KONOPNICKA MARIA, NOWELE

background image

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

MARIA KONOPNICKA

NOWELE, WIERSZE

background image

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000

background image

3

ROTA

Nie rzucim ziemi, sk¹d nasz ród,

Nie damy pogrzeϾ mowy!

Polski my naród, polski lud,

Królewski szczep Piastowy,

Nie damy, by nas zniemczy³ wróg...

– Tak nam dopomó¿ Bóg!

Do krwi ostatniej kropli z ¿y³

Broniæ bêdziemy Ducha,

A¿ siê w rozpadnie w proch i w py³

Krzy¿acka zawierucha.

Twierdz¹ nam bêdzie ka¿dy próg...

– Tak nam dopomó¿ Bóg!

Nie bêdzie Niemiec plu³ nam w twarz

Ni dzieci nam germani³.

Orê¿ny wstanie hufiec nasz,

Duch bêdzie nam hetmani³,

Pójdziem, gdy zabrzmi z³oty róg...

– Tak nam dopomó¿ Bóg!

background image

4

NOWELE

background image

5

DZIADY

– A wy, Miko³ajko, nie pójdziecie to dziœ na Zaduszki? – zapyta³am staj¹c w progu ogrod-

niczej izby, do po³owy zawalonej œwie¿o wyciêt¹ kapust¹. W izbie szarza³ ju¿ po k¹tach
wczesny mrok listopadowy, surowa woñ jarzyn i ogrodowizny nape³nia³a jej wnêtrze. Pod za-
tkanym s³om¹ okienkiem siedzia³a na niskim zydlu „stara”, jak j¹ zwykle zwano we dworze,
w przepasanym grub¹ p³acht¹ to³ubku, z szeroko wy³o¿onym na ramiona ko³nierzem zajê-
czym, obieraj¹c wielkie, przemarz³o nieco kapuœciane g³owy. Rêce jej, zgrabia³e z zimna,
trzês³y siê przy tej pracy, ¿elazny w¹ski no¿yk skrzypia³ w soczystych g³¹bach, a g³owy pada-
³y z g³uchym ³oskotem na coraz rosn¹c¹ kupê.

Bia³a królica przysiad³a na nogach „starej”, grzej¹c je swym puchem i ogryzaj¹c lec¹ce spod

no¿yka liœcie: kilkoro m³odych goni³o siê z piskiem i tupotem po ubitej z gliny pod³odze.

Smyrgnê³y, gdym wesz³a, pod przycieœ, a „stara” podnios³a g³owê i wypatrzy³a siê na mnie

zblak³ymi oczyma.

– Nie pójdziecie to dziœ na zaduszki? – powtórzy³am g³oœniej, wiedz¹c. ¿e Miko³ajka nie

dos³yszy nieco.

Rzuci³a ramionami.
– A mnie co po zaduszkach? – rzek³a. – Bêdzie tam i beze mnie gawronów doœæ...
– No, przecie¿ pacierz zmówiæ, popatrzeæ...
– Iii... Paciorek œwiêty to ja i tu sobie, nie wymawiaj¹c Panu Jezusowi, odmówiê; a pa-

trzeæ na co ja ta bêdê? Jak siê baby popij¹, albo i ch³opy? Uderzy³a energicznie no¿ykiem po
g³¹bie, kilka liœci opad³o jej z kolan. Naraz westchnê³a.

– Oj, widzia³am ja, pani moja, zaduszki nie takie! – przemówi³a po chwili. – Ale to nie tu,

nie tu! Tam siê to ono nawet inaczej nazywa. „Dady” tam siê nazywa, nie zaduszki. Ju¿ takie
ludzie tam ¿yj¹, co wszystko inaczej nazywaj¹.

Przysiad³am siê do starej.
– I gdzie to Miko³ajka te „Dady” widzia³a?
– Ono to, proszê ³aski pani, jest Wo³ynie takie, a tam wieœ taka Kanonicze. niby taki kraj.

na podób naszego; ale ¿e nie ze wszystkim... To jak my na owo Wo³ynie z nieboszczk¹ pani¹
z Zielonek, œwieæ Panie nad jej dusz¹, wyci¹gali, to siê tam cz³owiek ró¿nych rzeczy napa-
trzy³! Bo to i naród inszy jest, i obrz¹dzenie wszelkie tako¿ insze...

Na cmentarzu, na ten przyk³ad, to nie tak, jak u nas, co to krzy¿ jeden du¿y na wpoœrodku.

a ju¿ te mogi³ki wedle niego, jak mog¹, tak siê tul¹ Tam krzy¿ przy krzyzie sterczy, jakoby
las jaki. co go œmieræ z liœcia otrzês³a i z zielonoœci wszelakiej; a wysokie to wszystkie jeden
w jeden, z soœnie takich wyrobione, ¿e to ha, jako ¿e lasów tam dostatek i o drzewo nie ma
skrêtu. To drugi krzy¿ stoi, stoi, a¿ i zgnije, i obaliæ by siê rad, a nie majak i którêdy; to siê
ino na ramieniach tych inszych zeprze i tak trwa... A na ka¿dym krzyzie, proszê ³aski pani,

background image

6

przewi¹zana p³ócienna zapaska, ot, fartuch taki, czasem d³ugi, jak zwyczajnie dla niewiasty,
a czasem jakby dzieciñski, taki krócieñki... Ot, jak siê tam kto przepomóc mo¿e ze swoj¹
bied¹. Ale ¿e na ka¿dym wyszyty w rogu albo na wpoœrodku krzyzik, albo i dwa, i trzy krzy-
ziki czerwon¹ we³n¹, jako ¿e to niby ochfiara jest za tego nieboszczyka, co tam le¿y. To jak
siê czasem wiater pod noc porwie, a tymi krzy¿ami skrzypieæ zacznie a zapaskami ³opotaæ,
to taki œwist, taki jêk, taki lament, ¿e a¿ psi wyj¹. To nie daj Bo¿e iœæ cz³owiekowi w pobli-
skoœci, taki strach. A w cichoœæ, jak miesi¹c zejdzie, to tak one p³ótna bielej¹ jak ¿ywe...
W³aœnie jakby te duszyczki spod ziemi wynik³y i w giez³eczkach œmiertelnych po onych mo-
gi³kach swoich sta³y... Ot, nie trza pod wieczór wspominaæ...

Prze¿egna³a siê stara no¿ykiem w rêku trzymanym, szepcz¹c ,,Wieczny odpoczynek”.
Po chwili tak mówi³a dalej:
– A ¿e choæ i mogi³y, to tam sobie naród inaczej funduje. Tu sobie mogi³ka zwyczajna,

z piasku sypana, zaroœnie darni¹, to i dobrze, a nie zaroœnie, to siê w ziemiê wdepce i do cna
rozsypie... A tam, pani moja, to sobie ma³y du¿y „przyk³adziny” funduje.

– Có¿ to za „przyk³adziny”?
– Ano, to taki, proszê ³aski pani, kloc sosnowy albo i dêbowy, siekier¹ z gruba ociosany

po wierzchu, jakoby to wieko trumienne, maj¹cy u góry ga³¹Ÿ jedn¹ ostawion¹ i przyciêt¹
w g³owach nieboszczyka na maluœki krzyzik, co z onej przyk³adziny samorodnie wynika, ja-
koby rosn¹³. To jak na on cmentarz cz³owiek zajdzie, a po onych przyk³adzinach pojrzy, to
w³aœnie jakoby ziemia siê otworzy³a i trumny na wierzch wysz³y, a umarli wstawaæ mieli...
A jeszcze spod onej przyk³adziny sterczy wiechetek ze ¿ytniej s³omy, co nim trumnê pokro-
puj¹ œwiêcon¹ wod¹... To z jednej strony k³osy stercz¹, a z drugiej s³oma, a w poœrodku przy-
kopane ziemi¹, a nad wiechetkiem ga³¹Ÿ od onego kropide³ka. Drugi raz, jak ga³¹Ÿ wierzbo-
wa je, a mokry czas przyjdzie, to i basiorów dostanie jak ¿ywa, i liœæ puœci, w³aœnie jako ta
ró¿d¿ka Aronowa, co to o niej w godzinkach stoi. ¿e siê sta³a kwitn¹ca i owoc rodz¹ca...

Spuœci³a g³owê i zaszepta³a z cicha: „Zdrowaœ Panno Mario”. Mrok po k¹tach coraz gêst-

nia³, króliki posz³y spaæ w jamê, rêce starej opad³y. Chwilê trwa³a cisza.

– No dobrze, moja Miko³ajko, ale te ,,Dziady”? – zapyta³am, gdy skoñczy³a szeptaæ zdro-

waœkê.

– A có¿, „Dziady”, jak „Dziady”... Nie daj Bo¿e takich „Dziadów” nikomu
– I jak¿e to by³o? – nalega³am, widz¹c, ¿e stara w zadumê zapada.
– A to, proszê ³aski pani, tak by³o, ¿e jak my tam z nieboszczk¹ pani¹ do owej Kanonicze

wyci¹gli. to tam przy dworze by³o ch³opczysko, niby do pasenia. Niedolelnie to jeszcze by³o,
ze szesnaœcie lat mo¿e, chude, delikatne, bladawe, ¿e to nie z ch³opskiego stanu sz³o, tylko
z takich Mazurów, co tam koloniami z dziada pradziada siedz¹ i do szlachty siê pisz¹ wsze-
laki oporz¹dek inszy ni¿ ten prosty naród maj¹, czy to w imieniach, czy w ubierach swoich,
czy w ka¿dej najmniejszej rzeczy. Tak temu ch³opakowi by³o Justyn, ale ¿e na niego czeladŸ
wo³a³a po prostemu „Ustim”.

Z pó³ roku ju¿ ono ch³opaczysko s³u¿y³o przy dworze, kiedy mu matka, z onych Mazurów

szlachcianka, od rodu, mê¿a odbieg³a i z dwojgiem dziatek ma³ych do Cygana, co w trzeciej
wsi kowalowa³, mieszkaæ posz³a. Gdzie ona ta tego Cygana uzna³a, tego nie powiem, bo nie
wiem; ale ¿e okrutnie siê w nim rozmi³owa³a, choæ tam ludzie powiadali, ¿e i nie by³o ni-
czym, bo to Cygan jako Cygan, czarny na gêbie, a jeszcze ¿e by³ i dziobaty. Ano, jak siê te¿
to do nas donios³o, tak mego Ustima jakby z nóg œci¹³. To caluœki dzieñ, pani moja, w cze-

background image

7

ladni siê nie pokaza³, ani na po³udnie. ani na kolacjê, tylko jak byd³o przygna³, tak siê r¿n¹³
o ziemiê w oborze, ko¿uchem siê z g³ow¹ nakry³, musi p³aka³, bo siê ono ko¿uszysko tylko
na nim trzês³o, ale ¿e g³osu nic z siebie nie puœci³. tak¹ ambicjê mia³. Dopiero na drugie po-
³udnie jeœæ przyszed³– To a¿ mnie coœ przenik³o, jakim na niego spojrza³a, taki na twarzy ble-
dziuœki by³, taki zmizerowany, a te oczy to mu siê tylko œwieci³y spode ³ba, choæ ich ta wiel-
ce od miski nie podnosi³. Ale co! A bo mu to dali spokojnie zjeœæ? Zara go ta obsiedli, zara
przeœmieszki, zara dogadywki, tak te¿ r¿n¹³ ³y¿kê, zabra³ siê i poszed³. Wylecia³am za nim.
wo³am: „Ustim! Ustim!” Chcia³am mu ta kawa³ek sera pódetknaæ na pocieszenie... Ale gdzie!
Ani siê obejrza³, tylko czapkê nacisn¹³, oczy piêœci¹ zatka³ i dalej do obory... I tak sumowa³,
pani moja, wiêcej ni¿ przez dwie niedziele; to wyschn¹³ jak ta drzazga, sczernia³ jak ta œwiê-
ta ziemia, a gadaæ to jakby zapomnia³... Jednej niedzieli urwa³a siê ona matka od swego Cy-
gana i przylecia³a do syna. Jak j¹ najrza³ z daleka, tak wlaz³ na strych w s³omê i siedzi. Ch³o-
paki za nim: „Ustim! z³az do matki. Matka przysz³a”. On nic. „Cyganicha przysz³a!” –
krzykn¹³ któryœ. On nic! A¿ i ona matka do drabiny podesz³a. „Justyœ! – wo³a – Justyœ, syn-
ku! A zleŸ ino! Niech ciê moje oczy uwidz¹!” On nic. Zap³aka³o sobie tedy ono kobiecisko,
niech j¹ ta Bóg s¹dzi, po³o¿y³o na szczebelku bu³kê pszenn¹ i parê jab³ek dla syna, zabra³o
siê i posz³o. Pod wieczór dopiero ch³opak ze strychu zlaz³, bu³kê i jab³ka dzieciakom odda³,
a sam jak siê nie puœci goœciñcem, jak siê nie rzuci na drogê, co ni¹ matka odesz³a, jak nie
zacznie tê œwiêt¹ ziemiê ca³owaæ, jak nie ryknie: „mamo! mamo!...”, to, pani moja, a¿ siê
wnêtrznoœci przewraca³y w cz³owieku s³uchaj¹cy... Ano nic. Przeszed³ znów tydzieñ, prze-
szed³ drugi. Co ono ch³opaczysko trochê porzeŸwieje w sobie, to znów mu tam który oczy
owym Cyganem wykluje, to znów mój Ustim nie je, nie pije, od ludzi ucieka, a po k¹tach
p³acze tak, ¿e w tych ³zach swoich umyæ by siê móg³. Oj, nie daj Bo¿e takiego ¿ycia nikomu!
A ona kowalicha równo musia³a syna tego bardzo mi³owaæ, bo co i raz to do niego zabiega³a,
to mu p³ótniankê przynios³a, to now¹ koszulê, a to posilenie jakie...

Ale siê z ch³opakiem nigdy zobaczyæ nie mog³a, bo jak tylko zas³ysza³, ¿e matka, tak ucie-

ka³ w ostatnie k¹ty, dziw, ¿e siê pod ziemiê nie wkrêci³. Dopiero¿ kiedy odesz³a, to w pole
jak zapomnia³y lecia³ i po swojemu wo³a³: „mamo! mamo!” A jedzenia, co przynios³a, to ni-
gdy nie tkn¹³, ani tego obleczenia na siebie nie bra³... Obdar³ siê, ob³achmani³, a nie bra³. A ta
¿orota to go tak zjad³a, zniszczy³a, ¿e chodzi³ jak ten cieñ, sam sobie niepodobny, skóra tylko
a koœci. A te oczy to mu siê tak œwieci³y, jak to próchno leœne. To insze ch³opaki id¹ w œwiê-
to do koœcio³a, a potem do karczmy na tañce albo w krêga graj¹, albo tam jakie nieb¹dŸ prze-
powiadki gadaj¹, a on nic. Ani jemu pacierz w g³owie, ani kompanija, tylko siê z tym swoim
¿alem jak z wilkiem mocuje, od ludzi stroni¹cy. nijakiego pocieszenia nie szukaj¹cy. Przy-
chodzi³a matka – Ÿle; przesta³a przychodziæ – jeszcze gorzej. Ten cierñ kol¹cy wiêcej w so-
bie miazgi ma ni¿eli on cia³a. Dziw, mu te koœci skóry nie przebij¹. Mocowa³o siê tak ono
ch³opaczysko w sobie, mocowa³o, a¿ te¿ pod jesieñ jakoœ wziê³o siê i utopi³o, nie mog¹cy
zwyciê¿yæ tej swojej ¿a³oœci.

Ano, dobyli go ta koniarki dr¹gami z onej wody, zjecha³a komisyja, opisa³a, co i jak. i do-

brze. Z piêæ dni to ta by³o tego rejwachu, a¿ go te¿ i pochowali na rozstaju pod lasem w nie
œwiêconej ziemi, zwyczajnie, jak takiego samozbójnika, co sam sobie œmieræ robi. Ino ¿em
mu obrazik da³a w rêce, ¿eby ju¿ tak ca³kiem bez Pana Jezusa z tego œwiata nie schodzi³, i w
tê koszulê now¹ go oblek³am, co mu matka przynios³a i co jej za ¿ywota nosiæ nie chcia³. Ot.
¿al siê Bo¿e takiego pochowu! Mogi³y mu te¿ ta wielce nie fundowali, tylko wedle tamtego

background image

8

obyczaju siaki taki narêcze chrustu przyniós³ i cisn¹³. A dzieci, ch³opaki, to ga³êzie ci¹ga³y
suche, to badyle wszelakie, co kto móg³. A nie opodal sta³ krzy¿ choleryczny, zwyczajnie jak
na rozstaju, ¿e tam mór kiedyœ by³ i ludzie siê od nag³ej œmierci krzy¿em warowali.

Prze¿egna³a siê stara i znów szeptaæ pacierz zaczê³a.
– A có¿ matka?
– Matce to my ta nijakiego orêdzia nie dawali. Nie przychodzi³a, to i nie
przychodzi³a. A co? Chora mo¿e, a mo¿e siê ju¿ tak od onego nieboraka odbi³a, ¿e to do

niej gadaæ nie chcia³. Ano, wysz³o tak kilka niedziel, a ona Ustimowa mogi³a jak ros³a, tak
ros³a. Kto do lasu albo i z lasu szed³, to ka¿dy bodaj ga³¹zkê, bodaj szyszkê dorzuci³. Taki
ju¿ tam obrz¹dek ludzie maj¹. A¿ te¿ przysz³y Zaduszki, niby te ich „Dziady”, co siê w ten
dzieñ po cmentarzach naród tamten modli za ojców-rodzicieli, za dziadów, pradziadów...

Szli na one „Dziady” pañscy ze dworu, posz³am i ja, bo to w takim dniu zawsze lepiej kup¹

siê trzymaæ, broñ Bo¿e jakiego przestrachu.

A droga na cmentarz wypada³a jak raz ko³o onego cholerycznego krzy¿a i onej Ustimo-

wej mogi³y. Dochodzim, patrzê, kopiec okrutny. Tak ludzie do niej. Powiadaj¹, ¿e Ustimo-
wa duszê oczyœciæ trzeba. Ano, nie wiedzia³am nic, jakie to oczyszczenie. Chrustu nanie-
siono tyle, ¿e to wiêcej ni¿ pó³sto¿e siana. A pod krzy¿em na przydro¿u dziad pacierz mówi
g³oœno i krzesiwem o krzesiwko krzesze. Tak go zaraz ludzie obst¹pili dokolusieñka, dzie-
ciaków siê te¿ tam nabra³o sk¹dciœ jak mrowia. A mnie zara coœ tknê³o. Tak pytam starego
Neœciora, co to bêdzie? Jeszczem przerzec nie zd¹¿y³a, a tu mi, pani moja, w oczach coœci
zaœwieci³o... Pojrzê ja, a tu z onego dziadowego krzesiwa pad³a iskierka jedna, potem dru-
ga, zatrzeszcza³y badyle, spe³g³y w górê, jakby kto pióro osmali³. Dziad znów ognia krze-
sze, a modli siê g³osem... Lec¹ iskry w chrust, jak te ptaki z³ote, lec¹, przelatuj¹, chrustu
siê chwytaj¹, a gdzie szczelinka jaka, tam siê dobywa dym siny, gryz¹cy... Trzeszcz¹ ga³ê-
zie, tlej¹, zwijaj¹ siê w sobie jakoby gadziny, skwiercz¹ szyszki, smolna ¿ywica syczy, ka-
pie... A¿ jak nie buchnie naraz ca³e p³omienisko, jak nie ogarnie onej mogi³y, jak siê nie
zaczn¹ iskry siaæ, trzeszczeæ, pryskaæ, jak nie wywal¹ siê dymy czarnym s³upem, a¿ pod
samo niebo...

To, pani moja, drugi raz i cha³upa siê pali, a takiej ³uny, takiego ognia nie ma. Pojrzê ja na

on krzy¿, w czerwieni ca³y stoi, a te rany Chrystusowe jakby ¿ywe, a ten bok jakby krwawi¹-
cy... A ludzie te¿ czapki pozdejmowali, pacierz mówi¹cy. Tak mnie zaraz ogarnê³a taka ¿a³oœæ,
taka skrucha, ¿em na kolana pad³a, jakby mi kto nogi podci¹³, i biæ siê w piersi zaczê³am.
Bo¿e, b¹dŸ mi³oœciw grzesznej duszy jego! Bo¿e, b¹dŸ miloœciw...

Wo³am ja tak do tego Pana Jezusa, pani moja. kajaæ siê za duszê onego chudziatka, a tu

wrzask: Justyœ! Justyœ! Synku! Justyœ! Patrzê ja, leci ona kowalicha nieboga, jakby j¹ wicher
niós³, koszula na piersiach rozerwana. chustka z g³owy spad³a, rêce rozci¹gniête... Na po¿ar
leci wprost, na on¹ ognist¹ mogi³ê synowska. Rozst¹pili siê ludzie, ten i ów szepce: „maty” –
¿e to niby matka, wiêc jej przystêp wolny. A ona jak nie krzyknie raz jeszcze: „Justyœ! Ju-
styœ!” – jak siê nie zaniesie wielkim, nieludzkim rykiem, jak siê nie rzuci w ono p³omieni-
sko... Pani moja, ¿em ja tam trupem, patrz¹c na to, nie pad³a, to cud boski! Runê³a tak jak ta
k³oda – w sam œrodek ognia, w sam œrodek, jak ta powiêŸ s³omy... Zrobi³ siê wrzask, krzyk;
odci¹gnêli j¹ ta ludzie, zaczêli wod¹ z rowu laæ, ale co... G³ownia to ju¿ tylko by³a. Na twa-
rzy, na rêkach, na piersiach sczernia³a jak sadze. Ju¿ tam w niej nie sta³o ani tchu... Tylko te
nogi bose, niedogorza³e, co nimi te swoje dró¿ki odprawowa³a do syna. z daleka siê bieli³y...

background image

9

A spod onego mogilnego chrustu, spod ostatniej warszty. kiedy to ju¿ dobrze przygrza³o,
wype³zn¹³ ¿mij– rozci¹gn¹³ siê. skurczy³, znów siê rozci¹gn¹³, podniós³ ³ba i do boru po-
szed³... Tak zara ludzie powiadali, ¿e to on grzech przeklêty...

Takie to ja, pani moja, „Dziady” widzia³am.
Podpar³a rêk¹ stara zwiêd³¹ swoja g³owê i zaszepta³a: „Wieczny odpoczynek”.

background image

10

MENDEL GDAÑSKI

Obrazek

Od wczoraj jakiœ niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi siê i czêœciej ni¿ zwykle

nak³ada krótk¹ ³ajkê patrz¹c w okno. Tych ludzi nie widzia³ on tu jeszcze. Gdzie id¹? Po co
przystaj¹ z robotnikami, œpiesz¹cymi do kopania fundamentów pod nowy dom niciarza Greu-
licha? Sk¹d siê tu wziê³y te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrz¹ tak po sieniach? Sk¹d maj¹
pieni¹dze, ¿e id¹ w piêciu do szynku?

Stary Mendel krêci g³ow¹, smokcz¹c ma³y. silnie wygiêty wiœniowy cybuszek. On zna lak

dobrze tê uliczkê cich¹. Jej fizjonomiê, jej ruch. jej g³osy, jej têtno.

Wie, kiedy zza którego wêg³a wyjrzy w dzieñ pogodny s³oñce; ile dzieci przebiegnie ran-

kiem, drepc¹c do ochronki, do szko³y; ile zwiêd³ych dziewcz¹t w ciemnych chustkach, z ma-
³ymi blaszeczkami w rêku przejdzie po trzy, po cztery, do fabryki cygar na robotê; ile kobiet
przystanie z koszami na starym, wytartym chodniku, pokazuj¹c sobie zakupione jarzyny, skar-
¿¹c siê na drogoœæ jaj, miêsa i mas³a; ilu wyrobników przec³apie œrodkiem bruku, ciê¿kim
chodem nóg obutych w trepy, nios¹c pod pach¹ wêze³ki, a w rêku cebrzyki, kielnie, liny. sie-
kiery, pi³y. Ba, on i to nawet wie mo¿e. ile wróbli gnieŸdzi siê w gzymsach starego browaru–
który panuje nad uliczk¹ wysokim, poczernia³ym kominem – w ga³êziach chorowitej, rosn¹-
cej przy nim topoli, która, nie ma ani si³y do ¿ycia, ani ochoty do œmierci i stoi tak czarnia-
wa, przez pó³ uschniêta, z pniem spustoszonym, z którego na wiosnê wynika nieco bladej zie-
lonoœci. On, mo¿e nawet nie patrz¹c w okno, samym uchem tylko rozpozna³by, czy Pawe³,
stró¿, zamiata ulicê now¹ swoj¹, czy te¿ star¹ miot³¹.

I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdañski wiedzieæ, kiedy ju¿ od lat dwudziestu

i siedmiu w tej samej izbie pod tym samym oknem swoi warsztat introligatorski ma i tak ju¿
przesz³o æwieræ wieku przy nim w fartuchu swoim skórzanym stoi. a podczas kiedy sucha,
¿ylasta, a dziœ ju¿ nieco dr¿¹ca rêka dociska drewnian¹ œrubê prasy, oczy jego spod brwi gê-
stych, nawis³ych, siwych, patrz¹ w tê uliczkê, która jest wœród wielkiego miasta jakby odrêb-
nym, zamkniêtym w sobie œwiatem.

Œwiata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy siê powiêksza, a kiedy

zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube, pe³ne kurzu folia³y
zatêch³ych papierów, wie, jak pachnie pomada ma³ego dependenta, któremu zszywa akta pana
mecenasa; wie. kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni z ¿¹daniem, aby jej za „œk³o piêknie
wsadzi³” laurkê z powinszowaniem, na której z³ocisty anio³ odkrywa siê i pokazuje kawalera
z bukietem ró¿ w rêku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkaj¹cy na strychu, wie, z której
strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka ¿¹daj¹c, aby jej „niebiesko i ze z³otymi sznurkami”
oprawi³ przepisane na listowym papierze poezje Czes³awa i Gawalewicza.

background image

11

On wszystko wie. Wszystko, co mo¿na widzieæ na lewo i na prawo siwym, bystrym okiem,

co mo¿na na prawo i na lewo us³yszeæ uchem i co przemyœleæ mo¿na d³ugimi godzinami, stu-
kaj¹c jak dziêcio³ m³otkiem introligatorskim, równaj¹c i obcinaj¹c wielkie arkusze papieru,
warz¹c klej, mieszaj¹c farby.

I jego te¿ znaj¹ tu wszyscy. Obcy cz³owiek rzadko zajrzy; ka¿dy jakby
swój, jakby domowy.
Stary, ³ysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem ,,dzieñ dobry”

i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroŸnik zaczepia o jego klamkê swoje d³ugie, konopne
sznurki, które dysz¹c krêci w w¹skiej wpó³widnej sionce kamieniczki; chudy student z facjat-
ki, z nogami jak cyrklowe no¿yce, wsadza zmierzchem w jego drzwi g³owê na d³ugiej, cien-
kiej szyi i po¿ycza od niego ³ojówkê, któr¹ ,,zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkê popisze”...
Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew czarn¹ w zamian za kolorowe skrawki
papieru, z których sobie jej ch³opaki sporz¹dzaj¹ latawce, s³ynne na ca³¹ ulicê; synek gospo-
darza ca³ymi godzinami przesiedzi u niego, czekaj¹c na woln¹ chwilê, w której Mendel da
mu tektury do podklejania wyciêtych z arkusza ¿o³nierzy, a tymczasem dziwuje siê wielkim
uszom no¿yc, wa¿y w rêku m³otek, wtyka nos w garnczek z klajstrem, próbuj¹c go niemal.
Wszystko to tworzy jak¹œ atmosferê ciep³¹, poufal¹, atmosferê wzajemnej ¿yczliwoœci. Sta-
remu Mendlowi dobrze w niej byæ musi. Mimo szeœædziesiêciu i siedmiu lat rzeœki jest jesz-
cze w sobie. Spokój i powaga maluje siê na jego typowej, zawiêd³ej w trudach twarzy.

W³osy jego s¹ mocno siwe. a d³uga broda zupe³nie bia³a. Pierœ zaklês³a pod pikowanym

kaftanem czêsto zadychuje siê wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jakoœ nie chce siê roz-
prostowaæ, ale tym nie ma siê co trapiæ, póki nogi i oczy starcz¹, póki i w rêku si³a jest. Kie-
dy mu dusznoœæ dech zapiera, a w zgiêtym grzbiecie ból jakiœ krzy¿e ³amie, stary Mendel na-
k³ada w ma³¹ fajeczkê tytoñ z poczernia³ego, zwi¹zanego sznurkiem pêcherza i kurz¹c j¹, wy-
poczywa chwilê. Tytoñ, którego u¿ywa, nie jest zbyt wyborny, ale daje laki piêkny, siny dy-
mek i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, ¿e wi-
daæ w nim ró¿ne rzeczy oddalone i takie, które ju¿ dawno minê³y.

Widaæ w nim i Resiê. ¿onê jego, z któr¹ dobrze mu by³o na œwiecie trzydzieœci lat, i sy-

nów, którzy siê za chlebem rozbiegli jak te liœcie wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smut-
ki ró¿ne, i pociechy, i troski; a ju¿ najd³u¿ej to w nim widaæ jego najm³odsz¹ dziewczynê Lijê,
tak wczeœnie wydan¹ i tak wczeœnie zgas³¹, po której mu tylko jeden wnuk pozosta³. Gdy sta-
ry Mendel rozpala swoj¹ fajeczkê, jakieœ ciche mruczenie dobywa siê z ust jego. W miarê jak
pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które ju¿ nigdy nie wróc¹, mrucze-
nie to roœnie, potê¿nieje, staje siê jêkiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego ¯yda, ma
te¿ smutki swoje i têsknoty, które zag³usza prac¹.

Tymczasem s¹siadka przynosi w jednej rêce garnczek z roso³em, w którym p³ywaj¹ kawa³-

ki rozmiêk³ej bu³ki, a w drugiej przykryty talerz z miêsem i jarzyn¹. Stary Mendel odbiera od
niej ten skromny obiad; nie je go wszak¿e, tylko postawiwszy na ma³ym, ¿elaznym piecyku,
czeka. Czekanie to trwa nied³ugo. O samej drugiej drzwi izdebki otwieraj¹ siê g³oœno, ha³a-
œliwie, a w nich ukazuje siê ma³y gimnazista; w d³ugim, na wyrosi sporz¹dzonym szynelu,
w du¿ej, zsuniêtej na ty³ g³owy czapce, z tornistrem na plecach. Jest to ch³opak dziesiêciolet-
ni mo¿e, który po matce, najm³odszej córce starego Mendla, wzi¹³ piwne, o z³ocistych bla-
skach oczy, d³ugie, ciemne rzêsy i drobne usta, a po dziadzie nos orli i w¹skie wysokie czo³o.
Szczup³y i ma³y, ch³opak mniejszym siê jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel

background image

12

i zostanie tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ci¹g³ej
o niego obawie. Przezroczysta cera ch³opca, jego czêsty kaszel, jego w¹t³e piersi i pochylone
barki budz¹ w dziadzie nieustann¹ troskê. Wybiera te¿ dla niego najlepsze kawa³ki miêsa,
dolewa mu i dok³ada na talerz, a kiedy ch³opak siê naje, klepie go po ramieniu i zachêca do
zabawy z dzieæmi w podwórku.

Malec rzadko kiedy namówiæ siê pozwala. Jest zmêczony lekcjami, ciê¿kim szynelem, sie-

dzeniem w szkole, drog¹, dŸwiganiem tornistra; ma te¿ du¿o zadañ na jutro. Pow³óczy noga-
mi chodz¹c, a nawet wtedy, kiedy siê uœmiecha, piwne jego oczy patrz¹ z melancholi¹ jak¹œ.

W kilka chwil po obiedzie malec zasiada przy prostym sosnowym stole, dobywaj¹c z tor-

nistra ksi¹¿ki i zeszyty, a stary Mendel zabiera siê do swego warsztatu. Choæ ch³opak cicho
siê sprawia i tylko szeptem pó³g³oœnym powtarzaj¹c lekcje, kiedy niekiedy zaledwie stuknie
sto³kiem, na, którym siê buja podpar³szy na stole oba chude ³okcie, znaæ przecie, ¿e staremu
introligatorowi przeszkadza coœ w robocie. Co i raz odwraca on g³owê, by spojrzeæ na ch³op-
ca, a choæ po klajster rêk¹ siêgn¹æ mo¿e, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby
po drodze uszczypn¹æ wnuka w liczko blade, przejrzyste, lub pog³askaæ go po krótko przy-
ciêtych, miêkkich i ciemnych jak krecie futerko w³osach. Ch³opiec przyzwyczajony jest wi-
daæ do tych pieszczot, nie przerywa przy nich bowiem ani swego ¿arliwego szeptu, ani ko³y-
sania siê na sto³ku. Stary introligator wszak¿e zupe³nie i tym jest zadowolony, a przyciszaj¹c
klapanie pantofli, powraca na palcach do swego warsztatu.

W pi¹tek przed wieczorem scena siê odmienia: malec uczy siê przy oknie, ko³ysz¹c siê

mozolnie na sto³ku, nie maj¹cym tu swojego rozpêdu, a na sosnowym, pokrytym serwet¹ sto-
le s¹siadka zastawia rybê, makaron i tylko co przyniesion¹ od piekarza t³ust¹, piêknie zru-
mienion¹ kaczkê. Cynowy, o dziwnie powykrêcanych ramionach œwiecznik z ga³kami oœwie-
ca izbê uroczyœcie, œwi¹tecznie.

Stary Mendel ma na sobie wytarty ju¿ nieco, ale jeszcze piêkny ¿upan czarny, przepasany

szerokim pasem, za który z luboœci¹ zak³ada spracowane rêce. Siwe jego w³osy pokrywa jar-
mu³ka, a skrzyp nowych z d³ugimi cholewami butów– nape³nia izbê jakimœ radosnym szme-
rem. Gdy ju¿ stó³ zastawiony zosta³, ch³opak siê myje, przyczesuje swoje krecie futerko na
drobnej, pod³u¿nej g³owinie, zapina œwie¿y ko³nierzyk i czyste mankiety, a za³o¿ywszy rêce
w ty³ stoi powa¿ny i wyprostowany, podczas kiedy dziad siêga na policê po zwiniêty ta³es i po
modlitewnik.

W chwilê potem rozlega siê wargowy, brzêcz¹cy œpiew modlitewny starego ¯yda; g³os

jego przechodzi wszystkie spadki od niskich, spi¿em brzmi¹cych, do wysokich, na których
œpiew jego przechodzi w jêk i w ¿arliwy jakiœ lament, w akcenty namiêtne, b³agalne, tkaj¹-
ce. Pod wp³ywem œpiewu tego ma³ego gimnazistê ogarnia dreszcz nerwowy, blada jego
twarzyczka staje siê bledsz¹ jeszcze, wielkie oczy to rozszerzaj¹ siê nad miarê, to mru¿¹
siê i zachodz¹ ³zami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera
mu usta. Na szczêœcie dziad zamyka wkrótce stary modlitewnik i b³ogos³awieñstwem roz-
poczyna szabasow¹ ucztê.

Zdarzy³o siê raz latem, ¿e ch³opaki od Ko³odziejskiego œlusarza i od szewca Pocieszki ze-

brali siê przed otwartym oknem starego introligatora, a zagl¹daj¹c przez nie do oœwietlonej
szabasowym œwiat³em izby, robili sobie z tej modlitwy œmiechy i g³upi¹ uciechê.

W tej chwili wszak¿e przechodzi³ tamtêdy stary proboszcz, a spojrzawszy przelotnie

w okno i widz¹c modl¹cego siê ¯yda, który z takim jêkiem wo³a³ po swojemu do Boga, uchy-

background image

13

li³ kapelusza. Scena by³a niema, ale nad wyraz wymowna. Ch³opaki zemknê³y, jakby ich wiatr
zdmuchn¹³, i nie by³o odt¹d wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zak³ócony zosta³.

Przedwczoraj dopiero...
W³aœciwie i przedwczoraj nie sta³o siê nic. Tylko malec powróci³ ze szko³y bez czapki,

zdyszany, jak zaj¹c zgoniony. Zrazu nic mówiæ nie chcia³; dopiero po d³ugich badaniach wy-
zna³, ¿e jakiœ obdartus krzykn¹³ na niego: ,,¯yd!... ¯yd!...”, wiêc on ucieka³ i czapkê zgubi³,
i nie œmia³ wracaæ po ni¹.

Fala gniewu uderzy³a staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostowa³ siê, jakby urós³ nagle,

splun¹³, a polem ch³opaka twardo za ramiê uj¹wszy, do sto³u pchn¹³ i obiad w milczeniu spo¿y³.

Po obiedzie nie wróci³ do warsztatu i fajki nie nak³ada³, tylko sapi¹c, po izbie chodzi³.

Malec tak¿e do lekcji siê nie bra³, ale patrzy³ na dziadka zalêknionym wzrokiem. Nigdy go
jeszcze tak gniewanym nie widzia³.

– S³uchaj, ty! – przemówi³ wreszcie, staj¹c przed ch³opcem, Mendel – Jak ja ciebie ma³e-

go sierotê wzi¹³ i chowa³, i za niañkê tobie by³, i za matkê tak¿e by³, i piastowa³ ciebie, nu,
to nie na to ja ciebie chowa³ i nie na to ciebie piastowa³, co by ty g³upi by³! I jak ja ciebie
uczyæ da³, jak ja ciebie do szko³y posy³a³, jak ja tobie ksi¹¿ki kupowa³, to te¿ nie na to, co by
ty g³upi by³! A ty ze wszystkim g³upi roœniesz i nie ma u ciebie ¿adnej m¹droœci! Jakby u cie-
bie m¹droœæ by³a, to by ty tego nie wstydzi³ siê, nie p³aka³, nie ucieka³, ¿e kto na ciebie „¯yd”
krzyknie. A jak ty tego p³aczesz, jak ty uciekasz i jeszcze tak¹ piêkn¹, now¹ czapkê gubisz,
co piêæ z³otych bez szeœciu groszy kosztuje gotowymi pieniêdzmi, nu, to ty ze wszystkim
g³upi jesteœ, a te szko³y, te ksi¹¿ki, te nauki to wszystko na nic!

Odsapn¹³ i znów mówiæ zacz¹³, ale ju¿ ³agodniejszym g³osem:
– Nu, co to jest ¯yd? Nu, jaki ty ¯yd? Ty siê w to miasto urodzi³, toœ ty nie obcy, toœ swój,

tutejszy, to ty prawo masz kochaæ to miasto, póki ty uczciwie ¿yjesz. Ty siê wstydziæ nie
masz, ¿eœ ¯yd. Jak ty siê wstydzisz, ¿eœ ty ¯yd, jak ty siê sam za pod³ego masz, dlatego ¿eœ
¯yd, nu, to jak ty mo¿esz jakie dobro zrobiæ dla to miasto, gdzie ty siê urodzi³, jak ty jego
kochaæ mo¿esz?... Nu?...

Zach³ysn¹³ siê i znów przed ch³opakiem stan¹³. Tym razem jednak patrzy³ na jego zlêk-

nion¹ twarzyczkê z jakimœ rozrzewnieniem. Po³o¿y³ mu na g³owie rêkê i rzek³ z naciskiem:

– Uczciwym ¯ydem byæ jest piêkna rzecz! Ty to pamiêtaj sobie! A teraz siê ucz, ¿eby ty g³u-

pim nie by³, a czapkê to ja tobie insz¹ kupiê, to ty nie potrzebujesz p³akaæ, bo to g³upstwo jest!

Malec poca³owa³ w rêkê dziada i wzi¹³ siê do ksi¹¿ek. Stary introligator bardziej jednak

by³ poruszony t¹ spraw¹, ni¿ to chcia³ dziecku okazaæ. D³ugo bowiem po izbie chodzi³, nie
koñcz¹c pilnej, zaczêtej roboty i spluwaj¹c po k¹tach, jakby siê gorycz¹ jak¹ nakarmi³. Nie
przetrawi³ on tej goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdy¿ bardziej zgarbiony i postarza³y
ni¿ zwykle nazajutrz wsta³; kiedy ch³opiec podpi¹wszy rzemienie tornistra do szko³y ruszy³,
stary poszed³ do okna i patrzy³ za nim niespokojnie, d³ugo.

Niepokój ten nie opuszcza³ go i przy pracy nawet. Czêœciej ni¿ zwykle pod wp³ywem ja-

kiegoœ rozdra¿nienia nak³ada³ krótk¹ fajeczkê i podchodzi³ do okna, i patrza³ podejrzliwie
w tak dobrze, tak dawno znan¹ sobie uliczkê. Pod wp³ywem te¿ tego rozdra¿nienia zapewne
ruch jej, jej g³osy, jej têtno inne mu siê jakieœ ni¿ zwykle wyda³y.

Gdy jednak malec powróci³ ze szko³y wesó³, bo pi¹tkê dosta³, rozbawiony now¹ czapk¹,

która mu na oczy wje¿d¿a³a, stary o swoich przywidzeniach zapomnia³ i czy to sam dla sie-
bie, czy dla uciechy dziecka gwizda³ przy robocie jak za m³odych czasów.

background image

14

Po obiedzie wpad³ po akta dependent pachn¹cy pi¿mem.
– Co s³ychaæ? – spyta³.
– Wszystko dobrze, broñ Bo¿e od z³ego! – odrzek³ Mendel Gdañski.
– Podobno ¯ydów maj¹ biæ?... – rzuci³ pachn¹cy dependent z g³upkowatym uœmiechem.
– Nu, jak biæ, to biæ! – odrzek³ Mendel pokrywaj¹c wra¿enie. Jakie na nim te s³owa wy-

war³y. – A kto ich ma biæ? Urz¹d?...

– I... Urz¹d by tam – rozœmia³ siê ma³y dependent.
– Nu, jak nie urz¹d, to i chwa³a Bogu! – rzek³ Mendel.
Rozœmieli siê obaj. M³ody dependent g³upkowato. ¯yd z przymusem widocznym.
Z³y by³, ¿e ta rozmowa toczy³a siê przy dziecku. Spojrza³ na ch³opca spod brwi nasuniê-

tych. Malec wlepi³ w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero kiedy ten za progiem by³, spu-
œci³ je na karty ksi¹¿ki pociemnia³e, pa³aj¹ce. Stary Mendel jakby nie widzia³ tego, zacz¹³
znowu gwizdaæ. Ale gwizdanie to mia³o coœ w sobie ze œwistu przyt³oczonej wielkim ciê¿a-
rem piersi, nuta przycicha³a, g³uch³a, zasypia³a, a¿ urwa³a siê zgrzytem czy jêkiem.

Zmierzcha³o ju¿ w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisn¹³ siê gruby zegarmistrz w popie-

latym haweloku, jakiego stale u¿ywa³ w tej porze.

– S³ysza³eœ pan nowinê? – zapyta³ siadaj¹c na brzegu sto³u, przy którym uczy³ siê malec.
– Nu – odpar³ Mendel – co mnie po nowinê? Jak una bêdzie dobra, to una i wtedy bêdzie

dobra, kiedy una nie bêdzie nowina, a jak z³a, nu, to na co ja j¹ s³uchaæ mam?

– Podobno ¯ydów maj¹ biæ – rzek³ t³usty zegarmistrz kiwaj¹c nog¹ w wyciêtym trzewiku

z b³yszcz¹c¹ stalow¹ sprz¹czk¹.

Stary Mendel zamruga³ kilka razy nerwowo, ko³o ust przebieg³o mu nag³e drgniêcie. Wnet

opamiêta³ siê jednak i przybrawszy ton jowialnej dobrodusznoœci rzek³:

-¯ydów? Jakich ¯ydów? Jeœli tych, co uni z³odzieje s¹, co uni ludzi krzywdz¹, co uni po

drogach rozbójstwo robi¹, co uni z tego biednego skórê ci¹gn¹, nu, to czemu nie? Ja sam
pójdê ich biæ!

-Ale nie! – rozœmia³ siê zegarmistrz. – Wszystkich ¯ydów...
W siwych Ÿrenicach Mendla zapali³ siê b³ysk nag³y. Przygasi³ go jednak
wpó³spuszczon¹ powiek¹ i niby obojêtnie zapyta³:
– Nu, za co uni maj¹ wszystkich ¯ydów biæ?
– A za có¿ by? – odrzuci³ swobodnie zegarmistrz. – Za to. ¿e ¯ydy!
– Nu – rzek³ Mendel mru¿¹c siwe oczy – a czemu uni do lasa nie id¹ i nie bij¹ brzeziny za

to. ¿e brzezina, albo jedliny za to, ¿e jedlina?...

– Ha! ha! – rozœmia³ siê zegarmistrz – ka¿dy ¯yd ma swoje wykrêty! Przecie¿ ta jedlina

i ta brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyros³a!

Mendel a¿ siê zach³ysn¹³, tak mu odpowiedŸ na usta nagle wykipia³a. Pochyli³ siê nieco

ku zegarmistrzowi i g³êboko zajrza³ mu w oczy.

– Nu, a ja z czego wyrós³? A ja z jakiego gruntu wyrós³? Pan dobrodziej mnie dawno zna?

Dwadzieœcia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszed³ jak do karczmy? Zjad³,
wypi³ i nie zap³aci³? Nu, ja tu nie przyszed³ jak do karczmy! Ja tu tak w to miasto urós³, jak
ta brzezina w lesie! Zjad³ ja tu kawa³ek chleba, prawda jest. Wypi³ te¿ wody, i to prawda jest.
Ale za tego chleba i za tej wody ja zap³aci³. Czym ja zap³aci³? Pan dobrodziej chce wiedzieæ,
czym ja zap³aci³?

Wyci¹gn¹³ przed siebie obie spracowane, wysch³e i ¿ylaste rêce.

background image

15

– Nu – zawo³a³ z pewn¹ porywczoœci¹ w g³osie – ja tymi dziesiêciu
palcami zap³aci³! Pan dobrodziej widzi te rêce?
Znów siê pochyli³ i trz¹s³ chudymi rêkami przed b³yszcz¹c¹ twarz¹ zegarmistrza.
– Nu, to takie rêce s¹, co ten chleb i te wodê pró¿no do gêby nie nosi³y! To takie rêce s¹,

co siê pokrzywi³y od no¿a, od obcêgów, od œruby, od m³ota. Nu, Ja nimi zap³aci³ za ka¿dy
kês chleba i za ka¿dy kubek wody, co ja tu zjad³ i wypi³. Ja jeszcze i te oczy przy³o¿y³, co ju¿
dobrze patrzeæ me chc¹, tego grzbietu, co nie chce ju¿ prosty byæ, i te nogi, co nie chc¹ mnie
ju¿ nosiæ!

Zegarmistrz s³ucha³ obojêtnie, bawi¹c siê dewizk¹. ¯yd sam siê roznamiêtnia³ sw¹ mow¹.
– Nu, a gdzie ta zap³ata moja jest? Ta zap³ata moja jest w szkole u dzieci,, u tych pani-

czów, u te panienki, co siê ucz¹ na ksi¹¿kê, co pisz¹ na kajetu, nu. Una i w koœció³ jest, jak
tam z ksi¹¿kami ludzie id¹... Nu, una i u wielmo¿nego proboszcza jest, bo ja i jemu oprawia³
ksi¹¿ki, niech un zdrowy ¿yje!

Tu uchyli³ jarmu³ki. a potem doda³:
– Moja zap³ata w dobrych rêkach jest.
– Tak siê to mówi’ – odpar³ dyplomatycznie zegarmistrz – ale ¯yd zawsze ¯ydem!.,.
Nowe iskry zagorza³y w oczach starego introligatora.
– Nu. a czym un ma byæ? Niemcem ma byæ? Francuzem ma byæ?... Mo¿e un koniem ma

byæ? Nu, bo psem to un ju¿ dawno siê zrobi³, to un ju¿ jest!

– Nie o to chodzi! – rzek³ patetycznie zegarmistrz. – Chodzi o to.
¿eby nie by³ obcym...
– O to chodzi? – odpar³ ¯yd przechylaj¹c siê w ty³ i cofaj¹c ³okcie. – Nu, to niech mi

tak od razu pan dobrodziej powiada. To jest m¹dre s³owo! Ja lubiê s³yszeæ m¹dre s³owo
M¹dre s³owo to jest jak ojciec i jak matka cz³owiekowi. Nu, ja za m¹dre s³owo to bym milê
drogi szed³. Jak ja m¹dre s³owo us³yszê, to mnie za chleb siarczy, jakby ja wielki bogacz
by³, wielki bankier, nu, to ja by za ka¿de m¹dre s³owo dukata da³. Pan dobrodziej powiada,
coby ¯yd nie by³ obcy? Nu, i ja tak samo powiadam. Czemu nie? Niech un nie bêdzie obcy.
Na co un obcy ma byæ– co ma obcym siê robiæ, kiedy w i tak swój? Pan dobrodziej myœli,
co jak tu deszcz pada. to un ¯yda nie moczy, bo ¯yd obcy? Albo mo¿e pan dobrodziej
myœli, co jak tu wiatr wieje, to un piaskiem nie sypie w oczy temu ¯ydowi, bo ¯yd obcy?
Albo mo¿e pan dobrodziej myœli, ¿e jak ta ceg³a z dachu leci, to una ¯yda ominie, bo un
obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi powiem, ¿e una jego nie ominie. I wiatr jego nie omi-
nie, i deszcz jego nie ominie’ Patrz pan dobrodziej na moje w³osy, na moje brodê... Uny
siwe s¹, uny bia³e s¹... Co to znaczy? To znaczy, co uny du¿o rzeczy widzia³y i du¿o rze-
czy pamiêtaj¹. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widzia³y wielgie ognie i wielgi
po¿ar i wielgie pioruny na to miasto biæ,a tego. coby od te ognie i od ten po¿ar, i od te pio-
runy ¯ydy by³y uwolnione, to uny tego nie widzia³y! Nu, a jak noc jest na miasto, to una
i na ¯ydów jest. to i na ¯ydów wtedy nie ma s³oñce!

Odetchn¹³ g³êboko, ciê¿ko.
– Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na tañce bywa?
Gruby zegarmistrz skin¹³ g³ow¹ i zako³ysa³ siê na stole, brzêcz¹c dewizka.
Pochlebia³o mu to, ¿e introligator uwa¿a go za cz³owieka œwiatowego i mog¹cego jeszcze

zabawiaæ siê tañcami. ¯yd gorej¹cymi oczami patrzy³ w jego twarz p³ask¹, ozdobion¹ szero-
kim. miêsistym nosem.

background image

16

– A smutku swego, swego k³opotu pan dobrodziej ma?
Zegarmistrz podniós³ brwi, przybieraj¹c minê niezdecydowan¹. W³aœciwie pragn¹³ siê on

okazaæ wy¿szym nad podobne drobnostki, jak k³opot i smutek, ale ¿e nie wiedzia³, do czego
¯yd zmierza, milcza³ wiêc dyplomatycznie.

Stary introligator odpowiedzi te¿ nie czeka³, tylko mówi³ dalej g³osem wezbranym,

pe³nym:

-Nu, jak pan dobrodziej na tañce bywa i swego smutku te¿ ma, to panu dobrodziejowi wia-

domo jest, ¿e siê ludzie do tañca, do weso³oœci zejd¹ i po weso³oœci siê rozejd¹, i nic. Ale jak te
ludzie do smutku siê zejd¹, tak siê uni do p³akania zejd¹, nu, to ju¿ nie jest nic. To ju¿ ten jeden
temu drugiemu bratem siê zrobi³, to ju¿ ich ten smutek jednym p³aszczem nakry³. To ja panu
dobrodziejowi powiem, co ja w to miasto wiêcej rzeczy widzia³ do smutku ni¿ do tañca i ¿e ten
p³aszcz to bardzo du¿y jest. Ajaj, jaki un du¿y!... Un wszystkich nakry³, i ze ¯ydami te¿!

Odwróci³ siê bokiem i spojrza³ za siebie w okno.
– Mój panie Mendel! – rzeki zegarmistrz tonem wy¿szoœci. – Gada siê to tak i owak, ale

ka¿dy ¯yd, byle pieni¹dze mia³...

Stary introligator nie da³ mu dokoñczyæ, ale podniós³szy rêkê trz¹s³ ni¹, jakby siê od na-

trêtnego owadu opêdza³.

– Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowê! To jest mowê od wszystkie g³upie ludzie.

Jakby ¯ydowi pieni¹dz za wszystko mia³ byæ, toby jemu Pan Bóg od razu kieszeñ w skórê
zrobi³, abo i dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeñ w skórê nie zrobi³, nu, to na to, ¿e ¯ydowi
pieni¹dz tyle ma byæ, co i ka¿demu.

-Ma byæ! – zawo³a³ triumfalnie zegarmistrz podnosz¹c t³usty podbródek i muskaj¹c siê po

nim. -Ale nie jest! W tym sêk, ¿e nie jest...

Uœmiechn¹³ siê Mendel wpó³ smêtnie, a wpó³ filuternie.
– A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam w³aœnie sêka nie ma, tylko jest dziurê. Ajaj,

jakie dziurê!

Spowa¿nia³ nagle i kiwa³ g³ow¹ patrz¹c w ziemiê.
– Pan dobrodziej myœli, co ja te dziurê nie widzê? Ja j¹ widzê, ¿e una siê zrobiæ mog³a, to

jest Ÿle, ale ¿e una dot¹d nie za³atana jest, to jeszcze gorzej. W te dziurê to du¿o mocy wpada
i w s³aboœæ siê obraca. I du¿o rozumu wpada, a w g³upstwo siê obraca. I du¿o dobroci wpa-
da, a w z³oœæ siê obraca... Chce mi pan dobrodziej wierzyæ? Te dziurê to nie ¯ydki zaczê³y
pierwsze drzeæ. Nu, ¿e uni j¹ potem darli, to ja wiem, to ja nie sk³amiê, nie powiem, ¿e nie!
Ale najpierw to j¹ zaczê³a drzeæ zapomnia³oœæ na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga
stworzone s¹.

Z³o¿y³ dwa pierwsze palce u prawej rêki. jakby tabakê bra³, a wystawiwszy ma³y. dodawa³

tym gestem precyzji dowodzeniu swemu.

– To by³a pierwsza nitka, co tam w to i-miejsce pêk³a– Nu, tak jedni zaczêli do siebie ci¹-

gn¹æ, a drudzy mów do siebie, i tak siê ju¿ dalej rwa³o. Pan dobrodziej powiada, co dla ¯yda
pieni¹dz wszystko jest? Nu, niech i tak bêdzie! A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan
dobrodziej? Pan dobrodziej myœli, temu. co ¯ydki chytre s¹?” To siê pan dobrodziej myli.
Pan dobrodziej zna ten s³up na Ujazdów? Nu pan dobrodziei siê œmieje’ To jak tam na ten
s³up po³o¿ony bêdzie hunor i m¹droœæ, i wielga s³awnoœæ, i wielgie herby, i wielga familia,
i wielgie urzêdy, i pieni¹dze te¿. nu. to jeden wlizie na siup po ten hunor ,y drugi po te m¹-
droœæ a trzeci po te herby, a czwarty po te s³awnosæ. a i taki siê znajdzie, co po te pieni¹dze

background image

17

wlizie. choæ msze rzeczy przy nich s¹, Ale jak na ten s³up po³o¿one bêd¹ tylko pieni¹dze,
a nie bêdzie ani hunoru ani s³awnoœci, ani m¹droœci. to po co ludzie bêd¹ na ten s³up liŸæ?
Jak pan dobrodziej myœli? Po pieni¹dze uni bêd¹ liŸæ i po nic wiêcej? A te z do³u co siê przy-
patruj¹, to bêd¹ krzyczeæ: Ajaj, jaki to chytry naród, po pieni¹dze tylko lizie, pieni¹dze u nie-
go wszystko! A im kto mniejszy bêdzie albo na g³êbszym do³u sta³, to mniej widzieæ bêdzie,
a g³oœniej jeszcze krzyczeæ. A tylko te wysokie ludzie, te na górze stoj¹ce, widzieæ bêd¹, co
na ten s³up nic innego po³o¿one nie jest, i tym, co po to li¿¹, co ta po³o¿one jest, nie bêd¹ siê
dziwowali, a krzyczeæ to uni te¿ nie bêd¹. Co na nasz s³up le¿y? Pieni¹dze tylko le¿¹, tak my
po pieni¹dze liziem. Ale to nie jest pierwsze z³e. Pierwsze z³e to jest takie, co dwa s³upy s¹
i co na nich nierówne rzeczy le¿¹.

– Jeszcze by – rozœmia³ siê impertynencko zegarmistrz. – W teorii zreszt¹ – doda³ powa¿-

niej – masz pan mo¿e i s³usznoœæ. Ale w praktyce inaczej to siê okazuje. Was, ¯ydów, lêgnie;
siê jak tej szarañczy, a zawsze to ¿ywio³ cudzy...

Stary introligator znów zamruga³ nerwowo razy kilka i znów siwe swoje oczy w po³owie

rzêsami przys³oni³.

– M¹dry cz³owiek, choæby w garœci dwa kamienie mia³ i trzy choæby mia³, to tylko jed-

nym w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami od razu cisn¹³ na starego ¯yda... Ale
to nic nie szkodzi. Ja ten jeden podniosê i ten drugi te¿ podniosê. Mój grzbiet ju¿ siê sam do
ziemi schyla...

Musn¹³ dwa razy bia³¹ sw¹ brodê i pomyœlawszy chwilkê rzek³:
– Pan dobrodziej wie, jak ja siê nazywam? Nu, ja siê nazywam Mendel Gdañski. ¯e ja siê

Mendel nazywam, to przez to, co nas by³o dzieci czternaœcie, a ja siê piêtnasty urodzi³, tu, na
Stare Miasto, w te w¹skie uliczkê. zara za te ¿ó³te kamienice, gdzie apteka. pan dobrodziej
wie? Nu. jak ja siê tam urodzi³, to nas by³o dzieci piêtnaœcie, ca³y mendel. Przez to ja siê
Mendel nazywam1'. Czy nas ojciec nieboszczyk potopiæ mia³? Nie mia³ nas potopiæ! Raz. ¿e
siê un Pana Boga ba³, a drugi raz. ¿e un te swoje piêtnaœcie dzieci tak kocha³, ¿e jak matka
przynios³a œledŸ, to un tylko g³ówkê sobie urwa³, a ca³ego œledzia to dzieciom dal, coby siê
najad³y, coby nie by³y g³odne. Tak ich kocha³.

Zach³ysn¹³ siê. Poczerwienia³, oczy mu siê zapali³y nag³ym przypomnieniem. Wnet siê jed-

nak pohamowa³ i mówi³ dalej z jowialnym uœmiechem, w którym gorzk¹ ironiê dostrzec by³o
mo¿na.

– Ale ja, Mendel, widzia³, co mendlowi ca³emu Ÿle na œwiecie, tak sam ju¿ tylko pó³ tuzi-

na dzieci mia³, a moja córka– Lija, nu, una tylko jednego syna mia³a i od boleœci wielkiej
umar³a. ¯eby una ¿y³a, a szeœæ synów mia³a, a patrza³a, na co ja patrzê, nu, to ima by szeœæ
razy od boleœci umieraæ musia³a!

Mówi³ szybko, coraz szybciej, g³osem namiêtnie przyciszonym, pochylaj¹c siê ku zegar-

mistrzowi i przenikaj¹c go pa³aj¹cym wzrokiem. Po chwili wyprostowa³ siê. wci¹gn¹³ w star¹
pierœ g³êboki, ciê¿ki oddech i uœmiechn¹wszy siê smêtnie rzek³:

– To ju¿ my go nie nazywali Mendel, to ju¿ my go nazwali Jakub.
– Kubuœ, pójdŸ tu! – zawo³a³ jakby pierwszy raz przypominaj¹c sobie obecnoœæ ch³opca.

A gdy malec wsta³ ze sto³ka i szastn¹wszy buciêtami przed zegarmistrzem do dziada siê przy-
tuli³, stary pog³aska³ go po g³owie i rzek³:

-Kubuœ to takie imiê. co go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu synkowi mo¿e

daæ. To jest takie imiê, co to jak na tym s¹dzie króla Salomona; niech nie bêdzie ani mnie,

background image

18

ani tobie. To dobre imiê jest! Po te imiê to jak po te k³adkê przejd¹ ludzie z te niedobre czasy
do te dobre czasy, kiedy jeden drugiemu nie bêdzie liczy³ w domu, du¿o ma ko³yski... Bo w te
du¿o ko³yski du¿o pracy jest i du¿o g³odu jest. i du¿o mogi³ki te¿...

I nie na tym m¹droœæ jest, coby ma³o ludzi by³o. ale na tym m¹droœæ jest, coby uni du¿o

dobrego zrobili, du¿o ziemi obsiali, du¿o obkopali, du¿o obsadzili. Coby uni du¿o przemy-
s³ów mieli, du¿o rozumu siê uczyli, du¿o dobroœci znali w sercu jeden dla drugiego. Mnie
jeden stary ch³op powiada³, co jak bocian wiêcej dzieci ma, ni¿ ich wy¿ywiæ mo¿e, to jedno
albo i dwa z gniazda precz zruci. Tak niech ju¿ pan dobrodziej k³opotu o to nie ma. To i nad
ludŸmi taka moc musi byæ. co te gêby liczy i te ziarna w k³osie te¿...

Trz¹s³ siw¹ brod¹, coraz silniej tul¹c malca do swego boku.
– Nu, ja nie tylko nazywam siê Mendel, ja jeszcze nazywam siê Gdañski. Nu, co to jest Gdañski?

To taki cz³owiek albo taka rzecz, co z Gdañska pochodz¹ca jest... Pan dobrodziej wie?... Wódka
gdañska jest i kufer gdañski jest, i szafa gdañska jest... Jak uny gdañskie mog¹ byæ. tak ja jestem
Gdañski. Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeñski, ani nie jestem berliñski -jestem Gdañski. Pan
dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to mo¿e byæ? Jak ja Gdañski, to ja cudzy? Tak pan dobro-
dziej powiada? Czy to tam ju¿ wysch³a Wi³sa? Czy tratwy tam nie id¹ od nasze miasto? Czy tam te
lapciuchy nasze flisy ju¿ nie s¹?-.. To ju¿ wszystko cudze?... To pan dobrodziej taki hojny? Nu, szko-
da, co ja przód nie wiedzia³ o tym. co pan dobrodziej taki hojny, bo ja bym prosi³ pana dobrodzieja
choæ o po³owê sklepu, choæ o potowe te wszystkie zegarki, co tam s¹...

Zegarmistrz œmia³ siê i chwyta³ za boki.
– A niech¿e pana nie znam A toœ pan wywiód³ sztukê, ¿e i Bosko lepiej nie potrafi! ¯e

Gdañski, to ju¿ swój! Cha, cha. cha’....

Stary ¯yd kiwa³ g³ow¹ i uœmiecha³ siê tak¿e. Filuteria sofisty b³yszcza³a mu w oczach, ale

uœmiech by³ gorzki, kol¹cy...

– Mendel Gdañski i Jakub Gdañski – rzek³ po chwili z powag¹ zwracaj¹c siê do wnuka

i jakby przekazuj¹c mu dostojnoœæ swojego nazwiska i swojej tradycji.

– Nu, co un jest ten Mendel Gdañski? Un ¯yd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto

un ¿yje. ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego i matki swojej– i ¿ony swojej, i cór-
ki swojej. Un i sam w to miasto koœci swoje po³o¿y.

– Nu. co un jest ten Kubuœ Gdañski? – ci¹gn¹³ dalej odsun¹wszy od siebie ch³opca na œro-

dek izby na d³ugoœæ swej rêki i nie puszczaj¹c jego ramienia.

– Nu, un uczeñ jest. Un w szkole siedzi, w ³awkê, przy swoich kolegi un siedzi, w ksi¹¿kê

patrzy, pisze, uczy siê. Nu, na co un siê uczy? Un siê na to uczy, coby rozum mia³. Nu, czy
un ten rozum gdzie poniesie, jak un go bêdzie mia³? U n go nigdzie nie poniesie w obce miej-
sce. Un go nie poniesie do wody utopiæ ani do ognia spaliæ, ani do ziemi zakopaæ. Un tu
m¹dry bêdzie. na ten kraj. na to miasto bêdzie rozum mia³. To bêdzie w ten kraj ca³y rozum–
co by bez niego by³, i jeszcze ten rozum bêdzie w ten kraj, co un go Kubuœ bêdzie mia³. Czy
pan dobrodziej myœli, co to bêdzie zadoœæ? Za du¿o? Nu, pan dobrodziej takie g³upstwo nie
mo¿e myœleæ. Nu. jak un rozum bêdzie mia³. to un bêdzie wiedzia³ takich rzeczy. jakie ja nie
wiem i pan dobrodziej nie wie. Un mo¿e i to bêdzie wiedzia³. co wszyscy ludzie dzieci s¹ od
jednego Ojca i co wszyscy ludzie kochaæ siê maj¹ jak te bracia...

Przyci¹gn¹³ do siebie na powrót ch³opca, a obj¹wszy jego szyjê pochyli³ siê do zegarmi-

strza i szepn¹³:

– Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo miêtkiego serca...

background image

19

Pog³aska³ ch³opca po twarzy i doda³:
– IdŸ, kochanku, po³ó¿ siê spaæ. bo jutro do szko³y pójdziesz.
Malec znów szastn¹³ buciêtami przed zegarmistrzem, dziada rêkê do ust przycisn¹³

i znikn¹³ za persow¹ firank¹, dziel¹c¹ izbê od ma³ej alkowy. Stary ¯yd ³ysn¹³ oczami raz
i drugi, zach³ysn¹³ siê i unosz¹c brodê spyta³:

-. Nu. z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiada³, co ¯ydów
maj¹ biæ? Ja siê przy to dziecko pytaæ nie chcia³, ¿eby go broñ Bo¿e nie przestraszyæ, bo

to bardzo delikatne dziecko jest. ale teraz to ja siê pana dobrodzieja o to bez urazy spytam...

Uœmiechn¹³ siê pochlebnie, ujmuj¹co, siwe jego oczy patrzy³y z przymileniem.
Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami ¯yda. natychmiast uczni swoj¹

przewagê.

– Powiadaj¹... – b¹kn¹³ niedbale, wydymaj¹c wargi.
– Nu, kto powiada? – pyta³ ¯yd, a oczy ju¿ z aksamitnych stawa³y siê ostre, k³uj¹ce.
– Ludzie powiadaj¹... – b¹kn¹³ tym samym tonem zegarmistrz-
Stary ¯yd odskoczy³ nagle na dwa kroki ze zwinnoœci¹, której by siê nikt. w nim nie do-

myœla³. Wzrok jego pa³a³, wargi parska³y, g³owê postawi³ jak kozie³.

– Ludzie?... Ludzie powiadaj¹? – pyta³ g³osem sycz¹cym, w coraz
wy¿sze wpadaj¹cym tony. – Ludzie?...
I za ka¿dym wymówionym wyrazem pochyla³ siê coraz bardziej naprzód. przysiada³ niemal.
Zegarmistrz patrzy³ obojêtnie, bawi¹c siê dewizk¹ i kiwaj¹c nog¹ w trzewiku. Uwa¿a³ Jed-

nak, ¿e ta postawa ¯yda jest wobec niego nie– w³aœciw¹ i œmieszn¹.

– Có¿ to pana tak dziwi? – zapyta³ ch³odno.
Ale stary introligator ju¿ siê uspokoi³. Rozprostowa³ siê, rêce wpar³ w biodra, brodê wy-

rzuci³ do góry, oczy zmru¿y³.

– Pan dobrodziej siê myli – rzek³. – Ludzie tego nie powiadaj¹. To powiada wódka, to

powiada szynk, to powiada z³oœæ i g³upota, to powiada z³y wiatr, co wieje.

Wzniós³ rêkê i machn¹³ ni¹ wzgardliwie.
– Niech pan dobrodziej œpi spokojnie, l ja bêdê spokojnie spa³, i to dziecko bêdzie spokoj-

nie spa³o! Nasze miasto bardzo du¿o smutku ma, bardzo du¿o ciemnoœci, i bardzo du¿o nie-
szczêœcia. ale na nasze miasto jeszcze to nie przysz³o, coby siê w nim ludzie gryŸli jak psy.
O to mo¿e pan dobrodziej spokojny byæ!

Zacisn¹³ usta i siêgn¹³ z powag¹ po ciê¿ki, cynowy lichtarz, jakby chcia³ zaraz œwieciæ go-

œciowi do sieni. Zsun¹³ siê pan zegarmistrz ze sto³u– nacisn¹³ hawelok, umocni³ na g³owie
kapelusz. który mu gdzieœ na kark zjecha³, i rzuciwszy dobranoc, wyszed³.

Wtedy ¯yd ode drzwi wróci³, lichtarz na stole umieœci³, a przeszed³szy na palcach ku al-

kowie, persowcj firanki uchyli³ i ucha nadstawi³.

Z wnêtrza alkowy s³ychaæ by³o oddech dziecka gor¹czkowy, nierówny. chrypliwy. Ma³a

lampka o zielonej szklanej banieczce pali³a siê tam na sto³ku. Stary pantofle zrzuci³, do ³ó¿ka
podszed³ i zapatrzy³ siê w rozognion¹ twarzyczkê ch³opca niespokojnie, badawczo. Chwilkê
tak sta³ wstrzymuj¹c dech w piersi. po czym westchn¹³ i wysun¹wszy siê z alkowy, na sto³ku
ciê¿ko siad³, opar³ d³onie o kolana i zako³ysa³ siw¹ swoj¹ g³ow¹.

Zgarbiony byt teraz i jakby postarza³y o jaki lat dziesi¹tek– Usta jego porusza³y siê bez-

dŸwiêcznie, pierœ dysza³a ciê¿ko, oczy utkwione by³y w pod³ogê. Cienka œwieca dogasa³a,
skwiercz¹c w cynowym lichtarzu.

background image

20

Nazajutrz rano uliczka obudzi³a siê cicha jak zwykle i jak zwykle spokojna. Mendel Gdañ-

ski od wczesnego ranka sta³ w skórzanym fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego no-
¿yce zgrzyta³y po papierze zapalczywie, twardo, œruba prasy piszcza³a, dociskana do ostat-
niego krêga. nó¿ w¹ski, d³ugi, b³yska³ pod ranne s³oñce zu¿yt¹ sw¹ kling¹, skrawki papieru
pada³y z szelestem na praw¹ i na lew¹ stronê. Stary introligator pracowa³ gor¹czkowo, ¿arli-
wie; na jego zwiêd³ej, g³êboko zbru¿d¿onej twarzy znaæ by³o noc niespan¹. Gdy przecie¿
wypi³ lich¹ kawê, któr¹ mu s¹siadka w du¿ym, fajansowym imbryku przynios³a, raŸniej mu
siê jakoœ na sercu zrobi³o, na³o¿y³ krótk¹ fajeczkê, zapali³ i poszed³ budziæ wnuka.

Ch³opak zaspa³ dziœ jakoœ. D³ugo w noc na pos³aniu rzuca³ siê jak ryba. a teraz spal snem

g³êbokim, cichym. Cienki promieñ s³oñca wpadaj¹cy do alkowy przez otwór persowej firanki
k³ad³ mu siê na oczach, na ustach. na w¹t³ych, odkrytych piersiach: to znów w ciemnych, miêk-
kich w³osach i w d³ugich, spuszczonych rzêsach zapala³ z³otobrunatne, migotliwe p³omyki.

Stary patrzy³ siê z luboœci¹ na dziecko. Czo³o jego wyg³adza³o siê. usta rozszerza³y, oczy

mru¿y³y i nabiera³y blasku. Rozœmia³ siê wreszcie szczêœliwym, cichym œmiechem, a wci¹-
gn¹wszy wielki k³¹b dymu z fajeczki. pochyli³ siê i puœci³ go pod sam nos ch³opaka. Malec
siê zakrztusi³, zerwa³. szeroko otwar³ z³ote swoje oczy i zacz¹³ je trzeæ z³o¿onymi w dwie
i chude pi¹stki rêkami. Spieszy³ siê teraz, niezmiernie, by³ zafrasowany; jedno z zadañ zosta-
³o nie dokoñczonym, ksi¹¿ki, kajety nie pouk³adane le¿a³y dotychczas na stole. Ju¿ i kawy
nie dopi³ i bu³ki na pauzê, prze³o¿onej dwoma plasterkami zimnego jajka na twardo, nie
chcia³ wzi¹æ, tylko w tornister ksi¹¿ki rzuca³, niepewny, czy siê nie spóŸni. Kiedy wszak¿e
szynel na ramiona wzi¹wszy do drzwi zmierza³, drzwi otwar³y siê gwa³townie, a chudy stu-
dent z facjatki pchn¹³ go na powrót do izby:

– Uciekaj, bo ¯ydów bij¹!
Rozdra¿niony by³ widocznie bardzo. Jego ospowata, d³uga twarz zdawa³a siê jeszcze

d³u¿sz¹ i jeszcze bardziej spustoszon¹: krok, jaki z sieni do izby zrobi³, oddali³ cienkie jego
nogi na niezmiern¹ odleg³oœæ od siebie, ma³e bure oczy sypa³y iskry gniewa. Wylêk³y malec
k³êbkiem potoczy³ siê a¿ ku sto³owi, upuszczaj¹c szynê! i tornister...

Stary os³upia³– Ale wnet oprzytomniawszy, ogniami z twarzy buchn¹³, jak ¿bik do studen-

ta skoczy³.

– Co to uciekaj?... Gdzie un ma uciekaæ?..– Na co un ma uciekaæ?... Czy un tu ukrad³ co

komu, coby un uciekaæ mia³?... Czy un tu w cudzej stancji siedzi?... W cudzy dom?... Un tu
w swojej stancji siedzi! w swój dom! Un tu nikomu nic nie ukrad³! Un do szko³y idzie! Un
nie bêdzie ucieka³!...

Przyskakiwa³ do stoj¹cego w drzwiach studenta, skurczony, zebrany w sobie, sycz¹cy, par-

skaj¹cy i trzês¹cy brod¹.

– Jak tam pan chcesz! -rzuci³ szorstko student.-Ja powiedzia³em... I zabiera³ siê do wy-

cofania z izby swej niezmiernie d³ugiej nogi, Stary introligator uchwyci³ go za po³ê wytar-
tego paltota.

– Jak ja chcê?... Nu, co to jest za gadanie, jak ja chcê! Ja chcê. Cobym ja spokój mia³. Ja

chcê spokojnie zjeœæ mój kawa³ek chleb, co ja na niego pracujê! Nu,ja chcê wychowaæ te sie-
rotê, ten ch³opiec, coby z to dziecko cz³owiek by³, coby nikt na niego nie plu³, kiedy un nic
winny nie jest... Nu, ja chcê, coby nie by³o ani mojej, ani niczyjej krzywdy, coby sprawiedli-
woœæ, coby siê ludzie Boga bali!... Nu, ja tego chcê! A uciekaæ to ja nie chcê! Ja w to miasto
siê urodzi³, w ten dom dzieci mia³. ja «tu nikogo nie skrzywdzi³, ja tu warsztat mam...

background image

21

Nie skoñczy³, kiedy od za³amu uliczki ozwa³a siê g³ucha wrzawa jakby z daleka gdzieœ

przeci¹gaj¹cej burzy. Po twarzy studenta przelecia³ kurcz nag³y, wpó³g³oœna kl¹twa wypad³a
mu przez œciœniête zêby.

Stary introligator umilk³, wyprostowa³ siê i wyci¹gn¹wszy chud¹ szyjê nas³uchiwa³ chwi-

lê. Wrzawa zbli¿a³a siê szybko. S³ychaæ ju¿ by³o gwizd przeci¹g³y, œmiechy, wo³ania, wybu-
chy krzyków i p³aczu lament. Uliczka zawrza³a. Zamykano bramy, tarasowano sklepy, jedni
biegli wprost na wrzawê, drudzy uciekali od niej.

Nagle malec wystraszony rozszlocha³ siê g³oœno. Student z naciskiem drzwi zamkn¹³

i znikn¹³ w pustej sionce.

Stary ¯yd s³ucha³. Ani szlochania dziecka, ani wyjœcia studenta zdawa³ siê nie spostrze-

gaæ. Wzrok mia³ jak gdyby cofniêty w siebie, doln¹ wargê obwis³¹, ucho nastawione. Mimo
skórzanego fartucha widaæ by³o dr¿enie jego starych kolan; twarz z czerwonej sta³a siê bru-
natn¹, z brunatnej ¿ó³t¹, z ¿ó³tej kredowobia³¹. Wygl¹da³ jak cz³owiek trafiony postrza³em.
Chwilka jeszcze, a to stare, os³ab³e cia³o z³amie siê i runie.

Coraz bli¿sza, coraz wyraŸniejsza wrzawa wpad³a nareszcie w opustosza³¹ uliczkê

z ogromnym wybuchem krzyku, œwistania– œmiechów. kl¹tw, z³orzeczeñ. Ochryp³e, pijackie
g³osy zlewa³y siê w jedno z szatañskim piskiem niedorostków. Powietrze zdawa³o siê pijane
tym wrzaskiem mot³ochu: jakaœ zwierzêca swawola obejmowa³a uliczkê, t³oczy³a j¹. przewa-
la³a siê po niej dziko, g³usz¹co. Trzask ³amanych okiennic, ³oskot tocz¹cych siê beczek, brzêk
rozbijanego szk³a, ³omot kamieni, zgrzyt dr¹gów ¿elaznych zdawa³y siê jak ¿ywe braæ udzia³
w tej ohydnej scenie. Jak p³atki gêsto padaj¹cego œniegu, wylata³o i opada³o pierze z poroz-
rywanych poduszek i betów. Ju¿ tylko kilka lichych kramów dzieli³o izbê Mendla od rozpa-
sanej ci¿by. Malec przesta³ szlochaæ i trzês¹c siê ca³y jak w febrze przycisn¹³ siê do dziada.
Jego wielkie, ciemne oczy pociemnia³y jeszcze i œwieci³y ponuro z poblad³ej twarzyczki.
Dziwna rzecz. To przytulenie siê dziecka i to bliskie ju¿ nieochybne niebezpieczeñstwo skrze-
pi³y starego ¯yda. Po³o¿y³ rêkê na g³owie wnuka, tchu w piersi nabra³ szerokim oddechem,
a choæ twarz mia³ jeszcze jak op³atek bia³¹, do Ÿrenic ju¿ przywo³a³ i ogieñ, i ¿ycie.

– Sz,... – szepn¹³ uspokajaj¹co.
Teraz dopiero ucisza³ p³acz, który ju¿ sam umilk³, zduszony wielkim strachem. Teraz do-

piero to przedchwilowe szlochanie dziecka dochodzi³o do jego œwiadomoœci.

W tej chwili do d³ugiej, w¹skiej sionki wpad³o kilka kobiet: powroŸniczka z dzieckiem na

rêku, stró¿ka, straganiarka.

– Dalej, Mendlu – krzyknê³a od progu stró¿ka – zejdŸta im z oczów! Ja tu duchem w oknie

obrazik postawiê albo krzyzik. Ju¿ ta po inszych izbach stoi... To tam nie id¹!....

Chwyci³a malca za rêkê.
– Dalej, Kubuœ! do alkowy!....
Obst¹pi³y ich, zas³ania³y sob¹. pcha³y ku persowej firance. Zna³y tego ¯yda tak dawno,

by³ us³u¿nym, dobrym cz³owiekiem. Za kobietami zaczêli siê wsuwaæ inni mieszkañcy ma³ej
kamieniczki. Izba zape³nia³a siê ludŸmi.

Stary Mendel jedn¹ rêkê opar³ ciê¿ko na ramieniu ch³opca, a drug¹ odsun¹³ kobiety. Oprzy-

tomnia³ ju¿ zupe³nie przez tê jedn¹ chwilê.

– Dajta spokój, .Janowa – mówi³ twardym, brzmi¹cym jak dzwon g³osem. – Dajta spokój!

Ja wam dziêkujê, bo wy mnie swoj¹ œwiêtoœæ chcieli daæ, mnie ratowaæ, ale ja do moje okno
krzy¿ nie chcê stawiæ! Ja siê nie chcê wstydziæ, co ja ¯yd. Ja siê nie chcê baæ! Jak uny mi³o-

background image

22

sierdzia w sobie nie maj¹, jak uny cudzej krzywdy chc¹, nu, to uny nie s¹ chrzescijany nu to
uny i na ten krzy¿ nie bêd¹ pytali ani na ten obraz... Nu, to uny i nie ludzie s¹. To uny ca³-
kiem dzikie bestie s¹– A jak uny s¹ ludzie, jak uny s¹ chrzeœcijany, nu. to dla nich taka siwa
g³owa starego cz³owieka i takie dziecko niewinne te¿ jak œwiêtoœæ bêdzie. PójdŸ, Kubuœ...

I poci¹gn¹wszy za sob¹ ch³opca, mimo ha³aœliwych protestów zebranych, do okna podszed³, oba

jego skrzyd³a pchniêciem rêki otworzy³ i stan¹³ w nim w rozpiêtym kaftanie, w skórzanym fartuchu,
z trzês¹c¹ siê brod¹ bia³¹, z g³ow¹ wysoko wzniesion¹, tul¹c do swego boku ma³ego gimnazistê
w szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwiera³y siê coraz szerzej, utkwione w wyj¹cy mot³och.

Widok by³ tak przejmuj¹cy, ¿e kobiety szlochaæ zaczê³y.
Spostrzeg³a stoj¹cego w oknie ¯yda uliczna zgraja i omijaj¹c pozosta³e kramy, rzuci³a siê

ku niemu.

Tê heroiczn¹ odwagê starca, to nieme odwo³anie siê do uczuæ ludzkich t³umu wziêto za

zniewagê, za ur¹gowisko. Tu ju¿ nic szukano, czy jest do wytoczenia jaka beczka pe³na octu,
okowity, jaka paka towarów do rozbicia, jaka pierzyna do rozdarcia, jaki kosz jaj do st³ucze-
nia. Tu wybuch³a ta dzika ¿¹dza pastwienia siê, ten instynkt okrucieñstwa, który przyczajony
w jednostce, jak po¿ar opanowywa zbiegowisko, ci¿bê...

Jeszcze nie dobiegli pod okno, kiedy kamieñ, rzucony z poœrodka t³umu, trafi³ w g³owê

ch³opca. Malec krzykn¹³, kobiety rzuci³y siê ku niemu. ¯yd puœci³ ramiê dziecka, nie obej-
rza³ siê nawet, ale podniós³szy obie rêce, wysoko ponad wyj¹cy mot³och wzrok utkwi³ i szep-
ta³ zbiela³ymi usty:

– Adonai! Adonai!... – a wielkie ³zy toczy³y siê po jego zbru¿d¿onej twarzy.
W tej chwili by³ to prawdziwy Gaon, co znaczy: wysoki, wznios³y-
Kiedy pierwsi z t³umu pod okno dopadli, znaleŸli tam wszak¿e niespodziewan¹ przeszko-

dê w postaci chudego studenta z facjatki.

Z wzburzon¹ czupryn¹, w rozpiêtym mundurze stal on pod oknem ¯yda. rozkrzy¿owa³ rêce

zacisn¹wszy piêscie i rozstawiwszy nogi jak otwarty cyrkiel. By³ tak wysoki, ¿e zas³ania³ sob¹
okno niemal w po³owie. Gniew, wstyd, wzgarda, litoœæ wstrz¹sa³y jego odkryt¹ piersi¹ i p³o-
mieniami sz³y po jego czarnej, ospowatej twarzy.

– Wara mi od tego ¯yda! – warkn¹³ jak brytan na pierwszych, którzy nadbiegli. – A nie. to

wal we mnie jeden z drugim ga³gany, psubraty, hultaje!

Trz¹s³ siê a¿ ca³y i nawet pe³nego g³osu dobyæ nie móg³, tak go gniew d³awi³. Z ma³ych

jego burych oczu iskry sypaæ siê zdawa³y.

By³ w tej chwili piêknym jak Apollo...
Kilku trzeŸwiejszych z bandy zaczê³o siê cofaæ. Postaæ m³odzieñca i jego s³owa uderzy³y

ich sw¹ si³¹. Skorzysta³ z tego d³ugi student, a skoczywszy przez niskie okno do izby, ode-
pchn¹³ ¯yda, a sam w oknie stan¹³. T³um przeci¹gn¹³ mimo tego okna z g³uch¹ wrzaw¹. Szy-
derstwa, pogró¿ki, wrzaski, z³orzeczenia towarzyszy³y pochodowi temu; po czym wrzawa
oddala³a siê, cich³a, a¿ przesz³a w huk niewyraŸny, daleki...

Tego wieczora nikt siê przy sosnowym stole nie uczy³ i nikt przy warsztacie nie pracowa³.

Zza persowej firanki, z alkowy, dobywa³ siê niekiedy cichy jêk dziecka; zreszt¹ spokój pano-
wa³ tu zupe³ny. Gdyby nie rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony na pod³odze szynel
i tornister uczniowski, nie znaæ by³oby tej burzy, która tu przesz³a rankiem.

W alkowie za persow¹ firank¹ le¿a³ ma³y gimnazista z obwi¹zan¹ g³ow¹. Zielona lampka

pali³a siê przy nim, chudy student siedzia³ na brzegu ³ó¿ka trzymaj¹c rêkê malca.

background image

23

Twarz studenta by³a ju¿ t¹ sam¹ co zwykle, dziobat¹, brzydk¹ twarz¹; w oczach tylko pa-

li³y siê niedogas³e ognie, z dna duszy ruszone. Siedzia³ milcz¹cy, namarszczony, gniewny, i od
czasu do czasu rzuca³ niecierpliwe spojrzenie w ciemny k¹t alkowy. W k¹cie tym siedzia³ sta-
ry Mendel Gdañski, bez ruchu, bez g³osu. Skulony, z ³okciami wspartymi o kolana, z twarz¹
ukryt¹ w rêkach, siedzia³ on tak ju¿ od po³udnia, od chwili, w której dowiedzia³ siê, ¿e ch³op-
cu niebezpieczeñstwo nie grozi.

Ta nieruchomoœæ i to milczenie starego introligatora niecierpliwi³y studenta.
– Panie Mendel! – burkn¹³ wreszcie – wyle¿¿e pan ju¿ raz z tego k¹ta! Bosiny pan odpra-

wiasz czy co u licha? Trochê gor¹czki i nic wiêcej. Ch³opak za tydzieñ jaki do szko³y pój-
dzie, byle siê trochê tylko skóra zros³a. A pan tak jak na worze z popio³em zasiad³’ Przecie
panu nikt nie umar³!

Stary ¯yd milcza³.
Po chwili dopiero podniós³ g³owê i odezwa³ siê g³osem namiêtnie drgaj¹cym:
– Pan siê pyta. czy ja na bosiny siedzê? Nu. ja siedzê na bosiny! Ja popió³ na g³owê mam

i wór gruby na g³owie mam. i na popiele ja siedzê, i nogi bose mam, i pokutê wielk¹ mam.
i wielka boleœæ mam. i wielk¹ gorzkoœæ...

Zamilk³ i twarz znowu w rêce ukry³. Ma³a zielona lampka dawa³a jego siwej g³owie jakieœ

szczególne, widmowe niemal oœwietlenie. Malec jêkn¹³ raz i drugi i znów zaleg³o milczenie.

A wtedy wœród tej ciszy podniós³ Mendel Gdañski raz jeszcze g³owê i rzek³:
– Pan powiada, co u mnie nic nie umar³o? Nu, u mnie umar³o to, z czym ja siê urodzi³.

z czym ja szeœædziesi¹t i siedem lat ¿y³, z czym ja umieraæ myœla³... Nu. u mnie umar³o serce
do tego miasto!

background image

24

NASZA SZKAPA

Zaczê³o siê to od starego ³ó¿ka, coœmy na nim we trzech sypiali.
Tego dnia ojciec z³y czegoœ z rzeki wróci³ i siad³szy na ³awie, rêk¹ g³owê podpar³. Pyta³a

siê matka raz i drugi, co mu, ale dopiero za trzecim razem odpowiedzia³, ¿e siê ta robota ko³o
¿wiru skoñczy³a i ¿e szkapa tylko piasek teraz woziæ bêdzie. Zaraz mnie Felek szturchn¹³
w bok, a matka jêknê³a z cicha.

Mia³ ojciec nad wieczorem po doktora iœæ, ale mu jakoœ niesporo by³o. Chodzi³, medyto-

wa³, po k¹tach poziera³, a¿ stan¹³ przed matk¹ i rzek³:

– Co ch³opakom po ³ó¿ku, Anulka? Sypiam ja na ziemi, to¿ i oni mog¹.
Spojrzeliœmy po sobie. Dwie z³ote iskry zab³ys³y w siwych oczach Felka. Prawda! Co nam

po ³ó¿ku? Piotrusia tylko pilnowaæ trzeba, ¿eby z niego nie spad³.

– Dalej! jazda! – krzykn¹³ Felek i zanim matka odpowiedzieæ zd¹¿y³a, ju¿eœmy we trzech

siennik na ziemiê œci¹gnêli, a Fe³ek koz³y wywracaæ na nim zacz¹³.

Po œci¹gniêciu wszak¿e siennika okaza³o siê, ¿e desek w ³ó¿ku brakuje dwóch, a bok je-

den ze wszystkim od³azi. Nie chcia³ tedy „handel”, którego mi ojciec zawo³aæ kaza³, o ³ó¿ku
ani gadaæ, pieni¹dze naliczone miedziakami zgarn¹³ w mieszek, zwi¹za³ i za cha³at na piersi
zasun¹³. Opuœci³ mu ojciec dziesi¹tkê, potem dwie, potem z³otówkê ca³¹, ale siê ¯ydzisko
upar³o. Z sieni dopiero brodê do izby wsadzi³, postêpuj¹c pó³ rubla bez siedmiu groszy, jeœli
mu ojciec i poduszkê sprzeda.

Zawaha³ siê ojciec, spojrza³ na nas, spojrza³ na matkê; wszystkiego razem mia³o byæ jede-

naœcie z³otych.

– Có¿ ch³opaki? – zapyta³ wreszcie – obejdziecie siê bez poduszki tymczasem, póki mat-

ka chora?

– Ojej’. – wrzasn¹³ Felek przyduszonym g³osem, gdy¿ w³aœnie na g³owie sta³, a nie zmie-

niaj¹c pozycji poduszkê na izbê cisn¹³. Chwyci³ j¹ Piotruœ i na Felka rzuci³, Felek znów na
mnie, a¿ nam j¹ .,handel” z r¹k wyrwa³, ¿ebyœmy nie poszarpali.

– Ale bez poszewki! – odezwa³a siê s³abym g³osem matka.
Natychmiast wyrwaliœmy „handlowi” poduszkê, któr¹ ju¿ pod pach¹ trzyma³– i zaczêliœmy

i niej poszewkê œci¹gaæ.

Po œci¹gniêciu wszak¿e poszewki okaza³o siê, ¿e poduszka w jednym rogu rozpruta i ¿e

siê z niej pierze sypie, Znów tedy „handel” jedenastu z³otych daæ nic chcia³, tylko dziesiêæ
bez piêtnastu groszy.

Targ w targ. zgodzi³ siê z ojcem na ca³e dwa ruble, ale ¿eby mu jeszcze ko³drê nasz¹

dodaæ.

Ojciec spojrza³ na matkê. By³a tak os³abion¹ i blad¹, ¿e wygl¹da³a jak martwa, le¿¹c na

wznak, z g³êboko zapad³ymi oczami,

background image

25

– Anulka?... – szepn¹³ ojciec pytaj¹co.
Ale matkê chwyci³ kaszel, wiêc odpowiedzieæ nie mog³a.
– My tam ko³dry, proszê ojca. nie chcemy! – krzykn¹³ Felek. – My siê tylko o tê ko³drê co

noc biæ musimy. Niech Wicek powie!...

– Prawda, proszê ojca! – potwierdzi³em gorliwie. – Co noc siê biæ musimy, bo spada...
„Handel” ju¿ ko³drê zwin¹³ i pod pachê wsadzi³. Wybiegliœmy za nim z tryumfem na po-

dwórko.

– Wiecie? – krzykn¹³ Felek ch³opakom, co tam w klipê grali – „handel” kupi³ nasze ³ó¿ko,

ko³drê i poduszkê! Bêdziemy teraz na ziemi na sienniku spali!...

– Wielka parada! – odkrzykn¹³ blady Józiek od krawca z lewej oficyny. – Ja ju¿ dwa lata

u majstra na ziemi sypiam i bez siennika nawet.

Zaimponowa³ nam. Sypianie takie nie by³o wiêc ju¿, widaæ, wynalazkiem naszym.
Tego dnia by³ u nas doktor, a ja biega³em a¿ dwa razy do apteki, bo matce znów by³o go-

rzej; ale kiedy przyszed³ wieczór, toœmy ledwie ziemniaki dojeœæ mogli, tak nam pilno by³o
na siennik, któryœmy sobie u³o¿yli w k¹ciku za piecem. Felek to nawet z chlebem w rêku do
pacierza klêkn¹³ i ogl¹daj¹c siê raz w raz na siennik, w trzy migi „ Ojcze nasz” i „Zdrowaœ”
przetrzepa³, tak, ¿em ja jeszcze ofiarowania nie zacz¹³, a on ju¿ siê w piersi bi³ a¿ dudnia³o
w izbie, i tylko katankê zrzuciwszy zaraz siê od pieca po³o¿y³. Co prawda, to i ja mia³em
myœl, ¿eby siê od pieca po³o¿yæ, ale mi siê ju¿ z Felkiem zaczynaæ nie chcia³o, wiêc go tylko
paln¹³em w ucho i po³o¿y³em siê od œciany, a Piotrusia toœmy miêdzy siebie wziêli. Zrazu
zdawa³o mi siê. ¿e mi g³owa gdzieœ z karku ucieka– bom do poduszki nawyk³, ale potem pod-
³o¿y³em sobie ³okieæ i dobrze.

– Czym¿e ja was, robaki, odziejê? – rzek³ ojciec patrz¹c, jakeœmy siê jeden do drugiego

tulili.

Obejrza³ siê po izbie, zdj¹³ z ko³ka swój p³aszcz granatowy i rzuci³ go na nas.
Wrzasnêliœmy z uciechy i natychmiast powsadzaliœmy rêce w rêkawy. Piotruœ tylko pisz-

cza³ nic mog¹c do nich trafiæ, aleœmy go z g³ow¹ peleryn¹ nakryli, wiêc ucich³. Ojciec, nim
siê po³o¿y³, raz jeszcze podszed³ do nas.

– No i có¿? Ciep³o wam. b¹ki? – zapyta³.
– Mnie tam ciep³o! – odpowiedzia³em z g³êbi p³aszcza.
– A mnie jak! – krzykn¹³ Felek. – O, proszê ojca, jak mi to gor¹co,
I wystawi³ swoje d³ugie, chude nogi, ¿eby okazaæ, jako o przykrycie nie dba.
Istotnie, przyjemne ciep³o sz³o na nas z. pieca, bo ojciec koksu przed wieczorem przyniós³,

ogieñ rozpali³ i matce herbatê gotowa³. Usnêliœmy te¿ zaraz. Ale nad ranem zrobi³o siê nagle
bardzo ch³odno. Poci¹gn¹³em tedy p³aszcz w swoj¹ stronê. Felek zrazu skurczy³ siê przez sen.
ale potem i on p³aszcz ci¹gn¹æ zacz¹³; a gdym nie puszcza³, bo juœciæ od pieca cieplej jemu
ni¿eli mnie by³o, sam siê g³êbiej pod niego wsun¹æ usi³owa³.

Przy tym wsuwaniu siê musia³ jakoœ nacisn¹æ Piotrusia, bo malec nagle piszczeæ zacz¹³,

a potem siê na dobre rozbecza³.

Matka stêknê³a z cicha raz i drugi.
– Filipie! Filipie!-rzek³a s³abym g³osem-a zajrzyj no do ch³opców, bo Piotruœ czegoœ

p³acze...

Ale ojciec spa³.
– Ch³opcy! – odezwa³a siê znowu matka – a czego tam Piotruœ p³acze?

background image

26

– To Felek, proszê mamy! – odrzek³em.
– Nieprawda, proszê mamy, to Wicek! – zaprzeczy³ natychmiast zaspanym g³osem.
Matka ciê¿ej jeszcze stêknê³a, a gdy malec nie przestawa³ p³akaæ, zwlok³a siê z ³ó¿ka,

wziê³a Piotrusia na rêce i zanios³a go na swoj¹ poœciel. Zaraz te¿ nam siê placu wiêcej zro-
bi³o, wiêc mi Felek da³ sójkê w bok, ja mu te¿ i odwróciwszy siê od siebie spaliœmy wy-
bornie do samego rana.

W parê dni potem znowu przyszed³ „handel”. Nikt go nie wo³a³, ale przyszed³ tak,

z grzecznoœci, jak mówi³, dowiedzieæ siê, czy matka zdrowsza. Zaraz te¿ zacz¹³ chodziæ po
izbie, ogl¹daæ szafê, sto³ki. Ale ojciec pochmurny by³ czegoœ i gadaæ wiele z nim nie chcia³.

Nazajutrz „handel” znowu przyszed³. Tego dnia mieliœmy na obiad ziemniaki z sol¹ tylko,

bo okrasy brak³o; chleb te¿ siê jakoœ skoñczy³, a Piotruœ do ochrony bez œniadania poszed³. Mnie
ojciec kaza³ worek na wêgle szykowaæ. Szturchn¹³ mnie Felek w bok, ¿e to niby ciep³o bêdzie-
my mieli, bo wiatr strasznie po izbie œwista³, i zaraz my siê rozœmieli. Sta³em ju¿ z workiem
chwilê, ale ojciec zapomnia³ widaæ o wêglach, bo siedz¹c na matczynym ³ó¿ku zaduma³ siê
i w¹sy skuba³. Chrz¹kn¹³em raz, nic spojrza³ nawet w moj¹ stronê: chrz¹kn¹³em drugi raz, spoj-
rza³, jakby mnie nie widzia³; a na to w³aœnie „handel” wszed³ i szafê targowaæ zacz¹³.

Przestêpuj¹c z nogi na nogê czeka³em jeszcze chwilê, ale mi okrutnie pilno by³o, bo woda

ko³o pompy zamarz³a i Felek polecia³ jeŸdziæ; zaryzykowa³em tedy i chrz¹kn¹³em raz trzeci.
Jak siê te¿ ojciec nie odwróci, ³¹k nie palnie piêœci¹ w stó³! Skoczy³em duchem do sieni,
ma³om przez próg nie pad³, a „handel” te¿ wyszed³ nie bawi¹c i na ¯ydka z przeciwka pal-
cem kiwaæ zacz¹³. Ojciec mnie tymczasem zawo³a³, choæ mu siê jeszcze rêce trzês³y czegoœ,
szesnaœcie groszy odliczy³ i po wêgle biec mi kaza³.

Kiedym wróci³, ,,handel” i ¯ydek z przeciwka wynosili szafê. Ojciec ode drzwi zast¹pi³,

¿eby du¿o mrozu nie nasz³o, matka odwróci³a g³owê do œciany i stêka³a z cicha.

Usuniêcie szafy z k¹ta, gdzie sta³a, jak tylko zapamiêtaæ mogê, odkry³o nam nowe widoki;

przykucnêliœmy tedy wœród nagromadzonych tam œmieci i rozpoczê³y siê poszukiwania. Fe-
lek znalaz³ guzik blaszany, który sobie zaraz na rêkawie przyszy³, a ja wygrzeba³em patykiem
ze szpary du¿¹, zardzewia³¹ ig³ê oraz bo¿¹ krówkê z podkurczonymi pod siebie nó¿kami i wy-
szczerbionym skrzyde³kiem. Natychmiast zaczêliœmy na ni¹ chuchaæ, ale by³a zdech³a.

Za ka¿dym z tych odkryæ wykrzykiwaliœmy radoœnie, a ojciec nie móg³ nas napêdziæ do

kaszy, któr¹ nam zgotowa³ na obiad i której tylko matka jeœæ nie chcia³a. Przetrz¹snêliœmy
nareszcie wszystko, a przekonawszy siê, ¿e ju¿ ¿adnych wiêcej skarbów w k¹cie nie ma. wy-
mietliœmy resztê œmieci do sionki.

Teraz dopiero spostrzeg³em, ¿e w miejscu, gdzie sta³a szafa, kawa³ œciany bielszy siê wy-

dawa³ ni¿eli reszta izby; udzieli³em lej wiadomoœci Felkowi, a ¿e i matka w k¹t ten patrzy³a
smutnym wzrokiem, wsta³ tedy ojciec od kaszy, wyszuka³ w skrzynce dwa gwoŸdzie i w ów
jaœniejszy kawa³ œciany wbiwszy, powiesi³ na nich matczyn¹ sukniê br¹zow¹ od œwiêta i tê
drug¹ modr¹, codzienn¹, chustk¹ je piêknie okry³ i z boków obcisn¹³. Wygl¹da³o to bardzo
dobrze, a Felek z Piotrusiem zaraz siê „w chowanego” bawiæ tam zaczêli.

Matce w tych czasach pogorszy³o siê jakoœ; doktor jej kaza³ dobry rosó³ i œwie¿e miêso

jeœæ, a choæ p³aka³a na tak¹ utratê i jak mog³a ojcu broni³a, to jednak coœ przez tydzieñ do
rzeŸnika co dzieñ lata³em, kupuj¹c czasem i ca³e pó³ funta.

A ,,handel” to ju¿ tak do nas przywyk³, ¿e czy go kto wo³a³, czy nie wo³a³, co dzieñ choæ

przez drzwi zajrza³. Ju¿ nawet Hultaj, pies stró¿a, nie szczeka³ na niego. Po szafie kupi³ od

background image

27

nas „handel” cztery na orzech bejcowane krzes³a, coœmy na nich do obiadu siadali. Przy tych
krzes³ach toœmy mieli uciechê, bo „handel” nie móg³ wiêcej wzi¹æ sam jak dwa, a drugie dwa
samiœmy nieœli a¿ na Ordynackie.

Na g³owach my z nimi paradowali samym œrodkiem ulicy, a Felek tak wrzeszcza³; ,,na bok!

na bok!”, ¿e a¿ doro¿ki stawa³y. „Handla” zostawiliœmy za sob¹ het precz, choæ ¯ydzisko
pêdzi³o za nami krzycz¹c, ¿eœmy rozbójniki, szwarcjury i inne tam takie ¿ydowskie wymys³y.
Dopiero¿ na Ordynackiem dalej bêbniæ w sto³ki. Rozlatywali siê ludzie, myœleli, ¿e ,,sztuki”;
a¿ przecie nas „handel” dopad³ i chwyciwszy siê za brodê na ono zbiegowisko przy sto³kach,
trzygroszniak nam da³, ¿ebyœmy sobie poszli.

Tak nam ta wyprawa zasmakowa³a, ¿eœmy siê tylko pytali, co trzeba wynosiæ.
Szczególniej Felek coraz mia³ nowe pomys³y. Jak tylko wróci³ z ochrony zaraz rêce za

plecy zak³ada³, po izbie chodzi³ i po k¹tach jak taksator patrzy³.

– A mo¿e by, proszê ojca. garnek ¿elazny? A mo¿e by baliê albo zegar?
– Poszed³ precz! – fukn¹³ na niego ojciec, który teraz prawie ci¹gle by³ czegoœ z³y i smutny.
– Felek! Co ty gadasz? – odezwa³a siê s³abym g³osem matka, – A toæ byœ ty nied³ugo du-

szê w ciele przeda³?

Ja i Piotruœ zaczêliœmy tak¿e silnie protestowaæ.
– Ale!... Garnek!... jeszcze czego!...– A w czym to bêdziemy gotowali kaszê albo i ziem-

niaki?

– Albo zegar!...– – doda³ z oburzeniem Piotruœ. – A jak¿e bêdziesz bez zegara wiedzia³,

kiedy ci siê jeœæ chce albo spaæ?...

– Ojej!... – wo³a³ Felek z min¹ skoñczonego libertyna – ¿eby o co, jak o to!... A ty, czy

zegar pokazuje, czy nie pokazuje, to tylko byœ ci¹gle jad³.

– A ty sklepikarce po bu³ki latasz, ¿eby ci „kadryla” da³a.
– Nie latam! – odpar³ zaczerwieniwszy siê Felek.
– Latasz!
– Nie latam!
– Owszem, latasz!. Sam widzia³em, jakeœ „kadryla” jad³...
– Ja „kadryla”? Jak Boga kocham, tak nie jad³em!...
Tu uderzy³ siê piêœci¹ w piersi, a¿ echo jêk³o.
– No to chuchnij!...
Nastawi³ siê Felek i chuchn¹³, a¿ para posz³a. Z próby tej wyszed³ z triumfem. Nic nie

zdradza³o spo¿ycia „kadryla”, a z g³êbi zapad³ej brzuszyny doby³a siê tylko czczoœæ wielka.

Wszak¿e przeg³osowany Felek nie traci³ miny. Pewnego dnia obchodz¹c izbê i pogl¹daj¹c

po œcianach, wykrzykn¹³ nagle:

– A rondel, proszê ojca! A moŸdzierz! A ¿elazko!...
Struchleliœmy, s³uchaj¹c. Rondel, moŸdzierz i ¿elazko-to by³y niemal klejnoty rodzinne. Na

pó³ce wprost drzwi ustawione, b³yszcza³y olœniewaj¹ce z³ote prawie. Œrodkowe miejsce zaj-
mowa³ rondel. Jak zapamiêtaæ mogê nigdym nic widzia³, ¿eby siê w tym rondlu co gotowa-
³o– By³oby to profanacj¹ po prostu. Co sobotê wszak¿e czyœci³a go matka ceg³¹ lub popio³em
i tak œwiec¹cy sta³ z wystawionym na izbê uchem b³yskaj¹c w same oczy, gdy siê do stancji
wchodzi³o. Przy nim sta³ moŸdzierz z t³uczkiem z jednej strony, a ¿elazko z drugiej. MoŸ-
dzierz by³ rówieœnikiem moim. Kupi³ go ojciec, gdym na œwiat przyszed³, aby matkê urado-
waæ i dobre jej serce za syna okazaæ. ¯adnego wszak¿e z jednolatków moich w podwórzu,

background image

28

ba, na ca³ej ulicy, nie szanowa³em tak, jak szanowa³em ten moŸdzierz. Matka zdejmowa³a go
raz do roku tylko, w Wielki Pi¹tek, aby w nim ut³uc cynamon do wielkanocnego placka. Wte-
dy to zwykle powtarza³o siê to opowiadanie, w którym ja i moŸdzierz byliœmy bohaterami,
W³aœciwie ró¿niliœmy siê tym tylko, ¿e mnie przyniós³ bocian darmo, a za moŸdzierz trzeba
by³o zap³aciæ. Nic wiêc dziwnego, ¿e istnienie tego moŸdzierza uwa¿a³em jako wa¿niejsze
ani¿eli moje w³asne, zw³aszcza patrz¹c na poszanowanie, jakiego sta³e u¿ywa³, podczas gdy
ze mn¹ ró¿nie bywa³o i wówczas, i potem...

¯elazko tak¿e nader rzadko zstêpowa³o z wy¿yn pó³ki na poziom naszego codziennego

¿ycia. Matka prasowa³a nim tylko pó³koszulki niedzielne ojca i swoje tiulowe czepki; reszta
bielizny sz³a pod maglownicê. Raz nawet o to ¿elazko pogniewa³a siê matka ze stró¿k¹, któ-
ra je od nas po¿yczyæ chcia³a.

– Moja pani! -powiedzia³a jej matka bardzo stanowczym g³osem. -
Taki „porz¹dek” to nie na po¿yczki, nie na ludzkie rêce!... To kosztuje! To raz na ca³e ¿ycie

sprawunek!...

Wszyscyœmy przecie¿ pamiêtali, jak na to stró¿ka drzwiami trzasnê³a jak w sieni jêzyk roz-

puœci³a i jak siê matce z gniewu i z oburzenia rêce trzês³y, kiedy nam w chwilê potem chleb na
œniadanie kraja³a. Od tej te¿ chwili ¿elazko niezmiernie posz³o w górê w moim rozumieniu.
Zaliczy³em je nawet w myœli do tych rzeczy, które s¹ raz na ca³e ¿ycie, jak chrzest na przyk³ad,
bierzmowanie i granatowy p³aszcz, o którym ojciec te¿ mówi³, ¿e jest raz na ca³e ¿ycie. A te-
raz, patrzcie¿ pañstwo. Felek tak o ¿elazku mówi³, jakby to by³a warz¹chew albo stara miot³a.

Spojrza³em na ojca; by³em pewny, ¿e siê Folkowi po uszach oberwie. Ale ojciec oczy

w ziemiê wbi³. skuba³ w¹sy. Dobrze jeszcze, ¿e matka spa³a na tê chwilê.

Tego dnia nie lata³em po miêso dla matki. Koœci mi tylko ojciec za trojaka kupiæ da³ i krup-

nik z nich uwarzy³.

Nazajutrz przyszed³ zziêbniêty i zacieraj¹c skostnia³e rêce. od proga
zawo³a³:
– Ciesz siê, Anulku! Wis³a tylko patrzeæ jak puœci, bo siê wiatr na zachód obróci³.
Ale matka spojrzawszy na ojca klasnê³a w rêce i a¿ na poœcieli siad³a.
– Filip’. – krzyknê³a – a ko¿uch?
Teraz dopiero zobaczy³em, ¿e ojciec bez ko¿ucha wróci³. Nie mia³em jednak czasu wielce

siê rozgl¹daæ, gdy¿ ojciec Piotrusia za rêce chwyci³ i siarczystego m³ynka z nim wywin¹³.
Potem g³oœno siê rozœmia³, Piotrusia puœci³ i na ³ó¿ku matczynym siad³szy œmia³ siê a¿ mu
³zy po twarzy sczernia³ej pociek³y– Otar³ je prêdko rêkawem starego Spencerka.

– I có¿. Anulku? Jak ci tam?... – zapyta³,
Ale matka na poduszki opad³szy le¿a³a jak nie¿ywa.
– Filip! – szepnê³a wreszcie z wyrzutem. – Co ty?... Ko¿uch przeda³?...
– Ko¿uch! Ko¿uch! – powtórzy³ ojciec. – No i có¿ ko¿uch?... Wielka parada ko¿uch! Doœæ

go siê nadŸwiga³em przez tyle czasu– A to ciê¿ki, psianoga, jak m³ynarskie sumienie... A¿
l¿ej cz³owiekowi, ¿e go z siebie zrzuci³!

A gdy matka jêknê³a z cicha, po w³osach j¹ pog³adzi³ rêk¹ i doda³:
– A te¿ z ciebie, Anulku, krzywe drewno, ¿e lada czego stêkasz...
By³ ko¿uch, nie ma, ta i straszna historia! Có¿ to? Da mi ko¿uch jeœæ albo za mnie komorne

zap³aci, albo co? Wiosna za pasem, tylko patrzeæ, jak rzeka puœci, a ja siê tam bêdê w ko¿uchy
fundowa³... A to, poczekawszy, i w Spencerze za gor¹co bêdzie, jak siê robota otworzy...

background image

29

Tego dnia znów by³ u nas pan doktor i znów do apteki biega³em.
– Zimno tu jakoœ – mówi³ pan doktor wychodz¹c – i wilgoæ czuæ. Trzeba by lepiej paliæ...
I wstrz¹sn¹³ siê otulaj¹c krótkim futerkiem. Ojciec s³ucha³ ze spuszczon¹ g³ow¹. Ca³y ten

dzieñ by³ ojciec bardzo wesó³; ale równo musia³o mu coœ byæ, bo jak tylko matka nie patrzy-
³a na niego, odmienia³ siê na twarzy, zwiesza³ g³owê, a oczy to mu siê z siwych a¿ czarne
robi³y, tak¹ w nich ¿a³oœæ mia³.

Ca³e pó³ puda wêgla kupiliœmy na odwieczerz w sklepiku i ogieñ taki by³, ¿e a¿ hucza³o

w piecu. Ojciec lawê przysun¹³ do naszego siennika i siad³ sobie na niej, matka te¿ siê obró-
ci³a, ¿eby na ogieñ patrzeæ, i takeœmy siê wszyscy wygrzali, ¿e to ha!

Up³ynê³o znów ze dwa tygodnie. Ojciec niewiele co zarobku mia³; a to i w domu roboty

by³o doœæ: tu szmaty upierz, tu strawê uwarz, choæ siê tam i nie zawsze warzy³o, ot, nie jed-
no, to drugie, a z nas to najwiêcej jeœli posy³ka jaka... Matce le¿ nie by³o ni lepiej, ni gorzej;
wysch³a tylko strasznie i na twarzy zbiela³a jak chusta; ciê¿kie kaszle te¿ na ni¹ przychodzi³y
coraz czêœciej, osobliwie na œwitaniu.

Zagl¹da³y czasem s¹siadki do izby. dziwuj¹c siê matce, ¿e taka zmizerowana.
– ¯eby ju¿ albo w tê. albo w tê stronê Pan Jezus da³! – mówi³a gwoŸdziarka do ojca.
– Tfu! – splun¹³ ojciec. – Co tam pani takie rzeczy bêdzie gada³a? Có¿ to, przykrzy mi

siê, czy co? Czy my to tylko na zdrowe czasy przysiêgali sobie, a na te chore to nie? Czy to
ona przy kim, nie przy mnie, nie przy moich dzieciach zdrowie straci³a?...

I na tym siê skoñczy³o.
A mróz trzyma³. Choæ siê i wiatr na zachód obróci³, zimnisko takie by³o w izbie, ¿e a¿ para

sz³a– A zel¿a³o trochê pod wieczór, to znów œniegiem miot³o tak, ¿e œwiata widaæ nie by³o. Pio-
truœ to ju¿ i do ochronki nie szed³, tylko za piecem albo w nogach matczynego ³ó¿ka siedzia³,
taki delikacik! A my z Felkiem pigu³y ze œniegu robili i walili w siebie na rozgrzewkê.

Jakoœ siê jednego dnia nie pali³o w piecu. Ojciec matkê przyodzia³ derk¹, a mnie do s¹siadki

pos³a³ po kawa³ek cukru do zió³ek. Ale s¹siadka nie mia³a. Otworzy³ tedy ojciec do kuferka,
czy jeszcze gdzie nie wytrz¹œnie jakiej okruszyny, bo matka kaszla³a tak, ¿e a¿ siê w piersiach
coœ rwa³o. Zaraz my we trzech obst¹pili ojca, bo w kuferku bywa³y ró¿ne rzeczy, któreœmy rzad-
ko kiedy widywali. By³y w pude³ku brzytwy ojca, by³y w drugim korale matczyne, by³a czarna
jedwabna chustka, co j¹ ojciec w wielkie œwiêta na szyjê wi¹za³; by³a szuba matczyna z czer-
won¹ podszewk¹, by³a ¿ó³ta serweta w kwiaty na stó³, by³a kapa na ³ó¿ko z zielonego persu.

Ale tym razem zupe³nieœmy siê zawiedli; kuferek by³ pusty. W k¹tku tylko, w czerwon¹

chusteczkê zawi¹zana, le¿a³a kawalerska harmonijka ojca. Ojciec potr¹ci³ j¹ raz i drugi, szu-
kaj¹c odrobiny cukru, jakby siê ba³ j¹ podnieœæ i usun¹æ z k¹tka. Brzêk³a i umilk³a. Ale Felek
ju¿ wsadzi³ rêkê do kuferka.

– A harmonijka, proszê ojca! – krzykn¹³ podnosz¹c czerwone zawini¹tko. – Nie mo¿na by

harmonijki?...

– Felek!... – zawo³a³ matka s³abym g³osem z ³ó¿ka.
Ojciec siê zaczerwieni³. Felkowi chustczynê z harmonijk¹ odebra³ i w³o¿ywszy do kufer-

ka, zamkn¹³ go na klucz.

Tego dnia bardzoœmy d³ugo œniadania nie jedli: a obiadu to te¿ nie by³o. Myœla³em, ¿e mnie

ojciec choæ po chleb poœle, ale nie. Piotrusiowi tylko dosta³a siê wczorajsza kromka. Poszli-
œmy z Felkiem do sieni w klasy graæ, bo nam siê d³u¿y³o jakoœ. Druga ju¿ mo¿e by³a albo
i trzecia, kiedy matka zawo³a³a mnie do ³ó¿ka i rzek³a zmêczonym, przerywanym g³osem:

background image

30

– Wpadnij no, Wicuœ, do maglarki na Szczyg³¹ – wiesz?
– Ojej... Co nie mam wiedzieæ... Pod trzeci...
– Pod trzeci – powtórzy³a matka. -To porz¹dna kobieta, mo¿e kupi ¿elazko...
– ¯elazko?... -powtórzy³em, niepewny, czy dobrze s³yszê.
– Tylko ¿eby dopiero zmierzchem przysz³a, ¿eby w podwórzu stró¿ka nie widzia³a... No, idŸ...
Chwyci³em czapkê, kiedy mnie zawo³a³a raz drugi:
– Wicuœ!...
Ale kiedym podszed³, popatrzy³a na mnie i rzek³a:
– Nic ju¿, nic! IdŸ...
By³em we drzwiach, kiedy mnie zawo³a³a raz jeszcze. By³a wpó³podniesiona na ³ó¿ku, za-

pad³e jej oczy otwarte by³y szeroko.

– I moŸdzierz... – szepta³a tak cicho, ¿em dos³ysza³ ledwie.
Skamienia³em. Dozna³em wra¿enia, jakby mnie samego sprzedawaæ miano.
– MoŸdzierz? – powtórzy³em te¿ szeptem nachylaj¹c siê ku twarzy matki.
Dysza³a ciê¿ko, nierówno, w– piersiach s³ychaæ by³o œwist ostry. Nic odpowiedzia³a nic,

tylko mnie przytrzyma³a za rêkê. D³oñ jej by³a zimna, wilgotna. Dwa czy trzy razy otwar³a
usta bez g³osu, po¿ó³k³e jej czo³o potem siê okry³o.

Chwyci³a powietrza g³êbokim, do westchnienia podobnym oddechem,
– I rondel... – szepnê³a z wysi³kiem.
– Rondel?... – rzek³em równie cichym g³osem.
Skinê³a tylko rêk¹, g³owa jej opad³a na poduszkê, oczy siê przymknê³y.
Wylecia³em jak oparzony trzymaj¹c czapkê w garœci. W sieni spotka³em Felka.
– S³ysz, ty! – krzykn¹³em mu w ucho. – I rondel, i moŸdzierz, i ¿elazko, wszystko ci het

przedajem!

– Siarczyste! – rozœmia³ siê Felek i wyskoczy³ w górê na tê uciechê. trzasn¹wszy siê

d³oniami po udach. Ten skok to by³a najlepsza sztuka w ca³ym repertuarze jego. Nigdy
mu w nim dorównaæ nie mog³em. Rzuca³ siê w powietrze tak ³atwo, jak ryba w wodê.
Zaraz tez we dwóch polecieliœmy na Szczyg³¹, bo Felek ambitny by³ i nigdy mi o w³os
.przed sob¹ nie da³.

Ale maglarka nie chcia³a wielce ze mn¹ gadaæ– Powiedzia³a, ¿e jej rondel niepotrzebny,

a moŸdzierz i ¿elazko ma swoje. Wyszliœmy oburzeni.

– Dzisz babê! – krzykn¹³ Felek. – Rondel jej niepotrzebny! Taki rondel jak nasz i jej nie-

potrzebny.

Z b³yszcz¹cymi oczami czeka³a matka, a gdym jej o skutku naszej wyprawy powiedzia³,

westchnê³a, jakby doznawszy wielkiej jakiejœ ulgi.

Przed wieczorem jednak znów mnie zawo³a³a i kaza³a bie¿eæ po „handla”. Wylecieliœmy

obaj z Felkiem. uszczêœliwieni, ¿e siê jeszcze ta sprawa nie koñczy. „Handel” przyszed³, obej-
rza³ ¿elazko, obejrza³ moŸdzierz, obejrza³ rondel i wykrzywiwszy wzgardliwie usta powie-
dzia³, ¿e to wszystko szmelc tylko chyba. ¯elazko przepalone, moŸdzierz ma³y, rondel cienki
i nitowany z boku... Za trzy te sztuki razem dawa³ dziesiêæ z³otych.

Porwa³a siê matka i na ³ó¿ku siad³a.
– Co?... Dziesiêæ z³otych?... Sam moŸdzierz kosztowa³ piêæ z³otych i trzynaœcie groszy!

A ¿elazko!... A rondel!.,.

– Nu, na szmelc... – zacz¹³ „handel”.

background image

31

Ale nie dopuœci³a go do s³owa i trzês¹c¹ siê rêk¹ drzwi mu pokazywa³a,
– IdŸcie!... IdŸcie!... Niech was moje oczy nie widz¹!... Nie wy jedni na œwiecie. – i pos³a-

³a nas natychmiast po innego „handla”, po rudego, co od nas stó³ ostatni kupi³.

Lubiliœmy bardzo tego ¯ydka, bo koncepty ró¿ne, kupuj¹c ów stó³, prawi³, a za odniesie-

nie go na drug¹ ulicê mnie i Felkowi po orzechu da³. Prawda, ¿e Felków by³ dziurawy, ale
ca³y dzieñ na nim gwizda³, ¿e to niby kolej odchodzi. Polecieliœmy tedy po rudego. Szwargo-
ta³ na rogu przed sklepikiem z tym pierwszym, który od nas wyszed³. Zaraz jednak worek
z butelkami na plecach poprawi³ i za nami poszed³.

Ale obejrzawszy moŸdzierz, rondel i ¿elazko, dawa³ za nic tylko dziewiêæ z³otych i szes-

naœcie groszy; mówi³ te¿, ¿e moŸdzierz to siê i na szmelc nie zda. Matkê a¿ febra trzês³a
i choæ siê ruszyæ prawic nie mog³a na ³ó¿ku, wyrwa³a przecie¿ Rudemu rondel i puœci³a go
na ziemiê. Jêkn¹³ jak dzwon rozbity.

Dziwnego wra¿enia dozna³em s³uchaj¹c tego jêku. Zdawa³o mi siê, ¿e jêknê³y wêg³y na-

szej izby.

Matka zas³oni³a oczy i zaczê³a p³akaæ.
Nim wieczór przyszed³, by³o u nas jeszcze z piêciu „handlów”; ale co jeden, to mniej

dawa³; choæ o dwa, o trzy grosze, ale mniej. Szwargotali, k³ócili siê miêdzy sob¹. wyrywali
sobie moŸdzierz i nasze ¿elazko, ha³as by³ wiêkszy ni¿ na Pociejowie.

Felek tylko mnie poszczypywa³ z tej uciechy.
– To ci heca! – wo³a³ dusz¹c siê od t³umionego œmiechu i dla ul¿enia sobie wywin¹³ pysz-

nego koz³a.

Powynosi³y siê nareszcie ¯ydy, zaduchu w izbie narobiwszy; rondel, ¿elazko i moŸdzierz

sta³y rzêdem przy matce na ³awie. Patrzy³a na mnie wzrokiem smutnym, zmêczonym, os³u-
pia³ym prawie. A gdy mróz coraz wiêkszy na noc bra³. a Piotruœ, zwyczajnie b¹k niewytrzy-
ma³y, piszczeæ zacz¹³, ¿e mu zimno, ¿e g³odny, kaza³a mi matka bie¿eæ do stró¿ki i zapytaæ,
czy ¿elazka nie kupi.

Ale stró¿ka mie zapomnia³a widaæ owej matczynej omowy. Odê³a siê te¿ zaraz jak karme-

licka bania.

– Jak bêdê mia³a kupowaæ, to se nowe kupiê! Co mi tam po starym gracie!
Kiedym to powtórzy³ matce, ognie uderzy³y na ni¹.
– Nic, to nie! – zawo³a³a g³osem dr¿¹cym z gniewu. – Widzicie j¹! Grat!... stary grat!...

Jaka pani! Jak po¿yczyæ, to jej by³o dobre, a jak kupiæ, to stary grat! Poczekaj, ty fl¹dro...
jêdzo...

Zakaszla³a siê i za piersi chwyci³a, ale jej nie by³o co popiæ daæ, bo zió³ka dawno wysz³y.
– A to ci tyjatr!... – szepn¹³ Felek szczypn¹wszy miê do bol¹cego.
– Wicuœ! – odezwa³a siê matka przerywanym g³osem – biegaj do tego najpierwszego

,,hand1a”, co dziesiêæ z³otych dawa³. Do tego czarnego, wiesz? Niech przychodzi. – I przy-
mkn¹wszy zoczone oczy szepta³a :

– Za psie pieni¹dze przedam, zmarnujê, a tobie, jêdzo, fl¹dro, jedna wara od starych gra-

tów na ludzki dobytek wydziwiaæ... Nie u¿yjesz! Nie u¿yjesz!

I umilk³a wyczerpana zupe³nie.
Felek a¿ siê piêtami po ³ydkach bi³, tak ze mn¹ po ¯yda lecia³. Myœleliœmy, ¿e go, Bóg

wie gdzie, szukaæ przyjdzie, a on prawie wprost naszej bramy sta³. rêce za pas u cha³ata za³o-
¿y³ i bokami spluwa³. Zupe³nie jakby czeka³ na nas. Kiedy Felek podleciawszy szturchn¹³ go

background image

32

w ³okieæ, b³ysnê³y mu oczy zmru¿one jak kotu i poci¹gn¹³ nosem. Poszed³ za nami prêdko,
skwapliwie. Ale i on teraz wiêcej daæ nie chcia³, jak „równe dziewiêæ z³otych”. To ,,równe”
mówi³ takim g³osem jakby do onych dziewiêciu z³otych przynajmniej z pó³ rubla dok³ada³.

Matka znów siê zapali³a na twarzy.
– Cz³owieku! – krzyknê³a. – A toæ¿e tego nie uby³o. A toæ¿eœcie pierw dziesiêæ z³otych

dawali! A toæ¿ê to samo!

– Nu, to co, ¿e to samo? – odrzek³ flegmatyczie „handel”. – Ja siê namyœla³...
– Dajcie¿ ju¿ tak dziesiêæ z³otych, jakeœcie dawali. Miejcie¿ sumienie!...
– Nu. ja sumienie mam! ¯eby ja sumienie nie mia³, toby ja oœm z³otych da³, a ¿e ja sumie-

nie mam. to ja dam równe dziewiêæ.

– A ¿eby was Bóg ciê¿ko skara³ za moj¹ krzywdê -jêknê³a matka.
– Co to skara³! – szarpn¹³ siê „handel”. – Za co skara³?... Czy ja darmo chcê wzi¹æ? Czy

ja plewy dajê? Nu, ja dajê gotowe pieni¹dze.

Matka nic ju¿ nie odpowiedzia³a, twarz jej by³a tak bia³a, jak kr¹¿ek op³atka. Kiedy ¯yd

liczy³ pieni¹dze, Felkowi oczy lata³y za ka¿d¹ dziesi¹tk¹. Co tylko która by³a choæ trochê star-
ta, natychmiast j¹ z szeregu wyrzuca³, krzycz¹c, ¿e fa³szywa. ¯yd syka³ z pocz¹tku, potem
rozczerwieni³ siê tak, jakby go apopleksja tkn¹æ mia³a, zamierzy³ siê raz nawet na Felka,
doprowadzony do ostatniej pasji, a¿ nagle uœmiechn¹³ siê, doby³ z kamizelki grosz dobrze
sczernia³y i podaj¹c go Folkowi rzek³:

– Nu, ty m¹dry ch³opiec! Ty urzêdnikiem bêdziesz! Na, tobie na piernik!
Ale Felek grosza me bra³.
– Tu patrzcie, gdzieœcie nie do³o¿yli trojaka – rzek³ stukaj¹c palcem w kupkê groszaków

maj¹c¹ przedstawiaæ z³otówkê. – Tu do³ó¿cie, a mnie nie zawracajcie piernikami g³owy!

¯yd cmoka³ coraz silniej z podziwu.
– A kluger Bub – szepn¹³ sam do siebie.
Nareszcie doliczyli siê jakoœ. ¯yd z ³oskotem ¿elazko, moŸdzierz i rondel do brudnego

worka wrzuci³, a mnie matka pos³a³a po wêgle i po chleb.

Kiedy ojciec przyszed³, pali³ siê ju¿ w piecu ogieñ, a my popijaliœmy kolejno wodziankê

z ¿elaznego garnczka.

Ojciec w progu przystan¹³, popatrzy³ na ogieñ, na nas. potem po izbie spojrza³, a kiedy

wzrok jego zatrzyma³ siê na opró¿nionej pó³ce, spuœci³ oczy i na palcach do ³ó¿ka matczyne-
go podszed³.

Nied³ugo jakoœ potem zel¿a³o. Ogromny huk pêkaj¹cych lodów na Wiœle s³ychaæ by³o nocami.

Wêgiel jednak ci¹gleœmy jeszcze kupowali, bo wilgoæ w izbie by³a taka. ¿e siê po œcianach s¹czy³o.

Stancja nasza wypró¿ni³a siê do czysta.
– Na glanc... -jak mówi³ Felek.
Posz³a gorsza matczyna suknia, poszed³ zegar, posz³a balia, a kiedy i p³aszcz ojca granato-

wy poszed³, straci³em zupe³nie wiarê w te rzeczy, które s¹ ,,raz na ca³e ¿ycie”, zw³aszcza po
niedawnym doœwiadczeniu z ¿elazkiem.

Chodziliœmy teraz po pustej izbie, jakby po koœciele, a Felek huka³ z³o¿ywszy przy ustach

d³onie, ¿eby mu echo odpowiada³o. Pan doktor wszak¿e przychodzi³ do matki, a i do apteki
lata³em. Garnek ¿elazny te¿ jeszcze by³. aleœmy rzadko kiedy obiad gotowali; uwarzy³o siê
ziemniaków na rano. to i na wieczór by³y. a w po³udnie toœmy latali za kotami gospodarza,
bo okrutnie po dachach wrzeszcza³y.

background image

33

Jednego razu ojciec u kuferka na ziemi przysiad³, otworzy³ go i d³ugo medytowa³ nad nim.
A by³a tego dnia du¿a odwil¿. Z dachów ciek³o, wróble siê dar³y, a s³oñce pierwszy raz tej

zimy do naszej suteryny zajrza³o. Ale matce by³o znowu gorzej. Ca³¹ noc kaszel j¹ mêczy³,
a piæ to wo³a³a wiêcej ni¿ piêæ razy. Lekarstwa nie by³o. Felek wspi¹³ siê na palce i ojcu przez
ramiê patrzy³, Myœla³, ¿e Bóg wie, co zobaczy, a tymczasem nic. Ojciec tylko g³ow¹ kiwa³,
w¹sy skuba³ i patrzy³ w milczeniu na czerwone, le¿¹ce na dnie zawini¹tko. Siêgn¹³ wreszcie
po nie, harmonijkê wyj¹³ i siad³szy na matczyny m ³ó¿ku graæ zacz¹³.

Matka o¿ywi³a siê nieco s³uchaj¹c, kaza³a sobie Piotrusia podaæ do ³ó¿ka, a i my stanêli-

œmy w pobli¿u.

Zrazu gra³ ojciec weso³o, a graj¹c tak mówi³ do matki:
– Pamiêtasz. Anulka, Bielany? Pamiêtasz, jak my siê to poznali? Jakem ci to przygrywa³ id¹cy?
– Pamiêtam, serce – rzek³a matka z cicha.
– Albo to, pamiêtasz?... To ci by³o w Trójcê, na odpuœcie, na Solcu...
– Pamiêtam – szepnê³a matka.
– Têgi sztajer’! – mrukn¹³ do mnie Felek szturchn¹wszy mnie pod ¿ebro.
– Mia³aœ wtedy tê ró¿ow¹ w kratkê sukniê i okrutnie mi siê potem bez ciebie cni³o, coœ ze

trzy dni – mówi³ ojciec miêkkim g³osem. – A to Anulka?...

– Tego nic wiem...
– Jak nie wiesz?... To przecie by³o na Woli, co my tam ze szwagrem poszli, com to kuflem

cisn¹³ w tego Niemca, ¿e siê do ciebie przysiad³...

– A prawda!—. -o szepnê³a matka.
Ojciec gra³ dalej. Harmonijkê na kolanie trzyma³, rozci¹ga³ j¹ i zesuwa³, a po klapeczkach

drobniutko palcami przebiera³.

Jak ¿yjê, nie s³ysza³em piêkniejszej muzyki.
– Anulka! A to?... Jak¿e?...
– Pamiêtam, Filipku! – mówi³a matka – to by³o tej niedzieli, kiedyœ na zapowiedzie da³.

W Czerniakowie my byli z nieboszczk¹ matk¹...

– Po miesi¹cuœmy ju¿ wracali -doda³ ojciec. -Graliœmy w zielone...
– A jak wtedy bez pachnia³!... A co s³owików œpiewa³o...
– A jaka ty wtedy œliczna by³a... Jak ta ró¿a w kwiecie...
Felek szturchn¹³ mnie w ¿ebro.
– A jak ty wtedy gra³. serce... Jak ty gra³...
Uœmiechnê³a siê, westchnê³a, zdawa³a siê zasypiaæ.
Ojciec i teraz gra³ œlicznie. Z pocz¹tku weso³o, raŸnie, jak gdyby do tañca same nogi nam

podrygiwa³y. Potem jakby siê do tej weso³oœci co przymiesza³o, coraz smutniej, coraz smutniej,
jakoby do p³aczu, tak ¿e i Felek piêœci¹ oczy raz i drugi wytar³; a¿ rozci¹gn¹³ ojciec harmonijkê
raz ze stron obu i doby³ z niej g³os tak ¿a³osny, jak na organach, kiedy umar³emu graj¹.

Matka spa³a. Czêsto na ni¹ teraz przychodzi³ sen taki, jakby nagle kto makiem oczy jej

posypa³. A budzi³a siê potem os³ab³a, blada, z zimnym potem na wychud³ej twarzy.

Posiedzia³ tedy ojciec ze zwieszon¹ g³ow¹, posiedzia³, po czym westchn¹wszy wsta³, har-

monijkê w ow¹ czerwon¹ chustczynê owin¹³, pod pachê j¹ wsadzi³, a nasun¹wszy czapkê, na
palcach wyszed³.

Kiedyœmy siê we trzech na sienniku pod matczyn¹ chustk¹ znaleŸli, mtr¹ci³ mnie Felek

w bok i rzek³ pó³g³osem:

background image

34

– Wicek!
– A co?
– Wiesz?... Stary to ci p³aka³ przy tym graniu!
– E-e-e...
– Dalibóg! – przysi¹g³ Felek paln¹wszy siê piêœci¹ w piersi, a¿ mu w nich coœ jêk³o. –

Przeciem nie œlepy, widzia³em... Tylko mu te ³zy po w¹sach kipia³y...

– A có¿ chcesz! – doda³ po chwili -jak sobie cz³owiek tak wszystko jedno po drugim

rozpomni...

Westchn¹³ ciê¿ko, pole¿a³ chwilê cicho i na bok siê do pieca obróci³; zaraz potem us³ysza-

³em jego chrapanie. Ojciec tego wieczora póŸno do domu wróci³, ale przyniós³ matce lekar-
stwo, ogieñ rozpali³ i zrobi³ herbaty. D³ugo tej nocy usn¹æ nie mog³em, a w g³owie ci¹gle mi
coœ gra³o, to smutno, to weso³o. Œni³y mi siê te¿ ró¿noœci do bia³ego rana. A to ¿e ogród jest
w izbie i ¿e bez na piecu kwitnie, a to ¿e w’ sieni s³owiki œpiewaj¹, a to ¿e na œcianie, tam
gdzie dawniej zegar wisia³, teraz stoi srebrny ksiê¿yc w pe³ni...

Kiedym siê obudzi³, Felek ju¿ sta³ na sienniku i zapina³ pasek na opadaj¹cych go porciê-

tach. Przez otwart¹, srodze po³atan¹ koszulê stercza³y mu wychudzone ¿ebra, z ko³nierza wy-
chyla³a siê szyja cienka jak u wróbla, a niezmiernie chude nogi czyni³y go znacznie wy¿szym,
niŸli by³ w istocie.

– Felek! – zawo³a³em. – Có¿eœ ty tak jak tyka przez ten miesi¹c urós³?
– G³upi! – rozœmia³ siê Felek, – Ja tylko siê wyci¹gam, ¿eby brzuch mniejszy by³.
Wyci¹gn¹³ siê przede mn¹ jak struna.
– A co? – zapyta³.
– A to wygl¹dasz jak œledŸ marynowany.
– To dobrze! – zawo³a³ Felek. – Walê na pajaca.
A kiedym siê œmia³:
– A co? – rzek³ – z³y chleb, myœlisz?
I trzasn¹wszy siê rêkami po udach w górê wyskoczy³, koz³a w powietrzu przewróci³, po

czym na cztery ³apy jak kot cicho pad³.

– Wiesz? – rzeki – to przez tego pêdraka takem siê wyci¹gn¹³ i wskaza³ g³ow¹ na Piotru-

sia, który zwykle najwczeœniej siê budzi³ i do garnka patrzeæ szed³, czy tam czego od wczo-
raj nie znajdzie.

– Jak idziem do ochrony – mówi³ dalej Felek – to ci ca³¹ drogê skomli, ¿e g³odny. Muszê

ci mu co dzieñ pó³ mego chleba fasowaæ, ¿eby cicho by³.

– E-e-e? – zapyta³em niedowierzaj¹co, czuj¹c, ¿e ja bym siê mo¿e na bohaterstwo takie

nie zdoby³.

– Jak Pana Boga kocham! – przysi¹g³ siê natychmiast Felek, grzmotn¹wszy siê ku³akiem

w suche jak szczapa piersi.

I patrz¹c na Piotrusia, który na swoich krótkich, pa³¹kowatych nogach, z du¿ym, rozdêtym

ziemniakami brzuchem przez izbê siê toczy³, wybuchnêliœmy obydwaj szalonym, niepo-
wstrzymanym œmiechem.

– Czego wy siê tam tak œmiejecie, ch³opcy? – zapyta³a s³abym g³osem matka.
– A to z Piotrusia – odrzek³ Felek – ¿e taki gruby...
– Gdzie on tam gruby, biedaczysko! Z czegó¿ by on by³ gruby! – mówi³a matka. – Piotruœ!

– doda³a. – A pójdŸ¿e do mamy, sieroto,

background image

35

I uœmiechnê³a siê do niego, g³aszcz¹c go po g³owie, podczas kiedy my obaj dusiliœmy siê

od œmiechu z tej „hecy” -jak mówi³ Felek.

Weso³oœæ nasza jednak wkrótce zasêpion¹ zosta³a.
– Wiesz co, Anulku? – rzek³ tego dnia ojciec, siadaj¹c na matczynym ³ó¿ku. – Trza bêdzie

chyba szkapê miêdzy ludzi puœciæ.

– Szkapê? – zawo³a³a matka i a¿ siê na ³ó¿ku podnios³a. – Bój siê Boga, Filip! A toæ nas

ona wszystkich ¿ywi!...

Ojciec siê ciê¿ko na rêku wspar³ i w¹sy w milczeniu skuba³.
– ¯ywi albo i nie¿ywi! – odezwa³ siê po chwili. -Z kacierzem na rzece siê nie poka¿,

woda rwie tak. ¿e to ha! Ko³o ¿wiru nijakiej roboty nie ma. piasku te¿ licho co odcho-
dzi, na plecach by to cz³owiek rozniós³, a tu na ka¿dy dzieñ sieczki kup, a i otr¹b choæ
z garstkê, boæ to owsa nie uwidzi w ¿³obie; tera pomieszczenie, tera œció³ka, a wszyst-
ko drogo.

Matka jêknê³a tylko.
Struchleliœmy s³uchaj¹c. Piotruœ oczy na ojca wytrzeszczy³ i otworzy³ usta; ja sta³em jak-

by skamienia³y.

Dopiero Felek taka mi sójkê w buk wsadzi³, ¿e mnie a¿ zamroczy³o.
– S³yszysz. Wicek! – krzykn¹³ mi w samo ucho.
A toæ¿em nie g³uchy! – hukn¹³em mu w ucho g³oœniej jeszcze.
I zaraz my wylecieli do sieni, bo nas taka ¿a³oœæ zdjê³a, ¿e tylko siê za ³by drzeæ.
Szkapê kochaliœmy niezmiernie. Jak tylko zapamiêtam, na œwiecie zawsze by³ ojciec, mat-

ka i szkapa. Felka potem dopiero bociany przynios³y, Piotrusia tako¿: ale szkapa nale¿a³a do
rzêdu tych istot, które zawsze s¹, bo s¹. Wyobraziæ sobie po prostu nie mog³em ani jej po-
cz¹tku, ani te¿ jej koñca. Szkapa nale¿a³a do nas, a my do niej: ani my od niej ani ona od nas
niæ mog³a siê od³¹czyæ. By³o to tak naturalnym, ¿em zgo³a nie pojmowa³ innego porz¹dku
rzeczy. Kogo by tam brak³o w naszej gromadce, to by brak³o, ale nigdy szkapy. Toæ to by³a
ca³a nasza uciecha.

Kiedy ojciec z rzeki do domu wraca³, wybiegaliœmy – gdzie! a¿ w pó³ drogi, byle prêdzej

szkapê zobaczyæ. Co który mia³, to jej niós³ i do pyska wtyka³: kawa³ek chleba, ziemniak,
znalezion¹ w podwórzu skórkê z cytryny...

I szkapa nas kocha³a bardzo. Z daleka ju¿ r¿a³a ku nam i przyœpiesza³a kroku, strzyg¹c ra-

doœnie uszami, a kiedyœmy j¹ po szyi, po bokach klepali, rozumia³a wybornie tê pieszczotê
i zwiesiwszy ³eb swój ciê¿ki, skuba³a nas po w³osach, po kurtkach Piotruœ zw³aszcza by³ jej
ulubieñcom; po prostu r¿a³a na ojca, ¿eby go wzi¹³ z sob¹.

Kiedy j¹ ojciec wyprz¹g³, zaczyna³a siê dopiero heca. Natychmiast Felek wskakiwa³ na jej

grzbiet koœcisty, od starego chom¹ta obdarty, i podczas kiedy szkapa zanurza³a swój ³eb
ogromny w g³êbinach uwi¹zanego jej u karku worka z chud¹ sieczk¹, on. przyklêkn¹wszy na
jedno kolano lub stan¹wszy na jednej nodze, wywija³ czapk¹ i krzycza³:

– A to jest s³awny jeŸdziec z suteryny, co nigdy nie traci miny! Nazywa siê Feliks Mosto-

wiak, herbu gnat! Ja chudy, ale chwat! Kto da wiêcej?... Na to „kto da wiêcej” – wybuchali-
œmy tak piekieln¹ wrzaw¹, ¿e a¿ ludzie wybiegali z oficyny.

Po Felku gramoli³ siê na szkapê Piotruœ, aleœmy go ledwie podsadziæ mogli, tak go prze-

wa¿a³a rozdêta brzuszyna. Szkapê z Piotrusiem oprowadzaliœmy w tryumfie po podwórzu, nie
dawszy jej spokojnie sieczki owej spo¿yæ, a Felek znów wywija³ czapk¹ i wrzeszcza³:

background image

36

– A to jest Piotruœ herbu szczur! Ma dwie laty i osiem dziur! Dwóch zêbów nie ma na prze-

dzie i na szkapie jedzie!... Kto da wiêcej?...

Sk¹d on tu to „kto da wiêcej” przyczepi³, nigdym odgadn¹æ nie móg³: Felek sam utrzymy-

wa³, ¿e to ju¿ tak jedno do drugiego pasuje. I znów wybuchaliœmy szatañsk¹ wrzawa, jakby
nas nie trzech, ale ze trzydziestu by³o.

– Przypatrzta siê. moi ludzie – mówi³a stoj¹c we drzwiach t³usta sklepikarka – co te? te be-

stie ch³opaki Mostowiaków nie wyprawiaj¹ z t¹ koby³¹! A toæ to czyste ma³py z „meranzieryi”.

I chwyta³a siê za boki, trzês¹c od œmiechu, a¿ jej oczy w t³ustej twarzy zupe³nie ginê³y.
– Oj, batem, batem – skrzecza³a chuda kucharka z drugiego piêtra. – Ma tu dobrze na

œwiecie byæ, ma tu Pan Bóg b³ogos³awiæ, kiedy to ledwo od ziemi odroœnie, a ju¿ siê rozpu-
sty chwyta! Nie poszed³by to jeden z drugim do roboty, do „rzemies³a”, do ksi¹¿ki? W gêbê
to co wetkn¹æ nie ma, a tak¹ sodomê-gomorê po œwiecie robi!

A Felek nu¿ siê w lewo i w prawo k³aniaæ, nu¿ chudej kucharce od ust buziaki posy³aæ, a¿

baba w najwiêkszej pasji trzasnê³a lufcikiem i z okna posz³a.

Do szkapy odnosiliœmy wszystkie sprawy ¿ycia, o jej wzglêdy i ³aski ubiegaliœmy siê je-

den przed drugim. Ona by³a ostatni¹ instancj¹ w naszych sporach.

Korzysta³ z tego Piotruœ niecnota i, kiedy siê za pokrzywdzonego przez nas mia³, nie

mówi³ ,,powiem ojcu” albo „powiem mamie”, ale ,,powiem szkapie”.

Tej pogró¿ki nie lekcewa¿yliœmy bynajmniej; i czêsto gêsto dosta³ Piotruœ jaki k¹sek,

szczególniej od Felka, byle tylko „nie powiada³ szkapie”.

Nie mogliœmy bowiem znieœæ, kiedy tak patrzy³a na nas smutnie jednym okiem swoim,

podczas kiedy na drugim, œlepym i zbiela³ym, powieka o siwej rzêsie podnosi³a siê i opada³a
z wolna, jak gdyby z wyrzutem...

– S³ysz, Wicek! – mawia³ Felek. – Co ta szkapa takiego w tym œlepiu ma, co tak œwidru-

je?... A to bym ci wola³, ¿eby mnie ojciec paskiem przemierzy³, ni¿ kiedy ona tak patrzy. Do
samego ci hunoru cz³owiekowi siêga...

Szkapê czyœciliœmy co dzieñ. Ale nigdy nie obesz³o siê przy tym bez bijatyki o szczotkê

i zgrzeb³o. Coœmy jej wtedy sierœci nadarli! Coœmy napl¹tali grzywy! Sta³a jednak szkapa cier-
pliwie, zmru¿ywszy zdrowe oko, i tylko od czasu do czasu macha³a wype³z³ym ogonem, jak-
by siê ogania³a od b¹ków.

Zaraz po Wielkiej Nocy zaczyna³o siê p³awienie szkapy. Jeszcze woda zimna by³a jak lód,

a my ju¿ zawijamy porciêta i dalej do rzeki. Jaki by³ tryumfalny pochód! Ch³opaki z ca³ej
ulicy chcieli i. nami lecieæ, aleœmy ich odpêdzali biczem.

Dopiero¿ szkapê wod¹ chlustaæ, dopiero¿ jej pêciny i boki wycieraæ, dopiero¿ jej przy-

gwizdywaæ, jakeœmy to u ojca s³yszeli. Najwiêksza bieda by³a kiedy szkapa dla uwolnienia
siê od nas i naszej opieki parê kroków w wodê dalej posz³a.

– Utopi siê! utopi! – wrzeszcza³ Piotruœ i a¿ sinia³, i przysiada³ na ziemiê obu siê rêkami

brzucha w³asnego trzymaj¹c. Brnêliœmy tedy po ni¹ i za ogon ku brzegowi ci¹gnêli, po czym
zziajani, zmêczeni, wracaliœmy do domu, szkapa naprzód, my za ni¹, mokrzy, ociekaj¹cy
wod¹ jak topielcy.

I tê to nasz¹ kochan¹ szkapê ojciec by przedaæ mia³?
By³o to w naszym rozumieniu coœ jakby skoñczenie œwiata.
Zaraz te¿ wyleciawszy do sieni, paln¹³em Felka w ucho, on mnie na odlew w kark, ja znów nie

bawi¹cy grzmotn¹³em go w plecy, on znów mnie piêœci¹ w bok, a¿ mi œwieczki w oczach stanê³y.

background image

37

Za czym my siê oba za czupryny chwycili i spl¹tali jak k³êbek, potoczyli razem do progu. A taka
w nas ¿a³oœæ by³a, taka z tej ¿a³oœci srogoœæ, ¿e ¿aden pary nie puœci!, me pisn¹³ nawet.

Zaraz te¿ nam siê po tej dzierce l¿ej na sercu sta³o.
Ju¿eœmy do izby wrócili, bo zimnisko ze dworu gna³o, a ojciec precz jeszcze perswadowa³

matce:

– Tera ci siê za ni¹ siaki taki grosina weŸmie; a jak przychudnie, boæ ju¿ i sieczki ujmujê,

to kto co za ni¹ da? Có¿. Anulka! Jak se myœlisz, serce? Matka westchnê³a ciê¿ko.

– I có¿ ja se mam myœleæ, mój Filipie?... Myœlê, ¿e nas Bóg ciê¿ko dotkn¹³ t¹ chorob¹.

Myœlê, ¿em ci siê kamieniem u szyi sta³a i do dna ciê ci¹gnê... O tych sierotach myœlê...

Zakry³a oczy rêk¹ i zaszlocha³a g³oœno. Ojciec ca³owa³ j¹ po g³owie.
– Anulka!... Serce!... Anulka!... – powtarza³, a¿ nagle sam rykn¹³ p³aczem.
– Siarczyste!... – mrukn¹³ za mn¹ Felek wycieraj¹c oczy ku³akiem. Kilka dni minê³o, a o

sprzedaniu szkapy nie by³o jakoœ mowy.

Matka mia³a siê coraz gorzej. Jej ciê¿ki, chrypi¹cy kaszel z twardego snu dzieciêcego po

nocach nas budzi³. Raz w raz te¿ zasypia³a we dnie i mimo ¿e siê nagle ciep³o na œwiecie
zrobi³o, febra j¹ chwilami trzês³a, a¿ zêby szczêka³y. Ojciec chodzi³ po izbie zgarbiony, ¿ó³ty,
jakby mu z dziesiêæ lat ¿ycia przyby³o, a rêkê na nas tward¹ mia³ i o byle co do czubów nam
siêga³, ale ¿eœmy siê tam wiele nic nastrêczali, du¿¹ czêœæ dnia spêdzaj¹c w stajence.

Od kiedy zagrozi³a nam mo¿noœæ utracenia szkapy, sta³a siê nam ona podwójnie drog¹.

Rozrzewnia³o nas teraz ka¿de jej parskniêcie, ka¿de ruszenie ogonem.

– O... je! – wo³a³ Piotruœ wpatrzony w ni¹ z zachwytem, gdy zanurza³a w ¿³obie ³eb swój

wielki, a podniós³szy go ¿u³a go³¹ sieczkê, mru¿¹c zdrowe oko.

– O... pije! – wola³, gdy ³eb wsadza³a do starego wiaderka, aby ¿³opn¹æ raz i drugi wody

któr¹œmy jej przynosili w³asnorêcznie.

Ja i Felek siadaliœmy z obu jej stron na ¿³obie i machaj¹c nogami przygl¹daliœmy siê ca³y-

mi godzinami ka¿demu jej ruchowi.

Ziemniaki nawet, któreœmy teraz ju¿ co dzieñ bez okrasy mieli, tuœmy przynosili, aby ra-

zem ze szkap¹ obiad jeœæ. chocia¿ dzieliæ siê z ni¹ nie by³o czym. bo nam samym jakoœ siê
coraz szczup³ej dostawa³o.

Weselej te¿ by³o w stajence ni¿ w izbie– bo s³oñce w same zêby œwieci³o tu nam przez

drzwi na œcie¿aj otwarte, a do suteryny, do naszego k¹ta, jak rok d³ugi nie zajrza³o nigdy.

– Ale¿ tu zimno u was – mówi³ pan doktor zachodz¹c do matki– – I wilgoæ straszna! Po-

winniœcie siê postaraæ o such¹ i ciep³¹ izbê dla ¿ony – dodawa³, gdy go ojciec wyprowadza³
do sieni – ¿ona wasza nie mo¿e w takiej izbie le¿eæ– Powietrze fatalne, zgni³e, ¿adnej wenty-
lacji, ¿adnego œwiat³a– Powinniœcie przecie¿ dbaæ o kobietê, kiedy chora. Z ni¹ coraz gorzej
i musi byæ gorzej w takich warunkach.

Ojciec gryz³ w¹sy i milcza³ ze spuszczon¹ g³ow¹.
– Mleka by tez jej trzeba œwie¿ego, miêsa, wina kieliszek czasem... Tu lekarstwa nic nie

poradz¹, tu dietê trzeba posiln¹ prowadziæ...

Poszed³ ju¿, ju¿ i na drug¹ ulicê skrêci³, bom patrzy³ za nim, a ojciec precz jeszcze w sieni

sta³, w ziemiê patrzy³ i w¹sy gryz³.

A¿ nagle siê poruszywszy, koszulê na piersiach szarpn¹³, woreczek ze szkaplerzem roze-

rwa³ i dobywszy z niego srebrny pieni¹dz z Matk¹ Bosk¹, mnie po wêgle i po mleko posta³
przykazuj¹c, ¿ebym nie powiada³ matce, jak i sk¹d.

background image

38

Nazajutrz w po³udnie zabieraliœmy siê w³aœnie do przedstawienia i ju¿ siê Felek na szkapê

gramoli³, gdy nagle ojciec do stajenki wszed³, a za nim pan £ukasz Smolik, chrzestny Piotru-
sia naszego, doro¿karz z Pragi.

Zaraz mnie coœ tknê³o, wiêc szturchn¹³em Felka i obaj stanêliœmy jak trusie.
Pan £ukasz, próg przest¹piwszy, bat swój w k¹cie postawi³, ogromny koœcisty nos

w po³ê kapoty granatowej utar³ i wyci¹gn¹wszy chud¹, d³ug¹ szyjê, tabakê z wolna za-
¿ywa³– Cz³owiek to by³ ju¿ stary, wysoki i dobrze zgarbiony; oczki mia³ ma³e. czarne,
œwidrowate, brwi krzaczaste i chudy, zarastaj¹cy od spodu podbródek. Pod jego koœci-
stym nosem stercza³y ¿ó³te, saperskie w¹sy. którymi, bior¹c tabakê, jak królik porusza³.
Spod wielkiej granatowej czapy wygl¹da³y sine, bia³awym puszkiem poroœniête uszy,
z których prawe ozdobione by³o srebrnym kolczykiem. Do nas zagl¹da³ pan £ukasz
rzadko, choæ go kumoterstwo z nami ³¹czy³o; mówi³a o nim matka, ¿e kutwa, ¿e na
groszach siedzi; czasem znów przepowiada³a, ¿e wszystko Piotrusiowi zapisze, bo
wdowiec bezdzietny by³.

Kiedyœmy siê tak. oniemiawszy nagle, przypatrywali panu £ukaszowi ojciec jakby nas me

widzia³-do ¿³obu prosto poszed³, szkapê odwi¹za³ i po zadzie j¹ d³oni¹ uderzy³.

– Ano, stara! -zawo³a³ obracaj¹c j¹ ³bem do œwiat³a. Szkapa zmru¿y³a zdrowe swoje oko,

a œlepym, os³upia³ym, szeroko otwartym, zdawa³a siê patrzeæ gdzieœ daleko, daleko.

Pan £ukasz szczyptê tabaki u nosa trzymaj¹c zacz¹³ siê s³odko uœmiechaæ a przekrzywiw-

szy g³owê patrzy³ na szkapê to z lewej, to z prawej strony.

– He!... He!... He!... A co to kumeczek przedawac chcesz?... Skórê czy koœci?
Spojrza³ ojciec posêpnie spod oka i zaraz mu siê w¹sy podnios³y, ale prze³kn¹³ tylko œlinê

i rzek³:

– Skóra i koœci zarobi¹ u was, kumotrze, na miêso. Byle temu pochlebiæ trochê owsem, to

to bêdzie jak kluska okr¹g³e.

– A bodaj te¿ kumeñka! – rozœmia³ siê znów pan £ukasz. – Pochlebiæ! Pochlebiæ! Ale to

owies drogi tera, kumeñku. Piêæ z³otych æwiarteczka, kumeñku! I siano te¿ drogie...

– A drogie – rzek³ obojêtnie ojciec, ale widzia³em, ¿e mu siê oczy zapali³y.
– Nast¹p! Noga! Ano!... – zawo³a³ uderzaj¹c szkapê, która przest¹pi³a wlok¹ce siê za ni¹

postronki.

– He!... He!... He!... – rozœmia³ siê s³odziej jeszcze pan £ukasz. – I szpacik, widzê, jest...
– A jest – odpar³ ojciec krótko, suchym g³osem.
Poci¹gn¹³em Felka za rêkaw, jako ¿e bezpieczniej mi siê zda³o bli¿ej drzwi siê trzymaæ,

ale mnie tylko ³okciem pchn¹³ i szeroko otwartymi oczyma to na ojca. to na przyby³ego pa-
trzy³.

– U-u-u... szpat, psia... – mówi³ tymczasem pan £ukasz, wyci¹gaj¹c obrastaj¹cy podbró-

dek z ¿ó³tej bawe³nianej chustki. – U-u-u... szpat!... – ustami cmokaæ zacz¹³. – Nie wyjdzie
ju¿ ona z niego, nie! – doda³ wci¹gaj¹c niuch tabaki i kiwaj¹c g³ow¹.

Ojcu podnosi³y siê w¹sy coraz wy¿ej, a¿ je rêk¹ w dó³ szarpn¹³.
– Ja jej tam kumotrowi nie wpieram! – rzek³ patrz¹c w ziemiê. -
Dla mnie ona i ze szpatem dobra! ¯eby nie choroba kobiety, tobym koby³y pewno nie pusz-

cza³ miêdzy ludzi! Toæ ¿ywicielka nasza...

Pan £ukasz zmilcza³, a schyliwszy siê. d³onie na kolanach opar³ i po nogach szkapie

patrzy³

background image

39

– £ogawa mo¿e?... He!... He!... He!... – rozœmia³ siê pytaj¹c.
– £ogawa! Ta kobyla ³ogawa! – krzykn¹³ ojciec, a ju¿ ca³y sta³ w ogniach. -¯eby mnie tak

Bóg skara³. jak ona ³ogawa! Poka¿, kumoter... Gdzie ona ³ogawa?...

– No... no!... – uœmiecha³ siê s³odko pan £ukasz -ja te¿ tylko siê pytam, boæ to przy kup-

nie konia jak przy ¿eniaczce: czego nie dopatrzyæ, okiem, to dop³acisz workiem...

– Ja ta nie machlerz! – rzek³ porywczo ojciec, a ju¿ mu rêce lataæ zaczê³y– – Ja ta nikogo

omachlowaæ nie chcê! Co prawda, powiem a co nieprawda – nie.

– A co ona?... œlepa?... – zapyta³ nagle prostuj¹c siê pan £ukasz i rozsun¹wszy palcami

zmartwia³¹ powiekê szkapy, z bliska jej w oczy zajrza³.

Poruszy³ siê Felek. a przest¹piwszy z nogi na nogê, szczypn¹³ mnie, w s³abiznê tak, ¿em

omal nie wrzasn¹³.

– A œlepa – odrzek³ na podziw spokojnym g³osem ojciec, choæ znów mu siê w¹sy zje¿y³y.

– Na lewe oko œlepa. Takem j¹ ju¿ kupi³ i taka je. U mnie ta nie oœlep³a.

– He, he, he!... – rozœmia³ siê s³odko pan £ukasz i znów do tabaki siêgn¹³. -Tak mi te¿,

kumeñku, mów! Œlepa!... U-u-u... szpetnie œlepa!...U-u-u!...

Otrz¹sn¹³ palce i tabakê schowa³.
– Jak ona œlepa jest – rzek³ poci¹gaj¹c nosem – to znów inszy interes, insze gadanie...
Po twarzy ojca przelecia³ nag³y ogieñ.
– A có¿ tam za insze gadanie ma byæ? – rzek³ porywczym nieco g³osem. – Œlepa, to œlepa!

Przecie jej kumoter na ksi¹¿ce uczyæ nic da, do szko³y nie poœle, A ja kumotrowi powiadam,
¿e druga œlepa szkapa lepsza je ni¿ ta widz¹ca. A to kobyla dro¿na taka, ¿em jak ¿yj¹cy przez
tyle lat dró¿niejszej nie widzia³.

– Ale... ale!... – œmia³ siê s³odko pan £ukasz. – Bogdaj ciê te¿ kumeñku, z tak¹ mow¹. Toæ

byœ ty, kumeñku. wmówiæ we mnie chcia³. ¿e œlepa szkapa najlepsza.

– Najlepsza, nie najlepsza! A równo, com dró¿niejszej koby³y nie widzia³, tom nic widzia³.

A co o wmawianiu to najmniej, bom przecie katolik, nie ¯yd.

Ojciec mówi³ z wolna, hamuj¹c siê. ale glos mu kipia³.
Nagle, jakby nas dopiero co zobaczy³, chwyci³ Felka za kark i. pchn¹wszy go we drzwi,

krzykn¹³:

– A nie pójdziecie wy mi st¹d, psienogi?...
Dmuchnêliœmy jak wiali ze stajenki i jak wiatr do izby wpadli.
W parê pacierzy potem wszed³ ojciec uspokojony wraz z panem £ukaszem, jako ¿e nie

godzi siê o bydlê targu przybijaæ inaczej. tylko w izbie, pod dachem; Cygany tylko nie pil-
nuj¹ tego. Zaraz te¿ zaczêli sobie rêkê dawaæ pan £ukasz przez po³ê swej doro¿karskiej ka-
poty, ojciec przez

Spencer, co mu w strzêpach na grzbiecie wisia³.
– Bóg œwiadkiem – mówi³ ojciec – ¿e bym obcemu, a jeszcze te¿ ¯ydowi za ¿adne pieni¹-

dze koby³y tej nie przeda³. Tak wiem przynajmniej, ¿e w dobre rêce idzie...

– He... He... He... – œmia³ siê pan £ukasz – po kumoterstwie! Po kumoterstwie! Krzywdy

jej nie zrobiê...

– A jakby, nie daj Bo¿e – tu g³ow¹ wskaza³ na matkê, która jak martwa z zamkniêtymi

oczami le¿a³a – no, toæ cz³owiek nie kamieñ, toæ ju¿ tak po przyjacielstwie darmo wywiozê...

Nie odrzek³ ojciec nic, ani w tê, ani w tê stronê, tylko oczy spuœci³ i w¹sów szarpn¹³,

a matka obudzi³a siê z jêkiem. Mo¿e nie spa³a nawet.

background image

40

Kiedy pan £ukasz, zgi¹wszy siê we dwoje, z izby za ojcem wychodzi³, rzuciliœmy siê w te

pêdy, ¿eby do szkapy lecieæ.

Ale ojciec odwróci³ siê nagle:
– Ani mi nosem za próg! – krzykn¹³ ostro. – W izbie siedzieæ...
I trzasn¹³ drzwiami.
Byliœmy jak og³uszeni. Patrzy³em na Felka, a on patrzy³ na mnie; oczy robi³y mu siê coraz

wiêksze, coraz przeŸroczystsze, usta i broda jak w febrze lata³y, a¿ schwyciwszy siê obu gar-
œciami za w³osy: – Siarczyste! -wrzasn¹³ i zaniós³ siê wielkim p³aczem.

Zaczê³y siê teraz dobre czasy. W izbie zrobi³o siê ciep³o, grzyby po œcianach róœæ przesta-

³y; od sklepikarki po¿yczyliœmy drugiego saganka na kaszê.

Tylko ¿e bez szkapy okrutnie siê nam widzia³o smutno, a co który na stajenkê spojrza³, to

mu œwieczki w oczach stawa³y. A i matka jakoœ nie mia³a wskórania.

– Ju¿ ja bêdê umieraæ, Filipie... – mówi³a takim cichuchnym g³osem jak ten wiatr letni. –

Ju¿ siê ty nie kosztuj na mnie.

To znów ni z tego, ni z owego jej siê poprawia³o; wo³a³a, ¿eby jej piwa zagrzaæ albo i mle-

ka z mas³em, a Piotrusia sama my³a, czesa³a; opowiada³a nam wtedy, jak to ona ozdrowieje,
jak do Czêstochowy pójdzie, jak nas ze sob¹ zabierze, jakie to my tam zobaczymy wie¿e,
jaki koœció³, jakie granie na organach bêdzie. A mia³a wtedy p³omieñ na twarzy, a oczy œwie-
ci³y jej jak próchno. Bywa³o tak zwykle wieczorem.

Ale gdy przyszed³ ranek, le¿a³a niby bez duszy, co dzieñ bielsza, a jak mgie³ka przeŸro-

czysta. Ani w niej g³osu, ani w niej tchu. ani ¿adnego chcenia. Porywa siê ojciec, ucho do ust
przyk³ada, przykazuje nam cicho byæ – i s³ucha. A¿ westchnie g³oœno, jakby sam nagle o¿y³,
i oczy do tego czarnego krzy¿a nad ³ó¿kiem podniesie.

A¿ raz siê nie dos³ucha³ jakoœ.
Matka umar³a w nocy tak cicho, ¿e nikt nie s³ysza³ nawet.
Piotruœ przy niej tej nocy spa³ a i on nie s³ysza³. Wysz³a z niej duszyczka jak para; ani siê

tyle nie za³opota³a co wróbel, kiedy odlata.

Wiêc kiedy ojciec oderwawszy g³owê od jej wysch³ych piersi krzykn¹³, ¿e matka nie

¿yje, stanêliœmy przed ³ó¿kiem w wielkim zadziwieniu patrz¹c to na posinia³e usta, to
na Piotrusia, który przy jej zimnych sztywnie wyci¹gniêtych nogach spa³ ciep³y, rumia-
ny, perlistym polem na czo³ku okryty... Taki ci pêdrak, ¿e go œmieræ ³okciem tr¹ci³a,
a on nic!

Zaraz siê w naszej izbie tumult wielki zrobi³, s¹siadek siê naschodzi³o, zaczê³y radziæ, g³o-

wami kiwaæ, wzdychaæ, a ¿e nam ojciec tego dnia kaszy nie gotowa³, a Piotruœ jeœæ p³aka³,
wiêc go sklepikarka pojê³a do siebie, a i nam po bu³ce da³a.

– A to ci baba skrusza³a! – szepn¹³ Felek, po czym j¹ zaraz poca³owa³ i bosymi nogami

szastn¹³ w zamaszystym uk³onie.

Ca³y ten dzieñ by³o mi tak, jakby mi kto do ucha szepta³: ,,Nie ma ju¿ matki!... umar³a ju¿

matka...” To zaraz wyciera³em piêœciami oczy, bo mi siê okrutnie p³akaæ chcia³o.

Mimo to jednak bawiliœmy siê tego dnia doskonale, bo taka u nas ci¿ba By³a, jak na Ordy-

nackiem. Jak zapamiêtam, nigdym tylu ludzi nie widzia³ w naszej suterynie; co kto przejdzie
ko³o nas, to po g³owach g³aszcze, to siê lituje, to poci¹ga nosem.

Wczoraj jeszcze w ca³ej kamienicy nikt na nas inaczej nie wo³a³, tylko ³obuzy albo urwi-

po³cie; a dziœ. jakby im kto gêby miodem posmarowa³: „Sieroty! Sieroteñki! Niebo¿¹tka!...”

background image

41

A Felek tylko siê nastawia, a oczami mruga, a co kto przyjdzie, to mnie poszturchuje.
– A to ci komedyje! A to tyjatr!.. – szepce i w œciœniêtych piêœciach robi dwie skandalicz-

ne figi, a jêzyk sam mu siê spoza zêbów wysuwa, cienki i ostry jak ¿¹d³o.

Ojciec tymczasem jak nieprzytomny po izbie chodzi³, co weŸmie, to po³o¿y, choæ siê tam

w tej pustce nie by³o wielce czego j¹æ.

A baby nu¿ siê po tej naszej biedzie rozgl¹daæ, nu¿ jedna drugiej na ucho szeptaæ, nu¿

ramionami ruszaæ, a g³owa trz¹œæ, a stêkaæ.,– Myœla³em, ¿e temu nigdy koñca nie bêdzie, a¿
siê nareszcie rozesz³y, bo im obiad z garnków kipia³.

¯eby nie to ludzkie litowanie, to byœmy i nie czuli tak bardzo, ¿e matka umar³a.

Z pó³ roku ju¿ siê nic podnosi³a w tej chorobie, a w ostatnich czasach samo cichutko
na poœcieli le¿a³a, jak i teraz. I teraz, kiedym na ni¹ patrzy³, zdawa³o mi siê. ¿e spod
rzêsów za Piotrusiem oczyma wodzi i uœmiecha siê leciuchno, i co tylko ma powie-
dzieæ: „Gdzie on tam gruby, biedaczysko!” Zupe³nie jak dawniej, tylko ¿e siê tak œwie-
ce nie pali³y przy niej.

Od œwiec tych pada³a na ni¹ ¿ó³toœæ przeŸroczysta, która mnie straszy³a; czu³em te¿, ¿e

zimne mia³a rêce, gdy nam je ojciec poca³owaæ kaza³. Ojcu jednak przy niej ciep³o byæ mu-
sia³o, bo nabiegawszy siê ca³y dzieñ, a to do kancelarii, a to do stolarzy, a to o furmankê –
kiedy siê ludzie rozeszli na zydlu u ³ó¿ka siad³, rêk¹ g³owê podpar³ i patrzy³: to na krzy¿ czar-
ny nad ³ó¿kiem matki wisz¹cy, to na g³êbokie cienie jej zamkniêtych oczu. Usn¹³em, a on
jeszcze siedzia³. Ale w nocy obudzi³o mnie ciche szlochanie.

To Felek, który siê przez ca³y dzieñ szasta³ i nastawia³, i z ludzi wydziwia³, a mnie w boki

szturcha³ – siedzia³ teraz na sienniku, w otwartej na piersiach koszulinie, rêkami stercz¹ce
kolana obj¹³, patrzy³ w pust¹ izbê i p³aka³.

Trzeciego dnia spaliœmy jeszcze pod magl¹ w sionce, gdzie nam ojciec siennik zaci¹gn¹æ

kaza³, kiedy we œnie us³ysza³em jak gdyby znajome r¿enie.

Zerwa³em siê; serce mi bi³o jak m³otem.
R¿enie odezwa³o siê znowu.
– Felek! Szkapa r¿y! – krzykn¹³em chwyciwszy go za ramiê.
Szarpn¹³ siê i na drugi bok przewróci³, ale gdy r¿enie znów s³yszeæ siê da³o, porwa³ siê on

tak¿e, na sienniku siad³ i szeroko otworzywszy oczy – s³ucha³.

Przeci¹g³e, ciche r¿enie odezwa³o siê raz jeszcze.
– Szkapa! – wrzasn¹³ Felek i porwawszy na siebie katankê, ku schodom suteryny siê rzuci³.
Zacz¹³em siê na gwa³t odziewaæ, a tak mi rêce lata³y, ¿em do ¿adnego guzika trafiæ nic

móg³.

– Wstawaj, Piotruœ – wo³a³em – wstawaj! Szkapa przysz³a!
I trz¹s³em nim jak wi¹zk¹ s³omy, bo siê nie³atwo budzi³.
Istotnie, przed bram¹, zaprzê¿ona do prostego, zas³anego kilimkiem wozu, sta³a nasza

szkapa. U karku jej wisia³ ju¿ Felek, obj¹wszy go obur¹cz, o ile dostaæ móg³; przy wozie sta³
pan £ukasz. Smolik i czêstowa³ stró¿a tabak¹.

Podnieœliœmy zaraz wrzask nie do opisania.
– Szkapa! Nasza szkapa! Nasza droga, kochana, stara! – wo³aliœmy na przemian, g³asz-

cz¹c j¹, klepi¹c, tul¹c siê do niej. gdzie kto móg³. Piotruœ gwa³tem gramoliæ siê chcia³ na ni¹.

– Stêskni³a siê bez nas szkapa, co?... Przysz³a do nas szkapa? Przysz³a?... Poczciwa, do-

bra, stara szkapa nasza.

background image

42

I nu¿ jej zagl¹daæ w zêby, nu¿ jej obmacywaæ nogi, nu¿ jej grzywe palcami czesaæ. Ani

nam w myœli posta³o, po co ta szkapa do nas przysz³a, na co to wóz ten czeka³.

Ale i ona pozna³a nas tak¿e, i ona cieszy³a siê nami; przedni¹ nog¹, któr¹ szpat znacznie

pogrubia³, uderza³a po bruku weso³o, ochoczo jakoby krzesz¹c dla nas iskierki radoœci; ³eb
jej to podnosi³ siê, to schyla³, nozdrza parska³y raŸno; to znów na g³osy nasze i œmiechy strzy-
g³a uszami, wyci¹ga³a szyjê, a donoœne jej r¿enie przenika³o nas niewymown¹ rozkosz¹.

R¿enie to zlewa³o siê w jedno z trynitarskim dzwonem, który w tej chwili posêpnie biæ

zacz¹³. Jednoczeœnie rozleg³ siê z suteryny g³uchy odg³os m³otka. Aniœmy siê spostrzegli, kie-
dy na wozie ustawiono trumnê.

– Wio! – zawo³a³ pan £ukasz. Szkapa ruszy³a, a my przy niej k³usem.
Na rogu ulicy obejrza³em siê: gromadka s¹siadek i przechodniów ju¿ siê rozproszy³a, a za

wozem, na którym pan £ukasz siedz¹c powozi³, szed³ ojciec sam, z czapk¹ w rêku i zwie-
szon¹ g³ow¹.

Co do nas. biegliœmy tu¿ przy szkapie weso³o, ochoczo, ani na chwilê nie przerywaj¹c roz-

mów i pieszczoty. Poranek byt majowy, promienne s³oñce zalewa³o blaskiem ulice, most,
Wis³ê; z ka¿dej akacji, z ka¿dego gzymsu œwierka³y wróble. G³oœniej wszak¿e ni¿ wróble
szczebiota³a nasza gromadka.

– Dzisz, Wicek – wo³a³ Felek – jak ci to zgrubia³a! Jakie ci to boki wy³o¿one ma?... Dzisz,

jakie ci nowe naszelniki... jaki ci kantar...

I my znów dalej chórem:
– Szkapa! nasza szkapa! Nasza droga, siara szkapa!
Ludzie ogl¹dali siê, za nami. Dziwnym siê wydawa³ ten pogrzeb z trójk¹ tak dobrze ba-

wi¹cych siê dzieci na czele. Zw³aszcza na moœcie, gdzie wolniej w t³oku trzeba by³o jechaæ,
robi³ nasz orszak pogrzebowy szczególne wra¿enie.

Przechodnie stawali i wzruszali ramionami. Parê razy nawet krzykn¹³ na nas pan £ukasz,

¿eby za wozem iœæ. aleœmy ani na krok szkapy odst¹piæ nie chcieli.

S³oñce przygrzewa³o coraz silniej, droga sta³a siê piaszczysta, ¿mudna; szkapa ci¹gnê³a

swój ciê¿ar z pewnym wysileniem: zdrowe jej oko mru¿y³o siê od blasku, na œlepym, os³u-
pia³ym, siada³y rozdra¿nione gor¹cem muchy. Natychmiast u³amaliœmy kilka wierzbowych
witek i zaczêli j¹ skwapliwie oganiaæ. Sami nie czuliœmy zmêczenia. Boso. w lichych szara-
warkach i kurtkach ³atanych dreptaliœmy obok szkapy weso³o, ochoczo, a krzy¿e cmentarne
wci¹¿ ros³y a ros³y przed nami.

¯e trumny nie mia³ kto nieœæ, puszczono nas z wozem za bramê. Ale tu czekaæ trzeba by³o,

gdy¿ grabarz do³ka nie skoñczy³ kopaæ i dopiero teraz pospiesznie wyrzuca³ z niego ¿ó³ty
piasek. Natychmiast zaczêliœmy rwaæ dla szkapy szczaw zajêczy i soczyst¹ babkê, której pe³-
no by³o na dro¿ynie. Tymczasem ojciec z panem £ukaszem zdjêli z wozu trumnê i postawili
j¹ nad brzegiem do³ka. Nie musia³a byæ ciê¿k¹, bo kumoter, choæ stary, prosto pod ni¹ sta³;
a jednak ojca tak zgiê³a do ziemi, jak ten krzy¿ padaj¹cego Chrystusa, com go na stacjach
bernardyñskich widzia³.

Zaraz te¿ brzêkn¹³ cienkim g³osem dzwonek, a w chwilê potem przyszed³ ksi¹dz w ko-

me¿ce i koœcielny z krzy¿em i kropid³em. Spojrza³ na nas ojciec surowo, wiêc my poklêkli
z Felkiem, trzymaj¹c w garœciach pêki œwie¿ej trawy. Pan £ukasz i ojciec poklêkli tak¿e, gra-
barz koñczy³ robotê. Raz, dwa, trzy odprawi³ ksi¹dz swoj¹ ³aciñsk¹ modlitwê, wspomnia³
imiê i nazwisko matki, ,,Ojcze nasz” mówiæ kaza³, sam zacz¹wszy g³oœno.

background image

43

Podniós³ ojciec twarz i obie rêce w niebo; z jego wzniesionych oczu pada³y ³zy ciê¿kie,

grube. Felek, tu¿ przy mnie klêcz¹c, trzepa³ pacierz z wzrokiem utkwionym w szkapê.

Zrobi³a siê cisza taka. ¿e s³ychaæ by³o leciuchne szmery wierzby i cykanie œwierszcza.
– O , je!...je!... -rozleg³ siê nagle wœród tej ciszy cienki g³os Piotrusia, który pe³ne r¹czyny

trawy i wiosennego kwiecia szkapie przed pyskiem trzyma³ rozsypuj¹c bratki polne i bia³e
stokrocie. Szkapa delikatnie z r¹k dziecka bra³a wargami trawê i ¿u³a j¹, przechyliwszy ³eb
i melancholijnie zwróciwszy œlepe, zbiela³e oko w s³oñce. Spojrza³ ksi¹dz, zmarszczy³ siê oj-
ciec, a poniewa¿ najbli¿ej klêcza³em mu pod rêk¹. silnie mnie za ucho poci¹gn¹³.

Wnet Felek zacz¹³ siê rozg³oœnie piêœci¹ w piersi biæ, na znak jako ju¿ pacierz i wszystko,

co do niego nale¿a³o, dokumentnie skoñczy³, za czym zerkn¹wszy na ojca, chy³kiem do szka-
py pomkn¹³, a i na mnie kiwn¹³. Ksi¹dz te¿, trumnê pokropiwszy, z czego i nam siê coœ nie-
coœ poœwiêcenia dosta³o, z koœcielnym odszed³.

Do³ek jeszcze nie by³ wybrany. Grabarz na glinê natrafi³ i po trochu j¹ tylko, jak mas³a na

chleb, na ³opatê bra³.

Ojciec modli³ siê ci¹gle. Wszak¿e panu £ukaszowi pilno widaæ by³o, bo raz w raz tabakê

niucha³ i na wóz poziera³, a w g³owê siê drapa³, a¿ schyliwszy siê do ojca. poszepta³ z nim
ma³owiele, za rêce siê œcisnêli, potrzêœli raz i drugi z wielkim przyjacielstwem, po czym ku-
moter do szkapy poszed³.

Ju¿eœmy j¹ wystroili jakby pannê m³oda. Œwie¿e, rozkwit³e ga³êzie akacji stercza³y jej za

uszami, za uprz꿹. za chom¹tem, gdzie tylko co wetkn¹æ siê da³o. Pêk ¿ó³tych mleczów tkwi³
nad czo³em pod skrzy¿owanym rzemieniem. Z grzywy opada³y ostró¿ki i zajêcze maczki.
Resztê zieleni trzymaliœmy w rêkach, aby szkapê od b¹ków opêdzaæ.

Zacz¹³ siê teraz prawdziwy tryumfalny pochód.
Najpierw kroczy³ Piotruœ nie patrz¹cy drogi, nadeptuj¹c ma³e, œwie¿e, z ¿ó³tego piasku sypa-

ne grobki dzieciêce, ile razy siê na wóz obejrza³. Za Piotrusiem szkapa – wyrzuca³a z cichym
parskaniem ³bem. obci¹¿onym kwieciem i zieleni¹, ja zaœ i Felek, jak giermkowie, po lewej i po
prawej stronie. Wóz toczy³ siê z wolna, to podnosz¹c siê, to opadaj¹c na zapad³ych grobach,
a za nami z g³uchym, coraz g³uchszym ³oskotem pada³a ziemia na matczyn¹ trumnê.

background image

44

Z W£AMANIEM


Dnia tego izba s¹dowa by³a niemal pust¹. Deszcz m¿y³ od rana. rozchlapywa³o siê b³oto,

jaki taki by³ kontent, ¿e w domu siedzieæ mo¿e.

Zreszt¹ œwie¿o ukoñczona sprawa panów Gradewitza i Hornszteina wyczerpa³a poniek¹d

ciekawoœæ publiczn¹. Dowcipna obrona przyby³ego z daleka adwokata, której urywki chodzi-
³y z ust do ust po mieœcie, delikatnej natury badanie bieg³ych, zeznania œwiadków ze sfer wy-
¿szych, wreszcie przybycie piêknej pani Lunia, która dla dania objaœnieñ przerwaæ musia³a
kuracjê w Francesbadzie i przywozi³a stamt¹d nowe toalety wraz z odœwie¿on¹ twarzyczk¹
i przepyszn¹ par¹ z³otoczarnych oczu, wszystko to podnios³o sprawê ow¹ do znaczenia kul-
minacyjnego momentu w jesiennej kadencji piñskiej, po przebyciu którego zainteresowanie
siê ni¹ publicznoœci szybko opadaæ zaczê³o.

Wiedziano, ¿e na wokandzie stoj¹ same ch³opskie sprawy, przy których posiedzenia wlok¹

siê jak smo³a i które nie nastrêczaj¹ sposobnoœci ani do œwietnych wyst¹pieñ adwokatury, ani
do eleganckich zebrañ towarzystwa.

Sami panowie przysiêgli byli tego¿ zdania. Po hotelach potworzy³y siê partyjki wista, pre-

feransa, bakarata; wstawano od kart póŸno, spano d³ugo, jedzono obficie. Od zajazdu do za-
jazdu lata³y miszuresy k³api¹c pantoflami po drewnianych, wysoko nad ka³u¿e b³ota wznie-
sionych chodnikach, a ruch w handlach win, likierów i delikatesów o¿ywi³ siê niezmiernie.
Za to przed sal¹ posiedzeñ s¹dowych ulica pustosza³a z dnia na dzieñ.

Nikomu teraz nie sz³a têdy droga, nikt tu nie mia³ interesu przystan¹æ, pogadaæ, faktorzy

nawet zagl¹dali z rzadka, a zajrzawszy spluwali przez zêby. Istotnie, a¿ obrzydzenie bra³o na
pustkê, jaka siê tu nagle po niedawnym œcisku zrobi³a. Tego bowiem ch³opstwa, które siê tu
zbiera³o kupkami z Wo³hatycz, z Krynek, z Zahajnego, z Mytryk, z Do³huszek, z Korniatów,
tych ko¿uchów trac¹cych smo³¹ i polem nie by³o co i liczyæ nawet. Co mo¿na, proszê, wyci-
sn¹æ z Poleszuka, który do miasta przychodzi z okrajcem czarnego chleba za pazucha– z gar-
œci¹ to³kanicy w szmatce i ¿ywi siê tym przez dni trzy i cztery, bez grosza przy duszy, po któ-
ry by warto choæ na œledzia siêgn¹æ? Oczywiœcie, ¿e nic.

Ju¿ kiedy rudy Judko miêdzy nich nie chodzi³, to znak najlepszy, ¿e nie by³o po co. Ten

dalej czu³ pusty mieszek ni¿li woñ padliny.

Ale jednego dnia brak³o i tych ch³opskich kupek. Porozchodzi³o siê to, ka¿dy za swoj¹

bied¹. Sadzono sprawê ostatni¹, która wisia³a na wokandzie na samym ogonie, niczyjego za-
jêcia nie budz¹c, nikogo nie obchodz¹c wielce. Nêdzna jakaœ .spraw ina o sery i mas³o.

– Mizeria! -Jak mówi³ dowcipny pan Hieronim rozdaj¹c karty do wista w zajeŸdzie Szyi Froima.
Nikt siê te¿ do tej „mizerii” nie œpieszy³. Dwie baby– jedna w ko¿uszku, w butach, druga

w andaraku tylko, w zawijach i w p³acie, wesz³y przed chwil¹ w bramê s¹dowego gmachu
i znik³y w g³êbokiej sieni.

background image

45

Jak okiem zajrzeæ, ulica na wskroœ by³a pusta; strzelaæ by ma mo¿na choæby do Leszcza albo

do Porzecza. Tylko pod murem przeciwleg³ego izbie s¹dowej domu sta³ did, w obszarpanym
ko¿uchu i wyrudzia³ej, na uszy wi¹zanej czapie, która siê niewiele ró¿ni³a kolorem od jego sko³-
tunionych w³osów i ry¿awej brody. Did nie stary by³ jeszcze, ale srodze osp¹ zgryziony: a i
wódka zostawi³a na nim swe œlady. U ozutych w posto³y nóg dida siedzia³ na zadnich ³apach
ma³y, bury pokuræ, uwi¹zany na sznurku u kosztura, który w³óczêdze za podporê s³u¿y³.

I did. i pokuræ patrzyli w okna sali oœwietlonej wczeœnie, jarz¹co, ale did patrzy³ obojêtnie

i têpo, pokuræ zaœ z widocznym niepokojem i oczekiwaniem.

Tymczasem wiatr jesienny œwista³ po ulicy jak po go³ym polu. Chwiej¹c ¿ó³tymi p³omie-

niem latarni, rozwiewaj¹c brodê dida i ³atany ko¿uch: a ile razy silnie zad¹³, skóra na pokur-
ciu zaczyna³a dr¿eæ mocno, a psina skomli³ krótkim, ¿a³osnym piskiem, rwaæ siê nieco ku
s¹dowej bramie. Nie bieg³ wszak¿e, ale kopniêty grub¹ nog¹ dziada przysiada³ i wkuliwszy
ogon pod siebie, z najwy¿szym niepokojem patrzy³ w okna sali.

Tam wszak¿e jasno by³o, cicho i bezpiecznie.
W lekko ogrzanym powietrzu chwia³y siê po œcianach weso³e p³omyki gazu ukazuj¹c z³o-

cenia œwie¿o odnowionego •sufitu; szare, opuszczone w wysokich oknach story nadawa³y sali
mimo jej znacznych rozmiarów jakiœ charakter zaciszny, domowy niemal: szeregi pustych
³awek sta³y powa¿ne, milcz¹ce, zag³êbiaj¹c siê a¿ pod niewielk¹ galeriê, na wysokoœci pó³-
piêtra wprost s¹dowego sto³u wzniesion¹. W jednej z tych ³awek, tu¿ przy drzwiach schodo-
wych, czerni³ siê punkt ciemniejszy. By³ to woŸny, który widz¹c, ¿e nikt nie przychodzi, na
palcach do ³awki podszed³, po³y munduru z ca³ym uszanowaniem dla urzêdu swego rozga-
nia³, przysiad³, zgarbi³ siê i cichaczem tabakê niucha³.

Pan prokurator sta³ teraz w pe³nym œwietle zawieszaj¹cego siê od stropu œwiecznika. By³

to mê¿czyzna nie pierwszej m³odoœci, s³usznej tuszy i powolnych ruchów. Szeroka ³ysina jego
du¿ej, okr¹g³ej g³owy b³yska³a jak tarcza wypolerowana, twarz mia³ miêsist¹, oczy blade,
wypuk³e, z³otymi okularami nakryte, w¹s jasny, obfity. pe³ny zarost brody i policzków, spoj-
rzenie osowia³e nieco. Mówi³ g³osem przyciê¿kim. trochê mo¿e monotonnym. ale ciep³ym
i od serca id¹cym. Tak w rysach twarzy jego. Jak w ca³ej postaci rozlana by³a pewna dobro-
dusznoœæ, ludziom oty³ym w³aœciwa, która z rol¹ publicznego oskar¿yciela ma³o siê zgadzaæ
zdawa³a.

Stoj¹c tak u szczytu sto³u, wprost amfiteatralnie ustawionych pod przeciwleg³¹ œcian¹ ³aw

panów przysiêg³ych, mia³ pan prokurator po prawej rêce sto³ki i pulpity obroñców, a po le-
wej œwietne mundury prezesa i asysty jego. Prezes by³ zag³êbiony w swoim fotelu, g³owê mia³
lekko na pierœ sk³onion¹, rêce na porêczach oparte; z lewej i z prawej jego strony siedzia³o
po dwóch jeszcze panów, z których jeden przegl¹da³ papiery, a drugi bawi³ siê wk³adaniem
w oko monokla i wyrzucaniem go ma³ym, niemal¿e niewidzialnym ruchem nosa. Mimo to.
na mowê prokuratora zdawa³ siê zwa¿aæ pilnie, a drugie jego. nie zajête oko nieruchome by³o
i iakby marz¹ce.

Na ³awie przysiêg³ych jak zwykle pstrocizna, rozmaitoœæ ubiorów, stanów, fizjonomii,

wieku; wszystkie te rysy atoli powleka³ i podobnymi je sobie czyni³ jeden wspólny wyraz
znu¿enia.

Pod koniec kadencji jest to zjawiskiem tak zwyk³ym, tak w porz¹dku rzeczy le¿¹cym, i¿

trzeba niezmiernie zajmuj¹cej, trzeba kapitalnej sprawy, ¿eby tchn¹æ ¿ycie w te znu¿one
twarze.

background image

46

Ale dziœ takiej kapitalnej sprawy nie by³o. Doœæ spojrzeæ na jednego siedz¹cego przy bocz-

nym stoliku obroñcê, ¿eby siê poznaæ na tym. Trudno istotnie o dyskretniej ziewaj¹ce usta i bar-
dziej zmru¿one oczy, ni¿ je mia³ pan ten. ogl¹daj¹cy najpierw paznokcie lewej rêki. potem pa-
znokcie rêki prawej, potem znowu lewej, potem raz jeszcze prawej, a wreszcie obu r¹k razem.

Ju¿ po tym jednym poznaæ mo¿na by³o. ¿e jest to obroñca dodany z urzêdu. Obroñca do-

dany z urzêdu zwykle miewa coœ do czynienia ze swymi paznokciami podczas mowy proku-
ratora, jeœli tylko nie nawiedzi go pod tê chwilê dzwonienie w prawym albo w lewym uchu.

Niekiedy tak¿e kreœli na le¿¹cym przed sob¹ papierze literê S lub literê L z nies³ychan¹,

córa/ rosn¹c¹ szybkoœci¹, o czym wszak¿e zdaje siê sam nie wiedzieæ i dopiero kiedy mu
miejsca na æwiartce zbraknie, budzi siê z tego oczarowania i patrzy po obecnych lekko zdzi-
wionym wzrokiem.

Minuta ubiega³a za minut¹, ma³e trzaskanie p³omyków gazowych odzywa³o siê jednostaj-

nym szmerem, z ³awki, w której siedzieli œwiadkowie, dobywa³o siê silne sapanie, przerywa-
ne od chwili do chwili nagle urwanym chrapniêciem. Czerwonym suknem nakryty stó³ jarzy³
siê od œwiate³, od b³yszcz¹cych lichtarzy, kryszta³owych przyborów do pisania, od r¿niêtej
karafki i szklanek odrzucaj¹cych ma³e têcze za³amanych œwiate³, a nade wszystko jarzy³ siê
od bogato haftowanych, strojnych w gwiazdy i wstêgi mundurów.

Wszystko tu by³o jasne, wspaniale, dostojne: wszystko te¿ wydawa³o siê pe³ne dobroci i ³a-

ski. Srebrny, stoj¹cy na stole krzy¿ skupia³ w sobie promienie œwiecznika, odbite od szero-
kiej, pe³nej ³agodnych wynios³oœci i spadków ³ysiny prokuratora i odstrzela³ je a¿ na b³ysz-
cz¹cy bagnet stoj¹cego u drzwi ¿o³nierza.

Co wszak¿e mog³o siê zdawaæ dziwnym w tej sali, to, ¿e zgo³a nie by³o w niej widaæ pod-

s¹dnych. Wysokie, do zamkniêtych koœcielnych stalli podobne ³awy oskar¿onych zdawa³y siê
zupe³nie puste. Mniemaæ by mo¿na, ¿e ca³a ta wspania³oœæ, ca³y przepych sadu skierorowane
s¹ ku jakiejœ bezimiennej i bezosobistej winie; mniemaæ by tak¿e mo¿na, i¿ tê wielka machi-
nê s¹dow¹ puszczono w bieg na próbê tylko, jak siê puszcza pierwszy poci¹g kolejowy po
nowo usypanym torze.

Tak przecie¿ nie by³o. W pustych na pozór ³awkach dawa³ siê s³yszeæ kiedy niekiedy ma³y

szmer, podobny do tego, jaki wydaj¹ myszy; czasem tak¿e tupota³o tam coœ bardzo podobne-
go do licznych stóp bosych. Tak króliki w jamce pod przyciesi¹ komory schowane, niewi-
dzialne dla oka, tupoc¹ po ubitej glinie.

Pan prokurator koñczy³ swoj¹ mowê.
By³a to jedna z tych mów, których wszystkie zwroty z góry przewidzieæ siê daj¹. Temat

by³ potoczysty i tak otarty jak najlepsza sanna; doœæ by³o puœciæ w ruch s³owa, ¿eby same
posz³y.

– Drobne przestêpstwa – mówi³ -jak drobne szczepy. Z drobnych szczepów wyrastaj¹ drze-

wa, a z drobnych przestêpstw zbrodnie. Có¿ to jest przestêpstwo ma³e, a co jest przestêpstwo
wielkie? W zasadzie jest to zawsze to¿ samo targniêcie siê na prawo, ten sam zamach na
porz¹dek spo³eczny. Gdyby sprawiedliwoœæ czêœciej wypala³a najpierwszy zaród winy, tr¹d
z³a nie ogarnia³by mas ca³ych z tak fataln¹ i niepoœci¹gnion¹ si³¹. Przestêpca w czas ukarany
to czêsto ocalony cz³owiek, ale za póŸno jest siêgaæ po g³owê naznaczon¹ haniebnym piêt-
nem win niezmytych i niepowetowanych.

Zawiesi³ g³os i wypoczywa³, sapi¹c z lekka. W³aœciwie móg³ albo skoñczyæ na tym, albo

mówiæ dalej. Mia³ drogê otwart¹ na oœcie¿ i w tê. i w tê stronê. Przez chwilê zdawa³o siê

background image

47

nawet, ¿e skoñczy; sam mo¿e przelotnie myœla³ o tym. Jako ³agodny. dobroduszny cz³owiek
nie lubi³ on tych wszystkich apostrof do sprawiedliwoœci, które ka¿d¹ prokuratorsk¹ mowê
koñcz¹ obowi¹zkowo niejako. Miêkkie mia³ serce w ogóle, a co ju¿ w tym wypadku, to mu
siê. rzek³szy prawdê. i nie chcia³o nawet wystêpowaæ cum apparato belli, po prostu ca³a spra-
wa nie by³a tego warta. Pomyœleæ tylko: trzy sery i ose³ka mas³a.

– Bo¿e ty mój! To¿e nasz brat z rzodkwi¹ na œniadanie radê by temu, duszeczka, da³!
Ale pan obroñca, który ju¿ pod koniec mowy prokuratora niepokoiæ siê zacz¹³, rzuca³ te-

raz na odpoczywaj¹cego mówcê krótkie, urwane spojrzenia. Rzecz¹ by³o widoczn¹, ¿e na coœ
oczekuje i czegoœ siê lêka.

Jako¿ zwróci³ powolnym ruchem pan prokurator wypuk³e swoje oczy na stó³, gdzie jako

dowód rzeczowy le¿a³ doœæ d³ugi, zakrzywiony z jednego koñca patyk, taki w³aœnie, jaki
ogrodnicy zak³adaj¹ na ¿erdkê dla zbierania wiosn¹ liszek z grusz i jab³oni, a który nazywa
siê kulk¹.

W tej chwili pan obroñca drgn¹³ i spuœciwszy oczy. pilniej jeszcze ni¿ przedtem paznok-

ciom swoim przygl¹daæ siê zacz¹³.

Ale jeœli pan obroñca na paznokcie patrzy³, to na obroñcê patrzy³ pan prezyduj¹cy, a pa-

trzenie to trwa³o tak d³ugo i tak szczególnym mieni³o siê wyrazem, a¿ piêkne, pod³u¿ne oczy
prezesa niemal zupe³nie skoœnymi siê sta³y. Tymczasem prokurator g³os zabra³:

– Jeszcze s³owo – rzek³. – Jest okolicznoœæ, która winê oskar¿onych niema³o obci¹¿a i pra-

wo do tym wiêkszej surowoœci sk³ania: okolicznoœci¹ t¹ jest. ¿e przedmioty– stanowi¹ce isto-
tê czynu karnego zabrane zosta³y spod zamkniêcia, spod klucza, ¿e owszem, zamkniêcie samo
uszkodzonym zosta³o. Bezprawie, jakiego siê w tym wypadku dopuœcili oskar¿eni, jest tak
wystêpne i potêpienia godne, i¿ samo jedno wystarczy³oby do zwrócenia przeciw nim ca³ego
ostrza karz¹cej sprawiedliwoœci. Oto le¿y przed wami, panowie, dowód niezbity ich winy!
Oto owo narzêdzie wystêpku, które dopomog³o oskar¿onym do spe³nienia jednego z najœmiel-
szych przewinieñ, jakie przewiduje prawo. Wzywam was, panowie przysiêgli, abyœcie w ni-
niejszym wypadku dali dobitny wyraz s³usznemu oburzeniu waszemu, oburzeniu ca³ego spo-
³eczeñstwa!

Skoñczy³ i jakby w tej chwili dopiero sam mowê swoj¹ us³ysza³, zadziwi³ siê i osowia³ym,

niepewnym wzrokiem po obecnych powiód³.

Co u biesa! Tak¹ pob³a¿liwoœæ, tak¹ miêkkoœæ w sobie czu³, a tak ostro paln¹³!
Nie mia³ zamiaru! Dalibóg, nie mia³ zamiaru! A patrz¿e, duszeczka, jak wysz³o! A?... Ot,

przywyczka! Ot czyn! Udawa³ Iwan wilka, udawa³ a¿ i kozê zdusi³! A?...

Rozeœmia³ siê w sobie z cicha, machn¹³ rêk¹ i nieco ciê¿ko opuœci³ siê na fotel.
Tymczasem ma³y szmer powsta³ za sto³em i w ³awkach. Ten i ów poruszy³ siê, zaszepta³,

odchrz¹kn¹³; ten i ów wyci¹gn¹³ szyjê. ¿eby –spojrzeæ na wystêpny patyk.

£yczkowa tabakierka kr¹¿y³a pomiêdzy œwiadkami. Ktoœ kichn¹³, ktoœ inny ¿yczy³ mu

zdrowia, tym poczciwym ch³opskim szeptem, co go to o pó³ stajania s³ychaæ, ktoœ ziewn¹³,
a¿ mu w szczêkach trzas³o.

Ale woŸny posuwa³ siê milczkiem na sam brzeg ³awki i pilnie ku sto³owi patrzy³, jako ¿e

to strze¿onego i sam Pan Bóg strze¿e. Nikt wszak¿e chwaliæ Boga, nie pogl¹da³ stamt¹d, Za
drzwiami tylko, w zimnej poczekalnej izbie s³ychaæ by³o szurganie stóp bosych i wycieranie
nosów ¿a³osne, p³aczliwe, z westchnieniami i szeptem zmieszane. WoŸny tym sobie bynaj-
mniej nie turbowa³ g³owy.

background image

48

Wiedzia³ on doskonale, ¿e to tylko baby. Bez bab siê ¿adna ch³opska sprawa nie obejdzie,

choæby te¿ o kozik. Wiadome rzeczy, jako s¹ baby na wszelakie ¿a³oœcie ³akome. Druga siê
tak miodem nie uraczy albo i wódk¹ z pieprzem, jak postêkiwaniem i p³aczem: czy ma o co,
czy nie ma o co. Ledwo sprawê do s¹du skrzykn¹, ju¿ siê to do miasta procesj¹ wlecze, ju¿
pode drzwi lezie, ju¿ knycha. Du¿o im to pomo¿e! Akurat!

Tu woŸny krzywi siê i uœmiecha wzgardliwie. Plun¹³by, taka go obrzydliwoœæ przeciw ba-

bom zbiera, gdyby nie to. ¿e na miejsce zwa¿a. W tej chwili s³ychaæ dzwonek prezyduj¹ce-
go: pan obroñca ma g³os.

Pan obroñca podnosi siê ze sto³ka i przez chwilê nie wie, co pocz¹æ z d³ugimi rêkami

w przykrótkich rêkawach. Opiera je wreszcie o pulpit i podnosi czo³o, na które mu wybija
lekka, przemijaj¹ca czerwonoœæ.

Jest to niepokaŸny cz³owieczyna z pochylonym grzbietem i zapad³¹ piersi¹. Twarz ma

zwiêd³¹, obojêtn¹, spojrzenie przygas³e i wysokie, ³ysiej¹ce czo³o. G³owy nie trzyma prosto,
ale j¹ przechyla to na jedno, to na drugie ramiê, przy czym zmru¿¹ to jedno, to drugie oko.
uderzaj¹c wzrokiem z do³u w bok. jak to czyni kania. Zwiêd³e, cienkie jego wargi rozszerzaj¹
siê szczególnym uœmiechem wtedy nawet, kiedy mówi zupe³nie powa¿nie; momentu tego
wszak¿e niepodobna z ca³¹ œcis³oœci¹ oznaczyæ, poniewa¿ i to, co mówi powa¿nie, ma w so-
bie coœ ze smutnego ¿artu, i to. co mówi ¿artem, ma surowoœæ rzeczy koniecznych i nieunik-
nionych. W ogóle podobnym on jest do cz³owieka, któremu chce siê gorzkich drwin z same-
go siebie.

Niepoczesna to by³a figura: klienteli prawie ¿e nie mia³, w kancelarii swojej pusty sto³ek

przed dodatkowym biurkiem nic wiedzieæ po co; trzyma³, bo pomocnika, jako ¿ywo nie po-
trzebowa³ i nie wiadomo nawet, czyby siê zgodzi³ z kim innym ni¿ z pustym sto³kiem.

Powstawszy pan obroñca przerzuci³ g³owê z lewego ramienia na prawe; rozszerzy³ usta

jedn¹ stronê, rozszerzy³ w drug¹, podobnie jak to czyni szewc ci¹gn¹cy skórê, strzeli³ wor-
kiem w bok, wprost w haftowany mankiet porz¹dkuj¹cego notaty swe prokuratora, i rzek³ bez-
barwnym, obojêtnym. nieco rozwlek³ym g³osem:

– Zadanie moje, Wysoki S¹dzie, jest nader ³atwym zadaniem, powiedzia³bym nawet, za-

daniem wdziêcznym, gdyby nie by³o rzecz¹ uznan¹, ¿e wszystkie w ogóle zadania ludzkiego
¿ycia s¹ rzecz¹ niewdziêczn¹. Ale o to – mniejsza.

O có¿ tu idzie? Idzie o zjedzone mas³o i sery. Jako obroñca dodany z urzêdu pojmujê ca³¹

wa¿noœæ tego przedmiotu i winy powierzonych mi klientów bynajmniej zmniejszaæ me my-
œlê. Œwietna mowa pana prokuratora nie dozwala mi nawet tej alternatywy. Skoro z³o ma³e
jest tym samym, co i z³o wielkie, po co je zmniejszaæ, pytam? Czy nie by³oby to to¿ samo, co
je powiêkszaæ? Otó¿ nie mam zamiaru wydawaæ siê w grê tak niebezpieczn¹. Zreszt¹, na co
to wszystko? W³aœciwie ca³a nawet obrona moja jest rzecz¹ niepotrzebn¹, zbyteczn¹. Oskar-
¿eni nie zapieraj¹ istoty czynu. Tak jest, Wysoki Sadzie! Zjedli oni trzy krajanki sera i ca³y
funt mas³a. Mo¿e nawet wiêcej ni¿ ca³y funt mas³a, jak utrzymuje strona poszkodowana.
Mo¿e! Takim hultajom apetyt s³u¿y zazwyczaj wybornie.

Zamilk³, przerzuci³ g³owê na drugie ramiê, a wzrok jego pad³ na z³oty ³añcuch prezyduj¹cego.
– Ja. na przyk³ad – mówi³ dalej – mas³a nie jadam wcale; sprawia mi ono gorycz w ustach

i palenie w do³ku, podobnie jak i wszelkie inne t³uszcze. Wszelako sk³onny jestem wierzyæ,
i¿ takie zdrowe, takie ch³opskie, prawdziw¹ zazdroœæ budz¹ce ¿o³¹dki mog³y strawiæ funt ma-
s³a ca³y albo wiêcej nieco.

background image

49

Co jest wszak¿e rzecz¹ ciekaw ¹ i zastanowienia godn¹-doda³ rzuciwszy g³ow¹ jak bilar-

dow¹ kul¹ na przeciwne ramiê – to to. w jaki sposób mas³o owo spo¿ytym zosta³o: z chle-
bem czy bez chleba? A jeœli z chlebem, to sk¹d oskar¿eni chleb ów mieli? Bo to, ¿e nie do-
stali go w cha³upie od matki, jest wiêcej ni¿ pewnym.

Kto ma teraz chleb w cha³upie, moi panowie? Nikt zgo³a! Rok by³ z³y, chybi³y ¿niwa, ¿yta

nic obrodzi³y, kartofle wygni³y, owsy poczernia³y, jêczmiona zasch³y na k³oszeniu, lebioda
nawet licha by³a. gorzka i robaczna.

Urwa³, rozci¹gn¹³ usta, zwin¹³ je, znów rozci¹gn¹³ i tak je wykrzywi³, jakby sam owej le-

biody próbowa³ i dot¹d czu³ jej gorycz. Po chwili mówi³ dalej:

– W pustych ¿arnach ch³opskich, moi panowie, myszy gniazda œciel¹; baby powymiata³y

ostatki krup bodni, nie ruszane dawno dzie¿e zesch³y siê po komorach na klepki. Panów to
zadziwia, ¿e mam tak dok³adne wiadomoœci o tym, co siê dzieje na wsi, kiedy chybi¹ ¿niwa?
Jestem syn ch³opski, moi panowie, ch³opskie plemiê, za pozwoleniem Wysokiego S¹du. i pa-
miêtam doskonale, jak pra¿y bieda, kiedy ¿yta nie obrodz¹, a ziemniaki zgnij¹!

Pierwszy raz w ci¹gu tej mowy g³owê sprostowa³ nieco i z góry na s³uchaczy spojrza³. Zda-

wa³o siê nawet przez chwilê, ¿e obojêtny wzrok jego zatli³ siê wilgotnym ¿arem. Wnet wszak-
¿e przybra³ zwyk³¹ sw¹ postawê i spuœciwszy oczy tak rzecz prowadzi³ dalej:

– Nie jest to bynajmniej dla biegu sprawy okolicznoœci¹ obojêtn¹, ¿e w takim z³ym,

niepomyœlnym roku na dziesiêæ ch³opskich ¿o³¹dków bywa dziewiêæ pustych, bo je¿eli
obronê, jakiej dostarcza klientowi adwokat. uwa¿am za b³ah¹ i bezu¿yteczn¹, to prze-
ciwnie, najwy¿sze znaczenie przypisujê temu wszystkiemu, przez co sprawa sama siê
broni. Je¿eli tedy Wysoki S¹d uznaje s³usznoœæ tej mojej skromnej opinii, to stawiam
wniosek, aby doraŸnie wezwaæ oskar¿onych o wyœwietlenie tego ze wszech miar inte-
resuj¹cego momentu sprawy. Procedura nic nie straci na tak ma³ym wyboczeniu i. dro-
gi utartej praktyk¹, a panowie przysiêgli zyskaj¹ niew¹tpliwie wszechstronniejszy po-
gl¹d na sprawê z punktu pominiêtego w pierwiastkowym œledztwie z godnym po¿a³o-
wania poœpiechem.

Tu urwa³ i nag³ym b³yskiem zmru¿onych oczu uderzy³ z do³u w inkwirenta, który w tej

chwili zach³ysn¹³ siê i poczerwienia³ jak gdyby pochwycony za gard³o.

To przymówienie siê adwokata, nie bêd¹ce niemal w³aœciw¹ obron¹, a gro¿¹ce rozwlecze-

niem sprawy nad zakres czasu, w jakim zamierzano j¹ ukoñczyæ, nie mog³o siê, rzecz prosta,
podobaæ nikomu.

Pierwszy woŸny objawi³ niezadowolenie swoje wzruszaj¹c ramionami, parskaj¹c z cicha

w saperskie, przystrzy¿one w¹sy; wszak¿e uspokoi³ siê natychmiast, a zag³êbiwszy dwa pal-
ce w tabakierkê usi³owa³ ograniczyæ swoje poruszenia do jak najmniej widocznych zbli¿eñ
miêdzy tabak¹ a nosem.

W³aœciwie co mu by³o z³ego siedzieæ tak i s³uchaæ? Co innego, gdyby sta³ przy drzwiach,

wtedy, oczywiœcie, nale¿a³by do opozycji.

Tymczasem za sto³em ten i ów poruszy³ siê w fotelu w sposób nie pozostawiaj¹cy ¿adnej

w¹tpliwoœci, ¿e wyst¹pienie pana obroñcy potêpia i wprost je uwa¿a za niewczesne drwiny.

Sk¹d znów taka nowa jurysprudencja, ¿eby oskar¿onych przed ostatnim przymówieniem

siê do wyjaœnieñ w toku rozpraw wzywaæ? Czy nie jest to samowolnoœæ, niczym nie uzasad-
niona? Gonienie za pustym efektem? Za oryginalnoœci¹?

Niemniej i panowie przysiêgli krêcili siê w ³awkach jak wijuny, gdy pra¿y s³oñce.

background image

50

Dok¹d¿e ich, u diaska, trzymaæ tutaj myœl¹? Pula nie rozegrana, szczupak na dziewi¹t¹

u Froima, a tu nowa heca! Na kata siê zda³a taka robota, kiedy ani zjeœæ, ani wypocz¹æ me
mo¿na swojej porze!

Jeden tylko prokurator patrzy³ na obroñcê ze wspó³czuciem, i on wprawdzie uznawa³

pewn¹ niewczesnoœæ tych rekryminacyj, owszem sk³onny by³ je uwa¿aæ wprost za wybieg
prawny, ale z drugiej znów strony czu³ siê poci¹gniêtym do mówcy tajemn¹ sympati¹.

W lot pochwyci³ pan obroñca ten delikatny odcieñ na wyrazistej twarzy prokuratora, a po-

niewa¿ pan prezyduj¹cy milcza³ bêbni¹c nerwowo o porêcz fotela, co mo¿na by³o sobie tak
i siak t³umaczyæ, sk³oni³ siê z lekka ku sto³owi i rzuciwszy g³ow¹ jak pi³k¹ z lewego ramie-
nia na prawe, rzek³:

Pozwalam sobie wniosek mój ponowiæ i najusilniej przy nim obstawaæ. Wysoki S¹d nie

mo¿e byæ obojêtnym na korzyœci, jakie sprawie przynieœæ mo¿e wyjaœnienie wskazanego
punktu.

Nie jest to jednym i tym samym, czy ser i mas³o zjad³ ktoœ z chlebem czy te¿ zamiast chle-

ba. Na ró¿nicê tê k³adê nacisk. Jest ona wa¿n¹, jest ona decyduj¹c¹. Gdy zaœ ani œwie¿o ukoñ-
czone badanie œwiadków, ani strona poszkodowana ¿adnych nie dostarczy³y w tym wzglêdzie
wskazówek. to jasne, i¿ trzeba zasiêgn¹æ wyjaœnieñ u samych obwinionych. Pan prezes po-
zwoli... -doda³ sk³oniwszy siê lekko i zawieszaj¹c g³os w oczekiwaniu.

A gdy kategorycznej odmowy nie by³o, zwróci³ siê do stoj¹cych poza sob¹ ³awek i w

ch³opskim narzeczu Poleszuków krzykn¹³:

Chadzicie, rabiata !
Natychmiast w ³awkach. które siê dot¹d wydawa³y puste, zakot³owa³o siê. zadudni³o od

licznych stóp bosych i z g³êbi zaczê³y siê wysypywaæ ma³e, szare postacie.

Bli¿e! – zawo³a³ adwokat, któremu wzrok rozb³ysn¹³ nagle. Ma³e szare postacie zaru-

sza³y siê, zak³êbi³y i posunê³y ku obroñcy krokiem.

Szcze bli¿e! – krzykn¹³ znowu jakimœ œwie¿ym, m³odym, jak gdyby w polnych rosach

op³ukanym g³osem. – Szcze bli¿e !

Wszystkich ich teraz dobrze widaæ by³o. Zapêdzili siê i stanêli zbici w kupkê jak te owce

siwe.

Piêciu ich by³o.
Ch³opcy drobni, przymizerowani, spaleni wiatrem i s³oñcem. Najstarszy móg³ mieæ lat ze

czternaœcie mo¿e. najm³odszy z dziesiêæ, albo i mniej jeszcze. Ot, poganiacze wiejscy od gêsi.
od ciel¹t, od drobnego statku, a mo¿e i wprost z cha³upy Nisko podciête, konopiaste i czar-
niawe grzywy zakrywa³y im czo³a, policzki mieli œniade, zapad³e nieco, miny nastraszone
i ciekawe.

Na jednych grzbietach wisia³y p³ócienne œwitki, na drugich pó³ko¿uszki porwane, ró¿n¹

nici¹ szyte: najm³odszy mia³ tylko siw¹ koszulinê paczeœn¹, wypuszczon¹ powierzch na ta-
kie¿ okrêcone sznurkiem u bosych nóg porciêta.

Czapki trzymali w obu rêkach, przyciskaj¹c je silnie do piersi; oczy mieli wytrzeszczone,

otwarte usta, wyci¹gniête, cienkie jak u wróbli szyje.

Przemówi³ coœ do nich jeden pan zza sto³u. ale nie zrozumieli tego.
Roztargnione ich spojrzenia b³¹dzi³y po œwietnych mundurach, po z³otych ramach wisz¹-

cego w g³êbi obrazu, zatrzymywa³y siê na dzwonku, na b³yszcz¹cych ka³amarzach, na srebr-
nym krzy¿u, na czerwonym suknie.

background image

51

– Ojej, co tu bogactwa ró¿nego! Ojej, co tu bogactwa!
Ma³y Chwiedoœ nie by³ zgo³a pewny, czy panowie za sto³em s¹ ¿ywi, czy tez tylko taka

o me³ka i w w¹tpliwoœci tej szturchn¹³ w bok Benedycia, wskazuj¹c g³ow¹ na prokuratora.
Ale Benedyæ i nie poczu³ tego. By³ on ca³y poch³oniêty widokiem ³añcucha na piersiach pana
prezyduj¹cego.

Boh mi ! A jaka jasnoϾ! Jakie gromnice! Wielka bogatoϾ! Okropnie wielka bogatoϾ!
,,Kab jeœæ dali – myœli przezorny £uæ patrz¹c spode ³ba nieufnie – to tylko staæ a patrzeæ,

u dziwowaæ siê œwiatu!”

Chwieje g³ow¹ i zadziera konopiastej grzywy ku gorej¹cemu nad nim œwiecznikowi, który

mu siê wydaje wiêkszym i daleko piêkniejszym od s³oñca.

Ale najstarszy z ch³opców, Ustim, jedynak Chwy³yny wdowy, co ju¿ od roku dworskie

Ÿrebce pasa, miarkuje sobie, ¿e kiedy ich tu w tak¹ paradê wpuœcili, to ju¿ci nie dla œmiechu.
Jest to ch³opak bystry i roztropny.

„Oho!” – myœli, a jego œniada twarz obleka siê nag³ym niepokojem. Wie on dobrze, jako

by³ przyczyñc¹ do zjedzenia owych serów i owego mas³a; ju¿ciæ to tak na sucho nie ujdzie.
Koza jak koza. strachu nie ma, a to jakby w cha³upie, bo i brudno, i g³odno tak samo. Ale
w takiej paradzie, w takim pañstwie to tu inaczej pójdzie, oho! Ju¿ ich tu panowie pewno nie
po co wziêli, tylko ¿eby w skórê krzykn¹æ... Oho!.... Przestêpuje z nogi na nogê i œciska rêkê,
kul¹c miêdzy ramiona d³ug¹, cienk¹ szyjê. Chwilami zdaje mu siê. ¿e uczuwa ból w okoli-
cach s³abizny i niespokojnie obziera siê za siebie.

Nic mu wszak¿e me grozi z. tej strony.
Tu¿ za nim stoi Klim, ma³y gêsiarek z ostatniej pod borem chaty. Ten jest jak oczarowany.

Od kiedy go tu wpuœcili, oczy jego chodzi³y ko³em po suficie, który widaæ by³o z g³êbokich.
zamkniêtych ³awek; teraz obejmuj¹ salê spojrzeniem rozpalonym. marz¹cym.

Kab husi widzia³y!...A mama¿ ty moja, kab widzia³y! Koœció³ nie koœció³, a jakby .siê

œni³o... Gdzie! Na najcieplejszym zapiecku nie przyœni¹ siê takie dziwy! Na pacierzu nie
zmówiæ!... Na surmie nie wygraæ, choæ i na najd³u¿szej... Mama¿ ty moja!... Kab husi wi-
dzia³y !

„Mama” mówi³ ot tak z g³upoty z nawyczki tylko; sierot¹ bowiem byt i ludzie go tak ot

przygarnêli, z mi³osiernego serca i wedle gêsi, które lis po przydro¿kach chwyta³; do stadka
zaœ swego tak przywyk³, ¿e je uwa¿a³ za najbli¿sze przyjacielstwo swoje, i tego tylko ¿a³o-
wa³ w tej chwili, ¿e gêsi jego tych dziwów nie widz¹.

Tymczasem Ustim pilnie nastawi³ uszu; zdaje mu siê. ¿e o chlebie mowa.
Natychmiast uczuwa md³oœæ wielk¹ i wci¹gn¹wszy w siebie brzuszynê zawœci¹ga pojaska,

który mu pod ¿ebra opad³.

,,A co? – myœli, przerzucaj¹c siê od strachu do nag³ej otuchy – a co? Dadz¹ mo¿e chleba,

taj puszcz¹!”

Spojrza³ ku sto³owi podejrzliwie, badawczo.
„E... mo¿e i nie dadz¹! Nie widaæ jakoœ, ¿eby chleb gdzie le¿a³... Gdzie¿by!”
W¹tpliwoœæ uderza w niego z now¹ si³¹. Mimo wszystko nie czuje siê on tutaj doœæ bez-

pieczny. Ju¿ to tam nie poradzi! Ju¿ to tam prêdzej bêdzie Ÿle ni¿ dobrze! Ogl¹da siê z wolna
w bok i spostrzega przy drzwiach ¿o³nierza. Natychmiast z szybkoœci¹ b³yskawicy spuszcza
oczy i zaczyna silnie mrugaæ d³ug¹, jasn¹ rzês¹. Powieki jego wygl¹daj¹ w tej chwili jak cien-
kie, z œmiertelnym poœpiechem bij¹ce w ¿arze skrzyde³ka æmy na wpó³ spalonej.

background image

52

Nagle s³yszy, ¿e do niego mówi¹. Ten sam pan mówi. co zawo³a³ chadzicie. Rozumie go

doskonale. Pan zapytuje, czy ten ser i mas³o zjedli z chlebem?

– Z chlebem?... – Podnosi oczy, uœmiecha siê. pokazuje drobne zêby i krêci g³ow¹. Ca³e

zalêknienie opuszcza go natychmiast, gdy us³ysza³, ¿e do niego tak mówi¹ jak we wsi. Ale
to, ¿e go o chleb pytaj¹, wydaje mu siê po prostu zabawnym. Sk¹d¿eby oni chleb wziêli, kie-
dy tam chleba nie by³o? Do puklidu baby nie chowaj¹ chleba. Jak chleb jest to go chowaj¹
do bodni albo w inne babie k³a¿e, a w puklidzie sk¹dby?...

Chleba i nie piek¹ teraz nawet, we wsi ¿yta ma³o. A toby Pan Jezus da³, ¿eby na siew nie

brak³o...

Nie wypowiada tego wszystkiego. Gdzie, nie œmia³by i wstyd by mu by³o, ale myœli w so-

bie to wszystko i uœmiecha siê i precz krêci g³ow¹. Pan obroñca me nalega– Zna on widaæ
doskonale ten uœmiech Poleszuka przecz¹cy; wie, ¿e s³owem ze³gaæ ze³¿e, ale takim uœmie-
chem nigdy.

– A kiedy¿eœ ty chleb ostatni jad³? – pyta nagle, zwróciwszy siê do ch³opca.
Ustim podnosi g³owê i zaczyna przypominaæ sobie. Jest chudy i d³ugi; podniesiona g³owa

robi go d³u¿szym jeszcze. Wyci¹gniêta szyja jest tak cienka, i¿ zdaje siê, biczem przetrz¹-
sn¹æ by j¹ mo¿na; zza rozpiêtego ko³nierza koszuli widaæ g³êbokie do³y obojczykowe, na
brodzie i dolnej szczêce skóra tak przysch³a, jak u starego cz³owieka. Liczy najpierw na dnie,
ale tych jest za wiele, nie idzie mu jakoœ; zaczyna tedy liczyæ na niedziele, ale i to mu me
idzie. Rozpoczyna raz jeszcze g³oœno i liczy na jarmarki. Tak, teraz dobrze! Teraz wie, kiedy
to by³o i teraz pamiêta... Dzieciêca, ¿ywa wyobraŸnia odtwarza przed nim ca³¹ tê chwilê z zu-
pe³n¹ dok³adnoœci¹.

– To by³o na dwa jarmarki przed tym, co byt ostatnim, to by³o na Py³ypa... Matka przeda³a

we³ny, a kupi³a chleba. Dwa bochny kupi³a i kukie³kê dla Zochfijki od s¹siadów jeszcze...
Chleb pachnia³... W zapasce go nios³a, a on przy matce bieg³... Szli prêdko, bo siê s³onko za
chwozdok chyla³o... Tyt ¯eliznyj pod rozœwietni¹ trojni³. Idziem, tak matka mówi: ,,S³awa
Bohu
” Tak Tyt odrzek³: ,,wo wik” i pyta: „A co niesiesz, Chwy³yna?” A matka: „chleba a to
kupi³a”. A Tyt: „Có¿ ty, wesele robisz, ¿e chleb kupujesz?” Tak matka na to: „Ju¿ciæ ¿e we-
sele! Jak je chleb, to je i wesele!” Rozœmia³a siê: ,,Hej, jarmark! Hej, Py³ypok!” A Tyt: „Czo-
mu ne s za³yty, ko³y prystupaje
?” I zaraz zacz¹³ pokrzykiwaæ: ,,A nu ma³yj ! A nu kra-
snyj
!” Bo tam pod rozœwietni¹ potajnik. Ko³o potajnika i na wo³y ciê¿ko. To my wtedy
ostatni chleb jedli!

Mówi³ to powolnym, doœæ cichym, jakby zmêczonym g³osem, Sam ten g³os œwiadczy³, ¿e

jarmark na Py³ypa dawno ju¿ by³, dawno...

Obroñca nie przerywa³ ch³opcu. Mo¿na by nawet mniemaæ, ¿e gadania tego wiejskiego

poganiacza s³ucha³ chciwie, tak siê pochyli³ ku niemu, tak patrzy³ w niego rozgorza³ym
okiem, z twarz¹ poblad³¹ i z dr¿¹cymi usty.

Ch³opak umilk³, a on s³ucha³ jeszcze.
Rozeœmia³ siê polem z cicha, gorzko, i ku sto³owi zwróci³.
Mimo pozornego spokoju znaæ by³o. ¿e p³onie jak roratna œwieca. G³owa jego zapomniaw-

szy zwyk³ych swoich ruchów, podnosi³a siê coraz wy¿ej, coraz œmielej: oczy ju¿ nie z do³u
w bok, ale z góry bi³y jak siekañcem w hafty, pierœcienie i wstêgi.

Panowie pospuszczali oczy: niechêtnie przyjmowano ca³y ten epizod sprawy. To rozpyty-

wanie ch³opaka, ta kupka wywo³anych nie wiadomo po co z w³aœciwego miejsca oberwañ-

background image

53

ców, wszystko to podobaæ siê nie mog³o. Uwa¿ano to za romanse dobre w ksi¹¿ce, ale nie
w s¹dowej sali.

Nie dlatego, ¿eby to by³y samolubne, zimne dusze, owszem, ten i ów odwróci³ oczy nie

mog¹c patrzeæ na znêdznia³e postacie ch³opi¹t, ten i ów czu³ wielk¹ przykroœæ na widok tej
bezbronnoœci i tego sieroctwa, ale ka¿da rzecz na swoim miejscu w³aœciwa.

Najbardziej zdumiony by³ woŸny. Ten po prostu oczom w³asnym nie wierzy³ i tak krêci³

g³ow¹, ¿e ledwo trafia³ z tabak¹ do nosa. Od kiedy jest przy s¹dzie, nie by³o tu jeszcze takiej
komedyi. A to poczekawszy tyjatr tutaj zrobi¹!

– Tyle co do chleba, a raczej co do braku chleba! – koñczy³ w tej chwili rzecz swoj¹ obroñ-

ca. – Ale pan prokurator dostarczy³ mi w œwiat³ym przemówieniu swoim jednego jeszcze
punktu, na którym sprawa moich klientów te¿ siê sama broni– Pozwolê sobie punkt ten pod-
j¹æ i powtórzyæ tu trafne s³owa dostojnego mówcy:

„Oto jest narzêdzie wystêpku!” – rzek³ on wskazuj¹c drobny przedmiot, le¿¹cy w tej chwili

przed obliczem Wysokiego S¹du. Jest to jedno z najtrafniejszych, jedno z najbystrzejszych
i najbardziej decyduj¹cych orzeczeñ, jakie wysz³y kiedykolwiek z ust dostojnego oskar¿ycie-
la w tym przybytku sprawiedliwoœci i prawdy. Nic te¿ lepszego i po¿yteczniejszego dla spra-
wy klientów moich uczyniæ nie mogê, tylko to orzeczenie podj¹æ i powtórzyæ: – Panowie!
Oto jest narzêdzie wystêpku!

Wyci¹gn¹³ rêkê ku sto³owi szerokim, wspania³ym gestem i patyk wskaza³.
Obecni poruszyli siê, sami nie wiedz¹c czego, zdawaæ siê mog³o, ¿e ta wyci¹gniêta rêka

dotknê³a ich piersi.

Ale pan prokurator patrzy³ na pana obroñcê niepewnym, osowia³ym wzrokiem.
„Co¿e on, duszeczka! Kpi czy o drogê pyta? Ta¿ jemu, adwokatu, zbijaæ prokuratorsk¹

rzecz! Ta¿ on od tego w³aœnie! A ten, patrzaj¿e, duszeczka ty moja, sam tak gada, jakby pro-
kuratorem by³!”

Zako³ysa³ siê na fotelu w lew¹ i w praw¹ stronê i ustami cmokn¹³.
Ale pan obroñca podrzuci³ g³ow¹ i rzek³:
– Widzê wzruszenie wasze, moi panowie. Ale raczcie siê uspokoiæ, proszê! Tym narzê-

dziem wystêpku nie jest ani topór, ani siekiera, ani nawet kozik albo d³utko, jest to prosty...
nie, mylê siê!... jest to zakrzywiony patyk! Patyk, jakim ka¿de drzwi w poleskiej chacie otwo-
rzyæ mo¿na k³ad¹c go w otwór i podwa¿aj¹c drewniany skobelek zamykaj¹cy j¹ z wewn¹trz.
I czy chcecie widzieæ, panowie, jaka rêka, jaka si³a w³ada³a tym narzêdziem wystêpku?

Odwróci³ siê, uchwyci³ Ustima za rêkê, poci¹gn¹³ w górê ³atany rêkaw jego œwitki i gru-

bej, nie dobielonej koszuli i obna¿ywszy rêkê ch³opaka tak niemal cienk¹ jak wierzbowa
witka:

– Oto jest to potê¿ne ramiê! – zawo³aæ g³oœniej mo¿e, ni¿by przysta³o przed tak dostoj-

nym zebraniem.

Nagle pochyli³ siê ku ch³opcu ¿ywym ruchem i patrzy³ na gêste, czerwone b¹ble, które po-

krywa³y cienk¹ jego rêkê.

Heto szczo? – zapyta³ st³umionym g³osem.
Prusy skusali! – odrzek³ Ustim z g³êbokim spokojem.
Oczy pana adwokata b³ysnê³y ciemnym ¿arem. Przez chwilê trzyma³ je wbite w znêdznia³¹

twarz dziecka, z dziwn¹ mieszanin¹ uczuæ sprzecznych, z dna duszy dobytych, odwróci³ siê
potem do sto³u, rozszerzy³ usta jakby do uœmiechu i rzek³ obojêtnym, nieco dr¿¹cym g³osem:

background image

54

– Wysoki S¹d darowaæ mi raczy. Przestraszy³em siê. Mo¿e nawet przestraszy³em które-

go z was, panowie? Przebaczcie! Myœla³em, ¿e ten dzieciak chorobê nam tu jak¹ przy-
niós³...jak¹ d¿umê... Ale nie Jest to tylko nêdza. Nic wiêcej, moi panowie, tylko wielka,
wielka nêdza!

Puœci³ rêkê ch³opaka, sk³oni³ siê i zrobiwszy kilka niezgrabnych, powolnych kroków ku

sto³kowi, usiad³; na jego wysokie, ³ysiej¹ce czo³o wyst¹pi³y teraz drobne krople potu.

Dziwna rzecz! Nie przerzuca³ w tej chwili g³owy ani na prawe, ani na lewe ramiê, tylko j¹

trzyma³ prosto, sztywnie; szeroko otwarte jego oczy patrzy³y w jak¹œ dalekoœæ, a cienkie war-
gi zaciœniête by³y i surowe. Straci³ w tej chwili do reszty charakterystykê obroñcy z urzêdu.

Nagle w ciszy, jaka teraz salê objê³a, da³o siê s³yszeæ s³abe, ¿a³osne skomlenie pokurcia.
Najm³odszy z ch³opców drgn¹³, otworzy³ usta i podniós³ ku oknu du¿e, modre oczy.
– Kozyrek!... Kozyrek heto ! – zawo³a³ przenikliwym, dzieciêcym g³osem.:-Kozyrek heto

zawywaje...

St¹pi³ krokiem, chcia³ iœæ, do Kozyrka chcia³. Nie widzia³ teraz nic, nie s³ysza³ nic.
– Kozyrek zawywaje !...
Ale Benedyæ przytrzyma³ go za rêkaw siwej koszuliny. Benedyæ, patrz¹cy na wszystko roz-

wa¿nym wzrokiem, widzia³, jak siê ³añcuch na piersiach pana prezyduj¹cego poruszy³ i jak
za tym poruszeniem poruszy³ siê tak¿e jego piêknie wygolony podbródek. Pan prezes mówi³.
Benedyæ s³ysza³ dobrze, zrozumia³ nawet, ¿e pyta o imiê rw¹cego siê do Kozyrka ch³opca.

– Chwedoœ! Chwedoœ Pyptiuk! – przemówi³ rezolutnie.
Pan prezes przerzuci³ rêk¹ papiery.
– Jak¿e Pyptiuk? Nazwiska tego nie ma w protokole!
Siedz¹cy obok pan inkwirent papiery przed siebie z lekkim pochyleniem g³owy przesun¹³,

znów je przejrza³ i brwi podniós³ wysoko.

Istotnie, o ¿adnym Chwedosiu Pyptiuku nie by³o tam mowy. Jeszcze raz tedy spyta³ o na-

zwisko ch³opca.

Ale dzieciak nie wie nawet, ¿e tu o nim mowa. Szeroko otwarte oczy jego robi¹ siê coraz

przezroczystsze, coraz bardziej srebrne; posinia³e, do przemarz³ej leœnej maliny podobne usta
drgaj¹ powstrzymywanym p³aczem. Ca³¹ tê drobn¹ istotê poch³ania w tej chwili ¿a³osny g³os
pokurcia, ciche, niespokojne skomlenie przedostaj¹ce siê z ciemnej ulicy do tej wielkiej sali.

Chcia³by tam iœæ. Chcia³by iœæ na ten wiatr wiej¹cy, na ten deszcz siekaj¹cy, ot tak, jak

stoi, w tej paczeœnej koszulinie siwej, bez zaœcie¿ki, na piersiach rozwartej. Chcia³by iœæ przy-
tuliæ siê do mokrej sierœci, do kud³atego ³ba skoml¹cej psiny.

– Kozyrek heto... Kozyrek zawywaje !
– Chwedoœ, Chwedoœ Pyptiuk! – t³umaczy tymczasem s¹dowi coraz rezolutniej Bene-

dyæ. Jest on w tej chwili usposobiony jak najlepiej. Có¿ tam gadali we wsi: S¹d! S¹d! Mat-
ka p³aka³a, ojciec mu na odchodnym coœ ze trzy razy piêœci¹ w kark wlepi³ z tej ¿a³oœci,
a tu przecie nic strasznego! Nie bij¹, nie wymyœlaj¹, piêknie sobie siedz¹, spokojnie. A co
o ser i o mas³o, to najmniej! A to i tego nie wiedz¹, jak siê taki durny Chwedoœ na prze-
zwisko nazywa.

Rozœmia³ siê w garœæ cicho, przebiegle, jak tylko Poleszuki œmiaæ siê od ma³ego umiej¹.
Gdyby siê wilczêta po lasach œmia³y, musia³yby tak w³aœnie wygl¹daæ, jak wygl¹da³ w tej

chwili Benedyæ.

Pan prezes wszak¿e niecierpliwiæ siê zacz¹³.

background image

55

– To jak¿e?... Pomy³ka?... A?...
A-gdy inkwirent brwi tylko podniós³ i roz³o¿y³ d³onie:
– Ty jak siê nazywasz? – zwróci³ siê prezes nagle do b³yskaj¹cego bia³kami rozweselo-

nych oczu Benedycia.

Ch³opak by³ w siódmym niebie. Ta indagacja podoba³a mu siê coraz bardziej. Wysun¹³ siê

z gromadki i rzek³ raŸnym g³osem:

– Tichobaj!
Benedykt Huc, stoi w protokole! Có¿ ty? A?...
Benedyæ o krok jeszcze posun¹³ siê dalej. Czu³ siê tak oœmielonym, tak spodufalonym z s¹-

dem, jakby sam do niego nale¿a³.

– Neœcior Syrycz, heto bat’ko ! Huc taj Syrycz taj Neœcior ! A ¿e Benedyæ, taj Tichobaj,

heto ja !

Uderzy³ siê drobn¹ piêœci¹ w ko¿uszynê rozche³stan¹ na piersiach i rzuci³ oczyma na pra-

wo i na lewo, niezmiernie zadowolony w swej ambicji.

Gdzie inni! Stoj¹ tam jak te cielêta w kojcu, a on tu sobie przed samym sto³em, przed sa-

mymi panami!

Prze³kn¹³ œlinê, wyprostowa³ siê, rêce po bokach puœci³, a kolana i bose stopy mocno

œcisn¹³, jako to widzia³ u stoj¹cego przy progu ¿o³nierza.

Pan prezes wzruszy³ z lekka ramionami.
– To i jak¿e wo³aj¹ ciebie ? Syrycz, Huc czy Tichobaj ? To i ojcu twemu Tichobaj? A?...
Na ch³opaka a¿ ognie bi³y z uciechy, ¿e jeszcze tej paradzie nie koniec. To mu pochlebia-

³o, to go nape³nia³o dum¹.

W sali nasta³a cisza.
Tymczasem w oczach pana adwokata b³yska³a jawna z³oœliwoœæ. Zgarbi³ siê na swoim sto³-

ku, g³owê na ramiê przechyli³, o kolano ³okieæ opar³ i skuba³ ciemn¹, rzadk¹ bródkê.

Dopiero kiedy prezyduj¹cy, straciwszy nadziejê dojœcia do ³adu z indagowanym, zag³êbi³

siê zniechêcony w fotelu, wsta³ z wolna pan adwokat ze swojego sto³ka, a nie przestaj¹c sku-
baæ rzadkiej bródki, skromnie spuœci³ oczy i rzek³ suchym, obojêtnym g³osem:

– Wysoki S¹d przyj¹æ zechce do swej wiadomoœci, ¿e lud w tych okolicach nosi zazwy-

czaj wiêcej ni¿ jedno nazwisko!

Rzek³, podniós³ nagle g³owê i uderzywszy bystrym wzrokiem w sam¹ twarz dzieciaka za-

pyta³ rubasznie, z ch³opska:

A ciebia jak zowut’ z bat’ka, hê?
Ch³opak jak na komendê obróci³ siê ku niemu. Jasny rumieniec wybi³ mu na liczko; coœ

bliskiego, coœ swojskiego poczu³ w tym pytaniu.

– Benedyæ Huc! – odkrzykn¹³ cienko a donoœnie.
– A w kancelaryi jak zapisali? – pyta³ dalej pan obroñca nie wychodz¹c z ch³opskiego ak-

centu.

– Benedyæ Syrycz! – objaœni³ natychmiast malec.
– Dobre! – zawo³a³ obroñca. – A we wsi jak dra¿niat ciebia ?
– Benedyæ Tichobaj! – hukn¹³ ch³opak jak o staje drogi, rad, ¿e siê wreszcie dok³adnie da³

zrozumieæ.

Pan prezes powsta³, obj¹³ okiem zebranych, pomilcza³ chwilê i przyst¹pi³ do zreasumowa-

nia sprawy. Wszystkie spojrzenia zwróci³y siê teraz na niego.

background image

56

By³ to m³ody jeszcze, wysoki, piêkny brunet, którego dorodna postaæ wybornie siê prezen-

towa³a w obcis³ym mundurze. G³owê mia³ postrzy¿on¹ krótko, czo³o g³êboko wrêbione i cof-
niête nieco, lekko garbaty nos o cienkich, rasowych, rozdymaj¹cych siê nad niewielkim w¹-
sem nozdrzach, spojrzenie bystre i ch³odne.

G³os jego by³ metaliczny, suchy nieco; wymowa dobitna, mocno akcentowana. mia³a w so-

bie rytm ujarzmionego i powstrzymywanego pêdu. Jedn¹ ze szczup³ych, d³ugich r¹k nerwo-
wych za³o¿y³ za mundur na piersiach, drug¹ czyni³ ma³e, wytworne poruszenia, dodaj¹ce s³o-
wom jego niezwyk³ej precyzji i si³y.

Gruzinem byæ musia³ lub Czerkiesem z rodu, przynajmniej wskazywa³y na to charaktery-

styczne rysy twarzy, piêkne pod³u¿ne oko o ciemnej, jakby przygorza³ej, powiece i matowa
œniadoœæ cery, która pod wp³ywem œwiate³ pal¹cych siê w sali nabra³a ciep³ych, po³udniowych
blasków.

By³ to jeden z tych mówców, którzy nad s³uchaczami panuj¹ nieodpart¹ si³¹ logiki i bez-

namiêtnoœci.

Poczuli to panowie przysiêgli od pierwszego s³owa. Ca³y ich dyletantyzm znikn¹³ gdzieœ

bez œladu, uwaga siê zaostrzy³a, skupi³y rozproszone myœli, pan Hieronim nawet zapomnia³
o oczekuj¹cym go u Froima szczupaku i wiœcie.

A nie tylko poczuli si³ê tej wymowy, ale jej sprawnoœæ i jej szyk wojenny, który ich upo-

rz¹dkowa³ wewnêtrznie i karnoœci¹ natchn¹³. Teraz byli naprawdê sêdziami. Przede wszyst-
kim sam fakt, sama istota czynu stanê³a przed nimi oderwana od nazwisk, osób, miejsc
i przedmiotów, prosta, wyrazista, naga.

Spe³nion¹ zosta³a kradzie¿.
By³ to punkt, na którym stanêli mocno; i mówca, i oni sami. Punkt ten, ogo³ocony z wszel-

kich dodatków i okreœleñ, podrós³ niejako i utworzy³ rodzaj wynios³oœci, z której pole walki
na wskroœ by³o widnym. Rozwin¹³ teraz przed nimi mówca merita sprawy krótk¹, frontow¹
lini¹. Zdziwili siê panowie przysiêgli jej jednolitoœci i sile. Zaledwie jednak mieli czas obj¹æ
j¹ nale¿ycie wzrokiem, kiedy nagle rozdzieli³a siê w ich oczach, a spoza niej wysunê³o siê
prawe i lewe skrzyd³o: kradzie¿ prosta i kradzie¿ z w³amaniem. Natychmiast z jednego i z
drugiego flanku zaczê³y b³yskaæ ostrza; ciêcia krótkie, sprawne, mistrzowskie, którymi pano-
wie przysiêgli olœnieni byli i oczarowani. By³y to jednoczeœnie b³yskawice i. ciosy: uderza³y
i oœwieca³y jak miecz i jak piorun.

Teoria kradzie¿y prostej sta³a teraz jak mur; teoria kradzie¿y z w³amaniem jak szyk nieprze-

mo¿ony. Rozdzieli³a je przestrzeñ zrazu niewielka, potem rosn¹ca i zag³êbiaj¹ca siê z ka¿dym
s³owem mówcy. By³o to najpierw wy¿³obienie, potem fosa, potem nieprzebyta otch³añ.

Zdumieli siê panowie sêdziowie, ¿e mogli ³¹czyæ kiedykolwiek te tak dalekie od siebie,

tak ró¿ne i tak wielk¹ przepaœci¹ rozdzielone rzeczy. Ale mówca nie pozostawi³ ich d³ugo pod
wp³ywem tego jednego widoku. Przemówi³, zrobi³ ma³y. nieznaczny ruch rêk¹ i ka¿de z obu
skrzyde³ rozpad³o siê raz jeszcze, tworz¹c regularny czworobok. Tak kradzie¿ prosta, jak kra-
dzie¿ z w³amaniem mog³a byæ spe³niona pojedynczo albo i zbiorowo. Teoria stowarzyszeñ
przestêpczych, jedna z najœwietniejszych tez prawa karnego, jakich mistrzowskim przedsta-
wieniem rozporz¹dza³ mówca, dostarczy³a mu przepysznych, po prostu olœniewaj¹cych zwro-
tów, których najwiêksz¹ sil¹ by³a ich niezrównana prostota.

¯adnego zamieszania, ¿adnej dwuznacznoœci. Cechy obu rodzajów przestêpstw zosta³y

okreœlone jasno, zszeregowane systematycznie, postawione niezachwianie, wskazane dobit-

background image

57

nie– Premedytacja, która po stronie pojedynczo spe³nionych przestêpstw powiewa³a jak lek-
ka chor¹giew wiatrem obracana to na nice, to na lice, tkwi³a po stronie przestêpczoœci zbio-
rowej jak niewzruszony a posêpny sztandar. Fatalny czworobok zamkn¹³ siê przed oczyma
przysiêg³ych: w poœrodku jego zia³a przepaœæ.

Czy j¹ widzieli? Nie wiedzieæ.
To pewna, ¿e otworzy³y siê przed nimi nowe widnokrêgi, ¿e udzieli³o im siê coœ z si³y

i bezpoœrednioœci samego mówcy. Wzrok ich siê zaostrzy³, s³uch wysubtelni³. stopieñ wra¿li-
woœci wzmóg³ do wysokiego napiêcia. Z nies³ychan¹ bystroœci¹ chwytali nie tylko s³owa
mówcy, ale ka¿de nagiêcie, ka¿dy nacisk jego g³osu.

Innym oni teraz okiem patrz¹ i na obwinionych, i na dowód winy. Zakrzywiony patyk by³

istotnie tylko odmian¹ klucza, który cudze zamki otwiera i cudze drzwi uszkadza; w chropo-
watoœci jego dostrzegali zdradzieckich karbów, przemyœlnie wyciêtych po to, ¿eby nieomyl-
nie dobyæ siê do cudzego mienia. Kiedy mówca, demonstruj¹c, uczyni³ ma³y ruch rêk¹, jakby
klucz ten przekrêca³ w zamku, panowie przysiêgli wyraŸnie s³yszeli zgrzyt jego z³owieszczy
i trzeszczenie podwa¿anego skobla.

I sami oskar¿eni przedstawiaj¹ siê teraz w zgo³a innym œwietle. Nie jest to ju¿ kupka za-

lêknionych i zbiedzonych dzieci, ale szajka z³odziejska zorganizowana w przestêpnych i przez
kodeks kryminalny przewidzianych celach. Nie s¹ to g³odni poganiacze wiejscy, razem pas¹-
cy gêsi i cielêta, którzy pod wp³ywem burczenia w pustych ¿o³¹dkach i dra¿ni¹cego je zapa-
chu œwie¿ych serów dopuœcili siê nagannego wykroczenia, ale niebezpieczna dla spokoju
publicznego banda ma³oletnich hultajów, którzy a¿ nadto mieli sposobnoœci i czasu obmyœleæ
swój czyn karygodny zbieraj¹c siê o jednej dnia porze i na jednym miejscu.

Co by³o osobliwym w tych pomyœleniach i uczuciach, to. ¿e zdawa³y siê zupe³nie oderwa-

nymi od wszystkiego, co uprzednio zrobiono w toku sprawy czy to dla oskar¿enia, czy dla
obrony pods¹dnych. Istotnie: wyborny mówca prawi³ tak. jakby przed nim ani prokurator, ani
obroñca nie byli zabierali g³osu. Nie podnosi³ oskar¿enia, nie zbija³ obrony, nie dotyka³ osób,
sam czyn pomija³ niemal. On rozwija³ tylko zasadê odnoœnego prawa.

To œwietne résume – a by³ to jeden z najniebezpieczniejszych uroków jego – obraca³o siê

wy³¹cznie w sferze abstrakcji: beznamiêtne, ch³odne, wytworne, zdawa³o siê byæ akademick¹
rozpraw¹ raczej ni¿eli epizodem ch³opskiej karnej sprawy; a ta kupka obdartych i znêdznia-
³ych dzieci odgrywa³a tu rolê takiego A B C lub takiego X Y Z, jakie siê dla plastyki dowo-
dzenia stawia, ale które ze wzglêdu na wynik dowodzenia nikogo nie zajmuj¹ zgo³a.

Ta oderwanoœæ nie tylko udzieli³a siê panom przysiêg³ym chroni¹c ich od grubo dzia-

³aj¹cych na zmys³y wra¿eñ rzeczywistoœci, ale ogarnê³a stopniowo ca³¹ tê wielk¹, pust¹
salê s¹du. Surowy, bezcielesny duch prawa tchn¹³ na ni¹ i tchem tym wype³ni³ wszystkie
jej zak¹ty.


Pan prezyduj¹cy koñcz¹c mowê swoj¹ zszed³ do paragrafów: nie mo¿na zostawiaæ przy-

siêg³ych w nieœwiadomoœci co do skutków orzeczenia stopnia i rodzaju winy. Kara za kra-
dzie¿ bywa bardzo ró¿n¹. Inaczej karze prawo kradzie¿ spe³nion¹ przez jednostkê dojrza³¹,
inaczej przez ma³oletni¹; inaczej spe³nion¹ pojedynczo, a inaczej spe³nion¹ zbiorowo, która
zazwyczaj nosi na sobie obci¹¿aj¹c¹ cechê rabunku; inaczej wreszcie zapatruje siê kodeks na
kradzie¿ prost¹, a inaczej na kradzie¿ z w³amaniem. Ta ostatnia nale¿y do kategorii ciê¿kich
przewinieñ i nawet przez ma³oletnich spe³niona, wiêzieniem do dwu lat jest karan¹.

background image

58

Skoñczy³ i usiad³. Trwaj¹ca mniej wiêcej pó³ godziny mowa zostawi³a go równie œwie¿ym

i równie ch³odnym, jak by³ wtedy, gdy siê zabiera³ do niej. Na g³adkim, wysokim czole nie
przyby³a ani jedn¹ zmarszczk¹, z³otawe Ÿrenice piêknych, pod³u¿nych oczu ani siê zapali³y,
ani przygas³y. Ostrzejsze tylko i bardziej nerwowe by³y mo¿e poruszenia szczup³ej, d³ugiej
rêki, glos tylko by³ suchszy i twardszy.

Panowie zza sto³u wychodzili do obocznej izby. Oddalano siê dla sformu³owania pytañ,

które mia³y byæ stawiane przysiêg³ym.

S¹d oddala³ siê powa¿nie, uroczyœcie, z wolna, panowie szli jeden za drugim, stosownie

do godnoœci i urzêdu.

Ale obroñca patrzy³ za nimi z w³aœciwym sobie uœmiechem; dostrzeg³ go pan prokurator

i dobrodusznie zako³ysa³ g³ow¹:

– Taki u niego, duszeczki, prokuratorska mina, a?...
W sali tymczasem wszystko odetchnê³o jakby, zako³ysa³y siê g³owy, poruszy³y oczy, roz-

plot³y z³o¿one rêce, rozprostowa³y grzbiety i kolana.

Ma³e szepty sz³y ³aw¹ œwiadków jak ma³y wiatr polem, niepokoj¹c je z lekka i ulotnie;

³yczkowa tabakiera znów siê wynurzy³a z kieszeni którejœ kapoty. Ale did swoj¹ brzozówkê
ju¿ w rêku trzyma³ i trzês¹c g³ow¹ czêstowa³ w kolej siedz¹cych, wkupuj¹c siê niejako tym
sposobem do towarzystwa. Tabaka by³a mocna, licho wie czym zaprawna, ludziom zaczê³o
okrutnie w nosach krêciæ, wiêc siê mile ku dziadowi mieli i zaraz mu siê z brze¿ka ³awy
umyka³ ten i drugi.

Pan obroñca na swoim sto³ku nudzi³ siê widocznie. Mo¿e drzema³ nawet. Przynajmniej tak.

siê zdawa³o woŸnemu, który widzia³ podpart¹ jego g³owê i rêkê nastawion¹ u skroni. Ale czego
woŸny nie widzia³, to oczu pana obroñcy. A jednak godne one by³y widzenia w tej chwili. Sze-
roko otwarte, w kupkê dziatwy wbite, wydawa³y siê one zrazu puste i bezbrze¿nym nape³nione
smutkiem, jak te wydmy piaszczyste, na których nic nie roœnie, nawet i pio³un, nawet i dzie-
wanny. S³oñce tylko chodzi nad nimi gor¹ce, spiek³e, przeraŸliwie jasne i wypala resztê wilgoci
ziemnej, resztê tchu ¿ywego. Siedzia³ tak jeszcze, gdy nagle zabrzmia³o: S¹d idzie!

Powstali wszyscy. Pan obroñca wstrz¹sn¹³ siê, jakby przebudzony ze snu.
– S¹d idzie! S¹d... S¹d idzie! -zaszepta³y g³osy.
Ch³opcy wyci¹gnêli szyje ku drzwiom i otwarli usta jak wrota. Jest coœ uroczystego, coœ

dziwnie przejmuj¹cego w tej chwili. Dot¹d by³a to rozterka, w¹tpliwoœæ i niepogodzona
sprzecznoœæ; dot¹d by³ ni dzieñ, ni noc; jakiœ ³ad by³ naruszony, jakiœ porz¹dek zachwiany,
jakaœ mœciwoœæ rozbudzona, jakaœ groŸba g³oœna.

Ale teraz S¹d idzie. Idzie sprawiedliwoœæ, œwiat³o i uspokojenie. Sumienia siê uciesz¹,

krzywda podniesie g³owê, wina bêdzie okupiona, obci¹¿one piersi odetchn¹.

Surowy, bezcielesny duch prawa zmienia siê w postaæ wspania³¹ i tryumfuj¹c¹. Wielka

pusta sala nie dr¿y ju¿ pod zimnym tchem jego: wszystkie jej zak¹tki zalewa teraz œwiat³o.

– S¹d idzie!
Panowie zasiadaj¹ z poœpiechem swe miejsca za sto³em; prezes nie siada nawet. W piêk-

nej jego rêce szeleœci drobna æwiartka papieru, na której postawiono pytania.

S¹ krótkie i jest ich dwa tylko.
Pierwsze: czy kradzie¿ spe³niona przez pods¹dnych w wiadomych okolicznoœciach obci¹-

¿aj¹cych jest kradzie¿¹ prost¹? I drugie: czy jest kradzie¿¹ z w³amaniem?

S³owa te, jasne i beznamiêtne, brzmi¹ w wielkiej pustej sali dŸwiêcznie i donoœnie.

background image

59

Nie jest to jeszcze wyrok, ale b³ysk miecza podniesionego pewn¹, siln¹ rêk¹. Takie przynaj-

mniej wra¿enie robi¹ one na panu obroñcy, który nagle kuli ramiona, przechyla g³owê w ty³ i mru-
¿y oczy.

Miecz ten wszak¿e nie zostawia nikogo bezbronnym. Owszem: sprawiedliwoœæ, która go

dzier¿y w rêku, troskliw¹ jest i pieczo³owit¹ w tej ostatniej chwili, niemal tak jak litoœæ. Zo-
stawia ona raz jeszcze g³os oskar¿onemu. Chce, by przysiêg³ym, gdy im miêdzy tak a nie
wybieraæ przyjdzie, towarzyszy³ g³os ten zalêkniony, dr¿¹cy i b³agalny.

Chce, ¿eby w oczach zosta³o spojrzenie szukaj¹ce w ich piersiach cieplej ludzkiej duszy.

Chce, ¿eby przed pods¹dnym ¿adna droga obrony zamkniêt¹ nie by³a: zostawia mu przemó-
wienie ostatnie.

W duchu tego piêknego prawa zapyta³ pan prezyduj¹cy g³oœno i dobitnie, czy pods¹dni

maj¹ jeszcze co do powiedzenia?


Panowie przysiêgli wyszli, aby siê naradziæ.
Œciœle rzeczy bior¹c, nie by³o siê nad czym i naradzaæ nawet. Sprawa by³a jasna, czyn przy-

znany, okolicznoœci wiadome– Tak rozumowali jedni. Drudzy mieli skrupu³y. Szkoda drob-
na, dzieciaki g³upie; stosowaæ do nich wielkie paragrafy karne to jakby iœæ z armat¹ na mu-
chy. Gdzie¿ zaœ kto s³ysza³ nazywaæ rabunkiem zjedzenie funta mas³a i trzech krajanków
sera? Gdzie¿ kto z patykiem takim gwa³tu i w³amania dopuœciæ siê mo¿e?

Podzieli³y siê g³osy. Bierniejsze umys³y pozostawa³y jeszcze pod wp³ywem abstrakcji

prawnych i œwietnej mowy prezyduj¹cego; samorzutniejsze ju¿ siê otrz¹snê³y nieco.

Ale pan Hieronim, który siê dot¹d zdecydowaæ nie móg³, a któremu siê okrutnie do szczu-

paka i do wista œpieszy³o, przy³¹czy³ siê nagle do kategorii pierwszej i utworzy³ wiêkszoœæ:
Czas by³o nareszcie skoñczyæ z t¹ mizeri¹!

Rzecz oczywista i jak s³oñce jasna, ¿e kiedy drzwi by³y zamkniête, a zosta³y otwarte, to

by³ to gwa³t, by³o w³amanie.

Je¿eli zaœ spoza drzwi otwartych w ten sposób skradziono mas³o i sery, to by³a to kradzie¿

z w³amaniem.

Po tym rozumowaniu, tak jasnym i kategorycznym, jeden jeszcze g³os oderwa³ siê od

mniejszoœci i do wiêkszoœci przeszed³. By³ to s¹siad i przyjaciel, a jak teraz, u Froima, part-
ner pana Hieronima. Musieli siê trzymaæ razem. Nie by³o co, sprawa zosta³a zadecydowan¹.

Na sali zabrzmia³ dzwonek. Panowie przysiêgli wynosili werdykt.
Na pierwsze pytanie wiêkszoœæ g³osów odpowiedzia³a: nie.
Na drugie wiêkszoœæ g³osów odpowiada³a: tak.
Przestêpstwo zosta³o zakwalifikowane jako kradzie¿ z w³amaniem.

background image

60

OBRAZKI WIÊZIENNE

background image

61

I. POD£UG KSIÊGI


By³ dzieñ jesienny, ca³y z³oty i modry od gasn¹cego s³oñca i cichej pogody. Oko³o trzeciej

po po³udniu przed gmachem wiêziennym zatrzyma³ siê wóz z kapust¹.

– Bra-ma! Bra-ma!... – krzykn¹³ przeci¹gle parobek siedz¹cy na nim w czerwonym lejbiku

i samodzia³owym spencerze.

Nikt siê jednak z otwieraniem bramy nie kwapi³.
– Bra-ma!... – krzykn¹³ znów parobek i zakl¹³, bo mu siê konie krêciæ zaczyna³y.
Chwilê trwa³a cisza. Nikt bramy nie otwiera³.
Nada g³oœnieje ! – przemówi³ flegmatycznie so³dat stoj¹cy przed budk¹ na warcie.
– Bra-ma!... – wrzasn¹³ parobek z ca³ej swojej si³y. – A prr!... A gdzie!... – doda³ œci¹gaj¹c

batem lejcow¹, która mu siê zapl¹ta³a w pó³szorkach – A¿eby ciê’...

Zeskoczy³ po orczyku na ziemiê. Okrêci³ lejce na k³onicy i piêœci¹ jak taranem zacz¹³ waliæ

w bramê.

Rozleg³o siê wielkie echo po sklepionym wnêtrzu, przez d³ug¹ wszak¿e chwilê nikt nie

przybywa³. Zacz³apa³y wreszcie jakieœ ciê¿kie kroki, a razem ze zgrzytem klucza obracanego
w zamku da³ siê s³yszeæ g³os cierpki i gniewliwy:

– Czego walisz ? Czego walisz? Czego pró¿no pazury obijasz? Jak mam otworzyæ, to i bez

twego walenia otworzê!

– A niech¿e was, z takim otwieraniem! A prr!... A prr!... – wo³a³ parobek biegn¹c znów do

koni, które w bok z wozem skrêci³y.

Chwyci³ lejce i wywijaj¹c batem nad koñmi wjecha³ w bramê, której wierzeje z ³oskotem

uderzy³y o œciany, a z bramy w podwórze do po³owy wo¿¹. Nie móg³ dalej, bo zawali³y mu
w poprzek drogê skrzynie od kartofli. Zaopatrywano siê na zimê i to spowodowa³o pewne
zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedziñcu wiêziennym.

Zamieszanie to ¿ywo zajmowa³o aresztantów wypuszczonych w³aœnie do ogródka na po-

po³udniow¹ przechadzkê. W³aœciwie mówi¹c nie by³a to przechadzka, ale raczej krêcenie siê
w kó³ko i popychanie wzajemne, gdy¿ miejsca bardzo ma³o, a wiêŸniów stu przesz³o. To. co
siê nazywa³o ogródkiem. tak¿e niewiele do ogrodu by³o podobnym. W jednym z k¹tów po-
dwórza, obudowanego doko³a murami wiêziennego gmachu, niskie drewniane sztachety gro-
dzi³y szczup³y kawa³ek gruntu, podzielony dwiema krzy¿uj¹cymi siê uliczkami na cztery rów-
ne prostok¹ty. Najd³u¿sza, za³amana w rogach ogródka dro¿yna bieg³a popod sztachetami do
furtki, wprost której w przeciwleg³ym k¹cie sta³a tak zwana altana, rodzaj okr¹g³ej, przejrzy-
stej, z w¹skich deszczu³ek zbitej szopy, z czterema wewn¹trz ³awkami i podtrzymuj¹cym kro-
kwie s³upem.

Trochê m³odocianych drzewek trzês³o w s³oñcu ostatkiem z³otych liœci, a choæ nic by³o

najl¿ejszego wiatru, liœcie te pada³y cicho na zaros³e zielskiem rabaty i œcie¿ki, twardo stopa-

background image

62

mi wiêŸniów ubite. Przy zbiegu prostok¹tów sta³o parê krzaków bladoliliowych astrów, które
zdawa³y siê obracaæ gwiaŸdziste swe oczy za tymi nêdznymi postaciami, co siê po uliczkach
snu³y.

Aresztanci chodzili po dwóch, po trzech, na piêty sobie niemal nastêpuj¹c– Wiêksza ich

czêœæ mia³a piersi zapad³e i pochylone grzbiety, na których siwe wiêzienne kapoty wisia³y
jakby na ko³kach.

Najcharakterystyczniejsz¹ cech¹ wiêŸnia jest jego postawa. Przy pewnej wprawie mo¿na

po niej od pierwszego rzutu oka poznaæ d³ugoœæ odcierpianej kary, tak w³aœnie jak siê po zê-
bach wiek koni poznaje.

Jednoroczni ró¿ni¹ siê pomiêdzy sob¹ znacznie chodem, ruchem r¹k i ramion, sposobem

trzymania g³owy i noszenia siwego kubraka, sztywnoœci¹ szyi, nawet trybem wykrêcania siê
na zawrotach drogi.

Drugoroczni maj¹ wszyscy nagiête grzbiety i kark, jakby wy³a¿¹cy naprzód z ko³nierza.

Ró¿nice ruchów zacieraj¹ siê pomiêdzy nimi; najsilniejsi tylko zachowuj¹ w³aœciw¹ sobie po-
stawê jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie wszyscy siê upodabniaj¹. Cz³owiek przestaje
istnieæ jako indywiduum, a zamienia siê w cz¹stkê tej szarej, bezbarwnej, bezkszta³tnej masy,
która siê nazywa ludnoœci¹ wiêzienn¹. Nogi wiêŸnia staj¹ siê wtedy kab³¹kowate i w¹t³e; usta-
wione przy sobie stopy rozwieraj¹ siê pod k¹tem coraz prostszym; naprzód wygiête kolana
dr¿¹ nieraz widocznie, chód bywa ciê¿ki, wlok¹cy siê, ruchy niedo³ê¿ne, powolne, a rêce
wisz¹ po obu bokach cia³a jakby nadmiernie wyd³u¿one i wyruszone ze stawów. Rzecz dziw-
na, przeobra¿eniu temu podlegaj¹ g³ównie mê¿czyŸni. Kobiety wszystkie prawie zachowuj¹
nienaruszon¹ odrêbnoœæ swoj¹ przez d³ugie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych po-
wrotach dogasaj¹ce tu aresztantki ulegaj¹ niweluj¹cym wp³ywom wiêziennego ¿ycia.

Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, œniada, krwista na-

wet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w ogóle ma silniejsze, cieplejsze tony.
W drugim roku wiêdnie i ¿ó³knie bardzo szybko, skóra w¹tleje i nabiera pergaminowej su-
choœci i martwoty; w trzecim rzuca siê na ni¹ jakiœ cieñ zielonkowaty, zw³aszcza oko³o uszu,
ust i oczu, niekiedy barwa ¿ó³ta, oleista, cieñ ten przemaga, szczególniej na skroniach i czo-
le, które siê nieraz tak œwieci, jakby napuszczone t³uszczem. W dalszych latach twarz wiêŸ-
nia staje siê rozmiêk³¹, przybiera barwê ziemist¹ i jest wybornym dokumentem do s³ów Ge-
nezy
opiewaj¹cych, i¿ cz³owiek ulepiony zosta³ z gliny i z mu³u ziemi. Zmianom tym podle-
ga wiêkszoœæ kobiet na równi z mê¿czyznami.

Trzeciorzêdn¹ w charakterystyce zewnêtrznej wiêŸnia cech¹ jest wyraz oczu, spojrzenie.

U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, lataj¹ce, niespokojne, gor¹czkowe. Zapalaj¹
siê w nim i gasn¹ blaski niespodziane, iskry przelotnych wzruszeñ, obaw, pomys³ów, zale-
gaj¹ je cienie nagle, g³êbokie, z siwych czyni¹c Ÿrenice zielone, z modrych – czarne. W dru-
gim roku Ÿrenica wiêŸnia blednie, m¹ci siê, zeszkliwia i upodabnia do stoj¹cej w b³otnym
dole wody. W trzecim matowoœæ spojrzenia wzrasta z dniem ka¿dym, oczy ko³owaciej¹ i jak-
by zaokr¹glaj¹ siê w orbitach, a z g³êbi ich wyziera ogólne zniedo³ê¿nienie albo zwierzêca
z³oœliwoœæ. Z biegiem czasu rozwija siê to a¿ do idiotyzmu w jednym kierunku, a¿ do praw-
dziwie ma³piej przebieg³oœci w drugim. Idiotyczne spojrzenie godzi siê bardzo dobrze ze sple-
œnia³¹ jakby cer¹ wiêŸnia i zwykle z ni¹ chodzi w parze. Bywaj¹ wszak¿e wyj¹tki, a kiedy
w gliniastej, rozmiêk³ej twarzy zagorzej¹ Ÿrenice posêpnym, czerwonawym ogniem, zjawi-
sko to bywa straszne i zwykle siê koñczy jak¹œ katastrof¹.

background image

63

Takim w³aœnie spojrzeniem pa³aj¹cym patrzy³ w otwart¹, nieco widn¹ z jednego k¹ta

w ogródku bramê m³ody stosunkowo wiêzieñ, którego wszak¿e postawa i cera zdradza³y daw-
nego ju¿ aresztanta.

Na oko widaæ by³o, ¿e siedzi ju¿ najmniej cztery, piêæ lat mo¿e. Musia³a to byæ jednak

organizacja wyj¹tkowo silna, gdy¿ prosty dot¹d i sztywny kark unosi³ wysoko nad inne jego
ogolon¹ i czarniaw¹ g³owê.

W tej chwili wiêzieñ by³ pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zda-

wa³y siê wietrzyæ powiew ulicy z niepohamowan¹ ¿¹dz¹, na szyi pulsowa³y grube, napiête
¿y³y, a w pó³otwartych ustach widaæ by³o zêby drobne, ostre i niezwykle bia³e. Jedn¹ z r¹k
wsun¹³ za kubrak i koszulê na pierœ, jakby chcia³ poczuæ cia³o ¿ywe albo te¿ przygnieœæ gar-
œci¹ serce wstrz¹sane silnym, g³uchym biciem.

Drug¹ rêkê wpar³ miêdzy sztachety, aby siê ³atwiej utrzymaæ na kab³¹kowatych, widocz-

nie w tej chwili dr¿¹cych nogach.

Baczniejszy spostrzegacz pozna³by z ³atwoœci¹, ¿e wiêzieñ przebywa ten punkt krytyczny,

w którym cierpienie, jeœli nie prze³ama³o woli i energii, staje siê na d³u¿ej wprost nieznoœnym,
niemo¿liwym. Pot¹d – a nie dalej – krzyczy coœ w ludzkiej istocie, która dosz³a do takiego
krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy doœæ szeroko uwzglêdniæ, nigdy doœæ
bacznie rozpoznaæ nie mo¿e tego momentu psychicznego.

Oparty o sztachety i wychylony z jak¹œ drapie¿n¹ po¿¹dliwoœci¹ na podwórze wiêzieñ zna-

ny by³ powszechnie pod nazw¹ Cygana.

Cyganem zwali go towarzysze, stra¿nicy, kancelaria, nawet w ksiêdze, gdzie zapisywano

zarobki, figurowa³ pod tym nazwiskiem, z czasem zapomniano zgo³a, czy mia³ jakie inne, a i
on sam zdawa³ siê nie pamiêtaæ o tym. Poniewa¿ stan¹³, ci, co szli obok i za nim, stanêli tak-
¿e. Powyci¹ga³y siê szyje, powznosi³y ramiona, jedni siê wspinali, drudzy szturchali stoj¹-
cych przed sob¹, inni jeszcze przestêpowali z nogi na nogê w miejscu, jak to czyni¹ zamkniête
w klatkach zwierzêta– Spojrzenia skupia³y siê w dwóch punktach. Jedni patrzyli na wóz, ko-
nie i kapustê, drudzy na niañkê od pana sekretarza, która z uœpionym na kolanach dzieckiem
siedzia³a w progu oficyny ko³ysz¹c siê z boku na bok i nuc¹c bezbarwnym g³osem jedn¹
z tych melodii, którym katarynki szerok¹ popularnoœæ nada³y. Tu¿ przy niej sta³a z szaflikiem
w rêku Janowa, kucharka, i tak¿e na wóz patrzy³a. Nie opodal bawi³ siê ch³opak stró¿a. Ka-
pusta by³a w tym roku niezwykle dorodna. Wielkie jej g³owy, jedne czubate, pod³u¿ne, zie-
lonkawe, z lekko postrzêpionymi brzegami zdawa³y siê pêkaæ i otwieraæ jak tulipanowe kie-
lichy, nie mog¹c powstrzymaæ naporu rozros³ych oœrodków swoich; inne lœni¹ce, bia³e, p³a-
skie, szczelnie srebrzyste ¿y³kowanym liœciem obci¹gniête, le¿a³y na wozie wa¿ne, ciê¿kie,
œwiec¹c z dala jak œnie¿ne k³êby i skrzypi¹c jêdrnie za ka¿dym dotkniêciem. Pomiêdzy nimi
tkwi³y tu i ówdzie na wysoko obna¿onych g³¹bach lekkie i puste szalki z brunatno poplamion¹
powierzchni¹, niewiele co warte i bez targu, do pe³nych kop dodane.

Ci, co patrzyli na niañkê, nie mniej mieli piêkny widok. Dziewczyna by³a m³od¹, ros³¹,

a jej rozkwit³e kszta³ty uwydatnia³a lekka perkalowa spódnica i taki¿ kaftan. Ciê¿ki ¿ó³tawy
warkocz spada³ jej nisko na kark, a ma³a ró¿owa chusteczka nie pokrywa³a bia³ej, lekko s³oñ-
cem oz³oconej szyi. Rytmiczny ruch, jakim siê ko³ysa³a z boku na bok, dodawa³ jej jakby
sennego wdziêku.

Cygan nie patrzy³ wszak¿e ani na niañkê, ani na kapustê. Gorej¹ce jego oczy, zrazu w cze-

luœciach bramy utkwione, obiega³y teraz podwórze, oblatywa³y drzwi i okna w wewnêtrznych

background image

64

murach wiêzienia, mierzy³y odleg³oœæ furtki od skrzyni i skrzyni od wo¿¹, wreszcie wpi³y siê
z jak¹œ dzik¹ przenikliwoœci¹ w twarz stra¿nika, który, bokiem do wiêŸniów zwrócony, sta³
przed altan¹ i prowadzi³ z kimœ spokojn¹ gawêdê, brz¹kaj¹c od czasu do czasu kluczami na
znak obecnoœci i czujnoœci swojej.

Tymczasem w bramê wjecha³ drugi wóz z kapust¹.
– Jechaæ tam!... Jechaæ dalej!... – rozleg³o siê wo³anie.
Parobek w czerwonym lejbiku, który dopiero czwart¹ kopê liczy³, odwróci³ siê i hukn¹³:
– A gdzie¿ ci to pojadê?... Na ³eb?... Nie widzisz, ¿e skrzynia? Œlepyœ?...
– Prrr... prrr... – da³o siê s³yszeæ w samym sklepieniu bramy, a wóz zatrzyma³ siê w po³o-

wie drogi tak, ¿e mu tylko ko³a na ulicy pozosta³y.

Obaj parobcy zaczêli teraz ha³aœliwie deliberowaæ, jak wykrêciæ skrzynie, ¿eby wozy mo-

g³y w podwórze wjechaæ,

– O laboga! – przemówi³a nagle Janowa – tak mi siê coœ w oczach mig³o jakby nasza œwi-

nia... A skocz no, Józek, do chlewiku, obacz. czy siê maciora nie wywar³a kêdy... Ino duchem,
na jednej nodze.

Ch³opak w chwilê by³ z powrotem.
– Co siê tam mia³a wywrzeæ. Taka ob¿arta, ¿e siê ruchaæ nie mo¿e... Uk³ad³a siê w s³omie

i le¿y, a prosiaki przy niej jak pijawki wisz¹.

– A tak mi siê coœ siwego mig³o miêdzy koñmi, w³aœnie jakby œwinia...
– Gdzie? – zapyta³a powolnym g³osem niañka.
– A gdzie by? Akuratnie miêdzy koñmi. O tu! – pokazywa³a Janowa stan¹wszy w pobli¿u

w¹skiego przesmyku, jaki miêdzy skrzynia a wozem pozosta³.

– Przywidzia³o siê Janowej, i tyle – odrzek³a niañka podejmuj¹c na nowo swoj¹ jedno-

stajn¹ piosenkê.

– Ale!... Co mi siê mia³o przewidzieæ? Przecie cz³owiek nie pijany, jak Boga kocham, tak

akuratnie miêdzy koñmi coœ siwego przelecia³o... Pies nie pies, œwinia nie œwinia, ¿ebym tak
zdrowa by³a!

W tej chwili stra¿nik rzuci³ okiem i nie zobaczy³ góruj¹cej zwykle nad innymi czarniawej

g³owy Cygana.

– Cygan!... Gdzie Cygan? – wrzasn¹³ przyskakuj¹c do wpó³otwartej furtki.
Aresztanci spojrzeli po sobie. Cygana nie by³o.
– A to musi nie co, ino ten ladaco œwisn¹³ bez bramê pod wozem – mówi³a Janowa klasn¹wszy

w d³onie. – Jak mi Bóg mi³y, takom go widzia³a. Ino mi siê mign¹³... Jeszcze myœla³am, ¿e œwinia.

– A ¿eby was najjaœniejsze!... – wrzasn¹³ stra¿nik chwyciwszy siê za g³owê.
W podwórzu s¹dny dzieñ nasta³. Aresztantów spêdzono w jednej chwili w korytarze, po-

goñ za zbiegiem rzuci³a siê w ulicê.

– £apaj!... Trzymaj!... – rozleg³o siê najpierw z bliska, potem coraz dalej, dalej.
O sto kroków mo¿e od wiêzienia le¿a³ siwy kubrak pod murem, nieco dalej le¿a³a czapka.
Nie by³o teraz w¹tpliwoœci, w któr¹ stronê ucieka³ Cygan. Jako¿ w chwilê potem Filip,

ojciec Józka, zobaczy³ Cygana, jak w koszuli i w hajdawerach lecia³, jakby go wiatr unosi³,
ziemi ledwo dotykaj¹c stopami.

Okrzyknê³a siê pogoñ ponownie, a zbieg pêdzi³ przed tym okrzykiem, jakby mu w dwoje

tyle r¹czoœci przyby³o. Z³a jego gwiazda trzyma³a go wszak¿e ci¹gle w prostej linii na oczach
goni¹cym. Bieg³ jak strza³a szybko i jak strza³a wci¹¿ prosto przed siebie. To go zgubi³o.

background image

65

Okrzyki goni¹cych doœciga³y go coraz bli¿ej, a przestrzeñ, która go od nich dzieli³a,

zmniejsza³a siê co chwila.

Wtem pad³, a choæ siê w tej¿e sekundzie niemal porwa³ z ziemi i znów pêdzi³ dalej, znaæ

by³o, ¿e si³y jego bliskie by³y wyczerpania.

Bieg³ wszak¿e jeszcze chwilê, coraz wolniej, wolniej, nareszcie jakby sarn czuj¹c, ¿e nie

ujdzie – odwróci³ siê nagle i stan¹³ twarz¹ w twarz przeciw pogoni.

By³ straszny– Oczy jak pochodnie, twarz trupio œci¹gniêta, zêby wyszczerzone jakby do

k¹sania, na ustach nieco krwawej piany. Filip dopad³ pierwszy. Chwyci³ go Cygan za o¿ydla,
zaszamota³ nim i cisn¹³ o bruk jakby powiêŸ s³omy. Za Filipem przypadli inni. Zbieg broni³
siê rozpaczliwie. Gryz³, dar³, piêœciami o ³by grzmoci³, kopa³ – by³ wœciek³y.

A¿ go nasiedli w szeœciu czy w siedmiu jak dzika, a obaliwszy na ziemiê, zgnietli mu ko-

lanami piersi, pokrwawili go, poszarpali na nim koszulê i tak zmordowali, ¿e trzeba go by³o
do wiêzienia na rêkach nieœæ niby martwe brzemiê,

Kiedy siê ockn¹³ w ciemnej, ca³y dr¿¹cy i mokry od wylanych na niego kub³ów zimnej

wody– zawo³ano go do kancelarii. Jeszcze wszak¿e pan nadzorca nie zd¹¿y³ przysi¹œæ i za-
paliæ cygara, które mia³o mu s³u¿yæ do umilenia przykrej konferencji, jeszcze je œlini³ obra-
caj¹c w pulchnych palcach pomiêdzy grubymi i piêknie zarysowanymi wargami, kiedy w pro-
gu stanê³a pod przywództwem stra¿nika deputacja powa¿na, bo z samych recydywistów i naj-
starszych z³odziei z³o¿ona.

Dwóch pos³ugaczy trzyma³o tymczasem pod pachy Cygana, który ustaæ na nogach nie

móg³, chwia³ siê ca³y i co chwila ociera³ pot z bladej jak chusta twarzy.

Pan nadzorca zmarszczy³ czo³o i wydawszy policzki patrzy³ ku drzwiom pytaj¹cym wzro-

kiem. Trzech z deputacji podst¹pi³o do zielonego sto³u i poca³owa³o „wielmo¿nego” w rêkê.

– A co to powiecie? – zapyta³ udobruchany t¹ oznak¹ pokory dygnitarz.
– A to dopraszamy siê ³aski wielmo¿nego pana – przemówi³ Wiewióra, prowodyr recydy-

wistów, który ju¿ zêby zjad³ na wiêziennym chlebie – cobyœmy mogli Cygana sami bez siê
s¹dziæ. Wszystkim on nam wstydu zada³ i wszystkich przed oczami wielmo¿nego pana i ojca
naszego w brudn¹ koszulê oblók³. Nie bêdzie tera ¿adnej swobodnoœci dla porz¹dnego ha-
resztanta i wszystko siê skurczy. Doœæ ju¿ by³o ciê¿ko (tu g³oœne siekniêcie pozosta³ych
u drzwi deputatów), tera bêdzie jeszcze ciê¿ej.

– O, co ciê¿ko, to ciê¿ko! – przerwa³ piskliwym g³osem najbli¿ej stoj¹cy ¯eglarek.
Drugie, jeszcze g³oœniejsze siekniêcie deputatów u progu.
– Tak my przyszli prosiæ i dopraszaæ siê wielmo¿nego ojca i dobrodzieja, cobyœmy mu karê

sami wysadzili, wedle naszego zrozumienia i po sprawiedliwoœci...

– No – przemówi³ wahaj¹ce pan nadzorca – dobrze to jest, ale có¿ wy z nim myœlicie zrobiæ?
-A zbiæ, wielmo¿ny panie – odpar³ Wiewióra g³osem szczerego przekonania o doskona³o-

œci tego œrodka. – Na takiego, wielmo¿ny panie, ga³gana, to nie ma jak bicie. A co on, wiel-
mo¿ny panie? To on pierwszy siê tu popad³ i bêdzie wszystkim zaprószenie oczów robi³?
Wielmo¿nego pana martwi³? Ojca, matki nie szanowa³, wiêzienia nie szanowa³, to co na ta-
kiego jak nie baty?... On i porz¹dnego bata niewart! ¯eby jego choroba! Tfy!

Tu splun¹³ mówca, a retoryczna ta figura pobudzi³a deputatów do nowych wzdychañ u progu.
Pan nadzorca bêbni³ palcami po stole– By³ on w po³o¿eniu arcydelikatnym. Z jednej stro-

ny uœmiecha³o mu siê takie zakoñczenie tej niemi³ej sprawy, z drugiej mia³ skrupu³y co do
legalnoœci podobnego jej obrotu. Na szczêœcie przypomnia³ sobie, ¿e czyta³ gdzieœ niedawno,

background image

66

jako w Ameryce nieraz sami przestêpcy wymierzaj¹ karê na swych towarzyszy. To go uspo-
koi³o od razu. Owszem, nada³o myœlom jego bieg górny i wznios³y. Czu³ siê inicjatorem no-
wych idei w spo³eczeñstwie, idei z Nowego Œwiata. Czu³ siê humanist¹ na wielk¹ skalê.

Wyd¹³ tedy œwie¿o ogolone policzki, co uwydatni³o piêkny jego podbródek, i odsapn¹³

kilka razy z zupe³nym zadowoleniem.

Cygan tymczasem pochyli³ g³owê na piersi i przymkn¹³ zagas³e oczy. Wszystkie musku³y

jego bolesnej twarzy drga³y. Zdawa³o siê, ¿e jest bliskim omdlenia.

– Dobrze to jest – powtórzy³ pan nadzorca – ale niech¿e kara nie bêdzie l¿ejsz¹ od tej,

jak¹ bym mu sam naznaczy³.

Mówi³ to. aby coœ powiedzieæ. Przekonany by³ bowiem, ¿e wydaje Cygana w rêce ciê¿kie

i nieub³agane.

– Niech ju¿ wielmo¿ny pan na nas siê ubezpieczy. – Pok³oni³ siê Wiewióra. – Ju¿ my go

tam tak oporz¹dzim, coby mu siê odechcia³o na drugi raz. Ju¿ my go...

Nie skoñczy³. Pan nadzorca podniós³ siê z fotela.
– Jakub! – zawo³a³ na stra¿nika – wyprowadziæ go im na górny korytarz– Niech i inni po-

s³uchaj¹ dla swojej nauki. A potem do mnie tu do kancelarii, to mu sumienie roztrz¹snê.

Jakub zwróci³ siê na lewo w ty³, pacho³ki popchnêli Cygana, a deputacja przyst¹pi³a do

uca³owania rêki „wielmo¿nego”, który teraz dopiero móg³ swobodnie zapaliæ cygaro i przej-
rzeæ dzienniki.

W chwilê potem na górnym korytarzu rozleg³ siê krzyk ostry, przeci¹g³y.

Jedn¹ z najmilszych czynnoœci pana nadzorcy by³o roztrz¹sanie sumieñ aresztanckich. Po-

siada³ on ca³y zapas przemówieñ moralnych w wielkim religijnym i spo³ecznym stylu, ca³¹
kopalniê przestróg wzruszaj¹cych, ca³y skarbiec piêknie zaokr¹glonych zdañ i buduj¹cych
maksym. Stanowi³o to jego specjalnoœæ i przedmiot prawdziwego dyletantyzmu– A czyni³ to
wszystko z natchnienia, bez uprzednich przygotowañ, improwizowa³ po prostu. Przy impro-
wizacji takiej sam bywa³ niezmiernie wzruszony, a dr¿¹cy z lekka g³os jego i oczy, mg³¹ wil-
gotn¹ zasz³e, pobudza³y do skruchy wszystkich, którzy siê ju¿ do winy przyznali.

St¹d uwa¿any by³ za urzêdnika prawdziwie u¿ytecznego, a to uznanie zas³ug pobudza³o

go do nowych wysi³ków krasomówczych.

Tym razem wszak¿e wymowa pana nadzorcy nie znalaz³a odpowiedniego zastosowania.

Cygan bowiem zaraz po egzekucji swojej straci³ przytomnoœæ, a potem wpad³ w tak¹ gor¹cz-
kê, ¿e go jeszcze tej samej nocy do lazaretu przenieœæ musiano.

Le¿a³ tydzieñ, le¿a³ dwa tygodnie, plu³, kaszla³, kwêka³, skar¿y³ siê, ¿e go w piersiach, to

w plecach k³uje, i wychud³ strasznie. Zwlók³ siê nareszcie ze swego tapczana i pochylony, ze-
starza³y, wiêcej do cienia ni¿ do cz³owieka podobny, pod numer poszed³. Ale tu pogorszy³o
mu siê raptownie. Dosta³ dreszczów, gor¹czki, krew mu siê ustami rzuci³a, a¿ trzeciej coœ
nocy umar³ nad ranem, nie obudziwszy ani jednym jêkiem ¿adnego ze swoich s¹siadów.

Teraz dopiero zaczêto przeb¹kiwaæ, ¿e Wiewióra zanadto mu „do³o¿y³”. M³odsi zw³aszcza,

„frajery”, których zwykle recydywiœci we wzgardzie i poniewierce maj¹, burzyli siê po k¹tach.

– Ju¿ci to nie po katolicku tak cz³eka zbiæ, ¿eby go a¿ ubiæ – mówi³ jeden.
– Przecie go nie ubili na piêkne...
– Nie ubili na piêkne, ale w nim wszystkie w¹tpia het precz oberwali. To jak¿e mia³ ¿yæ?

Musia³ umieraæ.

background image

67

Tymczasem w kancelarii przygotowywano raport, jako taki a taki wiêzieñ na gor¹czkê czy

te¿ febrê umar³. W³aœnie podyktowa³ by³ pan nadzorca powy¿sze s³owa pomocnikowi swe-
mu, kiedy ten rzek³:

– Kiedy¿ mu siê wyrok mia³ skoñczyæ?
– Tak na pamiêæ nie mo¿na wiedzieæ – odpar³ „wielmo¿ny” – ale przecie¿ to wszystko

pod³ug ksiêgi idzie. Jakub! podaj no ksiêgê!

Poda³ Jakub czarno oprawny wolumin, a pan sekretarz przerzucaæ go zacz¹³.
– A to co? – zawo³a³ nagle i podniós³ wzrok na pana nadzorcê, wskazuj¹c palcem datê.
Pan nadzorca spojrza³ niedbale przez ramiê. Spojrza³ i raptem zerwawszy siê z fotela

utkwi³ przera¿one oczy w twarzy pana sekretarza. Chwilê trwa³o milczenie, podczas kiedy
tych dwóch ludzi przenika³o siê wzajemnie wzrokiem.

– Tam do licha – zawo³a³ wreszcie pan nadzorca zapomniawszy zupe³nie o obecnoœci Ja-

kuba– – A toæ siê jemu wyrok skoñczy³ blisko na dwa tygodnie przed ow¹ ucieczk¹...

Sta³ Jeszcze chwilê i patrzy³ os³upia³y przed siebie.
– Diabli go wiedzieli! – wykrzykn¹³ wreszcie rzucaj¹c siê w fotel i nie by³o ju¿ wiêcej

o tym mowy.

Przez parê wszak¿e nastêpnych tygodni drzwi kancelarii nie zamyka³y siê prawie. Od sa-

mego rana pukanie pod numerami.

– Czego tam?-pyta niecierpliwie stra¿nik.
– Otwieraæ no, otwieraæ! Muszê iœæ do kancelarii.
– A co tam? – pyta pan nadzorca wchodz¹cego aresztanta w towarzystwie stra¿nika.
– A to, proszê wielmo¿nego pana, przyszed³em siê dowiedzieæ wedle wyroku, bo mo¿e mi

siê ju¿ skoñczy³.

– Có¿ znowu! – mówi³ zmieszany ,,wielmo¿ny” – przecie¿ masz w wyroku dwa lata, a sie-

dzisz dopiero pó³tora.

– Tak ci to niby jest, wielmo¿ny panie, ale chcia³bym wiedzieæ dokumentnie wed³ug ksiêgi...
Pan nadzorca przygryza czerwone, pe³ne wargi, ¿eby nie wybuchn¹æ.
Po chwili znowu ta sama historia. Za kwadrans – znowu. Dziewiêciu, piêtnastu, dwudzie-

stu wali naraz we drzwi, wszyscy wo³aj¹ stra¿nika, wszyscy chc¹ iœæ do kancelarii. Jakub
biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi, traci g³owê, nareszcie najciekawszych prowadzi
do kancelarii.

– Proszê wielmo¿nego pana, przyszliœmy siê dowiedzieæ wedle wyroków. bo mo¿e ju¿ siê

nam pokoñczy³y...

– IdŸcie do diab³a z waszymi wyrokami! – krzyczy w ostatniej pasji pan nadzorca. – A to

cz³owiek nawet spokojnie odetchn¹æ nie mo¿e. -

By³o to w³aœnie po obiedzie.
– Ale my chcieli zobaczyæ ksiêgê. Ja umiem czytaæ.
– I ja...
– I ja...
Pan nadzorca czuje siê z³amany. Ka¿e Jakubowi podawaæ ksiêgê, pokazuje palcem daty,

t³umaczy. Aresztanci krêc¹ g³owami z niedowierzaniem. Jeden z nich udaje, ¿e czyta. Wy-
chodz¹ wreszcie, aby powróciæ jutro, pojutrze, za tydzieñ. O biedny Cyganie! To by³a two-
ja pomsta!

background image

68

II. „JESZCZE JEDEN NUMER”


– A to? – zapyta³am, kiedyœmy doszli do koñca wiêziennego korytarza, gdzie w g³êbi wi-

daæ by³o drzwi na klucz zamkniête.

– To – odrzek³ zako³ysawszy siê lekko nadzorca – to jest jeszcze jeden numer.
Rozmowa mia³a miejsce za pierwszej bytnoœci mojej w wiezieniu, kiedym jeszcze nie wie-

dzia³a, ¿e siê tu o nic pytaæ nie nale¿y

Co zobaczysz, us³yszysz, zauwa¿ysz, w powietrzu chwycisz – to twoje, ale daremnie byœ

pyta³ o cokolwiek. Nie dlatego, ¿eby ci kto w odpowiedzi mia³ pozostaæ d³u¿nym. Broñ Bo¿e.
Ale da ci tak¹ odpowiedŸ, ¿e z niej nic wycisn¹æ nie potrafisz.

Mury tu za to mówi¹, zwierzaj¹ siê œciany, w d³ugich korytarzach s³ychaæ szept st³umiony.

Kto za tym g³osem iœæ mo¿e, dochodzi czasem bardzo ciekawych rzeczy.

Nie znaczy to bynajmniej, aby z ludŸmi tutejszymi mówiæ nie by³o warto. Owszem. Ale

w rozmowie takiej trzeba uwa¿aæ bacznie na dwie rzeczy. Na to, czego ci nie mówi¹, i na to,
o czym za du¿o mówi¹. Gadatliwoœæ bowiem s³u¿y tu czêsto ku tym samym celom, co i mil-
czenie, a kancelaryjna wrzawa jest jak gdyby obliczon¹ na zatarcie jakichœ cichych g³osów,
o których nie wiedzieæ, czy s¹ s³owem, czy westchnieniem. Tote¿ przy zwiedzaniu wiêzienia
szczególniej z³udzeñ s³uchowych wystrzegaæ siê nale¿y.

To, co tu jest do zobaczenia, krótkowidz dojrzeæ mo¿e, ale tylko subtelne ucho dos³yszy

to, co dos³yszeæ trzeba.

Najwa¿niejsz¹ ku temu przeszkod¹ jest uprzejmoœæ samego zarz¹du. Gdy wejdziesz, a ra-

czej, gdy siê przekonaj¹, ¿e wejœcia twego unikn¹æ niepodobna, stajesz siê natychmiast przed-
miotem nies³ychanej, ojcowskiej niemal pieczo³owitoœci i prawdziwie rycerskich wzglêdów.
Sam ,,wielmo¿ny” wybiega do przedsionka ciê witaæ, sam ciê do kancelarii wprowadz¹, sa-
dowi, uœmiecha siê, zaciera d³onie i zapewnia, ¿e jest z przybycia twego najszczêœliwszy. We
wszystkim tym, co mówi, znaæ pewne roztargnienie. Przewraca papiery, szuka kluczy od biur-
ka, skinieniem rêki odprawia stra¿nika, zaledwie stan¹³ we drzwiach i usta otworzy³, przy
czym oczy jego odbywaj¹ szybki, sumaryczny przegl¹d kancelarii– Zapytuje siê wreszcie, czy
ca³e wiêzienie chcesz zwiedziæ. Odpowiadasz skromnie, ¿e zastosujesz siê do woli i czasu
pana nadzorcy. W tej chwili oczy jego uspokajaj¹ siê nieco, wolniej oddycha, glos ma rów-
niejszy, ruchy nie tak nerwowe.

Naturalnie, któ¿ by siê trudzi³ zwiedzaniem wszystkiego! On sam ci poka¿e, co jest naj-

ciekawsze. Wyda tylko pewne dyspozycje. Od chwili, gdy zacz¹³ mówiæ, s³yszysz ociê¿a³e
kroki w korytarzu. Odg³os ten irytuje „wielmo¿nego” widocznie. Marszczy czo³o uœmiecha-
j¹c siê do ciebie i rzuca w stronê korytarza skoœne, urwane spojrzenia, mówi¹c g³oœniej, ni¿
tego wymaga potrzeba. Wybiega wreszcie, nie przerywaj¹c rozmowy a¿ do chwili naciœniê-
cia klamki, przy czym œmieje siê krótkim, przymuszonym œmiechem.

background image

69

Na progu ogl¹da siê jeszcze. Znaæ, ¿e rad by siê rozdwoiæ, i tu zostaæ, i tam byæ koniecz-

nie. Wychodzi nareszcie, a ty zostajesz sam.

Jeœli jesteœ nowincjuszem w obserwacji, przygl¹dasz siê wielkim ksiêgom roz³o¿onym na

zielonym suknie d³ugiego sto³u, szafom zape³nionym papierami, plikom aktów po k¹tach rzu-
conym i wspania³emu przyciskowi, który le¿y na najwidoczniejszym miejscu. Zatrzymujesz
wreszcie wzrok na czarnym krucyfiksie i Chrystusie z koœci s³oniowej i jakieœ b³ogie ciep³o
nape³nia ci piersi.

Jeœli zaœ nowicjuszem nie jesteœ lub jeœli oczy twoje instynktem widz¹, gdzie w takich biu-

rach iœæ i czego szukaæ, to przede wszystkim patrzysz na wytart¹ i jakby wy¿³obion¹ liczny-
mi stopami pod³ogê w progu, na szczup³e oszalowanie tworz¹ce nie opodal od wejœcia ro-
dzaj wpó³przyæmionego i ciasnego kojca, gdzie siê daj¹ „widzenia”, wreszcie spogl¹dasz na
pokryte grub¹ warstw¹ kurzu ksi¹¿czyny, które le¿¹ kupkami na oknie, widocznie rzadko
bardzo poruszane.

W tej chwili wraca „wielmo¿ny”. Jednym rzutem oka obejmuje sytuacjê i kierunek twego

spojrzenia.

– Ach, to? – mówi uœmiechaj¹c siê skromnie. – To biblioteczka nasza... Pocz¹tek, zaród

biblioteczki... Zniszczone to, bo ci¹gle w ruchu – dodaje bior¹c w rêkê tomik, z którego siê
sypie kurz i wrêcz s³owom jego zaprzecza-

Zbli¿asz siê, przygl¹dasz, wreszcie, chc¹c mieæ wyobra¿enie o ca³oœci, zapytujesz, jakie

te¿ w tej chwili ksi¹¿ki s¹ w czytaniu. Okazuje siê, ¿e w tej chwili, w³aœciwie mówi¹c, ¿ad-
nych ksi¹¿ek w czytaniu nie ma. Ca³y „zaród” na oknie le¿y pod warstw¹ py³u. Dowiadujesz
siê przy tym, ¿e te „szelmy” strasznie wszystko niszcz¹ i ¿e gdyby im tylko ksi¹¿ek daæ do
rêki, to „oho!”

Dowiadujesz siê tak¿e, ¿e z wiêŸniami w ¿adne rozmowy wdawaæ siê nie warto, bo wszy-

scy k³ami¹; ¿e on sam, „wielmo¿ny”, cudów tu dokaza³, ¿e go aresztanci jak ojca kochaj¹, ¿e
wydatki s¹ ogromne, ¿e roboty rêczne postêpuj¹ wzorowo, ¿e wreszcie co do moralnoœci
wiêŸniów to siê tu nic zrobiæ nie da, bo to zatwardzia³e dusze, z którymi czego on sam nie
zrobi³, tego ju¿ nikt nie zrobi!

Ale mo¿e byœ chcia³ najpierw zobaczyæ ogródek? Nie? Wolisz gmach ogl¹daæ? Natural-

nie, ka¿dy ma swój gust. Chocia¿ ogródek jest ciekawy, bardzo ciekawy. W inspektach s¹ ju¿
nawet rzodkiewki. A gdy to „wielmo¿ny” mówi, oczy jego biegaj¹ po twojej twarzy z nie-
zmiern¹ szybkoœci¹. Gdyby móg³, przebi³by ciê na wylot spojrzeniem. Wchodzi wreszcie
stra¿nik i w milczeniu staje w progu. „Wielmo¿ny” rzuca na niego wzrok pytaj¹cy. Stra¿nik
sk³ania g³owê. W tej chwili pan nadzorca zaczyna rozmowê o pogodzie wypowiedziawszy
kilka zupe³nie uzasadnionych pogl¹dów na jej stan obecny i nagle przerywa sobie od niechce-
nia pytaniem, czy ¿yczysz ju¿ zacz¹æ swoje oglêdziny. Pytanie to postawione jest z mi-
strzowsk¹ obojêtnoœci¹.

Naturalnie okazujesz zupe³n¹ gotowoœæ. Stra¿nik drzwi otwiera, wychodzisz, a za tob¹ wy-

chodzi „wielmo¿ny”.

Okaza³byœ siê zupe³nym gburem, gdybyœ nie pochwali³ czystoœci schodów i korytarzy w tej

samej chwili, w której uderzy ciê na nich woñ stêch³a i o md³oœci przyprawiæ mog¹ca. Nie
sk³amiesz. Pod³ogi s¹ istotnie czyste.

Na schodach spotykasz wiêŸnia czo³gaj¹cego siê na czworakach ze skorup¹ w rêku, któr¹

skrobie stopnie.

background image

70

Zobaczywszy „wielmo¿nego” wiêzieñ zrywa siê, opuszcza rêce, staje pod œcian¹ przyle-

piaj¹c siê do niej, sp³aszcza, maleje, w mur wsi¹ka niemal.

Nie przychodzi mu to z trudnoœci¹. Jego ogolona g³owa, twarz szara i siwy kubrak odbi-

jaj¹ od muru ledwo s³abym tonem. Wy¿ej spotykasz dwóch jeszcze. Nios¹ oni doœæ du¿y ce-
ber, przez którego uszy przechodzi dr¹¿ek. Ta sama md³a woñ, silniejsza tylko, bucha na cie-
bie z cebra. To obiad. Stajesz wreszcie na górnym korytarzu w oddziale, przypuœæmy, kobie-
cym. Tu stra¿nik zatrzymuje siê i wysun¹wszy wielki klucz spogl¹da na „wielmo¿nego”.
„Wielmo¿ny” macha rêk¹ na znak, ¿e mu wszystko jedno. Po czym ka¿e otwieraæ nr 9. Wcho-
dzisz wzruszony, coœ œciska ciê w gardle, coœ ci mg³¹ oczy zas³ania. W pierwszej chwili nie
czujesz nawet charakterystycznej md³ej woni, która tu jeszcze siê wzmaga. Aresztantki ota-
czaj¹ „wielmo¿nego” ca³uj¹c go w rêce. Starsze wytaczaj¹ przed nim ró¿ne sprawy, m³odsze
uœmiechaj¹ siê. mizdrz¹, nastawiaj¹, stroj¹ dziwaczne miny. „Wielmo¿ny” klepie je po ramie-
niu, grozi im palcem na nosie, zapytuje to o tê, to o ow¹, Wywo³ane po imieniu wychodz¹
z k¹tów; kilka z nich ma g³owê g³êboko spuszczon¹.

Tymczasem zjawiaj¹ siê inne, spod dalszych numerów, które stra¿nik otworzy³ tak¿e. Te

s¹ œmielsze jeszcze. Na ciebie patrz¹ z ciekawoœci¹, szydercz¹ niemal, i tr¹caj¹ siê ³okciami.
Wreszcie jedna z nich ca³uje ciê w rêkê. Natychmiast czyni¹ to samo wszystkie inne, pchaj¹
siê, poci¹gaj¹c nosami i wzdychaj¹c g³oœno. Jeœli której zapytasz o co, odpowiada za ni¹ sam
„wielmo¿ny”, który te¿ z w³aœciwym sobie piêknym, okr¹g³ym gestem przedstawia ci niektó-
re „bardzo porz¹dne aresztantki”. tudzie¿ t³umaczy urz¹dzenia izby, widoczne zreszt¹ i bez
tych objaœnieñ.

– Ot, tu maj¹ okno – mówi na przyk³ad – tu piec. tam tapczany...
Kieruje twoj¹ uwag¹, mówi bardzo g³oœno i bardzo obficie.
Gdy wzrok twój zatrzyma siê d³u¿ej na jakiejœ twarzy lub na jakimœ k¹cie, „wielmo¿ny”

niepokoi siê natychmiast, mruga oczyma, podchodzi i pokazuje ci szyde³kow¹ robotê, wyjêt¹
z rêki jednej z aresztantek. Jest przy tym psychologiem.

– To nic ciekawego – szepce krzywi¹c wzgardliwie usta, skoro dojrzy ¿ywszy b³ysk w two-

im spojrzeniu – zwyczajna z³odziejka!... Niewiele nawet skrad³a, nie op³aci³o jej siê...

Macha rêk¹ i uœmiecha siê gorzko. Po dziesiêciu minutach spogl¹da ku drzwiom. Ma ju¿

tego dosyæ. Ale nie by³by sob¹, gdyby pomin¹³ tak wyborn¹ sposobnoœæ do buduj¹cego prze-
mówienia.

Podnosi tedy g³owê, podaje pierœ naprzód i zatrudniwszy bia³e palce piêknej swej rêki bre-

lokami:

– No – mówi – b¹dŸcie zdrowe! Widzicie oto, ¿e s¹ osoby litoœciwe, które was odwie-

dzaj¹, które chc¹ widzieæ, co tu robicie, jak siê sprawujecie. Dla takich osób powinnyœcie
czuæ wdziêcznoœæ...

Tu przerywa mu g³êbokie, z kilkudziesiêciu piersi jednym przeci¹g³ym jêkiem id¹ce wes-

tchnienie, bardzo zreszt¹ podobne do tego „a!!!”, które w koœció³kach wiejskich s³ychaæ pod-
czas Podniesienia. Aresztantki rzucaj¹ siê do ciebie, ca³uj¹ twoje rêce, twoje suknie, twoje
nogi.

– ... wdziêcznoœæ – koñczy „wielmo¿ny” – któr¹ najlepiej mo¿ecie okazaæ przez dobre

sprawowanie siê. No jak¿e? Bêdziecie siê dobrze sprawowa³y?

Powtórne, g³oœniejsze jeszcze „a!!!” nape³nia izbê, przy czym aresztantki rzucaj¹ siê do

,,wielmo¿nego”, ca³uj¹c jego rêce, po³y jego surduta, jego buty, jego kolana – i audiencja

background image

71

skoñczona. Ta¿ sama ceremonia odbywa siê jeszcze pod dwoma lub trzema numerami, po
czym idziesz ogl¹daæ lazaret, przez który przeprowadzaj¹ ciê z niezmiern¹ szybkoœci¹ do
warsztatów, gdzie z progu rzuca siê okiem na szewców i krawców, do kuchni, gdzie „wiel-
mo¿ny” bierze od kucharza warz¹chew i proponuje ci skosztowanie -porcji dla chorych –
zdrowi ju¿ jedli, wreszcie wychodzisz do ogródka, w którym wolno ci zabawiæ d³u¿ej nieco,
gdzie dostajesz parê kwiatków albo próbujesz obran¹ uprzejmie przez pana nadzorcê rzod-
kiewkê i sk¹d powracasz do kancelarii.

Tu „wielmo¿ny” okazuje ci ¿ywe zainteresowanie siê twoim zmêczeniem. Proponuje ci

tedy z ca³¹ uprzejmoœci¹, ¿e jeœli zechcesz jeszcze kiedy ponowiæ swoje odwiedziny – prze-
czuwa, niestety, ¿e mo¿esz to zrobiæ! – to on nie bêdzie ju¿ ciê trudzi³ chodzeniem po scho-
dach, tylko tu, do kancelarii, ka¿e sprowadziæ parê z „ciekawszych” aresztantek, a ty bêdziesz
móg³ z nimi pogadaæ i ,,wp³yn¹æ na nie”.

Spodziewam siê, i¿ masz tyle sprytu, ¿e nie odrzucasz wrêcz tej pro-
pozycji.
Ju¿ siê do odejœcia zabierasz, kiedy pan nadzorca, który na chwilê by³ wybieg³, powraca

i prosi ciê na wszystko, abyœ do mieszkania jego wst¹piæ raczy³, abyœ nie gardzi³... Wyma-
wiasz siê zrazu, potem idziesz. Na wstêpie spotykasz stoi nakryty do œniadania. Obok kre-
densu aresztant z podros³ymi nieco w³osami i w cywilnym ubraniu przeciera talerze. Z g³ê-
bokiego pó³miska kurz¹ siê flaki, obok stoi wyborne mas³o, rzodkiewka, bu³eczki, sery, piwo
i wino. Na pró¿no siê upierasz, na pró¿no zapewniasz, ¿eœ niegodny. Pan nadzorca sam ci na
talerz nak³ada, a nape³niwszy kieliszki pije twoje zdrowie.

Po œniadaniu prowadzi ciê gospodarz do salonu. Tu przede wszystkim dano ci jest podzi-

wiaæ stoliczek zrobiony na imieniny przez wiêŸniów, na stoliczku bukiet z chleba tej¿e fa-
bryki, nad stoliczkiem laurka w ramkach, za szk³em, a na niej powinszowanie od aresztan-
tek, zaczynaj¹ce siê s³owami: „Jako to s³oñce, co œwieci na niebie...” Na drugiej œcianie dru-
ga laurka, przesz³oroczna, nad fortepianem trzecia. „Wielmo¿ny” ma ca³¹ galeriê tych intere-
suj¹cych pami¹tek. Ogl¹dasz ich piêæ, szeœæ, dziesiêæ, ale nie mo¿esz obejrzeæ wszystkich.

¯egnasz siê wreszcie, gospodarz œciska twoje rêce, wyprowadza ciê do sieni, do schod-

ków, do powozu, którego drzwiczki sam zamyka za tob¹.

Jeœli w drodze konie ciê nie ponios¹ i karku nie skrêcisz, znaczy to, ¿e nie wszystkie, choæ-

by te¿ najszczersze, ¿yczenia ludzkie Opatrznoœæ spe³niæ poœpiesza.

£atwo poj¹æ, ¿e choæbyœ zrobi³ sto podobnych wizyt, po¿ytek z nich bêdzie taki w³aœnie,

jak gdybyœ na ulicy przed wiêziennym gmachem stan¹wszy murom siê jego przygl¹da³.

Na szczêœcie masz wiêcej cierpliwoœci ni¿li pan nadzorca, a tak¿e wiêcej czasu.
D³ugo wszak¿e trzyma siê to w mierze.
Za drugiej, za trzeciej bytnoœci twojej taka sama scena w kancelarii, tak samo „wielmo¿-

ny” prowadzi ciê na schody i pod numery, takie same miewa z powodu przyjœcia twojego
kazania i tak samo zaprasza ciê na flaki.

A¿ zdarzy siê wreszcie, ¿e go odwo³aj na drugi koniec korytarza, gdzie siê pierzarki pobi-

³y, a ty zostajesz sam na piêæ, na dziesiêæ minut. Innym znów razem zatrzymuje siê „wiel-
mo¿ny” lub wybiega dla rozprawy z dostawc¹ grochu i sad³a. Jeszcze innym wypadaj¹ w³a-
œnie „widzenia”. Co w takich razach jest najpocieszniejsze, to usilne przeprosiny jego, ¿e ciê
musi „na chwilkê samego zostawiæ”. Tak, na chwilkê tylko. Ale by³byœ bardzo niezrêcznym,
gdybyœ z chwilek takich skorzystaæ nie potrafi³.

background image

72

Drog¹, na której tu wszystko zrobiæ mo¿na, jest droga powœci¹gliwoœci i umiarkowania.

Przede wszystkim nie nale¿y niczym i nigdy wzbudzaæ nieufnoœci w stra¿niku. Zosta³eœ sam,
ale ani g³os twój ani spojrzenie, ani ruch nie powinny byæ na jotê inne ni¿ przy panu nadzor-
cy– Po wtóre nie nale¿y stra¿nikowi nigdy ofiarowaæ ¿adnych datków. On powinien wiedzieæ,
¿e masz prawo tu przychodziæ i ¿e otwieranie ci numerów nie zale¿y wcale od jego grzecz-
noœci i ³aski, któr¹ byœ potrzebowa³ op³acaæ. Jedynym gruntem, na którym tu silnie stan¹æ
mo¿na, jest grunt najœciœlejszej legalnoœci. ¯adnych szeptów, ¿adnych intryg, ¿adnych kon-
szachtów! Tym tylko sposobem dojœæ mo¿esz do tego, ¿e pan nadzorca przestanie za tob¹
biegaæ, a stra¿nik spostrzeg³szy ciê pochyli g³owê siw¹ i pójdzie wprost na schody otwieraæ
ci numery.

Skoroœ to zdoby³, wygra³eœ.
Najpilniejsz¹ teraz spraw¹ twoj¹ bêdzie wyrównanie tego sztucznie wzniesionego pozio-

mu, na jakim stosunek twój do wiêŸniów postawi³y przemowy pana nadzorcy-

Wchodzisz tedy cicho, spokojnie, jakby do miejsca wspólnego pobytu. Zdejmujesz kape-

lusz, rêkawiczki, a pozdrowiwszy aresztantki siadasz pomiêdzy nimi na ³awce, nie pozwala-
j¹c, aby przerywa³y swoje zajêcia, i zaczynasz z nimi najpotoczniejsz¹ rozmowê. W rozmo-
wie tej unikasz jak ognia wszelkich ogólników moralizatorskich, wszelkich wzdychañ na te-
mat zepsucia, obrazy boskiej, œmiertelnych i powszednich grzechów. Nigdy te¿ nie wypytu-
jesz o samo wiêzienie, o jego urz¹dzenia, zarz¹d itp., ale zwracasz siê do której z m³odszych
kobiet, dowiadujesz siê, jak¹ robotê wykonywa najwprawniej, ogl¹dasz wyplatanie krzese³,
szycie, haft, dzierganie, przychylaj¹c siê do robotnicy i nie odbieraj¹c jej roboty z rêki, przez
co okazujesz szacunek dla jej czasu. Przy tej sposobnoœci pytasz o imiê, nigdy zaœ o nazwi-
sko, które i tak ci sama aresztantka powie, pytasz o wiek. o rodziców, o rodzeñstwo; wyra-
¿asz przy tym skromnie domys³, ¿e pewno têskni¹ do niej, przez co podnosisz j¹ we w³a-
snych oczach, czyhaæ komuœ drog¹, s³owem, zachowujesz siê z aresztantka w taki w³aœnie
sposób jak gdybyœ zgo³a nie w wiêzieniu j¹ pozna³, ale w domu lub w warsztacie.

Nie zwracasz nigdy uwagi na rzeczy wstydz¹ce m³od¹ dziewczynê, jak np. obciêcie w³o-

sów i brzydki czepiec wiêzienny. Przy zadzierzgiwaniu tych pierwszych, tak subtelnych, a tak
silnych wêz³ów wzajemnej ufnoœci pomijasz prawie zupe³nie chwilê obecn¹, zajmuj¹c siê
przewa¿nie przesz³oœci¹ aresztantki i jej nadziejami na przysz³oœæ, które musisz zatliæ tam,
gdzie ich nie ma, a podtrzymywaæ i kierowaæ nimi tam, gdzie chwiej¹ siê i gasn¹.

Nie pos³ugujesz siê nigdy w tej pierwszej chwili takimi pytaniami i odpowiedziami, które

by zarówno do niej, jak i do dziesiêciu innych stosowaæ siê mog³y; mówi¹c z ni¹, o jej tylko
los siê troskasz, ni¹ tylko jesteœ zajêty, jej tylko oddany. Z szarej, bezbarwnej masy ogólnego
przestêpstwa i ogólnej kary wydobywasz zainteresowaniem siê swoim indywidualnoœæ
ludzk¹. A to jest twoim najwy¿szym zadaniem. Na us³ugi swoje musisz mieæ wyborn¹ pa-
miêæ, wielk¹ delikatnoœæ uczuæ i ³atwoœæ stawiania siê w ró¿norodnych, psychicznych sta-
nach.

Zwykle w numerze znajduje siê ma³e dziecko. Czasem bywa tego po dwoje, po troje.
Bierzesz je od matki na rêce, dajesz mu jakiœ przyniesiony z sob¹ kawa³ek bu³ki, trzymasz

je na kolanach lub ko³yszesz, jeœli jest senne. Matka, która nieraz przeklina³a jego istnienie,
uœmiecha siê widz¹c to i jest wzruszon¹. Jeœli dziecko by³o tym razem brudne i zaniedbane,
niech ciê to nie zra¿a. Za drug¹ bytnoœci¹ twoj¹ znajdziesz je z pewnoœci¹ wymytym i w czy-
stej koszulce.

background image

73

Poruszasz siê, mówisz i czynisz to wszystko z zupe³nym spokojem. Owszem, g³os twój jest

raczej cichy ni¿ donoœny. Ci, co siê zrazu skupiaj¹ doko³a, aby ciê s³yszeæ, garn¹ siê póŸniej
do ciebie, aby ciê s³uchaæ!

Innym razem zapytujesz aresztantek, ile ich jest ze wsi. Bywa ich zwykle po³owa w ka¿dym

numerze. Pytasz tedy o okolice, o nazwy wiosek, o byt gospodarzy, o warunki dawnego ¿ycia.
Korzystasz przy tym z bie¿¹cej pory roku, aby mówiæ o siewach, o grabieniu siana, o ¿niwach,
o kopaniu kartofli, o obróbce lnu, o tkaniu i bieleniu p³ótna, o pieœniach œpiewanych przy wspól-
nej pracy na polu i w chacie. Jeœli to jest niedziela, mówisz -koœciele wiejskim, o dzwonach, co
zwo³uj¹ na Anio³ Pañski, o suplikacjach, które lud ca³y œpiewa, o krzy¿u przydro¿nym, który
dziewczêta ubieraj¹ w kwiaty, o œwiêceniu zió³, o pasterce, o rezurekcji...

Zrazu ka¿da aresztantka ma coœ do powiedzenia. Wkrótce wszak¿e g³osy milkn¹, a po k¹-

tach s³ychaæ szlochanie i wycieranie nosów w grube wiêzienne fartuchy. Zapytujesz wtedy, czy-
by one nie chcia³y – poniewa¿ tam w³aœnie wszyscy siê modl¹ – odmówiæ z tob¹ pacierza?

Zamiast odpowiedzi wiêksza czêœæ klêka, wzdycha i bije siê w piersi. Nie zwracasz uwagi

na te. które stoj¹, i odmawiasz g³oœno, z wolna: „Ojcze nasz”, „Kto siê w opiekê” albo „Œwiê-
ty Bo¿e”. Gdy skoñczysz, spostrzegasz, ¿e klêcz¹ wszystkie, prócz ¯ydówek, a i na tych znaæ
powagê chwili.

Wzajemnych skarg, plotek, opowiadañ o cudzych przestêpstwach nie dopuszczasz nigdy.

Nigdy te¿, nawet w najpoufniejszej rozmowie, nie do– pytujesz siê o rodzaj i stopieñ winy.
Twoim tryumfem bêdzie dowiedzieæ siê o tym od p³acz¹cej u kolan twoich lub na piersiach
twoich aresztantki, a to w takiej rozci¹g³oœci i z takimi szczegó³ami, jakich ¿adne œledztwo
dobyæ by z niej nic zdo³a³o nigdy.

Gdy siê to stanie, mo¿esz iœæ na flaki, piæ zdrowie i ogl¹daæ laurki „wielmo¿nego”. Zrobi-

³aœ swoje.

Z miesi¹c coœ mo¿e po owej pierwszej mojej bytnoœci w wiêzieniu znów mi wypad³o prze-

chodziæ przez korytarz, w którego g³êbi by³... „jeszcze jeden numer”. Stary Jakub, id¹cy tym
razem przede mn¹, zatrzyma³ siê nieco, obejrza³, za¿y³ tabaki i zmru¿ywszy lewe oko, jak to
mia³ w zwyczaju, zapyta³ znienacka:

– A widzia³a te¿ pani „Dzik¹”?
– Nie, nie widzia³am-odrzek³am spokojnie.-A có¿ to za Dzika ?’
– A licho j¹ wie, proszê ³aski pani. Dzika i Dzika. Tak tu na ni¹ wo³aj¹.
– Có¿ to aresztantka?
– Iii – odrzek³ Jakub machn¹wszy rêk¹ – taka niby dokumentna aresztantka to ona nie jest.

Ale ¿e j¹ tu trzymaj¹ wedle papierów...

Poruszy³ siê i szed³ dalej, to drepc¹c parê kroków, to przystaj¹c i bior¹c tabakê.
Naraz odwróci³ siê znowu.
– Bo to, proszê ³aski pani – mówi³ zni¿ywszy g³os nieco -jak by³a ta wojna, niby turecka,

to insze panowie oficery nawieŸli ró¿noœci z tamtych tam krajów. Psy nie psy, konie nie ko-
nie, fuzje nie fuzje, Murzyny nie Murzyny, a¿ jeden sobie i pannê przywióz³. Od rodziców j¹,
powiadali, namówi³ czy coœ. Tak mieszka³ on tu z t¹ pann¹ w mieœcie jakieœ czasy, a¿ potem
musia³ z wojskiem na trawê ci¹gn¹æ, na wieœ. A ju¿ mu siê ta panna uprzykrzy³a. Jak mu siê
te¿ uprzykrzy³a, to on co robi¹cy, do wójta na onej wsi melduje tak a tak, co tu siê taka a taka
znajduje bez papierów. Ano dobrze. Jak on j¹ do wójta melduje, tak wójt j¹ ³apaæ. Pobi³ j¹ ta
on wójt, poturbowa³, bo siê nie da³a braæ i strasznie do oczów skaka³a– a¿ j¹ do nas przy-

background image

74

wieŸli. Jak j¹ do nas przywieŸli, tak my j¹ zamknêli pod czternasty... Tam gdzie Walera, pro-
szê ³aski pani...

– Wiem, wiem.
– Jak my j¹ pod czternasty zamknêli, tak jej siê zara w g³owie zaczê³o psuæ, ¿e ino ci¹gle

chodzi³a, rêkami wymachiwa³a i coœci gada³a a gada³a, ale po jakiemu, to nikt nie móg³ wie-
dzieæ. Bez to myj¹ i Dzik¹ przezwali, ¿e to i takiej czarniawej urody by³a przy tym... To znów
jak na ni¹ przypad³o, to siê ciêgiem œmia³a. Cha, cha, cha! i cha. cha. cha! A¿ siê, bywa³o,
tak zmorduje, ¿e siê o ziemiê jak drewno ciœnie i targa siê za w³osy i p³acze tak, ¿e a¿ siê
cz³owiekowi coœ dzieje s³uchaj¹c. A w³osy, proszê ³aski pani, to ma takie, ¿e choæ z nich bi-
cze krêæ na cztery konie... To jak ona tak œmieje siê i p³acze, to jedna i druga do mej z piê-
œci¹... A nic bêdziesz ty cicho, ty taka, ty owaka! Buch j¹ raz w kark, buch j¹ drugi raz. Ano
dobrze! To taki nieraz, proszê ³aski pani. wrzask by³ w korytarzu, ¿e zwyciê¿yæ nie by³o mo¿-
na... A¿ te¿ j¹ wielmo¿ny tu przesadzi³, i tak tera siedzi.

– Tu, pod tym numerem?
– A tu... Tera j¹ fotegrafowali, co jej fotegrafij¹ maj¹ posy³aæ do tamtych tam krajów,

coby siê kto do niej nie przyzna³, rodzice albo kto... Bo to m³ode, z osiemnaœcie lat temu, nie
wiêcej.

– I wy tam do niej chodzicie?
– A chodzê. Co nie mam chodziæ? Ino ¿e siê z ni¹ nijakiego rozmówienia nie ma– Jak tam

nieraz cz³owiek wejdzie, a odezwie siê ot tak, po dobroci, to siê namarszczy. a¿ jej siê te
brwie zejd¹...

W tej chwili doszliœmy do drzwi. Jakub klucz przekrêci³ w zamku i puœci³ mnie przed sob¹.
Izdebka by³a niewielka, o jednym zakratowanym oknie, bielona jak wszystkie numery. Pod

oknem sta³ czarny stolik, na nim cynowa miseczka wiêzienna z nie tkniêtym jeszcze krupni-
kiem. Pod œcian¹ na lewo od wejœcia ,tapczan taki, jakie tu w lazarecie s¹ w u¿yciu. Na tap-
czanie twarz¹ do œciany le¿a³a Dzika. Ogromne czarne w³osy rozsypane by³y na wypchanej
s³om¹ poduszce, ma³e nó¿ki w podartych, niegdyœ wykwintnych, trzewiczkach widaæ by³o
spod jasnej, lekkiej sukni, której weso³e barwy dziwnie odbija³y i od tego dnia zimowego,
i od brunatnej wiêziennej ko³dry.

Chocia¿ drzwi skrzypnê³y doœæ g³oœno. Dzika nie poruszy³a siê z miejsca, tylko d³oni¹

twarz zas³oniwszy, g³êbiej siê w poduszkê wcisnê³a. Dopiero kiedy Jakub do stolika podszed³
i zapyta³, czemu obiadu nie je, ponios³a siê nieco na ³okciach i odwróciwszy g³owê, pa³aj¹cy-
mi oczyma na niego spojrza³a. Oryginalnie piêkn¹ by³a jej twarz œniada i niezmiernie wynêdz-
nia³a, ale szlachetnie skrojona. Brwie – jak mówi³ Jakub – silnie œci¹gniête, schodzi³y siê
niemal czarn¹, w¹sk¹ lini¹, usta jej drga³y.

Chwilê patrzy³a tak na stra¿nika z wielk¹ jak¹œ wzgard¹, mru¿¹c ogniste oczy, a¿ zd³awio-

nym, hamowanym widocznie g³osem wyrzuci³a z piersi kilka gniewnych i szorstko brzmi¹-
cych wyrazów w nie znanym mi jêzyku...

Nagle wzrok jej pad³ na mnie i odbi³ ogromne zdumienie. Powolnym, jakby zawstydzo-

nym ruchem odgarnê³a z twarzy w³osy, spuœci³a nogi, poprawi³a sukniê i podnios³a siê nie
zdejmuj¹c ze mnie coraz g³êbszym cieniem zachodz¹cych oczu. Postaæ jej by³a gibka, szczu-
p³a i sk³adna.

Patrzy³am na ni¹ z niezmiernym wspó³czuciem. Co do Jakuba, ten wyniós³ siê dyskretnie

i drzwi za sob¹ przymkn¹³.

background image

75

Au nom de Dieu, Madame – wyszepta³a wtedy Dzika, przyciskaj¹c do piersi obie rêce

kurczowym jakimœ ruchem – au nom de Dieu...

Chcia³a coœ mówiæ, ale nagle dr¿eæ zaczê³a, przymknê³a oczy i szukaj¹c rêk¹ oparcia pa-

d³a w ty³ na tapczan, uderzy³a w œcianê g³ow¹ i zanios³a siê wielkim p³aczem...

De Dieu... de Dieu... de Dieu... – ³ka³a nie mog¹c wymówiæ nic wiêcej. A tu¿ zaraz

chwyci³ j¹ spazmatyczny i niepowstrzymany œmiech, przy którym te powracaj¹ce na usta jej
wyrazy mia³y jakieœ okropne, tragiczne znaczenie. Trwa³o to mo¿e kwadrans, a mo¿e i d³u-
¿ej, w którym to czasie na pró¿no usi³owa³am uspokoiæ Dzik¹. Rozpiê³am jej stanik i zma-
czawszy chustkê w dzbanku po³o¿y³am j¹ na drgaj¹cym sercu biednej dziewczyny. Siad³am
potem przy niej, objê³am j¹ i przycisnê³am g³owê jej do piersi. Po œmiechu przysz³o ³kanie,
rozdzieraj¹ce zrazu i rozpaczliwe, potem coraz cichsze, coraz cichsze, a¿ siê rozp³ynê³o
w westchnienia. Zmrok zapad³ ju¿ zupe³nie, kiedy Dzika g³êboko zasnê³a.

Wtedy jej g³owê z³o¿y³am na poduszce, otuli³am j¹ ko³dr¹ i wysz³am cicho na palcach.

Nie opodal ode drzwi sta³ Jakub. Spojrza³ na mnie, pokiwa³ g³ow¹ i zmru¿ywszy lewe oko
za¿y³ niuch tabaki.

background image

76

III. ONUFER

1.

Ju¿ mia³am wychodziæ, kiedy Jan Zaparty, m³odszy stra¿nik z pierwszego piêtra, wpad³ do

kancelarii.

– Proszê wielmo¿nego – zawo³a³ zdyszany, robi¹c „front” u proga. – Pod pi¹tym rewolu-

cja! Osmólec tak t³ucze Onufra, ¿e go oderwaæ nie mo¿na.

– Co to nie mo¿na! – krzykn¹³ pan nadzorca zrywaj¹c siê z fotela. – Ruszaj po Jakuba,

ciemiêgo, kiedy sam rady daæ nie umiesz, i przyprowadziæ mi tu ich obu! Natychmiast! S³y-
sza³?

– S³ysza³! – odrzek³ wyprostowany w kij stra¿nik i znikn¹³ za progiem.
„Wielmo¿ny” sta³ jeszcze chwilê twarz¹ ku drzwiom zwrócony, ze obiegniêtymi brwiami

na piêknym, bia³ym czole. Oczy mu siê pali³y, krew podesz³a do skroni, w ca³ej postaci znaæ
by³o gniewne wzburzenie. Po chwili wszak¿e opanowa³ siê, odsapn¹³, a rzuciwszy przez zêby:
„cymba³”, siad³ i zacz¹³ g³adziæ pulchn¹, b³yszcz¹c¹ pierœcieniami rêk¹ sinawy, g³adko wy-
golony podbródek, przegarniaj¹c bujne faworyty na praw¹ i na lew¹ stronê. Mitygowa³ siê,
ale znaæ by³o, ¿e mu to przychodzi z trudnoœci¹. Nie lubi³, aby sprawy podobne wybucha³y
wobec trzecich osób, rzuci³ mi te¿ z fotela swego kilka szybkich, ukoœnych, dosyæ cierpkich
spojrzeñ.

Tymczasem w korytarzu rozleg³ siê odg³os ciê¿kich kroków, a do kancelarii wszed³ star-

szy stra¿nik Jakub, inaczej œwiêtym Piotrem dla kluczów, którymi zwykle brz¹ka³, zwany, po-
pychaj¹c przed sob¹ drobnego, jak kogut nastroszonego wiêŸnia z such¹, czarniaw¹ twarz¹
i zuchwa³ymi oczyma, po których przelatywa³y z³ote i czerwone ognie. Doœæ by³o spojrzeæ
na niego, aby poznaæ, ¿e gor¹cy jest jeszcze od bójki, z której go wyrwano. Piêœci mia³ zaci-
œniête, na czole ¿y³y jak postronki, kolana pod nim dr¿a³y, nozdrzami prycha³, a ostre, rzad-
kie zêby b³yska³y mu spomiêdzy warg jak u brytana.

Za Jakubem wszed³ olbrzymi ch³op w siwym, wiêziennym, szeroko na piersiach rozerwa-

nym kubraku, z wielkim, g³êboko miêdzy ramiona wciœniêtym ³bem golonym. Twarz mia³
du¿¹, ospowat¹, mocno obrzêk³¹, a cala jego wielka, ciê¿ka, skurczona w sobie postaæ przy-
pomina³a wo³u, og³uszonego uderzeniem obucha.

Gdy wszed³, owiniête szmatami nogi zgi¹³ w kolanach, ³okcie w ty³ za siebie wysun¹³,

a trzymaj¹c w obu rêkach na obna¿onej, rudo zaros³ej piersi swoj¹ aresztanck¹ czapkê bez
daszka, oczy w pod³ogê wbi³ i zacz¹³ trz¹œæ wielk¹, wciœniêt¹ w kad³ub g³ow¹.

Ch³op by³ m³ody, trzydziestu lat mo¿e nie mia³, ale zniszczony by³ strasznie. ¯ar³o go coœ

widocznie i krew z niego ssa³o. A nie by³o to owo powolne, charakterystyczne wyniszczenie,
jakiemu podlegaj¹ dawni wiêŸniowie i recydywiœci, ale jakaœ nag³a i niepowstrzymana ruina,
od której pomimo ogromnej budowy swojej tak zetla³, ¿e zdawa³o siê, i¿ potr¹cony palcem

background image

77

padnie o ziemiê i w proch siê rozsypie. Twarz jego nie by³a ani bezmyœlnie têpa, ani te¿ po-
nura, ale le¿a³a na niej jakaœ niezg³êbiona troska i wielki, wielki, niezwyciê¿ony strach; a lu-
bo obrzêk³a od razów, jakie jej œwie¿o Osmólec zada³, znaæ by³o, ¿e wyrazu swego nie zmie-
ni³a, go mia³a przedtem i mieæ bêdzie potem, zawsze, zawsze. Zaciêtoœci niedawnej bójki ani
œladu. Parê razy, owszem, spojrza³ olbrzym na Osmólca tak, jakby mu by³ wdziêczny za to,
¿e go przed sob¹ widzi. By³a to szczególna postaæ, która mnie zaciekawi³a mocno.

Konwój zamyka³ Zaparty, a okr¹g³e, silnie wytrzeszczone oczy jego œwiadczy³y o natê¿e-

niu mózgownicy ku spe³nianiu rozkazów „wielmo¿nego”.

– Osmólec – rzek³ pan nadzorca silnym swoim, dŸwiêcznie wibruj¹cym g³osem. – Ty co

znów? Doigraæ siê chcesz?

Ma³y, czarniawy wiêzieñ wyst¹pi³ ku œrodkowi i odrzek³ œmia³o:
– A nic, proszê wielmo¿nego...
Ju¿ po tym jednym ruchu i po tonie mowy pozna³am, ¿e to recydywista, stary, szczwany

æwik.

„Wielmo¿ny” patrzy³ te¿ na niego z pob³a¿aniem jakie tu tylko dawnych
i dobrze znanych aresztantów udzia³em bywa.
– Jak to nic? Co tam za rewolucjê pod numerem robisz?
– Ja ta nijakiej rewolucji nie robiê, tylko mi posz³o o spanie. Spaæ ka¿dy musi.
Przygas³ ju¿ w sobie, ale mówi³ jeszcze ostrym, œwiszcz¹cym g³osem cz³owieka zmêczo-

nego bójk¹. Czu³ te¿ widaæ, ¿e s³usznoœæ przy nim, bo patrzy³ bystro, wprost w twarz „wiel-
mo¿nego”. „Wielmo¿ny” zmarszczy³ czo³o i zwróciwszy siê do stra¿nika zapyta³ ostro:

– Zaparty! A co tam znów za nieporz¹dki w spaniu?
Wyprostowany stra¿nik g³êbiej jeszcze brzuch wci¹gn¹³ w siebie, szerokie piersi wysta-

wi³, but do buta przystosowa³, prze³kn¹³ œlinê i szybko mrugaj¹c wytrzeszczonymi oczami
rzek³:

– Nie pokaza³o siê tam ¿adnego nieporz¹dku, wielmo¿ny panie!
– Nie pokaza³o! – powtórzy³ po nim zuchwale Osmólec, przekrzywiaj¹c g³owê i mru¿¹c

lewe oko. – A sk¹d to pan stra¿nik wie, ¿e siê nie pokaza³o?

– Jezu! Jezu! -jêkn¹³ nagle po dwakroæ Onufer i podniós³ wzrok b³êdny przed siebie.
Nikt wszak¿e nie zwa¿a³ na to, a Osmólec tak mówi³ dalej:
– Niech no by pan stra¿nik choæ jedn¹ noc nocowa³ na mojej pryczy, toby mu siê zara po-

kaza³o!

Na twarzy olbrzymiego Onufra wybi³a wielka mêka. G³owa jego trzês³a siê coraz silniej.

Osmólec ca³kiem siê tymczasem do Zapartego zwróci³.

– A ja panu stra¿nikowi powiem, ¿e kiedy tutaj siedzê, to jestem kazienny hareœtant i wy-

godê swoj¹ muszê mieæ, bo tu na mnie wszystko z kaŸny idzie! I jad³o, i mundur, i spanie,
i wszystko z kaŸny na mnie idzie! Wie pan stra¿nik?

Mówi³ to zwrócony twarz¹ do stra¿nika, ale oczyma zuchwale ku „wielmo¿nemu” b³yska³.

Tê taktykê stawiania zarzutów przez elewacjê zna³am doskonale. U¿ywali jej zazwyczaj do-
œwiadczeni wiêŸniowie, i to z powodzeniem. Jakub, stary stra¿nik, zna³ j¹ widaæ równie do-
brze, gdy¿ obojêtnie patrzy³ w okno, niuchaj¹c ukradkiem tabakê, ale Zapartemu z³oœæ po
twarzy kipi¹tkiem sz³a. Nie patrzy³ on wszak¿e na Osmólca, tylko jak w tuza oczy w „wiel-
mo¿nego” wlepi³, przekazuj¹c mu niby to wszystko, co od Osmólca us³ysza³. „Wielmo¿ny”,
g³êboko zasuniêty w fotel, brwi mia³ lekko zbiegniêto i palcami pod³ug zwyczaju po siole

background image

78

bêbni³; piêkne jego oczy podnosi³y siê przy tym i spuszcza³y d³ugim, pow³óczystym spojrze-
niem. Zdawaæ siê mog³o, i¿ wywodów Osmólca przez roztargnienie tylko s³ucha, a myœl ma
zajêta innymi, stokroæ wa¿niejszymi sprawami.

I ta kancelaryjna taktyka obc¹ mi nic by³a. Wyznaæ nawet muszê, ¿e przynosi³a ona pew-

ne, doœæ znaczne korzyœci, a mianowicie: pozwala³a wyœwietliæ siê sprawie bez nak³adu oso-
bistego badania pomiêdzy mo¿liwymi zarzutami, mo¿liwoœæ zaœ tak¹ zawsze przewidywaæ
nale¿a³o, a w³adza stawia³a mur ochronny, niejednokrotnie dla powagi tej¿e w³adzy koniecz-
ny; wreszcie bagatelizowa³a, ¿e tak powiem, sprawê sama w oczach osób trzecich, wypadko-
wymi i niepo¿¹danymi œwiadkami jej bêd¹cych.

Najkomiczniejszym by³o to, ¿e ka¿dy z aktorów tego przedstawienia zna³ doskonale role

wszystkich innych i ¿e pomimo to sztuka ta odgrywa³a siê z ca³¹ powag¹ nale¿n¹ wielkiemu
zielonemu sto³owa urzêdowo ¿ó³tym œcianom, zapylonym stosom papierów oraz innym ak-
cesoriom biurowym.

– A po drugie – mówi³ dalej Osmólec – cz³owiek trzeci raz ju¿ tu, Chwaliæ Boga siedzi, to

wie, co do czego jest przynale¿¹ce. Co z³odziejstwo to z³odziejstwo, a co zbójnictwo to zbój-
nictwo! W jednym msza polityka, a w drugim msza polityka. Kuzdy ma swój hunor! I pan
stra¿nik ma swój hunor, i wielmo¿ny nadzorca ma swój hunor i ja mam swój hunor. Kie-
dym ukrad³, tom ukrad³, to swoja rzecz, to mi nie pierwsze! A z takim zbójem œwiêtokrzy-
skim graniczyæ mi nie potrza! Pan stra¿nik dobrze wtedy na trzeci bok siê wywróci, kiedy
Onufer jak zapomnia³y po nocach siê ciska, ¿eby jego choroba ut³uk³a! Onegdaj a to œwiecê
szewcom od ³ojenia porwa³ i jak gromnicê przy pryczy pali³. Jeszcze kiedy ca³e posiedzenie
het precz z dymem puœci!

Zmarszczy³ siê „wielmo¿ny”, g³owê uniós³ nieco i spod brwi nasuniêtych gniewnie na Za-

partego spojrza³. Stra¿nik sta³ wyprostowany i równie¿ w twarz „wielmo¿nego” patrzy³. Co
do starego Jakuba, ten z wielk¹ uwag¹ obserwowa³ szmat pajêczyny wisz¹cej nad piecem
i dwa palce w tabakierce trzyma³. By³a to sytuacja nieocenionego komizmu pe³na.

– A dziœ – mówi³ Osmólec obtar³szy usta wierzchem rêki – to tak jêcza³ bez caluœk¹ noc,

jakby jego kto r¿n¹³! Niestrzymane rzeczy! Cz³owiek, jak siê uk³adzie, toby i spa³. bo ma ze
wszystkim czyste sumienie: ataki duszegub i dysperak to i sam nie œpi. i drugiemu nie da!

Ino œwiat³o zgaœnie, zara stêka, ¿e coœ przed nim stoi. A ja co temu winien, ¿e co przed nim

stoi? Ja za nim pa³ki nie nosi³! Cz³owiek, chwaliæ Boga, swój wyrok ma i za swój siedzi, a do
inszych to mu ta nic! ¯eby ja mia³ nad ka¿dym zbójnikiem stêkaæ, tobym siê dawno rozpuk³!

– Jezu! O Jezu! – g³ucho znów jêkn¹³ Onufer, ale nikt nie zwa¿a³ na to.
Osmólec zaœ tak rzecz swoj¹ koñczy³:
– A pan stra¿nik kiedy taki m¹dry, to niech. Onufra na osóbek wytransportuje, to pod nu-

merem nijakiej rewolucji nie bêdzie! Bo tam same porz¹dne ludzie siedz¹ i ju¿! Wie pan
stra¿nik?

Nastawi³ siê i a¿ w biodrach przysiad³. Przechodzi³o to widaæ miarê zwyk³ej bezczelnoœci,

bo stary Jakub splun¹³ w bok i z szelestem œlinê butem zatar³.

– No, no! – zawo³a³ marszcz¹c czo³o pan nadzorca. – Nie b¹dŸ taki rezolutny! To ty nie

wiesz, ¿e za bijatyki ciemna? Jeœli ci siê krzywda dzieje, to masz kancelariê! Masz mnie!
A samemu sobie sprawiedliwoœci robiæ tu nie wolno!

Osmólec rzuci³ spode ³ba na „wielmo¿nego” szybkie, zadziwione spojrzenie. Tego tonu

nie spodziewa³ siê widaæ. Nie bra³ widocznie w rachubê mojej obecnoœci. Po twarzy jego

background image

79

przemknê³o najpierw zaniepokojenie, a potem szybka decyzja. Podszed³ do fotela i uœcisn¹³
„wielmo¿nego” za kolana.

– A có¿ to wielmo¿ny pan – mówi³ wzruszonym g³osem – ma³o siê nad nami naturbuje,

namêczy, ¿ebym ja za lada g³upoœci¹ do kancelarii lata³ i wielmo¿nego pana fatygowa³? A czy
mi to wielmo¿nego pana zdrowie niemi³e albo co? A toby mnie Pan Bóg za to ciê¿ko skara³!
Toæ wielmo¿ny pan nade mn¹ ojciec i opiekun najkochañszy! ¯eby nie wielmo¿ny pan, toby
ja by³ ze wszystkim sierota!...

Tu nos w palce wytar³ i chlipaæ pocz¹³. Zapatrzy³ siê na niego Jakub, a tak by³ przejêty

mistrzowskim wykonaniem tej sceny, ¿e tabakê w palcach trzymaj¹c nie niós³ jej do nosa.

– Ani ja ojca, ani ja matki, ani ¿adnego przyjacielstwa! – chlipa³ Osmólec. – Hu! hu! hu!...

Bóg tylko jeden nade mn¹ na niebie, a drugi wielmo¿ny pan na ziemi, hu! hu!... Niech ta
dziesiêæ razy bez dzieñ na mnie stra¿nik skar¿y, hu! hu! hu! A ja ojca swego i wielmo¿nego
opiekuna, i dobrodzieja swego nie bêdê o lada co turbowa³, hu! hu! Ja wielmo¿nego pana tak
kocham jak dziecko matkê!... hu! hu! hu!... Bo mi wielmo¿ny pan za matkê stoi i za wszyst-
kie majêtnoœci! hu... hu...

Mówi³ szybko, p³aczliwym g³osem, spode iba tylko zerkaj¹c, jak mu siê ta sztuka udaje.
Dosyæ! Dosyæ ju¿! – przerwa³ pan nadzorca z ojcowsk¹ surowoœci¹ w g³osie.
Osmólec jednak chlipaæ nie ustawa³.
– Wielmo¿ny pan mnie s³uchaæ nie chce, hu... hu... hu... hu!... A ja bym wielmo¿nemu

panu nó¿ki umy³ i brud wypi³, hu! hu!... Jak ja st¹d wyyszed³ na jesieñ, hu! hu! hu!... tom
sobie rady nie móg³ daæ bez wielmo¿nego pana! ¯eby mi srebro, z³oto dawali, ¿ebym w ak-
samitach chodzi³, tobym bez wielmo¿nego pana ¿adnego wskórania nie mia³... Hu! hu! hu!
hu!... Dopiero, jakem siê tu powróci³, a wielmo¿nego pana zobaczy³, hu! hu!... to mi tak by³o,
jakbym siê na œwiat drugi raz narodzi³... hu!... hu!– hu!... A wielmo¿ny pan za moje kocha-
nie... hu! hu! hu!...

A¿ mnie dziw bra³, ¿e pan nadzorca tak d³ugo Osmólcowi gadaæ pozwoli³, ale przypomnia-

³am sobie, ¿e – sam krasomówca – w bystrejmowie siê kocha³ i obrotnego jêzyka rad s³ucha³.

Tymczasem Osmólec plackiem na pod³ogê pad³ i buty „wielmo¿nego” ca³owa³ chlipi¹c g³oœno.
– No, no! Bez tych czu³oœci – rzek³ miêkszym ju¿ g³osem pan nadzorca– – Ostatni raz ci

darujê, pamiêtaj! Jak tobie nie wstyd nawet, takiemu staremu, porz¹dnemu aresztantowi, co
ju¿ trzeci raz tu siedzi i przyk³adem dla innych byæ powinien, za ³by siê z frajerami wodziæ!
Nie spodziewa³em siê tego po tobie! Zawsze ciê do porz¹dnych ludzi liczy³em, a ty mi taki
zawód, taki wstyd robisz! Pfe! Martwisz mnie!

– Hu! hu! hu!... – becza³ Osmólec plackiem na pod³odze le¿¹cy. – Ja bym dla wielmo¿ne-

go pana krwi z ma³ego palca utoczy³! Ja bym wielmo¿nemu panu œmiertelny grzech powie-
dzia³! Ja wielmo¿nego pana tak kocham, ¿e siê we mnie wnêtrznoœci od ¿alu pêkaj¹. Jak wiel-
mo¿ny pan siê na mnie gniewa! hu! hu! hu!...

.– No, dosyæ ju¿, dosyæ – rzek³, podnosz¹c go ³askawie, pan nadzorca. – Ruszaj pod nu-

mer i ¿eby mi tam by³o spokojnie! Rozumiesz?

– Rozumiem, wielmo¿ny ojcze i opiekunie najukochañszy! Rozumiem!
Podniós³ siê Osmólec, stêkn¹³, poci¹gn¹³ kilka razy nosem, piêœci¹ wytar³ oczy, w których

jakoœ ³ez nie by³o widaæ, i ku progowi siê cofn¹³.

Zaparty, wyprê¿aj¹c tymczasem kolejno wszystkie swoje musku³y, zdo³a³ nareszcie przy-

braæ jak najbardziej poprawn¹ w stylu kancelaryjnym postawê. Istotnie, wygl¹da³ on jak epi-

background image

80

leptyk w napadzie tê¿ca. Oczyma ju¿ nawet nie mruga³, bo mu ko³em, wpatrzone w twarz
„wielmo¿nego”, stanê³y.

Stary Jakub mia³ je za to do po³owy zmru¿one, jakby, znudzony znanym sobie widowiskiem,

usypia³; g³owa mu te¿ nieco z karku zwis³a, co go uczyni³o podobnym do starej szkapy, która –
lubo w zaprzêgu – z lada przystanku korzysta, aby ³eb stary zwiesiæ i zdrzemn¹æ na chwilê. Co
do pana nadzorcy, ten by³ promieniej¹cy i pogl¹da³ na mnie z pogodnym tryumfem, rad widocz-
nie, ¿e aresztant tyle sprytu i polityki okaza³, a jego jasne piêkne oko zdawa³o siê mówiæ:

,,A co? Tak u nas! Szalej¹ po prostu za mn¹ ci hultaje!”
A tam, u progu, z wbitymi w pod³ogê oczyma sta³ tymczasem olbrzymi Onufer, w siwym

swoim, rozerwanym kubraku, coraz silniej cisn¹c czapkê do szerokiej, obna¿onej piersi. Tego,
co siê doko³a niego w kancelarii dzia³o, zdawa³ siê nie widzieæ i nie s³yszeæ wcale: g³ow¹
tylko na obie strony chwia³ i brwi na z¿ó³k³ym i zoranym przedwczeœnie czole wysoko pod-
nosi³, jakby siê dziwi³ czemuœ i czymœ przera¿a³ w sobie-Po czy m znów nagle trz¹œæ siê za-
czyna³ i stêka³ jak ciê¿ko chory cz³owiek.

Osmólec przechodz¹c ko³o niego rêkê w ku³ak œcisn¹³ i wysuniêtym knykciem wielkiego

palca w biodro go pchn¹³. Wielki Onufer ockn¹³ siê i spojrza³ na niego zm¹conym wzrokiem;
na jego twarz œmiertelnie stroskan¹ nie wybi³ siê najmniejszy siad niechêci– Po czym zaraz
oczy wbi³ w ziemiê i brwi nad czo³em w niezmiernym zadziwieniu podniós³.

– A có¿ ty tam! Nie ruszysz siê? – przemówi³ po ma³ej pauzie pan nadzorca. – W ziemiê

wros³eœ czy co?

Szturchn¹³ go ponownie Osmólec.
– Dalej go! Bêdziesz tu jak dr¹g sta³, kiedy nasz wielmo¿ny ojciec i opiekun najukochañ-

szy do ciebie gada? A padnij¿e do nóg pañskich! A podziêkuj¿e wielmo¿nemu panu!

Ale Onufer, zamiast ku fotelowi podejœæ, jak sta³, tak na kolana u drzwi run¹³, a podniós³-

szy obie rêce trz¹œæ nimi zacz¹³, wo³aj¹c zd³awionym g³osem:

– Ani drgn¹³! Ani zipn¹³, chudziaszek! Inom go, raz... I ani drgn¹³l Ani tchu nie puœci³!

O Jezu! Jezu! Jezu!...

Rêkami nad g³ow¹ splasn¹³, palce splót³ i czo³em o pod³ogê z g³uchym ³oskotem uderzy³,

a ogromny, do ryku podobny jêk wstrz¹sn¹³ ¿ó³tymi œcianami kancelarii. Pan nadzorca cofn¹³
siê od sto³u z fotelem, chocia¿ go prawie ca³a d³ugoœæ pokoju od Onufra dzieli³a, i przyblad³
nerwowo. By³ wra¿liwy i nie lubi³ scen przechodz¹cych miarê zwyk³ego, ³agodnie roztkliwio-
nego liryzmu.

Widz¹c to Osmólec znów kilka kroków ku œrodkowi post¹pi³ i pochylaj¹c siê z min¹ za-

ufañca rzek³:

– I nie bydlê to, proszê wielmo¿nego? I to tak bez caluœkie noce idzie! Œwiêtemu by cier-

pliwoœci brak³o!

– Ani drgn¹³... Ani zipn¹³... Jak ten ptak... Jak ten ptak...-g³uchym. zduszonym rykiem po-

wtarza³ Onufer. – O moje dziecko, moje dziecko! O Jezu! Jezu! Jezu!

Twarz pana nadzorcy zachodzi³a z³owrogim cieniem. Palce jego coraz szybciej po porêczy

fotela bêbni³y, a brwi zbieg³y mu siê nad gniewnymi oczyma groŸne i drgaj¹ce.

Chwile trwa³o milczenie.
Zaparty, który przy runiêciu Onufra na kolana wyszed³ by³ nieco z „frontu”, znów siê wy-

prê¿y³ do niemo¿liwoœci, a stary Jakub szyjê z niebieskiej obwi¹zuj¹cej j¹ chustki wysun¹w-
szy, g³owê ku „wielmo¿nemu” podniós³ i nozdrza nastawi³.

background image

81

Tak zmyœlny wy¿e³ patrzy w oczy panu, rych³o powiek¹ mrugnie albo palcem ruszy.
– Do ciemnej go! – zakomenderowa³ „wielmo¿ny”.
W jednej chwili zerwa³ siê Onufer na klêczki i rêce do „wielmo¿nego” wyci¹gn¹³:
– Panie! – zawo³a³ – Panoczku! Panie mi³osierdny ! Rózgami siec ka¿cie, jêzyk zakne-

blujcie, strawê odejmijcie, rêce i nogi zakujcie, ale dociemnej nie sadŸcie! Nie sadŸcie do
ciemnej, panie mi³osierdny, bo on tam z ka¿dego k¹ta na mnie patrzy... Panoczku mi³osierd-
ny
, nie sadŸcie!

Na szerok¹, obrzêk³¹ twarz jego wyst¹pi³ wyraz œmiertelnego strachu, zaciœniête rêce

trzeszcza³y w stawach i trzês³y siê ku „wielmo¿nemu” konwulsyjnym ruchem, oczy otwiera-
³y siê coraz szerzej, g³os chrypia³. Pocz¹³ siê wreszcie Onufer na kolanach ku fotelowi czo³-
gaæ powtarzaj¹c: „Panie mi³osierdny! Panoczku mi³osierdny!...”

Czo³ga³ siê powoli, ciê¿ko, ci¹gn¹c za sob¹ grube swoje, obwiniête szmatami nogi jakby

wielki, wielki ciê¿ar.

Widok by³ tak straszny, ¿e mimo woli z³o¿y³am rêce i pochyli³am siê ku nieszczêœnikowi.
A wtedy pan nadzorca wsta³ i rzek³ suchym g³osem:
Na dwadzieœcia cztery godzin!
Zakot³owa³o siê u proga, stra¿nicy przy pomocy Osmólca chwycili olbrzymiego ch³opa,

pchnêli go, po czym drzwi siê zamknê³y, a ciê¿kie kroki oddalaj¹cych siê cich³y stopniowo
w d³ugim korytarzu wiêziennym.

2.


Na kilka tygodni przed wy¿ej opisan¹ kancelaryjn¹ scen¹ jedno z pism miejscowych po-

da³o nastêpuj¹cy artyku³:

„S¹dowa izba warszawska rozpatrywa³a w dniu wczorajszym na pe³nym posiedzeniu sen-

sacyjn¹ sprawê o zabójstwo kupca N., w³aœciciela sklepu towarów kolonialnych w X, spe³-
nione w miesi¹cu wrzeœniu rb.

Sprawa ta po wys³uchaniu oskar¿onego i œwiadków przedstawia siê, jak nastêpuje:
Przed dwoma blisko laty kupiec N. przyj¹³ na parobka Onufrego Sêka, pochodz¹cego ze

wsi Witaszewice, powiatu X, guberni Y, który po nast¹pionej tam¿e pogorzeli do miasta, szu-
kaj¹c zarobku, przyby³. Powo³ani œwiadkowie zgodnie zeznaj¹, i¿ Onufer Sêk obowi¹zki
swoje sumiennie pe³ni³, dobra pañskiego wiernie pilnowa³, trzeŸwy by³, uczciwy i spokojny.

Co zaœ do osoby samego kupca N-, utrzymuj¹ oni, i¿ dla s³u¿by bywa³ srogi, Ÿle j¹ ¿ywi³

i w wyp³acie zas³ug krzywdzi³. Zeznaj¹ dalej œwiadkowie, miêdzy którymi jest wielu daw-
nych s³ug zabitego, i¿ ¿aden z nich d³u¿ej nad kwarta³ w s³u¿bie tej wytrwaæ nie móg³, a byli
i tacy, którzy j¹ ju¿ po kilku dniach rzucali. Gdy zaœ przy wzrastaj¹cej zgryŸliwoœci i poryw-
czoœci charakteru kupca N., który bez¿ennym bêd¹c, sam gospodarstwo prowadzi³, coraz trud-
niej o ludzi by³o, Onufer ca³¹ robotê w domu i w sklepie sam spe³niaæ musia³, gotuj¹c przy
tym i us³uguj¹c do sto³u pryncypa³owi. Us³ugiwanie to i gotowanie najwiêcej mu siê przy-
krzy³o. Kupiec bowiem, ilekroæ mu parobek w czym nie dogodzi³, rzuca³ w niego to szklan-
kê z wod¹, to widelec, to talerz z zup¹, tak i¿ w kamienicy zwyczajn¹ by³o rzecz¹ widzieæ
parobka poparzonym, pokrwawionym, z siñcami i guzami na g³owie i twarzy. Dziwiono siê
powszechnie, dlaczego Onufer innej sobie s³u¿by nie szuka, ale Ÿle p³acony, licho ¿ywiony
i codziennie poniewierany, mimo to pana swego siê trzyma. Ci, którzy na uczciwoœæ i praco-

background image

82

witoœæ parobka z bliska patrzyli, podejmowali siê nawet dobre miejsce mu nastrêczyæ, ale
Onufer odstaæ od kupca nie chcia³. Po ka¿dej nowej krzywdzie widziano go, jak siedz¹c na
schodkach od podwórza gorzko p³aka³, ale gdy kupiec na niego zawo³a³, ³zy ociera³ i znów
do roboty stawa³.

Tajemnic¹ tej wytrwa³oœci by³o niezmierne przywi¹zanie parobka do dwunastoletniego Jul-

ka, ch³opca sklepowego, sieroty, który równie poniewierany jak Onufer, miejsca przecie¿
opuœciæ nie móg³, poniewa¿ oddany tam zosta³ przez opiekuna swego, a zarazem powinowa-
tego kupca N. Jeden ze œwiadków opowiada, ¿e nieraz widzia³, jak ch³opczyna z p³aczem na
piersi parobkowi siê rzuca³ i jak Onufer pociesza³, g³aska³ i ca³owa³ sierotê, jak go nawet na
rêce bra³ niby ma³e dziecko. Sypiali te¿ raze na pawlaczu w kuchence, a kiedy parobkowi
uda³o siê kilka z³otych zas³ug otrzymaæ, to buty ch³opca do podzelówki dawa³, choæ sam
w drewnianych trepach tylko chodzi³, to mu czapkê kupi³, to nawet brudne koszule Julka sam
nocami piera³, za uprasowanie ich p³ac¹c stró¿ce po parê groszy.

Sierota te¿ ca³ym sercem do parobka przyrós³, a kiedy widzia³, ¿e Onufer nad dol¹ swoj¹

p³acze, przynosi³ mu to parê kawa³ków cukru, to kilka rodzynków, rzuca³ mu siê na szyjê
i poty go ca³owa³, póki siê Onufer nie rozjaœni³.

W niedzielê, dnia szóstego wrzeœnia, to jest w dniu, w którym zabójstwo spe³nionym zo-

sta³o, Julek do opiekuna swego od rana jak zwykle w œwiêto poszed³, parobek zaœ obiad zgo-
towa³ i na stó³ poda³. Pan jego by³ w wytkowo z³ym humorze i pod pretekstem, ¿e zupa prze-
solon¹ zosta³a, wa¿kê now¹ z gor¹cym krupnikiem w twarz parobkowi cisn¹³, po czym resz-
tê obiadu zjad³szy, na sofkê w sto³owym pokoju stoj¹c¹ dla poobiedniej drzemki siê po³o¿y³.
Parobek siê tymczasem wyp³aka³, obmy³ i ze sto³u sprz¹taæ bez ¿adnej z³ej myœli przyszed³,
gdy jednak drêczyciela swego uœpionym zobaczy³, z³oœæ i ¿a³oœæ w nim zakipia³a, chwyci³
wielki gwicht w k¹cie pokoju na decymalnej wadze stoj¹cy i uderzywszy nim œpi¹cego w g³o-
wê. na miejscu go zabi³. W tej w³aœnie chwili wbieg³ na próg powracaj¹cy Julek i zobaczyw-
szy trupa, który siê z sofki na ziemiê stoczy³, zakrzykn¹³. Onufer bezprzytomnie ku niemu
siê rzuci³, za szyjê ch³opczynê chwyci³ i trzymanym jeszcze w rêku gwichtem w g³owê go
ugodzi³. Krew i mózg bryznê³y wysoko na œcianê, a ch³opiec jak sta³, tak pad³, raz tylko
krzykn¹wszy. Przyby³ym w parê godzin po katastrofie przedstawi³ siê nastêpuj¹cy widok:

Kupiec N. le¿a³ na pod³odze martwy, tu¿ obok wybitej skór¹ sofki, przy drzwiach zaœ ma³y,

rozci¹gniêty na ziemi sierota z g³êboko pêkniêt¹ czaszk¹.

U nóg ch³opca le¿a³ wpó³przytomny parobek, œciskaj¹c jeszcze morderczy gwicht w rêku.
Ujêty nie broni³ siê i do spe³nionego podwójnego morderstwa od razu siê przyzna³. Ma on

lat 25, a odznacza siê niezwykle siln¹ budow¹ i olbrzymim wzrostem. Gdy mu na sali s¹do-
wej przedstawiono poplamione krwi¹ ubranie zabitego ch³opca, zachwia³ siê i pad³ zemdlo-
ny. Publicznoœæ jest niezwykle zajêta t¹ nader sensacyjn¹ spraw¹, o której dalszym przebiegu
czytelników naszych poinformowaæ nie zaniechamy”

3.


– A có¿ tam z Onufrem? – zapyta³am raz starego Jakuba, spotkawszy go na schodach.
Jakub spojrza³ na mnie z namys³em, tabakierkê doby³ i zanurzywszy w niej swoje wysch³e,

sêkate palce rzek³:

– Phi!... Có¿ ta ju¿ Onufrowi! Wczora min¹³ tydzieñ, jakeœmy go pochowali.

background image

83

– Jak to? Umar³?
– A umar³.
– I z jakiej choroby?
– Choroby – odrzek³ Jakub, z wolna otrz¹saj¹c szczyptê – to tak akuratnie ¿adnej nie mia³.

Przecie mu i felczer pijawki stawia³, i pan doktor mu proszki dawa³, to jakby mia³a byæ jaka
choroba, toby siê i pokaza³a. A tu nic!

Za¿y³ tabakê, zmru¿y³ oczy, poci¹gn¹³ nosem i tak mówi³ dalej:
– Tak mu oto b³¹d jakiœ do g³owy przyst¹pi³, ¿e umar³.
– I có¿ to by³o?
– Có¿ ta mia³o byæ! Bieda by³a i tyle!
Obejrza³ siê na lewo, obejrza³ siê na prawo, a potem rzek³:
– Bez te ostatnie czasy to ju¿ nawet i pod numerem nie siedzia³, bo z nim msze aresz-

tanty wytrzymaæ nie mog³y, a co i raz, to dalej go, bijatyka. A¿ go wielmo¿ny na osóbku
w komórce obsadzi³, tam gdzie te szewcy sk³ad na skóry wprzód mieli. Jak go te¿ wiel-
mo¿ny obsadzi³ na osóbku, tak siê wieszaæ chcia³. Ano dobrze. Ale ¿eœmy go oder¿nêli i do
ciemnej coœ na tydzieñ poszed³, wiêc ju¿ siê tego potem nie chwyta³. Ale i tak wskórania
z nim nie by³o. Dzieñ jak dzieñ– Ale jak tylko Pan Bóg noc da³, tak do mego Onufra zara
b³¹d przystêpuje. Ino chodzi, ino rêce sk³ada, ino coœci prawi, a stêka, a p³acze, a¿ ogra¿a
cz³owieka s³uchaj¹cy. A precz siê prosi, ¿eby go na powrót pod numer daæ. „Jak¿e ciê pod
numer daæ – pedam – kiedy ciê tam insze aresztanty t³uk¹?” ,,A niech mnie ta t³uk¹ – peda
– niech i zat³uk¹, ¿ebym ja aby sam nie siedzia³!” Ale wielmo¿ny przykaza³, coby w ko-
mórce zosta³. Tak patrzê ja raz przez luft we drzwiach, a miesi¹c tak sta³ na niebie jako
rybie oko i ca³a ona komórka a¿ bia³a by³a od jasnoœci, a tam mój Onufer w k¹cie, plecami
do muru przyparty, w jednej koszuli jak ten œwi¹tek stoi, rêce z³o¿one przed sob¹ trzyma,
nogi siê pod nim trzês¹ jak w zimnicy, a on sam dopiero¿ tak siê modli, tak molestuje, w³a-
œnie jakby tam kto przed nim sta³.

„O moje dziecko – peda – o moje kochaj¹ce! Czemuœ ty wtedy wysz³o w z³¹ godzinê?

O moje dziecko najmilejsze! Toæ ja ciebie ubiæ nie chcia³! Toæ ja ciebie jak w³asn¹ duszê
mi³owa³!” Patrzê ja, wytrzeszczam oczy, nikogo w komórce nie ma, a ten siê precz trzêsie
a modli:,,O moje dziecko, odpuœæ ty mnie – peda – odpuœæ ty mnie swoj¹ œmieræ niewinn¹!
O moje dziecko najmilsze – peda – kochanie moje najs³odsze!”

Tak ja do niego: ,,Onufer! Co z tob¹?” Tak on nic, tylko patrzy na mnie jak b³êdny– Tak ja

do wielmo¿nego. Tak i tak, wielmo¿ny panie, tak i tak – pedam – ¿eœmy to ju¿ na niego po-
baczenie mieli po onym wieszaniu! Tak wielmo¿ny idzie, patrzy, akuratnie wszystko prawda.

Ch³op w jednej koszuli stoi i trzêsie siê jak ta osika w boru. Tak wielmo¿ny, ¿e to mi³o-

sierne serce ma, zaraz mi kaza³ œwiecê wzi¹æ, zapaliæ i Onufrowi j¹ z latark¹ w komórce po-
stawiæ. Tak siê dopiero ono ch³opisko uk³ad³o.

Umilk³ i za¿y³ tabaki, po chwili zaœ tak mówi³ dalej:
– Ale mu ta i tak nie pla¿y³o. Jedzenie to i do trzeciego dnia sta³o, jakem nie zabra³, a pro-

siêtom pana sekretarza nie da³. Tak ch³op wychud³a, ¿e siê tylko skóra poopina³a po koœciach,
a tak sczernia³ jak ta œwiêta ziemia. A¿ go te¿ do lazaretu wziêli. Jak go te¿ do lazaretu wziê-
li, tak mój Onufer do cna skapia³. Le¿eæ nie le¿a³, chorowaæ nie chorowa³, tylko tak sobie co
nieco do g³owy dopuszcza³, po ca³ych dniach pacierz mówi³, w piersi siê bi³, a ju¿ jak wie-
czór przyszed³, to ino coœci po k¹tach upatrowa³ i do onego ch³opaka, co go pono ubi³. Jakby

background image

84

do ¿yj¹cego gada³ i ró¿nie go ta nazywa³, ¿e i rodzony ojciec lepiej by nie potrafi³. A¿ te¿ tak
jednej nocy zmar³o ono ch³opisko w k¹cie klêcz¹cy, Józef, ten czarny, z lazaretu, co go z Szy-
monem na tapczan z onego k¹ta niós³, powiada³, ¿e taki by³ letki jak ten snop om³ócony... A¿
im dziwno by³o.

Zanurzy³ dwa palce w tabakierkê i wzi¹³ spor¹ szczyptê utrz¹saj¹c z niej po trochu i w pal-

cach j¹ wa¿¹c.

– A có¿ Osmólec? – zapyta³am jeszcze.
Stary nie odpowiedzia³ zrazu, ale obejrza³ siê na lewo, obejrza³ na prawo i wzi¹wszy taba-

kê, nosem kilka razy czmychn¹³.

– Iii... Có¿ tam taki Osmólec! – rzek³ wreszcie. – Takiemu Osmólcowi biedy nie ma! Trze-

ci raz tu ju¿ siedzi, wiêc jest we wszystkim cz³owiek znaj¹cy. Ano wzi¹³ go teraz wielmo¿ny
do siebie, do kredensu...

background image

85

MI£OSIERDZIE GMINY

Kartka z Höttingen


Dziewi¹ta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekk¹ mg³ê porann¹ przebijaj¹ ciemniejsze,

lazurowe g³êbie, zapowiadaj¹c cudown¹ i cich¹ pogodê.

Przed kancelari¹ snuj¹ siê gromadki oczekuj¹c przybycia pana radcy Storcha, którego sza-

ry filcowy kapelusz i laskê ze srebrn¹ ga³k¹ widaæ przed blisk¹ kawiarni¹ Gehra, u stolika
pana sêdziego pokoju, czytaj¹cego tu przy cienkiej kawie swój poranny dziennik.

Pan radca mo¿e przybyæ lada chwila; tak przynajmniej s¹dzi woŸny stoj¹cy w pó³urzêdo-

wej postawie na ganku kancelarii i odpowiadaj¹cy na pozdrowienia przechodniów przytkniê-
ciem dwu palców do granatowej z bia³¹ wypustk¹ czapki.

Od strony kawiarni Gehra dolatuj¹ rzeœkie g³osy obu rozmawiaj¹cych panów. Pan radca

zatrzyma³ siê tylko na chwilê, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sêdzi¹ bawi go widaæ,
gdy¿ s³ychaæ od czasu do czasu jego œmiech swobodny, weso³y, któremu odpowiada krótkim
naszczekiwaniem pyszny brunatny seter, w postawie sfinksa u stolika le¿¹cy.

Tymczasem ludzie przed kancelariê przychodz¹, pozdrawiaj¹ siê wzajem i staj¹ gawêdz¹c

niedbale. Niektórzy id¹ wprost do kancelarii, inni przy– siadaj¹ na kamiennych, po³¹czonych
luŸnym ³añcuchem s³upkach, które niewielki, ¿wirem wysypany plac przed gmachem od uli-
cy dziel¹; jeszcze inni zadar³szy g³owê przypatruj¹ siê samemu gmachowi. Jest nowy. Stan¹³
wszak¿e na miejscu dawno zadrzewionym, z którego mu pozostawiono dwa szeroko rozro-
s³e, o ³upi¹cej siê, delikatnej korze platany, których ¿yw¹ zieleñ jesienne s³oñce z³ociæ ju¿
nieco zaczê³o.

Sam gmach, prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na p³askim dachu nisk¹ ¿elazn¹ balu-

stradê o z³oconych ga³kach, a na fasadzie cztery pilastry i pami¹tkow¹ tablicê z napisem.
Napis ten, b³yszcz¹cy weso³o z³oceniem swych liter, przyci¹ga oczy ludzkie. Ka¿dy prawie
z przyby³ych podnosi g³owê i odczytuje go z powag¹. Albo¿ nie ma prawa? Wszak ka¿dy na
wzniesienie kancelarii da³ swoje trzy grosze, a dom jest wspóln¹ w³asnoœci¹ i wspólnym dzie-
³em gminy. Nie mniej przyci¹ga oczy zegar, umieszczony w samym ostrzu trójk¹ta opieraj¹-
cego siê podstaw¹ o p³askie kapitele pilastrów, tylko ¿e wskazówki jego zdaj¹ siê dziœ wol-
niej jakoœ poruszaæ po okr¹g³ej i b³yszcz¹cej tarczy. Tak przynajmniej mniema w³aœciciel bli-
skiej piwiarni, który co chwila dobywa swoj¹ wielk¹ srebrn¹ cebulê konfrontuj¹c j¹ z zega-
rem gminy. Mi³y Bo¿e, po co siê cz³owiek ma œpieszyæ. Czas i tak leci.

Ju¿ tylko parê minut brakuje do dziewi¹tej; gromadki zaczynaj¹ siê œci¹gaæ przed sam

ganek kancelarii, œmiej¹c siê i rozmawiaj¹c g³oœno. Nie ma w tym zebraniu nic uroczystego:
jak kto przy robocie sta³, tak przyszed³. Zwyczajnie, za interesem.

Codzienne, „joppy” szarzej¹ siê na grzbietach; rzeŸnik Wallauer przyszed³ w ró¿owym,

dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Höschli w zielonym kitajkowym fartuchu spiêtym

background image

86

na mosiê¿n¹ haftkê z ³añcuszkiem; wielu, mimo rannego ch³odu, stawi³o siê na zebranie w ka-
mizelkach tylko; wdowa Knaus, jak sz³a z targu, tak wst¹pi³a z koszykiem ogrodowizny i z
now¹ szczotk¹ pod pach¹. A có¿? Wszak tu wszyscy swoi. Nareszcie na kwadratowej wie¿y-
cy nowego Münsteru zaczynaj¹ biæ kwadranse, a jednoczeœnie daje siê s³yszeæ radosne szcze-
kanie wy¿³a biegn¹cego u nóg pana radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów
w paru susach wraca, a¿ weszli razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii.
Zaraz za nimi zaczynaj¹ wchodziæ czekaj¹ce przed gmachem gromadki.

Wchodz¹ i w sieniach ju¿ dziel¹ siê na dwie partie: ciekawych i interesowanych. Interesowani

przepychaj¹ siê zbitym szeregiem do ¿ó³tych drewnianych balasków dziel¹cych salê na czêœæ urzê-
dow¹ i nieurzêdow¹; ciekawi id¹ wolniej i obsiadaj¹ ³awki biegn¹ce doko³a pod œcian¹.

Nie jest to rozdzia³ stanowczy.
To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie coœ do powiedzenia; czasem te¿ który

z ciekawych uczuwa³ siê nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie szuka³. Cz³owiek
mo¿e siê namyœleæ i w ostatniej chwili.

Interesowanych jest mniej; ci maj¹ wa¿niejsze stanowisko w sali. Jest tu powroŸnik Sprun-

gli, który siê niedawno z wdow¹ o¿eni³ i warsztat chcia³ rozwin¹æ; jest Kagi Tobiasz, w³aœci-
ciel piwiarni „Pod Zielon¹ Ró¿¹”; jest piekarz Lorche; jest ober¿ysta z Mainau; jest Dödöli,
w³aœciciel winnicy; jest Wetlinger Urban, s³odowinik; jest Tödi Mayer, œlusarz; jest kotlarz
Kissling; jest ogrodnik Dörfii; jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze.

Ka¿dy z nich potrzebuje pos³ugi to w warsztacie, to w domu, to w roli. Ka¿dy te¿ woli, ¿e

mu to taniej przyjdzie, ni¿ gdyby parobka zgodzi³. Porozpierali siê u balasków i gwarz¹ z ci-
cha. Wdowa Knaus tak¿e siê miêdzy nimi rozpar³a. Od czasu, jak siê syn o¿eni³, na imiê
boskie nie ma siê kim w domu pchn¹æ. Jest przy tym mi³osiernego serca i chêtnie by biedotê
jak¹ wziê³a, ¿eby tylko pos³ugê z tego niezgorsz¹ mieæ mo¿na. No i ¿eby dop³ata nie bardzo
marn¹ by³a. Nie mo¿e przecie¿ niedo³êgi darmo do domu braæ. Gmina zreszt¹ ma fundusze
na to, ¿eby za biedaków, co ju¿ robiæ nie mog¹, p³aci³a.

¯ebraæ przecie¿ nie pójd¹, nie wolno. Czy tylko bêdzie w czym wybraæ?...
Pod jesieñ s³abnie to jak muchy. Wola³aby babê... Phi! weŸmie i dziada, jak baby nie bê-

dzie. Aby od biedy, aby od biedy! A czy to ma³o tej ho³oty w gminie? Tygodnia nie ma, ¿eby
do kancelarii nie œci¹g³a jaka mizerota, której siê zdaje, ¿e ju¿ nie poradzi robocie. Niepraw-
da! Takiego dobrze docisn¹æ, to i za m³odego obsianie od nag³ego razu. A i to b³ogie, co tam
gmina doda. Nie raz, nie dwa jeszcze taki swego nie przeje, a ju¿ go œmieræ œciœnie. Hoppin-
gerom siê trzydzieœci franków po starej Reguli zosta³o, co j¹ na wiosnê z kancelarii wziêli.
A Egii? Egii wiêcej ni¿ w parobka w Alojza ora³, a jeszcze po³owy zapomogi nie wyda³, kie-
dy stary zipn¹³. Pan Bóg mi³osierny niczyjej krzywdy nie chce!

Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy kaftan podnosi siê z szelestem na jej szerokich

piersiach.

Ale jeden i drugi ogl¹da siê ku drzwiom. Czemu nie przyszed³ Probst? Spodziewano siê,

¿e pierwszy do licytacji stanie, a jego dot¹d nie ma.

Ucicha nareszcie w sali, a pan radca podnosi g³owê od biurka, przy którym stoj¹c czyta³

papier jakiœ.

Jest to m³ody jeszcze, przystojny i okaza³y szatyn, którego niewielka ³ysina niemal ¿e nie

szpeci wcale. Twarz ma miêsist¹, okr¹g³¹, w¹s rudawy, spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany
z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzêdników niezwyk³ym. Szczególniej uderza œnie-

background image

87

¿ny gors u koszuli, na którym b³yszcz¹ drobne z³ote spinki. Podniós³szy g³owê pan radca oczy
mru¿y i znad z³otych okularów po obecnych patrzy. W tej chwili w³aœnie woŸny drzwi zamy-
ka. Zdaje siê, ¿e ju¿ nikt wiêcej nie przyjdzie.

– No, moi panowie – odzywa siê pan radca przeci¹gaj¹c palcem t³ustej bia³ej rêki pomiê-

dzy przyciasnym ko³nierzykiem a pe³n¹, nieco nabrzmia³¹ szyj¹ – no, moi panowie, mamy
dziœ, jak wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynnoœci w gminie. Czy tak?

– Tak, tak! – odzywa siê kilka g³osów w sali.
– A wiêc. moi panowie – dodaje radca zapuszczaj¹c palec miêdzy ko³nierzyk a kark k³a-

d¹cy siê na nim fa³d¹ t³ustej skóry – a wiêc mo¿emy zaczynaæ!

– Tak, tak! – odzywaj¹ siê ponownie g³osy. Ale pan radca, œwie¿y urzêdnik z wyborów,

nie lubi traciæ sposobnoœci do ma³ych przemówieñ, które by gruntowa³y popularnoœæ jego.
Chrz¹ka tedy i opar³szy obie d³onie na pulpicie swego biurka, tak rzecze:

– Wiadomo panom, jak opiekuñcze s¹ ustawy gminy. Wiadomo panom, ¿e gmina nie do-

zwala cierpieæ nêdzy ¿adnemu z cz³onków swoich. Ociera ³zy, odziewa nagich, karmi g³od-
nych, bezdomnym daje dach nad g³ow¹, s³abych wspiera.

Tu czuj¹c, ¿e mu siê ten frazes uda³, robi krótk¹, lecz znacz¹c¹ pauzê. Obejmuje potem

oczyma obecnych i tak mówi dalej:

– Ustawy gminy s¹ ustawami chrzeœcijañskiego mi³osierdzia, s¹ one nie tylko nasz¹ zdo-

bycz¹ cywilizacyjn¹, ale nasz¹ chlub¹. Tak jest, panowie, one s¹ nasz¹ chlub¹! Wiadomo pa-
nom, ¿e m³odoœæ nie trwa, si³y opuszczaj¹, choroba i bieda ³amie. Jest to powszechne prawo,
któremu ulega œwiatca³y. Ale nasza gmina podejmuje walkê z tym prawem. W jaki sposób?
W bardzo prosty: przygarnia tych, których skrzywdzi³o ¿ycie, przygarnia nêdzarzy i wydzie-
dziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce!

Tu pan radca dziwi siê, ze mu tak dobrze idzie, i znów robi pauzê. ¯al mu po prostu, ¿e

s³ucha go tak ma³a garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakimkolwiek du¿ym zebra-
niu, zrobi³aby mu imiê. Zaczem z wysoka rzuca okiem na salê i tak koñczy:

– Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godz¹c rozumn¹ rachubê z porywami

serca mówi: starzec ten, nêdzarz ten, ten kaleka nie mo¿e ju¿ wy¿yæ ze swej pracy. Owszem,
nie mo¿e ju¿ pracowaæ. Nie ma on rodziny, która by go ¿ywiæ mog³a, lub te¿ ma rodzinê
biedn¹, której praca ledwo starczy, by g³odu nie zaznaæ. Mam¿e go puœciæ, by siê w³óczy³ po
drogach jako wstrêtny ¿ebrak ? Nigdy!

Potrz¹sa g³ow¹ energicznie i podnosz¹c g³os mówi:
– WoŸny, wprowadŸ kandydata!
WoŸny przechodzi szerokim krokiem salê i znika we drzwiach bocznych do ma³ej komórki,

s³u¿¹cej niekiedy za kozê, wiod¹cych; miêdzy zebranymi szerz¹ siê pó³g³oœne szmery, a pan
radca stoi z podniesion¹ rêk¹, ¿eby nie wychodziæ z pozy. Up³ywa krótka chwila. Nagle
w drzwiach bocznych ukazuje siê naprzód g³owa, dygoc¹ca na cienkiej, wychud³ej szyi, potem
kolana ku przodowi zgiête, potem stopy resztk¹ obuwia ozute, potem rêce zgrabia³e i dr¿¹ce,
które siê uszaków drzwi6 z obu stron chwytaj¹, ¿eby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie
grzbiet w pa³¹k zgiêty. Jest to Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znaj¹.

W sali zapanowywa szmer g³oœniejszy nieco.
– To kandydat?... Na mi³osierdzie boskie, có¿ to za kandydat? Któ¿ to-weŸmie do siebie

takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyrêka? No, no! Ciekawa rzecz, co te¿
gmina daæ myœli za wziêcie tego próchna! A toæ to skóra i koœci! Nic wiêcej!

background image

88

Niezadowolenie siê wzmaga. S¹ tacy, którzy od razu siêgaj¹ po czapki i od balasków od-

chodz¹.

Ale pan radca na szmery te nie zwa¿a i zaledwie Kuntz Wunderli ukaza³ siê we drzwiach,

tak mowê sw¹ koñczy:

– Tak jest, moi panowie! Piêkne nasze ustawy wygna³y z ziemi naszej ¿ebraninê, a wpro-

wadzi³y do niej mi³osierdzie. Nie ma ju¿ opuszczonych! Nie ma ju¿ nêdzarzy! Gmina jest ich
matk¹, gmina jest ich ¿ywicielk¹. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go
wzi¹æ do siebie? Niejedn¹ pos³ugê mieæ mo¿na jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej
cz³onkowie czynili to darmo. Gmina gotowa jest, pod³ug ustaw swoich, przyczyniæ siê do
utrzymania tego starca. Kandydacie, przybli¿ siê! Panowie, przypatrzcie siê kandydatowi!

Sk³oni³ g³owê i dobywszy fular, otar³ nim czo³o. £atwo siê poci³, a w sali stawa³o siê

gor¹co.

Tymczasem Kuntz Wunderli, popchniêty nieco z ty³u przez woŸnego, wydobywa siê szczê-

œliwie ze drzwi i przy progu staje. Pe³ne œwiat³o, z otwartego na obszern¹ ³¹kê okna, pada teraz
na jego zgarbion¹ i znêdznia³¹ postaæ. Stoi tak przez chwilê, mn¹c w rêku stary pilœniowy ka-
pelusz, a chude kolana dr¿¹ mu coraz silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje siê, podnosi g³owê
i z uœmiechem na obecnych patrzy. Uœmiech ma zachêcaj¹cy, weso³y prawie. Kuntz Wunderli
nie wie, kto bêdzie panem jego. Uœmiecha siê tedy do wszystkich i raŸno mruga oczyma. Oczy
te s¹ zimne, os³upia³e i stroskane. Stary Kuntz usi³uje im wszak¿e nadaæ filuterny, niemal lek-
komyœlny wyraz. Gdy mu siê jedno zmêczy i staje w ciemnym swoim dole nieruchome, mar-
twe, mruga drugim, jak gdyby chcia³ mówiæ: „Jeszczem ja mocny! O, i jaki mocny! Chleba
darmo nie zjem, pracowaæ bêdê, ka¿dej robocie poradzê. I-wody przyniosê, i drew u³upiê, i kar-
tofli naskrobiê, i izbê zamiotê... Du¿¹ si³ê mam jeszcze... du¿¹ si³ê...”

A gdy tak patrzy z wysi³kiem, stara jego g³owa coraz silniej trz¹œæ siê zaczyna, oczy nie-

ruchomiej¹ i zachodz¹ wielkimi ³zami, a rêce szukaj¹ podpory. Jedne tylko w¹skie i zapad³e
usta uœmiechaj¹ siê, ci¹gle siê uœmiechaj¹, wtedy nawet, kiedy dwie ³zy ciê¿kie i zimne tocz¹
siê z wolna po zmiêtej i zbru¿d¿onej twarzy.

Ten, to ów zaczyna mu siê przygl¹daæ. Istotnie, stary wygl¹da wcale jeszcze dobrze. Dziœ rano

ogoli³ siê w³aœnie; woŸny po¿yczy³ mu brzytwy. Le¿y to w interesie gminy, ¿eby taki kandydat jak
najlepiej i jak najraŸniej siê przedstawia³. Inaczej móg³by nie znaleŸæ wcale amatora. Nie tylko
wiêc woŸny po¿yczy³ mu brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyjê, które po li-
cytacji znów sobie odbierze. Stary Kuntz umie to ceniæ. Wie on, jakie pobudki mia³a gmina w tak
³askawie udzielonej mu pomocy, i rad by przede wszystkim uwydatniæ te piêkne szczegó³y swoje-
go ubrania. Ale rêkawy kubraka s¹ na niego przyd³ugie; sam kubrak, zbyt obszerny, wisi na nim
raczej, ni¿li go odziewa, a bujny, niebieski, bawe³niany fontaŸ dziwnie siê sprzecza z jego wysch³¹,
pomarszczon¹ w tysi¹ce szwów szyj¹, któr¹ Kuntz to wyci¹ga, to chowa, nie wiedz¹c, jak lepiej
przedstawi siê chustka. W³aœciwie mówi¹c jest w trudnym po³o¿eniu.

Trzeba mu i litoœæ wzbudziæ, i nie okazaæ siê zbyt niedo³ê¿nym. Wie on, ¿e stoi tu w cha-

rakterze starca, nie mog¹cego pracowaæ, ale wie tak¿e, i¿ ka¿dy z tych, co tu przyszed³, na
rêce jego patrzy, czy siê roboty chwyc¹.

Gmina ma nad nim mi³osierdzie, prawda, ale zbyt wiele dop³acaæ za niego nie zechce. On

to wie, wie dobrze; zbyt wiele wymagaæ nie mo¿e... Zmieszany, wzruszony, patrzy ludziom
po oczach, miarkuj¹c, co który myœli; na woŸnego te¿ rzuca w bok krótkie spojrzenia, jakby
dla upewnienia go, ¿e ani brzytwa, ani kubrak, ani chustka nie pójd¹ na marne.

background image

89

Ludzie patrz¹ na starego i gawêdz¹ g³oœno. Nie le¿y to w interesie ¿adnego z nich, ¿eby

okazywaæ zbyteczny poœpiech. Staliby tak do po³udnia mo¿e, porozpierani na balaskach i bio-
r¹cy tabakê, ale pan radca nie lubi przewlek³ych posiedzeñ.

– No, moi panowie – odzywa siê on g³oœno. – Czy przypatrzyliœcie siê kandydatowi?
– A có¿ mu siê tam przypatrywaæ – odpowiada po ma³ym milczeniu kotlarz Kissling. –

Toæ my go co dzieñ widzimy. Stary ledwo dycha, nie uci¹gnie, nie dŸwignie... Jak myœlicie,
szwagrze -zwróci³ siê do Faustyna Tröndi – bêdzie mia³ z oœmdziesi¹t albo i wiêcej?

Stary chrz¹kn¹³. Oœmdziesi¹t dwa skoñczy³, oœmdziesi¹t dwa... Ale uœmiecha siê tylko

i milczy.

– Ile macie lat, stary? – pyta go Tödi Mayer. Kuntz szybko mruga ku woŸnemu okiem,

a potem mówi:

– Siedmdziesi¹t i cztery, kochanku! Siedmdziesi¹t i cztery!
– A poka¿ no, stary, zêby – odzywa siê ober¿ysta z Mainau. Kuntz znów rzuca szybkie

spojrzenie na woŸnego i rozszerzywszy zesch³e wargi ukazuje wcale jeszcze zdrowe zêby.

Publika zaczyna siê œmiaæ.
– Ho! ho! – mówi jeden – a to by i koœæ ugryz³.
– Chleba siê nie zlêknie! – dodaje drugi.
Leu Peter, stolarz, przychyla siê ku niemu.
– A machnij no, stary, piêœci¹! Dalej!
Wunderli postêpuje krok naprzód, podnosi nieco g³owê, prostuje grzbiet i macha kilka razy

rêk¹, której œciœniêta piêœæ ginie w d³ugim rêkawie po¿yczonego kubraka. Rêka opada mu za
ka¿dym razem jak z³amana ga³êŸ. W stawach s³ychaæ trzask przykry.

– A co? NieŸle macha! – odzywa siê ktoœ z ³awy.
– Phi!... – dodaje pesymistycznie drugi, wiedz¹c, ¿e uwagi galerii nigdy nie s¹ dla intere-

sowanych stracone.

– A jak¿e nogi?-pyta znów Tödi Mayer, który widocznie na Kuntza ma ochotê. – Masze-

ruj no, stary!

Ale stary miesza siê widocznie. Nogi to w³aœnie najs³absza jego strona. Ba! gdyby nie

nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na sam¹ myœl o wyprostowaniu ju¿ mu w nich coœ
strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie gminy. Z najwiêkszym wysi³kiem unosi jedn¹
stopê i stawia j¹ natychmiast na tym samym miejscu. Nie... nie... pomyli³ siê. To nie ta! To
gorsza! Podnosi tedy drug¹, lecz jeszcze szybciej spuszczaj¹ z g³oœnym sykiem. Co u diaska!
Czy to nie tamta? Czy¿by ta w³aœnie by³a gorsza?

Interesowani marszcz¹ siê i milcz¹. Galeria, która z ³awek powstawszy podesz³a do bala-

sków, zaczyna siê œmiaæ g³oœno.

– Dalej! Dalej! – wo³aj¹. – Maszerowaæ! Maszerowaæ, stary!
Pan radca surowo spogl¹da na œmiej¹c¹ siê galeriê, po czym zwrócony do starego mówi

z odcieniem niecierpliwoœci:

– Czegó¿ stoisz? Rusz¿e siê z k¹ta!
Kuntz Wunderli uœmiecha siê nieœmia³o, boleœnie. Zaraz, zaraz...
Naturalnie! Czegó¿ on stoi? Zaraz siê ruszy... Zaraz...
I nagle, zebrawszy si³y, podnosi g³owê, wytrzeszcza sp³owia³e oczy, wyci¹ga jak ¿uraw

szyjê, prostuje siê, przyciska rêkami kolana i ku drzwiom maszerowaæ zaczyna.

Jest to widok tak pocieszny, ¿e ca³e zgromadzenie wybucha g³oœnym

background image

90

œmiechem. Stoj¹cy bli¿ej przy ³awach padaj¹ na nie, chwytaj¹c siê za boki, pan radca za-

s³ania usta trzyman¹ w rêku ustaw¹, a woŸny odwraca siê do k¹ta i parska w ku³ak.

– Dobry! Dobry! – wo³aj¹ g³osy z ³awek.
– Dalej! Dalej! – odpowiadaj¹ inne.
Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginaj¹ siê wcale; podnosi on je jak kije z niezmiernym

wysi³kiem i opuszcza na dó³, rozpaczliwie przyciskaj¹c rêkoma chore i obrzmia³e kolana.
Tymczasem, jakby na z³oœæ, sala wyd³u¿a siê, roœnie, drzwi uciekaj¹ kêdyœ, œciany nabieraj¹
przeraŸliwej g³êbi; staremu Kuntzowi zdaje siê, ¿e nigdy, nigdy nie zdo³a dojœæ a¿ do nich...
Czuje wszak¿e, i¿ wszyscy ci ludzie na niego patrz¹, ¿e gmina patrzy. Zaciska tedy zêby
i znów podnosi sztywn¹ i ciê¿k¹ nogê.

Nagle staje i szeroko otwiera os³upia³e oczy. U drzwi, w gromadzie g³ów ludzkich, widzi

g³owê syna.

Tego siê nie spodziewa³. Nie, nie! Tego nie...
Ciemna czerwonoœæ bucha mu na twarz resztk¹ krwi spod serca.
Nie s³yszy œmiechu ludzkiego, nie s³yszy nawet g³osu pana radcy, który go na miejsce

wo³a. Widzi tylko syna.

Jak urzeczony patrzy na niego i zaczyna dr¿eæ jak na wielkim, wielkim zimnie; wszystkie

jego stare koœci dygoc¹. Struchla³a twarz blednie, bieleje, staje siê bia³a, bardzo, bardzo bia-
³a. Na czole rysuje siê dziwnie twarda i surowa bruzda; oczy jego zapalaj¹ siê i gasn¹. Nie-
pocieszone, martwe, stroskane, z dziwem i strachem patrz¹ siê w twarz syna. Nie, nie, on nie
chce, ¿eby go syn licytowa³ w gminie... On nie chce!

Kurczy siê, odrywa rêce od kolan i zastawia siê nimi. Nie, nie! On siê boi! On nie chce!
Ale woŸny przystêpuje i bierze go za ramiê.
– Co u diab³a? Czego stoi jak g³upi? Czy nie widzi, ¿e urz¹d czeka? Dalej, naprzód!
Stary Wunderli jest wszak¿e w tej chwili tak s³aby, ale to tak s³aby jak dziecko. Po prostu

ruszyæ siê nie mo¿e. Nogi mu siê pl¹cz¹, zêby szczêkaj¹, g³owa siê chwieje jak ten liœæ je-
sienny. WoŸny popycha go przed sob¹, a tak¿e podtrzymuje nieznacznie. Gdyby go nie przy-
trzymywa³, stary upad³by mo¿e. W duchu nie ma on wielkiej nadziei, ¿eby starego gmina
³atwo pozbyæ siê mog³a. Teraz widzi, ¿e i brzytwa, i chustka, i kubrak– tak jak na nic... Zu-
pe³nie jak na nic.

– Prêdzej! – wo³a niecierpliwie pan radca.
Kuntz Wunderli opamiêtywa siê jakoœ i znów staje na poprzednim miejscu. Jest ono do-

brze wybranym. Z szeroko otwartego na ogród okna pada na nêdzarza pe³ne, z³ote œwiat³o.
W œwietle tym zmartwia³a twarz starego nabiera nieco ¿ycia. Na ³ysej jego czaszce igra od-
blask cichej i modrej pogody. Os³upia³e Ÿrenice podnosz¹ siê i zawieszaj¹ kêdyœ daleko, na
szerokim s³onecznym b³êkicie.

„Kto wie? Mo¿e i nieŸle by³oby, ¿eby siê syn utrzyma³. Kto wie? Synowa z³a i sk¹pa, to

prawda. Ale umar³by wœród swoich przynajmniej. I wnuki... widzia³by co dzieñ wnuki...”

•renice starego wilgotniej¹, staj¹ siê miêkkie i rzewne; na ustach dr¿y jakieœ nie wymó-

wione s³owo, wielka surowa zmarszczka na czole wyg³adza siê i znika.

Stanowczo nie wygl¹da w tej chwili na wiêcej jak na siedmdziesi¹t cztery. To o¿ywia nie-

co interesowanych.

– Nietêgi w nogach! – mówi krêc¹c g³ow¹ piekarz Lorche.
– Co to nietêgi! – prostuje ktoœ z ³awy.

background image

91

– On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! – dodaje inny.
– Zuch stary! – wo³a trzeci.
– Jak¿e myœlicie, szwagrze? – pyta pó³g³osem Tödi Mayer swojego s¹siada.
– A có¿? ja bym bra³. Kiepski w nogach, ale w warsztacie pos³u¿y.
– Ani bym na to chuchro nie spojrza³ – mówi Dödö³i – gdyby tu by³ inny.
– A co? W domu i to siê przyda – perswaduje Kissling.
Pan radca bystrym okiem po obecnych wodzi. Chwila wydaje mu siê odpowiedni¹ do za-

gajenia licytacji. I tak sprawa ta przeci¹gnê³a siê nad miarê dzisiaj. Za du¿o by³o ciekawych.

Dobywa zegarek, podnosi go blisko do oczu, porównywa ze œciennym zegarem gminy

i skin¹wszy na woŸnego rzecze pe³nym inicjatywy g³osem:

-Moi panowie, koñczymy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcjê dobroczynnoœci

gminy, ze wszech miar zas³uguje na wasz¹ uwagê. Zdrów jest, niezbyt podesz³y w latach, si³y
dobrze mu s³u¿¹ i do ka¿dej l¿ejszej roboty przydaæ siê w domu mo¿e. Kto z panów reflektu-
je? I z jak¹ dop³at¹?

Cisza nastaje po tych s³owach pana radcy. Jaki taki liczy siê z potrzeb¹ pos³ugi i z groszem.
Sprüngli porusza siê i przestêpuje z nogi na nogê. Zauwa¿y³ to pan radca i sk³aniaj¹c siê

uprzejmie w stronê powroŸnika rzecze:

– Moi panowie, pan Sprüngli zaczyna. Panie Sprüngli, prosimy! Jakiej dop³aty ¿¹da³byœ

pan od gminy za przyjêcie w dom swój kandydata?

– Dwieœcie franków! – rzecze powroŸnik i urywa niepewny, czy nie za¿¹da³ zbyt ma³o.
– Co? Dwieœcie franków? – pyta udaj¹c zdumienie pan radca. Po czym zatrzymuje siê na

chwilê. – Moi panowie! Nic nie by³oby dla mnie milszego nad taki stan finansów gminy, któ-
ry by sekcji jej dobroczynnoœci pozwala³ na podobnie kolosalne wydatki. Gdy jednak tak nie
jest, musimy to uwzglêdniæ i stawiaæ przystêpniejsze cyfry. Namyœlcie siê, panie Sprüngli.
Jak¿e, moi panowie? Widzieliœcie, panowie, zêby kandydata? To cz³owiek silny jeszcze!

– I có¿ tam zêby! – odzywa siê ober¿ysta z Mainau. – To gorzej jeszcze, ¿e zdrowe! Jak

siê stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie.

– Oho! Nie ma biedy! Ju¿ my go napêdzimy! – mówi Kägi mrugaj¹c zezowatym okiem.
– Ja? – obrusza siê ober¿ysta. – Ja na dziecko nie zakrzywiê palca!
– No, no! – odpiera Kägi. – Potraficie w parobka oraæ!
– Wy co? Czy to ja Probst jestem?
Rozeœmieli siê obaj.
– Kto tam wie, czy i Probst winien! – rzecze Kissling. – Dziad napija³ siê mo¿e...
– Jako ¿ywo! Nikt go pijanym nie widzia³ – zaprzecza Lorche.
– Ale to tam nie Probsta robota, tylko ¿ony! ¯ona jêdza... – odzywa siê g³os z ³awy.
– Baba spod ciemnej gwiazdy! – dorzuca ktoœ z k¹ta.
– Jak by³o, tak by³o – mówi Sprüngli – doœæ, ¿e siê stary Hänzli u niego powiesi³...
– Musia³o mu byæ s³odko.
– Jak to? – wo³a rzeŸnik Wettinger. – To ja takiego bêdê ¿ywi³, odziewa³, dach mu nad

g³ow¹ dawa³ za ten marny grosz z gminy, a do roboty nie bêdzie mi go wolno napêdziæ?

– No tak... Ale zawsze...
– Moi panowie – przerywa pan radca – przystêpujemy do ukoñczenia tej sprawy. Czas

urzêdowych osób jest ograniczony. Pan Sprüngli poda³ dwieœcie franków. Kto z panów licy-
tuje in minus?

background image

92

Cisza.
– Kto z panów licytuje?– pyta ponownie pan radca. -Panie Sprüngli, namyœlcie siê, proszê.
– Ju¿em siê namyœli³ – rzecze Sprüngli. – Mniej nie mogê niŸli dwieœcie franków.
Pan radca odwraca siê od niego.
– Kto licytuje, panowie? Kto licytuje?
– Sto oœmdziesi¹t piêæ wezmê! – mówi z wolna cedz¹c zg³oski piekarz Lorche. – Ale niech

przynajmniej tê zimê w ubraniu swoim chodzi. U mnie ciep³o.

Stary Wünderli spogl¹da po sobie najpierw, potem po sali i nagle dr¿eæ zaczyna. Wydaje

mu siê, ¿e mróz ju¿ mu koœci siêga. W swoim ubraniu? Có¿ on za ubranie ma? Albo¿ on na
ubranie zarobiæ móg³ grosz jaki? Na chleb zaledwie móg³ zarobiæ, a i to z ciê¿koœci¹. Bluzê
p³ócienn¹ ma, ³atan¹ bluzê tylko. Jak tu zimê w tym przebyæ? Co to za ubranie?...

– Sto oœmdziesi¹t z tym samym warunkiem! – odzywa siê grubym g³osem Dödöli, w³aœci-

ciel winnicy.

„Z tym samym warunkiem? – myœli stary Kuntz, a nêdzne jego nogi dygoc¹ coraz silniej.

– Mi³osierny Bo¿e! Po có¿ tu jakie warunki? Wszak stoi tu jak ten £azarz przed ludŸmi...
Có¿ tu za warunki...”

Po oœwiadczeniu Dödölego znów siê cicho robi. Pan radca stoi jak na szpilkach.
Chwilê bawi siê koralowym brelokiem, po czym zmuszaj¹c siê do uprzejmego tonu mówi:
– Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?
– Sto siedmdziesi¹t i piêæ! – mówi dobitnie Tödi Mayer. Potrzeba mu na gwa³t parobka.

Robota a¿ kipi w domu.

– Sto szeœædziesi¹t! – wo³a ktoœ nagle z k¹ta.
Obejrzano siê: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po piêæ franków, po siedm

zreszt¹. Ale ¿eby ktoœ o piêtnaœcie od razu mniej chcia³ braæ, tego przyk³adu nie by³o.

Sam pan radca spogl¹da ciekawie w k¹t sali, stary Kuntz tak¿e podnosi g³owê i patrzy.
Z boku nieco, bli¿ej drzwi, poza ramionami licytantów, u balasków rozparty stoi syn jego,

z krótk¹ fajk¹ w zêbach. Za rêkê trzyma najm³odszego ch³opca.

Stary otwiera usta i patrzy z mieszanin¹ strachu i nadziei.
Syn przeciska siê do balasków, wyjmuje fajkê i w pierwszym rzêdzie staje z podniesion¹

g³ow¹. Nikt mu tego za z³e nie bierze.

Dzieciaków gromadê ma, sam ciê¿ko pracowaæ musi. Jedna gêba wiêcej u miski to du¿a

rzecz tam, gdzie i ci, co do niej siedli, nie zawsze siê najedz¹. Trzymaæ ojca darmo nie mo¿e.
Bóg widzi, jako nie mo¿e! Ale z tym, co gmina doda, spróbuje. Nie wymaga wiele. Od razu
trzy razy tyle opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabiaæ na gminie i na starym nie chce.
Niech tylko mu siê w³asny grosz, choæby i nie ca³y, powróci.

Wszyscy to rozumiej¹ doskonale; ka¿dy by z nich zrobi³ to samo. Cz³owiek siê tak jak

ka¿da rzecz zu¿ywa, a zu¿yty ciê¿y. Kto na to ma, mo¿e i dziada ¿ywiæ, a nie dopiero ojca,
ale kto nie ma na to, ju¿ci, kraœæ nie pójdzie. Jest to rzecz jasna jak s³oñce.

A jednak od tej rzeczy jasnej jak s³oñce pada jakiœ posêpny cieñ na wszystkie czo³a. Lu-

dzie bokami patrz¹, jakby nie chcieli, nie mogli spojrzeæ sobie oko w oko. Cisza trwa d³u¿ej
ni¿ zwykle. W ciszy tej s³ychaæ ciê¿kie, do jêku podobne westchnienie starego Kuntza.

Pan radca bystro pogl¹da po ludziach. Widocznie syn siê utrzyma.
– A wiêc, moi panowie – zagaja przemilczawszy nieco – a wiêc utrzymuje siê ostatnia ofer-

ta: sto szeœædziesi¹t franków! Cieszy mnie, bardzo mnie cieszy.

background image

93

Tu urwa³. W³aœciwie nie wie, co go tu ma cieszyæ. Tego, i¿ cieszy siê, ¿e sobie wszyscy

raz do licha pójd¹, nie mo¿e im przecie¿ tak w oczy powiedzieæ.

Ale przemowa ta okazuje siê przedwczesn¹. – Sto piêædziesi¹t i piêæ! – podbija syna Tödi

Mayer i ociera czerwon¹ bawe³nic¹ szerokie, spocone czo³o.

Syn cofa siê w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszon¹ fajkê. Ale dziecko, któ-

re za rêkê trzyma³, spostrzega w tej chwili starego.

– Dziaduœ! Dziaduœ! – wo³a cienkim, przenikliwym g³osikiem.
Stary wnuka nie widzi, s³yszy go tylko; rzewny uœmiech rozszerza jego zwiêd³e wargi. Po-

trz¹sa radoœnie g³ow¹ i robi ruch taki, jakby bra³ tabakê. Idzie to jakoœ, dziêki Bogu, idzie.
Wszystko jeszcze mo¿e byæ dobrze!

Wszystko mo¿e byæ dobrze.
– Sto piêædziesi¹t!-wo³a syn.
Ale Tödi Mayer ust¹piæ nie myœli. Zaperzy³ siê; by³ z tych, którzy siê rozpalaj¹ do ka¿dej

stawki. Có¿ syn? Syn go móg³ darmo trzymaæ. Za pieni¹dze gminy ka¿dy teraz dobry, ka¿dy
ma prawo.

– Sto czterdzieœci i piêæ! – wo³a podniesionym g³osem.
Syn przechyla g³owê i patrzy na Tödi Mayera z wysoka lekko zmru¿onymi oczyma.
Namyœla siê chwilê, po czym macha obojêtnie rêk¹. Nie mo¿e ryzykowaæ wiêcej. Zrobi³,

co do niego nale¿a³o, ale ryzykowaæ nie mo¿e. Jego czarna o prostych w³osach g³owa i twarz
kwadratowa, drewniana, cofa siê z szeregu, a wysoka, koœcista, nieco pochylona postaæ po-
suwa siê ku drzwiom wskroœ ci¿by.

Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyci¹ga szyjê, lewa powieka zaczyna

mu drgaæ nerwowo. Wygl¹da teraz staro, bardzo staro. Tödi Mayer miarkuje, ¿e nieœwietny
zrobi³ interes, i szepce z kumem Spenglerem.

Tymczasem pan radca uderza d³oni¹ w biurko, przy którym stoi.
– A zatem – odzywa siê dŸwiêcznym, jasnym g³osem – sto czterdzieœci i piêæ franków! Po

pierwsze... po...

– Za pozwoleniem! – przerywa nagle Tödi Mayer. – Czy tylko jopa nale¿y istotnie do

starego?

Pan radca marszczy piêkne, g³adkie czo³o.
– To nie mo¿e wchodziæ w zakres roztrz¹sañ gminy! – rzecze z godnoœci¹, a woŸny od-

wraca siê do k¹ta i kaszle g³oœno.

– Jak to nie mo¿e? – ujmuje siê za s¹siadem Spengler. – Gmina musi wiedzieæ, co daje,

a ten, kto bierze, musi wiedzieæ, co bierze. To jasne!

– Jopa twoja? – pyta Tödi Mayer zwracaj¹c siê bezpoœrednio do starego Kuntza.
Ale stary Kuntz nie s³yszy.
Lewa jego powieka dr¿y coraz silniej, spojrzenie s³upieje. Widzi, jak syn oddala siê i jak

we drzwiach znika. W chwilê potem widzi go jeszcze przez otwarte okno i s³yszy szczebiot
dziecka. Id¹... Przeszli.

Stary opuszcza g³owê i trzêsie ni¹ w milczeniu. Potem œciska powieki z ca³ej, ca³ej si³y.

Coœ mu ¿re oczy; s³onego coœ, gorzkiego... ¯re i pali...

– S³yszysz, stary? – powtarza Tödi Mayer g³oœniej. – Po¿yczy³ ci kto jopy czy w³asna?
Us³ysza³ wreszcie. Miesza siê, spogl¹da po sobie, zaczyna szybko mrugaæ czerwonymi

oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w k¹t, gdzie woŸny stoi.

background image

94

Tödi Mayer uderza piêœci¹ w balaski.
– Ale¿ to oszukañstwo! – wybucha gniewnie.
– Tak! Tak! – odzywa siê kilka naraz g³osów.
Szmer roœnie w sali; oburzenie udziela siê wszystkim.
– Cz³owiek ma mi³osierdzie – wo³a Tödi Mayer szeroko rozk³adaj¹c wielkie czerwone rêce

– bierze sobie za marny grosz taki ciê¿ar na kark, ale chce, ¿eby interes rzetelnie by³ zrobio-
ny. To trudno!

– Tak! Tak! – potwierdza wiêcej jeszcze g³osów. Ponad wszystkimi s³ychaæ g³os Spengle-

ra. Na twarz pana radcy bucha p³omieñ gniewu.

– Œci¹gaj kurtê! – krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z poœpiechem rozpinaæ j¹ zaczyna.
Nie idzie to ³atwo. Rêce mu siê trzês¹, pokurczone palce nie trafiaj¹ do guzików od razu;

staremu pomaga woŸny, œci¹gaj¹c ze z³oœci¹ rêkawy. Jako urzêdnik gminy czuje siê on nie-
mal tak samo dotkniêtym jak radca.

– Kapuœciana g³owa! Niedo³êga! – szepce przyciszonym, zirytowanym g³osem, szarpi¹c

na przemiany to jeden, to drugi rêkaw nieszczêsnej kurty, po której zdjêciu okazuje siê ca³a
wyj¹tkowa nêdza zapad³ych piersi i wychudzonych ¿eber kandydata, ledwie co okrytych sro-
dze ³atan¹ koszul¹ i szczêtami letniej kamizelki.

Stary Wunderli dr¿y silnie, czêœci¹ z ch³odu, a czêœci¹ ze strachu. Wyda³o siê... Co teraz

bêdzie? Wszystko siê wyda³o...

W niezmiernym pomieszaniu podnosi do szyi obie trzês¹ce siê rêce i usi³uje rozplataæ mi-

sternie przez woŸnego zadzierzgniêty fontaŸ.

– I chustka nie twoja? – krzyczy Tödi Mayer, zdjêty ostatni¹ pasj¹ w swym rozczarowaniu.
– Nie moja... – odpowiada ledwie s³yszalnym szeptem Kuntz Wunderli.
WoŸny wyszarpuje mu j¹ z rêki.
– Kapuœciana... oœla... barania g³owa!-mówi przez zêby z naciskiem.
Historia z chustk¹ wiêcej go jeszcze gniewa niŸli historia z kubrakiem. Inicjatorem po¿ycz-

ki kubraka nie by³ sam: podsun¹³ j¹ mimochodem pan radca, zwa¿ywszy, i¿ kandydat by³ zbyt
Ÿle odziany, aby siê móg³ pokazaæ w urzêdowej czêœci sali.

Ale chustka! Chustka by³a w³asnym pomys³em woŸnego. Sam j¹ wi¹za³, w³o¿y³ w wi¹za-

nie to coœ z artystycznych instynktów swoich, coœ z w³asnej duszy... Zdejmowanie jej nie by³o
zreszt¹ rzecz¹ konieczn¹, nikt chustki nie podejrzywa³, nikt nie pyta³ o ni¹. Rozdra¿nienie
woŸnego jest tak wielkie, i¿ zmi¹wszy ten niebieski bawe³niany szmatek w obu rêkach, ciska
go ze wstrêtem pod wieszad³o u drzwi stoj¹ce. Nie mo¿e w tej chwili daæ dobitniejszego
wyrazu oburzeniu swemu i swej wielkiej wzgardzie.

Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed publicznoœci¹ zawstydzony, zgnêbiony, odarty

z uroku. Teraz dopiero mo¿na siê przypatrzeæ jego kolanom, tak ku przodowi wygiêtym, ¿e
ca³a postaæ przysiadaæ siê zdaje, teraz mo¿na widzieæ jego wykrêcone, ciê¿kie stopy i jasno-
koœciste ³okcie. Najzabawniejsze wszak¿e wra¿enie robi szyja starego. Jest ona tak cienka,
¿e zdaje siê, biczem przetrz¹sn¹æ by j¹ mo¿na. W ogóle czyni ona starego podobnym do osku-
banego ptaka; a to tym bardziej, ¿e nie podparta sztywnym fontaziem g³owa wydaje siê przy
tej cienkiej, zwiêd³ej szyi niepomiernie wielka i ciê¿ka. Opada to na jedn¹, to na drug¹ g³ê-
boko zaklês³a jamê obojczyka.

Weso³oœæ teraz wybucha na sali, jedni œmiej¹ siê dobrodusznie, drudzy z³oœliwie, pogl¹da-

j¹c przy tym na Tödi Mayera. Najlitoœciwsi kiwaj¹ g³owami i uœmiechaj¹ siê z lekka.

background image

95

Ecce homo! – odzywa siê kotlarz Kissling, który ma brata dozorcê w kantonalnej biblio-

tece i darmo czytuje ksi¹¿ki.

Szeroki wybuch œmiechu przyjmuje to porównanie. Wiêkszoœæ mniema, i¿ jest to przy-

mówka do szczytu wznosz¹cego siê poza Mythenami, Du¿ym i Ma³ym, który siê „Ecce
homo” zowie, w przeciwieñstwie do sêkatego Pilatusa; w zgromadzeniu s¹ tacy, którzy górê
tê widzieli z bliska.

Stary nie ma wprawdzie ¿adnego podobieñstwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jest to tym

œmieszniejsze!... Dalibóg, tym œmieszniejsze!

Jeden Tödi Mayer nie bierze udzia³u w ogólnej weso³oœci. Okr¹g³e jego, wypuk³e i b³ysz-

cz¹ce oczy obiegaj¹ postaæ starego nêdzarza, jak gdyby ka¿d¹ z jego wysch³ych i struchla³ych
koœci czyni³y odpowiedzialn¹ za tak wielki zawód. Oczyma tymi œwidruje go jak fa³szywy sze-
l¹g, roztrz¹sa jak stary ³achman, przenika go do ostatniej ¿y³ki, do resztki tchu w piersiach.

– Cofam s³owo! – wo³a wreszcie. – Nie mogê braæ tak ma³o!
– Nie wolno s³owa cofaæ! – rzecze z powag¹ pan radca.
– Jak to nie wolno? WoŸny nie przybi³ jeszcze.
– Nie przybi³! Nie przybi³! -potwierdzaj¹ g³osy z ³awy, po czym ucisza siê nagle.
Wszyscy czekaj¹, jaki obrót sprawa weŸmie. Pan radca jest niekontent. Rzuca on na obec-

nych chmurne spojrzenia spod oka, marszczy piêkne czo³o i ci¹gnie na dó³ to jednego, to dru-
giego w¹sa.

– W takich ³achmanach nie wezmê dziada i za sto oœmdziesi¹t franków – wo³a rezolutnie

Tödi Mayer, czuj¹c za sob¹ zgodê ca³ej sali.

– Ja bym nie bra³ i za dwieœcie – popiera go kum Spengler.
– Co to dwieœcie! To i dwieœcie dziesiêæ nie by³oby nadto! – dodaje ober¿ysta z Mainau.
Stary Wunderli s³ucha tego i dusza w nim truchleje. Co to bêdzie? Co to jeszcze z nim

bêdzie? A to mo¿e nikt i wzi¹æ nie zechce? A potem, dlaczego tyle a¿ chc¹ braæ? Dlaczego
a¿ tyle?

Wielki niepokój i wielkie zdumienie odbija siê w jego nêdznej twarzy. Coraz wy¿ej pod-

nosi brwi siwe, patrz¹c w ziemiê, a g³owa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno, to
na drugie ramiê.

– No, panie Tödi Mayer! – odzywa siê urzêdnik pojednawczo. – Nie rób pan ¿artów

i koñczmy, moi panowie!

– Dobrze! – wo³a energicznie œlusarz – wezmê, ale za równe dwieœcie!
– Co znowu! Co znowu! – odzywa siê trac¹c cierpliwoœæ pan radca. – Sk¹d gmina mo¿e

takie sumy p³aciæ? Czy panowie myœlicie, ¿e gmina siedzi na z³ocie? Moi panowie, gmina
nie siedzi na z³ocie! Gmina musi siê liczyæ z groszem. Gmina ma wydatki, du¿e wydatki!
Mi³osierdzie, moi panowie, jest dla niej rzecz¹ œwiêt¹, ale i w mi³osierdziu miarê zachowaæ
nale¿y!

Jeszcze pan radca nie domówi³ ostatniej sylaby, kiedy drzwi otwieraj¹ siê szeroko i wcho-

dzi Probst. Jest to têgi mê¿czyzna z grubym karkiem i szerok¹ czerwon¹ twarz¹. Jego brunat-
ny, rozpiêty Spencer pokazuje pierœ potê¿nie rozros³¹ i ko³ysz¹cy siê na niej ³añcuszek ze
srebrnych ogniwek. Spod niskiego t³ustego czo³a œwiec¹ ma³e, bystre oczy; rudawe, kêdzie-
rzawe w³osy zarastaj¹ mu g³êboko skronie. Probst idzie œmia³o i macha wielkimi rêkami, któ-
re mu po bokach wisz¹ zaciœniête w ku³ak; miejsca sobie wszak¿e robiæ bynajmniej nie po-
trzebuje, gdy¿ ka¿dy usuwa siê przed nim z pewnym rodzajem respektu. Cz³owiek jest silny,

background image

96

têgi, ma spojrzenie ponure i zuchwa³e. Z takim nie zaczynaæ lepiej. Probst dochodzi do bala-
sków, k³ania siê urzêdnikowi i kiwniêciem g³owy pozdrawia kilku obecnych.

Pan radca wybaczyæ mu zechce... SpóŸni³ siê, ale nie winien temu. Ten przeklêty parobek,

którego po starym Hanzlim wzi¹³, rozchorowa³ mu siê jak na z³oœæ... Sam dziœ mleko rozwo-
ziæ musia³, a to piekielny kawa³, z góry i pod górê.

Pan radca s³ucha przytakuj¹c; pozdrowieni uœmiechaj¹ siê ¿yczliwie i krêc¹ g³owami.
– Sam rozwoziæ mleko?... No, no! Kawa³ drogi!
Przez otwarte okno s³ychaæ g³oœne naszczekiwanie psa, którego wszyscy znaj¹; trzy razy

dziennie przybywa on z mlekiem, zaprzê¿ony do wózka pe³nego wysokich blaszanek. Probst
piêkn¹ oborê ma... Piêkn¹ oborê!

I nagle przejmuje ich uczucie powa¿ania dla tych têgich piêœci i grubego karku. Spengler

odwraca siê od Tödi Mayera i na Probsta patrzy; œlusarz czuje siê ju¿ przez samo przybycie
mleczarza jakby na pó³ pobitym. Patrzy to na jednego, to na drugiego z obecnych niby obo-
jêtnie; w rzeczy samej ¿al mu, ¿e targu nie przybi³. Ano, da siê to widzieæ, co bêdzie!

Ale Probst czasu nie traci. Opiera siê œciœniêt¹ piêœci¹ o balaski, wyci¹ga grub¹ szyjê i sku-

bi¹c ¿ó³to zarastaj¹cy podbródek zmru¿a bure oczy i celuje nimi w starego jak wylotem fuzji.

Kissling i Dödöli tr¹caj¹ siê ³okciami.
– Jak ten patrzy! Jak ten bestia patrzy! Toæ, chwa³a Bogu, ka¿dy oczy ma, a nikt tak nimi

cz³owieka nie umie na wskroœ braæ! Ten siê zna! No, ju¿ ten siê zna!

Tymczasem izba przybiera ca³kiem inny pozór. Czuj¹ wszyscy, ¿e przyby³ koneser. Twarze siê

o¿ywiaj¹, ci, co siedzieli na ³awie, powstaj¹ i przystêpuj¹ bli¿ej. Chwila zaczyna byæ naprawdê
interesuj¹ca. Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta porusza siê niespokojnie, nerwowo. Wie on,
¿e Hänzli, tak samo z gminy wziêty, po trzech miesi¹cach powiesi³ siê u Probsta na strychu. Pa-
miêta, jak Probstowa po nim sprzedawa³a buty. Pamiêta te¿, jak stary Hänzli obtarte mia³ od szlej
ramiona i jak mu u Probsta oczy zapad³y, a twarz sczernia³a i wysch³a. Kurczy siê stary, g³owê
w ramiona chowa, przyciska do boków koœciste ³okcie, staje siê ma³ym, bardzo ma³ym, tak ma-
³ym, ¿e go i niewiele widaæ chyba. Co prawda rad by siê pod ziemiê ca³kiem, ca³kiem schowaæ.
Boi siê tchn¹æ, boi siê poruszyæ, nawet kolana z wielkiego natê¿enia dygotaæ mu przesta³y.

Ale Probst zna siê na tym wszystkim dobrze. Licytuje przecie¿ tych hultajów od szeœciu

czy siedmiu lat w gminie. Wie on, ¿e taka starota to jak pêkniêty garnek: odrutuj, a czasem
i za nowy trwa. B¹dŸ co b¹dŸ najtañszy to robotnik, jakiego znaleŸæ mo¿na. Czy z³oœci¹, czy
dobroci¹ zawsze siê z niego tyle roboty wyciœnie, ile zje, a co gmina doda, to jakby znalaz³.

Sarkaj¹ ludzie, ¿e cenê innym psuje. A co mu tam, byle sobie nie psu³. Niech ka¿dy pilnu-

je swego i ju¿.

Przekrzywia tedy Probst w jedn¹ stronê ciê¿k¹ swoj¹ p³ask¹ g³owê, przekrzywia w drug¹,

a potem spojrzawszy bystro w twarz urzêdnika rzecze silnym, dobitnym g³osem: – Sto dwa-
dzieœcia piêæ!

S³owa te wywo³uj¹ silne wra¿enie. Najobojêtniejsi nawet krêc¹ g³owami z podziwu. Daj

go katu! A to i nie spyta, co kto œwiêci, tylko swoj¹ kozer¹ wali z góry jak armatni¹ kul¹!

W sali robi siê wielka cisza, w któr¹ wpada natarczywe, zajad³e szczekanie psa, pozosta-

wionego przede drzwiami przy mleczarskim wózku. Stary Wunderli pogl¹da na lewo i na
prawo, jakby szuka³ okiem, którêdy ma uciec. Nie ucieka wszak¿e: stoi, jakby skamienia³,
jakby wrós³ w pod³ogê. Tylko coraz ni¿ej opada mu dolna szczêka, a oczy otwieraj¹ siê coraz
szerzej.

background image

97

– Sto dwadzieœcia i piêæ! – wo³a Probst raz jeszcze.
Pan radca promienieje. Chwilê wodzi po obecnych o¿ywionym wzrokiem, a gdy nikt nie

podbija mleczarza, uderza bia³¹ rêk¹ w le¿¹ce przed nim papiery i daje znak woŸnemu.

– Po raz pierwszy! – mówi woŸny stukaj¹c lask¹ w ziemiê i ucicha.
– Po raz drugi! – mówi g³oœniej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmru¿a nagle oczy i kur-

czy siê boleœnie, jakby kij przybijaj¹cy dzie³o mi³osierdzia gminy w niego mia³ uderzyæ.

– I-po-raz-trzeci! – wo³a razem z woŸnym tryumfuj¹cy pan radca.
W chwilê potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka, trzês¹c sw¹ nêdzn¹,

star¹, siw¹ g³ow¹ i usi³uj¹c dr¿¹cymi rêkami prze³o¿yæ przez siebie parcian¹ szlejê. Z drugiej
strony dyszla rzuca siê w podskokach silny kud³aty pies w takiej¿e uprzê¿y, ujadaj¹c g³oœno,
donoœnie.

background image

98

ZA KRAT¥

I

Kiedym przed piêtnastu laty zwiedza³a warszawskie wiêzienia, gmach przy ulicy Z³otej nie

by³ jeszcze wykoñczony, a oddzia³ karny dla kobiet mieœci³ siê razem z takim¿e mêskim od-
dzia³em w tak zwanym „Pawiaku”, który wszak¿e aresztanci i aresztantki z nie znanego mi
powodu powszechnie nazywali „Serbi¹”. Pawiak, vel Serbia, jest to posêpny ¿ó³ty dom,
z wieloma nale¿¹cymi do niego budynkami, opasany murem; front jego wychodzi na ulicê
Dzieln¹, ty³y zaœ na ulicê Pawi¹, od której i owa ogólniejsza nazwa jest wziêt¹. U furty tego
gmachu stanê³am po raz pierwszy w dzieñ jesienny, d¿d¿ysty, w towarzystwie jednej z moich
znajomych, która, uzyskawszy odpowiednie pozwolenie w³adzy, dawniej ju¿ zaczê³a odwie-
dzaæ wiêŸniów i cieszy³a siê nieograniczonym ich zaufaniem.

Trzy czy cztery schodki, do furty wiod¹ce, zaledwie pomieœciæ mog³y kobiety, które siê na

nich cisnê³y z wêze³kami, tobo³kami, garnuszkami, czekaj¹c na tak zwane „widzenie”. Ku-
moszki z miasta, ³atwiej zaznajamiaj¹ce siê z sob¹, prowadzi³y nader o¿ywion¹ gawêdkê,
przerywan¹ g³oœnymi wyrzekaniami; baby ze wsi przyby³e, odziane w chustki lub fartuchy na
g³owê, duma³y, podpar³szy brodê na rêkach, wzdychaj¹ce, zawstydzone jakby...

Widzenie udziela siê urzêdownie raz tylko na tydzieñ, w niedzielê; wszak¿e stan zdrowia

uwiêzionych lub odleg³oœæ zamieszkania przybywaj¹cej w innym dniu rodziny wiêŸnia
uwzglêdnia siê doœæ szeroko i dlatego te¿ nie ma dnia, ¿eby schodki owe przez baby oblê¿o-
nymi nie by³y.

Poza furt¹ niewielka sieñ, tak¿e najczêœciej interesantów czekaj¹cych pe³na; tu w bocznej

œcianie znajduje siê okienko komunikuj¹ce z kancelari¹ pana inspektora i u³atwiaj¹ce kontro-
lê przyby³ych. Z sieni tej parê stopni prowadzi na d³ugi korytarz, z którego szereg drzwi wie-
dzie do kancelarii, do sali widzeñ, do niektórych warsztatów, wreszcie do mieszkania inspek-
tora. Wprost wejœcia prawie, schody na piêtra, z których pierwsze obejmowa³o podówczas
oddzia³ kobiecy. W oddziale by³o przesz³o sto kobiet, mieszcz¹cych siê w dziewiêciu czy
dziesiêciu tak zwanych „kamerach”, których ka¿da ma oddzielne wejœcie z obiegaj¹cego piê-
tro korytarza. Klucz zgrzytn¹³ kilka razy, dozorca otworzy³ drzwi wszystkie, a kamery ukaza-
³y mi jednostajne swoje wnêtrza.

Pierwsze wra¿enie jest doœæ niespodziane. Wiêzienia przywykliœmy uwa¿aæ jako coœ bar-

dzo ponurego i ciemnego: nie zdziwi³abym siê te¿ wcale, gdyby œciany by³y odrapane i brud-
ne, okienka ma³e i nie daj¹ce œwiat³a, a bar³óg ze s³omy i dzban wody dope³nia³ tego urz¹-
dzenia. Jasnoœæ wiêc kamer, ich czystoœæ, ich obszar uderza czymœ nieoczekiwanym. S¹ to
w istocie doœæ du¿e, prostok¹tne izby z czysto wybielonymi œcianami i równie czysto utrzy-
man¹ pod³og¹. Dwa zwyczajnej wielkoœci, doœæ rzadko zakratowane okna, wychodz¹ na po-

background image

99

dwórko wiêzienne i daj¹ œwiat³o bardzo dostateczne; w jednym k¹cie piec kaflowy, w drugim
posk³adane jeden na drugim i pokryte siwymi derami sienniki, doko³a œcian ³awy, w poœrod-
ku rodzaj warsztatu do wyplatania krzese³ s³u¿¹cego – oto wszystko. Pomimo wszak¿e tego
schludnego pozoru, a nawet otwieranego ukradkiem lufcika, powietrze jest tak tu, jak i na ko-
rytarzach specjalne, ¿e tak powiem, wiêzienne, ciê¿kie, duszne, jakby przesi¹k³o zastarza³y-
mi miazmatami, tak ¿e siê trzeba uczyæ nim oddychaæ i dopiero z czasem nawykn¹æ do niego
mo¿na. Pod œcianami na ³awach, przy warsztacie, kilkanaœcie starszych i m³odszych kobiet;
dwie czy trzy karmi¹ ¿ó³te jak wosk i obrzmia³e na twarzyczkach dzieci. Siwa, gruba spódni-
ca wiêzienna i taki¿ kaftan – na kilku uwiêzionych tylko. Reszta odziana w suknie w³asne,
których utrzymanie w ca³oœci lub zast¹pienie nowymi jest, jak siê przekona³am z czasem,
przedmiotem najwiêkszych wysi³ków aresztantek. Widzia³am takie, które miesi¹cami ca³ymi
nie dojada³y, odk³adaj¹c grosze za chleb na jak¹œ chustkê lub kaftan; widzia³am fartuchy
wycerowane jak siatka pajêcza, widzia³am spódnice, które ujête ig³¹ w jednym miejscu, roz-
³azi³y siê w drugim, a przecie¿ milsze by³y w³aœcicielkom swoim od wiêziennej odzie¿y,
w której grubym woj³oku robactwo zagnie¿d¿a siê z nies³ychan¹ ³atwoœci¹ i jest prawie nie
do wytêpienia.

Izba, w której zatrzyma³am siê podówczas najd³u¿ej i do której najczêœciej zachodzi³am

potem, w ci¹gu cotygodniowych, przez rok blisko trwaj¹cych odwiedzin, zajêt¹ by³a przez
bardzo interesuj¹ce typy. Przede wszystkim królowa³y tu dwie siostry, Helena i Waleria War.,
które pochodzi³y z rodziny specjalnie z³odziejskiej, czyli z tak zwanej „z³odziejskiej szlach-
ty”. Waleria chorowita, blada, wysoka, z d³ugim wronim nosem i ma³ymi oczkami, z jakimœ
fa³szywym i brzydkim spojrzeniem, by³a przedmiotem namiêtnego przywi¹zania m³odszej
Heleny, która mia³a w œniadawej twarzy i niebieskich oczach wyraz odwagi, szczeroœci, de-
terminacji i jakiejœ dziwnej pogody. Obie siostry ju¿ nie bardzo m³ode, nie po raz te¿ pierw-
szy odsiadywa³y karê swoj¹ w Serbii. Helena by³a ju¿ tu coœ z czwartym powrotem, Waleria
wpierw jeszcze zapozna³a siê z wiêzienn¹ izb¹. Tym razem ona to dosta³a, jak tu mówi¹,
wyrok; ale Helena przyzna³a siê do uczestnictwa dobrowolnie, ¿eby siedzieæ z ni¹ razem.
Przywi¹zanie to wszak¿e nie przeszkadza³o im bynajmniej l¿yæ siê ostatnimi wyrazami, a na-
wet drapaæ przy ka¿dej sposobnoœci i dopiero wtedy, kiedy je kto rozbroiæ chcia³, obie rzuca-
³y siê na rozjemcê, stwierdzaj¹c tym sposobem swoj¹ siostrzan¹ mi³oœæ. Nie wiem, co siê
dzia³o z reszt¹ rodziny War., ale widywa³am tam ich matkê, staruszkê siedmdziesiêcioletni¹
mo¿e, która je nawiedza³a, b³ogos³awi³a i chlubi³a siê nimi tak, jakby to by³y najszlachetniej-
sze istoty w najw³aœciwszym dla siebie po³o¿eniu bêd¹ce i przynosz¹ce jej najwiêksz¹ pocie-
chê; one te¿ nawzajem odp³aca³y jej nadzwyczajn¹ czu³oœci¹ i przywi¹zaniem. Obie siostry
u¿ywa³y pomiêdzy kole¿ankami wielkiego powa¿ania.

O Waleni mawiano z rodzajem naiwnego podziwu, ¿e „na wolnoœci mia³a zawsze dobre

zarobki”, o Helenie wiedziano, ¿e jest rezolutna, ¿e w potrzebie za ca³y oddzia³ siê zastawi
i nawet samego „wielmo¿nego” siê nie zlêknie. „Wielmo¿nym”, tak wprost, bez dodania ty-
tu³u lub wyrazu pan, nazywa³y aresztantki inspektora swego. „Wielmo¿ny idzie”, „wielmo¿-
ny kaza³”, „powiem przed wielmo¿nym”, oto wyra¿enie, które mi siê z pocz¹tku zdawa³o
doœæ dzikim, ale do którego przywyk³am w koñcu tak, ¿e mnie raziæ przesta³o.

Lecz by³ jeszcze inny powód przewagi sióstr War. Oto nale¿a³y one do zastarza³ych recy-

dywistek, a s¹dy, wyroki, pobyty, dozory, wiêzienia wreszcie, by³y dla nich niemal normalny-
mi warunkami ¿ycia. Etyka zaœ Serbii polega³a na tym, ¿e o ile dostaj¹ce siê tam po raz pierw-

background image

100

szy klientki lekcewa¿one by³y i pogardzane niemal, o tyle wytrawne i wielokrotnie karane
u¿ywa³y powagi i szacunku. „Frajerki” zamiata³y i oczyszcza³y izbê, szorowa³y pod³ogi i nie-
rzadko ca³owa³y w rêkê „panie”, które traktowa³y je protekcjonalnie i z akcentem pewnej
wy¿szoœci. Zdarza³o mi siê nawet nieraz s³yszeæ, jak zirytowany stra¿nik wo³a³ na jak¹œ
krn¹brn¹ nowicjuszkê: „ty frajerko!”, okazuj¹c jawnie wzgardê swoj¹, jako w³adza, dla tych
upoœledzonych istot.

Dwie charakterystyczne cechy zauwa¿y³am w mieszkankach Serbii: wielkie zdziczenie

i wielk¹ naiwnoœæ. O lada co, o s³owo, o gest, o spojrzenie – wybucha tam wœciek³oœæ zwie-
rzêca niemal. Z³orzeczenia, kl¹twy, bójki s¹ wtedy na porz¹dku dziennym, tak pomiêdzy za-
mkniêtymi w jednej izbie, jak i pomiêdzy izbami solidaryzuj¹cymi siê z sob¹. Drzwi, których
zamek izbê od izby dzieli z wewn¹trz, wytrzymaæ musz¹ wówczas kopania, uderzenia piêœci,
drapanie paznokciami, którym to wybuchom dopiero nadchodz¹cy stra¿nik tamê k³adzie.

Co do naiwnoœci, tê spotkaæ mo¿na w starych nawet i wytrawnych z³odziejkach. Pamiê-

tam, by³a tam jedna, Jasielska, która odsiadywa³a wyrok za kradzie¿ rzeczy s³u¿¹cych do ko-
biecego ubrania. Otó¿ opowiada³a mi ona, w jaki sposób tutaj popad³a. Jakieœ damy, spro-
wadziwszy siê do Warszawy, rozpakowa³y swoje kufry w œwie¿o najêtym mieszkaniu, a ¿e
szaf jeszcze nie by³o, wiêc rzeczy roz³o¿one zosta³y na krzes³ach, sto³ach itd. Le¿a³o to tak
dzieñ czy dwa, to jest dosyæ d³ugo, aby zwróciæ uwagê z³odziei. Jako¿ znajoma Jasielskiej
i znajomej tej znajomy zajechali doro¿k¹ przed dom, w czasie kiedy damy wysz³y, i wys³ali
Jasielsk¹ na po³ów.

– Wchodzê ja – proszê pani – a tu tyle œlicznoœci, ¿e nie wiedzieæ, na co wpierw patrzeæ.

Biorê j a wsypkê jedwabn¹, co te¿ tam le¿a³a, i pcham w ni¹, co siê mieœci; niosê raz na dó³
– nic, niosê drugi raz – nic, niosê trzeci raz, a¿ tu mnie stró¿ pyta: co to pani tak spaceruje po
tych schodach? A ja mówiê: To te panie, co przyjecha³y, sprzedaj¹ niepotrzebne rzeczy, wiêc
ja kupujê. I dobrze. A by³ tam kapelusz aksamitny z piórem. Ledwoœmy do domu wrócili
i rzeczy dobyli, a ta niegodziwa mówi: kapelusz mój. A ja mówiê: nieprawda, bo mój. Tak
oni zaraz na mnie we dwoje; pobili mnie, pokaleczyli, wypchnêli i pó³ rubla za mn¹ jak za
psem cisnêli. A¿ tu nied³ugo robi siê gwa³t na mieœcie; lokaja wziêli, stró¿a wziêli. Jak za-
czêli szukaæ, jak zaczêli trz¹œæ, tak znaleŸli rzeczy u paserki na Pradze. Od jednego do dru-
giego, wszystko siê wyda³o. Zabrali ich dwoje, zabrali i mnie. Tak potem, jak przysz³a ta spra-
wa, prowadz¹ mnie do s¹du. Patrzê ja, a¿ tu rzeczy precz porozk³adane, a w s¹dzie pani i pan-
na takie œliczne, jak te anio³y z nieba, a¿ p³acz¹, tak prosz¹ za mn¹. Panie sêdzio, panie do-
bry! patrz pan, jaka ona m³oda! poprawi siê jeszcze, wypuœæcie j¹, mo¿e g³odna by³a, mo¿e
z biedy... My ju¿ i tak mamy, co nasze, odpuœæcie jej, chocia¿ jej tylko! Tak ju¿ te panie
prosz¹, tak siê modl¹, a¿ mi siê serce kraje! A sêdzia nie i nie.

A¿ tu znów starsza mówi: „Panie sêdzio! Tam w biurku u mnie le¿a³o trzydzieœci tysiêcy

rubli, a przecie¿ ich nie wziê³a”. – Jak ja to us³yszê, proszê pani, jakby we mnie piorun trz¹s³!
To ty, g³upia, myœlê sobie, za ga³gany chwyta³aœ, a nie zajrza³aœ, co by³o w biurku. Myœla³am,
¿e trupem padnê...

Otó¿ to taka mieszanina naiwnej skruchy i chciwoœci z³odziejskiej jest charakterystycznym

ich rysem.

¯adna z uwiêzionych nie wyra¿a siê inaczej o sobie, jak tylko ¿e „popad³a” w nieszczê-

œcie. Zupe³nie jakby nie czu³y ani udzia³u woli w swoich czynach, ani te¿ moralnej za nie
odpowiedzialnoœci.

background image

101

Wyj¹tkiem œwietnym pod ka¿dym wzglêdem by³a ma³orosjanka, Kazarynowa, przez d³ugi

czas „niania” w jakimœ zamo¿nym domu, a potem za kradzie¿ brylantów w jubilerskim skle-
pie na siedm lat wiêzienia skazana.

Cicha, spokojna, zawsze niezmiernie schludnie w czarnej sukni i bia³ym czepeczku wy-

gl¹daj¹ca, nie podnosi³a prawie oczu od szybko robionej cienkiej poñczoszki. Piêæ lat ju¿ sie-
dzia³a tak w tym samym miejscu, pod oknem w rogu ³awy, schylaj¹c swoj¹ bardzo mi³¹
i blad¹ twarz nad robot¹. Kiedy inne narzeka³y, wypiera³y siê, przeklina³y, ona zawsze z nie-
zmienn¹ s³odycz¹ mawia³a: „•le siê zrobi³o, trzeba znosiæ, co Bóg da³”. To by³a filozofia,
która jej dawa³a dziwn¹ pogodê i otacza³a k¹cik jej spokojem, wtedy nawet, kiedy ca³a izba
wrza³a jak¹œ burd¹.

Ale nie tylko uczucie nienawiœci by³o tam silnie napiête; to¿ samo dzia³o siê z uczuciem

mi³oœci. Ka¿da aresztantka, czy starsza czy m³odsza, mia³a swego wielbiciela; nawet zupe³-
nie stare kobiety nie by³y wy³¹czonymi od pocisków Amora. Zdaje siê nawet, ¿e by³ to jeden
z powodów, który, obok szczup³oœci pomieszczenia, sk³oni³ w³adze do otworzenia karnego
oddzia³u dla kobiet w osobnym gmachu i na innej zgo³a ulicy.

Mi³oœæ w Serbii zawi¹zywa³a siê jak wszêdzie nie wiedzieæ z czego. Przy wiêzieniu by³

ogródek, do którego wypuszczano aresztantki w po³udnie, na ogródek wychodzi³y okna z mê-
skiego oddzia³u, i tutaj to prawdopodobnie, podczas tych po³udniowych przechadzek, pierw-
szym poœrednikiem bywa³ zmys³, „który kochaæ przymusza”. A¿ dot¹d rzecz zwyk³a. Ale
objawy tej mi³oœci mia³y odrêbny swój i godny uwagi charakter.

Kiedy wiêzieñ upatrzy³ sobie bogdankê, posy³a³ jej, mniejsza o to jak¹ drog¹, nowe trze-

wiki. By³y to jakby oœwiadczyny afektu. Jeœli afekt by³ podzielany, bogdanka przesy³a³a parê
skarpetek przez siebie zrobionych, jako odpowiedŸ uczuciom zakochanego przychyln¹. Ale
by³ to dopiero wstêp niejako, preludium mi³oœci. Trzeba by³o bogdance pokazaæ, ¿e siê jest
dzielnym ch³opem, który wszelkiej przygodzie dotrwa i dostoi. W tym celu zakochany szuka³
zaczepki z pierwszym lepszym towarzyszem, a czasem i bez zaczepki dawa³ mu piêœci¹
w kark lub miêdzy oczy; ha³as sprowadza³ stra¿nika, zakochany rzuca³ siê na niego jak lew,
rwa³ na nim ubranie, walczy³ i dopiero si³¹ wiêksz¹ pokonany, szed³ na dwa tygodnie do
ciemnej. Ciemna -jest to komórka sklepiona w piwnicach, bez pod³ogi, i z okienkiem tak
ma³ym, ¿e dnia prawie nie dopuszcza, a takie w niej zimno nieznoœne, nawet latem, ¿e kie-
dym raz odwiedza³a zamkniêt¹ tam penitentkê, która kole¿ance swojej zrobi³a dziurê w g³o-
wie szyd³em przy wyplataniu krzese³, to ju¿ po pó³godzinie febra mnie trzês³a. Tapczan przy
tym bez siennika, obostrzenie postu – oto ciemna.

Zakochany nasz jednak idzie tam na dwa tygodnie jak na bal: g³owa do góry, spojrzenie

wyzywaj¹ce. Nie prosi o ulgê, nie prosi o skrócenie terminu, choæby nawet wiedzia³, ¿e mu
to udzielonym bêdzie. Przez ca³y ten czas wybranka jego serca chodzi z dumnie podniesio-
nym czo³em, nastrêcza siê stra¿nikom ze swymi aroganckimi minami, z najwy¿sz¹ wzgard¹
spogl¹da na tak zwane „plastry”, to jest na trwo¿liwe i uleg³e kole¿anki swoje, samemu na-
wet ,,wielmo¿nemu” œmia³o w oczy patrzy. Up³ywa wreszcie termin ciemnej, a zakochany bo-
hater staje siê na pierwszej przechadzce w ogródku przedmiotem powszechnej owacji.

Ale i kobieta chce okazaæ, ¿e wcale nie ustêpuje wybranemu co do wielkoœci serca i od-

wagi. Nie czekaj¹c tedy, daje w twarz którejkolwiek z towarzyszek, rzuca siê na rozbrajaj¹-
cego je stra¿nika i naturalnie idzie tak¿e do ciemnej, odbyæ swoj¹ kolej, harda, nieugiêta, nie
prosz¹ca o nic, i mê¿nie wytrzymuje swoje dwa tygodnie. Po takim eksperymencie nastêpuje

background image

102

pomiêdzy tym dwojgiem jakby jakiœ sakramentalny zwi¹zek serc, który rzadko kiedy zrywa-
nym bywa, a otoczony jest szacunkiem towarzyszy i towarzyszek. Pierwszym, który ten ro-
dzaj mistycznego œlubu dusz wprowadzi³ w u¿ycie w Serbii, by³ Józiek Kamieniarz, kocha-
nek Heleny War. za jej m³odych lat jeszcze. Byliby siê oni nawet na dobre pobrali, tylko tak
im jakoœ zawsze wypada³o, ¿e albo jedno, albo drugie siedzia³o w wiêzieniu, albo wreszcie
oboje razem. Poszed³ raz nawet Józiek Kamieniarz na Sybir, a chocia¿ w tym czasie Helena
nie naœladowa³a Penelopy zbyt œciœle, za z³e jej tego nie mia³ i z dobrym sercem do niej po-
wróci³, bo wiedzia³, ¿e ona o nim tylko myœli, tak jak i on o niej.

II

Nigdy nie zapomnê ranka spêdzonego w wiêzieniu 25 grudnia 1882 roku. Oddzia³ karny

nie mia³ przedtem kaplicy. Aresztantki chodzi³y wprawdzie niekiedy s³uchaæ mszy w od-
dziale œledczym przy ul. D³ugiej, ale poniewa¿ na nabo¿eñstwo takie trzeba by³o pod stra¿¹
przez ulice iœæ, wymawia³y siê od tego jak mog³y, tak ¿e niejedna ca³ymi latami we wspól-
nej modlitwie udzia³u nie bra³a. Otó¿ kilka osób dobrej woli postanowi³o urz¹dziæ o³tarz
wiêzienny w samej Serbii, a poniewa¿ miejsca na kaplicê nie by³o, ustawiono go na kory-
tarzu, wprost schodów, wiod¹cych do izb kobiecego oddzia³u. Jeden z m³odych naszych
malarzy, p. St. R., odznaczony z³otym medalem uczeñ petersburskiej szko³y sztuk piêknych,
wymalowa³ Madonnê £askaw¹, która wszystkim do serca przypad³a. By³a to dziewicza po-
staæ w bia³ej szacie, wyci¹gaj¹ca rêce do cisn¹cych siê u stóp jej nêdzarzy. Formalnoœci na-
tury duchownej i œwieckiej zajê³y bardzo du¿o czasu. Schodzi³y komisje, maj¹ce oceniæ,
czy miejsce na o³tarz w³aœciwie jest obrane, zwlekano wydanie mensy, przypatrywano siê,
mitrê¿ono po naszemu na wszelki sposób, a¿ wreszcie wszystko by³o skoñczone, za³atwio-
ne i pierwsza msza odbyæ siê mia³a w dzieñ Bo¿ego Narodzenia. Kiedym wesz³a, korytarz
by³ ju¿ pe³ny. Dwa okienka, znajduj¹ce siê na dwóch jego przeciwleg³ych krañcach, oœwie-
tla³y z jednej strony zbit¹ masê pogolonych g³ów mêskich i wiêziennych siermiêg, z dru-
giej zastêp klêcz¹cych kobiet.

Z boku umieszczono melodykon, na którym, zastêpuj¹c organistê, gra³ sam ,,wielmo¿ny”,

a przed o³tarzem sta³ trzês¹cy siê, zgarbiony ksi¹dz siwy, który g³ow¹ chwia³ tak, ¿e mu s³o-
wa na zapadniêtych ustach rwa³y siê i ginê³y w recitativach ¿a³osnych, bardziej do jêków po-
dobnych ni¿eli do œpiewu.

Tu¿ zaraz na prawo, z niezm¹con¹ w twarzy pogod¹, klêcza³a na czele kobiet Helena War.,

która siê w ci¹gu dni kilku wyuczy³a ministrantury i donoœnym, czystym œpiewem podtrzy-
mywa³a, owszem, zag³usza³a niemal g³os jakiegoœ wyrostka do mszy s³u¿¹cego, a nawet ten
ochryp³y dzwonek, który mu w rêku ko³ata³.

Wszyscy byli dziwnie wzruszeni. Na wielu apatycznych twarzach znaæ by³o jakiœ niepo-

kój; wiele kobiet przylgnê³o piersiami i obliczem do ziemi, za³amane rêce trzymaj¹c przed
sob¹ na pod³odze; inne, wpatrzone w obraz, zdawa³y siê byæ pod wp³ywem niespodziewane-
go uroku. Nie brak³o i takich wprawdzie, które klêcz¹c zrazu, posiada³y potem na piêtach i al-
bo o mur oparte drzema³y, albo te¿ bezmyœlnie wodzi³y doko³a oczyma; ogó³ wszak¿e, a i
o mê¿czyznach tu mówiê, by³ poruszony, niespokojny, wstrz¹œniêty. Po takiej to mszy, wœród
tego tragicznego t³umu zabrzmia³a nagle z kilku setek piersi stara, wszystkim znana kolêda:
„Bóg siê rodzi, moc truchleje...” Zdawa³o siê, i¿ pieœñ przelewa siê wierzchem przez te

background image

103

wszystkie serca. Œpiew grzmia³ jak wo³anie otch³ani, niepowstrzymany, namiêtny, wysilony
boleœnie...

Ale przy trzeciej ju¿ strofie zaczê³o g³osów ubywaæ, potem siê tu, to tam odezwa³o st³u-

mione ³kanie, a¿ wreszcie buchn¹³ taki p³acz, taki jêk, ¿e sam „wielmo¿ny” takt zgubi³
w przygrywce, jakby mu rêce zadr¿a³y, a stary, siwy ksi¹dz, co przed o³tarzem klêcza³, pod-
niós³ w górê trzês¹ce siê d³onie, a g³owê schyli³ nisko, jakby mia³ objawienie tej niezagas³ej
mimo wszystko iskry cz³owieczeñstwa, która pod tymi guniami wiêziennymi tli przysypana
popio³em d³ugoletniej poniewierki, a rozdmuchniêta nagle powiewem uczucia wybucha nie-
powstrzymanie.

Odt¹d niedziele by³y mniej posêpnymi w Serbii. M³odsze z uwiêzionych jedna przez drug¹

wyuczy³y siê ró¿nych pieœni; po mszy bywa³a nauka, niekiedy bardzo niedo³ê¿nie, przyznaæ
trzeba, wypowiedziana; melodykon tak¿e stanowi³ pewne urozmaicenie; a wszystko to dawa-
³o na resztê dnia przedmiot rozmowy choæ cokolwiek spokojniejszej, koj¹cej te rozdra¿nione
umys³y wzglêdn¹ pogod¹.

Uwiêzione nazywa³y zwykle towarzyszkê moj¹ „pani hrabina”, co w ich przekonaniu i naj-

wy¿szym zaszczytem by³o, i najlepiej malowaæ mia³o ich uczucie wdziêcznoœci dla osoby,
która by³a prawdziwie ich opiekuñczym anio³em.

O mnie zaœ, która im tyle dobrego zrobiæ nie mog³am, mówi³y po prostu „nasza pani”

i lgnê³y do mnie doœæ ³atwo.

Nie wszystkie jednak. Od dawna ju¿ uwa¿a³am, ¿e jedna z aresztantek, niem³oda, z wiej-

ska ubieraj¹ca siê kobieta, trzyma siê zawsze w pewnym oddaleniu, stoj¹c lub siedz¹c skulo-
na pod piecem. Widzia³am wszak¿e, i¿ od czasu do czasu zwraca g³owê i s³ucha, co mówiê
z innymi.

By³a to Szymczakowa, znana z procesu o liczne dzieciobójstwa, wspólniczka Szyfersowej,

która wczeœniej jakoœ umia³a siê uwolniæ z wiêzienia. Ca³y oddzia³ mia³ Szymczakow¹ w po-
gardzie; a inspektor nie wiedzia³, gdzie i jak j¹ pomieœciæ, bo ¿adna z aresztantek przy jej tap-
czanie siennika swego po³o¿yæ nie chcia³a. Utrzymywa³y, ¿e po nocach nie sypia, ¿e stêka,
zrywa siê, ¿e przez sen gada. Powoli te¿ ona sama usunê³a siê od wszystkich, a zaci¹gn¹w-
szy tapczan swój pod piec, trawi³a w tym k¹cie dni ca³e, siedz¹c skulona i ³ataj¹c wory.

By³a to ohydna baba. Têga, barczysta, doœæ s³uszna, twarz mia³a ospowat¹ jakby, z której

dawna czerwonoœæ przesz³a w jakiœ ¿ó³toceglasty, brudny odcieñ; koœci twarzy tej by³y nad-
miernie wystaj¹ce, szczêki ogromne. Pod niskim, zachmurzonym czo³em oczy ma³e, ponure,
czasem jakby martwe, to znów lataj¹ce, niespokojne, przestraszone jakieœ. By³a to jedyna
z aresztantek, która przez ten rok ca³y nie przemówi³a do mnie ani s³owa.

Ja te¿ nie szuka³am zbli¿enia. Powiem nawet, ¿e czu³am do niej jakiœ wstrêt, jak¹œ odrazê.

A nie tylko ja. Towarzyszka moja, pomimo wielkiej swojej s³odyczy i dobroci, tak¿e nie zbli-
¿a³a siê do Szymczakowej nigdy, odpychana jakby obaw¹ jak¹œ. Tak up³ynê³o parê miesiêcy.

Póki jeszcze wiêziennego o³tarza nie by³o, niedzielne ranki przechodzi³y zwykle w ten spo-

sób, ¿e opowiada³am aresztantkom coœ stosownego dla nich albo z Ewangelii, albo z daw-
nych dziejów, a ju¿ z tego wywi¹zywa³y siê potem d³ugie rozmowy, w których i starsze,
i m³odsze chêtny bra³y udzia³, siedz¹c oko³o mnie na ³awach, na pod³odze, skupione, cisn¹ce
siê, zadumane nieraz. Uwa¿a³am, ¿e najchêtniej mówi¹ o dzieciñstwie swoim i o m³odych
latach. Zdawa³oby siê, ¿e te sponiewierane istoty mimo woli wracaj¹ myœl¹ do chwil, w któ-
rych jeszcze wystêpnymi nie by³y. Mówi³am tedy z nimi o ich rodzinie, o rodzinnym miej-

background image

104

scu, przypomina³am im wieœ, las, pole, ¿niwa, szkó³kê. Nieraz te¿ s³ucha³am opowiadañ, któ-
re siê zaczyna³y od k³amstw i wykrêtów, a koñczy³y nierzadko we ³zach i w prostocie s³owa.

Wiêksza czêœæ aresztantek lubi mówiæ du¿o i mówi wcale g³adko; niektóre z nich okazuj¹

wielk¹ chêtkê do ksi¹¿ki i wszelkich opowieœci s³uchaj¹ chciwie. Dopytuj¹ siê te¿ gorliwie
bardzo o to, co siê dzieje „na œwiecie”, a nawet politykuj¹. Co prawda, polityka ta obraca siê
zwykle w sferze przewidywañ nadzwyczajnych jakichœ wydarzeñ i p³yn¹cych z nich manife-
stów, które by skróci³y termin ich kary.

Jest zwykle „w kamerze” jedna lub dwie polityczni takie, które kombinuj¹ wypadki euro-

pejskie w sposób najpocieszniejszy, podczas kiedy inne s³uchaj¹ ich z otwartymi z podziwu
ustami, a wszystkie te kombinacje zawsze wypadaj¹ w ten sposób, ¿e czy tak, czy owak, ma-
nifest musi przyjœæ i wyroki zmniejszone bêd¹.

Zdarzy³o siê raz, ¿e przynios³am z sob¹ Zachwycenie Lenartowicza i czyta³am g³oœno.

Zesz³a siê kobiet pe³na izba i s³ucha³y z wielkim zajêciem, które siê objawia³o g³oœnymi wes-
tchnieniami. A¿ kiedy przysz³o miejsce o owych nie chrzczonych dzieci¹tkach, które siê po
otch³aniach tu³aj¹, nie mog¹c zaznaæ spokoju, ruszy³a siê ku ogólnemu zdziwieniu Szymcza-
kowa spod pieca i ciê¿kim krokiem, jakby j¹ kto po niewoli ci¹gn¹³, przysz³a usi¹œæ tu¿ przy
moich nogach. Pad³a raczej ni¿ usiad³a i wielk¹ swoj¹ g³owê, zwi¹zan¹ w czerwon¹ chustkê,
po³o¿y³a mi na kolanach.

Muszê wyznaæ, ¿e wzdrygnê³am siê mimo woli. G³os mi siê targn¹³, gor¹co uderzy³o do

twarzy. Przemog³am siê przecie¿ i, nie przerywaj¹c czytania, po³o¿y³am rêkê na tej wielkiej,
ciê¿kiej g³owie. Wkrótce uczu³am, jak siê ten kolos, oparty o mnie, zacz¹³ spazmatycznie
wstrz¹saæ, a kiedy po kwadransie jakimœ czytanie siê skoñczy³o, podnios³a siê Szymczakowa
ciê¿ko, sieknê³a tak, jakby wielki ciê¿ar dŸwiga³a, i powlok³a siê pod piec na zwyk³e miejsce
swoje. A ja wtedy zobaczy³am, ¿e mam sukniê od ³ez jej mokr¹.

Odt¹d czêsto tak przychodzi³a si¹œæ na pod³odze przy mnie, i ja te¿ nieraz jeszcze k³ad³am

rêkê na tej potwornej g³owie, i nieraz czu³am, jak siê te szerokie piersi wstrz¹saj¹ u moich
kolan jakimœ wewnêtrznym p³aczem, ale ani ja, ani ona nie przemówi³yœmy nigdy do siebie.

Najm³odszymi z uwiêzionych by³y wówczas: Leosia, szesnastoletnia mo¿e dziewczyna,

która wszak¿e przesz³a ju¿ ca³¹ szko³ê ulicznego zepsucia, tudzie¿ Mañka, maj¹ca mo¿e lat
ze czternaœcie, która od rodziców uczciwych, pracy rzemieœlniczej oddanych, uciek³a, aby
kraœæ, jak ptak ucieka, aby lataæ. Weso³a, sprytna, œmiej¹ca siê szarymi oczyma i zielonkaw¹,
chud¹ bardzo twarz¹, od szajki do szajki z³odziejskiej wêdrowa³a tak, jak od terminu do ter-
minu. Dla jednych krad³a pieni¹dze, dla drugich odciska³a zamki, co kto chcia³. Kochanka
te¿ mia³a ju¿, niewiele starszego od siebie. We dwoje biegali kraœæ tak, jak inne dzieci w ich
wieku biegaj¹ goniæ motyle. W ¿adnej z najzatwardzialszych z³odziejek nie widzia³am tyle
czelnoœci, ile w tej zgubionej Mañce. Graniczy³o to niemal z niewinnoœci¹, takie by³o jakieœ
dziwnie naturalne, przyrodzone jakby. Co siê z ni¹ sta³o – nie wiem, ale jest mi smutno, ile
razy o niej myœlê.

W ostatniej „kamerze” siedzia³y tak zwane „pierzarki”. By³y to stare baby, zajête specjal-

nie darciem pierza i k³óc¹ce siê z sob¹ od rana do nocy. G³ówn¹ ich s³aboœci¹ by³o to, i¿ ogól-
nie chcia³y uchodziæ za bardzo szanowne osoby. Ani jedna nie siedzia³a tam z w³asnej winy.
Broñ Bo¿e! Wszystkie by³y czyste jak szk³o. Tylko – ot, takie to ju¿ nieszczêœcie, ¿e cz³o-
wiek zawsze ,,popaœæ” w coœ musi. Skutkiem tego w³aœnie ustawicznego dowodzenia swojej
niewinnoœci, zrobi³y siê baby owe tak dra¿liwe, ¿e za najmniejszym gryz¹cym s³ówkiem, ja-

background image

105

kiego sobie przecie¿ od czasu do czasu odmówiæ nie mog³y, robi³o siê u pierzarek istne pie-
k³o. Stra¿nicy te¿, a nawet sam ,,wielmo¿ny”, mieli z nimi niema³o roboty i wszyscy, przy-
znaæ to trzeba, bab tych nie cierpieli.

By³a tam pomiêdzy nimi jedna – nazwiska jej przypomnieæ ju¿ sobie nie mogê – która

mia³a ró¿ê w nodze, odnawiaj¹c¹ siê ci¹gle, i która, z ma³ymi przerwami, siedzia³a w wiêzie-
niu od lat bardzo dawnych. Kiedy j¹ wypuszczano po raz ostatni, obejrza³a siê na prawo,
obejrza³a siê na lewo, a potem prosto posz³a do Œwiêtokrzyskiego koœcio³a i œci¹gnê³a obrus
z o³tarza.

– Nie z biedy, proszê pani! Niech mnie tak Bóg da zdrowie, jak mia³am jeszcze ca³e czte-

ry z³ote w kieszeni!

– I có¿ wam z tego przysz³o? – pyta³am baby.
– A ot co? – baba na to. – Musieli mnie wzi¹æ. A co ja inszego bêdê na œwiecie robi³a? Ni

ja mê¿a, ni ja dziecka, cz³owiek sam jeden, jak ten palec... A to ju¿ dwadzieœcia siedm lat tu
siedzê. I cz³owiek przywyk³, i cz³owieka znaj¹, i k¹t ma swój, i poszanowanie...

O ma³o ¿em siê nie rozeœmia³a, s³ysz¹c o tym „poszanowaniu”.
Strawê dostaj¹ aresztantki sporz¹dzon¹ doœæ czysto i wzglêdnie wystarczaj¹c¹. Groch, ka-

sza, kapusta – na przemian, w po³udnie; dwa funty chleba dziennie, rano jakaœ zupa, te¿
z kasz¹, s³owem, mog¹ nie byæ g³odne.

Trzy razy na tydzieñ dostaj¹ w krupniku tak zwane „sztuczki”. Sztuczki owe s¹ niewiel-

kie, a nawet doœæ ma³e kawa³ki miêsa, przy których rozdawaniu ka¿dej z aresztantek zdaje
siê, ¿e druga dostaje wiêkszy. Powstaj¹ st¹d spory i zatargi nieskoñczone. Ju¿ to w ogóle przy
jedzeniu panujê tam harmider nieznoœny.

Obiad przynosz¹ w cebrzyku, który ustawia siê w korytarzu przede drzwiami; stra¿nik pil-

nuje porz¹dku, aresztantki podaj¹ jedna przez drug¹ swoje cynowe miseczki, a dwie uprzy-
wilejowane nalewaj¹ warz¹chwiami strawê. Pamiêtam, raz przyniesiono kaszê ze skwarkami
z sad³a. A¿ tu gwa³t. Najpierw krzyk, k³ótnia, odgró¿ki, a potem patrzê, piêædziesiêcioletnia
mo¿e baba p³acze jak ma³e dziecko, chlipi¹c, zanosz¹c siê i kln¹c w przerwach na czym œwiat
stoi. Posz³o jej o skwarki, na których jakoby pokrzywdzon¹ by³a.

Wtedy Helena War.. do k³ótni tym razem nie nale¿¹ca, zbiera z wynios³ym gestem sad³o

z w³asnej kaszy, rzuca je ³y¿k¹ na miskê p³acz¹cej, resztê zaœ swego obiadu, z pe³nym wzgardy
rozmachem, wylewa z miski pod piec. Po czym wszystkie ³y¿ki zatrzymuj¹ siê w po³owie dro-
gi do ust, wszystkie oczy patrz¹ na ni¹ z uwielbieniem, a Helena staje siê bohaterk¹ chwili.

III

Dzieñ w wiêzieniu wczeœnie siê zaczyna. Kiedy stra¿nik o czwartej z rana izby w Serbii

otworzy³, aresztantki powinny by³y byæ pomyte, poczesane i odziane. Wtedy wypuszczano je
do ogródka. „Pod numerem”, jak siê tu mówi, zostawa³a tylko „porz¹dkowa”. Porz¹dkowa
jest jakby prze³o¿on¹ izby, odpowiada za jej ³ad i czystoœæ. Ona zaœcie³a sienniki, ona utrzy-
muje w porz¹dku niezbêdne naczynia, pos³uguj¹c siê pomocnicami wybranymi najczêœciej
z ,,frajerek”. Dostaje za to czterdzieœci groszy tygodniowo z kancelarii, a od ka¿dej aresztant-
ki „spod numeru” dwa grosze tygodniowo.

Porz¹dkowa bywa zwykle dobierana z doœwiadczonych starszych kobiet, co to siê i ze

stra¿nikiem wyk³óciæ umiej¹ i w izbie rygor utrzymaæ potrafi¹.

background image

106

Maj¹c grosz czêsty, mleko sobie kupuje na œniadanie albo przyrz¹dza kawê: w postêpowa-

niu swoim bywa przyzwoita, a pewne powa¿anie otacza j¹ widocznie. Wróciwszy z ogródka,
aresztantki zabieraj¹ siê do roboty. Zrêczniejsze szyj¹, dziergaj¹, robi¹ poñczochê, chustki
szyde³kowe; wiêkszoœæ wyplata krzes³a. Wyæwiczone aresztantki ucz¹ mniej zdolne. Majstro-
wa z fabryki odbiera co tydzieñ robotê, próbuj¹c przy tym dŸwiêku palcem. Dobrze wyple-
cione krzes³o „ma dzwon”, nie doci¹gniête daje ton g³uchy, a robotnica odbiera naganê. Ro-
botnica, która z funta trzciny wyrabia szeœæ krzese³, dostaje od ka¿dego krzes³a dziesiêæ gro-
szy. Ta, która szeœciu wypleœæ nie mo¿e, dostaje dwa i pó³ grosza. .0 tych jest podejrzenie, ¿e
marnuj¹ trzcinê. Wiele tu zale¿y od zrêcznoœci, ale nie mniej od gatunku trzciny. Dobre ro-
botnice wyplataj¹ po piêtnaœcie, dwanaœcie krzese³ dziennie; œrednie po oœm do dziesiêciu,
najgorsze koñcz¹ na szeœciu, a nawet na czterech.

Najzrêczniejsz¹ za owych czasów by³a Pekinowa, ¯ydówka. Wyplata³a ona po oœmnaœcie

krzese³ dziennie.

Niektóre stare baby wcale siê wyplatania nauczyæ nie mog¹ i op³akuj¹ rzewnymi ³zami

ka¿de poci¹gniêcie trzciny, która im siê w grubych rêkach rwie, skrêca i jest przedmiotem
srogich przekleñstw. Takie, które nawet czterech krzese³ wypleœæ nie mog¹ dziennie, id¹ do
³atania worów, sienników i do darcia pierza.

Pierzarki dostaj¹ dziesiêæ groszy od funta zdartego pierza. Zarobek ich jest nêdzny, jak-

kolwiek wiele z nich nabywa nies³ychanej wprawy i porusza palcami z szybkoœci¹ maszyny.

Zarobek tygodniowy aresztantki rozdziela siê na dwie po³owy. Jedna idzie „na wydzia³”,

druga „do ksi¹¿ki”. Po³owa zarobku, wpisana do ksi¹¿ki, stanowi fundusz zak³adowy, który
aresztantka odbiera wychodz¹c z wiêzienia. Za pieni¹dze id¹ce „na wydzia³” mo¿e aresztant-
ka dostaæ czego zechce: myd³o, nici, ig³y, kawê, herbatê, mas³o, wêdlinê, chleb bia³y, tabakê,
a nawet wódkê.

Tylko ¿e wódka zostaje w kancelarii, aresztantka zaœ nie dostaje jej na raz wiêcej, jak je-

den kieliszek. Za godzinê mo¿e znowu przyjœæ i wypiæ kieliszek drugi; ale ani dwóch naraz,
ani flaszki „pod numer” nie dostanie. Mo¿e tak¿e aresztantka przyprowadziæ z sob¹ do kan-
celarii na wódkê te, które chce poczêstowaæ, i ka¿da z zaproszonych wypija tylko po kielisz-
ku. Naturalnie, ¿e zapasy pochodz¹ce z wydzia³u nie s¹ nigdy „pod numerem” zupe³nie pew-
ne; a k³ótnie o zjedzone mas³o, rozsypan¹ tabakê, zaginion¹ kie³basê, zabran¹ ig³ê – s¹ na po-
rz¹dku dziennym.

Oko³o ósmej przynosz¹ aresztantkom œniadanie i rozdaj¹ chleb; w po³udnie obiad, po obie-

dzie przechadzka w ogródku, z czego w ch³odniejszej porze korzystaj¹ te tylko, które maj¹
ciep³e chustki, a potem ju¿ robota do nocy. W dni zimowe zapala siê o zmierzchu lampa wi-
sz¹ca nad warsztatowym sto³em; wiêksze izby maj¹ po dwie takie lampy. Pilniejsze robotni-
ce pracuj¹ zwykle doœæ d³ugo z w³asnej ochoty; jeœli robota jest nagl¹ca, wszystkie pracuj¹
d³u¿ej. Nareszcie k³ad¹ siê spaæ. W nocy stra¿nik po dwakroæ izby otwiera. Pierwszy raz
o dwunastej dla wpuszczenia œwie¿ego powietrza; drugi raz oko³o drugiej, kiedy idzie liczyæ
œpi¹ce pod numerem aresztantki.

Niedziela tym siê od dni powszednich wyró¿nia pod wzglêdem administracyjnym w Ser-

bii, ¿e z rana otwieraj¹cy drzwi stra¿nik przynosi pod numery czyste koszule, a wracaj¹c t¹
sam¹ drog¹, zabiera brudne, przy drzwiach porzucone.

Pranie odbywa siê w wielkiej kuchni, gdzie na ogromnych trzonach gotuje siê strawa w ko-

t³ach osobnych dla chrzeœcijan, osobnych dla ¯ydów, pod odpowiednim ka¿demu z tych wy-

background image

107

znañ nadzorem. Zapuszczenie tak zwanej „trefnej” warz¹chwi w kocio³ ¿ydowski karane jest
ciemn¹.

W drugim koñcu tej kuchni stoj¹ balie, a przy nich – pracze. Mê¿czyŸni bowiem pior¹ tu

wszystk¹ bieliznê, i swoj¹, i kobiet, a do roboty tej wybierani s¹ zwykle spomiêdzy aresztan-
tów przybysze ze wsi. Zwyczaj ten datuje siê tu od bardzo dawna, a powsta³ zapewne z po-
trzeby unikniêcia okazji wspólnego przebywania kobiet i mê¿czyzn w kuchni.

Pranie to pozostawia bardzo wiele do ¿yczenia. Koszula wychodz¹ca z r¹k pracza jest za-

ledwie przebielona, przetarta z grubszego. Reszta siê przymaglowywa, i dobrze. Nie wszyst-
kie jednak aresztantki chc¹ nosiæ takie wspólne ca³emu oddzia³owi, a nie doprane koszule.
Otó¿ te wykwintnisie dostaj¹ z kancelarii po dwie nowe skarbowe koszule i same je sobie
pod numerem pior¹.

Ró¿ne metody prania zalecane bywaj¹ gospodyniom naszym, ale ta, która siê praktykuje

w Serbii, jest ca³kiem oryginalna. Do cebrzyka, w którym siê aresztantki umywaj¹, a który
utrzymywany jest bardzo czysto przez „porz¹dkow¹”, k³ad¹ siê koszule przeznaczone do pra-
nia i nalewaj¹ wod¹. Pior¹ca wyciera mokr¹ szmat¹ kawa³ek pod³ogi, ustawia cebrzyk, klêka
przed nim, i wykrêciwszy lekko ka¿d¹ sztukê, rozk³adaj¹ przed sob¹ na pod³odze, mydli
i zwija. Potem kolejno pierze je, a raczej œciera, zawsze na pod³odze, któr¹ to manipulacjê
powtórzywszy raz jeszcze, p³ucze w cebrzyku, wykrêca, suszy i na maglownicy magluje. Przy
ca³ym praniu takim na klêczkach odbytym, ani pod³ogi nie zaleje, ani œcian nie zachlasta, ani
nawet fartucha bardzo nie zamacza.

Prania podejmuje siê zwykle porz¹dkowa za op³at¹ dwu groszy od koszuli, do czego daje

w³asne swoje myd³o.

Jak widzimy, jest to sposób najpierwotniejszy i pozosta³by zapewne takim, gdyby nie – mi-

³oœæ. Mi³oœæ wszak¿e, która w Serbii jest matk¹ wynalazków, wprowadzi³a pewne ulepszenia
i w praniu tak¿e. Aresztantka dba³a o elegancjê mi³ego, nie poprzestaje na wypraniu na pod-
³odze jego koszuli, któr¹ jakim sposobem dostaje „pod numer”, jest dla mnie tajemnic¹. Ona
koszulê tê krochmali i prasuje tak¿e; ale do tego trzeba ju¿ zbiegu szczêœliwych konstelacji.
Trzeba mianowicie, ¿eby dnia tego wypada³y kartofle z barszczem. Kiedy ta po¿¹dana oko-
licznoœæ zejdzie siê z praniem, pior¹ca wyjmuje z miski kartofel, op³ukuje go czysto i rozpo-
star³szy piêknie gors koszuli, naciera go kartoflem raz ko³o razu, strzepuje potem, suszy i ma-
gluje. Po wymaglowaniu rozk³ada koszulê raz jeszcze, a wzi¹wszy czysto wymyt¹ drewnian¹
³y¿kê do rêki prasuje ni¹ gors, naciskaj¹c palcem wg³êbienie tak, i¿ po niejakim czasie ³y¿ka
staje siê gor¹ca, jak rozpalone ¿elazo, a koszula wyprasowana w ten sposób, jeœli tylko czy-
sto dopran¹ by³a, wygl¹da jakby wysz³a spod rêki specjalistki z jakiejœ chemicznej pralni.

W sobotê ³aŸnia. Do ³aŸni aresztantki nie uczêszczaj¹ zbyt chêtnie. Z niechêci tej zrodzi³

siê nawet przepis, ¿e kto nie by³ w ³aŸni, ten jeœæ nie dostaje. Pomimo to wszystko, ochêdó-
stwo w Serbii pozostawia³o wówczas du¿o do ¿yczenia.

Chore aresztantki mieszcz¹ siê „na górze”, w szpitalu kobiecego oddzia³u, z³o¿onym

z trzech izb, z których ka¿da zaopatrzona jest w szeœæ ³ó¿ek i dwie. trzy ko³yski. Aresztantkê,
która „pod numerem” zas³abnie, prowadz¹ lub przenosz¹ natychmiast, choæby w nocy, na
górê, gdzie zaraz ma sobie udzielon¹ odpowiedni¹ pomoc, jeœli jej po³o¿enie tego wymaga,
a z rana przychodzi lekarz wiêzienny. Chore dostaj¹ z rana kwaterkê mleka i bu³kê; na obiad
rosó³ z ry¿em lub klejek z jêczmiennej kaszy i kawa³ek cielêciny, wieczorem herbatê. Na dzie-
ci chore taka¿ sama porcja wydzielana bywa. Zdarza siê, i¿ s³u¿¹ca za mamkê kobieta, której

background image

108

dziecko przy objêciu obowi¹zku umieszczonym zosta³o u Dzieci¹tka Jezus, dostaje siê do
wiêzienia na d³u¿szy wyrok, to jest na rok, na dwa lata. Wolno jej wówczas za¿¹daæ oddania
swego dziecka, które jej do wiêzienia przynosz¹, a ona karmi je i odchowuje sama. Na dziec-
ko, choæby to niczego wiêcej nad pierœ matki nie potrzebowa³o, daj¹ kobiecie karmi¹cej kwa-
terkê mleka i pól funta bia³ego chleba .dziennie, a oprócz tego drug¹ porcjê zwyk³ej dziennej
strawy, za któr¹, jeœli jej nie zu¿ywa, dostaje dwa grosze. Do dwóch lat wieku tylko dzieci
oddawane s¹ uwiêzionej matce, starszych zabieraæ z sob¹ ani trzymaæ przy sobie „pod nume-
rem” nie wolno. Wyradza to czasem dziwne sytuacje. W ratuszu znajdowa³a siê raz dziew-
czynka siedmioletnia mo¿e, z któr¹ nie wiedziano po prostu co zrobiæ– Ojciec gdzieœ wywê-
drowa³, czy zgol¹ znany nie by³, matkê wziêto do wiêzienia, a dziecko do ratusza.

Kiedym posz³a dowiedzieæ siê o jej losie, przechadza³a siê w najlepszym humorze pomiê-

dzy zbieranin¹ uliczn¹ najgorszego gatunku, s³u¿¹c im za cel dowcipów i konceptów ró¿nych.
Pierwsz¹ myœl¹ moj¹, pierwszym poruszeniem by³o wzi¹æ za rêkê to dziecko i wyprowadziæ
je. Ale tego zrobiæ nie mo¿na. Nie ma na to przepisu.

– Gdzie¿eœ ty spa³a? – pytam ma³ej.
– A ot tu, na ziemi – odpowiada otwieraj¹c szeroko oczy, zadziwiona tym, i¿ ktoœ w tak

prostej rzeczy ma w¹tpliwoœci jakie i przypuszcza, ¿e gdzie indziej jeszcze ni¿ na ziemi –
spaæ mo¿na, l zaraz zaczê³a mi opowiadaæ, ¿e jej czegoœ daæ nie chcieli. „Ale narobi³am im
takiego gwa³tu...”

Œmiertelnoœæ by³a podówczas w Serbii doœæ znaczna, lubo nie tak wielka, jak w arsenale,

gdzie tyfus przylgn¹³ niemal do murów i zabiera³ liczne ofiary.

Tote¿ te z kobiet, które dosta³y d³ugie wyroki, przenoszone bywa³y do Serbii, a odsiaduj¹-

ce krótk¹, kilkomiesiêczn¹ karê, pomieszczano w arsenale.

Najni¿szym stopniem kary jest odsiedzenie samego wyroku, po czym aresztowana wypusz-

czona jest na wolnoœæ bezwzglêdn¹. Drugim stopniem – odsiedzenie wyroku i ,,pobyt”. Trze-
cim i najwy¿szym: zes³anie.

Kategoria druga jest stosowana najobszerniej i poci¹ga za sob¹ skutki najfatalniejsze. Do

niej to jest przywi¹zany tak zwany „pobyt”, którego istot¹ jest prawo orzekaj¹ce, i¿ wypusz-
czonemu z³odziejowi nie wolno przebywaæ ani w samej Warszawie, ani w miejscowoœci bli¿-
szej nad wiorst czterdzieœci w jej promieniu.

Je¿eli sprawowanie siê aresztantki nale¿¹cej do tej kategorii jest bez zarzutu, wówczas do-

staje przy wyjœciu z wiêzienia tak zwany „rozpis”, z którym idzie sama, bez stra¿nika, na
miejsce pobytu i tam melduje siê w kancelarii, gdzie z niej spisuj¹ protokó³ i pozostawiaj¹
w³asnemu przemys³owi.

Jeœli na taki dowód zaufania zas³u¿yæ sobie w wiêzieniu nie umia³a, wówczas prowadzi

j¹ stra¿nik etapem, zdaj¹c w³adzy od gminy do gminy, po czym tak samo j¹ „opisuj¹”
w kancelarii i puszczaj¹ wolno, aby sobie poszuka³a roboty. Jeœli to lato. rzecz nie jest lak
trudna. Mieszczanie maj¹ zwykle ogrody, pola, przy których roboty nie brak; dwie zatem
zdrowe rêce zawsze tu s¹ po¿¹dane i mog¹ zapracowaæ dziennie na ³y¿kê strawy, a noc
krótk¹ przepêdza siê w bruŸdzie, pod p³otem, na polu. Lecz zim¹ – rzecz inna. Zim¹ robo-
ty przenosz¹ siê pod dach i ograniczaj¹ do domowych zajêæ: s¹ one wprawdzie czêsto tego
rodzaju, ¿e pomoc owych zdrowych r¹k przyda³aby siê i przy nich, ale kto do domu zechce
wzi¹æ z³odziejkê, któr¹ stra¿nik przyprowadzi³ „w pobyt”, któr¹ „opisano” w kancelarii?
Naturalnie nikt.

background image

109

„Pobytowa” wie o tym dobrze i dlatego korzysta z pierwszej sposobnoœci, aby uciec na po-

wrót do Warszawy, gdzie z biedy chwyta siê z³odziejstwa, gdy¿ jawnej, legalnie wykonywa-
nej roboty nigdzie nie dostanie.

IV


Temu, kto bli¿ej pozna³ Serbiê, jej tradycje, jej charakterystykê, wewnêtrzne urz¹dzenia,

obyczaj i wzglêdn¹, trochê republikañsk¹ swobodê, wiêzienie istniej¹ce przy ulicy Z³otej
wyda siê z koniecznoœci bezbarwnym, ma³o zajmuj¹cym, powiem nawet – banalnym nieco.

Tam by³ œwiat ca³y sam w sobie, dziwny, oryginalny, zaciekawiaj¹cy w najwy¿szym stop-

niu; tu dom karny, biuro, zamkniêcie na ludzi i rzeczy.

Tam praktykowa³ siê ca³y system indywidualnego sprytu z jednej strony a ró¿norodnej po-

b³a¿liwoœci z drugiej; tu karnoœæ wykonywa siê ch³odna, jednostajna, powa¿na, raz na zawsze
do wszystkich jednakowo zastosowana. Tam widnia³ wszêdzie – w z³ym i w dobrym – cz³o-
wiek, tu widnieje – prawo.

Sam ju¿ gmach nie ma w architekturze swojej nic wiêziennego. Jest to wielka, na krañcu

prawie ulicy wzniesiona kamienica, tym siê chyba ró¿ni¹ca od innych, ¿e stoi przed ni¹ bud-
ka, a ¿o³nierz z karabinem odbywa przed jej frontem nieskoñczon¹ wêdrówkê.

Gmach nie posiada ¿adnego specjalnego nazwania, co samo ju¿ dowodzi, ¿e mu i we-

wn¹trz, i zewn¹trz brak tej wybitnej charakterystyki, która stwarza imiê w jednej chwili – i na
zawsze. Jest to ,,Oddzia³ kobiecy wiêzienia karnego przy ulicy Z³otej”, a urzêdowy stempel
tego tytu³u silnie odciska siê tu na wszystkim i wszystkich. Drzwi g³ówne otwieraj¹ siê ci-
cho, przyzwoicie, jak ka¿da przeciêtna brama, bez tych zgrzytów i pisków, z jakimi podnosi-
³y siê i zapada³y rygle i zamki w Serbii; odŸwierny trochê szablonowy, móg³by byæ równie
dobrze woŸnym w jakiejœ finansowej instytucji. Jak¿e mu daleko do starego Jakuba z Serbii,
który nosi³ niebiesk¹, bawe³nian¹ chustkê na szyi, ca³y by³ osypany tabak¹, mru¿y³ oczy
i uœmiecha³ siê, drepcz¹c z wyci¹gniêtym przed siebie wielkim kluczem, wiêzienie uwa¿a³ za
najrozkoszniejsze miejsce pobytu, a siebie za kogoœ bardzo zbli¿onego do œwiêtego Piotra
w tym raju!

Z bramy widaæ podwórze obszerne, obudowane doko³a oficynami, na prawo wejœcie do

kancelarii. Schody i korytarze woskowane i zas³ane suknem, powietrza du¿o, i to dobrego po-
wietrza.

Kancelaria obszerna, jasna, niezmiernie prosta, uboga niemal, opatrzona tylko w najnie-

zbêdniejsze sprzêty; œciany purytañsko bia³e i nagie. Jedyn¹ ozdob¹ tego przybytku jest wiel-
ka uprzejmoœæ p. nadzorcy i jego twarz pe³na s³odyczy i ludzkoœci. Zaledwie zd¹¿y³am usi¹œæ
na jednym z trzech krzese³, stanowi¹cych wraz ze sto³em ca³e umeblowanie kancelarii owej,
kiedy siê drzwi otwar³y i wesz³a m³oda panna, brz¹kaj¹c ciê¿kimi kluczami. Jest to stra¿nik
wiêzieñ pierwszego piêtra. Zawsze ja marzy³am o takim kobiecym dozorze nad uwiêzionymi
kobietami; a jednak – mam¿e wyznaæ – dozna³am, zobaczywszy ow¹ pannê, pewnego roz-
czarowania. Jak to, wiêc ju¿ ciê tu nie spotkam, ty wyprostowany, surowy na pozór argusie,
któryœ w swojej filozoficznej wy¿szoœci uwa¿a³ wiêzienie za mena¿eriê, a siebie za poskro-
miciela dzikich zwierz¹t? Wiêc ju¿ ciê tu nie zobaczê, Katonie „od numerów”, którego nie-
z³omnie g³adki, nie maj¹cy ani jednego lekkomyœlnego zagiêcia mundur pokrywa³ jednak
pierœ przystêpn¹ wielu bardzo ludzkim uczuciom...

background image

110

Ale ju¿eœmy weszli na schody i tu nas opuœci³a jasnoœæ niebieska, a przed nami rozci¹ga³

siê korytarz zupe³nie ciemny. Korytarz ten, niezmiernie w¹ski i d³ugi, ma z lewej i z prawej
strony szereg przeciwleg³ych sobie drzwi, w które wpierw nosem tr¹ciæ musisz, nim je zoba-
czysz, a które, gdy siê otworz¹, sprawiaj¹ gwa³towny, gro¿¹cy parali¿em przeci¹g.

Poza tym wszystko tu jest w porz¹dku. Izby jasne, okna ca³y dzieñ otwarte, czyste bielone

œciany, którym biegn¹ce doko³a lamperie czarne nadaj¹ coœ ¿a³obnego, pod³oga lœni¹ca, jakby
poci¹gniêta woskiem. W³aœciwie przecie¿ jest ona tylko wypolerowana denkami od butelek
i skorupami st³uczonych szklanek, któr¹ to manipulacjê wykonywaj¹ aresztantki z wielk¹ zrêcz-
noœci¹ i wpraw¹. W ka¿dej izbie mieœci siê kilkanaœcie tapczanów. S¹ to ³ó¿ka ¿elazne, w¹skie,
na dzieñ sk³adane do po³owy i zastêpuj¹ce wówczas miejsce ³awy dla zajêtych pod numerem
kobiet. £ó¿ko takie naci¹gniête jest silnie grub¹, p³ócienn¹ p³acht¹, na ni¹ idzie stary, z wybra-
kowanych ko³der pochodz¹cy, kawa³ dery, we dwoje z³o¿ony, pod g³owê w¹ska poduszka, na-
³o¿ona garœci¹ s³omy, na to zaœ wszystko gruby woj³ok, s³u¿¹cy do okrywania siê.

Wszystkie kobiety zostaj¹ce „pod numerem” przez dzieñ ca³y szyj¹ wiêzienn¹ bieliznê

i garderobê. S¹ to po wiêkszej czêœci doœæ stare ju¿ baby, które innej, delikatniejszej roboty
nauczyæ siê nie mog¹; najstarsze i najniedo³ê¿niejsze przêd¹.

O szyciu tym wiele by siê powiedzieæ da³o, i niejedna z was, czytelniczki, nie widzia³a

przez ca³e ¿ycie takich obrêbków i stebnówek, jakie siê tu praktykuj¹ w najlepszej wierze.
Trzyma siê to jednak kupy, jak to mówi¹, a kilkanaœcie robotnic, na jakie sto mo¿e, szyje
wcale nieŸle.

Dziwiæ siê nie ma czego. Palce grube, przy z³odziejskim procederze od ig³y odwyk³e,

czêsto od d³ugoletniego pijañstwa dr¿¹ce, zginaj¹ siê sztywno jak ko³ki; i to, co robi¹, doœæ
na nie.

Pilna szwaczka oddaje w ci¹gu dwóch dni piêæ koszul, czasem nawet wykañcza trzy dzien-

nie; inne szyj¹ po dwie i mniej jeszcze.

Bielizna i garderoba uszyta pod numerami idzie do magazynu, który zaopatruje wszystkie

wiêzienia w kraju. Magazyn ten jest to spora o dwóch oknach sala, obstawiona szafiastymi
pó³kami, które, zamiast drzwi, maj¹ firanki p³ócienne, na pó³kach, a¿ pod sufit, stosy koszul
mêskich, kobiecych, rêczników, p³acht, fartuchów, kaftanów i spódnic. Spódnice i kaftany
letnie szyte s¹ z drelichu w paski siwe i czarne, który to drelich, jak równie¿ i ca³y zapas zu-
¿ywanego tu p³ótna, produkuj¹ warsztaty arsena³u. Odzie¿ zimow¹ stanowi kaftan i spódnica
z siwego sukna. Chorzy u¿ywaj¹ z tego¿ sukna krajanych kapot, podszytych nieco za stan
miêkkim, lnianym p³ótnem. Wiele z przedmiotów, znajduj¹cych siê w magazynie tym, figu-
rowa³o w Rzymie na kongresie wiêziennym, i trzeba wyznaæ, ¿e roboty naszych wiêziennych
warsztatów i wyroby Osad Rolnych trzyma³y jedno z pierwszych miejsc na tej wystawie.

Teraz dopiero spotrzeg³am, co tutaj nadaje wszystkim uwiêzionym jak¹œ wspóln¹, posêpn¹

cechê. Jest to obowi¹zuj¹ca wszystkie zarówno odzie¿ wiêzienna. W Serbii, mimo istniej¹-
cych przepisów, ka¿da ubiera³a siê, jak mog³a i chcia³a. Ostatnie nêdzarki ledwo nosi³y wiê-
zienne czepce i kabaty. By³y tam grzywki, pretensje, jedwabne chusteczki, jasne suknie, za-
lotne kaftaniki i fartuchy. Recydywistkom gro¿ono wprawdzie siwym kubrakiem, ale nikt
jakoœ bardzo œciœle do wykonywania tej groŸby siê nie bra³.

W tym pstrym i kolorowym t³umie ujawnia³y siê ró¿ne indywidualne cechy uwiêzionych;

pró¿noœæ, wzglêdny dobrobyt, chêæ odznaczenia siê, ró¿nego rodzaju pretensje znajdowa³y
tu swój wyraz. Na Z³otej wiêzienny drelich zatar³ wszystkie te ró¿nice; kaftan pasiasty wisi

background image

111

jednostajnie na wszystkich grzbietach. P³ytkie trzewiki obuwaj¹ wszystkie stopy, a bia³e czep-
ki okrywaj¹ wszystkie g³owy.

Reforma ta tu w³aœciwie da³a siê przeprowadziæ najg³adziej; w obrêbie bowiem wiêzienia

nic nie podsyca ¿¹dzy podobania siê, która by³a w Serbii nader silnym czynnikiem wielu
spraw. Tutaj ¿adne okno nie otwiera siê, kiedy aresztantki s¹ na przechadzce, a nawet klucze
od numerów ma nie stra¿nik, ale m³oda panna, która b¹dŸ co b¹dŸ bardziej jeszcze nieugiêta
jest od niego.

– A to karcer – rzek³ uprzejmie pan nadzorca, kiedyœmy siê znaleŸli w koñcu korytarza.
Otworzy³ drzwi i ciemnoœæ, w jakiej znajdowaliœmy siê poprzednio, nagle zgêst³a. Pusz-

czono dopiero nieco œwiat³a z „numeru” i wtedy zobaczy³am izdebkê, której szczup³oœæ od-
gadywaæ siê dawa³a po stêch³ym powietrzu raczej, gdy¿ œciany ginê³y w mroku. W g³êbi tej
izdebki poruszy³o siê coœ za naszym wejœciem. By³a to aresztantka odsiaduj¹ca ciemn¹.

Dowiedziawszy siê, ¿e skazana jest tylko na trzy dni (nie bierzcie proszê tego tylko za

ironiê), oœmieli³am siê prosiæ pana dozorcy o uwolnienie jej. Gdy wysz³a na próg, ja i ona
zadziwi³yœmy siê g³oœno, by³a to bowiem ta sama Pud³oska, któr¹ ju¿ w Serbii odwiedza³am
w ciemnej. Sta³a zrazu chwilkê, jakby uderzona jak¹œ myœl¹, potem spróbowa³a siê uœmiech-
n¹æ, wreszcie zaczê³a p³akaæ i powlok³a siê do swojej roboty. Od czasu, jakem j¹ pozna³a,
nie wychodzi prawie z wiêzienia, przenosz¹c siê kolejno spod „numeru” w „pobyt” i z „po-
bytu” pod „numer”

Na tym samym piêtrze jest warsztat klejenia pude³ek. Warsztat ten zatrudnia przesz³o dwa-

dzieœcia kobiet m³odszych i starszych, a obstalunków dostarcza fabryka zapa³ek Bieñkowskie-
go. Robota idzie szybko i sk³adnie, a magazyn oboczny posiada znaczne zapasy ju¿ zapako-
wanych i schn¹cych dopiero pude³ek. Robotnica bierze od tysi¹ca sztuk czterdzieœci groszy.
Po³owa tego idzie „na wydzia³”, a po³owa do ksi¹¿ki -jak w Serbii.

Na pierwszym piêtrze mieœci siê pracownia robót d¿etowych. Jest to obszerna izba

o dwóch d³ugich sto³ach, przy których pracuje dwadzieœcia dwie kobiety pod okiem ucz¹cej
je specjalistki. Przed ka¿d¹ robotnic¹ rozpostarty arkusz bibu³y, a na nim kupki drobniejsze-
go i grubszego d¿etu, drut, nici. Z tej to pracowni wylatuj¹ te czarne, b³yszcz¹ce motyle, któ-
rymi piêkne panie lubi¹ przystrajaæ kapelusiki swoje; tu siê wykañczaj¹ klamry, fantazyjne
siatki d¿etowe, piórka itd. Po dwumiesiêcznym terminie bezp³atnej pracy, który zarazem jest
terminem nauki, robotnice wynagradzane s¹ w miarê uzdolnienia od dziesiêciu do dwudzie-
stu kopiejek dziennie.

Weszliœmy na drugie piêtro, gdzie nas spostrzeg³a druga z dozorczyñ, i poprowadzi³a do

przêdzalni.

Z trzydzieœci chyba kobiet jest w niej zaznajomionych przêdzeniem na wrzecionach lnu i ko-

nopi oraz krêceniem nici. Wszystkie ju¿ starsze wiekiem, pomiêdzy nimi dwie wieœniaczki.

O kilka drzwi dalej szwalnia, któr¹ trzyma na siebie prywatna przedsiêbiorczym, a zara-

zem nauczycielka szycia bielizny i haftu.

Na pierwszy rzut oka spostrzeg³am tu Waleriê War. Postarza³a, z¿ó³k³a, z przewi¹zanym

chustk¹ czo³em, mia³a nos jeszcze d³u¿szy ni¿ dawniej i jeszcze ostrzej œwidruj¹ce oczy. Po-
desz³am do niej prosto. Przyjê³a to ca³kiem obojêtnie.

– Gdzie Helena? – zapyta³am z cicha.
– Na wolnoœci...
– Có¿, pracuje?

background image

112

– I... nie. Pracowaæ, to ona nie pracuje, my ju¿ tam nie do tego.
– Coœ przecie robi?
– At, zarabia trudem.
Wiedzia³am ju¿, co to za zarobki, wiêc bli¿ej siê nie rozpytywa³am.
W szwalni tej robotnicom wolno siê ubieraæ w kaftaniki bia³e, przez wzgl¹d na delikatniejsz¹

ich robotê, która musi byæ wykonywana czysto. Przesz³o trzydzieœci pracuje ich tam w jednej
obszernej izbie. Hafty nie s¹ œwietne, ale znaczenie bielizny i samo szycie bardzo dobre.

Rozejrzawszy siê po szwalni, spostrzeg³am kilka jeszcze starych znajomych z Serbii. Nie-

które z nich okazywa³y wiele radoœci, inne trochê wstydu.

Pod oknem œwie¿o wypuszczona Pud³oska koñczy³a st³umionym, sycz¹cym g³osem k³ót-

niê, za któr¹ siedzia³a przed kwadransem w ciemnej. Przeciwniczka jej zdawa³a siê byæ zgnê-
biona niespodzianym obrotem sprawy. Sz³o im o chodz¹cego w podwórku szyldwacha, któ-
rego d³ugi, ruchomy cieñ rzuca³ siê na kraty otwartego okna.

Karnoœæ, praktykowana przy ulicy Z³otej, dwojako oddzia³ywa na uwiêzione. Jedne z nich

zapadaj¹ niemal w apatiê, granicz¹c¹ z idiotyzmem, drugie podlegaj¹ zwodniczemu podnie-
ceniu nerwów. U tych ostatnich rysy twarzy s¹ jakby naprê¿one, oczy posêpnych b³ysków
pe³ne, ruchy niecierpliwe, nag³e, g³os ostry, twardy.

Spokoju, jakim siê odznacza³a Kazarynowa, nie widzia³am tu na ¿adnej twarzy.
Najbystrzejsze i wzglêdnie najpogodniejsze, najbardziej inteligentne fizjognomie maj¹

¯ydówki. Jest ich tu spory procent. Ca³a jedna izba jest im oddana wy³¹cznie, reszta mieœci
siê wspólnie z innymi.

Najtragiczniejsz¹ grup¹ na Z³otej s¹ tak zwane „posielanki” i te, które do ciê¿kich robót

id¹. Wys³ano ju¿ znaczn¹ partiê, coœ parê tygodni temu, a teraz znów ich tu do trzydziestu.
Nie wszystkie jednak czuj¹ nieszczêœcie swoje. S¹ te¿ biedne, niepoczytalne istoty, które ra-
czej nale¿a³oby leczyæ, niŸli karaæ. Do tych nale¿y Agda. Pamiêtasz zapewne, czytelniczko,
sprawê tej m³odej podpalaczki i zabójczyni, o której rozpisywa³y siê dzienniki nasze. Patrz¹c
na to œliczne dziewczê, nigdy byœ nie przypuœci³a, ¿e w niej coœ zbrodniczego byæ mo¿e. Œred-
niego wzrostu, sk³adna brunetka, bia³a i kwitn¹ca jak ró¿a, dziwnie wygl¹da³a w du¿ym, wiê-
ziennym czepcu, spod którego b³yszcza³y jej oczy jasne i uœmiech dzieciêcy.

Zaledwie podesz³am ku niej, kiedy skubi¹c w rêku trzyman¹ robotê, z min¹, jak¹ miewaj¹

czasem pensjonarki, rzek³a cichym i s³odkim g³osem: „To macocha... wszystko macocha...”

– W Sybir idziesz, dziewczyno! – rzek³am, chc¹c j¹ rozbudziæ nieco.
– W Sybir idê... – powtórzy³a jak echo, przy czym uœmiech nie zszed³ ani na chwilê z jej

pe³nych ust rumianych.

Skazana na lat szesnaœcie.
Patrza³am jeszcze na ni¹, kiedy mnie z g³oœnym p³aczem chwyci³a za nogi stara jakaœ, wy-

sch³a kobieta, na której brunatnej, g³êboko obna¿onej szyi wystêpowa³y ¿y³y jak postronki.
Chcia³am j¹ podnieœæ, ale rêce jej trzyma³y siê mnie jak kleszcze.

– Oj! ratujcie mnie, ludzie, ratujcie!... Oj, pani moja z³ota, zmi³uj siê nade mn¹, sierot¹...

Jak Bóg ¿yj¹cy na niebie, nie na syna by³a ta trucizna, ino na szczura by³a... Syn mnie zgu-
bi³, pani moja droga, pies nie syn! Od maleñkoœci pies by³!... Adyæ tu przychodzi³, adyæ go
tu ludzie widzieli, adyciem go tu za nogi obejmowa³a, ¿eby mnie nie gubi³... A bodaj¿e on
jasnoœci boskiej nie ogl¹da³!... Oj, zgubi³ mnie, poganin, syn, bi³ mnie do œmierci!... Kat
nie syn!

background image

113

Jêcza³a i g³ow¹ o deski t³uk³a, chwytaj¹c siê rzeczy moich nieprzytomnie, jak ton¹cy. Led-

wo siê wydar³am tej okropnej matce. Skazana na ca³e ¿ycie na Sybir.

Z boku tymczasem chlipa³a, kryguj¹c siê, szpetna jakaœ baba, z wielk¹, jak paj¹k w³ochat¹

brodawk¹ na górnej wardze.

– Jak Boziê kocham, wielmo¿ny panie – mówi³a do nadzorcy, stroj¹c dziwne miny –

¿ebym tak zdrowa by³a, jak mu nic nie jest. ¯eby choæ oœlep³, toby cz³owiekowi nie ¿al by³o
przynajmniej, wielmo¿ny panie. A teraz ch³opu nic, a ja na taki los popad³am. Powiada wiel-
mo¿ny s¹d, ¿e by³ kwas... Abo ja wiem czy kwas? Kiedy nie oœlep³, to mo¿e i nie kwas by³.
Jak Boziê kocham...

Stara ta baba skazana by³a na szeœæ lat na Sybir za wypalenie kwasem siarczanym oczu

swemu kochankowi.

Tu¿ pod oknem sta³a bardzo blada kobieta, która siê wpatrywa³a we mnie natê¿onym wzro-

kiem i której d³onie z³o¿one pod piersiami trzês³y siê coraz bardziej. Ta nie przemówi³a ani
s³ówka, tylko oczy jej nabiera³y wyrazu coraz wiêkszego przera¿enia i usta otwiera³y siê od
chwili do chwili – bez g³osu.

Za morderstwo skazana do robót ciê¿kich, w drodze ³aski, z powodu s³abego zdrowia, na

wiêzienie do¿ywotnie. Nic nie mówi, chowa siê zawsze w k¹ty, ca³a siê trzêsie, s³uchaj¹c jê-
ków skazanych na zes³anie.

Szeœæ czy oœm spomiêdzy nich karmi¹ niemowlêta. Dzieci te blade, przejrzyste nieledwie,

jedne œpi¹ jakimœ snem niezdrowym przy piersiach matek, drugie szeroko otwieraj¹ zadzi-
wione oczy, i s³uchaj¹c tych wszystkich jêków, same zaczynaj¹ p³akaæ. Zbli¿y³am siê, aby
uspokoiæ jedno z tych ma³ych. Matka mia³a twarz martw¹ jakby i œniadsz¹ jeszcze od œniadej
odzie¿y wiêziennej. Na dziecku tak¿e ju¿ odcieñ tej œniadoœci by³ widny. Kiedym je wziê³a
za chud¹ r¹czynê – matka wybuchnê³a gwa³townym p³aczem.

Skazana na szeœæ lat na Sybir za podpalenie. Co siê stanie z jej dzieckiem? Co siê stanie

z tymi wszystkimi dzieæmi?

V


Pomiêdzy wiêzieniem na Z³otej a Sybirem stoi – poœredni etap – arsena³.
Arsena³ jest to gmach posêpny, ciê¿ki, którego mury przesi¹kniête chroniczn¹ wilgoci¹,

podziurawione s¹ opatrzonymi mocn¹ krat¹ oknami w pó³kole. Pomimo wszystko, co dla za-
maskowania tych murów zrobi³ p. nadzorca, cz³owiek obdarzony niezwyk³ym zmys³em orga-
nizacji i wielki mi³oœnik ogrodownictwa, pomimo ca³¹ tê dzia³alnoœæ, jak¹ tu rozrzuci³, mury
te nie straci³y na zewn¹trz nic ze swojej ponurej grozy. Jest to prawdziwe wiêzienie, „wa-
rownia”, jak tu nazywaj¹ niektórzy; a ciê¿ka brama, jaka siê do niego otwiera, wydaje zgrzyt
przeci¹g³y, do ludzkiego jêku podobny. Podwórze wewnêtrzne wygl¹da jak piêkny ogródek,
z fontann¹, klombami kwiatów, trawnikami, wœród których wznosz¹ siê dawniej sadzone
drzewa. Wprost wejœcia jest piêkna stylowa brama kamienna z czasów Batorego, która nie-
gdyœ zamyka³a lazaret wojskowy.

Bardzo szerokie schody prowadz¹ na obszerne jasne korytarze, które umiano obecnie do-

syæ przewiewnymi uczyniæ. Wzd³u¿ korytarzy kilkadziesi¹t warsztatów tkackich ustawionych
jest pod œcian¹, jeden za drugim, a ka¿dy z g³uchym ³omotem podnosi i spuszcza swoje ramy,
przesuwa czó³enko, co wszystko razem tworzy jednostajny, rytmiczny odg³os, podobny do

background image

114

pochodu olbrzymiego wahad³a w jakimœ tajemniczym zegarze. S³uchaj¹c tego odg³osu, ¿ywo
przypomnia³am sobie ów wiersz Heinego, gdzie ka¿da strofa koñczy siê s³owami:

Wir weben – wir weben...
Ci tkacze posêpni tak¿e tkaj¹ ca³un dla cz¹stki ogólnego ¿ycia...
Pod przeciwleg³¹ œcian¹ siedz¹ rzêdem na niskich ³awach bladzi bardzo, ró¿nego wieku mê¿-

czyŸni, a przed ka¿dym k¹dziel lnu albo konopi, a ka¿dy snuje swoj¹ niæ szar¹... Kó³ka warcz¹,
jak dra¿niony brytan, szpulka chwyta niæ i nawija nieskoñczone pasmo, nogi uderzaj¹ w takt
niecierpliwym lub wpó³sennym ruchem. To wiêŸniowie przêd¹. W b³êdzie jest ten, kto s¹dzi,
¿e to wygl¹da komicznie i przypomina ,,Osiek” Fredrowskiej komedii. Zarêczyæ mogê, ¿e ¿aden
uœmiech nie przychodzi na usta wobec tych znêdznia³ych twarzy, wiêziennych kapot i g³ów
pogolonych. Czujesz, ¿e oddychasz wszêdzie nieszczêœciem. Wyznaæ tu muszê, i¿ mi by³o przy-
kro bardzo przechodziæ tak obojêtnie przed szeregiem tych nêdzarzy i patrzeæ na nich, jak na
dziwowisko, które ciekawoœæ budzi. Zauwa¿y³am nawet, ¿e wielu nie podnosi oczu i schyla siê
nad swoj¹ k¹dziel¹... Inni patrz¹ z wyrazem cierpienia w oczach. Usiad³am na chwilê przy jed-
nym z tych ostatnich, na wolnym brze¿ku ³awy, i chcia³am do niego przemówiæ, kiedy stra¿nik
chwyci³ go za ramiê i podniós³ na równe nogi. To odjê³o mi ochotê do rozmowy, a na twarzy
wiêŸnia wywo³a³o nag³¹ czerwonoœæ, ale regulaminowi sta³o siê zadosyæ. Wiêzieñ pozna³ pra-
wid³o grzecznoœci. Charakterystycznym jest, ¿e podczas kiedy twarze uwiêzionych kobiet s¹ –
z ma³ymi wyj¹tkami – g³upowate, owcze, ¿e tak rzekê, wyraz oblicza uwiêzionych mê¿czyzn
jest – tak¿e ogólnie bior¹c – jakiœ dziki, bolesny, wytê¿ony, a nierzadko strachem przejmuje.
Zdawa³oby siê, ¿e utrata swobody ruchu i samodzielnoœci musi byæ wiêksz¹ kar¹ dla mê¿czyzn,
których ¿ycia istotê stanowi, niŸli dla kobiet, które siê i na wolnoœci ³atwiej bez nich obchodz¹.

Tkactwo i przêdzenie zatrudnia przesz³o dwustu wiêŸniów – przedtem jest jeszcze warsz-

tat stolarski, gdzie siê wyrabiaj¹ bardzo piêkne rzeczy; tokarnia, warsztat krawiecki, szewski
i bednarski. Te trzy ostatnie zaopatruj¹ tylko potrzeby wiêzienne. Nie wszyscy przecie¿ wiêŸ-
niowie znajduj¹ w warsztatach zatrudnienie.

Po kilku, po kilkunastu nawet, siedzi bezczynnie w izbach sypialnych – czasowo wzywani

tylko, do robót takich, jak szorowanie izb, pranie, kopanie, itp. Pan nadzorca ma zamiar roz-
przestrzeniæ warsztaty arsena³u i wszystkim uwiêzionym daæ dobrodziejstwo pracy. Niechby
chocia¿ na wrzecionach przêdli, jeœli kó³ek ustawiæ gdzie nie ma. Pobie¿nie tylko ogl¹da³am
tym razem arsena³. Bywa³am tu niegdyœ, kiedy wiêzienie to mia³o swój oddzia³ kobiecy, a z
owych czasów pozosta³y mi wspomnienia nader przykre, gdy¿ nigdzie nie spotka³am tyle, co
tu, rozzwierzêcenia w kobietach. Tutaj to siedzia³a wówczas la s³awna Zabór., która otru³a
kochanka swego i rywalizuj¹c¹ z ni¹ o wzglêdy jego macochê; której nabrzmia³a i trêdowata
twarz by³a ohydn¹ mask¹ zeszpecon¹ przez za¿ywanie arszeniku. To by³a komediantka wy-
trawna, maj¹ca na zawo³anie ³zy, skruchê, szczeroœæ, wszystko, co wzruszyæ i rozbroiæ mo¿e.
Ona to pisa³a w swoim czasie ów list do arcybiskupa, prosz¹c o spowiedŸ, jawn¹ i publiczn¹
pokutê, co nie przeszkadza³o jej bynajmniej wymyœlaæ najohydniejsze przestêpstwa i prze-
chwalaæ siê z ich spe³nienia. Ona to umia³a utaiæ przy sobie w wiêzieniu tak¹ iloœæ arszeniku,
z którego spo¿ywania zrobi³a sobie rodzaj sportu, ¿e kiedy by³a blisk¹ œmierci, skutkiem tych
nadu¿yæ w³aœnie, i odda³a osobie zaufanej resztê swoich zapasów, lekarz oceni³, i¿ wystar-
czy³oby jeszcze tego dobrego na otrucie trzydziestu ludzi.

Topi¹ca siê – i wyratowana, powieszona i odciêta – snu³a siê tam jak widmo z³owró¿bne,

nienawidzona przez wszystkich. Pomimo to jej fantazja twórcza nie spoczywa³a ani na chwil-

background image

115

kê. Upaja³a siê atmosfer¹ wymyœlonych zbrodni, tak jak pijak upaja siê wódk¹. Pozowanie
na bohaterkê scen najsromotniejszych zaspokaja³o ledwo w czêœci jej ¿¹dzê z³ego. Nie przez
to cierpia³a w wiêzieniu, ¿e jest karan¹, ale przez to, ¿e nie mo¿e znaleŸæ nic godnego siebie.
By³ to subiekt niezmiernie dla psychologa ciekawy. Kiedy j¹ z arsena³u przeniesiono do Ser-
bii, straci³a wiele na fantazji. Nie by³a to ju¿ warownia, brak³o tu sklepionych korytarzy, od-
g³osów i zmierzchów tajemniczych, które tam nastraja³y j¹ i pobudza³y.

To j¹ tylko pociesza³o, ¿e znalaz³a tu œwie¿e audytorium dla tego demonicznego dramatu, któ-

rego sceny rozgrywa³y siê w jej rozpalonym mózgu. Widzia³am j¹ raz jeszcze na Z³otej, w samych
pocz¹tkach istnienia tam kobiecego oddzia³u, opuchniêt¹ od swego arszeniku, bez kropli krwi
w strasznej, zagas³ej twarzy, umieraj¹c¹ niemal. Wyzdrowia³a jednak, a ja straci³am j¹ z oczu.

W jednej przecie¿ izbie arsena³u zatrzyma³am siê i teraz d³u¿ej, a mianowicie w tak zwa-

nej ,,Szkole”. Jest to szko³a ma³oletnich przestêpców, którzy b¹dŸ z powodu jakiegoœ defektu
organicznego, b¹dŸ innych uwzglêdniaj¹cych siê przez zarz¹d przyczyn, nie mog¹ byæ po-
mieszczeni w Studzieñcu.

Zorganizowanie, stworzenie pod tym wzglêdem szko³y i – przyk³adu innym wiêzieniom,

to piêkna karta z ¿ycia p. J. Maternickiego, któremu zawdziêcza pocz¹tek swój i szczêœliwy
rozwój.

On to, obj¹wszy przed trzydziestu laty nadzór kieleckiego wiêzienia, zasta³ tam szesnastu

uwiêzionych ch³opców, którzy po dwóch, po trzech rozrzuceni byli po izbach miêdzy doro-
s³ymi przestêpcami. Jakiego zepsucia by³o to Ÿród³em – ³atwiej sobie wyobraziæ, niŸli opo-
wiedzieæ. – Otó¿ wygarn¹³ on ten drobiazg, zamkn¹³ osobno, uprosi³ kapelana o lekcje religii
dla nich, sam na siebie wzi¹³ godziny matematyki, sekretarza swego posadzi³ do lekcji geo-
grafii, malcom da³ w rêkê ksi¹¿kê, zaopatrzy³ ich w papier i pióra – i tak wiêzienie tych dzie-
ci zmieni³o siê w szko³ê. W³adza mile przyjê³a tê nowoœæ; z czasem wyznaczono etat dla sta-
³ego nauczyciela, a wszystkim wiêzieniom w kraju polecono iœæ za przyk³adem kieleckiej
szkó³ki. Up³ynê³y lata od owego czasu, a dobre dzie³o rozwinê³o siê i przynios³o owoce. Jed-
na to z najpiêkniejszych zas³ug, jakie cz³owiek, na tym stanowisku stoj¹cy, po³o¿yæ mo¿e
wzglêdem spo³eczeñstwa swego. Gdyby tak coœ podobnego w wiêzieniach kobiet...

Pod wzglêdem stosowania praw karnych trzy lata Osad Rolnych odpowiada szeœciu tygo-

dniom zamkniêcia w wiêzieniu. Ma³oletnim jest przestêpca do lat piêtnastu w³¹cznie, po czym
podlega prawom ogólnym. Szeœciu ch³opców by³o wtedy w arsenale; najstarszy mia³ lat czter-
naœcie, najm³odszy z jedenaœcie mo¿e. Szko³a jednak, która jest zarazem ich sypialni¹, mie-
œci dwadzieœcia ³ó¿ek, gdy¿ do tej cyfry dochodzi nieraz liczba ma³ych przestêpców. Nauczy-
ciel przychodzi do nich z miasta na parê godzin dziennie. Stary, przyzwoitej powierzchowno-
œci cz³owiek, tak¿e wiêzieñ, ma nad nimi bli¿szy nadzór. Smutne bardzo wra¿enie robi³a si-
wizna i to dzieciñstwo zrównane wobec wiêziennej kapoty...

– I za có¿ ty siedzisz, biedaku? – spyta³am najm³odszego z ch³opców, który wtuli³ ogolon¹

g³owinê pomiêdzy ramiona, podczas kiedy rêce jego ginê³y w zbyt d³ugich rêkawach siwego
kubraka.

– Ano – odrzek³ cienkim g³osikiem – za te wêgle...
– Jak¿e to by³o?
– Ano, matka mi kaza³a po wêgle iœæ, by³o zimno, ja te¿ poszed³. Tak ja przelaz³em bez

p³ot, tak matka sta³a na ulicy – tak ja rzuca³em matce wêgle... A tam by³ pies, takie wielkie
psisko... Jak wzi¹³ szczekaæ, jak wzi¹³ ujadaæ, tak mnie i z³apali.

background image

116

– A matka?
– Ano, matka posz³a do dom.
– I có¿ dalej?
– Ano, tak miê wziêli.
– Czemu¿eœ nie powiedzia³ tak wszystkiego przed s¹dem, jak mnie ty mówisz?
– Ale... powiedzia³em. Ino, ¿e mi zaraz dali w kark, ¿e niby ³¿ê; i przyœwiadczyli, ¿e ja

sam krad³, i kuma Jêdrzejowa te¿ przyœwiadczyli, i stró¿ka...

Zamilk³ i westchn¹³ ciê¿ko, g³êbiej jeszcze wtulaj¹c g³owê miêdzy ramiona.
– I dobrze ci tu jest?
– Dobrze – odrzek³ i znów westchn¹³, a¿ siê wiêzienna gunia pod– nios³a na jego szczu-

p³ej, dzieciêcej piersi.

O prawo! jakie ty winy karzesz!
Najstarszy by³ ¯ydek. Szczup³y, czarnooki, trzyma³ w rêku ksi¹¿kê z wyobra¿eniem jakie-

goœ przedpotopowego mastodonta, ale oczyma bystro rzuca³ na wszystkie strony, jakby szu-
kaj¹c szpary, przez któr¹ by móg³ czmychn¹æ.

Z pozosta³ych zwróci³ jeszcze moj¹ uwagê blady, mocno piegowaty, rudy ch³opak, doœæ

têgiej budowy, którego szare, ma³e oczki migota³y pod ¿ó³tymi rzêsami. By³ to typ prawdzi-
wego „andrusa”. Co s³owo powiedzia³, to siê w piersi t³uk³ œciœniêt¹ piêœci¹, dodaj¹c za ka¿-
dym razem: „jak Boga kocham, proszê wielmo¿nego pana”. By³ to dezerter z Osad, z³apany
na ponownym przestêpstwie.

Zbyt d³ugo jednak mo¿e zatrzymujê ciê, czytelniczko, w arsenale, gdzie, jak widzisz, kobiet

nie ma. Bywaj¹ jednak! Ale dzieñ, w którym bywaj¹, jest dniem p³aczu i zgrzytania zêbów...

Kiedy ju¿ termin zsy³ki oznaczonym zosta³ i partia zebran¹, odprowadzaj¹ aresztantki do

arsena³u, strzyg¹ im w³osy, daj¹ po dwie koszule skarbowe i grub¹ wiêzienn¹ odzie¿, po czym
wraz z parti¹ odstawiaj¹ pod stra¿¹ na tak zwany punkt zborny, na Pragê.

Do partii przy³¹czaj¹ siê kobiety, które chc¹ towarzyszyæ mê¿om na Sybir. Te, jeœli drogê

chc¹ odbyæ na koszt rz¹du, podlegaj¹ ca³emu regulaminowi, jaki ustanowiony jest dla aresz-
tantek. Tak samo strzyg¹ im w³osy, nak³adaj¹ bia³e czepce, z szerok¹, na czo³o opadaj¹c¹
szlark¹, daj¹ p³ytkie obuwie, wiêzienn¹ siw¹ spódnicê i kaftan, bia³y fartuch i bia³¹ perkalow¹
krzy¿ówkê na piersi. Tylko odbywaj¹ce drogê na koszt w³asny wolne s¹ od tego skarbowego
umundurowania.

Zdarza siê, i¿ aresztantka, której mi³ego czeka zsy³ka, porozumiewa siê z nim, podaje proœ-

bê – zawsze uwzglêdnion¹ – dostaje œlub i idzie na Sybir.

Przy ka¿dej niemal partii znajduj¹ siê ochotnice takie. Kto na koszt skarbu podró¿ odby-

wa, nie mo¿e z sob¹ zabieraæ ¿adnych w³asnych pakunków wiêkszych, poœcieli itd. Wszyst-
ko musi pomieœciæ w niewielkim wêze³ku, który siê przez plecy zawiesza; a jeœli dziecko jest,
w rêku siê je trzyma. Parê lat ju¿ minê³o, jakem widzia³a partiê tak¹, a dot¹d mam j¹ przed
oczyma.

Pi¹ta mo¿e by³a rano, kiedym stanê³a na Pradze, w gmachu, który nazywaj¹ punktem zbor-

nym, a który mnie siê wyda³ czymœ w rodzaju wojskowego biura w po³¹czeniu z koszarami.
Przyprowadzono w³aœnie wiêŸniów; oficer odbieraj¹cy partiê liczy³ ich i za³atwia³ formalno-
œci wstêpne.

Kilka kobiet z miasta oczekiwa³o wraz ze mn¹ w wielkiej sali, gdzie na ³awach kamien-

nych, wpuszczonych w g³êbokie framugi okienne, a przypominaj¹cych kanonickie stalle, sie-

background image

117

dzia³o kilkunastu ¿o³nierzy, zajêtych pisaniem i czytaniem. M³ody jeden so³dat przechadza³
siê, gwi¿d¿¹c weso³o i spluwaj¹c przez zêby, to na praw¹, to na lew¹ stronê.

– Wy nic nie robicie? – zahazardowa³am nieœmia³o pytanie.
– A co robiæ? – odpar³ mi na to. – Teraz wolna etaka godzina.
– A có¿ drudzy robi¹? – rzek³am dalej.
– Listy pisz¹ do domu i do rodziny.
– A wy rodziny nie macie?
– I u mnie jest rodzina. Matka jest, siostry...
– A sk¹d wy?
– Z daleka.
– To pewno i matka, i siostry czekaj¹ na stówko jakie od was.
M³ody so³dat za ca³¹ odpowiedŸ zacz¹³ mocniej jeszcze gwizdaæ. Po chwili wszak¿e przy-

stan¹³ u okna i popatrzy³ na nie, podszed³ w jeden k¹t, potem w drugi, nareszcie czo³em siê
o piec wspar³ i zacz¹³ mocno ucieraæ nos palcami, a oczy rêkawem. O gwizdaniu i spluwaniu
nie by³o ju¿ mowy.

Wtem rozleg³ siê dŸwiêczny odg³os m³ota, uderzaj¹cego o ¿elazo. Próbowano kajdany, czy

dobrze zakute.

W wiêzieniach teraz nie nak³adaj¹ kajdan nikomu, chyba w charakterze czasowej kary tym,

którzy usi³owali uciec. Po izbach i korytarzach nie rozlegaj¹ siê ju¿ te przewlek³e brzêki,
w których wprawne ucho z daleka rozró¿niæ umia³o gatunek i wagê kajdan. Kiedy ¿elazo wlo-
k³o siê z g³uchym ³oskotem, mówiono: „warowny” idzie. By³y to kajdany wa¿¹ce oœm do
dziesiêciu funtów. Charakterystyczny brzêk, jakby okutego wozu, wydawa³ id¹c „ciê¿ki”, któ-
rego kajdany mia³y od czterech do oœmiu funtów. Zwyczajne wreszcie kajdany od dwu do
czterech funtów, nak³adane l¿ejszym przestêpcom, dzwoni³y jak sygnaturki w porównaniu do
owych potê¿nych, jak wielki dzwon rozlegaj¹cych siê brzêków. Wtedy to i kobiety nosi³y
¿elazo. Teraz kuj¹ tylko przed sam¹ zsy³k¹ partiê mê¿czyzn, ka¿dego na obiedwie nogi, i po
dwóch za rêce! Kobiety wolne s¹ od kajdan zupe³nie. Wyprowadzono ich wreszcie. Mê¿czyzn
by³o ze trzydziestu i cztery kobiety. Gromadka ta uformowa³a prostok¹t i stanê³a na placyku
otoczonym drzewami. Za ni¹ wytoczy³ siê wóz, na którym z³o¿ono wêze³ki; na wêze³kach
siedzia³a jedna z kobiet, wycieñczona widocznie, tudzie¿ m³ody jeszcze ¯ydek, kiwaj¹cy siê
rozpaczliwie w ty³ i naprzód; za wozem oddzia³ ¿o³nierzy, których karabiny oœlepiaj¹co b³y-
ska³y w s³oñcu bagnetami.

W³aœnie uderzy³ dzwonek na mszê rann¹. Mê¿czyŸni odkryli g³owy, a kobieta, siedz¹ca na

wozie, zaczê³a mocno p³akaæ. Wiêkszoœæ mia³a na twarzy jak¹œ martwotê i pognêbienie; nie-
którzy uœmiechali siê z desperack¹ obojêtnoœci¹ na wszystko. Przyby³e z miasta kobiety rzu-
ci³y siê ¿egnaæ, o potrzeby pytaæ, o zlecenia. Jeden za¿¹da³ szkaplerza, drugi tytoniu, jeszcze
jeden o listy prosi³. Niektórzy nie odpowiadali wcale na pytania. By³ i taki, który wieszaj¹c¹
mu siê na szyi kobietê odepchn¹³ tak silnie, ¿e potoczy³a siê o kilka kroków i omal nie pad³a.

Oœmnastoletni mo¿e wyrostek szlocha³, stoj¹c za wszystkimi, jak ¿uraw na jednej nodze,

i poprawiaj¹c wstrêtne, brudne szmaty, którymi druga owiniêta by³a. Poniewa¿ nikt go o nic
nie pyta³ ani go ¿egna³, podesz³am ku niemu. Prosi³, ¿eby go na wóz zabrano, a prowadz¹cy
etap uwzglêdni³ to skromne ¿yczenie. Zakomenderowano tymczasem. Czterech podoficerów
z obna¿onymi pa³aszami stanê³o przy czterech bokach prostok¹ta, kobiety zaczê³y szlochaæ,
i ca³y pochód ruszy³ ku kolei. Ulice by³y jeszcze zupe³nie puste; bramy dopiero otwiera³y siê

background image

118

gdzieniegdzie, wœród pustki tej brzêk kajdan rozlega³ siê donoœnie. Kobiety z miasta rozpro-
szy³y siê; ka¿da usi³owa³a byæ jak najbli¿ej swego; stra¿ nie broni³a im tej ostatniej pociechy.

Z punktu zbornego do dworca kolei droga doœæ daleka; nikt przecie¿ nie przemówi³ i s³o-

wa przez ca³y czas jej trwania, ci nawet, co sobie mieli najwiêcej do powiedzenia.

Wróble tylko œwiergota³y weso³o, i¿ dzieñ by³ pogodny.
Stanêliœmy nareszcie u celu.
Natychmiast zaczêto umieszczaæ wiêŸniów w zakratowanych wagonach, osobno mê¿-

czyzn, osobno kobiety, a kiedy otworzono drzwi na peron, u krat tych gêsto b³ysnê³y pogolo-
ne g³owy i wyci¹gniête rêce. Ktoœ zakupi³ kosz chleba, oficer pozwoli³ go rozdaæ. Czas up³y-
wa³, kobiety jedne sta³y tu¿ przy wagonach, inne posiada³y pod murem i patrzy³y na odje¿d¿a-
j¹cych, tak jak siê na umar³ych patrzy. Nareszcie dano sygna³, rozleg³ siê ostry œwist lokomo-
tywy, a d³ugi szereg zakratowanych wozów zacz¹³ siê poruszaæ, z wolna zrazu, potem coraz
szybciej, a¿ znikn¹³ w koñcu, unosz¹c skazañców w dalek¹, dla wielu niepowrotn¹ drogê.

background image

119

WIERSZE I OBRAZKI

background image

120

WOLNY NAJMITA

W¹sk¹ œcie¿yn¹, co wije siê wstêg¹

Miêdzy pólkami jêczmienia i ¿yta,

Szed³ blady, nêdzn¹ odziany siermiêg¹,

Wolny najmita.

I nigdy wyraz nie by³ dalszym treœci,

Jak w zestawieniu takim ur¹gliwym!

Nigdy nie by³o tak g³uchej boleœci

W jestestwie ¿ywym.

Rok ten by³ ciê¿ki: ulewa smaga³a

Srebrnym swym biczem wiosenne zasiewy

I ziemia we ³zach zaledwie wyda³a

S³omê a plewy.

Z chaty, za któr¹ zaleg³y podatki,

Wygnany nêdzarz nie ¿egna³ nikogo...

Tylko garœæ ziemi zawi¹za³ do szmatki

I poszed³ drog¹.

W powietrzu ciche zawis³y b³êkity,

Echo fujarki spod lasu wschód wita...

Stan¹³ i otar³ ³zê po³¹ swej œwity,

Wolny najmita.

background image

121

Wolny, bo z wiêzów, jakimi go przyku³

Rodzinny zagon, gdzie pot roni³ krwawy,

Ju¿ go rozwi¹za³ bezduszny artyku³

Twardej ustawy...

Wolny, bo nie mia³ daæ ju¿ dzisiaj komu

Œwie¿ego siana pokosu u ¿³oba;

Wolny, bo rzuciæ móg³ dach swego domu,

Gdy siê podoba...

Wolny, bo nic mu nie ciê¿y na œwiecie -

Kosa ta chyba, co zwis³a z ramienia,

I nêdzny ³achman sukmany na grzbiecie,

I ból istnienia...

Wolny, bo jego ostatni sierota,

Co z g³odu opuch³ na wiosnê, nie ¿yje...

Pies nawet stary pozosta³ u p³ota

I z cicha wyje...

Wolny! – Wszak mo¿e iœæ albo spoczywaæ,

Albo kl¹æ z zgrzytem t³umionej rozpaczy,

Mo¿e oszaleæ i p³akaæ, i œpiewaæ -

Bóg mu przebaczy...

Mo¿e zastygn¹æ, jak szrony, od ch³odu,

Biæ g³ow¹ w ziemiê, jak czyni¹ szaleni...

Od wschodu s³oñca do s³oñca zachodu

Nic siê nie zmieni.

background image

122

Ubogi zagon u nêdznej twej chatki

I mokr¹ ³¹czkê, i mszary, i wrzosy

Obsadzi urz¹d... podatki! podatki!

Ty idŸ do kosy!

IdŸ, idŸ! Op³atê do kasy wnieœæ trzeba,

Choæ jedno ziarno wydadz¹ trzy k³osy

I choæ nie zaznasz przez rok ca³y chleba...

IdŸ, idŸ do kosy!

Czegó¿ on stoi? Wszak wolny jak ptacy?

Chce – niechaj ¿yje, a chce – niech umiera!

Czy siê utopi, czy chwyci siê pracy,

Nikt siê nie spiera...

I choæby garœci¹ rwa³ w³osy na g³owie,

Nikt siê, co robi, jak ¿yje, nie spyta...

Choæby pad³ trupem, nikt s³ówka nie powie...

– Wolny najmita!

background image

123

SOBOTNI WIECZÓR

Od zgrzytaj¹cej zêbami maszyny

Powsta³ znu¿ony, z os³upia³ym okiem,

W którym siê pali³ p³omyk jakiœ siny,

I przeszed³ izbê w milczeniu g³êbokiem.

O czym mia³ mówiæ? – Myœl jego, wt³oczona

Pomiêdzy ko³a i œruby, i pi³y,

By³a tak ciê¿k¹ jak jego ramiona,

Co siê bezw³adnie wzd³u¿ cia³a zwiesi³y...

O czym mia³ mówiæ? Wszak œwiata obroty.

Jego pragnienia i walki, i ruchy

Nie dobiegaj¹ tam, gdzie ciê¿kie m³oty,

Grzmi¹c przez dzieñ ca³y, og³uszaj¹ duchy.

Jak senny przeszed³ przez puste warsztaty,

Z g³ow¹ zwieszon¹, z obliczem wygas³em

A¿ tam, gdzie kasy okienko zza kraty

Miga³o wyp³at tygodniowych has³em.

Woko³o gwarnym cisnêli siê t³umem

Dnia najemnicy, z zamglon¹ Ÿrenic¹;

A zmrok zapada³ z g³uchym jakimœ szumem

Ponad tych istnieñ smutn¹ tajemnic¹...

Zap³atê swoj¹ wzi¹³ w ci¿bie ostatni

I wyszed³ czo³o ocieraj¹c z potu.

Po dniu spêdzonym wœród maszyn ³oskotu

background image

124

Chcia³by us³yszeæ g³os ludzki, g³os bratni,

Myœl z odrêtwienia rozbudziæ w gawêdzie,

Uœcisn¹æ rêkê przyjaŸni ¿yczliw¹,

Poczuæ w swym bycie nie martwe narzêdzie,

Lecz jakieœ ¿ywe ludzkoœci ogniwo...

Stan¹³ w ulicy; na rogu jaskrawy

Napis obwieszcza³, ¿e tutaj dostanie

G³oœnej muzyki i hucznej zabawy,

I zapomnienia o ka¿dej swej ranie...

U wejœcia para buchnê³a gor¹ca,

T³um w drzwi otwarte cisn¹³ siê nawa³em,

A b³êdny ob³ok skrzyd³em swojem bia³em

Chwyta³ przeb³yski gasn¹cego s³oñca...

Cofn¹³ siê m³ody robotnik sprzed progu;

Ten zmierzch wieczorny, przejrzysty, ró¿owy

Jakieœ mu dumki nawiewa³ do g³owy

O wioœnie, ciszy, przyrodzie i Bogu...

Jakieœ pytania o ¿yciu, o œwiecie

Zm¹con¹ fal¹ o duszê mu bi³y...

On czu³ siê cz¹stk¹ i ruchu, i si³y,

Lecz nieœwiadom¹ i biern¹ jak dzieciê...

Powiew ¿ywszego, szerszego ju¿ pr¹du

Pchn¹³ myœli jego na g³êbiê od brzegu...

Lecz brak³o steru i w b³êdnym tym biegu

Nie umia³ dostrzec przystani i l¹du...

Czu³, ¿e s¹ wy¿sze i czystsze uciechy

Nad wrzask pijanej ci¿by i muzyki,

Nad wyuzdan¹ swawolê i œmiechy,

Nad brzêk kieliszków i kl¹twy, i krzyki...

background image

125

Lecz gdzie je znaleŸæ? Ach, gdyby w tym t³umie

Us³ysza³ jakieœ dobre, m¹dre s³owo,

RzeŸwi¹ce ros¹ myœl jego ja³ow¹,

Jak¿eby s³ucha³ w powa¿nej zadumie!

Jak¿eby chêtnie podzieli³ siê biciem

Serca, stwardnia³ej d³oni swej uœciskiem...

Jak¿eby chêtnie ¿y³, choæ chwilê, ¿yciem

Wiedzy i œwiat³a, i prac ducha bliskiem...

Sta³ tak niepewny, a wrzawa kipia³a.

Przed nim szli ludzie... Myœl¹ce oblicza

Si³a sympatii jakiejœ tajemnicza

Nieraz ku niemu przyjaŸnie zwraca³a...

Z przechodniów owych niejeden zapewne

Kocha³ lud, myœla³ o jego oœwiacie

I mia³ dla niego to uczucie rzewne,

Które obcemu nawet mówi: bracie...

Lecz gdzie¿ s¹ drogi, na których by duchy

Dwóch sfer odmiennych schodzi³y siê spo³em?

Czy li¿ zwyczaje, jak wiêzów ³añcuchy,

Ka¿dej z nich ciasnym nie zamknê³y ko³em?

Przedmiotem czyjej troski i narady

Jest znikczemnienie w zwierzêcym spoczynku?...

Czyli¿ wiêc dziwno, ¿e wyrobnik blady

Posta³, poduma³ i poszed³ – do szynku.

background image

126

PRZED S¥DEM

Drobny, wychud³y, z oczyma jasnemi,

W których ³zy wielkie i srebrne wzbiera³y

I gas³y w rzêsach spuszczonych ku ziemi,

Blady jak nêdza, a tak jeszcze ma³y,

¯e móg³ rozp³akaæ siê i wo³aæ: Matko!

Gdyby mia³ matkê... i móg³ stroiæ psoty,

I poca³unków ¿¹daæ, i pieszczoty,

I spaæ na piersiach ojca... a tak dr¿¹cy,

Jak ptak wyjêty z gniazda i ju¿ mr¹cy,

Wiejski sierota sta³ w s¹dzie przed kratk¹.

A dziwna by³a ta sala s¹dowa,

Wielka i pusta, i ciemna, i ch³odna,

I bezlitosna, i ³ez ludzkich g³odna.

I nigdy dla nich nie maj¹ca s³owa

Mi³oœci bratniej, i taka surowa,

Tak spiskuj¹ca ³awkami w pó³kole

Na ludzk¹ nêdzê i ludzk¹ niedolê,

¯e Chrystus bia³y, co sta³ tam w pobli¿u,

Zdawa³ siê cierpieæ i dr¿eæ na swym krzy¿u.

Przy winowajcy nie by³o nikogo...

I któ¿ by broni³ dzieciêcia nêdzarzy?

background image

127

Chyba te wielkie dwie ³zy, co po twarzy

Lecia³y jak¹œ pe³n¹ iskier drog¹.

Chyba dzieciñstwo, nêdz pe³ne, sieroty

I chyba tylko promyczek ten z³oty,

Co mu przez okno upada³ na g³owê,

Jakby Bóg g³adzi³ w³osiêta mu p³owe.

Wszed³ sêdzia, spojrza³ i rzek³: „Gdzie rodzice?”

„Nieznani” – odrzek³ pan pisarz z powag¹.

Ch³opiec wzniós³ zgas³e, b³êkitne Ÿrenice

I œci¹gn¹³ œwitkê na pierœ swoj¹ nag¹,

Bo oto nagle od jednego s³owa

Zjê³o go zimno i pustka grobowa...

Sêdzia zaduma³ siê, pochyli³ czo³a

I spyta³ znowu: „Czy w wiosce jest szko³a?”

„Nie”. – Pisarz zwykle chmurny by³ w urzêdzie,

Przy tym – pytanie by³o jakoœ dziwne...

Waha³ siê chwilê, czy w³aœciwym bêdzie

OdpowiedŸ ch³opca pisaæ w protokóle;

Wiêc wyprostowa³ palce swoje sztywne

I bêbni³ z lekka po szarej bibule...

A sêdzia patrzy³ na dr¿¹c¹ dziecinê,

Na rêce nagie, wychud³e i sine,

Na pierœ zapad³¹ i nêdzne ³achmany,

Na blask tych oczu zm¹cony i szklany,

Gdzie przecie¿ mog³y odbiæ siê niebiosy...

Na drobn¹ g³ówkê, gdzie myœl g³ucho œpi¹ca

Nie zna³a œwiat³a innego prócz s³oñca

I innych wra¿eñ o¿ywczych prócz rosy.

background image

128

I dziwnym cieniem zasz³o mu oblicze,

I w piersi uczu³ dr¿enie tajemnicze,

Jakby ta sala pusta by³a tronem,

Nad którym przysz³oœæ z czo³em zachmurzonem

Zasiada, pe³na klêsk i spustoszenia...

I jakimœ grzmi¹cym i ogromnym s³owem

Oblicza plony na polu ja³owem,

Przed s¹d wzywaj¹c ca³e pokolenia...

I widzia³, jak sz³y gêste, ciemne t³umy

I tamowa³y ruch globu w b³êkicie...

I spostrzeg³, pe³ny trwogi i zadumy,

¯e by³y chmur¹ ogromn¹ o œwicie,

Przez któr¹ przebiæ nie mog³o siê s³oñce,

I zmierzch nad ziemi¹ trwa³ przez lat tysi¹ce...

Widzia³, ¿e t³um ten – to si³a stracona

Dla wielkich celów i d¹¿eñ ludzkoœci,

I czyta³ w groŸnym spojrzeniu przysz³oœci,

¯e chce rachunku – z miliona...

I ujrza³ nagle, ¿e wydziedziczeni

Za spo³eczeñstwa swego cierpi¹ winy...

I przera¿ony – pos³ysza³ w przestrzeni

S¹dy – nad spraw¹ ch³opczyny...

„Niech¿e was Chrystus – g³os mówi³ – rozs¹dzi,

Kto wiêcej winien: czy ten nieœwiadomy,

Co drogi nie zna i w ciemnoœciach b³¹dzi,

Czy wy, co grube spisujecie tomy

Karnej ustawy, a nie dbacie o to,

By uczyæ dzieciê, które jest sierot¹?...

background image

129

Niech¿e was Chrystus s¹dzi!”

Lecz krzy¿ czarny

Sta³ nieruchomy i cichy na stole,

Jako milcz¹ce wobec ³ez o³tarze...

A sêdzia powsta³ i szed³, gdzie pacholê

Blade czeka³o na wyrok surowy,

I dotkn¹³ rêk¹ jego p³owej g³owy,

I rzek³: „PójdŸ, dzieciê! ja ciê uczyæ ka¿ê!”

background image

130

Z SZOPK¥

Przed dworskim gankiem stanê³o ich czworo,

G³ówki na mrozie odkrywszy z pokor¹.

Zwyczajnie, dzieci, z maleñka ju¿ karne,

Wiedz¹, ¿e dwór jest rzecz pañska, wielmo¿na,

Nie to, co chaty ich, nêdzne i czarne,

Gdzie ledwo œnie¿nej zamieci ujœæ mo¿na!

Nie wiem, czy które z tych biednych us³yszy

Kiedy w swym ¿yciu, co godnym jest czêœci;

Nie wiem, czy przyjdzie kto, by w chaty ciszy

Zasi¹œæ do wielkiej lat dawnych powieœci;

Czy im kto powie, jak kochaæ potrzeba

Zagon ojczysty, co daje kês chleba,

Jak cudze prawa szanowaæ, jak ¿ywem

Poczuæ siê w wielkim ³añcuchu ogniwem,

Lecz wiem, ¿e z dawna uczono batogiem

Odkrywaæ g³owê przed pañskim tym progiem.

Stanê³y zbite w gromadkê; nad niemi

Jaskrawa gwiazda na ¿erdzi wyb³yska,

Œciel¹c snop œwiat³a krwawego po ziemi...

Kometa dr¿¹ca, dziwna, bez nazwiska,

Co raz do roku zjawia siê-i œwieci

Ponad g³owami bosych, ch³opskich dzieci...

Dr¿¹ce od zimna podnios³y siê glosy

background image

131

I uderzy³y po œnie¿nej przestrzeni,

A noc s³ucha³a, smêtna, a niebiosy

Pe³ne siê zda³y iskier i p³omieni,

I ech ¿a³osnych, zmieszanych w rozdŸwiêki,

I w jakieœ ciche westchnienia, i w jêki.

Najm³odszy, dziecko drobne, co z drugimi

Sta³ wpoœród jasnej okien dworskich ³uny

Odziany w ³achman, z stopami bosymi,

Umilkn¹³ nagle jak rw¹ce siê struny...

I ponad gwiazd¹, klejon¹ z tektury,

Wielkie i smutne oczy wzniós³ do góry

I myœla³ sobie: „Czemu to, mój Bo¿e,

Choæ Chrystus przyszed³, tak Ÿle jest na œwiecie

I czarnej m¹ki garœæ tylko w komorze?

I nie ma ciep³ej sukmanki na grzbiecie?

I tatuœ, taki pijany z wieczora,

Matulê bije, choæ p³acze i chora?...

Czemu to ludzie w przednówek tak bledn¹

I jakby cienie po drogach siê w³ócz¹?

A dzieci we wsi z maleñka ju¿ kradn¹?

A jego dot¹d na ksi¹¿ce nie ucz¹?

Choæ rad by wiedzieæ, co jest tam daleko,

Het, het, za lasem, za m³ynem, za rzek¹!...

Widaæ dla ch³opów nie przyszed³ Bóg mo¿e?

Wszak¿e, choæ co rok do dworu ch³opiêta

Id¹ z kolêd¹ i z szopk¹ w tej porze,

On przecie nigdy, jak ¿yw, nie pamiêta,

¯eby kto z dworu do chaty przychodzi³

I mówi³: „Bracia, Chrystus siê narodzi³!”

background image

132

Czemu?” -

O dzieciê! mg³a nocy zas³ania

Dzieñ, co odpowie na twoje pytania...

Och! oby tylko nie wzeszed³ on s¹dem

Klêsk ostatecznych nad morzem i l¹dem!

Och! oby tylko wiekowi przysz³emu

Grom pomsty twego nie powtórzy³: „Czemu?!”

background image

133

CH£OPSKIE SERCE

W t³umie, na mrozie stanê³a pod œcian¹,

Okryta star¹, mê¿owsk¹ sukman¹.

Posêpna rzecz jest ta siwa siermiêga,

Przesi¹k³a potem i ³zami i zdarta

Na zgiêtym w pracy i niedoli grzbiecie

Nêdzarza, który nigdy z ciemnoœci nie siêga

Do œwiat³a ¿adn¹ o¿ywcz¹ nadziej¹...

I smêtna rzecz jest, i zadumy warta,

I sama w sobie taka ¿a³oœliwa,

Jakby nie ³achman, ale rana ¿ywa

Na narodowym ciele siê krwawi¹ca...

Kiedyœ, gdy wichry i burze przewiej¹

I rozb³êkitni siê w sobie wiek s³oñca,

O tej siermiêdze mówiæ bêd¹ w œwiecie

I zwaæ jej dzieje ludu epopej¹...

I mo¿e wtedy nawet my, my sami,

Wœród narodowych skarbów i pami¹tek

Ten nêdzny, zgrzebny, poszarpany szcz¹tek

Chowaæ bêdziemy – i oblewaæ ³zami!

Pó³ dnia ju¿ sta³a tak, nieporuszona,

Bezw³adnie oba zwiesiwszy ramiona,

background image

134

Patrz¹c upornie na gmach, kêdy w sali

Rekrutów strzygli i mundurowali,

W rêku ubogi wêze³ek trzyma³a -

Chudoba syna, mizerna i licha...

Twarz jej wygas³a, po¿ó³k³a, zmartwia³a,

Jak pustka by³a posêpna i cicha,

I tylko usta zaciête, drgaj¹ce,

Jakiœ krzyk duszy zdradza³y ogromny,

Co móg³ wybuchn¹æ dziki, nieprzytomny,

I biæ w niebiosa, i wstrz¹saæ to s³oñce,

Co bezpromienn¹ i zimn¹ sw¹ g³owê

Ukry³o kêdyœ za chmury œniegowe.

S¹siad przemówi³ do niej: ,,Pochwalony!”

Odrzek³a na to jêkiem jakimœ g³uchym...

Pierœ jej w œmiertelnej podnios³a siê mêce

I znowu wzrokiem b³yszcz¹cym i suchym

Patrzy³a na drzwi zamkniête, przed siebie.

O, pochwalony! O. b³ogos³awiony

B¹dŸ Ty mi, Chryste, co przebite rêce

Rozci¹gasz ponad wieœniacze zagony

Z przydro¿nych krzy¿ów! Tyœ jest Bóg nêdzarzy!

Ty liczysz kêdyœ w b³êkitnym swym niebie

Wszystkie gryz¹ce ³zy troski i bólu,

Co ¿³obi¹ bruzdy wœród zwiêd³ych tych twarzy...

O! pochwalony b¹dŸ, boleœci Królu!

background image

135

Z trzaskiem otwarto drzwi sali: w nat³oku

On jeden tylko jest widny jej oku...

Jej Jasiek!... Dziwne spostrzega odmiany:

Jakieœ odblaski tragiczne, surowe

Pad³y ju¿ na tê obna¿on¹ g³owê,

Któr¹ dziœ jeszcze ocienia³ w³os lniany...

Klasnê³a w d³onie i w oczy mu patrzy.

Podszed³ w milczeniu. By³ gibszy i bladszy,

A ³zy, co kêdyœ pod sercem zaleg³y,

Wielkie i s³one po licach mu zbieg³y...

„O matko!” – „Nie p³acz! Pan Jezus przemieni...

Tyœ g³odny; weŸ to, posil siê na drogê...”

Chleb mu poda³a: wyj¹³ nó¿ z kieszeni,

Odkroi³ kêsek i szepn¹³: „Nie mogê!

Nie mogê, matko, sam!” – Jak chusta zblad³a,

Lecz roz³ama³a chleb – i z synem jad³a.

A wtem wydano ostatnie rozkazy.

Marsz zabrzmia³. Jakieœ zmieszane obrazy

£¹k, pól i lasów, i chaty, i wioski

Powia³y razem z dŸwiêkami tej nuty...

– Hej!... nie zobaczyæ ju¿ tego w ¿o³nierce! -

Powsta³ zgie³k, lament... Jaœka tylko matka

Bez ³zy, bez skargi trwa³a do ostatka,

Zwróciwszy oczy smutne, pe³ne troski,

Na drogê, któr¹ iœæ mia³y rekruty...

Nagle, jak gdyby zawiod³a j¹ si³a,

Syna rêkoma za piersi chwyci³a...

„Dziecko!...” krzyknê³a raz tylko i zblad³a,

background image

136

I zatoczy³a siê – i martwa pad³a...

Mówiono, ¿e jej pêk³o ch³opskie serce.

background image

137

JAŒ NIE DOCZEKA£

W ubogiej izbie goœæ zjawi³ siê b³ogi:

S³oneczny promieñ wiosenny, majowy!

Wszed³ przez okienko z szybami drobnemi

I jasnym snopem rzuci³ siê po ziemi,

Jak z³ota strza³a pad³ na stó³ sosnowy,

Na deski starej, spaczonej pod³ogi,

Na tapczan nêdzny, zas³any bar³ogiem,

Na komin pusty, zimny, bez ogniska,

Na obraz, który jaskrawie wyb³yska

Z³ocist¹ glori¹ w poddaszu nêdzarza,

Tak, jakby móg³ Ten, co biednych jest Bogiem

I mi³osierdziem, i smutnych odwag¹,

Gromadziæ skarby u swego o³tarza

I staæ w purpury blaskach i kamieni,

Gdy ludzie g³odni, nêdzni, opuszczeni,

Korz¹c siê przed nim, bij¹ w pierœ sw¹ – nag¹!

By³ to niedzielny poranek wioœniany.

W izbie wyrobnik siedzia³ z zgas³¹ twarz¹

U pociemnia³ej i wilgotnej œciany,

Po której zamróz kroplami ocieka³...

A¿ z dum swych ciep³ym zbudzony promieniem,

Pos³ysza³ wróble, co na dachu gwarz¹;

background image

138

Spojrza³ po izbie okiem smêtnem, mg³awem,

Potem na jasnoœæ tê o¿ywcz¹ s³oñca

I szepn¹³ z cichym, st³umionym westchnieniem:

„Jaœ nie doczeka³!”

I otar³ grubej koszuli rêkawem

£zê, co po twarzy toczy³a siê, dr¿¹ca

I taka mêtna, i ciê¿ka, i wielka,

Jakby to wody nie by³a kropelka,

Lecz kamieñ, który, wyrzucony z duszy,

Padnie w g³êbiny i ziemiê poruszy.

Zima ta ciê¿ka by³a. Œnie¿ne duchy

Pomiêdzy ziemi¹ lata³y a niebem,

Bia³ymi skrzyd³y zakrywszy b³êkity,

A mroŸne wichrów pó³nocnych podmuchy

Dreszczem wstrz¹sa³y ubogie te œciany,

Wœród których nêdzarz tak rzadko jest syty

Twardym i czarnym niedoli swej chlebem;

Tak biedne nosi na grzbiecie ³achmany,

Tak ciê¿ko musi pracowaæ na dzieci

Wœród skrz¹cych mrozów i wietrznej zamieci!

Zima ta ciê¿ka by³a. Na kominie

Ogieñ nie co dnia roznieca³ siê lichy,

Nie co dnia ciep³¹ gotowano strawê.

Ojciec przychodzi³ wieczorem bez si³y,

Nie mog¹c dŸwign¹æ siekiery ni pi³y,

I pada³ spocz¹æ, jak martwy, na ³awê...

A Jaœ tymczasem, w nêdznej koszulinie,

Coraz to bledszy, coraz bardziej cichy,

background image

139

Na kszta³t mdlej¹cej lampy lub pochodni,

Zjada³ kês chleba – i siada³ na ziemi,

Patrz¹c na ojca oczyma smutnemi.

Jak ci, co mówiæ nie œmi¹, ¿e s¹ g³odni!

Wreszcie z tapczana nie podniós³ siê wcale,

Ojca witaj¹c z daleka – uœmiechem...

Przel¹k³ siê nêdzarz, chwyci³ go w ramiona,

W piersiach mu gra³y i ³kania, i ¿ale...

Noc ca³¹ dziecko zagrzewa³ oddechem,

Bo mu siê zda³o, ¿e stygnie, ¿e kona...

Modli³ siê, p³aka³, o œciany t³uk³ g³owê,

A œciany skrzy³y siê jak diamentowe...

Bo zima na nie rzuci³a p³aszcz bia³y.

£zy na nich marz³y – i jak per³y sta³y.

Rankiem wyrobnik zastawi³ sw¹ pi³ê,

Por¹ba³ sto³ek, rozpali³ ognisko,

Przyzwa³ lekarza. Lekarz, cz³owiek m³ody,

Oœwiadczy³, ¿e tu jest powietrze zgni³e,

¯e straszna wilgoæ ma tutaj siedlisko,

¯e dziecku trzeba daæ lepsze wygody,

Izbê obszern¹, jasn¹ i ogrzan¹,

Ciep³e okrycie, a przy tym co rano

Posi³ek lekki; po¿ywny, gor¹cy.

Zapewni³ nadto, ¿e jeœli ch³opczyna

Wiosny doczeka, to wzmocni go s³oñce.

Wreszcie oœwiadczy³, ¿e mróz – trzaskaj¹cy!

I wyszed³. – Ojciec stan¹³ jak zmartwia³y,

background image

140

We drzwi wlepiwszy Ÿrenice b³yszcz¹ce...

A wiatr tymczasem rozmiata³ z komina

Iskry i dymy i w szyby tak sieka³,

Jakby bra³ szturmem tê izbê ubog¹.

Blada twarz ch³opca zrobi³a siê sina...

Do ojca sztywne wyci¹gn¹³ r¹czêta,

Rzuci³ siê... wargi drobne mu zadrga³y...

A œmieræ, srebrzyst¹ szat¹ owiniêta,

Wziê³a go z sob¹ tajemnicz¹ drog¹...

Promienia s³oñca Jaœ ju¿ nie doczeka³!

W mogi³ce le¿y i nigdy mu duszy

¯adne ju¿ œwiat³o nie zbudzi, nie wzruszy...

Nigdy nie wzniesie pogodnych swych powiek

Na wielkie cuda tworz¹cej przyrody

I nigdy zapa³ do wiedzy, swobody

Nie drgnie mu w piersi okrzykiem: Tyœ cz³owiek!

Ach, ile¿ takich mogi³ jest na ziemi

I jak¿e smutne s¹ takie mogi³y!

Ludzkoœæ ¿yæ winna si³ami wszystkiemi,

A nêdza co dzieñ odbiera jej si³y...

Ten szereg drobnych grobów wœród cmentarza,

Co myœliciela smêtnego przera¿a,

To siew bez plonu, rzucony na marno,

Kwiat bez owocu – i stracone ziarno.

Poprzez mogi³y, gdzie œpi¹ te dzieciny

W milczeniu œmierci przera¿liwem, g³uchem,

Ludzkoœæ, ubo¿sza ramieniem i duchem,

Idzie tak wolno, jakby cel siê zwleka³!

background image

141

O bracia, czy w nas wcale nie ma winy,

¯e s³onka Jaœ nie doczeka³?

background image

142

W PIWNICZNEJ IZBIE

W piwnicznej izbie zmrok wczesny pada,

Wilgotny a ponury;

Mêtnymi szyby drobne okienko

Na brudne patrzy mury.

W piwnicznej izbie g³os dziecka s³ychaæ:

To westchnie, to zagada...

Ojciec chleb czarny wykuwa m³otem,

Przy igle matka blada.

„Moja mateñko! Moja rodzona!

Jak te¿ tam na wsi onej ?

Czy te¿ tam dzieci chodz¹ w s³oneczku,

Po trawce, po zielonej?

I nie mieszkaj¹, jak my, w piwnicy?

I widz¹ het... ob³oki?”

„Oj, widz¹, synku, wszyœciutko widz¹,

Caluœki œwiat szeroki!

Oj, widz¹ one pola i lasy

I ³¹ki i zagajê;

Widz¹, jak s³onko idzie do morza

I jak znów rankiem wstaje...

background image

143

Widz¹, jak p³ugi rzn¹ wiosn¹ skiby,

Jak siewacz rzuca ziarna,

Jak wo³y ci¹gn¹ zêbat¹ bronê,

Jak rodzi ziemia czarna...

Oj, widz¹ one, jak Ÿród³a bij¹,

Jak mokre rzeki p³yn¹,

Jak dzikie gêsi na ugór lec¹,

Jak staw zarasta trzcin¹...

„A nie ma takich murów doko³a,

¯e a¿ siê przegi¹æ trzeba,

¯eby choæ. skrawek, choæ odrobinkê

Zobaczyæ czasem nieba?”

„Niebo tam, synku, wszystkim otwarte,

Z wschodu na zachód wolne,

Czy zorza œwieci, czy gwiazdy wschodz¹,

Jako te kwiaty polne”.

„To i Pan Jezus bli¿ej byæ musi

I patrzy na te dzieci...

A od nas tutaj do Pana Boga

I pacierz nie doleci...”

.........................................

W piwnicznej izbie jêk zabrzmia³ cichy,

Matka siê po niej krz¹ta...

background image

144

W gêstn¹cym zmroku g³os dziecka s³aby

Z ciemnego s³ychaæ k¹ta.

„Moja mateñko, moja rodzona,

A jak tam jest w tym polu?”

„W polu to, synku, zbo¿a a zbo¿a,

Przetkane w kwiat k¹kolu...

Takie ci owsy, takie ci ¿yta,

Ze siê w nich cz³owiek schowa!

A grusza na nie cieñ rzuca ch³odny,

A wko³o woñ chlebowa...

Spojrzysz na lewo, spojrzysz na prawo,

To k³osy a¿ siê garn¹.

Jakby kto z³ot¹ nakry³ kurzaw¹

Ca³¹ tê ziemiê czarn¹...

A wierzchem takie ci id¹ szumy,

Takie w powietrzu granie,

Jak kiedy, na ten przyk³ad, w koœciele

Zagraj¹ na organie...

Od spodu s³oma, jak trzcina, stoi,

Ot, gdzie tam do niej tobie!

A takie ziarnem pe³niuœkie k³osy,

A¿ k³ad¹ siê po sobie!

background image

145

A jêczmieñ to ci taki w¹saty!

A gryka taka miodna!

A lny – jak niebo... a grochy w str¹kach,

¯e ich nie przejrzysz do dna.

A tu ci zaj¹c spod miedzy smyrgnie,

Przepiórka w g³os zadzwoni...

A z ³¹ki kêdyœ po rosie s³ychaæ

Spêtanych r¿enie koni...”

.........................................

W piwnicznej izbie zmrok coraz gêstnie,

Wilgotne œciany p³acz¹...

Dziecko w ciemnoœci oczy otwiera,

Czy czego nie zobacz¹...

.........................................

„Moja mateñko! Moja rodzona!

A jak tam na tej ³¹ce?”

„Na ³¹ce, synku, to trawy rosn¹,

W srebrzystej mgle stoj¹ce...

A w trawach kwiecie ¿ó³te i bia³e,

A bokiem modra struga,

A s³onko sobie po niebie chodzi

I z³otem okiem mruga...

background image

146

A po mokrad³ach bocian szczud³uje

I ¿aby dziobem bierze...

A skowroneczek do Boga leci

I œpiewa swe pacierze...

A dziewczê idzie i krówkê pêdzi -

Chuœcina i zapaska...

A krówka ryczy a porykuje,

A pastuch z bicza trzaska...

Brze¿kiem, nad rowem, z³ocieniec roœnie

I wierzba na fujarki...

A siwy kaczor w trzcinach siê zrywa.

Sznurkuje derkacz szparki...

A po przydro¿ku, pod leœn¹ œcian¹,

Kosiarze id¹ z kos¹,

A te dziewczêta, jak g¹ski bia³e,

W dwojakach jeœæ im nios¹...”

.........................................

W piwnicznej izbie g³os dziecka wzdycha

Z wilgotnej, brudnej pleœni...

A oczy jego patrz¹ w okienko,

Czy mu siê czasem nie œni...

.........................................

background image

147

„Moja mateñko! Moja rodzona,

A jak tam jest w tym lesie?”

„W lesie to, synku, szum siê okrutny

Po wielkich sosnach niesie!

I wielkie jakieœ dziwy powiada

O starych onych czasach,

Co to ju¿ o nich wieœæ tylko lata

Po ciemnych, cichych lasach...

A taki zmrok tam zielony, œwie¿y,

Ze – gdzie!... i ksi¹dz sam nie ma

Na Bo¿e Cia³o, na procesy!,

Takiego baldachima!

Dêby a jod³y, jako te wie¿e,

Pod niebo siê dŸwigaj¹,

¯e i królowie w z³otych pa³acach

Piêkniejszych wie¿ nie maj¹...

A sosny œmig³e szumi¹ a szumi¹,

A brzozy liœciem trzês¹,

A dzieñ siê przez nie, jak sitem, sieje

I patrzy z³ot¹ rzês¹...

Czasem gdzieœ go³¹b dziki zagrucha,

Czasem wiewiórka œwiœnie,

A jarzêbiny w koralach stoj¹

I pachn¹ leœne wiœnie...

background image

148

A jakie to tam gniazda s¹ ptaszê,

Furkania a szczebioty!

A g¹szcz ci taki, ¿e s³oñce ledwo

Przeciœnie. smu¿ek z³oty!

A co tam ¿uczków, a muszek brzêku,

A co tam jagód krasnych,

A co mchów tkanych, jak aksamity,

A co dzwoneczków jasnych!

A owczarz sobie pod lasem stoi,

Siwe owieczki pasie,

A Kurta szczeka, a naszczekuje:

A nawróæ siê! A zasiê!...

A z Bo¿¹ mêk¹ krzy¿ w macierzankach

Starej mogi³y strze¿e.

A kto tam przejdzie, ten sobie westchnie

I szepce swe pacierze...

A dech ci taki s³odki a mocny,

Gdzie st¹pisz dooko³a...

Bo smó³ki topn¹ i mirrê s¹cz¹,

I zdrowiem tchn¹ tam zio³a...”

„A to i ja bym mo¿e, maleñko,

Ozdrowia³ w onym lesie?

A w tej piwnicy, tom jak ŸdŸb³o ono,

Co siê za wiatrem niesie...”

background image

149

„Oj, ozdrawia³byœ, synku, niebo¿ê,

Mój ty œwierszczyku cichy!

A tak mi zamrzesz jeszcze przed zim¹,

Jak ten wróbelek lichy...

Oj, ozdrowia³byœ, synku rodzony,

Mój ty robaczku marny!

A tak mi przyjdzie twoj¹ g³óweñkê

Zakopaæ w do³ek czarny!”

.........................................

„Nie p³aczcie, matuœ, nie pl¹czcie ino!

Mo¿eæ siê jeszcze uda...

A teraz precz mi rozpowiadajcie,

Jakie to tam s¹ cuda?”

„Oj, s¹ tam cuda, dzieci¹tko moje

Serdeczne a rodzone!

Z³ociste ³any, srebrzyste zdroje

I sady rozkwiecone...

Oj, s¹ tam takie cuda na niebie

I na tej bo¿ej ziemi,

¯e cz³owiek nie wie, na co ma pierwej

Oczami patrzeæ swemi!”

background image

150

„A ja¿, mateñko, zobaczê kiedy

Wszyœciutko, co mówicie?

One to ptaki w lasach graj¹ce,

One zaj¹czki w ¿ycie?

A ja¿, mateñko, nie taki samy,

Jako te insze dzieci,

Co to siê dla nich zieleni ³¹ka

I jasne s³onko œwieci?”

.........................................

W piwnicznej izbie ciê¿kie westchnienie

Z ciemnego s³ychaæ k¹ta...

Ucich³o dzieciê na swym bar³ogu,

Matka siê we ³zach krz¹ta.

W piwnicznej izbie zmierzch zapad³ czarny,

Jako ta czarna dola...

Któ¿ dziecku temu da trochê s³oñca,

Poka¿e lasy, pola?

background image

151

A JAK POSZED£ KRÓL...

A jak poszed³ król na wojnê,

Gra³y jemu surmy zbrojne,

Gra³y jemu surmy z³ote

Na zwyciêstwo, na ochotê...

A jak poszed³ Stach na boje,

Zaszumia³y jasne zdroje,

Zaszumia³o k³osów pole

Na têsknotê, na niedolê...

A na wojnie œwiszcz¹ kule,

Lud siê wali jako snopy,

A najdzielniej bij¹ króle,

A najgêœciej gin¹ ch³opy.

Szumi¹ or³y chor¹gwiane,

Skrzypi kêdyœ krzy¿ wioskowy...

Stach œmierteln¹ dosta³ ranê,

Król na zamek wraca zdrowy...

A jak wje¿d¿a³ w jasne wrota,

Wysz³a przeciw zorza z³ota

I zagra³y wszystkie dzwony

Na s³oneczne œwiata strony.

background image

152

A jak ch³opu dó³ kopali,

Zaszumia³y drzewa w dali.

Dzwoni³y mu przez d¹browê

Te dzwoneczki, te liliowe...

background image

153

Z WIERSZY DLA DZIECI

background image

154

STEFEK BURCZYMUCHA

O wiêkszego trudno zucha,

Jak by³ Stefek Burczymucha,

– Ja nikogo siê nie bojê!

Choæby niedŸwiedŸ... to dostojê!

Wilki?... Ja ich ca³¹ zgrajê

Pozabijam i pokrajê!

Te hieny, te lamparty

To s¹ dla mnie czyste ¿arty!

A pantery i tygrysy

Na sztyk wezmê u swej spisy!

Lew!... Có¿ lew jest?! – Kociak du¿y!

Naczyta³em siê podró¿y!

I znam tego jegomoœci,

Co z³y tylko, kiedy poœci.

Szakal, wilk,?... Straszna nowina!

To jest tylko wiêksza psina!...

(Brysia mijam zaœ z daleka,

Bo nie lubiê, gdy kto szczeka!

Komu zechcê, to dam radê!

Zaraz za ocean jadê

I nie bêdê Stefkiem chyba,

Jak nie chwycê wieloryba!

I tak przez dzieñ bo¿y ca³y

background image

155

Zuch nasz tr¹bi swe pochwa³y,

A¿ raz usn¹³ gdzieœ na sianie...

Wtem siê budzi niespodzianie.

Patrzy, a¿ tu jakieœ zwierzê

Do œniadania mu siê bierze.

Jak nie zerwie siê na nogi,

Jak nie wrzaœnie z wielkiej trwogi!

Pêdzi jakby chart ze smyczy...

– Tygrys, tato! Tygrys! – krzyczy.

– Tygrys?... – ojciec siê zapyta.

– Ach, lew mo¿e!... Mia³ kopyta

Straszne! Trzy czy cztery nogi,

Paszczê tak¹! Przy tym rogi...

– Gdzie to by³o?

– Tam na sianie.

– W³aœnie porwa³ mi œniadanie...

Idzie ojciec, s³u¿ba ca³a,

Patrz¹... a tu myszka ma³a

Polna myszka siedzi sobie

I z¹bkami serek skrobie!...

background image

156

KUKU£ECZKA

Po tym ciemnym boru

Kuku³eczka kuka,

Z ranka do wieczora

Gniazdka sobie szuka.

Kuku! Kuku!

Gniazdka sobie szuka.

– A ty, kuku³eczko,

Co na drzewach siadasz,

Jakie ty nowiny

W lesie rozpowiadasz?

Kuku! Kuku!

W lesie rozpowiadasz?

Lecia³am ja w maju

Z ciep³ego wyraju,

Zagubi³am w drodze

Œcie¿ynkê do gaju!

Kuku! Kuku!

Œcie¿ynkê do gaju!

Zgubi³am œcie¿kê

Do gniazdeczka mego,

background image

157

Teraz latam, teraz kukam,

Ot, ju¿ wiesz dlaczego.

Kuku! Kuku!

Ot, ju¿ wiesz dlaczego

background image

158

Z£A ZIMA

Hu! Hu! Ha! Nasza zima z³a!

Szczypie w nosy, szczypie w uszy

MroŸnym œniegiem w oczy prószy,

Wichrem w polu gna!

Nasza zima z³a!

Hu! Hu1 Ha! Nasza zima z³a!

P³achta na niej d³uga, bia³a,

W rêku ga³¹Ÿ oszronia³a,

A na plecach drwa...

Nasza zima z³a!

Hu! Hu1 Ha! Nasza zima z³a!

A my jej siê nie boimy,

Dalej œnie¿kiem w plecy zimy,

Niech pami¹tkê ma!

Nasza zima z³a!

background image

159

JAK SZ£A WIS£A DO MORZA

A ta œliczna Wis³a

Na Œl¹sku wytrys³a,

Przelecia³a kawa³ œwiata,

Nim tu do nas przysz³a.

Przelecia³a Œl¹sko,

Przelecia³a Kraków.

Czerpa³o z niej magiereczk¹

Nie ma³o junaków!

Przelecia³a Kraków,

Posz³a pod Warszawê,

Rozœpiewa³a swoim szumem

Ka¿de serce prawie

Spod Warszawy posz³a

Pod wysokie P³ocko,

Zaœwieci³a stu gwiazdami

Œwiêtojañsk¹ nock¹!

A zasiê spod P³ocka

Pod ten Toruñ stary

Z³otym ¿ytem i pszenic¹

Podnios³a galary.

background image

160

Spod Torunia zasiê

Do Gdañska lecia³a

Otwartymi ramionami

Gdañsko powita³a.

I wziê³a w ramiona

Wielu ziem przestworza,

Zaszumia³a pieœni¹ ¿ycia,

Skoczy³a do morza!

background image

161

¯UCZEK

Wyszed³ ¿uczek na s³oneczko

W zielonym p³aszczyku.

– Nie bierz¿e mnie za skrzyde³ka,

Mi³y mój ch³opczyku.

Nie bierz¿e mnie za skrzyde³ka,

Bo mam p³aszczyk nowy;

Szy³y mi go dwa chrab¹szcze,

A kraja³y sowy.

Za to im musia³em p³aciæ

Po dwanaœcie groszy

I jeszczem sie zapo¿yczy³

U tej pstrej kokoszy.

Jak uszy³y, wykroi³y,

Tak p³aszczyk za krótki;

Jeszcze im musia³em dodaæ

Po kieliszku wódki.

background image

162

MUCHY SAMOCHWA£Y

U chomika w gospodzie

Siedz¹ muchy przy miodzie.

Siedz¹, pij¹ kolej¹

I z paj¹ków siê œmiej¹.

Podpar³y siê ³apkami

Nad pe³nymi kuflami.

Zagi¹³ chomik ¿upana,

Miód dolewa do dzbana.

– ¯ebyœ kumo, wiedzia³a,

Com ju¿ sieci narwa³a,

Com z paj¹ków nadrwi³a,

To bys ledwo wierzy³a!

– Moja kumo jedyna,

Czy mi pajak nowina?

Œmiech doprawdy mnie bierze...

Paj¹k... tak¿e mi zwierzê!

– ¯ebyœ, kumo wiedzia³a!

Trzem paj¹kom bez ma³a,

Jak siê dobrze zasadzê,

Trzem paj¹kom poradzê!...

background image

163

– Moja kumo kochana!

(Chomik! dolej do dzbana!)

Moja kumo jedyna,

Czy mi paj¹k nowina?

Prawi jedna, to druga,

A tu z k¹ta coœ mruga...

Prawi czwarta i pi¹ta,

A coœ czai siê z k¹ta.

Paj¹k ci to, niecnota,

Niæ – tak d³ug¹ – namota!

Zdusi³ muchy przy miodzie

W chomikowej gospodzie.

background image

164

Z TEKI

ARTURA GROTTGERA:

WOJNA

background image

165

I

O, jak ja dzisiaj spojrzeæ siê odwa¿ê

W ten cichy b³êkit i w te ludzkie twarze,

Jak ja podniosê oczy gorej¹ce

Na z³ote gwiazdy, na jasne miesi¹ce,

Ja, co widzia³em straszliw¹ rzecz ziemi:

Krew przelewan¹ rêkami bratniemi,

Ja, co widzia³em, jak s³oñce j¹ pije,

I nie upad³em w proch, i jeszcze ¿yjê?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ktokolwiek jesteœ, co nosisz oblicze

Mog¹ce zbledn¹æ albo ¿arem sp³on¹æ,

Ktokolwiek jesteœ, co znasz tajemnicze

G³êbie boleœci i umiesz w nich ton¹æ,

Ktokolwiek jesteœ, co ludzk¹ masz duszê,

PójdŸ: jeœliœ kamieñ nawet, ja ciê wzruszê!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sam, w czterech œcianach, co mnie zamyka³y,

Z myœlami mymi w œwiat smêtkiem sczernia³y,

Z d³oni¹ na oczach, przed pust¹ sztalug¹

Zaduma³em siê g³êboko i d³ugo.

Bo ju¿ mnie chwyta³ ten duch. co po ziemi

Mogi³ przelata skrzyd³ami mrocznemi

I krzywdy ludów, i stare cierpienia

W piorun przekuwa i w burzê zamienia,

A czarê pomsty na wody wylewa...

Ju¿ by³em harf¹, co dr¿y i co œpiewa,

I mia³em serce, jak kamieñ spêkany.

background image

166

Co me ma krwi ni ³ez, ale ma rany.

A kiedym duma³ tak, uczu³em nagle

Gor¹cy oddech, co mi podniós³ w³osy.

Jak ³ódŸ. tchem morza chwycona pod ¿agle,

Chwieje siê, prê¿y i puszcza na losy,

Tak ja powsta³em, ju¿ pe³en p³omienia

I wnêtrznych g³osów, i ¿aru, i dr¿enia,

I pêdu w sobie...

Przede mn¹, u proga,

Postaæ siê jakaœ przejrzysta bieli³a.

Ledwom j¹ uczu³, ju¿ by³a mi droga,

Ju¿ mi sz³y od niej moc jakaœ i si³a,

Ju¿ serce dr¿¹ce z piersi mi siê rwa³o

Za t¹ dziewicz¹, milcz¹c¹ i bia³¹.

Ponad jej czo³em, jak tchnienie wilgotne,

Gdy na zwierciad³o rzuca pary mêtne,

Takie siê œwiat³o pali³o ulotne,

Bez z³otych blasków, przyæmione i smêtne.

Wielem zapomnia³ od onej godziny;

Lecz dot¹d widzê ten u jej warkoczy

Miesiêczny p³omyk, srebrzysty i siny,

A tak¿e g³os jej pomnê – i jej oczy.

Oczy to by³y, jak gwiazdy, zgaszone

We ³zach i by³y dziwnie zadumane;

Mog³y przed Bogiem braæ œwiat ten w obronê

background image

167

I wzejœæ b³awatkiem nad pola orane,

I duszy siêgn¹æ tajemn¹ sw¹ w³adz¹...

Ju¿ czu³em, ¿e mnie te oczy prowadz¹,

Choæ jeszcze usta, jak p¹ki zamkniête,

Nie ods³oni³y s³ów – ciche i œwiête.

Czy znasz anio³y, które w polu g³uchem

Nad mogi³ami po rozstajach p³acz¹,

Jakoby brzozy szepta³y tam z duchem

Albo wiatr tr¹ca³ o lirê œpiewacz¹?

Czy znasz anio³y, które w pustych chatach

U wygaszonych ognisk siedz¹ ciche,

A g³owy maj¹ w piorunowych kwiatach

I usypiaj¹ dzieci¹teczka liche

Pieœni¹, co bêdzie im siê kiedyœ œni³a

A¿ po wiek ¿ycia?... Ona tak¹ by³a.

Wiêc patrz¹c na ni¹ strwo¿y³em siê w sobie

I rzek³em: – Oto jest z tych bo¿ych jedna,

Co w ciemnym lampy zapalaj¹ grobie

I zapomniane prochy bior¹ ze dna

Na siew przysz³oœci. – I wstrzês³o siê moje

Serce nadziej¹ wielk¹ – i omdla³o.

A¿ ona, widz¹c, ¿e tak przed ni¹ stojê,

D³oñ, jak mg³a, lekk¹ podnios³a i bia³¹,

A obróciwszy siê na zmierzchy sine:

– IdŸ za mn¹ – rzek³a – pójdziem w ³ez dolinê.

background image

168

II

...Jeszcze ta rêka przejrzysta i bia³a

W cichym powietrzu przede mn¹ gorza³a,

Jak srebrna chmurka, gdy s³oñcem wskroœ œwieci,

Kiedy mnie przestrzeñ szeroka obleci

I ch³ód wieczorny, niesiony w powiewach

Po dr¿¹cych wodach i po sennych drzewach.

Ziemia, ju¿ w rosach, pod nocn¹ sz³a zorzê

I gwiazdy nagle tryska³y w przestworze,

A dnia ró¿anoœæ, wsi¹kniêta w powietrze,

W przejrzyste tony sz³a, i w coraz bledsze.

Naraz psy wyciem obnios³y siê g³uchem,

Z ³¹k siê porwa³y ¿urawie ³añcuchem

I, bij¹c w skrzyd³a, lecia³y jêcz¹ce

Pod niewidzialne, zgaszone miesi¹ce.

– O jasna! – rzek³em, bo takie jej miano

Dawa³o serce – o jasna, co pêdzi

Z gwiazd starodawnych tê chmurê zerwan¹,

Czerni¹c¹ niebios ró¿ane krawêdzi?

Gdzie lec¹ owi powietrzni tu³acze,

Rzucaj¹c ziemi jêk taki i p³acze?..;

Jeszczem to mówi³, gdy nagle nade mn¹

Dziwnie siê cicho zrobi³o i ciemno,

A ucisk taki w powietrzu by³ ca³em,

background image

169

¯e mi g³os omdla³, zgas³, a id¹c, dr¿a³em.

Wiêc rzek³a smêtna moja przewodnica:

– Oto nie mo¿esz wytrzymaæ bez lêku

Czerwonych cieniów martwego ksiê¿yca

I bicia skrzyde³, i jednego jêku

Ptaków lec¹cych...

A mówi¹c tak, sta³a,

Zwrócona ku mnie litoœnie, i w twarzy

Ciszê uœpionych harf s³owiczych mia³a,

I by³a jak kwiat, gdy siê w rosach wa¿y,

I doϾ mu tylko powiewu, co wzdycha,

By ³ez per³ami posypaæ z kielicha.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A ju¿ my wtenczas byli wœród zieleni

Lip rozkwieconych, z których pachty miody,

Ju¿ id¹c œladem smêtnej mojej ksieni,

W domostwo ciche wszed³em i w ogrody,

Gdzie spokój rozwia³ swe pióra anielskie

Na serca czyste i na rzeczy sielskie.

Pod lip¹ niewiast gromadka zebrana

Gwarzy³a, brzêcz¹c, by rój pszczelny w ulu.

Naraz – g³os jeden pêk³, jak struna szklana,

A w g³osie taka by³a ostroœæ bólu,

¯e oczy moje pobieg³y jak strza³y

Za krzykiem w górê – i w górze zosta³y.

Tam, na pó³nocy, jak z³ota g³owica

Wyrzuconego w b³êkity sztyleta

background image

170

I jako ¿agiew, co œmieræ j¹ podsyca,

Trupi¹ jasnoœci¹ gorza³a – kometa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiêc oczy moje, jak dwie mewy dr¿¹ce,

Spad³y z powietrza pe³ne wielkiej trwogi,

Ju¿ na niewieœcich twarzach szukaj¹ce,

Kto tu dom rzuci i nie wróci z drogi,

Po kim tu bêdzie ¿a³oba noszona,

Kto tu godziny bêdzie we ³zach liczy³,

Czyje tu serce pêknie, czyj œmiech skona?...

Wtem bia³y anio³, co mi przewodniczy³,

Przejrzystym palcem wskaza³ mi twarz jedne...

By³a tak jasna objawieniem klêski,

Taki z niej duch szed³ bolesny a mêski,

I takie widzeñ przysz³oœci ekstazy,

¯e teraz jeszcze myœl¹c o niej – blednê.

A gdym w ni¹ patrza³ jak w œwiête obrazy,

Pod moim wzrokiem ból piêækroæ j¹ zmieni³:

Najpierw j¹ zdrêtwi³ strach i okamieni³,

Potem wichr jakiœ przelecia³ j¹ dr¿eniem,

Potem buchnê³a czerwonym p³omieniem,

Potem j¹ bladoœæ obesz³a op³atka,

Hostiê z niej czyni¹c, a potem sczernia³a

Jak œwiêta ziemia – i tak ju¿ zosta³a.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Schyli³ siê anio³ mój i szepn¹³: „Matka”.

background image

171

III

Ranek by³ wczesny, srebrny, skowronkowy,

Gdyœmy z pól zeszli, co pod ros¹ sta³y.

Za nami we mg³ach tonê³y parowy

Okwit³e tamiem, prósz¹ce kwiat bia³y,

I d³ugie miedze stóp bosych œladami

A¿ pod mur miejski goni³y za nami.

A moja cicha, jasna Beatrycze,

Spokoju pe³na bo¿ego i ducha,

Ku zorzom mia³a podane oblicze

Jak ten, kto id¹c, ³kañ dalekich s³ucha,

A gdzie st¹pi³a, tam rosy rzêsnemi

Sypa³y trawy rozchwiane przy ziemi.

Ja, patrz¹c na ni¹ tak¹ zaduman¹,

Nie œmia³em pytaæ, gdzie wiedzie ta droga.

I tak nam wzesz³o pierwsze owe rano

Wpoœród gasn¹cych gwiazd, pod okiem Boga,

Który snadŸ patrza³ na ziemiê tê smêtny,

Bo wschód posêpny by³ i mg³ami mêtny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O ziemio! jakie ty cudowne s³oñce

Mog³abyœ rankiem widywaæ nad g³ow¹!

Jakie hejna³y duchów lataj¹ce

Pieœni¹ by ciebie budzi³y echow¹,

Gdybyœ ty nie sz³a do swego zachodu

Drog¹ krzywd, gwa³tów, ciemnoty i g³odu!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

background image

172

– Patrz – rzek³a do mnie moja przewodnica -

Tak siê zaczyna dzieñ, co do wieczora

Otrzêsie serca, jako nawa³nica,

I we ³zach stanie, jak pe³na amfora...

Patrz, bo dziœ padaæ bêd¹ gorzkie rosy,

A cisza bêdzie mieæ ³kaj¹ce g³osy.

A gdy mówi³a, stanêliœmy w gmachu,

Przed którym widaæ by³o wielkie t³umy.

Po œcianach dreszcze chodzi³y przestrachu,

Mroczny strop wisia³ wœród ciê¿kiej zadumy,

Jasnoœæ sz³a w okna przyæmiona i chmurna,

W poœrodku izby stó³, na stole urna,

Przy umie on, syn...

Odgad³em po biciu

Serca w tej izbie g³oœnym, gdzieœ od proga,

Po wytê¿onym w dwóch Ÿrenicach ¿yciu,

Gotowych wielbiæ lub przeklinaæ Boga,

Po tym uporze, który w drzwi otwarte

Jej siw¹ g³owê pcha³ pomiêdzy wartê,

¯e tam jest matka.

...Przez noc tu sz³a ca³¹,

Nie patrz¹c drogi, do gwiazd gadaj¹ca,

I podnosi³a twarz wysch³¹ i bia³¹

Jako op³atek na jasnoœæ miesi¹ca,

A choæ na ustach nie mia³a pacierza,

Czu³a, ¿e wzrokiem w Boga gdzieœ uderza.

background image

173

Teraz stanê³a w progu, chce do syna...

Puœæcie¿ j¹, ludzie! Niech rwie siwe w³osy,

Niech ³zami krwawych Ÿrenic swych przeklina

Was i tê urnê, i dzieñ ten, i losy,

Niechaj na syna patrzy do ostatka...

Puœæcie! Wszak ka¿dy matkê mia³... to matka!...

Wyci¹gn¹³ ramiê...

– O, siedmiu mieczami

Przebite serce!... Synku... Jezu Chryste!

Synu! Synaczku!... O œwiat³o wieczyste!

Puœæcie mnie! Jezu, zmi³uj siê nad nami...

A bogdaj¿eœ ty kamieñ ten grobowy

Pierwej wyci¹gn¹³ dla mej siwej g³owy!

Bodajeœ pierwej... Bo¿e, mocny Bo¿e!

Ju¿, ju¿ wyci¹ga!... Puœæcie¿ mnie! On mo¿e...

A!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...Urno! zimne, kamienne twe ³ono

Nie mia³o nigdy dzieci! Ty, przeklêta!

Grobie ty, kêdy ¿ywych pogrzebiono!

Czy ty wiesz, jak to p³acz¹ niemowlêta?

Czy wiesz, jak d³ugie noce przy kolebce

Matka przemarzy, przeœpiewa, przeszepce?

O urno! Jaka ty straszliwie cicha!

O, krzycz i wo³aj, ¿e zrobiono z ciebie

Rzecz zgrozy pe³n¹, co rêce odpycha,

Rzecz okropniejsz¹ od mogilnych lochów!

background image

174

¯e ta, co niegdyœ po synów pogrzebie

W dom powraca³a z garœci¹ bia³ych prochów,

By³a mniej trupi¹ ni¿ ty i mniej chmurn¹,

Ty, serc pêkniêtych pe³na, krwawa urno!

IV

A widz¹c mnie tak wzburzonym do g³êbi,

Jak mêtna fala, gdy j¹ wicher t³ucze,

– Oto polec¹, jak stado go³êbi

I jak ¿urawi wêdruj¹cych klucze -

Rzek³a Beatryx i wielk¹ têsknot¹

Nakry³a czo³o, niby chmur¹ z³ot¹.

A pomilczawszy, rzek³a: – Ale onym

Ptakom jest dano do gniazd wracaæ z wiosn¹;

Ci zaœ na piasku zostan¹ czerwonym

I pod b³yskami komet kêdyœ posn¹,

I ¿adne s³oñce ju¿ ich nie obudzi...

Zaprawdê, Bóg ma w nienawiœci ludzi!

A wtem j¹ obj¹³ mrok, jak chusta mglista,

I sz³a tak, oczom moim zas³oniêta,

Skarg¹ t¹ ciemna, a ³zami przejrzysta,

I t¹ ¿a³ob¹ przeciw Bogu œwiêta.

I bi³ cieñ od niej, z œwiat³em na przemiany,

Jako gdy z noc¹ œwit walczy ró¿any.

background image

175

A ja, ¿em wiedzieæ chcia³ ich dalsze losy,

Tych dzieci, rzek³em: – Kto czyni te ¿niwa?

Gdzie posieczone s¹ zielone k³osy,

I kto ten zagon w runi zaorywa?

– Wiêc siê zwróci³a ku mnie i, spokojna

Jak œmieræ, odrzek³a dŸwiêcznym g³osem:

– Wojna.

A gdy ten wyraz pad³ w ciche przestrzenie,

Jaskó³ki spod strzech porwa³y siê czarne,

A z piór ich pad³y dr¿¹ce, d³ugie cienie

Na wód b³êkitnoœæ; i wysz³y tchy parne

Z wody, jak z ludzkiej piersi, kiedy cicha

Przemówiæ nie œmie, tylko ciê¿ko wzdycha.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle têtenty zagrzmia³y po drodze.

Spojrza³em: w zwartym jechali szeregu,

Kaski na czo³ach, pa³asze przy nodze,

Ludzie w kurzawie, a konie w pian œniegu.

Dobosze w bêbny takt bij¹ miarowo,

A jeŸdŸcy sadz¹ z zwieszon¹ w dó³ g³ow¹.

I tak przed nimi w podró¿nym tym pyle

Kraj znika³... Kto wie, nik³ mo¿e na wieki,

A ¿aden nie œmia³ przyzostaæ siê w tyle

Ani obróciæ za siebie powieki;

I tylko jeden na koniu siê zni¿y³,

Garœæ ziemi chwyci³ i do ust przybli¿y³.

background image

176

A ta, któr¹œmy mijali, zagroda,

Wielkim w nas p³aczem buchnê³a i jêkiem.

W sadzie, u p³ota, urodna i m³oda

Sta³a kobieta z dzieci¹tkiem maleñkiem

U piersi, z oczu spuszczonych ku ziemi

Sypi¹ca ³zami, jak skrami srebmemi.

Wiêc zapatrzony w Dolores tê bia³¹

Stan¹³em. Têtent ucicha³ w oddali.

Kurzawa spad³a i tylko zosta³o

Dr¿enie w zbó¿ m³odych chwiej¹cej siê fali

I droga, w s³oñcu lekkim py³em wzdêta,

I jakaœ straszna pustka, i przeklêta...

A pani moja, która tam wraz ze mn¹

Sta³a, rzêsami nakrywszy Ÿrenice,

Surow¹ mia³a twarz i bardzo ciemn¹,

A ponad czo³em wielk¹ b³yskawicê

Sin¹, od której ognie sz³y w czerwieni...

A kiedym milcza³, rzek³a mi:

– Straceni.

V

O, daj mi jeszcze raz przebyæ ze sob¹

Tê ziemiê mogi³, pokryt¹ ¿a³ob¹,

O, daj mi jeszcze raz w drogi iϾ one,

background image

177

Od koœci bia³e, a od krwi czerwone,

I raz mi jeszcze daj na nie siê rzuciæ

Twarz¹ zalan¹ ³zami – i nie wróciæ!

Bo gorszy powrót, niŸli wyjœcie ducha,

I s¹ najcichsze bez zmartwychwstañ groby..

A jako ciê¿ko znów iœæ do ³añcucha

Temu, kto za¿y³ ciszy onej doby,

W której mu serce zastyg³o w boleœci

I ¿adnych z ziemi nie s³ysza³ ju¿ wieœci!

Dziœ znowu muszê zranione mieæ mózgi

¯¹d³em tych myœli, co pe³zn¹ w nie mrowiem,

I znów iœæ muszê przez wspomnieñ tych rózgi,

Z których jest ka¿da maczana o³owiem

I z wê¿ym sykiem nad sercem siê zwija,

I szarpie ¿yw¹ pierœ, i nie zabija!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pó³ nieba s³oñce stanê³o ju¿ w chmurze

Dymów armatnich, na kszta³t rudej plamy,

Kiedyœmy wyszli na ma³e podgórze,

Za mury w ogniu i za miejskie bramy,

Z których siê t³umy wali³y bez³adnie,

Gin¹c w pop³ochu onym, gdzie kto padnie.

Bo pêdzi³ ich huk, i trzask, i p³omienie,

Jak archanielski miecz, od tego proga,

Gdzie mieli gniazda swe i odpocznienie.

I pe³na by³a wielkich g³osów droga,

background image

178

P³aczu, i jêku, i kl¹tw, i modlitwy,

A ponad wszystkim tym – huragan bitwy.

Jak z ogniów owych wyszed³em, nie pomnê.

Dym mnie ogarn¹³ i ¿ar³ mi Ÿrenice

I same nogi nios³y nieprzytomne

Wskroœ spaleniska, pomiêdzy iskrzyce

Bomb pêkaj¹cych i przez gruzów kupy,

Z których stercza³y groŸne, sine trupy.

Jeden wyci¹gn¹³ rêkê i zagrodzi³

Drogê tê, któr¹ szed³em, ob³¹kany,

Bo duch dopiero od niego uchodzi³

Czarn¹ krwi strug¹, s¹cz¹c¹ siê z rany.

Chcia³em ratowaæ, gdy wtem granat œwisn¹³,

W górê go porwa³ i mózg mu rozprysn¹³.

G³uchy od huków, a od dymów œlepy,

U stóp mej œwiêtej upad³em z³amany;

A mia³em w oczach lec¹ce czerepy

G³ów ziewaj¹cych i krwawe ³achmany

Cia³ rozerwanych w powietrzu na æwierci,

A w uszach œwist i pisk, i wrzawê œmierci.

A pani moja zadumana siad³a

Na onym wzgórzu i na z³omie ska³y,

I patrz¹c na ów gród w p³omieniach, zblad³a,

A ob³ok szat jej, przejrzysty i bia³y,

background image

179

Nagle siê zacz¹³ æmiæ i w barwach mieniæ,

Ogniami z³ociæ i mn¹ czerwieniæ.

Wiêc rzek³em: – Otom wywiedzion jest w ziemiê

Widzeñ okropnych i piek³a obrazów,

A znieœæ nie mogê i padam, jak brzemiê,

U nóg twych i na piersiach le¿ê g³azów,

I na kamieniach polnych, które jêcz¹...

Zmi³uj siê! Twarz mi nakryj szat twych têcz¹,

A¿by przemin¹³ ten dzieñ i godzina

Przestrachów mocnych i œmierci wybuchów;

Bo serce we mnie dr¿y i mdleæ zaczyna,

I s³aby jestem, i nêdzniejszy z duchów,

A jêzyk wysch³y mam i wargi s³one,

Bom przeszed³ morze krwi, morze czerwone...

Lecz ona, jakoby nie s³ysz¹c zgo³a,

Trwa³a w milczeniu swej wielkiej zadumy.

I brew œci¹gniêt¹ mia³a wpoœród czo³a,

Patrz¹c na owe pierzchaj¹ce t³umy

Z bólem, który j¹ czyni³ dziwnie blisk¹

Tej ludzkiej nêdzy...

Schyli³em siê nisko

I do stóp jasnych przylgn¹wszy ustami,

Rzek³em: – O œwiêta moja! O przeczysta!

Jeœli ty p³aczesz w sercu twym nad nami,

B³ogos³awiona b¹dŸ imieniem Chrysta!

background image

180

Bo jest z nim œwiat ten na krzy¿u rozpiêty,

¯ó³ci¹ pojony i w³óczni¹ w bok pchniêty...

I z³ama³ mi siê g³os, i pad³em z p³aczem

Twarz¹ na ziemiê, i ³zami gorzkiemi

Zrosi³em pole krwi¹ zapiek³e... Zaczem

Uderzy³ we mnie jêk i ³kanie ziemi -

I czu³em, jak dr¿y i jako siê trwo¿y

Cichy w swej kaŸni, Baranek ten Bo¿y...

VI

A wstawszy, szliœmy dalej.

...Kraj by³ pusty

I czarny, jakby po przejœciu zarazy.

O, nigdy tego nie wypowiem usty,

Jakie mi drogê zabieg³y obrazy

I jakie trupy spotka³y mnie sine,

Otwarte maj¹c oczy, a¿ przeminê.

I nigdy tego nie wydam jêzykiem,

Jaka tam cichoœæ by³a przeraŸliwa

I z jakim ptastwo lecia³o w niej krzykiem

Od gniazd zburzonych, i jakie ³uczywa

Z drzew osmalonych nad drog¹ tam sta³y

I nie¿ywymi ga³êŸmi kiwa³y...

background image

181

Gwa³t czyni¹c oczom oœlep³ym prochami,

Szed³em t¹ drog¹ krzy¿ow¹ i czarn¹,

Jako ów pielgrzym, id¹cy znad Arno

Przez krêgi piekie³. A taki nad nami

By³ ucisk, taka g³uchoœæ i martwota,

Jaka ma nastaæ przy koñcu ¿ywota.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od bolesnego odbiwszy siê grodu,

Wyszliœmy w pole szeroko zdeptane.

A ju¿ siê rosy perli³y zachodu.

I wskroœ nad ziemi¹ lireczki sz³y szklane

Skowroñczych g³osów, które siê na ³uny

Nios¹c, powietrzne potr¹ca³y struny.

A id¹c onym polem we mg³ach sinem,

Pod las my przyszli i pod wielkie drzewa,

Gdzie stercz¹c z zgliszczów sczernia³ym kominem

Spalona chata sta³a. Smolne trzewa

Belek i tramów dym jeszcze dawa³y.

Przy chacie sad wiœniowy, kwieciem bia³y,

I d³ugi ¿uraw studzienny. Pod p³otem

W zgrzebnej koszuli i twarz¹ do ziemi

Le¿a³ pastuszek ma³y, w³osów z³otem

Nakrywszy piasek, rêkoma drobnemi

Rozkrzy¿owany, jak orlik, szeroko

W tym polu, krwawym dzieciêc¹ posok¹.

background image

182

Przy nim fujarka i nó¿, i wierzbowe

Ga³¹zki m³ode z zastyg³¹ krwi ros¹...

Przypad³em z jêkiem i martw¹ mu g³owê

Podj¹wszy, nios³em tê dziecinê bos¹,

By jej mogi³ê daæ i z mchów pos³anie.

A nios¹c brzemiê to, wo³a³em: – Panie!...

I pod krzy¿ go tam z³o¿y³em wioskowy,

I na pierœ drobn¹ upad³em sierocie.

A z krzy¿a Chrystus pogl¹da³ surowy

Z twarz¹ sczernia³¹, z koron¹ w poz³ocie

Blasków zachodnich, i zda³ mi siê krwawiæ

Piêciu ranami swymi...

Nie móg³ zbawiæ,

O, nie móg³ zbawiæ, ziemio, krzy¿ ten ciebie

I pró¿na mi³oœæ ta, i ta ofiara!

Ty jad przekleñstwa po¿ywasz w twym chlebie

I zawsze jesteœ pogañska i stara,

I nienawiœci¹ ¿yjesz, a widomy

Twój znak to wilcze plemiê i miecz Romy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A gdyœmy weszli w las, uderzy³ we mnie

P³acz bardzo rzewny i kwilenie ciche.

Wiêc id¹c na ten g³os w najgêstsze ciemnie,

Ujrza³em w trawie dzieci¹teczka liche,

Jak wyci¹ga³y wychud³e r¹czyny

Po k¹sek chleba, a ten by³ – jedyny.

background image

183

Tak z puchów gniazda dziobeczki pisklêce

Stercz¹ doko³a z wrzaskliwym szczebiotem,

Jako tych dwojga g³owiny i rêce...

Na twarzy matki chmura: – A co potem...

Co bêdzie potem, gdy chleba zabraknie?...

Dokoñczyæ nie œmie i sama – nie ³aknie.

I nagle wielkie przejê³o mnie dr¿enie

O ten drobia¿d¿ek nêdzny, o te dzieci...

Gdy wtem, przez ciemne drzew onych zielenie,

Czerwona strza³a s³oneczna nadleci

I g³ów tych dotknie krwawoœci¹ zachodu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Poblad³ mój anio³ i rzek³: – Zgin¹ z g³odu.

VII

A gdyœmy zeszli nieco, rzek³a pani:

– Oto jest rozstaj i krzy¿owe drogi.

Chceszli, wywiodê ciê ju¿ z tej otch³ani,

Bo z prêdka ciê¿kie tutaj przyjd¹ trwogi,

Od których wiêdnie wszelki duch cz³owieczy,

A gorsze od tych s¹ poœlednie rzeczy.

Rzek³em: – O jasna, ty wiesz. Ale ze mn¹

Jest mi³oœæ, która daje wielkie si³y

I gwiazd¹ wschodzi tam, gdzie zewsz¹d ciemno,

background image

184

I ¿yciem dyszy na spodzie mogi³y,

I na dnie œmierci. A jam zrodzon w p³aczu

I usta ziemi mówi¹ mi: „Tu³aczu”...

A jeœli skrzyd³o jaskó³cze siê przetrze

Skroœ burzy, tedyæ j¹ i duch przeminie.

A ona, pilno patrz¹c na powietrze,

– Cz³owiek tam jeden – rzek³a – nêdzny ginie,

Jak Judasz, wielki ów przedawca Chrysta.

I sz³a, kwapi¹ca siê i smêtkiem mglista.

A ja, nie wiedz¹c, o czym by mówi³a,

Za wiewem szat jej szed³em zadumany.

A wiod³a nas tam œcie¿eczka pochy³a,

W dó³ spadaj¹ca od leœnej polany,

Na której ³uny gorza³y zachodnie,

Z wierzcho³ków sosen zatliwszy pochodnie.

A w dole, jako zroszone mrowisko,

Kiedy je oœcieñ podwa¿y od spodu,

Czerñ widaæ by³o i obozowisko

Zbrojnego, ró¿nych zawo³añ narodu,

Sk¹d, jak kipi¹tek z kot³a i jak pary,

Huk bêbna bucha³ i zmieszane gwary.

I wnet rozleg³o siê przed nami pole,

Które w sinoœci onej przedwieczornej,

Podobne wodzie wielkiej i jeziornej,

Pod oparami sta³o, a w pó³kole,

background image

185

Bia³oœci¹ p³ócien bij¹c w zachód z³oty,

Jak wzdête ¿agle, biela³y namioty.

A tam, gdzie pani moja mnie wywiod³a,

Wzgórek by³, wyspie podobny, niedu¿y,

A na nim w wielkich blaskach sta³a*jod³a,

Strzaskany maj¹c czub, jak maszt wœród burzy,

I bursztynowych ¿ywic pe³ne wnêki,

I grube, smolne, z pnia stercz¹ce sêki.

Ledwie obj¹³em wzrokiem to widzenie,

Gdy zabrzmia³ hejna³, bo gas³o ju¿ s³oñce,

I wnet z mrowiska tego wysz³y cienie,

I pod tr¹b g³osem sz³y roty milcz¹ce,

Wij¹c siê z wolna w przeguby ogromne.

Stanêli.

...Nigdy tych g³ów nie zapomnê,

Co siê odkry³y nagle pod jasnoœci¹

Graj¹cej zorzy i pod ³un¹ krwaw¹

I zaœwieci³y wygolon¹ koœci¹

Czaszek, do których œmieræ mia³a ju¿ prawo.

Bo z ¿yciem o nie ci¹gnê³a ju¿ losy

I ustawi³a je – pod rozmach kosy.

Cisza przez chwilê, potem bêben. Potem

Buchnê³a wielka pieœñ z olbrzymi¹ si³¹

I pod tym niebem otwartym i z³otym

Tysi¹c siê g³osów, jako wicher, wzbi³o

background image

186

I tysi¹c g³osów, jak wicher, opad³o.

Spojrza³em, s³oñce sczernia³o i zblad³o.

I znowu cisza, i znów bêben. Po czym

Znów siê zerwa³a pieœñ i jêk modlitwy

Z takim ogromnym natchnieniem proroczym

Œmierci i z tak¹ dzik¹ wrzaw¹ bitwy,

I z takim p³aczem, i z tak¹ ¿a³ob¹,

¯e s³oñce ³uny zgasi³o za sob¹.

A wtedy pod t¹ sin¹, trupi¹ zorz¹

Rozbrzmia³o wielkie „amen”, jak grzmot w górach,

I zobaczy³em nagle rêkê Bo¿¹,

Piêciu palcami rozwart¹ na chmurach,

Lecz nie ojcowsk¹ i b³ogos³awion¹,

Tylko gróŸb pe³n¹ i krwi, i czerwon¹.

Wiêc strach uderzy³ we mnie, jak b³ysk gromu,

I szat mej œwiêtej chwyci³em siê z trwog¹.

A ona: – Oto idziesz z nieszczêœæ domu

I z domu gniewu idziesz czarn¹ drog¹,

A jeszczeœ nie zwyk³ i mru¿ysz powieki:

Zaprawdê, ludzki duch – jest duch kaleki.

A gdy mówi³a jeszcze, ono wzgórze,

Kêdyœmy stali, t³um wielki otoczy³,

Ci¹gn¹c cz³owieka jednego na sznurze.

A cz³owiek miota³ siê i pian¹ broczy³,

background image

187

A ci, co bli¿ej byli, rud¹ b³otn¹

Ciskali w niego i mow¹ sromotn¹.

A kiedy przyszli na wprost onej jod³y,

Która, dr¿¹c w sobie, dawa³a szum ma³y,

Pozna³em, i¿ by³ markietan, cz³ek pod³y,

Jakich za ka¿dym obozem psy gna³y;

Ale u tego znalaz³y siê sprawy

Insze, bo szpieg by³ i przedawczyk krwawy.

Ohydnie rwa³ siê i rzuca³ na smyczy,

A z cz³onków krête uczyni³ gadziny;

Lecz choæ znaæ by³o, ¿e dusza w nim krzyczy,

Niemy mia³ jêzyk, zdrêtwia³y i siny.

I to widzia³em, ¿e go od powroza

Œmiertelniej d³awi strach i trupia zgroza.

A œwiêta moja, cofn¹wszy siê krokiem

I patrz¹c z wielk¹ litoœci¹ na t³uszczê,

– Prosi³am – rzecze – lecz Pan siê ob³okiem

Pomsty otoczy³ i rzek³: „Nie odpuszczê!

Straszn¹ ten œmierci¹ tutaj zgin¹æ musi...”

Zaprawdê, wojna Boga nawet kusi.

I sz³a, spuœciwszy g³owê, aby onej

Rzeczy nie widzieæ, co siê tam czyni³a.

A by³a gwieŸdzie podobna zgaszonej,

Bo u tych bo¿ych nie zawsze jest si³a.

background image

188

A zaraz przypad³ wichr i sk³êbi³ chmury

I mrok siê rzuci³ nag³y...

VIII

Pia³y kury

Na czas pó³nocny i na nowe stra¿e

Gwiazd, gdy siê pe³nia odkry³a ksiê¿yca.

A szliœmy wtedy przez stare cmentarze,

Nad których cisz¹ moja przewodnica,

Podniós³szy rêce w miesiêcznej jasnoœci,

B³ogos³awi³a mogi³y i koœci.

– B³ogos³awieni, coœcie siê wrócili

Do domu swego i swego pocz¹tku

I którym oczy zmêczone nakryli

Garsteczk¹ piasku i kwiecia u¿¹tku...

B³ogos³awiony g³óg polny i zio³a,

Co wam pierœ martw¹ odzia³y i czo³a!

Albowiem matce nie wróci nikt p³odu,

Ani dzieciêcia, aby je nosi³a,

Jak w pierwszych czasach poczêcia i rodu.

A ta oddanych ma sobie mogi³a,

A ziemia znów jest nimi obci¹¿ona,

Jako dni onych, nim wyszli z jej ³ona.

background image

189

B³ogos³awiony grób cichy, co chowa

Umar³ych prochy, i¿ wiatr ich nie miota.

Albowiem wielka spokojnoϾ grobowa

Jest im odp³at¹ za burzê ¿ywota,

Co prêdszy, niŸli zawodnik w swym biegu,

Dobra nie widzia³, a ju¿ jest u brzegu...

Lecz tu nalezion wielki jest i ma³y

I wyzwolony jest jeszcze od pana,

A usta, które o grób swój wo³a³y,

Ju¿ ukojone s¹ i wszelka rana,

I wszelka ¿¹dza tutaj siê popieli...

B³ogos³awieni, którzyœcie spoczêli!

A gdy mówi³a, zapad³e mogi³y

I opuœcia³e zdawa³y siê kwieciæ,

A brzozy szum swój i p³acz uciszy³y

I ze dna nocy sz³y gwiazdy im œwieciæ;

I uciszy³y siê skrzypi¹ce krzy¿e,

I wszystko sta³o w milczeniu i w mirze.

A dla mnie, którym szed³ z onym anio³em,

Wielkim spoczynkiem by³y te momenty,

Bom by³ zmocowan dróg onych mozo³em

I czu³em w sobie krzyki i lamenty

Ducha, a one okropne widzenia

G³osem wo³a³y we mnie – zapomnienia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

background image

190

Nagle pies zawy³ w oplotach, po rosie...

Usta³ – i znowu zawy³... Taka ¿a³oœæ

I taki ludzki ból by³ w onym g³osie,

I taki jêk by³, i taka omdla³oœæ,

¯e czu³em, jak mnie skrzyd³em nietoperza

Strach oblatuje i w piersi uderza.

A gdym mia³ mrowia tego pe³ne ¿y³y,

Drugi siê zaniós³ i trzeci gdzieœ wtórem;

I tak ku sobie te psy w pole wy³y

Na wielki, srebrny ksiê¿yc. A dziœ piórem

Nie wydam onej troski i nudnoœci,

Jaka mi od nich do szpiku sz³a koœci.

A zaraz potem wyszliœmy tu blisko

Na wieœ spalon¹ i na zgliszczów kupy,

A za ni¹ by³o œwie¿e bojowisko,

Dok¹d nam drogê wskaza³y dwa trupy,

Patrz¹ce w ksiê¿yc bez zmru¿enia powiek

I przeraŸliwie ciche: koñ i cz³owiek.

Dalej piêæ by³o, dalej siedem, dalej...

Przesta³em liczyæ, bo wsta³y mi w³osy,

Jak kiedy burza ³an ¿ytni powali,

A jedne w drugie wdeptane s¹ k³osy,

Tak po batalii tej le¿eli wa³em,

Broñ na broñ wparta, a cia³o pod cia³em.

background image

191

A nim my przeszli te pierwsze okopy

Trupie, ju¿ na nas uderzy³ wiatr zgni³y -

I w krwawej glinie zaczê³y lgn¹æ stopy.

A ja, wspomniawszy na one mogi³y

Ciche: – Uczyñmy – rzek³em – grób, o pani,

I¿by spoczêli ci nie pogrzebani!

A ona: – Nie jest mi to dozwolonym,

Ale ci wszyscy s¹ tu w rêku Boga,

A Bóg ich w polu zostawia czerwonym,

Aby z nich zgni³oœæ sz³a na œwiat i trwoga,

A i¿by ludom te trupy siê œni³y,

A¿ wszyscy cichej zapragn¹ mogi³y.

Lecz teraz idŸ a patrz! – I rêkê jasn¹

Œci¹gnê³a, kêdy czarne jakieœ mrowie

Pe³z³o na trupy...

...O, niechaj zagasn¹

Zgwa³cone oczy w mojej nêdznej g³owie!

To byli... Chryste! T¹ siê hañb¹ spalê...

Nie! To nie ludzie byli! To – szakale!

Lecz jam ich widzia³ i nic ju¿ nie zetrze

Tej okropnoœci sprzed mojej Ÿrenicy,

A choæ doko³a tak czyste powietrze

I choæ sam w sobie strzegê tajemnicy,

Czujê, ¿e ¿yjê i dycham w tym brudzie...

Nie! To nie by³y szakale... To – ludzie!

background image

192

Cisi i szybcy, z worami zgrzebnemi,

Zdzierali trupy z odzie¿y do naga,

Piersi im gniot¹c i szarpi¹c po ziemi...

I nie wiem, sk¹d ta upiorna odwaga

I bezwstyd krwawy, i piekielne si³y,

Bo i kobiety wœród tych hien by³y.

A tam, gdzie przeszli, pod jasnoœæ miesi¹ca

Biela³a nagoœæ cia³ okropna, sina.

I zda³o mi siê, ¿e noc sama dr¿¹ca

Ze zgrozy blednie i czas swój przeklina

I ¿e trup który wstanie i zakrzyczy

Na te zmierzchniki, i nie da zdobyczy.

Jak nieprzytomny i jak ob³¹kany

Do mojej œwiêtej tuli³em siê z trwog¹,

I tych pobitych czu³em w ciele rany

I nie wiedzia³em, gdzie st¹piæ mi nog¹,

Bo wszêdzie by³a krew, krew, krew i zbrodnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A pani moja i gwiazda przewodnia,

W Boga wpatrzona, sz³a cicha i bia³a,

Lecz owa jasnoœæ nad czo³em jej – dr¿a³a.

background image

193

IX

O smêtnej mowy i cichego lica

Pani! O pani zadumanych oczu!

Czy ty pamiêtasz ten promieñ ksiê¿yca,

Co siê na szaty twojej k³ad³ przezroczu

I do stóp twoich pada³, dr¿¹cy ca³y,

Mniej od nich srebrny i mniej od nich bia³y?

Czy ty pamiêtasz te miedze zroszone,

Po których szliœmy, obj¹wszy siê spo³em,

Dwa cienie smêtne i niepocieszone?

Bo s¹ godziny, gdy cz³owiek z anio³em

Tak siê porówna boleœci¹ nad œwiatem,

¯e tych najczystszych czuæ mo¿e siê bratem.

Gwiazdy nad nami gas³y mêtne, sine,

I ksiê¿yc topnia³, obliczem upiora

Wsi¹kaj¹c w ciemn¹ zachodu g³êbinê.

I tak my doszli na próg tego dwora,

Co sta³ jarzêbin czerwieni¹ nakryty.

Brytan nie broni³ wejœcia – by³ zabity.

A ja, com przeszed³ ono bojowisko

I mia³em oczy pe³ne widzeñ œmierci,

Gdym spojrza³ na to rozci¹gniête psisko,

Z ³bem rozp³atanym, jak granat, na æwierci

I krwawym mózgiem plami¹ce próg domu,

Tom siê tak wzdrygn¹³ ca³y, jak od sromu.

background image

194

Pró¿no on tutaj odprawia³ sw¹ wartê

Trupi¹ i pró¿no zawala³ tu drogê,

Bo drzwi zgwa³cone i z haków wyparte

Widn¹ czyni³y w komnacie tej trwogê

Ostatniej walki i mord, i zel¿ywoœæ,

I wielk¹ przeciw rzeczom martwym mœciwoœæ.

Na wznak, z obliczem œci¹gniêtym, zsinia³em,

Le¿a³ trup jeden przez izby po³owê,

Jakby nie wroga zabity wystrza³em,

Ale piorunem krwi ra¿ony w g³owê

Na widok jakiœ szatañski, piekielny,

Bo ogieñ w twarzy mia³ i gwa³t œmiertelny.

Na pierœ mu run¹³ drugi, wystrzelone

Krócice cisn¹c, ogromny i srogi...

I tak zastyg³y te cia³a czerwone

W jakimœ momencie zdumienia i trwogi,

¯e takie g³ownie na gniazdo Bóg ciska

I patrzy na to, i gromem nie b³yska.

Jeszcze mi oczy po izbie sz³y ko³em

Od tych dwu trupów, le¿¹cych powa³em,

Gdym jêk us³ysza³; a choæ siê zaci¹³em

Przez tê noc jedn¹, jak wilk, choæ s³ysza³em

Krzyk mordowanych i batalii g³osy,

Na ten jêk cichy powsta³y mi w³osy.

background image

195

Bo szed³ nie z piersi ludzkiej, lecz z otch³ani

Takiego piek³a i z takiej czeluœci,

Gdzie siê z letargów budz¹ pogrzebani...

Wiêc pomyœla³em: Jeœli Bóg dopuœci,

¯e z takim jêkiem wstaæ maj¹ wskrzeszeni,

Niech lepiej zaraz œwiat w garœæ prochu zmieni.

W izbie znów d³uga cisza... A wtem z ziemi

Trup jeszcze jeden przez pó³ siê podŸwign¹³,

Z twarz¹ zakryt¹ w³osami lepkiemi

Od krwi... O, bogdaj lepiej by³ zastygn¹³

I le¿a³ jako powalona k³oda!

Kobieta by³a, pewno ¿ona m³oda

Z tych dwu jednego, co tam w krwi ka³u¿y

Le¿eli, z krzywd¹ na licach przywar³a;

A by³a zmiêtej porównana ró¿y

I chocia¿ ¿ywa, zda³a siê umar³¹,

I duch w niej zaraz pocz¹³ mdleæ i trwo¿yæ

Sob¹, i oczu nie mog³a otworzyæ.

Krzykn¹³em... Chcia³em biec z tej krwawej sieni

Do tego domu gwa³tu i boleœci,

Lecz pani moja i surowa ksieni:

– Zaniechaj – rzek³a – bo Pan rêkojeœci

S¹dnych szal trzyma w b³êkitach i wa¿y

Wielkich krwie ludzkiej, a mocnych szafarzy.

background image

196

A w ciszy niech trwa s¹d, a¿ szale znios¹.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A wtem skrzypnê³y drzwi u drugiej œciany

I wesz³o dwojgo...W koszulkach, wpó³ boso,

Ch³opczyk, trzylatek mo¿e, taki lniany

Jak ta k¹dzio³ka, i dzieweczka drobna,

Dziwnie do onej omdla³ej podobna.

Weszli i, szyjki wyci¹gn¹wszy cienkie

Jako wróbliki one, patrz¹ w trwodze

Na matkê, ¿e ma tak zdart¹ sukienkê

I ¿e tak le¿y na zimnej pod³odze,

Takie stargane w³osy ma, tak blada,

Nie patrzy na nich wcale... i nie gada...

Za nimi s³uga stary, z niemowl¹tkiem

Na rêku, stan¹³ i skostnia³ u proga.

A¿ mu do oczu podesz³a kipi¹tkiem

Wielka, gor¹ca ³za i tak do Boga

Apeluj¹cy sta³, z t¹ ³z¹ na rzêsie

I z g³ow¹ siw¹, co siê w ciszy trzêsie.

A takie na nas sz³y z ciszy tej jêki,

Takie obrazy i strachy czerwone,

¯e œwiêta moja, œci¹gn¹wszy swej rêki,

Z szat oczom swoim zrobi³a zas³onê

I blaski swoje przyæmi³a u czo³a,

Do grobowego podobna anio³a.

background image

197

A ja, gdym wyjœcia z onej rzeŸni do¿y³

I z³ote s³oñce ujrza³ na rozœwicie,

Tom czu³, ¿e gdybym usta me otworzy³,

Nie jêk by wyszed³ ze mnie, ale wycie,

Jako wiêc psów tych, którzy tam przez rosy

Na pe³ny ksiê¿yc wyli wniebog³osy.

Bo ju¿ usta³o we mnie cz³owieczeñstwo

I ju¿em duszy nie w³ada³ jêzykiem-,

A niepamiêtna wœciek³oœæ i szaleñstwo

Przez piersi sz³y mi z takim dzikim krzykiem,

¯e gdybym wtedy go wypuœci³ z gar³a,

Rodzona matka by siê mnie zapar³a!

I tak mnie odwiód³ anio³ mój...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O wojno!

Nie przelecia³aœ ty nad ziemi¹ cwa³em,

Nie przelecia³aœ ty nad polem zbrojno,

Ale wê¿owym i ohydnym cia³em

Do cichych wpe³z³aœ gniazd, aby je skalaæ

I oczy piskl¹t krwi¹ matczyn¹ zalaæ!

X

– Na miejsca puste, na miejsca bezwodne

ZawiedŸ mnie, jasna, a posadŸ mnie w ciszy!

background image

198

Niechaj przepaœcie obejm¹ mnie ch³odne,

Niech siê pierœ moja ciemnoœci nadyszy,

I tam mnie zawiedŸ, sk¹d s³oñce ucieka,

Abym oblicza nie widzia³ cz³owieka.

Rzek³em, a pani moja, bardzo cicha

I w tajnych myœlach swoich pogr¹¿ona,

Sz³a przeciw wiatru ma³emu, co wzdycha*

W przydro¿nych trawach, a mia³a ramiona

Jak zwiêd³e lilie, a oczy na niebie...

I rzek³em: – Dozwól, a puœæ mnie od siebie.

Albowiem ciê¿sze to jest, co zazna³em,

Od grobowego na piersi kamienia,

A dosiê¿ony jestem w serce strza³em

Takiej ¿a³oœci, co w jady krew zmienia,

A ¿ywot sobiem zbrzydzi³...

Rzek³a: – Ma³o

Ju¿ drogi onej przed nami zosta³o.

Bo nie jest wszystko tobie pokazanem,

A tylko r¹bek uchyleñ zas³ony,

A œwiat siê o to niech modli przed Panem,

Aby choæ jeden z was by³ naleziony,

Który by ca³e piek³o to obaczy³

I wróci³ z drogi tej, i nie zrozpaczy³.

Albowiem przysz³oœæ ziarn swoich nie siewa

Na polu ornym ani na ugorze,

Ale na sercu, co jej siê spodziewa...

background image

199

A ja wspomniawszy, com widzia³ w tym dworze:

– Zaprawdê – rzek³em – s¹ krwawe jej ziarna,

A rola ogniem spalona i czarna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A tam, gdzie z sob¹ mieliœmy te mowy,

Le¿a³ niewielki grodek, snad¿ w poœpiechu

Opustosza³y, jakby w czas morowy.

A ci, co uszli, zostawili echu

Dziwnie ¿a³osne g³osy, które dr¿a³y

Wœród pustych domostw, jêk czyni¹c niema³y.

A wszystkie one pogwa³cone mury

Przeciw nam w bramy zdawa³y siê cisn¹æ,

A stosy sprzêtów, zr¹banych na wióry,

Na czterech rogach rynku mia³y b³ysn¹æ

Po¿og¹, która nie jest zwyk³¹ klêsk¹,

Ale haniebn¹ zemst¹ i niemêsk¹.

A gdyœmy, id¹c, odeszli niewiele

Od tego miejsca, rozleg³y siê dzwony

Na starym, dosyæ wynios³ym koœciele,

A œwiat siê ca³y zdawa³ byæ ruszony

Tym wielkim g³osem ¿a³oœci i trwogi,

Który ³kaj¹cy by³, a razem srogi.

Koœció³ sczernia³y, lipami nakryty,

Nad których zieleñ b³yska³y z wie¿ krzy¿e,

Mia³ smuk³e, pe³ne gniazd go³êbich szczyty.

A gdy tak nad nim rozbrzmia³y te spi¿e,

background image

200

Zdawa³ siê w niebo róœæ i iœæ przed nami

Razem z tym jêkiem dzwonów – b³êkitami.

A dzwon przed sob¹ powietrzne gna³ krêgi,

A ziemia pod nim jak pod grzmotem dr¿a³a,

A¿ gdy najwy¿szej dosiêgn¹! potêgi,

Nag³y go zd³awi³ huk, jakby huk dzia³a...

Pêk³a spi¿owa pierœ i tylko d³ugo

Serce zgrzytliw¹ jêków brzmia³o fug¹.

A wtedy stan¹³ koœció³ oniemiony,

Jakoby we mgle i w chmurach zawisn¹³,

A ten krzyk trwogi, którym by³ niesiony,

Na wzdychaj¹ce echa siê rozprysn¹³.

I tylko dzwonnik martwy chwia³ siê w górze

Na tym, którego nie chcia³ puœciæ, sznurze.

A pani moja, wejrzawszy na niego:

– Oto siê – rzecze – pozosta³ na stra¿y

Jak kruk powietrzny u gniazda swojego...

A oto trup ten miastu gospodarzy

I jest pustego grodu hospodynem...

A on te¿ patrza³ na ni¹ licem sinem.

A wtem z koœcio³a gwar buchn¹³ i krzyki,

I œmiech hulaszczy, rozpustny, i wrzawa,

A miêdzy lipy, sk¹d pierzch³y s³owiki,

Konie wodzi³a pijana czerniawa

background image

201

Obozuj¹cej wœród ognisk dru¿yny,

A u drzwi w koz³ach sta³y karabiny.

Zaczem my na próg weszli...

Wielka nawa

W ³uki gotyckie sklepiona, sczernia³a,

Przez pó³ od ognisk rozpalonych krwawa,

A przez po³owê w grubym mroku sta³a,

Podobna piekie³ otwartej czeluœci,

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A jeœli kiedy Bóg na mnie dopuœci

Szatañskich widzeñ mêkê przed skonaniem

Tak, jako o tym mówi¹ ludzie starzy,

Niechaj mi uszy nape³ni zgrzytaniem

Wszystkich piekielnych mar, lecz niechaj twarzy

Tych nie ogl¹dam, które mi tam by³y

Zjawione, bobym skonaæ nie mia³ si³y.

A to, co oczy moje tam widzia³y,

Nigdy nie bêdzie nikomu wiadomem.

To tylko powiem, ¿e Chrystus sczernia³y

G³owê na krzy¿u odwróci³ ze sromem

Od onej zgrozy i na pierœ j¹ sk³oni³,

I wielkie, krwawe ³zy po licu roni³.

A wtedy ono ciche œwiat³o bo¿e

Zgas³o nad czo³em mojej Beatrycze

,1 zasz³o, jako wieczorowe zorze...

A ona, czarnym kirem swe oblicze

background image

202

Z g³ow¹ nakrywszy, raz tylko westchnê³a

I z oczu moich zesz³a, i zniknê³a.

XI

Nikt mi ju¿ nigdy z duszy nie wyrzuci

Tego, co krwawi i co mi j¹ smuci...,

Nikt mi ju¿ nigdy sprzed oczu nie zetrze,

Ani na ¿adnym rozwieje siê wietrze,

Ani Bóg nawet odmieniæ jest w mocy

Tego, com widzia³ i czu³ owej nocy.

A kiedy teraz samotny usiadam,

To wiem, ¿e przyjd¹ do mnie wielk¹ rzesz¹

I jêczeæ bêd¹, gdy do nich zagadam...

A jako chmury, za wiatrem gdy œpiesz¹,

Tak wskroœ mnie id¹c, w cieñ mnie swój ogarn¹

Te trupy, noc¹ gor¹c¹ i parn¹.

S¹ s³owikowie, co po lasach jêcz¹

Nieutulonym ka¿d¹ wiosn¹ ³kaniem;

S¹ tajne smutki, co przêdzê pajêcz¹

Wskroœ duszy snuj¹ z ¿a³osnym wzdychaniem.

Lecz ciê¿sz¹ nad to jest boleœæ i trwoga,

Co w izbie mojej dziœ stoi u proga.

background image

203

I patrzê w ciemnoœæ, i s³yszê wœród ciszy

Ust konaj¹cych westchnienie i jêki,

A ciemnoœæ bierze kszta³t i ku mnie dyszy.

A gdzie wyci¹gnê ramiê, tam siê rêki

Zimnej dotykam i ze zgroz¹ czujê,

Jak mnie dech trupi wko³o oblatuje.

Wróci³em z drogi œmiertelnych przestrachów

I z drogi gwa³tów, i z przera¿eñ drogi,

I wywiedziony jestem z œmierci gmachów,

A pe³nym w sobie ¿a³oœci i trwogi,

I jasnoœæ oczu moich mnie rzuci³a

Z t¹, co mi gwiazd¹ na drodze tej by³a.

W bezbrze¿ny smutek i w niepocieszony

Myœl¹ posêpn¹ zapadam i duchem,

A przy mnie stoi cieñ wojny czerwony

I gada do mnie milczeniem pól g³uchem

I jêkiem matek, co synów swych p³acz¹,

I¿ ich ju¿ stare oczy nie obacz¹.

I tak dziœ siedzê, jak kruk osamia³y,

Z dala od ludzkich zaprz¹tnieñ i wrzawy,

I s³yszê onych czarnych rot hejna³y,

I ów pobitych dworzec widzê krwawy,

I dzwony s³yszê, bij¹ce na trwogê...

I uciec od nich chcê precz – i nie mogê.

background image

204

A kiedy o tym zadumam siê smutnie,

Dusza siê we mnie staje bardzo sroga...

I na ogromnym, rozci¹gniêtym p³ótnie

Kreœlê w ob³okach siedz¹cego Boga,

A ni¿ej g³azy ofiarne i siny

Dym, co wstêpuje w niebo z ³ez doliny.

A wtedy w izbie mojej s³yszê ³kanie,

Id¹ce ku mnie z wieków g³êbokoœci.

Bo nie jest dot¹d insze panowanie

Nad ziemi¹, jeno starej onej z³oœci

I starych onych pierworodnych waœni,

A bracia dot¹d walcz¹, jak zapaœni.

I s³yszê huk i trzask zwalonych grodów,

Chrzêst pól deptanych i krzyk gwa³tów s³yszê,

I œwist po¿arów, i zgrzytanie g³odów,

I wielk¹ mogi³ po rozstajach ciszê,

I dziatek drobnych skwierk, i wrzask niewieœci,

I skamienia³ej milczenie boleœci.

A nie nalezion jest czas w dziejach œwiata,

Co by nad piek³em tym zab³ysn¹³ têcz¹.

I dot¹d go³¹b ów bia³y oblata

Ziemie, co p³acz¹, i ziemie, co jêcz¹,

A odpocznienia nie najduje sobie,

Bo potop krwi jest na ca³ym tym globie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

background image

205

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O rodzie ludzki! O plemiê Kaina!

Ten sam ty zawsze bratobójca stary,

Co na o³tarzach najœwiêtszych zarzyna

Krwi¹ wo³aj¹ce, niewinne ofiary...

Ten sam ty zawsze! A cieñ twej maczugi

Na ca³¹ ziemiê pad³ czarny i d³ugi.

Zabity brat twój siermiê¿ny i cichy

Pasterz trzód bia³ych i jagni¹t swych trzody;

Skowronek oto zabity jest lichy,

Pszczo³a nosz¹ca do u³ów swych miody,

A k³os, co ledwo zawi¹za³ siê w ziarno,

Wdeptany w ziemiê i w rolê cmentarn¹.

O rodzie ludzki! O plemiê Kaina!

W gniewie ty jesteœ i w pomœcie poczêty...

Z dziada na ojca, a z ojca na syna

Siew starych zbrodni upada przeklêty,

I w³asna matka-ziemia ciê przeklina...

O rodzie ludzki! O plemiê Kaina!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A ty, któremum prawi³ te powieœci,

Wstañ a pójdŸ, niech ciê uœcisnê jak brata.

Boœ uczestnikiem by³ mojej boleœci

Nad wielk¹ nêdz¹ i nad zbrodni¹ œwiata.

A zaœ jak pielgrzym idŸ, a wytrwaj w znoju,

A przepowiadaj wieœæ dobr¹ pokoju.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Konopnicka Maria Nowele
Konopnicka Maria Nowele
Konopnicka Maria Nowele 2
Konopnicka Maria Nowele i wiersze (m76)
KONOPNICKA MARIA nowele mendel gdański, nasza szkapa
Konopnicka Maria Nowele, wiersze
eBooks PL Konopnicka Maria Nowele
Konopnicka Maria Nowele
Konopnicka Maria Nowele
Konopnicka Maria Nowele, wiersze
Maria Konopnicka Wiersze i nowele
Konopnicka M., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Konopnicka Maria, opracowania
Konopnicka M., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Konopnicka Maria, opracowania
Konopnicka M., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Konopnicka Maria, opracowania
Konopnicka M., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Konopnicka Maria, opracowania

więcej podobnych podstron