Janusz A. Zajdel
Studnia
Park przeświecał pustymi
koronami drzew, pod nogami
miękko uginały się opadłe
liście. Nie szeleściły już,
wilgotne od porannego
deszczu. Było pochmurno.
Kilkaset metrów, dzielących
dom akademicki od Instytutu,
Jan przebył pełen obaw i
ciekawości. Co też mu
zaproponują? '
Przed drzwiami profesora
Maera wziął głęboki oddech,
odchrząknął i wszedł z
możliwie najmądrzejszą
miną.
- Dzień dobry! -
powiedział.
- Witam! Proszę, o co
chodzi? - Maer uśmiechnął
się krzywo, ale Jan wiedział,
że to jeszcze o niczym nie
świadczy.
Profesor był niski i łysawy,
ale bardzo ruchliwy jak na
swoje siedemdziesiąt lat.
Miał zwyczaj w czasie
rozmowy ze studentem
przechadzać się drobnymi
kroczkami po pokoju. O ile z
wyrazu twarzy nikt nigdy nie
potrafił odgadnąć jego
nastroju, o tyle z prędkości
jego spad ceru tam i z
powrotem można było
wnioskować nieomylnie. Im
szybciej chodził - tym
lepiej... Gdy profesor
zmniejszał tempo, student
zaczynał się niepokoić. Gdy
przystanął - było już zupełnie
źle, a gdy usiadł za biurkiem
- można było pożegnać się z
nadzieją na pomyślne
załatwienie sprawy. Podczas
egzaminów u "dziadka"
Maera oczekujący na
"giełdzie" pytali zwykle
wychodzących po egzaminie:
"Jaka prędkość?" Gdy ,
odpowiedź brzmiała:
"Biega!" - można było
spokojnie wchodzić na
egzamin.
Gdy Jan wszedł do
gabinetu, profesor siedział za
biurkiem. "Blado!" -
pomyślał Jan.
- Ja w sprawie pracy
dyplomowej - powiedział.
- Aha! - uśmieszek trwał na
twarzy profesora. - Dopiero
teraz. No, cóż, zobaczymy,
co tam zostało...
Sięgnął po teczkę, wydobył
zapisany arkusz. Teraz
powinien wstać - pomyślał
Jan.
- Tu już niewiele zostało.
Prawie wszystkie tematy
przydzielone - Maer wodził
ołówkiem po spisie. - Jest
jeszcze to... to... i to.
Odptaszkował trzy pozycje
i wstał powoli, trzymając
listę w ręku.
- To... raczej cię nie
zainteresuje... - mruczał na
wpół do siebie - to... też
chyba nie. O! Ja bym
proponował ten temat.
Bardzo interesujące
zagadnienie!
Koniec! - pomyślał Jan. -
Dziadek wlepi mi teraz
najpodlejszy temat, którego
nikt nie chciał wziąć... I do
tego będzie mi wmawiał, że
to bardzo ciekawe
zagadnienie!
- Skuteczność zwierciadła
gamma jako osłony
biologicznej - przeczytał
profesor. - Przy odrobinie
dobrych chęci można z tego
zrobić piękną, oryginalną
pracę naukową! Cóż ty na to?
- Nno... chyba...
- A więc w porządku. Jan
Link... - wpisał nazwisko na
listę. - Życzę powodzenia.
Zgłosisz się do doktora
Trauta.
Wpadłem - pomyślał Jan. -
Będę mordował masowo
morskie świnki przy pomocy
promieniowania gamma. Od
razu czułem, że tak się to
skończy. Staruszek jest zły,
że się spóźniłem na rozdział
tematów. Nawet się z miejsca
nie ruszył - taki zły!
W tej chwili Maer, jak
pchnięty, ruszył z miejsca
najszybszym ze swych
truchcików, lecz o metr od
biurka zatrzymał się nagle,
syknął i chwycił obiema
rękami za kolano. Utykając
na prawą nogę, powrócił na
fotel.
- Zupełnie zapomniałem...
Przez cały dzień uważałem, a
teraz... Widzisz, rano
skręciłem nogę... -
powiedział jakby z
zakłopotaniem. Lewą ręką
rozcierał kolano, a prawą
wyciągnął w kierunku Jana.
- Powodzenia! Aha,
zapomniałem ci, zdaje, się,
powiedzieć, że pomiary
wykonywać będziesz na
Fobosie. Za tydzień Traut
odlatuje, więc się pospiesz.
Jutro zastaniesz go w
Zakładzie Akceleratorów...
Jan skłonił się i szybko
wybiegł z pokoju. Dopiero na
korytarzu przestał się
hamować i wybuchnął
szczerym śmiechem.
- To ci heca! - parskał
ubawiony serdecznie. -
Najlepszy kawał miesiąca...
Co też mówię: miesiąca...
Roku!... Dziadek... siedzi,
potem stoi w miejscu, ani się
ruszy... Myślisz, człowieku,
że nie wiem jak zły, a tu...
nogę biedak skręcił...
Zaniósł się z trudem
tłumionym śmiechem i w
podskokach wybiegł przed
budynek. Tam dopiero nieco
ochłonął i pomyślał, że to
trochę nieładnie tak się śmiać
ze skręconej nogi starego
profesora. Spoważniał więc i
pomyślał, że... to on, właśnie
on, ma lecieć na satelitę
Marsa. Trudno mu było
oswoić się z tą myślą. Nie
mógł uwierzyć, że to
prawda... Lepszego tematu
pracy dyplomowej nie mógł
sobie chyba wymarzyć!
Potem pomyślał o Liss i
mina mu nieco zrzedła. Ale
jakoś to będzie - tylko kilka
miesięcy. Trzeba jej jednak
powiedzieć.
Skręcił w kierunku miasta.
Nie chciało mu się teraz iść
do domu. Chciał spotykać
znajomych, rozmawiać z
nimi, i tak, niby od
niechcenia, jakby to była
zwykła i codzienna sprawa,
wplatać w rozmowę swą
radosną nowinę: "Wiesz,
jestem okropnie zajęty,
pojutrze mam egzamin, za
tydzień muszę wpaść na
Fobosa..."
O Traucie Jan wiedział
niewiele - mniej więcej tyle,
co wszyscy studenci. Gdy
padło nazwisko Trauta,
pytano zazwyczaj: "To ten od
Albacha?" Każdy bowiem z
podstawowego kursu fizyki
jądrowej znał "regułę
Albacha-Trauta".
Tak, to był ten Traut,
znakomity fizyk, lecz kiepski
podobno pedagog i niezbyt
sympatyczny przy bliższym
zetknięciu człowiek. Przez
rok wykładał w instytucie, a
na egzaminie zdobył sobie
wśród studentów opinię
gderliwego i wiecznie
niezadowolonego ponuraka.
Potem zaniechał pracy
pedagogicznej, często latał
poza Ziemię, prowadził
jakieś badania, na tyle
specjalistyczne, że mało kto
orientował się w jego
osiągnięciach.
Tylko dlaczego na Fotosie?
- myślał Jan. Co on tam robi?
Zwierciadło gamma - cóż to
takiego? Zaraz, zaraz...
Z trudem odgrzebywał w
pamięci wiadomości z fizyki
promieniowania. Dopiero po
dłuższej chwili przypomniał
sobie, że kiedyś czytał
wzmiankę w jakimś
czasopiśmie naukowym:
...zwierciadło, które w
sposób zupełny odbijałoby
promienie gamma, byłoby
idealnym nieomal
rozwiązaniem problemu
napędu fotonowego z
zastosowaniem anihilacji
jako źródła energii.
Czyżby o to chodziło? Jeśli
tak, to temat jest
rzeczywiście pasjonujący...
Wynikałoby stąd jednak, że
Trautowi udało się zbudować
takie idealne zwierciadło!
Może to dopiero maleńki
model, coś w rodzaju
"zestawu o mocy zerowej" do
badania ciągłego procesu
anihilacji?
W każdym razie, zanim
pójdę do Trauta, muszę
poczytać na ten temat, żeby
nie okazać się durniem. To
nie leży co prawda w
zakresie mojej specjalizacji,
ale zawsze lepiej sobie
zjednać opiekuna swojej
pracy dyplomowej -
postanowił Jan. Mijał właśnie
uliczną kabinę
wideofoniczną, wstąpił więc i
wywołał Liss. Była w domu.
Ucieszyła się wyraźnie.
- Wróciłeś wczoraj?
- Nie. Dziś rano. I wyobraź
sobie, wczoraj właśnie
rozdzielali na naszym
wydziale tematy prac
dyplomowych!
- Oo! - zmartwiła się. - I co
teraz zrobisz? - Nic. Już
załatwione - powiedział,
uśmiechając się z
zakłopotaniem. - Mam dla
ciebie niezbyt wesołą
niespodziankę.
- Co się stało? -
Spoważniała, trochę
przestraszona.
- Wyjeżdżam...
- Jak to? A dyplom?
- Właśnie... Dostałem
temat... Zgadnij, gdzie?
- Czy ja wiem? -
zastanawiała się przez
chwilę, badając jego twarz
spojrzeniem. - Na Księżycu!
Zgadłam?
- Prawie. Teraz tylko
powiedz jeszcze, na jakim
księżycu?
- Co? Nie na naszym? No,
powiedzże wreszcie, nie
dręcz kobiecej ciekawości!
- Fobos - powiedział Jan,
starając się, by wypadło to
najobojętniej w świecie.
- Eee! - powiedziała. - To
ja tak nie chcę! Znowu
znikniesz na kilka miesięcy.
- Nie miałem wyboru...
- No, już dobrze, dobrze,
wiem, że się cieszysz.
- To gdzie w takim razie
wypijemy kawę? - Myślę, że
tam, gdzie zawsze. Za
piętnaście minut będę.
G
dy
wychodzili z
kawiarni,
zaczynał
padać
deszcz.
- Więc
mam na
ciebie
czekać? -
spytała Liss
patrząc z
ukosa na
Jana.
- Jak
chcesz! -
odpowiedzia
ł ze
straszliwą
powagą i
oboje
wybuchnęli
śmiechem.
Pobiegli
przez
wilgotne
ulice, przez
mżawkę i
mgłę. Pod
domem Liss
powiedziała:
- To... ja
chyba
zaczekam?...
- Chyba?
- No, to
znaczy
zaczekam... -
spojrzała mu
w oczy.
Pocałował ją
lekko, a ona
położyła mu
palec na
nosie,
powiedziała
z kpiącą
powagą:
Kosmonauta
! - i pobiegła
do domu.
Jan
odszedł
powoli,
postawiwszy
kołnierz i
wetknąwszy
obie dłonie
w kieszenie
płaszcza.
Deszcz
rozpadał się
na dobre.
- T
o ciebie
mi dali... - Traut
popatrzył na
Jana obojętnie, a
Jan pomyślał od
razu, że ten
Traut naprawdę
uprzejmością
nie grzeszy.
Dobrze.
Zaczekaj
chwilę.
Był wysoki,
chudy jak słup
telegraficzny i
śmiesznie łamał
się wpół,
sięgając na
dolną półkę
biblioteki. Mógł
mieć
pięćdziesiąt lat,
ale również
dobrze można
mu było dać o
dziesięć mniej
lub więcej.
Podłużna twarz,
wiecznie
skrzywiona, co
nadawało jej
wyraz ciągłego
niezadowolenia.
Oczy głęboko
osadzone, żywe,
lecz nadmiernie
poważne. Takim
zobaczył go Jan
po raz pierwszy
i trzeba
przyznać, nie
był zachwycony
perspektywą
spędzenia z tym
człowiekiem
kilkumiesięczne
j podróży tam i
z powrotem...
Traut wydobył
sporą kartkę
papieru i podał
ją Janowi.
- Tu jest spis
rzeczy do
zabrania i
sprawy do
załatwienia. A
to plan twojej
pracy. Przygotuj
materiały,
notatki, żeby nie
zabierać niczego
zbędnego, bo i
tak rakieta
będzie miała
nadwagę. Jutro
zgłosisz się na
badania do
Kosmedu,
startujemy
siedemnastego o
dwunastej
czterdzieści
dwie. W
Kosmocentrum
trzeba być na
dwanaście
godzin przed
startem, z całym
bagażem,
oczywiście.
Aha, jeszcze te
formalności,
wiesz... Tam
masz zresztą
wszystko
napisane.
Pilotujesz?
- Tylko
pojazdy
atmosferyczne.
Traut skrzywił
się, jakby chciał
powiedzieć: "To
bardzo
niedobrze", ale
nic nie
powiedział. Po
chwili dopiero,
nie patrząc już
na Jana, dodał:
- To na razie
wszystko. Teraz
jestem zajęty! - i
błyskawicznie
zakopał się w
stercie
rysunków i
wykresów,
porozkładanych
na biurku i
stołach.
Jan postał
chwilę, zanim
pojął, że
audiencja
skończona.
Traut mówił w
takim
pośpiechu, że
już od połowy
jego tyrady Jan
stracił zupełnie
rozeznanie.
Ściskając w
dłoni otrzymany
arkusz, wyszedł
z pokoju Trauta.
Na szczęście
było tam
rzeczywiście
napisane -
szczegółowo,
punkt po
punkcie -
wszystko, co
należało
załatwić, zabrać,
gdzie i kiedy się
zgłosić.
Dziwny
człowiek! -
pomyślał Jan. -
Miał czas to
wszystko tak
dokładnie
opisać, a
porozmawiać po
ludzku przez
chwilę nie
może!
Pokręcił
głową i wyszedł
przed budynek
Akceleratorów
pełen
wątpliwości, jak
też ułoży się
współpraca z
tym dziwakiem
tam, na
Fobosie?
- P
an mnie
podobno
poszukiwał,
doktorze? - A,
to ty, Link.
Dobrze, że
przyszedłeś,
siadaj!
Doktor Kyoki
był
Japończykiem o
dużej, okrągłej
głowie
osadzonej -
jakby przez
pomyłkę - na
zbyt drobnym
tułowiu. Jego ,
małe, czarne
oczy patrzyły
zawsze
przyjaźnie i
pobłażliwie.
Chyba dzięki
temu
"ojcowskiemu
spojrzeniu"
kierownik
dydaktyczny
wydziału
cieszył się
powszechną
sympatią
studentów.
- Mam ci
kilka słów do
powiedzenia,
Link ciągnął
Kyoki -
ponieważ
właśnie tobie
przypadła w
udziale praca u
Trauta.
Doszedłem do
wniosku, że
powinienem cię
o tym
uprzedzić. To
dość delikatna
sprawa.
Widzisz, jak by
to powiedzieć...
chcemy... to
znaczy ja,
profesor i inni
koledzy -
chcemy, żebyś
się w pewnym
sensie
zaopiekował
Trautem. To
naprawdę
bardzo zdolny i
ceniony
naukowiec,
tylko że,
niestety,
ogromnie
nieostrożny.
Powiedziałbym
nawet: trochę
narwany... Tak,
chyba to dobrze
określiłem...
Uparł się, że nie
trzeba mu
nikogo do
pomocy, że
eksperyment na
Fobosie
przeprowadzi
sam bez
niczyjej
pomocy. Ma
zupełną rację,
rzeczywiście
jeden człowiek
wystarczy dla
obsługi całej
aparatury
podczas
doświadczeń.
Obawiamy się
jednak, że,
będąc sam,
Traut nie będzie
przestrzegał
zbyt dokładnie
przepisów
bezpieczeństwa.
Gdy , chodzi
wyłącznie o
jego własne
życie i zdrowie,
potrafi
lekceważyć
wszelkie
przepisy,
których nie
uważa za
mądre. Zgoda,
są przepisy i
zakazy, których
treść nie wydaje
się mądra, ale...
wszystko
wreszcie ma
jakieś
uzasadnienie.
Traut kocha
ryzyko i na to
nie ma rady.
Gdy natomiast
w grę wchodzi
druga osoba,
jest do przesady
ostrożny.
Gdybyśmy
chcieli wysłać z
nim któregoś z
kolegów-
naukowców,
czułby się
urażony.
Mógłby sądzić,
że nie ufamy
jego
umiejętnościom
, a tak wcale nie
jest. A
ponieważ
samodzielny
pracownik
naukowy ma
obowiązek
przyjąć
wyznaczonego
przez instytut
dyplomanta,
korzystamy z
tego i
wysyłamy z
nim ciebie.
Chcemy go tym
sposobem
uchronić od
robienia
doświadczeń
"za wszelką
cenę". To
człowiek
oddany
całkowicie
nauce. I przy
tym bardzo
porządny i
wartościowy
człowiek...
Kyoki
przerwał, a Jan
poczuł się
trochę
niewyraźnie:
Jeśli ten Traut
rzeczywiście
taki narwany,
to... - wolał nie
myśleć dalej na
ten temat.
- To, co o nim
powiedziałem,
nie jest
pozbawione
podstaw. Nie
wiem, czy jest
ci wiadome, że
Traut ma na
swoim koncie
pokaźną dawkę
napromienienia.
Kiedyś, kilka lat
temu, podczas
pierwszych
prób z
kontrolowaną
anihilacją, tak
się zapalił do
doświadczenia,
że wychyliwszy
się nieostrożnie
spoza osłony
dostał paręset
rentgenów.
Chorował
potem długo,
ale po
wyleczeniu
ostrożności nie
nabył.
Eksperyment,
który czeka was
na Fobosie, nie
jest
niebezpieczny,
jeśli zachowa
się elementarne
środki
ostrożności. I o
to nam tylko
chodzi.
- Dobrze! -
powiedział Jan
z rezygnacją.
Postaram się,
żeby wszystko
było w
porządku.
Imponowało mu
trochę, że ma
taką "misję" do
spełnienia.
T
o, co Traut
określił zwięźle
jako
"formalności",
zajęło Janowi
pełne dwa dni:
począwszy od
"pozwolenia na
wywóz zwierząt
doświadczalnych
" aż do badań
lekarskich. Przy
okazji tych
ostatnich
dowiedział się, że
ma "dysfazję
aminalną w
stopniu zero
koma zero trzy".
Nie przejął się
tym jednak
zbytnio z tej
prostej
przyczyny, że nie
miał pojęcia, czy
to dużo, czy mało
i co to w ogóle
oznacza.
Ostatecznie
otrzymał
pozwolenie na lot
w rejon Marsa i
to było dla niego
najważniejsze.
W przededniu
startu Jan odesłał
swój bagaż, a o
oznaczonej
godzinie
przekroczył po
raz pierwszy w
życiu bramę
Kosmocentrum.
W trzecim
pawilonie czekał
już cały ładunek,
wśród którego
uwijał się Traut.
- A, jesteś! -
powiedział i
zabrał się
bezceremonialnie
do rewizji bagażu
Jana. Przeglądał
paczki, tylko
klatki z
myszkami i
morskimi
świnkami omijał
z daleka, jakby z
obrzydzeniem.
- Pilnuj tego
paskudztwa! -
przykazał
groźnie. - Żeby
mi się po rakiecie
nie rozlazło!
Na koniec
zabrał się do
neseseru z
osobistymi
rzeczami Jana.
Wydobył
elektryczny
aparat do golenia,
zważył w dłoni i
burknął:
- A to co?
Balast? Nie
trzeba, będziemy
nosili brody!
A potem
stanowczo za
głośno wrzasnął:
- Mówiłem
przecież, że
mamy
nadwagę!!!
Szperał dalej, aż
natrafił na
oprawione w
metalową ramkę
zdjęcie Liss.
Janowi uszy
poczerwieniały,
gdy Traut,
patrząc to na
Jana, to na
fotografię,
skrzywił się
ironicznie i zrobił
ruch, jakby chciał
odłożyć ją na
bok, jak to
uprzednio zrobił
z maszynką do
golenia. Po
chwili jednak
włożył zdjęcie z
powrotem do
walizki,
zatrzaskując jej
wieko jakby ze
złością. We
wnętrzu
pozostawił, ma
się rozumieć,
niemiłosierny
"groch z
kapustą".
Poza
wszystkimi
innymi zaletami
potrafi być
jeszcze złośliwy -
zakonkludował
Jan z
niezadowoleniem
.
- W porządku,
można ładować! -
mruknął Traut.
Taśmy
transporterów
uniosły bagaż, a
on podszedł do
okna hali. Jan
stanął za nim,
patrząc w tym
samym kierunku.
Nad horyzontem,
nisko, jak ognik
papierosa
czerwieniał Mars.
Traut milczał
chwilę, potem
wyciągnął rękę i
wskazując
planetę palcem
powiedział ostro:
- Tam!...
Potem powoli
odwrócił się od
okna i wyszedł.
- W
iem, że
Kyoki w tym
palce maczał
odezwał się
Traut, gdy
podchodzili do
lądowania na
Marsie. - Wiem,
po co wmuszono
we mnie
dyplomanta. Oni
się boją... o mnie!
Patrzył ponuro
w ekran wizyjny,
pewnymi ruchami
przekładał
dźwignie
rozrządu i mówił
jakby do siebie.
- Kogo
wreszcie to
obchodzi! Sam za
siebie
odpowiadam! -
dokończył
gniewnie i
nieprzyjaźnie
spojrzał na Jana,
jakby to on był
tym, który wtrąca
się w nie swoje
sprawy.
Jan skurczył się
w fotelu kopilota
i czuł, że nie
może znieść tego
człowieka. Przez
cały czas lotu na
Marsa Traut, jeśli
nie pracował i nie
spał, to zrzędził
okrutnie. Na
stosunki panujące
w instytucie; na
tych, którzy
obarczają go
ładunkiem
sprzętu dla baz
marsjańskich; na
inżynierów,
którzy nie
dotrzymują
terminów
wykonania
urządzeń do jego
doświadczeń.
Mówił - często
przez pół godziny
bez chwili
przerwy -
monotonnie,
czasem tylko
wykrzykując
głośniej jakieś
słowo.
Spośród wielu
niezrozumiałych
spraw i terminów
fizycznych
rzucanych na
oślep przez
Trauta usiłował
Jan wyłowić
ogólny obraz
doświadczenia,
które miało być
przeprowadzone.
O ile dobrze się
zorientował, jego
celem było
uzyskanie ciągłej,
kontrolowanej
reakcji anihilacji:
dwa strumienie
cząstek -
elektronów i
pozytonów -
spotykają się w
ognisku
wklęsłego
zwierciadła;
cząstka i
antycząstka
znika, a z punktu,
w którym
nastąpiło
zderzenie,
promieniu ją w
dwóch
przeciwnych
kierunkach dwa
fotony gamma.
Fotony uderzają
w powierzchnię
zwierciadła. Jeśli
jest ona
powierzchnią
"doskonale
odbijającą", to
pęd fotonów od
niej odbitych
udziela się
zwierciadłu.
Zasada napędu
fotonowego, w
teorii znana już
od dawna, przy
zastosowaniu
anihilacji
rozwiązałaby
problem budowy
silnika dla rakiety
międzygwiezdnej
. Jednak
realizacja
zwierciadła o tak
fantastycznych
właściwościach
zdawała się być
zadaniem
beznadziejnie
trudnym. Biorąc
bowiem pod
uwagę ogromną
całkowitą moc
promieniowania,
nawet niewielki
procent energii
pochłonięty przez
zwierciadło byłby
zdolny stopić je
w jednej chwili!
Zwierciadło
przygotowane
według projektu
Trauta na
Fobosie, miało
być realizacją
tego
wymarzonego
ideału,.. Jan nie
miał jeszcze
pojęcia o jego
rozmiarach, o
mocy
promieniowania,
którą chciał
osiągnąć Traut.
Nie pytał o
szczegóły, by nie
zbłaźnić się
jakimś
niemądrym
pytaniem..
Zobaczy na
miejscu,
przekona się
naocznie.
Jedno było
pewne: Traut
wierzył w
pomyślność
swego
eksperymentu.
Więcej nawet:
był pewien, nie
dopuszczał myśli,
że mogłoby się
coś nie udać!
Zadaniem Jana
było zbadanie
warunków
panujących po
drugiej stronie
zwierciadła.
Mimo bowiem
spodziewanej
doskonałej
sprawności
powierzchni
odbijającej trudno
było przewidzieć,
czy poprzez
zwierciadło,
przez
mikroskopijne
jakieś rysy czy
defekty nie
będzie
przeciekało
promieniowanie
szkodliwe dla
organizmów
żywych. Morskie
świnki, które
wiózł Jan, miały
posłużyć jako
obiekty
doświadczalne,
zanim pierwszy
człowiek
zasiądzie za
sterami
fotonowca.
D
ruga
Baza
Marsjańska
przyjęła ich
niezwykle
gościnnie i
uprzejmie. Nie
było to
zupełnie
bezinteresown
e - przywieźli
im przecież
zapas
żywności i
sprzętu - ale
niezależnie od
tego każdy
przybysz
musiał tu być
mile widziany.
Trójka ludzi,
obsługujących
bazę, niewiele
miała
rozrywek.
Nawet w
brydża nie
mogą pograć -
pomyślał Jan.
Wydawało mu
się, że w bazie
jest tak jakoś
"zwyczajnie"...
Jak nie na
Marsie -
myślał, choć
był tu
oczywiście po
raz pierwszy.
Niewiele mieli
czasu, Jan nie
zdążył nawet
dobrze
rozejrzeć się
po bazie.
Poganiany
przez Trauta
zjadł kolację -
w gruncie
rzeczy
doskonałą,
ale... "zupełnie
zwyczajną";
potem
zaprowadzono
ich do "pokoju
dla gości",
gdzie mieli się
przespać - start
na Fobosa miał
nastąpić
dopiero w
nocy.
T
raut posadził
rakietę dość
pewnie, choć z góry
miejsce to
wyglądało raczej
niezbyt
zachęcająco: mały
płaskowyż wśród
skalistych stożków.
Jan opuścił rakietę
pierwszy. Pod
nogami poczuł
twardą, gładką
powierzchnię.
Magnesy butów
przywarły do niej
natychmiast i
dopiero wtedy zdał
sobie sprawę, że to
jest właśnie
lądowisko - stalowa
płyta,
umożliwiająca
poruszanie się po
małym satelicie
Marsa. Ciążenie jest
tu bowiem tak
znikome, że każdy
krok bez asekuracji
polem
magnetycznym
grozi mimowolną
"ucieczką" w
przestrzeń.
Elektromagnetyczn
e cumy ustawiły
rakietę w pozycji
startowej; Traut
wyszedł również i
poprowadził Jana
wijącym się pośród
skalnych igieł,
wąskim, stalowym
chodnikiem. Jan
poruszał się zrazu
nieporadnie -
wydawało mu się,
że pod nogami ma
rozmiękłą asfaltową
szosę, do której lepi
się obuwie.
Skupiając całą
uwagę na
utrzymywaniu
równowagi,
pozostał nieco w
tyle. W pewnym
momencie Traut
odwrócił się i
zobaczył jego
wysiłki,
zmierzające ku
odlepieniu lewej
nogi od chodnika.
Zatrzymał się i
zaczekał, a gdy Jan
zrównał się z nim,
schylił się i
poprawiał coś
chwilę przy jego
butach.
- Nowicjusze! -
mruczał do siebie,
jakby zapominając,
że w hełmie
skafandra ma
mikrofon i że Jan
słyszy wszystko w
swej słuchawce. -
Mądre to wszystko
jak diabli. A
wyregulować
przyssawek
magnetycznych nie
potrafi! No, już!
Wyprostował się i
po chwili poszedł
bez słowa dalej, nie
oglądając się za
siebie. Jan poczuł,
że idzie mu się teraz
o wiele wygodniej,
magnesy działały
równomiernie,
zgodnie z rytmem
jego kroków. Mógł
teraz swobodnie
nadążyć za
Trautem. Idąc
rozglądał się
wokoło. Ostre
stożki skał rzucały
długie cienie.
Wychodząc z cienia
miał wrażenie, że
zgaszone dotąd
słońce zapala się
nagle - tak ostre
były kontrasty
oświetlenia. Szli
prawie dokładnie w
kierunku Słońca,
które do połowy
wynurzało się spod
bliskiego
horyzontu.
Wyglądało jak
oślepiająca
białością lampa
rtęciowa na tle
czarnego nieba.
Na prawo od
chodnika ukazała
się gładka płyta
stalowa, na której
stały dwie spore
rakiety towarowe.
Gdy mijali
lądowisko, ostatni
skrawek Słońca krył
się za skały.
Ciemność zapadła
nagle.
Równocześnie zza
zakrętu wyłoniły się
oświetlone silnymi
reflektorami
kształty jakichś
konstrukcji. Jasne
plamy światła
przecinały co
chwila sylwetki w
skafandrach.
- Zaczekaj! -
powiedział Traut i
odszedł w ich
kierunku. Po chwili
Jan usłyszał w
słuchawkach jego
ostry, wzburzony
głos. Traut
wykrzykiwał coś
pod adresem
krzątających się
ludzi. Jan zrozumiał
tylko, że jeśli
zrobili, co do nich
należy, mają
natychmiast
zabierać swoje
rakiety i wynosić
się z Fobosa, bo on,
Traut, nie ma czasu
i jutro rozpoczyna
doświadczenie bez
względu na
okoliczności.
Jak oni mogą
znieść na dłuższą
metę takiego
zwierzchnika? -
zdziwił się w duchu
Jan, ale po chwili
przypomniał sobie,
że i on go znosi,
bo... musi.
- Grzebią się jak
dżdżownice! -
parsknął
Traut wracając. -
Jeszcze nie
pozbierali swoich
manatków... Już od
kilkunastu godzin
powinni być w
drodze na Ziemię!
- Kto to był? -
spytał Jan.
- Ekipa
techniczna.
Przygotowywali
anihilatron do
naszych
doświadczeń.
Całe szczęście -
pomyślał Jan - że
do tego wszystkiego
ten człowiek nie
jest zarozumiały.
Powiedział: "do
naszych
doświadczeń". To
znaczy, jakby
podzielił się ze mną
swoim
eksperymentem.
Dobrze
przynajmniej, że
traktuje mnie jak
współpracownika...
Szli jeszcze przez
kilkanaście minut.
Stalowy chodnik
kończył się u
wejścia do stacji.
Przez śluzę
próżniową dostali
się do wnętrza.
- Można zdjąć
skafander -
powiedział Traut.
Jan z ulgą
odetchnął czystym
powietrzem. - Tu
jest sterownia
anihilatronu. A tu
się mieszka.
Traut wprowadził
Jana do
niewielkiego
pomieszczenia.
Stało w nim kilka
rozkładanych foteli
do spania, stoły i
szafy w ścianach.
Wszystkie sprzęty
były przymocowane
do ścian lub podłogi
jak w rakiecie. Jan
czuł się
nieporadnie. Bez
magnetycznych
butów, oddany na
pastwę
nieważkości, po
każdym kroku -
choć starał się
stąpać ostrożnie -
zderzał się głową z
miękko wysłanym
na szczęście
sufitem.
- Usiądź i zapnij
pasy - powiedział
Traut wskazując
fotel. Sam również
usiadł. Nacisnął
przycisk na poręczy
fotela i cała kabina
drgnęła. Jan poczuł
rosnące ciążenie i
zrozumiał, że
wprawiona została
w ruch obrotowy.
- Teraz można
swobodnie poruszać
się po podłodze -
powiedział Traut. -
To bardzo
wygodne. Docenisz
to, gdy nieważkość
cię zmęczy. Teraz
coś zjemy i
pośpimy, dopóki
technicy się nie
wyniosą. Mam
nadzieję, że nie
zjedli nam
wszystkiego. Potem
trzeba będzie
rozładować rakietę i
wszystko przewieźć
tutaj.
-Panie doktorze...
- zaczął Jan.
- Daruj sobie te
tytuły! - przerwał
Traut opryskliwie. -
Tu nie ma czasu na
zbędne słowa. Mów
do mnie "ty" albo
jakoś... byle krótko.
Na Ziemi możesz
mnie nazywać
nawet ekscelencją,
ale tu nie ma czasu
na gadanie.
- Dobrze -
powiedział Jan z
ukrywaną irytacją.
Dlaczego on
zawsze i o wszystko
musi mieć
pretensję? Jeśli
chce, abym inaczej
się do niego
zwracał, to może mi
o tym powiedzieć i
koniec. Po co zaraz
tyle słów i ten ton?
Wygląda to, jakby
chciał natychmiast
zatrzeć wszelkie
ślady dobrego
wrażenia...
T
o, co zobaczył
Jan, znacznie
przekraczało jego
wyobrażenia. Stali nad
zagłębieniem w
kształcie ogromnej misy
o
kilkudziesięciometrowe
j średnicy. W pierwszej
chwili wydawało się, że
to jezioro odbijające na
tle czarnego nieba -
gwiazdy. Dopiero po
dokładniejszym
przypatrzeniu się Jan
dostrzegł, że
konstelacje są
zniekształcone,
mniejsze niż na
prawdziwym niebie nad
głową.
To było zwierciadło.
Nie wiadomo, czy Traut
umyślnie, czy też
przypadkowo
przyprowadził tu Jana
w czasie nocy, gdy
nawet Mars nie świecił,
i nie uprzedzając ani
słowem, postawił nad
brzegiem
paraboloidalnie
zagłębionej niecki.
Teraz stał z boku, w
ciemności, niby
przypadkiem rzucając z
ukosa spojrzenie wraz
ze smugą reflektora na
Jana.
- Wspaniale! -
powiedział Jan
naprawdę oszołomiony
przedziwną czarną
głębią, z której patrzyły
gwiazdy. - Jak spokojne
jezioro!...
Traut milczał. Jan
odwrócił się i czołowe
światło jego hełmu
ogarnęło na chwilę
twarz uczonego. I
wtedy Jan zobaczył
rzecz niezwykłą: Traut
uśmiechał się! Trwało
to ułamek sekundy,
snop światła zmiótł jak
gdyby z jego twarzy ten
zagadkowy,
melancholijny
uśmieszek,
przemieniając go w
jakiś nieokreślony
grymas. Jakby
przyłapany na czymś
wstydliwym, Traut
poruszył się
niespokojnie.
- Chodź! - powiedział
szorstko. - Dość tej
romantyki. Jezioro - nie
jezioro, to jest ty1ko
zwierciadło gamma.
Przewidywany
współczynnik
pochłaniania promieni -
około trzech
dziesięciomilionowych.
Przy pełnej mocy
anihilatronu
temperatura nie
przekroczy pięciuset
stopni Kelvina. Pod
powierzchnią odbijającą
znajduje się warstwa
pochłaniająca z
systemem chłodzenia
ciekłym helem.
Obchodzili dokoła
brzeg zwierciadła. Traut
rzucał od czasu do
czasu zwięzłe uwagi i
wyjaśnienia.
- To są wyloty
wyrzutni: elektronowej
i pozytronowej -
powiedział wskazując
dwie w niewielkiej od
siebie odległości
umieszczone rury,
których wyloty
skierowane były nieco
w dół, w kierunku
środka zwierciadła.
Dwa strumienie ciastek
spotykają się dokładnie
w oknisku zwierciadła i
tam następuje
anihilacja. Dzięki
próżni, jaka tu panuje,
strumienie nie są
rozpraszane. Powstałe z
anihilacji fotony gamma
są przez zwierciadło
formowane w silnie
skupioną, równoległą
wiązkę biegnącą
pionowo w górę. Jak w
zwyczajnym reflektorze
świetlnym...
Szli dalej. Traut
zatrzymał się nad
kolistym wylotem
jakiegoś szybu
biegnącym pionowo w
głąb skały.
- Studnia - powiedział
Traut. - Tędy schodzi
się do kesonu. Schodź!
Przy pomocy
wystających ze ścian
klamer zeszli na dno
studni. Miała ze
czterdzieści metrów
głębokości. Na dole
rozszerzała się w
półkulistą niszę. Stąd
rozpoczynał się wąski
korytarzyk poziomy.
Traut zagłębił się w
jego wnętrzu, a Jan
zgasił swój reflektor i
spojrzał w górę. Szyb,
którym przybyli, był
ciemny, poprzez górny
otwór widać było tylko
kolisty wycinek
gwiaździstego nieba...
Jan pospieszył za
Trautem, schylając się
w niskim korytarzu.
Traut zapalił górne
światło. Znajdowali się
w sporej komorze o
kształcie pionowego
walca i ścianach z
betonu. Sklepienie
miało kształt czaszy
kulistej. Z jego środka
sterczały ku podłodze
dwie metalowe
kolumny, stykające się
bokami jak lufy
dubeltówki. Kończyły
się na wysokości metra
nad podłogą, ponad
zwykłym stołem
laboratoryjnym. Na
stole i wokół, na
stojakach i podłodze,
umocowana była
aparatura - głównie
liczniki
promieniowania. Kable
i przewody, krzyżujące
się na pozór bezładnie,
zbiegały się w gruby
pęk i ginęły w okrągłym
otworze w jednej ze
ścian.
Traut majstrował
przez chwilę przy
nogach stołu uwalniając
je z uchwytów. Potem
lekko, bez wysiłku
odepchnął stół na bok -
ciężki, masywny mebel
nie ważył tu prawie nic.
Jakby zapominając o
obecności Jana, Traut
ułożył się na wznak na
podłodze i przez
dłuższą chwilę
wpatrywał się w dolne
ścięcia kolumn,
wiszących nad jego
twarzą.
- Zgaś światło -
powiedział wreszcie do
Jana. -- Tak, dobrze,
połóż się tu, na moim;
miejscu.
Wstał, odruchowo
otrzepał skafander i
usunął się na bok. Jan
zajął jego miejsce i
spojrzał w górę. Teraz
dopiero spostrzegł, że
wzdłuż osi każdej z
kolumn biegnie wąski
kanał.
- Ułóż się tak, abyś
miał oko na wprost
otworu - powiedział
Traut.
Teraz Jan dojrzał w
głębi kanału migocącą
iskierkę.
Gwiazda pomyślał. -
A więc ten kanał
prowadzi na
powierzchnię...
- Jesteśmy dokładnie
pod środkiem
zwierciadła. Kanał,
przez który patrzysz,
biegnie od jego
powierzchni przez
warstwę odbijającą i
osłony. Jest skierowany
dokładnie w ognisko
zwierciadła, a więc w
punkt, w którym będzie
następowała anihilacja.
Kanałem tym
przedostanie się tu
cienka wiązka promieni
gamma. Kanał w
drugiej kolumnie, jest
znacznie cieńszy - ma
średnicę milimetra. Pod
wylotem jednego z nich
umieszcza się licznik,
który mierzy natężenie
promieniowania
padającego na
zwierciadło. Drugi
identyczny licznik
mierzy natężenie tego
promieniowania, które
zdoła przeniknąć przez
zwierciadło i osłony.
Potem dzielimy jedną
wielkość przez drugą i
otrzymujemy stąd
"skuteczność osłony".
Proste, prawda? Ty się
tym zajmiesz, bo to
temat twojej pracy
dyplomowej. No i
jeszcze te twoje
zwierzaki... Umieścisz
je tu, w tej komorze.
Jeśli po próbach nie
zdechną, to znaczy, że
wszystko jest w
porządku...
Jan uśmiechnął się w
myślach. Ot, fizyk!
Wydaje mu się, że na
tym tylko polegają
doświadczenia z
organizmami żywymi:
zdechną albo nie... Nie
powiedział jednak tego
głośno. Mimo to
wydało mu się, że
program jego pracy
wygląda rzeczywiście
dość mizernie wobec tej
całej wspaniałej
aparatury.
Spojrzał raz jeszcze w
wylot kanału i na samą
myśl, że właśnie tędy
wniknie niedługo do
wnętrza komory
niewidoczna, lecz ostra
jak grot wiązka
niszczącego życie
promieniowania, poczuł
się nieswojo.
Wydawało mu się, że
promienista "igła"
wwierca się właśnie w
jego oko... Poczuł
niemal fizycznie
odczuwalny dreszcz i
wyobraził sobie
położenie zwierzęcia
doświadczalnego.
Wtedy przyszedł mu do
głowy pewien pomysł.
- Mówiłeś, że ten
drugi kanał daje wiązkę
o średnicy jednego
milimetra? - powiedział
wstając. - Czy nie
udałoby się rozszerzyć
nieco program
doświadczenia?
Słyszałeś zapewne, ze
szczury wykazują
zadziwiającą
właściwość "czucia"
promieniowania. Na
zbliżenie preparatu
promieniotwórczego
reagują wyraźnym
zaniepokojeniem i
próbują ucieczki. Dotąd
nie wiadomo, w którym
z organów
wewnętrznych szczura
mieści się ten
niezwykły "zmysł
promienisty". Mając do
dyspozycji tak cienką
wiązkę promieni
gamma, można by
spróbować naświetlić -
jakby "nakłuwając" -
różne miejsca systemu
nerwowego szczura i
badać równocześnie
jego zachowanie. Tą
drogą można by
zlokalizować ośrodek
reakcji...
- Niezła myśl! -
przytaknął Traut. -
Choć to będzie nieco
kłopotliwe w
wykonaniu. Musiałbyś
szczura ułożyć i
unieruchomić na stole
pod wylotem kanału, a
potem po każdej
kolejnej próbie
zmieniać jego
położenie. Ale...
zresztą, jeśli pierwsze
próby wykażą, że
osłony są
wystarczające, będzie
można w czasie pracy
anihilatronu przebywać
tutaj i naocznie prze
konać się, jak twój
szczur będzie się
zachowywał. To byłoby
nawet dość ciekawe
doświadczenie. Tak.
Traut myślał przez
chwilę. Jan oglądał w
tym czasie aparaturę, by
choć trochę zorientować
się w tym galimatiasie.
- Anihilatron
uruchamia się zdalnie?
spytał po chwili.
- Tak. Stanowisko
sterowania i kontroli
znajduje się w bazie, to
znaczy około kilometra
stąd. No, chyba już
wszystko widziałeś.
Siłownia..,
Zwierciadło...
Wyrzutnie... Keson... -
wyliczał półgłosem. -
Tak, to wystarczy, abyś
się orientował, jak
działa ta machina. Aha,
nie wiem; czy ci
wspomniałem, że nad
całym zwierciadłem
rozpięte jest pole
siłowe, by jakiekolwiek
pyły czy meteory nie
opadały na
powierzchnię
odbijającą.. Dla
promieni gamma pole
to nie stanowi
oczywiście przeszkody.
Chodź; idziemy się
wyspać. Za dziesięć
godzin pierwsza próba
rozruchu...
Jan przewracał się "na
czwarty bok" nie mogąc
usnąć. W myślach
rozważał swój pomysł.
Widział swe nazwisko
w biuletynie naukowym
instytutu: "Lokalizacja
ośrodków radioczułych
w organizmie szczura
białego - rattus albus"...
Piękny tytuł... Tylko
czy coś z tego wyjdzie?
A swoją drogą - ten
Traut... Zupełnie inny
człowiek, gdy mówi o
doświadczeniach
naukowych. Nie gdera,
nie narzeka - rzeczowy,
pełen zapału. Ten jego
melancholijny
uśmieszek tam, nad
brzegiem zwierciadła...
Jaki on jest... tak
naprawdę?
T
raut, zgięty
nad półkolistym
pulpitem, zaciskał
cienkie palce na
kole wariometru,
śledząc
równocześnie
wskazania
mierników.
- Jeszcze trochę...
- mruczał do siebie
tak.., są elektrony...
Wyłączamy...
Przycisnął jeden
z klawiszy i część
świateł na tablicy
zgasła.
- Zaczynamy --
powiedział Traut. -
Patrz na wskaźniki
promieniowania.
Jan poczuł lekkie
drżenie rąk. Więc
to już... Za
chwilę... Grube
ściany bunkra i
warstwa skały
zapewniały
doskonałą osłonę,
jednak... To był
przecież pierwszy
tego rodzaju
eksperyment! Traut
przycisnął klawisz.
Zapłonęły światła
na tablicy.
W odległości
kilometra z
gardzieli wyrzutni
nad brzegiem
zwierciadła strzelił
w przestrzeń
skoncentrowany
strumień
elektronów.
Umieszczony na
jego drodze licznik
przekazał
natychmiast
natężenie
strumienia. Za
chwilę zostanie
włączona
wyrzutnia
pozytonów. W
ciągły, gęsty
strumień
elektronów uderzy
porcja antycząstek.
- Uważaj! -
krzyknął ochryple
Traut. Patrz na
sejsmograf!
- Już!
W jednej chwili
drzemiące dotąd
mierniki i
samopisy przebiegł
lekki. dreszcz,
zaszczekały
przeliczniki, a
grunt pod stopami
zadrżał lekko lecz
wyczuwalnie.
Biegnący dotąd
idealnie prosto
pisak sejsmografu
podskoczył na
ułamek sekundy,
pozostawiając na
taśmie cienką,
poprzeczną igiełkę.
Na twarzy Trauta
pozostał przez
chwilę wy-raz
najwyższego
napięcia.
Wpatrywał się
kolejno w różne
punkty pulpitu.
Szybko przenosił
wzrok na zapisy
poszczególnych
przyrządów i
nagle, jak podcięty,
opadł na fotel.
Otwartymi dłońmi
ocierał twarz i
czoło.
- Było! -
powiedział. - Było
dokładnie tyle, ile
trzeba. Rozumiesz,
co to znaczy?!
Jan rozumiał.
Anihilacja
nastąpiła zgodnie z
przewidywaniami z
miejsca, w którym
strzał pozytonowy
trafił w strumień
elektronów,
zniknęła pewna
ilość cząstek, a
zamiast nich
sypnęła się we
wszystkie strony
krótka, ułamek
sekundy trwająca
ulewa
promieniowania
gamma. Wstrząs
sejsmiczny - to
było właśnie
uderzenie fotonów
o powierzchnię
zwierciadła.
Odbite, pobiegły
pionowo w górę,
silnie skupionym
krótkim
strumieniem
ulatując w głąb
Kosmosu.
Jan rozumiał. To
było zwycięstwo.
Stał przez chwilę
bez ruchu zaim
przypomniał sobie
o najważniejszym.
Rzucił okiem na
wskaźnik
sprawności
zwierciadła i
głośno odczytał
zapis. Traut
wyraźnie na to
czekał.
- No... Myślałem,
że z emocji
zapomniałeś, po co
tu jesteś...
-mruknął swym
zwykłym,
gderliwym tonem.
- To mieści się w
granicach moich
przewidywań. Ale
to nie koniec.
Dalej!
Pochylił się nad
pulpitem i po
chwili nastąpił
nowy, silniejszy
wstrząs. Mierniki
zadrgały. Znów
seria wstrząsów
przechodząca
niemal w ciągłą
wibrację gruntu.
Traut miotał się
nad pulpitem
zgięty pod kątem
prostym.
Wydawało się, że
górna połowa jego
ciała złączona jest
z dolną za pomocą
przegubu
kulkowego - tak
nieprawdopodobni
e przeginał się w
różne strony
kontrolując
poszczególne
przyrządy.
- Pełna moc! -
podpowiedział
sobie na głos. -
Doskonale!
Temperatura...
popatrz, jak
wspaniale trzyma
się w normie!
Mamy zwierciadło
gamma! Idea1ne
zwierciadło! Dość.
Stop!
Ściągnął
dźwignię
wyłącznika,
wyprostował się i
stał tak przez
chwilę, długi jak
kolumna, sięgający
głową sufitu
bunkra. Na twarzy
jego błąkał się ten
sam nieznany
uśmiech, który Jan
zauważył już raz
tam, przy
zwierciadle.
- Jest dobrze -
głos Trauta brzmiał
znowu oschle i
bezbarwnie -
będzie można w
czasie i prób
przebywać w
kesonie pod
zwierciadłem...
Obejrzyj sobie
teraz swoją
zwierzynę. Jestem
pewien, że szczury
czują się świetnie!
J
an wracał do
bazy z całą
menażerią: świnki
morskie i szczury
niósł w specjalnych
zamkniętych
pojemnikach. Białe
myszki rozlokował
po kieszeniach pod
skafandrem. Trauta
nie było ani w
bunkrze, ani w
kabinie mieszkalnej.
Wchodząc do
magazynu Jan
dostrzegł jego plecy
zgięte pod stołem, na
którym ustawione
były klatki z
pozostałymi
zwierzętami.
Zdumiał się nieco.
Traut zwykle
trzymał się z dala od
tych "ohydnych
stworów", jak je z
obrzydzeniem
nazywał. Jednak
zdumienie Jana stało
się stokroć większe,
gdy zaszedłszy z
boku spostrzegł, że
Traut trzyma na
dłoni... białą
myszkę! Zwierzątko
podnosząc w górę
pyszczek
wpatrywało się
malutkimi,
czerwonymi
oczkami w
pochyloną twarz
uczonego, który
wskazującym
palcem drugiej ręki
gładził je po
grzbiecie. A na
dodatek... uśmiechał
się!
Jan chrząknął i
dopiero wtedy Traut
go dostrzegł. W
popłochu jakby i
udając straszliwą
odrazę, wrzucił
niemal myszkę do
klatki.
- Mówiłem, żebyś
pilnował tego
paskudztwa! -
wrzasnął, nie
wiadomo dlaczego
ze złością. - Rozłazi
się to po całej bazie!
- Wszystkie klatki
zamknąłem -
wyjaśnił spokojnie
Jan.
- Widocznie nie
wszystkie! - warknął
Traut, ale już mniej
pewnie i ciszej.
Odszedł sztywny i
nadęty nie patrząc na
Jana.
Zaczynam coś
niecoś rozumieć! -
pomyślał Jan. - On
wciąż udaje!
Dziwne, dziwne...
Porozmieszczał
przyniesione
zwierzęta w klatkach
i poszedł do kabiny
mieszkalnej. Traut
leżał na tapczanu
patrząc w sufit.
- Spróbujemy z
tym.., szczurem? -
spytał Jan ostrożnie.
- Spróbujemy! -
odburknął Traut. -
Może jutro... Nie,
dziś! Dziś
spróbujemy. Chcę
mieć nareszcie
spokój z tą
menażerią! Rób
sobie, co masz
zrobić, zabieraj to i
jazda!
- Nie pilotuję! -
powiedział Jan
urażony. - I tak
muszę tu być do
końca z tobą.
- Szkoda!
Rzeczywiście,
zapomniałem, że
mam w tobie anioła-
stróża -
odpowiedział Traut z
przekąsem i
odwrócił się do
ściany. .. Ale
wszystko jedno, dziś
katrupimy szczura,
potem nie będę miał
czasu na zawracanie
głowy!
- Dziś już nie ma
w planie rozruchu
anihilatronu -
zauważył Jan
obojętnie.
- Pal diabli plan!
Nie ma - to będzie.
Za godzinę
zaczynamy.
Przygotuj sobie, co
trzeba, i obudź mnie.
Za godzinę,
rozumiesz?
- Tak, dobrze.
Co mu znowu
strzeliło do głowy? -
rozmyślał Jan, idąc
do magazynu. -
Dlaczego tak nagle
zmienia ustalony
porządek
doświadczeń?
Kaprysy jakieś.
Wydobył z klatki
dorodnego białego
szczura i przełożył
go do pojemnika.
Zabrał kilka
niezbędnych
przyrządów i
przeniósł je do śluzy
wyjściowej. Potem
usiadł przy stole i na
kartce papieru
wypisał sobie plan
doświadczenia. "Na
początek damy
szczurowi cienką
wiązkę
promieniowania w
czołowe płaty
mózgu... A jeśli to
nie da rezultatu,
przejdziemy kolejno
po całym systemie
nerwowym..."
Po upływie
godziny Jan obudził
Trauta. Ten,
odzyskawszy po
drzemce nieco
opanowania,
pospiesznie
przygotował rozruch
i wyszedł za Janem
do śluzy wyjściowej.
Gdy zakładał
skafander, Jan spytał
zdziwiony:
- Wychodzisz? A
kto uruchomi?
- Mechanizm
zegarowy. Pójdę z
tobą - jeszcze
wleziesz, gdzie nie
trzeba i będę miał z
tobą kłopot...
- Jak chcesz. Ile
mamy czasu?
- Wystarczy.
Dwadzieścia minut.
Za dwanaście -
będziemy w kesonie,
ułożysz szczura pod
kanałem. Pierwszy
strzał pozytonowy
nastąpi
automatycznie.
Potem, jeśli w ogóle
zaobserwujemy coś
interesującego,
wrócę i będę ci co
dziesięć minut
włączał anihilację,
żeby nie biegać za
każdym razem tam i
z powrotem. - Nie
ma połączenia
telefonicznego
między pulpitem
sterowania i
kesonem?
- Nie ma. Nie było
potrzebne. Miałem
tu pracować s a m...,
- A radio?
- Na nic. Stalowe
płyty w ścianach. Po
co ci łączność?
Mówię przecież, że
co dziesięć minut
dam ci długi,
powiedzmy -
dziesięciosekundow
y strzał pozytonowy.
Przez tyle czasu
kanał będzie ci sypał
intensywnym
promieniowaniem
gamma. Zdążysz
chyba
zaobserwować, jak
reaguje szczur.
Potem zmienisz jego
pozycję względem
kanału, schowasz się
za osłony i od
nowa... Jasne?
- No... Chyba tak. -
To idziemy!
Wyszli w
ciemność. Nisko zza
poszczerbionych
wierzchołków
wytaczała się
ogromna tarcza
Marsa, rzucając
cienie na matową
powierzchnię
chodnika. Czarne
niebo zamykało się
nad nimi,
niepokojąco niskie,
jakby za chwilę
miało miękko opaść
i zdusić ich niby
czarna, aksamitna
płachta. Jan
poszukał oczyma
Ziemi, ale nie
znalazł jej w polu
widzenia. Pomyślał,
że jeszcze kilka
miesięcy powrotnej
drogi dzieli go od
ojczystej planety i
po raz pierwszy
odczuł, że brak mu
tamtych gór i
tamtego nieba,
prawdziwego
powietrza i
normalnego
ciążenia... Pomyślał,
że Liss na pewno
wyjechała na narty,
jak zwykle w czasie
zimowych wakacji, a
on, Jan, traci tę zimę
na tym martwym
okruchu skalnym o
średnicy kilkunastu
kilometrów...
Na tle tarczy
Marsa poczęły
rysować się ostre
kontury siłowni, po
minucie stanęli nad
studnią. Traut
zatrzymał się i
przepuścił Jana do
przodu. Spojrzał na
zegarek i
powiedział:
- Szybciej,
pospiesz się, jeszcze
pięć minut!
Zeszli na dno
studni. Jan,
przyświecając
latarnią, ruszył
korytarzem w
kierunku kesonu.
Ostry krzyk Trauta
osadził go na
miejscu. - Stój!
Zaczekaj w
korytarzu!
- Co się stało? -
Jan odwrócił się i
porzucając niesiony
ładunek, wybiegł z
powrotem do niszy
pod wylotem studni.
Stał tam Traut i jak
zahipnotyzowany, z
głową zadartą w
górę, patrzył w szyb
studni.
- Co się stało?
- Zgaś światło! ! -
Takiego głosu Jan
nigdy nie słyszał u
Trauta. Nie było w
nim złości ani
opryskliwej ostrości;
ten głos nakazywał
milczenie i
posłuszeństwo.
- Zgaś i do
korytarza! -
powtórzył Traut nie
odrywając oczu od
wylotu szybu.
Jan powiódł
wzrokiem w tym
samym kierunku. Na
tle górnego otworu
studni - jak zawsze -
widoczny był kolisty
wycinek
gwiaździstego nieba.
- Mówiłem: wynoś
się stąd! - Jan
otrzymał silne
pchnięcie i zatoczył
się w kierunku wlotu
korytarza. Gdy
schwycił równowagę
i spojrzał w kierunku
szybu, zobaczył
tylko buty. Traut z
niebywałą
szybkością wspinał
się w górę.
- Dokąd lecisz? -
krzyknął Jan ze
strachem. - Za cztery
minuty włączy się
anihilatron! Nie
możesz być na
zewnątrz!
- Siedź tam! -
odkrzyknął Traut, aż
słuchawka
zabrzęczała.
Jan stał kilka
sekund
niezdecydowanie,
patrząc w górę.
Obraz nieba znów
wypełnił otwór
studni - Traut
wyszedł na
powierzchnię.
Co on chce zrobić?
Zatrzymać reakcję?
Ale jak? Nie zdąży
przecież dobiec do
sterowni... Może tu
gdzieś, na górze, jest
awaryjny
wyłącznik? Nie,
nonsens, gdyby był,
to raczej w kesonie,
na dole...
Jeszcze trzy
minuty... Dwie...
Obraz gwiazd trwał
uparcie nad głową
Jana. Za chwilę
powinien przesłonić
go powracający
Traut, bo jeśli nie
zdąży... Jan
wiedział, że
rozproszone
promieniowanie w
okolicy zwierciadła
wystarczy, żeby...
Jeszcze minuta...
Wariat.., wariat...
mieli rację... -
powtarzał Jan
bezwiednie.
- Traut, co tam
robisz? - krzyknął w
mikrofon, lecz po
chwili uprzytomnił
sobie, że znajduje się
w ekranowym
pomieszczeniu
czterdzieści metrów
pod powierzchnią...
Fale słabego
nadajnika nie
docierają na
zewnątrz.
Dwadzieścia
sekund. W studni
pusto. Jan oderwał
wzrok od szybu.
Wolno,
niezdecydowanie
odszedł kilka
kroków w głąb
korytarza. Spojrzał
na zegarek. Trzy...
dwie... jedna...
Spodziewany
wstrząs nie nastąpił.
Jan odczekał w
napięciu dalszych
kilka sekund i
odetchnął z. ulgą.
Jednak wyłączył!
Nie było reakcji! -
pomyślał. - Tylko...
dlaczego musiał
wyłączyć?
- Jesteś tam? - To
był głos wracającego
Trauta.
- Co to było?
- Nic. Wracamy. -
Dokąd?
- Na Marsa.
Prędko!
- Co to było?
Dlaczego?
- Wracamy,
powiedziałem. To
rozkaz! Natychmiast
do bazy, zabrać
zwierzęta i zapisy
danych
pomiarowych.
Czekam w rakiecie,
start za pół godziny!
Ton, jakim to było
powiedziane, dawał
do zrozumienia, że
wszelka dalsza
rozmowa tylko
rozwścieczy go
jeszcze bardziej.
Diabli wzięli moje
doświadczenie!
Gdybym choć
wiedział, z jakiego
powodu - myślał Jan
z niepohamowaną
złością, pakując
bagaż.
- P
osłuchaj... -
zaczął niepewnie Traut
zaciskając kurczowo
dłonie na sterach.
Patrzył w czołowy
ekran. Teraz dopiero w
pełnym świetle kabiny
pilota Jan dostrzegł,
jak okropnie zbladła
mu twarz.
- Chory, jesteś? -
zapytał.
- Nieważne.
Posłuchaj! Nie myśl,
że ja... że chciałem...
przepraszam cię, że
tak się stało, to moja
wina...
Jan spojrzał na
niego, bezgranicznie
zdumiony: ten ton, to
przepraszanie...
- Nie dokończyłeś
swojej pracy. Ja swoją
ledwo zacząłem.
Musieliśmy przerwać.
- Dlaczego
wyłączyłeś?
Ręce Trauta
wyraźnie drżały na
sterach. Widać było,
że skupia cały wysiłek
woli, by opanować to
drżenie. Nie
odpowiadał.
Wierzchem ręki
ocierał co chwila
czoło. Patrzył przed
siebie.
- Nie martw się! Z
tego, co zrobiliśmy,
wykroi się dla ciebie
niezła praca
dyplomowa.
Wystarczy, trochę
zmienimy tytuł i
będzie dobrze... -
Chory jesteś? Co ci się
stało?
- Zbadasz sobie
zmiany genetyczne u
tych szczurów i
będziesz miał
obszerny materiał do
analizy...
Przerwał. Trwali
chwilę w milczeniu.
Jan, nie chcąc
ponawiać swych
pytań; Traut - jakby
przypominając sobie
coś ważnego.
- Pamiętasz może...
Nie, na pewno nie
pamiętasz, masz
pewnie dopiero
dwadzieścia trzy,
cztery lata. Wtedy
miałeś najwyżej dwa.
To był straszliwy
wypadek. Rakieta
międzykontynentalna..
. z setką pasażerów na
pokładzie zaraz po
starcie z portu
Sydney... Runęła z
wysokości kilometra.
Wszyscy zginęli. To
była wina jednego
człowieka... Jednego
nieuważnego... Nie
wiem, może zdarzyło
mu się to jedyny raz w
życiu, ale właśnie
wtedy... Człowiek,
którego posadzono za
pulpitem przed,
szeregiem przycisków.
Człowiek, który nawet
nie musiał sam
niczego obliczać.
Robiły to za niego
maszyny. Ale nie one
popełniły błąd... To on
nacisnął jeden
przycisk - i wysłał na
śmierć stu ludzi. To
była zwykła omyłka -
wprost idiotyczna
omyłka... Gdyby
chodziło o jakiś
drobny błąd,
zadziałałaby blokada...
Ale nikt z
konstruktorów nie
przewidział, że można
popełnić taki błąd.
Traut przerwał,
zmęczony jakby,
przymykając oczy.
Potem powiedział
szybko:
- Tam była moja
żona i trzyletni synek.
Chwilę przedtem
żegnałem ich na
starcie. Byłem tam i
widziałem wszystko.
Była noc... Eksplozja
nastąpiła w chwili
upadku... Kiedy
dowiedziałem się
przyczyny, chciałem
zabić tego człowieka.
Nienawidziłem go jak
nikogo przedtem.
Pewnie zabiłbym go,
gdyby... on sam tego
nie zrobił...
Pomyślałem wtedy, że
byłem głupcem. Jego
samobójstwo nie miało
dla mnie żadnego
znaczenia... Potem...
Nie umiałem ufać
nikomu...
Powiedziałem sobie:
nie wolno się mylić.
Nikomu. Gdy chodzi o
innych ludzi - nie
wolno! Nie, nie
dlatego, bym tak
kochał ludzi...
Chciałem być zimny,
obojętny...
Postanowiłem tylko,
że nie wolno mi się
mylić - w żadnym
wypadku... Chyba że
narażałbym tylko
siebie:..
Chciałem
nienawidzieć ludzi...
ale nic z tego... nie
potrafię... To
widocznie sprzeczne z
naturą człowieka.
Chciałem być
nieludzki w swej
zimnej konsekwencji..
Wmawiałem sobie, że
nic mnie nie obchodzą
ludzie, żyłem dla
nauki, dla tej Wielkiej
Nauki...
Przerwał znowu, a
Jan patrzył
rozszerzonymi oczami
na jego okropnie bladą
twarz.
- Dlaczego to
mówisz? Powiedz,
powiedz wreszcie; o
co chodzi?! Dlaczego
wyłączyłeś
anihilatron? Dlaczego
wracamy?
- Musiałem...
Deimos... był w
zenicie... - Jan nie
rozumiał.
- Cóż z tego? Co tu
ma Deimos do rzeczy?
- Tam jest stacja
naukowa... Z
obsługą... ," Tam są
ludzie! Dziesięć
tysięcy kilometrów od
Fobosa, na drugim
satelicie Marsa.
Deimos był w
zenicie... Gdyby
nastąpiła reakcja, cały
strumień fotonów
poszedłby w kierunku
Deimosa! Stacja nie
ma osłon które by
zapewniły im
przetrwanie takiej
lawiny promieni
gamma. Oni... tam..,
dostaliby po tysiąc
remów, może i
więcej...
- Ale jak się
zorientowałeś, tak w
ostatniej chwili?
- Studnia... -
wyszeptał Traut
bielejącymi wargami.
Pocił się straszliwie. -
Studnia... Kiedy
spojrzałem w górę...
na niebo... na środku
górnego otworu
zobaczyłem gwiazdę...
To nie była gwiazda.
To był Deimos.
Pionowo nad nami...
To był mój błąd... Plan
doświadczeń był
koordynowany z
astronomami... Nie
pomyślałem, że może
nastąpić taka
konfiguracja.
Naruszyłem porządek
doświadczeń...
- Więc pobiegłeś
wyłączyć? Ale jak?
Jak to zrobiłeś?
Traut przez chwilę
nie odpowiadał, potem
wyr krztusił z trudem:
- Do bazy było za
daleko. Musiałem
zamknąć wylot
wyrzutni...
Jan zrozumiał:
wystarczyło zatkać
czymkolwiek paszczę
działa
pozytonowego,
.rozproszyć strumień.
Ale... ,
- Traut!!! - zawołał
porażony straszną
myślą. - Tam nie było
niczego... Traut! Co ty
zrobiłeś?!
Traut milczał. Jan
szybkim ruchem
chwycił zatknięte za
pas jego kombinezonu
małe, lśniące niklem
pudełeczko.
- Nie, nie! - krzyknął
gwałtownie Traut
ściskając przegub jego
ręki. - Nie trzeba...
Ja... nie chcę
wiedzieć... Ja
właściwie już wiem...
Odwrócił powoli
twarz, a Jan puścił
dawkomierz, który
zakołysał się na
lśniącym łańcuszku
jak staroświecki
zegarek.
- Dlaczego nie
powiedziałeś
wcześniej? Trzeba
zastosować jakieś
środki...
- Nie trzeba -
powiedział Traut
łagodnie. - Nie ma
takich środków...
Jan patrzył na niego
w osłupieniu. Ten
człowiek, który przez
całe życie uśmiechał
się tylko w ukryciu i
tylko do swoich
wspaniałych
doświadczeń, teraz,
mówiąc o swojej
śmierci, potrafi
uśmiechnąć się tak
szczerze i zwyczajnie.
- Dlaczego tak
zrobiłeś, Traut?
- Tam byli ludzie...
Oni by dostali po
tysiąc remów albo
więcej... To był mój
błąd, rozumiesz, mój;
nie ich, nie twój, tylko
mój...
- Nie można było
jakoś inaczej?
- Sam wiesz, że nie...
Trzeba było
rozproszyć strumień.
Jeden albo drugi...
Elektronowy był
ciągły, pozytonowy -
tylko przez dziesięć
sekund... Z dwojga
złego... - uśmiechnął
się blado i pochylił
twarz.
- Po co więc lecimy
na Marsa? Przecież ty
ledwo tu siedzisz.
- Ty nie umiesz
pilotować... Nie
chciałem, żebyś miał...
kłopoty ze mną... - Jak
to?
- Zanim przysłano
by rakietę z Ziemi,
minęłoby, w
najlepszym wypadku,
półtora miesiąca... Na
Marsie w tej chwili nie
ma rakiety zdolnej
lądować na Fobosie.
Ta, którą lecimy, była
jedyna... Musiałbyś
być ze mną... do
końca. A potem sam...
Nie chciałem, żebyś to
widział. Jesteś jeszcze
młody, po co... Ja
widziałem...
Widziałem, jak umarł
Riss po dwu
tysiącach... To było
okropne.
Zapamiętałem sobie.
Na całe życie.
Spojrzał w ekrany i
powiedział, siląc się na
zwyczajny, ciepły ton:
- Popatrz!
Zdążyliśmy. Za minutę
lądujemy na Marsie. -
A potem dodał: - Nie
mów nic... ja sam im
powiem, co będzie
trzeba...
Duże krople potu
ściekały po jego nie
ogolonej twarzy.
Wczepiony w stery, z
oczyma wbitymi w
ekrany, podchodził do
lądowania.
- C
zy on umarł? -
spytała Liss patrząc w okno,
za którym zieleniły się
pierwsze liście starych
kasztanowców.
- Tak. Czwartego dnia,
mimo wszystkich możliwych
zabiegów. Był podobno
przytomny prawie do końca.
Ale nie chciał, abym go
widział. Pierwszego dnia
tylko... Pytał, kto był w stacji
na Deimosie. Chciał pewnie
wiedzieć, zamiast kogo
umiera.
- A ty?... Dowiedziałeś się
kto tam był - Tak. Ale nie
powiedziałem mu prawdy.
- Dlaczego?
- Bo widzisz, tam wtedy
akurat nie było nikogo!
Zupełnie przypadkowo na
kilka dni przedtem wycofano
stamtąd obsługę z jakichś
tam powodów.
- Więc on umierał...
niepotrzebnie?
Nie! Tak nie można
mówić! Dla nas to nieważne,
czy tam był ktoś, czy nie.
Ważne jest tylko to, co
myślał Traut, zasłaniając
swoim ciałem wyrzutnię
pozytonów. Ale jemu, gdyby
wiedział prawdę, byłoby na
pewno znacznie ciężej.
Wiesz, co mi powiedział
jeszcze tam w rakiecie, przed
lądowaniem? Powiedział:
"To nie było wcale takie
trudne, Link. Wystarczyło,
bym sobie przypomniał, że
jednak jestem człowiekiem,
nie maszyną do badania
świata..."
Słuchając, Liss bezwiednie
zaciskala palce na dłoni Jana
jakby w obawie, że za chwilę
odejdzie:
A ty... Czy teraz, po tym
wszystkim... Ty będziesz
pracował na satelitach?
Będę! - odpowiedział.
Szybko, stanowczo i jakby
z irytacją.