Grace Green
Każdemu zdarza się cud
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego grudniowego popołudnia Damian McAllister,
dyrektor firmy McAllister Architectural Group, nagle uderzył
pięścią w biurko i siarczyście zaklął. Przyczyną jego irytacji był
jaskrawy neon nad sklepem z zabawkami, po przeciwnej stronie
ulicy. Już od listopada kolorowy napis mrugał jakby na ironię i
powoli doprowadzał McAllistera do szewskiej pasji. Najbardziej
złościły go słowa:
Życzymy Wesołych Świąt w kręgu rodziny
Wyskoczył zza biurka, gniewnie mrucząc:
– Mam dość i nie zniosę tego ani chwili dłużej!
Pani Sutton!
Sekretarka, pani w starszym wieku, westchnęła niezadowolona
i odłożyła pączka, którym się delektowała. Ociężale wstała i bez
pośpiechu skierowała się do gabinetu szefa. Nie uszło jej uwagi,
że McAllister ma potargane włosy i podejrzanie błyszczące oczy,
a mimo to jak zwykle pomyślała, że gdyby była o trzydzieści lat
młodsza i niezamężna, jej serce należałoby do niego.
– Słucham pana.
McAllister rzucił jej ponure spojrzenie spode łba.
– Proszę odwołać wszystkie spotkania lub przełożyć je na
styczeń. Wyjeżdżam na wieś trochę wcześniej, niż zamierzałem.
Stał tyłem do okna, więc nie widział sklepu, lecz zdawało mu
się, że neon miga na ścianie.
– Przepraszam, że pytam, ale... czy źle się pan czuje? –
zaniepokoiła się Marjorie Sutton. – Jest pan taki blady, jakby...
widział ducha albo...
Nie wypadało mu się przyznać, że prześladuje go duch
ostatnich kilku świąt Bożego Narodzenia, więc powiedział
niechętnie:
– Czuję się wyjątkowo paskudnie. Pewno bierze mnie grypa,
która od jakiegoś czasu tutaj grasuje. – Rozwiązał krawat. –
Teraz...
– A co z przyjęciem w piątek?
– Nic nie wiem...
– Przyjęcie wydaje pan Anthony Gould. Zapomniał pan, że
przyjął zaproszenie przysłane miesiąc temu?
Przed miesiącem McAllister postanowił wziąć się w karby i nie
uciekać przed Bożym Narodzeniem. Był przekonany, że tego roku
spokojnie przeżyje okres przedświąteczny.
– Pamiętam, że pan Gould chce wszem i wobec zaprezentować
kolejną przyjaciółkę. – Chrząknął i skrzywił się, ponieważ
zabolało go gardło. Wyjął z szuflady pastylkę, którą połknął bez
popijania. – Proszę mnie jakoś usprawiedliwić. Nie mam
najmniejszej ochoty oglądać tego, jak bożyszcze Bostonu popisuje
się nową zdobyczą...
– Ależ, proszę pana!
Czuł, że kręci go w nosie i do oczu napływają łzy, więc
zawstydzony rzekł pospiesznie:
– Proszę zadzwonić i podać jakąś rozsądną wymówkę.
Pani to umie robić. O, dziękuję. – Wziął chusteczkę, którą
sekretarka usłużnie wyjęła z pudełka, stojącego obok komputera. –
Niech mnie pani uwolni od wszystkich zobowiązań. Pani Sutton
spokojnie czekała, aż minie atak kaszlu i kichania.
– Oczywiście. Czy ma pan jeszcze jakieś zlecenia? McAllister
włożył marynarkę, wziął dyplomatkę i otworzył drzwi.
– Nie. Wiem, że pani i tak wszystko idealnie załatwi bez
mówienia.
Sekretarka stanęła przy swoim biurku z taką miną, jak gdyby na
coś czekała. McAllister zaklął w duchu, ponieważ nie lubił
składania życzeń, a wiedział, że go to nie minie. Otworzył usta,
aby powiedzieć „Wesołych Świąt”, lecz słowa uwięzły mu w
gardle i dlatego tylko mruknął coś niezrozumiałego, łudząc się, że
sekretarka odczyta to jako życzenia. Zły na siebie i na nią niemal
wybiegł z biura.
Wyjeżdżając z podziemnego garażu, odwrócił wzrok, aby nie
widzieć sklepu z zabawkami pod niemądrą, według niego, nazwą:
„Zabawki. Plusz i już”. Skierował całą uwagę na jezdnię, a mimo
to kątem oka widział neon, który bezustannie mrugał czerwonymi
i zielonymi literami. Na domiar złego z samochodu na sąsiednim
pasie dolatywała głośna muzyka. Znany piosenkarz tęsknie
śpiewał o tym, że miłość może zjawić się w dzień Bożego
Narodzenia.
Stephanie Redford rozglądała się niespokojnie, ponieważ w
tłumie eleganckich gości nie mogła dostrzec pana domu, a chciała
niezwłocznie z nim porozmawiać. Przed chwilą bowiem usłyszała
coś, co należało od razu wyjaśnić.
Ktoś dotknął jej obnażonych pleców, więc odwróciła się tak
gwałtownie, że rozlała szampana. Przed nią stał Anthony Gould,
wysoki, barczysty mężczyzna o płowych włosach i
bladoniebieskich oczach.
– Kochanie – szepnął czule, wpatrzony w nią z zachwytem –
jestem dumny z ciebie, bo robisz furorę. – Pieszczotliwym gestem
pogładził jej nagie ramię. – Chodź, przedstawię cię Cabotom,
którzy bardzo chcą poznać przyszłą panią Gould...
– Tony, pani Whitney powiedziała mi, że...
– Mów ciszej. – Po twarzy Goulda przemknął ledwo
dostrzegalny cień irytacji. – Paula Whitney stoi niedaleko i patrzy
na nas.
Wziął narzeczoną za rękę i kłaniając się na prawo i lewo,
wyprowadził do dużego przedpokoju. Przyjęcie odbywało się w
świeżo odnowionym mieszkaniu i Stephanie wiedziała, że
Anthony pragnie, aby wystawna kolacja się udała i nic nie zmąciło
dobrego nastroju gości.
– No, słucham – zaczął z uśmiechem na ustach, lecz z gniewem
w oczach. – Kochanie, o co ci chodzi?
Stephanie ostrożnie postawiła kieliszek na stoliku w stylu
Ludwika XVI.
– Dowiedziałam się, że przyjąłeś drugie zaproszenie na święta.
Państwo Whitneyowie bardzo się cieszą, że pojedziemy do nich
do Aspen...
– A ty będziesz zachwycona, bo na pewno nigdy nie byłaś w
górach w równie wspaniałych warunkach. Ale mają chatę! Istne
cacko. Zobaczysz, że nie pożałujesz.
– Ale przecież dawno temu uzgodniliśmy, że pojedziemy do
Rockfield i spędzimy święta z moją rodziną. Od wielu lat
Redfordowie spędzają Boże Narodzenie razem. To nasza tradycja.
Anthony ujął jej dłoń i długo wpatrywał się w pierścionek z
olbrzymim szafirem.
– Moja droga – zaczął łagodnie – wkrótce się pobierzemy,
będziesz nosiła moje nazwisko i zaczniemy tworzyć naszą własną
tradycję. Muszę ci powiedzieć, że podobasz się wszystkim moim
znajomym, podbiłaś Laskersów i Gibsonów, a nawet Loebsów...
– Nie zagaduj mnie. – Odsunęła się zdegustowana. – Moi
rodzice chcą cię poznać i obiecałeś...
– Tak, kochanie, ale sytuacja diametralnie się zmieniła.
– Patrzył na nią przymilnie. – Myślałem, że Whitneyowie
pojadą za granicę, bo taki mieli plan. Tymczasem zostają i proszą
znajomych narciarzy do siebie, a takie zaproszenie to
wyróżnienie...
– Jak dla kogo. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Chcę jechać do
domu, a nie do Aspen.
Oboje czuli, że napięcie doszło do niebezpiecznego punktu.
Anthony’emu pociemniały oczy, chrząknął i nerwowo się zaśmiał,
ale opanował się szybko i spytał z lekką ironią:
– Czyżby zanosiło się na pierwszą kłótnię?
Objął ją mocno, a Stephanie nie zdołała oprzeć się czarowi
pocałunku. Była bardzo zakochana i przekonana, że Tony darzy ją
głębokim uczuciem, ponieważ wielokrotnie przysięgał, iż
poświęci życie uszczęśliwianiu ukochanej. Wierzyła, że nie
zawiedzie jej w tak istotnej sprawie jak Boże Narodzenie w
Rockfield.
Gdy odsunęła się, na jej ustach igrał czuły uśmiech.
– A więc postanowione i jedziemy do moich rodziców? –
zapytała bez cienia wątpliwości.
– Uparciuchu! – W jego głosie zabrzmiała hamowana złość. –
Nie słyszałaś, co mówiłem? Jedziemy do Aspen. Dobrze wiesz, ile
Whitneyowie dla mnie znaczą. Gdy otworzyłem kancelarię, byli
moimi pierwszymi klientami, a są wpływowymi ludźmi...
– Nie rozumiesz najważniejszego. – Trzęsącą się ręką odsunęła
włosy, spływające ciemną falą na ramiona. – Według moich zasad
obowiązuje dane słowo. Musisz przeprosić państwa Whitneyów i
powiedzieć, że zapomniałeś o wcześniejszym zobowiązaniu.
Sprawiają wrażenie rozsądnych ludzi, więc chyba zrozumieją.
– Widzę, że trzeba postawić sprawę jasno. Ja jadę do Aspen, a
ty masz do wyboru: albo spędzisz Boże Narodzenie w Vermont z
rodziną, albo w Kolorado ze mną.
Przez kilka sekund wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
– To wybór czy... ultimatum?
– Jak zwał, tak zwał. – Lekceważąco wzruszył ramionami. –
Mnie jest wszystko jedno.
Zrobiło się jej niezmiernie przykro, że nie mogą dojść do
porozumienia. Jej zdaniem nie było żadnego wyboru, ponieważ
wcześniej obiecała rodzicom, że na święta przyjadą do nich.
Drżącymi palcami zdjęła pierścionek i położyła na wyciągniętej
dłoni. Narzeczony ani drgnął, a jej przemknęła niewesoła myśl, że
prawdopodobnie pierwszy raz w życiu Anthony Howard Gould III
spotkał się ze stanowczym sprzeciwem.
– Nie widzę innego wyjścia. – Odłożyła pierścionek na stolik. –
Zabieram rzeczy i wracam do domu.
– Dziewczyno, zastanów się i nie rób głupstwa. – Anthony
odzyskał mowę i w jego głosie brzmiało coś na kształt prośby. –
Co ja powiem Whitneyom? Co mam...
Bez słowa wyminęła go i poszła do sypialni. Starała się
panować nad sobą, nie wybuchnąć płaczem.
Na przykrytym purpurową kapą łóżku leżała niebieska
płócienna torba, w której przywiozła nocną koszulę z pięknej,
czarnej koronki. Chciała włożyć ją wieczorem, przed pierwszą
razem spędzoną nocą.
Nerwowym gestem zaciągnęła zamek, włożyła długi, czerwony
płaszcz, torbę przewiesiła przez ramię, wyszła do przedpokoju i
nieśmiało obejrzała się za siebie. Serce ją zakłuło, gdy zobaczyła,
że Anthony pobladł śmiertelnie i wciąż stoi w tym samym
miejscu. Na ułamek sekundy zawahała się, co robić, zaraz jednak
otuliła się płaszczem i mocno zacisnęła usta. Uważała, że nie
należy wiązać się z człowiekiem, który nie dotrzymuje danego
słowa. Ta cecha charakteru zawsze budziła w niej niesmak.
Zapewne miał i inne wady, lecz zaślepiona uczuciem nic nie
widziała. Zresztą musiała uczciwie przyznać, że oprócz miłości
ogromną rolę odegrała też próżność. Pochlebiało jej, że została
wybranką jednego z najbardziej pożądanych kawalerów w
Bostonie. Za późno pomyślała, że wiązanie się z człowiekiem z
tak zwanej wyższej sfery niesie ryzyko. Przysięgła sobie, że
zapamięta nauczkę i nigdy więcej nie popełni podobnego błędu.
Gruby dywan tłumił jej kroki, więc słyszała jedynie głuche
bicie własnego serca. Po wejściu do windy obejrzała się jeszcze
raz. Przedpokój był pusty. Zrobiło się jej przykro, że narzeczony
wrócił do gości, zanim ona zniknęła mu z oczu.
Janey Martin leżała na łóżku i przyglądała się przyjaciółce,
wkładającej pluszowe zwierzęta do dużej torby.
– Ten cały Gould jest pozerem, a na dodatek bałwanem –
orzekła. – Też pomysł, żeby na Boże Narodzenie jechać do
obcych ludzi. Życzę mu, żeby połamał ręce i nogi.
Stephanie, która wolała nie komentować takiej nieżyczliwości,
z trudem upychała w torbie półmetrową żyrafę.
– Jest ślepy i ograniczony – ciągnęła Janey. – Według mnie
całkiem postradał zmysły, bo gdzie znajdzie drugi taki skarb.
Choćby szukał sto lat, nie spotka dziewczyny takiej jak ty. Wcale
nie mówię o urodzie, chociaż pod tym względem nie ustępujesz
gwiazdom z Hollywoodu. Ale masz szczerozłoty charakter, a to
rzadkość.
Stephanie obwiązała torbę sznurkiem, zaciągnęła pod ścianę i
postawiła obok trzech innych, równie pękatych. Wyprostowała się
i poprosiła:
– Wybacz, nie chcę już o nim słuchać.
– Dobrze... Ale miał cię zawieźć do Rockfield porządnym
samochodem, a zostałaś na lodzie i musisz jechać swoim autem,
które nie jest pierwszej klasy i...
– Ojciec mi podreperuje.
– Powinnaś dać do naprawy przed wyjazdem.
– Nie mam pieniędzy.
– To dlatego, że ostatnio wykosztowałaś się na stroje. Po co
kupiłaś bluzkę u Ferauda, za którą nieźle przepłaciłaś?
Wyskoczyłaś ponad stan...
– Przestań!
– Dobrze, dobrze. – Przyjaciółka nachmurzyła się. – Po prostu
martwię się, że utkniesz gdzieś po drodze, a zimą to średnia
przyjemność. Dlaczego nie jedziesz autobusem?
– Wyobrażasz sobie podróż z takimi tobołami?
– Przecież możesz zostawić prezenty. Założę się, że dzieci i tak
dostaną za dużo.
– Mylisz się. Boże Narodzenie bez pluszowych zwierzaków
byłoby nieważne, bo zabawki ode mnie są największą atrakcją. –
Wytarła brudne ręce o spodnie. – Wiesz, co ci powiem? Byłabym
wdzięczna, gdybyś przestała się czepiać, a pomogła mi znieść
pakunki do samochodu.
Podeszła do lustra i połykając łzy, włożyła czerwony płaszcz i
czerwony toczek z białym futerkiem. Taki strój wcale nie pasował
do jej minorowego nastroju, lecz opanowała się i odwróciła z
uśmiechem na ustach.
– No, jestem gotowa.
– Dzwoniłaś do rodziców? – zainteresowała się Janey. –
Uprzedziłaś, że przyjedziesz dużo wcześniej?
Stephanie zajrzała pod fotel na biegunach, skąd wyciągnęła
pluszowego misia.
– Patrz, gdzie się zawieruszył. Dobrze, że go zauważyłam, bo
ten puchatek wyjątkowo mi się udał. Ładny prezent?
Próbowała włożyć misia do torby z ubraniami, ale nie zmieścił
się. Wystawała głowa i jedna łapka.
– Steph... pytałam o rodziców – zirytowała się Janey.
– Oj, ale nudzisz... Nie zawiadomiłam ich, żeby nie martwili się
na zapas, bo wiesz, jak to jest. Porozmawiamy na miejscu.
– A co ze sklepem?
– Joyce twierdzi, że da sobie radę. Zresztą pomoże jej Giną,
która potrzebuje pieniędzy na wesele. W marcu wychodzi za mąż.
– Czyli o wszystkim pomyślałaś. – Janey wzięła dwie
pomarańczowe torby. – Uf, ale nieporęczne. Jak długo będziesz
jechała?
– Cztery albo pięć godzin. – Stephanie pociągnęła torby do
drzwi. – Na pewno już jest duży ruch przedświąteczny, ale
ostatnio nie padało, więc mam nadzieję, że wszystkie drogi są
przejezdne.
– Jeśli dobrze pójdzie, dojedziesz do Rockfield przed
zmierzchem.
W Bostonie pogoda była ładna, lecz w Montpelier, gdzie
Stephanie musiała uzupełnić zapas benzyny, niebo poszarzało i
chmury zawisły nisko nad ziemią.
– Prędko zrobi się ciemno – zauważył obsługujący ją
lnianowłosy mężczyzna. – Na wieczór zapowiadano śnieżycę.
Daleko pani jedzie?
– Do Rockfield.
– Spory kawał! Nie zazdroszczę jazdy. Niech pani bardzo
uważa na bocznych drogach, bo o tej porze roku bywają
zdradliwe.
– Będę uważać – powiedziała z niepewnym uśmiechem. Miała
zamiar jechać wolno i ostrożnie, a tymczasem samochód wcale nie
dał się uruchomić. Wystraszyła się więc, że w ogóle nie dojedzie
do domu. Po kilku nieudanych próbach, odrzuciła pychę i poszła
szukać pomocy.
Mechanik obejrzał dokładnie samochód, podrapał się w głowę i
oznajmił:
– Mogę naprawić, ale będę wolny dopiero pod wieczór.
Decyduje się pani, żeby odebrać o dziewiątej?
– Nie można wcześniej? Co ja mam tak długo tu robić?
– Co pani chce. Niedaleko są sklepy, kawiarnia, kino. Radzę iść
do kina.
Najpierw zajrzała do sklepów, ponad godzinę spędziła w
księgarni, wstąpiła do kawiarni, a potem poszła do kina. Seans
skończył się przed dziewiątą i gdy wyszła na ulicę, owiał ją
przejmujący wiatr. Zmartwiona pomyślała, że istotnie zanosi się
na przepowiadaną śnieżycę. Podniosła kołnierz płaszcza i raźnym
krokiem wróciła na stację benzynową.
Mechanik okazał się człowiekiem słownym. Stephanie
wylewnie mu podziękowała, zadowolona, że ma teraz sprawny
samochód, więc bezpiecznie dojedzie do Rockfield.
Zamieć dogoniła ją, ledwo zjechała z autostrady na boczną
drogę. Mokry śnieg zacinał i oblepiał przednią szybę tak prędko,
że wycieraczki nie nadążały z usuwaniem go. Stephanie
przemknęła przez głowę smutna myśl, że w samochodzie
Tony’ego byłaby bezpieczna.
– Nie ma co gdybać – mruknęła na głos. – Tony nie jest dla
mnie, a ja dla niego. Dobrze, że zawczasu wyszło szydło z worka.
Po godzinie zorientowała się, że zabłądziła; powinna już jechać
pod górę, a tymczasem zjeżdżała w dół. Widocznie w którymś
momencie skręciła na niewłaściwą drogę i nie zorientowała się,
dokąd ona prowadzi.
Nagle zrobiło się niebezpiecznie stromo, więc nacisnęła
hamulec, ale samochód mimo to nabierał szybkości. Nacisnęła
pedał mocniej, lecz bez skutku.
Wystraszona przestała panować nad kierownicą, więc
samochód wpadł w poślizg. Nim zdała sobie sprawę, co się dzieje
i czym to grozi, utknęła w wielkiej zaspie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Damian McAllister wyjechał z Bostonu z wysoką gorączką,
prawie nieprzytomny dotarł na miejsce, a od garażu do domu
szedł, zataczając się i przewracając.
Teraz, leżąc w łóżku, słyszał uporczywe stukanie, jakby
młotkiem, oraz dzwonienie, które nie ustawało, a nawet nasilało
się, stawało się coraz głośniejsze, natrętne, przerażające. Dzwonek
dzwonił jak w sądny dzień, jakby chciał wszystkich zmarłych
obudzić z wiecznego snu.
Chory jęknął z rozpaczy, wtulił twarz w poduszkę i mruknął
zachrypniętym głosem:
– Przestań! Miejże litość i zostaw mnie w spokoju.
Był przekonany, że odgłosy powstają w jego chorej, skołatanej
głowie, jako jeszcze jedna udręka, związana z grypą. Stukanie nie
ustawało, więc doszedł do wniosku, że to jednak nie są skutki
grypy. Widocznie ktoś dobijał się i nie zamierzał odejść, póki nie
otrzyma tego, po co przyszedł.
Uznał, że lepiej zejść na dół i pozbyć się natręta. Klnąc na
czym świat stoi, z trudem wstał i naciągnął spodnie. Wyszedł z
pokoju, trzymając się poręczy łóżka oraz krzeseł. Zejście po
schodach trwało bardzo długo.
Na parterze paliły się wszystkie światła, a za oknami była
czarna noc. Zataczając się od ściany do ściany, z trudem szedł
przez przedpokój i wreszcie, zziajany, spocony, całym ciężarem
oparł się o drzwi frontowe. Gdy dzwonek zadźwięczał tuż nad
jego uchem, głowę przeszył mu świdrujący ból.
– Cierpliwości! – wycharczał. – Pali się czy co? Niezdarnie
odciągnął zasuwę i otworzył drzwi, a wtedy dwie obce sobie
osoby stojące naprzeciw siebie zdumiały się jak nigdy w życiu. W
przedpokoju stał zarośnięty mężczyzna, którego nagą pierś owiał
lodowaty wiatr, a za progiem młoda kobieta, wyglądająca jak
baśniowa zjawa. Była obsypana śniegiem od stóp do głów i
ubrana w czarne buty, czerwony płaszcz i zawadiacko
przekrzywiony czerwony toczek z białym futerkiem. W skórzanej
torbie, przewieszonej przez ramię, McAllister dostrzegł... Nie, to
niemożliwe. Ze strachu, że majaczy, przymknął oczy, ale gdy je
otworzył, z torby nadal wystawał pluszowy miś.
Nieznajoma postawiła torbę na ziemi i odezwała się miłym,
choć lekko drżącym głosem:
– Stukajcie, a będzie wam otworzone. Dzięki Bogu,
doczekałam się! Już się bałam, że nikogo nie ma.
McAllister wiedział, że Święty Mikołaj jest mężczyzną i
powinien wchodzić do domu przez komin. A tymczasem zjawiła
się kobieta i zastukała do drzwi. Przeszył go dreszcz i ugięły się
pod nim kolana, więc aby się nie przewrócić, kurczowo chwycił
klamkę. Poczuł, jak lodowate powietrze wbija się szpilkami w
nagą skórę.
– Proszę iść z prezentami dalej – wychrypiał. – To niewłaściwy
adres, bo ja nie świętuję Bożego Narodzenia.
Zjawa przysunęła się, uniemożliwiając zamknięcie drzwi.
Błagalnie załamała ręce i zawołała:
– Proszę mnie poratować!
Dopiero teraz zwrócił uwagę na wielkie zielone oczy, ocienione
długimi rzęsami. Oczy zmęczone i zaczerwienione, jakby od łez.
Zawahał się, ponieważ niejasno czuł, że lepiej mieć się na
baczności.
– Czy mogłabym skorzystać z telefonu? – ciągnęła nieznajoma.
– Miałam wypadek i mój samochód utknął w zaspie niedaleko
pana domu.
– Chce pani wezwać karetkę?
– Nie. Jestem trochę potłuczona, ale dzięki Bogu nic mi się nie
stało. Muszę zadzwonić po pomoc drogową, bo sama nie wyjadę.
Trzeba mnie wyciągnąć. Przysięgam, że nie chcę nadużywać
pańskiej uprzejmości i odejdę, gdy tylko to będzie możliwe.
McAllister dziwił się coraz bardziej. O ile dobrze pamiętał,
Święty Mikołaj przyjeżdżał saniami z zaprzęgiem reniferów. Czyli
to też się nie zgadzało. Wiedział, że powinien zachować
ostrożność, lecz uległ błagalnemu spojrzeniu i szerokim gestem
zaprosił niespodziewanego gościa do środka.
Kobieta otrzepała śnieg z butów i weszła, rozsiewając wokół
siebie zapach delikatnych perfum. Damian zamknął drzwi na
zasuwę i chwiejąc się, zaprowadził ją do pokoju.
– Przepraszam, gdzie jest telefon?
– Tam. – Odkaszlnął kilkakrotnie i ręką wskazał ławę.
Wzdrygnął się, ponieważ przebiegł go zimny dreszcz. Było mu to
zimno, to gorąco i w głowie huczało, więc pragnął jedynie tego,
by znaleźć się pod kołdrą. – Proszę zadzwonić.
Nieznajoma zdjęła toczek i wtedy na jej ramiona spłynęła
kaskada kasztanowatych loków. Miała niezbyt wysokie czoło,
zadarty nos i dołeczek na lewym policzku. Rozpięła płaszcz,
wyjaśniając:
– Jeśli pan pozwoli, rozepnę się, bo w przeciwnym razie po
wyjściu będzie mi potwornie zimno.
– Lepiej w ogóle zdjąć.
Powiesiła płaszcz na fotelu koło kominka. Była ubrana w
czerwony sweter i kremowe spodnie, wsunięte w wysokie
kozaczki. Spojrzała na pana domu i niepewnie się uśmiechnęła.
– Przepraszam, ale straciłam orientację i nie wiem, gdzie
jestem, a przecież muszę podać adres.
– Wystarczy powiedzieć, że jest pani u McAllistera, przy
drodze do Tarlity – odparł zachrypniętym głosem. – Mam grypę,
więc wybaczy pani, ale brak mi sił, żeby dotrzymywać pani
towarzystwa. Proszę się nie krępować i czuć jak u siebie w domu.
Książka telefoniczna leży na podłodze. Najlepiej zadzwonić do
Boba Granthama, jest solidny.
Chwiejnie skłonił się i wyszedł. Zanim dotarł na półpiętro,
usłyszał rozmowę, co oznaczało, że gość znalazł numer i
dodzwonił się do firmy, którą polecił.
Zamknął drzwi sypialni, po omacku doszedł do łóżka, położył
się i naciągnął kołdrę po same uszy. Zdawało mu się, że nigdy się
nie rozgrzeje i nie uśnie, a tymczasem niebawem spał jak kamień.
– Niestety, muszę panią zmartwić – powiedział Bob Grantham
– ale nie ma mowy, żeby dzisiaj ktoś przyjechał.
– Naprawdę nie da się nic zrobić? To okropne! Bo wie pan,
utknęłam gdzieś w szczerym polu i dzwonię z domu obcego
człowieka. – Osłoniła słuchawkę ręką, zniżyła głos i dodała
prawie szeptem: – Może to zbój Madej...
Po drugiej stronie rozległ się homeryczny śmiech.
– Ha, ha, ha! Dobre sobie! Twierdzi pani, że dzwoni z domu
pana McAllistera...
– Takie nazwisko mi podał.
– Znam go od lat, to bardzo przyzwoity człowiek. Jest
wprawdzie odludkiem, ale taki z niego zbój Madej jak ze mnie.
– Przecież...
– Daję pani słowo. Przepraszam, muszę kończyć, bo telefon się
urywa. Postaram się jutro kogoś podesłać. Oczywiście, jeśli
pogoda pozwoli.
Odłożył słuchawkę, więc na tym rozmowa się skończyła.
Stephanie siedziała nieruchomo, ponurym wzrokiem wpatrując
się w telefon. Zastanawiała się gorączkowo, jak powinna postąpić
i jakie jest najlepsze wyjście z nader kłopotliwej sytuacji. Po
głębokim namyśle doszła do wniosku, że właściwie nie ma
żadnego wyjścia. Musi poprosić niezbyt miłego gospodarza o
nocleg. Na dobrą sprawę prośba była czczą formalnością. Raczej
należało otwarcie powiedzieć, że znikąd nie otrzyma pomocy i
wobec tego jest zmuszona spędzić noc pod jego dachem.
Z duszą na ramieniu poszła na piętro. Wprawdzie pan
Grantham poręczył za gospodarza, lecz wcale nie była pewna, czy
zarośnięty, półnagi mruk, który ją wpuścił, rzeczywiście jest tym,
za kogo się podaje. Możliwe, że to pan domu, lecz z drugiej
strony... Zadrżała ze strachu, gdy przemknęła jej myśl, że równie
dobrze może to być przestępca, który po zamordowaniu
właściciela planuje mord następnej ofiary.
Na piętrze z czworga drzwi tylko jedne były zamknięte.
Kolejno zajrzała do otwartych pokoi, które okazały się puste,
po czym z ociąganiem podeszła do czwartego.
Nacisnęła klamkę i ostrożnie uchyliła drzwi. W słabym świetle,
padającym z korytarza, zobaczyła kontury dużego łóżka, w
którym ktoś leżał.
– Panie McAllister! – szepnęła, stojąc wciąż za progiem. – Śpi
pan?
Nie otrzymała odpowiedzi. Gdy nieśmiało, na palcach weszła
do środka, usłyszała chrapanie. Zbliżyła się do łóżka i delikatnie
dotknęła śpiącego.
– Panie McAll...
Nie dokończyła, ponieważ mężczyzna jęknął i wykrztusił
chrapliwie:
– Zgiń, przepadnij, maro przebrzydła! Odwrócił się i wsunął
głowę pod kołdrę.
– Bardzo mi przykro, ale muszę tu zostać na noc – ciągnęła z
bijącym sercem. – Uważałam, że powinnam pana uprzedzić. Czy
mogę przenocować?
Nie odezwał się, więc sądziła, że nie usłyszał, lecz gdy się
odwracała, zauważyła wyciągniętą rękę z podniesionym kciukiem.
– Och, dziękuję.
Wyszła z sypialni i cichutko zamknęła drzwi. Z sąsiedniego
pokoju zabrała kołdrę oraz poduszkę i zeszła na dół.
Na parterze znajdowała się nowocześnie urządzona kuchnia,
gustownie umeblowana jadalnia oraz przytulny pokój z telefonem.
Łazienka była na końcu przedpokoju.
Stephanie umyła się trochę i wróciła do pokoju z telefonem.
Włożyła krótką czerwoną koszulę, związała włosy i zgasiła górne
światło. Dla dodania sobie otuchy zostawiła zapaloną lampkę przy
kanapie. Zasypiając, ze strachem pomyślała, że jeśli w domu
znajduje się morderca, chwile jej życia są policzone.
Wczesnym rankiem McAllister przewrócił się na wznak i wbił
niezbyt przytomny wzrok w sufit. Przez całą noc dręczyły go
koszmarne sny, lecz zdarzyło się to nie pierwszy raz; gdy miał
wysoką temperaturę, na ogół majaczył. Tym razem jednak część
halucynacji zdawała się namacalna i gotów był przysiąc, że
wszystko zdarzyło się naprawdę.
Drżącą ręką otarł zroszone potem czoło.
W okresie Bożego Narodzenia zawsze męczyły go koszmarne
sny, nawet w dzieciństwie. Dawniej były nieco łagodniejsze, lecz
od pięciu lat stały się wprost nie do zniesienia. Doświadczenie
nauczyło go, że wtedy najlepiej jest skierować myśli na inne tory i
z niejakim wysiłkiem udało mu się to osiągnąć. Po kilku minutach
odsunął kołdrę, przez chwilę siedział zgarbiony, po czym
niepewnie wstał i na uginających się nogach poszedł do łazienki.
Przysiadł na szafce i z niesmakiem popatrzył na swe odbicie w
lustrze. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, policzki
pokrywał ciemny zarost, oczy były mocno przekrwione.
– Ale gęba. Wyglądam jak typ spod ciemnej gwiazdy.
Wiedział, że powinien wykąpać się i ogolić, lecz czuł, że nie
ustoi pod prysznicem. Uznał, że najpierw musi coś zjeść, a
przynajmniej wypić. Najlepsza byłaby mocna kawa. Miał na nią
taką ochotę, że zdawało mu się, iż czuje aromat świeżo zaparzonej
kawy.
„... północny Vermont. Śnieżyca, jaka rozpętała się tam
wczoraj, nadal szaleje i...”
Gniewnie marszcząc brwi, Stephanie wyłączyła radio. Nalała
sobie kawy i podeszła do drzwi, wychodzących na podwórze na
tyłach domu. Patrzyła, nie wierząc własnym oczom, ponieważ
poza białym całunem, okrywającym świat, nic nie było widać.
Pomyślała zdesperowana, że nie ma najmniejszej szansy na to, by
w takich warunkach doczekać się jakiejkolwiek pomocy. Wcale
nie uśmiechała się jej perspektywa przebywania nie wiadomo
gdzie i nie wiadomo z kim...
– Dzień dobry – usłyszała za plecami.
Odwróciła się gwałtownie i niemal zakrztusiła kawą, której nie
zdążyła przełknąć. W drzwiach stał wysoki, barczysty mężczyzna,
ten sam, co poprzedniego dnia. Czyli McAllister, jeśli wieczorem
nie kłamał.
Chwiał się na nogach i kurczowo trzymał futryny. Wyglądał tak
jak poprzednio: miał na sobie jedynie dżinsy, był nie ogolony i
patrzył spode łba. Naprawdę mógł być zbiegłym zbrodniarzem.
Dobrze, że nie miał pistoletu, lecz był tak potężnie zbudowany, że
nie potrzebował żadnej broni, aby obezwładnić kobietę.
Nagle zorientowała się, że patrzy na jej gołe nogi, widoczne do
połowy uda. Speszyła się i mocno zarumieniła. Sądziła, że wstała
na tyle wcześnie, by przed przyjściem gospodarza zdążyć wypić
kawę, umyć się i ubrać, a okazało się, że popełniła duży błąd.
– Dzień dobry. Nie lubię nikomu sprawiać kłopotu – zaczęła
niepewnie – ale wczoraj był pan uprzejmy powiedzieć, że mogę
przenocować.
– Czyli pani istnieje naprawdę.
– Jak to istnieję?
– Myślałem, że to był Święty Mikołaj.
– O czym pan mówi?
– Prawie wszystko pasuje. – Oparł się plecami o futrynę. –
Czerwony płaszcz, biało-czerwone nakrycie głowy, torba z
prezentami...
– Aha, a więc o to panu chodzi. – Roześmiała się perliście. –
Torba jest pełna moich osobistych rzeczy, a nie zabawek. Misia
dopakowałam w ostatniej chwili i dlatego wystawał.
Pan domu podrapał się po owłosionej piersi i ziewnął, ukazując
rząd mocnych zębów.
– Dziś po przebudzeniu myślałem, że wczoraj miałem
halucynacje. A renifery... przepraszam, pani samochód zdaje się
utknął w śniegu?
– Niestety. Za późno zorientowałam się, że jest bardzo stromo i
straciłam panowanie nad kierownicą. Wylądowałam w zaspie
niedaleko stąd. Nie wyobraża pan sobie, jak się ucieszyłam, gdy
zobaczyłam światło, bo to znaczyło, że w pobliżu jest dom i
ludzie. Ale potem przeraziłam się, gdy...
– ... długo nie otwierałem – dokończył. – Pamiętam, że
powiedziałem, żeby się pani rozgościła. – Znacząco popatrzył na
filiżankę, którą trzymała w ręce. – Widzę, że dosłownie
potraktowała pani moje słowa.
Stephanie wskazała filiżankę na stole.
– Chciałam panu zanieść kawę do sypialni.
– Gdybym to wiedział...
W jego głosie zabrzmiała podejrzana nuta, więc Stephanie
wystraszyła się, że on ma zdrożne myśli.
– Pije pan z cukrem i śmietanką? – zapytała sucho.
– Bez cukru. Dziękuję.
Gdy ruszył w stronę stołu, zaczął podejrzanie się chwiać.
– Co panu? Jest pan chory?
Podbiegła, aby go podeprzeć i niemal ugięła się pod jego
ciężarem. McAllister objął ją za szyję i dzięki temu zdołał
utrzymać równowagę. Jego ręka ciążyła jej niby stukilogramowa
kłoda.
– Powinienem zostać w łóżku – mruknął.
– Pomogę panu wejść po schodach – zaproponowała, sapiąc z
wysiłku. – No, zawracamy i idziemy.
Nie było to łatwe przedsięwzięcie, ponieważ chory słaniał się
na nogach i chwiał na wszystkie strony, chociaż Stephanie
ciągnęła go tylko w jedną. Po przejściu paru kroków zachwiał się
mocniej i byłby się przewrócił, gdyby szli dalej od ściany. Na
szczęście oparł się plecami o ścianę, a Stephanie, która kurczowo
go trzymała, też się zachwiała i oparła o niego. Przez chwilę stali,
głośno sapiąc i dysząc.
Czuła, że serce wali mu jak młotem, jest spocony i z trudem
oddycha. Uświadomiła sobie, że znaleźli się w dwuznacznej
sytuacji i chciała się odsunąć. McAllister przyglądał się jej spod
czarnych rzęs, bardzo gęstych i lekko podwiniętych.
– Jest pani ślicznym stworzeniem.
Nie widziała jego oczu, ponieważ powieki mu się zamykały.
Wystraszyła się, że jeszcze chwila, a zemdleje.
– O panu nie można tego powiedzieć – mruknęła. Chory
zaśmiał się chrapliwie.
– Nie przeczę.
– Chyba nie dojdziemy do sypialni. Proponuję, żeby położył się
pan tu, na kanapie.
– Wolę iść do łóżka.
– Według mnie nie zdoła pan wejść na piętro. Proszę być
posłusznym.
– Dobrze, siostro.
Z wielkim trudem doszli do pokoju. McAllister jak długi padł
na kanapę, zamknął oczy i szepnął:
– Zimno mi. Proszę mnie czymś przykryć. Natychmiast spełniła
polecenie, także i z tego powodu, że wolała nie patrzeć na jego
obnażony tors. Zarośnięty pan domu wyglądał jak jaskiniowiec
lub raczej jak Ursus. Niezbyt pociągająco.
– Napije się pan kawy?
Nie otrzymała odpowiedzi, więc usiadła na najbliższym krześle
i pogrążyła się w rozmyślaniach.
Ciekawa była, dlaczego jest sam. Szczególnie w okresie
najbardziej rodzinnych świąt, gdy większość ludzi pragnie być
razem z bliskimi, z którymi łączą ich miłość i tradycja.
Przypomniała sobie słowa, jakie usłyszała zamiast powitania:
„Proszę iść dalej, bo ja nie świętuję Bożego Narodzenia”. Ona nie
mogła doczekać się spotkania z najbliższymi, a on nie uznawał
Bożego Narodzenia. Pochyliła się ku niemu, jakby chciała
zapytać: „Dlaczego nie lubi pan tych najpiękniejszych świąt?”.
Pan domu nawet we śnie wyglądał groźnie, być może z powodu
marsa na czole. W surowej twarzy jedynie ładne choć wąskie usta
zdradzały, że kołaczą się w nim jakieś cieplejsze uczucia.
Jednocześnie świadczyły, że wszystko jest pod kontrolą silnej
woli.
Westchnęła z żalu nad nim.
Naraz chory drgnął, mruknął coś, co zabrzmiało jak „Ashley” i
przewrócił się na bok. Spał do późnego popołudnia.
Po przebudzeniu przypomniał sobie, że powiedział
nieznajomej, iż jest śliczna. Teraz, gdy ukradkiem ją obserwował,
zmienił zdanie. Siedziała skulona w fotelu i czytała książkę. Była
ubrana w turkusowy sweter i spodnie, włosy przewiązała
turkusową aksamitką. W uszach miała srebrne kolczyki z
zielonymi kamieniami pod kolor oczu. Obrzucił uważnym
spojrzeniem jej smukłą sylwetkę, delikatne rysy twarzy oraz
kasztanowe włosy o złotawym połysku i doszedł do wniosku, że
jest bardzo piękna. Lecz jej uroda mogła okazać się dla niego
niebezpieczna.
Pomyślał, że gdyby uznawał Boże Narodzenie, wierzyłby
również w cuda. I uważałby, że los uśmiechnął się do niego i
specjalnie przed świętami przysłał mu tę uroczą kobietę. Niestety,
od dawna był przekonany, że cuda niekiedy zdarzają się innym,
lecz nigdy jemu.
Po pewnym czasie chrząknął i zapytał:
– Jeszcze pani tu jest? Stephanie odłożyła książkę na stolik.
– Niestety. Jak się pan czuje?
– Trochę lepiej.
– To dobrze.
Przeciągnął się i włożył rękę pod głowę.
– Jaki mamy dziś dzień?
– Dwudziesty czwarty grudnia.
– Niemożliwe, już? – Uśmiechnął się kwaśno. – Czy można
wiedzieć, dokąd pani jechała, zanim wylądowała u mnie?
– Do Rockfield, na święta. – Pochyliła głowę. – Nikt nie
spodziewał się mnie wcześniej, bo zapowiedziałam, że przyjadę
dopiero dzisiaj, ale tak się złożyło... Chciałam zrobić im
niespodziankę.
– Im?
– Rodzinie, która mieszka w Rockfield. Należą do niej babcie,
rodzice, ciotki, wujkowie, czterech braci z żonami i gromadą
dzieci, począwszy od noworodka, a na pryszczatym wyrostku
skończywszy.
McAllister poczuł ukłucie zazdrości.
– Wymarzona rodzina – mruknął. – Dla tylu osób pani ma tylko
jednego misia?
– Skądże! – Roześmiała się radośnie. – W samochodzie jest
pełno zabawek.
Jej błyszczące oczy nagle przygasły niby zdmuchnięta świeca.
Westchnęła, podniosła się i podeszła do okna. Zamyślona długo
stała bez ruchu, chociaż z powodu gęsto sypiącego śniegu prawie
nic nie widziała. W pokoju zaległa cisza, natomiast za oknem
hulał i wył wiatr.
– Chciałaby pani już jechać dalej, prawda? – zapytał McAllister
ze współczuciem.
– Tak. – Zwróciła ku niemu smutną twarz. – Gdy pan spał,
zadzwoniłam do pana Granthama. Powiedział, że będzie mógł
przysłać kogoś, dopiero gdy zawierucha przejdzie i drogi zostaną
odśnieżone. Coraz bardziej się boję, że to może potrwać do jutra.
Chory usiadł i po chwili ostrożnie wstał. Zachwiał się, więc
Stephanie chciała mu pomóc, lecz powstrzymał ją, mówiąc oschłe:
– Poradzę sobie. Trochę kręci mi się w głowie, ale to drobiazg.
– Podszedł do niej z wyciągniętą ręką. – Zbyt późno to robię, ale
pani pozwoli, że się przedstawię. Jestem Damian McAllister.
– Miło mi. Stephanie Redford.
Stojąc tak blisko, nagle poczuł lekki zapach perfum, który
przywodził mu na myśl mech, róże i... delikatne pocałunki.
Przełknął głośno, wypuścił jej dłoń ze swojej i potarł zarośnięty
policzek.
– Idę się umyć.
– A ja przygotuję coś do jedzenia, bo chyba jest pan głodny.
– W szafie i lodówce są pustki.
– Niezupełnie – powiedziała z wesołym błyskiem w oku. –
Ośmieliłam się zajrzeć.
– Grunt to odwaga.
Na półpiętrze zorientował się, że pogwizduje, więc zirytowany
przestał. Wiedział, że powinien oderwać myśli od pięknej kobiety,
lecz nie było to łatwe. Miał ogromną ochotę rozwiązać turkusową
aksamitkę i wsunąć palce w piękne, puszyste loki. Wyobraził
sobie, że idą do ogrodu, siadają na mchu wśród kwitnących
krzewów róż... obejmują się i całują.
Skrzywił się niezadowolony, gdyż podświadomie czuł, że ma
do czynienia z kobietą, której nie można bezkarnie pieścić. Była
piękna, godna pożądania, ale poważna, więc na pewno uznawała
jedynie miłość, prowadzącą do małżeństwa. Miała tylko jeden
minus: obchodziła Boże Narodzenie, którego on nie znosił.
Instynktownie czuł, że nie wolno mu nawet niewinnie
pocałować takiej wdzięcznej istoty, gdyż jeden pocałunek
wystarczy, aby jej nie zapomnieć i tęsknić za nią dniem i nocą.
Gniewnie mrucząc, wszedł do łazienki.
ROZDZIAŁ TRZECI
Stephanie wierzchem dłoni otarła policzki mokre od łez i
tłumiąc jęk, wyrywający się z gardła, poszła wyłączyć radio.
Żałowała, że w ogóle włączyła. Wiadomo przecież, że w okresie
Bożego Narodzenia na falach eteru płyną bardzo wzruszające
melodie.
„Cicha noc, święta noc, pokój niesie ludziom wszem... „
Czyste dziecięce głosy poruszyły ją tak bardzo, że się
rozpłakała. Lubiła Boże Narodzenie najbardziej ze wszystkich
świąt i zawsze był to okres głębokich wzruszeń. Tego roku, z
powodu nagle zerwanych zaręczyn, jeszcze łatwiej się
roztkliwiała.
Nagle usłyszała od progu:
– Ale ładnie pachnie.
Łudząc się, że wszelkie ślady łez zniknęły, ułożyła usta w
uśmiech i odwróciła się. W drzwiach stał mężczyzna zupełnie
niepodobny do McAllistera. Zamrugała i przyjrzała mu się
uważniej. Nie, to jednak pan domu we własnej osobie, tyle że
zmieniony. Aby utrzymać nagle zachwianą równowagę, oparła się
o szafkę.
McAllister był starannie ogolony i uczesany. Bez zarostu miał
prawie idealną twarz: nieco wystające kości policzkowe, silnie
zarysowaną szczękę, – wąskie usta, prosty nos, niebieskie oczy.
Dopiero teraz zauważyła, że jest niezwykle przystojny.
Poprzednio sprawiał wrażenie niebezpiecznego przestępcy, a
teraz wyglądał niebezpiecznie pociągająco. Był wcieleniem
odwiecznego ideału mężczyzny, w którym można zakochać się od
pierwszego wejrzenia.
Oczarowana Stephanie prawie przestała oddychać i wpatrywała
się w niego szeroko otwartymi oczami.
– A, to pan... – wykrztusiła wreszcie. – W lodówce znalazłam
parówki, jajka i mleko. Chleb tostowy jest trochę
przeterminowany, ale chyba się nie otrujemy. – Wyjęła z
opiekacza grzankę i włożyła następną. – Jak podać jajka?
– Wszystko jedno, mogą być sadzone. Ja zajmę się kawą,
dobrze?
Gdy przeszedł koło niej, poczuła zapach wody po goleniu.
Niepokojąco męski zapach...
Prędko odwróciła się i wbiła na patelnię jajka. Niebawem
postawiła na stole dwa talerze: dla gospodarza z trzema jajkami i
pięcioma parówkami, dla siebie z jednym jajkiem i dwiema
parówkami. McAllister kurtuazyjnie odsunął dla niej krzesło.
– Dziękuję – bąknęła speszona, usiadła i podała mu dzbanuszek
ze śmietanką. – Pije pan białą kawę bez cukru, prawda?
– Skąd pani wie? Czyta pani w myślach?
Spojrzała zdziwiona. Siedział naprzeciw okna, więc światło,
odbijające się od śniegu, sprawiło, że miał zdumiewająco błękitne
oczy.
– Nie. – Zaśmiała się nerwowo. – Przecież rano pił pan kawę.
Zapomniał pan?
– Coś sobie przypominam... – Wypił kilka łyków. – Hmm,
dobra i mocna.
Przez pewien czas jedli w milczeniu. Stephanie pomyślała, że
postronny obserwator mógłby sądzić, iż są szczęśliwym
małżeństwem. Tymczasem nie byli parą, a poza tym ona wcale nie
czuła się szczęśliwa. W dodatku dziwnie zaniepokoił ją fakt, że
pan domu okazał się atrakcyjnym mężczyzną.
– Proszę opowiedzieć mi coś o sobie – odezwał się, patrząc na
nią znad filiżanki. – Jeśli pracuje pani, to w jakim zawodzie?
Zamiast odpowiedzieć, rzuciła mu zalotne spojrzenie i
zaproponowała:
– Proszę zgadnąć.
– Dobrze, ale pod warunkiem, że mnie pani naprowadzi na
trop, da jakąś wskazówkę.
– Jedną już pan zna.
– Jaką? – Podrapał się po głowie. – Śniadanie mi smakuje, więc
może jest pani kucharką?
– Nie.
Wpatrywał się w nią, jakby usiłował wyczytać coś z jej twarzy.
– Rozbija pani samochody celowo, dla zarobku?
– Też pomysł!
Wybuchnęła śmiechem i odchylając się na krześle, sięgnęła po
misia, leżącego na szafce.
– Projektuję zabawki. – Rzuciła misia. – A firma w Montpelier
wykonuje różne zwierzęta na moje zamówienie.
McAllister trzymał misia niepewnie, jak człowiek, który nie ma
kontaktu z dziećmi, więc nie bardzo wie, co robić z zabawkami.
Przyjrzał się misiowi kosym okiem, po czym rzucił na szafkę i
obojętnie zapytał:
– I co dalej? Sprzedaje je pani?
– Tak. Mam własny sklep. Ściśle mówiąc, lokal nie jest mój, bo
tylko wynajmuję.
– Gdzie? W Montpelier?
– Nie, w Bostonie. – Zauważyła, że drgnął. – Zaczęłam trzy
lata temu i przez dwa borykałam się z dużymi trudnościami, ale
teraz wypływam na szersze wody. – Lekko się uśmiechnęła. –
Jeśli będzie pan w Bostonie, proszę do mnie wpaść. Sklep nazywa
się „Zabawki. Plusz i już”.
Wiedziała, że nazwa jest niepoważna, ale właśnie dlatego ją
wybrała. Większość ludzi reagowała śmiechem lub dowcipnym
komentarzem. Natomiast McAllister ani się nie uśmiechnął, ani
nie zrobił żadnej uwagi. Przez parę sekund patrzył szklanymi
oczami, a potem skrzywił się, jakby usłyszał coś nieprzyzwoitego.
– O co panu chodzi? – zapytała speszona.
– O nic – mruknął nieprzyjemnym tonem, gwałtownie
odsuwając krzesło i wstając. – Jeśli skończyła pani jeść, proszę z
kawą przejść do pokoju, a ja sprzątnę ze stołu.
Jego zachowanie było zaskakujące i niezrozumiałe, ponieważ
nie powiedziała ani nie zrobiła nic złego. Chyba że niewinne
zaproszenie do sklepu zostało potraktowane jako nachalne łapanie
klienta...
Oblała się szkarłatnym rumieńcem i czym prędzej wstała.
Wstawiła talerz do zlewozmywaka, dolała sobie kawy i wyszła.
McAllister stał z założonymi w tył rękami, jakby ostentacyjnie
czekał, aż ona opuści kuchnię.
Zanim doszła do pokoju, z kuchni dobiegł odgłos rzucanego
sztućca. Zastanawiała się, dlaczego gospodarz się złości i
wyładowuje gniew na naczyniach, zamiast otwarcie powiedzieć, o
co mu chodzi.
Podeszła do biblioteczki i rzuciła okiem na książki. Po krótkim
namyśle wybrała kryminał Jamesa Westa pod tytułem „Untimely
Graves”, który od dawna zamierzała przeczytać. Usiadła na
kanapie w ulubionej pozycji, z podwiniętymi nogami, i zamyśliła
się. Przyszło jej do głowy podejrzenie, że pan domu nie życzy
sobie jej towarzystwa, więc postanowiła zachowywać się tak, aby
wiedział, że nie musi zabawiać jej rozmową. Otworzyła książkę i
na stronie tytułowej zobaczyła dedykację, napisaną kobiecą ręką:
„Najdroższemu Damianowi kochająca Ashley”.
– Panno Redford...
Drgnęła nerwowo i rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem.
Głos McAllistera rozległ się w chwili, gdy czytała o tym, że
morderca zbliża się do drugiej, nic nie podejrzewającej ofiary.
Odwróciła głowę i ujrzała gospodarza, stojącego dwa kroki od
kanapy. W ręce trzymał siekierę. Przerażona poczuła, że żołądek
podchodzi jej do gardła. Przycisnęła książkę do piersi, jak gdyby
tym gestem chciała zatrzymać żołądek i uciszyć rozszalałe serce.
– Coo... ?
– Wychodzę, żeby narąbać drzewa. Książka wysunęła się jej z
rąk.
– Nie powinien pan wychodzić. Grypa...
– Muszę odetchnąć świeżym powietrzem.
Ostrze siekiery błysnęło w słońcu, a Stephanie głośno
przełknęła i powiedziała drżącym głosem:
– Jak pan uważa.
Rozdygotana przeklinała wyobraźnię za to, że spłatała jej
przykrego figla.
Gdy usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych drzwi,
odetchnęła pełną piersią i nerwowo zachichotała. Wiedziała, że
zachowuje się nierozsądnie w sytuacji, w której jest bezpieczna i
nic jej nie grozi. Winę za nieopanowaną reakcję ponosiła scena z
książki. Obraz mordercy, skradającego się za plecami ofiary,
nałożył się na McAllistera z siekierą.
Odłożyła książkę i przeciągnęła się. Sama też chętnie
odetchnęłaby świeżym powietrzem, lecz skoro pan domu nie
zaproponował, aby z nim wyszła, widocznie pragnął być sam.
Gdy przez okno zobaczyła błękitne niebo i świat okryty
śniegową pierzyną, aż krzyknęła z zachwytu i radości. Przestało
padać, a promienie słońca mieniły się wszystkimi barwami tęczy
w soplach lodu, zwisających z dachu. W dali widniała rozległa
dolina, las, rzeka i jezioro. Zaczarowany zimowy świat; Vermont
w pięknej białej szacie.
Uśmiechnęła się zadowolona i pobiegła do telefonu.
– Dzień dobry, mówi Stephanie Redford. Już raz dzwoniłam do
pana. Jestem w domu pana McAllistera, niedaleko Tarlity, i tutaj
śnieg przestał padać, więc...
– Proszę wybaczyć, że przerwę, ale tamtejsze drogi będą
odśnieżane po południu, więc może przed wieczorem uda mi się
kogoś do pani przysłać.
Zadała kilka pytań i odłożyła słuchawkę. Nie mogła się
doczekać spotkania z rodziną, więc chciała jak najprędzej
wyjechać. A jednocześnie martwiła się o gospodarza. Chwilami
był opryskliwy, więc podejrzewała, że jest człowiekiem, który nie
lubi, aby się o niego troszczono. Mimo to wiedziała, że będzie
myślała o jego samotnych świętach i zastanawiała się, jak spędza
czas bez rodziny i przyjaciół.
Intrygowało ją, kim była kobieta, od której otrzymał książkę i
której imię wymówił w malignie. Ciekawa była, dlaczego nie są
razem i czy autorka czułej dedykacji odeszła na zawsze. On na
pewno jej nie zapomniał, gdyż wzywał ją w gorączce.
Żałowała, że nigdy nie pozna rozwiązania intrygującej zagadki.
McAllister wrócił tuż przed zachodem słońca, gdy świat zaczął
tonąć w mroku. Bardzo głośno zamknął drzwi i hałaśliwie tupał w
przedpokoju. Stephanie domyśliła się, że robi to celowo, aby jej
nie wystraszyć.
Był mocno zaczerwieniony od mrozu. Nie patrząc na gościa,
zaniósł naręcze drew przed kominek. Przyklęknął, wrzucił do
kominka gazetę, ułożył na niej drobne szczapy i podpalił. Gdy
ogień dobrze się rozpalił, dołożył kilka grubych polan, podniósł
się, zdjął skafander i wytarł ręce o spodnie. Pociągając nosem,
zwrócił się do Stephanie:
– O, czuję, że pani też nie próżnowała. Co tak ładnie pachnie?
– Zwykła zapiekanka, makaron z mięsem. – Lekko wzruszyła
ramionami. – Przepraszam, że się wtrącam w nie swoje sprawy,
ale czas najwyższy zaopatrzyć spiżarnię. Może już się pan wylizał
z grypy i nie umrze na zapalenie płuc, ale grozi panu śmierć
głodowa.
– Przesada. Napije się pani?
– A co mogłabym dostać?
– Cokolwiek łaskawa pani sobie życzy. Mam whisky, wino,
wódkę...
Bardzo lubiła wino i rzadko potrafiła oprzeć się pokusie. Poza
tym była Wigilia, a jak dotąd nastrój w domu McAllistera nie był
wcale świąteczny. Nigdzie nie zauważyła ani jednej gałązki
ostrokrzewu, nie mówiąc o choince.
– Chętnie wypiłabym kieliszek białego wina.
– Służę.
Przyniósł wino dla niej oraz whisky z lodem dla siebie.
– Na zdrowie.
– Na zdrowie – powtórzyła i niewiele myśląc, dodała: –
Wesołych Świąt.
Pan domu nie zdobył się na to, by też złożyć życzenia. Mruknął
coś mało zrozumiałego i podszedł do okna. Stephanie, która
widziała jego ponurą twarz w szybie, pomyślała, że jest
wyjątkowo posępnym człowiekiem.
– Na pewno ucieszy pana wiadomość, że już niedługo odjadę
stąd. Gdy przestało padać, zadzwoniłam do pana Granthama.
Obiecał mi, że wieczorem ktoś przyjedzie, żeby wyciągnąć z
zaspy mój nieszczęsny samochód.
McAllister gwałtownie się odwrócił.
– A co pani zrobi, jeśli okaże się, że samochód nie nadaje się
do dalszej jazdy? Całkiem możliwe, że jest uszkodzony i...
– Stąd na pewno wyjadę. Obiecano mi, że jeśli mój wóz nie
ruszy, odholują mnie do Tarlity, a dalej mogę jechać autobusem.
Jakoś sobie poradzę.
– Czy jeszcze gdzieś pani dzwoniła?
– Niech się pan nie boi o rachunek, bo nigdzie nie dzwoniłam –
zawołała urażona. – Za telefony do Tarlity zaraz zapłacę.
Doprawdy pan mnie...
– Ależ pani Redford – przerwał jej ostro – proszę mnie źle nie
rozumieć. O pieniądze niech panią głowa nie boli. Chodziło mi o
to, że skoro utknęła pani w drodze, może ktoś... nie tylko
rodzice... niepokoi się, bo wie, że nie dojechała pani na miejsce.
– O, bardzo pana przepraszam.
– No więc? Jest ktoś taki?
– Nie rozumiem.
– Ktoś pani bliski?
Domyśliła się, że ma na myśli mężczyznę, lecz dziwiło ją, że
mówi tak, jakby to go irytowało. Nie lubiła się zwierzać. Zresztą
nie wypadało mówić obcemu człowiekowi o narzeczonym, który
nie chciał jechać do jej rodziców, ponieważ wolał bogatych
klientów, którzy mają piękną córkę i zapewne próbują go z nią
wyswatać.
– Nikogo nie ma, przynajmniej w tej chwili – odparła na pozór
swobodnie i popatrzyła na niego z ukosa. – Teraz pańska kolej.
Proszę mi powiedzieć, czym pan się zajmuje i gdzie pracuje.
– Rysuję. I maluję. – Spojrzał na duży olejny obraz, którego
temat i nastrój wywołały u niej gęsią skórkę. – Głównie dlatego
pobudowałem ten dom. Tutejsze widoki są... ale przed panią nie
muszę rozpływać się nad pięknem Vermontu.
Odstawiła kieliszek, obeszła kanapę i stanęła przed ponurym
obrazem.
– To pana dzieło?
– Tak.
– Ma pan niezwykły talent – powiedziała po dość długiej
chwili.
McAllister patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakby
jeszcze na coś czekał, a ponieważ milczała, rzekł
zniecierpliwiony:
– To mało krytyczna uwaga. Spojrzała na obraz uważniej.
– W pierwszej chwili widok zapiera dech... Dobór kolorów jest
niebywały, a jezioro... namalowane doskonale...
– Ale?
Zrozumiała, że wahanie w jej głosie nie uszło jego uwagi i
dlatego zdecydowała się powiedzieć prawdę.
– Jeśli mam być zupełnie szczera, nie chciałabym go mieć w
domu, bo jakoś mnie... rozstraja.
– Rozstraja?
– Tak. I wywołuje niepokój. Mroczna dolina, prawie czarne
chmury, zraniona sarna i krążący nad nią sęp...
– To nie żaden sęp, lecz orzeł.
– Przecież widzę, że orzeł – obruszyła się. – Ale orzeł jest
pozytywnym symbolem, a ta scena wygląda jakoś... złowrogo.
Przepraszam. – Skrzywiła się, bezradnie machnęła ręką i z
powrotem usiadła na kanapie. – Zapewne nie to chciał pan
usłyszeć, ale nie umiem kłamać. Widzi pan, ja gustuję w obrazach,
których oglądanie sprawia przyjemność. Na świecie jest tyle
brzydoty, więc nie rozumiem, po co ją malować i celowo
wprowadzać do domu... – Urwała, jakby się zastanawiała, czy
wypada dokończyć myśl. – Oglądając takie dzieło na wystawie,
podejrzewałabym, że artysta był bardzo nieszczęśliwy, gdy je
malował.
– Do licha! Nie umie pani spojrzeć na obraz bez wnikania w nie
wiadomo jakie głębie? – Był wyraźnie zły i odstawił kieliszek tak
raptownie, że omal go nie stłukł. – Wszyscy bawią się w
psychologów! Czy ja, patrząc na pani misia, mówiłem, że pani jest
utalentowana, a plusz ma ciepły odcień brązu, ale... że nie
chciałbym go mieć w domu, bo przypominałby mi, że nie
wszystkie rodziny są szczęśliwe i nie każde dziecko dostaje na
Gwiazdkę misia?
Jego wybuch przeraził ją. Tym bardziej że krzyk zawsze bolał
ją prawie jak uderzenie.
– Najmocniej przepraszam – szepnęła.
Coś ją ściskało za gardło i oczy piekły, więc pospiesznie
wstała. Miała nadzieję, że zdąży dojść do łazienki, zanim
wybuchnie płaczem. McAllister dogonił ją w przedpokoju i
odwrócił ku sobie.
– O, mój Boże! – Zauważył łzy w jej oczach, więc skruszony
przytulił ją do piersi. – Ale pani przewrażliwiona. Ja tylko...
– Przewrażliwiona? – Szarpnęła się i bezskutecznie usiłowała
się wyrwać. Jej oczy ciskały błyskawice, a piersi gwałtownie
falowały. – Szkoda, że pan nie jest choć trochę wrażliwy. Gdyby
pan wiedział, co to słowo znaczy, nie byłby w pozycji...
– Pozycja, w jakiej w tej chwili się znajduję, bardzo mi
odpowiada. – Mówił ciszej, łagodniej. Pieszczotliwym gestem
otarł łzę z jej policzka i dodał: – Prawdę powiedziawszy, taka
pozycja bardzo mnie... bawi.
– Bawi?
Westchnęła zawiedziona, ponieważ dla niej bliskość jego ciała
była niebezpiecznie podniecająca. Czuła, że mięknie niby wosk.
Jej złość rozwiała się bez śladu, a serce biło coraz mocniej, lecz
ostatkiem woli zdołała się wyrwać.
– Za dużo pan sobie pozwała – zaczęła bez tchu. – I posuwa się
za daleko.
– Hmm... – Uśmiechnął się bez zażenowania i szepnął: –
Może...
– Nie żadne może, tylko na pewno – rzuciła ze złością.
Odwróciła się i chciała odejść dumnym krokiem, ale czuła, że
plączą się jej nogi.
McAllister poszedł do kuchni, gniewnie mrucząc pod nosem.
Był zły, ponieważ obiecał sobie, że będzie się miał na baczności, a
mimo to nie zapanował nad sobą. Jedyny plus, że nie doszło do
pocałunku.
Stephanie była kobietą jego marzeń. Gdy ją obejmował, miał
wrażenie, że jest prawie w niebie. Nie mógł dłużej się oszukiwać i
musiał przyznać, że pożąda tej delikatnej, pięknej i bardzo
kobiecej istoty. Wciąż czuł subtelny zapach, który wokół siebie
roztaczała i ogarniało go coraz większe pożądanie.
Powoli zaczynało się szaleństwo. Podobne, a jednak zupełnie
inne niż z powodu neonu nad jej sklepem. Irytowało go to, że
świat jest taki mały. Kto by przypuścił, że od dawna codziennie
przebywali niedaleko siebie? Bardzo żałował, że stanowią zupełne
przeciwieństwa. Chociażby w wypadku Bożego Narodzenia, na
które Stephanie czekała z utęsknieniem, a którego on nie znosił.
Ostrożnie otworzył piekarnik, wyjął zapiekankę i postawił na
korkowej macie. Tarty ser, przypieczony na złocisty kolor,
wyglądał bardzo apetycznie. Jeszcze niedawno, podczas rąbania
drew, McAllister czuł głód czysto fizyczny, a teraz dręczył go
inny i pragnął nie tylko jeść.
– Uważaj, bracie! – mruknął pod nosem. – Pilnuj się!
Usłyszał, że Stephanie weszła do kuchni, więc nie odwracając
się, powiedział:
– Zapiekanka tak wygląda, że ślinka leci.
– Dziękuję za uznanie. To moja ostatnia deska ratunku, gdy
lodówka jest pusta.
– Dolać pani wina?
– Nie, dziękuję.
Gdy podeszła do stołu, znowu poczuł drażniący, upojny zapach
jej perfum.
– Zawsze mało piję – dodała gwoli wyjaśnienia. – Szczególnie
przed podróżą.
– Słusznie. – Wyjął dużą łyżkę. – Proszę, niech pani siada, ja
będę obsługiwał.
Oboje wyczuwali przykre napięcie, lecz nie umieli go usunąć.
– Sól i pieprz jest tutaj.
– Ja dziękuję, ale pan może będzie musiał skorzystać, bo jestem
ostrożna z przyprawami.
– Na pewno zrobiła pani wszystko jak należy.
Po pierwszym kęsie przekonał się, że zapiekanka jest
wyśmienita i od razu wrócił mu wilczy apetyt. Stephanie wzięła
do ręki widelec, ale ociągała się z jedzeniem. Przez kilka sekund
siedziała nieruchomo, bez zmrużenia oka wpatrując się w pana
domu, po czym ni stąd, ni zowąd zapytała półgłosem:
– Kto to jest Ashley?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nie miała zwyczaju pytać o sprawy osobiste nikogo, a tym
bardziej obcych, więc zdziwiła się, że podobne pytanie wyszło z
jej ust. Zawstydzona i zdenerwowana czekała na wybuch,
ponieważ McAllister zrobił się purpurowy z gniewu.
– Jasna cholera! – warknął tonem, nie wróżącym nic dobrego. –
Od kogo pani o niej słyszała?
Bezpieczniej było nie mówić, że od niego, gdy majacząc,
wyszeptał to imię.
– W książce, którą czytałam – powiedziała wymijająco –
znajduje się dedykacja od...
McAllister miał ponury, zacięty wyraz twarzy, a widelec
trzymał tak mocno, że zbielały mu palce. Nie ulegało wątpliwości,
że z trudem nad sobą panuje, lecz jednak wyjaśnił:
– Ashley była moją żoną. Umarła pięć lat temu.
– Bardzo mi przy...
– Co takiego! – krzyknął. – Jak może pani być przykro z
powodu śmierci osoby, której nie znała? Pobraliśmy się krótko
przed jej śmiercią. Koniec historii.
Przez kilka sekund patrzył na nią wrogo, a potem gniewnie
sapnął i zabrał się do jedzenia.
Stephanie czuła się rozdygotana. Żałowała, że wybrała akurat
tamtą książkę i że zapytała o autorkę dedykacji. Zupełnie straciła
apetyt, chociaż makaron z serem był jej ulubionym daniem.
Odsuwając talerz, potrąciła młynek do pieprzu, który spadł na
podłogę. Trzęsącą się ręką podniosła go i postawiła na stole.
Zerknęła na pana domu, który patrzył na nią spode łba.
– Przepraszam – szepnęła zaczerwieniona. – Jeśli pan pozwoli,
pójdę się spakować. Wprawdzie należy liczyć się ze spóźnieniem,
ale mimo to powinnam być gotowa.
Gdy wstała, też się podniósł, co świadczyło, że otrzymał
staranne wychowanie. Pomyślała z ironią, że w innych wypadkach
o nim zapomina i dlatego bywa gburowaty. Pan Grantham określił
go mianem nieszkodliwego odludka. Według niej był nim z
konieczności, ponieważ nie mógł znaleźć kobiety, gotowej znosić
jego humory.
Zanim skończyła się pakować, ogarnęło ją współczucie dla
posępnego samotnika. Użaliła się nad nim, dlatego że stracił żonę,
którą na pewno bardzo kochał, o czym świadczyło to, że wymówił
jej imię z czułością. Możliwe, że gdy żyła, był innym
człowiekiem, a dopiero po jej śmierci zrobił się ponury i
nieprzystępny.
Westchnęła i pokręciła głową. Jak zwykle martwiła się o
bliźnich, chociaż w tym wypadku było to zupełną stratą czasu. Nie
miała wątpliwości, że wkrótce się pożegnają i nigdy więcej się nie
zobaczą.
Rozległ się donośny dzwonek przy drzwiach frontowych.
Wyjrzała, aby zobaczyć, czy gospodarz idzie otworzyć, zresztą
była ciekawa, czy to przyjechała pomoc dla niej.
– Już otwieram – zawołał McAllister.
Za progiem stał potężny, prawie dwumetrowy mężczyzna,
który coś mówił, żywo gestykulując. Stephanie nie mogła
rozróżnić słów, natomiast zobaczyła duży pojazd na drodze koło
domu. Podbiegła do drzwi i spytała z nadzieją:
– Udało się wyciągnąć mój samochód?
– Ten pan nie jest od Boba Granthama – mruknął McAllister.
– Niestety, mam dla pani niedobrą wiadomość – rzekł przybyły.
– Odśnieżam tutejsze drogi... Pani samochód był niewidoczny w
zaspie, więc za późno się zorientowałem i... pług go doprawił.
Bardzo mi przykro. Trochę w tym pani winy, bo należało zostawić
jakieś światła.
Pod Stephanie ugięły się nogi. Otworzyła usta, aby coś
powiedzieć, lecz McAllister wziął ją za rękę i, mimo protestów,
zaprowadził do pokoju i posadził w fotelu.
– Proszę tu siedzieć i nie ruszać się z miejsca – zarządził. – Ja
wszystko załatwię. Niechże pani siedzi! – warknął, gdy chciała
wstać. – Powiedziałem, że ja się tym zajmę.
Posłusznie usiadła, a on wyszedł, głośno trzaskając drzwiami.
– „Doprawił” – szepnęła zbielałymi wargami. – Ten człowiek
zniszczył mi samochód.
Ogarnęła ją czarna rozpacz, ponieważ w takiej sytuacji nie
wiedziała, jak dojedzie do domu.
Na nogach jak z waty poszła do kuchni. Duszkiem wypiła pełną
szklankę wody, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie
zanosiło się na to, że ulubione święta upłyną bezproblemowo.
Stała wciąż w tym samym miejscu, gdy usłyszała, że wraca pan
domu. Głośno otworzył i zamknął drzwi, a potem niecierpliwie
zawołał:
– Gdzie się pani podziała?
– Jestem tutaj – odparła, wychodząc z kuchni. McAllister miał
potargane włosy, zaczerwienione policzki i oczy bez wyrazu.
– Niech pani bierze torbę. Jedziemy.
– Słucham? – Patrzyła na niego z niedowierzaniem. – Chce pan
mnie odwieźć do domu? Dziękuję bardzo, ale to naprawdę nie jest
konieczne.
– Pójdzie pani pieszo?
– Jasne, że nie, ale drogi są już odśnieżone, więc jeśli pan
pozwoli, zadzwonię do rodziców i ktoś po mnie przyjedzie...
– Żarty się pani trzymają. Nie chcę, żeby mi tu zjeżdżał tłum
Redfordów. No, niech pani zabiera manatki i ruszamy.
– Co za arogant z pana – syknęła. – Nigdy nie spotkałam tak
niemiłego mężczyzny.
– Z tego wnioskuję, że w swoim krótkim życiu spotkała pani
niewielu. Idę uruchomić samochód.
– Powinnam zadzwonić do pana Granthama...
– Już z nim rozmawiałem, bo kierowca pługa miał telefon
komórkowy. – Wychodząc, rzucił przez ramię: – Za trzy minuty
ma pani być w samochodzie.
Zatrzęsła się z bezsilnej złości, ale musiała przyznać, że
postąpił bardzo ładnie, gdy zaproponował, iż odwiezie ją do
domu. Szkoda tylko, że powodował nim egoistyczny motyw.
Ubrała się i chciała wrzucić misia do torby, gdy nagle zmieniła
zdanie. Wzięła poduszkę, kołdrę i misia i pobiegła na piętro.
Kołdrę oraz poduszkę zostawiła na swoim miejscu, a misia
zaniosła do sypialni pana domu i położyła na łóżku. Chętnie
napisałaby kilka słów podziękowania, ale nie miała czasu,
ponieważ rozległo się niecierpliwe trąbienie.
Zbiegając po schodach, zastanawiała się, kiedy gospodarz
znajdzie misia i co z nim zrobi. Intrygowało ją, jaka będzie jego
reakcja, więc żałowała, że się tego nie dowie.
McAllister bez słowa pomógł jej wsiąść, a gdy zapinała pas,
spytał:
– Mogę ruszać?
– Tak.
W miarę zbliżania się do drogi, jej napięcie wzrastało. Drgnęła
nerwowo, gdy w świetle reflektorów zobaczyła swój samochód;
był w opłakanym stanie i nadawał się jedynie do kasacji.
Zamknęła oczy i aby się opanować, wbiła paznokcie w dłonie.
Skręcili w lewo i zaczęli wjeżdżać pod górę, gdy nagle krzyknęła:
– Och, prezenty! Musimy zawrócić!
– Nie musimy, bo zabrałem wszystkie torby. Jedna trochę
pękła, ale jeśli są w niej tylko zabawki, nic się nie stało.
– Bardzo, bardzo dziękuję, że pan o tym pomyślał.
– Wziąłem też dokumenty.
Ruchem głowy wskazał plastikową torbę, leżącą między nimi.
– Jestem ogromnie zobowiązana za wszystko, co pan dla mnie
zrobił.
Mruknął coś pod nosem, nieznacznie się odwrócił, jakby chciał
dać do zrozumienia, że rozmowa skończona. Mimo to na szczycie
wzgórza Stephanie nieśmiało zapytała:
– Zna pan drogę do Rockfield?
– Tak.
Po dość długim milczeniu znowu się odezwała:
– Bardzo mi przykro, że sprawiłam panu tyle kłopotu. Tym
bardziej że, jak sądzę, nie jest pan zbyt towarzyski...
– Na jakiej podstawie tak pani myśli?
– Zbudował pan dom daleko od drogi i... mieszka sam.
– Nie zawsze jestem sam, ale podczas Bożego Narodzenia nie
pragnę towarzystwa.
– Dla mnie to niepojęte – zauważyła łagodnie. – Przecież to
wyjątkowe święta i...
– Czy pozwoli pani, że wysłucham wiadomości? – przerwał
bezceremonialnie.
Speszona zrozumiała, że pasażer powinien milczeć. Po
wysłuchaniu wiadomości McAllister wyłączył radio, ale już nie
dokończyła zaczętej myśli. Zacięła się i postanowiła, że do końca
podróży nie powie ani słowa.
Jechali w milczeniu, które McAllister przerwał, dopiero gdy
dotarli do przedmieść Rockfield.
– Teraz musi pani pilotować.
W jego głosie brzmiało zmęczenie, więc ogarnęły, ją wyrzuty
sumienia. Wiedziała, że po grypie nie wolno od razu opuszczać
domu, a tymczasem McAllister ze względu na nią wyjechał tak
daleko. Powinna być uprzejma, okazać mu wdzięczność. Ale jak?
– Rodzice mieszkają na drugim końcu miasta. Widzi pan tę
szkołę na rogu? Proszę za nią skręcić w lewo, kawałek jechać
prosto i za supersamem skręcić w prawo.
Zajechali przed drewniany, odświętnie przystrojony dom. Na
szczycie dachu stały podświetlone sanie z reniferami, nad
drzwiami wisiał zielony wieniec, a przez odsłonięte okno widać
było wysoką, bogato przystrojoną choinkę.
Stephanie radośnie zabiło serce, gdy zobaczyła zgromadzoną w
pokoju rodzinę, a przed domem czterech chłopców, którzy lepili
bałwana.
– To moi bratankowie, oczywiście nie wszyscy. – Wychyliła
się i zawołała: – Garry, pomożesz mi?
Chłopcy przerwali zabawę i przybiegli na wyścigi. Stephanie
wyskoczyła z samochodu i wszystkich serdecznie ucałowała.
McAllister wyrzucił na śnieg torby. Chłopcy zanieśli je do domu,
a wtedy Stephanie odwróciła się i spojrzała na niego. Wpatrywał
się w dom z napięciem i miał taką nieszczęśliwą minę, że zabolało
ją serce. Ciekawa była, co widzi i jakie wspomnienia wywołały
żałosny wyraz twarzy. Czyżby sprawił to widok rodziny, zebranej
wokół choinki?
– Serdecznie zapraszam pana do nas – rzekła półgłosem.
– Muszę wracać.
– Bardzo proszę. – Położyła mu dłoń na ramieniu i zajrzała w
oczy. – Moi rodzice na pewno zechcą poznać człowieka, który
mnie poratował w opresji.
Dostrzegła, że się zawahał i w tej samej chwili usłyszała
wołanie:
– Steph! – W drzwiach stał najstarszy brat. – Chodź, mamy dla
ciebie niespodziankę!
Niepewnie spojrzała na swego towarzysza.
– Niech pani idzie. Zamknę samochód i za chwilę też przyjdę.
– Obiecuje pan?
– Tak.
Oczy jej rozbłysły jak gwiazdy, uśmiechnęła się promiennie i
szepnęła:
– Jak dobrze być w domu. Boże Narodzenie to najpiękniejsze
dni w roku. Uwielbiam te święta, och, jak bardzo. Czekamy na
pana.
Roześmiana pobiegła do domu.
– Halo! – krzyknął za nią. – Zapomniała pani o podręcznej
torbie.
Nie odpowiedziała, natomiast z boku rozległ się młody,
nieśmiały głos.
– Ja mogę zanieść.
Zobaczył wyrostka, który miał pryszczatą cerę i tłuste włosy,
związane w koński ogon, lecz sprawiał miłe wrażenie.
– Jesteś najstarszym bratankiem pani Stephanie? – zapytał
przyjaznym tonem. – Na imię ci Jason?
– Tak. – Chłopiec przewiesił torbę przez ramię. – A pan, kim
jest?
– Ja... Odwiozłem twoją ciocię, bo samochód jej wysiadł i sama
nie mogła przyjechać.
– Aha. – Chłopiec obrzucił mężczyznę przelotnym
spojrzeniem, natomiast jego samochód obejrzał dokładnie,
mrucząc: – Niezły. Pierwsza klasa. – Zerknął na czarnego jaguara,
zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. – Gdybym miał takie dwa
do wyboru, wybrałbym pański wóz, bo lepszy do jazdy w każdych
warunkach. – Pogardliwie wzruszył ramionami. – Bardzo cenię
ciocię, ponieważ we wszystkim można na niej polegać, ale ten
jej... adorator nie jest w moim guście.
McAllister na chwilę wstrzymał oddech, a potem cicho
powtórzył:
– Adorator?
– Właściwie narzeczony, bo we wrześniu mają się pobrać. –
Gniewnie kopnął śnieg. – Nie lubię go. Zadaje podchwytliwe
pytania, a potem się ze mnie naśmiewa.
– Rozumiem.
Przez okno widać było Stephanie w otoczeniu rodziny i obok
mężczyzny, obejmującego ją w talii. Mężczyzna był wysokim,
dobrze zbudowanym blondynem.
– No, czas na mnie – powiedział McAllister głucho.
– Jak to? Przecież obiecał pan, że wejdzie.
– Przepraszam, jednak nie mogę.
Za bardzo wzruszył się, gdy zobaczył rodzinę, zgromadzoną
przy choince, więc obiecał Stephanie, że przywita się z jej
rodzicami. Poza tym w jej oczach widział troskę... nawet coś
więcej niż troskę. Czyżby to było przywidzenie, że porozumiewali
się bez słów? Przez ułamek sekundy zdawało mu się, że widzi
pąk, który mógłby rozwinąć siew przepiękny kwiat, jeśli oboje o
niego zadbają. Widocznie jednak pomylił się. Na mgnienie oka
uległ złudzeniu, że i w jego życiu może zdarzyć się cud, ale
niestety prędko okazało się, że nadal nie jest wybrańcem losu.
Zorientował się, że chłopiec wciąż czeka na jego decyzję, więc
powiedział chrapliwie:
– Rozmyśliłem się.
– Co mam przekazać?
– Nic. – Wskoczył do samochodu. – Nie ma o czym mówić. –
Zauważył torbę plastikową, więc rzucił ją przez okno, wołając: –
Jeszcze to zostało. Proszę oddać.
Chłopiec schwycił torbę i krzyknął:
– Wesołych Świąt.
– Wesołych – powtórzył, wzruszając ramionami. – Ja i wesołe
święta...
Zrobiło mu się bardzo smutno na duszy.
Stephanie wsiadła do jaguara i bezmyślnie wpatrzyła się w
pierścionek na palcu.
– Kochanie, jesteś szczęśliwa? – zapytał Tony. Spojrzała na
niego bez słowa. Spędzili godzinę z rodziną, gdy Tony
zaproponował krótką przejażdżkę.
– Państwo chyba mnie rozumieją. Nie widziałem narzeczonej
od piątku.
Z czarującym uśmiechem zwracał się głównie do pani Redford,
która, ulegając urokowi młodego człowieka, zgodziła się, ale z
zastrzeżeniem:
– Byle wasza nieobecność nie trwała za długo. My nie
widzieliśmy Stephanie od września.
Wszyscy, oprócz Jasona, roześmiali się. Ulubieniec Stephanie
siedział w kącie i patrzył na nią chmurnym wzrokiem. Gdy wszedł
do pokoju, rzucił jej torbę na podłogę i ruchem głowy wskazał
okno. Zdążyła zobaczyć samochód znikający w ciemności nocy.
Przykro jej się zrobiło, że McAllister nie chciał poznać jej
rodziny. Miała niejasne uczucie żalu, czegoś niedokończonego,
ale nie domyślała się, o co Jason ma do niej pretensję.
Tony wyrwał ją z zadumy, kładąc rękę na jej kolanie i pytając:
– Słuchasz mnie, Steph?
– Tak. – Otrząsnęła się. – Dlaczego się zjawiłeś? Przecież
miałeś jechać do Aspen.
– Wiem, ale kiedy zamknąłem walizkę, poczułem, że nie zniosę
świąt bez ciebie. – Objął ją. – Kochanie, wybacz mi moją głupotę.
Zaczął ją całować, lecz nie odwzajemniła pocałunków.
Przeszkadzało jej wspomnienie innego mężczyzny. Pamiętała, co
czuła, gdy trzymał ją w ramionach i zapewniał, że ta pozycja
bardzo mu odpowiada. Pamiętała wzruszenie, jakie ją ogarnęło,
gdy otarł jej łzy.
Tony odsunął się i zaśmiał nieco pogardliwie.
– No, możemy jechać. Zrobimy krótką rundę po mieście.
Będzie bardzo krótka, bo Rockfield daleko do miana metropolii.
– Z przeraźliwym piskiem opon skręcił w lewo i ciągnął: –
Dobrze, że udało mi się niepostrzeżenie wsunąć ci na palec
pierścionek. Chyba nikt nie zauważył, że go nie miałaś... Steph?
– Zerknął na nią z ukosa. – Czy wiedziałaś, że twoja matka
chce w sylwestra wydać przyjęcie zaręczynowe?
Stephanie ogarniał coraz większy niepokój, ponieważ czuła się
tak, jakby traciła kontrolę nad wydarzeniami dotyczącymi
własnego życia i jakby potężna fala unosiła ją na niebezpiecznie
głębokie wody.
– Nie, dla mnie to też niespodzianka.
– Wspaniała! – W głosie Tony’ego brzmiało zadowolenie. –
Twoi rodzice od razu mnie zaakceptowali. Czy wiesz, że twoja
matka przestała niepokoić się o ciebie, dopiero gdy dowiedziała
się o naszych planach?
Spojrzała na niego niemile zaskoczona.
– Nie miałam pojęcia, że się martwi, bo zawsze sprawiała
wrażenie spokojnej o mój los.
– Pozory. Zapewniłem ją, że pod moją opieką będziesz
bezpieczna i że otoczę cię luksusem. A propos, gdzie twój
samochód? Nie zauważyłem go przed domem.
– Wpadłam w poślizg, zaryłam w zaspę i trzeba go było
odholować. Przyjechałam okazją.
– Czyli, gdyby nie wypadek, przyjechałabyś przede mną? Ja
zjawiłem się około piątej.
Otworzyła usta, aby sprostować błędne przypuszczenie, ale się
rozmyśliła. Doszła do wniosku, że nie warto nic mówić i najlepiej
będzie, jeśli nikt się nie dowie, że wyjechała dzień wcześniej i
spędziła noc w domu obcego człowieka. Była pewna, że tajemnica
zostanie zachowana, ponieważ obracają się w zupełnie różnych
kręgach, a McAllister sam nikomu nic nie powie.
– Tak, spóźniłam się w związku z wypadkiem – powiedziała
cicho.
– Bardzo żałuję, że w piątek postawiłem sprawę na ostrzu noża.
Popełniłem fatalny błąd, który postanowiłem naprawić, bo to ty
jesteś dla mnie najważniejsza na świecie.
Jeszcze niedawno nie posiadałaby się ze szczęście i wyznałaby
to samo. Zdawała sobie sprawę, że Tony stara sieją przeprosić,
lecz jego skrucha przyszła odrobinę za późno. Niestety, podczas
przyjęcia ujawnił cechy charakteru, które nieodwołalnie wpłynęły
na zmianę jej uczuć.
Wiedziała, że musi wszystko dokładnie przemyśleć, lecz na to
będzie miała czas po świętach. Teraz, ze względu na matkę,
będzie robiła dobrą minę do złej gry. Dopiero w Bostonie
przeanalizuje wszystkie za i przeciw i podejmie decyzję w sprawie
ślubu lub zerwania zaręczyn.
McAllister zajechał do domu zupełnie wyczerpany. Po wyjściu
z samochodu zatoczył się, jakby był pijany. Miał do siebie
pretensję o to, że zachował się bezmyślnie, a nawet ryzykownie.
Ledwo trzymał się na nogach, więc nie powinien był rąbać drzewa
na świeżym powietrzu. Nie musiał wychodzić; mógł schronić się
przed Stephanie w sypialni.
Przypomniał sobie, jak to się zaczęło. Po kąpieli usłyszał
kolędy nadawane przez radio i gdy zobaczył, że Stephanie płakała,
serce ścisnęło mu się ze współczucia. Zapragnął wziąć ją w
ramiona i pocałować, lecz zdołał się opanować. Teraz oczami
wyobraźni widział ją w kuchni, gdy przygotowywała śniadanie i
zachowywała się, jakby była u siebie. Tego widoku na pewno nie
zapomni i jej duch stale będzie wokół niego krążył. Podejrzewał,
że bez niej dom będzie przeraźliwie pusty.
Kopnięciem zamknął drzwi i wszedł do pokoju. Spojrzał na
kanapę, na której siedziała skulona i pochłonięta książką.
Wyglądała wtedy, jakby była we własnym domu i siedziała na
swym zwykłym miejscu.
Niestety, wiedział, że nie będzie panią jego domu, ponieważ
należała do innego. Ogarnęła go zazdrość, że cud zdobycia
miłości uroczej kobiety jak zwykle zdarzył się komuś innemu.
Ociężałym krokiem poszedł do sypialni. Nie zapalając światła,
rozebrał się i rzucił na łóżko. Nozdrza mu drgnęły, gdy poczuł
znajomy, drażniący zapach. Wystraszył się! Czuł obecność
Stephanie nawet we własnym łóżku, a to oznaczało, że
wyobraźnia znowu płata mu figla. Wsunął się pod kołdrę i wtedy
poczuł coś dziwnego pod głową. Pomacał: plusz. Nie musiał
zapalać światła, by zgadnąć, co trzyma w ręku. Zrozumiał, że
Stephanie przed odjazdem włożyła misia do łóżka. Jako prezent
dla niego na Boże Narodzenie.
Klnąc jak szewc, rzucił go z całej siły i trafił w wazon, stojący
na komodzie. Nakrył głowę poduszką, aby zdusić osaczające go
gorzkie wspomnienia.
Przypomniały mu się święta w dzieciństwie. Co roku
przyświecał mu blady promyk nadziei, że chociaż raz w życiu,
gdy obudzi się w pierwszy dzień świąt, znajdzie przy łóżku
prezent, przeznaczony wyłącznie dla niego.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– W styczniu zawsze mieszkanie wydaje mi się nieprzytulne. –
Janey skrzywiła się i rzuciła okiem na golą ścianę. – Tak pusto
bez świątecznych dekoracji.
– Masz rację.
Stephanie patrzyła przez okno na ulicę. Od samego rana padał
gęsty śnieg, więc wszystko pokrywała gruba warstwa białego
puchu. Przed skrzyżowaniem, na czerwonych światłach, stało
kilka samochodów.
– Czas się ubierać – rzekła bez entuzjazmu. – Coś mi się zdaje,
że to jaguar Tony’ego.
Janey stanęła obok i słysząc, że przyjaciółka wzdycha,
zapytała:
– Steph, co się z tobą dzieje? Od świąt jesteś jakaś inna,
przygaszona.
– A ja łudziłam się, że nic po mnie nie znać. Widzisz,
powinnam spokojnie i szczerze porozmawiać z Tonym, ale on
pracuje od świtu do nocy. Nigdy nie jesteśmy sami.
– Dzisiaj idziecie na kolację, więc...
– Zaproszono nas na otwarcie restauracji „Trocadero Six”.
Kolacja niestety będzie służbowa, bo Tony umówił się z kimś z
M. A. G. – U.
– Co to takiego?
– Podobno pierwszorzędny zespół architektów. Tony rzekomo
zaangażował najlepszego z najlepszych, żeby zaprojektował jego
dom.
– Jego? Chyba się przejęzyczyłaś, bo chodzi o wasz dom,
prawda?
– Dla mnie to dom Tony’ego – wymijająco odparła Stephanie.
– Choćby dlatego, że kupił parcelę, gdy jeszcze się nie znaliśmy, a
poza tym dokładnie wie, jaki dom chce mieć i ja właściwie nie
mam pola do popisu.
– Hmm. Czy po kolacji resztę wieczoru spędzicie we dwoje?
– Mam nadzieję.
– To dobrze.
Stephanie wiedziała, że wcale nie będzie dobrze, ponieważ to,
co zamierzała powiedzieć Tony’emu, zrani jego uczucia. Nie
lubiła nikomu sprawiać przykrości i dlatego bała się zakończenia
dnia.
W wypełnionym gośćmi foyer panował nieopisany hałas. Na
ustawionych w podkowę stołach stały zakąski i wino. W
powietrzu unosił się zapach egzotycznych przypraw, drogich
perfum oraz świeżych róż.
Tony zaprowadził Stephanie do baru i zawołał, przekrzykując
gwar:
– Napijesz się szampana?
Zanim odpowiedziała, ktoś ją mocno popchnął. Chciała
natychmiast odsunąć się od Tony’ego, lecz ją przytrzymał.
Odchyliwszy głowę, zobaczyła, że patrzy na nią oczami
zamglonymi pożądaniem.
– Wiesz, kochanie, z tą fryzurą bardzo ci do twarzy. Jesteś
piękna. Chcę, żebyśmy później pojechali do mnie i...
– Musimy poważnie porozmawiać...
Urwała, gdyż poczuła dziwne ukłucie, jakby ktoś stanął tuż za
nią i wbił szpilkę w plecy. Pierwszy raz zdarzyło się jej coś
podobnego.
– Dobry wieczór, Gould.
Poznała głos i z przerażenia zamarła. Niemożliwe, aby to
mówił...
– O, McAllister, dobry wieczór.
Serce Stephanie przestało bić. Nie chciała uwierzyć, że za nią
stoi człowiek, u którego niedawno nocowała. Wydawało się jej
nieprawdopodobne, aby tamten ponury samotnik chodził na duże
przyjęcia.
Odwróciła się. Jej zaskoczenie było niczym w porównaniu ze
zdumieniem, jakie odmalowało się na twarzy McAllistera, który
cofnął się, jak uderzony obuchem. Błyskawicznym spojrzeniem
obrzucił jej misterną fryzurę, elegancką czarną bluzkę i długą
aksamitną spódnicę. Patrzyli na siebie oniemiali.
Na szczęście Tony akurat zatrzymał przechodzącego kelnera i
dzięki temu nic nie zauważył. Stephanie kurczowo schwyciła
kieliszek, jakby to była ostatnia deska ratunku.
– Chodźmy stąd – zawołał Tony – bo tu nie można rozmawiać.
Obejmując narzeczoną, zaczął przeciskać się pośród tłumu.
Stephanie czuła na plecach palący wzrok, ale starała się
opanować. Miała nadzieję, że McAllister wkrótce ich pożegna.
Lecz, na wypadek gdyby tego nie zrobił, postanowiła, że powie, iż
czuje się źle i chce usiąść. Wtedy pójdą na salę do zamówionego
stolika, a McAllister zostanie w foyer.
Odetchnęła z ulgą, gdy zauważyła, że Tony idzie w stronę
drzwi na salę, ale niestety przystanął koło fontanny i artystycznie
skomponowanych roślin doniczkowych. Szum wody trochę
wytłumił ludzkie głosy.
– Targowisko próżności – powiedział McAllister z nie
ukrywaną ironią.
– Człowiek nawet siebie nie słyszy – rzekł Tony. – Państwo
pozwolą, że dokonam prezentacji. Stephanie...
Czuła się, jak gdyby ktoś podrzucił ją wysoko do góry i
obojętnie patrzył, jak spada. Tym razem nie miała wyboru i
musiała spojrzeć na McAllistera. Pamiętała, że jest przystojny,
chociaż widziała go w nie najlepszej formie. W ciemnym
garniturze i nieskazitelnie białej koszuli, mógł zawrócić w
najbardziej odpornej głowie.
– Kochanie – usłyszała jakby z oddali. – To jest pan Damian
McAllister. Panie McAllister, oto moja narzeczona, panna
Stephanie Redford.
Przeraziła się, że McAllister powie, iż się znają, więc prędko
wyciągnęła rękę i rzekła bez tchu:
– Miło mi pana poznać.
McAllister ledwo dostrzegalnie uniósł brwi.
– O piękna pani, cała przyjemność po mojej stronie. Zechce
pani mówić mi po imieniu.
– Wobec tego proszę o to samo.
– Gould – zaczął McAllister, nie spuszczając z niej oczu – ale
masz szczęście.
– Wiem. Stephanie to skarb nad skarby. Podejrzewała, że
McAllister wybrałby kilka mniej lub bardziej pochlebnych
epitetów, lecz na pewno nie nazwałby jej skarbem. Bardzo
żałowała, że się spotkali. I niecierpliwie czekała na przyjście
architekta z M. A. G. – U, ponieważ wtedy będą mogli pożegnać
McAllistera i pójść do stolika.
– Chyba możemy już wchodzić na salę – rzekł Tony.
Stephanie uprzejmie się uśmiechnęła, lecz ku jej konsternacji
McAllister nie pożegnał się i szedł za nimi. Nie rozumiejąc, o co
chodzi, pomyślała, że widocznie zarezerwował stolik w pobliżu.
Podszedł kierownik sali z kartą dań w eleganckiej, skórzanej
oprawie.
– Przepraszam, państwo mają zarezerwowany stolik pod
oknem, prawda?
– Tak. Nazywam się Gould.
– Proszę tędy.
Stephanie coraz bardziej irytowało, że McAllister idzie za nimi
krok w krok i na domiar złego siada przy ich stoliku. Spociła się
ze zdenerwowania, ponieważ jego obecność tak ją absorbowała,
że nic poza nim nie widziała. Speszona tym, że nie spuszcza z niej
oczu, nerwowym ruchem poprawiła włosy.
– Wyjątkowy szafir – rzekł cicho.
Spojrzała na niego zaskoczona. Gdy zorientowała się, że patrzy
na pierścionek, chciała schować rękę pod stolik, lecz jej
przeszkodził.
– Można obejrzeć?
Ciepło jego dłoni sprawiło, że krew żywiej popłynęła w jej
żyłach. Rozdygotana zastanawiała się, czy dla niego ów pozornie
niewinny gest też jest tak niepokojący, ale z jego twarzy nie mogła
nic wyczytać.
– Piękny pierścionek dla pięknej kobiety – rzekł, patrząc na
Tony’ego, a potem zwrócił się do niej: – Życzę wszystkiego
najlepszego z okazji zaręczyn. Niewiele brakowało, a
poznalibyśmy się przed świętami, podczas przyjęcia na pani cześć.
Niestety, nie mogłem przyjść.
– Słyszałem, – że rozłożyła cię grypa – wtrącił Tony. – Twoja
sekretarka mówiła, że pojechałeś do Vermont. Dziwię ci się.
Samotność w święta, a w dodatku podczas choroby, to
nieszczęście.
McAllister nie wypuszczał jej dłoni ze swojej, więc Stephanie
rzuciła mu niezadowolone spojrzenie i usiłowała wyswobodzić
rękę.
– Na wsi nigdy nie dokucza mi samotność. Zresztą tym razem
było wyjątkowo ciekawie, bo wybawiłem pewną damę z opresji.
Była piękna, warta grzechu i... wolna. – Rzucił Tony’emu
spojrzenie, mówiące: „wiadomo, jak kobietom można wierzyć”. –
Twierdziła, że jest wolna, a nie miałem podstaw posądzać, że
mnie okłamuje.
Stephanie wypiła resztę szampana i z trudem opanowała chęć,
by rozbić kieliszek na głowie człowieka, który zarzucił jej
kłamstwo. Jej zdaniem był to szczyt bezczelności, chociaż
pamiętała, że istotnie powiedziała, iż z nikim nie jest związana.
Nie będąc jasnowidzem, McAllister nie mógł wiedzieć, że w
danym momencie mówiła prawdę.
Gdy podszedł kelner i Tony wdał się w dyskusję na temat wina,
spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała:
– Panie...
– Damian, proszę.
Udała, że nie słyszy i ciągnęła tonem wyższości:
– Miło mi było pana poznać, lecz nie chcielibyśmy pana
zatrzymywać. Jeśli ma pan ochotę przesiąść się do swojego
stolika, proszę się nami nie krępować.
Popatrzył na nią oczyma, które raptem rozbłysły wesołością.
Zaśmiał się gardłowo i wpatrywał się w nią z taką miną, że miała
ochotę go spoliczkować.
– Co w tym śmiesznego? – syknęła jadowitym tonem. Kelner
odszedł, więc Tony, który i tym razem nic nie zauważył,
zaproponował:
– Co zamawiamy do jedzenia?
– Gould – zwrócił się do niego McAllister – twoja przemiła
narzeczona sądzi, że przysiadłem się do was bez zaproszenia.
Bądź łaskaw wyjaśnić, dlaczego jestem przy waszym stoliku.
– Ty bez zaproszenia? Dobre sobie. Steph, co ci przyszło do
głowy? Myślałem, że się zorientowałaś...
– W czym?
– W tym, że Damian prowadzi firmę M. A. G., której pełna
nazwa brzmi McAllister Architectural Group. Jest świetnym
architektem i to właśnie on ma zaprojektować nasz dom.
– Architektem? – powtórzyła jak papuga.
– Chciałem, żebyście się poznali, bo część obowiązków,
związanych z budową domu, spadnie na twoje barki. Ze
spotkaniami nie będzie żadnego kłopotu, bo pracujecie
naprzeciwko siebie.
Przed jedenastą Tony odwiózł ją do domu. Gdy wysiedli z
samochodu, rzekła nienaturalnym głosem:
– Przepraszam, że byłam mało błyskotliwa, ale mam migrenę.
– Kochanie, muszę powiedzieć, że sprawiłaś mi zawód.
Liczyłem na to, że pojedziemy do mnie... Ale staram się być
wyrozumiały, bo zauważyłem, że jesteś dziś bardzo blada.
Nie wymyśliła migreny, ponieważ rzeczywiście bolała ją głowa
i robiło się jej słabo. Marzyła o tym, by się położyć, lecz najpierw
musiała odbyć zasadniczą rozmowę. Wiedziała, że nie jest to
właściwa chwila, aby oznajmić, że zrywa zaręczyny, lecz chyba
nigdy nie ma odpowiedniego momentu na mówienie rzeczy
przykrych.
– Tony... – zaczęła drżącym ze zdenerwowania głosem – muszę
ci coś powiedzieć...
– O domu? Najdroższa, jeśli jest coś...
– Nie, nie o domu. – Na czoło wystąpiły jej krople potu.
– O naszych uczuciach.
– Kochana, wiem, że ostatnio straszliwie cię zaniedbuję, ale o
tym pomówimy po moim powrocie.
– Wyjeżdżasz? – spytała niemile zaskoczona.
– Jutro rano lecę do Kalifornii i będę tam ze dwa, trzy tygodnie.
– To, co mam ci do powiedzenia, nie może tak długo czekać...
– Wszystko może. – Otworzył drzwi, oddał klucz i weszli do
przedpokoju. – Przedyskutujemy sprawę, gdy będę wolniejszy.
– Proszę cię, posłuchaj. To naprawdę...
Zamknął jej usta pocałunkiem, a potem rzekł rozkazująco:
– Wyśpij się porządnie, bo chcę, żebyś była w dobrej formie.
Liczę na to, że udzielisz McAllisterowi niezbędnych informacji.
W razie większych problemów, zawsze możesz skontaktować się
ze mną.
Odszedł, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Bezsilnie
oparła się o ścianę. Nie załatwiła sprawy tak, jak zaplanowała i
nadal była zaręczona, aż do powrotu Tony’ego. Nie wypada
przecież zrywać zaręczyn bez powiadomienia narzeczonego.
Westchnęła niezadowolona, że będzie musiała udawać przez
dwa tygodnie. Miała jednak nadzieję, że wytrwa, tym bardziej że
była przekonana o słuszności swej decyzji. Po dokładnym
przemyśleniu wszelkich za i przeciw doszła do wniosku, że Tony
sam definitywnie przekreślił szansę na udane małżeństwo. Jego
zachowanie przed świętami zniszczyło jej miłość, a zresztą
zaczęła wątpić, czy naprawdę go kochała.
Miała trochę wyrzutów sumienia, ponieważ zdawała sobie
sprawę, że duma Tony’ego ucierpi, gdy wyjdzie na jaw, że
narzeczona go porzuciła. Czuła się fatalnie z tego powodu, lecz
nie widziała innego wyjścia z sytuacji.
Jedyne, co mogła zrobić, to nie uchylać się od omawiania z
McAllisterem planów, związanych z budową domu. Uważała, że
tyle jest winna Tony’emu i miała nadzieję, że jakoś przetrwa
służbowe spotkania.
Nazajutrz zajęła się usuwaniem świetlnych życzeń
noworocznych, które po Bożym Narodzeniu zastąpiły świąteczne.
W pewnej chwili poczuła jakby ukłucie w plecy. Odwróciła się,
spojrzała na okna firmy M. A. G. i w jednym dostrzegła cień. Była
to sylwetka wysokiego mężczyzny; McAllister we własnej osobie.
Pospiesznie skończyła pracę i wróciła do sklepu.
Jej pomocnica, Joyce Pym, miała prawie metr osiemdziesiąt
wzrostu, krótko przystrzyżone, szpakowate włosy, pogodne
usposobienie i niespożytą energię. Pracowały razem od ponad
roku i zdążyły się zaprzyjaźnić.
– Joyce – zaczęła Stephanie pozornie obojętnym tonem – ten
budynek po drugiej stronie ulicy...
– Który?
– Ten z biurem projektowym.
– Chodzi ci o M. A. G. ?
– Tak. Ich parking jest w podwórzu?
– Nie, pod ziemią. Wiem dzięki temu, że moja znajoma u nich
pracuje.
– O, dużo masz tam znajomych?
– Tylko jedną osobę. – Joyce uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– Marjorie Sutton, bo tak się nazywa moja przyjaciółka, wciąż
opowiada mi o szefie. Jest sekretarką niejakiego pana McAllistera,
który według niej jest ideałem. Gdybyś jej nie znała, a tylko
słyszała, jak o nim mówi, byłabyś przekonana, że to panna na
wydaniu, która zastawia na niego sidła. A Marjorie od wielu lat
jest szczęśliwą mężatką i matką.
Stephanie zamknęła pudło z ozdobami.
– McAllister... Tak samo nazywa się architekt, którego Tony
zaangażował do budowy domu.
– To on. – Joyce wyrwało się westchnienie z głębi piersi. –
Biedak pięć lat temu stracił żonę. Byli dopiero kilka miesięcy po
ślubie i spodziewali się dziecka. Marjorie twierdzi, że szef się
załamał i właściwie do dzisiaj nie przebolał straty. Jego żona, z
domu Cabot, pochodziła z bardzo zamożnej rodziny. – Smętnie
pokiwała głową. – To kolejny przykład, że nawet duże pieniądze
nie gwarantują szczęścia.
Dwa dni później w południe zadzwonił telefon. Odebrała
Stephanie.
– Dzień dobry. Mówi McAllister. Kiedy możemy się spotkać?
Najchętniej odparłaby, że nigdy, lecz mimo to powiedziała:
– Ja chyba mogę swobodniej dysponować czasem i dlatego
zostawiam panu wolną rękę.
– Dziękuję. Więc teraz, dobrze?
– Teraz zaraz?
– Skoro mam wolną rękę...
– Niech pan nie będzie złośliwy. Proszę zaczekać. – Odłożyła
słuchawkę i poszła na zaplecze do Joyce, zajętej
wypakowywaniem aksamitnych łabędzi. – Przepraszam cię, ale
czy będziesz mogła zastąpić mnie w sklepie? Okazuje się, że
muszę wyjść.
– Już się robi.
Gdy podniosła słuchawkę, zdawało się jej, że słyszy
niecierpliwe bębnienie palcami.
– Panie McAllister...
– Damian.
– Mogę wyjść – rzuciła przez zaciśnięte zęby. – Gdzie się...
– Za pięć minut, przed sklepem.
Bez ceregieli się rozłączył, a Stephanie ze złości zacisnęła
pięści.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała Joyce. – Pewno na wagary,
bo taka ładna pogoda.
– Pan McAllister ma mi coś do powiedzenia w sprawie domu.
Za chwilę po mnie przyjedzie.
Umyła ręce, poczesała się i narzuciła żakiet. Po powrocie z
zaplecza zastała Joyce przy oknie, z wypiekami na twarzy.
– Już czeka. Faktycznie przystojny...
– Teraz wiesz, dlaczego twoja znajoma pieje z zachwytu. Czy
obie macie słabość do posępnych mężczyzn?
– Ja nie.
Wyjrzała przez okno. McAllister siedział w srebrzystym
mercedesie i obojętnie patrzył w dal.
– Na razie. Trudno mi powiedzieć, kiedy wrócę, bo niestety nie
ja decyduję. Jeśli nie zdążę do czwartej, zamknij sklep i idź do
domu.
McAllister wysiadł, aby otworzyć drzwi samochodu. Miał na
sobie niebieskie dżinsy, flanelową koszulę i marynarkę w
stalowoniebieskim odcieniu, który podkreślał kolor jego oczu.
Rzeczywiście był zniewalająco atrakcyjny.
– Jestem do dyspozycji – powiedziała przytłumionym głosem.
– Dokąd jedziemy?
– Obejrzymy miejsce, w którym ma stanąć dom.
– Aha.
– Gould mówił, że jeszcze tam nie byłaś.
– Rzeczywiście.
– Myślałem...
Urwał, więc spojrzała na niego zaintrygowana.
– Co pan... co myślałeś?
– Nieważne.
– Jednak chciałabym wiedzieć. Zerknął na nią z ukosa.
– Gdybym ja zamierzał zbudować dom dla przyszłej żony... to
najpierw sam pokazałbym jej parcelę... przynajmniej raz. A nie,
żeby architekt mnie w tym wyręczał.
– Nie musisz, jeśli uważasz, że to nie należy do twoich
obowiązków.
– Źle mnie zrozumiałaś. Nawet gdybyś już tam była z
narzeczonym, i tak chciałbym cię zawieźć na miejsce, bo muszę
pokazać, jak według mnie powinien być usytuowany dom.
Chodziło mi o...
– Rozumiem bez mówienia. – Wyciągnęła nogi. – Tony
ostatnio był zbyt zajęty, żeby tam ze mną pojechać. Jego styl
pracy...
– Nie potrzebujesz go tłumaczyć, bo doskonale wiem, jak
Gould funkcjonuje.
W jego pozornie obojętnym tonie wyczuła ostrą krytykę, ale nie
rozumiała, o co chodzi. Przykro jej się zrobiło na myśl, że
widocznie ci dwaj mężczyźni niezbyt się lubią i antypatia do
narzeczonego może przenieść się na nią. Czuła się coraz gorzej w
związku z tym, że sytuacja była dwuznaczna i niezręczna. W
takich warunkach jej spotkania z McAllisterem zapowiadały się
źle, a będą nie do zniesienia, jeśli jego stosunek do niej nie ulegnie
zmianie.
– Jest pewna sprawa, którą muszę wyjaśnić – powiedziała z
ociąganiem. – Chodzi o kłamstwo, które mi zarzuciłeś. Faktycznie
powiedziałam, że nikogo nie mam, ale chcę wytłumaczyć,
dlaczego tak postąpiłam...
– Gdy Gould zamierzał mnie przedstawić – przerwał jej ostro –
zachowałaś się tak, jakbyś chciała, żebym udawał, że się nie
znamy.
– Tylko dlatego...
– Nie obchodzi mnie, jakie były powody. Twierdzisz, że
powinienem coś wiedzieć. Po jakie licho? Ja nie muszę nic
ukrywać. To ty chciałaś nasze spotkanie zachować w tajemnicy.
Mogę cię zapewnić, że wyrzuciłem je z pamięci. Wcześniej się nie
znaliśmy i nic nie było. Zrozumiano?
Zrozumiała przede wszystkim to, że Damian McAllister jest
nieczułym, twardym i apodyktycznym człowiekiem, któremu
obojętne są motywy postępowania bliźnich.
Jednak mimo złości, jaka ją ogarnęła, pamiętała, co Joyce o
nim mówiła. Spojrzała na bruzdy wokół jego ust, zastanawiając
się, czy powstały, gdy stracił żonę i nie narodzone dziecko.
Ogarnęło ją takie współczucie, że do oczu napłynęły łzy. Trudno
jej było pogodzić się z tym, że McAliister jest nieczuły. Wolała
uważać, że po prostu ma złamane serce.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Parcela znajdowała się przy szerokiej ulicy wysadzanej
klonami. Stało tam kilka nowych, dużych domów jak pałace. Na
pustej przestrzeni hulał wiatr przejmujący do szpiku kości, więc
Stephanie zapięła skafander i ręce wsunęła do kieszeni.
– Jak ci się tu podoba? – zapytał McAllister.
– Bardzo ładne miejsce. I dobrze, że rosną stare drzewa, które
podczas upałów będą dawać przyjemny chłód.
– Dom ma być frontem zwrócony na południe, więc we
wszystkich pokojach będzie słońce przez cały dzień.
– Ale w kuchni przydałoby się trochę cienia. Ma być duża, bo
Tony zamierza często przyjmować gości.
Wiedziała, że mówi sztucznym, nienaturalnym głosem i bardzo
ją to irytowało. Nie lubiła udawać, więc dla niej obecna sytuacja
była wielce nieprzyjemna. Jej kontakty z McAllisterem też były
niezręczne, co ją gniewało. Nie wypadało jej mówić, że zerwała
zaręczyny, lecz mogła powiedzieć coś, co powinno zmniejszyć
przykre napięcie między nimi. Przystanęła zdecydowana, że im
prędzej wyjaśni, tym lepiej.
McAllister również się zatrzymał i spojrzał na nią ze
zmarszczonym czołem.
– O co chodzi?
Zaczęła mówić prędko, ze strachu, że jej przerwie i nie pozwoli
dokończyć:
– Tuż przed Bożym Narodzeniem zerwałam zaręczyny, więc
wtedy mówiłam prawdę, że nie jestem z nikim związana.
Patrzył na nią bez zmrużenia oka. Płynęły sekundy, a on
milczał, jakby trudno mu było pojąć to, co usłyszał. Doliczyła do
piętnastu, zanim się odezwał:
– Wobec tego bardzo przepraszam, że posądziłem cię o
kłamstwo.
– Udzielam rozgrzeszenia.
Znowu tak długo wpatrywał się w nią bez słowa, że poczuła się
nieswojo.
– Intryguje mnie jedna rzecz – odezwał się wreszcie.
– Mianowicie?
– Jesteś zupełnie niepodobna do kobiet, które widywaliśmy u
boku Goulda...
– Jakie one były?
– Humorzaste, żądające luksusów. – Uśmiechnął się ironicznie.
– Okropne snobki.
– Czy jest to zawoalowany komplement?
– Jak chcesz. Poza rym dziwi mnie, że chociaż nazwisko
Goulda często pojawia się w rubrykach zawierających plotki z
życia bogatych ludzi, twojego nigdy tam nie widziałem. Ukazało
się dopiero z okazji waszych zaręczyn. Jest jasne, że nie obracacie
się w tych samych kręgach, więc jak i gdzie się poznaliście?
– Tony jest właścicielem budynku, w którym mam sklep. Mniej
więcej przed rokiem chciał go sprzedać i przyszedł razem z
ewentualnym nabywcą, aby mu pokazać całość. Wtedy się
poznaliśmy.
– Miłość od pierwszego wejrzenia?
– Dla niego rzekomo tak.
– A dla ciebie?
– W moim wypadku to był dłuższy proces.
– Ślub ma być we wrześniu, prawda?
– O! Tony zdradził?
– Nie, twój bratanek.
– Jason?
– Chyba. Chłopiec, z którym rozmawiałem, gdy poszłaś do
domu.
– To mój chrześniak.
– Sądzę, że bardzo cię kocha.
– Z wzajemnością.
– Ale nie podoba mu się twój przyszły mąż.
– Tak powiedział?
– Użył innych słów, ale ich sens był właśnie taki.
– Odnoszę wrażenie, że nie tylko on go nie lubi. Mam rację?
– Najważniejsze, żeby lubiła go kobieta, która ma zamiar za
niego wyjść – odparł wymijająco.
– Tak. – Na jej ustach pojawił się gorzki uśmiech, więc nieco
odwróciła głowę. – Rzeczywiście jest to podstawowa sprawa.
– Jednak o coś się poróżniliście, prawda?
– Podobno im większa miłość, tym większe przeszkody.
– W waszym wypadku chyba nie było to nic poważnego.
– Skąd taki wniosek?
– Bo prędko i łatwo się pogodziliście.
– Jak to łatwo?
– W Rockfield widziałem przez okno, że Gould cię obejmuje.
– Aha... Dla mnie to była istotna kwestia.
– O co wam poszło?
Zamierzała ostro powiedzieć, żeby nie wtrącał się w nie swoje
sprawy, a tymczasem, ku swemu zaskoczeniu, odparła:
– o to, gdzie mamy spędzić Boże Narodzenie. W połowie
grudnia obiecaliśmy moim rodzicom, że spędzimy święta z nimi.
Później, na zaręczynowym przyjęciu, państwo Whitneyowie
zaprosili nas do Aspen i... Tony przyjął zaproszenie. Złamał
obietnicę, czyli zrobił coś, czego nie wybaczam, więc zwróciłam
mu pierścionek.
– Mimo to przyjechał do Rockfield...
– Bo gdy się pakował, uświadomił sobie, że jednak woli być ze
mną.
McAllister zamilkł na dobre dwie minuty, po czym zapytał tak
ostrym tonem, że nerwowo drgnęła:
– Co powiedział Whitneyom?
– Oczywiście prawdę... Przyznał się, że wcześniej obiecał gdzie
indziej spędzić święta i dlatego nie może skorzystać z ich
propozycji. Twierdził, że przyjęli jego wyjaśnienie ze
zrozumieniem.
– Ten twój narzeczony potrafi wywinąć się jak piskorz. Jawny
sarkazm zirytował ją, mimo że jej uczucia w stosunku do
Tony’ego diametralnie się zmieniły.
– Hipokryzji też nie lubię – rzuciła gniewnie. – Skoro tak go
nie cierpisz, dlaczego przyjąłeś zlecenie?
– Bo w interesach nie ma sympatii i antypatii. A budowa
waszego domu jest dla mnie dobrym interesem.
Powiedział to tonem, który ją tak boleśnie dotknął, że położył
kres dalszej rozmowie.
– Nasze spotkanie to też tylko interes – syknęła, ruszając przed
siebie. – Zajmijmy się sprawami związanymi z budową domu.
Godzinę później pożegnała go bardzo chłodno, więc przeklinał
sam siebie. Nie rozumiał, dlaczego przelał swą niechęć do Goulda
na jego narzeczoną. Nie mógł jednak opanować się, gdy usłyszał,
że Tony pojechał do Rockfield, ponieważ nie wyobrażał sobie
świąt bez narzeczonej. Prawda była zupełnie inna i on ją znał.
Otóż dom w Aspen doszczętnie spłonął dwudziestego drugiego
grudnia. Dowiedział się o tym z ust samej pani Whitney, która
zadzwoniła do niego z prośbą, aby zaprojektował nowy dom. Przy
okazji wspomniała mimochodem, że udało się jej powiadomić
wszystkich gości o pożarze. Goulda znalazła w ostatniej chwili,
gdy był na lotnisku, w drodze do Kolorado.
Zastanawiał się, co prostolinijna Stephanie widzi w takim
nicponiu. Uważał jednak, że nie ma prawa się wtrącać i mówić jej,
jaki narzeczony jest naprawdę, chociaż podejrzewał, że kiedyś
gorzko odpokutuje to, iż nie widzi jego prawdziwego oblicza.
Mimo to niewiele brakowało, aby powiedział prawdę, ale nie
chciał stracić jej sympatii. Wiadomo bowiem, że ludzie, którzy
przekazują złe wieści, nie są lubiani.
Poniewczasie żałował, że przyjął zlecenie, ponieważ spotkania
ze Stephanie będą go dużo kosztować. Wiedział, że oczami
wyobraźni zawsze będzie ją widział w ramionach Goulda i bał się,
że któregoś dnia poniosą go nerwy.
Nazajutrz około dziesiątej, ledwo Stephanie wyszła przed
sklep, aby ocenić nową wystawę, Joyce zawołała ją do telefonu.
Zdziwiła się, słysząc McAllistera. Zapowiedział, że odezwie się
pod koniec tygodnia, więc nie spodziewała się telefonu zaraz po
obejrzeniu parceli.
– Czy możesz wyrwać się na godzinę lub dwie?
– Akurat jesteśmy bardzo zajęte...
– To może po pracy?
– Dobrze. Gdzie się spotkamy? – spytała obojętnym tonem.
– U mnie. Drugie piętro, naprzeciw windy.
– Więc do zobaczenia o wpół do szóstej.
Przez cały dzień ruch był wyjątkowo duży. Stephanie zamknęła
sklep po wpół do szóstej i pobiegła na drugą stronę ulicy. Z windy
wysiadła, słaniając się na nogach.
McAllister spojrzał na nią groźnie, lecz zapytał z niepokojem:
– Co ci jest?
– Nic.
Posadził ją w fotelu i podał szklankę wody.
– Dziękuję. – Duszkiem wypiła połowę. – Bardzo dobra.
– Jak się czujesz?
– Na moment zakręciło mi się w głowie, ale już lepiej.
– Jadłaś dzisiaj coś konkretnego?
– Tylko śniadanie. – Uśmiechnęła się blado. – Od samego rana
wysypał się worek z klientami, więc oprócz kawy nie miałam nic
w ustach i...
– Proponuję, żebyśmy poszli coś zjeść. Niedaleko jest bardzo
przyzwoita pizzeria, w której możemy spokojnie porozmawiać.
Nim odpowiedziała, zaburczało jej w brzuchu.
– O, mój żołądek dopomina się o swoje prawa.
– I to głośno – roześmiał się. – Idziemy. – Zakładając
marynarkę, zastygł w bezruchu. – Do licha, zapomniałem o
pewnym telefonie. Jeszcze raz spróbuję i może tym razem kogoś
zastanę.
Podszedł do biurka, wybrał numer, nakrył mikrofon dłonią i
rzekł półgłosem:
– Nie sądzę, żeby... – Odkrył mikrofon. – Dobry wieczór, tu
Damian. Możemy iść na jutrzejszą kolację, ale trochę się spóźnię.
– Przez chwilę słuchał kobiecego głosu, po czym powiedział: –
Przyjadę po ciebie o wpół do dziewiątej. – Kobieta znowu zaczęła
mówić, lecz jej przerwał. – Wybacz, Tiffany, ale teraz nie mogę
rozmawiać, bo akurat wychodzę z klientką. Do zobaczenia jutro.
Stephanie znała tylko jedną kobietę o takim imieniu, a
mianowicie Tiffany Whitney. Pochodząca z najstarszej i
najbardziej szanowanej rodziny w Bostonie, piękna i pewna siebie
trzydziestoletnia blondynka przed laty była związana z Tonym
Gouldem. Nie omieszkała powiedzieć o tym Stephanie przy
pierwszym spotkaniu. Teraz widocznie uwodziła Damiana
McAllistera.
Zrobiło się jej przykro, ale oburzyłaby się, gdyby ktoś
powiedział, że jest zazdrosna.
– Widzę po twojej minie, że wybrałem odpowiedni lokal. Co
zjesz?
– Muszę się zastanowić. – Spojrzała na niego niepewnie. –
Wybrałabym specjalność zakładu, ale nie przepadam za sardelami.
– Ja lubię, ale mogę się bez nich obejść. A ty obejdziesz się bez
ananasów?
Udała, że głęboko zastanawia się nad odpowiedzią.
– No, od biedy mogę.
– Masz jakieś inne zastrzeżenia?
– Nie.
– To dobrze.
Zamówił specjalność zakładu bez sardeli i ananasów i zwrócił
się do Stephanie:
– Mnie chce się pić, a tobie?
– Jeśli można, od razu napiłabym się kawy.
Po odejściu kelnera odchylił się na krześle i uważnie popatrzył
na Stephanie, która poczuła się nieswojo. Podejrzewała, że jej
zażenowanie go bawi i dlatego chciała spróbować, czy uda się
wprawić go w zakłopotanie. Chrząknęła i z całą powagą zaczęła:
– Uważałeś, że nie powiedziałam ci prawdy i pochopnie
nazwałeś mnie kłamczucha, a sam oszukujesz. Ja nie ukrywałam,
co robię, a ty? Gdy zapytałam o twój zawód, odpowiedziałeś, że...
rysujesz. – W jej głosie brzmiało potępienie. – Czemu uciekłeś się
do półprawdy? Oczywiście uważałam cię za artystę, który na stałe
mieszka w Vermont.
Roześmiał się, zamiast zawstydzić, jak oczekiwała.
– Lepiej nie pytaj, bo odpowiedź na to pytanie nie przypadnie
ci do gustu.
– Zaryzykuję.
– Uprzedzam, że ci się nie spodoba.
– Lubię sama decydować o tym, co mi się podoba.
– Jak chcesz. – Wzruszył ramionami. – Gdy podałaś nazwę
swojego sklepu w Bostonie, zorientowałem się, że jesteśmy
sąsiadami. Nie lubię zawiłych damskomęskich sytuaq’i...
Pomyślałem, że jeśli ulegnę pokusie i wylądujemy w łóżku,
możesz wykorzystać to po powrocie do Bostonu...
– Co takiego? Zapewniam cię, zarozumialcze, że byłam jak
najdalsza od myśli o... łóżku. I jak śmiesz posądzać mnie o to, że
gdybyś zdołał mnie uwieść, później bym się naprzykrzała? To
wstrętne! Obrzydliwe! – Pochyliła się i wbiła w niego pałający
wzrok. – Nie wyobrażam sobie związku z człowiekiem, który nie
ceni tego, co ja. Na przykład nie obchodzi świąt Bożego
Narodzenia.
Miała zaczerwienione policzki i zaciśnięte pięści. McAllister
podniósł rękę, aby powstrzymać lawinę zarzutów.
– Uprzedzałem – rzekł łagodnie – że powody, jakie mną
kierowały, nie przypadną ci do gustu.
Rozmowę przerwał kelner, który przyniósł olbrzymią,
apetycznie pachnącą pizzę.
– Życzę państwu smacznego.
– Dziękujemy.
Stephanie zmrużyła oczy i patrzyła na doskonale przyrządzoną
pizzę, której nie miała ochoty jeść.
– Wiem, że masz ochotę wyjść jak obrażona królewna –
mruknął McAllister. – Smacznego – powtórzył za kelnerem. –
Pizza jest taka apetyczna, że mnie ślinka cieknie. Nie wybrzydzaj i
jedz.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W powietrzu wirowały wielkie śnieżynki, a naokoło na ziemi
leżała gruba warstwa białego puchu. Widocznie śnieg już dość
długo padał, ale oni byli tak zajęci omawianiem szczegółów
budowy, że mimo iż siedzieli koło okna, nie zauważyli zmiany
pogody.
Stephanie skuliła się z zimna i postawiła kołnierz żakietu.
– Odwiozę cię z powrotem pod sklep – zaproponował
McAllister. – Tam zostawiłaś wóz, prawda?
– Nie mam samochodu...
– Jeszcze nie kupiłaś?
– Nie, jeżdżę autobusem. Przystanek jest za rogiem, więc tu się
pożegnamy.
– Wykluczone. Odwiozę cię do domu.
Ujął ją pod rękę i poprowadził w stronę samochodu, chociaż
usiłowała protestować.
– Naprawdę nie trzeba. Bez trudu...
– Nie zostawię cię o tej porze samej. Przestała upierać się i
posłusznie wsiadła.
– Jedziesz prosto do Goulda? – spytał, wyjeżdżając z parkingu.
– Że co proszę?
– No, chyba mieszkacie razem. Czyżbym się mylił?
– Nawet bardzo.
– Przecież jesteście zaręczeni... – Lekko wzruszył ramionami. –
Dla mnie było zupełnie oczywiste, że mieszkacie pod jednym
dachem.
Nie miała zwyczaju rozmawiać na tematy osobiste z
kimkolwiek, a tym bardziej z dalszymi znajomymi. Dlatego nawet
gdyby nadał była zaręczona z Tonn’ym, nie uważałaby za
stosowne mówić, że nie są kochankami.
– Po to, żeby się z kimś zaręczyć, niekoniecznie trzeba z tą
osobą mieszkać – powiedziała, siląc się na żartobliwy ton. –
Mieszkam z koleżanką.
Podała adres i ostentacyjnie odwróciła głowę, tym samym dając
do zrozumienia, że nie życzy sobie rozmowy na drażliwy temat.
Jechali w milczeniu i po kwadransie stanęli przed jej blokiem.
Widząc, że McAllister chce wysiąść, czym prędzej powiedziała:
– Proszę się nie fatygować, ja...
– Nic podobnego.
Gdy doszli do drzwi, spojrzała na niego poważnie i
powiedziała:
– Dziękuję za kolację i odwiezienie do domu. Kiedy ma być
następne spotkanie?
Starała się mówić opanowanym głosem, lecz przychodziło jej
to z trudnością. McAllister patrzył na nią wzrokiem, od którego
robiło się jej gorąco. Tony nigdy tak na nią nie patrzył.
– A kiedy chciałabyś się ze mną spotkać? – Delikatnym
muśnięciem usunął płatki śniegu z jej czoła. – Ty decydujesz.
– Ja? – Gwałtownie odsunęła głowę. – Wydawało mi się, że
wszystko zależy od ciebie.
Była zła na siebie za nerwowy ruch, jakiego nie zdołała
opanować, a który ją zdradził.
– Może w sobotę? Do tego czasu zdążę uwzględnić poprawki, o
których mówiliśmy. Najlepiej zadzwoń do biura i z sekretarką
ustal godzinę. Mnie odpowiadałoby popołudnie, a tobie?
– Teoretycznie też.
Otworzyła torebkę, aby wyjąć klucze i gdy pochyliła głowę,
włosy opadły jej na oczy. Zanim je odsunęła, zrobił to McAllister,
więc poczuła jego gorące palce na karku. Oboje wstrzymali
oddech.
Po kilku sekundach opanowała się i usunęła rękę, ciążącą jej na
karku. Z emocji uginały się pod nią nogi, więc oparła się o
futrynę.
– Ty też to czujesz – skomentował bez zdziwienia. – Tak
podejrzewałem.
– Nie wiem, co na to powiedzieć – szepnęła.
– Najlepiej otwarcie przyznaj, że mam rację i że coś nas łączy...
– Wmawiasz sobie – skłamała, chociaż jeszcze drżała od
dotyku jego ręki. – Nic nas nie łączy.
– Ale mogłoby coś między nami być, prawda? Gdybyś nie była
zaręczona...
– Coś, czyli romans? Na pewno w grę wchodzi tylko to, bo
wiadomo, że pana McAllistera nie interesuje małżeństwo. A mnie
z kolei nie odpowiada romansowanie...
– Witaj, Steph!
Podeszła Janey z gołą głową i w rozpiętym skafandrze.
Obrzuciła McAllistera ukradkowym, a jednocześnie taksującym
spojrzeniem i szeroko się uśmiechnęła.
– Witaj. – Stephanie zerknęła na duże pudło obwiązane żółtą
wstążką i roześmiała się mimo woli. – Widzę, że wracasz z
CakeTin.
McAlIister chrząknął, więc przypomniała sobie, że wypada go
przedstawić.
– Janey, pozwól, to pan Damian McAllister, architekt, o którym
ci wspominałam. Pani Janey Martin jest moją przyjaciółką, z którą
mieszkam.
Janey energicznie uścisnęła dłoń McAllistera i bez żenady
przyjrzała mu się z bliska. Widocznie ocena wypadła pozytywnie,
gdyż rzekła z pełnym wdzięku uśmiechem:
– Szarpnęłam się na tort beżowy z masą czekoladową i
truskawkami. Może wstąpi pan na kawę i ciasto?
– Janey! – Stephanie rzuciła jej gniewne spojrzenie. – Pan
McAllister spieszy się do domu...
– Nie tak bardzo – przerwał jej i uwodzicielsko uśmiechnął się
do Janey. – Nigdzie się nie spieszę. Poza tym mam małą słabość
do tortu beżowego i... wielką do rudowłosych piękności.
Janey rozpromieniła się, natomiast Stephanie mocno
zaczerwieniła. Rozgniewało ją, że McAllister uwodzi kobiety na
prawo i lewo. Dopiero co wyznał, że marzy o romansie z nią, a już
roztaczał urok przed jej przyjaciółką.
W windzie stała nadąsana, a w domu przeprosiła i poszła do
swego pokoju. Nie czuła się gospodynią, ponieważ to Janey
zaprosiła gościa, więc ona miała obowiązek go zabawiać. Poszła
umyć ręce i przyjrzała się sobie w lustrze. Bez namysłu gładko
zaczesała włosy i mocno ściągnęła gumką, ale zaraz uświadomiła
sobie, że McAllister domyśli się, dlaczego zmieniła fryzurę, a tego
nie chciała. Zgrzytając zębami, zdjęła gumkę i uczesała
rozpuszczone włosy.
Po kilku minutach uspokoiła się na tyle, że mogła pójść do
bawialni. Janey i Damian stali przy oknie i serdecznie się z czegoś
śmiali.
– O, jesteś! – zawołała rozbawiona Janey. – Zapraszam do stołu
i tortu; już robię kawę.
Stephanie sądziła, że McAllister zajmie miejsce obok niej, a
tymczasem przycupnął na oparciu fotela, w którym siedziała
przyjaciółka.
Janey spróbowała tortu, zamknęła oczy i szepnęła rozanielona:
– Marzenie!
Otworzyła jedno oko i spojrzała na McAllistera, więc Stephanie
nie wiedziała, czy mówiła o torcie, czy o gościu. Nie rozumiała,
jak ona może spokojnie jeść, gdy obok siedzi ktoś, kto rzekomo
jest zachwycony jej urodą.
– Wiesz – zwróciła się do niej Janey – okazało się, że Damian i
ja mamy podobny gust i lubimy te same filmy. Obejrzał „Cztery
wesela i pogrzeb” więcej razy niż ja...
– Ale to nie wszystko. – McAllister zaczął wywijać
widelczykiem, co Stephanie w duchu skrytykowała jako brak
dobrych manier. – Słuchamy tej samej muzyki... uwielbiamy „The
Proclaimers”... i co rano biegamy w parku.
– A w dodatku, wyobraź ty sobie, od lat chodzimy do tej samej
księgarni, gdzie szukamy podobnych książek...
– Ulubionym pisarzem Janey jest P. D. James...
– I jego też. Czy to nie fantastyczne?
Stephanie miała ochotę krzyczeć ze złości, ponieważ ona tym
wszystkim się interesowała. To ona namówiła przyjaciółkę na
pójście do kina, aby zobaczyć Hugh Granta. Zapoznała ją z
muzyką „The Proclaimers” i dała pierwszą książkę P. D. Jamesa.
Właściwie ona, a nie Janey miała wspólne zainteresowania z
McAllisterem.
– Rzeczywiście fantastyczne – powiedziała obojętnie. – Czy
wiedzą państwo, że najnowszy film z Grantem od piątku będzie w
naszym kinie? Skoro oboje tak lubicie tego aktora, powinniście
razem go obejrzeć.
McAllister rozczarował ją, ponieważ zamiast się wycofać,
ochoczo podchwycił myśl. Spojrzał na Janey roziskrzonym
wzrokiem i zapytał:
– Jesteś wolna w piątek?
– Dla ciebie zawsze.
– Przecież piątki zarezerwowałaś dla Freda – wyrwało się
Stephanie.
– Phi, co tam Fred. – Janey machnęła ręką. – On już jest
zamierzchłą przeszłością. Damianie, pójdziemy na popołudniowy
seans?
– Nie. Jak się bawić, to na całego. – Błysnął zębami w
szerokim uśmiechu. – Zapraszam cię na kolację, a potem do kina.
Jeśli chcesz, pójdziemy do pizzerii, w której dziś byliśmy. Można
ją polecić, prawda, Stephanie?
Patrzyła na nich rozszerzonymi oczami, nic nie rozumiejąc.
– Steph?
Głos Janey dochodził do niej jakby z bardzo daleka.
– Co? Jak? – Powoli oprzytomniała. – Pizzeria? Tak, tak, warta
polecenia.
Próbowała się uśmiechnąć, lecz usta odmówiły jej
posłuszeństwa; leciutko uniosła kąciki i na więcej się nie zdobyła.
Wiedziała, że powinna się cieszyć ze względu na przyjaciółkę,
lecz jakoś nie mogła. Czuła się przygnębiona i nieszczęśliwa,
chociaż nie rozumiała, z jakiego powodu. Przecież nie pragnęła
bliższej znajomości z McAllisterem. Choćby dlatego, że był
zatwardziałym kawalerem i nie uznawał Bożego Narodzenia.
Podejrzewała, że głównie ma pretensję o to, iż jej nie
zaproszono. Byłaby odrzuciła propozycję, lecz dobre wychowanie
nakazywało również i jej zaproponować pójście do kina. Niemile
ją zdziwiło, że McAllister do tego stopnia zapomniał o manierach.
Po wyjściu gościa Janey była niezwykle przejęta perspektywą
randki i tylko o tym mówiła, więc Stephanie sprzykrzyło się
słuchać. Pełna wyrzutów sumienia skłamała, że boli ją głowa i
poszła do siebie.
Rano wstała później niż Janey, która prowadziła przedszkole i
codziennie zaczynała pracę o siódmej. Tego dnia była szczególnie
zadowolona, że jest sama, ponieważ nie mogła pogodzić się z tym,
że przyjaciółka spędzi wieczór z McAllisterem. Nie potrafiła
myśleć o niczym innym, chociaż nie rozumiała, dlaczego ją to tak
dręczy.
W piątek, po powrocie z pracy zastała Janey krygującą się
przed lustrem.
– Dzień dobry.
– Czekam na ciebie. – Janey spojrzała na nią radośnie
uśmiechnięta i obróciła się dookoła. – Jak się prezentuję? Po
lunchu zajrzałam do kilku sklepów i to sobie kupiłam.
– Wyglądasz zabójczo – orzekła Stephanie.
– Właśnie o taki efekt mi chodziło.
Obcisły rdzawy sweter i równie obcisłe spodnie doskonale
uwypuklały jej krągłe kształty.
– O, widzę, że i buty masz nowe.
– Chyba oszalałam. – Rozpromieniła się jeszcze bardziej.
– Ale może ta inwestycja nie pójdzie na marne. – Znowu
okręciła się kilka razy. – Kto wie, jak wieczór się skończy? Może
to początek wymarzonej przygody? – Zdyszana opadła na fotel i
roześmiała się perliście. – A ty jakie masz plany na dziś?
– Tony wrócił – odparła Stephanie bezbarwnym głosem.
– Idziemy na kolację.
– To dobrze. Chcesz wiedzieć, co jeszcze kupiłam? Flakonik
Wild Ecstasy. Podobno te perfumy działają na wszystkich
mężczyzn... Wiem, że nie powinnam szastać pieniędzmi, ale żyje
się raz. Carpe diem! Oj, czas na mnie, a zapomniałam o
kolczykach. Wpuścisz Damiana? Pewno już jedzie na górę.
Stephanie przysiadła na kanapie. Była bardzo zmęczona i jak
zwykle zastanawiała się, skąd przyjaciółka bierze siły. Janey przez
cały dzień zajmowała się dziećmi jak żywe srebro, a mimo to
wieczorem tryskała energią. Natomiast ona, nawet po niezbyt
ciężkim dniu, czuła się wyczerpana.
Rozległo się głośne stukanie, więc na palcach poszła sprawdzić,
czy za drzwiami stoi zapowiedziany gość. Przez wizjer zobaczyła
McAllistera w czarnym golfie i czarnej skórzanej marynarce. Coś
ścisnęło ją za gardło, lecz gdy otworzyła drzwi, powiedziała
lodowatym tonem:
– Proszę.
– Dzień dobry. – Przyjrzał się jej zaniepokojony. – Boli cię
głowa?
Znużonym gestem wskazała bawialnię.
– Janey jest gotowa i zaraz przyjdzie. Proszę wybaczyć, ale
dopiero co wróciłam z pracy i...
– Zaczekaj.
– Dlaczego? – Spojrzała na niego zezem. – o co chodzi?
– Chciałbym podziękować za misia. – Chrząknął niepewnie. –
Znalazłem go zaraz po powrocie z Rockfield. Czemu mi go
zostawiłaś?
– Czy ja wiem. Jakiś impuls...
– Żałujesz, że mu uległaś?
– Trudno powiedzieć, bo przecież nie wiem, jak mój prezent
został przyjęty. Może masz pełną szafę zabawek z dzieciństwa. ..
– Nie mam. – Odwrócił wzrok. – Nie posiadam nic, co by mi
przypominało tamte czasy.
Dotąd była przekonana, że każdy zachowuje coś na pamiątkę,
miała więc ochotę zapytać, dlaczego on tego nie zrobił. Intuicyjnie
jednak czuła, że to zakazany temat.
– Jeśli go nie chcesz, daj...
– Nikomu nie dam – przerwał. – Wiesz, poduszka pachniała
twoimi perfumami. Rano, zanim się rozbudziłem, myślałem, że
leżysz obok.
Zakręciło się jej w głowie, więc aby nie stracić równowagi,
położyła ręce na oparciu krzesła. Myśl, że mogłaby znaleźć się w
jednym łóżku z McAllisterem, wywołała niepokojące i nieznane
uczucia.
– Dlaczego mi to mówisz? – szepnęła rozdygotana. Podszedł do
niej bardzo blisko. Wiedziała, że powinna się odsunąć, lecz nogi
odmówiły jej posłuszeństwa.
– Czy możesz sobie wyobrazić moje rozczarowanie, gdy
okazało się, że to było złudzenie? – spytał rozżalony i przytulił ją
do piersi. – A gdy przypomniało mi się, że jesteś zaręczona...
Stephanie zbladła jak płótno i szarpnęła się.
– Co ty wygadujesz? Nie zapominaj, że przyjechałeś po Janey.
– Głos jej się załamywał. – Panie McAllister, jest pan grubo nie w
porządku, bo nie uwodzi się przyjaciółki kobiety, którą się
zaprosiło na cały wieczór. Mam nadzieję, że Janey ma oczy
otwarte i wie, w co się wplątała.
Zdążyła dobiec do sypialni, zanim Janey wyszła ze swojej.
– Do widzenia, Steph!
– Baw się dobrze.
– Do zobaczenia! – zawołał McAllister.
Stała przy drzwiach, ponieważ nie mogła postąpić ani kroku
dalej. Słyszała beztroską paplaninę Janey, cichy głos McAllistera,
ich wesoły śmiech. Potem trzasnęły drzwi i zapanowała cisza.
Tony popatrzył na nią zamglonym wzrokiem i rzekł:
– Kochanie, nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo za tobą
tęskniłem. Dopiero daleko stąd zrozumiałem, co jest
najważniejsze w życiu. Postanowiłem, że odtąd musimy więcej
być razem.
Stephanie ogarniała trudna do opanowania panika. Kończyli już
kolację, a ona wciąż nie zdobyła się na to, by powiedzieć, że
definitywnie zrywa zaręczyny.
– Dobrze, że znalazłaś czas dla McAllistera i omówiliście tyle
szczegółów.
– Przecież...
– Jaką masz o nim opinię?
– Niezłą, a Janey doskonałą. Raz odwiózł mnie, bo się
zorientował, że nie mam samochodu. – Zdobyła się na lekki
uśmiech. – On i Janey od pierwszego wejrzenia poczuli do siebie
sympatię i zaraz umówili się na randkę. W tej chwili też są na
kolacji, a potem idą do kina. Tony z niedowierzaniem pokręcił
głową.
– Kto by przypuszczał, że ona może być w jego guście? W
niczym nie przypomina jego żony. Ashley Cabot pochodziła z
dobrej rodziny i była prawdziwą damą. Mam nadzieję, że twoja
przyjaciółka nie straci głowy, bo on na pewno nie myśli o
małżeństwie.
Stephanie pomyślała, że najlepiej byłoby właśnie teraz
nawiązać do ich planów. Czekała tylko, aż Tony przestanie
mówić.
– Jest zatwardziałym kawalerem, chociaż lubi kobiety. O ile
wiem, zaraz na wstępie uprzedza, że nie zamierza wiązać się na
stałe. Dla przykładu weźmy Tiff Whitney...
– O wilku mowa – rozległ się kobiecy głos. – Dzień dobry,
Tony. Dlaczego o mnie plotkujesz?
Z trudem ukrywając niechęć, Stephanie zerknęła na elegancką
kobietę, której przyjście wypadło w najmniej odpowiedniej chwili.
Tony wstał, aby się przywitać.
– Dzień dobry. To ty?
– We własnej osobie. Cześć, Stephanie – rzuciła niedbale i nie
czekając na odpowiedź, ponownie zwróciła się do Goulda: –
Dawno cię nie widziałam. Gdzie spędziłeś święta?
– W Rockfield – odparł z dziwnie nietęgą miną. – Pojechałem
do rodziców Steph.
– Dobrze, że nie zostałeś na lodzie. – Odwróciła się do
Stephanie: – Gdyby nie pożar u nas, spędziłabyś święta bez
niego...
– Tiff! – przerwał jej ostro. – Dopiero co wróciłem z podróży
służbowej. Długo mnie nie było, więc Steph i ja chcielibyśmy
porozmawiać o naszym domu. Jeśli się nie pogniewasz...
Tiffany rzadko rozumiała aluzje, więc spokojnie zapytała:
– Zaangażowałeś Damiana, prawda? Nie mogłeś wybrać lepiej,
bo jest bardzo zdolny. Nam też zaprojektuje chatę w Aspen.
– Budują państwo drugą? – wtrąciła Stephanie bez
zainteresowania.
– Skądże. Musimy postawić nową na miejsce tej, która spłonęła
przed Bożym Narodzeniem. – Tiffany zrobiła przesadnie
przerażoną minę. – Gdyby pożar wybuchł kilka dni później,
mogło skończyć się tragicznie. Zaprosiliśmy dużo osób i... –
Spojrzała na Tony’ego. – Mama mówiła, że byłeś już na lotnisku,
gdy cię znalazła i uprzedziła, że zjazd odwołano z powodu pożaru.
Stephanie, która patrzyła na nich z osłupieniem, zapytała
drżącym głosem:
– Dom się spalił? Wszystko odwołano? A mnie...
– Kochanie, uspokój się. – Tony pomógł jej wstać i zwrócił się
do Tiffany: – To zaskoczenie, bo nic jej nie powiedziałem o
pożarze, żeby się nie denerwowała. Sama widzisz, jaka ona
wrażliwa.. Wybacz, ale muszę odwieźć ją do domu.
Stephanie czuła, jak jego palce wpijają się w jej ramię.
Wiedziała, że Tony chce natychmiast wyprowadzić ją z sali. Bał
się, że wywoła awanturę, lecz ona nie miała zamiaru robić scen.
Ogarnęło ją uczucie ogromnej pustki i podświadoma ulga, że
zerwanie zaręczyn teraz będzie dużo prostsze.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W poniedziałek rano, tuż po otwarciu sklepu, zadzwonił
telefon.
– Jeśli do mnie – szepnęła Stephanie – powiedz, że jestem
zajęta.
Joyce podeszła do telefonu.
– Słucham? Tak. Niestety, w tej chwili nie może. Czy coś
przekazać? Dobrze, powtórzę. – Odłożyła słuchawkę. – Pan
McAllister prosi, żebyś zadzwoniła i podała termin spotkania.
Jemu by odpowiadał początek tygodnia.
– Dziękuję. – Zauważyła wchodzącą klientkę, więc poprosiła
Joyce: – Bądź tak dobra i zajmij się panią, a ja pójdę zaparzyć
kawę.
Potrzebowała chwili samotności, aby zastanowić się, jak
postąpić. Uważała, że obowiązkiem Tony’ego jest zadzwonić do
McAllistera i zawiadomić, iż odtąd powinien kontaktować się
wyłącznie z nim. Nie miała wątpliwości, że budowa będzie
postępowała dalej, ponieważ dom był pomysłem Tony’ego, nie
jej.
Wzdrygnęła się na wspomnienie przykrej sceny, jaka rozegrała
się, gdy powiedziała narzeczonemu, że nie wyjdzie za niego.
– Stephanie? – Na progu stała Joyce. – Co się stało?
– Och, nic. – Uśmiechnęła się żałośnie. – A właściwie coś
ostatecznego. Patrz!
Wyciągnęła lewą rękę bez pierścionka, lecz Joyce nie
zrozumiała, o co chodzi, więc musiała wyjaśnić.
O zerwaniu zaręczyn najpierw powiedziała Janey, a potem
zadzwoniła do rodziców, którzy, o dziwo, przyjęli wiadomość bez
komentarza. Kiedy później rozmawiała z Jasonem, dowiedziała
się, że jej matka była bardzo zadowolona z obrotu sprawy. Pani
Redford wprawdzie polubiła Tony’ego, lecz w głębi serca
uważała, że nie jest odpowiednim mężem dla jej córki.
Joyce objęła Stephanie, ucałowała i mruknęła niewyraźnie, że
jest tysiąc lepszych partii. Stephanie wróciła do sklepu, a
ponieważ akurat nikogo nie było, wykręciła numer architektów.
Miała nadzieję, że telefon odbierze sekretarka, więc bardzo się
speszyła, gdy usłyszała McAllistera.
– Słucham?
– Dzień dobry, mówi Stephanie. Niestety, nie będziemy mogli
spotkać się ani w tym tygodniu, ani w następnym. Najlepiej
byłoby skontaktować się z Tonym...
– Nie możesz wyjść nawet na godzinę? Aż taka jesteś zajęta?
– Tak... nie... właściwie nie, ale moja rola się skończyła. Tony
wrócił, na pewno wszystko wyjaśni i weźmie sprawę w swoje
ręce.
– Obraziłaś się o to, że spędziłem wieczór z Janey? Nie
posądzałem cię o małostkowość, zresztą sama podsunęłaś mi
myśl, żebym ją zaprosił do kina. Ale do rzeczy, nie będę się z
wami bawił w ciuciubabkę i jeśli chcecie, żeby dom był gotowy w
sierpniu, trzeba się spieszyć.
– Proszę zadzwonić do Tony’ego – powtórzyła chłodno. – Od
dziś wszystkie narady muszą być z nim. Ja nie...
– Kobieto, bądźże rozsądna. Emocje nie mogą kolidować z
interesami – wycedził równie zimno. – Podejrzewam, że jesteś
zazdrosna, bo spędziłem kilka godzin z Janey, ale ja nie chcę,
żeby twoja złość popsuła kontakty służbowe...
– Zadzwoń do Tony’ego.
– A niech was licho porwie! Nie zależy wam na ukończeniu
domu na czas? Mnie wszystko jedno. Mam innych klientów i to
takich, którzy wiedzą, że czas to pieniądz. Gdy ci miną humory...
– Ja...
– Skontaktuj się ze mną, gdy przestaniesz zachowywać się jak
kapryśne dziecko. Nie lubię takiego zawracania głowy!
Oczywiście nie zadzwoniła, i to przez kilka tygodni. Przez ten
czas udało się jej uspokoić na tyle, że coraz rzadziej myślała o obu
mężczyznach. Zresztą w godzinach pracy przychodziło jej to dość
łatwo, ale wieczorami było dużo trudniej.
Janey często spędzała wieczory poza domem, lecz nigdy ani
słowem nie wspominała o McAllisterze. Stephanie była ciekawa,
czy się z nim widuje, ale nie chciała zadawać niedyskretnych
pytań. Jednak pewnej soboty, gdy Janey wróciła wyjątkowo
rozmarzona, z oczami jak gwiazdy, nie wytrzymała. Wyłączyła
telewizor i zapytała o to, co ją dręczyło:
– Spotykasz się wciąż z McAllisterem?
Janey zdjęła żakiet, stanęła koło kominka i posmutniałym
wzrokiem spojrzała na przyjaciółkę.
– Nie – odparła cicho. – Skończyło się na jednej kolacji i kinie.
Stephanie zaczerwieniła się jak rak.
– Przepraszam. Czułam się winna, że wtedy paskudnie się
zachowałam i niejako go tobie narzuciłam.
– Nic podobnego. – Janey odsunęła włosy z czoła. – I tak
byśmy się umówili, nawet gdybyś nic nie powiedziała o filmie.
– Ach tak. – Stephanie chrząknęła zawstydzona. – Od razu się
sobie spodobaliście... Więc czemu tylko jedno spotkanie?
– Chyba wreszcie muszę się wyspowiadać. – Janey, z miną
winowajcy, usiadła naprzeciwko. – Wiesz, gdy spotkaliśmy się
przed domem... od razu zauważyłam, że... coś się z wami dzieje...
– Wybacz, ale nie chcę tego słuchać.
– Po przyjściu na górę wyniosłaś się do swojego pokoju... niby
obrażona o to, że Damian przyjął moje zaproszenie... Zaczęliśmy
rozmawiać i natychmiast okazało się, że według nas Tony jest dla
ciebie nieodpowiedni. Przykro nam było, że nie widzisz, jaki on
jest naprawdę i chcesz za niego wyjść. – Wyprostowała się. –
Postanowiliśmy jakoś temu zaradzić, nim będzie za późno.
Stephanie z osłupieniem wpatrywała się w przyjaciółkę. Nie
chciała przyjąć do wiadomości, że ukartowano randkę, aby
wywołać w niej zazdrość. Po chwili upokorzenie przeszło w
gniew, więc syknęła zimnym, ironicznym tonem:
– Czyli i tak byście się umówili? No, to przynajmniej ten ciężar
spadł mi z serca. Wyrzucałam sobie, że fatalnie się zachowałam, a
tymczasem wy mnie oszukaliście i po kryjomu...
– Mieliśmy dobre intencje...
– Co z tego? – Miała oczy pełne łez. – Zdradziła mnie najlepsza
przyjaciółka...
Janey puściła zniewagę mimo uszu.
– Podobasz się Damianowi – rzekła zamyślona. – Wiesz, on
naprawdę bardzo cię lubi.
Stephanie zerwała się z miejsca, podeszła do okna i stojąc
tyłem, rzuciła przez ramię:
– To zwykłe pożądanie, nic więcej. Tylko tyle.
– Nieprawda, dużo więcej.
– Janey! – Gwałtownie się odwróciła. – Już raz się zawiodłam i
jeszcze nie pozbierałam się po rozczarowaniu moim byłym
narzeczonym. Nie chcę wplątać się w drugi nieodpowiedni
związek... szczególnie z kimś takim.
– Co masz na myśli?
Jej gniew ustąpił miejsca uczuciu bezradności.
– Pragnę stabilizacji. Chcę mieć mały dom z ogródkiem, męża
z podbródkiem, dwoje dzieci... taką statystyczną rodzinę. Tylko
tyle i aż tyle. Damian otwarcie uprzedza, że drugi raz nie pójdzie
do ołtarza. Nawet gdybym była zainteresowana, a nie mówię, że
jestem, nigdy bym nie zaczęła chodzić na randki z nim. Po co?
– Ale gdyby się w tobie zakochał, to...
– Janey, czy wiesz, że ten dziwak nie uznaje Bożego
Narodzenia? Tylko cud mógłby sprawić, że zmieniłby się w
mężczyznę, o jakim marzę. Poza tym zwątpiłam w swoje
zdolności oceniania ludzi. Dobrze wiesz, jak bardzo pomyliłam się
co do Tony’ego. Nie, muszę trochę poczekać. Może z czasem
nauczę się trzeźwiej patrzeć na ludzi. – Zdobyła się na lekki
uśmiech. – Lepiej zmieńmy temat i powiedz mi, kto sprawił, że
wróciłaś taka rozmarzona.
Janey zrozumiała, że rozmowa o McAllisterze jest skończona.
W miarę, jak opowiadała o sobie, jej oczy znowu rozbłysły niby
gwiazdy. Okazało się, że rodzice jednego z podopiecznych
zapoznali ją z mężczyzną, w którym zakochała się bez pamięci.
Stephanie cieszyła się, że przyjaciółka jest zadowolona z życia,
a nawet szczęśliwa. Później, gdy leżała w łóżku, zastanawiała się,
czy McAllister dowiedział się, że zerwała z Tonym. Jeśli tak,
powinien był wiedzieć, że jest wolna i zadzwonić. Dziwiła ją
własna niekonsekwencja; wmawiała sobie, że nie ma ochoty na
spotkanie z nim, a mimo to zastanawiała się, dlaczego milczy.
Pewnego dnia wybrała się do księgarni. Nie znalazła
poszukiwanej książki, więc podeszła do ekspedientki, która ze
znudzoną miną żuła gumę.
– Przejrzałam całą półkę, ale nie widzę „Untimely Graves”
Jamesa Westa. Czy na pewno już państwo nie mają? Może
znajdzie się jeszcze egzemplarz?
– Muszę sprawdzić. – Młoda kobieta przez kilka chwil
tępawym wzrokiem wpatrywała siew monitor. – Przykro mi, ale ta
powieść wyszła dawno temu i nie było wznowienia. Wątpię, czy
ją pani dostanie. – Spojrzała ponad ramieniem klientki,
rozpromieniła się, uśmiechnęła przymilnie i słodko zapytała: –
Czym mogę panu służyć?
Zawiedziona Stephanie odwróciła się i niemal zderzyła ze
stojącym za nią mężczyzną, który ani drgnął. Uniosła głowę i
słowo „przepraszam” zamarło jej na ustach, ponieważ przed nią
stał McAllister. Był w sportowym ubraniu, promieniował energią i
doskonałym zdrowiem, miał opaloną twarz i błyszczące oczy.
– Słyszałem, że szukasz „Untimely Graves”. Jeśli chcesz, mogę
ci pożyczyć mój egzemplarz.
– To ty? Co tu robisz? – zapytała bez tchu.
– Jak to? – Zdziwiony uniósł brew. – Przecież Janey mówiła ci,
że to moja ulubiona księgarnia.
– Tak... ale...
– Często tu zaglądam. No więc jak, pożyczyć ci książkę?
– Wtedy u ciebie przeczytałam tylko pięć rozdziałów, a lubię
wiedzieć, jak się kryminał kończy...
– Zadzwonię do gospodyni i poproszę, żeby ci przysłała.
– Dziękuję. – Wiedziała, że zachowuje się sztywno, ale nie
potrafiła inaczej. – Nie boisz się pożyczać?
– Słyszałem, że przyjaciele dzielą się wszystkim, a gdybyśmy
się uparli, moglibyśmy od biedy uchodzić za przyjaciół...
– Sądziłam – przerwała nerwowo – że trudno ci rozstać się z tą
książką nawet na krótko. Myślałam, że jesteś do niej bardzo
przywiązany.
Po jego twarzy przemknął mroczny cień, lecz tak prędko, że
mogło to być złudzenie.
– Jako miłośniczka książek chyba je szanujesz, więc
zaryzykuję.
– Przepraszam państwa – ostro powiedziała ekspedientka.
McAllister położył na ladzie powieść Dicka Francisa.
– Naprawdę nie musisz się fatygować – upierała się. – Gdybym
chciała tylko przeczytać, mogłabym wypożyczyć z biblioteki, ale
tę pragnęłam kupić, bo kolekcjonuję książki Westa. Jeszcze raz
dziękuję za propozycję. Do widzenia.
– Poczekaj, aż zapłacę. Zapraszam cię na kawę.
Odwrócił się, a wtedy po prostu uciekła z księgarni. Na
przystanku akurat stał autobus; podbiegła i wskoczyła w ostatniej
chwili.
Zamyśliła się nad tym, co McAllister powiedział, a mianowicie,
że mogliby zostać przyjaciółmi. Dla niej było to niemożliwe.
Sama przyjaźń by nie wystarczyła, a trwały związek nie wchodził
w grę.
Dziesięć minut później siedziała już w ulubionej kawiarni
„Comfort Zonę”, spokojnie piła kawę i czytała prasę.
McAllister wziął gazetę pod pachę, zapłacił za kawę i ruszył w
stronę odnalezionej zguby. Stephanie wyglądała tak pięknie, że
coś chwyciło go za serce. Podobnie reagował zawsze, ilekroć ją
widział. Właśnie dlatego od ostatniej rozmowy, gdy tak obcesowo
ją potraktował, trzymał się z dala od niej. Gdy jednak zobaczył ją
w księgarni, ogarnęło go podniecenie, które zagłuszyło głos
rozsądku, nakazujący ostrożność. Chciał pobyć w jej towarzystwie
i sądził, że nic mu nie grozi, jeśli pójdą do kawiarni i napiją się
kawy. Dlatego ją zaprosił, ale ona mu uciekła.
Płacąc za książkę, spojrzał w okno, akurat gdy wskakiwała do
autobusu. Przypomniał sobie, co mówiła Janey, a mianowicie, że
w każdą niedzielę Tony gra w tenisa, a Stephanie bywa w
„Comfort Zonę”.
Po wyjściu ze sklepu, wsiadł do samochodu i jadąc bardzo
wolno, szukał kawiarni. Znalezienie jej zajęło mu dwadzieścia
minut i przez ten czas podniecenie wcale nie zmalało, wręcz
przeciwnie.
Przystanął obok stolika, wpatrzony w Stephanie, zatopioną w
lekturze. Czuł zapach perfum, który nieodmiennie przywodził mu
na myśl świeży mech, piękne róże, delikatne pocałunki... Przez
głowę przelatywały mu czarowne obrazy...
– Dzień dobry. – Niedbałym gestem rzucił gazetę na stolik. –
Znowu się spotykamy.
Stephanie uniosła głowę. Na jej twarzy odmalowało się
zdumienie i niepokój.
– Co tu robisz? – wykrztusiła przez ściśnięte gardło.
– Moja droga, powtarzasz się, bo o to samo pytałaś mnie w
księgarni. – Powiesił marynarkę na oparciu krzesła. – Można?
Usiadł, nie czekając na odpowiedź. Wypił parę łyków kawy,
oblizał się, rozłożył gazetę i spokojnie zaczął czytać.
Całkiem oniemiała. Była przekonana, że nie znalazł się w tej
samej kawiarni przypadkiem, więc gdy odzyskała mowę, syknęła
z wyrzutem:
– Śledziłeś mnie!
– O co ty mnie posądzasz? – Zrobił niewinną minę. – Gdy
wyszedłem z księgarni, po tobie nie było śladu. Nie jestem
czarodziejem.
– Może, ale nie wmówisz mi, że to czysty przypadek.
– Ooo? – Uśmiechnął się filuternie. – A ty nie podpowiadaj mi,
co mam mówić.
– Jeśli nie śledziłeś mnie i twoja obecność tutaj jest wynikiem
przypadku...
– Bardzo szczęśliwego, prawda?
– Teraz ty mi podpowiadasz.
– Przyjemnie tu. Miło jest razem posiedzieć przy kawie w
przytulnym lokalu. – W jego oczach pojawiły się przekorne
błyski. – Może i ja zacznę tu regularnie bywać.
Z jego słów wywnioskowała, że wie, iż ona przesiaduje w
„Comfort Zonę”. Jedyną osobą, która mogła to zdradzić, była
Janey. Ciekawe, czy cały czas byli w zmowie, czy aż tyle zdążyła
powiedzieć podczas jednego wieczoru. Czyżby rozmawiali tylko o
niej?
– Nie znoszę intruzów – mruknęła ze złością. – A w niedzielę
rano najbardziej lubię być sama. Czy tego Janey ci nie mówiła?
– Owszem, powiedziała.
– Więc czemu...
– Prędko można wpaść w rutynę.
– Rutyna to nic złego.
– Zależy jaka. I pod warunkiem, że z drugą osobą... Roześmiał
się tak zaraźliwie, że złagodniała i na jej ustach zaigrał ledwo
dostrzegalny uśmiech. Nie umiała oprzeć się jego urokowi.
– Poddaję się. – Odłożyła gazetę. – Czego chcesz?
– Oj, niebezpieczne pytanie.
– Każda rozmowa z tobą jest niebezpieczna i przypomina
chodzenie po linie nad przepaścią.
– Więc po co pytasz?
– Wobec tego zacznę z innej beczki: dlaczego tu przyszedłeś?
– Chciałem zobaczyć miejsce, w którym chętnie spędzasz
niedzielne przedpołudnia.
– Już zobaczyłeś.
– Racja. – Spoważniał, więc patrzyła na niego wyczekująco. –
Wcale mnie nie dziwi, że nie chodzisz do jakiegoś modnego
lokalu...
– Bywam również w najmodniejszych.
– Może w ciągu tygodnia. – Zajrzał jej w oczy. – Ale w
niedzielę przychodzisz tutaj, bo wtedy ogarnia cię największa
tęsknota za rodziną, prawda? Ta kawiarnia jest z dala od
wielkomiejskiego gwaru i ma specyficzną atmosferę. Zgadłem?
– Prawie.
Roześmiał się serdecznie, więc jej serce ostatecznie stopniało i
zaczęło mocniej bić.
– Nie chcesz się przyznać.
– Ale kłócić też nie będę. – Usiłowała opanować się i wyglądać
obojętnie. – W domu wszyscy razem chodziliśmy do kościoła. Tu
chodzę sama i po nabożeństwie zwykle ogarnia mnie
przygnębienie...
– I nostalgia?
– Tak. Kiedyś, gdy błądziłam ulicami bez celu, odkryłam tę
kawiarnię. Wydała mi się idealna do zapełnienia pustki. Już
poznaję większość bywalców i czuję się trochę jak.. . jak w domu.
– Zbierało się jej na płacz, więc aby nie mówić o sobie, zapytała:
– Gdzie ty masz rodzinę? W Bostonie?
Twarz mu stężała i odwrócił wzrok.
– Nie – mruknął, wstając. – Kawa ci wystygła, pójdę po świeżą.
Pomyślała, że on znowu zamyka się w sobie. Widocznie
uważał, że może wkraczać w jej życie, ale o sobie nie chciał
powiedzieć nic bliższego.
– Jedna mi wystarczy. – Wstała i wzięła żakiet, który
przewiesiła przez ramię. – Wybacz, ale muszę już iść. Nie śledź
mnie i... nie proponuj, że odwieziesz. Lubię chodzić pieszo.
Odeszła, gnębiona wyrzutami sumienia, że być może i jemu
dokucza samotność. Mimo to nie obejrzała się za siebie.
Stephanie została zaproszona na ślub Giny, córki Joyce. Z tej
okazji kupiła sobie nową kreację: suknię z zielonego jedwabiu i
żakiet w odpowiednim kolorze. Wyglądała uroczo, ale niestety
czuła się przygnębiona. Od zerwania z Tonym często wpadała w
depresję i nie mogła wrócić do równowagi.
W przeddzień ślubu Joyce powiedziała:
– Giną zadbała o to, żebyś nie musiała jechać autobusem.
– Dziękuję, ale po co tyle kłopotu?
– Żaden kłopot. – Joyce miała niewyraźną minę. – Podwiezie
cię szef matki narzeczonego. Podobno jest bardzo miły. I
nieżonaty.
Pomyślała, że to wygląda na swatanie. Podejrzliwie spojrzała
na Joyce, ale ona patrzyła jej prosto w oczy i niewinnie się
uśmiechała.
– O której mam być gotowa?
– O czwartej.
Wyszły przed sklep. Stephanie bezwiednie spojrzała na
budynek naprzeciwko i dostrzegła ruch w oknie na drugim piętrze.
Nie mogąc się powstrzymać, spojrzała uważniej. Serce ją
zabolało, gdy na tle okna zobaczyła dwie sylwetki: McAllistera i
Tiffany Whitney. Stali bardzo blisko siebie. Damian odwrócił się,
jakby wyczuł jej wzrok i ich oczy się spotkały. Stephanie oblała
się szkarłatnym rumieńcem i czym prędzej skręciła w prawo.
Była zła, że spojrzała w jego okna i straciła humor do wieczora.
Bezskutecznie usiłowała wyrzucić z pamięci tamtych dwoje,
którzy stali tak bardzo blisko siebie, że...
W dniu ślubu punktualnie o czwartej zadzwonił domofon. Gdy
podniosła słuchawkę, usłyszała niewyraźny męski głos, mówiący
coś, co zabrzmiało jak: Transport.
– Zaraz schodzę – powiedziała szybko. Zastanawiała się, czy
Giną uprzedziła swego znajomego, aby nie liczył na to, że będą
nierozłączną parą. Wysiadła z windy zdawkowo uśmiechnięta, ale
uśmiech zamarł jej na ustach, gdy zobaczyła McAllistera.
– Ty tutaj? – zdołała wykrztusić.
– Tak, mam zabrać cię do kościoła. Pani Joyce nie uprzedziła
cię, że ja przyjadę?
– Nie. Powiedziała, że przyjedzie szef matki jej przyszłego
zięcia.
– To ja.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i serce jej biło jak
oszalałe.
– Syn mojej sekretarki żeni się z córką twojej
współpracownicy. Panie Marjorie i Joyce przyjaźnią się od lat.
Chyba...
– Tyle wiem, ale Joyce nigdy mi nie mówiła, za kogo Giną
wychodzi. Zastanawiam się, dlaczego zataiła, kto po mnie
przyjedzie. Przecież wie, że się znamy, widziała nas przez okno.
Nie rozumiem, czemu...
– Myślę, że to celowa robota – rzucił z nie ukrywaną irytacją. –
Pani Sutton nie powiedziała tego wyraźnie, ale z jej słów
wywnioskowałem, że wiesz, kto po ciebie przyjedzie. Uduszę ją.
– Co za krwiożerczość! Ja też jestem wściekła na Joyce, ale nie
posunę się do morderstwa – rzekła wyniośle. – Czy to aż taka
przykrość jechać ze mną do kościoła?
– Przykrość? – Obrzucił ją zachwyconym spojrzeniem i
pociemniały mu oczy. – Nie, z całą pewnością nie przykrość. –
Wziął ją za rękę. – Czy możesz zdradzić, dlaczego nie jedziesz z
narzeczonym?
Jego pytanie świadczyło, że nic nie wie. I zapewne z tego
powodu nie zadzwonił ani przed, ani po przypadkowym spotkaniu
w księgarni. Serce jej trzepotało się jak ptak w klatce.
– Nie mam narzeczonego, bo kilka tygodni temu rozstaliśmy
się. – Poczuła, że konwulsyjnie zacisnął palce na jej dłoni. – Byłeś
przekonany, że zżera mnie zazdrość, bo spędziłeś wieczór z Janey.
Nie dałeś mi dojść do słowa, a gdyby nie to, mogłabym dawno
temu wyjaśnić, że zerwałam zaręczyny.
Przystanął i spojrzał na nią z ukosa.
– Więc powtórnie rzuciłaś Goulda. Czy tym razem to
ostateczne rozstanie?
– Tak.
Przed blokiem usłyszeli radosny śpiew kosa, więc popatrzyli na
siebie znacząco. Nie sprzeciwiła się, gdy McAllister objął ją w
talii.
– Zakładam, że Joyce wie o rozstaniu.
– Oczywiście.
– Więc i moja sekretarka też, chociaż nic mi nie mówiła. Tak,
chcą z nas zrobić parę.
Otworzył drzwi samochodu, lecz zanim wsiadła, położył dłoń
na jej ramieniu i szepnął:
– Stephanie?
– Tak?
– Nabrano nas... – Uśmiechnął się uwodzicielsko, a ona
zadrżała od stóp do głów. – Mimo to już nie mam do nikogo
pretensji, a nawet się cieszę, bo dzień zapowiada się naprawdę
cudownie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Stephanie prawie nie zwracała uwagi na piękną i wzruszającą
ceremonię ślubną, ponieważ wszystko przyćmiła świadomość, że
McAllister siedzi tuż obok w ciasnej ławce. Słowa przysięgi
nowożeńców docierały do niej z bardzo daleka.
Na wesele zaproszono gości do stylowej sali bankietowej.
McAllister był uprzedzająco grzeczny i oczarował wszystkich,
którzy siedzieli przy tym samym stole. Natomiast Stephanie jak
zwykle zachowywała się z dystansem, ale w głębi duszy była
dumna, że towarzyszy jej przystojny, elegancki mężczyzna.
Zanosiło się na to, że wieczór będzie udany, lecz jednak nastąpił
niemiły zgrzyt. W pewnym momencie zostali sami i wtedy
Damian niepotrzebnie wrócił do tematu zerwanych zaręczyn.
– Czy tym razem nieodwołalnie zwróciłaś Gouldowi
pierścionek?
– Tak.
Na wspomnienie sceny, jaka się wtedy rozegrała, wciąż
ogarniał ją niesmak. Wolała o tym nie rozmawiać, lecz on jakby
nie zauważył jej niechęci.
– Z tego, co wiem, Gould nikomu nie pisnął ani słowa i nie
przyznał się, że go rzuciłaś. Do mnie zadzwonił któregoś dnia i
powiedział, że się rozmyślił i nie skorzysta z moich usług.
Podejrzewałem, że maczałaś w tym palce, bo byłaś wściekła na
mnie za randkę z Janey. Sądziłem, że kazałaś mu wziąć innego
architekta.
– O co ty mnie posądzasz? – wybuchnęła dotknięta do żywego.
– Obrażasz mnie!
– My rządzimy światem, a nami kobiety – rzekł, robiąc perskie
oko.
Udała, że nie słyszała jego żartobliwej uwagi, wyżej uniosła
głowę i powiedziała urażonym tonem:
– Sam chyba przyznasz, że zachowałeś się niezbyt uprzejmie,
bo mnie ostentacyjnie zignorowałeś.
– Masz rację, ale czasami cel uświęca środki.
– Co to miał być za cel?
– Chciałem doprowadzić do tego, żebyś zweryfikowała swoje
uczucia i zastanowiła się, czy istotnie kochasz Goulda, gdy...
pragniesz mnie.
Powiedział prawdę, lecz nie zamierzała przyznać mu racji, więc
rzuciła z ironią:
– Jesteś zarozumiały.
– Może. Ale nie zaprzeczasz temu, co mówię, a ja przyznaję, że
czuję to samo w stosunku do ciebie. Od pierwszej chwili.
Cokolwiek łączyło cię z Gouldem, na pewno brakowało
najważniejszej iskry...
– Chcesz mi wmówić, że jesteś jasnowidzem?
– Nie. Ale na pewno posiadam zdolność obserwacji. Widziałem
was razem w restauracji, pamiętasz? Wasz wzajemny stosunek
był, łagodnie mówiąc, mdły.
W tym wypadku też miał rację. Kontakty z Tonym były i mdłe,
i nudne, co sobie uświadomiła, gdy poznała McAllistera.
Wystarczyło jedno spojrzenie na niego, a krew zaczynała żywiej
krążyć i serce mocniej bić.
– Całe szczęście, że się wycofałaś. Kiedy dowiedziałaś się, że
zjazd u Whitneyów odwołano z powodu pożaru? Nie posądzałem
Goulda o aż taki tupet. Podczas wizyty na parceli powiedziałaś, że
jednak w święta byliście razem. On zmienił plany, bo chciał
spędzić Boże Narodzenie z tobą. Gdy to usłyszałem...
Zrobiło się jej niedobrze.
– Znałeś prawdę? Wcześniej się dowiedziałeś?
– Owszem. – Niedbale machnął ręką. – Pani Whitney
zadzwoniła pod koniec grudnia, prosząc o to, żebym
zaprojektował nowy dom. Przy okazji dowiedziałem się
wszystkiego. Tego, że z powodu śmierci kuzynki musiałaś
zrezygnować z przyjazdu do nich i że Gould był już na lotnisku,
gdy go wreszcie złapała i powiedziała, że dom spłonął.
Oczywiście wiedziałem...
Nie znosiła kłamstw, więc to, co usłyszała, przyprawiło ją
niemal o mdłości. Tony uśmiercił jej kuzynkę, byle nie
powiedzieć prawdy, a McAllister od dawna o tych krętactwach
wiedział.
Zerwała się i spojrzała na niego z góry. Cała dygotała i miała
wrażenie, że spali się ze wstydu i upokorzenia.
– Wiedziałeś! – powtórzyła drżącym głosem. – I nic nie
powiedziałeś. Na pewno za plecami naśmiewałeś się ze mnie, że
jestem taką łatwowierną gęsią. W księgarni mówiłeś, że
moglibyśmy się zaprzyjaźnić...
Wstał i pojednawczym gestem wyciągnął dłoń.
– Steph, ja...
– Przyjaźń! – syknęła, odpychając jego rękę. – Powiem panu,
jak ja wyobrażam sobie przyjaźń. Otóż według mnie prawdziwi
przyjaciele nie kłamią, nie udają, nie maskują się.
– Piekły ją oczy, więc prędko zamrugała. – Jest pan ostatnim
człowiekiem, którego chciałabym mieć...
– Milczałem, bo nie wypadało mi mówić – rzekł głucho.
– Wcale się z ciebie nie śmiałem i według mnie nie jesteś gęsią.
Ale jeśli posądzasz mnie o takie rzeczy, to tym samym dajesz
dowód głupoty.
– Nie wiem, jaki jesteś – mruknęła – bo nie chcesz nic o sobie
powiedzieć, jakby to była tajemnica.
– Uspokój się. Wiem, że ostatnio miałaś przykre przeżycia,
ale...
To samo mówił Tony, który też radził jej, by się uspokoiła i nie
robiła scen, ale wtedy było jej wszystko jedno, jak się zachowuje.
– Zostaw mnie – poprosiła żałośnie. – Chcę być sama.
Patrzył na nią ze współczuciem i na pewno umiałby pocieszyć.
Pragnęła rzucić mu się w ramiona, lecz niestety duma na to nie
pozwoliła.
Przez kilka sekund patrzyli na siebie rozognionym wzrokiem, a
potem McAllister odwrócił się i powoli odszedł. Zdążył jednak
powiedzieć coś, co niby nóż wbiło się jej w serce.
– Dobrze, ale pierwszy krok do zgody ty musisz zrobić.
. Od tej chwili trzymał się z dala od niej. Nawet gdy zagrała
orkiestra i rozpoczęły się tańce. Stephanie miała powodzenie, nie
brakowało jej partnerów, więc bez przerwy tańczyła. Rozpacz
ukryła pod pozorem wesołości i w oczach postronnego
obserwatora na pewno wyglądała, jakby doskonale się bawiła.
Uśmiechała się przez cały wieczór, chociaż w miarę upływu
godzin przychodziło jej to z coraz większą trudnością.
Tuż po północy wyszła do toalety, aby odświeżyć twarz zimną
wodą. Po powrocie usiadła przy stole i ukradkiem spojrzała na
parkiet. W tej samej chwili podeszła Joyce, która zauważyła
niespokojne spojrzenie i nieomylnie je odczytała.
– Jest tam – powiedziała wesoło. – Tańczy z Amy, siostrą Giny,
dwunastoletnim dzieckiem. Marjorie ma rację, że on jest
niezwykły. Który mężczyzna zwróciłby uwagę, że to nieśmiałe
stworzenie jest nieszczęśliwe, bo sieje pietruszkę? Który by się
poświęcił i zaprosił do tańca?
Stephanie ułożyła usta na kształt uśmiechu.
– Zanim wyszłam, widziałam, że próbuje z nią rozmawiać.
Amy chowała się za panią Sutton i miała taką minę, jakby chciała,
żeby ziemia się pod nią rozstąpiła.
Teraz dziewczynka widocznie zapomniała o nieśmiałości.
Miała błyszczące oczy i zaróżowione policzki i dzielnie
dotrzymywała kroku swemu wysokiemu partnerowi.
– To miły człowiek – rzekła Joyce. – Wyjątkowo miły.
Stephanie popatrzyła na niego innymi oczami i musiała przyznać,
że istotnie jest bardzo miły. Posmutniała, gdy uświadomiła sobie,
że tym razem rzeczywiście głupio się zachowała. Nie rozumiała,
dlaczego nie posłuchała jego rady i się nie uspokoiła. Powinna
była spojrzeć na tamto zajście z jego punktu widzenia. Postępował
w dobrej wierze, ponieważ widocznie zależało mu na niej.
Wyjęła chusteczkę i ukradkiem otarła łzy. Żałowała, że
niepotrzebnie uniosła się honorem i zepsuła piękny wieczór.
Zastanawiała się, czy starczy jej odwagi, by podejść do
McAllistera i przeprosić. Wystraszyła się, że jest za późno. Mógł
znaleźć sympatyczniejsze towarzystwo, gdy ona udawała, że
doskonale się bawi.
Orkiestra przestała grać, więc parkiet opustoszał. Stephanie
zauważyła, że Amy siedzi z rodzicami. A McAllister? Czyżby
odjechał? Zaniepokojona chciała biec za nim, ale poczuła, że ktoś
położył rękę jej na ramieniu. Nie musiała się oglądać, aby
wiedzieć, kto za nią stoi.
– Stephanie?
Miał skupiony wyraz twarzy i nerwowym ruchem przeczesywał
włosy. Gdy orkiestra znowu zagrała, wyciągnął rękę i uśmiechnął
się, więc ciężar spadł jej z serca.
– Przepraszam cię – szepnęła, wstając. – Bardzo mi przykro.
– Wiem.
Poprowadził ją na parkiet i mocno objął. Zrozumiała, że jej
wybaczył i że nigdy nie była równie szczęśliwa.
McAllister cieszył się, że nareszcie trzyma w ramionach
kobietę swych marzeń. Sprawiało mu to przyjemność graniczącą z
bólem, lecz taki ból człowiek znosi z przyjemnością.
Przez cały wieczór cierpiał katusze, ale uparcie trzymał się jak
najdalej od Stephanie. Postanowił wytrwać do końca, lecz gdy
zauważył, że ociera łzy, jego gniew ulotnił się. Wiedział, że oboje
są dumni, a w tym wypadku duma przeszkadzała. Według niego
gra nie była warta świeczki, więc nie czekał, aż Stephanie
pierwsza się odezwie.
Zapach delikatnych perfum i muśnięcie jej piersi natychmiast
zwiększyły jego podniecenie. Nachodziły go coraz śmielsze myśli
i ledwo nad sobą panował. Nagle z piersi wyrwał mu się głuchy
jęk.
Stephanie odsunęła się i uniosła głowę. Jej wielkie, błyszczące
oczy były pełne niepokoju.
– Nadepnęłam ci na nogę? – zapytała speszona.
– Nie.
– Wystraszyłam się, że przeze mnie tak jęczysz.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Mam metalowe obcasy i...
– To nie to.
– Więc dlaczego jęknąłeś, jakbyś przeżywał...
– Męki?
– A przeżywasz?
– Straszliwe.
– Co ci jest?
– Taki... problem... hm... osobisty.
– Coś, o czym wolisz nie mówić?
Akurat tańczyli za filarem, więc z premedytacją wykorzystał
sprzyjającą okoliczność. Jeszcze mocniej przytulił Stephanie, a
ona uniosła i przechyliła głowę, ukazując długą, białą szyję.
Pomyślał, że jest bardzo piękną kobietą, którą powinno się
namalować. Wiedział, że jeśli znowu weźmie pędzel do ręki,
wykona jej portret lub namaluje całą postać.
– Wpatrujesz się w moją szyję wzrokiem wampira. – W jej
oczach pojawiły się przekorne chochliki. – Podejrzewam, że
chcesz zaciągnąć mnie do ciemnego kąta i wyssać krew.
– O pani, mylisz się. – Uniósł jej dłoń do ust. – Nie jestem
wampirem, ale przyznaję się – głos mu zmatowiał – że myślałem
o tym, żeby zaciągnąć cię tam, gdzie nikt by nas nie widział.
Zaskoczyło go, że spłonęła rumieńcem. Wiedział, że była
związana z Gouldem przez co najmniej pół roku, a według niego
tak długa znajomość nie mogła być niewinna.
– Chyba czas wracać – szepnął. – Pojedziemy do mnie,
wypijemy kawę lub strzemiennego...
Pocałował Stephanie za uchem i poczuł, że przebiegł ją
dreszcz, a gdy pieszczotliwym gestem pogładził po plecach,
zadrżała lekko, prawie niedostrzegalnie i może dlatego jej
wrażliwość poruszyła najczulszą strunę w jego duszy. Ogarnęły
go uczucia, jakich nigdy dotąd nie zaznał.
Jeszcze przed chwilą pragnął spędzić noc z tą subtelnie
uwodzicielską istotą, lecz nagle pożądanie zniknęło pod wpływem
rodzącej się czułości i zapomnianej rycerskości.
Od nadmiaru sprzecznych uczuć zakręciło mu się w głowie. Od
samego początku wiedział, że wystarczy, aby jeden raz pocałował
tę czarującą kobietę, a przepadnie z kretesem. Nie podejrzewał
jednak, że i bez pocałunku śliczna czarodziejka zawładnie jego
sercem.
Serce! Ogarnęła go panika i skulił się w sobie. Musiał zyskać
na czasie, by pomyśleć, zastanowić się. Potrzebował czasu, aby
zebrać siły do walki z niepokojącym biegiem wypadków.
– Dobrze. – Przytuliła policzek do jego piersi. – Ciekawa
jestem, jak mieszkasz. Możemy jechać zaraz...
Westchnęła rozmarzona. McAllister pamiętał, że wypiła parę
kieliszków wina, a widocznie nie była przyzwyczajona do
alkoholu. Tuliła się ufnie i położyła mu rękę na sercu, a wtedy
ogarnęło go silne pożądanie, które walczyło o lepsze z czułością i
rycerskością. Zaciskając zęby, postanowił, że za wszelką cenę się
opanuje.
– Widzę, że chce ci się spać – rzekł głosem, którego sam nie
poznał. – Nie wolisz jechać prosto do domu? Moje mieszkanie
poczeka, obejrzysz je kiedy indziej.
Przecząco pokręciła głową.
– Jesteś pewna? – wykrztusił przez ściśnięte gardło.
– Tak. – Zarzuciła mu ręce na szyję. – Jestem najzupełniej
pewna.
Teraz nie mógł sobie darować, że z własnej winy znalazł się w
sytuacji prawie bez wyjścia. Pogaszono większość świateł i
orkiestra zagrała jakąś tęskną, miłosną melodię. W takiej oprawie
nawet on poczuł się jak rozmarzony młokos. Opanował się
najwyższym wysiłkiem woli, mimo że Stephanie tuliła się do
niego i obejmowała.
Gdy muzyka umilkła, odsunął się i rozplótł jej ręce. Patrząc na
nią, uśmiechnął z przymusem, lecz ona tego nie zauważyła.
– A więc jedziemy do mnie – rzekł obojętnym głosem.
Sądziła, że napiją się wina, a tymczasem McAllister stanowczo
obstawał przy kawie. Nie upierała się, ponieważ pamiętała, że
wypiła więcej wina niż zwykle, co niewątpliwie przyczyniło się
do podniecenia, jakie ją ogarnęło. Myślała, że ochłonie, gdy
opuszczą salę, a tymczasem podniecenie wzrosło. Serce jej mocno
biło, czuła się lekka, jak gdyby stąpała po chmurach.
Zdawała sobie sprawę z tego, że godząc się na zakończenie
wieczoru w mieszkaniu Damiana, pośrednio zdradziła swe
uczucia, lecz nie potrafiła mu się oprzeć. Wszelkie obiekcje
zagłuszyło pożądanie, narastające od pierwszych taktów
wspólnego tańca.
Przebiegł ją dreszcz, więc oparła czoło o chłodną szybę. Stała
przy olbrzymim oknie, stanowiącym właściwie ścianę ze szkła, i
niewidzącym wzrokiem patrzyła na nocną panoramę miasta.
– Stephanie?
Przyniósł fajansowe filiżanki z kawą. Był bez marynarki i
krawata, w koszuli rozpiętej pod szyją.
– Och, jaka niespodzianka.
– Co? Kawa?
– Nie tylko.
Postawił filiżanki na marmurowym stoliku koło kominka. Gdy
się odwrócił, Stephanie stała tuż za nim, a jej oczy wyraźnie
mówiły, czego pragnie. Nerwowo drgnęła mu grdyka i kierując się
w stronę kuchni, nieswoim głosem spytał:
– Jaką lubisz? Z cukrem czy ze śmietanką?
– Czarną i gorzką.
– Ja... tego... przyniosę cukier.
Zwyczajnie uciekł z pokoju, ponieważ bał się siebie i chciał
być daleko od Stephanie. W kuchni otworzył pierwszą z brzegu
szafkę i trzęsącą się ręką szukał cukru, który wcale nie był mu
potrzebny.
– Po co szukasz? Przecież lubisz gorzką. – Stephanie stała na
progu bosa i uwodzicielsko uśmiechnięta. – Wiem, że pijesz tylko
ze śmietanką.
– Masz rację. Na ogół... bez cukru... Ale czasami... a
szczególnie wieczorem... gdy czuję się... no, można powiedzieć. ..
niespokojny... wtedy biorę cukier... żeby... no, żeby dodać sobie...
energii.
Wstyd mu było, że gada trzy po trzy. Stephanie podeszła z
nieopisanym wdziękiem i zamknęła szafkę.
– Jestem pewna, że energii masz dość, więc nie rób komedii –
rzekła miękko.
Odsunęła loki opadające na twarz, stanęła na palcach i spojrzała
na niego pociemniałymi oczami. Oczywiście doskonale rozumiał,
o co jej chodzi i jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnął żadnej
kobiety. Chciał porwać ją w ramiona i obsypać pocałunkami,
zanieść do łóżka, przez całą noc kochać i pieścić.
Mimo to głośno ziewnął. Szeroko i sztucznie, ale miał nadzieję,
że Stephanie przyjmie to za dobrą monetę.
– Och, przepraszam. – Zrobił przesadnie zawstydzoną minę. –
Po tyłu tańcach bolą mnie wszystkie gnaty, więc czas zakończyć
wieczór. Wybacz mi, ale jeśli natychmiast cię nie odwiozę, usnę
na stojąco.
Na wszelki wypadek przymknął powieki. Wolał, aby nie
dostrzegła, że ma oczy rozpalone pożądaniem.
Zaskoczył ją tak bardzo, że długo wpatrywała się w niego
nieprzytomnym wzrokiem, nic nie pojmując. Wreszcie jednak
zrozumiała, że ją odtrąca, chociaż niemal rzuciła mu się w
ramiona. Przyjechała święcie przekonana, że zaprosił ją w
jednym, określonym celu, a na miejscu okazało się, że mylnie
odczytała zaproszenie.
Ze wstydu spiekła raka, czym prędzej wyszła z kuchni,
niezdarnie włożyła buty i, dumnie się prostując, spojrzała na
McAllistera.
– Skoro jesteś taki zmęczony – rzekła pogardliwie, krzywiąc
usta – pojadę taksówką.
Zignorowała jego próby sprzeciwu. Rozejrzała się, zauważyła
telefon na stoliku koło drzwi i bez pytania wykręciła numer.
– Jaki jest twój adres? – sucho rzuciła przez ramię.
– Nie wygłupiaj się, ja...
– Dobry wieczór – powiedziała do telefonu i zakrywając
słuchawkę, syknęła: – No?
Wzruszył ramionami i podał adres.
Odłożyła słuchawkę i z pewnością siebie, która dużo ją
kosztowała, podeszła do stolika koło kominka i wzięła filiżankę.
– Trudno powiedzieć, żebyś był gościnnym i serdecznym
gospodarzem, ale kawę zrobiłeś dobrą – rzekła zimno.
Zmusiła się, by na niego spojrzeć, i ogarnęło ją współczucie.
Miał ten sam bolesny wyraz twarzy, jaki zauważyła podczas
tańca. Wtedy zbył jej pytanie żartem i nie powiedział, co mu
dolega. Czyżby nadał źle się czuł i dlatego chciał się pożegnać?
Zmartwiła się.
– Co ci jest? – zapytała łagodnie. – To chyba coś więcej niż
zmęczenie. Wyglądasz... masz taką minę, jakby cię coś bardzo
bolało...
– Drobiazg. – Skonsternowany uśmiechnął się blado i
przestąpił z nogi na nogę. – To taka... hm... przypadłość –
chrząknął zawstydzony – która nachodzi mnie czasami...
Przejdzie, jeśli się porządnie wyśpię.
– Czy mogłabym ci jakoś pomóc?
Przełknął z trudem, jakby coś mu stało w gardle.
– Nie, dziękuję. – Otarł pot z czoła. – Nic nie możesz zrobić.
– Jesteś pewien? Bo chętnie zostanę do rana, jeśli na coś się
przydam...
Zadzwonił domofon.
– Taksówka po ciebie. – Podszedł i wykonał taki ruch, jakby
chciał ją objąć, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał.
– Odprowadzę cię na dół.
Jazda windą trwała minutę. Stephanie spojrzała na McAllistera
z prawdziwą troską w oczach.
– Przykro mi, że marnie się czujesz.
– Nic mi nie będzie – rzekł schrypniętym głosem. – Nie ma
czym się przejmować.
Przed blokiem stał biały samochód, z którego dobiegała znana,
ludowa piosenka o miłości. Stephanie nadal była podniecona,
miała ochotę wrócić do mieszkania Damiana i spędzić tam całą
noc. Nie wierzyła w to, że brak mu energii, zresztą sama miała jej
za dwoje.
– Spij dobrze – szepnęła czule.
Powoli odwróciła się, lecz nawet nie zrobiła kroku, ponieważ
McAllister nagle ją objął. Przez kilka sekund wpatrywał się w nią,
a potem pocałował, zachłannie i namiętnie. Poddała się całkowicie
bezwolna, a jednocześnie zachwycona tym, że wcale nie brakuje
mu energii. Oboje drżeli, a pod nią uginały się kolana. Wreszcie
on opanował się i odsunął.
– Jedź już – wykrztusił ochryple. – A na przyszłość, błagam,
nie używaj tych perfum. Przynajmniej nie wtedy, gdy spotykasz
się ze mną.
Pocałował ją w czoło, wziął pod rękę i podprowadził do
taksówki.
– Myślałam – zaczęła drżącym głosem – że nie chcesz...
– Och, chcę. Nie masz pojęcia, jak bardzo cię pragnę. Teraz
wiesz, kto odpowiada za moje cierpienia przez cały wieczór –
wyrzucił jednym tchem. – Ale pragnienia i... uleganie im to dwie
różne rzeczy. Ty, mój aniele, zasługujesz na więcej, niż ja chcę...
czy mogę dać. Marzę o tym, żeby wziąć to, co oferujesz, ale
trzeba dać coś w zamian, prawda? A mnie na to nie stać,
przynajmniej na razie.
Pomógł jej wsiąść, zapłacił za kurs i nisko się ukłonił.
Stephanie niewidzącym wzrokiem patrzyła przed siebie.
A zatem nie pomyliła się i McAllister jej pragnie. Nie odrzucił
jej, ale nie chciał z nikim się wiązać. Po jej policzkach stoczyły się
dwie wielkie łzy. Miała do niego trochę pretensji o skrupuły,
ponieważ zaczęła cierpieć podobnie jak on.
W domu natychmiast wzięła prysznic. Po pięciu minutach
polewania się zimną wodą poczuła, że wraca jej zdrowy rozsądek
i dopiero wtedy ze zgrozą uświadomiła sobie, co chciała zrobić.
Przerażona krzyknęła tak głośno, że obudziła Janey.
– Steph, co ci jest?
– Nic, nic. Przepraszam.
Dygotała na całym ciele nie tylko z powodu zimnej wody.
Zatrzęsła się, gdy wyobraziła sobie, jak wieczór mógł się
zakończyć. Gdyby McAllister nie okazał się dżentelmenem,
byłaby popełniła niewybaczalny błąd. Za bardzo roztkliwiło ją
szczęście młodej pary, muzyka, wino i... czar partnera.
Wiedziała, że gdyby zostali kochankami, musiałaby pożegnać
się ze swymi najskrytszymi marzeniami. Jedna noc z
McAllisterem nie mogła jej wystarczyć, chciała od niego znacznie
więcej.
Przez resztę tygodnia starała się nie myśleć o tym, co mogło się
zdarzyć. W ciągu dnia po prostu nie miała czasu, ponieważ Joyce
wzięła urlop, a sklep stale był pełen klientów. W związku z tym
pracowała bez wytchnienia. Niestety, wieczorami ogarniało ją
przygnębienie i rozpamiętywała wciąż jedno i to samo. Nie umiała
pozbyć się myśli o McAllisterze i nawet we śnie nie znajdowała
ukojenia, ponieważ śnił się jej co noc.
Przez miesiąc nie widziała go nawet z daleka. Pewnego dnia w
połowie kwietnia Joyce ni stąd, ni zowąd powiedziała:
– Marjorie mówiła mi, że panna Whitney ostatnio jest z czegoś
bardzo zadowolona. Może z tego, że pan McAllister spędził
Wielkanoc w Aspen.
Serce Stephanie przeszył dotkliwy ból.
– Doprawdy? – spytała obojętnie i zajęła się przekładaniem
zabawek na półce. – Podobno jest tam ładnie.
– Żal mi go. – Joyce westchnęła. – Ktoś powinien coś z tym
fantem zrobić.
– Z jakim fantem?
– Należałoby znaleźć mu odpowiednią żonę. Tiffany nie jest w
stanie nawiązać prawdziwego kontaktu z żadnym człowiekiem, bo
kocha tylko jedną osobę – siebie. Nie takiej kobiety potrzebuje
pan McAllister. Według Marjorie jej szef ostatnio chyba stracił
głowę i nie wie, co robi.
Dzwonek przy drzwiach wybawił Stephanie z kłopotu i nie
musiała komentować tego, co usłyszała. Odwróciła się w stronę
klienta i drgnęła niespokojnie.
– Tony? – Powoli odłożyła kota z filcu. – Co... czym mogę ci
służyć?
– Przepraszam – szepnęła Joyce i wyszła na zaplecze. Tony bez
wstępu wyłuszczył sprawę.
– Mam zamiar sprzedać ten budynek i uważałem, że lepiej
powiedzieć ci o tym teraz niż pod koniec miesiąca, gdy upłynie
termin dzierżawy.
Chciała coś powiedzieć, lecz nie dał jej dojść do słowa.
– Mam kupca, który chce wziąć całość i jest mi to bardzo na
rękę, ale zdaję sobie sprawę, że dla ciebie to klęska.
Trudno ci będzie znaleźć lokal w pobliżu. O ile wiem, przy tej
ulicy nie ma nic wolnego. Ale jeszcze możemy sprawę
przedyskutować. Co ci jest? Dlaczego tak zbladłaś?
Czuła się tak, jakby cała krew z niej uszła. Tony znowu nie
dotrzymał słowa. W grudniu twierdził, że zatrzyma budynek na
stałe i przedłużą umowę o najem, a teraz nagle zmienił zdanie.
– Chodźmy na kolację – ciągnął przymilnie. – Co dwie głowy,
to nie jedna i na pewno znajdziemy rozwiązanie korzystne dla obu
stron. Oczywiście, gdybyśmy byli zaręczeni, taka sytuacja nie
miałaby miejsca. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?
Patrzyła na niego przerażona. Dawał jej do wyboru albo
małżeństwo, albo wyprowadzkę. To szantaż.
– Niestety nic nie rozumiem. – Zrobiła zdziwioną minę. – Bądź
łaskaw wyrażać się jaśniej.
Zbliżył się i położył ręce na jej ramionach.
– Cholera, nie udawaj głupszej, niż jesteś! Bezskutecznie
usiłowała się odsunąć.
– Czyli nie dajesz mi żadnego... wyboru i muszę się przenieść...
Przerwał jej pocałunkiem, który tak ją zaskoczył, że przez
moment zamarła. Potem ogarnęła ją złość, ale przypomniała sobie,
jakim ciosem można unieszkodliwić napastnika. Uderzyła
Tony’ego mocno, więc odskoczył z jękiem i się skulił.
– Ty... ! – Z wściekłości miał pianę na ustach. – Wynocha stąd
natychmiast! Jeśli do końca miesiąca nie usuniesz mi się z oczu,
podam cię do sądu.
Stephanie miała oczy pełne łez, ale rzuciła z groźbą w głosie:
– Ty się wynoś! Ja też mogę podać cię do sądu, za napaść!
Wychodząc, Tony trzasnął drzwiami tak mocno, że z
najbliższej półki spadło kilka zabawek.
Krzyki zwabiły Joyce, która objęła Stephanie i pogłaskała ją po
głowie, jakby była małym dzieckiem.
– Kochana, uspokój się. Chodźmy na zaplecze, zaparzę mocną
herbatę.
– Słyszałaś, co powiedział? – spytała rozdygotana Stephanie. –
Musimy wyprowadzić się przed końcem miesiąca.
– Słyszałam. Głowa do góry, nie martw się na zapas. Jutro
damy ogłoszenie i na pewno coś znajdziemy.
– Nie – szepnęła, przymykając oczy. – Dziękuję ci, ale nie
warto. Sprzykrzył mi się Boston, a jeszcze bardziej tutejsi
mężczyźni. Wracam do domu.
– Do Rockfield?
– Tak. – Uśmiechnęła się krzywo. – To okropna ironia losu, bo
wyjechałam stamtąd w poszukiwaniu urozmaicenia. Moje
rodzinne miasteczko wydawało mi się za mało interesujące...
Teraz urozmaicenia mam po dziurki w nosie i pociąga mnie
spokój, zwyczajność. Może dasz się namówić i pojedziesz ze
mną? Tak dobrze nam się pracuje.
– Dziękuję, ale cała moja rodzina jest tutaj. Poza tym Giną chce
wrócić do pracy na pełnym etacie i już podpytywała, czy może na
mnie liczyć, że zajmę się dzieckiem, jak się urodzi. To jeszcze
muzyka przyszłości, ale już chciałam z tobą pomówić o tym...
Dotąd jakoś nie było okazji...
– Czyli sprawa załatwiona! Ty zajmiesz się powiększoną
rodziną, a ja wrócę na łono rodziny.
Niby ucieszyła ją perspektywa powrotu do Rockfield, a mimo
to czuła się bardzo przygnębiona.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
We wtorek po Wielkanocy od rana zabrała się do zdejmowania
z wystawy świątecznej dekoracji. Była zadowolona z siebie, gdy
się przekonała, że potrafi to robić bez zerkania na okna
McAllistera.
Zdążyła zapakować część ozdób, gdy Joyce przytaszczyła
olbrzymie pudło z napisem Dzień Matki. Na ten widok zabolało ją
serce.
– Proszę cię zanieś je z powrotem. – Odwróciła głowę, aby
Joyce nie zauważyła łez. – Zapomniałaś, że w Dniu Matki już nas
tu nie będzie?
– Pamiętam, ale dopiero połowa kwietnia, a poprzednio zawsze
w tym czasie przypominałyśmy o nadchodzącym święcie.
Dekoracja z tej okazji bardzo się podobała i przysparzała
klientów.
– Teraz to próżna fatyga – powiedziała Stephanie, unikając
wzroku Joyce – bo skomponowanie wystawy zajmuje mi co
najmniej pół dnia. Szkoda tracić tyle czasu na coś, co za kilka dni
usuniemy i zamiast tego, lepiej zająć się pakowaniem zabawek z
zaplecza. Im mniej teraz będzie klientów, tym szybciej się ze
wszystkim uporamy. Chyba przyznasz mi rację?
– Oczywiście, moja droga. Zrobię, jak każesz. Już odnoszę
pudło i zaczynam opróżniać półki.
– A ja pójdę do Pickwaya i przyniosę, co mi dadzą, bo
potrzebujemy dużo kartonów. Ale najpierw to usunę. – Po
skończeniu pakowania, zawołała: – Wychodzę! Powinnam wrócić
za kwadrans.
Pogoda zrobiła się prawdziwie wiosenna; niebo było
bezchmurne, błękitne, a lekkie powiewy wiatru niosły z klombu
zapach hiacyntów. Stephanie zauważyła roześmianą, zakochaną
parę i z niesmakiem pomyślała o Tonym. Nie mogła sobie
darować, że tak długo była zaślepiona i nie poznała jego
prawdziwego charakteru. Teraz uważała, że jest okropny,
szczególnie w porównaniu z Damianem McAllisterem, który na
pewno też miał wady, któż jest od nich wolny, ale był
człowiekiem honoru, mogłaby go szanować i...
– Stephanie!
To jego głos! Myśląc, że się przesłyszała, powoli odwróciła
głowę, aby sprawdzić, kto woła. Jednak McAllister! Stał tuż za nią
zasapany, jakby biegł. Czyżby ją gonił?
Na jego widok serce podskoczyło jej z radości i zaczęło bić jak
oszalałe.
– O, dzień dobry – powiedziała bez tchu, jakby sama też biegła.
– Jak się czujesz?
Pytanie było retoryczne, ponieważ wyglądał jak okaz zdrowia.
Miał na sobie niebieską koszulę w kolorze jego oczu i marynarkę
czarną jak jego włosy.
– Doskonale, dziękuję. – Patrzył na nią bacznie, z troską. – A
ty? Wyglądasz jakoś... inaczej.
Wystarczyło jedno spojrzenie na niego, a traciła kontrolę nad
sobą i robiło się jej rozkosznie słabo. Drżącą ręką odgarnęła
kosmyki włosów, opadające na czoło.
– Może z powodu fryzury? Powinnam skrócić włosy, ale nie
mam czasu iść do fryzjera.
– Nie, to nie to. Włosy masz takie, jak zapamiętałem. Są
przepiękne. – Nie mogąc się opanować, dotknął loków za uchem.
– Czysty jedwab.
– Hm... – Chrząknęła zażenowana. – Patrz, mamy zielone
światło.
– Mnie się nie spieszy, a tobie?
Pomyślała, że przy nim nigdy się jej nie spieszy. Mogłaby tak
sto lat stać, patrząc na niego i marząc o tym, że weźmie ją w
ramiona i pocałuje.
– Trochę – bąknęła niewyraźnie.
– Szkoda. Moglibyśmy wstąpić do kawiarni.
– Byłoby mi miło.
Aby innym zejść z drogi, przysunął się tak blisko, że Stephanie
zakręciło się w głowie.
– Słyszałam, że spędziłeś Wielkanoc w Aspen.
– Whitneyowie zaprosili mnie do siebie, bo pierwszy etap
budowy domu jest już zakończony.
– I już można tam mieszkać?
– Nie, ale wynajęli chatę w pobliżu. Pan Whitney wierzy, że
pańskie oko konia tuczy, więc stara się jak najczęściej być na
miejscu. Ale nie sądzę, żeby wystąpiły jakieś kłopoty, bo zatrudnił
doskonałych fachowców.
– A... Tiffany... też tam była? – wyrwało się Stephanie.
– Bez niej nic się nie obędzie. – Błysnął zębami w szerokim
uśmiechu. – Jest wszędobylska i zawsze we wszystkim macza
palce.
– Podobno.
Wyobraziła sobie, jak tych dwoje brawurowo zjeżdża po stoku
najtrudniejszą trasą. Potem wracają do domu, są tylko we dwoje
i... Ogarnęła ją taka zazdrość, że gdyby to było w jej mocy,
zesłałaby lawinę na niewinne Aspen. Zawstydzona otrząsnęła się z
wrogich myśli i uprzejmie powiedziała:
– Cieszy mnie, że dobrze się bawiliście.
– To Tiffany się bawiła. – W jego oczach błysnęło rozbawienie.
– Spotkała tam niejakiego Giovanniego Cabida, może słyszałaś o
tym włoskim milionerze i uwodzicielu? Poznali się pierwszego
dnia i przez cały czas gruchali jak dwa gołąbki.
Stephanie zalała fala szalonej radości. Ulżyło jej, że McAllister
nie jest związany z tą piękną blondynką, ale pomyślała z goryczą,
że to i tak nic nie zmieni.
– Jakoś nie jest ci przykro, że cię rzuciła.
– Rzuciła? Mnie?
– Przecież byliście nierozłączną parą. Ostatnio wszędzie jej
towarzyszyłeś, prawda?
– Zdajesz się sugerować, że byliśmy... kochankami.
– A było inaczej?
– Całkiem inaczej, moja droga. Jej ojciec bardzo pomógł mi po
studiach, gdy miałem trudności z pracą. Tonąłem w długach po
uszy i wyglądało na to, że nigdy się z nich nie wygrzebię. Mark
Whitney poratował mnie, bo najpierw zlecił zaprojektowanie
swoich biur w Cambridge, a potem rozgłosił wśród znajomych, że
dobrze się zapowiadam. Ogromnie dużo mu zawdzięczam i jeśli
mogę spłacić dług również w ten sposób, że czasem towarzyszę
jego córce, chętnie to robię. Zresztą Tiff zna moje zasady.
– Jakie?
Niedwuznacznie spojrzał na jej usta.
– Na przykład, że małżeństwo nie wchodzi w grę. A nawet
gdybym chciał się ożenić...
Domyśliła się, że uważa Tiffany za nieodpowiednią kandydatkę
na żonę, lecz jest zbyt dobrze wychowany, aby coś takiego
powiedzieć o córce bliskich znajomych.
Jego dyskrecja była jednym z wielu powodów, dla których tak
ją pociągał. Podobał się jej z wyglądu i z charakteru. Lecz w
przeciwieństwie do Tiffany, nie umiała zadowolić się cząstką,
pragnęła całego człowieka. Mimo że z tego powodu przeżywała
udrękę.
– Ojej! – Spojrzała na zegarek i zrobiła wystraszoną minę. –
Coś mi się przypomniało i muszę wrócić do sklepu. –
Uśmiechnęła się przepraszająco. – Miło mi, że się spotkaliśmy.
– Naprawdę musisz iść?
– Tak.
Wiedziała, że on nie zdaje sobie sprawy z tego, co ich rozstanie
znaczy. Nie podejrzewał, że niedługo odejdzie definitywnie i
daleko. Ciekawa była, czy jej decyzja choć trochę go zasmuci.
– Do zobaczenia.
– Do widzenia.
Zawróciła i starała się iść równym, pewnym krokiem. Nie
chciała sprawiać wrażenia, że ucieka, a przecież uciekała przed
nim. Mimo palącej ciekawości nie odwróciła się, by zobaczyć, czy
on nadal stoi. Podejrzewała jednak, że patrzy w ślad za nią.
Gdy weszła do sklepu, Joyce wyjrzała z zaplecza.
– Myślałam, że to klient. Co to, nie dali ci ani jednego kartonu?
– Nie doszłam do nich, bo... postanowiłam zadzwonić i
poprosić, żeby przywieźli.
Wyrzucała sobie, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy.
Żałowała, że natknęła się na McAllistera i na nowo ożyły uczucia
z nim związane. Bez spotkania łatwiej byłoby go zapomnieć.
Była zadowolona, że niebawem wyjedzie do Rockfield i miała
nadzieję, że w domu, wśród rodziny, prędzej o nim zapomni.
– Pani Sutton!
Sekretarka odstawiła jogurt brzoskwiniowy, bez pośpiechu
wstała, poprawiła fryzurę i poszła do gabinetu szefa.
– Słucham? McAllister stał przy oknie.
– Proszę podejść bliżej. Niech pani spojrzy. – Wskazał ręką. –
Co tu się zmieniło?
Sekretarka popatrzyła uważnie w prawo i w lewo. Według niej
ulica wyglądała jak zawsze. Samochody jechały z przeciętną
prędkością, ludzie szli normalnie, światła na skrzyżowaniu
działały bez zarzutu.
– Nie widzę nic szczególnego. O co panu chodzi?
– Tam! – Niecierpliwie postukał ołówkiem w szybę. – Sklep
naprzeciwko...
– Ten, w którym pracuje moja znajoma?
– Tak. Wystawa jest pusta.
– Rzeczywiście. – W jej głosie brzmiał niepokój, ponieważ
przełożony nie lubił tracić czasu na drobiazgi. – Tak, nic tam nie
ma. Przepraszam, czy mogę odejść? Właśnie zaczęłam...
– Niedługo maj i Dzień Matki, a tam pusto... – Mówił jakby do
siebie. – Bardzo dziwne.
– Dziwi się pan, że pani Redford nie umieściła stosownej
dekoracji, jak zwykle o tej porze?
– No właśnie – rzekł poirytowany. – Zawsze po jednej
dekoracji pojawia się następna z innej okazji. Przez cały okrągły
rok, od Bożego Narodzenia do Bożego Narodzenia, kiedy te ich
migające światła doprowadzają mnie do szału. Więc czemu teraz
nic nie ma?
– Bo pani Redford likwiduje sklep.
Zapadła martwa cisza. McAllister przez chwilę wpatrywał się
w sekretarkę oniemiały, z niedowierzaniem, a potem warknął ze
złością:
– Likwiduje?
– Tak. I wraca do Rockfield. – Pani Sutton zniżyła głos. –
Mogę panu zdradzić, że do wszystkiego straciła serce i moja
znajoma bardzo się o nią niepokoi.
Kiwając smutno głową, wróciła do siebie. Straciła apetyt na
lunch i nie miała ochoty nawet na ulubiony jogurt. Darzyła
Stephanie sympatią, więc było jej przykro, że młoda kobieta jest
nieszczęśliwa. Ani Joyce, ani ona nie zdołały jej pomóc.
Spróbowały raz, gdy zerwała z Gouldem. Zaprosiły ją i
McAllistera na ślub Giny i sądziły, że McAllister się zakocha.
Powinien był zrozumieć, że ma do czynienia z wartościową
kobietą. Niestety, zmarnował szansę i dopiero teraz przejawiał
większe zainteresowanie losem Stephanie. Teraz, gdy było za
późno. Stanowczo za późno.
Ach, ci mężczyźni!
Dwudziestego ósmego kwietnia, od samego rana, Stephanie
sprawdzała faktury. Nagle w drzwiach stanął McAllister.
Niebywałe! Wiedziała, że ma przykre wspomnienia z
dzieciństwa, więc podejrzewała, że przyjście do sklepu z
zabawkami nie było dla niego przyjemne. Ciekawe, co go skłoniło
do tego, aby się przemóc.
– Dzień dobry – powiedziała drżącym głosem.
– Dzień dobry, Stephanie.
Był w granatowym golfie i spłowiałych dżinsach, ale i w takim
stroju wyglądał jak marzenie.
– Proszę. – Podał jej ładnie opakowany przedmiot. – To dla
ciebie.
– Ooo! Co to?
– Prezent na pamiątkę z Bostonu.
To znaczyło, że słyszał o jej decyzji i przyszedł się pożegnać.
Trochę przykro jej się zrobiło, że nie zamierza namawiać jej do
pozostania. Widocznie była mu dość obojętna. Powoli odwinęła
kolorowy papier i zobaczyła poszukiwaną książkę Jamesa Westa.
– Dziękuję – szepnęła wzruszona.
Zapewne długo musiał chodzić po księgarniach, zanim znalazł
egzemplarz z wyczerpanego nakładu.
– Mam nadzieję, że nie masz?
– Nie. Chciałam wypożyczyć z biblioteki, ale ostatnio jestem
strasznie zagoniona. Bardzo się cieszę, że będę miała ją na
własność.
– Miło mi. – Rozejrzał się. – A więc naprawdę likwidujesz
sklep. Nie będę krył, że bardzo zaskoczyła mnie wiadomość o
przenosinach.
– Nie chciałam likwidować, ale... zostałam do tego... zmuszona.
Tony nie chce przedłużyć umowy, która jest do końca kwietnia. –
Uśmiechnęła się gorzko. – Kiedyś powiedziałeś, że wiesz, jak on
działa. Czy o takich posunięciach mówiłeś?
– Mniej więcej, ale nawet jak na niego jest to skandaliczne
postępowanie. Paskudnie się zemścił.
– To więcej niż zemsta. Próbował szantażu i dał mi
niedwuznacznie do zrozumienia, że przedłuży umowę, jeśli... do
niego... wrócę.
McAllister szpetnie zaklął i zapytał półgłosem:
– Zrobiłabyś to?
– Nigdy! Zresztą teraz widzę, że nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło. Wracam do Rockfield, bo życie mi pokazuje, że
tam jest moje miejsce. Jestem prowincjuszką i nie powinnam
szukać szczęścia w dużym mieście.
– Bzdura. Udowodniłaś, że i tu sobie poradzisz. Posłuchaj,
znam sporo ludzi... Jeśli chcesz, popytam i za dwa, trzy dni na
pewno znajdę ci miejsce lepsze od tego... Może nie w najbliższej
okolicy, ale też w dogodnym punkcie.
– Bardzo dziękuję. Jestem ci zobowiązana za chęć przyjścia mi
z pomocą, ale już się zdecydowałam. – Wystraszyła się, że pod
wpływem jego troski i uprzejmości straci panowanie nad sobą,
więc pospiesznie dodała: – Wymówienie przyszło w samą porę.
– Gould będzie zadowolony, że wyrzucił cię z miasta. Nie
dawaj mu satysfakcji.
– On ma niewiele wspólnego z moją ostateczną decyzją.
– To dyskusyjne, ale przyjmijmy, że jest, jak mówisz. Tak czy
owak, sądzę, że będzie ci źle w Rockfield. Steph, zaufaj mi i
porozmawiajmy spokojnie. – Niecierpliwym gestem przygładził
włosy. – Umówmy się na kolację...
– Przykro mi, ale...
Patrzyła na niego ogromnymi oczami w bladej twarzy. Zdawało
mu się, że nigdy nie wyglądała tak pięknie, delikatnie i
bezbronnie.
– To mnie powinno być przykro.
– Dlaczego?
– Bo chciałem skłonić cię do zrobienia czegoś wbrew woli.
– Moja odmowa wcale nie znaczy, ze nie chcę iść z tobą na
kolację.
– Nie mówiłem o kolacji. – Oczy mu pociemniały. –
Mówiłem... Przepraszam, że namawiam cię, żebyś została. To
egoizm z mojej strony, ale... będzie mi ciebie brak.
– Nie powinieneś mówić mi takich rzeczy. – Pobladła jeszcze
bardziej. – Kolacja... czy pozostanie tutaj... nie mogę tego zrobić.
Najlepiej, jeśli wyjadę. Wiesz, że nie jesteś mi obojętny, więc
bezpieczniej, żebym bardziej się nie angażowała. W tych
warunkach...
– W jakich?
– Dobrze wiesz, o czym mówię. – Zadrżał jej głos. – Nie ma
sensu ciągnąć...
– Czego?
– Tego, co jest między nami.
– Naszego związku?
– Nie. – Roześmiała się niewesoło. – Przecież nie jesteśmy
związani. W tym celu ludzie muszą sobie ufać. Muszą się
otworzyć, wyjawić tajemnice, jeśli je mają, oddać się w...
– Panno Redford, ja o pani wiem sporo – rzekł, siląc się na
żartobliwy ton.
Doceniła jego próbę potraktowania sprawy z przymrużeniem
oka, lecz nie miała zamiaru pozwolić, aby skrył się za tarczą
humoru.
– A ja o tobie tyle co nic. Wiem, że byłeś żonaty, ale
powiedziałeś mi o tym jakby pod przymusem. Wiem też, że twoja
żona w chwili śmierci była w ciąży, ale tego nie usłyszałam od
ciebie. Ja opowiadałam ci o mojej rodzinie, a ty milczałeś o
swojej. Wiesz, że uwielbiam Boże Narodzenie. Uznaję, że masz
prawo nie lubić świąt, ale dobrze byłoby, gdybyś wytłumaczył
swą niechęć. Powiedziałeś, że powtórnie się nie ożenisz, ale też
nie podałeś żadnego argumentu. Według mnie związek między
nami jest niemożliwy. Jesteśmy w ślepej uliczce...
Urwała, ponieważ weszła Joyce.
– O, przepraszam. Nie wiedziałam, że...
– Nie szkodzi. Skończyłaś?
– Tak. Dzień dobry panu. Ładną mamy pogodę, prawda? Steph,
idę coś zjeść i będę za pół godziny.
Stephanie zwróciła się do McAllistera:
– Wybacz, ale pojutrze muszę się stąd usunąć i mam jeszcze
dużo...
– Chcesz dowiedzieć się czegoś o mojej żonie? – zapytał
nieprzyjemnie ostrym tonem. – Dobrze. Pobraliśmy się, bo...
– Proszę cię, nie musisz...
– Była w ciąży – ciągnął uparcie. – Spotykaliśmy się od ponad
roku, ale bez zobowiązań. Ashley była zdolną projektantką mody,
miała przed sobą wspaniałą przyszłość, zależało jej na zrobieniu
kariery. Mnie to odpowiadało, bo nie szukałem żony.
Pilnowaliśmy się, ale coś poszło nie tak. Ashley sądziła, że to z
powodu osłabienia po grypie. Byliśmy wstrząśnięci, gdy okazało
się, że będziemy mieli dziecko. Nigdy nie planowaliśmy
małżeństwa, ale zdecydowaliśmy się pobrać ze względu na jej
matkę.
– O, dlaczego?
– Pani Cabot przekroczyła siedemdziesiątkę i po dwóch
zawałach była bardzo słaba. Poza tym oczywiście należała do...
starej szkoły i... nie chcieliśmy ranić jej uczuć.
– Czy to znaczy, że nie łączyła was miłość?
– Szanowaliśmy się, bardzo – odparł po namyśle. – Ale
zostawialiśmy sobie dużo swobody. Bardzo się lubiliśmy,
naprawdę, ale miłość? – Pokręcił głową. – Na pewno nie łączyło
nas głębokie uczucie, zresztą jestem przekonany, że Ashley nie
była kobietą, która chciałaby całym sercem i duszą do kogoś
należeć. Spalała się w pracy i sama była jak płomień. Czasami
zastanawiałem się, czy nie chce zwolnić ze strachu, że wtedy
płomień zgaśnie i ukażą się cienie. Była dzieckiem słońca, więc
nie lubiła cieni.
– Czy byliście sobie bliscy?
– Tak bliscy, jak to możliwe, gdy jedno boi się cieni, a drugie
żyje w mroku.
Jego samego zaskoczyło, że się zwierza. Nie pojmował, jak
Stephanie sprawiła, że skłoniła go do najbardziej osobistych
wyznań. Poczuł ból przeszywający serce, gdy opadły go
wspomnienia z dzieciństwa. Z wczesnego dzieciństwa, kiedy jego
dusza pogrążyła się w mroku, jaki odtąd bez przerwy ją spowijał.
Stephanie, na której twarzy malowało się współczucie,
postąpiła krok ku niemu. Odsunął się i podszedł do okna.
Odwrócił się plecami, a zaciśnięte pięści wsunął do kieszeni.
Mimo to podeszła do niego.
– Twój obraz – zaczęła łagodnie, lecz niepewnie – ten z orłem i
posępną doliną. Kiedy go namalowałeś?
– Pięć lat temu.
Czyli po stracie żony i dziecka. Nic więc dziwnego, że obraz
był taki ponury.
– Gdy byłam u ciebie, powiedziałeś, że zbudowałeś dom ze
względu na widok i idealne warunki do malowania... ale nie masz
pracowni.
– Bo jest niepotrzebna. – Odwrócił się gwałtownie. – Już nie
maluję.
Chciała powiedzieć, że szkoda takiego talentu, ale ugryzła się
w język. Czuła, że nie pora, by coś takiego mówić.
Zapadło kłopotliwe milczenie, które po chwili przerwał, cicho
pytając:
– Czy mogłabyś zamknąć sklep i iść na krótki spacer?
– Dobrze – odparła z wahaniem. – Ale naprawdę krótki, bo
tonę w robocie po uszy.
Po ulewie w parku było mokro, więc szli alejką między
ławkami, na których siedzieli staruszkowie, matki z dziećmi,
młodzi ludzie. Stephanie czuła, że McAllister chce powiedzieć coś
bardzo ważnego, więc cierpliwie czekała, aż się odezwie.
– Tamtego roku – zaczął opanowanym głosem – wybrałem się
do Vermont w połowie grudnia. Skończyłem pracę nad dużym
projektem, więc potrzebowałem trochę odpoczynku. Ashley była
szalenie zajęta i nie mogła sobie pozwolić na wyjazd razem ze
mną, ale obiecała, że przyjedzie w Wigilię i razem spędzimy
święta.
Przystanęła i spojrzała na niego oczami okrągłymi ze
zdumienia.
– Zamierzałeś obchodzić Boże Narodzenie?
– Tak, chciałem spróbować. – Wziął ją za rękę i poszli dalej. –
Czułem się dziwnie... Wiadomość, że będę ojcem wstrząsnęła mną
i trochę zmieniła... Stopniowo ogarnęło mnie przejmujące i miłe
uczucie oczekiwania. Za moją sprawą poczęło się nowe życie,
miałem zostać ojcem! Coraz częściej rozmyślałem o tym, jak nam
będzie z dzieckiem...
Urwał wzruszony, więc prędko powiedziała:
– Nie musisz mówić, jeśli to zbyt...
– Ashley zadzwoniła dwudziestego trzeciego, późnym
wieczorem. Sądząc po głosie, była niezwykle przejęta i... chyba
szczęśliwa. Powiedziała, że czuje pierwsze ruchy dziecka i nie
może się doczekać spotkania ze mną. Ruchy były wyczuwalne
przez skórę i chciała, żebym sam się przekonał. Zrozumiałam, że i
jej stosunek do ciąży zmienił się diametralnie.
Zamilkł wzruszony, ale po chwili mówił dalej:
– Dość długo rozmawialiśmy, to była nasza jedyna rozmowa
naprawdę od serca. Powiedziałem jej, ile dla mnie znaczy i
życzyłem szczęśliwej podróży. Prognoza pogody była bardzo
dobra, wszystkie drogi przejezdne, więc nie martwiłem się. Tym
bardziej że Ashley świetnie prowadziła. – Znowu umilkł. –
Niestety, nie dojechała... Jacyś młodociani ukradli samochód i
zaczęli szaleć po okolicznych drogach, aż stracili panowanie nad
kierownicą. Zderzyli się z ciężarówką, za którą jechała moja
żona... Rozbiło się osiem samochodów.
– O, mój Boże! – Stephanie położyła rękę na sercu. –
Pamiętam, że czytałam o tej kraksie. Zginęło wiele osób.
– Dziesięcioro dorosłych i nie narodzone dziecko. Wiadomość
o śmierci córki dobiła teściową i biedaczka zmarła w szpitalu
kilkanaście godzin po otrzymaniu tragicznej wiadomości. Czyli w
pierwszy dzień świąt.
Stephanie wbiła sobie paznokcie w dłonie, aby opanować się i
nie objąć go współczującym gestem.
– Czy... twoja rodzina... krewni wsparli cię w tych ciężkich
chwilach?
Stał pod światło, więc miał twarz w cieniu, ale dostrzegła
wyraz jego oczu i mróz przeszedł jej po krzyżu.
– Ja nikogo nie mam. Matka zmarła na raka, gdy miałem trzy
latka, a ojciec, były bokser, interesował się wyłącznie alkoholem.
Zresztą wtedy i on już nie żył. Nie zapomnę go! Nigdy! –
Skrzywił usta w gorzkim grymasie. – To jeszcze nie wszystko.
Chciałaś, żebym się otworzył przed tobą, więc nie przerywaj.
Interesował cię mój dom rodzinny, prawda? Mieliśmy nędzną
chałupkę w biednej dzielnicy Seattle. Moje pierwsze wspomnienie
z dzieciństwa jest takie: ojciec bije matkę, która krzyczy
przeraźliwie. Po jej śmierci pastwił się nade mną, więc moje
dzieciństwo...
Stephanie miała oczy pełne łez.
– Panno Redford, czy tyle wystarczy? Takich rzeczy nie
opowiada się kobiecie, z którą człowiek chce się związać.
Szczególnie, jeśli ta kobieta ma zżytą i serdeczną rodzinę, jakich
mało.
Zamknęła oczy, aby nie widzieć bólu na jego twarzy.
Dowiedziała się, dlaczego unikał Bożego Narodzenia i nie będzie
mogła wymagać, aby podzielał jej radość w okresie świątecznym.
Jemu Boże Narodzenie kojarzyło się z nieszczęściem i śmiercią.
Wiedziała, że mogliby iść przez życie razem, gdyby
zrezygnowała z części swych marzeń, ale na razie nie była w
stanie rozstać się z najpiękniejszymi, a te dotyczyły tradycji
związanej z Bożym Narodzeniem. Poza tym, on proponował
jedynie romans, czyli coś nietrwałego, co nie wiadomo, jak i kiedy
się skończy.
Nie wyobrażała sobie takiego życia. Potrzebowała do szczęścia
rodziny, stałości, pewności. Nigdy nie przeżywała tak wielkiej
rozterki.
– Chcę, żebyś jedno wiedziała i zapamiętała. Otworzyła oczy.
Na jej długich rzęsach widniały łzy.
– Nigdy nikomu tego nie mówiłem.
– Nawet żonie? Chyba wiedziała, że nie lubisz Bożego
Narodzenia?
– Tak, ale nie znała powodów.
– Nie powiedziałeś jej?
– Nie. Dopiero tobie się zwierzyłem.
– Chciałabym...
– Co takiego?
– Żałuję, że nie posiadam mocy zmieniania ludzi i losu. –
Otarła łzy, których się nie wstydziła. – Chciałabym, żebyśmy
byli... inni.
Ujął ją twarz w dłonie i zbolałym wzrokiem przyjrzał się jej – z
bliska, jak gdyby chciał ją na zawsze zachować w pamięci.
– Życzenia spełniają się tylko w bajkach – rzekł głosem, w
którym brzmiała tragiczna nuta. – Chyba zaczynasz rozumieć, że
związek z drugim człowiekiem nie zależy od otwarcia się. To nie
takie proste. Tajemnice, których nikomu nie chcemy zdradzić,
sprawiają, że jesteśmy właśnie tacy, a nie inni. Wyjawienie ich
niczego nie zmieni, więc moje zwierzenia niestety nas też nie
zmienią.
Przytulił ją mocno, a potem odsunął stanowczym gestem.
– Do widzenia, Stephanie. Życzę ci dużo szczęścia.
Odszedł, nie oglądając się za siebie.
Zdawała sobie sprawę, że postępuje tak dla jej dobra. Jednym
zdecydowanym cięciem przeciął węzeł gordyjski, ale przy tym
niewyobrażalnie zranił jej serce.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W ostatnią kwietniową noc temperatura mocno spadła i pogoda
nieoczekiwanie się zmieniła. Rano za oknem było szaro i smutno,
jak w sercu McAllistera.
Obudził się rozbity, ponieważ późno się położył i długo
przewracał z boku na bok. Gdy wreszcie sen go zmorzył,
przyśniło mu się, że coś go dusi jedwabnym sznurem. Widział, jak
wokół serca owijają się jedwabiste loki, które lada chwila mogą
odciąć dopływ krwi. Delikatne usta, prowokując do pocałunku,
dręczyły tak długo, aż doprowadziły go do łez. Zbudził się
zapłakany i odetchnął z ulgą, że to był tylko sen.
Ostatnio ani za dnia, ani w nocy, nie mógł oderwać myśli od
Stephanie. Z żalem wspominał jej promienną radość życia, która
nagle przepadła. Zdawał sobie sprawę, ze sam po części jest
sprawcą jej przygnębienia, gdyż nie był jej obojętny. Wiedział
jednak, ze ona ma zasady i nie zgodzi się na romans, który
zaproponował, ponieważ uważał, że nie jest w stanie związać się z
nikim na stałe. Na jego nieszczęście Stephanie pragnęła więcej:
ślubu, domu, dzieci, a przede wszystkim męża, który z nią i
dziećmi będzie obchodził każde święta.
Teoretycznie był gotów zrobić bardzo dużo, aby znowu ujrzeć
w jej oczach blask, jaki je rozświetlił, gdy zobaczyła dom
rodzinny w Rockfield. Niestety to, czego pragnęła, akurat było
jedyną rzeczą, jakiej nie zdołałby jej dać.
Zrobiło mu się duszno, więc prędko wstał od stołu. Gdy
otworzył okno, kuchnię wypełniło świeże i chłodne powietrze,
niosące zapowiedź śniegu.
Przed wyjściem do pracy, Janey skreśliła kilka słów do
przyjaciółki:
Steph, zapowiadano śnieg, więc ubierz się ciepło.
Całuję, Janey.
Wiadomość jeszcze bardziej przygnębiła Stephanie. Śnieg
podczas przeprowadzki byłby ukoronowaniem wszystkich
nieszczęść, jakie ostatnio na nią spadły.
Usiadła, łokcie oparła na stole, a głowę na splecionych dłoniach
i pogrążyła się w niewesołych rozmyślaniach. Tym razem wcale
nie cieszyła się, że pojedzie w rodzinne strony i bez entuzjazmu
myślała o spotkaniu z najbliższymi. Wiedziała, że pożegnanie z
Bostonem nie będzie łatwe, a najboleśniej odczuje brak Janey,
prawdziwej i serdecznej przyjaciółki, na którą mogła liczyć w
każdej sytuacji. Beztroska Janey zawsze była gotowa służyć
pomocą lub radą.
Pani Sutton podeszła do regału, ale odwróciła się i rzekła
półgłosem:
– Przed sklepem pani Stephanie stoi wóz do przeprowadzek.
Przed południem mają skończyć wynoszenie rzeczy, a potem
zabiorą się do...
– Proszę teczkę firmy Belleuve – ostro przerwał McAllister. –
Przedstawiciel ma być dziś czy jutro?
– Dzisiaj – odparła spokojnie.
Przyzwyczaiła się do oschłości szefa, więc jego groźny ton
bynajmniej jej nie peszył. Tym bardziej że miała ważne zadanie
do wykonania. Poprzedniego wieczoru spotkała się z Joyce i
zgodnie ustaliły, ze nadszedł ostatni moment, aby zrobić coś dla
nieszczęśliwych przełożonych. Postanowiły jeszcze raz ingerować
i za wszelką cenę doprowadzić do spotkania Stephanie i
McAllistera.
Wyjęła żądaną teczkę i podała szefowi, któremu dziwnie
płonęły oczy.
– Pani Stephanie jest bardzo sympatyczna i bez niej będzie
smutno. Chociaż pan pewno się cieszy z wyprowadzki. Nie
podobała się panu nazwa sklepu, a światła i dekoracje grały na
nerwach. Te na Boże Narodzenie irytowały pana najbardziej,
prawda? Teraz będzie pan zadowolony, a jej chyba też będzie
lepiej w rodzinnym mieście. – Za plecami zacisnęła kciuki. –
Podobno chce wyjść za mąż i mieć dzieci, a w Rockfield czeka
wierny adorator. Młody, przystojny, bogaty. Według mojej
znajomej...
McAllister zrobił się purpurowy i gwałtownie odsunął fotel.
– Pani Sutton, muszę przywołać panią do porządku!
Zagalopowała się pani! To jest miejsce pracy, a nie... biuro
matrymonialne.
– Co też pan... – powiedziała bynajmniej nie speszona. – Jakie
biuro matrymonialne? Przecież wszyscy od dawna wiedzą, że jest
pan jak najdalszy od myśli o małżeństwie.
Wyszła bardzo zadowolona z efektu, cicho zamknęła drzwi i
przysiadła na poręczy fotela. Podniosła słuchawkę, wykręciła
numer i patrząc na drzwi do gabinetu szefa, szepnęła:
– Joyce, możesz rozmawiać? Dobrze. Pamiętasz, co
ustaliłyśmy? Zrób wszystko, żeby pani Stephanie nie poszła do
domu, bo moim zdaniem to kwestia minut. – Uśmiechnęła się na
wspomnienie twarzy szefa. – Jestem pewna, że dał się złapać.
Teraz twoja kolej. Działaj ostrożnie, ale stanowczo. Nie ustępuj.
Stephanie wyprostowała się, zmęczonym gestem odgarnęła
włosy i popatrzyła na czystą podłogę.
– Skończone, możemy zamykać.
Joyce akurat wyrzucała śmieci do pojemnika i zanim
odpowiedziała, zadzwonił telefon.
– Ja odbiorę – zawołała. – Ty wylej wodę.
Wylała wodę, umyła ręce, poczesała się i wróciła z zaplecza, a
Joyce nadal rozmawiała. Była przekonana, że zadzwonił klient,
lecz gdy usłyszała wymówione szeptem nazwisko McAllistera,
chrząknęła głośno. Joyce obejrzała się i zaczerwieniła. Speszona
odwróciła wzrok, jeszcze przez chwilę słuchała, a potem
powiedziała:
– Dobrze, Marjorie. Przedzwonię.
Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się jakoś sztucznie.
Stephanie za nic nie przyznałaby się, że zżerają ciekawość i
chciałaby wiedzieć, dlaczego rozmowa dotyczyła McAllistera.
– No, możemy już iść – rzekła nienaturalnie ożywionym tonem.
– Nic tu po nas...
– Ale i nic nie goni, bo wcześniej uporałyśmy się ze
sprzątaniem. Proponuję, żebyśmy wypiły pożegnalną kawę.
Zostało jeszcze pół termosu, szkoda wylać. – Joyce spojrzała na
zegarek. – Zresztą, jeśli teraz wyjdziesz, będziesz musiała co
najmniej dwadzieścia minut stać na przystanku, a jest piekielnie
zimno.
– Hmm, może masz rację. Wypijmy więc tę naszą ostatnią
kawę.
Poszły na zaplecze i Joyce napełniła filiżanki.
– Dziękuję. – Po wypiciu kilku łyków zapytała dość obojętnie:
– Jak się miewa pani Sutton?
– Nieszczególnie. Ostatnio jest dość markotna.
– Dlaczego? Niepokoi się o Ginę?
– Nie, Giną dobrze znosi ciążę. Ale szef zrobił się nie do
wytrzymania, coraz trudniej z nim pracować, więc myśli o
zmianie posady. Jest w rozterce, bo przecież wiadomo, ze w jej
wieku trudno znaleźć dobrą pracę.
– Zawsze mówiłaś...
– Że jest zachwycona. Tak było, zanim...
– Zanim co?
– Nim się zakochał.
– On? – Głos Stephanie zmatowiał. – Niemożliwie. Ten
człowiek nigdy nie pozwoli sobie na taką słabość.
– Nie będę się sprzeczać, tylko powtarzam, co Marjorie mówi.
Ona chyba trochę zna mężczyzn, bo ma sześciu braci. Twierdzi,
że dzięki nim nauczyła się bezbłędnie rozpoznawać pierwsze
symptomy zakochania. A z pana McAllistera zrobił się straszny
mruk. Jest teraz marudny, nieuprzejmy, wybucha z byle powodu
albo i bez. Biedna Marjorie, nie zazdroszczę jej.
– To na pewno chwilowe. Czy poradziłaś przyjaciółce, żeby nie
podejmowała żadnych pochopnych decyzji? Czasem trzeba
zrozumieć przełożonego, sama wiesz... Każdy ma swoje złe dni i
humory, nawet mężczyźni.
Odwróciła głowę, ponieważ podejrzewała, że Joyce i pani
Sutton są przekonane, iż McAllister zakochał się w niej.
Tymczasem ona dobrze wiedziała, że to nie jest miłość, lecz
zwykłe pożądanie. A człowiek, który nie może dostać tego, czego
pragnie, rzadko bywa w pogodnym nastroju.
Pani Sutton zdjęła prześcieradło i odsłoniła oparte o ścianę
życzenia Wesołych Świąt Bożego Narodzenia, które wieczorem
przyniosły ze sklepu. Joyce miała dużo skrupułów i niechętnie się
na to zgodziła.
– Nie powinnyśmy nic zabierać bez pytania – próbowała
oponować.
– Cel uświęca środki, a poza tym jutro oddamy.
– Czy twój szef rano nie zapyta, co przykryłaś?
– Założę się, że wcale nie zauważy, bo on u mnie nic nie widzi.
A jak twoja przemiła szefowa? Nie spostrzeże braku jednego
pudła?
– Jest tak nieszczęśliwa, że nie zauważyłaby, gdyby i połowa
zginęła.
Obie miały rację, ponieważ ani Stephanie, ani McAllister
niczego nie zauważyli.
Czując niespokojne bicie serca, Marjorie Sutton nasłuchiwała
nerwowych kroków w drugim pokoju; wiedziała, że szef walczy z
sobą. Spojrzała na zegarek i uznała, że czas działać, więc wyjęła
magnetofon i włożyła taśmę. Najpierw popłynęła cicha melodia.
Usiadła więc przy biurku, nastawiła muzykę na cały regulator i
podniecona wlepiła wzrok w drzwi.
– Teraz naprawdę trzeba się zbierać. – Stephanie wyrzuciła
plastikowy kubek do kosza. – Ty chyba też jesteś gotowa?
Joyce nie odpowiedziała, ponieważ akurat wyszła do pustego
sklepu, gdzie jej kroki odbijały się głuchym echem. Nagle
zawołała podniecona:
– Stephanie! Chodź, ale prędko! Wyobraź sobie, że sypie śnieg!
Już mieliśmy ciepłą wiosnę, a tu znowu zima. Dziwne, co?
– Kwiecień plecień... Przyroda jest kapryśna. – W chwili gdy
weszła do sklepu, usłyszała kolędę. – Skąd to słychać? Chyba nie
od nas, bo ty swój magnetofon zabrałaś już do domu, prawda?
Melodia dobiegała z zewnątrz, więc zaintrygowana Stephanie
wyszła na ulicę. O tej porze zwykle panował duży ruch, lecz teraz
wszyscy zwolnili, zasłuchani w niebywałą o tej porze muzykę.
Pod jej wpływem Stephanie oczami wyobraźni ujrzała swe
następne Boże Narodzenie. Była w Rockfield, wśród ukochanej
rodziny, ale w sercu nie miała ani krzty radości i czuła się bardzo
nieszczęśliwa.
Dopiero widząc Boże Narodzenie bez McAllistera,
uświadomiła sobie, jak bardzo go kocha. Wystraszyła się, że bez
niego nigdy nie będzie szczęśliwa. Bardzo kochała rodziców i całą
rodzinę, lecz tylko Damian mógł dać jej wszystko, czego pragnęła.
Zdała sobie sprawę, że nadszedł czas, gdy trzeba podjąć
najważniejszą decyzję w życiu. Nareszcie była gotowa podjąć
ryzyko. I przyjąć to, co los przyniesie.
Przede wszystkim zaś dojrzała do tego, aby przyjąć McAllistera
na jego warunkach, nie zważając na ograniczenia.
Postanowiła zadowolić się tym, co mógł jej ofiarować, chociaż
pierwotnie, głównie ze względu na wspólne dobro, żądała więcej.
Bezwiednie spojrzała na budynek po drugiej stronie ulicy i
zdawało się jej, że śni. W oknach na drugim piętrze, u
McAllistera, migały czerwone i zielone światełka i kolorowy
napis: Wesołych Świąt...
Zdumiona patrzyła na własną dekorację świąteczną.
– Coś podobnego – zawołała Joyce. – Nie do wiary!
– Co to ma znaczyć? – spytała Stephanie.
– Myślę, ze pan McAllister chce w ten sposób coś ci
powiedzieć.
– Ale co?
– Nie wiem. Idź i zapytaj.
McAllister był przekonany, że już nic nie można zrobić dla
Stephanie. Wielkimi krokami przemierzał gabinet i był tak
zamyślony, że prawie nie słyszał muzyki. Bardzo pragnął
uszczęśliwić Stephanie, chciałby przywrócić jej radość życia, lecz
wątpił, czy jest to możliwe. Nie wierzył słowom sekretarki.
Pani Sutton zupełnie go zaskoczyła. Nie podejrzewał jej o to, że
ośmieli się podstępnie ingerować w jego sprawy. Zirytowany
muzyką poszedł powiedzieć, aby ją wyłączyła i na progu stanął
jak wryty. Pod ścianą zobaczył szyld sklepu z zabawkami i
życzenia, które w grudniu zatruwały mu życie. Pomyślał, że
widocznie nie ma przed nimi ucieczki, nawet w kwietniu.
Długo stał zamieniony w słup soli, walcząc z uczuciami, które
nim miotały. Dużo go kosztowało, aby opanować się,
przynajmniej zewnętrznie.
Pani Sutton, która wiedziała, co się z nim dzieje, powiedziała
spokojnie:
– Jeśli natychmiast pan nie zadziała, utraci pan Stephanie na
zawsze. I potem będzie gorzko żałował do końca życia.
– Co mam robić?
Poradziła, jak powinien postąpić i o dziwo zgodził się, chociaż
nie wierzył, aby to było możliwe. Nawet gdyby Stephanie
rzeczywiście do niego przyszła.
Zamyślony wrócił do gabinetu. Bał się, że Stephanie dojrzy
pustkę w jego sercu. Wielką pustkę. Nie znał przecież
prawdziwego Bożego Narodzenia i nawet nie bardzo orientował
się, co te święta oznaczają. Oczywiście wiedział, że tradycyjnie
jest choinka, prezenty, rodzinne spotkania, ale czuł, ze za tym
kryje się coś więcej. Znacznie więcej, a tymczasem on nie miał o
tym pojęcia. Stephanie przyjdzie i zobaczy tylko pusty gest, a
wtedy wszystko skończy się raz na zawsze.
Podszedł do okna i niewidzącym wzrokiem patrzył na wystawę.
Nagle usłyszał za plecami:
– Damian.
Zamknął oczy i poprosił Boga, aby wszystko ułożyło się
dobrze. Wątpił, czy Stephanie wybaczy, że ją zwiódł
nieoczekiwanym sentymentalnym gestem. Powoli odwrócił się i
spojrzał na nią. Była lekko potargana, zarumieniona i patrzyła na
niego rozświetlonymi oczami.
– Gdy spojrzałam w twoje okna, zdawało mi się, że śnię. I
pomyślałam...
– Że ja się zmieniłem – dokończył cicho. – Chcę być z tobą
szczery... – Uważał, że szaleństwem jest mówić jej, jaki jest i
zaprzepaścić szansę zdobycia ukochanej, a mimo to wyznał: –
Przykro mi, nie zmieniłem się. Widzisz, Zamierzałem obiecać, że
będę z tobą obchodzić wszystkie święta, co roku, do końca życia.
Z jednej strony bałem się, że to by było oszustwo, a z drugiej
świadomość, że jesteś nieszczęśliwa, była nie do zniesienia. Więc
pomyślałem, że jeśli w mojej mocy jest sprawić, że będziesz miała
oczy jak gwiazdy... Stephanie topniało serce. Chciała rzucić się
Damianowi w ramiona i całować go do utraty tchu, ale ponieważ
jeszcze było to niemożliwe, powiedziała cicho:
– Zastanowiłam się nad twoją propozycją i chciałabym z niej
skorzystać.
– Co? Jaką?
– Powiedziałeś, że możesz pomóc mi znaleźć odpowiedni lokal.
Jeśli to nadal aktualne...
– Oczywiście, ale...
– Postanowiłam tu zostać, bo polubiłam Boston. Może masz
rację, że wszędzie sobie poradzę. – Opanowała się, by nie zadrżał
jej głos. – Poza tym mam tu jeszcze pewną nie załatwioną sprawę.
– O?
– Szkolenie... Trzeba cię trochę podkształcić. – Przechyliła
głowę i uśmiechnęła się filuternie. – Kto to widział, żeby
przypominać o Bożym Narodzeniu w kwietniu? Jesteś
niecierpliwy, w gorącej wodzie kąpany...
– Czemu?
– Do wszystkiego dochodzi się powoli, nikt nie umie
wszystkiego od razu. Na szczęście grudzień jest daleko, więc przy
dobrych chęciach zdążysz się nauczyć, jak należy obchodzić
święta.
Drgnęła mu grdyka i na ten widok ogarnęło ją współczucie.
Wiedziała, że same słowa Boże Narodzenie przygnębiają go,
ponieważ łączą się z nimi bardzo przykre wspomnienia. Lecz
nawet najgorsze wspomnienia z czasem bledną, szczególnie gdy
człowiek ma nowe, radosne i piękne.
Zdawała sobie sprawę, że nie może mu tego powiedzieć, więc
ciągnęła lekkim tonem:
– Poprowadzimy szkolenie począwszy od dekoracji
noworocznych przez walentynkowe, wielkanocne, na Dzień Matki
i tak dalej. Decydujesz się?
Oboje wiedzieli, że najpierw musi rozprawić się z przeszłością i
poradzić sobie z tragicznymi wspomnieniami. Wtedy będzie
innym człowiekiem i będą szczęśliwi.
Stephanie cierpliwie czekała na odpowiedź.
– Nie jestem pewien – rzekł, podchodząc do niej – czy stać
mnie na to, żeby spędzić na przykład Dzień Matki z rodziną
Redfordów. – Przygarnął ją do piersi. – Twoja rodzina jest
idealna, a czasem trudno wytrzymać z ludźmi bez skazy. –
Przysunął usta do jej ucha. – Ty też jesteś ideałem...
– Ależ skąd. – Mocno przytuliła się do niego. – Wszyscy mamy
wady. Ciocia Prue na przyjęciach trochę za dużo popija i z
każdym flirtuje, wujek Herb jest nudny jak flaki z olejem, ojciec
zawsze i wszędzie się spóźnia, a mama skandalicznie rozpieszcza
wnuczęta. Babcie od łat są skłócone, chociaż same już nie
pamiętają, o co im poszło. Wystarczy?
– Nadal twierdzę, że to idealna rodzina.
Pocałował ją w usta delikatnie, potem mocniej, wreszcie
namiętnie. Stephanie, która nie znała takich pocałunków, poddała
się im z rozkoszą, a gdy uniósł głowę, szepnęła:
– Och, Damianie...
– Nareszcie doczekałem się, że mówisz mi po imieniu.
Patrząc mu w oczy rozmarzonym wzrokiem, powiedziała:
– Masz piękne imię. Bardzo mi się podoba. Czy coś znaczy?
– Tak. Ten, kto oswaja.
– Chcesz mnie oswoić?
Zamiast odpowiedzieć, znowu ją pocałował. Gdy odsunął się,
by złapać oddech, szepnęła:
– Popełniłeś jeden błąd.
– Jaki?
– Twierdziłeś, że wyjawienie sekretu niczego nie zmienia, ale
gdy dowiedziałam się o tym, jakie miałeś dzieciństwo,
zrozumiałam, dlaczego jesteś taki, jaki jesteś.
– Czyli?
– Wychowywałeś się bez miłości. Na pewno matka cię kochała,
ale za wcześnie umarła, żebyś pamiętał. A ojciec... Jako dziecko
musiałeś być bardzo spragniony miłości. Sądzę, że próbowałeś
okazać uczucie ojcu, ale cię odtrącił. Wydaje mi się, że teraz nie
chcesz wyznać miłości ze strachu, że znowu zostaniesz odtrącony.
– A gdybym odważył się i wyznał, to co? – zapytał z jakąś
bolesną nutą w głosie.
Nie miała pojęcia, jak mu trudno, ponieważ wyrosła w
atmosferze miłości i dla niej mówienie o uczuciach było tak
naturalne jak oddychanie.
– Spróbuj, a się przekonasz. – Leciutko musnęła palcem jego
usta. – Ale bez pytania nie ma odpowiedzi. Więc jak, zapytasz?
Wziął ją za rękę, podprowadził do wysokiego stołka i posadził,
a sam przyklęknął na kolano.
– Stephanie... kocham cię... całym sercem. Czy... czy zostaniesz
moją żoną?
Z jej oczu popłynęły łzy szczęścia. Nie mogła wykrztusić ani
słowa i jedynie się uśmiechała.
Gdy wstał i wziął ją w objęcia, oczy błyszczały mu jak nigdy.
– Cudzie natury! Najdroższa! Musisz się zgodzić. Zginę, jeśli
mnie odrzucisz. Powiedz tak.
– Tak, mój ukochany. Oczywiście, że wyjdę za ciebie. –
Wspięła się na palce i lekko pocałowała go w usta. – Kiedy się
pobierzemy?
Namiętnie oddał pocałunek, a potem rzekł półżartem:
– Ty też jesteś w gorącej wodzie kąpana. Kiedy chcesz wyjść
za mnie?
– W czerwcu. Zawsze marzyłam o tym, żeby brać ślub w
czerwcu. Błagam, zgódź się.
– Hm, właściwie wolałbym sierpień...
– Nie drażnij mnie!
– Trochę nie zaszkodzi, byle drażnić umiejętnie. – Pocałował ją
gorąco. – Jeśli moja ukochana uparła się na ślub w czerwcu,
pobierzemy się w czerwcu. Jestem na twoje rozkazy.
– Za tydzień pojedziemy do Rockfield, dobrze? Chcę cię
przedstawić rodzicom. I trzeba jak najprędzej wszystko omówić,
zaplanować, bo nie mamy za dużo czasu. Ale musi się udać. Wuj
Peter jest pastorem, a zatem wiadomo, kto nas zwiąże stułą.
Ciocia Prue prowadzi sklep ze strojami dla nowożeńców, więc
suknia załatwiona. Chyba dostanę coś ładnego po zniżonej cenie...
Jason należy do miejscowej orkiestry młodzieżowej i całkiem
nieźle gra, czyli muzyka też zapewniona.
– A kto ma odpowiedni lokal? Babcie?
– Jakbyś zgadł.
– No, to wpadłem z kretesem. Wszystko zostanie w rodzinie.
Sami swoi... Czy miesiąc miodowy też możesz załatwić po
znajomości?
– Oczywiście. Nie wiem, czy lubisz las, ale wuj Herb ma
domek nad jeziorem, gdzie...
– W każdej chwili każdy może wpaść. Nie, aniele, stokrotne
dzięki. Wszystko inne zrobię po twojej myśli, ale o tym, gdzie
spędzimy miodowy miesiąc, ja zadecyduję. Pan młody też ma coś
do powiedzenia. Uprzedzam, że wywiozę cię za siódmą górę i
siódmą rzekę, z dala od rodziny. I będę kochał do szaleństwa
dzień i noc.
– Dobrze – szepnęła spłoniona. – Będzie, jak chcesz...
– Dlaczego się zarumieniłaś? – Przyjrzał się jej uważnie i
pokręcił głową z niedowierzaniem. – Czyżbyś z Gouldem
nigdy... ?
– Nie.
Przytulił ją i chłodną dłonią delikatnie pogładził rozpalony
policzek.
– Los naprawdę się do mnie uśmiechnął i zesłał prawdziwy
skarb. Nie mogę uwierzyć w tyle szczęścia. Czy wiesz, jak bardzo
cię kocham?
– Wiem, ale powtórz jeszcze raz. – Uśmiechnęła się
promiennie. – Możesz powtarzać bez końca, bo nigdy nie będę
miała dość słuchania tych słów.