JOHNFANTE
PEŁNIAŻYCIA
Przełożyła
MagdalenaKoziej
1
DOMBYŁSPORY,bomieliśmymnóstwoplanów.Pierwszyznichzostałjużzrealizowany,wzgórekna
wysokościjejtalii,tocośoniemrawychruchach,pełzająceiwijącesięjakkulazwę
ży.Wcichychgodzinachprzedpółnocąleżałemzuchemprzyłożonymdotegomiejscaisłyszałemcoś
jakbyszemraniestrumyka,bulgotanie,ssanieipluskanie.
-Niewątpliwiezachowujesięjakprzedstawicielmęskiegorodu-zawyrokowałem.
-Niekoniecznie.
-Dziewczynkiażtakniekopią.
Aleonasięzemnąniespierała,tamojaJoyce.Miałatocośwśrodkuibyławyniosła,pogardliwai
nieomalbeatyfikowana.
Jednakbrzuszyskomisięniepodobało.
-Jestnieestetyczne-wyjaśniłemizasugerowałem,bynosiłacoś,wcodasięjezapakować.
-Izabić?
-Robiąnatospecjalnerzeczy.Samwidziałem.
8
Spojrzała na mnie chłodno - na ignoranta, głupca, który przechodzi obok wieczorem, już nie na osobę,
leczprzynoszącyzgubęprzedmiot,niedorzeczność.
Wdomuznajdowałysięczterysypialnie.Tobyłładnydom.Otaczałgopłotzesztachetek.Miałwysoki
spiczastydach.Odulicyażpodfrontowedrzwiprowadziłkorytarzutworzonyzkrzewówróżanych.Nad
wejściem wznosił się szeroki łuk z terakoty. Na drzwiach tkwiła ciężka mosiężna kołatka. Na domu
umieszczononumer37,atobyłamojaszczęśliwaliczba.Czasamiprzechodziłemnadrugąstronęulicyi
gapiłemsięnatowszystkozrozdziawionągębą.
Mójdom!Czterysypialnie.Przestrzeń.Terazmieszkali
śmy tu we dwójkę, a jedno było w drodze. Ostatecznie będzie siódemka. Takie miałem marzenie.
Trzydziestoletnimężczyznazdążywychowaćsiedmiorodzieci.Joycemiaładwadzie
ściaczterylata.Awięcjednocodrugirok.Jednowdrodze,zostajejeszczeszóstka.Światjesttaki
piękny! Niebo takie ogromne! Marzyciel taki bogaty! Oczywiście będziemy musieli dodać jakiś pokój
albodwa.
-Maszjakieśzachcianki?Upodobaniedojakiegośsmaku?Rozumiem,żetosięzdarza.Czytałemotym.
-Oczywiście,żenie.
Onateżczytała:GesellArnoldInfantandChildintheCultureofToday.
-Jakietojest?
-Bardzopouczające.
Wyjrzałaprzezdrzwibalkonowenaulicę.
Byłatoruchliwaokolica,tużobokWilshire,gdziewarcza
łyautobusy,aodgłosyuliczneprzypominałymuczenieby-9
dła,jednostajnyrykczasamirozdartyprzezwyciesyren,leczoddalony,odległyodwieściestópodnas.
-Możesprawimysobienowezasłony?Czymusimymiećżółtezzielonymilambrekinami?
-Lambrekinami?Acóżtotakiego,matko?
-Nalitośćboską,nienazywajmnietak.
-Przepraszam.
WróciładoGesellaArnoldaInfantandChildintheCultureofToday.Wciążybardzowygodniesię
jej czytało. Wzgórek stanowił znakomitą podpórkę do książek, mogła je trzymać na wysokości
podbródka,łatwoprzewracałosięwtedystrony.Joycebyłabardzoładna,oniezwyklebłyszczących
szarychoczach.Terazwtychoczachpojawiłosięcośnowego.Nieustraszoność.Tobyłozdumiewające.
Odwracałosięwzrok.Spojrzałemnaoknaidomyśliłemsię,cotosąlambrekiny,botylkotarzeczbyła
tamzielona,takaspódniczkanagórze,pomarszczona.
-Jakiechceszlambrekiny,kotku?
-Nienazywajmniekotkiem.Nielubiętego.
Zostawiłem ją tam, gdzie siedziała, jej szare oczy rozświetliła groźba, usta zaciskały się wokół
cygarniczki,długiebiałepalcetrzymałykurczowoGesella.Wyszedłemnapodwórze,przeddom,stałem
wśródróżinapawałemsięswoimdomem.
Nagrody płynące z pisania. J a , autor, J o h n Fante, twórca trzech książek. Pierwszej sprzedano 2300
egzemplarzy. Drugiej 4800. Trzeciej 2100. Ale w przemyśle filmowym nie wymagają oświadczeń
dotyczącychtantiem.Jeśliakuratmaszto,czegochcą,płacąodrazu,itodobrze.Terazwłaśniemiałem
to,czegochcieli,iwkażdyczwartekprzychodziłsutyczek.
10
Zjawiłsiępewienpanwsprawielambrekinów.Byłpe-dziemoprzezroczystychpaznokciach,miałszalik
wtureckiwzorekpodprochowcemściśniętympaskiem.Wykręcałswojeszczupłepalce,apomiędzynim
iJoycezrodziłasiębliskość,którejniemogłemdzielić.Śmialisięipaplaliprzykawieiciasteczkach,
a ona była zachwycona towarzystwem tego koguta bez ostróg. Wzdrygnął się na widok zielonych
lambrekinów, wydał z siebie triumfalny pisk, zrywając je, po czym zastąpił niebieskimi. Sprowadził
ciężarówkęiwywiezionomeble,naktórychnależałozmienićobicia,bypasowa
łydolambrekinów.
Niebieski działał na J o y c e kojąco. Teraz była bardzo szczęśliwa. Zaczęła myć okna. Woskowała
podłogi.Nielubiłapralki,więcprałaręcznie.Dwarazywtygodniuktośprzychodziłwykonywaćcięższe
prace,aleJoycezwolniłatękobietę.
-Zrobiętosama.Niepotrzebujępomocy.
Straszniesięzmęczyła,mająctylepracy.Nastosikuleża
łodziesięćkoszul,staranniewyprasowanych.Najejkciukuwidniałczerwonyśladpooparzeniu.Włosy
wisiałyjejwstrąkach,byłamizernairzeczywiściebardzozmęczona.Alebrzuchbyłtwardy,naswoim
miejscuiwcale,awcaleniezmęczony.
-Dłużejjużniedamrady-jęknęła.-Tenwielkidomiwogóle.
-Aledlaczegotorobisz?Przecieżwiesz,żeniemusisz.
-Lubiszmieszkaćwbrudzie?
-Wezwijkogoś.Teraznasstać.
Ach,nieznosiłamnie,zacisnęłazęby,dzielnieodgarnęładotyłuopadającewłosy.Wzięłaściereczkędo
kurzu i chwiejnym krokiem udała się do jadalni, gdzie zaczęła polerować stół długimi, rozpaczliwymi
pociągnięciami,całkowiciewycieńczona,wspartanałokciach,ledwiezipiąc.
-Pomogęci.
-Niedotykajmnie.Animisięważ!
Opadła na krzesło, jej włosy zwisały smętnie, oparzenie na palcu bolało, lecz stanowiło odznakę
szlachetności,jejznużonebłyszcząceszareoczyspozierałygroźnie,ścierkadokurzutkwiłaluźnowjej
ręce, na ustach błąkał się smutny uśmiech, wszystko to wyrażało tęsknotę, informowało mnie, że
przebywamyśląwszczęśliwszychczasach,prawdopodobniewSanFranciscolatem1940roku,kiedy
to jej ciało było szczupłe, kiedy nie musiała w y k a ń c z a ć sobie kręgosłupa uciążliwymi pracami
domowymi,kiedytobyławolnainiezamężna,wspinałasięnaTelegraphHillzesztalugąifarbami,
pisałatragicznesonetymiłosne,patrzącnaGoldenGate.
-Powinnaśmiećsłużącąprzezcałydzień.
Botobyłytłuste,zmysłowednidlapisarzyny,astosikpieniędzyrósłcoczwartek,mójagent,dowcipnyi
koleżeński, odcinał swoją dolę z czeku od Paramountu, tak samo j a k rząd. Ale i tak dla wszystkich
starczało.
-Idźnazakupy,kochanie.Kupsobiecoś.
Bożedopomóż.Zapomniałemobrzuszyskuinapróżnousiłowałemwessaćsłowazpowrotem.Aleona
nie zapomniała i musiałem udawać, że nie patrzę, gdy zsuwała się po schodach, żona - biały balon,
powstrzymującbeknięciaiprzemierzającdomjakwięzień.
Powiedziała:-Przestańsięgapić.
12
Powiedziała:-Przypuszczam,żecałymidniamipatrzysznaszczupłeaktorki.
Powiedziała:-Oczymmyślisz?
Powiedziała:-Nigdywięcej.Tojestpierwszeiostatnie.
Aczasamipodnosiłemwzrokiwidziałem,żepatrzynamnie,kręcącgłową.
-OBoże,czemużjazaciebiewyszłam?
Milczałem, uśmiechając się głupkowato, bo ja też nie wiedziałem dlaczego, ale byłem bardzo
zadowolonyidumny,żetozrobiła.
**
Szał porządków domowych minął i znów najęliśmy gosposię. Teraz J o y c e zainteresowała się
ogrodnictwem. Kupiła książki i narzędzia. Pewnego dnia po powrocie do domu znalazłem w garażu
dziesięćworkównawozuwolego.Usunęłakorytarzzróż,dwanaściekrzewów,sześćpokażdejstronie
ścieżki, dobrała się do nich z łopatą, wydłubała je z ziemi i zawlokła na tylne podwórze. Korzenie
wykarczowałasiekierą.Wkładałarękawiceicałymidniamipełzałapodżywopłotem,wtykającwziemię
cebulki, obsypując je nawozem i torfowcem, na kolanach miała ciemnoczerwone odciski, ręce
podrapane. J e j pasją stało się teraz utrzymywanie porządku na swoim terenie. Codziennie robiła
inspekcję, nawet w przejściu między domami, obchodząc posiadłość z jutowym workiem, do którego
wrzucała jakieś odpadki. Zaczęła też z upodobaniem palić wszystko, co nie było przymocowane
gwoździami-ścinkizżywopłotu,liście,kawałkidrewna.
Wykopałanapodwórzuzadomemdółnakompostiwrzuca-13
łatamskoszonątrawę,którąmieszałaznawozem,podlewa
ła,apotemodczasudoczasuprzerzucaławidłami.
Przytakichwłaśniezajęciachjązastawałem,gdypóźnympopołudniemwjeżdżałemdogarażu.Stałaprzy
spalarni,osamotnionapostaćwbiałejchustcenagłowie,wrzucałaróżnerzeczydoognia,obokpiętrzył
się stos kartonowych pudełek przygotowanych do spalenia, a J o y c e wpatrywała się w płomienie,
czasem gmerała w nich kijkiem. Miała hy-sia na punkcie porządku wokół spalarni, starannie wtykała
puste puszki jedna w drugą, miała na te puszki specjalne pudełka, tak samo jak na puste butelki.
Codzienniepakowaławszystkieśmieciwzgrabnepaczki,któreowijałagazetąiobwiązywałasznurkiem.
Nocąsłyszałem,jaktelepiesiępodomu,trzaskadrzwiamilodówki,spuszczawodęwsedesie,włącza
radio na dole, łazi po podwórku. Patrzyłem przez okno, j a k snuje się w świetle księżyca, brzuchata
zjawa we frotowym szlafroku, okrągła wypukłość poruszała się przed nią z majestatyczną pewnością
siebie,zwyklemiałaksiążkępodpachą,przeważnieGesellaArnoldaInfantandChildintheCultureof
Today.
-Niemożeszjużzemnąwięcejsypiać-oświadczyła.-
Jużnigdy.
-Nawetpojegourodzeniu?
-Todziewczynka.
-Dlaczegowciążsięupierasz,żetodziewczynka?
-Nielubięchłopców.Sąwstrętni.Toonisąsprawcamiwszystkichkłopotównaświecie.
-Dziewczynkiteżsprawiająkłopoty.
14
Nieażtakie.
Pokochasznaszegosyna.
ManaimięVictoria.
ManaimięNick.
Victoriabardziejmisiępodoba.
MasznamyśliVictora?
MamnamyśliVictorię.
*
**
Tak namiętnie jej pragnąłem. I to już od chwili, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy. Wówczas odeszła,
opuściła dom swojej ciotki, gdzie spotkaliśmy się na herbacie, a ja bez niej c z u ł e m się okropnie,
właściwie to byłem kaleką, dopóki nie ujrzałem jej ponownie. Gdyby nie ona, mógłbym przeżyć życie
zupełnieinaczej-byćreporterem,murarzem
-cokolwiekbysięnawinęło.Mojaproza,taka,jakąsięsta
ła,pochodziodniej.Bojawciążrzucałempisanie,nienawidziłemgo,wpadałemwrozpacz,miąłem
kartkiirozrzuca
łem je po pokoju. J e d n a k ona potrafiła wyszukać w tym śmietnisku różne rzeczy, a ja nigdy tak
naprawdę nie wiedziałem, kiedy j e s t e m dobry, myślałem, że żadna linijka, którą napisałem, nie
wyrastaponadprzeciętność,boniemiałemjaksięprzekonać,żejestinaczej.Jednakonaumia
ła wziąć kartki i znaleźć na nich dobre kawałki, i zachować je, i d o m a g a ć się kolejnych, więc
wpadłemwnałógipisa
łemnajlepiej,jakumiałem,iwręczałemjejkartki,aonadobierałasiędonichznożyczkami,a
kiedyzmontowałacałość,zpoczątkiem,środkiemizakończeniem,byłembar-15
dziejzaskoczony,niżkiedyujrzałemtowdruku,bonapoczątkuniezrobiłbymtegosam.
Takbyłoprzeztrzylata,amożeczteryalbopięć,apotemzacząłemmiećjakieśpojęcieotymfachu,ale
tobyłojejpojęcie,inigdynieobchodzilimnieinni,którzymoglibyczytaćmojeteksty,pisałemtylkodla
niej,igdybyjejniebyło,wogólemógłbymtegowszystkiegonienapisać.
Odkąd była w ciąży, przestało jej zależeć na czytaniu moich rzeczy. Przynosiłem jej fragmenty
scenariuszy,aleonaniewykazywałażadnegozainteresowania.Tejzimy,gdyby
ławpiątymmiesiącu,napisałemopowiadanie,aonawylałananiekawę-rzeczniesłychana-apotem
przeczytałaje,ziewając.Przedciążązabierałamaszynopisyzesobądołóżka,poczymcałymigodzinami
robiłaskróty,poprawiałairobiłanotatkinamarginesie.
Dzieckobyłojakgłaz,któryległpomiędzynami.Martwi
łemsięizastanawiałem,czykiedykolwiekjeszczebędziejakdawniej.Tęskniłemzatamtymidniami,gdy
mogłemwejśćdojejpokojuipochwycićniecozjejintymności,szal,sukienkę,białąwstążkę,ajużsam
dotyk wprawiał mnie w stan uniesienia, rechotałem z zachwytu nad swoją ukochaną jak żaba rycząca.
Krzesło,naktórymsiedziałaprzedtoaletką,lustro,któreodbijałojejślicznątwarz,poduszka,naktórej
kładła głowę, para pończoch wrzuconych do kosza z brudną bielizną, rozbrajająca miękkość jej
jedwabnych majtek, jej koszule nocne, mydło, mokre ręczniki wciąż jeszcze ciepłe po jej kąpieli;
potrzebowałemtychrzeczy,byłyczęściąmojegożyciaznią,aśladposzminceminieprzeszkadzał,bo
czerwieńpochodziłazciepłychustmojejkobiety.
16
Terazwszystkosięzmieniło.Jejsukniebyłyspecjalnieskrojone,takżemiaływielkądziuręzprzodu,
przezktórąłypałbrzuch,jejhalkibyłybeznadziejnymiworkami,płaskiebuciorynadawałysięwyłącznie
dopracynapoluryżowym,abluzkiprzypominałynamiotydlaszczeniąt.Któryżmężczyznamógłbywziąć
takąsuknię,zanurzyćwniejtwarzizadrżećpodwpływemdawnej,znajomejnamiętności?Wszystkoteż
inaczej pachniało. Kiedyś używała jakiegoś czarodziejskiego pachnidła o nazwie Fernery at Twilight*.
To było j a k wdychanie Chopina i Edny Millay i gdy ten zapach wznosił się z jej włosów i ramion,
wiedziałem,żeflagajestwciągniętanamasztiżeonachce,bymruszyłzaniąwpogoń.Jużnieużywała
Fernery at Twilight, zamiast tego była jakaś woda kolońska Gayelord Hauser, która cuchnęła po prostu
samymzdrowiem,czystymalkoholemizwyczajnymmydłem.Byłjeszczezapachtabletekwitaminowych,
drożdżypiwnych,melasytrzcinowejijasnegobalsamu,którykoiłjejpękającesutki.
Leżąc w łóżku, słuchałem, jak człapie po domu, i zastanawiałem się, co się z nami dzieje. Paliłem w
ciemności,jęcza
łem i utwierdzałem się w przekonaniu, że ona pcha mnie w ramiona innej kobiety. Nie, już mnie nie
chciała,wypycha
łamniedoinnej,dokochanki.Alejakiejznowużkochanki?
Lata temu wycofałem się z dżungli, w której grasują kawalerowie. Gdzie niby miałbym znaleźć inną
kobietę,nawetgdybymchciał?Wyobraziłemsobie,jakczajęsięnaSantaMonicaBoulevard,ślinię
siędowolnychkobietwciemnych,
*FerneryatTwilight(ang.)-paproćozmierzchu(przyp.tłum.).
17
dziwacznych knajpach, pocąc się nad mądrymi dialogami, pijąc na umór, by zatuszować jawną ohydę
takichromansów.
Nie,niemógłbymzdradzićJoyce.Nawetniechciałembyćniewierny,itoteżmniemartwiło.Czyż
zdradzanie ciężarnych żon nie było ogólnie przyjęte? Zdarzało się to nagminnie w klubie golfowym;
słyszałemotymodwszystkichfacetów.Cobyłozemnąnietak?Dlaczegonieuganiałemsiępomieście
zazakazanymiprzyjemnościami?Takwięcleżałemtamsobie,próbującrozdmuchaćpłomieńnamiętności
dlanieznanegoowocu.Alenapróżno.
*
**
Jednakbyłemzadowolony,żeśpięsam.Zapomniałem,jakietoprzyjemne.Przezczterylatależeliśmy
oboksiebienocwnoc.Bezszemraniaznosiłemkopniakiispałemdopołowyodkrytyprzezponadtysiąc
trzystanocy.OstatniostanJoyceujawniłjejnajgorszecechy.Zniknęłocałkowiciewszelkiepoczucie
przyzwoitości.Powróciładopierwotnejdżungli,gdziewalczysięoprzetrwanie.Terazwykańczałamnie
zzimnymwyrachowaniem.Wróżnychgodzinachnocnychbudziłemsięzpowoduwyrwanejspodgłowy
poduszki, głośnego chrupania jabłka albo wyrafinowanej tortury, jaką stanowiły okruchy krakersa z
razowejmąkiuwierającemniewbok.Jadłajakuchodźcawłaśnieuwolnionyzobozu,przychodzącdo
łóżkazwielkimikanapkamiidzbankiemmleka.
Jejkonsumpcjamlekabyłazadziwiająca.Siedziaławspartanapoduszkach-swoichimoich-jedząci
czytając,głównieGesellaArnoldaInfantandChildintheCultureofToday.
18
GesellaArnoldaTheFeedingBehaviorofInfants:APediatricApproachtotheHygieneofEarlyLife(z
Ilgiem).AlboGilbertMargaretBiographyoftheUnborn.
Dziesięćrazywnocywyskakiwałazłóżkaipędziładołazienki,bezczelniegłośnospuszczaławodęw
klozecie,płukałagardło,szorowałazęby,brałaprysznic.Potemwracaładołóżka,wskakiwaładoniegoi
mościła się, kokosiła, by zasiąść na tronie w miejscu, które zamieniła w swoją oberżę, rozdęta bogini
rozparta na poduchach. Gdy się poruszyłem czy coś mruknąłem, nie zwracała na mnie n a j mniejszej
uwagi.
Tak więc byłem bardzo rad, gdy zacząłem sypiać sam, kłaść się do łóżka, które nie było jednocześnie
barem, rozkładać swobodnie ręce i nogi. To była niesamowita przyjemność, atawistyczna hulanka,
powrót do Matki Ziemi. J e d n a k ona wyniuchała moją radość, musiała wyczuć ją przez ścianę, bo
zaczęłasiędomagaćróżnychrzeczy.Szklankimleka,kanapki,zapałek,książki.Ajeślinie,lampkaprzy
moim łóżku zapalała się nagle, a ona tam stała, ciężka, biała i smutna, i mówiła cicho: „Nie mogę
zasnąć".Tobyłopojedynczełóżko,więckiedywchodziładoniegoikładłasięobok,brakowałomiejsca,
chybażepołożyłasięnaplecach,zkopcemsterczącymdogóry.Odsuwałemsię.Toprzypominałospanie
nabrzegurowu.
-Nienawidziszmnie,prawda?-spytałakiedyś.
-Nienienawidzęcię.
-Todlaczegosięodsuwasz?Cośnietak?
-Niemogęspaćnatobie.
-Możesz,jeślichcesz.
19
-Nieruszamnieto,przykromi.
-Chodziomójoddech?
Chuchnęłamiwtwarz.Jejusta,którekiedyśbyłyciepłeisłodkie,terazwydzielałytenjestemwciąży
zapach,nienieprzyjemny,aleteżnieprzyjemny.
-Samniewiem.
Przezchwilęleżałanieruchomowpatrzonawsufit,białykopczykporuszałsięmiarowowgóręiwdół,
złożyłananimręce.
Zaczęłapłakać,strumyczekłezpopłynąłwdółpojejtwarzy.
-Kochanie,ocochodzi?
-Mamzatwardzenie-załkała.-Ciąglemamzatwardzenie.
Przytuliłemją,odgarnąłemwłosydotyłuiucałowałemciepłeczoło.
-Niktniekochakobietyciężarnej-zaszlochała.-Widzętowszędzie,gdziekolwieksięruszę.Naulicy,w
sklepach,wszędzie.Tylkosięgapiąigapią.Tookropne.
-Takcisiętylkozdaje.
-Tenmiłyrzeźnik.Byłtakiuroczy.Terazledwieconamniespojrzy.
-Czytoważne?
-Bardzoważne!
Tej nocy dużo płakała, aż policzki jej spuchły i napięcie opadło, aż zaniepokoiła ją aktywność w
gnieździe.Odrzuci
łakołdrę.
-Spójrz.
Dzieckowierciłosięjakkociakpochwyconywbalon.Kopałoboleśnieiwidaćbyłocoś,cowyglądało
namałąstópkęwalącąwścianyswegowięzienia.
20
-Dziewczynkitakniekopią.
-Awłaśnie,żekopią.
Przyłożyłemuchodomiękkiejciepłejgórkiinasłuchiwa
łem.Tobyłyodgłosyjakzbrowaru:syczącerurki,fermentującekadzie,parującezmywarkidobutelek,
azoddali,zdachubrowaru,dochodziłoczyjeśwołanieopomoc.Ujęłamniezarękę.
-Pomacajgłówkę.
Znalazłemwłaściwemiejsce;tobyłowielkościpiłkibaseballowej.Wyczułemcoś,couznałemza
ręce, stopy. Potem nagle się przeraziłem, ale nic nie powiedziałem, żeby jej nie wystraszyć. Tam były
dwiepiłkibaseballowe,tambyłydwiegłowy!
Powiedziałemjej,żetowspaniałe,alelękboleśnieściskał
mniezagardło,bobyłytamnapewno;mojazachwycającaJoycenosiłastraszliwebrzemię.Jeszcz
erazpomacałemtomiejsce.Niemogłobyćcodotegowątpliwości.Dzieckojestpotworem.Zacisnąłem
zęby i położyłem się z sercem wezbranym obrzydzeniem, zbyt przerażony, by mówić. Płacz nie był
wyrazem dzielności w tej sytuacji, ale nie mogłem powstrzymać żalu, a kiedy ona zauważyła moje łzy,
zasypałamnieczułościamizadowolonazmegopłaczu.
-Mójkochany!Jesteśtakiuczuciowy!
Wreszcie wziąłem się jakoś w garść, ale chciałem być sam, przemyśleć to wszystko, zadzwonić do
doktora Stanleya, sprawdzić, czy coś da się zrobić. J e j głód nasunął mi pretekst. Chciała kanapkę z
awokado.Wstałem,żebyjąprzynieść.Musiałemsięjednakupewnić,żewcześniejsiępomyliłem,
więcwróciłem.
21
-Pozwólmijeszczerazdotknąć.
-Oczywiście.
Mojadłońprzesunęłasiępotymmiejscu.Niemalzemdla
łem,gdydwiewypukłościwbiłymisięwrękę.Awięctoprawda:spłodziliśmymonstrum.Chwiejnym
krokiemzszed
łem na dół. W małej kuchence, gdzie trzymaliśmy telefon, w tej klitce, stałem w ciemności z głową
przyciśniętądościanyiznówzacząłempłakać.
Wielerzeczyterazsięwyjaśniło,przeszłośćobjawiłasięjakwywróconykosznaśmieci.Botoniewina
Joyce.Jejżyciebyłoczyste,bezskazy.JednakprzedmałżeńskielataJohnaFantegotobyły
głupie lata p e ł n e romansów nawiązywanych na chybił trafił. Z wielu powodów należało się
zaczerwienić, były grzechy, ciężkie grzechy, i gdzieś w tym wirze zła została zasiana kara, a teraz
nadszedłczas,byzebraćhaniebneżniwo.
Zrobiłemkanapkęizaniosłemjąnagórę.Joyce,jużwpełnejgotowości,unosiłasięnapoduchach,
wyciągała ręce do jedzenia. Nie mogłem tego znieść. Zszedłem na dół, zamknąłem się z telefonem w
kuchniiwykręciłemnumerdoktoraStanleya.Byłwszpitalu,czekałnarozpoczęcieporodu.
-Muszęnatychmiastzobaczyćsięzpanem.
-JaksięczujeJoyce?
-Dobrze.Chodziomnie.Iodziecko.
-Opana?
-Przyjadę.Tobardzoważne.
Znówwszedłemnagórę.Joyceskończyłakanapkę.Wyciągnęłasięnacałądługośćiwpatrywaław
brzuch.
22
-Jestpiękny-powiedziała.-Wszystkojestpiękne.
Wkrótcezasnęła.Ubrałemsięizszedłemnapalcachnadół,apotembocznymidrzwiamidogarażu.Była
zapiętna
ście trzecia, ulice puste, jakieś szaleństwo biło z tej dziwacznej ciszy wielkiej metropolii. W dziesięć
minutzajechałemprzedSt.James'sHospital.Recepcjonistkapowiedziałami,żedoktorStanleyjest
nadwunastympiętrze.Odbierałtakwieleporodów,żeszpitalzarezerwowałdlaniegopokójnaoddziale
położniczym,bymógłsięczasemzdrzemnąć.Drzwidojegopokojubyłyotwarte.Leżałnakozetcebez
marynarki.Mojecichepukanienatychmiastgoprzebudziłoizerwał
się na nogi. Był niskim mężczyzną o twarzy niemowlęcia, jego wielkie oczy wyrażały nieustanne
zdumienie.Wymienili
śmyuściskdłoni.
-Panteżjestwciąży?
Powiedziałem,żeniemazczegożartować.
-Doprawdy?
-Myślę,żejestembardzochorymczłowiekiem.
-Namojeokowyglądapancałkiemzdrowo.
-Niechpanpoczeka,ażwszystkowyjaśnię.Toniebędziewcaleśmieszne.
-Czekam.Proszęusiąść.
Opadłemnajegokozetkęizacząłemsięniespokojniewiercić,bochciałomisiępalić.
-Zdzieckiemdziejesięcośstrasznego.
-Myślałem,żechodziopana.
-Zarazdotegodojdę.Mojadolegliwośćwiążesięzdzieckiem.Mojachoroba.
-Cotozachoroba?
23
Niemogłemmupowiedzieć.Niechciałem.
-KiedyostatniorobiłpantestWassermanna?-spytał.
Powiedziałem,żemniejwięcejprzedrokiem.
-Aletetestysązawodne,doktorze.Czytałemotymartykułwprasie.
-Czyzdradzałpanżonę?
-Tak.Toznaczynie.Chodzimioto,żezanimsięożeni
łem,byłatakajednadziewczyna.Toznaczyniejedna.Chodzioto,żesięmartwię,paniedoktorze.
-Dlaczegosądzipan,żezdzieckiemjestcośniewporządku?
-Macałemje.
-Macałjepan?Jak?
-PołożyłemręcenabrzuchuJoyce.
-I?
-Poczułemcośdziwnego.
-Jakietobyłodoznanie?
-Czytałemtenartykułwpiśmiemedycznym,paniedoktorze.CzasaminateścieWassermannaniemożna
polegać.
-Copantakiegopoczuł?
Nagle odechciało mi się o tym rozmawiać. Uświadomiłem sobie, że jestem durniem, że z dzieckiem
wszystkowporządku,żewcaleniemadwóchgłów,żeubzdurałemsobietowszystko,bodopadłymnie
wyrzutysumienia.MojaobecnośćnadwunastympiętrzeSt.James'sHospitalotrzeciejtrzydzieści
nadranemirozmowazdoktoremStanleyemnaoddzialepołożniczymtoczystyabsurd.Chciałemwyjść
stamtąd, znaleźć się w samochodzie, pojechać do domu, wczołgać się do łóżka, nakryć głowę kocem i
obudzićsię24
świeżyiwypoczętywnowymdniu.Zamiasttegostałemprzedtymzmęczonymlekarzem,zadręczałemgo
swoimiidiotyzmamiiniepozostawałonicinnego,jakwycofaćsięwcywilizowanysposób.
-DoktorzeStanley,myślę,żepopełniłempoważnybłąd.
-Awięcdotknąłpandzieckaiodczuciebyłodziwne.Proszęopowiedziećmiotymdziwnymodczuciu.
Proszęjeopisać.
Odpowiedźbrzmiała:dwiegłowy.Lepiejwyskoczyćprzezokno,niżtopowiedzieć.
- Przepraszam, panie doktorze. Myliłem się. Po prostu myślałem, że coś wyczułem. Przepraszam, że
zabierampanuczas.
Zacząłem wychodzić, wycofując się rakiem, ale on mnie zatrzymał i nacisnął dzwonek na ścianie, po
czymnatychmiastzjawiłasiępielęgniarka.Kazałmizdjąćmarynarkęipodwinąćrękaw,chciałbowiem,
bympozbyłsięwszelkichwątpliwości.
-Ależtoniedorzeczne,paniedoktorze.Zmojąkrwiąwszystkowporządku.Absolutniewporządku.
Owinąłgumowywążwokółmegoramienia,ażżyłysięwypuczyły,poczułemukłucieigłyipatrzyłem,jak
mojakrewjestwsysanadostrzykawki.
-Proszęwrócićjutrowieczorem-powiedział.-Odowolnejporze.Będęmiałpańskiewyniki.
Odwinąłemrękawiwłożyłemmarynarkę.
-Toniemądre,paniedoktorze.Zemnąwszystkowporządku.
-Proszęjechaćdodomu.Przespaćsiętrochę.
25
J e c h a ł e m do domu cichymi ulicami, myśląc o tych innych dziewczętach, słodkiej Avis i kochanej
Monice, i nagle ogarnął mnie gwałtowny przypływ tęsknoty za nimi po tych wszystkich latach, bo były
takiepiękneiczułe,miałytakiewspaniałeciała,nierozdęteciążą,obudziłosięwemniejakieś
zachwycająco ckliwe pożądanie do tych dziewcząt, a one odeszły na zawsze, więc omal się nie
rozpłakałem,gdyuświadomiłemsobie,żejużnigdyniebędęmógłichmieć.
Wszystkoprzeztomałżeństwo,złożeniedogrobu,toplugawewięzienie,wktórymmężczyznazpowodu
przemożnegopragnienia,bybyćdobry,uczciwyizdrowy,pozwalarobićzsiebiegłupkaotrzeciejnad
ranem, bez żadnego wynagrodzenia poza dziećmi, zresztą zgrają niewdzięczników. J u ż je sobie
wyobrażam, te swoje dzieci, jak wykopują mnie na ulicę w podeszłym wieku, pozbawiają domu,
podpisująpapiery,żebyzapewnićmiemeryturęimiećmniezgłowy,zramola-
łegostaruszka,którynajlepszelatapoświęciłnauczciwyznój,byonemogłyradośniesmakowaćżycie.I
takiespotka
łomniepodziękowanie!
Następnejnocywróciłemdoszpitalaiczekałemnawynikibadaniaswojejkrwi,któremiałemotrzymać
oddoktoraStanleya.Czułemsiętamokropnie.DoktorStanleyodbierał
poród,więcpielęgniarkapowiedziała,bymzaczekałwpokojudlaojców.Byłotamdwóchinnychojców,
z których jeden spał na skórzanym fotelu, a drugi czytał jakieś czasopismo. Ja paliłem papierosy i
chodziłemtamizpowrotempopokoju.To26
było niedorzeczne. To przecież nie miejsce dla mnie - jeszcze nie. Ale oto właśnie tu byłem,
przeżywałemcałetoporuszenieimężczyznazczasopismemuznał,żedzielimytensamlos.
-Jaktwojastara?-spytał.
-Dobrze.Atwoja?
-Niedobrze.
Jegooczytobyłyczerwoneszparki,twarzmiałsponiewieranązmartwieniem,włosydługie,powinien
sięogolić.
-Rodziodtrzynastugodzin.
-Przykromitosłyszeć.
-Możezrobiącesarkę.
Nie powinno mnie tu być. Profanowałem to miejsce, gdzie rodziło się życie, gdzie kobiety cierpiały, a
mężczyźni się martwili. Ci ludzie mieli rzeczywiste problemy, podczas gdy ja tylko się wygłupiałem,
byłemofiarąsamegosiebie.Naglezjawiłasiępielęgniarka.
-PanFante...
Cesarskiojciecuścisnąłmidłoń.Drugimężczyznarównieżwstałiwyciągnąłdomnierękę.Życzylimi
szczęścia.
PodziękowałemiposzedłemzapielęgniarkądogabinetudoktoraStanleya.Siedziałtam,trzymająckartkę
papieru.
-Wszystkozpanemwporządku.
-Wiedziałemtocałyczas.
Uśmiechnąłsię.
-Copanjadłzeszłegowieczorunakolację?
Powiedziałemmu:spaghetti,klopsiki,sałatę,wino,lody.
-Dlaczegopanpyta,doktorze?
-Cholesterol.Mapanpodwyższonywynik.Alepańskakolacjawszystkowyjaśnia.
27
- Cholesterol! O Boże! Czytałem o cholesterolu w takim jednym czasopiśmie. J e s t niebezpieczny.
Blokujetętniceiwywołujeatakiserca.Czytałemotymw„Hygeia".
-Czymapanproblemyzsercem?
-Jeszczenie,ale...
-Niechpanotymzapomni.
-Cholesterol!Dlaczegowłaśniemnietospotyka!
Poradził, bym przestał czytać artykuły medyczne i zapomniał o całej sprawie, ale ja nie mogłem
zapomnieć, chwiejnym krokiem oddaliłem się korytarzem do windy, po omacku nacisnąłem guzik, pot
wystąpiłminadłoniach,zjechałemwindą,bulgotaniewbrzuchu,cholesterol,atakiserca,autormdlejei
umiera na nagły atak, potem na ulicę, słaniając się, do samochodu, za kierownicę, odnalezienie pulsu,
odliczenieuderzeńzgodniezzegarkiemnanadgarstku,JohnFante,odszedłnagle,przerwanakariera,
siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę, mój Boże, cholesterol, muszę to sprawdzić, wyszukać
informacjenatentemat,zapoznaćsięztąbudzącąpostrachsubstancją.
Gdywróciłemdodomu,Joycespała.Zbliżałasiępółnoc.
Poszedłemdołóżka,niegaszącświatła,częstomierzyłemsobiepuls.Tobyłaciężkanoc.Pamiętam,że
dniało,gdywreszciezasnąłem.Obudziłemsięwpołudniezdoskonałymsamopoczuciem.
Joycebyławswoimpokoju,pisałalisty.
-Jaksięspało?
-Strasznie-odparła.-Całąnocniezmrużyłamoka.
-Niejedzmyjużwięcejspaghetti.Mamnóstwocholesterolu.
28
-Naprawdę?
-Jedzmysałatki,marchewki.Świeżewarzywawprostzgrządki,chrupkieidobredlaciebie.
Poszedłemdołazienkiizmierzyłemsobiepuls.Sześćdziesiątosiemuderzeń.Oczterymniej.Wolny
pulsbyłlepszyniższybki.Topewne.Czytałemotymwwieluperiodykach.
O 9.27 rano, 18 marca, w siódmym miesiącu ciąży, J o y c e Fante wpadła do dziury powstałej w
kuchennej podłodze naszego domu. J u ż sama jej waga - utyła dwadzieścia pięć funtów i ważyła sto
czterdzieścicztery-plusstanstolarkidoprowadziłydoprzeraźliwejkulminacji,gdyzaatakowaneprzez
termitydeskipodłogowezałamałysiępodrozdartymlinoleumikobietazwielkimbrzuchemzapadłasię
podziemięnagłębokośćtrzechstóp.
Siedziałemwtedynagórzewwannieipamiętamszczegó
łowo wszystkie drobne wydarzenia, które nastąpiły tuż przed katastrofą i tuż po niej. Najpierw był ten
piękny, spokojny poranek przystrojony złocistym słonecznym blaskiem, łagodność kąpieli, tajemnicze
wizje w zamkniętej w zbiorniku wodzie, przywoływanie odległych wspomnień i nagle, skądinąd,
zewsząd, drżenie powietrza, złowieszcza zapowiedź reakcji łańcuchowej w rozszczepialnych
materiałach.Chwilępóźniejusłyszałemjejkrzyk.Tobyłteatralnykrzyk,BarbaraStanwyckpochwycona
przezgwałciciela,iszarpnąłmniezakręgosłupjakpalceolbrzyma.
29
Wyskoczyłem z wanny i otworzyłem drzwi. Słyszałem wrzask J o y c e dobiegający z dołu. Myślałem
tykoodziecku-
drogocennymbiałymmelonie.
-Jużidę,Joyce,bądździelna,kochanie,jużidę!
M i a ł e m w pokoju pistolet, ale w tej chwili myślałem przede wszystkim o tym, że J o y c e mnie
potrzebuje.Gdybieg
łemposchodach,nagiiprzerażony,nabrałemprzeświadczenia,żetomojeostatniekrokinatympadole,
żeumrzemyrazem,żemoglibyśmyprzeżyć,gdybymbyłuzbrojony.
Napoczątkuwogólejejniezauważyłem.Pochwiliznalazłemjąprzedpiecemkuchennym,właśnietam,
gdziewleciaładodziury,wciśniętąprzytulniewrówniutkązapadnię,skróconąnieco,jakbybyłakarlicą,
zplasterkiemszynkiwjednymręku,patelniąwdrugim,zwielomarozbitymi,cieknącymijajkamiwokół.
Byłaraczejwściekłaniżokaleczona,rozpuszczonemasłospływałojejzwłosówimieszałosięzełzami,
kleisteżółtkościekałozłokci.
-Wydobądźmniestąd,proszę.
Wyciągnąłemją.Byłazaskakującospokojna.Stałem,wpatrującsięwpodłogę.
-Cosięstało?
Jejpalcezbadałybrzuch,szukającoznakżycia.Podeszładotelefonuiwykręciłanumer.
-ProszępowiedziećdoktorowiStanleyowi,żebysiępospieszył.Tonagływypadek.
Odwiesiłasłuchawkęiruszyłakuschodom.
-Jaktosięstało?
Nieodpowiedziała.Chwilępóźniejbyłajużwłóżku.Miotałemsięwokół,starającsięnacośprzydać.
Byłabardzo30
blada,alespokojna.Potemzamknęłaoczy.Tomnieprzerazi
ło.Potrząsnąłemnią.
-Wszystkowporządku?
-Chybatak.
Znowuprzymknęłaoczy,coponowniemnieprzestraszy
ło. Pobiegłem na dół i przyniosłem jej trochę brandy. Nie chciała wypić. Poprosiłem, by nie zamykała
oczu.
-Poprostuodpoczywam.
-Myślę,żeniepowinnaśzamykaćoczu.
-Tylkoodpoczywam,zanimprzyjedzielekarz.
DoktorStanleyzjawiłsiępodwudziestuminutach.Zaprowadziłemgonagóręizacząłjąbadać.Upadek
niespowodowałuszkodzeńaniuniej,aniudziecka.Odłożyłstetoskop.
Odprowadziłemgododrzwifrontowych.Pomyślałem,żepowinniśmyporozmawiaćpomęsku.
-Czymogęcośzrobić,doktorze?
-Nie.Nic.
Wjegooczachpojawiłsięzimnybłysk.Zaczynałmiećnasdosyć.Zabieraliśmymumnóstwoczasu.
Poszedłemdokuchniistanąłemnaddziurąwpodłodze.
Grzyb i termity zżarły drewno. Kruszyło się w mojej dłoni jak miękki chleb. Podszedłem do zlewu i
walnąłemobcasemwpodłogę.Uderzenieprzebiłodeskę,pozostawiającdziurę.
Najwyraźniejcałapodłogabyłazmurszała.Wewnęcejadalnejuderzyłempięściąwścianę.Kłykcie
zagłębiłymisięwgąbczastytynkidrewno.Wdrapałemsięnastół,żebysprawdzićsufit,leczpodmoim
ciężaremnogistołuzatopiłysięwpodłodze.Poszedłemdojadalniistanąłemprzedwielkąbladozieloną
ścianą,świeżomalowaną,nieskalaną.
31
Uniosłempięść,bywymierzyćcios,aleażmniezemdliłoibałemsięuderzyć.
M ó j dom! Dlaczego coś takiego przydarzyło się J o h n o wi Fantemu? Cóż takiego uczyniłem, że
zakłóciłem bieg gwiazd? Wróciłem do dziury J o y c e i wgapiłem się w nią. Podniosłem kawałek
zniszczonego drewna. Tam je ujrzałem, m a ł e białe bestie pełzające w martwym drewnie, drewnie
mojego domu, i ująłem jednego w palce, jego białe nóżki wierzgały w powietrzu - termit, nieludzkie
stworzenie,izabiłemgo,ja,któryniemogłemznieśćzabijania,alemusia
łemwycisnąćzniegożyciezato,coonijegonikczemnyródzrobiłyzmoimdomem.Tobyłpierwszy
termit, jakiego kiedykolwiek zabiłem. J a k dotąd widywałem je wszędzie i przyglądałem się im z
zaciekawieniemipodziwem.Wyznawałemtwardozasadę„żyjipozwólżyćinnym"iotopodziękowanie
dlamnie,taohydnazdrada.Cóż,cośbyłonietakzmoimmy
śleniem, musiałem wprowadzić zmianę w swoich relacjach z owadami, należało uznać twardą
rzeczywistość, jako że fakty mówiły same za siebie, więc zacząłem wtedy i tam zabijać termity,
rozdzierającdrewno,miażdżyłemje,wyciska
łemznichpodłeżycie,aonewdzikiejpaniceumykałypomiędzymoimipalcami.
Dom sprzedał n a m pośrednik handlu nieruchomościami, niejaki J . W Randall. Był szczupły i rzutki,
kowboj,któryzakończyłkarieręwsiodle.Przyszedłdodomuiobejrzał
zniszczenia.Zmiażdżyłpapkowatykawałekdrewnamiędzy32
palcami, po czym strzepnął termity, które zaroiły się w długich włosach porastających wierzch j e g o
dłoni.
-PanieRandall,zostaliśmyoszukani.Zamierzampozwaćpanadosądu.
-Niemożepan.
-Topanzorganizowałsprzedaż.
-AletosprawkaSmitha.Jegopozwijcie.
Smithbyłinspektoremodtermitów.
-Słyszałaś,Joyce?TosprawkaSmitha.Będziemygociągaćposądach.
-PanieRandall,jestpandraniem-powiedziałaJoyce.
Wyprostowałsię.
-Hola,młodadamo.
Odeszłaodniego.PanRandallbyłurażonyiwściekły.
Sztywnymkrokiemwyszedłzdomu.Pobiegłemzanim.Wsiadł
dosamochoduznachmurzonąminąisapałgłośnoprzeznos.
-Jestemwbranżyodtrzydziestulat.Dodiaska,człowieku!WilshireBoulevardtomojedzieło!Aona
nazywamniedraniem!
-Jestzmartwiona,panieRandall.Toprzezjejstan.
- Synu, pozwól, że udzielę ci pewnej rady. J e s t e m już dziadkiem. M a m czworo wnucząt. Lepiej
uspokójtęmłodądamę.Ciężarnakobietapowinnamiećczystemyśli.Nicdziwnego,żemamytakwielką
przestępczośćnieletnich.
Uważaj,chłopcze.Wiem,oczymmówię.
-AcozeSmithem?
-Pozwijciefaceta.
Smithanieudałosięodnaleźć.Poszedłemdogarażu,wktórymmiałbiuro,otynkowanejbudyzastolarnią
naTem-33
pleStreet.NazwałswojąfirmęMurder,Inc.Wyjechał.Niktniconimniewiedziałoprócztego,żelubił
anżelikę.Rozmawiałemzprawnikiem.Powiedział,żenaterminrozprawypoczekamyzedwa
lata,abezSmithawogóleniemożnazałożyćsprawy.Przyjechałdonasprzedsiębiorcabudowlany,by
oszacowaćkosztorysremontu.Wyceniłpracenaczterytysiące.
Joyce:-Moglibyśmymiećzatodziesięciorodzieci.
Czterytysiące!Tobyłnóżwbityprostowserce.Chwiejnymkrokiempoczłapałemdokuchni,omdlałyi
zraniony.
Główne zniszczenia były właśnie w kuchni. Pełzając na kolanach pod zlewem, m a c a ł e m na oślep,
myszkowałemwokół.
Słychaćbyłojakieśodgłosy.Przyłożyłemuchodopodłogi.
Właśnie tak, kilka cali ode mnie słyszałem je, te nikczemne bestie, które właśnie wgryzały się w moje
drewno. To było rytmiczne mielenie tysięcy małych szczęk, które karmiły się ciałem i krwią J o h n a
Fantego.
Naglemnieolśniłoijużwiedziałem,corobić.Tamyślorzeźwiłamniejakchłodnawoda.Chmurysię
rozstąpiły,burzaodeszłaiontambył,śmiałyjakpromyksłońca,największymurarzwcałejKalifornii,
najzacniejszy budowniczy ze wszystkich! Tata! M o j a krew, stary Nick Fante. Pobiegłem na schody i
zawołałemJoyce.
-Byliśmyślepiigłupi!
-Dlaczego?
-Mójojciec!
-Wspaniale!
Zbiegłaposchodachipadliśmysobiewramiona.Onateżkochałatatę,aonjąuwielbiał.
34
-Zrobitozadarmo.Oszczędzimytysiące.
Aleonanaglespoważniałaizamyśliłasię.
-Obiecajmicoś.
-Jasne.
-Żenigdyniebędziesztraktowałnaszegodzieckatak,jaktraktowałciebieojciec.
-Byłdobrymojcem.Surowym,aledobrym.
-Kiedyśzbiłcięnagołeciałokielnią.TwojasiostraStellamiopowiadała.
-Należałomisię.Sprzedałemjegobetoniarkęikupiłemsobierower.
- Teraz już się nie bije dzieci. To zostało uznane za niesłuszne. Obecnie odmawia im się pewnych
przywilejów.
-Odmówiłmiroweru.Nawiasemmówiąc,tobyłajegojedynabetoniarka.
-CzytałeśWolfChildandHumanChildGesella?
-Nie.
-Każdyojciecpowinientoprzeczytać.Topodstawa.
-PoczytamsobiewdrodzenaPółnoc.
2
MOJAMAMAIMÓJTATAmieszkaliwSanJuan,wDolinieSacramento,kilkanaściemiljazdyze
stolicystanu.Wiedliterazcudownyżywotemerytównapaństwowymgarnuszku,pławilisięwspokoju,
jakiego wcześniej nie zaznali. Mieszkali w czteropokojowym domku z drewna sekwojowego, ogromny
figowiec zacieniał podwórko na tyłach domu. Tuzin kur gdakał na podwórzu, obżerając się figami
spadającymizdrzewaisoczystymigronamiTokaju,któregobujnepnączagroziływywróceniemparkanu.
Tekuryznosiłyolbrzymiejajka,którychciepłomamalubiłaczućwdłoniachwironicznymprzypływie
tęsknoty,bobyłtakiczaswżyciutejmatki,kiedyliczbadzieciprzewyższałaliczbęjajek.
Nabeczcepodfigowcemspałyczterykotytaty,lśniąceegipskiebóstwa,spasionenasercachwołowych,
móżdżkach cielęcych i mleku. Te cztery koty zastąpiły czwórkę dzieci, które dorosły i opuściły dolinę,
wzięłyślubyidorobiłysięznu
żonychoczuikoroneknazębach,jakożeniegdyśbyłociężkoopracęitatanigdyniezarabiałdość,by
mócregularnie36
żywićswojedziecisercamiwołowymi,cielęcymimóżdżkamiimlekiem.
Tataimamażylisobiewpogodnejsamotności,czytając
„Sacramento B e e " i słuchając radia, zbierając jajka i grabiąc wielkie zielone liście figowca, dwoje
ludzipodsiedemdziesiątkęwyczekującychlistonosza,któryjużnienapędzałimstrachurachunkamiizbyt
rzadkozjawiałsięzlistamiodmieszkającychdalekodzieci.
Stellaniemusiałapisać.MieszkaławrazzmężemnafarmiezaSanJuaniprzyjeżdżaładwarazyw
tygodniuzkoszamipełnymicukinii,pomidorów,brzoskwiń,pomarańczyimasła.
Przywoziła swoje córeczki i w gorące popołudnia tata siadywał z nimi pod figowcem, dawał im
ukradkiem napić się schłodzonego wina, opowiadał im różne historyjki i zastanawiał się, dlaczego, na
litośćMatkiBożejzGóryKarmel,nieposiadażadnychwnuków.Botatamiałsześćdziesiątsiedemlati
chociaż zachwycał się niewłoskimi dziewczynami, które poślubili jego synowie, podejrzewał je o
szalbierstwowkwestiiprokreacji,oto,żenieznająsięnatejrobocie.
Raz w tygodniu J o e Muto przyjeżdżał swoim ciężarowym fordem i przywoził dwa galony claretu w
cenie pięćdziesiąt centów za galon. Lubił zabierać ze sobą czterech wnuków, małych czarnookich
chłopcówotwarzachMuto,atatapatrzyłnanichkrzywo,boniebylijego.
Bo co to za życie bez wnuków. Siedząc pod figowcem, tata przechylał dzbanek z winem, oparty na
ramieniu,chłeptał
chłodnyclaretidumał.Późnympopołudniemprzejeżdżałlistonosz,więcmamakręciłasięwpobliżu
bramyiskrzynki37
pocztowej,czekała,udając,żewyrywatuiówdziezielsko.
J e ś l i nie było żadnych listów, wyrywała jeszcze kilka chwastów, łypała nerwowo na drogę
prowadzącądoSacramentoiwracaładodomu,krzywiącsięzbóluwdotkniętychartre-tyzmemstopach.
Tatapatrzyłnatodzieńpodniu.Wreszcietraciłcierpliwość.
-Przynieśpióroiatrament!-wołał.
M a m a posłusznie przynosiła z domu blok papieru i przybory do pisania, układała je na beczce pod
figowcem i sadowiła się, by napisać kolejny list taty do j e g o trzech synów: tego z Seattle, tego z
Susanville i tego trzeciego, który mieszkał na Południu. Nigdy nie wysyłała tych listów. Były środkiem
uspokajającym,botataczerpałwielkąsatysfakcjęzdyktowania,jegonerwykoiłoprzechadzaniesiępod
szemrzącymlistowiem,aczasemprzystawał,bywzamyśleniuupićparęłykówclaretu.
-Wyślijtodokażdegoznich.Przepisznaczysto.Wszystkotak,jakmówię.Niezmieniajanisłowa.
M a m a moczyła pióro, kolana miała oparte o beczkę, gdy siedziała niewygodnie na skrzynce po
jabłkach.
Drodzysynowie!
Waszamatkajestzdrowa.Jateż.Jużwas,chłopcy,niepotrzebujemy.Więcmiłejzabawy,śmiejciesię,
bawcie i zapomnijcie całkiem o swoim ojcu. Ale nie o matce. Nie martwcie się o ojca. Ale o matkę
owszem.Waszojciecpracowałciężko,bykupićwambutyikształcićwas.Niczegonieżałuje.Niczego
niepotrzebuje.Więcmiłejzabawy,chłopcy,śmiejciesię,bawcie,alepomyślcieczasemowaszejmatce.
Napiszciedoniej.Niepiszcie38
dowaszegoojca,gdyżontegoniepotrzebuje,alewaszamatkajużsięstarzeje,chłopcy.Awiecie,jakie
onesą,jaksięstarzeją.
Więcmiłejzabawy,pókiściemłodzi.Śmiejciesię,bawcieipomyślcieczasamiomatce.Jeślichodzio
ojca,towszystkojedno.
Onnigdyniepotrzebowałwaszejpomocy.Alewaszamatkaczujesięsamotna.Miłejzabawy.Śmiejcie
się,bawcie.
Oddanywam
NickFante
Gdymamakończyła,pociągałłykzdzbanka,oblizywał
ustaidodawał:
-Wyślijlotniczą.
*
**
Przybyłem do San J u a n w południe, przyleciawszy z Bur-bank do Sacramento, stamtąd jechałem
autobusem.Rodzicemieszkalinaskrajumiasteczka,gdziekończyłsięchodnik,anajbliższalatarniastała
w odległości stu stóp. Idąc ulicą wzdłuż płotu ze sztachet, ujrzałem tatę siedzącego pod figowcem. Na
beczce leżała deska kreślarska, a na niej ołówki, linijki, przykładnica. Koty spały na huśtawce, gorący
futrzanykłąb.
Słyszącskrzypieniefurtki,tataodwróciłsię,ajegoprzymrużoneoczyospalewypatrywałyprzybyszaw
falującym od gorąca powietrzu babiego lata. To była moja pierwsza wizyta od sześciu miesięcy.
Pomijającwzrok,byłwświetnejformie.
Miałdłoniegrubejakcegłaispalonąsłońcemszyję,okaza
łą jak rura odpływowa. Rozpoznał mnie dopiero wtedy, gdy znalazłem się jakieś pięćdziesiąt stóp od
niego.Postawiłemtorbęnaziemiiwyciągnąłemdoniegorękę.
39
-Cześć,tato.
MiałręcejakBelzebub,zrogowaciałeinieczułe,sękate,częstołamanepalcemurarza.
Spojrzałnamojątorbę.
-Cotammasz?
-Koszuleiinnerzeczy.
Przyjrzałmisiędokładnie.
-Nowygarnitur?
-Nowiuteńki.
-Zaile?
Powiedziałemmu.
-Zadrogo.
Kłębiłysięwnimróżneuczucia.Byłbardzozadowolony,żeprzyjechałemdodomu,alestarałsiętego
nieokazać,drżałamubroda.
-Czujeszpaprykę?Mamasmażypaprykę.
Nadpłynęłaodstronytylnejwerandy,rzekaambrozyj-skichwoni,świeżezielonepapryczkiskwierczące
w złocistej oliwie, zaczarowane aromatycznym czosnkiem i balsamicznym rozmarynem, wszystko to
zmieszanezzapachamimagnoliiiżyznychzielonychwinnic.
-Pachniedobrze.Jaksięczujesz,tato?
Kurczyłsię.Zkażdymrokiemtrochęsięzmniejszał,aprzynajmniejtaksięwydawało.Żadenznasniebył
wysokimmężczyzną,aleteraz,gdybyłwpodeszłymwieku,mia
łempoczucie,żejestemodniegowyższy.Podwórzeteżsięzmniejszyłoizdziwiłmniefigowiec.Wcale
niebyłtakiduży,jaksobiewyobrażałem.
-Dziecko.Jaksięmamałebambino?
40
-Jeszczemniejwięcejsześćtygodni.
-ApannaJoyce?-Ubóstwiałją.Niepotrafiłsięzdobyćnato,bypoprostuużywaćjejimienia.
-Wporządku.
-Czynosigowysoko?-Dotknąłklatkipiersiowej.-Czynisko?-Rękaopadłanabrzuch.
-Wysoko.Bardzowysoko,tatku.
-Dobrze.Toznaczy,żechłopczyk.
-Niewiem.
-Coznaczy:niewiesz?
-Wtychsprawachniemożnabyćniczegopewnym.
-Można,jeślisięwłaściwiepostępuje.
Zmarszczyłbrwiispojrzałmiprostowoczy.
-Czyjadłeśdużojajek,jakcimówiłem?
-Nielubięjajek,tato.
Westchnąłipokręciłgłową.
-Pamiętasz,cocimówiłem?Jedzdużojajek.Trzy,cztery,codziennie.Bojaknie,będziedziewczynka.
-Skrzywiłsięidodał:-Chceszdziewczynkę?
-Chciałbymchłopca,tato.Alemusiszbrać,codają.
Zasępiłsię.Zacząłchodzićtamizpowrotempomiędzyfigowymiliśćmi.
-Cotozagadanie.Niedobrze.
-Aletatku...
Odwróciłsięgwałtownie.
-Żadne„ale"!Żadnetam„tatku"!Mówiłemtobieimówiłemwamwszystkim:Jimowi,Tony'emuitobie.
Mówiłem:jajka.Dużojajek.Patrznanich.Jim:nic.Oddwóchlatżonaty.Tony:nic.Żonatyodtrzech
lat.Ity.Comasz?Nic.-Pod-41
szedłdomnie,zbliżyłtwarzdomojej,buchnąłnamnieprzesyconymclaretemoddechem.-Apamiętasz,
comówiłemoostrygach?Maszterazpieniądze.Staćcięnaostrygi.
Przypomniałem sobie pocztówkę podyktowaną mamie i wysłaną do J o y c e i do mnie w trakcie
miodowego miesiąca, który spędzaliśmy nad jeziorem Tahoe. Na pocztówce było napisane, że
powinienemjeśćostrygidwarazywtygodniu,abywzmócswojąpłodnośćipocząćmęskiegopotomka.
Ale ja nie zastosowałem się do rady, bo nie lubię ostryg. Nie żywiłem do nich jakiejś szczególnej
awersji.Poprostuminiesmakowały.
-Nieprzepadamzaostrygami,tato.
Towprawiłogowosłupienie.Zezwieszonągłowąiotwartymiustamiopadłnahuśtawkęiotarłczoło.
Kotysięobudzi
łyizaczęłyziewać,ukazującszorstkieróżowejęzyczki.
-MatkoBoskaNiebieska!AwięctokoniecroduFante!
-Myślę,żetochłopiec,tato.
-Tymyślisz!-Skląłmnie,rzuciłgryzącą,skrzącąsiępetardęwłoskichprzekleństw.Splunąłmipodnogi,
wyszydził
mójgabardynowygarniturisportowemokasyny.WyjąłniedopałekcygaraToscanellizkieszenikoszulii
wetknąłsobiemiędzyzęby.Przypalił,wyrzuciłzapałkę.
- Ty myślisz! A kto cię prosił, żebyś myślał? Mówiłem przecież: ostrygi. J a j k a . S a m przez to
przeszedłem.Dałemciradę,korzystajączwłasnegodoświadczenia.Cośtyjadł?Cukierki,lody?Pisarz!
Fe!Cuchnieszjakmorowepowietrze!
Całytata,bezdwóchzdań.Wcalesięnieskurczył,jaksięokazało.Ifigowiecbyłwielkijakzawsze.
-Idźdomamy.-Wjegogłosiepobrzmiewałsarkazm.-
Idźipowiedzjej,jakiegomacudnegodużegochłopca.
42
Powitanie z mamą było zawsze najtrudniejszym zadaniem po powrocie do domu. M a m a była typem
mdlejącym, zwłaszcza gdy nasza nieobecność przeciągała się ponad trzy miesiące. Poniżej trzech
miesięcymożnabyłozachowaćpewnąkontrolęnadsytuacją.Wtedyjedyniechwiałasięniebezpieczniei
wyglądała, jakby miała runąć, ale dawała nam czas, by złapać ją przed upadkiem. Nieobecność
miesięczna nie pociągała za sobą żadnych problemów. M a m a łkała tylko przez kilka chwil, a potem
zalewałanasjakzwyklegradempytań.
Jednakterazprzerwawkontaktachtrwałasześćmiesięcy,adoświadczenienauczyłomnie,żebynie
wpadaćdodomuznienacka.Technikapolegałanatym,byzakraśćsięnapaluszkach,objąćmamęod
tyłu,cichutkosięzaanonsowaćipoczekać,ażugnąsiępodniąkolana.Wprzeciwnymraziesapnęłaby:
„DziękiBogu!",irunęłanapodłogęjakkamień.
Kiedyjużznalazłasięnapodłodze,stosowałatakąsztuczkę,żemiękłyjejstawy,jakbybyłyzrtęci,inie
dawałosięjejdźwignąć.Podaremnychobłapywaniachipostękiwaniachprzybyłegosynamamazrywała
sięnanogiowłasnychsiłachinatychmiastzaczynałagotowaćwielkiobiad.Mamauwielbiałamdleć.
Robiłatozwielkąmaestrią.Potrzebowałatylkobodźca.
M a m a uwielbiała również umierać. Raz albo dwa razy w roku, a zwłaszcza w okolicach Bożego
Narodzenia,nadchodziłytelegramyzoświadczeniem,żemamaznowuumiera.Jednakniemogliśmy
ryzykowaćmożliwości,żechoćraz43
okażesiętoprawdą.ZcałegoDalekiegoZachodupędzili
śmydoSanJuan,bybyćprzyjejłożu.Przezkilkagodzinumierała,awjejgardlerozlegałsięjakby
brzękspodków.
Widać było jedynie białka jej wywróconych oczu, wołała nas po imieniu, wkraczając do doliny cieni.
Nagle czuła się o wiele lepiej, wyczołgiwała się ze swego łoża śmiertelnego i gotowała na m wielki
obiadzravioli.
Stała przy piecu, plecami do mnie, gdy wszedłem do kuchni i zacząłem cicho się ku niej skradać. W
połowiedrogiwyczułamojąobecnośćiodwróciłasiępowoli,złopatkąwdłoni.Wyglądała,jakbyna
g l e chwyciły ją mdłości, jakby opuszczała swoje ciało, winda jechała w dół bez kontroli, oto
przyprawiająca o zawrót głowy chwila przed runięciem z wielkiej wysokości; oczy w słup, krew
odpłynęłazpobiela
łejnagletwarzy,palceomdlałyiłopatkaupadłanapodłogę.
-Johnny!Och,dziękiBogu!
Rzuciłem się do przodu, a ona padła w moje objęcia, włosy barwy jasnych chmur spoczęły na moim
ramieniu, ręce oplotły szyję. J e d n a k nie straciła przytomności. Wyglądała, jakby miała atak serca.
Poznałemtoposzybkimchrapliwymoddechu,drżeniudrobnegociała.Ostrożniepodprowadzi
łemjądokrzesłaprzykuchennymstole.Odchyliłasiędoty
łu,zotwartymiustami,uśmiechałasiędzielnie,lewarękazwisałabezwładnieiwidaćbyło,żepróbujeją
podnieść,leczniemasiły.
-Wody.Wody...proszę.
Przyniosłem szklankę wody i przytknąłem do jej ust. Sączyła płyn ze znużeniem, zbyt osłabła,
wyczerpana,tylkosekundydzieliłyjąoddrugiegobrzegu.
44
-Mojaręka...bezczucia...bólwpiersi...mójchłopcze...
dziecko....niedożyję...niezobaczę...
Padła twarzą na ceratę w czerwoną kratkę. Byłem przekonany, że wszystko z nią w porządku, ale gdy
delikatnieodwróciłemjejtwarziujrzałemsinofioletowepoliczki,poczu
łem,żetymrazemsiępomyliłem,izawołałemgłośnoojca.
-Sprowadźlekarza!Szybko!-ryknąłem.
Toprzywróciłojejsiły.Powoliuniosłagłowę.
-Jużmilepiej.Tobyłtylkomałyatak.
Teraz przyszła moja kolej, by zasłabnąć, poczułem ulgę i ogromne zmęczenie. Klapnąłem na krzesło i
próbowałemrozsupłaćpalce,szukającpoomackupapierosa.Wszedłtata.
-Cotusięwyprawia?
Mamauśmiechnęłasięodważnie.Byłatakazadowolona,żeujrzałamniezrozpaczonego.Teraz
niemogławątpićwmojąmiłość.Wróciłyjejsiły.
-Nictakiego.Zupełnienic.
Była bardzo szczęśliwa. Mruczała jak kot. Podniosła się i podeszła do mnie, ujęła moją głowę i
pogłaskałapowłosach.
-Jestzmęczonypopodróży.Dajmuszklaneczkęwina.
Zrozumieliśmy, tata i ja. W jego gardle zacharczały przekleństwa, ledwie słyszalne, gdy otwierał
lodówkęiwyjmował
karafkęzwinem.Wyjąłszklankęzkredensuinapełniłją.
Mamauśmiechałasię,obserwująctowszystko.Rzuciłjejgniewnespojrzenie.
-Skończztym.
Mamaotworzyłanajszerzej,jakumiała,swojewielkiezieloneoczy.
45
-Ja?
-Skończztymwreszcie.
Wypiłemłykwina.Tobyłobardzodobrewino,zciepłejglebytutejszychwinnic,delikatnieschłodzone.
Mamacieszyłasię,żemamniewswojejkuchni.Widziałem,jakjejkręgosłupsięprostuje,ramiona
unoszą.Wzięłaszklankęzmojejdłoniiosuszyłajądodna.Potemprzyjrzałamisięuważnie.
-Jakaślicznakoszula-powiedziała.-Zanimwyjedziesz,wypioręjąiwyprasuję.
*
**
Jedliśmypaprykęzkozimserem,solonejabłka,chlebiwino.Językmamyterkotałbezustannie,ćma
uwolniona wreszcie z pułapki. Tata zazwyczaj ją uciszał, ale z okazji powrotu syna wypadało
zliberalizować zasady. Za chwilę jej trajkotanie wywoła u niego nagłe rozdrażnienie, więc m a m a
wślizgniesięnapowrótwkokonpełnegouszanowaniamilczenia.Jedliśmy,amamamówiłaichodziła
po kuchni, wypełniając pomieszczenie strzępami myśli. Elektryczny wiatrak pomrukiwał na lodówce,
obracającsiętowlewo,towprawo.Wyglądał,jakbypodążałzamamąporuszającąsięwokół,jaktwarz
wgapionawniąwbezgranicznymzdumieniu.
Mamapowiedziała:
Zimabyłazimnaimokra.DzieciStellisąśliczne.Wszafienaubraniasąmole.Śniłajejsięjejzmarła
siostraKatie.
Cenazakarmędlakurjestzawysoka.MójbratJim,jakbył
46
dzieckiem, jadł ziemię. Czasami dręczą ją rozdzierające bóle w nogach. Pranie pieluch w świetle
księżycaprzynosipecha.
Ja k sięcoś zgubi, trzebasię pomodlić do świętegoAntoniego. Koty zabijająkosy. Bekonu nie należy
trzymaćnalodzie.
Boi się węży. Dach przecieka. J e s t nowy listonosz. J e j matka zmarła z powodu gangreny. Lód jest
niedobrynażołądek.
Ciężarnekobietyniepowinnypatrzećnażabyijaszczurki.
Miłośćjestważniejszaniżpieniądze.Czujesięsamotna.
Położyłaręcenamoichramionach.
-Gdybyśpisałchoćraznatydzień...
Mówiła bez przerwy przez pół godziny. Było to uspokajaj ą c e brzęczenie, które słyszeliśmy, lecz
ignorowaliśmy.Skończyliśmyjeśćpapryczki.Tatanapełniłmiszklankęwinem.
Wtedymamapowiedziała:
-Zasiałeśziarno,zktóregorośnietwojedziecko,wtymdomu.Właśniewtymdomu.Ósmegosierpnia
zeszłegoroku,tamtejnocy.
To było jej pierwsze oświadczenie, które tak naprawdę do mnie dotarło. Przerwałem jedzenie i
spojrzałem na nią. Wtedy sobie przypomniałem. J o y c e i ja rzeczywiście byliśmy w San J u a n w
sierpniu zeszłego roku. Spaliśmy na rozkładanej kanapie. Bardzo dobrze pamiętałem tę noc. Kanapa
straszliwieskrzypiała,więcpostanowiliśmyniczegoniepróbować.Tejnocynienastąpiłozapłodnienie.
Mamabyławbłędzie.
-Marację-potwierdziłtata.
-Skądtapewność?
Mamasięuśmiechnęła.
-Bonasypałamwamsolidołóżka.
Tatawyszczerzyłzębywuśmiechu.
47
-Właśnie.Sólwłóżku.Jajejkazałem.
To było naprawdę denerwujące. Triumfowali, przypisując sobie całą zasługę. Powiedziałem, że nie
przypominamsobieżadnejsoliwłóżku.Mamętorozbawiło.
-Pewnie,żenie.Nasypałamjejpodprześcieradło.
Tatazachichotał.
-Noiterazbędzieszmiałdzieciaka.
-Sól-mruknąłem.-Cozabrednie.
-Żadnebrednie-obruszyłsiętata.-Atymyślisz,żenibyjaksięurodziłeś?
-Normalnie.
-Znowupudło.Sólwłóżku.Samnasypałem.
Podsunąłemmuszklankę,żebymijąznowunapełnił.
-Przesądy.Ciemnota.
Nienalałmi.
-Nienazywajmnieciemnotą.Jestemtwoimojcem.
-Niepowiedziałem,żejesteściemny.
-Żądamszacunkudlatwegoojca.Todomtwegoojca.Tutajtojajestemszefem.
Poczerwieniał na twarzy z oburzenia, napełnił szklankę trzęsącymi się rękami i rozlał przy tym trochę
wina. Rozlanie wina przynosiło pecha. M o ż n a było się przed nim ustrzec, kreśląc znak krzyża na
rozlanympłynie.Takteżuczyniłamama.
-Twójtatamarację-powiedziałauspokajająco.-Niemieliśmywdomużadnegoczosnkutejnocy,więc
tataużył
soli.Tobyłjegopomysł.
-Czosnku?-Spojrzałemwwielkiezieloneoczymamy.-
Anacóżczosnek?
48
-Żebygowłożyćwdziurkęodklucza.
-Itomanibyzapewniaćdzieci?
-Niedzieci-chłopców!
Zamurowałomnie.Tatazaśmiałsięszyderczo.
-Patrzcietylko,nazywaswegotatęciemnotą.Asamnicniewie.
Przełknąłemwinoinicnieodpowiedziałem.
-TosamozTonymiJimem-dodałamama.
-Czosnekwdziurceodklucza,gdymielisięurodzić?
-Zakażdymrazem.
-AStella?
Alejużznałemjegoodpowiedź:
-Aniczosnku,anisoli,aniniczego.
Kłóciłbysię,więcsiedziałemcicho.Znowunapełniłmiszklankę.
- M a m tylko trzy klasy - mruknął w zadumie. - Ale ty... ty ponoć masz dobre wykształcenie, szkoła
średnia,dwalatacollege'u,awciążdzieciakzciebie.Wielejeszczemusiszsięnauczyć.
Nie byłem taki ciemny, jak mu się zdawało. Wiele się nauczyłem w tej rodzinie, już we wczesnym
dzieciństwie odebrałem różne b e z c e n n e nauki przekazywane z pokolenia na pokolenie przez
przodkówzAbruzji.Jednakodkryłem,żezdobytąwiedzęnaogółtrudnozastosowaćwpraktyce.Na
przykładwiedziałemodlat,żesposobemnauniknięcieczarownicjestnoszenieszalikazfrędzelkami,bo
gdywiedźmazaatakuje,zajmiesięliczeniemfrędzliidacispokój.Wiedziałemrównież,żekrowimocz
jestwprostcudownymśrodkiemnaporostwłosów,alejadotądniemiałemokazjisko-49
rzystać z tej informacji. Wiedziałem, naturalnie, że lekarstwem na odrę jest czerwony szał, a na chore
gardło-czarny.Gdybyłemdzieckiem,kiedytylkomiałemgorączkę,babciazawszeprzyczepiałamido
nadgarstka kawałek cytryny; za każdym razem temperatura spadała. Wiedziałem również, że złe oko
powodujebóległowy,pozatymbabciawysyłałamniewczasiedeszczunadwór,bymwbiłnóżwziemię
itymsamymochroniłdomprzeduderzeniempioruna.Wiedzia
łem,żejaksięśpizotwartymioknami,wszystkieczarownicezokolicywejdądodomu,alejeślimusisz
mieć do spania świeże powietrze, odrobina pieprzu rozsypana na parapecie przyprawi czarownice o
kichanieijeprzepędzi.Wiedzia
łemrównież,żegdysięodwiedzachoregoprzyjacielaichceuniknąćzarażenia,należynaplućnajego
drzwi.Wszystkieterzeczyiwieleinnychwiedziałemprzezlatainigdyichniezapomniałem.Ależyjąc,
wciąż się uczysz, a czosnkowo-sol-na kuracja małżeńskiego łoża była dla mnie nowością. Tata miał
chybarację:wcaleniebyłemtakimznowumądralą.
Jednaknadalmiałempoważnewątpliwościcodotego,żeJoycezaszławciążęowejsierpniowej
nocynakanapiewsalonierodziców.
*
**
Lunchsięskończył.Tataodsunąłkrzesło.
-Bierzkapelusz.
Nigdynienosiłemkapelusza.Chodziłomuoto,żebympodążyłzanim.Zeszliśmyposchodachwerandy
naulicę.Pogmerałwskrzyncenalisty,wyjąłstamtądniedopałekcygara50
i przypalił. Dym zawisł nieruchomo w spokojnym powietrzu, tata musiał przepędzić go dłonią. Żar
przepełniałogromneniebo,błękitne,przestronne,bezkresne.Nawschodziewznosiłydumnegłowygóry
SierraNevada,odostatniejzimywciążleżałnanichśnieg.
Ulicaprzeddomemświeciłapustkami.PrzeddziesięciulatySanJuanbyłoruchliwymmiasteczkiem
pełnymmagazynów,ważnymośrodkiemprodukcjiwinogron.Stanowaautostradaprzecinałacentrum,ale
nadeszławojna,zmienionotrasęautostradytak,żeomijałamiasteczko,którezaczęłopowolikonać.Teraz
autostradabiegłaobokpólchmielowychisadówbrzoskwiniowych,aturyściprzejeżdżalitędy,niemając
pojęcia,żezasadamijestsześciotysięcznemiasteczko.
-Dokądidziemy?
Bez odpowiedzi ruszył ulicą. Minęliśmy trzy niewielkie domy, a dalej nie było już żadnych budynków,
jedynie spękany asfalt z chwastami przebijającymi się przez szczeliny i winnice po obu stronach drogi
rozchodzącesięnapółnocipołudnie,tysiąceakrówmuskataiTokaju,morzezielonejciszy.
-Dokądidziemy?
Terazprzyspieszyliśmykroku,ażdoszliśmydomiejsca,gdziedrogazakręcałaischodziłazezbocza.To
byłaziemiaJoegoMuto.Rozpoznałembiałeoznaczenianaczubkusłupkówogrodzeniowych.Byliśmy
na skraju winnicy - nieupra-wianym skrawku ziemi porośniętym bezładnie przez gąszcz dębczaków,
mącznicę lekarską i niedobitki z gaju cytrynowego. Wszystko zdziczało, trzy albo cztery akry ziemi, na
którejzjakichśpowodówJoeMutoniesadziłwinorośli.Tatastanął
przedzielonągęstwą,wskazałjącygarem.
51
-Otoona.
Zacząłprzedzieraćsięprzezchaszcze,ajaruszyłemzanim.Nasamymśrodkupoletka,nawzniesieniu,z
któregorozciągałsięwidoknacałąokolicę,przystanąłirozpostarł
ramiona.
-Otoona.Mojawymarzona.
Schylił się i wyrwał kępkę dzikich maków. Czarna, nieustępliwa ziemia przywarła do ich korzonków.
Tatazmiażdżyłkorzeniewswojejpięści,awciepłejwilgotnejziemiodcisnęłasięjegoręka.
-Wszystkonaniejrośnie.Choćbyśwsadziłkijodszczotki,tozakiełkuje.
Pojąłem,ocochodzi.
-Chcesz,żebybyłatwoja,tato?Chceszkupićtęziemię?
-Niedlasiebie.-Wyszczerzyłzębywuśmiechuikopnął
grunt.-Dladzieciaka.Tubędzieżył.Właśnietutaj.-Znowukopnąłziemię.-Otymmarzę.Ty,pannaJo
y c e i mały chłopczyk. Ja z m a m ą kawałek drogi dalej. Dużo miejsca. Cztery akry. Dla ciebie. Dla
twoichdzieci.
-Aletatku...
-Żadnych„ale".Jestemtwoimojcem.Tacałatwojaśmie-ciarskapisanina.Maszpieniądze?
-Znajdziesięparędolarów,tato.
-Maszdwatysiącedolarów?
-Tak.
-Kupuj.RozmawiałemzJoemMuto.Tomójpaisano.Niesprzedanikomuopróczmnie.
Cóżmiałempowiedziećtemuczłowiekowi-swemuojcu?
Comiałemmupowiedzieć-prostowtwarzwyniszczonąpra-52
cą, o rysach stwardniałych z biegiem lat, która teraz zmiękła pod wpływem marzeń, gdy on w tych
marzeniachbrodził.
Było tam niebieskie niebo i stare drzewa cytrynowe, wysokie chwasty, mrucząc, łasiły się jak stara
miłośćdojegonóg;ionejużtambyły,jegownuki,oddychałytympowietrzem,tarzałysięwtrawie,ich
kościkarmiłatagleba,takmarzył.
Co miałem powiedzieć temu człowiekowi? Czy mogłem mu wyznać, że kupiłem dom w pogrążonym w
chaosie i zepsuciu mieście zwanym M i a s t e m Aniołów, zaraz przy Wilshire Boulevard, parcelę o
powierzchnipięćdziesiątnastopięćdziesiąt,naktórejroiłosięodtermitów?Przecieżgdybymtozrobił,
ziemiabymniepochłonęła,aniebozmiażdżyło.
-Zastanowięsię,tato.Zobaczę,codasięzrobić.
-Terazpokażęcijeszczecośinnego.
Powlokłem się za nim z powrotem do drogi, zastanawiając się, j a k przekazać swoje nowinki... Bo
musiałemmupowiedziećodomuwLosAngeles.Trzebatobyłozrobićjużdawnotemu.Zresztąwcale
nieukrywałemtegofaktunaumyślnie.Poprostuzapomniałemonimwspomnieć,nimniej,niwięcej.
Wróciliśmyspacerkiemdodomuiczułemjegoradość.Zapaliłświeżutkiecygaroizaprowadziłmniedo
deskikreślarskiejleżącejnabeczcepodfigowcem.Tuznajdowałysięplanydomu,któryumyśliłsobiena
tamtymgruncie.
Projekt był piękny. Dom miał być kamienny, z darmowego surowca, który wystarczyło zebrać z
pobliskiegopola.
Wśrodkudomuznajdowałysiętrzykominki-jedenwkuchni,jedenwsalonieijedennadworze.To
byłodługieranczowkształcieliteryL,parterowybudynekkrytydachówką.
53
-Postoiztysiąclat-zapewnił.-Todwunastocaloweściany,porządniewzmocnionestalowymiprętami.
-Dobrze,tato.
-Wybudujęgozadarmo.Tymipomożesz.Mamemeryturę.Niechcęnicwięcej.
-Tak.Dobrze.
Tak i tak, i tak. Dopóki tylko objaśniał wszystko, do ostatniego kamienia i dźwigara, dopóki był tak
bardzo szczęśliwy, ssąc swoje cygaro i popijając wino. Potem nadpłynął popołudniowy chłód od
zielonegomorzawinnic,aonnasyciłsięwreszcieswoimgadaniem.Zwinąłwrulonrysunki,zgasił
cygaro,położyłniedopałekwkroczufigowcaiwyciągnąłsięnahuśtawcestojącejnatrawniku.Wielkie,
cudowneukojenierozjaśniłomutwarz.Niebyłoszczęśliwszegoczłowiekanacałejziemi.Zamknąłoczy
izasnął.Gdybywtejchwiliumarł,poszedłbywprostdoraju.
M a m a ma to do siebie, że cokolwiek byś zrobił, jej to nie rusza. Gdybym wkroczył do kuchni i
oświadczył,żewłaśniepoderżnąłemtaciegardło,powiedziałaby:
-Toniedobrze.Gdzieonjest?
Zastałemjąprzystole,łuskałagroszek.Takłatworozmawiaćzmamą,nawetjakczegośnierozumie,tow
końcuzrozumie.Usiadłemprzyniejiopowiedziałem,jaksięsprawymajązdomemwLosAngeles.Nie
usłyszałemżadnychoskar
żeń, nie wzdychała, nie cmokała językiem, nie doradzała, co powinienem zrobić. Łuskała groszek i
słuchałaspokojnie,gdy54
wyjaśniałem, dlaczego przybyłem do S a n J u a n i dlaczego, w obecnych okolicznościach, boję się
powiedziećtacie,żemamjużdom.
-Powiemmu.Nicsięniemartw.
Alejaniechciałembyćwpobliżu,kiedymupowie.
-Przejdęsiędomiasta-oświadczyłem.
-Niemartwsię.
Podniosłemsię,bywyjść.Zatrzymałamnie.Cośjągnębiło.
-TyiJoyce...Czyśpiciepoamerykańsku?-Chodziłojejoto,czyśpimyosobno.
-Tak,teraz,gdyjestwciąży,takśpimy.
-Jakaszkoda.Dzidzianiebędziecięznała.
-Poznamysię,gdysięurodzi.
-Śpijciepowłosku.Tynicniewieszodzidziusiach.Jesttakisamotnytamwbrzuchu.Jesttamtaki
samiuteńki.Potrzebujeswegoojca.
Niechciałemdyskutowaćtejkwestiizmatką.
-Wrócęosiódmej.Powiedztacieowszystkim,jaktylkosięobudzi.
Od centrum miasteczka dzieliło mnie pięć przecznic. Szedłem znajomymi ulicami ocienionymi przez
wiązy i mijałem puste parcele, które przemierzałem jeszcze jako czternastolatek. Byłem właśnie w tym
wieku,gdyprzenieśliśmysiętu,chroniącsięprzedśniegiemKoloradoiciężkimiczasami.
Spotkałem po drodze wielu znajomych z dawnych lat i wszyscy oni wiedzieli o dziecku. M ó j ojciec
przez ostatnie tygodnie roznosił wieści i dotarł wszędzie. Ludzie siedzący na werandach wykrzykiwali
życzeniapomyślności,wypytywali55
o J o y c e , bo pochodziła z Sa n J u a n ; jej rodzice zostali pochowani na miejscowym cmentarzu.
Ludzie zatrzymywali mnie na ulicy, potrząsali moją dłonią, rzucali sprośne żarciki i odchodzili,
zaśmiewającsięzzadowoleniem.OjcostworobiłowSanJuandużewrażenie.Miałemrzadkie
poczuciebyciaważnym.WLosAngelesteżsięmartwili,alenieożonęidziecko,leczoto,czymaszz
czeg o opłacić rachunki za szpital. Nasi przyjaciele byli raczej zszokowani niż zadowoleni, gdy
dowiedzielisię,żeJoycejestwciąży.
Przez dwie godziny włóczyłem się po mieście. Wypiłem piwo w Tuscany Club i zagrałem w poola z
ReedemWalkeremwSylvanOaks.Reedbyłnaczelnikiempoczty,wszkoleśredniejchodziłzJoyce.
Dosłowniewszyscyludzie,którychspotkałem,wiedzieli,żespodziewamysiędziecka,nawetLouSingz
ChinatownwSanJuan,naktóreskładałosiękilkazniszczonychbudynkówzcegły.Usiedliśmyprzed
sklepem zielarskim Lou i ucięliśmy sobie partyjkę szachów, a jego liczne dzieci bawiły się i biegały z
wrzaskiempoulicy.
Osiódmejwciążbyłojasno.NadmarkiząSanJuanTheaterzapaliłysięświatełka.
NaglepoczułemsięprzepojonyduchemJoyce,zatęskni
łem za nią. Sprawiło to miasto, świadomość, że bawiła się na tych ulicach jako mała dziewczynka.
Ogarnęłomnienagłeniejasnepragnienie.Poszedłemdobudkiizamówiłemzamiejscową.Powiedziałem,
żemojamisjasięniepowiodła,żepostaramsięjaknajszybciejwrócićdodomu.Spytałaomiasto,jak
wygląda.
-Pamiętaszdrzewopieprzowenatyłachdomumojejmatki?-spytała.-Czyjesttamjeszcze?Amożeje
ścięli?
56
Powiedziałem,żepójdęsprawdzić.
-Mojapierwszalalkajestpochowanapodtymdrzewem.
Umarłazpowoduranzadanychnożem,oskalpowanaprzezIndian.
-Strasznaśmierć.
-Całajejgłowabyławgniecionadośrodka.Sprawkapsa.
Ryczałambezprzerwy.
OdwiesiłemsłuchawkęiruszyłemLincolnStreetdomiejsca,gdzieJoycemieszkaławdzieciństwie.
Dom został wyburzony przed wielu laty, a miasto przeznaczyło sam teren na parking dla buldożerów,
spychaczyiinnegosprzętusłu
żącego do robót drogowych. Drzewo pieprzowe wciąż tam rosło. Stanąłem pod nim, dotknąłem pnia.
Bardzozatęskni
łem za swoją żoną. Po korze pełzały mrówki. Wziąłem dwie z nich, małe czerwone, włożyłem do ust,
przeżułemipołkną
łem.Potemruszyłemzpowrotemdodomu.
*
**
Tatyniebyło.Stółwkuchnizostałnakrytynatrzyosoby.
M a m a siedziała przy oknie i odmawiała różaniec. Do pokoju zakradł się zmierzch. M a m a
uśmiechnęła się w milczeniu, dając mi w ten sposób znak, że rozmawiała z ojcem. Zaczekałem, aż
skończyprzebieraćpalcamikoraliki.Nakuchnigrzałsięobiad:wątróbkanabekonie,groszekgotowanyz
cebulką, szpinak z serem. Spróbowałem wszystkiego, wypiłem szklaneczkę wina i czekałem. M a m a
odmówiła modlitwę przy ostatnim koraliku, ucałowała krzyżyk, po czym włożyła różaniec do kieszeni
fartucha.
57
-Copowiedział?
-Nic.Anisłowa.Poprostusobieposzedł.
-Gdzieonjest?
Mamaprzewróciłaoczamiipotrząsnęłagłową.Tatabył
wmieście,zalewałrobaka.
-Niemamdoniegożalu,mamo.
-Wziąłdziesięćdolarów.
-Noicoztego?
-Będziepiłbrandy.Wydawszystko.
-Dobrze.Należymusię.
-Och,jatamsięniemartwię.Odmówiłamróżaniec.Nicmuniebędzie.Alewydadziesięćdolarów.
Wyjąłemportfeliwręczyłemjejpięćnowiutkichdwudzie-stodolarówek.
-Niemogętegoprzyjąć-wzbraniałasię.-Będzieciepotrzebowalinadziecko.-Zwinęłabanknotyi
włożyłazabluzkę.-Naprawdęniepowinnamtegoprzyjmować.Niewiem,comnienapadło.
Oczywiściewiedziałem,cosięstanieztąstówą.Zarazpomoimwyjeździemamawyślejąprzekazemdo
mojegobrataJima,któremuciężkosiężyłowSusanville.
Podała mi obiad. Miała mnie samego, wyłącznie dla siebie, więc przygotowałem się na to, co, jak
przeczuwałem,miałozaraznastąpić.Irzeczywiście,przypuściłanamnieatak,tenmatczynyatak,wobec
którego jest się kompletnie bezbronnym. Stanęła za mną i dotknęła moich włosów. Pogłaskała mnie po
uszach.Jejręceopadłynamojeramiona,dłoniepocierałymniepotorsie.Sięgałemwciążpocoś,bysię
wyswobodzićzkolejnegonowegouścisku.Wreszcieujęłamnieza58
lewą rękę i zaczęła przebierać moimi palcami. Próbowałem wyszarpnąć delikatnie dłoń, ale jej nie
puściła, całowała każdy mój palec. Poczułem wielką litość do niej, i w ogóle do wszystkich kobiet
trawionychtąwielkąmatczynąnamiętno
ścią. Tymczasem ona znalazła mały ślad na mojej szyi, gdzie zadrapał mnie kot, gdy byłem jeszcze
chłopcem, co na nowo uświadomiło jej własną samotność, więc pobiegła do skrzyni w sypialni, a ja
wiedziałem,czegosięspodziewać-swojegozdjęciawwiekusześciumiesięcy,naktórymwybałuszałem
oczy,leżącnagolasanaobitymaksamitempodwyższeniu.
Zerwałemsięodstołu.
-Mamo,proszę.Tylkonieto,nalitośćboską!
Odłożyła zdjęcie i zaczęła sprzątać ze stołu. Ja piłem wino, spozierałem na zegar na kuchni i czytałem
„Sacramento B e e " . M a m a wzięła durszlak z resztkami i wyniosła kurom na podwórze. Wkrótce
wróciłaztrzemajajkami.Wybrałajednoznichiprzyniosłaminastół.
-Dotknij.Jestcieplutkie,prostoodkokoszki.
Niechciałemgodotykać.Ciepłeczyzimne,niechciałemmiećznimnicwspólnego.
-Poczuj,jakiejestmiłeiciepłewdotyku.
Niedotknąłemgo.Tylkosięnaniegapiłem.Jajoteżsięwemniewpatrywałojakbiałeowalneoko,
melancholijneigłupie.
-Sązdrowe.Jedzichdużo.
-Zabierzje.Połóżjegdzieindziej.
Czaspłynął.Spozierałemnazegarinasłuchiwałemkrokównapodwórzu.Dobrzebyłozobaczyćznowu
rodziców,aleterazchciałemjużwyjechać.Chociażmiałemrezerwację59
wsamolocienanastępnydzieńibiletdlataty,postanowi
łemwyjechaćjeszczetegowieczoru.Unieszczęśliwiłemtatę.
Najlepiejbędzie,jakwyjadęipozwolę,byczasiodległośćzaleczyłyjegorany.
Po południu m a m a rozpakowała moją torbę podróżną. Teraz rozpoczęła kolejny przegląd jej
zawartości.Chciaławiedzieć,ilecokosztowało.Wziąłemzesobązapasowespodnie.
Wyjęła je z szafy i rozłożyła na stole. Obejrzała uważnie mankiety, siedzenie, zamek błyskawiczny. Na
przodziewidniałaplamaodjedzenia.Odkrywszyją,mamawykrzyknęła:
-Acóżtytumasz?
-Nieprzejmujsię,mamo.Odłóżto.
Rozłożyłaspodnienastoleizaczęłosięprzedstawienie.
Przyniosłaściereczkę,mydłoiwodęizabrałasiędowywabianiaplamy.
-Ciekawe,odczegotojest-mruknęła.
-Proszę,mamo.Zostawto.
-Nieschodzi.
Kontynuowaładociekania.Zerwałemsięzkrzesłaiodebrałemjejspodnie.
-Oddamjedopralni.
-Tokosztuje.
-Nieważne.
-CzyJoyceniedbaotwojągarderobę?
-Ależtak.
-„Oddamdopralni"-towamerykańskimstylu.
Wyszedłemnafrontowąwerandęiusiadłemtamwksię
życowejpoświacie.Gwiazdyunosiłysięniskoispokojnie.
TrzydzieścimilnawschódlśniłyśniegigórSierraNevada,60
gwiezdnypył,odległyisamotny.Samolotpasażerskizwarkotemprzeciąłniebo,pobłyskiwałyzielonei
czerwone światełka. Tęskniłem za żoną i martwiłem się o ojca. Dochodziła dziesiąta. O dwunastej w
nocybyłsamolotzSacramentonaPołudnie.Podjąłemdecyzję:znajdętatę,przyprowadzęgododomui
polecętymsamolotem.
Wtedynadjechałzklekotemjakiśsamochódzesłabymiświatłami.ByłtostaryfordJoegoMuto.Joe
siedziałzakierownicą.Podjechałprzeddomodfrontu.Podszedłemdopłotuiprzywitaliśmysię.
-Szukaszojca?-spytał.
-Widziałeśgo?
-Namojejziemi.Teraz.Myślę,żemawypite.
Wdrapałem się do ciężarówki, a on zawrócił. Jechaliśmy, podskakując, po wyboistej drodze, którą po
południuprzemierzyliśmywrazzojcem.
-Tamgosłychać-powiedziałJoe.-Źleznim.
Zjechaliśmyzpagórka,gdziedrogaskręcaławlewo,ażwreszciedotarliśmynanieużytek.Joezatrzymał
samochód,ajazniegowyskoczyłem.Wświetleksiężycabyłowszystkowidać.Gromadażabryczącychi
świerszczywypełniałapowietrzezalotnyminawoływaniami.Wtedydostrzegłemojca.
Siedział pod jednym ze starych drzew cytrynowych z butelką w ręku. J e ś l i nawet zauważył moją
obecność,niezwracał
namnieuwagi.JoeMutozostałwsamochodzie,ajaruszy
łemprzedsiebieprzezszemrzącechaszcze.
Ojciecmówiłsamdosiebie.
- Nie martw się o swego dziadka. W c a l e nie jest taki stary, j a k myślą. Będziesz miał swój dom,
chłopaczku.Twój61
dziadekjeszczenieumarł.Wszyscypróbujągoukatrupić,aletwójdziadekjeszczenieodłożyłłyżki.
Zacisnąłemzęby,bypowstrzymaćból.
-Tato.
Ujrzał mnie tuż przed sobą i rzucił butelkę w zarośla. Potem odwrócił głowę do drzewa i zaszlochał
gorzko.Niemog
łemdoniegopodejść.Joezawołałzsamochodu,pytając,czywszystkowporządku.Przebrnąłemprzez
zielskazpowrotemdodrogi.
-Nicmuniejest.Odprowadzęgododomu.
-Pokłóciłeśsięzeswoimstaruszkiem?
-Jedźjuż.Niepokłóciłemsię.Dzięki.
Odjechał. Usiadłem przy drodze, by zaczekać, zapaliłem papierosa. Byłem bezradny. Po jakichś
dwudziestuminutachojcieczmozołemprzedarłsięprzezchaszcze.Wiedział,żetamjestem.Wcalesię
niezdziwił,żemniewidzi.
-Chodźmydodomu-powiedział.
Był trzeźwy, wzdychał ciężko, człapiąc drogą. Szliśmy ramię w ramię w milczeniu. Noc była ciepła i
słodka. Na północy jarzyła się wielka złota kopuła stolicy stanu. Otaczała ją czerwonawa mgiełka
utworzonaprzezświatłamiasta.
-Jaksięczujesz,tato?
-Ja?Przywykłemdotego.Pewnegodniabędzieszstaryibędzieszmiałsynów-zajakieśtrzydzieści
pięć,czterdzie
ścilat.Wspomnisz,cotwójtatapowiedziałtegowieczoru:raniącięzakażdymrazem.
-Toniedobrze.
Przezjakiśczasmilczał.Zbliżaliśmysięjużdodomu.
Paliłasięlampa,oświetlałafrontowąwerandę.Mogliśmy62
dostrzecmamę,którawyglądałanas,owinąwszyramionaszalem.
-Cotetermityrobiąuciebie?-spytałtata.
-Nowiesz,jaktotermity.
-Niezrobiłeśinspekcjidomu,zanimgokupiłeś?
Opowiedziałemmuotym.
-Pojedziesz,tato?Mógłbyśnampomóc.Mamdlaciebiebiletnasamolot.
-Samolottoniedlamnie,mójpanie.
-Alepojedziesz,tato?Możebyćpociągiem.
-Pociągtak.Samolotnie.
-Świetnie,tato.Wspaniale.
A więc jechał, by naprawić mój dom. Chciałem, by m a m a też pojechała, ale oświadczyła, że musi
zostaćwdomuiopiekowaćsiękotamiikurami.Byłanaprawdęzadowolona,bopociągibudziływniej
przerażenie. Podróżowała koleją tylko raz w życiu. Było to latem 1912, trzydziestopięciomilowa
wycieczkawtrakciemiodowegomiesiąca,zDenverdoColoradoSprings.Naszarodzinanieprzyjechała
do Kalifornii pociągiem. Wpakowaliśmy wszystko, co się dało, na ciężarówkę taty i tłukliśmy się
Highway40,ażwreszciedotarliśmydoSanJuan.
J e d n a k mój ojciec był doświadczonym podróżnikiem kolejowym. J e s z c z e w 1910 przybył do
KoloradozNowegoJorkuwwagonietowarowym.Niebyłtozresztąkoniecjegopodró
żypociągiem.Trzylatapóźniejsamotniewsiadłdowąskoto-63
rówkiiprzebyłdystanszDenverdoBoulder,całetrzydzieścimil.Kontynuująctedoświadczenia,jako
nowożeniecodbył
z mamą przejażdżkę do Colorado Springs. Z takim przygotowaniem nie przejawiał krztyny lęku przed
pociągami.Terazdośćczęsto-trzyalboczteryrazydoroku-telepałsięlokalnąkolejkądostolicystanu
izpowrotem.Takwięcpociągibyłymuniestraszne,choćbyniewiemco.
PociągdoLosAngeles-WestCoaster-wyjeżdżałzSacramentocodziennieoszóstejpopołudniu.Przy
śniadaniu postanowiliśmy, że nim pojedziemy. Pożyczyłem samochód szwagra i pojechałem do
Sacramento,bywszystkozałatwić.
Odwołałemrezerwacjęnasamolotiwykupiłemmiejscówkinapociąg.Byłotrudnoomiejsca,aleudało
mi się zdobyć przedział w wagonie pulmanowskim. Chciałem, by staruszkowi było wygodnie, więc
dopilnowałem,bymiałkuszetkęnadole.
NagodzinęprzedodjazdempociąguwróciłemdoSanJuan.
ZastałemtamStellęzdziećmiiSteve'em,jejmężem.Tatabył
już wyszykowany do drogi. Miał na sobie dziwaczny przyodziewek: niebieskie ogrodniczki, czarną
koszulę uwieńczoną białym krawatem i brązową dwurzędową marynarkę. Rozpoznałem w niej część
garnituru,którypodarowałemmuprzedrokiem.Prawdęmówiąc,tataposiadałrozlicznegarnituryipalta
poswoichsynach,bomieliśmytesamegabaryty.
Bezwątpieniaznalazłobysięwjegoszafieczteryalbopięćgarniturów,zktórychkażdynadawałsięna
podróż.
-Dlaczegoogrodniczki?-spytałem.
Spojrzałnasiebie.
-Cośzniminietak?
(»4
-Niemaszspodnizkompletudotejmarynarki?
-Nielubięich.
Siedział przy kuchennym stole, twarz miał świeżo ogoloną i wytalkowaną, włosy starannie rozdzielone
przedziałkiem.Jegobyczykarkobjętykołnierzykiemczarnejkoszuliwyglądałnaobrzmiałyzpowodu
uciskubiałegokrawata.
Jednakmimowszystkomiałówszczególnywyglądczłowiekawyruszającegowdługąpodróż.
-Uparłsię-powiedziałaStella.-Niechcewyglądaćładnieiczysto.
-Jestemczysty.Wszystko,comamnasobie,jestczyste,świeżowyprane.
-Aleogrodniczki?!Dopociągu?
-Jeździłempociągami,jakciebiejeszczenaświecieniebyło.Więcniemównicswojemutacieo
pociągach.
-Pocozarazubieraćsięnadrogęjakstarymurarz?
-Cojestzłegowkładzeniucegieł?
-Amożetenszarygarnitur?-zasugerowałem.-Mogłobycibyćwnimchłodniejwpociągu.
Zerwałsięnarównenogizpoczerwieniałązezłościtwarzą.
-Chcesz,bymztobąpojechał?Żebymcipomógłprzydomu?
Oczywiście,żechciałem.
-Więcniemówmi,wcomamsięubrać.Nietakiznowuzciebiemądralainiezapominajotym.Kupić
domztemutami!
Tozamknęłokwestięstroju.Niechciałem,bysięwycofał.
Jegobagażleżałnakupceprzydrzwiach,dwieupstrzonefarbąwalizkizesztucznejskóryprzewiązane
sznuremdo65
bielizny i brezentowa torba z narzędziami. Tymczasem m a m a nie brała udziału w dyskusji, zajęta
pakowaniem pudła, w którym kiedyś było mleko w puszkach. Podszedłem zobaczyć, co ona tam
wyprawia. Pakowała mi jedzenie do Los Angeles. W pudle znalazły się cztery kwarty domowych
przetworówzpomidorówiczterykwartydżemufigowego.Byłatamteżgomółkakoziegoseraiświeże
ciastoczekoladowe.
-WLosAngelesniemajądobrychciast-oświadczyła.
Niemiałempojęcia,skądzdobyłatęinformację,alenicniepowiedziałem.
Teraz z kolei pokazała mi bukiecik bazylii, wprost ze swego warzywnika, i przewiązała go czerwoną
wstążeczką,zktórejzwisałydwaołowianemedalikizNajświętsząPanienką.
-Tożebydzieckourodziłosięzdrowe.Każdejnocywieszajtownogachłóżka.
Zapewniłem,żetakwłaśniebędęrobił.
Tatapodszedł z kłębkiemsznura do bieliznyi zaczął obwiązywać karton.M a ma odciągnęła mnie do
zlewu, by szepnąć mi słówko. Otworzyła szufladę wypełnioną przyprawami i wyjęła stamtąd główkę
czosnku.Paznokciemobnażyłabia
łyząbek.Potemucałowałagoiwsunęładokieszonkinapiersiwmojejmarynarce.
-Trzymajzawszetrochętegowkieszeni,dnieminocą.
Nigdyniechodźbeztego.
-Wiem.Toprzynosichłopców.
Uśmiechnęłasięwyrozumialeiwzruszyłaramionami.
- M n i e tam wszystko jedno. Chłopiec czy dziewczynka, to będzie moje wnuczę. Będę je kochała tak
samo.Aletwójtatachcechłopca.Tożebygozadowolić,tenczosnek.
66
Ostryzapachczosnkuuderzyłmniewnozdrzaiwiedzia
łem,żebędęmusiałszybkowyrzucićtenząbek,boinaczejcałeubraniemizaśmierdnie.Trzebabyłojuż
jechać.Steveitatazanieślibagażedosamochodu.Wyraźniesłyszałembul-bulbutelekzwinemwjednym
zpakunków.Mamaniezauważyła,jakwyjąłemczosnekzkieszeniicisnąłemwżywopłotzwinorośli.
Poszłazemnądosamochodu.ZpowodudziecionaiStellaniejechałyznaminastację.
Tata ucałował dwie małe dziewczynki, a następnie mamę i uronił parę łez, napominając ją, żeby
wkładała odrobinę pietruszki do jedzenia dla kotów, jak będzie gorąco. M a m a była dzielna i
powstrzymała się od omdlenia, gdy objęliśmy się i ucałowaliśmy na pożegnanie. Steve zawrócił
samochódinacisnąłklakson,podczasgdymymachaliśmy,iwtedymamazemdlała.Osunęłasięzgrabnie
nadrogęprzypłocie,gdysamochódodjeżdżał.Stellastałaprzyniej,zupełnieniewzruszona,imachałado
nas, podczas gdy m a m a wyglądała na całkiem nieprzytomną, z głową na piersi, jej dłoń walczyła
dzielnie, by nam pomachać, aż wreszcie zaryła w piachu. Powinniśmy się zatrzymać, by ją ocucić, ale
robiłosiępóźno,atataniemógłsiędoczekać,kiedywejdziewkontaktzpociągiem.
-Nicjejniejest-zapewnił.-Jedziemy.
Skręciliśmy za róg i opony potoczyły się gładko po dobrej autostradzie do Sacramento. Westchnąłem z
ulgąisięgną
łempopapierosa.Mojepalcenatrafiływkieszeninacościepłegoilepkiego.Wyjąłemząbekczosnku.
Leżałnamojejdłoni,nagi,białyizajadły.Wyrzuciłbymgo,aletatateżnaniegopatrzył.
67
-Dobrze-powiedział.-Teraztorozumiem.Jateżmamswój.
Wyjąłportmonetkęzwielomaprzegródkami.Wjednejznichleżałząbekczosnku.Mójszwagierteżgo
zauważył.
-Toniedziała-prychnąłSteve.-Stellaijajużtowypróbowaliśmy,itodwarazy.
3
To BYŁA MOJA pierwsza podróż pociągiem z tatą i okazała się koszmarem. Kłopoty zaczęły się, gdy
tylkopożegnaliśmysięzeSteve'emiweszliśmynadworzec.Mieliśmypięćsztukbagażu:płóciennątorbę
znarzędziami,dwiedziadowskiewalizki,kartonzprzetworamidomowymiobwiązanysznurkiemimoją
małą torbę podróżną. J u ż sam wór z narzędziami ważył z pięćdziesiąt funtów, bo był wyładowany
dłutami,młotkamiiinnymżelastwemużywanymwbudownictwie.
Trzechbagażowychzauważyło,żeuginamysiępodtymcię
żarem, i pospieszyło nam z pomocą. Wyjąłem nasze bilety, a jeden z bagażowych zaczął wypisywać
kwity.Tatęzatkało.
-Cosiędzieje?Czegoonichcą?
-Zaniesienaszerzeczydowagonu.
-Płacisięzato?Ile?
Pięćdziesiątcentówniewydawałosięcenązbytwygórowaną.
-Zwariowałeś?Samtozrobię,zadarmo.
-Posłuchaj,tato.Taksięrobi.Dopociągujestkawałdrogi.
69
Niechciałsięzgodzić.Kazałbagażowemuodejść.
-Wtejczarnejmamdwabaniaczkiwina.Jeszczemistłucze.
-Będębardzoostrożny,proszępana-zapewniłbagażowy.
-Niemamowy.
-Tato,proszę.Pozwólmuprzynajmniejprzenieśćtenwórznarzędziami.
-Jestwnimkielnia,któramaczterdzieścilat.Tenarzędziakosztowałymniedwieściedolarów.
-Jakpansobieżyczy-powiedziałzuśmiechembagażowy.
Podziękowałemmu.
-Damysobieradę-dodałem.-Proszę.
Rzuciłem mu ćwierćdolarówkę. Chwycił ją w locie, wyszczerzył zęby w uśmiechu i odszedł. Tata
zamrugałoczamizniedowierzania.
-Dałeśmupieniądze?Nibyzaco?
-Onteżmusijeść.
Tata rzucił się pędem za bagażowym, wrzeszcząc, by wrócił, hej, ty, wracaj no! Bagażowy zawrócił,
przestraszonyiuśmiechnięty.Tatawskazałnanaszeklamoty.
- Zabieraj je, wszystkie oprócz tej - zakomenderował. Potrząsnął jedną z obwiązanych sznurkiem
walizek,usłyszałniskigul-gulśmiechbutlizwinemiwyglądałnazadowolonego.
Bagażowywypisałkwitynapozostałepakunki,poczymwło
żyłjenaswójwózek.Tatanadzorowałcałątęoperację.
-Niezgubnotylkotychnarzędzi.Mamtampoziomnicę,którakosztowałamniedwadzieściadolarów.
-Będęostrożny,proszępana.
Tatanajwyraźniejwtopowątpiewał.
70
-Miałemkłopotyztymifacetami,jakwyjechałemzNowegoJorku-powiedział.
Zeszliśmydoprzejściapodziemnegoiwłączyliśmysięwnurtpasażerówpłynącychwstronępociągów.
Szliśmyniespiesznie,bozostałonamjeszczedziesięćminutdoodjazduWestCoastera.Naglenadbiegłoz
tupotem sześciu marynarzy, którzy pędzili, by zdążyć na San Francisco Limited. Ich zdenerwowanie
udzieliłosięinnymiwielupasażerów,którzyprzedtemszli,zaczęłoterazbiec.Jednymznichbyłtata.
Wymachującwalizą,tupałciężkopoperonie,wołającdomnie,żebymsiępospieszył.Wydłużyłemkrok,
ale nie mogłem za nim nadążyć. Z daleka zobaczyłem, że dopadł do naszego pociągu i próbuje wsiąść
pierwszymiotwartymidrzwiami.
Kierownikpociąguniewpuściłgo.Gdynadszedłem,kłócilisięjużnadobre,kolejarzupierałsię,żeto
nienaszwagon,tatazaśrówniezaciekledowodził,żetobezznaczenia.Naszwagonmiałnumer21ibył
nakońcuskładu.Gdytammaszerowaliśmy,tatabezprzerwygderałpodnosemnagłupotękierowników
pociągu,ubolewając,żewszystkosięzmieniłoodczasujegopodróżyzNowegoJorku,itonagorsze.
-Wagondwudziestypierwszy.Wagondwudziestyósmy.
Cozaróżnica?Przecieżtotensampociąg,cojedziedoLosAngeles.
Próbowałemmucośtłumaczyć,aleprzerwałmibrutalnie.
-Synu,jeździłempociągami,jakciebiejeszczeniebyłonaświecie.Zanimpoznałemtwojąmatkę.Ity
będzieszmitumówiłopociągach?
Wsiedliśmydowagonunumer21.Bagażowyzjawiłsięwtymsamymmomencie,potspływałpojego
brązowejtwa-71
rzy,gdyzmagałsięztorbąznarzędziami.Tatarozsiadłsięizapaliłcygaro.Natychmiastnadszedłfacetz
obsługiwagonuipowiedział,żepalićwolnotylkowmęskiejumywalni.
Tatazrobiłgniewnąminęizgasiłcygaro.
-Cotowogólezapociąg?-burknął.
- M ę s k a umywalnia znajduje się na końcu wagonu - poinformował steward. Miał dobrze po
sześćdziesiątce,białewłosyidużozmarszczekwokółoczu.Bagażowywrócił
zresztąmaneli.Otarłpotztwarzy,wywiesiwszyjęzyk.
-Powinieneśsięczegośnapić-zauważyłtata.
-Nigdynieodmawiajnapitku-zaśmiałsiębagażowy.
Tata szybko odwiązał sznur z czarnej walizki i otworzył ją szeroko. Leżały tam dwa galony claretu
owiniętewręczniki.
Byłteżjakiśwypchanyworek.Zajrzałemdoniego.Zawierał
dwabochenkiokrągłegochlebadomowegowypiekuigomółkękoziegoserawielkościpiłkifutbolowej.
Nadnieworkaspoczywałonastopędługiesalamiorazmnóstwojabłekipomarańczy.
-Pocotowszystko?
-Człowiekmusijeść-warknął.
Bagażowyryknąłśmiechem.
-Zgadzasię.Wpociągutrzebamiećwałówkę.
Tacie się to spodobało. Z tego bagażowego był właściwie całkiem niezły gość. Staruszek wyszczerzył
zębywuśmiechu,atwarzmuspurpurowiała,gdypróbowałzdjąćnakrętkęzbutlizwinem.
-Jużcięgdzieświdziałem-powiedział.-NosiłeśkiedyścegływDenver,wKolorado,wdwudziestym
drugimalbotrzecim?
72
Bagażowybyłzachwycony.
-Onie,proszępana!Nadajęsiętylkodotarganiabagażu.
Tatazdjąłwreszciezakrętkęzbutli.Gdypodawałjąbaga
żowemu,ręczniksięzsunąłibutlanaglewyłoniłasięwcałejkrasie,ciemnoczerwonaizadziwiająca,jak
bomba.Bagażowysięprzeraził.
-Możelepiejbędzie,jakpójdziemydopalarni-zaproponował.
Tataposzedłzanimnakoniecwagonu,trzymającbutlęwobjęciachjakniemowlę,poczymwskoczylido
męskiejumywalni.Wagonnumer21raptowniesięzapełniał.Ludziewprzejściukrzywilisięnawidok
otwartejwalizki,kartonuobwiązanegosznurkiemitorbyznarzędziamipoplamionejzaprawąmurarską.
Niedziwota:całytenmajdanodbierał
splendor wagonowi numer 2 1 , więc towarzystwo doprawdy miało powody do niezadowolenia.
Słyszałem, j a k w męskiej umywalni bagażowy ryczy wciąż ze śmiechu. Zamknąłem walizkę i
postanowiłemrównieżudaćsięnakoniecwagonu.
Bagażowyprzedstawiałwłaśnietatęnaszemustewardowi.
- Spędzicie panowie ze sobą wiele czasu. Panie Randolph, pozwoli pan, że przedstawię mu swego
dobregoprzyjaciela,panaFantego.
Tatauścisnąłdłoństewarda.
- Randolph? - spytał. - Randolph? Czy nosił pan kiedy cegły, panie Randolph? M o ż e w Boulder, w
Kolorado,wtysiącdziewięćsetszesnastymalbosiedemnastym?
-Tysiącdziewięćsetsiedemnastym?Nie,proszępana.
Alemiałemkuzyna.Ionrzeczywiścienosiłcegły.WMontgomery,wAlabamie.Dawnotemu.
73
-Toten-powiedziałtata.-Takmyślałem.
Bagażowy znowu zarechotał. Pan Randolph pił długo i fachowo z butli, przechylając ją podniesionym
łokciem.Cmoknąłwargamiipodałbutlętacie,którynamiętniesiędoniejprzypiął.Potemprzekazałją
bagażowemu.
-PanieRandolph-zacząłtata-kłopotzbiałymiludźmiwtymkrajujesttaki,że...
Jednakniedokończył,bojamiałemjużdośćtychbłazeństw.Możnasięnapićzkumplem,alena
wszystko jest czas i miejsce, a staruszek odziany w ogrodniczki robił z siebie widowisko, hulając po
wagonie z butlą wina, którym raczył personel kolejowy. Uznałem, że mocno przesadził. Poza tym nie
musiałparadowaćwtychogrodniczkach.
Zaciągnąłemgozpowrotemdonaszegoprzedziału,podczasgdypociągzacząłwyjeżdżaćzSacramento.
Staruszek był upokorzony i milkliwy. Schował jeden galon z powrotem do walizy, ale drugi trzymał w
pogotowiupodsiedzeniem.
Jużwszyscyobecniwwagonie,dobrzeubranimężczyźniikobiety,zdążylizauważyćczerwonąbutlę,
którapojawiałasię,gdystaruszekzniejpociągał.
-Ach,tedzieci...-burczał.-Nienawidząswegoojca...
Wstydząsięwłasnejrodziny...Lepiejumrzeć.Zakopiącię.
Zapomną...Harowałemprzezcałeżycie.Aterazwłasnysynmiubliża...Mogęodejśćwkażdejchwili.
Jaswojezrobiłem...
Jakjesteśstary,wyrzucającięnabruk...
Jegogłosniósłsiędaleko.Mówiłwystarczającodonośnie,bydotrzećdowiększościuszu.Czułem,że
budzępowszechnąniechęć,pasażerowieodwracaligłowy,posyłalimizgorszonespojrzenia,litowalisię
nadmoimstaruszkiem.Pan74
Randolph nie polepszył sprawy. Okazał wzruszającą troskę, przynosząc tacie poduszkę, uśmiechnął się
przytymczuleispytał,jaktatasobieradzi.
-Proszęsięnieprzejmować,panieFante.Życzępanuprzyjemnejpodróży.Jaktylkoczegośbędziepanu
potrzeba,proszędzwonić.Mapanprzyjaciółwtympociągu.Wieluprzyjaciół.
Oczytatyzaszłyłzami.
-Staramsię,jakmogę,panieRandolph.Niechcęnikomusprawiaćkłopotów.Wtympociągujestwielu
miłychludzi.
Eleganckiepanieipanowie.Naprawdęsięstaram.
Przygryzałem paznokcie i siedziałem cicho. Przez wagon przemaszerował kelner, obwieszczając
dzwonkiemkolację.
Myśloniejpokrzepiłamnie.Poklepałemtatęporamieniu.
-Chodź,tato,zjemydobrąkolację.
- Nic mi nie trzeba, synu. Ty idź. Nie chcę ci sprawiać więcej kłopotów. M a m tutaj swoją kolację.
Próbujęzaoszczędzićdlaciebietrochępieniędzy.
Jednobyłopewne:niechciałemnakolacjęsalami,koziegosera,chlebaiwina.Wcześniejmojemyśli
krążyływokół
dwóchwytrawnychmartini,stekuisałatki.Terazchciałemwypićtylkofiliżankęczarnejkawy,aprzede
wszystkimwyjśćnatrochęztegowagonu.Kilkanaścieparzimnychoczuwpatrywałosięwemnie,gdy
szedłemniezdarniekorytarzemdorestauracyjnego,którybyłczterywagonydalej.
Odległośćzdziałałacuda.Wróciłmiapetyt.WypiłemdwaManhattanyizjadłemmałystek.Zanimpociąg
wyjechałzeStockton,czułemsiędobrze,popijającdrugąfiliżankękawy.
Zapadłaciemność.Jednozadrugimprzelatywałyzaoknem75
miasteczkazDolinySanJoaąuin,każdeznichupstrzoneświatełkamijakbiżuterią.Kierownikwa
gonurestauracyjnegoprzyniósłmirachunek.Sięgnąłempoportmonetkęipośródmonetznalazłem
coś białego i miękkiego. Kolejny ząbek czosnku. Wydzielał jakąś dziką woń, wyrazistą i zjadliwą.
Wrzuciłemgodoszklankizwodą.
Gdywstałemzzamiaremwyjścia,wwagoniezjawiłsiękonduktor,którysprawdzałbilety.Obejrzałmój.
-Ach,topanjestsynemtegostarszegoczłowieka.
-Niechciałkolacji-wyrwałomisię.-Toznaczymiałkolacjęzesobą.
Konduktorzacisnąłustaiuchyliłsięododpowiedzi.Od-darłkońcówkibiletówizwróciłmije.Jego
oczybyłyzimnejakostrygi.
-Czcijojcaswegoimatkęswoją-powiedział.
-Nielubiękoziegosera.
Wykrzywiłwargi.Nienawidziłmnie.
Tymczasemwwagonienumer21ojciecwyciskałludziomłzy.Gdyprzyszedłem,pokrzepiałsięwłaśnie
prostym posiłkiem, złożonym z chleba, sera i salami, który popijał od czasu do czasu winem. Jadł z
afektowaną delikatnością, istny dżentelmen przy stole. Scyzoryk leżał otwarty na jego kolanach, a
jedzenie zostało rozłożone na siedzeniu naprzeciwko. Pan Randolph dostarczył ojcu serwetkę, a teraz
sterczał
wprzejściu,słuchajączzamglonymioczamiopowieścitaty.
Ten zaś prawił o ciężkich, gorzkich dniach swej młodości w Abruzji, o tym, jak zaczął pracować w
wiekudziesięciulat,oddanydoterminudookrutnegokamieniarza,któryokradał
gozjegopłacywynoszącejtrzycentydziennie,otym,jak76
matkaprzychodziładoniegodopracyipomagaładźwigaćwielkiekamieniepodrabinienarusztowanie
wposiadłościksięciaAbruzji.Tobyłatragicznahistoria,awdodatkuprawdziwa,bosłyszałemjąjuż
wielokrotnie,nadobrąsprawęwychowałemsięnatejopowieściowieśniaczejniedoli,którazamieniała
ludziomkrewwłzy.Ci,którzysiedzieliwpobli
żuojcawwagonienumer21,byligłębokoporuszenisłowamitegoprostegostaregoczłowieka,
któryzadowalałsięodrobinąchleba,seraisalami,podczasgdyjegosynopychał
siędrogimżarciem.
Usiadłem obok ojca, skuliłem ramiona i żałowałem, że nie noszę kapelusza, którym mógłbym zakryć
twarz. Pokorny głos taty, obecnie przepojony wdzięcznością, docierał do pana Randolpha i wszystkich
obecnych.
-JednakBógWszechmogącybyłdlamniedobry.Jestemobywatelemamerykańskim.Itojuż
oddwudziestupięciulat.
M a m czwórkę udanych dzieci. Wychowałem je i rozesłałem po naszym wspaniałym kraju. ' downe
miejsce,tanaszaAmeryka.Byładobradlanasws.jtkich.NiechajBógbłogosławiStanyZjednoczone
Ameryki.
Potężny mężczyzna w tweedach siedzący po drugiej stronie przejścia pochylił się teraz ku niemu i
poczęstowałgocygarem.Tobyłodrogiecygaro,wopakowaniuprzypominającympocisk.Tataprzyjąłje
zprostotąigodnością,kłaniającsięwpas.
-Dziękujępanu.Zachowamjedochwilinarodzinwnuka.
Jestzbytdobre,bywypalićjeteraz.
Tobyłodoprawdywzruszające.Jegomośćwtweedachspojrzałnaswojąpostawnąblondżonę,jej
pierśfalowała,77
a na twarzy rozlała się czułość. Szepnęła coś mężowi, a ten wyjął drugie cygaro. Tata wzbraniał się
przedprzyjęciem-
zadużo,zadużo!-alewreszciepozwoliłsobiejewcisnąć.
PanRandolphzachęciłtatę,bywróciłdoumywalniinacieszyłsięswymprezentem,atenprzystałnato.
Ostrożnieodłożyłchleb,zawinąłsalamiwściereczkęiwłożyłkoziserdoworeczka.Nieuroniłprzytym
aniokruszka.Zamknął
walizkęipodniósłsięzmiejsca.Byłwstawiony,aletrzebabyłodoświadczonegosynowskiegooka,byto
zauważyć.PanRandolphtowarzyszyłmuwprzejściu.Wszyscyodwracaligłowy,bynaniegopopatrzeć.
Zostawiałzasobąsmugęmi
łości.
¥
O p a r ł e m się o okno i patrzyłem przed siebie . Byłe m bardzo samotny i pozbawiony przyjaciół.
Nieobecnośćtatywywołaławyraźniewyczuwalnąlukę.Pociągzturkotemgnał
przedsiebie.Jegomośćwtweedachijegożonawstali,byudaćsiędowagonurestauracyjnego.On
niezaszczyciłmnienawetspojrzeniem,zato;^żonapopatrzyłanamniezgóryzrozszerzonyminozdi..
WróciłpanRandolph.
-Starszypanżyczysobie,byprzynieśćmujegoczarnąwalizkę.
PodałempanuRandolphowidwadolaryprzeżartewoniączosnku.
-Proszędopilnować,bymiałwszystko,czegopotrzebuje.
-Spokojnagłowa.
Zwęszyłczosnekispojrzałnamniepodejrzliwie.
Kilkaminutpóźniejwróciłdonaszegowagonuizaczął
przygotowywaćposłania.Poszedłemdoumywalni.Tatasiedziałzzaczerwienionymioczymaprzyokniei
mruczałcoś78
dosiebiepodnosem.Pomieszczeniewypełniałdymzdrogiegocygara.
-Posłaniasąjużgotowe,tato.Możebyśsięjużpołożył.
-Dalej,synu.Bawsiędobrze.Śmiejsięibaw,niemartwsięoswegoojca.
-Myślę,żepowinieneśsiępołożyć.
-Nieja.NiedlaNickaFantegołóżkawpociągu.Zostanętutaj.
Noizostał.Poszedłemdobaruizamówiłembrandy.Gdywróciłemdowagonunumer21,panRandolph
zdążył już przygotować wszystkie łóżka. W męskiej umywalni było tłoczno, pasażerowie myli twarze,
szorowalizęby,przygotowywalisiędospoczynku.Wszyscyzwracalisiędomojegoojcaper„ojczulku"i
życzyli mu dobrej nocy. Do mnie nikt się słowem nie odezwał. Zacisnąłem zęby i zachowywałem się,
jakbynigdynic.Palącpapierosy,wyczekiwałemzutęsknieniemranka,którymiałzakończyćtękoszmarną
podróż.
Przedjedenastąwszyscypasażerowiezwagonunumer21
bylijużwłóżkach,opróczmnieitaty.Spałprzyoknie,chrapiąc.Potrząsnąłemnim,żebysięprzebudził.
-Chodźdołóżka.
-Nie,proszępana.
-Niemożeszspaćtutaj.Mamdlaciebiewygodnełóżko.
-Nie,proszępana.
PrzyszedłpanRandolph.
-Biednystaruszek.Jesttakizmęczony.
-Niechcespaćnakuszetce.
-Wspaniałystarzec.
-Proszęmipomóczaprowadzićgodołóżka.
79
Spróbowaliśmy go podnieść, ale zaciekle wierzgał nogami, a do tego jeszcze miał na sobie ciężkie
roboczebuciska,więcnanicsiętozdało.Błagałemiprzekonywałem.
-Nie,proszępana.
Poddałemsię.Poszedłemdonaszegoprzedziałuipołoży
łemsięnadolnymłóżku.Skorotataniechciałsięnanimkłaść,niewidziałempowodu,bywdrapywać
sięnagórne.
Nie mogłem zasnąć. Na kuszetce było gorąco i duszno. Trzykrotnie wstawałem, wkładałem spodnie i
szedłem do męskiej umywalni. Tata leżał wyciągnięty na siedzeniu. Za każdym razem, gdy nim
potrząsałem,wydawałgniewnepomruki,poczymzaczynałmniekopać.Wróciłemnakuszetkę.Dławiłem
sięzgorąca.ZadzwoniłempopanaRandolpha.Spałnadolnejkuszetcewpobliżumęskiejumywalni.Nie
miałdomniezbytwielecierpliwości.
-Tujestzagorąco-powiedziałem.-Proszępodnieśćgórnąkuszetkę,tobędziewięcejpowietrza.
Zrobił, jak prosiłem. Teraz miałem nad sobą wolną przestrzeń i było o wiele przyjemniej, gdy się
położyłem.Wkrótcezasnąłem.
Obudziłemsięrankiem.PociągwyjeżdżałzCastaicwgórach,odLosAngelesdzieliłanasponadgodzina
drogi.Ubra
łemsięzpoczuciemcudownejswobody,bomogłemwygodniesięrozprostować,gdygórnełóżkozostało
złożone. Potem wyszedłem na korytarz. Wszyscy pozostali pasażerowie byli już na nogach, całkiem
ubrani.Wszystkiekuszetkipozamojązostałypościelone.PanRandolphkrzątałsięzmiotełką.
Wszystkiespojrzeniaspoczęłynamnie.Oilewnocyciludzieżywilidomnieniechęć,otyleterazbyli
gotowimnie80
zlinczować. Ich odraza była jak oszałamiający gorący wicher, wyraźna i przerażająca. Nagle
zrozumiałem,coichtakrozsierdziło.Górnełóżkopozostawałozłożone,itoprzezcałąnoc.Tylkodolne
byłoużywane,itowłaśnieprzezemnie.Tata,jakwiedzieli,siedziałwmęskiejumywalni.Nasuwałsię
koszmarnie oczywisty wniosek: podczas gdy ja spałem sobie w luksusach, zajmując miejsce
przeznaczonedladwóchosób,mójbiednyojciecmusiałspędzićnocwłazience.Zzaciśniętymizębami
powlokłemsiękorytarzem,dziesięćmilprzezkrainęwrogichIndian.
Atamzastałemtatę.Czarnawalizkależałaotwartanajegokolanach,aonspożywałprosteśniadanie,a
mianowiciekoziserijabłka.Nadnimstałjegomośćwtweedach.
-Dobrzespałeś,ojczulku?-spytał.
Uśmiechtatyświadczyłotym,żeniezbytdobrze,alecałkiemnieźle,zważywszynaokoliczności.Miał
emochotęwyrwaćmuserce,atengośćwtweedachchciałzrobićtosamozmoim.
DopierogdydojechaliśmydoLosAngeles,gdyoddalili
śmysięodjegolojalnychtowarzyszypodróży,dopierogdyjużuścisnąłimwszystkimdłonieiczulesięz
nimi pożegnał, dopiero wówczas nadszedł czas mojej zemsty. Nasze bagaże zostały odprawione na
przystanektaksóweknazewnątrzstacjiLosAngelesUnion.Wponurymmilczeniumaszerowali
śmy podziemnym przejściem dla pieszych, a potem przez halę dworca do przystanku. Wręczyłem
bagażowemu nasze kwity, a on zdjął bagaże z wózka. Tata otworzył portmonetkę, by dać mu napiwek.
Ująłdziesięciocentówkęmiędzykciukapalecwskazujący.
81
-Niebierzjegopieniędzy-powiedziałemdobagażowego.
Onzaśzupełniesiędotegoniekwapił,ujrzawszydziesiątkę.
Wtedy wpadłem na pomysł, jak się zemścić. Wyjąłem portfel i z namaszczeniem odliczyłem pięć
dolarowych banknotów, które włożyłem do ręki uśmiechniętemu od ucha do ucha bagażowego. Tata
patrzyłzniedowierzaniem,zwystawionymjęzykiem.
-Ocochodzi?
Bagażowysięrozpromienił.
-Dziękuję!
Zamachałemnataksówkę.Tatarozejrzałsięwkoło,zaszokowany,oczekując,żezatepięćdolarów
wydarzy się coś niezwykłego, ale bagażowy po prostu odszedł, licząc pieniądze. Podjechała taksówka.
Kierowca zwalił nasze bagaże na przednie siedzenie. Tata nadal stał w miejscu, czekając, aż coś się
wydarzy.Bagażowywtopiłsięwtłum.
-Cosięstało?Gdzieonidzie?
-Chodźmy,tato.
-Przecieżmusiszdostaćresztę.
-Dałemmutowszystko.
-Zwariowałeś?
Nimzdążyłemgopowstrzymać,popędziłzabagażowym,roztrącającludzi,torującsobiedrogęwtłumiei
wrzeszcząc:
„Panie!Hej!Wracajpan!".
Alebagażowyzniknął,wchłoniętyprzezciżbęludzkąpędzącądopociągówiwylewającąsięzdworca.
Tatastałzawiedziony,prawiewełzachistrzelałoczamiwokół.
-Zniknął.Zabrałtwojepieniądze.
82
-Chciałem,żebyjewziął.
Latał w kółko jak opętany, wymachiwał rękami, twarz mu spurpurowiała ze złości. - Nie wiesz, co
robisz!Opieniądzejestciężko.Potrzebujeszich,każdegocenta,żebykupićbuty,mlekoichleb.Dlażony
idziecka.
Cóż, tata miał rację. To była zemsta głupca. Zbyt szybko zapomniałem o chudych latach, które minęły,
chudych latach, które bez wątpienia miały znowu nadejść. Wróciliśmy do taksówki. Wsiadłem. Tata
wahałsięprzydrzwiach.
-Iletokosztuje?-spytał.
-Niedużo,tato,paręcentów.
Wsiadł do środka, a ja wyjaśniłem mu, jak licznik określa koszt kursu. Podałem kierowcy adres, a on
uruchomiłlicznik.
TaksówkawyjechałazestacjiUnion.Licznikwskazywałnajniższąopłatęzaprzejazd.
-Totylkodwadzieściacentów-uśmiechnąłsiętata.Opadł
wygodnie na oparcie, zadowolony. Zjechaliśmy z Aliso na Los Angeles Street, gdzie były pierwsze
światła.Rozległosięostrekliknięcieilicznikwskazałtrzydzieścicentów.
-Cosiędzieje?
-Nieprzejmujsię,tato.Mamydoprzejechaniaokołoośmiumil.Toniebędziedużokosztować.
Pochylił się do przodu na siedzeniu. Ulice miasta, śródmiejski tłum nie budziły jego zainteresowania.
Całą uwagę skupił na liczniku. Dojechaliśmy do M a i n Street. Wskazałem ogromny budynek ratusza.
Licznikznówkliknął.
-Czterdzieścicentów-powiedziałtata.
WjechaliśmynaSpringStreet,niedalekostądbyłaPlażainajbardziejpodejrzanaokolicaLosAngeles.
Nietakwiele83
lat temu przemierzałem pobliskie ulice samotnie i bez grosza przy duszy. Nocowałem w Sunshine
Missioniwygrzebywa
łemniedopałkipapierosówzdzbanówzpiaskiemstojącychprzedwindami.Bywało,żechodziłembez
skarpetek.RazpracowałemjakopomocnikkelnerawSimon'snaHillStreet,myłemszlauchempojemniki
naśmiecie,polerowałemmosiężneporęcze.Tednidawnojużstraciłyurokwmoichoczach.Cieszyłem
się,żejestemzdalaodtanichhotelikównaTempieStreet,niemuszępićkawyzadwacentyigolićsię
starymiżyletkamiwpublicznychtoaletachzzimnąwodą.
Bywały dni na tych śródmiejskich ulicach, gdy jeden dolarowy banknot w kieszeni oznaczał dla mnie
chwilowe uwolnienie się od gorączkowej walki o byt, czas, w którym mogłem nieco się rozluźnić, nie
przejmowaćniczymprzezdwadzie
ściaczterygodziny.MinęliśmyPershingSguare.Licznikznowukliknął.Tataotarłtwarzwielkąniebieską
chustką.
-Nabiłojużsiedemdziesiątcentów.Wysiądźmy.
ZaPershingSquarebyłocałonocnekino,gdziezadziesią-
taka sypiałem czasem aż do piątej rano. Wtedy wszystkich stamtąd wyrzucano, a ja zawsze używałem
wyjśćawaryjnych,alefrajerzywychodzili,zataczającsię,frontowymwej
ściem,gdziezgarniałaichpolicjaizabieraładoaresztuLincolnHeightspodzarzutemwłóczęgostwa.Raz
imniesiętoprzydarzyło,imogłostaćsięznowu,chybażebędęciężkopracowałisłuchałradytaty,i
oszczędzałpieniądze.TaksówkasunęłaSeventhStreet,licznikklikałcojakiśczas,atatawpadałwcoraz
większąpanikę,wmiaręjakcyfryrosły.
Wkrótce i mnie się to udzieliło i zacząłem wgapiać się w licznik, przestraszony i zafascynowany. Gdy
wjechaliśmy84
na Wilshire Boulevard, nabił już prawie dwa dolary, a ja wy-pacałem je razem z tatą. M i a ł e m w
portfeluponadstodolarów,alemyślałemodawnychczasach,desperackiejpotrzebieoszczędzaniateraz,
gdyspodziewaliśmysiędziecka,0nieodwołalnejstraciezmarnowanegogrosza.Gdylicznikwybiłdwa
dolary,tatajęknąłzbóluipokręciłgłową.
-Ilejeszczebędziemyjechać?
-Milęalbodwie.
Taknaprawdębyłowięcej.Przejechałemjużtętrasętaksówkąizapłaciłemzakurspięćdolarów,albo
coś koło tego, a teraz wydawało mi się to bajeczne, zbyt kosztowne dla kogoś takiego jak ja.
Przejechaliśmy jeszcze kilka przecznic 1 nagle nie mogłem tego dłużej znieść. Zastukałem w szybę
oddzielającąnasodkierowcy.
-Proszęzatrzymać.Tutaj.
Taksówkarznatychmiastpodjechałdokrawężnika.
-Jeszczeniejesteśmynamiejscu,koleżko-odparł.
-Toniedaleko,przejdziemysię.
-Wolnawola.
Wyrwałkwitzlicznika.Opłatawynosiłatrzydwadzie
ścia. Zapłaciłem co do centa, ani w i ę c e j , ani mniej. Kierowca wyładował nasze b a g a ż e na
chodnikiodjechał.Aniechsobieznasszydzi!Ziarnkodoziarnka,azbierzesięmiarka.Dziśmodniejest
kpićzprostychmądrościCarnegiegoczyRockefellera.Widziałemteraz,żeciwielcyludziemieli
rację.
-Idziemy,tato.Toniedaleko.Tylkoparęmil.
Splunąłnaręce.
-Teraztorozumiem,chłopcze.
B5
Trzeba oddać tacie sprawiedliwość. Gdyby nie on, mógłbym się poddać, paść w jakimś rozgrzanym
brudnym rynsztoku, nigdy już nie ujrzeć swojej J o y c e . Gdyby nie tata, wyprawa mogłaby się
zakończyćkompletnądegrengoladą, aszlakznaczyłyby porzuconemaminesłoje zpomidorami,dżemem
figowymoraznietknięteciastoczekoladowe.
On miał siłę dziesięciu ludzi, gdy wlekliśmy się w ślimaczym tempie, szalony upał mącił mi rozum,
dławiącespalinypaliłymojespierzchnięteusta.Wjednejręceniósłswójwórznarzędziami,wdrugiej
jednąwalizkę,apodpachądrugą.
Dwadzieścia kroków za nim wlokłem się z trudem ja, uginając się pod koszmarnym ciężarem kartonu
obwiązanegosznurkiemiwłasnejtorby.Tatadzielnieznosiłtrudydesperackiejwędrówkiiwykrzykiwał
słowaotuchydomłodszegomężczyzny,którychciałrzucićwszystkoprzedkażdymkolejnymsklepikiem
roztaczającymaromatzimnejcoliigazowanegonapojuczekoladowego.Jednakziarnkodoziarnka.
Musiałemtowszystkoznieśćdosamegokońca.Byłemcholernymgłupcemiwiedziałemotym.
Wreszciedotarliśmydodomu.Tatabyłrześkijakskowronek.Japadłemplackiemnatrawnik.Joyce
dostrzegłanaszoknaiwybiegłaprzeddom.Wystarczyłojednospojrzenienanią,nabujnąkrągłośćjej
talii,bytatarzuciłbagażeizacząłpłakać.Wyciągnąłręceprzedsiebie.
-Ach,pannoJoyce.Dzieciaczekjestśliczny!
-TataFante!
Podbiegłazotwartymiramionami,bygopowitać,zarzuci
łamuręcenaszyję,poczułmiękkinaciskjejbrzuchaicofnąłsiędyskretnie,aleonaznówprzywarłado
niego,aonbył
86
zażenowanyiprzerażonytymcudownymbalonem,którygodotykał.
-Taksięcieszymy,żeprzyjechałeś-powiedziałazuśmiechem.-Bardzociępotrzebujemy.
Zaśmiał się i poklepał ją niezgrabnie, zachwycony nią i ponętną krągłością, która zawierała również
cząsteczkę jego samego. Było widać, że aż drży i doznaje zawrotu głowy z radości, patrząc na to
przedłużeniesamegosiebie,projekcjęwłasnegożyciasięgającądalekopozaograniczenialat,jakiebyły
mu pisane na ziemi. Gdy tak siedziałem na trawie i patrzyłem na niego, zrozumiałem nagle, że nawet
przyjście na świat własnych dzieci nie obudziło w nim tyle sentymentów i emocji, co spodziewane
narodzinytegodziecka.Joycerzuciłamiponadramieniemtatyzaskoczonespojrzenie.Siedziałempo
prostunatrawie,zadowolony,żejestemwdomu,zbytzmęczony,bymówić.
-John...cosięstało?
-Szliśmy.
Wstałemiucałowałemją.
-Dlaczegoniewzięliścietaksówki?
-Toteżzrobiliśmy.
Nie chciałem już drążyć tego tematu. Chciałem się wykąpać, włożyć czyste ubranie i spróbować żyć
dalej,wymazaćzpamięcitenczarnyrozdział.Tatakopałtrawniktwardymczubkiemswegobuta.
-Diabelnatrawa.Wszędzietylkotadiabelnatrawa.Doniczego.
Powędrował wzrokiem za dwoma rzędami wysokich palm maszerujących po dwóch stronach drogi,
którychgibkiepnie87
wnosiłysiękuniebu,aliścieprzypominałymiotełkidokurzunadługichrączkach.
-Doniczegotakiedrzewa.Anicienia,aniowoców,aninic.
Zebraliśmybagażeiwnieśliśmyjedodomu,poczymuło
żyliśmy na stosie w holu, przed schodami. Po lewej, jeden schodek w dół, znajdował się salon z
szerokimi oszklonymi drzwiami i chłodnymi zielonymi ścianami, duży przyjemny pokój z beżowym
dywanemistaranniedobranąklepkązbia
łegodębu.Stojąctam,poczułem,żetodobrydompomimodziurywkuchennejpodłodze;tak,pięknydom,
szczęśliwydom,ajabyłemdumny,żenależydomnie,iotoczyłemJoyceramieniem.
-Otoon,tato.Mójdom.
Rzucił parę spojrzeń na boki, po czym odgryzł końcówkę świeżego cygara, potarł zapałkę o udo i
przypalił.
-Podłoganierówna.
-Dębowa,tato.Bardzodobrapodłoga.
-Nierówna.
Spojrzeliśmynapodłogę.Wydawałasiębezzarzutu.
-Torbaznarzędziami-rzucił.
Leżałazinnymimanelami.
-Torbaznarzędziami-powtórzył.
-Jesttam.
-Torbaznarzędziami-nieustępował.
Dopieropokilkuchwilachzrozumiałem,ocomuchodzi-
że mam otworzyć jego torbę. Gdy to do mnie dotarło, uświadomiłem sobie, że tata przejął władzę, że
naszarelacjanaglesięzmieniła,żeterazonjestszefem.Pamiętałemtozdawnych88
czasów,gdyjeszczemieszkałempodjegodachemzeswoimibraćmiipracowałemznimjakopomocnik
nabudowach.Towłaśniebyłonajgorsze,gdysiępracowałoztymczłowiekiem,inigdytegonielubiłem,
taksamojakmoibracia.Mówiłwtedy:„Ołówek",coznaczyło:podajmiołówek.Albomówił:„Dwa
nacztery,długośćtrzystopy".Pracępodjegonadzoremotaczałatajemnica,gdyżnigdynieobjaśniał,do
czegopotrzebowałdanejrzeczy.Nigdyniewyjaśniałnamniczegoidlategoporobociebyliśmyzawsze
sfrustrowaniiwściekli,botraktowałnasjakniewolników.Iznowumiałemtosamoposzesnastulatach,
tenczłowiekstałwmoimdomuimówił:„Torbaznarzędziami".
Odpiąłemsprzączkiiotworzyłemszerokowór.
-Półcalowarurka.Długanastopę.
Pogrzebałemnadnietorbyiznalazłemtamwielerurek.
Tatachodziłtamizpowrotem,oglądającpodłogę.Dałemmuto,czegochciał.Aleontylkoomiótłrurkę
wzrokieminiewziąłjejodemnie.
-Złarurka.
-Otakąprosiłeś.
-Półcalowarurka.Długanastopę.
Pogmerałemwtorbieiznalazłeminną.Wyglądałanadobrą.Wyjąłemją.
-Złarurka.
Odrzuciłem ją, wygrzebałem z torby wszystkie krótkie rurki i wyciągnąłem w jego stronę. Szybko
chwyciłtę,októrąmuchodziło.
-Poziomnica.
Podałemmują.
89
Położył przyrząd na podłodze, ukląkł i przyjrzał się bąbelkowi powietrza wewnątrz przezroczystego
okienka.
-Miarka.
Dałemmują,aonodmierzyłodległośćoddrzwidopierwszegostopniaschodów.
-Dwanaściestóp.
Umieściłrurkęnapodłodzeprzydrzwiachiprzytrzymał
jąstopą.
- Podłoga zapada się na dwa cale. Rurka potoczy się do samych schodów. Cały dom ma wklęśnięcie
pośrodku.
Zdjąłstopęzrurki,atazaczęłasięturlać,najpierwpowoli,leczszybkonabrałaprędkościitoczyłasięz
brzękiem,agdywalnęławschodek,wiedziałemjuż,żemójtataniebył
odpowiednim człowiekiem do tej pracy. Wiedziałem, że nienawidzi tego domu, że jest do niego
uprzedzony,żenieoka
żemukrztylitości.Patrzyliśmynarurkę,któraturlałasiętamizpowrotem,awreszciesięzatrzymała.Jo
ycebyłazszokowana.
-Nalitośćboską...
Tatapodniósłrurkęiwręczyłmijązesłowami:
-Torbaznarzędziami.
Wrzuciłemrurkędowora.
-Zamknąć.
Zamknąłem.
-Paski.
Przeciągnąłempaskiprzezdwieklamerki.
-Termity-powiedziałnakoniec.
Joycepoprowadziłagodokuchni.Jaruszyłemwgóręposchodach.
90
-Atydokąd?-spytał.
-Kąpiel.
Poszedłemnagóręiwziąłemkąpiel.Przezgodzinęleża
łem w ciepłej kojącej wodzie, drzemiąc, lecz nie śpiąc. Dla mnie kąpiel była nie tyle oczyszczeniem
ciała, ile odświeżeniem umysłu. M o j e myśli przypominały letnie niebo, cudne obrazy przepływały
przeznienibybiałeobłoki:żaglówkiwNewportBeach,zapadającewpamięćpięknoValli,trzecia
alejawklubiegolfowymFoxHills,prozaWilliCather.
Wszystkietewspaniałerzeczy,czarujące,świetne,delikatnerzeczy,przychodziływrazzkąpielą.
J e d n a k teraz doszło coś dziwnego, nowy, zadziwiający obraz, sadzawka stojącej wody, omszała i
zimna. Spowijały ją niby całun głębokie leśne cienie, a tuż pod powierzchnią wody były jakieś istoty,
którewysuwałygłowy,poczymnatychmiastznikały,azakażdymrazem,gdypogrążałysięwtoni,coś
białegoiokropnegosunęłoichśladem.Stopnioworozpoznawałemteistoty.TobylitataiJoeMuto,pan
Randolphijegomośćwtweedach.Białewłóknisterzeczy,któresięzanimiciągnęły,tobyłypępowiny.
Stworybyłytakprzerażające,żewyskoczyłemzwannyiszybkosięubrałem.
4
JOYCECZYTAŁAwsalonie,otoczonaksiążkami.Tatędostrzeg
łemwogródkunatyłachdomu.Siedziałpodrozłożystymparasolemocieniającymtrawnik,nastalowym
stoliku obok miał butlę z winem, w ustach cygaro, nogi wygodnie wyciągnięte. Odprężał się, studiując
dom.
-Copowiedziałodziurzewkuchni?
-Chcetorozważyć.
-Niemacorozważać.Trzebazatkaćdziurę.
Joycezamknęłaksiążkę.'
-Dajmusięzastanowić.Mamnóstwopomysłów.
-Nieważne,coontamsobiemyśli,dziurętrzebazatkać.
Tobłąd,żegotuprzywiozłem.Jeststaryimaswojenawyki.
Przewidujękłopoty.
-Takieodnoszeniesiędowłasnegoojcaniejestzbytmiłe.
-Nicnatonieporadzę.Zrobiłsięzniegoniezłyekscen-tryk.
-Trzebabyłootympomyśleć,zanimsiędoniegozwróci
łeśopomoc.Nowiesz,czwarteprzykazanie.
92
-Czwarteprzykazanie?
-Czcijojcaswegoimatkęswoją.
Rzuciłem jej szybkie spojrzenie. Była uosobieniem niezwykłego spokoju, pokaźny brzuszek spoczywał
dumnienajejkolanachjakinnaosoba.Miałemwrażenie,żerozmawiamzdwojgiemludzi.Widoczne
zza szkieł okularów do czytania szare oczy były przejrzyste i piękne. Siedziała otoczona książkami,
niektóre leżały na stoliku do kawy, inne piętrzyły się tuż przy niej na sofie. Czytała Chestertona i Bel-
loca,ThomasaMertonaiFrancoisMauriaca.ByłytamteżksiążkiKarlaAdama,FultonaSheenai
EvelynWaugh.Zerknąłemnatytuły:TheSpiritofCatholicism,TheFaithotOUT
Fałhers,TheIdeaofaUniversity.Niektóreztychksiążekby
łymoje,zostaływyciągniętezzakurzonegopudławgarażu,alewiększośćpochodziławprostzesklepu.
Tobyłoniesamowiteznaleźćjąwotoczeniutakichksiążek,bobyłazimnąmaterialistką,miałaodmienny
światopogląd, ba, powiem nawet, że praktycznie rzecz biorąc, była ateistką i wykazywała naukowe
zacięciedoanalizowaniafaktów.
-Cotywyprawiasz?
-Rozmyślamnadprzemianą.-Zdjęłaokulary.-SkoroBógjestsamymdobrem,dlaczegopozwalanato,
byrodziłysiękalekiedzieci?
Odrazusięwystraszyłem.
-Czycośnietakzdzieckiem?
-Oczywiście,żenie.Zadajęcipytanie.
-Nieznamnanieodpowiedzi.
Uśmiechnęłasięzsatysfakcją.
-Ajaowszem.
93
-Towprostcudownie.
-Niechceszjejusłyszeć?
Niemogłemtraktowaćjejserio.Totylkokolejnyciążowykaprys.Ototasamadziewczyna,któralubiła
soschilliwsa
łatcezawokado.Wszystkoprzejdzie,jaktylkoonawrócidoswojejfigury.Totylkokaprys.Napewno.
Podobałamisiężonaateistka.Jejpostawaupraszczałaróżnesprawy.Ułatwia
ła planowanie rodziny. Nie mieliśmy żadnych oporów przed stosowaniem środków antykoncepcyjnych.
Wzięliśmyślubcywilny.Nieskuwałynasłańcuchyreligijnychzasad.Mogli
śmy się rozwieść w każdej chwili, jeżeli taka była nasza wola. Gdyby J o y c e została katoliczką,
pojawiłybysięprzeróżnekomplikacje.Trudnobyćdobrymkatolikiem,bardzotrudno,idlategowłaśnie
odszedłemodKościoła.Jeślichceszbyćdobrymkatolikiem,musiszsięprzedrzećprzeztłumipomócMu
nieśćkrzyż.Zostawiałemtosobienapóźniej.Jednakje
ślionasięprzedrze,możebędęmusiałzaniąpodążyć,bojestmojążoną.Nie...totylkotakijejkaprys,
przelotnafantazja.Napewno.
-Przejdzieci-powiedziałem.-Dzwoniłktoś?
-Nicważnego.
Zatelefonowałemdoswojejsekretarkiwstudiu.Samerutynowetelefony.Ktośchciałsięumówićna
golfa,aktośinnynapartyjkępokera.MójproducentbyłwNowymJorku,więcwbiurzepanowałspokój.
To była dobra chwila na zaaranżowanie napraw kuchennych. Należało zakupić tarcicę, tata
prawdopodobniebędziepotrzebowałpomocnika.Poszedłemnapodwórkozadomemizaniosłemsobie
krzesłopodwielkiparasol.Tatasiedziałspokojnieznogaminastole.Butlabyła94
prawieopróżniona.Staruszekobserwował,jakdymzcygarawspinasięnagałęziesztucznegodrzewka
pomarańczowegostojącegopośrodkupodwórka.
-Noijakmyślisz,tato?Dużotobędziekosztowało?
-Oczymniepieką.Niedobrytenregion.
-Smog.Trzebabędzieprzełożyćlegary.
-CzyopowiadałemcijużkiedyśoswoimwujuMingoibandytach?
-Jasne,wielokrotnie.Czybędzieszpotrzebowałpomocnikadopracy?
- O d w a ż n y człowiek z tego mojego wuja M i n g o . Był bratem twojej babki, z domu Andrilli.
PowiesiligowAbruzji.
Carabinieri...Dwiekulewramię.Aleitakgopowiesili.Jegożonastałatam,płakała.Sześćdziesiąt
jedenlattemu.Widziałemnawłasneoczy.ColettaAndrilli,ładnakobieta.
Pił, trzymając butlę obiema rękoma, jabłko Adama podnosiło mu się i opadało. Odstawił wino i
powróciłdoswoichprzyjemnychrozmyślań.Powiedziałemmu,żewpobliżujestskładdrzewny.Gdyby
obliczył,ilemateriałupotrzebuje,moglibyśmyjeszczetegodniaponiegopojechać.
-Bardzomizależynatym,żebyjużruszyćzrobotą,tato.
Tataprzemówiłdoswegocygara:
-Bardzomuzależynatym,żebyjużruszyćzrobotą.Przyjechałemprzeddwiemagodzinami.Jestem
zmęczony.Niespałemdobrzewpociągu,aleonchcejużruszyćzrobotą.
Przeprosiłem.Oczywiściemiałrację.Byłembezmyślny.
- Oczywiście, tato. Nie zamierzam cię popędzać. Przez najbliższe dni się nie przemęczaj. Dobrze
wypocznij.Kuchniamożezaczekać.
95
-Zajmęsiękuchnią,dzieciaku.Atysięzabierzdopisania.
Najegotwarzymalowałosięzmęczenie,brodęiszczękipokrywałaszaraszczecina,kącikiustwygięły
sięwdół,jegooczybyłypółotwarteinabiegłekrwią,piekłygoprzeztrującegazywpowietrzu.
-Bawsiędobrze,tato.Odpoczywaj.Cotylkochcesz,wystarczypoprosić.Potrzebujeszwięcejwina?
-Niemartwsięowino,dzieciaku.Jasiętymzajmę.
-Zamówięcitrochęchianti,tato.Prawdziwegochianti.
Chceszcośjeszcze?
-Maszynędopisania.
-Mamprzenośnąnagórze.Aletynieumieszpisać,tato.
Przyjrzałsięuważnieswemucygaru.
-Typiszesz.Jamówię.
Tomniewzruszyło.Opuściłmamęzaledwiewczorajwieczorem,ajużchcejejwysłaćliścik.
-Dobrze,tato.Będziebardzoszczęśliwa.
-Onanieżyje.
-Kto?
-ColettaAndrilli.
-Sądziłem,żechcesznapisaćlistdomamy.
-Apoco?Widziałemsięzniąwczoraj.NaBoga,dzieciaku.
-Topocotamaszyna?
-MójwujekMingoibandyci.Piszemyhistorię.Dlachłopaczka,żebywiedziałowujkuMingo.
Będziezadowolony,dumny.
-Niedzisiaj,tato.Zrobimyto,alepóźniej.
-Dzisiaj.Teraz.
96
-Aledlaczegodzisiaj?
Odpowiedziałzwściekłościąiprzestrachem:
-Bomogęumrzećwkażdejchwili.Wkażdejminucie.
-Kiedyindziej.
Grymasbóluścisnąłmutwarz.Wstałbezsłowaibardzoszybkimkrokiemwszedłdodomu.Ujrzałem,ja
kpospiesznieprzemierzasalon,nieodezwawszysięsłowemdoJoyce.
Wspiąłsię na schody.Gdy doszedłem dosalonu, usłyszałem trzask drzwipokoju gościnnego. Jo y c e
łypnęłanamnieznadokularówdoczytania.
-Cóżeśzrobiłtemubiednemustaruszkowi?
-Nic.Chce,żebymspisałopowieśćojegowujkuMingo.
-Oczywiścieodmówiłeś.
-Powiedziałem,żezrobiętopóźniej.
-PoDorothyLamouriCyganach?
-Niebądźtakamądra.
- To źle tak traktować swego ojca. To grzech. Dobrze wiesz, że należy okazywać szacunek starszym
ludziom,zwłaszczarodzicom.TotwójświętyobowiązekwobecBoga.
Dużaispokojna,takabyła.Byłanibywielkibiałygłaz,nieporuszonymimonaporuspienionychfal.Niby
wieżazkościsłoniowej,gwiazdazaranna,łagodniewnoszącesięwzgórze,ZaporaHoovera.
-Ocociwłaściwiechodzi?
-Niemogępozwolić,byśznęcałsięnadwłasnymojcem.
Po omacku szukałem odpowiedzi, lecz żadna mi się nie nasunęła. Wstrząsnęły mną jej słowa, bo
wypowiedziała je z dużym przekonaniem. Była kobietą niezmiernie taktowną i rzadko na kogoś
naskakiwała.Pomyślałemotym,byprze-97
prosićtatę,alewówczaswrobiłbymsięwsesjęzwujkiemMingo.NieżebymnienawidziłwujkaMingo.
NienienawidziłemwujkaMingo.Znówślubowałem,żeopiszęjegohistorię,alepoprostuniechciałem
zajmowaćsiętymcholer-stwemakuratteraz.
-Jadędostudia.
Joycewróciłatymczasemdolektury.Uniosławzrokznadksiążki.
-Comówiłeś?
-Jadędostudia.
-JeśliBógjestnieskończeniedobryiwszechwiedzący,dlaczegotworzydusze,októrychwie,
żebędącierpiećwiecznepotępienie?
-Niewiem.
-Ajawiem.-Uśmiechnęłasię.
-Notopoprostuklawo.
Poszedłemdogarażuiwsiadłemdoauta.Dostudiajecha
ło się około dwudziestu minut, przedzierając się przez korki, ale mnie cieszył warkot samochodów i
trąbienieautobusów.
Oto charakter naszych czasów. Po urodzeniu dziecka J o y c e znów to poczuje, tę ulgę, jaką przynosi
zamęt, przemożną potrzebę pozostania przy życiu na ziemi. Okres ciąży i połogu to ciężki czas dla
mężczyzny. Tworzenie daje kobiecie straszliwą siłę i świetnie radzi sobie ona bez niego. Ujrzałem ją
znowusmukłą,wczarnychkoronkach,spragnionąuściskumychramion.Pierwszedzieckopoprawiaim
figury,nadajeimdojrzałość.Byłembardzoszczęśliwy,gdydojechałemdostudia.Otumanionymiłością,
delektowałemsięwmyślachmającyminadejśćwprzyszłościradościami.
'lii
Sekretarkaczekałanamniewpełnejgotowości.
-Proszęnatychmiastzadzwonićdożony.
Gdywykręcałemnumer,widziałem,jakleżybezwładnienatylnymsiedzeniutaksówki,okropnywidok,
dzieckojużwychodzi,Joycejęczy,taksówkarzprzerażony,policjantnamotocyklutorujedrogęprzez
koreknaWilshire,wśródwyciasyrentaksówkazrykiemsilnikapodjeżdżapodszpital.
Joyceodebrałatelefon.
-Twojegoojcaniema.
-Gdzieposzedł?
-DoSanJuan.
-Przecieżniemoże.Niemapieniędzy.
-Idziepieszo.PoWilshire.Niemogłamgozatrzymać.
-Jadęponiego.
Odłożyłemsłuchawkę,pobiegłemdosamochodu,apotempopędziłemnaWilshire.Znalazłemgomilęna
wschód od domu. Znalazłem go i się rozpłakałem. Siedział na ławce na bulwarze, na przystanku
autobusowym.Torbaznarzędziamiiobwiązanesznurkiemwalizkistałyobokniego.Siedział
tam, na rogu ulicy, stary człowiek ze swym zniszczonym dobytkiem. Siedział bez nadziei, umęczony
wielkimmiastem,nabrzegurzekisamochodów,falespalinowiewałyjegoznu
żonątwarz.Otak,załkałem.Miałemochotęuderzyćsięwpiersiipowiedziećmeaculpa,meaculpa,
bodostrzegłemtragizmstarości,samotnośćostatnichlat;mójtata,mójstarytata,takdalekoodAbruzji,
wieśniakdokońca,siedzącynaławce,samnaświecie.Ależoczywiście,żespiszęjegoopowieść!Jasn
e,żenapiszemyowujkuMingo,żebydzieckomogłosobieonimpoczytać.Tonajważniejszarzecz,jaką
99
trzebanapisać.Zaparkowałemsamochód,otarłemoczyipodszedłemdoojcasiedzącegonaławce.
-Tato.Cotyturobisz?
-Cześć,dzieciaku.
Położyłemrękęnajegoramieniu.
-JakibyłwujekMingo,tato?Opowiedzmiwszystkoodsamegopoczątku.
-Miałrudewłosy,dzieciaku.Wielkiestopy.Byłbardzosilnymmężczyzną.
Ale nie mógł opowiadać dalej. Zaczął płakać i ja też się rozpłakałem, i objęliśmy się, i płakaliśmy,
płakaliśmy,bowiedzieliśmy,jakiważnybyłwujekMingo,itakbardzogokochaliśmypotychwszystkich
latach.
-Chodź,tato.Wracajmydodomu.Spiszemytęhistorię.
Zapaliłemsiędotego,tato.Wszystkoopiszę.
Próbowałempomócmuwstaćzławki,alesięwyrwał.
-Niemamdomu,dzieciaku.Niktmnieniechce.
-Dajspokój,tato.Kupimycitrochęwina,apotempojedziemydodomuitonapiszemy.
-Możejakąśmałąbutelczynę.
Wyciągnąłzkieszenichustkęwniebieskiegrochy,otarł
oczyiwysmarkałgłośnonos.Potemwyjąłportfelowieluprzegródkachiznówzobaczyłemczosnek,niby
warczącybrązowypłomyk,ojciecpogmerałwportfelu,awreszciewyjąłkilkamonet,sześćdziesiątalbo
siedemdziesiątcentów,ipodałmije.
-Małąbutelczynędlatwegotaty.
- Zabierz to, tato. Kupię ci najlepsze wino na świecie. Zatrzymaj swojej pieniądze, tato. M a m czym
zapłacić.
100
Zanieśliśmy b a g a ż e do samochodu, a ojciec wsiadł obok mnie. A więc mi wybaczył, dobrze było
otrzymać przebaczenie i c h c i a ł e m okazać swoją wdzięczność. Pojechaliśmy do sklepu
monopolowego, gdzie pełno było wykwintnych trunków z różnych stron świata. Tata rozejrzał się po
sklepie,ajegosmutekwśródtychrozmigotanychbutelekwyparował.Tylkotrochęwinka,powtarzał,
bylezmoczyćusta,możepółkwartykalifornijskiego,alenatychpółkachbył
wielki szeroki świat, stał otworem przed tatą. Trochę caber-neta z Chile i od razu zmiękł, więc
poprosiliśmyokilkabutelek,trochęChàteauLyonnatiskrzynkazłocistegobordeaux,aonuśmiechnąłsię
ipomyślał,żetobardzoniemądreidrogiejakdlaczłowieka,którypragnąłpociągnąćparęłyków
kalifornijskiegoclaretu.Otak,Joycemiałarację,muszęoddawaćhonoryludziomwpodeszłymwieku,
złożyćhołdswemutacie,któryniemalzałkałnawidoktejbutelkichiantiwsłomianymkoszyczku,więc
teżwzięliśmycałąskrzynkę.
-Tozadużo-powiedział,załamującręce,alejużcałkiemodzyskałrezon,zapaliłcygaroiprzybrałpozę
sprytnego kupca-księcia, przechadzając się po eleganckim sklepie, zdejmował butelki z półek, czytał
etykietyiodstawiałtrunkinamiejsce.Byłczłowiekiemowykwintnymguście,znałmarkiportugalskiei
niezapomniałomartellu.Aleegzotycznyrysjegonaturyrównieżdawałznaćosobie,bolubiłflorencką
anyżówkę robioną przez włoskich mnichów, a gdy dostrzegł wysoką złocistą butelkę galliano,
wiedziałem, że też musi je mieć, stary człowiek musi mieć galliano, butelka jest tak cudnie wysmukła,
likierżółtynibywłoskiesłońce.
101
Sprzedawca obiecał, że załatwi szybką dostawę do domu, ale jeśli chodzi o galliano, tata ufał jedynie
samemusobieiczuł,żemartellateżpowinienzabrać.Pojechaliśmydodomuizaparkowaliśmywgarażu.
Wysiadłostrożnie,zważającnakażdyruch.Joyceucieszyłasię,żewróciliśmyrazem,wycałowałanas,
amuśnięciejejustnamoichpoliczkachbyłoniczymdotykustzakonnicy.
-NiechBógwasbłogosławi,kochani-powiedziała.
Pierwszy raz w życiu powiedziała coś podobnego. Tata otworzył galliano i martella, po czym
rozsiedliśmy się wygodne w salonie. J a k alchemik w jakiejś starożytnej w e n e c kiej piwnicy nalał
sobiedwieuncjemartellaiuśmiechnąłsięzbłogimzadowoleniem,gdydodałdotegouncjęgalliano.
Pociągnąłłyczekiogarnęłagotakarozkosz,żejużmyśla
łem,iżuniesiesięłagodniepodsamsufit.
-MójwujekMingomiałrudewłosy-powiedział.-
Mieszkałwkamiennymdomuościanachgrubychnatrzystopy.
Joyceprzyniosłatalerzzseramiisalami.
-Spytałemkiedyś:„WujkuMingo,codajecitakwielkąsiłę?".WujekMingopodniósłmnienajednej
wyprostowanejręce,przytrzymałiodparł:„Oliwa".
Joyceijaskosztowaliśmygalliano.
-BratwujkaMingobyłburmistrzemTorcelli.Wtamtychczasachmieliśmyzłedrogi.Pięćtysięcy
ludzi.MójkuzynAldoumarł,gdymiałczterylata.Wszyscyprzyszlinafiestę.
Ser.Antonionielubiłksiędza.Trochępszenicy,aległównieowies.Poszedłemtamispytałem:„Vico,co
tusiędzieje?".
Niemieliśmywtedyjeszczeelektryczności...
102
Zapadła ciemność. Telefon dzwonił wielokrotnie, a J o y c e szła na paluszkach go odebrać. Nie
pozwoliła mi ruszyć się z miejsca. M u s i a ł e m zostać tam i słuchać, zebrać fakty. Tata odstawił
gallianoipiłczystąbrandy.Odezwałsiędzwonekdodrzwi;jacyśprzyjacieleJoyce.Przeprowadziła
ichszybciutkooboknasdoswegopokoju.
- Siostra wujka Mingo, Della, wyszła za Giuseppe Mar-cosę. Pewnego dnia widziałem w miasteczku
d'Annunzia,jechałnarowerze.Gorącolatem,zimnozimą.Wielkiczłowiek,wujekMingo.Czasami
czekolada,aleniekawa.Ściany,szerokienatrzystopy.Możezedwaakry.Pełnokamieni.Sześćstópi
sześć cali, chyba. Dobry człowiek. Silny. Dach kryty dachówką. Gdy umarł Italo, przyszło całe miasto.
Powiedzia
łemsobie,mogliprzywieźćrybyzBari,aleonniebyłdobry,tenLuigi.Jakczłowiekmożeukraśćwiano
własnejcórki?
Wiedziałem,żeszykująsiękłopoty...
J o y c e zostawiła na chwilę swoich gości, by przynieść mi kolację na tacy. Tata nie był głodny.
Zacisnąłem zęby i słuchałem dalej. J o y c e wróciła do swoich przyjaciół. Z pobliskiego pokoju
dochodziłmnieichśmiech.Tatawytrąbiłjużpołowębrandy.
- Tego roku nie było deszczu. M ó j kuzyn pojechał do Neapolu. Och, mieliśmy trochę winogron, ale
zbiory były marne. Oliwkowy region, kamienista ziemia. W Torcerli nie uświadczyłeś zakładów
fryzjerskich,trzebabyłostrzycsięsamemu.Śniegspadłdopierodziewiętnastegostycznia.WujekMing
owróciłdodomustraszniewściekły...
Znówodezwałsiędzwonekprzydrzwiach.Tobyłdostawcazesklepumonopolowego.Złożył
wszystkiepaczki103
iskrzynkinakupiewholu.Tataudałsięchwiejnymkrokiemdokuchniiwróciłzkorkociągiem.Otworzył
chianti.Przezchwilęmyślałem,żetokoniecmejmęki.Tatazachwiałsięniepewnie,pociągajączbutelki,
alewróciłdosalonuirozsiadłsiętamponownie.
-Hmm...naczymtojastanąłem?
Wiedziałem,cobędziedalej.Umręwtympokoju,przykutyłańcuchemdokrzesła,alewysłucham
opowieścidosamegokońca.
-TwójwujekMingowróciłdodomustraszniewściekły.
-Jasne,żebyłwściekły!Wkońcu,ileczłowiekmożeznieść!Cotytamwiesz.Siedziszsobiewtym
LosAngeles,maszmnóstwożarcia,alecotywieszoludzkichproblemach.
Wszystkietekamieniespadającenajegoziemię.Synekzachorował.Mojamatkaodeszła.Wiatrwiał
bezprzerwy.Kozazdechła,aDinowyjechałdoRzymu,byzostaćksiędzem.
Podatkibyłyzawysokie.Miałemsiedemnaścielat,gdywyjechałemdoNeapolu.Dokuczałami
choroba oczu. Wujek M i n g o zdjął but i stopa mu krwawiła. Mieliśmy oliwę, ale mróz zniszczył
winogrona.Bezświatła,bezgazu.Elena,żonamegobrata,miaładziecko.WujekMingochwyciłje
zaszyjęipowiedział:„Alfredo,połamięciwszystkiekości".Tejnocypadało.Wszyscybalisięwujka
Mingo...
Niedoszedłdobandytów.PrzyjacieleJoyceopuścilidomwpełnymuszanowaniamilczeniu;tatawypił
dwie butelki chianti i mówił jeszcze o wielu rzeczach, ale nie usłyszałem szczegółów dotyczących
przygodywujkaMingozbandytami.OkołopółnocyJoycepodreptałanapaluszkachnagórę.
Siedzieliśmywniewielkimkręguświatłarzucanymprzez104
lampęstołową.Powoli,nieodwołalniezapadłwsen.Podnios
łemgo,alewciążspał,gdyprowadziłemgoposchodach,objąłmnieramieniem.Pomogłemmuwejśćdo
pokoju,zdjąłemzniegoubranieiokryłem,wdługichkalesonachiwogóle.
Ale czekała mnie jeszcze praca. Rankiem zapyta o opowiadanie. Poszedłem do swego pokoju i
otworzyłempudłozmaszynądopisania.Zapisałemdatęizacząłemwformielistu:Drogienienarodzone
jeszczedziecko!
DziświeczórtwójdziadekopowiedziałmihistorięoswoimwujkuMingoibandytach.WujekMingoto
twój praprawujecz-ny dziadek. Piszę tę opowieść, bo twój dziadek pragnie ją zachować do dnia, gdy
będzieszmogłojąprzeczytaćibyćmożecięonaucieszy...
Myślałem,żeuporamsięztymwdwadzieściaminut.Jednakztegocałegochaosusplątanychanegdot
cośsięwreszciewykluło.Wyłoniłsiępewiennastrój.Oczwartejnadranemzębymistaływpłomieniach
od papierosów i nadal waliłem w klawisze maszyny. Do diabła z dzieciakiem, mogę to sprzedać do
„Saturday Evening Post". W nocy słyszałem chrapanie taty. Słyszałem, jak wstaje, jęczy i człapie do
łazienki. W korytarzu panował spory ruch, dochodził stamtąd ciągły tupot stóp. Gdy tylko tata zwalniał
łazienkę,zajmowa
ła ją J o y c e . Ta dwójka wciąż na nowo podejmowała pochód z pokoi do łazienki. Raz usłyszałem
pospiesznekrokiwkorytarzu.TobyłaJoyce,czekałanaswojąkolej.Tatawynurzy!
sięzłazienkiwdługichkalesonach.Spojrzelinasiebie,posłalisobiepełnezrozumieniasomnambuliczne
uśmiechyirozeszlisięwróżnestrony.
105
Zszedłem na dół nazajutrz w południe. M i a ł e m to ze sobą, dobrych dwadzieścia stron o włoskim
bandycie,bohaterskimosobnikuorudychwłosach.Znalazłemtatęwjadalni.
Rozłożyłnastolepapierdorysowaniaiszkicowałcośpilnieołówkiemzlinijkąwręku.
-Proszę,tato.OpowieśćowujkuMingo.
Rzuciłemmująnapapier.Podniósłzapisanestronyioddałmije.
-Zachowajtodladzieciaka.
-Niechceszprzeczytać?
-Anibypoco?NamiłyBóg,dzieciaku,przecieżjatoprzeżyłem.
5
M Y Ś L A Ł E M , ŻE TO TYLKO KAPRYS, j e j przelotna fantazja, a l e teraz nie widziała już
powodu,byukrywaćfakty.Odsamegopoczątkuciążyczułazewreligii,gwałtownąpotrzebęprzemiany.
Tobyłocorazsilniejsze,wmiaręjakdzieckorosło.Napoczątkukryłasięztym,nawetprzedsamąsobą,
aleoszukiwanieczyniłojąnieszczęśliwą,więczaczęłaczytać,szukać,atajemniczapotrzebastawałasię
corazintensywniejsza.Taiłatoprzedemną,alepodczasmojejnieobecności,gdywyjecha
łemnaPółnoc,podjęładecyzję:postanowiławstąpićnałonoKościoła.
Była teraz taka dojrzała, soczysta, wielka. Szare oczy dosłownie cię pożerały wraz z dzieckiem, które
nosiła,czułeś,żetonieszwichhipnotyzującejgłębi,gdypatrzyłeśwniezbytdługo,ipulsowaławnich
namiętna wiara. Często widziałem, jak patrzy na wskroś mnie, urzeczona jakąś duchową wizją. W
południedzwoniononaAniołPańskiuświętegoBonifacego,wnaszymkościeleparafialnym.Joyce
natychmiastrzucaławszystko,cokolwiektrzymaławręku-
107
książkę,grzebień,szmatkędowycieraniakurzu-iodmawia
łamodlitwy.Czułemsięztymnieswojo.
-Dlaczegojesteśtymzażenowany?-pytała.-Ponoćliberałzciebie.Udowodnijto,tutaj,wewłasnym
domu.
Przyposiłkachdomagałasię,byprzedjedzeniemodmawiaćmodlitwę;spoglądałemnatatę,onwzruszał
ramionami, po czym wpatrywaliśmy się tępo w talerze, zanim J o y c e nie skończyła. Była w tym
wszystkimśmiertelniepoważna.Ca
łymi godzinami leżała na łóżku w swoim pokoju, paląc papierosy i dumając o ulotności życia. Nie
mogłemtegopojąć.
Czasem wydawało mi się, że chodzi o lęk przed śmiercią związany z porodem. Pewnej nocy dawna
namiętnośćwróci
ła,więcwślizgnąłemsiędojejłóżkaiotoczyłemjąramionami.Spałatwardo.Potemnaglesięobudziła
pstryknęłaprzycisklampkinastolikunocnym,wsparłasięnałokciuiwpatrywaławemnie,azjejoczu
biłaciepłapobożność.
-Powinieneśpraktykowaćsztukęwyrzeczeń-uśmiechnęłasię.-Touczynicięsilnym.
-Apocotokomu?
- Dziś przeczytałam pewien wiersz. Posłuchaj: Przyjemności wszelakich i ciał niebieskich sumę
Przemnóżprzezlatanieskończone
Jednaminutaniebawartajesttylesamo'.
Wycofałemsięnatylegodnie,nailepozwalałymiokoliczności,iwczołgałemsięnapowrótdoswego
łóżka,zastanawiającsię,doczegotowszystkodoprowadzi.
'FragmentpoematuLallaRooksThomasaMoore'a(przyp.iprzekt.tłum.).
108
Dwarazywtygodniuudawałasiędoprobostwaprzyko
ściele świętego Bonifacego na nauki religijne. Przeczytała katechizm i kilka prostych traktatów, które
zaoferowałjejksiądz.Aletoniewystarczyło.Czytałaszybkoizachłannie,pożerałakażdąksiążkę,jaką
znalazła, na interesujący ją temat. Przestudiowała prawo kanoniczne, świętego Tomasza z Akwinu,
TomaszazKempis,świętegoAugustyna,encyklikipapieskieiCatholicEncyclopaedia.
Pewnegowieczoru,gdypławiłemsięwwannie,zastukaładodrzwiiweszła.
-Wierzyszwwolnąwolę?
Mogłemodpowiedzieć,bopamiętałemtojeszczezeszkolnegokatechizmu.
-Oczywiście,żetak.
-Aczyidiocimająwolnąwolę?Alboobłąkani?
Tegoniebyłowkatechizmie.
-Niewiem,jaktojestzidiotami.
Promieniałaspokojem.
-Ajawiem.
-Brawadlaciebie!
Zaczterytygodnie,nakilkadniprzedterminemprzyjęciadoszpitala,zaplanowałaswójchrzest.Wybór
świętej patronki niezwykle ją zaabsorbował i przysporzył nie lada trudności. Dokładnie przepatrzyła
setkiświętychizredukowałaswójwybórdodwóchznich:świętejElżbietyiświętejAnny.Niechciałem
sięmieszaćdocałejsprawy,aleonabezprzerwyotymmówiła.
Wreszciespytałem:
-AcojestnietakzeświętąTeresą?Cieszysięświetnąopiniąnacałymświecie.
109
-Zbytpopularna-odparłaJoyce.-Zamałomroczna,zbytmałotajemnicza.Pozatymbyłaokropnie
brzydka.SkłaniamsiękuświętejElżbiecie.Byłabardzobogataibardzopiękna.Pozatymnieźlepisała.
ŚwiętaElżbietajestmibardzobliska.Myślę,żerozumiemnielepiejniżktokolwieknatymświecie.
-Topoprostuklawo.
Posłałamisłodki,pełentolerancjiuśmiech.
-Jestemprzygotowananatwojekpiny.
-Wcaleniekpię.Poprostuniechcę,byśmniewtowciągała.Dośćmamwłasnychproblemów.
-Jesteśzawszeobecnywmoichmodlitwach-powiedzia
ła.-Wiem,ilewtobieniepokoju.Jateżtakakiedyśbyłam.
-Och,przestańwreszcie.
-Alejanaprawdęmodlęsięzaciebie.Izadziecko.Ipokójnaświecie.
Naglewydałamisięniesamowiciepociągającairzuciłemsięnanią,aleotrzymałemjedyniesoczystego
całusawpoliczek,podczasgdybiałybalonkuksnąłmniewbrzuch.
Poszłakupićróżaniec,figurkęświętejElżbietyikilkakrucyfiksów.Przyniosłateżmałebuteleczkizwodą
święconąiumieściłachrzcielnicęzbrązupowewnętrznejstroniedrzwiswojegopokoju,takbybyław
zasięguręki,żebymog
ła nakreślić znak krzyża wodą święconą za każdym razem, gdy wchodziła do pokoju. Figurka świętej
Elżbietywylądowała na fikuśnejetażerce w rogupokoju. J o yc e stawiałaprzed nią kwiaty, zapalała
świeczkiiczytałapismaświętej.
Spytałemtatę:
-Cosądziszotym,żeJoycechcezostaćkatoliczką?
110
-Dobrze.Świetnie.
-Cowtymdobrego?
-Aczytoźle?
-Chcęplanowaćswojąrodzinę.
-Notoplanuj.Doroboty.Dzieciaki.
-Dzieciaki,jasne.Dużodzieciaków.Alejachcęjemiećwtedy,gdybędęchciał,tato.Kościółnieuznaje
kontrolinarodzin.
-Kontrolanarodzin?
-Niemożeszzapobiecichprzychodzeniunaświat.Aonepoprostuprzychodzą,jednozadrugim.
-Czytoźle?Todobrze.
-Niejesteśmyjużwieśniakami,tato.Gdzieśtrzebasięzatrzymać.
Zmrużyłoczy.
-Niepodobamisiętocałegadanie.
-Człowiekpowinienmiećprawodecydowaniaotym,kiedychcemiećdzieci.
-Słyszałeś,dzieciaku.Niepodobamisięto.
-Przypuśćmy,żeprzyjdą,amyniebędziemymielipieniędzy?
-Zarobisz.
-Jestciężko,tato.
Uniósłrozczapierzonądłońichwyciłmniezakoszulę.
-Tylkoniemojewnuki,rozumiesz?Zostawjewspokoju.
Pozwólimprzyjśćnaświat.Majątakiesamoprawobyćtutajjakty.
Odsunąłemjegorękę.
-Prawaniemajątunicdorzeczy,tato.Tokwestiaekonomii.
111
-Przestańwreszcieczytaćteksiążki.
-Książki?Jakieznowuksiążki?Niemogęutrzymaćzbytwieludzieci.
- My też nie mogliśmy sobie na żadne pozwolić, mama i ja. Nawet na jedno. Ale mieliśmy czwórkę.
Zrobiliśmy to bez pieniędzy, kilka dolarów, ale nigdy dość pieniędzy. Ty byś chciał, żebyśmy używali
tego czegoś z drogerii, i nawet by cię teraz nie było, ani twojej siostry i braci, a ja i m a m a sami na
świecie?Zaco?
Cóżmożnabyłoodpowiedziećnatakowedictum.
-Sądzę,żejesteśzgruntureligijnymczłowiekiem,tato.
Tynaprawdęwierzysz.
-Wnuki.Otowcowierzę.Izostawwreszcieteksiążki.
Tak,traktowałatowszystkoześmiertelnąpowagą,zżarliwościąneofitki.Lubiłaprzechadzaćsięprzed
figurą świętej Elżbiety, odmawiając różaniec. Przez półuchylone drzwi widziałem, j a k chodzi tam i z
powrotem, ona i dziecko, jej usta poruszały się podczas modlitwy, oczy łowiły odbicie w lustrze, gdy
próbowaławciągnąćswójbrzuszekiunieśćgotrochę.
Pewnegodniawyszłazamnądogarażu.
-Oczywiściewiesz,żemusimyjaknajszybciejwziąćślub.
-Przecieżjużjesteśmypoślubie.UdzieliłgonamsędziapokojuwReno.
-Tobyłacywilnaceremonia.Jeśliomniechodzi,tosięnieliczy.
-Dlamnieowszem.
-Chcę,bymojemałżeństwozostałouświęcone.
112
-Chceszpowiedzieć,żeprzeztewszystkielatacudzoło
żyliśmy?
- Weźmiemy ślub po moim chrzcie. To przepiękna ceremonia. Będziemy małżonkami do końca naszych
dni.-
Uśmiechnęłasię.-Niebędzieszmógłsięzemnąrozwieść,nigdy.
Niekłóciszsięzmatkąswojegonienarodzonegodziecka.
Staraszsięnajlepiej,jakmożesz,byczułasięszczęśliwa.
Zdeklasowałeśsięwjejoczach,jesteśledwietolerowany,graszpomniejsząrólkę,aonazostajegwiazdą
przedstawienia, ty zaś masz się podporządkować, bo tak jest zapisane w scenariuszu. W przeciwnym
raziemożeszjązmartwić,przysporzyćjejbólu,awrezultaciezdenerwowaćdziecko.
-Cochcesz,żebymzrobił,kochanie?Własnymisłowamipowiedzmidokładnie,cochcesz,żebymzrobił.
-OjciecGondalfoprzyjdziesięztobązobaczyć.Tomójnauczyciel.Chcę,byśznimporozmawiał.
Dwa dni później do naszego domu przyszedł ojciec J o h n Gondalfo. Tego popołudnia zastałem go
siedzącego w salonie z tatą i J o y c e . Ojciec Gondalfo był twardzielem. Służył jako kapelan w
piechociemorskiejnapołudniowymPacyfiku.
Czekał na mnie już od godziny. Z powodu upału zdjął sutannę i został w białym podkoszulku, czarne
włosyzjegobyczegotorsuprzechodziłyprzezluźnysplotsiatkowegomateriału.Miałramionazapaśnika,
autrzymywałsięwkondycji,odbijającpiłkęręcznąościanęgarażunaplebanii.Byłmło-113
dymksiędzem,niemiałwięcejniżczterdzieścidwalata,ciemnąsycylijskątwarz,złamanynosiwłosy
obciętenajeża.
WyglądałjakstrażnikalbozawodnikliniiatakuzSantaCla-ra.Kiedytylkogoujrzałem,domyśliłemsię,
że jest, tak jak ja, włoskiego pochodzenia, a owo pokrewieństwo natychmiast spowodowało brutalną
poufałość.Zmiażdżyłmikostkidłoniwuścisku.
-Jestpiątatrzydzieści,Fante.Gdziepanbył?
Powiedziałemmu,żewpracy.
-Októrejpanskończył?
Powiedziałemmu,żetużpoczwartej.
-Oczwartej?Gdziepanbyłprzezostatniepółtorejgodziny?
Powiedziałemmu,żewpadłemdoLucey'snawhiskyzwodąsodową.
-Aco,niewiepan,żepańskażonajestwciąży?
Joycesiedziaławwielkimfotelu,ogromnykopiecspoczywałleniwienajejkolanach,którerozsunęła
lekko,bygopodtrzymać.UwielbiałaojcaJohna.Wyczułemrównieżpodziwtaty,jakrównieżlekką
wrogośćwobecmnie.
-Acozłegowpiciututaj,wewłasnymdomu?-spytałojciecJohn.-Zpańskążonąitymwspaniałym
człowiekiem,któryjestpanaojcem?Czybrałtopankiedykolwiekpoduwagę?
Zachwycałymniejegoramiona,czarnaintensywnośćjegooczu.
-Jasne,ojcze.Pijęwdomucałkiemsporo.
-Czas,bypannabrałrozumu,Fante.
-Oczywiście,ojcze.Ale...
114
-Niekłóćsięzemną,chłopcze.Myślisz,żewłaśnieprzypłynąłempromemzHoboken?
Nie chciałem się z nikim kłócić. Spojrzawszy na J o y c e , zauważyłem, że porwał ją zapał, z jakim
ojciec J o h n wygłaszał swe mętne napomnienia. W owej chwili zupełnie mnie nie aprobowała. Tak
samozresztąjaktata,którysiedział
przedbutelkąwina,oblizującwargiikiwającmądrzegłowądowtórusłówksiędza.
OjciecJohnklasnąłwswepotężnełapska,zatarłjemocnoipowiedział:
- No dobra, przejdźmy do interesów. Fante, pańska żona zamierza wstąpić na łono Świętego Kościoła
Rzymskokatolickiego.Zgłaszapanjakieśzastrzeżenia?
-Żadnychzastrzeżeń,ojcze.
Ibyłatoszczeraprawda.Niemogłobyćżadnychzastrze
żeń. M o g ł e m życzyć sobie czego innego, mieć nadzieję, że J o y c e wstrzyma się na jakiś czas z
realizacjąswegopragnienia,aletozupełniecoinnego.
- A co z panem? Pański ojciec, obecny tu cudowny, wspaniały człowiek, powiada mi, że nie szczędził
trudu,bydaćpanudobrekatolickiewychowanie.Aleterazczytapanksiążkii,zaprzeproszeniem,pisze
je pan. Co pan właściwie ma przeciwko nam, Fante? Pan bez wątpienia jest bardzo bystry. Proszę mi
wszystkowyjaśnić.Słucham.
-NiemamnicprzeciwkoKościołowi,ojcze.Poprostuchcęmyśleć...
-Awięcotochodzi!NieomylnośćOjcaŚwiętego.Więcchcepanwiedzieć,czybiskuprzymskijest
rzeczywiścienieomylnywkwestiachwiaryimoralności.Fante,odrazutopa-115
nuwyjaśnię:owszem,jestnieomylny.Dobrze,cojeszczeniedajepanuspokoju?
Przeciąłempokójipodszedłemdotaty,wziąłemjegobutelkęipociągnąłemzniejłykwina.Nagłyatak
wytrąciłmniezrównowagiimusiałemsięuspokoić.
-Widziojciec...NajświętszaMariaPanna...
-PowiempanuoNajświętszejMariiPannie,Fante.Powiemtowprost,bezżadnychdwuznaczności,żeby
miałpanjasność.Maria,MatkaBoska,zostałapoczętabezgrzechu,apośmierciwstąpiładonieba.
Napewnoczłowiekopańskiejinteligencjijestwstanietozrozumieć.
-Tak,ojcze.Przyjmujętodowiadomości.Alewczasiemszy,wtrakciekonsekracji...
-Wtrakciekonsekracjichlebiwinozmieniająsięwcia
łoikrewChrystusa.Cojeszczepanadręczy?
-Cóż,ojcze.Gdyczłowiekidziedospowiedzi...
- Chrystus dał swym księżom moc przebaczania grzechów, kiedy rzekł: „Weźmijcie Ducha Świętego!
Którymodpuściciegrzechy,sąimodpuszczone,aktórymzatrzymacie,sąimzatrzymane"*.Mapantow
NowymTestamencie.
Niechpansobieprzeczyta.
-Rozumiemsłowa,ojcze.Alewdoktrynieogrzechupierworodnym...
- H a ! Więc o to chodzi! Przez grzech pierworodny rozumiemy, że jako dzieci pierwszych rodziców
jesteśmypoczęciwgrzechuipozostajemywnimdochwiliprzyjęciacudownegosakramentuchrztu.
'Ewangeliawgśw.Jana20,22-23,zaBibliąTysiąclecia(przyp.tłum.).
116
-Tak,ojcze,wiem.Alezmartwychwstanie...
- Zmartwychwstanie? Na litość boską, Fante, to już doprawdy łatwizna. Chrystus, nasz Pan, został
ukrzyżowany,apotempowstałzmartwych,cojestobietnicąnieśmiertelno
ścidlawszystkichjegodzieci.Amożewolipanzdechnąćjakpiesinazawszepopaśćwzapomnienie?
Westchnąłem i usiadłem. Nie było nic więcej do powiedzenia. Tata odchrząknął i z uśmieszkiem na
ustachuniósł
butelkę.Wjegooczachdostrzegłemdziwneciepło.Popiół
zcygarapozostawiłnajegokolanachszareślady.
-Dzieciakzadużoczyta,ojcze.Odlatmutopowtarzam.
Ach,więcdotegojeszcze„dzieciak".
-Alejalubięczytać,tato.Zresztątokoniecznośćwmoimfachu.
-Towszystkoprzezteksiążki,ojcze.Kontrolanarodzin,sammimówił.
- Kontrola narodzin? - Ojciec J o h n uśmiechnął się ze smutkiem i pokręcił głową. - Powiem panu o
kontrolinarodzinwKościelekatolickim.Niemażadnej.
-Mówiłemmu,ojcze.Powiedziałem:„Tomisięniepodoba".Toniewinadziewczyny,ojcze.Onajest
protestantką.
Nie ma o niczym pojęcia. Ale on powiedział mi: „Chcę kontrolować swoją rodzinę", tak powiedział,
parędnitemu.
Mnie,własnemuojcu.
- Powiedziałem coś w tym rodzaju - przyznałem. - Chodziło o rzecz następującą, ojcze. Otóż moje
dochody...
- Widzi ojciec? - przerwał tata. - Są małżeństwem już prawie cztery lata. Mnóstwo czasu na dwójkę,
chłopczykaidziewczynkę.Mojewnuki.Aleczyonetusą,ojcze?Proszę117
iść na górę. Proszę sprawdzić we wszystkich pokojach, pod łóżkami, w szafach. Nie znajdzie ich tam
ksiądz. Mały Nicky i mała Philomena. Nicky miałby teraz około trzech lat, rozmawiałby ze swoich
dziadziem.Dziewczynkaumiałabyjużchodzić.Widzijetugdzieśojciec?Proszęwyjśćnapodwórkoza
domem,zajrzećdogarażu.Nie,nieznajdzieichksiądz,boichtuniema.Itojegowina!-Prawypalec
wskazującytaty,tenzezłamanympaznokciem,wystrzeliłwmoimkierunku.
-Przestań,tato.
-Nieprzestanę.Chcęwiedzieć,bojestemichdziadkiem:gdziejestNicky?GdziePhilomena?
-Askądjamamwiedzieć?
Joycepodeszładotatyiusiadłaobokniego.Przemówiłaspokojnie,trzymającjegowielkączerwoną
łapę.
-Niebyłożadnychdzieci,tatkuFante.Naprawdę.
Wtensposóbniemożnabyłogookiełznać,boterazmógł
siępławićwsentymentalnymbłocku.Ioczywiściezacząłpogrążaćsięwżalu,brodamusiętrzęsła,oczy
zwilgotniały.
PróbowałemdawaćJoyceznakispojrzeniem.Toprawda,żebyłemprzeciwnyciąży,dopókiniebędzie
nasnatostać.
Prawdąbyłorównieżto,żeonachciałajązaryzykowaćbezpieniędzy.Jednaknigdyniemyślałemo
tymczasiejakoookreślonychosobachludzkichaninienadawałemtymnie-poczętymdzieciomimion,a
teraznatwarzyJoyceujrzałemoznakipoczuciastraty,nikłejrozpaczy,kiedytotatawyraził
sprawęwtaksentymentalnymstylu.
-Rozmawiamzeswoimipotomkami-ciągnąłtata.-Jestichdwójkainigdyichniezobaczę,aleonetu
gdzieśsąiich118
dziadeknieczujesiędobrze,boniemożeimkupićrożkówzlodami.
Zacząłszlochać,wpychaćwielkiekłykciewoczyiwyciskaćznichłzy.Pociągnąłkolejnyłykzbutelkii
wstał - mieszanka nastrojów, ocieranie ust, wydmuchiwanie dymu z cygara, płacz, smakowanie wina -
był zachwycony rolą zrozpaczonego dziadka, który ma złamane serce z powodu nieobecności dziatwy.
Ojciec J o h n otoczył go ramieniem i przytulił z szorstką serdecznością. Wyburczeli po włosku jakieś
słowa pożegnania, po czym tata ruszył chwiejnie na schody, aby wyspać się po winie, podbródek miał
uniesiony, pierś wysuniętą do przodu, dzielnie maszerował do swego pokoju, triumfalnie piął się po
schodach.
Przezchwilęmilczeliśmy.Joyceosuszyłaoczyinoschusteczką.
-Toprzezwino-wyjaśniłem.-Powinierobisiębardzosentymentalny.
-Apan?-spytałksiądz.
Wzruszyłemramionami.
-Staramsię,jakmogę.
-Zastanawiamsię...
Musiałnasopuścić.Tatagozasmucił.Pomogłemmuwło
żyćsutannęzczarnejserży,poczymwyszliśmywetrójkęnazewnątrziprzecięliśmytrawnik,bydojśćdo
jegosamochodu.Uścisnęliśmysobiedłonienapożegnanie.
-Proszęuważaćnasłowawobecnościtaty-ostrzegł.-
Jestbardzowrażliwy.
-Wiem.
-Chce,abypowróciłpannałonoKościoła.
119
-Spróbuję,ojcze.
Patrzyliśmy, jak się oddala, jego samochód wjechał na Wilshire Boulevard, ryk pojazdów pędzących
drogąpóźnympopołudniemprzypominałszumwezbranejnawiosnęrzeki.
Nierozmawialiśmy,wracającdodomu.Weszładokuchnizamną,ajawyjąłemtrochęlodudodrinków.
Wmilczeniuprzyglądałasię,jakprzyrządzamdwamartini.
-Czyoncipomaga?-spytałem.
-Tak.
-Nigdyniezostaniebiskupem.Aninawetwielebnym.
-Aletoprawdziwyświęty.Prosty,uczciwy,nigdyniewątpi.
-Tak,prostytoonjest...
-Mawiarę.
-Ciekawe,skądwytrzasnąłtęswojąteologię.
Westchnęła.
- Przyznaję, że teologia sprawia mu pewne problemy. Nie potrafi wytłumaczyć Mistycznego Ciała
Chrystusa.Pozatymniewieotym,żewłaściwiejestkalwinem,bowierzywpre-destynację.Przezcały
tydzieńpróbowałamgonaprostować,alenicdoniegoniedociera.
Błogosławionamacica,któranosimegosyna!
Pocałowałemjąinapiliśmysięmartini.Piłazamyślona,cośjąmartwiło.Byłojużprawieciemno.Poszła
zeswoimdrinkiemdosalonu.Pochwilidoniejdołączyłemiodszuka
łemwpogrążonymwmrokupokoju.Siedziaławmilczeniuprzyoknie.Zezdziwieniemzauważyłem,że
cichopłacze.
-Ocochodzi,kochanie?
-Twójtatamaracjęztymchłopczykiemidziewczynką.
Och,dlaczegoichniemamy?
6
PoDWÓCHTYGODNIACHtatapostanowiłrozpocząćpraceremontowe.Decyzjatazostałaprzyjętaz
wielką radością. Mieliśmy dosyć surowych desek zakrywających dziurę w podłodze. Wilgoć i
makabryczne zapachy sączyły się przez szczeliny i wszyscy potykali się o krawędzie dech. Sprzątaczka
wbiła sobie drzazgę w rękę i odmówiła mycia podłogi do czasu, aż zostanie naprawiona. Z dziury
wyłaziły same okropieństwa. Każdego ranka pierwsza osoba wchodząca do kuchni była zaskoczona
gorączkowąucieczkąniezdarnychbrązowychinsektów.
JoycezadzwoniładoDepartamentuZdrowia,któryzalecił
określonyśrodek.AleDDTjedynieoszałamiałorobale,któreturlałysięnaswychszerokichgrzbietach,
wesoło wymachując odnóżami. W nocy niemal słyszało się, jak spryskują się sprayem w bestialskim
zapamiętaniu.
Tatazwyklewstawałpierwszy,robiłsobieśniadanieiparzyłtylekawy,żebystarczyłodlawszystkich.
Wkrótce potem przygotowywał sobie kieliszek claretu, w którym pływało surowe jajko. Ów przysmak
wyglądałjakżółteokozamarynowa-121
newoccie.Joycezobaczyłakiedyś,jakraczysiętąpyszno
ścią,itobyłpierwszyiostatniraz,gdyprzeżyłaporannemdło
ści. Skorupki tata zachowywał do kawy. Rzekomo polepszały jej smak. J o y c e i ja byliśmy
niestrudzonymi eksperymentatorami, jeśli chodzi o kawę. W ciągu lat spróbowaliśmy wszystkiego, ale
najbardziejlubiliśmymetodę przepuszczaniaprzezfiltr. Każdegorankaodbywaliśmy małyrytuał,który
polegał
na tym, że mełliśmy ziarna kawy, dodawaliśmy szczyptę soli i zalewaliśmy to wszystko bardzo gorącą,
aleniewrzącąwodą.
Byłatoniezawodnametoda.Zakażdymrazemotrzymywałosięto,cosięchciało:dobrąkawę.
Tatyprzepisbyłnastępujący.Nabierałparęłopatekmielonejkawy,wrzucałjądodzbankaigotował.Do
tegowywarudodawałskorupkijajekiznowutrochęgotował,ażpowstawa
ło coś w rodzaju kawowej zupy. Była to zabójcza kawa, która wchłaniała śmietankę, nie zmieniając
wcalekoloru.Gdysiejąmieszało,łyżeczkanatykałasięnajakiśżwirek,apodejrzanefarfoclewypływały
na powierzchnię, po czym znów dawały nura w głąb. Gotowane białko jajka przepływało ci znienacka
przedoczamiibezprzerwytrzebabyłowypluwaćskorupki.
Krótkomówiąc-koszmarnapapranina.Posłuszniesączyliśmyównapój,wyłącznieprzezgrzeczność,a
ja potem piłem sobie dobrą kawę w pracy. J o y c e była w bardzo niewygodnej sytuacji. Uwielbiała
kawę,ażebysięjejnapić,musiałapędzićnadółnatylewcześnie,byzdążyćprzedtatą.
Tegorankatatabyłwubraniuroboczym.Miałnasobietesamerzeczy,którenosiłwpoprzednichdniach,
alezdjąłkrawat.Niemogłobyćwątpliwości,żepozbyłsięgo,bobrał
siędoroboty.Torbaznarzędziamileżałaotwartanatylnej122
werandzie, ołówek tata zatknął sobie za ucho i stanął nad poszarpaną dziurą z kamieniarską miarką w
ręku.Wyglądał,jakbygłębokosięnadczymśzastanawiał,gdyspodzmrużonychpowiekwpatrywałsięw
podłogęprzezzasłonędymuzcygara.Uśmiechnęliśmysięzwdzięcznością.Wreszciepracamiałazostać
wykonana.
Nietrzebabyłonicmówić,każdeznaszdawałosobiesprawę,jakważnajesttachwila.Przyrządziłjuż
kawę, a lekki zapach spalenizny przenikał powietrze. J o y c e wyjęła kubki i talerzyki i postawiła je
bezgłośnienastole.Tatarozłożył
miarkęipoczyniłjakieśniejasnepomiary.Wyjąłcygarozust,odgryzłkawałekipowiedziałgłośnodo
siebie:
-Musibyćdwanadziesięć.-Złożyłmiarkę.-Taa...pewnikiemdwanadziesięć.
-Masznamyślilegary,tato?
Zakłóciłemmujasnośćmyślenia.Odwróciłsiędomniewolno.
-Czyjacimówię,jakmaszpisać?
-Nie,tato.
-Tosięniewtrącaj.
Poszedłdoswojejtorbyznarzędziamiiwróciłzmłotkiemikrótkimłomem.Rozległsięprzenikliwypisk
gwoździ,gdyoderwałkilkaprowizorycznieprzymocowanychdesek.Poło
żyłsiępłaskonabrzuchu,ajegogłowazniknęławdziurze.
Polewidzeniaokazałosięmałosatysfakcjonujące,więcwyrwałkolejnedwiedeski.Następniespuścił
sięnaziemiępoddomem.Nakilkaminutzniknąłnamzoczu.
-Znasięnarzeczy-wyszeptałem.
-Wydajesiębardzoskrupulatny.
123
Gdywyłoniłsięspodpodłogi,jegokapeluszicygarobyłyspowitepajęczyną.Wygramoliłsięzdziury,
charkająciocierajączamaszyścietwarz.
-Dwanadwanaście-powiedział.-Ciekawedlaczego?
-Masznamyślilegary,tato?
Wbiłwemniewzrok.
-Chcesztuzostaćinaprawićpodłogę,ajamamiśćpisaćhistorie?
-Tylkopytam,tato.
Odwróciłsię,woczachmiałroztargnienie.
-Dwanadziesięćteżjestwporządku.Tylkofilarsiętrochępodniesie.Ciekawe,dlaczegotakzrobił.
-Cozrobił,tato?
Nieodpowiadając,podszedłdooknaiwyjrzałnadrogę.
-Dwanadwanaście?Cholera,acozczterynacztery?
Dałnuranatylnąwerandęiwróciłzmłotkiem.Ułożyłnapowrótdeskinaddziurąiprzybiłje.Pozbierał
narzędziaiwrzuciłjedotorby.Potemzniknąłnapodwórzuzadomem.
Gdyposzedłemdogarażu,gotowy,byjechaćdopracy,zasta
łemgosiedzącegopodparasolem.Pocierałpodbródekiwyglądałnazmartwionego.
-Wszystkowporządku,tato?
Wyplułkawałekcygaraipowiedział:
-Jedźpisaćteswojehistorie,dzieciaku.
**
WczesnympopołudniemzadzwoniłaJoyce.
-Mamydlaciebieniespodziankę.
124
Ale ja nie byłem zaskoczony, bo wiedziałem, jak ten człowiek pracuje. Nagle radykalnymi działaniami
doprowadzał
pracedokońca.
-NajlepszyfachowiecwcałejKalifornii-powiedziałem.
-Togeniusz.
Nonie,geniuszemtoonniebył,alemiałwsobiepewienrysgeniuszu,dynamicznąbłyskotliwość,która
owocowałaporozważnymnamyśle.Popięćdziesięciulatachwbudownictwiebyłspecjalistąnajwyższej
klasy.Jadącdodomu,przypomniałemsobie,jakstałwkuchni,pogrążonywmy
ślach, zniecierpliwiony moimi pytaniami. Zaniepokoiło mnie to nie na żarty. Czyżby szkody wywołane
przeztermitybyłyjeszczewiększe,niżprzypuszczałem?Terazbyłojasne,żeprzesadziłemzobawamiw
tymwzględzie.Szybko,sprawnie,wnagłymprzypływieenergiiukończyłpracę,aciepłowgłosieJoyc
e powiedziało mi, że jest zadowolona. J e s z c z e raz ogarnęło mnie to stare, krzepiące uczucie
dotyczącemojegodomuiojca.
DziękiBogu,żejeszczeżyje!NiechajBógofiarujemuwielelatnaziemi,amniedaszansęokazaniaojcu
wdzięczności i podziwu. Tak właśnie się czułem, gdy j e c h a ł e m do domu, zamykałem garaż i
spieszyłemdokuchnibocznymwej
ściem.
Podłoganiezostałanaprawiona.Tesamesurowesosnowedeskipokrywałydziurę.Nicsięniezmieniło.
Jednakodfrontudomudobiegałodudnienie,łomotstalikruszącejtynki.
ZnalazłemJoyceitatęwsalonie.Rozwalalikominek.Wszędzieunosiłysiękłębypyłuzkruszonych
cegiełiobtłukiwa-negotynku.Wyglądalijakwariaci.Joycezmłotkiem,tata125
dzierżyłłom,którymatakowałobmurowaniekominka.Joycemiałanagłowiechustkę,twarzumorusaną
pyłemibrudem.
Była ubrana w zielone jedwabne spodnie ciążowe i żółtą bluzkę, rozgrzana twarz poczerwieniała jej z
wysiłku.Tatapracowałmetodycznie,zcygaremwzębach,łomemwylupy-wałcegłyześcianyirzucałje
napodłogę.Meblezostałyprzesunięteizakryte.Kawałekpłótnachroniłpodłogę.
NagleJoycemniezauważyła.
-Cześć!-zawołała.
-Cotusiędzieje?
-Budujemynowykominek.
-Alepoco?
Przyjrzałemsiękupiegruzu.Starykominek,przycałejswojejprostocie,byłcałkiemodpowiedni.Razgo
wypróbowałemipaliłsiędobrze,niekopcił.Niebyłżadnymtamdziełemsztuki,alepasowałdonaszego
salonu.
-Przecieżztymkominkiemjestwszystkowporządku.
Joyceotrzepałapyłzubrania.
-Zawszegonienawidziłam.Odchwili,gdygoujrzałamporazpierwszy.
-Powinnaśbyłanajpierwzemnąporozmawiać.
-Dlaczego?Przecieżtomusiałozostaćzrobione.
-Nie,wcaleniemusiało.
-Trzebagorozwalić-wtrąciłsiętata.
-Dlaczego?Cojestznimnietak?
SkinąłwstronępokrytegopyłembrzuchaJoyce.
- Spytaj mego wnuka. On nie c h c e jakiegoś tam kominka z Los Angeles. C h c e mieć kominek
zbudowanyprzezswegodziadka.
126
Ćwierkając z zachwytu, J o y c e pokazała mi plany, jakie narysował tata na długim zwoju papieru
kancelaryjnego.
Miałotobyćpotężnepalenisko,wysokienasześćstóp,szerokienadziesięć,skonstruowanezcienkich
kamiennych płytek. Pomiędzy nimi czarna zaprawa murarska. Gzyms kominka miał zostać wykonany z
grubego, niepokruszonego kamienia. Zgodnie z podanymi wymiarami nowy kominek miał być dwa razy
większy od tego, który właśnie rozwalali. Naprawdę okazały. Pasowałby do szwajcarskiego domu w
stylualpejskim,domkumyśliwskiegoalboElks'Clubu.
-Przecieżtrzebabędzierozwalićrównieżkawałekściany
-zauważyłem.
-Zostawtomnie-powiedziałtata.
Joycerozłożyłazzachwytemręce.
-Zapowiadasięcudnie.Takiwielkiieleganckikominek.
Będzienamciepłoiprzytulnie.
-Wspaniale-powiedziałem.-Zwłaszczagdytemperaturaspadniedodwudziestupięciuponiżejzera,a
zaspywysokościosiemnastustópsparaliżująruchnaWilshireBoulevard.
-Dlamegownuka-westchnąłtatazrozmarzeniem.-
Przetrwatysiąclat.Nicniezdołazniszczyćtegokominka.
PrzetrwadłużejniżcokolwiekinnegowLosAngeles.
Wyobraziłemsobie,jakzawprawdzienietysiąc,leczzadziesięćczypiętnaścielatnaszdomzostanie
bezwątpieniawyburzony,byzrobićmiejscenajakiśparking,isamochodybędąjeździływtęiwewtę,
omijającniezniszczalnykominektaty,któregonijaknieudasięzmieśćzpowierzchniziemi.
127
-Tato-spytałem-akiedyzamierzasznaprawićtędziuręwkuchni?
-Toniejestrobotadlamnie.Wezwijstolarza.
*
**
Byłem przeciwny temu wszystkiemu. Zakrawało to na jakiś obłęd. Nastały dni pełne zamętu. Nadeszły
materiały.
Zwalono je na trawniku przed domem. Cztery tony płyt kamiennych, góra piachu, stos cegieł, wory z
cementem, tarcica. Niespokojne dni, wielkie dziury w moim domu, ciężarna żona, której zachciało się
byćpomocnikiemmurarza,noistaruszekzeswojąnamiętnościądobudowania.
Joycefascynowałazaprawamurarska.Tatazbudował
skrzynięprzeznaczonądojejmieszania:wapno,cement,piasekiczarnybarwnik.Wprost
niemogłasięodtegooderwać.Kupiłasobiebrezentowerękawiceimeksykańskikap
eluszzszerokimrondem.Przezcałydzieńszturchałazaprawęmotyką,ugniatałają,ubijała,
dolewaławody.Zachowywałasięjakdziecko,którerobibabkizpiasku.
Pochlapałasobiezaprawąbuty,zaplamiłaspodnie.Kobietawciążyniepowinnamieszaćzaprawy
murarskiej.Żadenzporadnikówtegoprzecieżniezaleca.Przestrzegałemjąprzedprzeforsowan
iemsię.Kpiłazemnie.
Wypierałasię,żetorobi.Jednakzaprawapozostawiałaznamienneczarneśladynajejsand
ałach,łokciach,wewłosach.Pomimobrezentowychrękawiczrobiłjejsiępęcherznakciuku.
-Oparzyłamsięprzygotowaniu-skłamała.
128
Tata wykonywał ciężkie prace. Mieszał zaprawę, nosił ją w kubłach do domu i wylewał na deskę do
zaprawy.Ciąłkamienie,ładowałjenataczkęiprzywoziłdomiejsca,gdziemiałstanąćkominek.Układał
cegły.Aleonazawszekręciłasięwpobliżu.Niektórekamienieszczególniejejsiępodoba
ły,dużeczymałe,iprzynosiłajedosalonu.Tesąbardzoładne,mówiła,chcę,żebybyłojewidać.Ale
onebyłyciężkie,aonajeciągnęła,wlokła,próbowaładźwigać.Potemwraca
ładozaprawy.
-Dolejtrochęwody,pannoJoyce.
Dolewała, potem miesiła motyką, wygładzała powierzchnię. Albo siadała i przyglądała się, jak ojciec
pracuje,aonprosiłjąoróżnerzeczy.
-Młotek.
-Poziomnica.
-Kielnia.
Pewnego dnia w południe przyłapałem ją na gorącym uczynku na frontowym podwórku, gdy wrzucała
łopatąpiachdoskrzynizzaprawą.Tymrazemniemogłasięwyprzeć,bostałaniecałedziesięćstópode
mnie,dzierżącłopatęwręku,azczołalałsiępot.Odebrałemjejłopatę.
-Przestańrobićgłupoty.
Zadarłabrodęipożeglowaładodomu.Poszedłemzanią.
Stanęła przy kominku z rękami założonymi na piersi, umykała wzrokiem, w którym znać było poczucie
winy.
-Jakbędzieszdalejtakrobić,toporonisz.
-Cozaporonisz?-spytałojciec.
-Niechcę,żebydźwigała,machałałopatą.
-Nicjejniebędzie.
129
-Niechcęryzykować.
- Nie zaszkodzi jej. W Abruzji kobiety pracują do ostatniego dnia, piorą, sprzątają w domu, uprawiają
ziemię.Todobredlamatki.Wyrabiamięśnie.
Odwróciłasiędoniego.
-Trzebabyłododaćtrochępiasku,tatku.Paręłopat.
-Paręłopatnikomuniezaszkodzi.-Spojrzałnaniączule,zukontentowaniem.
-Ładnychłopczyk.Chłopakdziadunia.
- Słuchaj, tato. To moja żona. Zrujnuje sobie zdrowie. Nie jesteśmy we Włoszech. Nie przywykła do
czegośtakiego.
-Onjestmoimwnukiem.Nicmuniebędzie.
*
**
Sprzysięglisięprzeciwmnie,rozdzieliłanasściana,kominek.Poszedłemsięzniązobaczyćcichąnocą,
mijając na palc a c h pokój, z którego dochodziło chrapanie taty przypominające świst nadlatującej
bomby. Oderwała oczy od lektury prawa kanonicznego i spojrzała na mnie lodowato, zaskoczona moją
obecnością,poczymznówwróciładoksiążki.
-Jaksięczujesz?
-Dobrze.
-Tojużniedługo.
Milczenie.
-Jużmiwszystkojedno-powiedziałem.-Chłopiecczydziewczynka,taksamodobrze.
Cisza.
-Musiszterazbardzonasiebieuważać.
130
Odłożyłaksiążkę,zdjęłaokularydoczytaniaipopatrzyłanamniedziwnie.
-Gdybymumarła,niemógłbyśsięożenićzmojąsiostrą.
-Wcaleniechcęsięzniąożenić.
-Jestbardzopociągająca.Alenigdyniebędziedociebienależeć.Nigdy.TakstanowiprawoKościoła.
-Alejaniejestemwcalezainteresowanytwojąsiostrą.
-Nanicbycisiętozdało,nawetgdybyśbył.
-Aleniejestem.
-Tobardzodobreprawo.Bardzomądre.
-Skądciprzyszłodogłowy,żebędzieszumierać?
-Niebędęumierać.Powiedziałam:gdybymumarła.
Złowieszcze słowa. Czyżby w głębi duszy przeczuwała jakąś tragedię? J a k i e ż to drgnienia w
sekretnych zakątkach jej psyche sprawiły, że zafascynowały ją akurat te ustępy prawa kościelnego?
Ostrożnierozważyłemsytuację.Odrazupomy
ślałemodoktorzeStanleyu.Gdybynieto,żejużtakbardzodaliśmymusięweznaki,chętniebymgoteraz
wezwał.Noaleniestetyzbytczęstopodnosiliśmyfałszywyalarm.Gdybytylkowśródmoichprzyjaciół
byłajakaśmatka,którawybiłabytejniemądrejdziewczyniezgłowytakiegłupiepomysłyjakdźwiganie
ciężarów.Alenieznałemżadnychmatek.Zna
łemmnóstwożon,ależadnychmatek.
Dniżenującychpodstępów.Boterazpróbowałemjąprzy
łapać.Wracajączbiuradodomu,wjeżdżałemwuliczkęodpółnocyzamiastdopołudniawnadziei,że
nakryję ją przy skrzyni z zaprawą. Raz zaparkowałem przecznicę dalej i resztę odległości przebyłem
piechotą.Akuratniebyłojejnapodwórzuprzeddomem.
131
Wreszciejednakznowująprzyłapałem.Tegopopołudniawyszedłemzpracyodrugiej,podjechałemdo
następnej przecznicy za swoim domem i zaparkowałem na rogu. Resztę drogi do domu pokonałem na
piechotę. I tak oto udało mi się ją zaskoczyć. Klęczała obok sterty kamieni, ściskając w drobnych
dłoniachdwustronnymłotnakrótkimstylisku.Waliłanimwkawałkamiennejpłyty,którąkruszyła
na mniejsze kawałki przeznaczone na kominek. Pospieszyłem ku niej z wrzaskiem. Rzuciła młot,
powstrzymałaokrzykipobiegładodomu.Przeskoczyłemprzezpłotipognałemzanią.Wsaloniejejnie
było.Tatastałprzykominkuzkielniąwdłoni.
-Gdziemojażona?
Niewinniewzruszyłramionami.
W d r a p a ł e m się na schody. Z a m k n ę ł a się w łazience. Słyszałem szum wody l e c ą c e j z
prysznica.Poszedłemdosypialni.Wszystkobyłoprzygotowanenanajważniejszewydarzeniewjejżyciu.
Przedtygodniemspakowałatorbęprzeznaczonąnapobytwszpitalu.
Leżałaotwarta,więcdoniejzajrzałem.Grzebienie,szczotka,lusterko.Zegarek.Kapcie.Papeteria.Pióro
wieczne.Koszulenocne.Szlafrok.Zestawdorobieniamanikiuru.
Wodakolońska.Kilkachusteczek,kilkaszpilekdowłosów.
Wielekobiecychdrobiazgów.Wroguupchanezostałyprezentydladziecka:zabawki,butelki,kocyki,
ubranka.Srebrnytalerzyk,maleńkiwideleciłyżeczka.Przyjejsypialnimie
ściła się oszklona weranda, którą J o y c e zamierzała zamienić w pokój dla dziecka. Stało tam już
łóżeczko,byłyszyfoniera,koszdlanoworodka,koniknabiegunach,lalka.Królował
róż,różdladziewczynek,różowefiranki,różowewstążeczki.
132
Więc niech już sobie będzie dziewczynka. Ale chłopiec czy dziewczynka, daj dziecku szansę, daj mu
przeżyć!Nastał
czasostatecznejrozgrywki.OtworzyłysiędrzwiłazienkiiJoyceweszładopokoju.Spojrzałanamnie
bezzdziwienia.
Pryszniczmyłmakijażzjejtwarzy,ustamiałykolorspłowia-
łejczerwieni,mokrewłosyzwisałyjakkońcówkamopa.
-Noico?-spytała.
-Chcęztobąporozmawiać.
-Doprawdy?
Zaczęłaszczotkowaćwłosy
-Chcę,żebyśprzestaławreszciesięwygłupiać.Przestańdźwigać.Skończztymrozłupywaniemkamieni.
-Czytowszystko?
Miałemochotęniąpotrząsnąć.
-Podjąłemdecyzję.Skończztymalbowynoszęsięztegodomu.
Uśmiechnęłasięipotrząsnęłamokrymiwłosami.
-Możeszsięwynieśćwkażdejchwili.
-Czytakajesttwojadecyzja?
-Tak,kochanie.
Ponurowyszedłemzpokoju.Tobyłjejwybór.Samapodję
łatakądecyzję.Alejaniewyniosłemsięzdomu.Niemożnazostawiaćichwtakimstanie.Towymaga
wieletaktu.Iniepowinnosięwygłaszaćpochopnychoświadczeń.Towymagawielkiejwyrozumiałości,
aleniemożnaichopuszczać.
KARABYŁANIEUNIKNIONA.DwienocepóźniejJoycezapłaciłazaswojągłupotę.Dziesięćminut
po północy weszła do mojego pokoju. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na jej kredowo-białą twarz,
szeroko otwarte oczy, by wiedzieć, że nadeszła ta chwila. Doktor Stanley przewidywał, że poród, jako
pierwszy,nastąpizapewnedopierookołodwudziestegopiątego.Był
dwunasty.AledoktorStanleynieprzewidywałoblężenia-
mieszaniazaprawymurarskiejikruszeniakamieni.
Opierającsięoframugę,zjednąrękąnabrzuchu,drugąnaczole,powiedziała:
-Myślę,żedzieckojestwdrodze.
Wyskoczyłemzłóżka.Zacisnęłazęby,gdynastąpiłskurcz,iciężkodysząc,spojrzałanazegareknaswoim
przegubie.
-Dziewięćminut.Sącorazmocniejsze.
Podprowadziłemjądołóżka.Miałaspoconeczołoilekkodygotała.Jejrękawmojejdłonibyłagorąca,
wilgotna i drżąca. Razem wbiliśmy wzrok w jej zegarek. Dziesięć minut później miała kolejny skurcz.
Trwałtrzydzieścisekund.Zniosła134
go,zacisnąwszyzębyipięści.Przypomniałemsobieróżneksiążkoweporady.
-Acozpęcherzempłodowym?
-DzwońdodoktoraStanleya.Zawieźmniedoszpitala.
Zbiegłemnadółizatelefonowałemdolekarza.Odebrałapielęgniarka.Przekażemojąwiadomość,doktor
oddzwoni.
NagórzeJoyceleżaławyciągniętanałóżku.Wpadłemdopokojutaty.
-Dzieckowdrodze.
Obudziłsięnatychmiast.
-Gdzie?-Usiadł.-Dziecko?-Wyskoczyłzłóżka.-Jakto?
Wyłonił się chwiejnie z ciemności w swych długich kalesonach. J o y c e jęknęła. Tata wciągnął
ogrodniczki.Wróciłemdosypialni.Joyceleżałazzamkniętymioczami.
-Acozpęcherzempłodowym?
-Dajmipapierosa.
Pojawiłsiętata,zapinającsprzączkiprzyogrodniczkach.
Jednymspojrzeniemoceniłsytuację.
-Ty.Idźnadółizagotujwody.
-Poco?
-Rób,comówię.
Nie mogłem się ruszyć. Przez całe życie wiedziałem, że w takiej sytuacji gotowano wodę. Co z nią
robiono?
-Musimyjązawieśćdoszpitala.
-Zagotujwodę,docholery.
Złapałmniezakarkiwypchnąłprzezdrzwi.Idącnadół,wiedziałem,żetoobłęd.Szpitalbyłzaledwieo
dziesięćminutdrogioddomu.Napełniłemczajnikwodą,postawiłemna135
gazieipobiegłemnagórę.Tatasiedziałnabrzegułóżkaitrzymałjązarękę.
-ZadzwoniłeśdodoktoraStanleya?
-Pielęgniarkamamuprzekazać.
-WezwijojcaGondalfo.Chcęzostaćochrzczona.
-Gorącawoda-powiedziałtata.
Zadzwoniłtelefon.Pobiegłemnadół.UsłyszałemgłosdoktoraStanleya.
-Dzieckojestwdrodze,doktorze.
-Trochęzawcześnie.Czyonarodzi?
-Straszniecierpi.
-Czyskurczesąregularne?Mierzyłaczas?
-Codziesięćminut.Straszniecierpi.
-Lepiejniechpanjąprzywiezie.
-Dobrze,doktorze.
Poszedłemnagórę.
-Szykujsię,kochanie.Jedziemydoszpitala.
-Gorącawoda!-wrzasnąłtata.
-WezwijojcaGondalfo-jęknęłaJoyce.-Chcęzostaćochrzczona.
Czajnik na dole zaczął świszczeć, a następnie gwizdać przenikliwie, gdy woda się zagotowała.
ZadzwoniłemdoojcaGondalfo.Obiecałprzyjechaćdoszpitalazapiętnaścieminut.Chwyciłemczajnikz
wrzątkiemizaniosłemgonagórę.Joycebyławswoimpokoju,siedziałanałóżku,okrytafutrem,w
kapciach.Tatawyrwałmiczajnikzręki.
-Idźposamochód.Podjedźodfrontu.
Pospieszyłzczajnikiemdołazienki.Poszedłemzanim.
Chciałemzobaczyć,cobędzierobić.
136
-Ruszsię-zakomenderował.-Samochód.
Stałem tam dalej. Nie chciałem, żeby stosował na J o y c e jakieś swoje abruzyjskie techniki. Wyjął
butelkę brandy z apteczki i wlał sporą porcję do szklanki. Potem dolał wody i podniósł miksturę do
światła.
-Cozamierzasz?
-Ajakmyślisz?
Wypiłjednymhaustem.Palącypłynspłynąłmuwgłąbbrzucha.
-Ha!-sapnął.-Odrazulepiejsięczuję.Noruszżesięwreszcie!
Pobiegłem na dół, wyprowadziłem samochód z garażu i podjechałem przed dom od frontu. Czekali na
mnieprzykrawężniku.Wszyscytrojezajęliśmymiejscazprzodu.TataotoczyłJoyceramieniem.Bóle
minęły.
Przezcałądrogędoszpitalaniepojawiłysięskurcze.Nicniewskazywałonanieuchronnezbliżaniesię
ojcostwaiodniosłemponurewrażenie,żeznowupodnosimyfałszywyalarm.Tomiwyglądałoraczejna
histerię,anieojcostwo.Wydawałosiębezkształtne,zadymionejakniewyjaśnionaeksplozja.Godziłem
sięnawszystko,boniewiedziałemcoijak.
Na twarzy J o y c e malowała się teraz ostrożność, a także pewna powściągliwość i zgryzota. Tata
trzymałwustachniezapa-lonecygaro.
-Wszystkobędziedobrze-powiedział.
Temu oświadczeniu zabrakło ważkości, uczciwości. Im bliżej szpitala, tym większe było nasze
niewypowiedzianeprzekonanie,żepomyliliśmysięwrachubach.
Wtedytopowiedziałem.Musiałemtopowiedzieć:137
-Możetwójczaswcalejeszczenienadszedł,kochanie.
SłowatewywołałyskowytprzerażeniaJoyce.
-Och,proszę!-zawołała.-Nawettakniemyśl!Umrę,jakbędziesztakmyślał!
Tatasięgnąłkumnielewąrękąiszarpnąłmniezawłosy.
-Zostawjąwspokoju,cholernygłupcze.
-Taksobietylkopomyślałem.
-Toskończztym.Potymwszystkim,cożeśzrobił.
-Ja?Przecieżnicniezrobiłem.
Napoczątkuniezrozumiałem,ocomuchodzi.Spojrza
łemnaniego,oczymiałwytrzeszczonezezłości,przeszywające.Byłyzsuwniąprowadzącądojego
umysłu. Nagle do mnie dotarło. Przypomniał sobie, jak sprzedałem jego betoniarkę, żeby kupić sobie
rower.Wydarzyłosiętoprawieprzeddwudziestulaty,aleproszę,zapiekłagoryczrozgorza
łananowowtakdziwnejchwili.
-Tato,proszę.Tylkoniezaczynajznowuztamtym...
Cygarozadrżałonadjegobrodą.Dawnagoryczodebrałamumowę.
-Jestemtakanieszczęśliwa-zaszlochałaJoyce.
Objąłjąmocniejramieniem.
- J a k urodzisz, przyjedziesz do mamy i do mnie i z nami zamieszkasz - uspokajał. - Odejdź od tego
gościa.Przezniegosąsamekłopoty.Trzebabyłogowysłaćdopoprawczaka.
Wpiłemsiępalcamiwkierownicęitrwałemnieruchomo.
Wjechaliśmy na łukowaty podjazd przed główną bramą szpitalną. Na schodach pojawiła się strzelista
postaćojcaGondalfo.Otworzyłdrzwi,gdyzatrzymałemsamochód.
-Och,ojcze!-załkałaJoyce.
138
Tatawysiadłzsamochodu.WedwóchpomogliJoycewygramolićsięześrodka.Oczymiałazapłakane.
Ksiądzpoło
żyłswewielkiedłonienajejramionachijąłjąpocieszać.
J o y c e cichutko szlochała. Teraz tata i ojciec Gondalfo zaczęli terkotać po włosku. Wymachiwali
rękami, kręcili głowami, marszczyli brwi, pochrząkiwali, parskali szyderczo, uśmiechali się, jęczeli,
przewracalioczami,krzywilisię,ko
łysali na boki, pokazywali mnie palcem, aż wreszcie zapadli w złowieszcze milczenie, spozierając na
siebie w posępnym zdumieniu. Potem ksiądz olbrzym wsadził głowę do samochodu i spojrzał na mnie,
jegociemneoczywręczmniepo
żerały.
-Ej,ty.Zaparkujsamochód.
C z e m u nie? W chwilach takich jak ta solennym obowiązkiem ojca jest zaparkowanie samochodu.
Przejechałem na drugą stronę ulicy, by dostać się na wielki przyszpitalny parking. Gdy wróciłem do
wejścia, już ich nie było. Wszedłem do recepcji. Pojechali windą i byli już gdzieś na górze. Spytałem
pielęgniarkęsiedzącąprzybiurku,dokądsięudali.
Nie powiedziała mi. M u s i a ł e m podpisać jakieś papiery, zanim w ogóle się do mnie odezwała.
Kazałamizobaczyćsięzdyżurnąpielęgniarkąnadwunastympiętrze.
Nagórzeteżfatalniemiposzło.Niczegoniemogłemsiędowiedzieć.Niebyłonigdzieśladutatyaniojca
Gondalfo.
Przełożonapielęgniarekpoinformowałamnie,żeJoycejestterazbadanaprzezdoktoraStanleya.Była
toniska,biuścia-stakobietaoczerwonejtwarzyifalującychmuskułachnaramionach.Wydawałasięzbyt
zajęta,bymóczemnąrozmawiać.Całebiurkomiałazawalonepapieramiiskoroszytami.
139
-Wktórymjestpokoju?-spytałem.
-Itakniemożepanjejzobaczyć.
-Alejajestemjejmężem.
-Myślałam,żetenstarszypanjestjejmężem.
-Onjestmężemmojejmatki.Tomójojciec.
Wróciła do swoich papierów. Inne pielęgniarki przychodziły i odchodziły. Stałem tam, starając się nie
wchodzić im w drogę. Telefon ciągle dzwonił. Stażystka poinformowała przełożoną pielęgniarek, że
1231chcesokpomarańczowy.
Taparsknęłaszyderczymśmiechemipowiedziała:„Niemasokupomarańczowego".Nad
nią, na ścianie naprzeciwko, znajdował się elektryczny wyświetlacz ze szklanym ekranem. Wciąż
pojawiał się na nim i znikał numer. Numer 1214, czerwony. Wyświetlał się i przygasał rozpaczliwie
ponaglająco.Niktniezwracałnatouwagi,anipielęgniarki,anista
żyści.
-Czymojażonajestwdwanaścieczternaście?
-Nie.
Skinąłemwstronęekranu.
-Ktośzdwanaścieczternaścieczegośchce.
-Młodyczłowieku,proszęiśćdodwanaścieczterdzieścipięćitamusiąść.
Zszedłemcałyokolicznyterenwposzukiwaniu1245.
Przemierzyłem najpierw jeden korytarz, potem drugi. Nigdzie nie mogłem znaleźć 1245. Numery
pokojów następowały kolejno po sobie, a następnie było wiele nieoznakowa-nych drzwi. Uchyliłem
jedne z nich, a jakaś kobieta usiadła w łóżku i powiedziała: „Proszę wyjść!". Wreszcie trafiłem z
powrotemdoprzełożonejpielęgniarek.
140
-Chybaniemogęznaleźćdwanaścieczterdzieścipięć.
Toutwierdziłojąwprzekonaniuomojejbezdennejgłupocie,bo1245znajdowałsiętużobok,przyjej
biurku. Nie odezwała się do mnie, tylko spojrzała na drzwi, a potem przeniosła wzrok na mnie.
Podziękowałemjej,alenawetniestarałasięukryć,jakniskomnieocenia.
Tata i ojciec Gondalfo siedzieli w 1245. Zamarli na mój widok. Tata odwrócił się do mnie plecami.
OjciecGondalfozaczekał,ażusiądęnajednymzobitychskórąfoteli.
-Mężczyznaijegożonamająwieleproblemów-zaczął.
-Czasemwydajesię,żewięcej,niżsąwstanieudźwignąć.
Wtedytracąpanowanienadsobą.Tobardzoludzkie.
-Gdzieonajest?-przerwałem.-Cozniązrobili?
-Teraztochciałbywiedzieć-parsknąłszyderczotata.-
Potymwszystkim,cozrobił.
OjciecGondalfopodniósłuspokajającorękę.Tatatozignorował.
-Widziałemtegochłopaka,jakjągoniłposchodach.Musiałasięzamknąćwklozecie.Towtedysięto
stało,przywbieganiuposchodach.
- Nie wyciągajmy pochopnych wniosków - odezwał się ksiądz. - Poczekajmy na to, co ma do
powiedzenialekarz.
-Mamnadzieję,żemojemuwnukowinicniejest-powiedziałtata.-Zabijęgo,jakcośsięstało.
Miałemgodość.
-Och,zamknijsię,tato.
Spojrzał błagalnie na księdza. W końcu jego słowa się potwierdziły. Wreszcie wykazałem swoją
bezwartościowość.Jegoogrodniczkiiznoszonebutyniepoprawiałysytuacji.
141
Wtedy zjawiła się J o y c e z doktorem Stanleyem. Była spokojna, potulna i wyglądała na bardziej
ciężarnąniżdotychczas.
-Proszęjąotulićizabraćdodomu-uśmiechnąłsiędoktor.
-Wszystkowporządku?-spytałtata.
-Ależtak.Proszęprzyjechaćzatydzieńlubtroszkępóźniej.
-Takmiwstyd-szepnęłaJoyce.
-Częstotakbywa.Proszęsięnieprzejmować.
-Niebyłoniczpęcherzempłodowym-zapewniłem.-Poprostudostaliśmycynk.
-Tyznowuztympęcherzempłodowym-burknęłaJoyce.
Byłaodmieniona,utemperowana.Sprawiłotogłównieza
żenowanie.Chciałajużsięstamtądwynieść.Doktorpodążył
zanami,gdyruszyliśmygromadniedowindy.Joyceotuliłasięfutrem,chowająctwarz.Niewielebyło
dopowiedzenia.
Opuszczaliśmytomiejscebezdziecka,zpustymirękami.
Wielki ksiądz górował nad nami. W kompletnym milczeniu czekaliśmy na windę. Tata wyglądał jak
włóczęga. Stanąłem za słupem, kryjąc się przed wzrokiem cynicznych pielęgniarek. Byłem tak samo
zażenowany jak J o y c e . Bez przerwy przyjeżdżaliśmy tu i wyjeżdżaliśmy z tego szpitala. Ciągle
zadręczaliśmy lekarza. Prawdopodobnie wyrwaliśmy go z głębokiego snu. Nie odebrał porodu. Teraz
jechaliśmy do domu. Procedura wydawała się nieskończona, wydłużała się na wieczność. Za tydzień
powtórzymywszystkoodnowa.
Winda nadjechała i wsiedliśmy do niej: ciężarna kobieta, jej mąż, jej teść i jej przewodnik duchowy.
Wrazzestarymwindziarzemznalazłosięnastampięcioro.Windabyłaolbrzymia142
jaksala balowa. Mogłabybez trudu pomieścićtrzydzieści osób. Ale gdystało się tami po raz kolejny
mówiło „do widzenia" uśmiechniętemu lekarzowi, prawie nie było czym oddychać. Kopiec pod futrem
zdawałsięzajmowaćcałąwindę.Upchnięcirazem,zbiciwgęstąludzkąmasę,zjeżdżali
śmywponurymmilczeniu.Dopierogdydotarliśmynaparter,powróciłopoczuciewolności.
WtedyJoyceoświadczyła:
-Zapomniałamtorby.
Całatrójkaspojrzałanamnie.
Czemunie?Któżbyinny?
Pojechałem windą z powrotem na dwunaste piętro. Torba stała obok biurka przełożonej pielęgniarek.
Podniosłemją.
-Chwileczkę.
-Totorbamojejżony.Niezostaje.Zapomniałajejzabrać.
-Jaksiępannazywa?
Powiedziałemjej.
-Tonazwiskotegostarszegopana.
-Jestmoimojcem.
-Apanjestmężem?
-Zgadzasię.
Milczenie.
-Mogęwziąćtorbę?
-Należydopana,prawda?
Zjechałemnaparter.Czekalinamnienaschodachprzedwejściem.
-Idźposamochód-rozkazałtata.
Przyprowadziłem samochód. Tata i J o y c e usadowili się na przednim siedzeniu. Ojciec Gondalfo
przyjechałsamo-143
chodemnależącymdoplebanii.Podziękowaliśmymuzafatygę.
- Taka jest wola boża - powiedział do J o y c e . - I tak jest najlepiej. Teraz będziesz miała czas na
dokończenieswychnauk.
Pożegnaliśmysię.Poszedłwkierunkuparkingu,żwirchrzęściłmupodstopami.Ruszyłemwdrogę.Joy
cesiedzia
łacicho,przepełnionasmutkieminowozdobytąwiedzą.Pochyliłemsięipocałowałemją.
-Jaksięczujesz?
-Bardzozmęczona.Ibardzomigłupio.
Tatawydobyłzsiebieciężkiewestchnienie.
-Nasynapotrzebadużoczasu.
8
SPOKÓJWMOIMDOMU,cisza,czaswielkiegoukojenia.Znówstałasięzupełnieinnąkobietą.Była
terazpostaciązbaśni,zpowieści,zopowiadaniaomacierzyństwie,kobietąwyczekującą.Skończyłosię
kruszeniekamieniimieszaniezaprawymurarskiej.Nigdyjeszczeniewidziałemjejtakpięknej.
Stąpała cicho, snuł się za nią zapach innych perfum. Każdego ranka szła na wczesną mszę. Każdego
popołudniaodwiedzałaplebanię,gdziepobierałanauki.OjciecGondalfotrochęsięztymspieszył,aleza
jej naleganiem. Wieczorami chodziłem z nią do kościoła. Odmawiała różaniec, modliła się przy
wszystkich stacjach Drogi Krzyżowej albo po prostu siedziała w milczeniu z rękami złożonymi na
podołku.
To był dziwny czas dla mnie. Siedziałem obok niej, niezdolny do modlitwy ani wyrażenia uczuć do
Chrystusa.Alewszystkodomniewróciło,wspomnieniedawnychdni,gdybyłemchłopcem,atochłodne,
melancholijnemiejscetakwieleznaczyło.Odpoczątkuzakładała,żezniątampowrócę.Wydawałosię,
żetaknależyzrobić.Pochwycićdawne145
uczucie,sięgnąćpalcamiduszyizagarnąćbogatą,wysublimowanąradośćwiary.Jakośzawszeczułem,
że ona ciągle tam jest, że muszę jedynie ruszyć ku niej i szeptem wyrazić swe pragnienie, a ona skryje
mniewprzepastnejiwygodnejmacicyBoga.Zapachkadzidła,skrzypienieławek,graświat
ła słonecznego przenikającego przez witrażowe okna, chłód wody święconej, śmiech maleńkich
świeczek, zdumiewające cofnięcie się do starożytności, zbijające z tropu przekonanie, że niezliczone
milionybyłytuiodeszły,żekolejnemiliardyprzyjdąiodejdąwciągumilionajutr.Takiemiałemmyśli,
gdysiedziałemobokswojejżony.Stopniowoteżuświadomi
łemsobie,żesięmyliłem,bowcalenietakłatwowrócićdoswegoKościoła,gdyżKościółtrwałzawsze
niezmienny,alejasięzmieniłem.Upływającelatapokryłymniejakgórapiachu.Niełatwosięwynurzyć.
Niełatwozawołaćsłabymgłosemipoczuć,żezostałemusłyszany.Siedziałemobokniejiwiedziałem,że
byłobybardzociężko.Ejtam,wiedziałem,żetobędzieniemalniemożliwe.
Siedziałemobokniejinapawałemsięwrażeniamiwywo
łanymiprzeznowyrodzajmyśli.Botutajmyślisięzmieniały.
Na zewnątrz, za ciężkimi dębowymi drzwiami, myślało się o podatkach i ubezpieczeniu, wyciszaniu
dźwiękuiprzenikaniuobrazu,rozważałokwestięwyższościManhattanunadmartini,podejrzewało
swojego agenta o zdradę, przyjaciela o nielojalność, sąsiada o głupotę. A j e d n a k mogłem siedzieć
obok niej przy ołtarzu, jej małe dłonie wyglądały przepięknie w zielonych dziecięcych rękawiczkach i
mogłemwielbićjązapięknojejwysiłku,zmaganiaserca,przemożnąsiłę,któranakłaniałają,by
byłajedyniedobrąkobietą,pokorną146
iwdzięcznąwobliczuBoga.Mogłemsiedziećobokniej,ustamiałemwyschniętezbrakusłów,ja,
któryparałemsiętworzeniemzdań,astronicemojegoumysłubyłypusteiniepi
śmienne,jazaśprzewracałemjejednazadrugąwposzukiwaniurymu,kilkupojedynczychsłów,
któremogłybywyrazićto,żewtymmiejscuniemyślałemopodatkachanioubezpieczeniu,anioswoim
agencie,mójsąsiadiprzyjacielstalisięjacyśbezcieleśni,nabraliduchowości,piękna;bylijednostkami,
aniestworzeniami,duszami,anieświniami.
J e d n a k pomimo wszystko nie byłem gotów. Urodzony jako katolik, nie mogłem skłonić siebie do
powrotu. Być może zbyt wiele oczekiwałem; dreszczu radosnego rozpoznania, olśniewającej
wspaniałościodrodzonejwiary.Cokolwiektobyło,niemogłemwrócić.Otoprzedemnąrozciągałasię
droga,drogowskazyjasnookreślałykierunekdospokojuducha.
Jednakniemogłemjechaćtądrogą.Niemogłemuwierzyć,żetotakieproste.Byłemprzekonany,że
zanastępnymwzgórzemczekająkłopoty.
CzterydniprzednarodzinamidzieckaJoycewstąpiłanałonoKościoła.ZostałaochrzczonajakoJoyc
e Elizabeth. Ceremonia odbyła się wieczorem przy chrzcielnicy w kościele pod wezwaniem świętego
Bonifacego.Jejmatkąchrzestnązosta
łanaszasąsiadkamieszkającapodrugiejstronieulicy,paniSandoval.Byłatowysoka,pogodnakobieta
po sześćdziesiątce. Ojciec Gondalfo wybrał ją, ponieważ mieszkała w pobliżu, a my nie znaliśmy
żadnychkatolikówwtymmieście.
147
Szczęście J o y c e niemal budziło przerażenie. Gdy ojciec Gondalfo odprawiał rytuał, najpierw po
łacinie,anastępniepoangielsku,łzyciekłyjejpopoliczkachirozbijałysięnabrzuchu.Tojejszczęście
byłodoprawdywstrząsające.Nieomalpogrążyłojąwżalu.Staliśmyzojcemniecowtyle,patrzyliśmy,
słuchaliśmyjejszlochów,któreroznosiłysięechempopustymkościeleniczymłopotskrzydeł.
Wszyscy byliśmy bardzo poruszeni. Tata osuszał policzki wielką niebieską chustką. Pani Sandoval
uśmiechała się dzielnie, nie wstydząc się swoich łez. Ceremonia była długa, bo ksiądz dał jej chrzest
absolutny.Oczyściłonjąnietylkozgrzechupierworodnego,leczrównieżzwszystkichgrzechów,które
popełniławżyciu.Szlochałabezprzerwy,ażwreszcieojciecGondalforównieżmiałściśniętegardłoi
zamgloneoczy,więcmusiałprzerwaćceremonię,bywygrzebaćchusteczkęspodsutannyiotrzećłzy.
-Niepowinniśmypłakać-szepnął.-Trzebasięradować.
TesłowawywołałyświeżywybuchJoyce.Zaprowadzili
śmyjąztatądojednejzławek,gdzieuklękłaciężko,natwarzymiałarozmazanypuder,tusziłzy.
-Przepraszam-załkała.-Bardzoprzepraszam,aleniemogęsiępowstrzymać.Jestemtakaszczęśliwa.
-Całymakijażcisięrozmazał-powiedziałem.
Natychmiast przestała płakać. Wyjęła puderniczkę i doprowadziła się do porządku. Bez słowa wróciła
dochrzcielnicyiceremoniamogłabyćkontynuowana.Wspokoju,zespuszczonymioczami,zezłożonymi
rękamidoświadczyłaoczyszczeniaduszy.Ibyłopowszystkim.DlaJoyce,aleniedlamnie.
148
Poceremoniizebraliśmysięprzedkościołem.PaniSandovalmiaładlaJoyceprezentzokazjichrztu-
srebrny medalik ze świętym Krzysztofem. J o y c e była zachwycona swoją matką chrzestną. Ramię w
ramię podeszły do samochodu pani Sandoval. Gdy starsza pani odjeżdżała, pomachaliśmy jej na
pożegnanie.
Teraznadeszłachwila,którejsiętaklękałem.Spojrzałemnażonę.Miałagwiazdywewłosach,gwiazdy
w oczach, które, skąpane niedawno we łzach, lśniły teraz najwyższym szczęściem. Wydawało się
absurdalneto,żejejnawróceniemożezrobićjakąświelkąróżnicę,ajednaktakwłaśniesięsta
ło.NiebyłajużdawnąJoyce.NiebyłanawettąJoycesprzedgodziny.Chemiatejprzemianyzdawała
sięniepojęta,jedyniejączułem,doznawałem,widziałem.Odczuwałemdojrzałość,przymiotykobiecości
niezwiązanezjejciążą;tradycję,raczejidentyfikacjęzMatkąKościołem,czcią,jakąKościółotaczał
kobiety, wyniesienie kobiety do tego stanu, jaki miała dla mnie jako chłopca Maryja Dziewica.
Popatrzyliśmynasiebieiwtejchwilionarównieżzrozumiała,żewyczułemzmianę,wszech-ograniającą
przemianęjejosobowości.Popatrzyliśmynasiebieiwtejchwilikażdeznaswiedziało,żetenwieczór
jestkamieniemmilowymwnaszymżyciu,żenaszeżyciarazemsąniezmiernieważne,straszliwieserio.
Aletobyłarównieżsmutnachwila,bowysokoceniłemróżnedrobiazgiwżyciu,błahostki,wygłupy,ato
jużpozostawiliśmyzasobą.
OjciecGondalfootoczyłmnieswąciężkąrękązwielkądłonią.
-Icóż,jestpangotów?
Chodziłomuoto,czyjestemgotówdospowiedzi.
149
Chciałempowiedzieć:Nie,ojcze.
Powiedziałem:
-Tak,ojcze.
-Dobrze.JutromożecierazemprzyjąćKomunięŚwiętą.
Mszabędziedlawas.Potemudzielęwamślubuprzygłównymołtarzu.
-Dobrze,ojcze.
Wróciliśmy do kościoła. Ksiądz przykląkł i ruszył nawą boczną w kierunku jednego z konfesjonałów.
Wejście do każdego z nich zasłaniały ciężkie purpurowe firany. Ojciec Gondalfo zniknął wewnątrz
środkowegokonfesjonału.Zapalił
światło. J o y c e , tata i ja przeszliśmy kawałek nawą główną i usiedliśmy w ławce na wprost
konfesjonału.
Ukląkłem,byzrobićrachuneksumienia.Popiętnastulatachznówszedłemdospowiedzi.Jakiegrzechy
popełniłemwciągupółtorejdekady?Miałemprzedsobąciężkiezadanie.Byłotakprzytłaczające,że
niemogłembraćgonapoważnie.Cogorsza,nieodczuwałemskruchy.Niczegonieża
łowałem. Dobro i zło, cieszyłem się tym wszystkim. Gest rąk księdza udzielającego rozgrzeszenia
wydawałmisiębezznaczenia.Niemogłem,niezamierzałemwejśćdokonfesjonału.
Wdawnychczasachkrewwemniegrałanazewabsolucji.
Ochoczopadałemnakolana,wylewałemswojezmartwienia,stawałemsięoczyszczonyiodchodziłemz
wzmocnionymimięśniamiczystegoserca.Uczepiłemsięprzeszłości.Nictamnieznalazłem.
Czaspłynął,piętnaścieminut,półgodziny,aksiądzcierpliwieczekał.Zmaganiazwłasnymsumie
niemmniewycieńczyły.Jakmógłbymspowiadaćsięzczegoś,conie150
wywoływałowemnieżadnejskruchy?ZeznużeniemprzysunąłemsiędoJoyceitaty.
-Niemogętegozrobić.
Tataspojrzałnamniezzaskoczeniem.
-Spróbuj,proszę-uśmiechnęłasięJoyce.
-Niemogę.Tohipokryzja.
TatapospieszniezasięgnąłopiniiJoyce.
-Coznimnietak?
-Niechceiść-odpowiedziałaszeptem.
-Przecieżmusi!-podniósłgłos.
Pokręciłemgłową.
-Niemogę,tato.
-Ruszsię!
-Mówięci,żeniemogę.
-Niedobrychłopak.Ruszajsię,właźtam!
Chwyciłmniezakarkipróbowałpopchnąćwstronękonfesjonału.Przywarłemdoławkiianidrgnąłem.
Twarz staruszka poczerwieniała z wysiłku. Nagle zerwał się na nogi i zbliżył szybko do konfesjonału.
Patrzyliśmy na niego zaskoczeni. Odwrócił się, by spojrzeć na nas, miał desperację w oczach. Potem
wszedłdokonfesjonału.
Dowiedziałem się później, że była to jego pierwsza spowiedź od pięćdziesięciu pięciu lat. Nigdy nam
niewytłumaczył,dlaczegosięnaniązdobył.Jestempewien,żewcaleniezamierzałtegorobić,nawet
przezmyślmutonieprzeszło.
Alewewłasnymprzekonaniuzrobiłtęrzeczdlamnie,dlaswegownuka,bonależałojązrobić.
J e g o spowiedź miała charakter kłótni. Odbywała się po włosku - bulgotliwa dyskusja, niewyraźna i
pełnaemocji.
151
Gdy tylko ojciec Gondalfo odezwał się choćby słowem, ojciec odpowiadał mu ostrym tonem. Wtedy z
koleiksiądzpodnosił
głos. Rozmawiali również za pomocą rąk, bo zasłonki wciąż falowały. Wreszcie głos spowiednika
przeważył. Tata nie odezwał się ani słowem. Ksiądz przemawiał łagodnie, przekonująco, kojącym
szeptem.Gdysiępokazali,obydwajbylizmęczeniispoceni.Tataopadłnakolanawnajbliższejławce.
OjciecGondalfouśmiechnąłsięipoklepałgoporamieniu.
Tatazasłoniłtwarzrękoma,bynierozpraszaćsiępodczasodmawianiapokutnejmodlitwy.Ksiądzrzucił
miniechętnespojrzenie.Wstałemiwyszedłemzkościoła.Czekałnamnienaschodach.
-Cosięstało?
-Niemogłemsięnatozdobyć.
-Chciałbypaninnegospowiednika?MógłbymzawołaćojcaShawa.Czytobypomogło?
-Niesądzę.
-Gorzkomniepanrozczarował.Oczywiściewiepan,cotooznacza?
Wiedziałem: znaczyło to, że nie znajduję się w stanie łaski. Znaczyło, że nie mogę nazajutrz przyjąć
komunii wraz z J o y c e . Znaczyło, że nie mogę otrzymać świętych sakramentów, a ślub jest
sakramentem.
-Przykromi,ojcze.Będęsięstarał.
OdwróciłsiędoJoyceitaty,którzywyszlizkościoła.Powiedzieliśmysobie„dobranoc".Ojciecnie
chciałnamniepatrzeć.Poszliśmydosamochodu.WziąłemJoycezarękę.
-Budzęwtobiewstręt.
-Oczywiściejestemrozczarowana.
152
-Dajmitrochęczasu.Pewnegodniasięnatozdobędę.
-Tegowłaśnieniemogępojąć.SkoroitakpowróciszkiedyśdoKościoła,todlaczegonieteraz?
-Niewiem.
-Jateż.
-Pójdępieszo-oświadczyłtata.
Patrzyliśmy, jak idzie w kierunku skrzyżowania. Maszerował żwawym, sprężystym krokiem. Zatrzymał
siępodlatarnią,byprzypalićcygaro.Dympopłynąłkunam,aromatycznywnocnympowietrzu.Wdrodze
powrotnejnierozmawiali
śmy. Zamknąłem garaż i weszliśmy do domu. W milczeniu weszliśmy na górę. Zawahałem się przed
swoimidrzwiamiwnadziei,żesiędomnieodezwie.Weszładoswojegopokoju,nieodwróciwszysię
nawet. Zdjąłem płaszcz i rzuciłem się na łóżko. Nie byłem w stanie odczuwać żalu z powodu tego, co
zrobiłem, ani żadnych wyrzutów sumienia. Do rozpaczy doprowadzało mnie to, że nie odczuwałem ani
krztynyskruchy.Byłemprzeztoporanionyinieszczęśliwy.
Wtedyweszłaona,białybalonpłynąłpodjejkoszuląnocną,wrękutrzymałaksiążkę.Spojrzałanamnie
zuśmiechem.
-Chcęcicośprzeczytać-powiedziała.
Izaczęła:
„O ojcze, o matko, o żono, o bracie, o przyjacielu, moje dotychczasowe życie z wami było pełne
pozorów. Odtąd należę do prawdy. Niechaj będzie w a m wiadome, iż odtąd nie uznaję żadnych praw
poza prawem wiecznym. (...) Odwołuję się do waszych zwyczajów. M u s z ę być sobą. Nie m o g ę
dłużejnaginaćsamegosiebiedlaciebieczydlaciebie.Jeślimoże-153
ciekochaćmnietakim,jakijestem,będziemyszczęśliwsi.Je
śliniemożecie,będędążyłdotego,bynatouczuciezasłu
żyć.Niebędęukrywałswychupodobańanikryłsięztym,czegonielubię".
-Emerson-powiedziałem.-Och,kochanyczłowiek.
Pochyliłasięipocałowałamnie.
-Dobranoc-szepnęła.
Niechbędziebłogosławionamacica,któranosimegosyna!
Rozpłakałemsięzeszczęścia.
9
T A M T E J NOCY, gdy to nastąpiło, graliśmy w szachy. Spodziewaliśmy się tego w każdej chwili,
naszeżyciazastygływoczekiwaniunaprzyjściedziecka,itobyłatanoc.Tataukończyłkominek.Bardzo
siępospieszyłzpracą,bonajważniejszebyłoto,byrzeczzakończyćiprzygotowaćdlanowegoFantego
jakopakowanyprezentobwiązanyróżowąwstą
żeczką. Cały dom dyszał wyczekująco. Nowy nadchodził, a nam niejako doskwierała samotność, bo
jeszczegonieby
ło.Ciężkapracazmęczyłatatęiposzedłjużdołóżka.
-Zawołajciemnie,jakbysięcośdziało-powiedział.
Odziesiątejsiedzieliśmyprzyszachownicyitobyłmójruch.
-Twojakrólowajestwniebezpieczeństwie-powiedziała.
Przestawiłemlaufraikrólowabyłajużbezpieczna.TerazbyłruchJoyce.Byłaszybkimgraczem,ale
tym razem długo nie wykonywała żadnego ruchu; wydało mi się, że zbyt długo, więc oderwałem
spojrzenieodszachownicyispojrzałemnajejtwarz,zastanawiającsię,cojąwstrzymuje.
155
-Twójruch.
Niesłuchała,tylkopatrzyłamiwoczyzzarumienionątwarzą,ciężkooddychając,ażjejpoliczkistałysię
bardzoczerwoneizauważyłem,żepochłaniająjakaściekawaaktywnośćwewnątrzniejsamej.
-Cośwystrzeliło-wyszeptała.
-Wystrzeliło?Nibyco?Nicniesłyszałem.
-Niewiem.Alewyraźniesłyszałamtakie„puk".
Słuchaliśmy.Zakryłausta.
-Ojej,topęcherzpłodowy.
-Jedźmydoszpitala.
Zawahałasię,zanimwstała.
-Proszę-uśmiechnęłasię-niepatrz.Zakryjoczy.
Zasłoniłemoczy,gdywstałairuszyłaprzezpokój.Słysza
łem,jakbeztchudrepczewgóręposchodach,powtarzającwciąż„ojej",„ojejku",„omójBoże".Gdy
wiedziałem, że zniknęła mi z oczu, zadzwoniłem do lekarza. Z sypialni na górze dobiegł mnie stukot
obcasówJoyce.Pobiegłemtam.
Siedziałanałóżku,czytającporadnikNarodzinydziecka.
-Powinniśmyjużjechać.Zadzwoniłemdolekarza.
-Tymrazemchcębyćpewna.Absolutniepewna.
-Zaczęłosię.Jestempewien.
- Posłuchaj - zaczęła czytać: - „Na początku porodu ból zaczyna się w okolicach krzyża. J e s t to
najpierw jakby szczypanie albo rwanie w krzyżu, a następnie ból gwałtownie narasta, aż osiągnie
apogeum,któretrwaprzezkilkasekund,poczymbólstopniowomaleje...".
To,oczymprzeczytała,zdarzyłosięwtejwłaśniechwili.
Książkawypadłajejzrąk,aonasiedziałazupełnienieruchomo,156
wpatrzonawbrzuch.Jejręceporuszyłysięidotknęłygo,pomacały.
-Skurczemacicy-powiedziała.-Stronastopięćdziesiątaósma.Przeczytaj.
Podniosłem książkę z podłogi, ale miałem zbyt wiele rąk, zbyt wiele palców. Nie mogłem nawet
utrzymaćksiążki.
Upadłanapodłogę.Bólsięspotęgował,apotemodpuścił.
Gwizdnęłacicho.
-Jestemgotowa,możemyjechać.
Tym razem było łatwo. Przećwiczyliśmy to wszystko poprzednio. Cicho podreptaliśmy do holu,
wsłuchując się w świszczące pochrapywanie taty, a potem zeszliśmy na schody. Bez słowa wyjaśnień
uznaliśmy, że lepiej go nie budzić. J o y c e przystanęła pod sztucznym drzewkiem pomarańczowym na
tylnympodwórkuiotoczyłamnieramionami.
-Byłeśwspaniały-powiedziała.-Jużnigdywięcejniebędęnarzekać.
-Jedźmyjuż,kochanie.
-Mamyczas.Chcę,byświedział,żebardzoźlesięzachowywałamprzeztedziewięćmiesięcy.Byłam
zupełnąidiotką.
Naprawdę,urodzićdzieckotonicwielkiego.Tobardzołatwe.
-Jeszczegonieurodziłaś,kotku.Jedźmy.
Pociągnąłem ją do garażu. Wsiadła do samochodu i usadowiła się daleko ode mnie, przy samych
drzwiach.Wygrzebałaztorebkipaczkępapierosówimnieteżpodałajednego.
-Przypalićci?-spytała.
-Poproszę.
-Niektórzymężczyźniwoląsamisobieprzypalać.
157
Uwaga wydała mi się dziwna, ale się nie odezwałem. J e chaliśmy niespiesznie, bo byliśmy przecież
starymiwyjadaczami.Poconampośpiech.Nocbyłaciepłaiczułosięzapachwielkichbiałychmagnolii
rosnącychprzyNormandie.
Gdyzatrzymaliśmysięnaświatłachprzybulwarze,znówchwyciłjąból.Byłsilniejszy.Widziałem,jak
złapałazaklamkęprzydrzwiachigoprzetrzymała.
-Ciężko-powiedziałem.
Pot wystąpił jej na czoło. Wywróciła oczy z bólu. Ogromny bandzioch zdawał się wgniatać ją w kąt
samochodu. Był jak wielki ul pełen pszczół rojących się z bólu. Gdy skurcz minął, J o y c e wydała z
siebiecichewestchnienieulgi.
-Tonictakiego-zapewniła.-Oczywiścietrochęboli,alewcaleniejesttak,jakmówiłamojamatka.
-Dojedziemyzapięćminut.
-Taksięcieszę.Wtedysięmniepozbędziesz.Niecierpięobarczaćciętymwszystkim.
-Wcalemnienieobarczasz.
-Przezcałeżyciebyłamciężarem.Takijużloskobiet.Niejesteśmytakieznowumiłe,naprawdę.
-Głupstwaopowiadasz.
-Wcalenie.Spójrznamnie,jestemkrową,otoczymjestem.Groteskowainieciekawa.Niktnie
mógłbymniekochać.Iniewolnocijużnigdymówić,żemniekochasz.
Boprzecieżwiem,żeniemożesz.Niezasługujęnatwojąmi
łość.Jakitybyłeśdobry!Jakicierpliwy!Jestemcistraszniewdzięczna.Wybaczmiwszystko.
Zaczęłapłakać,jejnapiętanalanatwarzbyłazbytokrągła,byzatrzymaćłzy,którespływałyjejna
kolana.
158
Znówchwyciłjąskurcz,zacisnęłazębyipięści,dopókinieminął.
-Niejestemzbytodważna-zipnęła.-Alewcaleniechcębyćodważna.Chcętylkowczołgaćsiędo
jakiejśnory,gdzieśpozazasięgiemtwegowzroku,icierpieć,cierpieć,bonaciebieniezasługuję.Cieszę
się,żecierpię.Byłamgłupia.Zasługujęnato.
Przez jej słowa poczułem się bardzo nieszczęśliwy. Siedziała z szeroko rozstawionymi nogami,
podskakującym bebechem, twarzą, która wyglądała jak poznaczona łzami piłka do koszykówki, i na
chwilę zapomniałem, że to wszystko jest tylko przejściowe, wciągnął mnie podjęty przez nią temat
nieszczęściaizacząłemmyśleć,żeistotniejestembardzobiedny,skorozwiązałemsięnazawszeztym
rozdygotanym bulgoczącym cielskiem. J e c h a ł e m dalej z mokrymi oczami, roniąc łzy nad sobą,
zafascynowanywłasnąodwagąiniesłabnącąlojalnością.O,bezwątpieniamiałarację!Jakżeby
łem szlachetny, ileż się nacierpiałem! Teraz była skazana na cierpienie, dobrze, że zazna bólu, bo
odpokutujewtensposóbto,jakpotwornietraktowałamniepodczasciąży.Ajakabyłaprzenikliwa,gdy
nadszedłdzieńpokuty!Jakwysubtel-niałojejpoczuciemoralności.DziękiBoguwreszciedostrzeg
łaniegodziwośćswegopostępowania.
Gdydotarliśmydoszpitala,wjechałemnałukowatypodjazdprowadzącypodkamiennezadaszenie,
gdzie podjeżdżały ambulanse. J o y c e została w samochodzie, a ja wszedłem do środka. W recepcji
podpisałemdokumentyzwalniająceszpitalzwszelkiejodpowiedzialnościzato,comożesięwnimstaćz
mojążoną,arecepcjonistkatymcza-159
semwezwałatelefoniczniepielęgniarkizfotelemnakółkach.Gdywróciłemdosamochodu,dwiesiostry
pomogłyjużJoyceusadowićsięwwózkuiotuliłyjąkocami.Patrzyłem,jakwioząjądowindy.Potem
zaparkowałemsamochódiwróciłemdoszpitalazwalizkąJoyce.Wsiadłemdowindyiwjechałemna
dwunastepiętro.
Dwunastepiętrobyłomijużdoskonaleznane.Gdydrzwiwindysięrozsunęły,wymaszerowałemzniejz
pełną swobodą. Na końcu czystego korytarza wyłożonego gumowym dyw a n e m ujrzałem dwie
pielęgniarki,którewwoziłymojążonęprzezjakieśdrzwi.Joycewykręciłagłowędotyłuizobaczy
ła,żezaniąpodążam.Fotelnakółkachstanął,asiostryzatrzymałysięwdrzwiach.Odwróciływózektak,
byJoycemogłamniewidzieć.Zuśmiechemwyciągnęładomnieręce.
Zdusiłemwsobienagłąradość.Jakmożebyćnaświecietylepiękna?Tejejręcewyciągniętekumnie,
te delikatne palce, ku mnie; jej oczy, ku mnie; jej usta, wargi, ku mnie, wylewające ku mnie miłość i
tajemniczełamiącesercepiękno,więcchybajużbiegłemzwalizkąwręku,jakbymniewidziałJoyce
przez dziesięć tysięcy lat, a pamiętał ją w każdej sekundzie, i wreszcie byliśmy razem na zawsze, mój
bezmiernysmutekzostałukojonyiwszystkowmoimżyciu,całydobytek,ambicje,przyjaciele,kraj,mój
świat niby nic, mniej niż ziarnka piasku w obliczu piękna i radości tej cudownej i bolesnej chwili.
Otoczyłemjąramionamiizacząłempłakać.
Zsunąłemsięnakolana,szczęśliwypotwornym,druzgoczą-
cymszczęściem,któreniemalzabiłomnieswąstraszliwąmocą.Mógłbymtuiterazwylaćzsiebieżycie,
takwielkąradośćbudziławemniemojakobieta.
160
-No,no-powiedziałajednazpielęgniarek.-Niechpanprzestanie.
WstałemiucałowałemJoyce.
-Tomójmąż-oświadczyłazuśmiechem.-Czyżniejestkochany?
Nie zrobiłem na nich wrażenia. Krzątały się wokół J o y c e , otulały kocami, a potem wprowadziły
wózekdopokoju.
Drzwizamknęłysięprzedemną.Pokójmiałnumer1237.
To był dobry omen, bo zawierał moją szczęśliwą liczbę. Zerknąłem na zegarek. Była 11.05. Ruszyłem
korytarzem, mijając wiele drzwi. Nagle usłyszałem ryk, od którego włosy stanęły mi dęba. Dobiegł z
pokojuobokwindy,byłtokobiecykrzykbólu.Chwilępóźniejmijałemdrzwipokoju,wktórymrozległ
sięwrzask.Zzadrzwidoleciałyjękiipłacz,jakbyktośłkał
ztwarząwtulonąwpoduszkę.Tobyłożałosne,budzącelitośćzawodzenieibardzomnieprzygnębiło,bo
wiedziałem,żebyćmożeJoyceczekatosamo.
Wpoczekalniznajdowałosięjeszczedwóchinnychojców.
Byli to wycieńczeni mężczyźni z rozpiętymi kołnierzykami, rozluźnionymi krawatami. Wyglądali, jakby
uczestniczyli w bezkrwawej, niekończącej się karczemnej burdzie. Siedzieli rozwaleni w skórzanych
fotelach,zpotarganymiwłosami,papierosamidyndającymiimwpalcachiwogóleniezwracalinamnie
uwagi.Wziąłemjakieśpismoiusiadłem.
Jedenzojcówwstałizacząłsięprzechadzać.Zaciągałsiękróciutkimniedopałkiem,któryparzyłgow
usta,gdyprzytykałdonichresztkępapierosa,jakbygocałował.Terazdrugiojciecpodniósłsięzmiejsca
irównieżzacząłspacerować.
Chodzilitamizpowrotem,niezwracającnasiebieżadnej161
uwagi,wfuriimiotaniasiępoklatce,czołamielizmarszczone,każdyznichwpotrzaskunapięćswego
pulsującegoumysłu.
Okołopółnocywyższazdwóchpielęgniarek,którezajmowałysięJoyce,pojawiłasięwdrzwiach.Ja
kzbitepsydwajojcowieutkwiliwniejsweprzekrwioneoczy.Alejejchodzi
łoomnie.
-Możepanterazzobaczyćżonę.
Dwajojcowiespojrzelinamniezrozdziawionymiustami,obserwowali,jakprzecinampokójiwychodzę
przezdrzwi.
Takjakbyzobaczylimnieporazpierwszyizdziwiłoich,żebyłemznimiwpokoju.
Poszedłemzawysokąpielęgniarką.
-Niemożepanzostaćzbytdługo-uprzedziła.-Żonapotrzebujewypoczynku.
Joyceleżaławszpitalnejkoszulizawiązanejnaplecach.
Włosy miała zaczesane w ciasny wysoki koczek. U wezgłowia łóżka były uchwyty. Uśmiechnęła się,
twarzmiałarozpaloną,zoczuwyzierałjejstrach.Ująłemjązarękę.
-Jaksięczujesz?
-Świetnie.Ogolonomnieizrobionomilewatywę.
-Czysądobrymifryzjerkami?
-Świetnarobota.Spodobacisię.
Ucieszyłem się, że przeszła jej ochota do okazywania skruchy. Ale niewiele było do powiedzenia.
Trzymaliśmysięzaręce,uśmiechaliśmygłupawoigapiliśmysięnasiebie.
Wysokapielęgniarkaotworzyładrzwi.
-Terazbędziepanmusiałwyjść.
UcałowałemJoyceiwyszedłemnakorytarz.
162
-Jakdługotopotrwa?
-Długo-odparłapielęgniarka.-Możepojedziepandodomuitrochęsięprześpi?
-Niemogę.Tobyłobyniewporządku.
-Niechpanniebędzieniemądry.Lekarzzjawisiętunajwcześniejoósmejrano.
-Chcepanipowiedzieć,żeonatakdługobędziesięmęczyła?
-Onasięniemęczy.Apannicniemożetuzrobić.Zupełnienic.
Alemężczyznaniemożeodejść,pozostawiwszyciężarnążonęsamąwpokoju.Wydawałosię,żetorzecz
niesłychana,zachowanieprostackieibezduszne.Nawetjeślisiostramia
łarację,tradycjanakazywałamipozostać.
-Zostanętudokońca-oświadczyłem.
Pielęgniarkawzruszyłaramionamiiuniosłabrwi.
-Raznajakiśczaszdarzanamsięrozsądnyojciec,aleniezbytczęsto.
Wróciłemdopoczekalni.
Do dwóch pogrążonych w samoudręce ojców dołączył nowy. Był starszy, gładko wygolony, schludnie
odziany w brązowy garnitur. Wydzielał z siebie słodkie wyziewy braterstwa i zrozumienia. Mizeraki
znalazływnimpełnegowspółczuciasłuchacza.Każdyznichzabrałgłos,byopowiedziećoswejniedoli.
Pierwszymężczyznaoznajmił,żejegożonarodziodtrzynastugodzin.„Atakdokładnietrzynaściegodzin
iczterdzieścidwieminuty",dodał,spojrzawszynazegarek.Starszyfacetsmutnocmoknąłjęzykiem.Jeg
orozmówcaodłożył
zegarek,usiadł,wbiłręcewczuprynęipodjąłnanowoswe163
katusze. Drugi ojciec oblizał suche, spękane usta, a jego za-puchnięte oczy spoczęły na starszym
mężczyźnie, który odwrócił się teraz ku niemu - sama łagodność i mądrość - by wysłuchać kolejnej
historii. „Moja stara jest tam od szesnastu godzin i dwunastu minut", powiedział ze skromnym
uśmieszkiem.Todałomutrzygodzinnąprzewagęnadpierwszymojcem,któryzewstyduzwiesiłgłowę.J
ednakchoćdrugiojciecpoczułnachwilęsmakzwycięstwa,zostałoonobłyskawicznieodebraneprzez
spokojnegostarszegofaceta.
-GdyrodziłsięBilly-tonasznajstarszysyn-poródpaniCamerontrwałpięćdziesiąttrzygodziny.
Rekord czasowy pani Cameron dawał tak miażdżącą przewagę, że dwóch wymizerowanych ojców
szybkostraciłozainteresowaniedlauprzejmegostarszegopana,któryterazmniezkoleiobdarzyłswym
wspaniałomyślnymuśmiechem.
Leczjadośćjużsięnasłuchałem.Cimężczyźnisięprzechwalali,odnajdywaliabsurdalnepocieszeniew
cierpieniuswychżon.Pielęgniarkamiałarację.Postanowiłempojechaćdodomu.
Gdy położyłem się do łóżka, była 1.30. Z pokoju taty dobiegało świszczące pochrapywanie. Nie
wiedział,żeJoycejestwszpitalu.Uznałem,żelepiejgoniebudzić.Zapaliłempociemkupapierosai
czułem,jakdźgająmniepaluchypoczuciawiny.Czypostąpiłemsłusznie?Możetradycjajestzdrowa?
Żonamężczyznyrodzi:czyżniepowinienpozostaćbezsennyiofiarowaćniecowłasnoręczniezadanego
sobie bólu jako symbolu chęci uczestniczenia w ich wspólnym dziedzictwie? Bądź co bądź, wysoka
siostraniebyłazaanga
żowanawtęsprawę.Rozumowałajakchłodnynaukowiec.
164
Amożewnadchodzącychlatachnaszedzieckoprzepełnirozgoryczenie,kiedysiędowie,żejegoojciec
spałtwardo,podczasgdyonoprzedzierałosięprzezniebezpieczneprzej
ściezmacicydożycianaziemi.Wierciłemsięnerwowo,borykającsięztymirozmyślaniamidotrzeciej
nadranem.
Wtedynaglewróciłodomniepiękneiszlachetnewspomnienie.Wyskoczyłemzłóżkaiwyjąłemzszafy
swoją torbę podróżną. Znalazłem to w bocznej kieszonce, zwiędły bukiecik bazylii przewiązany
czerwonąwstążeczką.Niemogłemsobieprzypomniećdokładniewskazówekmamy.Pamiętałemtylko,że
trzebabyłopowiesićbukiecikprzyłóżku.Przyczepiłemgodopoprzeczkiprzywezgłowiu,takżeopadał
mi na poduszkę. Potem się położyłem, wdychając jego słodki i pikantny aromat, i niejako była to woń
włosówmojej matki, ijej ciepłe oczyuśmiechnęły się do mnie,a ja zacząłempłakać, bo nie chciałem
być ojcem ani mężem, ani nawet mężczyzną, chciałem być znów sześcio- albo siedmioletnim chłopcem
zasypiającymwramionachmatki,iwtedyzapadłemwsen,iśniłemomatce.
Obudziłmnieojciec.Byłasiódmarano.
-Ktośchcerozmawiać.
Wyskoczyłemzłóżkaipognałemnadółdotelefonu.
Dzwonionozeszpitala.Pielęgniarkapoinformowałamnie,żeJoycejeszczenieurodziładziecka,ale
wszystkozniąwporządku.
-Czymabóle?
165
-Zawszejesttrochębólu.
-Zarazprzyjadę.
-Myślę,żepanpowinien.
Tatastałprzymnieisłuchał.
-Dzieckosięrodzi,tato.Ladamoment.
Cygarozadrżałomuwustach.
-GdziejestJoyce?
-Wszpitalu.Zawiozłemjatamwnocy.
Pobiegłemnagórę,bysięubrać.Gdyzszedłemdosamochodu,tatajużtamczekał,siedzącnaprzednim
siedzeniu.
Dotarliśmy do szpitala i wjechaliśmy windą na dwunaste piętro. Pielęgniarka wprowadziła tatę do
poczekalni.Pobladłyiprzerażony,patrzył,jakpędzękorytarzemdopokojuJoyce.
Leżała w małym oceanie bólu, wyziewy jej cierpienia unosiły się w pokoju niby chmury. Leżała na
skotłowanychprze
ścieradłach mokrych od potu, z wykrzywionymi ustami, zaciśniętymi zębami, jej oczy przypominały
mleczne kulki. Na początku mnie nie zauważyła, ale gdy zamknąłem drzwi, wypłynęła z fal swego
cierpienia,zacisnęłapalcenażelaznejpoprzeczceuwezgłowiaipodciągnęłasiędopozycjisiedzącej.
Biały balon był jak ogromny bąbel rozmigotany bólem, zbyt ciężki dla dzikiej siły jej bezkrwistych
palców. Dyszała z wycieńczenia, oddech wydobywał się w ostrych szarpnięciach przez usta
wykrzywionewmęczarniach.
Wtedydotarłodoniej,żestojęwnogachłóżka.Popatrzy
łanamniezprzerażeniemwoczach.Mojesercewyrwałosiędoniej,współczującnieznośnegobólu.
Nie potrafiłem znaleźć słów pocieszenia, jedynie same komunały, jakieś mętne wyrażenia, pułapki
jałowegojęzyka,żałośnieniedoskonałe.
166
Gdytakstałemzwyschniętymgardłem,chwyciłjąskurcz.
Podkuliłakolana,azjejustwydobyłsięzwierzęcypisk,czyraczejstłumionyskowyt.Miałswójrytmi
można go było zmierzyć; cienka, wijąca się wstążeczka dźwięku przeciągnięta między jej zębami. Gdy
skurczminąłibólucichł,westchnęłazwdzięcznościąiodgarnęładotyłumokrepotarganewłosy,oczy
wbiławsufit.Wtedyprzypomniałasobie0mojejobecności.
-Och,jestemtakimtchórzem-jęknęła.
-Wcalenie.
Podszedłem do niej z boku. Łóżko miało podnoszone stalowe siatki jak w tych dla niemowląt. Gdy
schyliłem się, by ją pocałować, zobaczyłem jej czerwone usta, wargi nabrzmiałe zmysłowością bólu.
Ujrzałem białe płomienne oczy i owładnęło mną jej cierpienie. Ale w jej ustach była namiętność 1
przywarła do mnie tak żarliwie, że musiałem włożyć całą siłę swych grubych nadgarstków, by
wyswobodzićsięzjejuścisku.Kochamcię,jęknęła,kocham,kocham,kocham.
Potemznowuszarpnęłyniąskurczeirzucałyjejciałemnaboki;kolanawgórze,palcewpijającesięw
barierkę u wezgłowia łóżka, sącząca się wstążeczka cierpienia. Gdy ból przycichł, białe oczy omiotły
mnie spojrzeniem niby trzepotliwe ptaki i wówczas ból dotarł również do mnie, poczułem straszliwy
skurczżołądka.Niemalzgiąłemsięwpół.Cofną
łemsiędokrzesłaiusiadłem.Patrzyłanamnie.
-Jesteśchory-powiedziała.-Towszystkocięwykańcza.
-Czujęsiędobrze.
-Wypijto-zipnęłaisięgnęłaposzklankęwodystojącąnastolikuprzyłóżku.Jednakbólechwyciłyją
znowu,wiła167
sięwięciskręcała,wylewającwstążkęjękuzgardła.Jateżzgiąłemsięzbólu,aleniekrzyknąłem,tylko
jęknąłem,gdyszarpałymnąteszalonewstrząsyjakpozielonychjabłkach.
-Kochanie-rzuciła.-Wezwijlekarza.Przecieżwidzę,żejesteśchory!
-Ja?Czujęsięświetnie.
Alezauważyłemswojeodbiciewlustrześciennym,mia
łemwybałuszoneoczy,byłemblady,wściekłyipełenobrzydzeniadosamegosiebie.
-Niemartwsięomnie-sapnęła.-Świetniemiidzie.
Skurczecałkiemminęły.Spójrz!-Wyciągnęłaramionaiuśmiechnęłasię.
Gdy tylko się odwróciłem, by na nią spojrzeć, znowu chwyciły ją skurcze i walczyła z nimi ze
złagodniałymi, szklistymi od łez oczami, a gdy znów było po wszystkim, zakryła twarz rękami i
zaszlochała.
-OBoże!-załkała.-Dłużejjużniewytrzymam.
Zrobiłbym dla niej wszystko, oddałbym oba ramiona, stopy, dłonie, życie, oddałbym to wszystko, byle
złagodzićjednoukłuciebólu,alestałemtamtylko,niemogącznieśćzwyk
łychskurczówżołądka,zpowoduktórychwykuśtykałemwreszcie,zgiętywpół,nakorytarz.
WmojąstronęszliwłaśniedoktorStanleyipielęgniarkaniosącatacępełnąfiolekistrzykawek.
Popatrzyli na mnie w milczeniu. Doktor Stanley wziął jakąś fiolkę z tacy pielęgniarki i wysypał jedną
pigułkęnadłoń.
-Proszętopołknąć-powiedział.
Szybkospełniłemjegopolecenie.
168
-Mojażonajestwbardzozłymstanie,doktorze.
OminęlimnieiweszlidopokojuJoyce.Czekałem.Bólbrzuchaminął.Pokilkuminutachwyszli,lekarz
zacierałręce.
-Świetniejejidzie.
-Aleonaprzeraźliwiecierpi,doktorze.
-Bzdura.Dostałaskopolaminę.Nicniebędziepamiętała.
Zabieramyjąnasalęporodową.
Gdywywieźlijejłóżkozpokojuiruszylikorytarzem,zpoczątkuprzystanąłem,przywarłszydościanyw
obawie, że moja obecność może J o y c e zdenerwować. J e d n a k gdy przejeżdżała obok mnie,
zobaczyłem, że śpi. Musieli jej coś dać, bo miała zamknięte oczy, a odmieniona twarz była pełna
niewinnegopowabu.Szedłemkorytarzemprzyjejboku.Razjęknęła.Byłtopomrukkogoś,ktoosiągnął
niewysłowiony spokój po wielu godzinach w burzy. To mnie również uspokoiło. Teraz wiedziałem, że
wszystkojestwporządku,żedzieckowkrótcesięurodzi,azJoycewszystkobędziedobrze.
Wróciłem do poczekalni. Tata siedział w jednym z wielkich foteli z założonymi rękami, w żelaznych
okowachmilczenia.
-Jużniedługo-powiedziałem.
-Co?-szepnął.-Jeszczenic?
-Zabralijąnasalęporodową.
-Cooniwyprawiają?
-Robiąwszystko,comogą.
Burknął coś pod nosem, a ja wiedziałem, że w jego przekonaniu konspiruję ze szpitalem, żeby
powstrzymaćdzieckoprzedprzyjściemnaświat.Wbiłwzrokprzedsiebieiwięcejsięnieodezwał.
169
W poczekalni siedział nowy komplet ojców, ale ich gadki były wciąż te same, mądrości ludowe
wygłaszaneprzezskonsternowanychmężczyzn.Niemogłemtamzostać.My
ślącokawie,zostawiłemtatęwpoczekalniizjechałemwindądoszpitalnejrestauracjinaparterze.
Byłotampełnopielęgniarek,lekarzyistażystów.Usiad
łem przy kontuarze i zacząłem studiować jadłospis. Ale na nic nie miałem ochoty. Pomimo wszystko
bardzosięmartwi
łem.Wyszedłembocznymwyjściemnaulicę.
Ranek był ponury. Wisiała ciężka i ciepła mgła. Zapaliłem papierosa i ruszyłem chodnikiem
prowadzącymwokółszpitala.Byłobrośniętypobokachnienagannieprzyciętymwysokimżywopłotemz
eugenii,atenzielonykorytarzprowadziłdoogrodu,wktórymfontannarozpylaławodęwśródwielkich
czerwonych głazów. Obszedłem fontannę, a wodna mgiełka ucałowała moją twarz chłodnymi ustami.
Przez mgłę dostrzegłem zarys gotyckich drzwi. Tam była kaplica szpitalna. Nagle, zupełnie
nieoczekiwanie,zacząłempłakać,boTegoszukałem,krańcapustyni,megodomunaziemi.
Zzapałemwbiegłemdokaplicy.
Paxvobiscum!Kaplicabyłamała,wyposażonajedyniewkrucyfiksigłównyołtarz.Ukląkłem,gdy
zalałamniefalaskruchy,grzmiącakatarakta,którejrykdudniłmiwuszach.
Niebyłopotrzebysięmodlić.Całemojeistnieniezagubiłosięwgłębokimprądzienibyfalepowracające
do brzegu. Siedziałem tam niemal godzinę i roześmiany podniosłem się, by odejść. Bo to był czas
śmiechu,czaswielkiejradości.
170
Dziesięć minut później zobaczyłem chłopca. Leżał nagusieńki w ramionach pielęgniarki w masce. Nie
mogłem go dotknąć, bo znajdowali się za szybą. Był wynędzniały i szkaradny jak gnom unurzany w
żółtku. Z wąsami wyglądałby zupełnie jak jego dziadek. Wrzeszczał, gdy siostra go prezentowała.
Naliczyłem dziesięć paluszków u rąk, dziesięć u nóg i j e d e n penis. Bez wątpienia żaden ojciec nie
mógłsobieżyczyćnicwięcej.Skinąłemgłowąisiostraokryłategokoszmarnegochłopczykakocykamii
uniosłagogdzieśwczelu
ścieskomplikowanejmachinyszpitalnej.
WtedywywieźliJoycezsaliporodowej.Byławycieńczona,uśmiechałasięztrudem.
-Widziałeśgo?-szepnęła.
Uścisnąłemjejrękę.
-Niemówteraz,kochanie.Śpij.
-Byłowspaniale-westchnęła.-Niebolało,nicanic.
Zamknęłaoczyipowieźlijąkorytarzem.
*
**
Tatastałprzyokniewpoczekalni.Położyłemmudłońnaramieniu,aonsięodwrócił.Niemusiałemnic
mówić.Zaczął
płakać. Oparł głowę na moim ramieniu i mocno się rozszlochał. Czułem kości jego ramion, stare
wiotczejącemięśnieiczułemzapachswegoojca,jegopot,źródłoswegożycia.
Czułemjegogorącełzyisamotnośćczłowieka,isłodyczwszystkichludzi,iprzejmującepięknożycia.
Ująłem go za rękę i ruszyliśmy korytarzem do biurka pielęgniarki przełożonej. Zakrył oczy czerwoną
chustką,wktó-
171
rąkapałymułzy,igdytakstał,płacząc,powiedziałempielęgniarce,żechciałbyzobaczyćswegownuka.
Niepatrzyłnanią,alejegobolesnaradośćbyłaponadjejsiły.
-Towbrewprzepisom-powiedziała.-Ale...
Przeszliśmy za nią przez drzwi wahadłowe, trzymałem tatę za rękę. Siostra zniknęła, a po chwili
pojawiłasiępodrugiejstronieszybyzmaskąnatwarzyiniemowlęciemwobjęciach.Tataniewidział
dziecka, bo dłonie z czerwoną chustką zakrywały mu oczy, ale wiedział, że jest ono bardzo blisko, i
poraziłagorewerencja,jakbybałsięspojrzećwtwarzBoga.Nawetgdybypodniósłoczy,niezobaczyłby
dziecka,booślepiłygołzy.Pokilkuchwilachpielęgniarkazabrałaniemowlę,ajapoprowadziłemtatę
korytarzem. Płakał przez całą drogę do samochodu. M ę k a oczekiwania odebrała mu wszystkie siły.
Trwałwotępieniu,gdyjechałemdodomu,zgłowąopartąosiedzenie,zbezwładnymirękamina
podołku.
-Chcędodomu-powiedział.
-Będziemytamzakilkaminut.
-DoSanJuan.Domamy.
Spojrzałemnazegarek.
-DziennySanJoaguinodjeżdżazagodzinę.Topospieszny.
-Pozbieramnarzędzia.Zawiezieszmnienadworzec.
J e c h a l i ś m y w milczeniu. Stopniowo wracały mu siły. Zaparkowałem samochód na ulicy przed
swoimdomem.Wysiedliśmy,aonsięzatrzymałizapatrzyłnawysokispiczastydach,łukowatewejście.
-Dobrydom-oświadczył.
172
-Podłogasięniecozapada.
-Etam.Tobezznaczenia.
-Mamytrochętermitów.
-Wszyscymajątermity.
-Aleniktniematakiegokominkajakja.
Wyszczerzyłzębywuśmiechuizapaliłcygaro.
-Todobrykominek,dzieciaku.MnóstwomiejscadlaŚwiętegoMikołaja,jakwlezieprzezkomin.
-Tatku,pamiętasztenkawałekziemiobokJoegoMuto?
Sądzisz,żepowinienemgokupić?
-Zostańtuiżyjzeswojąrodziną-powiedział.
Weszliśmydodomuiusłyszałem,jakpodśpiewuje,pakującswojerzeczy.
TableofContents
Rozpocznij