1
Ma się ukryć i w tej kryjówce pozostać - przypomnia¬ła sobie Gabrielle Brooks, kiedy zwabiona hałasem
wy¬szła na pokład i zobaczyła, co było jego przyczyną. To nie kapitan wydał jej takie polecenie, gdyż
zanadto był pewien, że uda mu się zgubić statek zmierzający w ich stronę. Śmiał się nawet i wygrażał
pięścią w kierunku pirackiej bandery na głównym maszcie nadciągającej jednostki, widocznej już bez
pomocy lunety. Dobry na¬strój kapitana uspokoił Gabrielle, przynajmniej dopóty, dopóki pierwszy oficer
nie odciągnął jej na stronę, ra¬dząc, aby się ukryła.
W przeciwieństwie do kapitana, Avery Oobs nie wy¬dawał się zadowolony z perspektywy starcia.
Odwrot¬nie - zbladł jak płótno dodatkowych żagli, które załoga pospiesznie wciągała na maszty. Nic więc
dziwnego, że popychając Gabrielle ku schodkom, nie silił się na deli¬katność.
-
Schowaj się w ładowni w którejś z tych beczek - in¬struował. - Jest ich tam teraz pełno, a piraci zajrzą
najwy¬żej do jednej lub dwóch. Kiedy się przekonają, że są pu¬ste, pójdą dalej. No, idź już, a ja powiem
twojej służącej, żeby też się ukryła. Tylko pamiętaj, nie wychodź z becz¬ki, cokolwiek by się działo, dopóki
nie usłyszysz głosu kogoś, kogo znasz.
Nie powiedział wprost, że to on po nią przyjdzie. Ga¬brielle udzieliło się jego przerażenie. To dlatego
zacho¬wywał się z niespodziewaną szorstkością, a za ramię ścis¬nął ją tak mocno, że z pewnością
pozostawił siniaki. Od początku rejsu traktował ją z wyszukaną galanterią, a chwilami sprawiał wrażenie,
jakby się do niej zalecał, choć nie wydawało się to prawdopodobne. Przekroczył przecież trzydziestkę, a
ona dopiero co skończyła szkołę. Ale miał miły głos, odnosił się do niej z szacunkiem, a przez ostatnie trzy
tygodnie, odkąd wypłynęli z Lon¬dynu, poświęcał jej więcej uwagi, niż było to konieczne, co nasuwało
przypuszczenie, że lubił ją bardziej, niż wy¬padało.
Udało mu się jednak zasiać w niej ziarno strachu, więc czym prędzej pobiegła do ładowni. Bez trudu
odnalazła beczki po prowiantach; rzeczywiście większość była pu¬sta, jako że statek zbliżał się już do
celu podróży, czyli do Karaibów. W ciągu najbliższych kilku dni zawinąłby do portu w St. George na
Grenadzie, który był ostatnim znanym jej miejscem pobytu ojca, gdzie mogła rozpo¬cząć poszukiwania.
Z Nathanem Brookse
m łączyły jej się same przyjemne wspomnienia, choć w gruncie rzeczy nie znała go
do¬brze. Był on jednak jedyną bliską osobą, jaka jej pozosta¬ła po śmierci matki. Nie wątpiła, że ją
kochał, ale nigdy nie zagrzał miejsca w domu dłużej niż miesiąc, najwyżej kilka. Wprawdzie raz się
zdarzyło, że spędził z rodziną całe lato, ale potem nie pokazał się przez parę lat. Jako kapitan własnego
statku handlowego pływał w intere¬sach do Indii Zachodnich. Zawierał u9-ane transakcje, więc przysyłał
rodzinie pieniądze i wymyślne upominki, ale sam w domu bywał gościem.
Trzeba przyznać, że próbował sprowadzić żonę i cór¬kę bliżej swojej bazy wypadowej, lecz Carla, matka
Ga¬brielle, nie chciała o tym słyszeć. Całe życie spędziła w Anglii i chociaż nie miała tam krewnych, nie
chciała zostawiać przyjaciółek ani tego wszystkiego, co było dla niej ważne. Poza tym właściwie nigdy nie
zaakceptowa¬ła zajęcia Nathana, a słowo "handel" wymawiała z po¬gardą. Nie miała wprawdzie tytułu,
ale jak jej dobrze urodzeni przodkowie, patrzyła z góry na zajmujących się tak nikczemną profesją, nawet
gdyby wykonywał ją własny mąż.
Cud, że się pobrali, bo kiedy ze sobą przebywali - nie okazywali sobie zbyt wiele uczucia. Oczywiście
Gabrielle nigdy nie zdradziła ojcu, że podczas jego powtarzają¬cych się nieobecności matka wzięła sobie
... nie, to słowo nie mogło jej nawet przejść przez myśl, a tym bardziej nie mogła go wymówić. Własne
przemyślenia ją samą wprawiały w zakłopotanie. Nie dało się jednak ukryć, że Albert Swift w ciągu
ostatnich kilku lat
regularnie składał wizyty w ich domku na przedmieściach Brighton, a pod¬czas tych
jego odwiedzin Carla szczebiotała jak pensjo¬narka!
W pewnym momencie przestał u nich bywać i wtedy zaczęły kursować plotki, że ubiega się o rękę
dziedziczki wielkiej fortu
ny w Londynie. To wystarczyło, żeby mat¬ka Gabrielle z dnia na dzień stała się
zupełnie inną kobie¬tą - zgorzkniałą, złą na cały świat i wypłakującą oczy za mężczyzną, który w gruncie
rzeczy nigdy do niej nie na¬leżał.
Nie wiadomo, czy Albert coś jej obiecywał i czy Carla zamierzała dla niego rozstać się z mężem, faktem
jednak było, że załamała się, gdy odszedł do innej. Do tego stop¬nia straciła chęć do życia, że gdy
wczesną wiosną pod¬upadła na zdrowiu, nie usiłowała nawet walczyć z cho¬robą, prawie nic nie jadła i
ignorowała zalecenia lekarza.
Gabrielle z rozpaczą przyglądała się, jak matka mar¬nieje w oczach. Może nie akceptowała jej
zauroczenia Al¬bertem czy tego, że nawet nie próbowała ratować małżeństwa, ale z całą pewnością
kochała matkę i robiła, co mogła, aby podnieść ją na duchu. Przynosiła jej kwiaty, czytała na głos i prosiła
gospodynię, Margery, aby cz꬜ciej dotrzymywała Carli towarzystwa, zabawiając ją rozmową i żar.cikami.
Margery -
kobieta w średnim wie¬ku, ruda i piegowata, o żywych, niebieskich oczach - słu¬żyła u nich już
od kilku lat. Wygadana i pewna siebie, nie obawiała się wygarnąć prawdy w oczy swoim utytuło¬wanym
chlebodawcom, ale będąc z natury osobą uczu¬ciową, pokochała Brooksów jak własną rodzinę.
W którymś momencie Gabrielle odniosła wrażenie, że jej wysiłki przyniosły rezultat i przywróciły matce
chęć do życia, bo Carla znów zaczęła jeść i przestała wspomi¬nać o Albercie. Tym większa była jej
rozpacz, gdy matka zmarła nagle w nocy, gdyż wydawało się, że zaczęła wra¬cać do zdrowia. N a swój
użytek Gabrielle określiła, że Carla "uschła z tęsknoty", ale nigdy nie wspomniała o tym ojcu. Po śmierci
matki poczuła się bardzo osamot¬niona.
Carla pozostawiła córce w spadku dużą sumę pienię¬dzy, którymi jednak mogła dysponować dopiero po
osiąg¬nięciu pełnoletności, czyli w wieku dwudziestu jeden lat, a do tego sporo jej jeszcze brakowało.
Ojciec wprawdzie regularnie przysyłał fundusze na utrzymanie domu i na jakiś czas by ich wystarczyło,
lecz Gabrielle nie skończyła jeszcze nawet osiemnastu lat.
Dowiedziała się też, że wyznaczono jej opiekuna prawnego. Poinformował ją o tym adwokat Carli,
mece¬nas William Bates. Początkowo Gabrielle, pogrążona w smutku, nie przykładała do tego wagi,
przeraziła się dopiero wtedy, gdy usłyszała nazwisko tego człowieka ¬znanego w okolicy uwodziciela.
Stugębna plotka głosiła, że potrafił biegać za swoimi służącymi po całym domu, a i ją raz uszczypnął w
pośladek, kiedy jako piętnastolet¬nia dziewczynka uczestniczyła w przyjęciu.
Zresztą w gruncie rzeczy nie potrzebowała opiekuna, bo przecież drugie z jej rodziców żyło, a mianowicie
oj¬ciec! Musiała go tylko odnaleźć. W tym celu wyruszyła w podróż. Jasne, że nie od razu pokonała w
sobie strach przed rejsem dookoła świata i zdecydowała się zostawić wszystko, co znała i kochała. Dwa
razy zmieniała zdanie, ale w końcu doszła do wniosku, że nie ma wyboru. Zdo¬łała także przekonać
Margery, aby jej towarzyszyła.
Podróż, wbrew obawom, przebiegała nadspodziewa¬nie pomyślnie. Nikogo nie dziwiło, że płynie w
towarzy¬stwie tylko jednej służącej, bo była także pod opieką kapitana, co ją chroniło przynajmniej na
jakiś czas. Roz¬głaszała też, że ojciec będzie oczekiwał jej w porcie - ta¬kie drobne kłamstewko, aby
uniknąć kłopotów.
Teraz jednak myślenie o ojcu i problemach związanych z jego odnalezieniem tylko na chwilę przesłoniło
bardziej aktualne obawy. Podkurczone w beczce nogi zdążyły już zdrętwieć. Zmieściła się tam bez
trudności, gdyż była drobnej budowy i mierzyła zaledwie metr sześćdziesiąt. Jednak zanim założyła od
środka denko, drzazga wbiła się jej w plecy i nie miała możliwości tam sięgnąć, nawet gdyby wokół niej
była większa przestrzeń.
Poza tym wciąż jeszcze nie mogła się otrząsnąć z szo¬ku, jakim była konstatacja, że w dzisiejszych
czasach można spotkać statki z banderą piracką na maszcie. Przypuszczała, że piraci zostali rozgromieni
jeszcze w zeszłym stuleciu: jednych powieszono, innych ułaska¬wiono, ale wszyscy zniknęli z
powierzchni ziemi. Gdyby nie była przekonana, że ciepłe wody Morza Karaibskiego są równie bezpieczne
jak droga przez angielską wieś - za nic w świecie nie wykupiłaby biletu na ten statek. A teraz nie mogła
uwierzyć własnym oczom, że widzi banderę z czaszką i piszczelami!
W żołądku czuła przykry ucisk, i to nie tylko ze stra¬chu, ale i z głodu. Nie jadła bowiem śniadania i miała
na-
dzieję, że odbije to sobie podczas lunchu, tymczasem statek piracki pojawił się na horyzoncie, zanim
podano posiłek. Od tego czasu minęło kilka godzin, a przynaj¬mniej jej się zdawało, że tak długo siedzi
skurczon
a w beczce, hie wiedząc, co dzieje się na pokładzie.
Przypuszczała, że już znacznie wysforowali się przed napastników. Gdyby jednak udało się pozostawić
korsa¬rzy w tyle, czy Avery nie wróciłby zaraz do niej, aby ob¬wieścić jej tę nowinę? Tymczasem
kadłubem statku wstrząsnął huk wystrzału, potem drugi i następne _ wszystkie ogłuszające. O toczącej
się bitwie świadczyły także inne oznaki: zapach prochowego dymu przenika¬jący do ładowni oraz
przeraźliwe wrzaski i jęki, po któ¬rych nastąpiła upiorna cisza.
Z
e swego ukrycia Gabrielle nie mogła ocenić, kto wy¬grał potyczkę, więc dręczyła ją targająca nerwy
niepew¬ność i stopniowo nasilał się strach. Czuła, że jeszcze chwila, a zacznie krzyczeć i sama się sobie
dziwiła, że tak długo wytrzymała. Przecież jeśli załoga jej statku zwyciꬿyła, to dlaczego Avery się dotąd
nie pojawił? Może zo¬stał ranny i nie mógł nikomu przekazać, gdzie ona się znajduje? A jeśli zginął? Czy
odważy się kiedykolwiek opuścić kryjówkę, aby się o tym przekonać?
A jeśli zwyciężyli piraci? Co oni zazwyczaj robili ze zdo¬bytymi statkami? Zatapiali je, sprzedawali czy
obsadzali własną załogą? Jeśli tak, to co działo się z poprzednią? A z pasażerami? Czyżby zabijali
wszystkich? Poczuła, że nie zdoła dłużej tłumić wzbierającego.w gardle krzyku, gdy nagle ktoś zerwał
denko beczki, w której siedziała.
2
Piraci! Gabrielle przekonała się, że nadal istnieją, gdy jeden z nich chwycił ją za włosy i wyciągnął z
beczki, po czym przy akompaniamencie huraganu śmiechu popchnął pod nogi najbrzydszego draba, który
okazał się kapitanem.
W tym momencie była zbyt przerażona, by próbować sobie wyobrazić, co się teraz z nią stanie - nie miała
wąt¬pliwości, że na pewno coś okropnego. Na razie nie przy¬chodziły jej do głowy inne pomysły prócz
tego, żeby wy¬skoczyć za burtę.
Mężczyzna, który jej się przyglądał, miał rzadkie brą¬zowe włosy zwisające w strąkach na ramiona, a na
czub¬ku głowy staromodny, trójgraniasty kapelusz z pofarbo¬wanym na różowo piórem, nadłamanym
przynajmniej w dwóch miejscach. W dodatku nosił kaftan z jaskrawo¬pomarańczowego atłasu z
powiewającym koronkowym żabotem, jakby żywcem wyjęty z minionego stulecia. Są¬dząc po stopniu
zużycia, garderoba przypuszczalnie po¬chodziła z tamtej epoki.
Zanim Gabrielle zdążyła wstać i ewentualnie próbo¬wać wyskoczyć za burtę, przYWitał ją słowami:
-
Jestem kapitan Brillaird, do usług szanownej pani!¬Przerwał na chwilę, aby parsknąć śmiechem, i
dokoń¬czył: - Przynajmniej takiego nazwiska używam w tym miesiącu.
Gabrielle przyszło na myśl, że jeśli istotnie zmieniał nazwiska na zawołanie, najbardziej pasowałoby do
nie¬go "Brodawkiewicz", gdyż nigdy nie widziała tak wielu znamion na jednej twarzy.
Zanadto drżała na całym ciele, aby mu odpowiedzieć, i wciąż nie spuszczała wzroku z relingu.
-
Nie masz się czego obawiać - zapewnił. - Jesteś zbyt cenna, aby ktokolwiek mógł wyrządzić ci krzywdę.
- Jak to cenna? -
wykrztusiła Gabrielle, powoli dźwi¬gając się na nogi.
-
No, jako zakładniczka. Na pasażerach można się le¬piej obłowić niż na towarze, który się zepsuje,
zanim znajdziemy na niego kupca.
Poczuła cień ulgi, w sam raz tyle, aby przestać spoglą¬dać w kierunku relingu.
-
A co z załogą? - ośmieliła się spytać.
-
Za kapitana i oficerów także można wziąć niezły okup - wzruszył ramionami.
Nie wiedziała, czy mówił to celowo, aby ją uspokoić, czy po prostu chciał sobie pogadać. Rozwodził się
bo¬wiem nad możliwością uzyskania okupu za zakładników uprowadzonych ze statku.
Gabrielle wywnioskowała, że piraci spodziewają się, iż rodzina wykupi ją i Margery. Kapitan nawet jej nie
zapy¬tał, czy ma rodzinę, bo naj widoczniej z góry założył, że ma. Do niej należało tylko wskazanie, z kim
ma się skon¬taktować w sprawie przekazania pieniędzy, ale nie zale¬żało mu na szybkim uzyskaniu tej
informacji. W pierw¬szej kolejności musiał zająć się załogą zdobytego statku.
Rozejrzała się po pokładzie. Nie zauważyła żadnych zwłok, więc jeżeli nawet jacyś marynarze zginęli,
przy¬puszczalnie ciała uprzątnięto, zanim wywleczono ją na pokład. Tylko Avery leżał na deskach,
nieprzytomny z
powodu ciętej rany na głowie, związany, tak jak pozostali oficerowie i pasażerowie,
których czekało prze¬niesienie na inny statek. Ten bowiem został poważnie uszkodzony i kadłub zaczynał
podsiąkać wodą.
Margery jedyna spośród pasażerów była nie tylko związana, lecz także zakneblowana. Być może piratów
rozdrażnił jej ostry język. Nie przebierała bowiem w sło¬wach i nie obchodziło jej, czy kogoś obrazi, czy
nie.
Szeregowym marynarzom dano wybór, czy zgodzą się przystać do piratów i zaprzysiąc im posłuszeństwo,
czy raczej wolą pójść na dno morza. Nic więc dziwnego, że większość wybrała przejście na stronę
korsarzy. Tylko je¬den Amerykanin szorstko odmówił.
Przerażoną Gabrielle zmuszono, aby przyglądała się, jak dwóch piratów schwyciło go pod ramiona i
powlo
kło
w stronę relingu. Była pewna, że wyrzucą go za burtę, gdyż nadal obrzucał napastników wyzwiskami, ale
oni tylko uderzyli jego głową o reling, na skutek czego stra¬cił przytomność. Reszta bandy na ten widok
ryknęła śmiechem. Gabrielle nie rozumiała, co jest śmiesznego w udawaniu, że chce się kogoś zabić, ale
się go nie zabi¬ja. Najwidoczniej jednak opryszków to bawiło.
Amerykanin znalazł się za burtą, lecz dopiero następ¬nego dnia, kiedy z pokładu statku zauważono
bezludną wyspę. Piraci zdecydowali, że wysadzając go tam, dadzą mu jakąś szansę. Oczywiście mógł
umrzeć, ale mogła go też zauważyć załoga przepływającego statku i uratować. Spotkał go więc lepszy los
niż ten, którego Gabrielle się obawiała, że go czeka w razie odrzucenia propozycji kor¬sarzy.
Jeszcze tego samego dnia przybili do brzegu innej wy¬spy, która również wydawała się bezludna. Statek
pira¬tów wpłynął na kryształowo przejrzyste wody szerokiej zatoki, pośrodku której znajdowało się coś, co
wyglą¬dało na małą wyspę. Po bliższym przyjrzeniu się temu Gabrielle stwierdziła, że nie jest to wysepka,
lecz duża tratwa, zarzucona zwalonymi drzewami, śmieciami i gru¬zem, a na tym bujnie rozkrzewiła się
tropikalna roślin¬ność. Celowo dopuszczono do takiego rozrostu, aby za¬maskować statki zakotwiczone
po drugiej stronie tej sztucznej wyspy; w ten sposób stały się niewidoczne dla innych przepływających
jednostek.
W tym czasie cumowały tam dwa statki, na których masztach łopotały flagi sygnalizujące "zarazę na
pokła¬dzie". Mogło to wyjaśniać ich zaniedbany wygląd, ale pi¬raci, zanim opuścili na wodę szalupy,
którymi mieli prze¬wieźć więźniów na brzeg - taką samą flagę podnieśli na swoim maszcie. Gabrielle się
domyśliła, że jest to sprytna mistyfikacja, mająca odstraszać obce statki od zawijania do tej zatoki.
-
Dokąd nas prowadzicie? - zapytała pirata, który po¬magał jej i Margery wysiąść z szalupy. Ten jednak
nie uznał za stosowne udzielić odpowiedzi, tylko ją po¬pchnął, by szła naprzód.
Rozpoczęli marsz w głąb wyspy, nie czekając, aż wszy¬scy zejdą na ląd. Na szczęście Avery znalazł się
w pierw¬szej grupie. Po raz pierwszy od ich porwania przez pira¬tów miała sposobność zamienienia z
nim kilku słów.
-
Dobrze się czujesz? - spytał, idąc obok niej.
-
Dziękuję, wszystko w porządku - zapewniła.
- Czy
nikt cię nie ... tknął?
-
Naprawdę, Avery, nic mi się nie stało.
-
Chwała Bogu, bo nie wyobrażasz sobie, jak się martwiłem.
-
Kapitan Brillaird zapewnił mnie, że jestem zbyt cen¬na, aby wyrządzono mi krzywdę. - Uśmiechnęła się
uspokajająco. - Spodziewają się otrzymać za mnie duży okup. A jak twoja głowa? Wczoraj nieźle
oberwałeś.
-
Och, to tylko draśnięcie! - Ostrożnie dotknął rozcię- . tej skóry na czole; skrzywił się przy tym i Gabrielle
wy¬wnioskowała, że rana go boli.
-
Jeśli dobrze zrozumiałam, kapitan liczy, że za ciebie także weźmie okup.
- Nic o tym nie wiem -
westchnął Avery. - Nie pocho¬dzę z zamożnej rodziny.
- Kiedy ojciec po mnie przyjedzie, porozmawiam z nim -
obiecała. - Jestem przekonana, że pomoże ci
od¬zyskać wolność.
Mówiąc to, nie była nawet pewna, czy w ogóle odnaj¬dą Nathana. Nie mogła więc przewidzieć, co piraci
zro¬bią z nią i Averym, jeśli nie wpadną 'na jego trop.
-
To ładnie z twojej strony - pochwalił, ale szybko do¬dał: - Posłuchaj, Gabrielle, może ta załoga dała ci
jakieś gwarancje, ale z ich rozmów wywnioskowałem, że u ce¬lu naszej drogi będzie więcej takich jak oni.
Najlepszy
sposób na to, aby bezpiecznie wydostać się z ich łap, to nie zwracać na siebie uwagi. Wiem, że z twoją
urodą to będzie trudne, ale ...
-
Proszę, nie mów już o tym - przerwała mu, zaru¬mieniona. - Jasne, że nie będziemy bezpieczni, dopóki
choć jeden z tych opryszków kręci się w pobliżu. Posta¬ram się schodzić im z oczu.
Dłużej nie mogli rozmawiać, bo jeden z piratów po¬pchnął Avery' ego, żeby szedł szybciej.
Wkrótce zauważyli, że wyspa jest zamieszkana. Świad¬czyła o tym zbudowana z grubych bali wieżyczka
strażni¬cza, takiej wysokości, by był zapewniony z niej widok na morze przynajmniej w trzech kierunkach.
Droga za nią prowadziła pod górę. Widać było stamtąd, że na wieży dyżurował strażnik w małej budce,
ale nie przykładał się pilnie do służby, bo spał. Któryś z piratów kopał w pod¬nóże wieży, próbując
strażnika obudzić, a inny obrzucał go wyzwiskami w płynnej francuszczyźnie.
Ma
rgery wyraziła o tym swoją opinię:
-
A to lenie patentowane, jeden z drugim! Miejmy na¬dzieję, że kiedy przybędzie pomoc, ten wartownik
też będzie spał.
Gabrielle gorąco pragnęła podzielać jej optymizm, ale zdawała sobie sprawę, że szanse na ich uwolnienie
przed uzyskaniem okupu są nikłe.
-
Niech no tylko dotrą do mojego ojca ...
-
Jeżeli w ogóle do niego dotrą - ucięła Margery. - Same nie byłyśmy pewne, czy nam to się uda, jakie
więc oni mają szanse? Po cośmy się pchały taki kawał drogi? Ostrzegałam, że to niebezpieczne!
-
Mogłaś zostać w domu - osadziła ją Gabrielle. ¬Zresztą to wcale nie wydawało się niebezpieczne.
Uwie¬rzyłabyś, gdyby ktoś ci powiedział, że w dzisiejszych czasach jeszcze grasują piraci? Pierwsza
parsknęłabyś mu w nos!
- Nie w tym rzecz -
odparowała Margery. - Lepiej po¬słuchaj, co ci powiem, zanim nas znowu rozdzielą:
Znajdź sobie jakąś broń, niech to będzie nawet widelec, bylebyś miała go przez cały czas przy sobie.
Gdyby któryś z tych sukinsynów próbował się do ciebie dobierać, nie zastanawiaj się, tylko wal go prosto
w brzuch, słyszysz?
-
Dobrze, będę pamiętać.
-
Ja myślę! Nie wiem, co bym poczęła ze sobą, gdyby ci się coś stało.
Margery sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała się rozpłakać. Bardziej się tym gryzła, niż okazywała. Jej
przygnębienie udzieliło się Gabrielle, która chętnie wy¬płakałaby się na ramieniu przyjaciółki. Opanowała
się jednak i próbowała wykrzesać z siebie tyle odwagi, by starczyło dla nich obu.
-
Niepotrzebnie się zamartwiasz, wszystko będzie do¬brze. Kapitan Brillaird dał mi na to słowo.
Nie powiedziała całej prawdy, ale Margery to właśnie chciała usłyszeć. Zdobyła się nawet na blady
uśmiech.
Mniej więcej po półgodzinie dotarli do osady położo¬nej wysoko w górach, schowanej za drzewami.
Usytu¬owany centralnie budynek został wykonany z drewna pochodzącego - jak się potem Gabrielle
dowiedziała ¬ze splądrowanych statków. Otaczały go rozsypane bez¬ładnie chatki kryte strzechą. Przez
otwarte drzwi widać było kufry i skrzynie ze zrabowanymi przez piratów do¬brami.
Do jednej z takich chatek wepchnięto Avery' ego i in¬nych pojmanych mężczyzn, Margery zaś
odprowadzono do drugiej. Zdążyła jeszcze krzyknąć do Gabrielle:
-
Tylko pamiętaj, w brzuch!
-
Dokąd ją zabieracie?! - protestowała Gabrielle.
-
Za służącą nie mamy co się spodziewać okupu - z szyderczym uśmiechem wyjaśnił pirat, popychając
Ga¬brielle w kierunku głównego budynku. - Owszem, wypuścimy ją razem z tobą, ale dopiero wtedy,
kiedy kapi¬tan otrzyma to, czego żąda. Ty przedstawiasz większą wartość, więc tu będzie cię łatwiej
upilnować, żeby któ¬ryś z majtków w niczym nam nie nabruździł!
Mówiąc to, mrugnął obleśnie, na co Gabrielle wzdryg¬nęła się z obrzydzenia.
Wewnątrz budynku pirat eskortujący Gabrielle wpro¬wadził ją do wielkiej sali i posadził na krześle przy
dłu¬gim stole. Tam ją zostawił; po chwili kucharka przynio¬sła misę z jakimś jedzeniem i zagadnęła
przyjaźnie:
_ Mam nadzieję, kochanie, że masz kogoś, kto cię wy¬kupi. Ja musiałam w końcu się przyznać, że nie
mam żadnej rodziny, i dlatego tu jestem.
Kucharka, kobieta w średnim wieku, przedstawiła się jako Dora i przysiadła na chwilę obok Gabrielle,
chcąc z nią pogadać. Z jej słów wynikało, że pozwolono jej zo¬stać na wyspie, aby odpracowała swój
okup. Gotowała więc dla piratów, a także świadczyła im inne usługi, o czym mówiła zupełnie
bezceremonialnie. Po dwulet¬nim pobycie wśród korsarzy uważała się już za jedną z nich.
_ To nie to, co kiedyś, kiedy o piratach opowiadano legendy - rozwodziła się. - Teraz nasi ludzie często
zmie¬niają nazwiska, statki i ich nazwy, działają w przebraniu, bo chcą przede wszystkim się obłowić, a
nie trafić na szu¬bienicę. Nawet bazy wypadowe zmieniają co kilka lat!
-
Czy to też jest ich baza wypadowa? - zaciekawiła się Gabrielle.
_ Tak, ta wysepka jest tak m
ała, że nawet nie ma nazwy. Tylko że za ładna jak na kryjówkę, bo raz czy
drugi trzeba było wystraszyć innych chętnych do osiedlenia się tutaj.
- A kto tu dowodzi?
_ Nikt, kapitanowie mają równe prawa, a władzę mo¬gą sprawować jedynie nad swoimi załogami. W
sprawach, które dotyczą wszystkich, decyzje podejmuje się przez głosowanie.
-
Ilu kapitanów korzysta z tej bazy? - dopytywała się Gabrielle ..
-
W tej chwili pięciu. Był jeszcze szósty, ale w zeszłym roku zmarł śmiercią naturalną, a jego załoga
zaciągnęła się na inne statki.
Gabrielle zdziwiła się, że tylko tylu. Taka wielka osada z pewnością pomieściłaby więcej załóg.
-
Nie chcemy, żeby tu kręciło się za dużo ludzi - wy¬jaśniła Dora. - Im więcej załóg, tym większe
prawdopo¬dobieństwo, że znajdzie się wśród nich jakiś drań, który zdradzi położenie bazy.
Wystarczyło jednak, żeby w budynku pojawił się kapi¬tan Brillaird, by kobieta natychmiast znikła.
Gabrielle nie poznała jego prawdziwego nazwiska i nie zanosiło się na to, że je kiedykolwiek pozna.
Z
mieniał nazwiska bardzo często, więc podwładni tytułowali go po prostu kapita¬nem, i tak zwracała się
do niego Gabrielle. On zaś ledwo ją zauważał - i to zarówno do końca tego dnia, jak i przez wszystkie
następne.
Minęło pięć dni, a kapitan nadal jej nie pytał, do ko¬go ma się zwrócić w sprawie okupu. Miała czas, aby
się zastanowić, jak mu wyjaśnić, iż wprawdzie dla jej ojca zdobycie potrzebnej sumy nie byłoby
problemem, tyl¬ko że chwilowo nie ma pojęcia, gdzie mógłby przeby¬wać. Nie przypuszczała, że kapitan
uwierzy w takie tłumaczenie, ale nie mogła przewidzieć, co z nią zrobi, jeśli nie uwierzy. Według słów
Dory, kapitan na razie o nic jej nie pytał, gdyż te informacje nie były mu po¬trzebne, dopóki nie zamierzał
wypłynąć w kolejny rejs, a kiedy to miało nastąpić - nikt nie miał najmniejszego pojęcia. Rzecz w tym, że
na wyspie mieszkała także żo¬na kapitana, której przez ostatnie dwa miesiące nie od¬wiedzał.
Tymczasem piraci jedli, spali, popijali mocne trunki, grali w karty i kości, bili się między sobą, opowiadali
ka¬wały lub ciekawe historie. Dla Gabrielle przeznaczono mały pokoik na zapleczu głównego budynku. W
dzień pozwolono jej przebywać w wielkiej sali, toteż nie mogła skarżyć się na nudę, choć oczywiście
każdy upływający dzień szarpał nerwy. Codziennie na dwie godziny przy¬prowadzano do niej Margery;
Gabrielle z ulgą stwierdzi¬ła, że jej dawna gospodyni dobrze znosiła niewolę. Na¬rzekała tylko, że kazano
jej spać na cienkim sienniku i podawano posiłki kiepskiej jakości.
W szóstym dniu pobytu Gabrielle na wyspie przybiły do brzegu dwa nowe statki. Ich załogi wypełniły
wielką salę, zrobiło się więc ciasno, a i atmosfera stała się trudniejsza do zniesienia, gdyż przybysze
zachowywali się agresywnie. Niektórzy mrozili ją samym spojrzeniem, szczególnie je¬den z dwóch
kapitanów przyglądał się dziewczynie tak uporczywie, że nie wróżyło to nic dobrego.
Był wysoki i mocno zbudowany, na oko mógł mieć około trzydziestu kilku lub nawet czterdziestu lat, ale
do¬kładne określenie wieku utrudniała gęsta czarna broda, tak zmierzwiona, że chyba nigdy nie tknął jej
grzebień. Jego ludzie nazywali go Pierre Lacross, choć nie musiał być rodowitym Francuzem, bo piraci
często podawali się za kogoś innego i używali przybranych nazwisk. Ga¬brieIle oceniła jednak, że był
Fr
ancuzem, bo zdradzał go akcent. Byłby nawet przystojny, gdyby jego niebieskich oczu nie szpecił błysk
okrucieństwa.
Nie tylko ona wyczuwała w tym człowieku pierwiast¬ki zła. Także inni piraci starali się schodzić mu z drogi
i nie zwracać na siebie jego uwagi. On jednak wlepiał lo¬dowate spojrzenie bladoniebieskich oczu tylko w
Ga¬brielle, przyprawiając ją o drżenie ze strachu.
Wyjeżdżając z Anglii, nie miała pojęcia o męskich za¬chciankach. Matka nigdy jej nie wyjaśniła, na czym
pole-
gają "obowiązki małżeńskie". Przypuszczalnie zamierza¬ła wprowadzić córkę w arkana tej wiedzy przed
jej de¬biutem na londyńskich salonach. Zanim do tego doszło ¬sama najpierw zaangażowała się w
romans z Albertem, a potem 'rozchorowała się z żalu, gdy odszedł do innej. O sprawach męsko-damskich
Gabriel1e dowiedziała się więc głównie od piratów, którzy w jej obecności nie po¬wściągali swoich
języków, a najbardziej lubili chwalić się podbojami miłosnymi. Na skutek tego bez trudu odgad¬ła
znaczenie słów diabolicznego kapitana Pierre' a La¬crossa, kiedy któregoś dnia nachylił się nad nią i
szepnął:
-
Odkupię cię od mojego przyjaciela, a wtedy będę mógł zrobić z tobą, co zechcę!
Oczywiście dobrze zrozumiała, co miał na myśli, choć wolałaby nie rozumieć. Przecież kapitanowi
Brillai
rdo¬wi chodziło o pieniądze i nie robiło mu różnicy, od ko¬go je otrzyma. A czy ona odważyłaby się
zaryzykować i obiecać mu sumę większą niż Pierre mógłby zapłacić? Uważała, że w ten sposób mogłaby
uniknąć dostania się w jego ręce. Uciec nie miała dokąd, bo nawet gdyby wy¬mknęła się z budynku, to jak
wydostałaby się z wyspy? Zatem kapitan Brillaird mógł ją uratować, i to bynaj¬mniej nie z dobrego serca,
lecz wyłącznie dla pieniędzy. Zresztą o jakiej dobroci serca można tu było mówić? Przecież to pirat, więc
interesowała go przede wszyst¬kim zdobycz.
Instynkt jej podpowiadał, że w rękach Pierre' a nie spotkałoby jej nic dobrego. Tym bardZiiej że widziała,
na co go stać. Pechowo bowiem znalazła się w pobliżu, gdy w wielkiej sali wymierzał karę chłosty
jednemu
ze swo¬ich marynarzy. Posługiwał się przy tym nie zwyczajnym batem, lecz dyscypliną z
dziewięciu rzemieni, które prze¬cinały skórę nie gorzej niż noże. Wyraz oczu Pierre'a podczas tej
"egzekucji" nie pozostawiał wątpliwości, że czerpie z tego sadystyczną rozkosz.
Nie ukrywał też, że nie może się doczekać kapitana, aby z nim sfinalizować "transakcję"• Przysiadł się do
Ga¬briel1e i rozmyślnie prowokował ją opowieściami, jakie to ma wobec niej zamiary.
_ Czemu unikasz mego wzroku, chirie? Taka z ciebie niedotykalska dama? Zobaczymy, ile pozostanie z
tej du¬my/ kiedy ja się tobą zajmę! No, spojrzyj na mnie!
Nie usłuchała, bo od dnia, kiedy go zobaczyła po raz pierwszy, nie podnosiła na niego oczu.
_ Proszę, niech pan mnie zostawi w spokoju ... - wykrztusiła.
_ Cóż za dystyngowana panienka! - zaszydził. - Ciekawym, jak długo wytrzymasz w tej roli, kiedy
znaj¬dziesz się już pod moim dachem. Będziesz posłuszna, la¬leczko, czy zmusisz mnie, żebym cię
często karał? Widziałaś, jak to robię, ale nie bój się, nie uszkodzę two¬jej pięknej, delikatnej skórki. Są
inne sposoby, żeby na¬uczyć posłuszeństwa taką laleczkę, jak ty ...
Straszył, lecz nawet jej nie dotknął, najwyraźniej wo¬lał nie robić tego przy świadkach. Nie mógł jednak
ukryć, że tego pragnął; tłumienie pożądania przyprawia¬ło go o taką frustrację, że co wieczór upijał się na
umór. Dora podpatrzyła, że z wielkim trudem wytaczał się z budynku, po czym zasypiał gdzieś na dworze,
a przy¬tomność odzyskiwał dopiero po południu następnego dnia.
Gabrielle miała szczęście, że kapitan Brillaird wiele czasu spędzał z żoną i w siedzibie swojej załogi
pojawił się dopiero wtedy, gdy na wyspę zawitał piąty kapitan. Któregoś ranka przyszedł z nim do bazy.
Akurat opowia¬dali sobie dowcipy, zaśmiewając się serdecznie, gdy przybysz zauważył Gabriel1e.
Zatrzymał się na chwilę, by jej się przyjrzeć, potem wziął Brillairda pod ramię, od¬prowadził na stronę i
zaproponował, że ją kupi. Dobrze, że nie było przy tym Pierre' a, który odsypiał wczorajsze pijaństwo,
gdyż z pewnością upomniałby się o prawo pierwszeństwa i mogłaby się wywiązać bójka. Kapitano¬wi
bowiem, jak Gabrielle przypuszczała, było obojętne, kto mu zapłaci okup. Wzruszył tylko ramionami i
zaraz obaj panowie przybili dłońmi transakcję, po czym z rąk do rąk przeszedł worek pieniędzy.
Gabrielle była przerażona, że tak szybko to się stało.
Dopiero później się dowiedziała, że nowo przybyły ka¬pitan nie od dziś pełnił z powodzeniem rolę
pośrednika. Wykupywał jeńców z rąk piratów i za wysoki haracz od ich rodzin zwracał im wolność. Ten
proceder satysfak¬cjonował obie strony, bo pozostali kapitanowie mogli prędzej wracać do pirackiego
rzemiosła, nie troszcząc się o przeprowadzanie operacji finansowych. Ich towa¬rzysz miał dobrą głowę do
interesów. Występował w różnych przebraniach, toteż Gabrielle nie od razu go poznała ...
-
Gabby, co ty tu robisz, do stu tysięcy fur beczek? I gdzie zgubiłaś matkę?
Nie czekając na odpowiedź, pociągnął ją na zewnątrz i szybko poprowadził wydeptaną ścieżką w stronę
zato¬ki. Większość jego załogi zajmowała się jeszcze zakotwi¬czaniem statku. Gdy jednak na ścieżce
napotkał dwóch swoich marynarzy - natychmiast odesłał ich z powrotem na pokład. Gabrielle zaparła się
w miejscu, oświadczając, że nie ruszy się ani na krok, dopóki jej służąca również nie odzyska wolności.
Kapitan rozkazał któremuś z ma¬rynarzy przyprowadzić MargelY.
Gabrielle chciała zarzucić go mnóstwem pytań, które jednak zaraz wyleciały jej z pa!fiięci, bo słowa ojca
przy¬pomniały, z jakiego powodu się tu znalazła.
- Tatusiu, m
ama nie żyje! Dlatego wyjechałam z kra¬ju, żeby cię odnaleźć i zamieszkać z tobą! -
wykrzyknęła z płaczem, ale zaraz dodała pod nosem: - Tylko nie na tej wyspie, jeżeli ci to nie robi różnicy.
3
Ojciec Gabrielle znalazł się tego dnia w niezręcznej sy¬tuacji, przez wszystkie bowiem minione lata ani
jego żona, ani córka nawet przez chwilę nie przypuszczały, że Nathan Brooks prowadzi tak awanturniczy
żywot. Gabrielle potrzebowała czasu, aby przyzwyczaić się do my¬śli, że jej ojciec jest piratem!
Wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy odwiedzał rodzinę w Anglii. Przyjeżdżał do nich zawsze umyty,
ogolony i ostrzyżony, a teraz nosił długie włosy. Nie wi¬dując innych mężczyzn, uważała, że jest do niego
podob¬na: miała takie same czarne włosy i jasnoniebieskie oczy jak on. Dobrze, że nie odziedziczyła po
nim wzrostu ¬Nathan mierzył ponad metr osiemdziesiąt, a ona tak jak matka miała metr sześćdziesiąt. W
każdym razie z obec¬nego wyglądu nie przypominał ojca, którego pamiętała i kochała. Ubierał się równie
krz
ykliwie jak inni piraci, nosił nawet mały, złoty kolczyk w jednym uchu! Zaraz jednak go zdjął, bo czuł się
zakłopotany, że córka odkry¬ła jego podwójne życie.
Po dwóch godzinach, odkąd odbili od brzegu, statek Nathana nagle zwolnił. Kiedy Gabrielle wyszła na
po¬kład, aby zobaczyć, co się dzieje - natknęła się prosto na Pierre' a Lacrossa! Okazało się, że od wyspy
płynął za ni¬mi, a teraz jego statek zrównał się z ich statkiem burta w burtę•
Do tej pory nie wspomniała Nathanowi o tym człowieku, bo nie było czasu na rozmowę, a poza tym wciąż
nie mogła otrząsnąć się z szoku, kiedy odkryła, że jej oj¬ciec także należy do piratów! Przy nim jednak
czuła się bezpiecznie i aż do tej chwili wierzyła, że więcej nie bę¬dzie miała do czynienia z osobnikami
pokroju Pierre' a.
Tymczasem on we własnej osobie znajdował się na po¬kładzie "Zakurzonego Klejnotu" i rozmawiał z
Natha-
nem, jakby byli starymi znajomymi. Dopiero teraz zaświ¬tało jej w głowie, że istotnie musieli się znać od
dawna, bo obaj należeli do grupy pięciu kapitanów użytkują¬cych bazę na wyspie.
Pierre omiótł ją chłodnym, lecz pożądliwym spojrze¬niem, co od razu przygwoździło ją do rozgrzanych
desek pokładu. Powróciły poprzednie lęki, więc pewnie zblad¬ła na twarzy, bo ojciec opiekuńczym
gestem otoczył ją ra¬mIemem.
-
Dlaczegoś z nią tak szybko uciekł, mon ami? - wypa¬lił bez ogródek Pierre, nawet nie próbując ukryć
praw¬dziwego powodu pościgu za nimi. - Ja też chciałem ją kupić.
-
Ona nie jest na sprzedaż - zbył go Nathan.
-
Jak to nie jest? Oczywiście, że jest, przecież ją kupiłeś i zapłaciłeś za nią. A teraz ja zapłacę ci więcej i
obaj będziemy zadowoleni.
-
Źle mnie zrozumiałeś, kolego. To moja córka! - uciął chłodno Nathan.
Pierre wyglądał na zaskoczonego. Zapanowała chwila ciszy, podczas której pirat próbował ocenić
sytuację. Przenosił wzrok z ojca na córkę; musiał jednak dojść do wniosku, że nie zdobędzie jej bez walki.
Wolał więc ob¬rócić sprawę w żart i najbardziej przyjaznym tonem, na jaki go było stać, wymruczał coś o
swoim pechu. Starał się przekonać ojca Gabrielle, że zdaje sobie sprawę, iż je¬go córka jest
nieosiągalna, ale jej samej nie oszukał. Mia¬ła przeczucie, że Pierre traktuje rozmowę z ojcem jako rodzaj
gry na zwłokę. Wprawdzie ostatecznie odpłynął, ale obawiała się, że nie było to o~tatnie z nim spotkanie.
Margery nie krępowała się z dezaprobatą wyrażać o za¬jęciu ojca Gabrielle; w pierwszych dniach
spoglądała na niego spode łba. Gabrielle coraz częściej przyłapywała się na tym, że staje w jego obronie.
Był jej ojcem i jego pirac¬ki proceder nie wykluczał miłości do niego.
Nie mieli szans odbycia poważnej rozmowy, dopóki nie dopłynęli do portu w St. Kitts na wyspie, która
stano¬wiła bazę wypadową pirackich wypraw Nathana. Jego dom mieścił się przy plaży, tak daleko od
miasteczka,
aby w razie konieczności ucieczki zostawiać statek na kotwi¬cy, a do brzegu dopływać
wiosłową szalupą. Dotychczas jednak nie zachodziła taka potrzeba, bo St. Kitts było portem angielskim, a
Nathan, jako Anglik, nie napadał na angielskie statki. Wystarczająco łatwą zdobyczą dla niego były
jednostki francuskie, holenderskie czy hisz¬pańskie.
Dom Nathana Brooksa był utrzymany w stylu angiel¬skiego dworku, dostosowanego do wymogów
gorącego klimatu, co tworzyło całość jedyną w swoim rodzaju. W przestronnych pokojach okna były
zawsze otwarte bez względu na to, z której strony wiał wiatr. Wyfrotero¬wane na wysoki połysk parkiety z
twardego drewna, palmy w ogromnych donicach i zwiewne firanki doda¬wały kolorytu lokalnego, dobrze
komponując się z me¬blami w stylu angielskim. Mieszkanie pod nieobecność pana domu utrzymywała w
nienagannym porządku nie¬liczna służba. Ściany zdobiły gustowne malowidła, przy¬pominające Gabrielle
te, które kolekcjonowała jej matka, więc od razu poczuła się u siebie.
Zajęła sypialnię o wiele większą od tej, jaką miała w Anglii. Stała tam zabytkowa szafa z wiśniowego
drew¬na, o drzwiach inkrustowanych kością słoniową, i łoże z baldachimem opartym na rzeźbionych
słupkach, osło¬nięte fałdami białej moskitiery. Najpiękniejszy był widok z balkonu wychodzącego na
ocean i majaczący w oddali port. Okna jadalni także wychodziły na ocean.
Na kolację podano miejscową specjalność: faszerowane kraby z przyprawionymi na ostro plantanami i
pomidora¬mi, a do tego francuskie wino dobrej marki. Przez otwarte okna wnikał balsamiczny powiew, a
szum fal morskich
działał uspokajająco. Gabrielle uznała, że z rozkoszą za¬mieszkałaby tutaj, ale Margery była innego
zdania i nic nie wskazywało, że kiedykolwiek je zmieni. Podczas kola¬cji spoglądała spode łba na
służących i upierała się, że naj¬bliższym statkiem popłynie z powrotem do domu.
Dopiero gdy Margery z kwaśną miną położyła się spać, Nathan zabrał Gabrielle na spacer po plaży. Miała
wtedy okazję zadać mu pytania, które ją nurtowały. Oj¬ciec nie usprawiedliwiał się z tego, że trudnił się
pirac¬twem. Wyjaśnił jej tylko, jak to się stało, że obrał taką drogę życiową.
-
Pływałem wtedy na statku handlowym jako młody marynarz, kiedy rozszalał się sztorm - opowiadał. -
Je¬dynie kilku z nas uszło z życiem. Dryfowaliśmy przez wiele dni i w końcu natknęliśmy się na piratów ...
-
Aha, i oni was uratowali, a ty z wdzięczności przy¬stałeś do nich? - Gabrielle sądziła, że wszystko
zrozu¬miała.
-
No, może nie tyle nas uratowali, co po prostu brako¬wało im ludzi.
-
To znaczy, że w innej sytuacji wcale by się nie za¬trzymali, tylko płynęliby dalej?
-
Pewnie tak. Oczywiście przedstawili nam stereoty¬pową propozycję: albo przyłączymy się do nich, albo
zo¬stawią nas w wodzie. Toteż się do nich przyłączyłem.
- Ale ch
yba nie musiałeś z nimi zostać na zawsze? Nie mogłeś w najbliższym porcie podziękować im i od
nich
odejść?
•
-
Przez dłuższy czas nie przybijaliśmy do żadnego portu, przynajmniej nie takiego, k,tóry nie należałby do
piratów. No, a prawdę mówiąc, zanim jakiś znaleźliśmy, polubiłem to życie. Wydało mi się tak
podniecające, że nie miałem oporów przed pozostaniem na stałe. Stara¬łem się awansować, dopóki nie
dorobiłem się własnego statku.
-
Znałeś już wtedy mamę, czy to wszystko działo się wcześniej?
- Wcz
eśniej, zanim ją poznałem.
-
I ona niczego nie podejrzewała?
-
Ani trochę.
-
A wtedy, gdy się poznaliście, co robiłeś w Anglii?
-
Szukałem skarbu - uśmiechnął się szeroko. - Kapitan mojego pierwszego statku zaraził mnie tą pasją.
-
Szukałeś skarbu w Anglii? - powtórzyła ze zdziwie¬niem.
-
Nie tyle skarbu, co raczej brakującego fragmentu mapy. Lata trwało, zanim dowiedziałem się, że rodzina
Carli ma u siebie ostatni kawałek. Ożeniłem się z nią, że¬by móc łatwiej prowadzić poszukiwania.
-
To znaczy, że jej nie kochałeś? Ojciec lekko się zarumienił.
-
Carla była piękną kobietą, ale widzisz, kochanie, moją jedyną miłością jest morze, a jej chodziło tylko o
to, żeby wyjść za mąż. Kiedy przez kilka sezonów nie udało jej się nikogo złapać, wpadła w popłoch, że
zostanie sta¬rą panną. Niezbyt do niej pasowałem, bo nie miałem do¬brze urodzonych przodków jak ona,
ale byłem wtedy cholernie przystojny, jeśli mogę sam tak o sobie powie¬dzieć. I bardzo się zdziwiłem, że
przyjęła moje oświad¬czyny, ale szybko jej obrzydłem i odetchnęła z ulgą, kie¬dy odpłynąłem.
To wiele wyjaśniało, Gabrielle bowiem zawsze się zasta¬nawiała, co łączyło jej rodziców, gdyż podczas
odwiedzin ojca zachowywali się wobec siebie jak obcy. Teraz zrozu¬miała, dlaczego tak było.
Przypuszczała nawet, że podob¬nie jak Nathan potrzebował tego małżeństwa dla swoich celów, tak samo
Carla, pragnąc dziecka, potrzebowała mꬿa. Córkę szczerze kochała i nigdy, nawet w ostatnich la¬tach,
kiedy zgorzkniała po zdradzie kochanka, nie odgry¬wała się na Gabrielle za swój życiowy zawód.
-
A znalazłeś w końcu tę brakującą część mapy? - za¬gadnęła z ciekawością.
- Nie -
wymamrotał. - W tym sęk, że za długo jej szu¬kałem, bo przed wyjazdem zdążyłem jeszcze cię
spło¬dzić. Tylko broń Boże, Gabby, nie myśl, że tego żałuję. Byłaś jedyną przyczyną, dla której tam
wracałem, moją dumą i promykiem rozjaśniającym życie. Przykro mi, że tak wyszło z twoją matką i że
musiałaś sama przez to przejść. Jesteś bardzo dzielna, że odważyłaś się wyruszyć w drogę, by mnie
odszukać.
-
Chyba nie miałam innego wyjścia.
Zatrzymali się, aby podziwiać taflę oceanu w świetle księżyca. Fale uderzały o brzeg pod ich nogami, a
ciepły wietrzyk poruszał rąbkiem spódnicy Gabrielle. Ojciec otoczył ją ramieniem i mocno przycisnął do
siebie.
-
Przykro mi także, że trafiłaś do niewoli, ale cieszę się, że na skutek tego jesteś tu ze mną. Zawsze
chciałem mieć cię przy sobie.
Łzy stanęły w oczach Gabrielle, gdy serdecznie uściskała ojca. Dopiero teraz poczuła się naprawdę jak w
do¬mu.
Zycie w S
t. Kitts odpowiadało Gabrielle. Każdego ran,.. ka czekał ją kolejny słoneczny dzień pełen
zajmujących przygód. Za namową ojca nauczyła się pływać i prawie codziennie kąpała się w błękitnych
wodach ciepłego Mo¬rza Karaibskiego. Jeździła także po plaży na koniu, któ¬rego jej kupił. Niekiedy
przejażdżka przeciągała się do wieczora, gdyż uwielbiała zachody słońca.
Mimo że czasem dokuczał jej upał, chętnie przebywa¬ła na wyspie, bo tak młodej osobie wszystko, co
nowe, wydawało się fascynujące. Klimat i kuchnia były zupeł¬nie inne niż w Anglii, tubylcy zabawni i
przyjaźni, a roz¬rywki, nawet tańce na ulicach, przekraczały wszelkie wyobrażenia.
Zasmakowała w żeglowaniu i wkrótce osiągnęła w tym dużą biegłość. Często wypływała z ojcem na
dłu¬gie rejsy według wskazówek naniesionych na jego ma¬pach, oznaczających miejsca ukrycia
skarbów. Zaczynała coraz lepiej rozumieć, dlaczego Nathan wybrał taki wła¬śnie tryb życia. Przecież w
ciągu tygodnia przytrafiało mu się więcej fascynujących przygód niż niejednemu od urodzenia do samej
śmierci! Rzecz jasna, nie aprobowa¬ła jego udziału w pirackich rozbojach, ale stopniowo za¬czynała
dostrzegać je w zupełnie innym świetle. Zrozu¬miała bowiem, że wielu pirackich jeńców, których wykupił
Nathan, nigdy nie ujrzałoby swoich rodzin, gdyby nie jego działalność. Sam już od dawna nie rabo¬wał
statków, gdyż lwią część czasu pochłaniało mu po¬szukiwanie skarbów.
Nieraz towarzyszyła mu w wyprawie, kiedy podążając śladem współrzędnych naniesionych na mapach,
lokali¬zował czerwony punkt, gdzie miał znajdować się skarb. Emocjonowała się razem z nim i jego
ludźmi, kiedy kopa¬li we wskazanym miejscu i znajdowali zakopany tam ku¬fer. Niestety, wynik zwykle
rozczarowywał wszystkich, bo kufer był pusty.
Należało się tego spodziewać, bo mapy, które Nathan kolekcjonował, przechodziły przez wiele rąk, zanim
on je zdobył. Większość była trudna do odcyfrowania, bo wła¬ściciele skarbów zostawiali bardzo mało
znaków orienta¬cyjnych, tylko tyle, by sami mogli tam trafić. Mało tego ¬niektóre mapy trafiały do Nathana
w częściach, a bywało, że każdy kawałek był ukryty gdzie indziej lub przecho¬wywany przez innego
członka rodziny. Po latach sami właściciele zapominali, jakie znaczenie mają wskazówki, lub nie zdawali
sobie sprawy, co przechowują• Ojciec Ga¬brielle miał dwie takie mapy z brakującymi fragmentami.
Margery, mimo swoich szumnych zapowiedzi, nie wsiadła na żaden statek płynący do Anglii. Wprawdzie
nie najlepiej znosiła gorący klimat wyspy, lecz nie chcia¬ła zostawić swojej panienki samej wśród piratów.
Z niektórymi zresztą się zaprzyjaźniła, podobnie jak Ga¬briellę, która stwierdziła, że większość marynarzy
z zało¬gi Nathana to sympatyczni i uczciwi ludzie, może tylko zbyt awanturniczo usposobieni, jak na
szanujących się członków społeczności.
Dobrz
e się stało, że Nathan potrafił osłonić ją przed ta¬kimi mętnymi kreaturami, jak Pierre Lacross.
Jednak Ga¬brieIle nadal się go bała, nawet potem, gdy usłyszała, że związał się z piratką o przezwisku
Ruda. Kiedyś spotkała go na morzu podczas wyprawy z ojcem na poszukiwanie skarbów. Pierre
opanował akurat jakiś statek i wziął jeń¬ców. Byłby wszystkich pozabijał, gdyby Nathan ich nie wykupił.
Zanim się :(Oz stali, wykorzystał chwilę i znajdu¬jąc się w pobliżu Gabrielle, szepnął jej do ucha, tak by
nie słyszał ojciec:
-
Nie myśl, że o tobie zapomniałem, laleczko. Jeszcze się spotkamy!
Gdyby nie takie przykre incydenty, życie w domu ojca na wyspie wydawałoby się Gabrielle cudowne.
Wiedziała jednak, że ta idylla nie potrwa wiecznie. Prędzej czy póź¬niej będzie musiała wyjść za mąż, i
tego momentu właści¬wie nie mogła się doczekać. Tęskniła bowiem do tego, czego jej brakowało w
dzieciństwie: do pełnej, ustabilizo¬wanej i kochającej się rodziny. Pozwalała sobie czasem na przelotne
flirty z przystojnymi marynarzami
, które zwyk¬le kończyły się wtedy, gdy wypływali w dalsze rejsy. Nie
martwiła się tym, bo w ciągu pierwszych dwóch lat poby¬tu na St. Kitts naj chętniej spędzała wszystkie
chwile z oj¬cem, jakby chciała nadrobić czas rozłąki.
Wystarczyło jej takie życie, dopóki Charles Milford _ przystojny syn dobrze urodzonych, angielskich
planta¬torów trzciny cukrowej - nie wrócił z zagranicy, gdzie kończył studia. Na początku wydawał się nią
zainteresowany, przynajmniej dopóty, dopóki się nie dowiedział, kim jest ojciec Gabrielle. Wtedy brutalnie
dał jej do zro¬zumienia, że nie zamierza kontynuować znajomości. I nie chodziło wcale o to, że Nathan
był piratem, bo nikt na wyspie o tym nie wiedział. Rzecz w tym, że Milfordo¬wie uważali go za plebejusza,
a więc z góry przyjęli, że jego córka nie będzie dobrą partią dla ich jedynaka.
Gabrielle ciężko przeżyła sposób, w jaki Charles ją po¬traktował, ale nie dała tego po sobie poznać. Nie
chciała, aby do ojca dotarła wiadomość, że jedyny mężczyzna, którego poważnie brała pod uwagę jako
kandydata na męża, wzgardził jej ręką ze względu na niego.
Na takiej małej wyspie nic się długo nie dało ukryć.
Nathan musiał z jakiegoś źródła dowiedzieć się o tym, bo coraz częściej wpadał w zadumę. Sam nie
poruszał tego tematu, więc i Gabrielle nie chciala zaczynać pierwsza. Dopiero kiedy nadmieniła, że
wkrótce osiągnie pełnolet¬ność, na co Ohr Oeden z lojalnych członków załogi Na¬thana) zareagował: ,,1
jeszcze nie wyszła za mąż?" - Na¬than zbladł i jeszcze tego wieczoru poprosił Gabrielle, aby przyszła do
jego gabinetu.
Sądząc po reakcji ojca na uwagę Ohra, przypuszczała, że rozmowa dotyczyć będzie jej szans na
małżeństwo tu, na wyspie. Nie spodziewała się jednak, że decyzja w tej sprawie została już podjęta.
Nathan odczekał, aż córka zajmie miejsce po przeciwnej stronie biurka, i wtedy oznajmił:
-
Odsyłam cię do Anglii.
- Nie! -
odpowiedziała bez namysłu.
Nathan smutno się uśmiechnął. Nie próbował jej prze¬konywać, bo wiedział, że wygrałaby każdy spór.
Ustępo¬wał jej zawsze, bo chciał, żeby była szczęśliwa. Wyjaśnił po prostu:
-
Wiesz, że twoja matka i ja byliśmy raczej niedobra¬ną parą. Ona pochodziła z wyższych sfer, a ja -
wręcz
przeciwnie. Uważam, że nie mam się czego wstydzić, bo wychowałem się w Dover, a oboje moi rodzice
byli lud
ź¬mi uczciwymi, ciężko pracującymi. Ale twoja matka mia¬ła na te sprawy inny pogląd i wolała
opowiadać gościom fantasty'czne historie o moich przodkach. Nie chciała na¬wet, aby jej znajomi
wiedzieli, że zajmuję się handlem, choć w rzeczywistości zajmowałem się zupełnie czym in¬nym, lecz
taka była wersja oficjalna.
- Wiem o tym, tatusiu.
-
Nie wątpię. Rzecz jednak w tym, że po matce płynie w twoich żyłach arystokratyczna krew, a w tej części
świata nikt w to nie uwierzy. I widzisz, dziś zdałem sobie sprawę, że przebywanie tu ze mną pozbawia cię
tego, co się należy pannie z wyższych sfer - balów i przyjęć na londyńskich salonach, gdzie matka chciała
cię wprowa¬dzić. Tylko w ten sposób możesz poznać odpowiedniego kandydata na męża.
Gabrielle spuściła głowę.
- Wiesz o Charlesie Milfordzie, prawda? -
wyszeptała.
- Tak -
wyznał ze smutkiem. - Myślałem już nawet, czy nie wyzwać starego Milforda na pojedynek.
-
Chyba tego nie zrobiłeś, prawda? - Od razu się wy¬prostowała. Ojciec szeroko się uśmiechnął.
-
Mało brakowało, ale doszedłem do wniosku, że naj¬pierw powinienem cię spytać, czy naprawdę
kochałaś tego chłopca.
-
Właściwie to nie - przyznała po chwili wahania. ¬Dojrzałam już do tego, aby się w nim zakochać, ale tak
naprawdę Charlie był w tym miasteczku pierwszym mężczyzną, który nadawałby się na,męża dla mnie.
-
Mniejsza o to, czy nadawałby się, czy nie, ale po¬myśl, Gabby, mieszkasz tu już prawie trzy lata, a
dopiero teraz jeden chłopak wydał ci się godny uwagi. Tymcza¬sem w Anglii mogłabyś przebierać w
tuzinach młodych panów. Musisz tam wrócić, aby przejąć spadek i zadebiutować na salonach, jak tego
życzyła sobie twoja matka. Przy okazji znajdziesz odpowiedniego męża.
Gabrielle wiedziała, że ojciec ma rację i że to jest naj¬lepsze wyjście. Wiedziała też, że małżeństwo z
Angli¬kiem będzie prawdopodobnie oznaczało zamieszkanie w Anglii, a ze zgrozą myślała o wyjeździe z
rajskiej wy¬spy. Z drugiej strony, przy odrobinie szczęścia, może udałoby się jej wyjść za Anglika, który z
miłości dla niej zdecydowałby się na bardziej urozmaicone życie na Ka¬raibach. To byłoby idealne
rozwiązanie, więc zaczęła na¬wet cieszyć się na myśl o czekającej ją podróży.
_ Masz rację, tatusiu - przyznała. - Pewnie, że chcia¬łabym poznać kogoś, kogo mogłabym pokochać i
wyjść za niego, ale w Anglii to niemożliwe, jeżeli nikt nie wpro¬wadzi mnie do towarzystwa.
_ Nie martw się, pomyślałem i o tym - uspokoił ją oj¬ciec. - Może nie mam takich koneksji towarzyskich,
jak twoja mama, ale znam człowieka, który jest mi winien wdzięczność za przysługę; pochodzi z dobrej
rodziny i jest ustosunkowany. Nazywa się Malory, James Malory.
4
_ Jak sądzisz, czy Drew może mieć coś przeciwko te¬mu? - zapytała męża Georgina Malory, szykując się
do obiadu.
-
Masz żamiar go o to zapytać?
-
Oczywiście.
_ Powinnaś najpierw zapytać mnie - zwrócił jej uwagę•
-
Myślałby kto, że puściłbyś mnie samą! - parsknęła. _ Nie tylko nie puściłbym, ale niewykluczone, że ra-
dziłbym ci pozostać w domu.
-
Naprawdę? - zatrzepotała powiekami.
James jęknął w duchu. Rzeczywistość była taka, że Georgina nie donosiła ostatniej ciąży. Małżonkowie
nigdy o tym nie rozmawiali, ale tragedia była na tyle świe¬ża, że James godził się spełniać wszystkie
zachcianki żo¬ny. Tolerował nawet jej braci, chociaż ich nie cierpiał, ale perspektywa wspólnego rejsu z
jednym z nich, gdy sam nie mógł dowodzić statkiem, była ostatnią rzeczą, na ja¬ką przystałby w
normalnych warunkach.
Planował już nawet kupno statku, by nie przebywać na jednym pokładzie z nielubianym szwagrem, choć
wątpił, czy zdąży, bo Georgina zamierzała wkrótce zre¬alizować swój zamysł. Z kolei, gdyby sam miał
wieźć ją do Ameryki, nie mogłaby spędzić tyle czasu z bratem, ile by chciała. A niech to kule biją!
-
Ja się już zgodziłem, Georgie, ale to jeszcze nic pew¬nego. Przecież to twój brat. Co o tym myślisz?
Georgina przygryzła wargę, lecz nie wydawała się zmartwiona.
-
Świetnieśmy to zaplanowali, prawda? - podpyty¬wała, oczekując potwierdzenia. - Drew i tak za dwa
ty¬godnie miał wypływać, i to nie na jedną ze swoich ka¬raibskich tras, tylko do domu, do Bridgeport.
Znajdzie się więc miejsce dla pasażerów, no i nie będzie musiał zbaczać z trasy. Jestem przekonana, że
zgodzi się wyru¬szyć w morze tydzień wcześniej. Chciał się tam zatrzy¬mać jedynie po to, by składać
wizyt
y razem ze mną.
James uniósł jedną złotą brew, co za czasów narze¬czeńskich denerwowało Georginę, a teraz uważała
ten gest za rozczulający.
-
Czy w innych warunkach nie prosiłabyś go o to? ¬indagował.
-
Jasne, że prosiłabym, bo teraz jest najlepsza pora na taki wyjazd. Mamy koniec lata, zatem przed zimą
do¬trzemy do domu. A to, że ślub Jeremy'ego wypada za kilka dni, to nawet lepiej. Zdążymy jeszcze
wrócić z we¬sela w takim czasie, żeby się spokojnie spakować. Czuła¬bym się trochę niezręcznie, gdyby
Drew
musiał dla mnie nadłożyć drogi do Bridgeport, ale skoro i tak tam pły¬nie ...
_ Nie zapominaj, że on szaleje za Jackie i zrobi wszystko jeśli nie dla ciebie, to dla niej. Z dziką radością
zabrałby ją do Connecticut, skąd pochodzi ta bardziej barbarzyńska część waszej rodziny. Twoi bracia od
lat przebąkiwali, że dobrze byłoby ją tam zabrać. Gdyby mieli w tej sprawie coś do powiedzenia,
wychowywałaby się tam, nie tu.
_ Nie przypuszczam, żeby tego chcieli, dopóki jest mała - zaoponowała Georgina, ignorując aluzję do
"barbarzyńskości". - Jeśli chcesz wiedzieć, chłopaki mają na¬dzieję, że uda im się kiedyś wydać ją za
Amerykanina i naj chętniej zaaranżowaliby tę wizytę, kiedy osiągnie wiek odpowiedni do zamążpój.ścia.
_ Nie wymawiaj w złą godzinę, Georgie! Ma wyjść za Anglika i kropka ... jeżeli w ogóle pozwolę
komukolwiek się do niej zbliżyć!
Drugą połowę zdania wymamrotał pod nosem, co bardzo rozśmieszyło Georginę•
_ Obawiam się, że gdyby zakochała się w Amerykani¬nie, nie zdołałbyś temu przeszkodzić. Wiem, że nie
był¬byś zachwycony, ale niech tylko nasze słodkie maleń¬stwo odkryje twoje czułe miejsce, na pewno
zmiękniesz.
-
W każdym razie pamiętaj, że cię ostrzegałem!
Nie rozwijał tego tematu, więc Georgina zmarszczyła brwi.
_ Czy chcesz powiedzie
ć, że kiedy Jackie będzie panną na wydaniu, nie pozwolisz jej się zbliżyć do
Connec¬ticut?
-
Otóż tak właśnie!
Georgina przestała robić groźne miny, nawet zachichotała.
-
A zatem z przykrością muszę cię poinformować, że ostatnio do Anglii przybywa coraz więcej
Amerykanów. Możesz być pewien, że kiedy nadejdzie czas, moi bracia przy lada okazji będą któregoś
podsyłać, żeby zakręcił się koło ich ukochanej siostrzenicy.
-
Nie dałbym za to trzech groszy, moja droga. Georgina westchnęła, próbując sobie wyobrazić, co by się
działo, gdyby ponownie rozgorzała dawna wrogość między jej mężem i braćmi. Prawda, że zawarli
rozejm, co wcale nie oznaczało, że się polubili ani że w przeszło¬ści nie nastawali wzajemnie na swoje
życie. Zaczęło się bowiem od tego, że spuścili Jamesowi dobre lanie. Rzu¬cili się na niego w pięciu, bo
inaczej by sobie z nim nie poradzili, ale sam sprowokował chłopców do tak nieczy¬stych zagrań, gdy im
oznajmił, że uwiódł ich jedyną sio¬strę• Bracia zagrozili mu wtedy, że poślą go na szubienicę za jego
pirackie wyczyny, jeśli nie zgodzi się jej poślubić. Trzeba przyznać, że nie był to zbyt dobrze rokujący
wstęp do harmonijnego związku, jaki obecnie stanowili. Jednak Georgina nie mogła zaprzeczyć, że taki
początek znajomości z Jamesem Malorym, szlachcicem, a równo¬cześnie byłym piratem i łotrzykiem -
miał w sobie coś wyjątkowo podniecającego.
-
Właściwie nie wiem, dlaczego dyskutujemy o przy¬szłYm małżeństwie Jacqueline! - parsknęła
niechętnie. ¬Lata miną, nim do tego dojdzie. Na razie myślmy lepiej o ślubie Jeremy'ego, bo to już kwestia
dni. Oczywiście wiesz, że on przyjdzie dziś do nas na obiad. Musimy go podtrzymać na duchu, więc
zaprosiłam też Percy' ego i Tony' ego z rodziną.
James podszedł do niej od tyłu i otoczył ją ramionami. - Przecież mówiłaś o tym przy śniadaniu. Chyba
strasznie się przejmujesz, bo inaczej nie powtarzałabyś tyle razy tego samego. Przyznaj się, Georgie, że
jesteś po¬denerwowana.
-
Wcale nie jestem! Myślę, że Drew z radością przyj¬mie nas na pokład. Jeszcze dziś wieczorem go o to
po¬proszę•
- W takim razie o co ci chodzi?
-
Doszłam do wniosku, że się starzejemy - westchnęła.
-
A diabła tam!
Odwróciła się do niego i też go objęła, co nie przyszło jej łatwo, bo James Malory był mężczyzną wysokim
i po¬tężnie zbudowanym.
-
Jeśli Jeremy się żeni, to z pewnością niedługo zosta¬niemy dziadkami! - przekonywała. - A wtedy
dopiero poczuję się jak staruszka!
-
Cóż za głupstwa wygadujesz! - parsknął śmie¬chem. - Myślałem, iż tylko odmienny stan powoduje, że
bredzisz od rzeczy. C
hyba że ... Jezu, Georgie, chyba nie jesteś przy nadziei?
- Przynajmniej nic o tym nie wiem -
prychnęła - ale nie przypuszczam.
-
No więc nie pleć bzdur, abym nie musiał ci przypo¬minać, że Jeremy jest twoim pasierbem, młodszym
od ciebie tylko o kilka la
t, zatem dla jego dzieci będziesz najwyżej przyszywaną babcią. I nie próbuj mi
wmawiać, że się starzeję, chyba że chcesz podać na ten obiad buty.
Wyrwała się z objęć męża, ze śmiechem przypomina¬jąc sobie, jak to na statku "Panna Anna" gonił ją
wokół biurka, kiedy mu przycięła: "Jeśli tylko but będzie paso¬wał", co miało być aluzją do jego wieku.
Odpalił jej wte¬dy, że każe jej samej zjeść ten but; przypuszczalnie mógł¬by to zrobić, bo zraniła jego
miłość własną. Od tej pory buty i ich zjadanie stały się żelaznym tematem małżeń¬skich żarcików.
-
Rzeczywiście, tego smarkacza trzeba podtrzymać na duchu - kontynuował James - bo przyszła teściowa
o mało nie wyrzuciła go z domu i nie pozwala mu się wi¬dywać z narzeczoną przed ślubem. Niech mnie
grom spali, gdyb
ym pozwolił twojej rodzinie trzymać mnie z daleka od ciebie, kiedy data ślubu była już
wyzna¬czona!
-
Naprawdę, bardzo śmieszne! Wiesz równie dobrze jak ja, że nie wyznaczaliśmy żadnej daty ślubu. Tego
sa¬mego dnia, kiedy moi krewni cię poznali, od razu wy¬pchnęli ~as do ołtarza.
-
I dobrze zrobili, bo ci barbarzyńcy są tacy przewidy¬walni...
Teraz Georgina wybuchła śmiechem.
-
Tylko im nie mów, że to ty naciskałeś, by ślub się odbył tego dnia, bo oni byli przekonani, że to ich
po¬mysł.
- I tak mi nie
uwierzą, ale dobrze, że dziś będzie tu je¬den twój brat. O jednego za dużo, ale tego jeszcze
jestem w stanie znieść.
-
Nigdy nie przyznasz, że moi bracia okazali się nie tacy źli, jak przypuszczałeś, prawda? Nawet niedawno
Drew pomógł Jeremy' emu wybrnąć z tarapatów, choć wcale go o to nie prosił.
-
Tak, pamiętam i, choć niechętnie, muszę przyznać, że mam wobec niego dług wdzięczności. Ale mu o
tym nie przypominaj, bo liczę, że zapomni.
-
Och, dałbyś spokój! Na pewno nie zażąda od ciebie rewanżu. Dobrze wiesz, że Andersonowie nie są
tacy.
-
Ośmielam się być innego zdania, Georgie. Każdy jest taki, jeśli bardzo potrzebuje pieniędzy. Na
szczęście on ma jeszcze czterech braci, którzy w razie czego mogą go poratować, zanim przyszłoby mu
na myśl zwrócić się o pomoc do szwagra ... O, chyba Tony już przyszedł! ¬Z grymasem zmienił temat, bo
z dołu dobiegły jakieś ożywione głosy. - Naprawdę, kochanie, powinnaś wy¬tłumaczyć naszej córce, że
takie przeraźliwe piski i kwiki przystoją świnkom, a nie panienkom!
- To nic nie da! -
Rozśmieszyła ją reakcja męża na ra¬dosne przywitanie się ich córki z córką Tony' ego. -
Wiesz przecież, że Jackie i Judy są jak papużki nierozłączki. Nie mogą bez siebie wytrzymać nawet kilku
dni.
-
I robią taki dziki rumor?
_ To m
i przypomina, że Jacqueline nie może się do¬czekać wyjazdu, choć nie jestem pewna, czy dotarło
do niej, że przez dwa miesiące nie zobaczy Judith.
James jęknął w duchu, bo wiedział, do czego żona zmIerza.
_ To co, zostawiasz je z Regan, czy chcesz dopisać dodatkowego pasażera do listy? Ręczę ci, że mój
brat się na to nie zgodzi.
_ Na pewno się zgodzi, bo wycieczka do Ameryki by¬łaby dla dziewcząt bardzo pouczająca. Przecież one
nigdy nie opuszczały Anglii.
-
Czy dlatego Tony miałby nie tęsknić za jedyną córką?
_ Wystarczy, jeśli mu przypomnimy, że wtedy z Rosalyn będą mieli więcej czasu dla siebie.
_ A kiedy my będziemy mieli więcej czasu dla sie¬bie? - James znów porwał żonę w objęcia.
_ A chciałbyś? - zamruczała namiętnie, zarzucając mu ręce na szyję•
- Zawsze.
-
No więc ręczę ci, że coś wymyślę•
5
_ Dwa tygodnie to nie takie straszne, a do wesela zostaną wam jeszcze trzy dni. Dzięki temu będziecie
mieli czas do namysłu. Moim zdaniem jej matka jest genialna. Zobaczycie, że jeszcze jej podziękujecie!
Pozostali czterej mężczyźni spojrzeli na Percivala Al¬dena jak na idiotę, ale jego wystąpienie nie było
niczym nadzwyczajnym. Percy, jak nazywali go przyjaciele, był znany z tego, że rozśmieszał wszystkich
albo pakował się w kłopoty, kiedy żarty kierował do niewłaściwych osób. O dziwo, nie robił tego celowo,
po prostu Percy ta¬ki już był.
Teraz tylko Jeremy Malory zmierzył Percy' ego nie¬przyjaznym spojrzeniem, podczas gdy innym chciało
się śmiać, aczkolwiek z godnym podziwu wysiłkiem próbo¬wali nie pokazać tego po sobie. Jeremy
bowiem ciężko przeżywał to, że matka Danny, jego narzeczonej, mimo że organizowała ich wesele,
zabroniła mu kontaktów z wybranką serca.
Evelyn Hillary tłumaczyła, że pragnie spędzić dwa ty¬godnie tylko ze swoją córką. Przynajmniej tak mu
po¬wiedziała, kiedy odesłała go do domu, aby tam oczeki¬wał dnia zaślubin. Zaznaczyła przy tym, że nie
powinien żywić do niej urazy. Rozumiał jej motywy, bo rzeczywi¬ście matka i córka przez wiele lat się nie
widziały. Danny wychowała się w londyńskich slumsach, nie wiedząc ani kim jest, ani że jej matka żyje,
gdyż utrzymywano ją w przekonaniu, że straciła oboje rodziców. Dopiero nie¬dawno obie kobiety znów
się spotkały.
Poznanie tych faktów bynajmniej nie osładzało Jere¬my' emu rozłąki. Pomogło mu jedynie uświadomić
sobie, że to, co czuje do Danny, jest prawdziwą miłością. A Ma¬lory' owie nie zakochiwali się łatwo.
Odwrotnie -
m꿬czyźni z tej rodziny, znani londyńscy awanturnicy (nie wyłączając Jeremy'ego), gdy raz
wpadli w sidła miłości, uczucie traktowali poważnie.
Spośród zebranych w salonie jedynie Drew Anderson nawet nie próbował ukryć rozbawienia uwagami
Per¬cy'ego. Jeremy'ego lubił bodaj najbardziej ze wszystkich Malorych, bo mieli najwięcej cech
wspólnych, przynaj¬mniej dopóki Jeremy nie zdecydował się porzucić stanu kawalerskiego. Jeremy stał
się także, przez zamążpójście swojej matki, jego siostrzeńcem, wprawdzie przyrod¬nim, ale zawsze
członkiem rodziny.
Jeszcze śmieszniejsze było to, że Jeremy, stroniący do¬tąd od alkoholu, dzisiaj zachowywał się inaczej.
Przy¬niósł ze sobą butelkę koniaku, do obiadu wypił drugą i w szybkim tempie osuszał trzecią• Nie do
wiary, że jesz¬cze nie zwalił się pod stół ani język mu się nie plątał, tyl¬ko charakterystyczna mgiełka w
jego spojrzeniu zdra¬dzała, że się upił.
Jego ojciec, James, niczego nie zauważył, odwrotnie niż wuj Anthony, który wszystko widział i z trudem
tłumił śmiech. Percy, który dostrzegał zwykle tylko to, czego widzieć nie powinien, nie robił żadnych uwag.
Natomiast Drew, będąc jedynym przedstawicielem ro¬du Andersonów we "wrogim obozie", bez
skrępowania mówił, co myśli ostanie Jeremy'ego i próbach jego
ukrycia.
Śmieszył go fakt, że krewniak "topił smutki w butelce", ale jednocześnie mu współczuł. Narzeczona była
piękna. Początkowo nawet, dopóki sądził, że jest ona tyl¬ko sąsiadką Jeremy'ego z tej samej kamienicy,
próbował sam się do niej zalecać. Jeremy jednak dał mu do zrozu¬mienia, że dziewczyna jest zajęta.
Drew zaś uważał, że nie warto kruszyć kopii o kobietę - nie będzie miał jej ten, to będzie inny. Nie należał
do ludzi drobiazgowych i nie ulegał emocjom.
W każdym porcie, do którego zawijał, czekała na niego z otwartymi ramionami jakaś kobieta. Nie starał się
bynajmniej -
co zarzucała mu siostra - utrzymywać "na¬rzeczonej w każdym porcie": po prostu lubił
kobiety. Te, które szczególnie wyróżniał, liczyły, że ich miejsce za¬mieszkania stanie się w końcu jego
portem przeznacze¬nia, choć nie dawał im powodów do przypuszczeń, że kiedyś się ustatkuje. Niczego
im nie obiecywał, a więc ich nie oszukiwał, w zamian za to, wypływając w rejs, nie wymagał od nich
wierności.
Na szczęście, zanim Jeremy rzucił się z pięściami na przyjaciela, do salonu weszły Georgina i żona
Antho¬ny' ego, Rosalyn Malory. Drew od razu zwrócił uwagę na jej urodę. Słyszał od kogoś, jak doszło do
tego, że Antho¬ny zdobył tak piękną żonę. Potrzebowała wtedy mężczy¬zny, aby bronił jej przed
zakusami chciwego kuzyna, któ¬ry próbował ograbić ją z majątku. Ku zdziwieniu całej rodziny Anthony
oświadczył się o jej rękę, choć miał opi¬nię lekkoducha i mało kto wierzył, że kiedykolwiek się ożeni.
O wszystkich mężczyznach z rodu Malorych Drew mógł na pewno powiedzieć jedno: mieli dobry gust, jeśli
chodzi o kobiety. Najlepszego wyboru, według niego, dokonał James Malory, ponieważ potrafił sprawić,
że za¬kochała się w nim jedyna siostra Andersonów. W opinii jej braci nie zasługiwał na nią, lecz nie
mogli zaprzeczyć, że była z nim szczęśliwa.
Nie cieszyła go wprawdzie perspektywa wspólnego rejsu z okropnym szwagrem, ale z przyjemnością
myślał o miłych chwilach, jakie spędzi w towarzystwie siostry i siostrzenicy, które niezbyt często odwiedzał
w Londy¬nie. Szkoda, że James nie mógł zostać w domu! Właści¬wie powinien zaproponować takie
rozwiązanie, bo sam zająłby się jego rodziną równie dobrze jak on. Przypusz¬czał zresztą, że do tego
wyjazdu James zbytnio się nie pa¬li, mając w pamięci negatywne wrażenia z ostatniego po¬bytu w
Bridgeport.
Drew doszedł do wniosku, że nic się nie stanie, jeżeli sam podsunie takie wyjście. Odbijał od brzegu
dopiero w przyszłym tygodniu, więc Jarpes miał jeszcze sporo czasu, aby rozważyć pozostanie w domu.
Tymczasem Je¬remy dobrowolnie założy sobie stryczek na szyję, a za¬tem ubędzie jeszcze jeden
zatwardziały kawaler. Drew zarzekał się, że gdyby sam miał kiedyś tak zgłupieć -le¬piej by było, żeby ktoś
go wcześniej zastrzelił!
6
Drew spieszył się, bo właśnie otrzymał wiadomość, że "Okeanos", statek jego brata Boyda, stoi na redzie,
cze¬kając na prawo wejścia do portu. Może czekać jeszcze kilka dni, bo kolejka jest duża. Jednak Boyd
mógł już dawno podpłynąć do brzegu szalupą• Jeśli dotychczas tego nie zrobił - Drew znalazłby jakąś
łódkę, aby złożyć mu wizytę•
Nie wiedział, że Boyd zamierzał zatrzymać się w Ang¬lii. Nie mógł wybrać lepszego momentu. Akurat
wczoraj cała rodzina wróciła z wesela Jeremy' ego, a za niecały ty¬dzień miał nastąpić wyjazd do
Connecticut. To dlatego Drew wybrał się dziś do doków, aby powiadomić swoje¬go pierwszego oficera o
przyspieszeniu terminu podróży.
Spodziewał się, że zastanie "Okeanosa" dopiero w Bridgeport, gdyż zwykle kursował między Indiami
Zachodnimi a północno-wschodnimi stanami USA, prze¬wożąc cukier i tytoń. Drew nie mógł się doczekać
spotka¬nia z najmłodszym bratem i zdecydował, że sam popły¬nie do jego macierzystego portu.
Jeżeli Boyd przybył do Anglii tylko po to, by zobaczyć się z Georginą, na pewno chętnie wyruszy razem z
Drew w drogę powrotną. Byłoby to świetne wyjście, tym bar¬dziej że szwagier James nie pojął aluzji i
upierał się, by towarzyszyć żonie i córce. No, a mając na pokładzie szczególnego przedstawiciela rodu
Malorych, Drew po¬trzebował pomocy.
Georgina i Boyd byli jedynymi członkami klanu An¬dersonów, którzy nie dowodzili własnymi statkami.
Oczywiście od kobiety nikt tego nie oczekiwał, a gdyby nawet miała taki zamiar - musiałaby stoczyć ciężką
wal¬kę ze wszystkimi pięcioma braćmi. Natomiast Boyd wprawdzie lubił żeglować, ale do dowodzenia się
nie rwał, po prostu nie chciał.
Bracia sądzili, że wynika to z jego nieśmiałości i minie mu z wiekiem, a wtedy sam przejmie dowództwo
"Oke¬anosa" . Tymczasem Boyd oświadczył, że nie ma zamiaru tego robić, gdyż na morzu woli podziwiać
piękne wi¬doki niż dźwigać ciężar odpowiedzialności. Kapitanów wynajmował na własny koszt, toteż
bracia nie mieli p
o¬wodów do narzekania. W chwili obecnej Drew uważał, że to nawet lepiej, gdyż w
drodze powrotnej obecność Boyda na "Okeanosie" nie będzie konieczna, powinien zatem zgodzić się na
rejs z nim, Georginą i resztą rodzi¬ny na pokładzie "Trytona".
Przepychał się przez zatłoczone nabrzeże, aby dostać się do biura kapitanatu portu, gdzie spodziewał się
za¬stać Boyda, jeśli jeszcze nie zszedł na ląd. Nie zważał więc na przechodniów, nie mógł jednak nie
zauważyć kobiety, która o mało się nie przewróciła pod jego nogi.
Odruchowo przytrzymał ją za ramię, dzięki czemu za¬chowała równowagę. Dokładnie jej się nie przyjrzał,
bo jego uwagę zwróciło dwóch towarzyszących kobiecie mężczyzn, którzy, widząc, że Drew przyszedł
damie z pomocą, od razu rzucili się naprzód. Ta zaś warknęła do niego:
-
Proszę mnie przepuścić!
Tak też uczynił, zastanawiając się, czy tamci dwaj rze¬czywiście jej pilnują, bo kiedy już stanęła na ziemi,
cof¬nęli się, udając, że nie mają z nią nic wspólnego. Drew zdziwiło ich zachowanie: spojrzał jeszcze raz
na kobietę, próbując dociec, dlaczego tak niechętnie przyjęła pomoc, i natychmiast zapomniał o jej
obstawie.
Patrzyły na niego ponuro najbardziej jasnoniebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widział, obrzeżone czarnymi
rzęsami. Porażony ich pięknem, potrzebował czasu, aby ogarnąć wzrokiem całą postać.
Drew rzadko zapominał języka w gębie. Naturalnie czuł się urażony, ale odebrać mowę mogłaby mu tylko
najpiękniejsza ze wszystkich kobiet na ziemi. Ta zaś, ow¬szem, była ładna, ale niejedna przewyższała ją
urodą• Miała zadarty nosek, czarne brwi, których łuk nie ryso¬wał się zbyt wyraźnie, pewnie dlatego, że
groźnie je marszczyła. Za to pełne, zmysłowe wargi olśniewały czerwienią, choć z pewnością ich nie
malowała; domy¬ślał się, że musiała je przygryzać.
Czarne włosy miała upięte w wymyślną fryzurę, a bla¬doniebieska suknia i dobrany do niej kapelusz
harmoni¬zowały z kolorem jej oczu. Ubrana była według najnow¬szej mody, ale nasyconej, złocistej
opalenizny na pewno nie zawdzięczała angielskiemu słońcu. Drew gotów był się założyć, że niedawno
przebywała w ciepłych krajach.
Może ta opalenizna, kontrastująca z oczami; tak go za¬frapowała? Czy też raczej te grzesznie zmysłowe
usta? A może to, że kiedy chciał jej pomóc, zbeształa go i nadal mierzyła nieprzyjaznym wzrokiem?
_ Miałem pozwolić, żeby pani wpadła mi pod nogi, kochana? - zagadnął.
-
Słucham?
_ No, przecież pani o mało się nie przewróciła! - przypomniał. - Już wyleciało to pani z pamięci? Wiem,
wiem, że tak działam na kobiety. Pod moim spojrzeniem żadna nie może pozbierać myśli, prawda? -
Uśmiechnął się zniewalająco.
Spodziewał się, że ją tym rozbroi, ale ona z oburzeniem wciągnęła powietrze i oświadczyła:
_ Przez pańskie chamstwo będę miała siniaki!
-
Czyżby? Mógłbym zobaczyć?
_ Raczej nie. - Wy
rwała rękę. - Jeżeli naprawdę chciał mi pan pomóc, to bardzo dziękuję, ale następnym
razem proszę nie robić tego tak brutalnie.
Uśmiech znikł z twarzy Drew.
_ Następnego razu nie będzie - odpalił - bo gdyby pani jeszcze się kiedyś potknęła, ręczę, że dwa razy się
zastanowię, zanim udzielę pomocy. Albo raczej na pew¬no pozwolę pani upaść. Miłego dnia, łaskawa
pani!
Odchodząc, słyszał jeszcze jej gniewne sapnięcie. Da¬ło mu,to satysfakcję, ale nie przywróciło uśmiechu.
Co za niewdzięczna dziewucha! Tak go rozzłościła, że nawet się za nią nie obejrzał, co zwykle robił, kiedy
spotykał piękną kobietę• Przyspieszył tylko kroku w ślad za ochro¬niarzami, jeśli rzeczywiście byli nimi
dwaj towarzyszący jej mężczyźni. Niestety, żaden z nich tym się nie przejął.
7
W londyńskich dokach panował taki sam ożywiony ruch, jak trzy lata temu, kiedy Gabrielle wyruszała w
rejs na Karaiby, by odszukać ojca. Po towar przywożony stat¬kami podjeżdżały platformy, które rozwoziły
ładunki do magazynów lub wprost na rynek. Znajome dźwięki i zapachy rozpraszały jej uwagę tak bardzo,
że nie spo¬strzegła wozu, który o mało jej nie przewrócił, ani m꿬czyzny, który ją podtrzymał. Może
gdyby najpierw go zobaczyła, nie byłaby tak zaskoczona i nie zachowałaby się jak ostatnia idiotka. Dobry
Boże, nigdy w życiu niko¬go w taki sposób nie potraktowała, i to za co? Przecież chciał jej pomóc!
Statek Gabrielle już wczesnym rankiem wpłynął w gó¬rę Tamizy, lecz dowiezienie wszystkich pasażerów
łódka¬mi do brzegu zajęło prawie cały d~ień. Gabrielle nawet to odpowiadało, bo z powodu późnej pory
musiała naj¬pierw poszukać noclegu, co opóźniłoby moment dostar¬czenia przywiezionego listu.
W dyskretnej odległości za nią podążało dwóch człon¬ków załogi, którym ojciec najbardziej ufał - Richard
i Ohr. Wysłał ich do Anglii, aby ją ochraniali i upewnili się, że lord, któremu miała oddać list, wyświadczy
przysługę, o którą prosił. Stanowili najbardziej osobliwe przyzwoit¬ki, jakie można sobie wyobrazić, ale
bez nich Gabrielle nie dałaby rady wywiązać się z zadania, które sobie po¬stawiła.
Przyjechała do Anglii, aby złapać męża zgodnie ze zwyczajem przyjętym w wyższych sferach. Ojciec
wysłał ją w asyście ochroniarzy, by skompletowała odpowied¬nio luksusową garderobę jeszcze przed
końcem letniego sezonu. Sam nie mógł im towarzyszyć, bo zajmował się akurat wykupywaniem pirackich
jeńców, ale obiecał, że za miesiąc lub dwa dołączy. Gabrielle próbowała go prze¬konać, że na niego
poczeka, on zaś z równym uporem . tłumaczył jej, że sprawa jest zbyt pilna, niecierpiąca zwłoki.
Ostatecznie zwyciężyły argumenty ojca.
Pojechała z nią również Margery, bo starsza kobieta nie wyobrażała sobie, żeby panienka z dobrego
domu wyruszała w podróż za ocean bez prawdziwej przy¬zwoitki. Przynajmniej taki pretekst podawała,
ale w rze¬czywistości, w przeciwieństwie do Gabrielle ogromnie tęskniła za rodzinnym krajem. Podczas
rejsu żyła myślą o powrocie do domu. Ledwo statek przybił do brzegu, natychmiast wyskoczyła na ląd,
aby wynająć powóz. Nie było to łatwe, bo dużo było chętnych, ale Margery utrzy¬mywała, że nie da się
zbyć. Poszukiwanie pojazdu zajęło jej tylko godzinę, mimo to Richard dokuczał jej przez ca¬łą drogę do
gospody.
Gabrielle na razie próbowała odsunąć od siebie myśli o tym, co powodowało jej największy niepokój.
Starała się zająć je wspomnieniami pobytu z ojcem na Kara¬ibach. Oboje bowiem dopiero niedawno
odkryli, że mieszkając w tej części świata, Gabrielle byłaby pozba¬wiona możliwości uczestniczenia w
zwyczajowych zaję¬ciach angielskiej panny na wydaniu po osiągnięciu doj¬rzałości. Nie oznaczało to
bynajmniej, że żałowała tego, bo nie zamieniłaby tych cudownych lat na nic w świecie.
Dwaj ochroniarze zjedli z kobietami obiad, a potem dotrzymywali Gabrielle towarzystwa. Ohr grał w karty z
Margery, którą tak wyczerpało rozpamiętywanie po¬wrotu do. domu, że nie śledziła uważnie ani gry, ani
roz¬mowy.
Ohr najdłużej służył w załodze Nathana. Podobnie jak inni piraci, używał wielu fałszywych nazwisk, ale
"Ohr" było chyba prawdziwe. Jeśli nawet miał jakieś drugie imię, nigdy go nie wymieniał.
Kiedy się przedstawiał, rozmówcy sądzili, że zamiast nazwiska podaje jakiś termin żeglarski. Zresztą
Gabrielle sama też tak myślała, dlatego Ohr dodawał zawsze, że jego nazwisko pisze się przez h.
Wyglądał przy tym, jak¬by miał domieszkę krwi orientalnej, nawet swoje długie czarne włosy zaplatał w
warkocz. Uznano zatem, że jego nazwisko też ma wschodnie korzenie.
Ohr mierzył około metra osiemdziesięciu; jego twarz nie zdradzała wieku. Raz wspomniał, że ojciec był
Ame¬rykaninem, który często pływał na Daleki Wschód. On sam zaciągnął się na statek wracający na
półkulę zachod¬nią, w nadziei, że odnajdzie rodzica, ale właściwie nigdy tego nie próbował; został
piratem.
Drugi marynarz, który miał ochraniać Gabrielle, uży¬wał imion Jean Paul i wielu różnych nazwisk. A kiedy
się zaprzyjaźnili, wyznał jej w sekrecie, że naprawdę nazywa się Richard Allen. Nie zdradził jednak
żadnych szczegó¬łów ze swojej przeszłości ani miejsca pochodzenia, a ona nie dociekała. Niewiele był
starszy
od Gabrielle; wśród pi¬ratów wyróżniał się nie tylko wzrostem i urodą, lecz także pedantyczną
schludnością - zarówno osobistą, jak i stroju.
Nosił długie czarne włosy zaczesane do tyłu, a zarost dokładnie golił, pozostawiając przystrzyżony wąsik.
Ubierał się jaskrawo, tak jak inni piraci, tylko wszystko było czyste, bez najmniejszej plamki; długie buty
puco¬wał do połysku. Nie używał tandetnej biżuterii, miał tylko jeden srebrny pierścień, coś w rodzaju
sygnetu. Bar¬czysty, lecz szczupły, często błyskał białymi zębami w uśmiechu, a w jego zielonych oczach
migotały wesołe iskierki. Gabrielleod razu uznała go za atrakcyjnego i dowcipnego młodego człowieka.
Zastanawiała się tylko, dlaczego bez przerwy ćwiczy francuski akcent, skoro nie robił postępów - akcent
wciąż był tak samo koszmarny, jak na początku ich znajomości. Dobrze chociaż, że przestał krasić mowę
przerywnikami w rodzaju "jasny piorun!", co bezbłędnie zdradzało jego narodowość.
Kiedyś Gabrielle nie wytrzymała i spytała go, czemu tak uparcie próbuje udawać Francuza, skoro
większości piratów wystarczyło używanie przybranych nazwisk. Wzruszył ramionami i odpowiedział, że
nie obchodzi go, co robią inni piraci, on natomiast zdecydowany jest do¬prowadzić swoją mistyfikację do
perfekcji.
Innym znów razem zwierzył się Gabrielle, iż nosił się z zamiarem wyznania jej miłości, ale obawiał się, że
jej ojciec zabiłby go za taką śmiałość. I to ostudziło jego za¬pędy. Gabrielle zareagowała na te słowa
śmiechem, bo wprawdzie uważała go za uroczego chłopaka, śmiałego i obdarzonego poczuciem humoru,
ale nie budził w niej innych uczuć prócz przyjaźni.
To jednak, że nawet z tak przystojnym i młodym m꿬czyzną, jak Richard, łączyły ją jedynie przyjacielskie
sto¬sunki, nie oznaczało, że podczas pobytu na Karaibach nie przeżywała przygód miłosnych. Tyle tylko,
że ro¬mansowała wyłącznie z marynarzami, których nie brała pod uwagę jako partnerów
matrymonialnych. Przekona¬ła się bowiem w dzieciństwie, że ludzie morza bywali w domu gośćmi.
M
ałżeństwo wyobrażała sobie jako życie pod każdym względem wspólne, więc jaki sens miałoby
poślubienie marynarza, jeśliby to oznaczało dla niej samotne przesiadywanie w domu całymi miesiącami.
Podobnego zdania była jej matka i od lat wpajała Gabrielle, że nie warto ko¬chać mężczyzny, który kocha
przede wszystkim morze, gdyż kobieta nie wygra tej konkurencji.
-
Oj, widzę, cherie, że ten facet popsuł ci humor! - za¬uważył Richard, kiedy nerwowymi krokami
przemierza¬ła pokój.
Wiedziała, o jakiego faceta mu chodzi - o tego przy¬stojnego mężczyznę, na którego wpadła w porcie i
usiło¬wała wyrzucić go z pamięci. Nie miała jednak na podorę¬dziu odpowiedzi, która byłaby
przeznaczona dla uszu Richarda, więc zbyła go krótko:
-
W cale mi nie popsuł humoru.
- Jak to,
o mało go nie zabiłaś!
-
Bzdura, po prostu się zdenerwowałam - zaprzeczyła. - Potrącił mnie wóz i o mało nie upadłam, a on
mnie przytrzymał. Ale tak mnie przy tym ścisnął za ramię, że nie wiem, czy nie lepiej byłoby upaść. W
gruncie rzeczy wcale mi nie po
mógł!
Oczywiście kłamała; Richard niedowierzająco uniósł brew. Gabrielle zarumieniła się i spróbowała
poszukać innego wytłumaczenia:
-
Od początku się denerwuję, odkąd postawiliśmy żagle ...
-
Żagle na maszt! - zaskrzeczała Panna Carla.
Cztery pary ocz
u zwróciły się w stronę jaskrawozielo¬nej papugi w klatce z drewnianych prętów, gdzie
czasem ją zamykano. Papuga należała do Nathana; siedząc na je¬go ramieniu, była słodka i przymilna,
natomiast wszyst¬kich prócz właściciela traktowała jak wrogów.
W pier
wszym roku swojego pobytu Gabrielle starała się zjednać sobie ptaka, pieszcząc go i karmiąc, ale
po każdej takiej próbie wycofywała się z podziobanymi do krwi palcami. Nie zrażała się jednak i ponawiała
wysiłki, dopóki Panna Carla jej nie zaakceptowała. Zdarzyło się to w drugim roku pobytu Gabrielle na
wyspach. I wtedy Nathan podarował jej ptaka.
Słownik papugi w tym okresie składał się głównie z terminów żeglarskich i inwektyw pod adresem matki
Gabrielle. Nawet imię, które Nathan nadał ptakowi, było celową obelgą dla żony. A wręcz sadystyczną
uciechę sprawiało mu uczenie papugi zdań w rodzaju: "Carla jest głupia gęś", "Jestem stara krowa", czy
najbardziej obraź¬liwe: "Za pensa każdemu daję"•
Początkowo Nathan czuł się nieco tym zakłopotany.
Kiedyś, gdy papuga w obecności Gabrielle wyrecytowa¬ła "Carla jest głupia gęś", porwał klatkę i wybiegł
z nią na plażę z zamiarem utopienia ptaka w oceanie. Gabrielle biegła za nim, aby go powstrzymać, choć
była pewna, że nie zdecydowałby się zabić Panny Carli. Później oboje się z tego śmiali.
Ohr zarzucił serwetkę na klatkę papugi, która w odpo¬wiedzi trzy razy zatrzepotała skrzydłami i
zaskrzeczała:
"Nie dobra dziewczyna!".
Richard pożartował z ptaka, po czym wrócił do rozpoczętego tematu:
_ Denerwujesz się, że masz wyjść za mąż? - wypytywał Gabrielle.
_ Ależ skąd! - Aż się poderwała. - Już się nie mogę doczekać, kiedy poznam wielu przystojnych panów na
londyńskich salonach. Mam nadzieję, że w którymś z nich się zakocham! - dodała z uśmiechem.
Mówiła prawdę. Wciąż jednak miała wątpliwości, czy chciałaby zamieszkać w Anglii, kiedy tak bardzo
poko¬chała wyspy. Żal jej też było znów rozstać się z ojcem. Na¬dal żywiła nadzieję, że zdoła przekonać
przyszłego męża do przeprowadzki na Karaiby lub przynajmniej spędza¬nia tam kilku miesięcy w roku.
_ Najgorsze, że mam prosić o tę przysługę człowieka, którego nigdy nie widziałam, a mój ojciec zna go
raczej
słabo - użalała się. - Przecież on może równie dobrze za¬trzasnąć nam drzwi przed nosem! ...
-
Po to tu jesteśmy, żeby tego nie zrobił - rzucił pół¬gębkiem Ohr.
-
No właśnie! - chwyciła go za słowo. - Czy to znaczy, że ma nam pomóc pod przymusem? Chyba nie
znacie angielskich lordów, z nimi to się nie uda. A czy któryś z was go widział albo wie, co mój ojciec dla
niego z
robił, żeby w zamian domagać się takiego rewanżu?
-
W życiu go nie spotkałem - wyznał Richard.
-
A ja tak, choć wtedy nie wiedziałem, że jest arystokratą - oznajmił Ohr. - Nie miałem wiele do czynienia z
lordami, choć z tego, co wiem, oni jak te papugi zaraz się kulą, kiedy ktoś mocniej na nich tupnie.
Nie była pewna, czy Ohr mówi serio, czy żartuje, ale Richard wymownie się skrzywił. Czyżby sam był
angiel¬skim lordem i tylko udawał kogoś innego? Zaczęła mu się badawczo przyglądać, na co jedynie
uniósł brwi. Pewnie nawet nie przyszło mu do głowy, że swoją reak¬cją na uwagę Ohra wzbudził jej
ciekawość.
Po chwili Gabrielle też odrzuciła taką niedorzeczną myśl. Owszem, zdarzało się, że Anglicy zostawali
pirata¬mi, ale przecież nie lordowie! Natomiast ten lord, do któ¬rego wybierali się z wizytą, mógł być
najzwyklejszym elegancikiem; nie pomogło jej to jednak wyzbyć się uprzedzeń. Czuła się zażenowana, że
musi dopominać się o rewanż za przysługę, której nie wyświadczyła, zwłaszcza że w efekcie na niej
ciążyłby dług wdzięczno¬ści, co jej się wcale nie uśmiechało.
W ciągu ostatnich trzech lat bardzo wydoroślała i sta¬ła się zaradniejsza. Doszła do wniosku, że jeśli
trzeba coś zrobić - z powodzeniem może to zrobić sama. Pod nie¬obecność ojca przeżyła atak cyklonu i
wraz z Margery włączyła się do pomocy mieszkańcom miasteczka przy usuwaniu szkód. Kiedy ojciec
wypływał w dłuższe rejsy,
zostawiał ją na kilka tygodni w domu tylko z gosposią• Wtedy musiała sama podejmować decyzje i bardzo
jej się to spodobało.
Chętnie również wypływała z ojcem na poszukiwanie skarbów i obawiała się, że po zamążpójściu te
emocjonu¬jące przygody się skończą. Najbardziej jednak napawała ją wstrętem myśl o ponownym
uzależnieniu się od osób trzecich, jakie się z tym wiązało. Dlatego konieczność zwrócenia się z prośbą o
pomoc do angielskiego lorda uznała za coś, co było przeciwne jej naturze.
-
Zawsze możemy go porwać i trzymać dopóty, do¬póki nie znajdzie ci męża - żartobliwie pocieszył ją
Ri¬chard. Oczywiście Gabrielle domyśliła się, że nie mówił tego poważnie, więc tylko odwzajemniła
uśmiech. Mu¬siała przyznać, że Richard potrafił odwracać uwagę od spraw, które zainteresowani chcieli
wyrzucić z pamięci, a ona w tej chwili chciała jak najszybciej zapomnieć o tym wysokim, przystojnym
mężczyźnie, którego spot¬kała w porcie.
To prawda, zaskoczył ją, spadł na nią jak grom z jasne¬go nieba. Nic dziwnego, że tak się wygłupiła,
"stanęła bokiem do fali" - jak by to ujął jej ojciec. Mogłaby się jed¬nak znaleźć w jeszcze gorszej sytuacji,
gdyby zauważył, jak pożerała go wzrokiem, zanim zwrócił na nią uwagę•
Zdążyła dostrzec, że był słusznego wzrostu, miał nie¬sforne loki o odcieniu złotobrązowym, a oczy tak
ciem¬ne, że wydawały się czarne - mężczyzna nie tylko pięk¬ny, lecz także przystojny.
Nie zamierzała potraktować go tak ostro, ale serce wciąż w piersi waliło jak oszalałe po tym, gdy potrącił
ją wóz i o mało nie upadła na ziemię. Rzeczywiście zbyt mocno przytrzymał ją za ramię; rozgniewała się
jednak przede wszyst
kim dlatego, że obawiała się gwałtownej reakcji swoich "aniołów stróżów": Ohra i
Richarda, któ¬rzy mogli widzieć, jak jej dotykał.
Nie były to bezpodstawne lęki, bo przed dziesięcioma minutami, kiedy jakiś marynarz ją potrącił, chcieli
ze¬pchnąć go z nabrzeża do wody. Poprosiła ich wtedy, aby zachowywali się dyskretniej i szli za nią, jak
przystało na angielskich służących.
Jeszcze bardziej wytrąciło ją z równowagi zmysłowe spojrzenie ciemnych oczu tego wysokiego,
przystojne¬go mężczyzny. Jakby tego nie było dosyć, posłał jej władczy uśmiech, który poruszył ją do
głębi. Nie od ra¬zu więc dotarł do niej sens jego słów i dlatego odpowie¬działa mu ostrzejszym tonem, niż
zamierzała. To zaś wystarczyło, aby i on przestał zważać na formy grzecz¬nościowe.
Westch
nęła, bo przypuszczała, że już go więcej nie zobaczy. Na Karaibach spotykała wielu Amerykanów,
których poznawała po akcencie. Amerykanie czasem odwiedzali Anglię, lecz nigdy nie zatrzymywali się na
dłużej; w większości nie lubili Anglików. Nic dziwnego, przecież stosunkowo niedawno oba kraje
prowadziły ze sobą wojnę• Gdyby nawet tak się zdarzyło, że tego konkretnego Amerykanina spotkałaby
ponownie, po¬czułaby się tak samo zażenowana jak dziś, a nawet bar¬dziej, więc pewnie zachowałaby
się równie głupio.
8
Gabrielle, z duszą na ramieniu, zastukała do drzwi rezydencji przy Berkeley Square, w dzielnicy
zamieszkanej przez wyższe sfery. Pół przedpołudnia zajęło jej dowia¬dywanie się, gdzie mieszka lord.
Ojciec nie widział go od przeszło piętnastu lat i nie znał adresu. Wiedział tylko, że jakiś czas temu wrócił z
synem do Anglii.
Próbowała przygotować się jak najlepiej do tego spo¬tkania. Margery wygładziła starannie wszystkie
fałdki na
jej sukni, mimo to ze zdenerwowania wciąż miała wąt¬pliwości, czy wygląda tak jak powinna. Poza tym
marz¬ła, bo wprawdzie w Anglii trwało lato, ale jej garderoba nadawała się do noszenia w znacznie
cieplejszym klima¬cie, na Karaibach.
Miała zaledwie kilka wytworniejszych sukien, wszyst¬kie uszyte z lekkich tkanin. Dawno już wyrzuciła
więk¬szość rzeczy, w których przyjechała na wyspy, gdyż tam okazały się za grube. Teraz w swoich
kufrach miała same proste kolorowe bluzki i spódnice, ale ani jednej halki.
Co prawda dostała od ojca pełną sakiewkę pieniędzy na nowe stroje, ale czy to mogło jej teraz pomóc w
zro¬bieniu dobrego wrażenia? Miała nadzieję, że nikogo nie zastanie pod wskazanym adresem, może
nawet lorda nie ma w Anglii. Gdyby nie pilnowali jej Richard i Ohr, nie stałaby tu ani chwili, przygryzając
wargę, tylko pierw¬szym statkiem powróciłaby do St. Kitts!
Tymczasem otworzyły się drzwi, a w nich stanął lo¬kaj, choć równie dobrze mógł to nie być służący.
Boso, w spodniach z obciętymi nogawkami i z siwą, zwichrzo¬ną brodą bardziej od nich wyglądał na
przybysza z Ka¬raibów.
-
No, o co chodzi? Gadać szybko! - warknął oprysk¬liwie.
-
Mamy list do jaśnie pana, do rąk własnych - wyjaśnił Ohr, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Poczekamy
tu¬taj na odpowiedź.
Nie dając nieznajomemu szansy sprzeciwu, chwycił Gabrielle pod ramię i wprowadził do środka.
-
Chwileczkę! - zaprotestował dziwny odźwierny. ¬Kogo mam zaanonsować? Nie macie biletów
wizyto¬wych?
-
Ten list powinien wystarczyć ...
-
Co się dzieje, Artie?
Oczy przybyłych zwróciły się na kobietę, która poja¬wiła się w otwartych drzwiach wychodzących na hall.
Nie była wyższa od Gabrielle, może nawet niższa, miała ciemnobrązowe włosy i oczy. Mogła mieć około
trzy¬dziestki - jej twarz byłaby ładna w każdym wieku.
Przybysze tak się w nią zapatrzyli, że dziwny służący, nazwany przez kobietę Artie, mógł nareszcie dojść
do głosu.
-
Oni się tu wdarli, Georgie, ale zaraz ich wyrzucę ...
- Nie trzeba, Artie -
uciszyła go.Uśmiechnęła się do Gabrielle i uprzejmie dodała: - Jestem Georgina
MaIary. Czym mogę służyć?
Gabrielle ze wstydu zaniemówiła. Poczuła się jak że¬braczka. Odniosła wrażenie, że cokolwiek jej ojciec
zro¬bił dla lorda Malory' ego, to za mało, aby oczekiwać od tych ludzi, że przyjmą ją do swego domu i
wprowadzą do towarzystwa. Tym bardziej że czasem jeden sezon nie wystarczy, aby złapać męża!
Wprowadzenie debiutantki na salony było nie lada przedsięwzięciem. Wymagało uczęszczania na
wszystkie przyjęcia, zakupienia stosownych strojów, zadbania o asy¬stę, a nade wszystko - planowania z
wyprzedzeniem. Cz
ęsto rozmawiały o tym z matką, zanim się związała z Albertem. Carla znała właściwe
osoby i z utęsknieniem oczekiwała debiutu córki w londyńskim towarzystwie. Gabrielle też początkowo nie
mogła doczekać się swojego pierwszego sezonu, marzyła o tym jeszcze w drodze do kraju, ale teraz, gdy
musiała prosić o to jak o łaskę, naj¬chętniej wróciłaby na Karaiby.
Tymczasem Richard przemówił siląc się na ujmujący uśmiech, nawet uchylił kapelusza, kiedy zwracał się
do damy:
-
Przynieśliśmy list do lorda Malory' ego. Mam na¬dzieję, że to nie jest małżonek szanownej pani
_ Owszem, jestem! -
odezwał się niski i zdecydowa¬nie nieprzyjazny głos ze szczytu schodów. - Przestań
się gapić na moją żonę, bo ci nogi powyrywam!
Gabrielle podniosła wzrok i odruchowo cofnęła się do drzwi. Nigdy w życiu nie widziała mężczyzny tak
pot꿬nego, a zarazem groźnego. Odstręczające wrażenie potę¬gował nie tylko gniewny głos i brak
jakiejkolwiek mimi¬ki, lecz przede wszystkim roztaczana wokół atmosfera sugerująca, że należy trzymać
się od niego z daleka, a najlepiej - rozejrzeć się za najbliższym wyjściem.
Z wyrazu twarzy nie można było nic wyczytać - po¬czątkowo nie wyglądał na zazdrosnego - ale zazdrość
przebijała wyraźnie w tonie jego głosu. Szkoda, że Ri¬chard sformułował swoje pytanie w sposób, który
mógł nasunąć myśl, że interesuje go pani domu, a jeszcze większa szkoda, że jej mąż to usłyszał.
Gabrielle potrząsnęła głową. Nie wydawało jej się prawdopodobne, aby do tego człowieka miała się
zwrócić z prośbą o przysługę. Musiała tu zajść jakaś pomyłka, na przykład w Londynie mieszkało więcej
lordów o nazwisku Malory, a oni trafili do niewłaściwego domu ...
Ta myśl przyniosła dziewczynie ulgę, więc już chciała to powiedzieć, gdy Ohr ją uprzed.ził, mówiąc:
_ Już się kiedyś spotkaliśmy, kapitanie Hawke. Nie wiem, czy mnie pan jeszcze pamięta, to już tyle lat. ..
_ Ja nigdy nie zapominam twarzy -
przerwał mu gospodarz.
Gabrielle ze zdziwieniem spojrzała na Ohra. A więc jednak trafili pod właściwy adres, tylko czemu Ohr nie
powiedział jej od razu, co to za człowiek, zamiast pleść jakieś głupstwa o angielskich elegancikach? Nie
miała wątpliwości, że Malory już wtedy, przed laty, wyglądał tak samo groźnie jak teraz i to mu pozostało.
-
Nie używam już tego nazwiska - dodał chłodno Malory - i radzę ci, wybij je sobie z głowy albo ja to
zro¬bię za ciebie.
W tych słowach zabrzmiała kolejna groźba, wypowie¬dziana w ciągu kilku minut. O ile ta pierwsza nie
wywo¬łała reakcji w asyście Gabrielle, o tyle druga spowodowa¬ła napięcie widoczne u wszystkich
mężczyzn.
Gabrielle różnie wyobrażała sobie to spotkanie, ale rzeczywistość ją zaskoczyła. Stąd wniosek, że miała
błęd¬ne pojęcie o angielskich arystokratach. Ci, których widy¬wała w dzieciństwie, nie budzili grozy,
natomiast ten po¬stawny blondyn wyglądał jak ktoś, z kim nie ma żartów. Jego muskulatura wskazywała,
że nie miałby kłopotów z powyrywaniem intruzom nóg.
Tymczasem Malory schodził powoli coraz niżej. Gab¬rielIe wolałaby nie czekać, aż padną następne
groźby, na¬tomiast Ohr nie zamierzał się poddawać. Nie wspomniał o piśmie, tylko podał go panu domu,
gdy ten znalazł się blisko.
Gabrielle w duchu jęknęła i żałowała, że nie zatrzy¬mała listu przy sobie. Był zapieczętowany, a więc nikt
wcześniej go nie otwierał. Nie wiedziała nawet, jak ojciec wyraził swoje życzenie: jako prośbę czy
żądanie? Chyba nie ośmieliłby się stawiać żądań człowiekowi takiego po¬kroju.
Wstrzymała oddech, gdy lord Malory otwierał koper¬tę i przeglądał list. Kiedy skończył, mruknął pod
nosem:
"Niech to diabli", a Gabrielle
zamarła.
- O co chodzi, James? -
spytała go żona, unosząc brew. Bez słowa wręczył jej list, aby sama zapoznała
się z jego treścią• O dziwo, ona wcale nie klęła przy lekturze, a nawet się uśmiechnęła!
-
To może być zabawne - oświadczyła; wszystko wskazywało na to, że mówi serio. Znad kartek papieru
podniosła wzrok na męża. - Przeczytałeś dokładnie?
- Tak, ale ty chyba nie zdajesz sobie sprawy z konsekwencji.
-
Jakich? Że trzeba będzie chodzić na przyjęcia?
- Nie.
-
Że w domu zrobi się ciasno, bo wkrótce przyjeżdżają moi dwaj bracia?
- Nie!
-
No więc co cię tak rozzłościło, chyba nie ta głupia uwaga, która sprowokowała twój uroczy wybuch
zazdrości?
Gabrielle mogła się tego domyślić. Mimo że jeszcze nie zdążyła się odezwać, Malory z góry przyjął za
pewnik, że córka pirata nie nadaje się do dobrego towarzystwa. Głośno powiedział zaś:
-
Daj spokój, Georgie. Nie jestem ani nie mam zamia¬ru być uroczy.
Nie zaprzeczył przy tym, że istotnie odczuwał za¬zdrość, co wywołało rumieniec na policzkach Richarda.
Nie odpowiedział jednak żonie, co skłoniło ją do zadania następnego pytania:
-
Pewnie sumienie cię gryzie za te wszystkie niepo¬trzebne groźby?
Czy to możliwe, żeby kobieta ośmieliła się zadać takie prowokacyjne pytanie? Jak taka drobna istotka
mog
ła wytrzymywać z tym siejącym grozę brutalem? Prawda, był przystojny, z blond włosami sięgającymi
ramion i przenikliwym spojrzeniem zielonych oczu, ale Ga¬brielIe nie miała wątpliwości, że to
niebezpieczny czło¬wiek.
On jednak w odpowiedzi tylko prychnął:
-
A diabła tam!
-
Miło mi to słyszeć - ucieszyła się Georgina, po czym jako wyjaśnienie skierowane do przybyszów dodała:
¬Kiedy czuje się winny, trudno z nim wytrzymać.
-
Ni cholery nie czuję się winny, Georgie!
Większą moc przekonywania niż słowa miał ton głosu, ale żona nie darowała sobie komentarza:
-
Oczywiście, że w to wierzę, ale my wiemy swoje, prawda?
- Georgie!
W tym słowie zabrzmiało ostrzeżenie, ale kobieta je zi¬gnorowała i zwróciła się do towarzyszy Gabrielle:
-
Nie bójcie się, panowie, mój mąż dziś nikomu nie będzie wyrywał nóg.
-
Możliwe, że ty to zrobisz, kochanie, kiedy zrozu¬miesz, że będziesz musiała zrezygnować z wyjazdu,
aby spełnić prośbę wyrażoną w liście.
-
Ojej, nie pomyślałam o tym! - skrzywiła się Georgina.
- Nie wydaje
mi się - skwitował krótko.
-
Ach, więc dlatego tak się wściekłeś? Myślałeś, że będę zawiedziona?
Nie zaprzeczył, a nawet potwierdził swoje przypusz¬czenia, pytając:
-
A nie jesteś?
-
Ani trochę, choć Jackie na pewno będzie. Wiesz, jak dzieci bywają niecierpliwe, ale chyba wystarczy,
jeśli po¬jedzie tam w przyszłym roku.
Gabrielle zbladła, uświadamiając sobie, że przysługa, o którą prosił ojciec, może kolidować z rozkładem
zajęć całej rodziny. Odważyła się więc zabrać głos:
-
Doprawdy, nie muszą państwo zmieniać swoich planów ze względu na mnie! Mój ojciec pewnie nie
zda¬wał sobie sprawy, że możecie nie mieć dla mnie czasu. Decyzję o wysłaniu mnie tutaj podjął pod
wpływem im¬pulsu, ale oczywiście możemy poczekać na jego przy¬jazd i razem wymyślić coś innego.
-
Kiedy on ma przyjechać? - spytała Georgina, lecz Ohr wszedł jej w słowo:
-
Nic z tego nie wyjdzie, bo pan Brooks przebywa jeszcze na Karaibach i nieprędko będzie mógł
przyjechać.
- To na nic -
stwierdziła stanowczo Georgina. Jednak dopiero Malory ostatecznie rozstrzygnął sprawę,
kon¬kludując:
- Ty zostaniesz tutaj! -
To zamykało dyskusję. Potem nieznoszącym sprzeciwu tonem zwrócił się do
opieku¬nów Gabrielle: - Panom dziękuję. Zrobiliście swoje. Te¬raz ja biorę panienkę pod opiekę. Tam są
drzwi.
Ani Ohr, ani Richard nie zamierzali się zatrzymać dłu¬żej, więc Gabrielle s:z;ybko uściskała ich na
pożegnanie. Było jej głupio, że Malory o mało nie zrzucił ich ze scho¬dów, ale uważała, że zawinił
Richard, bo niefortunnym odezwaniem wzbudził w gospodarzu zazdrość. Przez to musieli się rozstać
wcześniej, niż tego pragnęła.
Teraz, gdy Gabrielle została sama z panem i panią do¬mu, jej napięcie nerwowe ogromnie się nasiliło.
Georgi¬na starała się ją uspokoić, zagadując przyjaźnie:
-
Może przeszlibyśmy do jadalni? Jeśli jeszcze nic dziś nie jadłaś, to w kredensie znajdziesz coś na
ciepło. Zwy¬kle jadamy w różnych dziwnych godzinach, więc kuch¬nia wydaje śniadanie przez całe
przedpołudnie. W każ¬dym razie napijemy się herbaty, to się lepiej poznamy.
G
abrielle poszła za panią domu, ale za nimi niestety podążył też James Malory; w jego obecności nie
mogła się rozluźnić. Zbytnio ją onieśmielał, a poza tym wciąż była zakłopotana, że tak bezceremonialnie
wtargnęła w ich życie. Czuła, że powinna się usprawiedliwić, ale żadne tłumaczenia nie przechodziły jej
przez gardło.
-
Przepraszam, że mój przyjazd narobił państwu ta¬kich kłopotów ... - zaczęła.
-
Ani słowa więcej, moja droga! - przerwał jej Malo¬ry, tym razem sympatyczniejszym tonem. - Może
Geor¬gie będzie się dąsać, ale powiem ci, że nie mogłaś wybrać lepszej pory.
-
Czyżby państwo mieli w planie coś, czego nie chcie¬li zrobić? - domyślała się Gabrielle.
James nie odpowiedział wprost, więc Georgina ze śmiechem wyjaśniła:
-
Widzisz, jak on się martwi, żeby nie sprawić mi przykrości? Ten wyjazd zaplanowałam naprędce, bo
tra¬fiła się okazja: gdyż statek mojego brata akurat zawinął do Londynu. Tyle tylko, że mój mąż nie
przepada za mo¬imi braćmi ...
-
Nie musisz owijać w bawełnę, Georgie - wszedł jej w słowo Malory. - Prawda jest taka, że z jej braćmi
ser¬decznie się nienawidzimy. Ja ich i oni mnie. Z dokładną wzajemnością•
Gabrielle aż zamrugała powiekami z przerażenia, więc Georgina zrobiła zabawną minę dla rozładowania
sytuacji:
-
James trochę upraszcza sprawę - pospieszyła z wy¬jaśnieniem. - Oni naprawdę próbują ułożyć sobie z
nami stosunki ...
-
To znaczy, że od jakiegoś czasu nie próbujemy się pozabijać - uściślił James.
Zabrzmiało to poważnie, ale Gabrielle nie chciała uwierzyć, że mówi serio. Wolała przyjąć, że żartował,
aby ją uspokoić.
-
W każdym razie - wróciła do tematu Georgina ¬James nie był zachwycony perspektywą podróży
stat¬kiem mojego brata i dlatego tak się ucieszył, że będziemy musieli wyjazd przesunąć na inny termin!
O dziwo, udało się im przynajmniej częściowo uwol¬nić Gabrielle od dręczącego poczucia winy. Uwierzyła
¬może nie do końca - że swoim przyjazdem nie sprawiła im kłopotu, i od razu poczuła się lepiej.
-
Przyjechała także ze mną moja panna służąca - po¬informowała. - Czy mogłabym mieć ją przy sobie?
-
Ależ oczywiście! - od razu zgodziła się Georgina. ¬Gdybyś nie miała pokojówki do osobistej usługi,
najęła¬bym ci jakąś dziewczynę.
_ Bardzo dziękuję. Myślę, że będę zmuszona korzy¬stać z państwa gościnności przez kilka tygodni,
dopóki ojciec nie przyjedzie i nie znajdzie jakiegoś mieszkania. To miłe z państwa strony, że zgodziliście
się wprowadzić mnie do towarzystwa. Jeśli można zapytać, jak poznali¬ście się z moim ojcem?
-
Nie powiedział ci? - zdziwił się James.
_ Nie,
bo decyzję o wysłaniu mnie podjął nagle. Mia¬łam nadzieję, że sam popłynie ze mną, ale na
przeszko¬dzie stanęły jakieś ważne sprawy do załatwienia. Nie mogłam czekać, aż się z tym upora, bo
skończyłby się se¬zon. Jakoś nie nadarzyła się okazja, by go spytać.
_ Sama jestem ciekawa, za co winieneś mu wdzięcz¬ność - dodała Georgina. - W, liście nie ma o tym ani
słowa. _ Brooks uratował mi życie, choć go o to nie prosiłem. A czy życie ma cenę?
-
Kiedy to się stało? - dopytywała Georgina.
_ Znacznie wcześniej, nim cię poznałem. W dałem się wtedy w bójkę w nieodpowiednim miejscu i czasie.
W rezultacie dwudziestu pijanych marynarzy chciało mnie rozerwać na strzępy•
_ No wiesz! -
parsknęła. - Tylko dwudziestu byłoby w stanie zagrozić twemu życiu?
_ Cieszę się, że masz o mnie takie dobre zdanie, moja droga, ale oni podźgali mnie nożami, podziurawili
kula¬mi i uznali za umarłego.
_ Naprawdę było z tobą aż tak źle? - spytała Georgina z zatroskanym wyrazem twarzy.
_ Może nie aż tak bardzo, ale jeden z tych marynarzy walnął mnie w głowę tak, że mnie zamroczyło, a inni
by¬li zanadto pijani, aby zauważyć, że jeszcze oddycham.
-
Straciłeś przytomność?
_ Tak, ale oni byli przekonani, że mnie zabili, więc na wszelki wypadek postanowili pozbyć się dowodu
rze¬czowego. Zrzucili mnie z nabrzeża do basenu portowego w St. Kitts, bardzo głębokiego; woda mnie
nie otrzeźwi¬ła i poszedłem na dno jak kamień.
-
A Nathan Brooks cię wyłowił?
-
'Tak, przy tym sam się o mało nie utopił.
-
Dobrze, że mu się udało.
-
W ogóle miałem wtedy dużo szczęścia. Trzeba trafu, że jego statek akurat cumował obok miejsca, gdzie
wrzu¬cili mnie do wody. Mało tego - była ciemna noc, w pobli¬żu ani żywej duszy i jego by też nie było,
gdyby nie wró¬cił po zapomnianą mapę. Pewnie też nie chciałoby mu się nurkować, żeby wyłowić
nieboszczyka. Kiedy jednak usłyszał, że ktoś z tamtych pytał koleżków, czy na pew¬no nie żyję, dał
nurka, by sprawdzić. Odzyskałem przy¬tomność gdzieś na brzegu, przemoczony do nitki.
-
Więc skąd wiesz, że ...
- Daj m
i skończyć. Nathan nie był w stanie donieść mnie dalej; chociaż z niego kawał chłopa, moje
bezwład¬ne ciało okazało się bardzo ciężkie. Zostawił mnie więc na brzegu i poszedł po któregoś ze
swoich ludzi, żeby mu pomógł. Przyprowadził tego Azjatę, którego dziś wi¬działaś, i razem zabrali mnie
do domu, żeby posklejać i połatać. Teraz już wiesz, skąd go znam.
-
W takim razie nie żąda zbyt hojnej nagrody - za¬uważyła z uśmiechem Georgina. - Za uratowanie twego
życia zapłaciłabym mu majątek, gdyby się tego domagał.
James spojrzał na żonę z taką czułością, jakiej trudno byłoby spodziewać się po tym groźnym
mężczyźnie.
-
Ponieważ kochasz mnie, Georgie, więc cieszę się jak diabli, że tego nie zażądał.
9
Georgina przekazała nieoczekiwanego gościa w ręce ochmistrzyni, która miała wskazać jej pokój. Sama
zaś pospiesznie pociągnęła męża do salonu, aby się od niego dowiedzieć, co naprawdę myśli o takim
rozwoju wyda¬rzeń. Zapomniała jednak, że na kanapie w salonie wciąż jeszcze spał Boyd. Córka
Anthony' ego, Judith,
także tu nocowała; razem z Jacqueline schowały się w kącie salo¬nu i szeptały
zawzięcie.
Dziewczynki zachowywały się bardzo cicho, żeby nie obudzić Boyda; zresztą jemu nie przeszkadzał
na¬wet zgiełk w hallu. Rano, ledwo Georgina z Jamesem zeszli do jadalni, wrócił, zataczając się, z
całonocnej pi¬jatyki, przelotnie pocałował i uścisnął siostrę, po czym osunął się na kanapę w salonie i
zasnął jak kamień. Nie kazała mu szukać łóżka, bo widziała, że był pijany jak bela.
Boyd, starszy od niej zaledwie o dwa l
ata, a najmłod¬szy z jej pięciu braci, cieszył się opinią rodzinnego
kawa¬larza. W ostatnich latach udało mu się kilka dobrych dowcipów; niektóre wprawiały tylko w
zakłopotanie, in¬ne zaś Georgina uznała za wręcz niebezpieczne, choć brat był odmiennego zdania.
Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, że niespodziewany przyjazd Gabrielle Brooks to też jeden z jego
kawałów, który wymknął się spod kontroli. Wiedziała jednak, że Boyd szczegółowo planował swoje żarty,
aby nie posunąć się za daleko, chy¬ba że był zbyt pijany w momencie, gdy przyszedł mu do głowy kolejny
dowcip. Toteż uznała, że sprowadzenie młodej kobiety nie było jego sprawką. Boyd lubił płatać figle, ale
nie takie, które wyprowadzałyby jej męża z równowagi.
Najmłodszy brat był najbardziej niecierpliwy z całej rodziny, wręcz w gorącej wodzie kąpany. Starszy,
War¬ren, też miał tę przywarę, ale jej się pozbył, kiedy poślu¬bił Amy Malory; to małżeństwo dawało mu
tyle szcz꬜cia, że rzadko tracił panowanie nad sobą.
Georgina chciała przejść do innego pokoju, aby spo¬kojnie porozmawiać z Jamesem, ale on się nie
ruszył.
-
No, przyznaj się, Georgie - zażądał, zagrodziwszy jej drogę. - Starasz się nadrabiać miną, ale oboje
wiemy, jak bardzo chciałaś popłynąć do Connecticut.
-
Tak, chciałam i chcę nadal, teraz jednak sądzę, że równie dobrze będziemy mogli tam pojechać w
przy¬szłym roku.
-
Chociaż tak nagle podjęłaś decyzję, uważam, że ten rok byłby korzystniejszy. Twój brat akurat tam
płynął i mógł cię zabrać; kiedy indziej taka okazja może się nie nadarzyć.
-
To prawda, więc na wszelki wypadek postaram się, żeby mój statek "Amfitryta" był za rok do dyspozycji.
Bę¬dę miała sporo czasu, aby o to zadbać. To dla ciebie nawet lepsze rozwiązanie, zwłaszcza że możesz
nim dowodzić.
-
A pewnie, że będę - zgodził się natychmiast.
-
Nie uważasz, że powinnam zbudzić Boyda? - Wsunęła się pod ramię męża, maskując tym chęć
zaopieko¬wania się bratem.
-
Zostaw go, jeszcze nie odespał tego, co przez noc wypił. W takim stanie mógłby mi co najwyżej służyć
za worek do boksowania.
Nie przyszło jej to wcześniej do głowy, ale teraz sobie uświadomiła, że przebywanie Boyda i Jamesa pod
jed¬nym dachem można było przyrównać do siedzenia na beczce prochu. Przy czym jedynie James mógł
zapobiec niekontrolowanemu rozwojowi sytuacji,
gdyż Boyd miał porywczą naturę i najpierw rwal się do
bicia, a potem dopiero myślał.
-
To wcale nie jest śmieszne! - Spiorunowała męża wzrokiem. - Spróbuj zapanować nad sobą!
Zabrzmiało to jak rozkaz. Choć nie liczyła, że James jej posłucha, chciała, żeby wiedział, jaki ma wybór.
-
Zanadto się przejmujesz, Georgie - uciął krótko.
-
W innych okolicznościach może to byłaby prawda, ale dobrze wiesz, że ...
-
Ciszej, bo dziewczynki usłyszą!
Powstrzymała prychnięcie i tylko ostentacyjnie przewróciła oczami.
_ Kiedy one ze sobą szepczą, świat mógłby nie istnieć!
Rzucił okiem na dziewczynki, siedzące po turecku w drugim końcu pokoju. Stykając się ramionami,
nachy¬liły do siebie główki: jedna złotowłosą, a druga barwy miedzi, ze złotymi przebłyskami. Jackie z
uśmiechem szeptała coś kuzynce, a Judy jej przytakiwała, przykry¬wając usta rączką, aby stłumić
śmiech. Nagle obie pod¬niosły wzrok na Jamesa i lekko się zarumieniły, jakby się bały, że je podsłuchał.
Nie musiały się obawiać, gdyż szeptały tak cicho, że było to niemożliwe.
_ Dobrze, mniejsza z tym -
ustąpił James, co wywoła¬ło uśmiech na ustach żony. Zanim ją puścił, przytulił
mocniej i dodał: - Może poprosisz któregoś z twoich bra¬ci, żeby został u nas dłużej? Bo jeśli nie - ja to
zrobię•
- Ty? -
Z niedowierzaniem zamrugała powiekami. ¬Dlaczego? Przecież zwykle chciałeś wyrzucać ich za
drzwi! _ Tak! Ale wiem, że będziesz potrzebowała asysty na te wszystkie przyjęcia, a ja za żadne skarby
świata nie za¬mierzam wystąpić w takiej roli.
_ Rozumiem! -
zaśmiała się. - Ty zaciągnąłeś dług wdzięczności, a ja będę musiała go spłacać!
_ To twoja specjalność. Myślisz, że nie widziałem, jak ci oczy zabłysły, kiedy powiedziałaś, że to może być
za¬bawne?
_ No, tylko nie szukaj powodów do sprzeczki! - powiedziała ze śmiechem. - Przecież całkowicie się z tobą
zgadzam. Nigdy o tym nie wspominałeś, ale czy ten dług wdzięczności zaciągnąłeś wtedy, kiedy szalałeś
na morzu?
-
Nigdy nie szalałem, Georgie!
_ O, na pewno, zważywszy na to, czym się wtedy zaj¬mowałeś - sprzeciwiła się. - Tylko czegoś tu nie
rozumiem. Skąd, u licha, twój wybawca wiedział, gdzie cię szukać? Przecież poznał cię na Karaibach, a o
ile wiem, nie miałeś zwyczaju przedstawiać się prawdziwym nazwiskiem.
-
Oczywiście, że nie, wtedy występowałem tylko jako Hawke. Ale kiedy leżałem ranny, dostawałem różne
leki uśmierzające i odurzające, więc pod ich wpływem mog¬łem się wygadać. Ten człowiek z moich słów
wywniosko¬wał, kim jestem i też opowiedział mi historię swojego ży¬cia. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy.
-
Więc kim on jest? Anglikiem? Czy dlatego przysłał tu swoją córkę, abyśmy wprowadzili ją w świat?
-
Naprawdę musisz to wiedzieć?
Georgina spojrzała na niego z wyrzutem.
-
Owszem, jeśli mam przedstawiać ją w salonach i wydać za mąż, muszę znać jej pochodzenie. Sam
wiesz, jaką wagę arystokraci przywiązują do rodowodów - do¬dała z niesmakiem.
-
To, że Amerykanie nie lubią arystokratów, nie zna¬czy, że masz i mnie wrzucić do tego samego worka.
To ty wyszłaś za arystokratę, nie ja, a ja nie mam nic więcej do dodania.
Georgina roześmiała się i szturchnęła męża w pierś.
-
Nie wykręcaj się, tylko odpowiedz!
-
Nie spodoba ci się to, co usłyszysz. Właściwie mogłabyś zatrzasnąć mi drzwi przed nosem.
-
Na pewno nie będzie tak źle! Wyduś nareszcie!
-
Ośmielę się być innego zdania, moja droga. Ona jest córką pirata, i to nie takiego jak ja,lstóry się tylko
tym za¬bawiał, ale takiego, który traktował rzemiosło poważnie. - Co to znów za córka pirata? - wszedł im
w słowo Drew, wchodząc pokoju za ich plecami.
10
Od razu jakieś przyjęcie? Gabrielle nie miała nawet czasu, by odpocząć po przybyciu do rezydencji
Malorych. Napięcie nerwowe nieco osłabło po rozmowie z Ja¬mesem i Georginą, ale całkiem nie ustąpiło.
A tu jeszcze oczekiwano, że weźmie udział w przyjęciu!
W pokoju na piętrze, który oddano do jej dyspozycji, nie miała co robić; przemierzała go nerwowo, dopóki
po kilku godzinach nie dojechała Margery. Rano nie zdoła¬ła wynająć powozu na tyle obszernego, aby
zmieścili się w nim wszyscy razem z bagażem i Panną Carlą, więc słu¬żąca zdecydowała, że chwilowo
zostanie w gospodzie.
Gabrielle zdążyła już zatęsknić za Richardem i Ohrem.
Oni nie zamierzali zatrzymać się w tym samym domu co ona, chcieli się tylko upewnić, że będzie w nim
nale¬życie przyjęta. Tymczasem Malory dał imjasno do zro¬zumienia, że nie życzy ich sobie pod swoim
dachem. Nie znaczy to, że mają pozostawić Gabrielle samej so¬bie - postanowili poszukać jakieś lokum
gdzieś w pobli¬żu. Pierwotny 'plan przewidywał, że będą czekać w Ang¬lii na przyjazd Nathana, gdyż
gdyby chcieli wrócić na Karaiby - mogliby się z nim rozminąć. Postarają się więc o wynajęcie mieszkania
w pobliżu portu, bo łatwo im będzie zauważyć, kiedy "Zakurzony Klejnot" przybije do brzegu; Gabrielle
przypuszczała, że ojciec im polecił, by dyskretnie nad nią czuwali.
Ojciec bowiem troszczył się o każdą drobnostkę doty¬czącą córki. Nie informował o tym Gabrielle, ale ona
się tego domyślała. Zaskoczyła ją jednak jego nadopiekuń¬czość. Po latach ujawnił, że zbierał informacje
o jej postę¬pach w nauce, zainteresowaniach i sposobie spędzania wolnego czasu. W tym celu opłacał
ogrodnika zatrudnio¬nego u jej matki.
Gdy Gabrielle się o tym dowiedziała, przestała się dzi¬wić, dlaczego staruszek tak gorliwie ją wypytywał,
co ro¬bi i co zamierza robić. Kiedy Nathan przyznał się, że ogrodnik pełnił funkcję szpiega, Gabrielle
uświadomiła sobie, że musiał także wiedzieć od niego o romansie matki z Albertem. Oczywiście ojciec nie
powiedział tego wprost, więc sama też nie podejmowała tematu, ale przez kilka miesięcy miała zepsuty
humor. Przypuszcza¬ła też; że nauczył papugę obraźliwych słów pod adresem Carli dopiero wtedy, kiedy
ogrodnik mu doniósł o nie¬wierności żony.
Gdy Margery przyjechała, Georgina Malory przypro¬wadziła ją do pokoju Gabrielle, informując
jednocześnie, że siostrzenica męża urządza tego dnia wieczorek.
-
Nie wybierałam się do niej - zaznaczyła. - Regina podczas pobytu w Londynie wydaje tak wiele przyjęć,
że nie muszę we wszystkich uczestniczyć. Ponieważ moi bracia, Drew i Boyd, są tutaj, miałabyś
zapewnioną od¬powiednią asystę. Wydaje mi się jednak, że nadarza się wspaniała okazja, abyś
przełamała pierwsze lody, a za¬tem pójdziemy tam wszyscy.
Gabrielle miała na końcu języka odpowiedź, że naj¬chętniej nie przełamywałaby żadnych lodów, lecz nie
chciała być niegrzeczna. Miała też na podorędziu kilka innych wymówek - na przykład brak
odpowiedniego stroju czy zmęczenie po podróży - ale po nie nie sięg¬nęła. Wystarczyło, że swoją
obecnością sprawiła tej miłej pani kłopot i zmusiła ją do zmiany planów - po¬stanowiła więc, że w niczym
innym nie będzie jej prze¬szkadzać.
-
Pani bracia nie mieszkają stale w Londynie? - za¬gadnęła.
-
W Londynie? Skądże, nawet nie w Anglii. Nasz dom rodzinny znajduje się wprawdzie w Connecticut, ale
pięciu moich braci większośĆ życia spędza na morzu i każdy z nich dowodzi własnym statkiem. Widzisz,
je¬steśmy właścicielami towarzystwa żeglugowego "Sky¬lark Shipping".
A więc znowu marynarze! - pomyślała Gabrielle. Najwidoczniej nie było jej dane uwolnić się od tej grupy
ludzi nawet w Anglii. Dobrze, że dwóch braci Georginy przyjechało do niej jedynie z wizytą. Na pewno za
żad¬nego z nich nie wyjdzie, ale może ich nawet polubi, bo w końcu mieli ze sobą wiele wspólnego.
-
Jeśli chodzi o przyjęcie ... - zaczęła - to mam odpo¬wiednią tylko jedną sukienkę, muszę zatem jutro
wybrać się do jakiejś krawcowej. Przywiozłam ze sobą dosyć pie¬niędzy, by sprawić sobie nowe rzeczy, i
chyba powinnam zabrać się do tego jak najszybciej, żeby zdążyć przed za¬kończeniem sezonu.
_ Masz rację. Nie musisz nawet czekać do jutra. Jesz¬cze dziś poślę po moją krawcową, która w krótkim
czasie potrafi stworzyć prawdziwe arcydzieła.
- Ach, to cudownie! -
ucieszyła się Gabrielle. - Chcia¬łabym wiedzieć, ile mam zamówić sukien balowych.
Czy mogłaby pani w przybliżeniu podać jakąś liczbę?
-
Przynajmniej pół tuzina.
_ Aż tyle? - wykrztusiła Gabrielle, mrugając powieka¬mi. - O tej porze odbędzie się jeszcze tyle balów?
Georgina wzniosła oczy ku niebu.
-
I owszem, bo panie, które organizują przyjęcia, współzawodniczą między sobą o najlepszy bal w
sezo¬nie. Jeżeli któraś prześcignie prowadzącą w tej konku¬rencji, to pokonana po prostu musi urządzić
jeszcze je¬den bal, żeby odzyskać przewodnictwo. Wiem, że to głupie, ale właśnie w tym tkwi przyczyna
mnóstwa za¬proszeń pod koniec lata. A propos, dlaczego tak długo zwlekałaś z przyjazdem do Londynu?
Właściwie jesz¬cze tylko przez kilka tygodni będą się odbywać większe bale i najlepsi kawalerowie do
wzięcia mogą już być za¬jęci.
_ Zdziwi
łabym się, gdyby było inaczej - przyznała Gabrielle. - To nie ja wybrałam tę porę; mój ojciec nagle
doszedł do wniosku, że już dawno powinnam była to zrobić i czym prędzej mnie wysłał.
-
"Powinnam była to zrobić"? - zachichotała Georgi¬na. - Ciekawe podejście do tych spraw!
-
Kiedy to wcale nie był mój pomysł! - wyjaśniła ze śmiechem Gabrielle. - Wolałabym znaleźć męża u nas,
na wyspach, choć pobyt w Londynie jest taki podniecający! Mam nadzieję, że uda mi się przekonać
przyszłego mꬿa, żeby przynajmniej od czasu do czasu zabrał mnie na Karaiby. Wiem, że strasznie
tęskniłabym za ojcem, gdy¬bym go widywała tak rzadko jak przedtem.
- Przedtem - to znaczy kiedy?
-
W dzieciństwie mieszkałam z matką, a ojciec pracował w Indiach Zachodnich i tylko przyjeżdżał do nas
w odwiedziny. Kiedy dorastałam, bardzo mi go brako¬wało.
-
Ach, to dlatego masz taką dobrą dykcję! A więc wy¬chowywałaś się w Anglii?
-
Tak, w pobliżu Brighton. Moja matka znała właści¬we osoby i sama by mnie wprowadziła do
towarzystwa, niestety
umarła, kiedy miałam siedemnaście lat. Wtedy zamieszkałam z ojcem. Czy nie
wyjaśnił tego w liście?
-
Nie, w ogóle nie wspominał o twojej przeszłości.
-
Dobry Boże, więc pani przyjęła mnie pod swój dach, nie wiedząc nawet, że moje referencje są funta
kłaków niewarte?! Pani ma bardzo dobre serce, lady Malory.
- Och, nie nazywaj mnie tak! -
parsknęła śmiechem Georgina. - Jestem Amerykanką, a my nie
przykładamy wagi do tytułów. Mój mąż mnie tym obarczył. Gdybym mogła pozbyć się tego garbu, nie
tracąc męża, chętnie bym to zrobiła.
Gabrielle się nie zdziwiła, bo na Karaibach poznała wielu Amerykanów i wiedziała, że wolą się szczycić
własnymi osiągnięciami niż swoich przodków. Nato¬miast Anglicy, przynajmniej ci z wyższych sfer,
większe znaczenie przypisywali rodowodom, gdy w grę wcho¬dziło małżeństwo.
Chciała jakoś uspokoić panią domu, ale do rozmowy wtrąciła się Margery, zajęta dotąd rozpakowywaniem
bagażu.
_ A moja panienka miała w rodzinie dwóch hrabiów, jakby tak pogrzebać w papierach! - oświadczyła.
Ga¬brieIle się zarumieniła, słysząc takie prostackie odezwa¬nie, i doszła do wniosku, że rozsądniej
będzie wyjaśnić sprawę do końca.
_ Tak, ale to było kilka pokoleń wstecz, więc nie mam własnego tytułu - sprostowała. - Nie oczekuję tego
tak¬że od kandydata na męża.
-
No, ale gdyby miał tytuł, nie odrzuciłabyś go?
-
Nie, skądże!
-
A ja bym to zrobiła! - roześmiała się Georgina.
-
Jak to, przecież go pani nie odrzuciła.
_ Tylko dlatego, że pobraliśmy się, zanim się dowie¬działam o jego tytule.
Gabrielle
się zastanawiała, czy współczuć Georginie, czy jej gratulować, ale Panna Carla wybawiła ją z
kłopo¬tu. Ledwie Margery wypakowała jej klatkę, ptaszysko za¬skrzeczało:
-
Wypuść mnie, wypuść mnie! Georgina stłumiła okrzyk przerażenia. - Czy to jest to, co myślę? - spytała.
Gabrielle odsłoniła klatkę, żeby pani domu sama zo¬baczyła, co w niej jest. Wolała ją z góry uprzedzić, bo
papuga potrafiła zachowywać się bardzo głośno i jej właścicielka nie chciała, żeby ktoś wyważył drzwi w
poszukiwaniu źródła hałasu. Papugi miały to do sie¬bie, że kobiety nie mogły się oprzeć, by z nimi nie
po¬gadać, a Georgina Malory nie stanowiła pod tym względem wyjątku. Podeszła do klatki, żeby
przekonać się, co Panna Carla potrafi, i oczywiście zaczęła ją zaga¬dywać.
-
Głupia gęś! - zaskrzeczała papuga.
Gabrielle spłonęła rumieńcem, ale Georgina tylko się roześmiała i wypytywała dalej:
-
To naprawdę zabawne! Czy ona coś więcej mówi?
-
Nawet o wiele za dużo! - mruknęła Gabrielle. - Należała do mego ojca, a on oddał ją mnie, kiedy się do
niej przyzwyczaiłam, tylko że wcześniej nauczył ją wielu nieparlamentarnych wyrażeń, które wstydzę się
powtórzyć.
-
Chodzi ci o to, że są zbyt wulgarne dla uszu młodej osoby? - Georgina uniosła brew.
-
Powiedziałabym, że raczej tak.
- To niedobrze -
westchnęła dama. - Od czasu do czasu możesz znosić ją na dół, żeby zabawić moją
rodzinę, ale moja naj starsza córka ma dopiero siedem lat i zanad¬to ulega wpływom. I bez tego słyszy
więcej, niż powin¬na, od męskiej części naszej rodziny.
- Postaram
się ją uciszać.
-
A ja postaram się, żeby Jackie jej nie odkryła! - zachichotała Georgina.
- Jackie?
-
To znaczy, moja córka, Jacqueline.
- Aha, rozumiem.
-
Nic nie rozumiesz, bo tego nikt nie zrozumie. Mój mąż ma skłonność do nadawania dziwnych imion
kobietom, które bardzo kocha.
- Nie ma w tym nic dziwnego, Georgie! -
wtrącił się James, stojąc w otwartych drzwiach. - Po prostu
wołam je tak, żeby nikt inny na to nie, wpadł. Zostaw teraz dziewczynę w spokoju, niech się rozgości. Na
pewno będzie chciała odpocząć, zanim wieczorem zaciągniesz ją do Regan.
- Regan?
-
Jeszcze jedna osobliwa nazwa, tym razem chodzi o kochaną siostrzenicę Reginę! - wyjaśniła Georgina;
za¬raz jednak marszcząc czoło, zapytała: - Naprawdę chcia¬łabyś odpocząć?
-
Ależ nie, wcale nie jestem zmęczona!
-
To świetnie, w takim razie za godzinę oczekuj krawcowej. Zaraz po nią poślę.
11
O umówionej godzinie Gabrielle zeszła na dół. Trochę marzła, bo jasnoniebieska tiulowa sukienka, w
odcieniu pasującym do jej oczu, była stanowczo za cienka jak na angielskie wieczory. Niestety, nie miała
żadnego płasz¬cza oprócz podróżnego, uszytego z grubej wełny i zupeł¬nie nienadającego się na
przyjęcie.
Na szczęście krawcowa zapewniła, że od jutra będzie jej dostarczać nowe toalety i upora się z pracą do
końca przyszłego tygodnia, więc z wyjątkiem tego wieczoru może już nie obawiać się chłodu. Gabrielle
sama ładnie ułożyła sobie włosy. Dobrze, że potrafiła się modnie uczesać, gdyż Margery tylko dorywczo
pełniła funkcję pokojówki, a tak naprawdę nigdy nią nie była.
Zeszła na dół pierwsza, toteż przeszła do salonu, aby tam poczekać na Malorych. Sądziła, że jest sama,
dopóki nie spostrzegła wystających zza oparcia kanapy dwóch główek dziecięcych: jedna złocista blond,
druga o bar¬dziej rudawym odcieniu. Tak pięknych dziewczynek Ga¬brielle nigdy jeszcze nie widziała.
- Jestem Jackie -
przedstawiła się blondynka. - A to moja kuzynka Judy. Ty pewnie jesteś tą córką pirata,
prawda?
Gabrielle nie wiedziała, czy śmiać się, czy raczej oka¬zać zażenowanie. Wielkie nieba, czy każdy w tym
domu wiedział o zajęciu jej ojca?!
-
Wychodzi na to, że chyba ja - odparła wymijająco.
-
A ty też jesteś piratem? - dopytywała druga.
Zapytana z trudem opanowała śmiech.
-
Ja nie, ale kiedyś bawiłam się w poszukiwanie skar¬bów.
-
To na pewno świetna zabawa! - wyrecytowały obie dziewczynki jednogłośnie.
- I owszem -
zgodziła się Gabrielle.
-
Nie wątpię, że pani wam wszystko opowie, ale nie dzisiaj - podsumował od drzwi James Malory. - No,
zmykajcie, smarkate, kolacja czeka!
Dziewczęta wyszły z pokoju, pomrukując pod nosem na znak protestu. Gabrielle, która przed pojawieniem
się Malory' ego była zupełnie rozluźniona, teraz znów po¬czuła rosnące napięcie. Zastanawiała się, czy
kiedykol¬wiek w jego obecności będzie mogła zachowywać się swobodnie.
- Georgie zaraz zejdzie -
poinformował ją nonsza¬lancko. - Na razie próbuje zmusić swoich braci, by
asystowali ci dziś wieczorem.
Odetchnęła z ulgą, bo użycie zwrotu "ci" zamiast "nam" oznaczało, że James nie wybiera się na przyjęcie.
- A pan nie idzie z nami? -
zapytała dla pewności.
-
Uchowaj Boże! Bardzo kocham moją siostrzenicę
i chętnie chodzę do niej na obiady, ale nie ukrywam, że nie cierpię tego rodzaju przyjęć, w których moja
żona chce wziąć udział ze względu na ciebie. Uprzedzam więc, że za wszelką cenę będę starał się od
nich wykręcić.
-
Co oznacza, że ja będę musial odgrywać rolę two¬jego ... jak by tu powiedzieć? - Mężczyzna stojący
obok Malory' ego zawiesił głos. Spoglądał na Gabrielle z nie¬dowierzaniem, a ona pewnie tak samo na
niego. Skąd tu się wziął ten postawny blondyn, którego tak obceso¬wo potraktowała wczoraj w porcie?
Samo wspomnienie tego incydentu wywołało rumieniec na jej policzki. Niech to gęś kopnie! Myślała, że
spali się ze wstydu, kiedy się znów na niego natknie, i oto się stało! Że też musiał znaleźć się w domu, w
którym będzie przebywała przez najbliższe tygodnie! Nie wiedziała, gdzie podziać oczy.
-
O, widzę, że już się znacie! - zauważył sucho James, przenosząc wzrok z Gabrielle na szwagra. -
Czyżbym miał zaszczyt być świadkiem miłości od pierwszego wej¬rzenia?
-
Uchowaj Boże! - prychnął Drew. - Wczoraj w por¬cie uratowałem ją od niechybnego upadku, bo była tak
niezgrabna, że niemal przewróciła się pod moje nogi.
Ta nie taktowna uwaga spowodowała, że miejsce zaże¬nowania zajął u Gabrielle gniew.
-
Niezgrabna, też mi coś! - fuknęla. - Czy to moja wi¬na, że wóz o mało mnie nie rozjechał? A pan
zachował się jak ostatni brutal!
- Brutal? -
powtórzył z zainteresowaniem Malory. ¬Nic dziwnego, w końcu to Amerykanin!
- Nie zaczynaj, Malory, dobrze? -
warknął Drew. - To nie jest odpowiedni moment.
-
Ośmielę się nie zgodzić z tobą, drogi chłopcze - za¬replikował James. - Każdy moment jest dobry, żeby
na¬piętnować twoje barbarzyńskie ...
-
Ani słowa więcej, Jamesie Malory! - przerwała mu żona, stając między mężczyznami. - Czy nie mogę
zosta¬wić was samych nawet na pięć minut?
-
Ależ możesz, kochanie - wycedził słodziutko James. - Przecież on jeszcze trzyma się na nogach,
prawda?
Zarówno potężny blondyn, jak i Georgina wydali z siebie nieprzyjazne pomruki. Gabrielle nie wiedziała, jak
interpretować ich kłótnię i zawoalowaną groźbę w słowach Jamesa. Zabrzmiała ona całkiem poważnie,
ale z drugiej strony nikt z nich nie spraw
iał wrażenia, że mówi serio.
W końcu Georgina stanęła na palcach, pocałowała mꬿa i oznajmiła:
-
Nie czekaj na nas, bo prawdopodobnie późno wró¬cImy.
-
I tak będę czekał - wyszeptał zmysłowo, otaczając ją ramieniem i przyciągając do siebie. Przystojny
olbrzym na ten widok przewrócił oczami, a Georgina zachichota¬ła i odsunęła się od męża.
-
Chodźmy, Gabby! - zakomenderowała, ujmując ją pod ramię. - Nie mogę się już doczekać, kiedy
przedsta¬wię cię Reginie. To urodzona swatka i ani się obejrzysz, jak znajdzie ci męża. - W tym
momencie coś sobie przy¬pomniała i zwróciła się ponownie do Jamesa: - Aha, że¬bym nie zapomniała.
Boyd wymówił się od wyjścia z na¬mi, więc staraj się go unikać. Wspominał coś, że podróż trwała dłużej,
niż przypuszczał, więc nie będzie mógł udzielać się towarzysko, dopóki nie pohula porządnie co najmniej
przez trzy noce.
- Co za bzdury! -
wykrzyknęli jednocześnie James i olbrzym.
-
To samo mu powiedziałam, ale wciąż jeszcze głowa mu pęka po pierwszej przepitej nocy, toteż nie
nacis
ka¬łam.
-
Tylko dlatego, że uprzednio mnie obarczyłaś tym obowiązkiem! -sarkał potężny blondyn, siląc się na
lekki ton.
Gabrielle domyśliła się, że Drew to brat Georginy, o którym wcześniej wspominała. Z tonu jego głosu
wy¬wnioskowała, że nie był zachwycony perspektywą towa¬rzyszenia paniom na dzisiejszym przyjęciu.
Pewnie nie zdążył przygotować sobie dostatecznie przekonującej wymówki, jak uczynił jego brat Boyd"
Miałaby z tego po¬wodu wyrzuty sumienia, gdyby wciąż jeszcze nie odczu¬wała boleśnie jego przycinka
o "niezgrabności".
Georgina ponaglała, aby czym prędzej wyruszyli. Na szczęście jazda na Park Lane nie trwała długo, a
zatem nie było czasu na rozmowę w karecie. I dobrze, bo GabrieIle trudno było pogodzić się z myślą, że
mężczyzna, który w porcie jej się podobał i przy którym tak się skom¬promitowała, nie tylko siedział teraz
przy niej, ale także mieszkał z nią pod jednym dachem. Przez kilka najbliż¬szych tygodni raczej nie
będzie miała szans na uniknię¬cie jego towarzystwa.
Zastanawiała się, czy nie powinna zmienić taktyki i spróbować przeprosić go za swoją opryskliwość. W
żadnym razie nie mogłaby użyć argumentu, że nor¬malnie się tak nie zachowuje, bo tym samym
ujawniłaby, jakie zrobił na niej wrażenie. Chyba że z czasem zdoła wymyślić lepszą wymówkę ...
Przypomniała sobie, jak podziałał na nią jego uśmiech.
Zachował się niegrzecznie dopiero wtedy, gdy zraziła go szorstką odpowiedzią. Ciekawe, czy tylko z tego
powo¬du odnosił się do niej obcesowo, czy naprawdę nie odpo¬wiadała mu rola opiekuna jej i jego
siostry?
Gdy dotarli do rezydencji małżeństwa Nicholasa i Re¬giny Edenów, Georgina natychmiast ruszyła na
poszuki¬wanie Reginy, zostawiając Gabrielle pod opieką swego potężnego brata. Ten zaś odprowadził ją
do zatłoczone¬go salonu, pozdrawiając po drodze kogoś znajomego, i nadal dotrzymywał jej towarzystwa.
Poczuła pewną ulgę, gdyż początkowo nie poświęcał jej żadnej uwagi. Nagle zaskoczył ją pytaniem:
-
Czy pani rzeczywiście przyjechała tu, żeby złapać męża, pani piratko?
Gabrielle ze świstem wciągnęła powietrze. A więc je¬mu także powiedziano o jej ojcu! Ciekawe, czy
chciał ją obrazić, czy rzeczywiście wierzył, że jest piratką?
Jako człowiek obyty z żeglugą, na pewno wiedział o istnieniu kobiet parających się korsarskim
rzemios¬łem - zwłaszcza na Karaibach w złotym okresie dla pirac¬twa. Pierre nawet związał się z taką
kobietą, znaną pod przezwiskiem Ruda, o której mówiono, że potrafi walczyć zacieklej niż niejeden
mężczyzna. Może właśnie to mu się w niej podobało, jako że zło ciągnie do zła.
Gabrielle wzdrygnęła się na wspomnienie tego diabo¬licznego kapitana. Dopóki mieszkała na Karaibach,
ni¬gdy nie wyzbyła się strachu przed nim, nawet kiedy usłyszała o jego związku z Rudą. Dopiero po
powrocie do Anglii nabrała pewności, że więcej go nie zobaczy; przecież cały ocean dzielił ją teraz od jego
normalnych rewirów.
- Zimno pani? -
zgadywał Drew. - A może wcale nie chce pani wychodzić za mąż?
A więc zauważył jej drżenie! Ciekawe, dlaczego skoja¬rzył je z pierwszym pytaniem o poszukiwanie
męża? I czemu w jego głosie przebijała jakby nuta nadziei? Za¬dał jej zbyt osobiste pytanie, aby mogła
na nie odpowie¬dzieć, tym bardziej że użył obraźliwego dla niej zwrotu "pani piratko".
-
Proszę posłuchać, kapitanie ...
-
Nazywam się Drew, Drew Anderson - wszedł jej w słowo.
-
Wiem, bo zdążyłam już dzisiaj porozmawiać z pana siostrą•
-
Naprawdę? Dziwię się, że zgodziła się panią promo¬wać, a jeszcze bardziej się dziwię, że chce
przestawać z piratami. Ale nie, przepraszam, cofam, zrobiła to już wcześniej.
Znów ją obraził, więc się zjeżyła. Na zakończenie jed¬nak powiedział coś, co ją zaintrygowało. Nie była
pew¬na, czy usłyszy coś więcej, nawet gdyby spytała o szcze¬góły. Z ciekawości spróbowała:
-
Jak mogło do tego dojść?
- Och, c
ałkiem przypadkowo. Nie wiedziała, że zadaje się z piratem, czy - ściślej mówiąc - z byłym
piratem.
-
Chodzi o jej męża, prawda? Mnie bardziej dziwi, jak mogła wyjść za takiego brutala.
Pożałowała, że zadała to pytanie, zanim Drew gryma¬sem dał jej do zrozumienia, że posunęła się za
daleko. To normalne, że chciała wiedzieć jak najwięcej o ludziach, z którymi ma przebywać pod jednym
dachem, ale on także był jednym z nich, więc powinna była uważać na słowa. A już na pewno nie miała
prawa używać niepo¬chlebnych zwrotów pod adresem jego szwagra, któremu wpakowała się na kark. Już
chciała przeprosić za tę uwa¬gę, gdy powtórnie ją zadziwił, pytając:
_ Czy pani naprawdę uważa mojego szwagra za bru¬tala? Bo moi bracia i ja też tak myślimy, ale zawsze
byłem ciekaw, jak go postrzegają kobiety.
_ Robi wrażenie brutala, ale pana siostra chyba jest innego zdania.
_ Ach, moja siostra go uwielbia -
rzucił. - Trudno w to uwierzyć, prawda?
Gabrielle wyczuła w jego głosie nutkę wesołości i za¬stanawiała się, czy Drew śmieje się z niej, czy jest
po prostu zadowolony, że ona podziela jego zdanie. Wolała jednak zbytnio nie dociekać i spojrzała w inną
stronę, bo na kogoś tak przystojnego nie można było patrzeć obo¬jętnie.
_ W gruncie rzeczy, gdybym, patrząc na niego, potra-
fiła wyzbyć się przeświadczenia, że pragnie tylko mi przyłożyć, to wydałby mi się bardzo przystojnym męż-
czyzną•
-
No, nie posunąłbym się do takiego stwierdzenia ...
_ Do czego byś się nie posunął? - weszła mu w słowo Georgina, wracając wraz z siostrzenicą•
Gabrielle spłonęła rumieńcem, bo wiedząc, jak ten człowiek potrafił być dla niej niemiły, nie wątpiła, że
sko¬rzysta z okazji, aby ją postawić w kłopotliwej sytuacji, i zaraz powtórzy wszystko, co powiedziała.
Wprawdzie pod koniec rozmawiali już swobodniej, ale pamiętała, jak się zaczęło.
On jednak znów ją zaskoczył, bo odrzekł krótko:
-
Ta pani uważa, że ten brutal, za którego wyszłaś, jest przystojny.
- To normalne -
skwitowała Georgina. - Nie spotka¬łam jeszcze kobiety, która byłaby innego zdania.
Wolała¬bym jednak, abyś nie używał słowa "brutal".
-
Tylko wtedy, kiedy on przestanie nazywać mnie barbarzyńcą - odparował z uśmiechem Drew.
-
Dobrze, że mój Nick tego nie słyszy! - zachichotała kobieta towarzysząca Georginie.
Regina Eden była zachwycającą kobietą, o czarnych włosach i lekko skośnych, szafirowych oczach, co
doda¬wało jej egzotycznej urody. Chichotowi towarzyszył cie¬pły i życzliwy uśmiech.
-
Trzeba ci wiedzieć, że mąż Reggie z moim Jamesem bardzo się nie lubią - objaśniła Georgina. - Kiedyś
chcie¬li się pozabijać.
Mówiła tak żartobliwym tonem, że Gabrielle nie potraktowała uwag poważnie, w przeciwieństwie do
Reginy.
-
Kilka razy prawie im się to udało - wyjaśniła. - Za to teraz rozumieją się dobrze, przynajmniej względnie
dobrze.
-
Nie powiedziałabym, żeby dobrze - roześmiała się Georgina - ale wiem, że przyzwyczajenie jest drugą
na¬turą• Oczywiście nadal się ze sobą ścierają, teraz już jedy¬nie słownie. Moi bracia zachowują się tak
samo -
dodała, patrząc z dezaprobatą na Drew.
On zaś wcale się nie speszył, przyjął uwagę siostry z uśmiechem.
-
Co ja poradzę sam jeden mIędzy tyloma kobietami? Chyba słusznie zrobię, gdy pójdę się czegoś napić,
a panie będą mogły lepiej się poznać.
Oddalał się bez pośpiechu, i tylko jedna kobieta od¬prowadzała go wzrokiem. Gabrielle w duchu aż
jęknęła, kiedy się przyłapała na tym, że patrzy za nim. Ale jak mogła nie patrzeć, kiedy znajdował się w
pobliżu? Tyle¬kroć ją obraził, że właściwie powinna go ignorować, a jednak nie mogła. Tak ją fascynował,
że nawet wzbu¬dzając jej gniew, wyzwalał inne uczucia, nad którymi nie panowała.
Musiała więc coś wymyślić, żeby sobie radzić z jego bliskością. Wiedziała bowiem, że ten mężczyzna nie
jest zwykłym marynarzem, którego perswazją dałoby się na¬kłonić do rezygnacji z żeglowania. Dowodził
przecież własnym statkiem, a do jego rodziny należało całe towa¬rzystwo żeglugowe. Stanowczo był
najmniej odpowied¬nim kandydatem do zawarcia bliższej znajomości.
12
-
Czy mogłyśmy jej nie zauważyć?
-
A może jeszcze nie zeszła na dół?
Drew odłożył widelec i z uśmiechem przyglądał się dziewczynkom, które właśnie wbiegły do jadalni. Były
wyraźnie ożywione i nie potrzebował pytać, o kim tak zawzięcie rozprawiają, ponieważ sam myślał o tej
samej osobie i zadawał sobie takie same pytania.
-
Chodzi ci o "piratkę"? - zapytał siostrzenicę. ¬Z pewnością jeszcze śpi. Późno wczoraj wróciliśmy od
waszej kuzynki Reginy.
-
A dobrze się bawiła? - zaciekawiła się Judith.
-
Myślę, że tak. - Silił się na obojętny ton, choć nie mógł o tym spokojnie mówić. - Nie zdołała opędzić się
od kawalerów.
-
A nam powiedziała, że nie jest piratką! - sprostowa¬ła Jacqueline, porywając kiełbaskę z jego talerza.
-
Tylko poszukiwaczką skarbów! - uzupełniła Judith.
-
A tatuś obiecał, że ona nam o tym wszystkim opowie! - dodała Jacqueline.
Drew wymownie spojrzał na siostrzenicę, ale ta wyzywająco się uśmiechnęła i błyskawicznie
spałaszowała kiełbaskę, więc tylko, podśmiewając się pod nosem, pokręcił głową• Jackie zapowiadała się
na uroczą małą kokietkę, pełną wdzięku i o wiele za ładną na swój wiek. Drew był pewien, że gdy
podrośnie, będzie z niej niezły łobuziak.
-
Jeszcze nie jadłyście śniadania? - zdziwił się.
-
Jadłyśmy, ale to już było dawno - powiedziała Jacqueline.
-
Teraz wróciłyśmy, żeby sprawdzić, czy pani piratki tu nie ma - dodała Judith. - Nie chciałybyśmy się z nią
minąć. Dziś już wyjeżdżam do domu i byłoby mi przy¬kro, gdybym nie mogła posłuchać o wyprawach na
po¬szukiwanie skarbów!
-
Dobrze, moje małpeczki, kiedy ją zobaczę, natych¬miast do was przyślę.
Usatysfakcjonowane tym zapewnieniem, wybiegły równie żywiołowo, jak się pojawiły. Kiedy zapanowała
cisza, myśli Drew znów skupiły się wokół jednej osoby ¬gościa siostry.
Jej przybycie pokrzyżowało plany nie tylko Georginy, lecz również jego. Wprawdzie siostra zrezygnowała
z to¬warzyszenia mu, wraz z resztą rodziny, w rejsie powrot¬nym do Connecticut, co oznaczało, że
mógłby zostać u niej o tydzień lub dwa dłużej - nie był jednak pewien, czy powinien. Mógł przecież
odwiedzić Georgie w in¬nym terminie, gdyż czuł się skrępowany, pozostając pod jednym dachem z jej
gościem - osobą tak atrakcyjną, a jednocześnie niedostępną. .
On sam nie miał dotychczas do czynienia z piratami, natomiast jego brata Boyda obrabowali: - skradli mu
ca¬ły ładunek statku. Drugi brat, Thomas, ledwo zdołał po¬wrócić do portu, tak bardzo został uszkodzony
jego sta¬tek w tym starciu. Specjalnie się tym nie przejął - ale Thomas w ogóle mało czym się przejmował
-
miał naj¬bardziej zrównoważony charakter ze wszystkich braci Andersonów
Jak na ironię, to James Malory wdał się wtedy w bitwę morską ze swoimi dwoma braćmi i ją wygrał.
Teraz, po latach, wszyscy mogli się z tego śmiać, ale wtedy sam na¬zwał się "dżentelmenem - piratem".
Przez dziesięć lat James pływał po morzach, napadając na każdy statek, jaki pojawił się w polu widzenia,
nawet angielski, jeśli stanowił dla niego wyzwanie. Tę swoistą za¬bawę traktował jako sprawdzian swojej
sprawności bojo¬wej, a ponadto - według słów jego żony - tak mu obrzyd¬ło burzliwe życie londyńskiego
awanturnika, że nawet pojedynki go nie satysfakcjonowały. Znudzony i zblazo¬wany, realizował się
dopiero jako dżentelmen - pirat.
Drew ze zdziwieniem zauważył, że Gabrielle domyśli¬ła się pirackiej przeszłości Jamesa. Czyżby piraci
rozpo¬znawali się nawzajem? Nie przypuszczał, aby tak było.
Kiedy James z Georginą wyjaśniali mu, kim jest ich gość, szwagier nadmienił, że jej ojciec nie wiedział, iż
on także kiedyś parał się korsarstwem. Wówczas występo¬wał bowiem pod nazwiskiem kapitana Hawke;
swoją prawdziwą tożsamość ujawnił dopiero wtedy, kiedy ran¬ny bredził w gorączce. Gabrielle mogła
więc tylko przez złośliwość nazwać go brutalem.
Co za arogancka, niewdzięczna dziewczyna! W my¬ślach mnożył zarzuty przeciw niej, a za
najmocniejszy uważał ten, że przyjechała do Anglii złapać męża. Gdy¬by nie to, pewnie dążyłby do
zgody, ale w tej sytuacji jej kłótliwe usposobienie stanowiło świetny pretekst, aby mu przypominać, że jest
dla niego niedostępna.
Nie musiał zresztą często sobie przypominać, bo wczo¬raj sam jej widok wystarczył, aby przywołać mu na
pa¬mięć kłótnię w porcie. Szokowała go własna reakcja, bo zazwyczaj nie przejmował się byle czym.
Kłótnie czy nawet bójki z bratem, Warrenem, który był takim ponura¬kiem, że potrafiłby wyprowadzić z
r
ównowagi świętego, nie wywierały na nim większego wrażenia. Natomiast ta dziewucha naprawdę go
zdenerwowała.
Tymczasem w drzwiach pojawił się Boyd. Chciał oprzeć się o framugę i o mało nie wpadł do pokoju. Drew
był tak pogrążony w myślach, że nie usłyszał odgłosu otwiera¬nych drzwi i nie od razu się zorientował, że
jego brat pró¬buje dostać się do środka. Wyglądał, jakby przez całą noc nie zmrużył oka.
Boyd miał włosy takiego samego koloru jak on - jasno¬brązowe ze złotymi przebłyskami - ale nie strzygł
s
ię od czasu, kiedy zawinął do portu. Pewnie równie długo się nie czesał, bo był rozczochrany. Oczy miał
piwne, ale jaś¬niejsze od Drew, w tej chwili mocno przekrwione. Spo¬śród pięciu braci tylko Boyd i
Thomas nie odziedziczyli po ojcu wysokiego wzrostu.
-
Jeszcze się nie wyspałeś - domyślił się Drew.
-
Spałem, ale nie pamiętam gdzie - wyznał Boyd.
-
To było zeszłej nocy, tak? Opuściłeś mnie i zaszyłeś się w jakimś miękkim łóżku?
-
Przypominam sobie jak przez mgłę, że nawet bardzo miękkim, ale jestem pewien, że trafiłeś do domu
beze mnie.
- Tak, i to nawet o przyzwoitej porze -
zaśmiał się Drew. - Ty naprawdę za dużo sobie pozwalasz, ledwo
zawiniesz do portu. Czy twój ostatni rejs naprawdę trwał tak długo?
-
Nie, ale miałem pasażerkę, która przez dwa cholerne tygodnie doprowadzała mnie do obłędu.
Drew uniósł brwi.
-
A nie dało się nic z tym zrobić na pokładzie?
-
Nie, bo była mężatką, podróżowała z dwojgiem dzieci i cieszyła się jak głupia, że jedzie na spotkanie
mꬿa. W takiej sytuacji nie mogłem jej wyznać, co czuję.
-
No więc wyrzuć to z siebie teraz.
_ Poczekaj, aż wytrzeźwieję - zdecydował Boyd, ale zaraz dodał, śmiejąc się pod nosem: - A tobie jak
minął wieczór?
_ Spytaj mnie o to, kiedy sam zobaczysz tę piratkę - odparował Drew.
_ Nie, dzi
ękuję. Dostałem już od naszej kochanej siostrzyczki długą wyliczankę, czego mi nie wolno, bo
ona nie chce, żebym wplątał się w jakiś skandal z dziewicą• Malory też mnie pouczył, jak tego uniknąć.
Poza tym ty lepiej znosisz nudę ode mnie.
Drew parsknął śmiechem.
_ Ale ty masz serce na dłoni. O co się założymy, że zmienisz zdanie, kiedy ją poznasz?
Boyd wyszczerzył zęby w uśmiechu.
-
Nie ze mną takie sztuczki. Jeśli ona jest rzeczywiście taka ładna, to jutro odpływam.
_ Twój wybór. - Drew wzruszył ramionami. Boyd wbił w niego badawcze spojrzenie przymrużonych oczu:
-
No więc jest ładna czy nie?
- Jakie to ma znaczenie? -
odpalił Drew bezceremonialne. - Ta dziewczyna przyjechała tu, żeby złapać
mꬿa, rozumiesz? Chyba że sam chcesz się już ustatkować.
B
oyd odpowiedział po chwili namysłu:
_ Widzisz, ja nie mam kochanki w każdym porcie, tak jak ty. Oczywiście chciałbym mieć w domu ładną
żonę, żeby z przyjemnością do niej wracać. Pamiętaj, że to nie ja, tylko ty się zarzekałeś, że nigdy nie
dasz się usidlić. Ale kiedy pomyślę o ożenku, to na pewno nie z dziew¬czyną, której ojciec jest piratem.
_ Słuszne rozumowanie - pochwalił Drew. - Nie mo¬żemy zapominać, że należymy do liczących się
armato¬rów. Clinton nie byłby zachwycony, gdybyś spowino¬wacił się z piratem, no i nie mamy powodu
mu się narażać.
-
A co, tobie też się to nie podoba? - zaatakował agre¬sywnie Boyd. Drew wzniósł oczy do nieba.
-
Idź lepiej do łóżka. Jeśli chcesz wdać się w bójkę, że¬by ci ulżyło po wczorajszym przepiciu, to poczekaj,
aż całkiem wytrzeźwiejesz.
-
Kiepski pomysł - burknął Boyd. - Wtedy będę czuł się jeszcze gorzej. Może w takim razie Malory biłby się
ze mną•
-
Powiedz od razu, że życie ci zbrzydło - uciął sucho Drew.
13
Gabrielle rozglądała się po rzęsiście iluminowanej sa¬li balowej. Dziś miała uczestniczyć w wieczorku
tańcują¬cym, a nazajutrz w uroczystym balu. Georgina nie żar¬towała, kiedy zapowiedziała, że do końca
sezonu ani jednego wieczoru nie spędzą w domu. Dla Gabrielle by¬ły to okoliczności sprzyjające, gdyż
ch
ciała mieć możli¬wość wyboru spośród wielu kandydatów na męża, a im więcej imprez towarzyskich -
tym więcej kawalerów mogła poznać.
Dzisiejszego wieczoru poznała dwóch panów, a trzech innych wpisało się do jej karnetu. Podczas tańca
będzie mogła zamienić z nimi kilka słów. Na razie spoglądała na mężczyznę, który pojawił się w
przeciwnym końcu sali balowej i o którym nie mogła przestać myśleć.
Jak na kapitana amerykańskiej marynarki, Drew An¬derson wyglądał bardzo elegancko w czarnym stroju
wieczorowym. Ga
brielle z zaskoczeniem stwierdziła, że pasuje do tego utytułowanego towarzystwa, jakby
po¬chodził z tych samych sfer. Właściwie tylko po akcencie można było rozpoznać kraj jego urodzenia,
ale kobietom obecnym na przyjęciu wcale to nie przeszkadzało. Tak przystojny mężczyzna przyciągał
spojrzenia starszych i młodszych dam, które starały się zwrócić na siebie jego uwagę•
Akurat rozmawiał z piękną panią, z którą przed chwilą zakończył taniec. Jej natomiast do tańca nie
poprosił. Do tej pory, licząc od momentu przybycia na bal, zdążył zamienić z Gabrielle może dwa słowa.
Wprawdzie jej karnet był już całkowicie zapełniony, ale przecież mógł jeszcze przed przyjazdem poprosić
ją, aby mu zarezerwowała jeden taniec. W końcu przyjechał tu w jednym powozie z Georginą. Miał dużo
czasu; na¬wet gdyby zbytnio nie palił się do tańczenia z nią, była¬by to uprzejma propozycja. On jednak
tylko obrzucił ją nieprzyjaznym spojrzeniem, kiedy schodziła po scho¬dach, a przecież wiedziała, że
wygląda nadspodziewanie korzystnie w nowej sukni balowej, którą krawcowa punk¬tualnie dostarczyła.
Suknia była uszyta z jasnoniebieskiego atłasu; wzdłuż szwów wiły się róże, wyhaftowane błyszczącą
różową nicią. Toaletę uzupełniały dobrane kolorem pantofelki i wstążki do włosów. Gabrielle słyszała od
kilku osób, że jest niewątpliwie objawieniem dzisiejszego wieczoru. Czyżby Drew Anderson był innego
zdania? Pewnie tak, sądząc po spojrzeniu, jakim ją obrzucił, i rozmowie, któ¬rej była mimowolnym
świadkiem.
Dziś rano usłyszała stanowczo za dużo. I pomyśleć, że gdyby pospała dłużej, jak radziła Margery, nie
znalazła¬by się w zasięgu wymiany zdań dwóch braci. A wstała tak wcześnie dlatego, że była głodna, bo
na wczorajszym wieczorku u Reginy ledwo skubnęła coś z talerza przy¬niesionego przez Drew. Nie
znaczy to, że nie czuła gło¬du, tylko były to takie potrawy, których nie lubiła.
Zeszła więc na śniadanie akurat w momencie, kiedy Boyd Anderson oznajmiał bratu: "Ty lepiej znosisz
nudę ode mnie". W tej chwili Drew nie wyglądał na znudzonego, raczej na zainteresowanego tym, co
mówiła towa¬rzysząca mu kobieta. Uwaga brata jednak z pewnością odnosiła się do niej i obowiązku
dotrzymywania jej towarzystwa. A co mu na to odpowiedział Drew? "Nie możemy zapominać, że
należymy do liczących się arma¬torów. Clinton nie byłby zachwycony, gdybyś spowi¬nowacił się z
piratem, no i nie mamy powodu mu się na¬rażać".
A więc obaj uznali ją za osobę godną pogardy. Nie za¬bolało jej to - przynajmniej nie za bardzo - raczej
roz¬wścieczyło. Jak mogli wydać tak pochopny osąd, nie zna¬jąc ani jej, ani jej ojca?
"Kochanka w każdym porcie" ... "Nigdy nie dasz się usidlić ... " Teraz Gabrielle dokładnie wiedziała, z kim
ma do czynienia. Drew Anderson był łajdakiem, typowym uwodzicielem. I to on śmiał nią gardzić!
-
Taką skrzywioną buzią odstraszy pani wszystkich adoratorów - usłyszała za sobą głos Drew. - Pensa za
pani myśli!
Podniosła wzrok i zobaczyła go stojącego tuż za nią.
Przez chwilę przestała o nim myśleć, bo jej uwagę za¬przątnęła inna sprawa: jak on mógł tak szybko
prze
jść na drugą stronę pokoju. Gdyby go w porę zauważyła, prze¬sunęłaby się w przeciwnym kierunku.
W tej chwili nie miała ochoty na rozmowę z nim.
-
Moje myśli są warte więcej - oświadczyła lekceważącym tonem, nie patrząc na niego.
- Ciekawy jestem, ile? -
nie ustępował. .
-
Więcej niż pan byłby w stanie zapłacić.
-
Szkoda, bo liczyłem, że usłyszę coś zabawnego. Tak tu nudno!
Gabrielle ze świstem wciągnęła powietrze i zrewanżo¬wała się wyzywającym spojrzeniem.
-
Wydaje się panu, że myślę o samych głupotach? Nie ma w tym niczego zabawnego.
_ Nie powiedziałem nic takiego - zaoponował.
_ Nie musiał pan, świadczył o tym ton pana głosu ¬skwitowała ostro, a pod nosem dodała: - Czego innego
można się spodziewać po takim brutalu?
Chyba jednak usłyszał, bo westchnął:
_ Czy każdego mężczyznę uważa pani za brutala?
_ Nie, ale to pan tak mocno ścisnął mnie za ramię, że zostawił siniaki.
_ Proszę mi je pokazać - zażądał z oczami zwężonymi ze złości.
Gabrielle dotychczas nie spojrzała na swoje ramię, aby sprawdzić, czy są tam siniaki. Chciała jeszcze coś
powie¬dzieć, ale on sam chwycił ją za rękę i odwrócił do siebie. Od razu zmienił mu się wyraz twarzy,
więc i ona spojrza¬ła w ślad za nim; stwierdziła, że był tam siniak, mały, ale dość wyraźny. Nawet nie
przypuszczała, że tak bardzo ucieszy się z takiego drobiazgu.
-
A nie mówiłam? - oświadczyła z satysfakcją•
_ Istotnie -
wyznał ściszonym głosem. Wyglądał na skruszonego, więcej - wręcz porażonego. -
Przepraszam panią, Gabby. Naprawdę chciałem tylko pani pomóc. Przykro mi, że u pani tak łatwo o
siniaki.
Zastanowiła ją ta uwaga. W rzeczywistości bowiem wcale tak łatwo nie robiły jej się siniaki ani on jej wcale
tak mocno nie chwycił, by zostawić ślad ...
Nabrała powietrza w płuca, bo przypomniała sobie, że w drodze do domu Malorych powóz podskoczył na
wy¬boju i pewnie wtedy to się stało, bo aż krzyknęła, co zauważył Ohr.
W gruncie rzeczy nie miała zamiaru mu tego mówić, bo podobał jej się pojednawczy ton, jaki przyjął. Ale
... a niech to diabli!
_
Może pan cofnąć swoje przeprosiny, bo się pomyliłam! - wyrąbała ostro.
-
Słucham?
Mimo narastającego gniewu na samą siebie zdołała się jednak zarumienić.
-
Właśnie przypomniałam sobie, że nabiłam sobie te¬go siniaka, kiedy powóz podskoczył na wyboju, a to
by¬ło dzień potem, gdy spotkałam pana w porcie. Ale to nie znaczy, że pan nie jest brutalem! -
zakończyła stanow¬czo.
Ryknął takim śmiechem, że wiele oczu zwróciło się na niego. Tak wysoki i potężny mężczyzna śmiał się
głębo¬ko i donośnie, w dodatku wyraźnie zmysłowo, więc Ga¬brieIle nie mogła udać, że nie odczuwa
dreszczu przebie¬gającego wzdłuż kręgosłupa.
-
Widzę, że pan się nie nudzi! - zauważyła z przeką¬sem.
-
Owszem, ale liczyłem, że usłyszę raczej jakąś dow¬cipną ripostę, bo sądzę, że panią na to stać. Nie
spodzie¬wałem się takiego popisu ... głupoty!
Słowa te wymówił z tak czarującym uśmiechem, że nie miała wątpliwości, iż celowo ją prowokuje. Jasne,
że to ją zirytowało, ale jeszcze bardziej zdziwiło, iż mimo wszystko miała ochotę odwzajemnić uśmiech.
Jednak zmiana nastroju z odstręczającego na ujmują¬cy zdenerwowała Gabrielle, gdyż od razu
przypomniała sobie, że takim samym uśmiechem obdarzył ją w porcie. Jak wtedy, tak i teraz czuła dziwny
ucisk w żołądku.
Chciała się jak najprędzej od niego oddalić, więc rozej¬rzała się za swoim aktualnym pąrtnerem do tańca.
Jak on się nazywa? Peter Wills czy Willis, czy coś podobnego ... Wysłała go po coś do picia; dlugo nie
wracał, co wcale jej nie dziwiło. Widziała z daleka' sporą kolejkę ustawioną po dodatkową porcję
szampana. Marzyła o chwili odpo¬czynku, bo obawiała się, że otrze sobie stopy w nowych pantofelkach.
- Dlaczego pani stoi tu sama? -
indagował tymczasem Drew. - Przecież tylko żartowałem z tą skrzywioną
buzią. Gdybym chciał zawrzeć z panią bliższą znajomość, na pewno by mnie to nie powstrzymało.
Dlaczego pani nie tańczy?
-
Chciało mi się pić, więc wysłałam ...
_ Wspaniale! -
wszedł jej w słowo; nie zdążyła zapro¬testować, bo porwał ją na parkiet. - Zastanawiałem
się, jak by tu z panią zatańczyć. Zanim pani partner wróci, muzyka przestanie grać. Nie ma czasu do
stracenia!
Czuła ciepło jego ręki, którą trzymał jej dłoń, podczas gdy drugą obejmował ją w talii. Uczucie to było tak
miłe, że chwilami nie myślała o niczym innym, nawet nie słu¬chała uważnie tego, co Drew do niej mówił.
Z tej odległości oceniła, że jego oczy naprawdę są czar¬ne. Nawet w świetle kandelabrów nie dostrzegła
w nich przebłysków innego koloru. Spojrzenie tych oczu nie da¬wało jej spokoju, powodowało znany ucisk
w żołądku i uświadamiało, że nigdy czegoś takiego nie odczuwała.
Taki wysoki, barczysty, prawdziwy chłop na schwał, aż miło patrzeć! Czuła wewnątrz drżenie. Powinna
była właściwie jak najszybciej od niego się oddalić, ale taka nagła ucieczka podczas tańca byłaby
dowodem braku wychowania. Zresztą, wcale nie chciała tego zrobić.
W tańcu byli tak ciasno spleceni, że owionął ją emanu¬jący od niego korzenny zapach, jakby
egzotycznych przypraw. Wiedziała, że tak bliski kontakt jest nieprzy¬zwoity, ale wcale nie chciała tego
zmienić. W piersiach ocierających się o gors jego fraka czuła mrowienie.
_ W końcu nie odpowiedziała pani na moje pytanie¬szepnął jej do ucha. - Czy naprawdę wróciła pani do
Anglii tylko po to, aby zdobyć męża?
To pytanie przyszło jej w sukurs, bo przestała myśleć o emocjach, jakie w niej wzbudzał.
_ Niech się pan nie martwi, nie zagnę parolu na pana. Wiem już, jaki z pana casanova!
-
Czyżby? Skąd pani ma takie wiadomości?
Oczywiście nie miała zamiaru się przyznać, że podsłu¬chiwała rozmowę z bratem i w porę się wycofała,
zanim ją zauważyli.
-
Chyba pańska siostra coś o tym wspomniała.
-
Niemożliwe. Nawet gdyby była na mnie wściekła, nie użyłaby takiego zwrotu.
-
Ale o "kochance w każdym porcie" powiedziała!
-
A, w to wierzę - zachichotał. - Georgie mogła coś takiego powiedzieć. A pani z tego wywnioskowała, że
je¬stem casanovą? - mrugnął porozumiewawczo.
Wzruszyła ramionami, siląc się na nonszalancki ton.
-
Jeśli panu chodzi tylko o dobór słów, to "kobieciarz" ma takie samo znaczenie.
Skrzywił się, więc pożałowała wypowiedzianego zda¬nia. Po co było psuć tych kilka miłych chwil, jakie z
nim spędziła? Taniec już się kończył i zaraz miała wrócić do towarzystwa kawalerów wpisanych do jej
karnetu, któ¬rzy będą deptać jej po nogach. On zaś niewątpliwie umówi się na spotkanie z tą kobietą, z
którą przedtem rozmawiał. Przypuszczała wtedy, kiedy ich widziała, że właśnie się z nią umawiał.
Zastanawiała się, czy nie wyznać mu całej prawdy, a przede wszystkim tego, że nie zamierzala
przyjeżdżać do Anglii. A już na pewno sama nie wpadłaby na to, aby akurat do jego rodziny zwrócić się o
pomoc. Przypusz¬czała jednak, że nie byłaby to dla niego ciekawa infor¬macja, a zważywszy na to, że
nic ich nie łączyło - nie miało to żadnego znaczenia. Ona bowiem chciała wyjść za mąż, i to naj chętniej za
kogoś, kto dałby się namówić, żeby część każdego roku spędzać na St. KiUs, by mogła bez przeszkód
widywać ojca - Drew natomiast w ogóle nie chciał się żenić.
-
O, proszę, pojawił się następny Malory! - zauważył Drew, kiedy taniec miał się ku końcowi.
- A ilu ich tu jest?
-
O wiele za dużo! - zachichotał. - A ten, podobnie jak James, nie lubi się włóczyć po przyjęciach, toteż nie
wiem, co tu robi. Chyba że... Widziała ich pani, kiedy przyszli dziś do domu Jamesa zabrać Judith?
-
To jej rodzice? Nie widziałam ich, bo wtedy krawco¬wa dopasowywała na mnie tę suknię•
-
Więc zapewne przyszli, aby panią poznać. A przy okazji - ta suknia jest bardzo ładna. - Zmierzył ją
spoj¬rzeniem swych ciemnych oczu od stóp do głów, zatrzy¬mując wzrok na wysokości łona.
Wolałaby, żeby tego nie mówił ani tak na nią nie pa¬trzył, gdyż zarumieniła się akurat wtedy, kiedy Drew
podprowadził ją do przedstawicieli rodu Malorych, o których właśnie wspominał. Georgina odnalazła
swo¬ich powinowatych i przystąpiła do prezentacji.
Anthony Malory był wybitnie przystojnym mężczy¬zną, niepodobnym do brata Jamesa. Wyższy od niego,
miał ciemniejszą karnację, czarne włosy i niebieskie oczy, podobne do jego siostrzenicy Reginy.
Wyjątkową zaś uro¬dą olśniewała jego żona Rosalyn. Miała złocistorude wło¬sy, zielonkawo orzechowe
oczy, talię smukłą, lecz figurę tu i ówdzie ponętnie zaokrągloną. Gabrielle od razu się domyśliła, po kim
Judith odziedziczyła koloryt.
- A pani to na pewno ta piratka! -
wyrąbał bez ogró¬dek Anthony.
- Anthony! -
syknęła jego żona. Georgina także udzieliła szwagrowi reprymendy:
-
Nie mów tak głośno, Tony! I proszę cię, nie mów w ten sposób o Gabby, bo straci szanse na zrobienie
dobrej partii!
Na szczęście Gabrielle się zorientowała, że oprócz Ma¬lorych w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby
usłyszeć Anthony' ego. On zaś robił wrażenie bardzo skruszone¬go, choć była pewna, że tylko żartował.
Postanowiła roz¬ładować sytuację.
-
A czy nie wyglądam na żądną krwi? - roześmiała się od ucha do ucha. - Mam was wyrzucić za burtę,
żebyście uwierzyli?
- Mocno powiedziane, kochana! -
zaśmiał się Tony. Tymczasem Drew za jej plecami szepnął
konfidencjonalnie:
-
On jest przekonany, że pani żartowała, ale wolał¬bym, by tak nie było. Piratki zwykle nie są dziewicami i
za nic mają konwenanse, więc uwierzyłbym, gdyby spędziła pani ze mną noc.
Gabrielle spłonęła rumieńcem. Gdy się odwróciła, aby ofuknąć Drew, wyraz jego twarzy zaparł jej dech. W
oczach miał taki żar, jakby wyobrażał ją sobie w swo¬im łóżku; także ona, ku swemu ogromnemu
przeraże¬niu, zaczęła w ten sposób o nim myśleć. Już nie tylko żo¬łądek wyprawiał dzikie harce - w
całym ciele odczuwała gorąco i drżenie. Położyła rękę na piersi, jakby chciała powstrzymać przyspieszone
bicie serca.
Georgina stojąca za nią opowiadała Rosalyn i Antho¬ny' emu, na jakie przyjęcia zamierza zabrać
Gabrielle w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Tymczasem An¬thony chyba zauważył, że między
Gabrielle i Drew na¬wiązał się bliższy kontakt, bo nie darował sobie komen¬tarza:
-
Pewnie niedługo znajdzie męża, bo jak widzę, pa¬nowie w Londynie przypadli jej do gustu, nawet
Amery¬kanie.
Usłyszała to Georgina i zmierżyła brata badawczym spojrzeniem, przy czym jej oczy lekko się rozszerzyły.
-
Ale ty zachowywałeś się pnwzwoicie, prawda? - in¬dagowała.
-
Ja się zawsze dobrze zachowuję! - odparł z chłopię¬cym uśmiechem.
- No, nie zawsze -
parsknęła. - Staraj się jednak, aby tak było.
Zrobił minę, jakby siostra wymyślała jakieś niestwo¬rzone rzeczy. Tymczasem Gabrielle zwróciła uwagę
na sposób, w jaki objął ją w talii i skierował w stronę krew¬nych. Z zewnątrz wyglądało to zupełnie
normalnie, ale zanim ją puścił - poczuła lekkie uściśnięcie jego pal¬ców.
Wilbur Carlisie musiał dwa razy powtórzyć jej imię, aby na niego spojrzała. Zanadto bowiem była
zaaferowa¬na rozważaniem, co oznaczał ten niewątpliwie zaborczy gest, aby dostrzec, że następny
partner przyszedł ją pro¬sić do tańca. Czyżby Drew specjalnie objął ją w obecno¬ści tego młodego
człowieka, aby dać mu coś do zrozu¬mienia? Rzeczywiście Wilbur jakoś dziwnie na niego spojrzał. .. Ależ
nie -
to ona niepotrzebnie wyolbrzymia¬ła nic nieznaczące fakty!
Obdarzyła Wilbura promiennym uśmiechem i po¬święciła mu całą uwagę. Przecież to taki miły chłopak!
Gdyby miała teraz podjąć decyzję w sprawie swojego małżeństwa - wybrałaby Wilbura. Był przystojny,
sym¬patyczny i dowcipny. Nie potrafiła dopatrzeć się w nim żadnej wady oprócz tej, że przy nim nie czuła
takiego dziwnego ucisku w żołądku, jak wtedy, gdy asystował jej Drew.
Wilbura poznała na wczorajszym wieczorku u Regi¬ny i bardzo miło im się rozmawiało. Kilka razy udało
mu się ją rozśmieszyć, czego nawet nie próbował żaden z przedstawionych jej dotąd panów. Gabrielle
ucieszyła się więc, że był on również na dzisiejszym balu, gdyż mogła lepiej go poznać. Z całą pewnością
podobał się jej najbardziej ze wszystkich kawalerów, którzy wpisali się do karnetu. Nie dorównywał urodą
jedynie Drew, ale ... Doprawdy, powinna już przestać myśleć o uwo¬dzicielach pokroju Drew i skupić się
raczej na mężczy¬znach, którzy, tak jak ona, zamierzali zawrzeć związek małżeński.
14
Tej nocy Gabrielle prawie nie spała. Nie dawała jej spokoju i spędzała sen z powiek propozycja Drew, aby
udowodniła, że jest prawdziwą "piratką" i poszła z nim do łóżka. Sama taka sugestia powinna ją była
zgorszyć, ale, o dziwo, wcale nie zgorszyła. Przeciwnie - kiedy po powrocie do domu Gabrielle miała czas
przemyśleć ten incydent, przyjemność sprawił jej ukryty podtekst jego wypowiedzi, świadczył bowiem, że
Drew jej
po¬żądał! Ta świadomość działała na nią jak narkotyk. Szybko jednak przeszła od podniecenia
do rozpaczy, bo z faktu tego nic nie wynikało ani dla niej, ani dla Drew.
Następnego ranka Margery zbudziła ją wcześniej, niż¬by tego pragnęła. Gabrielle chciała nawet ofuknąć
starą gosposię i pospać jeszcze parę godzin, ale przypomniała sobie, że Margery w ostatnich dniach
rzadko bywała w domu: w Londynie miała wielu znajomych, których chciała odwiedzić. Rano był więc
dobry moment, aby przed jej wyjściem porozmawiać z nią i dowiedzieć się, co myśli o potencjalnych
konkurentach.
-
Powiedz mi, czego powinnam oczekiwać od przy¬szłego męża? - zapytała, podczas gdy Margery
grzebała w jej garderobie, aby wybrać sukienkę stosowną na przedpołudnie.
-
Zdrowy rozsądek powinien ci to podpowiedzieć _ odrzekła Margery, pokazując jej dwie sukienki. - Wolisz
różową czy niebieską?
-
Różową - zdecydowała Gabrielle, nawet nie pa¬trząc. - Tak, ale zdrowy rozsądek nie podpowie mi,
cze¬go szukać, tylko pomoże określić, co jest do przyjęcia w człowieku, kiedy go spotkam.
-
Uprzejmość, tolerancja, cierpliwość, honor, współ¬czucie. " - zaczęła wyliczać Margery.
- Poczekaj! -
Gabrielle podniosła rękę. - Niektóre z tych cech nie są wcale takie oczywiste albo trudno je
rozpoznać. Mogę na przykład znać człowieka od lat i nie przekonać się, czy jest honorowy, czy nie. A
może jest na to sposób, tylko ja o nim nie wiem?
Margery rzuciła na łóżko różową sukienkę i zaczęła szukać w komodzie odpowiedniej bielizny.
-
Ty mnie pytasz, jak można sprawdzić, czy mężczy¬zna jest honorowy? Niech cię Pan Bóg kocha,
dziewczy¬no, gdybym to wiedziała, wzbogaciłabym się na handlu przepisami!
-
Dobrze więc, na co jeszcze powinnam zwrócić uwa¬gę? - westchnęła Gabrielle.
-
To zależy, jakie masz upodobania.
-
Na przykład poczucie humoru. Uważam, że dobry mąż powinien je mieć.
- I co jeszcze?
-
Sympatyczny wygląd ma dla mnie duże znaczenie.
- Oj, chyba nie! -
Margery komicznie przewróciła oczami. - Ten młody Milford miał miłą buzię, ale niezły
brzuszek!
- Ten wyskrobek i snob? -
zaprotestowała z oburze¬niem Gabrielle. - A właśnie, snobizm! Tego nie mam
za¬miaru tolerować.
- Czego jeszcze nie lubisz?
-
Niezdrowej cery. Panowie, których tu poznałam, w większości wyglądają jak duchy, tacy są bladzi.
- A gdzie
ś ty widziała ducha? - zachichotała Margery.
-
Dobrze wiesz, co mam na myśli.
-
Na twoim miejscu nie przykładałabym wagi do cery. Wystarczy, że taki pan przez kilka dni będzie
przebywał na słońcu, a ono zrobi resztę.
-
Masz rację.
-
Zaczęłaś już układać listę kandydatów, tak jak chciałaś?
-
Właśnie to robię.
-
To ci tylko utrudni polowanie na męża. Lepiej od razu wybierz tych, którzy najbardziej ci się podobają,
żeby potem nie łamać sobie głowy. Ilu, według ciebie, najle¬piej się nadaje?
-
Najwyżej kilku. - Gabrielle zmarszczyła czoło. _ Rzeczywiście, dwaj panowie, których chciałam umieścić
na liście, w gruncie rzeczy wcale mi się nie podobają. Po¬zostałby tylko Wilbur CarlisIe ...
-
Podoba ci się?
-
Właściwie jest aż za idealny - wykrztusiła po namyśle. - Nie ma w nim nic, co mogłoby się nie podobać. -
Czy to źle? - zachichotała Margery. - Tylko nie pró¬buj doszukiwać się w nim wad. Rozchmurz się i
pamię¬taj, że masz za sobą dopiero dwa przyjęcia.
- Wiem, wiem -
uśmiechnęła się Gabrielle. - Georgi¬na zapewniała, że poznam jeszcze wielu panów.
Myślę jednak, że Wilbur też tam będzie, bo chciałabym, żebyś mu się przyjrzała. Zależy mi na twojej
opinii.
-
Jak chcesz, ale moja opinia nie ma znaczenia, a na¬wet nie powinna mieć - orzekła Margery. - Przecież
sa¬ma odpowiedziałaś już na wszystkie pytania. Dobrze wiesz, czego chcesz, więc sporządzaj sobie listę,
ale zrób tak, jak ci serce podpowie.
Margery nie poruszała już tego tematu, tylko - tak jak codziennie - pomogła Gabrielle się ubrać. Potem
poszła po herbatę, a Gabrielle usiadła przy toaletce, by ułożyć fryzurę odpowiednią na przedpołudnie.
Dobrze zapamiętała ostatnie uwagi Margery, zwłaszcza tę, że sama wie najlepiej, czego oczekuje od
mężczyzny. Zdziwiło ją trochę, że użyła zwrotu "mężczyzna" za¬miast "mąż", ale nie wydało jej się
dziwne, że z poję¬ciem mężczyzny kojarzył się wyłącznie Drew. Ciągłe zmiany nastroju, od euforii do
rozpaczy, nie pozwalały jej zasnąć ubiegłej nocy.
Nie mogła zapomnieć, jak dobrze się czuła w jego ra¬mionach podczas tańca: Zaczęła się zastanawiać,
w jaki sposób pokonać zarówno własne uprzedzenia, jak i jego obiekcje. Nie podobało jej się w nim
głównie - a właści¬wie wyłącznie - to, że był człowiekiem morza, a ona nie zamierzała prowadzić życia
żony marynarza, przez całe miesiące na niego czekać, usychając z tęsknoty. Wiedzia¬ła o tym jej matka i
jeszcze w dzieciństwie często jej po¬wtarzała: "Bez sensu jest kochać mężczyznę, który kocha morze".
Gabrielle zapamiętała sobie to pouczenie, ale po¬chodziło ono z czasów, zanim sama zaczęła żeglować
po morzu i stwierdziła, że to lubi. Gdzie jest więc powie¬dziane, że musi siedzieć w domu, kiedy jej
partner wy¬płynie w morze? Mogłaby przecież doskonale żeglować razem z nim!
Ledwo to sobie uświadomiła, od razu ustąpiły czarne myśli, pozostawiając jedynie przyjemne podniecenie.
Drew chyba miał mniejsze opory przeciwko związkowi z nią. Niby nie chciał się żenić, ale może tylko tak
mu się wydawało. Czy raczej nie miał dotychczas powodów, aby poważnie pomyśleć o małżeństwie!
Mogłaby dać mu taki powód, gdyby nie odstręczała go każdym wypowiedzianym do niego słowem.
Najpierw jednak musiała pokrzyżować jego perfidne plany. "Ko¬chanka w każdym porcie" - coś takiego!
Nie wątpiła, że naj chętniej uczyniłby ją swoją kochanką, aby miał kto na niego czekać także w angielskim
porcie. Na przeszkodzie stało tylko to, że szuka męża, ale bezczelna uwaga o spę¬dzeniu z nią nocy
dowodziła, że byłby do tego skłonny.
Przez cały ranek aż do późnych godzin popołudnio¬wych natrętne myśli nie dawały jej spokoju. Na ten
wie¬czór Georgina zaplanowała wyjście do teatru. Grano no¬wą sztukę i James także wybierał się ją
obejrzeć, co oznaczało, że Drew będzie zwolniony z obowiązku asy¬stowania im. Gabrielle nie była więc
pewna, czy tego dnia z nim się zobaczy, choć obawiała się, że nie da się już zażegnać powstałego
między nimi konfliktu.
Kiedy przyszedł Richard, by się dowiedzieć, co u niej słychać, odczuła ulgę, i to nie tylko dlatego, że
ucieszyły ją odwiedziny, lecz także dlatego, że odwróci jej uwagę od Drew. Udało mu się to od razu, gdyż
tak bardzo zmie¬nił swój wygląd, że ledwo go poznała.
-
Niech no ja na ciebie popatrzę! - wykrzyknęła, zbie¬gając po schodach, aby go uściskać. Richard ubrał
się tak elegancko, że wyglądał jak lord. Obciął nawet włosy ¬a przynajmniej tak jej się wydawało, dopóki
nie uchylił kapelusza, spod którego wypadł mu na plecy długi war¬kocz.
-
Widzę, że byłeś po zakupy - nawiązała do jego ubioru.
-
Jeden z nas musiał to zrobić, żeby w tej dzielnicy móc mieć cię na oku, a Ohr nie chciał nawet o tym
sły¬szeć. No i jak, znaleźliśmy już męża?
- My? -
powtórzyła ze śmiechem.
-
Oczywiście, przecież oboje mamy w tym wspólny interes, czyż nie? Jeśli zdążysz złapać męża, zanim
Na¬than tu przypłynie, po weselu będziemy mogli wracać do domu, a powiem ci wprost, że im krócej tu
zostanę, tym lepiej.
Nie zważając na pytający wyraz twarzy Gabrielle, zmienił temat, choć przed chwilą przyznał, że wolałby
jak najszybciej wyjechać z Anglii.,Zastanawiała się więc, czy kiedykolwiek się dowie, przed czym lub
przed kim on ucieka.
-
Widziałaś się już ze swoim adwokatem? - zagadnął Richard.
-
Nie, ale umówiłam się z nim na jutro.
Tymczasem przez hall przeszła służąca. Gabrielle chwyciła Richarda pod ramię i wyciągnęła na dwór, do
przestronnego ogrodu na t
yłach domu. Sądziła, że tam będą mogli swobodnie porozmawiać, Richard
jednak od razu zauważył, że i tam nie byli sami.
_ Cudownie! -
ucieszył się. - Miałem taką nadzieję, że ją tu spotkam!
- To znaczy kogo?
- Lady Malory -
wyjaśnił.
Podążyła za jego wzrokiem i dostrzegła Georginę sie¬dzącą na krawędzi fontanny. Próbowała czytać
książkę i pilnować swoich młodszych synków, Gilberta i Adama. Chłopcy jednak tak dokazywali, że nie
mogła skupić się
na czytaniu.
Gabrielle wczoraj miała okazję poznać bliźniaków i ich nianię. Dziś niania chyba miała wychodne, bo nie
było jej widać - naj pewniej matka chciała sama pobyć z dziećmi.
Gabrielle przypomniała sobie, jak mało trzeba było, by Richard wzbudził zazdrość w Jamesie Malorym po
przy¬byciu do rezydencji. Wystarczyło jedno nieszczęśliwe odezwanie; zastanawiała się więc, czy ma się
roześmiać, czy dobrze nim potrząsnąć.
W końcu powiedziała tylko:
_ Richardzie, przecież ona jest zamężna!
_ Tak, ale pomyśl, z kim? - zareplikował. - Uważasz, że może być szczęśliwa z takim brutalem?
W pierwszej chwili też tak przypuszczała, ale widzia¬ła, jak małżonkowie odnosili się do siebie; widział to
także Richard, tylko że on nie odczytał głębszego pod¬tekstu ich wzajemnych stosunków, podczas gdy
ona zinterpretow
ała je właściwie. Wyczuła bezbłędnie nie tylko ich wzajemną fascynację fizyczną, ale
także bli¬skość duchową. A przy tym Georgina w ogóle nie bała się męża. Kobieta, która odzywała się do
budzącego grozę męża tak, jak czyniła to Georgina Malory do Ja¬mesa, musiała wiedzieć, że jest
przezeń kochana, i od¬wzajemniać to uczucie.
1Richard mówił jednak poważnie, więc Gabrielle pró¬bowała go ostrzec:
-
Pewnie myślałeś, że ona jest tak samo zastraszona przez' niego, jak wszyscy inni? Wyobraź sobie, że
na mnie ni
gdy nie zrobiła takiego wrażenia, wręcz przeciw¬nie. Kilka razy rozmawiałam z nią w cztery
oczy. Być mo¬że, postawiłam ją w kłopotliwej sytuacji, bo mieli plany, które pokrzyżował mój przyjazd. Nie
dała mi jednak te¬go odczuć i wygląda na zadowoloną z życia. A ty pewnie wyciągnąłeś wnioski na
podstawie opinii, jaką ma jej mąz.
Nie odpowiedział wprost, tylko oświadczył: - Muszę z nią porozmawiać.
Gabrielle dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Richard od chwili wejścia do ogrodu nie spuszczał wzroku
z Geor¬giny. Spróbowała popatrzeć na nią oczami mężczyzny. Stwierdziła, że Georgina jest rzeczywiście
piękna. Porody nie zniekształciły jej figury, szczupłej, ale zaokrąglonej tam, gdzie trzeba.
-
Ależ, Richardzie, bądź rozsądny! - próbowała per¬swadować, przerażona. - Sam powiedziałeś, że jej
mąż jest brutalem. Chciałbyś, żeby taki człowiek zaczął nasta¬wać na twoje życie?
-
On się nigdy nie dowie.
- Richardzie!
-
Nie mam zamiaru mu jej odbijać. Wystarczy przelotny flirt.
Tym stwierdzeniem wyprowadził ją z równowagi. Czy można bowiem zaufać mężczyźnie, który ma na
względzie jedynie własną przy-jemność, a skompro¬mitowanej kobiecie nie poświęci potem ani jednej
my¬śli? Ten chłopak miał zamiar tylko dogodzić swoim żą¬dzom.
Patrzyła, jak szybko przemierzał ogród, zbliżając się do żony Malory' ego. Powinna była go zatrzymać, ale
nie
miała wątpliwości, że dostanie po nosie. Uważała, że przyda mu się taka nauczka, aby wybił sobie tę
kobietę z głowy. Tym bardziej że nie miał czasu, aby zachowy¬wać się dyskretnie, gdyż Gabrielle nie
zamierzała prze¬dłużać swego pobytu w Londynie powyżej kilku tygo¬dni, a nie mógłby przychodzić tu
codziennie, nie będąc zauważonym przez Jamesa. Musiał więc zmierzać prosto do celu, nie zważając na
środki ostrożności.
Przysiadł się do Georginy i przez chwilę rozmawiali.
Gabrielle usłyszała nawet śmiech pani domu. Cóż, Ri¬chard był przystojny i potrafił rozśmieszyć
rozmówcę, ale, jak przewidziała, nie miał za wiele czasu na podcho¬dy i po wstępnych uprzejmościach
przystąpił do sedna sprawy.
Gdyby nie widziała, jak Georgina wymierzyła Richar¬dowi siarczysty policzek - usłyszałaby plaśnięcie
nawet z drugiej strony ogrodu. Wzdrygnęła się, ale się nie zdzi¬wiła. Znając Richarda, przypuszczała, że
się nie zniechę¬cił i będzie próbował ponownie, jego zabiegi jednak by¬ły skazane na klęskę. Miał
bowiem do czynienia nie tylko z mężatką, ale ze szczęśliwą mężatką, w dodatku zako¬chaną w mężu.
-
Myślę, że należą ci się wyjaśnienia ... - usłyszała za sobą. Podskoczyła jak oparzona, gdyż z tyłu
pods
zedł do niej po cichu James Malory.
-
Jakie wyjaśnienia?
-
Będę musiał zrobić krzywdę twojemu przyjacielowi.
Obawiała się, że coś takiego usłyszy, ale James nie wy¬glądał na rozgniewanego, a jego głos tego nie
zdradzał. Co prawda, nie znała go tak dobrze, aby wiedzieć, że ni¬gdy nie uzewnętrzniał swoich uczuć.
-
Naprawdę musi pan? - indagowała. - On jest nie¬szkodliwy, a pani Georgina już mu dała dobrą
odprawę.
-
Tak, ale wdarł się na nasz teren i nie zamierzam te¬go tolerować.
Tymczasem Richard, wyra
źnie zawiedziony, wracał już do Gabrielle; zobaczywszy stojącego za nią
Jamesa, błyskawicznie rzucił się do ucieczki. Można się było uśmiać, widząc, z jaką szybkością sforsował
wysoki mur oddzielający ich ogród od posiadłości sąsiada.
-
Rozsądnie postąpił - pochwalił James. - Nie będę przecież wspinał się po murach.
Gabrielle poczuła ulgę. Odniosła jednak wrażenie, że James na tym nie poprzestanie.
-
Czy to by coś zmieniło, gdybym dała słowo, że on nigdy już się nie zbliży do pańskiej żony? - sondowała.
James uniósł brew.
-
Nie wątpię w twoje dobre intencje, moja droga, ale wiedz, że jeden człowiek nie może odpowiadać za
czyny drugiego.
-
To prawda. Postaram się wymóc na nim jego słowo, a on zawsze dotrzymuje przyrzeczenia.
- Dobrze, to mi na razie wy
starczy i nie będę go wię¬cej ścigał, tylko ci radzę, abyś go ostrzegła, że jeśli
jeszcze kiedyś się tu zjawi, nie poprzestanę na twoich zapewnie¬niach.
Przytaknęła, zadowolona z takiego rozwiązania. Po po¬łudniu zamierzała wybrać się do Richarda, aby go
uświa¬domić, że o włos uniknął śmierci. Jeśli nie wyciągnie wniosków z ostrzeżenia, sam sobie będzie
winien.
15
Późnym popołudniem tego samego dnia Gabrielle po¬znała kolejnego z braci Andersonów, Boyda, który
przy¬szedł odwiedzić Malorych. Właściwie na niego wpadła, bo wychodził z pokoju akurat wtedy, kiedy
przechodzi¬ła. Nikomu nic się nie stało, lecz od razu pospieszył z przeprosinami, a potem zrobił wiele
mówiącą przerwę i dokładnie zmierzył ją wzrokiem.
Zaskoczył ją wygląd Boyda, gdyż zupełnie nie był po¬dobny do brata. Niższego wzrostu, bardziej krępy
niż Drew, miał nawet inne rysy twarzy. Przypominał go je¬dynie złotobrązowym kolorem włosów.
- O, niech mnie grom spali! -
wykrzyknął, opierając rękę o ścianę w sposób skutecznie zagradzający
Gabriell
e drogę odwrotu. - Teraz widzę, że miałem powody, aby pani unikać!
Od razu się usztywniła. Czyżby i on chciał ją obrażać, tak jak jego brat?
-
Unikał mnie pan? - zagadnęła.
- Tak -
wyznał szczerze - bo jest pani o wiele za ładna. Dotąd radziłem sobie doskonale, nie wiedząc tego.
Poczuła taką ulgę, że nawet się zaśmiała.
- A teraz?
-
Będę musiał ustawić się w kolejce - zażartował. - Pewnie jest bardzo długa?
- Nie tak bardzo.
Spojrzał na nią niedowierzająco, ale zaraz klepnął się w czoło.
-
Ależ oczywiście, przecież pani przebywa tu dopiero od kilku dni.
- Nie w tym rzecz -
wyjaśniła. - Owszem, zabiegało o moje względy wielu panów, ale tylko kilku z nich, jak
dotąd, wzbudziło moje zainteresowanie.
-
Wyobrażam sobie te tłumy. A jakie ma pani plany na dzisiejszy wieczór?
-
Wybieramy się do teatru.
- Doprawdy? To cudownie, uwielbiam teatr!
Najwidoczniej cała rodzina należała do amatorów sztuki teatralnej, gdyż mieli własną lożę na pierwszym
piętrze, z doskonałym widokiem na scenę. Okazało się, że Drew także lubił teatr, gdyż wyraził chęć
pójścia na przedstawienie, chociaż nie miał dziś obowiązku asysto¬wania paniom. Gabrielle była pewna,
że to tylko pre
tekst. Przypuszczalnie dowiedział się, że brat się wybie¬ra. Informacja ta miała dla niego znaczenie.
Gabrielle za¬stanawiała się, dlaczego. Prawdopodobnie przez cały czas ze sobą rywalizowali. W miarę
jak mijał wieczór, Drew coraz usilniej się starał, by Boyd nie zostawał z nią sam ani na chwilę i tak samo
postępował Boyd.
W przerwie James z
Georginą oddalili się, aby zamie¬nić kilka słów z przyjaciółmi. Gabrielle została w
towa¬rzystwie dwóch braci Andersonów i żaden nie odstępo¬wał jej na krok. Poprosiła o coś do picia,
gdyż pierwsze akty komedii wywoływały salwy śmiechu, od którego zaschło jej w gardle.
-
Doskonała myśl! - zgodził się Drew, spoglądając wymownie na brata, jakby uważał, że to on ma
przynieść napoje. Boyd odwzajemnił mu się tym samym, sygnali¬zując gestami, że powinien to zrobić.
Gabrielle zauważy¬ła tę wymianę znaków i westchnęła:
-
Dobrze już, nie trudźcie się. Sama pójdę.
- To nawet lepiej! -
Drew od razu poderwał się na nogi. - Pójdę z panią.
-
Ja też! - Boyd stanął obok.
Gabrielle ukryła uśmiech i zeszła na dół, nie czekając na braci. W kuluarach z zadowoleniem zauważyła,
że ki¬wa do niej ręką szanowny pan Wilbur Carlisie.
-
Miło znów pana widzieć, panie Wilbur.
-
Cała przyjemność po mojej stronie, panno Gabby. Próbowałem wcześniej zwrócić na siebie pani uwagę,
ale była pani tak pochłonięta sztuką... i towarzystwem dwóch panów!
W jego głosie pobrzmiewała ciekawość czy może dez¬aprobata. Gabrielle zdała sobie sprawę, że Wilbur
po pro¬stu nie wie, kim są Drew i Boyd. Obejrzała się i stwierdzi¬ła, że stracili ją z pola widzenia w
zatłoczonych kuluarach i rozglądają się za nią. Nie miała więc wiele czasu na roz¬mowę w cztery oczy z
Wilburem!
-
Ci panowie ze mną to bracia lady Malory - wyjaśni¬ła. - Mieszkam u nich.
-
Ach, rzeczywiście, słyszałem o nich. Mają coś wspól¬nego z jakąś kompanią okrętową, prawda?
-
Tak, są właścicielami przedsiębiorstwa żeglugowe¬go. Ale proszę mi powiedzieć - podniosła na niego
ko¬kieteryjne spojrzenie - dlaczego jeszcze nie złożył mi pan wizyty?
Nie wiedziała, dlaczego to pytanie wprawiło go w konsternację.
-
Chciałem, Bóg mi świadkiem, ale muszę się pani przyznać, że dotychczas wolałem trzymać się z daleka
od Jamesa.
- Zna go pan?
-
Osobiście nie - odpowiedział Wilbur, ale tyle o nim słyszałem ... To znaczy, chciałem powiedzieć,
próbowa¬łem zdobyć się na odwagę i przekroczyć próg jego rezy¬dencji. W końcu na pewno się odważę,
ale muszę mieć jeszcze kilka dni, aby się przekonać, że w plotkach, które o nim krążą, nie ma ani źdźbła
prawdy i on przypusz¬czalnie jest nie groźny ...
-
Otóż myli się pan, jestem groźny! - odezwał się James za ich plecami.
Gabrielle chciało się śmiać, gdyż James wyglądał na mocno niezadowolonego. Przecież przyłapał ich, jak
go obmawiali, powołując się na plotki przedstawiające go w niekorzystnym świetle! Miała wrażenie, że w
innych okolicznościach złapałby Wilbura za kark i wyrzucił przez okno. Teraz jednak, ze względu na nią i
na fakt, że Wilbur należał do starających się o jej rękę, musiał po¬wściągnąć swój ostry język, gdyż
zależało mu na zrobie¬niu dobrego wrażenia.
Wilbur zaczerwienił się jak burak, co zauważyli za¬równo Gabrielle, jak James, który uznał, że powinien
uspokoić pechowego zalotnika.
-
Zartowałem, CarlisIe! - zapewnił. - Niech się pan nie krępuje i złoży Gabrielle wizytę jeszcze w tym
tygo¬dniu. Dopóki wyraża się dobrze o panu, jest pan mile wi¬dzianym gościem w moim domu.
Zadziwiające, jak potrafił w jednej chwili zastraszać i zapraszać! Gabrielle była jednak przekonana, że to
zaproszenie wystosował tylko ze względu na nią. Na¬tomiast Wilbur chyba nie zrozumiał zawoalowanej
groźby, bo podziękował Jamesowi i zapewnił, że czuje się zaszczycony zaproszeniem, po' czym szybko
się ulotnił.
-
No, odwagą to on nie grzeszy! - zauważył James, gdy Wilbur znikł z zasięgu wzroku.
-
Tak jak każdy mężczyzna w pańskiej obecności! _ broniła Wilbura Gabrielle.
-
Trafiłaś w sedno, moja droga! - roześmiał się James.
Jego śmiech zwrócił uwagę Drew i Boyda. Widząc, że zmierzają w ich kierunku, James dodał: - Z
wyjątkiem tych dwóch, chociaż wolałbym, aby było inaczej.
-
Znalazłeś ją! - zakrzyknął Boyd, który dobiegł pierwszy.
-
A wyście ją zgubili? - odparował James.
-
Tym razem nic się nie stało, inaczej niż wtedy, kiedy zgubiłeś Georgie na Karaibach - zrewanżował mu
się Drew, stając obok Gabrielle.
-
Nie ja zgubiłem twoją siostrę, idioto, tylko ty z nią odpłynąłeś!
- I to pod twoim nosem! -
szydził Drew.
-
Uważaj, jankesie, bo jeszcze nie wyrównałem za to rachunków.
Gabrielle czuła narastające napięcie. Była pewna, że widząc taki wyraz twarzy Jamesa, każdy mężczyzna
uciekłby, gdzie pieprz rośnie. Tylko ci dwaj Amerykanie śmiali się z tych wspomnień, bo nie bali się
Jamesa. Czy tylko dlatego, że był ich szwagrem? Sądziła raczej, że mieli odwagę podśmiewać się z
niego, gdyż kiedyś, mi¬mo że byli z nim skłóceni, uszli z życiem.
-
No, ty, Malory, bez wątpienia jesteś najlepszy w walce na pięści! - przyznał z podziwem Boyd.
-
Tylko, broń Boże, nie mówcie tego przy moim bracie Tonym - zastrzegł James. - Uważa, że na ringu jest
rów¬nie dobry.
-
Taką walkę chciałbym zobaczyć - rozmarzył się Boyd. - A czy Warren nie brał u niego lekcji?
-
Wasz brat Warren bardzo chciał się ze mną zmie¬rzyć - przyznał James.
-
A czy przymierzał się do tego, zanim się przyznał, że jest zakochany w twojej siostrzenicy? - zaciekawił
się Drew.
- Owszem. Ta walka to jedno z moic
h przyjemniej¬szych wspomnień.
-
Warren zawsze dobrze boksował. Drew i ja rzadko mogliśmy go pokonać, a ty wziąłeś go przez
zaskoczenie. Wtedy, w naszym domu w Bridgeport, wygrałeś z nami wszystkimi.
-
Po co o tym mówisz? - spytał sucho James.
- Bo ciek
aw jestem, jak długo wtedy froterowałeś nim podłogę - zaśmiał się Boyd.
-
Zbyt nisko cenisz własnego brata. Całkiem dobrze się spisał.
-
Ale w końcu przegrał?
-
Oczywiście.
- Na kim nie zostawiacie suchej nitki? -
chciała wiedzieć Georgina, przyłączając się do nich.
James nie odpowiedział, tylko oczami wskazał na jej braci. Boyd wyjaśnił, o co chodzi, a wtedy - jak
James przypuszczał - Georgina ofuknęła obu Andersonów, że poruszają drastyczne tematy w obecności
Gabrielle.
-
Córka pirata powinna być przyzwyczajona do roz¬mów na takie tematy albo i gorsze - skomentował
Drew,
nie wiadomo, czy żartem, czy serio. Dla potwierdzenia swoich słów zwrócił się do Gabrielle: - Nieprawdaż,
kochanie?
Zdobyła się na wymuszony uśmiech.
-
Oczywiście, my z naszymi przeciwnikami nie wal¬czymy na pięści, po prostu od razu wypruwamy im
fla¬ki! - palnęła i odeszła, zanim Drew zdał sobie sprawę, że ją obraził.
Z satysfakcją usłyszała, jak Georginadaje mu burę za nazywanie jej córką pirata. W ciągu tego wieczoru
użył tego zwrotu wielokrotnie, tylko wtedy Georgina nie by¬ła tego świadkiem. Gabrielle zastanawiała się
nawet, po co to mówił. Czy chciał ją rozśmieszyć, czy raczej przy¬pomnieć Boydowi o jej pochodzeniu?
Nie wiedziała, co ma o tym sądzić, ale pamiętała przecież podsłuchany fragment rozmowy braci. Boyd
wtedy zarzekał się: "Kie¬dy pomyślę o ożenku, to na pewno nie z dziewczyną, której ojciec jest piratem!".
Boyd nie był może, tak jak Drew, uprzedzony do sa¬mej instytucji małżeństwa, lecz miał więcej oporów,
jeże¬li chodzi o piratów. Nie miało to dla niej żadnego znacze¬nia, bo był przystojny i chyba czuł do niej
pociąg mimo urazu do korsarzy, ale nie wywoływał takich sensacji jak jego irytujący brat.
Te drobne zgrzyty nie przeszkadzały Gabrielle świet¬nie się bawić w ich towarzystwie. Nie wnikała,
dlaczego Drew kręcił się przy niej, ale cieszyła się z jego obecności. Towarzystwo Boyda też sprawiało jej
przyjemność, a kie¬dy bracia rywalizowali między sobą o jej względy, z ich wzajemnych docinków mogła
dowiedzieć się ciekawych szczegółów, których w innych okolicznościach nie miała¬by okazji poznać.
Któryś z młodych Andersonów wygadał się na przy¬kład, że jeden z przodków Malorych był Cyganem.
Przez lata sądzono, że to plotka, lecz bracia potwierdzili jej prawdziwość. Jamesa nazywali byłym piratem,
ale w żartach, więc nie traktowała tego poważnie. Okazało się również, że Jason, głowa klanu Malorych i
trzeci mar¬kiz Haverston ożenił się ze swoją gospodynią. Trudno natomiast było uwierzyć w to, co Drew i
Boyd mówili o swoich pozostałych trzech braciach - że mieli oni pury¬tańskie poglądy typowe dla
mieszkańców Nowej Anglii! Prędzej uznałaby za prawdziwe żarty Boyda, że tylko Drew nie pasował do
tego szablonu.
Postanowiła, że spróbuje obalić mur uprzedzeń wy¬rosły między nią a Drew. Ani razu nie spojrzała na
niego karcącym wzrokiem i starała się nie reagować nerwowo na jego zaczepki. Nawet gdy w jej
obecności instruował brata: "Nie musisz przepraszać' za każdym razem, jeśli wymknie ci się jakieś
grubsze słowo. I tak piraci potrafią kląć lepiej od ciebie!" - ugryzła się w język, aby nie zre¬wanżować mu
się w podobnym stylu, choć z trudem pa¬nowała nad sobą.
Ostatni akt sztuki był równie zabawny jak dwa pierw¬sze. Rzecz działa się w angielskiej rodzinie usiłującej
wy¬dać córkę za mąż. Gabrielle nie wyczuwała w tym żadnej aluzji do swojej sytuacji, przynajmniej
dopóty, dopóki Drew nie szepnął jej do ucha:
-
Jak sądzisz, którego ta bohaterka w końcu wybie¬rze? Tego poprawnego, młodego lorda? Ależ to
zupełna oferma! Czy raczej tego łajdaka, który sprawia, że mięk¬ną jej nogi?
W gruncie rzeczy Gabrielle nie powinna była odpo¬wiadać na te pytania, gdyż Drew najwyraźniej ją
prowo¬kował. To właśnie on doszukiwał się w treści sztuki ana¬logii do jej sytuacji.
-
Ależ oczywiście, że łajdak ma większe szanse! - odpowiedziała bez namysłu. Usłyszała, jak ze świstem
wciągnął powietrze, kiedy spytał:
- A dlaczego?
- Z prostej przyczyny. Ona go kocha! -
I dodała z uśmiechem: - Chcesz się założyć?
Tym razem w jego odpowiedzi pobrzmiewała pewna irytacja, kiedy zauważył:
-
Pewnie masz rację, bo to przecież komedia. Główna bohaterka została przedstawiona jako zupełna
idiotka, która nie rozumie, że z awanturnikiem nigdy nie byłaby szczęśliwa.
- Nieprawda! -
zaprotestowała Gabrielle. - Mogłaby przeżyć z nim całe życie, nie zdając sobie sprawy, kim
on jest. A nawet gdyby się dowiedziała, mogłoby to jej nie przeszkadzać. Szczęście to kwestia serca.
-
Czyżby? Sądzisz, że byłabyś szczęśliwa, gdybyś się zakochała?
Teraz już nie udawali, że dyskutują o bohaterce sztuki.
Początkowo, kiedy tak szeptali, przysuwając się coraz bli¬żej, Gabrielle nie patrzyła na Drew, tylko na
scenę. Jed¬nak, kiedy w końcu odwróciła się ku niemu, dech jej za¬parło, bo nie przypuszczała, że
znajdzie się aż tak blisko niej. Ich usta prawie się stykały, a jego przenikliwy wzrok ją hipnotyzował.
Odpowiedziała tak cicho, jak tylko potrafiła: - Wiem na pewno, że byłabym.
-
Skąd wiesz, Gabby?
-
Bo gdybym kochała i on mnie kochał, nic nie mogłoby przeszkodzić naszemu szczęściu. A zresztą,
gdybym nie była z nim szczęśliwa, zawsz,e pozostałaby możli¬wość wyrzucenia go za burtę statku ojca.
Drew parsknął śmiechem. Na szczęście publiczność też się śmiała z jakiejś kwestii akt'orów, więc nikt się
nie domyślił, że jego wesołość nie ma nic wspólnego z akcją na sceme.
Później, kiedy Margery pomagała jej przy wieczornej toalecie, Gabrielle próbowała ocenić przebieg
dzisiej¬szych wydarzeń. Wszystko odbyło się tak, jak zaplanowała. Musiała wielokrotnie opierać się
pokusie porząd¬nego obsztorcowania Drew za nietaktowne uwagi, ale zdołała nad sobą zapanować i na
rubaszne żarty odpo¬wiadać uśmiechem. Może więc uda jej się spowodować, aby zmienił o niej zdanie,
jeśli go najpierw nie pobije!
16
Tego wieczoru, inaczej niż wczoraj, Gabrielle położyła się spać zadowolona z siebie. Uważała, że wyjście
do te¬atru było nad podziw udane. Oczywiście, nie obeszło się bez kilku zgrzytów, podczas których jej
cierpliwość zo¬stała wystawiona na próbę, lecz w sumie zrealizowała to, co zamierzała. Dała bowiem
Drew do zrozumienia, że dąży do zawarcia pokoju. Gdyby jeszcze on chciał wciąg¬nąć pod dach swoje
ciężkie działa ...
Późnym przedpołudniem Gabrielle i Margery zeszły na dół, gdzie miała czekać na nie Georgina, która
obieca¬ła, że pójdzie z nimi do kancelarii adwokata. Gabrielle nie paliła się do spotkania z Williamem
Batesem, bo nie miała ochoty tłumaczyć temu antypatycznemu jegomościowi, dlaczego trzy lata temu
znikła, zamiast dać sobie wsadzić na kark starego rozpustnika w charakterze opiekuna. Dlatego wolała
mieć w odwodzie Georginę na wypadek, gdyby prawnik zgłaszał do niej pretensje lub próbował
zanegować jej prawo do spadku z powodu niestawienia się na rozprawie.
Tymczasem zamiast Georginy w hallu czekał Drew. Widząc jej zdziwioną minę, wyjaśnił:
-
Jeden z bliźniaków zachorował. Przypuszczam, że to zwykłe przeziębienie, ale wiesz, jakie są matki.
Geor¬gie nie chce odejść od jego łóżeczka, więc prosiła mnie, abym ci towarzyszył także dzisiaj. Nie
sądziła, że bę¬dziesz miała coś przeciwko temu, tym bardziej że ja mógłbym skuteczniej niż ona
zastraszyć adwokata, gdy¬by stwarzał jakieś trudności.
-
A czy ci powiedziała, jakich trudności możemy się spodziewać?
-
Czyżby ten bubek miał ci za złe, że nie słuchałaś je¬go rad?
-
Nie chodziło o rady. Chciał mnie oddać w ręce zna¬nego kobieciarza, który miał pełnić funkcję opiekuna
prawnego. Tłumaczyłam mu, że mój ojciec żyje, więc nie potrzebuję opiekuna, ale ten stary dureń nie
słuchał żad¬nych argumentów.
-
I wtedy po prostu wyjechałaś z Anglii?
-
Tak, a co ty byś zrobił na moim miejscu? - odparowała.
-
Sądzę, że to samo - uśmiechnął się. - Możemy już jechać?
Do kancelarii Williama Batesa dotarliby wcześniej, gdyby Margery nie zauważyła na ulicy swojej starej
zna¬jomej. Poprosiła, aby pozwolono jej wysiąść na chwilę. Gabrielle i Drew czekali na nią w powozie, ale
wszystko wskazywało na to, że spotkanie po latach rozłąki nie skończy się szybko.
-
Czy zawsze tak się niecierpliwisz, kiedy wybierasz się do adwokata? - zagadnął Drew, bo zauważył, że
Ga¬brielle ze zdenerwowania postukuje nogą.
-
Nigdy nie odwiedzałam żadnego innego adwokata prócz niego ... - westchnęła. - Bates był
pełnomocnikiem ojca. Pamiętam, że do mojej matki zawsze odnosił się bardzo niegrzecznie; idąc do
niego, często zabierała mnie ze sobą. Traktował ją protekcjonalnie, jakby była dzieckiem.
-
Mój naj starszy brat, Clinton, który prowadzi więk¬szość interesów naszej firmy, opowiadał mi, że
adwoka¬ci bywają aroganccy i nieuprzejmi, choć nie wszyscy. Dlaczego nie wzięła innego?
_ Dobre pytanie -
uśmiechnęła się Gabrielle. - Przy¬puszczam, że po prostu o tym nie pomyślała. Bates
był pełnomocnikiem jeszcze jej ojca, więc tolerowała jego za¬chowanie przez lojalność. Zresztą rzadko go
widywała. Oczywiście to tylko domysły, bo sprawiała wrażenie, jak¬by nie zauważała jego braku ogłady
albo jej to nie prze¬szkadzało. Ja natomiast nigdy go nie lubiłam i chyba dla¬tego jestem teraz
zdenerwowana.
_ Lepiej, jeśli będziemy mieć to jak najszybciej za sobą• Właściwie twoja służąca nie jest nam tu
potrzebna. Jako szwagier twojego opiekuna zapewniam ci wystarczającą asystę, więc niech spokojnie
plotkuje z przyjaciółką•
Gabrielle natychmiast przystała na tę propozycję• Możliwość przebywania sam na sam z Drew spadła jej
jak z nieba, choć miała do załatwienia ważne sprawy. Dzięki temu nadarzyła się okazja, by bliżej go
poznać, tym bardziej że ostatnio był dla niej miły. Ani razu nie obraził jej ani nie pozwolił sobie na
niewybredne żarty ... Czyżby ostatni wieczór tak korzystnie na niego wpłynął? A może postanowił ogłosić
rozejm?
Wychyliła się z powozu i zawołała do Margery, żeby się nie spieszyła i przyjemnie spędziła czas z
przyjaciół¬ką - spotkają się w domu, po czym poleciła woźnicy, aby jechał dalej.
Zaraz za rogiem promyki porannego
słońca wpadły do wnętrza powozu i rozświetliły koniuszki włosów
Drew. Jego piękne włosy wyglądały teraz jak spryskane złotymi kropelkami rosy ... Chryste, ależ on jest
przystoj¬ny! Nagle poczuła przemożną chęć dotknięcia go; nawet na nią nie patrzył, tylko wyglądał przez
okno. Ciekawe, czy gdyby wyciągnęła rękę, poczułby jej dotyk? Z pew¬nością. Jak by się wtedy
wytłumaczyła? Chyba spaliłaby się ze wstydu. A może porwałby ją w ramiona i pocało¬wał. ..
-
Jesteśmy na miejscu - oznajmił Drew.
- Gdzie? - zapy
tała nieprzytomnie.
Posłał jej wymowne spojrzenie i zmysłowy uśmiech. Na Boga, nie mógł wiedzieć, że chciała go dotknąć!
Pomagając Gabrielle wysiąść z powozu, podał jej rękę, a drugą objął w talii, jakby chciał chronić ją przed
upad¬kiem. Niby nie zrobił nic nadzwyczajnego, a jednak od¬czuła dotyk jego dłoni tak intensywnie, że
niechętnie się ruszyła, aby nie stracić tego kontaktu. Stali tak blisko sie¬bie, że przemknęło jej przez myśl,
czy on zdaje sobie sprawę, iż pragnęłaby, by ją pocałował. Odczuwała bo¬wiem takie pożądanie, że
musiało to się jakoś uzewnętrz¬nić. Ale Drew zachowywał się oficjalnie: po prostu wpro¬wadził ją do
budynku, a potem na piętro, gdzie mieściła się kancelaria Batesa.
Gabrielle była rozczarowana, zwłaszcza że wcześniej obdarzył ją uśmiechem i znaczącym spojrzeniem.
Oba¬wiała się nawet, że już wyrzucił ją z pamięci i więcej na nią nie spojrzy. To dlatego ostro
potraktowała sekreta¬rza Batesa, kiedy spytał ją o nazwisko. Gdyby od razu wpuszczono ją do gabinetu
Batesa, pewnie zachow
ała¬by się tak samo. Tym razem jednak poproszono ją, aby usiadła i poczekała,
zapewniając, że pan mecenas nie¬bawem ją przyjmie.
Nie chciała usiąść, tylko nerwowo przechadzała się tam i z powrotem. Drew przez chwilę jej się
przyglądał, po czym razem z nią przemierzał poczekalnię. Gdy to za¬uważyła, rozluźniła się do tego
stopnia, że zachichotała, a nawet usiadła na krześle pod ścianą.
Nie czekali długo. Sekretarz adwokata powiedział:
-
Pan niech poczeka na zewńątrz, jeśli nie jest pan członkiem rodziny.
Drew zignorował pouczenia urzędnika i wprowadził Gabrielle do gabinetu. William Bates siedział za
biur¬kiem, ale nie wstał na powitanie klientki. Nic się nie zmienił - nadal był łysawym grubasem z
rumianymi policzkami. Nawet patrzył na nią spode łba tak jak podczas jej ostatniej wizyty.
-
Czy pani zdaje sobie sprawę, panno Brooks, że uznałem już panią za zmarłą? - wyrąbał.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem, nie dlatego, że próbował ją zastraszyć, ale odwrotnie - dlatego że
wcale się go nie bała. A pomyśleć, jakim wydawał jej się potwo¬rem, kiedy była młodsza! Aż dziw, że
wtedy odważyła się mu przeciwstawić i opuścić kraj. Najwidoczniej wy¬czuła, że to tylko obżartuch,
próbujący swoim postępo¬waniem dodawać sobie powagi.
-
Cóż za niedorzeczność! - odpowiedziała. - Przecież wysłałam do pana list informujący, że wyjeżdżam z
Ang¬lii do mojego ojca.
-
I jest pani pewna, że go otrzymałem?
-
Nieważne, czy dostał pan mój list, czy nie. Wyjechałam, gdyż chciał mnie pan oddać w ręce człowieka,
któ¬ry w ogóle nie nadawał się na opiekuna.
-
Pani była niepełnoletnia.
-
Tak, ale miałam żyjących krewnych.
- Co z tego, skoro poza granicami Anglii!
Oparła się o biurko i z wymuszonym uśmieszkiem próbowała przekonywać:
-
Po co mamy się kłócić? Najważniejsze, że osiągnꬳam odpowiedni wiek i wróciłam do Anglii, aby
przejąć spadek. Jeśli ma pan jakieś dokumenty, to proszę mi je dać do podpisania; jeśli nie, to proszę jak
najszybciej przystąpić do przepisania majątku matki na mnie. - Ga¬brielle wyciągnęła z torebki bilet
wizytowy i położyła na biurku. - Tu jest wypisana nazwa banku, do którego przekaże pan pieniądze.
- Zobaczmy, co tu mamy ...
-
Niech pan zrobi tak, jak pani sobie życzy. Proszę przelać pieniądze na jej konto.
- A pan kim jest? -
oburzył się Bates.
- Drew Anderson, krewny Malorych -
uciął krótko Drew. - Czy mam wymienić wszystkie ich tytuły?
-
Ależ skąd, to zbyteczne! - William odchrząknął. ¬Rodzina znana jest w naszym mieście. Załatwię tę
sprawę tak szybko, jak będę mógł. Miłego dnia, panno Brooks!
Ty
m razem skinął uprzejmie głową i wstał, gdy Ga¬brielle w asyście Drew opuszczała gabinet.
Dopiero kiedy pomógł jej wsiąść do powozu, podzię¬kowała mu za towarzystwo. A wtedy on dał upust
weso¬łości.
-
Zażartowałaś sobie ze mnie, prawda? - zapytał. ¬Tak jak Georgie przedstawiła mi tę sprawę, obawiałem
się, że będę musiał dziś roztrzaskać kilka głów, tymcza¬sem wcale nie potrzebowałaś mojej pomocy.
Panowa¬łaś nad sytuacją, jakbyś codziennie miała do czynienia z prawnikami.
Zarumieniła się na ten komplement.
-
Nie był już tak przerażający, jak go zapamiętałam.
-
To nie tak. On nadal próbował cię zastraszyć, tylko się nie dałaś. Mogłem się wcale nie odzywać, ale
uwiel¬biam efekt, jaki wywołuje słowo "tytuły". W naszej rodzi¬nie na nikim nie robi to wrażenia, ale
niektórym szalenie imponuje. A co byś powiedziała na małą przejażdżkę po Hyde Parku, zwłaszcza że
załatwiliśmy sprawę wcześ¬niej, niż myśleliśmy? A może popływalibyśmy łódką po stawie? Jak się
nazywa ten staw, który założył jeden z wa¬szych królów?
-
"Serpentyna", zaprojektowana w zeszłym stuleciu przez królową Karolinę, małżonkę Jerzego II. Jesteś
pe¬wien, że chcesz dziś pływać po tym stawie? Zanosi się na deszcz.
-
Byleby to nie była jakaś straszna ulewa, może się nie roztopimy.
Powróciło rozkoszne podniecenie. ile miłych niespo¬dzianek niósł ten dzień? Rano, wychodząc z domu,
bała się
konfrontacji z Williamem Batesem, a tymczas.em nie tylko świetnie sobie z nim poradziła, ale jeszcze
miała w per¬spektywie spędzenie miłych chwil w towarzystwie Drew.
Podjechali do "Serpentyny" w Hyde Parku. Niestety, żadna łódź do wynajęcia nie była wolna. Zdecydowali
się więc na spacer brzegiem stawu.
_ To znaczy, że jesteś teraz bogata, prawda? - zagad¬nął Drew, kiedy zatrzymali się, by karmić kaczki.
_ Nie tak bardzo -
odpowiedziała, przyglądając się je¬go surdutowi, który trzeszczał w szwach, kiedy
nachylił się, by sypać ptakom jedzenie. - Owszem, spadek po matce wystarczy mi na wygodne życie, a jej
domek teraz będzie należał do mnie.
_ Domek? -
Odwrócił się ku niej, patrząc zdziwionym wzrokiem. - Dlaczego wyobrażałem sobie, że
wychowałaś się w dworku?
_ Bo tak było! - roześmiała się. - Słowo "domek" nie oznacza, że jest on mały. Dom mojej matki był
przestronny, z dużym ogrodem.
_ Wolałabyś mieszkać tam czy na Karaibach? - zagadnął.
_ Zdecydowanie na wyspach, bo lubię ciepły klimat.
Podał jej ramię, jak wypadało, aby kontynuować spa¬cer. Czuła emanujące od niego ciepło, które nie
dawało jej się skupić na rozmowie.
_ Dlaczego więc przyjechałaś tu, by zdobyć męża?
_ Ojciec chciał, abym zadebiutowała na salonach, po¬nieważ gdyby matka żyła, sama wprowadziłaby
mnie do towarzystwa. Czy to cię dziwi? W końcu jestem Angielką•
_ A jaki typ mężczyzny odpowiadałby ci najbardziej? Daj mi jakieś wskazówki, to będę pod tym kątem
przyglądał się kandydatom.
On miałby pomóc jej znaleźć męża! Roześmiała się na samą myśl. Przypuszczała, że żartował, więc
odpowiedziała lekko:
-
Mam chyba takie same wymagania jak większość dziewcząt. Chciałabym, żeby mój mąż był wysoki,
pr
zy¬stojny i dowcipny. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby lubił po¬dróże.
Oczywiście temu opisowi przede wszystkim odpowia¬dał Drew; była ciekawa, czy to zauważy. Ton jego
głosu, kiedy się zaśmiał, świadczył, że chyba nie.
-
Pierwszy raz w życiu słyszę, żeby panna stawiała ta¬kie wymagania przyszłemu mężowi. Dlaczego
właśnie podróże?
-
Bo sama je lubię.
-
Naprawdę? - Uniósł brew.
- Tak! Co w tym dziwnego?
-
Większość kobiet, które znam, za nic nie wypłynęłaby na morze. Jedne się boją, inne wolą wygody we
włas¬nymdomu.
-
Widać, że nigdy nie stały przy sterze.
Sądząc po minie, Drew był pewien, że tym razem GabrieIle żartuje.
-
To znaczy, że poczciwy Wilbur odpada jako kandy¬dat do twojej ręki. Nie wydaje mi się, żeby
kiedykolwiek postawił stopę na deskach pokładu.
-
Dlaczego tak myślisz?
-
Widziałem, jak z tobą tańczył, i jestem pewien, że ma dwie lewe nogi. Jak z dwiema lewymi nogami
mógł¬by utrzymać równowagę na pokładzie?
Tym razem roześmiała się z jego dowcipu. Drew tylko szeroko się uśmiechnął i rzucił kamyk do wody. W
Hyde Parku o tej porze roku wszystko kwitło. Widok był bar¬dzo malowniczy, ale Gabriell~, wpatrzona w
Drew, pra¬wie tego nie zauważała. Kiedy się od niej trochę oddalił, poczuła chłód ciągnący od wody, ale
nie miała zamiaru uskarżać się na zimno, bo mogłoby to oznaczać koniec spaceru. Chyba że ... Nie
śmiała jednak sugerować, żeby próbował ją ogrzać. Nie miała aż takiej odwagi ... to zna¬czy, może by i
miała, ale nie w miejscu publicznym.
_ Opowiedz mi coś o sobie - zmieniła temat. - Często pływasz do Anglii?
_ Odkąd nasza siostra tu zamieszkała, staramy się z braćmi odwiedzać ją przynajmniej raz w roku.
Otwo¬rzyliśmy nawet w Londynie filię firmy "Skylark", więc Anglia leży teraz na stałej trasie naszych
rejsów.
-
A dokąd prowadzą wasze trasy?
_ N a Karaiby. Popłynę tam zaraz po opuszczeniu Anglii. Wybierałem się do Bridgeport, bo myślałem, że
w domu spotkam się z Boydem, ale tymczasem on poja¬wił się tutaj, mogę zatem wracać do swoich
normalnych
zajęć.
_ A więc ty też wolisz Karaiby - zauważyła z uśmiechem.
Odwzajemnił uśmiech.
_ Tak -
przyznał. - Zresztą stamtąd jest już blisko do naszego domu w Bridgeport, w stanie Connecticut.
_ O ile dobrze zrozumiałam, twój statek stale cumuje w Londynie. - Kiedy przytaknął, zapytała: - Jak się
na¬zywa?
_ "Tryton". Jest piękny, zwrotny i szybki, jak na swoją wielkość.
- Od jak dawna nim dowodzisz?
_ Miałem dwadzieścia lat, kiedy zostałem kapitanem.
_ Nazwa statku pochodzi chyba z mitologii greckiej?
_ Zgadza się, podobnie jak statki dowodzone przez moich braci. Nasz ojciec nadał imiona większości
na¬szych statków, więc łatwo się domyślić, że pasjonował się grecką mitologią•
_ Same imponujące imiona! - pochwaliła, a chichocząc, dodała: - W takim razie nie powiem ci, jak nazywa
się statek mojego ojca, bo nie wytrzymuje porównania.
-
O, nie. Obudziłaś moją ciekawość. Teraz musisz mi powiedzieć.
_. "Zakurzony Klejnot".
- To chyba nic nie znaczy.
-
Przeciwnie. Ulubionym zajęciem ojca jest poszukiwanie skarbów, a kiedy coś znajdzie, bywa to zwykle
skrzynia pełna starych monet i klejnotów pokrytych wiekowym kurzem.
Z satysfakcją zauważyła wyraz zrozumienia na jego twarzy. Może wyrażał się czasem lekceważąco o
zajęciu jej ojca, ale tego dnia zachowywał się bez zarzutu. Żarto¬wał z wdziękiem i nie robił żadnych aluzji
do piratów.
W tym momencie Drew spostrzegł jedną łódź wiosło¬wą zmierzającą do przystani. Ponowił propozycję
prze¬jażdżki łódką i oboje ruszyli w tamtym kierunku. Nieste¬ty, po chwili poczuli pierwsze krople
deszczu.
-
No, dosyć na dzisiaj - mruknął. - Pospiesz się, za minutę będzie lało.
Nie trwało nawet minuty, bo ledwie dopowiedział zdanie, lunął deszcz. Spacerowicze czym prędzej
ucie¬kali z parku, szukając schronienia. Gabrielle nie mogła nadążyć za innymi, gdyż przeszkadzała jej
nowa suknia rozpięta na tylu halkach, że nie pomagało nawet unie¬sienie spódnicy. Próbowała, jak
mogła, dotrzymywać kroku Drew, który ciągnął ją za rękę; niebawem zauwa¬żył, na czym polegają jej
trudności. Znów ją zaskoczył, bo zamiast zwolnić i narazić się na przemoknięcie, po¬rwał ją na ręce. Mógł
wtedy biec o wiele szybciej.
Mimo to zmokli, więc kiedy znaleźli się w powozie, oboje podśmiewali się ze swego żałosnego wyglądu.
-
Zachowałeś się po rycersku, ale i tak przemokliśmy do suchej nitki - zauważyła Gabrielle. Drew przerwał
zdejmowanie surdutu, aby odgarnąć pasmo mokrych włosów z jej policzka. Uświadomiła sobie wówczas,
że cała jej pracowicie ułożona fryzura została zniszczona, a mokre loki rozsypały się po plecach i
piersiach. Dotyka¬jąc ręką czubka głowy, z przerażeniem wykrzyknęła: ¬Co za pech! Zgubiłam ulubiony
kapelusz!
- Poczekaj! -
rzucił jej Drew i wyskoczył z powozu. Krzyczała, żeby się zatrzymał, ale zdawał się nie
sły¬szeć. Po chwili zawołał na woźnicę:
- Zawracaj na Berkeley Square!
Wskoczył do powozu i rzucił na siedzenie obok Ga¬brieIle mocno zmaltretowany kapelusz, z
komentarzem: -
Widzisz, co jestem gotów zrobić dla ciebie?
-
Dziękuję - bąknęła, zaskoczona jego zachowaniem.
Spoglądając z rozpaczą na zniszczone nakrycie głowy, oceniła: - Może uda się uratować pióra, gdy
wyschną.
-
Na twoim miejscu kupiłbym nowy kapelusz. Gabrielle zachichotała, ale gdy podniosła na niego oczy -
dech jej zaparło. Zdejmował akurat surdut, pod
którym miał tylko białą, lnianą koszulę, tak przemoknię¬tą, że szczelnie oblepiała jego szeroki tors i
muskularne ramiona. Kiedy napotkała jego spojrzenie, uśmiech za¬marł na jej ustach. Zdążyła tylko
dostrzec żar w oczach Drew, bo otoczył ją ramionami i przycisnął wargi do jej ust.
Instynktownie przeczuwała, że jego pocałunki muszą być bardziej podniecające, niż mogłaby sobie
wyobrazić. I rzeczywiście, muśnięcia jego warg oplatały ją powoli zmysłową siecią, tak że na myślenie nie
miała ani czasu, ani ochoty. Tymczasem jego język dyskretnie wsunął się jej do ust i od razu pocałunek
stał się niezwykle namięt¬ny, wręcz uwodzicielski. Było w nim tyle ognia, że aż Ga¬brieIle to przerażało.
-
Drew, ja nie myślę ...
-
Najlepiej w ogóle nie myśl- przerwał. - Zmarzłaś, więc muszę cię ogrzać.
A ona nawet nie zdążyła zauważyć, czy rzeczywiście zmarzła! Wystarczyło, że znów miała jego usta przy
swoich, by wróciło podniecenie. Zarzuciła mu ramiona na szyję, a on podłożył jedną rękę pod jej głowę, a
dru¬gą wodził wzdłuż pleców, przyciągając ją do siebie, do¬póki piersiami nie dotknęła jego torsu. Bliżej
już przysu¬nąć się nie mogła, bo gdyby mogła - na pewno by to zrobiła.
Kiedy się wreszcie rozdzielili, powietrze między nimi parowało, jakby uprzednio osiągnęło stan wrzenia.
By¬ło to całkiem możliwe, tyle ciepła wytworzyło się przy tym pocałunku! Gabrielle nawet nie wiedziała,
kiedy dojechali do rezydencji. Zorientowała się, że są na miej¬scu, gdy Drew podał jej rękę, pomógł
wysiąść z powo¬zu i odprowadził do wejścia. Podczas jazdy mógł z nią praktycznie zrobić, co chciał, tak
ją rozpalił swoją na¬miętnością, ale poprzestał tylko na pocałunku, który wspaniale ją rozgrzał. Później
pewnie byłaby mu wdzięczna, że poprzestał tylko na tym, ale teraz, kiedy upojna przejażdżka już się
skończyła, odczuwała wy¬raźny niedosyt.
-
No więc dowiozłem cię zdrową i całą do domu - za¬anonsował Drew z czułością.
Nie miała czasu odpowiedzieć, bo zauważyła, że ktoś ją z daleka pozdrawia. Kiedy się odwróciła,
stwierdziła, że to czcigodny Wilbur CarlisIe wysiada z pojazdu.
Nie mógł chyba wybrać gorszego momentu, aby od¬ważyć się na wejście do jaskini lwa.
- Niech to licho! -
jęknęła, spoglądając po sobie. ¬Muszę najpierw się przebrać, przecież się nie pokażę
tak jak zmokła kura! Czy mógłbyś mu wyjaśnić, co się stało?
-
Konkurentowi do twojej ręki?'Nigdy w życiu, moja droga! - żachnął się Drew. - Najwyżej mogę przekazać
mu wiadomość, że wycofujesz się z rynku małżeńskiego.
-
Wcale się nie wycofuję, chyba że ty poprosiłbyś mnie o rękę ...
Skwitował to śmiechem i otworzył jej drzwi.
_ Idź się wysuszyć, a ja każę Artiemu poinformować twojego zalotnika, że będzie musiał trochę na ciebie
po¬czekać.
17
Wilbur nie gniewał się, że musiał czekać na Gabrielle, a przynajmniej nie zgłaszał pretensji, kiedy do
niego ze¬szła. Na razie nie wykreśliła żadnych nazwisk z listy sta¬rających, ponieważ była zła na Drew,
że śmiechem skwi¬tował jej propozycję małżeństwa. I dlatego wizyta Wilbura ją ucieszyła, chociaż po
wczorajszym mętnym tłumaczeniu się, dlaczego jeszcze jej nie odwiedził, była zdegustowana jego
zachowaniem. Jednak to, że pokonał strach i pojawił się w domu Malorych, świadczyło, że nie brakuje mu
odwagi.
Wieczorem Georgina zabrała ją na kolację w dość licz¬nym towarzystwie. Poznała tam młodego
hrabiego, któ¬ry mógł stanowić znaczącą pozycję na jej liście. Uczynne damy przestrzegły ją, że
wprawdzie był istotnie pierw¬szorzędną partią, lecz już na początku sezonu się zarę¬czył. Jaka szkoda,
że przyjechała do Londynu dopiero pod koniec sezonu!
Pozostała jednak spora grupa kawalerów do wzięcia, którzy tłoczyli się przy niej, zabiegając o względy. W
któ¬rymś momencie dostrzegła, że Drew patrzy spode łba na te zaloty. Czyżby był zazdrosny? Chciałaby
tak myśleć, ale nie mogła zapomnieć, jak zareagował śmiechem na jej wzmiankę o małżeństwie. Nie
znaczyło to, że posta¬nowiła wyrzucić go z serca. Wręcz przeciwnie - po upoj¬nych chwilach spędzonych
w powozie była jeszcze bar¬dziej zdecydowana umieścić go na czołowym miejscu listy. Przypuszczała
tylko, że potrwa to dłużej niż do¬tychczasowa znajomość, zanim skłoni go do zmiany poglądów na
ożenek. Dzisiejszy dzień mógł niewątpliwie stanowić dobry początek. ..
-
Co się stało z pani ojcem? Słyszałam, że zaginął gdzies na morzu ...
Lady Dunst
an, jedna z czołowych postaci londyńskiej socjety, wyciągnęła Gabrielle z towarzystwa
oblegają¬cych ją adoratorów i zaproponowała spacer na tarasie; chciała się upewnić, czy przyjmie
zaproszenie na bal, którego była organizatorką, gdyż debiut Gabrielle w końcu sezonu okazał się
nadspodziewanym sukce¬sem. Jednak pytanie, które zadała, nie miało nic wspól¬nego z
przygotowaniami do balu ...
-
Ależ skąd! - zaprzeczyła zaskoczona. - Od śmierci matki mieszkam z nim na Karaibach. Po prostu uznał,
że teraz nie ma po co przyjeżdżać do Anglii.
-
Rozumiem, nie pomyślałam o tym. Cieszę się, że pani ojciec żyje, choć nigdy nie miałam okazji go
po¬znać. Znałam tylko pani matkę, bo on wiecznie żeglował po morzach. Bóg mi świadkiem, nie wiem, co
mogło go ...
-
Ach, więc tu jesteście! - przeszkodziła im Georgina, biorąc Gabrielle pod ramię. - Chodź do środka,
kochanie. Przybył nowy gość, którego koniecznie musisz poznać. Pozwoli pani, lady Dunstan? Nie mogę
się doczekać tego balu u pani. ..
Georgina szybko odciągnęła Gabrielle, szepcząc jej do ucha:
-
Oj, coś mi się zdaje, że uratowałam cię w samą po¬rę. Ta dama jest straszną plotkarką, szkoda, że nie
uprze¬dziłam cię wcześniej. Mam nadzieję, że nie powiedziałaś jej o ojcu nic takiego, co nie nadaje się do
rozpowszech¬niania.
- Nie.
-
To dobrze, ale staraj się jej unikać, a jeśli ci się nie uda - odpowiadaj wymijająco. Możesz udawać słodką
idiotkę, tylko uważaj, żeby ci się nie wymknęło coś takie¬go, na czym mogłaby żerować.
Gabrielle zrozumiała ostrzeżenie i przez resztę wie¬czoru trzymała się z daleka od wścibskiej damy.
Później, już po przyjęciu, kiedy Margery pomagała jej zdjąć suk¬nię wieczorową, rozmawiała z nią o
zaistniałej sytuacji. Próbowały wymyślić dla ojca jakieś godne szacunku za¬jęcie, które mogłaby podawać,
gdyby ją o to pytano. Car¬la wychodząc za niego, była przeświadczona, że pływa we flocie handlowej, ale
dla londyńskiego towarzystwa taka informacja byłaby równie szokująca, jak ta, że para się korsarstwem.
Najwidoczniej w kontaktach towarzy¬skich matka unikała tego tematu, więc Gabrielle przy¬puszczała, że
będzie mogła postąpić tak samo.
Kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi - sądziła, że to Georgina, bo w ciągu dwóch ostatnich
wieczorów zwykle zaglądała do jej pokoju, chcąc się dowiedzieć, jak minął dzień i czy któryś z panów
podobał jej się szcze¬gólnie. Tym razem nie poznała nikogo nowego, wyjąw¬szy młodego hrabiego, który
był już zajęty• Wczoraj jed¬nak wspominała Georginie o Wilburze, a że pani domu słyszała o jego wizycie
-
pewnie chciała też usłyszeć, czy ta wizyta przyniosła jakieś skutki.
Tymczasem spotkała ją miła niespodzianka, bo za drzwiami stał Drew. Oczywiście Gabrielle nie była
przy¬gotowana na takie odwiedziny, więc rozpaczliwie zasło¬niła się, przyciskając suknię do piersi.
Pomog
ła jej Mar¬gery, zatrzaskując nieoczekiwanemu gościowi drzwi przed nosem, i nie wpuszczała
dopóty, dopóki nie zapiꬳa swojej panience sukni jak należy.
Gabrielle zawołała do Drew, aby zaczekał. U słuchał, a kiedy ponownie otworzyła mu drzwi, zapytał:
_
Może byśmy się czegoś napili do poduszki?
Ze zdziwieniem uniosła brew, bo po tym, gdy przez cały wieczór spoglądał na nią karcącym wzrokiem,
a w drodze powrotnej nie odezwał się ani słowem, nie spodziewała się takiej propozycji. Trafiała się
jednak ko¬lejna okazja, aby się do niego zbliżyć. Nie mogła zmarno¬wać szansy zaprzyjaźnienia się z
Drew, a przynajmniej sprawdzenia, czy jest to możliwe po jego manifestacji negatywnego stosunku do
małżeństwa.
-
Owszem, chętnie - odpowiedziała i z uśmiechem dodała: - Przypomniałam sobie właśnie, że dziś
jeszcze nie wypiłam codziennej szklanki rumu.
Zaśmiał się i podał jej ramię, przepuszczając ją przo¬dem. Oczywiście ta "codzienna szklanka rumu" to
był żart, ale odniosła wrażenie, że Drew potraktował ją po¬ważnie. Nic dziwnego, zważywszy na to, co o
niej myślał, miał prawo przypuszczać, że jest przyzwyczajona do używania mocnych trunków. Cóż, musiał
się jeszcze o niej sporo dowiedzieć; miała nadzieję, że mu w tym po¬może, gdyż Drew Anderson z
ostatniego
miejsca na liście kandydatów do małżeństwa przesunął się na pierwsze.
Tak bardzo skupiła swoje zainteresowania na towarzy¬szącym jej mężczyźnie, że nie spostrzegła
Margery, któ¬ra zeszła na dół. Dopiero w salonie potężne ziewnięcie służącej zwróciło jej uwagę. O tej
porze w całym domu panowała cisza, bo większość służby już spała. Gabrielle wiedziała jednak, że gdyby
zaproponowała Margery udanie się na spoczynek - spotkałaby się ze stanowczą odmową. Margery
traktowała poważnie swoje obowiąz¬ki przyzwoitki.
W salonie tlił się jeszcze na kominku słaby ogieniek, pozostawiony po to, by pomieszczenie się nie
wyziębiło. Paliła się też jedna lampa z przykręconym knotem. Dla Gabrielle tego ciepła było jednak za
mało, więc stanęła przy palenisku. Miała nawet zamiar podsycić ogień, ale Drew odwrócił jej uwagę,
przeglądając zawartość barku stojącego w rogu salonu.
_ Tak jak przypuszczałem, w tym domu nie ma rumu. Masz do wyboru tylko koniak, brandy albo porto.
_ Porto brzmi zachęcająco - zdecydowała. - Nie myśl tylko, że kiedykolwiek je próbowałam.
-
Bo to raczej męski napitek! - wtrąciła się Margery, rozsiadając się wygodnie na fotelu pod oknem. - Ale i
ja się napiję, skoro wyciągnęliście mnie z łóżka.
Drew spojrzał na Margery takim wzrokiem, jakby chciał się roześmiać. Światło lampy odbijało się w jego
ciemnych oczach, kiedy podawał jej napełnioną szklan¬kę. Choć na Gabrielle nawet nie patrzył, zaczęła
odczu¬wać znane jej sensacje w żołądku.
Po chwili wrócił do barku i nie spiesząc się, nalał jesz¬cze dwie szklanki: dla niej i dla siebie. Nie
spuszczał przy tym wzroku z Margery, jakby liczył, że wkrótce zaśnie, co o tak późnej porze było całkiem
możliwe.
W końcu podał wino Gabrielle stojącej przy kominku i stuknęli się szklankami.
_ Proponuję toast, kochanie - powiedział niskim, wibrującym głosem, po czym dodał z łobuzerskim
uśmiesz¬kiem: - Za to, żebyśmy się zachowywali jak piraci.
Czułe słowo, którego użył, chwyciło ją za serce i wlało w żyły płynny ogień; mogło to być także działanie
pierwszego łyku trunku, ale szybko sobie przypomniała, że tego samego zwrotu użył w porcie, kiedy
uchronił ją przed upadkiem, a także kiedy ironizował, a zatem nie miało ono dla niego większego
znaczenia. Widocznie w ten sposób zwracał się zwykle do kobiet. Równie do¬brze mógł mówić do niej po
imieniu lub "panienko".
Uderzyła ją jednak dziwna intencja jego toastu: żeby się zachowywali jak piraci. Czyżby miał na myśli to
sa¬mo, co na tamtym balu, kiedy ją zachęcał, aby udowod¬niła, że jest prawdziwą piratką, spędzając z
nim noc? Cz
y dlatego przyszedł do jej pokoju z zaproszeniem na kieliszeczek przed snem? Może chciał
ponowić swoją propozycję, a może znów ją pocałować?
Z podniecenia serce zaczęło jej bić mocniej. Bezwolnie dała się podprowadzić do otomany i tam
usadowić; przed nią na stoliku Drew postawił szklankę wina. Spo¬strzegł, że zadrżała.
- Zimno ci? -
spytał.
Była tak zdenerwowana, że musiała chwilę zastano¬wić się nad sensem pytania. Rzeczywiście, mogło jej
być zimno, ponieważ usiedli dalej od ognia, ale nie czuła chłodu. Być może dlatego, iż siedział tak
bliziutko, że niemal dotykali się nogami, i czuła ciepło jego ciała. To wystarczyło, żeby ją ogrzać.
-
Nie, skądże - odpowiedziała.
- Na pewno?
Wyglądał na szczerze zaskoczonego odpowiedzią, co oznaczało, że teraz już bezbłędnie odgadł, iż jest
przy¬czyną dreszczu, który zauważył. Było już za późno na zmianę zdania, więc się tylko zarumieniła.
Poszukała wzrokiem Margery, licząc, że odwróci jego uwagę jakimś ciętym powiedzonkiem, ale późna
godzi¬na nocna oraz wypite wino zrobiły swoje - gosposia smacznie spała. Gabrielle postanowiła więc
utopić swoje zawstydzenie w trunku i wychyliła szklankę porto do dna. Przestała się rumienić i nawet
uznała to za niedo¬rzeczność, że w ogóle się czerwieniła.
Zachichotała, a ponieważ wydało jej się to strasznie śmieszne - zrobiła to jeszcze rai, choć nigdy
przedtem nie śmiała się w taki sposób.
-
Nie jesteś przyzwyczajona do porto? - próbował się domyślić.
-
Nie, wolę rum.
- To taka z ciebie abstynentka? -
podśmiewał się życzliwie.
_ Tak. .. to znaczy nie ... -
westchnęła, potrząsając gło¬wą. - Nie próbuj mnie peszyć. Naprawdę jestem
przy¬zwyczajona do mocnych trunków, byle z umiarem.
Delikatnie musnął ją palcem po policzku.
_ Widzę, Gabby, że zmiękłaś. Już wczoraj to zauważy¬łem. Miło było, prawda? Mam nadzieję, że
przemyślałaś moją propozycję•
-
Jaką propozycję?
Przysunął się i ściszonym głosem, prawie szeptem, zapytał:
-
Czy naprawdę muszę powtarzać?
Rzeczywiście, jakby mogła zapomnieć uwagę, która od tamtego czasu nie dawała jej spokoju! Musiała
oprzeć się tej pokusie, lecz dopiero po chwili dotarło do niej, dlaczego. Porto zakręciło jej w głowie, ale
nadal świado¬ma była tego, że musi go natchnąć myślą o ożenku, nie tylko o pójściu z nią do łóżka.
-
Przecież wiesz, że nie jestem prawdziwą pi ... Odwróciła się do niego, żeby mu to powiedzieć, ale nie był
to dobry moment. Znajdował się wciąż za blisko. Mógłby jeszcze pomyśleć, że celowo musnęła jego wargi
swoimi, a to wcale nie była prawda. On jednak błyska¬wicznie skorzystał z okazji i przycisnął usta
mocniej. Jej zaś wystarczyła chwila, żeby całkiem się zatracić.
Czy naprawdę sądziła, że ten ogień namiętności, któ¬ry już raz zapłonął między nimi, zrodził się
wyłącznie pod wpływem sprzyjających okoliczności? Chyba nie, bo takie same uczucia pojawiły się teraz:
wystarczyło, że ze¬tknęły się ich wargi.
Objął ją tak, że mogła oprzeć głowę na jego ramieniu, i wziął w posiadanie jej usta. Gabrielle podniosła
rękę i pogładziła go po policzku, a kiedy wwiercał swój język między jej wargi - wczepiła mu się palcami
we włosy, jakby się obawiała, że zaprzestanie pieszczot.
Istotnie przerwał je na chwilę, ale tylko po to, żeby przesuwać wargi w innym kierunku. Najpierw powiódł
ustami po jej policzku, potem w dół, po szyi, aż prze¬szedł ją dreszcz i wydała bezgłośny jęk rozkoszy ...
Doty¬kał teraz naj czulszych miejsc, także piersi, bo czuła na nich jego ręce.
Powinna mu powiedzieć, żeby przestał! Już otworzyła usta, ale chyba tylko po to, by wydostał się z nich
następ¬ny, bezgłośny krzyk. Sutki prężyły się pod dotknięciem Drew, ciepło emanowało nie tylko od
niego, lecz i od niej, a mrowienie w piersiach przesuwało się coraz niżej i niżej, między nogi.
-
Wiem, że byłaś piratką - przekonywał, wiercąc języ¬kiem w jej uchu. Zarzuciła mu ręce na szyję, aby go
przy¬trzymać i zachęcić do dalszych działań. - Na miłość bo¬ską, Gabby, dlaczego tak uparcie udajesz
wielką damę i skrywasz swoją nieokiełznaną naturę? Przecież prag¬niesz mnie tak samo, jak ja ciebie!
Nie była w stanie myśleć, bo z trudem powstrzymy¬wała jęki. Wszystkimi zmysłami reagowała na to, co
się działo z jej ciałem. W jego ciemnych oczach płonęło po¬żądanie, wydawał dźwięki świadczące o
przeżywanej rozkoszy; odurzający, męski zapach wchłaniała pełną piersią• Delektowała się smakiem jego
pocałunków i pra¬gnęła, aby pieszczoty nie miały końca. Kiedy otwierała usta, zamykał je coraz głębszym
pocałunkiem. Dziwiła się, jak to możliwe, że przeżywa. się tyle przyjemnych uczuć równocześnie.
Uwodzicielska sztuka Drew spowodowała, że wszyst¬kie jej wzniosłe plany i nadzieje spełzły na niczym.
Nie miała bowiem ochoty protestować przeciwko jego dzia¬łaniom, nawet symbolicznie. W gruncie rzeczy
dobrze się stało, że nagle usłyszała gderanie Boyda:
- O, nie, braciszku, nic z tych rzeczy. Ch
yba że masz uczciwe intencje!
Drew odchylił się nieco, ale nie mógł się powstrzymać, aby nie wycisnąć na jej ustach jeszcze jednego
pocałun¬ku. Przedłużał go, dopóki mógł, ale w końcu musiał się odwrócić, aby warknąć:
- Pilnuj swego nosa!
-
A ty nie mógłbyś trzymać rąk przy sobie? - odwzajemnił się Boyd. - Owszem, obchodzi mnie to, bo ta
dziewczyna przyjechała tu, aby wyjść za mąż. Czyżbyś nagle stał się kandydatem do żeniaczki?
Gabrielle, przyłapaną w tak kompromitującej sytuacji, ogarnęły mieszane uczucia. Z jednej strony chciała
usły¬szeć odpowiedź na pytanie Boyda, ale po namyśle zde¬cydowała, że lepiej nie czekać. Gdyby
bowiem zaprze¬czył, musiałaby wykreślić jego nazwisko ze swojej listy, podczas gdy nie znając reakcji
Drew, mogła nadal próbo¬wać lepiej go poznać.
Wstała, zanim zdążył się odezwać. Margery, obudzona donośnym głosem Boyda, zrobiła to samo, nie
bardzo wiedząc, co się dzieje.
-
Czy wy, młodzi, w ogóle śpicie? - narzekała, potem szeroko ziewnęła i skinęła na Gabrielle.
- Tak, dla nas
z Margery już najwyższy czas do łóż¬ka - poparła ją Gabrielle. - Po szklanicy porto na
pew¬no nie będę miała kłopotów z zaśnięciem. Dobranoc pa¬nom.
Poszła za Margery, celowo zostając w tyle. Jeszcze nie doszła do schodów, kiedy usłyszała oskarżycielski
g
łos Boyda:
-
Chciałeś ją najpierw upić, a potem uwieść, tak? Ale z ciebie świnia!
-
Chyba żartujesz! Przecież wszyscy tak postępują. Sam też nie byłeś święty, więc co z ciebie nagle taki
hipo¬kryta?
-
Tak się robi z panienkami spod latarni, nie z dziewi¬cami szukającymi męża.
-
Zapatrzyłeś się na jej ładną buzię i szybko zapo¬mniałeś, co to za jedna? Córka pirata jest taką
dziewicą, jak ty i ja!
18
-
Panno Brooks, czy mogę być z panią szczery?
Gabrielle nie zwracała specjalnej uwagi na słowa Wil¬bura Carlisle' a, choć wirowała z nim w tańcu na
parkie¬cie sali balowej u lady Dunstan. To był jej trzeci bal od chwili przybycia do Londynu i mało
brakowało, by suk¬nia nie została dostarczona w porę.
Krawcowa uszyła ją z bIadoliliowego jedwabiu, a Mar¬gery wybrała do kompletu stary naszyjnik, który
kiedyś Gabrielle dostała od matki. Wnętrze medalionu wypeł¬niała miniatura przedstawiająca rybacką
wioskę na wy¬brzeżu Anglii, podobną do tej, w której Gabrielle się wy¬chowała, dlatego wyobrażała
sobie, że na obrazku jest widok właśnie tej wioski. Owalny medalion był zawie¬szony na sznurku pereł i
obrzeżony bordiurą z malut¬kich różyczek w kolorze pasującym do sukni. Gdyby miała dziś lepszy humor,
na pewno z dumą obnosiłaby tak dobrze dobraną biżuterię.
Tymc
zasem miała wielką ochotę wymówić się od dzi-' siejszego wieczornego wyjścia. Od dwóch dni
udawała, że się źle czuje, by nie musieć opuszczać pokoju. Oczy¬wiście kłamała, ale Georgina
nie"nalegała, zwłaszcza że Gabrielle dała do zrozumienia, iż może to mieć coś wspólnego z jej okresem.
Zresztą jeśli nawet jej ciało nie¬domagało, to na pewno cierpiała dusza.
Zamknęła się w pokoju, aby uniknąć kontaktów z Drew, gdyż przypadkowo dowiedziawszy się, co on
naprawdę o niej myśli, poczuła się boleśnie zraniona. Mogła próbować przekonywać go, aby zmienił
zdanie,
lecz obawiała się, że bez skutku. Zbyt mocno osadzone w przeszłości były uprzedzenia, które jego
rodzina żywi¬ła do piratów. Zresztą nic dziwnego, prowadzili przecież legalny handel morski, nie mieli
więc powodu, aby ko¬chać tych, którzy chcieli ukraść im towar.
Czy jednak Drew musiał z powodu jej pochodzenia zrównywać ją z kobietami lekkich obyczajów?
Aczkol¬wiek, nawiasem mówiąc, nie zrobiła nic, aby dowieść, że jest inaczej. Przeciwnie - piła z nim,
pozw
oliła się cało¬wać i pieścić. Wzdrygnęła się na wspomnienie swego wyzywającego zachowania.
Wprawdzie chciała tylko poznać go lepiej, ale sprawiła, że ugruntował sobie złą opinię o niej, czyli w
gruncie rzeczy była sama sobie winna.
Gdyby uprzednio się nie denerwowała, nie wypiłaby duszkiem całej szklanicy porto. Widocznie uderzyło
jej do głowy, inaczej nie pozwoliłaby mu na poufałość, a przynajmniej tak się jej wydawało. Jednak jego
do¬tknięcia i pocałunki były tak miłe, że pragnęła, aby nigdy nie ustały. Może dla niego nic nie znaczyły?
Jeżeli tamten wieczór czegoś ją nauczył, to tylko tego, że była głupia, aby takiego łajdaka brać pod uwagę
jako kandydata na męza.
Z każdym dniem pogarszał się jej nastrój i coraz trud¬niej było to ukryć; w końcu sama zaczęła unikać
ludzi. Drew nie występował więcej z żadną propozycją, nawet żartem. Wyglądało tak, jakby dopiero teraz
przypomniał sobie o jej pochodzeniu i żałował, że w ogóle czynił jej ja¬kiekolwiek awanse. Owszem,
odprowadzał ją i swoją siostrę na wszystkie planowane przyjęcia, ale po przyby¬ciu na miejsce już się
nimi nie zajmował.
Przeciwnie -
Gabrielle zauważyła, że asystował innym młodym kobietom, i to nie raz, lecz dwa razy na
dwóch różnych przyjęciach. Nie próbował nawet zachowywać się dyskretnie, odwrotnie - wręcz
ostentacyjnie je adoro¬wał, jakby chciał, żeby to widziała.
Spostrzegła to także jego siostra. Niestety, jej uwagi nie usz~o także wrażenie, jakie to zachowanie
wywierało na Gabrielle. Odwołała ją na stronę i przestrzegła:
-
Że też nie pomyślałam o tym wcześniej! Powinnam zawczasu cię uprzedzić, żebyś uważała na Drew.
Czasem zapominam, że jest tak nieziemsko przystojny i tak łatwo łamie panieńskie serca!
-
Mojego nie złamał - uspokoiła ją Gabrielle, siląc się na uśmiech.
- To dobrze! Zate
m jeszcze nie za późno cię prze¬strzegłam. Jestem pewna, że on cię lubi, ale nie
chciała¬bym, żebyś odniosła mylne wrażenie i liczyła, że coś z te¬go wyjdzie. Cała rodzina o niczym
innym nie marzy, ale Drew wyraźnie dał nam do zrozumienia, że nie zamierza się ustatkować.
Georgina z pewnością miała najlepsze intencje, lecz nie powiedziała nic, czego Gabrielle już nie
wiedziała. Próba skłonienia Drew do odstąpienia od "ślubów kawa¬lerskich" należała do jej planu, który
jednak okazał się trudniejszy niż myślała. Utrwalił bowiem w jego pamię¬ci błędne wyobrażenie o niej, a
wciąż nie nadarzały się sprzyjające okoliczności, by mogła je sprostować.
Miała już dość ukrywania się przed ludźmi i ubolewa¬nia, że jedyny mężczyzna, który jej się podobał,
okazał się nie do zdobycia. Dobrze więc, ni~ch tak będzie! Przy¬jechała do Londynu po to, by znaleźć
męża, i tym właś¬nie zamierza się zająć, a Drew Anderson może sobie iść do wszystkich diabłów!
Tym razem na balu Drew nie towarzyszył ani jej, ani Georginie. Pojechały w asyście Boyda, który nie
okazy¬wał Gabrielle najmniejszego zainteresowania. Może dla¬tego, że widział, jak jego brat ją całował?
Nie miało to dla niej znaczenia, bo i tak nie figurował na jej liście.
Teraz była zadowolona, że zdecydowała się pojechać na bal. Sądziła, że skreślając Drew z listy, miała
okazję, aby dowiedzieć się jak najwięcej o czcigodnym Wilburze Carlisie. Doszła do wniosku, że w tym
celu najlepiej bę¬dzie uważnie go słuchać.
On zresztą nie czekał, aż zaakceptuje jego szczerość.
Od razu
przystąpił do rzeczy:
-
Chciałbym zapewnić panią o moich dobrych inten¬cjach, aby pani nie pomyślała, że przyjechałem tu, by
jak niektórzy panowie tylko zabawić się w sezonie. Mam na¬dzieję, że to zostanie między nami, ale ojciec
wysłał mnie tu na trzy lata, żebym znalazł żonę.
-
Czy mam przez to rozumieć, że dotychczas nie sprzyjało panu szczęście? - podsunęła uprzejmie.
-
Rzeczywiście nie! I to nie dlatego, że nie podchodzi¬łem do sprawy poważnie. Po prostu za każdym
razem al¬bo się spóźniałem, albo wypadałem za mało przekonująco.
Gabrielle pomyślała ze smutkiem, że trzy lata darem¬nych starań rzeczywiście mogą przygnębiać. Chyba
że ten chłopak właściwie nie chce się żenić ...
-
Czy naprawdę szuka pan żony? - zaryzykowała ta¬ką samą szczerość. W odpowiedzi Wilbur westchnął:
-
Oczywiście, że tak, ale pod presją staje się to coraz trudniejsze. Widzi pani, ojciec mi oznajmił, że jeśli w
tym roku nie przywiozę do domu narzeczonej, mogę wcale nie wracać!
- Wielkie nieba, doprawdy?
-
Ojciec ostatnio zaniemógł na zdrowiu ... - tłumaczył. - Pragnie, żebym się już ustatkował. Rozumiem go,
bo w końcu jestem jedynym synem ...
Gabrielle czuła się zażenowana, słuchając tych zwie¬rzeń. Stanowczo rozmowa poszła w niepożądanym
kie¬runku! Nie była jeszcze gotowa do podjęcia decyzji, choć sezon się kończył. Gdyby Wilbur oświadczył
się za wcześ¬nie, sama nie wiedziała, jaką dałaby mu odpowiedź.
-
Dlaczego pan mi to wszystko mówi? - zapytała wprost.
-
Ponieważ chciałbym, żeby pani o mnie pamiętała.
Mam poważne zamiary; zanim pani przyjechała, byłem bliski rozpaczy. Sezon zbliżał się ku końcowi, a ja
wciąż nie trafiałem na żadną pannę godną uwagi. Pani wniosła ożywczy powiew; ośmielę się wyznać, że
straciłem dla pani głowę ...
Najwidoczniej nads
zedł czas, by uderzyć w roman¬tyczną strunę• Czego więc jeszcze chciała? Był
przecież świetną partią i jedyny spośród kawalerów do wzięcia, którego od razu nie odrzuciła. Innych
uznała za snobów lub pustych fircyków, podczas gdy Wilbur wydawał jej się zupełnie sympatyczny.
Sprawiał również wrażenie bystrego i dowcipnego, je¬śli nie zbierało mu się na wyznania lub rozważanie,
kim jest jej sponsor. Zanim w rozmowie padło nazwisko Malory' ego - zachowywał się swobodnie,
demonstrując urok osobisty, a nawet romantyczną naturę. Właściwie powinna się cieszyć, że taki kawaler
jeszcze nie był zaję¬ty. W gruncie rzeczy miała szczęście, bo trafiła na dobrą partię• Przystojny był,
chociaż blady; miał nawet zadzi¬wiająco białą cerę.
Westchnęła w duchu, bo po raz pierwszy od czasu przyjazdu do Londynu myślała o takich sprawach.
Cie¬kawe, że najbardziej u nowo poznanych panów raziła ją ich bladość, szczególnie pod koniec l,ata.
Nie była to wa¬da, bo - jak słusznie zauważyła Margery - wystarczy tro¬chę słońca, aby usunąć ten feler.
Po prostu przebywała wśród mężczyzn mocno opalonych; gdyż większość cza¬su spędzali na słońcu. Nie
każdy jednak musiał lubić przebywanie na świeżym powietrzu tak jak ona, no i nie każdy też mógł
poszczycić się tak imponującą opaleni¬zną jak kapitan statków dalekomorskich ...
W tym momencie na salę wszedł Drew i od razu przy¬ciągnął jej spojrzenie. Mimo iż wykreśliła go ze
swojej li¬sty, na której, prawdę mówiąc, nigdy nie powinien się znaleźć, nadal wywierał na nią
magnetyczny wpływ. Mu¬siał mieć w sobie jakąś dziwną moc, bo znowu zaczęła od¬czuwać znany ucisk
w żołądku. W tej chwili wątpiła, czy naprawdę chciałaby zerwać z nim tylko z powodu jego idiotycznych
uprzedzeń. Może wystarczyłaby szczera rozmowa, aby go przekonać, że się myli, co z pewnością
oczyściłoby atmosferę.
Nie mogła mu też zarzucić, że rozumował niewłaści¬wie i wyciągał fałszywe wnioski. Nie ukrywała
przecież, że ojciec był piratem, a i ona obracała się w takim towa¬rzystwie. Ta lekcja otworzyła jej oczy na
sprawy, o któ¬rych dobrze urodzona, młoda dama nie powinna była wiedzieć przynajmniej do
zamążpójścia. Pomylił się tyl¬ko co do jej dziewictwa, ale błąd ten wynikał ze swoistej logiki jego
rozumowania.
I powoli zaczęła znów myśleć o umieszczeniu go na li¬ście. Bała się jednak, aby nie przeżyć ponownego
zawo¬du. Gdyby jednak przyjąć, że on więcej nie zraniłby jej uczuć? Gdyby ją przeprosił i przyznał, że
głupotą było posądzanie jej o wszystko, co najgorsze?
Tymczasem skończył się taniec i Wilbur zapropono¬wał, że odprowadzi ją do Georginy.
-
Jaka szkoda, że nigdy nie mamy dość czasu dla sie¬bie - ubolewał, podczas gdy w oczach migotały mu
uro¬cze iskierki. - Ale to nic, potem pospacerujemy po parku i dokończymy rozmowę.
Gabrielle machinalnie kiwnęła głową, bo ponownie przykuło jej uwagę spojrzenie Drew. Zauważył w tłumie
swoją siostrę i zmierzał w jej kierunku. Nie była pewna, czy ją także zobaczył, ale w momencie, kiedy ich
spojrze¬nia się zetknęły, wpadł na kilka osób po drodze.
Z niedowierzaniem ściągnęła brwi. Jak kapitan żeglu¬gi dalekomorskiej mógł poruszać się tak
niezgrabnie? Mogłoby to się zdarzyć, kiedy schodził na ląd po raz pierwszy po długim rejsie, aczkolwiek
marynarze mieli dobrze rozwinięty zmysł równowagi. Był im niezbędnie potrzebny, bo jakże inaczej
mogliby p
oruszać się po ko¬łyszących się pokładach.
Kiedy zbliżyła się do Georginy, zauważyła, że jej do¬brodziejka rozmawia z lady Dunstan - gospodynią
dzi¬siejszego balu, a według Georginy jedną z największych plotkarek w londyńskim towarzystwie. Na jej
widok pr
zestała myśleć o Drew, bo musiała teraz uważać na każde swoje słowo, żeby przez pomyłkę nie
palnąć cze¬goś, co nie powinno być powiedziane. Georgina twier¬dziła bowiem, że dama pokroju lady
Dunstan potrafiła wspomóc lub złamać karierę debiutantki.
- Oto i ona! -
zaanonsowała lady Dunstan, uśmiecha¬jąc się do Gabrielle. Natomiast do jej partnera
wystoso¬wała krótką reprymendę: - A ty, drogi chłopcze, mógłbyś już przestać tak uparcie asystować
pannie Brooks. Chy¬ba że zdecydowałeś się już na ślub, czym z pewnością ucieszysz twego ojca.
Gabrielle skrzywiła się, gdyż oznaczało to, że fakty, które Wilbur wyznał jej rzekomo w wielkiej tajemnicy,
były ogólnie znane. Poza tym gospodyni balu rozmyślnie postawiła młodego człowieka w niezręcznej
sytuacji, bo każda jego odpowiedź i tak dostarq;yłaby wścibskiej da¬mie pożywki do plotek.
Tymczasem do rozmowy wtrącił się trzeci głos, może nieco bełkotliwy, ale na pewno złośliwy:
-
Nie liczyłbym na to, łaskawa pani, chyba że jego oj¬ciec nie będzie miał nic przeciwko piratom w
rodzinie.
Lady Dunstan z trudem chwytała powietrze, Wilbur zbladł. Georginie też odebrało mowę, bo już wiele razy
łajała brata za wspominanie przy ludziach o korsarskich korzeniach Gabrielle. Teraz zaś spoglądała na
niego z niedowierzaniem, bo znow
u popełnił tę samą gafę.
Gabrielle spiorunowała Drew tak wściekłym spojrze¬niem, że nie mógł mieć wątpliwości co do jej nastroju.
Nie dało się ukryć, że jest pijany, ale nie przestawał być diablo przystojny. Jednak niezależnie od tego, co
powie¬dział, Gabrielle najbardziej zaszokowało to, że jego czar¬ne jak noc oczy, zwrócone na nią, płonęły
pożądaniem.
19
Gabrielle pędem zbiegła na dół, gdy usłyszała, jaki gość czeka na nią w salonie. Dla nikogo innego nawet
nosa nie wysunęłaby ze swego pokoju. Po wczorajszym incydencie nie mogła się otrząsnąć; wyjść ze
zdumienia, że Drew chciał celowo zaprzepaścić jej szanse na dobre zamążpójście.
Na szczęście nie dopiął swego. Kiedy Georgina, rów¬nie mocno zaszokowana jak Gabrielle, zrobiła mu
awan¬turę, tłumaczył się, że nie mówił tego serio. Co jednak in¬nego mógł powiedzieć?
Gabrielle nie wierzyła w jego dobre intencje. Wiedzia¬ła, że powiedział.to dlatego, żeby popsuć jej szyki.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że był pijany jak bela. Chy¬ba tylko z tego względu lady Dunstan nie
potraktowała poważnie jego słów i ograniczyła się do dyskretnej su¬gestii, aby opuścił bal. Tak też
uczynił.
Wyszedł także Wilbur, a raczej skorzystał z okazji, aby się ulotnić. Nie musiał więc odpowiadać na
niewygodne pytanie lady Dunsta
n. Przynajmniej do takiego wniosku Gabrielle doszła później, bo w tym
momencie miała rów¬nież ochotę wyjść.
-
Nie przejmuj się tym - przekonywała Georgina, klepiąc ją po ręku. -Mój brat, gdy wypije, często
zachowuje się nierozważnie, a w ciągu kilku ostatnich dni przed wyjściem w morze zwykle pije na umór.
Najważniejsze, że lady Dunstan liczy się z nazwiskiem i pozycją mojego męża i na pewno nie zaryzykuje
narażenia się któremuś z Malorych przez powtarzanie nie smacznych żartów! Sama to powiedziała, bo
wie, że gdy zaczną kursować plotki, wtedy nikt już nie uwierzy, że to były tylko żarty. Dlatego będzie
milczała.
Do Gabrielle dotarła z tej przemowy tylko jedna infor¬macja: o "kilku ostatnich dniach przed wyjściem w
mo¬rze". A więc Drew szykował się do wyjazdu, a ona nie wiedziałaby o tym, gdyby nie jego siostra. Była
pewna, że sam też by jej nie powiadomił, bo niby dlaczego miał¬by to robić? Kimże dla niego była? Nikim!
Czuła się zdruzgotana. Nie dość, że próbował pokrzy¬żować jej plany matrymonialne, to jeszcze chciał
znik¬nąć, zanim wybuchnie skandal. Powinna była go znie¬nawidzić i wolałaby móc wzbudzić w sobie to
uczucie zamiast bólu i zawodu.
-
Ach, więc tu jesteś, moja droga! - Z zacisza swego gabinetu wynurzył się James; tym razem na jego
widok Gabrielle nie zareagowała takim napięciem nerwowym jak przedtem. Odkąd bowiem by¬ła
świadkiem jego szermierki słownej z braćmi Georginy, którzy go prowokowali i nie spotkało ich za to nic
złego ¬przestała się bać Jamesa. Jego twarz także nie wyrażała zwykłej powściągliwości, lecz raczej
troskę.
-
Jakże się dzisiaj czujesz? - zapytał, obejmując ją po ojcowsku.
Sądziła, że James nawiązuje do dwóch dni, które przesiedziała w swym pokoju, więc odpowiedziała:
-
Dziękuję, już dobrze.
- Nie masz ocho
ty nikogo zastrzelić?
Dopiero teraz do niej dotarło, że James ma na myśli in¬cydent podczas balu, toteż cicho się zaśmiała.
-
Aha, już pan o tym słyszał?
_ Tak i nawet mnie to nie dziwi, bo czego właściwie mogłem się spodziewać po tych barbarzyńcach,
kt
órzy weszli do naszej rodziny? Tylko Georgie oczekiwała, że zachowają się jak dżentelmeni, i teraz jest
wściekła. Na pewno dopilnuję, żeby ten idiotyczny wybryk Drew nie miał żadnych konsekwencji, a
następnym razem chwycę byka za rogi i do końca sezonu będę asystował tobie i Georgie.
Gabrielle była mile zaskoczona, ale i wzruszona, że Ja¬mes wyraził chęć brania udziału w imprezach
towarzy¬skich, których nie znosił.
_ Przecież wcale pan nie musi! - próbowała oponować. _ Nie muszę, ale chcę. Gdyby nie twój ojciec, nie
stał¬bym dziś tu przed tobą, nie przyszłyby na świat moje dzieci, a Georgie nie byłaby naj szczęśliwszą
kobietą pod słońcem.
Okrasił te słowa tak ciepłym uśmiechem, że Gabrielle musiała go odwzajemnić. Przy okazji uzmysłowiła
sobie, że James zawdzięcza jej ojcu więcej, niż przypuszczała.
-
No, jeśli tak stawia pan sprawę•••
_ Właśnie tak, a teraz biegnij, bo chyba przyszedł któryś z twoich wielbicieli.
Gabrielle chciała sprostować, że nie jest to żaden wiel¬biciel, ale nie zdążyła, bo James już szedł po
schodach na górę. Nie chciała pozwolić młodemu człowiekowi długo czekać, tym bardziej że rozmowa z
opiekunem podnios¬ła ją na duchu, a była pewna, że dzięki gościowi zapomni o wczorajszym wieczorze.
-
O, Avery, jak miło cię widzieć!
Na powit
anie wyciągnęła rękę, ale tego nie zauważył, bo wzrok miał utkwiony w jej twarzy.
_ Boże, panna Brooks? Ledwo panią poznaję• Wie¬działem, że zapowiadała się pani na prawdziwą
pięk¬ność, ale rzeczywistość przeszła wszelkie oczekiwania.
Zarumieniła się, słysząc taki komplement, szczególnie że został powiedziany w sposób, który wprawił ją w
za¬kłopotanie. Na jego twarzy bowiem malowało się niedo¬wierzanie połączone ze szczerym zachwytem.
-
Ty też, Avery, wyglądasz kwitnąco, ale skąd wie¬działeś, gdzie mnie szukać?
Tym razem on się zarumienił, i to bardzo.
-
Obawiam się, że mam dla pani niezbyt dobre wia¬domości.
Od razu pomyślała o ojcu; ale nie mogło chodzić o nie¬go, już o to raczej, co działo się z Averym, odkąd
opuści¬ła wyspę piratów. Ojciec bowiem niedługo po jej wyjeź¬dzie zawiadomił ją, że otrzymał swój okup i
wrócił do Anglii, aby poszukać spokojniejszego zajęcia, więc Avery nie mógł nic o nim wiedzieć. Ponieważ
nie odpowie¬dział na jej pytanie, nadal się zastanawiała, jakim sposo¬bem ją odnalazł i na jakiej
podstawie wywnioskował, że jest w Londynie, skoro nie obracali się w tych samych kręgach.
Przypuszczała, że po prostu zauważył ją gdzieś w mie¬ście. Odbywała przecież przejażdżki po parku,
słuchała koncertu na wolnym powietrzu i kilka razy w towarzy¬stwie Margery robiła zakupy na Bond
Street. W zeszłym tygodniu wybrała się też do uboższej dzielnicy miasta, aby ostrzec Richarda przed
groźbami Malory' ego. Przy którejś z tych okazji Avery mógł ją dostrzec i idąc za nią, wyśledził, gdzie się
zatrz
ymała.
-
No więc jakie są te złe wiadomości? - wróciła do te¬matu.
-
Dzisiaj od rana twoje nazwisko jest na ustach wszystkich. Stąd wiem, że tu jesteś i u kogo mieszkasz.
Połowa miasta jest zbulwersowana, że córka pirata pró¬bowała się wkręcić do wyższych sfer, natomiast
druga połowa uważa to za świetny dowcip. Naprawdę o tym nie wiedziałaś?
Zamiast odpowiedzi zbladła, co upewniło go, że słusz¬nie wnioskował.
- Aha, lady Dunstan! -
wyszeptała. - Zapewniano mnie, że ona tego nie rozgada, ale widać nie mogła
daro¬wać sobie puszczenia w obieg takiej sensacji, nawet za cenę zadarcia z Jamesem.
-
Nic nie wiem o żadnej lady Dunstan - prostował Avery. - To Wilbur Carlisie rozgłasza każdemu, kto chce
słuchać, że nie jesteś tą, za którą się podajesz.
Mia
ła ochotę wybuchnąć śmiechem, ale się powstrzy¬mała, aby nie zabrzmiał histerycznie. Dlaczego tak
postą¬pił ten Wilbur, który wydawał się miłym chłopcem, roz¬paczliwie poszukującym żony? Dlaczego
naraził ją na kompromitację towarzyską? Czyżby poczuł się przez nią oszukany?
Przecież nie zamierzała ukrywać przed nim profesji swego ojca. Gdyby się bliżej poznali, pewnie
przekazała¬by mu obiegową wersję, że ojciec pływa na statku hand¬lowym, nie wdając się w szczegóły
jego korsarskiego rze¬miosła. W wyższych sferach pewnie uznano by go za czarną owcę, choć takich
przypadków bywało więcej, ale pomocne mogłyby się okazać koneksje matki.
Pogrążona w myślach, nie usłyszała stukania do drzwi frontowych, lecz odgłosy bójki dochodzące z hallu
były zbyt donośne, aby mogła je zignorować. Rzuciła więc Avery' emu szybkie spojrzenie i usprawiedliwiła
się:
-
Przepraszam na chwilę.
-
Ależ proszę bardzo!
Zatrzymała się w progu hallu, żeby złapać oddech, nie wierząc własnym oczom: N a parkiecie przepychali
się i mocowali Ohr z kamerdynerem gospodarzy, Artiem. Oczywiście walka była nierówna, bo Ohr, chłop
na schwał, nie musiał się zbytnio wysilać, natomiast Artie, choć stary wilk morski, miał raczej drobną i
kruchą po¬sturę•
Gabrielle, z trudem powstrzymując się od śmiechu, udzieliła Ohrowi ostrej reprymendy:
-
W taki sposób nie przychodzi się z wizytą!
-
Czasem trzeba, jeśli człowiekowi zatrzaskują drzwi przed nosem! - odparował Ohr, podnosząc wzrok.
Leżąc na podłodze, trzymał w żelaznym uchwycie głowę kamerdynera, który z kolei mocno ściskał w
gar¬ści długi warkocz Ohra. Gabrielle zwróciła uwagę, że obaj mężczyźni byli ubrani podobnie: mieli na
sobie zdeptane buciory, spodnie z obciętymi nogawkami i ob¬szerne, bufiaste koszule. Wciąż jeszcze nie
mogła się przyzwyczaić do widoku lokaja, który wyglądał jak wzięty z pirackiego statku, i dziwiła się, że
jego chlebo¬dawcy to tolerują.
Kiedy się odezwała,.przeciwnicy przerwali zapasy. Ar¬tie skorzystał z okazji i wygarnął Ohrowi:
-
Myślisz, żem nie słyszał, co pan kapitan gadał? Ka¬zał, żeby cię nie wpuszczać za próg, a ja swoją
służbę znam, do stu tysięcy fur beczek!
Ohr prychnął z pogardą:
-
Stary durniu, z chęcią poczekałbym na dworze, gdybyś powtórzył pannie Gabby, że chcę z nią mówić,
zamiast wysyłać mnie do wszystkich diabłów!
-
Przecież ci powiedziałem, że panienka jest zajęta!
-
A ja ci powiedziałem, że to nie może czekać.
-
Pozwól mu wstać, Ohr - wtrąciła się Gabrielle. - Cóż to jest takiego, że nie może czekać? "
Ohr podniósł się z podłogi i odsunął na przyzwoitą odległość od Artiego, na wypadek gdyby kamerdyner
próbował mu się zrewanżować. Potem odwrócił się do Gabrielle i dodał:
-
Musimy porozmawiać na osobności.
Oznajmił to całkiem poważnie, nawet za poważnie, i wyglądał tak samo. Nie czekał, aż Gabrielle zada
jeszcze jakieś pytania, tylko bezceremonialnie wziął ją pod ramię i skierował do drzwi frontowych, ale Artie
rzucił się jak lew i zastąpił im drogę•
_ Nawet nie myśl o tym, kolego! - przestrzegł. - Nigdzie jej nie zabierzesz, bo zawołam pana kapitana, a
wtedy pożałujesz, żeś się urodził!
_ Dosyć już mam twojego gadania, dziadu! - warknął Ohr. Gabrielle położyła mu uspokajająco rękę na
ramie¬niu, a do Artiego powiedziała:
_ Nie bój się, to mój przyjaciel i jeden z najbardziej za¬ufanych ludzi mojego ojca. Nic mi się nie stanie.
Ohr nie czekał na pozwolenie kamerdynera, tylko wy¬prowadził Gabrielle przed dom, do powozu, którym
przyjechał. Nie próbowała go zatrzymać, spodziewała się, że tylko przejdą się ulicą i spokojnie
porozmawiają•
_ Słyszałeś już o tym skandalu? - próbowała zgadywać.
_ Jakim skandalu? -
nie zrozumiał Ohr. - Mniejsza z tym, dowiesz się później.
_ Dobrze, ponieważ będziemy musieli podjąć ważne decyzje. Pierre porwał twojego ojca i jako okupu
żąda ciebie!
20
Jadąc powozem, Gabrielle przez cały czas czuła się kom¬pletnie załamana. Za wiele przeżyła wstrząsów
w ciągu ostatnich dwóch dni.
Ohr wprowadził ją do pokoju, który wraz z Richar¬dem wynajęli w pobliżu portu. Znajdował się tam Bixley,
Irlandczyk o włosach rudych jak marchewka, najlepszy przyjaciel Ohra. Gabrielle nie spodziewała się, że
zasta¬nie tu jeszcze jednego mężczyznę, ale powinna była się tego domyślić. Ktoś przecież musiał
przywieźć wieści o jej ojcu.
Bixley ogromnie pasjonował się poszukiwaniem skar¬bów i szczerze wierzył w legendę, że na drugim
końcu tęczy znajduje się stary garnek ze złotem. Pod dowódz¬twem takiego zapalonego poszukiwacza
skarbów, jakim był Nathan, Bixley czuł się na pokładzie "Zakurzonego Klejnotu" jak w domu.
Richard uściskał Gabrielle na powitanie. Zdążył się już przebrać w normalny strój piratów: luźną białą
koszulę niedopiętą na piersi.
Przyjrzał się Gabrielle i od razu zaatakował Ohra:
-
Dlaczego ona tak wygląda, jakby była w żałobie? Coś ty jej, do diabła ciężkiego, powiedział?
Ohr przysunął się do stołu, przy którym siedział już Bixley, piastując w ręku kufel piwa.
-
Tylko to, czego żąda Pierre - wyjaśnił.
-
Chirie, nie jest tak źle, jak ci się wydaje - pocieszył ją Richard. - Tylko się domyślamy, że naprawdę
chodzi
mu o ciebie, a te mapy to zwykła wymówka.
-
Jakie mapy? O czym wy mówicie? - nie zrozumiała Gabrielle.
Richard rzucił Ohrowi gniewne spojrzenie.
-
Naprawdę nic jej nie powiedziałeś? To o czym że¬ście gadali przez całą drogę tutaj, o pogodzie, czy co,
do pioruna?
Ohr ze zwykłym, olimpijskim spokojem, nie zważając na złośliwości Richarda, odpowiedział:
-
Wydawało mi się, że to powinna usłyszeć bezpo¬średnio od Bixleya. Poza tym on mógł tymczasem
przy¬pomnieć sobie coś istotnego dla sprawy, o czym od razu nie powiedział.
-
O niczym nie zapomniałem! - burknął urażony Bix¬ley. - Płynąłem tutaj taki szmat drogi, że miałem masę
czasu, by sobie wszystko poukładać.
-
No więc powiedz mi, Bixley, co się stało - zachęciła go Gabrielle.
- Wszystko przez tego sukinsyna Latice'a.
_ Pierwszego oficera u mojego ojca? -
Gabrielle zmarszczyła brwi.
_ Tak -
potwierdził Bixley. - Doprowadził nas prosto do fortu kapitana Pierre' a, podczas gdy twój papcio
spokojnie sobie kimał w kajucie. Nie mieliśmy nawet szansy obrony, większość z nas obudziła się w
kajda¬nach.
-
To Pierre ma swój fort? - zaciekawiła się Gabrielle.
-
Zrobił się z niego prawdziwy zbójca, Gabby - wtrącił się Ohr. - Odkrył gdzieś starą, zapuszczoną
twierdzę i przez lata ją przebudowywał, a kiedy skończył - wyco¬fał się ze wspólnoty.
-
I właśnie tam trzyma mojego ojca?
- Tak.
- A wiesz, gdzie to jest?
- Ja nie, ale Bixley wie -
odpowiedział Ohr.
-
Upewnili się, że będę umiał tam wrócić, ponieważ spodziewali się, że cię przywiozę - wyjaśnił Bixley. -
Ta wyspa leży na wschód od Sto Kitts, o dzień lub dwa dro¬gi, w zależności od tego, z której strony wiatr
wieje.
-
A ten Latice myślał, że wiezie was do bezpiecznego portu? Nie wiedział, że Pierre stał się rozbójnikiem?
_ Wiedział dobrze, dziewczyno! - parsknął Bixley. ¬Zwyczajnie nas zdradził. Kto by pomyślał, że on się
zdo¬będzie na podjęcie takiej decyzji!
Gabrielle nie mogła uwierzyć w zdradę Latice' a. Kiedy służył na statkach ojca jako pierwszy oficer, umiał
szyb¬ko podejmować decyzje, ale tylko w sprawach nawigacji. Na pokładzie rufowym nigdy się długo nie
zastanawiał przed wydaniem rozkazu, ale w innych sytuacjach trwa¬ło wieki, zanim coś postanowił, a i
wtedy łatwo go było nakłonić do zmiany zdania.
_ Ale dlaczego on to zrobił? - zastanawiała się głośno. - Ze strachu?
-
Raczej z chciwości - rzucił z pogardą irlandzki pi¬rat. - Pierre obiecał mu, że dostanie na własność
"Zaku¬rzony Klejnot". Tyle tylko, że Pierre nie ma zwyczaju do¬trzymYwać obietnic, a już na pewno nie
wypuściłby z rąk tak dobrego statku, jak twego ojca.
-
No więc czego właściwie domagał się Pierre?
-
Zażądał od twego ojca, aby dał mu mapy. Oczywiście Nathan się wściekł i powiedział, gdzie może go
po¬całować. Nie po to przez całe życie pracował, by je zgro¬madzić! Nam jednak swoją odmową nie
pomógł, więc kiedy zabrali go do lochu, zaproponowałem Pierre' owi, że sam przywiozę mu te mapy.
Wiedziałem, gdzie są schowane, ale on się na to nie zgodził i domaga się, że¬byś ty je przywiozła.
-
Ja też mam trochę tych map - przypomniała. Na¬than kiedyś podarował jej kilka, przeważnie jednak te,
które nie przedstawiały dla niego wartości, ponieważ wiedział, że prowadzą one donikąd.
-
Zgoda, choć mało kto o tym wie, a ja oczywiście te¬go mu nie powiedziałem, tak samo jak twój papcio.
La¬tice mógł coś mieć, ale nie przypuszczam, żeby nawet o tym wiedział. Nie, dla mnie przynajmniej jest
pewne, że Pierre wcale nie chciał dostać map, tylko ciebie.
Tym razem Gabrielle zareagowała na tę wiadomość, tak jakby to dopiero teraz do niej dotarło: wzdrygnęła
się z odrazą. Znów w jej życiu pojawił się ten upiorny, dia¬boliczny bandyta, którego miała nadzieję nigdy
więcej nie spotkać! Ale może Bixley się mylił? Mapy Nathana miały przecież wielką wartość, a Pierre był
już związany
z jakąś kobietą.
.
-
Jak to, przecież on żyje z tą Rudą! Czyżby się rozsta¬li? - upewniała się.
-
Skąd, ona jest z nim nadal. Była przy tym, kiedy przekazywał nam swoje żądania. Oczywiście dostała
białej gorączki, nawet rzuciła w niego nożem i niech ja skonam, jeśli nie wyciągnęła go zza dekoltu! Macie
poję¬cie? Trzymała go między ...
Ohr kaszlnął, chcąc dać Bixleyowi do zrozumienia, że się zagalopował, ale Irlandczyk, wcale niespeszony,
jedy¬nie się uśmiechnął.
_ Domyślam się, że go nie zabiła, bo inaczej nie byłoby cię tutaj, prawda? - podsunęła Gabrielle.
_ Nie, chybiła, ale ten psi syn, Pierre, tylko się roześmiał!
-
Wydaje mi się to jakieś dziwne - podsumowała Gabrielle. - Przecież oni byli wspólnikami.
_ Właściwie nigdy nie byli, cherie - sprostował szybko Richard. - Nathan, podobnie jak inni kapitanowie,
zale¬dwie tolerował Pierre'a. Wszyscy się ucieszyli, kiedy wy¬łamał się ze wspólnoty.
_ Ale mojego ojca chyba traktuje dobrze, prawda? Chociażby ze względu na dawną przyjaźń?
Nie dało się ukryć, że Bixley wolałby nie odpowiadać na to pytanie. Przez chwilę udawał, że pracowicie
wysu¬sza kufel, rzucając przy tym Ohrowi błagalne spojrzenie, by zmienił temat.
_ Powiedz mi! -
upierała się Gabrielle. Booey westchnął.
_ Widzisz, mała, w tym przebudowanym forcie są lochy i w nich zamknął naszych ludzi, twojego tatę też.
Sam przesiedziałem tam trzy dni. - Widząc, że blednie, dodał szybko: - Ale tam nie było aż tak źle.
Sypiałem w gorszych miejscach.
Wystarczyło, że Gabrielle wyobraziła sobie, jak ojciec już od tygodni siedzi w lochu i pewnie posiedzi
jeszcze wiele tygodni, zanim ona zdoła go wyciągnąć - by zbla¬dła jeszcze bardziej.
-
Macie już jakiś plan? - spytała Ohra.
-
Na pewno nie odwieziemy cię do niego - zapewnił - ale jeżeli nie zobaczy ciebie na pokładzie, nie
po¬zwoli nam zbliżyć się do fortu.
-
A ten fort jest otoczony wysokimi murami i stale pil¬nowany - dodał Bixley.
-
Nieważne, ile to będzie kosztowało, muszę wydo¬, być ojca stamtąd! - oświadczyła żarliwie Gabrielle. -
Od¬bijajmy jak najszybciej!
-
Możemy wykupić miejsca na statku do Sto Kitts, ale to nie przybliży nas do fortecy Pierre' a - wtrącił się
Ri¬chard. - Ta wyspa jest niezamieszkana, leży z dala od głównych żeglownych szlaków. Bez względu na
to, jaki plan obmyślimy, musimy mieć własny statek z załogą, inaczej niewiele zdziałamy.
-
Dobrze więc, kupmy statek - postanowiła Gabrielle.
-
To się da zrobić - zapewnił ją Ohr. - W St. Kitts coś kupimy, pożyczymy albo nawet ukradniemy.
-
Zaraz, czy Bixley nie mówił, że wyspa Pierre' a leży na wschód od Sto Kitts? - przypomniała. -
Zaoszczędzili¬byśmy dzień lub dwa, gdybyśmy popłynęli wprost tam, zamiast ją minąć, a potem
zawracać.
-
Ona ma rację - poparł ją Richard. - Statki pasażer¬skie zatrzymują się także w innych portach, więc
opóź¬nienie byłoby jeszcze większe.
-
W Londynie łatwiej nam będzie znaleźć jakiś statek• niż w Sto Kitts, bo tamten port jest mniejszy - dodał
Ohr. -
Tylko że nie słyszałem o żadnym statku na sprze¬daż, a przecież byłem dziś w dokach.
Gabrielle zastanawiała się przez chwilę, po czym na jej wargach zaigrał łobuzerski,uśmiech.
- Wiem o jednym -
oświadczyła. - Nie jest na sprze¬daż, ale jutro rano podnosi kotwicę.
21
Po wyjaśnieniu marynarzom ze statku ojca, na czym polega jej pomysł, Gabrielle doszła do wniosku, że
rola
pirata jest czymś wybitnie odstręczającym. Jeszcze trzy lata temu nawet nie przyszłoby jej do głowy, aby
ukraść cokolwiek, a tym bardziej statek. Pomyślała o takiej moż¬liwości dopiero teraz, kiedy martwiła się o
los ojca i zara¬zem pragnęła zemścić się na Drew. Wciąż nie mogła po¬godzić się z myślą, że tak
bezmyślnie zepsuł jej reputację i zaprzepaścił szansę na korzystne zamążpójście. Posta¬nowiła więc
uprowadzić jego statek jak prawdziwa pi¬ratka, skoro za taką ją uważał. A wtedy będzie zdany na jej
łaskę i niełaskę.
Była mu winna rewanż, a gdyby pozwoliła, by odpły¬nął - nie miałaby możliwości odpłacenia mu pięknym
za nadobne. Cóż on sobie wyobraża, wpakować ją w tara¬paty i spokojnie podnie'ść żagle, jakby nigdy
nic? Nie ma tak dobrze!
Plan
wydawał jej się genialny, gdyż rozwiązywał za jednym zamachem dwa nabrzmiałe problemy:
pozwalał oswobodzić ojca i wziąć odwet na mężczyźnie, który jej zaszkodził. Po namyśle stwierdziła
jednak, że we czwór¬kę nie dadzą rady manewrować statkiem.
- Potrzebu
jemy więcej ludzi - oznajmiła.
-
Ja się tym zajmę - obiecał Ohr.
-
Myślisz, że w tak krótkim czasie zgromadzisz załogę zdolną do zawładnięcia statkiem?
-
W tym mieście są dzielnice, o których dobrze urodzone młode damy nie mają pojęcia - powiedział. -
Z
ostaw to mnie, znajdę ludzi, jakich potrzebujemy.
Richard przypuszczał, że Gabrielle ma jakieś wątpli¬wości.
-
Czy jesteś pewna, że chcesz tego? - dopytywał.
- Tak -
potwierdziła z uśmiechem. - Nie co dzień zostaje się piratem!
Roześmiał się, bo sam parał się korsarstwem i sprawia¬ło mu to przyjemność. Nie przestał jednak
roztrząsać jej ewentualnych obiekcji.
-
Przecież wiesz, że nie musisz sama brać w tym udziału - przekonywał. - Możemy podstawić
dziewczy¬nę podobną do ciebie, tak żeby Pierre myślał, że to ty ...
- Nie! -
przerwała. - Gdyby z jakichś powodów chciał ze mną rozmawiać, na przykład w sprawie
zezwolenia na cumowanie naszego statku, muszę tam być. Nie mam zamiaru ryzykować życia ojca; moja
obecność stwarza możliwość przyjęcia różnych wariantów planu jego uwolnienia ...
- Twojego ojca, a naszego kapitana -
dodał poważnie Richard. - Udowodniłaś swoją lojalność wobec
niego, kiedy kazałaś nam opanować statek tego Amerykanina. - Nie kazałam, tylko zaproponowałam -
poprawiła Gabrielle.
- Wiem, wiem -
uśmiechnął się, aby potwierdzić, że żartował. - Ale to naprawdę jest idealne rozwiązanie!
Możemy nawet oddać temu człowiekowi statek, kiedy zrobimy, co trzeba. Osobiście wolałbym, żeby
Malory nie wszedł nam na kark, jeżeli potraktuje nasz atak na statek jego szwagra jako osobistą urazę.
Czy nie sądzisz, że le¬piej byłoby zwrócić się do niego z prośbą o pomoc?
Gabrielle nie od razu odpowiedziała. Musiała się naj¬pierw zastanowić, bo oboje opiekunowie byli dla niej
niezwykle serdeczni i życzliwi. James spłacił dług wdzięczności wobec jej ojca w stu procentach, a to, że
nie udało jej się znaleźć męża, nie było jego winą, tylko Drew.
-
Nie, James zrobił dla mnie wystarczająco dużo - za¬decydowała. - Nie mam sumienia prosić go o nic
więcej. - Miałem na myśli Andersona.
- Tym bardziej jego! -
parsknęła. - Zresztą na pewno by odmówił. Nie lubi mnie, a ja nim pogardzam.
Wyrzuciła to z siebie tak szybko, że Richard uniósł brew ze zdziwienia.
-
Jak mogło do tego dojść? - zainteresował się.
_ Myślę, że to skutek jego uprzedzeń do piratów. To on sprawił, że wszyscy już wiedzą, iż mój ojciec
trudni się korsarstwem.
Richard aż syknął, co utwierdziło Gabrielle w przeko¬naniu, że jest Anglikiem, choć się tego wypierał.
Jego reakcja bowiem dowodziła, że zdawał sobie sprawę, jakie wynikną z tego konsekwencje. Natomiast
Ohr domagał się szczegółowszych wyjaśnień.
_ Czy to właśnie skandal - zapytał - o którym wspo¬minałaś? Ten człowiek zmarnował twoje szanse na
dobre zamążpój ście?
_ Tak. I jakby tego było mało, chciał teraz spokojnie rozwinąć żagle i odpłynąć.
- Ale dlaczego? -
nie rozumiał Richard.
_ Ponieważ nienawidzi piratów i wbił sobie do gło¬wy, że ja też jestem jedną z nich. Nie raczył nawet
spy¬tać mnie wprost, tylko z góry przyjął to za pewnik i wo¬lał mnie skompromitować. Dlatego z
przyjemnością zobaczę, jak będzie bronił się przed piratami na własnym statku.
_ Ale masz świadomość, że wtedy utwierdzi się w mniemaniu, że jesteś ...
_ Oczywiście! - nie dała mu dokończyć. - Zanim się z nim uwinę, sam dojdzie do wniosku, że chciałby się
mylić, ale nie zdąży się o tym przekonać.
Gabrielle wróciła do domu i pozostała tam do końca dnia, nie wychodząc z pokoju,'bo gdyby Drew wpadł
jej w ręce - wydrapałaby mu oczy. Wówczas nie odbił¬by od brzegu i uprowadzenie jego statku nie
doszłoby do skutku.
Margery z niedowierzaniem wysłuchała relacji o tym, co się stało.
_ Nie musisz martwić się o ojca - pocieszała. - Widać po tych dwóch, których wysłał z nami, jak dobrą ma
za¬łogę. Na pewno wydobędą go z tych tarapatów.
-
Wiem, ale musimy wracać na Karaiby, by zoriento¬wać się w sytuacji.
-
Pomogę ci, jeśli będzie trzeba - zapewniła ją Marge¬ry. - Szkoda tylko, że nie zostaniesz tu do końca
sezonu. Wszystko tak się ładnie zapowiadało ...
-
Widzisz, nie zdążyłam ci o tym powiedzieć, ale Drew Anderson sprawił, że nie mam tu co robić ani w tym
sezonie, ani w następnych! Wtargnął wczoraj na bal, pijany jak bela, i w obecności Wilbura i lady Dunstan
ogłosił wszem wobec, że mój ojciec jest piratem.
- Dlaczego to zro
bił? - wydyszała Margery.
-
Pewnie uroił sobie, że musi bronić niewinnego chło-
paczka przed zakusami zdeprawowanej kobiety, ale kto to wie? W każdym razie Wilbur podchwycił tę
informa¬cję i od rana rozgłasza ją po całym mieście. A mało bra¬kowało, żeby mi się oświadczył; pewnie
przeżywa go¬rycz zawodu, bo Drew mu uświadomił, że nie spełniam jego oczekiwań.
-
No, to jesteś skompromitowana w towarzystwie! _ jęknęła Margery.
-
Doszczętnie, a zawdzięczam to Drew - ucięła Ga¬brielle załamującym się głosem. W oczach zapiekły ją
łzy, więc odwróciła się, aby Margery ich nie dostrzegła. Wo¬lała, by gosposia widziała ją raczej
zagniewaną. Jednak Margery znała ją dobrze i nie musiała widzieć łez; domy¬ślała się, co jej panienka
czuje. Otoczyła ją ramieniem i próbowała podtrzymać na duchu:
-
Nie przejmuj się tym, dziewczyno, jeszcze znaj¬dziesz odpowiedniego męża!
We wczesnych godzinach wieczornych razem z Mar¬gery wymknęły się niepostrzeżenie. Gabrielle
zostawiła na widocznym miejscu liścik do Georginy, informujący, że jej ojciec popadł w kłopoty, więc musi
wyjechać, aby mu pomóc. Przypuszczalnie pani domu w to nie uwie¬rzy, jeśli wcześniej dowiedziała się o
skandalu, ale wtedy
Gabrielle będzie już daleko. Przeżyły chwilę napięcia, kiedy Panna Carla zaskrzeczała, co oznaczało, że
nie śpi, mimo że klatka była przykryta. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi, więc uciekinierki z
powodzeniem zbiegły po tylnych schodach.
Wzięły ze sobą tylko tyle rzeczy, ile zdołały unieść w podręcznych torbach, toteż Gabrielle w liście do
Geor¬giny nadmieniła, że może skontaktować się z jej adwoka¬tem w sprawie wysyłki reszty jej bagażu
do Sto Kitts. Na zewnątrz czekał już Ohr w wynajętym powozie, który miał zawieźć ich do portu.
Wcześniej już wynajął dwie kabiny na statku: jedną dla Gabrielle i Margery pod przybranymi nazwiskami,
a drugą dla jednego ze swoich ludzi, podającego się za ich służącego. Dzięki temu ta trójka nie musiała
przekradać się wieczorem na statek ani ukrywać w ładowni.
Uknuli śmiały plan, choć pewnie nic by z niego nie wyszło, gdyby Gabrielle nie była taka zła na Drew.
Gnę¬biły ją bowiem wyrzuty sumienia, że po kryjomu uciekła z gościnnego domu Malorych po tym
wszystkim, co dla niej zrobili. Przewidywała jednak, że gdyby powiedziała Jamesowi prawdę, upierałby
się, że jej pomoże, a na to nie chciała pozwolić.
Jeszcze raz spojrzała w stronę rezydencji; wiedziała, że będzie za nimi tęsknić. Wielkie nadzieje
pokładała w wyprawie do Londynu, licząc, że spotka tam m꿬czyznę ze swoich snów. I, jak na ironię,
spotkała takiego, tylko że okazał się łajdakiem, który jej piękne sny zamie¬nił w koszmary.
22
Gabrielle nerwowo przemierzała ciasną przestrzeń kabi¬ny na statku Drew. Targały nią sprzeczne
uczucia: Nie mogła wprost uwierzyć, że zdecydowała się uprowadzić statek, i to należący do Drew
Andersona. Równocześnie wmawiała sobie, że tylko go pożycza i potem zwróci wła¬ścicielowi, ale nie
łagodziło to nękającego ją poczucia winy.
Dostała się na pokład statku wczoraj wieczorem, po uprzednim upewnieniu się, że nie ma na nim
kapitana. Nie spodziewała się, że "Tryton" jest tak potężną jednost¬ką, trójmasztowcem, o wiele
większym niż dwumaszto¬wy kliper jej ojca. Drew i prawie cała jego załoga bawili się w porcie, oblewając
ostatnią noc na suchym lądzie przed wyruszeniem w rejs. Dzięki temu Ohr i wynajęci przez niego ludzie
łatwo mogli się wśliznąć na statek i ukryć w ładowni.
Tej nocy Gabrielle nie mogła zasnąć, bo wzrastające napięcie powodowało, że podskakiwała w koi,
słysząc choćby najlżejszy odgłos. Poobgryzała już wszystkie pa¬znokcie do krwi.
Statek odbił od brzegu i płynął swoim szlakiem wod¬nym, a wciąż panowała na nim cisza. Oznaczało to,
że nic się nie dzieje, lecz samo oczekiwanie było bardzo de¬nerwujące. Gabrielle ostatni raz czuła się
podobnie trzy lata temu, ki
edy piraci szykowali się do ataku na jej sta¬tek i lada chwila miały zagrzmieć
salwy armatnie. Teraz nie spodziewała się huku dział, ale mogły paść jakieś strzały, choćby pistoletowe,
na znak, że zmieniło się do¬wództwo jednostki.
Wstrzymała oddech, kiedy rozległo się ostre kołatanie do drzwi. Zirytowało to papugę, która gniewnie
zaskrze¬czała, co z kolei obudziło Margery, śpiącą spokojnie w swojej koi.
Za drzwiami kajuty stał Richard. Wsadził głowę do środka, aby zaanonsować:
-
Możecie już wyjść, statek jest nasz.
-
Ciekawe, bo nie słyszałam strzelaniny - zdziwiła się Margery i zwróciła się do Gabrielle z zapytaniem: -
Czy spałam aż tak mocno?
_ Nie było żadnej strzelaniny - uśmiechnęła się Ga¬brielle. - Też myślałam, że bez tego się nie obejdzie.
W ja¬ki sposób zdobyliście statek bez jednego wystrzału? ¬zwróciła się do Richarda.
-
Bo tacy jesteśmy dobrzy! - roześmiał się, zamykając drzwi od środka. - Zresztą przećwiczyliśmy to już
wcześ¬niej. Kiedyś opanowaliśmy statek naszych znajomych stojący w porcie, tak dla żartu;
przekonaliśmy się wtedy, jakie to łatwe, kiedy działa się przez zaskoczenie.
_ Nie mogłeś powiedzieć mi o tym wczoraj? - prychnęła.
-
Pewności nie ma się nigdy, ale zaskoczenie zwiększa szanse powodzenia, pani kapitan!
Odburknęła coś niegrzecznie, bo nie chciała, aby ją tak tytułował. Wprawdzie, zgodnie z umową, ona
miała po¬dejmować ważniejsze decyzje, ale jedynie w sytuacji, gdyby zostali przyłapani podczas
uprowadzania statku. Wtedy miała wziąć na siebie odpowiedzialność za ten czyn. Nie rwała się natomiast
do dowodzenia statkiem, choć zdobyła już o tym pewną wiedzę po latach podpa¬trywania ojca przy
sterze. Ohr nadawał się do pełnienia tej funkcji o wiele lepiej.
-
Więc nie mieliście żadnych kłopotów? - zagadnęła. _ Powiedzmy, prawie żadnych. No, nie poszło nam
łatwo z obezwładnieniem kapitana. Mogłaś nas uprze¬dzić, że to ten sam wielkolud, na którego wpadłaś
wtedy w porcie! Żeby go obalić na podłogę, potrzeba było czte¬rech ludzi. Diabelnie dobrze umie walczyć
na pięści!
_ Mam nad
zieję, że nie zrobiliście mu krzywdy? - za¬pytała zbyt skwapliwie i ze zbyt wyraźną troską w
głosie. Dodała więc szybko: - Nie, żeby mnie to obchodziło, ale umówiliśmy się, że nikt nie odniesie
obrażeń.
-
Jemu nic się nie stało, za to musieliśmy ogłuszyć pierwszego oficera, bo zauważył, że wpychamy jego
za¬łogę do ładowni, i zaczął się awanturować. Prawie taki sam kawał chłopa jak kapitan, ale
unieszkodliwiliśmy go i grzecznie zamknęliśmy w kabinie.
Gabrielle skinęła głową i, uśmiechając się, wyszła z ka¬juty. Wiedziała już, co ma zamiar zrobić z Drew,
teraz, kiedy był zdany na jej łaskę i niełaskę. Chciała utwierdzić go w przekonaniu, że rzeczywiście jest
piratką.
Od razu spodobał jej się ten pomysł, choć pewnie Drew i bez tego był o tym przeświadczony. Gdyby
jed¬nak miał jakieś wątpliwości, jej udział w akcji powinien je rozwiać. A wtedy postara się, aby zaczął jej
pożądać. Uważała to za wyjątkowo perfidną zemstę, zważywszy na to, że nienawidził piratów tak bardzo,
iż poważył się skompromitować ją w jej środowisku. Zamierzała więc rozkochać go w sobie do
szaleństwa, a potem dać mu do zrozumienia, że nigdy jej nie posiądzie!
Na razie chciała sprawdzić, gdzie Ohr go zamknął.
Znalazła go w kapitańskiej kajucie, przywiązanego do krzesła i zakneblowanego. Szkoda, że nie
zawiązano mu oczu, bo przeszywał ją wzrokiem, który mógł zabić. Nie dziwiła się temu, bo nawet gdyby
do tej pory nie żywił do niej urazy, teraz musiał pogardzać ludźmi, którzy opanowali jego statek.
Podeszła do stołu, nad którym pochylał się Ohr, prze¬glądając mapy. Udawała, że nie widzi czarnych
oczu, które śledziły każdy jej krok.
-
Dlaczego nie wsadziliście go do ładowni? - spytała szeptem. Miało to wywołać wrażenie, że nie chce,
aby kapitan usłyszał pytanie, ale chyba musiałby być całkiem głuchy, bo na statku panowała cisza.
Ohr spojrzał na nią spod oka i wypalił z całą bezczel¬nością:
-
Myśleliśmy, że zechcesz sama dać mu nauczkę za to, że tak zuchwale zachował się wobec ciebie!
-
Cudownie! Nie mógłby odpowiedzieć lepiej, nawet gdyby wcześniej poinstruowała go, co ma mówić.
Kilka
dni aresztu w ładowni z pewnością dałyby mu dobrą na¬uczkę. Okazało się jednak, że to nie wszystko.
- Poza tym -
dodał Ohr - w ładowni siedzi cała jego załoga. A ostatnią rzeczą, jakiej byśmy pragnęli, jest
umożliwienie kapitanowi, by się z nią kontaktował.
- Dlaczego?
-
Ponieważ razem łatwiej by im było zaplanować ucieczkę. Sam na pewno będzie coś knuł, ale niewiele
zdziała.
Przytaknęła, bo miał rację. A ona niepotrzebnie go za¬pytała, gdyż jako kapitan powinna była to wiedzieć.
Chciała przecież, aby Drew myślał, że ona jest prawdzi¬wym kapitanem piratów!
Nie mogła jednak powstrzymać ciekawości i zadała następne pytanie:
-
Czy naprawdę musieliście kneblować mu usta?
- Chyba tak, bo
inaczej nigdy nie zamknąłby dzioba! - brzmiała odpowiedź.
Gabrielle wzniosła oczy do nieba, bo wyobraziła sobie, co pojmany miałby do gadania, a ona już i tak
powie¬działa za dużo. Przybrała więc rozkazujący ton i wywo¬łała Ohra na zewnątrz, aby się z nim
naradzić, gdzie umieścić kapitana. Tymczasem nadeszły jej bagaże.
Uprzednio uzgodniono, że zajmie apartament kapi¬tański, gdyż była to największa kajuta na statku i
mog¬ła tam także urządzać zebrania załogi przed podej¬mowaniem ważnych decyzji. Postanowiono tak
jednak przed uwięzieniem prawdziwego kapitana w jego ka¬jucie.
Na tym statku nie brakowało pomieszczeń, więc moż¬na było go przenieść do jakiejkolwiek kajuty, choćby
do tej, którą dotychczas zajmowała Gabrielle. Trudno było¬by jednak przeprowadzić gdziekolwiek tak
potężnego i silnego mężczyznę, nie ryzykując wybuchu jego gnie¬wu. Ktoś mógłby wówczas odnieść rany
i to niekoniecz
nie on, a zresztą Gabrielle nie chciała, aby komukolwiek stało się coś złego.
Najlepszym sposobem uniknięcia rozlewu krwi było pozostawienie kapitana w jego apartamencie.
Przysłane bagaże mogła przecież kazać przenieść do innej kabiny, tym bardziej że dla realizacji swojego
planu zemsty wo¬lała mieć go w zasięgu ręki.
Poleciła więc Ohrowi:
-
Najlepiej pozostawić kapitana tam, gdzie jest!
Nie wyglądał na zaskoczonego, ale Gabrielle nie pamię¬tała, czy kiedykolwiek okazywał zaskoczenie.
Spytał tylko:
-
Jesteś tego pewna?
-
Tak. Wiem, że mówiłeś to tylko w żartach, żeby mnie sprowokować, ale miałeś rację. Mam zamiar
wy¬równać rachunki z tym panem, więc więziony w mojej kabinie, będzie zdany na moją łaskę i niełaskę.
Richard chętnie zapytałby o więcej szczegółów, ale Ohrowi to wystarczało; skinął głową i poszedł do
steru, podczas gdy Gabrielle wróciła do kajuty kapitana.
Musiała przybrać odpowiedni wyraz twarzy, zanim stanęła przed obliczem tego atletycznego mężczyzny.
Chciała sprawić, aby zaczął jej pożądać, bo na tym miała polegać jej zemsta. Niewiele jednak wyszłoby z
tego, gdyby odgadł z jej miny, jak bardzo nim pogardza. Po¬winna raczej utwierdzać go w przekonaniu,
że nie dba o swoją reputację, którą zniszczył. Nic się nie stanie, jeśli dotrze do niego część prawdy, że
miała powody, aby go zaskoczyć, uwięzić i opanować jego statek. Powinna również nie szczędzić mu
zapewnień, iż tylko wypoży¬cza jego statek i postara się go zwrócić w jak najkrótszym czasie. Tak szybki
trójmasztowiec niechybnie przetnie ocean lotem błyskawicy!
Drew był tak wysoki, że nawet siedząc, nie musiał podnosić oczu, aby napotkać jej spojrzenie. Cóż, kiedy
wciąż piorunował ją morderczym wzrokiem, co wypro¬wadzało Gabrielle z równowagi.
-
Czy będziesz zachowywał się przyzwoicie, jeśli wyj¬mę ci to z ust? - zapytała.
Nie poruszył się ani nie wydał żadnego dźwięku, tyl¬ko nadal wpatrywał się w nią z nienawiścią. Chciała
ja¬koś mu pomóc, więc podsunęła:
-
Wystarczy, jeśli kiwniesz głową.
Nie wykonał żadnego ruchu. Gabrielle tłumaczyła so¬bie, że był zbyt zły, aby jej słuchać. Ponieważ
jednak nie¬przyjazne spojrzenie działało jej na nerwy, odwróciła się do niego tyłem.
Nabrała w płuca dużo powietrza i ponownie spróbo¬wała do niego przemówić:
-
Nie mamy zamiaru zatrzymać twojego statku. Po¬trzebuję go, ponieważ dostałam wiadomość, że mój
oj¬ciec został porwany. Przetrzymują go na wyspie o dwa dni żeglugi od St. Kitts, w dodatku zamknęli go
w lochu. Muszę go stamtąd wyciągnąć, a twoim statkiem będzie¬my mogli jak najszybciej dostać się na
Karaiby. Niewiele nawet zboczymy z kursu, toteż przy dobrym wietrze szybko nadrobisz opóźnienie. -
Znów stanęła twarzą do niego i jeszcze raz zapytała: - No więc będziesz się za¬chowywał przyzwoicie
czy nie?
Dalej nie zmieniał położenia ciała ani wyrazu twarzy, tylko tym przeszywającym spojrzeniem grał jej na
ner¬wach. Sama już nie wiedziała, jakich jeszcze gwarancji miałaby mu udzielić. Spróbowała na chwilę
postawić się na jego miejscu i wtedy zrozumiała, że nie jest w sta¬nie powiedzieć niczego, co mogłoby go
przekonać. Wy¬starczyło, że pozbawiła go dowództwa na własnym statku, a na jak długo - nie miało dla
niego znaczenia. Nie musiał wierzyć jej zapewnieniom, że to tylko tym¬czasowa sytuacja, a może już
wcale nie wierzył jej słowom? Mogła się o tym przekonać tylko w jeden spo¬sób - przez wyjęcie knebla z
jego ust!
Decydując się na to, stanęła za nim, aby rozwiązać wę¬zeł na jego. karku. Zauważyła, że był
zadzierzgnięty ra¬zem z kilkoma pasemkami włosów. Przypuszczała, że rozplątanie takiego supła nie
będzie możliwe bez zada¬nia bólu. Próbowała to zrobić delikatnie; między palcami przewinął jej się jeden
kosmyk, miękki i jedwabisty jak u dziecka, chociaż ten człowiek pod żadnym innym względem nie miał w
sobie nic dziecinnego.
Wreszcie knebel pozostał jej w ręku, więc wstrzymała oddech, spodziewając się usłyszeć same
złorzeczenia. Tymczasem panowała cisza, mało tego - Drew nawet się nie ruszył, aby na nią spojrzeć.
Wsunęła więc knebel do kieszeni spódnicy i jeszcze raz obeszła go naokoło.
-
Daj mi coś do picia, żeby spłukać smak tej szmaty! ¬zażądał, gdy stanęła przed nim.
No, nareszcie zaczął myśleć rozsądnie! Czyżby to oznaczało, że uda się z nim współpracować?
Rozejrzała się po kajucie, ale nigdzie nie dostrzegała ani wody, ani żadnego innego napoju.
- W szufladzie mojego biurka! -
podpowiedział. Zna¬lazła tam karafkę wstawioną do drewnianej
pr
zegródki, tak dokładnie dopasowanej, że nie przewracała się na¬wet podczas największych sztormów.
W środku z pew¬nością była wódka, ale jeśli mu to odpowiadało - tym bardziej mogło i jej.
Nie przeoczyła przy tym znajdującego się w szufla¬dzie pistoletu i schowała go do kieszeni, zanim wróciła
do Drew. Zdziwiła się, że sam jej wskazał, gdzie chował broń. Może po prostu o tym zapomniał.
Tymczasem wyciągnęła szklany koreczek i nachyliła karafkę do jego warg. Ależ on miał zmysłowe usta,
peł¬ne, miękkie i wywierające na nią wręcz magiczną moc! Kiedy je widziała po raz ostatni, Drew właśnie
zamierzał ją całować i zrobił to, łotr jeden! Wolałaby nie znać sma¬ku tych ponętnych ust, więc pozwoliła
mu pociągnąć tyl¬ko dwa łyki i zaraz odwróciła wzrok.
_ To ładnie z twojej strony - pochwalił, kiedy odsta¬wiła karafkę. - Byłoby jeszcze ładniej, gdybyś zwróciła
mi statek.
Pomyśleć tylko, z jakim spokojem to powiedział!
Oczywiście skwitowała te słowa śmiechem.
_ Doprawdy? A z twojej strony jeszcze ładniej by było, gdybyś mnie na ostatnim balu w Londynie nie
skompromitował opowieścią, czym zajmuje się mój ojciec! Cóż, nie zrobiłeś mi tej grzeczności, więc i ja ci
jej nie uczynię•
-
Ja cię skompromitowałem? Przecież ten mężczyzna ubiegał się o twoją rękę! Jeśli nie znał prawdy o
twoim oj¬cu, to, do wszystkich diabłów, powinien ją poznać! Czyż¬byś próbowała doprowadzić go do
ołtarza, ukrywając przed nim, kim w istocie jesteś?
-
Ach, ty łotrze, zrobiłeś to celowo?
Zamiast odpowiedzi zaatakował:
_ Zatem o to ci chodziło? Miałaś przeze mnie drobne nieprzyjemności i dlatego nasłałaś piratów na mój
statek?
- Drobne?
Korciło ją, by wymierzyć mu siarczysty policzek. Aż się cofnęła, żeby nie ulec pokusie. Sytuacja nie
rozwijała się w dobrym kierunku. Nie powinna dawać mu do zrozu¬mienia, jaką szkodę jej wyrządził, bo to
go nie obchodzi¬ło. Zanim jednak zakończy z nim porachunki, spowodu¬je, że zacznie go obchodzić.
Zaczerpnęła do płuc powietrza i odchrząknęła, po czym powiedziała spokojnie:
_ Zresztą w końcu to mało ważne, a o statek nie mu¬sisz się martwić. Przecież ci obiecałam, że
dostaniesz go z powrotem.
-
Ale nie tak szybko, jak bym chciał. Czyżby cię już nie obchodziło, że przylgnie do ciebie piętno piratki?
-
Chyba żartujesz? - uśmiechnęła się pobłażliwie. ¬Przecież to ty wbiłeś sobie do głowy, że jestem
piratką. Nie cieszysz się, że wyszło na twoje?
-
Dobrze więc, do którego z tych opryszków nale¬żysz?
Jego szyderczy ton nie pozostawiał wątpliwości, za ko¬go ją uważa. Miała tego dość.
- Za wiele sobie pozwalasz, Drew -
ucięła ostro. - Ci ludzie są pod moimi rozkazami. Jestem ich
kapitanem! -
Oczywiście, że jesteś! - dusił się ze śmiechu. - Ale teraz będą musieli przejść pod moje
rozkazy, jeśli zechcą ciebie odzyskać!
Niespodziewanie chwycił ją w ramiona, praktycznie bez ostrzeżenia, jeśli nie liczyć wypowiedzianych
właśnie słów. Rozmowa była prowadzona w zbyt szybkim tem¬pie, tak że Gabrielle nie mogła się
zorientować, co się sta¬ło. A gdy zdała sobie sprawę, że siedzi na jego kolanach, otoczona ramionami
nic
zym żelazną obręczą - z wraże¬nie odebrało jej mowę. Drew natomiast nie stracił konte¬nansu, a jego
śmiech brzmiał triumfalnie.
-
Oj, chyba włożyłaś lewy but na prawą nogę! - za¬żartował.
-
Rzeczywiście, coś mi ciasno - odburknęła, rozpacz¬liwie próbując się wyswobodzić.
23
Jak mogła nie zauważyć, co się święci? Chyba tylko dlatego, że był tak diablo przystojny i nie mogła
oderwać oczu od jego twarzy, podczas gdy on swobodnie uwal¬niał się z więzów! Teraz miał nad nią
przewagę, będzie mógł odzyskać wolność i swój statek, a wtedy - w co nie
wątpiła - wyda ich wszystkich w ręce władz. W rezulta¬cie, zamiast wyzwolić swego ojca z lochu, sama
się w nim znajdzie. Pokpiła sprawę, a wszystko dlatego, że ten przeklęty Amerykanin potrafił
zahipnotyzować ją swoją urodą, tak jak raz już mu się udało.
Była wściekła na siebie, więc całą złość wyładowała na rum.
-
Nic z tego nie wyjdzie, głupcze! - warknęła, usiłując zsunąć się z jego kolan.
-
Może się założymy?
Sprawiał wrażenie rozbawionego sytuacją, ale najbar¬dziej wyprowadzało Gabrielle z równowagi to, że
trzy¬mał ją w żelaznym uścisku, i przychodziło mu to prak¬tycznie bez wysiłku. Spróbowała zaskoczyć go
w inny sposób: spowodować, żeby przewrócił się razem z krzes-
łem.
_ Daremny trud! -
roześmiał się. - Krzesło jest przyśrubowane do podłogi.
Powinna była o tym pamiętać, przecież tak mocowano wszystkie sprzęty w okrętowych kabinach.
_ Ty też znajdziesz się na podłodze, jeśli mnie zaraz nie puścisz! - syknęła.
_ Przykro mi, ale teraz mam nad tobą przewagę• Choć właściwie wcale mi z tego powodu nie jest przykro
i chęt¬nie to powtórzę!
_ To chwilowa przewaga, bo wystarczy, że krzyknę i będziesz miał wycelowanych w siebie tuzin
pistoletów. _ Raczej w ciebie! - poprawił. - Stanowisz przecież wspaniały cel, a jeśli nie przestaniesz się
wiercić, przybę¬dzie ci nowy kłopot.
W tonie jego głosu zabrzmiało wyraźne ostrzeżenie.
Wychwyciła je, ale nie zrozumiała, do czego to ma być aluzja. Udało jej się przekręcić na bok; nadal
jednak trzy¬mał ją tak mocno, że nie mogła się wyrwać, tylko się zmęczyła. Nagle poczuła, że Drew ją
całuje. Jak mogło do tego dojść, skoro jeszcze przed chwilą jedynie patrzył na jej usta, a potem ...
Tymczasem uchwyt Drew zelżał; podczas pocałunku przyciągnął ją do siebie i nie trzymał tak mocno,
więc mogła uwolnić jedną rękę. Zwalczyła pokusę, aby za¬rzucić mu ją na szyję. Nie była to zresztą
jedyna poku¬sa, jakiej musiała się oprzeć: jego pocałunek był równie zmysłowy i podniecający jak
poprzedni. Stanowczo za dużo przyjemności odczuwała i wcale nie chciała, aby to się skończyło!
Rozkoszowała się każdą minutą, wchłaniała smak jego ust i żar, jaki bił od niego. Jak to zrobił, że w tak
krótkim czasie rozbudził w niej tyle żądz, i to już nie raz, lecz dwa razy? Nieważne, że nim pogardzała,
c
óż to znaczyło wobec przepełniającej ją namiętności? !
Mało brakowało, a całkowicie poddałaby się temu uczuciu, tak przemożne targały nią emocje! Pewnie
uleg¬łaby, gdyby w grę nie wchodziła kwestia życia lub śmier¬ci jej ojca. Wiedziała, co ma: zrobić, a teraz
miała możli¬wość, więc choć niechętnie, ale musiała ...
W kieszeni namacała pistolet i zacisnęła go mocno w dłoni. Potrafiła jednak myśleć na tyle trzeźwo, aby
zdać sobie sprawę, że nie odzyska wolności, jeśli broń tylko wymierzy w niego. Mogła przecież nie być
nabita, o czym on mógł wiedzieć. Nie mogła ryzykować, że znów ją wyśmieje, bo miała tego dosyć. Poza
tym, gdyby nawet pistolet był nabity, i tak by nie uwierzył, że ona odważy się wystrzelić. I miałby rację, bo
przecież tylko udawała piratkę, ale morderczynią nie była!
Rzeczywiście pożałowała, ale poniewczasie, kiedy już wyrwała pistolet z kieszeni i uderzyła nim Drew w
skroń. Jego ramiona bezwładnie opadły na boki, a gło¬wa - do tyłu. Błyskawicznie zeskoczyła mu z kolan.
Ser¬ce waliło jej jak młot, bo przecież nie chciała, by cios był tak mocny, że straci przytomność albo
jeszcze gorzej ...
Przerażała ją perspektywa tego "gorzej". Czyżby go zabi¬ła, zamiast jedynie przestraszyć?
Był tylko ogłuszony, więc musi szybko działać, zanim zdążyłby się ocknąć i zwrócić przeciwko niej.
Wybiegła z kajuty i zatrzymała pierwszego marynarza, który się nawinął. Wcisnęła mu broń do ręki i
pociągnęła tam, gdzie przed chwilą była.
_ Będę musiała znowu go związać, więc jeśli tylko się ruszy, strzelaj! - poleciła.
Podwładny skinął głową. Gabrielle oddała mu pisto¬let, bo Drew, widząc broń w jej rękach, albo nie
potrak¬towałby tego poważnie, albo z wściekłości na nic by nie zważał. Jeszcze kilka sekund, a
przekonaliby się o tym oboje, bo w momencie, gdy wróciła i wydawała mary¬narzowi polecenie, Drew
sięgał już do powrozów, któ¬rymi miał związane nogi. Gabrielle dostrzegła kątem oka, że wgramolił się na
krzesło, ale miała nerwy za¬nadto stargane, aby zauważyć, czy patrzył na nią, czy na mężczyznę z
bronią. Starała się zresztą unikać jego
wzroku.
-
Ty mnie uderzyłaś?
W głosie Drew pobrzmiewało raczej zaskoczenie niż gniew. Gabrielle nie odpowiedziała, bo najpierw
chciała go unieszkodliwić. Chyba nigdy jeszcze nie poruszała się w takim tempie, kiedy wykręcała mu
ręce do tyłu i krę¬powała je za oparciem krzesła. Dodatkowym sznurem obwiązała go wokół.
Zastanawiała się także, czy nie na¬rzucić mu worka na głowę, ale nie po to, by ograniczyć swobodę
ruchów; potrzebne to było raczej dla niej, żeby nie przyciągał jej swoim spojrzeniem. Zwalczyła więc tę
pokusę•
Kiedy się upewniła, że więzy będą trzymać, obejrzała mu głowę, aby sprawdzić, czy go nie zraniła.
Okaza¬ło się, że skóra była rozcięta, krew ściekała mu po wło¬sach i za uchem. Odesłała więc marynarza
i sch
owała
pistolet do kieszeni, po czym poszukała wody i czyste¬go płótna.
Mało brakowało, a poleciłaby, by ktoś inny go opa¬trzył. Wiedziała, że Drew jest na nią wściekły - niemal
fi¬zycznie wyczuwała jego złość. Kiedy wiązała mu ręce, naprężał palce, jakby miał zamiar wycisnąć z
niej życie.
-
Może teraz, kiedy twój fagas sobie poszedł, odpo¬wiesz na moje pytanie? - nalegał.
Gabrielle jednak nie spieszyła się z odpowiedzią, bo zmywała krew z jego skroni. Potem przyłożyła mokrą
szmatkę do opuchlizny powstałej w miejscu uderzenia. Kiedy przycisnęła ją mocniej, Drew jęknął, ale gdy
zabrała rękę - natychmiast strząsnął kompres. Gabrielle syknęła niecierpliwie i stanęła przed nim, gotowa
do przyjęcia na siebie jego bezsilnej złości po nieudanej próbie ucieczki.
Skrzyżowała ręce na piersiach i oświadczyła:
-
Owszem, głuptasie, uderzyłam cię. I tak masz szcz꬜cie, bo mogłam cię zastrzelić.
- A to zaraza! -
warknął pod nosem. - Czym mnie tak urządziłaś?
-
Twoim pistoletem. Znalazłam go w szufladzie.
- Wspaniale! -
szydził. - Teraz będę miał nauczkę, żeby nie całować żmii.
Zarumieniła się, bo choć wiedziała, że rzucił te słowa w gniewie, trochę ją zabolały. On tymczasem
próbował siły nowych więzów, czy raczej usiłował się z nich wy_ swobodzić. Doprawdy, ten człoyviek był
niemożliwy!
-
Przestań! - skarciła go ostro. Obrzucił ją nieprzy¬jaznym spojrzeniem, które nie wymagało komentarzy.
Zgrzytnęła zębami i dodała: - Czy mam przynieść więcej sznurów?
-
Rób, co uważasz za stosowne,"kochanie.
-
A może znów chciałbyś oberwać po głowie? To na pewno nauczyłoby cię dobrych manier.
-
Bardzo śmieszne! Ostrzegam cię jednak, że jeśli po¬dejdziesz blisko, moje więzy cudem opadną, bo tak
pra¬gnę dostać cię w swoje ręce ...
" ... żeby zacisnąć je na twojej szyi" - dokończyła w myślach. Jednak nawet wtedy, kiedy był mocno
zwią¬zany, bała się ryzykować.
-
Szkoda, że jesteś taki niechętny do współpracy! ¬narzekała.
-
A są tu jacyś inni?
Zmierzyła go karcącym wzrokiem i rozważała różne warianty.
-
Myślałam, że zostawię cię w twojej kabinie, ale bę¬dzie nam potrzebna. Lepiej więc gdzieś cię zamknąć,
chyba że masz na pokładzie jakieś łańcuchy. Tak, łań¬cuchy byłyby najlepsze, nie sądzisz?
-
Przecież ty wcale nie chcesz wiedzieć, co ja o tym naprawdę sądzę! - odpalił.
Zauważyła, że przestał się szarpać. Może jednak na tym statku mieli schowane jakieś łańcuchy. Dobra
byłaby też krótka, stalowa linka, której nie mógłby przerwać.
Odkąd Drew zdał sobie sprawę, że nie ma wielkich możliwości, znów zaczął przeszywać ją morderczym
w
zrokiem. Jasne, że ją to denerwowało, ale z dwojga złe¬go wolała jawnie nieprzyjazne spojrzenia niż
ostentacyj¬ną pewność, że znów uda mu się ją zaskoczyć.
-
Czy mogłabyś mi łaskawie wyjaśnić - zażądał - dla¬czego nie próbowałaś mnie przekonać, że masz
ur
zędo¬wy tytuł do zajęcia mego statku?
- A to z jakiego powodu?
-
Z jakiegokolwiek, na przykład dla pościgu za przestępcami lub ratowania życia ... Jestem pewien, że
potra¬fiłabyś wymyślić jakieś przekonujące kłamstwo.
-
Po co, skoro wiedziałeś, że nie jestem urzędową osobą?
-
Nie musiałabyś występować we własnym imie¬niu. Któryś z twoich ludzi mógł domagać się wydania
statku.
Nie zdołała powstrzymać uśmiechu, czym także i jego rozweseliła.
-
I wtedy uwierzyłbyś w taki pretekst?
-
Dlaczego nie miałbym uwierzyć? W końcu jestem Amerykaninem. A czy Anglicy nie użyli wobec nas
po¬dobnych metod, aby sprowokować wojnę?
-
No więc zgoda, dokonujemy urzędowego zajęcia statku.
-
Bardzo śmieszne.
-
Po prostu próbuję wykazać dobrą wolę.
-
Po co? Żeby uśpić moją czujność, a potem znienacka przewrócić na bok i ... ? Mam nadzieję, że
przynaj¬mniej zostanę zamordowany w pierwszej kolejności.
Gabrielle ze świstem wciągnęła powietrze. Na samą myśl o wykorzystaniu przewagi nad związanym
jeńcem nogi jej zmiękły tak, że musiała szybko usiąść. Cofnęła się za biurko i opadła na krzesło.
Wykonała kilka głębo¬kich wdechów i wydechów, aby wyrzucić ze świadomo¬ści ten obraz. Na wszelki
wypadek opuściła wzrok na blat biurka, bo obawiała się patrzeć na Drew.
Musiała panować nad uczuciami, jakie w niej wzbu¬dzał. Zamierzała przecież spowodować, aby to on jej
po¬żądał, nie na odwrót!
-
A już zaczynałam traktować cię poważnie - ubole¬wała. - Przynajmniej dopóki nie zrobiłeś tej uwagi. Nikt
nie zamierza cię krzywdzić, Drew.
- Naw
et dla ratowania waszych głów?
-
Chodzi ci o to, że potrafiłbyś nas rozpoznać, tak? - spytała dla pewności. Aby zadać to pytanie, musiała
na niego spojrzeć.
- Tak.
Potrząsnęła głową.
-
Nie zaszło nic takiego, co usprawiedliwiałoby zabicie ciebie. Stworzyłeś sobie z gruntu fałszywą opinię o
nas. Nie jesteśmy takimi piratami, za jakich nas uważasz.
-
A czy są inni? - zakpił.
_ Oczywiście, jesteśmy zupełnie nowym rodzajem pi¬ratów! - zachichotała. - A właściwie jesteśmy raczej
po¬szukiwaczami skarbów.
_
Twoje argumenty nic dla mnie nie znaczą• Zapew¬niam cię, że wasz postępek jest przestępstwem.
Każę was wszystkich wyłapać, a kogo będę mógł, sam złapię• Teraz widzisz, dlaczego lepiej byłoby mnie
zabić. '
_ Bardzo mi przykro, że tak mówisz. - Wagę swoich słów podkreśliła westchnieniem. - Wolałam wierzyć,
że zachowasz się rozsądnie i przyznasz, że mówię prawdę, kiedy z powrotem dostaniesz swój statek.
Przecież nic ta¬kiego się nie stało. A kiedy będzie już po wszystkim, po¬płyniesz w swoją drogę•
-
Nic takiego się nie stało? - powtórzył z niedowierzaniem. - A moja rozbita głowa to co?
-
Nie rozbiłam ci głowy! - syknęła.
_ Ale tak czuję - zaoponował. - Proszę bardzo, podejdź tu i zobacz.
-
Ani mi się śni! - zachichotała, wyczuwając pod¬stęp. - Masz tam guza i lekkie draśnięcie, które niewiele
krwawiło. Zresztą usunęłam ślady.
-
Dotknęłaś mnie? - Uniósł brew.
_ Owszem, ale zupełnie bezosobowo. Nie czułeś?
_ Kłamiesz! Co jeszcze mi zrobiłaś, kiedy byłem nie¬przytomny?
_ Chyba raczej, kiedy spraw
dzałeś, jak mocne są nowe sznury. Nic ci nie zrobiłam ...
_ Ale chciałaś, prawda? - wszedł jej w słowo ze zna¬czącym uśmieszkiem. - Dalej, kochanie, przyznaj się,
że chciałabyś mnie uwieść, i dobrze wiesz, że ci w tym nie przeszkodzę. Cóż więc cię powstrzymuje?
-
Dałbyś spokój ...
-
Usiądź mi na kolanach, a pokażę ci jazdę do gwiazd.
Zerwała się na równe nogi, ale było już za późno. Te grubi~ńskie słowa stworzyły w jej umyśle obraz,
który głęboko zapadł w pamięć. Naprawdę mogła go do¬tknąć, ba, miała na to jego pozwolenie.
Pamiętała słod¬ki smak pocałunków, a nawet mogła zrobić to, co suge¬rował...
-
Przestań! - krzyknęła, choć nie była pewna, czy do niego, czy do siebie. Dodała więc z grymasem: - Albo
żnów użyję twego pistoletu ...
- No wiesz, czy tak
się traktuje rannego? - wyjęczał z udawanym bólem. Nie odpowiedziała, tylko
skierowa¬ła się do drzwi. Musiała trzymać się od niego z daleka, dopóki nie wyrzuci z pamięci obrazu
siebie siedzącej okrakiem na jego kolanach.
24
-
Jak sądzisz, co piraci mogą robić w Anglii? - spytała męża Georgina, próbując ukryć zdenerwowanie.
Nie udało się to, gdyż James od razu zauważył, jak boleśnie ściągnęła jej się twarz po wysłuchaniu
opowieści mary¬narza z załogi Drew. Podczas ataku piratów on jeden zdołał ześliznąć się nie zauważony
po burcie "Trytona", zanim jeszcze wypłynął na pełne morze. Oczywiście z portu udał się prosto na
Berkeley Square i powiadomił gospodarzy, że piraci opanowali statek Drew; powtórzył też, co podsłuchał -
jakoby mieli obrać kurs na małą wy¬spę, położoną na wschód od St. Kitts.
-
Jakie to ma znaczenie, czy piraci, czy zwykli złodzie¬je zawładnęli statkiem twojego brata? -
gorączkował się James, a pod nosem dodał: - Żebym pękł, jeśli to przytra¬fiłoby się na "Pannie Annie"!
Georgina udała, że nie dosłyszała tego komentarza.
"Panna Anna" była bowiem statkiem Jamesa w czasach, kiedy on sam po amatorsku parał się
korsarstwem. Zda¬rzyło mu się złupić kilka statków należących do rodziny Andersonów, a przy okazji
zawładnął jej sercem, kiedy pływała z nim jako chłopiec okrętowy.
Nie była zdziwiona gniewnym tonem jego głosu, bo nie mógł znieść złego nastroju żony i naj chętniej
zabiłby sprawcę jej smutku. W tym wypadku jednak nie miał ta¬kiej możliwości, co jeszcze bardziej
wyprowadzało go z równowagi. Ten, kto go nie znał, nie domyśliłby się, że jest wściekły, gdyż James nie
miał zwyczaju krzyczeć ani wymyślać. Jeżeli chciał się z kimś rozprawić, czynił to bez ostrzeżenia.
-
Dobrze, że chociaż Boyd został w domu - pocieszała się. - Na pewno zechce ruszyć w pościg za
"Trytonem".
-
Nie wątpię, że zechce, ale czy to poprawi ci hu¬mor? - spytał James z naciskiem. Znał bowiem swoją
żo¬nę aż nadto dobrze i wiedział, że ta świadomość nie przyniosłaby jej ulgi. Boyd nie dowodził sam
swoim stat¬kiem, który w dodatku nie był przystosowany do walki z piratami. Nawiasem mówiąc, "Tryton"
też nie miał ci꿬kiego uzbrojenia.
-
Kupiłem statek - poinformował. - Miała to być nie¬spodzianka dla ciebie, w razie gdyby znowu zamarzył
ci się rejs przez ocean.
Georgina t
ylko się uśmiechnęła, bo wiedziała, że James nigdy nie mógł pogodzić się z koniecznością
podróżowa¬nia statkiem, którego nie był dowódcą. Nie wątpiła, że dołoży wszelkich starań, aby taka
sytuacja już się nie po¬wtórzyła.
-
A więc ty ruszysz w pościg za nimi?
-
Oczywiście.
-
To doskonały plan! - zachwyciła się. I od razu jej ulżyło.
-
Też sądziłem, że tak pomyślisz.
-
Ale popłynę z tobą.
- No wiesz, Georgie ...
Nie powiedział nic więcej; czekał, że żona wystąpi z kolejnymi argumentami, które mógłby łatwo obalić.
Przezornie więc zmieniła temat, wyciągając z kieszeni liścik pozostawiony przez Gabrielle. Znalazła go,
kiedy rano wstąpiła do jej pokoju, by sprawdzić, czy czuje się lepiej. Jej zniknięcie było dla Georginy
prawdziwym szo¬kiem, ale wkrótce o tym zapomniała, bo ważność tej in¬formacji przyćmiło przybycie
członka załogi Drew z wia¬domością o napadzie piratów.
James przeczytał notatkę, marszcząc brwi.
-
Myślisz, że Gabrielle mogła porwać statek Drew?
-
Ach nie! Nie przyszło mi to nawet do głowy! - Georgina zamrugała. - Dziwi mnie tylko, że nie wspomniała
ani słowem o kłopotach ojca. Ot, tak sobie, po prostu, spakowała manatki i znikła, zostawiając tę kartkę.
Moż¬na było przypuszczać, że przynajmniej poprosi cię o po¬moc, przecież przyjaźniłeś się z jej ojcem.
-
Może jej się wydawało, że już za bardzo nam się na¬rzucała. Ale nie uważasz, że czas wybrała
idealnie? O której wyjechała?
-
Dziś rano ... Nie, czekaj, chyba jeszcze wczoraj wie¬czorem, kiedy byliśmy na kolacji u Tony' ego. Nie
chciała jechać z nami, bo mówiła, że źle się czuje ...
-
Ale na to, żeby się wymknąć ukradkiem, czuła się dobrze, więc musiała to być zwykła wymówka.
-
Nie sądzisz chyba, że mogła uprowadzić statek Drew? Przecież to mój brat, a ja się-z nią
zaprzyjaźniłam. A może, wiedząc, że i tak odpływa, poprosiła go o po¬moc? W takim razie byłaby teraz
pasażerką czy raczej za¬kładniczką na jego statku, podobnie jak on sam. Nie mia¬ła powodu, aby mu
zrobić ... coś złego ...
James z westchnieniem dokończył jej myśl:
- Zapomni
ałaś, co powiedział na tamtym balu? Coś, co wystarczy, aby pogrzebać jej szanse na dobre
zamąż¬pójście.
-
Ależ skąd! - zaoponowała. - Ta plotka się nie roze¬szła, a od balu minęły już dwa dni, więc musielibyśmy
o czymś słyszeć ...
-
Kiedy się w coś angażujesz, zawsze dowiadujesz się o wszystkim ostatnia - przerwał James. - A w tę
sprawę bardzo się zaangażowałaś, ponieważ to ty wprowadza¬łaś ją do towarzystwa. Poza tym wczoraj
nie wyjeżdżali¬śmy z domu, tylko d0 Tony' ego i z powrotem.
-
Rzeczywiście - przyznała. - Prawdę mówiąc, kiedy przeczytałam ten liścik, od razu wydało mi się to
podej¬rzane. Myślałam, że chce się gdzieś ukryć i przeczekać burzę. Chciałam nawet cię prosić, żebyś ją
odszukał, by¬śmy mogli zdusić skandal w zarodku.
- Ciekawe, jak miel
ibyśmy to zrobić, skoro plotka już krąży? - James uniósł złocistą brew. - Zresztą to nie
plot¬ka, lecz prawda.
-
W bardzo prosty sposób: zdyskredytować pogłoskę, mówiąc, że to zemsta odrzuconego zalotnika -
zarepliko¬wała.
-
Chcesz powiedzieć, że odrzuciła awanse Drew, a on w rewanżu chciał zepsuć jej reputację?
-
Jeśli to miałoby jej zaszkodzić, czułabym się winna, bo to mój brat rozpętał tę awanturę•
-
Daj spokój, przecież mógł zostać sprowokowany.
-
Czyżbyś stał po stronie Drew? - Spojrzała na męża niedowierzająco.
-
Wypluj to słowo, Georgie! Nie zauważyłaś, że mię¬dzy nimi coś zaiskrzyło?
-
Oczywiście, że zauważyłam, choć na początku krzywo na siebie spoglądali, ale prędko to się zmieniło.
Nawet się tym trochę zaniepokoiłam i próbowałam prze¬strzec Gabrielle przed nim.
-
Ale nie przestrzegałaś jego przed nią?
-
Pewnie, że nie - zamrugała powiekami. - Pod tym względem on jest jeszcze gorszy niż ty: też się
zarzeka, że nigdy się nie ożeni. Dlatego wiedział dobrze, że ona nie jest dla niego.
- I w
tym, kochanie, może tkwić cały szkopuł. To bar¬dzo ładna dzierlatka, więc jeśli zagięła na niego
parol, mógł poczuć się sprowokowany, a wtedy ...
Georgina głęboko się zamyśliła.
-
Na wszelki wypadek napisałam do Reggie, żeby się upewnić, czy plotka nadal krąży. Ona zawsze wie
najle¬piej, co słychać w eleganckim świecie. Ale zaraz! Wczo¬raj Gabrielle wychodziła jeszcze na chwilę
z jednym z tych ludzi, którzy przyjechali z nią do Londynu. Ten znów coś mówił, jakoby miał czekać na nią
jeszc
ze jeden starający ... Ale jeśli, jak twierdzisz, zainteresowany do¬wiaduje się ostatni, to ona i tak nic
by o tym nie wiedzia¬ła, prawda?
-
Nie liczyłbym na to, za dużo tu zbiegów okoliczno¬ści. To by jednak wyjaśniało, dlaczego nie poprosiła
Drew o pomoc.
-
Jeżeli rzeczywiście jest na jego statku.
-
Mniejsza z tym, kochanie. Bez względu na to, czy ona jest jedną z tych piratów, czy dostała się w ich
ręce, czy może się ukrywa, jeszcze dziś skompletuję załogę. Nie martw się więc o brata, bo ktokolwiek
ws
zczął awan¬turę, powyrywam mu nogi. Tego akurat możesz być pewna.
25
Gabrielle zbyt długo trzymała się z dala od kajuty ka¬pitana. Niewykluczone, że w tym czasie nikt go nie
pil¬nował, i Drew mógł się uwolnić. Zabrała więc ze sobą Bixleya jako obstawę i kazała mu pierwszemu
wejść do środka. Nie próbowała przy tym oszukiwać samej siebie, bo wiedziała, że do tego miejsca
ciągnęło ją nieodparcie coś, co bynajmniej nie było niepokojem, czy więzień nie uciekł ...
Kapitan znajdował się tam, gdzie go zostawiła. Obe¬szła krzesło naokoło w bezpiecznej odległości i nie
odsy¬łała Bixleya, dopóki się nie upewniła, że sznur na nad¬garstkach więźnia dobrze trzyma. Drew się
nie odzywał, tylko odprowadzał ją uporczywym spojrzeniem ciem¬nych oczu. Przypuszczała, że kipi ze
złości i nie wątpiła, że gdyby mógł, oddałby ją w ręce odpowiednich władz. Najpierw jednak musiałby ją
złapać, co wydawało się mało prawdopodobne. Nie znał jej miejsca zamieszkania na Karaibach, a nie
sądziła, by kiedykolwiek wróciła do Anglii, ponieważ zbrukał jej dobre imię.
Oczywiście istniała jeszcze możliwość, że przyczyną jego złości była utrata statku. Zapewniała go, że
sytuacja jest chwilowa, ale jej nie wierzył i gotów był osobiście ją za to ścigać. Mógł też podejrzewać, że
chcą go zabić, i dlatego przeszywał ją morderczymi spojrzeniami. Teraz przypomniała sobie, iż
zasugerował taką ewentualność na chwilę wcześniej, nim wyraził nadzieję, że najpierw zostanie
wykorzystany.
Zarumieniła się na samo wspomnienie tych słów; na szczęście stała za nim, więc tego nie widział.
Wiedział na¬tomiast, po co tu przyszła, bo zapytał z westchnieniem: - Naprawdę sądziłaś, że znów będę
chciał uciekać, mimo że podczas pierwszej próby otarłem sobie skórę do krwi?
Zmarszczyła czoło i podwinęła rękawy jego surduta, szukając ran, o których mówił. W przeważającej
części skóra była tylko zaczerwieniona, choć trafiały się też za¬drapania z kropelkami krwi. Ale dlaczego
nie zauważyła ich wcześniej, kiedy ponownie go wiązała? I dlaczego w pierwszym odruchu chciała go
rozwi
ązać i poszukać maści kojącej otarcia?
Wydęła usta ze złości na siebie za to, że w ogóle pomy¬ślała o złagodzeniu jego niewygód i ponownie
stanęła przed nim. Wcześniej zdecydowała, że swoją kabinę od¬stąpi Margery, bo jej towarzyszka od
dwóch dni cierpia¬ła wskutek choroby morskiej. Zaoferowała jej tę kajutę aż nadto skwapliwie, gdyż dzięki
temu miała wymówkę, że nie może Drew spuszczać z oka. Teraz więc musiała mu zakomunikować, że
zamierza z nim dzielić kajutę. Wyobrażała sobie jego przerażenie.
Tymczas
em Drew odezwał się pierwszy:
-
Moja siostra i James zdążyli się z tobą zaprzyjaźnić, a ty tak im odpłaciłaś?
-
Toteż nie ich statek porwałam, lecz twój! - odpaliła.
-
A nie przyszło ci do głowy, że oni mogą to wziąć do siebie? Przykro mi, że wyjawiam ci tę prawdę, ale
James należy do ludzi, którzy pamiętają urazy do gro¬bowej deski. W ogóle nikt z tej rodziny nie daje
sobie w kaszę dmuchać, a on jest i nieobliczalny, i wyjątkowo mściwy.
-
Chwileczkę, sama słyszałam, jak odsądzał szwa¬grów od czci i wiary. Czy chciałbyś się znowu na to
na¬razić?
-
Nie mam się czego obawiać, gdyż siostra mnie ko¬cha i martwi się, a wiesz, jak James usiłuje ją
chronić, czasem zresztą postępując zupełnie nierozsądnie.
-
Ależ twoja siostra nie dowie się o porwaniu two¬jego statku, dopóki nie otrzymasz go z powrotem -
od¬cięła się, chociaż Drew, mówiąc o Jamesie, wzbudził w niej niepokój. Nawet mieszkając przez kilka
tygodni pod jego dachem, nie wyzbyła się lęku, jaki u niej wy¬woływał.
-
Nigdy nie wiadomo, o co James się obrazi. Na two¬im miejscu nie ryzykowałbym, że pójdzie moim
tropem.
-
A ty byś nie tropił? Obiecywałeś, że wsadzisz nas za kratki!
-
Tak, ale na pewno postępowałbym oględniej niż James.
Rozśmieszyło ją to gderanie, bo nie dało się ukryć, że przede wszystkim złości go to, iż roztaczane przez
niego ponure wizje nie przeraziły jej do tego stopnia, by chciała go uwolnić. Gdyby więc jeszcze bardziej
go podrażniła ...
- Tak przy okazji -
nadmieniła mimochodem - muszę ci przekazać niezbyt miłą wiadomość.
- Ciekawe! Wcale mnie to nie dziwi! -
wycedził z iro¬nią. Zignorowała ten ton i mówiła dalej:
-
Chciałam cię przenieść do innej kajuty, ale okazało się to niemożliwe.
-
No więc co zrobisz?
-
Tam mogłabym cię puścić wolno, ale ponieważ będziesz musiał zostać tutaj ...
-
Przecież nie możesz trzymać mnie w tych więzach bez końca! - zaprotestował z oburzeniem. - Chyba że
chcesz mnie sama karmić.
-
Nie miałam takiego zamiaru. - Potrząsnęła głową. ¬Postanowiłam przykuć cię łańcuchem, oczywiście
jeśli moi ludzie jakiś znajdą.
-
Chcesz mnie przykuć łańcuchem do swojego łóżka? I to ma być ta niemiła wiadomość?
Wiedziała, że nie mówił serio, ale ton jego głosu intry¬gował i podniecał. Jasne, że chciał ją speszyć i
dopiął swego. Od początku potrafił sprawić, że się rumieniła, choć jego dwuznaczne uwagi wywoływały
zgorszenie tylko w wyższych sferach. Natomiast uznając ją za pirat¬kę, przyjął, że jest przyzwyczajona do
takiego sposobu mówienia. Jeżeli w to wierzył, to znaczyło, że dobrze od¬grywała swoją rolę.
Robiło się późno. Wcześniej zamówiła posiłek, który miał być dostarczony do kajuty. Miała nadzieję, że
przedtem dostarczą łańcuch, aby kapitan mógł jeść sam. Chciała zachowywać się bezceremonialnie, jak
prawdzi¬wa piratka, a więc jeść w jego obecności, podczas gdy on łykałby ślinkę.
Podobnie, jeśli aluzje Drew do jej łóżka nie miały słu¬żyć temu, by się zapłoniła - mogła oczekiwać
kolejnych, których nie powinna słuchać, gdyż skłaniały ją do niepo¬żądanych myśli. Chciała przecież
doprowadzić do sytua¬cji, w której on pragnąłby jej, a nie na odwrót. Znała zaś jeden pewny sposób, aby
położyć kres insynuacjom: gdyby przyszło mu do głowy, że ona jest już zajęta! Tak mogłaby wyglądać
następująca wersja jej planu, gdyż w naturze ludzkiej leży pragnienie tego, co jest niedo¬stępne.
Na ten pomysł wpadła jednak dopiero wtedy, gdy do kajuty wkroczył Richard, wymachując trzymanym w
rę¬ku końcem długiego łańcucha. Część zawiesił sobie na szyi, a część zwisająca na wysokości jego
pasa zakończo¬na była czymś w rodzaju obręczy.
-
O to pani chodziło, pani kapitan? Znalazłem dwa takie w ładowni i dzięki mojej nadzwyczajnej sile
per¬swazji przekonałem jednego z ich załogi, żeby mi je wy¬rzucił. Powiedziałem, że to dla Anglika, a
Amerykanie są tacy pamiętliwi, że nawet nie spytali, dla którego! - zare¬chotał.
-
Wojna skończyła się dawno temu! - przypomniała Gabrielle.
-
Nieważne, grunt, że to mi pomogło. Drugi łańcuch proponowałbym dla pierwszego oficera, bo to kawał
chłopa. Nie wiem tylko, kto z mis się odważy podejść do niego tak blisko, żeby mu go założyć. Dobrze, że
choć ten jest unieszkodliwiony.
Miał na myśli Drew, który przyglądał się spod przy¬mkniętych powiek Richardowi, odkąd ten wszedł do
ka¬biny. Gabrielle od razu przyszło na myśl, że Richard byłby idealnym kandydatem do wywołania
wrażenia, jakie chciała, aby odniósł Drew.
Przysunęła się więc do niego bliżej, czule poklepała go po policzku i zagruchała namiętnie:
-
Dziękuję ci za ten łańcuch, cherie.
Pocałowała go nawet w usta w taki sposób, jak robią to kochankowie. Szkoda tylko, że nie uprzedziła
Richarda o tym zaimprowizowanym planie, bo instynktownie odepchnął ją od siebie. Ją również to
zaskoczyło, bo za¬toczyła się i wylądowała na podłodze.
Richard nie od razu zauważył jej dziwną pozycję, bo akurat wycierał usta wierzchem dłoni, ale gdy
spo¬strzegł, z oburzeniem wykrzyknął:
_ Gabby, co ty, u wszystkich diabłów, wyrabiasz? _ Nie widzisz, durniu? Siedzę na podłodze!
_ Och ... -
Dopiero teraz się zreflektował i wyciągnął rękę: - Och, przepraszam!
Odepchnęła ją, wstała o własnych siłach i otrzepała spódnicę. Drew przyglądał się tej scenie ze
śmiechem. Nie musiał pytać, dlaczego pocałowała Richarda. Sam mógł odpowiedzieć sobie na to pytanie,
kiedy Richard nie odwzajemnił pocałunku.
_ Spróbujemy jeszcze raz, chirie? - chciał naprawić błąd.
_ Za żadne skarby, tępa pało! - parsknęła. - I nie mów do mnie chirie!
Richard zachichotał, a Drew śmiał się w głos. Chętnie rzuciłaby w nich czymś ciężkim, ale większość
sprzętów była przyśrubowana do podłogi. W kajucie nie było żad¬nych niepotrzebnych przedmiotów,
wazonów ani bibe¬lotów, prócz kilku kufrów; niektóre należały do niej, in¬ne do kapitana, jeszcze
nierozpakowane.
Wskazała więc palcem na drzwi i poleciła swojemu
staremu znajomemu:
_ Wyjdź stąd, zanim twoja głowa dołączy do tych, które zamierzam dziś roztrzaskać!
Zobaczyła, że Richard, wychodząc, zabiera ze sobą łańcuch. Zatrzymała go:
-
Najpierw musisz się zrehabilitować - oświadczyła. ¬A zrobisz to, gdy przykujesz kapitana do krzesła i
spraw¬dzisz, czy łańcuch dobrze trzyma.
-
Ja mam się rehabilitować? - skrzywił się Richard.
Zamiast odpowiedzi wystarczyło jedno spojrzenie Ga¬brielle rzucone spod przymrużonych powiek.
26
Ohr i Richard przyszli do kabiny Gabrielle, by razem zjeść kolację. Ohr kilkakrotnie popatrzył w kierunku
ka¬pitana, zanim wyartykułował swoje obawy:
-
Masz zamiar zostawić go tutaj tak jak jest?
-
Chodzi ci o ten łańcuch? Na razie tak, żeby znów nie zrobił sobie krzywdy.
-
A kiedy sobie zrobił?
Nie powinna o tym wsp
ominać, ale kiedy już wspo¬mniała - doszła do wniosku, że prawda będzie lepsza
niż wyświechtane argumenty, które mogła przytoczyć. Wy¬jaśniało to także, dlaczego chce, aby pozostał
przykuty.
-
Próbował ucieczki - oświadczyła. - Na szczęście udało mi się ponownie go związać. Nikomu nic się nie
stało.
-
Może raczej przykuć go do pokładu - zapropono¬wał Ohr.
-
Szorować pokłady! - zaskrzeczała Panna Carla, bu¬dząc ogólną wesołość. Powtarzała orla bowiem
któreś ze swoich wyuczonych zdań, kiedy tylko usłyszała z nich jedno słowo. Gabrielle powinna wcześniej
przykryć klat¬kę; zrobiła to teraz i wróciła do stołu. Zauważyła, że Drew przygląda się klatce z papugą.
Chyba nigdy przed¬tem nie słyszał jej gadania.
Propozycja Ohra nie mogła zostać zrealizowana, gdyż przez cały wieczór padał deszcz. Jednak nawet w
czasie ładnej pogody Gabrielle nie mogła się zdobyć na to, aby skazać Drew na przebywanie w takich
wa¬runkach.
_ Wolałabym nigdzie go stąd nie przenosić - oświadczyła.
-
No więc zajmij naszą kajutę - zaproponował Richard. - My możemy spać tutaj.
Gabrielle pomyślała o takiej możliwości. Ze względu na przyzwoitość powinna tak właśnie postąpić, ale po
co miała troszczyć się o przyzwoitość, kiedy i tak przylgnꬳo do niej piętno piratki? Ponadto jej pobyt w
kabin
ie ka¬pitana ułatwiał realizację uknutej przez nią intrygi. Drew słyszał wprawdzie, że marynarze
tytułowali ją kapita¬nem, ale powinien był widzieć, jak przychodzą do niej po rozkazy. Dziś często tu
zaglądali, więc zobaczył to, co trzeba. No i w kOI1cu, jak mogłaby dokonać tak kunsz¬townie
opracowanej zemsty na kapitanie, gdyby nie miała do niego stałego dostępu?
Potrząsnęła przecząco głową•
-
Nie, dziękuję, tak będzie dobrze - oświadczyła.
Na szczęście nie próbowali jej przekonywać, co uczy¬niliby niechybnie, gdyby Drew nie mógł ich
usłyszeć.
Po kolacji siedzieli chwilę razem; Richard robił, co mógł, aby ją rozśmieszyć. Gnębiło go bowiem poczucie
winy za to, że po południu zniweczył efekt jej usiłowań. Ona zaś nie miała możliwości porozmawiać z nim
o ty
m ani mu wyjaśnić, że z jej strony był to w gruncie rzeczy głupi pomysł.
Kapitan przez cały wieczór siedział cicho w swoim ką¬cie, obserwował przyjaciół i na pewno podsłuchiwał
ich rozmowę. Nie był związany, tylko przykuty łańcuchem połączonym z obręczą nałożoną na kostkę•
Gabrielle sa¬ma zdjęła mu więzy, a właściwie tylko rozluźniła, aby mógł się wyswobodzić, po czym
szybko odskoczyła poza zasięg jego rąk.
Kiedy mógł zejść z krzesła, wstał na chwilę i rozprosto¬wał nogi. Przyciągnął tym jej pożądliwe spojrzenie,
za co zrobiła się zła na siebie.
Potem usiadł na podłodze, opierając się plecami o gródź i szeroko rozstawiając nogi ugięte w kolanach. W
tej pozycji zjadł posiłek, który podsunął mu Bixley, popychając talerz po podłodze, bo przezornie wszyscy
wo
leli się trzymać od niego z daleka. Nie wyglądał co prawda tak przerażająco, jak jego pierwszy oficer,
Timo¬thy Sawyer, o posturze niedźwiedzia, ale też był wysoki i dobrze umięśniony, więc kto znalazł się w
zasięgu jego długich rąk - sam był sobie winien.
Zdjął buty, pewnie by sprawdzić, czy z bosej nogi nie uda mu się zsunąć obręczy, bo nałożona na
cholewę, cia¬sno ją obejmowała. Czuł, że Gabrielle go obserwuje, więc nie próbował żadnych sztuczek.
Zaniepokoiła się jednak do tego stopnia, że kazała mu podwinąć nogawkę i po¬kazać, czy obręcz jest na
miejscu.
Oczywiście nie zamierzał usłuchać, tylko wyzywająco gapił się na nią. Gabrielle zacisnęła zęby, nie
chciała kłó¬cić się z więźniem tak niechętnym do współpracy. W końcu nie po to produkowano takie
obręcze, aby dały się łatwo zdejmować, a nogi na pewno miał grubsze niż większość mężczyzn, za to
długie i dobrze umięśnione.
Dopiero po odejściu przyjaciół zorientowała się, że dzielenie wspólnej kajuty z kapitanem pociąga za sobą
konieczność wyrzeczenia się niektórych normalnych udogodnień. Cóż, nie pierwszy raz zdarzyło jej się
spać w ubraniu. Nie rozbierała się, kiedy była w niewoli na wyspie piratów, nic się zatem nie stanie, jeżeli
nie rozbie¬rze się i teraz ...
Zaraz jednak przemknęło jej przez myśl, że nie widzi powodu, dla którego miałaby robić jakieś wyjątki.
Przecież nadarzyła się wspaniała okazja, żeby wystawiać je¬go wytrzymałość na próbę, podsuwając mu
pod nos skrawki swojego nagiego ciała. Musi tylko zdobyć się na odwagę, żeby udawać. Nie chciała, aby
myślał, że działa celowo.
Zanim więc zdążyła zmienić zdanie, szybko zrzuciła spódnicę i ściągnęła bluzkę przez głowę. Nie mogła
oprzeć się satysfakcji, kiedy usłyszała, jak Drew ze świ¬stem wciągnął oddech.
_ Kobieto, u wszystkich diabłów, co ty robisz?
Stojąc przed nim tylko w halce i majtkach, które ideal¬nie uwydatniały kształt pośladków, obejrzała się
przez ramię i zdziwiona, zawołała kokieteryjnie:
_ Och, przepraszam, zapomniałam, że pan tu jest!
Potem odwróciła się ku niemu, aby mógł nacieszyć oczy zarysem jej piersi, widocznych w głębokim
dekolcie halki. Usłyszała jęk pożądania, czuła wzrok wbity w dekolt i z trudem tłumiła śmiech, kiedy w tej
skąpej bieliźnie wskoczyła do jego łóżka. Była zadowolona, że dziś ugodziła go dwukrotnie: jeden cios
zadała jego zmysłom, a drugi męskiej dumie, "zapominając" o jego obecności.
Myliła się jednak, jeśli sądziła, że bardziej pomogło jej to w realizacji planu zemsty. Drew szybko ją o tym
prze-
konał.
Kiedy zgasiła lampę i opadła na poduszkę, usłyszała nagle:
-
Czy wiesz, że ta obręcz jest zardzewiała?
Otworzyła oczy i wbiła wzrok w sufit. Oczywiście po ciemku nie mogła go widzieć, ale patrzyła w tamtym
kie¬runku. Cóż ten człowiek sobie myśli? Przez cały wieczór się nie odzywał, dopiero po zgaszeniu
światła nabrał chęci na rozmówki? Może trzeba było coś mu powie¬dzieć przed udaniem się na
spoczynek. Na przykład, że wcale by nie chciała, aby spał na podłodze i że gdyby so¬bie życzył, mogłaby
kazać przynieść mu hamak.
Tylko czy rzeczywiście zależało jej na stworzeniu wra¬żenia, że ma dobre serce? Przedtem, kiedy
zajmował pierwsze miejsce na jej liście kandydatów do małżeństwa, chciała, żeby poznał całą prawdę o
niej i nie przyjmował na wiarę samych błędnych stereotypów. Już jednak było za późno, bo teraz pragnęła
czegoś wręcz przeciwnego.
-
Koniecznie chcesz, żebym dostał zakażenia krwi? ¬zapytał.
Zacisnęła zęby i postanowiła nie zwracać na niego uwagi. Może zrozumie niestosowność swojego
postępo¬wania albo pomyśli, że ona zasnęła?
- Aha, rozumiem -
perorował dalej. - Kiedy umrę, wyrzucicie mnie za burtę i po krzyku.
Podniosła się na łóżku, ale nie widziała wyrazu jego twarzy, bo siedział w ciemnym kącie.
-
Powinieneś był zostać w butach - zauważyła roz¬sądnie.
-
Myślisz, że to by coś dało? Rdza przeżarłaby także skórę!
Położyła się z powrotem, uderzając głową o poduszkę.
-
To był naprawdę kiepski pomysł! - wyrzuciła przez zaciśnięte zęby. - Gdybyśmy pływali na cieplejszych
wo¬dach, sama poszłabym spać na pokładzie.
Nie odpowiadał przez chwilę, więc znów próbowała zasnąć. Już zamykały jej się oczy, kiedy z ciemności
do¬biegł ją głos Drew:
-
A jeśli będę potrzebował nocnika? Chcesz, żebym wypróżnił się na podłogę?
Od razu oprzytomniała, a jej policzki spłonęły ru¬mieńcem. Wyskoczyła z łóżka, poszukała zapałki i
zapa¬liła wiszącą lampę. Drew był w tym samym miejscu, gdzie go zostawiła, kiedy zajęła jego łóżko.
Pewnie nie dawało mu spokoju, że musi siedzieć na podłodze przy¬kuty łańcuchem do ściany, podczas
gdy ona wylegiwała się na miękkim posłaniu. Znalazła nocnik i nogą popchnęła go po podłodze w
kierunku kąta, który zajmo¬wał Drew. Potem zaczęła grzebać w jego kufrze.
_ Co ty robisz? -
zainteresował się•
Zignorowała urażony ton głosu. Pewnie miał preten¬sję, że szpera w jego rzeczach.
_ Szukam czegoś, co mógłbyś podłożyć sobie pod obręcz - wyjaśniła bezczelnie. - Ja nie mam nic
takiego, chyba że podarłabym coś z moich rzeczy, a tego nie zamierzam zrobić.
-
Słyszałaś, co powiedziałem?
-
Oczywiście.
_ Mam przez to rozumieć, że nie chcesz, abym dostał zakażenia krwi.
Parsknęła i rzuciła mu dwie pończochy, które wpadły jej w ręce.
_ Na twoim miejscu nie wkładałabym ich, tylko złożyła na pół i podłożyła pod obręcz - poradziła. - Czy
mogłabym teraz prosić cię o ciszę, bo chciałabym trochę pospać?
_ Jeśli pragniesz ciszy, mogłaś zająć inną kabinę•
_ Uważaj, bo jeszcze możesz nocować na pokładzie! - przestrzegła.
Drew nie powiedział więcej ani słowa.
27
"Ta baba z piekła rodem mogła mi przynajmniej coś podścielić!" - narzekał Drew, siedząc na twardej,
drew¬nianej podłodze. Na zewnątrz padało, właściwie lało, a spod drzwi wpadał do środka strumień
chłodnego po¬wietrza. Szum deszczu działał na Drew zwykle uspoka¬jająco, podczas sztormu zaś lubił
stawać za sterem, gdyż budziły się w nim wtedy pierwotne instynkty. Dziś jed¬nak nie było mu dane
zaspokoić tej potrzeby.
Nie mógł zasnąć, choć próbował, opierając głowę o ścia¬nę, po raz pierwszy bowiem układał się do snu w
tak nie¬wygodnej pozycji, w dodatku na siedząco. Jak zresztą mógłby spać, kiedy metr od niego, w jego
miękkim łóżku, leżała piękna kobieta?
To przede wszystkim jej obecność i targające nim uczucia spędzały mu sen z powiek. Nie mógł sobie
przy¬pomnieć, kiedy ostatnio był taki wściekły, ale też dotąd się nie zdarzyło, aby ktoś odebrał mu statek.
Nigdy by nie uwierzył, że Gabby była zdolna do takie¬go czynu. Czyżby się tak na niego zawzięła, że nie
chcia¬ła po prostu zarezerwować miejsca na jego statku? Wy¬bierał się przecież w swoją normalną trasę
handlową i chętnie by się zgodził zabrać ze sobą Gabrielle Brooks ... No, może niezbyt chętnie, bo to z jej
powodu zdecydo¬wał się rozwinąć żagle kilka dni wcześniej. Chciał od niej uciec, aby ustrzec się pokusy.
W ciągu ostatnich kilku tygodni pożądał jej coraz bar¬dziej. Odkąd przestała zachowywać się wobec
niego od¬stręczająco - zaczął sobie wyobrażać, jak wygląda w łóż¬ku. Doprowadził się do takiego stanu,
że nie zważał na środki ostrożności i nie ustawał w próbach nakłonienia jej, by go odwiedziła w jego
pokoju. Oczywiście był to głupi pomysł, ale podsycał jego pragnienia. Tymczasem ona mało tego, że nie
przyszła, to jeszcze w dalszym cią¬gu poszukiwała męża. Na niego działało to, jakby rzuci¬ła iskrę na żar
i dlatego podczas qwóch ostatnich dni po¬bytu w porcie pił na umór. Po pijanemu uroił sobie, że przyjdzie
na bal i pokrzyżuje jej plany małżeńskie. A kiedy zobaczył ją w towarzystwie Wilbura, który _ wydawało się
-
miał największe szanse - nie mógł się powstrzymać, by nie wprawić jej w zakłopotanie. Udało mu się,
choć zupełnie sobie nie przypominał, co właści¬wie powiedział - pamiętał tylko, że siostra surowo go za to
skarciła.
Westchnął, bo okazało się, że miał rację. Ta postrzelona dziewucha ujawniła swoje prawdziwe oblicze.
Rzeczywi¬ście była piratką, jak jej tatuś, czyli niedaleko padło jabłko od jabłoni. Odkrył jednak, że mógłby
zyskać nad nią wła¬dzę, gdyż szybko zauważył, że się jej podoba. Mógł na przykład przymówić się o
lepsze miejsce do spania, ale za¬ciął się w gniewie. W tej sytuacji niedobrze mu się robiło na samą myśl,
że miałby się do niej przymilać. Dlaczego? Czy dlatego, że zyskała nad nim przewagę, zawładnęła je¬go
statkiem, dała mu po głowie jego własnym pistoletem, a jego samego przykuła do podłogi łańcuchem?
Albo mo¬że dlatego, że mimo wszystko nadal jej pożądał?
Problem tkwił w tym, że znów posmakował jej wdzię¬ków. Teraz nie mógł sobie darować, że uległ
pokusie. Był już tak bliski wolności, mógł odzyskać statek i zwrócić się przeciw piratom, a tymczasem dał
się zwabić na lep jej zmysłowych warg! Jak mógł nie całować takich ust, sko¬ro miał je tuż przy sobie, jej
pup cię na swoich kolanach, a jej rozkoszny zapach wypełniał mu nozdrza ... ?
Czuł, że na wspomnienie tego pocałunku jego mę¬skość się obudziła. A niech licho porwie tę dziewczynę!
Nagle dotarł do niego cichy szept jego pierwszego oficera:
-
Panie kapitanie, przebiłem dziurę w ścianie kajuty.
Chyba nie ma pan nic przeciwko temu?
Drew natychmiast się wyprostował i odskoczył od ściany. Mało brakowało, a roześmiałby się na głos. Był
bowiem tak pogrążony w myślach, że nie usłyszał, jak Ti¬mothy Sawyer wśliznął się do kabiny. Udało mu
się nie zbudzić "piratki" smacznie śpiącej w jego łóżku. Z powo¬du deszczu przez okna nie wpadała ani
odrobina świat¬ła, a lampę Gabby zgasiła; w tych zupełnych ciemno¬ściach nie widział pierwszego
oficera. Uświadomił sobie natomiast, co było przyczyną jego złości - to, że Gabby spała w jego łóżku bez
niego!
-
Ależ skąd! - odpowiedział takim samym, cichym szeptem jak Timothy. - Dlaczego to trwało tak długo?
-
Musiałem się upewnić, że po drugiej stronie nie ma nikogo, kto mógłby wszcząć alarm.
-
Wypuściłeś już naszych ludzi?
-
Pomyślałem, że powinienem najpierw pana uwolnić.
-
Wiedziałem, Tim, że mogę na tobie polegać.
-
Dobrze, że mogłem zrobić dla pana przynajmniej tyle po tej hańbie, gdy pozwoliłem im się pokonać -
rzucił szorstko.
-
Nie wiem, czy komukolwiek innemu przyszłoby w ogóle na myśl próbować przebijać się przez ściany! _
pocieszył go Drew.
W ciemnościach Timothy nie mógł zauważyć jego uśmiechu. Służył pod jego rozkazami już kilka lat. Robił
wrażenie spokojnego człowieka, który nikomu wody nie zamącił. Jak na mężczyznę tak potężnej postury,
miał nadzwyczajnie łagodny charakter. Jednak, gdy ktoś go wyprowadził z równowagi - wówczas
rozpętywało się prawdziwe piekło.
Nie zdarzało mu się to często. Podobnie jak Drew Ti¬mothy nie znosił przebywania w zamknięciu. Kiedyś
w Bridgeport po pijanemu wdali się w karczemną burdę i w konsekwencji spędzili noc w areszcie. Rano po
wy¬trzeźwieniu Timothy poczuł się jak niedźwiedź w ciasnej klatce i zabrał się do wyłamywania krat.
Zdążył je powy¬ginać, a Drew musiał zapłacić za szkody.
-
Dobrze więc, teraz pana rozwiążę - oznajmił Ti¬mothy.
-
Nie trzeba, bo udało mi się zerwać sznury, a za to założyli mi na nogę żelazną obręcz z łańcuchem.
-
Hm, z tym może być kłopot. Czy ta piratka ma na¬rzędzia do otwierania obręczy, czy może zamykała ją
na klucz?
-
Jeśli nawet jest zamek, to nikt nie ma do tego klucza, ale jeden z jej ludzi ma ... - zaczął Drew, lecz nie
skoń¬czył, bo w szparze pod drzwiami zauważył światło, więc tylko syknął: - Cicho, bo chyba mamy gości!
Nie mieli kiedy się przygotować, bo nagle otworzyły się drzwi. Za nimi stał przystojny pirat, którego Gabby
próbowała przedtem pocałować. Niestety, nie był sam: towarzyszyli mu wysoki Chińczyk, którego Gabby
chy¬ba też lubiła, i jeszcze dwaj inni. Najwidoczniej któryś z nich zauważył, co się święci, albo przechodził
akurat obok dziury w ścianie i miał tyle przytomności umysłu, że sprowadził posiłki.
Nastąpiła chwila grozy, gdy czterej uzbrojeni piraci weszli do kajuty i wycelowali cztery pistolety w pierś
Ti¬mothy'ego.
Drew się obawiał, że tym razem jego pierwszy oficer się nie wycofa. Wyczuwał jego napięcie i wściekłość,
że nie udało mu się zrealizować planu. Nie pierwszy raz ten potężny mężczyzna stawał do nierównej
walki, a złość tak go zaślepiła, że mógł nie zauważyć pistoletów i nara¬zić się na pewną śmierć.
W tym momencie Gabrielle zerwała się na równe nogi i wyskoczyła z łóżka, owinięta tylko w koc. Stanęła
mię¬dzy mężczyznami, kipiąc złością.
-
Dość już emocji na dziś, panowie! - warknęła. - Nie przyszło wam do głowy, że o tej porze sen jest
ważniej¬szy niż rozlew krwi?
Drew wypuścił z płuc powietrze, nawet nie zdając so¬bie sprawy, że wstrzymywał oddech. Choć
niechętnie, ale przyznał, że należy się wdzięczność dla tej dziewczy¬ny. Wykazała bowiem nadzwyczajną
przenikliwość umysłu, odgadując, że Timothy nie będzie próbował siłą odsuwać jej z drogi. Nie cofnąłby
się przed rozbiciem wielu męskich głów, ale nigdy nie skrzywdziłby kobiety. Choć Gabrielle twardo spała,
obudziła się zdolna do na¬tychmiastowego podjęcia trafnej decyzji.
-
Że też baby muszą bawić się w piratów! - wymam¬rotał Timothy, ale już ugodowym tonem. Drew
zrozu¬miał, że niebezpieczeństwo minęło.
-
Dosyć już mam kłopotów z panem, panie Sawyer! ¬powiedziała Gabby. - Czy panu naprawdę tak bardzo
życie zbrzydło, że sam się pan pcha pod lufy?
-
To ja robiłem coś takiego? - Timothy wyglądał na zmieszanego. - Jeśli tak, to przepraszam.
Gabrielle skrz
ywiła się z niesmakiem i spojrzała na swoich ludzi.
- Zabierzcie go z powrotem ...
-
Dokąd, chirie? - przerwał jej Richard. - W tej kajucie, gdzie siedział, jest dziura w ścianie przy samych
drzwiach.
-
Przebił się przez tę diabelną ścianę? - spytała z nie¬dowierzaniem. Jeszcze raz spojrzała na
Timothy'ego i westchnęła, dodając z rozczarowaniem w głosie: - Tyle pan sprawia kłopotów, że doprawdy
nie wiem, co z pa¬nem robić!
Drew nie wierzył własnym uszom, słysząc, jak Timo¬thy bąka z zawstydzoną miną:
-
Przepraszam panią, już więcej nie sprawię kłopotów.
Drew tylko jęknął. Pomyśleć, że ładna dziewczyna mogła tak łatwo wodzić za nos tego siłacza! Gabby nie
wystarczyła jednak sama deklaracja.
-
A da mi pan na to słowo?
Tym razem Timothy, zamiast odpowie
dzi, gapił się na nią• Przypuszczalnie zastanawiał się, czy słowo
dane pi¬ratowi ma moc wiążącą. Jego przedłużające się milczenie zirytowało Gabby. Nie dała Timothy'
emu więcej czasu do namysłu.
-
Rozumiem przez to, że nie! - podsumowała. Podeszła do stolika i sięgnęła po pistolet. Drew zaś nie miał
pojęcia, do czego może być zdolna kobieta, która już raz go oszukała. Próbowała mu wmówić, że nie jest
pi¬ratką, skoro właśnie się przekonał, że jest. Mogła zatem równie dobrze zastrzelić Timothy' ego, jeżeli
s
prawiał jej kłopot. Syknął więc do przyjaciela:
- Odpowiedz, do jasnej cholery!
Gabrielle usłyszała tę uwagę, ale jej nie skomentowała ani nie zmieniła gniewnego wyrazu twarzy.
-
Jeśli będziecie się upierać - podkreśliła z naciskiem¬nieprędko wrócicie do łóżek. Może przynajmniej da
mi pan słowo, że tej nocy nie sprawi więcej kłopotów, żeby¬śmy wszyscy mogli pospać?
-
Na to mogę dać słowo.
Gabrielle przez chwilę rozważała jego odpowiedź.
Prawdę mówiąc, zanadto była poirytowana, aby ją satys¬fakcjonowała. Drew zaś, acz niechętnie, musiał
przy¬znać, że wyglądała bardzo pociągająco, kiedy tak stała, obciągając na sobie wełniany koc, podczas
gdy jej długie, czarne włosy w uroczym nieładzie spadały na ramiona. Po krótkim namyśle z lekkim
uśmiechem skinęła głową.
Drew się domyślił, co sobie w tym momencie przypo¬mniała. Przecież jej młody podwładny poinformował
ją wcześniej, że w ładowni znalazł dwa łańcuchy z obrę¬czami. Jedną miał na nodze Drew, a druga była
naj praw¬dopodobniej przeznaczona dla Timothy' ego.
Niech to diabli porwą! Tej babie nie wystarczył jeden skuty mężczyzna, musiała mieć dwóch!
28
Mimo że Timothy Sawyer dobrowolnie zgodził się wrócić do swojej kabiny, Gabrielle wcale nie wierzyła,
że dotrzyma słowa. Uważała, że tak potężny i silny mężczy¬zna musi sprawiać nieustanne kłopoty, ale
ona nie miała zamiaru ryzykować.
Razem z Richardem i Bixleyem przykuli Timothy' ego do najmocniejszej ściany w kabinie. Tym razem
siłacz pod¬porządkował się tej decyzji z zadziwiającą pokorą, może dlatego, ,że Gabrielle odwracała jego
uwagę, odpowiadając na liczne pytania dotyczące pirackiej przeszłości jej ojca. Zanim pozostawili go
samego, pochwaliła go nawet:
-
Dziękuję, że dotrzymał pan słowa i nie sprawił wię¬cej kłopotów.
Skwitował to tylko wzruszeniem szerokich ramion.
W każdym razie ten incydent można było uznać za za¬kończony; statek nadal pozostawał w rękach
Gabrielle, chociaż mało brakowało, aby stało się inaczej.
Wróciła do kajuty kapitana, wcześniej zlecając podwo¬jenie nocnej wachty. Ohr miał tego dopilnować, nie
mogli przecież pozwolić, by sytuacja się powtórzyła. Ga¬brie Ile pomyślała z nadzieją, że w czasie, gdy
zajmowali się unieszkodliwianiem Sawyera, Drew zasnął, a jeśli nie - to przynajmniej będzie zachowywał
się cicho, aby mogła się wyspać. Okazało się jednak, że nie miała takie¬go szczęścia.
Drew poczekał, aż ona znajdzie się w łóżku. Pozwolił jej także ułożyć się wygodnie, kilkakrotnie poprawić
po¬duszkę i wygładzić koc, na którym leżała. Dopiero kiedy westchnęła z ulgą - łóżko było komfortowe -
dotarł do niej głos Drew:
-
Kiedy tu siedziałem, cały czas się zastanawiałem, jak smakują twoje piersi.
Początkowo sądziła, że się przesłyszała. Przecież ten człowiek nie ośmieliłby się powiedzieć czegoś
pod
obne~ go takim beznamiętnym tonem! O-takich rzeczach mogą rozmawiać kochankowie, a oni
przecież nie byli kochan¬kami!
Po chwili dodał:
-
Ciekawe, czy są słone od morskiego powietrza? Al¬bo może mają smak płatków róży? Chyba tak, bo
pach-
niesz różanymi perfumami. .. Albo nie, pewnie po prostu jak ambrozja!
Policzki płonęły jej ze wstydu, więc warknęła:
-
Zaraz zaknebluję ci gębę!
-
0 tak, marzę o tymf żebyś spróbowała.
Wiedziała, do czego zmierza - chciał ją sprowokować, żeby do niego podeszła, a wtedy natychmiast
wykorzy¬stałby swoją przewagę. O, nie, nic z tych rzeczy!
Odwróciła się na bok, plecami do niego, czego po ciemku nie mógł widzieć. Postanowiła się nie odzywać,
licząc, że jej milczenie da mu coś do zrozumienia.
-
A wracając do twoich piersi ... - przeciągnął leniwie.
- Lepiej nie.
Była już tak zdesperowana, że naciągnęła poduszkę na głowę, przyciskając ją do ucha. Teraz nic już nie
usły¬szy z tej bezwstydnej gadaniny!
_ Wiem, jakie są okrąglutkie ... - czarował dalej. - Pa¬miętam/ jak idealnie leżały w moim ręku. Tak
chciałbym ich posmakować ... Szkoda, że nie zrobiłem tego, kiedy uroczo wierciłaś mi się na kolanach.
Nawiasem mówiąc, było to bardzo miłe. Nie mogę się doczekać chwili, kiedy znów się to powtórzy. A co
do twoich piersi - c
zy lubisz, kiedy ich kosztuję? Co myślisz?
_ Chyba zapamiętałeś piersi innych kobiet - nie wy¬trzymała. - Pewnie kochanek, które masz w każdym
por¬cie. Moje są małe, płaskie, więc możesz przestać o nich myśleć.
_ Kłamiesz! - zaśmiał się. - Wiem o tobie wszystko, zapamiętałem smak twoich ust, twoją namiętność w
moich ramionach, tę wspaniałą bliskość, kiedy trzymałem cię tak mocno .... Ciekawe, czy zawsze
zachowujesz się tak swobodnie, czy tylko przy mnie!
-
Nie pański zakichany interes, kapitanie!
_ Może jeszcze nie teraz, ale będzie mój, kochanie. Dowiem się tego, jeśli nie dziś ani jutro to któregoś
dnia,
kiedy cię odnajdę• A wtedy ręczę ci, że będę się z tobą ko¬chać. I poznam dokładnie twoje piersi, a potem
całą cie¬bie, cal po calu. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że tak się stanie.
Już mu chciała powiedzieć, żeby się nie łudził, ale sama w głębi duszy miała nadzieję, że tak się stanie.
Nadzieję tę obudziło jego zapewnienie, że będzie się z nią kochał. Zadziwiające, jaki wywierał na nią
magiczny wpływ! Żo¬łądek jej się kurczył, tętno przyspieszało, w piersiach czu¬ła mrowienie, a sutki
twardniały, tak jak wtedy, kiedy Drew próbował ją uwieść w salonie swojej siostry. Pa¬miętała, jakich
wówczas doświadczała emocji i na samo wspomnienie przeniknął ją rozkoszny dreszczyk oczeki¬wania.
-
Chciałabyś posłuchać, co będę z tobą robił? - kusił.
- Nie! -
krzyknęła. Drew zachichotał, ale zignorował jej sprzeciw.
-
Mam zamiar cię całować tak mocno i namiętnie, że będziesz tego chciała więcej i więcej. Będziesz
oddawać mi pocałunki i przytulać się do mnie, nasze języki splotą się, aż poczujesz moje wzrastające
pożądanie. Rozgrzeję cię do białego żaru; jeszcze zanim cię całkiem rozbiorę. Rozbierać cię będę bardzo
powoli. A wiesz, dlaczego?
Po
wtarzała sobie, żeby nie zwracać uwagi na to, co on mówi. Tyle tylko, że w pomieszczeniu panował taki
za¬duch, że sama chętnie zdjęłaby z siebie zbyt obcisłe cz꬜ci garderoby. Siłą woli zwalczyła pokusę.
-
Będę rozkoszował się każdą chwilą odkrywania twojego ciała ... - dyszał gardłowo, głosem coraz
bardziej ochrypłym. - Ty też w tym zasmakujesz, ponieważ będę cię całował i dotykał wszędzie. Twoja
szyja, uszy i ramio¬na poznają pieszczotę moich warg, a twoje piersi - moje¬go języka. Twoje stopy, łydki
i uda -
zwłaszcza uda - bę¬dę pieścił palcami, a wtedy między nogami zrobi się mokro i twoje najlepsze
miejsce będzie czekało ...
-
Przestań, proszę cię!
_ Czy już mnie pragniesz? - cedził wolno, głosem na¬brzmiałym zmysłowością. - Sama wiesz, że tak.
Chodź do mnie, Gabby, i niech to się wreszcie stanie. Na co ma¬my czekać?
Przygryzła wargę, żeby nie wymknęło jej się jakieś nieopatrzne słowo. Zaraz jednak następne zdanie
po¬działało na nią jak chluśnięcie zimną wodą w twarz:
-
Bo ja cię tak pragnę, że mógłbym w tej chwili, goły¬mi rękami, zerwać ten łal1cuch!
Nic skuteczniej nie mogło wyrwać jej z nastroju ero¬tycznego rozmarzenia niż wizja jej więźnia
uwalniające¬go się i przejmującego dowództwo nad statkiem! W każ¬dym razie teraz było na to jeszcze
za wc
ześnie.
Wyskoczyła z łóżka jak oparzona, ciągnąc za sobą koc.
Drew słyszał, jak przemierza kajutę, nie próbując zacho¬wywać się cicho. Starała się nie zbliżać do niego.
-
Dokąd się wybierasz? - domagał się odpowiedzi.
_ Przynieść kubeł zimnej wody! - warknęła prawie od drzwi.
-
Niech cię gęś kopnie, dziewczyno, wracaj!
Nie usłuchała. Jednak Drew pomylił się, wierząc, że to jego chciała oblać zimną wodą, by ochłodzić
rozpalo¬ną żądzę. Owszem, ochlapała wodą twarz, ale swoją• Potem znalazła na pokładzie miejsce
osłonięte od wia¬tru i owinęła się kocem, chcąc się trochę zdrzemnąć. Nie było jej zbyt wygodnie, ale
wolała to niż atmosferę panującą w kapitańskiej kajucie, naprawdę ciężką do zniesienia.
Ohr szturchnął wystającą spod koca stopę Gabrielle.
Ki
edy powoli przytomniała, stał nad nią z wyciągniętą ręką, by pomóc jej wstać. Z niewyspania nie od razu
odzyskała jasność umysłu.
-
Chyba miałaś ciężką noc? - zagadnął.
Pytanie było logiczne, zważywszy na to, że zastał ją śpiącą na pokładzie. Nie chciała jednak wdawać się
w szczegóły, do jakiego stanu doprowadził ją kapitan te¬go statku. Próbowała więc zbyć Ohra zdawkową
odpo¬wiedzią:
-
Kapitan zrobił się ... to znaczy, chciałam powiedzieć, w kabinie zrobiło się tak gorąco, że musiałam
złapać tro¬chę świeżego powietrza. Widocznie zasnęłam, zanim zdążyłam ochłonąć ...
-
Czy nadal jesteś pewna, że nie chcesz zamienić się z nami na kajuty? - badał Ohr.
-
O, tak, chciałabym!
Zarumieniła się, ponieważ przystała na to zbyt skwa¬pliwie; zaraz jednak uświadomiła sobie, że popełniła
błąd - i wprawiło to ją w zakłopotanie.
Ohr zdawał się nie zauważać desperackiego tonu w jej głosie. Nawet jeżeli się domyślał, jakie przeżywa
rozter¬ki, nie skomentował tego ani nie zmienił wyrazu twarzy. Podobnie jak James - i równie dobrze jak
on -
potrafił panować nad swoją mimiką.
Gabrielle w tej chwili było wszystko jedno, czy Ohr odgadnie jej intencje, czy nie. Chciała tylko za wszelką
cenę uniknąć pokus. Jak w ogóle mogła myśleć, że wy¬trzyma pod jednym dachem z tym przeklętym
Amery¬kaninem? Zanadto był przystojny, nawet po ciemku wzbudzał grzeszne żądze, bo już sam jego
głos działał na jej zmysły. Nigdy nie przypuszczflła, że słowa mogą być tak bardzo podniecające!
Obecny układ po prostu nie zdawał egzaminu. Mogła zrealizować swój plan tylko wtedy, gdyby panowała
nad sytuacją, a tymczasem ostatniej nocy to on dyktował wa¬runki. Nawet przykuty łańcuchem
manipulował jej reak¬cjami, pobudzał zmysły, czyli czynił to, co ona chciała zrobić z nim! Jak jednak miała
tego dokonać, skoro pod jego wpływem zatracała zdolność logicznego myślenia?
Nie wątpiła, że uwodził ją celowo z jednego, konkretnego powodu: aby odzyskać statek.
Wolała więc o tym nie myśleć i spytała Ohra:
-
A ty spałeś po awanturze z Sawyerem?
- Kilka godzin, ale t
o mi wystarczy. Teraz chciałbym stanąć przy sterze, chyba że ty masz na to ochotę•
Ohr nie żartował, gdyż sterowanie statkiem należało do czynności, których chętnie uczyła się od ojca,
kiedy żeglowali razem. Nie miała tyle siły w rękach, aby robić to długo, i oczywiście nie brała steru w
sztormową pogo¬dę. Jednak dzisiejszy poranek zapowiadał piękny dzień, wiał lekki wiatr, więc skinęła
głową i poszła z nim na po¬kład rufowy.
Kiedy jednak Ohr zostawił ją samą, mało brakowało, a byłaby zawołała, żeby wracał. Obawiała się
bowiem, że znów zacznie myśleć o tamtym człowieku, więc poczuła ulgę, kiedy po chwili dołączył do niej
Richard.
-
Zazwyczaj dobrze mi służył celibat. .. - zaczął. Siedział przed kołem sterowym, plecami do Gabrielle.
Rozmawiał z nią o wszystkim i o niczym, aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd, wyskoczył z taką uwagą! Nie
miała poję¬cia, co na to odpowiedzieć ani do czego on zmierza. Na wszelki wypadek milczała, sądząc, że
się przesłyszała, ale nie miała takiego szczęścia.
-
A wiesz, że to wszystko przez ciebie? - rozwinął myśl. - Gdybyś wczoraj nie próbowała mnie pocałować,
nie zacząłbym znowu o niej myśleć.
Więc miał na myśli Georginę? A ona była pewna, że to zamknięta sprawa! Kiedy powtórzyła mu
ostrzeżenie Ja¬mesa, z którego jasno wynikało, że Richard zginie mar¬nie, jeśli kiedykolwiek ośmieli
zbliżyć się do żony Malo¬ry' ego - zapewniał ją, że żadna kobieta nie jest warta, aby dla niej umrzeć.
Teraz mu o tym przypomniała.
-
Obiecałeś, że będziesz się trzymał od niej z daleka!
- Wtedy tak,
ale nie mówiłem, że zawsze.
Wzniosła oczy do nieba, ale nawet tego nie zauważył. Przez cały czas patrzył na taflę oceanu.
Spróbowała prze¬mówić mu do rozumu:
-
Wiesz, ona jest naprawdę wyjątkową kobietą ...
-
Też tak myślałem - zgodził się.
-
Wyjątkową pod tym względem, że kocha swego męża, w odróżnieniu od wielu innych kobiet. Kobiety
wychodzą za mąż z rozmaitych powodów i nie zawsze z miłości.
- A ty? -
podchwycił. - Chcesz wyjść za mąż tylko z miłości?
- Tak.
Odwrócił się i przesunął w bok, tak że siedział po tu¬recku po jednej stronie koła sterowego. W tej pozycji
mógł podnieść na nią oczy.
-
Ten przeklęty Amerykanin pogrzebał twoje szanse na znalezienie prawdziwej miłości w Londynie -
perorował. - Powinienem właściwie zejść na dół i zrobić z nie¬go marmoladę, dopóki jest skuty. Ktoś musi
sprawić, że¬by pożałował tego, co zrobił ...
-
Nie, nie rób mu krzywdy! - zaprotestowała skwapli¬WIe.
-
Ach, więc to tak! - podsumował. - Powinienem się domyślić, że specjalnie pocałowałaś mnie wczoraj na
oczac
h kapitana. Zrozumiałem to dobrze, chirie.
-
Co zrozumiałeś?
Nie odpowiedział wprost i nadal ciągnął swoją myśl:
-
Widzisz, gdybym mógł zdobyć lady Malory tylko raz, byłaby dziś w mojej pamięci najpiękniejszym
wspo¬mnieniem. Taki przelotny romans czyni cuda. Powinnaś pomyśleć o czymś takim.
Nie wierzyła własnym uszom i aż otworzyła usta ze zdziwienia. Wiedziała, co Richard ma na myśli, ale
uda¬ła, że jest inaczej:
-
Nie rozumiem, o czym mówisz.
-
Ależ rozumiesz doskonale, przecież widzę, że kapitan ci się podoba. To się nie dało ukryć jeszcze
wtedy, kie¬dy wpadliście na siebie w porcie. A Ohr mówił, że spałaś na pokładzie, czy to prawda? Pewnie
nie mogłaś wytrzy¬mać przebywania z nim w jednej kajucie. Ja też bym nie zniósł, żeby kobieta, na którą
miałbym chętkę, siedziała mi pod samym nosem!
-
Wyciągasz pochopne wnioski - zwróciła mu uwagę, ze złości zgrzytając zębami. - Owszem, jest
przystojny, chyba podoba się większości kobiet. To nie oznacza, że miałabym myśleć o takich rzeczach.
My, kobiety, naj¬pierw myślimy o ślubie!
- Doprawdy? -
Uniósł brew, bo zdziwił go suchy i za¬sadniczy ton głosu. - Nigdy bym nie przypuszczał, że
tak poważnie to traktujesz ...
-
A po kiego diabła wracałabym do Anglii, jeśli nie po to, żeby złapać męża? - weszła mu w słowo. -
Gdybym nie chciała czekać do ślubu, miałam wiele okazji, by zejść z drogi cnoty.
-
Więc czemu tego nie zrobiłaś?
-
Daj spokój, Richard, bo mi od zgrzytania wszystkie zęby wypadną, zanim skończymy rozmowę! Przecież
dobrze wiesz, że to nie ...
-
Ależ wszyscy to robią od niepamiętnych czasów, ehirie - tym razem on wszedł jej w słowo. - Widać
wy¬chowywałaś się pod kloszem i nigdy nie słyszałaś, jakie skandale zdarzały się w tym występnym
mieście! Ale zauważ, że wywołują je tylko te kobiety, które dadzą się przyłapać. Nie masz pojęcia, ile
innych zeszło z drogi cnoty i nikt się o tym nie dowiedział, nawet ich mę¬ZOWIe.
-
A ty wiesz o tym z własnego doświadczenia, prawda?
-
Ależ oczywiście! - odpowiedział z szerokim uśmiechem i znaczącym grymasem, po czym znowu
wpatrzył się w taflę morską. Gabrielle wmawiała sobie, że żarto¬wał, bo gdyby potraktowała go serio,
musiałaby zacząć myśleć o jego nieprzyzwoitej sugestii. Wolała jednak nie poruszać śliskiej materii.
-
Posłuchaj mojej rady, Richardzie - przemówiła po¬ważnie. - Postaraj się zapomnieć o tej kobiecie.
Nawet gdyby nie była szczęśliwa w małżeństwie, musisz pamię¬tać, że jej mąż pokroiłby cię na tysiąc
kawałków. Wiesz, że Malory nie żartował i gotów był cię zabić, więc dla swego dobra przestań myśleć o
jego żonie.
-
Łatwiej powiedzieć, niż wykonać - westchnął ża¬łośnie. A na odchodnym dodał: - Spróbuj, a sama
zoba¬czysz.
Wiedziała, o co chodzi, bo to, że w nocy wybiegła z ka¬biny, nie oznaczało, że przestała myśleć o
kapitanie. Cud, że w ogóle zdołała zasnąć. Jednak sytuacja jej i Richarda mimo podobieństw znacznie się
różniła. Owszem, prag¬nęła Drew tak jak Richard jego siostry, ale również nim pogardzała. Nie rozumiała,
jak można pożądać kogoś, kim się gardzi. W końcu doszła do wniosku, że potrzeby cielesne nie mają nic
wspólnego ze zdrowym rozsąd¬kiem. Powtarzała to sobie, kręcąc kołem sterowym sta¬nowczo zbyt
gwałtownie.
29
Nowa kabina Gabrielle była o wiele mniejsza od kapitańskiej, ale nie oczekiwała niczego lepszego.
Wy¬starczyło, że znajdowała się tam koja przyzwoitej sze¬rokości, stojąca szafa na ubrania, stolik z
dwoma krze¬sełkami, a nawet biurko. Nie miała tu wprawdzie takiego rzędu iluminatorów, jak u Drew, ale
było to bez znaczenia, bo i tak nie zamierzała spędzać w kabinie dużo czasu.
Ohr, choć go o to nie prosiła, dopilnował, aby wniesio¬no jej torby podróżne. Zapomniał jedynie o klatce z
pa¬pugą albo może zostawił ją celowo, gdyż nie cierpiał te¬go ptaka, podobnie jak większość załogi
Nathana. Gab
rielle użyła papugi jako pretekstu, aby ponownie zo¬baczyć się z kapitanem.
Wysunęła głowę na korytarz i ucieszyła się, widząc
przechodzącego Booeya. Zwróciła się do niego:
_ Czy mógłbyś przynieść mi Pannę Carlę? - poprosi¬ła, a widząc, że się skrzywił, dodała: - Możesz nie
bać się
o swoje palce. Ona jest w klatce.
_ Myślałem raczej o moich uszach! - zarechotał marynarz, ale pobiegł spełnić polecenie.
Tymczasem Gabrielle zrobiła na biurku miejsce na klatkę. Kiedy Bixley wrócił, dowiedziała się od niego,
ja¬ką kapitan przez cały dzień miał rozrywkę•
Do tej chwili była pewna, że zna cały repertuar Panny Carli. W ciągu trzech lat zdążyła nauczyć ją kilku
no¬wych zdań, ale jeszcze zanim Bixley postawił klatkę na biurku, papuga zaskrzeczała i wyrecytowała
całkiem wy¬raźnie: " tchórz !" .
Bixley uniósł brwi, spojrzał zgorszony na Gabrielle i wymamrotał scenicznym szeptem:
_ To nieładnie uczyć ptaszka takich słów, panno Gabby!
Gabrielle się zarumieniła. Pewnie Drew nauczył papugę specjalnie takiego słowa, bo myślał, że sprawi jej
tym przykrość. Nazwał ją tchórzem, gdyż unikała go przez cały dzień. Dla pirata była to obelga, coś w
rodzaju rzu¬cenia rękawicy. Ponieważ jednak nie czuła się piratem, nic sobie z tego nie robiła.
- Nie moja to sprawka - zap
rzeczyła.
_ Aha, więc ten Amerykanin to kawał drania! - rzucił Bixley, wychodząc. Że tak rzeczywiście jest, a nawet
jesz¬cze gorzej, Gabrielle przekonała się po niespełna dziesięciu minutach, kiedy Panna Carla popisała
się następną kwestią: "Pora się rozebrać, dziewczyno".
Czy to możliwe, żeby w ciągu jednego dnia ptak przy¬swoił sobie takie długie zdanie? Może ojciec
nauczył pa¬pugę tego wcześniej, tylko nie miała okazji usłyszeć, po¬nieważ nigdy nie rozbierała się przed
klatką z ptakiem.
Niemniej jedna
k zdania, którymi popisywała się Pan¬na Carla, były przeważnie obraźliwe i świadczyły o
anty¬patii, jaką Nathan czuł do żony; na przykład papuga chętnie recytowała: "Carla to wiedźma".
Wieczorem niespodziewanie do Gabrielle przyszła Margery.
-
Jeśli jeszcze nie czujesz się dobrze, to ja przez kilka następnych dni sama sobie poradzę - zapewniła
gospo¬się Gabrielle.
-
Czuję się już zupełnie dobrze - przekonywała Mar¬gery. - Szlag mnie trafiał, że tak długo to trwało, ale
co ja zrobię, kiedy nie mam takich "żeglarskich nóg". Jak to wy mówicie?
-
Nie każdy może być marynarzem! - roześmiała się Gabrielle. Gosposia tylko prychnęła, po czym od razu
ru¬szyła do bagaży.
-
Nareszcie możesz się rozpakować. Dobrze, że w tej kabinie jest szafa. O, tego przede wszystkim
będziesz po¬trzebować, bo pewnie zechcesz, jak zwykle, ganiać po pokładzie i czepiać się każdej roboty.
Załóż przynajmniej to, żebym miała spokojną głowę.
Mianem "to" Margery określała bryczesy z obciętymi nogawkami, które Nathan dał córce, kiedy zaczęła
żeglo¬wać. Były wygodne, dopasowane do figury; do tego Ga¬brielle nosiła obszerną koszulę z długim
rękawem, sięga¬jącą prawie do kolan, tak że zakrywała siedzenie opięte spodniami.
-
Spokojną głowę? - powtórzyła, z niedowierzaniem unosząc brwi.
_ A pewnie! -
prychnęła Margery, ale zaraz wyjaśni¬ła: - Śniło mi się, że zaplątałaś się w długie spódnice i
wypadłaś za burtę. Tylko mi nie mów, moja panno, że to nie może się zdarzyć. Obie dobrze wiemy, że raz
już to się stało!
Gabrielle parsknęła śmiechem, bo nie przypuszczała, że gosposia jeszcze to pamięta. Był wtedy silny
wiatr, któ¬ry oplątał spódnice wokół jej nóg, tak że się potknęła, a ponieważ stała akurat blisko relingu -
przeleciała na drugą stronę. Wypadek ten zdarzył się już po wypłynię¬ciu w morze, musiano więc
wyławiać ją z wody; towarzy¬szył temu śmiech załogi, gdyż wyglądała jak zmokła ku¬ra. Jeszcze tego
samego dnia Richard podarował jej parę spodni, a po powrocie do domu ojciec kazał uszyć więcej.
-
Dobrze, że je zapakowałam! - Margery wyciągnęła z torby spodnie i pchnęła je w kierunku Gabrielle.
_ Tak, ale ciekawe, dlaczego? -
zastanawiała się jej podopieczna. - Przecież teraz nie pływam z ojcem.
_ Wiem i nawet miałam nadzieję, że nie będziesz ich potrzebowała, ale wyobraziłam sobie, że przyjdzie ci
na myśl ochota wytłumaczenia kapitanowi statku, którym płynęliśmy do Anglii, jak powinno się dowodzić
taką jednostką i zechcesz mu pokazać, jak to się robi.
_ Gdzieżbym się odważyła! - roześmiała się Gabrielle. _ Wiem, ale tak lubisz marynarskie życie, że
mogłaś użyć tego jako pretekstu. I tak się dziwię, że dotąd się po¬wstrzymałaś.
_ Wtedy miałam za dużo na głowie, żeby się zastanawiać, czy statek jest dowodzony jak trzeba.
_ Teraz przynajmniej nie martw się, że jeszcze nie zła¬pałaś męża - zmieniła temat Margery, odgadując
trafnie, co wtedy zaprzątało głowę Gabrielle. - Zajmiemy się tym, kiedy wyciągniemy twego tatusia z
lochu.
_ Jaka szkoda -
westchnęła Gabrielle - że musiałam zostawić u Malorych wszystkie śliczne nowe suknie!
- Kilka za
pakowałam - pocieszyła ją Margery. Na do¬wód tego wyjęła jedną, by jej pokazać.
-
Na statku nie będę miała okazji, żeby je włożyć.
-
.Kto mówi, że nie? Na pokładzie, dla bezpieczeństwa, musisz nosić spodnie, ale do kolacji powinnaś się
przebierać w suknię. Nie zapominaj, że jesteś damą!
- Podczas tego rejsu jestem raczej piratem! -
roze¬śmiała się Gabrielle.
-
Powiedzmy, kobietą piratem. A do tych portek bę¬dziesz nosić tę koszulę• - Margery wyjęła ją z torby.
Skrzywiła się, widząc włosy Gabrielle byle jak związane z tyłu wstążką. - Jutro rano pomogę ci się
uczesać.
-
Po co? Wymyślne uczesanie na statku to tylko strata czasu. I tak wiatr je zaraz rozwieje.
-
Nie musisz ciągle chodzić po pokładzie! - prychnꬳa Margery.
-
Szorować pokłady - wtrąciła swoje Panna Carla.
-
Cicho bądź, głupie ptaszysko! - syknęła Margery, kierując się w stronę drzwi. - Mam nadzieję, że rano
wstaniesz ze świeżymi siłami. Wyśpij się dobrze!
Gabrielle wolała nie słyszeć więcej obelg od Panny Carli, więc rozejrzała się za jakąś halką, jedną z tych,
któ¬re Margery dopiero co powiesiła w szafie. Rzuciła ją na klatkę ptaka, bo przykrycie zwykle
powodowało, że pa¬puga milkła. Gdyby jeszcze mogła tak łatwo uspokoić swoje rozszalałe myśli, miałaby
szanse na spokojny sen.
30
T
ej nocy Gabrielle śniło się, że Drew ją całował. Sen zdawał się nie mieć końca i przywoływał takie same
uczucia, jakie w niej budziły jego rzeczywiste pocałunki. Rano po przebudzeniu pamiętała sen aż nadto
dokład¬nie. Obwiniała o to ten nieszczęsny wczorajszy pocałunek, który sprawił, że była prawie tak samo
rozdygotana jak wtedy, kiedy próbował ją uwieść. No, może nie było aż tak źle. Nie przypuszczała, żeby
cokolwiek innego mogło tak ją rozgrzać i wytrącić z równowagi, jak jego usiłowania tamtej nocy.
Zj
adła śniadanie w towarzystwie swoich "oficerów".
Drew po jej ucieczce miał ponurą minę. Udawał, że nie zauważa towarzystwa, i patrzył gdzieś w
przestrzeń. Ale nie potrafił ukryć zaskoczenia, kiedy weszła Gabrielle. Po wydarzeniach wczorajszej nocy
sądził, że jej nie zo¬baczy.
Nie mógł jednak nie zauważyć swobodnej atmosfery panującej w ich gronie. Richard nieraz pozwalał
sobie na ryzykowne dowcipy, więc i dziś nie zachowywał się ina¬czej. Drew nie wiedział, że to tylko
niewinne żarty. Ude¬rzyło go natomiast, że piraci nie traktowali Gabrielle z szacunkiem należnym
kapitanowi. Uznała bowiem, że nie będzie w stanie wymusić tego na cały rejs; przekoma¬rzanie się było
normalnym obyczajem piratów i podob¬nie odnosili się do jej ojca.
Dziś wygodniej mogła się poruszać, gdyż posłuchała nalegania Margery i włożyła bryczesy. To również
mogło zaskoczyć Drew, bo niewykluczone, że nigdy nie widział kobiety w spodniach.
Towarzysze Gabrielle skończyli śniadanie i wyszli, a ona jeszcze została. Wyciągnęła nogi i skrzyżowała
je pod stołem. Odchyliła się do tyłu i założyła ręce na kark. Nie chodziło jej chyba tylko o to, by
kontynuować posiłek.
Drew przestał udawać, że na nią nie patrzy. Kiedy zo¬stali sami, jego ciemne oczy spoczęły na niej i nie
zamie¬rzał kierować wzroku gdzie indziej. Dziś jednak, jeśli na¬dal chciał ponawiać próbę przejrzenia jej
na wylot, Gabrielle miała zamiar to udaremnić. Planowała tak po¬kierować rozmową, aby rozwijała się
zgodnie z jej wolą.
Nie mogła dopuścić, żeby Drew zaczął prowadzić swoją kampanię•
Przeciągnęła się i pod bawełną koszuli zarysowały się wyraźniej jej piersi. Nie chciała wprawdzie zbyt
ostenta¬cyjnie manifestować atrybutów swojej płci, ale też nie usiłowała udawać chłopaka. Pod czarną
koszulą, wystar¬czająco grubą, aby zachować skromność, nie miała nic, oprócz cienkiego stanika.
Teraz, rzucając Drew niewinne spojrzenie, zapytała z ciekawością:
-
Czy naprawdę uważasz mnie za tchórza dlatego, że mam zwyczaj spać nago, więc poszłam poszukać
kabiny, gdzie mogłabym to zrobić?
Ch
ciało jej się śmiać na widok jego niedowierzającej miny, ale panowała nad swoją mimiką. To, czego
nauczył jej papugę, uprawniało ją do zadania tego pytania, ale nie chciała się zbytnio nad nim rozwodzić.
Po chwili Drew znalazł odpowiedź.
-
Tu też mogłaś spać nago.
-
Tak, wiem, i pewnie przyszłoby mi to bez trudu, ale nie chciałam zakłócać twojego snu. Dzieląc kajutę z
mo¬imi ludźmi, na pewno będziesz spał spokojniej.
Zamiast odpowiedzi parsknął z pogardą, ale zaraz z zadziwiającą łatwością zmienił temat:
-
Kim jest Carla, którą twoja papuga nazywa wiedź¬mą? Chyba to nie jest twoje prawdziwe imię?
Tym razem Gabrielle nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Z jakim uporem ją obrażał, licząc, że w
końcu się zdenerwuje! Tym razem jednak mu się to nie uda.
-
Panna Carla to imię papugi - wyjaśniła z uśmie¬chem. - Nie myśl, że nauczono Ją, aby obrażała siebie,
bo otrzymała imię mojej matki.
-
Ach więc to ty nazywałaś matkę wiedźmą? - wyce¬dził z gryzącą ironią. - To doprawdy pięknie z twojej
strony! Cóż, nie dziwi mnie, że piraci nie mają szacunku nawet dla rodziców.
Zgrzytnęła zębami, ale nie mogła pozwolić, aby wy¬prowadził ją z równowagi!
-
Słuszne rozumowanie, tylko w założeniu błędne ¬podsumowała. - Ja matkę kochałam, ale mój ojciec
znudził się nią wkrótce po ślubie, kiedy opadło pierwsze zaurocze¬nie. Papuga była jego własnością,
zanim mi ją podarował, i to od niego, nie ode mnie, nauczyła się takich słów.
-
Jak mogło dojść do tego, że dobrze urodzona, an¬gielska dama poślubiła pirata? Chyba że całą tę
historyj¬kę zmyśliłaś, aby złapać męża z wyższych sfer. A czy ty byłaś dzieckiem z prawego łoża, czy po
prostu pirackim bękartem?
-
Mnie możesz obrażać, ile chcesz, nie dbam o to ¬rzuciła chłodno. - Ale moich rodziców zostaw w
spoko¬ju, dobrze ci radzę•
Zabrzmiało to jak groźba, więc nie powstrzymał się od prowokacyjnego pytania:
-
A jeśli nie - to co?
-
Nie zapominaj, że dla ciebie jest przygotowana deska za burtą, z twoim imieniem.
Zaśmiał się, przekonany, że Gabrielle, mimo ostrego tonu, nie mówi tego poważnie. Wrócił więc do
poprzed¬niego tematu:
-
Dlaczego twój ojciec się z nią ożenił?
Gabrielle odczekała chwilę, aby odzyskać panowanie nad sobą. Łobuzowi znowu się udało zagrać jej na
ner¬wach!
-
Był wtedy poszukiwaczem skarbów, a żony potrze¬bował do tego, żeby najkrótszą drogą osiągnąć cel.
-
Chyba żartujesz!
-
Nie, on poszukiwanie skarbów traktował poważnie! - zareplikowała.
-
Może powinienem był raczej zapytać, dlaczego ona wyszła za niego.
Ciekawe, czy naprawdę zainteresował się jej rodziną, czy po prostu widział w tym dobrą zabawę.
Poświęciła więc kilka chwil na to, aby on się zdekoncentrował. W tym celu użyła drobnych chwytów,
którymi inne ko¬biety posługiwały się bardziej ostentacyjnie: powolne trzepotanie rzęsami, powłóczyste
spojrzen
ie i leniwe przeciąganie się.. . Wcale nie miała skurczu mięśni, ale on nie musiał o tym wiedzieć.
-
Z dość powszechnej przyczyny - wzruszyła ramionami.
-
Z miłości?
-
Nie, po prostu chciała mieć dzieci.
-
Ach, więc o to chodzi! - zarechotał. - I co, dużo masz jeszcze braciszków i siostrzyczek?
-
Ani jednego; może właśnie dlatego rodzice znudzi¬li się sobą• Matka nigdy nie powiedziała mi o tym
wprost, ale domyśliłam się, że próbowała nakłonić ojca do zaprzestania żeglugi, a rozczarowała się
dopiero wte
¬dy, kiedy się upewniła, że to niemożliwe. Nie mogła po¬godzić się z tym, że wiecznie pływał
po morzach i nie miała męża w domu, kiedy go najbardziej potrzebowała.
Musiał poczuć się dotknięty jej aluzjami, bo przyjął pozycję obronną.
-
Jedno z drugim ściśle się łączy, moja droga. Jeśli chciała każdej nocy mieć męża w łóżku, nie powinna
by¬ła wychodzić za pirata.
No, wypalił z grubej rury! Jak on to robił, że prowoka¬cyjne dwuznaczniki przychodziły mu tak łatwo,
podczas gdy ona musiała się długo zastanawiać, zanim coś ta¬kiego wymyśliła. Mówił jej rzeczy, jakich
nigdy nie po¬wiedziałby damie, ale ona w ostatnich latach słyszała sprośniejsze kawały i zdążyła się
uodpornić. Dopóki nie poznała Drew Andersona, trudno było sprawić, aby się zarumieniła. On natomiast
bez wysiłku powodował, że stawała w pąsach.
Tym razem, nie chcąc do tego dopuścić, mówiła bezna¬miętnie:
-
Wyszedłeś z błędnego założenia. Moja matka była przekonana, że poślubia kapitana floty handlowej, nie
mając pojęcia, jakie jest jego prawdziwe rzemiosło. Nie dowiedziała się tego do śmierci, a zmarła kilka lat
temu. No więc, skoro wiesz tyle o mojej rodzinie, teraz kolej na ciebie. Widzę, że nurtuje cię problem
małżeństwa, po¬wiedz zatem, dlaczego jesteś przeciwny tej instytucji.
-
Nie domyślasz się, kochanie? - Uśmiechnął się sze¬roko. - Przecież jako piratka sama wiesz najlepiej,
co to znaczy żeglować od portu do portu. Większość maryna¬rzy zarzuca kotwicę w jednym porcie, gdzie
czeka na nich kochająca żona, po czym muszą przecież zawijać także do innych przystani. A tam albo z
tęsknoty za żo¬nami topią smutki w kielichu, albo nie dochowują im wierności, a potem zżera ich poczucie
winy. Nie chciał¬bym wpaść w taką pułapkę. Wolę, żeby w każdym por¬cie, do którego przybiję, czekała
na mnie z otwa
rtymi ra¬mionami jakaś kobieta.
-
Ach, więc tak! Myślałam, że byłeś kiedyś nieszczęśli¬wie zakochany i zniechęciłeś się do małżeństwa,
ale za¬pomniałam, że masz duszę casanovy.
-
Nie mam nic przeciwko instytucji małżeństwa. Nie¬którzy mężczyźni uważają to za idealne rozwiązanie,
ale ja zdałem sobie sprawę, że nie jest ono dla mnie. Jestem szczęśliwy, dlaczego więc miałbym to
zmieniać?
-
Nie wiem, choć różne rzeczy się zdarzają - rzuciła obojętnie, wzruszając ramionami.
-
Oczywiście, ale weźmy na przykład moją matkę• Wiedziała dobrze, co ją czeka, kiedy wychodziła za
mo¬jego ojca - że rzadko będzie go widywała. Wychowała gromadkę dzieci i wydawała się szczęśliwa.
Jednak nieraz przyłapywałem ją w momentach, kiedy okazywała, jak czuje się samotna i jak jej brakuje
ojca. Byłem jeszcze bardzo młody, kiedy postanowiłem, że nigdy nie uniesz¬częśliwię żadnej kobiety.
Ze smutkiem pomyślała, że mówił poważnie i święcie w to wierzył. Wyglądało na to, że w jego życiu nie
było miejsca na miłość. Czyżby naprawdę nie chciał przeżyć prawdziwej miłości?
-
Mogłeś zrealizować to postanowienie na dwa spo¬soby, ten drugi to nigdy nie wypływać na morze _
stwierdziła.
-
Żartujesz, prawda? Znów zgrzytnęła zębami. - Oczywiście, że żartuję.
- Morze mam we krwi, kochanie - doda
ł na wypadek, gdyby nie od razu się tego domyśliła. Potem dorzucił
ze znaczącym spojrzeniem: - Ale za szybko zmieniłaś temat. Czy przedtem mówiłaś poważnie?
Naprawdę twoja mat¬ka nigdy się nie dowiedziała, że jej mąż był piratem?
- Nie rozumiem, dlaczego
cię to dziwi. Kiedy ojciec przyjeżdżał do nas, nie zabierał ze sobą załogi, bo
widząc taką rubaszną, hałaśliwą zgraję, mogłaby się czegoś do¬myślić. No i będąc w Anglii, zachowywał
się najlepiej, jak potrafił.
-
A ty? Dawno się o tym dowiedziałaś?
- Dopi
ero po śmierci matki, gdy wyjechałam, aby odnaleźć ojca.
-
Czyli kilka lat temu? No, to trzeba powiedzieć, że szybko się przystosowałaś do pirackiego trybu życia.
Powrócił do ironicznego tonu, a to oznaczało, że po¬wiedziała mu więcej niż powinna. Aby poprawić
błędne wrażenie, rzuciła obojętnie:
-
Na szczęście łatwo się uczę.
Potem wstała, przeciągnęła się zmysłowo i podeszła do Drew, ale poza zasięg jego rąk. Siedział na
podłodze
z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami, skrzyżo¬wanymi w kostkach. Ręce założył na piersi i kiedy
Ga¬brieIle się zbliżyła, przez chwilę spoglądał na nią nieuf¬nie, ale zaraz jego oczy zaszły mgłą
pożądania.
-
Czyżbyś zdecydowała się mnie uwieść? - wycedził. Po wyrazie jego twarzy poznała, że zamierza
powie¬dzieć coś w tym stylu. Toteż mogła odpowiedzieć mu spokojnie, a nawet z udawanym żalem:
-
Przykro mi, ale nie jesteś w moim typie.
Zaśmiał się krótko, co świadczyło, że jej nie wierzył. - W takim razie kto to jest? Richard?
- Och, nie! -
Zdobyła się na wymuszony uśmiech. - Wtedy po prostu dla żartu udawałam, że chcę go
zasko¬czyć. On jest moim dobrym przyjacielem i tylko tak się przekomarzamy.
-
No więc kto? Ten blady angielski snob?
-
Masz na myśli Wilbura? Ależ to straszny nudziarz! Niemal taki jak ty, chociaż jako Amerykanin, moim
zda¬niem, zanadto dobrze czujesz się w londyńskich salach balowych. Mój ideał to mężczyzna, z którym
mogłabym odbywać przejażdżki konne, nurkować w zatokach o kry¬stalicznie czystej wodzie, szukać raf
koralowych ... Który by, tak jak ja, pasjonował się poszukiwaniem zaginionego skarbu, kąpał się ze mną
nago w morzu przy świetle ksiꬿyca, a potem kochał na nadmorskim piasku ...
Gabrielle zdawała sobie sprawę, że tego właśnie prag¬nie. Udało jej się zaszokować Drew. Wprost
chłonął każ¬de jej słowo.
Kiedy się zorientowała, że sytuacja odwróciła się na je¬go niekorzyść, zmieniła temat i spytała:
-
Może ci cośprzynieść, zanim zostawię cię tu samego?
-
Och, nie idź jeszcze! - poprosił.
-
Przykro mi, ale czeka na mnie gorąca kąpiel.
-
Też bym się wykąpał!
-
Dobrze, każę ci przynieść kilka wiader wody. Jeśli będziesz grzeczny, to nawet pozwolę, żeby zamiast je
wylewać na ciebie, zostawić, byś sam się umył.
Celowo mówiła takim tonem i używała takich słów, jakby zwracała się do dziecka. Po grymasie jego warg
po¬znała, że mu się to nie podobało.
Zanim zostawiła go samego, nonszalancko włożyła rę¬ce do kieszeni spodni. Wiedziała, że przy tym
podwinie tył koszuli, a wtedy ten pozornie niewinny ruch ukaże jej obciśnięte spodniami pośladki. Z
trudem powstrzy¬mywała śmiech, kiedy wybiegając z kabiny Drew, usły¬szała jego jęk.
31
-
Jeśli to cholerne ptaszysko jeszcze raz każe mi się rozbierać, pozna na własnej skórze, jaka zimna jest
woda morska! -
prychnęła gniewnie Margery, wchodząc do kapitańskiej kajuty na kolację.
Przyszła ostatnia. Richard, Ohr i Bixley spojrzeli na nią z niedowierzaniem. Gabrielle wciągnęła powietrze
tak gwałtownie, że aż się zakrztusiła i zaczęła kaszleć. Drew siedział na podłodze w kącie kajuty z głową
opartą o ścianę i przymkniętymi oczami, ale na jego wargach igrał wyraźny uśmieszek.
Richard zaczął się głośno śmiać, a Bixley, uśmiechając się obleśnie, wycedził:
-
To nie jest taki zły pomysł, mała!
Irlandczyk raczej nie żartował. Z Margery łączyła go nieskomplikowana zażyłość, obejmująca także sfery
męsko-damskie. Od czasu do czasu wypijali razem kielicha, a Gabrielle podejrzewała, że na tym się nie
kończyło.
Jednak Margery nie dała się zbić z tropu i głośno na¬rzekała:
-
Ciekawam, gdzie się Panna Carla tego nauczyła?
Dziś powtórzyła to ze sześć razy, ilekroć wchodziłam lub wychodziłam z pokoju Gabby!
Margery spoglądała na piratów spode łba, gdyż posą¬dzała, że któryś z nich zrobił ten głupi kawał.
Gabrielle uznała, że nie ma powodu osłaniać winnego.
W
skazała w drugi koniec pokoju, gdzie siedział Drew. - Jeśli chcesz znaleźć winowajcę, to spójrz tam! -
pod¬sunęła. - Ledwo mnie poznał, a już chciał zaciągnąć do łóżka! - Roześmiała się, aby dać do
zrozumienia, że po¬wiedziała coś śmiesznego, po czym dodała: - Szkoda, że teraz nie ma tu łóżka.
Tym razem Drew się zarumienił; Gabrielle uznała, że była to reakcja na uporczywe spojrzenia trzech
nieprze¬widywalnych mężczyzn. Powinien był raczej obawiać się Margery, która kopnęła go w
wyciągniętą nogę•
- Dobrz
e ci radzę, jankesie, daj sobie z tym spokój. Nasza Gabby nie jest dla takich jak ty.
Drew cofnął stopę, roztarł miejsce uderzenia i odpalił:
- A dla kogo?
Gabrielle milczała. Chciała się wtrącić, ale Margery by¬ła szybsza:
-
Oczywiście dla męża, którego będzie niedługo mia¬ła. I kto jak kto, ale ty nim nie będziesz!
Po tej przemowie Margery wróciła do stołu. Drew mruczał coś pod nosem, ale nikt go nie zrozumiał, więc
przestano zwracać na niego uwagę•
Bixleyowi zebrało się na wspomnienia służby pod roz¬kazami Nathana.
-
Ohr poręczył za mnie, ale od początku Nathan trak¬tował mnie jak starego przyjaciela. On już taki jest,
że w każdym potrafi dostrzec coś dobrego. Kocham go jak własnego ojca.
-
Akurat! Kochasz przede wszystkim poszukiwanie skarbów! - zakpił Ohr.
-
No, to też - zgodził się Bixley, szeroko się uśmiecha¬jąc. - A ty niby nie? - prowokował przyjaciela.
-
Ja po prostu lubię pływać z Nathanem - odrzekł Ohr. -; Nie ty jeden kochasz go jak ojca.
- Nadal szukasz swojego prawdziwego ojca? Dlat
ego przyjechałeś w te strony, co?
Ohr skierował wzrok na drugi koniec kajuty. Gabrielle sądziła, że patrzył na Drew, ale jego spojrzenie
zdawało się szukać czegoś w dalszej przestrzeni. W końcu przy¬znal cicho:
-
Już go znalazłem ... czy raczej dowiedziałem się, że nie zyje.
- Och, tak mi przykro! -
wykrzyknęła Gabrielle i pod¬biegła, aby go uściskać.
-
Nie przejmuj się. - Ohr poklepał ją po plecach. ¬Właściwie go nie znałem, a on miał już inną rodzinę.
Mo¬że kiedyś im się przedstawię, albo i nie. Teraz moja rodzi¬na jest tutaj! - Posłał czuły uśmiech
Gabrielle, kiedy wró¬ciła na swoje miejsce.
Jasne, że ją, Nathana i resztę załogi uważał za swoją rodzinę• Potwierdził to Richard, kiedy rzucił w Ohra
ser¬wetką, przestrzegając:
-
Uważaj, bo ta rodzina już jest moja!
- Dobra, dobra -
włączyła się Margery. - Nathan ma szerokie serce, wszyscy się zmieścimy.
Gabrielle poczuła wzbierające w oczach łzy. Ileż wie¬czorów spędzili wspólnie na takich żartach i
przeko¬marzaniach, do których chętnie dołączał Nathan! A te¬raz nie było go z nimi, siedział gdzieś w
ciemnym lochu ...
-
Nie płacz, Gabby - odezwał się nagle Drew. - Twój ojciec niedługo będzie znowu z nami.
Wszyscy zwrócili się w jego stronę, zdziwieni nie tyl¬ko samą uwagą, ale czułością przebijającą w jego
głosie. Zaraz jednak umilkł, jakby był zły na siebie, że się odezwał. Tymczasem pozostali pocieszali
Gabrielle, dopóki znów nie usłyszeli jej śmiechu.
Po kolacji Gabrielle wyszła z kajuty, a Richard podążył za nią. Zatrzymali się przy relingu i podziwiali
księżyc, który wyglądał zza cienkiej warstwy chmur i pięknie od¬bijał się w tafli morskiej; jego rozproszone
światło zale¬wało pokład. Gabrielle lubiła takie księżycowe noce na morzu i panującą wówczas atmosferę
błogiego spokoju. Teraz jednak nie potrafiła się tym cieszyć, taką miała w głowie gonitwę myśli.
Nie patrząc na Richarda, spróbowała podzielić się z nim swoim ciężarem. Uważała go za najlepszego
przy¬jaciela; zresztą domyślał się, że Drew jej się podoba, więc mogła powiedzieć mu trochę więcej, niż
wyznałaby in¬nym.
-
A wiesz, że myślałam o małżeństwie z nim? Możesz w to uwierzyć? Wiedziałam, że to zatwardziały
kawaler, ale byłam głupia, sądząc, że skłonię go do oświadczyn. On jednak chciał się tylko ze mną
przespać.
- Mam
nadzieję, że nie znalazł się w pobliżu twego łóżka.
Zamiast odpowiedzi parsknęła:
-
Nie przypuszczam, żeby nawet o tym myślał po¬ważnie.
-
A nie wydaje ci się, że dlatego chciał zaprzepaścić twoje szanse na dobre małżeństwo?
-
Niedobrze mi się robi, kiedy to wspominam; nie mam pojęcia, dlaczego tak postąpił.
-
Niektórzy mężczyźni są tacy, chćrie, szczególnie ci, którzy odmowę kobiety traktują jako osobistą klęskę
... A wolałabyś, żeby był bardziej natarczywy? - W świetle księżyca jej rumieniec nie rzucał się zanadto w
oczy. Oczywiście, że Richard żartował, zaraz bowiem wrócił do dalszych rozważań: - On jest bardzo
przystojny i na pewno przyzwyczajony do łatwych podbojów.
-
Nie wątpię, lecz to nie usprawiedliwia ...
-
Źle mnie zrozumiałaś - nie dał jej dokończyć. - Uczucia nie potrzebują usprawiedliwienia, kiedy biorą
górę: To proste rozumowanie: Jeśli on cię nie mógł zdo¬być, chciał mieć pewność, że nikt inny tego nie
dokona. Ale jeśli cię znam, Gabby, ty tego nie puścisz płazem, prawda?
-
Pewnie, że nie! Zobaczysz, zanim dopłyniemy na miejsce, on jeszcze pożałuje tego, co uczynił. Chcę go
tak rozpalić, żeby był zdruzgotany, kiedy pomacham mu rę¬ką na pożegnanie!
32
Następnego ranka Gabrielle niezbicie się przekonała, że po rozmowie o Drew Richard stał po jej stronie.
Nie miała bowiem wątpliwości, że to on właśnie późnym wieczorem wymierzył Drew policzek. Pozostał
nawet si¬niak, który po tygodniu znikł.
W ogóle ten tydzień wlókł się niemiłosiernie, zwłasz¬cza dla niej. Wiedziała zresztą, dlaczego. Po każdym
wspólnym z całą załogą śniadaniu pozwalała sobie chwi¬lę spędzić z Drew i wypróbowywać swoje
chwyty. Przez resztę dnia czekała tylko na następną okazję i liczyła mi¬nuty, kiedy będzie mogła z nim się
zobaczyć. Zmuszała się jednak do unikania go, gdyż,tego wymagał jej plan.
Niestety, jak dotąd, plan wydawał się mało skuteczny.
Nawet jeśli czasem pojawiał się w oczach Drew żar, znacznie bardziej zajmowały gt> własne pomysly
uciecz¬ki za wszelką cenę. Prawie nie zauważał jej kokieterii, gdyż był przekonany, że samymi tylko
zmysłowymi opi¬sami tego, co zamierzał uczynić, zwabi ją, aby się do nie¬go zbliżyła. W gruncie rzeczy
robił to samo, co ona, tylko z innych powodów.
Próbował słów na przemian romantycznych i wulgar¬nych, a także jednych i drugich razem. Nie zniosłaby
ta¬kiego zmasowanego ataku na zmysły, gdyby uprzednio nie słyszała podobnych wyrażeń od piratów.
Na razie jednak jakoś to wytrzymywała, choć nieraz zażenowana wybiegała z kajuty, aby odetchnąć
chłodnym powie¬trzem.
Nawet obecność innych członków załogi nie pomagała jej trzymać oczu z daleka od Drew. Tego ranka,
kiedy weszła do kabiny, właśnie się gimnastykował. Wykony¬wał skłony, ćwiczenia rozciągające i
maszerował po łu¬ku, jak dalece pozwalał mu na to łańcuch. Rzucił jej przelotne spojrzenie, ale i to
wystarczyło, aby wytrącić ją z równowagi. Gdy usiadła przy stole i Ohr zaczął ba¬wić ją rozmową - jej
wzrok przyciągała gra mięśni na długich nogach Drew, napięty łuk jego pleców i jędr¬ność pośladków. Nie
miała w sobie tyle siły, aby przestać
patrzeć na niego.
Powinna była zdobyć się na trochę tupetu i udawać, że ulega pokusie. Miała jednak ograniczone
możliwości działania, ponieważ nie mogła go dotknąć; nie ośmieliła¬by się podejść tak blisko. Mogła
oczywiście w inny spo¬sób rozpalić jego pożądanie do szaleństwa, ale w tym ce¬lu musiała mieć do
niego swobodny dostęp•
Wkrótce wpadła na pomysł, jak obejść ograniczenia.
Natychmiast zaczęła wcielać go w życie. Musiał jednak pomóc jej w tym Richard. Zareagował śmiechem
na jej propozycję, ale zaangażował do pomocy jeszcze czterech potrzebnych do tego marynarzy.
Drew od razu odgadł, że coś się szykuje. Do jego kaju¬ty wniesiono wannę z gorącą wodą• Później
dostarczono ręczniki, mydło i dodatkowe wiadra z wodą do spłuki¬wania, czyli wszystko, co niezbędne
było do kąpieli. Ma¬rynarze, którzy to przynieśli, zostali w kajucie i dziwnie mu się przyglądali.
Weszła Gabrielle, stanęła przy Drew i trzymając się pod boki, oznajmiła:
-
No, kapitanie, pora na kąpiel.
-
A proszę bardzo, kąp się! - odparował z łobuzerskim uśmiechem. - Chętnie się przypatrzę.
-
To nie ja mam się kąpać, tylko ty - zachichotała. _ Przecież śmierdzisz!
-
A diabła tam! - Wyprostował się gwałtownie. - Przecież myłem się w zimnej wodzie, której całe wiadra mi
dostarczaliście.
-
Widocznie mało dokładnie, i nie zaprzeczysz, że po¬trzebujesz porządnej, gorącej kąpieli.
Rzeczywiście nie zaprzeczył, tylko rzucił okiem na wannę stojącą w drugim końcu pomieszczenia.
-
Ten łańcuch nie dosięgnie tak daleko - ocenił.
-
Obręcz jest tak zardzewiała, że nie będziemy jej moczyć.
-
Czyżbyś miała zamiar ją zdjąć? - zaciekawił się.
-
Nie licz na to, przecież dowiodłeś, że nie można ci ufać. Panowie pomogą ci się umyć i sam się nie
spostrze¬żesz, kiedy będzie po wszystkim.
Wyszła z kabiny, choć wiedziała, że Drew wyciągnie z tego błędne wnioski. Na pewno pomyślał, że umyje
go jeden z przybyłych marynarzy, bo sam nie zdoła tego zrobić, mając związane ręce.
Gabrielle wróciła dopiero wtedy, kiedy usłyszała jego krzyki. Zastała go siedzącego w wannie, ze
związanymi rękami i nogami. Oprócz niego w kabinie nie było niko¬go, więc uniosła brwi ze zdziwienia.
-
Ciekawe, jak w tych warunkach mam być czys¬ty? - zaprotestował Drew. Gabrielle też skrzywiła się z
niesmakiem, jakby stało się coś, czego nie przewidy¬wała.
-
A gdzie moi ludzie? Tacy są wstydliwi? Krępowali się dotknąć tu i ówdzie, żeby cię umyć?
-
Skąd mam wiedzieć? - zrzędził. - Nie pytałem ich o to.
Gabrielle podeszła do wanny, starając się nie patrzeć na jego nagą pierś. Wiedziała, że jeśli nie oprze się
ma¬gnetycznej sile jego wspaniale rzeźbionego ciała, cały jej plan spali na panewce.
-
Dobrze, to w końcu tylko kilka minut, nie musisz krygować się jak panienka - oświadczyła.
-
Masz zamiar mnie myć? - spytał z niedowierzaniem.
-
A czy jest tu ktoś inny? - Zdjęła koszulę, żeby się nie zamoczyła, i stanęła za nim. Nie miała wątpliwości,
że Drew ją widzi. Świadczył o tym chrapliwy jęk:
- Gabby, nie ...
-
Co się dzieje? Teraz ty zrobiłeś się wstydliwy?
Spodobał się jej ten wybieg. Szkoda, że nie pomyślała o nim wcześniej. Dzięki temu mogła dotykać Drew,
ile chciała, pod pretekstem pomocy. Wiedziała, że podnieci go to do szaleństwa.
Namydliła dłonie. Nie używała myjki, aby poczuł jej dotyk na skórze. Potem wolnymi, zmysłowymi ruchami
zaczęła szorować jego łopatki, muskularne ramiona i ple¬cy. Plecom poświęciła trochę więcej uwagi,
wsuwając mu palce pod pachy i przesuwając je na pośladki. Próbował ją przytrzymać palcami związanych
rąk, ale dłonie miała śliskie, więc z uśmiechem mu się wymykała.
Ostrożnie polała wodą czubek głowy i spieniła mydło na włosach. Jęknął z rozkoszy, gdy z satysfakcją
masowała mu głowę i skronie. Mogłaby to robić w nieskończoność, ale poprosiła Richarda, żeby wrócił
punktualnie po dwu¬dziestu minutach. Wtedy będzie musiała przestać, bez względu na to, czy umyje
Drew, czy nie. Jednak była tak zaabsorbowana tym, co robi, że straciła poczucie czasu.
Spłukała mu włosy i zabrała się do mycia piersi. Nie przechodząc na drugą stronę wanny - by nie zarzucił
jej, że celowo go podnieca, stając przed nim bez koszuli - musiała mocno się nachylić, żeby dosięgnąć
tam, gdzie chciała; przy tym ruchu przycisnęła piersi do jego ple¬ców. Jęknął i odwrócił głowę, chcąc
dosięgnąć jej ust. Nie mógł jednak tego uczynić bez jej pomocy.
-
Pocałuj mnie, Gabby. Dobrze wiesz, że sama tego chcesz.
Wstrzymała oddech. Pewnie, że chciała, i to jeszcze jak! Spojrzała na jego usta i obserwowała je cały
czas, gdy przesuwała ręką po muskularnej piersi, stopniowo schodząc coraz niżej. Słyszała, jak ze
świstem wciąga po¬wietrze; gotowa była pochylić się nad nim jeszcze niżej, gdy usłyszała trzy stuknięcia
w drzwi. Oznaczało to, że miała mniej więcej pół minuty na doprowadzenie się do porządku.
Szybko się wytarła, narzuciła koszulę i wybiegła z ka¬juty. Obiecywała sobie, że po raz ostatni dopuściła
się ta¬kiego szaleństwa. Owszem, dopięła swego, rozpaliła je¬go żądze, ale nie mogła tak ryzykownie
zbliżać się do niego ani go dotykać, nie rozniecając ognia w sobie.
Śnił jej się często, prawie każdej nocy. Nie dziwiła się, bo ciągle był obecny w jej myślach. Żaden jednak z
jej dotychczasowych snów tak jej nie podniecił:
Oto leżeli razem na wąskiej koi w jej kajucie. Drew po¬wtarzał zdanie, którego nauczył papugę "Pora się
roze¬brać, dziewczyno", a ona zanosiła się od śmiechu, bo we śnie mogła robić to, co chciała. Był to
sugestywny sen, bo niemal fizycznie czuła, że DreW' leży na niej i ją całuje. Koszulę nocną musiał zdjąć z
niej wcześniej, a sam chy¬ba też był nagi, bo promieniowąło od niego ciepło; przy¬jemność, jaką
odczuwała pomiędzy udami, miała wyraź¬ny związek z jego bliskością. Wolała nie otwierać oczu w
obawie, że się obudzi.
Wcale nie chciała obudzić się z takiego snu, przynaj¬mniej dopóty, dopóki nie nauczy się miłości cielesnej
od niego, choć takie rozumowanie było pozbawione sensu, bo jak mogła śnić o czymś, czego jeszcze nie
znała? Wi¬docznie jednak wystarczyło samo pragnienie, aby czuć, jak z czułością pieścił jej całe ciało
delikatnymi ruchami rąk. Zdążyła poznać smak jego pocałunków i we śnie przeżywała je tak jak wtedy,
kiedy ją całował. Wprawiał ją w takie samo błogie odurzenie i równie namiętnie wci¬skał w jej usta swój
język.
Nie zawsze jednak to, co Drew z nią robił, pokrywało się z tym, co w żartach zapowiadał, albo może nie o
wszystkim pamiętała. Nie mógł na przykład powoli i stopniowo jej rozbierać, bo już była naga. Słusznie za
to przepowiedział, że będzie odwzajemniać jego pocałun¬ki, gdyż istotnie to robiła. Trafnie przewidział, że
nie bę¬dzie próbować ucieczki, przeciwnie - przylgnie do niego całym ciałem tak mocno, że wyczuje, jak
wzrasta w nim pożądanie. I tak właśnie było, dokładnie jak we śnie!
W tym śnie przeżywała też więcej miłych wrażeń, niż pamiętała z zapowiedzi Drew. Teraz całował i
dotykał jej wszędzie: kark, ramiona i piersi. Tej wrażliwej części cia¬ła poświęcał najwięcej uwagi, więc
chyba dowiedział się o nich wszystkiego, co chciał wiedzieć. Gabrielle nato¬miast nie wyobrażała sobie,
jak gorące mogą być jego usta ani jak szybko dreszcz podniecenia przebiega po całym ciele. Obiecał, że
rozpali jej pożądanie do białego żaru i z powodzeniem mógł to uczynić. Miało to, co prawda, nastąpić już
wtedy, kiedy ją rozbierał, ale kolej¬ność nie miała znaczenia. Zbyt wiele radości sprawiało jej to, co robił,
a
by przejmowała się niezupełną zgodno¬ścią z tym, co zapowiadał.
Pobudzał językiem jej sutki, wywołując w nich to sa¬mo rozkoszne mrowienie, jakie towarzyszyło jego
obiet¬nicom. Potem przeniósł pieszczoty na jej pępek, a stam¬tąd w naj czulsze miejsce między nogami.
Podniecenie sięgało zenitu. Zaraz, skąd się ono właściwie tam wzięło?
Owszem, wiedziała już dużo o sprawach męsko-dam¬skich, ale o tym jeszcze nie słyszała!
Próbowała się rozbudzić i otrząsnąć z tego snu, ale po¬czuła na swoich ustach następne pocałunki, więc
musia¬ła wciąż uświadamiać sobie, że to tylko sen. Drew nie mógł przecież znajdować się w tej chwili w
jej łóżku, je¬żeli był przykuty do ściany w innej kajucie.
Zaraz jednak ta myśl uleciała, a wraz z nią pozory snu, bo pojawił się ból. W mdłym świetle lampy patrzyła
pro¬sto w oczy Drew Andersona i powoli docierało do niej, że oto znów udało mu się osiągnać to, co za
pierwszym razem.
Teraz zadał jej cios w samo serce. Nie miała pojęcia, jak zdołał się wyswobodzić, ale rzeczywiście
znajdo
wał się w jej łóżku, nagi jak ona, leżał na niej i przed chwilą po¬zbawił ją dziewictwa.
-
Coś ty zrobił? - jęknęła, próbując go odepchnąć. ¬Na miłość boską, jakim sposobem ...
-
Ciii ... Chcę ci tylko sprawić przyjemność.
Te słowa wzburzyły ją do głębi i spowodowały, że miejsce strachu zajął gniew.
-
Wygrałeś! - krzyknęła. - Zdobyłeś wszystko! Swój statek i mnie!
-
Nie, kochanie, zobaczysz, że ty też coś zyskasz. Pa¬miętasz, jak podniecałaś mnie dziś w kąpieli?
Teraz kolej na mnie, ale ja skończę, co zacząłem, i na pewno nie sprawię ci zawodu. Pozwól mi, bym cię
kochał i pokazał
wszystko, co umiem. .
Jednak ani w jego wyrazie twarzy, ani w głosie nie by¬ło radości ani triumfu. Przynajmniej Gabrielle
niczego ta¬kiego nie zauważyła, więc nie przeczuła, że Drew zamie¬rzał powtórzyć pieszczoty.
Początkowo postępował delikatnie, aby jej za szybko nie rozbudzić, ale potem dał upust swojej
namiętności, którą ona przez tydzień próbowała rozpalić. Przypuszczała, że jej się to nie udało, a
tymczasem wręcz prze¬ciwnie!
Następnym pocałunkiem sprawił, że zapomniała o przeżytym szoku, i czułymi słowami błyskawicznie
rozpalił w niej ogień. Tym ogniem płonęły jego wargi przyciśnięte do jej ust, do których szturmował jego
ję¬zyk; jednocześnie Drew przytrzymywał ją ręką z tyłu głowy, uniemożliwiając ucieczkę. Tylko że ona już
wcale nie chciała uciekać!
Zarzuciła mu ramiona na szyję; Drew zdążył jeszcze wsunąć rękę między nie i ścisnąć w dłoni jej pierś.
Ga¬brielle przez cały czas czuła jego obecność między udami. Zdawał się na coś czekać, ale sama
świadomość tego, co się tam działo, wywołała przypływ nieokiełznanej rozko¬szy, której przedsmaku
często przy nim doświadczała.
Przycisnęła się więc do niego mocniej, wciągając go głębiej w siebie. To było tak miłe doznanie, że
powtarza¬ła tę czynność raz za razem, aż w którymś momencie wezbrało w niej tyle emocji, że wszystkie
zlały się w jed¬no. Nastąpiła eksplozja takiej rozkoszy, jakiej dotąd nie mogła sobie nawet wyobrazić.
Trwało to dopóty, dopóki Drew nie doprowadził do własnej eksplozji, która wy¬niosła go do gwiazd.
Po wszystkim Gabrielle czuła się kompletnie wyczer¬pana, ale i dziwnie zadowolona. Później będzie
miała czas zastanawiać się, dlaczego; teraz miała ochotę tylko na sen.
33
Gabrielle nie miała pojęcia, jak długo Drew pozwolił jej spać. Przez mały iluminator kabiny nie było widać
nieba, bo na dworze panowały ciemności. Na razie nie usiłował jej budzić - przynajmniej tak się wydawało.
Siedział na krześle przy małym stoliku, przy którym z biedą mogłyby się zmieścić cztery osoby, a
wygodnie dwie.
Krzesło było zwrócone w stronę łóżka, co by świad¬czyło, że chwilami ją obserwował. Teraz jednak
przyglą¬dał się podłodze obok swoich skrzyżowanych nóg, wy¬ciągniętych przed siebie. Wyglądał na
zamyślonego, a że przy tym nie kontrolował swojego wyrazu twarzy, Ga¬brieIle zauważyła, że zmarszczył
brwi.
Starała się nie ruszać, tylko oczami śledziła jego ruchy.
Była przekonana, że nie zauważył, kiedy się obudziła, i nawet jej to odpowiadało. Nie mogła się nadziwić,
ja¬kim sposobem zdołał uwolnić się z łańcucha. Ktoś musiał mu pomóc, ale kto, jeśli cała jego załoga
znajdowała się pod kluczem? Najpewniej zrobił to któryś z nowych ma¬rynarzy zwerbowanych przez Ohra
w Londynie. Mógł znać Drew lub kogoś z jego załogi i czekał na właściwy moment, aby pomóc w
ucieczce. A jeśli Drew był wolny, to i cała jego załoga, a to oznaczało, że jej ludzie ...
Bała się nawet pomyśleć, co mogli zrobić Amerykanie, aby odzyskać swój statek. Nie wydano im takiej
dyspo¬zycji, jaką otrzymali członkowie jej załogi, a mianowicie, że nikt nie może ucierpieć. Nie mieli więc
powodów, aby oszczędzać "piratów", wręcz przeciwnie - zwłaszcza po tygodniowym uwięzieniu. A co z
Ohrem i Richardem? Czy jeszcze żyli?
W tym momencie przyszła jej do głowy myśl, tak sa¬mo niepokojąca: co się stało w jej łóżku. Utrzymywał
się w nim jeszcze zapach mężczyzny, przypominający, że zeszła z drogi cnoty. Jak mogłą być tak głupia,
by przez chwilę łudzić się, że śni? Prawdę mówiąc, już po pierw¬szych pocałunkach i pieszczotach
wiedziała, że to nie sen, więc nie mogła się tym tłumaczyć. Zresztą nic jej nie usprawiep.liwiało w obliczu
faktu, że chciała, aby tak się stało.
Na razie odpędziła od siebie te myśli, bo powinna by¬ła raczej zastanowić się, jak wykorzystać zaistniałą
sytua¬cję. Od tego zależała wolność jej ojca, a może nawet jego życie, nie mówiąc o tym, że sama mogła
znaleźć się w lo¬chu, gdyby Drew zrealizował swoje groźby. Dopóki sie¬dział pogrążony w zadumie,
miała szansę odwrócenia sytuacji na swoją korzyść.
Nie potrzebowała układać specjalnego planu, bo prze¬cież w którejś torbie miała pistolet Drew. Musiała
tylko dobrać się do niego, zanim on jej to udaremni.
Wyskoczyła z łóżka i podbiegła do swoich bagaży.
Otworzyła jedną torbę i pochyliła się, aby przetrząsnąć jej zawartość.
Nie przeszkadzał jej w tej czynności, nawet nie ruszył się z miejsca, tylko zapytał:
- Tego szukasz?
Obejrzała się i zobaczyła, że w ręku trzyma pistolet wycelowany w sufit. Musiał wcześniej przeszukać
kaju¬tę albo kiedy spała, albo zanim zbliżył się do jej łóżka. Te¬raz gdy był wolny, nie chciał podejmować
dodatkowego ryzyka.
Zawiedziona, że wymknęła się jej jedyna możliwość opanowania sytuacji, Gabrielle wyprostowała się i
od¬wróciła do Drew. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że stoi przed nim naga i jego oczy zatrzymały się
na jej pier¬siach.
Nie okazała strachu ani wstydu, bo było już na to za
późno. Sięgnęła do szafy, wyjęła szlafrok i włożyła na siebie, pozbawiając go widoku, który sprawiał mu
taką przyjemność. Wydał z siebie westchnienie zawodu, ale nie przejmowała się tym, bo brzmiało zbyt
egzaltowanie, aby mogło być szczere.
Przewiązując szlafrok paskiem, wyrzuciła z siebie tylko jedno słowo:
- Jak?
Nie musiała kończyć zdania, bo Drew i tak wiedział, o co jej chodzi. Rozpromienił się w szerokim
uśmiechu, tak był z siebie zadowolony, nicpoń jeden! Wzburzyła ją ogromnie sama myśl o tym.
- Bardzo trafne pytanie! -
zakpił. - Też próbowałem, ale bez powodzenia.
- Jak to?
-
Właśnie do tego zmierzam - ciągnął powoli, napawając się triumfem. - Widzisz, mój pierwszy oficer ma
pewną cechę, o której nie wiedziałaś. Timothy nie cierpi zamkniętych przestrzeni. Kiedy raz po pijanemu
wywo¬łaliśmy awanturę w knajpie i trafiliśmy do aresztu, po¬wyginał kraty w oknie celi. Dziwię się, że tak
długo wy¬trzymał w kajucie.
-
Chcesz powiedzieć, że oswobodził się z tej obręczy, którą nałożyliśmy mu na nogę?
-
O ile wiem, jeszcze ją ma, ale drugi koniec łańcucha nie jest już przyczepiony do niczego, co
ograniczałoby mu ruchy. Czekał tylko na twoich ludzi, aby się upewnić, że nie będzie miał z nimi
dodatkowych kłopotów. Potem wyrwał łańcuch ze ściany i usunął deskę, zakrywającą dziurę, którą
poprzednio zrobił.
-
Co stało się z moimi ludźmi?
-
A jak myślisz? - Uśmiech nie schodził z jego warg.
-
Gdybym wiedziała, nie pytałabym! - warknęła.
Zachichotał, wyraźnie zadowolony z zamiany miejsc.
-
Ulokowaliśmy ich bezpiecznie w tych samych komfortowych kwaterach, które przeznaczyłaś dla nas, i
nie¬zwłocznie przyszedłem tutaj, by zająć się tobą.
Nie musiał dodawać, jak doskonale się wywiązał z te¬go zadania! Oboje umilkli, wracając myślami do
tego, co się zdarzyło w nocy. Jak mogła tak głupio dać się zwieść jego słodkimi słówkami? Cóż, kiedy
sama chciała się przekonać, na czym polegają męskie pieszczoty!
Tymczasem jego wesołość gdzieś się ulotniła i z pew¬nym wahaniem spytał:
-
Miałaś teraz swój okres?
Spojrzała na niego ze złością, bo wiedziała, do czego zmierza - też zauważyła krew na udach, zanim
zawiąza¬ła szlafrok.
- Nie - odpo
wiedziała.
-
Gdyby mi przemknęło przez głowę, że możesz być dziewicą, nie doszłoby do tego - skonstatował
trzeźwo.
Nie wierzyła w szczerość jego słów, gdyż powszech¬nie był uważany za uwodziciela, ale dla porządku
zagadnęła:
-
Więc dlaczego przypuszczałeś, że nie jestem?
-
A kim mogła być taka rozwydrzona piratka?
Musiała przyznać, że jego rozumowanie nie było po¬zbawione logiki. Przecież sama chciała, żeby tak
właśnie sądził! Mimo to w jej odpowiedzi pobrzmiewała gorycz:
- Wszystko jedno, tak czy owak jestem skompromitowana.
Chodziło jej nie tylko o to, co zdarzyło się dzisiejszej nocy, lecz także o skandal, jaki Drew wywołał w
Londynie. Odniosła jednak wrażenie, że tego nie brał pod uwagę i myślał tylko o tym ostatnim incydencie,
bo rzucił:
- Postar
am się jakoś ci to wynagrodzić.
-
Ciekawe jak, ty łotrze? Cnoty mi nie zwrócisz!
- No nie -
zgodził się z nią. - Za to postaram się, żeby nie osadzono cię w więzieniu z całą twoją załogą,
kiedy dobijemy do portu.
Czyżby przebijało w jego głosie poczucie winy? Jeśli tak, to miała nad nim przewagę i spróbowała ją
wykorzystać.
-
I co to mi pomoże, skoro muszę uwolnić ojca? Ze zdziwienia uniósł brew.
-
Czy to znaczy, że wolałabyś iść do więzienia razem z nimi?
-
Oczywiście, że nie, ale sama nie wydobędę ojca z lo¬chu. Potrzebuję pomocy.
-
Zatem to, co mi o nim opowiadałaś, jest prawdą? W duchu westchnęła. Więc on rzeczywiście sądził, że
zmyśliła bajeczkę o porwaniu ojca, aby się wytłumaczyć, dlaczego uprowadziła jego statek. Co za głupiec!
Tak jak¬by piraci musieli się usprawiedliwiać!
-
Oczywiście, że powiedziałam prawdę! Pierre trzy¬ma go w jakiejś okropnej fortecy i żąda okupu
wyższego niż mogę zapłacić.
-
Nie masz pieniędzy? Wydawało mi się, że odziedzi¬czyłaś spadek.
-
Gdyby chodziło tylko o pieniądze, nie byłoby pro¬blemu, ale Pierre żąda czego innego: Domaga się map
oj¬ca i to ja mam mu je dostarczyć.
-
Chcesz przez to powiedzieć, że szkoda ci poświęcić kilku starych map w zamian za życie ojca? Taką
jesteś egoistką?
Usłyszał, jak Gabrielle gwałtownie chwyta oddech i po jego minie można było poznać, że pożałował swych
słów. Nie mógł jednak ich cofnąć, a więc wyszło na jaw, co o niej myśli! Mimo iż głęboko nim pogardzała,
poczu¬ła się głęboko urażona.
-
Nie to chciałem powiedzieć ... - próbował się uspra¬wiedliwić.
-
Ależ miałeś rację! Pierre chce zabić mojego ojca, ale nie chce zabić mnie, więc w pewnym sensie jestem
ego¬istką, odmawiając mu tego, czego. żąda.
- A masz przynajmniej te mapy?
-
One są bez znaczenia. - Machnęła niecierpliwie ręką• - To tylko pretekst, bo nie pierwszy już raz chce
mnie dostać w ręce.
-
Chwileczkę! - Drew usiadł prosto. - Chcesz powie¬dzieć, że on zażądał ciebie jako okupu?
-
Czyżbym o tym nie wspomniała?
Drew zareagował na tę oczywistą ironię, odchylając się do tyłu i krzyżując ręce na piersi. Potem wzruszył
ra¬mionami, aby zademonstrować, jak mało go to obchodzi. - Jasne, że jesteś w sytuacji nie do
pozazdroszczenia,
ale wierzę, że znajdziesz jakieś wyjście - rzucił. - Wy, pi¬raci, jesteście przecież tacy zaradni!
Pamiętała jednak, że przez chwilę czuł się wobec niej winny, więc odważyła się zaproponować:
-
Ty mógłbyś mi pomóc!
Odpowiedzią był wybuch śmiechu.
-
Dobrze by było, ale mowy nie ma!
-
Twój szwagier, James, na pewno by mi pomógł.
-
Więc czemu nie zwróciłaś się do niego?
-
Mógłbyś przynajmniej wypuścić moją załogę! - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
-
Zapomnij o tym. Ostrzegałem cię, co was czeka za uprowadzenie statku, i wiesz, że tylko z jednego
powo¬du nie pójdziesz do więzienia razem z twoimi ludźmi. Radzę pamiętać o tym, bo mogę zmienić
zdanie, toteż le¬piej daj sobie spokój.
Najwidoczniej nie miał zamiaru ustąpić, więc i ona nie zamierzała go prosić; skierowała się w stronę łóżka.
-
Byłoby mi miło, gdybyś zostawił mnie samą, bo chciałabym trochę pospać - rzuciła lodowato.
Zaśmiał się znowu, ale teraz był to typowy wyraz mę¬skiej satysfakcji. Gabrielle wywnioskowała, że to, co
jesz¬cze usłyszy, nie będzie przyjemne. Przynajmniej tym ra¬zem chciałaby się mylić.
- Tamta kajuta nie ma zamka w
drzwiach, ale zapew¬niam cię, moja droga, że nie omieszkam uczynić ci
tej sa¬mej grzeczności, co ty mnie. Idziemy?
Wstał i ręką wskazał jej drzwi. Sztywnym krokiem ru¬szyła w tamtą stronę, ale się zatrzymała, bo zdała
sobie sprawę, że ma na sobie tylko szlafrok zarzucony na gołe c,iało. Może jemu nie sprawiało to różnicy,
ale ona wola¬łaby nie odbywać dalszego etapu podróży na pół naga. Nie mogła też liczyć, że Drew
dostarczy jej ubrania na zmianę, więc wróciła do szafy i wrzuciła do torby kilka sztuk odzieży, zanim
skierowała się do kajuty, która mia¬ła stać się jej więzieniem.
34
Okazało się, że największa pułapka kryje się w powie¬dzeniu "ta sama grzeczność". Gabrielle sądziła, że
Drew zamknie ją w ładowni wraz z resztą załogi, choć ona przedtem postąpiła z nim inaczej. On zaś
odpłacił jej do¬kładnie tym samym, zamykając ją w kabinie, w której siedział, i przykuwając łańcuchem,
którym był przykuty.
Osobiście założył jej obręcz na nogę i zdawał się znaj¬dować w tym osobliwą przyjemność. Inaczej niż u
Timo¬thy' ego, łańcuch był mocno przybity do ściany, a obręcz otwarta przy użyciu narzędzi, które jeszcze
leżały na podłodze - wprawdzie zardzewiała, ale nadająca się do użytku.
Drew nie potrzebował narzędzi, bo wyciągnął z kie¬szeni kłódkę, którą pewnie znalazł wcześniej, bo już
zawczasu musiał zaplanować, jaki środek zabezpieczają¬cy dla niej przeznaczy. Ciekawe, czy cielesne
obcowanie z nią także zaplanował, czy, chociaż to było spontanicz¬ne. Nie zamierzała go o to pytać.
Próbowała udawać, że nie zauważa, jak przy okazji za¬kładania obręczy dotykał jej kostki. Tego wieczoru
jed¬nak nie szczęściło jej się w niczym, więc także i w tym. Patrzyła na niego wzrokiem, w którym ścierały
się gniew i zranione uczucia. Czuła też dziwny ucisk w piersi, ale miała nadzieję, że to tylko niestrawność.
Drew skończył mocować obręcz i z uśmiechem pod¬niósł na nią wzrok, ale Gabrielle odpowiedziała mu
nie¬przyjaznym spojrzeniem. Zachichotał cicho i przeniósł się na łóżko. Zdjął jedynie buty i koszulę,
przeciągnął się, roz¬rzucając szeroko ramiona, i zagłębił się w miękkim mate¬racu. Trudno było uwierzyć,
że łóżko nie załamało się pod jego ciężarem. Przewrócił się na plecy, założył ręce pod głowę i wydał z
siebie głośny pomruk zadowolenia.
Nie minęła minuta, kiedy się odezwał:
-
Niech to diabli, czuję twój zapach na poduszce!
-
Więc ją wypierz! - odpaliła.
Roześmiał się i odwrócił do ściany. Po jakichś dziesię¬ciu minutach Gabrielle usłyszała jego ciche
chrapanie. Właściwie powinna była teraz zacząć hałasować, aby nie dać mu spać - tak jak on wyrywał ją
ze snu opisami nie¬ziemskich rozkoszy, jakie dla niej szykował. Myśl była godna zastanowienia, bo niby
dlaczego nie miała mu od¬płacić wet za wet? W końcu to, że odzyskał statek, nie oznaczało, iż miała
zrezygnow
ać z planu zemsty. Nie wiedziała tylko, jak mogłaby się zmusić, żeby uwodzić takiego łajdaka,
nie, właściwie drania czy nawet samego diabła, jakim był Drew Anderson! Potrząsnęła głową i
postanowiła rozejrzeć się wokół siebie.
Zostawił zapaloną lampę przyśrubowaną do biurka.
Ciekawe, czy dlatego, żeby jej było wygodniej się uloko¬wać? Nie, pewnie zapomniał ją zgasić albo był
przyzwy¬czajony do spania przy świetle. Dzięki temu jednak ła¬twiej dostrzegła przygotowane wcześniej
dla niego posłanie, z którego teraz sama miała korzystać. Czekał tam na nią również nocnik, na szczęście
w tej chwili pu¬sty, a także pozostały od kolacji jego talerz.
Zmarszczyła brwi, kiedy spojrzała na nocnik, bo nie wyobrażała sobie, jak miała go w takich warunkach
uży
wać. Czy on nie stworzy jej żadnych możliwości odosob¬nienia? Jeśli nie, już ona się postara, żeby sam
zechciał to zrobić. Na razie będzie po prostu musiała wyrzucić ze swojego słownika takie zwroty, jak
"zakłopotanie" czy "skrępowanie" .
Miała zamiar przebrać się do snu w jakiś przyzwoitszy ubiór, ale dała sobie spokój, gdyż zdecydowała, że
w luź¬nym szlafroku będzie jej wygodniej. A właściwie ...
Zdjęła też szlafrok. Niby dlaczego nie? Rano będzie miał na co patrzeć, jeśli w ogóle mu się zechce.
Wtedy znowu zap
łonie w nim pożądanie, które ona zdusi w za¬rodku, bo nie miała zamiaru dopuścić, by
znowu do tego doszło. Im bardziej będzie jej pragnął, tym bliższa będzie wymarzona zemsta. Ale jeśli on
jej więcej nie zechce, skoro już raz ją posiadł? Do diabła! O tym nie pomyśla¬ła, 'ale do rana i tak nie
pozna odpowiedzi. Lepiej więc, aby przynajmniej spróbowała zasnąć.
Z westchnieniem położyła się i owinęła w koce, pod którymi przedtem spał Drew. Niech to licho,
przesiąk¬nięte były jego zapachem! Jutro zażąda świeżego posła¬nia, a na razie podciągnęła nogi pod
siebie i zwinęła się w kłębek. Poczuła wtedy, że chłodny metal drapie jej skórę na kostce.
Westchnęła ponownie i usiadła, aby dokładnie obma¬cać obręcz i zbadać jej chropowatość. Drew otarł
sobie nią skórę, więc wolałaby tego uniknąć. Okazało się jed¬nak, że grubą kostkę mężczyzny obręcz
obejmuje ciaś¬niej niż o wiele szczuplejszą hogę kobiety. Poruszyła nią, aby to sprawdzić, i z
niedowierzaniem stwierdziła, że że¬lazo łatwo zsunęło się z nogi.
Zatkała ręką usta, aby stłumić śmiech. Nie tracąc ani chwili, włożyła szlafrok i na paluszkach podreptała
do drzwi. Niestety, były zaryglowane.
Po cichu zaklęła szpetnie i wróciła na posłanie z koców rozłożonych na podłodze. Drew coś mamrotał
przez sen.
Pewnie słyszał, że ona się porusza, ale się nie obudził. Gabrielle rzuciła nienawistne spojrzenie na jego
nagie plecy, po czym wpełzła pod koce. Wsunęła nawet obręcz na nogę. Na pewno nadarzy się inna
sposobność, kiedy drzwi nie będą zamknięte. Na razie ze spokojem oczeki¬wała jutra.
35
Gabrielle była sama, gdy obudziła się w kajucie kapita¬na. Przez rząd okienek sączyło się do środka
skąpe świat¬ło, bo mimo rannej pory słońce przykrywały ciemne chmury. Mogło to zwiastować zbliżający
się sztorm.
Szybko ubrała się w swój zwykły noszony na statku strój, który wczoraj przezornie zabrała ze sobą• Po
raz pierwszy miała do dyspozycji całą kabinę, nie było ani Drew, ani żadnego z jej przyjaciół. Skorzystała
więc z okazji, aby przeszukać biurko Drew. Rozczarowała się, bo nie znalazła tam przedmiotu, którego
mogłaby użyć jako broni, nawet noża do rozcinania kopert. Natrafiła tylko na damską podwiązkę,
przypuszczalnie pozosta¬wioną przez którąś z jego "kochanek w każdym porcie", miniaturę
przedstawiającą siostrę Drew, Georginę, a tak¬że sporo faktur na towary przewożone statkiem.
Na biurku leżał dziennik pokładowy, którego nie było, dopóki ona zajmowała tę kajutę. Zajrzała do środka,
aby sprawdzić, czy Drew wpisał dzisiejszą datę, ale ostatni wpis pochodził z dnia, kiedy odbił od brzegu w
Londynie. Gabrielle nie spodziewała się znaleźć tam notatek o cha¬rakterze bardziej osobistym, bo wpisy
w dziennikach po¬kładowych dotyczyły statków, a nie ich kapitanów.
Następnie skierowała się do bagaży Drew; nie wie¬dząc, jak długo jeszcze będzie sama, postanowiła
naj¬pierw sprawdzić drzwi. Ku swemu zdumieniu zastała jenadal zamknięte. Ciekawe, dlaczego? Czyżby
Drew miał świadomość, że obręcz jest na nią za duża i założył ją tyl¬ko symbolicznie, dla
zademonstrowania swej przewagi? Mll;iejsza
z tym! I tak nie miała szans wydostania się z tej kajuty.
Plan, który uknuła zeszłej nocy, opierał się na założe¬niu, że drzwi od tego pomieszczenia nie będą stale
za¬mknięte. Ponieważ jednak były, musiała wymyślić coś in¬nego. Na przykład podczas snu uderzyć go
w głowę czymś ciężkim, a potem wyciągnąć mu klucz z kieszeni spodni. Czyżby myślał, że nie będzie jej
na to stać? Naj¬lepiej będzie walnąć go nocnikiem, bo tu to naj cięższy przedmiot, oprócz lampy wiszącej
na jednym ze słupów wsporowych. A może on nie wie, że obręcz jest za luźna na jej nogę?
Nie wiedziała, co ma o tym sądzić, ale jednego była pewna: nie chce wyrządzić mu fizycznej krzywdy.
Zawꬿało to znacznie jej możliwości wyboru; pozostały sposo¬by, które jej wcale nie odpowiadały.
Problem tk
wił w tym, że nadal wiązała z nim pewne nadzieje i była zaanga¬żowana uczuciowo. W
przeciwnym razie nie wahałaby się ani przez chwilę, tylko rąbnęłaby go w łeb. Kiedyś umieściła go na
pierwszym miejscu listy kandydatów do wspólnego przejścia przez życie. Popsuł wszystko, kiedy ją
skompromitował, ale gniew maskował tylko jej poczu¬cie zawodu, które wciąż dawało o sobie znać.
Jednakże, mimo hańby, jaką ją okrył, chciała go zostawić ze złama¬nym sercem, ale nie krzywdzić
fizycznie.
Na razie nie miała zamiaru rozwiązywać żadnego pro¬blemu, wróciła zatem do sterty koców rozłożonych
na podłodze. Wtedy poczuła zapach jakiejś potrawy i zna¬lazła pełny talerz, przykryty dużą serwetką w
kolorze koca, dlatego go nie zauważyła przedtem. Zanim jeszcze spróbowała potrawy, nie miała
wątpliwości, że Drew za¬trudniał znacznie lepszego kucharza niż ona.
Przyszedł dopiero po kilku godzinach, więc Gabrielle zdążyła się nieźle wynudzić. Przeszukała całą
kabinę, w tym także jego kufry, co okazało się czynnością intere¬sującą, a zarazem denerwującą• To, co
ją denerwowało, jednocześnie śmieszyło, bo świadczyło o zwykłej, staro¬modnej zazdrości. W jednym z
kufrów znalazła bowiem damskie fatałaszki.
Wszystkie wyglądały na nowe: parasolka, jedwabna torebka, tandetny wachlarz, tani, lecz gustowny
meda¬lion na łańcuszku i różne błyskotki. Uwagę Gabrielle zwróciło sześć identycznych, koronkowych
szali; wy¬wnioskowała stąd, że drobiazgi te przeznaczył na upo¬minki dla licznych kochanek. Na samą
myśl o tym naszła ją ochota spalenia całej zawartości kufra. Rzuciła nawet pożądliwe spojrzenie na
wiszącą lampę i pewnie zrobiła¬by z niej użytek, gdyby nie obawa, że rozchodzący się dym może
wywołać alarm.
Około południa Drew wrócił do kajuty. Zastał Gabrielle siedzącą na stosie koców, opartą plecami o ścianę.
Stopy trzymała płasko na podłodze, a kolana ugięte. Wchodzą¬cemu kapitanowi rzuciła spojrzenie, które
w zamiarze miało być zmysłowe, ale z powodu jej wisielczego humo¬ru wyglądało dość ponuro.
On natomiast nie musiał ćwiczyć zmysłowych spoj¬rzeń. Wystarczyło, że popatrzył na nią, a jej dech
zapar¬ło i musiała szybko skupić uwagę na czymś innym, aby mrowienie w dole brzucha nad nią nie
zapanowało.
-
Nudzi mi się! - wystąpiła ze skargą•
- To niedobrze -
zauważył w drodze do stołu, na którym były rozłożone mapy nawigacyjne. Miał
świado¬mość, że teraz jest górą i to przywoływało na jego wargi uśmieszek wyższości.
Przez kilka minut przeglądał mapę leżącą na wierz¬chu. Zrobił na niej kilka notatek, po czym odszedł do
biurka i wygodnie przy n
im usiadł, wyciągając przed siebie nogi, a ręce splatając na brzuchu. Nie
ignorował jej, bo gdy tylko rozsiadł się wygodnie, zaraz skierował wzrok ku niej.
Ga9rielle napotkała jego spojrzenie i odwróciła wzrok, bo nie mogła wytrzymać uporczywego wpatrywania
się w nią: jego czarne oczy przesuwały się leniwie po całej jej postaci. Dopóki unikała jego wzroku, mogła
przynaj¬mniej mieć nadzieję, że nie wytrąci jej z równowagi.
Pod jego nieobecność starała się nie myśleć o ostatniej nocy i miłych wrażeniach, jakich jej Drew
dostarczył. Przy nim nie mogła wyrzucić tych przeżyć z pamięci, gdyż jego olśniewająca uroda pobudzała
jej zmysły.
-
A niby dlaczego miałbym dbać o twoje rozrywki?
Kiedy siedziałem na twoim miejscu, nic nie robiłaś, abym się nie nudził - wypomniał jej.
-
Nie przypominam sobie, żebyś mówił o czymś ta¬kim - odparowała, marszcząc czoło, jakby się nad
czymś zastanawiała. - Czy musimy tak bez przerwy wyrówny¬wać rachunki? Jeśli chcesz być lepszy ode
mnie, to pamię¬taj, że nie ja zrujnowałam twoją reputację ani nie skompro¬mitowałam cię towarzysko,
lecz ty mnie. Jaki szanujący się dżentelmen zechce się teraz ze mną ożenić?
-
A jaki szanujący się dżentelmen zechciałby się oże¬nić z piratką? - parsknął śmiechem.
-
To, co mówisz, jest nie tylko podłe, ale też niepraw¬dziwe! - syknęła. - Gdyby ktoś się we mnie zakochał,
nie zważałby na zajęcie mojego ojca. Oczywiście już nie te¬raz, kiedy skradłeś mi cnotę!
-
Przede wszystkim nie skradłem ci jej, bo bardzo mi¬ło ze mną współpracowałaś - zaznaczył. Nie czuł się
jed¬nak zbyt dobrze w tej roli, odkaszlnął i usiadł prosto.
-
Bo myślałam, że śnię, ty przeklęty łotrze! - wark¬nęła.
-
Doprawdy? Wiele kobiet, z którymi dzieliłem łoże, też mówiło, że jestem mężczyzną z ich snów.
_ Dobrze wiesz, że nie to chciałam powiedzieć. - Naj¬bardziej złościło ją, że wyglądał na szczerze
ubawione¬go. - Naprawdę myślałam, że mi się to wszystko śni.
_ Chciałbym mieć takie sny! - roześmiał się od ucha do ucha. - Ale jeśli już o tym mówimy, zawsze lubiłem
się kochać dla zabicia nudy. W łóżku czas by nam szyb¬ciej minął.
-
To się już nie powtórzy! - zapewniła. Drew wzruszył ramionami.
_ Teraz chyba rzeczywiście mówisz serio, ale przynaj¬mniej posmakowałaś tego - stwierdził i z
pewnością sie¬bie, okraszoną triumfalnym uśmiechem, dodał: - I ze¬chcesz więcej!
_ Możliwe - przyznała, po czym z udaną obojętnością dodała: - Ale nie z tobą•
Przygryzł wargi, co zdążyła zauważyć. Ucieszyła się, że wreszcie trąciła właściwą strunę i skorzystała z
okazji, aby zmienić temat.
- Co zr
obiliście z Margery? - zapytała.
-
Masz na myśli twoją służącą?
-
Jeśli już - to gospodynię - poprawiła.
_ Wszystko jedno -
rzucił chłodno. - Pozwoliłem jej zostać w tej kabinie, którą zajmowała. Niczego jej nie
brakuje, a cały zamęt przespała.
- Czy m
ogłabym się z nią zobaczyć?
_ A co, może chcesz zacząć pertraktować o przywile¬je? - odparował z łobuzerskim uśmiechem.
W ciągnęła ze świstem powietrze i spiorunowała go wzrokiem.
_ Jedyne, czego chcę, to mieć jakieś zajęcie dla wypełnienia czasu. Mało jest prac na statku, których nie
potra¬fiłabym wykonać.
Sprawiał wrażenie, jakby się nad tym zastanawiał, zanim odpowiedział:
-
Pokłady dawno nie były szorowane.
-
Myślisz, że tego nie robiłam? - podchwyciła, sądząc, że Drew mówi poważnie.
-
Chyba żartujesz?
- Nie, ale ty pewnie tak -
westchnęła.
-
Oczywiście, moja droga, nie pozwolę ci opuścić kajuty, dopóki nie przybijemy do portu. Przykro mi, ale
nie ufam ci do tego stopnia, by cię spuścić z oka.
-
Nie mam za sobą swoich ludzi, więc czego się boisz?
-
Tego, że będziesz próbować ich odzyskać. Zresztą to nie podlega dyskusji. Zapomnij o tym!
-
Ależ ...
-
Mam ci przypomnieć, że kiedy byłem twoim więźniem, miałem zakneblowane usta? - przerwał jej ostro.
Pojęła aluzję i umilkła, przynajmniej na razie.
36
Drew kazał przyprowadzić na pokład rufowy trzech piratów, z którymi dzielił kabinę, kiedy Gabby
stchórzy¬ła i od niego uciekła. W zeszłym tygodniu jeden z nich uderzył go pięścią w twarz podczas snu.
Nie mógł od¬gadnąć, który to uczynił, a wtedy nie był w stanie ani o to zapytać, ani tym bardziej oddać
ciosu. Teraz jednak sy¬tuacja się odwróciła.
Wszyscy trzej mieli ręce związane z tyłu. Drew kazał im czekać prawie godzinę, zanim wyszedł, aby ich
prze¬słuchać.
Zdążył już poznać ich imiona. Bixley zachowywał się nieufnie, bo nie rozumiał, dlaczego Drew polecił
wypro¬wadzić ich z ładowni na pokład. Był jednak ostatnim człowiekiem, którego Drew podejrzewałby o
napaść.
Richard jak zwykle uśmiechał się zawadiacko. Ten Francuz - jeśli rzeczywiście był Francuzem, w co Drew
wątpił - chyba nie miał w sobie ani jednej poważnej cząstki. Wiecznie żartował z przyjaciółmi, także z
Gabby, co mogłoby denerwować Drew i rzeczywiście denerwo¬wało jak diabli.
Ohr był w tym gronie największą zagadką• Wydawał się bardzo zżyty z Gabby, ale tego nie
demonstrował. W ogóle nie uzewnętrzniał jakichkolwiek uczuć.
Drew jego podejrzewał, że mu zadał cios, bo Richard miał zbyt beztroską naturę i nic nie mogło wytrącić
go z równowagi. Pod tym względem przypominał samego Drew, podczas gdy Ohr traktował wszystko
serio. Trud¬no było się zorientować, jakie emocje wrzały pod tą sko¬rupą, i Drew miał zamiar się tego
dowiedzieć.
- O co chodzi, panie kapitanie? -
dopytywał się ner¬wowo Bixley, kiedy Drew stanął przed nimi.
Nie od !a
zu odpowiedział, wolał trzymać podejrza¬nych w napięciu, bo to działało na jego korzyść.
Szcze¬gólną satysfakcję sprawiało mu osiągnięcie przewagi nad tymi piratami, więc nie spieszył się z
przesłucha¬niem.
_ Spokojnie -
powiedział. - Chciałbym wam zadać kilka pytań i ciekaw jestem, który z was będzie znał
od¬powiedzi.
- To brzmi zagadkowo -
zauważył Richard.
-
Może chce, żebyśmy przebrasowali żagle? - próbował się domyślić Booey. - Do tej roboty jestem
najlepszy. -
Żagle są w porządku - zapewnił Drew.
_ Mogą nie wytrzymać, bo nadciąga sztorm. Czuję go w powietrzu.
-
Bix, on też ma oczy i chyba widzi, że zbliża się sztorm.
-
To czemu lepiej nie przebrasował żagli? - sprze¬ciwił się Bixley. - Silniejszy wiatr porwie je w strzępy,
jeśli ...
_ Chcecie mi mówić, jak mam dowodzić statkiem? - wszedł mu w słowo Drew. Owszem, chciał
utrzymywać
ich w niepewności co do celu przesłuchania, ale nie prze¬widział, że zwekslują dyskusję na tematy
żeglarskie.
-
Jesteśmy marynarzami tak samo jak pan, kapita¬nie - łagodził Richard z uśmiechem. - Jeśli widzimy, że
coś jest nie w porządku z żaglami, nie będziemy tego przecież trzymać w tajemnicy.
-
Już ja się zajmę tymi sakramenckimi żaglami - obie¬cał Drew. - Wy mi lepiej powiedzcie, który z was w
ze¬szłym tygodniu dał mi po gębie, kiedy spałem?
-
Ach, stąd wziął się ten siniec! - Bixley zaczął się śmiać. - A tak się nad tym zastanawiałem! Nic innego
nie przychodziło mi do głowy, tylko to, że po ciemku po¬tknął się pan o rozłożone koce.
Drew jednak nie wid
ział w tym nic śmiesznego. Stanął przed Irlandczykiem i zwrócił się do niego:
-
To co, Bixley, może zaczniemy od ciebie?
- Jak to zaczniemy? -
marynarz zamrugał i przybrał nieufny wyraz twarzy.
- Dlaczego nie? -
nastawał Drew. - To się nazywa pro¬ces eliminacji. N a pewno słyszałeś o czymś takim.
-
W życiu o tym nie słyszałem i nie chcę być tym pierwszym do próbowania! Słowo daję, że to nie ja panu
przywaliłem!
- Nie? -
powtórzył spokojnie Drew i przeniósł wzrok na Ohra i Richarda, ale z ich pustych spojrzeń nic nie
można było wyczytać. - Tak też myślałem, że trzeba bę¬dzie użyć ostrzejszych środków.
Cios pięścią zwalił Bixleya z nóg. Rozciągnięty na de¬skach pokładu nawet nie próbował wstać w obawie,
że znów oberwie.
- I po co to wszystko? -
odezwał się Richard. - Jeśli pan chce się bić, proszę mnie rozwiązać. To ja jestem
tym, którego pan szuka.
Drew skinął na swoich ludzi, aby odprowadzili Ohra i Bixleya do ładowni. Był nieco zaskoczony takim
obrotem spraw. Czyżby Gabby i tego farbowanego Francuza łączyło więcej niż przypuszczał?
_ Nie mogłeś wcześniej otworzyć dzioba? - burczał Bixley, kiedy Richard pomagał mu wstać.
_ Przepraszam, Bix -
mruknął Richard z grymasem na twarzy.
Po odejściu tych dwóch Drew uważniej przyjrzał się jego przystojnej gębie. To, co podejrzewał, wzbudzało
w nim gniew. A co pobudziło tego Francuzika do ręko¬czynów? W Anglii Drew zdążył zaledwie kilka razy
po¬całować Gabby. Owszem, chciał zrobić więcej, ale bez jej współdziałania nie mógł.
Tymczasem Richard znużył się długotrwałym przesłu-
chaniem i ostro zaprotestował:
-
I oco tyle szumu? Że raz panu dałem po gębie?
_ Nie przypuszczałem, że to ty - wyznał Drew, kiedy zostali sami.
_ Sam też nigdy bym nie przypuszczał! - zaśmiał się Richard. - Absolutnie tego nie planowałem, zrobiłem
to pod wpływem impulsu.
- Ale dlaczego?
_ Uważałem, że pan zasługuje na to i na więcej jesz¬cze. - Richard wzruszył ramionami. Drew jednak był
in¬nego zdania, więc warknął:
_ Chcesz ze mną zadrzeć? A mógłbym znać powód? _ Żartujesz chyba, człowieku? Po tym wszystkim, co
zrobiłeś?
Te słowa zaskoczyły Drew i dały mu wiele do myślenia. _ Wiem, co zrobiłem teraz, ale mówimy przecież
o tym, co się działo w zeszłym tygodniu, kiedy, jako więzień w łańcuchach, mogłem najwyżej pękać ze
złości.
_ Przecież ci powiedziałem, że to był impuls.
_ A dlaczego udajesz Francuza? -
Drew, nieprzekona¬ny do końca, zaczął z innej beczki.
-
A dlaczego przypuszczasz, że nim nie jestem? - Ri¬chard uśmiechnął się szerzej. - Czy dlatego, że nie
za¬wsze mówię z takim samym akcentem? Może jestem Francuzem, który wychował się w Londynie?
-
A może jesteś kłamcą?
-
Czy to ma jakieś znaczenie? - Richard ponownie wzruszył ramionami. - Wszyscy udajemy kogoś, kim
nie jesteśmy.
- Nawet Gabby?
-
Gabby jest taka, jaką chce, żebyś myślał, że jest - odpowiedział tajemniczo Richard.
- Co to znaczy? -
parsknął Drew.
-
Jeśli chcesz wiedzieć, spytaj jej, nie mnie.
-
Dobrze, wracajmy więc do ciebie. Co cię ugryzło, żeby mnie zaczepiać?
-
Przykro mi, kapitanie, ale nie mogę ci powiedzieć. Przysiągłem, że utrzymam to w tajemnicy. Czy nie
mógł¬byś zamiast tego przyjąć moich przeprosin i zapomnieć o całej sprawie?
-
A nie mógłbyś raczej zaspokoić mojej ciekawości, zanim wybiję z ciebie odpowiedź?
-
Proszę cię bardzo, masz mnie. Ja nie zdradzam swo¬ich przyjaciół.
-
Chcesz powiedzieć, że ona jest tylko twoją przyja¬ciółką?
-
Sądziłeś, że jest inaczej, kiedy myślała o małżeń¬stwie z tobą?
Drew aż się cofnął, kiedy usłyszał słowo "małżeństwo".
Na samą myśl o żeniaczce ciarki przebiegły mu po plecach. Trudno mu było uwierzyć, że Gabby coś
takiego mogło przyjść do głowy. Niewykluczone też, że Richard kłamał, aby zbić go z tropu. Jednak z
samej ciekawości spytał:
-
Czy ona ci to powiedziała?
-
I tak już za dużo nagadałem - odparował Richard.- Więcej nie pisnę ani słówka.
-
Więc nie z zazdrości napadłeś na mnie? - naciskał Drew.
_ Chyba nie słuchałeś mnie uważnie, kapitanie! - parsknął Richard. - Ona jest moją najlepszą
przyjaciół¬ką, ale wszystko mi jedno, za kogo wyjdzie, pod warun¬kiem, że to nie będziesz ty.
-
A jednak jesteś zazdrosny!
_ Nie, tylko nie podoba mi się to, jak z nią postąpiłeś. Próbowałem cię przed nią jakoś usprawiedliwić, ale
sam w to nie wierzę•
Drew zgrzytnął zębami. Był tak wściekły, że miał ochotę porządnie stuknąć tego pirata. Nagle jednak
za¬świtało mu coś w głowie ...
_ Próbowałem ją upić, żeby ją uwieść, ale mój głupi brat mi przeszkodził, więc nie posunąłem się zbyt
dale¬ko. Czy o to ci chodzi? Może myślała, że gdy była wsta¬wiona, zdarzyło się coś więcej?
-
Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami Richard. ¬O niczym takim mi nie wspominała.
-
A o czym wspominała?
_ Chciałbyś wiedzieć, kapitanie, ale tę tajemnicę za¬biorę z sobą do grobu. No więc bij mnie albo każ
odpro¬wadzić do ładowni; tak czy siak rozmowa skończona!
Richard zdawał się nie mieć wątpliwości, że Drew nie podniesie na niego ręki. Świadczyła o tym pewność
siebie, z jaką wygłaszał swoje kwestie. Właściwie Drew powinien był mu udowodnić, że się myli, choćby
dla rozładowania złości spowodowanej nieudanym przesłuchaniem. Za¬miast tego pozwolił mu wrócić do
miejsca uwięzienia, gdyż wolał porozmawiać o tym z Gabby. Tyle tylko, że jej obecny nastrój wskazywał
raczej, iż może go jedynie bar¬dziej zdenerwować.
Właściwie trzeba ją było zamknąć w ładowni razem z jej załogą. Nie zasłużyła na nic lepszego za
porwanie jego statku. Dała mu jednak więcej rozkoszy, niż się spodziewał. Do dziś nie mógł wyrzucić z
pamięci nocy, kie¬dy zastał ją śpiącą w jego kabinie.
Była to doprawdy upojna noc! Igraszki miłosne z tą dziewczyną miały także swoje ujemne strony.
Najgorsze, że ta jedna noc mu nie wystarczyła. Z każdą inną kobietą przespał się raz i na tym kończyła
się znajomość. Jeśli na¬wet odwiedzał powtórnie swoje byłe kochanki, to tylko z grzeczności. Natomiast z
Gabby naj chętniej nie przesta¬wałby się kochać, mimo dręczącego poczucia winy.
Jeszcze jedna sprawa nie dawała mu spokoju. Kto mógł przypuszczać, że piratka okaże się dziewicą? W
każdym razie to miłe, że był jej pierwszym mężczy¬zną. Dla niego stanowiło to zupełnie nowe przeżycie,
choć nie tego oczekiwał od zdobywanych kobiet. Wręcz przeciwnie - wolał bardziej doświadczone, które
znały reguły gry i nie wspominały o małżeństwie.
Swoją drogą ciekawe, czy Gabby naprawdę brała go pod uwagę jako kandydata na męża. Na myśl o tym
uśmiechał się sam do siebie i potrząsał głową. Tego właś¬nie musiał się dowiedzieć.
37
Sztorm, który przez cały dzień wisiał w powietrzu, po południu uderzył z wielkim impetem. Gabrielle miała
nadzieję, że ominie "Trytona" albo że uda się przed nim uciec, jednak stało się inaczej. W takich chwilach,
kiedy szaleją żywioły, Gabrielle wolałaby znajdować się gdzieś poza statkiem. Na wyspach też nieraz
przeżywała ataki huraganu, ale ulewne deszcze i burze nigdy nie należały do przyjemności. Na statku
dochodziło jeszcze niebez¬pieczeństwo utonięcia.
"Tryton" był mocnym i dobrze zakonserwowanym statkiem. Deski w burtach nie trzeszczały zbyt mocno, a
wznoszenie się i opadanie na grzbietach fal nie wymy¬kało się spod kontroli. W czasie sztormu takie
zjawiska bywały nieuniknione. Tym razem jednak Gabrielle de¬nerwowała się dziesięć razy bardziej,
ponieważ siedziała zamknięta w kabinie. Gdyby statek zaczął tonąć, nie mia¬łaby szansy ratunku za
pomocą szalupy lub zaimprowi¬zowanej tratwy. Nie, poszłaby prosto na dno razem ze statkiem!
Kuliła się pod kocami, obserwując, jak te nieliczne przedmioty w kajucie, nieprzyśrubowane do podłoża,
toczyły się po podłodze, a raz nawet - kiedy statek pod¬niósł się, a potem opadał na grzbiecie szczególnie
wyso¬kiej fali - do połowy wysokości ściany.
W takim właśnie, szarpiącym wnętrzności momencie, latarnia okrętowa sfrunęła ze słupa i potoczyła się
po podłodze, pozostawiając za sobą ślad rozlanej nafty. W końcu rozbiła się o ścianę, a szkło rozsypało
się wokół.
Gabrielle patrzyła na to wszystko z przerażeniem, ale także z ulgą. Gdyby latarnia była zapalona,
wybuchłby pożar. Myślała wprawdzie o zaprószeniu ognia i wyko¬rzystaniu pożaru jako okazji do
ucieczki, ale z całą pew¬nością nie była to teraz odpowiednia pora. Drew i jego załoga walczyli z
rozszalałym żywiołem wodnym i nie zauważyliby ognia, dopóki nie byłoby za późno. Na szczęście
wykazała przytomność umysłu i zgasiła latar¬nię na początku sztormu, pozostawiając tylko zaświeco¬ną
lampę solidnie przymocowaną do biurka Drew.
Dobrze byłoby, gdyby mogła przespać burzę• Wtedy nie martwiłaby się o nic, bo obudziłaby się już po
wszyst¬kim. O tym jednak nie mogła nawet marzyć, siedząc na podłodze i trzymając się kurczowo
łańcucha, aby prze¬chyły statku nie rzucały jej od ściany do ściany. Lepszy punkt oparcia znalazłaby w
łóżku Drew, gdyż miękka poduszka amortyzowałaby wstrząsy, ale dała sobie sło¬wo, że będzie trzymać
się z daleko od tego mebla.
Nie spodziewała się zobaczyć Drew, dopóki sztorm nie ustanie. Nadeszła noc, choć trudno było to
zauważyć przez grubą kurtynę deszczu za oknami i czarne chmu¬ry przykrywające niebo. Minęło jeszcze
kilka godzin, ale burza nie zamierzała ustąpić.
Nagle wraz z Drew do kajuty wpadł zimny powiew wiatru i wdarły się bryzgi wody. Aby zamknąć drzwi,
musiał je kopnąć, ale nie zadał sobie trudu przekręcenia klucza. Rozglądał się wokót dopóki nie zauważył
Ga¬brielle. Nie wyglądał na zmęczonego ani sponiewierane¬go po wielogodzinnej walce z wiatrem i
ulew
ą. Przeciw¬nie - tryskał takim humorem, jakby bez zmrużenia oka mógł się uporać z każdym
zadaniem.
Zrzucił z siebie pelerynę, która jednak nie uchroniła go przed zmoknięciem.
-
Dobrze się czujesz? - zapytał Gabrielle.
-
Nie, wręcz fatalnie! - nie wytrzymała nerwowo. - Zimno mi, jestem głodna, umieram ze strachu, a tyłek
mam posiniaczony, bo rzucało mną po całej kabinie. Więc jak się mam dobrze czuć?
Spodziewała się, że ją wyśmieje i nazwie dzieciakiem.
Tymczasem ku jej zdziwieniu szybko do niej podszed
t przykląkł i wziął ją w ramiona. Nawet przez myśl jej
nie przemknęło, by się przed tym bronić, chociaż od jego mokrych ubrań sama przemokła.
Drew usiadł wygodnie, oparł się o ścianę i przyciągnął Gabrielle do siebie. Z kieszeni wyjął serwetkę, w
którą zawinięte były zimne kiełbaski pokrojone na kawałki; je¬den włożył jej do ust.
-
Resztki ze śniadania - wyjaśnił. - Z powodu sztor¬mu kambuz nie pracuje, więc na porządny posiłek nie
można liczyć, może nawet do jutra. Pewnie wiesz, że w takich warunkach to normalne.
-
Oczywiście, że wiem - potwierdziła; podsunął jej jesz¬cze kilka kawałków kiełbasy, co pozwoliło oszukać
głód.
-
Naprawdę tak bardzo się potłukłaś? - zatroskał się• Nieomal jednocześnie oboje przypomnieli sobie,
kie¬dy ostatni raz Drew spytał ją o siniaki. Było to podczas ich pierwszego spotkania w porcie, kiedy go
oskarżyła, że zbyt mocno ścisnął ją za rękę. To wspomnienie popra¬wiło im humor.
_ Nie, może trochę - przyznała. - Jutro na pewno nie będzie mnie już boleć. Uważaj na szkło, chodząc po
pod¬łodze. Morze jeszcze się całkiem nie uspokoiło, nie pró¬bowałam więc zbierać kawałków stłuczonej
lampy.
-
Szkoda, że nie pomyślałem, żeby ją stąd zabrać przed sztormem.
-
Byłam tu sama. Dobrze, że pamiętałam, aby ją zgasić. Za późno zdała sobie sprawę, do czego się teraz
przy¬znała: że mogła swobodnie poruszać się po całej kajucie i łańcuch nie ograniczał jej ruchów. Jednak
Drew albo nie zauważył jej potknięcia, albo nie dał po sobie poznać, bo podsunął jej więcej kiełbasek, a
sam zjadł resztę•
W gruncie rzeczy nie powinna była siedzieć wtulona w jego ramiona, ale było jej wygodnie-i nie chciała się
ru¬szyć. Jego mokre ubranie najpierw ziębiło przy każdym dotknięciu, lecz wkrótce nagrzało się od jej
ciała. Tego ciepła między nimi wytworzyło się tak dużo, że wilgoć mogła zamieniać się w parę•
Jak miała nie zwracać uwagi na ciało, o które się opie¬rała, skoro połączyła ich poprzednia noc? Drew
nauczył ją odczuwania przyjemności, o której przedtem nie mia¬ła pojęcia, a teraz nie mogła już o niej
zap
omnieć. Jak słusznie przewidział, odkąd raz posmakowała tej rozko¬szy, zechce zażywać jej częściej.
Trzymał ją w objęciach, co przywodziło na pamięć zmysłowe ruchy tych samych rąk, muskających jej
nagą skórę. Wciągnęła powietrze i poczuła zapach jego ust; przypomniała sobie, jakie były w smaku i
dotyku. Na sa¬mą myśl o tym poczuła miłe mrowienie, które sprawiło, że odrzuciła ostrożność i zgodziła
się na wszystko, co proponował.
Zadrżała, wspominając, jak słodka była ta kapitulacja. Drew wyczuł jej drżenie, a że akurat w oddali
odezwał się słaby odgłos grzmotu, uznał to za przyczynę tych dreszczy.
-
Boisz się burzy? - spytał.
-
Na ogół się nie bałam, ale kilka lat temu szalał u nas straszny huragan. Zginęło mnóstwo ludzi, budynki
legły w gruzach ... Nigdy przedtem nie widziałam niczego po¬dobnego i mam nadzieję, że więcej nie
zobaczę.
-
To się działo na Karaibach?
-
Tak, kiedy przez jakiś czas mieszkałam tam z ojcem. Huragan przeszedł wtedy z olbrzymią siłą, St. Kitts
nie było jedyną wyspą, w którą uderzył i poczynił tak strasz¬ne spustoszenia.
Drew przygarnął ją mocniej.
-
Chyba pamiętam ten kataklizm. Mnie to na szcz꬜cie ominęło, bo zdążyłem kilka dni wcześniej
wyruszyć w drogę powrotną do Ameryki, ale słyszałem o tym. Kie¬dy drugi raz tamtędy płynąłem,
widziałem zniszczenia. Są tam regiony, w których do dziś nie naprawiono szkód.
-
Owszem, na przykład w takiej jednej małej wiosce na naszej wyspie - potwierdziła - wszystkie domy
zosta¬ły zrównane z ziemią, a ich mieszkańcy spakowali, co jeszcze mieli, i się wynieśli. Zresztą nawet w
głównym mieście miesiącami trwało usuwanie zniszczeń. Nie mia¬łam wtedy czasu zmrużyć oka.
-
Czyżbyś pomagała przy odbudowie? - Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Tak. Razem z Margery. -
Zaraz jednak postarała się nadać swoim słowom lekki ton, żeby nie zabrzmiało
to całkiem nie po piracku. Dodała więc: - Jakie miałyśmy wyjście? Za długo byłoby czekać, aż rzeźnik
otworzy jatkę!
Wcale go to nie rozśmieszyło. Dotknął jej policzka grzbietami palców, jakby chciał dać do zrozumienia, że
nie uważa, iż jest tak występną kobietą, za jaką pró¬bowała uchodzić. Poczuła się nieswojo ze
świadomo¬ścią, że odsłonił przed nią swoją czułą stronę• Równo¬cześnie przypomniała sobie, że wtula
się w ramiona mężczyzny, z którym wciąż jeszcze nie wyrównała ra¬chunków.
_ Chyba czuję się lepiej - wyznała, podnosząc się do pozycji siedzącej, a tym samym odsuwając się od
nie¬go. - Wydaje mi się nawet, że wiatr jakby ustał. ..
_ Wcale nie ustał, a mnie jeszcze nie jest lepiej - odpo¬wiedział stanowczo, przyciągając ją do siebie i
mocno przyciskając wargi do jej ust.
Od razu -
aż dziw, że tak szybko - rozpaliła ją wczo¬rajsza namiętność i wszystkie jej postanowienia
poszły w niepamięć. Zarzuciła mu ręce na szyję i z całego serca oddała pocałunek, z własnej inicjatywy
wzbogacając go językiem. Smak tego pocałunku upajał jak alkohol; zwróciła się przodem ku niemu, aby
do jego piersi przy¬cisnąć swoje. W odpowiedzi wydał z siebie jęk, który w jej uszach brzmiał jak naj
słodsza muzyka.
Nie minęło kilka chwil, a podniósł się z podłogi, po¬rwał ją w ramiona i zaniósł na łóżko. Chyba całkiem
za¬pomniał o łańcuchu i obręczy. I dobrze, bo gdyby nagłe szarpnięcie odciągnęło ich do tyłu,
podziałałoby jak kubeł zimnej wody. Nic więc nie stało na przeszkodzie, żeby położył ją na łóżku;
błyskawicznie zaczął zrzucać z siebie mokrą odzież. Gabrielle na razie się nie rozbierała, bo z zapartym
tchem czekała, aż spadnie ostatnia sztuka je¬go garderoby.
Po raz pierwszy widziała wspaniałe, dobrze zbudo¬wane męskie ciało w całej okazałości, bo kiedy go
kąpa¬ła, celowo starała się mu nie przyglądać, a kiedy zasko¬czył ją we śnie, leżał już na niej, nim się
zorientowała, że jest nagi. Teraz sama się sobie dziwiła, że jego widok aż tak ją podnieca. Był szczupły i
dobrze umięśniony - mu¬skularny właściwie wszędzie, poczynając od szerokiej piersi, przez smukłe
biodra, a kończąc na silnych ramio¬nach. Z atletycznym torsem dobrze współgrały długie nogi. Z
zapartym tchem delektowała się jego olśniewa¬jącą urodą•
Padli na łóżko z takim impetem, że kilka razy podsko¬czyli na sprężystym materacu. Roześmiała się i
Drew tak¬że, po czym szybko zaczął ją rozbierać.
Położyła rękę na jego dłoni i dyskretnie przypomniała: - Obiecałeś, że będziesz powoli ze mnie
zdejmo¬wał...
Podniósł do ust jej rękę i całował grzbiety palców.
-
Pamiętam, Gabby, i będę się starał, ale przy tobie tra¬cę nad sobą panowanie; czuję się jak nie
doświadczony młokos! Doprawdy, nie marzę o niczym innym, jak tylko o tym, żeby napawać się każdą
chwilą spędzoną z tobą, ale ty mnie tak rozpalasz ...
Czuła te płomienie, kiedy okrywał ją pocałunkami.
Starał się rozbierać ją powoli, całując jej ręce i nogi, kiedy je odsłonił. Koszulę ściągnął szybko, aby bez
przeszkód pieścić piersi, doprowadzając ją do szaleństwa.
-
Boże, kobieto, jaka ty jesteś piękna! - dyszał, rozko¬szując się jej widokiem. Po chwili przewrócił ją na
brzuch i całował w plecy, wodząc jednocześnie dłońmi wzdłuż jej ud.
Gabrielle drżała z podniecenia. Połączenie delikatności jego rąk z żarem rozgrzanych ust wprawiało ją w
euforię•
-
Ty też jesteś piękny - wyznała, co pobudziło go do śmiechu.
To, co teraz przeżywali, wydawało im się jeszcze pięk¬niejsze. Jego dotyk ją oszałamiał; pieścił nie tylko
jej ra¬miona, szyję i policzki, ale także palce u nóg. Przepełnia¬ła go przy tym namiętność tak
wszechogarniająca, że z trudem dawała się utrzymać w ryzach. Udzieliła się również Gabrielle, kiedy
Drew przytulił ją jeszcze moc¬niej, a ich usta zwarły się w głębokim pocałunku.
Wszystko to działo się tak szybko, że Gabrielle zdolała myśleć tylko o jednym: o tym, że tylko chwile
dzielą ją od największej przyjemności, jaką już poznała. I ta chwi¬la nadeszła, kiedy zagłębił się w niej,
powodując we¬wnętrzną eksplozję. Wzniosła się na szczyty, co trwało tak długo, że wszystko w niej
pulsowało nawet wtedy, kiedy i on doszedł do najwyższego uniesienia.
Wydała z siebie pomruk zadowolenia, przypominają¬cy mruczenie kota. Nie chciało jej się ruszyć, myśleć
ani zastanawiać nad tym, co zrobiła.
-
Śpij tutaj, będzie ci wygodniej - zaproponował Drew. Zanim wstał z łóżka, pocałował Gabrielle w czoło. -
Dla ciebie postaram się rozgonić tę burzę•
Już zasypiała, ale jeszcze usłyszała tę żartobliwą zapowiedź i uśmiechnęła się z rozrzewnieniem. Co za
słodki głuptas, specjalnie dla niej będzie rozganiał burzę!
38
Gabrielle obudziła się, gdy światło słoneczne wpadają¬ce przez okno zalewało już całą podłogę kajuty.
Burza minęła, a Drew, jeśli nawet zaglądał do kabiny, to nie po to, by ją budzić. Na razie miała całe
pomieszczenie
dla siebie; pospiesznie się ubrała i sprawdziła drzwi. Nieste¬ty, nadal były zamknięte.
Westchnęła i wróciła na swoje posłanie z koców, ale po chwili przeniosła się na łóżko. Najpierw schludnie
je za¬ścieliła, a potem usiadła na środku. Niby dlaczego nie miała podarować sobie odrobiny wygody?
Przecież jeśli nawet na początku Drew myślał, że jest przykuta łańcu- chem, to teraz już wiedział, że nie
jest i nie próbował ograniczyć jej swobody ruchów.
Na razie jej plan zemsty się nie powiódł, bo jak miała spowodować, aby Drew Anderson szalał z nie
spełnionego pożądania, skoro dobrowolnie poszła z nim do łóżka? Musiała zmienić strategię. Nie chodziło
jej teraz o to, aby pragnął jej do szaleństwa, tylko aby ją pokochał.
Ten pomysł nie rokował szans powodzenia. Gabrielle wiedziała, że łatwiej jest sprowokować pożądanie -
bo to już jej się udało - niż rozkochać w sobie mężczyznę, któ¬ry nie bierze pod uwagę ewentualności
małżeństwa. Chyba tylko taki casanova jak Drew potrafił zakochać się w kobiecie, nie myśląc nawet przez
chwilę o ślubie. W ta¬kim razie postara się, żeby kochając się z innymi, myślał tylko o niej. Tym
sposobem będzie straszyć go do końca życia. Wspaniała zemsta!
Tylko jak ma go skłonić, aby ją pokochał? Chciała do tego doprowadzić jeszcze w Londynie, ale nic z tego
nie wyszło. Oczywiście wtedy nie przebywał w pobliżu tak często, aby mógł ją dobrze poznać, ale teraz,
kiedy uwię¬ził ją w swojej kabinie, nie mógł jej unikać. Czy więc mia¬ła pozwolić, aby poznał ją taką, jaka
była naprawdę? Oznaczało to, że musiałaby przestać udawać i przyznać się, że nie jest piratką.
No, może nie musiałaby posuwać się aż tak daleko! Ta maskarada pozwalała jej na większą śmiałość, niż
odwa¬żyłaby się w normalnych warunkach. Poza tym zemsta byłaby słodsza, gdyby zakochał się w niej,
nadal uważa¬jąc ją za piratkę•
Nie zdecydowała się jeszcze na wybór taktyki, gdy Drew wszedł do kabiny. Wyglądał na zmęczonego. Nic
dziwnego, przez ponad dwadzieścia cztery godziny nie zmrużył oka i przez większość tego czasu walczył
o utrzymanie statku na powierzchni.
Za nim wkroczył marynarz, który zazwyczaj przynosił im posiłki. Miał ze sobą dużą tacę, którą postawił na
stole. Gabrielle wyskoczyła z łóżka i pobiegła zobaczyć, co się na niej znajduje. Na tacy stały dwa talerze
wypełnione typo¬wymi potrawami śniadaniowymi; usiadła i zaczęła jeść.
Podnosząc wzrok znad talerza, napotkała uśmiech Drew.
_ O co chodzi? -
spytała. - Chyba nie myślisz, że te kilka kiełbasek, którymi mnie wczoraj nakarmiłeś,
zaspokoiły mój głód?
-
Jak to ładnie brzmi, prawda?
- Co takiego?
-
To, że cię nakarmiłem.
Od razu wyczuła w tych słowach zmysłowy podtekst, chociaż nie domyślała się, dlaczego. Spróbowała
więc odwrócić jego uwagę, wskazując na tacę•
-
Nie jesteś głodny?
- O, tak, nawet bardzo!
Nie bra
ł się jednak do jedzenia, tylko stał i pożerał ją wzrokiem; zarumieniła się, bo uświadomiła sobie, że
chodzi mu raczej o uciechy cielesne. Jak mógł teraz o tym myśleć, przecież musiał być głodny i
zmęczony.
Zdecydowała się udawać, że nie rozumie jego dwu¬znacznych aluzji, i zmieniła temat:
_ Wspaniale mi się spało w twoim łóżku - zachwyca¬ła się z ustami pełnymi gorącej bułeczki ociekającej
dżemem. - Od tygodni już tak nie spałam. Dziękuję ci, że mi to zaproponowałeś.
Teraz on się zarumienił, bo wiedział, że Gabrielle ma na myśli samo łóżko. On natomiast nie przestawał
wspo¬minać tego, co razem tam robili.
Po kilku minutach zdawkowej rozmowy Drew przy¬stąpił do sedna sprawy:
-
Na moim statku panuje zwyczaj, że kiedy pomyśl¬nie przeżyjemy sztorm, wydajemy uroczystą kolację.
Za¬prosiłem więc kilka osób na wieczór, a ponieważ dzielisz ze mną kajutę, chyba będziesz musiała się
do nas przyłą¬czyć. Później każę ci przynieść sukienkę, tylko najpierw się prześpię•
Westchnęła, bo rozmawiali ze sobą jak równoprawni partnerzy, dopóki nie wtrącił tej głupiej uwagi. Użycie
zwrotu: "chyba będziesz musiała", miało jej przypo¬mnieć, że jest więźniem, a nie gościem.
- Po co mi sukienka? -
Od razu przeszła na bardziej oficjalny ton. - Na kim tu mam robić wrażenie?
-
Większość kobiet lubi się stroić - wzruszył ramiona¬mi. - Po prostu myślałem, że ty też.
Nie powiedział nic więcej, tylko rzucił się na łóżko i niemal natychmiast zasnął. Gabrielle przez resztę dnia
przechadzała się po kajucie i obmyślała nowy plan roz¬kochania go w sobie, starając się przy tym
ignorować je¬go obecność.
Pomyślała o nim dopiero wtedy, gdy mimo woli pode¬szła blisko łóżka. Od czasu do czasu chrapał, nie za
głoś¬no, ale i niezbyt cicho. Musiał być naprawdę zmęczony. Gabrielle mogła teraz hałasować, a nawet
go dotknąć bez obawy, że go obudzi. Najwidoczniej jej ufał, skoro za¬mknął się z nią w jednym
pomieszczeniu i nie ograniczył swobody ruchów.
W tej sytuacji mogła wydostać się na zewnątrz. Wy¬starczyłoby niezbyt mocno uderzyć go w głowę
noc¬nikiem i w ciągu kilku sekund wyciągnąć mu klucz z kieszeni. Widziała, gdzie go ch'owa, kiedy po
wyjściu marynarza, który przyniósł śniadanie, zamknął za nim drzwi.
Na pozór wydawało się to dziecinnie proste, ale śro¬dek dnia nie był zbyt dobrą porą na przedostanie się
do ładowni. Poza tym nie mogła się zdobyć, aby uderzyć Drew w głowę - każdy mięsień jej ciała buntował
się przeciwko temu! Nie znaczyło to, że zarzuciła myśli o ucieczce. Z pewnością Drew będzie jeszcze
spał, kiedy się ściemni, a wtedy, gdyby miała klucz ...
Przed oczami miała kieszeń, w której znajdował się klucz do jej wolności. Drew leżał na boku, dolną nogę
miał wyprostowaną, a górną zgiętą. Kieszeń z kluczem była na wierzchu, więc bez problemu mogłaby
wsadzić do niej palce. Problem jednak tkwił w tym, że spodnie Drew wyjątkowo ciasno przylegały do jego
pośladków.
Na samą myśl o tym, jak zgrabny tyłeczek ma Drew Anderson, Gabrielle przewróciła oczami i znów
zaczęła przemierzać kabinę•
39
Tego wieczoru do kapitańskiego stołu zasiadły cztery osoby. Zgodnie z oczekiwaniami Gabrielle, na
kolację zo¬stał zaproszony pierwszy oficer, Timothy, który poprzed¬niego dnia też z nimi jadł. Zdumiała
się natomiast, gdy czwartym gościem okazał się Richard. Kiedy wszedł ra¬zem z pierwszym oficerem, z
radości rzuciła mu się na szyję i spontanicznie wyściskała.
Zanim się zorientowała, że Drew na nią patrzy, zdąży¬ła zadać Richardowi dwa pytania.
-
Dobrze się czujesz? - szepnęła.
-
Na tyle, na ile można w takim tłoku - odpowiedział. - Ładnie ze strony naszego gospodarza, że
zaopa¬trzył mnie w strój wieczorowy. - Powiódł ręką po swojej świeżo wypranej, białej koszuli i czarnych
bryczesach.
-
Ale co ty tu, na miłość boską, robisz?
- Wiem tyle, co i ty, cherie -
odparł. - Zapowiedziano mi, czy raczej ostrzeżono, że mam się zachowywać
tak, jakbym nie był więźniem.
Podniosła wzrok na Drew, ale on się tylko uśmiechnął i usiadł na swoim miejscu. Richard nachylił się w
stronę Gabrielle i szepnął:
-
Ślicznie dziś wyglądasz, Gabby. - Zajrzał w głęboki dekolt jej prostej różowej sukni i zauważył: - Widzę,
że nasz kapitan pomyślał i o stroju dla ciebie. To znaczy, że chce się dzisiaj zabawić.
Mrugnął porozumiewawczo, a Gabrielle się zarumie¬niła. Nie próbowała więcej rozmawiać z Richardem
na os
obności, bo przypuszczała, że Drew miał powód, aby go zaprosić, i na pewno nie chodziło mu o to,
żeby spra¬wić jej przyjemność. Nie wiedziała, dlaczego to zrobił, i trochę się zaniepokoiła.
Wkrótce po przybyciu Richarda podano kolację. Czte¬rech marynarzy wniosło półmiski, a piąty - naręcze
bu¬telek wina. Richard, zadowolony, że wypuszczono go z ładowni, pił więcej niż powinien, natomiast
Gabrielle ledwo umoczyła usta.
Drew zażądał od swego kucharza nadzwyczajnego popisu i rzeczywiście dania, które podał, nieczęsto
poja¬wiały się podczas rejsów dalekomorskich. Na stół wje¬chał rostbef z dwoma rodzajami sosów,
trzema rodza¬jami pieczywa do wyboru, glazurowanymi cebulkami i marchewkami, a do tego wieprzowy
pudding i pieczo¬ne kartofle. Zaserwowano nawet sałatę z sosem czosnko¬wym. Gabrielle dużo by dała,
żeby się dowiedzieć, skąd ten kucharz na środku morza wytrzasnął świeżą sałatę.
Przy takiej uczcie szybko wytworzył się uroczysty na¬strój, jakby obchodzono prawdziwe święto. Richard
po¬czuł się swobodnie i zabawiał gróno swoimi żartami. Ga¬brielle przestała się zamartwiać, że
sprowadzono go tutaj dla jakiegoś niejasnego celu. Nawet Drew zdawał się do¬brze bawić.
-
Aha, żebym nie zapomniał ... - zagaił Timothy, wy¬korzystując chwilową lukę w rozmowie. - Na jednym
z tych statków, które mijaliśmy przed samym sztormem, wachtowy przysięga, że z bocianiego gniazda
widział pańską siostrę i szwagra.
Gabrielle zbladła, za to Drew parsknął śmiechem. - Nie powiem ci już: "A nie mówiłem ... ".
-
Lepiej nie mów, bo widzę, jak ci się serce kraje! -
przycięła zgryźliwie, bo jego wesołość wytrąciła ją z rów¬nowagi. - Majtek mógł się pomylić.
-
Zaraz, mówicie o lady Malory? - wtrącił się Richard.
- Och, zapomnij wreszcie o niej! -
warknęła Gabby.
Jej przyjaciel
skrzywił się, po czym wzruszył ramionami:
-
Próbowałem, Gabby, ale to nie takie proste. Trudno zapomnieć o prawdziwej miłości ...
Drew natychmiast wrócił do rzeczywistości.
-
Czy on mówi o mojej siostrze? - zażądał odpowiedzi.
- A tak, owszem - zamruc
zała rozkosznie, choć równocześnie mierzyła kapitana nieprzyjaznym
wzro¬kiem. - Zakochany w niej po uszy, nie chce słuchać do¬brych rad, mimo że jej mąż zaprzysiągł
połamać mu kości, gdyby go złapał w pobliżu niej ...
-
James musiałby stanąć w kolejce! - zagrzmiał Drew, wstając i robiąc krok w stronę Richarda. Gabrielle
nie spodziewała się takiej reakcji, toteż od razu pożałowała, że go sprowokowała. Wskoczyła pomiędzy
dwóch m꿬czyzn, aby ich rozdzielić i zażegnać konflikt.
-
Daj spokój! - mitygowała Drew. - Georgina ude¬rzyła Richarda w twarz, kiedy ostatni raz koło niej się
kręcił, więc do niczego między nimi nie doszło ani nie dojdzie. Twoja siostra broni się jak lwica przed
każdym mężczyzną, bo kocha męża. Powinieneś o tym wiedzieć.
Przez chwilę utrzymywało się napięcie, bo Drew naj¬widoczniej poważnie traktował obowiązek opieki nad
siostrą i każdym gestem dawał do zrozumienia, że chęt¬nie rozerwałby Richarda na strzępy. Wziął jednak
do ser¬ca słowa Gabrielle, bo wyraźnie złagodniał.
- Nie musisz mi
o tym przypominać! - prychnął tyl¬ko, wracając na miejsce.
Tymczasem Richard wypił już za dużo i przestał kon¬trolować swoje zachowanie.
-
Trzeba było pozwolić, żeby do mnie podskoczył ¬podjudzał. - Dawno świerzbiły go ręce, kiedy myślał, że
ty i ja ... -
Roześmiał się i nie skończył zdania.
-
Akurat nie dlatego chciałem rozwalić ci łeb! - wyce¬dził spokojnie Drew.
-
Ach, prawda, to było dlatego, że nie pamiętałeś, dlaczego Gabby nie może wracać do Anglii.
Gabrielle ze świstem wciągnęła powietrze.
- R
ichardzie, dosyć! - rozkazała.
Drew podchwycił pytanie i pochylił się ku niemu.
-
No, słucham, dlaczego ona nie może wracać?
-
A jak pan myśli, kapitanie? Teraz, gdy w świat po- szła plotka, że jest piratką? Chyba nietrudno zgadnąć.
Gabrielle usiadła na swoim miejscu i zacisnęła powie¬ki. Teraz już wiedziała, dlaczego Richard został
zaproszo¬ny na kolację. Drew najwyraźniej próbował zdobyć in¬formacje, które, jak sądził, ukrywano
przed nim. W rezultacie dowiedział się czegoś, co mogło jedynie ją rozwścieczyć.
40
Timothy próbował zwekslowaćlozmowę na neutralne tematy, ale zdołał wciągnąć w nią tylko Richarda.
Drew wpatrywał się uporczywym wzrokiem w Gabrielle, a ona - w talerz, wskutek czego 'atmosfera w
kajucie tak gęstniała, że można było ją kroić nożem. Niedługo więc obaj wyszli przy akompaniamencie
żartobliwych komen¬tarzy Richarda, który deklarował, że chętnie wraca do ła¬downi, bo tam nie jest tak
zimno. Do takich uwag sprowokowało go rozdrażnienie Gabrielle. Trudno było się spodziewać, że ukryje
gniew w obecności człowieka bę¬dącego sprawcą wspomnianego skandalu.
Kiedy zostali sami, Drew usiadł na swoim miejscu z kieliszkiem wina i nadal nie spuszczał z niej oka.
Cze¬kał, aż ona wybuchnie. Jeszcze chwila, a byłby się do¬czekał.
On jednak tylko u
niósł złocistą brew i rzucił obojętnie:
-
Ciekawe, że nie ja jeden miałem się tego domyślić, prawda?
-
Czego się miałeś domyślić?
-
A może to wcale nie takie dziwne - kontynuował tym samym tonem, jakby nie słyszał pytania i nie
wi¬dział, że piorunowała go wzrokiem. - Zważywszy na to, w jakim obracałaś się towarzystwie i jak często
odwie¬dzałaś tych ludzi w najbardziej zakazanej dzielnicy.
-
Przecież nie wiesz, gdzie mieszkają moi przyjacie¬le! - parsknęła. - A poza tym ...
- Owszem, wiem -
wszedł jej w słowo. - Któregoś dnia po południu szedłem za tobą. Bez żadnego
powo¬du, po prostu nudziłem się, a trochę także z ciekawości. Byłem zaskoczony, z jaką łatwością ty i
twoja służąca da¬łyście odprawę jakimś łobuzom, którzy was zaczepiali. Już myślałem, że będę musiał
wyjść z ukrycia, żeby wam pomóc, ale na ich miejscu też bym się wycofał, gdyby dwie kobiety tak mi
wymachiwały torebkami nad głową! Wywnioskowałem stąd, że byłaś przyzwyczajona do te¬go rodzaju
incydentów.
Gabrielle przypomniała sobie, że takie zdarzenie rze¬czywiście miało miejsce. Było to wtedy, kiedy
wybrała się z Margery do portu, aby przestrzec Richarda, że Malory zagroził mu śmiercią, gdyby ten
jeszcze raz pokazał się w pobliżu jego rezydencji. Martwiła się wtedy o życie Ri¬charda, co wystarczyło,
aby wyładowała złość na każdym, kto zatrzymywał ją w drodze do niego, a co za tym idzie - opóźniał
uzmysłowienie mu, jak bardzo dener¬wowała się groźbą wiszącą nad jego głową.
Nadal jednak nie rozumiała, jaki to ma związek ze skandalem, w który wplątał ją Drew. Czy aby w ten
spo¬sób chciał rozmydlić swoją odpowiedzialność lub wy¬kręcić się od wytłumaczenia swojego
postępku? Możliwe zresztą, że zrobił to bez powodu, tylko dla zabawy.
W tym momencie Drew, takim samym obojętnym to¬nem jak zawsze, zauważył:
-
Widzisz, kochanie, gdybym nie doszedł do takich wniosków, nie ośmieliłbym się pocałować cię tego
dnia, kiedy byliśmy w parku.
Gabrielle uznała, że ta wypowiedź nie ma żadnego związku z dyskutowanym tematem, więc nie
rozumiała, po co o tym wspomniał. Raptem zaświtało jej w głowie, że właściwy temat jeszcze się nie
pojawił, zatem Drew mógł mieć na myśli coś zupełnie innego. A może nie? Spytała więc, lekko
zdezorientowana:
- A dlaczego?
-
Bo gdybym wtedy przypuszczał, że jesteś dziewicą, nawet bym o tobie nie myślał, ale skoro wmówiłem
so¬bie, że nie możesz nią być, chciałem zakosztować uciechy z tobą. Mówiąc szczerze, pożądałem cię
do szaleństwa. Może teraz, kiedy sama spróbowałaś tego miodu, potra¬fisz mnie zrozumieć? - Widząc w
jej oczach błyski obu¬rzenia, wzruszył ramionami. - Nie? Widzisz, wtedy bar¬dziej mi odpowiadało, żebyś
miała obyczaje piratki, gdyż wiedziałem, że to jedyna droga, aby cię zdobyć.
-
Ach, więc dlatego, żeby zdobyć to, co chciałeś, mu¬siałeś mnie zniesławić w moim ojczystym kraju?! -
wy¬krzyczała.
Drew wyprostował się tak gwałtownie, aż rozlał wino, a Gabrielle, przedrzeźniając go, powtórzyła jego
wypo¬wiedź na tamtym pamiętnym balu:
-
"Nie liczyłbym na to, chyba że jego ojciec nie ma nic przeciwko piratom w rodzinie!"
-
Przecież to był tylko żart! - roześmiał się. - Zresztą sama mówiłaś, że to cię tylko trochę zirytowało.
-
Bo tak było, ale nie myśl, głuptasie, że ktokolwiek wziął to za żart. Plotka poszła w świat i przez ciebie w
ca¬łym Londynie wiedzą, że jestem piratką•
-
No bo jesteś!
- W cale nie jestem!
W gruncie rzeczy nie chciała tego powiedzieć, bo oznaczało to koniec jej mistyfikacji. Dała jednak upust
złości, gdyż Drew nadal nie wyglądał na skruszonego z powodu swego postępku. Przybrał pozę
zaczepno-
od¬porną•
-
A czym, według ciebie, było uprowadzenie mojego statku, jeśli nie piractwem? - odparował.
-
Tylko rewanżem! - odwarknęła. - Postarałeś się, że¬bym w Anglii nie mogła dobrze wyjść za mąż, więc
po¬traktowałam twój statek jako rekompensatę•
-
Więc to wszystko, co nam wmawiałaś, jakoby twój ojciec potrzebował pomocy, było kłamstwem?
-
Nie, tylko chciałam jednym strzałem strącić dwa ptaszki! - zaśmiała się. - To było idealne rozwiązanie
obu problemów.
-
Ja tu widzę jeden problem! Mówiłaś, że wolisz życie na wyspach, więc tam powinnaś szukać męża, a nie
w Anglii.
Gabrielle syknęła. Czy on myślał, że wykręci się taką głupią wymówką?
-
Takie było życzenie mego ojca, który sądził, że w Lon¬dynie zrobię dobrą partię. Teraz, kiedy to jest
niemożliwe, nie tylko moje, ale i jego nadzieje legną w gruzach.
-
Jak na pirata, mierzył stanowczo za wysoko.
-
I ty sądzisz, że to cię uwalnia od odpowiedzialności? - spytała niedowierzającym tonem, otwierając
szeroko oczy. -
Mniejsza o mojego ojca, ale pomyśl, ile szkody narobiły twoje "żarty". Moja matka cieszyła
się niepo¬szlakowaną opinią i nigdy żaden skandal nie był kojarzo¬ny z naszym nazwiskiem. A teraz,
rujnując moje dobre imię, skalałeś także jej pamięć.
Uważała, że rumieniec na jego policzkach oznacza po¬czucie winy, ale się pomyliła, gdyż zdobył się tylko
na stwierdzenie:
-
A kto jej kazał wychodzić za pirata?
Tego już nie wytrzymała. Wstała i przechylając się przez stół, wykrzyczała mu w twarz:
-
Przecież ci mówiłam, ty łajdaku, że ona o niczym nie wiedziała! Ojciec bardzo się starał, żeby to do niej
nie dotarło i by nikt w Anglii tego nie rozgłosił. Może chcesz wiedzieć, dlaczego? Bo dbał o jej dobre imię!
A ty bez wahania, tak dla zabawy, zniweczyłeś jego wysiłki. I co to było według ciebie? Żart?
Dopiero teraz Drew się żachnął.
-
Cokolwiek by to było, nie miałem takich zamiarów! Myślę więc, że należą ci się przeprosiny.
-
Myślisz? - odgryzła się. - A ja myślę, że nie powinieneś się dziwić, jeśli nie przyjmę twoich przeprosin.
Nie jesteś w stanie naprawić krzywdy, jaką mi wyrządziłeś, chyba że pomożesz mi uwolnić ojca. Wtedy
może ci wybaczę•
-
W porządku - zgodził się bez wahania. - Ale pod warunkiem, że nie będzie już żadnego "może". Kiedy
twój ojciec odzyska wolność, będziemy kwita!
41
Tej nocy Gabriel1e położyła się spać na swoim posłaniu z koców. Z Drew nie zamieniła ani słowa w
obawie, aby nie zmienił zdania. Nie spodziewała się, że cokolwiek wyniknie z jej groźby, iż mu nie
przebaczy dopóty, dopó¬ki nie pomoże jej uwolnić ojca. Miała nawet wątpliwości, czy dobrze zrobiła, że to
powiedziała, bo jego dotychcza¬sowe niefrasobliwe zachowanie wskazywało raczej, że niepotrzebnie
traci czas. Okazało się jednak, że przystał na jej propozycję•
Kiedy minął pierwszy szok, doszła do wniosku, że jego wina była znacznie większa, niż się do tego
przyzna¬wał, albo też nie przypuszczał, że naraża się na jakieś niebezpieczeństwo. Może powinna była
go uprzedzić, że ryzykuje utratę statku, a być może życia. Pierre to prze¬cież prawdziwy pirat, nie taki
a
mator jak jej ojciec, który chętniej zajmował się poszukiwaniem skarbów. Gdyby jednak uprzedziła Drew,
mógłby zmienić zdanie.
Jasne, że w końcu będzie musiała mu powiedzieć, gdyż inne postępowanie byłoby nieuczciwe. Najpierw
jednak wolała poczekać, z jakimi inicjatywami wystąpi Drew, w razie gdyby chciał wycofać się z umowy po
otrzymaniu dokładnej informacji, w co się pakuje.
Tymczasem niespodziankom nie było końca. Następ¬nego ranka, idąc do drzwi, Drew zapowiedział:
-
Zawarliśmy umowę, więc odwołuję się do twojego honoru i proszę, żebyś się trzymała z daleka od
ładowni. Twoi ludzie w swoim czasie zostaną uwolnieni i nie mu¬sisz im w tym pomagać.
Nie rozumiała, o co mu chodzi, dopóki nie zobaczyła, że wychodząc, zostawił drzwi otwarte. Oznaczało to,
że zwrócił jej wolność. Niewiarygodne! Zanim jednak za¬częła skakać z radości, przeanalizowała uważnie
jego słowa. Czy przez to, że jej ludzie zostaną wypuszczeni z ładowni, ma rozumieć, że przewiozą ich do
najbliższe¬go więzienia, czy też będą mogli wziąć udział w akcji ra¬towania jej ojca?
Wyszedł, zanim zdążyła o to zapytać, a prawdę mó¬wiąc, najpierw napawała się triumfem, dopiero potem
zastanowiła się, czy rzeczywiście będzie musiała jeszcze kogoś uwalniać. Niemożliwe, przecież Drew
byłby głupi, gdyby nie wykorzystał jej ludzi, kiedy zdecydował się na udział w akcji ratunkowej. Dobrze, że
w końcu zdał so¬bie z'tego sprawę.
Tak spieszyła się do wyjścia z chwilowego więzienia, że nawet się nie przebrała. Wciąż miała na sobie tę
samą sukienkę, którą dostarczono jej przed uroczystą kolacją. Nie zdjęła jej do spania, bo zanadto była
oszołomiona przebiegiem wydarzeń. Nic więc dziwnego, że maryna¬rze Drew przyglądali jej się z
ciekawością, zwłaszcza że kapitan nie uprzedził ich o uwolnieniu "piratki". Nikt jednak nie próbował jej
zatrzymywać. Sprawa się wyjaś¬niła, kiedy znalazła się w pobliżu Drew; zrozumieli wte¬dy, że to on
obdarzył ją wolnością•
Na razie nie miała się czym zająć. Zastanawiała się, czy Drew miałby coś przeciwko temu, gdyby zaczęła
poma¬gać w jakichś pracach na statku. Postanowiła, że później spróbuje, ale teraz chciała nacieszyć się
słońcem i świe¬żym powietrzem, czego przez kilka dni była pozbawiona. Z pokładu rufowego widziała, jak
Drew manewruje ko¬łem sterowym. Był wyższy i potężniejszy od większości mężczyzn, ale na nią nie
działał onieśmielająco. Owszem, wyzwalał w niej różne reakcje, ale nigdy nie był to strach.
Nie ulegało wątpliwości, że jego pierwszą miłością jest morze. Kiedy stał przy sterze, emanowała zeń taka
ra¬dość, jakby nie chciał się znaleźć w żadnym innym miej¬scu na świecie. Taką rozradowaną minę
Gabrielle nieraz widziała u swego ojca, ale wcale się nie cieszyła, że Drew odczuwa podobnie. Przestała
się nawet dziwić, że nie chciał się żenić. Widocznie w Jego oczach żadna kobieta nie wytrzymywała
porównania ani z morzem, ani ze statkiem.
Uchowaj Boże, bynajmniej się tym nie przejmowała!
Teraz nie wyszłaby za niego, nawet gdyby ją o to błagał.
Czuła jednak, że gniew, jaki do niego żywiła, znacznie osłabł. Nie była pewna, czy ma jeszcze ochotę na
zemstę• Gdyby rzeczywiście zdecydował się pomóc w uwolnie¬niu jej ojca, ich rachunki - jak sam
powiedział - zostały¬by wyrównane.
Timothy zatrzymał ją na słówko, które jednak rozrosło się do wielu słów. Pierwszy oficer, kiedy już zaczął,
lubił gawędzić o statkach, swoim rodzinnym mieście Bridge¬port w stanie Connecticut i o wszystkim, co
mu przyszło na myśl. Gabrielle chętnie go słuchała, ponieważ i tak nie miała nic lepszego do roboty.
Na odchodnym jeszcze rzucił:
-
Byłem zaskoczony, kiedy zobaczyłem, że wyszłaś na zewnątrz.
-
To Gabby nie wspomniała ci o umowie, jaką wczoraj zawarliśmy? - wtrącił się Drew, który cicho
podszedł i niepostrzeżenie stanął za nimi. - Użyła swojej ... siły przekonywania, aby odzyskać wolność.
Gabrielle zaniemówiła. To, co Drew powiedział, czy ra¬czej dał do zrozumienia, było podłą intrygą,
zmierzającą do postawienia jej w niewygodnej sytuacji. Okazało się jednak, że Timothy speszył się
jeszcze bardziej, bo po¬czerwieniał na twarzy, bąknął coś niewyraźnie i szybko się ulotnił.
-
Chyba dokładnie mu to wyjaśniłem, prawda? Od razu zamknął buzię! - rzucił Drew takim tonem, jakby
wyrządził jej wielką przysługę, a nie narobił wstydu.
Gdyby akurat nie przechodził obok jakiś marynarz, Gabrielle odpowiedziałaby ostrzej, ale przy świadku
opanowała się.
-
Dlaczego to zrobiłeś? - spytała.
- Co takiego? -
udał niewiniątko, opierając się nonszalancko o reling. - Wyglądałaś, jakbyś to raczej ty
po¬trzebowała ratunku. Gdybym się nie wtrącił, Tim zaga¬dałby cię na śmierć.
A więc nadal udawał, że chciał jej wyświadczyć przy¬sługę? Nie wierzyła i nie zamierzała pozwolić, aby
wy¬kpił się wymówką.
-
Nie potrzebowałam ratunku, ale gdyby nawet - to co za diabeł cię podkusił do gadania takich głupstw?
-
Była to pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy.¬Drew beztrosko wzruszył ramionami.
-
Kłamiesz! - warknęła. - Zrobiłeś to celowo, aby Tim miał o mnie jak najgorsze mniemanie!
Drew się usztywnił, co świadczyło, że zbyt pochopnie sformułowała zarzut. Chyba każdy mężczyzna by
się ob¬raził, gdyby oskarżono go o kłamstwo, więc i on nie mógł zareagować inaczej. Dowodził tego
szyderczy ton jego odpowiedzi:
-
Sama się o to dobrze starasz, kochanie!
-
Jak śmiesz?! - wydyszała.
- To proste -
odparował. - Zresztą mogłem zaszkodzić ci nieporównanie bardziej niż zwykłą insynuacją.
- Ciekawe, jak?
-
Gdybym powiedział prawdę.
-
Prawda jest taka, że wdarłeś się do mojego łóżka i wykorzystałeś fakt, że wzięłam cię za zjawę senną.
Wspomnienie tamtej nocy od razu zmieniło jego za¬chowanie. Na twarz wypełzł mu leniwy uśmiech.
-
To musiał być miły sen, prawda?
Gabrielle nigdy nie widziała mężczyzny, który by po¬trafił tak szybko zmieniać nastrój i ton głosu z
obrażone¬go na zmysłowy. Drew zrobił to w ciągu kilku sekund. Oczy jaśniały mu spod ciężkich powiek, a
skrzywienie ust świadczyło, że gotów jest podjąć temat, który mu niechcący podsunęła.
-
Wolałabym o tym nie myśleć - odrzekła chłodno, rozpaczliwie próbując zignorować charakterystyczny
ucisk w żołądku, jaki zawsze wywoływało jego zmysło¬we spojrzenie.
-
Spróbuj, choć sama dobrze wiesz, że nic z tego nie wyjdzie - zachichotał.
-
Przestań! - nie wytrzymała.
Jeszcze nie miała dość tych utarczek słownych, bo ina¬czej mogłaby odejść. Spróbowała odwrócić się do
niego tyłem. Jeśli nie będzie na niego patrzeć, jej puls może przestanie przyspieszać, a umysł zacznie
normalnie funkcjonować ...
W tym momencie Drew przesunął rękę nad jej ramie¬niem i delikatnie muskał palcami jej policzek.
Dostała od tego gęsiej skórki. Zacisnęła powieki, aby nie dać się po¬nieść nowym emocjom. Teraz Drew
przyciągnął ją do siebie, opierając ramię na jej piersiach. Nie dotykał sut¬ków, ale i tak zareagowały
twardnieniem i mrowieniem, jakby spoczęły na nich palce Drew.
-
Przyznaj, Gabby, że to, co robiliśmy, było bardzo mi¬łe. Możemy to powtarzać nieskończenie wiele razy.
Głos miał ochrypły, ale właśnie te sugestywne słowa złamały resztki jej oporu. Chciała jednak spróbować
jesz¬cze jednego argumentu, zanim ostatecznie ulegnie żą¬dzy, którą Drew tak łatwo wyzwalał.
-
Dlaczego chciałeś, aby Timothy miał o mnie jak naj¬gorszą opinię?
-
I ty jeszcze się nad tym zastanawiasz? Jestem zdru¬zgotany! - jęknął, choć wcale na takiego nie
wyglądał. ¬Przecież wiesz, że tylko żartowałem. Wydawało mi się, że jesteśmy już dostatecznie sobie
bliscy. Zresztą moi mary¬narze znają mnie dobrze. Wiedzą, że spędziłaś kilka nocy w mojej kabinie, więc
uważają nas już za kochanków.
"Tylko żartował"! Nie przejmowałaby się tym, gdyby rzeczywiście byli kochankami, ale nie byli!
Zaczęła: "Nie jesteśmy ... ", gdy Drew obrócił ją do sie¬bie i pocałował.
Powinna była się tego spodziewać i przeciwstawić się siłą woli. Ale zaraz, gdzie się podziała jej siła woli?
Wkrótce jej opór legł w gruzach: sama zarzuciła ręce na szyję Drew, mrucząc z ukontentowania, kiedy
przytulał ją coraz mocniej.
Przechodzący marynarz zachichotał. Gabrielle tego nie słyszała, ale musiał słyszeć Drew, bo wyszeptał w
jej wargi:
-
Chodźmy do kabiny, żeby nikt nas nie widział. Gdyby tego nie powiedział, tylko pociągnął ją do swo¬jej
kabiny, pewnie nie zdobyłaby się na protest. Jednak jego słowa wytrąciły ją z transu i przez chwilę
pozwoliły myśleć trzeźwo. Ta chwila wystarczyła, żeby wyrwała się z jego ramion i uciekła przed pokusą.
42
Drew potrzebował trochę czasu, aby zapanować nad swoim ciałem. Zatrzymał się więc przy relingu, gdzie
zo¬stawiła go Gabby. Co za uparta dziewucha! Przecież nie będą wiecznie żeglować po morzu. Powinni
starać się wykorzystać każdą chwilę, kiedy mogą być sami, zamiast się opierać!
Razem spędzili dwie najbardziej upojne noce w jego życiu, a wiedział, że i ona odczuwała podobnie.
Straciła cnotę, więc co jeszcze mogło jej zaszkodzić? Nie miała powodów, aby sobie odmawiać
przyjemności, a jednak to robiła. Czyżby mściła się w ten sposób na nim za to, że zaprzepaścił jej szanse
na dobre zamążpójście w Londy¬nie?
Przecież, do wszystkich diabłów, nie chciał tak postą¬pić! To, że był pijany, nie jest żadnym
usprawiedliwie¬niem. Podobnie jak to, że przez Gabrielle musiał skrócić odwiedziny u siostry, co mocno
go zezłościło. Czuł bo¬wiem, że musi uciekać jak naj dalej, gdyż pokusa mogła¬by okazać się
przemożna. Ona tymczasem nadal próbowała złapać męża, wykazując przy tym całkowitą od¬porność na
jego wdzięki, i to wyprowadzało go z rów¬nowagi.
Teraz, kiedy wiedział, ile szkód wyrządziły jego nie¬opatrzne słowa, czuł jeszcze większą winę. Ona
jednak chciała mu za to odpłacić. Tak się nawet wyraziła. Pewnie dlatego wciąż wodziła go na
pokuszenie, kiedy siedział przykuty łańcuchem do ściany i nie mógł nic zrobić. Ile razy, pod pozorem
niewinnego przeciągania się, demon¬strowała swoje najbardziej ponętne okrągłości? A spoj¬rzenia, jakie
mu rzucała, mógłby śmiało uznać za zmy¬słowe, gdyby nie był przekonany ojej niedostępności.
Tymczasem ta głupia pannica zamierzała doprowadzić do tego, aby zaczął jej pożądać; jej zemsta miała
polegać na tym, że odmówiłaby mu w momencie, kiedy byłby już rozpalony do białości. I trzeba przyznać,
że prawie jej się udało!
Czyżby naprawdę nie wiedziała, że pragnął jej tak bardzo, iż nie mógł myśleć o niczym innym? To, że już
ją posiadł, niczego nie zmieniło.
Najlepiej by było, gdyby mógł znaleźć się jak najdalej od Gabrielle Brooks, ale ten rejs szybko się nie
skończy. Zresztą dla niego przybicie do portu nie oznaczało kresu udręki, bo przecież zobowiązał się
pomóc jej w uwolnie¬niu ojca. Nie mógł postąpić inaczej, gdyż był jej winien zadośćuczynienie za to, że
skompromitował ją w towa¬rzystwie i pozbawił dziewictwa.
Właściwie jedynym honorowym wyjściem z tej sytuacji byłoby ...
Odrzucił jednak tę myśl, zanim zaczął ją dokładniej rozważać. Nie pierwszy raz przychodziło mu to do
gło¬wy, odkąd spędził z nią tak zachwycającą noc w łóżku. Ponieważ okazała się dziewicą, miała prawo
stawiać mu żądania, z których najmniej wygórowanym byłaby pro¬pozycja małżeństwa, dzięki czemu to,
co się wydarzyło,
nabrałoby pozorów przyzwoitości. Gdyby Gabrielle nie uprowadziła jego statku, prawdopodobnie
oświadczyłby się jej z poczucia winy, dla zaspokojenia pożądania albo z jakiegokolwiek powodu.
Najprawdopodobniej jednak przeważyłoby poczucie winy.
Oczywiście dałaby mu kosza, bo z pewnością nie chciałaby mieć z nim już nic do czynienia. Podkreślała
to przecież od samego początku. A może nie? Jej przy¬jaciel wyjawił, że brała pod uwagę ewentualność
mał¬żeństwa z Drew. Czyżby Richard kłamał, aby kapitan przestał go indagować w sprawie
niespodziewanego policzka?
Westchnął i skierował się na pokład rufowy. Nigdy do¬tąd żadna kobieta nie narobiła mu w głowie takiego
za¬mętu. I skąd się, do licha, wzięła ta zazdrość? Nie mógł przecież zaprzeczyć, że był zazdrosny
zarówno o tego fircyka Wilbura, jak o swego dobrego przyjaciela Timo¬thy' ego, chociaż wiedział, że
pierwszy oficer nawet o niej nie myślał. Nigdy w życiu nie był zazdrosny o żad¬ną kobietę, ale
przypuszczał, że to dlatego, iż nawet w części nie zaspokoił jeszcze swego pożądania.
Coś podobnego, mieli być kochankami?! Kiedy Gabrielle wróciła do kabiny Drew, pierwszą rzeczą, na
której zatrzymała wzrok, było łóżko. Wtedy złość, jaka ogarnęła ją na pokładzie, powróciła ze zdwojoną
siłą. Tak go śmieszyło, że cała załoga uważa ich za kochanków!
Tego wieczoru Drew nie musiał się spieszyć do kajuty, bo Gabrielle potrzebowała więcej niż kilku godzin,
aby opadły wzburzone emocje. Przekonał się o tym w mo¬mencie przekroczenia progu; obrzuciła go
gradem naj¬rozmaitszych przedmiotów.
Przed pierwszym pociskiem zdołał się uchylić; za dru¬gim razem nie miał tyle szczęścia.
-
Odłóż to! - rozkazał ostro.
Ani myślała usłuchać. Stała przy jego biurku z po¬otwieranymi szufladami, w których znalazła mnóstwo
przedmiotów nadających się świetnie na pociski. W na¬stępnej kolejności poleciał kałamarz. Oczami
wyobraź¬ni widziała już, jak jego zawartość rozpryskuje się na głowie Drew, ale był dobrze zakorkowany i
się nie roz¬bił ani atrament się nie wylał. Cisnęła więc w niego sfatygowanym dziennikiem pokładowym.
W przerwie między jednym a drugim pociskiem gniewnie wysy¬czała:
-
Nie jesteśmy kochankami i nigdy nie będziemy! Musisz to wytłumaczyć swoim ludziom!
Już się do niej zbliżał, ale słysząc jej słowa, zatrzymał się•
-
Przykro mi, moja droga, ale dwa razy się kochaliśmy, a to znaczy, że nimi jesteśmy.
-
A diabła tam! - fuknęła i cisnęła w jego głowę garść starych monet; jedna trafiła w policzek, więc szybko
się odsunął. Błyskawicznie okrążył biurko, znalazł się za nią i zdążył wyciągnąć jej rękę z szuflady, zanim
zacisnęła palce na następnym pocisku. Złapał ją także za drugą rę¬kę i przytrzymał obie za jej plecami,
na wysokości krzy¬ża. Tym sposobem przyciągnął Gabrielle do siebie; zaczꬳa się wyrywać, ale
bezskutecznie.
_ Skaleczyłaś mnie w policzek i chyba coś mi się za to należy! - zażądał.
Nie wierzyła mu, ale na wszelki wypadek przyjrzała się jego policzkom.
-
Gdzie cię niby skaleczyłam? - zapytała. - Nie widzę żadnej krwi, a szkoda!
-
W każdym razie tak mi się wydawało.
_ Nie będzie nawet siniaka i nie myśl, że na tym się skończy.
Drew syknął. Przytrzymanie jej nie wymagało wysił¬ku, toteż zdobył się na łagodny, uspokajający ton:
-
Cały twój problem polega na tym, że jesteś nieza¬spokojona, tak samo jak ja. Gdyby było inaczej, nie
wpa¬dałabyś w złość, słysząc tak niewinny żarcik. Nie ma to nic wspólnego z tym, co powiedziałem, tylko
i wyłącznie z twoim pożądaniem. Przyznaj się, Gabby, że mnie pra¬gniesz.
- Wcale nie!
-
Kłamiesz; sam przez to przeszedłem, więc potrafię cię doskonale zrozumieć. Boże drogi, dziś byłem
nawet zazdrosny o Tima, że poświęciłaś mu trochę czasu!
-
Ciekawam, kto tu kłamie. - Na chwilę przestała się szarpać i dała się wciągnąć w rozmowę. -
Mężczyzna, który miał kochankę w każdym porcie, nie wie, co to znaczy zazdrość!
-
Mógłbym się z tym zgodzić, dopóki nie spotkałem ciebie - odparował.
-
Timothy jest nawet miły, taki duży, poczciwy miś ¬spróbowała go sprowokować.
-
Dziewczyno, nie doprowadzaj mnie do zazdrości! ¬ostrzegł z niebezpiecznie zwężonymi źrenicami.
-
Nawet nie usiłowałam - obstawała przy swoim, ale zaraz dorzuciła ze złością: - Zostaw mnie nareszcie!
Nie powinna była tego żądać, bo uzmysłowiło to oboj¬gu, w jak bliskiej odległości są od siebie. Przecież
obejmo¬wał ją ramionami, a jego pierś dotykała jej piersi. Wiele nie brakowało, aby także ich usta
połączyły się pocałunkiem.
Zorientowała się, co się święci i próbowała odwrócić głowę:
- Nie ...
- ... nie przestawaj? -
drażnii'się z nią, kończąc rozpoczęte zdanie.
- Nie, nie ...
.-
... nie całować cię tutaj? - znów dokończył, muskając wargami jej podbródek. Potem zamknął dłoń wokół
jej
policzka i zbliżył głowę do swojej. - A może tu? - W tym momencie poczuła lekkie muskanie policzka,
jakby łasko¬tał go piórkiem. - Czy może raczej wolałabyś, żebym cię tu pocałował? - dodał głębokim,
zmysłowym głosem.
Przycisnął jej usta swoimi, jedną rękę podłożył pod głowę, a drugą przesunął wzdłuż pleców aż do
si
edze¬nia, aby całym ciałem wyczuwała oznaki jego podniece¬nia. O dziwo, stawiała jedynie
symboliczny opór, a złość nie hamowała uczuciowej reakcji. Objęła go ramionami i odwzajemniła
pocałunek z takim żarem, jaki przepeł¬niał ją przez ostatnie kilka godzin. Rozbudziło to między nimi
uśpioną dotychczas namiętność.
Miał rację: pragnęła go aż za bardzo. Pomogła mu na¬wet się rozebrać. Nie była pewna, kto w końcu
kogo za¬ciągnął do łóżka; przez resztę dnia już z niego nie wy¬chodzili.
Nie oznaczało to bynajmniej, że spali. .. Po wszystkim usiedli po turecku, oboje nadzy. Drew pieścił ją,
głasz¬cząc delikatnie dłońmi wewnętrzną stronę ud. Nie czynił tego po to, aby ją podniecić, bo się już
kochali i przeżyli najwyższe uniesienie. Po prostu dotykał jej z czułością, odkąd mu na to pozwoliła.
Prawdę mówiąc, ostatnio rzadko trzymał ręce z dala od niej.
Nagle, bez uprzedzenia ani nie ukierunkowując odpo¬wiednio rozmowy, Drew rzucił pytanie:
- Wyjdziesz za mnie?
- Tak -
odpowiedziała bez namysłu. Nie spodziewał się tak szybkiej zgody.
- A dlaczego? -
chciał jeszcze wiedzieć.
-
Lubię życie na morzu i pewnie to miałbyś mi do zaoferowania.
Chyba nie był zbytnio usatysfakcjonowany odpowie¬dzią, bo zaproponował:
-
Możesz próbowaćjeszcze raz.
- Czy to nie jest wystar
czający powód?
-
Lepiej przyznaj się, że chciałabyś zatruć mi resztę życia, tak jak. ..
Ton jego głosu wydawał się żartobliwy, co ją tak zde¬nerwowało, że ostro ucięła:
-
To po co, do diabła, oświadczyłeś mi się, jeśli nie traktowałeś tego poważnie?
Mo
że nie powinna była stawiać go w niezręcznej sytuacji, bo od razu przyjął postawę zaczepno-odporną.
Widać to było po nerwowym przeczesywaniu palcami włosów.
-
Biorąc pod uwagę okoliczności, było to uczciwe wyjście z sytuacji.
-
Ja się także zgodziłam, biorąc pod uwagę okolicz¬ności, ale jeśli nie mówiłeś tego poważnie, to ja się
wy¬cofuję•
Po takiej odpowiedzi powinien był poczuć ulgę, tym¬czasem doznał zawodu.
-
W porządku - zaripostował. - Tylko żebyś potem nie mówiła, że ci nie proponowałem.
- Ty to
nazywasz propozycją? - Zmierzyła go niedo¬wierzającym spojrzeniem. - Ja bym to raczej nazwała
"błaganiem o odmowę".
-
O, nie, tak łatwo się z tego nie wykręcisz. Przyjęłaś mnie i trzymam cię za słowo!
Położył się i odwrócił do niej tyłem. Gabrielle zrobiła to samo. Po godzinie ich plecy się stykały, a pół
godziny później splotły się ich nogi. Jeszcze minuta, a stanowili już jedność, nie wspominali przy tym ani
słowem o nie¬codziennych oświadczynach Brew.
Tymczasem przyniesiono kolację, ale marynarz, od¬prawiony gniewnym krzykiem Drew, postawił półmiski
pod drzwiami kabiny. Przez okienka powoli wsączała się ciemność, rozjaśniona tylko nikłym blaskiem
księżyca. Kochankowie nie zauważali nawet, jak ich pot wsiąkał w pościel, bo Gabrielle raz po raz
wznosiła się ku naj¬wyższym szczytom.
Ten dzień miał na zawsze pozostać w jej pamięci.
43
-
Żebyś wiedziała, że i ja to zauważyłam! - oznajmiła Margery pewnym siebie tonem. W tym dniu, kiedy
Gabrielle odzyskała wolność, i jej zezwolono wyjść z kabiny.
-
Cóż takiego zauważyłaś? - zdziwiła się Gabrielle.
-
Jaka ostatnio jesteś szczęśliwa.
Gabrielle z przyjaciółką stały na dziobie statku, podzi¬wiając wschodzący nad horyzontem księżyc. Tak
piękny widok można obserwować tylko w pogodną noc na peł¬nym morzu, gdy światło księżyca odbija się
w falach. Mało brakowało, a doszłaby do wniosku, że wolałaby, aby Drew stał tu obok niej.
-
Szczęśliwa to ja będę wtedy, kiedy ojciec odzyska wolność - zareplikowała.
-
To się rozumie samo przez się - zgodziła się Marge¬ry. - Wydaje mi się jednak, że teraz lubisz kapitana
bar¬dziej, niż to okazujesz.
Zamiast odpowiedzi Gabrielle szeroko się uśmiechnꬳa. Zbyt długo nie mogła temu zaprzeczać, a już na
pew¬no nie mogła się wyprzeć, że lubi się z nim kochać gwał¬townie i namiętnie. Drew, nieprowokowany,
potrafił być tak czarujący, że rozpalał w niej zmysły do białości. Ostatnio zaś wcale go nie prowokowała,
więc dał się jej poznać z najlepszej strony.
- Czy ty i on ...
Nawet tak wygadanej kobiecie jak ona ciężko przy¬chodziło dokończenie zdania, ale Gabrielle od razu
wie¬działa, o co chodzi poczciwej gosposi. Sama często o tym myślała, więc nawet się nie zarumieniła.
- Tak -
odparła.
-
Tego się właśnie obawiałam! - podsumowała Margery z westchnieniem zawodu.
Gabrielle wycz
uła dezaprobatę w jej głosie, ale nie wzięła sobie tego do serca, gdyż nie spodziewała się
ni¬czego innego. Margery sama nie zawsze postępowała zgodnie z zasadami i miewała w życiu wielu
kochanków, ale poważnie traktowała swoją rolę przyzwoitki. A dla Gabrielle chciała jak najlepiej. Jednak
na każdej drodze życiowej zdarzały się zakręty i to był właśnie jeden z nich.
-
Za pierwszym razem myślałam, że to sen - powie¬działa Gabrielle, kwitując śmiechem niedowierzające
spojrzenie Margery. -
Muszę jednak przyznać, że to naj¬przyjemniejszy sen, jaki kiedykolwiek miałam.
Margery ostentacyjnie przewróciła oczami, lecz zaraz coś sobie przypomniała i podejrzliwie zmarszczyła
czoło. - Ale to chyba nie jest twoja zemsta, prawda? - spy¬tała.
-
Nie, z tym już skończyłam. Rozmówiłam się z nim ostatecznie; oświadczył, że tego skandalu nie wywołał
umyślnie. Spróbuje naprawić swój błąd, pomagając nam w uwolnieniu ojca, i nie wsadzi mnie do więzienia
za uprowadzenie jego statku. Zresztą sama wiesz najlepiej, że naprawdę nigdy nie chciałam osiedlić się w
Anglii, bo uważam wyspy za swój prawdziwy dom. Anglia to po¬mysł tatusia, ale chyba nawet on pie
traktował tego po¬ważnie. Chciał tylko, przez wzgląd na pamięć matki, zro¬bić to, czego ona chciałaby
najbardziej. Dlatego w gru
ncie rzeczy Drew wyrządził mi przysługę, unie¬możliwiając małżeństwo w
Anglii.
-
Coś podobnego! Chyba nikt inny nie patrzyłby tak na tę sprawę! - prychnęła Margery. - Ale jeśli
uważasz, że zrobił dobrze, to dlaczego na początku byłaś na niego taka zła?
-
Bo nie od razu o tym pomyślałam. Wydawało mi się, że uwagę na balu zrobił celowo, w dodatku
złośliwie. Mało tego, natychmiast zbierał się do odjazdu, żeby mnie zostawić w samym sercu skandalu.
Dlatego chcia¬łam się na nim odegrać, ale okazało się, że nie zdawał so¬bie sprawy, jakie z tego
powstaną plotki.
-
Mówiłam ci zawsze i będę powtarzać do znudzenia, że gniew jest złym doradcą. Dobrze, że się w końcu
po¬godziliście.
-
Też się cieszę - przyznała Gabrielle zgodnie z praw¬dą. Zaprzestanie wiecznych kłótni i wojen
podjazdo¬wych przynosiło jej same korzyści.
Od dnia, kiedy obrzuciła Drew połową zawartości je¬go biurka, zawarła z nim niepisany pakt o nieagresji.
Ani on, ani ona nie wspominali więcej o krzywdach, które sobie nawzajem wyrządzili. Na nią zaś rozejm
wywarł szczególnie pozytywny wpływ. Czuła się bowiem tak podniesiona na duchu, że gdyby miała ku
temu powód, sądziłaby, iż jest szczęśliwa. To jednak było niemożliwe, chyba że ...
-
Poprosił mnie o rękę ...
-
Chwała Bogu, inaczej wyprułabym mu flaki i poćwiartowała za to, że cię wykorzystał. ..
-
... ale ja mu raczej odmówiłam - przyznała się Ga¬brielle - chociaż nie jestem pewna.
Dobrze zapamiętała tamtą noc. Było to ponad ty¬dzień temu, kiedy po ostatniej kłótni zdecydowali się
zawrzeć pokój. Wtedy nastąpiły te dziwne oświadczy¬ny, które Drew określił jako "uczciwe wyjście z
sytua¬cji". Wcale się jednak nie ucieszył, kiedy je przyjęła, a jeszcze bardziej zmartwił, gdy zmieniła
zdanie. W re¬zultacie pozostawił ją w niepewności, czy właściwie się zaręczyli, czy nie. Wprawdzie Drew
powiedział, że trzyma ją za słowo, ale w złości, więc prawdopodobnie nie mówił serio
Margery nie poczuła się usatysfakcjonowana taką odpowiedzią•
-
Co to znaczy, że nie jesteś pewna? - naciskała. Gabrielle próbowała ją zbyć.
-
Najpierw zgodziłam się na jego propozycję, a po¬tem zmieniłam zdanie, ale on chyba przyjął do
wiado¬mości moją pierwszą odpowiedź.
-
To ładnie z jego strony i brzydko z twojej! - prych¬nęła Margery. - Powinnaś wyjść za niego, choćby ze
względu na przyzwoitość. Potem, jeśli zechcesz, będziesz mogła się z nim rozwieść, oczywiście gdy zbyt
szybko nie postaracie się o dzieci!
Tym razem to Gabrielle się zarumieniła. Uważała się za osobę wygadaną, ale nie wytrzymywała
konkurencji
z Margery.
Dotychcza
s nie myślała o dzieciach jako naturalnej konsekwencji dzielenia łoża z Drew. Na razie nie
wybie¬gała tak daleko w przyszłość, pewnie dlatego, że gdyby zaczęła zastanawiać się nad tym, co robi -
jak amen w pacierzu przestałaby to robić!
Odkąd się pogodzili, sypiała z nim co noc. Nie prosiła o pozwolenie ani nie czekała na zaproszenie, tylko
pako¬wała się do łóżka, jakby tam było jej miejsce. Oczywiście kochali się każdej nocy i Gabrielle nie
chciała mącić tak upojnej atmosfery zbytnim zastanawianiem się nad so¬bą. Wspólny rejs zbliżał się ku
końcowi; przybicie do portu było kwestią dni. Wpłynęli już na ciepłe wody Mo¬rza Karaibskiego, więc jak
naj dłużej chciała doznawać zmysłowych uciech, nie myśląc o rzeczywistości.
Powinna była jednak brać pod uwagę, że te uciechy mogą przynieść owoce. W efekcie zaczęła sobie
wyobra¬żać, jak trzyma na ręku miniaturę Drew. Na tę myśl ser¬ce jej zamierało, bo nie wątpiła, że
musiałoby to być naj¬piękniejsze dziecię, jakie kiedykolwiek przyszło na świat. Od razu je pokochała,
choć jeszcze się nie narodziło i najprawdopodobniej nie zostało nawet poczęte. Czyżby coś z nią było nie
w porządku?
-
Piękny mamy dziś księżyc, prawda?
Gabrielle podskoczyła, gdy Drew znienacka pojawił się za nią. Margery od razu wymruczała, że musi już
się położyć, i zostawiła ich samych. Ledwo znikła z pola widzenia, Drew objął Gabrielle w talii i przyciągnął
do siebie.
Po raz pierwszy okazał jej uczucia przy świadkach. Przedtem tylko odważył się ją pocałować na oczach
całej załogi, na dolnym pokładzie. Od tamtej pory sposobność nieraz się nadarzała, gdyż większą część
dnia spędzali razem na pokładzie rufowym. Czasem Drew pozwalał jej stanąć za kołem sterowym, odkąd
go przekonała, że dobrze sobie z nim radzi.
Jednak na mostku kapitańskim myślał jedynie o spra¬wach służbowych i dowodzeniu. Mało tego,
któregoś wieczoru wyznał nawet, że nie chciałby, aby jego mary¬narze z niecierpliwością czekali na
zawinięcie do portu, bo tęskno im do kobiet; kiedy za dużo myślą o kobie¬tach - są niedbali w pracy. Od
razu zrozumiała aluzję•
-
Rzeczywiście, od dawna nie widziałam takiego ład¬nego księżyca - zgodziła się z nim. - Ale w St. Kitts
nie¬raz widywałam księżyc w pełni - taką dużą piękną tar¬czę nad horyzontem. Z naszej plaży dobrze
było widać zachody słońca.
-
Mieszkałaś na plaży?
-
Tak, ojciec miał mały domek nad samym morzem, niedaleko od miasta.
-
To brzmi za pięknie, aby było prawdziwe. Dziwię się, że chciałaś opuścić takie urocze miejsce.
-
Ja wcale nie chciałam - zaznaczyła z naciskiem i umilkła.
D
rew poznał po tonie jej głosu, że nie chce rozwijać te¬go tematu, więc zaczął z innej beczki:
-
Chciałbym kiedyś przejść się z tobą po plaży, byle w ładną pogodę.
Czyżby nawiązywał do jej marzenia, o którym kiedyś mu powiedziała?
-
Spacery po plaży są także przyjemne, kiedy jest chłodno - orzekła. - W Anglii, kiedy byłam młodsza, też
lubiłam spacerować.
-
Z pewnością, tylko że nie można kąpać się razem nago - przypomniał jej słowa. - Wątpię też, abyś przy
wybrzeżach Anglii znalazła zatoczki z krystalicznie czy¬stą wodą i rafami koralowymi.
No proszę, jak dobrze pamiętał! Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
-
Pewnie masz rację, chociaż nigdy tego nie próbowa¬łam. Nie umiałam nawet pływać, dopiero ojciec
mnie na¬uczył na Karaibach.
- Jestem zazdrosny! -
podrapał ją pieszczotliwie po policzku. - Myślałem, że to jest coś, czego uczyłbym
cię z dziką rozkoszą ...
Roześmiałaby się, gdyby nie wymówił tego zdania tak zmysłowo ochrypłym głosem. Musiała wstrzymać
od¬dech i siłą woli zapanować nad sobą, aby natychmiast go nie pocałować. Tymczasem poczuła jego
palce w roz¬puszczonych włosach. W ogóle dotykał jej często, a są¬dziła, że nawet bezwiednie, jakby nie
mógł utrzymać rąk z dala od niej. Dla odwrócenia uwagi spytała:
-
Zaplanowałeś już, jakie kroki podejmiemy po wej¬ściu do portu?
-
Owszem, zanim dopłyniemy do twierdzy Lacrossa, zatrzymamy się na Anguilli. Musimy tam znaleźć
kobie¬tę z włosami takiego samego koloru jak twoje, a jeszcze lepiej mającą taką samą figurę, żeby ten
pirat myślał, że to ty jesteś na pokładzie mojego statku. Wtedy ja wkro¬czę do akcji z mapami.
- Zaraz, zaraz -
weszła mu w słowo. - Sugerujesz, że mnie tam ma nie być?
-
Nic nie sugeruję, tylko stwierdzam fakt - zapowie¬dział kategorycznie. - Wiedząc od ciebie, jaki to
czło¬wiek, nie pozwolę ci znaleźć się w pobliżu niego.
-
Jak to, przecież ci powiedziałam, że jemu wcale nie chodzi o mapy ...
- To tylko twoje przypuszczenia -
przypomniał. ¬W każdym razie zażądał ich wydania, postawił warunek,
że ty masz je dostarczyć. No więc twój sobowtór się mu pokaże, ale nie opuści statku. Mapy ja mu wręczę
i tak jak zostało uzgodnione, musi wypuścić twojego ojca. Warun¬ki zostaną dotrzymane, a nikomu nie
stanie się krzywda.
-
A jeżeli nie wypuści ojca, dopóki nie stanę przed nim osobiście? - Gabrielle z rozpaczą wzniosła oczy ku
niebu.
-
Nie może się przecież wycofać tylko dlatego, że ja dostarczę mu mapy.
-
Akurat, nie może! Nawet przez chwilę nie myśl, że to człowiek honoru. Muszę być pod ręką na wypadek,
gdyby twój plan spalił na panewce, a Lacross uwięził także ciebie.
-
Czyżby cię to zmartwiło?
Gabrielle najpierw zamrugała powiekami, a potem zmarszczyła brwi. Czy chciał sprawdzić siłę jej uczuć,
czy może oczekiwał jakiejś konkretnej deklaracji? Tego, że się o niego martwi, a co za tym idzie, że jej na
nim za¬leży. Nawet jeśli tak było, nie chciała o tym mówić, kiedy tematem był Pierre.
Wycedziła więc, wypychając językiem policzek:
-
Oczywiście, martwiłabym się, że musiałabym uwol¬nić dwóch jeńców.
Roześmiał się, przyciągnął ją do siebie i, ocierając się policzkiem o jej policzek, wyszeptał jej do ucha:
-
To miłe z twojej strony, że zatroszczyłabyś się także o mnie.
Zarzuciła mu ręce na szyję i z uśmiechem odparła:
-
Zrobiłabym to choćby dlatego, żeby móc cię zastrze¬lić za głupotę. Jak mógłbyś dać się złapać?
Drew parsknął niepohamowanym śmiechem.
-
Do pioruna,Gabby, uwielbiam twój temperament!Nigdy w życiu nie śmiałem się tyle, dopóki cię nie
poznałem!
-
Założę się, że to samo mówiłeś wszystkim twoim kochankom - odparowała z udawaną kokieterią.
Obda¬rzył ją za to uśmiechem, od którego przeszedł ją dreszcz. - Nie przypuszczam - zaprzeczył. -
Chyba tylko tobie.
44
Przybyli na miejsce wcześniej, niż Gabrielle przypusz¬czała, bo już następnego dnia. Późnym
popołudniem za¬cumowali przy wyspie Anguilla, skolonizowanej przez angielskich osadników z St. Kitts w
siedemnastym wie¬ku. Stamtąd nie było daleko do jej domu, mogliby tam dotrzeć jeszcze przed
zmierzchem.
Jeden z marynarzy poinformował Gabrielle, że Angu¬illa leży na szlaku wypraw handlowych Drew, który
nie¬raz tam zawijał. Domyśliła się więc, dlaczego wybrał akurat ten port, a nie St. Kitts.
Dotychczas nie odważyła się ponownie zapytać Drew, czy wypuści jej ludzi. Gdyby odmówił, oznaczałoby
to koniec rozejmu między nimi. Sądziła jednak, że teraz, gdy zgodził się pomóc w uwolnieniu ojca, byłby
głupi, gdyby nie skorzystał z potencjału jej ludzi gotowych na wszystko, byleby ratować swego
ukochanego dowódcę.
Mimo to z zapartym tchem czekała przy relingu, kiedy otworzą się wrota ładowni. Zobaczyłaby wtedy, czy
jej
przyjaciele wyjdą na wolność, czy zostaną odprowadze¬ni do więzienia. Na taką ewentualność miała w
zanadrzu kilka planów awaryjnych.
Zważywszy na to, że wyspa znajdowała się pod zarzą¬dem brytyjskim, a Drew nie miał nic wspólnego z
Wiel¬ką Brytanią, istniała pewna szansa, że w razie konieczno¬ści mogła wykorzystać tę okoliczność
przeciwko niemu. Richard potrafił udawać naj autentyczniejszego angiel¬skiego arystokratę; można więc
przypuszczać, że władze brytyjskie chętniej dałyby posłuch zeznaniom swego ro¬daka niż Amerykanina.
Jednak Gabrielle modliła się, że¬by do tego nie doszło. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było wsadzenie
Drew za kratki, szczególnie teraz, kiedy się z nim pogodziła.
Wolałaby najpierw go przekonywać, kłócić się z nim, próbować go zjednać czy nawet przekupić, a w
ostatecz¬ności obrzucić przedmiotami, które trzymał w biurku. Gdyby te wszystkie metody zawiodły,
powinna jeszcze mieć przygotowany plan ostatniej szansy.
W tym momencie niespodziew
anie znalazł się obok niej Richard.
-
Ale mam pieskie szczęście! - narzekał. - Musieli nas wypuścić akurat teraz, kiedy przegrywałem z
Bixleyem w wista! Jeszcze kilka godzin, a na pewno bym się ode¬grał!
Gabrielle tak się ucieszyła, widząc go bez nadzoru, iż nie od razu zrozumiała, o czym mówił. Kiedy w
końcu do niej dotarło, uściskała Richarda z widoczną ulgą, choć zdziwiła się, że skarżył się z zupełną
powagą.
-
Jak to, pozwalali wam grać w karty? - nie dowierzała.
-
Mieliśmy tam wszelkie wygody, chirie, o jakich tylko zamarzyliśmy - rechotał. - Karty i kości, a żarcia
takiego w życiu nie jadłem, gorące, prosto z kambuza! Napraw¬dę, Nathan musi zwerbować tego
kucharza od Drew! Dostaliśmy także hamaki i mogliśmy się nawet kąpać.
-
Jak wam się to udało?
-
Widzisz, tam na dole stała taka stara wanna. Ohr poprosił, żeby nam nanieśli do niej wody, choć nie
wie¬rzył, że to coś da, ale niech skonam, jeśli nie zaczęli zaraz spuszczać nam jednego wiadra za
drugim! -
Roześmiał się na samo wspomnienie. - Ciągnęliśmy losy, kto po kim ma się kąpać, bo wanna
była tylko jedna, ale mnie się udało, bo załapałem się drugi.
Kiedy ona się zamartwiała - oni używali jak na waka¬cjach! Ten łajdak Drew mógł jej przynajmniej o tym
po¬wiedzieć. Nawiasem mówiąc, Richard też mógł wspo¬mnieć, kiedy się widzieli.
Trzepnęła więc Richarda po ramieniu.
-
Nie mogłeś, łobuzie jeden, pisnąć mi o tym słówka, kiedy przyprowadzili cię na kolację?
-
Myślałem, że wiesz - wzruszył ramionami. - Ci Amerykanie nie traktowali nas jak więźniów. Tyle tylko, że
siedzieliśmy pod kluczem, ale Ohr już zbierał się wy¬łamać drzwi. Musiałem go uspokoić, że nie dzieje ci
się krzywda.
Rzeczywiście, przy kolacji, na którą doprowadzono Ri¬charda, nic nie wskazywało, aby miało być inaczej.
Ona też nie skarżyła się na złe traktowanie. Lepiej zresztą, że jej przyjaciele nie próbowali ucieczki, bo
wyglądało na to, że Drew nie zamierzał odstawić ich do więzienia.
- A gdzie jest Ohr? -
zapytała.
- Tutaj! -
odezwał się za jej plecami.
Gabrielle odwróciła się z okrzykiem radości i rzuciła mu się na szyję.
-
A ja się tak martwiłam! Bałam się pytać Drew, żeby nie zwrócić na was jego uwagi.
-
Nie przypuszczam, Gabby, aby o nas zapomniał! - za¬przeczył Richard. - Raz nawet kazał nas
doprowadzić na pokład, żeby się dowiedzieć, kto mu w nocy dał po pysku.
Na chwilę zaniemówiła, zaszokowana informacją.
-
I co, dowiedział się czegoś?
- Niczego -
zapewnił Richard. - Powiedziałem mu, że zobowiązałem się do utrzymania tajemnicy.
-
Prawdę mówiąc, nie zdziwiłabym się, gdybyś to ty zrobił - przyznała. - Sama się zastanawiałam, skąd u
nie¬go ten siniak.
-
A czy przynajmniej traktował cię przyzwoicie? ¬wtrącił się Ohr, chyba nawet nazbyt poważnie. Gabrielle
ani przez chwilę nie wątpiła, że gdyby udzieliła mu innej odpowiedzi, poderżnąłby Drew gardło, kiedy by
go zo¬baczył.
- Jak najbardziej -
uspokoiła go. - Widzisz, okazało się, że tych głupstw w Anglii nie nagadał umyślnie.
Za¬proponował mi nawet małżeństwo ...
Niepotrzebnie o tym wspomniała, bo obaj mężczyźni wlepili w nią oczy, czekając, aż się dowiedzą, jakiej
odpo¬wiedzi udzieliła. Ponieważ zaś sama nie była pewna, ja¬kie wnioski kapitan wyciągnął z ich
zaimprowizowanej rozmowy, powinna była raczej poinformować ich, że mu odmówiła. Chyba że Drew już
pochwalił się komuś, że się zaręczyli...
Tak czy inaczej, stwierdziła, że nie pomyli się bardzo, jeśli powie prawdę.
-
Dałam mu kosza, ale on nie przyjął tego do wiado¬mości i mógł uznać, że jesteśmy zaręczeni. -
Wzruszyła ramionami. - Może to jeszcze przemyślę, ale nie podej¬mę ostatecznej decyzji, dopóki mój
ojciec nie znajdzie się na wolności.
-
Dobrze wiedzieć, że mam możność uciec, gdzie pieprz rośnie!
Gabrielle wzdrygnęła się na niespodziewane odezwa¬nie się Drew. Czy wszyscy zmówili się, żeby ją dziś
za¬skakiwać?
Ton jego głosu wydawał się żartobliwy, ale mogło to być mylące. Oświadczył jej się bez przekonania, a
zaczął
się przy tym upierać dopiero wtedy, kiedy udzieliła mu innej odpowiedzi, niż się spodziewał.
Kiedy się odwróciła, natknęła się na jego roześmianą gębę i ząnim zdążyła cokolwiek powiedzieć, otoczył
ją ramieniem w talii. W ten sposób dał jej przyjaciołom do zrozumienia, że łączy ich więcej, niż to
okazywała.
Gabrielle nie udało się wyprowadzić ich z błędu, bo dodał jeszcze:
-
Może byśmy pogadali o naszych dalszych planach w jakiejś przytulnej gospodzie? Mam taką jedną na
oku, ale najpierw chciałbym usłyszeć, co o tym sądzicie.
Rzeczywiście, z jednej strony było to poświadczenie, że obejmuje dowództwo nad akcją uwolnienia ojca
Ga¬brielle. Richard i Ohr od razu udzielili mu pełnego po¬parcia, a później, kiedy poznali jego plan,
zgodzili się, że Gabrielle nie powinna brać udziału w akcji, aby nie wpaść w ręce Pierre' a. I pewnie tak by
to się właśnie odbyło, gdyby na horyzoncie nie pojawił się James Ma¬lory.
45
-
Czy ten rysunek jest dokładny? - spytał James, przyglądając się szkicowi, który Bixley narysował dla
to¬warzyszy, aby mogli sobie wyobrazić, jak wygląda twier¬dza Pierre' a.
W pierwszej chwili nikt nie odpowiedział, bo byli za¬szokowani faktem, że się pojawił, a na razie James
jesz¬cze nie wyjaśnił, z jakiego powodu znalazł się w tym miejscu. Wyglądał bardzo szykownie w stroju
pirata ¬z powiewającą wokół szyi chustą, w lnianej koszuli z bu¬fiastymi rękawami, bez surduta i w
czarnych, długich butach. Przypomniało to Gabrielle, co bracia Andersono¬wie mówili o jego przeszłości.
Szczególnie teraz, z mocniejszą opalenizną nabytą w trakcie długotrwałego rejsu przez ocean i z
rozwianymi na wietrze włosami, nie po¬zostawiał wątpliwości, że kiedyś był piratem.
Pierwszy przerwał milczenie Drew.
-
Co ty tu, u diabła, robisz, James?
James zmierzył Drew groźnym spojrzeniem, pod któ¬rym Richard wcisnął się głębiej w krzesło, pragnąc
pozo¬stać niezauważonym. Gabrielle też się skuliła.
-
Jestem tu na życzenie twojej siostry - odpowiedział spokojnie James. - Martwi się o ciebie, chociaż Bóg
jeden wie, dlaczego, ale faktem jest, że się martwi. - Ponownie postukał w rysunek leżący na stole i
powtórzył swoje py¬tanie: - Czy jest dokładny?
Jeśli nawet nie wszyscy, to przynajmniej Gabrielle do¬myśliła się, że James podsłuchiwał ich rozmowę,
zanim się ujawnił. Bixley nie spieszył się z odpowiedzią.
-
Niedawno fort został przebudowany - przyznał w końcu.
James Malory zadał mu jeszcze wiele innych pytań, więc Bixley długo i poważnie zastanawiał się nad
każ¬dym wypowiedzianym słowem. Taki wpływ wywierał James na wszystkich, nie wyłączając Gabrielle.
Widziała teraz takiego Jamesa Malory'ego, jakiego poznała w dniu swego przyjazdu do Anglii. Onieśmielał
ją tak sa¬mo jak wtedy, chociaż w ostatnich dniach swego pobytu w Londynie zdążyła go nawet polubić.
Gdyby nie próbowała za wszelką cenę ukryć poczucia winy, zaczęłaby pewnie obgryzać paznokcie. Bała
się momentu, w którym James zacznie z kolei ją wypyty¬wać; nie miała wątpliwości, że do tego dojdzie.
Na razie jednak o nic nie pytał, tylko mierzył surowym spojrzeniem zarówno ją, jak i Drew, który siedział
obok niej na kanapie w świetlicy gospody. Najwidoczniej na tej podstawie wyciągnął swoje wnioski,
wyjaśniające, dlaczego znajdowali się tam razem.
Niestety, James nie przybył na Anguillę sam. Po chwi¬li w sali pojawiła się Georgina. Była bez kapelusza,
a brą¬zowe włosy splotła w warkocz opadający na plecy. Na -sobie miała tylko spódnicę i luźną,
przewiązaną paskiem koszulę wyrzuconą na wierzch. Sądząc po rozmiarze, musiała to być jedna z koszul
Jamesa. Wyglądała w tym cudownie, czuła się wygodnie i chyba morska podróż jej służyła.
Obrzuciła spojrzeniem parę siedzącą na kanapie i podsumowała:
- Ach, jak to dobrze!
Oboje są zdrowi, cali i nikogo nie brakuje. Czy to znaczy, że nie było żadnego
napadu pi¬ratów?
Ten łotrzyk Richard nie darował sobie, żeby nie wtrą¬cić swoich trzech groszy. Aby zwrócić na siebie
uwagę Georginy, podniósł rękę i z łobuzerskim uśmiechem za¬znaczył:
-
No, tego bym nie powiedział. ..
Georgina zwróciła się do męża z zapytaniem:
-
Czy on się liczy?
- Naturalnie -
odpowiedział James, po czym zaraz dodał: - Chociaż pewnie wolałby, żeby tak nie było.
Richard nie odezwał się więcej. Zrozumiał, że Malory uczynił aluzję nie do piratów, lecz do jego
zainteresowa¬nia Georginą. Ona też to zauważyła, ale tylko syknęła i pospieszyła uściskać brata.
Trwało chwilę, zanim Drew oswoił się z niespo¬dzianką•
-
A co ty tu, u diabła, robisz, Georgie? - wyraził zdzi¬wienie.
-
Ty jeszcze pytasz? Przecież twój marynarz zaalar¬mował nas, że piraci opanowali "Trytona". A może to
nie była prawda?
-
Prawda, ale czy sądziłaś, że sam nie dam sobie rady? Georgina lekko się zarumieniła.
-
Oczywiście, choć to nie jedyny problem. W tym sa¬mym czasie Gabby nagle zniknęła, zostawiając liścik,
że jej ojciec jest w opałach. Przypuszczaliśmy, że mogła spotkać się z tobą, ale czuliśmy się za nią
odpowiedzial¬ni. Nie wystarczyły domysły, musieliśmy wiedzieć na pewno.
Tym raz
em zarumieniła się Gabrielle. Nie spodziewała się, że jeszcze kiedyś zobaczy Malorych, więc tym
bar¬dziej zaskoczyło ją poczucie winy, że opuściła ich bez po¬żegnania.
-
Byłam zdesperowana - próbowała się tłumaczyć. ¬Dostałam wiadomość, że mój ojciec od miesiąca jest
przetrzymywany w lochu i nieprędko będę mogła go zo¬baczyć.
-
Rozumiemy cię, Gabby - pocieszyła ją Georgina.
Powiedziałaby coś jeszcze, ale w tym momencie James, nadal studiujący rysunek, zadał Bixleyowi
następne py¬tanie:
-
Czy tam są wysokie mury, a w nich brama?
-
Tak, Pierre ją zamknął i obstawił swoimi ludźmi - potwierdził Bixley.
- A niech to grom spali! -
burknął James, po czym zre¬zygnowanym tonem dodał: - Dobrze, bo choć od
dawna nie wspinałem się na mury, myślę, że dam radę•
-
Nie będziesz wspinał się na żadne mury! - zaprote¬stowała Georgina, przysuwając się do męża. - Nie
mogli¬byśmy zwyczajnie wysadzić tej bramy w powietrze? Chyba nasze statki mogą podpłynąć
dostatecznie blisko?
Wyglądało na to, że Malory przejął dowodzenie akcją ratunkową. Nie dziwiło to Gabrielle, bo wiedziała, że
w charakterze Jamesa nie leżało bierne uczestnictwo. Musiał przewodzić, organizować, wydawać
polecenia i rozstrzygać wszelkie wątpliwości. Nie zadawał sobie przy tym trudu, aby zapytać, czy jego
pomoc jest po¬trzebna.
James nerwowo postukał w leżący na stole rysunek i sucho spytał żony:
-
Czyżbyś nie zauważyła dział na tych murach, ko¬chanie?
-
Przecież to stara forteca! - odpaliła takim samym to¬nem Georgina, przyglądając się planowi. - Nie
w
ydaje ci się, że działa muszą także być stare i zardzewiałe?
-
Nie, proszę pani - wtrącił się Bixley, zanim James wyraził swoje zdanie. - Pierre tak przebudował część
nadziemną, że jest jak nowa. Nie wyremontował tylko starego lochu, ale się upewnił, że drzwi są jeszcze
mocne.
- A niech to grom spali! -
zaklęła tak samo Georgina, po czym przeniosła się na kanapę, gdzie siedziała
Ga¬brieIle. Ta zaś uznała, że powinna uzupełnić informacje podane przez Bixleya. Zwróciła się do
Jamesa:
- Zgodnie z tym, czego
dowiedział się Ohr, Pierre ostatnio narobił sobie wrogów. Na skutek tego inni
kapi¬tanowie z bazy musieli zmienić miejsce stacjonowania. Uczynili to niechętnie, bo sami przez lata
budowali ten fort, zamieniając go w tak przytulne miejsce, że niejeden nazywał je domem. Stracili jednak
zaufanie do Pierre' a, nie wierząc, że nie wyda jego położenia, więc woleli sa¬mi się wynieść.
-
Czy ci kapitanowie pomogliby w naszym przedsię¬wzięciu? - zainteresował się James.
-
Może tak, ale ich odnalezienie wymagałoby nie¬wątpliwie czasu, a ...
-
... a właśnie czas jest dla nas najważniejszy! - do¬kończył James, po czym dodał, nie bez galanterii: -
Rozu¬miem twój niepokój o Nathana, bo nie wiesz, w jakim jest stanie ani jak go traktują. Jednak teraz
my tu jeste¬śmy i nasze dwa statki dadzą sobie z nim radę. Możesz już przestać się martwić.
- On to powtarza do znudzenia -
szepnęła jej do ucha Georgina. - Mógłby zrozumieć, że nic nie wskóra,
szczególnie odkąd ja tu jestem. Kobieta nigdy nie prze¬stanie się martwić, dopóki są do tego powody.
Przynaj¬mniej jeśli idzie o mnie.
-
l o mnie też - zgodziła się Gabrielle.
46
Opracowano dwa plany, z których żaden nie uwzględniał podstawienia sobowtóra na miejsce Ga¬brielle.
Drew był wściekły, bo najbardziej zależało mu na tym, by nie narażać jej na niebezpieczeństwo. Próbował
bronić swojej wersji, ale James zwrócił mu uwagę, że w razie nieprzewidzianych okoliczności, kiedy
dojdzie do bezpośredniej konfrontacji z Pierre' em, Gabrielle mo¬że być potrzebna do wywabienia go z
twierdzy.
James nie przewidział udziału Georginy w swoim pla¬nie. Wystarczyło, że się uparła, aby nie zostawać w
Ang¬lii. Ten rejs James uważał za bezpieczny, a że lubił jej to¬warzystwo w podróży, pozwolił jej jechać.
Zresztą do tej pory omijały ich nawet sztormy. Jednak teraz mogły po¬jawić się zagrożenia. A jeśli
chodziło o jej bezpieczeń¬stwo, James był nieustępliwy. Zadecydował, że Georgina zatrzyma się w
gospodzie na Anguilli, czyli tam, gdzie, zdaniem Drew, powinna pozostać także Gabrielle.
Nikt nie pr
zewidywał, że cała ekspedycja potrwa dłu¬żej niż dzień. Może nawet krócej, więc Georgina nie
mia¬ła powodów do obaw. Według relacji Bixleya, twierdza Pierre' a znajdowała się zaledwie o kilka
godzin drogi od ich obecnego miejsca postoju.
Oba warianty plan
u różniły się tylko wyborem odpo¬wiedniej pory. Mogli próbować odbić Nathana w
środku nocy, kiedy większość załogi fortecznej będzie pogrążo¬na w głębokim śnie. Drugą możliwością
było wykorzy¬stanie obecności Gabrielle na pokładzie statku Drew do odwrócenia uwagi piratów, podczas
gdy kilku członków ekspedycji wspięłoby się na mury od tyłu i odnalazło wejście do lochu.
-
Pamiętajcie, że musimy uwolnić nie tylko mojego ojca, ale i jego załogę - przypominała Gabrielle. - On
ni¬gdy nie opuściłby swoich ludzi.
Ostatecznie zdecydowano się na wariant pierwszy, gdyż w biały dzień wartownicy Pierre' a z pewnością
za¬uważyliby ludzi wspinających się po murach. Najwięk¬sze szanse powodzenia dawał atak
przeprowadzony nocą; mieli wyruszyć po obfitej kolacji i krótkim odpo¬czynku.
Drew miał zamiar spędzić wolny czas w towarzystwie Gabrielle, ale siostra wyciągnęła go na stronę,
patrząc na niego takim wzrokiem, że chętnie znalazłby się gdzie in¬dziej.
-
Mam ci coś do powiedzenia ... - zaczęła.
-
Mogłem się domyślić.
-
Co ty sobie, do diabła ciężkiego, wyobrażasz? Czy zdajesz sobie sprawę, w jaki skandal wplątałeś w
Anglii tę biedną dziewczynę przez te głupstwa o piratach, któ¬rych nagadałeś na balu?
-
Tak, powiedziała mi to, ale nie zrobiłem tego umyśl¬nie.
-
Więc ona wiedziała o tym przed swoim wyjaz¬dem? - Georgina aż zamrugała powiekami.
-
Oczywiście. Mało tego, dało to jej dodatkowy mo¬tyw skłaniający do uprowadzeńia mojego statku, żeby
¬jak stwierdziła - strącić jednym kamieniem dwa ptaszki. - Ach, więc chciała się na tobie zemścić! -
domyśliła się Georgina. - Nawet mnie to specjalnie nie dziwi. Na jej miejscu pewnie zrobiłabym to samo.
- Oj, chyba nie -
uśmiechnął się szeroko. - Nie dała¬byś rady, bo ona jednak ma jakieś pojęcie o
dowodzeniu statkiem, a ty nie.
-
Daj spokój! - ucięła dyskusję. - Myślisz, że odwró¬cisz moją uwagę od zasadniczego problemu?
-
Tu nie ma żadnego problemu.
-
A diabła tam, nie ma! - zaoponowała. - Ona jest taka młoda i niewinna ...
-
Już nie taka niewinna.
- Aha, rozumiem - we
stchnęła, ale zaraz się poprawiła: - To znaczy, nic nie rozumiem i tego się właśnie
oba¬wiam. Co ty sobie myślałeś, Drew? Przecież ona była pod naszą opieką!
-
Wymknęła się spod tej opieki.
-
I przeszła pod twoją! Więc nic się nie zmieniło, ponieważ nadal pozostała pod ochroną naszej rodziny.
Chyba zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiał się z nią ożenić. James nie da ci spokoju, kiedy o tym
się dowie.
-
Niech jej nie daje spokoju, bo ja już raz proponowa¬łem małżeństwo.
- To czemu nic nam o tym nie po
wiedziałeś? - spoj¬rzała na niego spode łba.
-
Bo dała mi kosza.
- Doprawdy? -
Od razu zgasł jej entuzjazm. - To nie do wiary!
Jemu też trudno było w to uwierzyć, ale dodał jeszcze:
-
Uważa mnie za uwodziciela, wręcz za casanovę•
-
No, bo jesteś uwodzicielem, Drew.
Uśmiechnął się do niej.
-
Może po ślubie mi to przejdzie. Czy myślisz, że mnie nawet ślub nie zmieni?
-
Nieważne, co ja o tym myślę - stwierdziła i zapyta¬ła wprost: - Kochasz ją?
-
Ależ skąd! - wyparł się szybko, po czym dodał: ¬Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek tak pożądał
jakiejś kobiety. Ale niech tylko nawinie mi się jakaś inna dziewczyna, a jestem pewien, że zaraz o niej
zapomnę•
Georgina parsknęła i szturchnęła go palcem w pierś.
-
Radzę ci, braciszku, zastanów się jeszcze. Lepiej bę¬dzie dla ciebie, jeśli ożenisz się nie dlatego, że tak
trzeba, ale dlatego, że sam tego chcesz.
Odwróciła się i szła do drzwi, więc zawołał za nią: - Przecież ci powiedziałem, że mi odmówiła!
-
To się nie powtórzy, jak tylko James o tym usłyszy. Tego możesz być pewien!
47
Gabrielle wymówiła się bólem głowy, aby nie musieć odpowiadać na niekończące się, często osobiste
pytania. Zapewniła, że krótki odpoczynek dobrze jej zrobi, dzięki czemu mogła wycofać się do
zajmowanego przez siebie pokoju.
Owszem, odpoczęła, albo przynajmniej próbowała, ale przez cały czas trzęsła się ze strachu. Nie mogła
opanować drżenia, chociaż rozpaczliwie starała się myśleć o czymś krzepiącym. Najbardziej absorbowały
ją dwie sprawy: to, że wolność ojca jest już w zasięgu ręki, oraz to, że sama znalazła się w zasięgu strzału
Pierre' a Lacrossa.
Nie dzieliła się z nikim swoimi obawami, ale mogło przecież zdarzyć się tak, że ani ojciec, ani jego załoga
nie wytrzymają trudów ucieczki. Po dwóch miesiącach spę¬dzonych w lochu wszystko było możliwe.
Zważywszy na to, jakim łotrem był Pierre, niewykluczone, że nie kar¬mił swych więźniów należycie, rzucał
im tylko ochłapy, wystarczające do utrzymania ich przy życiu. Mógł też znęcać się nad nimi w inny
sposób, wyłącznie dla wła¬snej uciechy. Kto wie, czy nie wymordował towarzyszy N athana, którzy
przecież nie byli mu do niczego po¬trzebni ani nie stanowili przedmiotu umowy.
Zanim ponownie zeszła na dół, udało jej się opano¬wać drżenie. Podczas krótkiej podróży nie miała
okazji
po
rozmawiania z Drew na osobności, bo on albo ste¬rował statkiem, albo odbywał konferencje z Ohrem.
W końcu postanowił, że Ohr uda się na brzeg z nim i z Jamesem. Richard nie wszedł w skład ekipy
ratunko¬wej i to nie dlatego, że nie byłby przydatny, lecz z powo¬du rzuconej mimochodem uwagi
Jamesa. Miał on się bowiem wyrazić, że gdyby to od niego zależało - zosta¬wiłby Richarda w lochu
zamiast Nathana. Prawdopo¬dobnie James żartował, ale Richard wolał się o tym nie przekonywać.
"Tryton" i statek Jamesa zakotw
iczyły w małej zatocz¬ce na zachodnim brzegu wysepki. Bixley ocenił, że
do fortecy Pierre' a mają około piętnastu minut marszu, przeważnie po plaży. Ciemności mogły się
jeszcze utrzy¬mywać przez mniej więcej pięć godzin i ten czas musiał im wystarczyć na dostanie się do
lochu i wyjście z niego. Jeśli nie wpakują się w żadne kłopoty, nie musieli się spieszyć.
Gabrielle przyglądała się spuszczaniu szalupy na wo¬dę. W świetle księżyca widziała, że James odbił już
od swego statku i skierował łódź ku brzegowi. Chwilowo widok ten nieco ją uspokoił, tak że mogła
powstrzymać łzy, ale się obawiała, że z byle błahego powodu może znów zacząć płakać i drżeć na całym
ciele.
Może powinna była iść z nimi. W rzadkich przebłys¬kach racjonalnego myślenia wiedziała jednak, że tylko
by im przeszkadzała. Gdyby doszło do walki, nie mogła¬by im wiele pomóc. A czekając na ich powrót,
cierpiała prawdziwe katusze.
Ohr przed opuszczeniem statku krótko ją uścisnął.
-
Nie martw się - pocieszał - zobaczysz Nathana, za¬nim słońce wzejdzie.
-
Tak, wiem. Uważaj na siebie!
I natychmiast wpadła w ramiona Drew. Na oczach ca¬łej załogi wycisnął na jej ustach czuły, chwytający
za serce pocałunek. Odwzajemniła mu pieszczotę, delektując się jego bliskością. Ogarnęła ją przy tym
fala tak rozkos
z¬nych doznań, że aż się zaniepokoiła. Znów zadrżała, ale Drew tego nie poczuł, bo
wcześniej wypuścił ją z objęć. Przyciskając koniuszki palców do warg, odprowadzała go wzrokiem, kiedy
przekraczał reling.
-
Nie rozumiem, co w nim można kochać - mruknął Richard przy jej boku.
-
Żartujesz chyba? On jest ...
Urwała, bo dopiero teraz zdała sobie sprawę, do czego właśnie się przyznała. Chryste! Czyżby dlatego
dener¬wowała się bardziej niż wypadało? Ponieważ Drew nara¬żał się na niebezpieczeństwo? To
znaczy, że go kochała. Ależ to czysty obłęd!
Richard opiekuńczym gestem otoczył ją ramieniem. - Wszystko będzie dobrze, chirie. On cię uwielbia.
- On uwielbia wszystkie kobiety.
-
Ja też - zaśmiał się cicho - ale oddałbym wszystkie za ...
-
Przestań! - przerwała mu poważnie. - Proszę cię, nie myśl nawet o żonie innego mężczyzny. Malory nie
darowałby ci, gdybyś znowu wtargnął w jego życie. Bądź rozsądny, żebym nie musiała się o ciebie bać.
-
A kto powiedział, że miłość jest rozsądna?
Do pioruna, Richard miał rację! Miłość nie miała i nie ma nic wspólnego z rozsądkiem.
Westchnęła więc i życzyła mu dobrej nocy. Liczyła, że uda jej się przespać godziny oczekiwania na
powrót mężczyzn, ale nie mogła uspokoić rozedrganych ner¬wów. Straciła rachubę, jak długo !,eżała w
łóżku Drew; w końcu zrezygnowała z nadaremnych prób zaśnięcia i wyszła na pokład akurat w momencie,
gdy zbliżały się dwie łodzie, wypełnione po burty pasażerami.
A więc akcja została uwieńczona powodzeniem! Ga¬brielle poczuła taką ulgę, aż opadła z sił. Potykając
się,
dobiegła do relingu; usiłowała wypatrzeć ojca, ale ksiꬿyc schował się za chmurę i zdołała rozpoznać
jedynie Ohra. Zaniepokoiło ją tylko, że znajdował się w łodzi wiosłującej w stronę "Trytona" i płynął stojąc.
Dlaczego nie wracał na swój statek i dlaczego, do jasnej cholery, stał? Musiał chyba wiedzieć, że to
niebezpieczne!
Poczuła napięcie mięśni w całym ciele. Przeczuwała, że stało się coś strasznego ...
Uzmysłowiła to sobie wtedy, kiedy Ohr krzyknął: "To zasadzka!". I w tej chwili wskoczył do wody.
Od razu huknęło kilka strzałów i zaświstały kule. Naj¬widoczniej przez cały czas trzymano go pod lufami.
Ohr nie wynurzył się więcej.
Gabrielle kurczowo chwyciła się relingu, porażona tym, czego była świadkiem. Przecież to niemożliwe,
aby
jej dobry przyjaciel Ohr oddał życie nadaremnie. Inni powyskakiwali z łodzi i dopłynęli do statków, aby
wdrapać się po burtach. Stanowczo za wielu mężczyzn walczyło już na pokładzie, a dołączali do nich
coraz to nowi.
Zewsząd docierały do Gabrielle odgłosy walki i strza¬łów pistoletowych. Odwróciła się i ujrzała
mężczyznę pochylonego nad czyimś nieruchomym ciałem. Podniósł na nią wzrok i szeroko się
uśmiechnął. Nie poznała jed¬nak ani jego, ani innego napastnika, który go odepchnął na bok, aby rzucić
nożem w jednego z marynarzy Drew, próbującego ucieczki. Nieszczęśnik wyleciał za burtę, a razem z nim
nóż utkwiony w jego plecach.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie ma pod ręką żadnej broni. Nie przypuszczała, by Drew zostawił
coś w swojej kabinie, gdyż widziała, że wychodził uzbrojo¬ny po zęby. Poza tym, tak czy owak, do kabiny
Drew miała za daleko, a reling tuż obok. Doszła do wniosku, że jedynie, co może zrobić, to ześliznąć się
po burcie statku.
Bez namysłu podjęła próbę, ale czyjeś mocne ramię przyciągnęło ją do swojej mokrej piersi, a drugie
owinꬳo się wokół jej szyi. Nie mogła złapać oddechu i w pani¬ce zaczęła rozpaczliwie wymachiwać
rękami i nogami.
W odpowiedzi usłyszała głos, który wydał jej się zna¬jomy:
-
I gdzież się to wybierasz, kochana Gabby?
- Avery? -
wydyszała. - Avery Dobs? Co ty tu robisz? Puść mnie, musimy ...
-
Ty nic nie musisz i nie pójdziesz nigdzie, tylko w stę¬sknione ramiona Pierre' a - wszedł jej w słowo i
rozluźnił uchwyt tak, by mogła się odwrócić do niego twarzą.
Jego słowa, a także mokra odzież i szyderczy uśmiech
podziałały na nią porażająco.
-
Na miłość boską, co robisz? - wyszeptała.
-
Wykonuję tylko swoje obowiązki.
-
Nie rozumiem ... Chyba nie chcesz powiedzieć, że wykonujesz rozkazy Pierre' a?
- A ja ni
e rozumiem, dlaczego cię to dziwi - odparo¬wał. - Zapomniałaś już, jak razem przebywaliśmy na
wyspie piratów i nasze oczy oglądały to samo?
-
O czym ty mówisz? Przecież byliśmy tam w niewo¬li! - wykrzyknęła.
-
Owszem, ale chata, w której nas trzymali, miała okratowane okna. Z nudów wyglądaliśmy przez nie i to,
co widziałem, bardzo mnie zasmuciło.
-
To chyba normalne, przecież byłeś więźniem ...
-
Nie o to chodzi, rzecz w tym, co widziałem. Któregoś dnia do kwatery głównej wnosili skrzynię tak
ciężką, że wypadła im z rąk. Pękła i wysypały się z niej złote mo¬nety, a oni tylko się śmiali. W chatkach
obok naszej trzy¬mali całe kufry z drogimi tkaninami jedwabnymi i weł¬nianymi, tytoniem i rumem.
Przechowywali je, dopóki ich nie sprzedali.
- W pirackim rzem
iośle to chyba normalne.
-
Oczywiście - potwierdził. - Trzeba było kilku mie¬sięcy, żebym zrozumiał, że nie tego bogactwa im
za¬zdroszczę, ale śmiechu. Ci ludzie na wyspie przyjaźnili się ze sobą, żartowali, śmiali się beztrosko,
podczas gdy na przeciętnym angielskim statku za byle przewinienie dostawało się chłostę. Kiedy
pomyślałem o powrocie do takiej służby, po prostu nie byłem w stanie tego zrobić.
-
Widocznie służyłeś pod nieodpowiednimi kapita¬nami. Nie na wszystkich statkach ...
-
A cóż ty możesz o tym wiedzieć, Gabby? Zresztą to nie ma znaczenia. Podjąłem tę decyzję zaraz po
uwolnie¬niu, jeszcze zanim dopłynąłem do brzegów Anglii. Za¬wróciłem na Karaiby i przez następny
miesiąc szukałem jakiegoś pirackiego kapitana. Pierwszy, na jakiego trafi¬łem, nie przyjął mnie, ale
widział, że jestem zdecydowa¬ny i podrzucił mnie na tę wyspę. Stacjonował tam akurat Pierre, któremu
brakowało ludzi, bo dopiero co z trudem wygrał bitwę morską. Zgodził się dać mi szansę. I do¬tychczas
go nie zawiodłem.
-
Co robiłeś w Anglii?
-
Jeszcze się nie domyślasz? Dowódca wysłał mnie, abym sprawdził, czy twój przyjaciel Bixley do ciebie
do¬tarł. Mam teraz własny statek, a to było warte wszystkie pieniądze, Gabby! Zabrałem go do Anglii.
Ponieważ nie miał pojęcia, kim jestem, nie zorientował się, że płynie jednym ze statków Pierre'a. Mogłem
więc bez trudu trafić za nim do twoich przyjaciół i przekonać się, że istotnie powiadomił ich o uwięzieniu
twego ojca. Od nich się dowiedziałem, gdzie mieszkasz. Nie chciałem się ujawniać, lecz akurat
usłyszałem o plotce, która krą¬żyła o tobie.
-
I oczywiście musiałeś ją podchwycić?
-
Absolutnie nie. Pomyślałem tylko, że w takim przypadku jeszcze chętniej zdecydujesz się tam płynąć.
Tak też się stało, a wtedy udałem się za tobą. W czasie sztormu zgubiłem was, ale miałem przeczucie, że
zanim wy¬ruszysz na ratunek ojcu, Anderson zacumuje na Anguil¬li, bo to blisko. I nie pomyliłem się! W
gospodzie podsłu¬chałem, jakie macie plany, a kiedy wyście nieroztropnie tracili czas na odpoczynek,
zdążyłem uprzedzić Pier¬re' a i odebrać nagrodę.
-
A ja uważałam cię za porządnego człowieka! Po¬myśleć, że tak się ucieszyłam, kiedy zobaczyłam cię u
Malorych! -
wycedziła z naj głębszą pogardą, na jaką mogła się zdobyć. - Tymczasem dwulicowy łajdak z
cie¬bie, Avery!
Wcale się nie obraził; jej słowa spłynęły po nim jak po gęsi woda. Nawet się roześmiał, ale zaraz zastygł w
bez¬ruchu i odezwał się rozkazująco, bynajmniej nie do niej:
-
Odłóż to!
Chciała się odwrócić, żeby zobaczyć, do kogo Avery mówi; nie musiała, bo on sam się odwrócił razem z
nią, tak aby znalazła się między nim a Richardem, celującym w jego głowę z pistoletu.
Uznała, że to doskonały moment do ucieczki. Przygo¬towała się na zniesienie bólu i udała, że się potyka.
No¬gi jej się zaplątały i osunęła się na pokład; to nic jednak nie dało. Avery musiał się tego spodziewa'ć,
bo ręką, którą trzymał Gabrielle za szyję, podciągnął ją na wyso¬kość swojej piersi, a do policzka
przycisnął czubek szty¬letu.
-
Dobrze by to było, Gabby -, drwił - ale lepiej nie próbuj tego więcej.
-
Nie ośmielisz się jej zabić! - krzyknął Richard.
-
A broń Boże, ale może się zdarzyć, że pozostawię jej tu i ówdzie parę blizn. Ostrzegam cię po raz
ostatni, odłóż to!
Zanim jednak Richard zdążył podjąć jakąś decyzję ¬otrzymał od tyłu cios w głowę i upadł na deski
pokładu. Na jego miejscu stanął Pierre Lacross.
48
Pierre trochę się postarzał przez te trzy lata, odkąd wi¬działa go ostatni raz. Tak samo miał zmierzwioną,
czarną brodę, tylko w jego długich do ramion włosach pojawiło się więcej srebrnych nitek. Najbardziej
jednak dodawały mu lat głębokie bruzdy na twarzy. Gabrielle przypusz¬czała, że winien był temu
hulaszczy tryb życia, jaki pro¬wadził. Poza tym schudł, wyglądał wręcz na wyniszczo¬nego. Dawało jej to
nadz
ieję, że może w jego rękach nie byłaby już całkiem bezradna, mogła stawić mu opór, i to nawet
skuteczny. Oczywiście droga do fortecy, na oczach wszystkich jego ludzi, nie była ku temu odpowiednim
miejscem.
Pierre przez ten czas prawie się do niej nie odzywał.
Raz tylko wychrypiał jej do ucha coś, co ją zmroziło:
-
Mam wspaniałe plany co do ciebie, cherie!
Wolała o tym nie myśleć, bo mógłby sparaliżować ją strach, odbierający jej wolę życia. Starała się
natomiast zapamiętywać wszystko, co działo się wokół niej: to że członków jej załogi, którzy dawali znaki
życia, na przy¬kład Richarda i Timothy' ego, piraci wrzucili do ładowni; także to, że wyspę porastała bujna
roślinność, na skutek czego obszar był prawie niemożliwy do przebycia; szcze¬gólnie zaś to, że na tyłach
fortecy znajdowało się ukryte zapasowe wyjście, które bandyci bardzo nieroztropnie pozostawili otwarte.
Zanadto bowiem zwycięstwo uderzyło im do głowy, aby pamiętać o zachowaniu środków ostrożności. W
krótkim korytarzyku wiodącym do wielkiej sali pozo¬stawili mnóstwo zapalonych świec. Wprawdzie drzwi
do sali były ukryte za serwantką, ale dawała się ona ła¬two odsunąć i ani Pierre, ani żaden z jego ludzi
nie przy¬kładali wagi do faktu, że Gabrielle wie o tym przejściu. Najwidoczniejuznali, że ona już nie opuści
wyspy.
W sali, tak wielkiej jak jadalnia w koszarach, Gabrielle zauważyła dwie drogi ucieczki. Jedna z nich - to
szero¬kie drzwi, teraz otwarte, wychodzące na rozległy dzie¬dziniec, otoczony wysokimi murami,
dokładnie taki sam jak na rysunku Bixleya. Szkoda tylko, że on nie wiedział o istnieniu ukrytych drzwi.
Ucieczka byłaby też możliwa po wąskich, zewnętrz¬nych schodach prowadzących na piętro, gdzie
mieściły się kwatery oficerów. W takiej starej fortecy, częściowo odnowionej, ale gruntownie
niezmodernizowanej, kuchnia przypuszczalnie mieściła się w oddzielnym bu¬dynku. Na zewnątrz także
musiało znajdować się wej¬ście do lochów.
Dostrzegła to wszystko w ułamkach sekund, kiedy Pierre prowadził ją, czy raczej ciągnął, przez wielką
salę i po schodach na górę. Weszli do pomieszczenia, które chyba służyło mu za sypialnię, zastawionego
rozmaitymi meblami. Śmierdziało stęchlizną, łóżko było rozgrzeba¬ne, a na małym stoliku piętrzyły się
brudne talerze. Ga¬brielle jakąś nadzieję dostrzegła w tym, że nie zamknął za sobą drzwi po wepchnięciu
jej do tej sypialni. Ozna¬czało to, że zamierza zaraz wyjść.
Stosunkowo łatwo uwolniła rękę z jego uchwytu; przedtem nie próbowała tego zrobić. Dodało jej to
rów¬nież pewnej otuchy, gdyż wywnioskowała, że Pierre jest równie słaby, jak wygląda. I nie był wysoki.
Tego szczegółu nie zapamiętała lub nawet nie zauważyła, bo w życiu nie widziała mężczyzny równie
wysokiego jak. ..
Jeszcze nie mogła pomyśleć o Drew. Nie odważyła się też zapytać, co się z nim stało. Obawiała się
bowiem, że gdyby zginął, poddałaby się i zobojętniała na to, co się z nią stanie. Straciłaby zdolność
koncentracji i racjonal¬nego myślenia, które to cechy były jej teraz potrzebne do przeżycia.
Odsunęła się od Pierre' a, ale bezskutecznie, bo zaraz się do niej przysunął, by mieć ją w zasięgu ręki.
-
Przypuszczam, że tak naprawdę żadne mapy nie są ci potrzebne - prowokowała, odwracając się do
niego twarzą•
- Mapy? -
zachichotał. - Wiedziałem, że mnie rozśmieszysz. Przecież wiesz, dlaczego tutaj jesteś.
Owszem, wiedziała, chociaż chciałaby się mylić.
-
Czy teraz wypuścisz mojego ojca i jego załogę?
-
Za to, że próbowałaś mnie przechytrzyć? - syknął. - Właściwie powinienem ich wszystkich pozabijać!
Gabrielle zbladła i omal nie straciła równowagi, bo no¬gi się pod nią ugięły. Pierre parsknął śmiechem.
-
Oczywiście, że ich wypuszczę! - zapewnił. - Po co mam ich darmo żywić, jeżeli nie muszę?
-
Kłamiesz!
-
Ranisz mnie, Gabrielle. Dlaczego tak źle o mnie myślisz?
Uśmiech świadczył, że wcale nie czuł się obrażony.
-
Przecież wiesz, że na pewno próbowaliby mnie uwolnić -powiedziała. -A sądzę, że nie zechcesz
ryzykować ...
-
Czego nie chciałbym ryzykować? - przerwał. - Zapo¬wiedziałem im, że włos ci z głowy nie spadnie,
dopóki bę¬dą trzymali się z daleka od mojej siedziby. Czy sądzisz, że chcieliby się narażać? A twojego
tatuśka zapewniłem, że będziesz mogła odejść, kiedy się tobą nasycę• - Zaśmiał się znowu. - Ruda jest
taka zazdrosna, że nie zniosłaby two¬jej obecności tutaj dłużej niż przez kilka dni.
Zdziwiła się, że jej to mówi. A może kłamie? Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
-
Więc po to uknułeś taki perfidny plan, aby mnie tu ściągnąć?
-
Kilka dni mi wystarczy, żeby podjąć decyzję - wzru¬szył ramionami. - Kto wie, może zdecyduję się
oddalić
Rudą i zatrzymać ciebie. Chciałabyś, żebym cię zatrzy¬mał?
-
Chciałabym, żebyś poszedł do diabła!
Znowu się roześmiał, co oznaczało, że Gabrielle mogła go rozbawić. Wcale jej to nie cieszyło, bo chciała
go do siebie zrazić, a nie dawać mu powodu, by ją zatrzymał.
Pierre wyciągnął rękę z zamiarem dotknięcia jej. Od razu go odtrąciła, ale był szybszy i przytrzymał ją za
nad¬garstek. Znów próbowała się wyrwać; tym razem jednak udowodnił, że jest silniejszy, niż na to
wygląda.
- Nie zapo
minaj o swoim położeniu - przestrzegł. -
Twój tatusiek jeszcze stąd nie wyszedł. - Czy mogłabym go zobaczyć?
- Nie.
-
W takim razie skąd mam wiedzieć, czy żyje?
Pierre wzruszył ramionami i puścił jej rękę.
-
Tego się nie dowiesz. Ponieważ nie mam na razie powodu, by go zabić, możesz uważać, że żyje.
Zresztą zaraz wypróbujemy, czy rzeczywiście chcesz, żeby stąd odszedł zdrów i cały. Rozbieraj się, w
tym pokoju jest do¬statecznie ciepło!
Gabrielle zmartwiała. Na podróż włożyła tylko cienką bluzkę i spódnicę tego samego koloru; z daleka
wyglą¬dała, jakby była w sukience. Pod spodem miała jedynie pantalony i halkę, więc zdjęcie ubrania nie
potrwałoby długo. Otwarte drzwi zmyWy ją, bo nie przypuszczała, że Pierre odważy się jej dotknąć. i
będzie miała czas na ucieczkę. Odruchowo spojrzała w tamtą stronę, ale i on podążył wzrokiem za jej
spojrzeniem i znowu za¬rechotał.
-
Nie bój się, nie mam zwyczaju uganiać się za dziew¬czynami! Jeśli uciekniesz, każę wymordować
wszystkich więźniów w lochu, co do nogi!
Zm
roziły ją te słowa, bo Pierre wymówił je z takim sa¬dystycznym uśmiechem, jakby napawał się tą
myślą.
- Zaraz wracam -
warknął, kierując się ku drzwiom. ¬Czekaj w łóżku na mnie, jeśli nie chcesz, żebym
kazał sprowadzić tu twojego tatuśka i chłostać go na twoich oczach!
49
- Mocne te powrozy? -
spytał Drew Jamesa, przywią¬zanego do tego samego drzewa.
-
Bywałem już w życiu wiązany mocniejszymi - od¬powiedział James.
-
Myślisz, że potrafisz je zerwać?
- Tak! -
James wzbudził w Drew nadzieję; zaraz ją jednak zgasił, dodając: - No, może ...
-
Nie marny za wiele czasu. Słyszałeś, ten drań mówił, że zaraz tu wrócą. Zabiję tego Lacrossa, choćby to
miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię!
- Stawaj w kolejce! -
odparował James.
- Tym razem
, Malory, to ty będziesz musiał stanąć w kolejce! - warknął Drew.
Cóż z tego, że zeszli ze statku uzbrojeni po zęby? Na nic im się to nie przydało, kiedy wpadli w zasadzkę.
Na pla¬ży, w połowie drogi do fortecy, zostali otoczeni; celowało w nich dwadzieścia luf pistoletów. Ktoś
musiał uprzedzić piratów, że się zbliżają - oni nawet się tym chwalili!
Związali im ręce z tyłu, bo chodziło o to, żeby zatrzy¬mać ich na plaży, dopóki nie przybędzie Pierre
Lacross. Bixley znał niektórych spośród ludzi Pierre' a; obrzucał ich wyzwiskami dopóty, dopóki
wyprowadzony z rów¬nowagi pirat nie zdecydował się zakneblować wszyst¬kich jeńców.
-
Ach, to te ptaszki, które chciały pozbawić mnie zdo¬byczy? - zagadnął Lacross, przybywając z kolejną,
rów¬nie liczną grupą piratów.
-
Czy mamy ich zabić, kapitanie? - chciał wiedzieć któryś z nich.
-
A cóż w tym zabawnego? - odpowiedział pytaniem wyraźnie ubawiony Pierre i wskazał na Ohra: - Ten
pój¬dzie z nami, bo musimy opanować dwa statki, każda pa¬ra rąk się przyda. Ci trzej zostaną tutaj, po
wszystkim ich zabierzecie.
Jasne było, że piraci dlatego zabierają ze sobą Ohra, żeby użyć podstępu i łatwiej wedrzeć się na statki.
Roz¬siedli się wygodnie i czekali prawie godzinę, by załogi tamtych jednostek uwierzyły, iż akcja
ratunkowa
zakoń¬czyła się sukcesem. Obecność Ohra miała uwiarygodniać tę mistyfikację•
Nie pozostawili nikogo do pilnowania więźniów przy¬wiązanych do drzew. Przed odejściem piraci
zabezpieczy¬li ich dodatkowymi sznurami, przykazując Ohrowi, aby końce owinął wokół pnia palmy. Nie
ulegało zatem wąt¬pliwości, że zostaną tu, dopóki ktoś po nich nie wróci.
Kneble wypluli z łatwością, ale sznury trzymały solid¬nie. Drew miał je zaciśnięte tak mocno, że stracił
czucie w dłoniach. Gryzł się przy tym domysłami, co stało się z Gabrielle, ponieważ minęło już sporo
czasu, mogła więc wpaść w pułapkę przygotowaną przez Lacrossa.
-
Wieczorem na pewno będą ucztować - zauważył Bixley, pozbywając się knebla. - To samo robili po
porwa¬niu Nathana. Korzystają z każdej okazji, żeby rozbić ko¬lejną beczkę wina. Słyszeliście, jak
wiwatowali, że udał się im atak na nas.
Mieliby następną okazję do wiwatowania, gdyby za¬sadzka została uwieńczona sukcesem. Zyskaliby dwa
sprawne statki, które mogliby sprzedać lub używać, a oprócz tego jeszcze piękną kobietę ...
-
Dzięki temu możemy zyskać na czasie ... - spekulo¬wał James.
- Na co ci ten czas? -
warknął Drew.
-
Jak to na co? Żeby odwrócić sytuację na naszą ko¬rzyść. Nie myślisz chyba, że pozwoliłbym, by
Georgie się zamartwiała, gdybyśmy nie wrócili do rana.
-
Chciałbym wiedzieć, jak ty to, do jasnej cholery, my¬ślisz ...
-
Cicho, ktoś idzie! - syknął Bixley.
Drew nigdy jeszcze nie przeżywał takich katuszy. Je¬żeli szybko nie zdąży potargać więzów ...
Dotychczas je¬go usiłowania nie przynosiły efektów, więc napiął miꜬnie do granic możliwości.
Widział już wyraźnie sześciu mężczyzn podążających ze śmiechem w ich kierunku. Znaczyłoby to, że
zasadz¬ka się udała.
-
Mówiłem ci, że się stąd nie ruszą, chociaż to chłopy jak byki - perorował jeden z piratów do swego
towarzysza, który pochylił się, aby odciąć sznur od drzewa. ¬Nikt nie potrafi zawiązać lepszych węzłów
niż ja!
-
No, jazda, chłopaki! - zakomenderował inny, trąca¬jąc Drew nogą. - Czeka na was przytulny loszek!
James zerwał się na równe nogi, gdy powrozy opadły mu z piersi. Drew podciągnął się na pniu drzewa, by
zro¬bić to samo. Potrwało to chwilę, gdyż miał dłuższe nogi, które mu w dodatku zdrętwiały. Potupał, aby
przywrócić w nich czucie. Natomiast Bixley opuścił się na kolana i nie ruszył się, dopóki któryś pirat nie
postawił go na nogi.
James potrząsnął głową, aby odrzucić włosy do tyłu. I w tym momencie ktoś go rozpoznał.
-
Jakbym cię skądś znał. .. - zastanawiał się głośno pi¬rat starszy od swoich kolegów.
-
Bardzo w to wątpię - zbył go James i odwrócił się w drugą stronę, by nie podejmować rozmowy. Jednak
marynarz nie dał się tak łatwo spławić i obszedł Jamesa naokoło, chcąc zobaczyć jego twarz.
-
Twoja gęba jest jakaś znajoma - upierał się. - Mam dobrą pamięć i nigdy nie zapominam ...
-
Na stare lata traci się pamięć! - przerwał sucho James. - Spróbuję wytłumaczyć ci tak, żebyś zrozumiał.
Nie znasz mnie, nigdy mnie nie znałeś, a co najważniej¬sze, nawet nie chcesz mnie poznać, jasne?
Piraci zachichotali, a któryś zadrwił:
-
Myśli, że jest za dobry dla takich jak my, co, Mort? Zdenerwowany Mort podszedł do Jamesa i zadarł
gło-
wę, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Wtedy na jego obliczu odmalowało się zaskoczenie:
-
Niech ja skonam! Od razu mówiłem, że nigdy nie zapominam żadnej znajomej gęby. Jesteś kapitan
Hawke! Wiem, bo pływałem z tobą przez dwa miesiące, tylko by¬łeś jakiś taki ... po ... ryw ... - Jego głos
zawisł w próżni, bo równocześnie próbował się cofnąć, ale nie zdążył.
-
No więc i to powinieneś pamiętać! - dokończył James, wymierzając Mortowi siarczysty policzek.
Drew był równie zaskoczony jak piraci, widząc Jame¬sa uwolnionego z więzów. Błyskawicznym ciosem
zwalił z nóg następnego, a pozostali czterej skupili się, aby ra¬zem zaatakować Jamesa. Jednak Drew
dwom
podciął nogi, Bixley całym ciałem rzucił się na trzeciego i obalił go na ziemię, a wtedy Drew celnym
kopniakiem w twarz ogłuszył czwartego. Piątego James wysłał w powietrze na odległość kilku metrów,
ostatni zaś wpadł w panikę i próbował uciekać. Drew zastąpił mu drogę, lecz mając ręce związane, nie
mógł go skutecznie przytrzymać. James zaś nie od razu mógł mu pomóc, bo musiał ostatecznie rozprawić
się z piratem, którego Bixley przy-
gwoździł do ziemi nogami. Drew nie miał więc wyjścia, jak tylko uderzyć go bykiem. Nie przepadał za
takim sty¬lem walki, ale w tym wypadku okazał się skuteczny.
Potem przetoczył się na plecy, by się upewnić, że nikt z piratów już się nie rusza. Całe starcie trwało nie
dłużej niż minutę, James Malory zawsze działał szybko, a ude¬rzenie jego pięści zabijało na miejscu.
- Dobra robota! -
Drew pochwalił Jamesa, wstając. ¬Ale mogłeś przynajmniej dać mi jakiś znak.
-
A nie dałem? - zdziwił się James. - Sądziłem, że kie¬dy złamałem Mortowi szczękę, sam się domyślisz.
-
Rozwiąż mnie wreszcie! - zażądał z niecierpliwością Drew. Teraz, kiedy sytuacja odwróciła się na ich
korzyść, nie chciał tracić ani chwili, tylko jak najszybciej biec na ratunek Gabrielle.
James zabrał sztylet od jednego z piratów i przeciął sznury na rękach Drew. Potem, w odruchu
współczucia, które rzadko okazywał komukolwiek z wyjątkiem swojej żony, dodał:
-
Z nią jest wszystko w porządku, Drew.
-
Wiem, musi być, ale wolę się sam o tym przekonać, i to raczej wcześniej niż później ... - a w myśli
dokończył: " ... zanim on ją skrzywdzi", po czym przyspieszył kroku, kierując się w stronę twierdzy Pierre'
a.
50
-
Jeśli cię dotknie, będę musiała cię zabić!
Nie tylko po tych słowach Gabrielle poznała, że jest przy niej ktoś inny niż Pierre. Sprawiło to ostrze
przy¬ciśnięte jej do gardła. Znowu? Czyżby wszyscy towa¬rzysze Pierre' a mieli obsesję na punkcie
podrzynania gardeł?
Leżała w łóżku, tak jak kazał jej Pierre, ale się nie roze¬brała. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą
nachyloną kobietę, z jednym kolanem opartym na łóżku. Poznała ją bezbłędnie po jaskraworudych
włosach.
Nigdy przedtem nie widziała Rudej, więc z zaskocze¬niem stwierdziła, że była niebrzydką kobietą, nawet
za ładną dla kogoś takiego jak Pierre; na lewym policzku widniało kilka blizn, niedużych i bladych, trudno
dostrzegalnych. Mogła mieć trochę po trzydziestce; męski strój doskonale pasował do jej figury.
Niedopięta koszu¬la odsłaniała duży biust, a mała czarna chusteczka na głowie przytrzymywała niesforne
włosy z dala od twa¬rzy; w uszach miała zwisające swobodnie złote koła.
Jej słowa wydały się Gabrielle dziwne. Przecież ta ko¬bieta musiała wiedzieć, że Pierre to wszystko
ukartował. - Czemu nie zabijesz raczej jego? - zagadnęła z ciekawości.
-
Jak mogę go zabić, kiedy kocham tego łotra!
- W
takim razie pomóż nam w ucieczce.
Gabrielle błysnęła iskierka nadziei, gdyż Ruda zdawa¬ła się rozważać tę propozycję, w końcu jednak
przecząco potrząsnęła głową•
-
To nie wchodzi w grę. Mój wybór prosty: albo cię za¬biję, albo trochę popsuję twoją urodę. Co
wybierasz?
Wyglądało to na przechwałki miotane w złości, więc Gabrielle nie przejęła się groźbą i spokojnie zapytała:
-
Jak się tu dostałaś, że on cię nie zobaczył?
-
Przecież on nie pilnuje moich drzwi, a ja poczekałam, aż wyjdzie za potrzebą.
- J
eśli nie chcesz mi pomóc, to równie dobrze możesz mnie zabić. Człowiek, którego kocham ... Boże, nie
wiem nawet, czy żyje! - wykrzyknęła Gabrielle.
-
Jakie to wzruszające! - parsknęła Ruda. - Myślałby kto, że dam się na to nabrać! Ale o ojca nie musisz
si
ę bać. Polubiłam tego starego dziadygę i dopilnuję, żeby puszczono go wolno. .
Czyżby na równi z morderczymi zamiarami stać ją by¬ło na odrobinę współczucia? Gabrielle odniosła
wraże¬nie, że Ruda w rzeczywistości nie jest taka okrutna, jaką udaje, i to dało jej więcej nadziei, niż
miała przez całą noc.
-
Dziękuję ci - wyraziła swą wdzięczność. - Tylko że ja nie mówiłam o nim.
- A o kim ...
W tym momencie obie usłyszały odgłos kroków zmie¬rzających do drzwi. Ruda, przestraszona,
przeskoczy
ła przez łóżko i przykucnęła za nim. To natomiast, co od¬czuwała Gabrielle, było o wiele
gorsze od strachu. Wie¬działa, że skończyła się jej krótka chwila wytchnienia.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich Pierre. Chwiał się na nogach, choć po chwili odzyskał równowagę.
Oczy miał zamglone i widać było, że jest kompletnie pijany. Jednak jego głos brzmiał normalnie:
-
Nie posłuchałaś mnie, chirie, ale już ja cię nauczę po¬słuszeństwa. Przepraszam, że dałem ci czekać,
ale nie mog¬łem się oprzeć, żeby się trochę nie nacieszyć zwycięstwem. Zbyt długo cię pragnąłem i za
długo się bałem, że jesteś dla mnie niedostępna. Już to się skończyło, prawda?
Gabrielle usłyszała czyjś zdławiony okrzyk w momen¬cie, kiedy Pierre wspomniał, że jej pragnął. Mogła
sobie wyobrazić, co czuła w tej chwili Ruda, jeżeli naprawdę go kochała. Tylko czego się ona
spodziewała? Czyżby zgodziła się na jego plan, licząc, że nigdy nie zostanie urzeczywistniony? A może
była wobec niego równie bezradna jak ona?
Teraz zaś nie mogła wydobyć z siebie ani słowa, spara¬liżowana strachem i odrazą, kiedy zbliżał się do
łóżka. Na szczęście zatrzymał się, bo od strony dziedzińca do¬biegły odgłosy wystrzałów pistoletowych.
-
Co ci durnie tam robią? - warknął, dorzucił do tego kilka francuskich przekleństw i wybiegł, żeby
sprawdzić, co się dzieje.
Gabrielle zdała sobie sprawę, że w tym nagłym zamie¬szaniu nadarza jej się jedyna okazja ucieczki.
Zeskoczyła ż łóżka i rzuciła się do drzwi, ale w połowie drogi pomy¬ślała, że Ruda może próbować ją
zatrzymać. Obejrzała się więc i zobaczyła Rudą stojącą po drugiej stronie łóż¬ka, wściekłą, ale wcale nie
na nią.
- Uciekaj! -
wyrzuciła z siebie Ruda. - Szybko, dopó¬ki masz szansę!
- A co mu powiesz? -
zawahała się Gabrielle.
-
Co mu mam powiedzieć? Po tym, co usłyszałam, będzie miał szczęście, jeśli go nie zabiję. Między nami
wszystko skończone!
Gabrielle nie traciła ani chwili, zwłaszcza że w hallu na parterze nikogo nie było, bo hałas na dworze
wywabił wszystkich piratów. Zanim dotarła do drzwi wyjścio¬wych, usłyszała więcej strzałów. Na
dziedzińcu był istny sądny dzień.
Roiło się tam od marynarzy obu statków, którzy wal¬czyli wszelką bronią, a czasem i gołymi pięściami. W
śród nich dostrzegła Ohra i ucieszyła się, że żyje; sądziła, że to on uwolnił ludzi ze statków. Wciąż jednak
rozglądała się rozpaczliwie, wypatrując jednego człowieka w tłumie. Był najwyższy, więc przy świetle
dziennym zauważyła¬by go od razu. Teraz po kilku chwilach jej oczy przyzwy¬czaiły się do światła
księżyca i wtedy dostrzegła znajomą sylwetkę. Poczuła taką ulgę, że aż kolana się pod nią ugięły. Akurat
ogłuszył potężnym ciosem pięści pirata, trzymając go za koszulę na piersi. Oznaczało to, że nie jest
ranny.
Z trudem się powstrzymała, aby nie biec do niego.
Wiedziała, że nie jest to odpowiedni moment, aby mu przeszkadzać - czuł się w swoim żywiole i wyglądał
im¬ponująco, kiedy śmigał pięściami, ob.pając jednego pira¬ta po drugim. Mogła natomiast bez
przeszkód udać się na poszukiwanie ojca, bo wśród chaosu panującego na dziedzińcu nikt jej nie
zauważy.
Przemknęła ostrożnie poza główny plac boju. Musiała się zatrzymać tylko raz, kiedy dwóch mocujących
się mężczyzn upadło jej pod nogi. Za pierwszymi drzwicz¬kami, które wyglądały, jakby prowadziły do
lochu, znaj¬dowała się tylko piwniczka na wino. Dopiero drugie okazały się właściwe. Kiedy je otworzyła,
odsłoniła wąskie, kręte schody oświetlone jedynie dogasającą pochodnią• Na szczęście, w koszyku tuż za
drzwiami zgromadzono zapasowe pochodnie, więc Gabrielle mogła zapalić nową• W lepszym świetle od
razu zauważyła klucz na kółku, wi¬szący na haku wbitym w ścianę. Zdjęła go i zeszła na dół.
Trochę się zdziwiła, że klucz był tylko jeden, ale kiedy znalazła się na samym dole - zrozumiała, dlaczego.
W długim korytarzu znajdowały się tylko dwoje drzwi, po jednej i po drugiej stronie. A zatem były tam
zbioro¬we cele, jak dla aresztantów w wojsku. Jedna z nich, nie¬używana, stała otworem, a zza drugich,
zaryglowanych drzwi dochodziły odgłosy rozmowy o dziwnych hała¬sach na dziedzińcu.
-
Tatuś?
- Gabby? -
usłyszała najpierw z wnętrza celi, a potem z bliższej odległości, jakby ten, kto pytał, podszedł
do drzwi. -
Na miłość boską, co ty tu robisz?
Gabrielle rzuciła pochodnię i drżącymi rękami zaczęła mocować się z zamkiem.
-
Wwww ... wydawało mi się,że ... że teraz moja kolej, aby przyjść ci z pomocą! - Nie mogła opanować łez,
któ¬re cisnęły się do oczu. Zanadto zamartwiała się w ciągu ostatnich tygodni; najbardziej jednak
obawiała się, że ta¬ki łotr bez skrupułów, jak Pierre, nie pozostawi przy ży¬ciu ani Nathana, ani jego
załogi. - Proszę cię, powiedz, że nic wam nie dolega!
-
Ależ wszystko u nas w porządku. Jeść dawali do sy¬ta, raz w tygodniu wypuszczali na spacer, żeby
jeszcze tu tak nie śmierdziało ...
W końcu udało się jej otworzyć drzwi, więc sama mog¬ła przekonać się o prawdziwości tych słów.
Zobaczyła oj¬ca: stał uśmiechnięty na progu celi; miał długie włosy i brodę. Uściskała go serdecznie,
podśmiewając się z jego wyglądu.
-
Wiesz, jaki jesteś zarośnięty?
-
Przysięgam, że prosiłem o golibrodę, ale oni myśleli, że żartuję! - udał ubolewanie. - Powiedz lepiej, jak
się tu dostałaś i co się dzieje tam, na górze?
-
Sprowadziłam posiłki. James Malory przybył tu ra¬zem ze swoim amerykańskim szwagrem, ze swoją i z
jego załogą.
- A co z Pierre' em?
- Nie wiem -
musiała przyznać. - Walki ciągle trwają.
-
Lepiej wyjdźmy stąd. - Wziął ją za rękę. - Do pioruna, mam nadzieję, że Pierre jeszcze żyje. Chciałbym
sam się z nim rozprawić.
51
Drew nigdy dotąd nie wpadł w taki szał: Po trupach torował sobie drogę do głównego budynku, wdarł się
do środka i przeszukiwał wszystkie pokoje na piętrze, pe¬wien, że tam znajdzie Gabrielle. Nie zastał
jednak niko¬go poza rudowłosą kobietą, która ze złością pakowała swoje rzeczy.
-
Dokąd Lacrosse zabrał tę kobietę, która tu była? ¬spytał jej. Ruda obrzuciła go przelotnym spojrzeniem.
-
Kazałam jej uciekać, kiedy zaczęła się strzelanina. Jeżeli jest mądra, pewnie gdzieś się schowała.
Drew zbiegł po schodach na dół i wypadł na dziedzi¬niec. Od razu zauważył, że walczyło tam teraz więcej
mężczyzn, skutecznie rozprawiając się z niedobitkami piratów. Po ich wyglądzie poznał, że to dopiero co
uwol¬nieni więźniowie, więc bez trudu odgadł, kto wypuścił ich z lochu. Po chwili dojrzał też Gabrielle,
trzym
ającą się na uboczu, z dala od zamętu bitewnego. Rzucił się bie¬giem w jej kierunku.
Gabrielle zobaczyła, jak pędzi do niej od strony dziedzińca i wybiegła mu naprzeciw. Kiedy się spotkali,
zarzuciła mu ręce na szyję, a on uścisnął ją tak mocno, że jej stopy zawisły w powietrzu i zaczął całować
tak zapa¬miętale, jakby nigdy nie chciał przestać.
-
Boże, kiedy pomyślałem, że ten łotr dostał cię w swoje łapy ... - zaczął Drew.
-
A ja się tak bałam, że wpadliście w jego ręce! - we¬szła mu w słowo.
- Bo wpad
liśmy, ale Jamesowi udało się uwolnić i od razu byliśmy górą.
-
Boże, Drew, gdyby to potrwało jeszcze kilka minut dłużej ...
-
Ale nie zrobił ci krzywdy?
-
Nie zdążył, bo wybiegł, kiedy usłyszał strzały.
Zresztą wszyscy oni wybiegli i w hallu nie było żywej duszy, więc mogłam bez przeszkód odnaleźć loch i
wy¬puścić ojca.
Wyrzuciła to z siebie i dopiero teraz zaczęła drżeć na całym ciele. Drew próbował ją uspokoić. Sam też
pozbył się już strachu, kiedy Gabrielle znalazła się bezpieczna w jego ramionach. Przytulił ją mocniej,
delikatnie poca¬łował i zanurzył palce w jej włosy.
-
Dzięki Ohrowi mogliśmy tak idealnie zgrać nasze działania - tłumaczył jej łagodnie. - Bixley pokazał J
ame¬sowi i mnie ukryte wejście od tyłu, ale będąc tylko we trzech, musieliśmy zachowywać się bardzo
ostrożnie. Prawdę mówiąc, James musiał mnie powstrzymywać, bo tak się bałem o ciebie, że nie byłem
zdolny do logiczne¬go myślenia. Tymczasem Ohr przyprowadził marynarzy z obu statków pod główną
bramę, a my otworzyliśmy ją od środka, zanim główne siły piratów wypadły na dzie¬dziniec. Gdzie twój
ojciec? Nic mu się nie stało?
Gabrielle wychyliła się w stronę dziedzińca i dostrzeg¬ła ojca, który łamał akurat deskę na grzbiecie
jakiegoś pi¬rata - czyżby to był Pierre? Tak było! Nathan całkowicie panował nad sytuacją. Otaczali go
jego ludzie: jedni wiązali piratów, którzy już się poddali, a inni popychali mię¬dzy sobą Pierre' a Lacrossa,
wymierzając mu cios za cio¬sem. Zauważyła, że i Avery dołączył do grona pojma¬ny~h piratów,
związanych jak barany.
Odwzajemniła spojrzenie Drew, dodając jeszcze uśmiech.
-
Nie, w ogóle oni wszyscy byli tu dobrze traktowani ¬uspokoiła go. - Tyle tylko, że to żadna zasługa
Pierre' a, bo zarówno jego marynarze, jak i mojego ojca tak długo korzystali z tej samej bazy, że zdążyli
się ze sobą zaprzy¬jaźnić.
Drew, choć z ociąganiem, w końcu wyznał:
-
To dobrze, bo chciałem właśnie poprosić ojca o two¬ją rękę•
Gabriel1e umilkła i odchyliła się do tyłu, by ogarnąć wzrokiem całą jego sylwetkę. Drew zauważył przy tym
coś dziwnego w jej spojrzeniu. Może to była radość, a może czułość? Nie potrafił określić, bo kompletnie
się w tym wszystkim pogubił. Wobec kobiet nigdy nie bra¬kowało mu pewności siebie, ale nigdy
dotychczas nie ży¬wił takich uczuć do żadnej kobiety.
- Drew, a czy ty mnie kochasz?
-
Gabby, czy ty naprawdę musisz pytać?
-
Tak, bo twoja siostra była pewna, że nigdy nie zechcesz się ożenić!
-
Moja siostra nie ma pojęcia, przez jakie piekło prze¬szedłem, zanim uświadomiłem sobie, czego chcę.
-
Piekło?-wydyszała oburidna, próbując wyrwać się z jego ramion. Powstrzymał ją, pieszcząc dłonią jej
poli-
czek. .
-
Wiem tylko jedno, że najważniejsze w moim życiu jest teraz dla mnie to, żeby cię nie stracić. Wiem
także, że zawsze jesteś obecna w moich myślach i w dzień, i w no¬cy. Wiem, jak szalałem z rozpaczy i
wściekłości na samą myśl, że Pierre mógłby zrobić ci krzywdę. Wiem też, że doprowadziłaś mnie do
obłędu z pożądania, a ja chciał¬bym cię czcić i chronić ... I wiem bardzo dobrze, co to znaczy, bo kocham
cię aż do bólu.
Uśmiech powoli wypełzł na jej usta, i był. .. olśniewa¬jący.
-
No więc poszukajmy mego ojca, abyś mógł podać mu wszystkie powody, dla których chcesz mnie
po¬ślubić.
-
Hm, jeśli nie masz nic przeciwko temu, podam mu tylko jeden powód. Ojcowie lubią się dąsać, jeśli mówi
się o pożądaniu ich córek.
-
Możesz opuścić ten fragment.
-
Pomyślę o tym, bo przecież ojcowie są władni powiedzieć "nie". Naprawdę chcesz, żebym to zrobił?
-
Ja? Przecież ty powiedziałeś, że masz zamiar prosić ojca o moją rękę! - przypomniała.
-
Tylko tak sobie pomyślałem. Chciałem, żebyś wie¬działa, że o tym pamiętam. Tak naprawdę zależy mi
tyl¬ko na twojej zgodzie.
-
Nie bój się, bo kiedy usłyszy o tym skandalu w Lon¬dynie, na pewno nie będzie się gniewał.
Drew
jęknął, ale zauważył jej uśmiech. Po chwili za¬rzuciła mu na szyję ramiona i ściągnęła jego głowę
niżej, aby łatwiej dotknąć ustami jego ust.
-
Zasłużyłeś, żeby cię trochę podrażnić za to, że tak długo kazałeś mi czekać na wyznanie! - wyszeptała
mu prosto w rozchylone wargi.
-
Więc wyjdziesz za mnie?
-
Byłam gotowa wyjść za ciebie jeszcze w Londynie!
Kiedy się całowali, nie zwracali uwagi na otoczenie, zatem puścili mimo uszu gromkie okrzyki radości,
jakimi przyjaciele powitali ich decyzję. Tymczasem James na¬potkał przy barakach Nathana, który
obwiązywał sznu¬rem Pierre' a, wpółprzytomnego od otrzymanych razów. Marynarze z załogi Nathana
podawali go bowiem sobie z rąk do rąk, a każdy, w rewanżu za "gościnę", częstował pirata pięścią lub
kopniakiem.
- J
a bym zwyczajnie przetrącił mu kark - zauważył James.
- O, James Malory! -
wykrzyknąl Nathan, podnosząc na niego wzrok. - Gabby opowiedziała mi, jak nam
po¬mogłeś. Gdybym wiedział, że i ty przybędziesz na ratu¬nek, nie martwiłbYm się ani przez chwilę!
-
Mam nadzieję, że na tym sznurze zamierzasz po¬wiesić Lacrossa?
Nathan obejrzał się na Pierre' a i potrząsnął głową.
-
Nie, on zasługuje na surowszą karę. Mam zamiar przekazać go angielskim władzom na Anguilli, by
resztę życia spędził w więzieniu.
- W ta
kim razie pozwól .. - zaznaczył James i pochy¬lił się, aby podnieść głowę Pierre' a na odpowiednią
wy¬sokość, po czym wymierzył cios pięścią i rozciął mu poli¬czek. Pirat stracił przytomność.
- Zawsze ten sam, stary Malory! -
zachichotał Na¬than. - Jak to dobrze, że cię widzę! Uratowałeś życie
nie tylko mnie i moim ludziom, ale przede wszystkim Gabby! -
Wydaje mi się, że raczej ja to zrobiłem! -
wtrącił się Drew, podchodząc do niego razem z Gabrielle. James uniósł brew i wspaniałomyślnie
potwierdził:
- Zg
odzę się, że mój szwagier rozbił dziś sporo łbów.
Pozwól, Nathanie, to jest jeden z młodszych braci mojej żony, Drew Anderson.
-
Miło mi pana poznać! - Drew mocno uścisnął pra¬wicę Nathana.
-
Cała przyjemność po mojej stronie - odwzajemnił się Nathan. - A ty, Jamesie, spłaćiłeś mi dług z
nawiązką. Przecież prosiłem cię tylko, żebyś pomógł Gabby zna¬leźć ...
James przerwał mu, wskazując na Drew, który po raz kolejny namiętnie całował Gabrielle:
-
Możemy chyba przyznać, że dokładnie spełniłem twoją prośbę.
52
Gabrielle i Drew Anderson wzięli ślub następnego dnia w małej kaplicy w St. Kitts, tuż obok domu jej ojca.
Gabrielle była gotowa poczekać, dopóki Drew nie spro¬wadzi swoich braci, aby i oni mogli wziąć udział w
uro¬czystości, ale nie chciał nawet o tym słyszeć. Wystarczy¬ło, że otrzymał zgodę jej ojca - choć ciężko
przyszło mu o nią prosić - a już zaczął rozglądać się za księdzem. Uważał zresztą, że siostra i szwagier
dostatecznie dobrze reprezentują rodzinę.
Gabrielle śmiała się do łez, widząc, jaką trudność spra¬wiało mu zwrócenie się z prośbą do jej ojca.
Najpierw chciał to zrobić jak najszybciej, ale kiedy stanął twarzą w twarz z przyszłym teściem - łamał język
na każdym słowie. Ona zaś dobrze wiedziała, w czym tkwił najwięk¬szy problem. W ciąż niełatwo mu było
pogodzić się z fak¬tem, że sam chciał porzucić swobodny, kawalerski tryb życia na korzyść małżeńskich
więzów. Gabrielle nie wąt¬piła jednak, że istotnie chciał, tylko co innego brał pod uwagę: Ważniejsze dla
niego było to, że połączy się z nią na zawsze, niż to, że powiększy grono żonatych m꿬czyzn.
Gabrielle miała przystąpić do ołtarza w tej samej suk¬ni, w której brała ślub jej matka. Różowa koronka na
jasnoniebieskim atlasie dawała odcień lawendowego fioletu. Wrażenia tego dopełniał przezroczysty
welon, również w kolorze lawendy, który harmonizował z jej kruczoczarnymi włosami. Suknia była jedną z
nielicz¬nych odziedziczonych po Carli rzeczy, które Gabrielle przywiozła ze sobą na Karaiby. Nie zabrała
jej do Anglii, kiedy poje
chała tam na poszukiwanie męża, ponieważ w głębi duszy miała nadzieję, że
nikogo takiego nie znaj¬dzie. No i proszę, jak szybko zmieniła zdanie, gdy się za¬kochała!
Nie przypuszczała, że ojciec rozpozna suknię, ale kie¬dy przyszedł po nią, aby ją odprowadzić do ołtarza,
od razu zauważył:
-
Twoja matka w tej sukni była uroczą panną młodą, ale ty, moje dziecko, wyglądasz jak zjawisko! Tylko
czy jesteś pewna uczuć tego człowieka? Co prawda, nie chciał cię zostawić samej nawet na krótko,
żebym zdążył zapytać cię, co o tym myślisz.
- O, tak, tatusiu, jestem pewna, nawet bardzo -
zachi¬chotała. - Nie wiedziałam, że można być tak
szczęśli¬wym, ale to raczej ja nie spuszczam go z oka. Mężczyźni potrafią podobno w ostatniej chwili
stchórzyć.
-
Kobiety czasem też - uśmiechnął się ojciec - ale to¬bie to chyba nie grozi. Chodźmy już do tego ślubu.
Cze¬kaj, niech ci poprawię welon ... zaraz, co ty takiego masz na szyi, co tak chowasz?
-
Nie chowam tego, tylko zapomniałam zdjąć - spro¬stowała Gabrielle, wyciągając medalion zza dekoltu
wy¬ciętego w karo koronkowego staniczka sukni. - Dosta¬łam go od mamy już dawno temu.
- Niech mnie grom spali! -
zaklął Nathan, kiedy lepiej przyjrzał się miniaturze. - Jak oni to sprytnie ukryli, w
takim wisiorku!
- Co ukryli? - Gabrie
lle nie od razu zrozumiała, ale już po chwili z trudem stłumiła okrzyk: - Brakujący
ka¬wałek twojej mapy?
-
A żebyś wiedziała! - roześmiał się.
-
Co może mieć z tym wspólnego widoczek rybackiej wioski? Przecież widziałam mapę i nie ma na niej
żad¬nych znaków orientacyjnych, tylko krzyżykiem zazna¬czono miejsce ukrycia skarbu. Nawet kształt tej
wyspy jest nieokreślony.
-
Tak, ale właśnie tego mi brakowało, jakiegoś charak¬terystycznego obiektu, który można by łatwo
zlokalizo¬wać. Muszę znaleźć wyspę, na której południowym wy¬brzeżu leży rybacka wioska i nic poza
nią, chyba że coś niedawno zbudowano ... - Urwał i trzepnął się w czoło. ¬Zaraz, przecież wiem, gdzie to
jest! Wysepka ta nie ma na¬zwy, ale kilka lat temu zaopatrywaliśmy się tam w żyw¬ność. Tubylcy chwalili
się, że to ich wyspa, bo nikt nie chce się na niej osiedlić.
-
No, wyprawy na poszukiwanie tego skarbu na pew¬no nie przepuszczę! - roześmiała się. - Przecież nie
przy¬szłabym na świat, gdybyś nie miał innych części tej ma¬py i nie wybrał się do Anglii, aby szukać
brakującego fragmentu!
W oczach ojca dostrzegła błysk, jaki zawsze widziała, kiedy był na tropie skarbu. Odczuwał wtedy
podniecenie połączone z zapałem i radością. Nathan Brooks był naj¬szczęśliwszy, kiedy udało mu się
rozszyfrować jakąś mapę•
- To prawda -
przytaknął. - Nie miałem innych po¬wodów, aby wracać do kraju. Twój przyszły mąż nie
wy¬gląda mi na poszukiwacza skarbów i pewnie wolałby gdzieś z tobą wyjechać, żebyście jak naj dłużej
przebywa¬li sam na sam. Chyba że obiecałbym wam ten skarb w prezencie ślubnym, wtedy by się
zgodził, co?
-
Przypuszczam, że nie - zaśmiała się. - Choć może, gdyby widział, że bardzo mi na tym zależy, zgodziłby
się, aby mi sprawić przyjemność. Tylko czy jesteś pewien, że chcesz nam to oddać? Tak długo tego
szukałeś ...
-
To prawda, ale ten, kto skarb zakopał, był jednym z twoich przodków. Tak zmyślnie ukrył te rzeczy, że
nie wiedziała o nich nawet najbliższa rodzina, łącznie z two¬ją matką, która była ostatnia z rodu. Wypada
więc, abyś ty odziedziczyła tę schedę.
W takich okolicznościach Drew zgodził się uczestni¬czyć w wyprawie i nie dał się nawet długo prosić.
Zastrzegł tylko, że popłyną na pokładzie "Trytona", a nie "Zakurzonego Klejnotu". Ten ostatni statek, jak
na ironię, choć Latice dla niego zdradził swojego kapitana i współ¬towarzyszy, a potem się go wyparł -
nigdy nie wypłynął na pełne morze. Stał na kotwicy w zatoce u brzegów wy¬spy Pierre' a, obok trzech
innych, których Nathan zażą¬dał tytułem odszkodowania za swoje uwięzienie.
Drew jedna
k miał na myśli co innego. Powiedział, że byłoby to krępujące, gdyby kochał się z żoną, czując
przez ścianę obecność jej ojca. Gabrielle skwitowała to znaczącym uśmiechem, bo się przekonała, że
mało który kapitan lubi płynąć statkiem, którym nie dowodzi. Naj¬widoczniej było to zjawisko powszechne,
więc nie dziwi¬ła się, że i jej mąż jest tego zdania.
Wcale się nie zmartwiła, że ominie ją radosny entu¬zjazm panujący na pokładzie "Zakurzonego Klejnotu",
bo przyzwyczaiła się już traktować "Trytona" jak własny dom. W końcu na nim spędzili z Drew swoją noc
poślub¬ną. A następnego ranka, ledwo odbili od brzegu, Drew wrócił do kabiny i oboje oddali się
miłosnym igraszkom.
Rejs nie trwał długo, bo już wczesnym popołudniem oba statki stanęły na kotwicy u brzegów małej
wysepki. Odkąd załogi wyszły na ląd, zaczęło się skomplikowane liczenie kroków, aby znaleźć właściwe
miejsce do kopa¬nia. Z mapy wynikało, że skarb ma się znajdować w od¬ległości dwustu pięćdziesięciu
ośmiu kroków na północ od trupiej czaszki, której położenie wskazywał krzyżyk.
Poszukiwania czaszki trwały do południa, po czym okazało się, że chodzi o rysunek czaszki ze
skrzyżowanymi piszczelami, wyskrobany na występie skalnym. Zanim go znaleźli, napięcie załóg sięgnęło
zenitu. Im bowiem skarb trudniej
szy był do odszukania, tym wydawał się cenniejszy, a odkąd podano do
ogólnej wiadomości, że nowożeńcy mają go otrzymać w prezencie ślubnym ¬każdy chciał być obecny
przy odkopywaniu znaleziska.
Marynarze próbowali zgadnąć, co zostało ukryte pod ziemią. Jedni twierdzili, że hiszpańskie dublony, a
inni¬że mogą tam się znajdować cenne przedmioty z daw¬nych epok, pochodzące ze Starego Świata.
Mapa liczyła wszak kilkaset lat, gdyż sporządzono ją w okresie szczy¬towego rozkwitu piractwa na
wielkich morzach.
Właści¬ciel skarbu nie parał się korsarstwem - był angielskim lordem biorącym udział w
ekspedycji przeciw piratom, dlatego zawsze przyjmowano za pewnik, że zakopany kufer pochodzi z
opanowanego przez niego pirackiego statku.
W trakcie odkopywania Drew sta
ł za Gabrielle i obej¬mował ją w pasie, a ona przytulała się do niego.
-
Nie będziesz czuła się zawiedziona, jeśli niczego nie znajdą? - podpytywał.
-
Oczywiście, że będę - rzuciła. - Sądzę jednak, że skrzynia nie będzie pusta. Przecież brakujący fragment
mapy przez cały czas znajdował się w naszej rodzinie, a przy tym nikt nie wiedział, co to jest. Ten skarb
na pew¬no jest nietknięty!
-
Mam nadzieję, kochanie, że się nie mylisz - zapew¬nił, całując ją w szyję. Mówił to jednak z pewnym
powąt¬piewaniem, co Gabrielle starała się ignorować. Wolała nie dopuszczać do świadomości żadnych
pesymistycznych wariantów.
W końcu któryś z marynarzy z okrzykiem triumfu podniósł w górę skrzynię. Właściwie skrzynkę, bo była
bardzo mała - kwadratowa, o boku nie większym niż sto¬pa. Nie miała nawet zamka. Znalazca przekazał
ją Drew, który nie zwlekał z jej otwarciem.
Wszyscy wstrzymali oddech w pełnym napięcia ocze¬kiwaniu. Po chwili z ich piersi wyrwało się
westchnienie zawodu. Gabrielle bezradnie opuściła ramiona, bo ozna¬czało to, że skrzynka jest pusta,
choć wydawało jej się to niemożliwe.
Nie była pusta. Drew podał szkatułkę Nathanowi, któ¬ry z uśmiechem zakłopotania przekazał ją Gabrielle.
-
Pewnie pomyślisz, że zamiast prezentu ślubnego dałem ci jakieś starocie - skomentował.
Gabrielle zajrzała do otwartej szkatułki i zobaczyła tam plik starych listów, zasuszoną różę, aksamitną
wstążkę, pukiel włosów i mnóstwo innych przedmiotów, wśród których znalazła się nawet malutka,
dziecinna pończosz¬ka! Rzecz jasna, drobiazgi te' nie przedstawiały żadnej wartości dla nikogo z
wyjątkiem tego, kto przed laty je zakopał. Dla niego prawdopodobnie stanowiły bezcenne pamiątki ...
Tymczasem Nathan kontynuował:
-
Myślę, że odpowiedniejszym prezentem będzie je¬den z tych statków, któr.ymi tu przypłynąłem. Wybierz
sobie, który chcesz, drogi chłopcze, i dołącz do swojego towarzystwa żeglugowego.
-
Dziękuję, z przyjemnością! - skinął głową Drew. ¬Ale ja odnalazłem już swój skarb.
Gabrielle powoli odwróciła się w stronę Drew i w je¬go oczach ujrzała potwierdzenie tego, co
niewątpli¬wie miał na myśli. Wtedy w jej oczach zabłysły łzy szczęścia.
-
Mówisz serio? - upewniła się cicho.
-
Z całego serca, kochanie ... moja żono!
Zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła ustami do jego ust. Nie zważając na obecność świadków,
zapamiętała się w tym pocałunku.
Ojciec chrząknął i dodał jeszcze:
-
Aha, zapomniałem wam powiedzieć, że na dnie skrzynki znajdował się ten oto akt własności. Nie do
końca rozumiem starą angielszczyznę, ale wygląda na to, że ta wyspa od dziś należy do was!
Gabrielle najpierw zrobiła wielkie oczy, potem pisnęła radośnie i mocno uścisnęła Drew. Ten zaś
roześmiał się,
widząc, jak szybko zmienił jej się nastrój, gdy dowiedzia¬ła się o prawdziwym skarbie.
Kiedy ochłonęła z początkowej euforii, zaczęła głośno wyrażać swój zachwyt:
-
Ależ to cudowne! Spójrz tylko, jak tu pięknie. Czy zauważyłeś, jaki tam, po drodze, był śliczny, mały
wodospad?
-
Prawdę mówiąc, nie zauważyłem, pewnie dlatego, że ani na chwilę nie spuszczałem z ciebie oka.
Gabrielle ze śmiechem wtuliła się w jego ramię•
-
Moglibyśmy zbudować tu dom, żebyśmy mieli do¬kąd wracać po rejsach! - podsunęła.
-
Czy ty naprawdę powiedziałaś coś o rejsach? ¬upewnił się Drew, wpatrzony w nią.
-
A ty myślałeś, że żartowałam, kiedy mówiłam ci, że lubię życie na morzu?
-
Coś takiego przemknęło mi przez myśl.
Skwitowała tę odpowiedź uśmiechem.
-
Ktoś powinien był cię przestrzec, żebyś nie żenił się z kobietą, która kocha morze, a jeszcze bardziej
kapitana, który po nim żegluje!