Mindy
JenkinsiJake’owiJenkinsowi
(oby
posłużyłotojakoostatecznyargument,żemamnajładniejszestopywrodzinie)
rażące
(przym.)
:
Kiedy
stojęobokciebiewłazience,atywychodzisz,niezakręcającpastydozębów.
(Słownikkochanków)
I.Gdzie
siępodziewadobro?
J
esteśmy
na
parkingu Stadionu Dodgersów, a Ryan jak zwykle zapomniał, gdzie zostawiliśmy
samochód.Wkółkopowtarzam,żewsektorzeC,aleonminiewierzy.
–
Nie
– upiera się po raz dziesiąty. – Dokładnie pamiętam, że jak przyjechaliśmy, to skręciłem w
prawo,aniewlewo.
Ciemno
choć oko wykol, dróżkę przed nami oświetlają tylko latarnie w kształcie wielkich piłek
bejsbolowych.Kiedyparkowaliśmy,spojrzałamnaoznakowanie.
–
To
źle pamiętasz – mówię cierpkim, poirytowanym tonem. Zbyt długo już tu jesteśmy, a ja nie
znoszęstadionowegochaosu.Choćtyledobrze,żejestciepłaletnianoc,alejużpodziesiątejiztrybun
wylewająsiękibice,amyprzedzieramysięprzezmorzebłękitno-białychklubowychkoszulek.Itojużod
dwudziestuminut.
–
Dobrze
pamiętam–odcinasię,ruszającprzedsiebieinawetniezadajesobietrudu,żebysięzamną
obejrzeć,gdymówi.–Totymaszkiepskąpamięć,nieja.
–
Ach, rozumiem
– cedzę z drwiną. – Tylko dlatego, że zgubiłam dziś rano klucze, od razu jestem
idiotką?
Odwraca
się i patrzy na mnie, a ja wykorzystuję ten moment, żeby spróbować go dogonić. Parking
jeststromy,pagórkowaty.Niedajęrady.
–Jasne,Lauren,dokładnie
tak
powiedziałem.Żejesteśidiotką.
–Owszem,powiedziałeś.Powiedziałeś,że
wiesz,co
mówisz,znaczy,żejaniewiem.
–
Lepiej
pomóżmiznaleźćtencholernysamochód,żebyśmymogliwreszciepojechaćdodomu.
Nie
odpowiadam.Poprostuidęzanim,gdyoddalasięcorazbardziejodsektoraC.Dlaczegochce
jechaćdodomu,pozostajedlamniezagadką.Wdomuniebędzielepiej.Odmiesięcyniejest.
Zatacza
rozległe koło po wzniesieniach i obniżeniach parkingu Stadionu Dodgersów. Ja za nim.
Czekamwrazznimnaprzejściachdlapieszych,znowuruszamwjegotempie.Milczymy.Myślęotym,że
miałabymstrasznąochotęnaniegonawrzeszczeć.Myślęotym,żewczorajwieczoremteżmiałamochotę
naniegonawrzeszczeć.Myślęotym,żepewnieijutrobędęmiałaochotęnaniegonawrzeszczeć.Założę
się,żeonmyśliotymsamym.Mimotoatmosferamiędzynamijestdoskonalenieruchoma,niezakłócona
ani jedną z naszych myśli. Jakże często w ostatnich czasach nasze wieczory i weekendy to jedno
nieustającenapięcie,któremukreskładziewyłącznie„pa”albo„dobranoc”.
Pierwsza
fala ludzi się przewaliła i teraz znacznie łatwiej się zorientować, gdzie jesteśmy i gdzie
zaparkowaliśmy.
–
Jest
– mówi Ryan, nie fatygując się, by mnie lepiej oświecić i wskazać palcem. Idę za jego
wzrokiem.Jest.Naszamałaczarnahonda.
Dokładnie
w
sektorzeC.
Uśmiechamsię
do
niego.Niejesttomiłyuśmiech.
On
teżsiędomnieuśmiecha.Jegouśmiechteżniejestmiły.
Jedenaście
i
półrokutemu
B
yło
to
w połowie drugiego roku studiów. Na pierwszym roku byłam dość samotna. Uniwersytet
KalifornijskiwLosAngelesokazałsięnietakprzyjazny,jaksobiewyobrażałam,starającsięoprzyjęcie.
Trudno mi było poznawać nowych ludzi. Często jeździłam na weekend do domu, żeby się zobaczyć z
rodziną. Właściwie to głównie żeby się zobaczyć z młodszą siostrą, Rachel. Mama i mały braciszek,
Charlie, byli na drugim miejscu. To z Rachel mówiłam o wszystkim. To Rachel mi brakowało, kiedy
siedziałam sama przy stołówkowym obiedzie, a siedziałam sama przy stołówkowym obiedzie częściej,
niżmiałabymochotęprzyznać.
W
wiekulatdziewiętnastubyłamowielebardziejnieśmiała,niżgdymającsiedemnaście,kończyłam
liceum jako jedna z najlepszych w klasie, a ręka bolała mnie od podpisywania niezliczonych ksiąg
pamiątkowych. Przez pierwszy rok studiów mama wciąż mnie pytała, czy nie mam ochoty zmienić
kierunku. Mówiła, że nieźle byłoby rozejrzeć się za czymś innym, ale ja nie chciałam. Lubiłam moje
zajęcia. „Po prostu jeszcze nie złapałam rytmu” – odpowiadałam za każdym razem. „Ale złapię.
Zobaczysz”.
Zaczęłam
go
łapać, kiedy podjęłam pracę w dziale pocztowym. Wieczorami było nas przeważnie
dwoje czy troje i wtedy rozkwitałam. Dobrze sobie radziłam w małych grupach. Kiedy nie musiałam
walczyćoto,żebymniesłyszano,błyszczałam.Poparumiesiącachpracynazmianyznałamjużmnóstwo
ludzi.Niektórychnaprawdępolubiłam.Aniektórzyznichnaprawdępolubilimnie.Kiedyrozjechaliśmy
siętegorokunaferieświąteczne,zradościąmyślałam,żewstyczniuznowusięzobaczymy.Brakowało
mimoichprzyjaciół.
Kiedy
wznowionozajęcia,okazałosię,żemamnowygrafikiżeodbywająsięonewparubudynkach,
gdzie nigdy dotąd nie byłam. Ponieważ zaliczyłam już większość przedmiotów ogólnych, zaczęłam
chodzić na zajęcia z psychologii. I gdziekolwiek w ramach tego nowego grafiku poszłam, wszędzie
wpadałamnategosamegochłopaka.Klubfitness,księgarnia,windywgmachuFranzaHalla.
Był
wysoki
i barczysty. Miał silne ramiona z wyraźnie zaznaczonymi bicepsami, ledwie
mieszczącymi się w rękawach koszuli. Był jasnym szatynem, a policzki i szczękę często pokrywała mu
szczecinakrótkiegozarostu.Zawszesięuśmiechałizawszezkimśrozmawiał.Nawetgdyszedłsam,miał
wyglądczłowieka,którymadospełnieniajakąśmisję.
Kiedyśmysię
wreszcie
dosiebieodezwali,stałamwkolejcedostołówki.MiałamnasobieszaryT-
shirt,którynosiłampoprzedniegodnia,ikiedyspostrzegłamgowkolejce,wydałomisię,żetozauważył.
Przy
wejściu podał do sprawdzenia swój identyfikator, po czym zostawił kolegów i wdał się w
rozmowęzchłopakiemobsługującymczytnik.Kiedyznalazłamsięzprzodukolejki,przerwałrozmowęi
spojrzałnamnie.
–Śledzisz
mnie
czyco?–powiedział,patrzącmizuśmiechemwoczy.
Z
miejscasięspeszyłamichybatozauważył.
–Sorry,głupiżart.
Po
prostuwciążcięostatniospotykam.–Wzięłamzpowrotemidentyfikator,aon
dodał:–Mogęiśćztobą?
–
Tak
– odparłam. Miałam się spotkać ze znajomymi z działu pocztowego, ale i tak ich jeszcze nie
było.Afacetbyłniezły.Wystarczyło,żebyzawrócićmiwgłowie.Byłniezły.
–
Gdzie
idziemy?–spytał.–Którakolejka?
–
Do
grilla.Toznaczy,jeślimaszzamiarstanąćwkolejcerazemzemną.
–
Super.Mam
strasznąochotęnahamburgerazcebuląiserem.
–
W
takimraziedogrilla.
Stanęliśmy
w
kolejce.Przezchwilębyłocicho,aleonbardzostarałsiępodtrzymaćrozmowę.
–
Nazywam
się Ryan – oznajmił, wyciągając rękę. Ujęłam ją. Uścisk był mocny. Miałam dziwne
wrażenie,żegdybyniechciałgozakończyć,nicbymnatoniemogłaporadzić.Taksilnabyłajegodłoń.
–
Lauren
–powiedziałam.Puścił.
Wydał
mi
sięopanowany,rezolutnyiczarusiowaty,itakibył,dopewnegostopnia.Alewmiaręjak
rozmawialiśmy,zacząłsiętroszkęjąkać,jakbyniepewny,czymówito,cotrzeba.Tenprzystojniak,który
wydawałsięowielebardziejpewnysiebie,niżjakiedykolwiekmogłabymmarzyć,okazałsięcałkiem
ludzki. Był po prostu człowiekiem atrakcyjnym, zabawnym i na tyle dobrze się czującym we własnej
skórze,żesprawiałwrażenie,jakbyrozumiałświatlepiejniżinni.Aletakniebyło.Byłdokładnietaki
jakja.Itonaglesprawiło,żejastałamsiętakajakonwznaczniewiększymstopniu,niżzdawałamsobie
sprawę.Isięzdenerwowałam.Wbrzuchuzatrzepotałymimotylki.Spociłymisiędłonie.
–
No
dobra, możesz się przyznać – zaczęłam, siląc się na dowcip. – Tak naprawdę to ty mnie
śledzisz.
–Przyznajęsię–odparł,
po
czymszybkozmieniłwersję.–Nie!Oczywiścieżenie.Alezauważyłaś
to,prawda?Takjakbynaglezaczęłociębyćwszędziepełno.
–
To
ciebie nagle zaczęło być wszędzie pełno – powiedziałam, przesuwając się wraz z kolejką do
przodu.–Japoprostubywamtam,gdziezawsze.
–
Chcesz
powiedzieć:tam,gdziejabywamzawsze.
–Może
po
prostułączynaskosmicznawięź–zadrwiłam.–Albomamypodobnygrafik.Pierwszyraz
zobaczyłam cię chyba na quadzie. A ja tam wtedy zabijałam czas pomiędzy wprowadzeniem do
psychologiiastatystyką.WięcchybamusiałeśwybraćzajęcianaKampusiePołudniowymmniejwięcej
wtymsamymczasie,zgadzasię?
–Niechcącyujawniłaś
mi
dwierzeczy,Lauren–zauważyłRyanzuśmiechem.
–Tak?
–
A
jakże. Mniej ważna to to, że wiem teraz, że twój główny kierunek to psychologia. I znam dwa
zajęcia,naktórechodzisz.Gdybymcięśledził,byłabytożyłazłota.
–
Jasne
–skinęłamgłową.–Chociażgdybyśbyłporządnymprześladowcą,tojużbyśotymwiedział.
–
Tak
czysiak,prześladowcatoprześladowca.
Wreszcie
przyszła nasza kolej, ale Ryan zdawał się bardziej interesować mną niż tym, że czas coś
zamówić.Odwróciłamnamomentgłowęibłyskawiczniezłożyłamzamówienie.
–Poproszę
grillowany
ser.
–
A
dlapana?–zwróciłasiękucharkadoRyana.
–
Hamburger
zseremicebulą,podwójnyser–rzucił,nachylającsię,iprzyokazjibezwiedniemusnął
rękawemmojeramię.Poczułamleciutkieuderzenieprądu.
–
A
tadrugarzecz?–spytałam.
–
Hm?
–Znowunamniespojrzał,najwyraźniejjużmyślamigdzieindziej.
–Powiedziałeś,żeujawniłam
dwie
rzeczy.
–A!–Uśmiechnąłsię,przysuwająctacę
do
mojejnakontuarze.–Mówiłaś,żezauważyłaśmniena
dziedzińcuprzedWydziałemNaukPrzyrodniczych.
–
Zgadza
się.
–
Ale
jacięwtedyniewidziałem.
–
No
toco?–Niebyłodlamniejasne,ocomuchodzi.
–
Czyli
że,technicznierzeczbiorąc,tyzauważyłaśmniepierwsza.
Uśmiechnęłamsię.
–Trafiony,zatopiony.
Kucharka
podałamimójgrillowanyser,aRyanowijegohamburgera.Wzięliśmytaceiruszyliśmydo
automatuzwodąsodową.
–
A
więc,skorototyjesteśprześladowczynią,tochybabędzieszchciałazajakiśczasmnieodpytać.
–
Co
takiego?–spytałam,napółwszoku,napółupokorzona.
– Posłuchaj – powiedział, ignorując mnie. – Mogę być
bardzo
cierpliwy. Wiem, że musisz zebrać
odwagę,musiszwymyślićjakiśsposób,żebydomniezagadać,musiszsiępostarać,żebytowyglądałona
przypadkowe.
–
Aha
–odparłam.Sięgnęłamposzklankęiwsunęłamjąpodautomatdolodu.Automatzawarczałi
wypuściłraptemtrzymizernekostki.Ryanpodszedłiwalnąłgopięściąwbok.Doszklankisypnęłasię
lawinalodowychkostek.Podziękowałammu.
–
Nie
masprawy.Toco?–ciągnął.–Możepoczekamdojutra,naprzykładdoszóstejwieczorem?
Spotkamy się w holu auli Hendricka. Zabiorę cię na burgera i może na jakieś lody? Pogadamy. A ty
będzieszmogłamnieodpytać.
Uśmiechnęłamsię
do
niego.
–
Tylko
takbędziesprawiedliwie–powiedział.–Totyzauważyłaśmniepierwsza.
Miałmasęwdzięku.
I
wiedziałotym.
–
Okej
– odparłam. – Ale mam pytanie: w tamtej kolejce… – wskazałam chłopaka obsługującego
czytnik – o czym z nim rozmawiałeś? – Byłam pewna, że znam odpowiedź, i chciałam usłyszeć, jak to
mówi.
–
Z
tymfacetemodczytnika?–spytałzuśmiechemRyan,wiedząc,żegoprzyłapałam.
–
No.Po
prostuciekawajestem,cotobyło.
Ryan
spojrzałmiprostowoczy.
–Powiedziałem
do
niego: udawaj, że ze sobą rozmawiamy. Muszę poczekać, dopóki nie podejdzie
tamtadziewczynawszarympodkoszulku.
Prąd, który przeszedł
mnie
parę chwil temu, teraz spalił mnie żywym ogniem. Rozświetlił mnie.
Spłynąłażdokoniuszkówpalcówurąkinóg.
–
Czyli
aulaHendricka,jutrooszóstej–odparłam,potwierdzając,żeprzyjdę.Myślęjednak,żeoboje
wiedzieliśmy,żeniemogęsiędoczekaćtejchwili.Życiebymdała,żeby„tam”i„wtedy”zmieniłosięw
„tu”i„teraz”.
–
Nie
spóźnijsię–rzekłzuśmiechemiodszedłwswojąstronę.
Postawiłam szklankę
z
wodą na tacy i niedbale ruszyłam do stolika. Usiadłam sama, jeszcze
niegotowanaspotkaniezeznajomymi.Mójuśmiechbyłzbytszeroki,zbytwyrazisty,zbytpromienny.
W
holuauliHendrickabyłamzapięćszósta.
Kręciłam się
przez
parę minut tu i tam, usiłując nie pokazywać po sobie, że nie mogę się wprost
doczekaćczyjegośprzyjścia.
To
byłarandka.Prawdziwarandka.Niejakwtedy,gdyjakiśchłopakzapraszacię,żebyśposzłaznim
i jego znajomymi na piątkową imprezę, bo słyszał, że ktoś urządza. Nie jak wtedy, kiedy w liceum
chłopak,którypodobałcisięodósmejklasy,wkońcuciępocałował.
To
byłarandka.
O
czym ja z nim będę rozmawiać? Prawie go nie znam! A jak będę miała nieświeży oddech albo
powiemcośgłupiego?Ajaktuszmisięrozmażeiprzezcaływieczór,niewiedzącotym,będęwyglądała
jakszoppracz?
W
paniceusiłowałamsięprzejrzećwszybie,alezaledwiemisiętoudało,doholuwszedłRyan.
–Ożeż–powiedział
na
mójwidok.
I
w tej chwili przestałam się martwić, że może jestem w jakiś sposób niedoskonała. Nie
przejmowałam się moimi guzowatymi dłońmi czy zbyt cienkimi wargami. Zamiast tego pomyślałam o
blasku moich ciemnych włosów i o szarawym odcieniu niebieskich oczu. Pomyślałam o moich długich
nogach, bo zobaczyłam, że powędrował ku nim wzrok Ryana. Jak to dobrze, że zdecydowałam się je
wyeksponować,wkładająckrótkączarnądzianinowąsukienkęibluzęnazamek!
–Wyglądasz
super
–ciągnął.–Chybacisięnaprawdępodobam.
Roześmiałam się,
a
on się uśmiechnął. Miał na sobie dżinsy i podkoszulek, plus polar z nazwą
uniwersytetu:UCLA.
–
A
tychybasięnaprawdębardzostarałeś,żebyniepokazać,żejacisiępodobam–powiedziałam.
Uśmiechnął się
do
mnie i był to inny uśmiech niż poprzednio. Nie uśmiechał się, żeby mnie
oczarować.Toonbyłmnąoczarowany.
Dobrze
byłotopoczuć.Naprawdędobrze.
Przy
burgerach opowiadaliśmy sobie o tym, skąd pochodzimy i co chcemy w życiu robić.
Rozmawialiśmy o zajęciach. Okazało się, że w zeszłym roku mieliśmy na zajęciach z retoryki tego
samegowykładowcę.
–
Profesor
Hunt!–powiedziałRyanniemalznostalgiąwgłosie.
–
Nie
mówmioprofesorzeHuncie!–zawołałam.Niktnielubiłtegostarca.Byłrównieinteresujący
jakkartonowepudło.
–
A
co jest nie tak z gościem, żeby go nie lubić? Jest sympatyczny. Uprzejmy. To jeden z niewielu
przedmiotów,zktóregomiałemAwtamtymsemestrze!
Co
za ironia. Retoryka była jedynym przedmiotem, z którego miałam w tamtym semestrze B. Ale
wydawałomisiętozbytokropne,żebytoujawnić.
–
Dla
mnietojedenznajgorszychprzedmiotów–powiedziałam.–Publicznezabieraniegłosuniejest
moją mocną stroną. Lepsza jestem w badaniach terenowych, dokumentacji, testach wielokrotnego
wyboru.Niejestemzbytdobrawsprawachoralnych.
Spojrzałam
na
niego i poczułam, że zapłonęły mi policzki. Co za niezręczne zdanie! Na pierwszej
randcezchłopakiem,któregoprawienieznałam!Zlękłamsię,żezemniezadrwi.Aleniezadrwił.Udał,
żeniczegoniezauważył.
– Wyglądasz
na
dziewczynę, która ma wyłącznie A – powiedział. Co za ulga… Jakoś potrafił
zapanowaćnadtąchwiląniezręcznościiobrócićjąnamojąkorzyść.
Znowu
sięzaczerwieniłam.Tymrazemzinnegopowodu.
–
No,idzie
midośćmożliwie–odparłam.–Alejestempodwrażeniem,żetyzretorykidostałeśA.
Naprawdęniełatwojezdobyć.
Ryan
wzruszyłramionami.
–
Chyba
poprostunależędotych,którzypotrafiąpubliczniezabieraćgłos.Wsensie,żeniebojęsię
tłumu.Mogęprzemawiaćwsalipełnejludziiwnajmniejszymstopniumnietoniepeszy.Torozmowaw
czteryoczyjestdlamnietrudna.
Zdałam
sobie
sprawę, że przechylam głowę na bok, co było fizycznym wskaźnikiem mojego
zaskoczenia.
–
Nie
wyglądasznafaceta,którydenerwowałbysięwdowolnejsytuacji.Bezwzględunato,ilejest
przytymosób.
Dokończył
swojego
burgeraisięuśmiechnął.
–
Nie
dajsięzwieśćpozoromnonszalancji–powiedział.–Wiem,żejestemprzystojnyjakdiabliiw
życiunieznałaśtakuroczegofacetajakja,aletowłaśniejestpowód,dlaktóregotakdługoniepotrafiłem
sięzdobyćnato,żebydociebiezagadać.
Ten
facet…Tenfacet,którywydawałsiętakimluzakiem…JAmusiępodobałam!JAgopeszyłam!
Nie
wiem,czyjestuczucieporównywalneztym,coczujesz,odkrywając,żeonieśmielaszkogoś,kto
cięonieśmiela.
Człowiekrobisięwtedyodważny.Pewnysiebie.Wydajemusię,żeniemanaświecietakiejrzeczy,
którejbyniepotrafił.
Przechyliłam się nad stołem i go pocałowałam. Pocałowałam go przy ludziach, w burgerowni,
niechcącyzanurzającrękawbluzywpojemnikuzketchupem.Niewycelowałamnajlepiej,swojądrogą.
Nie trafiłam dokładnie w same usta. Tak jakby troszeczkę z boku. I jasne było, że go zaskoczyłam, bo
zamarłidopieropochwilirozluźniłsięiwłączyłdopocałunku.Smakowałsłono.
Kiedy się cofnęłam, dotarło do mnie, co zrobiłam. Nigdy dotąd nikogo nie pocałowałam! Zawsze
chłopakcałowałmniepierwszy.Idopierowtedywłączałamsiędopocałunku.
Ryanspojrzałnamniezmieszany.
–Myślałem,żetojapowinienemtozrobić.
Poczułam się potwornie upokorzona. O czymś takim czytywałam jako dziewczątko w rubryce
„Kłopotliwemomenty”w„YMMagazine”.
–Wiem…Przepraszam!Samaniewiem,jakmogłam…
–Co?–Wyraźniebyłwszoku.–Ależnieprzepraszaj!Tobyłachybanajwspanialszachwilawmoim
życiu.
Zmimowolnymuśmiechempodniosłamnaniegowzrok.
– Wszystkie dziewczyny powinny tak całować – powiedział. – Wszystkie dziewczyny powinny być
dokładnietakiejakty.
W drodze powrotnej wciąż na nowo wciągał mnie we framugi drzwi i załomy murów, żeby się
całować. Im bliżej byliśmy mojego pokoju, tym dłuższe stawały się pocałunki. Wreszcie, przed samym
wejściemdobudynku,pocałunekzdawałsiętrwaćwieki.Dotegoczasuzdążyłosięjużochłodzić,słońce
dawnozaszłoparęgodzintemu.Zimnomibyłowgołenogi.Nieczułamjednaknic,tylkojegoręcena
moim ciele, jego usta na moich ustach. Nie byłam w stanie myśleć o niczym, tylko o jego dłoniach na
moimkarku,ojegozapachu:świeżoupranejbieliznyipiżma.
Kiedy przyszła pora, by zrobić kolejny krok albo się pożegnać, oderwałam się od niego,
pozostawiającjednakdłońwjegodłoni.Widziałampojegooczach,żeczekał,żezaproszęgodomojego
pokoju.Aleniezaprosiłam.
–Zobaczymysięjutro?–spytałam.
–Jasne.
–Wstąpiszpomnieranoipójdziemyrazemnaśniadanie?
–Jasne.
–Tocześć–powiedziałamipocałowałamgowpoliczek.
Wysunęłam dłoń z jego dłoni, odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Miałam straszną ochotę się
zatrzymaćipowiedzieć,żebyposzedłzemną.Wciążchciałamgodotykać,słyszećjegogłos,czekać,co
terazpowie.Alesięniezatrzymałam.Szłamdalej.
Wiedziałam,żewpadłamtotalnie,pouszy.Wiedziałam,żeoddammusięcała,żeobnażęprzednim
duszę,żepozwolę,żebyzłamałmiserce,jeślitakwłaśnieułożąsięsprawy.
Wtakimrazieniemasięcośpieszyć,powiedziałamsobie,wchodzącdopustejwindy.
W pokoju od razu zadzwoniłam do Rachel. Musiałam jej o wszystkim opowiedzieć. Jaki jest
przystojny, jaki jest miły. Co mówił, jak na mnie patrzył. Musiałam powierzyć to komuś, kto zrozumie,
jakietowszystkobyłopodniecające.
IRachelrozumiała.Wszystko.
– To kiedy masz zamiar pójść z nim do łóżka? Oto jest pytanie. Bo wygląda na to, że było między
wami dosyć gorąco – zauważyła. – Wiesz co, a może powinnaś wyznaczyć sobie jakiś termin? Na
przykład,żedopieropotyluatylutygodniachczydniach,czymiesiącach.–Roześmiałasię.–Czylatach,
jeślitakzechcesztorozegrać.
Powiedziałam,żepoczekam,ażtosięstaniewsposóbnaturalny.
–Fatalnypomysł–odparła.–Powinnaśmiećjakiśplan.Ajeśliprześpiszsięznimzawcześniealbo
zapóźno?
Aledlamnienieistniałożadnezawcześnieczyzapóźno.ByłamtakapewnaRyana,siebie,żekażde
posunięciewydawałosięwłaściwe.Takjakbymjużwtedypotrafiłaprzewidzieć,żejestnamrazemtak
dobrze,żeniezdołamytegozepsuć,choćbyśmynawetpróbowali.
Itozarazemwprawiałomniewradosnepodniecenieizsyłałogłębokispokój.
Kiedy to się stało, byliśmy u Ryana w pokoju. Jego współlokator wyjechał na weekend. Nie
powiedzieliśmysobiedotąd,żesiękochamy,alebyłooczywiste,żetak.
Upajałomnie,żetakdobrzerozumiemojeciało.Niemusiałammumówić,czegopragnę.Wiedział.
Wiedział,jakmniecałować.Wiedział,gdziekłaśćręce,gdziedotykać,jakdotykać.
Nigdy dotąd nie rozumiałam, o co chodzi z tą fizyczną miłością. Wydawało się to głupie i trochę
śmieszne.Alewtedyzrozumiałam.Chodzinietylkooporuszaniesię.Chodzioto,żesercenabrzmiewaci
uczuciem.Żeoddechstajesięgorącyjakogień.Żemózgsięwyłącza,awładzęprzejmujeserce.
Nie obchodziło mnie nic poza jego ciałem pod moimi dłońmi, jego zapachem, jego smakiem.
Chciałamgowięcejiwięcej.
Późniejleżeliśmyoboksiebie,obnażeniibezbronni,alebynajmniejtaksięnieczuliśmy.Ryanwziął
mniezarękę.
–Jestemgotówcicośpowiedzieć,aleniechcę,żebyśpomyślała,żetozpowodutego,cosięprzed
chwiląstało.
Wiedziałam,comanamyśli.Obojewiedzieliśmy.
–Topowiedzpóźniej–odparłam.
Mojaodpowiedźchybagorozczarowała,więcdodałam:
–Jaktopowiesz,japowiemtosamo.
Uśmiechnąłsięiprzezdłuższąchwilęmilczał.Myślałam,żezasnął.Pochwilijednaksięodezwał:
–Tobyłodobre,prawda?
Odwróciłamsiędoniego.
–O,tak.
–Nie–odparł.–Toniebyłodobre,tobyło…fantastyczne.Kiedyśpowinniśmysiępobrać.
Pomyślałam o moich dziadkach, jedynej parze małżeńskiej, jaką znałam. Pomyślałam o tym, jak
babciakroiładziadkowijedzenie,kiedybyłjużzbytsłaby,żebypokroićsamemu.
–Jasne–powiedziałam.–Kiedyś.
Mieliśmypodziewiętnaścielat.
Jedenaścielattemu
N
a wakacje Ryan pojechał do domu, do Kansas. Codziennie ze sobą rozmawialiśmy.
Wymienialiśmy mejle z szybkością karabinu maszynowego, nie mogąc się doczekać na odpowiedź.
Siadywałam na łóżku, czekając, aż wróci z praktyki i zadzwoni. Wkrótce po raz pierwszy go
odwiedziłam i poznałam jego rodziców i siostrę. Chyba się polubiliśmy. Przez ten tydzień, który tam
spędziłam,spijaliśmysobiezustkażdesłowo,aRyanconoczakradałsiędopokojugościnnego,gdzie
mnieulokowano.Kiedyodwiózłmnienalotniskoiodprowadziłażdobramkiochrony,miałamwrażenie,
żektośwyrywamisercezpiersi.Jakjagozostawię?Jakwsiądędosamolotu,byodleciećtakdalekood
drugiejpołówkimojejduszy?
Próbowałam to wytłumaczyć Rachel, która po pierwszym roku na Kalifornijskim Uniwersytecie
Stanowym też przyjechała na lato do domu. Opowiadałam jej, jak strasznie za nim tęsknię.
Przywoływałamgowrozmowienawetwtedy,kiedyrozmawiałyśmyzupełnieoczyminnym.Wgłowie
miałamtylkojedno.NatemiłosneaktystrzelisteRachelprzeważnieodpowiadała:„Tocudownie.Cieszę
siętwoimszczęściem”,poczymudawała,żewymiotuje.
MójbratCharlieskończyłwłaśniewtedyczternaścielatipowakacjachmiałiśćdoszkołyśredniej,
toteżniechciałmiećnicwspólnegozRachelczyzemną.Nawetnieudawał,żesłuchatego,comiałam
tegolatadopowiedzenia.Ledwieotwierałamusta,wkładałsłuchawkialbowłączałtelewizję.
Po paru tygodniach od mojej wizyty Ryan uparł się, że teraz on mnie odwiedzi. Nie liczyło się, że
biletysą drogie aniże sam jeszczenie zarabia. Powiedział, żeto bez znaczenia.Musi mnie zobaczyć i
już.
Czekałam na niego na lotnisku LAX. Patrzyłam, jak wraz z resztą pasażerów zjeżdża ruchomymi
schodami,jakwpatrujesięwtłum,szukającmojejtwarzy.Zarejestrowałammoment,gdynamójwidok
na jego twarzy pojawiła się ogromna ulga. I dostrzegłam w tej chwili, jak bardzo jestem kochana.
Potrafiłamrozpoznaćtewszystkieuczucia,boijaczułamtosamowobecniego.
Rzuciłsiękumnie,upuściłtorbę,porwałmniewobjęcia,uniósłiokręcił,tulącdosiebietakmocno,
jaknigdydotąd.Parętygodnitemu,żegnającsięznim,byłamtotalniezdruzgotana;terazrówniewielka
byłamojaradość.
Postawiłmnienaziemi,chwyciłmojątwarzwdłonieizacząłcałować.Kiedywkońcuotworzyłam
oczy,zobaczyłam,żeobserwujenasstarszakobietazdziećmi.Przypadkiemuchwyciłamjejwzrok,aona
uśmiechnęłasiędomnieidyskretnieodwróciłaspojrzenie.Wyrazjejtwarzymówiłjasno,żebyłakiedyś
mną.
Wtymmomenciedołączyładonasmojarodzina,którejudałosięwreszciezaparkować.Upieralisię,
żeteżprzyjadą,chybatrochędlatego,żejasnebyło,żetegoniechcę.
Ryanotarłspoconądłońotyłdżinsówiwyciągnąłrękędomatki.
– Dzień dobry, pani Spencer – powiedział. – Cieszę się, że znowu panią widzę. – Już raz się
przelotniespotkali,kiedymamaprzyjechałamipomócwwyprowadzcezakademika.
–Mówiłamci,Ryan,żebyśmówiłmiLeslie–zaśmiałasięmama.
RyanskinąłgłowąizwróciłsiędoRacheliCharliego.
–Rachel,Charlie,miłowaspoznać.Słyszałemowasdużodobrychrzeczy.
–Właściwietowolimy,żebyzwracaćsiędonasperpanipannaSpencer–odparłCharlie.
Ryanpostanowiłpotraktowaćgoserio.
– Proszę mi wybaczyć, panie Spencer. Mój błąd. Panno Spencer – zwrócił się do Rachel, unosząc
nieistniejącykapeluszizginającsięwukłonie,poczymuścisnąłdłońCharliego.
Ibyćmożedlatego,żektośpotraktowałgopoważnie,Charlieuznałzawłaściwesięrozjaśnić.
–Dobra,wporządku.MożeszmimówićCharles.
–MożeszmumówićCharlie–wtrąciłaRachel.
Ruszyliśmywszyscypoodbiórbagażu.IchoćCharliemubardzozależało,żebynampopsućzabawę,
niemogłamniezauważyć,żeprzezcałądrogędodomuszeptałcośRyanowinaucho.
Dziewięćipółrokutemu
N
aostatnimrokupostanowiliśmyzRyanem,żepodczasprzerwywiosennejzostaniemyobojewLos
Angeles. W ostatniej chwili jednak mamie wpadły w oko loty do Cabo San Lucas i postanowiła się
szarpnąć.Itakotocałanaszapiątka,mama,Rachel,Charlie,Ryanijaznaleźliśmysięwsamolociedo
Meksyku.
Dziwne, ale to chyba Charlie najbardziej się podniecał tym pomysłem. Kiedy zajęliśmy miejsca,
mama, Ryan i ja po jednej stronie przejścia, a Rachel i Charlie z jakimś dziwnym łysym facetem po
drugiej, Charlie bez przerwy przypominał mamie, że granica wieku w przypadku picia alkoholu to
osiemnaścielat.
–Fajnie,kochanie–odparła.–Coniezmieniafaktu,żenaraziemaszszesnaście.
– Ale tam to będzie mniej nielegalne – powiedział, zapinając pas. W przejściach pojawiły się
stewardesy.–JaksięupijęwMeksyku,tobędziemniejnielegalneniżtutaj.
–Noniewiem,czynielegalnośćjeststopniowalna–zauważyłaRachel,kurczącsięwfotelu,bybroń
Bożeniedotykaćłysego.Jużspał.
–Wydajemisięjednak,żeprostytucjajestwMeksykulegalna–wtrąciłam.–Tak?Jest?
–Niedlanieletnich–powiedziałRyan.–Przykromi,Charlie.
Charliewzruszyłramionami.
–Wyglądamnawięcejniższesnaście.
–AtrawkajestlegalnawMeksyku?–spytałaRachel.
–Nowybaczcie!–zawołałamamazirytacją.–Tosąwakacjerodzinne!NiewiozęwasdoMeksyku,
żebyściećpaliichodzilinadziwki!
I, rzecz jasna, wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Bo to wszystko były żarty. Przynajmniej ja
myślałam,żetowszystkożarty.
–Aleśtyłatwowierna,mamo!–powiedziałaRachel.
–Wygłupialiśmysię–dodałam.
–Mówzasiebie!–odąłsięCharlie.–Jamówiłemserio.Naprawdęmogąmitupodaćalkohol.
Ryanparsknąłśmiechem.
Uderzyło mnie wtedy, że Charlie jest zupełnie inny niż Rachel i ja. Nie chodziło tylko o sprawy
powierzchowne,jakróżnicamiędzybratemasiostrą,uczniemliceumastudentką.Onnaprawdębardzo
sięodnasróżnił.
Rachelimniedzieliłoniewieleponadrokróżnicywieku.Przeżywałyśmywszystkowspólnie,patrząc
przeztesameokulary.Kiedytatoodszedł,miałamniecałeczteryipółroku,aRachelwłaśnieskończyła
trzy.Charliejeszczesięwtedynieurodził.MyzRachel,nawetjeśliniepamiętałyśmyojcazbytdobrze,
to spędziłyśmy z nim trochę czasu. Znałyśmy jego głos. Charlie przyszedł na świat, mając wyłącznie
matkę.
Czasem się zastanawiałam, czy przypadkiem to, że jesteśmy z Rachel tak blisko, że jesteśmy dla
siebietakieważne,niesprawiło,żeniedopuszczałyśmydotejkomitywyCharliego.Kiedyprzyszedłna
świat,miałyśmyjużswójwłasnyjęzyk,swójwłasnyświat.Aleprawdajesttaka,żeCharliepoprostu
sięnaminieinteresował.Jakomaluchrobiłswoje,bawiłsięwewłasnezabawy.Niechciałzajmować
siętym,czymzajmowałyśmysięmyzRachel.Niechciałrozmawiaćotym,oczymmyśmyrozmawiały.
Zawszeszedłwłasnądrogą,odrzucająctę,którąmyśmydlaniegowytyczyły.
Ale pomimo wszelkich różnic wprost powalające było, jak bardzo wszyscy troje staliśmy się z
czasempodobnifizycznie.NawetjeśliCharliemiałinnytemperamentiosobowośćniżmyzRachel,nie
byłbywstaniewyprzećsięnaswsensiegenetycznym.
Wszyscymieliśmytakiesamewyrazistekościpoliczkowe.Wszyscydostaliśmywspadkupomamie
ciemnewłosyiniebieskieoczy.Charliebyłwysokiityczkowaty,Rachelmałaifiligranowa,ja–mocniej
zbudowana,zkrągłościami.Mimotobyliśmyzjednegopnia,tobyłojasne.
Samolot wystartował i zaczęliśmy mówić o czym innym. Kiedy zniknął symbol wzywający do
zapięciapasów,mamawstałaiposzładołazienki.Iwtedywłaśniezobaczyłam,żeRyanprzechylasięku
Charliemu, siedzącemu po drugiej stronie przejścia, i szepcze mu coś na ucho. Charlie z uśmiechem
skinąłgłową.
–Comupowiedziałeś?–spytałam.Ryanuśmiechnąłsięszerokoimilczał.–Niepowieszmi?
–TosprawapomiędzyCharliemamną–odparł.
–Właśnie–włączyłsięCharlie.–Tosprawapomiędzynami.
–Niemożeszkupićmututajalkoholu–ostrzegłam.–Czytootymrozmawialiście?Jeślitak,tonie
możesz–mówiłamtonemczłonkinibrygadyantynarkotykowej.
–Czyktośtumówiłokupowaniukomuśalkoholu?–spytałRyan,możeodrobinęzbytniewinnie.
–Toczemuniemogęsiędowiedzieć,oczymrozmawialiście?
–Pewnesprawycięniedotyczą,Lauren–drażniłsięzemnąCharlie.
– Ty mówiłeś! – W jakiś sposób udało mi się krzyczeć i szeptać zarazem. – Chcesz upić mojego
brata!
WkońcuRachelmiałategodość.
–Ojejku,Lauren,przestań.RyannachyliłsiędoCharliegoipowiedział:„Zobaczymy,czyudamisię
sprowokowaćtwojąsiostrę,takżebyzaczęłarobićzigływidły”.
Spojrzałamnaniegopytająco.Roześmiałsię.Charlieteż.
–Słowodaję–powiedziałaRachel–jesteśtaksamołatwowiernajakmama.
Niecoponaddziewięćlattemu
S
kończyłam studia z wynikiem magna cum laude. Dosłownie ciut-ciut zabrakło mi do summa cum
laude,aleRyanpowtarzał,żebymsiętymnieprzejmowała.
–Ajapoprostuskończyłem,bezżadnychłacińskichsłówek.Iuważam,żewszystkobędziedobrze.
Więcztobąbędzielepiejniżdobrze.
Nie mogłam się spierać co do moich perspektyw. Już miałam pracę. Przyjęłam posadę w Wydziale
AbsolwentówUCLA.Niebyłampewna,cochcęrobićzmoimdyplomempsychologa,alesądziłam,żeto
przyjdzie z czasem. Wydział Absolwentów wydawał się dogodnym, pewnym miejscem, żeby
wystartować.
W dniu rozdania dyplomów siedzieliśmy z Ryanem na przeciwległych krańcach audytorium, więc
rozmawialiśmy ze sobą tylko rano, a podczas ceremonii robiliśmy do siebie miny. Na widowni
zauważyłammamęzjejwielkimaparatemfotograficznym,aobokRacheliCharliego.Rachelpomachała
miipodniosłakciuk.ParęrzędówdalejzobaczyłamrodzicówisiostręRyana.
Kiedy siedziałam i czekałam, aż wywołają moje nazwisko, zdałam sobie sprawę, że to koniec
mnóstwarozmaitychrzeczy,acowięcej–początekdorosłegożycia.
WynajęliśmyzRyanemkawalerkęwHollywood.Mieliśmysięprzeprowadzićzatydzień,pierwszego
następnegomiesiąca.Byłabrzydka,ciemnaiciasna.Alenasza.
Poprzedniego wieczoru pokłóciliśmy się o to, jakie kupić meble. Ryan uważał, że jedyne, czego
potrzebujemy,tomateracnapodłogę.Jasądziłam,żeskorojesteśmydorośli,powinniśmymiećdoniego
ramę. Ryan był zdania, że wystarczy nam parę kartonowych pudeł na rzeczy; ja upierałam się, że
potrzebne są nam szafy. Wściekłam się. Powiedziałam, że ma tandetny gust i nie rozumie, co to znaczy
być dorosłym. On powiedział, że zachowuję się jak rozpuszczony dzieciak, który wyobraża sobie, że
pieniądzerosnąnadrzewach.Zrobiłomisiętakprzykro,żesiępopłakałam;onrozzłościłsiętak,żesię
całyzaczerwienił.
Inagle,niewiadomojakikiedy,jużobojeprzyznawaliśmy,żeniemamyracji,izpasją,jakiejnie
znaliśmy od czasu ostatniej kłótni, błagaliśmy się nawzajem o wybaczenie. Zawsze tak z nami było.
„Kocham cię”, „Wybacz”, „Nigdy więcej tego nie zrobię” i „Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła”
zawszeprzyćmiewałysprawę,októrąsiępokłóciliśmy.
Ranoobudziliśmysięuśmiechnięci,objęciciasnymuściskiem.Razemzjedliśmyśniadanie.Razemsię
ubraliśmy.Pomogliśmysobienawzajemwłożyćtogiibirety.
Startowaliśmywżycie.Byliśmydorośli.
Wstałamwrazzmoimrzędemiruszyłamzainnyminapodium.
–LaurenSpencer.
Podeszłam,uścisnęłamdłońrektoraiodebrałammójdyplom.KątemokadostrzegłamRyana.Trzymał
wrękachplakaciktakmały,żetylkojagowidziałam.Byłonanimnapisane:„Kochamcię”.
Iwtejchwilipoczułam,żedorosłośćbędzieczymśwspaniałym.
Siedemipółrokutemu
W
czwartą rocznicę poznania wybraliśmy się z Ryanem na wędrówkę po parku narodowym
Yosemite.
Od ukończenia przez nas studiów upłynęło półtora roku. W Wydziale Absolwentów zarabiałam
całkiem przyzwoite pieniądze. Ryanowi też dobrze szło. Zaczęliśmy właśnie coś niecoś oszczędzać i
zdecydowaliśmy, że wyprawa do Yosemite nie nadszarpnie aż tak bardzo naszych rezerw. Sprzęt
turystycznypożyczyliśmyodmamy,ajedzenieprzygotowaliśmysami.
Dotarliśmynamiejscewpiątekprzedwieczoremirozbiliśmynamiot.Kiedywszystkobyłogotowe,
zachodziło już słońce i zaczynało być zimno, więc poszliśmy spać. Nazajutrz po przebudzeniu
postanowiliśmy, że pójdziemy trasą wzdłuż wodospadu Vernal Fall. W przewodniku napisano, że to
trudny szlak, ale widok z góry to coś, czego nie sposób sobie wyobrazić. „Jestem w nastroju, żeby
zobaczyć coś, czego nie potrafię sobie wyobrazić” – orzekł Ryan. Włożyliśmy więc turystyczne buty i
wsiedliśmydoauta.
Wiedziałam, że na tydzień przed wyprawą dzwonił do mojej matki i prosił ją o błogosławieństwo.
Wiedziałam, że jej powiedział, że już wybrał pierścionek. W mojej rodzinie nikt nie potrafi utrzymać
sekretu. Staramy się, ale zanadto jesteśmy podekscytowani, żeby zatrzymać dobrą wiadomość tylko dla
siebie. Wytryska to z nas, wypływa jak z pękniętej rury. Tak że w pewnym sensie oczekiwałam, że po
dotarciunaszczytVernalFallRyanpadnienakolana.
Przewodnik nie powiedział jednak prawdy. Szlak wzdłuż Vernal Fall nie był trudny. Był po prostu
niemożliwy do pokonania. Wciąż myślałam, że niedługo się skończy, że szczyt już blisko. Ale ścieżka
pięła się w górę, pojawiał się kolejny zakręt… i człowiek zdawał sobie sprawę, że przed nim jeszcze
całe godziny wspinaczki. Zdarzały się zdradzieckie nierówności, skalne stromizny, nie sposób było
spocząć choćby na chwilę. W pewnej chwili głęboko rozcięłam sobie kolano o skalny występ. Krew
spływałamidoskarpetki,alenicniemogłamzrobić.Musiałamiśćnadal.
A jednak przez cały czas przed nami i za nami były grupki ludzi, którzy zdawali się radzić sobie
zupełniedobrze.Bylinawettacy,coschodziliwdółzuśmiechemnatwarzy,dumni,żedaliradęwejśćna
samszczyt.Miałamochotęzłapaćktóreśznichzakoszulkęizażądać,żebymipowiedzieli,jakjesttam
wyżej.Alepoco?Możejeśliniebędęwiedziała,comnieczeka,tosięniepoddam.
Po dwóch godzinach wspinaczki staliśmy z Ryanem na wbudowanych w zbocze schodach, tak
rozklekotanych i stromych, że z trudem dało się postawić na nich stopę. Wodospad był blisko, ale ja,
pamiętam,pomyślałam:„Jestpiękny,alewnosietomam.Jestemskonana”.Wydawałomisię,żenigdy
niewejdziemynatenszczyt,zktóregowidokupodobnoniesposóbsobiewyobrazić,azresztąniemiałam
już ochoty czegokolwiek sobie wyobrażać. Włosy przylepiły mi się do czoła. Koszulkę można było
wyżąć,takprzesiąkłapotem.Twarzmiałamczerwonąjakpomidor.Toniewarunki,żebysięzaręczać…
Zresztąnawetniebyłampewna,czyRyanmatakizamiar.Zaczęłomisięwydawać,żemożeinie.
Pomyślałam,żespytamRyana,czymaochotęzawrócić.Jeślipowie„tak”,toraczejitakniczegonie
popsuję.Ajeślipowie„nie”,topójdędalejija.Wejdęznimnatenszczytizobaczę,codalej.
–Chceszzawrócić?–spytałam.–Boniewiem,czydamradę.
Ryanledwiełapałdech.Byłoparęstopnizamną.Miałlepsząformęniżja,aleuparłsię,żebędzie
szedłztyłu,żebymniezłapać,gdybymsięobsunęła.
–Dobra–powiedział.–Jasne.
W jednej chwili uszło ze mnie powietrze. Nie zdawałam sobie sprawy, jak czekam na jego
oświadczyny,dopókiniepowiedział,żemożemyzawrócić.Totakjakwtedy,kiedyniejesteśpewna,co
chcesznaobiad,ktośproponujecichińszczyznęidopierowtedydociebiedociera,żemaszmegaochotę
naburgera.
–Achtak.Nodobrze–powiedziałam,odwracającsiępowoliizdejmującnogęzestopnia.Tachwila
była dla mnie porażką z dwóch powodów. Pomyślałam o wszystkich tych ludziach, których widziałam,
jakschodzą.Wyglądalizwycięsko.Igdysamazaczęłamschodzić,wiedziałam,żewoczachtych,których
mijam,teżbyćmożetakwyglądam.Jakpodobniemogąwyglądaćsukcesiporażka…Czasemtylkomy
wiemy,jakajestprawda.
– Ej, poczekaj! – zawołał Ryan. Schylił się, żeby poprawić plecak, a mnie zdjął strach. Był
niebezpiecznie blisko krawędzi schodów i wyglądało, jakby lada moment mógł się osunąć do
wodospadu.
Ale się nie osunął. Wyciągnął rękę i ostrożnie przyklęknął na chwiejnym schodku na jedno kolano.
Spojrzałnamnie.
– Lauren, kocham cię. Nikogo w życiu nie kochałem tak jak ciebie. To ty jesteś racją, dla której
pojawiłem się na tym świecie. Nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy, jak z tobą. Nie potrafię bez
ciebieżyć.–Mówiłtozuśmiechem,alenaglekącikiustmuopadły,awargizaczęłydrżeć.Głosstracił
pewność. Zauważyłam, że kilkoro ludzi przed nami się odwróciło. Grupka dzieciaków za Ryanem
zatrzymałasięiczekała.
–Lauren–przemówiłznowu,ztrudempanującnadwzruszeniem.–Wyjdzieszzamnie?
Nagle wodospad stał się najpiękniejszym wodospadem, jaki w życiu widziałam. Zbiegłam parę
stopniiszepnęłamRyanowinaucho:„Tak”.Niebyłochoćbychwiliwahania.Nieistniałonicpozamoim
absolutnyminieodwołalnym„tak”.Tak!Tak!Tak!Zwariowałeś?Tak!!!
Porwał mnie w objęcia, a ja zaszlochałam. I nagle poczułam w sobie energię dziesięciu chłopa.
Wiedziałam,żejeśliruszymydalej,damradę.Pokonamteschody.Wejdęnatęprzeklętągórę!
Ryan odwrócił się i wrzasnął na całe gardło: „Powiedziała: tak!” Zaczęto klaskać. Słyszałam, jak
głos Ryana odbija się echem w kanionie. Jakaś kobieta zawołała: „Wszystkiego najlepszego!” Słowo
daję,czułamsiętak,jakbyuczestniczyłwtymcałyparkYosemite.
Ruszyliśmy naprzód i w godzinę byliśmy na szczycie. Wodospad Vernal Fall był tak wspaniały, że
przekraczało to jakąkolwiek wyobraźnię. Posiedzieliśmy tam z Ryanem, pobrodziliśmy w potoku,
pozwalając,byspływającawodaspłukałaznaspotiznużenie,pogapiliśmysięnawiewiórkiłuskające
orzechy,naśmigającenamnadgłowąptaki.Jedząckanapki,którezabraliśmynadrogę,rozmawialiśmyo
przyszłości.Omożliwymterminieślubu,otym,czybędziemymielidzieci,czykupimydom.Ustaliliśmy,
żeślubmożebyćmniejwięcejzarok.Dziecimogąpoczekaćdotrzydziestki.Aodomupomyślimy,jak
przyjdzie pora. Nie wiem, czy to dlatego, że byłam w obłokach, dosłownie czy w przenośni, ale
wydawało mi się, że słońce świeci tego dnia jaśniej, że cały świat mam w zasięgu ręki. Przyszłość
wydawałasiętakałatwa.
Kiedy w końcu ruszyliśmy z powrotem, zrobiliśmy to z ciężkim sercem. To, co mi się wydawało
niemożliwe, to, co było niewarte zachodu, zaczęłam odczuwać jako jedyną ważną rzecz, jaką
kiedykolwiekzrobiłam.
Niecoponadsześćlattemu
N
adwamiesiąceprzedślubemposzliśmywybraćnowełóżko.Zamierzaliśmykupićpodwójne,ale
nie z tych największych. Było tańsze, a to się liczyło, biorąc pod uwagę, że należało kupić materac,
podkładkę sprężynową, ramę i pościel. I było praktyczne. Kiedy jednak weszliśmy do sklepu z
materacami, zaczęło nas kusić, żeby pójść na całość. Patrzyliśmy na dwa umieszczone obok siebie
materace, zwykły podwójny i megaduży. Ryan stał za mną, obejmując mnie ramionami. „Weźmy ten
wielki” – szepnął mi na ucho. „Będziemy mieli seks jak w hotelu”. Zarumieniona, z trzepoczącym w
piersisercempowiedziałamsprzedawcy,żebierzemyłóżko-gigant.
Sześćlattemu
Ś
lubwzięliśmywlipcu.Weseleodbyłosiępodgołymniebem,narozległymhotelowymtrawnikutuż
podLosAngeles.Miałambiałąsuknię.Rzuciłambukietem.Tańczyliśmycałąnoc.Ryanwirowałzemną,
tulił,chełpiłsięmną.Nazajutrzpozakończeniuuroczystościwsiedliśmydoautaipojechaliśmywpodróż
poślubną. Przymierzaliśmy się do takich miejsc jak Kostaryka czy Paryż, a może rejs wzdłuż włoskiej
Riwiery, ale prawdę mówiąc, nie dysponowaliśmy takimi pieniędzmi. Postanowiliśmy się nie
przejmować.PojedziemynaBigSur
izamieszkamywdrewnianymdomkuwlesie,gdzieniktnasnie
odnajdzie przez tydzień. Ogień w kominku i piękny widok – innych luksusów tego świata nie
potrzebowaliśmy.
Wyjechaliśmy wczesnym rankiem, w nadziei że uda nam się uniknąć korków i sprawnie dotrzeć na
miejsce. Zatrzymaliśmy się po drodze na śniadanie, a potem na lunch. Graliśmy w dwadzieścia pytań,
bawiłam się radiem, łapiąc kolejno lokalne stacje. Byliśmy zakochani, świeżo po ślubie, upojeni
nowością tej sytuacji. Słowa „mąż” i „żona” zdawały się świecić własnym blaskiem. Fajniej było je
wymawiaćniżjakiekolwiekinneznanenamsłowa.
Od Big Sur dzieliły nas dwie godziny drogi, gdy strzeliła nam opona. Głośny huk w jednej chwili
wyrwałnaszmiłegopoślubnegooszołomienia.Ryanszybkozjechałnapobocze.Wyskoczyłampierwsza,
Ryanzamną.
–Szlag!
– Spokojnie – powiedziałam. – To nic takiego. Musimy tylko zadzwonić do AAA
. Przyjadą i
załatwiąsprawę.
–NiemożemyzadzwonićdoAAA.
–Ależmożemy.Mamwportfeluwizytówkę.Czekaj,zarazwyjmę.
– Nie – pokręcił głową i zrezygnowanym gestem założył ręce na karku. – Zapomniałem zapłacić
składkę.
–O–powiedziałam.Zwyraźnymrozczarowaniemwgłosie.
– Przyszło pismo w zeszłym miesiącu. Było napisane, że mamy zapłacić do piętnastego, ale… no
wiesz, wesele i w pracy tyle się działo… – Wzruszył ramionami, a w jego głosie pojawiła się nuta
obronna.–Poprostuzapomniałem.Jasne?Przykromi.Zapomniałem.
Niebyłamnaniegowściekła.Zwykłybłąd.Alemartwiłamsię,coterazztymzrobimy.Byłamzła,że
znalazłam się w takiej sytuacji. Skoro nie można zadzwonić do AAA, to jak wymienić oponę? Nie
byliśmyztych,copotrafiązrobićtosami.Byliśmyztych,którzypotrzebująpomocyAAA.Niepodobało
mi się to w tej chwili, o nie. Prawdę mówiąc, przyszło mi do głowy, że jesteśmy parą beznadziejnych
idiotównapoboczudrogi.
–Niepotrafiszwymienićopony,prawda?–spytałam.Wiedziałam,żenie.Niepowinnambyłapytać.
–Nie–odparł.–Niepotrafię.Dzięki,żetopodkreśliłaś.
–Szlagbyto.–Otoczkauprzejmościwmoimgłosiezniknęła,ujawniającukrytąpodniąirytację.–I
coteraz?
–Ajawiem?Wypadek,zdarzasię.
–Jasne,alecoterazzrobimy?Stoimynapoboczu,najakimśzadupiu.Jaksiędostaniemydodomku?
– Nie wiem, jasne? Nie wiem, co zrobimy. Chyba jest jakaś zapasowa guma w bagażniku… –
powiedział,idącnatyłauta.–Jest–potwierdził,podniósłszypokrywę.–Aleniemaklucza.Więcnie
wiem,cozrobimy.
–Musimycośwymyślić.
–Tyteżmożeszzacząćmyśleć.Tonietylkomojasprawa.
–Aczyjapowiedziałam,żetylkotwoja?Dżizas.
–Tak?Tojakijesttwójgenialnypomysł?
–Wieszco?–zaczęłam.–Myślę,że…Dlaczegomysiękłócimy?Przecieżtonaszmiesiącmiodowy.
– Wiem! – zawołał. – Wiem! Masz pojęcie, jaki jestem wkurzony, że to się nam przytrafia podczas
miesiąca miodowego? Masz pojęcie, jaki się czuję winny, że spieprzyłem sprawę, do której się
szykujemyodmiesięcy?
Nie potrafiłam złościć się na Ryana, kiedy on sam był zły na siebie. Zaledwie pojawiało się
podejrzenie,żeczujesięwinny,miękłamniczymlódnapatyku.Częściowodlategotrudnobyłosięznim
kłócić.Kłóciłamsię,dopókinieprzyznał,żezrobiłcośnietak,poczymdoranausiłowałamwszystko
odwołaćiprzekonaćgo,żejestbezzarzutu.
–Kotku,nie–zaprotestowałam.–Niczegoniespieprzyłeś.Wszystkobędziedobrze,zobaczysz…–
Objęłamgoipołożyłammugłowęnapiersi,trzymającgozarękęodstronydrogi.
–Przepraszam–powiedziałszczerze.
–Nie,nieprzepraszaj!Składkitonietylkotwojasprawa.Tosięmogłozdarzyćkażdemuznas.Tyle
spraw mieliśmy na głowie w związku z weselem… No – uniosłam jego podbródek. – Nie pozwolimy,
żebynamtospaprałonaszwyjazd.
Ryanzacząłsięśmiać.
–Niepozwolimy?
– No pewnie że nie, jasny gwint! Żartujesz sobie? Ja na przykład świetnie się bawię. Jeśli o mnie
chodzi,tomiesiącmiodowyjużsięzaczął.
–Naprawdę?
– Jasne! – potwierdziłam z entuzjazmem. – Wiesz co? Zróbmy sobie z tego zabawę. Spróbuję
zatrzymaćnajbliższysamochód,którybędzieprzejeżdżał,dobra?Jeślistanieibędąmieliklucz,igonam
pożyczą,wygrywam.Następnyłapieszty.Ktozdobędzieklucz,wygrywa.
Ryanznowusięroześmiał.Jakdobrzebyłosłyszećjegośmiech.
–Żadneznasniepotrafiposługiwaćsiękluczem–zauważył.
–Notosięnauczymy!Nieświęcigarnkilepią.Napewnopotrafimywyguglować.
–Dobra–zgodziłsię.–Notozaczynaj,kotku.
Ale był bez szans. Na mój sygnał zatrzymał się pierwszy przejeżdżający samochód. Kierowca
pożyczyłnamklucz,pokazał,jakgoużywać,anawetsampomógłnamzdjąćoponęizałożyćnową.
Nie upłynęło wiele czasu, a znowu jechaliśmy przed siebie, bez śladu złości czy rozczarowania.
Położyłam mu głowę na ramieniu. Nie było mi wygodnie z wyciągniętą szyją, ale to się nie liczyło.
Chciałambyćbliskoniego,dotykaćgo.
NowaoponadowiozłanasbezproblemudomiejscazakwaterowaniawBigSur.Poprawejmieliśmy
las,polewej–opadającydoPacyfikugigantycznyklif.Niebonadnamizaczęłowłaśniezmieniaćkolorz
błękitnegonaróżowopomarańczowy.
Załatwiliśmyformalności,kolejnaparazamierzającaspędzićmiesiącmiodowywdomkachBigSur.
Recepcjonistka sprawiała wrażenie, jakby już to wszystko widziała. Nie byliśmy dla niej żadną
nowością,dlanasjednaknowebyłowszystko.
Pomieszczenie było niewielkie i przytulne, z gazowym kominkiem w ścianie. Kiedy postawiliśmy
bagaże,Ryanzażartował,żewdomumamywiększełóżkoniżtutaj.Alewszystkobyłotakieintymne.Był
mój. Ja byłam jego. To, co najtrudniejsze, mieliśmy za sobą: wesele, szczegóły, planowanie, krewni.
Terazbyliśmytylkomydwoje,startującywewspólneżycie.
Zanim jeszcze rozpakowaliśmy torby, już byliśmy w łóżku. Ryan położył się na mnie. Czułam jego
ciężar,przygniatającymniedomateraca.Wybrałamsobiemęskiego,silnegofaceta.
– Tak mi przykro, kotku – szepnął. – Jak tylko wrócimy do domu, odnowię członkostwo w AAA.
Zresztąpococzekać!Mogętozrobićodręki.
– Nie – odszepnęłam. – Nie teraz. Nie chcę, żebyś to robił od ręki. Nie chcę, żebyś kiedykolwiek
zmieniłpozycję.
–Nie?
–Nie–pokręciłamgłową.
–Tocowtakimrazierobimy?–spytał.Zwyklezadawałtopytanie,kiedychciałsiękochać.Wten
sposób prowokował mnie, żebym ja to powiedziała. Uwielbiał mnie prowokować, żebym powiedziała
to,coonchciałpowiedzieć.
–Niewiem–drażniłamsięznim.–Acopowinniśmyrobić?
–Wygląda,jakbyśmiałajakiśpomysł.
–Niemamżadnegopomysłu.Mampustowgłowie–odparłamzszerokimuśmiechem.Obojedobrze
wiedzieliśmy,oczymmilczymy.
–Nie…Myśliszotym,żebysięzemnąkochać,tyzboku.
Wybuchnęłam śmiechem. Wypełnił maleńkie pomieszczenie, a Ryan pocałował mnie w obojczyk.
Najpierwczule,delikatnie,potemzacząłmilizaćszyję.Kiedydotarłdoucha,nicjużniewydawałosię
śmieszne.
Trzylatatemu
W
łaśniepodjęłamnowąpracę,nadalwWydzialeAbsolwentów,alewcollege’uOccidental.
Poleciła mnie na to stanowisko moja dawna koleżanka z pracy, Mila. Pracowałyśmy razem w
WydzialeAbsolwentówUCLA,dopókiwzeszłymrokunieodeszładoOccidental.Bardzosięcieszyłam,
żeznówzniąbędępracować,chętniezmieniłamteżmiejsce.BardzolubiłamUCLA,alepracowałamtu
przez całe moje dorosłe życie. Chciałam nauczyć się funkcjonować w nowym otoczeniu. Chciałam
poznać nowych ludzi. A to, że kampus Occidental zapierał dech w piersiach, bynajmniej mi nie
przeszkadzało.Jeślichceszzmienićscenerię,wybierzpiękną.
A ponieważ lepiej teraz zarabiałam, postanowiliśmy z Ryanem znaleźć nowe mieszkanie. Kiedy
zobaczyliśmy w Hancock Park dom do wynajęcia, zatrzymaliśmy się. Jasne, za duży był jak dla nas. I
wyglądałnazbytdrogijakdlanas.I,technicznierzeczbiorąc,niepotrzebowaliśmydrugiejsypialniani
podwórka.Alenamsięspodobał.Ryanwyjąłtelefoniwybrałwidniejącynaogłoszeniunumer.
– Dzień dobry, właśnie stoję przed państwa domem przy Rimpau. Za ile chcieliby państwo go
wynająć?–spytałRyaniwskupieniusłuchałodpowiedzi.
–Aha–mruknął.Niesłyszałam,comówijegorozmówcaczyrozmówczyni.Ryan,ztelefonemprzy
uchu,przechadzałsiętamizpowrotem.–Czytoobejmujeświadczenia?
Straszniebyłamciekawa,jakąkwotęwymienionozdrugiejstrony.
–Nie,natylenasniestać–powiedziałRyan.Przysiadłamnabagażnikusamochodu,rozczarowana.–
Zauważyłem jednak, że ogłoszenie wisi już od jakiegoś czasu… – Blefował. Nie mógł nic takiego
zauważyć.–Więcciekawyjestem,ilegotowabyłabypaniustąpić.–Słuchał,poczymspojrzałnamniez
uśmiechem.–Ach,jestotwarte?Możemywejśćzżonąiobejrzeć?
Przeniósłspojrzenienarynnę.
– Tak, widzę. To obejrzymy i oddzwonię do pani. – Zakończył rozmowę i rzuciliśmy się w stronę
wejścia.Ryanwyjąłzrynnyklucziotworzył.
DrogiwLosAngelessązregułyzatłoczone,adomystojągęstojedenprzydrugim,aleHancockPark
to dzielnica willowa, o długich, szerokich ulicach i zabudowaniach cofniętych od chodnika w głąb
posesji.Domypochodząwwiększościzlatdwudziestych,itentakżeniestanowiłwyjątku.Choćstary,
był wspaniały: otynkowany z zewnątrz, w środku łuki, drewniane podłogi, w kuchni kafelki w
szachownicę. Pokoje były nieduże, ale dla nas w sam raz. Już widziałam nasze życie w tym miejscu.
Widziałam, gdzie postawimy kanapę. Widziałam, jak myję zęby nad przedwojenną porcelanową
umywalką.
–Niemożemysobienaniegopozwolić,prawda?
–Zrobiętak,żebędziemymogli,jeślichcesz–odparł,stojącpośrodkupokoju.Byłkompletniepusty
igłosprzenosiłsiębezproblemuwnajdalszezakątki.–Skłonięwłaścicielkę,żebyobniżyłacenęnatyle,
żebędziemymogli.
– Jak? – spytałam z niedowierzaniem. Nie wiedziałam, jaka była cena wyjściowa, Ryan mi nie
powiedział,więcwydawałomisię,żeznaczniewiększaniżkwota,którąwogólemoglibyśmybraćpod
uwagę.
–Poprostu…Tochceszczynie?
–Jasne,żechcę.Strasznie!
–Notocizałatwię.
Wyszedł frontowymi drzwiami i wrócił na chodnik. Przeszłam się po kuchni, po czym rozsunęłam
szklane drzwi, prowadzące na tylne podwórko. Było nieduże, ot, kawałek trawnika i parę krzaków. W
kącierosłojednakstaredrzewocytrynowe.Leżałopodnimmnóstwoowoców,przeważnienadgniłychw
miejscu,gdzieskórkadotykałaziemi.Wyglądało,jakbyniktodrzewoniedbał.Niktgoniepodlewałani
nienawoził.Niktgoniepielęgnował.Podeszłamisięgnęłamdogałęzi,gdziewysokonadgłowąwisiała
jeszczedojrzałacytryna.Zerwałamjąipowąchałam.Pachniałaświeżoiczysto.
Przeszłam na podwórko od frontu, żeby pokazać ją Ryanowi. Wciąż rozmawiał, spacerując tam i z
powrotem wzdłuż chodnika. Utkwiłam spojrzenie w jego twarzy, próbując z niej odczytać przebieg
rozmowy.Podłuższejchwilispojrzałwnieboiwyrzuciłwgórępięść,poczymspojrzałnamnieztaką
miną,jakbywygrałgłównylosnaloterii.
–Pierwszegowrześnia?Wporządku,pasuje.
Kiedy skończył, podbiegłam, rzuciłam mu się w ramiona i podskoczywszy, oplotłam go nogami.
Roześmiałsię.
– Załatwiłeś! – wykrzyknęłam. – Załatwiłeś mi dom! – Podałam mu cytrynę. – Mamy na podwórku
drzewo cytrynowe! Będziemy mogli sobie robić świeżą lemoniadę i ciasto cytrynowe, i… co tylko
zechcemy!Jakcisiętoudało?–spytałam.–Jakcisięudałojąprzekonać,żebyobniżyłacenę?
Ryanpokręciłtylkogłową.
–Magikniezdradzaswoichsztuczek.
–Nie,serio!Jakcisięudało?
Uśmiechnął się i milczał. I w sumie wolałam nie wiedzieć. To, co niemożliwe, uczynił możliwym.
Nie musiałam znać jego sztuczki. Dzięki temu mogłam myśleć, że być może i inne niemożliwe rzeczy
stanąsięmożliwe.Żejeślitylkowystarczającomocnoichzapragnę,będąmoje.
Tegowieczorujużwybierałamkolorścianimyślałamopakowaniurzeczy.Taksięzaangażowałamw
nasznowydom,żeniemogłamznieśćwidokuobecnegomieszkania.
Siedziałamprzylaptopie,urządzającwwyobraźnikolejnewnętrzairobiączakupyonline,gdyztyłu
podszedłRyanimigozamknął.
–Hej!–zawołałam.–Corobisz!Przecieżgoużywam!
Uśmiechnąłsię.
–Nocóż,wyglądanato,żeniemożeszjużdziśużywaćkomputera.Corobimyzczasem?
–Hm?
Wiedziałam,ocomuchodzi.
–Nowiesz…późnojuż,chybatrzebasiękłaść.Cobędziemyrobić,jakjużsiępołożymy?
Chciałsiękochać.Ichciał,żebymjatopowiedziała.
–Alejasprawdzałamzasłony!–szaprotestowałam.Naprawdęniebyłamwnastroju.
–Jesteśpewna,żeniewolałabyśrobićczegośinnego?Napewnoniemaszinnegopomysłu?
Możegdybysampowiedział,czegochce,zrobiłabymtodlaniego.Alejaniechciałam.Iniemiałam
zamiaruudawać,żechcę.
–Dobrzewiem,cochcęrobić.Chcędalejoglądaćzasłony.
Ryanwestchnąłiznowuotworzyłmójlaptop.
–Jesteśokropna–powiedziałześmiechem.Pocałowałmniewpoliczekiwyszedłzpokoju.
–Aledalejmniekochasz,prawda?–zawołałamzanimżartem.
Wsadziłgłowęwdrzwi.
– Zawszę będę cię kochał. Aż do śmierci. – I padł na podłogę, udając umarłego: oczy zamknięte,
językwywalony.
–Umarłeś?–zadrwiłam.
Milczał. Potrafił leżeć całkiem bez ruchu, aż dziwne. Nawet pierś mu się nie poruszała przy
oddychaniu.
Uklękłamprzynimiżartobliwieszturchnęłamparęrazy.
– Wygląda na to, że naprawdę nie żyje – powiedziałam na głos. – No cóż – westchnęłam –
przynajmniejbędęmiaławięcejczasu,żebyobejrzećzasłony.
W tym momencie złapał mnie i zaczął łaskotać pod pachami. Wrzeszczałam i śmiałam się
niepowstrzymanie.Wreszcieprzestał.
–Notoco?Nacomaszterazochotę?
–Przecieżcimówiłam–odparłamzuśmiechem,podnoszącsięzpodłogi.–Naoglądaniezasłon.
W dniu, kiedy się wprowadziliśmy, wciąż jeszcze rozpakowywałam pudła i myślałam, czy by nie
pomalowaćsypialni,gdywszedłRyan.
–Cobyśpowiedziała,gdybympowiedział,żepowinniśmysprawićsobiepsa?
Cisnęłamzpowrotemdopudłatrzymanewręcerzeczyiruszyłamdoprzedpokojupobuty.
–Powiedziałabym,żejestniedzielarano,więcbyćmożeadopcjębędziemożnazałatwićodręki.Łap
sięzakluczyki.
Mówiłampółżartem,półserio,aleRyanmnieniewstrzymywał.Wsiedliśmydoauta.Wróciliśmydo
domuzButterem,trzyletnimbiszkoptowymlabradorem.Siusiałirobiłkupęgdziepopadnie,przezniego
nie spaliśmy całą noc, bo wciąż drapał się w szyję tylną łapą, ale pokochaliśmy go. Nazajutrz
zmieniliśmymuimięnaThumper.
Poparutygodniachzainstalowaliśmywdrzwiachklapkędlapsa.Ledwieskończyliśmy,Thumperjak
strzałapomknąłnatylnepodwórko.Patrzyliśmy,jakbiegawkółko,wkółko,jakskaczenapłot.Wreszcie
ległnaziemiiwygrzewałsięwsłońcu.
Kiedywreszciewróciłdodomu,siedziałamnapodłodzeićwiczyłamrozciąganie.Przydreptałprosto
domnieiwładowałmisięnakolana.Dośćmiałzabawynadworze.Chciałbyćbliskomnie.
Płakałamprzezpółgodziny.Niemogłamuwierzyć,żemożnakochaćpsaażtak.Kiedysięwkońcu
pozbierałam,zauważyłam,żenapodołkuzostałmilepkibrud.Łapyteżmiałpowalane.Pachniałświeżoi
słodko.
Okazałosię,żeThumperlubisiębawićcytrynami.
Dwalatatemu
P
ewnego wieczoru prałam pościel i uznałam, że chyba pora, żeby uprać także matę. Ściągnęłam
więcwszystkozłóżkaiwrzuciłamdopralki.
Kiedy po jakimś czasie wróciłam z czystą matą, pośrodku materaca widniała rozległa plama.
Podłużna,szarawa,wyraźnieodcinałasięodśnieżnejbielipokrycia.Materiałwtymmiejscubyłnieco
wytarty.
PołożyłammateracnałóżkuipokazałamplamęRyanowi.
–Dziwne,nie?Skądsięwzięła?
Ryan się przyglądał, a tymczasem do pokoju wśliznął się Thumper. Wskoczył na łóżko i ulokował
swojebiszkoptowefuterkodokładniewmiejscu,gdziewidniałaplama.Wtuliłczarnynoswpazurzaste
łapyipatrzyłnanaswielkimiciemnymioczami.Zagadkawyjaśniona.Winowajcaznaleziony.
Spojrzeliśmyposobieiwybuchnęliśmyśmiechem.Lubiłam,kiedyRyanśmiałsiętaknacałegardło.
–Czyliżejesttakibrudny–powiedział.–Wszystkobrudziwtensposób.
Thumperzignorowałnas.Nieprzejmowałsię,żesięzniegośmiejemy.Byłwniebowzięty.
Zrzuciliśmygonakrótkozmateraca,żebyzałożyćpościel.Położyliśmypoduszkiikoce.Weszliśmy
dołóżkaizaprosiliśmyThumperazpowrotem.
Wskoczyłiulokowałsięnaswoimmiejscu.
Ryanwyłączyłświatło.
– Mam takie wrażenie – powiedziałam, wskazując na nas oboje z Thumperem pośrodku – że to
wszystko,czegonamtrzebadoszczęścia.Ty,jaitenpies.Czytoniedosyć?Niemamuczucia,żemuszę
dotegododaćjeszczeidziecko.Toźle,prawda?
–Nowiesz,zawszemówiliśmy,żedopierojakbędziemymielitrzydziestkę–odparłRyan,takjakby
odtrzydziestkidzieliłynascałedekady.
– Tak, wiem. Ale masz dwadzieścia osiem. Ja też niedługo będę miała dwadzieścia osiem. Do
trzydziestkizostałonamdwalata.
Ryanpomyślałchwilę.
–Notak,dwalatatonietakznówwiele–przyznał.
–Myślisz,żezadwalatabędziemygotowinadzieci?Żejużosiągniemytenetap?
–Nie–powiedziałotwarcie.–Chybanie.
Przez chwilę było cicho, a że światło już wyłączyliśmy, myślałam, że może rozmowa została już
zakończona.Zaczęłampotroszkuodpływaćwsen,kiedyusłyszałamgłosRyana:
– Wiesz, to było tak w przybliżeniu, kiedy mówiliśmy o trzydziestce. Chyba możemy poczekać do
trzydziestudwóch…albotrzydziestuczterech.
– No – przytaknęłam. – Albo trzydziestu sześciu. Wielu ludzi ma dzieci nawet dopiero po
czterdziestce.
– Albo w ogóle nie ma – powiedział. Nie znacząco. Ani uszczypliwie. Po prostu stwierdzał fakt.
Niektóreparywogóleniemajądzieci.Niemawtymnicnagannego.Niemanicnagannegowtym,żenie
jestsięgotowym,żeniewiesz,czytegochcesz.
–Racja–powiedziałam.–Toznaczy,niemusimysiętrzymaćjakiegośharmonogramu.Zobaczymy…
Niemusitobyćtrzydziestka,tylkodlategożetakkiedyśplanowaliśmy.
–Racja–powtórzył.Słowozawisłowpowietrzu.
Mieliśmyprzedsobąmnóstwoczasunadecyzję.Wciążbyliśmymłodzi.Amimotoniemogłamsię
oprzećczemuśwrodzajurozczarowania,któregonigdydotądnieczułam:poczuciu,żeprzyszłośćmoże
sięokazaćnietaka,jakjąsobiewyobrażamy.
–Kochamcię–szepnęłamwciemności.
–Jaciebieteż–odszepnąłRyanizasnęliśmy,zThumperempomiędzynami.
Półtorarokutemu
C
zytałam w łóżku jakiś magazyn. Ryan oglądał telewizję i pieścił Thumpera. Była już prawie
północiczułamsięzmęczona,alecośminiedawałospokoju.Odłożyłammagazyn.
–Pamiętasz,kiedysięostatnirazkochaliśmy?–spytałam.
Nieodwróciłwzrokuodtelewizora,niewyłączyłgoaninieściszył.
–Nie–powiedziałbeznamysłu.–Aco?
–No…niesądzisz,żeto…nowiesz…niezbytdobrze?
–Chybatak–odparł.
–Możesznachwilęwyłączyćtelewizor?–poprosiłam.Zoporemwyłączyłispojrzałnamnie.–Tak
myślę,żemożepowinniśmynadtympopracować?
–Popracować?Strasznietobrzmi–roześmiałsięRyan.
Teżsięroześmiałam.
–Nie,alewiesz…toważne.Dawniejwciążsiękochaliśmy.
Ryanznowusięroześmiał,aletymrazemniewiedziałamdlaczego.
–Kiedy?–zadrwił.
–Jaktokiedy?Przezcałyczas!Pamiętasz,zdarzałosię,żerobiliśmytoczteryrazynadzień…
–Naprzykładwtedywpralni,masznamyśli?
–Tak!–przytaknęłamochoczo,podnoszącsiędosiadu.Wreszciereaguje!
–Albowtedy,jakkochaliśmysiętrzyrazywciąguczterdziestupięciuminut?
–Tak!
–Albojakkochaliśmysięnatylnymsiedzeniusamochoduzaparkowanegonajakiejśbocznejuliczce
wWestwood?
–Nodokładnieotymmówię!
–Kotku,towszystkobyłojeszczenastudiach!
Utkwiłam spojrzenie w jego oczach, usiłując sobie przypomnieć, czy to prawda. Naprawdę to
wszystkobyłonastudiach?Atakwogóle,toilelatupłynęłoodtamtegoczasu?Siedem.
–Jestempewna,żeipóźniejzdarzałynamsięróżneszaleństwa.
Ryanpokręciłgłową.
–Nie,późniejnie.
–Aletak!–upierałamsię.Wmoimgłosiewciążbyłoptymizm.
–Czytotakieważne?–Złapałpilotaiznowuwłączyłtelewizor.–Jesteśmyrazemponaddziesięć
lat.Tonormalne,żeniekochamysięjużnonstop.
– To może – ciągnęłam, przekrzykując telewizor – może powinniśmy troszkę podkręcić te sprawy?
Dodaćpieprzu?
–Jasne–powiedział.–Towymyślcoś.
–Ażebyświedział,żewymyślę!–odparłampółżartemipstryknęłamwyłączniklampki.
Ale…wiadomo,jaktobywa.Niewymyśliłam.
Roktemu
B
yłotowpiątekprzedwieczorem,wśrodkulata.Trwałaseriadługich,gorących,słonecznychdni.
Wiedziałam,że Ryan spotykasię po pracyz kolegami i przezdłuższy czas gonie będzie, więc zamiast
wracać wprost do domu, pojechałam do Burbank, do Ikei. Zamierzałam kupić nowy stolik do kawy.
StaremuThumperobgryzłnogę.
Zanim wybrałam stolik i zapłaciłam, było później, niż myślałam. Na autostradzie trafiłam w korek,
któryzdawałsięciągnąćkilometrami.Przerzuciłamstacjeradiowewposzukiwaniujakichświadomości,
wreszcie któraś poinformowała, że na drodze nr 5 doszło do wypadku z udziałem trzech aut. I już
wiedziałam,żetopotrwa.
Stałam chyba ze czterdzieści pięć minut. Kiedy wreszcie się ruszyło, mój nastrój znacząco się
poprawił.Mknęliśmyautostradą,gdywtemautaprzedemnązaczęłygwałtowniehamować.Znowustop.
Zwolniłamwsamąporęijainiemalwtymsamymmomenciepoczułamuderzenie.Całysamochód
rzuciłodoprzodu.
Wpadłam w panikę. Serce gwałtownie przyspieszyło. Spojrzałam we wsteczne lusterko i w
zapadającymzmierzchuzobaczyłamwyjeżdżająceztyługranatoweauto.
Zaczęłamzjeżdżaćnapobocze,alezanimtozrobiłam,samochód,którymnieuderzył,przemknąłobok
ipoprułprzedsiebie,ginącmizoczu.
ZadzwoniłamdoRyana.Nieodebrał.
Wysiadłamipowoli,manewrującpomiędzysamochodami,przeszłamnatyłmojegoauta.
Całytyłbyłsprasowany.Stłuczoneświatła.Wgniecionybagażnik.
ZnowuzadzwoniłamdoRyana.Brakodpowiedzi.
Zdenerwowanaiprzygnębiona,wsiadłamzpowrotemdoautaipojechałamdodomu.
Kiedyweszłam,Ryansiedziałnakanapieioglądałtelewizję.
–Byłeśtucałyczas?–spytałam.
Odwróciłsięodtelewizoraispojrzałnamnie.
–Tak,umówiliśmysięnadrinkanakiedyindziej.
–Czemunieodebrałeś,jakdociebiedzwoniłam?Dwarazy?
Zrobiłnieokreślonygestwstronętelefonu,leżącegonablaciepodprzeciwległąścianą.
–Sorry,pewniedźwiękmusiałbyćwyłączony.Aco?
Wkońcupołożyłamtorbę.
–Miałamwypadek.Ktośmniewalnąłiuciekł–powiedziałam.–Alenicminiejest.
–OBoże!–wykrzyknąłRyanirzuciłsiędookna,żebyspojrzećnaauto.Powiedziałam,żenicminie
jest.Ajednakprzykromibyło,żenierzuciłsię,żebyspojrzećnamnie.
–Samochódjestwmarnymstanie–ciągnęłam.–Alenapewnopokryjątozubezpieczenia.
Odwróciłsię.
–Masznumersamochodu,którywciebiewalnął,tak?
–Nie.Niezauważyłam.Zaszybkotowszystkoposzło.
–Notoniepokryją.Skoroniebędzieszpotrafiławskazaćsprawcy.
–Nocóż,przykromi–powiedziałam.–Przykromi,żektośmniepotrąciłiniepofatygowałsię,żeby
mipodaćswójnumerrejestracyjny.
–Mogłaśzanotować,kiedyuciekał.Tylkotylechciałempowiedzieć.
–Nowięcniezanotowałam,okej?
Patrzyłnamniedługąchwilę.
–Nawiasemmówiąc,nicmisięniestało.Niemartwsięomnie.Miałamwypadeksamochodowy,ale
niemasięcoprzejmować,prawda?Oiletylkopotrafięzałatwićsprawyzubezpieczeniem.
–Nietomiałemnamyśliidobrzeotymwiesz.Wiem,żeniccisięniestało.Powiedziałaśto.
Toprawda.Powiedziałam.Aleitakchciałam,żebyspytał.Chciałam,żebymnieprzytuliłiżebymnie
żałował.Chciałam,żebysięmnąprzejmował.Apozatymgdzieśwgłębibyłamnaprawdęzła,żesiedział
tusobieioglądałfilm,kiedyjastałamnapoboczudroginr5,niewiedząc,corobić.
–Nodobrze–powiedziałampochwilimilczenia.–Chybazadzwoniędoubezpieczenia.
–Chcesz,żebymjazadzwonił?
–Nie,zadzwonięsama,dzięki.
Kobieta, która przyjmowała zgłoszenie, spytała mnie o przebieg wypadku. Opowiedziałam. „Och,
biedactwo”–westchnęła.Jestempewna,żemówiątokażdemu,ktomiałwypadek.Jestempewna,żeich
uczą, że mają okazywać klientowi troskę i zrozumienie. Ale i tak było mi miło. Po omówieniu ze mną
wszystkich okoliczności orzekła, że towarzystwo ubezpieczeniowe pokryje koszty i tak. Musimy tylko
opłacićkosztymanipulacyjne.
Skończywszyrozmowę,przeszłamdosalonu,doRyana.
–Pokryją–powiedziałam.Starałamsięmówićuprzejmie,alewgruncierzeczychciałammudaćdo
zrozumienia,żeniemiałracji.
–Super–odparł.
–Będziemytylkomusieliopłacićkosztymanipulacyjne.
– Aha. Wygląda na to, że bardziej by się opłaciło mieć numer. Mam nadzieję, że będziemy o tym
pamiętaćnastępnymrazem.
Musiałamużyćwszystkichsił,żebymuniepowiedzieć,żejestdupkiem.
Sześćmiesięcytemu
G
dzie idziemy na obiad? – spytałam Ryana. Spóźnił się z pracy dwadzieścia minut. Właściwie
spóźniałsięniemalzawsze.Czasemzadzwoniłimnieuprzedził,czasemnie.Aletakczyowak,zakażdym
razemmusiałamgłodować,dopókiniewrócił.
–Wszystkomijedno–odparł.–Anacomaszochotę?Byleniekuchniawłoska.
Jęknęłam.Nigdysięniezdarzyło,żebypoprostuwybrałknajpęijuż.
–Wietnamska?–upewniłamsięjużprzydrzwiachisięgnęłampopłaszcz.Chciałamwyjśćodrazu,
jaktylkouzgodnimydokąd.
–Yhy–burknął.Niechciałkuchniwietnamskiej.
–Grecka?Tajska?Indyjska?
–Zamówmypoprostupizzę–powiedziałizdjąłmarynarkę.Jużzdecydował,żezostajemywdomu.
Alejamiałamochotęwyjść.
–Przedchwiląpowiedziałeś,żeniechceszkuchniwłoskiej.
– Przecież to pizza. – Jego ton był leciutko znaczący. – Pytałaś, na co mam ochotę. Mam ochotę na
pizzę.
–Przepraszam,czyzrobiłamcośnietak?–spytałam.–Wygląda,jakbyśbyłnamniezły.
–Tosamomogępowiedziećotobie.
–Nie–zaprzeczyłam,próbującsięwycofać.Byćmiła.–Poprostuchcęzjeśćkolację.
–Sprawdzęmenupizzerii.
–Chwileczkę–zatrzymałamgo.–Amożebyśmyjednakwyszli?Mamwrażenie,żeostatniowciąż
jemtośmiecioweżarcie.Takbymchciałagdzieśwyjść!
–Dobrze,tozadzwońdoRachel.Przykromi.Mamzasobącałydzieńwpracy.Jestemzmęczony.Czy
niemogętymrazemposiedziećwdomu?
–Okej–powiedziałam.–Wporządku.ZadwoniędoRachel.
Wyjęłamtelefoniwyszłamnadwór.
–Poszłabyśzemnąnakolację?–spytałam,zanimjeszczeusłyszałam„halo”.
–Dzisiaj?–spytałaRachel,zdziwiona.
–No–potwierdziłam.–Adlaczegonie?–Prawda,żewczorajjadłyśmyrazemlunch,atrzydnitemu
wychodziłyśmywieczoremnadrinka.Icoztego?–Coto,niemogęspotkaćsięzwłasnąsiostrątrzyrazy
wciąguczterechdni?
Rachelsięzaśmiała.
–Nie,dobrzewiesz,żejamogęsięztobąwidziećsiedemrazywciąguczterechdni.Czyosiem.Czy
dziewięć. Czy dziesięć. Po prostu… no wiesz, dzisiaj są walentynki. Myślałam, że macie z Ryanem
jakieśplany.
Walentynki…Dziśsąwalentynki!Niepotrafiłamsięprzyznać,nawetprzedwłasnąsiostrą,żeśmyo
tymzRyanemzapomnieli.
– Tak, dokładnie… ale wiesz, Ryan musi dziś popracować do późna – skłamałam. – No i
pomyślałam,żemożebyśmywyszływedwie,tyija.
–Jasne,dlamniespoko.Jestemjakzwyklebezpary.Notoidziemy!
Czterymiesiącetemu
R
yan miał w związku z pracą wyjechać na tydzień do San Francisco. Miało go nie być od
poniedziałkuwieczoremdosobotyrano.
Spytał,czymamochotęznimpojechać.
–Nie–powiedziałambezwahania.–Lepiejzaoszczędzićurlopnalato.
–Jasne–odparł.–Wtakimraziepowiadamiamfirmę,żejadętylkoja.
–Wporządku.
Minął tydzień. Zdałam sobie sprawę, że nie mogę się już doczekać, kiedy zostanę sama. Tak jak w
dzieciństwieniemogłamsiędoczekać,kiedywreszciepojadędoDisneylandu.
Poczym,natydzieńprzedplanowanymterminem,zadzwoniłdomniezpracyipowiedział,żewyjazd
odwołano.
–Odwołano?
–Tak.Takżeprzezcałynastępnytydzieńbędęwdomu.
–Tocudownie!–zawołałam,liczącwduchu,żemójgłosbrzmiprzekonująco.
–No–powiedział.Jegoniebrzmiał.
Trzymiesiącetemu
Z
gubiłam portmonetkę. Kiedy byliśmy w sklepie, jeszcze ją miałam. Pamiętam, że wyjmowałam
kartę,żebyzapłacićzakupionąsukienkę.Ryanbyłwtedywdzialemęskim.
Potem przeszliśmy się po sklepie, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu. I tu zdałam
sobiesprawę,żeportmonetkiniema.
Przeszukaliśmysalon,kanapę,samochód,podjazd.Wiedziałam,żemuszęwrócićdogalerii.Przejść
sięjeszczeraztrasąodsklepudosamochodu.
– Chyba musimy wrócić do sklepu – powiedziałam ze skruchą w głosie. Czułam się winna. Nie
pierwszy raz zdarzyło mi się zgubić portmonetkę. Prawdę mówiąc, gubiłam ją mniej więcej raz na pół
roku.Tylkotrzyrazynieznalazłam.
– Jedź sama – odezwał się Ryan, ruszając w stronę domu. Właśnie skończyliśmy przeszukiwać
samochód.–Jazostanę.
–Niechceszpojechać?Moglibyśmypójśćgdzieśnakolację,skorojużbędziemypozadomem…
–Nie,zjemcośwdomu.
–Bezemnie?–spytałam.
–Co?
–Zamierzaszzjeśćkolacjębezemnie?
–Dobrze,tozaczekam–powiedziałtakimtonem,jakbyrobiłmiłaskę.
–Nie,wporządku.Alewygląda,jakbyśbyłnamniezły.Jesteśzły?
Wzruszyłramionami.
Uśmiechnęłamsiędoniego,próbującgoudobruchać.
– Pamiętasz, jak ci się to kiedyś podobało? Że wciąż gubię portmonetkę? Mówiłeś, że mój brak
organizacjijestrozbrajający.
Spojrzałnamniezniecierpliwiony.
–Wiesz,pojedenastulatachtosięmożeznudzić.
Iwszedłdodomu.
Kiedywsiadłamdoautairuszyłam,spodsiedzeniapasażerawyśliznęłasięportmonetka.
Aleniemiałotożadnegoznaczenia.Itaksięrozpłakałam.
Sześćtygodnitemu
B
yły to trzydzieste urodziny Ryana. Spędziliśmy wieczór z jego znajomymi, chodząc od pubu do
pubu.
PopowrociedodomuRyanzacząłmnierozbieraćwsypialni.Rozpiąłmibluzkę,rozwiązałwłosy,
tak żeby opadły mi na ramiona. W wyobraźni mignęło mi, jak się to wszystko odbędzie. Będzie mnie
całowałwszyję,poczympociągniedołóżka.Będzierobiłtosamocozawsze,będziemówiłtosamoco
zawsze.Ajabędęsięwpatrywaćwsufit,liczącminuty.Niebyłamwnastroju.Chciałomisięspać.
Ściągnęłampołybluzki.
–Niemamochoty.–Iodwróciłamsię,żebypójśćpopiżamę.
Westchnął.
–Tomojeurodziny–powiedział.Wciążstałblisko,zrękąnamojejbluzce.
– Po prostu nie dziś, przepraszam… głowa mnie boli i jestem strasznie zmęczona. Cały wieczór
byliśmywtychzadymionychpubachiczujęsię…niezbytseksownie.
–Możemypójśćpodprysznic.
–Możejutro–zaproponowałamiwłożyłamspodnieodpiżamy,kończącdyskusję.–Możetakbyć?
Jutro?
– Lauren, to moje urodziny – powiedział. Jego ton nie był ani figlarny, ani błagalny. Dawał mi do
zrozumienia,żeoczekuje,iżzmieniędecyzję.Inaglemnietorozwścieczyło.
–Icoztego?Jestemtwojąwłasnościączyco?
Wzeszłymtygodniu
R
yanspytałmnie,gdziejestjegoburger,któryzostałzpoprzedniegowieczoru.
–DałamgoThumperowinaobiad–odparłam.–Dodałamdopsiejkarmy.
–Zamierzałemgozjeść–powiedział,patrzącnamnieztakąminą,jakbymmucośukradła.
– Przepraszam – zaśmiałam się, bo tak strasznie serio to potraktował. – Ale był dość paskudny –
dodałam.–Niesądzę,żebyśgochciał.
–Takjakbyśmiałajakieśpojęcieotym,czegojachcę.
Złapałbutelkęwodyiwyszedł.
Wtejchwili
P
owrótzeStadionuDodgersówjestzimnyisamotny,choćnadworzejestdwadzieściasześćstopni,
a w aucie siedzi nas dwoje. Przez chwilę delikatnie ignorujemy się nawzajem za pomocą radia, ale w
końcustajesięjasne,żeniemawtymnicdelikatnego.
Kiedy zatrzymujemy się na podjeździe, czuję ulgę, że nie będę już musiała siedzieć koło niego.
Jeszczezanimdojdziemydodrzwi,dobiegazzanichskomlenieThumpera.Bezproblemusiedziwdomu
sam, ale wystarczy, że usłyszy samochód – a słowo daję, że słyszy go z odległości paru przecznic – i
momentalniepopadawewspółuzależnienie.Gdywie,żejesteśmy,zapomina,żepotrafibeznasżyć.
Ryanwkładakluczdozamka.Nieprzekręcagojednak.Odwracasiędomnie.
–Przepraszam–mówi.
– Nie ma sprawy, ja też – odpowiadam. Ale tak naprawdę nie wiem, za co przepraszam. Mam
wrażenie, że od miesięcy czuję się winna bez powodu. Co ja robię nie tak? Co się z nami dzieje?
Czytałamksiążkinatentemat.Czytałamartykułyomałżeńskiejrutynieiotym,jakożywićzwiązek,które
zamieszczają wszystkie kobiece czasopisma. Nie ma w nich nic konkretnego. Nie dają żadnych
odpowiedzi.
RyanotwieradrzwiiThumperrzucasięnanas.Jegożywiołowaradośćtymbardziejpodkreślanaszą
niedolę. Dlaczego nie możemy być tacy jak on? Dlaczego i mnie nie można zadowolić równie łatwo?
DlaczegoRyanniepotrafitaksięcieszyćnamójwidok?
–Idępodprysznic–mówiRyan.
Nieodpowiadam.Wychodziiidziedołazienki,ajasiadamnapodłodzeigłaszczęThumpera.Jego
gładka sierść jest kojąca w dotyku. Liże mnie po twarzy. Wtula mokry nos w moje ucho. Przez chwilę
czujęsiędobrze.
–Jasnygwint!–dobiegazłazienkikrzykRyana.
Zamykamnachwilęoczy.Zbieramsiły.
–Cosięstało?–wołam.
–Niemagorącejwody,kurwamać!Dzwoniłaśdogospodarza?
–Wydawałomisię,żetotyzwykledzwonisz!
– Dlaczego to zawsze ja muszę robić takie rzeczy? Dlaczego to zawsze jest na mojej głowie? –
Otwierałazienkęistajewdrzwiach,okręconyręcznikiem.
–Niewiem–odpowiadam.–Poprostuzawszetorobisz.Więcmyślałam,żeitymrazemzałatwiszto
ty.Przykromi.–Zmojegotonujasnowynika,żewcaleniejestmiprzykro.
–Czemutynigdyniezrobisztego,comówisz,cholerajasna?Czytotaktrudnowziąćdorękitelefoni
zadzwonićdogospodarza?
– Nie mówiłam, że to zrobię. Jeśli ci na tym zależało, trzeba było mi powiedzieć. Nie czytam w
twoichmyślach.
– Okej, okej. Jasne. Moja wina. Myślałem, że to oczywiste, że jak nie ma ciepłej wody, to ktoś
powinienzadzwonićdogospodarza.
–Takjest,tooczywiste.Itonormalne,żezakładałam,żejakzwyklezrobisztoty.Bototyzawsze
załatwiasztakierzeczy.Taksamojakjazawszepioręwszystko,cojestdoupraniawtymdomu,cholera
jasna.
–Ach,jakieżtowzniosłe.Tylkodlatego,żepierzesz,chodziszzaureoląnadgłową?
–Proszębardzo,skorotoniemaznaczenia,ktopierze,topierzsobiesam.Wieszchociaż,jakdziała
pralka?
Ryanparskaśmiechem.Nie,parskaszyderstwem.
–Wiesz?–nalegam.–Nieżartuję.Założęsięostobaksów,żeniewiesz,jakdziałapralka.
–Napewnobymsobieporadził.Niejestemtakimkompletnymdebilem,jakiegozemnierobisz.
–Nierobięzciebieżadnegodebila.
–Ależtak,Lauren.Robisz.Zachowujeszsię,jakbyśbyłaideałem,aprzyszłociżyćzgłupkiem,który
nicniepotrafiiowszystkomusidzwonićdogospodarza.Wieszco?Naprawiętęwodę.Skorotyrobisz
takskomplikowane,dostępnetylkogeniuszomrzeczyjakpranie.
Izezłościązaczynawrzucaćnasiebieubranie.
–Gdzietyidziesz?–pytam.
–Sprawdzić,czypotrafięnaprawićtogówno!–Iztakąsamązłościąipośpiechemwkładabuty.
–Teraz?Jużprawiepółnoc.Powinieneśtuzostaćizemnąpogadać.
–Zostawmyto,Lauren–mówiiidziedodrzwi.Kładzierękęnaklamce,gotówdowyjścia.Thumper
leżynamoichstopach,kompletnienieświadomy,cotusiędzieje.
–Niemożemytegozostawić,Ryan.Niezamierzamtegotakzostawić.Zostawiamytojużodmiesięcy.
To właśnie jest najbardziej niepokojące w tym wszystkim. My się nie kłócimy o wodę ani o
stadionowy parking. Nie kłócimy się o pieniądze ani o zazdrość, ani o sposób porozumiewania się.
Kłócimysię,bonieumiemybyćszczęśliwi.Kłócimysię,boniejesteśmyszczęśliwi.Kłócimysię,bojuż
nieumiemysięnawzajemuszczęśliwiać.Imyślę,żewłaśnietonastakwkurza,wkażdymraziemogęto
powiedziećosobie.
– Musimy się z tym uporać, Ryan. Już trzy tygodnie na siebie warczymy. Przez cały miesiąc może
jedenwieczórspędziliśmywdobrymnastroju.Resztabyłatakajakdziś.
–Myślisz,żeotymniewiem?–odpowiadaRyan,gestykulującgwałtownie.Kiedyjestzły,znikajego
zwykłeopanowanieipewnośćsiebie,stajesiępopędliwyiporywczy.–Myślisz,żeniewiem,żejestem
doniczego?
–Doniczego?–powtarzam.–Doniczego?–Niemogęsięspieraćztym,comówi.Chodzioto,jak
tomówi.Mówitotak,jakbytobyłamojawina,żejestdoniczego.Jakbytowszystkobyłoprzezemnie.
–Niemówięnic,czegobyśsamaniepowiedziała.Uspokójsię.
–Uspokójsię?
–Przestańpomniepowtarzać!
–Topostarajsięwyrażaćjaśniej!
Wzdycha i przykłada dłoń do czoła, jakby to był daszek bejsbolówki. Pociera skronie. Nie wiem,
kiedyonsięzrobiłtakidramatyczny.Jakośniepostrzeżeniezespokojnego,pozbieranegoczłowiekazrobił
się ten tu facet, który głośno wzdycha i pociera skronie, jakby był Jezusem na krzyżu. Tak jakby świat
wokółbyłczymś,comusięprzydarza,aniebyłprzezniegowspółtworzony.Jestempewna,żechcecoś
powiedzieć,aleniemówi.Zaczynaidajespokój.
Nie wiem, co jest we mnie takiego, że naciskam, żeby powiedział każdą, najmniejszą nawet rzecz,
którą ma w głowie. Ale kiedy się tak kłócimy, to nie mogę patrzeć, jak gryzie się w język. Wiecie
dlaczego?Jawiem.Dlatego,żekiedynaprawdęniechceszczegośpowiedzieć,towogóleniezaczynasz.
Aleoninaczej.Onsiękryguje,udając,żeniepowie,alejestjasne,żekonieckońcówpowie.
–Wyduśtozsiebie–mówię.
–Nie…Niewarto.
–Najwyraźniejwarto,boledwiejużmożeszwytrzymać.Dawaj.Niebędęczekać,cholera,całąnoc.
–Możebyśtaktroszkęzmniejszyłanagłośnienie,co?
Kręcęgłową.
–Alezciebieczasemfiut.
–Azciebiesuka.
–Słucham?
–Oczywiście,JejKrólewskaMośćobrażona.
–Mamsięnieczućobrażona,skoronazwałeśmniesuką?
–Atymniefiutem!
–Tonietosamo.Towielkaróżnica.
–Lauren,dajmysobieztymspokój,okej?Przepraszam,żenazwałemcięsuką.Wyobraźsobie,żeto
było inne słowo, takie, które by ci się podobało, obojętne jakie. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że mam
tego potąd. Mam potąd tego, że najmniejszy drobiazg urasta do rozmiarów katastrofy. Nawet na mecz
Dodgersówniemogę,cholerajasna,pójśćnormalnie,jakczłowiek,boodpoczątkudokońcasiedziszz
takąminą,jakbymcizabiłmatkę.
Thumper podnosi się z moich stóp i drepcze w stronę Ryana. Staram się nie myśleć, że wybiera
pomiędzystronami.
–Jeśliniechcesz,żebymbyłazła,toprzestańmirobićnazłość!
–Alejaciwcalenierobięnazłość!Wtymcałarzecz.
– Jasne. Kupujesz bilety na mecz Dodgersów, chociaż ci mówiłam, że nie mam ochoty iść. Nie
dlatego, żeby mi zrobić na złość, tylko… właściwie dlaczego? – Ruszam do stołu, żeby móc patrzeć
wprost na niego, ale nie kontroluję siły i szybkości moich ruchów i walę biodrem w brzeg stołu tak
mocno,żeomałonieprzewracamstojącegopośrodkuwazonu.Chwiejesięlekko.Przytrzymujęgo.
– Bo chcę obejrzeć mecz i mało mnie, cholera jasna, obchodzi, czy pójdziesz, czy nie! Kupiłem
dodatkowybiletwyłączniezuprzejmości.
Zakładam ręce na piersiach. Czuję, jak je zakładam. Wiem, że to fatalny język ciała. Wiem, że to
pogarszasprawę.Ajednaktowtejchwilijedynawłaściwapoza.
–Zuprzejmości?Czylichciałeśpójśćsamwpiątekwieczoremnamecz?Niechciałeś,żebymztobą
poszła?
–Tak,Lauren.–GłosRyanajestterazidealniespokojny.–Niechciałem,żebyśzemnąposzła.Jużod
miesięcyniechcę,żebyśzemnągdziekolwiekchodziła.
Mówi prawdę. Nie mówi tego, żeby mnie zranić. Widzę to w jego oczach, w jego twarzy, w
złagodzonejliniiust,gdytopowiedział.Nieprzejmujesię,czymniezranił.Mówi,botakajestprawda.
Czasem zachowujemy się tak czy inaczej, bo jesteśmy wściekli albo przygnębieni, albo chcemy się
zemścić. I może to być raniące. Ale najbardziej raniące jest, kiedy ktoś coś robi z obojętności. Nie
przejmuje się tobą, tak jak kiedyś na studiach. Nie przejmuje się tobą, tak jak obiecał, kiedy się
pobieraliście.Wogólesiętobąnieprzejmuje.
A ponieważ w jakimś najdalszym zakątku serca jeszcze się odrobinkę przejmuję i ponieważ jego
nieprzejmowaniesięwprawiawewścieklośćtęmaleńkącząstkęmnie,którasięjeszczeprzejmuje,robię
coś, czego nigdy dotąd nie zrobiłam. Nie sądziłam, że kiedykolwiek jestem w stanie to zrobić. I nawet
gdytorobię,niewierzę,żetosiędziejenaprawdę.
Podnoszę wazon. Ciężki, szklany wazon. I ciskam nim w drzwi za Ryanem. Razem z kwiatami i
wszystkim.
Patrzę, jak Ryan się uchyla i przykuca, osłaniając głowę rękami. Patrzę, jak Thumper zrywa się,
zaalarmowany. Patrzę, jak woda chlusta w górę, łodygi i płatki rozlatują się po pokoju, a szkło
rozpryskujesięnatysiąckawałeczków,takżenawetniewiem,czypamiętamdotychczasowykształt.
A kiedy wszystko leży już na podłodze, kiedy Ryan patrzy na mnie ze zdumieniem, kiedy Thumper
ucieka do drugiego pokoju, ta maleńka cząstka mnie, która się przejmowała, znika. Teraz i ja się nie
przejmuję.Wredneuczucie.Alewkonfrontacjiznimjakiekolwiekprzejmowaniesięniemaszans.
PrzezchwilęRyanwpatrujesięwemniebezsłowa.Pochwiliłapiekluczezestołuiprzewracającpo
drodzeszklankęzwodą,jużwbutach,wybiegazdomu.
Niewiem,cosobiemyśli.Niewiem,dokądidzie.Niewiem,najakdługo.Jedyne,cowiem,toże
być może jest to koniec mojego małżeństwa. Być może jest to koniec czegoś, co zdawało się nie mieć
końca.
Po wyjściu Ryana wpatruję się przez jakiś czas w drzwi. Nie mogę uwierzyć, że cisnęłam w nie
wazonem.Niemogęuwierzyć,żetakupaodłamkówszkłanapodłodzetomojarobota.Niezamierzałam
zrobićmukrzywdy.Niecisnęłamwazonemwniego.Amimotozdumiewamniegwałtownośćtegoczynu.
Niewiedziałam,żejestemdotegozdolna.
W końcu wstaję i idę do kuchni po szufelkę i szczotkę. Wkładam buty i zaczynam zamiatać. W tym
czasiewbiegadopokojuThumperimuszęmupowiedzieć,żebyzostałtam,gdziejest.Posłuszniesiadai
mnieobserwuje.Brzękodłamkówszkławpadającychdokoszajestniemalkojący.Szust.Szust.Brzdęk.
Biorę kilka papierowych ręczników i ścieram nimi podłogę, żeby usunąć wodę i drobiny szkła, po
czymwłączamodkurzacz.Niemamochotykończyćodkurzania,boniewiem,corobić,jakskończę.Nie
wiem,corobićzesobą.
Odkładam wszystko na miejsce i kładę się na łóżku. Przypomina mi się, jak je kupowaliśmy i
dlaczegośmyjekupili.
Cosięznamistało?
Wmojejgłowieodzywasięjakiśgłos,powtarzającyjasnoiniedwuznacznie:„Jużgoniekocham”.
Tak,właśnietak:„Jużgoniekocham”.Aktowie,czyniegorszejestto,żewgłębiduszywiem,żeonteż
mniejużniekocha.
Jesteśmydwojgiemludzi,którzysiękiedyśkochali.
Jakietobyłopiękne.
Jakietojestbolesne.
R
yan musiał wrócić późno w nocy albo wcześnie rano. Nie wiem. Nie obudziłam się, kiedy
przyszedł.
Kiedysiębudzę,leżypodrugiejstroniełóżka,aThumperpomiędzynami.Ryanleżyplecamidomnie
ichrapie.Przerażamnie,żewtejsytuacjijesteśmywstaniespać.Wspominam,jaktobywałodawniej,
kiedypokłótniniespaliśmydorana.Wzburzenieigniewniedawałynamzasnąć,niepotrafiliśmynad
nimizapanować.Aterazjesteśmynakrawędzikatastrofy,aon…chrapie.
Czekamcierpliwie,ażsięobudzi.Kiedywkońcuotwieraoczy,nieodzywasiędomnieanisłowem.
Wstajeiidziedołazienki.Przechodzidokuchni,zaparzasobiekawęiwracazkubkiemdołóżka.Jesttuż
kołomnie,aleniezemną.Jesteśmyobojewłóżku,aleniejesttołóżkowspólne.
– Już się nie kochamy – mówię. Sam dźwięk tych słów sprawia, że cierpnę i czuję uderzenie
adrenaliny.Zaczynamsiętrząść.
Ryanwpatrujesięwemnie,wyraźniewszoku,poczymchowatwarzwdłoniach,zanurzającpalce
wewłosach.Jestprzystojnymmężczyzną.Kiedyjaprzestałamtowidzieć?
Kiedy się pobieraliśmy, w dniu ślubu był niemal ładniejszy ode mnie. Nasze ślubne zdjęcia, na
którychmapromiennespojrzenie,zmarszczkiwkącikachoczuichłopięcyuśmiech,sąpięknewdużym
stopniudlatego,żeonbyłpiękny.Alejużmisięniewydajewyjątkowy.
– Wolałbym, żebyś tego nie powiedziała – odzywa się Ryan, nie podnosząc głowy. Wspiera ją na
dłoniachiwpatrujesięnieruchomowkoc.
–Dlaczego?–pytam.
Nagle strasznie mi zależy, żeby się dowiedzieć, o czym myśli. Może pamięta coś, czego ja nie
pamiętam?Możeuważa,żeniemamracji?Bobyćmożepotrafimnieprzekonać?Możejanaprawdęnie
mamracji?Chciałabymniemiećracji.Cudowniebyłobyniemiećracji.Tarzałabymsięwmoimbraku
racji, pławiłabym się w nim. Wdychałabym go, wypełniła nim płuca, pozwoliła, żeby objął całe moje
ciało,iwykrzyczałabymgo,wypłakałałzamiciężkimiodulgi,któreobmyłybymniejakchrzest.
–Boterazniewiem,codalej.Niewiem,coterazzrobić.
W końcu podnosi głowę i patrzy na mnie. Oczy ma przekrwione. Włosy, kiedy wyjął z nich palce,
opadają mu bezładnie, jeden kosmyk w tę stronę, drugi w tę. Już-już mam powiedzieć: „Co masz na
myśli?”,alemówięcoinnego:
–Odjakdawnawiesz?
Jegotwarzjakbyopada.Towyraznietylecierpienia,ileraczejmartwoty.
–Czytoważne?–pyta.Szczerzemówiąc,samaniewiem,mimotonaciskam.
–Jazdałamsobiesprawędopieroco.Ciekawajestem,odjakdawnatywiesz,żemnieniekochasz.
–Niewiem.Możeparętygodni–mówi,znowuwpatrującsięwkoc.Jaktodobrze,żejestkolorowy,
wpasy.Przyciągajegouwagę.Możeniespojrzynamnie.
–Naprzykładmiesiąc?
–No–wzruszaramionami.–Jakośtak.
–Aleodkiedy?–nalegam.Niewiemdlaczego,alewstaję.Muszęstać.Mojeciałomusistać.
–Przecieżpowiedziałem.–Nieruszasięzłóżka.
–Nie–mówię.Opieramsięterazościanę.–Mamnamyśli…cototakiegobyło,cosprawiło,że
zdałeśsobiesprawę?
–Acototakiegobyło,cosprawiło,żetyzdałaśsobiesprawę?–odpowiadapytaniem.Zkocemnie
wyszło:podnosinamniewzrok.Wzdrygamsię.
–Niewiem.Takmijakośprzyszłodogłowy.Wjednejchwiliniewiedziałam,ocotuchodzi,inagle
wnastępnej…wiedziałam.
–Zemnąbyłotaksamo.
–Alenaprzykładjakitobyłdzień?Cowtedyrobiliśmy?–Niewiem,dlaczegotakdrążę.Poprostu
mam takie wrażenie, jakbym o czymś nie wiedziała… o tym, jak to wygląda z jego strony. – Chcę po
prostuzłapaćjakiśkontekst.
–Zostawmyto,dobrze?–Znowuwpatrujesięwpasy.
–Niemożeszpowiedziećszczerze?Próbujemyoczyścićatmosferę.Wyrzućtozsiebie.Przecieżtow
końcuitakwyjdzienajaw,nawetnajgorsze.Wyrzućtozsiebie!
–Niejestemzakochanywinnej,jeśliotocichodzi.
Nie,nieotomichodzi.
–Alepoprostu–ciągnie–zauważyłem,żepatrzęnanieinaczejniżdotąd.
–Nakobiety?
–Tak.
Pozwalam,bytesłowazapadłymiwświadomość.Thumperpodnosisięzłóżkaipodchodzidomnie.
Czywyczuwa,cotusiędzieje?SiadaprzydrzwiachkołomoichnógipatrzynaRyana.Serceściskami
nagłyból.Wszystkotomożeskończyćsiętak,żestracęThumpera.
– A co to znaczy? – pytam cicho, łagodnie. Mówiąc głośno, zmieniłam nasz los. Nadałam bieg
sprawie.Raznazawszewyrwałamnaszbezpiecznegowięzienia.Rozwiążętenproblem.Mammnóstwo
innychproblemówiwiem,żetoprzysporzykolejnych,aleniebędziewśródnichproblemużycianaco
dzieńzkimś,kogonielubię.Nigdywięcej.
Ryanpodchodziimnieobejmuje.Chciałabym,żebytobyłoprzyjemniejsze,niżjest.Głosmarównie
spokojnyicichyjakja.
–Toniemożebyćkoniec,Lauren.Totylkotrudnyokresczycoś.
Podnoszę na niego wzrok. Wreszcie jestem gotowa powiedzieć wszystko, co noszę w sobie od tak
dawna.Dokońca.
–Alejaniemogęcięznieść.
Cozaulgamóctozsiebiewyrzucić.Wcałymciele,wtrzewiach.Ajednakzaledwietesłowawyszły
zmoichust,jużwolałabym,żebymichnigdyniewypowiedziała.O,gdybymbyłaczłowiekiem,którynie
musiwypowiedziećtego,cogoboli.Gdybymbyłaczłowiekiem,którypotrafizatrzymaćtodlasiebiei
oszczędzićuczuciainnychludzi.Aleniejestemtakimczłowiekiem.Mójgniewmusisięujawnić.Musi
ujśćnazewnątrziodbićsięodścian,izawibrowaćwuszachosoby,którązraninajbardziej.
OsuwamysięzRyanemnapodłogę.Wspieramysięplecamiościanę,zginamykolanaioplatamyje
rękami.Naszapozycjajestidentyczna.Dośćczasuspędziliśmyrazem,żebydziałaćsynchronicznie,nawet
jeślitegoniechcemy.Thumperkładziesiękołomnieigrzejemniebrzuchemwstopy.Chciałabymkochać
Ryana tak, jak kocham Thumpera. Chciałabym go kochać i chronić, i wierzyć w niego, i być gotowa
rzucić się za nim pod autobus, tak samo jak rzuciłabym się za moim psem. Ale to dwa zupełnie różne
rodzajemiłości,prawda?Nawetniepowinnysiętaksamonazywać.Ten,któryłączyłnaszRyanem,się
wyczerpał.
WkońcuodzywasięRyan.
–Niemampojęcia,codalej.
Nadal siedzi obok mnie, teraz zgarbiony. Jego sylwetka wyraża klęskę, oczy utkwił nieruchomo w
jakimśniesfornymgwoździuwystającymzpodłogi.
– Ja też – mówię. Patrzę na niego i przypomina mi się, jak zawsze miękłam, czując jego zapach.
Siedzitakblisko,żeiterazmogęspróbowaćgopowąchać.Możeudamisięznowupoczućtębłogość?
Może jeśli zrobię wdech odpowiednio głęboki, to jego woń wpłynie przez nozdrza do serca? Może
znowu mnie zainfekuje jak dawniej? Może znowu będę szczęśliwa? Wciągam powietrze… Nie. Nie
działa.Nieczujęnic.
Ryanzaczynasięśmiać.Potrafisięśmiać,naprawdę.
– Nie wiem, dlaczego się śmieję – mówi, odzyskując wreszcie panowanie nad sobą. – To
najsmutniejszachwilamojegożycia.
Głosmusięzałamuje,woczachpojawiająsięłzyibyćmożeporazpierwszyodrokupatrzynamnie
naprawdę.Powtarza,powoliiznaciskiem:
–Tonajsmutniejszachwilamojegożycia.
Przezmomentmyślę,żemożerazemzapłaczemy.Żetomożebyćpocząteknaszegozdrowienia.Ale
gdyjuż-jużmammupołożyćgłowęnaramieniu,onwstaje.
–Zadzwoniędogospodarza–mówi.–Potrzebujemyciepłejwody.
N
apisałam:„poradnictwomałżeńskie”,„zamieszkanieosobno”i„małżeństwootwarte”–mówię.
Siedzimyprzystolewjadalni.Przedemnąleżykartkapapieru.IprzedRyanemleżykartkapapieru.
Nie jestem otwarta na pomysł małżeństwa otwartego. Napisałam to, żeby coś napisać. Wiem jednak na
pewno,żemałżeństwootwarteniejestrozwiązaniem.
–Małżeństwootwarte?–pytaRyan,zaintrygowany.
–Zignorujtoostatnie.Poprostu…poprostuniemiałaminnychpomysłów.
– Pomysł nie jest zły – mówi Ryan, a ja w tej chwili czuję, że go nienawidzę. Jasne. Z góry było
wiadomo,żedlaniegoniebędziezły.Zgórybyłowiadomo,żesięnaniegorzuci.Niezawiodłamsię:nie
zwróciłuwagina„poradnictwomałżeńskie”,tylkoodrazurzuciłsięnaszansę,żemożeprzeleciećinną.
–Lepiejpowiedz,cotynapisałeś–rzucamzirytowana.
– Dobra. – Patrzy na swoją kartkę. – Napisałem: „znowu umawiać się na randki” i „próbna
separacja”.
–Niewiem,cotoznaczy.
–Nowięcpierwszetocośwrodzajutwojego„zamieszkaniaosobno”.Poprostuspróbowalibyśmy,
czy jakbyśmy mieszkali w osobnych mieszkaniach i umówili się parę razy na randkę z kimś innym, i
rzadziej się widywali… no wiesz, może by to zadziałało. Może by znikło napięcie. Może wtedy milej
byśmynasiebiepatrzyli.
–Nodobrze,atodrugie?
–Najakiśczassięrozstajemy.
–Znaczyżeco,kończymyzesobą?
– No wiesz, wyobrażam to sobie tak – zaczyna. – Jedno z nas się wyprowadza, ja albo ty, i
zobaczylibyśmy,jaksobieradzimywpojedynkę.
–Apotem?
–Niewiem.Możejakbyśmypomieszkaliprzezjakiśczasosobno,tobylibyśmy…nowiesz,bardziej
chętni,żebyspróbowaćjeszczeraz.
–Ajakdługobytomiałotrwać?Paręmiesięcy?
–Myślałem,żemożedłużej.
–Naprzykład?
– Jezu, nie wiem, Lauren! – Ryan traci cierpliwość. Upłynęło parę tygodni, odkąd powiedzieliśmy
sobie, że już się nie kochamy. Przez cały czas chodzimy wokół siebie na paluszkach. Teraz próbujemy
odkleićplasterzrany.Bardzoszerokiilepkiplaster.
–Pytam,bochcęzrozumiećtwojąpropozycję–mówię.–Niemusiszsięzachowywać,jakbytobyła
hiszpańskainkwizycja.
–Naprzykładrok.Pomieszkalibyśmyosobnoprzezrok.
–Iwtymczasiesypialibyśmyzinnymi?
–Notak.–Ryanpatrzynamniejaknaidiotkę.–Myślę,żeotochodzi.
Już wcześniej dał mi niedwuznacznie do zrozumienia, że nie myśli już o mnie tak, jak o innych
kobietach.Toboli.Alegdypróbujędociec,dlaczegoboli,nieznajdujęodpowiedzi.Wgruncierzeczyja
teżjużonimniemyślęwtensposób.
–Porozmawiajmyotympóźniej–mówięiwstajęodstołu.
–Jestemgotówrozmawiaćotymteraz.Nieodchodź.
–Uprzejmiecięproszę–mówiępowoliiznacząco–porozmawiajmyotympóźniej,jeżelimożna.
–Wporządku.–Ryanwstajeiciskaswójpapiergdzieśwpowietrze.–Wychodzę.
Niepytam,dokądidzie.Wychodziterazdostatecznieczęsto,żebymwiedziała,żeodpowiedźbędzie
niewinna. Nienawidzę go za to, że jest taki przewidywalny. Idzie do baru na drinka. Idzie do kina.
Zadzwonidokolegówizagrająwkosza.Wszystkomijedno.Wróci,kiedyuznazastosowne,ajakwróci,
powietrzewdomutaksięzagęści,żetrudnobędzieoddychać.
Parę godzin leżę na kanapie, rozmyślając, jak by to było – rok bez męża. Jest to i wyzwalające, i
przerażającezarazem.Wyobrażamsobie,żeśpizinnąkobietą,aletenobrazszybkowypierainny:obraz
mnie,śpiącejzinnymmężczyzną.Niewiem,kimjest,aleczujęnasobiejegoręce.Czujęnaustachjego
usta. Wyobrażam sobie, jak na mnie patrzy: jakbym była jedyna na świecie. Wyobrażam sobie jego
szczupłe ciało i ciemne włosy. Wyobrażam sobie jego niski głos. Wyobrażam sobie, że jestem
zdenerwowana,zdenerwowanawtakisposób,wjakiniebyłamodlat.
KiedyRyanwkońcuwraca,mówięmu,żechybamarację.
Powinniśmysięrozstaćnarok.
Ryangłośnowzdychaiopadająmuramiona.Usiłujecośpowiedzieć,aległosgozawodzi.Podchodzę
do niego i go obejmuję. Zaczynam płakać. W końcu, raz jeszcze, jesteśmy w jednej drużynie. Przez
chwilę pławimy się w tym. Pozwalamy sobie odczuć ulgę, jaką sobie nawzajem dajemy. Bo koniec
końcówjesttowłaśnietouczucie:ogromnejulgi.Jakzimnawodawczasieupału.
Kiedy rozluźniamy uścisk, Ryan proponuje, że się wyprowadzi. Mogę zatrzymać dom na ten rok.
Godzę się bez dyskusji. Daje mi prezent. Ja go przyjmuję. W milczeniu siedzimy obok siebie na sofie,
trzymając się za ręce. Nie patrzymy na siebie. Mam wrażenie, że trwa to całe godziny. Jak dobrze jest
zaprzestaćwalki.
Poczymdocieradonas,żekażdeznassądzi,żetoonoweźmieThumpera.
Kłócimysięopsadopiątejrano.
W
iększośćrzeczyRyanajestspakowanych.Wsalonieiwsypialniwszędziestojąpudłaznapisami
typu: „Książki” czy „Przybory łazienkowe”, nabazgranymi czarnym mazakiem. Wóz do przeprowadzek
jestjużwdrodze.Ryanwsypialnipakujebuty.Słyszę,jakzłomotemtrafiajądopudłakolejnepary.
Łapięparęmoichrzeczyiszykujęsiędowyjścia.Niemogętuzostać.Niemogępatrzeć,jaktosię
odbywa.Jestemzadowolona,żesięwyprowadza.Naprawdę.Wciążtosobiepowtarzam.Wciążmyślęo
czekającej mnie wolności. Zdaję sobie jednak sprawę, że właściwie nie wiem, co to znaczy: wolność.
Nic nie wiem o praktycznych implikacjach tego, co robimy. Omówiliśmy tylko rzeczy podstawowe,
dotycząceprzygotowań.Nierozmawialiśmyotym,jakbędziemytoodczuwać,jakbędziewyglądaćnasze
noweżycie.Trzymaliśmysięliczbicyfr.Mówiliśmyotym,jakpodzielićkontobankowe.Jaktozrobić,
żeby było nas stać na dwa czynsze. Jak to zrobić, żeby Ryan nadal był na moim ubezpieczeniu. Czy
powinniśmyzałatwićsprawęodstronyprawnej.„Niebędziemysiętymmartwićnazapas”–powiedział
Ryan,ajasięznimzgodziłam.IdlamnietakjestOK.Niesąmipotrzebneżadnepapiery.
WczorajwieczorempowiedziałamRyanowi,żeniechcębyćwdomu,jakbędziesięwyprowadzał.
Nie chcę na to patrzeć. Zgodził się, że może i lepiej będzie, jeśli na weekend wyjdę i pozostawię mu
swobodę,takżebyzałatwiłtoposwojemu.„Ostatniarzecz,jakiejpotrzebuję,tożebyśmniekrytykowała,
żepakujęszczoteczkędozębównietakjaktrzeba”–powiedział.Jegotonbyłjowialny,aleto,comówił,
było szczere. Czułam nurtujące pod słowami napięcie i niechęć. Jego uśmiech był uśmiechem
sprzedawcy,któryudaje,żewszyscymająztegofrajdę,gdywrzeczywistościjesttowalka.
Bioręmójdezodorantitonikdotwarzy.Domakijażutylkoto,conajpotrzebniejsze.Bioręszczoteczkę
dozębów,wkładamnawłosieplastikowykapturek,żebysięniepobrudziła,iwrzucamdokosmetyczki.
Ryan zazwyczaj wkłada swoją do plastikowej torebki. Ma rację, że tłumaczy się ze swojego sposobu
pakowania szczotki do zębów. Robi to nieprawidłowo. Wrzucam wszystko do torby i zaciągam zamek.
Takczysiak,jestemgotowadowyjścia.
Planmamtaki,żebypojechaćdoRachel.Rachelwie,żesprawymiędzymnąaRyanemnieukładają
się dobrze. Zauważyła, że jestem w napięciu. Zauważyła, że często go krytykuję, że rzadko mam coś
miłegodopowiedzenia.Upierałamsięjednak,żewszystkowporządku.Niewiem,dlaczegotaktrudno
misięprzedniąprzyznać.Możewjakimśsensiemisięwydaje,żegdypowiemRachel,wszystkostanie
się realne. Mili już powiedziałam. O napięciu, o kłótniach, o tym, że miłość wyparowała, o planach
separacji. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że Mila może wiedzieć i nie jest to równoznaczne z
wykuciemtegowmarmurze.AlezRachelwszystkostaniesięoficjalne.Niebędęmogławięcejudawać,
żenicsięniestało.Możenatymwłaśniepolegaróżnicamiędzyprzyjaciółkąasiostrą:przyjaciółkamoże
poprostuwysłuchaćtwoichproblemówtuiteraz,alesiostrapamiętaiprzypominaciowszystkim,co
było kiedyś. A może to nie jest różnica między przyjaciółką a siostrą. Może to różnica między Milą a
Rachel.
Ale to naprawdę jest realne. Wóz do przeprowadzek jest już w drodze. I jeśli mam sobie z tym
poradzić, potrzebna mi jest Rachel. Rachel, która weźmie mnie za rękę i powie, że wszystko będzie
dobrze.Rachel,którabędziewemniewierzyć.Muszęsięjejprzyznać,żemojemałżeństwobankrutuje.
Żejabankrutuję.Żeniejestemtąpozbieraną,dobrzezorganizowanąstarsząsiostrą,którejwszystkosię
pomyślnieukłada,choćstaramsięnatakąwyglądać.Żenieogarniamjużswojegożycia.
Zastaję Ryana w sypialni. Bierze się do wynoszenia pudeł z rzeczami. Podzieliliśmy już między
siebie meble. Każde z nas będzie teraz musiało coś na własną rękę dokupić. Ja potrzebuję nowego
telewizora.Ryanowibędąpotrzebnenowegarnkiirondle.To,cowydawałosięcałością,rozpadłosięna
dwiepołowy.
–Dobra–mówię.–Toidęizostawiamcięztym.–Mająprzyjśćjegoznajomiimupomóc.Janie
jestemmupotrzebna.
Janiejestemmupotrzebna.
– W porządku – odpowiada, wpatrując się w szafę. Naszą szafę. Moją szafę. W końcu podnosi na
mnieoczyiwidzę,żepłacze.Oddychagłęboko,starającsięnadsobązapanować.Naglesercewzbiera
mitkliwością.Niemogęgotakzostawić.Niemogę!Niemogęgozostawić,gdycierpi.
Jestemmupotrzebna.
Podbiegamdoniego.Otaczamgoramionami.Pozwalam,żebysięwemniewtulił.Żebysięwypłakał.
– Wiesz co? To głupi pomysł – mówię nieoczekiwanie. – Zostaję. – Wszystko to jakiś absurd.
Potrzebowaliśmy jakiegoś wstrząsu, żeby nas obudził. I to jest ten wstrząs! Tego właśnie nam było
trzeba, żeby zobaczyć, jacy jesteśmy głupi. Oczywiście, że się kochamy! Zawsze się kochaliśmy! Po
prostu na chwilę o tym zapomnieliśmy, ale teraz wszystko będzie dobrze. Wyciągniemy wnioski z tej
nauki.Niemusimytegociągnąć.Koniec!Możemyzakończyćtendziwnyeksperymentiwrócićdopunktu
wyjścia. Małżeństwo to nie bajka, i dobrze o tym wiemy. To była czysta głupota. – Zapomnij o tym –
ciągnę.–Nigdziesięniewyprowadzasz,kochany.Niemusiszsięwyprowadzać.
Jeszczeprzezchwilęmilczy,poczymkręcigłową.
–Nie–mówi.–Muszęsięwyprowadzić.Potrzebujętego.–Wpatrujęsięwniegojakskamieniała,
wciąż jeszcze go obejmując. – Powinnaś iść – dodaje, ocierając łzy. Już się uspokoił. Wraca do
załatwianiasprawy.
I wtedy się rozpadam. Nie rozpuszczam się jak masło, nie uchodzi ze mnie powietrze jak z opony.
Rozpadamsięnatysiąckawałków,jakstłuczoneszkło.
Serce mam dosłownie rozdarte. I wiem, że nawet jeśli rana się zagoi, będzie inaczej bić, inaczej
wyglądać,inaczejbędęjeodczuwać.
Chwytam torbę. Thumper idzie za mną do drzwi. Patrzę na niego z ręką na klamce, gotowa ją
nacisnąć.Podnosinamniewzrok,naiwnyizdziwiony.Przecieżztegocowie,poranaspacer!Niewiem,
kogomibardziejżal:Thumpera,Ryanaczysiebie.Niewytrzymamanichwilidłużej.Niejestemwstanie
gopogłaskaćnapożegnanie.Naciskamklamkę,wychodzęizatrzaskujęzasobądrzwi.Nieprzystaję,żeby
zaczerpnąćtchuczysiępozbierać.Idędosamochodu,ocieramoczyijadędoRachel.Jestemdośćsilna,
żebystanąćnawłasnychnogach.
Potrzebnamijestsiostra.
II.Listopadowydeszcz
C
hcę tylko, żebyś mnie wysłuchała i nie próbowała mnie przekonywać. Nie osądzaj mnie. I nie
mów, że popełniam błąd, nawet jeśli myślisz, że popełniam. Błąd, znaczy się. Chcę tylko, żebyś mnie
wysłuchała i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Tego mi w zasadzie potrzeba. Żebyś mi
powiedziała,żewszystkobędziedobrze,nawetjeślinajprawdopodobniejniebędzie.
– W porządku – godzi się z miejsca Rachel. Właściwie nie ma wyboru, prawda? W sobotę o
dziewiątejranostanęłambezuprzedzenianajejprogu,skamląc:„Nieosądzajmnie!”Cojejpozostaje?
Musitowziąćnaklatę.
–Chceszwejść?–pyta.–Czy…
Niepozwalamjejdokończyć.
–RozstajemysięzRyanem.
– O Boże – mówi zdumiona. Przez chwilę wpatruje się we mnie jak skamieniała, wreszcie
przytomnieje i otwiera szerzej drzwi, żeby mnie wpuścić. Wchodzę. Jest jeszcze w piżamie, co dość
zrozumiałe.Pewniedopierocosięzbudziła.Ktowie,czymójdzwonekniewyrwałjejzjakiegośmiłego
snu.
PrzechodzęobokniejidopieroterazRachelwidzimojątorbęzrzeczami.Wszystkotospadananią
naraz.
Zdejmujemitorbęzramieniaistawianakanapie.
– Co… to znaczy jak… jak wy to… – Urywa. – Jak się czujesz? To najważniejsze. Jak się z tym
czujesz?
Wzruszamramionami.Częstoterazwzruszamramionami,bojestmiwszystkojedno.Alechoćwtej
chwilitengestoznaczamilionrzeczynaraz,nieoznaczajednej:obojętności.
–Chceszpogadaćotym,dlaczegosięrozstajecie?–pytaRachelspokojnie.–Amożepowinnamci
zrobić…noniewiem.Cosięje,kiedysięczłowiekrozwodzi?
–Jasięnierozwodzę–mówię,siadającnakanapie.
–Achtak…–Siadakołomnie.–Powiedziałaś,żesięrozstajecie,więcmyślałam…
Podciąga nogi i siada po turecku, twarzą do mnie. Spodnie ma w biało-niebiesko-łososiowe paski.
Górajestwkolorzełososia,takimsamymjakpaskinaspodniach.Musiałatokupićjakokomplet.Moja
siostrajestosobą,którazawszenosirzeczywkomplecie.Jajestemosobą,któranigdyniemożeznaleźć
niczegoodpary.
–Rozstajemysię–mówię.–Wsensieżeniebędziemysięwidywaćprzezjakiśczas,alepotem,no
wiesz…damysobiejeszczejednąszansę.
–Czyliseparacja?Napróbę?
–Nie.
–Nowięc…Lauren,czyjaoczymśniewiem?
–Miałaśmnienieosądzać.
Bierzemniezarękę.
–Jacięnieosądzam.Próbujęzrozumieć.
–Robimysobieprzerwę.Niemożemydłużejrazemmieszkać.Nieznosimysięnawzajem.
WyraztwarzyRachelzdradza,żewiedziałaotymodjakiegośczasu,aleignorujęto.
– Ale nie rozwodzicie się, bo… – zaczyna. Głos ma łagodny. Być może tego mi w tej chwili
najbardziej potrzeba. Funkcjonuję pod tym względem podobnie jak pies, naprawdę: słowa są bez
znaczenia.Słuchamtylkobrzmieniajejwysokiegogłosu,miłych,kojącychdźwięków.–Toznaczy,skoro
od jakiegoś czasu macie problemy, skoro jest tak źle, że nie chcecie razem mieszkać… co was
powstrzymuje,żebyzakończyćtowszystkonadobre?
Przezchwilęzastanawiamsię,coodpowiedzieć.Nigdyniepadłomiędzynamisłowo„rozwód”.
Oczywiście, miałam je w głowie. Myślałam o tym, żeby je wypowiedzieć. Ale na tamtej kartce z
możliwymi rozwiązaniami go nie napisałam. I choć nie mogę sobie wyobrazić, żeby i Ryan o nim nie
myślał,żebysięnadnimniezastanawiał,żebyniemiałgonakońcujęzyka,toijegocośpowstrzymało.
To chyba ważne. Żadne z nas tego nie zasugerowało. Żadne z nas nie powiedziało, że to, co było
między nami, co zniszczyliśmy i przestało działać, żadne z nas nie powiedziało, że powinniśmy to
skasować.
–Niewiemdlaczego–mówięwkońcu.–Możedlatego,żeobiecałam.Albo,jawiem…możemam
nadzieję,żejestjakieśtrzecierozwiązanieoprócznieszczęśliwegopożyciaalbototalnegopoddaniasię.
Rachelsięzastanawia.
–Tojakdługomatrwaćtaprzerwa?–Słowo„przerwa”wypowiadatak,jakbytobyłojakieśnowe
pojęcie,wymyśloneprzezemnie.„Tojakdługomatrwaćtenencepencak?”–taktowymawia.
Robięwdech.Robięwydech.
–Rok.
Mojezdecydowaniezaczynasłabnąć.Mojeopanowaniezaczynapękać.Powolizaczynasięwsączać
ból,takjakprzedzierającesięsłońcepowolirozjaśniapochmurnydzień.
Rachel widzi, że płaczę, zanim jeszcze pojawią się w moich oczach łzy, i mięknie tym bardziej,
zmieniając się w tę Rachel, jakiej potrzebuję. Nie chce znać szczegółów. Chce tylko mnie trzymać w
objęciachimówić,żewszystkobędziedobrze,nawetjeśliniebędzie.Itowłaśnierobi,obejmujemnie,
gładzipogłowieimówito,cochcęusłyszeć.Nacoczekamprzezcałyranek.
– Naprawdę wszystko będzie dobrze – mówi kojąco, jak do dzidziusia. – Wiem, że mi kazałaś to
powiedzieć.Aletoprawda.Wszystkobędziedobrze.
–Skądwiesz?
Niepowinnamjejzadawaćtakichpytań.Powiedziałamjej,cochcęusłyszeć.Ipowiedziałato.Nie
mogę na nią naciskać. Nie mogę usiłować jej skłonić, żeby mówiła coś innego niż tekst, który dla niej
wymyśliłam. Ale wygląda na tak pewną tego, co mówi, tak przekonaną, że wszystko będzie dobrze, że
chcęwiedziećwięcejotejwersjimnie,którąwidzi.Jakdotegodojdzie,żezLauren,którąmawgłowie,
wszystkobędziedobrze?IjakmogęstaćsiębardziejpodobnadotejLauren?
–Wiem,żewszystkobędziedobrze,bowkońcuzawszewszystkojestdobrze.Ajakniejestdobrze,
toznaczy,żetojeszczeniekoniec.
Wycofujęsięzuściskuinaniąpatrzę.
–Czytozktóregośztwoichkubków?
Rachelwzruszaramionami.
–To,żecośjestnapisanenakubku,nieznaczy,żetonieprawda.
–Chybamaszrację–zgadzamsię,kładącgłowęnajejkolanach.–Nieznaczy.
–Iwiesz,cojeszczewiem?–ciągnie.
–No?
–Żemaszprzedsobąfantastycznyrok.
–Trudnomiwtouwierzyć.Dobiegamtrzydziestkiijestemowłosodrozwodu.
–Aleprzecieżmówisz,żesięnierozwodzicie?
Przewracamoczami.
– To hiperbola, Rachel. Świadoma przesada. Taka figura retoryczna. – Ale jestem protekcjonalna
wobecmojejostatniejucieczki…Sękwtym,żeniewiem,nailetorzeczywiściejesthiperbola.Będęiść
wzapartewobecwszystkich,włączniezsiostrą,żedotegoniedojdzie.Noajakdojdzie?Cowtedy?
–Nie,serio–mówiRachel.–Wtejchwilijestciężko.Aleznamcięiwiem,żenierobisznic,czego
by zrobić nie należało. Nie traktujesz tej sprawy lekko. I Ryan też nie. To porządny człowiek. I ty też
jesteśporządnymczłowiekiem.Jeśliobojeuznaliście,żetodobrypomysł,toznaczy,żetodobrypomysł.
Adobrypomysłniemożebyćzły.
Przezchwilętrwacisza,poczymobiewybuchamyśmiechem.
–Dobra,końcówkaniemazawielesensu,alewiesz,ocomichodzi.
Spotykamy się wzrokiem. Zawsze wiem, o co jej chodzi. Zawsze się nawzajem rozumiałyśmy. I co
być może ważniejsze, zawsze w siebie nawzajem wierzyłyśmy. W tej chwili potrzebuję, żeby ktoś we
mniewierzył.
–Cieszęsię,żetujesteś–mówiRachel.–Nie,żewtychokolicznościach,rzeczjasna.Alecieszę
się,żetujesteś.
–Tak?
–Tak.Miłoznowuwidziećtylkociebie.
–BezRyana?
–BezRyana.Kochamgo,aleciebiekochambardziej.Miłobędziemiećprzezroktylkociebie.
Nawet nie wie, jak właściwe rzeczy mi mówi. Gdyż po raz pierwszy dostrzegam w nadchodzącym
rokucośfajnego.Miłobędziemiećprzezroktylkomnie.
–Nowięc…tobędziechybadelikatnepytanie–ostrzegaRachel.
Siedzimyprzykuchennymstole.Przyrządziłagrzankifrancuskiezchrupkimipłatkamicynamonowymi
i bitą śmietaną. Miałabym ochotę strzelić fotkę, tak to fantastycznie i dekadencko wygląda. Nadal
mówiąc,stawiaprzedemnątalerz,ajanatychmiastprzestajęjejsłuchać.Wiem,żetobędziesmakować
jeszcze lepiej, niż wygląda. Co wiele mówi. Ale to numer popisowy Rachel. Robi torcik Oreo z
kakaowych mininaleśników z kremem kokosowym. Robi czerwone naleśniki z nadzieniem z serka
mascarpone.ZaBoganiezrobiżadnejzapiekankiczydaniazjajek,alewszystko,cosłodkieizkremem–
o,tumożnananiąliczyć.
– Wygląda to niesamowicie – mówię i biorę widelec. Oddzielam kawałek grzanki… Smakuje
dokładnietak,jaksobiewyobrażałam.Smakujetak,jakbywszystkobyłodobrze.
–OJezu–wzdycham.
–Wiem.
Rachel nie ma problemu z przyznaniem, że to, co zrobiła, jest fantastyczne. Mówi to tak, jakby nie
miała z tym nic wspólnego. Powiedz jej, że w życiu nie jadłaś czegoś tak cudownego jak jej dyniowe
ciastozimbiremiorzechami,tociodpowiecośwstylu:„Mnietomówisz?Poprostuniebowgębie”.
Takjakbychwaliłaprzepis,aniesiebiesamą.
–Takczyowak–mówiępoprzełknięciukęsa–cotozadelikatnepytanie?
–Nowięc…–Oblizujekremzwidelca.–Ktoweźmie…–zaczynaznowuiurywa.Niewie,jakto
powiedzieć.
–Thumpera?–kończęzanią.–KtoweźmieThumpera?
–Właśnie.KtoweźmieThumpera?
Bioręgłębokioddech.
–Napierwszedwamiesiącezostajezemną,takżebynicsiędlaniegoniezmieniło.–Głupiomito
mówić.ZachowujemysięzRyanemtak,jakbyThumperbyłdzieckiem,iwychodzitownajdrobniejszych
sprawach.AleRachelnawetniemrugnieokiem.
–ApotemweźmiegoRyan?
–Tak,nakolejnedwamiesiące.Apotempogadamy,codalej.
–Rozumiem.
–Głupiotobrzmi,nonie?–zauważam.Prawdęmówiąc,zgodziłamsięzentuzjazmem,kiedyRyan
zaproponował ten układ. Oznacza on, że za dwa miesiące się zobaczymy, a to mi daje poczucie
bezpieczeństwa.Takjakbocznekółkaprzynaucejazdynarowerze.
–Nie–zaprzeczaRachel,nawetnamnieniepatrząc.Dalejje.–Skąd.Każdypostępujetak,jakmu
pasuje.
–Toocochodzi?–pytam.Rachelwygląda…noniewiem.Cośsiędziejenajejtwarzy.Takjakby
cośukrywała.
–Comasznamyśli?
–Cotojest,czegoniechceszpowiedzieć?
– No ale przecież miałam cię wyłącznie wspierać! – woła Rachel na wpół ze śmiechem, na wpół
obronnie. – Nie mogę ci powiedzieć każdej najdrobniejszej myśli, jaka pojawi się w mojej głowie, a
zarazemmówićtylkoto,cochceszusłyszeć.
Śmiejęsię.
–Tak,toprawda.
Przez dłuższą chwilę milczymy. Pochłonęłam już moją porcję. Nie pozostaje mi nic innego niż
wpatrywaćsięwbieltalerza.Próbujęprzegarniaćwidelcemokruchy.
–Alecotojest?–pytamwkońcu.Chcęwiedzieć.Niewiemdlaczego.Możebardziejzależymina
prawdzie niż na tym, żeby usłyszeć to, co chcę usłyszeć. Może nigdy nie jest tak, żeby człowiek nie
potrzebowałprawdy.Amożepoprostunajbardziejpotrzebujemyprawdywtedy,kiedynamsięwydaje,
żeniechcemyjejusłyszeć.–Powiedz.Przeżyjęto.
Rachelwzdycha.
–Poprostu…–zaczyna.Podnosinamniewzrok.–WspółczujęRyanowi.
Niejestempewna,czegosięspodziewałam,alenietego.Myślałam,żepowiecośwstylu,żetraktuję
Thumpera zbyt serio. Albo że powinniśmy spróbować z Ryanem jeszcze raz. Albo że powie to, co,
obawiamsię,jestprawdą:żejestemdurnąpłaksiwąpanienką,bomałżeństwotoniebajka,żepowinnam
wziąćsięwgarśćiiśćdodomu,idaćsobiespokójztymigłupotami,boto,żeniejestsięszczęśliwym,
toniejesttakiznówważnyproblem.Aleniemówitego.Woczachstająjejłzyimówi:
–Poprostu…zajednymzamachemstraciłżonę,domipsa.
Nieodpowiadam.Poprostunaniąpatrzę.Pozwalam,żebytowemniezapadło.
Ma rację. Kiedyś tak tego człowieka kochałam. Kiedyś troszczyłam się, żeby miał wszystko, czego
pragnie.Jaktomożliwe,żestałamsiękimś,ktomutowszystkoodebrał?
Kładęgłowęnastoleizaczynampłakać.Rachelpodbiegadomnie.
–Przepraszam!Przepraszam…Nowidzisz?Niejestemwtymdobra.Jestemdokitu!Atyjesteśw
porządkuirobisz,conależy.
–Thumpertotylkonadwamiesiące–mówię.–Acałasprawatylkonarok…
– Wiem! – Rachel obejmuje mnie i przytula. – A z Ryanem wszystko jest okej. Wiem, że z nim
wszystkookej.Onjestztych,cotowiesz,zawszemająsięokej.
– Myślisz, że wszystko z nim okej? – pytam, podnosząc głowę. Nie wiem dlaczego, ale jest coś
strasznegowmyśli,żewszystkoznimokej.Niemaltaksamostrasznego,jakwmyśli,żecierpi.Niemogę
znieśćanitego,żemiałbyczućsiędobrze,anitego,żemiałbycierpieć.
– Nie – mówi Rachel. Wyczuwam u niej desperackie usiłowanie, żeby wybrnąć z tej rozmowy.
Prawidłowejodpowiedziniema,wieotym,ibyćmożejesttroszkęzirytowana,żepostawiłamjąwtej
sytuacji.–Wszystkoznimokej,wsensieżewszystkoznimbędzieokej,anieżewogólejestokej.
–Maszrację–przyznaję,odzyskującpanowanienadsobą.–Wszystkoznamibędzieokej.
–Jasne.–Rachelzulgąchwytasięnutkispokojuwmoimgłosie.–Wszystkobędzieokej.
Awięcdotegodążyłam.Żebędzieokej.
Wszystkozemnąokej.
WszystkozRyanemokej.
Wszystkoznamibędzieokej.
Pewnegodniacałatasytuacjabędzieokej.
Jest istotna różnica pomiędzy tym, że coś jest okej, a tym, że coś będzie okej, ale na razie
postanawiamudawać,żejesttojednoitosamo.
–Wiesz,żeniedługomusiszpowiedziećotymmamie,prawda?–pytaRachel.
–Wiem.
–ICharliemu–dodaje.–ChociażktotamwieCharliego…Znimmożnaitak,itak.
Kiwam głową, już pogrążona we własnych myślach. Myślę o tym, jak im to powiem. O tym, jak
Charlie rzuci jakimś dowcipem. O tym, czy mama będzie mną bardzo rozczarowana. Czy będzie to
odbierała tak samo jak ja: że zawiodłam. Po chwili zdaję sobie sprawę, że ta linia rozumowania
prowadzidonikąd.
–Wieszco?–mówię.
–Co?
–Wszystkoznimibędzieokej.
Rachelsięuśmiecha.
–Tak,maszrację.Wszystkoznimibędzieokej.
W
racamdodomuwniedzielęwieczorem,osiódmej.TaksięumówiliśmyzRyanem.Wiem,żejuż
goniebędzie.Otochodziło.Alekiedyotwieramdrzwipustegodomu,dosłownieuderzawemniejego
nieobecność.Jestemsama.
Domwygląda,jakbygookradziono.Ryanniezabrałnic,oczymniemówilibyśmyjużdawno,amimo
tomamtakieuczucie,jakbyzabrałwszystko.Owszem,podstawowemeblesąnamiejscu,alegdziesię
podziało DVD? Gdzie jest regał z książkami? Gdzie mapa Los Angeles, którą oprawiliśmy i
powiesiliśmynaścianie?Wszystkozniknęło.
Thumper wybiega mi na spotkanie, powiewając beżowymi uszami, i rzuca się na mnie z takim
entuzjazmem,żezwalamnieznóg.Padamzłomotemnapodłogę,aleprawietegonieczuję.Jedyne,co
czuję, to że ten pies mnie kocha, liże mnie po twarzy, skacze po mnie. Trąca mnie w uszy wilgotnym
nosem. Jak on się cieszy na mój widok! Jestem w domu. Wygląda inaczej niż zwykle, ale to nadal mój
dom.
Idę na tył domu, żeby nakarmić Thumpera. Przez chwilę stoi i na mnie patrzy, po czym pożera
wszystkojednymkłapnięciem.
WłączamświatłowjadalniiwidzęnastoleliścikodRyana.Niespodziewałamsię,żezostawijakąś
wiadomość. Widząc jednak list, z miejsca chcę rzucić się biegiem i otworzyć. Coś jeszcze zostało do
powiedzenia?Chcęwiedzieć,cojeszczezostałodopowiedzenia!Ręcerozrywająkopertę,zanimjeszcze
mózgdałimsygnał,żebytozrobiły.
Jakie on ma dziecięce pismo. Charakter pisma mężczyzny rzadko ma w sobie coś, co można by
określić jako męskie. Jedyne, co ma, to brak wyrafinowania. Pewnie już w szóstej klasie podejmują
decyzję,żetrzebasięprzejmowaćczymśinnym.
DrogaLauren!
Niepopełnijbłędu:kochamcię.Tylkodlatego,żenieczujętejmiłości,nieoznacza,iżniewiem,że
nadaljestwmoimsercu.Wiem,żejest.Odchodzę,bochcęjąodnaleźć.Obiecujęcito.
Proszę,niedzwońaninieesemesuj.Potrzebujęsamotności.Tyteż.Traktujęseriotęrozłąkę.Nawet
jeśli jest trudna, jest konieczna. To jedyny sposób, żebyśmy się spotkali na nowo. Jeśli będziesz
dzwonić,nieodbiorę.Niechcęsięcofać.Niechcęwracaćdotego,cobyło.
Wtymduchuchcęciżyczyćwszystkiegonajlepszegozokazjiurodzin,nawetjeślipozostałodonich
jeszczeparętygodni.Wiem,żetentrzydziestyrokżyciabędziedlaciebietrudny,aletobędziedobry
rok.Ażeniebędziemysięzesobąkontaktowaćwdniutwoichurodzin,chcę,żebyświedziała,żebędęo
tobiemyślał.
Dbajomojepsisko.Zadwamiesiącezadzwonię,żebyobgadaćjegoprzekazanie.Możebędziemy
moglisięspotkaćnajakimśparkingunapoboczudroginiczymrozwiedzenirodzice–nawetjeślinimi
niejesteśmy.
Pozdrawiamcięserdecznie
Ryan
P.S.Zanimwyszedłem,dałemdraniowijeść.
SpoglądamnaThumpera,którystoitużobokinamniepatrzy.
–Tyoszuście–mówię.–Przecieżjużjadłeś.
Czytamlistjeszczeraz.Ijeszcze.Dzielęgonaposzczególnesłowa.Raniąmnieinapełniająnadzieją.
Każąpłakaćizłoszczą.Wkońcuskładamlistzpowrotemiwyrzucamdokoszanaśmieci.Patrzę,jakleży
na wierzchu górki odpadów. Mam uczucie, że to źle. Tak jakby należało go przechować. Tak jakbym
powinnagotrzymaćwksiędzepamiątkowejnaszegozwiązku.
Idędosypialniipatrzęnapudełkopobutachnagórnejpółceszafy.Niedosięgnęgozpodłogi.Idędo
szafki w holu i przynoszę małą, dwustopniową składaną drabinkę. Wspinam się na palce i próbuję
dosięgnąćbrzegupudełka.Spada,azawartośćrozsypujesiępopodłodzeidywanie.Papiery.Starebilety.
Karteczkisamoprzylepnezinformacjami.Zblakłezdjęcia.Iwreszciewidzęto,czegoszukałam.
Pierwszy list, jaki napisał do mnie Ryan. Było to parę tygodni po tym, jak spotkaliśmy się w
stołówce.Napisałgonakartcewyrwanejznotatnika.Jestzłożonytylerazy,żetrudnogorozprostowaćna
płasko,żebymócprzeczytać.
COWTOBIELUBIĘ
1)Żekiedypowiemcośśmiesznego,śmiejeszsiętakgłośno,żezaczynaszsiękrztusić.
2)Żektóregośdniaautentyczniepowiedziałaś:„niechmniekulebiją”.
3)Twojąpupkę.(Przepraszam,aletakiesąfakty.)
4)Żemyślałaś,żechiliconcarne
5) Że jesteś mądrzejsza, zabawniejsza, ładniejsza i w ogóle cudowniejsza niż każda inna
dziewczyna,którąznam.
Parętygodnipóźniejzauważył,żezachowałamliścik.Zobaczyłgonabiurkuumniewakademiku.I
kiedyniepatrzyłam,przekreślił„lubię”inapisał„kocham”.„Cowtobiekocham”.
Ainnymkoloremdługopisudopisałpodspodemszóstypowód.
6)Żewemniewierzysz.Żetakprzyjemnieciędotykać.Iżepostrzegaszświatjakopiękny.
To był powód, dla którego zapoczątkowałam to pudełko. Ale… listu, który zostawił mi dziś
wieczorem,niemogętuwłożyć.Poprostuniemogę.Musipozostaćwkoszu.
Wkładamwszystkozpowrotemdośrodka.Odkładampudełkonapółkę.Myjęzęby.Wkładampiżamę.
Idędołóżka.
Wołam Thumpera. Przybiega i kładzie się koło mnie. Gaszę światło i leżę z szeroko otwartymi
oczami.Jestemprzytomnatakdługo,żeoczyprzyzwyczajająsiędociemności.Noczdajesięblednąć;co
byłonieprzeniknionączernią,zmieniasięwprzejrzystąszarośćidostrzegam,żechoćmamoboksiebie
ciepłeciało,jestemwdomusama.
Niejestmismutno.Nieczujęnawetmelancholii.Bojęsię.Porazpierwszywżyciujestemsama.W
środku nocy w całym domu jestem sama. Gdyby ktoś próbował się włamać, jest tylko ten łagodny
labradorija.Jeśliusłyszęjakiśdźwięk,samabędęmusiałasprawdzić.Czujęsięjakdziecko,któreprzy
obozowymogniskusłuchaopowieścioduchach.
Wiem,żewszystkowporządku.Alebynajmniejtegonieczuję.
W
poniedziałekidędopracyijestemzaskoczona,żewogóleniemuszęotymwszystkimmówić.
Ludzie wiedzą, że jestem mężatką, ale to rzadko wychodzi w rozmowie. Na pytania typu „Jak tam
weekend?” czy „Wychodziłaś gdzieś?” łatwo odpowiedzieć szczerze, zatrzymując zarazem ważne fakty
dlasiebie.Zdankatypu„Fajnie.Ajaktamuciebie?”i„Wiesz,przesiedziałamniedzielęusiostry.Aty?”
ewidentniezałatwiająsprawę.Wpołudniepotrafięjużniemalcałkowicieuniknąćpytańnatematmojego
życiaosobistego:wystarczy,żetojajestemstroną,którapyta.
AleMilamniezna.Naprawdęmniezna.Odtylumiesięcyjestmojąpowierniczką.Wieowszystkim.
Toteżkiedywsiadamydosamochodu,żebypojechaćnalunch,zniżagłosirobisięprawdziwa.
–Nowięc–mówi,włączającsilnik–cotamuciebie?
–Umnie?Yyy…dobrze–odpowiadam.–Naprawdę.Weekendbyłdokitu.Caływieczórzsobotyna
niedzielęprzepłakałamwłóżkumojejsiostry,aonatymczasemoglądałajakiśfilmozombi.Alewczoraj
wieczoremwróciłamdodomui…jestokej.
– Aha – mówi Mila. – Rozwaliłaś się w łóżku? Nalałaś sobie kieliszek wina i wlazłaś z nim do
wanny,iniktciniezawracałgłowyiniejęczał?
Mila i jej partnerka, Christina, są razem od pięciu lat. Mają trzyletnie bliźniaki, chłopców. Coś mi
mówi,żesątojejfantazje.
–Niezupełnie.Poprostu…wróciłamdodomuiposzłamspać,tochybawszystko.
Milaparkujetużobokwejściaiwchodzimy.
–Gdybymbyłanatwoimmiejscu–podejmuje–delektowałabymsiętąsytuacją.Roktowydajesię
długo, ale ten cholerny czas szybko leci. Jesteś teraz wolna! Możesz żyć, jak chcesz. Możesz robić
wszystko,nacomaszochotę.Możeszsobiekupićpościelwkwiaty.
–Christinaciniepozwalanapościelwkwiaty?
–Niecierpiniczegowkwiaty!Kwiatykocha,alewzoruwkwiatynienawidzi.
Głupie to, ale nagle mi się wydaje, że pościel w kwiaty to coś, co muszę mieć. Nigdy w dorosłym
życiuniemieszkałamsama.Zawszedzieliłamsypialnięztymmężczyzną.Terazjednakmogęsobiekupić
kocwwielkikwiatowywzór.Albokokardę.Albo,czyjawiem…cośtakiego,czegoniecierpiąfaceci,
bojestbabskie.Cokolwiektojest,chcętego!Chcęsiępławićwmojejbabskości.Chcęsobiekupićcoś
bladoróżowego, bo mogę. A co? Nie muszę się przed nikim tłumaczyć z wydatków. Nie muszę się
spowiadać,dlaczegopotrzebujęnowejkołdry.Mogępoprostuiśćijąkupić.
– Co ja do diabła robię? – mówię do Mili, kiedy stoimy w kolejce. – Dlaczego nie urządziłam
wszystkiegoodnowa,ledwiezamknąłzasobądrzwi?
–Wiem!–wykrzykuje.–Zarazpopracymasziśćnazakupy.Kupsobietowszystko,nacozawsze
miałaśochotę,aonuważał,żetogłupie.
–Itakzrobię!
Mila przybija mi piątkę. Jemy kanapki i nawet nam się udaje rozmawiać o czymś innym. Nie
wspominamyRyanaażdochwili,gdyMilazpowrotemparkujenakampusie.
–Alecizazdroszczę–mówi.–GdybyChristinasięwyprowadziła,towkażdympokojupaliłabym
waniliową świecę. Wchodziłabym kolejno do każdego i wąchałabym. – Wciąga powietrze nosem. –
Aaaach–wzdychazrozkosząnawydechu.Poczymnagle,jakbyjejsięcośprzypomniało:–Niemusisz
jużnosićniewygodnychseksownychgatek!Tylkowielkie,luźne,wygodnemajty.
Śmiejęsię.
–Atytakichnienosisz?
– Każdego dnia mam na sobie koronkowe majtki i stanik – wyznaje Mila. – Chcę, żeby moja
dziewczyna była szczęśliwa. – Po czym się wycofuje. – Nie chciałam przez to powiedzieć, że ty nie
chciałaś…Sorry,tobyłżart.
Znowusięśmieję.
–Niemasprawy.Alejestemwstrząśnięta,żenaokrągłonosiszseksownąbieliznę.
Milawzruszaramionami.
–Onatolubi.Ajalubięto,żeonatolubi.Alekurczę,zazdroszczęci,żemożeszteraznosićbabcine
barchany.
–Nawetniewiem,czymamwdomujakieśbabcinebarchany.Wzasadziekażdegodniamamnasobie
zwyczajnąbieliznę…Ej,stop!–wołam,bocośmisięprzypomniało.–Mam,mamjedne!Nigdyichnie
włożyłam,boRyansięznichwyśmiewał.Mówił,żetospadochrony.
–Megawielkie?XXL?Możnapodciągnąćpodbrodę?
–Uwielbiamje!
–Notolećdodomuiwkładaj,dziewczyno!Korzystajztego,żejesteśwolna!
Jestemwolna.Taak,jestemwolna.
Popracyidęnazakupyikupujęwielką,puchatąbiałąpoduszkę,dwienarzutywpasyiróżowąkapęz
nadrukiemwkształciegigantycznegomaku.Patrzęnałóżkoimyślę,żewyglądajaknazdjęciuwjakimś
magazynie.Śliczne!
Podprysznicem,podczasktóregozużywamcałągorącąwodę,wyśpiewujęnacałegardło.Przecież
nikt nie słyszy. Wycieram się i idę do sypialni. Przekopuję górną szufladę, grzebię wśród
mikroskopijnychmajteczekizrzadkaużywanychstringów…Wreszciesą.Mojespadochrony.
Wkładamjeistajępośrodkusypialni.Niesątakmagiczne,jakmisiękiedyśwydawało.Sprawiają
wrażeniezwyczajnychmajtek.Potemkątemokałapięswojeodbiciewlustrze.Ijużwiem,oczymmówił
Ryan.Obwisająnatyłkuiwkroku.Agumajesttużpodpępkiem.Mogłabymsobiewłożyćpieluchę.
Patrzę na łóżko świeżym okiem. Właściwie nie lubię wzorów w kwiaty. Co ja wyprawiam? Lubię
niebieski.Lubiężółty.Lubięzielony.Nielubięróżowego.Nigdywżyciunielubiłamróżowego.Nagleta
„wolność”zaczynamisięwydawaćmałoważna.Czymjasiępodniecam?Żemogęsobiekupićnarzutęw
kwiaty?Żemogęnosićobwisłemajtki?
Mila nie pali świec, bo Christina ich nie lubi, a to, żeby Christina była szczęśliwa, jest dla niej
ważniejszeniżjakieścholerneświece.Takajestprawda.Niejestdoniejprzykuta.Chcezniąbyć.Woliz
niąbyć,niżpalićświece.Gdybyimniewyszło,świecebyłybydlaniejzaledwiepociechą.Światełkiem
wtunelu.Towszystko.Itoteżjestzaledwiepociecha.
Nieistotnymiłydrobiazgwsytuacji,którageneralniejestdodupy.
K
tóregoś wieczoru dzwoni Charlie. Jest na tyle późno, że nie spodziewałam się już telefonu.
Podrywamsięnarównenogiizbijącymsercemłapięzakomórkę.Jestemprzekonana,żetoRyan.Jestem
tylko w bieliźnie i podkoszulku. Na podkoszulku mam plamę po kawie. Od wielu dni. Kiedy nie ma
nikogo, kto byłby świadkiem naszego niechlujstwa, przekonujemy się, do jakiej granicy niechlujstwa
jesteśmygotowisięposunąć.
Kiedypatrzęnaekranikiwidzę,żetoCharlie,anieRyan,zaskakujemnie,żetakmnietozasmuca.
Naprawdęmnietozasmuca.Izarazpotemczujęniepokój.BoCharlienigdyniedzwoni.Niejestnawetw
naszejstrefieczasowej.
CharliewyjechałzLosAngeles,zaledwiepojawiłasięszansa.PojechałnastudiadoWaszyngtonu.
Potem,wzeszłymroku,niewiadomojakznalazłsięwChicago.Jestempewna,żeniedługonampowie,
żeprzeprowadzasiędonajodleglejszegozakątkaMaine.
–Charlie?
–Cześć–mówi.Głosmagrubyiochrypły.Jakonastolatekpodkradałnampapierosy.Kiedyobiez
Rachelzdałyśmysobieztegosprawę,wczasiegdymiałmniejwięcejsiedemnaście,niemogłyśmywto
uwierzyć.Nietylkowto,żepali,ależenamniepowiedział.Zrozumiałe,żeniemówiłmamie,alenam?
Dlaczegoniepowiedziałnam?Rzuciłpalenieparęlattemu.–Obudziłemcię?
–Nie,jeszczesięniepołożyłam.Acotamuciebie?Wszystkowporządku?
–Tak–odpowiada.–Auciebie?
– Och… – Biorę głęboki oddech, zastanawiając się, co powiedzieć i jak to powiedzieć. – W
porządku–mówię.Chybaniechcęmuotymwszystkimopowiadać.
–Wporządku?
–Tak,wporządku.
–Hm.Ajasłyszałemcośinnego.Słyszałem,żesięROZ-WO-DZISZ.
CholernaRachel.
–Rachelcipowiedziała?
–Nie…–zaczynaCharlie,szykującsiędowyjaśniania,alemuprzerywam.
–Akto,jaknieona?Niktniewieopróczniej!
–Spoko,Lo.Ryanmipowiedział.
–RozmawiałeśzRyanem?
–Jestmoimszwagrem.Myślałem,żetowporządku,żeznimrozmawiam.
–Nie,tylkopoprostu…
–Zadzwoniłemdoniego,aonmipowiedział,żesięROZ-WO-DZI-CIE.
–Czemutakskandujesz?Apozatymwcalesięnierozwodzimy.Ryantakpowiedział?Powiedział,że
sięrozwodzimy?–Słyszęwmoimgłosiepanikęipopłoch.
–Powiedział,żesięrozstajecienajakiśczas.Ajakspytałem,czytopróbnaseparacja,odpowiedział:
„Tak”.
–No,tosamwidzisz,żetotroszkębardziejzniuansowane.Znaczy,toniejestformalnaseparacja.
–Lauren…Znaszchociażjednąparę,którabyławseparacji,apotemzeszłasięzpowrotem?
–Ococichodzi,Charlie?Dzwonisztylkopoto,żebymmiałaochotęstrzelićsobiewłeb?
–Hm…Chodzimiodwiesprawy.Popierwszechciałemsiędowiedzieć,jaksięczujesz.Czymogę
cośdlaciebiezrobić.
–Mamsiędobrze.Dzięki.Atadrugasprawa?
–No…tusprawytrochęsiękomplikują.
–Brzmiobiecująco–mówię.Jestemnapowrótwłóżku.
– Zadzwoniłem do Ryana częściowo dlatego, że mama postanowiła zorganizować ci przyjęcie–
niespodziankę.
Jajasobierobi.Alejakieśdziwne.
–Chachacha.Dobrydowcip–mówię.
–Nie,stara.Serio.
–Dlaczegomiałabytozrobić?–Znowuwstajęzłóżka.Kiedyjestemzdenerwowana,chodzętamiz
powrotem.
–Chybajejsięwydaje,żezamałounastradycji.Noimaochotęzorganizowaćimprezę.
–Usiebie?
–Usiebie.
–Askądtyotymwszystkimwiesz?
–Nobowiesz,stawiamilot.
–PrzyleciszzChicagotylkopoto,żebybyćnamojejurodzinowejimprezie?
–Wierzmi,żejakbyniezapłaciłazabilet,tobymnieprzyleciał.
–Słodkijesteś.
–Nie,chodzimioto,żeniecierpiszurodzin.Wiemotym.Próbowałemprzypomniećotymmamie.
Niechciałasłuchać.Maszszczęście,żejądorwałem,zanimsamazadzwoniładoRyana.Powiedziała,że
mazamiarzadzwonićdoniegojutro,nowięcjejobiecałem,żesammupowiem,boitakmiałemdoniego
dzwonić. Czyli, jak widać, dobrze się ułożyło, tyle tylko, że z pewnością nie chcesz, żeby mama
dowiedziałasięowszystkimwtakisposóbjakjaprzedchwilą.
–ARacheljużwie?
–Oprzyjęciu?
–No.
–Wątpię.Mamapowiedziałamiowszystkimraptemparęgodzintemu.Mówiła,żewszystkozależy
odtego,czybędęmógłprzyleciećiczyRyandaradęprzyprowadzićciędoniejtak,żebyśniewiedziała,
ocochodzi,iwłaśniedlategogootozapytałem.
– To musiała być dość niezręczna rozmowa – zauważam. W końcu coś się we mnie uspokaja. – Z
Ryanem,znaczy.
–No,nieztychnajzręczniejszych.Alepytałociebie.
–Tak?
–No.Pytał,jakcileci.Ajanatocośwstylu:„Stary,nawetniewiedziałem,żeściezesobązerwali.
Toskądmamwiedzieć?”
Przezchwilęsięśmiejemy,poczymczujępotrzebęwyjaśnienia:
–Myśmyzesobąniezerwali.
–Dobra,jasne–ustępujeCharlie.–Słuchaj,musiszpowiedziećmamieprzedimprezą.Bobędziesię
dziwić,gdziejestRyan,iwszystkobędziedosyćdziwne,iwkażdymraziechciałemcięostrzec.Jeszcze
trzytygodnie.Takżemasztrochęczasu.
–Okej–mówię.–Alewieszco?Tofajnie,żeprzyjedzieszdodomu.
–No.Fajniebędziesięzwamizobaczyć.–Pochwilimilczeniadodaje:–I,Lauren…wiem,żemasz
Racheliwogóle,ale…masztakżeimnie.Namnieteżmożeszliczyć.Teżciękocham,wiesz.
To,żemójbratpotrafibyćtakimfiutem,jestpoczęściprzyczyną,żezarazempotrafitakskutecznie
poprawić ci nastrój. Jeśli mówi, że cię kocha, to nie mówi na wiatr. Kiedy mówi, że można na niego
liczyć,toznaczy,żenaprawdęmożna.
–Dzięki–mówię.–Dzięki.Wszystkobędzieokej.
– Mylisz się. Nie będzie okej. Będzie świetnie – odpowiada, i brzmi to lepiej niż kiedykolwiek
dotąd.
Rozłączamysięiwracamdołóżka.GaszęświatłoiobejmujęThumpera.Jużzaczynamodpływaćw
sen,gdyznowudzwonitelefon.Wiem,ktodzwoni,zanimjeszczespojrzęnaekranik.
–Cześć,Rach.
–Mamawydajeprzyjęcienatwojącześć–mówiRachel.JejgłosniejestpodszytySchadenfreude,
onwcałościskładasięzSchadenfreude.OpróczSchadenfreudeniemawnimnic.
–Wiem.PrzedchwiląrozmawiałamzCharliem.
–StawiaCharliemulot,żebymógłbyćobecny.
–Wiem–mówię.–Przedchwiląznimrozmawiałam.
–IopłacateżlotbabciLois.IwujkowiFletcherowi.
–No,ategoniewiedziałam.
–Podobnochce,żebyśmywszyscypoznalijejnowegochłopaka.
–Mamamanowegochłopaka?
–Atywogóledzwoniszjeszczedomamy?
Niedasięukryć,żenierozmawiałamzmamąodparutygodni.Mieszkaopółgodzinydrogiodemnie,
alenietrudnouniknąćrozmawianiazkimś,jeślinieodbierasztelefonów.
–NazywasięBill.Podobnojestmechanikiemsamochodowym.
–Jejmechanikiem?
–Niewiem–odpowiadaRachel.–Czytoważne?
–Niewiem.Poprostutrudnomisobiewyobrazić,żemamawyrywaswojegomechanika.
–Mówi,żejestseksowny.
–Seksowny?
–No.Takmówi.
–Bardzotowszystkodziwne.
–No.Dziwnejakcholera.Icudne.
–Idęspać–mówię.–Niechmojapodświadomośćjakośtowszystkouporządkuje.
–Okej…Alemusiszpowiedziećmamie,żejesteściewseparacji,tak?Inaczejtobędziekatastrofa.
–Kiedyostatniomamaurządzałaprzyjęcie?–pytam.
–Abojawiem.Alejakośtaknapoczątkulatdziewięćdziesiątych.
–Dokładnie.Czylitakczytak,tobędziekatastrofa.
–Myślisz,żezrobiwazęponczu?
–Co?
–Nieuważasz,żetodoniejpodobne–wazaponczu?
Iniewiadomodlaczego,jesttonajśmieszniejszarzecz,jakąusłyszałamprzezcałydzień.Mojamatka
zdecydowaniewyglądanawazęponczu.
–Dobra,naprawdęidęspać.
–Iserpentyny.Założęsię,żebędąserpentyny.
–Idęspać.
–Obstawiaszzaczyprzeciwserpentynom?
–Niewygłupiajsię.Musiałabyśprzypisaćjakieśliczby,żebycałeto„zaczyprzeciw”miałosens.
–Dobra,wporządku.Pięćbaksów,jeślibędąserpentyny.
–Idęspać–przypominamjejporazostatni.
–Dobra,spoko.Mówiętylko,że…pięćbaksów,jeślibędąserpentyny.Wchodziszczynie?
–Dobrzesięczujesz?
–Wchodziszczynie?
–Wchodzę–mówię.–Dobranoc.
– Dobranoc! – Rachel w końcu się rozłącza. Opuszczam głowę na poduszkę i wącham Thumpera.
Okropnieśmierdzi.Psystrasznieśmierdzą,amimotocudowniejestpowąchaćThumpera.Dlamniejego
zapach jest boski. Zamykam oczy i odpływam w sen, w którym mój mózg próbuje przetworzyć te
wszystkie wiadomości i wycisnąć z nich jakiś sens. Śni mi się, że przychodzę na moje urodzinowe
przyjęcie i wszyscy wrzeszczą: „Niespodzianka!” Widzę mamę, jak obściskuje się z jakimś facetem
ubranym jak kierowca rajdowy. Są też Rachel i Charlie. A kiedy wrzask cichnie, dostrzegam w tłumie
Ryana.Przeciskasiędomnie.Całujemnie.Imówi:„Niemogłemnieprzyjśćnatwojeurodziny”.
Po przebudzeniu wiem, że to tylko sen. Nie mogę jednak oprzeć się nadziei, że to, być może,
przepowiednia.
J
aktam,kochanie,planujeszcośnaurodziny?Wielkatrzydziestkazapasem!–mówiradośniemama,
kiedy w końcu odbieram. Moja matka zawsze jest radosna. Moja matka jest z tych, co rzadko się
przyznają,żesąnieszczęśliwi,imyślą,żezapomocąuśmiechuoszukającałyświat.
–Yyy–stękam.Czymamjakąśszansę,żebyuniknąćtejplagi?Mogłabympowiedzieć,żeplanuję,a
wtedymożedałabytemuwszystkiemuspokój.AlejużkupiłabiletCharliemu.PrzylatujewujFletcher.–
Nie,nic.Jestemwolna–przyznajęzniejakąrezygnacją.
–Cudownie!TomożeprzyszlibyściezRyanemdomnienakolację?
Mówitotak,jakbyrozwiązywałotowszystkieproblemytegoświata.Kiedybyliśmydziećmi,mama
właściwieniegotowała.Zwyczajnieniemiałakiedy.Zjednejstronypracowałanapełnyetatwagencji
nieruchomości,zdrugiej–stawałanarzęsach,żebynadążyćzzawiezieniemiprzywiezieniemzeszkół
całejnaszejtrójki,apotemdopilnowaniem,żebyśmyodrobililekcje,takżenaogółzamawialiśmypizzę.
Częstozajmowałasięnamibaby-sitterka.Częstooglądaliśmytelewizję.Niedlatego,żenasniekochała.
Dlatego,żeniemożnabyćwdwóchmiejscachnaraz.Gdybybyłomożliweprzezwyciężenietejfizycznej
niemożliwości,matkanastoprocentbytozrobiła.Alesięniedało.Więcchoćwiem,żetaknaprawdę
nie zrobi żadnej kolacji, że to wszystko pic na wodę, sama myśl o domowym posiłku jest w zasadzie
przyjemna. Nie w sensie nostalgii, ale w sensie nowości. Tak jakby zobaczyć, powiedzmy, kaczkę w
spodniach.
–Czemunie.Brzminieźle–mówię.
Wiem, że teraz moja kolej. Powinnam jej powiedzieć, że będę tylko ja. To okazja, żeby poruszyć
temat.
–Aleale,właśniemiałamcięzapytać–śpieszymama.–Nieprzeszkadzałobyci,gdybymzaprosiła
mojegochłopaka,Billa?
Niezły szok, słyszeć „mój chłopak” z ust mojej pięćdziesięciodziewięcioletniej matki. Dla ludzi
starszych umawiających się na randki potrzebne jest jakieś inne słowo. Czy nasz słownik nie powinien
sięrozwijaćzbiegiemczasu?Ktozatoodpowiada?
–Hm…nie,noskąd.Wporządku.Awłaśnie…chciałampowiedzieć,żeRyannieprzyjdzie.
–Co?–Głosmatki,dotądbeztroski,momentalniesięzaostrza.
–Nobowiesz,Ryan…
–Wieszco?–przerywamimama.–Jakwamtakpasuje,topasujeimnie.Wiem,żeczasamijestem
zbytzaborcza,wciążchciałabymwidywaćwasoboje.
–Okej–mówię.–Iwiem,żeRyan…
–Straszniebymchciała,żebyionpoznałBilla,naprawdę–ciągniemama.–Jaktylkobędziemógł.
Wiem,żeobojejesteściezajęci,alejedenzsynówBillaożeniłsięzprawdziwąjędzą,iopowiadałam
mu,jakiwygrałamzRyanemlosnaloterii.Zięćasynowatopewniecoinnego,aletakczyowakRyanto
fantastyczny dodatek do rodziny. Ale i tak się martwię, kogo wybierze Rachel. Albo jeszcze gorzej –
Charlie!Pewniemazdziesięciorodzieciwróżnychstanach,amynawetnigdysięotymniedowiemy…
Alety,dziecinko,wybrałaśznakomicie.
Bardzo często słyszę to od matki. To jej sposób, żeby skomplementować za jednym zamachem i
Ryana, i mnie. Kiedy się z Ryanem pobraliśmy, lubił się ze mną w ten sposób drażnić. „Znakomicie
wybrałaś!”–mówił,kiedywracaliśmyodniej.„Znakomicie,Lauren!”
–No–mówię.–Rzeczywiście.
I za pomocą tych dwóch akceptujących słów kopię sobie jeszcze głębszy dół. Nie mogę jej teraz
powiedzieć.Wogóleniemogęjejpowiedzieć.
–AcoRyanmatakiegodoroboty,żetoważniejszeniżurodzinywłasnejżony?–pytamama,którejw
końcuświta,żesytuacja,którąjejprzedstawiłam,jestniecodziwna.
–Żeco?–pytam,próbujączyskaćtrochęczasu.
–Jakmożenieprzyjśćnatwojeurodziny?
–Nowiesz,praca.Jakiśdużyprojekt.Superważny.
–Znaczy,żebędziecieświętowaćwedwojekiedyindziej?
–Tak…Jasne.
–O,notoświetnie!–mówizachwycona.–Towtedyzaproszęwasoboje.IwtedyionpoznaBilla!
–Super,fajnie.Niewiedziałam,żesięzkimśspotykasz.
–Tylkopoczekaj…Padniesz!Jesturoczy.
Niemalsłyszęwjejgłosie,żesięrumieni.Śmiejęsię.
–Toświetnie.
–WtakimraziemydwieiBill,tak?–upewniasię.
–NoaRachel?–pytam.Niewiem,dlaczegogramwtęgrę…Przecieżwiem,żezwalisiędzikitłum.
–Dobra–mówimama.–IRachel.Czylimojedziewczynyimójfacet.
Ożeż.Mojamamaniemapojęcia,jaktobrzmi,kiedymówitakierzeczy.Toznaczy,możeiwie,jakto
brzmi,aleniewie,jaktobrzmiwmoichuszach.Okrrrropnie.
–Możeprzystopujmytrochęztym„moimfacetem”–mówięześmiechem.
Teżsięśmieje.
–Ojejku,Lauren.Wyluzujtrochę.
–Jestemwyluzowana,mamo.
–Towyluzujjeszczebardziej–mówi.–Ipozwólmibyćśmieszną.Jestemzakochana.
–Tocudownie,mamo.Naprawdębardzosięcieszę,żejesteśszczęśliwa.
–PowiedzRyanowi,żeniedługomusipoznaćBilla!
–Powiem,mamo.Kochamcię.
Odkładamtelefoniłapięsięzagłowę.
Jestemkłamczuch,kłamczuch,kłamczuch.Kłamczuszysko,zmyślawszystko.
M
ija parę trudnych tygodni. Nigdzie nie wychodzę. Głównie leżę w łóżku. Dużo spaceruję z
Thumperem. Codziennie koło szóstej dzwoni Rachel i pyta, czy pójdziemy gdzieś na kolację. Czasem
mówiętak.Czasemmówięnie.Nierobiężadnychplanów,nieumawiamsięzeznajomymi.
Dużogapięsięwtelewizor,zwłaszczawieczorem.Odkrywam,żewłączonyodbiornik,gdykładęsię
spać, pomaga zapomnieć, że jestem w domu sama. Pomaga odpłynąć w sen. A rano, kiedy się budzę,
towarzysząmidźwiękiporannegoprogramutelewizyjnego,aniegłucha,martwacisza.
Nieustanniemyślę,corobiRyan.Czymyśliomnie?Czyzamnątęskni?Jakspędzaczas?Ciekawa
jestem,gdziemieszka…Ileżtorazybrałamdorękitelefon,żebynapisaćmuSMS-a.Mówiłamsobie,że
nicsięniestanie,jeślipoprostusiędowie,żeonimmyślę.Alenigdyniewysłałamtego,conapisałam.
Prosił, żeby tego nie robić. Nie jestem pewna, czy to, że nigdy nie kliknęłam „wyślij”, było wyrazem
nadziei czy cynizmu. Nie wiem, czy powstrzymuję się od kontaktu dlatego, że wierzę w wartość tej
separacji,czypoprostuuważam,żezwykłySMSitakjestbezznaczenia.Niewiem.
Sądziłam,żepoparutygodniach,gdyodnajdziemyzThumperemrytmnaszegonowegożycia,dojdę
do jakichś – jakichkolwiek! – wniosków czy obserwacji, że sobie coś uświadomię. Ale nie mam
poczucia,żewiemchoćodrobinęwięcej,niżwiedziałam,zanimRyansięwyprowadził.
Jeśli mam być szczera, to chyba miałam nadzieję, że jak tylko Ryan się wyprowadzi, natychmiast
zdamsobiesprawę,żeniemogębezniegożyć,aonzdasobiesprawę,żeniemożeżyćbezemnie,ioboje
rzucimy się biegiem z powrotem i padniemy sobie w ramiona, nie marząc o niczym innym, tylko żeby
znowu być razem. W najśmielszych marzeniach wyobrażałam nas sobie, jak całujemy się w ulewnym
deszczu.Wyobrażałamsobie,żeczujemysiętak,jakczuliśmysięjakodziewiętnastolatki.
Ale widzę, że to nie będzie takie łatwe. Zmiana, przynajmniej w moim życiu, to raczej powoli,
uporczywiesączącysięstrumień,anielawina.Jeślijuż,toraczejjesttoefektśnieżnejkuli.Choćpewnie
nie powinnam się wymądrzać na temat własnego życia, używając zimowych metafor. Prawdziwy śnieg
widziałamraptemtrzyrazywżyciu.
Wszystko to ma chyba wyrazić, że powinnam być cierpliwa. I potrafię być cierpliwa. Potrafię to
przeczekać.Czteryipółtygodniazgłowy.Czterdzieścisiedemipółprzedemną.Apotemmożedotrędo
mojej chwili w deszczu. Może mój mąż rzuci się biegiem z powrotem i będzie mnie kochał tak, jak
wtedy,gdymieliśmypodziewiętnaścielat.
W
dniumoichurodzinRacheldzwonidodrzwioosiemnastejtrzydzieści.
– No więc tak – mówi, wchodząc. – Wuj Fletcher mieszka u mamy i śpi na kanapie. Babcia Lois
podobnoniechciałazwalaćsięmamienagłowęipostanowiłazatrzymaćsięwStandardzie.
–WStandardzie?TymwZachodnimHollywood?
Rachel kiwa głową. Standard to szalenie wyrafinowany, hipsterski hotel przy Sunset Strip. W
pokojach zamiast krzeseł są zwisające z sufitu plastikowe strąki. Basen przez okrągły rok zapychają
dwudziestolatki w drogich kostiumach kąpielowych i jeszcze droższych słonecznych okularach. W
recepcjizakontuaremwbudowanajestwścianęszklanagablota,wktórejleżąopłacanemodelki,żeby
ludziesięnaniegapili.Serio.
–CobabciarobiwStandardzie?–pytam.
Rachelśmiejesięjakgłupia.
–Możeszsiępośpieszyć?
–Dobra–mówięiidęposzukaćpantofli.–Aleserio,jakonatamtrafiła?!–dręsięzsypialni.
–Nowiesz,podobnokoleżankajejpowiedziałaoPriceline–dobiegamniegłosRachel.
–Aha!–wrzeszczę,zaglądającpodłóżkowposzukiwaniubrakującegosandałka.
– No i babcia weszła na stronę, otworzyła mapę i kliknęła na ten kawałek, który wyglądał mniej
więcejwpołowiedrogipomiędzytobąimnąamamą.
Rachelmieszkaniedalekoodemnie,wMiracleMile,amama,odkądwyprowadziliśmysięzdomui
nie potrzebowała już dużego mieszkania, znalazła sobie lokum na wzgórzach. Babcia spokojnie mogła
mieszkać u każdej z nas. Wszystkie nas dzieli raptem dwadzieścia pięć minut, jeśli jechać bocznymi
drogami. A zawsze jeździmy bocznymi drogami. Powiem więcej: znalezienie możliwie najbardziej
wyszukanych sposobów dojazdu od jednej do drugiej to w naszej rodzinie najchętniej uprawiana
dyscyplinasportu.Wstylu:„Ojejku,jechałaścałyczasLaurelCanyon?SzybciejbyśsięprzebiłaMount
Olympus!”
–Aha–mówię.Znalazłamsandał!Wracamdosalonu.
–Apotempowiedziała,ilejestgotowawydać.
–Jasne.
–Izgodziłasięzatrzymaćwdowolnymhotelu,którybędzieodpowiedniotani.
–Nodobra,aleStandardjestraczejniezbyttani!
–Toznaczy,żemusiałabyćgotowazapłacićkupękasy.Bowłaśnietamjąumieścili.
–Spodziewałasię,żetocośwrodzaju,jawiem,Hiltonaalboco?
–Teżtakmyślę.
Wybuchamśmiechem.Mojababciajestcałkiemdorzeczy.Dobrzewie,coijak.Aletakrozkosznie
zrzędzi,jeślichodziosprawy,któreokreślajako„niedorzeczność”.Kiedysięzniąostatniowidziałam,
opowiadałamjej,jakzamawiamyzRyanempizzę,używającaplikacjiwtelefonie,aonanato:„Złotko,to
niedorzeczność.Czyniemożecie,psiakość,wziąćtelefonudoręki?”
–Pewniesięniespodziewaczegośtakiegojakmodelkawszklanejgablocie.
–Oj,nie–śmiejesięRachel.
– Dobra, to jestem gotowa. Załatwmy to i miejmy to z głowy. – Otwieram przed Rachel frontowe
drzwi,poczymmachamThumperowiiteżwychodzę.
– A tak w ogóle to wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – mówi Rachel, kiedy idziemy do jej
samochodu.
–Dziękuję.
–Dostałaśmojąwiadomośćgłosową?–pyta.
–Ajakże.Wiadomośćgłosową,SMS-a,mejlaipostnaFacebooku.
–Niedasięukryć,żejestemwszechstronna.
– Dzięki – odpowiadam, gdy wsiadamy. Miło było być przez cały dzień bombardowaną jej
życzliwymimyślami.Dostałamteżżyczeniamejloweodznajomych.Milazabrałamnienatajskieżarcie.
Dzwoniłamama.DzwoniłCharlie.Tobyłdobrydzień.Alemójmózgskoncentrowanybyłwyłączniena
tym, że nie zadzwonił Ryan. Nie powinno to być dla mnie niespodzianką. Przecież powiedział, że nie
będziedzwonić.Aletylkootympotrafiłammyśleć.Ilekroćsłyszałam„biiip”telefonualbodostawałam
nowego mejla, miałam nadzieję. Może się nie oprze. Może będzie musiał zadzwonić. Może zapragnie
usłyszećmójgłos.
Bez niego to jakby nie urodziny. Powinien był, jak co roku, obudzić mnie, mówiąc: „Wszystkiego
najlepszego,solenizantko!”Powinienbyłzaprosićmniegdzieśnaśniadanie.Powinienbyłposłaćkwiaty
dopracy.Powinienbyłprzyjśćpomniedopracywpołudnieizabraćmnienalunch.Zawszewkładałtyle
wysiłkuwmojeurodziny.Główniedlatego,żewiedział,żeniecierpięurodzin.Nielubięcieszyćsięna
komendę. Nie lubię być coraz starsza. A on cały dzień odwracał moją uwagę za pomocą specjalnych
prezentów i wyrafinowanych pomysłów. Któregoś roku wysłał mnie do pracy z ośmioma kartkami
urodzinowymi,takżebymcogodzinęmogłaprzeczytaćjednąznich.
W tej chwili powinien przyrządzać dla mnie kolację. Byłby to, jak zawsze, Magiczny Makaron z
Krewetkami à la Ryan. Z tego co się orientuję, jest to zwykłe shrimp scampi, ale zawsze smakuje
wyśmienicie. I jadamy to wyłącznie w moje urodziny. I zawsze potrafił to tak zaaranżować, że nie
mogłamsiędoczekaćmoichurodzin.BonakolacjęmiałbyćMagicznyMakaronzKrewetkamiàlaRyan.
Potrafił uwolnić mnie od własnych myśli. Potrafił sprawić, że byłam szczęśliwsza, zmienić mnie w
szczęśliwszegoczłowieka.Agdziejestteraz?
Namomentprzychodzimidogłowy,żebyćmożejesttam.Naprzyjęciu.Możewszyscywiedzą,tylko
janie.Możenamnieczeka.
Rachelwłączaradio,wymiatającmizgłowywłasnemyśli.Jestemjejwdzięczna.Kiedyzjeżdżamyz
autostrady,ściszamuzykę.
–Niebędzietakźle–mówi,kiedyzbliżamysiędookolicy,gdziemieszkamatka.
– Wiem – odpowiadam. – Będzie jak na improwizowanej komedii. Ciężko ją wytrzymać, ale nie
zagrażażyciuanizdrowiu.
–No.Ijeśliciętomożejakośpocieszyć,wszyscyprzyszli,bociękochają.
–No.
Rachelpodjeżdżapoddommatki.Skręcakołaizaciągahamulecbezpieczeństwa.Ulicesątustromei
pełnewybojów.Trzebauważać,gdziesięparkujeigdziesięstąpa.Wyglądamprzezoknonadommamy.
Onaiprzyjęcie?Wżyciu.ZafirankamisalonudostrzegamłysączaszkęwujaFletchera.
–Dobra–mówię.–Uwaga,zaczynamy!
Podchodzimydodrzwiwejściowychidzwonimy.Chybatakajestzasada.Wszyscywdomucichną.
Niewiem,ileosóbjestwśrodku,alewystarczająco,żebyrobiłotozasadnicząróżnicę,kiedyucichną.
Słyszę kroki mamy. Podchodzi do drzwi i z uśmiechem otwiera. Nie wiem, czemu w samochodzie
byłamtakasentymentalna.PrzezdwaostatnielataRyanwcaleminieprzyrządziłMagicznegoMakaronuz
Krewetkami à la Ryan. Pokłóciliśmy się, czy krewetki są dostatecznie ugotowane, i od tamtej pory dał
sobiespokój.
Rachel i mama patrzą na mnie wyczekująco. I wtedy się rozlega, głośniej i agresywniej, niż
mogłabymsobiewyobrazić:
–NIESPODZIANKA!
Spodziewałamsiętego,ajednakjestemwszoku.Iletuludzi!Toprzytłaczające.Tyleoczunamnie
patrzy,tyleosóbświdrujemniewzrokiem.Iżadnaznich,żadnaznichniejestRyanem.
Zbiera mi się na płacz. Ale może dlatego, że wiem, że nie wolno mi płakać, bo wszystko zepsuję,
jeślibędępłakać,podnoszęgłowę,uśmiechamsięiłzysięcofają.Imówię:
–OBoże!Toniedowiary!Jestemnajszczęśliwsządziewczynąnaświecie!
Kiedy cichną fanfary, robi się łatwiej. Ludzie przestają na mnie patrzeć. Zwracają się do siebie i
zaczynają rozmawiać. Idę do kuchni, żeby zrobić sobie drinka. Spodziewam się jakiegoś wina i piwa,
tymczasemtużprzedemnąnakuchennymblaciestoiwazaponczu.
–Podrasowałemgo–słyszęztyługłosCharliego.
Odwracamsię.Wyglądaniemaltaksamo,jakkiedygowidziałamparęmiesięcytemu.Zmężniałod
czasu,gdybyłnastolatkiem,rozrósłsięwszerz,aniewzdłuż.Wygląda,żestałsięluzakiem,jeślichodzi
o golenie, a tłuste włosy sugerują, że mógł stać się luzakiem także w kwestii używania szamponu, ale
niebieskieoczysąświetlistejakdawniej.Jaktomiłozobaczyćprzedsobątwarzbrata!Ściskamgo.
–Cieszęsię,żecięwidzę–mówię.–Skorojużtadziwnaimprezamusiałasięwydarzyć,tochoćtyle
dobrze,żedziękitemuprzyjechałeśwkońcudodomu.
–No–odpowiadaCharlie.–Jaktamuciebie?
– W porządku – kiwam głową. Wciąż czuję się niezręcznie w roli tej, co przechodzi kryzys. To
Charliejestzwyklewjakichśdramatycznychkłopotach.Tojapowinnamwysłuchiwaćjegoproblemów.
Anienaodwrót.
–Tofajnie.–Wygląda,żechętnienatympoprzestanie.Byćmożerównieniezręcznieczujesięwroli
wspierającego,jakjawrolipotrzebującejwsparcia.
–Jaktamlot?–pytam.
Charlieotwieralodówkęibierzesobiekolejnepiwo.
– Dobrze – mówi, nie patrząc na mnie. Zdejmuje kapsel i celuje nim prościutko do kosza. Czasem
mniemartwi,żezbytdobrzemuidzietrafianiekapslemdocelu.Tocoś,cowymagawprawy,iniepokoję
się,żebyćmożewprawiasięzbytczęsto.
–Cośprzedemnąukrywasz–mówię.Nalewamsobiechochlądoplastikowegokubkatrochęponczu.
Jestempewna,żezakupynatoprzyjęciemamarobiławPartyCity.
–Nie,skąd.Lotbyłwporządku.Widziałaśserpentynywjadalni?
–Jajasobierobisz?NotojestemwinnaRachelpięćbaksów–mówięwpoczuciuklęski.Pociągam
łykponczu…Mocny!Iokropny.–Jezu,naprawdęgopodrasowałeś.
–Jasneżepodrasowałem.Przecieżmówiłem.–Charliezpiwemwręcewychodzizkuchniiwraca
dosalonu.Pociągamnastępnyłykponczu.Paliprzełyk.Aletendrinktomojaliniaobronyprzedlitanią
pytań,jakiemnieczekają.Zkubkiemwręcewychodzęzkuchniija.
Dodzieła.
–AgdziejestRyan?–pytanajlepszaprzyjaciółkamatki,Tina.Wymyślamcośnatematpracy.
Następniewłączasięmójkuzynwdrugiejlinii,Martin.
–CotamsłychaćuciebieiRyana?–Mówię,żewszystkowporządku.
Niewygląda,żebybyłotuzbytwielumoichznajomych.NiktniezaprosiłnaprzykładMili.Sątylko
znajomimamyiniemalcałarodzina.Półgodzinymijaminaodpieraniużyczeńurodzinowychipytańo
Ryana,takjakbytobyłykule.Alewiem,żedopierobabciLoispowinnamsiętaknaprawdębać.Toona
trzymawzanadrzunajbardziejprzerażającepytania.Wszyscyciwinszującytozłośliwegrzybyiżółwie,
któremuszęprzeskoczyćlubrozdeptać;babciatokrólKoopa,czekającynamnienakońcudrogi.Comnie
pocieszawtejanalogii,tożeRacheliCharliesąmoimiLuigimi.Oniteżbędąmusieliprzeztowszystko
przejść kiedyś w przyszłości. Może zrobią to inaczej niż ja, ale najprawdopodobniej końcówka będzie
takasama.
Tak czy owak, chyba lepiej będzie, jak już to wszystko będę miała z głowy, ruszam więc na
poszukiwaniebabci.Znajdujęjąsamąnasofie.Pociągamekstradużyłykponczu,poczymsiadamkoło
niej.Piekącypłynspływamidożołądka.
–Cześć,babciu–mówięiobejmujęją.Ledwiejestwstanieunieśćsięzkanapy,więcrobiętozanią
głównieja.Wydajemisię,żekiedysięstarzejemy,ciałoprzybierajednązdwóchpostaci:stajesięalbo
eteryczniechude,alboprzyjemniepulchne.Mojababciaposzładrogąprzyjemnejpulchności.Twarzma
okrągłąimiłą.Woczachnadalmablask.Brzmitotrochętak,jakbymopisywałaŚwiętegoMikołaja,ato
dlatego, że faktycznie jest trochę podobieństwa. Śnieżnobiałe włosy babci są dziko rozwichrzone. Ale
kiedysięśmieje,brzuchsięjejnietrzęsiejakgalareta.Myślę,żetoistotnaróżnica.
Siadam odrobinę za blisko niej i kanapa zaczyna się zapadać. Obie zjeżdżamy w tę stronę. Ale
odsunąćsiębyłobynieuprzejmie.
–Odsuńsię,kochanie–prosibabcia.–Bozjeżdżamzkanapy.
–Oj,przepraszam,babciu.–Odsuwamsiękuśrodkowi.–Jaksięmasz?
–Nocóż,rakwraca,alepozatymwszystkodobrze.
Babciazawszemaraka.Taknaprawdęniewiem,cotoznaczy.Właściwienigdytegoniewyjaśniła.
Mówi tylko, że ma raka, ale kiedy zadajesz pytania, nie mówi konkretnie, co to za rodzaj raka ani czy
została zdiagnozowana przez lekarza. Zaczęło się to sześć lat temu po śmierci dziadka. Najpierw się
sprzeciwialiśmy, kiedy to mówiła, ale teraz sobie odpuszczamy. To takie rodzinne dziwactwo, którego
nawet nie zauważam, dopóki świadkiem nie jest ktoś z zewnątrz. Parę lat temu zaprosiliśmy na Święto
DziękczynieniaprzyjacielaRyana,Shawna,ikiedywracaliśmy,Shawnspytał:„Waszababciamaraka?”
Wtedyzdałamsobiesprawę,żepewniewydałomusiętoniezrozumiałe:babciaogłasza,żemaraka,a
nikt nawet nie mrugnie! Mam wrażenie, że ona liczy na tego raka, tak żeby mogła pójść tam, gdzie
dziadek.
–Wdomuwszystkodobrze?ZwujkiemFletcherem?–pytam.
–Doskonale.Jestemnudna,Lauren,przestańmymówićomnie.To,comnieinteresuje,to…–Awięc
nadchodzi. Chwila, której się bałam. – Kiedy z tym twoim przystojnym mężem zamierzacie dać mi
prawnuka?
–Nowiesz,babciu,jaktojest–mówię,pociągającponcz,żebyzyskaćtrochęczasu.
–Nie,złotko,niewiem,jaktojest.Masztrzydzieścilat.Niezostałocitakznówwieleczasu.
–Wiem…
– Nie chcę być przykra czy się wtrącać. Tylko wiesz, ja nie będę z wami wiecznie, a chciałabym
jeszczemiećtrochęradości,zanimodejdę.
Czybabciamaraka,czynie,maosiemdziesiątsiedemlat.Byćmożeniewielejejzostało.Naglezdaję
sobiesprawę,żejestemjejjedynąszansąnato,bydoczekałasięprawnuka.WujFletcherniemadzieci.
Rachel raczej nie będzie miała dziecka w najbliższym czasie. Charlie? Dajcie spokój… A ponieważ
mojemałżeństwookazałosięmegakatastrofą,ponieważtakdaleceniemamkontaktuzmężem,żenawet
nie wiem, gdzie mieszka, to może się nie doczekać. Ja. To ja jestem przyczyną, że nie zdąży poznać
następnejgeneracji.Amogłabymjejtoumożliwić,gdybytylkoudałomisięmałżeństwo,gdybymgonie
spaprała.
–Dobrze–zgadzamsię,sączącostatniłyk.–PorozmawiamzRyanem.
–Wiesz,dziadekmówił,żeniejestgotównadzieci.
–Tak?–podchwytujęzulgą,żemówioczymśinnymniżja.–Noijaksięudało?
–Comógłnatoporadzić?Byłapora,żebymiećdzieci.
–Takpoprostu?
– Tak. – Babcia klepie mnie w kolano. – Wszystko jest dużo prostsze, niż się wam, dzieciakom,
wydaje.Samiwszystkokomplikujecie.Nawetczasemtwojamatka,słowodaję.
–Wygląda,żemamadobrzesobieradzi–mówię.Widzęjąwdrugimkońcupokoju,jakrozmawiaze
starszymdżentelmenem.Jestwysokiiprzystojny,wstylusrebrnegolisa.Patrzynanią,jakbymiałajakiś
sekret,aonchciałbysiędowiedzieć,cototakiego.–ToBill,tak?
Babciamrużyoczy.
–Niemamokularów.Czytoprzystojnymężczyzna?
–O,tak–przyznaję.–Jaknastarszegopana…
–Jaknamłodszegopana,chciałaśpowiedzieć–żartuje.
–Tak,towłaśniechciałampowiedzieć.
–Jeślipatrzynanią,jakbybyłahamburgerem,aonbyłnadiecie,totak.ToBill.Poznałamgodziś
trochęwcześniejicałyczaspatrzyłnatwojąmatkętak,jakbybylinastolatkami.
–O–mówię.–Tocudownie!
Babciamacharęką.
–Twojamatkamaprawiesześćdziesiątlat.Niejestnastolatką.
–Awierzyszwmiłość,babciu?–Pocojatomówię?Trochęmisiękręciwgłowie,jeślimambyć
szczera,ipewnieprzezto.
–Nooczywiście!Zakogotymniemasz?Zajakiegośpotworabezserca?
–Nie,tylkopoprostu…–Znowupatrzęnamatkę.Wyglądanaautentycznieszczęśliwą.–Czytonie
wspaniałe?Żetaksiękochają?
–Toniedorzeczność–mówibabcia.–Przecieżonasięniemalkwalifikujedozasiłkusocjalnegoz
racjiwieku.
–Atykochałaśdziadkaprzezcałyczas?–Możeniecały.Możejestemtakajakona.Możeonajest
takajakja.Skończyćtakjakbabcia–toniebyłobytakiezłe.
–Przezcałyczas–mówi.–Każdegodnia.
Dobra,więcmożeinie.
–Jaktomożliwe?
–Jaktojak?Niemiałamwyboru.Ityle.
Patrzęnamojąmamę,kobietę,którąszanujęipodziwiam.Kobietęztrojgiemdzieci,bezmęża,zato
w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat z nowym chłopakiem. Tej nocy będzie się z nim kochać. Będą
miećtakiseks,którysprawia,żeczłowiekczujesiętak,jakbysamwymyśliłseks.Amojababciapołoży
sięspaćwhotelowympokoju,przekonana,żemarakaiżeniedługoznówbędziezmężczyzną,którego
kochała, bo nie miała wyboru, który troszczył się o nią i był z nią aż do śmierci, który dał jej dzieci i
codziennie,wracającdodomu,całowałjąwpoliczek.
Nie wiem, do której wersji pasuję. Nie wiem, którą z tych kobiet jestem. Może żadną. Ale miło
byłobyczućsięjednąznich.Miałabymwtedymapędrogową.Wiedziałabym,codalej.Mogłabymspytać
kogoś,corobić,idostałabymodpowiedź,napewnodostałabymodpowiedź.
A jeśli nie jestem żadną z nich, jeśli jestem sobą, moją własną wersją kobiety, w moim własnym
małżeństwie,wówczasmuszęjąwymyślićsama.
Naconaprawdęniemamochoty.
Właśniewychodzęzłazienki,gdywkońcunatykamsięnaRachel.
–Jesteśmiwinnapięćdolcówzaserpentyny.
–Dobra,oddam–mówię.
–Jaksobieradzisz?
–Masznamyślitęmojągierkę?
–No.Icałąresztę.
Bioręgłębokioddech.
–Dobrze–mówię.Niewiem,jakajestprawdziwaodpowiedź.Aleraczejnietaka.
–PoznałaśjużBilla?
Kręcęgłową.
–Nie.Alenaodległośćwyglądaprzyjemnie.
–O, on wogóle jest przyjemny.I traktuje mamę jakksiężniczkę. Troszkę todziwne… to znaczy, to
wspaniałe.Aleteżtroszkętak,żemaszochotępowiedzieć:„Ekhm,mamo”.Aonatołyka.Oj,nowiesz,
jakaonajest…Poprostuuwielbiabyćośrodkiemuwagi.
–Nocóż,znaszmamę–odpowiadam.–Idęponastępnegodrinka.
Rachelzawracaiidziemydokuchni.Otwieramydrzwi,atumamacałujesięzBillem.Billpuszczają
i cofa się gwałtownie, mama się rumieni. Głowę dam, że trzymał rękę pod jej bluzką. Przez chwilę
stoimy tak z Rachel, a tymczasem wbiega Charlie i wpada na nas od tyłu. Mama zaczyna poprawiać
włosy. Bill stara się zachowywać normalnie. Charliemu nietrudno się domyślić, co go ominęło. Niby
dozwoloneodlattrzynastu.Aletomatkaijejkochaśzłapaninagorącymuczynkuprzeztrojedorosłych
dzieci,więctroszkętoniezręczne.
– Cześć, dzieciaki – mówi mama, tak jakby szykowała obiad. Bill wyciąga do mnie rękę, żeby się
przedstawić.
–Bill–mówi,ściskającmimocnodłoń.Oczymazielone.Włosy–sólzpieprzem,alewięcejsoli
niżpieprzu.Uśmiechjedenztychmegawatowych.
–Lauren–odpowiadam,nawiązującznimkontaktwzrokowyiuśmiechającsię,takjakmnieuczono.
–Wiem!Dużoopanisłyszałem.
–Jaopanuteż.
–Rachel,możebyśmipomogłazanieśćdosalonutenpółmisekserów?–rzucamama.
– Jasne – zgadza się Rachel z uśmiechem. Wyraźnie ma wielką uciechę z oglądania całej tej
niezręczności,tylkopopcornujeszczejejbrakuje.Bierzetacęiwychodzizamatką.
– Przyszedłem tylko po piwo – mruczy Charlie, łapie z lodówki kolejną butelkę i znika. Nawet nie
traciczasunacelowaniekapslemdokosza.Dwiesekundyijużgoniema.TerazjesttylkoBillija.
–Wszystkiegonajlepszego–mówiBill.
–O,bardzodziękuję–odpowiadam.Czemutojesttakieniezręczne?Chybadlatego,żezazwyczajnie
miałamdoczynieniazchłopakamimamy.Toznaczywiedziałam,żejakiegośma,alezwyklenietrwałoto
natyledługo,żebyichzapraszaćnaurodzinowąimprezę.–Tojestpanmechanikiemsamochodowym?–
pytam.Niewiem,ocoinnegomogłabymzapytać.
– Och, nie – mówi. – Poznaliśmy się u mechanika. To chyba tam zaiskrzyło… Nie, jestem doradcą
finansowym.
–Achtak…Przepraszam,niewiedziałam.Zabawne,jakmogłampomyśleć,żejestpanmechanikiem.
–Niemasprawy.Miłobyłobymyślećosobiejakoomechaniku.Niczegoniepotrafięnaprawić.
–Czyliniejestpantypemfaceta,którynaprawicieknącykran?
–Mogępanipomócwsprawiepodatków–odpowiada.–Takimtypemfacetajestem.
Stojąc tyłem do blatu, wspiera się o niego rękami, a potem tułowiem. Ta rozluźniona pozycja
sprawia,żeijasięrozluźniam,alezarazemuświadamiamsobie,żechcezemnątrochępogadać.Zaczyna
sięczućswobodnie.Chyba…Chybachcemnielepiejpoznać.
–ApanipracujewWydzialeAbsolwentów,zgadzasię?Takmówiłapanimama.
–Tak–odpowiadam.–Bardzotolubię.
–Acowtymjesttakiego,copanilubi?
–Ach,nowięc…lubiękontaktyzdawnymistudentami.Poznajesięmnóstwoludzi,którzyniedawno
skończylistudiaichcieliby,żebypokierowałnimiktośzestarszychabsolwentów,azdrugiejstrony–są
ludzie,którzyskończyliuczelniędawnotemuichcielibysłużyćkomuśradąipomocą.Tojestfajne.
–Inspirujemniepani,żebymijazadzwoniłdomojejalmamater–mówiześmiechem.–Wyglądana
to,żerobipanidobrąrobotę.
Zaryzykujęstwierdzenie,żeBillbyłprzezwielelatżonaty,amamajestjegopierwsząalbojednąz
pierwszychprzyjaciółek.Wszystkotojestdlaniegozupełnienowe.
–Panteżmadzieci?–pytam.
Kiwagłową,atwarzmusięrozjaśnia.
–Czterechchłopaków.Toraczejjużfaceci…Thatcher,Sterling,CampbelliBaker.
JezuChryste.Najokropniejszeimiona,jakiekiedykolwiekwżyciusłyszałam.
–O,wspaniałeimiona–mówię.
–Nie–zaprzecza.–Imionasądokitu.Aletorodzinnatradycja.Zestronyżony.Mojejzmarłejżony,
oczywiście.Aletakczyowak,tofajnedzieciaki.NajmłodszywłaśnieskończyłBerkeley.
–O,toświetnie.
RozmawiamyoRacheliCharliem,poczym,jakmożnabyłoprzewidzieć,pojawiasiętematmatki.
–Toniezwykłakobieta–mówiBill.
–O,niewątpliwie.
–Nie,mówięserio.Niejestem…niejestemzbytdoświadczony,jeślichodziorandki,alepanimama
autentyczniedajeminadzieję.Sprawia,żeznowuczujębluesa.Nierazipani,żetomówię?
–Nie,skąd.Miłotosłyszeć.Mamazasługujenakogoś,ktobędziedlaniejczułcośtakiego.
–Paniteżtozna,prawda?Ztego,comówiłamama,jesteściezRyanembardzodobranąparą.
Zadużotegowszystkiego.Zakochanamatka.Tentufacet,któryniewiadomodlaczegoobnażaprzede
mnąduszę.Ryan,któregoniema.Zadużotegowszystkiego.Podchodzędowazyzponczeminalewam
sobie kubek. Waza jest pełna. Mama musi ją uzupełniać na bieżąco. Opanuj się, mamo. Nikt nie lubi
ponczu.Upijamłykimomentalnieprzypominamsobie,jakijestmocnyijakiohydny.Wydudlamnasiłę
całykubekiodstawiampustynablat.
Billpatrzynamnie.
–Dobrzesiępaniczuje?
–Doskonale.–Niechmiprzestaną,cholera,wkółkozadawaćtopytanie!Mojaodpowiedźitaksię
niezmieni.
Doczasugdypojawiasiętort,zaliczamjeszczedwakolejnekubki.Mamuczucie,żezionęogniem.
Gdymamairesztarodzinygromadząsięwokółtortu,pełnegomigocącychświec,rozglądamsięwokółi
nagledoznajęuczucia,żewidzęwyraźniejaknadłoni,jakgównianymspektaklemstałosięmojeżycie.
Kończę trzydzieści lat. Mam trzydziestkę. I obchodzę ją nie z mężczyzną, którego kochałam od
dziewiętnastegorokużycia,leczzwujemFletcherem,któryprzyglądamisięzprzeciwnejstronystołu.
Po prostu ma ochotę na tort. Nie tak powinna wyglądać trzydziestka. Nie tak powinnam się czuć,
obchodząc trzydziestkę. Do trzydziestki człowiek powinien już wiedzieć, co i jak, no nie? A nie
kwestionowaćwszystko,naczymzbudowałswojeżycie.
Zdmuchujęświeczkiiświatzaczynamisiętroszkęrozmywać.Mamazaczynakroićipodawaćtort.
WujFletcherbierzenajwiększykawałek.Janiechcącyupuszczammójnapodłogę,ażeniktniepatrzy,po
prostu go tam zostawiam. To okropne, ale mam uczucie, że jak się schylę, w głowie zakręci mi się do
reszty.
WkońcuznajdujemnieRachel.
–Niespecjalniewyglądasz–mówi.
–Niespecjalniemiłosłyszećcośtakiego.
–Nie,serio.Jesteśjakaśblada.
–Jestempijana,kobieto.Takwłaśniewyglądaczłowiekpijany.
–Acopiłaś?
–Poncz!Tencudownieohydnyponcz.
–Piłaśto?
–Noprzecieżwszyscypili!
–Nie–mówiRachel.–Janiezdołałamprzełknąćnawetłyka.Byłniedobry.Niesądzę,żebyktośto
pił.
Rozglądamsiępopokojuiporazpierwszyzauważam,żeniktnietrzymawręcenicopróczszklankiz
wodąalbobutelkipiwa.
–Torzeczywiściedziwne,żewazabyłazawszepełna–zauważam.
RachelwołaCharliego.Nadchodzispacerkiem,takjakbyrobiłłaskę.
–Cośtydolałdotegoponczu?
–Aboco?
–BoLaurenpijetoprzezcaływieczór.
–Ohoho–mówifiluternieCharlie.
–Charlie,cośtytamdolał?–GłosRacheljestterazpoważny.Sprawabynajmniejniewydajesięjej
zabawna.
– Na swoją obronę mogę powiedzieć, że po prostu chciałem ożywić to, co, jak wszyscy
wiedzieliśmy,zapowiadałosięnaobciachowąimprezę.
–Charlie!–mówisrogoRachel.
–Everclear
Słowozawisanachwilęwpowietrzu,poczymCharliemniepyta:
–Ilewypiłaś?
–Czteryszkla-szklankiii…–Ciężkobyłobytopowiedzieć,gdybymbyławpełniwładzumysłowych.
Ataktotylkopotykamsięnapoczątku,anakońcupojawiasięwięcej„i”,niżzamierzałam.
–Szlag–mówiąjednocześnieCharlieiRachelzgodnym,choćprzypadkowymchórem.
–Seriomyślałem,żektośwypijeszklaneczkę,no,góradwie–ciągnieCharlie.
– Ludzie, ale cóż to takiego Everclear? Mielkie wecyje. – Nie jestem pewna, czy powiedziałam to
prawidłowo, ale zaczynam też mieć poczucie, że naprawdę udało mi się narobić bigosu. To zabawne,
trzebatociągnąćdalej!
– Nawet nie we wszystkich stanach jest legalny – mówi do mnie Rachel. – Taki jest mocny. – I,
zwracającsiędoCharliego,dodaje:–Możepowinniśmyjązawieźćdodomu.
ChoćrazCharliesięniesprzeciwia.
–Dobra–zgadzasię.–Lauren,kiedyostatnirazpuszczałaśpawiapoprzepiciu?
–Poczym?
–Poprzepiciu.
–Niemampojęcia.
–Idępowiedziećmamie,żeźlesiępoczułaś–mówiRachel.–Charlie,wsadziszjądosamochodu?
– Ludzie, ale z was czubki! Czubki-dupki. – O, jaki ładny rym mi się trafił! No to jeszcze raz. –
Czubki-dupki!
Rachelodchodzi,aCharliebierzemniepodrękęiprowadzidodrzwi.
–Naprawdęmiprzykro.Słowodaję,myślałem,żeludziesięzorientują,żetomocne,iniebędąpić
za dużo. Myślałem, że może wuj Fletcher wypije szklaneczkę czy dwie i zacznie tańczyć na stole albo
coś.Żebędziezabawnie.
–Ludzie,aletobyłozabawnejakcholera!
–Dlaczegotywciążmówiszdomnie„ludzie”?–pytaCharlie.
Patrzę na niego i uczciwie się zastanawiam. Po czym wzruszam ramionami. Kiedy docieramy do
drzwi,zachodząnamdrogęmatkaiRachel.
–Odwieziemyją,mamo–mówiRachel.Alematkajużprzykładamirękędoczoła.
–Źlewyglądasz,kochanie.Powinnaśodpocząć.–Poczymprzyglądamisiętroszkędłużej.–Czyty
jesteśpijana?
–No!–mówięwesoło.Botowesołe,nie?Kończętrzydziestkę,mogęsięupić!
–Wzmocniłemponcz–przyznajesięCharlie.Pogłosiesłychać,żemuprzykro.
–Czym?–pytamama.
–Byłmocny,iwtymcałarzecz–wcinasięRachel.–ALaurenotymniewiedziała.Noiwypiła
troszkęzadużo.Uważam,żepowinniśmyjąodwieźćdodomu.
–Charlie,ocotu,docholery,chodzi?–Kiedymamaprzeklina,wiadomo,żesprawajestpoważna.
Totak,gdyinnamatkazwracasiędociebiepełnymimieniem,aniezdrobnieniem.
–Myślałem,żebędziezabawnie–tłumaczysięCharlie.–Aleniktgoniepił.
–Ktośjednaknajwyraźniejpił!
–Widzę,mamo.Powiedziałem,żemiprzykro.Możemydaćtemuspokój?
–Odwieźciejądodomu–mówimama.Mamawzasadzieniekrzyczy.Poprostujesttobągruntownie
rozczarowana.Iczasemtojestnaprawdębolesne.WspółczujęCharliemu.Zawszedostajemusięwięcej
niżnam.–KiedywróciRyan,żebysięniązaopiekować?–pytamama.
–Jazniązostanę,mamo–wtrącasięRachel.–Poprostusięupiła.Nicwielkiego.
–AleRyanbędzie,tak?Żebymógłciędopilnowaćwnocy?Takżebyśsięniezachłysnęławłasnymi
wymiotamiczycoś.–Mamaniepijezbytczęstoidlategosięjejwydaje,żekażdy,komuzdarzasiępić,
toodrazuJimiHendrix.
–Mamo,jazniązostanę–uspokajająRachel.–Takdługo,dopókiRyannieprzyjdzie.
–No,tobędzieszmusiaładłuuuuuuuuuuuugoczekać–mówię.
–Co?–pytamama.
RacheliCharliepróbująmniespacyfikowaćzapomocą„Dajspokój,Lauren!”i„Idziemy,Lauren!”
–Nie,spoko,ludzie.Mamamożesiędowiedzieć.
–Oczym?–pytamama.–Lauren,cotujestgrane?
–Ryanodszedł.Ulotniłsię.Mieszkaterazgdzieindziej.Niewiemgdzie.Powiedział,żebydoniego
niedzwonić.AlezostałmiThumper!Ju-hu!
– Co takiego? – Mamie opadają ramiona. Rachel i Charlie, zrezygnowani, zatrzaskują drzwi
wejściowe.Ajużprawieudałonamsięujśćcało.
–Odszedł.Jużniemieszkamyrazem.
–Dlaczego?
–Główniedlatego,żemiłośćwyparowała–mówięześmiechem.Rozglądamsięwoczekiwaniu,żei
wszyscyinnibędąsięśmiać,aleniktsięnieśmieje.
–Lauren,błagam…Powiedz,żeżartujesz.
–Wżyciu.
–Odjakdawnatotrwa?
–A,jakieśparętygodni.Niewiemdokładnie.Achceszsiędowiedzieć,jaktosięstało,żedostałam
Thumpera?
–Myślę,żepowinniśmyodwieźćLaurendodomu–mówiRachel.Mamawygląda,jakbychciałasię
zniąspierać,aleostateczniesięniespiera.Całujemniewpoliczek.
–Któreśzwaszniązostanie?
Zgłaszająsięoboje,iCharlie,iRachel.Jaktocudnie.Cudnybraciszek,cudnasiostrzyczka.
–Wporządku–uspokajasięmama.–Todobranoc.
Obojeodpowiadająjej„dobranoc”,akiedyjesteśmyjużzadrzwiami,wołamzamamą:
–Niechcącyupuściłamnapodłogękawałektortu,gdzieśwkącie!–Aleniewiem,czymniesłyszy.
CharlieiRachelwpychająmnienatylnesiedzenieidopierowtedyczuję,jakabyłamprzezcałyten
czas zmęczona. Stajemy na czerwonym świetle i słyszę, jak Charlie mówi Rachel, żeby pojechała
Highland do Beverly Boulevard, a potem odwraca się do mnie i proponuje, żebym się zdrzemnęła.
Kiwamgłową,zamykamnachwilęoczy,poczym…
B
udzi mnie dźwięk dzwonka przy drzwiach. Świat wydaje mi się przymglony, ciężki, tak jakbym
czułaotaczającemniepowietrzeijakbyciągnęłomnieonowdół.Próbujęwstaćiuprzytamniamsobie,
żeobokmnieleżywłóżkuRachel.Thumperzwinąłsięwkłębekwkącie.
Znowurozlegasiędzwonekisłyszę,żektośidzieotworzyć.Głowaciężkajakołów,mamuczucie,że
ledwie się trzyma karku i za chwilę mi się urwie. Brnę ociężale ku drzwiom i zastaję w nich matkę i
brata,stojącychpoprzeciwnychstronach.Charliemusiałspaćwsalonienakanapie.
–Cześć–mówię.Czuję,jakgłoswibrujemiwgłowie,pulsujewoczachiszczęce.MamaiCharlie
patrząnamnie.Mamatrzymakartonowątackę,naktórejstojączterykawy.Zamoimiplecamipojawiasię
Rachel.
–O,todobrze–zauważamama,wchodząc.Thumpersłyszyjejgłositeżprzybiega.–Wszyscyjuż
wstaliście.
PodajeCharliemujedenzkubków.
–Americano–mówi.Charliebierzezuśmiechem.
–Dzięki,mamo.
NastępnykubekwyciągakuRachel.
–Odtłuszczonelatte.
Natacypozostałydwakubki.Mamabierzeswójiodstawianastolikprzydrzwiach,poczympodaje
miostatni.
–Podwójneespresso.Uznałam,żeprzydacisięnarozbudzenie.
Ostrożniebiorękubekzjejrąk.
–Dzięki,mamo.
Zamykazasobądrzwiirobisiętroszkęcieplej.Wiem,żepopołudniubędzieupałiżebędziemysię
pocić, ale wrześniowe poranki z reguły bywają pochmurne i chłodne. Mam zimne ręce i przyjemnie
trzymaćwnichgorącykubek.
–AdlaThumperaniemakawy?–żartuję.Tymczasemmatka–cozamatka!–wkładarękędotorbyi
wyjmujezniejplastikowątorebkęzbekonem.
– Zostało ze śniadania – mówi. Thumper podbiega, a mama przykuca i go karmi. Głaszcze po łbie,
pozwalasięlizaćpotwarzy.Wtejchwiliczuję,żestraszniejąkocham.Zawszewie,jaksięzachować.
Kiedyczłowieksiętegouczy?Kiedysięuczy,jakwżyciupostępować?
MamawstajeipatrzynaRacheliCharliego.
–Możeposzlibyścienaspacer?–proponuje.
Charliezaczynaprotestować,aleRachelmuprzerywa.
–Jasne–zgadzasię.–ZabierzemyThumpera.–Sięgaposmycz,aThumperjesttakpodniecony,że
odmówićmuterazspacerubyłobyokrucieństwem.Charlieprzewracaoczamiisiępoddaje.
–Dobra,niechbędzie.
W parę minut są już za drzwiami, których otwarcie i zamknięcie posyła nową falę chłodu w głąb
domu.Mamapatrzynamnietak,jakpatrzyłobysięnaumierającegokrólika.
–Chybamusimyporozmawiać–mówi.
– W porządku – odpowiadam i wracam do sypialni, do łóżka. Pod kołdrą jest ciepło. Patrzę, jak
mamarozglądasiępomieszkaniuiodnotowujebrakrozmaitychrzeczy.Alenicotymniewspomina.
– No więc – podejmuje, siadając koło mnie – opowiedz mi, co się stało. – Zdejmuje wieczko ze
swojegokubkakawyidmuchanaunoszącesiękłębypary.
Zpoczątkupróbujęjejprzekazaćfakty.Kiedysięwyprowadził.Jaktosięzaczęło.Opowiadamjejo
kłótni na Stadionie Dodgersów. Opowiadam o uczuciu, że już go nie kocham. Opowiadam, jak
rozmawialiśmyotym,corobić.Opowiadamtyle,ilepamiętam,ilejestemwstaniewtejchwiliznieść.
Aleonachcewięcej.Chcepoznaćnietylko„kiedy”i„gdzie”,aletakże„jak”i„dlaczego”.Ajaod
takdawnaniemyślęotychsprawach,żetrudnomizacząćmyślećonichznowu.
–Czemuminiepowiedziałaś?–pyta.
–Niewiem–mówię,kierującspojrzenienanocnąlampkęobokłóżka.
–Ależtak,wiesz.Wieszdlaczego.
–Dlaczego?–pytam.Mówitak,jakbyznałaodpowiedź.
–Nie,janiewiem.–Kładzienaciskna„ja”.–Alewiem,żetywiesz.
–Chybatopoprostuniewyszłosamo,wsposóbnaturalny.
–Takierzeczynigdyniewychodząwsposóbnaturalny.Czekałaś,ażzapytam,czynadaljesteściez
Ryanem?Iwtedybyśodpowiedziała:„Właściwieto,mamo…”?
–Niechciałamcięrozczarować.Niechciałam,żebyśpomyślała,żewszystkospaprałam.Potrafięto
naprawić.Tojeszczeniekoniec.Wciążjeszczemogę…
–Co?
–Pozostaćmężatką.
–Aktomówi,żeniejesteś?
–No,wtejchwiliraczejniejestem.Alemogębyć.
–Wiem,żemożesz,kochanie–mówimama.–Jeśliktoś,tozpewnościątyjesteśwstanieosiągnąć
wszystko,nacokolwieksięnastawisz.
–Nie,alewiesz…niechcę,żebyśmyślała,żezawiodłam.Jeszczenie.
–Jeślitwojemałżeństwoprzestałofunkcjonować–podejmujeidajemiznak,żebymnieprzerywała,
zanim jeszcze zapragnę przerwać – ale zacznie znowu, wiem, że zacznie… no więc jeśli na razie
przestało,tonieznaczy,żezawiodłaś.
– Mamo – głos zaczyna mi się łamać – kiedy dokładnie tak jest. Nie wyszło mi. Zawiodłam.
Przegrałam.
– Nie ma czegoś takiego jak przegrana czy wygrana. Takie jest życie, Lauren. Taka jest miłość i
małżeństwo.Jeślijesteśzkimśprzezwielelatijesteściezesobąszczęśliwi,apotempostanawiaciesię
rozstaćibyćszczęśliwizkimśinnymczyjakośtak,toniejestporażka.Poprostużycie.Taktobywaz
miłością.Gdzietujestporażka?
–Bomałżeństwotozobowiązaniedoczegoświęcej.Tozobowiązanie,żesiępozostanierazem.Jeśli
niepotrafiszzkimśpozostać,znaczy,żeponiosłaśporażkę.
–Bożeświęty,mówiszjakbabcia.
–No,aleczytoniejestprawda?
–Niewiem–odpowiadamama.–Japrzecieżnicniewiemomałżeństwie.Byłamzamężnaraptem
kilkalat,igdzieonterazjest?
Gdziejestterazmójojciec?Szczerzemówiąc,rzadkosięnadtymzastanawiam.Możemarodzinęw
Dakocie Północnej, a może mieszka na plaży w Ameryce Środkowej. A może jest w książce
telefonicznej. Nie mam pojęcia. Nigdy nie sprawdzałam. Nigdy go nie szukałam, bo nigdy nie miałam
wrażenia, że mi czegoś brakuje. Odpowiedzi poszukujemy wtedy, gdy mamy pytania. Moja rodzina
zawsze wydawała się kompletna. Matka była wszystkim, czego potrzebowałam. Czasem o tym
zapominam.To,żejakojedynafaktycznaprzywódczyniumiałabyćdlamnieprzewodniczką,umiałabyć
przewodniczkądlacałejnaszejrodziny,traktujęjakooczywistość.
–Aletakjakjatorozumiem–ciągnie–twojemiłosneżyciepowinnoprzynieśćcimiłość.Jeślitak
niejest,chociażstaraszsięzewszystkichsił,jeślipostępujeszuczciwieisłusznie,iuznajesz,żetosię
skończyłoimusiszposzukaćmiłościgdzieindziej,to…czegowięcejświatmożeodciebiewymagać?
Myślęotym,copowiedziała.Chybataknaprawdęniewiem,comyślę.
–Poprostuniechcę,żebyśznielubiłaRyana–mówię.
–Kotku,kochamtegochłopakajakwłasnedziecko.Mówięserio.Kochamgo.Wierzęwniego.Chcę,
żebybyłszczęśliwy,taksamojakchcę,żebyśtybyłaszczęśliwa.Inigdyniezganięnikogozato,żerobi
coświmięwłasnejprawdy.–Czasemmamamówitak,jakbybyłagościemOprah.Możetodlatego,że
spędziładwadzieścialatnaoglądaniugościOprah.–KiedyzaczęłaśsięspotykaćzRyanem,polubiłam
go,bowidaćbyło,żetodobryczłowiek.Nauczyłamsięgokochać,bozawszestawiałcięnapierwszym
miejscu, bo dobrze cię traktował i ufałam mu, że będzie postępował wobec ciebie, jak należy. Nadal
jestem przekonana, że robi to, co według niego jest dobre dla was obojga. I to się nie zmieni tylko
dlatego,żeobojeuznaliście,żejużsięniekochacie.Ryanpozostajedlamnietym,kimbył.
–Znaczy,żetoniejesttak,żejaksięzpowrotemzejdziemy,togojużniebędzieszlubiła?
Mamaśmiejesięiwzdycharównocześnie.
–Nie,toniejesttak.Jedyne,naczymmizależy,tożebyścieobojebyliszczęśliwi.Gdybytylkojedno
zwasmogłobyćszczęśliwe,wówczaspójdęzagłosemkrwiiwybioręciebie.Alechcę,żebyściebyli
szczęśliwi oboje. I wierzę, że robicie, co należy, żebyście byli szczęśliwi. Nie ma znaczenia, czy to
rozumiemalboczyzrobiłabymtosamonawaszymmiejscu.Wierzęwwas.
Jakietodziwne,żewłaściwesłowawewłaściwymczasiepotrafiątakdodaćducha.Potrafiązmienić
stan umysłu. Rozweselić. Jak to dobrze, że Charlie podrasował ten poncz. Jak to dobrze, że
powiedziałammamie.
Słyszę przy drzwiach wejściowych głosy Charliego i Rachel i myślę, że to koniec rozmowy, ale
mamawoła:
–Dajcienamjeszczeminutkę,dobrze?
Słyszę,jakRachelwołazsalonu:„Aha!”,poczymzaczynarozmawiaćzCharliem.GłosCharliego
jest donośniejszy niż którejkolwiek z nas. Nasze odbijają się od ścian, ale jego przez nie przenika.
Słuchając,cojeszczemamidopowiedzeniamama,słyszęwtlejegostłumionyśmiech.
–Chcęcicośjeszczepowiedzieć,Lauren.Niezdołasztegoukryć,jasne?Maszbyćsilna,maszbyć
sobą,nieprzejmowaćsię,copomyśląludzie,imówić,docholery,prawdę.Bądźpewnasiebieidumnaz
tego,cozRyanemstaraciesięzrobić.
–Acomystaramysięzrobić?–pytam.–Nierozumiem,cowtymtakiego,żebymmiałabyćdumna.
– Staracie się utrzymać małżeństwo. A przy tym nadal być szczęśliwi. Mnie się to nigdy nie udało.
Więcdlamnietodzielność.Dlamniejesteściedzielni.
Dziwnetosłyszeć,boodsamegopoczątkuwciążsięspodziewam,żektośpowieomnie:tchórz.
–Wporządku!–wołamama.–Możecieprzyjść!
Rachel staje w drzwiach. Za nią Charlie, a u stóp ma Thumpera. Patrzę na nich w moim domu i
uświadamiamsobie,żejużstraszniedawnoniebyliśmyrazemjakorodzina,tylkomyiniktwięcej.Ryan
tak dalece stał się częścią mnie, że stał się też częścią naszej wspólnoty. Ale może to dobrze, że w tej
chwiliniejestjejczęścią.Miłojestpopatrzećnatetwarzeipomyśleć:mojarodzina.
Mamazachęcaichgestemręki,żebyweszli.Siadająnałóżku,aThumperpakujesiędośrodka,żeby
skupiaćnasobienasząuwagę.
–Wszystkowporządku?–pytaRachel.
– Wszystko w porządku – potwierdzam. Wygląda, że to wystarczy, aby gładko przejść od moich
małżeńskichkłopotówdoinnychspraw,naprzykładcoCharliezamierzazrobićzeswoimżyciem(niema
pojęcia), czy Rachel z kimś się spotyka (a z kim miałaby się spotykać?) i czy Thumperowi nie jest
potrzebne kolejne odpchlenie (tak). Charlie odlatuje dziś wieczorem i chyba przez to mama robi się
sentymentalna.
–Możespotkamysiędziśumnienakolacji?–pyta.–Wrodzinnymgronie?
–Mamsamolotodziesiątej–mówiCharlie.
–Możemycięzawieźć–proponuję,mającnamyślisiebieiRachel.–Poprostuwyjdziemyodmamy
oósmej.
–Tojapodamkolacjęoszóstej–decydujemama.
–Podaszkolację?–powątpiewaRachel.–Znaczy,żemaszzamiarsamająprzyrządzić?
Mamamarszczyzprzyganąbrwi.
–Dlaczegowywciążzachowujeciesiętak,jakbymnigdywżyciunicnieugotowała?
Spoglądamy po sobie i wybuchamy śmiechem. Choć jesteśmy rodziną, jesteśmy także trojgiem
rodzeństwaimatką.Czasemoznaczato:trojeprzeciwjednemu.
–Nierazprzecieżsamarobiłamkolację–ciągniemama,ignorującnaszśmiech.–Zobaczycie,zrobię
cośpysznego.
Wyglądanato,żetojajestemtanajbardziejmiłosierna.
– Jasne, mamo. Załatwione, będziemy o szóstej, gotowi do spożycia pysznej, własnoręcznie przez
ciebieprzyrządzonejkolacji.
–Ojej,jakajestemszczęśliwa!Nawetnieumiemwampowiedzieć.Całatrójkadzieciakówumniena
niedzielnejkolacji!–Wstajezłóżka.–BabciaiFletcherodlatujązaparęgodzin,więcpowinnampójśćz
niminalunch.Apotemzrobięzakupywspożywczym.Jeszczeniewiem,copodam–ciągnie.–Alena
pewnocośwyśmienitego.–Kiwagłową,przytakującsobiesamej.–Poprostuwyśmienitego!
Zbieraswojerzeczyiżegnasięznami.Odprowadzamjądoauta,żebyjejpodziękowaćzarozmowę.
– Nie potrzebujesz mi dziękować, kochanie – mówi, siadając za kierownicą swojej terenówki. –
Mamtrojedorosłychdzieci.Mówiącszczerze,toulgaczućsiępotrzebną.
Ściskam ją ze śmiechem przez samochodowe okienko. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że jej
potrzebuję,dopókitegowszystkiegoniepowiedziała.Czytoniegłupie?
–Dozobaczeniawieczorem,mamo.
–Oszóstej!–woła,ruszajączpodjazdu.
Kiwam głową i macham jej na pożegnanie. Patrzę, jak odjeżdża. Auto, takie duże i szybkie, jest w
końcutakdaleko,żestajesięmałeiwolne.
K
olacja jest spaprana, ale nie sądzę, żeby mama to zauważyła. Pomimo przypalonego kurczaka i
grudowatychkartofliwszystkoinnewydajesięgrać.NiktniewspominaoRyanie.Robimysobieżartyz
Rachel.PytamyoBilla.Charliewyglądanazadowolonego,żejesttuznami.Niktniewspominachoćby
słowem,żekolacjajestokropna.Prawdęmówiąc,chybaniktspecjalnieotoniedba.
Mamazrobiłazadużojedzenia.Amożepoprostuniejesteśmywstaniezjeśćgozbytwiele.Takczy
owak, sporo zostało. Zaledwie zebraliśmy ze stołu naczynia i pochowaliśmy pozostałości do
pojemników,przychodziporajechać.
–Notoktobierzekurczaka?Charlie?Będzieszjadłwsamolocie?
–Chcesz,żebymzabierałnapokładteptasiezwłoki?
MamaściągabrwiipodajekurczakaRachel.
–Tyzjesz,prawda?
–Jasne–mówiRachel.–Dzięki,mamo.–SpoglądanaCharliegoikręcigłową.Mamapowierzami
fasolkęszparagowąimarchewki,aCharliemuwciskapojemniksłodkichziemniaków.
–Przynajmniejziemniakimożeszwziąć–mówi,aleCharlienieustępuje.Iniebierze.Tojednaztych
rzeczy, których nigdy u niego nie rozumiałyśmy albo których on nie rozumie. Czasem należy po prostu
wziąćkartofle,podziękować,apotemwyrzucić,kiedymamaniepatrzy.
Żegnamy się i jedziemy. Rachel zgodziła się prowadzić, bo ja wciąż mam kaca po wczorajszym
wieczorze. Mam takie uczucie, że wiele dni musi minąć, zanim poczuję się na tyle dobrze, że będę w
staniekierowaćciężkąmaszynerią.Charlieładujesięnaprzedniesiedzenie,więcsiadamztyłu.
Nienawidzęwyprawnalotnisko.LAXtokoszmar,alechodziocoświęcej.PodrodzeoglądasięLos
Angeles od najmniej atrakcyjnej strony. Żadnych plaż i zachodów słońca, żadnych palm ani iluminacji.
Widzisz tylko centra handlowe i kluby ze striptizem. Piętrowe parkingi i sieciówki 7-Eleven. Jazda na
lotniskooznaczaoglądanieLosAngelestakiego,jakimwidząjewrogowie:nijakie,pozbawionekultury,
nudneisztuczne.
Nie zawracam sobie więc głowy wyglądaniem przez okno. Zamykam oczy i słucham, jak Charlie i
Rachel debatują, czy jechać autostradą, czy bulwarem La Cienega. Zwycięża Rachel, ponieważ to ona
prowadziiponieważmarację.Otejporzeautostradabędzieprzejezdna.
Kiedydocieramydoterminalu,Rachelskręcawlewo,żebyzaparkować.
–Pocomaszparkować?Poprostuwyrzućmnietutaj–mówiCharlie.Alechoćniematozbytwiele
sensu, w naszej rodzinie nie wyrzuca się ludzi z auta. Płacimy kasę i parkujemy. Przechodzimy przez
zatłoczonejezdnie.Odprowadzamytego,ktoleci,ażdobramkibezpieczeństwa.Niewiemdlaczego.
–Przestań,Charlie–strofujegoRachel.–Idziemyztobądohali.
Charlieprzewracaoczamiijuż-jużmasięwkurzyć,aledajespokój.
–Dobra–ustępuje.–Niechbędzie.–Awięcmożeisięnauczyłwziąćczasemkartofle.
Parkujemyiwysiadamy.Prawdęmówiąc,niemamyzesobązbytwieledogadania.AlekiedyCharlie
przechodziodprawęizmierzadobramki,kiedyprzychodziporasiępożegnać,naglerobimisięsmutno,
żemójbraciszekodlatuje.Jestzawziętyipajacowaty.Niepotrafisiędoczłowiekaodezwaćjaknależy.
PodrasowujeponczEverclearem.Aletodobrychłopak,odobrymsercu.Ijestmoimmałymbraciszkiem.
–Będziemiciębrakowało–mówię,ściskającgo.
– Mnie ciebie też – odpowiada. – I wiesz, jestem z ciebie dumny… czy coś. O ile ma to jakieś
znaczenie.
Nieprzyciskamgo,takjakbymchciała.Niesadzamgonakrześleiniepytam:„Dlaczegotomówisz?
Cotaknaprawdęsądziszotym,corobię?Uważasz,żedamradętonaprawić?Myślisz,żeRyandomnie
wróci?Czymojeżyciejestskończone?”Mówiętylko:„Dzięki”.
Rachel też go obejmuje i Charlie odchodzi. W górę ruchomymi schodami, a potem z powrotem do
Chicago,gdziesąporyrokuibywazimno.Nigdytegonierozumiałam.Zcałegokrajuzjeżdżająludzie,
żeby zaznać naszej słonecznej zimy i łagodnego lata. A Charlie, jak tylko mógł, wyrwał stąd, szukając
śnieguideszczu.
Kiedy wracamy z Rachel do samochodu, gubimy się i lądujemy piętro niżej, w hali przylotów.
Wydaje mi się, że hala przylotów jest sympatyczniejsza niż odlotów. Odloty to „żegnaj”. Przyloty to
„witaj”.
Mój wzrok pada na obrotowe drzwi, przez które wychodzą pasażerowie. Widzę tatusiów,
powracających do domu, do rodziny. Widzę mężczyzn i kobiety w strojach biznesowych, na których
czekająkierowcy.Widzę,jakmłodakobieta,prawdopodobniestudentka,rzucasiękuczekającemunanią
młodemu mężczyźnie. Widzę, jak oplata go ramionami. Widzę, jak całuje go w usta. Widzę na ich
twarzachtakdobrzemikiedyśznaneuczucie.Widzęulgę.Widzęradość.Widzętenwyraz,którymająna
twarzach ludzie, kiedy to, o czym marzyli, w końcu mają przed sobą, dostępne ramionom i koniuszkom
palców. Chyba przyglądam się o sekundę za długo, bo dziewczyna się odwraca i na mnie patrzy.
Uśmiechamsięwstydliwieiodwracamwzrok.Myślęoczasach,kiedytojaczekałamwhaliprzylotów
nategojedynegoczłowieka,zaktórymtęskniłam.Teraztojajestempanią,którapatrzy.
Przezmomentmyślę,żegdybymzobaczyławtejchwiliRyana,gdybysiętuterazpojawił,miałabym
na twarzy taki sam wyraz jak ta para. Tak strasznie pragnę wziąć go w ramiona. Ale jak długo by to
trwało?Jakdługo,zanimpowiedziałbycoś,cobymniewkurzyło?
Kiedy w końcu odnajdujemy z Rachel właściwy kierunek, wychodzimy na poziom ulicy i brniemy
przez tłumek ludzi, wzywających taksówkę czy wskakujących do aut przyjaciół. Stoimy właśnie na
przejściudlapieszychiczekamy,gdyspostrzegamdwojeludzi,czekającychnawahadłowiec.Iwjednej
chwili,równieszybko,jakrozpoznałabymwlustrzewłasnątwarz,wiem,nakogopatrzę.Wmoimumyśle
niemacieniawątpliwości,żewidzętyłgłowyRyana.
W pierwszej chwili nawet nie wydaje się to dziwne, po prostu mózg rejestruje to jako normalne
zjawiskocodzienności.O,totenczłowiek,cozawszejestwpobliżu.Jesttutaj.Tyleżetymrazemtrzyma
zarękęszczupłą,wysokąbrunetkę.Aterazpochylasię,żebyjąpocałować.
Serce we mnie zamiera. Opada mi szczęka. Rachel rusza przez jezdnię, ale ja stoję nadal jak
skamieniała. Rachel ogląda się i napotyka mój wzrok. Idzie za moim spojrzeniem i też to widzi. Ryan.
Ryanprzedhaląprzylotów.Ryan.Przedhaląprzylotów.CałującyJakąśKobietę.Sercezaczynamibićtak
szybko,żeniemaljesłyszę.Czymożnasłyszećwłasnąkrew,pulsującąwżyłach?Czybrzmitojakcichy,
gorączkowygong?
Rachelłapiemniezarękęimilczy.Jestzdecydowanawyciągnąćmnieztejsytuacji.Chce,żebyśmy
przeszłyprzezjezdnię.Chce,żebyśmywsiadłydosamochoduAleprzegapiłyśmyświatłoiniemożemy
sięterazrzucićwtenstrumieńaut,choćwydajesiętojedyniemożliwądozrobieniarzeczą.
Dobrze,żemnietrzymazarękę.Obawiamsię,żeniestarczyłobymisamokontroli,żebyniepodejść
do niego i nie obalić go na ziemię. Skopałabym go i spytała, czemu mi to robi. Spytałabym, jak może
patrzećnasiebiewlustrze.PrzysięgamBogu,tocałkiemjakfizycznyból.Tojestfizycznyból.Przebija
mnienawylot.Poczymświatłosięzmienia,pojawiasięsygnał„idź”istawiamjednąstopęprzeddrugą,
i posuwam się naprzód, i myślę wyłącznie o tym, jak to boli i którą stopę gdzie postawić. Kiedy
docieramy do przeciwnej strony ulicy, kiedy zielony ludzik zmienia się w czerwoną rączkę „stop”,
oglądamsięinaniegopatrzę.Rozdzielanasterazmorzepędzącychaut.
Kiedynanowoodnajdujęgowzrokiem,kiedyoczyskupiająsięnajegotwarzy,widzęwyraźnie,że
siępomyliłam.Tonieon.TonieRyan.
BeztrududostrzegamRyanawtłumie.Potrafięzdrugiegopokojurozpoznaćjegozapach.Zaledwie
parę miesięcy temu zgubiliśmy się w sklepie spożywczym i choć dzieliło nas parę alejek,
zidentyfikowałamgopoodgłosiekichania.Aletymrazem,nalotnisku,pomyliłamsię.TonieRyan.Cały
ten strach i zazdrość, i zranienie, i ból, tak ostry, że myślałam, że mnie przebije na wylot – nie były
prawdziwe.Wszystkotobyłatylkowyobraźnia.Toniesamowite,naprawdę,copotrafimywyrządzićsami
sobie,bazującnazwykłymnieporozumieniu.
–Tonieon–mówiędoRachel.
Zwalniaipatrzy.
–Chwileczkę,serio?–Mrużyoczy.–OBoże,faktycznie.
– To nie on – mówię, zdumiona. Puls mi zwalnia, serce się uspokaja. Ale wciąż jestem
zdenerwowanainadmierniepobudzona.Oddychamgłęboko.
Rachelkładzierękęnapiersi.
–Och,dziękiBogu.Niechciałabymbyćskazananapocieszaniecięwtejsytuacji.
Docieramy do samochodu. Zapinam pas. Opuszczam szybę. Wszystko jest dobrze, mówię sobie. To
sięniewydarzyło.
Alekiedyśsięwydarzy.
Będziecałowałinnąkobietę,nawetjeślijeszczetegoniezrobił.Będziejądotykał.Będziejejpragnął
tak, jak mnie już nie pragnie. Będzie jej mówił rzeczy, jakich mnie nigdy nie powiedział. Będzie leżał
obok niej, nasycony i szczęśliwy. Ona mu przypomni, jak dobrze jest być z kobietą. I podczas tego
wszystkiegowogóleniebędzieomniemyślał.Aja,cholera,nicniemogęzrobić,żebytemuzapobiec.
P
rzez następne parę dni nie potrafię myśleć o niczym innym. Aż się we mnie gotuje z zazdrości o
coś,naczegoistnienieniemamdowodów.Zżeramnietodotegostopnia,żenieśpięponocach.Wpiątek
niepotrafięjużzatrzymaćwsobietejudręki.ProszęoradęMilę.
–Jakmyślisz,czyonjużspałzinną?–pytam,gdyrobimysobieherbatęwfirmowejkuchni.
–Skądmamwiedzieć?
–Alejakmyślisz,spałczynie?
–Możepogadamyotymprzylunchu?–proponujeMila,rozglądającsiępokuchniwnadziei,żenikt
niesłyszy.
–Okej,dobra–mówię.
Idziemy na chińszczyznę i Mila wraca do tematu. Zajęło jej to około czterech minut. Co oznacza
czteryminutydłużej,niżmiałabymochotęczekać,aleniechcęwyjśćnawariatkę.
–Chceszprawdy?–pyta.
Niejestempewna,coodpowiedzieć.Całkiemniewykluczone,żewolębyćokłamywana.
–Tak–mówi.–Myślę,żeprawdopodobniespał.
To dla mnie nóż w serce. Nigdy nie byłam o Ryana zazdrosna. Zawsze było zupełnie jasne, że nie
pragnienikogopozamną.Przezcałyczastrwanianaszejrelacjibyłooczywiste,żemniekochaipożąda.
Nigdynieczułamsięzagrożonaprzezinnąkobietę.Byłmój.Aterazdałammuwolność.
–Dlaczego?–chcęwiedzieć.–Dlaczegotakmyślisz?
–Popierwszedlatego,żejestfacetem.Tonajważniejszypowód.Podrugie,samapowiedziałaś,że
nie za często się ostatnio kochaliście. Więc na pewno miał w sobie stłumioną potrzebę seksu.
Prawdopodobnieprzespałsięzpierwsząkobietą,którananiegoodpowiedniospojrzała.
Pociągamdużyłykwody.Poczymparomahaustamiwychylamcałykubek.Odstawiamgo.
–Myślisz,żezładniejsząodemnie?
– Skąd, na Boga, mam wiedzieć? Musisz przestać się torturować. Przyjmij do wiadomości, że
prawdopodobniesiętozdarzyło.Nieustannezastanawianiesię,czysięzdarzyło,czynie,tozadużystres.
Musiszpoprostuzałożyć,żesięzdarzyło,izacząćsobieztymradzić.Onzkimśsypia.Cozamierzaszz
tymzrobić?
– Głównie umrzeć – mówię. Dlaczego to się wydaje o tyle straszniejsze niż odejście? Ciężko było
podjąćdecyzjęorozstaniu.Ciężkobyłosięrozstać.Aleto?Tocośzupełnieinnego.Tojestdruzgocące.
Tojest…Niewiem.Mamtakieuczucie,jakbymjużnigdywżyciuniemiałapoczućsięlepiej.
Milałapiemniezarękę.
– Nie umrzesz! Będziesz żyć. I o to chodzi. No, dalej! Nie byłaś z nim szczęśliwa. Nie lukrujmy
przeszłości.Byłaśgłębokonieszczęśliwa.Samapowiedziałaś,żejużgoniekochasz.Idziecieodrębnymi
drogami.Jeślicoś,towłaśnietopowinnocipokazać,żeczas,żebyśznalazławłasnądrogę.
–Alecotoznaczy?–pytam.Czytonieto,corobię?
Milaodkładawidelec.Przechodzidorzeczy.
–Corobiszwtenweekend?–pytaznaciskiem.–Maszjakieśplanynadziświeczór?
–No…wypożyczyłamzbibliotekinowąksiążkę–mówię.Milawykrzywiasię,aleminieprzerywa.
–Apozatymsłyszałam,żedoLACMA
możnajutrowejśćzafriko,więcbyćmożesięprzespaceruję.
Jużdośćdawnoniebyłam.
Toostatniewymyśliłam.WogóleniezamierzałamiśćdoLACMA.Niebyłamtamodczasustudiów.I
raczej nie mam zamiaru zaczynać teraz. Po prostu nie chcę się przyznać, że nie mam w ogóle żadnych
planów.
–Aha.–Milaniejestzanadtooszołomiona.
–Coaha?
– To prawie tak jak u mnie, tyle że zamiast do muzeum sztuki, zamierzam pójść z Brendanem i
Jacksonempodciąćwłosy.
–Noi?
–Jajestemwzwiązkuiwychowujemybliźniaki,atyjesteśsingielką.
Singielką?Nie.Niejestemsingielką.
–Niejestemsingielką–mówię.–Jestem…zamężna,tylko…
–Wseparacji?
– Och, co za straszne słowo. – Nie wiem, dlaczego to słowo jest straszne. Po prostu ta zbitka
spółgłosekisamogłosekminiepasuje.
– Jesteś singielką, Lauren. Mieszkasz sama. Nie masz nikogo, kto oczekuje, że będziesz gdzieś w
określonymczasie.
–No,czasemRachel…–Nawetniekończęzdania.–Dobra,jestemsingielką–zgadzamsię.–Icoz
tego?
–Wyjdźzdomu!Idźsięupijiprzelećjakiegośfaceta.
–OBoże!
Niewiem,czemutodlamnietakieszokujące.Chybadlatego,żeonamówiomnie.Omnie.Toznaczy
wiem,żetaksięrobi.Idziesiędobaru,spotykajakiegośnieznajomegoiwogólebezrandek,czypotylu
randkach, ile człowiek potrzebuje, żeby się usprawiedliwić przed samym sobą, ma się z nim
niezobowiązujący seks. Jasne, wiem. Ale sama nigdy tego nie zrobiłam. Nigdy właściwie nie miałam
okazji.Ateraznibymamokazję,alemamtakieuczucie,jakbymprzegapiłalinięstartudotegotypurzeczy
iwyścigodbywasiębezemnie.ZbieramsiędokupyipatrzęnaMilę,alejejtwarzsięniezmienia.
–Mówięserio–ciągnie.–Musiszruszyćsięzmartwegopunktu.Potrzebnycijestromansczycośw
tymstylu.Powiniencięktośprzelecieć.KtośinnyniżRyan.Powinnaśzobaczyć,jaktojestzkimśinnym.
SpałaśwogólewżyciuzkimśopróczRyana?
–Tak–mówięcokolwiekobronnie.–Miałamchłopakawliceum.
–Itowszystko?
–Tak!–mówię,terazzdecydowanieobronnie.–Aocochodzi?
–Topoprostuzamało.
–Wystarczy!
Milakręcigłowąiodkładawidelec.Próbujeinnegopodejścia.
–Pamiętasz,jaktobyłozapierwszymrazem,kiedycałowałaśsięzRyanem?
– No – mówię i w jednej chwili mam wrażenie, że cofnęłam się do tej chwili. Przechylam się nad
stolikiem, nad talerzem z burgerem i frytkami. I go całuję… I wspominam, jak to było, kiedy on mnie
pocałował.Kiedycałowałmniewdrodzedodomu.Kiedycałowałmnienapożegnanie.Nawetpóźniej,
gdycałowaniestałosiędlanasjakoddychanie,corobiłosiębezrefleksji,niedbale,miałamwpamięci
tamte pierwsze pocałunki. Delektowałam się wspomnieniem chwili, gdy nasze wargi się zetknęły, a ja
zapomniałamocałymświecie.
– Pamiętasz, jak to fantastycznie smakuje – pierwszy pocałunek? Jaki jest elektryzujący? Jakbyś
mogłaczubkamipalcówzasilićwenergięcałydom?
–Widać,żesporootymmyślałaś.
– Po prostu uwielbiam początek relacji – mówi tęsknie Mila. – Kiedy Christina pierwszy raz mnie
pocałowała…Tosięniedaopowiedzieć.Terazjącałujęitojestcośwstylu:„Hej,jaksięmasz?Cotu
takśmierdzi?Śmieci?”
Obiewybuchamyśmiechem.
–Takczyowak,jaramsięmyślą,żetymaszszansęznowupoczućcośtakiego.Możeszkogośpoznaći
znowupoczućtemotylkiwbrzuchu.Jeślitylkozechcesz.
–Nie,niemogę–odpowiadam.–Mammęża,doktóregopowinnamwrócić.
– Taaa, za dziesięć i pół miesiąca. Niektóre małżeństwa nawet nie trwają dziesięć i pół miesiąca!
Możesz mieć romans, Lauren. Romans, który sprawi, że poczujesz się, jakbyś znowu miała
dziewiętnaścielat.Natwoimmiejscutowłaśniebymzrobiła.
Przez chwilę milczę, pozwalając, by te słowa wybrzmiały. Zastanawiam się. Brzmi to w pewnym
sensieprzyjemnie,alezarazemprzerażającoijakośtak…bałaganiarsko.Jakjamogęmiećromans,skoro
jestem mężatką? Jak zdołam lawirować pomiędzy dwiema ważnymi relacjami? Aktywnym romansem i
nieaktywnymmałżeństwem?
–Myślisz,żeRyanmaromans?–pytam.
Milatracicierpliwość.
–Towszystko,coztegozrozumiałaś?
–Nie–mówię.–Łapię,ococichodzi.Naprawdę.Poprostujestem…nowiesz,jeślionma…toco
bytooznaczało?
–Tonicbynieoznaczało.Kompletnie.
–Nic?
–Nic.Kochałaśswojegochłopakawliceum?
Wzruszamramionami.
–Nopewnie.
–Obchodzicięwtejchwilichoćtyle,cozapaznokciem?
–Nie–mówię,kręcącgłową.
–Nowłaśnie.Inatympolegamiłosnaprzygoda.
PomimoradyMilinadalmamobsesję.Myślęotym,gdywracamdodomu.Myślęotym,gdykarmię
Thumpera. Myślę o tym, gdy oglądam telewizję, czytam książkę, szoruję zęby. Doprowadza mnie to do
szaleństwa. Mój mózg w kółko odtwarza te same wyimaginowane obrazy. Wpadł w króliczą norkę
rozmaitych„ajeśli”.Chcępoprostuwiedzieć,cosięzRyanemdzieje.Chcępoprostuusłyszećjegogłos.
Chcępoprostuwiedzieć,żeuniegowszystkodobrzeiżenadaljestmój.Toniemożliwe,żegoutraciłam.
Toniemożliwe,żejestjużkimśinnym.Niemogężyćtakjakteraz.Niemogężyćbezniego.Niemogę.
Muszęwiedzieć,comyśli.Muszęwiedzieć,couniegosłychać.
Chcędoniegozadzwonić.Muszędoniegozadzwonić.Muszę.Biorętelefon.Naciskamikonkęobok
jego imienia i momentalnie się rozłączam. Z pewnością nawet nie było dzwonka. Nie mogę do niego
zadzwonić.Onniechce,żebymdoniegodzwoniła.Powiedział,żebymdoniegoniedzwoniła.Niemogę
doniegozadzwonić.
Mam przed sobą laptop. Tylko wyciągnąć rękę. Kiedy go otwieram, nie jestem pewna, czego chcę.
Nie jestem pewna, co robię. Po czym, gdy otwieram przeglądarkę, dokładnie już wiem, co robię.
Dokładnie wiem, czego chcę. Nie próbuję tego przed sobą ukrywać. Oszalałam. Straciłam nad sobą
kontrolę.
LogujęsiędopocztyRyana.
Skrzynka odbiorcza jest pusta. Stop. To, co robię, jest złe. Jest bardzo, okropnie, skrajnie, totalnie
złe. Przesuwam kursor i najeżdżam nim na „Wyloguj się”. To właśnie powinnam kliknąć. To właśnie
powinnamzrobić.Mogęzawrócić.Mogęudać,żetegoniezrobiłam.Niemuszębyćczłowiekiem,który
robitakierzeczy.Przezmomentwydajesiętotakieproste.Takiejasne.Poprostusięwyloguj,Lauren.Po
prostusięwyloguj.
Zanimjednakzdążękliknąć,rejestrujęwzrokiem,żeprzy„Kopiachroboczych”widniejcyfra7.Ma
siedemniewysłanychmejli.Nawetniemyślę,toimpuls.Zjeżdżamkursoremwdółiotwieramfolder.I
widzę w nim siedem roboczych kopii mejli. Wszystkie są zaadresowane do mnie. Wszystkie mają w
temacie„DrogaLauren”.
Sązaadresowanedomnie.Sąprzeznaczonedlamnie.Więcmogęjeotworzyć.Prawda?
31sierpnia
DrogaLauren!
Dzisiejsza wyprowadzka była do dupy. Nie wiem, czemu to zrobiliśmy. Kiedy pisałem do ciebie
tamtenlist,dużomniekosztowało,żebygoniepodrzeć,nieusiąśćiniepoczekać,ażwróciszdodomu,
takżebyśmymoglitowszystkowyprostować.
Potem jednak pomyślałem, kiedy ostatni raz ucieszyłaś się na mój widok, i nie mogłem sobie
przypomnieć, kiedy to było. I myśl o tym tak mnie wkurzyła, że zabrałem moje ostatnie rzeczy i
wyszedłem.
NiepożegnałemsięzThumperem.Niemogłemtegozrobić.Choryjestemnamyśl,żemamdziśspać
wtymgłupimmieszkaniu.Nawetniemamjeszczełóżka.Niemamzawieleniczego,oprócztelewizora.
Znajomipomoglimipoustawiaćwszystkomniejwięcejnamiejscuimniejwięcejgodzinętemuposzli.
Fatalniesięczuję.Fatalniesię,psiakrew,wzwiązkuztymwszystkimczuję.Ucieszyłemsię,kiedy
koledzy poszli, bo nie musiałem więcej udawać, że mam się okej. Nie mam się okej. Czuję się chory.
Straciłemżonęipsa.Straciłemdom.
Nie wiem. Nie wiem, czemu to piszę. Nie wiem nawet, czy zamierzam wysłać tego mejla. Jakaś
cząstka mnie myśli, że ostatnio byliśmy wobec siebie tacy nieuczciwi, że odrobina uczciwości,
odrobina rozmowy może polepszyć sprawę. Tyle czasu mówiłem: „Jasne, pojadę z tobą do galerii,
żebyśmogławybraćsobienowąszminkę”,gdytaknaprawdęwcaleniechciałem.Tyleczasumówiłem:
„Otak,greckaknajpabrzmisuper”,kiedytaknaprawdęwcale,kurwa,niebrzmiała,inienawidzęcię
terazzato.Niecierpięgreckiegożarcia,jasne?Niecierpięijuż.Czemunigdy,cholera,niemogliśmy
pójść na hamburgera? Czemu każdy obiad to musiała być wyprawa dookoła świata? A skoro już, to
czemu nie mogliśmy po prostu pozostać przy normalnym żarciu, jak włoskie czy chińskie? Czemu
perskie? Czemu etiopskie? Nienawidzę tego. Nienawidzę tego, że ty to uwielbiasz. To takie, kurwa,
pretensjonalne.Czemuniejadaszzwykłegojedzenia,Lauren?
O,widzisz?Todlategowiem,żedobrzesięstało,żesięwyprowadziłem.Nienawidzęcięzato,że
lubiszfalafela.Niesądzę,żebytobyłozdrowe.
Aleniewiemteż,czyażtakniezdrowe,żebymmusiałdzisiajspaćsamnatymcholernymdywanie.
Potem jednak myślę o powrocie do domu. O tym, jak wchodzę, a ty nawet nie podnosisz się z
kanapy.Otym,jakpatrzysznamnieipytasz„Zupaphonaobiad?”,ajamamochotęwalnąćpięściąw
ścianę.
Nowięcdobrze.Jestemtutaj.Jestemsam.Jestemnieszczęśliwy.Iwiem,żeszujazemnie,alemam
nadzieję,żeityjesteśnieszczęśliwa.Takajestprawda.Takwłaśniesięterazczuję.Szczerze,naprawdę
mamnadzieję,żetyteżjesteśnieszczęśliwa.
Pozdrawiamcię
Ryan
5września
DrogaLauren!
Wiem, powiedziałem, żebyś do mnie nie dzwoniła, ale czasem nie mogę wprost uwierzyć, że nie
dzwonisz.Niemogęuwierzyć,żepotrafisztakpoprostużyćdalej,jakbymnienigdywtwoimżyciunie
było.Jakmożesz?Czasem,jakotympomyślę,szlagmnietrafia.Pewniejakzwyklechodziszdopracyi
zachowujeszsię,jakbynicsięniestało.
Powiedziałemdziśonasrodzicom.Niebyłotołatwe.Niebylizachwyceni.Źlibylinaciebie,choć
todziwnemoimzdaniem.Próbowałemimwytłumaczyć,żetuniechodzioktóreśznas,ciebieczymnie.
Próbowałemimwytłumaczyć,żetonaszawspólnadecyzja.Aleniesłuchali.Chybawiesz,jacyonisą,
ich wyobrażenie o małżeństwie jest takie ciasne. I byli mną rozczarowani. Powiedzieli to wprost. W
kółkopowtarzali:„Nietakpowinieneśrozwiązywaćswojeproblemy,Ryan”.Iwkółkomówili,żemają
cizazłe,żezagarnęłaśmójdomipsa.Myślę,żeniepotrafiąnatospojrzeć,jaknależy.Uważają,że
powinniśmy się podzielić, tak żeby jedno z nas wzięło dom, a drugie psa. Żadne nie powinno zabrać
tego i tego. Nie wiem… Nie zgadzam się z nimi. Nie widzę tego w ten sposób. Nie wydaje mi się
właściwe, że miałbym ci zabrać dom, i nie wydaje mi się właściwe, żebym miał tak nagle wyrwać
Thumperazjegodomu.
Wiem,żemówiłem,żechcęsięspotykaćzinnymikobietami,aleteraz,wrealnymświecie,dziwnie
jest o tym pomyśleć. To jakieś nienaturalne. Jakby to się w ogóle miało odbywać? To nie ma sensu.
Całowaćkogośinnegoniżty?Czujęsięniemaltak,jakbymzapomniał,jaktosięrobi.Wpracymamy
nowądziewczynę,którapróbujezemnąflirtować,iczasemmyślę,żepowinienemskorzystaćzokazji
czycoś.Niewiem.Nawetniemamochotyotymmówić.
Wciąż nie jestem pewien, czy ci to wyślę. Czasem myślę, że tak. Jakaś cząstka mnie zdaje sobie
sprawę,żejużładnychparęlattemuprzestałemsięztobąspierać.Poprostułatwiejmibyłosięztobą
zgodzićalbocięzignorować.Wolałempowiedziećto,cochciałaśusłyszeć.Iprzestałembyćuczciwy.
Przestałemcimówić,cotaknaprawdęmyślę.Czegotaknaprawdęchcę.Więcjeślipowiemcitoteraz,
tomożezdołamyoczyścićatmosferę,możeudanamsięzacząćodnowa.Aleinnamojacząstkamówi
mi, że jeśli powiemy sobie naprawdę wszystko, jeśli wyślę ci to, co napisałem, to możemy tego nie
przetrwać.Więcniewiem,cozrobię.
Zresztąwszystkomijedno.Toznaczy,czasemmisięwydaje,żetyitakmniejużniedostrzegasz.
Tak,wiem,żenamniepatrzysz.Chodzimioto,żeczasemniesądzę,żebyśsłuchała,kiedycośmówię.
Czasemmisięwydaje,żepoprostuzgóryzakładasz,żewiesz,copowiem,wiesz,cozrobię,wiesz,jak
się będę czuł, i oczy robią ci się szkliste, tak jakbym był największym nudziarzem, jakiego w życiu
spotkałaś.
Aleniezawszetakbyło.Pamiętam,żejakbyliśmynastudiach,tobyłomiztobątakdobrzemiędzy
innymidlatego,żeczułemsięprzytobietak,jakbynacałymświecieniebyłonikogociekawszegoode
mnie.Przytobiemiałemuczucie,żeopowiadamnajlepszekawałyinajciekawszehistorie.Iniewiem,
aleniesądzę,żebytobyłofałszywe.Myślę,żenaprawdętakuważałaś.
A teraz nie sądzę, żebyś tak uważała. Myślę, że jestem dla ciebie czymś w rodzaju opakowania
płatkówśniadaniowych.Jestemczymś,nacopatrzysz,bopoprostutosięprzedtobąznajduje.
Tosięrobismutne.Mamnadzieję,żeuciebiewszystkodobrze.Czasemmyślę,żepowinienemcito
wysłać,bowtedymożeodpiszeszidowiemsię,couciebie.Całyczassięnatymzastanawiam.
Pozdrawiamcię
Ryan
9września
DrogaLauren!
Pamiętasz,jakporazpierwszyzamieszkaliśmyrazem?Tużpodyplomie?Tegodniabyłostrasznie
gorąco,wprowadziliśmysiędotejdziurywHollywood,byłaowielezamała,awkuchniśmierdziało
jakimiś chemikaliami, pamiętasz? A ty się rozpłakałaś, bo nie chciałaś mieszkać w takim
gównianym/nędznymmieszkaniu?Aletylkonatakiemogliśmysobiepozwolić.Jażyłemzresztekkasy,
którądostałemodrodzicówzokazjidyplomu,atydopierozaczynałaśpracęwWydzialeAbsolwentów.
I pamiętam, że jak położyliśmy się wieczorem do tego ciasnego łóżka, to powiedziałem sobie, że o
ciebiezadbam.Będęciężkopracowałizarobięnalepszemieszkanie.Będęmężczyzną,któryzapewnici
życie,jakiegopragniesz.I…toznaczy,życieukładasiętrochęinaczej,niżczłowieksobiewyobraża.To
ty zaczęłaś zarabiać wystarczająco, żebyśmy mogli sobie pozwolić na przeprowadzkę z tamtego
mieszkaniadodomuwHancockPark.Aletojanegocjowałemzgospodynią.Stanąłemnarzęsach,żeby
jąprzekonać,bochciałem,żebyśmiaławszystko,czegozapragniesz.Szczerzeuważam,żedobrzesię
spisałem, dobrze o ciebie zadbałem. Zawsze chciałem, żebyś czuła się przy mnie bezpieczna, żebyś
czułamojąmiłośćiwsparcie.
Nauczyłem się nie wyskakiwać przed orkiestrę i nie starać się rozwiązywać za ciebie twoich
problemów, tylko poczekać, aż sama je z siebie wyrzucisz. Nauczyłem się, że rano potrzebujesz paru
minut, zanim będziesz w stanie się do kogokolwiek odezwać. Nauczyłem się, że nigdy nie zostawisz
sobiedośćczasu,kiedysięgdzieśwybierasz,apotemhisteryzujesz,żesięspóźnisz.Ibardzotowtobie
lubiłem.
Dlaczegotoniewystarczyło?
Czyniewygląda,jakbypowinnobyłowystarczyć?
Wtedy, jak się wprowadzaliśmy, jak leżeliśmy w tym ciasnym łóżku… wydawało mi się, że moje
zadaniejestoczywiste..Miałemciętylkowspieraćikochać,isłuchać,codomniemówisz,iopiekować
siętobą.Iwszystkotowydawałosięwtedytakiełatwe.
Aterazwydajesięnajtrudniejszenaświecie.
Pocojatowszystkopiszę?Tylkotracęczas.
Ryan
28września
DrogaLauren!
Ostatnirazkochaliśmysięwkwietniu.Totaknawszelkiwypadek,wraziejakbyśbyłaciekawa.Ale
nie jesteś. Nigdy ci na tym specjalnie nie zależało, a mnie tak. Więc jeśli kiedykolwiek ci to wyślę,
myślę, że powinnaś wiedzieć, że ostatni raz kochaliśmy się prawie pięć miesięcy przed moją
wyprowadzką. Czyli cztery miesiące przed tym, jak mi powiedziałaś, że już mnie nie kochasz. Cztery
miesiące żyliśmy pod jednym dachem, udawaliśmy, że wszystko dobrze, że jesteśmy szczęśliwi, a
zarazem przez te cztery miesiące nawet się nie dotknęliśmy. Chyba czekałem, aż to zauważysz. Ale
chybaniezauważyłaś.Także…nowiesz…tonawypadek,gdybyśjednakzauważyłaichciaławiedzieć.
Tobyłowkwietniu.Ibyłokiepsko.
29września
DrogaLauren!
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Wiem, że jesteś na przyjęciu-niespodziance. Charlie
dzwoniłdomnieprzedparomatygodniami,zanimsięjeszczedowiedział,żejesteśmy…jakkolwieksię
tonazywa.Takczyowak,wiem,żejesteśzrodziną.Wiem,żeprawdopodobnieświetniesiębawisz.W
tej chwili jest dziewiąta wieczorem, więc na pewno szalejesz, gdy to piszę. A ja łażę po mieszkaniu.
Tylkotyleczłowiekmożezrobić,żebyodwrócićmyśliodfaktu,żeniemagoprzyżoniewjejtrzydzieste
urodziny.Wiesz?
Jakieśpółgodzinytemudałemsobiespokójzpisaniem,aterazsączępiwoimyślęotobie.
Omałoniewstałemzkanapyiniepojechałemdotwojejmamy,dociebie.
Alepomyślałem,żetozłypomysł.
Bo co by było? Zobaczylibyśmy się, przyznali, że to strasznie trudne, zakończylibyśmy ten
szaleńczyeksperymentico?Zadwamiesiącebylibyśmyznowuwpunkciewyjścia.Niezmieniliśmysię.
Więcnicsięniezmieni.Wiesz?
Wobectegosiedzętuinicnierobię.
Chcę tylko, żebyś wiedziała, że o tym myślałem. Myślałem o tym, żeby pokazać się w domu z
dwiematorbamizakupówiprzyrządzićciMagicznyMakaronzKrewetkamiàlaRyan.
Niezrobiłemtego,ale…no,chybapoprostuchcę,żebyświedziała,żeotymmyślałem.
Wszystkiegonajlepszego
Ryan
1października
Czy Thumper ma się dobrze? Dobija mnie to, że jestem z dala od niego. To głupie, ale któregoś
dniabyłemwsklepiespożywczymirobiłemzakupynaobiad,iprzypomniałemsobie,żepotrzebnymi
jest proszek do prania, więc poszedłem do odpowiedniej alejki, a tam była też karma dla zwierząt, i
pomyślałem: „Zaraz, a dla Thumpera potrzebujemy czegoś?” Wiesz, to był taki błysk w głowie, na
ułameksekundyprzedtem,zanimsobieprzypomniałem,żejużznimniemieszkam.
Pozdrawiamcię
Ryan
9października
DrogaLauren!
Nie zabiorę Thumpera. To takie bolesne, żyć bez was obojga… to jest zbyt trudne. Zbyt smutne.
Zbytsamotne.Niemogęcitegozrobić.
Pozdrawiamcię
Ryan
Łzy przesłaniają mi wzrok i przestaję cokolwiek widzieć. Czytanie tego to jak stanie pod zbyt
gorącymprysznicemisprawdzanie,jakdługopotrafięwytrzymać.Oddawnaprzestałamsięprzejmować,
czytowłaściwe,czynie.Wiem,żeniewłaściwe.Wiem,żeonniejestpewien,czychce,żebymtelisty
czytała.Alewiemteż,żemuszęjeprzeczytać.Zanadtosąważne.Zanadtosądlamnieważne.Wogólesą
zanadto.
Telistytodowód,jakieokropnestałosięnaszemałżeństwo,azarazemjakbardzomimotojesteśmy
do siebie przywiązani. Na jednym oddechu potrafimy kochać i nienawidzić, tęsknić i czuć odrazę. Nie
chcemysięnawzajemoglądać,azarazemniepotrafimysięodsiebieoderwać.
Ryannienawidzimnierówniemocno,jakmniekocha.Janienawidzętychlistówrówniemocno,jakje
uwielbiam. Ból i radość przeplatają się nawzajem, zrośnięte ze sobą na mur. Czytam te listy wciąż na
nowo, w nadziei że uda mi się oddzielić jedno od drugiego, wykryć punkt, w którym miłość lub
nienawiść koniec końców biorą górę. Ale to tak jak próbować uwolnić palec z chińskiej pułapki. Im
bardziejsięstarasz,tymmocniejsięnanimzaciska.
Kiedywkońcuodzyskujępanowanienadsobą,zsuchymioczami,mokrymnosemikołującągłową,
idę do kuchni i biorę z lodówki kawałek bekonu. Kładę go na patelni. Czekam, dopóki nie zacznie
skwierczećistrzelać.WtedywrzucamgoThumperowidomiski.Nadźwiękuderzającegoostalplastra
mięsa przybiega w podskokach i pożera go jednym kłapnięciem. Wyjmuję kolejny kawałek i kładę na
patelnię.Thumperczeka.Iwtedydomniedociera.JeśliRyanwyślemitegomejlanatematzatrzymania
przezemnieThumpera,toznaczy,żewcalegoniedługoniezobaczę.Przezcałąmożliwądoprzewidzenia
przyszłośćbędęsama.
N
a skali od jednego do dziesięciu, na ile złe jest zalogowanie się do cudzej poczty bez wiedzy
właściciela?–pytamRachelprzeztelefon.
Siedzę przy biurku w pracy. Przeczytałam mejle Ryana dziesiątki razy. Niektóre fragmenty znam na
pamięć.
–Chybapotrzebujęznaćkontekst–odpowiada.
–Kontekstjesttaki,żezalogowałamsiędopocztyRyanaiprzeczytałamniektórejegomejle.
–Dziesięć.Dziesięćnadziesięćmożliwych.Niepowinnaśbyłategorobić.
–Naswojąobronęmamto,żebyłyzaadresowanedomnie.
–Wysłałcije?
–Byłyzapisanewkopiachroboczych.
–Itakdziesięć.Tonaprawdęniewporządku.
–Ojejku,niepróbujesznawetspojrzećnasprawęzmojegopunktuwidzenia?
–Lauren,tonaprawdęniewporządku.Tonieuczciwe.Nieładne.Niedopuszczalne.Tobrakszacunku.
Tocałkowiciepodkopuje…
–Dobra,dobra–mówię.–Wiem,ocochodzi.
Wiem,żeto,cozrobiłam,jestzłe.Chybanawetsięniezastanawiam,czytozłe.Wiem,żezłe.Czego
oczekujęodRachel,tożepowiecośwstylu:„Notak,tonieuczciwe,alenatwoimmiejscuzrobiłabymto
samo.Powinnaśrobićtodalej”.
– Czyli nie powinnam robić tego dalej? – pytam. Może jak spytam wprost, dostanę odpowiedź, na
którączekam.
–Nie,absolutnieniepowinnaś.
–Och,dokurwynędzy!–wołam.Niepowinnambyłategorobić.Alecojaporadzę?Jużtozrobiłam.
Jakietomaznaczenie,czybędętodalejrobić,czynie?Jużtozrobiłam!Jeślispyta:„Czylogowałaśsię
do mojej poczty i czytałaś moje osobiste mejle, zaadresowane do ciebie?”, to będę musiała
odpowiedzieć„tak”bezwzględunato,czyzrobiłamtoraz,czystorazy.
– Ale powiedzmy, że będzie kolejny zaadresowany do mnie – mówię. – Wolno mi rzucić na niego
okiem.
– Przede wszystkim nie wolno ci sprawdzać – odpowiada Rachel. – Muszę wracać do pracy –
dodaje.–Aletyweźsięlepiejwgarść.
– Oj dobra. – Przez chwilę panuje cisza, po czym zadaję pytanie końcowe: – Nie osądzasz mnie,
prawda?Nadaluważasz,żejestemdobrymczłowiekiem?
–Jesteśnajlepszymczłowiekiem,jakiegoznam–odpowiada.–Aleniezamierzamcimówić,żeto,
corobisz,niejestniewłaściwe.Toniemójstyl.
–Jasne,okej–mówięisięrozłączam.PoczympodchodzędobiurkaMili.
–Wskaliodjednegododziesięciu:nailezłejestzalogowaniesiędocudzejpocztybezwiedzytej
osoby?
Podnosi głowę znad klawiatury i marszczy brwi. Bierze do ręki kubek z kawą i zakłada ręce na
piersiach.
–Mamrozumieć,żemowaotobie?AtadrugaosobatoRyan?
–Załóżmy–odpowiadam.
Zastanawiasię.
– Domyślam się, że liczysz, że pomogę ci to usprawiedliwić… i słusznie, bo na twoim miejscu
pewniebymprzeczytała–mówi,okręcającsięnaobrotowymkrześle.Zwycięstwo!–Conieznaczy,że
tojestwporządku.–Krótkotrwałe.
–Onpiszedomnie,Mila.Domnie.
–Awysłał?
–DLACZEGOTOWSZYSTKICHTAKINTERESUJE???
Wszyscysięnamnieoglądają.Przełączamsięnaszept.
–Listysądomnie,Mila.–Jestemterazzabliskoiszepcząc,dyszęjejwtwarz.Zpewnościąjużwie,
żenaśniadaniejadłambajglazcebulą.
Milauprzejmieodsuwasięodrobinę.
– Nie musisz szeptać. Po prostu nie krzycz. Mów normalnym tonem i będzie okej – mówi
przykładowymnormalnymtonem.
– Dobrze – mówię zbyt głośno. Wreszcie odnajduję na nowo właściwe natężenie głosu. – Dobrze.
Pytamciętylkooto:gdybyśbyłanamoimmiejscuiwiedziała,żeondociebiepisze,żeobnażaprzed
tobąduszę,mówirzeczy,jakichwczasietrwaniamałżeństwanigdyciniepowiedział,rzeczy,którecię
ranią, pobudzają do płaczu i sprawiają, że czujesz się kochana za jednym zamachem… powiesz mi, że
byśichnieprzeczytała?
Milasięzastanawia.Najejtwarzywyrazstoicyzmuustępujemiejscaniechętnemuzrozumieniu.
–Kusiłobymnie–przyznaje.Odrazuczujęsięlepiej.–Trudnobybyłonieprzeczytać.
Wyrzucamwgórępięść.
–Zwycięstwo!
–Aleto,żecośdasięzrozumieć,nieoznacza,żejestwłaściwe.
–Tęsknięzanim–wyrywamisię.
ZdecydowanieMilisłabnie.
–Gdybyśtotypisałalisty,chciałabyś,żebyjeprzeczytał,gdybyśichniewysłała?
Mojetrzewiamówią„tak”.Alewstrzymujęsięchwilkęzodpowiedziąipoddajęsprawęrzetelnemu
namysłowi. Stoję, patrzę na Milę i się zastanawiam. Stawiam się w położeniu Ryana. I wciąż uzyskuję
odpowiedź„tak”.
–Tak–mówię.–Wiem,żetowyglądanaodpowiedźwygodną,alenaprawdętakuważam.Piszew
tychlistach,żemapoczucie,żeczęstoniemówiłmi,conaprawdęczuje.Żedużorzeczytrzymałwsobie,
botakbyłołatwiej,apotemzacząłmnienienawidzić.Ijarobiłamtosamo!Czasem,jakcośpowiedział
alboczegośchciał,niesprzeciwiałamsię,żebyniewywoływaćkłótni.Iwjakimśmomenciepoczułam,
żeniepotrafiębyćuczciwa.Czytomasens?Napięcierosłoizaczęłamgotaknienawidzić,żeowszystko
byłamwściekłainiewiedziałam,odczegozacząć.Myślę,żeonsięczułtaksamo.Tomożebyćdlanas
okazja. To może być to, czego potrzebujemy. Gdybym to ja do niego pisała, obnażając własną duszę,
starającsiępokazać,jakajestemnaprawdę,tobymchciała,żebyprzeczytał.–Wzruszamramionami.–
Chciałabym,żebyzobaczył,jakajestemnaprawdę.
Milasłucha,akiedykończę,uśmiechasiędomnie.
–Cóż,wtakimraziemożewwaszymprzypadkutojestwłaściwe.Alepodejmujeszwielkieryzyko.
Powinnaśotymwiedzieć.Torzeczywiściemożebyćto,czegoonchce.Możebysięcieszył,wiedząc,że
maszterazszansęlepiejgorozumieć,żeznasznajgłębszezakamarkijegoduszyiżegoztymakceptujesz.
Może na to liczy. – Z tonu Mili wnioskuję, że jeszcze nie skończyła, choć wolałabym, żeby na tym
stanęło.–Alemożesięteżsięwkurzyć.–Nowłaśnie.–Możebyćwściekły,żezawiodłaśjegozaufanie.
Może ci już nie ufać. To byłby fatalny punkt startowy do nowego rozdziału waszego wspólnego życia.
Kiedy minie rok i on wróci, jak mu powiesz o wszystkim, czego się dowiedziałaś? Zamierzasz się
przyznać,cozrobiłaś?Iczytaknaprawdę,zrękąnasercu,wydajecisię,żepowie:„Wporządku,niema
sprawy”?
–Nie–mówię.–Alenaprawdęmyślę,żewięcejztegoprzyjdziedobregoniżzłego.
Milaniewyglądanaprzekonaną.
–Czuję,żemamokazjęsiędowiedzieć,kimjestmójmąż,wzupełnienowysposób.Mamokazjęgo
poznaćbezżadnegofiltra.Mogęsiędowiedzieć,corobiłamźle.Mogęzacząćrozumieć,czegoodemnie
oczekuje. Co następnym razem mogę robić lepiej niż dotąd. Zamierzam się nauczyć, jak go kochać.
Zamierzamsięnauczyć,jakbyćdlaniegolepszążoną,jakdaćmuto,czegopotrzebuje,jakmówićmuo
tym,czegopotrzebujęja.Tojestdobre.Mamdobreintencje.
Byłam zdecydowana przekonać Milę. Po prostu potrzebowałam, żeby ktoś mi powiedział, że w
porządku jest to, o czym wiem, że jest nie w porządku. Ale przekonując ją, przekonałam jakoś sama
siebie.
–Okej,wtakimrazieumywamręce–mówiMila.–Wyglądanato,żewiesz,corobisz.
Kiwamgłowąiwracamdomojegopokoju.Niemampojęcia,corobię.Kiedyjestemjużniemalpoza
zasięgiemsłuchu,Milawoła:
–Meksykańska?
Spoglądamnazegar.Dwunastaczterdzieścisiedem.
–Dajmipięćminut.
PowejściudowindypytamMilę,czylubikuchnięperską.
–Acotojestkuchniaperska?Wątpię,żebymkiedykolwiekjadłacośperskiego.
–Dużoryżuiszafranu.Dużoduszonegomięsa.
–Duszonegomięsa?–Milasiękrzywi.–Nie,niespecjalnielubięduszonemięso.
–Agrecką?
Wzruszaramionami.
–Możebyć.
–Awietnamską?
–Niesądzę,żebymkiedykolwiekjadła.Tocośjaktajska?
–Takjakby.Główniemakaronryżowy,mięso,rosół.Czasemtosiępodajezsosemrybnym.
–Zsosemrybnym?Toznaczyzrobionymzrybyczyzsosemdoryby?
–Nie,zrobionym.Zesfermentowanejryby.Jestwyśmienity.
–Możepozostańmyprzyknajpiemeksykańskiej–mówi,gdywychodzimyzwindy.
Kiwamgłową.Jakietoproste.DlaczegoRyannigdyniepowiedział:„Możepozostańmyprzyknajpie
meksykańskiej”? Po co było łazić na te wszystkie dania, zwiedzać te wszystkie kuchnie, które mu nie
pasowały? Przecież zamiast tego mogłam z nim pójść na burrito. Nawet by mi to nie przeszkadzało.
Dlaczegoonotymniewiedział?
–Wiesz–mówiMila,idąctrochęzprzoduigrzebiącwtorebcewposzukiwaniukluczyków–jeśli
uważasz, że Ryan będzie zadowolony, że czytałaś jego mejle i poznałaś jego najwrażliwsze punkty, to
jedyniesłusznąrzecząbędzie,jeśliisiebiepoddasztakiemudoświadczeniu.
–Toznaczy?
–Czegosięobawiasz?Czegobyśchciała?
–Niewiem.Chyba…
–Niemówtegomnie!Napiszwmejlu.
N
egowieczoruprzedpójściemdołóżkasprawdzamjeszczerazjegokopie.
15października
DrogaLauren!
Chodzi o seks. Szczerze. To chyba jedyna rzecz, której spaprania nie potrafię ścierpieć, a która
zostałatakkompletnie,kurwa,spaprana.Otochodzidlamniewtymwszystkim.Myślę,żemiałbymdla
ciebiewięcejcierpliwościwinnychdziedzinach,gdybyśtylkobyłaodrobinębardziejzainteresowana
seksem.Myślę,żeumiałbymbyćwobecciebiebardziejuważny.Myślę,żemilejbymibyłospędzaćz
tobączas.Myślę,żelepiejumiałbymcięsłuchać.Gdybymniebyłnaciebie,cholera,takizły,żenigdy,
nigdy,NIGDYniechciałaśsiękochać.
O co, do diabła, chodzi? To przecież nie jest nawet takie trudne. Nie prosiłem cię, żebyś została
jakąśkrólowąseksuczycoś.Poprostubyłobymiłokochaćsięzedwarazynatydzień.Dwarazyna
miesiąc!Imiłobyłoby,żebyśchociażraznarokzainicjowałatoty.
Zawszeczułemsiętak,jakbyśmi,kurwa,robiłałaskę.Takjakbymcięprosił,żebyśpozmywała.
I nie wiem, dlaczego nigdy się na ciebie o to nie wydarłem. Bo wydzierałem się na ciebie we
własnej głowie. Czasem, kiedy po raz dwudziesty z rzędu powiedziałaś: „Dziś nie”, byłem taki
wściekły,żeszedłempodzimnyprysznicidarłemsięnaciebiewwyobraźni.Wmojejgłowieodbywała
sięnormalnapełnowymiarowakłótnia,wyobrażałemsobie,copowiesz,iwrzeszczałemsamdosiebie
w odpowiedzi. A potem się wycierałem i kładłem obok ciebie, i nigdy nie wypowiedziałem z tego na
głosanisłowa.Mogłaśsobiesiedziećztącholernąksiążkąwręceiudawać,żewszystkojestsuper.
Czemujacipoprostuniepowiedziałem,żenicniejestsuper?
Niemogębyćdlaciebiemężem,jeślitraktujeszmniejakprzyjaciela.
JA POTRZEBUJĘ SEKSU, LAUREN. POTRZEBUJĘ OD CZASU DO CZASU SEKSU Z MOJĄ
ŻONĄ.POTRZEBUJĘCZUĆ,ŻEMOJAŻONALUBISEKSZEMNĄ.
Niemogęcałymimiesiącamimasturbowaćsiępocichuwłazience,boty„niemaszdziśochoty”.
Ryan
Mamochotęnaniegowrzasnąć.Mamochotęmupowiedzieć,żejeślimuzależało,żebymlubiłasięz
nimkochać,powinienbyłsiętroszkębardziejpostarać,żebympolubiła.Mamochotęmupowiedzieć,że
todziaławobiestrony.Żenietylkoonkładłsięspaćniezaspokojony.Mamochotęmupowiedzieć,że
jedynaróżnicamiędzynamipoleganatym,żejaprzynajmniejraznaparęmiesięcydawałammuorgazm.
Alejestiinnacząstkamnie,wielka,obolałaczęść,którachcezawołać:„Wróć,wróć!Teraz,kiedyjużto
wiem,wszystkoudasięnamnaprawić!”
Cotojest,żeimbardziejgokocham,tymbardziejmnierani?Amożetojesttak,żeimbardziejmnie
rani,tymbardziejsobieuświadamiam,jakgokocham?
Kładęsiędołóżkaipróbujęzałapaćtrochęsnu.Przewracamsięzbokunabok,wpatrujęwsufit.W
jakiejśchwilijednakmójmózgwkońcuzwalniaizasypiam.
Kiedysiębudzę,niemogęsięwprostdoczekać,kiedymupowiemto,comamdoprzekazania.
16października
DrogiRyanie!
Otoparęrzeczy,októrych,jaksądzę,powinieneświedzieć:
Kanapa nie ma już tego lekkiego odoru potu, bo nie ma nikogo, kto by szedł pobiegać, a potem
kładłsięnaniej,zanimweźmieprysznic.
Zprawdziwąradościąwyrzucamwszystkieparagony.Niemuszęsięjużrozliczaćzkażdegogrosza,
który wpływa i wypływa z bankowego konta. Czasem idę do sklepu, uprzytamniam sobie, że
zapomniałamzniżkowegokuponu,poczymitakkupuję,comiałamkupić.Dlaczego?Bocięchrzanię.
Dlatego.
Za każdym razem daję dwadzieścia procent napiwku. Za Każdym Razem. Nie muszę się już
przejmować,żetyuważasz,żeprzyjętejestosiemnaście.
Z prawdziwą niecierpliwością wyglądam sezonu, podczas którego nie będę musiała ani razu
oglądaćtegomasakrycznegoburdelu,jakimjestStadionDodgersów.
Czyrozumiesz,naczympolegadziałaniemiotły?
Zawsze nienawidziłam jadania w tej głupiej chińskiej knajpie na Beverly Boulevard, którą tak
uwielbiasz. Wcale nie jest taka dobra. A skoro już przy tym jesteśmy: tak, uważam, że włos, który
znalazłamwmojejporcjichowmein,byłobrzydliwyiowszem,niepotrafiłampoprostuprzestaćsię
tymprzejmować.
Tentwójdowcipozakonnicach,któremyjąręceprzedbramądonieba,jestwulgarny,wogólenie
śmiesznyiżenującyjakcholera.
Mężczyźni, którzy noszą brody, powinni je strzyc. Nie możesz tak po prostu pozwolić jej rosnąć i
uważać,żefajniewygląda.Wymagapielęgnacji,inaczejwyglądaszjakbezdomny.
Askoromowaowłosach,topowinieneśsięnauczyćprzycinaćswojeowłosieniełonowe.Niewiem,
czy mogę to wyrazić jaśniej. Najwyraźniej sprawienie ci maszynki do strzyżenia brody i wręczenie z
tekstem:„Chachacha,tochybadziałateżwprzypadkuowłosieniałonowego”,niebyłodostatecznie
jasne.
Jeśli szukasz przyczyn, dla których nasze życie intymne było kompletną porażką, to może
powinieneś zwrócić uwagę na fakt, że nie włożyłeś w nie źdźbła własnego wysiłku od czasu, bo ja
wiem,ostatniegorokustudiów.Wieszchociaż,skądkobietaczerpieprzyjemność?Boniezuporczywej,
pozbawionejrytmumłocki.
Przerywam stukanie w klawiaturę i patrzę na to, co napisałam. Tak bym chciała usunąć te ostatnie
partie.Jakietożenująceiniezręczne!Ajeślionnaprawdętoprzeczyta?Jeślinaprawdętozobaczy?
Usuwamto.Muszętousunąć.Niemogęmówićtakichrzeczy.
Potem jednak przypominam sobie, co powiedziałam Mili: że chcę być szczera. Powiedziałam, że
moimzdaniemmamprawoczytaćlistyRyana,bochcęsiędowiedzieć,jakijestnaprawdę.Chcępoznać
jegonieprzefiltrowanąwersję.Jakmogęusprawiedliwićto,żedobieramsiędojegoprawdziwychmyśli,
jeślikasujęmojewłasne?
Wciskamwięccontrol+z.Tekstznowupojawiasięnaekranie.
Musitupozostać.Muszętozrobićjaknależy.Onzresztąprawdopodobnienigdytegonieprzeczyta.
Więc tak naprawdę klikam dla siebie samej. Może o to chodzi, może denerwuję się, bo trudno mi się
przyznaćdoniektórychrzeczynawetprzedsobą.
Idlategomuszętozrobić.
Klikam„zapisz”iprzekierowujętekstdofolderu„Odebrane”.Gdzie,jakwidzę,mamteraznowego
mejla.
OdRyana.
16października
DrogaLauren!
NiezabioręThumpera.Myślę,żenajlepiejbędzie,jeślizostanie,gdziejest.
Dbajoniego
Ryan
Zanimzdążępomyśleć,klikam„odpowiedz”ipiszę„Świetnie”.Poczymzmieniamzdanie,kasujętoi
piszę:„Okej”.Iklikam„wyślij”.
Awięcstałosię.Boczne,ubezpieczającekółkaodroweruzostałyzdjęte.Niewiem,kiedyzobaczę
mojegomęża.Raczejnieprędzejniżzabliskorok.
Wstaję.Idępodprysznic.Ubieramsię.KarmięThumpera.Idędopracy.Wykonujęzwykłecodzienne
czynności.Kiedywracamdodomu,zanimdamThumperowijeśćczyzdejmębuty,zaglądamjeszczeraz
doskrzynkiRyana.
Jestwniejnowymejl,któregodotądnieczytałam.
16października
DrogaLauren!
Spotkałemsięzinną.
Ryan
Dźwięk,którywychodzizmoichust,toniepłaczaniłkanie.
Torównieżniekrzyk.
Toskomlenie.
Drukujętekst.Idędoholuiwyjmujęzszafydrabinkę.Idędosypialni.Zdejmujępudełkopobutach.
Otwieramjeiwkładamdoniegowydrukowanylist.
Niech tam leży, w pudle ze wspomnieniami. Na starym bilecie kolejowym do San Diego, gdzie
spędziliśmyweekendnaplaży.NanaszymzdjęciuwknajpieCrabShackwLongBeach,gdzieposzliśmy
z moją rodziną w jego dwudzieste trzecie urodziny. Na pierwszej obroży Thumpera, jaskraworóżowej,
którąkupiliśmymupodrodzedodomu,boRyanpowiedział,żewnosiemagenderowenormydlapsów,
atajestprzeceniona.Nasuchychpłatkachkwiatówzmojegoślubnegobukietu.
Leżynatymwszystkim,nasamymwierzchu.Boniemogęjużdłużejudawać,żetowszystkosięnie
wydarza.Niemogęudawać,żeniejesttoczęśćnaszejwspólnejhistorii.
Zdejmuję moją ślubną obrączkę i wkładam do pudełka. Na razie lepiej jej będzie z innymi
pamiątkami.
P
otemRyanwogóleprzestajedomniepisać.
Przezjakiśtydzieńczydwacodzienniesprawdzamjegokopierobocze,wnadzieiżecośznajdę.Ale
niepisze.
Nadchodzi Halloween. Kupuję torbę rozmaitych cukierków na okoliczność akcji „cukierek albo
psikus”, ale kiedy wracam do domu, w głowie mam tylko jedno: czy Ryan i ta tajemnicza dziewczyna
przebierająsięwspólniewkostiumdlapary.Próbujęodwrócićuwagę,zapalającświatłonazewnątrzi
zjadającosobiściewszystkiecukierki.TebezczekoladydajęThumperowi.
Po paru tygodniach chandry postanawiam sprawdzać pocztę Ryana tylko raz na jakiś czas. Dla
rozrywkiiodwróceniauwagipodejmujęróżnehobby.ZaczynamchodzićzThumperemnawyprawydo
KanionuRunyon.Wspinamysiępodgórętakdługo,żewydajenamsię,żeniezrobimywięcejanikroku,
poczymidziemydalej.Nigdyniepozwalamy,żebygórazwyciężyła.
Po jakimś czasie dołącza do nas Rachel. Zachęca mnie także do biegania. Więc zaczynam biegać.
Biegam co drugi dzień. W miarę jak upływają tygodnie, w Los Angeles robi się coraz chłodniej, więc
kupuję obcisły polar. Bolą mnie łydki, więc kupuję odpowiednie obuwie. Wydłużam dystans. Biegam
dłużej.Biegamszybciej.Biegam,ażktóregośdniamamszczuplejszątwarzitwardemięśniebrzucha.A
wtedy biegam dalej. Ucisza to głosy w mojej głowie. Uspokaja nerwy. Zmusza, żebym nie myślała o
nikimanioniczym,wyłącznieoodgłosiewłasnegooddechu,ouderzeniachsercawklatcepiersiowejio
tym,żemuszęnadalbiec.
WkońcuprzestajęwogólesprawdzaćpocztęRyana.
III.Takajestmiłość
J
estniedzielnyporanek,końcówkalistopada.Choćwczorajbyłoraptempiętnaściestopni,dziśjest
dwadzieściadziewięć.
–Tapogodajestbezsensu–zauważaMila.–Nieżebymsięskarżyła.Mówiętylko,żedlamniejest
bezsensu.
DziećmizajmujesiędziśChristina.JedynymżyczeniemMilinatenranekbyło:„Wszystkomijedno,
dokądpójdziemy,byledalekooddzieciimamuś”.Pomyślałamwięc,żepchlitargRoseBowlmożebyć
wsamraz.Kiedyjązabierałam,wydawałasięwfatalnymhumorze,alepodrodzewyraźniesięożywiła.
Teraz, na miejscu, przypomina mniej więcej siebie samą. Jedyny problem to ten, że żadnej z nas nie
interesujenickonkretnego,więcpoprostutaksobiełazimyodstraganudostraganu.
UwagęMiliprzyciągastoiskozłapaczamisnów
–Doczegosłużyłapaczsnów?–pyta.
–Zamierzamuniknąćoczywistejodpowiedzitypu„dołapaniasnów”–odpowiadam.
–Nie,alecoontaknaprawdęrobi?Łapiesny?
–Niemampojęcia–mówię.
Nie chcę rozmawiać zbyt głośno, żeby nie usłyszał właściciel stoiska i nie próbował zrobić nam
dziesięciominutowego wykładu. Popełniłam raz ten błąd z facetem, który sprzedawał antyczne nocniki.
Widząc,żewłaścicielsięzbliża,próbujęzmienićtemat,mówiąc:„Zmieńmytemat”.
Milazostawiałapaczesnówiruszawgłąbalejki.
– Dobra – mówi. – To może pogadajmy o tym, że zorganizuję ci randkę w ciemno? Co ty na to? –
Oglądasięnamniezminąprzesadnieentuzjastyczną,takjakbyrozmiaryjejentuzjazmumogłymiećjakieś
znaczenie,jeślichodzioprzekonaniemniedotegopomysłu.
–Odpowiedźbrzmi:nie.Ataknaprawdę:wżadnymwypadku.
–Och,przestań.Powinnaśsięzkimśspotykać.Rozerwaćsię.
Czyjamyślę,żebyłobymiłozkimśsięspotkać?Jasne,tak.Czasemtakmyślę.Alerandkawciemno?
Nie.
–Toniewmoimstylu–mówię.
–Acojestwtwoimstylu?Poznawaniefacetówwpokojucichejnauki?
Otwieramszerokousta,żebypokazać,żezostałamznieważona.
–Tobyłowstołówce,takdlatwojejinformacji.
– Słuchaj, już całe wieki nie zajmujesz się randkami. Myślę, że powinnaś zrozumieć, że ludzie nie
poznająsiędziśwaptecznejkolejcealbosięgającwkioskupotęsamągazetę.
–Ajaksiędziśpoznają?–pytam.
–Narandkachwciemno!Noiwsieci,aletozadużojakdlaciebie.
Bzdura.Oczywiście,żeludziepoznająsięwinnysposób.Choćprawdęmówiąc,taknaprawdęnie
wiem, w jaki sposób ludzie się poznają poza uczelnią. I nie wiem, czy chcę się o tym właśnie teraz
przekonać.
– Po prostu nie wiem, czy jestem gotowa – mówię. Podchodzę do stoiska ze srebrną biżuterią i
zaczynamprzymierzaćpierścionki.
–Rób,jakuważasz.AleChristinamówi,żejestniezły.
– Masz już na myśli kogoś konkretnego? A co to, siedzicie sobie przytulone w tych swoich
identycznychpiżamachigadacieomoimżałosnymżyciu?
Milapodchodzizamnądostoiskazpierścionkami.
–Popierwsze,nigdynienosiłyśmyidentycznychpiżam.Jesteśmylesbijkami,aniebliźniaczkami.A
podrugie.nie,niesiedzimyprzytulone,gadającotwoimżałosnymżyciu.Czasemjednaknamsięnudzii
próbujemywtykaćnoswnieswojesprawy.Traktujętojaksłużbępubliczną.
–Służbępubliczną?
–Myślisz,żejesteśpierwsząosobą,którąumawiamnarandkęwciemno?Mojasiostraijejmąż:ja.
SzefowaChristinyijejchłopak:ja.
– Ale Samuel z działu rekrutacji i Samantha z biura do spraw mieszkaniowych to też twoja robota,
prawda?
Milamacharęką.
– Ta jedna sprawa to była pomyłka. Pomyślałam, że uroczo byłoby skojarzyć Sama z Sam, i to mi
zamąciło ostrość widzenia. Ale Christina mówi, że ten gość jest naprawdę niezły. Niedawno się
rozwiódł. Trzydzieści parę lat. Nauczyciel wiedzy o społeczeństwie w ósmej klasie. Więc wiesz, na
pewnosłodziak.
–Niewiem–wykręcamsię.–Trochętoskomplikowane.Nieszukamnicpoważnego.Niewiem…
Poprostuniewydajemisię.
– Okej – mówi z fałszywą rezygnacją Mila. – Przekażę Christinie, żeby mu powiedziała, że
odmówiłaś.
Odkładampierścionekipatrzęnanią.
–Jużznimrozmawiała?
– No. – Mila wzrusza ramionami. – Szkoda swoją drogą, bo jemu się pomysł bardzo spodobał.
Pokazałamutwojezdjęcieipowiedział,żejesteśbardzoładna.
Patrzęnaniąsceptycznie.
–Niezmyślasz?
Podnosirękęjakdoprzysięgi.
–JakBogakocham.
Uśmiechamsiędoniejmimowoli.
Milaoddajemiuśmiech.Osiągnęławięcej,niżsięspodziewała.
Mijam ją i przechodzę do sąsiedniego stoiska. Jakiś facet sprzedaje na nim kapelusze i czapki.
PołowaznichtofirmoweczapeczkiDodgersów.Wystarczy,żebymzaczęłasięzastanawiać,corobiwtej
chwilimójmąż.Jużdawnoprzestałdomniepisać.Niemampojęcia,jakwyglądaterazjegożycie.
–Wszystkodobrze?–pytaMila,gdywkońcuwracamdosiebie.–Wyglądasznaroztargnioną.
– Tak – odpowiadam. Nie jest to, ściśle biorąc, pełna prawda. Ale mniej w tym kłamstwa niż
zazwyczaj.
W
poniedziałek po pracy robię zakupy na bazarze w Grove, gdy wtem dzwoni mój telefon.
Odstawiamwykwintnydomowydżem,któryoglądałam,igrzebięwtorbiewposzukiwaniutelefonu.
Charlie.
–Cześć–mówię.
–Cześć,maszchwilkęczasu?
Odchodzęodstoiskaiznajdujęmiejscedosiedzenia.
–Mamwyłącznieczas–odpowiadam.Mówiętozgrzeczności,aleteżinaprawdęmamwyłącznie
czas.Byciesinglemoznaczamnóstwozaoszczędzonegoczasu.–Cosłychać?
–Przyjeżdżamnaświętadodomu–mówi.
–Tosuper!Idziemywszyscydomamyi,zdajesię,jestteżmowaotym,żemożedołączydonasBill.
I przyjedzie babcia. Nie jestem pewna co do wuja Fletchera, ale raczej bym zakładała, że też. Tak że
będziemiło,jeśli…
–Słuchaj–przerywamiCharlie–potrzebujętwojejpomocywpewnejsprawie.
–Jasne…
–Mampewnenowiny,którechcęwszystkimprzekazać,iniezabardzowiem,jaktozrobić.Dlatego
chciałbympoznaćprzedewszystkimtwojąopinię.
– Dobra – mówię. O, to coś nowego. Charlie przejmuje się moją opinią! Ale czuję też niepokój.
SkoroCharliepotrzebujemojejrady,skorouważa,żenieporadzisobieztymsam,toraczejniejestto
błahostka,prawda?Tomusibyćzławiadomość.
–Siedzisz?Toznaczy,maszczas,żebypogadać?
–Jezu,Charlie,ocochodzi?
Robigłębokiwdech.Iwreszcietowyrzuca:
–Zostanęojcem.
–Zostanieszzojcem?–Askądonwogólewie,gdzieojciecjest?Dzwoniłdoniegoczyjak?
–Nie,Lauren.Będęmiałdziecko.Zostanęojcem.
Przechodząkołomnieludzie,kupującytargująsięocenypomidorówczyawokado,dziecinawołują
matki. W oddali przemykają z szumem samochody. Sprzedawcy na stoisku mięsnym rąbią stosowne
kawałki na życzenie powracających z pracy kobiet. Ja jednak nic z tego nie słyszę. Słyszę tylko mój
własnyoddech.Imojewłasneogłuszającemilczenie.Cotupowiedzieć?
Wreszciesiędecyduję.
–Nodobrze,ajaksięztymczujesz?
GłosCharliegosięrozjaśnia.
–Dlamnietosuper,naprawdę.Tochybanajlepszawiadomość,jakądostałemwcałymmoimżyciu.
–Naprawdę?
– Naprawdę. Mam dwadzieścia pięć lat. Mam pracę, na której mi nie zależy. Mieszkam na
przeciwnym krańcu kontynentu, z dala od rodziny. Znajomi… no, nieważne, gdzieś tam są. Ale co ja
takiegoznówwielkiegodotądzrobiłem?Wciążprzeprowadzamsięzmiejscanamiejsce,traktująctojak
przygodę, i nic specjalnego z tego nie wynika. A potem przypadkiem spotykam Natalie i dwa miesiące
późniejdostajętelefonzwiadomością,że…Todobrawiadomość.Naprawdęuważam,żedobra.Mogę
byćdlakogośojcem!
Tojakiśsurrealizm.
– No, a jak będzie z tą Natalie? – Chwytam się pytań logistycznych, bo emocjonalnie jestem poza
mojąligą.
–Nocóż,tojestto,cotroszkękomplikujesprawę,alebyćmożeokażesięfortunne.
–Aha–mówię.
–NataliemieszkawLA,awięc…wracamdodomu.
Ożeż. Mama dostanie wnuka, z którym będzie mogła się bawić. Babcia dostanie prawnuka. Charlie
rozwiązałproblem.Zdjąłzemnieciężarobowiązku.Tojużniezależywyłącznieodemnie.Todobrze,
takczynie?
–Ojejku,dużotegonaraz!
– Wiem. Ale najważniejsze, że to fantastyczna kobieta. I naprawdę myślę, że mógłbym z nią
spróbowaćnastałe.Jestbystra,zpoczuciemhumoru.Bardzonamrazemdobrze.
–Agdziesiępoznaliście?
– W samolocie – mówi Charlie. – No i wiesz… bzyknęliśmy się. I nie przywiązywałem do tego
żadnejwagi.Takżewiesz,tenkawałekciężkobędziesprzedać.
– W samolocie? – pytam, ale mój umysł już składa poszczególne części układanki, szybciej, niż
nadążammówić.Mójbratprzespałsięzkobietą,kiedyprzyleciałdodomunamojeurodziny!Tootym
mowa.–Ej,Charlie!–mówięześmiechem.–Toznaczy,żetosięstałopodczaslotu?
–Wramachobronygodnościwłasnejimatkimojegodziecka,odmawiamodpowiedzinatopytanie.
Czylitak.Podczaslotu.
– Ja pierniczę – mówię. Jakie to wszystko nieoczekiwane i szalone… – Czyli zamieszkasz razem z
kobietąimieniemNatalie.Ibędzieciemielidziecko.
–No.Codzienniepopracyzesobąrozmawiamy,dzwonimydosiebie,mejlujemy.Naprawdęmisię
podoba. Dogadujemy się ze sobą bardzo dobrze. Jak dotąd mamy takie same pomysły co do tego, jak
sobieztymporadzimy.
–Tosuper–mówię.–Akiedyporód?
–Konieclipca.
– No cóż, Charlie… To gratulacje! – Choć zarazem jakaś cząstka mnie ma wrażenie, że mnie
prześcignięto,żezostałamztyłu,stałamsięmałoważna.
–Dzięki.–WgłosieCharliegojestwyraźnaulga.–Bojęsięjakcholerapowiedziećotymmamie.
–Alenie!–mówięiczuję,żekręcęgłową.–Niemaszsięcobać.Słyszę,żejesteśszczęśliwy.A
Natalie, z tego co mówisz, jest fajna. A dla mamy to najlepsze wiadomości, o jakich mogłaby marzyć!
Wracaszdodomuibędziemiaławnukaczywnuczkę!Mówięci,będziezachwycona.
– Tak myślisz? Obawiam się, że większość matek raczej nie marzy o tym, żeby usłyszeć, jak syn
mówi:„Nowięczapyliłemdziewczynę”.
–Pewnie,tobędzieszok,jasne.Aletoprzecieżniejesttak,jakmówisz.Maszjakiśplan.Dobrzesię
ztymczujesz.Ajeżelitydobrzesięztymczujesz,toionabędziesięztymdobrzeczuła.Mówiłeśjuż
Rachel?
–Nie–mówi.–Chciałempoprostupoznaćtwojąopinię,czypowinienemzadzwonićjużteraz,czy
poczekać i powiedzieć o tym osobiście podczas świąt. Wydaje mi się, że Rachel może być troszkę
zanadto krytyczna w tych sprawach. Nikogo nie ma i chyba to dla niej trochę drażliwy temat. Już tak
dawnoniespotykałasięzżadnymchłopakiem…Chciałbymwmiaręmożnościoszczędzićjejuczucia.
–Więcpomyślałeś,żezadzwoniszdosiostry,którajestniemalrozwiedziona–drażnięsięznim.
Śmiejesię.
– Daj spokój, z tobą i Ryanem wszystko będzie dobrze. Sama tak powiedziałaś. O ciebie się nie
martwię…Jeślijuż,tozadzwoniłemdociebiewłaśniedlatego,żezawszewiesz,corobić.
Wchwiligdymamuczucie,żecałemojeżycieległowgruzach,gdywydajemisię,żeostatniarzecz,
którąbymwiedziała,tocorobić,mójmałybraciszekmniepodziwia…Rozczulamnieto.Alejeślimuo
tympowiem,jeśliujawnię,jakwielejegopodziwdlamnieznaczy,stracęgoodręki,tu,natymbazarze.
Więcnieuchylammaski.
– Myślę, że instynkt podpowiada ci prawidłowo, że lepiej zrobić to osobiście – mówię. – Skoro
przyjeżdżasznaświęta,tomożepoprostuuprzedźmamę,żezamierzaszsiępokazaćzprzyjaciółkączy
coś?Bozakładam,żezatrzymaszsięuNatalie?
–Tak–odpowiada.–Wtakimraziemożepowiadomięmamę,żeniebędęmieszkałwdomu,tylko
zatrzymamsięukogoś.Tonasuniejejprzypuszczenia,żebyćmożecośjestnarzeczy,alenicwięcejnie
będęmówił,dopókijejniezobaczę.Lepiejpowiedziećosobiście,maszrację.
–Tak,dokładnie.Iniemartwsię.Napewnosięucieszy!
–Dzięki–mówiCharlieiporazpierwszymamwrażenie,żezjegogłosuzniknęłonapięcie,zawsze
tamobecne.
–Alebardzomnieciekawijednarzecz.Poznałeśjąi…nowiesz…gdzieśtam,gdziekolwiek…no
wiesz. Ale jak ona cię wyśledziła? Kiedy się zorientowała, że jest w ciąży, i wiedziała, że to twoja
sprawka,jakcięodnalazłatakdaleko,wChicago?
–Dałemjejmójnumer–mówiCharlie,takjakbyodpowiedźbyłaabsolutnieoczywista.
–Dałeśswójnumerkobiecie,którejprawienieznałeśiktórąrazprzeleciałeśwsamolocie?
–Zawszedajęmójnumerprzelotnympartnerkom.Kondomysąskutecznetylkowdziewięćdziesięciu
ośmiuprocentach.
Towłaśniejestmójmałybraciszek.Jakimścudempotrafibyćzarazemcynicznyirozważny.Ateraz
zostanieojcem.
Ajazostanęciotką.
–Wieszco,Charlie?–mówię.
–Co?
–Będzieszfantastycznymojcem.
Charliesięśmieje.
–Myślisz?
Tak naprawdę to nie wiem. Nie mam żadnych dowodów ani na tak, ani na nie. Po prostu
postanowiłamwniegouwierzyć.Apodrugie,rozumiem,dlaczegowszyscyuważają,żemojemałżeństwo
sięutrzyma.Niemajążadnychdowodów.Poprostupostanowiliwemnieuwierzyć.
N
azajutrzMilaprzychodzidopracyzprzekrwionymioczamiigłębokimmarsemnaczole.
–Ożeż–mówię.–Coztobą?
– Nic, wszystko dobrze – mówi, kładąc na biurku kluczyki. Zdejmuje z ramienia torbę i z hałasem
upuszczanablat.
–Jesteśpewna,żewszystkodobrze?
Podnosinamniewzrok.
– Może pójdziemy na jakąś kawę? – proponuje. W naszym biurze nie ma tak, żeby natychmiast po
przyjściudopracywychodzićnakawę,alewątpię,żebyktośzauważył.
–Jasne–mówię.–Poczekaj,niechwezmęportmonetkę.
Mila znowu zarzuca torbę na ramię, podbiega do mojego biurka i łapie moją. W drodze do wind
milczymy.Wciskamguzik„wdół”,słychać„dzyń”.Naszczęściekabinajestpusta.
–Niespałamtejnocy–oznajmia,kiedydrzwisięzamykają.
–Wogóle?
–Wogóle.Apoprzedniejnocymożezeczterygodziny,ajeszczepoprzedniejzedwie.–Mapostawę
kobietypokonanej.Ręceoparłanabiodrach,takjakbymiałotojejpomóc.
–Dlaczego?
Nieoczekiwaniestajemynaczwartympiętrze.Wchodzikobietawczarnymkostiumieiwciskaguzik
drugiego.Jestjasne,żerozmawiałyśmy.Jestrównieżjasne,żeprzyniejniebędziemyrozmawiać.Mija
piętnaściesekund,niezręcznychdlawszystkichobecnych.Windasięzatrzymuje,kobietawychodzi,drzwi
powolisięzamykająiwidealniezsynchronizowanymrytmiezostajewznowionarozmowa.
–BoostatniocałyminocamikłócimysięzChristiną–mówiMila.
–Oco?
Dzyń.
Jesteśmynapierwszympiętrze.Przemierzamyhol,kierującsięwstronęstoiskazkawą.Nigdytuz
Milą nie przychodzimy, bo nie lubimy słabej kawy i nieświeżych bajgli. Czasami jednak człowiek
potrzebujepójśćpokawębardziejniżsamejkawy.Itojestjedenztychprzypadków.
–Owszystko!Dowyborudokoloru.Odzieci,oto,ktodajeśćpsu,oto,czymamyszukaćwiększego
mieszkania,kiedyjestwłaściwapora,żebykupićdom,czybędziemysiękochać,czynie.
–Aczęstosiękochacie?–pytam.Chybawjakimśsensieszukamempirycznychdowodów,żejestem
normalna.Żekażdaparamaproblemyzseksem.Możeioneniekochająsiętakczęsto?–Macieztym
jakiśproblem?
–Nie,skąd.Kochamysiębardzoczęsto–odpowiada.–Torzadkojestprzedmiotemsporu.Jeślijuż,
toraczejnaprzykładczypowinnyśmysiękochać,kiedydziecinieśpią.–Awięctotak.Serzostajew
kole.
Milapodchodzidostoiska.
–Orzechowelatte–mówidofaceta,któryjeprowadzi.
– Przykro mi, proszę pani, ale mleko się skończyło – odpowiada. Wprawdzie powiedział, że mu
przykro,alewogóletegoponimniewidać.
–Skończyłosiępanumleko?
–Tak,proszępani.
–Czyliżemacietylkoczarnąkawę?
–Icukier–uzupełnia.
Oto do czego dochodzi, kiedy ludzie kupują twoją kawę, nie zważając na jakość. Jeśli masz
odpowiedniąlokalizację,tonawetniemusiszmiećnicdosprzedania.
–Dobrze,niechbędzieczarna–mówiMilazrezygnacją.–Atycośchcesz?–zwracasiędomnie.
Machamprzeczącoręką.FacetpodajeMilikubekiinkasujedwabaksy.
–Czyliżekłóciciesięomnóstworzeczy?–pytam,wracającdotematu.Milasiadawholunaławce,
ajakołoniej.
–No…Ajakjużskończymysiękłócić,tobudzisięktóryśzbliźniakówiniemożnaspaćitak.
–Jezu–mówię.–Ocowtymwszystkimchodzi?
–Ztymikłótniami?
–No.
Milawyglądanazniechęconą.
–Niewiem.Szczerze.Niewiem.Dawniejniekłóciłyśmysiętyle.Jakaśsprzeczkaodczasudoczasu,
owszem…Aleniewrzaskiponocyażdobiałegodnia.
–Zdarzyłosięcoś,comożebyćprzyczyną,żeobiejesteścienerwowe?
Wzruszaramionamiiostrożnieupijałykkawy.
– Wychowywanie dzieci to nie bajka. Troszczenie się o rodzinę to nie bajka. I chyba czasem to do
którejśznasdociera.Awtejchwilidocieratodonasoburównocześnie.Niedobrze.
Zjejtorbydochodzi„biip”izaczynagrzebaćwposzukiwaniutelefonu.Przypuszczam,żetoSMSod
Christiny,bonajejtwarzypojawiasięfuria.
–PrzysięgamBogu,żejązabiję–syczy,kręcącgłową.–Zabiję!Zabiję!
–Cozrobiła?
Pokazuje mi tekst: „Nie mogę odebrać Brendana i Jacksona ze żłobka. Odbierzesz?” Wygląda dość
niewinnie, ale wiem, że to kontekst sprawia, że Mila odczytuje to jak zdradę i dostaje szału. Bezsenne
noce, raniące słowa, przeszłość, resentymenty – wszystko to może zmienić ten prosty tekst w ciężar
zdolnyzłamaćgrzbietwielbłąda.
–Icozamierzaszzrobić?–pytam.
Milaoddychagłęboko,pociągałykkawyiwstaje.
–Zamierzamsobieztymporadzić–mówi.–Towłaśniezamierzam.Zamierzamwypićokołopięciu
takichkaw–wskazujegestemkubek–takżebyprzetrwaćdopiątej,potemzamierzamodebraćdzieci,a
potem zamierzam postarać się być miła dla mojej partnerki, a potem zamierzam pójść do łóżka. To
właśniezamierzam.
Kiwamgłową.
–Jesttojakiśplan.
Wracamy do windy. Po drodze zastanawiam się, dlaczego ja tak nie umiem. Dlaczego nie potrafię
znaleźćodpowiedziwpięciukubkachkawyibyćmiłapopowrociedodomu?Niewiem…Iniewiem,
czy kiedykolwiek będę wiedzieć. Może częściowo dlatego, że nie jestem Milą. A może częściowo
dlatego,żeRyanniejestChristiną.Możeczęściowodlatego,żeniemamydzieci.Możegdybyśmymieli
dzieci, przebrnęlibyśmy przez to całkiem inaczej. Nie wiem, dlaczego Ryan i ja jesteśmy inni. Wiem
tylko,żetodobrze,żejesteśmy.
Bojaniemamochotywracaćdziśdodomuistawaćnauszach,żebybyćdlakogośmiła.Poprostu
niemamnatowtejchwiliochoty.Mamochotęwrócićdodomuirobić,cozechcę.Mamochotęoglądać
w telewizji, co tylko zechcę. Mam ochotę wziąć długi prysznic. Mam ochotę zamówić sobie
wenezuelskie żarcie. Mam ochotę położyć się z Thumperem do łóżka około północy i zasnąć głębokim
snem,mającdodyspozycjiluksusowąilośćmiejsca.
Imyślę,żejeślipodobająsięnamnaszeplanynawieczór,toniewolnonamżałowaćtego,codonich
doprowadziło.Myślę,żepowinnotobyćzasadą.
Kiedywsiadamydowindy,Miladziękujemi,żejejwysłuchałam.
– Czuję się lepiej. O wiele lepiej. Chyba po prostu musiałam to z siebie wyrzucić. A co u ciebie?
Pogadajmyotobie.
Śmiejęsię.
–Niemamnicspecjalnegodopowiedzenia.Wszystkodobrze.
–Todobrze–mówi.
Przezchwilęmilczymy.Postanawiamwypełnićtęciszę.
–Możesztozrobić…Możeszmnieumówićnatęrandkę.
Niewiem,dlaczegotomówię.Chybadlatego,żestaramsiępoprawićjejsamopoczucie.
Mila wciska guzik „stop” i winda gwałtownie staje. Z trudem łapię równowagę, wspierając się o
ścianę.
–Czyrobisztopoto,żebymipoprawićsamopoczucie?–pyta.
– Nie – zaprzeczam. – Po prostu… chyba pora załapać trochę rozrywki. – To chyba prawda.
Naprawdęwydajemisię,żetomożebyćzabawne.Wpewnymsensie.
Milauśmiechasięszeroko.
–Ojej,notoświetnie!
Znowuwciskaguzikiwindaruszadogóry.
–Jestemzciebiedumna–mówi.
–Naprawdę?–pytam,gdydrzwisięotwierająiwychodzimy.
–Jasne.Todlaciebiewielkikroknaprzód.
Czyżby?No,możeitak.Chybabędęmusiaławięcejotympomyśleć.
Paręgodzinpóźniejprzychodzidomojegopokojuzkolejnąkawąwręceiuśmiechemnaustach.
–Daszradęwsobotęwieczorem?
– W tę sobotę? – Myślałam, że to jakiś odległy pomysł! Nie sądziłam, że mówimy o najbliższej
sobocie!
–No!
–Hm…–zastanawiamsię.–Dobra,niechbędzie.Chybadamradęwsobotę.
– Dam mu twój numer! – wykrzykuje Mila. Po czym nachyla się nad moim biurkiem i przejmuje
komputer.–Chceszzobaczyćjegozdjęcie?
–Nopewnie,jeszczejak–mówię,pamiętając,żepowinnamczućpociągdotegoczłowieka.
Milaotwierafotkę.
Jestprzystojny.Niezbytciemnyszatyn,kwadratowaszczęka,okulary.Wygląda,jakbysadziłdrzewoz
jakimiśdzieciakami.Manasobiepodkoszulekidżinsy,rękawiceogrodnicze,awręceogromnyszpadel.
Patrzę na zdjęcie. Przyglądam się uważnie. Chyba mogłabym go pocałować. Może. Może on jest
człowiekiem,któregomogłabympocałować.
S
obotniranekspędzamwłóżkuzThumperem.Oglądamyrozmaiterealityshowwtelewizji,apotem
ażdopołudniaczytamkoloroweczasopisma.
Postanawiam zadzwonić do Rachel i powiedzieć jej, że zgodziłam się na randkę w ciemno.
Wybieram jej numer i w tym momencie telefon zaczyna dzwonić. Z zaskoczenia zapętlam się pomiędzy
różnymi funkcjami, ale jakoś udaje mi się wyłączyć rozmowy przychodzące, dopóki nie pozostawię
Rachelwiadomościgłosowej:„Yh…coto?A,poczekaj!”
Właśniemamsprawdzić,ktodzwonił,gdydzwonekrozlegasięponownie.Odbieram.
–Halo?
–Lauren?
–Tak.
–Cześć,tuDavid.
Jestemzdenerwowana.Wdobrymsensie.Pamiętamtenrodzajzdenerwowania.Toniesąwłaściwie
motylkiwbrzuchu,raczejkolibrywklatcepiersiowej.Takczysiak,budzilęk.
–O,cześć,David–mówię.–Jaksięmasz?–Głosmaprzyjazny,uspokajający.Przyjemnygłos.
–Wporządku,aty?
–Teżwporządku.
Zapadacisza.Mójumysłwszaleńczymtempieszuka,cobytupowiedzieć,sprawdzającróżneopcje.
Pustka…Niechktoścośpowie!
– No więc pomyślałem sobie, że może o siódmej? Jest taka grecka knajpka na Larchmont… jeśli
oczywiścielubiszgreckąkuchnię–zaczynadukać.Sprawiawrażeniezdenerwowanego.–Toznaczy…
boniektórzynielubią.Ibardzodobrze.
Tomożebyćłatwiejsze,niżmyślałam.
–Grecka?Cudownie.MasznamyśliLePetitGreek?–Jeślichodziokuchnięgrecką,dobrzewiem,
gdzie,coijak.
–Tak!–mówizentuzjazmem.–Byłaśtam?
Zazwyczaj skłaniałam Ryana, żebyśmy tam poszli, kiedy miałam ochotę na musakę. Powinnam była
zauważyć,żezakażdymrazemzamawiatamstek.Anawetniezabardzolubisteki.
–Tak,byłam.Uwielbiamją!Świetnywybór.
–Okej,towtakimrazieosiódmej–mówiDavid.–Poznaszmniepotym,żebędęmiałczerwoną
różęwklapie.
–Tomiło.–Niejestempewna,czyżartuje,więcnawszelkiwypadekwolęsięnieśmiać.
–Tożart–wyjaśnia.Wjegogłosiesłychaćusilnepragnienie,bydoprecyzowaćsprawę.–Alemoże
jednak powinienem zrobić coś w tym stylu? Będę miał na sobie czarną koszulę. Albo… okej, czarną
koszulę.
Możesiędenerwowaćjeszczebardziejniżja.
–Super–odpowiadam.–Notorandkaumówiona.–Imomentalnieczujęzażenowanie.Czynieza
dalekosięposunęłam?Botoprzecieżżenujące–nazywaćrandkęrandką,nonie?
–Okej–mówiDavid.–Tosięcieszę.Dozobaczenia!
Odkładam telefon na stolik. Patrzę na Thumpera, który siedzi teraz pod stolikiem, u moich stóp.
Muszęsięnachylić,żebymócspojrzećmuwoczy.
– To nie jest dziwne, że mi nie zaproponował, że mnie podwiezie, prawda? – pytam go. Thumper
przekrzywiagłowę.–Poprostutaksiętorobi,nonie?
Thumperziewarozdzierająco.Biorętozaodpowiedź„tak”.
Znowudzwonitelefon.Rachel.
–Cośtymi,dolicha,zostawiłazawiadomośćwpoczciegłosowej?–mówiześmiechem.
–Pomieszałomisię.
–Najwyraźniej.
–Idędziświeczoremnarandkę–oznajmiam.
–Narandkę?–powtarzaRachel.–Wsensieżezfacetem?
–Nie,zmisiempandą.Alejestempodekscytowana!
– Myślisz, że jesteś na to gotowa? Na randkę z facetem, mam na myśli? Bo rozumiem, że tak
naprawdęnieumówiłaśsięzmisiempandą.
Wzdycham.
–Niewiem…AleRyansięzjakąśspotyka.
–AjakRyanrzucisięzklifudomorza,totyteż?
Niedobrze, że był w moim życiu czas, kiedy mogłam brać pod uwagę odpowiedź „tak”. Mam
skłonnośćdouważania,żetopiękne–takwkogoświerzyć,takkompletnie,bezreszty,bezzastrzeżeń.
D
avidmapietruszkęnazębach,ajaniewiem,jakmutopowiedzieć.
–Nowięcwziąłemtępracęizacząłemuczyćwósmejklasiewiedzyospołeczeństwie.Myślałem,że
tonarokczydwa,alenaprawdępolubiłemtozajęcie–mówi.Troszkęsięśmiejezsamegosiebieijest
tonaprawdęurocze.Alemapietruszkęnaprzednichzębach.Itosporykawałeczek.Nieżebybyłtodla
mniewielkiproblem.Pietruszkaniejestmiarączłowieka.Chodzipoprostuoto,żewiem,żewjakiejś
chwilipójdziedotoalety,spojrzywlustro,apotempowie:„Czemuminiepowiedziałaś,żemiałemtaki
wielkikawałekpietruszkinazębach?”Ajabędęsiedziałajakidiotkaijakidiotkawzruszęramionami.
–Maszna…–zaczynam,alerównocześnieonpodejmuje:
– To znaczy, na studiach byłem przekonany, że skończę nauki polityczne i następnym przystankiem
będzieSenat.Alewiesz,życienapisałoinnyscenariusz.Ajakbyłoztobą?
–Wpewnymsensietaksamo–mówię.–PracujęwWydzialeAbsolwentówwOccidental.
–Wygląda,żemożetobyćfajne.
–No–odpowiadam.–Todobrapraca.Podobniejakuciebie…Toniejestto,cozamierzałamrobić.
Mój główny przedmiot to była psychologia. Zakładałam, że zostanę psycholożką, ale trafiło mi się to
zajęcie i… no nie wiem, ale autentycznie je lubię. To naprawdę ekscytujące, kojarzenie na podstawie
listówróżnychludzi,planowaniespotkań,zlotówabsolwentów…tegotypurzeczy.
Davidpociągazkieliszkałykbiałegowinaijakośprzyokazjipietruszkazostajespłukana.
–Prawda,żetofajne–mówi–jeśliczłowiekwyrastazwłasnychwyobrażeńotym,jakiepowinno
byćżycie,ipotrafipoprostucieszyćsiętym,jakiejest?
Ze wszystkich rzeczy, jakie mi mówiono na temat mojego małżeństwa, żadna nie zabrzmiała tak
przekonująco.Aonnawetniemówiomoimmałżeństwie.
Podnoszękieliszek.
–Wypijmyzato–mówię.
Dawid z uśmiechem stuka kieliszkiem o mój kieliszek. I wiecie co? Bez pietruszki, która odwraca
uwagę, jest to całkiem fajny uśmiech: przyjazny, lśniący bielą zębów. Dawid jest przystojny w
konwencjonalnym sensie, wszystkie te kości policzkowe, kąty i płaszczyzny twarzy. Nie jest tak
atrakcyjny, żeby człowiek miał zablokować ruch uliczny, byle na niego spojrzeć. Ale ja też taka nie
jestem. Po prostu skromnie przystojny gość. Gdyby był nowym lekarzem w małym miasteczku na
Środkowym Zachodzie, to wszystkie kobiety by się do niego zapisywały na wizytę. To ten rodzaj
atrakcyjności.Okularytkwiąmunanosiezeswobodą,takjakbyzasłużyłysobienaprawo,żebytambyć.
–Ajakiesątwojeulubionezajęcia?–pytaDavid.–Toznaczy,corobisz,kiedyniejesteśwpracy?
– Hm… – mówię, niepewna, co odpowiedzieć. Czytam książki. Oglądam telewizję. Bawię się z
psem.Czyotomuchodzi?Niewypadatozbytinteresująco.–Wiesz,ostatniozaczęłamchodzićnapiesze
wycieczki i biegać. Lubię zabierać mojego psa, żeby się przewietrzył. Dobrze mi robi, jak się zmęczy
szybciejniżja.Aletorzadkosięzdarza.Apozatym…spotykamsięzrodziną,dużoczytam–dodaję.
–Acoczytasz?
– Głównie powieści. Ostatnio polubiłam thrillery. Kryminały – mówię. Prawda jest taka, że
przestałamczytaćwszystko,cozawierawątekmiłosny.Dużomniejdołującejestczytaćomorderstwach.
–Aty?
–Och,żadnejfikcji.Głównieliteraturęfaktu.
Nachwilęzapadacisza.Trzebaprzyznać,żeniełatwojestprowadzićrozmowęzobcymczłowiekiem
i udawać, że nie jest tak obcy, jak jest. Usiłuję wymyślić coś do powiedzenia. O pracy już
rozmawialiśmy.Ocobygotuspytać?
– Przepraszam – mówi. – To moja pierwsza randka od bardzo dawna. Przepraszam, jeśli wypada
niezręcznie.
–O!–podchwytuję.–Mojateż.Dawnoniebyłamnarandce.Niemampojęcia,jaktosięwłaściwie
robi.
– Nie spotykałem się z nikim od czasów Ashley – ciągnie, po czym potwierdza to, czego się już
domyśliłam: – Moja była żona. Christina wciąż próbuje mnie z kimś umówić. Ale dotąd nigdy… to
pierwszyraz,kiedysięzgodziłem.
Śmiejęsię.
–Milateżnieźlenaciskała.
–Czyli,jakrozumiem,tyteżjesteśofiarąsądu?–pytazuśmiechem.–Rozwiedziona?
–Hm…nie.Jesteśmywseparacji.Mójmążija.
–Cóż,przykromitosłyszeć.
–Mnieteż–mówię.–Otobie.
–Nowiesz…–Davidśmiejesięsamdosiebie.–Myśmynigdyniebyliwseparacji.Nakryłemjąw
łóżkuzkolegązpracy.Natychmiastwystąpiłemorozwód.
–Tostraszne–mówię,przyciskającrękędopiersi.ZnamDavidamniejwięcejodgodziny,alenie
mogęuwierzyć,żemożnabyłomuzrobićcośtakiego.
– Nie znasz nawet połowy tego wszystkiego – odpowiada. – Ale nie chcę w to wchodzić.
Powiedziałemsobie:nierozmawiajprzykolacjioAshley!
Śmiejęsięzezrozumieniem.
– Och, uwierz mi, ja mam tak samo. Odkąd Ryan odszedł, na nowo uczę się rozmawiać z ludźmi.
Prawdęmówiąc,tomojapierwszarandkaodczasu,gdymiałamdziewiętnaścielat.Sporządziłamsobie
całąlistęspraw,którychniewolnoporuszać.
–Niechzgadnę:niemówoswoicheks.Niemówotym,jakasięczujeszzagubionawpojedynkę.Nie
mówotym,jakietodziwneiniezręczne,siedziećprzystolezkimśinnymniżon.
Dodajętoiowoodsiebie.
– Nie podjadaj mu z talerza tylko dlatego, że przywykłaś to robić. Nie przyznawaj się, że od
jedenastulatniebyłaśnarandce.
Davidsięśmieje.
– Z niektórymi tematami idzie nam lepiej niż z innymi. – Unosi w moją stronę kieliszek, ja unoszę
swój.Brzdęk.Pijemy.
Kolacjamijanam śpiewająco.Zamawiamywięcej wina,niżpowinniśmy. Kiedyprzyjemnyrauszyk
zmienia się w nawalenie, znika filtr oddzielający to, co można powiedzieć, od tego, czego nie należy.
Mówimysobienawzajemrzeczy,którychniemówimynikomuinnemu.
Onmimówi,żeczasembudzisięzmyślą,żepowinienjąprzyjąćzpowrotem.Jamumówię,żeRyan
spotykasięzinnąiżekiedyotymmyślę,mamwrażenie,żeserceeksplodujemidowewnątrz.Mówię
mu, że nie jestem pewna, czy w ogóle będę miała bez Ryana jakieś życie. On kiwa ze zrozumieniem
głowąimówi,żewnajgorszychchwilachżałuje,żejąprzyłapał.Żewolałbypoprostuniewiedzieć.Że
mógłby przeżyć całe życie jako facet, który nie wie, że żona go zdradza. Mówi, że wtedy życie byłoby
fajniejsze. Ja mu mówię, że zaczynam się zastanawiać, kim w ogóle jestem bez Ryana. Że nie jestem
pewna,czywogólekiedykolwiektowiedziałam.
Topierwszyraz,kiedyujawniłamprzedkimśnajgorszeprawdyotym,jaktoboli.Tokojące,kiedy
dzielisz z kimś swój ból, a on mówi: „Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jakie to musi być
trudne”.Alejeszczelepiejbrzmi:„Wpełnicięrozumiem”.
Kiedykończymy,odprowadzamniedosamochodu.IdziemybulwaremLarchmont,mijajączamknięte
sklepy i kawiarnie, udekorowane światłami i wieńcami z jedliny w oczekiwaniu na Boże Narodzenie,
które przypada już w przyszłym tygodniu. Moment byłby romantyczny, gdybyśmy nie wylali przed sobą
wszystkich żalów, nie ujawnili ran i nie zlikwidowali w ten sposób wszelkiej tajemnicy. Kiedy
docieramydomojegoauta,Davidzuśmiechemcałujemniewpoliczek.
–Cośmisięzdaje,żepozostaniemywstrefieprzyjaźni.
Śmiejęsię.
–Teżtakmyślę.Alefajniejestmiećprzyjaciela.
– Szkoda, że najwyraźniej oboje nie jesteśmy gotowi – mówi ze śmiechem David. – Jesteś piękną
kobietą.
Czerwienię się, a mimo to czuję ulgę. Nie jestem gotowa na namiętny finał. Po prostu nie jestem
gotowa.BioręDavidazarękę.
–Dziękuję–mówię,otwierającdrzwiczki.–Zachowajmójnumer,dobrze?Idzwoń,jakniebędziesz
miałzkimpogadać.
Uśmiechasiętymswoimmiłymuśmiechem.
–Tyteż.
C
harliedzwonidomniewieczoremwprzeddzieńspodziewanegoprzylotu.
–Notowszystkozałatwione.Mamawie,żebędęmieszkałukogośinnego.Fatalnietoprzyjęła.
–Będziedobrze,zobaczysz.
–Taak…Nataliesiętrochędenerwuje.
–Nopewnie.Teżbymsiędenerwowałanajejmiejscu.Toniełatwe.–Aja,czysiędenerwuję?Żeją
poznam?Chybatrochętak.
–Alejejmówię,żewszyscyuwielbiająkobietywciąży.Zwłaszczataką,któranosimojedziecko.
„Moje dziecko”. Mój mały braciszek powiedział „moje dziecko”… Wciąż nie do końca ma to dla
mnie sens. Ale to się dzieje naprawdę. Muszę o tym pamiętać. To, że był to sekret i nikomu o tym nie
mówiłam,nieoznacza,żeniejestrealne.Jestrealneiwkrótcestaniesięjeszczerealniejsze.
–Okej,towtakimraziewidzimysięjutroumamy?
–Taak–mówi.–Októrejbędziekolacja?
–Kolacjaopiątej,alemyślę,żeprezentyrozpakujemykołopierwszej–drugiej.
–Czyliodrugiej.
–Co?
–Mamacipowiedziała,żekołopierwszej–drugiej,żebyśprzyszłaopierwszejiżebymogłaspędzić
ztobąwięcejczasu,aletaknaprawdęplanujeodrugiej.
–Dlaczegomówisztotak,jakbytobyłjakiśdiabolicznyplan?
–Skąd.
–Toprzecieżniczłego,jeślirodzinachcespędzićztobąwięcejczasu.
– Wiem – mówi Charlie. – Ale my przyjdziemy o drugiej, nie o pierwszej. Tylko tyle chcę
powiedzieć.
Jesttakiprecyzyjnywsprawieporyprzyjścia,bomakogoś,zkimchcespędzićczas.Chcebyćsamz
Natalie.Niechceprzesiedziećcałegodniazrodziną.Aja?Zradościąprzesiedzęcałydzieńzrodziną.
Coinnegomiałabymrobić?
–Wporządku,powiemmamie,żebędzieszodrugiej.
–Super.
–I,Charlie…
–Tak?
–Maszprezentdlamamy,prawda?
–Wciążjeszczetorobimy?
Dostajęsygnał,żedzwoniRachel.
–Tak,Charlie,nadaltorobimy.Muszękończyć.Racheldzwoni.
–Dobra,tocześć.Alenicjejnarazieniemów!
–Niepowiem,jasne.–Wciskamklawisz,żebysięprzełączyćnainnąrozmowę,igubięRachel.Co
dodiabła?Czytoażtakietrudne,operowaćrównocześniedwiemarozmowamiwtymsamymtelefonie,
cholerajasna?Oddzwaniam.
–Nauczsiękorzystaćztelefonu–rzuca.
–Aha,dzięki.
–Mamyproblem.
–My?
–Dobra,jamam.Alezamierzamcięskłonić,żebyśmipomogła,więcwpewnymsensiejesttotakże
twójproblem.
–Okej–mówię.–Dawaj.
–Babciaprzeczytałaartykułotym,żebiałycukiermawpływnaraka.
–Okej.Domyślamsię,żemamanalega,żebywszystkieciasta,którepieczesz,byłybezcukru.
–Słyszałaśoczymśtakim?Śmieszne–zżymasięRachel.Aletoonajestśmieszna.MieszkamywLos
Angeles.Wpięćminutmożnaznaleźćciastowegańskie,bezglutenu,bezcukru,bezmlekaijaj,cotylko
zechcesz.
–Daszradę.Dlaciebieupiecciastototylecokiwnąćpalcem.
–Aleonaprzecieżniemaraka–mówiRachel.–Wieszotym,prawda?Toznaczy,nigdysięotym
niemówi,alemoimzdaniemtooczywiste,żeniemażadnegoraka.
Śmiejęsię.
–Zapomniałaś,zdajesię,żetodobrawiadomość.
Rachelteżsięśmieje.
–Nie!Super,żeniemaraka,zastanawiamsiętylko,dlaczegowzwiązkuztymmampiecciastozdyni
bezcukru.
–Nodobra,ajakbyśmyzrobiłytak:sprawdzaszprzepisyiznajdujesztaki,którybędziesięnadawał
twoimzdaniem.Wysyłaszmilistęskładników,którychniemaszwdomu.Jajutroidędosklepuikupuję
cotrzeba.Apotemprzyjeżdżamdociebieipomagamciwszystkoprzygotować.
–Naprawdębyśtozrobiła?
–Chybażartujesz.Nopewnie!Mamanieprosiłamniewtymroku,żebymcośprzyniosła.Mamtylko
przytargaćsiebiesamą.
– Coś takiego – mówi Rachel nieco jaśniejszym głosem. – Dobra, to dzięki. – Po czym dodaje: –
Obawiam się, że będziesz musiała pójść do sklepu przed piątą czy szóstą, niestety. W Wigilię sklepy
wcześniezamykają.Poprostucimówię,żebyświedziała.
–Jasne.Obiecuję.
–Tokupteżtrochętegocałegosztucznegośniegu,dobra?
–Czego?
–Majągoczasemwspożywczakach,walejcezartykułamiświątecznymi.Takiecoś,corozpylaszna
szybieiwyglądajakśnieg.
Wiem, o czym mówi. Mama zwykle spryskiwała tym szyby, jak byliśmy mali. Zapalała świece o
zapachudrzewawkominkuiśpiewałaPadaśnieg.Zawszejejbardzozależało,żebynampokazać,jak
wyglądają prawdziwe święta. Któregoś roku Charlie zaczął płakać, bo nigdy nie widział śniegu, więc
mama wrzuciła lód do blendera, zmełła, a potem go tym posypała. Ciekawe, czy Charlie to pamięta…
Ciekawe,czyionbędziewrzucałlóddoblendera,żebypokazaćśniegswojemupozbawionemuśniegu
dziecku.
–Dobra.Tozróblistęiwszystkocikupię–mówię.
Kończęrozmowęiodkładamtelefon.
Rozglądamsiępodomu.Niemamnicdoroboty.
PostanawiamwysłaćDavidowiSMS-a.Niewiemdlaczego.Możedlatego,żetocośdoroboty.Ktoś,
zkimmożnapogadać.
Przyszło ci kiedyś do głowy, że prawdziwy problem z życiem w pojedynkę to ten, że czasem się
nudzisz?
Zakładam,żemożenieodpowiedzieć.Albozobaczyćwiadomośćpóźniej.Aleodpisujenatychmiast.
Jeszczejak!Niezdawałemsobiesprawy,jakczasochłonnejestmałżeństwo.
Odpowiadam.
Tookropne,żenicteraznieabsorbujemojejuwagi.Akiedyśokropnebyło,żeontakabsorbował
mojąuwagę.
Anajgorzejwpracy!Dawniej,jakdzieciakipisałytestalbooglądałyfilm,rozmawiałemzniąprzez
komunikator.TerazczytamwiadomościCNN.
Flakizolejem.
Chachacha.Dokładnie.
Itowszystko.Tyleśmysobiepowiedzieli.Ale…Niewiem.Czujęsięlepiej.
M
ożeszmipodać?–wołaRachel.
Ma na sobie fartuch w groszki, a włosy zwinęła w koczek na czubku głowy. Twarz ma umączoną.
Ciastodyniowejestjużwpiecyku,aterazRachelbierzesięzabezcukroweciasteczka.Trochęwcześniej
zażartowałam:„Tochybabędąciasteczkatylkoznazwy,nonie?”Rachelsięroześmiała,aleraczejbez
przekonania.Tkwimywkuchniodpółdodziewiątej,kiedyprzyjechałamdoniejzzakupami.Sądziłam,
żelistabędziezawierałajakieśdziwnesubstancje,alebyłtylkomiódistewia.
–Cocimampodać?
–Noten…–Rachelnawetnamnieniepatrzy.Nawetniewskazuje.–Nowiesz…–Robigestręką.–
Ten…
Ztegogestuizwielkiejkluchyciasta,jakąmaprzedsobąnastolnicy,udajemisięjakośdomyślić,o
cojejchodzi.
–Wałek?
Sięgamijejpodaję.Wałekjestciężkiilądujewjejdłonizgłuchymtąpnięciem.
Rachelprzerywanachwilękrzątaninę.
–Dzięki–mówi.–Sorry,poprosturobięzadużorzeczynaraz.
Obsypujewałekmąkąizaczynawałkować.
–Asłyszałaśotym,żeCharlieprzyprowadzanaświętajakąśdziewczynę?
– Hm? – udaję zdziwienie. O Boże, nie umiem kłamać przed siostrą… Nie miewamy przed sobą
sekretów. W tej rodzinie się ich nie miewa. Więc naprawdę nie wiem, jak z tego wybrnąć. Co mam
powiedzieć? Coś niezobowiązującego? Tak żeby w gruncie rzeczy nic nie powiedzieć? Podać jakiś
wiarygodnywykręt?Amożepoprostuskłamaćwżyweoczy,powiedziećcośjawnienieprawdziwegoz
takimprzekonaniem,żeniemalsamawtouwierzę?Ojejku,niejestemwtymmocna.
– Charlie przyprowadza na święta jakąś laskę – powtarza. Ciasto jest już rozwałkowane, a Rachel
szukaczegośpokuchni.Nie,chybanietu…Anitu…Jest,ma.
– Wypróbuj je! – mówi z dumą i wyjmuje foremki do ciastek w kształcie misternie wykrojonych
płatkówśniegu.
–Alecudne!–wołam.–Alewyglądająnastrasznietrudnewużyciu.
Rachelwzruszaramionami.
–Ćwiczyłamprzezcałytydzień.Damyradę.
Sięgamdolodówkipobutelkęwodygazowanej.Zakrętkaanidrgnie,niemogęodkręcić,więcpodaję
Rachel.Bezsłowazdzieraplastikowezabezpieczenieizwracamibutelkę.
–Powinnaśrzucićpracę–mówię.
–Co?–Wyraźniesłuchajednymuchem.Zaczęławykrawaćciasteczka.
– Poważnie. Jesteś taka dobra w te klocki… Robisz absolutnie dekadenckie desery i zarąbiste
wypieki.Powinnaśotworzyćciastkarnię.
Rachelpodnosiwzrok.
–Niemogę.
–Dlaczego?
–Skądwezmękasę?
–Niewiem.–Wzruszamramionami.–Ajakludziezakładająfirmy?Biorąpożyczkębiznesową,tak?
Racheluważniestawiaforemkę.
–Tonierealne.
–Czyliżemyślałaśotym?
–Pewnie.Każdymyśli,żebywyciągnąćkasęztego,colubirobić.
– Tak, ale nie każdy ma taką pasję i talent do czegoś, z czego naprawdę można wyciągnąć kasę –
mówię.
Rachel pracuje w dziale HR, co zawsze wydawało mi się dziwnym wyborem. Należy do osób o
lepiej rozwiniętej prawej półkuli mózgu. Zawsze ją sobie wyobrażałam jako zajmującą się czymś
twórczymwbardziejtradycyjnysposób.
–Jestdużociastkarzybardziejutalentowanychniżja.
–Bojawiem–mówięserio.–Jesteśwtymnaprawdędobra.Itylkopopatrz…Wwolnychchwilach
ćwiczyszużywanieforemekdociastekwkształciepłatkówśniegu.Iluludzimożetoosobiepowiedzieć?
–Janietwierdzę,żetegonielubię.
–Pomyślotym–mówię.–Poprostuotympomyśl.
–Tojestpoprostunierealne.
Podnoszęręce.
–Mówiętylko,żebyśotympomyślała!
Po paru godzinach pakujemy z Rachel ciasteczka i ciasto z dynią. Ostrożnie przenosimy do mojego
auta piernikowy domek, który Rachel sporządziła wczoraj wieczorem. Chwytam dwie puszki śniegu i
wrzucamdotorby.Kiedywychodzęprzeddom,Rachelsiedzizakierownicązkluczemwstacyjce,ale
patrzypodnogi,jakbywoszołomieniu.Spodziewamsię,żeruszy,alenie.Stoi.
–Heeej!–wołamimachamjejprzednosemręką.
Podnosiwzrok.
– Przepraszam – mówi. Przekręca kluczyk w stacyjce i patrzy na mnie. – Naprawdę uważasz, że
byłabymwtymdobra?Wiesz,ztąciastkarnią?
Kiwamgłową.
–Więcejniżdobra.Mówięci.
Nieodpowiada,alewidzę,żebierzetosobiedoserca.
– A tak w ogóle to wesołych świąt! – rzuca, kiedy wjeżdżamy na autostradę. – Nie do wiary, że
zapomniałamtopowiedziećrano.
–Wesołychświąt!–odpowiadam.–Cośmisięzdaje,żetobędądobreświęta.
–Mnieteż–mówi.Wzrokmautkwionywjezdnię,alejejumysłjestgdzieindziej.
Słyszębrzęczeniemojejkomórki.Przezułameksekundymyślę,żemożetoRyan.Możezokazjiświąt
możemyzawiesićzasady?
AletonieRyan.Skądżeby?
ToDavid.
Wesołychświąt,nowaprzyjaciółko!
Tobietakżewesołychświąt!–odpisuję.
TonieRyan,aleuśmiechamsięitak.
W
esołych świąt! – woła do nas matka, zanim jeszcze otwieramy drzwi. W jej głosie słychać
radosnepodniecenie.
Tojejnajszczęśliwszydzieńwroku.Dziecisąwdomu.Madlanasprezenty.Wszyscyzachowujemy
sięwzorowo.Ogólniebiorąc,możenastraktować,jakbyśmynadalbylidziećmi.
Otwiera szeroko drzwi i obie z Rachel mówimy unisono: „Wesołych świąt!” Kiedy wchodzimy,
babciaLoissiedzinakanapie.Zbierasię,żebywstać,alemówięjej,żeniemusi.
–Bzdura–odpowiada.–Niejesteminwalidką.
Spoglądanawyłożonenastolewypieki.
– Ojej, Rachel, jak wspaniale wyglądają! Jakież te ciasteczka wymyślne! Przykro mi, że nie będę
mogłanawetspróbować.Ostatnioczytałam,żezbadańwynika,żebiałycukierprzyczyniasiędoraka.
– Nie, mamo! – prostuje matka. – Rachel upiekła je bez cukru! Prawda? – zwraca się do Rachel o
potwierdzenie.
–Tak–mówiRachel,naglezsiebiedumna.–Nawetciasteczkazcukrem!
– W takim razie są to chyba po prostu ciasteczka? – żartuje mama. A mama nie należy do
żartownisiów.Widać,żepowstrzymujeuśmiech,czekając,ażinnizacznąsięśmiać.
–Dobre,mamo!–mówięiprzybijamjejpiątkę.–Jateżtojużdziśpowiedziałam.
Wszyscy zaczynają rozmawiać o rzeczach, o jakich rozmawia się w święta. Co będzie na kolację,
kiedybędziegotowa,jakfajniewszystkopachnie.Zwykletobabciaprzejmujewświętakuchnięmamyi
robiwszystkoodAdoZ,tymrazemjednak,jaknasmamainformuje,samasięprzyłożyładoroboty.
– Zrobiłam słodkie ziemniaki i fasolkę szparagową! – mówi z dumą. I ta jej dziecinna duma
przypominamiosztucznymśniegu.
–Och,mamo,patrz!–Wyjmujępojemniki.–KupiłyśmyzRachelśniegowysprej!Super,nonie?
Chwytapojemnikiiodrazunimipotrząsa.
–Cudownie!Chceciesamepopryskaćczyjamamtozrobić?
–Zostawtoim,Leslie–mówibabcia.Sposób,wjakitomówi,fakt,żejesttosugestia,którąnależy
respektować,żejestpodszytamiłościąidrwinąrównocześnie,wszystkotokażemisobieuprzytomnić,że
babciatodośćdespotycznamatka.Zawszemyślałamobabcijakoomojejbabci.Nigdyniemyślałamo
tym,żejesttakżematkąmojejmatki.Mojamamaniejestwierzchołkiemsłupatotemicznego,jakmisię
dotądwydawało.Jestraczejjednymzelementówdługiejliniikobiet.Kobiet,którenajpierwsącórkami,
potem zostają matkami, babciami, prababciami… i w końcu przodkiniami. Ja jestem na razie w fazie
pierwszej.
Babcia odłamuje ukradkiem kawałeczek ciasteczka z cukrem i zjada. Nie jest to jednak ruch
dostatecznieukradkowy,bowszyscywidzimy.
–Ojej!–mówi.–Tożtowyśmienite!Napewnonieużyłaścukru?
Rachelkręcigłową.
–Nie,skąd.
–Spróbuj,Leslie–zwracasiębabciadomamy.
Matkaodgryzakawałek.
–Ożeż,Rachel!
–Czekajcie,naprawdętakiedobre?–pytam.ByłamzRachelcałyranek,możnabypomyśleć,żejuż
próbowałam.Odgryzam…
–Jezu,Rachel.–Iwtejsamejchwilibabciadajemiklapsaporęce.
–Lauren!Nieużywajimieniaboskiegonadaremno!
–Przepraszam,babciu.
– A gdzie jest wujek Fletcher? – pyta Rachel, a mama za plecami babci kręci głową i macha ręką.
Klasycznysygnał„Niepytaj!”,zasygnalizowanywsposóbklasycznyzbytpóźno.
–Ach–wzdychababcia–wujFletcherpostanowiłwogóleniejechać.Możepoprostupotrzebuje
pobyćtrochęsamzesobą…
– No, to brzmi całkiem rozsądnie – mówię, starając się pociągnąć rozmowę. Bo wydaje mi się, że
babciatrochęposmutniała.
–Nie–babciakręcigłową.–Chybazaczynamzdawaćsobiesprawę,żewaszwujjesttrochę…–
zniżagłosdoszeptu–…dziwny.
„Dziwny”wymawiatak,jakbytobyłocoś,oczymsięnierozmawia.WujFletchernigdyniebyłw
związku z kobietą. Mieszka z matką. Zarabia na życie, sprzedając rzeczy na eBay, a od czasu do czasu
podejmuje jakąś dorywczą pracę. Jestem pewna, że jeśli pojawi się jakaś dostatecznie dobra gra
komputerowa,umrze,grającwniąwsamychtylkogatkach.
– Dopiero teraz zdajesz sobie z tego sprawę, babciu? – pyta Rachel. Dziwię się, że jest na tyle
odważna.NiktznasniemówinagłosodziwactwachwujaFletchera.Wyglądajednaknato,żebabcięto
rozśmiesza.
– Złotko, ja kiedyś uwierzyłam dziadkowi, że nie można zajść w ciążę od pierwszego razu. I stąd
zresztąwziąłsięwujFletcher.Takżewiesz,nigdyniebyłamzbytlotna.
OilenigdynierozmawiamyodziwactwachwujkaFletchera,tojużzpewnościąnierozmawiamyo
dziadkachuprawiającychseks!Dlategoprzezchwilętenkomentarzwisiwpowietrzu,czekając,ażdonas
dotrze, że te słowa padły naprawdę, i dopiero wtedy skorupa pęka. Mama, Rachel i ja wybuchamy
homeryckimśmiechem.Babciaidziewnasześlady.
–Babciu!–udajemisięwykrztusić.
Babciawzruszaramionami.
–Noco,takajestprawda!Czegoodemniechcecie?
Wreszciedochodzimydosiebieirozmowatoczysiędalej.
–AgdziejestRyan?Wświętaprzecieżniepracuje.
Myślałam,żemamazrobizamniebrudnąrobotęipowiebabci,jakjest.Prawdęmówiąc,myślałam,
żezrobiłatojużdawnotemu.Trochęmniedziwiło,żebabcianigdydomnieniezadzwoniła,żebyotym
pogadać.AjakjazadzwoniłamdoniejwŚwiętoDziękczynienia,byłammilezaskoczona,żeoniczymnie
wspomniała. Teraz jednak widać jasno, że o niczym nie miała pojęcia… Ech, ta naiwność myślenia
życzeniowego.
Patrzę na Rachel, ona jednak w sposób przesadny koncentruje się na ciasteczkach i unika
czyjegokolwiek wzroku, a zwłaszcza mojego. Mam ochotę coś wymyślić, żeby uniknąć tej rozmowy i
przełożyćjąnainnydzień,alemamarzucamispojrzenie,któremówijasno,żeoczekujeujawnieniasię
dzielniejszejwersjiswojejstarszejcórki.Nowięcpróbujębyćtącórką.
– No więc… – zaczynam. – Rozstaliśmy się. Na jakiś czas. Jesteśmy w separacji. To chyba jest
właściwesłowo.
Babciapatrzynamnie,przechylająclekkogłowę,jakbyniemogładokońcauwierzyćwto,cosłyszy.
Patrzynamamęzwyrazemtwarzy,którymówi:„Maszcośdopowiedzenianatentemat?”,amamarobi
gest w moją stronę, mówiący: „Jeśli masz jakiś problem, powiedz o nim sama”. Babcia z powrotem
zwracaspojrzenienamnie.Nabierapowietrza.
–Nodobrze,acotoznaczy?
–Toznaczy,żeosiągnęliśmypunkt,kiedyniejesteśmyjużzesobąszczęśliwi,iuznaliśmy,żezamiast
tak żyć, wolimy dać sobie trochę swobody. I rozstaliśmy się. I mam nadzieję, że jak spędzimy trochę
czasuosobno,toudanamsięznaleźćsposób,żeby…żebytoznowuzaczęłodziałać.
–Imyślisz,żerozstaniewamwtympomoże?
– Tak – mówię. – Myślę, że w pewnym sensie doszliśmy do ściany i oboje potrzebujemy trochę
powietrza.
–Czyoncięzdradzał?Otochodzi?
–Nie–zaprzeczam.–Jestempewna,żenie.
–Biłcię?
–Babciu!Noskąd!
Babciaunosiręcegwałtownymgestem,poczymznowukładziejenablacie.
–Notoniewiem,ocotuchodzi.
Kiwamgłową.
–Takmyślałam,żemożesztegonierozumieć.Idlategociotymniewspominałam.
Racheltakjawnieunikaudziałuwtejrozmowie,żerówniedobrzemogłabysobiepogwizdywaćna
stronie.
–Więcpoprostuuznaliście,żeniejesteścieszczęśliwi?–Babciarobiwpowietrzucudzysłówprzy
słowie„szczęśliwi”,takjakbymtojajewymyśliła,jakbyniepasowałodotejrozmowy.
–Niesądzisz,żetoważne,żebybyćszczęśliwym?
–Wdługotrwałymmałżeństwie?
–Tak.
–Nietylkożeniejestnajważniejsze,alewręczuważam,żeniejestmożliwe.
–Szczęściewogóle?
–Bycieszczęśliwymprzezcałyczas.
Można dostać pomieszania z poplątaniem. Dlaczego każe nam się wierzyć w miłość do grobowej
deski,apotembesztasięnaszato,żewniąuwierzyliśmy?
– A nie sądzisz, że to coś, do czego warto dążyć? Do tego, żeby być szczęśliwym przez cały czas?
Żebykwitnąćwmałżeństwie,anierobićdobrąminęiudawać,żewszystkowporządku?
–Uważasz,żedotegowłaśniedążycie?
–Tak.Myślę,żetonajlepszysposób,żebysięnauczyćkochaćmojegomężatak,jakbymchciała.
–Ico,działa?
Czytodziała?Czytodziała?Niemamzielonegopojęcia,czytodziała.Iwtymcałyproblem.
– Tak – mówię. Mówię to świadomie i z całym przekonaniem. Mówię to tak, jakby była to jedyna
możliwaodpowiedź.Możemówię„tak”,bopragnęjejaprobaty,bochcę,żebysięwycofała,bochcęjej
pokazać,gdziejestjejmiejsce.Alewydajemisię,żemówię„tak”,bogdzieśtamwierzę,żemyślstaje
się słowem, a słowo staje się rzeczywistością. Bo jeśli będę mówić, że to działa, to może za parę dni
albo parę miesięcy obejrzę się za siebie i pomyślę: „Ależ tak, to działa. Bez dwóch zdań”. Może to
przekonanie powinno się rozpocząć właśnie tu, za pomocą niewinnego kłamstwa. – Tak, wierzę, że to
działa.
–Jak?
–Jak?
–Tak,jak?
Mama i Rachel nie udają już, że robią coś innego. Słuchają uważnie, z nastawionymi uszami i
utkwionymiwemnieoczami.
– No cóż, tęsknię za nim o wiele bardziej, niż kiedykolwiek przypuszczałam, że będę. Kiedy się
wyprowadził, sądziłam, że już go nie kocham, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo go wciąż
kocham.Naprawdę,wciążgokocham.Zchwiląkiedysięwyprowadził,poczułamwmoimżyciupustkę,
którąonwypełniał.Niedoszłobydotego,gdybymzanimnietęskniła,gdybymgoniestraciła.
– Można by się spierać, że taką perspektywę może dać człowiekowi spędzenie osobno długiego
weekendu.Cośjeszcze?
Chcęjejudowodnić,żewiem,corobię.
–Toznaczy…niewiem,czytosięnadajedotego,żebyotymrozmawiać.
–Och,proszę,Lauren.Powiedz.
Jestemzdesperowana.
– Okej, w porządku. No więc teraz, kiedy odszedł i poważnie się obawiam, że może mieć inną, to
znaczy,myślę,żema…Wiem,żema.Nowięcjestemzazdrosna.Małosięniezagotowałamzzazdrości,
jaksiędowiedziałam.Zdałamsobiesprawę,żeprzestałamnaniegopatrzećjaknakogoś,kto…nowiesz,
możesiępodobać.Uważałamgozapewniakapodtymwzględem.Ateraz,kiedywiem,żespotykasięz
inną,zobaczyłamjasno,comiałam,kiedytomiałam.
–Czylimówisz,żezapomniałaś,żetwójmążmożebudzićpożądanie,ateraz,kiedywidzisz,żeinna
kobietagopragnie,przypomniałaśsobie?
–Tak–mówię.–Możnatotakokreślić.
–Czyurządzacieprzyjęcia?
–Babciu,oczymtymówisz?–włączasiękonieckońcówRachel.
Wiem,żebabciamniekocha.Wiem,żechcedlamniewszystkiegoconajlepsze.Wiem,żemabardzo
specyficzne wyobrażenia o tym, co to jest. Więc choć mam wrażenie, że się bronię, nie czuję się
atakowana.
–Zadajęjejcałkiempoważnepytanie.Urządzacieprzyjęcia,Lauren?
–Nie.
–Cóż,gdybyścieurządzali,gdybyśzapraszałajakieśmłodekobietyipuściłanachwilęramięmęża,
przekonałabyśsię,żebardzoprędkootoczyłbygowianuszekpięknychmłodychdam,zachwyconych,że
wypuściłaśgonachwilęzpazurków.Ipopowrociedodomumielibyścietakiseks,jakjeszczenigdyw
życiu. – Podnosi rękę, żeby powstrzymać nasze protesty, zanim jeszcze zaczęłyśmy. – Wybaczcie, że
jestemtakadosłowna.Wszystkiejesteśmykobietami.
– To działało w twoim wypadku, babciu – mówię, odsuwając obraz mojego nieboszczyka dziadka,
flirtującegozmłodymikobietami,apotemuprawiającegoszaleńczysekszmojąbabcią.–Niesądzisz,że
wmoimmożezadziałaćcośinnego?
Babciasięzastanawia.Mamapatrzynamnie,wyraźniepodwrażeniem.Rachelwpatrujesięwnas,
niemogącsiędoczekać,codalej.Babciabierzemniezarękę.
–Szanujęcię,możeszbyćpewna.Aletogłupie.Małżeństwotozobowiązanie.Wmałżeństwiechodzi
olojalność,anieoszczęście.Szczęściejestdrugorzędne.Noikonieckońców,wmałżeństwiechodzio
dzieci. – Patrzy na mnie znacząco. – Jak będziecie mieli dziecko, to choćbyście nie wiem jak byli
nieszczęśliwi,zostaniecierazem.Dzieciwaszwiążą.Połączą.Otochodziwmałżeństwie.
Wszystkiepoprostunaniąpatrzymy.Żadnanicniemówi.Babciawidzi,żeżadnaniezamierzasięz
niązgodzić.Chrupiewięcciasteczkoipalcamistrącazbiustuokruszki.
–No,alewy,dziecitychczasów…Róbcie,jakuważacie.Nieprzeżyjęzawaswaszegożycia.Mogę
wastylkokochać.
TakietylkozwycięstwomożnaodnieśćnadLoisSpencer,niewiększe.Dobreito.
–Jesteśpewna,babciu,żemnienadalkochasz?–drażnięsięznią.Zawsze,zawsze,zawszeznałam
odpowiedźnatopytanie.
Uśmiechasięicmokamniewpoliczek.
–Oczywiście,żetak.Ipodziwiamtwojąodwagę.Zawszepodziwiałam.
Czerwienię się. Bardzo kocham moją babcię. Jest marudna i taka strasznie wszystkowiedząca, ale
mniekocha.Miłośćmożebyćgwałtownainieznoszącasprzeciwu.Aletakczyowak,tomiłość.
–Jeszczetylkojedno–ciągnie.–Taknaprawdędowaswszystkich.
–Słuchamycięuważnie,mamo–mówimojamatka.
–Jestemstara.Imożejestemtradycjonalistką.Aletonieznaczy,żeniemamoniczympojęcia.
–Wiemy,babciu–zgadzasięRachel.
– Chcę przez to powiedzieć, że staram się respektować wasze sposoby działania, ale nie
zapominajcie,żetestaresposobyteżsąskuteczne.
–Comasznamyśli?–pytam.
–Mamnamyśli,żegdybyścieodczasudoczasuurządziliprzyjęcieizostawiłabyśgosamemusobie,
i flirtowałabyś z innymi, a on by to zobaczył, albo on by flirtował z innymi kobietami i ty byś to
zobaczyła, gdybyście od czasu do czasu spędzili weekend osobno, gdybyście dali sobie czasem trochę
swobody,tomożeniebyłbywamterazpotrzebnycałyrokrozłąki.Towszystko.
Rozlega się dzwonek i to kładzie kres rozmowie. Za chwilę wejdzie Charlie z tajemniczą Natalie.
Aledługojeszczedźwięcząmiwuszachsłowababci.Ktowie,czyniemaracji.
Natalie jest wspaniała. Nie w sensie, że seksowna i ponętna. Ani że ma urodę modelki. Jest
wspaniała w tym sensie, że wygląda na zdrową i szczęśliwą, ma piękny uśmiech i twarzową sukienkę.
Wygląda,jakbysiędobrzeodżywiała,regularniećwiczyłaiwiedziała,codobrzenaniejleży.Śmiejesię
głośno i radośnie. Słucha, kiedy się do niej mówi, i patrzy mówiącemu w oczy. Jest też, sądząc po
poinsecji, którą wręcza mamie, życzliwa i dobrze wychowana. Wiem, że miała z moim małym
braciszkiem numerek w samolotowej łazience, ale trudno to pogodzić z osobą, która przede mną stoi.
Osoba,któraprzedemnąstoi,przyniosłanaświętaczekoladowyblokzpiankamiiorzechami.
–Zrobiłamgodziśrano–mówi.
–Czytobezcukru,kochanie?–pytababcia,cowprawiaNataliewzrozumiałezmieszanie.
–Och,nie,przepraszam…Niewiedziałam,żeto…
–Ależniemaproblemu–interweniujemama.–Mojamatkamówiodrzeczy.
– Bronić się przed rakiem nie jest od rzeczy – sprzeciwia się babcia. – Ale bardzo dziękujemy,
złotko,żesiępostarałaś.Możemydaćtopsu.
Wszyscypatrzymyposobiewosłupieniu,nawetCharliestraciłmowę.Mamazresztąniemapsa.
– Żartowałam! – mówi babcia. – Ale z was tumany, wprost niedorzeczność. Natalie, dziękuję. I
przepraszam,żetarodzinanieznasięnażartach.
Kiedybabciaodwracagłowę,CharliekątemustszepczedoNatalie„przepraszam”.Jakietosłodkie.
Chyba stara się zrobić na niej wrażenie. Nigdy dotąd nie widziałam, żeby Charlie starał się zrobić na
kimśwrażenie.
–Miłomiwaswszystkichpoznać–podejmujeNatalie.
–Chodźcie,położymyprezentypodchoinkę–zaganianasmama.–Czegosięnapijecie?Charlie,dla
ciebiepewniepiwo.Natalie,mamygrzanewino,dać?
–Ach,wystarczywoda–mówilekkoNatalie.
Wkońcuwszyscysiedzimyprzychoince.
–Noto,Natalie,opowiedznamcośosobie–proponujeRachel.INatalie,miła,uprzejma,naiwna
Natalieotwierausta,żebyodpowiedzieć,alewkraczaCharlie.
–Jakietoirytującepytanie,Rachel.Cotowłaściwieznaczy?
– Przepraszam – Rachel wzrusza obronnie ramionami. – Na drugi raz postaram się być bardziej
konkretna.
Rozlegasiędzwonekimamawstaje,żebyotworzyć.WracazBillemuboku.
–Wesołychświąt!–wołaBill.Wrękachtrzymaprezentyiskładajepodchoinką.Wszyscyściskają
sięnapowitanie.MamaprzynosiBillowipiwo.
Zaczynają się typowe pogaduszki o wszystkim i niczym. Zadajemy sobie nawzajem pytania.
Wszystkie są nieciekawe. Dowiaduję się, że Natalie pracuje przy telewizyjnym castingu. Pochodzi z
Idaho. W wolnych chwilach lubi robić marynaty. Kiedy mnie pyta, czy jestem zamężna, włącza się
Charlie.
–Delikatnytemat–mówiipociągałykpiwazbutelki.
Cała rodzina to słyszy i wszyscy jak jeden mąż wybuchają śmiechem. Wszyscy! Co za bydlaki. Po
czymzaczynamsięśmiaćija.Botośmieszne,nonie?Ajakcośjestśmieszne,toznaczy,żeniejestjuż
wyłączniesmutne.
Notowesołychświąt!
Zjadłam o wiele za dużo. Za dużo szynki. Za dużo chleba. Za dużo słodkich ziemniaków. Kiedy
przychodzikolejnabezcukroweciasteczkazcukrem,wciskamparęwodległezakamarkiżołądkaimam
uczucie,żezachwilęzejdę.
Mama wypiła sporo grzanego wina, które zabarwiło jej zęby lekką purpurą. Zaczyna się z lekka
czulić do Billa. Babcia wykańcza drugi kawałek ciasta, a kiedy jej się wydaje, że nie patrzymy, sięga
ukradkiem łyżeczką do salaterki przeładowanej cukrem bitej śmietany. Charlie tymczasem sprawia
wrażenietrzeźwegoipostoickuspokojnego.Nataliesięuśmiecha.Rachelzfałszywąskromnością,której
niepowstydziłabysięświnkaPiggy,przyjmujekolejnekomplementyzaciasteczka.WtemCharliewstaje.
Awięcstałosię.OBoże,oBoże,oBoże.
–Awięc…–zaczyna.–MamyzNataliedoprzekazaniapewnenowiny.
Tylkotegobyłotrzebamojejmamie.Nowłaśnie…Jużpłacze.Pewnienawetniewiedlaczego,nie
domyślasię,coCharliezamierzapowiedzieć,niewie,czypłaczezeszczęścia,czyzesmutku.
RachelpatrzynaCharliego,jakbybyłpacjentempsychiatrykainiewiedziała,jakinumerdziśwytnie.
Nataliewciążsięuśmiecha,alezaczynaskubaćrógserwetki.
–Będziemymiećdziecko.
Wodospady. Oczy matki są jak dwa wodospady. I to nie takie, gdzie ciurka po kamieniach skąpy
strumyczek. Takie, na których widok, będąc na spływie kajakowym górską rzeką, powiedziałabym: „O
szlag”.
Rachel siedzi z otwartymi ustami. Bill nie jest pewien, dokąd to wszystko zmierza. I wtedy babcia
zaczynaklaskaćwdłonie.
Zaczyna klaskać! Po czym wstaje, podchodzi do Charliego i Natalie, wyciska im na policzkach
mocne,wilgotnepocałunki,codlaNataliemusibyćdosyćdziwne,imówi:
–Nareszcie!Nareszciektośpodarujemiprawnuka!
Charliedziękujejej,żejesttakacudowna,alecałauwagaskupionajestnamamie.
–Maciejakiśplan?–pyta.
– Tak – kiwa głową Charlie. – Przeprowadzam się z powrotem do Los Angeles, do Natalie.
Będziemy razem wychowywać dziecko. Czuję się najszczęśliwszym facetem na świecie, mamo.
Naprawdę.
–Acozpracą?
–Jestemumówionywprzyszłymmiesiącunaparęrozmów.
Chyba nie potrzebuje wiedzieć więcej. Bo łzy, które jeszcze parę sekund temu mogły być albo z
radości,albozesmutku,teraz,spływająckupodbródkowi,natrafiająpodrodzenaprzeszkodęwpostaci
szerokiego uśmiechu. Rzuca się ku Charliemu, chwyta go w objęcia i ściska z całej siły. Jej ruchy są
bezładne,żywiołowe,niedbaoefekt.TeraztuliwramionachNatalie.Natalie,wyraźniewzruszona,ale
starającsięnadsobąpanować,wstajeiściskamamęzcałejsiły.
–Taksięcieszę,żejestpaniszczęśliwa!
–Żartujesz?Przecieżzostanębabcią!
– Przyjemnie być w tym klubie – mówi babcia i puszcza do mnie oko. Jakie to miłe! Zapomniałam
już,jakfajniesięczłowiekczuje,kiedyktośpuszczadociebieoko.
Kiedyzamętprzycicha,uwagakierujesięnaRachel.
–Tojabędę,kurna,ciotką!–wrzeszczy,rzucasiękuCharliemuiNatalieiściskaichtakmocno,że
ażsiękołyszą,objęci,zbokunabok.
–Rachel!–upominająbabcia.
– Sorry, babciu. Przepraszam. – Ujmuje Natalie za ramiona. – Natalie, witaj w rodzinie! Strasznie,
straszniesięcieszymy,żebędzieszznami!
Kiedy wszystkie spojrzenia zwracają się na mnie, dociera do mnie, że i ja powinnam jakoś
zareagować.
–Ożeż!–mówię.–Tosssupeeer!–Iobejmujęobojenaraz.
Stoimywokółnich,dusimyichwuściskach,miażdżymy,chcącuczestniczyćwichradości.Iwłaśnie
wtedydomniedociera,żetosiędziejenaprawdę.Naszeżyciesięzmienia.Jednoznasdorasta.Wszyscy
myśleli,żetobędęja.Alenie.ToCharlie.
Prawdęmówiąc,wjakimśniewielkimstopniuczujęsiętak,jakbymponiosłaporażkę.Czujęsiętak,
jakbym zboczyła z kursu, jakbym pluskała się leniwie na płyciźnie, gdy Charlie popłynął kraulem do
mety. A reszta mnie wciąż nie może uwierzyć, że mój mały braciszek wyrasta na silnego, solidnego
faceta. Reszta mnie nie może uwierzyć, że będę miała dzidziusia do obsypywania prezentami. Reszta
mnie nie może uwierzyć, że babcia w końcu dostanie prawnuka albo prawnuczkę, o których prosi, że
wiadomościsątakwstrząsające,żekazałazamilknąćswoimnormalnymsądom.
To dobry dzień. I wspaniałe święta. Chciałabym, żeby był tu i Ryan, tak żeby mógł to zobaczyć.
Chciałabym,żebyśmywrócilirazemdotegosamegodomu.Chciałabym,żebyśmypołożylisięwieczorem
do łóżka i plotkowali, tak jak zwykle, o pozostałych. Właśnie w takich chwilach jak ta przypomina mi
się,jakdalecestanowiłoncząstkętejcałości.
OtaczamyCharliegocałąpiątką,Rachel,mama,babcia,Natalieija,ichłopakpewniesięzastanawia,
jakbytusięwydostać.Pewniebrakujemupowietrza.PatrzynaBilla,tenwstajeiwyciągadoniegorękę.
Charlieprzedzierasięprzezoblegającygokrąg,żebyjąuścisnąć.
–Gratulacje,młodyczłowieku–mówiBill.–Doskonaładecyzja.
Charlienamomentspuszczawzrok,poczympatrzyBillowiwoczyimówi:
–Dzięki.
Byćmożekażdymężczyznapotrzebujepoklepaniaporamieniu,kiedyobwieszczanowinę,żezostanie
ojcem.Cieszęsię,żejesttuBill,odktóregomożetouzyskać.
–Tokiedysiępobieracie?–pytababcia,gdyzmamąiNataliezbieramyzestołunaczynia.Rachel,
CharlieiBillnadalsiedzą.
StawiamyzNataliestosytalerzynakuchennymstole.Babciaimamaładująjedozmywarki.
– Daj jej spokój, mamo – mityguje babcię mama. – Nie muszą się pobierać tylko dlatego, że będą
mielidziecko.
–Chybawlipcu–odpowiadaNatalie.
–Wlipcu?Zdawałomisię,żemówiłaś,żeporódwczerwcu?–zauważamama.
– Wesele w lipcu – mówi Natalie. – Dziecko się już do tego czasu urodzi. Tak będzie łatwiej, niż
usiłowaćsięwbićwślubnąsuknię.
–Jakjużdzieckobędzienaświecie?–pytababcia.Iwtejżechwilimama,tymsamymtonemiztą
samąintonacją:
–Pobieraciesię?
–Tak–Nataliezdajesobiesprawę,copowiedziała.–Chwileczkę,toniemówiliśmy?
–Oślubienie–wtrącam,arównocześniewchodziRachelzparomapustymisalaterkami.
–Oczyimślubie?–pyta.
–Powiedzieliście,żezamieszkacierazem–mówimama.Powoli,zrezerwą,jakbytozdanietobyła
bomba,którawkażdejchwilimożewybuchnąć.
–Pobieramysię–powtarzaNatalie.–Przepraszam,żeotymniewspomnieliśmy!Charlie!–woła.
Słuszniewzywaposiłki.
Charlie zagląda do kuchni i wszystkie wlepiamy w niego oczy. Wszystkie pięć. Jego siostry. Jego
matka.Jegobabcia.Jego…narzeczona?
–Pobieraciesię?–pytam.
–Tak–odpowiadaCharlie,takjakbymgozapytała,czylubikurczaki.–Oczywiście.Przecieżmamy
dziecko.
–Wkońcuktośwtejrodziniemówidorzeczy!–wykrzykujebabcia.
–Mamo,mogłabyśpójśćdojadalniidotrzymaćtowarzystwaBillowi?–proponujemama.
Babciamusimiećdzieńdobrocidlabliźnich,boodstawiatalerz,którytrzymała,iwychodzi.
–To,żemasiędziecko,nieoznacza,żekoniecznietrzebasiępobrać–mówimama.
Natalie przysuwa się o włos do Charliego. Tak miło przyjęliśmy ją w rodzinie, myślę, ale chyba
właśnieprzestałonamtowychodzić.Mamadostrzegatęjejmowęciała.
–Toznaczy,towspaniaławiadomość.Poprostujesteśmyzaskoczeni,towszystko.
– Jak ślub z matką mojego dziecka może być czymś zaskakującym? – pyta Charlie. Naprawdę,
powinien się nauczyć, żeby nie drążyć sprawy, kiedy wynik jest dostatecznie dobry, bo może ją tylko
pogorszyć.
– No oczywiście, masz rację – wycofuje się mama. Wycofuje się ze względu na Natalie. Jak tylko
Natalieprzestaniebyćwzasięgusłuchu,powie,conaprawdęotymmyśli.Istądwiadomo,żeNatalietak
naprawdęnienależyjeszczedorodziny.–Toniepowinnobyćniespodzianką.Bezwzględniemaszrację.
–Tobędziezarąbistewesele–dodajeRachel.Kulawotowypada,aleteżsięstara.
–Gratulacje,nowasiostro!–włączamsięija.Brzmitotaknienaturalnieinasiłę,żedecydujęsięna
tympoprzestać.
–Dziękuję–mówiNatalie,wyraźnieczującsiębardzoniezręcznie.–Tomożepójdęsprawdzić,czy
niezostałocośjeszczedoprzyniesienia.
Wszyscywiemy,żeniezostałojużnic,cotrzebabyprzynieśćdokuchni.Aleniktnicniemówi.Kiedy
Natalieznika,matkazaczynazniżonymgłosem:
–Niemusicietegorobić.Toniesąlatapięćdziesiąte.
–Alejachcętozrobić–mówiznaciskiemCharlie.
–Dobrze,aleczynielepiejtrochępoczekaćisięzastanowić?–sugerujeRachel.
–Dlaczegozakładasz,żesięniezastanowiłem?
–Jakdługosięwogóleznacie?–pytamama.
–Trzymiesiące.
–Aonajesttrzymiesiącewciąży?
–Tak.
–Rozumiem–mówimamaibierzesiędozmywania.Jestzłaiwyładowujefrustracjęnagarnkachi
patelniach.
–Niekrytykujmnie,mamo.
–Ktociękrytykuje?–Mamawstawiatalerzedozlewuipuszczananiewodę.–Mówiętylko,żebyś
sięzastanowił.Maszcałeżycienapodjęciedecyzji,zkimchceszsięożenić.
–Oczymtymówisz?Nataliejestwciąży.Zamieszkamyrazem.Zostaniemojążoną.
–Aleto,żezamieszkacierazem,nieznaczy,żemusibyćtwojążoną.Możeciewspólniewychowywać
dzieckoiprzekonaćsię,jaksięwamukłada–zauważam.
– Lauren, miałaś być po mojej stronie – przypomina Charlie, i to sprawia, że czuję się jakoś…
włączona.Takjakbymbyławposiadaniuczegośekstra,copowoduje,żetworzymyzCharliemdrużynę.
Charlienigdyniebyłznikimwdrużynie.Dlategoto,żesądzi,żejestempojegostronie,sprawia,żechcę
byćpojegostronie.
– Jestem po twojej stronie, Charlie. Mówię tylko, że nigdy nie byłeś żonaty. Nie wiesz, co to tak
naprawdęznaczy.
–Tyteż!–wołaCharlieobronnym,niekontrolowanymtonem,takjakbyśmybyliosaczeni.–Chodzi
mi po prostu o to, że każdy uczy się tego na bieżąco, nie? Mamo, ty spróbowałaś po swojemu i ci nie
wyszło. Ty, Lauren, wciąż nie bardzo wiesz, jak postępować, żeby wyszło. Która z was mi powie, że
mniesięnieuda,boumnietowyglądainaczejniżuwas?
–Chybaniejestempotrzebnawtejrozmowie–wtrącaRachel.
–Oczywiścieżejesteśpotrzebna.Chcę,żebyśbyłanabieżąco.Naprawdęmisiępodobatakobieta.I
myślę,żepotrafięsprawić,żenamwyjdzie.
–Samoto,żechcesz,żebyciwyszło,niewystarczy,żebywyszło–mówimama,alerówniedobrze
mogłabymtopowiedziećja.
–Alejakpowiedziałem,żebędziemyrazemwychowywaćdziecko,toniemiałyścieztymproblemu?
–zauważaCharlie.
–Tosąkompletnieróżnerzeczy.Nawetjeśliniebędzieciepotrafiliżyćwedwoje,możecienadalbyć
rodzicamidladziecka.
–Janiechcębyćtylkorodzicem!–mówiCharlieznaciskiem.–Chcęmiećrodzinę.
– Bycie rodzicami to bycie rodziną. Rodzina niepełna to też rodzina. – Mama zaczyna to odbierać
jakooskarżeniepodswoimadresemimogęzrozumiećdlaczego.Tylkopatrzeć,jakzrobisięztegoakt
oskarżenia.
–Nie,mamo.Nietakąrodzinęchcęmieć.Niechcę,żebymojedzieckomieszkałonajednymkońcu
miasta, a ja na drugim. Nie chcę spotykać się z Natalie w niedzielę wieczorem na parkingu, żeby je
podrzucićmatce,jasne?
CośtakiegoCharliemógłzobaczyćtylkowtelewizji.Nasztatonigdyniezabierałnasnaweekendy.
Niemieszkałnadrugimkońcumiasta.Poprostuzniknął.
–Jasne–mówimama,starającsięzachowaćspokój.–Róbto,couważaszzawłaściwedlaswoich
dzieci.
–Dziękuję–mówiCharlie.
–Alejamuszęrobićto,couważamzawłaściwedlamoichdzieci–ciągniemama.–Idlategochcęci
powiedzieć,żemałżeństwotociężkapraca.Nawetjeślisiębardzostarasz,możecisięnieudać.Wmoim
przypadku okazało się to niemożliwe. Czy możesz mi podać oprócz tej sytuacji choć jedną, kiedy bym
wampowiedziała,żecośjestniemożliwe?
Charliesłucha,poczymkręcigłową.
–Nie–przyznaje.
–Atwojasiostra–mamarobigestwmojąstronę–tomądra,kochającakobieta,którazawszechce
dobrzeiprawiezawszepostępujejaknależy.–Kiedymiałamjedenaścielat,ukradłamwsklepiekartonik
sokuCapriSunzesłomką.Głowędam,żedotądmitegoniewybaczyła.
–Wiem–mówiCharlie.
–Inawetonazabardzoniewie,corobić,żebysięudało.
–Wiem–powtarzaCharlie.
–Więcnassłuchaj,kiedymówimy,żemałżeństwaniemożnatraktowaćlekko.
–Znowuniktniedbaomojąopinię!–mówigorzkoRachel.
– Och, na litość boską, Rachel – mama traci cierpliwość. – No więc nie masz chłopaka. Wielkie
rzeczy.Niktcięnietraktujejaktrędowatej!
– Skoro wszystkie rozmowy są o chłopakach czy mężach, to nic dziwnego, że mi się wydaje… –
Rachelurywa.–Nieważne.Niechodziomnie.Sorry.
Mama obejmuje ją ramieniem i przygarnia. Rachel nie protestuje. Mama, patrząc na Charliego,
ciągnie:
–NiemusiszsiężenićzNatalie,żebyudowodnić,żeniejesteśtakijaktwójojciec.Rozumieszto?
Niebędziesztakijakojciec,choćbyniewiemco.
Charlieniemówinic.Wpatrujesięwpodłogę.Tomusibyćcoścałkieminnego,byćchłopcembez
ojcaniżdziewczynkąbezojca.Powinnamprzestaćzakładać,żetojesttaksamo.
– Masz różne możliwości – mówi mama. – I jedyne, czego od ciebie chcemy, to żebyś o nich
pomyślał.
–Jasne–odpowiadaCharlie.
–Znaczypomyślisz?–dociskamama.
–Jużpomyślałem.Ipodjąłemdecyzję.ChcęsięożenićzNatalie.
–Kochaszją?–pytaRachel.
–Wiem,żepokocham–mówiCharlie.–Wiem,żechcępokochać.
Jego ton wyraźnie świadczy, że dotarliśmy do końca rozmowy. Jakaś cząstka mnie ma ochotę
powiedzieć: „Można doprowadzić konia do strumienia, ale nie można go zmusić, żeby pił”, ale inna
cząstka myśli, że jeśli komukolwiek ma się udać małżeństwo z uporu, to Charliemu. Jeśli ktokolwiek
możesiępotknąćipadając,wpaśćwszczęśliwyzwiązek,tomójmałybraciszek.Aoprócztego,gdzieś
w najdalszym zakątku serca, czuję, że on ma rację. Może i jestem zamężna, ale i tak nie wiem o
małżeństwie choćby tyle, co za paznokciem. Więc kto ma prawo twierdzić, że sposób Charliego jest
gorszyniżjakikolwiekinny?
–Awięcwlipcu–mówimamazuśmiechem.RobigestwstronęCharliegoimnie,żebyśmypodeszli
doniejiRachel.Charliespoglądanamnie.
– No chodź, od jednego uścisku się nie umiera – zachęcam go. Wszyscy obejmujemy się
niedźwiedzimuściskiem.
–Wszyscyinni,tam,sąwporządkuiwogóle.Aletotutaj–mamaprzytulamocniejcałąnaszątrójkę,
choćraczejwsensiemetaforycznym,bozaduzijesteśmy,żebysiętoudało–tojestmojarodzina.Towy
nadajeciesensmojemużyciu.
Jesteśmytakściśnięci,żeterazjużledwooddycham.Spodziewamsię,żeCharliepierwszywyrwie
sięztegochwytu,alenie.
–Kochamwas–mówi.
GdzieśzgłębikłębowiskaciałdochodzistłumionygłosRachel.
–Myteżciękochamy,Charlie.
Robi się późno i babcia zaczyna się skarżyć, że jest zmęczona. Wszyscy szykujemy się do wyjścia.
Zbieram mój stosik nowych sweterków i skarpetek. Rachel bierze swój nowy wolnowar. Wyrzucamy
wszystkieopakowania.CharlieiNataliezaczynająsięzewszystkimiżegnać.
–Witamywrodzinie–mówimamadoNatalie,odprowadzającjądowyjścia.Obejmujejąiściska.–
Bardzosięcieszymy,żeznamijesteś.
DługoimocnoprzytulaCharliego.
–Czyliżejutrolecisz,tak?–pyta.–Apóźniej?Kiedybędziemycięmiećzpowrotemnadobre?
–PrzeznajbliższedwatygodniepakujęrzeczyiwpołowiestyczniapowinienemjużbyćuNatalie.
Mamasięśmieje.
–Och,Natalie,chybabędzieszmoimulubionymdzieckiem.Dziękitobiebędęmiaławnukaidzięki
tobiemójsynwracadodomu!–Kładzierękęnasercu,abrwizbiegająjejsięwgrymasie,którypojawia
sięnatwarzachludzinaprawdę,naprawdęszczęśliwych.
Idądoswojegoauta.Wiem,żebędąonasrozmawiać.Wiem,żeNataliezapyta,jakposzłysprawy.
Wiem, że Charlie jej powie, że wszystkim się bardzo spodobała. Nie powie jej wszystkiego, co
mówiliśmy, ale tego, co najważniejsze, się dowie. Wiem, że w jakiejś chwili Natalie spyta Charliego,
czybabcianaprawdęmaraka.ACharliejejwytłumaczy,naczymtowszystkopolega.
KiedyzbieramysięzRacheldowyjścia,proponuję,żebędęprowadzić.Rachelpodajemikluczyki,a
równocześniebabciaprosi,żebyjąpodwieźć.
–Och,ajamyślałam,żezatrzymałaśsiętutaj!–mówięzdziwiona.
–Nie,złotko.ZatrzymałamsięwStandardzie.
Rachelzaczynasięśmiać.
–Znowu?–pytam.
–Tamzarecepcjąmajątakąszklanągablotę,awśrodkusiedzijakaśdama.Czystakomedia!–mówi
babcia.
Żegnamy mamę całusem pośród radosnego pokrzykiwania: „Wesołych świąt!” i „Dziękuję za
skarpetki!”ZostawiamyjąwdomutylkozBillem.Mammocnepodejrzenia,żemadlaniejwzanadrzu
jakiśdziwnymikołajowypornokostiumczycoś.Ohyda.
Wsiadamydoautaizanimjeszczeprzekręcękluczykwstacyjce,babciazaczyna:
–IjaksięnampodobatenBill?
Rachelzwracasiękubabci,siedzącejnatylnymsiedzeniu,najpierwgłową,apotemiramionami.
–Mniesiępodoba.Atobie?
–Jatylkopytam,cowyonimmyślicie–wyjaśniababciadyplomatycznie.
Wzrokmamutkwionywjezdni,alewłączamsiędorozmowyija.
–Wydajemisię,żejestnaprawdęzabujanywmamie.Uważam,żetomiłe.
– Aleście się obie zmieniły od czasów, kiedy byłyście małe. Wtedy nienawidziłyście każdego
mężczyzny,zktórymsięspotykała.
–Askąd!–zaprzeczaRachel.
–Nawetmałoktóregożeśmyznały–dodaję.
–Boprzestaławasznimipoznawać.Takiebyłyścienanichzłe.
–Jesteśpewna,babciu?NiemasznamyślinaprzykładCharliego?–pytaRachel.
– Złotko, pamiętam, jakby to było wczoraj. Nienawidziłyście każdego jej znajomego, który
przekroczyłprógdomu.Obie.Pamiętam,jakdomniedzwoniła:„Mamo,cojamamzrobić?Oneniemogą
ścierpiećwidokużadnegomężczyzny”.
–Atyconatomówiłaś?–pytam.
–Mówiłam:„Notoprzestańichimpokazywać”.
–Ha–podsumowujeRachel,odwracającsiędoprzodu.
Ha.
–Złotko,tylkoniejedźSunset–przestrzegababcia,kiedyzjeżdżamyzewzgórzawstronęmiasta.
–Babciu,przecieżtynawettuniemieszkasz!–śmiejesięRachel.
– Nie, ale zwracam uwagę, kiedy prowadzi mama. Jedź Fountain, a potem skręć w Sweetzer. Tak
będzielepiej.
B
ożonarodzeniowy wieczór spędzam w łóżku z Thumperem i książką. Jest to kryminał, którego
akcjadziejesięwmałymirlandzkimmiasteczku.Zamordowanorodzinę,adetektywmazłenotowaniaw
wydzialeinaprawdęmusirozwiązaćtęzagadkę,żebyudowodnić,żejestcośwart.ZThumperemprzy
boku,ajegołbemnabrzuchu,jestto,przyznaję,wspaniałysposóbnazakończenieświątecznegodnia.
Kołojedenastejdzwonitelefon.David.
–Cześć–mówi.Głosmamiękkiinieśmiały.
–Cześć–odpowiadam.Czuję,żesięuśmiecham.–Jaktamświęta?
–Całkiemmiło.Spędziłemcałydzieńzmoimbratem,jegożonąidzieciakami.
–Brzmifajnie.
–Ibyłofajnie.Dziecimajączteryidwalata,więcfajniebyłopatrzeć,jakrozpakowujądomekdla
lalekisącałepodekscytowane.
–Aprzezresztędniausiłowałeśgoimzłożyćdokupy–poddaję.
Davidsięśmieje.
–Teinstrukcjetoistnatortura.Alemiłojest,jaksięwkońcuuda.
–Ajazostanęzajakiśczasciotką–mówię.–Więcwszystkotoczekaimnie.
–O,cośtakiego,gratulacje!
Mówię„dziękuję”,poczymnastępujedługapauza.
– Taak… – zaczyna David. – Wiesz, właściwie to nie wiem, dlaczego zadzwoniłem. Po prostu
chciałemzapytać,jakciminęłyświęta.Myślałemotobie.I…nowiesz…wświętaczłowiekmożesię
czućsamotnie,więcpoprostu…Nowiesz,chciałemzapytać…jaksobieradziłaś.
Czasemczłowiekchcezapomniećotym,żejestsam,idelektowaćsięuczuciem,żektośgorozumie,
ktośzmagasięztakimsamymlosemjakon.I,nowiecie,czasemczłowiekchcepoprostupoczuć,żektoś
gopragnieipożąda.Czasemchcepoczuć,jaktojestzkimśnowym.Czasemzapomina,czyjestnacoś
gotów,czynie,ipoprostusobienatopozwala.
–David–mówięciepło–maszochotęwpaść?
Króciutkapauza.
–Tak,mam.
–OBoże!–krzyczę.Amożeiniekrzyczę.Niewiem.–OBoże!Och,Boże!Och,Boże!
Boże,tak!
Och,Boże…
Och,Boże…
Och,Boże…
Och…Boże…Och,Boże…Och,Boże…Tak…Tak…Tak!Tak!Tak.
TAK!
Apotempadamnaniego.
Onpochwiliłapiedechimidziękuje.
–Och,jakjategopotrzebowałem–mówi.
–Jateż–odpowiadam.
Nazajutrzranobudzimniedrapaniewdrzwi.Thumper.Normalnieniewyrzucasięgozsypialni.
Otwieramdrzwiigowpuszczam.WskakujenaDavida,wąchago,bada.Jestnieufny.Gdywtykamu
mordępodpachę,Davidsiębudzi.
– Przepraszam, Thumper – mówi sennie. Po czym odwraca się i patrzy na mnie. – Dzień dobry –
mówizuśmiechem.
–Dzieńdobry.–Teżsięuśmiecham.
Przeciera oczy. Bez okularów wygląda bezbronnie, tak jakbym widziała go prawdziwego, takiego,
któregoniekażdemudanejestzobaczyć.Patrzynamnie,mrużącoczy.
–Daćokulary?–śmiejęsię.
– Byłoby super. Po prostu… po prostu nigdzie ich nie widzę. Bo bez nich nic nie widzę – mruczy,
macającwokółsiebie.
Biorę okulary z nocnego stolika po jego stronie. Przechylając się, ocieram się o niego przelotnie.
Czuję,jakijestciepływdotyku.
–Przepraszam–mówię.–Masz.
Zanimweźmiejezmojejręki,całujemnie.Pocałunekjestgłębokiinamiętny.Nachwilęzapominam,
kimjestem,kimjeston.
Bierze ode mnie okulary, ale nie wkłada. Odkłada je z powrotem na nocny stolik. I znowu mnie
całuje,pociągającnasiebie.Chybanajdziwniejszewtymwszystkimjestto,żewogóleniewydajemi
siętodziwne.
–Mmm–mruczy.–Przyjemnieciędotykać.
Przywierambiodramidojegobioder.Nogiopadająminaboki.Onunosimiednicę,przywierającdo
mniejeszczeciaśniej.
–Thumper–mówi,patrzącmiwoczy.–Zabierajsięstąd,co?
Thumpergoignoruje.Śmiejęsię.
–Thumper–rzucam–idźstąd!
IThumperidzie.
Roztapiamsięwnim.
Z początku robię to, co wiem, że powinnam. Wyginam plecy, poruszam biodrami, ale jakoś tak po
drodzezapominamotym,copowinnam.
Poprostusięporuszam.
Leżępodnimnaga,jęczę,borobiwszystko,conależy,aondyszymidoucha:
–Powiedzmi,czegochcesz.
–Hm?–udajemisięwykrztusić.
Niewiem,ocomuchodzi,cochce,żebympowiedziała.
–Powiedzmi,comamrobić.Colubisz?
Nawetniewiem,coodpowiedzieć.
–Niewiemdobrze.Dajmijakieśopcje.
Śmiejesięiunosimojebiodra,przesuwajączarazemdłońmiwzdłużciała.
–Tak–mówię.–To.
KiedyDavidwychodzi,siadamdokomputeraiotwierampocztę.Porazpierwszyoddawnamamcoś
dopowiedzenia.
26grudnia
DrogiRyanie!
Jaktomożliwe,żenigdymnieniespytałeś,czegochcę?Jaktomożliwe,żenigdynietroszczyłeśsię
o to, czego potrzebuję w łóżku? Kiedyś zwracałeś na to uwagę, pamiętasz? Kiedyś mogłeś dotykać
mniecałymigodzinami,wynajdującróżnerzeczy,którewywoływałyumniełaskotki.Kiedyprzestałeś
torobić?
Dlaczegowjakiejśchwilistałosiętak,żełatwiejmibyłopoprostucięzaspokoićizająćsięczymś
innym?Dlaczegomnieniepowstrzymałeśiniepowiedziałeś,żeterazmojakolej?Dlaczegoniedałeś
mi z siebie więcej? Nigdy mnie nie spytałeś, co lubię. Nigdy mnie nie spytałeś o moje najśmielsze
fantazje.
WczorajwnocyDavidmniespytał,czegochcę,ajaniewiedziałam,coodpowiedzieć.Nawetnie
wiem,czegochcę.Niewiem,colubię.
Alechcęcipowiedzieć,żezamierzamdotegodojść.Izamierzamnauczyćsięotoprosić.
Jeśli wrócisz do domu, jeśli nam wyjdzie, to seks będzie także moją sprawą. Musi. Bo
przypomniałamsobie,jaktojest,kiedyktośdotykaciętak,jakbypozatwojąprzyjemnościąnieliczyło
sięnicnaświecie.Iniezamierzampozwolić,byktokolwieksprawił,żeotymzapomnę.
Pozdrawiam
Lauren
T
rochępóźniejdzwonidomniezeswojegohotelubabcia.Odbieram.
–Cześć,babciu.Cotam?
–Cośmiprzyszłodogłowy.
–Tak?
–Wzwiązkuzwami.TobąiRyanem.
–Aha…
–Czytałaśmożekiedyś„ZapytajAllie”?
–Acotojest?–Bożeświęty,czyonamipolecajakąśrubrykęporadniczą?
–Takarubrykaporadnicza.–Awięctak.
–Aha,rozumiem–mówię.–Jakośsobienieprzypominam.
–Tonaprawdędobrarubryka!Takobietaudzieladoskonałychrad.Wzeszłymtygodniujakaśkobieta
napisała,żeniewie,jakzareagowaćnato,żejejsynchcezostaćmormonem.
–Aha.
–AAlliejejodpowiedziała,żebezwzględunato,jakąreligięsynwybierze,powinnabyćdumna,że
syn myśli, poszukuje i chce aktywnie kierować swoim duchowym rozwojem. Jak ona to ładnie
powiedziała!Och,tobyłopiękne.
–Fakt,piękniebrzmi–mówię.Bojawiem.Chybapięknie.
–Nowięcmyślę,żepowinnaśdoniejnapisać!
–O,nie,nie,nie,babciu.Niesądzę,żebytobyłodlamnie.
–Żartujeszsobie?Jestempewna,żeAlliemiałabycośdopowiedzenianatentemat.
–Notak,ale…
–Niemusiszdecydowaćwtejchwili.Wyślęciparęwycinków.Samazobaczysz.
–Znajdęwsieci.
–Nie,wyślęci.
–Wporządku,niechbędzie.
–Zobaczysz,żebędzieszpodwrażeniem.Imożenaprawdęmogłabyrzucićjakieśświatłonato,co
przeżywacie. Mogłabyś nawet potem pomóc innym ludziom, którzy mieliby podobny problem. Jestem
pewna,żemnóstwoludziwwaszymwiekuprzeżywacośtakiego.–Przerywanachwilę.–Chybachcę
przeztopowiedzieć,żemożeumiałabyzaproponowaćjakieśnowespojrzenienasprawę.
C
hybapowinnyśmyzorganizowaćbociankowedlaNatalie–mówiRachel,kiedywkolejnąsobotę
wspinamysiękanionemRunyon.WyprawęjakzwykleprowadziThumper.
– To prawda, byłoby miło – mówię. – Musimy zrobić wszystko, żeby czuła się wśród nas mile
widziana.Wtedytrochętospaprałyśmy.
–Racja,wtedyspieprzyłyśmysprawę.Aleonanaprawdęmisiępodoba.Superwygląda.
–Mamnadzieję,żedzieckoodziedziczyponiejcerę.Wyobrażaszsobie,cotobędziezawspaniały
dzidziuś?
Thumperzatrzymałsię,żebycośobwąchać,imyzRachelteżprzystajemy.Stoimynaskrajuścieżkii
czekającnaniego,rozmawiamy.
–Wiedziałaś,prawda?–pytaRachel.–Powiedziałciwcześniej?
Niemogęnaniąspojrzeć,dopókiniezdecyduję,coodpowiedzieć.Udaję,żeprzyglądamsię,cotam
Thumperpróbujewywęszyć,iprzyokazjizauważam,żezachwilęwejdziewbłoto.Ciągnęgozaobrożę,
aleitakwłazi.Obieprzedniełapymaterazumazane.Muszęmujeoczyścić.
– Tak – mówię. – Wiedziałam. Powiedział mi troszkę wcześniej. – Czuję się podle. W naszej
rodziniekażdysekretzawszebyłwypaplanyprzedczasem,aterazzatrzymałamgodlasiebie.
Patrzę,jakztwarzyRachelustępujedeterminacja.Przezparęminutniepatrzymiwoczy.Wpatruje
sięwżwirpodnogami.
–Coztobą?–pytam.
–Nic–mówiłamiącymsięgłosem,zutkwionymiwdaloczami.Ruszaprzedsiebie,więcidęija,
ciągnącThumpera.
–Niewygląda,żebytobyłonic–zauważam.
– Dlaczego on mi nie powiedział? – pyta Rachel. – Mówił, dlaczego nie chce, żebym wiedziała
wcześniej?
Corobić?Czymamjejpowiedziećprawdęibyćmożezranićjejuczucia?Czymożezataićprzednią
kolejnąrzecz?Wybieramwyjściekompromisowe.
–Chybasiębał,żenieprzyjmieszdobrzetejwiadomości.
–Aledlaczego?PrzecieżkochamCharliego!Izawszesięcieszęzjegoszczęścia!Zawszesięcieszęz
cudzegoszczęścia…
–Myślę,żeczasemsięmartwimy,żerozmowyomiłościmogąbyćdlaciebietrudne.Wszyscymamy
jakieśżycieuczuciowe,niezawszebezproblemowe,jakchociażbyjaostatnio–wzruszamramionami.–
Alety…nowiesz…nieudałocisiędotądnawiązaćżadnegozwiązkuimyślę,że…byćmoże…trudno
ci…
–Myślicie,żejestemrozgoryczona–mówiRachel.
–No,troszkę.
–Wieszco,tośmieszne.Nawetniemyślętakznówczęstootym,żejestemsama,słowodaję.
PatrzęzdziwionanaRachel,jakbypróbowałamisprzedaćBrooklińskiMost.
–Nie,mówięserio!–ciągnie.–Naprawdęlubięmojeżycie,takiejakiejest.Mamfajnąpracę.Mogę
się sama utrzymać. Mam najlepszą siostrę na świecie. – Robi słaby gest w moją stronę, ale jest
oczywiste,żeniemówitego,żebymipochlebić.Mówi,botakmyśliidlategożejesttojednazrzeczyw
jej życiu, które ją cieszą. Jak na ironię, pochlebia mi to jeszcze bardziej. – Mama dobrze się ma.
Wieczory i weekendy spędzam z ludźmi, których lubię. Mam mnóstwo przyjaciół. A najlepszy moment
mojegotygodniatosobotarano,kiedywstajęokołowpółdoósmej,idędokuchniisłuchającprzezradio
ThisAmericanLife,piekęcośzupełnienowego,odzera.
–Niewiedziałam–mówię.
Znowu się zatrzymałyśmy. Po prostu nasze stopy jakoś przestały poruszać się do przodu i twardo
stanęływmiejscu.
–Tak.Ijeślimambyćszczera,tonaprawdęniemampoczucia,żebymiczegośwżyciubrakowało.
–Nodobrze,aczyniejesttak…–zaczynam,aleRacheljeszczenieskończyła.
–Alewywszyscyżyjecieinaczej–mówi.
–Comasznamyśli?
–Mamazawszekogośmiała.Nawetjeślinieznałyśmytychfacetówiniebyłototakpoważnejakz
Billem,zawszemówiła,żesięzkimśspotyka.
–Toprawda.
– Charlie też zawsze się spotykał z jakimiś dziewczynami. Albo je zapładniał, zależnie od
okoliczności.
–Toprawda–przyznajęześmiechem.
–Ity–ciągnie.Niepotrzebujerozwijaćzdania.Wiem,comanamyśli.
–Toprawda.
–Poczęścidlategotaksięucieszyłam,żebędzieszjakiśczasbezRyana,wiesz?
–Jasne.
–Poprostuwyglądałototak,jakbyśitymogłaprzezjakiśczasżyćtakjakja.
–Wpojedynkę?
–Wpojedynkęiradzićsobiezewszystkimsama,iznaleźćswojesobotniehobby.Podniecałamnie
myśl, że będę miała kogoś do pogadania i że nie będzie to gadka wyłącznie o chłopakach czy
dziewczynach.
–Jasne.
Nawetteraz,gdyjestemwseparacjizmężem,wciążmamwgłowiepłećprzeciwną.Byćmożenie
przez cały czas. A jednak. W pewnym sensie miłość to podstawowy czynnik, który określa moje życie.
Nigdy nie należałam do osób, którym szczególnie zależy na karierze zawodowej. Lubię moją pracę w
Occidental także dlatego, że umożliwia mi takie życie poza pracą, które naprawdę sprawia mi radość.
Zarabiamdośćpieniędzy,żebypozwolićsobienarzeczy,którychpotrzebujęiktórechcęmieć.Mamczas
dlarodzinyi–wcześniej–Ryana.Miłośćtoistotnaczęśćmojejtożsamości.Czytowporządku?Czytak
właśniemabyć?
Rachelmilczyprzezchwilę.
–Poprostu…niemampoczucia,żemiłośćmnieomija,naprawdę.
–Naprawdę?
–Naprawdę.Szczerze,problempolegaraczejnatym,żewydajemisię,żetoniedlamnie.
Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Zawsze mi się wydawało, że Rachel jest zazdrosna czy
nieszczęśliwaprzezto,żejestsama.Nieprzychodziłomidogłowy,żebyćmożewyglądałototaktylko
wnaszychoczach,bouważaliśmy,żetakmusibyć.
–Jachcękogośmieć.Niezrozummnieźle.
–Aha.
–Alejeśliniepoznamnikogoodpowiedniegodoczterdziestkiczypięćdziesiątki,tochybaniebędzie
todlamnieproblem.Maminnesprawy,któremnieinteresują.
–Ajakniebędzieszmiaładzieci?
– Ja nie chcę mieć dzieci – odpowiada Rachel. – To kolejna sprawa. – Nigdy dotąd o tym nie
mówiła. Chyba nie rozmawiałyśmy na ten temat zbyt często… I chyba nigdy jej o to nie zapytałam. Po
prostuzakładałam,żechce.Jakieżtoheteronormatywnezmojejstrony.–Bardzolubiędzieci.Cieszęsię,
żeCharliebędziemiałdziecko.Ibędęsięcieszyła,kiedytybędzieszmiała.Alewiesz?Samajakośnigdy
nietęskniłamzadziećmi.Patrzęczasemnamłodematkiimomentalniesięstresujęwichimieniu.Parę
dnitemuwidziałamwgaleriijakąśrodzinę:rodzicezdwojgiemdzieci,chłopaknastolatek,dziewczynka
możezdziesięć.Ipoprostu…Poczułamwyraźnie:jategoniechcę.
–Nocóż,wolnoci–mówię.Pocichumyślę,żejejsięzmieni,kiedypoznakogośodpowiedniego…i
nagle do mnie dociera, Jezu Chryste, to jest tak we mnie zakorzenione, że nie potrafię usunąć tego z
głowy,nawetjeśliświadomiesięstaramusunąćtozgłowy.Małżeństwoidzieci.Małżeństwoidzieci.
Małżeństwoidzieci.
– Jasne – mówi. – Wolno mi. Ale popatrz, ty i Charlie… tak strasznie wam zależy, żeby mieć
normalnąrodzinę.Takstraszniecinatymzależało,żezwiązałaśsięzchłopakiem,mającdziewiętnaście
lat, i nigdy się za siebie nie obejrzałaś. Charliemu tak strasznie na tym zależy, że ożeni się z kobietą,
którejprawieniezna.Aja…–Wzruszaramionami.–Poprostuniejestmitopotrzebne.
W bardzo wielu sprawach jesteśmy z siostrą podobne, i to podobieństwo zawsze było dla mnie
źródłempociechy.Niemniejprawdajesttaka,żejesteśmydwiemaróżnymikobietami,zdwomaróżnymi
zestawami potrzeb i pragnień. I zawsze istniała między nami ta zasadnicza różnica. To tylko ja jej nie
widziałam.Niewidziałam–bojejnieszukałam.
–Cieszęsię,żetowyszło,naprawdę–mówię.–Fajnie,żetowszystkopowiedziałaś.
–Dzięki.Chodzimitopogłowieodjakiegośczasu.
– Czasem zapominam, że nie jesteś mną. Wydajesz mi się taka do mnie podobna, że po prostu
automatyczniezakładam,żewewszystkichsprawachmyślimytaksamo.
–Bojesteśmypodobne–odpowiadaRachel.–Czasemznaszmnielepiej,niżjasamąsiebie.
–Naprawdę?
–No–Rachelkiwagłową.–Nawtorekjestemumówionawbanku.
–Tak?
–Chciałabymwziąćkredytnarozpoczęciemałegobiznesu.
–Naciastkarnię?
Uśmiechasięzakłopotana.
–Tak.
Przybijamjejpiątkę.
–OJezu!Alesuperwiadomość!
–Niesądzisz,żetobędzieporażka?
–Nie.Słowodaję.Naprawdęuważam,żebędzieszwtymświetna.
–Myślałamotym,żebywprowadzićteżlinięsłodyczybezcukrowych.Tamteciasteczkazcukremtak
sięspodobały…
Wybuchamśmiechem.
–Notowkońcubabcinyrakwyświadczyłnamprzysługę.
Rachelkiwagłowąiteżsięśmieje.
–Wiedziałam,żenacośsięprzyda!
Przechodzimy do innych tematów, ale w drodze do domu wciąż mam w głowie tylko jedną rzecz:
„Takstraszniecizależy,żebymiećnormalnąrodzinę.Takstraszniecinatymzależało,żepoznałaśkogoś,
mającdziewiętnaścielat,inigdysięzasiebienieobejrzałaś”.
Nie dostrzegałam tego, dopóki mi nie powiedziała, a przecież teraz wydaje się tak oślepiająco
oczywiste, że wprost wali po oczach. Zdumiewające… Bywa, że mamy coś wypisane na czole od tak
dawna,żenawetgdypatrzymywlustro,totegoniewidzimy.
Kiedy docieram do domu, w skrzynce czeka na mnie list od pani Lois Spencer z San Jose w
Kalifornii.
„Kochanie, przesyłam ci parę artykułów z rubryki »Zapytaj Allie«. Pomyśl o tym, co tam napisane.
Całujęcię–babcia”.
WydrukowałajezInternetuiwysłałapocztą.Zerkamnaniepobieżnie,śmiejącsięsamadosiebie,i
odkładam do pudełka z różnościami. Mówię sobie, że niedługo siądę i je przeczytam. A potem dzwoni
Davidipyta,czymożeprzyjść.Mówię„tak”iwskakujępodprysznic.
Suchaiubrana,niepamiętamjużnawet,gdziejepołożyłam.Coinnegomamwgłowie.Niemyślęo
tym,jakaradapomogłabymiskleićmojemałżeństwo.Niezastanawiamsięnadtym,comyślibabciao
tym,corobię.
Wogólesięnadniczymniezastanawiam.
Zaczynampoprostużyć.
W
styczniupomagamCharliemuprzeprowadzićsiędoLosAngeles,doNatalie.Całarodzinaidzie
namegakolacjędowłoskiejknajpyBucadiBeppo,gdzieplastikoweobrusywkratkęistarefotografiena
ścianach przypominają nam czasy, kiedy bywaliśmy tu z mamą jako dzieci, a ona zamawiała dwie
dodatkowesalaterkipastynawynosimówiła,żetonaszlunchnatydzień.
W lutym pomagam Rachel ułożyć biznesplan. Wspólnie poszukujemy możliwej lokalizacji dla jej
ciastkarni. Pomagam jej zgłębić tajniki wniosku o kredyt na założenie małej firmy. Pyta mnie, czy
mogłabym być poręczycielką, a ja odpowiadam, że nie znam nikogo innego, dla kogo zrobiłabym to
chętniej.
WmarcuCharlieiNataliepostanawiają,żeurządząweseleujednejzprzyjaciółekNataliewMalibu.
Podobno tył domu wychodzi na plażę. Stwierdzam, że Natalie musi mieć nieprzyzwoicie bogatych
znajomych. Zostają wysłane zawiadomienia o dacie ślubu. Zostaje wybrana firma cateringowa. Do
CharliegobędzienależałjedyniewybórDJ-a.
WkwietniuNataliekończydrugitrymestrciąży.Amamazmagasięzzagadnieniem,jakułożyćrelację
zBillem.Onuważa,żepowinnizamieszkaćrazem.Onanie.
AjawtymczasiedostajęSMS-yodDavida.Późnymiwieczoramiotwierammudrzwi.Dzwonimydo
siebie,ilekroćpotrzebujemyżyczliwegouchaczyrozumiejącegodotyku.BardzoDavidalubięiwiem,że
onlubimnie.Alewciążjestzakochanywkobiecie,któragozdradziła.Aja…nieczujęsięnasiłach,by
kochać kogokolwiek. Jesteśmy więc dla siebie odpowiedni, a nasz układ to w zasadzie to, o czym
słyszałamodnastolatków:PrzyjaźńzNadwyżką.Ijestcośwyzwalającegowseksiezmężczyzną,obok
któregoniewidziszsiebiewprzyszłości.Chodziwyłącznieomotylkiiorgazm.Niemadyplomacjiani
niewypowiedzianychsłów.Ajeślionjestzaszybki,tomówiępoprostu:wolniej.
ZpoczątkiemmajaMilapytamnie,czyRyandomniepisze.Odpowiadamzgodniezprawdą:
–Niemampojęcia.Niesprawdzałamjużodmiesięcy.
IV.Przeważniesobieradzę
P
lanujemy z Rachel i mamą bociankowe Natalie. Kiedy ją spytałyśmy, czy mogłybyśmy
zorganizowaćdlaniejtoprzyjęcienacześćprzyszłegodziecka,wyglądało,żestraszniesięcieszyiżejej
to pochlebia. Spytałyśmy, jaki chciałaby motyw przewodni, ale powiedziała po prostu, że cokolwiek
wymyślimy,wszystkonapewnojejsięszaleniespodoba.Straszniesięstarabyćmiłainiekłopotliwai
jest to w pewnym sensie słodkie, ale czasem mam chęć złapać ją za ramię, potrząsnąć i krzyknąć:
„Powiedzprawdę!Lubiszkolorżółty?”Takżebyśmywkońcucoświedziały!
Siedzimy z mamą i Rachel w tej pizzerii i próbujemy wymyślić jakiś motyw, ale rozmowa wciąż
jakoś wybiega – lub wraca, zależy jak na to patrzeć – ku kwestii, czy mama powinna zamieszkać z
Billem,czynie.
–Poprostuniesądzę,żebymbyłagotowanacośtakiego–mówimama,kiedykelnerstawiaprzed
nami nasze pizze. Obie z Rachel natychmiast osuszają swoje serwetką z nadmiaru tłuszczu. Ja od razu
wgryzamsięwmoją.
–Jużsięjakiśczasspotykacie–zauważaRachel.
–Tak,alekiedysięterazzdarza,żeumnienienocuje,tomigobrak.
– No więc właśnie – mówię. – Właśnie dlatego być może mógłby się do ciebie wprowadzić. –
Mówięzpełnymiustami,czegomamanormalnienienawidzi,aleterazzanadtojestskupionanawłasnym
problemie,żebyzwracaćuwagęnamnie.
– Nie! – zaprzecza. – Lubię za kimś tęsknić. Wiecie, jak to jest, kiedy dzwonisz do kogoś, żeby po
prostuusłyszećjegogłos?Albojakczekaszcałydzień,żebyzobaczyćsięznimwieczorem?AjakBill
sięwprowadzi,toprzestaniebyćkimś,kogoniemogęsiędoczekać,astaniesięfacetem,któryzostawia
brudnetalerzewzlewie.
–Aleniedasięutrzymywaćwnieskończonośćtegostadium–zauważam.–Tonaturalne,żezczasem
relacjastajesiępoważniejsza.–Oczywiściesąwyjątkiodtejzasady.
–Tak,albosięwypala.Janiepotrzebujężyciowegopartnera.Nieinteresujemniepartnerstwo.Ktoś,
zkimdospółkibędępłacićrachunki.Zkimbędęwychowywaćdzieci.Zawszerobiłamtoirobięsama.
Samazarabiampieniądze.Samapłacęrachunki.To,czegochcę,tomiłośćiromans.Towszystko.
–Alezupływemczasuwrelacjizaczynabardziejchodzićopartnerstwo,amniejoromans.Takto
działa. Taka jest natura miłości. Jeśli zechcesz zamieszkać z Billem, to z biegiem czasu przestanie ci
przynosićkwiaty–mówię.
Mamakręcigłową.
–IwłaśniedlategoniechcętrwałegoukładuzBillem.
–Chwileczkę–włączasięRachel.–Jesteśwnimzakochana,tak?
–Tak.Wtejchwili.Alewkońcusięsobązmęczymy.
–Ajakdotegodojdzie?–pytam.
–Tozerwiemy–wzruszaramionami.–Potrzebujęromansu.Towszystko.Niczegowięcejniechcę
odmężczyzny.Przezcałeżycie,czyraczejodkądmieliściepokilkalat,spotykałamsięzmężczyznamidla
przyjemności.Chcę,żebymmogłabezproblemuodejść,kiedyromanssięskończy.Otomichodzi.Żebym
mogłazaznaćtegouczuciazkimśinnym.Takżyjęoddawna.Itodziała.
–Czyliniewyszłabyśjeszczerazzamąż?–pytam.
–Takpoprostuprzeżuwaszichiwypluwasz?–dodajeRachel.
–Śmiesznejesteście.Jedyne,comówię,tożeniejestmipotrzebnetowszystko,coprzynositrwały
związek.Wrelacjinajlepszyjestpoczątek,kiedyjesteśmyzakochani.Niemaniczłegowtym,żemówię
otymwprost.
– Nie sądzisz, że z Billem to coś innego? Nie sądzisz, że jest możliwy taki związek, o który warto
powalczyć,żebytrwał?–nalegaRachel.
Mamaotwierausta,żebyodpowiedzieć,aleuprzedzamją.
– Jeśli twoim głównym celem jest romans, w takim razie niech się nie wprowadza. Rozumiem to.
Romanssięwypala.Poprostutaktojest.Jeślinicpozatymniejestcipotrzebne,wtakimrazietojasne,
żepotrzebujeszmiećstrategięwyjścia.
–Ajanadaluważam,żeromansizobowiązanieniemusząsięwykluczać–mówiRachel,alemówito
tęsknymtonem,takjakbyrozprawiałaoteoriimiłości,anieojejpraktyce.
Wracammyślądoczasów,kiedysamospojrzenieRyanawystarczało,żebypoczućmotylkiwbrzuchu.
Kiedy świadomość jego uwagi wystarczała, żebym unosiła się nad ziemią na różowej chmurce. Kiedy
miałamuczucie,żeniczłegoniemożemisięprzydarzyć.
A jeśli już nigdy więcej tego nie poczuję? Tego uczucia, że masz obnażone wszystkie końcówki
nerwów, tak że wręcz fizycznie odczuwasz wszystko, co on mówi? Tego uczucia, że głowę masz w
chmurach,anogiwogniu?
ZatrzymiesiącemawrócićRyanimamyzdecydować,czychcemyzostaćrazemnaresztężycia.To
znaczy,takijestnaszcel:zostaćrazemnaresztężycia.Jeślinaprawdęjestemprzekonana,żeromansnie
możetrwać,jeślinaprawdęuważam,żetoprawda,toczyjestemgotowanato,żenigdyjużniepoczuję
tychłaskotek?Czykiedykolwiekbyłamgotowa?
– Porozmawiajmy o czymś innym – mówi mama. – Lauren wygląda, jakby za chwilę miała się
rozpłakać.
–Przepraszam…Poprostunachwilęodpłynęłam.Alefaktycznie,wróćmydobociankowegoNatalie.
Cojeszczemamydozałatwienia?
–Ale,ale,zanimdotegoprzejdziemy…Przypomniałomisię,żepotrzebnemijestkserotwojejkarty
ubezpieczeniowejjakożyrantki.Muszęjedołączyćdomojegownioskuopożyczkę–mówiRachel.
–Nojasne.Nakiedy?
–Czwartek?
–Wporządku.Poszukam.Mamgdzieśwdomu.
– Bardzo jestem z ciebie dumna – mówi mama do Rachel. – To wspaniałe, że masz w sobie tyle
odwagi.
– To głupie, no nie? – Rachel wciąż nie do końca w siebie wierzy. Wiem jednak, że trochę musi
wierzyć, kiedy sama to wszystko analizuje. Nie pójdziesz do banku, żeby rozmawiać o pożyczce
biznesowej, jeśli nie traktujesz tego serio. Nie szukasz lokalizacji dla ciastkarni, jeśli nie wierzysz w
powodzeniechoćodrobinę.
–Gdybyniktnigdyniezrobiłnicgłupiego,toniemiałabymwas,dziewczyny,aniCharliego–mówi
mama.
Matobrzmiećzachęcająco,aleRachelreagujeinaczej.
–Czyliuważasz,żetogłupie.
Izanimmamazdążyzaprotestować,obiewybuchamyśmiechem.
–Och,słowodaję,tylkozwamiutrapienie–zrzędzimama.
B
iurko mam zawalone różnościami. W przeszłości, owszem, zdarzało mi się siadać przy nim i
pracować.Pamiętam,żejakwprowadziliśmysiętuzRyanem,torobiłamwielkiehalozzasiadaniemprzy
biurku i robieniem różnych rzeczy, bo wydawało się to takie niezwykłe – mieć miejsce na rzeczy typu
biurko. A potem powoli mi przeszło i zaczęłam traktować biurko jako składowisko rzeczy, które nie
znalazłysobielepszegomiejsca.
Zaczynam grzebać w szufladach w poszukiwaniu karty ubezpieczeniowej. Może być dosłownie
wszędzie. Nie należę do osób, które opatrują teczki etykietami. Kiedyś na jednej napisałam: „Ważne
dokumenty”.Takimjestemleniem,jeślichodzioorganizację.Przekopujęnajpierwgórnąszufladę…O,
jest!Sąmoje„Ważnedokumenty”.Otwieram.Powinnachybatubyć,boskoromasięteczkęznapisem
„Ważnedokumenty”,toczyniejesttowłaściwemiejscedlakartyubezpieczeniowej?
Jest metryka urodzenia. Jest dyplom. Są moje dawne studenckie umowy o pożyczkę. Jest tytuł
własności samochodu. Jest nawet decyzja o zmianie nazwiska, z czasów gdy mama po odejściu ojca
wystąpiłaotodosądu.ZmieniłanamwszystkimnazwiskanaSpencer,jejpanieńskienazwisko.Dotego
czasu przez jakieś sześć lat nazywaliśmy się Lauren, Rachel i Charles Prewett. Patrzę na ten dokument
dłużej, niż zdaję sobie z tego sprawę. Oczy mam weń utkwione, ale myśli błądzą gdzie indziej. Czy
sprawy ułożyłyby się inaczej, gdybym zachowała nazwisko ojca? Czy poznałabym jakiegoś miłego
chłopca nazwiskiem Proctor czy Phillips, z którym na zajęciach, dzięki porządkowi alfabetycznemu,
siedzielibyśmy obok siebie? Czy gdybym zachowała nazwisko ojca, dłużej bym za nim tęskniła? Nie
wiem…Niematunicdowiedzenia,bonicztegosięniewydarzyło.Alewdzięcznajestemmatcezatę
zmianę,zato,żeznalazłaczas,żebypójśćdosąduizmienićnaszelosy,żeprawnieuznałanaszawłasnei
tylkowłasne.
Przejrzałam już całą teczkę, ale karty ubezpieczeniowej nie ma. Wkładam teczkę z powrotem do
szuflady. Grzebię w rzeczach na wierzchu biurka i właśnie wtedy natykam się na babciną przesyłkę.
„ZapytajAllie”…Rzucamokiemnatekstyiprzykuwająmojąuwagęjakieśpojedynczesłowa.Pochwili
siedzęjużnakanapiezpodciągniętymikolanamiiczytam.
Żonępewnegomężczyznyzdiagnozowanojakochorąnaparkinsonaiterazonsięmartwi,żeichżycie
ulegniezmianie.Podpisałsię:„ZmartwionyzOklahomy”.
Jakaś matka pisze, że oboje z mężem wiedzą, że ich syn jest gejem, bo powiedział o tym dwojgu
swojego rodzeństwa. Im jednak tego nie wyjawił. Pyta, jak dać synowi poznać, że może być z nimi
szczery.Podpisałasię:„Gotowadowsparcia”.
Innakobietajestprzekonana,żematkaniepowinnajużprowadzićauta,iprosioradę,jakpodnieśćw
rozmowiezniątendelikatnytemat.Podpisałasię:„Uważna”.
„Zmartwionemu z Oklahomy” Allie mówi, że to zrozumiałe, że się boi, i żeby poszukał innych niż
żonaosób,zktórymimógłbyporozmawiaćoswoichlękach.„Rozmawiajonichzinnymidużoiczęsto–
pisze – tak byś do czasu, gdy żona będzie gotowa rozmawiać z tobą o tym, czego się boi, miał już
odpowiedzi.Aprzedewszystkimznajdźkogoś,ktobędziemógłcipowiedzieć:»Jateż«.”
„Gotowejdowsparcia”Alliemówi,żebrzmitotak,jakbymartwiłasięoto,żesynniewie,żekocha
gobezwarunkowo.„Niemartwsię.Przeżyliścierazemdwadzieściatrzylata,podczasktórychmówiłaś
mutobezwiedniekażdymwłóknemswojejistoty.Tamiłośćbyławyczuwalnawewszystkim,comówiłaś
czy robiłaś. Bezwarunkowa miłość oznacza, że można podążać za głosem własnego serca i nadal mieć
dom.Dałaśjąjużsynowi,aterazjedyne,cocipozostaje,tousiąść,uzbroićsięwcierpliwośćiczekać,
ażzniejskorzysta”.
„Uważnej” Allie odpowiada, że choćby starała się być nie wiem jak delikatna, i tak wiadomość,
którą ma do przekazania, matkę zrani. Ale to zranienie jest niezbędne w miłości, bo „jeśli rodzina nie
powieciprawdy,toktocijąpowie?Bądźcórką,jakiejmatkapotrzebuje.Bądźcórką,którarobiprzykre
rzeczy ze słusznych motywów. Tak właśnie przejawia się głęboka, piękna, zadziwiająca rodzinna
miłość”.
Nie mówi do mnie ani o mnie, ani ze mną, ani dla mnie, a jednak wszystko, co mówi, znajduje we
mnieoddźwięk.Alliejestniezła.Jestnaprawdęniezła.
R
anoMilaprzychodzidopracyzkubkiemlattedlamnie.
–Czemuzawdzięczamtendar?–pytamuradowana.Niespałamzbytwieleostatniejnocy.
– Przez pomyłkę dali mi nie taką jak trzeba. Upiłam łyk, zdałam sobie sprawę, że dostałam
niewłaściwą,ipowiedzieli,żemogęzatrzymaćobie.
–Fajnie,dzięki–mówię.–Przydamisię.
Kawa w kubku jest wciąż gorąca, tak gorąca, że parzy mnie w język. Teraz przez cały ranek będę
czułatoirytującezdrętwienie.
–Niespałaśdopóźna?–TonMilisugerujejakieśsprośności.
–Pytasz,czyniespałamdopóźna,bobzykałamsięzDavidem?
Milawybuchaśmiechem.
–Ojejku,nieznaszsięnasubtelnościach.
–Będęsięupierać,żeitynieznaszsięnanichtakdobrze,jakcisięwydaje–odcinamsię.Miladaje
miklapsawierzchemdłoni.
–Czylibzykałaśsię?
–Prawdęmówiąc,nie.Niespałam,boczytałamzaległetekstytejpaniodporad.
Milazwieszaramiona.
–Nudy.Ciekawebyło,dopókimyślałam,żeściesiępieprzyli.
Śmiejęsię.
– Wiesz, jak byłam z Ryanem, to jakoś nigdy cię nie interesowało moje życie seksualne. Teraz, z
Davidem,naglejesteśnimzafascynowana.
–Niejestemzafascynowana–zaprzecza.–Niechcęwiedzieć,codokładnierobiliścieaninicztych
rzeczy. Po prostu żyję za twoim pośrednictwem. Nowa miłość. Przyjemność sypiania z kimś, kogo
dopierozaczynaszpoznawać.Botoprzyjemne,nie?
–No–mówię,kiwającgłową.–Tak,toprzyjemne.
–Ajajużtegoniemam–mówizesmutkiem.–Idobrze.Nieskarżęsię.KochamChristinęjeszcze
bardziejniżdawniej.Czujęsięnajszczęśliwsząkobietąnaświecie,żejąmam.
–Alepojakimśczasiewszystkopowszednieje–uzupełniam.–Wiem,ocochodzi.
–Toznaczy,mynawetniejesteśmyzesobątakdługo.Pięćlattomożedługo.Alenieażtak.Chodzio
dzieci. Sprawy powszednieją z pojawieniem się dzieci. To tak jakby… Już nie jest dla mnie tą piękną
kobietą, którą mogę poznawać i odkrywać. Jest matką moich dzieci. Jest moją partnerką, z którą je
wychowuję.Totakie…
–Nudne?
–No.Alenudajestsuper.Uwielbiamnudę.Tylkożetojest…
–Nudne.
Milasięuśmiecha.
– Właśnie. – Pociąga łyk kawy. – I dlatego potrzebuję zaczerpnąć trochę podniety z twojego życia
seksualnego…nawetjeślijestzmężczyzną.Mogęprzymknąćnatooko.
–Wieszco–wmojejgłowierodzisięszalonypomysł–możesznapisaćdoAllie!
–Dokogo?
– Do tej dziennikarki z kolumny poradniczej, którą wczoraj czytałam. Jest fantastyczna! Mówię ci,
czytałamotakiejkobiecie,którąprzedlatynapadniętozbroniąwrękuidotądniemożewyjśćztraumy,i
Alliejejpowiedziałacośpięknego…
Milapodnosirękę.
–Wtymmomenciezamierzampowiedziećci„stop”.
Patrzęnanią.
–Gadaszjakjakiśświr!
Śmiejęsię.Chybachodziotosłowo–„świr”.
–Wcaleniegadamjakświr!
–Ależtak,kochana.Gadaszdokładniejakświr.–Terazionasięśmieje.
–Możetotyjesteśświr–mówię.
Milakręcigłową.
–Towłaśniepowiedziałbyświr.
–Skończwreszcieztymsłowem„świr”!
Milauśmiechasięiruszadoswojegobiurka.
–Pijkawę,smacznego.–Inaodchodnymrzuca:–Tyświrze.
Być może podsunęłam Mili ten pomysł trochę dlatego, że sama się zastanawiam, czyby tego nie
zrobić. Nie marzę o tym, żeby uchodzić za świra, ale w sumie może mi i wszystko jedno, czy zostanę
uznanazaświra,czynie.Może.
1
8kwietnia
DrogiRyanie!
Zastanawiamsię,czynienapisaćonasdojednejzrubrykporadniczych.Takajestemskołowana.
Kiedy zaczynaliśmy ten rok, myślałam, że potrzebuję po prostu trochę czasu z dala od ciebie.
Trochęczasu,żebyodetchnąć.Szansy,żebypożyćwpojedynkęidziękitęsknociedocenićcięnanowo.
Pierwszych parę miesięcy było torturą. Czułam się taka samotna. Czułam dokładnie to, co
chciałam czuć: że nie mogę bez ciebie żyć. Czułam to przez cały dzień. Czułam to w nocy w pustym
łóżku.Czułamto,kiedywracałamdopustegodomu.Alepewnegodniatakjakbypoczułamsiędobrze.
Niewiem,kiedytonastąpiło.
Najpierw myślałam, że jeśli się dowiem, jaki jesteś naprawdę, to może potrafię pokochać cię na
nowo. Potem myślałam, że jeśli się dowiem, jaka naprawdę jestem ja, czego tak naprawdę chcę, to
może potrafię pokochać cię na nowo. Przez całe miesiące chwytałam się różnych rzeczy, szukając
lekcjidostatecznieważnej,dostateczniewielkiej,dostateczniewszechogarniającej,którapołączyłaby
nas na nowo. Ale przeważnie uczę się po prostu, jak żyć własnym życiem. Uczę się, jak być lepszą
siostrą, uczę się, jak silna była zawsze moja matka. Uczę się, że powinnam częściej korzystać z rad
babci.Żeseksmożebyćuzdrawiający.ŻeCharlieniejestjużdzieckiem.
Chyba chcę przez to powiedzieć, że zaczęłam się skupiać na innych sprawach. Nie dążę już tak
desperackodotego,żebynasrozgryźćinaprawićnaszzwiązek.Wpewnymsensiejestdlamnieokej,
żeniejestnaprawiony.
Niejesttokierunek,wktórymmiałamzmierzać,prawda?
Pozdrawiamcię
Lauren
Czytamtenlistwielokrotnie.Zmieniamtuiówdziejakieśsłowo.Dodajęprzecinkiispacje.Gdzieś
tam myślę, że może opóźniam moment, kiedy kliknę „zachowaj”, próbuję zyskać pewność, że chcę, by
mojesłowazajęłymiejscegdzieśtamwprzestrzeniInternetu.Aleniemamochotyichskasować.Więcw
końcuprzerywamtohaftowanieiklikam.„Zachowaj”.
Wstaję i postanawiam się przebiec. Wkładam szorty. Sportowy stanik. T-shirt. Buty do biegania.
Mówię„cześć”Thumperowi.Chowamkluczepodwycieraczkę.Biegnę.
Gdypiętyrytmicznieuderzająwpłytychodnika,gdysercezaczynabićcorazszybciej,gdyciałochce
zwolnićtempo,ajajezmuszamdodalszegowysiłku,jedyne,oczympotrafięmyśleć,toto,conapisałam.
Czy to prawda? Naprawdę nie jestem ani trochę bliższa wiedzy, jak naprawić moje małżeństwo?
Naprawdęniejestempewna,czytegochcę?
Wracamdodomuibioręprysznic.Imyślęomoimliście.Robięsobiekolacjęimyślęomoimliście.
Jeślitoprawda,conapisałam,czynieznaczyto,żemuszęstanąćtwarząwtwarzzmożliwością,żeto
koniec?Czymożetobyćpoczątekkońcanas?
Cojamamzrobićzeswoimżyciem?
Niewiem,comnąwłada.Toraczejinstynktniżświadomedziałanie.Chwytamkomputerilogujęsię
dopocztyRyana.Niewiem,cospodziewamsięwniejzastać.Chybato,żeomniezapomniał.Żeposzedł
naprzód.Żeomnieniemyśli.Alepatrzęnaliczbęnowychkopiiroboczych…Sątrzynastępne.
Otwieram folder. Wszystkie są do mnie. Wszystkie napisane w ciągu ostatnich trzech tygodni. Ryan
znowuzacząłdomniepisać.
31marca
DrogaLauren!
Musiałem się od ciebie odsunąć. Musiałem przestać do ciebie pisać. Musiałem przestać ci
opowiadaćowszystkim,cosiędzieje.Zauważyłem,żeprzezcałydzieńrozmawiamztobąwwyobraźni,
nawetjeślijestemnaciebiewściekły,nawetjeślinicodciebieniechcę.Musiałemprzestaćtorobić.
Musiałemprzestaćciępostrzegaćjakokogoś,zkimrozmawiam.
Więcprzestałempisać.
Aniepisaniedonikogo,nierozmawianieznikimsprawia,żeczłowiekczujesięsamotny.Musiałem
przestaćbyćsamotny.
Najpierw była Noelle. Noelle to szalenie miła kobieta, była też bardzo miła dla mnie i bardzo
wyrozumiaławobecmoichoporówcodoróżnychrzeczy,alepoprostutoniebyłoto.
PotembyłaBriannaizniąbyłookej.
ApotempoznałemEmily.Emilyjestnatyleinnaniżty,żebymiotobienieprzypominać,aleniena
tyle, żebym miał poczucie, że celowo spotykam się z kimś, kto jest przeciwieństwem ciebie. I chyba
dlategopotrafiłemprzestaćciąglemyślećotobie.PoprostuzacząłemmyślećoEmily.Mówiącto,nie
zamierzamcięranić,aleczekałemnaspotkaniazEmilyizapomniałemotobie.Natyle,jaksądzę,na
ilemożnawogólezapomniećożonie.Naprawdęmiałemwrażenie,żepotrafiębyćobecnytuiteraz,
zaangażowanywzwiązekznią.Paręrazywyszliśmynawetnamiastoizakażdymrazemczułemsięjak
chłopakEmily,anietwójmąż.
Naprawdębyłomitopotrzebne.
A potem, przedwczoraj, Emily miała urodziny. I wiesz, pomyślałem, że może powinienem coś dla
niejzrobić.WięczrobiłemdlaniejMagicznyMakaronzKrewetkamiàlaRyan.Inawetniebyłotodla
mniedziwne.Wiem,żetobyłonasze,ale…niewiem.Wydawałosiętowpełninaturalne.
No i zrobiłem dla niej makaron, ona zjadła i podziękowała, a potem poszliśmy do baru i
spotkaliśmysięzjejznajomymi.Itopowinnowystarczyć.Wszystkopowinnobyćwporządku.
Alewciążmiałemwgłowietenpierwszyraz,kiedyzrobiłemmakarondlaciebie,ito,jaksięnim
zachwycałaś.Jakzjadłaśgoowielezadużoiomałosięniepochorowałaś.Wciążmyślałemobłyskuw
twoichoczach,ilekroćpowiedziałem,żegozrobię.Zdałemsobiesprawę,żewMagicznymMakaroniez
Krewetkami à la Ryan prawdopodobnie nie chodzi o ciebie. Raczej o mnie. Chyba chodzi o to, że
rozkwitałem w blasku twojej aprobaty. To było jak bateria, na której funkcjonowałem. Czekałem na
twojeurodzinytaksamojakty.Bowiedziałem,żetojabędętym,którysprawi,żetendzieńbędziemiał
dlaciebiewartość.Dziękitemuczułemsięważny.Dziękitemuczułem,żerobięcośsłusznego.
A Emily po prostu zjadła Magiczny Makaron z Krewetkami à la Ryan, powiedziała „dziękuję”,
otarła usta i spytała, czy jestem gotowy do wyjścia. Nie ogarnęła tego. I choć to głupio brzmi, ale
naprawdęodebrałemtotak,żeskoronieogarnęłaMagicznegoMakaronuRyana,tonieogarnęłateż
mnie.
Idlategozatęskniłemzatobą.Nietobą,mojążoną.Albotobą,kobietą,którabyłazemną,odkąd
skończyłemdziewiętnaścielat.Tobą.LaurenMaureenSpencer-Cooper.Poczułem,żebrakmiciebie.
Iniebyłotouczucieprzelotne.Byłorealne.Naprawdępoczułem,żewmoimżyciujestpustkainie
możejejwypełnićniciniktpozatobą.
Myślę,żetodziała,Lauren.Myślę,żebędzieznamiokej.
Pozdrawiamcię
Ryan
3kwietnia
DrogaLauren!
Dziś wieczorem przejeżdżałem koło domu. Nie miałem takiego zamiaru. Byłem w centrum na
kolacji,naktórąmusiałempójść,iwdrodzepowrotnejpojechałemOlympic.Słuchałemradia.Mówili
otymseryjnymmordercywKolumbiiitakmnietowciągnęło,żeprzestałemzwracaćuwagęnatrasę.
Na rogu Olympic i Rimpau powinienem był pojechać prosto, ale machinalnie dałem sygnał skrętu i
skręciłemwprawo.Idojechałemniedotegodomucotrzeba.Tochybabyłapamięćmięśniowa.Dzień
podniu,dzieńpodniuskręcaszwprawoi…wiesz,jaktojest.
Zdałem sobie sprawę z pomyłki dopiero na światłach na rogu Rimpau i Dziewiątej, ale było za
późno.Musiałemprzejechaćkołodomu,choćbypoto,żebyzawrócić.
Kiedy dotarłem do podjazdu, muszę przyznać, zwolniłem. Zauważyłem, że w domu jest włączone
światło.Apotemzobaczyłemnapodjeździedrugisamochód.UsłyszałemszczekanieThumpera.Słowo
daję, że go słyszałem. Wstyd mi to mówić, ale zatrzymałem się całkiem i przez chwilę patrzyłem w
okno.Niewiem,nacoliczyłem,żezobaczę.PewnieciebieiThumpera.Alezobaczyłemciebieiinnego
mężczyznę.Mężczyznę,zktórym,jaksądzę,sięspotykasz.
Zgasiłemsilnik.Przekręciłemkluczykiwyjąłemgozestacyjki.Odpiąłempasipołożyłemrękęna
klamce.Otojakbliskibyłemtego,żebywejśćdowłasnegodomuidać,kurwa,temufacetowiwmordę.
Alepowstrzymałymniedwierzeczy.Popierwszewiedziałem,żenienależytegorobić.Wiedziałem,
siedząctamzrękąnaklamce,żetozłeiniepowinienemtegorobić.Żemogłobytowszystkopopsuć.Że
mogłabyśsiępoczućszpiegowana.Niechciałem,żebyśsiętakpoczuła.
A druga rzecz to to, że za dwadzieścia minut miałem być u Emily. Jak bym jej wytłumaczył,
dlaczegosięspóźniłem?Jakwytłumaczyłbymtobie,dlaczegomuszęiść?
Z powrotem zapiąłem pas. Z powrotem włożyłem kluczyk do stacyjki i dałem stamtąd nogę.
Przejechałemznakstopu.NaczerwonymświetlenaWilshireomałowkogośniewalnąłem.DoEmily
spóźniłemsiędziesięćminut,akiedyspytała,powiedziałem,żetrafiłemnakorek.
Chyba chcę przez to powiedzieć, że jestem hipokrytą. A jak wrócę do domu, musimy w oknie od
frontuzawiesićzasłony.
Pozdrawiamcię
Ryan
17kwietnia
DrogaLauren!
WłaśniezadzwoniłdomnieCharlieipowiedział,żebędziemiałdziecko.Zjakąśkobietąimieniem
Natalie.IżeterazmieszkawLosAngeles.Iżesiępobierają.
Mam zostać wujem i nawet o tym nie wiedziałem! Rozumiem, dlaczego mi nie powiedziałaś.
Rozumiem,dlaczegoniezadzwoniłaś.Powiedziałem,żebyśtegonierobiła.Samporuszyłemtękwestię.
Ale chciałbym, żebyśmy mogli o tym porozmawiać. Chciałbym, żebyśmy mogli byli o tym
porozmawiać.Jestmnóstwodopogadanianatentemat,atyjesteśjedynąosobą,zktórąmogęotym
pogadać. Jakaś cząstka mnie myśli, że gdybym cię dziś zobaczył, znowu bym się w tobie zakochał. A
inna cząstka mnie myśli, że poczułbym coś całkiem innego. Jeszcze lepszego. Ponieważ nie jesteś po
prostudziewczyną,wktórejbyłemzakochany.Jesteśsobą.Jesteśmną.
Jeśli o mnie chodzi, ten rok był sukcesem. Wiem, że się jeszcze nie skończył. Wiem, że to, co
najtrudniejsze–odnalezieniesięnanowowewłaściwymmiejscu,znalezieniesposobów,żebytoznowu
funkcjonowało,wszystkotojestjeszczeprzednami.Alemammnóstwoenergii,żebyzrobićwszystko,co
będziewtymcelupotrzebne.Czytomasens?
Jestemgotówwalczyćotomałżeństwo.Wcześniejbrakowałomienergii.Terazjąmam.
Pozdrawiamcię
Ryan
Osuwamsięnapodłogę.
Choć możliwe były różne scenariusze, ja… po prostu zawsze byłam przekonana, że pytanie brzmi:
skończęzezłamanymsercemczynie.
Nigdynieprzemknęłominawetprzezmyśl,żetojamogęokazaćsiętą,którajełamie.
T
ychybajajasobiezemnierobisz.
Stoję na progu Charliego piętnaście po ósmej i tak właśnie zaczynam rozmowę. Listy Ryana
pogrążyłymniewełzach,alezarazemwściekłamsięnaCharliego,żedzwonidoniegozamoimiplecami.
Miałamtowgłowiecałąnoc.Ataknaprawdętogotowałosiętowemniecałąnoc.Akiedysięrano
zbudziłam, mój gniew był jeszcze większy, jeszcze silniejsze było moje poczucie, że padłam ofiarą
ohydnejzdrady.DlategopojechałamdoCharliegoizadzwoniłamdodrzwi.Otworzył,ajapowiedziałam
właśnieto:„Tychybajajasobiezemnierobisz”.
TerazCharliepoprostuwpatrujesięwemnie,zastanawiającsię,copowiedzieć.
– Rozmawiałaś z Ryanem, jak się domyślam. – I pozostawiając drzwi otwarte, prowadzi mnie do
salonu.
Jegotonjestobronny,pobrzmiewawnimteżosobisterozczarowanie.Manasobiepłóciennespodnie
ibiałypodkoszulek.Przerwałammurutynoweporanneczynnościprzedwyjściemdopracy.
–Świetnarobota,detektywie–mówię.Niepora,żebywyjaśniaćmójnapastliwyton.
–Miałembardzoistotnypowód.
–Niejesteśodtego,żebymajstrowaćprzymoimmałżeństwie!ZostawRyanawspokoju!
–Jezu,Lauren…Tuniechodziotwojemałżeństwo!
Nataliesiedzinakanapiezrękamisplecionyminaokrągłymbrzuchu.Manasobiespodnieoddresui
bluzę.
–Pójdędosypialni–mówi.
– Strasznie cię przepraszam, naprawdę. – Jakoś mi się udaje usunąć gniew z głosu na chwilę
dostateczniedługą,bymówićdoniejuprzejmymtonem.–Niechciałampopsućwamranka.
Nataliemacharęką.
–Niemasprawy.Takmyślałam,żekiedyśnadejdzietachwila.Będęwsypialni.
Charlie rzuca jej spojrzenie, które mówi zarazem „dziękuję” i „przepraszam”. Kiedy Natalie znika,
znowusięnaniegorzucam.
–Czytyniemaszchoćkrztylojalności?
Charliekręcigłowąistarasięzachowaćspokój,nawetjeślijasięnaniegodrę.
–Lauren,zechciejmniewysłuchać.
Zakładam ręce na piersi i patrzę na niego spod zmarszczonych brwi. To mój sposób, by za jednym
zamachemwysłuchaćgoiosądzić.
–Ryanbędziewujemdziecka.
–Dziękimnie!–wołam.–Będziewujem,bojabędęciotką.Rodzoną!
– Wiem. A jednak. To ważne rozróżnienie, nie sądzisz? Ryan to nie tylko twój mąż, ale także wuj
mojegodziecka.
–Notoco?
–Noto…rozejrzyjsię,Lauren.Czywidziszopróczniegojakichśmężczyznwmoimotoczeniu?
Nieodpowiadam.Poprostunaniegopatrzę.
–Niemamybraci–mówiCharlie.–Pozamnąoczywiście.
–Jasne.–Zgadzamsięznim,żebypopchnąćrozmowęnaprzód.
–Iewidentnieniemamyojca.
–Jasne–powtarzam.
–Adziadeknieżyje.
–Jasne.
–WszyscymoibliscykoledzyzostaliwChicago.Mieszkamznarzeczoną.Niemalcałyczasspędzam
jakniezniąalbowpracy,tozmamąidwiemasiostrami.
Wciąż zła, jestem jednak w stanie rozpoznać, że nie jest to linia myślenia, z którą bym się tak do
końcaniezgadzała.
– Jasne – mówię, tym razem łagodniej niż poprzednio. Zmieniam język ciała na nieco mniej
konfrontacyjny.
Charliepatrzynamnieprzezchwilęinadczymśsięzastanawia.Dostrzegamprzypływemocji.Zniża
głos.
–Tochłopak,Lauren.Będęmiałsyna.
Myśliprzelatująmiprzezgłowętakszybko,żeniepotrafięwybraćanijednej,bysięjejuchwycić.
Jakasuperwiadomość!Wszyscywrodziniebędątacyszczęśliwi!Nawetniewiedziałam,żezamierzają
sprawdzićpłećdziecka!Będęmiałabratanka!Jejku,tofantastycznie!
–Będęmiałabratanka?–nitomówię,nitopytam.
Gniewjużniebuzujenapowierzchni,cofasięwgłąb.Poczęścizzaskoczenia,żedowiedziałamsię
czegoś,oczymniespodziewałamsiędowiedziećwcześniejniżzakilkamiesięcy.Poczęścidlatego,że
mójmałybraciszek,którynajwyraźniejsądzi,żematakwieledoudowodnienia,dostajeszansę,żebyto
udowodnić.
–Tak–odpowiadaioczymurozbłyskują.–Cojawiemowychowywaniusyna?Obyciuojcem?Nie
mam o tym pojęcia. Nie mam o tym bladego pojęcia. To znaczy wiem, że do tego dojdę, ale, kurczę…
wiesz,cotoznaczydochodzićdotegowtrakcie?Mójsynpotrzebujemiećwuja!Wiem,żesięmiędzy
wami pokomplikowało, rozumiem to, ale Ryan był dla mnie oparciem od czternastego roku życia!
Pierwszy facet, który był dla mnie wzorcem. I… chcę, żeby mój syn go znał. Chcę, żeby był obecny w
życiumojegosyna.Atakszczerze,topotrzebujękogoś,dokogobędęmógłzadzwonićiprzyznaćsię,że
niemampojęcia,corobić.
–Maszmnie–mówię.–IRachel.
–Wyobieteżniemiałyścieojca.Żadneznasnicniewieobyciuojcem.I,wybacz,alepoprostu…
toniejestcoś,wczymmożemipomóckobieta.Poprostunie.
– Rozumiem – odpowiadam. Bo co innego mogę powiedzieć? Nie sądzę, żeby mój gniew był
nieuzasadniony, ale w świetle tego wszystkiego nadal się złościć byłoby dziecinadą i egoizmem. –
Rozumiem.Wolałabym,żebyśzemnąwcześniejpogadał,ale…okej,rozumiem.
–Wiesz…czekałem,żebymócztobąpogadać,naprawdę.Bojestcośjeszcze,cochciałbymzrobić,
alemuszęmiećtwojebłogosławieństwo.
–Ojejku–wzdycham.–Notomów…
–ChciałbymzaprosićRyananawesele.
–Wżadnymwypadku–wylatujezmoichustniczymkulazlufykarabinu.
–Proszę,zastanówsię.
– Nie, Charlie. Przykro mi. Ustaliliśmy z Ryanem w sposób jednoznaczny, że przez rok rozłąki nie
będziemysięwidywaćanirozmawiać.Tenrokupływazkońcemsierpnia.Nielipca.Przezcałeubiegłe
osiemmiesięcywalczyłamzpragnieniem,żebydoniegozadzwonićizakończyćtowcześniej.Ionteżnie
będziechciałzerwaćumowy,zobaczysz.
Wygląda, że Charliego to zraniło, i nie wiem, co najbardziej. Czy to, że własna siostra nie chce
zrobić wyjątku z okazji jego wesela? Czy to, że moim zdaniem jedyny mężczyzna, który jest dla niego
wzorcem,prawdopodobnieniezechceprzyjść?Szlagbyto.Kiedywychodziszzafaceta,wychodziszza
jegorodzinę…Owszem,taksięmówi.Aleniemówisię,żekiedyrozstajeszsięzfacetem,rozstajeszsię
zjegorodziną.JeślitwójmążmieszkanadrugimkońcumiastaispotykasięzjakąśEmily,tozadajecios
wsercerównieżtwojemubratu.
–Pozwóltylko,żebymgospytał–nieustępujeCharlie.–Tojedyne,ocoproszę.
–Ja…Charlie,janaprawdęniechcę,żebyonbyłnaweselu.
–Niechodziociebie.
–Charlie…
–Lauren,czyprzyszłocikiedyśdogłowy,żenaweselubędąrobionezdjęcia?Żeporozstawiamyje
po domu? Że mama będzie trzymała któreś na kominku? I że po latach spojrzysz na nie i zobaczysz
wyrwę,jakąpozostawiłwrodzinietenrok?Przezteswojebzdury,przezto,żeniepotrafiszonichwtej
chwilizapomnieć,popsujeszmiwesele!
–Toniejestwyrwawrodzinie.
–Owszem,jest.Ryantoniejestwyłączniektoś,kogokochasz.Jestczęściąskładowątejrodziny.
–Niktniemaztymproblemu,tylkoty!
– Znowu błąd. Mama za nim tęskni. Parę miesięcy temu mi powiedziała, że będzie musiała
wykasowaćjegonumerwtelefonie,botodlaniejzatrudne,niezadzwonićdoniegoiniespytać,cou
niegosłychać.
–Dobra,aleRacheltonieprzeszkadza.
–BoRachelmyślitylkootobie.Alezałożęsię,żegdybyśjąotwarciespytała,tobypowiedziała,że
owszem,chciałabysiędowiedzieć,couniego.
Czuję,żepulsmiprzyspieszaikrewzabarwiapoliczkinaczerwono.Narastawemniefuria.
–Tojagowprowadziłamdorodziny!Inależydoniejnamoichwarunkach.
–Wiem,żechcesz,żebytobyłaprawda.Aleniejest.Ryanniejesttwojąwłasnością.Wprowadziłaś
godorodzinyipowiedziałaś,żebyśmygopokochali.Noikochamy.Iniemożeszmiećnatowpływu.
Próbuję postawić się w podobnym położeniu, ale mi, prawdę mówiąc, nie wychodzi. Nie znam
Natalienatyledobrze.Kiedyśbędziemojąsiostrą,aletowymagaczasu.Wspólnejhistorii,wspólnych
doświadczeń.Jeszczeichniemamy.AzrodzinąRyananiebyłamtakblisko,więcmiichniebrakuje.Nie
wiem,jakbymsięczuławtejsytuacjinamiejscuCharliego.Nigdyniebyłamwtejsytuacjinamiejscu
Charliego… I może w tym cały problem. Może tak bardzo jestem w tej sytuacji sobą, że nie jestem w
staniedostrzecnikogoaninicinnego.Imożepowinnamuznaćtozasygnał,żemogęniemiećracji.To
przecież najczęstsza przyczyna tego, że ludzie nie mają racji, kiedy jej nie mają, prawda? Że nie są w
staniezrozumiećnicpozawłasnympunktemwidzenia?
Otwieramusta,żebypowiedziećcośwstylu:„Maszrację.Powinnamsięnadtymzastanowić”.Ale
Charliemnieuprzedza:
– Jakie to głupie… Kiedy macie się z powrotem zejść, w sierpniu? To co za różnica, parę tygodni
wcześniejczypóźniej?
– Ale ja nie wiem, czy w ogóle się z powrotem zejdziemy! Nie wiem „czy”, więc co tu mówić o
„kiedy”!
–Oczymtymówisz?Powiedziałaśzpoczątku,żetakijestplan.Spędzacietenrokosobno,poczym
wracaciedosiebie.
– Tak, a ty mi odpowiedziałeś, że w takim wypadku ludzie rzadko do siebie wracają. Przeważnie
separacjatoprzystaneknadrodzedorozwodu.
Charliekręcigłową.
–Przestań.Dramatyzujesz.Żałuję,żetopowiedziałem.Byłemdupkiem.Słuchaj,chcę,żebyRyanbył
naweselu.Tomojewesele,inaprawdęmyślęonimjakoowujudziecka,bojestmoimbratem.Czyto
niedosyć?Czyniejesttowystarczającoważne?
Patrzę na niego i myślę o tym, co powiedział. Skurczybyk. W życiu nie chodzi wyłącznie o mnie.
Nawetwmoimmałżeństwie,wmoimmałżeństwie,chodzinietylkoomnie.
–Dobra–mówię.–Zaprośgo.
–Dziękuję.
–Bezosobytowarzyszącej.
–Bezosobytowarzyszącej.–Charliepodnosiręcegestemkapitulacji.
–A słuchaj… JeśliRyan jest ciz mężczyzn najbliższy, tokto będzie twoimdrużbą? – pytam, nagle
zaniepokojona,żemójmałybraciszekmożeniemiećdrużby.
– Ach, zamierzam poprosić Wally’ego, kumpla z Chicago. Ale nie jestem pewien, czy będzie mógł
przyjechać.RozmawialiśmyjużzNatalie,żebymożewogólenieurządzaćweselnegoprzyjęcia.Ktowie,
możeitakzrobimy.
–AnieRyana?–pytam.Jestemjużtakspóźnionadopracy,żegłupotąbyłobyterazsięśpieszyć.
–Wiem,ococięproszę,zapraszającRyana–mówiCharlie.–Niewporządkubybyłoprosićcięo
więcej.
Tak często uważam, że mój brat jest bezmyślnym pajacem, i tak często udowadnia, że bezmyślnym
pajacemjestemja.
–Niemasprawy–mówię.–Poprośgo.
Charliepowstrzymujeuśmiech.Udajemusięzachowaćpowagę.
–Niechcęcięstawiaćwjeszczedziwniejszejsytuacji,niżcięjużpostawiłem.
–Niemasprawy–powtarzam.–Poprośgo.Napewnosięzgodzi.Wiem,żesięzgodzi.
–Myślisz?–Charliepozwalasobieujawnićodrobinkęentuzjazmu.
–Tak–mówię.–Zgodzisię.
ObejmujemysięiCharliepatrzynazegarek.
– Szlag by to, jestem spóźniony. Albo wiesz co? Olać to. Natalie! – woła. – Możesz sobie wziąć
wolne?
–Co?–dobiegazdrugiegopokoju.
–Możeszsobiewziąćdzieńwolnego?
– Hm… chyba tak? I tak miałam wyjść wcześniej do lekarza, mam umówioną wizytę… – Głos
Natalie,wmiaręjaksięzbliża,jestcorazwyraźniejszy.
– A ty? – zwraca się Charlie do mnie. – Możesz sobie wziąć dzień wolnego? Poszlibyśmy do kina
albocoś…
Natalie stoi teraz obok niego i obejmuje go w pasie, a głowę położyła na jego ramieniu. Spójrzcie
tylko.Spójrzcienamojegobrata.Zciężarnąkobietąuboku.
–Och…–zaczynamformułowaćodpowiedź.
– Moment – przerywa mi Charlie. – Skoro umówiliście się z Ryanem, że nie będziecie ze sobą
rozmawiaćprzezcałyrok,toskądwiesz,żepowiedziałemmuodziecku?–Wjegogłosieniemaśladu
podejrzliwości.Jestzaciekawionyiożywiony.
Alejaczujęsięjakprzyłapananagorącymuczynku.Jakbymbyłaprzestępczyniąwkrzyżowymogniu
pytań,zbijącympooczachświatłem.
– Muszę iść do pracy, naprawdę. Jestem już godzinę spóźniona, a na trasie będzie morderczy tłok.
Miłego,romantycznegodnia!–wołam,zmierzającjużdodrzwi.
2
0kwietnia
DrogaLauren!
Charliezadzwoniłdziśdomnieipowiedział,żerozmawiałztobąiżeniemasznicprzeciwtemu,
żebymbyłjegodrużbą.
Cotosiędziejenatymświecie?Pamiętam,jakwczasiestudiówprzyjeżdżaliśmynaweekendydo
domu, a on mnie błagał, żebym z nim zagrał w Grand Theft Auto. Nawet nie lubiłem tej gry, ale
przeważnie się godziłem, żeby po prostu się zamknął i żebym miał święty spokój. I przez cały czas
chciał rozmawiać o dziewczynach. Calutki czas, bez przerwy. A był taki głupi, jeśli chodzi o
dziewczyny! Byłem zdumiony. Chłopak mieszkający pod jednym dachem z trzema kobietami… Można
bysięspodziewać,żebędziewiedział,jakrozmawiaćzdziewczynami,aleonniemiałpojęcia.Więcmu
opowiedziałem,jaksięztobąumówiłem.Całątęhistorięzudawaniem,żetotysięzemnąumówiłaś.I
żetonormalne,żeczłowieksiędenerwuje,aletrudno,poprostutrzebatozrobić,bodziewczynyteżsię
denerwująiniewiedzą,żetysiędenerwujesziżejesteścałkiemgłupiwtychsprawach.
Aterazsiężeniibędziemiałdziecko.Zkobietą,którą,zdajesię,bardzolubi.
Amyzesobąnierozmawiamy.
Dziękuję, że się zgodziłaś. Bardzo mi brak twojej rodziny. Ten telefon od Charliego poprawił mi
humornacałydzień.Ech,dodiabła,poprawiłmihumorzacałytenminionyrok!Tobyłtrudnyroki
kiedyusłyszałemwtelefoniegłosCharliego,przypomniałemsobie,czegomibrak.
Niemogęsiędoczekaćtegowesela.Choćbydlatego,żewiem,żezobaczęciebie.
Pozdrawiamcię
Ryan
N
atalie ma na sobie suknię-gigant. Należy do tych ciężarnych, którym natychmiast chcesz ustąpić
miejsca w autobusie. Ma rodzić za sześć tygodni i cała jaśnieje, wprost błyszczy, ale jak jej to
powiedzieć,mówi:„Toodpotu.Uwierzmi.Pocęsięjakmysz”.
Nikomu nie powtórzyłam, że to będzie chłopiec, więc pozostałyśmy przy żółtym jako kolorze
wiodącym. Mama uparła się, że będzie gospodynią, i troszkę przesadziła. Są żółte balony i żółte
serpentyny.Sąopakowanenażółtoprezenty.Iżółtytort,dziękiuprzejmościRachel.Wydajemisięteż,że
jest jakiś milcząco przyjęty motyw kaczuszek, o którym nie zostałam powiadomiona. Bufet i stolik do
kawy pokryte są gumowymi kaczuszkami. Rachel zrobiła nawet gumową kaczuszkę z masy cukrowej i
umieściłająnaszczycietortu.
– To raczej wygląda na kaczuszkę z masy cukrowej – oceniam, kiedy nam ją pokazuje. Mama się
śmieje.
–Tosamopowiedziałamija,alechybaniewydałosięjejtośmieszne.
– Tort jest przepiękny – zachwyca się Natalie. – Strasznie ci dziękuję, Rachel. Wygląda, jakby
wyszedłspodrękiprofesjonalisty.
Wiem,żeRachelpiekłatensamtortpięćrazyityleżrazygodekorowała,żebymiećpewność,żejej
wyjdzie.Wiem,żeodwczesnegorankabyłananogach,żebydopieścićkaczuszkę.Alezachowujesiętak,
jakbytobyłabułkazmasłem.
– Och, daj spokój – mówi. – Cała przyjemność po mojej stronie. – Ma na sobie śliczną, krótką
czerwoną sukienkę z dekoltem w karo. Z okazji przyjęcia włożyła wysokie obcasy, ale już z dziesięć
minut,jakjezrzuciła,zanimjeszczewszyscydotarlinamiejsce.–Aleswojądrogą,sfotografujęgona
użytekmojegoportfolio–dodaje.Ladadzieńspodziewasięwiadomościnatematpożyczki.
Mamawychodzizkuchnizpółmiskiemwręce.
–Jakbycośbyłonietak,dziewczyny,tomipowiedzcie–zwracasiędonastrzech.–Aleśliczne,co?
Tylkospójrzcie!–Izdumąpokazujenampółmisekkanapekzogórkiem.
–Mamo,toniepodwieczorek,tylkobociankowe–mówiRachel.
Mamamarszczybrwi,aleNataliejużśpieszyzinterwencją.
–Sąwspaniałe,Leslie!Straszniecidziękuję.AmojaprzyjaciółkaMariejestwegetariankąizawsze
sięmatrwi,żeniebędzienicdlaniejdojedzenia.Takżekanapkibędąwsamraz.
–Dziękujęci,Natalie.Cozaulga,żenieczujeszsiętujeszczetakswobodniejakmojecórki.Dlatego
mogęjeszczeliczyćnakomplementy,anienatekstywstylu:„Mamo,toniepodwieczorek”.–Rachelw
interpretacjimatkiwypadabynajmniejniejakRachel,tylkojakMyszkaMinnie.
Nataliesięśmieje.
–Aleitakjelubię,naprawdę!
–Okej,Natalie–mówię.–Dopięłaśswego:najbardziejznaswszystkichlubiciebie.
Mamaześmiechemstawiapółmiseknastoleiwracadokuchnipowięcej.
–Możepomóc?–pytaNatalie.
– Wyluzuj – Rachel wyciąga rękę, żeby ją przystopować. – To ty tu jesteś w ciąży. I to my
powinnyśmyzaproponowaćmamiepomoc,aniety.Aniezaproponowałyśmy.
–Właśnie–dodaję.–Więcjużnastakniezohydzajwjejoczach.
Nataliesiadaześmiechemnakanapie.Krzyżujenogiiwygładzasukienkę.
– No dobrze, skoro mam was dwie, to faktycznie chciałam was poprosić o przysługę. Wiecie, że
CharliepoprosiłRyana,żebybyłjegodrużbą.
Rachelopadaszczęka.Gwałtowniezwracakumniegłowę.
–Co?
Wzruszamramionami.
–Charliemuzależało.Tocomiałampowiedzieć?
–Ijaksięztymczujesz?–pytaRachel.–Jaktomożliwe,żeśmyotymnierozmawiały?
–Wszystkookej–mówię.NiechcęwchodzićwszczegóływobecnościNatalie.
Nataliepatrzynamnie.
– Chcę ci po prostu podziękować, Lauren. Charlie strasznie się ucieszył i oczywiście nie znam
szczegółów twojej sytuacji z Ryanem, ale myślę, że trzeba być nie byle kim, żeby… Po prostu…
Dziękuję.
Kiwamgłową.Totakzłożonytemat,tyleuczućznimsięwiąże,żeobawiamsię,żejakotworzęusta,
nawetabypowiedziećtylko:„Niemasprawy”,wybuchnępłaczeminawetniebędęwiedziała,dlaczego
właściwie.
–Aletakczyinaczej,RyanbędziedrużbąCharliego,aokazałosię,żejegokumpelWallyteżbędzie
mógłprzyjechaćnaślub,więcCharliechce,żebyWallyteżbył–ciągnieNatalie.–Cooznacza,żeija
będęmiałamiejsceniedlajednejdruhny,aledladwóch…istraszniebymchciała,żebyścietowybyły
druhnami.
–Ojejku!–wykrzykujemyobiezRachelrównocześnie,aRachelkontynuuje:–Nojasne!Fajnie,żeo
tympomyślałaś.
– Wiem, że termin jest krótki… Nie byłam pewna, jak to wyjdzie u Charliego, ale teraz, kiedy
wszystkoustalone,wydajemisię,żewyszłobardzofajnie.Istraszniebymchciałamiećprzysobiewas
obie.
– Jesteś pewna? – pytam. – Bo wiesz, wcale nie będziemy się czuły urażone, jeśli masz jakieś
przyjaciółki,którechciałabyśotopoprosić.
– Nie – mówi Natalie. – To znaczy… oczywiście mam znajome dziewczyny, którym mogłabym to
zaproponować.Mamprzyjaciółki,którebardzolubię.Ale…wytorodzina.Fajniejestbyćcząstkądużej
rodziny.Mojatoraptemrodziceija.Straszniesięjaramtym,żemamterazdwiesiostry.
Nataliewymawiatosłowo„siostry”ostrożnie,jakbynapaluszkach,takjakbyniebyłapewna,czynie
za wiele sobie pozwala, i dlatego czuję potrzebę, żeby ją zapewnić aż do przesady gorąco, że ja też,
absolutnie,chcęjątraktowaćjaksiostrę.Żechcę,żebynależaładorodziny,byłajejcząstką.
–Myteżsiętymstraszniecieszymy!–wykrzykuję,poczympróbujętroszkęzłagodzićmójentuzjazm,
żeby nie wypadło tak przesadnie. – Serio, czuję się szczęściarą, że Charlie trafił na taką fajną
dziewczynę.
– Naprawdę? W takim razie będziecie chyba moimi honorowymi współdruhnami. No bo nie ma
oficjalnej.
–Pasujenam–mówiRachel.
Mamawracaztacązapiekanychwcieścieparówek,którenazywająsię„świnkiwkocyku”.
–Spróbujcietychdzidziusiów!–wołaześmiechem.Patrzymynatacęiwidzimy,że„kocyki”zostały
zabarwione barwnikiem spożywczym: jedne są różowe, drugie niebieskie. – Bo nie znamy jeszcze płci
dziecka–wyjaśnia.
–Czyliżebędziemyjedlidzidziusiewcharakterzezakąski?–zauważaRachel.
Wybuchamśmiechem,niemogęsiępowstrzymać.Natalieusiłujestłumićchichot.Mamaspoglądana
tacęimarszczybrwi.
–Onie.Myślicie,żeludziebędąmieliwrażenie,żejedządzidziusie?
– Ale wy jesteście okropne! – woła Natalie. – Leslie, są wspaniałe. Idealna przekąska na
bociankowe!
–Mamo,żartowałam–Rachelpróbujecofnąć,copowiedziała.Mamanormalnieniemanicprzeciw
temu, żeby bawić się jej kosztem, dziś jednak traktuje to odrobinkę zbyt serio i jest mi przykro. Nie
stawiatacy,poważniesięzastanawia,czybyniezrezygnowaćzpodawaniatejprzekąski.
–Nie–mówi.–Tofaktyczniejakieśdziwne.Kurczę…Lepiejbyłojezostawićniepokolorowane.
–Nie,mamo–włączamsię.–Sąwsamraz.
–Jesteściepewne?–pytamamanaswszystkie.
–Jasne–mówiRachel.
Nataliekiwagłową.Japodchodzędomamyiobejmujęjąramieniem.
–Absolutnie.Zrobiłaśfantastycznąrobotę.Wyglądająrewelacyjnie!
Ruszamydokuchni,pozostawiającNatalieiRachelsame.Kiedyjesteśmypozaichzasięgiem,pytam:
–Wszystkodobrze?
–Tak–odpowiada.–Tylko…trochętostresujące.
–Możeciwczymśpomóc?–proponuję,stającprzykuchennymblacie,alewygląda,żewszystkojest
podkontrolą.
–Nie,nietrzeba–mówimama.–Poprostutomójpierwszywnuk.
–Wiem.
–Oddawnasobiewyobrażałam,jakurządzambociankowedlapierwszegownuka.
–Jasne–mówię.–Zrozumiałe.
–Tylkożemyślałam…
Czekam,żebydokończyłazdanie,aleniekończy.
–Myślałaś,żetobędziedlamnie–dopowiadamzanią.
Przezmomentzwlekazodpowiedzią.
–Tak–przyznaje.–Alewszystkojestwporządku.Totwojeżycie.Jestemdumnaztego,jaksobie
radzisz.
–Wiem,mamo.Aletonieznaczy,żeżycienasniezaskakuje.Czyżesprawynieukładająsiętak,że
człowiekjestzestresowanyczypogubiony.
–Bardzosięcieszęztegowszystkiego–mówimama.–Naprawdę.
–Ale?…–pytam.
– Ale – mama połyka przynętę – ja jej nie znam. Jak robiłam zakupy i układałam menu, wciąż się
wahałam: czy Natalie lubi oliwki? Czy Natalie lubi kolendrę? Bo wiesz, są ludzie, którzy nie lubią
kolendry.
–Toprawda.
– Po prostu jeszcze jej nie znam zbyt dobrze . Nie jest łatwo zorganizować bociankowe dla
dziewczyny,którejnarazienieznaszzbytdobrze.
–Jedyne,cosięliczy,tożemaszsercegdzienależy–mówię.–Nataliełatwozadowolić.
–Tak,byćmoże.–Mamawpatrujesięwpółmisekkrabowychciasteczek.–Amożepójdzieszdoniej
i niby od niechcenia spytasz, czy lubi kolendrę? Dodałam trochę do tych krabowych ciasteczek, a
niektórzyludziedoustniebiorąkolendry.
–Jasne,mamo–mówięiwtejchwilirozlegasiędzwonek.Słychać,żeRachelidzieotworzyć,po
czym rozlega się szczebiot kobiecych głosów. Impreza się zaczęła. Nadchodzą kolejne przyjaciółki i
koleżanki z pracy Natalie. Na stole rośnie stos prezentów. Jeszcze moment, a będziemy się bawić w
trafianie plemnikiem w jajeczko i zachowywać się tak, jakby kosz na pieluchy Genie był najbardziej
fascynującym obiektem na kuli ziemskiej. – Wiesz, któregoś dnia to będę ja – mówię, wychodząc z
kuchni.–Awtedybędzieszmogładodawaćtylekolendry,ilezechcesz.
D
avidleżywpoprzekłóżka.Bezkoszuli,tylkowspodenkach.Pijemy.
Zaczęło się to wszystko, bo David powiedział, że chce mi zrobić kolację, więc przyniósł torbę
wiktuałówizająłkuchnię.Askoroonsięzająłkolacją,pomyślałam,żepowinnamotworzyćjednąztych
butelek wina, które zajmują miejsce w kredensie. Wypiliśmy po lampce czerwonego, potem przyszła
kolejna. I kolejna. Po czym, jakoś nie wiadomo kiedy, otworzyliśmy następną butelkę. Wszystkie te
smakowitości,wszystkieteśmiechy…więcejwinawydawałosiędobrympomysłem.
I oto leżymy, najedzeni, a mimo to wciąż pijani. Zaczęliśmy się całować, ale David zaczepił
zegarkiemomojewłosyizaczęliśmysięśmiać.Idotądniewróciliśmydoformy.Leżymyoboksiebie,
obojenawpółrozebrani,trzymamysięzaręceipatrzymywsufit.
–Ryanchybabędziechciał,żebyśmysięzeszli–mówięwpowietrze.
Davidnieporuszasięaninamnieniepatrzy.Nadalpatrzywsufit.
–Tak?–pyta.–Czemutakmyślisz?
–Nowiesz,sampowiedział.
Teraz,owszem,zwracasiękumnie.
–Myślałem,żezesobąnierozmawiacie.
Davidwie,cojestgrane.Wieonaszejumowie.Wieokłótniachiresentymentach.Wieobrakuseksu,
ozłymseksie.
–Czasemdomniepisze–mówię.Natympoprzestaję.Niemamochotywyjaśniaćszczegółów.
–Aha.–Wciążtrzymamysięzaręce.Zaczynagłaskaćmojądłoń.–No,ajaksięztymczujesz?
Śmiejęsię.Otojestpytanie!Jakjasięztymczuję?Hm.
–Niewiem–wzdycham.–Myślę,żeniejestempewna,czyczujęsiętaksamojakon.Owłaśnie!O
todokładniechodzi.Niejestempewna,czyczujęsiętaksamojakon.Przerażamnie,żeniejestemjuż
tegopewna.
–Człowieku–Davidznowupatrzywsufit.–Prawieżecizazdroszczę.Jakjabymchciał…Boże,jak
ja bym chciał przestać myśleć o Ashley. Jak ja bym chciał nie być pewien, czy ją kocham albo czy jej
pragnę.
– Nadal boli? – pytam, ale znam odpowiedź. Po prostu próbuję stworzyć przestrzeń, żeby mógł się
wygadać.
– Bez przerwy, każdego dnia. Wykańcza mnie, że nie mogę jej powiedzieć, jak mi się układa. A
czasem mam ochotę po prostu zadzwonić do niej i powiedzieć: „Chodźmy na kolację. Spróbujmy się z
tymuporać”.
–Toczemuniezadzwonisz?–pytam.Przewracamsięnabrzuch,wspierającsięnałokciach.Pozycja
słuchacza.
–Czemu?–powtarza.Iciągniezrosnącymożywieniemipasją:–Bomniezdradziła!Niemożesz…
Jeśli ktoś cię zdradzi… to znaczy… szacunek do siebie samego wymaga, żeby kogoś takiego zostawić.
Niemożeszbyćzkimś,ktocięzdradza.
Normalniebymsięznimzgodziła.Alebrzmitotak,jakbytomówiłniedlatego,żetakczuje,tylko
dlatego,żemupowiedziano,żetakpowinienmyśleć.
–Bojawiem–mówię.–Tosięzdarzyłoraz,prawda?
–Takonamówi,żeraz.Aleprzecieżkażdy,ktozdradza,takmówi,nie?Azresztą…niewiem,czyto
ma znaczenie, czy to było raz, czy milion razy. – Teraz i on przewraca się na brzuch. Ocieramy się o
siebieramionami.
–Ludziepopełniająbłędy–mówię.Jeśliwyniosłamztegowszystkiegojakąśnaukę,totaką,żestać
nas na więcej, niż myślimy, zarówno w dobrym, jak w złym. Każdy jest w stanie dużo spieprzyć, jeśli
stawkajestwysoka.–Jacisnęłamwmężawazonem.
Davidodwracasiędomnie.
–Ty?
Kiwamgłową.Tak,tobyłamja.Tak,wstydzęsię,żetozrobiłam.Alezarazemtoniebyłamja.Tylko
ktoś,ktobyłwściekłynamaksa.Jabyłamwściekłanamaksa.I…jużniejestemwściekła.
–Każdypopełniabłędy.Aztegocowidzę,ztegojakmówiszoAshley,ztegożeewidentniewciążci
nie przeszło… nie wiem, czy to taka sobie zwyczajna miłość. Może to taka miłość, która potrafi sobie
poradzićzczymśtakim.
Faktemjest,żekiedypatrzęnaDavida,kiedywidzę,jakontęsknizabyłążoną,jakewidentnienie
potrafi jej za sobą zostawić i ruszyć naprzód w jakikolwiek istotny sposób… to jestem zazdrosna. Nie
zazdroszczę jej. Zazdroszczę jemu. Chciałabym tak kochać jak on. Chciałabym mieć uczucie, że bez
kogoś,bezRyana,jestmiźle.Aleniemamtakiegouczucia.Jestmicałkiemdobrze.
Sprawynieukładająsięwtejchwiliidealnie.Alejamamsięcałkiemdobrze.
Toniemożebyćdobre.
Rozmowatoczysiędalej.Zbaczatotu,totam,alewciążwracadoAshley.Jestemuważna.Słucham.
Alemójumysłjestgdzieindziej.
Cośtrzebazrobić.
30kwietnia
DrogaAllie!
Jestem mężatką od sześciu lat. Poznaliśmy się z mężem jedenaście lat temu. Niemal przez całe
dorosłeżyciebyłamprzekonana,żejestmojąpołówkąjabłka.Niemalprzezcałyczastrwanianaszego
związku naprawdę go kochałam i czułam, że i on mnie naprawdę kocha. Ale jakiś czas temu, z
przyczyn,którezaczynamrozpoznawaćdopieroodniedawna,przestałonamsięukładać.
Mówiąc, że zaczynam rozpoznawać przyczyny tego stanu, mam na myśli to, że zdałam sobie
sprawę, że nasze małżeństwo zaczęło szwankować z powodu rozmaitych uraz. Dotyczyły różnych
rzeczy.Tego,jakczęstosiękochamy.Jakościwspółżycia,jeślidoniegodoszło.Tego,dokądidziemyna
kolację.Jakokazujemysobieuczucie.Itakdalej,ażdonajdrobniejszychsprawtypuktomawezwać
hydraulika.
Powolidomniedotarło,żeurazajestjakzłośliwywrzód.Zpoczątkuniewielka,zczasemzaczyna
nabrzmiewaćiropieć.Samazsiebie,nieodżywianazzewnątrz,rozrastasięwtobieiwkońcustajesię
tak ekspansywna, że dociera do najdalszych i najgłębszych zakątków twojego „ja” i nie popuszcza,
choćbyniewiemco.
Terazpotrafiętodostrzec.
Potrafiętodostrzecdlatego,żeokołodziewięciumiesięcytemuzdaliśmysobiezmężemsprawę,że
mamyproblem,ipostanowiliśmydaćsobienawzajemtrochęprzestrzeni.Podjęliśmydecyzję,żenarok
sięrozstaniemy.
Ten rok jeszcze nie upłynął, a już mam poczucie, że zyskałam perspektywę, jakiej nie miałam rok
temu o tej porze. Lepiej rozumiem siebie samą. Zdaję sobie sprawę, na czym polegał mój wkład w
małżeńską porażkę. I zdaję sobie sprawę, do czego mogłam w moim małżeństwie nie dopuścić, a
dopuściłam.Kiedyupłynieczaspróby,będęinnąkobietą.
Problem polega na tym, że podczas tej rozłąki przekonałam się, że pomimo braku męża jestem w
stanieżyćpełniążyciaiczućsięspełniona.Potrafiębyćbezniegoszczęśliwa.Itomnieprzeraża.Bo
możenienależyspędzaćżyciazkimś,ktoniejestciniezbędny?Czyniejesttak,żemałżeństwotoma
być połączenie dwóch połówek w jedną całość? Czy nie jest tak, że żadna z połówek nie może być
całością sama w sobie? Że kiedy są rozdzielone, to każda musi czuć, że czegoś jej brakuje, że jest
niepełna?
Kiedygodziłamsięnatęrozłąkę,togdzieśtamsięspodziewałam,żeokażesię,żejestniemożliwa.
Myślałam,żesięprzekonam,żeżyciebezmojegomężajestniedozniesienia,dotegostopnianiedo
zniesienia, że będę go błagać, aby wrócił, a jak wróci, to będę wiedziała, że już nigdy nie wolno mi
zapomnieć,iledlamnieznaczy.Myślałam,żetobędzieszok,którypozwolimizdaćsobiesprawę,jak
bardzogopotrzebuję.
Kiedy jednak zdarzyło się to najgorsze, kiedy go straciłam i zaczął się spotykać z innymi
kobietami,okazałosię,żenazajutrzsłońcewzeszłoitak.Życietrwałonadal.Czybyłobytomożliwe,
gdybytobyłaprawdziwamiłość?
Podczastejrozłąkirozmawiałamomoimmałżeństwiezkażdym,ktotylkochciał.Rozmawiałamz
siostrą, z bratem, z matką, z babcią, z przyjaciółką, z mężczyzną, z którym się niezobowiązująco
spotykam. I każde z nich miało inne wyobrażenie o tym, na czym polega małżeństwo. Każde z nich
miałodlamnieinneradynatemattego,corobić.
Mimotowciążniewiem,corobić.
Cootymmyślisz,Allie?
Czywrócićdomężczyzny,któregokiedyśkochałam?
Czyzacząćodnowa–skorojużwiem,żepotrafię?
Zszacunkiem
ZagubionazLosAngeles
Nieczytamtekstuponownie,niesprawdzam.Wiem,żestracęodwagę.Poprostuklikam„wyślij”.I
odpływa–wnicośćInternetu.
P
oprzyjściudopracyruszamprostodobiurkaMili.
–Napisałamdoniej.Dotejdziennikarkiodporad.
Milazuśmiechempodnosinamniewzrok.
–Wiesz,chybamuszęcofnąćwszystko,cowtedypowiedziałam.Żejaktozrobisz,tojesteśświrem.
–Nieuważasz,żetoznaczy,żeoszalałam?
Milasięśmieje.
–Chybałatwiejmizdefiniować„szaleństwo”nabazietego,corobiąludzieracjonalni,niżwłasnych
tendencyjnychwyobrażeń.Zrobiłaśto.Jesteśosobąracjonalną.Nowięctoniejestszaleństwo.
Przechylamgłowęnabok.
–Dziękuję–mówię.Naprawdęmyślałam,żepowie,żetoszaleństwo.Cieszęsię,żesiępomyliłam.
– No to pokaż mi tę kobietę, tę Allie – proponuje Mila. – Chcę ją poczytać. Zobaczyć, w co
wdepnęłaś.
Przejmujęjejkomputeriwpisujęadres.Pojawiasięstrona„ZapytajAllie”.Nasamejgórzewidać
list,któryczytałamwczorajwieczorem.Mężczyzny,któryzdradzażonęodlat,alewkońcuzapragnąłjej
towyznać.Allieniebyładlaniegozbytmiła.
–Nieczytajtego–mówię.–Toznaczy,możeszprzeczytać,alenajpierwo,tę.
Przewijam stronę i przechodzę do listu kobiety, która przed laty oddała córkę do adopcji, a teraz
chciałabyjąodszukać,aleniewie,czypowinna.Podobamisięfragment,wktórymAlliemówi:„Bądź
dostępna,łatwadoodnalezienia,gdybypróbowanocięodnaleźć.Bądźotwarta,bądźwspaniałomyślna,
bądź pokorna. Jesteś w tej wyjątkowej sytuacji, w której nie możesz wymagać miłości i akceptacji,
musisz ją za to dać, o ile twoja córka będzie jej od ciebie oczekiwała. Może się to wydawać trudne,
nawetniemożliwe–kochać,nieoczekującwzamianmiłości,alekiedypoczujesz,żepotrafisztozrobić,
wówczasodkryjesz,żenaprawdęjesteśmatką”.
–Dajmiznać,cootymmyślisz–mówięiwracamdoswojegopokoju.
PodwudziestuminutachprzymoimbiurkustajeMila.
–Niedowiary,żeprzezcałedotychczasoweżycienienatrafiłamnatelisty.Czytałaśtenosynu,który
jestgejem?Nopoprostuwyszłamzsiebie!–Przysiadaipodejmujeinnymgłosem:–Noajeśliprzeczyta
twójlist?Jeśliciodpowie?
–Nieodpowie–mówię.–Pewnienawetnieprzeczyta.
–No,niewiadomo.Możesięzdarzyć,żeprzeczyta.
–Bardzowątpię.
–NapisałaśjejoRyanie?
–No.
–Awspomniałaśotymrokurozłąki?Tomożebyćdobryhaczyk.
– Mówisz jak moja babcia! – śmieję się. – Spytałam, czy jej zdaniem ma to sens, żeby wznowić
małżeństwo,czy…
–Czyco?
–Czymożeraczejpowinnamzacząćodnowa,wpojedynkę.
–No,no–mówiMila.–Znaczywogólejesttakiwariant?Myśliszotym?
–Niewiem,comyślę!Właśniedlategodoniejnapisałam.
–Ajaksiępodpisałaś?
–Ojej,dajspokój,tonajbardziejżenującezewszystkiego.
–Nodawaj,dawaj,Cooper.Jaksiępodpisałaś?
Wzdycham.Corobić.
–ZagubionazLosAngeles.
–Nieźle!–Milazaprobatąkiwagłową.–Naprawdęnieźle.
– To teraz spadaj – mówię z uśmiechem. – Pójdziemy jutro na lunch? Potrzebny mi jest ktoś, żeby
rzuciłokiemnasuknię.
–Jakąsuknię?–pytaMila,jużzrękąnaframudzedrzwi.
–Druhny.
Milaunosibrwi.
–Ajakibędziemotywkolorystycznyślubu?
–Yyy…–Próbujęsobieprzypomnieć,comimówiłaNatalie.–Chybakoralibladożółty.
–Cośjakśliwodaktylimak?
–Nawetnierozumiem,comówisz.
–Jakgrejpfruticytryna?
–No,mniejwięcej–mówię.Cosięwogólestałozkoloramipodstawowymi?
Milakiwaaprobującogłową.
–Twojabratowamagust.
Niewiemdlaczego,alekomplementsprawiaprzyjemnośćmnieosobiście.Tak,Natalierzeczywiście
magust.Izostaniemojąbratową.Będęmiaładrugąsiostrę.Możektóregośdniastaniemysięsobietak
bliskie,żezapomnę,żekiedyśbyłanowaimałoznana.Możektóregośdniapokochamjątak,żezapomnę,
żejestżonąCharliegoimatkąmojegobratanka.Będziepoprostumojąsiostrą.
M
ieliśmydziśranoiśćzRacheliThumperemnawycieczkę,aleporazpierwszynieudajenamsię
znaleźćmiejscadoparkowania.Krążymychybazpółgodziny,wkońcutracimycierpliwość.
–Jakieśjedzonkozamiast?–pytaRachel.
–Spoko–mówię.Jedzonkojestwprawdziedokładnąodwrotnościąpieszejwycieczki,mimototen
ruchwydajesięwpełninaturalny.–Gdzie?
Rachelotwierajakąślistęwtelefonie.
–Chciałabyśprzetestowaćjakąścukiernię?
WwolnymczasieRachelodwiedzakażdącukiernięwLosAngelesiocenia,cojejsiępodoba,aco
nie.Powoli,alekonsekwentniepomysłzcukierniąstajesięwjejumyślecorazbardziejrealny.Prędzej
czypóźniejstaniesięciałem.Prędzejczypóźniej–zależnieodtego,kiedydostaniepożyczkę.
–Nopewnie–mówię.–Mamjechaćwprawoczywlewo?
–Wlewo.ChcęsprawdzićjednomiejscewHollywood,októrymsłyszałam.Jakośtakmniejwięcej
roktemuczytałamonimnajednymblogu,aledotądsięniewybrałam.Podobnodajątamgofryzgórnej
półki.
–Zgórnejpółki?Znaczyluksusowe?
Rachelsięśmiejeipokazuje,żebymterazskręciławprawo.
–Znaczygofryzserem,zmasłemorzechowymibananami,zbekonem.Nowiesz…trendowe.
–Tochybakiepskipomysłnaknajpę.Ajakzamarząmisięjajkadomoichgofrów?
–Słuchaj,poprostusłyszałam,żetofajnemiejsce,ichciałabymjezobaczyć.Wcaleniemusimytam
jeść.Możemyzjeśćpotemgdzieśwokolicy.TerazjedzieszprostoażdoMelrose,potemwlewo,apotem
znowuwprawo.
–Aye,aye,kapitanie.
– Nie mów tak – obrusza się Rachel. Odwraca się do Thumpera, który czeka cierpliwie na tylnym
siedzeniu.–Dlaczegoonatakmówi,Thumper?–Niedostajeodpowiedzi.
Kiedy docieramy do bulwaru Larchmont, parkuję auto wzdłuż chodnika i ruszamy całą trójką,
wypatrującstosownejwitryny.Jakośniema.
–Jakitomiałbyćnumer?–pytam.
–Niepamiętam–mówiRachelipróbujegoznaleźćwtelefonie.Wpatrujesięwekranik,marszczy
brwi, po czym patrzy przed siebie. Stoimy przed szklaną witryną, w poprzek której biegnie wielki
czerwonynapis:„Dowynajęcia”.
–Totutaj–mówirozczarowana.
–Zamknięte?
–Wyglądanato,żetak.–Rachelwpatrujesięprzezchwilęwszklanąszybę.–SkoroCzasnaGofry
nieutrzymałsięnarynku,tojakjasięutrzymam?
–Nowiesz,tynienazwieszswojejknajpki„CzasnaGofry”.Topopierwsze.
Rachelopadająramiona.Podnosinamniewzrok.
– Poważnie, Lauren. Spójrz tylko, jakie to sprzyjające miejsce. Spójrz, ile tu pieszych. Każdy się
zatrzymujeiidziepieszoLarchmont.Łatwozaparkować.Parkingkosztujetusiedemdziesiątpięćcentów!
Gdziepozatymmaszparkingzasiedemdziesiątpięćcentów?
–Siedemdziesiątpięćcentówzapółgodziny–zaznaczam.–Alerozumiem,cochceszpowiedzieć.
Rachelopieraczołooszybęizaglądadośrodka.Osłaniaoczyrękami,żebylepiejwidzieć.Wzdycha.
–Tylkospójrz!
Robiętocoona.Zjednejstronywidaćodsłoniętyceglanymur.DługikontuarmakształtliteryL:na
końcu krótszego odcinka znajduje się stanowisko kasowe, wzdłuż tego dłuższego wbudowano rząd
stołków.Przytylnejścianie,zakontuarem,stoibiałaoszklonawitryna.Pięknietowygląda.Jeszczetylko
paręstolikówikrzesełifaktycznie,łatwosobiewyobrazić,żebyłotoświetnemiejsce,żebywpaśćna
wykwintnegogofra.
–Przecieżijamogętutaj–mówiRachel.–Prawda?Mogęspróbowaćwynająćtenlokal.
–Absolutnie–mówię.–Wyglądanatwójprzedziałcen?
–Myślisz,żejawiem,jakijestmójprzedziałcen?Alenie,właściwietonie.
Dawno nie widziałam, żeby tak ją coś zaabsorbowało. Wyjmuję telefon i wybieram widniejący na
szybienumer.
–Możeszzadzwonić–mówięznadziejąwgłosie.–Tonieboli.
–Maszrację.Zadzwonićniezaszkodzi.
Sąnatymświeciedwatypyludzi.Sątacy,którzywobliczupodobnegoryzykabiorąnumer,alenie
dzwonią, z góry zakładając, że odpowiedź będzie odmowna. I jest inny typ: tacy, którzy biorą numer i
dzwonią,liczącnacud.Czasemkończąjakcipierwsi.Aczasemimsięudaje.
Rachel zadzwoni. Bo takim typem jest Rachel. I dlatego wiem, że jej cukiernia wystartuje. Jeszcze
trochę,aRachelzalejerynekcukrowymikaczuszkami,którestanąsięhitemwszystkichprzyjęćzokazji
spodziewanychnarodzindziecka.
W
piątekpopołudniudzwonidomnieDawidipyta,czymamwieczoremczas.
–Mamniespodziankę.Dopierocosiędowiedziałemichciałbym,żebyśmyposzlirazem.
–O!–mówię,zaintrygowana.
–LakersigrajązClippersami.Wpółfinałach.
– O, to ciekawe. – Jasny gwint. On chce iść na mecz? – Nie wiedziałam, że interesujesz się
koszykówką.
– Właściwie to nie. Ale Lakersi z Clippersami? Dwa zespoły z Los Angeles w drodze do finału?
Absolutnieepokowewydarzenie.Adotegojakiemiejsca!
–Dobra–mówię.–Super.Lakersi,go,go,go!
–AlboClippersi–podsuwaDavid.–Będziemymusielizdecydować.
Śmiejęsię.
–Mamnadzieję,żebędziemykibicowaćtejsamejdrużynie.
–No,takbyłobyłatwiej.Toco,podjadępociebiekołoszóstej,okej?
–Wporządku.
Kiedypojawiasięwmoichdrzwiachzadziesięćszósta,słońcedopierozaczynasięzastanawiaćnad
pomysłem zajścia. Gorąco, które za miesiąc czy dwa zacznie być opresyjne niczym kaftan
bezpieczeństwa,terazjestłagodneikojącejakpolarowabluza.
WsiadamydoautaiDavidruszazkopyta.Prowadzipewnieiumiejętnie.KiedyskręcawPico,kusi
mnie,żebyzasugerowaćOlympic.Alegryzęsięwjęzyk.Tobybyłonieuprzejme.
NiemniejbulwaremPicojedziemyznaczniedłużej,niżjechalibyśmyOlympic.Ruchjestagresywny,
auta niemal stykają się zderzakami. Ludzie zajeżdżają sobie nawzajem drogę, wślizgują się na
niewłaściwe pasy i ogólnie zachowują się jak sukinsyny. Kiedy docieramy do centrum i zaczynamy
krążyć wokół hali Staples Center, przypominam sobie, dlaczego tu nie bywam. Nienawidzę tłumów.
Nienawidzęzapchanychparkingów.Itaknaprawdęnieobchodzimniesport.
Davidwjeżdżanaprywatnyparking,gdziebiorązaparkowaniedwadzieściapięćdolarów.
–Mówiszserio?–pytam.–Dwadzieściapięćdolarów?
–Nowiesz,niemamzamiarupróbowaćsiędostaćnaktóryśztych.Toidiotyzm.–Wskazujewdół
ulicy, gdzie paru mężczyzn z jaskrawymi, błyskającymi pałkami sygnalizacyjnymi i chorągiewkami
oferuje miejsca parkingowe po piętnaście. Kolejka samochodów, czekających na wjazd, jest długa na
paręprzecznic.
Kiwamgłową.
Wysiadamy. Samo przejście przez ulicę i dotarcie do hali zajmuje nam dziesięć minut. Wokół nas
mrowisięmorzeludzi,jedniwkoszulkachżółto-fioletowych,inniwczerwono-niebieskich.
David bierze mnie za rękę, i dobrze, bo nie mam pojęcia, gdzie jestem. Przeciskamy się w stronę
stadionuiwchodzimyjakimśwejściem,którewyglądanagłówne.Podajemybilety.
Bileter,smętnyfacetpoczterdziestce,marszczybrwiimówi,żetoniewłaściwewejście.Musimyiść
wlewo,mówi,dookołagmachu.
TeraziDavidtracicierpliwość.
–Niemożemywejśćtędy?
–Wlewoinaokoło.
Nowięcidziemy.
Wkońcuodnajdujemytowłaściwe.
Wchodzimy. Dostajemy informację, że mamy miejsca w sektorze 119, co, jak się okazuje, jest dość
daleko od wejścia, którym weszliśmy. Kiedy je wreszcie odnajdujemy, są zajęte przez dwóch młodych
chłopakówwkoszulkachClippersów.Musimyichpoprosićoopuszczeniemiejsc,cosprawia,żeczuję
się jak najgorszy człowiek na tym stadionie, bo tym chłopcom naprawdę zależy na meczu, a mnie ani
trochę.
No,alesiadamy.
Patrzymy,jakpiłkawędrujetotu,totam.
Davidzwracasięwmojąstronę,nareszcieodprężony.
–Okej.Toco,kibicujemyClippersom?
–Czemunie.AdlaczegoClippersom?
Wzruszaramionami.
–Wyglądająnasłabszych.
Jesttorówniedobrypowódjakkażdy.Kiedywbijająkosza,zrywamysięzDavidemzmiejsc.Kiedy
zostaje ogłoszony faul na ich niekorzyść, gwiżdżemy i buczymy. Dopingujemy gościa, który pod koniec
pierwszejpołowymeczuusiłujewbićkosza.Udajemy,żerobiąnanaswrażeniedziewczynyLakersów.
Tupiemygwałtownie,gdykażenamsięrobićhałas.Alemojegosercawtymniema.Niezależymi.
Clippersiprzegrywają107do102.
Wraz z falą innych opuszczamy trybuny. Z tyłu pchają nas na tych przed nami. Potykam się na
schodach.Wyrywamysięztłumu.Opuszczamystadion.
Słońcezaszłojużjakiśczastemu.Powinnambyławziąćsweter.
–Pamiętasz,zktórejstronyprzyszliśmy?–pytaDavid.–Ztej,prawda?Potym,jakobeszliśmyhalę?
–Ojej,myślałam,żeuważasz.
–Nie–mówinapiętymgłosem.–Myślałem,żety.
Uświadamiam sobie, że w rezultacie całego tego parkowania w przypadkowym sektorze i
obchodzeniahali,żebymócwejśćnastadion,żadneznasniemapojęcia,gdziezaparkowaliśmy.
Iwtedywłaśniepojawiasięmyśl:„JezuChryste.Awięccałytenstraconyczas,całatapraca,którą
wykonałam,wszystkotobyłotylkopoto,żebyznowutuwrócić?”
Bonawetjeśliniewyglądatodokładnietak,jakposzukiwaniesamochoduzaparkowanegowsektorze
CnaStadionieDodgersów,odczuwasiętoidentycznie.
Patrzę na Davida i myślę, że jeśli wszystkie drogi i tak koniec końców prowadzą w to miejsce, to
wolę,żebytobyłozRyanem.
14maja
DrogaLauren!
Zerwałem z Emily. Tak naprawdę nie było to nic poważnego, ale pomyślałem, że lepiej być
uczciwym.Takdużomyślałemotobieiomnie,żewydawałosięniewłaściwemiećwłóżkuinnąkobietę.
Iwydawałosięniewłaściwerobićtojej.Nowięczerwałem.
Myślałemonaszejprzyszłości.Myślałemotym,comadlanaswzanadrzużycie.Myślałemotym,
w jaki sposób mogę być lepszym mężem. Zrobiłem całą listę! Porządną, jak myślę. Złożoną z rzeczy
wykonalnychikonkretnych.Niesprawytypu:„bądźmilszy”,alekonkrety.
Myślałem,żejednaztychrzeczytomogłobynaprzykładbyćto,żeraznatydzieńchodzilibyśmyna
kolację do którejś z tych dziwnych egzotycznych knajp, które tak lubisz. Wietnamskiej, greckiej,
perskiej, etiopskiej i co tam zechcesz. Na przykład w każdą środę. A ja nie będę narzekał. Bo w
pozostałednitygodniaposzlibyśmynakompromis.Aleraznatydzieńjadalibyśmyjakieśdziwneżarcie,
które uwielbiasz. Bo chcę, żebyś była szczęśliwa, i zasługujesz na to, żebyś mogła zjeść od czasu do
czasutahdig,zupępho,kanapkębahnmiczyinnedziwactwo.Pozatymtylkoraznamiesiącpójdziemy
dotejchińskiejknajpkiwBeverly.Wiem,żejejniecierpisz.Niemasensu,żebyśmychodzilitamnon
stoptylkodlatego,żelubiękurczakawpomarańczach.
Widzisz,kochanie?Kompromis!!!Damyradę!
Pozdrawiamcię
Ryan
R
acheldzwoni,kiedyjestemwpracy,zawalonarobotą.Mimotoodbieram.
– To wykracza poza mój przedział cenowy – mówi. – Poszłam popatrzeć jeszcze raz i miejsce jest
idealne.Absolutnieidealne!Alezadrogie.Toznaczy,żecenajestnierealistycznajakdlamnie,alenieaż
tak,żebybyłaabsurdalna.Poprostudostateczniewysoka,żebymcierpiałamęki.
–Oj,towspółczuję.
– Dzięki. Właściwie to nie wiem, dlaczego do ciebie dzwonię… podekscytowałam się tym
pomysłem?Iprzyszłomidogłowy,żecałatasprawazaczynasięstawaćrealna?–Mówitak,jakbyto
była garść pytań, ale jasne jest, że wie, że to fakty. – Tak – dodaje. – Myślę, że kiedy zobaczyłam ten
lokal, po prostu zobaczyłam go we własnej głowie, wiesz? Napis „Ciacho” nad wejściem. Siebie w
fartuchu.
–Chcesznazwaćknajpkę„Ciacho”?
–Może–mówiobronnymtonem.–Aco?
–Nic,podobamisię.
–Achtak.Notodobrze.Takczysiak,mamuczucie,żesprawazaczynabyćrealna.
–Cościznajdziemy–mówię.–Wtenweekendmożemyznowusięwybraćnamiastoirzucićokiem
nalokale.
–Fajnie.Ajakbytakwpiątekwieczorem?Bowiesz,wpewnymsensiewolałabympójść,kiedyjuż
pozamykaneizajrzećdośrodkaprzezszybę.Botakwżyweoczyczujęsiętrochęjakszpieg.
Śmiejęsię.
–Niemogęwpiątek.Mamjużplany.
–Ztymfacetem,Davidem?Właściwieprawiegonieznam.Nigdyonimniemówisz.
–Taak…Noniewiem,chybapoprostuniemazawieleoczymmówić.
Prawda jest taka, że zaprosiłam go na kolację, bo chciałam mu powiedzieć, że chyba powinniśmy
przestaćzesobąsypiać.Nieżebymniewogólenieobchodziłczyżebymgonielubiła.Atamtenwieczór
wStaplesCenterbył,owszem,irytujący,alerównieżnieotochodzi.
Chodzioto,żepotrzebujęustalić,cowłaściwieczujęwobecRyana.Muszęzdecydować,czegochcę.
Aniemogętegozrobić,dopókimojąuwagęodciągaDavid.ZDavidemzmierzamydonikąd.Achoćnigdy
mi to nie przeszkadzało w naszej relacji, pora zacząć podejmować jakieś życiowe decyzje. Pora
skończyćzzabawą.
–Alemogębyćwolnawsobotęwieczorem–proponuję.–Wsobotęniemasprawy.
–Awłaściwietodajmytemuspokój–zmieniadecyzjęRachel.–Zapomnijotym.Dzwoniędobanku.
Mojacukierniapowinnabyćtam.Zobaczę,czymogędostaćwiększąpożyczkę.Chcęwynająćlokalpo
CzasienaGofry.
–Jesteśpewna?–pytam.
–Nie.
–Amimotozadzwonisz?
–Tak–mówizzaskakującąpewnością.Ikończyrozmowę.
Z
aproponowałamDavidowi,żebyśmysięspotkaliwktórymśbarzewHollywood.Siedzimyimiło
namsięgada,alechybaporawyłożyćkawęnaławę.
–Myślę,żepowinniśmyprzestaćsięspotykać–mówię.
Sprawiawrażeniezaskoczonego,choćwygląda,żeprzyjmujetozespokojem.
– To dlatego, że zachowywałem się jak dureń wtedy w Staples Center? Wiesz, po prostu się
denerwowałem,żeniemożemyznaleźćsamochodu–mówizuśmiechem.
Śmiejęsię.
– Po prostu… niedługo mamy z Ryanem „wrócić do siebie”. – Robię palcami w powietrzu znak
cudzysłowu.
– Rozumiem. – Unosi ręce w geście poddania się. – Nigdy więcej nie spojrzę na ciebie
uwodzicielsko.
Śmiejęsię.
–Alezciebiedżentelmen.
Podchodzi barman i pyta, co będziemy pić. Pamiętam go sprzed lat. Byliśmy tu z Ryanem na
urodzinachjakiegośznajomego.Tłoczyliśmysięcałągrupąwokółbaru,aRyanwypiłoparękieliszków
zadużo.Okołopółnocyzłapałamzakluczykiipowiedziałam,żeporawracaćdodomu.Pożegnaliśmysię
i już szliśmy do wyjścia, gdy wtem przy końcu baru Ryan gwałtownie się zatrzymał. Zdecydowanie,
wręcz wojowniczo przywołał barmana i wskazując na mnie, spytał: „Przepraszam, przepraszam… czy
widział pan kiedyś taką piękną kobietę?” Pamiętam, jak mi się wydawało, że jestem najszczęśliwszą
kobietą na całym świecie. Pamiętam, że pomyślałam: po tylu latach razem on wciąż uważa mnie za
najpiękniejsząkobietęnaświecie.Ateraztensambarmanserwujetunadaldrinki,ajazrywamzinnym
mężczyzną.
–No…acoztobą?–zwracamsiędoDavida,gdyzłożyliśmyzamówienie.–Cozamierzaszrobić?
– Ja? – Wzrusza ramionami. Barman stawia przed nim piwo, przede mną – lampkę wina. – Jestem
równiedalekoodjakichśwniosków,jakbyłem.
–Niewiem,czytocośda,czynie–mówię–alemyślę,żepowinieneśdoniejzadzwonić.
–Takmyślisz?
–Takmyślę.Ztego,comówiłeś,wynika,żeteżbyłazałamana.Mówiłeś,żebłagałacięnakolanach,
żebyśjejprzebaczył,tak?
–Tak–przyznajeDavid.–Toprawda.
–Atywciążcierpisz.Choćminęłotyleczasu.Myślę,żetocośznaczy.
Davidsięśmieje.
–Niesądzisz,żeznaczytopoprostu,żejestemnieprzystosowany?
Jateżsięśmieję.
–Może.Alenawetjeślijesteśnieprzystosowany,tomożeszbyćszczęśliwy.
Zastanawiasięnadtym.
–Pamiętasz,żeprzyprawiłamirogi,prawda?Toznaczy,jestemrogaczem.
Śmiejęsię,poczymwzruszamramionami.
–Notojesteś.Toznaczy,takajestrzeczywistość.To,żejązostawisz,tegoniezmieni.Możetonie
jestto,czegopragnąłeś.Aletojestto,comasz.Imożeszbyćrogaczemwpojedynkęalbozkobietą,którą
kochasz. – Uśmiecham się do niego. – Sam mi powiedziałeś, że fajnie jest, kiedy człowiek potrafi
odpuścićsobiewyobrażenieotym,jakiepowinnobyćżycie,icieszyćsiętakim,jakiejest.
Davidpatrzynamnie.Naprawdęnamniepatrzy.Milczy.
Iwreszciesłyszę:
–Okej.Możezadzwonię.
Barman,przechodząc,kładzienastolikurachunek.
–Kiedypaństwobędągotowi–mówi.
Naszeszklankisąjeszczewpołowiepełne,alechybajesteśmygotowi.
– To co, czy z całej tej świeżo nabytej mądrości powinienem wyciągnąć wniosek, że wiesz, co
zamierzaszwzwiązkuzRyanem?
Zuśmiechempociągamostatniłykwina.
–Nie–mówię.–Wciążniemamnajmniejszegopojęcia.
K
iedywracamdodomu,czekam,ażpodejdziedomnieThumper,isiadamznimnapodłodze.Nie
wiem,jakdługosiedzę.Wjakiejśchwiliwstajęiotwierampocztę.PróbujępisaćdoRyana.Alenicmiz
tegoniewychodzi.Niewiem,coczuję.Niewiem,czymamcośdopowiedzenia.Siedzę,wpatrującsięw
pustyekran,dopókizkatatonicznegootępienianiewyrywamniesygnałtelefonu.Rachel.Biorętelefoni
przełączamnapocztęgłosową.Niejestemwnastrojudorozmowywtejchwili.
Poparusekundachdzwoniponownie.Todoniejniepodobne.Odbieram.
–Cześć–mówię.
–Rozmawiałaśzmamą?–Jejtonjestzasadniczyijakbyzaaferowany.
–Nie,aco?–Momentalniesięprostuję,apulsmiprzyspiesza.
–Babciajestwszpitalu.MamawłaśniedostałatelefonodwujkaFletchera.
–Cośnietak?
–Obawiamsię,żetak.–GłosRachellekkosięzałamuje.
–Acosięstało?
Rachelmilczy.Kiedywkońcusięodzywa,głosmacichyijakbyzażenowany.
–Komplikacjezpowoduostrejbiałaczkilimfoblastycznej.
–Białaczki?
Rachelmilczy,jakbyniemiałaochotyprzyznać,żeusłyszałamprawidłowo.
–Tak.
–Czylirak?Babciamaraka?
–No.
–Nieżartuj–mówię.Energicznie,niemalzezłością.
NiejestemzłanaRachel.Niejestemzłanababcię,mamęczywujkaFletchera.Niejestemnawetzła
natęcałąostrąbiałaczkę,cokolwieksiępodtymkryje.Jestemzłanasiebiesamą.Jestemzłanato,że
tylerazysięzniejśmiałam.Żetylerazyprzewracałamoczami.
–Nieżartuję–odpowiadaRachel.–Mamazarezerwowaładlanaslotnajutrorano.Możesz?
–Jasne.Zrobiętak,żebymmogła.ACharlie?
–Niewiemynapewno.Natalieniemożelecieć.Więcmożepojadąautem.
– Okej – mówię. Nie wiem, co by jeszcze dodać. Jest tyle pytań, że nie mam pojęcia, które zadać
najpierw.Więczadajęto,któremnienajbardziejprzeraża.–Ileczasujejzostało?
–WujekFletcherpowiedział,żetylkoparędni.
–Parędni?–Myślałam,żetokwestiamiesięcy.Miałamnadzieję,żelat…
–Tak–mówiRachel.–Niewiem,corobić.
–Októrejmamysamolot?–pytam.
–Osiódmejrano.
–Czymamasięznamispotkanalotnisku?
–Mamajużtamjest.Próbujezałatwićsobiejakiślotjeszczedziś.
– Okej – mówię. – Muszę znaleźć kogoś do opieki nad Thumperem. Pozwól, że załatwię parę
telefonów.Jaktylkowszystkobędziezorganizowane,przychodzędociebie.
–Okej.Toterazsprawdzę,jakzCharliem.Niedługozadzwonię.
–Okej.Kochamcię.
–Jaciebieteż.
Przemykamimyśl,żebyzadzwonićdoRyana.ToonpowiniensięzająćThumperem.Alemamwtej
chwili tyle na głowie, że dokładanie do tego jeszcze i tej komplikacji wydaje się niecelowe. Nie
zdołałabympoświęcićRyanowityleuwagi,ilemusięnależy.Nieprzyniosłobytonikomunicdobrego.
DzwonięwięcdoMili.
–Wybacz,żetakpóźno–mówię,kiedyodbiera.
–Cośsięstało?–pytastłumionym,zmęczonymgłosem.
Mówięjejobabci.MówięjejoThumperze.
–Jasne,niemasprawy.Zajmiemysięnim.Chceszgoterazprzywieźć?
–Tak–mówię.–Todozobaczenianiedługo.
Pakuję do torby karmę i smycz Thumpera. Wkładam pantofle do spodni od piżamy. Wsiadamy do
samochodu. Zanim zdążę się zorientować, jesteśmy pod domem Mili. Nawet nie pamiętam, jak
dojechaliśmy.
Mila zaprasza nas do środka. Obie z Christiną są w dresach. Mówimy szeptem, bo dzieci śpią.
RzadkowidujęChristinę,aleporazkolejnyodnotowuję,żemawsobiemnóstwożyczliwościiciepła.
Promienneoczy,pyzatepoliczki.Obejmujemnie.
–Cobysięniedziało,jesteśmyztobą.NietylkoMila,jateż.
Milapatrzynaniązuśmiechem.
–Będęzpowrotemzaparędni–mówię.–Piesjestdobrzewychowany.Jakbybyłyjakieśproblemy,
dzwońcie.
– Nie martw się o nas – odpowiada Mila. – Martw się o siebie. W pracy wszystkim się zajmę.
Powiem,żepotrzebujeszparędniwolnego.
Kiwamgłowąinachylamsię,żebypotrzećnosemonosThumpera.
–Niedługowracam,malutki.
Kiedywychodzę,świadomość,żezostawiłammojegopsa,bolijakuszczypnięcie.Wsiadamdoautai
zaczynam płakać. Łzy płyną mi po twarzy, przesłaniają wzrok. Prawie nic nie widzę. Zjeżdżam na
poboczeipozwalamsobiesięwypłakać.
Płaczę z powodu babci. Płaczę z powodu mamy. Płaczę z powodu Thumpera. Z powodu Rachel,
Charliegoisiebiesamej.Apoprzeztowszystko,gdzieśwtle,płaczęzpowoduRyana.
Wiem,żetoprzetrwam,nawetjeślibędzieciężko.Będęmiałauczucie,żetoniemożliwe,amimoto
przetrwam. Wiem o tym. Ale głos rozbrzmiewający w uszach i ucisk w sercu mówią mi, że byłoby to
łatwiejsze,gdybybyłtuRyan.Poprostubyłobymiodrobinęlżej,gdybymgomiałaprzysobie.Możeto
nieważne, czy potrzebujesz kogoś na co dzień. Może najistotniejsze jest to, że jeśli jest nam ktoś
potrzebny, to jest to właśnie ta osoba. Może to, że kogoś potrzebujemy, nie musi oznaczać, że nie
potrafimysobiebezniegoporadzić.Możewystarczy,żejestnamlżej,kiedymamytegokogośprzysobie.
Wyjmujętelefoniotwierampocztę,anastępniefolder„Kopierobocze”.
3
0maja
DrogiRyanie!
Babcia jest w szpitalu z diagnozą białaczki. Nie zostało jej wiele czasu. Wciąż myślę o tych
wszystkichsytuacjach,kiedynabijaliśmysięzniejzaplecami,bomówiła,żemaraka.Traktowaliśmy
tojakrodzinnymegadowcip.
Iwciążmyślęotym,jakdobrzebybyło,gdybyśbyłprzymnie.Jakmiłobybyłosłyszećtwójgłos.
Powiedziałbyśmi,żewszystkobędziedobrze.Objąłbyśmnie.Otarłbyśmiłzy.Powiedziałbyś,żemnie
rozumiesz.Jakwtedy,kiedystraciliśmydziadka.
Za parę godzin lecę do San Jose. Spędzimy tam razem z nią jej ostatnie dni. Tego typu rzeczy to
powód, dla którego za ciebie wyszłam. Wyszłam za ciebie, bo się o mnie troszczysz. Bo dzięki tobie
sprawyzaczynająwyglądaćwporządku,choćniesąwporządku.Bowemniewierzysz.Wiesz,żedam
sobieradę,nawetjeślimniesięwydaje,żesobienieporadzę.
Wiem, że potrafię sobie z tym poradzić bez ciebie. Nauczyłam się tego przez ostatni rok. Ale po
prostu brakuje mi ciebie w tej chwili. Chciałabym mieć cię przy sobie. Wydobyłeś ze mnie to, co
najlepsze.Ito,cowemnienajlepsze,mogęterazwykorzystać.
Kochamcię.
Pozdrawiamcię
Lauren
O mało nie klikam „wyślij”. Wydaje się to dostatecznie ważne, żeby wysłać naprawdę. Ale nie
wysyłam.Decydujęsiękliknąć„zachowaj”.Włączamsilnikautairuszam.
V.Niktinny,tylkoTy
L
ot był udany. W tym sensie, że nie było turbulencji czy opóźnień. Trwał czterdzieści pięć minut,
więc nie był taki znów męczący. Był jednak okropny w tym sensie, że przez cały czas nie robiłyśmy z
Rachelnicpozapowtarzaniemwkółko:„Naprawdęniemyślałam,żeonamaraka”.
Kiedy docieramy do szpitala, mama siedzi przy łóżku babci. Wujek Fletcher rozmawia z lekarzem.
Mamawidzinasiwychodzinakorytarz,żebynasprzygotować.
–Kiepskoznią,kompletniebrakjejenergii–mówi.Itwarz,igłosmapostoickuspokojne.–Ale
jeślichodziofizycznyból,tolekarzetwierdzą,żeniecierpizabardzo.
–Todobrze–mówię.–Ajakty?
– Strasznie. Ale nie mam zamiaru się tym przejmować. Myślę, że wszyscy powinniśmy się teraz
zmobilizować.Trzymaćtwarz.Wykorzystaćtenczas,żebyjejpowiedzieć,jakwieledlanasznaczy.
Boniezostałonamtegoczasuzbytwiele.
–Możemyzniąporozmawiać?–pytaRachel.
–Jasne.–Mamazagarnianasramieniemikierujedośrodka.
Siadamy z Rachel po przeciwnych stronach łóżka. Babcia wygląda na zmęczoną. Nie tak, jak po
starciewwyścigach,anitak,jakponiewyspaniu.Tak,jakbywasięzmęczonympodługimżyciunatej
ziemi.
–Jaksięczujesz,babciu?–pytaRachel.
Babciauśmiechasiędoniejipoklepujejąporęce.Niemaodpowiedzinatopytanie.
–Kochamycię,babciu–mówię.–Bardzociękochamy.
Tymrazempoklepujeporęcemnieizamykaoczy.
Stoimy wokół niej godzinami, czekając, aż się ocknie, wypatrując chwil, kiedy jest przytomna i się
uśmiecha.Niktniepłacze.Niewiem,jakmytowszyscyrobimy.
Koło trzeciej przyjeżdżają Charlie i Natalie. Natalie wygląda, jakby lada moment miała urodzić.
Charliejestmizernyiwyraźnieprzybity.Patrzynaśpiącąbabcię.
–Źleznią?–pyta.
Mamakiwagłową.
–Źle.
ZabieraCharliegoiNataliedoholu,żebyznimiporozmawiać.Rachelidzieznimi.Zostajętylkoja,
śpiącababciaiwujFletcher.NigdyniemiałamzawieledogadaniazwujkiemFletcheremiteraz,kiedy
sięwydaje,żetylejestdopowiedzenia,nadaljestemjakoniemiała.Onteż.Pochwiliionprzepraszai
wychodzi, mówiąc, że poszuka pielęgniarki. Choć nie mam mu nic do powiedzenia, nie chcę też, żeby
wychodził.Niechcębyćsamawtympokoju.Niechcęstaćztymtwarząwtwarzsama.
Podchodzędoopuszczonegoprzezwujkakrzesłaisiadam.Biorębabcięzarękę.Wiem,żeśpi,mimo
tozaczynamdoniejmówić.Jeszczeniejestemsamawtympokoju.Onawciążtujest.
– Wiesz, napisałam do rubryki „Zapytaj Allie” – mówię. – Napisałam o nas z Ryanem. W wielu
sprawach,októrychmówiłaś,miałaśrację.Naprzykład,żemogłabymuniknąćtegorokurozłąki,gdybym
inaczej oceniała pewne rzeczy. A jednak myślę, że ten rok był potrzebny. Myślę, że było to we mnie i
musiało wyjść na zewnątrz, jeśli ma to jakiś sens. Myślę, że potrzebowałam mieć więcej czasu dla
Rachel.PotrzebowałammócsięskupićnaCharliem.Potrzebowałamzgłębićinnerzeczy.Albowieszco?
Może i tego wszystkiego nie potrzebowałam. Może jest mnóstwo innych sposobów, żeby wyprostować
swoje małżeństwo, a ja po prostu… po prostu użyłam tego sposobu, a nie innego. Tak czy owak,
napisałamotymdoAllie.Spytałam,cojejzdaniempowinnamzrobić.Miałaśracjęcodoniej–mówię,
śmiejąc się do siebie samej. – Ona jest dobra. – Cisza w pokoju jest trochę niesamowita, więc
podejmuję:–Kiedyumierałdziadek,byłznamiRyan.Pamiętam,żejakmnieobejmował,tobyłojakoś
łatwiej.Czyktośtomożezrobićdlaciebie?Czymożetobyćpoprostuktokolwiek?Czypowinnatobyć
właśnieta,anieinnaosoba?
– Właśnie ta, a nie inna – odpowiada babcia. Głos ma szorstki, schrypnięty. Oczy pozostają
zamknięte.Twarzprawiesięnieporusza,gdymówi.
–Babciu?Jaksięczujesz?Możeczegościtrzeba?Zawołaćmamę?
Ignorujemnie.
–Masztegokogoś.Tylkotylepróbujęcipowiedzieć.Nierezygnujzniegotylkodlatego,żecięnudzi.
Alborozrzucaskarpetki.
–Aha–mówię.
Wydajesięzbytsłaba,żebymówić,więcniechcęjejonicpytać.Aprzecieżjesttylechciałabymsię
od niej nauczyć. Jej ekscentryczność, różne rzeczy, które dotąd wydawały się głupie i śmiechu warte,
teraz wydają się znaczące i głębokie. Dlaczego jesteśmy tacy? Dlaczego nie cenimy tego, co mamy?
Dlaczegodopierowobliczuutratyczegośdostrzegamy,jakbardzojesttonampotrzebne?
– Tak naprawdę to nie byłam pewna, czy mam raka – mówi. – Nie chodziłam do lekarza od lat.
Mówiłamtwojejmatceiwujkowi,żechodzę–śmiejesię.–Alenigdynieposzłam.Uważałam,żejeśli
naprawdę mam raka, to nie chcę, żeby próbowali go leczyć. Parę razy wyszłam z domu, a wujkowi
powiedziałam,żeidędomojegoonkologa.Ajanawetniemiałamonkologa…Chodziłamnabrydżado
BettyLewisiFriedmanów.–Śmiejesię,poczymodpływanaminutę.Znowupowraca.–Lekarzemówią,
żetaodmianaszybkosięrozwija.Możliwe,żedopieroterazgodostałam.Mieliścierację,śmiejącsięze
mnieprzezcałytenczas–mówizuśmiechem,dającmipoznać,żewie,oczymprzezcałyczasmówimy.
–Poprostu…byłamgotowanaśmierćimyślę,żetobyłjedynysposób,żebyotympowiedzieć.
–Jakmożeszbyćgotowanaśmierć?
–Bo mój mążnie żyje, Lauren– odpowiada. – Bardzowas wszystkich kocham.Ale nie jestem już
wam potrzebna. Spójrz na was wszystkich. Twoja mama świetnie sobie radzi. Fletcher ma się dobrze.
Waszatrójkaradzisobiewspaniale.
–Ale…
– Nie, nie, radzisz sobie doskonale – mówi i poklepuje moją dłoń. – A ja tęsknię za moją mamą.
Tęsknięzamoimojcem.Tęsknięzastarsząsiostrą.Tęsknięzaprzyjaciółką.Itęsknięzamoimmężem.Za
długojużżyjębezniego.
– Ale przecież żyło ci się całkiem nieźle – mówię. – Codziennie wstawałaś z łóżka. Potrafiłaś żyć
bezniego.
Babcialeciutkokręcigłową.
–To,żepotrafiszbezkogośżyć,nieznaczy,żechcesz.
Te słowa krążą mi w głowie, obijają się o krawędzie umysłu i o siebie nawzajem, wciąż jednak
układająsięnapowrótwtymsamymporządku.
Nieodpowiadam.Patrzęnaniąiściskamjązarękę.Częstomyślałamomojejbabcijakoostaruszce
przy rodzinnym stole. Ale nie zawsze nią była. Była kiedyś dzieckiem. Była nastolatką. Świeżo
poślubionążoną.Matką.Wdową.
–Napewnobyłocitrudnobezdziadka–mówię.–Nigdyotymniemyślałam…przepraszam.Ciężko
takżyć.
–Nie,kochanie.Poprostujestemzmęczonażyciem.
Jest także zmęczona mówieniem. Nie puszczając mojej ręki, znowu zapada w sen. Wspieram
podbródeknajejramieniuipatrzęnanią.WkońcuwracaNatalie,bopotrzebujeusiąść.
– Ciężko stać tak długo – mówi. – Ale i siedzieć długo ciężko. Czy długo leżeć. Czy jeść. Czy nie
jeść.Czyoddychać.
Śmiejęsię.
–Czytonaprawdębyłdobrypomysł?Rodziszza…ile,parędni,zdajesię?
–Terminmamwczwartek–mówi.Zapięćdni.–Aletowogóleniepodlegałokwestii.Musieliśmy
przyjechać.Powinniśmytubyćijuż.Niezręczniebymsięczuła,siedzącwdomu.Atak…Takjestlepiej.
–Możecicośprzynieść?Lodowechipsynaprzykład?
–Alewiesz,żejajeszczenierodzę,prawda?–śmiejesięNatalie.Jateżwybuchamśmiechem.
–Racja!
Stałasiędlamniesiostrąniewtedy,kiedypowiedziała,żechcetubyćzewzględunababcię.Stała
się siostrą, kiedy zadrwiła ze mnie, gdy zaproponowałam jej lodowe chipsy. Wielkie gesty są łatwe.
Żartowaćzkogoś,ktopróbujecipomóc–towłaśniejestrodzina.
PrzyłączasiędonasCharlie.WracawujFletcherztorbąchipsówDoritos.Nawetniewiem,czyw
ogóleszukałpielęgniarki.WchodzimamazRachel.Rachelwyraźniepłakała.Patrzęnaniąiwidzę,że
maczerwoneoczy.Obejmujęją.
Stoimy wokół łóżka. Siedzimy. Czekamy. Nie wiem, co właściwie moglibyśmy zrobić, żeby było
choćtrochęlepiej.Czasemrozmawiamy.Czasemmilczymy.Zadużonasjestwtymniewielkimpokoju,
więc po kolei wychodzimy przejść się po korytarzu, schodzimy do automatów ze słodyczami, idziemy
napićsięwody.Pielęgniarkiwchodząiwychodzą.Zmieniająkroplówki.Przychodzilekarziodpowiada
nanaszepytania.Aletaknaprawdęniemamyzbytwielupytań.Ocotupytać?Pytaniasądobrewtedy,
kiedysięwierzy,żemożnakogośuratować.
Czuję,żewgardlezaczynaminarastaćgula.Corazwiększa,coraztwardsza.Przepraszamiwychodzę
nakorytarz.
Opieram się plecami o ścianę. Osuwam się na podłogę. Wyobrażam sobie, że obok siedzi Ryan.
Wyobrażamsobie,żegładzimniepoplecach,takjaktobyło,kiedyumarłdziadek.Wyobrażamsobie,że
mówi:„Idzietam,gdziebędziejejlepiej.Wszystkobędziedobrze”.Wyobrażamsobie,żedziadekmógł
tak samo pocieszać babcię, kiedy straciła własną matkę czy babcię. Wyobrażam sobie, że na moim
miejscusiedzibabcia,adziadek,naklęczkachobokniej,mówijejtowszystko,cochciałabymusłyszeć
ja.Obejmujejątak,jakmożecięobejmowaćtylkota,anieinnaosoba.Kiedybędęwjejwieku,kiedy
będęleżećnaszpitalnymłóżku,gotowa,byumrzeć,okimbędęmyślała?
ORyanie.NiezmiennieoRyanie.To,żepotrafiębezniegożyć,nieoznacza,żetegochcę.
Niechcę.Niechcężyćbezniego.
Chcę słyszeć jego głos. Czasem szorstki, czasem łagodny, niemal melancholijny. Chcę widzieć jego
twarz z resztkami zarostu, bo nigdy nie potrafi się ogolić na gładko. Chcę znowu poczuć jego zapach.
Chcę trzymać w dłoniach jego szorstkie ręce. Chcę poczuć, jak moje dłonie nikną w jego dużych,
drobnieją,jakrobięsięprzynimmaleńka.
Potrzebujęmojegomęża.
Zadzwoniędoniego.Mniejszaopakt,któryśmyzawarli.Mniejszaoniesprzyjającąsytuację.Chcępo
prostuusłyszećjegogłos.Upewnićsię,żewszystkoznimdobrze.Wstajęiwyjmujęzkieszenitelefon.
Niemamzasięgu.Obchodzępiętro,wnadzieiżezłapięchoćkreseczkę.Nicztego.
–Przepraszam,siostro–pytamprzechodzącąpielęgniarkę–gdzietumogęzłapaćzasięg?
–Musipaniwyjśćnazewnątrz.Przedwejściemwszystkopowinnobyćwporządku.
–Dziękuję–mówięiruszamdowind.
Wciskamguzik.Zapalasię,alewindanienadjeżdża.TakdługojestembezkontaktuzRyanem,ateraz
nagle muszę z nim porozmawiać już, teraz, w tej chwili. Nie potrafię zapanować nad tym pragnieniem.
Muszęgospytać,kiedywraca.Muszęmupowiedzieć,żegokocham.Musiotymwiedziećjuż,teraz,w
tejchwili.
Wkońcusłychać„dzyń!”windy.Wchodzę.Wciskamparter.Windaszybkozjeżdżawdół.Takszybko,
żeżołądeknienadążazastopami.Czujęulgę,kiedystajemy.Drzwisięrozsuwają.Wychodzędoholui
przez szklane drzwi na zewnątrz. Jest gorący letni dzień. W szpitalu wydaje się tak mroczno, że
zapomniałam,żenazewnątrzświecijasnesłońce.Patrzęnatelefon.Pełnyzasięg.
Przedszpitalemjestgłośno.Zszumempodjeżdżająiwyjeżdżająkaretki.Uświadamiamsobie,żenie
jestemjedynąosobą,którawtejchwilikogośtraci.Natalieteżniejestjedynąkobietą,któraladamoment
spodziewa się dziecka. Charlie nie jest jedynym mężczyzną, który wkrótce zostanie ojcem. Moja matka
nie jest jedynym człowiekiem, który traci ostatniego z rodziców. Jesteśmy rodziną, której przytrafia się
wszystkoto,coprzytrafiasięinnymludziom.Tenszpitalnieistniejedlanas.Niejestemjedynąkobietą,
którazamierzazadzwonićdomężaipoprosić,żebywracałdodomu.Niewiemdlaczego,aledobrzejest
zdaćsobieztegosprawę.Niejestemsama.Sąnasmiliony.
Do krawężnika podjeżdża taksówka. Wysiada z niej jakiś mężczyzna z plecakiem. Zatrzaskuje
drzwiczkiizwracasiętwarządomnie.
ToRyan.
Ryan.
MójRyan.
Wyglądadokładnietak,jakdziesięćmiesięcytemu,kiedyśmysięrozstali.Tejsamejdługościwłosy.
Tasamasylwetka.Jakietoznajome.Wszystkownimjestznajome.Chód.Sposób,wjakizarzucaplecak
naramię.
Stojębezruchuigapięsięnaniego.Jestemjakskamieniała.Niewiem,kiedysiętostało,aletelefon
wypadłmizręki.
Rusza w stronę rozsuwanych drzwi i nagle staje jak wryty, a oczy robią mu się okrągłe. Dostrzega
mnie.Znamgotakdobrze,żewiem,comyśli.Wiem,cozachwilęzrobi.
Rzucasiękumnie,chwytaiunosiwgórę.
–Kochamcię–mówiizaczynapłakać.–Kochamcię,Lauren.Takstrasznieciękocham.Tęskniłem
zatobą.Boże,jakjazatobątęskniłem.
Moja twarz się nie zmienia. Nadal jestem zdumiona. Moje ramiona go obejmują. Moje nogi go
obejmują. Stawia mnie na ziemi i całuje. Kiedy jego usta dotykają moich, moje serce rozbłyskuje
płomieniem.Całkiemjakbyktośprzystawiłdoniegopłonącązapałkę.
Skądwiedział,żegopotrzebuję?Jakmnieznalazł?
Ocieramiłzy.Łzy,októrychnawetniewiedziałam,żemamjenatwarzy.Jestwtymtakdelikatny,tak
kochający,żeniewiem,jakpotrafiłamprzeztewszystkiemiesiącesamaocieraćłzy.Teraz,kiedytujest,
wjednejchwilizapominam,jakżyćbezniego.
–Skądwiedziałeś?–pytam.–Skądwiedziałeś?
Patrzymiwoczy,przygotowującmnie.
–Tylkosięniewściekaj.–Tonjestżartobliwy,alewiadomość,którąniesie,jestpoważna.
– Dobrze – mówię. – Nie będę. – Mówię serio. Cokolwiek sprawiło, że tu jest, jest
błogosławieństwem.Cokolwieksprawiło,żetujest,byłowłaściwe.
–Czytałemroboczewersjetwoichmejli.
Padamnaziemię.
Wybuchamtakimśmiechem,żetracęnadsobąkontrolę.Śmiejęsiętakdługo,żebolimniebrzuchi
plecy.Aponieważsięśmieję,zaczynasięśmiaćiRyan.Siedzimynachodnikuipękamyześmiechu.Jego
śmiechsprawia,żemójwydajesięśmieszniejszy.Iterazśmiejęsiępoprostudlatego,żesięśmieję.Nie
mogęprzestać.Iniechcęprzestać.Iwtedyspostrzegammójtelefon,rozwalony,tamgdziegoupuściłam.I
towydajesięstraszniekomiczne.Totakcudownie,fantastycznie,niesamowiciekomiczne!Kiedytożycie
stałosiętakie,kurczę,zabawne?
–Dlaczegomysięśmiejemy?–pytaRyan,ztrudemłapiącdech.
Awięcwtakisposóbtowyznam.Wtakisposóbmupowiem,cozrobiłam.
–Bojateżczytałamtwoje.
Porywagokolejnyszaleńczyatakśmiechu.Śmiejesiędomnieizemną,idlamnie.Obokprzechodzą
ludzie i na nas patrzą, a mnie pierwszy raz w życiu naprawdę nie obchodzi, co sobie pomyślą. Zbyt
odurzającajesttochwila.Jestemtakbezresztywjejmocy,żenicniejestwstaniesprowadzićmniena
ziemię,dopókiniebędęgotowa.
Kiedy w końcu przychodzimy do siebie, mamy mokre oczy i kręci nam się w głowach. Zaczynam
głębokooddychać,takjaktozawszerobimypoatakuśmiechu.Oddychampowoliimiarowo,starającsię
odzyskaćnadsobąkontrolę,podobniejakpilotprzedlądowaniem,szykującysiędospotkaniazestałym
lądem.Tyleżezamiastpoczućgruntpodnogami,wostatniejchwiliznowuodlatuję.Głębokieoddechy
zmieniają się w falę łez. Śmiech i płacz są z natury tak ze sobą powiązane, utkane z tego samego
materiału, że czasem trudno odróżnić jedno od drugiego. Płacz ze szczęścia, śmiech z rozpaczy –
przejścieodjednegododrugiegojestprostsze,niżmyślimy.
Płacz zamienia się w ciężki szloch. Ryan obejmuje mnie ramieniem. Trzyma mnie mocno, tu, na
chodnikuigładzipoplecach.
–Jużdobrze.Jużdobrze–uspokajamnie,kiedyzaczynamzawodzić.
Bierzemniezarękę.Mójwzrokpadanajegodłoń.Napalcumaobrączkę.
P
owoliwstajemyzchodnika.Ryanbierzeplecak.Podnosiczęścimojegotelefonuiskładawcałość.
–Możliwe,żebędziemymusielikupićcinowytelefon–mówi.–Tenchybanieźleoberwał.
Bierzemniezarękęiwchodzimydoszpitala.Dołączamydogrupyludziczekającychprzywindach.
Kiedy winda w końcu nadjeżdża, wpychamy się wszyscy do środka, ściśnięci jak sardynki w puszce.
Ryanniewypuszczamojejręki.Ściskająmocno,trzymazcałejsiły.Obojgunampocąsiędłonie.Mimo
toniepuszcza.
Kiedy docieramy na ósme piętro i wychodzimy, przed windą, najwyraźniej czekając na zjazd, stoi
Rachel.
–Gdzieśtybyła?–pyta.–Szukamcięwszędzie.Dzwoniłamdociebieczteryrazy.
Jużmamodpowiedzieć,alewyręczamnieRyan.
–Telefonjejsięrozleciał–tłumaczyipokazujeRachelczęści.
Rachel wpatruje się w niego jak zahipnotyzowana. Próbuje poskładać wszystko do kupy i
zorientować się, dlaczego to, że go przed sobą widzi, wydaje się w pełni sensowne, a zarazem
kompletniebezsensu.
–Yyy…–mówi.–Cześć,Ryan.
Podchodziijąobejmuje.
–Cześć,Rach.Tęskniłemzatobą.Przyjechałem,jaktylkosiędowiedziałem.
Jestdomnieodwróconyplecami,atwarzRachelmamnaliniiwzroku.
–Czytojestokej?–wymawiasamymitylkoustami,wskazującnaplecyRyana.
Unoszękciuk.Itylkotylejejpotrzeba.Potrzebajejpoprostuuniesionegokciuka.Jeślijajestemw
nastroju„kciukwgórę”,toonateż.
–Cieszęsię,żecięwidzę!–mówi.Przełączasięnaradośćjakzaprzesunięciemdźwigni,alejestto
autentyczne.Jestodpoczątkudokońcaautentyczna.
–Jateż–odpowiadaRyan.–Jateż.
–Wszystkimnamciętubrakowało–Rachelposiostrzanemutrącagopięściąwramię.
– Nie znasz nawet połowy tego wszystkiego. Co mogę zrobić, teraz, kiedy już tu jestem? W czym
mogępomóc?
–Nowięc–zaczynaRachel,patrzącteraznamnie–mieliśmytulekkączkawkę.
–Czkawkę?–pytam.
–NataliezjechałazCharliemnadół,naprenatalny.
–Ożeż.
–Kiedymatermin?–pytaRyan.–Tozawcześnie,prawda?
–Wczwartek–mówię.
–Właśnie.NowięcNataliesięwydaje,żemacoś,cosięnazywaskurczeBraxtonaHicksa.
–AcotosąskurczeBraxtonaHicksa?–dziwimysięjednogłośniejaiRyan.Topamięćmięśniowa,
funkcjonowanie jako jedna całość, które przychodziło nam z taką łatwością. Bycie dwiema połówkami
jednejcałościdotegostopniastałosięnasządrugąnaturą,żepotylumiesiącachnierozmawianiazesobą
terazmówimyjakjedno.
–Niewiem.Mamamówi,żetocoś,cowygląda,jakbyzaczynałsięporód,chociażprawdopodobnie
niejesttoporód.
–Prawdopodobnieniejest?–pytam.
–Nie.Toznaczytak,prawdopodobniejeszczenierodzi.Alelepiejsiętymzająć.Podobnoteskurcze
odczuwasięjakprawdziwe.
–Czylitoboli?–pytaRyan.
Rachelkiwagłową,usiłującpowstrzymaćśmiech.
–Cojest?–pytam.
–Towogóleniejestśmieszne–mówiRachel.–Wogóle.
–Ale?
– Ale jak ten skurcz pojawił się po raz pierwszy, Natalie złapała się za brzuch i powiedziała: „Ja
pierdolę,oJezu”.Nawetmamasięśmiała.
ObiezRachelwybuchamyśmiechem.Windywielokrotniepodjeżdżająizjeżdżają,amystoimy.
–Alewyjesteścieokropne–mówiRyan.
Otwieramusta,żebypowiedziećcośnaswojąobronę,aleRachelmnieuprzedza.
–Nie,tojestśmieszne,boNatalietonajlepiejwychowanaosoba,jakąkiedykolwiekpoznałam.Jak
topowiedziała,tomamataksięśmiała,żejejbańkiposzłynosem.
ZnowuwybuchamśmiechemiRyanteż.ZaplecamiRachelpojawiasięmatka.
–Rachel!–napominasrogo.
Rachelpatrzynamnieiprzewracaoczami.
–Mamamniesłyszała,tak?
Kiwamgłową.
–Przepraszam,mamo–mówi,odwracającsiękuniej.
–Mniejszaoto.–Twarzmamypoważnieje.–Tylkomamytulekkączkawkę.
–Tak,Rachelnampowiedziała–mówię.WzrokmamyzatrzymujesięnaRyanie,apotemnanaszych
rękach,wciążpołączonychprzezcałytenczas.
– Boże święty, to po prostu za wiele. – Mama siada na jednym z krzeseł, ustawionych wzdłuż
korytarza,ibierzegłowęwdłonie.–ToniejestBraxtonHicks–mówi.–Natalierodzi.
–Mamo,żartujesz–niedowierzaRachel.
– Nie, Rachel, wcale nie żartuję. I nie zapominaj, że to jest akurat dobra rzecz. Chcemy, żeby to
dzieckosięurodziło.
–Jasne,wiem.Chodzimioto,żetowszystkodziejesięnaraz.
–Mogęwczymśpomóc?–pytaRyan.
Mamapatrzynaniegoiwstaje.Obejmujegomocnoiściskatak,jakuściskaćmożetylkomatka.To
niejestuściskwzajemny,jakwprzypadkuRacheliRyana.Mamaobejmuje,Ryanjestobejmowany.
–Straszniesięcieszę,żecięwidzę,kochany–mówi.–Straszniesięcieszę.
Ryan patrzy na nią i mam wrażenie, że za moment pęknie. Może nawet się rozpłacze. Ale zmienia
kurs.
–Tęskniłemzatobą,Leslie.
–Och,kochany,wszyscyśmytuzatobątęsknili.
–JakbabciaLois?–pytaRyan.–Mogęsięzniązobaczyć?
–Wtejchwiliśpi–mówimama.–Wyglądanato,żepowinniśmysiępodzielić.Częśćznaspowinna
byćprzyNatalieiCharliem,apozostali–przybabci.
Niemożliwy wybór, no nie? Chcesz towarzyszyć ostatnim chwilom jakiegoś życia? Czy pierwszym
chwilominnego?Chceszuhonorowaćprzeszłośćczypowitaćprzyszłość?
–Niepotrafiętegozrobić–ciągniemama.–Nieumiemwybrać.Wnukczymatka?
– Nie musisz wybierać – mówię. – Jest nas tu oprócz ciebie czwórka, ja, Ryan, Rachel i Fletcher.
Wszystkoogarniemy,atymożeszbyćraztu,raztam.
–Rozumiem,żejamamutknąćzwujemFletcherem,tak?–pytaRachel.
Patrzęnanią.Przepraszającoibłagalnie.
– Okej. Każdy przeżywa tu jakieś przełomowe wydarzenie, tylko ja nie. No więc dobrze, zostanę
razemzwujkiemprzybabci.
–Dzięki–mówię.
–Jakdzieckosięurodzi,dajciemiznać,dobrze?Ryan…przyjdzieszmniezmienićalbocoś?
–Absolutnie–obiecuje.
–Pójdęztobą–mówimamadoRachel.–Informujcienasnabieżąco–zwracasiędomnieiRyana.
–Jasne–odpowiadam.–Maszjakwbanku.
–Jaksięobudzi–dorzucaRyan–powiedzjej,żetujestem,dobrze?
–Żartujeszsobie?–zżymasięmama.–Wątpię,czybyśmypotrafiliutrzymaćtowtajemnicy,nawet
gdybyśmysięstarali!
Ryansięuśmiecha.Wciskamguzikwindy,najpierwtenwdół,potemtenwgórę.Niewiem,wjakim
kierunkujedziemy.
–Mamo?–wołam.
Odwracasię.
–Którepiętro?–pytam.
–Piąte.
Dzyń! – odzywa się winda jadąca w dół. To nasza. Wsiadamy. Zostaliśmy wybrani, żeby powitać
przyszłość.
O
kazujesię,żepowitanieprzyszłościtonietosamo,copowitanieNowegoRoku,kiedyodliczasz
od dziesięciu do zera, do chwili gdy opadnie kula na Times Square. Powitanie przyszłości to głównie
czekanie. Siedzenie na niewygodnych krzesłach, chodzenie do automatu z napojami i z powrotem.
RegularnekontaktowaniesięzCharliem,żebysprawdzić,coijak,alebezpozostawaniawsali.
–Marozwarcienatrzycentymetry–mówiCharlie,kiedyznajdujemyichpokój.Zwracasiędonas,
alepatrzynaNatalie,iewidentniemyśli,żetoniemy,tylkomama.
–Wszystkodobrze,Natalie?–pytam.
Wyglądaokropnie.Toznaczy,wyglądaładnie,boładnaosobajestładnanawetwtedy,kiedywygląda
okropnie,alewszelkieoznakiokropnegowyglądusąobecne.Rozczochranewłosy,czerwonaispocona
twarz.Najwyraźniejpłakała.Amimotowidać,żejestszczęśliwa.
–Tak…Wszystkodobrze,tylkopoprostuniepytajmniewczasieskurczu.
Podnosiwzrokiwidziobokmnieobcegomężczyznę.Chybapowinnambyłapomyśleć,żeNatalienie
znaRyanaiżeleżynałóżkuzestrzemionami,ubranawszpitalnąkoszulę.
– Yyy… – mówi, patrząc na niego. Charlie idzie za jej wzrokiem i się odwraca. Twarz mu się
rozjaśnia,jakbymuktośwśrodkuzapaliłżarówkę.
–Ryan!
PuszczarękęNatalieizgniataRyanawbraterskimuścisku.Poklepująsięgęstopoplecach.
–Cześć,Charlie!
Kiedyprzestająsięobejmować,CharliestajeobokRyana,atenpozostawiarękęnajegoramieniuo
sekundę dłużej, niż zrobiłby to przyjaciel. Są sobie bliżsi niż przyjaciele. Charlie otwiera usta, żeby
przedstawić Ryana Natalie, gdy wtem Natalie się zwija i zaczyna spazmatycznie chwytać powietrze.
Charlieprzypadadoniej.Reagujenatychmiast,najwyraźniejinstynktownie.Totensamchłopak,którego
mamamusiałabłagać,żebyjejpomógłwzmywaniu…AzaledwieNatalieczujeból,momentalnierzuca
siękuniej.Wspierają.Pomaga.Jestprzyniej.
–Mogęjakośpomóc?–pytam.Wahamsię,czyproponowaćjeszczerazlodowechipsy,aleprzecież
powiedziała,żesąodpowiedniewczasieporodu.–Lodowechipsy?
Nataliemimobóluśmiejesiędłuższąchwilę.Tochybanajlepszyśmiech,jakiwżyciuwywołałam.
–Aha–mówiCharlie,któremuścisnęłapotakującorękę.–Lodowechipsy.
Wychodzimy z Ryanem, żeby ich poszukać. Pielęgniarka mówi nam, że na końcu długiego korytarza
jestautomatzlodami.Idziemy.
–Nowięcprzeczytałemotymfacecie,Davidzie–mówiRyan.–Czyon…czyonjeszczedlaciebie
cośznaczy?
–Nie–kręcęgłową.–Nicanic.
– Mam ochotę go zabić – mówi Ryan z uśmiechem. Uśmiech jest niebezpieczny. – Wiesz o tym,
prawda?Jużdawnochciałemgozabić.Czasemnawetmisiętośni.Zauważ,żenienazywamtychsnów
koszmarnymi.
Naszepodeszwyskrzypiąnaszpitalnejposadzce.
–JateżniemamzawielesympatiidoEmily–mówię.
Po raz pierwszy od miesięcy pozwalam sobie, by poczuć gniew, który mnie ogarnął, kiedy się
dowiedziałam, że spotyka się z innymi kobietami. Mogę poczuć go znowu, to, jak wypływa na
powierzchnięniczymboja.Jakpowraca,choćbymzcałejsiłyspychałagowgłąb.
– Emily nie jest warta, żeby ci wiązać sznurowadła – mówi Ryan, gdy w końcu docieramy do
automatu.
Podstawiamkubekpodotwórwmaszynie.Mogłabympowiedziećwięcej.Mogłabympytaćowięcej.
Ale decyduję się na tym poprzestać. Maszyna warczy, ale nic nie wypluwa. Ryan wali ją w bok. Do
kubkasypiąsięchipsy.
WracamydoCharliegoiNatalie.PodajęCharliemukubekzchipsami.Dziękujenam,achoćNatalie
sprawiawrażenie, jakby jąw tej chwilinie bolało, wydaje misię, że lepiejbędzie, jeśli wyjdziemy z
Ryanemdopoczekalni.
–Powiesz,jakbędziecieczegośpotrzebować,prawda?–mówię.
Charliekiwagłową.RyanwymierzaCharliemukułakawbok.
–Powodzenia.
Poczekalnia jest niemal pusta, nie licząc jednego czy dwojga przyszłych dziadków. Siadamy pod
ścianą. Czasem rozmawiamy o różnych rzeczach. Czasem nic nie mówimy. Czasem milczymy przez
dłuższyczas,poczymrozmowaożywananowo,gdynaprzykładjednoznasmówi:
–Niemogęuwierzyć,żenielubiszperskiejkuchni.
Albo:
–Niemogęuwierzyć,żekupiłaśmitęmaszynkę,żebymsobieprzycinałwłosyłonowe.Najbardziej
zawstydzająca rzecz, jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek czytać. Przeczytałem i dosłownie natychmiast
poszedłem do łazienki i je przyciąłem. – Ryan się uśmiecha i udaje, że wstrząsa nim dreszcz. –
Upokarzające.
–Przepraszam–mówię.–Naprawdęniemyślałam,żektokolwiekbędzietoczytał.
– Nie, to przecież dobrze, prawda? Lekkie ukąszenie wstydu, ale teraz przynajmniej wiem. I odtąd
mojedolnerejonybędąjakłza.
Patrzę na podłogę. Szpitalna wykładzina ma wzór w diamenty. Diament za diamentem, diament za
diamentem. Przymrużam lekko oczy i uświadamiam sobie, że kiedy wzrok traci ostrość, można w tym
widziećtakżeserięX.AlboW.
– Chyba się czegoś nauczyłam – podejmuję. – Jeśli chodzi o to, jak to wszystko naprawić. Teraz
wiem,żepowinnampracowaćnadtym,żebycimówić,czegochcę.
– Taak – odpowiada. – To też i mój wielki problem. Po prostu przez cały czas usiłowałem się
dostosować do moich wyobrażeń o tym, czego chcesz, i po jakimś czasie zaczęło mnie to cholernie
wkurzać.
– Aha – kiwam głową. – A ja po prostu uznałam, że bycie dobrą partnerką dla ciebie oznacza
uległość.
–Tak!–potwierdzagorliwie.
–Idlategonigdynieprosiłamoto,cobyłodlamnieważne.
–Uważałaś,żesampowinienemotymwiedzieć.
–No.Ajakniewiedziałeśalbosięniedomyśliłeś,tomyślałam,żeciniezależy.Żeniejestemdla
ciebieważna.Żedbaszosiebie,anieomnie.
– Wiem, o czym mówisz! Wyobraź sobie tylko, że po prostu bym ci powiedział, że nie cierpię
egzotycznegożarcia…
–Właśnie!Amnienawettakznówstrasznieniezależynatejchińszczyźnieczykuchnigreckiej,czy
wietnamskiej.Naprawdę.Jedyne,naczymmizawszezależało,tożebyzjeśćobiadztobą.
– Czyli to jedna z rzeczy, które musimy odtąd robić lepiej, Lauren. Musimy. Musimy być wobec
siebieszczerzy.
–Tak–mówię.
–Nie.–Ryanzwracasiękumnie,chwytamniezarękęipatrzyprostowoczy.–Brutalnieszczerzy.
Możeszmnieranić.Możeszranićmojeuczucia.Możeszmniewprawiaćwzażenowanie.Wszystkojest
okej,dopókirobisztozmiłości.Choćbyśniewiemcopowiedziałaczyzrobiłazmiłości,niezranimnie
to tak, jak kiedy widzę w twoich oczach, że nie możesz mnie znieść. Wolę, żebyś mi tysiąc razy
powiedziała,żebymsobieprzyciąłwłosyłonowe,niżżebyśpatrzyłanamnietakjakkiedyś.
Chcę tarzać się z nim po podłodze. Chcę wąchać jego włosy. Chcę całować go w kark. Chcę
wymknąćsięznimdodyżurkilekarza,takjaktopokazująwoperachmydlanych,ikochaćsięznimna
piętrowymłóżku.Chcęmupokazać,jakzanimtęskniłam.Pokazać,czegosięnauczyłam.Chcęprzestać
dostrzegać,gdziekończęsięja,azaczynaon.
I tak będzie. Wiem o tym. Ale muszę też pamiętać, że to dopiero początek. To czas, w którym
pracujemynadnaprawątego,copopsuliśmy.
–Kochamcię–mówiędrżącymgłosem.Mięśniemisięrozluźniają.Oczywypełniająsięłzami.
–Jateżciękocham–mówiigłoswięźniemuwgardle.Topłaczkontrolowany.Oczymapełnełez,
alezaledwiejednaczydwiespływająnapoliczki.
Całujemnie.
Iwtejżechwilidocieradomnieprawdziwawartośćtychminionychdziesięciumiesięcy.
Jasne, nauczyłam się różnych rzeczy o sobie. Nauczyłam się, czego potrzebuję w łóżku. Nauczyłam
sięprosićoto,czegopotrzebuję.Nauczyłamsię,żemiłośćiromanstoniekoniecznietosamo.Nauczyłam
się,żeniekażdychcetegosamego.Nauczyłamsię,żeto,czegopotrzebujesz,ito,czegopragniesz,sąw
miłościtaksamoważne.Wielesięnauczyłam.AlemogłamsięnauczyćtegowszystkiegozRyanemprzy
boku.Mogłamposzukiwaćtejwiedzywrazznim,aniezdalaodniego.Nie,prawdziwawartośćtego
roku nie polega na tym, że nauczyłam się, w jaki sposób można naprawić moje małżeństwo. Wartością
tegorokujestto,żewkońcuzapragnęłamnaprawićmojemałżeństwo.
Mamenergię,bytozrobić.Mampasję,bytozrobić.Mamnapęd.Imamwiarę.
Chcę,żebymojemałżeństwotrwało.Chcętegotakstrasznie,żeczujętowkościach.Wiem,żejeśli
poniosę porażkę, słońce wzejdzie nazajutrz i tak. Wiem, że jeśli się nam nie uda, potrafię żyć w
pojedynkę.Alechcętego.Takstrasznietegochcę.
–Czylinadaljesteśmymałżeństwem?–pytaRyan.Pytaniemawsobietęsamąwagęibezbronność,
jakwtedy,przedlaty,gdyprosiłmnie,żebymzostałajegożoną.
Uśmiechamsię.
–Tak–mówię.–Tak!
Chwytamniewobjęciaicałuje.Niewypuszczazuścisku.
–Powiedziała:tak!–wołanacałąpoczekalnię.
Nieliczniobecnipatrząnanasiuśmiechająsięuprzejmie.
– Tak mi teraz dobrze. Po raz pierwszy od lat wiem, że żyję. Czuję się tak, jakbym był w stanie
podbićcałyświat.
Całujęgo.Ijeszczeraz.Jesttakimiły.Itakiprzystojny.Itakimądry.Zabawny.Uroczy.Niewiem,jak
tomożliwe,żeprzestałamtowszystkowidzieć.
– Nigdy nie przestałem w nas wierzyć – mówi. – To znaczy, gdzieś z tyłu głowy zawsze miałem
nadzieję. Znasz tę grę, kiedy jesteś w samochodzie i na widok auta z jednym światłem wypowiadasz
życzenie…
–…idotykaszdachu,imówisz„piddidle”–kończę.
Kiwagłową.
–Zawszemiałemtylkojednożyczenie.Zakażdymrazem.
–Ja?
–My.
–Przezcałytenrok?
–Zakażdymrazem.
Potrzebujemy się nawzajem. Cokolwiek to znaczy. Uzupełniamy się nawzajem. Mamy wielki
potencjał wzajemnego wspomagania. To ja byłam tą, która zdobyła się na uczciwość w sprawie tego,
jacydlasiebienawzajemjesteśmy.Tojabyłamtą,któramiaładośćodwagi,żebyprzełamaćtowszystko
napół,wnadzieiżeudasięzłożyćnapowrótwcałość.Alekiedystraciłamwiarę,toonbyłtym,który
miałjejdośćdlanasobojga.
PorazpierwszyodparugodzinRyanwysuwadłońzmojej.Odchylasięnaoparciekrzesłaiotacza
ramieniemmojeplecy.Przyciągadosiebie.Podłokietnikisprawiają,żepozycjajesttroszkęniewygodna,
amimotojakżekojąca.Składamgłowęwzagłębieniujegopachy.Wzdycham.Pachnie.PachnieRyanem.
Wońjestprzyjemna,boznajoma,azarazemprzykra,boodstręczająca.
–Uch–stękam,niezmieniającpozycji.–Powinieneśużywaćdezodorantu.Zapomniałeś,żetrzebato
robićnabieżąco?
–Wąchaj,wąchaj,malutka–mruczygłosemmacho.–Takpachnieprawdziwymężczyzna.
–PrawdziwymężczyznapachnieOldSpice’em–replikuję.–Zainwestujmywto.
Iwłaśniewtedybabciaumiera.Toznaczy,niemogębyćtegopewna.Przezkolejnedziesięćminutnic
o tym nie wiem. Ale kiedy wiadomość dociera, mówią, że umarła dziesięć minut temu. Więc jestem
niemal pewna, że zdarzyło się to w chwili, gdy siedziałam, wąchając pachę Ryana, i mówiłam mu, że
powinienużywaćdezodorantu.
To się powinno było wydarzyć po przyjściu dziecka na świat. Albo kiedy byłabym przy niej. Albo
kiedytrzymałabymniezarękęimówiłami,ocowżyciuchodzi.Niepowinnosiębyłowydarzyć,kiedy
dowcipkowałamsobiezRyanemnatematOldSpice’a.
Niektórzy lubią to, że życie jest takie nieprzewidywalne i popieprzone. Ja tego nienawidzę.
Nienawidzę, że nie ma elementarnej przyzwoitości, żeby się troszkę wstrzymać z nadejściem ważnego,
pełnegogłębimomentu,kiedycośważnegocizabiera.Nieobchodzigo,żeczłowiekchciałbymiećchoć
jednojedynezdjęciebabcizprawnukiemwramionach.Poprostunicgonieobchodzi.
Kiedywchodzędopokoju,wktórymleżałababcia,mamapłacze.Fletcherjąprzytula.Rachelsiedzi
samanakrześle,zgłowąwramionach.Mamapoprosiłapielęgniarki,żebyzabranociałobabci,ikiedy
docieram, już go nie ma. Maleńkie szczęście w nieszczęściu. Nie zniosłabym tego widoku. A tak po
prostuniemamgowsobie.
Ale puste łóżko jest i tak wystarczająco trudne. Jak to możliwe, że z miejsca tak ci kogoś brakuje?
Głowęmampełnąrzeczy,którychjejniepowiedziałam.Nieważne,ilezdążyłam.Itakzostałomnóstwo
dopowiedzenia.Chciałabymjejpowiedzieć,żejąkocham.Żezawszebędęjąpamiętać.Żecieszęsię,że
idzietam,dokądchce.Żewierzę,żeodnajdziedziadka.
Mamamówimi,żepowiedziałababcioRyanie.
–Mówiłamjej,żeprzyjechał,żejestztobąiżesięociebietroszczy.Jeślimambyćszczera,tonie
wiem,czymniesłyszała.Alemyślę,żetak.
Rozmawiamy o planach i wypłakujemy się sobie nawzajem w ramionach. W jakiejś chwili, gdy
wylaliśmyjużwielełez,mamamówi,żebyśmysięwzięliwgarść.
–Głowydogóry,moidrodzy!Czujduch!TowielkidzieńdlaCharliego,jasne?Iwielkidzieńdlanas
wszystkich.Babcianiechciałaby,żebytobyłdzieńsmutku.Dzieckosięrodzi!
KiwamyzRachelgłowami,osuszającłzychusteczką.Ryantrzymarękęnaramieniukażdejznas.
–Fletch,zostaniesztu,żebydopilnowaćszczegółów,dobrze?
Fletcherkiwagłową.Niepłakałprzynasimamwyraźnewrażenie,żeczeka,ażzostaniesam,żeby
mógłzapłakać.
–Ajakbędzieszgotów,zjedźnapiątepiętroinasposzukaj.
Mamaklaszczewdłonieniczymtrenerpiłkarski,takjakbytobyłymistrzostwastanuigroziłbynam
kolejnygol.
–Damyradę!Będziemymielimnóstwoczasu,żebymyślećobabci,alewtejchwilipowinniśmybyć
przy Charliem. Powinniśmy wyprzeć to z głowy i pomyśleć o ślicznym maleństwie, które niedługo
powitamy.
Rachelijaznowukiwamygłowami.
–Takjest,trenerze!–Ryanprzybijamamiepiątkę.
Przezchwilępatrzynaniegozdumiona,wreszciewybuchaśmiechem.
–HurrradlaCharliego!–woła.
–Hurrra!–odpowiadacałanaszatrójka,awostatniejchwilidołączadonasFletcher.
–Niedługozajrzędociebie–mówimamadoFletchera,poczymzostawiamygoiidziemydowindy.
Windanadjeżdża,wchodzimy,Rachelwciskaguzikpiątegopiętra,zaczynamyszybkospadać,ajaprzez
całytenczasniepotrafięmyślećoniczyminnym,tylkożemamastraciładziśmatkę,amimotoniepłacze.
Walczy,żebybyłtodlajejsynadzieńradości,anieżałoby.Otodoczegojesteśmyzdolniwimięmiłości.
J
onathanLouisSpencerprzychodzinaświatdrugiegoczerwcaczteryminutypopierwszej.Ważytrzy
kilogramyosiemsetgramów.Mabujnąciemnączuprynęilekkozmiętątwarzyczkę.Wpewnymsensiejest
podobnydoNatalie.Gdybyktośjejzmiąłtwarz.
Około dziewiątej rano wszyscy już mieliśmy go na rękach. Pielęgniarka zabrała go i przyniosła z
powrotem,aterazJonathanspoczywawramionachmojejmatki.Nataliedrzemiewszpitalnymłóżku.
Charliepatrzynamnie,dumnyojciecwkażdymcalu.
–Znamgodopieroodośmiugodzin–mówi.Siadanakrześleiwpatrujesięwswojegomaleńkiego
synka.–Znamgodopieroodośmiugodzin,anigdywżyciubymgoniezostawił.
Chwytamgozarękę.
–Towogóleniemasensu–ciągnie,kręcącgłową.–Żenasztatomógłodejść.Towogóleniema
sensu,Lauren.
–Wiem.
Charliepatrzynamnie.
–Nie,niewiesz.
Jego ton nie jest oskarżycielski. Ani uszczypliwy. Po prostu mi mówi, że jest na tym świecie
doświadczenie, które on rozumie w sposób bardziej intymny niż ja. Daje mi do zrozumienia, że choć
wydaje mi się, że to rozumiem, to jest świat miłości, świat głębokiego, bezwarunkowego oddania, o
którymniewiemnic.
–Maszrację–zgadzamsię.–Jeszczenie.
–Nigdynikogotakniekochałem–mówi,znowukręcącgłową.PatrzynaNatalieizaczynapłakać.–I
Natalie–dodaje.–Toonamigodała.
Może i mój brat nie kochał Natalie, kiedy się jej oświadczał czy kiedy decydował się z nią
zamieszkać.Możeiniebyłwniejzakochany,kiedywprowadziłsiędoniejzrzeczamiizacząłurządzać
sobiezniążycie.Alegdzieśpodrodzenauczyłsięjąkochać.Możetosięzdarzyłodziśopierwszejtrzy
czypierwszejcztery,czypierwszejpięć.Alebezwątpieniasięzdarzyło.Widaćtowjegooczach.Kocha
tękobietę.
– Dumny jestem z ciebie, Charlie – mówi Ryan, poklepując go po plecach. – I cieszę się twoim
szczęściem.
Charliezamykaoczy,bypowstrzymaćłzy,gotowespłynąćnapoliczki.
–Będędobrymojcem–mówi.Otwieraoczy.Niemówitegodomnie.NiemówidoRyana.Niemówi
doRachel,Natalieczymamy.MówidoJonathana.
–Wiemy,żebędziesz–odpowiadamama.Nieodpowiadazasiebie.Odpowiadazanaswszystkich.
OdpowiadazaJonathana.
Patrzęnatwarzyczkędziecka.Jaktomożliwe,żecoś,cojestzmięte,możebyćtakiepiękne?
PatrzęnaRyana.Wiem,oczymmyśli.Myteżmożemyzostaćkiedyśrodzicami.Niedziś.Iraczejnie
wprzyszłymroku.Alekiedyśmożemy.Ryanściskamniezarękę.Racheltowidziiuśmiechasiędomnie.
To jest dobry dzień. Mama, Charlie, Natalie, Johathan, Rachel, Ryan, nawet ja, wszyscy
przyczyniliśmysiędotego,żetendzieńjestdobry.
–Chwileczkę–mówię.–CzyLouistozewzględunaLois?
Nataliesięśmieje.
–Zpoczątkunie.Aleteraztak!
Charlie wybucha śmiechem, a za nim mama. Skoro Charlie i mama się śmieją, to znaczy, że mam
rację.Tojestdobrydzień.
P
ogrzeb.Wesele.Aprzyokazji–rodzinnyzjazd.
Na pogrzebie Ryan trzyma mnie za rękę. Bill trzyma za rękę matkę. Charlie trzyma za rękę Natalie.
RacheltrzymawramionachJohathana.Fletcherodczytujemowępogrzebową.
Niebędękłamać:jegomowajesttroszkędziwna.Aleowszem,udajemusięwniejuchwycićbabcine
serce. Mówi o tym, jak kochała dziadka. O tym, jaki się czuł szczęśliwy w rodzinie, w której rodzice
kochalisięnawzajem.Otym,żeterazznowusąrazemiżetodlaniegowielkapociecha.Mówiotym,że
wtrudnychchwilachbabciazawszeumiałapowiedziećcośwłaściwego.Mówiotym,jakwszyscysię
śmialiśmy,kiedypowiedziała,żemaraka,imówiotymjaknależy.Wjegoprzekaziewypadatojakocoś
charakterystycznegoizabawnego,anieżałobnegoipełnegosmutku.
Mama jest opanowana. Stara się powstrzymać łzy i na ogół się jej udaje. Zaskakuje mnie, że
niespecjalnieszukawsparciauRachel,Charliegoczymnie.Kiedypłacze,zwracasiękuBillowi.
Kiedypogrzebsiękończy,idziemydoFletcheranaposiłek.Rozmawiamyobabci.Rozpływamysię
nadJonathanem.ChodzimykrokwkrokzaNatalie,pytając,czyczegośniepotrzebuje.Jestterazrodzinną
gwiazdą.Dałanamklejnotwkoronie.
Kiedy czuję zmęczenie i chcę iść, kiedy dość mam rozmowy, płaczu, wspominek, rozglądam się za
RyanemiCharliem.Stojąwkąciepogrążeniwrozmowie,każdyzbutelkąpiwawręce.
Jakmogłamkiedykolwiekzapomnieć,żetobracia?Takdobrzeimtowychodzi.
K
iedywkońcuwracamyzRyanemdoLosAngeles,nieidziemydodomuanidojegomieszkania.
IdziemydoMili.
CzekatamnanasThumperCooper.
Ryanmilczy,kiedyThumperrzucasiękuniemu.Niemówi„Leżeć,pies”ani„Cześć,stary”,aninic,
co zwykle mówi się podnieconemu psu. Po prostu go przytula. A Thumper, normalnie żywy i pełen
energii,tymrazemniewyrywasięinieszarpie.Tkwibezruchuwjegoramionach.
MilateżściskaRyana.
–Towróciłeś,tak?–pyta.Wie,żeniedługodowiesięszczegółów.Wtejchwilipoprostusięcieszy.
–Miłocięwidzieć–mówi,uśmiechającsiędomnie.
Ryansięśmieje.
–Miło,żejestemmilewidziany.
Dziękujemy Mili i Christinie i wsiadamy całą trójką do auta. Przyjeżdżamy do domu. Wysiadamy.
Otwieramdrzwi.Wchodzimy.
Jesteśmy.Naszamaciupciarodzina.Nikogojużniebrakuje.
Jesteśmydomem.
Wieczorem Ryan kładzie się w łóżku obok mnie. Obejmuje mnie. Całuje. Przesuwa ręką po moim
cieleimówi:
–Pokażmi.Pokażmi,czegochcesz.
Ipokazuję.IsmakujetolepiejniżzDavidem.Boznowujestemzmężczyzną,któregokocham.
Na chwilę zapomnieliśmy, jak się nawzajem słuchać, jak się nawzajem dotykać. Ale teraz sobie
przypomnieliśmy.
Ranopoprzebudzeniuwyjmujęzszafypudełko.Otwieram.Wyjmujęmojąobrączkę.Iwkładamjąz
powrotemnapalec.
W
miesiąc później jest wesele. Gorący lipcowy dzień. Jesteśmy w domu przyjaciółki Natalie w
Malibu.Jaktaprzyjaciółkazarabianażycie,niemampojęcia.Sądzącztego,żedomstoidosłowniena
plażyimapanoramiczneoknozwidokiemnaoceannakażdympiętrze,przypuszczam,żetocośzbranży
rozrywkowej. Późnym wieczorem przewidziane jest ognisko, a po ceremonii – piknik z pieczeniem
homarów. Drinki podaje się na tarasie dachu i tam się też tańczy. Można się zakolegować z
hollywoodzkimi producentami. Nie miałabym nic przeciw temu, żeby takie imprezy zdarzały się
regularnie.
Za parę minut zacznie się ślubna ceremonia. Rachel, Natalie i ja kończymy ostatnie przygotowania.
Natalie ma suknię w greckim stylu, zarumienioną twarz i okazałe piersi. W uszach ma długie kolczyki,
błyskającewśródgęstwinydługich,ciemnychloków.Oczylśniążyciem.
– Wygląda okej? – pyta Rachel, wiążąc na karku wiązadło sukni w kolorze śliwodaktylowym.
Zapewniamją,żetak.Wiem,bomamdokładnietakąsamą.
MamaNataliepomagajejwłożyćpantofle.Myślałam,żerodziceNatalieokażąsięsmukliiefektowni
jakona,alesprawiająwrażeniewpełniprzeciętnych.Mamajestpulchnawtalii.Tatoniskiikrępy.Nie
wiem, co takiego w sobie mają, że od razu widać, że są z Idaho, ale z pewnością nie wyglądają na
tutejszych.Możechodzioto,żetonajmilsiinajbardziejotwarciludzie,zjakimimiałamkiedykolwiekdo
czynienia.
TatoNataliepukadodrzwi.
–Sekundę,Harry!–wołamamaNatalie.–Zachwilębędziegotowa!
–Chciałemtylkozrobićzdjęcie,Eileen!
–Sekundę,powiedziałam!
NataliepatrzyześmiechemnamnieiRachelicośsięjejprzypomina.
–Ojej!–woła.–Bukiety!Zostawiłamjewlodówce.
–Noidobrze–mówię.–Zarazprzyniosę.
Wychodzę z pokoju przez przyległą łazienkę i kieruję się na dół, do kuchni. Tuż za rozsuwanymi
szklanymidrzwiaminatykamsięnabrata.StoizRyanemiswoimprzyjacielemWallym.
Charlie wystrojony jest w dopasowany kremowy garnitur, w którym wygląda na smuklejszego i
przystojniejszego,niżjest.Niewyglądanazdenerwowanego.Niewyglądanazażenowanego.Wyglądana
gotowego.RyaniWallymajączarnegarnituryiczarnekrawaty.Zaoknem,naplaży,widaćrzędykrzeseł,
zwróconych frontem ku błękitowi morza. Powoli napływają ludzie. Biorą program i zajmują miejsca.
Pastorjużjesticzeka.Wpierwszymrzędziepoprawejsiedzimama,ubranawgranatowąsuknię.Trzyma
na rękach Jonathana. Obok niej siedzi Bill w grafitowym garniturze. Parę rzędów dalej widzę Milę z
Christiną.Todlanichjednazrzadkichchwil,kiedysąbezdzieci.ChristinapatrzynaMilęicałujejąw
skroń.Uśmiechasiędoniej.
Wyjmujęzlodówkitrzybukietyiotrząsamnadzlewem.
–Możejakieśostatniesugestie?–dobiegamniegłosCharliego.–Jakaśrada?
Powinnamwracaćnagórę,alechcęusłyszećodpowiedźRyana.
–Nigdysięniepoddawaj.Towszystko.
–Dosyćtoproste–zauważaCharlie.
Ryansięśmieje.
–Botojestproste.Naprawdę.
Słyszęklepnięciepoplecach.Niejestempewna,ktokogopoklepuje.Iwtedywłączasiętrzecigłos,
Wally’ego,jakmisięzdaje:
–Stary,jamamdlaciebiezerorad.Bonigdyniebyłemżonaty.Alejeślito,copowiem,majakieś
znaczenie,touważam,żeonajestświetna.
–Dzięki–mówiCharlie.
–Gotowi?–pytaRyan.
Słyszękrokiisięwychylam.Widzęplecywszystkichtrzech.Wychodzą,żebyzająćswojemiejsca.
Pędzę na górę, do sypialni. Cała czwórka, Natalie, jej rodzice i Rachel, jest gotowa do wyjścia.
WręczambukietNatalie,ajedenzdwumniejszychpodajęRachel.Trzecizostawiamsobie.
–Wporządku–mówiRachel.–Notoidziemy.
Nataliebierzegłębokioddech.Spoglądanaojca.
–Gotów?
Skłaniagłowę.
–Jeślityjesteśgotowa.
Jejmamapstrykazdjęcie.
– Dobrze, to ja schodzę pierwsza – decyduje. – Za chwilę się widzimy. – Całuje ją w policzek i
zanimsięrozpłacze,wychodzi.
– Hu. No dobra. Idziemy – mówi Natalie. – Może jakieś ostatnie rady? – dodaje ze śmiechem.
Wydaje mi się, że zwraca się do ojca, ale okazuje się, że to do mnie. Ja tu jestem od udzielania
małżeńskichporad.
Mówięjedynąrzecz,którajestdopowiedzenia:
–Nigdysięniepoddawaj.Towszystko.
TatoNataliesięśmieje.
–Słuchajsięjej.Maabsolutnąrację.
J
est dziesiąta wieczorem. Wesele trwa. Kiedy Natalie tańczyła ze swoim ojcem, zamgliły mi się
oczy.KiedyCharlietańczyłzmamą,niewytrzymałamisięrozpłakałam.Słońcezaszłokołoósmej,ale
wieczórnadaljestciepły.Odplażywiejewiatr,któryprzyjemnienaschłodzi.CharliezNataliepołożyli
dzieckospaćjużparęgodzintemu.
Rachel upiekła tort i jest on hitem przyjęcia. Ludzie wciąż o niego pytają. Wszyscy myślą, że to z
jakiejśwypasionejcukierniwBeverlyHills.KiedykolejnaosobapytaotoRachel,wtrącamsię:
–Toztejnowejcukierenki,dopierocojąotworzyli.NazywasięCiacho.KołoTBD.
–NabulwarzeLarchmont–precyzujeRachel.
Kiedy zatapiam w niej badawcze spojrzenie, mówi, że bank rozpatrzył pozytywnie podanie o
pożyczkę.
–Tokiedyzamierzałaśmipowiedzieć?
– No wiesz, dopiero co się dowiedziałam i nie chciałam mówić na weselu Charliego, żeby nie
odbieraćmublasku.
–Gratulacje–szepczę.
– Dzięki – odpowiada również szeptem. – Możesz udawać, że słyszysz o tym po raz pierwszy, jak
powiem wszystkim za tydzień. Jesteś w tym dobra. – Uśmiecha się, żeby dać mi poznać, że się ze mną
droczy.
MamaiBilltańczącaływieczór.Później,kiedysączymyzniąnadachupodrinku,wskazujęnaBilla,
którypoprzeciwnejstroniebarujekoktajlzkrewetek.
–Toco,romanskwitnie,tak?
Wzruszaramionami.
–Niewiem…Możeidobrzejestbyćrazemtrochędłużej,niżtrwamiesiącmiodowy.
–Ożeż–mówię.–Jestempodwrażeniem.Czylimyśliszotym,żebysięwprowadził?
Śmiejesię.
–Myślę.Itowszystko.Ale,ale,widziałaśto?
–Co?–Zwracamgłowęwstronę,gdziewskazuje.WodległymkącieparkietuRacheltańczyterazz
Wallym.
–Ciekawe,nie?
Zastanawiamsię,cochciałabyodemnieusłyszećRachel.
–No–mówięiwzruszamramionami.–Zobaczymy,codalej.
–Zobaczymy.
Muzykasięzmienia.KiedyDJpuszczaShout,jasnejest,żeimprezaosiągapunktkulminacyjny.
PodbiegaRyan.
–Tańczymy,malutka!
Odstawiamdrinka.
–Jeślipozwolisz–mówiędomatki.
–Oczywiście–odpowiada.
Wbiegamy w tłum tańczących. Otaczamy Charliego i Natalie. Dołączamy do Rachel i Wally’ego.
Śpiewamynacałygłos.AżeShouttotakapiosenka,któraściągawszystkichnaparkiet,mamazBillem
teżwłączająsięwtanecznykrąg,amomentpóźniejrodziceNatalie.PochwilidobiegaMilazChristinąi
nawet wuj Fletcher nie potrafi się oprzeć. Tańczymy razem, twistujemy, przykucamy i wyskakujemy w
górę w rytm piosenki, nie przejmując się tym, że może wyglądamy głupio, nie przejmując się w ogóle
niczym.
Patrzę na tańczących wraz ze mną ludzi, krewnych, przyjaciół, męża, i czuję potężny przypływ
nadziei.Nadzieinaprzyszłość.
Niewiem,czywszyscysąrówniewdzięcznizatęchwilęjakja.Niewiem,czywszyscyzdająsobie
sprawę, jak kruche bywa życie, jak krucha bywa miłość. Nie wiem, czy wszyscy myślą o tym w tej
chwili.
Wiemtylko,żejasięotymdowiedziałam.Dlasiebie.Inigdytejwiedzyniezapomnę.
P
arę miesięcy później, w środę, przypada wieczór, kiedy mogę wybrać, gdzie mamy pójść na
kolację.Decydujęsięnawietnamskąknajpkęwokolicy,poczymzmieniamzdanie.Ryanmiałdziściężki
dzieńwpracy.Zamówiędlanaspizzę.
Zanimjednakzdążętozrobić,Ryanprzywołujemniegestemdokomputera.
–Ej,Lauren!
–Tak?–pytam,podchodząc.
–Pamiętasz,mówiłaśkiedyś,żenapisałaśdotejkobiety?
–Jakiejkobiety?
–Allie.Tejod„ZapytajAllie”.
Siadamobokniego.Thumperleżyujegostóp.
–Tak–mówię.
–Notowygląda,żedostałaśodpowiedź.Czytotyjesteś„ZagubionazLosAngeles”?
DrogaZagubionazLosAngeles!
Chciałabym ci zdradzić pewien mały sekret. Znają go ci, którzy przeżyli największe tragedie, a
podejrzewam,żeznaszgojużtakżeity:słońcezawszewschodzi.Zawsze.
Słońce wschodzi, gdy matki tracą dzieci, gdy mężczyźni tracą żony, gdy kraje pustoszy wojna.
Słońcewschodzi,choćbyśmyprzeżywaliniewiemjakibólicierpienie.Nawetjeślijesteśmyabsolutnie
przekonani, że to koniec świata, nazajutrz słońce wzejdzie i tak. Nie należy więc oceniać miłości po
tym, czy słońce wschodzi, czy nie. Dla słońca nie liczy się miłość. Dla słońca liczy się tylko
wschodzenie.
Idrugarzecz,którą,jaksądzę,powinnaświedzieć:niemażadnychzasad,któreobowiązywałybyw
małżeństwie.Wiem,żebyłobyłatwiej,gdybytakiezasadyistniały.Wiem,żewszyscyodczasudoczasu
za nimi tęsknimy; gdyby istniały jednoznaczne odpowiedzi na pytania, łatwiej byłoby podejmować
decyzje.Gdybysprawybyływyłącznieczarnelubbiałe,łatwiejbyłobyrozwiązywaćproblemy.Alepo
prostunienatakiejzasady,którasprawdzałabysięwkażdymmałżeństwie,wkażdejmiłości,wkażdej
rodzinie,wkażdejrelacji.
Jedni ludzie bardziej potrzebują granic, inni – mniej. Jedne pary potrzebują więcej przestrzeni,
inne–więcejintymności.Jednerodzinypotrzebująwięcejszczerości,inne–więcejuprzejmości.Nie
matakiegorozwiązania,którebyłobyodpowiedniedlawszystkich.
Nie mogę ci więc powiedzieć, co robić. Nie mogę ci powiedzieć, czy masz pozostać z mężem, czy
nie. Nie mogę ci powiedzieć, czy go potrzebujesz lub czy go pragniesz. Potrzeba i pragnienie to
pojęcia,którekażdyikażdaznasdefiniujesamodzielnienawłasnyużytek.
Mogęcipowiedziećtylkotyle:wżyciuliczysięwyłącznieto,żepróbujesz.Liczysięwyłącznieto,
żeotwieraszserce,dajeszwszystko,comaszdozaoferowania,ipróbujesz,próbujesz,próbujesz.
Doszliście z mężem do punktu, w którym większość małżeństw się poddaje. A wy się nie
poddaliście.Pozwól,bytodociebieprzemówiło.Pozwól,byciętoprowadziło.
Czy możesz swojemu związkowi dać z siebie jeszcze więcej? Jeśli tak, daj wszystko, co tylko
możesz.
Pozdrawiamcięserdecznie
Allie
Drukuję list i chowam go w pudełku po butach. Teraz jest to pierwsza rzecz, którą widzi się po
otwarciu.Leżynastosiebibelotówipamiątek.Traktujęgojakoostatniąradę,jakądałamibabcia.
Przyszłośćmożenamprzynieśćwszystko.
Zamierzamtrzymaćsiętejzasady.
Niewiem,czycukierniaRachelokażesięsukcesem.
Niewiem,czyCharlieiNataliebędąrazem.
Niewiem,czymamazamieszkazBillem.
Niewiem,czybędziemyzRyanemobchodzićpięćdziesiątąrocznicęślubu.
Alewiem,żewszyscybędziemysięstarać.
Wszyscydamyzsiebiewszystko,cotylkomożemy.
Podziękowania
KsiążkętędedykujęmojejmatceMindyimojemubratuJake’owi,bobeznichniepotrafiłabympisać
o rodzinie. Bardzo dziękuję wam obojgu za wsparcie i zachętę, jakie od was stale otrzymuję. Te same
słowakierujęwstronęLindyMorris,mojejabsolutnienadzwyczajnejbabci.Ibardzodziękujęrównież
pozostałymczłonkomrodzinJenkinsówiMorrisów.
Dziękuję rodzinom Reidów i Hanesów, w tym – choć z pewnością nie wyłącznie – klanowi Rose,
Warrena,Sally,Berniego,NikoiZachazdzielnicyEncino.Żadnesłowaniesąwstaniewyrazićmojej
wdzięcznościzawaszeniezmordowane,serdecznewsparcie.Niewyobrażamsobie,byrodzinazestrony
mężamogłabyćbardziejoddana.
Mamtoszczęście,żezbytwielumampomocnychiwspierającychprzyjaciół,bymzdołaławymienić
tu wszystkich, i już choćby dlatego jestem głęboko wdzięczna losowi za każdy dzień mojego życia.
Oprócztych,którymdziękowałamwmojejpoprzedniejksiążce,wsposóbszczególnyodnotowaćnależy
pierwszych czytelników tej książki: Erina Frickera, Colina Rodgera, Andy’ego Baucha, Julię Furlan i
Tamarę Hunter. Jestem też ogromnie wdzięczna Zachowi Frickerowi, który z zapałem, choć zrzędząc,
wyjaśniałmiwszelkiekwestiemedyczne,ojakiepytałam.
Bez Carly Watters, mojej cheerleaderki i pierwszej linii obrony, jako artystka przymierałabym
głodem.Jestonatakżenieustającymdowodem,żeKanadyjczycytonajmilsiludzienaświecie.
GreerHendricks,dziękitobiekażdaksiążkastajesięoniebolepszazarównowsprawachdużej,jaki
małejwagi.Twojafachowośćiintuicjasąniedoprzecenienia.SarahCantin,dziękitobiełatwojestbyć
profesjonalną pisarką. Dziękuję też korektorom, projektantom okładki i zespołowi promocyjnemu
wydawnictwa Atria. Jesteście dla mnie wszyscy jak rodzina, z którą spotykam się wyłącznie w
Internecie.
Błogosławieństwembyłydlamniekoleżankipisarki,któredzieliłyzemnąswójczasiuwagę:Sarah
Pekkanen, Amy Hatvany, Sarah Jio, Emma McLaughlin, Nicola Kraus i wiele innych. Bardzo wam
wszystkimdziękuję.Czujęsięszczęściarą,mogąccieszyćsięwaszążyczliwościąiwsparciem.
Nigdy dość podziękowań dla kobiety, która otworzyła przede mną serce i podzieliła się ze mną
historiąwłasnegopięknegoikruchegomałżeństwa.Dziękujęzaokazanemizaufanieipoświęconyczas!
Specjalne podziękowania kieruję w stronę mojego pitbulla, Rabbita Reida, za to, że jest moim
oczkiemwgłowie.Rabbit,nieumieszczytaćanimówićpoangielsku,alechybawiesz,jakważnyjesteś
dla mnie każdego dnia. Ogromne podziękowania winna jestem także Owl Reid, suce tak szlachetnej i
czułej, że naprawdę jestem przekonana, iż dzięki temu, że ją znałam, stałam się lepszym człowiekiem.
Jeśliktokolwiekmyśliowzięciupodopiekępsa,wartodaćszansępitbullowi.Potrafiąkochaćjaknikt.
Iwreszcie–mójmąż,AlexReid.Taksiążkajestnietylkomoja,alewrównymstopniutwoja.Każde
zdaniejestnietylkomoje,alewrównymstopniutwoje.
Przypisy
Tytułyposzczególnychczęściksiążkinawiązujądotytułówpiosenekwykorzystanychprzezautorkę
woryginale:WhereDoesTheGoodGo?–Tegan&Sara,November Rain – Guns ‘n’ Roses, That’s the
WayLoveGoes–JanetJackson,JohnnyRodriguez,MostoftheTime–BobDylan,NothingCompares2
U–Prince,SinéadO’Connor(przyp.tłum).
RegionnawybrzeżustanuKalifornia,wmiejscugdziegórySantaLuciagwałtowniewyrastająz
OceanuSpokojnego(przyp.tłum.).
AmericanAutomobileAssociation,organizacjazajmującasięm.in.pomocądrogowądlaswoich
członków(przyp.tłum.).
corn(ang.)–kukurydza,carne(hiszp.)–mięso(przyp.tłum.).
bardzomocnawódka,ozawartoścido95proc.czystegoalkoholu(przyp.tłum.).
muzeumsztukpięknychwLosAngeles(przyp.tłum.).
Niegdyś amulet niektórych plemion Indian z Ameryki Płn., obecnie także popularna ozdoba o
charakterzeetnicznym(przyp.tłum.).