w sorbonie i gdzie indziej

background image
background image

Ta lektura

, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie

wolnelektury.pl

.

Utwór opracowany został w ramach projektu

Wolne Lektury

przez

fun-

dację Nowoczesna Polska

.

TADEUSZ BOY-ŻELEŃSKI

W Sorbonie i gdzie indziej

(ż )

  ż

Była wiosna — paryska wiosna, wczesna i nerwowa, o cudownych dniach słonecznych
i mglistych wieczorach. Mgły naprowadzają w śródmieście zaduch przedmiejskich zapa-
chów, ale słońce rozwija pąki bzów… Ta wiosna, o której ongi Jehan Rictus, z twarzą bez
uśmiechu, mówił: „

en

e e e i

¹”

Błąkaliśmy się z Boyem po wybrzeżach, wśród sędziwych murów Cité, drapaliśmy

się po kamiennych schodach od Sekwany, by stanąć w milczeniu wobec nieporównanej
fantasmagorii żółtozłotych świateł, zapalających się w fioletowej mgle, za którą majaczyły
wieże Notre Dame.

Boy był po raz pierwszy w Paryżu, ja byłem „starym paryżaninem” tj. jegomościem,

który po ukończeniu studiów nauk politycznych zdążył jako tako obejść dokoła labirynt
paryskich uciech i prac. O czym się tylko nie gadało w tych włóczęgach północnych!
Pamiętam, zajmowała mnie wówczas psychologia Francuzów, z którą nie umiałem so-
bie dać rady. Zwłaszcza sprawa uczucia w stosunku do zmysłów i rozumu. Budowałem
sobie teorię o układaniu się w duszy ancuskiej tych pierwiastków podług schematu ma-
gnesu, grupującego na dwóch biegunach sensualizm i racjonalizm, gdy środkiem na owo
„uczucie” brak już materiału. Mówiliśmy o Balzaku, jako o jedynym autorze, który służyć
może dotychczas za przewodnika w labiryncie paryskim. Pamiętam oczarowanie Boya,
gdyśmy weszli do kabaretu Noctambule przy ul. Champolion, gdzie Gabriel Montoya,
Marceli Legay, Hyspa co wieczór pieśnią dawali wtór wypadkom dnia. Była to oaza owej
uczuciowości w racjonalno-sensualnym Paryżu, gdzie się upijano pieśnią jak alkoholem.
Tu Boy zetknął się z piosenką ancuską po raz pierwszy.

Delmet śpiewał

oi e

o r, Montoya na przedartym tenorze, ale z cudownym

temperamentem, rzępolił

n on

n n, Marceli Legay z głębi potężnej piersi wydo-

bywał echa wiejskiej tężyzny i rzucał je na bruk paryski:

e boe

Piosenka i wiosna paryska mają ten sam rytm, te same zapachy i miazmaty, tak samo

nerwują, ale w piersi z coraz innej struny zrywają ton zawsze najczystszy.

Pamiętam, jak raz wyszedłszy z Noctambulów, zawróciliśmy w stronę Panteonu, idąc

pod murami Sorbony.

— Byłeś już w Sorbonie? — zapytałem.
Boy się zaasował nie na żarty:
— Wiesz, że nie, jakoś nie wiem, którędy się tu wchodzi…

*

Była wiosna. Paryż szumiał i dzwonił w mroku wieczornym. Rozkwitały słoneczniki

świateł, otulała się stara Sorbona w fioletowe mgły.

Z dziennikarskiej loży obejmowałem okiem wielki amfiteatr Sorbony i estradę. Am-

fiteatr, głowa przy głowie, od dołu do najwyższej galerii, zapełniało morze publiczności.

¹

en

e e e i

(.) — pachnie g…m i bzem.

background image

Na estradzie wśród aeropagu czcigodnych siwizn Boy, zawsze czarnowłosy, trochę pochy-
lony, odczytywał, kartka po kartce, arcydzieło spowiedzi literackiej — historię własnej
fenomenalnej pracy od lat dwudziestu. Słuchałem tych dobrze mi znanych dziejów pod
urokiem niewymownej prostoty, pod czarem tej niby rubasznej finezji, zapominając o sali
i estradzie. Ze słowami Boya błąkałem się to nad Sekwaną, to na Plantach pod Wawe-
lem, patrząc w znajome a pogasłe twarze, w migotliwe światła Montmartre'u, Zielonego
Balonika, słysząc echa przebrzmiałych sporów, w akompaniamencie reenów piosenki.

Boy głosił kartka po kartce najwyrafinowańszą mistyfikację, jaką kiedykolwiek na-

Poeta, Pozory

pisał. Bawiło mnie to niewymownie, że dzięki nieporównanym manewrom Boya, nikt
na sali nie myślał o nim inaczej, jak o fenomenalnym tłumaczu, choć jednocześnie ca-
ła sala była pod urokiem poety. I to tak dalece, że i w Sorbonie, i potem w licznych
dyskursach, którymi Boya fetowano, nikt nawet się nie zająknął o tym, czym były owe
„przekłady” Boya — że były strofkami przedziwnego skryto-płciowego kwitnienia tej zu-
pełnie rzadkiej organizacji poetyckiej, która za temat obrała sobie geniusz rasowy Francji,
a za formę rodzaj misterium o niepoliczonej liczbie odsłon (przekładów), gdzie geniusz
się wypowiada.

Boy, z cicha pęk, prawił o „perwersji” w stosunku do różnych stylów, o „lubieżności”

pracy tłumacza, to wreszcie o „całkiem prostym” fakcie, że kochał to, co robił, więc robił
śpiewający.

Ale czuł amfiteatr ten niezawodny prąd uroku, który tylko od poety bije w tłum:

uśmiechnęły się do Boya najpierw oczy młodzieży, potem zadźwięczały srebrne szmery
śmiechu, potem poszły w pląs dłonie klaszczące — wreszcie zakołysała się sala salwami
oklasków…

Na fotelach estrady traciły sztywność oficjalną sylwety ministrów i akademików.

Wreszcie gdy cała młodzież już się w Boyu kochała, pewien kościany dziadek odkaszlnął,
poprawił się w fotelu i filuternie uśmiechnął.

Mało takich tryumfów oglądać można, jak to porwanie młodej sali i starej estra-

dy przez dzieje  „przekładów”, opowiedziane przez ich poetę. Miałem wrażenie, że
jestem świadkiem jakiejś fantastycznej opowieści Hofmana, której bohaterem jest baka-
łarz miejski, objawiający się nagle jako cudowny skrzypek. Gdy skrzypek skończył grać,
areopag, który przed chwilą tańczył, wrócił do poprzednio ustalonej równowagi, widząc
w nim wielce zasłużonego bakałarza, a zapominając o skrzypku.

Boy-mistyfikator, szczęśliwy, że skończył przemówienie, uśmiechał się asobliwie,

zgadzając się zupełnie na to, że juści przekład jest przekładem. Nie ma to jak rzeczy
nazywać po imieniu.

*

Wiosna, Boyu miły, jak bywała wiosna przed laty, pójdziemy przejść się wśród sta-

rych murów, za którymi już pęcznieją bzy. Jeden długi dzień od wschodu do zachodu
wypełniony zachwyceniem drogi do przebycia. Jeden dzień, choć o wielu momentach,
i jedna droga, choć o tylu załomach. W długim marszu dobrze zachować rytm: lżej
się wędruje. Zacząłeś ongi, Boyu, nucąc od niechcenia

e o e czy

ier,

n re

e czy

oi e

o r. Zmieniając stro jedna na drugą, Villona na Musseta, Moliera

na Descartes'a, wyśpiewałeś, Boyu, całą pieśń. Jedną z jej strof, tę właśnie spowiedź li-
teracką czy mistyfikację „przekładów”, członek Akademii p. René Doumic, znakomity
krytyk, zaszczycił nazwą „najbardziej paryskiego odczytu, jaki kiedykolwiek słyszał”. To
już nieźle. Minister Louis Marin, przypiąwszy ci krzyż Legii z powodu tychże przekła-
dów, zwrócił się do Francuzów, by starali się zrobić zbiorowo, coś ty zrobił w pojedynkę.
To jeszcze lepiej. Wiceprezes ancuskiego towarzystwa literackiego, profesor Fortunat
Strowski, przypomniał, z twojego powodu, pracę polskich pionierów-emigrantów, któ-
rzy przez kilka pokoleń pomnażali dobytek kultury ancuskiej… Rozległe echa budzi
poezja dokonanego czynu! Te echa — to tyle, ile za każdym razem społeczeństwo może
wziąć z poezji.

Bo nie może przecież zistoczyć się z samym poetą, który zawsze „sobie śpiewa, nie

komu”, choćby przełożył sto tomów na użytek całego narodu!

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej

background image

Chodźmy, Boyu, posłuchać, jak na przedziwnym instrumencie Paryża gra swoje stro

większa niż Safo poetka — wiosna.

Antoni Potocki
Paryż,  lutego 

 ż



Sięgając myślą do świeżych wrażeń paryskich, chcę przede wszystkim mówić o kobiecie,
której fizjognomię powinniśmy dobrze zapamiętać. Ja ją nazywam zuchwale Różyczką
albo Rozalką, ale nazywa się pani Roza Bailly². Nazwisko to, dobrze znane we Fran-
cji, jest tam dziś jakby symbolem sympatii ancusko-polskich, jest zarazem cementem
organizacji, która z każdym dniem rośnie, umacnia się i która posiada dla nas pierwszo-
rzędne znaczenie. Organizacja ta, to e

i

e

o ogne³, stowarzyszenie oparte wy-

łącznie na Francuzach, mające za zadanie krzewić znajomość Polski, sympatie dla Polski
i w danym momencie czynnie wspierać jej interesy. Znaczenie jego okazało się dowodnie
przed plebiscytem górnośląskim, kiedy pani Bailly zdołała zebrać setki tysięcy podpisów
opowiadających się za przynależnością Śląska do Polski. A było to ledwie w zaczątkach
jej działalności. Dziś posiada to stowarzyszenie potężną grupę poselską w parlamencie,
prezesem jego jest jeden z najwpływowszych polityków, minister Louis Marin, posiada
wreszcie sześćdziesiąt kilka filii prowincjonalnych, a liczba tych filii rośnie, można powie-
dzieć, z każdym dniem. I wszystko to zdziałała „Różyczka”, rzadkie połączenie entuzjazmu
i w trwałości, polotu i daru organizacji.

Kiedy poznałem bliżej tę bardzo miłą kobietkę, w której oczach migocą ogniki fi-

luternej i śmiałej inteligencji, byłem oczywiście ciekawy dowiedzieć się, jakimi drogami
ta rodowita Francuzka, nie związana żadnymi węzłami z Polską, doszła do tego, aby się
oddać misji, która pochłania wszystkie jej siły, która nadała bieg jej życiu i kazała jej żyć
tylko Polską i dla Polski. Z prostotą opowiada mi pani Bailly swoje dzieje. Była mło-
dą nauczycielką (pani Bailly jest wychowanicą

o e nor

e

rie re w Sèvres, gdzie

buntowała się przeciw mądrościom Lansona) w gimnazjum w Cahors; był to rok oblę-
żenia Verdun, rok , najposępniejszy okres wojny. Nerwy całej Francji były napięte
jak struny. Jednego dnia, Różyczka (jeszcze nie była wówczas panią Bailly) przeczyta-
ła w i oire artykuł znanego przyjaciela Polaków, Jerzego Bienaimé pt.

i e,

obwiniający Francję o niewdzięczność względem Polski. Artykuł ten poruszył głęboko
egzaltowaną dziewczynę, w owym momencie sprzyjającym egzaltacji dusz: spłynęło na
nią jakby powołanie, wzięła na siebie obowiązek… Do Polski czuła nieokreśloną sym-
patię od dzieciństwa (zabawne, iż jednym ze źródeł tej sympatii była książka dla dzieci
pt. e

e

nig

pani de Ségur⁵, z domu Rosjanki), ale nie wiedziała o Polsce pra-

wie nic; było tedy coś mistycznego w tej wokacji. Wyczytała w i oire, że się utworzył
komitet Michelet-Mickiewiczowski, którego duszą byli dr Bronisławski i Ernest Denis
(później znany ze swego czechofilstwa). Różyczka pisze do komitetu, ofiarując swą po-

Społecznik

moc i usługi, chwyta wszystkie książki, z których może się dowiedzieć o Polsce, agituje
w szkole, jej uczennice, kosztem kina albo deseru, składają pieniądze o r e e i

o o

n i ⁶. Komitet skorzystał z ofiary młodej nauczycielki. Różyczka redaguje z Cahors pismo

o ogne, równocześnie stara się dostać do Paryża. W stolicy styka się z Polakami, pra-

cuje w komitecie polskim, ale pod wpływem tego zetknięcia dojrzewa w niej myśl, aby
założyć Towarzystwo przyjaciół Polski jedynie między Francuzami i o Francuzów oparte.
Podejmuje to śmiałe zadanie, naiwnie, nie widząc trudności, i dzięki temu trudności te

² o

i

(–) — . poetka, propagująca kulturę polską we Francji.

³ e

i e

o ogne (.) — przyjaciele Polski.

e e

nig

(.: dwie niezgraby) — książeczka dla dzieci, autorstwa księżnej Sophie de Ségur, opu-

blikowana w  r. Opowiada o przygodach rodzeństwa z prowincji w Paryżu, gdzie Innocenty i Simplicja
zaprzyjaźniają się z dwoma polskimi żołnierzami-emigrantami.

So ie e S g r, z domu So j

io oro n

o o

in (–) — córka rosyjskiego arystokraty, który

wyemigrował do Paryża z powodu niełaski, w jaką popadł, ratując Moskwę przed Napoleonem w  r. Została
pisarką już jako babcia, spisując bajki, które opowiadała swoim wnukom. Książki księżnej de Ségur ukazywały
mniej wyidealizowany obraz świata, niż większość ówczesnych publikacji dla dzieci, co zyskało jej przydomek
Balzaka literatury dziecięcej.

o r e e i

o on i (.) — dla polskich dzieci.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej

background image

pokonuje. Drepce po Paryżu jak Czerwona Czapeczka⁷, trafia do największych dygnita-
rzy, rozbraja wszystkich i ujmuje prostotą i ufnością. Towarzystwo powstaje. Marszałko-
wie Francji Foch i Joffre, kardynał Dubois, Weygand, Poincaré, takie nazwiska widnieją
w honorowym prezydium.

Z tą chwilą zaczyna się wytężona i świadoma praca Różyczki. Trzeba spędzić kilka

chwil w lokalu towarzystwa przy ulicy de l'Abbé de l'Epée, aby zdać sobie sprawę z jej
rozmiarów. Tam wydaje się pisemko e

i

e

o ogne, tam wychodzą w lotnych

broszurkach, w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, przekłady z naszych pisarzy (pozna-
łem ancuskich rodziców, którzy opowiadali mi, jak dzieci ich namiętnie czytają bajki
Konopnickiej), tam organizuje się obchody, odczyty, tam załatwia się korespondencję
z prowincją. I wszystkiemu temu musi wystarczyć Różyczka sama, jako generalna se-
kretarka towarzystwa; wytężona praca musi nadrobić to, czego nie dostaje w środkach
materialnych.

Patrzę z ciekawością na tę kobietę. — A życie erotyczne, Różyczko? pytam przenik-

Los, Miłość, Polska,
Erotyzm

nięty panseksualizmem Freuda i myśląc, że może tu znajdę tajemnicę siły tego motoru.

Różyczka śmieje się. — Nim pokochałam Polskę, miałam narzeczonego, który mnie

porzucił dla panny umiejącej dobrze gotować. Byłam bardzo nieszczęśliwa. Potem stu-
diowałam rzeźbę i anatomię. Potem wyszłam za mąż. Ale po jakimś czasie mąż powiedział
mi: „albo ja, albo Polska”. No i wybrałam Polskę, mówi Różyczka z dziwnym wyrazem
oczu.

Czy te wysiłki, te rezultaty, spotykają się ze zrozumieniem naszej paryskiej reprezen-

Urzędnik

tacji? Dziś, tak; ale w początkach było inaczej. Bezinteresowna i zapalczywa praca pani
Bailly mąciła spokojną drzemkę naszej urzędowej propagandy. Była jej żywą krytyką.
Ciskano jej też kamieni pod nogi, ile się dało. Ta niestrudzona przyjaciółka Polski za-
kosztowała wiele goryczy z polskiej strony. Trzeba jej było kochać Polskę i działać dla niej
wbrew Polakom. I dziś jeszcze czyni się z pewnością za mało, aby wyzyskać tę nieocenioną
siłę twórczą i ułatwić jej zadanie.

W dziejach organizacji naszego młodego państwa kilka lat tworzy odległą przeszłość.

Ale trudno mi nie zestawić w pamięci dwóch dat: uroczystości molierowskie (),
w których udział Polski zaprzepaściła tak dotkliwie nasza urzędowa „propaganda”, a świe-
ży obchód w Sorbonie, którego miałem zaszczyt być pacjentem, a którego myśl, inicja-
tywa i wykonanie były dziełem Różyczki. I zważmy: z jednej strony całe biura, milionowe
fundusze, wszystkie środki państwowego aparatu, z drugiej tylko zapał, inteligencja i ten
nieoceniony kobiecy upór w spełnieniu swojej woli.

Gdziekolwiek byłem na prowincji ancuskiej, wszędzie spotkałem ślady działalno-

ści pani Bailly. Wszędzie była, objechała setkę miast z odczytami o Polsce. Wszędzie
wspominają jej bytność z sympatią, wdzięcznością. Przesunęła się ta cicha, mądra kobieta
przez całą Francję, rzucając posiew nowej myśli, która wydaje plon. Bo, jak każda owocna
działalność, tak i działalność pani Bailly zeszła się z najistotniejszą potrzebą; pod wpły-
wem jakiegoś dziwnego objawienia podjęła ona zadanie, które było koniecznością chwili.
Odczuwa się to jeszcze bardziej na prowincji niż w Paryżu; przedstawia się to wręcz pa-
radoksalnie: żywa sympatia do Polski, rosnąca świadomość spójni narzuconej tym dwom
narodom przez konieczność dziejów, i zarazem jakże mała wiedza o Polsce! W miarę jak
likwidują się tradycje sojuszu ancusko-rosyjskiego, słowo o

coraz silniej nastrę-

cza się myślom zatroskanego o przyszłość Francuza: Polska, kraj młodych nadziei, kraj
najszerszych możliwości… To żywe zainteresowanie Polską współczesną — nieznaną —
obok wskrzeszonych sentymentów do Polski dawnej, tej ze starych sztychów, oto tło
umysłowości ancuskiej w odniesieniu do nas. Ale o tym następnym razem.

Fizjognomia pani Bailly (zapomniałem powiedzieć, że dziś Różyczka włada dobrze

Poetka, Społecznik

polszczyzną i rozkoszuje się naszą literaturą w oryginałach) nie byłaby zupełna, gdyby
pominąć jeden rys, który może najlepiej wytłumaczy jej istotę. Różyczka jest poetką.
I z poezji swej, jak z życia osobistego, zrobiła ofiarę dla Polski, bo przy swoim nawale
pracy zaledwie ma czas pisać. Od czasu do czasu jedynie wymyka się w ukochane góry,
gdzieś w Pireneje albo do Sabaudii, żyje tam — jak sama mówi — jak pastuszka, i wraca
z plikiem wierszy. „Ale kiedy tu znaleźć czas na wykończenie czegoś, wzdycha Różyczka.

er on

e

— Czerwony Kapturek.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej

background image

Widzi pan, co się tu dzieje!” Istotnie! Klekot maszyn do pisania, nieustanny dzwonek tele-
fonu, podłoga założona nakładami ostatnich broszur (wybór Mickiewicza, Żeromskiego),
biurko zarzucone listami żądającymi pilnej odpowiedzi, kilku interesantów w poczekal-
ni… Biedna Różyczka! Ileż poezji zamrze w niej, nie zdoławszy się rozwinąć. Niech jej
będzie pociechą świadomość, że ona sama jest poezją, że jej wiara, jej odwaga w mie-
rzeniu siły na zamiary, jej dzieło wreszcie, to żywy poemat, i że tam, w tym pokoju, ta
wątła kobieta spełnia codziennie rzecz wielką, ziszczając sprawę duchowej spójni dwóch
narodów, których wzajemna sympatia zawsze była poezją starej Europy.

 

Zazwyczaj, kiedy się mówi r n j , myśli się

r . Otóż, gdy chodzi o wiedzę o Polsce,

o stosunek do Polski, trzeba poniekąd rozróżnić te dwa pojęcia: Paryż i prowincja. Paryż
ma wiele sposobności i możności dowiadywania się o Polsce. Zawsze mieszkało i mieszka
w Paryżu dużo Polaków, uczeni, artyści, światowcy, dyplomacja; są tam instytucje polskie,
wystawy, biura propagandy; niewielu jest Paryżan, którzy by się z Polakami i polskością
mniej lub więcej nie zetknęli. Inaczej na prowincji, zwłaszcza tej „zapadłej”. Co znaczy
tam słowo Polska? Często to jakiś stary sztych na ścianie, przedstawiający księcia Józefa
w falach Elstery, lub słynne „ or re regne

r o ie”: to tradycje Polski męczeńskiej.

Potem o Polsce długo było głucho. Czasem dzienniki piszą o zawikłaniach wewnętrznych
w Polsce, z których Francuz na prowincji (jak niejeden mi się zwierzył) nic a nic nie
rozumie. Wieczni „bandyci polscy”, kwestia robotnicza, wszystko razem niewiele.

Z tego wszystkiego, z tych ech, z tradycji, z mglistej wiedzy o Rosji transponowanej

na Polskę, kombinują się pojęcia. Pojęcia czasem dosyć dziwne, począwszy od klimatu, do
języka, do kultury. Pomiędzy nagrodą Nobla a wilkami chodzącymi w zimie bez mała po
ulicach granice są dość szerokie. „Czy teatry w Polsce grają sztuki ancuskie? — Owszem,
odpowiadam, w tej chwili nawet grają S o

on Moliera i

i

g j Flersa. — Czy po

polsku? spytał mnie profesor uniwersytetu. Oniemiałem! — A Szekspira się grywa? —
Owszem, bardzo dużo. — Po polsku? — Po chińsku… miałem już ochotę odpowiedzieć.

Wszędzie na prowincji widzę afisz

e en

o be , nowość, wciąż jeszcze graną w Pa-

ryżu. Powiadam, że widziałem już dość dawno tę sztukę w Warszawie. Zdumienie. — Po
ancusku? — Nie, po polsku. Zdumienie jeszcze większe.

„Czy Polacy austriaccy mówili między sobą po polsku?”
W pewnym niedużym mieście wywołał sensację mój ak, kiedy na zapytanie obja-

śniłem, że jest robiony w Warszawie, nie w Paryżu.

Wiedza ta zależy zresztą od miasta. W Caen na przykład, gdzie buduje się dla nas

okręty handlowe, gdzie bywał kilka razy nasz ambasador i zyskał powszechną sympatię,
interesują się Polską współczesną, jej eksportem, surowcami, etc. W Aix-en-Provence
starszy pan, któremu mnie przedstawiono, rzekł patetycznie: „Kocham Polskę, to naród
męczenników. — Panie, czy ja wyglądam na męczennika?” odpowiedziałem mu, śmiejąc
się. Starszy pan stropił się: zbrakło mu już tematu do rozmowy.

W pewnym ładnym mieście przedstawiają mnie dyrektorce liceum, jak mnie ob-

jaśniają, jednej z najświatlejszych kobiet we Francji. Bardzo miła i inteligentna osoba.
Mówi mi na wstępie, że Wiktor Hugo nauczył ją kochać Polskę, deklamuje mi istotnie
piękne stro Wiktora Hugo o Polsce, ale na tym się i kończą jej wiadomości. Zadaje mi
wiele pytań o Polskę dzisiejszą; objaśniam, opowiadam najlepiej, jak umiem; słucha z za-
jęciem, po czym, składając ręce, mówi mi tonem głębokiego szczęścia: „Zatem, proszę
pana, w Polsce nie ma białego terroru⁸?”

Powiedzmy sobie otwarcie. Francja poza Paryżem wie o nas niezmiernie mało. Ani

nie wiedzą, ani nie wiedzą, jak się dowiedzieć.

Bo chcieliby wiedzieć. Francuzi nie są z natury zbyt ciekawi obcych rzeczy, ale tu czują

coraz bardziej, że sprawy polskie to są poniekąd ich sprawy. Tę świadomość wyczuwa się
na każdym kroku; nie mówię już np. w takich stronach, jak w Alzacji, ale na południu
Francji, gdzie prezesami miejscowych r j i

o i są ancuscy generałowie.

Czasem źródłem niejakiej wiedzy o Polsce jest jakaś rodzina emigrancka. Tak np.

Społecznik

bi

error — represje przeciw zwolennikom rewolucji i Napoleona Bonaparte po jego upadku.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej

background image

w Rennes mieszka panna Helena Krzyżanowska, profesorka konserwatorium muzyczne-
go, ceniona pianistka i kompozytorka, urodzona już we Francji. Mówi po polsku z cu-
dzoziemska, ale czuje się Polką, skutecznie propaguje muzykę polską, mówi Francuzom
o Polsce, opiekuje się serdecznie polskimi robotnikami, którzy się do niej zwracają. Żar-
tem mówi o sobie, że jest nieoficjalnym konsulem polskim w Rennes. Rennes to stolica
Bretanii, a Bretania jest bardzo nabożna; toteż p. Krzyżanowska dba nie tylko o ciało, ale

Spowiedź

i o duszę naszych wychodźców. Aby ułatwić spowiedź tym, którzy słabo władają ancu-
skim językiem, sama sporządziła dla nich rachunek sumienia polsko-ancuski i dała go
odbić w tysiącach egzemplarzy. Mam egzemplarz tego oryginalnego „Polaka we Francji”:
nie zapomniano tam o niczym. Oto niektóre z  wyszczególnionych grzechów: „Wyga-
dywałem na Kościół święty. Złościłem się. Zazdrościłem”… (Mój Boże, jak mi to przy-
pomniało lata moich dziecinnych spowiedzi, kiedy to spowiadałem się księdzu, że „byłem
próżny, myślałem, że jestem ładniejszy od innych”… ). Aż pięć punktów tego rachunku
sumienia dla naszych Antków przypada na grzech nieczystości: „Miałem dobrowolnie
nieprzyzwoite myśli. Robiłem rzeczy nieprzyzwoite sam, z osobą wolną, z osobą zamężną
(żonatą)” etc.

Ale panna Krzyżanowska to raczej miły wyjątek. Większość potomków emigranckich

rodzin to już zupełni Francuzi o polskich nazwiskach, jak np. bracia Slizewicz (wymawiają
ich tam Slizwix), bankierzy w Toulonie, którzy przez pamięć swego pochodzenia wydali na
moją cześć „ n

gne

onne r”, ale też na tym się ich polskość kończy. Zupełnym

Francuzem jest znany pisarz i działacz Żyromski etc.

Fakt, że towarzystwo e

i

e

o ogne rozpostarło w znacznej mierze swoją

działalność na prowincję, dowodzi ze strony pani Rozy Bailly znakomitego wyczucia po-
trzeb propagandowych. Bo to, co o nas wie i myśli prowincja, to nie jest rzecz obojętna.
Prowincja to wyborcy, to skład parlamentu, to opinia kraju.

W jaki sposób „Różyczka”, którą czytelnicy moi już poznali i pokochali z poprzed-

niego felietonu, bierze się do dzieła? Oto jak. Objeżdża Francję z doskonałym odczytem
o Polsce. Następnie organizuje. Upatruje sobie jakąś wybitną jednostkę w mieście i robi
z niej prezesa miejscowej filii Przyjaciół Polski; prezes organizuje resztę. Kogo upatrzy na
ten cel, to zależy od okoliczności. Na Południu prezesi są to (tak się złożyło) generałowie;
w Alzacji dygnitarze sądowi, w Mâcon prezes Akademii, w Nantes wybitny adwokat,
w Rennes profesor uniwersytetu. Prezes filii w Colmar, prezydent sądu apelacyjnego,
p. Bonfils-Lapouzade, uważał za obowiązek przyjąć tę godność i poświęcić się pracy dla
Polski, gdyż dziadkowi jego ocalił Polak życie za wojen napoleońskich… Różyczka zna na
wylot nastroje ancuskie, umie wyzyskać i zainteresowanie Polską dzisiejszą, i sentyment
do dawnej.

Tych filii prowincjonalnych jest, jak wspomniałem, : imponująca cya, i wciąż

powstają nowe. Wyobraźmy sobie doniosłość tego: Francję pokrytą siecią organizacji,
które mogą na zawołanie ściągnąć publiczność, urządzić odczyt czy wiec, które dzięki
udziałowi wpływowych osób mają na swoje usługi miejscową prasę, salę do dyspozycji,
poparcie władz, etc. Każde słowo rzucone z centrali paryskiej może natychmiast rozejść
się po całej Francji. Ależ to jest potęga! I zrozumiała staje się mądrość Różyczki w tym,
aby organizację tę uczynić wyłącznie ancuską: tylko taka organizacja mogła osiągnąć
to, o czym, dla zrozumiałych przyczyn, nie mogłaby, nawet przy największej gorliwo-
ści, marzyć polska propaganda. Inna rzecz, że nasze władze powinny uczynić wszystko,
aby w drodze ścisłego kontaktu z tym nieocenionym Stowarzyszeniem korzystać z jego
organizacji i starać się o to, aby praca pani Bailly mogła być najwydatniejsza. Mógłbym
o tym wszystkim niejedno powiedzieć p. ministrowi spraw zagranicznych, ale cóż, kiedy
się mnie nie pyta…

Osobiście wyniosłem z mojej wędrówki prowincjonalnej najmilsze wrażenie. Pomi-

jam przyjemność osobistą; ale miłe mi było poczucie usług, jakie można tą drogą oddać
naszej sprawie. Bawiło mnie zdumienie, z jakim się spotykałem, przewrót, jaki czyniłem
w pojęciach ancuskich prowincjałów o Polsce. Idąc na polski odczyt propagandowy,
Francuz nastraja się raczej na ton łzawego współczucia; ostatnia rzecz, której się spodzie-
wa, to że się będzie śmiał, że się będzie bawił. Polska wesoła, optymistyczna, tęga, przy-
nosząca coś Francji, zamiast ją o coś prosić, była dla nich nowością. Zarazem umacniało
się w nich przekonanie, że sympatie i powinowactwo duchowe między Francją a Polską są

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej

background image

czymś żywym, realnym, a nie legendą ze starej ryciny. I miło mi było czuć, że Polska na
długo (bo prowincja długo przetrawia swoje wrażenia) staje się w danym mieście aktual-
nością, miło mi było widzieć w całej prasie wieloszpaltowe artykuły zatytułowane, jak np.
w Marsylii: „Niech żyje Polska, panowie!” Miło mi było słyszeć toasty na cześć Polski,
na cześć prezydenta Republiki Polskiej, wznoszone przez prefektów i burmistrzów. No
i wina przy tych toastach też były nie do pogardzenia.

Po uroczystości w Sorbonie stanowisko prasy warszawskiej było dość oryginalne.

Można by przypuścić, że są rzeczy, przy których „polityka”, lub to, co tutaj nazywają
polityką, się kończy; gdzie tam! Nasza prasa „prawicowa” znalazła tu temat jedynie do
dziecinnych szykan. („Jeden korespondent pisze, że w Sorbonie było  osób, dru-
gi, że , podczas gdy wiadomo jest (!), że wielki amfiteatr Sorbony mieści niespełna
 osób; jeden pisze, że minister Marin przypiął Boyowi krzyż na początku, a drugi,
że na końcu, kto tedy e g ? etc., woła pewna gazetka, a najzabawniejsze jest, że na tle
stosunków paryskich uroczystość w Sorbonie miała charakter wybitnie „prawicowy”…)
Szereg pism uważał za stosowne zakonspirować mój objazd po Francji głębokim milcze-
niem. Nie dla próżnej chwalby tedy, ale ponieważ misja moja była poniekąd publiczna,
pozwolę sobie przytoczyć pewien dokument, świadectwo efektu mojej wędrówki. Jest to,
w skróceniu, list prof. Duhain, prezesa akademii w Mâcon, pisany do pani Rozy Bailly
po mojej bytności w tym mieście:

„Droga pani.
Boy oczarował słuchaczy, Boy stał się przyjacielem makończyków. W isto-

cie, w niedzielę p. Żeleński odniósł w naszym mieście ogromny sukces
i z wielką radością staję się tu tłumaczem  osób, które go słyszały, okla-
skiwały, witały.

W sobotę wieczór byłem na dworcu, p. Żeleński przyjechał nieludzko

zmęczony, ale dobrze przespana noc wróciła mu jego dobry wygląd i werwę.
Zjadłem śniadanie z nim w hotelu, po czym zabrałem go do siebie na kubek
szampana i czarną kawę. Dowcip i czarująca oryginalność naszego polskiego
prelegenta objawiły się już naszym przyjaciołom i byliśmy od razu pewni, że
zachwyci słuchaczów.

…Od pierwszych słów Boy trafił do serca makończyków, mówiąc im,

że przed podróżą do Francji, chcąc poprawić sobie akcent, czytywał głośno
„Jocelyna”: nie można było bardziej ucieszyć dusz makońskich.

Oklaskiwano go bez końca, co najmniej trzydzieści albo czterdzieści razy.

We czwartek na posiedzeniu postawię wniosek, aby p. Boya-Żeleńskiego
mianować członkiem honorowym naszej Akademii.

Kiedy, zeszedłszy z estrady, wróciliśmy na salę, aby posłuchać koncer-

tu po odczycie, oklaski i brawa wybuchły na nowo: nasz sympatyczny Po-
lak, uśmiechnięty i zmieszany, był widocznie wzruszony. Wieczorem przy
obiedzie, w którym brał udział nasz prefekt, Boy czarował swą werwą i po-
żegnaliśmy go na dworcu z żalem w sercu, że tak piękny dzień już uleciał.
Wyznaję, że pani przyjaciel Boy podbił mnie zupełnie i bardzo mi żal, że że-
gnając się z nim nie uściskałem go tak, jak się ściska brata albo najlepszego
przyjaciela”.

Otrzymując takie listy, Różyczka bierze mapę Francji i proponuje mi ni mniej ni

więcej jak  miast. „Lepszej propagandy dla Polski nie znajdę'', powiada.

— Ależ, Różyczko, odpowiadam ze śmiechem, nim dojadę do ostatniego, będę już

zgrzybiałym starcem, przestanę być czarujący!

Ale obiecałem wrócić w jesieni, oczarować jeszcze kilkanaście miejscowości.
Ci, którzy mnie znają w Warszawie nieśmiałym, milczącym i zamkniętym, z trudno-

ścią wyobrażą mnie sobie w tej roli. Ja też sobie w duchu powtarzałem te wiersze z Pana

ier

o r

o er

o

i

i

e r e

o r

o r n ji

o r

i

obie

en

g o no o e n

nie o n b o b rdziej

ie

o

i — Mâcon jest to rodzin-

ne miasto Lamartine'a przesiąknięte tradycjami poety, który był trzykrotnym prezesem tamtejszej akademii.
[przypis autorski]

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej

background image

Tadeusza: „Zdziwili się obecni patrząc na Robaka, skąd mu się wzięła mina i wesołość
taka”… Wszystko dla Ojczyzny. Ale co mnie to zdrowia kosztowało!…

  

 

 



W poprzednich felietonach spłaciłem dług nastrojom społecznym, czy wolno mi teraz
będzie skreślić parę słów wrażeń osobistych? Należy się to ode mnie delikatności mo-
ich znajomych, z których każdy mówi mi: „Nie będę pana męczył pytaniami, bo pewno
pan to wszystko opisze”. Ale od czego zacząć, kiedy mi się wszystko po trosze w głowie
poplątało, wszystko stopiło się jak lody w jedną bryjkę, będącą symbolem mojego życia,
splątanego z rzeczy serio i mniej serio. Więc jednego dnia Sorbona, tłum publiczności,
orkiestra, posągi wielkich ludzi, ambasadorowie, ministrowie, Akademicy, a na środku
ja nieborak z nieokreślonym uczuciem psa w kręgielni. Nazajutrz inny obraz: recepcja
u studentów ancuskich, gdzie kochane chłopcy śpiewają mi pieśni, od których uszy
więdną. I znów nazajutrz śniadanie na moją cześć w polskiej ambasadzie, przy stole cały
podręcznik literatury ancuskiej, same tuzy, przyjęcie w najwyższym stylu, lokaje dys-
kretnie szepcą do ucha nazwę i rok nalewanego wina, przed gościem po sześć widelców,
do każdej rzeczy inny. Cały czas zerkam na Flersa siedzącego naprzeciwko, obserwuję,
którym widelcem co bierze i naśladuję go ślepo: taki to się nie pomyli. Ambasadoro-
wa mówi o Montaigne'u, ambasador mówi o Pascalu, takie czasy! Nazajutrz charleston
w Grand-Écart, gdzie bardzo dystyngowana cudzoziemka choruje mi sposobem mor-
skim na rękaw od smokinga: kiedym się nazajutrz na to żalił przed przyjacielem moim,
Francuzem, odpowiedział mi tonem delikatnego wyrzutu: „

i

on

er, czy to jest

miejsce dla oficera Legii Honorowej?” Nazajutrz przemawiam w Maçon, gdzie zostaję
członkiem Akademii, koledzy moi Akademicy odprowadzają mnie wieczór na kolej, ra-
no wysiadam w Monte-Carlo, gdzie wygrywam trzy razy numer en ein, zjadam obiad
z piękną panią Laurą, wracam do kasyna, postanawiając grać rozsądnie, wskutek czego
przegrywam prawie wszystko z powrotem, i nazajutrz jestem w Tulonie, gdzie imieniem
ziomków wita mnie na dworcu p. Edward Ligocki. Czyż nie miałem racji mówiąc o nie-
rozerwalnym splocie rzeczy serio i mniej serio?

Wieczorem w Tulonie pokazują mi historyczną niemal kawiarnię, gdzie siadywały no

e i e

i e , „nasze sojuszniczki”, z powieści Claude Farrère'a. Siadam w kąciku i rozglą-

dam się po sali. Może się coś zepsuło od czasów Farrère'a, ale widzę same zdziry. Patrzę na
nie niemal z rozrzewnieniem. Chciałbym im powiedzieć: „Czemu mnie nie witacie? To ja,
siostra wasza, dziwka, dobrze znana w Kielcach i w Radomiu, która wyrwana z ojczyzny
przyjechała, zawadziwszy o Paryż, obrabiać portowe miasta… Komu by się ta metafora
wydała nie dość jasna, tego odsyłam do książki mojej pt. re erie i do zawartego w niej
artykuliku „Mój objazd pasterski”. Bo ta książka właśnie była początkiem wszystkiego.
Dano ją „Różyczce”, skoro się poduczyła po polsku, przeczytała mój odczyt

o

e

i er e , i zwróciła się do mnie, czy bym nie powiedział w Paryżu czegoś w tym ro-

dzaju, ale dla Francuzów. Zgodziłem się, nie przypuszczając, że moja gawęda ma się stać
osią uroczystości na tę skalę. I kiedy o tym dziś jeszcze myślę, nie mogę się wstrzymać

Koń

od podziwu dla odwagi i literackiej intuicji Różyczki, która nie bała się puścić ie onego

oni

pod kopułę Sorbony. Ale Różyczka lubi ryzyko. Śmiałem się z niej potem, że

kiedy siedziała na estradzie nabitej dostojnikami, wlepiała we mnie wzrok z miną człowie-
ka, który postawił  anków na konia i ściga go oczyma, czy dojdzie, czy też połamie
nogi.

Doszedłem, wziąłem parę przeszkód, w czasie których sala zaniepokojona wstrzymy-

wała oddech, a potem parskała śmiechem, i znalazłem się w dobrej formie u mety. Stary
Doumic machnął chorągiewką, ogłaszając zwycięstwo, minister Marin zaprowadził mnie
do wagi, trybuny grzmiały od oklasków, a ja zdyszany, parujący, nadstawiałem kopyto
gratulantom. Pamiętam jakieś starsze damy, które ściskały mi ze łzami rękę, mówiąc tyl-
ko: „Polka! Polka!” jedyne słowo, jakie umiały niebożątka, widocznie córki czy wnuczki
emigrantów.

Co ja dziś za rzeczy wypisuję! Dziwka, koń, czy to jest styl dla oficera Legii Honoro-

Zabawa

wej, powiedziałby mi mój ancuski przyjaciel. Ale przebaczcie mi, czytelnicy; to reakcja:
sześć tygodni reprezentowałem, sześć tygodni byłem przyzwoity, dobrze wychowany, bez

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej

background image

zarzutu. To, mimo wszystko, ciąży. Człowiek może w Warszawie robić paryżanina, ale
w Paryżu czuje się po trosze dzikusem, człowiekiem Wschodu, jaraczem: ciąży mu to
doskonałe uregulowanie form życia. Oczywiście w zetknięciu z Francuzami, bo istnieje
drugi osobny Paryż dla cudzoziemców. Ale Francuzi są szalenie uporządkowani. Wszyscy
piją wino, ale nikt się nie upija; wszyscy się śmieją, ale w pewnych granicach; wszyscy się
bawią, ale nigdy do jutra rana. Nie zdarzyło mi się widzieć najmniejszego przekroczenia
tych norm nałożonych przez nawyk wytężonej pracy i przez wiekową kulturę zabawy.
I przyznaję, że dławiłem się po trosze w tym rozsądku. Wówczas wymykałem się do
rosyjskiej knajpki, gdzie przy bałałajce zawodzą tęskne pieśni, gdzie człowiek jak ów Pro-
tasow w

r ie powtarza w duszy: „Śpiewaj, Masza! Śpiewaj ciągle! ach, byle tak

trwało”… Albo do zacisznych barów, gdzie sucha Ameryka zalewa się kunsztownie mie-
szanymi koktajlami. Albo do pewnego sympatycznego lokalu, gdzie w stłoczonej izdebce
Murzyni oszalałym rytmem kołyszą do tańca pederastów i lesbijki. Dziwnym prawem
kontrastu, zawsze w tej norze czuję jakiś przypływ zdrowia moralnego, powiew tężyzny.
To wszystko to ów Paryż cudzoziemców; udział Francuzów w tych zabawach jest zniko-
mo mały. W czasie mojej niezawinionej przygody w Grand-Écart miałem z dziesięcioro
towarzyszy niedoli, powstał krzyk, pisk, jak przy tonięciu okrętu, ale zarazem istna wieża
Babel cudzoziemskich języków i akcentów.

Ten sam, nawet jeszcze większy umiar w zabawie istnieje na prowincji. Przyjmowa-

ny wszędzie najserdeczniej, karmiony, pojony, ale nigdy poza określoną porę, nigdzie
nie spotkałem człowieka, który by mi powiedział z serca po przepisowej godzinie: „No,
teraz chodźmy się napić”. Zwłaszcza dla żonatych ludzi rygor jest bezwzględny. Kiedy
w Aix-en-Provence siadaliśmy o wpół do ósmej do obiadu, pytam się, jaki będę miał
powrót do Marsylii. Mówią mi: „ostatni pociąg odchodzi o  wieczór, potem jest jeszcze
autobus z kasyna o ; ale to już pewnie dla pana będzie późno, no i ci panowie są żona-
ci…” Wyobraźmy sobie u nas przy tej samej temperaturze serdeczności: sądzę, że autobus
z kasyna odjechałby próżny, a ja na drugi dzień rano, w kapeluszu na bakier, wypiwszy
moc bruderszaów z ludźmi, o których nie wiem, jak się nazywają, gramoliłbym się do
wagonu.

Pewien profesor na prowincji, który traktował mnie jak luminarza, powiedział mi:

Polak, Pozycja społeczna,
Artysta

„To takie miłe u pana, że pan, przy pańskim stanowisku, zachował w sobie coś z cyga-
nerii. — Drogi panie, odpowiedziałem, cała Polska to jest wielka cyganeria. Nigdy nie
mieliśmy czasu ani sposobności wyrobić w sobie cnót burżuazyjnych. Drogi wytyczali
nam poeci, jedyną naszą rzetelną produkcją była sztuka, a inteligencja rekrutowała się ze
zbankrutowanej szlachty. To nasz wdzięk”.

I ten cygański wdzięk ujmuje każdego Francuza, który zabawi jakiś czas w Polsce.

Widziałem sporo takich, którzy byli u nas: wszyscy zachowali najmilsze wspomnienie.
Bo Francuz, gdy znajdzie się w Polsce, polaczeje bardzo łatwo. Wie, że mu to nie zaszko-
dzi, jest na wakacjach, jest mu to miłym wytchnieniem po rygorach ancuskiego życia.
Spędza tych kilka tygodni w atmosferze rozlewnej serdeczności i wspomina je potem
długo. Znałem młodego adwokata na Południu, który był miesiąc w Polsce z wycieczką
studentów: nie przestaje mówić o tym pobycie, wspomina go jak poezję swego życia. To
także nieoceniona Różyczka organizuje takie wycieczki: powinno by się czynić wszyst-
ko, aby ich było jak najwięcej, bo ci nasi goście stają się potem rozsadnikami polskich
sympatii.

Zwracam uwagę, że zakończyłem felieton nuta społeczną.

ż

Następny dzień spędziłem w królestwie studentów; zaproszono mnie w dwa miejsca: do
słynnej i

ni er i ire i do stowarzyszenie studentów paryskich przy ulicy La Bucherie.

Dwa różne światy! Niebo i piekło; uspokójcie się, piekło najsympatyczniejsze w świecie.

i

ni er i ire, Miasto Uniwersyteckie — to niebo. Niebo higieniczne, wzorowo

urządzone, pełne cnót i zalet. Jest to wielka fundacja o międzynarodowym charakterze,
licząca zaledwie parę lat istnienia, miasto przyszłości. Oto, jak powstało, jakie są jego
pobudki i cele.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Uniwersytet paryski ma obecnie przeszło   słuchaczy, z tego więcej niż  

cudzoziemców. Tyle sam uniwersytet, nie licząc wielu uczelni zawodowych. Ta olbrzy-
mia masa młodzieży żyje i pracuje przeważnie w opłakanych warunkach; źle mieszkają,
źle jedzą, zabijają się zarobkową pracą; niejeden przyszły geniusz może zmarnieć w tych
warunkach.

Najbardziej palącą w ostatnich czasach była, jak wszędzie, kwestia mieszkaniowa. Otóż

znalazł się człowiek — był nim p. Emil Deutsch — który ofiarował uniwersytetowi pary-
skiemu  milionów anków z warunkiem zbudowania domów studenckich na gruncie
dawnych fortyfikacji przy bulwarze Jourdan, w najzdrowszym punkcie Paryża. Zakupio-
no olbrzymi teren,  hektarów gruntu:  przeznaczono na domy mieszkalne,  na park
i tereny sportowe. Oto zaczątek Miasta Uniwersyteckiego.

Wedle intencji fundatora, Miasto Uniwersyteckie ma służyć młodzieży wszystkich

krajów. Jest w tym głęboka myśl: rozwinąć, skupiając i zbliżając młodzież ze wszystkich
stron świata, ducha wszechbraterstwa, koleżeństwa w pracy i w zabawie, ducha interna-
cjonalizmu w szlachetnym pojęciu. Zarazem najstarszy uniwersytet świata miał odzyskać
swój charakter, który posiada od XII wieku.

Każda narodowość, która okaże gotowość zbudowania tam swego domu, otrzymuje

na ten cel potrzebny grunt. Jakoż niebawem, dzięki ofiarności państwa Biermans-Lapo-
tre, powstał, kosztem  milionów anków, dom studentów belgijskich: po nim świeżo
otwarty dom Kanadyjczyków. Posypały się dary na dom Argentyńczyków, na dom wy-
chowanków École Centrale, na dom wychowanków Szkoły Rolniczej w Paryżu, na dom
studentów amerykańskich, angielskich; wybierają sobie tereny Szwajcarzy, Holendrzy,
Hiszpanie, Kubańczycy. Miasto rośnie jak na drożdżach. Niebawem będzie liczyło  
mieszkańców.

Celem tego Miasta jest, aby uczeń znalazł w nim wszystko, dom, pracę i zabawę.

Proste, ale miłe pokoje różnią się od tego rodzaju zakładów zręczną kokieterią; każdy
jest nieco odmienny, nawet obicia ma inne, iżby uniknął wyglądu koszarowego i stał się
przytulnym dla mieszkańca. W osobnych gmachach mieści się tania a zdrowa restauracja,
biblioteki, miejsca zebrań, koncertów, odczytów. W olbrzymim parku tereny dla zabaw
i sportów.

Organizatorowie nie tają, że pragnęliby udziału wszystkich narodów w tym dziele.

Szczególnie pragnęliby widzieć tam dom polski. Prosili mnie wprost, abym, wróciwszy
do kraju, poruszył tę ideę. Liczba Polaków studiujących w Paryżu zawsze była znaczna;
Paryż ma w dziejach naszego duchowego życia niezapomniane karty przeszłości i wciąż
żywą teraźniejszość. Byłoby dziwne, gdyby Polski miało braknąć w tym zespole. Dom
polski powinien stanąć w tym Mieście Uniwersyteckim, czy to funduszem rządowym, czy
też prywatną ofiarnością. Może się znajdzie ktoś, kto zechce imię swoje zapisać w trwałym
i szlachetnym dziele?

W inny zupełnie świat wchodzę w

erie, domu Stowarzyszenia studentów

paryskich. W Mieście Uniwersyteckim byliśmy niejako poza Paryżem, na samym jego
krańcu, wszystko tam oddycha nowoczesnością, higieną, klasztornym niemal porząd-
kiem. Tutaj jestem w sercu Paryża, w gmachu przerobionym z jakiegoś starego klasztoru,
przez okno na szczycie domu widać wieżę Notre-Dame, w dole ciasne uliczki Dzielnicy
Łacińskiej… Czuje się człowiek przeniesiony w jakieś czasy Villona, w czasy żaków-psot-
ników, w średniowiecze…

Niedziela, dzień zabawy, odpoczynku. W jednej sali dancing, gdzie wciągają mnie we

wściekłą r n o , przy której raz po raz ktoś leży na ziemi. Przypominają mi się dawne
farandole, tańczone het na szczycie Montmartre, w

o in e

e e, kiedy to się

jeszcze nie śniło o dancingach i kiedy jedynie Bullier i Moulin de la Galette parę razy na
tydzień od  do  otwierały podwoje dla tańca. W drugiej sali, w barze, hałas, krzyk nie do
opisania; to studenci urządzają sobie wyścigi dookoła na krzesełkach. Obchodzę wszystko:
salę do pracy, gdzie mimo niedzieli siedzi nad książką po kilka osób; dalej bibliotekę,
mieszczącą się pod kopułą starej kaplicy. Oryginalna na wskróś figura to bibliotekarz,
typ żelaznego studenta, zresztą ukończony prawnik, który wszakże absolutnie nie chciał
przejść do zawodowego życia i został przy studentach. Uznając, że tak wytrwała wola
próżnowania to już nie kaprys, ale prawdziwa wokacja, studenci utworzyli mu synekurę

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

bibliotekarza, na której zdołał dojść do wcale poważnego wieku. Jest żywym zbiorem
piosenek studenckich i robi honory domu.

Ach, te piosenki studenckie! Nie wiem, kto puścił tam plotkę, że ja, jako tłumacz

Rabelais'go, lubię te najostrzejsze: jakoż kochani chłopcy przygotowali się, aby mi do-
godzić w tej mierze. Było czego słuchać. A pieprzykiem studenckich piosenek dzisiaj jest
i to, że powstawały one w epoce, kiedy nie było studentek; dziś śpiewa się je oczywiście
w ich obecności, często przy ich wtórze. Panienki zachowują przy tym zupełną powagę,
taką jaką ma młoda i skromna słuchaczka medycyny, studiując atlas anatomiczny: to na-
leży do czynności naukowych. Na stole zastawionym w starej kaplicy pojawia się armia
butelek szampana: wszak zaproszono mnie na o r

onne r! Tam to, otoczony krę-

giem studentów, wznoszących chórem „ n i

o ”, wykonałem ów taniec solo, który

tak poetycznie opisała w korespondencji swojej p. Aurelia Wyleżyńska, jako „połączenie
pierwiastku benedyktyńskiego z dionizyjskim”.

Wypytuję tutejszych studentów o Miasto Uniwersyteckie, ciekaw jestem, co sami

młodzi o nim myślą. Mówią o nim z uznaniem, ale czuć, że student z

erie nie-

łatwo dałby się tam zapakować. Bo ta organizacja, przez to samo, że jest zakrojona na
olbrzymie rozmiary, musi mieć w sobie coś fabrycznego, coś dość obcego duchowi pary-
skiej studenterii bodaj przez swą doskonałość. Ta jednostajność, te rygory, te regulaminy,
te oznaczone godziny powrotu… Francuski student umie sobie nałożyć rygor sam, ale nie
bardzo znosi, aby mu nakładał kto inny.

Miasto Uniwersyteckie, to przyszła Pan-Europa, dzieło mądre, logiczne, bogate w przy-

szłość; La Bucherie, to Paryż, to Francja, jakże urocza w swojej radości życia, jak tęga
pod swymi pozorami lekkości! I przypomniał mi się ustęp z

r

, którego świeżo

przekładałem, gdzie wielki pisarz powiada z wyraźną myślą o Francji:

„Gdyby istniał na świecie naród łatwy w obcowaniu, serdeczny, pełen radości życia,

smaku, swobody w wymianie myśli; naród żywy i miły, czasem nieopatrzny, często lek-
komyślny; przy tym odważny, szlachetny, szczery, z poczuciem honoru, nie należałoby
pętać prawami jego obyczaju z obawy, aby nie spętać jego zalet. Jeżeli charakter jest
dobry, cóż znaczą pewne wady, które się z nim łączą?

Można by tam bardziej trzymać w karbach kobiety; stworzyć prawa, aby poprawić

ich obyczaje i ograniczyć zbytek; ale kto wie, czy nie zgubiłoby się przy tym niejakiego
smaku, który jest źródłem bogactw narodu, i dworności, która doń ściąga cudzoziemców?

Niech ktoś wszczepi ducha pedanterii w naród z natury wesoły, państwo nie zyska na

tym nic, ani na wewnątrz, ani na zewnątrz. Pozwólcie mu robić rzeczy płoche poważnie,
a rzeczy poważne wesoło.”

Tak mówi roztropny Monteskiusz. Nie bądźmyż surowsi od niego.

 

Opisując przyjęcie u studentów paryskich w

erie, zapomniałem dodać, że w sto-

warzyszeniu tym istnieje grupa Przyjaciół Polski, w ścisłym związku z centralą e

i

e

o ogne. Różyczka i tam dotarła.

A teraz róbmy plotki. Zauważyłem, że wszyscy przepadają za plotkami, a nikt się do

Plotka

tego nie chce przyznać. Trzeba to przełamać.

Przy tym w tym wypadku plotki mają głębszy sens. Dla narodów żyjących z dawna

normalnym życiem państwowym tego rodzaju międzynarodowe występy są czymś zwy-
czajnym; dla nas wszystkie kroki na arenie światowej są nowością, są pierwszym kapitałem
doświadczeń. Kiedy syn wraca z pierwszego balu, budzi matkę i opowiada wszystko „jak
było”.

Chcę mówić dziś o stosunkach. Czytelnik przypuszcza zaraz coś nieprzyzwoitego.

Wcale nie. Mówię o innych stosunkach.

Stosunki w Paryżu są łatwe i trudne. Każdy tam nosi pancerz banalnej grzeczno-

ści, zapewne konieczną samoobronę w zetknięciach zdawkowych; prostotę, serdeczność,
uczynność chowa na stosunki prawdziwe.

Ale też nie o tych stosunkach chcę dziś mówić. Będę mówił o wysokich stosunkach.

I tam też te same przeciwieństwa. Wrażenie takiego zabawnego kontrastu zachowałem
z mego zetknięcia (bagatela!) z dwoma ministrami.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Jednego dnia pani Bailly powiada mi, że chciałaby mnie zaprosić na śniadanie z mi-

nistrem Marin. Czuję się wielce zaszczycony. Pytam się, gdzie?

— U Bartka.
Zdziwiłem się nieco w duchu. Ten potężny minister u Bartka!

r e jest to taniutka

„oberża polska” przy ulicy Royer-Collard, mała tak, że zmieści się tam z trudem trzydzie-
ści osób na ważkich ławeczkach, miła, ale arcystudencka, co może być najskromniejszego.
Stawiam się tedy u Bartka; o oznaczonej godzinie wchodzi minister, olbrzym z sumia-
stym wąsem, z teką (teką ministerialną!) pod pachą. Wchodzi z najnaturalniejszą miną,
jakby był jeszcze studentem, który jest w Dzielnicy Łacińskiej u siebie w domu. Siadamy
we czwórkę na ciasnych ławeczkach: czwartym jest jeden z najwpływowszych posłów, wi-
ceprezes grupy Przyjaciół Polski w parlamencie. Rozmowa najswobodniejsza w świecie,
mówimy o humorze, o piosence, o śmiechu; minister gawędzi wesoło, wspomina, jak
raz, jako poseł, zażył z mańki wyborców, opowiadając im w chwili bardzo niebezpieczne-
go głosowania pieprzną anegdotę, którą ich tak rozbawił, że uchwalili mu wszystko, co
chciał; dopiero na drugi dzień robili mu wyrzuty, że ich wziął na kawał. Jemy barszcz,
zrazy, siedzimy długo przy kawie. Żegnam ministra z tym uczuciem, że, gdybym miał
kiedy do niego interes, walę prosto jak do starego znajomego.

Innego dnia mówi mi Różyczka: „Postarałam się dla pana o audiencję u ministra

Herriot, należało się koniecznie, aby on pana przyjął. Wyznaczono nam godzinę na wpół
do dwunastej, tak że nie będziemy czekać”.

Przybywamy o wpół do dwunastej. Poczekalnia przepełniona. Ludzie z wielkimi bro-

dami, jakich się już nigdzie nie widuje; domyślam się, że to delegacje profesorów z pro-
wincji (Herriot jest ministrem oświaty). Dowiadujemy się, że brodacze koczują tu od
 rano. Z boku siedzi młoda kobieta z pękiem kwiatów, zapewne dla ministra. Przezor-
na osoba wzięła wrzosy, jakby w przeczuciu, że inne kwiaty zwiędłyby, nim się doczeka
swojej kolei.

— Kiedy się będzie można dostać do p. ministra?
— Nie wcześniej, niż za dwie godziny.
Fatalne! Na pierwszą zamówił mnie p. Stephane Aubac („Polak, choć się po ancusku

zdobił”, Sagalas London a Bałabanówka, najuczynniejszy człowiek w świecie) na śniadanie
z dwoma potężnymi dziennikarzami: Muret, eb

, i Finot, e e

on i e.

— Coś trzeba zrobić, Różyczko.
— Chodźmy do pana Ripault, to wielki przyjaciel Polski.
Idziemy do szefa gabinetu, p. Louis Ripault, który świeżo wydał bardzo interesującą

książkę en n

o r en e

r n e e

o ogne (gdzie mieszczą się wszystkie dokumenty

tyczące stosunku Francji i Polski w czasie wielkiej wojny, wraz z tymi, które były swego
czasu skonfiskowane w dziennikach przez ancuską cenzurę. Przedmowę do tej książki
napisał minister Herriot).

P. Ripault przyjmuje nas bardzo serdecznie, gawędzimy o sprawach polskich, zaprasza

mnie do Châtellrault, gdzie jest merem, wreszcie wydaje polecenie woźnemu, aby nas
wprowadził do ministra zaraz. Wracamy do poczekalni. Złudzenie! Szef kancelarii swoje,
woźny swoje. Raz po raz wpuszcza brodaczy, a my siedzimy. Zaczynam pojmować głęboką
filozofię damy z wrzosami.

Już po pierwszej. Mówię do Różyczki: — Chyba już pójdę, bo tamci panowie to

dziennikarze, mają o mnie pisać artykuły, będą głodni, źli, i to się na mnie odbije, a mi-
nister co? ume, puc!

Różyczka rozumie życie. — Chodźmy, mówi. Zostawi pan u woźnego bilet.
Idziemy do woźnego. — Żałuję bardzo, że już nie mogę czekać, powiadam, chciałem

tylko na minutę złożyć uszanowanie panu ministrowi, zostawiam moją kartę.

Woźny spogląda na mnie badawczo. Widocznie egzamin wypadł pomyślnie, bo mówi:
— Skoro pan tylko na chwilę, to postaram się pana wpuścić przed delegacjami. (Ileż

tych delegacji⁉). Może państwo pozwolą do pana sekretarza.

Wchodzimy do sekretarza; Różyczka tłumaczy mu naszą historię. — Naznaczono nam

audiencję na wpół do dwunastej…

Sekretarz rozkłada bezradnie ręce. Delegacje czekają od dziewiątej…
W tej chwili rozlega się dzwonek telefonu. Sekretarz bierze słuchawkę, rozmawia

chwilę, poczym śmieje się i mówi:

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

— To ten poczciwy Aubac dowiaduje się, co się dzieje z panem Boyem, bo tamci

panowie są głodni. To już chyba muszę pana wpuścić.

Zagląda przez boczne drzwi, trafia na chwilę, w której między jedną a drugą audiencją

Urzędnik

nie ma nikogo, i wpycha mnie bez żadnej zapowiedzi do pokoju ministra. Znajduję się
naprzeciwko krępego mężczyzny w sile wieku, który patrzy na mnie, nie wiedząc, kto
jestem, i w jakich zamiarach się tam znalazłem. Ja patrzę na niego. Patrzymy na siebie.
Minister robi wrażenie człowieka nieludzko zmęczonego i wzburzonego zarazem, głowa
mu się trzęsie, oczy ma nabiegłe krwią, wygląda na to, że miał przed chwilą jakąś bardzo
niemiłą rozmowę, że krzyczał, może kogoś wyrzucił za drzwi i jeszcze nie przyszedł do
siebie.

Sytuacja krótka, ale kłopotliwa. Szczęściem wpada do gabinetu Różyczka i widząc,

co się dzieje, na gwałt zagaja: Mam zaszczyt panu ministrowi przedstawić… pan Boy-
-Żeleński… o którym pan minister…

Minister patrzy na mnie nieprzytomnie, oddycha ciężko i zduszonym głosem mówi:

e i

e i ¹⁰

Różyczka ciągnie swoją litanię dalej: — Który… którego… któremu… etc.
Minister wyciąga do mnie rękę: — e i

e i

Francja jest panu wdzięczna…

Patrzę na niego i żal mi go serdecznie. I myślę w duchu: czy to warto wybierać naj-

zdolniejszych ludzi na ministrów, aby ich używać potem do takich zajęć? O, rozrzutna
demokracjo!

— Francja jest panu wdzięczna…
Naraz błyska mu w zmęczonej głowie zbawcza myśl, temat do rozmowy:
— Niech pan przyjedzie w niedzielę do Lyonu. Patrzę niespokojnie na Różyczkę.
— Panie ministrze, powiada, pan Żeleński niestety nie może, jutro wyjeżdża do Al-

zacji, w sobotę ma być w Colmar…

Minister oddycha ciężko. — To nic… To nic… niech pan przyjedzie w niedzielę do

Lyonu.

— Ekscelencjo, niestety…
Minister zniechęcony rozkłada ręce, po czym wyciąga do mnie prawicę. Audiencja

skończona. Wypadam jak student z klasy, ciągnę Różyczkę tanecznym krokiem przez
poczekalnię (pani z wrzosami wciąż czeka), mam ochotę uściskać woźnego, portiera.
Brodacze patrzą na nas z zawiścią. Rzucam się w taxi i pędzę na śniadanie. Ależ tam
muszą być głodni, muszą kląć!

Zastaję wszystkich w dobrych humorach, na terasie Webera; słońce świeci, opalizując

kieliszki z wermutem.

Oprócz p. Aubac i dwóch dziennikarzy jest i p. Ripault, ten sam, u którego byłem

przed godziną. Pyta, czy się dostałem do ministra. Opowiadam mu, śmiejąc się, moją
audiencję. — Niech się pan kłania ministrowi, dodaję, i niech mu pan powie, że czytałem
jego książkę o pani Recamier, ale nie powiedziałem mu tego, żeby nie wyglądało, że
schlebiam władzy.

— O, to szkoda, że mu pan nie powiedział, to by go bardzo zajęło; e

n o

e e

e re .

— Czemu pan mnie nie wspomniał, że pan chce widzieć ministra, mówi p. Aubac,

byłby pana przyjął osobno i przed wszystkimi, rano, kiedy jeszcze nie jest zmęczony.
Pogadalibyście sobie.

Mówi to z tak spokojną pewnością, że, gdybym kiedy potrzebował telegraficznego

błogosławieństwa od Ojca Świętego, udałbym się tylko do Aubaca. Ten ma stosunki! Ale
nigdy głównymi drzwiami, to nic nie warte.

  

Od czasu, gdy byłem profesorem uniwersytetu, zostało mi profesorskie roztargnienie:
zawsze czegoś zapomnę, to parasola, to teczki. I tak, w poprzednim felietonie wprowa-
dziłem na scenę p. Aubac, a zapomniałem go szerszej publiczności przedstawić: objaśniam
zatem, że to jest dziennikarz paryski, korespondent pism warszawskich etc.

¹⁰je i (.) — wiem.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Drugiej rzeczy zapomniałem, opowiadając o prowincji ancuskiej i jej budzącym się

zainteresowaniu Polską. Udzielono mi mianowicie w naszej ambasadzie wzruszającego
dokumentu: list ancuskiego uczniaka adresowany wprost do ambasadora. List, pisany
uczniowskim pismem na kartce wydartej z zeszytu, brzmi:

„Panie Ambasadorze Polski!
Jestem uczniem niższego gimnazjum w Besançon i mam przygotować

odczyt o Polsce; proszę tedy Pana najuprzejmiej o łaskawe nadesłanie mi
fotografii, dokumentów oraz ekonomicznych i politycznych dat tyczących
Polski.

Racz przyjąć, Panie Ambasadorze, wyrazy mego głębokiego szacunku.

eorge

e i er

Dołączam markę za  centimów na odpowiedź.”

Obawiam się, że nasze dzieciaki, ośmielone przykładem tej pięknej ufności, zaczną się

masowo zgłaszać do p. Laroche o fotografię Józefiny Backer.

A teraz mówmy o czym innym, mówmy jeszcze raz o piosence.
Odkąd sięgnę pamięcią wstecz, zawsze się słyszy u nas felietonowe rozważania, czy

piosenka we Francji się przeżyła, czy zanikła, etc. Czy może zaniknąć to, co tkwi tak głę-
boko w charakterze rasy? Oczywiście daleko jest od czasów Chat-Noiru, „bohaterskiego”
niejako okresu piosenki, kiedy to tyle elementów złożyło się na jej wybuch. I formy lu-
dowładztwa, tyle przedstawiające tragikomicznych kontrastów między ideami a ich ucie-
leśnieniem; i pierwsze pomruki nadciągającego nowego „ludu”; i zawód na republice,
która nie uleczyła ran społecznych; i protest artysty przeciw pospolitości i obłudzie ży-
cia, i niezapominajki sentymentalizmu wyrosłe nad rynsztokami olbrzymiego miasta,
i powiew od pól prowincji, skąd przybył do Paryża niejeden z tych śpiewających gło-
domorów, — ileż nut, ileż tonów! I pierwszy raz zetknięcie artysty, cygana, anarchisty,
który w maleńkiej sali na estradzie spotkał się oko w oko z arystokratą, z burżujem, ze
światową lalą szukającą tam nowych dreszczyków, z dyplomatą lub zagranicznym księ-
ciem, — było w tym coś podniecającego, coś twórczego. To był okres niesłychanego
bogactwa form, bujności; niezatarte wspomnienie dla tych, co ten okres przeżyli. Kiedy
miałem zaszczyt przemawiać w Sorbonie, po mnie mówił René Doumic, stały sekretarz
Akademii, uważany po trosze za mamuta. (W artykuliku pt.

ie r

o o obn

ir o ,

Wiktor Snell pisał: „P. Boy rozbawił samego René Doumica: to mówi wszystko!”). Otóż
przewodnim motywem przemówienia Doumica była — piosenka, były wspomnienia,
gdy młodym chłopcem wymykał się do Chat-Noiru, gdzie na estradzie skandalizował
publiczność niejeden z jego dzisiejszych kolegów-Akademików. Mówił Doumic o głę-
bokim znaczeniu piosenki w życiu Francji, o poezji paryskiego bruku. To przemówienie
reprezentanta Akademii stało się poniekąd sensacją naukowego Paryża. „Pan Boy przybył
do nas, aby działać cudy, powiedział w końcowej żartobliwej już apostrofie minister Ma-
rin; słyszeliśmy tu poważną e e e e

on e , śpiewającą hymny na cześć Czarnego

Kota; to się jeszcze nie zdarzyło”.

Tak więc, na samym wstępie, w najuroczystszych murach, zabrzmiało mi echo pio-

Wspomnienia, Śpiew

senki. Ale potem słyszałem je ciągle. Wszędzie spotykałem moich rówieśników, którzy,
w tej samej epoce, gdym ja się wałęsał po Paryżu, studiowali w Dzielnicy Łacińskiej i słu-
chali tych samych piosenek. Później, pożeniwszy się, zostawszy ojcami rodzin, zamknęli
po trosze na kłódkę te studenckie przeżycia, jak czyni zazwyczaj Francuz, który staje się
innym człowiekiem, skoro się „ustali”; ale jakże one, te drzemiące wspomnienia, są żywe!
W jednym domu gospodarz, rozgrzany tymi wspominkami, ożywił się do tego stopnia, że
zaczął przy obiedzie śpiewać dziesięcioma głosami, udając dawnych szansonierów; służąca
Alzatka, która go znała jako poważnego człowieka, zaśmiewała się na ten widok.

Kiedy przybyłem do Colmar, prefekt wydał na moją cześć przyjęcie. I co za przyjęcie!

Czerwony dywan na schodach aż na ulicę: „to bywało tylko dla marszałka Focha i dla
prezydenta republiki”, mówią mi zdziwieni tą pompą colmarczycy. Tak w Alzacji cenią
sobie przyjaźń Polski. Sala przebrana kwiatami, muzyka gra „Z dymem pożarów”, całe
miasto defiluje przede mną, a ja robię¹¹ łaskawie udzielnego księcia. Bardzo mi z tym
było do twarzy. W rozmowie sympatyczny prefekt zagaduje mnie:

¹¹robi

i i — udawać księcia, grać rolę księcia (kalka składniowa z .).

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

— Pan studiował w Paryżu?
— Studiował… to za wiele powiedziane!
— Zdaje się, że pan bywał w Noctambules…
— A, co to, to fakt…
Tuśmy się spotkali. Okazało się, że prefekt bywał tam pilnie w tych samych latach,

słuchał tych samych piosenek, umie jeszcze wszystkie na pamięć. Usuwamy się dyskretnie
za krzewy i zaczynamy podśpiewywać jeden drugiemu do ucha

n on

n n Montoi

i inne po kolei. Zapominamy o gościach. Prefekt ma ładny tenorowy głosik, robię mu
komplement, że i on sam pewnie śpiewa. — Ach nie, odpowiada, podczas wojny gazy
zniszczyły mi głos…

Zapewne to intermezzo sprawiło, iż prefekt w mowie swojej podnosił głównie zasługi

moje jako piosenkarza, zakończył zaś okrzykiem na cześć Prezydenta Rzeczypospolitej
Polskiej.

Ale zwłaszcza utkwiła mi w pamięci jedna scena, jak gdyby skomponowana do dru-

ku. W parę dni po moim występie otrzymałem list podpisany: „hrabia de L…” Hrabia
prosił mnie o naznaczenie godziny lub zajście do niego w pewnym interesie literackim.
Dość długo mieszkałem w Galicji, aby się nauczyć szanować hrabiów; nie chcąc być przy
tym skrępowany godziną, odpisuję, że zajdę sam do hrabiego. Idę pod wskazany adres:
skromny dom, oficyna, tylne schody, na drzwiach tabliczka z napisem: „Lekcje śpiewu”.
Myślałem, żem się omylił, ale pytam o hrabiego de L… Starszy pan, który mi otwo-
rzył, powiada: Tak, to ja. Mam przed sobą typ w rodzaju pana Pobratyńskiego z

iej

r e

, rasowa piękna fizjognomia, wielka dbałość o siebie przy widocznym ubóstwie,

twarz starannie ogolona, piękny staroświecki wąs.

— Pan miał do mnie interes, pytam. — Tak.
Oto jaki interes. Hrabia miał siostrę, znaną pisarkę z pseudonimem Champol, pisy-

wała cenione przed ćwierćwiekiem powieści dla młodych panien; jedna z tych powieści
dostała nawet ri

on

on (nagroda cnoty).

— Czy pan nie zechciałby przetłumaczyć paru z nich i znaleźć w Polsce wydawcy?
Z trudem wstrzymuję się od śmiechu; tłumaczę się, że mam inny zakres działania,

jestem bardzo zajęty… Przez cały ten czas, głusząc naszą rozmowę, dochodzą z drugiego
pokoju namiętne tony piosenki; raz po raz wracają słowa en re e

re e

re e i re e

n e e¹² — klasyczne rymy wybuchów lirycznych z

on er . Oryginalna lekcja

śpiewu! Gospodarz widzi zapytanie w moich oczach.

— Tak, to żona moja daje lekcje, przygotowuje młodych adeptów do

e on er ,

do kabaretów… Także amatorów… Trzeba sobie pomagać w życiu… Ale ja powiem, żeby
przerwali lekcję…

— Ależ nie, proszę pana, ja to pasjami lubię, ja też byłem piosenkarzem…
Na to hrabia ożywia się, machinalnym gestem odsuwa na bok nagrodzone za cnotę

płody siostrzane, wypytuje mnie, opowiada… Inny człowiek! Pokazuje się, że ma prze-
szłość piosenkarską, żył blisko z całą gwardią Chat-Noiru; nie występował sam, ale do-
starczał piosenek śpiewakom i café-concert (zapewne z prawem autorstwa, bo taki jest los
tych „murzynów” paryskiego rynku). Daje po trosze lekcje z żoną. Trzeba sobie poma-
gać… Nie wiodło mu się w życiu. Zrobił wynalazek: jakiś niesłychanie oszczędny sposób
drukowania nut; nie wziął patentu, wynalazek ściągnął mu jego pomocnik i zrobił na nim
majątek. Teraz hrabia ma nowy wynalazek, ale go już nie zdradzi nikomu. Nie wiodło mu
się, stanowczo. Napisał operetkę,

en o

e

inon (gra słów z Ninon de Lenclos), ni-

gdzie mu jej nie chcą wystawić, na to trzeba stosunków. Gdyby tak w Polsce?… Powiadam
mu, że to nie jest mój dział, ale że znam sporo osób, może by mi przysłał egzemplarz. Ma
tylko jeden; przepisywanie to kosztowna rzecz. Ale może mi coś przegra. Wymawiam się,
że chyba innym razem, spieszę się… — Niechże pan chwilę zostanie, przedstawię pana
mojej żonie.

Wchodzimy do klasy śpiewu; na znak męża, żona wyprawia ucznia, jakiegoś młodego

niezgułę, i oto w nauczycielce, która uczyła za ścianą tych płocho-namiętnych akordów
i poprawiała ich ekspresję, widzę zgrzybiałą niemal staruszkę… — Pozwól, że ci przed-

¹² en re e

re e

re e i re e

n e e (.) — czułość, pieszczota, dama serca, upojenie, nieustająco.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

stawię, mówi dwornie hrabia do hrabiny, pan jest z Polski, z Warszawy, krytyk teatralny,
piosenkarz, kolega… Przegramy panu coś z

en o e

inon.

I Filemon i Baucis zasiadają przy pianinie i za chwilę dwa zwiędłe, ale czyste głosy

wyciągają duet miłosny.

Jakże daleko odbiegliśmy od początku wizyty: hrabia, starzec, wynalazca, siostra, na-

groda cnoty, i, w rezultacie — piosenka. Sorbona, Akademia, Alzacja, prefektura —
piosenka. Wszechwładna, tryumfująca piosenka. Zwyciężyłeś, Czarny Kocie!

eno obi

W ostatnim felietonie mówiłem o piosence. Otóż, od wielu lat mam zwyczaj, że kiedy
przyjadę do Paryża, pierwszego wieczora idę na Montmartre na piosenki. W ten sposób
od razu dowiaduję się, o czym Paryż śpiewa, czym się interesuje, z czego się śmieje. Jako
informacja jest to co najmniej równie pouczające, co czytanie dzienników, a przyjem-
niejsze.

Są tematy, które mają długie życie. Pewne gusty popularnego kuplecisty Mayola¹³

oraz banalniejsze amory Cécile Sorel¹⁴ dostarczają tematu żartom już blisko od ćwierć
wieku, tak jak dawniej wstręt do mydła ministra Pelletan albo obrzezana galijskość Artura
Meyera. Ale większość piosenek pulsuje rytmem chwili.

Kiedy byłem w Paryżu ostatni raz przed półtora rokiem, śpiewano wszędzie o na-

Obcy

jeździe cudzoziemców. Nuta była ostra, niechętna, niezwykle nawet zjadliwa. Obecnie,
wciąż cudzoziemcy są przedmiotem konceptów, ale inaczej: paryżanin cieszy się z ich
dezercji. Nareszcie jesteśmy u siebie, dworuje piosenka, nie oglądamy na każdym kroku
olbrzymich

o r

naładowanych angielskimi i amerykańskimi gębami barbarzyńców

objeżdżających stolicę w osiem dni i mających złudzenie, że poznali Paryż. „Kiedyś (śpie-
wa któryś z piosenkarzy) włamali się do mnie bandyci, policja przytrzymała ich: to byli
Francuzi! Byłbym ich uściskał: nareszcie swoi, nareszcie Francuzi, a nie jacyś Polacy lub
Czechosłowacy. Zaczynamy znów być u siebie…”

Ta nuta wrogości wobec elementu, który stanowi tak poważną cyę w bilansie Paryża,

jest dosyć zastanawiająca. Wszak nie kto inny jak cudzoziemcy tworzą bulwary, owe słynne
bulwary Paryża, oni niemal utrzymują teatry, wykupują magazyny, z całego świata zwożą
złoto, dolary, funty, biorąc w zamian gust, smak, powietrze Paryża. Czy może istnieć
korzystniejszy przedmiot eksportu?

Musieli się Paryżowi cudzoziemcy dobrze dać we znaki, aby do tego doprowadzić. Za-

częli działać Francuzom na nerwy. Po pierwsze ilość: było ich za dużo. I jakość. Dawniej
przyjazd do Paryża wymagał pewnego, można rzec, cenzusu. Po wojnie zaczęła się inwa-
zja międzynarodowego chamstwa, prepotencja dolara, bezceremonialna, grożąca wprost
naruszeniem charakteru miasta. Nawet sama piosenka ancuska uczuła się zagrożona,
słychać było protesty, że dławi ją i wypiera dzicz obcych melodii.

Następnie drożyzna. Szczególny paradoks. Wszak cudzoziemcy przywożą pieniądze,

Francji zaś potrzeba pieniędzy. Ale kto inny na tym zarabiał, a kto inny tracił. Zarabiał
kupiec, hotelarz, cierpiał zaś od drożyzny urzędnik, literat, w ogóle ten, którego dochody
nie rosły w stosunku do wzrostu cen życia. Może zresztą mieszano przyczynę i objaw:
mieszano dewaluację anka ze wzrostem drożyzny, którą przypisywano cudzoziemcom.
Ale co mnie to zresztą obchodzi.

Obchodzi mnie co innego, mianowicie uderza mnie inny jeszcze paradoks. Oto,

w największym przypływie „ksenofobii” powstaje, jak pisałem o tym w jednym z po-
przednich felietonów, wielka międzynarodowa fundacja Francuza — Miasto Uniwer-
syteckie — mające ułatwić przypływ kształcącej się młodzieży wszystkich krajów. Oto
w tych samych latach kiełkuje idea międzynarodowego teatru w Paryżu, rzucona przez
Gemiera, Rivoire'a; w czasie największej ksenofobii cudzoziemiec szukający w Paryżu na-

Spotkanie, Miasto, Obcy

uki może być pewny życzliwego przyjęcia i pomocy. I oto szlachetny rys Paryża; niechęć

¹³

i

o (–) — piosenkarz, autor i wykonawca setek piosenek; niepotwierdzone, ale powra-

cające plotki dotyczyły jego orientacji seksualnej.

¹⁴

i e Sore (–) — własc. Cécile Émilie Seurre, aktorka ., wieloletnia narzeczona amerykańskiego

milionera Witneya Warrena, następnie żona aktora Guillaume'a de Sax (bratanka pisarki, księżnej de Ségur),
to małżeństwo było wyjątkowo nieudane i dostarczało ciągłych tematów dla plotkarzy.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

do chamstwa, choćby przynosiło zarobki, otwarte ramiona dla każdego, kto przybywa
czerpać z krynicy ducha.

Tkwi to w najgłębszych tradycjach tej stolicy świata. Bo Paryż zapierający się swego

międzynarodowego — w szlachetnym znaczeniu słowa — charakteru byłby zaprzecze-
niem samego siebie, przestałby być Paryżem. I, powiedzmy to, byłby niewdzięczny. Ba,
posuńmy się jeszcze dalej: czy Paryż może się uważać za miasto wyłącznie ancuskie,
czy ma prawo uważać cudzoziemców za intruzów? Czy, od wieku z górą, nie tworzyli
oni wspólnie z Francuzami tego miasta, czy nie uczynili go po trosze tym, czym ono
jest? W każdym pokoleniu dążyła do Paryża elita wszystkich narodów, mniej lub więcej
długi pobyt w Paryżu był pielgrzymką każdego oświeconego człowieka. Dążyli tam jak
do Mekki artyści. Chronili się najszlachetniejsi wygnańcy i ci, którym było za ciasno
gdzie indziej. I ludzie ci nie byli tylko gośćmi Paryża, oni byli poniekąd jego współtwór-
cami, każdy z nich coś wnosił, albo zbiorowo, albo indywidualnie. Te masy najlepszych
cudzoziemców wlewały swą sumę inteligencji, myśli, w potężny nurt myśli Paryża: to
spotkanie wszystkich wiar, wszystkich idei, wszystkich temperamentów, dawało Pary-
żowi z biegiem wieków jego wszechludzkość, to, co czyni go różnym od innych miast.
Dzięki temu napływowi Francuz, nieskłonny do opuszczania kraju i dość oporny na ob-
ce klimaty duchowe, w Paryżu znajduje wszystko; paryżanin, nie ruszając się z domu,
może mieć szerokość pojęć i doświadczeń podróżnika, bo w Paryżu ma w streszczeniu
cały świat. Zwłaszcza artyści, którzy najbardziej mieszają się z sobą. Czy inaczej byłby
do pomyślenia uniwersalizm o e ii

dz iej Balzaka? Raz po raz w jego dedykacjach,

w jego korespondencji, odbija się styczność z cudzoziemcami: to ma u siebie na obiedzie
Mickiewicza, to styka się z Heinem, z Hoene-Wrońskim. Bo to wszystko to są paryża-
nie: i Mickiewicz Adam, i po nim Władysław, i Chopin, i Liszt, i Heine, i cesarzowa
Eugenia z Offenbachem, bez których nie byłoby stylu drugiego Cesarstwa, i po trosze
Turgeniew, i Rilke…

Niedawno czytałem nową książkę Francisa Carco:

e

on

r re

r ier

in.

Czy może być tytuł rdzenniej ancuski? Są to wspomnienia z lat cyganerii paryskiej,
rozdział z życia artystycznego Paryża. I jakież nazwiska powtarzają się tam bodaj czy nie
częściej od ancuskich? Utrillo, Modigliani, Picasso, Apollinaire, Moreas… Bo Polak
Apollinaire (Kostrowicki) i Grek Moreas byli wszak przez wiele lat wodzami młodej ple-
jady literackiej we Francji, tak jak jednym z tych, którzy najgłębiej wniknęli w ducha
Pascala i Montaigne'a jest Słowianin — Słowianin każdym włoskiem swojej płowej bro-
dy — dzisiejszy nasz gość w Warszawie, Fortunat Strowski! Strawiński, Niżyński, Bakst,
— to też Paryż: dojrzewają w Paryżu, czerpią zeń i dają mu wzajem siebie, zapładnia-
jąc twórczość młodego Francuza Cocteau, jak niegdyś włoscy aktorzy stworzyli swoim
teatrem jednego z najbardziej ancuskich pisarzy: Marivaux. Aby oczyścić Paryż z cu-
dzoziemców, trzeba by zacząć operację od bardzo, bardzo dawna. I z pewnością byłaby
szkoda.

A kobiety! od księżnej Belgiojoso do Raquel Meller, od Curie-Skłodowskiej do Sta-

si Napierkowskiej, od Marii Baszkirceff aż do jakiejś bezimiennej studentki nihilistki!
A ta masa kobiet, ładnych, zdolnych, niespokojnych, interesujących, które ciągną niby
ćmy do Paryża opalać się w jego ogniu i zostawiać puszek swej egzotyczności, inności,
tajemnicy! Cóż za potężny antydot na ten pierwiastek „bo rgeoi ”, który tak silnie tkwi
w rdzennie ancuskim życiu. Dość słyszałem zwierzeń kobiecych na ten temat, aby wie-
dzieć, jak potężnym „dopingiem” staje się dla Francuza zetknięcie z cudzoziemką, na ile
rzeczy otwiera mu oczy, słowem jak go

r j ni je. Może ten czysto ancuski Paryż

byłby inny; ja go kocham takim, jakim jest. I wierzę w siłę twórczą rasy ancuskiej, że
zawsze potrafi zorganizować i wchłonąć tę masę obcych a tak szacownych elementów.

Cóż na to poradzić, że, mimo wszystkich tych dąsów, każdy czuje się w Paryżu tak

dobrze, tak u siebie. Miałem tam niedawno drobny przykład, do jakiego stopnia wytwa-
rza się wręcz nowe poczucie narodowości. Byłem z wizytą u moich starych przyjaciół. On
jest wnukiem emigranta, synem artysty-paryżanina, sam urodzony w Paryżu, mówią-
cy bardzo kulawo po polsku, ale zawzięty Polak. Żona jego krakowianka; dzieci dorosłe
nie mówią wcale po polsku, Francuzi. Jest trochę gości, prawnuk Wiktora Hugo, kilka
pań. Rozmowa toczy się o inwazji cudzoziemskiej, wciąż aktualny temat. Jakaś Francuz-
ka zwierza się, że jej nic nie szkodzą cudzoziemcy, z wyjątkiem Anglików i Włochów,

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

tych nie może strawić. Na to pani domu: „A ja dość lubię cudzoziemców, bawią mnie”.
Uśmiechnąłem się mimo woli na te słowa, które wyrzekła bez najmniejszego poczucia,
że przede wszystkim ona sama jest cudzoziemką. Zdziwiłaby się, gdyby jej to powiedzieć.
Ona cudzoziemką? Alboż nie jest od dawna paryżanką? Trzeba się z tym pogodzić: pa-
ryżanin, to prawie narodowość. I tak, jak Ameryka zasilała się przez długie lata energią
szumowin całej Europy i przerobiła je na dumną Amerykę, i wyszło jej to na zdrowie,
tak Paryż zasila się wciąż pokaźną sumą inteligencji, talentu, kapitału nerwowego, do-
wożonego ze wszystkich krajów. I w tym także tkwi magia tego słowa: Paryż!

 

Pierwszy raz obecnie byłem w Paryżu na premierach. Dostać się na nie jest dla zwy-
kłego śmiertelnika niepodobieństwem, biletów nie sprzedają, małe przeważnie teatrzyki
zaledwie starczą na pomieszczenie prasy i tych, co mają jakieś solidne prawa do uczest-
nictwa w tych nowaliach. Ale znalazłem osobę, która, jak Beatricze Danta, była moją
przewodniczką po tym paryskim piekle: to pani Lubelska, młoda wdowa po ulubieńcu
Warszawy, śpiewaku dawnego Momusa. Jest reprezentantką teatrów Szyfmana w Paryżu,
z tego tytułu nie opuszcza żadnej premiery.

Bo publiczność warszawska ani wie, jak o niej myślą i jak pracują dla jej dobra! Być

Teatr

reprezentantką teatrów warszawskich w Paryżu, to nie lada zadanie. Premiery rozmno-
żyły się tak, że często nie starczy dla nich wieczorów; bywają dni, że premiera jest po
południu i wieczór: biedny krytyk spędza czas w teatrze od wpół do czwartej z przerwą
obiadową do dwunastej i pierwszej w nocy! Ale czymże jest praca krytyka? Co napisze, to
święte: papier jest cierpliwy. Co innego reprezentant: on musi osądzić rzecz pod kątem
powodzenia, rzeczy najkapryśniejszej w świecie; i to powodzenia warszawskiego; doradzić
rzecz albo odradzić, telegrafować swoją recenzję w dziesięciu słowach; trzeba decydować
błyskawicznie, bo konkurent nie zasypia sprawy.

W ogóle nie ma trudniejszej rzeczy niż wróżby powodzenia w teatrze. Znana jest

historia, że w czasie prób z

r n

e erger

w Paryżu próbowano równocześnie inną

sztukę, aby mieć deskę ratunku na wypadek przewidywanej przez wszystkich klapy. Są
tu i sprawy lokalne, związane z aktorem, z momentem, nie wiadomo z czym.

i dzie

i no , który tu obchodzi za parę dni swój jubileusz ( razy!), nigdzie podobno nie miał
powodzenia poza Warszawą. Sam się przekonałem: słuchać sztuki w Paryżu pod kątem
jej sukcesu u nas to rzecz bardzo trudna. Inna atmosfera, inny rodzaj gry, inny wresz-
cie stosunek do teatru, wszystko to sprawia nieraz, że się człowiek doskonale bawi pod
kątem paryskim, a równocześnie ziewa lub krzywi się pod kątem warszawskim. Męczące
rozdwojenie.

Sama p. Lubelska to bardzo interesujące zjawisko, żywy przyczynek do etnografii te-

go Paryża, o którym mówiłem w poprzednim felietonie: skojarzenie Polki i paryżanki,
cyganerii i światowości, wreszcie — o biada! — medycyny (jest lekarką) i teatru. Samo
jej mieszkanie jest streszczeniem tych paryskich kontrastów. Mansarda, ale mansarda
przy… boulevard Madeleine, która pod ręką krakowianina architekta Dessauera zmieniła
się na najwykwintniejsze gniazdko kobiece. Z terasy na szczycie ogromnego domu oko
ogarnia ten najbardziej paryski punkt Paryża. Stamtąd lekka, strojna, suwa do teatru,
rzekłbyś motyl, jętka, ważka bujająca nad wodą, a tymczasem to jest rzecz istotnie najbar-
dziej ważka pod słońcem, kasa Szyfmana. W antrakcie śmieje się, flirtuje, strzyże okiem,
a w głowie ciągle waży Hamletowe być albo nie być: „Nie… chyba nie… to nie dla nas…
A nuż… A nuż schwyci Ćwiklińska albo Chaberski i będzie powodzenie?… Szyfman mi
głowę urwie… A jeśli go namówię i będzie do niczego itd… Z premiery, nucąc piosen-
kę gryzetki „on

nger

rie

ne

o ro e g rnie”, pomyka jeszcze do wykwintnie

cygańskiej knajpki, gdzie co drugi stolik, to jakaś modna aktorka ze swoim picusiem
(używam tego słowa, aby ochronić swoje prawo własności i ubezpieczyć się od przedruku
w

ie, ale i to nie pomoże, zmienią, bestie, picuś na „wielbicieli” i przedrukują!), a na

drugi dzień rano już jest w białym kitlu przy pracy w szpitalu, gdzie prowadzi szkołę
pielęgniarek. A życie towarzyskie, a życie osobiste? Toteż ta miła koleżanka jest to osoba
najbardziej niewyspana, jaką kiedykolwiek widziałem.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Oto Paryż! Praca, wytężona praca, pod pozorami lekkości, zabawy. Wszędzie ma się

w Paryżu to uczucie intensywności życia, wyciśnięcia wszystkich sił. Tyle tu możliwości,
tyle rzeczy zależy od wysiłku, jaki się w nie włoży, tyle zresztą wymaga go samo utrzy-
manie się na fali, że w końcu to wyciska człowieka całego. I co za charakterów trzeba,
aby się bronić od pokus, od rozproszenia, od Paryża wreszcie, który tak łatwo sam mógł-
by wypełnić życie. — „To mój siedemnasty bankiet w tym miesiącu, skarżył mi się raz
przewodniczący stołu, gdym zasiadł po jego prawicy. — Trudno jest w Paryżu pracować,
żali się poważny członek Instytutu, wielu z nas pisze głównie na wakacjach”…

Zmęczenie. To zmęczenie czyta się we wszystkich rysach, na twarzach premierowej

publiczności, tego małego światka, który spotyka się w teatrze po kilka razy na tydzień,
w cieniu nieodzownej brody Tristana Bernard rozkładającej się na oncie loży. Ale nie
nudzą się. Pracują, wciąż pracują. W antrakcie ma się wrażenie, że nikt nie mówi do ni-
kogo słowa na wiatr, że każda rozmowa jest wyzyskaniem okazji, załatwieniem interesu,
przypomnieniem się, rozszerzeniem sfery stosunków. Ten wart jest uśmiechu, ten kom-
plementu, ten minuty, ten pięciu minut… Mam zabawne potwierdzenie tego wrażenia.
Siedzę z panią L. w

rin w pierwszym rzędzie foteli (tak respektują w Paryżu re-

Interes, Grzeczność

prezentantkę Szyfmana!), za nami pan Bloch, potężny szef agencji teatralnej. Sąsiadka
moja, rozmawiając z nim, przedstawia mnie przez grzeczność, na co p. Bloch powiada
mi z miejsca, abym przyszedł do niego przed dziesiątą rano, bo później jest bardzo zajęty.
Patrzę na niego ze zdziwieniem, bo nie mam w ogóle do niego żadnego interesu; to mu
widocznie nie przyszło na myśl, żeby ktoś, kogo mu przedstawiają, nie miał do niego
interesu…

I może to przepracowanie sprawia, że bawią się tak łatwo i chętnie. Uderzającym jest

życzliwy nastrój na premierze; po prostu teatr amatorski, gdzie wszystko bawi, wszyst-
ko jest caca. Sztuczka, która by u nas padła jak długa ze skandalem, tam mija wśród
oklasków, w atmosferze powodzenia, które zresztą nie często ratyfikuje płacąca publicz-
ność. Ale bo ci Paryżanie lubią teatr jako zabawę towarzyską, jako spędzenie wieczoru,

Słowo, Język

lubią swoich aktorów, przede wszystkim zaś lubią swój język, smakują go jak swoje wino.
U nas słucha się sztuki „na treść”, u nich niejako na melodię. Każda replika opracowana
jest jak aza muzyczna. Kilka dobrych powiedzeń dobrze rzuconych przez aktorów (a
jak ci aktorzy umieją mówić!) stanowi o powodzeniu aktu. Dobrze powiedziane „je

en

o ¹⁵” zawsze rozlewa miłe ciepło po sali. „… i i r bien e o ¹⁶”, oto określenie tak

często spotykane w literaturze ancuskiego renesansu. Radość słowa! Ta sama, która kipi
u Rabelais'go w piętrzeniu słów i pojeniu się samym ich dźwiękiem, która tętni w swa-
dzie jarmarcznego przekupnia i wywoływacza, i — z drugiej strony — ta, która stworzyła
najwykwintniejszy salon i najcelniejszą sztukę rozmawiania, ta sama r o

o

stano-

wi istotę ancuskiego teatru. Dlatego tak częste nieporozumienia, kiedy go przenieść
na inny grunt, w inną atmosferę, inny język, inny styl gry. I często po premierze ja-
kiejś wcale dowcipnej i zabawnej sztuki, kiedy towarzyszka moja, pragnąc upewnić swoje
wrażenie zwracała się do mnie pytająco: „Jak pan myśli, czy to robi ob w Warszawie”,
odpowiadałem: „Zrobiłoby… ale klapę”.

Nie mówię tu oczywiście o pełnym życiu ancuskiego teatru, którego puls jest obec-

nie bardzo silny: dość wspomnieć, iż na wczorajszej swej prelekcji w Warszawie prof.

Teatr, Sztuka

Strowski zwierzył się, że w ciągu dwóch lat był obecny jako recenzent na r

an-

cuskich premierach! Mówię po prostu o kilku sztukach lżejszego autoramentu, które
miałem sposobność oglądać. I uważałem, że to wino, które podają w modnych teatrzy-
kach, zaczyna być wcale cienkie. To prosta kwestia arytmetyki; z wzrostem miasta rośnie
ilość teatrów; ale nigdzie nie jest powiedziane, że w tym samym stosunku ma wzrastać
ilość talentów pisarskich. A im sztuki niklejsze, tym szybciej schodzą z afisza, ergo tym
więcej ich potrzeba, więc są słabsze: błędne koło. I nie ma na to innej rady, niż filozofia,
którą ma premierowy Paryż: pogodzić się z tym, że Molier i Beaumarchais nie rodzą się
co miesiąc, teatry zaś muszą grać co dzień; przyjmować, co dają, jako powszednią zabawę,
a kiedy, od czasu do czasu, trafi się jaka tęga sztuka, uważać ją za hojny naddatek, wygra-
ną premiówki. Nigdy pono inaczej nie było i nie będzie, a jeżeli śledziennicy, gromiąc

¹⁵je

en o

(.) — nie dbam o to; gwiżdżę na to.

¹⁶

i i r bien e o (.) — tu: świetnie powiedziane.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

teatr dzi iej

, mogą mu przeciwstawić blask dawnych epok, to dlatego, że z owych epok

widzimy tylko ich odświętność, z naszej zaś — jej codzienność.

e

Jednego wieczoru byłem w naszej ambasadzie na wielkim dorocznym raucie dla prezy-
denta Doumergue. Było z osiemset osób, ścisk jak w kościele, zwłaszcza gdy wszystko
runęło do bufetu. Lubię wypić w ambasadzie szklaneczkę szampana, mam wtedy uczu-
cie, że jestem światowcem, co było moim marzeniem w dzieciństwie; zacząłem się tedy
posuwać w tę stronę, ale uwiązłem w tłoku. Kiedym tak tkwił bezradnie, przeciska się
ku mnie nieznajomy jegomość, Francuz, i wymawiając słowo „Beduk” podaje mi bilet.

Rozśmiałem się przyjaźnie do niego i po chwili gawędziliśmy jak starzy znajomi; więcej

jeszcze, jak para masonów. Bo to jest masoneria, a bilet wyglądał tak¹⁷:

Te litery znaczą po wschodniemu

e

. Otóż, Beduk, jest to potężny talizman,

w który święcie wierzył Balzac; wspomina o nim parę razy w listach do pani Hań-
skiej. Pieczątkę tę otrzymał w darze od głośnego orientalisty, barona Hammera-Purg-
stall. Obecnie przypomniał ten szczegół Bouteron, wydając w małej wytwornej plakietce
monografię „Beduka”, i prawowierni balzakiści pozdrawiają się tym hasłem.

Cóż za miły, kochany świat, ci balzakiści! Pisałem o nich już parę razy, teraz zbliży-

łem się z nimi jeszcze. Co za szlachetny sposób ulokowania różnych manii! Istnieje na
przykład osobnik, który się zajmuje tylko mieszkaniami Balzaka. Taki potrafił człowieka
zaciągnąć w nocy w odległy kąt Paryża i z pietyzmem pokazać miejsce, gdzie była ulica,
przy której stał dom, w którym mieszkał przez jakiś czas Balzak. Nie ma już ulicy, nie
ma od dawna domu, ale dla niego są, żyją. Nieraz mania taka, wyrosła z kultu Balzaka,
emancypuje się, zaczyna istnieć sama dla siebie. Kiedy raz wychodziliśmy z zebrania ta-
kich fanatycznych balzakistów, bierze mnie pod ramię prawdziwy znawca samego Balzaka
i szepce mi poufnie, wskazując gromadkę wiernych: „Czy pan myśli, że oni kiedy czytają
Balzaka? Ani mowy!”

A jest co czytać! I samego Balzaka i około Balzaka. Wielkie nowe wydanie (Lon-

gnon i Bouteron) dobiega końca (Tom XXIX). A ile „balzakianów” przyniósł ostatni
okres! Wydano wspaniale (po raz pierwszy) młodzieńczą tragedię Balzaka

ro

e , tę,

po której wysłuchaniu areopag domowy orzekł, że powinien wszystkiemu się poświęcić,
tylko nie literaturze. Wydał ją p. Walter Scott Hastings, Anglik, jako facsimile rękopisu
przepisanego ręką matki Balzaka. Wydano na świeżo

on e br n , a raczej wyłuskano

to, co było w nich udziałem Balzaka. Wcześniej nieco ukazała się książka p. René Be-
niamin

ie ro igie e

onor

e

, ujmująca w powieściową formę patetyczne

dzieje twórcy o e ii

dz iej. Jest to rodzaj, który w ostatnich czasach stał się modny,

powstają całe biblioteki takich powieściowych biografii. Autor, przyswoiwszy sobie całą
erudycję, strawiwszy wszystkie dokumenty, stara się wpuścić w nie prąd życia. Rozdziały,
w których Balzac, nawiedziony swoim geniuszem, poczyna w sobie olbrzymią koncepcję

o e ii

dz iej, lub kiedy zagrzebany na wsi mocuje się z wizją konającego j

orio ,

mają siłę emocji, która się udziela.

Wojowano w ostatnich czasach wiele o panią Hańską. P. Karol Léger wydał książkę

pt.

e e

, w której, wbrew wymownej apologii Marcelego Bouterona, jeszcze

raz przypuszcza atak. Wyznaję, że ten system aktów oskarżenia, te sądy nad kobietą na
podstawie jakże niepewnych dokumentów, wydają mi się trochę niesmaczne. I wiecznie
to samo w kółko! Ciągle wraca ten ustęp z

o e

e Wiktora Hugo o śmierci Balzaka,

przy której nie było jego żony. Inni znów twierdzą, że wyszła na tę chwilę właśnie dlatego,
że przyszedł Wiktor Hugo, który jej nie lubił i którego ona nie lubiła. Inni mówią, że
strudzona czuwaniem mogła iść odpocząć chwilę. A może poszła robić siusiu? I to się
nazywa historia literatury.

Babską co się zowie (nie kobiecą) książkę o Balzaku napisała jakaś angielska miss,

Juanita Helm Floyd, pt. obie

i

, książkę powierzchowną, pensjonarską:

przełożyła ją i opatrzyła wstępem księżna Katarzyna Radziwiłłowa, bratanica pani Hań-
skiej, i dołączyła do niej owe listy pani Hańskiej do brata, wydane w tak nieszczęśliwej

¹⁷bi e

g

— tu w wydaniu źródłowym zamieszczono obrazek, przedstawiający w niewyraźny sposób

kilka liter arabskich w otoczeniu kwiatów.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

formie w e e eb o

ire przed dwoma laty. Listy te, które u nas obudziły podejrze-

nia p. L. Okręta, zaatakował świeżo bardzo gwałtownie Brousson (autor n o

r n e

n o

) w artykułach pt.

ie n

r

( o e e i r ire ), gdzie kreśli dość

niepochlebny portret samej ich wydawczyni. Uczony profesor Sorbony Baldensperger
wydał książkę rien ion

r ngere

e

onor

e

, a młoda miss Preston z Chi-

cago książkę o metodzie pisarskiej Balzaka. W Niemczech Bettelheim grubą monografię.
Słowem, ruch w interesie.

Znalazłem się tedy znów w klanie balzakistów. Ba, jako jubilat! P. Surville-Balzac

asystował mi na estradzie w Sorbonie. W parę dni potem zwołano do domu Balzaka,
wiernych aby mnie przyjąć. Jest to ów mały domek przy ulicy Raynouard, w Passy. Gdy
Balzac tam mieszkał, było to het, za Paryżem; w którymś z listów opisuje Balzac, jak raz,
zapóźniwszy się w Paryżu i nie znalazłszy dorożki, wędrował całą noc do siebie z powodu
gołoledzi. Obecnie, Paryż od dawna wchłonął już Passy; wyrosły dokoła wysokie domy,
ulice, ale ten mały domek pozostał niby wyspa przeszłości w cieniu drzew. Dzielnica
dokoła podniosła się tak, że teraz do domku Balzaka schodzi się w dół — po schodach.
Tworzy się tam muzeum balzakowskie, gromadzi się pamiątki, bibliotekę. Kiedy byłem
w Paryżu przed dwoma laty, zaalarmowała balzakistów wieść o niebezpieczeństwie tego
domku, zagrożonego młotem spekulacji budowlanej. Powstał popłoch, gotowano apel
do balzakistów wszystkich krajów. Wszystko załatwiło się bardzo szczęśliwie: znalazł się
Amerykanin, który domek wykupił i ofiarował „wiernym”. Bodaj to mieć takie koneksje.
Zapewne powiedziano mu po prostu: e

!

W tym domku tedy odbywa się serdeczna, wpół żartobliwa, a jakże wzruszająca dla

mnie ceremonia. Posadzono mnie w fotelu Balzaka, przemówił p. Surville-Balzac, cio-
teczny wnuk pisarza, przyjmując mnie niejako do rodziny, po czym jeszcze raz obej-
rzeliśmy w skupieniu te pamiątki, obeszliśmy te pokoje, gdzie, schroniwszy się tam po
katastrofie (której z rzędu!) swego życia, Balzac pogrążył się w wytężonej pracy, budując
w myślach przyszłość dla ukochanej kobiety, z którą miał się połączyć aż w wilię śmierci.
Stamtąd szły te gorączkowe, serdeczne, pełne ubóstwienia listy — do Polki.

Duszą tego klanu jest nieoceniony Marceli Bouteron, też „maniak” Balzaka, ale zawsze

pod kątem jego dzieła. Czuć jego rękę niemal w każdej nowej pracy, która się ukaże; to
pisze do niej przedmowę, to autor mu dziękuje za pomoc i wskazówki. Bouteron od
dawna projektuje podróż do Polski, do której pała szczerą sympatią, ale zawsze coś staje
na przeszkodzie. W ostatnich czasach rozrywany był jako prelegent, gdy z okazji stulecia
Romantyzmu mówił o „Muzach Romantycznych” (niebawem omówię jego śliczną książkę
pod tym tytułem) lub o „Tancerkach Romantycznych”. Może na przyszły rok uda się go
ściągnąć do nas z odczytami.

I oto znów przyczynek do psychologii Paryża. Mówiłem w jednym z felietonów

o „stosunkach” i ich rozmaitym charakterze. Otóż trudno opisać serdeczność, jakiej do-
znałem od Bouterona w ostatniej okazji. Przejęty był moim występem w Sorbonie bar-
dziej ode mnie, miał za mnie tremę, a wciąż tłumaczył mi, żebym się nic nie bał; co
rano telefonował do mnie z zapytaniem „jak się czuję”, kiedy zaś nadszedł krytyczny wie-
czór, przyjechał po mnie niby sekundant przed pojedynkiem, aby mi towarzyszyć i być ze
mną do ostatniej chwili. Pierwszy uściskał mnie rozpromieniony. Potem robił mi rekla-
mę, gdzie mógł, starał mi się o interwiewy, pomieszczał artykuły w pismach. Wszystko
to robił jeden z najbardziej zapracowanych ludzi w Paryżu, bibliotekarz Instytutu, któ-
ry sam mi mówił, że kiedy ma pisać coś większego dla siebie, wstaje o trzeciej rano, aby
mieć dłuższy oddech swobodnych godzin myśli. Dla brata nie mógłby zrobić więcej i ser-
deczniej ten człowiek, któremu jestem niczym poza tym, żeśmy się spotkali na gruncie
wspólnej pasji. I oto sekret stosunków Paryża, najtrudniejszego, najobojętniejszego mia-
sta w świecie, a które zmienia swą fizjognomię jakby czarami dla każdego, kto mu pokaże
jakiś talizman. Beduk!

  

Znowu mam ochotę robić plotki! Tyle dni mówiłem o rzeczach poważnych! A gdzież robić
plotki, jak nie w Paryżu, w tej kochanej kolonii polskiej, która ma tyle cech naszego

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

małego miasteczka? I to małe miasteczko, zaszczepione na olbrzymiej stolicy, ma swój
wdzięk. Ale o tym trzeba by mówić osobno, to za obszerny temat.

Na czym polega oryginalność figur spotykanych na obczyźnie? Może na tym sa-

mym, na czym polegała barwność dawnej szlachetczyzny, na indywidualizmach niestar-
tych w młynie społecznego życia? Może na przeroście fantazji w stosunku do rzeczywi-
stości? Ale, powtarzam, to są szerokie tematy, dziś chcę tylko robić plotki.

Przysiadłem tedy jednego popołudnia u Webera. Terasa przepełniona, mi-carême¹⁸.

Niepodobne to mi-carême do dawnego Paryża w owym „dniu szaleństwa”. Pamiętam
dawniej bulwary zasypane grubą na parę cali warstwą confetti, jak śniegiem. Dziś confetti
zabronione ze względów higienicznych, zapewne jakiś Knock znalazł na nich bakterie. Ale
przede wszystkim zmieniła się psychika tłumu, zmieniły się jego zabawy. Przypadkowo
byłem w Nizzy w tłusty wtorek, w dzień słynnej „bitwy kwiatowej”. To corso kwiatowe,
opisywane w tylu powieściach, w tylu korespondencjach, i które naiwni wyobrażają sobie
jako cud świata, cóż za mizeria! Trudno o coś bardziej sennego, tandetnego, niż ta defilada

Zabawa, Święto

wehikułów, której apatycznie przygląda się garstka gapiów. Weyssenhoff, piewca dawnej
Riwiery, zapłakałby na ten widok. Bo istotnie, jakiż ma dziś sens szał końca karnawału,
kiedy nazajutrz ten sam dancing tak samo funkcjonuje w pierwszym dniu postu? „Szał”
rozmienił się na drobne, wyładowuje się partiami cały rok, nie zagęszcza się w specjalne
dni.

I te kostiumy, te przebierania, na Południu może jeszcze będące potrzebą rasową,

w Paryżu już robią wrażenie martwej tradycji. Wchodzi do Webera paru młodych ludzi,
przebranych za kobiety w jakimś fantastycznym stylu Pompadour, i pytają piskliwym
głosem, gdzie jest toaleta dla dam. Ten i ów z publiczności śmieje się pobłażliwie, ale nikt
się tym naprawdę nie bawi.

Zaczyna padać deszcz, kapie mi z płótna na głowę, wstaję tedy i idę. Kiedy jestem na

środku ulicy Royale, na wyspie chroniącej od automobilów, widzę, że ktoś mnie dogania.
Jakaś czarno ubrana postać młodej kobiety, ani ładna, ani brzydka; wygląda trochę, jakby
ją zęby bolały.

e on ie r o ¹⁹ mówi do mnie. —

i

e²⁰, odpowiadam. — Ach,

więc dobrze pana poznałam, ciągnie już po polsku. Nie mogłam sobie odmówić przyjem-
ności zaczepienia pana. Byłam w Sorbonie, kiedy pan przemawiał — wie pan, mówiłam
do pana X., że nie wierzę, aby była na sali choć jedna kobieta, która by się panu zaraz nie
oddała…

Obiecujący początek, czekam co będzie dalej.
— Czy można pana odprowadzić parę kroków? — Proszę bardzo.
Rozmowa zawiązuje się dość mdło. — Pani stale mieszka w Paryżu? mówię, aby coś

Kobieta ”upadła”

powiedzieć. — Tak, stale. Czy ja mogłabym mieszkać gdzie indziej? Wychowuję tutaj
moje dziecko, że tak powiem, naturalne. Gdzież ja bym się z tym mogła podzieć?

To „że tak powiem” ujmuje mnie za serce. Przeczuwam parę chwil cichej zabawy,

zaczynam bidulkę ciągnąć za język. I w istocie co chwilę pada coś, po czym w duchu par-
skam śmiechem, tak oryginalne są jej powiedzenia, których na nieszczęście nie umiałbym
już skleić. Oczywiście o stanach duszy. — „Ja, kiedy jestem bardzo nerwowa, kiedy mi
jest źle na duszy, wtedy idę się kąpać; to mnie uspakaja…”

Drepcemy tak po mokrym asfalcie przez cały Paryż, aż het na bulwar Raspail. Nie-

znajoma opiekuje się mną jak matka, ratuje mnie parę razy spod ciężkich autobusów,
wreszcie odstawia pod hotel. — Nie powiem panu mego nazwiska, to nie ma znacze-
nia, dziękuję panu za tych kilka chwil… I mój gnomek znika w migotliwym mroku
ulicy, zostawiając mi wrażenie trochę pocieszne, trochę niesamowite, wrażenie czegoś
nierzeczywistego, a zarazem jakiś posmak smutku. Leje deszcz, bańki wodne wykwitają
z bruku, aby zniknąć w tejże chwili, i nie wiem, czemu to nieznajome stworzenie, tu
w tym olbrzymim mieście, wydaje mi się nagle taką bańką deszczową bruku Paryża…

Inna banieczka, bardziej błyszcząca. Też typek. Wpadłszy między Mâcon a Marsylią

(wstąpił do piekieł, po drodze mu było) na dwa dni do Nizzy, poznaję przez znajomych
panienkę dobrze dorosłą, Polkę, urodzoną we Francji, spędzającą całe życie na obczyźnie.

¹⁸ i

r

e (.) — półpoście; trzeci czwartek Wielkiego Postu, uroczyście świętowany.

¹⁹

e on ie r o (.) — czy to pan Boy?

²⁰

i

e (.) — tak, proszę pani.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Podróżuje sama. Bardzo bogata, rozpieszczona, samowolna, a chora na „niemoc woli”…
— w tej chwili waha się, czy ma jechać do Włoch, gdzie w jakimś banku czeka na nią
dwadzieścia tysięcy dolarów, czy do Paryża, czy jeszcze gdzie indziej. Zamieniam z nią
ledwie parę słów (mówi po polsku z pewnym wysiłkiem), ale po południu widzę ją na

ro en e e

ng i . Budzi się we mnie Pochroń; dwadzieścia tysięcy dolarów, mo-

że będzie robota… Zbliżam się, wita mnie mile. — Pan mnie poznał, taki znakomity
człowiek… rumieni się lekko. Przechodzi fioraja, kupuję bukiecik fiołków i wręczam.
Panna rumieni się mocniej. Przeliczam w duchu dolary po kursie. Chwila rozmowy. —
Proszę pana, czy pan zna Woronowa? — Tego odmładzacza? — Tak. — Nie, nie znam.
Oczywiście, słyszałem o nim… — Co pan o nim sądzi? — Nie mam osobistego zdania…

Panienka chce widocznie coś mówić, rumieni się, waha… Ktoś podchodzi i rozmowa

się urywa. Żegnam się.

Spotykam wspólnych znajomych i wspominam o spotkaniu. — Mówiła panu o Wo-

ronowie? — Coś chciała mówić, ale nie dokończyła. — No, to musimy ją wyciągnąć.

— Proszę pani, może pani spyta pana Boya o to, co pani kiedyś pytała, pan Boy jest

lekarz, może panią najlepiej objaśnić.

Panienka znów się rumieni, waha, wreszcie zaczyna. — …Bo wie pan, jaki ten Wo-

Seks

ronow jest idiota. On chciał się ze mną żenić. Pyta mnie, czy ja wiem, co to jest małżeń-
stwo? Powiadam, no naturalnie, że wiem; ludzie mieszkają razem… A on mnie pyta, czy
ja wiem, że to jeden wchodzi w drugiego? Co za idiota. Proszę pana, jakże jeden czło-
wiek może wejść w drugiego, pyta bardzo dorosła panienka, wlepiając we mnie niewinne
i pytające oczy. Takiemu człowiekowi, jak pan, to uwierzę.

Z trudem zachowuję poważną minę. — Oczywiście nie cały, ale do pewnego stopnia

może, odpowiadam. — Ale jakże to?… — Najlepiej będzie, jak ja to pani narysuję, mówię,
wydobywając karnecik i ołówek. I gotuję się rysować z pamięci akt Woronowa, którego
nigdy nie widziałem na oczy. Ale panienka rumieni się mocniej, odwraca się i nie chce
patrzeć. Kiedy wyszła, znajoma moja mówi mi: — Wie pan, to jest jej perwersja. Ona
się w ten sposób podnieca. Wszystkich po kolei wypytuje o to, a kiedy która z kobiet
próbuje ją uświadomić, aby nie plotła głupstw, udaje, że nie słyszy, i nowopoznanego pyta
się na nowo.

Dziwiłbym się, gdybym miał czas, ale za chwilę muszę jechać. Za kilka dni jestem

znów w Paryżu. Ktoś mówi mi, że pewien malarz, który chce na swoją wystawę dać por-
trety „ o

ri ” ostatniego sezonu, prosi, czy bym nie zechciał mu pozować. Można się

domyślić, jak mi to pochlebia: tout Paris i ja! Idę do malarza, gdzieś blisko Montparnasse.
Kogoś właśnie maluje, zapoznaje nas:

— Pan Boy-Żeleński, pan Woronow…
Co za traf! Patrzę na sławnego lekarza z ciekawością i rozbawieniem, przypominam

sobie, że i ja go niedawno rysowałem… Ale okazuje się, że to nie ten główny Woronow,
tylko jego brat i wspólnik, też lekarz-cudotwórca.

Ale ten malarz, który mnie ma malować, to też typek pierwszorzędny. Terlikowski²¹,

Polak. Malując, opowiada mi po trosze swoje dzieje, jak uciekł z domu kilkunastoletnim
wyrostkiem, całe życie wędrował po różnych krajach, aż wreszcie ustalił się w Paryżu…

Twarde życie ma ta polskość! Ten włóczęga, który czterdzieści lat spędził na obczyź-

Artysta

nie, zachował typ warszawskiego Antka, mówi nawet z warszawska: nogamy, rękamy.
Typowy cygan-artysta. Niewielki, szczupły, ruchliwy. I gaduła, przy malowaniu gęba
mu się nie zamyka. Więc dowiaduję się, że jest niedawno żonaty z córką ancuskiego
ministra, kolosalnie bogatą, że to nowe ubranie popaćkane farbą kosztuje trzy tysiące
anków, że niedługo wyjdzie gruba monografia poświęcona jego sztuce, że sprzedaje
bardzo słono swoje obrazy (malowane oryginalną techniką, nożem, śliczne widoki We-
necji, widziane jako symfonia białego koloru) paryskiej finansjerze, ale że go to wszystko
nie cieszy… Odwozi mnie do hotelu własnym pysznym automobilem, który nazywa sta-
le „swoją bryczką”. Żona ma osobną bryczkę. Budują mu teściowie chałupę w Paryżu,
będzie i kawałek gruntu… — To spryciarz pierwszej klasy, mówią mi o nim w kolonii.
Wygląda taki nieprzytomny, a jak on umie pilnować w Paryżu swoich interesów, fiu! fiu!
Zdolny chłop!

²¹W odzi ier

er i o

i (–) — malarz, związany z École de Paris.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Ten sympatyczny cygan, zięć ministra i milionera, doskonale umie trzymać fason

w swoim nowym świecie. Raz przy nim była mowa o Polakach, że każdy z nich jest
hrabią. — Czy i pan jest hrabią, panie de Terlikowski, zagaduje go z ironiczną intencją
Francuz. — Więcej, panie, odpowiada zimno. — Margrabią? — Więcej, panie. — Zatem
księciem? — Więcej, panie. — Więc czym? — Artystą, odparł dumny Polak. Czyż to
nie jest dawny styl w najlepszym gatunku? To typ!

Ale ten, który mnie z nim zapoznał, to też paryski typ pierwszej klasy, Kazimierz

Helle… Ale o nim nie powiem nic: to dziennikarz, mógłby mi słusznie odpowiedzieć:
„Bujać to my, ale nie nas”. Zresztą już późno. Dobranoc.



 

Rozmawiałem raz z niestarym dyplomatą a moim starym znajomym; mówiliśmy o cho-

Zdrowie

robie pewnego luminarza. Znajomy mój mówi: — Tak, proszę pana, nikt nie zwraca
uwagi, jak wielka jest śmiertelność w korpusie dyplomatycznym.

— Czemu pan to przypisuje? Wyczerpanie nerwowe?
— Oczywiście. Służba nasza jest tak ciężka, przemęczenie nerwowe takie, że lada

przygodna choroba staje się w tych warunkach niebezpieczna. Widzi pan, nasza dyplo-
macja była, jak cały ustrój państwowy, improwizowana. Dochodzimy stosunkowo młodo
do stanowisk, które w innych państwach zajmują posiwiałe w tej grze wygi. Z tym łą-
czy się konieczność niesłychanego napięcia uwagi. Bo nasza służba ma jedną właściwość:
nie wolno zrobić głupstwa. Czy kto się kiedy zastanowił, co to znaczy: nie

robi

g

? To wymaga tak ciągłego wytężenia, że system nerwowy rujnuje się od tego.

Przyjdzie lada grypa i — fiut!

Ten bardzo zdolny i inteligentny człowiek, mający przed sobą świetną karierę, mówił

to z miną niemal posępną, tak że to, com usłyszał, głęboko wycisnęło mi się w pamięci.
Z początku próbowałem zbyć rzecz tanim sceptycyzmem; myślałem sobie: „Ba, nie jest
tak źle, iluż jest takich, którzy robią głupstwa, nie umierają i mają się wcale dobrze”. Ale,
wiadomo, istnienie wyjątków nie narusza reguły; formuła wydała mi się trafna i tragiczna
w swojej zwięzłości.

Nie móc zrobić głupstwa! Ależ to straszne. Wszak całe życie człowieka polega na tym,

że robi głupstwa, które mu darowują, które mu zapominają, i które okupuje tym, że robi
od czasu do czasu coś dorzecznego. W innych zawodach liczy się, można powiedzieć, per

Kondycja ludzka

saldo. Zrobi ktoś np.  rzeczy mądrych, a  głupie: w najgorszym razie odciągają mu po
prostu  –  = : cztery zostaje mu na jego dobro. W dyplomacji nie. Niech zrobi 
rzeczy dobrze, a jedno głupstwo, jest jak koń, który wygrał dziesięć wyścigów, ale złamał
nogę: strzelają mu w ucho i idzie na befsztyk.

Weźmy przykład. Pewien wyborny aktor udziela nieco… ekscentrycznego wywiadu.

Potem zagra dobrze nową rolę i dostanie brawo. Niechby podobny wywiadzik kropnął
dyplomata: nie zostawiono by mu czasu na odegranie się! Ale co wywiad: jedno słówko,
jedna mówka, — i gotów!

Im dłużej myślałem nad tą kwestią, tym wydawała mi się poważniejsza. Robienie

głupstw jest tak ściśle związane z dolą człowieka na ziemi, iż, odbierając mu to prawo,
czy nie pozbawiamy go poniekąd jego męskości? Nie robić głupstw, czy ten program nie
grozi tym, że staje się zbyt negatywny, coś jak „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”?

Można by różne rzeczy powiedzieć na obronę robienia głupstw. Czasem służą jako

szczepienie ochronne. Pamiętny jest udział naszego paryskiego poselstwa w uroczysto-
ściach molierowskich przed kilku laty i hałas, jaki stąd powstał. Otóż, mówił mi jeden
dygnitarz z MSZ, że przez długi czas, kiedy ministerium chciało zwrócić którejś placówce
na coś szczególniejszą uwagę, referent pisał na marginesie czerwonym ołówkiem: „Żeby
nie było jak z Boyem”. Była to niemal urzędowa formuła, mocniejsza niż „pilne”, „ważne”
itd. I podobno działało magicznie.

Skoro mowa o ówczesnej naszej reprezentacji w Paryżu (to dawne dzieje; dziś, gdy tak

wiele zmieniło się na lepsze, można te rzeczy rozważać niejako historycznie), interesująca
była głęboka jej awersja i pogarda dla wszystkiego, co trąciło sprawami kulturalnymi.
Wiem na przykład pozytywnie taki fakt: Przyjechał do Paryża prof. Kazimierz Morawski,
nestor nauki polskiej, prezes Akademii Umiejętności, i przyjechał jako prezes Akademii.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Zdarzyło się, że potrzebował w czymś pomocy w naszym poselstwie. Przyjęto go bardzo
przez ramię i dano mu do zrozumienia, że te sprawy poselstwa nic a nic nie obchodzą. Było
to tym dziwniejsze, że Morawski był co się zowie człowiekiem z „towarzystwa”; gdyby był
po prostu panem Morawskim, przyjęto by go zapewne z otwartymi ramionami: ale fakt,
że był prezesem Akademii wystarczył, aby go uczynić niepożądanym intruzem.

Fakt ten miał swoje następstwa. Kiedy w jakiś czas potem ogłosiłem relację z moich

przejść paryskich, nikt ich tak dobrze nie ocenił, jak Morawski, który miał w tej mierze
własne doświadczenie. Był to człowiek niezmiernie impulsywny. Przypadkowo tego dnia
było walne zebranie Tow. Przyjaciół Francji w Krakowie, którego Morawski był prezesem.
Pod świeżem wrażeniem, trzęsąc się z oburzenia, wszedł na estradę i opowiedziawszy
pokrótce fakty, postawił wniosek, aby zebranie wyraziło słowa potępienia dla poselstwa
polskiego w Paryżu, co uchwalono jednogłośnie.

Ale też został za to skarcony przez naszych monopolistów polskości! Oto co mu wy-

pisano czarno na białym:

„…Na jakimś zebranku jakiegoś Towarzystwa przyjaciół Francji (w Kra-

kowie!) prof. Morawski, n o i o

ro in jon n

, a obecnie tak-

że pionek w rękach enkaenitów, uważał za stosowne zaraz wyrazić słowa
potępienia dla ambasady polskiej… …Europa przejdzie nad tym faktem do
porządku dziennego…” (

ro o

,  luty, ).

Znakomitość prowincjonalna II klasy! Kazimierz Morawski. W kilka miesięcy po-

tem ten sam obóz postawił kandydaturę Morawskiego na prezydenta Republiki, wów-
czas przywrócono mu tytuły stołecznej wielkości I klasy. O to najmniejszy kłopot. Ale
jak ma być za granicą mądry w tych rzeczach nasz dyplomata, skoro w samym kraju taki
zamęt? Skoro oszalałe politykierstwo wnosi w wartości kulturalne tę samą dowolność,
jaką przywykło stosować w każdorazowej ocenie wartości politycznych?

I oto sedno rzeczy. Sami robimy głupstwa co dzień, a nie chcemy, aby je robili ci,

Urzędnik

którzy nas reprezentują. Jakże w takim razie mają nas dobrze reprezentować? Jakże mają
mieć kontakt ze społeczeństwem? Człowiek, któremu nie wolno robić głupstw! Tragiczna
sytuacja. I niebezpieczna. Bo istnieje przysłowie: ten tylko nie zrobi głupstwa, kto nie robi
nic. Jakże łatwo połączyć te dwa pojęcia i wysnuć z nich dyrektywę działalności…

Sądzę tedy, że pierwszym postulatem chwili byłoby przywrócić naszym przedstawi-

cielom prawo do robienia głupstw. Z tą chwilą staną się żywymi członkami społeczeń-
stwa, staną się naszymi braćmi, zdobędą swobodę ruchu, rozmach, śmiertelność ich się
zmniejszy, przestaną być zimni, sztywni i nadęci na wzór „dyplomaty” ze starego teatru,
przestaną cedzić słowa i przybierać miny ludzi, od których zależy pokój świata. Za głup-
stwa będziemy im wymyślać, za mądre rzeczy będziemy ich chwalić; niech robią głupstwa
(oczywiście nie przekraczając racjonalnego procentu), ale niech robią.

A przy tym czy to tak łatwo wiedzieć, co jest głupstwem? O tym sądzi dopiero histo-

ria. I często sądzi pod kątem — innego głupstwa. I tak w kółko. To są rzeczy względne.
A tu idzie o życie ludzkie, o higienę korpusu dyplomatycznego.



Miałem ochotę mówić o kolonii polskiej w Paryżu, ale spostrzegam, że o tym trzeba by
napisać nie felieton, ale książkę. I taką książkę o polskim Paryżu, jego historię, geografię,
filozofię powinien by ktoś napisać. Wszak od stu lat Paryż odgrywa taką rolę w naszym
życiu. To jedno z większych polskich miast, jeżeli oceniać miarą skupienia energii du-
chowej. Ileż najrozmaitszych nawarstwień, ileż kształtów polskości. Całe pokolenia emi-
grantów, sancuziałe, skrzyżowane w najrozmaitszym stopniu; Polacy wrośnięci w Paryż,
pracujący w jego warsztatach, naturalizowani formalnie lub faktycznie; wreszcie ta ma-
sa elementu napływowego, bądź wżytego mniej lub więcej w miasto, bądź koczującego
niejako eksterytorialnie, artyści, dyplomaci (z teką lub bez), korespondenci, dziennika-
rze, szlifibruki, łaziki, studenci, studentki. Nie najmniej kolorytu nadaje polskiej kolonii
masa ludzi, którzy tkwią tu nie wiadomo po co, dla których Paryż stał się nałogiem,
koniecznością, i którzy żyją tu jakimś półżyciem cieniów, nie zasymilowani z Paryżem,
niezdolni żyć już w kraju.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Czasem pomiędzy nimi a Paryżem staje szczególna zapora: język. Dość częsty objaw.

Język, Polak, Obcy

Kto przyjedzie tu, nie znając języka, ma wielkie szanse, aby go nie poznać. Żyje w „kolo-
nii”, styka się z samymi Polakami, w kawiarni płaci rachunek na migi lub mówi:

r one

; kino i o e nie wymagają ancuszczyzny… Bywają tacy po kilkuletnim po-

bycie w Paryżu. Opowiadano mi niegdyś o malarzu, który przez trzy lata co rano wchodził
do tej samej piekarni, mówił n e i e, dawano mu bocheneczek żytniego chleba ( in

e eig e), i nigdy nie dowiedział się, że te słowa znaczą co innego. Takich jest dużo więcej,

niż się przypuszcza, i ci właśnie, skazani na ciągłe współżycie z ziomkami, tworzą ponie-
kąd jądro kolonii. To nadaje życiu polskiemu w Paryżu oryginalne zabarwienie małego

Kondycja ludzka

miasteczka, zaszczepionego na olbrzymim mieście. Plotki, kłótnie, intrygi na tle teatrów
amatorskich, w których grywa się S

ie r ni albo o

n je n

, oto dola,

dla której wielu przymiera tu głodem i marnuje teraźniejszość i przyszłość. Duża ilość
skrachowanych egzystencji, które tu się chronią, też nadaje „kolonii” swoistą fizjogno-
mię. Bądź co bądź i ta gromadka jest wcale ciekawa; co człowiek, to typ, to cała historia,
żywa tajemnica, której odcyowanie wymagałoby spojrzenia jakiegoś Balzaka. Są stoliki
w kawiarni na Montparnasse, które robią wrażenie ludzkich cmentarzy.

Zajmującym studium literackim byłoby także wydobyć Paryż odbijający się w naszej

literaturze. Ten tak ciekawy i żywy opis Paryża u Prusa, który nigdy w Paryżu nie był
i który cierpiał na „chorobę przestrzeni” (stąd ten paniczny lęk mocarza Wokulskiego
w jasne południe na placu Opery), Paryż-dżungla Żeromskiego, podziemny Paryż Za-
polskiej, i tyle innych Paryżów u naszych pisarzy.

Dziwna rzecz, jak u nas pozwala się spływać wszystkiemu bez śladu, jak mało jest po-

Kondycja ludzka

trzeby utrwalania życia! Życie jest, zdaje się, za szczere dla naszego nawyku zakłamywania
wszystkiego; dlatego nie wypracowaliśmy techniki chwytania go na gorącym uczynku.
Czy nikt nie napisze biografii tak ciekawej figury, tak zrośniętej z paryskim brukiem, jak
Wincenty Brzozowski ( in en

e

or b), poety, który jeszcze tak niedawno temu był

żywą legendą, który spędzał lata na wędrówkach między Paryżem a Syrią, żył nie wiado-
mo z czego, to pracował w fabrykach jako robotnik, to usługiwał w Paryżu jako kelner
w prywatnej jadłodajni, prowadzonej przez żonę jednego z naszych artystów, po czym
siadał ze stołownikami do pokera, — tworząc wśród tego nieliczne wiersze po polsku lub
po ancusku, uwodziciel wdów i sierot, zażyły w świecie paryskich apaszów i dziewcząt,
którym deklamował Verlaine'a.

Ten najszlachetniejszej rasy cygan życiem wypowiadał się pełniej niż literaturą, dlate-

go szkoda, by jego życie przepadło bez śladu. Osobiście zetknąłem się z nim ledwie parę
razy w Krakowie, dawno temu; pamiętam wieczór spędzony razem w kawiarni, kiedy
ten łazik z dość plugawą brodą, otoczony famą „niebezpiecznego człowieka”, tłumaczył
mi z zapałem piękności… Racine'a. Kiedy później czytałem

o

e

i

in Far-

rère'a i ów bardzo zabawny komentarz „Polaka” Cernuwicza do

j e , zawsze mi się

przypominała owa gawęda z Brzozowskim.

Tę zdolność i potrzebę utrwalenia życia posiadają Francuzi w wysokim stopniu. Wspo-

minałem o świeżej książce Francis Carco

e

on

r re

r ier

in: już tam ma

swoją historię czy swoją legendę Zborowski, tak dobrze znany w paryskiej kolonii, i ów
heroizm ubóstwienia, jakim otaczał malarza Modiglianiego, wówczas mrącego z głodu,
po śmierci kupowanego na wagę złota:

„…Kiedy się zaszło do Zborowskiego, biegł kupić świecę i, osadziwszy ją

w butelce, wprowadzał gościa do ciasnego pokoiku bez mebli, nagiego, nędz-
nego, gdzie w kącie obrazy malarza tworzyły istną kupę. Przy blasku świecy
Zborowski pokazywał swoje cuda, pieszcząc je miłośnie ręką i oczyma, po
czym mówił w uniesieniu, przeklinając los, który ciążył nad „Modim” i plu-
jąc z obrzydzenia. Im więcej się ciskał, tym obficiej słowa przypływały mu do
ust dla wyrażenia wielkiego wspaniałego zachwytu wobec tych nagich ciał,
tych postaci, tych portretów malowanych bez najmniejszej troski o„szkołę”,
bardzo czystych, olśniewających, w których odbijała się dusza malarza i jego
sztuka.

— Co za poezja! rozpływał się Zborowski.
Przystawał, znów chodził i nagle wykrzykiwał:

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

— Tak, kiedyś zaniosłem piętnaście płócien handlarzowi i chciałem za

wszystko tylko troszkę pieniędzy… Och, bardzo mało… żeby dać Modiglia-
niemu… i kupiec nie chciał… powiedział mi: „Zabierz to pan… nie kupię…
Czemu? Byłbym mu oddał tych piętnaście płócien darmo, gdyby mu się
bodaj podobały. Ale nie… I żaden nie chce… Żaden… Cóż za idioci… Nie
przyzwyczaili się jeszcze… ale zobaczy pan… później… nawet nie później…
bardzo prędko… będą płacili bardzo drogo za te płótna, których dziś nie
chcą…

— Więc dobrze, rzekłem, niech mi pan sprzeda ten akt, dobrze?
— Podoba się panu?
Zborowski wydał krzyk radości, poczym, zbliżając świecę: Patrz pan!

wykrzyknął, jak to cudownie malowane… jakie to żywe… Och! cudowne!…
Prawda, cudowne?

Panu nie sprzedam, zadecydował, daruję to panu… ma pan… daję panu…

bo pan to kocha… — A pieniądze dla Modiglianiego? — Nie… niech pan
weźmie, jestem kontent, że się panu podoba… Nie mówmy o pieniądzach.
Niech się pan o to nie troszczy… Jutro przyjdzie tu człowiek który ma kupić
ubrania… Da mi dwadzieścia anków… to wystarczy…”

I następuje opis cudów poświęcenia, jakich dokazywał Zborowski, aby zdobywać dla

przyjaciela nędzne środki do życia, i śmierć malarza, i jego tryumf pośmiertny.

Mógłby powiedzieć dużo o całej minionej epoce polskiego Paryża taki Jan Mieczy-

sławski, poeta, przyjaciel Moreasa; żywą historią polskiego Paryża jest Antoni Potocki,
jeden z najdawniejszych Paryżan, który im dłużej siedzi w Paryżu, tym bardziej nabie-
ra polskiego typu i staje się podobnym do mickiewiczowskiego „Maćka nad Maćkami”,
godzącego nieraz emigracyjne swary i kwasy energicznym: „A głupi! A głupi!” Pyszna
figura! Dawno, dawno temu, za studenckich czasów, bywałem u niego w mieszkanku
przy ulicy Campagne première: pokój zawalony papierami, Antoś na spirytusowej ma-
szynce robi czarną jak smoła herbatę. W ćwierć wieku potem pytam o jego adres: hotel

. Bagatela, myślę sobie, ależ zaawansował. Wjeżdżam windą na najwyższe piętro

wspaniałego hotelu tuż koło bulwarów, wchodzę do pokoiku, skąd przez balkon obej-
muje się okiem ocean dachów Paryża, pokój spiętrzony pod sufit papierami, a przy stole
siedzi Antoś i gotuje na studenckiej maszynce (może to ta sama?) herbatę. — To na to ci
trzeba Chathamu? mówię. Ale telefon przy łóżku, na dole książęcy hall do przyjęć: repre-
zentacja! I zawsze otoczony jakąś młodzieżą, która go uwielbia, jakimiś pół-Francuzami
którzy przy nim polaczeją, gołymi malarzami, którym przez swoje stosunki pomaga coś
sprzedać, zawsze pełen projektów, entuzjazmów, zna Paryż jak swoją kieszeń, od modnej
restauracji aż do pokątnego muzeum, i kocha Francuzów i Francję miłością bez złudzeń.
Świetny

e r²², o rozmowie pełnej olśniewających improwizacji, zawsze zachował jakąś

młodzieńczą tymczasowość życia, zwrotność zainteresowań. Stare meblarstwo ancuskie
czy malarstwo angielskie, sprawa polskiej emigracji robotniczej, czynna robota polityczna
podczas wojny i w pierwszym wrzątku naszej niepodległości, wszystko po kolei — albo
naraz — pochłania go i odciąga od tego, co było głównym powołaniem jednego z naj-
świetniejszych naszych krytyków i eseistów. Mimo usług, jakie Potocki oddaje w Paryżu
naszej sprawie, jest to jeden z tych ludzi, których Paryż uwiódł, zagarnął i nie puścił
już, z uszczerbkiem dla naszego rodzimego życia. Może by on zechciał spłacić swój dług
pisząc, bodaj z żywych wspomnień, monografię polskiego Paryża? Pogodziłby w ten spo-
sób dwie swoje miłości, dwie rywalki, — Paryż i literaturę. A kiedyż wskrzesić dawne
szlacheckie gawędziarstwo, jak nie dziś, w epoce radio?

  ż 



Raz, po jakimś śniadaniu, w kilku Polaków otoczyliśmy kołem de Flersa. Opowiadali-
śmy mu o sukcesach jego sztuk w Warszawie, o tym, jak jest dla naszych dyrektorów
zawsze niezawodnym pogotowiem ratunkowym, o koncepcie Mariusza Maszyńskiego,
który w r

jako motyw hymnu serdańskiego wprowadził popularny „Wlazł kotek”,

²²

e r (.) — gawędziarz, mówca, rozmówca.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

wywołując tym efekt nieprzepartego komizmu, etc. Potem rozmowa zeszła jakoś na Bal-
zaka. Flers, który jest bardzo miły gawędziarz, opowiada następującą anegdotę.

Będąc młodym literatem, pracował w jakimś dzienniczku, gdzie było dość krucho

z funduszami: jakoż niebawem zredukowano pensje wszystkim współpracownikom. Je-
den był tylko, którego nie tknięto: był to niejaki Cerfberr, niepozorny człeczyna w wy-
tartym surducie, wiodący zagadkowe życie. Współpracownicy, poruszeni tą niesprawie-
dliwością, zapytali wydawcę o powód tego wyróżnienia. — Widzicie, moi drodzy, z tym
człowiekiem muszę się liczyć, on ma ogromne stosunki: wciąż tylko mówi o hrabi des
Trailles, o księżnej de Cadignan, o baronowej de Nucingen…. Otóż, wszystkie te tytuły,
te nazwiska, które budziły w redaktorze zabobonny szacunek, to były figury z… Balzaka.
Bo ten Cerfberr żył tylko Balzakiem, był maniakiem Balzaka, i on to, wraz z drugim ta-
kim samym, niejakim Christophe, ułożyli ów słynny leksykon balzakowski, zawierający
biografię paru tysięcy pojawiających się u Balzaka figur.

Leksykon ten uchodził w literaturze jako curiosum. Ale obecnie młoda amerykan-

ka z Chicago zamierzyła nadbudować jeszcze glorietkę na tym gmachu balzakowskiego
pietyzmu pp. Cerfberr i Christophe. Książka miss Ethel Preston pt. e er e

r

e

ni e e

, poświęcona jest rozpatrzeniu jednego rysu, mianowicie systematyczne-

mu powtarzaniu się postaci w o e ii dz iej, w tym sensie, że powtarzające się figury
występują bądź same, bądź też jest o nich mowa. Nie ma tego zjawiska w pierwszych
utworach; pierwszy raz spotykamy je w j

orio , w której to powieści wszystkie pra-

wie główne postacie znane już były czytelnikowi z poprzednich opowiadań Balzaka. Im
bardziej Balzac uświadamia sobie swoją koncepcję, tym szerzej i konsekwentniej stosuje
tę metodę, jak to wskazuje wykreślona przez miss Preston linia graficzna. Największe
skupienie figur balzakowskich widzimy w utworach datujących z pełni jego twórczości:
S r one

dzeni ,

i i n dze

i

r

n ( osób!).

Z chwilą gdy Balzak uświadomił sobie znaczenie swojej metody, posunął ją jesz-

cze dalej. Przedrukowując w nowych wydaniach dawne utwory, zastępował dość często
pierwotne obojętne nazwiska nazwiskami figur z innych powieści, przygotowując nie-
jako stopienie w jedną całość tworu, który później, w r. , miał otrzymać zbiorowe
godło o e ii

dz iej. Ta metamorfoza bywa co prawda niekiedy trochę naciągnięta;

tak np. przechrzczony Rastignac z

r () odskakuje nieco tonem od Rasti-

gnaca z późniejszych utworów. Sama jednakże myśl i jej przeprowadzenie mają swoje
głębokie znaczenie. Dzięki temu powtarzaniu się figur, o e i

dz

daje wrażenie

żywego społeczeństwa, dzięki niemu każda postać, każda grupka społeczna nabierają swej
niezrównanej plastyki. Każda powieść staje się komentarzem do innych, każda pogłębia
i rozszerza perspektywy, po jej przeczytaniu inne ujawniają się niejako w nowym świe-
tle. Balzac obracał się w tym świecie z taką swobodą, że ledwie czasem popełniał drobne
zewnętrzne omyłki; że jednak nie ma czytelnika, który by miał ten świat przed oczyma
z równą wyrazistością, dlatego można czytać Balzaka ciągle i ciągle odkrywać w nim coś
nowego.

I tym się też tłumaczy, że książki zdawałoby się tak specjalne, jak ten komentarz miss

Preston, znajdują wydawców, pochłaniane przez wiernych balzakistów na obu półkulach.

Druga książka, która pojawiła się przed paru miesiącami, również oświetla poniekąd

technikę Balzaka, ale od innej strony: ukazuje nam, ile w jego dziele, które z jednej strony
jest ogromem konsekwentnej i wytrwałej myśli, bywało, z drugiej strony, pospiechu,
niedbałości, podporządkowania się wymaganiom materialnym. Są to zresztą rzeczy znane
miłośnikom Balzaka i należą do tych słabości, które czynią im tego genialnego pisarza
tym bliższym i tym bardziej ludzkim. Bo Balzaka kocha się tak, jak Montaigne kochał
Paryż: „wraz z jego brodawkami”, jak mówił.

Odszukano mianowicie stary tom, który ukazał się bezimiennie w r.  pt. on e

br n (Ciemne opowieści, przez Przewróconą głowę, co wyrażała na okładce rycina przed-
stawiająca istotnie głowę na wywrót). Książeczka ta była utworem zbiorowym, a twórcą
kilkunastu z zawartych w niej opowiadań był Balzac, wówczas młody autor. Otóż ten
bezimienny zbiorek stał się dla Balzaka niejako lamusem, z którego łupił bez miłosierdzia
własne utwory, ilekroć tego zapotrzebował. Nieraz — a zdarzało się to dość często —
gdy sprzedał księgarzowi na pniu jakiś tom, którego nie miał czasu w umówionej obję-
tości dostarczyć, brał któreś z „ciemnych” opowiadań o treści makabryczno-sensacyjnej

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

i pakował je dość bezceremonialnie, aby powiększyć rozmiary książki. Wiemy, w jakich
warunkach Balzac pracował, wciąż ścigany długami, zobowiązaniami, procesami księgar-
skimi. Typowym przykładem jest

i n , którą po prostu rozsadzają aż trzy

opowiadania włożone pod błahym pozorem w usta zebranych w salonie gości.

r gie

i

obie również napchane jest tymi zapożyczeniami.

I oto spostrzegam, że stałem się jak ów Cerfberr z anegdoty de Flersa: miałem mó-

wić o wrażeniach paryskich, a opowiadam plotki o figurach z… Balzaka. Ale trudno,
pozostańmy już na dziś na tym terenie plotek.

Od dawna tedy dziwiłem się, że dotychczas nie rzuciła się na Balzaka psychoanaliza,

która znalazłaby tam obfity pokarm (polecam gorąco tego autora naszym eudystom,
mimo że się na mnie gniewają trochę od czasu moich niewinnych „Kurkiewów”). Otóż
mamy już pierwszą jaskółkę: pojawiło się we r n

r er ei ng psychoanalityczne stu-

dium

ie

i o ne

, podpisane „dr. B.” a ustalające u tego pisarza „kompleks

matki”. Powieści

er ie go o r

o,

i i

o inie i tyle innych, w połączeniu

z pewnymi rysami biografii pisarza dostarczają silnych argumentów w tej mierze.

Interesującym jest w ostatnich publikacjach udział kobiet poświęcających się stu-

diom balzakowskim. Z dawna jedna z najlepszych prac balzakowskich była pióra kobiety,
Genowe Ruxton (

i e

e

); obecnie wystąpiły prawie równocześnie dwie

miss: miss Floyd i miss Preston. Do mnie niedawno zgłosiła się młoda miss Jarblum
z Łodzi, legitymując się listem rekomendacyjnym z Paryża: cóż za okrężna droga z Ło-
dzi do Warszawy! Ciekawe losy pisarza: spowiednik serc kobiecych, który w ciągu życia
otrzymał kilkanaście tysięcy listów od kobiet, później odstąpiony przez kobiety mężczy-
znom jako pisarz na wskróś „męski”, obecnie znów zaczyna wracać do kobiet, ale od innej
strony. Owe „niezrozumiane” kobiety, których był pocieszycielem, stały się tymczasem
literatkami: i znów Balzac jest ich ucieczką i pociechą, tylko na inny sposób.

  

Przysiadłem przed kawiarnią „pod dwoma magotami”, gdzie mi naznaczył spotkanie pe-
wien dziennikarz. Patrzę dokoła, jakże mi znane to wszystko. Kościół S in

er

in

Miasto, Przemiana

e

r , pomnik Diderota siedzącego w fotelu, tuż obok ulica Bonaparte i hotelik,

w którym mieszkałem za pierwszym pobytem w Paryżu. Jak żywe stają mi w oczach te
chwile. Przyjazd, pierwszy wieczór. Czym było wówczas dla młodego dzikusa pierwsze
zetknięcie z „Babilonem”, to z trudnością można sobie wyobrazić dzisiaj. Życie pod wie-
loma względami wyrównało się ogromnie; oczywiście zewnętrznie. Automobile, kina,
kawiarnie, reklamy, jazz, charleston, nagie tancerki, międzynarodowa

r i

czy W

en j brzmi wszędzie ta sama, kobiety wszystkich miast zrobiły się podobne jak rodzone

siostry, ta sama szminka, te same cieliste pończoszki, ta sama — prawie — swoboda
i obojętność życia. Ale wówczas, przed ćwierćwiekiem, dla młodego chłopca przenieść
się nagle w ciągu niewielu godzin z małego i cichutkiego szarego Krakowa do Paryża, to
była feeria, to było zanurzenie się w świat tajemnicy, baśni.

Przybyłem późno wieczór, zajechałem do hoteliku, gdzie wiedziałem, że mieszka zna-

jomy mój i powinowaty, młody malarz. Nie było go w domu. Zostawiłem oczywiście
kuferek i puściłem się na Paryż, po omacku. Zabrnąłem w gąszcz ulic wiodących ku Se-
kwanie, mając ledwie ogólne pojęcie o kierunku. Słabo oświetlone wąskie uliczki, sędziwe
mury. Pusto, cicho. Naraz wyszedłem na wolną przestrzeń, owionął mnie chłód wody,
znalazłem się na Wybrzeżu, skąd rozpościerał się czarodziejski pejzaż Sekwany w nocy,
z jej arkadami mostów, wzruszającym drżeniem świateł odbijających się w wodzie, czar-
nymi masami nadbrzeżnych gmachów. Przebyłem most, zapuściłem się w te czarne masy.
Minąłem je, ujrzałem przed sobą długą jasną aleję, lśniącą mokrym asfaltem, puściłem
się nią jak pielgrzym, nie wiedząc, dokąd wiedzie. Nie chciałem pytać nikogo o drogę,
było coś miłego w tym błądzeniu po omacku, w tym odkrywaniu Paryża. Sen na jawie.
Po jakimś czasie odgadłem, że jestem w samem sercu, na placu Opery, owym słynnym
placu Opery.

Zgiełk, tłum, hałas oszołomiły mnie nagle; orgia świateł dokonała reszty. Był to wów-

czas początek nowoczesnych reklam; dziś zapewne wydałyby się skromne, wówczas były

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

oślepiające. „

e

i er

i

e

in ²³”, wrzeszczało światłem z ogrom-

nego gmachu naprzeciw Opery: nigdy tej zdrowej rady nie mogłem wprowadzić w czyn,
ale zapamiętałem ją dotąd. Czy może być lepszy dowód skuteczności reklamy?

Bulwary! Skręciłem w nie i dałem się nieść fali ludzkiej, ogłupiały, potrącany, zacze-

piany przez przekupniów fotografii i przez dyskretne dziewczęta. „

ri i ”… raz po raz

powtarzało się w ich propozycjach to nieznane słowo, dając mi uczuć niedostatek mego
filologicznego wykształcenia. Arab w burnusie, Chińczyk, Murzynka, to znów polski ję-
zyk brzmiący na tych bulwarach jak egzotyczne narzecze… Terasy przed kawiarniami —
w styczniu — rojne, nieskończony sznur dorożek, pojazdów, automobilów. Kwiaciarki,
handlarze zabawek, krzyk gramofonów, różnojęzyczny szum, w którym dominowała ja-
sna nuta paryskiej ancuszczyzny. „Maryś, dziwujesz się?” przypominały mi się te słowa
z sienkiewiczowskiego

ebe .

Trzeba wracać. Skręciłem znów w boczne uliczki, niewinnie jak dziecię: nie czytałem

jeszcze dzienników, które by mnie uświadomiły o ich niebezpieczeństwach. Kontrast
między hukiem i blaskiem bulwarów a sennym mrokiem ulic starego Paryża był przej-
mujący. Z przecznicy wysunęła się zupełnie stara, skromnie odziana kobieta, o wejrzeniu
raczej czcigodnym. ien

e

oi je er i bien o i onne²⁴ — szepnęła do mnie. Upiór.

Zląkłem się, zacząłem uciekać, straciłem kierunek. Brnąłem przez puste ulice zupełnie już
na oślep. Bałem się. Wiedziałem, że aby dojść do domu, trzeba mi przebyć Sekwanę. —

on ie r o e

Seine²⁵ spytałem zapóźnionego przechodnia. Na to dość dziwne za-

pewne pytanie popatrzył na mnie podejrzliwie, wziął mnie może za kandydata na topielca.

Seine e gr n e²⁶, odrzekł wreszcie, wzruszył ramionami i odszedł. Z innym doga-

dałem się lepiej, pokazał mi kierunek. Znów znalazłem się na moście, jakże już kochałem
ten Baudelaire'owski pejzaż z mroku, kamieni i światła. Już czułem się tutejszy. Dopyta-
łem się ulicy i hotelu i znalazłem się u siebie. Malarz mój wrócił tymczasem. Oczywiście
o pójściu spać nie było mowy, ja drżałem z ochoty zanurzenia się znów w Paryżu, on
cieszył się przyjemnością oprowadzenia mnie po tym „piekle”.

I znów odbyliśmy tę samą drogę, przez mosty, przez Luwr, na bulwary. Już były pu-

ste, ale co kilkaset kroków wołały jakieś drzwi światłem. Olimpia! ta dawna, niepodobna

Kobieta ”upadła”, Język

do dzisiejszego banalnego dancingu, wydała mi się bajką wschodnią. Z pustej i ciemnej
ulicy, po kilkunastu schodkach w dół, wchodziło się do sal natłoczonych, jasnych, z kilku
stron brzmiała muzyka, pełno wymalowanych dziewczynek mówiących — po ancusku.

Zmysły, Wstyd

O cudny kraj, gdzie każda kokotka mówi językiem Verlaine'a, to uczucie raczej niż myśl
napełniało mnie szczęściem. Siedliśmy w kącie sali przy szklance piwa, gawędząc z przy-
stającymi na chwilę lub przysiadającymi dziewczynkami. Wydawały mi się takie grzeczne,
takie dystyngowane. Nagle tumult w drugim końcu sali. „ o on

o on ²⁷” woła pu-

bliczność, oburzona bardzo serio na jakąś parę; co robiła ta para, nie wiem, ale musiało
to być coś szczególnego, aby wywołać tak żywiołowy protest bywalców Olimpii. I wiecie,
jak zakończyła się historia? Garson przyniósł parawan i zastawił nim gorszącą parę.

Późno było, kiedyśmy się znaleźli znów na bulwarach. Pustka tych miejsc, naelektry-

Trup, Miasto

zowanych gwarem, ma swoją wymowę. Malarz mówi: „Pokażę ci jeszcze coś”. Idziemy

Handel

długo, przechodzimy znów jakiś most, jakiś plac, gdzie majaczą w mrokach wieże No-
tre-Dame, i kierujemy się za katedrą do małego budynku. Morga. Dziś podobno nie
istnieje, wówczas wystawiało się tam trupy nierozpoznane; ci, którym ktoś bliski zginął,
szli tam przede wszystkim go szukać. Trupy ustawione za szkłem, zamrożone, aby się nie
rozłożyły. — Popatrz, wskazuje palcem mój towarzysz. Patrzę i ponad trupem widzę ta-
bliczkę, anons opiewający, że ta sama firma dostarcza najlepszych maszynek do robienia
lodów. Mrożonego trupa wyzyskano jako reklamę!

— „To masz Paryż! mówi mój przewodnik. A teraz chodźmy spać.”

²³

e

i er

i

e

in (.) — spędź zimę w Pau, lato w Aix-les-Bains.

²⁴ ien

e

oi je er i bien o i onne (.) — chodź ze mną, zrobię, co zechcesz.

²⁵ on ie r o e

Seine (.) — Proszę pana, gdzie jest Sekwana?

²⁶

Seine e gr n e (.) — Sekwana jest duża.

²⁷ o on

o on (.) — świnie, świnie.

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image





Pewnego wieczoru, lub raczej pewnej nocy, wychodząc z jakiegoś bankietu, spotkałem
się w drzwiach z p. Marią Kasterską. Uszliśmy parę kroków razem. — Gdzie można by
jeszcze iść, spytałem, będąc w Paryżu niepoprawnym włóczęgą. — Ja pana zaprowadzę.
Szedłem posłusznie, zaciekawiony. Wkroczyliśmy w najpoufniejsze zakątki Dzielnicy Ła-
cińskiej, jakieś stare ulice, stare kościoły. Okazuje się, że pani Kasterska jest namiętnie
zakochana w dawnym Paryżu, zna każdy kąt, każdy kamień, o każdym ma coś ciekawe-
go do powiedzenia. Cudnie jest. „Księżyc płynie swobodnie po przestrzeni bez chmur
— tajemnych uczuć niepojęta władza — odbiera sen, tęsknotę naprowadza”, jak śpie-
wają w operze. — Miałam o panu gorsze wyobrażenie, mówi pani Kasterska z poważną
minką, ale widzę, że pan dosyć dobrze umie chodzić. — Po Paryżu? Choćby całą noc,
odpowiadam. — No, to pana jeszcze gdzieś zaprowadzę.

Przecinamy Sekwanę samym cyplem wyspy św. Ludwika, okrążamy milczący

o e

ber i przechodzimy na prawy brzeg. Jakże głęboko w nocy uśpiony jest Paryż, jak

szanuje spoczynek nocny to najpracowitsze miasto! Wszystkie okna ciemne, jedynie na
ogromnej płaszczyźnie bocznego ślepego muru błyszczy czerwoną firanką jedno samotne
okienko. Nie wiem czemu, ale w tym oknie czytam nagle całą powieść Balzaka czy Bar-
beya. Mijamy wiele ulic, przystajemy pod starym pałacykiem pani de Sevigné, — dziś
muzeum — moja przewodniczka sunie przez labirynt ulic bez jednego wahania, z nie-
omylnością lunatyczki. Wchodzimy w zamknięty czworobok domów tworzący ogromny
plac, w nim ogród, po rogach cztery fontanny, w środku konny pomnik. W tej chwili
wszystko śpi. Światło księżyca leje się na tę pustkę. To plac des Vosges. Może tam byłem
kiedy, może nigdy, ale w tej chwili wydaje mi się czymś czarodziejskim. Mury mówią,
kamienie mówią, słyszy się je jak muzykę.

Późno jest, przejeżdża automobil, chcę odwieźć moją przewodniczkę. Odmawia z obu-

rzeniem. — Nigdy, powiada, w Paryżu nie używam tego wstrętnego pudła, chodzę pie-
chotą. Niech pan jedzie, jeżeli pan zmęczony, wrócę sama, nie boję się”. Oczywiście ja
znów się oburzam, jak przystało na rycerskiego Polaka, i odprowadzam tę drobną a mężną
kobiecinkę przez pół Paryża, aż gdzieś za Panteon, po czym, już o brzasku, leniwo wlokę
się do domu.

Och, te powroty o świcie, pieszo, ileż mi one chwil przypominają. Ile razy tak wra-

całem. Powrót godzinę, półtorej godziny, do domu w nocy nie był tu za studenckich
czasów niczym niezwykłym. Dorożka była fantastycznym zbytkiem, zresztą nie było ich
w nocy, a jeżeli która wzięła pasażera, to o tyle, o ile jej to było po drodze do domu.
Ileż uroku miały takie powroty, pełne myśli, marzenia, drażnione budzącym się życiem
rannego Paryża. W szarzejącym ledwie brzasku ciągnęły wozy w warzywem, z mlekiem.
Czasem doczekało się otwarcia piekarni, kupował człowiek ciepią bułkę chleba, potem
otwierali mleczarnię, świeżutki er i z chlebem, cóż za pyszne śniadanie w wygłodze-
niu bezsennej nocy. Szło się wolno, smakując chleb, ser, poranek. W perspektywie łóżko,
gorąca kawa, i książka w łóżku, i utopiony w niej dzień, i znów Paryż, — życie próżniacze
a pełne, nie zmącone żadną inwazją rzeczywistości.

Czy może istnieć idealniejszy teatr marzeń niż tu, wśród tych mówiących kamie-

ni? Czarne wieże

on iergerie odbijające się w Sekwanie, to znów pomnik Maupassanta

w parku Monceau i jego niemodna Paryżanka w sukni z buffami, albo Musset pod Ko-
medią Francuską, wreszcie, o każdej porze dnia i nocy, zawsze niespodziany, zawsze jak
gdyby pierwszy raz widziany plac Zgody! To znów, z wyżyn Sacré-Coeur, morze Paryża
spowite delikatną mgłą. Ale każda ulica, trudno powiedzieć na czym polega czar tych ulic.
Ileż razy wówczas, przed laty, zmęczony chodzeniem, siadałem na imperiałkę omnibu-
su i jechałem wszystko jedno gdzie, patrząc sennie, wystawiając się na promieniowanie
miasta niby w kąpieli słonecznej na działanie słońca. To znów wieczór, co za rozkosz
przecinać miasto z lewego brzegu na prawy omnibusem w trzy siwe konie — sławny

igno e

i

eon — robić zakręt koło Saint-Sulpice, patrzeć z góry na te tak

dramatyczne wody Sekwany, przepychać się w trzy konie długą ulicą Richelieu, zanurzyć
się na minutę w gwarze przecinanych bulwarów i już piąć się pod górę na Montmartre,
zaglądając niemal w niskie okna antresoli na tych wąskich ludnych uliczkach!

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

Wyznam po cichu: w ciągu tych kilku miesięcy pierwszego pobytu nie byłem właści-

wie nigdzie; ani w żadnej bibliotece, ani w sali wykładowej, ani — o zgrozo — w Kome-
dii Francuskiej. Nie znałem nikogo, nie zamieniłem dwóch słów z żadnym Francuzem.
Pławiłem się jedynie w ulicy Paryża. Raz, pamiętam, spędziłem cały dzień wiosenny na
jakimś skwerze, na przemian drzemiąc, gapiąc się, czytając

e r

iro e . Po kilku

miesiącach tego wałęsania się wróciłem innym człowiekiem.

Magia Paryża! Niedawno temu zakrawałoby to na mistycyzm. Dziś, wobec wielu no-

wych pojęć naukowych, wydaje się to czymś zupełnie realnym, czyż nie mogą kamienie
mówić, czy nie może dusza miasta wnikać w duszę człowieka nieuchwytnym fluidem?

Mury Paryża są bardzo szczodre. Kiedy człowiek wałęsa się po tym mieście, ma uczu-

cie, że jest mądry. Złudzenie! To Paryż jest mądry za niego: odczuwa się to bardzo dotkli-
wie, kiedy się wróci do domu i wyjdzie ze sfery działania tej potężnej dynamo. Pamiętam
jedno takie przedpołudnie, przed dwoma laty, w dzień wyjazdu z Paryża po krótkim
pobycie. Siedziałem na terasie kawiarni, przygrzewało łagodnie majowe słońce, byłem
trochę niewyspany, sączyłem

ri i (nauczyłem się już znaczenia tego wyrazu), przy-

drzymując trochę od czasu do czasu. Miałem uczucie, że jestem Diogenesem grzejącym
się na słońcu. I nagle przyszło na mnie olśnienie. Ujrzałem przed sobą otwartą wspaniałą
karierę. Zastanawiałem się mianowicie, że w naszej epoce są ludzie uczeni i mniej uczeni,
mędrsi i mniej mądrzy, ale że zanikła profesja, która istniała w starożytności: mędrzec.
Co to był mędrzec, trudno dziś określić. Mędrzec nie potrzebował pisać książek, nie
potrzebował robić wynalazków, ani dokazywać jakichś szczególnych rzeczy; wystarczyło
parę rysów, parę gestów — mędrzec. To był pewien stosunek do życia, do siebie samego,
do świata. Taki Diogenes zerwał z kobietami i sprawił sobie drewniany kubek: — mę-
drzec. Jakiś tam Greczyn nie uznawał innej linii tylko prostą: przyjaciele musieli za nim
chodzić i pilnować go, aby nie wlazł do rzeki albo nie rozwalił sobie głowy o drzewo: —
mędrzec. Inny uszedł po prostu kilka kroków, aby zadać fałsz komuś, kto twierdził, że nie
istnieje ruch: — mędrzec. Kazałem sobie podać jeszcze jeden wermut. Słońce łaskotało
mnie rozkosznie po twarzy. Coraz bardziej czułem się mędrcem. Widziałem przed sobą
drogę życia, tak wyraźnie, że układałem sobie, iż pierwsza rzecz po powrocie do kraju
będzie zamówić sobie bilety wizytowe z napisem:

o

r e

Potem, w drodze, zapomniałem o tym. Przypomniałem sobie, kiedym wysiadał na

dworcu w Warszawie. O biada! nigdy się nie czułem głupszy. Padał deszcz. Zajechałem
do domu. Wróciłem do moich zajęć.

Biletów wizytowych nie zamówiłem dotąd…

ri

on ren e i e

r

o

e e

i e

rier

gr n

i

re e

Sor

bonne

S n e o enne e r i e

r

e ini re o i

rin

on ie r e

ini re

e

e

e ie r

e ro er i i

ri

e

ri i

or

r

oi

je ne e

n e

g e

i

re e

Sorbonne

n e e bri n e

i n e

e n e

b i

oi i

re

obje

e e

onne r in igne e e e

ni e

ion e

ie

r er

b i r n i

o

e

e e b e r i en

n r e

n onge

ne r i

o

i ire en ore

ie

e en i en

e j ro e

n je o r on er i en

e

e

o

e

e e

ie ne ie r

i

e

ri

i on e o r o r n

r o

n e

i re e

e e

e

e

r

en e o en

n e

n

i e e en bien o

e

i

e

e e i er

er

e on en e er onne e e n

ne e e

e b e

i en n e o

ren re oi

e e ire o

ren re

re

e

n be oin inn

o

e

e

ne

e o r e e

i r

re

r

i

e

e

e e

e ie r

o

igne

o in re er

o e e er onne

o

i e

e e re r en e

i

e no

e on

ire

onn i n e je ne oi

re o en

e e e r on er o

i

e en

o

e e

ire en o re r en e o

e

i ir i

ne e re

e

ne e i e e re

e

oi

e

n

e

i

ion i r ire e

er onne e

o jo r

n

on ro

re

e

o

i

e o r ne

ire

i o e

bor

j i e ri e ri i ge

re

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

on i r o

e ne or e e

no

ne

n

o

e o

e

e

j

r

i bien r

ne en ine e o

e

e

e

re

e

i r

re r n i e

i

e

e

n r b e ir i je e

er onne on

e

or

n on

r e e oi

n no jo

rn

on e

oie o on ier e e re ion o

e

e r

n e

r

i in ig b e

e

r o

b n i in

o e bénédictin on

e en

re

e e

non

e

o r n

n

i

r bien

ne ing ine

nn e

e e

j i

b

r

n re ei e e i e

n on e e

ren ro

e bien

ie e

oire ri o e e

i ien

ni e

bien e

o e re e e

i

e e b ien

e re e

b e

or

e en i e je

e in o

ire

ro

o

ire

n

on

o

e o e on e

onne r e e

ro er en e e er er

or

e o

e ri i e e

re o

e e i e oni e je

i

r oi ob ig

e b

i er e

e

i er je e i

e

n en r in

i r i en n rien

e b n i in

e n e

n e e

r ri e

o r e n je i e r

e r e Pensées e

o r e

re e r

e r e Dames galantes e r n

e

n

on

o r i

ire

e i r

re r n i e

ni er i

e o n

e

re

on e r i i

e orr

e r

e

je ne e

re

r e en n

e erri re o

e

e

i en n

e ong e

en ore n roi i

e er onn ge

o

e in o

e bien e

e e ire

e in

gr

i

e bien

nib e e n

oir

e

iono ie o og ne

r i

in

ne oi

e

en ie e ri e oir

ir oi

e

n o

e

e e er er e

ien e o

n

en re e

e er onn ge i

r e

oie

ne on e ion

b i e e

r

e

e

non

r ri non

ne on e ion e i e oi

e

e

e e j en re ri e o ge

n

ne in

n ine e i e en o ogne en

i n

e on ren e

r i e ro

e

e e on e ion o

i

o

o en

o e

e

r n e

e

i en r n e

e

j

i ob ig

e

er er e en

e

e

r

e or e

en o

e e e on e ion

e in

n

ne

ionn

g oire e

r n e

i

or

e je

e er i

er e e

robe e bénédictin on on

b i i

e

i

o ib e e on in er

i

ion je

on r in

e

on rer

e e

e e

i

e e robe

re

i

ion

o r

e

i ir

o

i

o

e

r e e

en e r n i e re

e

n

e

onn re e on e

ng e r n i e

e

n i re r n i

ien

o r

oi en n

e

e

o e e

in n

e no

en o ogne

n be

o

e

i e e en n

rennen e r n i

o

i

o

e

on igne e

in

i en n

e

n or i e

ge

e bonne j e

o r

re e r n i

n

o r n i r n i

ne

i e

igr e

n

n ien o

e

i

i er i

r n e

n

gion

r ng re

i

n o i ire

n

i n ro e

on

e e

i i i

i ie

e e i re

e e

i e r n i

ri

oi j

i

or r

o erne

e

i e bien n

re

e j

i rei e n

i no

no

i

ion o en

oi je

i

r i

e

n i

e r on i

e re onn

r

i

i r i on

i i

n i

e

r i er

r

r

e ri ion e

gro e e

o

Télemaque en o

n

e ire

o er

i n e i i

rien e

be

on e

i

or o

e

r e e bien

re

o

e ro

n

on in

i

i

or

on

og e

i i

e

i e je e bo rr i e Cruelles énigmes

e Mensonges e Notre coeur e Coeur de femme e

o e e rei e n

e

e

in

b rbo i e e

e

n on

ir

je i i

r

on

e

n e o e e g r onni re

e

o

e

on e e je o r i en r e e b i er br

n

e

e e

e o

e or

e e

e

e

ri e en

n ere e

i

r

e re e

i e

ien i r e en en

i n

r e e

ne r n e e

r

je roi

e

i

e o o on

o

e je

o

ren i bien e

e

e in o

ri e

o

e j

r i

e i er or

i o r oi

o

e

i

je

i i e i re e jo e en

e

e

ne en re e e

r e

n

e

e

e

i

e

re

er

i

e i e gr n

ron e o

e

i

e on e en

e i

i

or e e n

e

ne e i e e ri ion e

ire inno en

e

i

gin ion en n ine e

e en e

n ne on e ion o r in i ire e rig e r

e o ge ni i

i e br er ne

rri re

i

n r i e

n

inen

i ien o

o i e r

i

e e

i e

e

n

o

re e

r

o r n je ne

i

e i b e en

n

in e o en e

i er je oi i

e ine

i

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

e

re en ore e ernier

o e

o e o i i i e

i r

e r j g

e o e

e n

e

rie e r

ie e i o

en er

r

i e ion e

re

on

e

i

or

e

re e i

e

Disciple

o en r

en n

e

o e en

e o r j

i o jo r

e

e i re r n i

n

o e e e

ionn i

or o r

ri i e r n i e j

or i

e

e

re

i

i e e

e

no i e en

n o e r n e

e

e

e ie r

e

Lys

rouge

e je

re i re e

e

on e

on er ion

r e i re

i

r

i

i

e

e e en i

in in

e e o

i e on er

oi

e r

en i

r go

e je ne

n e i r ire

r o ie

o ion

i

or

S n in e

ri in r e

b en

S rin berg

o oie

i

ie

e

r

Wi e e

o

re

o on i no

on

ne gr n e e be e i r

re

no

i

o e e

je ne e no

on o

ion nor

en e i r

re

r ng re

r

n e

n e

or on n

i

o jo r r

en re o r

r n e

e e e

je re in o

e

e e

e ne ne o e on e o enir

e

r oi be

o

n jo r en or n n gro

i re o

e br

j en r i

e e gr n

ri in r b

e

i

on j

i

onne r

re

e je ne

i

o n

on bo

in o jo r

rie

e i re i

e e

n e e

e

i

ien Les dialogues philosophiques e en n

e e

e

ri in

i i

n o

rire

e

i

e

e

bre oi ine

i ini re e

or

e

i e e

i e

e

ng

r e rire on

i i

i i en on r n

on i re

i reg r e e

e e on ie r

i

i ini re n e

ri e ne o

ren n rien

i g gn e

r

i ri

e on

re e i

i

e or re e rire e en n

e

e

in e i e g

ren in i o

e e

e

i o b e e

re

i i on

i

e

e oi rebe e

r ion i e e

en e r n i e en re n

e

o ie r n i e

i on i e

r e no re je ne g n r ion

or

ren e

n no

e

r

r

be e r

ion

i e

r e o e

iri

Bateau ivre

r

r i b

on on e gri i en e g e

n

e

e

n

ir i

er ine e on

e

o i o

b

gen e Les fleurs du mal e

e ire

ien e i re e e e e

no je ne o e

n n e je ne

n e on je i i

r ie e o on i i

rge en

onne r

iri e

i

i

e ri e e

geno i er o

en e b e e

e r i er en

r

Les lithanies de Satan e

e ire

or r e

en r

i e

r e o e S ni

r o

o

i

n e r

i

oi rine o

e e

er i e en e

e o

on

r n e re r in

S

n ren

i i

e

ong e

i re

n i i be

o

n

n e

no je ne

en

o

e on e

e i

e e

o e

r i o on ier i i

ie

rebo r

e e

ein e

i e

i

oin o e

i

i on

r e e

e e ri

e

je ne o ogne

g r

e

i r

re

r n i e i

bien i ing er e

i onn i ien

ng e e e

i ne

onn i ien

e re ier

ien o

i

r n e e o inion e

re

ien

on e

onn i n e e

ng e r n i e e er i

e no

e re

e

rgi ien

e

no e e o

e

o r i e e e e en i

n

e

n no

o r en i be

o

o ge

e e gre on no

bo rr i

e

ng e e

e

i r

re

e

n e

r e

i ne o

ien

ng e r n i e

ien

i

rie e en

r

e

r n e

n en o

ien

oir

ne r

ib e i e

r o

e

gr n e i r

re

r

r n

r o e

e

rie

no

on o jo r e

e

e

e r

ion e r n i

r e i

e e

i

ion

ire e e e ng e

e no

renon

n e e

e no

n

on

j

i e

e r

ion e

Nouvelle Héloïse

o e o

o

e e

gen e e roi

S ni

g e

r

on

ne en

r ne

ri i

e eo rin Arrivez, maman,

votre fils est loi

on n

i

be oin e no

e r

ion

e

e

e

o r

ire

r ion

n

en

e r

e r

i

rie

n

rio e e

i e g oire e

no

n

on

e

e e r

ion

i

e i e en

n

onn i n e e

ng e r n i e o

en

e er re e

e in r

ngere

o r e r onne en

e

en e r n i e

e e in

on

o e r en

e ine

ien

je

e re ro

i

ri o je e i

e

er e ionner

n

r

i

e

eine i je i e ie

n e ini e

i je roi

o r e

ie

o

e

e

e

i je en i

i

e

e ro

n

ri

n e e i e ni e e

er i o ie

e e er re

on e

er

er e

o

on e

er e oie

b o

en

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

i en i e

e

e j

i

i

n

on

or j en o i ro ener e

i

e e

bor oire e o

bonne en je e i

ner

r

e ne ro e rien

oi je o rr i o

rer i

re ion e e e re i re ren on re

n e e i e o

e n

i e

rie

i e

g ge e

r

e r e

e

o e

e

ir

e e i

re ion e

i or e i eni r n e

e e ner

e be

o

e gen e ro en

br n

r e re ier on

e

ri

e

o

e ne ri e ig

i ie

ne ro r ion

oi

i j i bi e e

e e ne r

nie

ri ienne

o

ner

re

e

e

je

e

i en er

n

e i e

bre

i n

i

n e i

e

e

r e

on

r e

e

i er

n

r je re i re

e o

e e

n

on i

n ri n

bonne en

n n

bine e e

re e i o b

r n i re e

e r

e je ne

onn i i re

e

ien

r

r Les Illusions perdues

i

or

e i e o e

La Comédie humaine

or e e en je

in on re

ri je o

i

e ro ener

n e r e

e e e

re e

en ein

ri in onn

o

gn ien e r

e r

e i

en e i e rri n

e or

e ro r

e

e e

ine

e je r

er

n n

r e

e oir

n i

i

i er

bre o r ren re

e

e no rri re je

r o r i

i e i n en ore

n

gie e

Comédie humaine

i e

i e

Seine e onn

o

e e ro en e

i

ren e e re

e e

ng e r en r en e

be

ge

on e e e

ge e ierre

ie

ri e i

o re

e j

o re o

en re n

n e bo e

i re e ong

e

i

r

in

i ero

on Jacques le fataliste et son maître

in rig

bor

r e

i

r on i re bi rre

e

e

ire e o r

e i e

e

r

e

i

e j i i i en

e

e

on e o r e

i r

re r n i e

e

i e r e

e

e j ie

i i e n i i

e

e

ier e n e

r

n r b e e

Sorbonne

o ge e r n e

in

r

or e

rie e

e e re en

i je n

i j

i

i

e ie

i i i e je ne

i

r o

on en re e

i

e rin i

j

i en

ri o r

ier

e ine

i

re

o e e i

e o i i er i or e en

e

rri re en ro

ng e e

e

r er e

n on e

n on

ri ienne

e e e

n on je

g e en

ri

e e re ier jo r

ri

i e o i e o r oi

e no on ne

n i

e

ren on r i e e

n on n e

r o

n

r e je

ionn i o on ier

n e gro e

i en o r ien

n

n e r

b

n

i

on onne en je i e bo i e

n

on o

on en i e

n on o

e e e i

in e o

n gr

o one

ne

ien e

o e

re e en eign i

b i

n on

jo r

en en i

e

i ir

n er e

je ne

e

e j

i onn e

Bal Bullier

i e r ie o r e e

n on

ri ienne

ien in onn e

er e e

o e g orie

Chat-Noir

ien rri

j

r o ie

i o r

oi je ne

ge e

er

n e i

en e

ri

ri je n i

e

i e en e

n er e no e e

e

oir

i e r n e i i

i

n oir n

r e

n ie

ri ien e i

ren on r

r

r

e

en

n ne e i e r e

r e

o ion je roi non oin e

Sorbonne

n ne bo e

o

en eigne Le Grillon

i e

nge

e i en Noctambules

e

e

o enn n

n r n bo

o

o

ri j en en i

e e

r e

eg

brie

on o

in en

e e

re bon

n onnier

e

on

r re e

b o i

er ei

j

i

i

re ion

n oi e

e o b i

e e

e o r

re i re oi

je o i e

on e o

e i

e oir re

n e e

n on i

r

n e e i

ri e

n ore

jo r

i je

r i r

er re

e

r

r e

n on

e j en en i e e re i re

oir e

e i

e e i e

i e

o ie

e

e e

or bien r

e

n r

r e

n i

e

oie gr e e oi rin ire

i

on o

i o

e oir

en n

e nn e

ro o

i

e

oi

e

e

jo ie Chanson d'antan

rei

n gr n oi e

e n

e r

en

e e e e e

re

i e e r er e iri e e o i ien e i e gr n

e onn ien

ne en

e

ie

e r

e e

e en

ir b e

n on

ri ienne e

r i en e e

i

e

on

ion e

e

no

gie

e e e i

r

i

i

r

e

ie

o

e

i bien be

i

o r e o en e r

en

i e

e je r

en i

o

e oir e

b re

e je

n i

n e r e en re onn n e

n on en en e ier

e en e i n

e

re re ro e e n g iger on

ier e

e in

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

n n

r

e

e

oi e e e e i en e i

bien ren rer

n

on

e ren r i

i

n e

i

e ion e

e

re e

e no

r e no e e

o e

e

e ine r n i e je onn i

e r on e

i o

i e

n n je o

i

n

bien

e

e ine o

en i n

i

on

i ir e

re n e

n e

on e e

bo

e r i e e r o ie

e nn e e

je ne e e

ien j e en

n ne rio e r e b r n e e

ie

r o ienne e

ne e

on e e

ie r i e en o ogne

no e e

e

i

n e r o ie

n e oin e

o ogne o on re ir i

ibre en

i e r

e

e reno e

re

e

ein re on

ie o r i i

ne je ne e eine e

en

e

i r

re

rio e

i

en i e o

ri e o

e no

g n r

e

Jeune

Pologne

e e bon n e e

en

r o ie e e e

i e

e r or i

n ire e

re

i e i

j

i

ne

i e in e e

e e

n gr n

en e

r ne

i e

i

re g r

i bien oin

re ne

i e

ne i e re i e en e i e e

on e

o en

rie n

ien en

ne ro or ion

e e r e

e e jo i

e e

i

en i i

e

en

r i e e in e e

e n

i

on reb

n

r e

n n e

in

rie e

e

r i e

rr nge ien

ie

e r g i e

n e o ier e bo rgeoi e

n

ei er e r ro e

ion

o

e

i

i

n e

n r i e e r

o ie

or be

o

e n i ie be

o

e e

o r

i i

n

e g n r ion

r i e

i

i

n e ri e on i ion

e no re ie n ion e n

i j

i rri

e ri er

b i e en

o

r

e

ie e

e

r

e ro

i n e i

o

e b ien

ein re

e r e o e

je ne bo

e r o ienne

ien

e

roi

e o riren

e

i e

e

ri

re

e

i n e

n

i e e r er n

b re

r i i e

e

e n

i e Petit Ballon Vert

b re

noire

e

i gro

r

e e

i irigen

jo r

i

ie r i i e en o ogne e

i or

o

ien

n

ro

eine e ro

e i e

r o ie

e

ne

e e g ie

o e

n rire br

n

on e

o

r o r ren o e

o ogne e

e on ei e r i ion

r oi r e

e be

o

e

e gr n e r

e be

o

e en onge o ie

i ro ong e

ien ro

n

bri

n e

b rin e e no re ie n ion e o

i

e e o r en e

e

en r n

r

g ie

i

i

n

ir r

i

i e r

r e o enir

ri ien j i

b

r

ne

n on ne

re en i i e bien

re

e n

oir

n e o

en je e in

e gro i ier

Petit Ballon Vert

e

b re

e r o ie

i

ne

r i

ri

i onn i o jo r e in i

i ne

en i on

i

ri er e

i e

bi i

i

r

n er in e

e no bre e

e

n on e

e e er

n gro i n on e er

e e

b ier

i ro er

n

e on

e je ne o

i o

e

e

igner

e no

e or onn n e e

e o

e

S n en er ong e

je ri e e on

e

o

i e in r i e en

o

ire

e j

r i

e

o er e

e j

i je ne

b n onner e i

e ne

i

or

e

rri re i r ire

r

e

i e

e

e

r o e

e

ro g n e

e re e e

i r

re r n i e e i e ire

r

i e o

n no

e g erre

ng i .

en re e

o

e

o ne

n on

go

e on re ien

i en i je e be oin

e noir ir e

ier

r

e

n on

i

ob

ien

i o r en

r

no

gie

e

ri

i

i e

r

e

i e

n

i

o r e oi

i e er ei e

o rire e

r n e

i

ge e i

b e e

ro on e

i on o

e

o r e

re en i

g e en e be oin e o

ni er

on en o i

e e

e

e re r er en

e

e

n

on

bine

e r

i

ne

r n e r i ie e

e

e

o e

n e genre

o ei r i ie e

on gne

e

e ine no e e

i

o e e e i

r

ire

e

e r

e i e in n

er ei e

e

e

r

e je o

en i

i je r

i i e Misanthrope

o r oir

re e

r o ie

on gr n

o r

i

ne e

o i re

or

e

o i re e

ne or e e o ie

i e

r

e

oi e

ren o i e

e

n i

ien r re en

i e r

in

i

e e e

in o

o er

e je e onge i

n

re e

o i re

n oin e roi n je r

i i o

er e ro e

j

Don Garde de Navarre j

La coupole du Val de Grâce e

i ro e

n

gr n

o r e

ener

e er er i

ie

i e en e

i ie e

n j e

ni

o

o i re je o

i n o

en en n

e j

i je ne o rr i

en re ren re n

r

i e ong e

eine j

i e o

o r e

er je

i

r

ire e jo ie e

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

i inno en e

on Dames galantes e r n

e je e

en iei e ng e o on i e o

e

no re ng e

e i e

i r

re r

e e

ro i i

e e e en ore

o

e

e origin

r n i

e

e

e ie r

e

n jo i

n

e i

e ire

i n

n

e

e je b ni i

r i i

be

o

e on

o i re

i

r on r e je

en

r Les Liaisons dangereuses e

o er o e

o e

e r ng e r

onie e obre br

n e

on e

g e

o

e en

i e o e

i

i r n

e

en

be i

e

e no e

n

ro

e e bon e r

e o

re

i n

r

i

be i ne i

e

e e

e

i ir e i re e ri i

o

en in en n e o b

ire o on i o r ren re

n o e e r

e r e

nor e

r e e g nie

e e r

i i o

e en in

o

e

o r e

e je ro

i n

i e r en e er

n

e

i

e

e

o e

n e genre e r n

e

i bien e

o er e

e r

inno en

o

ni ion j e en

i

ri er e ernier o

e

n

gr n e g erre on i e

on

i e r en

r

on r ri i

e i i e

r re ro e

o

n e no re

be i

i e

o en n

i r i en

bon o r e n er

i e r

e en

n ne

e

e

i

e bien

oi ie

i bien

on

enr

o

e

e in

jor

e j

i

e in

gr

i

n

r

e

ri ienne on e onn

bor

ne

e e

i n bre

n o

n

ni or e

e re e en on

o b i

n

or ere e e

r o ie

r

r o ie

i

r

i

ne or ere e

re ier

o en i e b i

e en e

i

e o e

ie

i i e

o

e

e

r ng re en

i i o

n ne o i

r o ie

e e

ni or e

ne o e e n io

n i

i en en ien en re e e

n bien

e

en

e

n

e re i re e

ine

on or

en

o rn e e r

o

e e

i ir

i bien

iei e no

gie e re ri

e

ne or e re o b e

or

n

e

n

o r

e

e on ion

e

jo rn e i

ro i n

n e e

ng e

e r

or

i o

i i ire j e

o i

e r

r r

o

e e

o ib e So

e

e

er e

i

i o jo r

r

on b re

n e i

o

e r n i

e je

i

on e

o ier

n j en en i e oin

oi

rgne e e on

e

en n

e e

e

n

e b

ien on re e

e o

e

r

e

e

r o ie je

e

onge i

e

i e

n

r

ion e Essais e

on igne e r

i i

e r e

n

e i e

bre

e er i e

on

e

i e

i jo i

r e

ie

r gi en

r n

o r

e ron

ie e je oi

ire

e e r

e

gre

i

e bien

en e rio

e

e

e r e

e r

i i Le grand Testament e i on en

e

e e

ine

o ne

n

ne orrib e b r

e

i e e o bre

i

e er i

or e oge en o e o ri

e ro en ien

r on i

n i

e

ie b

i

e r

en e oi

i r i en

n

re bien

oi i o r i re oi

e e

ire re i re Le grand Testament e i on

i

rire n

i rien

gr n e

ire

or

i

i

ri er

i er

ro er

en

o en

r o ie i

or

r oi

e

e

i o

re

ron

non

n

i e r

i n i

ri e r

i on en

i

ri er

r i n

re e en

e in

gr n

o

e e on

on igne

i

n

e

n er n e

re

o en e e e

i o

ie igne e i

re

i r

e en

e

r ren

r o ie Les Essais

e

on igne e

i re

r

b e

i ob inren n r gr n

e e i ine ge e

i i

bien

e gen e

r e e g erre

e e on ne o i

or

ne n

e

on igne o on i

be

o

n e r n

e

n

re

i

ire

e e i re

e je

b i i

or e ro

ien

n

e

bonne on i ion e ibr irie

ien ne

r i i re

e e o

e e i re

e or n rri i

e

r

i re

e i e

or e gr n

b i ren i o

e no e

e r i en

en

i

ne o r i

i ero

o ire

ri

e

e e e in e

o e

ier

r o

ne oi e e i r

re ino

e

b i e e

re

on je

b i i en n o e

g erre en

o enne n o

e e

e r

ion

r

oi

o r rri er

on b

i

i

e

ire i re e

re

o e i oign e e i

i ren e i

i e ire e r on ren ier i

i e r en er

b i en e re

n

n e r

i ie

bre i

i

i

ro i er n e

i orien e

i r

re

e e

e

g erre e r

i

e

ier i

ro i

e

i

e onn

o r ge e

e onge i

n

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

ri i e r n i e

e j

i

n

ir e

je ne e je

i

i e

g ger

e

i

re ion er onne e

r r i en je

i e ire i n

e

re

e r

or

in i e

e e

i e or en en re

ri in e on r

e r

e

on r

e r

e

e r

oi e

o

j

e

ib e e

e

e r

e r

i e

e

ie

i ing er e i re

r ie

on en

n

e

ge

e

i

i

r on

ier en re

n e

ni e

e

e re

e

r

ion

o

e

e e

re e

re

g nie

n e

e

n

e erbe

e e in i i

e ien

ne o r e e o

in nie

r i en je

o e

e

o

o i ion i i e e

r e

n ri in e g nie ro i

n er in o one

e on

ire on on e gri e e

on

ir ion e ien

ne

bi

e re

e n i e n go re

o

on eng o i

n e r e o

n r i

e

e

o bien i ren

e

n

e

re

o bien

n

n e r

ri

r e

en

e e

ri

e

r

e

r e onge ionn e e g nie e

r e b i e e

go

e

o r e

e

r e

ri e e e

e e

e bri n

e

r e e S en

e

e

e e

e

n

re

ne

on i ge on o

er

re e ber n e i

n e o br

e

e o

re

e e

ne

b

e

r

e r

i

n

e in in i e e r

i

e

re on r

ion e

i ir e o er e

re e e e

r e

n e

o e e no re ro re

ng e

ne e

o e e

rie e

e on e re ion e e

ng e i ren e

in i

ng e o on i e e

ng e r n i e e ren on ren

r o

e

oi

re i re oi

e i e

e on e oi

o e

o

n i e

e i e no b ion o

o r e

in in i

on igne re ro i en o on i no

e b e re

e

i

i ier

g nie

r

e no n ien

ri in e e e o e

ien e

i

on r ire

e

o re ng e

e i e e e ng e

r oi i

bi

e e i r i e i

r ienne

e

n e ri o i

i e

i e e r

ire o

be i

e e bien ren re ne e e

ge e

ri

i no

no

ren on ron

e no e

o e

o

n i e

e e

e o

e o

n

e

r e i e e

e

i r onne e

o gr n

o e

o

e e e n re

in i je

i

ro i i ri i e i r ire

e r

e

on je i i r

er

e r

ion or

ren e

e

e o

e e e Etudes sur la littérature ançaise

o

ri

n i re r

o i re.

e o

e e r

ion e br e j

jo r

i ren e e

e

e

e r r n i

e

ein r bien

ne en ine e o

e S r e

e je r in e oir

e

n e o

ire

o e e

ire

i

e

go

n

e n e

n o

e

i

ne

ine

r

ire

e e en e

e

e er i

e

eine

o

on r ire je n i j

i

i

ne e e igne

r

i

ion

r

i i

o jo r

en n e r

i je en i en

oi

o

e e r

i e en

n r

e o

e

i ir i

n

n

i je

i

n er je o

n er i i i

i e non e e en

e Femmes savantes

i

e Provinciales e

e

Candide

gr n e g erre nie

n

ni or e j b n onn i e re e en

e ine e

je

e onn i en i re en

i r

re

n

e ro o

i er e

o e

ne

ire

ni er i e e e i e on e

re e

oi i bien en en

e e i e on e

re

bor

r o ie

i

r o ie e

e

i en

i n n

re

e

r g ge re

r j

i

r

n je ne

i be

o

in re

o e

re

on re ier e i e on

o b

e re e en

r e Tartufe e

o i re

bien

je

er

oir e e n

e

r e e

e

ne e

o i re e

ri

e e

r

i e

e

e

e

er e i o

e

e

oir

e

e i e

r e

re

i je

er

i

e

e

re

r

e je o

i ren re er i e

e

i

i

re

e

r

e

re

e no re gr n

b i onn i i rin i

e en

r oi e

i e en

r n e

e

i

e e ro

i

o r e e be

o

e

en en

Songe e e en

n jo r

on jo i

re Le Canard sauvage o Les Revenants e

re jo r La Dame de chez

Maxim e on en ir i

on

ion

e e S n in e

ien

e be

o

ro on

e e

r n i

n

r n

e

i

e

gr n

b i e

e e e e e e r

i

i

re

r n i j

i

i

i

i

e

e r j g

o b re

n o

i

en re e e

e r

i

e

gr n

b i i

i e o e

i r

re r n i e

en i en ionn

e rin i

e e

n e e

onn i n e e

ng e

n n

er e

re

e

e no

ner i ro oin i

r i o

er e

re

e

o e o i i e

o

ion

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

oin e o

no

ion

r

e o

r n

r

i

o

on

bi

r on r in

e

e in en e

r ng re

i in r ien

r o e e oie

r e oi in ge

r

o e

r e i re

r e

i i

e

e e onn ien

e in en e

ien r

r n e en

on r ire

e ri r n i e e e r

n iren be

o

e r j g

n

ngere

i

on

e en

in on ien

n

i

n

e en in

roire

e

oro i

e

ire

ro on e r

e o r e r e

ire

o e e

e

n e e ri e

ire e ri

rie

on

e

e je e in ne or e

e r je e in

oi

e re

e n homme

sérieux

i

ro e

oi e n

i

on

bi ion

je

i e e

i

re e je

i

e e e

o

e i e bon r n

e

i e r

re

o e

i e en i en

e e e re

e

r

i e

i

r o

on n e

e e

b i

i

en

oi

i

ro n e

e je ne enn ier i j

i

er i

e i

e e

er o

i en e

on

i i ire non

e

oin

i n e

re

i e r

ion

e i

e

b

on

i

o

e orro

i

ro igie e en

e ne o b

i

e

e

je e on er i o

e n r ie

i e

e je

o e

ne oi

je

i i i ie

en

er

e o r bien o

ren re

igne

e o e en

e

i r

re r n i e i

b o

en onn re e e i i re Le discours de la méthode e

e r e e r ign n e ne

ro er o r e i re

e

e e e r b n o e je o r

e

o

e en o on i e e e b n e

n e

o r

e e e en

en e

i

n o

e

en

n

r

e

en e e e i re e

e e en o r e

e

n o r

je ne e

e be

o

ro

i i e e ro

rie

i e e en

i

i

e o

e e

e e

e ie

r e r

o en r ien

e

n ir inno en

n

ibr irie e e

or ien

n

e r

n on o o

e

n e

e r e r e

i i

o r ien

i on erro i ien

e r or e e e onge ien

n e i re o r oir

e e

i e e

o e

rie e

i

ne onn i ien

en ore

r e

e

Le discours de la méthode ob in en e

nn e

re

i ion en o on i

i

r

en e r e e e

i o o e

i je be oin

jo er

e on r

i n e

ni

e

re i n e

e o

en

on

re

n j e re i re

oin

n e

i ir on er e

n e o en je on in e

on

i ion o

e e

Comédie humaine j en i

oi i

ong e

j i r i

e e o e i e e r

ire o

i je n i

i

e

oign e

i e

or

o e oi

erni re en je

i i i

ne e i e in

i

i

e

e

oi j i

b i L'esprit des lois e

on e

ie

e no re ini re e

j i e i

e

i

i

orre ion e

re e

e

i n e

e

e re e o

on

r

e

e

e ibi ion

o r e e j i

ore

b e en

o re

in

gen e

e en i

r e o

er

er

ne

o e

e

e i je e i onn

i r

re r n i e je

i onn non

ni re roi e e

o i e

n ion

i o

e i

e onner e e

e

o r

e

ion

e joie

o

en o rr i

i en re

re en

o

e o

e

e oir

r e e on e ion e

r n e

e je

oi

n

e e e

i

e

ei

i r

e e e

i

ng

en b e e i en e

en n

i ir on in e

e e e

i

i

ri in e o

e

i

gr o

e

e je

o rr i

ire o r i

oigner

re onn i n e je re er i o jo r on

bi e r

i o r

ronon

b n e

er e i r ire r i

r

or n

S ro

i

ro e e r

Sorbonne

e bre e

n i

ri e

rier

on ie r e r i en

e

e

e ie r

e er i bien i i e e ri er o

e

e je re en en e

o en

e o

i

j

i

n

ier

n ro

r e r e e

i

re e

Sorbonne e

e e b i

n onge

ne r i

r je on in e e

r er

n e

e onge

e oi

e e

b e

i r

re r n i e

i i

i r

re r n i e

i en

e

e

on o r

oi n

e

ien

e i re

e i re

e no

o bien

r

e e en ore

r

n e

o en

e e e

nge en o

e i n en

ir e en o e i

ei n

i i

e i ein e bon

ro e

oi e e oir e re er

o r oi ino b i b e e e onner

e e

i r

re r n i e ne o e no e e

e ire e i re

e o

e

e

e

e on

n

e

o

en ore ne o e

re

e r

e ie r je o re er ie e o

on

r e

oir

ei i i gr ie e en

r i

o

e i

o re

e

r n e e i o jo r

e

ri e i ing

in

n e bien

j i

r

b i

ri ien j i i rire

Sorbonne j i e br

n

ini re r n i j i

n

e e g oire

e

r n e e

e r e

ri

e e

o rir en

i

i

i i

r

re

o

e ie r

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej



background image

i o r ronon

b n e

e

o

gnon e

ro e ion in e e

e e

r i

r

e

er

ri e

r

on ie r e r i en

e

e

e ie r

e re er ie e o

on

r e Compagnons des Professions intellectuelles

i

on

onor e e

r

n

ner

e

eine

e je e

e ri er o bien je i ro on

en

o

e e

ei

e j i ro

ri

e e

ni e

ion e

ie

e j ren on re

e jo r Se e en i

ne o e

n e

r e ro

e on r

i e

e e

ri e

e

e ren

r i en

n e

on e

e on

e

i j i or o jo r i

re ion

on

r e e

e

n

re

e oi

r

ri

ie ne

ne ong e

nerie e

n

i ir on in e

i e i o i ion

je ne e

i

re e

je ne re e

i

gr n

o e j i

i e e

e j

i be

o

e

n e

e o rner

e

e o rn n

ngere

e

ie

e je

en

i

r

o r e

i r

re r n i e e

bien

n bien

oir o

en e

rri

je e onn i re

e en i re en

e e e e

e

re

r e

e e ne

e e

n i

e renon er

e i e e e e

e

e

n o rire in

gen

i r

re r n i e

o r oi

i ie e Abbaye de Thélème

o je e

i i

i re o je e ro en i en o

en en

ro

n

e

r e o jo r

no e

r o rir e en ier jo i o en

rie

e

ein e erre r e

ne o e

nerie o r

re e jo ir e

i er i e

e e

o r i

r

o bien e

i

on e i i e

ri

e e o

ro

i je en n

n e

re e e e

e i

i e e

n e

r e re

e en e e e e ng e ni e

e

in i

e o

en

onn n

e o e

en

n

o en re n e

i g r on

e j

i i

ing

n je e in

e

e e

n e o oir

r

en

e er onn ge gr e e

n r b e

i e

i i e n o

n

e

i r

re r n i e

i oi

b e e ire e e

ir e

e e re en e

e

re

ro on e

ni

e e in

gen e e e e in e igen e e e e

eine e o

ion

e ne e

e on oi

re

e on n e

i e e e

n e

e

e e e ne e

n e

e on oi

n

e e e

n e e e en

on

i e

je

i i

e je e

e ire

e oin

e e er i e

re in i re

en

r er i i

e er

e e

o r je ne e

io er

e r

o

o

e

b e e bien je

e on

erre

g oire e

i r

re r n i e

r onne en rio

e

en e r n i e

e

i oire n e e e or o

n e

o

gnon in e e

e

e no

o

e o

o r

r erni

e e

e

Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się w domenie publicznej, co oznacza że możesz go
swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać. Jeśli utwór opatrzony jest dodatkowymi materiałami
(przypisy, motywy literackie etc.), które podlegają prawu autorskiemu, to te dodatkowe materiały udostępnione
są na licencji

Creative Commons Uznanie Autorstwa – Na Tych Samych Warunkach . PL

.

Źródło:

http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/w-sorbonie-i-gdzie-indziej

Tekst opracowany na podstawie: Tadeusz Boy-Żeleński, W Sorbonie i gdzie indziej (wrażenia paryskie), nakł.
Ksiegarni F. Hoesicka, Warszawa 

Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyowa
wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.

Opracowanie redakcyjne i przypisy: Dorota Kowalska, Marta Niedziałkowska.

Okładka na podstawie:

david.nikonvscanon@Flickr, CC BY .

  

-ż  

W Sorbonie i gdzie indziej




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
w sorbonie i gdzie indziej 1
Być może, gdzie indziej
Kundera Milan Życie jest gdzie indziej
Fleszarowa Muskat Stanisława Szukając gdzie indziej
Archer Jeffrey Zasłyszane w kiciu i gdzie indziej
Jak to robią gdzie indziej
2019 04 21 Te stare dzieci boją się umierać, gdzie indziej Wawer
GDZIE JEST
Gdzie kupić używane auto
Gdzie sie podziala antymateria i inne zagadki
002 Z Pomoca Latwiej Gdzie je pomoc dydaktycznaid 2241
Gdzie leży klucz do poprawy efektywności wykorzystania energii elektrycznej w Polsce
Gdzie sie podzialo moje dziecinstwo
W zielonym gaju gdzie sarenki żyją, Teksty piosenek, TEKSTY
Gdzie Miłość Wzajemna
Gdzie co i jak w emu
Gdzie stosowac oswietlenie awaryjne

więcej podobnych podstron