem z nim.

-

Mama go oczywiście broni.

-

Nie mam powodu. Powinnaś się cieszyć, że chciał być z tobą i nie może ci wybaczyć, że to -
słusznie, czy niesłusznie - zepsułaś. A wiesz, co zrobił ojciec? - Julia zapala papierosa, żałuje, że
zaczęła o tym mówić, ale nie może się już wycofać. - Ojciec zaraz w drugim roku po powrocie do

background image

kraju, akurat kiedy Stefan miał się urodzić, a ja zaczynałam mieć uczucie, że żyję, jak inne kobiety, z
mężem, którego nie muszę sobie przypominać, ale który wreszcie jest, wychodzi rano do pracy,
wraca na obiad, siedzi wieczorem w domu, rozmawia ze mną, ze mną zasypia... ojciec - Julia nabiera
tchu i zaciska na chwilę powieki - właśnie wtedy zamustrował

na statek handlowy, prawie z dnia na dzień, natychmiast, kiedy mu to zaproponowano.

-

Po co do tego wracasz, Julio? - mówi Joanna.

-Bo Elżbieta jeszcze tego nie wie. Nie mówiłam jej o tym, bo i tak miała wrażenie, że usiłuję
odstraszyć ją od małżeństwa ze Stefanem.

- Oni są wszyscy tacy sami - uśmiecha się miękko Maria.

- Ale dlaczego nie wzięłyśmy sobie innych chłopaków, tylko akurat tych...?

-

No właśnie - rozpogadza się Julia i zaczyna rozdawać karty. - A mój z Kobe będzie już płynął do
mnie - i nigdzie go już więcej nie puszczę.

background image

9

Hongkong jest jednym z najpiękniejszych portów świata. Największe wrażenie robi nocą, gdy
wzgórza półwyspu

i wysp, na których rozsiadło się miasto, płoną milionami świateł. Ale i za dnia nie można oczu
oderwać od zielonych zboczy, inkrustowanych bielą domów i przerywnikami ulic, spływających w
większości, jak strumienie, ku niebieskiej misie morza.

-

Niech pan patrzy - mówi mechanik Szyszko do Gienia, którego bardziej interesuje to, co dzieje się na
pokładzie, niż widok, jaki z niego się roztacza. - Powinien pan to zapamiętać.

Tyle razy byłem w Hongkongu, a zawsze zachwycam się nim, jakbym był tu po raz pierwszy.

-Tak, naprawdę... -mruczy Gienio. - Bardzo tu ładnie.

Roztargnionym spojrzeniem omiata panoramę portu i zatrzymuje wzrok na grupie pasażerów, którzy
tkwią przy swoich bagażach w oczekiwaniu na odprawę celną.

Mama Ovens zgarnia swoją gromadkę, sprawia wrażenie, jakby liczyła wciąż dzieci, nie pozwala im
się oddalać, przywołuje je wciąż do siebie. Mimo tej czujności Primrose znajduje okazję, żeby
zbliżyć się do Gienia.

-

Przepraszam. Czy mogłabym z panem porozmawiać?

-

Ależ tak! - czerwieni się z radości Gienio. Bez żalu zostawia zdumionego mechanika, drżącymi
palcami chwyta łokieć Primrose i podprowadza ją pod ścianę nadbudówki. - Ja także... ja także
chciałem z panią porozmawiać. Niech pani nie zgubi mego adresu... przez cały czas się boję, że go
pani zgubi. Za jakieś dwa miesiące będę już w domu. Napisze pani?

- Na pewno - przyrzeka grzecznie Primrose. - Ale przecież najprawdopodobniej będziemy również
wracać waszym statkiem. Jeszcze się zobaczymy.

- Na wszelki wypadek - Gienia oszałamia bliskość Primrose, nie widzi ludzi na pokładzie, ściska jej
łokieć, głos mu się łamie - na wszelki wypadek chciałem, żeby pani miała już mój adres.

-

Ja także... na wszelki wypadek - Primrose jest nieco zakłopotana - chciałam pana prosić o małą... o
zupełnie małą przysługę.

background image

- Ależ ja dla pani każdą! Nawet największą!

-

Och, ta jest naprawdę mała. Koleżanka z college’u, właściwie moja najlepsza przyjaciółka, ma
chłopaka w Hongkongu.

-

A miałyście wszystkie dopiero zakochać się w tym roku.

-

Ta jedna jest już zakochana - prostuje Primrose z hamowanym zniecierpliwieniem.

Wiodąc tę rozmowę z Gieniem, nie przestaje obserwować, co dzieje się przy trapie. -1 właśnie dała
mi dla swego chłopaka w Hongkongu małą paczkę, nawet nie wiem, co w niej jest.

- Ale... jaka jest w tym moja rola?

-

Chodzi o to, że mama nic o tym nie wie. Na pewno nie ucieszyłoby jej, gdyby się dowiedziała, że
pośredniczę w takich sprawach. Chłopak ma się zgłosić na statek, przyniosę do pana kabiny tę paczkę
i skieruję go do pana. Nie gniewa się pan?

- Ależ o co? Zaraz... przyjdzie pani do mnie?

- Tak. Niech pan tam na mnie czeka.

Paczka nie jest wcale taka mała, Gienio dziwi się w duchu, że pani Ovens mogła nie zwrócić na nią
uwagi, uprzejmie jednak nie wyraża opinii na ten temat, oczy Primrose mają tak proszący wyraz.

- Dla pana przecież to drobnostka.

- Oczywiście, że drobnostka.

-

Jest jeszcze jedna ewentualność - Primrose otwiera torebkę i wyjmuje z niej karteczkę.

-

Jaka? - Gienio chciałby jak najprędzej skończyć z tą sprawą. Z obecnością Primrose w jego kabinie
wiąże jakieś nieśmiałe nadzieje. - Niechże pani usiądzie.

Primrose przysiada na brzegu krzesła.

background image

-Ten chłopak... być może, nie zgłosi się na statek. Nie wiem, czy dotarł już do niego list mojej
przyjaciółki. Ja oczywiście... nie będę mogła doręczyćmu paczki. Mama nie pozwala mi samej
wychodzić w Hongkongu. Ale gdyby pan był tak miły... Na tej kartce jest jego adres.

- Adres...?

-Tak. Ta ulica jest bardzo blisko portu.

-Ależ przecież... - Gienio jest coraz bardziej speszony tą propozycją - chyba nie będę mógł

wynieść tej paczki ze statku.

-

Należy pan do załogi, a członkowie załóg nie są tak kontrolowani - wtrąca ze znajomością rzeczy
Primrose.

- Nie jestem członkiem załogi... i płynę po raz pierwszy...

-

Zresztą - Primrose ucisza te rozważania - najprawdopodobniej wcale nie będzie pan musiał wynosić
tej paczki, tak tylko o tym wspomniałam. On się chyba jednak zjawi na statku, ten chłopak. Zaraz po
zejściu na ląd znajdę sposób, żeby do niego zatelefonować. Zgłosi się do pana.

-

Tak chyba będzie najlepiej - szepcze Gienio z ulgą. W przypływie desperackiej odwagi stara się
objąć Primrose, całuje ją w szyję.

- Och, gdyby mama wiedziała!

- Czy o wszystkim trzeba mówić mamie?

- Ale chyba lepiej? - dziwi się Primrose.

-

Nie zawsze - zaprzecza Gienio zdyszanym szeptem.

- Nie zawsze.

Primrose jest już jednak przy drzwiach, uśmiecha się z uroczym zakłopotaniem.

-

Najgorsze jest to, że wszystko, czego nie wolno, jest tak przyjemne - mówi opuszczając rzęsy. - A
mama na pewno już mnie szuka.

background image

Pani Ovens rzeczywiście rozgląda się za córką.

-

Gdzie się podziewałaś?

-

Och, mamusiu! Rozumiesz chyba, że są potrzeby...

-

No, już dobrze, dobrze - pani Ovens łagodnieje. - Nie oddalaj się teraz. Zaraz będzie kontrola celna.

Ale na razie do niej nie dochodzi. Najpierw kapitan otrzymuje telefon, po którym natychmiast wzywa
do siebie pierwszego.

-

To nie do wiary — mówi Makowski.

-

A jednak - kapitan jest wyraźnie zgnębiony. - A jednak! Tyle lat pływałem i zdarza mi się to po raz
pierwszy. I akurat w tym rejsie.

-Niech się pan nie przejmuje. To w końcu nas nie dotyczy.

-

Oczywiście, że nie - ale wiele bym dał, żeby się nie wydarzyło.

Razem z celnikami wkracza więc na statek policja. Rewizji podlega wszystko, co przyjęto na statek
w Bangkoku, a zatem: ładunek i - bagaże pasażerów, którymi szczególnie zaczynają się interesować
wprowadzone na pokład psy. W jednej chwili pryska urok rodziny Ovensow, tata traci swoją eks-
wojskową godność, mama całą słodycz, a Primrose wdzięk dziewczęcy i nawet... protezę.

-

Cholera! - klnie na cały głos. - Nakryli nas! — Stoi na pokładzie bosa, nie ma już ortopedycznego
buta, jej za krótka lewa noga na tyle się wyprostowała, że akurat jest tak długa, zdrowa i zgrabna, jak
prawa. - Cholera! -powtarza. - A od kiedy mówiłam, że już trzeba skończyć z tym przeklętym butem,
ale stary uważał, że to świetny pomysł. No, to teraz widzi, jaki świetny!

W ortopedycznym bucie jest biały proszek, jest we wszystkich zabawkach małych Ovensow, w
zwierzakach, klockach, bąkach, lokomotywach, i w misiu najmłodszego, który z zainteresowaniem
przypatruje się “patroszeniu” jego niedźwiadka.

background image

-

A jak tylko chciałem go wykąpać, to tatuś tak zaczął krzyczeć, tak zaczął krzyczeć... -

powtarza z okrutną, dziecięcą satysfakcją.

-

Panie kapitanie - Gienio drżącą z emocji dłonią dotyka ramienia kapitana. - Muszę panu coś
powiedzieć»

Po chwili i paczka, powierzona Gieniowi przez Primrose, a teraz wyniesiona przez niego z kabiny -
znajduje się w rękach policji. 1 w niej jest oczywiście biały proszek. W oczach Primrose, wciąż
trzymanej przez policję na pokładzie, niema jednak pomieszania. Jej oczy patrzą na roztrzęsionego
chłopaka z pełną politowania pogardą, nie okazał się partnerem, na którego można było liczyć.

Zejście, a raczej sprowadzenie przez policję rodziny Ovensów po trapie - jest równie malownicze,
co ich pojawienie się w Bangkoku, które tak zachwyciło Gienia. I tym razem pochód otwiera głowa
rodu, spokorniała

i pomniejszona jakby w wymiarze, za nią postępuje mama, także już nie ta, co przedtem, i dzieci
rozbeczane i potargane, w nie podopinanej odzieży. Tylko Primrose, odzyskawszy swą dziewczęcą
lekkość, ma - mimo wszystko

- najprawdziwszy powód do triumfalnego zejścia. Odprowadziły ją aż do karetki policyjnej oczy
całej załogi

i była to może nie najmniejsza rekompensata, jaką mogła otrzymać w tej sytuacji.

Mówi się o tym przy stole kapitańskim podczas kolacji. Siedzi przy nim znów tylko czterech
mężczyzn, wciąż jeszcze podekscytowanych tym, co się stało.

-Panowie - pragnie rozładować sytuację Makowski - to, że zobaczyliśmy zdrową, śliczną nóżkę
naszej Primrose

- warte jest chyba całego wydarzenia.

- Nie z punktu widzenia papy Ovensa - wtrąca Szyszko.

-

Czort z nim! Interesuje mnie tylko córka.

Pierwszy i mechanik rechoczą, do tej wesołości dołącza się Poldzio, tylko Gienio i kapitan nie dają
się wciągnąć w rozmowę, dopiero pod koniec kolacji kapitan mruczy:

- Przez całe życie nie miałem do czynienia z policją.

background image

-

I właśnie dlatego - uśmiecha się trochę ironicznie pierwszy - właśnie dlatego pan Ovens upodobał
sobie nasz statek. Kiedy tylko spojrzał na pana po raz pierwszy, od razu poznał, że nigdy w życiu nie
miał pan do czynienia z policją.

- Niech pan nie żartuje - przerywa cierpko kapitan.

-Ależ wcale nie żartuję. Był pewien, że na statku o takiej opinii...

- Bardzo pana proszę!

-

Aż najwidoczniej ktoś go zasypał. I teraz sobie posiedzi. A z nim jego urocza rodzinka.

-

Dzieci przecież wypuszczą - wtrąca Szyszko. - Ciekawe, ile lat może mieć Primrose? Pan nie wie?

Gienio aż podskakuje na krześle.

- Nie, nie wiem - szepcze pokornie.

- Bo chyba trochę się pan z nią zbliżył?

- Zdawało się panu.

-

Trzeba o tym jak najprędzej zapomnieć - mówi kapitan, wstając od stołu. - Jak najprędzej!

Statek jest już w morzu, kiedy okazuje się, że o tym zapomnieć się nie da. Radiotelegrafista
nieoczekiwanie zawiadamia kapitana:

- Policja do pana! Policja z Hongkongu.

- Czegóż oni jeszcze chcą? - mruczy z niechęcią kapitan.

-

Może chcą przeprosić za to najście w Hongkongu

- żartuje Makowski. Gdy jednak patrzy na twarz wiodącego rozmowę kapitana, odchodzi go ochota
do dalszych żartów.

-Jak to - przeszukać statek?-krzyczy kapitan. I zwraca się do Ciszewskiego. - Niech pan wyłączy
głośniki na

background image

statku, żeby nikt z załogi nie słyszał tej rozmowy. Halo! Czy panowie zdają sobie sprawę, co to
znaczy przeszukać statek? - Jeśli nie znajdziemy...? Jeśli nie znajdziemy... będziemy musieli go...
opuścić? Kto wydał tę decyzję? Tylko jasam... jasammogę... Oczywiście, żemam poczucie
odpowiedzialności... - głos kapitana słabnie. - Za życie załogi i pasażerów... Ale pasażerów może
przejąć inny statek, a załoga... załoga ma obowiązek... Wiem - pływałem na okrętach. Wiem, że n i e
m a wojny! Ale pozostał obowiązek - kapitan podnosi głos, ale znów go ścisza, w końcu milknie,
słuchając poleceń. - Oczywiście, najpierw przeszukamy statek. I natychmiast zawiadomimy

o rezultacie.

-

Co się stało? - pytają równocześnie radio i pierwszy; choć słyszeli całą rozmowę, nie wierzą, nie
chcą wierzyć, że coś podobnego mogło się wydarzyć.

Kapitan długo nie może odpowiedzieć na to pytanie. Rozpina kołnierzyk koszuli, ociera spocone
czoło.

-

Podłożono... nam... bombę... Policja w Hongkongu została zawiadomiona, że na naszym statku jest
bomba...

-Jak to... bomba? - pyta Makowski, ledwie formułując słowa drżącymi wargami. -To przecież nie...
niemożliwe...

- Możliwe. Powiedziano mi właśnie, że coś takiego wydarzyło się na jednym z drobnicowców akurat
w tych rejonach. Może nawet... z tych samych powodów podłożono na statku bombę.

-1... wybuchła?

-

Nie wybuchła. Bo ją znaleziono.

-A nasza... - radiotelegrafista Ciszewski cofa się ku drzwiom, jakby bomba była właśnie w jego
kabinie - nasza...

-

Nasza również nie wybuchnie - kapitan podnosi głos, musi najpierw opanować sytuację w tym
małym zespole ludzi, którzy pierwsi dowiedzieli się o bombie. - Natych miast trzeba rozpocząć
poszukiwania, ale tak, żeby pasażerowie w niczym się nie zorientowali.

A także i cała załoga nie musi o tym wiedzieć. Proszę wezwać - zwraca się do pierwszego - po
dwóch ludzi z każdego działu.

background image

Makowski nie reaguje. Przysiadł na stołku, głowę objął rękami, jęczy.

-To na pewno zrobił ten człowiek, który miał odebrać paczkę Primrose od Gienia. Przeklęty pętak!
Gapił się w nią tak, aż mu to zaproponowała!

- Równie dobrze mogła się z tym zwrócić do pana

- kapitan nie może się powstrzymać od tej złośliwości.

- Pan się w nią też wpatrywał.

-

Ale po co od razu oddał tę paczkę policji? - wybucha radio. - Gdyby jej nie oddał, nie podrzucono
by nam tej bomby na statek.

-Też tak myślę - potwierdza Makowski. - Nie musiał jej oddawać.

-

Panowie! - kapitan znów musi podnieść głos. - O oddaniu paczki policji zadecydowałem ja!

-

Musiał pan to zrobić, skoro ten gówniarz panu o niej zameldował. Ale gdyby pan nie wiedział...

-

Panowie! - powtarza kapitan. - Proszę o zachowanie spokoju i rozsądku! Każda chwila jest droga!
Niechże pan

- zwraca się znów do Makowskiego - wezwie ludzi, o których mówiłem. I koniecznie
Grzędzielskiego, służył w Marynarce Wojennej.

Zjawiają się wkrótce wszyscy wezwani, nie przeczuwając nic złego. Morze jest spokojne, statek
płynie właściwym kursem, z kuchni dochodzą smakowite zapachy. Ze zdziwieniem patrzą na
kapitana.

-

Proszę, żebyście po tym, co powiem, zachowali bezwzględny spokój i opanowanie. Jak zawsze, los
statku jest w naszych rękach. Otrzymaliśmy wiadomość z policji w Hongkongu, że podrzucono nam
na statek bombę. Musimy ją za wszelką cenę znaleźć i unieszkodliwić.

-

Ona przecież... - odzywa się jakiś głos - ona przecież może każdej chwili wybuchnąć...

background image

-Przez przeszło pięć lat -mówi kapitan, nie odwracając głowy w tę stronę - razem z tysiącami innych
mężczyzn, którzy spędzili wojnę na morzu, byłem w sytuacji, w której każdej chwili mogła
wybuchnąć: torpeda, mina, bomba lotnicza. I potrafiliśmy o tym nie myśleć. I pływaliśmy.

I walczyliśmy. I wygraliśmy wojnę.

- Ale teraz nie ma wojny - rzuca ktoś z grupy.

-Jednak i teraz na statkach są mężczyźni. Mam nadzieję

- dodaje kapitan.

-

Natychmiast trzeba przeszukać statek! - odzywają się gorączkowe głosy. - Wszystkie pomieszczenia!

-

Najpierw te, w których umieszczono ładunek zabrany z Hongkongu. I trzeba sobie uzmysłowić dokąd
mogli dotrzeć ludzie, którzy weszli na statek - agenci, tragarze.

- Tylu się tu ich kręci - jęczy bezradnie Makowski.

-

Niech pan kieruje akcją! - z naciskiem zwraca się do niego kapitan. Ciszej dodaje: -1, na litość
boską, niech się pan weźmie w garść!

Gdy wszyscy wychodzą, kapitan zatrzymuje Grzędziel- skiego.

- Pływaliście na trałowcach w marwoju?

- Tak jest, panie kapitanie.

- Potraficie unieszkodliwić bombę?

-

Niech no tylko to cholerstwo znajdzie się w moich rękach!

Ale poszukiwania nie dają rezultatów. W dodatku nie dochowano chyba jednak tajemnicy przed
resztą załogi, bo wyraźny niepokój daje się odczuć na statku. Kapitan pojawia się we wszystkich
pomieszczeniach, krąży między

załogą, ale go znów odwołują do kabiny radiotelegrafisty, a wiadomości, niestety, nie są dobre.

-Znowu policja z Hongkongu! -mówi Ciszewski. Wciąż sprawia wrażenie, jakby chciał

background image

natychmiast opuścić swoją kabinę.

-

Był jeszcze jeden telefon z miasta... - powtarza kapitan przekazywane mu wiadomości, a każde słowo
odbija się na twarzy radiotelegrafisty - z potwierdzeniem, że jest bomba... I - żeby nie lekceważyć
sobie tego ostrzeżenia... Ależ nie lekceważę go sobie! Szukamy przez cały czas. Choć chwilami...
wydaje mi się, że... byćmoże... chciał ktoś z nas zakpić. Nie, to przypuszczenie nie ma żadnego
wpływu na poszukiwania. Dziękuję za wiadomość. Tak, jesteśmy w kontakcie.

-

A więc drugi raz... drugi raz - szepcze radio - powtórzyli, że jest bomba. Czy nie uważa pan, panie
kapitanie, że powinniśmy...

- Co - powinniśmy? - pyta kapitan ostro.

-Opuścić... statek.

-

Niech go pan opuszcza, bardzo proszę. Nie zatrzymuję pana.

-

Pan sobie lekceważy życie ludzkie! - krzyczy histerycznie młody człowiek. - Panu się zdaje, że skoro
pan był na wojnie... Ale wojna skończyła się trzydzieści pięć lat temu!

Kapitan chwyta go oburącz i sadza na krześle.

-

Nic mi się nie zdaje, zapewniam pana - poza tym, że powinniśmy zachować spokój.

-

Szukam pana wszędzie, kapitanie - mokry od potu Makowski staje w drzwiach.

- Jest?

- Właśnie, że wciąż - nie ma.

-Mieliśmy powtórne ęstrzeżenie z policji w Hongkongu. Ten ktoś znów zadzwonił z miasta.

- Że - co?

- Że mamy bombę.

background image

-

Ja uważam - radio dopada pierwszego, chwyta go za mokrą od potu koszulę - że powinniśmy
natychmiast opuścić statek! Zgrywanie się na bohaterów...

-Cisza! - mówi kapitan. - Proszę bez histerii. Niech pan prowadzi dalej poszukiwania.

-

Tak, panie kapitanie - potwierdza Makowski wolno. Patrzy na radiotelegrafistę. Ten znowu krzyczy
do kapitana:

-

Nadam do wszystkich statków wiadomość, że pan terroryzuje załogę... że pan w takiej sytuacji
wymaga od załogi...

-

Przestaje pan pełnić swoją funkcję - mówi kapitan i zwraca się do pierwszego. - Niech pan
natychmiast zawiadomi Kotlarczyka, że zaczyna swoją wachtę.

W zapadłej nagle ciszy odzywa się radiowy sygnał. Ciszewski automatycznie podnosi słuchawkę.

- Gdynia-Radio! Przyjąć?

- Nie - mówi kapitan. - Nie mamy teraz na to czasu.

-

Ale moja żona jest w szpitalu! - woła Makowski.

- Może się co stało? Jeszcze i to w takiej sytuacji! - To do pana - mówi po chwili, oddając
kapitanowi słuchawkę.

Julia siedzi w swoim pokoju przy stoliku z telefonem, Elżbieta przysiadła na oparciu fotela, żeby
także uczestniczyć w rozmowie. Obie są w szlafrokach, letnia noc ma zapach róż kwitnących pod
otwartym oknem; żeby jeszcze kwitły, myśli Julia, kiedy Zygmunt już tu będzie, ale wie, że to
niemożliwe, że na pewno przekwitną, za to w przyszłym roku...

-

Halo! - woła. - Niepokoiłam się. Miałeś się odezwać zaraz po wyjściu z Hongkongu.

- Chciałem właśnie dziś do ciebie dzwonić.

- Czy wszystko u ciebie w porządku?

background image

- Oczywiście. Dlaczego... pytasz?

- Bo wydawało mi się, że głos masz jakiś dziwny.

- Poznałaś to przez tyle tysięcy kilometrów? Kochanie!

-

Wiesz - mówi Julia, uśmiechając się do Elżbiety

- urządziłam dla ciebie osobny pokój.

- A miała mama nie mówić - wtrąca Elżbieta.

-

Ojciec na pewno się ucieszy - odpowiada jej Julia, przesłoniwszy na chwilę ręką słuchawkę. I zaraz
woła: -Będziesz miał ten pokój tylko dla siebie. Bo wiem, że jesteś przyzwyczaj ony...

Na progu kabiny staje zdyszany Grzędzielski. Kapitan zwraca ku niemu głowę.

- Jest?

-

Nie! Wciąż nie możemy znaleźć tego cholernego świństwa. A pasażerowie zaczynają się już
orientować, że coś niedobrego dzieje się na statku.

-

Chwileczkę - mówi kapitan do słuchawki. - Co to znaczy: zaczynają się orientować? -

pyta Grzędzielskiego.

-Myślą, że statek już tonie. Bo akurat fala się podniosła...

- Halo! - woła Julia. - Halo!

-

Chwileczkę! - powtarza kapitan. - Nie możemy dopuścić do paniki! - mówi do Makowskiego i nagle
zdaje sobie sprawę, że nie znajdzie w nim pomocy.

Na progu kabiny staje rozdygotany Gienio.

- Czy to prawda, że... toniemy?

-

background image

Niech pana diabli wezmą! - nie panuje nad nerwami Makowski. - Nie toniemy, ale może za chwilę
wylecimy w powietrze. I to przez pana!

- Przeze mnie... wylecimy w... powietrze...?

-

Halo! - woła Julia. - Halo! Co się dzieje z tym połączeniem?

-

Tak, przez pana! Bo gdyby pan nie wziął tej paczki, a potem nie oddał jej policji... Bombę mamy na
pokładzie, rozumie pan?

- Gdzie? - pyta struchlały Gienio. - Gdzie?

- Właśnie! Może pan nam to powie!

-1 stoimy tu i czekamy nie wiadomo na co - odzywa się znów histerycznie radiotelegrafista
Ciszewski. - A każda chwila może nam przynieść...

-

Proszę o ciszę! - przerywa mu kapitan. - Rozmawiam z żoną. Halo! - woła. - Przepraszam, musiałem
coś załatwić.

-

A już myślałam - mówi Julia - że przerwano nam rozmowę. Mówiłam, że będziesz miał

ten pokój tylko dla siebie. Na pewno będziesz się w nim dobrze czuł. Więc niedługo już - z
powrotem?

-Tak. Z powrotem.

- Czekamy tu na ciebie.

- Wiem.

- Czy na pewno wszystko u ciebie w porządku?

- Ależ tak, kochanie.

- Bo te upały w tamtej części świata...

- Mamy klimatyzację.

- No, ale ciśnienia nie da się poprawić.

background image

-Nie przesadzaj. W końcu nie pierwszy raz jestem w tych warunkach klimatycznych.

- Chciałabym, żebyś był już w domu.

-

Przez tyle lat byłaś cierpliwa, więc postaraj się być nią do końca...

-

Niech pan skończy te pogaduszki, kapitanie] - pieje histerycznie Ciszewski. - Każda chwila jest
droga, a pan tu sobie urządza...

-

Do widzenia, Julio! - kapitan usiłuje zachować niezmienione brzmienie głosu - Ucałuj Elżbietę!
Oczywiście, że zadzwonię za kilka dni. - Odkłada słuchawkę, zbliża się do Ciszewskiego, który cofa
się przed nim ku drzwiom.

- Niech pan się uspokoi albo wysadzę pana na środku morza.

-

Wszystkich powinien pan wysadzić! Wszystkich! Dawno powinniśmy nadać SOS.

-

Zabraniam panu zbliżać się do aparatu. Wezwał pan Kotlarczyka?

- Nie - mówi Makowski - kiedy?

-

Kotlarczyk gdzieś tu jest. Widziałem go, zanim tu wszedłem - Grzędzielski otwiera drzwi. Kotlarczyk
rzeczywiście jest tuż za nimi.

- Co się stało? - pyta od razu.

- Obejmie pan natychmiast służbę - mówi kapitan.

- I proszę, żeby był pan bardziej opanowany od swego kolegi.

- Co się stało? - powtarza Kotlarczyk.

-Mamy bombę na pokładzie. Albo... usiłuje ktoś nam to wmówić.

- Przede wszystkim - krzyczy do Kotlarczyka Ciszewski

background image

- nadaj do wszystkich statków wiadomość, że kapitan nas terroryzuje. I że jest odpowiedzialny za
życie ludzi!

- Zawsze jestem odpowiedzialny za życie ludzi.

-Ale teraz pan to sobie lekceważy. Panu wszystko jedno. Pan niedługo schodzi zmorzą. Pan już swoje
przeżył i może nawet pan myśli...

-

Niech pan zamilknie - mówi kapitan cicho. -1 niech pan opuści pomieszczenie.

Ciszewski wypada z kabiny, potrącając w przejściu mechanika.

- W maszynowni nic nie ma - melduje Szyszko.

- W pobliżu zbiorników paliwa?

-Też nie.

- Mimo to dalej szukamy! Na całym statku!

-Czy jednak... -mimo otrzymanego polecenia pierwszy zatrzymuje się w drzwiach - nie powinniśmy
zawiadomić...

-

Kogo? - przerywa mu kapitan. - Tylko my sami możemy sobie pomóc.

Żmudne, męczące poszukiwania wciąż nie dają rezultatu. Ludzie mijają się w ciasnych przejściach
bez słowa, z opuszczonymi głowami, unikając swoich spojrzeń. Wzrasta również napięcie wśród
pasażerów. Panna Hils nie zamyka drzwi swojej kabiny, wychodzi na korytarz; gdy tylko usłyszy na
nim czyjeś kroki. Pan Worsen usiłuje dowiedzieć się czegoś od załogi, dociera w końcu do kapitana,
który stara się ułagodzić go swoim spokojem.

- Zapewniam pana, że wszystko jest w porządku.

- Ale na statku coś się dzieje!

-Nic takiego, co by mogło pana niepokoić. Fala trochę się podniosła. Być może nadciąga sztorm.

-

Pana ludzie mówią, że pływał pan podczas wojny na okrętach.

-

Ściśle - przez cały czas na jednym. Na polskim okręcie “Błyskawica”.

background image

-Dowódcy, którzy przeżyli wojnę, są zbyt... -pan Worsen szuka odpowiedniego słowa -

oswojeni z różnymi sytuacjami na morzu i mają specyficzny punkt widzenia na bezpieczeństwo
powierzonych im ludzi.

-

Podczas wojny - mówi kapitan z naciskiem - nie byłem dowódcą, ale od moich dowódców
nauczyłem się właśnie owego specyficznego stosunku do powierzonych mi ludzi.

W ciągu pięciu lat i ośmiu miesięcy - bo mój okręt zaczął walkę z Niemcami już ósmego września
trzydziestego dziewiątego roku - zginęło z załogi “Błyskawicy” tylko trzech marynarzy.

- Przepraszam - mówi Worsen.

-

Niech się pan położy na leżaku i stara się myśleć o czymś przyjemnym.

-

Za duży ruch na statku - mruczy nie uspokojony do końca pasażer.

Po południu przychodzi ostrzeżenie o silnym wietrze, rozkołysanie fal się nasila, niepokój wśród
załogi wzrasta. Ale panika wybucha dopiero wtedy, gdy Kotlarczyk odbiera kolejny meldunek policji
z Hongkongu.

-

Dwie godziny! - powtarza struchlałym głosem. - Za dwie godziny!

-

Co - za dwie godziny? - kapitan nie opuszcza kabiny radiotelegrafisty.

-Ten ktoś... zadzwonił znowu do policji w Hongkongu i twierdzi, że bomba wybuchnie w ciągu
dwóch godzin.

-

W ciągu, czy za dwie? - kapitan wyrywa słuchawkę z rąk Kotlarczyka. - Halo! Jak brzmiała ta
rozmowa? Nie ma pewności, jak się wyraził...? Co to znaczy - nie ma pewności?

Musicie zdać sobie sprawę... To ma znaczenie! Duże! Wiem, jaką będę musiał podjąć decyzję.

I - należy ona do mnie.

Kapitan z trzaskiem odkłada słuchawkę, Kotlarczyk nie zdejmuje z jego twarzy napiętego spojrzenia.

background image

-

Niech pan zwoła na górny pokład załogę i wszystkich pasażerów! I niech pan nada sygnał SOS.

Ludzie jeszcze nic konkretnego nie wiedzą, ale wystarczy to, że ich tu zebrano, aby ten mały tłum
przemienił się od razu w kłębowisko niepokoju, podniecenia i wzrastającej paniki.

- Dlaczego pan zwleka? Dlaczego pan wciąż nic nie mówi? - woła Ciszewski, gdy kapitan zjawia się
na pokładzie.

Kapitan omija go wzrokiem.

-

Od rana - zaczyna głuchym głosem - otrzymywaliśmy ostrzeżenia od policji z Hongkongu, że na
naszym statku podłożono bombę. Jakiś osobnik kilkakrotnie donosił

o tym telefonem z miasta. Przez cały czas przeszukiwaliśmy statek - bez rezultatu. Przed kilkoma
minutami otrzymali

śmy nowe ostrzeżenie, po którym zdecydowałem się przekazać na najbliższe statki wszystkich
pasażerów i... tych członków załogi, którzy... którzy nie zdecydują się na statku zostać.

-

Co to znaczy - nie zdecydują się zostać? - woła pierwszy. - Przecież niebezpieczeństwo dotyczy
wszystkich.

-

Ale nie wszyscy muszą poddać się panice na myśl o nim.

- Jak brzmiało to ostatnie ostrzeżenie?

- Nie uważam, żeby musiało być wszystkim znane.

-

Domagamy się tego! Natychmiast! - odzywają się podniesione głosy. Popychany przez kolegów
zjawia się na pokładzie Kotlarczyk.

- Opuścił pan swoje stanowisko! - krzyczy kapitan.

-

Zmusili mnie! - Kotlarczyk wyzwala się z przytrzymujących go ramion. - Chcą, żebym im
powiedział...

background image

-Proszę, niech pan mówi - zgadza się kapitan z rezygnacją. - Chcecie wszystko dodatkowo utrudnić.

- Bomba ma wybuchnąć za dwie... za dwie godziny!

-

Za dwie albo w ciągu dwóch godzin - poprawia kapitan. - Policja w Hongkongu nie potrafi tej
wiadomości sprecyzować. Nie chciałem tego ogłaszać, żeby nie wzbudzać paniki.

Ale panika już jest, ostatnie słowa kapitana nie dochodzą już prawie do nikogo.

- Łodzie na wodę! Kamizelki ratunkowe!

-

Co z bagażem? - woła panna Hils. Przepycha się ku kapitanowi, ale w połowie drogi zatrzymuje się
przy pierwszym, szarpie go za koszulę. - Czy można zabrać bagaż? Mam sześć waliz!

- Kobieto! - odpycha ją pierwszy. - Pani oszalała!

-

Ale ja wychodzę za mąż w Kobe! Rozumie pan? Wychodzę za mąż!

- Mogła to pani zrobić dwadzieścia lat wcześniej!

-

Cisza! - woła kapitan. - Zwracam się do załogi. Powierzono nam statek! Czy nikt nie zapyta, jaki
będzie jego los?

Ludzie milkną. Niektórzy odsuwają się od relingu, ale większość wykazuje zniecierpliwienie
zachodzącą zwłoką.

-

Opuścimy statek - zaczyna niezbyt pewnym głosem Makowski - i jeśli... jeśli w ciągu dwóch godzin
nic się nie stanie...

Nagły przechył rzuca ludzi na siebie.

-

Było ostrzeżenie o silnym wietrze -mówi kapitan. - Nie zostawię statku.

-

Nie może pan wymagać... - zaczyna pierwszy bardzo wysokim głosem.

background image

-

Niczego nie wymagam. Może rzeczywiście staję się sentymentalny, jak pan zauważył.

Ale ja - zostaję.

- Co zrobi pan sam na statku?

Kapitan przesuwa powoli wzrokiem po załodze.

- Nie wiem, czy będę - sam.

-

To terror! - zachłystuje się Ciszewski. - Moralny terror! Mamy żony i dzieci!

- Nikogo nie zatrzymuję!

- Ale stwarza pan atmosferę, w której czujemy się...

- Łodzie na wodę! - woła ktoś z tyłu. - Na co czekamy?

Chief zbliża się do kapitana.

- Niech mnie pan zrozumie. Mam młodą żonę.

-

Rozumiem pana. Choć chyba do każdej... tak samo chce się wrócić.

Makowski odwraca się i szybko odchodzi, właściwie ucieka, przeciskając się przez szalejący na
pokładzie tłum. Przechyły statku stają się coraz większe. Pierwsza łódź, spuszczona na wodę, uderza
w burtę, jak łupina.

Do kapitana podchodzi Poldzio.

-

Niech się pan nie boi, panie kapitanie. Nawet, jakby kucharz zszedł - ja zostaję. A przecież trochę na
kuchni się znam.

-

Panie Poldziu, pan może zejść z czystym sumieniem. Nie jest pan bezwzględnie potrzebny na statku.

-

Ale! Co pan zrobi bez szklanki kawy? Bez najprostszego jedzenia?

background image

-

Panie Poldziu! - zaczyna kapitan jeszcze raz z perswazją, ale zbliża się Szyszko, a pierwszy mechanik
jest ważniejszy na statku niż steward.

- O maszynę może pan być spokojny.

- Dziękuję.

-

Tylko jedna wachta... i to niepełna... tylko składem jednej niepełnej wachty musimy doprowadzić
statek do redy w Kobe.

- Doprowadzimy.

Szyszko patrzy w oczy kapitana.

- O ile oczywiście...

- Nie myślmy o tym.

Zgłasza się jeszcze Grzędzielski i Kotlarczyk, który melduje:

-Australijski statek “Dajarra” przyjął wezwanie, zbacza z kursu i idzie w naszą stronę.

-

Niech pan zawiadomi o tym pierwszego. On będzie kierował akcją na morzu.

-

Jeśli go jeszcze znajdę. Już... trzydzieści minut, panie kapitanie.

- Trzydzieści minut...?

- Minęło już trzydzieści minut z tych dwóch godzin.

-

Niech pan odnajdzie pierwszego. Wracam na mostek. Sternik pewnie także zechce opuścić statek.

Przy burcie panuje panika, jest już prawie ciemno, ludzie w popłochu cisną się do relingu.

Kotlarczyk łapie Makowskiego już na szczeblu sztormtrapu.

- Przejmie was australijski statek “Dajarra”.

background image

- Gdzie jest?

-

O jakieś dziesięć mil stąd. Zbacza z kursu i idzie w naszą stronę.

-

Wcześniej trzeba było wołać o pomoc - wrzeszczy Makowski, nie panując nad sobą.

- Musiałem czekać na decyzję kapitana.

-Wyginiemy wszyscy przez tego starego ramola! Mogliśmy przed sztormem opuścić statek.

Niechże pan schodzi! Szkoda każdej minuty.

- Ja zostaję.

- Pan oszalał!

-Też tak myślę. Ale zostaję.

Statek pustoszeje w mgnieniu oka. Wśród krzyków, złorzeczeń i nawoływań schodzą po sztorm trapie
do łodzi ostatni uciekinierzy. Uciekinierzy... tak myśli o nich Pol- dzio, sam jeden na pokładzie,
przechylony głęboko przez reling, żeby lepiej widzieć akcję w dole.

-

Niech się pan tak nie przechyla - mówi ktoś nagle obok niego.

Poldzio gwałtownie odwraca głowę. Wie, że Szyszko i Grzędzielski są w maszynie, Kotlarczyk w
kabinie radiotelegrafisty, kapitan na mostku... Kto jeszcze został na statku?

Gienio! Trzęsie się cały, dygocze, jak w febrze.

-

Niech pan krzyczy! - Poldzio chwyta go za ramię. - Oni zaraz odpływają, ale poczekają na pana. Na
pewno poczekają. Niech pan krzyczy!

- Nie chcę - dzwoni zębami Gienio.

-

Niech się pan nie boi, musi się pan tylko dobrze trzymać sztorm trapu...

- Ale ja w ogóle nie chcę. Gdzie jest kapitan?

background image

- Na mostku. Gdzie ma być? Sam jeden jest na mostku.

Gienio oddala się rzucany coraz mocniejszymi podmuchami wiatru. Cicho otwiera drzwi wiodące na
mostek.

-

Kto to? - kapitan obserwuje drogę statku.

- Ja - odzywa się Gienio niepewnie.

Teraz kapitan odwraca się gwałtownie.

-

Co tu jeszcze robisz?

Gienio usiłuje chwycić kapitana za rękę.

-

Chcę być z panem.

-

Zabraniam ci!

-

Nie może mi pan zabronić. A poza tym... poza tym, oni już odpłynęli.

-

Wiem. Uruchomiłem maszynę. Przyznaj się! Bałeś się wejść na sztormtrap.

-

Nie! Daję słowo, że nie!

- Jaki pożytek z ciebie na statku?

-

Zobaczy pan, zobaczy pan, że na coś się przydam.

-

Na co? Będę miał tylko z tobą zmartwienie.

background image

-

Żadnego. Przysięgam.

-

No to siedź cicho i nie przeszkadzaj. Mamy bardzo trudną sytuację. Zdajesz sobie z tego sprawę?

-Tak.

-

Wiatr si^ wzmaga. Na przechyłomierzu 37 stopni. Idziemy chyba na obrzeżach tajfunu.

Żeby nam się tylko udało utrzymać ten kurs. I tak mało ludzi na statku...

-

Ja na przykład znam się na elektryczności - wyznaje Gienio cicho.

-

Co to znaczy - “znam się”?

-

No, bo jak w domu korki czasem nawaliły...

-Korki...

-

No, tak... Zawsze... Zawsze potrafiłem je naprawić.

Na progu staje zdyszany Poldzio.

-Panie kapitanie! Coś się chyba stało w jednej z łodzi, bo zawracają.

-

Maszyna stop! - woła kapitan. - Potrafisz rzucić sztormtrap? - zwraca się do stewarda.

Poldzio w innych okolicznościach na pewno by się już obraził.

- Tyle lat na statku! Panie kapitanie!

W sztormowej pogodzie drabinka niełatwo trafia w rozkołysaną na grzbiecie fali łódź. Kiedy
wreszcie chwytają ją wyciągnięte ręce, zdumiony Poldzio widzi, że to Makowski... Makowski

background image

zaczyna się wspinać w górę. Głuche uderzenie łodzi o burtę statku wydaje się może tym na dole
odgłosem, którego tak się bali, bo odpływają natychmiast w popłochu i pierwszy zostaje w powietrzu
nad wzburzoną otchłanią morza na rozkołysanej drabince, nie mającej końca... nie mającej końca, gdy
ręce mdleją i w piersiach braknie tchu.

-

Pan... wrócił? - pyta Poldzio, gdy głowa Makowskiego ukazuje się ponad burtą.

-

Co się tak głupio pytasz? - dyszy Makowski. - Niech to szlag trafi! Niech to jasny szlag!

Poldzio pomaga chiefowi stanąć na pokładzie, wie już, że 0 nic nie powinien pytać, ale raźniej robi
mu się na myśl, że jest ich teraz na statku siedmiu i kapitan nie będzie musiał przez cały czas być sam
na mostku.

- Powiem kapitanowi, że pan wrócił.

-

Sam mu to powiem. - Makowski powoli rusza się z miejsca i choć przyzwyczajony jest do chodzenia
po pokładzie podczas sztormu, opiera się rękami o ściany nadbudówki i chwiejnymi krokami posuwa
się w stronę mostku.

Kapitan czeka, żeby móc znów uruchomić maszynę 1 rzuca się natychmiast ku drzwiom, gdy słyszy
pierwszy odgłos kroków poza nimi.

- Pan? - mówi zdumiony na widok Makowskiego.

Makowski stoi w drzwiach przemoczony i drżący. Płacze.

-

Cieszę się - szepcze kapitan. - Dziękuję, że pan wrócił. Makowski obejmuje kapitana, opiera się na
nim ciężko. -Po co... po co, u diabła, powiedział mi pan, że ten statek będzie mój?

background image

10

Śliczna i zdrowiuteńka Makowska z wiązanką goździków dzwoni do drzwi domu kapitana
Sarnowskiego na nadmorskiej skarpie. Otwiera jej nieco zaskoczona Elżbieta.

- Pierwsze kroki po wyjściu ze szpitala - od razu tutaj.

-

Bardzo nam miło - mówi Elżbieta. - Proszę, niech pani wejdzie.

-

Chciałam podziękować za przekazanie mężowi wiadomości o mojej chorobie.

-

Ależ to drobiazg - uśmiecha się Julia nadchodząc z głębi mieszkania. - A pani chyba jeszcze
wyładniała!

-

Zeszczuplałam - młoda kobieta obraca się na bardzo wysokim obcasie, żeby pokazać się ze
wszystkich stron.

-

Niby to tylko zabieg, jak mówił chirurg, nawiasem mówiąc zupełnie uroczy człowiek!, ale jednak
cztery kilo “zjechałam”.

-To dobrze - Julia wskazuje gościowi fotel, rozgląda się za flakonem na kwiaty.

- Czego się pani napije? - pyta Elżbieta.

-

Tylko herbatki! Na razie dieta. - Wie pani - młoda kobieta po wyjściu Elżbiety nachyla się do Julii -
zdecydowałam się na dziecko.

-

To chyba zwykła sprawa w młodym małżeństwie -mówi Julia bez większego zainteresowania.

-Ale dotąd nie chciałam. Dopiero jak teraz zobaczyłam, co człowiek wart jest sam w domu -

zrozumiałam, że takie kobiety, jak my, muszą mieć dużą rodzinę. Męża nie ma na miejscu, to niech
przynajmniej będą dzieci.

background image

Julia milczy.

-Mąż się ucieszy, jak mu powiem. I może nie będzie już myślał, że wciąż gdzieś latam, Bóg wie
gdzie. Dlatego taka wdzięczna jestem, że go pani zawiadomiła.

- Ależ nie ma o czym mówić.

Wkracza Elżbieta z herbatą i dwiema kawami. Otwiera paczkę papierosów, podsuwa gościowi.

-

Dziękuję, nie palę. Mąż nie lubi, jak od kobiety jedzie nikotyna. W ogóle jest wymagający -
chichocze Jolka Makowska. I od razu smutnieje. - Będzie bardzo rozczarowany.

- Czym?

-

Tą moją blizną. W takim miejscu! Paskudnie to wygląda.

Julia pośpiesznie zmienia temat.

-

Czy wie pani, że dwudziestego trzeciego wchodzą do Kobe, z pięć dni tam postoją, a potem już “z
górki”?

- “Z górki”?

-

Prawda, pani jest za świeżą żoną marynarza, żeby wiedzieć, że “z górki” to droga powrotna.

-

“Z górki” - śmieje się, pokazując wszystkie piękne zęby, Makowska. - To fajne!

-1 skreśla się wtedy dni z kalendarza i każdego wieczora myśli się, że już jeden minął.

- Życie - mówi nagle Jolka zupełnie niezwykłym tonem.

- Co - życie?

- Życie tak minie. Wiem o tym.

- Wie pani o tym? - pyta Julia coraz bardziej zdumiona.

-

background image

Właśnie teraz podczas tej choroby zdałam sobie z tego sprawę. I już mi to całe kapitaństwo tak nie
pachnie, jak przedtem. Teraz jeszcze trudniej będzie o urlop niż wtedy, kiedy był pierwszym. A pani
wreszcie będzie mieć z tym spokój, choć pewnie pani się martwi...

Elżbieta patrzy z niepokojem na Julię, a Jolka brnie dalej w swoim babskim nietakcie:

-

Ale te ciuchy z całego świata, to się w końcu mogą sprzykrzyć, a chłop w domu...

-

Jest jeszcze inne zagadnienie - mówi Julia oschle. -Ktoś przecież na tych statkach musi pływać. I
powinnyśmy być pomocne naszym mężom, żeby mogli jak najlepiej spełniać swój obowiązek.

Makowska wstrząsa się, jakby przeszedł ją dreszcz.

-

Okropne słowo - obowiązek! Ale oczywiście wiem, że ono istnieje.

background image

11

Statek przebija się przez sztormową noc. Kapitan nie opuszcza mostku. Jest z nim Gienio i, dziwne,
obecność chłopaka, który tak go dotąd niecierpliwił, teraz działa na niego kojąco.

-

Siedmiu ludzi - mówi do niego. - Ale na szczęście mamy jeszcze “michałka”.

- Kto to? - pyta Gienio z rodzącą się nadzieją.

-

Nasz automatyczny ster. Ale będziemy mogli włączyć go dopiero wtedy, kiedy ustanie sztorm.

-

Jeszcze tylko dwadzieścia minut, kapitanie - odzywa się w tubie głos Kotlarczyka.

-

Na litość boską - odpowiada mu kapitan - niechże pan przestanie wpatrywać się w zegarek.

-

Dwadzieścia minut - powtarza Gienio, kurcząc się na stołku: W drzwiach staje pierwszy.

-

Dwadzieścia minut!

-

Panowie! - kapitan nie podnosi głosu, chyba nawet go ściszył. - To, co powiedziałem rano, to była
prawda

- w ciągu całej wojny mogło na okręcie coś wybuchnąć, nawet wtedy, kiedy staliśmy w stoczniach,
bo były wciąż bombardowane. A podczas rejsów bojowych zagrażało nam to z morza i z powietrza,
a nawet z lądu, jak podczas ewakuacji Dunkierki. Ale potem co za radość, kiedy za to wszystko
spotyka człowieka nieoczekiwane zadośćuczynienie!

- Zadośćuczynienie? - powtarza Gienio pobladłymi wargami. Sztormowa fala uderza w szyby na
mostku i spływa z nich płatami białej piany.

-Tak bym to nazwał. Aż tak. Zadośćuczynienie! W listopadzie czterdziestego piątego roku, kiedy
ważyły się losy “Błyskawicy”, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, czy wrócimy na niej do kraju -nasz
okręt został włączony do “Operation Deadlight”...

background image

Makowski słyszał to wiele razy, zawsze myślał o czym innym, gdy kapitan zaczynał w jego obecności
snuć swoje wspomnienia wojenne. Teraz - na przypomnienie tamtych chwil -

ogarnia go jakby przykre zawstydzenie.

-

“Operation Deadlight”? - nie rozumie Gienio.

-

“Operacja martwego światła” - topienie niemieckich okrętów, które ostały się z wojny.

Głos kapitana dociera przez głośniki do wszystkich pomieszczeń na statku, na opustoszałym statku -
ale słyszą go ci nieliczni, którzy na nim pozostali.

-

Zgromadzono je wszystkie na atlantyckiej głębi na północ od Szkocji, a w jednym z portów
angielskich uformowano specjalną flotyllę, która miała je rozstrzelać i zatopić. W jej skład powołano
nasz okręt.

-1 to było to... zadośćuczynienie? - pyta cicho Gienio.

-

Jeszcze nie. Płynęliśmy w szyku bojowym, aż stanęliśmy na owej głębi na odległość najlepszej
salwy. Widzieliśmy dokładnie te okręty, do niedawna były tak groźne, a teraz stały się bezużytecznym
żelastwem, które na zawsze powinno zniknąć z wszystkich mórz.

Kapitan zamyśla się, ale i jego milczenie to słowa, które słyszą: pierwszy i Gienio na mostku,
Szyszko i Grzędzielski w maszynowni, Kotlarczyk nie opuszczający kabiny radiotelegrafu i Poldzio
walczący w kuchni z uciekającymi mu spod ręki naczyniami...

Wszyscy są w tej chwili garstką polskich chłopaków, którzy po wygranej wojnie prowadzą swój
okręt ku najwyższej chwale, jaka mogła go spotkać. Bronili go w bojach i sztormach, nie pozwolili,
żeby go pokonał wróg albo rozszalałe morze, i oto teraz otrzymują za to zapłatę, order, którego nie
przypina się na piersi, ale nosi się w niej głęboko.

-A kiedy zatrzymaliśmy się na odległość najskuteczniejszej salwy - odzywa się znów kapitan -
angielski komodor połączył się z dowódcą “Błyskawicy”. “Honor pierwszej salwy -

powiedział - oddaję bohaterskiemu okrętowi polskiemu, który jako pierwszy rozpoczął w dniu
ósmego września trzydziestego dziewiątego roku wojnę na morzu z Niemcami”. I oddaliśmy tę
pierwszą salwę, a każdy z nas wiedział, że do końca życia już nic piękniejszego mu się nie przydarzy.
Nieraz potem... przez długie lata... w różnych trudnych sytuacjach staraliśmy się dorównać
działaniem tamtej chwili. I chyba się nam to udawało. Dotychczas... zawsze się nam to udawało.

background image

Kapitan znów milknie, a potem zupełnie zwyczajnym tonem zwraca się do Makowskiego:

-

Przepraszam pana, panie kolego, że musiał pan jeszcze raz wysłuchać tej opowieści.

Chyba naprawdę się starzeję.

-

Panie kapitanie - Makowski jest speszony, ale patrzy kapitanowi prosto w oczy. - Ja chyba... po raz
pierwszy to słyszałem.

-

Minęły już te dwie cholerne godziny! - odzywa się w tubie głos Kotlarczyka.

Na mostku długo trwa cisza. Kapitan przesuwa dłonią po oczach, prostuje się na swoim fotelu o
podwyższonych nóżkach, z którego śledzi drogę statku, głęboko wciąga w płuca powietrze.

- Nie wiadomo jeszcze, czy minęło niebezpieczeństwo

- mówi cicho. I nagle zwraca się do Gienia. - Mam dla ciebie zajęcie. Zastąpisz trzeciego oficera,
który był na statku naszym “doktorem”. Postaraj się znaleźć w apteczce jakiś środek na serce.
Prelinaminę może... Zawsze mi pomagała.

Makowski wpatruje się z przerażeniem w pobladłą twarz kapitana. Nigdy dotąd nie dostrzegał

nabrzmiałych żył na jego skroniach, głębokich cieni pod oczami.

- Źle się pan czuje?

Kapitan stara się uśmiechnąć do niego i do Gienia

- i prawie mu się to udaje.

-

Myślę, że na brak emocji wszyscy nie możemy narzekać.

Droga do Kobe nie należy do łatwych. Nikt już wprawdzie nie wierzy w bombę na pokładzie, ale
prowadzenie statku przy tak małej załodze i wciąż utrzymującym się silnym wietrze stwarza nie
mniejsze zagrożenie.

Kapitan tkwi wciąż na mostku, Poldzio donosi mu posiłki, kawę i papierosy. Nie może ukryć swojej
troski.

-

background image

Niech się pan położy, panie kapitanie. Przecież pierwszy mógłby tu przyjść na pana miejsce.

-Pierwszy ma inne obowiązki. I... tak samo wali się z nóg jak ja.

Makowski przy pomocy Gienia zamocowuje poluzowane skrzynie, przyjęte w Hongkongu

- wobec braku miejsca w ładowniach - na pokładzie. Wiatr nie słabnie, przy znacznych przechyłach
statku przesuwający się ładunek stał się w tej chwili najgroźniejszym niebezpieczeństwem.

-

Już nigdy więcej - dyszy pierwszy - nie wezmę nic na pokład. Ale ci cholerni agenci wyobrażają
sobie, że statek jest jak wielbłąd, który może dźwigać garb na grzbiecie.

Przepraszam pana - Makowski przypomina sobie, że Gienio jest synem agenta z Kobe. -

Człowieka ponoszą nerwy.

- Nie szkodzi - mruczy Gienio, oblizując poranione palce. Koszulę ma mokrą od potu,
zaczerwienione powieki i spieczone wargi.

-

I jeszcze za jedno powinienem pana przeprosić.

-

Za co? - Gienio wcale nie jest tego ciekaw. Chciałby zwalić się na koję w chłodnej kabinie i spać,
spać aż do Kobe.

-

Bo powiedziałem kapitanowi, że to przez pana cała ta historia. A przecież ta mała kurewka mogła
wmontować tę paczkę z narkotykami w każdego z nas. Skoro jako panna Ovens z angielskiego
college’ll dostała się na statek i zaczęła wodzić nas za nos. Pełno się tu kręci tej międzynarodowej
hołoty.

-

A wyglądała tak niewinnie - szepcze Gienio pełen skruchy.

-Takie są najgorsze. Ja wolę, żeby kobieta na pierwszy rzut oka wyglądała jak dziwka. Bo wtedy
może mnie czekać tylko miłe rozczarowanie, nigdy na odwrót. Nigdy... na... od... wrót...

-

Pan śpi? - pyta zdumiony Gienio patrząc, jak Makowski, oparłszy się o reling, ucina sobie na stojąco

background image

drzemkę.

- Jeszcze pan do wody wpadnie.

-To by mnie może ocuciło. Wszystko mogę znieść, tylko nie brak snu. Podziwiam starego.

Jego także... powinienem przeprosić.

Gienio, który właśnie miast w stalową linę palnął się młotkiem w palec, pyta ledwie powstrzymując
łzy:

- Wciąż by pan wszystkich przepraszał, chief.

-Nie wszystkich, nie wszystkich. Bo staremu powiedziałem, że się robi sentymentalny.

Pamięta pan?

- Pamiętam.

-

Sentymentalny! Człowiek traci rozeznanie, co w końcu ma wartość na tym świecie.

Kotlarczyk melduje kapitanowi:

-

Panie kapitanie, zgłosili się nasi z pokładu “Dajarry”. Mają cholerny kacenjamer.

Chcieliby wracać na statek, ale “Dajarra” tak nas wyprzedziła, no i ten sztorm...

- Powiedział im pan, żeby czekali na nas w Kobe?

-

Powiedziałem. Chyba będzie im głupio spojrzeć nam w oczy.

-To są wszystko ludzkie sprawy -mówi kapitan i dodaje nagle: - Niech pan woła Gdynię-Radio i
poprosi Makowskiego na mostek.

W Gdyni jest noc - Julia pośpiesznie narzuca szlafrok, z drugiego pokoju nadbiega Elżbieta.

-

Jakże ja kocham ten mały, czarny przedmiot - mówi Julia.

-

background image

Co takiego? - pyta kapitan. Ciężko oparty o stół siedzi w kabinie radiotelegrafisty.

-

Mówię, że bardzo kocham nasz telefon. Pozwala mi słyszeć twój głos. Przez tyle lat mi to
umożliwiał.

-Już wracam do ciebie, kochanie. Już niedługo...

- Wchodzicie do Kobe?

- Nie. Jeszcze nie...

- Obliczyłam, że powinniście właśnie...

- Ale jeszcze nie wchodzimy.

- Mieliście jakąś awarię?

-

Coś w tym rodzaju. Ale już teraz jest wszystko w porządku.

- Dobrze się czujesz?

-

Znakomicie! - kapitan podpiera ręką ciężką głowę. Znużone powieki opadają mu na oczy.

-

Żebyś wiedział... - Julia wstydzi się Elżbiety, ale jednak mówi te słowa - żebyś wiedział, jak ja
czekam na ciebie!

-Ja także bardzo... bardzo chcę być z tobą. -Kotlarczyk podtrzymuje kapitana, podaje mu szklankę
wody.

- Halo! - woła Julia. - Co powiedziałeś?

-

Że już bardzo chcę być z tobą. Zadzwonię... jeszcze do ciebie... przed wejściem do Kobe.

-

Dla mnie najważniejsza będzie wiadomość, że już z Kobe wychodzisz. Tak lubię to wiedzieć, liczę
wtedy dni...

background image

- Już teraz je licz, kochanie.

Kotlarczyk pomaga kapitanowi wstać.

-Niech pan pójdzie do siebie, panie kapitanie. Poproszę pierwszego na mostek.

-

Mamy awarię klimatyzacji, a co jeszcze gorsze - pęknięte zabezpieczenie łańcucha kotwicznego. Nie
sprawdzono w Hongkongu, czy kotwicę do końca wciągnięto do kluzy i fala przez cały czas ją
podbijała. Pierwszy musi się tym zająć.

- Ale pan... przez tyle godzin sam na mostku.

-

Jakoś wytrzymam. Pierwszy niech weźmie do pomocy Gienia.

-

On i tak go nie odstępuje. Dociągali razem poluzowane skrzynie na pokładzie.

- To dobrze - mruczy kapitan. - To bardzo dobrze.

Gienio pełen jest optymizmu.

-Wszystko to zaraz naprawimy - mówi, gdy Makowski usiłuje znaleźć powód niedziałania
klimatyzacji. Chief puszcza mimo uszu tę liczbę mnogą.

-

Cholera! - mruczy. - Nie miała kiedy nawalić. I jeszcze ta kotwica! A powinienem jak najprędzej
pójść na mostek. Stary dyszy jak ryba.

-

Pomogę panu. Niech się pan nie martwi. W domu udawało mi się wszystko naprawić - i korki... i
czajnik elektryczny...

-

Jak mi jeszcze jednym słowem wspomnisz o tych idiotycznych korkach... - Makowski chwyta jakiś
przedmiot i zamierza się na Gienia.

Gienio jednak wie, że to tylko “takie gadanie” pierwszego, że w gruncie rzeczy chyba się trochę
zaprzyjaźnili.

-

background image

Ale tych skrzyń na pokładzie beze mnie by pan nie zamocował.

- Zgoda. Dostaniesz premię.

-Premię dostanę od ojca. O, rany! Nie uwierzy, jakmu to wszystko opowiem. Pan poświadczy?

-

Poświadczę. Powinien ci zafundować kolaq'ę w najlepszym lokalu w Kobe.

Gienio zamyśla się.

-

Nie chcę. Najpierw się odeśpię, a potem...

-

Potem? - powtarza sennie Makowski. Niezbyt jest ciekaw planów Gienia co do spędzenia czasu w
Kobe, wciąż nie może znaleźć przyczyny awarii klimatyzacji. - Co potem?

-

Przeczytam jeszcze raz tę książkę.

-

Jaką książkę?

-Tę, co ją czytałem przed Bangkokiem. Przeczytam to sobie jeszcze raz.

-Mówiłem ci już wtedy, że od czasów Conrada wszystko się zmieniło. Inne są teraz porty, inne statki,
inni ludzie...

* - Makowski urywa, zamyśla się. - Bo ja zresztą wiem?... A daj mi spokój z tymi lekturami!

Prawdziwemu życiu trzeba się przyglądać.

-

Właśnie to robię - mówi Gienio cichutko, znów podnosząc do ust poraniony palec.

-

Jedną półkulę już zaliczyłeś. Teraz ojciec w nagrodę mógłby ci zafundować rejs na zachód.

Gienio potrząsa głową.

background image

-

Po powrocie do domu będę musiał porządnie przysiąść fałdów.

-

Bo co?

-

Bo przecież trzeba będzie jednak zdać ten cholerny egzamin.

-

Byłem pewny -mruczy pierwszy - że po tym wszystkim pomyślisz o jakimś innym zawodzie.

Gienio podnosi ku niemu pogodną twarz.

-

Nie. Dlaczego?

-

Niech cię diabli! - mówi pierwszy. - Niech cię wszyscy diabli!

Kiedy klimatyzację udaje się wreszcie naprawić, ludzie na statku oddychają z ulgą. Poldzio, sam
jeden urzędujący

w kuchni, przysiada na chwilę na brzeżku stołka, żeby nacieszyć się rzeźwiącym powiewem chłodu.
Ale zaraz jest gotów pędzić znów ku najdalszym pomieszczeniom statku. Gotuje i roznosi wszystkim
jedzenie, wyjmuje z lodówki napoje, których teraz - przy tak szczupłej załodze - nie trzeba wcale
oszczędzać. Najpierw oczywiście myśli o kapitanie. Ze szklanką soku pomarańczowego i filiżanką
kawy mknie na mostek.

-

Och, Poldziu! - kapitan rozpogadza się na jego widok. -Jesteś prawdziwym aniołem.

Prawdziwym aniołem stróżem!

-

Jeśli tak - prostuje się Poldzio - to musi mnie pan posłuchać. Bo anioła stróża chyba trzeba słuchać?

-

No... myślę, że tak.

background image

-

Niech się pan położy, panie kapitanie.

- Położę się, kiedy tylko pierwszy będzie mógł mnie zastąpić. Ma się już tylko uporać z kotwicą. To
chyba długo nie potrwa.

To niestety trwa długo. I kiedy kapitan goni już resztkami sił, na mostek zamiast Makowskiego wpada
rozdygotany i pokrwawiony Gienio. Z trudem łapie oddech i nie może przemówić słowa. ’

-

Co się stało? - krzyczy kapitan.

-Chief! Leży na pokładzie! Łańcuch od windy... uderzył go łańcuch od windy...

-W co?-kapitan blednie, chwyta się ręką poręczy fotela.

- W co go uderzył? W głowę?

- W ramię - szlocha Gienio. - Ale chief leży. Zaraz upadł... zemdlał, albo...

Kapitan zawiadamia radiotelegrafistę o wypadku; ludzi z maszyny wezwać nie może, i tak pracują w
niepełnym składzie, waląc się z nóg - radiotelegraf od biedy może pozostać bez obsługi.

- Niech pan weźmie stewarda i przeniesie Makowskiego do kabiny. Łańcuch od windy kotwicznej
uderzył go w ramię. Szybko! I zaraz dajcie mi znać, co to za kontuzja. Gienio wpadł

na mostek cały we krwi. I nie bardzo mogę się dowiedzieć od niego, co się stało.

-Łańcuch! - powtarza Gienio. - Niemogliśmy wciągnąć kotwicy do kluzy. Przy trzeciej szakli pękło
ogniwo... i łańcuch... - Gienio nigdy nie miał do czynienia z mechanizmami działającymi na statku,
nie wie, jak co nazwać, ale kapitan i tak już wie, co się wydarzyło. Ma nadzieję, że Makowski nie
jest ciężko ranny, ale kontuzja wyklucza jego przydatność na mostku, a to oznacza... to oznacza, że
tylko on sam... aż do Kobe... przez trzy dni i trzy noce...

sam jeden będzie musiał prowadzić statek.

-

Co panu jest, panie kapitanie? - szepcze Gienio.

- Nic, zupełnie nic. Przynieś mi tylko z apteczki prelina- minę. I z mojej kabiny, z szufladki w stoliku
przy koi

- nitroglicerynę. Przynieś całą fiolkę. Nitrogliceryna! Zapamiętasz?

background image

- Zapamiętam - Gienio, choć dygotał przedtem, dopiero teraz naprawdę zaczyna się trząść -

mój dziadek... mój dziadek zawsze nosi to przy sobie. Wkłada pastylkę pod język, kiedy...

- Już dobrze, dobrze - idź! Szybko! I nikomu ani słowa o tym, po co chodziłeś do mojej kabiny.
Rozumiesz?

-

Ro... rozumiem, panie kapitanie.

Z Makowskim, jak można było przewidzieć, jest niedobrze. Przytomność wprawdzie odzyskał dość
szybko, ale ramię miał poszarpane i stłuczone potężnie. Kotlarczyk go rozebrał i przy pomocy
Poldzia założył opatrunek.

-

Musimy się naradzić, co robić - mówi cicho.

-

Jak to - co robić? - pyta ostro Makowski.

-

No, bo ty... starego na mostku już nie zastąpisz...

-Dlaczego? Dlaczego? - gorączkowo powtarza Makowski. - Niech tylko przyjdę trochę do siebie i
zażyję coś na uśmierzenie bólu...

- Ale steru nie utrzymasz. Nie dasz rady.

- Włączymy “michałka”.

- Wiesz lepiej ode mnie, że przy tej fali to niemożliwe.

-

No, tak... - Makowski spuszcza głowę. — Ale mógłbym siedzieć w fotelu, a ty byś stanął

przy sterze.

- Ja... przy sterze...?

-

Musisz! Będę przy tobie... będę czuwał... A u siebie w kabinie posadzisz Gienia. W

background image

końcu to nie filozofia...

-

Nie filozofia? - radiotelegrafista ma ochotę się obrazić, ale zaraz milknie. - Dobrze! -

mówi po długiej chwili.

- Zrobimy tak.

- Pan kapitan musi się położyć - wtrąca Poldzio.

- A o czym cały czas mówimy? - krzyczy pierwszy.

- Przepraszam Ale gdyby pan kapitan trochę pospał...

-

Osiem godzin! - krzyczy wciąż nienaturalnie podniesionym głosem Makowski. Choć naprawiona
przez niego klimatyzacja działa jak należy, cały jest mokry od potu. - Osiem godzin będzie mógł spać.
Dwie wachty wytrzymam! Jakie środki przeciwbólowe są w apteczce?

-

Jest chyba antineuralgina i veronal - usiłuje przypomnieć sobie Kotlarczyk.

- Veronal to na zęby - mówi Poldzio.

-

Nie szkodzi. Dwie wachty! - powtarza Makowski. Muszę wytrzymać dwie wachty!

Nie wytrzymuje nawet jednej. Z najgłębszego snu wyrywa kapitana tarmoszenie za ramię.

Przerażony swoją śmiałością Poldzio pochyla się nad nim.

-

Panie kapitanie! Przepraszam! Boże święty, miał pan spać... Tak chciałem, żeby się pan przespał...
Ale musiałem... musiałem pana obudzić... Pierwszy ma gorączkę!

Wysoką gorączkę! Nie może być na mostku... Kotlarczyk mnie przysłał... Tak mi przykro, panie
kapitanie.

Kapitan siedzi na koi, z trudem wracając do przytomności.

- Dwie kawy, Poldziu - mówi wreszcie. - Dwa szatany! -Zaraz! Zaraz zrobię, panie kapitanie!

background image

- Poldzio podaje

kapitanowi marynarkę i buty, pomaga mu się ubrać.

- I wody z miodem panu przyniosę. To wzmacnia serce. Mam tabliczkę czekolady Sucharda!

Dobrze panu zrobi. Ale przedtem zrobię panu jajecznicę na szynce. A może kieliszek koniaku?

Kapitan podniósłszy się z koi, zatacza się jak pijany.

- Widzisz - mówi - wspomniałeś tylko o koniaku... Poldzio nie przyjmuje jednak tego za żart.

- Zaprowadzę pana na mostek - szepcze przerażony. -Niemi nie jest- kapitan odsuwa jego ramię. - Po
prostu

za mocno spałem. No i wciąż nami kiwa. Ile stopni na przechyłomierzu?

- Kiedy wszedłem na mostek, było dwadzieścia pięć.

-

No to wiatr słabnie. Może niedługo będziemy mogli włączyć “michałka”.

-

Przy sterze jest Kotlarczyk. Przynajmniej będzie pan mógł siedzieć, panie kapitanie.

-

Pierwszemu trzeba dać jakiś antybiotyk. Poszukaj w apteczce.

-

Zaraz to zrobię. Ale najpierw... niech się pan kapitan nie gniewa, pójdę z panem na mostek.

-1 po co? Do jasnej cholery, po co?

Poldzio, odpędzany jak natrętna mucha, towarzyszy jednak kapitanowi na mostek, podtrzymując go
przy każdym przechyle statku.

-

Zanieś antybiotyk pierwszemu! Może ma zakażenie, albo zaziębił się, kiedy spocony leżał na
pokładzie.

/

-Zaraz zaniosę. Ale widzi pan kapitan, że te przechyły są jednak jeszcze duże.

background image

Dwa dni! myśli kapitan. Jeszcze dwa dni do Kobe! Wciąż odpędza Poldzia, który wprowadziwszy go
na mostek, pomaga mu usiąść w fotelu. - Jeśli sztorm ustanie, może uda się zwiększyć prędkość, a to
by już oznaczało tylko półtora dnia... jeden dzień i kilka godzin...

jeden dzień i kilka godzin. A potem spać! Rzucić się na koję i spać, dopóki się sam nie obudzi...

Już całkiem ordynarnymi słowami wyrzucony z mostku Poldzio wkracza nań znowu z ogromną tacą,
na której jest wszystko, co obiecywał kapitanowi, i to w podwójnych porcjach, bo trzeba także
nakarmić i wzmocnić Kotlar- czyka.

- Zaniosłeś pierwszemu antybiotyk?

-

Jeszcze nie - Poldzio nie wykazuje żadnej skruchy

- pierwszemu nic nie będzie, panie kapitanie, chłop jak byk, a pan nie może na czczo...

-

Natychmiast zanieś Makowskiemu lekarstwo! I jeszcze raz zmierz mu gorączkę!

-Tak jest, panie kapitanie. Ale jak pan da tu sobie radę z tą tacą...

- Poradzę sobie.

Stary steward, który być może nie zapomniał pierwszemu, że miał ochotę odesłać go na ląd -

ociągając się opuszcza mostek, kapitan pije najpierw kawę, rozmawia z maszyną, skąd otrzymuje
zapewnienie Szyszki, że wszystko jest w porządku, że jeszcze się trzymają obaj z Grzędziel- skim,
podrzemując na zmianę co kilkanaście minut.

- Zwiększycie prędkość, kiedy ustanie sztorm?

-

Zwiększymy, panie kapitanie. Jeśli tutaj nic nie wyskoczy.

- Na litość boską! Co może wyskoczyć?

-No, wie pan... jest nas tylko dwóch.

-

Nic nie może “wyskoczyć”. Nic! Jak najprędzej... jak najprędzej musimy stanąć na redzie w Kobe.

-

background image

Postaramy się. I niech nas tam zluzują ci nasi cholerni dezerterzy!

Kapitan wie, że powinien zaprotestować przeciwko temu słowu, ale nie starcza mu na to sił.

Pije drugą szklankę kawy i koniak, dziobie kilka razy widelcem zastygłą jajecznicę.

- On na pewno śpi - mówi Kotlarczyk.

-Kto?

- Gienio! Głowę daję, że śpi przy radiotelegrafie.

- Niech śpi. I tak nas chyba nikt nie woła.

-Może policja z Hongkongu się odezwie. Z zawiadomieniem, że ten facet z miasta znowu dzwonił.

- Po co?

-Żeby powiedzieć, że udał mu się kawał. Bo chyba mu się udał.

-Też tak myślę.

-Ale to za okrutny dowcip za tę jedną paczkę przekazaną policji przez Gienia, w porównaniu z górą
prochów, jaką wytrzęsiono z całej rodziny Ovensów. Podobno w tych południowoazjatyckich krajach
wlepiają straszne kary za handel narkotykami. Za jeden gram -

jeden rok! Wyobraża pan sobie? No i więzienia nie takie jak w Europie. Szczury, moskity, woda,
bicie i głodzenie za byle co. Mam nadzieję, że Primrose nie jest jeszcze pełnoletnia...

Jak to dobrze, że ten chłopak do mnie mówi, myśli kapitan. Że w ogóle tu jest. Kochał go za to,
kochał wszystkich, którzy zostali na statku. Takie uczucia budzą się w obliczu wielkich
niebezpieczeństw, szczęście nie zbliża ludzi tak do siebie, jak groza, jak świadomość, że może się
stać coś najgorszego i tylko wspólnym działaniem, zaufaniem, szacunkiem i serdecznością uda się to

powstrzymać. Premie i odznaczenia, myśli kapitan, premie i odznaczenia dla wszystkich!

Wystąpi o nie zaraz po powrocie do kraju, albo wcześniej, kiedy tylko... kiedy tylko wejdą do
Kobe...

-

Źle się pan czuje, panie kapitanie? - pyta z lękiem Kotlarczyk.

-

Nie - kapitan unosi z wysiłkiem powieki. - Tak tylko na chwilę zamknąłem oczy.

A tego mu właśnie nie wolno. Tu, na tym miejscu, tego mu nie wolno. Musi patrzeć, musi wciąż

background image

obserwować drogę statku, skoro ma go doprowadzić do portu, skoro postanowił go uratować.

- Kotlarczyk! Krzysztof! Pan także patrzy?

- Oczywiście, panie kapitanie.

-

Weź sobie jakiś stołek i usiądź. Przecież przy sterze można całkiem dobrze siedzieć. Po cóż wciąż
stać, zwłaszcza... że mamy jeszcze przed sobą...

-

Niech pan o tym nie myśli, kapitanie. Może Makowskiemu gorączka spadnie i będzie mógł wrócić na
mostek.

Kapitan milczy, nie ma tej nadziei, ale woli nie odbierać jej Kotlarczykowi, skoro on ją ma.

Wiadomości o samopoczuciu pierwszego przynosi wciąż na mostek Poldzio.

- Po antybiotyku gorączka trochę spadła - melduje.

- Ale pierwszy jest do niczego. Wciąż jęczy, że to pewnie tężec.

- Przy tężcu po antybiotykach gorączka by nie spadła

- zauważa Kotlarczyk.

-Chyba by nie spadła - mówi kapitan z namysłem. - Ale trzeba mu było zaraz po wypadku wstrzyknąć
surowicę.

-

Kto to miał zrobić? - wtrąca Poldzio. - Gdyby był trzeci...

- Gdyby był trzeci - powtarza kapitan.

- Ani Gienio, ani ja, nie umiemy robić zastrzyków.

- Ja także nie - odzywa się Kotlarczyk od steru.

- Może mechanik albo Szyszko to potrafią.

-

Już teraz za późno się nad tym zastanawiać - chce zakończyć tę rozmowę kapitan. -

Podawaj mu w dalszym ciągu antybiotyki.

background image

-

Przecież to robię. Ale to histeryk, panie kapitanie

- steward wciąż nie może nabrać sympatii do pierwszego. -Tężec! Od razu tężec! Wymyślił

sobie!

-

W każdym razie jest chory. Kiedy wrócisz do swojej kabiny - kapitan zwraca się do Kotlarczyka -
kiedy się trochę prześpisz - poprawia się - i wrócisz do radiotelegrafu, bo mam nadzieję, że
będziemy mogli włączyć niedługo “michałka” - zawiadomisz port w Kobe, żemamy chorego na
pokładzie. Żeby wezwali na nasze wejście karetkę pogotowia.

-

Och, tak! - szepcze Poldzio. - Niech czeka na nas karetką!

Kapitan nie odwraca ku niemu głowy i Poldzio, przerażony tym, co powiedział, zmywa się czym
prędzej z mostku, śpiesząc ku rozlicznym swoim zajęciom. Sam także słania się ze zmęczenia, ale
wie, że tylko pożywne jedzenie, soki, a także koniak w umiarkowanych ilościach mogą utrzymać ludzi
na nogach.

Nad ranem fala opada na tyle, że można włączyć ster automatyczny.

-

Prześpij się chociaż ze trzy godziny - mówi kapitan do Kotlarczyka.

Radiotelegrafista przysiada na stołku i nie ma zamiaru ruszyć się z miejsca.

- Idźże! - przynagla kapitan. - Szkoda każdej chwili.

- Nie zostawię pana.

- Co to za komedie? Nie jesteś mi potrzebny.

-

Ale nie zostawię pana. Niech się pan zdrzemnie w fotelu, a ja będę czuwał... Nic się nie stanie,
morze coraz spokojniejsze, tylko trochę mgły... Ale na pewno się uniesie, kiedy wyjrzy słońce...

Kapitan znowu przymyka oczy i słucha głosu Kotlar- czyka, jakby jakiegoś usypiającego szmeru,
dźwięków nieznanego, kojącego instrumentu. Z trudem pojmuje znaczenie słów, ale szósty zmysł
obowiązku nie pozwalamu godzić się na to, co proponują, czym go kuszą te słowa.

background image

- Nie, nie - szepcze. - To niemożliwe.

- Ktoś idzie - mówi Kotlarczyk.

Powolne, ciężkie kroki zbliżają się do drzwi.

-

Ten Poldzio... - mruczy kapitan - przecież także mógłby się trochę przespać...

-

Kawy napiję się z przyjemnością - cieszy się radiotelegrafista. Otwiera szeroko drzwi, spodziewając
się ujrzeć za nimi stewarda z tacą, a tymczasem za progiem stoi w piżamie tylko i w ręczniku
kąpielowym narzuconym na plecy

- Makowski.

-

Na litość boską! - woła kapitan. - Niech pan natychmiast wraca do łóżka!

-

Nic mi nie jest - Makowski opiera się o futrynę drzwi, ociera ręcznikiem pot z twarzy. -

Gorączka spadła. To pan... pan powinien się położyć.

-

Położę się na redzie w Kobe - kapitan z największym wysiłkiem wydobywa ze siebie słowa. - Już
niedługo, panie Romanie. W porcie będzie czekała karetka pogotowia.

Makowski przestaje na chwilę wycierać lejący się z niego pot.

- Na kogo? Na kogo będzie czekała karetka?

-

Na pana, oczywiście. Przecież trzeba, żeby lekarz opatrzył to ramię i stwierdził, co jest powodem
gorączki.

-Już jej nie mam - Makowski ciaśniej owija się mokrym od potu ręcznikiem. - Nawet...

nawet mi zimno...

- Natychmiast musi pan wrócić do łóżka! Gorączka spadła po antybiotyku, ale podniesie się znowu...

background image

-

Panie kapitanie - mówi cicho Kotlarczyk. - Mgła!

Kapitan powoli odwraca wzrok od zlanej potem twarzy Makowskiego, który wciąż tkwi w drzwiach,
trzymając się futryny. Niewinna mgiełka, która-jak twierdził, panicznie chwytający się każdej
nadziei, Kotlarczyk - miała się zaraz unieść, gdy tylko wyjrzy słońce - zagęszczała się w zwartą
mleczną zasłonę. Statek wchodził w nią w pełnej grozy ciszy, jak ślepiec nie mający rozeznania w
grożących mu niebezpieczeństwach.

-Jeszcze i to! - mówi kapitan do siebie. Trzeba zmniejszyć prędkość statku, a to oznacza...

to oznacza, że wydłuża się czas drogi do Kobe... - Wracaj do swojej kabiny -mówi do Kotlarczyka. -
Musisz być przy aparacie. A Gienia... przyślij do mnie.

-

Po co? - odzywa się Makowski od drzwi, zaparł się w nich obydwiema rękami, nie ma zamiaru
ruszyć się z miejsca. - Przecież ja tu jestem. Pan już nic nie widzi, kapitanie... Tyle godzin namostku.
Nic pan nie widzi... Nie może pan widzieć... Ja także tę trasę znam, jak własną kieszeń... Znam ją nie
gorzej od pana...

- Do łóżka! - krzyczy kapitan. Traci na tę utarczkę resztki sił, których ma już tak mało, a musi je
mieć... musi mu ich wystarczyć... do Kobe. - Zabierz go stąd! - woła do Kotlarczyka. -

Odstaw do jego kabiny. I, na litość boską, niech go ktoś pilnuje!

-

Kto? - pyta Kotlarczyk, odrywa palce Makowskiego od futryny, ujmuje go mocno pod zdrowe ramię,
usiłuje popychać przed sobą, ale pierwszy ma dość siły, żeby się opierać.

- Dlaczego? - zaczyna nagle szlochać. - Dlaczego? Przecież to jest mój statek... I muszę tu być...
Muszę go pilnować... Mój statek! Sam pan powiedział, że będzie mój...

- Ale jeszcze nie jest! - kapitan unosi się na fotelu.

- Jeszcze nie jest. I na razie ja za niego odpowiadam! Zabierz go stąd! - woła do Kotlarczyka -

Natychmiast go stąd zabierz! I zamknij go w kabinie, skoro nie ma go kto pilnować.

Kiedy na mostku zjawia się Gienio, kapitan usiłuje właśnie drżącymi palcami otworzyć fiolkę z
nitrogliceryną. Gienio, sam na wpół przytomny z niewyspania, wyjmuje mu ją z rąk, wysypuje na
dłoń tabletkę i wsuwa ją kapitanowi pod język; nie zdejmując przerażonego spojrzenia z jego twarzy.

-

background image

To nic - szepcze kapitan. - To nic... nieraz mi się to zdarzało. Dlatego zawsze... zawsze mam nitro
przy sobie.

Maszyna pracuje na zwolnionych obrotach, ale wibracja statku jest wyraźna i uspokajająca, wszyscy
na statku słyszą, jak bije jego serce - więc skąd to wrażenie upiornej ciszy, w której statek przebija
się przez mgłę, przez tysiące, miliony białych płócien rozwieszonych wokół, jak gigantyczne pranie,
które Bóg suszy akurat w tej części świata.

-

Lepiej? - pyta Gienio pochylony nad kapitanem.

Kapitan odpowiada mu spojrzeniem, że tak. Wie, że ból pod mostkiem zacznie słabnąć, umysłowi
wróci jasność, oddali się strach.

-Bo dziadkowi od razu po nitroglicerynie robi się lepiej. Tylko że zawsze wtedy mama pilnuje, żeby
się położył, a pan nie może...

-

W Kobe - szepcze kapitan. - W Kobe...

- Wymasuję panu kark - proponuje Gienio i nie czekając na przyzwolenie kapitana odpina mu
kołnierzyk

i zręcznymi palcami ugniata mięśnie karku. - To także zawsze robiłem dziadkowi, kiedy źle się czuł.
To poprawia ukrwienie mózgu, a w starszym wieku... - Gienio urywa, speszony swoim nietaktem - w
ogóle w stanach zmęczenia

i wyczerpania...

Kapitan, jak przedtem, gdy był tu na mostku Kotlarczyk, nie rozumie prawie kierowanych do niego
słów. Słyszy tylko ich kojącą melodię, którą wyraża się czyjaś obecność, wspólność trwania w tym
miejscu, absurdalne, ale jednak istniejące wzmożenie bezpieczeństwa. I tak, jak Kotlarczyka przed
chwilą, tak samo teraz kocha Gienia za to, że z nim jest, że tu przy nim stoi, że doprowadzą jednak
razem statek do portu.

Jeszcze jako mały chłopiec lubił stać na brzegu i patrzeć, jak zbliżają się do niego łodzie rybackie, a
potem, kiedy wybudowano port w Gdyni, coraz większe statki. I starał się wyobrazić sobie, jak to
jest - ludzie z morza widzą ląd, ziemię - przywiązani są do morza, ale tak bardzo pragną postawić
stopę na ziemi. Poznał to uczucie, kiedy sam zaczął pływać, najpierw przez wiele lat poddany
rozkazom swoich dowódców, a potem sam odpowiedzialny za statek, za jego szczęśliwy powrót do
portu.

-

Dopłyniemy...

background image

-

Co pan kapitan mówi? - pyta przerażony Gienio.

-

Mówię, że dopłyniemy. Wierzysz w to?

- Co pan kapitan? - Gienio usiłuje nadrabiać miną. -Pewnie, że wierzę. Już niedaleko. Niech no tylko
opadnie ta mgła... A nie moglibyśmy - pyta nagle po długim milczeniu, zachłysnąwszy się nim, jak
zbyt wielkim haustem powietrza - nie moglibyśmy nadać SOS?

Kapitan otrząsa się ze znużenia, prostuje się na fotelu.

-

SOS, po co?

-Żeby nam z najbliższego statku wypożyczyli nawigatora i chociaż jedną osobę do maszyny. - Gienio
wyrzuca

z siebie tę propozycję jednym tchem i struchlały czeka, jak kapitan na nią zareaguje.

Kapitan, wbrew obawom, przyjmuje ją spokojnie, patrzy nawet na Gienia, jakby miał przed sobą
właściwego partnera do rozważania takich sytuacji na morzu.

- Może byśmy nawet to zrobili - mówi. - Może nadalibyśmy SOS. Ale przedtem mieliśmy sztorm i
kto by ryzykował przy takiej fali śpieszenie w łodzi nam na ratunek - a teraz mamy mgłę i nikt nas w
niej nie odnajdzie. Każdy trzyma się swego kursu, tak jak my trzymamy się swego.

-

Rozumiem - mówi Gienio z rezygnacją.

Mgła opada po kilku godzinach, maszyna dostaje rozkaz zwiększenia prędkości, ludziom poprawia
się samopoczucie, jeśli w ogóle można mówić o poprawie samopoczucia w tych warunkach.
Wszyscy gonią resztkami sił, Szyszko i Grzędzielski w maszynowni już prawie nie mówią nic do
siebie, porozumiewają się tylko spojrzeniami spod opuchniętych od bezsenności powiek. Poldzio od
czasu do czasu ucina sobie drzemkę na stołku w kuchni, ale raz z niego spadł i już więcej nie
powtórzył tej nieostrożności. Strach go obleciał na myśl, że i on by mógł... i jemu mogłoby się coś
stać, jak pierwszemu, a wtedy... Poldzio chwyta więc tacę, ustawia na niej talerze

i szklanki, potrawy i trunki - i rusza od mostku po maszynę, od kabiny pierwszego, którego faszeruje
wciąż antybiotykami, po kabinę radiotelegrafisty.

-

background image

Trzy razy wołała nas Gdynia - mówi Kotlarczyk.

-1 co? - pyta Poldzio. Jest sam na świecie jak palec, nie ma nikogo na lądzie i wie, że to nie z nim
chciał ktoś rozmawiać, ale inni członkowie załogi...

-1 nie przyjąłem tych rozmów. To może do starego, nie chciałem go męczyć.

-

Dobrze zrobiłeś - mówi Poldzio. - Bardzo dobrze!

Nigdy nie mówił radiotelegrafiście “ty”, ale teraz wszyscy tak do siebie mówią, prysły służbowe
zależności poza tą jedyną, która oznacza doprowadzenie statku do Kobe.

-

Rozmawiałem z agentem - ciągnie dalej Kotlarczyk popijając dużymi łykami kawę, tak mocną, że po
niej już najlepsza nawet kawa na lądzie wyda się zwykłą lurą.

- Wszyscy nasi są u niego. Wyśle ich zaraz na statek, kiedy tylko staniemy na redzie. Chciał

rozmawiać z Gieniem.

- Z kim?

-

Z Gieniem. Przecież to jego syn. Wciąż nie wierzy, że chłopak żyje, bo mu się wydaje
nieprawdopodobne, żeby zdecydował się zostać na statku.

-Trzeba go było zawołać, niechby go ojciec usłyszał.

-A kto byłby przez ten czas ze starym? Powiedziałem, że Gienio jest zajęty na mostku. Trzy razy
wrzeszczał do mnie: Gdzie? Na mostku! potwierdziłem, i żeby zbaraniał do reszty, dodałem: Jest z
kapitanem na mostku. Ktoś przecież musi prowadzić ten statek.

Przez długą chwilę trwa cisza, jakby Poldzio i Kotlarczyk zasnęli i może nawet było tak naprawdę,
bo głos telegrafisty ma dziwne brzmienie, gdy nagle pyta:

- Co z nimi zrobimy?

- Z kim? - pyta niezbyt przytomnie steward.

- Z naszymi, kiedy wrócą na statek w Kobe.

- Co możemy z nimi zrobić?

-

background image

Jeśli chodzi o mnie, to każdemu dałbym w pysk. Po kolei.

-

Po co aż tak? - kręci głową Poldzio. - Mieli prawo wystraszyć się tej bomby na statku. A że jej nie
było...

- Każdemu po kolei! - upiera się Kotlarczyk.

-

Oni i tak się czują, jakby dostali w pysk. To im powinno wystarczyć.

- O, nie! Nie wszyscy tacy subtelni. Walić powinien najpierw stary, potem mechanik, Grzędzielski i
my, a nawet Gienio. Pierwszemu trzeba by to zagwarantować, kiedy wyzdrowieje. Każdemu w pysk,
po kolei. A najsumienniej Kotlarczyk się zamyśla -

rozprawiłbym się z Ciszewskim.

Zawsze miał mnie za nic. Kiedy siadał przed aparatem po mojej wachcie, zawszę najpierw wszystko
sprawdzał. Jakbym nie znał się na niczym i mógł zepsuć sprzęt. Więc jemu dałbym w szczękę...

Do wymierzenia chłosty jednak nie dochodzi. Kiedy statek staje wreszcie na redzie w Kobe, wszyscy
są tak wyczerpani, że walą się na koje, jak kłody. Szyszko oddaje się nawet pod opiekę japońskiego
lekarza, który przyjechał po Makowskiego i razem z nim wsiada do karetki, czekającej na nabrzeżu.
Kapitan już wcześniej udał się do swojej kabiny, sprowadzony z mostku przez Poldzia.

-

Zastrzelę każdego - zapowiedział stewardowi - kto mnie obudzi.

Poldzio więc nie dopuścił lekarza do kapitańskiej kajuty, choć ojciec Gienia, któremu syn nie
omieszkał opowiedzieć

o zażywanej przez kapitana nitroglicerynie, za wszelką cenę chciał Japończyka tam wprowadzić.

-

Śpi! - Poldzio był nieustępliwy. - Słychać przez drzwi, jak chrapie. A sen jest lepszy niż nie wiem
jakie zastrzyki.

Spokojny sen kapitana staje się teraz najważniejszą sprawą na statku. Ścisza się głosy i w pobliżu
jego kabiny chodzi się na palcach. Ci, którzy wrócili na statek w Kobe, starają się przemykać
korytarzami bezszelestnie, jakby mogło to zmniejszyć poczucie winy, które ich gnębi. Kucharz wysyła
wciąż młodszego stewarda pod drzwi kapitańskie, żeby nasłuchiwał, kiedy się obudzi i zażąda kawy.

-

background image

Nic nie słychać - mówi chłopak, wracając do kuchni.

- Śpi.

i

i

-

Niech śpi! - rozczula się szef kuchni. - Tyle dni na mostku!

Ale po wejściu statku do portu wiele spraw wymaga natychmiastowego załatwienia. Funkcje
pierwszego, którego wraz z Szyszką zatrzymano w szpitalu, usiłuje przejąć drugi oficer, miota się
między maklerami i szczerze jest wdzięczny agentowi Porajskiemu, że odstawiwszy syna do domu,
wrócił na statek.

- Zasnął mi w samochodzie.

- To dobrze. Sen go wzmocni.

-

Ale musiałem go prawie taszczyć na drugie piętro.

I wciąż mi coś bredził, że kazałem mu czytać Conrada. Zupełnie nie wiem, co to znaczy.

Drugi woli nie roztrząsać tej kwestii, pośpiesznie wraca do spraw dokumentów przewozowych,
które Makowski trzymał u siebie, a bez których nie można rozpocząć rozładunku. Każda godzina
statku przy kei ma swoją wymierną wartość.

- Żeby kapitan już wstał - wzdycha agent.

Drugi oficer wyciąga przed siebie ręce w panicznej samoobronie.

- Ja go nie obudzę.

-Wiem - uśmiecha się Porajski. - Podobno zapowiedział Poldziowi, że zastrzeli każdego, kto by się
na to odważył.

Zresztą Poldzio śpi także, i Kotlarczyk, i Grzędzielski

- pod drzwiami ich kabin ci, co wrócili na statek w Kobe, także usiłują zachowywać się cicho, a
kucharz przygotowuje wymyślne potrawy, które wietrzeją i wysuszają się na blacie kuchni nie
spożyte we właściwym czasie.

Poldzio budzi się pierwszy. Podrywa go z koi uczucie niedopełnienia jakiegoś obowiązku,

background image

zaniedbania, nienazwanej, a ogromnej winy. Spał tak długo, a może był potrzebny, może go
wzywano, młodsi od niego odespaliby

prędzej nagromadzone zaległości snu, tak każdy pomyśli, na szczęście Makowskiego nie ma na statku,
on by od razu powiedział...

Zdyszany Poldzio zjawia się w kuchni.

- Kapitan mnie nie wzywał?

-

Nie. Jeszcze śpi. Niech pan coś zje, panie Poldziu

- kucharz dzwoni już naczyniami, ale stary steward powstrzymuje go gestem.

- Najpierw pójdę pod drzwi i posłucham.

- Może by pan leciutko zapukał?

- Nie - wstrząsa się Poldzio - za nic tego nie zrobię.

Ale mijają godziny - Kotlarczyk i Grzędzielski także już się wyspali - a kapitan wciąż nie opuszcza
swojej kabiny, co już zaczyna z lekka niecierpliwić agenta, który rad by wrócić do domu, bo i Gienio
chyba już się obudził i pewnie dziwnie się czuje w obcym domu.

-

Panie Poldziu! - Drugi wzywa stewarda. - Pan jest najbardziej zżyty z kapitanem...

Mógłby pan przecież zajrzeć do niego - niech pan weźmie filiżankę kawy...

- Nie będę go budził. Powiedział mi...

-

Wiem, że zastrzeli każdego... ale są sprawy na statku, wymagające pilnego załatwienia.

Makowski w szpitalu.

- Nie obudzę go - upiera się Poldzio.

-Pójdę z panem. I jeśli pana zeklnie, wezmę to na siebie. Nawet nienaturalny jest taki długi sen...

-Nienaturalny?-powtarza po woli Poldzio. - Co pan ma na myśli?

-

background image

Tak to tylko powiedziałem. Niech pan weźmie kawę i idziemy.

Poldzio stawia na tacy także talerzyk z biszkoptami i - po namyśle - kieliszek koniaku.

Wyprzedzając drugiego, który jednak woli trzymać się z tyłu, zmierza do drzwi kapitańskiej sypialni.
Przed progiem przystaje. Nasłuchuje.

-Nic nie słychać?

-Nie.

- Niech pan zapuka.

Stary steward unosi wolną dłoń, ale przez chwilę trzyma ją w powietrzu.

- Niech pan zapuka!

Poldzio przymyka oczy, jakby go to wyłączało z uczestnictwa w czynie tak haniebnym, i wreszcie
uderza delikatnie w zamknięte drzwi.

-

Niech pan zapuka jeszcze raz - szepcze drugi, gdy nic nie wskazuje na to, że kapitan pukanie to
usłyszał.

Poldzio puka mocniej, ale jakby przepraszająco, jakby z prośbą o zrozumienie, że został do tego
zmuszony, że sam nigdy by się na to nie odważył.

I tym razem kapitan nie odpowiada.

Drugi odsuwa stewarda i sam zgiętym palcem trzykrotnie uderza w drzwi, w końcu nie zważając już
na nic, zaniepokojony, otwiera je na całą szerokość i wchodzi do sypialni.

Kapitan leży na koi, twarz ma zwróconą w stronę otwartego bulaju, spokojną i gładką, prawie
uśmiechniętą. Oto doprowadził statek do portu, przycumował go do ziemi. Przed nową wyprawą
należy mu się odpoczynek właśnie tu na brzegu; gdzie wszystko się kończy i wszystko zaczyna.

Słońce, u schyłku swojej wachty, oblewa rudym blaskiem dźwigi, znieruchomiałe na tę krótką
przedwieczorną, tak dziwną w porcie ciszę... Odchodzi w nią człowiek po zdaniu wszystkich
obowiązków, odchodzi, żeby stać się już tylko czyimś wspomnieniem. Czyimś wspomnieniem...

-

Panie kapitanie - szepcze drugi, bo zdaje mu się, że kapitan już nie śpi i zaraz przemówi do niego.

I

background image

dopiero krzyk Poldzia uświadamia mu, że kapitan nie żyje.

Kiedy “Arciszewski” zawija do Gdyni, nie towarzyszy temu powrotowi zwykła radość.

Nawet rodzin jest na nabrzeżu mniej, a załoga nie wypatruje ich z takim utęsknieniem, jakiego należy
się spodziewać po tak długim rejsie.

Odebraniem zwłok kapitana Sarnowskiego ze statku zajmują się przedstawiciele armatora i Stefan,
który nigdy nie mógł się spotkać z ojcem na lądzie, a teraz akurat tu jest. Nie pozwolił

matce przybyć do portu i gdy patrzy na trumnę zstępującą na barkach marynarzy na ląd, sam siebie
chwali za tę decyzję. Tyle razy witała ojca na tym nabrzeżu, niechby tych wspomnień nie przekreślił
widok, jakiego nie powinny oglądać jej oczy.

Pogrzeb odbywa się nazajutrz w pogodny bezwietrzny dzień wczesnej jesieni, którą kapitan tak lubił
podczas swoich krótkich pobytów na lądzie. W długiej alei cmentarza wirują już pierwsze pożółkłe
liście, powoli opadające ku ziemi w nieruchomym powietrzu.

Trumnę niosą - Makowski, Szyszko, Grzędzielski, Kot- larczyk, Poldzio i Gienio - ci, którzy razem z
nim zostali na statku.

Julia, prowadzona przez syna i synową, stara się nie patrzeć na ten wąski, ciemny przedmiot
kołyszący się na barkach postępujących przed nią ludzi. Myśli, jak to dobrze, że się wreszcie
wypogodziło po ulewnych deszczach całego tygodnia i że na pewno już teraz długo będzie ładnie,
przeschną ścieżki i grządki w ogrodzie, martwiła się niepotrzebnie, czy ziemia nie będzie zbyt mokra,
żeby sadzić cebulki tulipanów...

Do Elżbiety podchodzi wysoki mężczyzna. Jak przez mgłę widzi jego twarz, ale łączy się z nią
wspomnienie

deszczu, rozpiętego nad jej głową parasola, biegnących po mokrym torze koni, a potem jakiejś
długiej nocnej rozmowy w samochodzie, pozostawiającej uczucie niewymownej ulgi, mocniejszej
chyba jeszcze teraz niż przedtem.

-

Niech mi pani pozwoli - szepcze mężczyzna, mocno ujmując ją pod ramię. - Jesteśmy jednak tą
wielką rodziną,

o której wtedy mówiłem.

Pogrzeb ciągnie się długo, są przemówienia, gra orkiestra. Do Julii docierają tylko fragmenty tego,
co się dzieje. Zygmunt lubił, myśli, takie ciche jesienne dni, rzadko mógł się nimi cieszyć i dopiero
teraz...

-

background image

Och, prędzej! - szepcze ze zniecierpliwieniem. - Prędzej!

- Co mama mówi? - pochyla się do niej Stefan.

- Mówię, żeby prędzej się to wszystko skończyło.

Stefan i Elżbieta zamieniają zaniepokojone spojrzenia, Stefan obejmuje matkę, trzyma ją mocno przy
sobie.

Natychmiast po powrocie do domu Elżbieta przygotowuje teściowej łóżko, pomaga jej się rozebrać,
otula kołdrą, siedzi przy niej długo, a kiedy wydaje jej się, że Julia zasnęła, na palcach wycofuje się
z pokoju.

-

Nie zamykaj drzwi! - woła za nią Julia. - Nie będę słyszała telefonu.

Elżbieta zatrzymuje się przy progu.

-Ależ mamo, powinnaś wypocząć. A poza tym... Stefan jest w domu.

Julia unosi się na łóżku.

-

Nie zamykaj drzwi! - powtarza z naciskiem. - Ktoś jeszcze jest na morzu.

Przywołany przez Elżbietę Stefan układa matkę z powrotem na poduszce, gładzi ją po czole.

-

Mamo, musisz zrozumieć. Przecież byłaś tam, widziałaś...

Julia gwałtownie potrząsa głową, nie płacze, a chcieliby, żeby płakała.

-To nie ma żadnego znaczenia. Proszę was, nie zamykajcie drzwi. Będę czekać. Zawsze na niego
czekałam.

-Chodź! -mówi Elżbieta cicho do męża. Mocno zaciska palce na jego dłoni. Widzi przed sobą swój
własny kobiecy los i wie, że mu się podda.

POLNORD - Wydawnictwo OSKAR, Gdańsk 1998

Skład: Studio UmCBOSS, Gdańsk, ul. Kartuska 51/2, 0-601 61 52 40

I

I

background image

¡

-

Przyszedłem... przyszedłem się pożegnać. Za godzinę wypływamy.

-

Za godzinę? - zapytała, jakby to było najważniejsze.

- Tak. Dowódca ledwie się zgodził, żebyśmy zobaczyli się z rodzinami.

-I... dokąd?

-

Do Anglii... Choć to nie jest całkiem pewne. Nikt tego wyraźnie nie mówi. Nie płacz...

Myślę, że to nie potrwa dłużej niż... tydzień.

-

Tydzień? - powtórzyła przez łzy.

- Może... nawet krócej.

-

Krócej? - powtarzała wdąż jego słowa, nie znajdując własnych.

-

Tak. To konieczna... ostrożność ze strony dowództwa. Nie można wszystr kich okrętów zostawić na
Bałtyku. Niemcy mogliby je zniszczyć od razu w pierwszych dniach wojny. Oczywiście... gdyby w
ogóle odważyli się uderzyć.

- Płynie tylko “Błyskawica’5?

-

Nie. Cały dywizjon - “Błyskawica”, “Burza”, i “Grom”. Kochanie! - Zygmunt odsunął ją od siebie.

background image

Table of Contents

Rozpocznij


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fleszarowa Muskat Stanisława Nie wracają na obiad 2
Fleszarowa Muskat Stanisława Czterech mężczyzn na brzegu lasu
Fleszarowa Muskat Stanislawa Wczesna jesienia w Zlotych Piaskach
Fleszarowa Muskat Stanisława Pod jednym dachem, pod jednym niebem 2
Fleszarowa Muskat Stanisława Milionerzy 2
Fleszarowa Muskat Stanisława Szukając gdzie indziej
Fleszarowa Muskat Stanisława Czarny warkocz
Fleszarowa Muskat Stanisława Pod jednym dachem, pod jednym niebem
Fleszarowa Muskat Stanislawa Papuga pana profesora
Stanisława Fleszarowa Muskat Papuga pana profesora
rozwiazany test z poligrafii ale odp prawidlowe nie sa na 100 , Poligrafia
Kurkuma dlatego Hindusi nie chorują na raka
a i jakby-cie nie wchodzili na fejsa, a i jakbyście nie wchodzili na fejsa, to ktoś widział nasz egz
Scenariusz zajęć Co jem na obiad
EiM 5, Psychologia, Smietnik i nie tylko na studia, Emocje i motywacje
EiM 10, Psychologia, Smietnik i nie tylko na studia, Emocje i motywacje
EiM 11, Psychologia, Smietnik i nie tylko na studia, Emocje i motywacje
Nie - Boska komedia, NB2, Czemu, o dzieci˙, nie hasasz na kijku , nic bawisz si˙ lalk˙, much nie mor

więcej podobnych podstron