JAMES M. CAIN
LISTONOSZ ZAWSZE DZWONI DWA RAZY
Vincentowi Lawrence’owi
Rozdział 1
Wyrzucono mnie z ciężarówki załadowanej sianem koło południa. Wskoczyłem na nią wie-
czorem poprzedniego dnia, zaraz po przekroczeniu granicy, i zasnąłem natychmiast, jak tylko
wczołgałem się pod plandekę. Byłem wyczerpany po trzech tygodniach spędzonych w Tihuanie.
Spałem, kiedy zjechali na pobocze, żeby dać odpocząć przegrzanemu silnikowi. Ktoś zobaczył
stopę wystającą spod plandeki i wyrzucili mnie. Próbowałem obrócić sytuację w żart, lecz towa-
rzystwo najwyraźniej pozbawione było poczucia humoru, ponieważ moje wysiłki spełzły na ni-
czym. Wyprosiłem papierosa i ruszyłem przed siebie. Zbliżała się pora obiadu.
Zatrzymałem się obok przydrożnego baru, jednego z tysięcy podobnych w Kalifornii, Twin
Oaks Tavern – od niego wszystko się zaczęło. Zwykła sala restauracyjna z kuchnią, a na górze
mieszkanie właścicieli. Na zewnątrz stacja benzynowa, nieduży warsztat i sześć baraków zwa-
nych dumnie motelem. Wpadłem do środka udając pośpiech i zacząłem wyglądać niecierpliwie
przez okno. Spytałem właściciela, czy nie widział faceta w cadillacu. Byliśmy umówieni na
obiad, skłamałem. Nie dziś, odparł Grek. Rozłożył jedno nakrycie i spytał, co chcę zamówić. Za-
życzyłem sobie sok pomarańczowy, płatki kukurydziane na mleku, jajecznicę z boczkiem, enchi-
ladę, flapjacki oraz kawę. Płatki i sok przyniósł mi od razu.
– Chwileczkę. Muszę się do czegoś przyznać. Wygląda na to, że mój znajomy się nie pojawi,
a to on miał płacić. Ja jestem spłukany. Wstrzymajmy się na razie z resztą zamówienia.
– Nie ma sprawy.
Zyskawszy jego sympatię, przestałem mówić o wyimaginowanym znajomym. Po chwili zo-
rientowałem się, że czegoś ode mnie chce.
– Czym się zajmujesz?
– Wszystkim po trochu. A co?
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia cztery.
– Młodziak z ciebie. Przydałby mi się ktoś młody do pomocy.
– Podoba mi się tutaj.
– Świeże powietrze. Żadnego smogu, jak w Los Angeles. Ani śladu smogu. Świeże czyste
powietrze. Przez cały czas.
– Czuję. Wieczorem na pewno jest jeszcze przyjemniej.
– Dobrze się śpi. Znasz się na samochodach? Umiesz je naprawiać?
– Się wie. Jestem urodzonym mechanikiem.
Pozachwycał się jeszcze świeżym powietrzem, poinformował mnie, że odkąd się tu wprowa-
dził, ani razu nie chorował i nie może zrozumieć, dlaczego żaden z poprzednich pracowników nie
chciał zostać na dłużej. Ja doskonale rozumiałem, postanowiłem się jednak nie wychylać.
– Słuchaj, naprawdę podoba ci się to miejsce?
Odstawiłem kubek z resztką kawy i zapaliłem papierosa, którym mnie poczęstował.
– Widzisz… Problem w tym, że mam parę innych propozycji. Muszę się zastanowić. Na
pewno przemyślę twoją ofertę.
Wtedy ją zobaczyłem. Wyszła z kuchni, żeby sprzątnąć stolik. Nie była pięknością, ale miała
zachwycającą figurę i lekko nadąsany wyraz twarzy. Poczułem nagłą pokusę zgniecenia w poca-
łunku tych wydętych warg.
– Moja żona.
Nawet na mnie nie spojrzała. Kiwnąłem głową, wykonałem jakiś niezidentyfikowany gest
ręką, w której trzymałem papierosa, i to wszystko. Wyniosła brudne naczynia do kuchni. Zniknę-
ła, jakby jej w ogóle nie było. Wyszedłem, by wrócić po pięciu minutach z wiadomością dla face-
ta w cadillacu. Pół godziny później nalewałem już benzynę i wymieniałem pęknięte opony.
– Jak się nazywasz?
– Frank Chambers.
– Nick Papadakis.
Podaliśmy sobie ręce i mój nowy szef odszedł, podśpiewując. Miał niezły głos. Ze stacji do-
brze widziałem kuchnię.
Rozdział 2
Około trzeciej po południu zjawił się zirytowany klient, któremu ktoś przylepił naklejkę na
bocznym lusterku samochodu. Odkręciłem lusterko i poszedłem do kuchni, żeby odkleić naklejkę
nad parą.
– Nikt nie robi takiej świetnej enchilady jak wy.
– My, czyli kto?
– Ty i Nick. Ta, którą jadłem wczoraj na obiad, była palce lizać. – Aha.
– Mógłbym dostać jakąś ścierkę?
– Wcale nie to chciałeś powiedzieć.
– Ależ tak.
– Myślisz, że jestem Meksykanką.
– Wcale nie.
– Właśnie, że tak. Nie ty pierwszy. Cóż, jestem biała. Mam ciemne włosy i trochę przypomi-
nam Meksykankę, ale jestem tak samo biała jak ty. Zapamiętaj to sobie, jeśli chcesz tu pracować.
– W ogóle nie wyglądasz na Meksykankę.
– Jestem tak samo biała jak ty.
– Nie masz w sobie nic z Meksykanki. One mają szerokie biodra, obfite pupy, wielkie piersi,
żółtawą skórę i błyszczące, sztywne, proste włosy. Ty jesteś drobna, masz jasną karnację i mięk-
kie kręcone włosy. Jedyna cecha, która cię z nimi łączy, to zęby. Meksykanie mają wszyscy białe
zęby, trzeba im przyznać.
– Moje panieńskie nazwisko to Smith. Nie brzmi jak meksykańskie, prawda?
– Nie bardzo.
– Nawet stąd nie pochodzę. Jestem z Iowa.
– Smith… A jak masz na imię?
– Cora. Możesz tak do mnie mówić, jeśli chcesz.
Nie miałem wątpliwości, co ją gryzie. Nie chodziło o enchiladę. Ani o czarne włosy. Raczej o
to, że przez małżeństwo z Grekiem straciła poczucie przynależności do swojej rasy. Nie chciała
nawet, żebym ją nazywał panią Papadakis.
– Nie ma sprawy, Coro. Mów mi Frank.
Podeszła, żeby mi pomóc z lusterkiem. Stała tak blisko, że czułem jej zapach.
– Dlaczego za niego wyszłaś? – szepnąłem jej wprost do ucha. Podskoczyła niczym smagnię-
ta biczem.
– Co ci do tego?
– Mnóstwo.
– Masz swoje lusterko.
– Dzięki.
Wyszedłem z poczuciem tryumfu. Dotknąłem jej czułego punktu, tak mocno, że zabolało.
Zbliżyliśmy się. Wiedziała, co się szykuje, i nie zamierzała uciekać.
Podczas kolacji Grek posprzeczał się z żoną. Miał jej za złe, że dała mi za mało smażonych
ziemniaków. Zależało mu na tym, żeby mi się u nich podobało. Bał się, że dam nogę jak poprzed-
nicy.
– Nakarm chłopaka porządnie.
– Niech się sam nakarmi. Ziemniaki są na kuchence.
– Dziękuję, na razie niczego mi nie trzeba.
Nie dawał za wygraną. Już wtedy powinien był załapać, że coś się szykuje. Cora nie należała
do kobiet, które pozwalają facetowi obsłużyć się samemu, to jej muszę przyznać. Na swoje nie-
szczęście Nick okazał się bezdennie głupi. Siedzieli na wprost siebie przy kuchennym stole, jed-
no na jednym końcu, drugie na drugim, ja pośrodku. Nie patrzyłem na nią, ale kątem oka widzia-
łem jej ubranie. Biały uniform, jaki noszą wszędzie pracownice, poczynając od pielęgniarek w
szpitalach po personel piekarni. Rano wyglądał świeżo, teraz był trochę poplamiony i pogniecio-
ny. Wdychałem jej zapach.
– Na litość boską!
Wstała. Uniform rozchylił się, ukazując na moment udo. Przyniosła ziemniaki, a ja nie mo-
głem nic przełknąć.
– No i proszę. Tyle zamieszania, a on nie chce jeść.
– To nic. Przynajmniej mógłby, gdyby chciał.
– Nie byłem zbyt głodny. Zjadłem obfity obiad.
Nick zachowywał się jak zwycięzca, który postanowił okazać wspaniałomyślność pokonane-
mu.
– Jest w porządku, ta moja mała biała gołąbeczka.
Mrugnął i poszedł na górę. Zostaliśmy sami przy stole, nie odezwaliśmy się do siebie ani sło-
wem. Papadakis wrócił z butlą alkoholu i gitarą. Zrobiło mi się niedobrze od słodkiego greckiego
wina. Zaczął śpiewać. Miał mocny tenor, wyćwiczony, nie taki słabiutki, jaki można czasem
usłyszeć w radiu. Brzmiał jak Caruso. Nie mogłem słuchać. Czułem się coraz gorzej. Popatrzył
na mnie i wyprowadził na zewnątrz.
– Poczujesz się lepiej na powietrzu.
– Nic mi nie jest. Już w porządku.
– Cicho. Siadaj.
– Wracaj do środka. Nic mi nie będzie. Zwyczajnie się przejadłem. Poszedł sobie, a ja zwy-
miotowałem. Ani obiad, ani ziemniaki, ani wino nie miały nic wspólnego z moim samopoczu-
ciem. Po prostu tak bardzo pragnąłem tej kobiety, że nie potrafiłem nawet utrzymać jedzenia w
żołądku.
Nazajutrz silna wichura uszkodziła szyld. Wiatr zaczął wiać w środku nocy, a nad ranem roz-
szalał się na dobre i zrzucił wywieszkę,..
– Coś okropnego. Popatrz tylko.
– Strasznie wiało. Całą noc nie mogłem zmrużyć oka.
– Mniejsza o wiatr. Popatrz na szyld.
– Już po nim. Próbowałem coś z nim zrobić, a Grek tylko się przyglądał.
– Skąd go wziąłeś?
– Kupiłem razem z lokalem. Czemu pytasz?
– I tak był do niczego. Dziwię się, że w ogóle przyciągał klientów. Poszedłem zatankować
wóz, zostawiając Nicka, by sobie przemyślał moje słowa. Po powrocie zastałem mojego praco-
dawcę wpatrzonego tępo w szyld. Trzy żarówki były rozbite, połowa pozostałych też nie świeci-
ła.
– Wstawimy nowe i będzie dobrze.
– Ty jesteś szefem.
– Co jest z nim nie w porządku?
– Nikt już takich nie używa. Teraz robi się neonowe reklamy. Są lepiej widoczne i zżerają
mniej prądu. Poza tym, czego można się z niego dowiedzieć? Twin Oaks, nazwa lokalu, z czego
ostatnia część – Tavern – jest nieoświetlona. Kiedy widzę napis „Twin Oaks”, wcale nie robię się
głodny. Nie mam ochoty się zatrzymywać, żeby coś zjeść. Tracisz pieniądze przez ten szyld i na-
wet o tym nie wiesz.
– Napraw go, będzie w porządku.
– Czemu nie zamówisz sobie nowego?
– Nie mam czasu.
Nie minęło wiele czasu, nim wrócił do mnie z kartką papieru, na której narysował projekt no-
wego szyldu. Pokolorował go kredkami świecowymi: czerwoną, białą i żółtą. Napis głosił: TWIN
OAKS TAVERN, DOMOWE JEDZENIE, POTRAWY Z GRILLA, TOALETY, WŁAŚCICIEL
N. PAPADAKIS.
– Super. Robi wrażenie.
Poprawiłem błędy, a Grek dodał kilka zawijasów.
– Nick, może nie będziemy już wieszać starego? Pojechałbyś dziś do miasta i zamówił pięk-
ny nowy neon. To ważne. Szyld świadczy o klasie lokalu, prawda?
– Tak zrobię. Pojadę.
Los Angeles było oddalone zaledwie o trzydzieści kilometrów, a on stroił się, jakby jechał do
Paryża. Wyruszył zaraz po obiedzie. Zamknąłem drzwi na zasuwę. Zabrałem brudny talerz po
ostatnim gościu i poszedłem z nim do kuchni. Była tam.
– Przyniosłem talerz.
– Dzięki.
Odstawiłem naczynie, widelec zagrzechotał jak tamburyn.
– Zamierzałam pojechać z Nickiem, ale wstawiłam do piecyka kilka potraw i pomyślałam, że
lepiej ich przypilnuję.
– Ja też mam dużo pracy.
– Lepiej się czujesz?
– Nic mi nie jest.
– Czasem wystarczy drobiazg. Na przykład zmiana wody.
– W tym przypadku zbyt obfity obiad.
– Co się dzieje?
Ktoś dobijał się do drzwi.
– Wygląda na to, że ktoś chciałby wejść.
– Zamknąłeś drzwi, Frank? – Najwyraźniej.
Popatrzyła na mnie i zbladła. Zerknęła przez kuchenne drzwi. Wyszła do sali, ale po minucie
wróciła.
– Poszli sobie.
– Nie wiem, czemu je zamknąłem.
– Zapomniałam otworzyć.
Chciała się wrócić, ale ją powstrzymałem.
– Zostawmy je zamknięte.
– Wtedy nikt nie będzie mógł wejść. Jestem w trakcie gotowania. Muszę umyć talerz.
Chwyciłem ją gwałtownie w ramiona i wpiłem się mocno w jej usta.
– Ugryź! Ugryź!
Ugryzłem ją. Zanurzyłem głęboko zęby w jej wardze, poczułem smak krwi. Spływała po szyi
Cory, kiedy ją wnosiłem po schodach na górę.
Rozdział 3
Wszystko mnie bolało przez dwa dni, ale pracowałem normalnie. Grek był na mnie zły, że
nie naprawiłem drzwi do kuchni. Powiedziała mu, że uderzyły ją w usta, aby wyjaśnić ślad po
ugryzieniu przeze mnie. Coś musiała wymyślić. Całe usta jej spuchły. Oświadczył, że to moja
wina, powinienem był się tym zająć. Naprawiłem drzwi i naciągnąłem sprężynę, żeby nie zamy-
kały się tak gwałtownie.
Prawdziwym powodem jego podłego nastroju był neon. Nick bardzo się zaangażował w całą
sprawę i nie mógł się pogodzić z tym, że pomysł był mój. Bał się, że odbiorę mu zasługi. Zrobie-
nie reklamy zajęło całe trzy dni, zbyt dużo pracy, by mogli ją wykonać od ręki. Pojechałem po
znak, kiedy był gotowy. Umieścili na nim wszystko, co Papadakis wyrysował na kartce, i jeszcze
kilka rzeczy. Grecką i amerykańską flagę, złączone dłonie i napis: SATYSFAKCJA GWARAN-
TOWANA. Czerwone, białe i niebieskie litery. Zawiesiłem tablicę. Nie mogłem się doczekać
zmroku, żeby podłączyć ją do prądu. Po włączeniu rozbłysła jak choinka w Boże Narodzenie.
– Widziałem w swoim życiu wiele szyldów, ale takiego nigdy. Dobra robota, Nick.
– No, no. Kurczę blade. Podaliśmy sobie ręce na zgodę.
Następnego dnia, kiedy zostałem na chwilę sam na sam z Corą, przycisnąłem pięść do jej uda
tak mocno, że omal się nie przewróciła.
– Skąd w tobie ten zwierzęcy magnetyzm? – Mruczała jak dzika kotka. Uwielbiałem ją taką.
– Jak się masz, Coro?
– Parszywie. Wciągnąłem w nozdrza jej zapach.
Pewnego dnia Grek dostał cynk, że pewien gość przy tej samej trasie ma niższe ceny paliwa.
Wskoczył w samochód, by od razu to sprawdzić. Byłem w swoim pokoju, kiedy usłyszałem od-
jeżdżający wóz. Poderwałem się, żeby zbiec do kuchni, ale ona była szybsza. Stała w progu.
Podszedłem i popatrzyłem na jej usta. Po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć się, jakie
szkody wyrządziłem. Opuchlizna zeszła, ale na obu wargach zostały małe błękitne kreski, ślady
po zębach. Dotknąłem ich opuszkami palców. Były miękkie i wilgotne. Pocałowałem je leciutko.
Wcześniej o nich nie myślałem. Została do jego powrotu, około godziny. Nic nie robiliśmy. Leże-
liśmy sobie tylko na łóżku. Gładziła mnie po włosach i patrzyła zamyślona w sufit.
– Lubisz ciasto jagodowe?
– Nie wiem. Tak. Chyba tak.
– Upiekę ci.
Uważaj, Frank. Uszkodzisz zawieszenie.
– Do diabła z zawieszeniem.
Wjechaliśmy z impetem w mały zagajnik eukaliptusowy przy drodze.
Wracaliśmy z targu, na który wysłał nas Grek. Chciał, żebyśmy zwrócili sprzedawcy mięso,
bo mu się nie podobało. Ściemniało się. Zatrzymałem wóz między drzewami. Cora zarzuciła mi
ręce na szyję, zanim zdążyłem wyłączyć światła. Nie próżnowaliśmy. Po wszystkim siedzieliśmy
przez chwilę w milczeniu.
– Nie potrafię tak dłużej, Frank.
– Ja też nie.
– Nie mogę tego znieść. Chcę się tobą sycić do woli. Chce się tobą upić. Wiesz, co mam na
myśli?
– Wiem.
– Poza tym nienawidzę tego Greka.
– Dlaczego za niego wyszłaś? Nie powiedziałaś mi tego jeszcze.
– Niczego ci nie powiedziałam.
– Nie traciliśmy czasu na mówienie.
– Pracowałam w pewnej spelunie. Po spędzeniu dwóch lat w podrzędnym barze w Los Ange-
les bierze się pierwszego gościa ze złotym zegarkiem.
– Kiedy wyjechałaś z Iowa?
– Trzy lata temu, po wygraniu konkursu piękności. Zdobyłam pierwsze miejsce w szkolnych
wyborach miss w Des Moines. Stamtąd pochodzę. Nagrodą była wycieczka do Hollywood. Kilku
facetów zrobiło mi zdjęcia, obiecało pracę w show – biznesie. Po dwóch tygodniach wylądowa-
łam w barze.
– Czemu nie wróciłaś do domu?
– Nie chciałam dać im satysfakcji.
– Nie wzięli cię do filmu?
– Byłam na zdjęciach próbnych, które pozbawiły mnie złudzeń. Teraz robią filmy dźwięko-
we. A kiedy ja się odezwałam z ekranu, wszyscy, łącznie ze mną, zobaczyli tanią dziewuchę z
Des Moines mającą takie same szanse na zrobienie kariery w filmie jak małpa. Przepraszam,
małpa miałaby większe, przynajmniej potrafi rozśmieszyć. Od patrzenia na mnie co najwyżej
mogło się zrobić niedobrze.
– A potem?
– Potem dwa lata podszczypywania, groszowych napiwków, zaproszeń na szemrane przyję-
cia. Poszłam na kilka, Frank.
– A potem?
– Wiesz, co mam na myśli, mówiąc o szemranych przyjęciach?
– Wiem.
– Potem zjawił się on. Miałam szczery zamiar przy nim wytrwać. Ale już nie daję rady. Chry-
ste, czy ja wyglądam na małą białą gołąbeczkę?
– Moim zdaniem wyglądasz raczej na diablicę.
– Poznałeś się na mnie. To wielka zaleta, że nie muszę przed tobą niczego udawać. No i je-
steś czysty. Nie świecisz się od potu i tłuszczu. Frank, masz pojęcie, co to znaczy?
– Wyobrażam sobie.
– Nie sądzę. Żaden mężczyzna nie może wiedzieć, jakie to uczucie dla kobiety: być zmuszo-
ną do życia z kimś, od czyjego dotyku zbiera jej się na wymioty. Nie jestem diablicą, Frank. Po
prostu nie daję już rady.
– Co ty mi próbujesz wcisnąć?
– Och, no dobrze. Jestem diablicą. Ale myślę, że przy odpowiednim mężczyźnie byłabym
lepsza.
– Wyjedźmy stąd razem.
– Myślałam o tym. Dużo o tym myślałam.
– Zostawimy go tu i po prostu wyjedziemy.
– Dokąd?
– Gdziekolwiek? Co nam zależy?
– Gdziekolwiek. Gdziekolwiek. Czyli gdzie?
– Wszędzie. Gdziekolwiek nam się zamarzy.
– Nie, to powrót do speluny.
– Mylisz się. To świetna zabawa. Nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Mam ogromne doświad-
czenie, potrafię wybrnąć z każdej sytuacji. Czy nie o to właśnie nam chodzi? Żeby żyć jak para
włóczęgów, którymi jesteśmy?
– Mów za siebie. Nie miałeś nawet skarpetek, kiedy cię poznałam.
– I tak ci się spodobałem.
– Zakochałam się w tobie. Kochałabym cię, nawet gdybyś nie miał koszuli. Zwłaszcza wte-
dy. Mogłabym poczuć, jak twarde są twoje ramiona.
– Bójki z policją wyćwiczyły mi mięśnie.
– Cały jesteś twardy. Duży, wysoki i twardy. Masz jasne włosy. Nie przypominasz małego,
miękkiego, otłuszczonego człowieczka z czarnymi sterczącymi włosami, w które codziennie
wciera olejek bajowy.
– Musi ładnie pachnieć.
– To nic nie pomaga, Frank. Ale twoja propozycja zaprowadzi mnie z powrotem do jakiegoś
marnego baru. A ciebie do warsztatu samochodowego. Umrę, jeśli zobaczę cię w drelichu, Frank.
– Co proponujesz? Długo nie odpowiadała.
– Frank, kochasz mnie?
– Tak.
– Mamy tylko jedno wyjście.
– Mówiłaś, że nie jesteś diablicą?
– Tak, naprawdę w to wierzę. Nie jestem taka, jak myślisz, Frank. Chcę pracować i stać się
kimś. Nie można tego dokonać bez miłości, wiesz? W każdym razie kobieta nie potrafi. Popełni-
łam błąd, a żeby go naprawić, muszę raz zachować się jak diablicą. Tak naprawdę nią nie jestem,
Frank.
– Za to idzie się na stryczek.
– Tylko jeśli cię złapią. Jesteś mądry, Frank. Od razu się na mnie poznałeś. Znajdziesz spo-
sób. Wielu się udało. Bądź spokojny. Nie jestem pierwszą dziewczyną, która zamienia się w dia-
blicę, żeby wyjść z opałów.
– Nic mi nigdy nie zrobił. Jest w porządku.
– Bzdura. Śmierdzi. Jest otłuszczony i śmierdzi. Mam pozwolić, żebyś nosił drelichowy
kombinezon z napisem USŁUGI SAMOCHODOWE, DZIĘKUJEMY, ZAPRASZAMY PO-
NOWNIE na plecach, podczas gdy on ma cztery garnitury i tuzin jedwabnych koszul? Czy lokal
nie należy w połowie do mnie? Czyż nie gotuję? Czy nie robię tego dobrze? Ty też wykonujesz
swoją pracę.
– Mówisz o tym tak, jakby to nie było nic złego.
– Kto będzie wiedział oprócz nas dwojga? Tylko ty i ja. – Ty i ja.
– Właśnie, Frank. Nic innego się nie liczy. Nie ty i ja, i jeszcze coś. Tylko ty i ja.
– Z pewnością jesteś diablicą. Nie czułbym się tak przy tobie, gdybyś nią nie była.
– A więc postanowione. Pocałuj mnie, Frank. W usta. Wpatrywała się we mnie błyszczącymi
jak gwiazdy oczyma w kolorze błękitu. Podobnie czułem się tylko w kościele.
Rozdział 4
– Masz gorącą wodę?
– Jakaś awaria w łazience?
– Nick bierze kąpiel.
– Aha. Zagotuję ci w czajniku. Zawsze zużywa całą wodę z bojlera podczas kąpieli.
Odgrywaliśmy wszystko dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. Była dwudziesta druga, za-
mknęliśmy lokal, Grek, jak każdej soboty, przygotowywał się do wieczornej kąpieli. Miałem za-
brać na górę gorącą wodę, przygotować przybory do golenia i przypomnieć sobie, że nie wstawi-
łem samochodu do garażu. Miałem wsiąść do samochodu, by w razie czego zatrąbić, gdyby się
ktoś zbliżał. Ona zaczeka, aż usłyszy, że wszedł do wanny i wejdzie po ręcznik. Uderzy Greka w
tył głowy woreczkiem od cukru wypełnionym łożyskami kulkowymi, narzędziem zbrodni moje-
go pomysłu. Ja miałem to zrobić, lecz uznaliśmy, że na nią nie zwróci uwagi, natomiast gdybym
ja wszedł, na przykład po maszynkę do golenia, mógłby wyjść z wanny, żeby pomóc mi szukać.
Potem przytrzyma mu głowę pod wodą, póki Nick nie przestanie oddychać. Zostawi odkręcony
kran, wyjdzie oknem na dach ganku, a stamtąd zejdzie na dół po drabinie, którą specjalnie posta-
wiłem. Poda mi narzędzie zbrodni i wróci do kuchni. Ja odłożę łożyska kulkowe z powrotem do
skrzynki z narzędziami, wyrzucę woreczek, wstawię samochód, wrócę do pokoju i zacznę się go-
lić. Cora zaczeka, aż woda w wannie się przeleje i zacznie kapać do kuchni, zanim mnie zawoła.
Wyłamiemy drzwi, znajdziemy go, a potem zadzwonimy po pogotowie. Tak to miało wyglądać.
Jakby poślizgnął się w wannie, uderzył głową w krawędź i utonął. Wpadłem na ten pomysł po
przeczytaniu artykułu w gazecie na temat wypadków, które najczęściej przytrafiają się ludziom
we własnej łazience.
– Uważaj. Gorąca.
– Dzięki.
Podała mi wodę w rondelku. Zabrałem ją na górę, postawiłem na biurku, przygotowałem
przybory do golenia. Zszedłem do samochodu. Patrzyłem to na drogę, to w okno łazienki. Grek
podśpiewywał. Postanowiłem na wszelki wypadek zapamiętać, jaką melodię. „Mother Machree”.
Zaśpiewał całą piosenkę, dwa razy. Zajrzałem do kuchni. Cora wciąż tam była.
Zza zakrętu wyjechała ciężarówka. Niepewnie popatrzyłem na klakson. Kierowca mógł się
zatrzymać, żeby coś zjeść. Waliłby w drzwi do skutku. Jednak pojechał dalej. Przejechało jeszcze
kilka samochodów, z których żaden się nie zatrzymał. Zerknąłem w stronę kuchennego okna. Nie
było jej. Zapaliło się światło w sypialni.
Zobaczyłem nagły ruch koło ganku. Omal nie nacisnąłem klaksonu, nim zdałem sobie spra-
wę, że to kot. Tylko szary kot, a niemal przyprawił mnie o zawał. Nie potrzebowaliśmy żadnego
kota. Na moment zniknął mi z oczu, by po chwili wrócić. Obwąchiwał drabinę. Nie chciałem ro-
bić zamieszania z powodu kota, ale musiałem się go pozbyć. Wysiadłem z auta i go przepędzi-
łem.
Byłem w połowie drogi do samochodu, kiedy wrócił i zaczął wchodzić na górę po szcze-
blach. Popędziłem go dalej, w krzaki, i poczekałem chwilę, czy nie wróci. Zza zakrętu wyjechał
glina na motorze. Zobaczył mnie i zatrzymał się. Nie mogłem się ruszyć, odgrodził mnie od sa-
mochodu. Nie miałem szans, żeby się dostać do klaksonu.
– Czas na relaks?
– Wyszedłem wstawić samochód.
– Twój?
– Szefa.
– Dobra. Tak tylko pytam. Rozejrzał się i coś przykuło jego uwagę.
– A niech mnie, popatrz tylko.
– Na co?
– Jakiś cholerny kot wchodzi po drabinie. – Ha.
– Uwielbiam koty. Wiecznie broją.
Włożył rękawiczki i odjechał. Natychmiast wcisnąłem klakson. Za późno. Na ganku coś
strzeliło i światła w całym budynku pogasły. Cora wrzeszczała przeraźliwie.
– Frank! Frank! Coś się stało!
Wbiegłem po omacku do ciemnej kuchni. Nie miałem zapałek. Spotkaliśmy się na schodach,
ona schodziła na dół, ja szedłem na górę. Krzyknęła.
– Cicho, do cholery, cicho bądź! Zrobiłaś to?
– Tak, ale zgasło światło i nie przytrzymałam go pod wodą!
– Musimy go wyciągnąć! Był tu gliniarz, widział drabinę!
– Dzwoń po lekarza!
– Ty zadzwoń, ja go wyciągnę z łazienki!
Zbiegła na dół, a ja poszedłem do łazienki. Grek leżał w wannie, był nieprzytomny, ale głowę
miał na powierzchni. Nieźle się namęczyłem, próbując go wyciągnąć. Był śliski od mydła, mu-
siałem wejść do wody, żeby go unieść. Słyszałem głos Cory. W centrali nie połączyli jej z leka-
rzem, tylko z policją.
Udało mi się wreszcie wydostać Papadakisa, potem wyszedłem sam. Zaniosłem go do sypial-
ni i położyłem na łóżku. Cora przyszła na górę, znaleźliśmy zapałki i zapaliliśmy świecę. Zabrali-
śmy się do roboty. Obłożyłem mu głowę mokrymi ręcznikami, Cora masowała jego ręce i stopy.
– Wysłali karetkę.
– Dobrze. Widział cię?
– Nie wiem.
– Stałaś za nim?
– Chyba tak. Ale potem zgasły światła i sama nie wiem, co się działo. Dlaczego nie ma świa-
tła?
– Poszedł bezpiecznik.
– Frank, lepiej, żeby z tego nie wyszedł.
– Musi z tego wyjść. Jeśli umrze, to my też. Mówię ci, że ten gliniarz widział drabinę. Do-
myślą się.
– A co, jeśli mnie widział? Co powie, kiedy odzyska przytomność?
– Miejmy nadzieję, że nie widział. W razie czego wymyślimy jakąś bajeczkę. Byłaś w łazien-
ce, kiedy zgasło światło, słyszałaś, jak się pośliznął i uderzył. Wołałaś, ale nie odpowiadał. We-
zwałaś mnie na pomoc. Nieważne, co będzie mówił, ty trzymaj się swojej wersji. Ot, wyobraźnia
spłatała mu figla.
– Czemu karetka tak długo jedzie?
– Cierpliwości.
Przyjechała. Sanitariusze od razu zapakowali Greka na nosze i zabrali do samochodu. Cora
wsiadła z nim do karetki. Ja pojechałem samochodem. W połowie drogi do Glendale do naszej
małej karawany dołączył gliniarz. Jechali ponad sto kilometrów na godzinę, nie mogłem nadążyć.
Kiedy dotarłem pod szpital, Nicka już wynosili. Gliniarz wydawał komendy. Na mój widok za-
marł. To był ten sam gliniarz.
Zabrali Papadakisa na salę operacyjną, a Cora i ja czekaliśmy na korytarzu. Po chwili wyszła
do nas pielęgniarka. Przyszedł też znajomy gliniarz w towarzystwie sierżanta. Wszyscy wpatry-
wali się we mnie. Cora tłumaczyła pielęgniarce, co zaszło.
– Weszłam do łazienki po ręcznik. Po chwili zgasło światło. Strzelił bezpiecznik, głośno, jak-
by ktoś nacisnął spust strzelby. Okropny huk. Usłyszałam, jak mój mąż upadł. Stał w wannie,
miał właśnie odkręcać prysznic. Odezwałam się do niego, ale nie odpowiadał. Nic nie widziałam,
było ciemno, nie miałam pojęcia, co się stało. Bałam się, że poraził go prąd. Frank usłyszał mój
krzyk, przybiegł i go wyciągnął. Zadzwoniłam po pogotowie. Na szczęście szybko przyjechali,
inaczej nie wiem, co bym zrobiła.
– Zawsze się spieszą.
– Tak się o niego boję. Czy jest ciężko ranny?
– Nie wydaje mi się. Robią mu prześwietlenia. Na zdjęciach będzie wszystko widać. Ale nie
sądzę, by stało się coś poważnego.
– Ojej, mam nadzieję, że ma pani rację.
Gliniarze milczeli jak zaklęci. Nie spuszczali z nas wzroku.
Gdy wywieźli go z obandażowaną głową, ruszyliśmy za wózkiem. Weszliśmy razem do win-
dy. W sali, w której go umieszczono, było za mało krzeseł dla nas wszystkich, więc pielęgniarka
poszła po dodatkowe. Ktoś się odezwał, uciszyła go. Zajrzał lekarz, popatrzył na pacjenta i wy-
szedł. Siedzieliśmy długo bez słowa. W pewnej chwili pielęgniarka podeszła do łóżka.
– Chyba się budzi.
Cora spojrzała na mnie, więc pospiesznie odwróciłem wzrok. Gliniarze nachylili się nad łóż-
kiem, by lepiej słyszeć jego pierwsze słowa po przebudzeniu. Otworzył oczy.
– Jak się pan czuje?
Nie odpowiedział, nikt się nie odzywał. Słyszałem bicie swojego serca.
– Nie poznajesz własnej żony? Powinieneś się wstydzić, pośliznąłeś się w wannie, jak dzie-
ciak, tylko dlatego, że zgasło światło. Zdenerwowałeś żonę. Nawet się do niej nie odezwiesz?
Próbował coś powiedzieć, ale bez powodzenia. Pielęgniarka pochyliła się nad nim, Cora
wzięła go za rękę. Leżał przez kilka minut z zamkniętymi oczyma. Poruszył ustami i spojrzał na
pielęgniarkę.
– Ciemno.
Pielęgniarka zabroniła mu mówić więcej. Zaprowadziłem Corę do samochodu. Gliniarz poje-
chał za nami na motocyklu.
– On coś podejrzewa, Frank.
– To ten sam. Podejrzewa coś od chwili, kiedy mnie zobaczył.
– Co teraz zrobimy?
– Pojęcia nie mam. Wszystko zależy od tego, czy skojarzy drabinę. Co zrobiłaś z worecz-
kiem?
– Mam go w kieszeni.
– Zwariowałaś? Gdyby cię aresztowali i przeszukali, nie mielibyśmy najmniejszych szans.
Podałem jej scyzoryk. Przecięła sznurek i wyjęła łożyska, kazałem jej włożyć woreczek za
tylne siedzenie, gdzie nie będzie wzbudzał podejrzeń. Każdy trzyma szmaty wśród narzędzi.
– Obserwuj gliniarza. Będę wyrzucał łożyska jedno po drugim przez okno. Patrz, czy się nie
zorientuje.
Sięgnąłem po pierwszy ciężarek i rzuciłem.
– Odwrócił głowę?
– Nie.
Pozbyłem się reszty łożysk, wyrzucałem jedno co kilka minut. Nic nie zauważył.
Lokal tonął w ciemnościach. Nie miałem czasu wstawić nowych bezpieczników. Gliniarz
wyprzedził mnie na podjeździe.
– Zerknę na te bezpieczniki, kolego.
– Proszę bardzo. Sam jestem ciekaw.
Poszliśmy wszyscy troje. Gliniarz włączył latarkę, wydał dziwny okrzyk i pochylił się. Kot
leżał na plecach, łapy miał sztywno wyciągnięte do góry.
– Jaka szkoda. Trup na miejscu.
Przesunął promieniem latarki po dachu ganku i drabinie.
– Mamy przyczynę. Widzieliśmy tego kota, prawda? Musiał wleźć po drabinie do skrzynki z
bezpiecznikami i tak skończył żywot.
– Zgadza się. Światła zgasły chwilę po tym, jak pan odjechał. Jakby ktoś strzelił z karabinu.
Nie zdążyłem nawet wstawić samochodu.
– Z drabiny prosto w bezpieczniki. Tak to było. Biedne głupie stworzenia, nigdy się nie na-
uczą, co to elektryczność. To nie na ich łebki.
– Pech.
– Właśnie, pech. Trup na miejscu. Taki piękny kot. Kiedy patrzyłem, jak się wdrapuje po tej
drabinie, pomyślałem, że nigdy nie widziałem milszego zwierzaka.
– Ładnie umaszczony.
– Trup na miejscu. Cóż, będę się zbierał. Sprawa wyjaśniona. Musiałem dopełnić formalno-
ści.
– Jasne.
– Do widzenia.
– Do widzenia.
Rozdział 5
Nic nie zrobiliśmy z kotem ani z korkami, z niczym. Wczołgaliśmy się pod kołdrę, a Cora się
rozsypała. Płakała i cała się trzęsła. Uspokojenie jej zajęło mi kilka godzin. Tuliłem ją do siebie,
a potem zaczęliśmy rozmawiać.
– Nigdy więcej, Frank. – Nigdy więcej.
– Oszaleliśmy chyba.
– Cudem się wywinęliśmy.
– To wszystko moja wina.
– Moja też.
– Nie, moja. Ja wpadłam na ten pomysł. Sprzeciwiałeś się na początku. Następnym razem cię
posłucham, Frank. Jesteś mądry. Nie taki głupi jak ja.
– Tylko że nie będzie następnego razu.
– Tak jest. Nigdy więcej.
– Nawet gdyby udało nam się doprowadzić wszystko do końca, domyśliliby się wszystkiego.
Zawsze tak jest. Podejrzliwość to ich praca. Zobacz, jak prędko ten gliniarz się zorientował, że
coś nie gra. Ścięło mi krew w żyłach ze strachu. Zobaczył mnie i od razu nabrał podejrzeń. Gdy-
by Grek umarł, nie mielibyśmy szans.
– Chyba jednak nie jestem prawdziwą diablicą, Frank.
– Jesteś.
– To dlaczego tak łatwo mnie wystraszyć? Byłam przerażona, Frank.
– Ja też.
– Wiesz, o czym marzyłam, kiedy zapadła ciemność? O tobie. Nie czułam się jak diablica,
ale jak mała dziewczynka, która boi się ciemności.
– Byłem przecież przy tobie.
– Kocham cię za to. Nie wiem, co by z nami było, gdyby nie ty.
– Nieźle, co? Z tym upadkiem w wannie?
– Uwierzył.
– Umiem postępować z glinami. Po prostu trzeba mieć gotową historię. Wiarygodną i jak
najbliższą prawdy. Znam ich bardzo dobrze.
– Naprawiłeś wszystko. Zawsze wszystko dla mnie naprawisz, prawda?
– Ty jedna coś dla mnie znaczysz.
– Nie chcę być diablica.
– Jesteś moją dziewczynką.
– Głupiutką. Od tej pory zawsze będę cię słuchać. Ty będziesz od myślenia, ja od pracy. Po-
trafię dobrze pracować. Jakoś się dogadamy.
– Z pewnością.
– Chodźmy spać.
– A zaśniesz?
– Nigdy nie mieliśmy okazji zasnąć w jednym łóżku, to będzie pierwszy raz.
– Zadowolona?
– Bardzo.
– Daj buziaka na dobranoc.
– Jak dobrze móc cię całować na dobranoc.
Rano obudził nas telefon. Po skończonej rozmowie jej oczy błyszczały radością.
– Nie zgadniesz, Frank.
– Co takiego?
– Ma uraz czaszki.
– Poważny?
– Nie, ale zatrzymają go na obserwacji. Na tydzień. Dziś znów zaśniemy razem.
– Chodź no tu do mnie.
– Później. Musimy otworzyć bar.
– Chodź tu albo ci przyłożę.
– Wariat.
Byliśmy szczęśliwi przez ten tydzień. Popołudniami Cora jeździła do szpitala, ale resztę cza-
su spędzaliśmy razem. Nie daliśmy jednak nikomu powodów do podejrzeń. Lokal był cały czas
otwarty, obroty niezłe. Zwłaszcza dzięki setce dzieciaków ze szkółki niedzielnej, które podjecha-
ły trzema autobusami i zamówiły tony jedzenia na wynos. Ale i bez nich nie byłoby na co narze-
kać. Mnóstwo zarobiliśmy.
Raz pojechałem z nią i czekałem przed szpitalem, potem wybraliśmy się na plażę. Wypoży-
czyła żółty kostium i czerwony czepek. Nie poznałem jej, kiedy wyszła z przebieralni. Wyglądała
jak mała dziewczynka. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że była naprawdę bardzo młoda.
Tarzaliśmy się w piasku, a później odpoczywaliśmy pieszczeni falami. Trzymaliśmy się za ręce
pod wodą. Patrzyłem w niebo i myślałem o Bogu.
– Frank?
– Słucham?
– Jutro wraca do domu. Wiesz, co to oznacza?
– Wiem.
– Będę musiała sypiać z nim zamiast z tobą.
– Kiedy wróci, już nas tu nie będzie.
– Miałam nadzieję, że to powiesz.
– Tylko ty, ja i droga przed nami, Coro.
– Ty, ja i droga.
– Para włóczęgów.
– Zwykła para Cyganów, ale za to będziemy razem.
– O to chodzi. Razem.
Następnego ranka spakowaliśmy się. Ona się spakowała. Ja kupiłem sobie nowe ubranie,
włożyłem je i tyle. Cora włożyła swoje rzeczy do pudła na kapelusze. Podała mi je.
– Schowasz do bagażnika?
– Do bagażnika?
– Jedziemy przecież samochodem.
– Jeżeli chcesz po pierwszym dniu trafić za kratki. Można ukraść facetowi żonę, ale kradzież
samochodu jest przestępstwem.
– O.
Przystanek był trzy kilometry dalej. Wyruszyliśmy w drogę. Próbowaliśmy złapać okazję, ale
nikt nie chciał się zatrzymać. Jeden facet ma szansę na podwiezienie, podobnie jak samotna ko-
bieta, jeśli jest na tyle głupia, by skorzystać, ale facet i dziewczyna razem… raczej nie. Przeszli-
śmy pół kilometra i Cora przystanęła.
– Nie mogę, Frank.
– Co się stało?
– To koniec.
– Czego?
– Dalej nie idę.
– Głupstwa pleciesz. Chyba ze zmęczenia. Zaczekaj, rozdzielimy się na chwilę. Od razu po-
winniśmy byli tak zrobić. Na pewno ktoś się zatrzyma.
– Nie, nie o to chodzi. Nie jestem zmęczona. Po prostu nie mogę. I już.
– Nie chcesz, żebyśmy byli razem?
– Przecież wiesz, że chcę.
– Nie ma odwrotu. Nie da się cofnąć tego, co było. Musisz zostać ze mną.
– Nie mam natury włóczęgi, Frank. Wstyd mi, że stoję na drodze i proszę, żeby ktoś się za-
trzymał.
– Dojedziemy tylko do miasta.
– A co potem?
– Ruszymy dalej.
– Wcale nie. Spędzimy noc w hotelu, a rano zaczniemy szukać jakiejkolwiek pracy. I jakiejś
nory do zamieszkania.
– A miejsce, które właśnie opuściłaś, bardziej ci odpowiada?
– To co innego.
– Masz zamiar się poddać?
– Już się poddałam, Frank. Żegnaj.
– Poczekaj!
– Żegnaj, Frank. Wracam.
Wyrwała mi z ręki swój bagaż. Próbowałem ją przekonać, przynajmniej ponieść jej pudło,
ale się uparła i zawróciła. Rano, kiedy wyruszaliśmy, wyglądała ślicznie i świeżo w błękitnej gar-
sonce i niebieskim kapelusiku, teraz ubranie miała pomięte i zakurzone. Zataczała się ze zmęcze-
nia i cały czas płakała. Ja też płakałem.
Złapałem okazję do San Bernardino. Stamtąd chciałem pojechać na wschód. Nie zrobiłem
tego, bo poznałem w klubie bilardowym pewnego gościa. Ogrywałem go systematycznie. Kretyn
spadł mi z nieba, miał znajomego, który naprawdę potrafił grać. Na swoje nieszczęście – niezbyt
dobrze. Włóczyłem się za nimi przez parę tygodni, ograłem ich na dwieście pięćdziesiąt dolców,
czyli wszystko, co mieli. Potem musiałem czym prędzej opuścić miasto.
Wsiadłem w ciężarówkę jadącą do Mexicali. Po drodze przyszło mi do głowy, że mogliby-
śmy wykorzystać tę forsę na rozkręcenie małego biznesu – na przykład kupienie wózka z hot do-
gami, które sprzedawalibyśmy na plaży. Uzbieralibyśmy w ten sposób na coś większego. Podzię-
kowałem za podróż i zawróciłem do Glendale. Włóczyłem się po targu spożywczym z nadzieją,
że ją spotkam. Zatelefonowałem nawet parę razy, ale odebrał Grek. Odkładałem słuchawkę.
Kiedy nie włóczyłem się po rynku, przesiadywałem w klubie bilardowym nieopodal. Pewne-
go razu zwróciłem uwagę na faceta, który ćwiczył sam przy jednym ze stołów. Rozpoznałem w
nim nowicjusza i postanowiłem powiększyć swój majątek. Lepiej mieć trzysta pięćdziesiąt dola-
rów niż dwieście pięćdziesiąt.
– Co powiesz na partyjkę?
– Nie gram najlepiej.
– Co za filozofia? Trzeba trafić bilą w łuzę.
– Chyba nie jestem w twojej lidze.
– W mojej lidze? Strzelam na oślep.
– Zgoda. Przyjacielski pojedynek.
Na początek dałem mu fory. Kręciłem głową, udając zdumienie jego talentem.
– Żartowniś. Nie grasz w mojej lidze, co? Przysięgam, że zwykle lepiej sobie radzę. Nie
mogę się rozkręcić. Zagramy na kasę, żeby ożywić atmosferę? Symboliczny dolar.
– No dobra. Jakoś się pogodzę ze stratą dolara.
Pozwoliłem mu kilka razy wygrać. Markowałem zdenerwowanie, wycierałem co jakiś czas
dłonie chustką, jakby mi się pociły.
– Cóż, nie idzie mi najlepiej. Podwyższymy stawkę do pięciu, żebym mógł się odegrać w
jednej rundzie? Potem stawiam drinka.
– Zgoda. Przecież to tylko towarzyska rozgrywka. Nie chcę twoich pieniędzy. Pewnie. Zagra-
my raz o piątaka i kończymy zabawę.
Pozwoliłem mu wygrać jeszcze pięć czy sześć razy. Po każdej przegranej zachowywałem się,
jakbym miał stan przedzawałowy.
– Słuchaj, nie będę się oszukiwał, jesteś lepszy. Zagrajmy o dwadzieścia pięć. Odegram się
na pewno i wtedy się napijemy.
– No, nie wiem. To sporo pieniędzy.
– Co ci zależy? Stawiasz kasę wygraną ode mnie.
– Zgoda.
Dopiero wtedy zacząłem grać na poważnie. Oddawałem strzały, których nie powstydziłby się
mistrz klasy Hoppe’a. Natomiast on grał jak noga, wbijał bile do niewłaściwych łuz i zawadzał
kijem o sukno. Wyszedłem jednak lżejszy o dwieście pięćdziesiąt dolarów i nowy zegarek kupio-
ny za trzy. Byłem niezły, ale, jak się okazało, niewystarczająco dobry.
– Hej, Frank!
Ledwie zdążyłem otworzyć drzwi, kiedy z przeciwnej strony ulicy zauważył mnie Grek.
– Frank, ty skurczysynu, gdzie się podziewałeś? Dałeś nogę, kiedy cię najbardziej potrzebo-
wałem. Miałem rozbitą głowę.
Podaliśmy sobie ręce. Nadal nosił bandaż i miał dziwny wyraz oczu. Wystroił się w nowy
garnitur, czarny kapelusz przekrzywił mu się na jedną stronę, do tego nosił fioletowy krawat, brą-
zowe buty, złoty zegarek na łańcuszku i cygaro w dłoni.
– Jak się masz, Nick?
– Nie narzekam. Czemu zwiałeś? Jestem na ciebie wściekły.
– Znasz mnie, Nick. Nosi mnie po świecie, nie potrafię długo usiedzieć w jednym miejscu.
– Kiepski sobie czas wybrałeś na odejście. Co porabiasz? Obijasz się, skurczybyku, co? Już
ja cię znam. Chodź, muszę kupić mięso. Pogadamy.
– Sam jesteś?
– Co się głupio pytasz? Jasne. A kto by pilnował baru? Nigdzie już razem nie bywamy. Kiedy
ja wychodzę, Cora zostaje. I na odwrót.
– No dobra, pogadajmy.
Kupienie steków zajęło Papadakisowi godzinę. Nie przestawał mówić o swojej pękniętej
czaszce. Podobno lekarze nie widzieli jeszcze podobnego urazu. Biadolił, ile nerwów stracił, pró-
bując znaleźć kogoś na moje miejsce. Przez cały ten czas miał dwóch pomocników. Jednego
zwolnił po pierwszym dniu pracy, drugi po trzech dniach dał nogę z zawartością kasy. Oddałby
wszystko, żebym się zgodził znów u niego pracować.
– Mam propozycję, Frank. Jutro wybieramy się z Corą do Santa Barbara. Potrzebujemy od-
dechu, chcemy się trochę zabawić. Jedź z nami. Co ty na to? Jedź z nami, a potem pogadamy o
twoim powrocie do pracy. Słyszałeś o festynach w Santa Barbara?
– Podobno niezła zabawa.
– Piękne dziewczyny, dobra muzyka, tańce na ulicach… Rewelacja. Zgódź się, Frank.
– No, sam nie wiem.
– Cora będzie na mnie wściekła, jeśli cię nie namówię. Lubi cię, choć może tego nie okazuje.
Wybierz się z nami. Będziemy się świetnie bawić we trójkę.
– Dobrze, jeśli ona się zgodzi, to ja też.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, w sali siedziało jakieś osiem, dziesięć osób. Cora myła naczy-
nia w kuchni, żeby mieć na czym podawać. Spieszyła się.
– Hej, Cora! Zobacz, kogo znalazłem!
– Wszelki duch! A skądżeś go wytrzasnął?
– Spotkaliśmy się w Glendale. Pojedzie z nami do Santa Barbara.
– Witaj, Coro. Jak się miewasz?
Wytarła ręce szybko i niedokładnie. Były śliskie od płynu. Poszła zanieść zamówienie, a my
usiedliśmy. Zazwyczaj to Grek roznosił zamówienia, lecz tym razem był za bardzo czymś zaafe-
rowany, by pomóc Corze. Nie mógł się doczekać, żeby mi pokazać swój album z pamiątkami. Na
pierwszej stronie widniało świadectwo nadania obywatelstwa amerykańskiego, dalej świadectwo
ślubu, zezwolenie na prowadzenie działalności gospodarczej, zdjęcie z wojska zrobione jeszcze
w Grecji, zdjęcie ze ślubu, no i wycinki z gazet na temat wypadku. W większości króciutkich ar-
tykułów obszerniej pisano o kocie niż o nim, niemniej podawano jego nazwisko wraz z informa-
cją, do jakiego szpitala został przewieziony i że jego stan jest stabilny. Jedna z gazet napisała tro-
chę na temat Greka, nawet zamieścili jego zdjęcie w uniformie kelnera i krótką biografię. W al-
bumie znalazło się również sześć zdjęć rentgenowskich. Robili mu po jednym każdego dnia, żeby
sprawdzić, jak się zrasta pęknięcie. Posklejał po dwie strony albumu, wycinając środek, i wsunął
zdjęcia w taki sposób, aby można je było oglądać pod światło. Powkładał nawet rachunki ze szpi-
tala i recepty. Wynikało z nich, że cała heca kosztowała go trzysta dwadzieścia dwa dolary.
– Ładne, nie?
– Taa. Wszystko udokumentowane.
– Oczywiście. Jeszcze nie skończyłem ozdabiać.
Pokazał mi czerwone, niebieskie i białe szlaczki. Na stronie z obywatelstwem narysował parę
amerykańskich flag i orła. Obok zdjęcia z wojska parę skrzyżowanych flag greckich i następnego
orła. Przy ślubnej fotografii były dwa białe gołąbki na gałązce. Jeszcze się nie zdecydował, jak
ozdobić kolejne strony. Poradziłem, żeby obok wycinków z gazet wyrysował kota płonącego nie-
biesko – czerwono – białym płomieniem. Spodobał mu się ten pomysł. Nie zrozumiał, o co mi
chodzi, kiedy zasugerowałem obrazek przedstawiający sępa trzymającego w dziobie tabliczkę z
napisem WYPRZEDAŻ obok zezwolenia na działalność gospodarczą. Nawet nie próbowałem
mu wytłumaczyć dowcipu, uznałem, że nie warto. Wreszcie do mnie dotarło, skąd ten wytworny
strój i nadęta postawa. Uraz czaszki to nie byle co dla takiego durnia jak on. Przypominał maka-
roniarza, który dorobił się własnej drogerii i do tego stopnia zachłysnął sukcesem, że duma nie
pozwala mu pracować w swoim sklepie. Po całych dniach paraduje teraz tylko w szarym garnitu-
rze. Grek wystroił się z podobnego powodu. W jego życiu nastąpił przełom.
Dopiero w porze kolacji miałem okazję porozmawiać z nią w cztery oczy. Papadakis poszedł
się myć, a my zostaliśmy sami w kuchni.
– Tęskniłaś za mną?
– Oczywiście, jak mogłabym tak szybko o tobie zapomnieć.
– Ja tęskniłem straszliwie. Jak się czujesz?
– Ja? W porządku.
– Dzwoniłem parę razy, ale odebrał twój mąż. Bałem się z nim rozmawiać. Zdobyłem trochę
forsy.
– Cieszę się, że ci się układa.
– Zdobyłem, ale zaraz potem straciłem. Myślałem, że będziemy mieli na start. Przepadło.
– Nie wzięłam twoich pieniędzy, przysięgam.
– Jesteś pewna, że za mną tęskniłaś?
– No pewnie.
– Nie wygląda na to.
– Czepiasz się.
– Dostanę przynajmniej buziaka?
– Zaraz kolacja. Lepiej idź się umyć.
Traktowała mnie w ten sposób przez cały wieczór. Grek przyniósł słodkie wino i zaśpiewał
parę piosenek, a potem rozmawialiśmy. Cora sprawiała wrażenie, jakby zaledwie była w stanie
przypomnieć sobie moje imię. Najgorsze powitanie, jakie moglibyście sobie wyobrazić.
Poszli na górę, do łóżka, a ja wyszedłem na powietrze, zastanawiając się nad wyjazdem. Nie
wiedziałem, czy coś mnie jeszcze łączy z Corą. Przespacerowałem się kawałek, lecz po chwili
usłyszałem podniesione głosy dobiegające ze środka. Zbliżyłem się do budynku, próbując rozróż-
nić słowa. Cora wrzeszczała na całe gardło, że nie mogę zostać, nie życzy sobie tego. On mamro-
tał coś pod nosem. Prawdopodobnie nalegał, żeby pozwoliła mi wrócić do pracy. Próbował ją
uciszyć, wiedziałem jednak, że ona specjalnie krzyczy tak głośno, żeby wszystko do mnie doszło.
Myślała, że jestem w swoim pokoju i słyszę każde słowo. Ale nawet z zewnątrz słyszałem dość
dobrze.
Awantura urwała się równie gwałtownie, jak się zaczęła. Wśliznąłem się cicho do kuchni i
nasłuchiwałem. Serce waliło mi tak głośno, że nie słyszałem nic poza tym. Uderzało tak śmiesz-
nie i niemiarowo, aż nagle zdałem sobie sprawę, że to bicie dwóch serc.
Włączyłem światło.
Zobaczyłem Corę. Była biała jak ściana, miała na sobie czerwone kimono, wpatrywała się
we mnie, ściskając w dłoni uniesiony do góry nóż. Zabrałem go.
– Po co wróciłeś? – odezwała się syczącym szeptem.
– Nie mogłem inaczej.
– To źle. Poradziłabym sobie, udałoby mi się o tobie zapomnieć, ale ty musiałeś wrócić.
Niech cię piekło pochłonie!
– Z czym byś sobie poradziła?
– Wiesz, po co wkleja te wszystkie śmieci do albumu? Żeby pokazać dzieciom. Chce mieć
dziecko. Jak najszybciej.
– Trzeba było ze mną uciec.
– Do czego? Mam spać w kartonowym pudle? Co ty mi możesz dać? No powiedz.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pomyślałem o tamtych dwustu pięćdziesięciu dolarach.
Nie było sensu nawet o nich wspominać, skoro przepadły.
– Nie jesteś dla mnie, dobrze o tym wiem. Czemu wróciłeś? Powinieneś odejść i nie wracać.
Nie chcę cię widzieć.
– Na razie wstrzymajcie się z robieniem dzieci. Postaram się coś wykombinować. Może i nie
jestem ideałem, ale cię kocham. Przysięgam.
– I co z tego? Tylko tak mówisz, a nic z tego nie wynika. Jedziesz z nami do Santa Barbara,
zatrzymasz się w tym samym hotelu, podczas gdy on będzie próbował namówić mnie na dziecko.
Pojedziesz z nami samochodem.
Staliśmy naprzeciwko siebie w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Nas troje w jednym samo-
chodzie, wiedzieliśmy, co to znaczy. Powoli zbliżyliśmy się do siebie.
– Boże, Frank, czyżby naprawdę nie istniał inny sposób?
– Cóż, miałaś zamiar zadźgać go nożem.
– Siebie, Frank, nie jego.
– Nie mamy wyboru, Coro. Próbowaliśmy wszystkiego.
– Nie chcę ciemnego dziecka o tłustej skórze. Po prostu nie dam rady przez to przejść. Mo-
głabym mieć dziecko jedynie z tobą. Szkoda, że taki z ciebie lekkoduch. Jesteś bystry, ale nie
można na tobie polegać.
– Ale cię kocham.
– Tak. A ja ciebie.
– Trzymaj go na dystans. Jeszcze tylko tę jedną noc.
– Dobrze, Frank. Jedną noc.
Rozdział 7
Długa droga do przebycia,
Tysiąc marzeń do przeżycia,
Słowika trel, księżyca blask,
Wszystko to wciąż czeka nas.
Dziś noc ciemna, mroczny czas oddalenia
Jutro blask zorzy, wspólna radość istnienia („There’s a long, long trail”, sł. Stoddard King,
muz. Alonzo Elliott, 1913. Piosenka znalazła się w repertuarze m.in. Binga Crosby’ego i Franka
Sinatry (przyp. tłum.).)
– Wesoło im, co?
– Aż za bardzo.
– Wszystko będzie w porządku, tylko niech nie próbują siadać za kółkiem.
– Mam nadzieję. To żadna przyjemność wozić dwóch pijaków, ale jaki mam wybór? Kiedy
nie chciałam wsiąść z nimi do samochodu, próbowali ruszyć sami.
– Pozabijaliby się.
– No właśnie. Musiałam poprowadzić, nie miałam innego pomysłu.
– Czasem nie wiadomo, co robić. Dolar sześćdziesiąt za benzynę. Olej w porządku?
– Chyba tak.
– Dziękuję. Dobranoc pani.
Usiadła za kierownicą i ruszyliśmy. Nie przestawaliśmy śpiewać, ja i Grek. Musiałem się
upić, to była część naszego planu. Pierwsze niepowodzenie nauczyło nas, że nie jesteśmy w sta-
nie popełnić zbrodni doskonałej. Tym razem postanowiliśmy spowodować autentyczny wypadek
drogowy. Dwóch pijanych mężczyzn, pełno alkoholu w samochodzie, aż się prosi o nieszczęście.
Nie miałem trudności z nakłonieniem Papadakisa do picia. Zatrzymaliśmy się po benzynę, żeby
zyskać świadka, że Cora była trzeźwa i niezbyt szczęśliwa ze swojego udziału w wyprawie. Po-
szczęściło nam się. Około dziewiątej, tuż przed zamknięciem lokalu, przyszedł klient i obejrzał
całe przedstawienie. Widział, jak próbuję uruchomić samochód, słyszał moją kłótnię z Corą, któ-
ra krzyczała, że jestem zbyt pijany, by prowadzić, i wysiadła, mówiąc, że nigdzie nie jedzie. Wi-
dział, jak próbujemy odjechać we dwóch, a kobieta spycha mnie z miejsca dla kierowcy i sama
na nim siada, ja zajmuję miejsce z tyłu, a Grek obok niej. Odjeżdżamy. Klient nazywał się Jeff
Parker, zajmował się hodowlą królików w Encino. Cora wzięła od niego wizytówkę, kiedy ser-
wowała jedzenie, udając zainteresowaną kupnem króliczego mięsa. W razie czego wiedzieliśmy,
gdzie go szukać.
Odśpiewaliśmy „Mother Machree”, „Smile, smile, smile” i „Down by the Old Mill Stream”,
aż dotarliśmy do drogowskazu na Malibu. Cora skręciła, zamiast pojechać prosto. Na wybrzeże
wiodą dwie główne drogi. Jedna ciągnie się jakieś piętnaście kilometrów w głąb lądu i na niej się
znajdowaliśmy. Druga biegnie tuż obok oceanu, mieliśmy ją po lewej stronie. Obie drogi łączą
się w Venturze, stamtąd prowadzą prosto do Santa Barbara, San Francisco i dalej. Cora nigdy nie
była na plaży w Malibu, tam gdzie mieszkają gwiazdy filmowe. Wpadliśmy na pomysł, żeby
nadłożyć kilka kilometrów pod pretekstem, że chciała rzucić na nią po drodze okiem. Oczywiście
prawdziwym powodem był okropny stan tej drogi, to chyba najgorsza szosa w całym okręgu, ni-
kogo więc nie zdziwi wypadek podczas jazdy w takich warunkach, nawet najbardziej podejrzli-
wego gliniarza. Brak oświetlenia i zabudowań, prawie żaden ruch – wymarzone okoliczności
morderstwa.
Grek przez chwilę niczego nie zauważył. Minęliśmy małą letnią kolonię na wzgórzu, Malibu
Lake, tak się nazywała. Mieli akurat dyskotekę, kilka par wypuściło się na jezioro w kajakach.
Zawołałem do nich. Grek też.
– Też chcę buziaka!
Chciałem dać się zapamiętać na wszelki wypadek, gdyby ktoś zadał sobie trud prześledzenia
naszej jazdy.
Wjechaliśmy na stromy, górski odcinek trasy, który ciągnął się chyba przez pięć kilometrów.
Dawałem jej instrukcje, jak jechać. Głównie na drugim biegu. Co kilkanaście metrów wjeżdżali-
śmy w ostry zakręt i samochód tracił prędkość tak gwałtownie, że musiała przerzucać na dwójkę.
Poza tym chcieliśmy przegrzać silnik. Nie należało niczego zaniedbać, wszystko musiało się zga-
dzać w zeznaniach.
Grek wyjrzał przez okno i zobaczył, na jakie pustkowie go wywieźliśmy. Góry, ciemność i
ani żywego ducha, latarni, domu czy stacji benzynowej. Niczego w zasięgu wzroku. Ożywił się i
zaczął protestować.
– Czekaj, czekaj. Zawróć. Zboczyliśmy z drogi.
– Nic podobnego. Doskonale wiem, co robię. Jedziemy do Malibu Beach, mówiłam ci. Zapo-
mniałeś?
– Wolniej.
– Przecież nie jadę szybko.
– Akurat. Pozabijasz nas.
Dotarliśmy na szczyt, czekała nas jazda z górki. Cora wyłączyła silnik, a na dole włączyła go
z powrotem. Spojrzałem na wskaźnik temperatury. Dwieście. Znów jechaliśmy pod górę, silnik
przegrzewał się coraz bardziej.
– Tak jest, tak jest.
To był nasz sygnał. Głupota, którą można sobie gadać pod nosem i nikt nie zwróci uwagi.
Cora zjechała na pobocze i stanęliśmy nad przepaścią. Do ziemi musiało być co najmniej sto
pięćdziesiąt metrów, bo nie było jej widać.
– Trzeba ostudzić silnik.
– Jasna sprawa, Frank. Spójrz tylko, jak się przegrzał. – Ile?
– Dwieście pięćdziesiąt. Zaraz się zagotuje.
– Niech się gotuje.
Podniosłem z podłogi klucz francuski. Nagle zobaczyłem przed sobą światła samochodu.
Musiałem poczekać.
– Dalej, Nick. Śpiewamy.
Wyjrzał przez okno na ponury ciemny krajobraz, chyba nie był w nastroju do śpiewania. Wy-
siadł z samochodu i zwymiotował. Spojrzałem na tablicę rejestracyjną mijającego nas pojazdu,
numery wryły mi się w pamięć na zawsze. Wybuchnąłem głośnym śmiechem, a Cora popatrzyła
na mnie z niepokojem.
– Nie bój się, wszystko w porządku. Chciałem zwrócić na nas uwagę. Żeby zobaczyli go ży-
wego.
– Zapamiętałeś numery?
– Dwa – pięć osiem – zero jeden.
– Dwa – pięć osiem – zero jeden. Dwa – pięć osiem – zero jeden. Dobra, też pamiętam.
– Świetnie.
Papadakis wyglądał jakby poczuł się lepiej.
– Słyszeliście?
– Co takiego?
– Echo. Twój śmiech odbił się głośnym echem.
Zaśpiewał. Nie była to piosenka, tylko pojedyncza wysoka nuta. Przerwał i nasłuchiwał.
Oczywiście doczekał się odpowiedzi.
– Czy mój głos tak brzmi naprawdę?
– Dokładnie tak.
– Ale numer. Wspaniale.
Przez kilka minut nie mógł się nacieszyć zabawą z echem. Po raz pierwszy słyszał brzmienie
własnego głosu. Był szczęśliwy jak szympans, który zobaczył swoje odbicie w lustrze. Cora co
chwila na mnie spoglądała. Musieliśmy zaczynać. Udałem zniecierpliwienie.
– Myślisz, że nie mamy niczego lepszego do roboty, niż słuchać twojego jodłowania? Wsia-
daj. Jedziemy.
– Robi się późno, Nick.
– Dobra, dobra.
Wsiadł do środka, ale jeszcze wystawił głowę przez okno i zaśpiewał. Sięgnąłem po klucz i
rozwaliłem mu czaszkę. Skulił się na siedzeniu i zwinął w kłębek niczym kot na sofie. Minęły
wieki, nim znieruchomiał. Potem Cora dziwnie jęknęła. Ponieważ wrócił do nas echem jego głos.
Wysoki, przeciągły ton, a po nim cisza.
Rozdział 8
Nic nie musieliśmy mówić. Wiedziała, co robić. Przeniosła się do tyłu, a ja usiadłem z przo-
du. Popatrzyłem na klucz leżący pod deską rozdzielczą; było na nim kilka kropel krwi. Odkorko-
wałem butelkę wina i opłukałem narzędzie. Wylałem też trochę na ciało. Potem wytarłem klucz o
suchy skrawek ubrania trupa i podałem Corze, by go schowała pod siedzenie z tyłu. Polałem jesz-
cze alkoholem materiał zaplamiony po wytarciu narzędzia zbrodni. Uderzyłem butelką o drzwi i
położyłem ją na zwłokach. Uruchomiłem silnik. Z pęknięcia w szkle sączyła się strużka czerwo-
nego wina.
Włączyłem dwójkę. Nie mogłem zrzucić auta ze stupięćdziesięciometrowego urwiska, bo jak
byśmy wytłumaczyli, że żyjemy? Jechałem powoli, cały czas na drugim biegu. Dotarłem do
miejsca, gdzie było tylko z piętnaście metrów do ziemi. Podjechałem do krawędzi. Nacisnąłem
hamulec, kiedy przednie koła zawisły w powietrzu. O to właśnie chodziło. Silnik musiał działać,
ale potrzebowaliśmy jeszcze trochę czasu.
Wysiedliśmy, uważając, by stawiać stopy na asfalcie. Nie chcieliśmy zostawić śladów na pia-
sku. Cora podała mi kamień, podłożyłem go pod tylną oś. Pasował, specjalnie go dobrałem. Uży-
łem deski, żeby przechylić samochód. Udało się, ale nadal nie spadał. Spróbowałem jeszcze raz,
przechylił się bardziej. Zacząłem się pocić. Co będzie, jeśli się nie uda i zostaniemy tu z trupem
w samochodzie?
Spróbowaliśmy ponownie, razem. Za trzecim razem się udało. Upadliśmy na szosę, a samo-
chód potoczył się w dół z okropnym hałasem. Kiedy się zatrzymał, światła wciąż były zapalone.
Nie stanął w płomieniach, jak się obawialiśmy. Mielibyśmy wtedy kłopot z wyjaśnieniem, w jaki
sposób udało nam się przeżyć. Rzuciłem kamień w ślad za rozwalonym autem. Deskę zostawiłem
kilkaset metrów dalej na drodze. Nie różniła się niczym od innych kawałków drewna, które po-
spadały z ciężarówek.
Wróciłem do Cory, wziąłem ją na kolana i zsunęliśmy się razem po zboczu. Nie martwiłem
się, że zostawiam ślady, wkrótce tą samą drogą będą schodzić dziesiątki sanitariuszy i policjan-
tów. Jednak ślady jej obcasów mogłyby za bardzo się wyróżniać.
Samochód zwisał w połowie urwiska. Grek leżał na podłodze. Butelka utknęła między nim a
siedzeniem. Dach się załamał, zderzaki były powyginane. Spróbowałem otworzyć drzwi. Musia-
łem dostać się do środka i pociąć się odłamkami szyby, podczas gdy ona pobiegnie po pomoc.
Udało mi się.
Poszarpałem trochę ubranie Cory, żeby nie wyglądała zbyt porządnie. Wpatrywała się we
mnie pociemniałymi oczyma. Miała przyspieszony oddech. Nagle wstrzymała powietrze i przy-
lgnęła do mnie całym ciałem.
– Szarpnij! Szarp mnie! Podrzyj mi ubranie!
Wsunąłem rękę pod jej bluzkę i szarpnąłem, odsłaniając ciało.
– Bluzka zaczepiła ci się o klamkę, a potem jeszcze podarłaś ją podczas wspinaczki.
Mój głos zabrzmiał dziwnie, jakby odbijał się od metalowych ścian.
– A to nie wiesz, jak się stało – powiedziałem, uderzając ją pięścią w oko.
Upadła u moich stóp. Jej oczy błyszczały, drżała z podniecenia. Charczałem niczym dzikie
zwierzę, miałem opuchnięty język, czułem w ustach smak krwi.
– Tak! Tak, Frank, tak!
Nim się obejrzałem, leżeliśmy na ziemi wpatrzeni w siebie, wtuleni, gorączkowo szukając
bliskości. Nic nie mogło mnie wtedy powstrzymać. Musiałem ją mieć, choćbym miał za to zawi-
snąć. I miałem.
Rozdział 9
Przez kilka minut leżeliśmy bez słowa, bez tchu, jak odurzeni. Słyszeliśmy dźwięk konające-
go silnika.
– Co dalej, Frank?
– Ciężka sprawa. Wiele zależy od ciebie. Jesteś pewna, że dasz radę?
– Po tym, co już się stało, nie boję się niczego.
– Gliniarze będą cię próbowali przyłapać na kłamstwie. Użyją różnych sztuczek. Jesteś na to
gotowa?
– Chyba tak.
– Mogą cię potraktować jak podejrzaną, znaleźć coś na ciebie. Mało prawdopodobne przy
tylu świadkach, ale to możliwe. Mogą cię oskarżyć o nieumyślne spowodowanie śmierci i wsa-
dzić na rok za kratki. Przyjmiesz to z podniesioną głową, jeśli tak się stanie?
– Pod warunkiem, że obiecasz czekać na mnie, kiedy wyjdę.
– Obiecuję.
– W takim razie ja też.
– Nie zwracaj na mnie uwagi, jestem pijany. Badania to potwierdzą. Będę gadał głupoty,
żeby ich skołować. W ten sposób, kiedy wytrzeźwieję i opowiem naszą wersję, prędzej uwierzą.
– Będę pamiętać.
– Masz być na mnie wściekła. Obwiniać mnie o wypadek. O to, że się upiłem.
– Tak. Wiem.
– Wszystko ustalone.
– Frank?
– Tak?
– Jeszcze jedno. Musimy być zakochani. Jeśli się kochamy, nic innego się nie liczy.
– A kochamy się?
– Dobrze, powiem pierwsza: kocham cię, Frank.
– Kocham cię, Coro.
– Pocałuj mnie.
Wziąłem ją w objęcia i pocałowałem. Zobaczyłem w górze światła nadjeżdżającego wozu.
– Na szosę, już. Zaczynamy.
– Ja zaczynam.
– Poproś tylko o pomoc. Jeszcze nie wiesz, że on nie żyje. – Tak.
– Upadłaś, wychodząc z wraku. Dlatego masz zabrudzone ubranie.
– Do zobaczenia.
– Do zobaczenia.
Zaczęła wdrapywać się po zboczu, a ja czym prędzej ruszyłem do wozu. Nagle zdałem sobie
sprawę z braku kapelusza. Musiałem mieć swój kapelusz. Zacząłem go szukać gorączkowo. Sa-
mochód zbliżał się nieubłaganie, a ja nie miałem kapelusza i żadnych obrażeń. Dałem za wygra-
ną i wstałem. W połowie drogi do auta potknąłem się o kapelusz. Chwyciłem go i wskoczyłem do
rozbitego wozu. Pod moim ciężarem samochód stoczył się niżej. Nic więcej nie pamiętam.
Obudziłem się, leżąc na piasku. Wokół mnie panował gwar i zamieszanie. Krzyczałem co
chwila pod wpływem przeszywającego bólu w ramieniu. Bolały mnie też plecy i głowa, miałem
mdłości. Byłem półprzytomny, ale nie na tyle, żeby zapomnieć o brudnym ubraniu. Musiałem ja-
koś je wytłumaczyć. Przeturlałem się na brzuch i zacząłem kopać nogami ziemię.
Ponownie ocknąłem się w karetce. W nogach noszy siedział gliniarz, lekarz zajmował się
moim ramieniem. Z ręki kapała krew, między nadgarstkiem a łokciem była wygięta w nienatural-
ny sposób. Złamana. Znów zemdlałem na ten widok. Kiedy się obudziłem, lekarz wciąż mnie
opatrywał. Pomyślałem z niepokojem o plecach. Poruszyłem stopą. Nie byłem sparaliżowany.
Co chwila traciłem przytomność i odzyskiwałem ją. Rozejrzałem się po wnętrzu karetki i zo-
baczyłem Greka. Leżał na noszach obok mnie.
– Hej, Nick. Nikt nic nie powiedział. Nie widziałem nigdzie Cory.
Zatrzymaliśmy się, wynieśli Greka. Czekałem na swoją kolej, ale się nie doczekałem. Zrozu-
miałem, że tym razem naprawdę nie żyje, nie będzie kolejnej historyjki o kocie. Gdyby wynieśli
nas obu, wiedziałbym, iż jesteśmy w szpitalu. Lecz skoro wynieśli tylko jego, byliśmy pod kost-
nicą.
Pojechaliśmy dalej. Po paru minutach wyciągnęli mnie z karetki, umieścili nosze na kółkach
i pojechałem na salę operacyjną. Czekało mnie nastawianie złamanej ręki. Przygotowali narkozę
i zaczęli się kłócić. Lekarz policyjny nie mógł się dogadać z personelem szpitala. Wiedziałem, o
co chodzi. O badania na obecność alkoholu we krwi. Po podaniu narkozy można się pożegnać z
miarodajnymi wynikami. Lekarz podstawił mi jakieś urządzenie. Dmuchnąłem. Ciecz w środku
zabarwiła się na żółto. Pobrali mi krew, dopiero potem podali narkozę.
Obudziłem się na łóżku w szpitalnej sali. Miałem obandażowaną głowę, zagipsowaną rękę i
usztywniony kręgosłup. Prawie nie mogłem się ruszać. Policjant stanowy czytał poranną gazetę.
Głowa, ręka i plecy bolały mnie jak wszyscy diabli. Pielęgniarka podała mi tabletkę, po której za-
snąłem.
Obudziłem się koło południa. Podali mi jedzenie. Potem przyszło jeszcze dwóch gliniarzy.
Zostałem umieszczony na noszach i wyniesiony do karetki.
– Gdzie jedziemy?
– Na przesłuchanie sądowe.
– Czy ktoś zginął?
– Tak.
– Bałem się, że nie przeżyli.
– Tylko jedna osoba. – Kto?
– Mężczyzna.
– Czy kobieta jest ciężko ranna?
– Nie.
– Kiepsko to wygląda, prawda?
– Uważaj, kolego. Jeśli masz ochotę pogadać, my nie mamy nic przeciwko temu, ale wszyst-
ko, co powiesz, może się obrócić przeciwko tobie w sądzie.
– No tak. Dzięki.
Zaparkowaliśmy niedaleko zakładu pogrzebowego w Hollywood. Wnieśli mnie do środka,
Cora już tam była. Wyglądała na nieźle zmaltretowaną. Miała na sobie pewnie pożyczoną od ja-
kiejś policjantki bluzkę, która wydymała jej się na brzuchu, jakby była wypchana sianem. Miała
brudne buty i kostium, podbite oko. Obok niej siedziała policjantka. Koroner z asystentem na-
przeciwko. Z boku zobaczyłem pół tuzina gniewnych twarzy. Ława przysięgłych. Nad jej człon-
kami sprawowało straż kilku policjantów. Byli też inni ludzie. Gliniarze popychali ich, wskazując
miejsca, gdzie powinni stanąć. Właściciel zakładu krzątał się wokół, podstawiając krzesła. Na
stole zobaczyłem jakiś kształt przykryty prześcieradłem.
Postawili nosze ze mną na innym stole, koroner zastukał ołówkiem i zaczęło się.
Najpierw oficjalna identyfikacja zwłok. Cora się rozpłakała, ja sam nie byłem zachwycony
widokiem. Kiedy wszyscy dokładnie się przyjrzeli, prześcieradło wróciło na swoje miejsce.
– Zna pani tego mężczyznę?
– To mój mąż.
– Nazwisko.
– Nick Papadakis.
Powołano świadków. Sierżant, który przyjął zgłoszenie, opowiedział swoją historię. Wezwał
pogotowie i pojechał z dwoma funkcjonariuszami na miejsce zdarzenia. Zabrał Corę do radiowo-
zu, a mnie i Greka przeniesiono do karetki. Grek zmarł w drodze do szpitala, zostawiono go w
kostnicy. Następny był przypadkowy kierowca o nazwisku Wright. Wyjechał zza zakrętu, usły-
szał krzyk kobiety i łoskot spadającego samochodu, zobaczył wóz z zapalonymi reflektorami le-
cący z hukiem w dół po zboczu. Cora machała rękoma, krzycząc o pomoc. Poszedł razem z nią
na dół, próbował wydostać mnie i Greka. Nie udało mu się, przygniatał nas samochód. Po jakimś
czasie zjawiło się więcej ludzi i policja. Funkcjonariusze podnieśli wrak, wydostali nas i przeka-
zali sanitariuszom. Brat Wrighta opowiedział mniej więcej to samo. To on zawiadomił policję.
Lekarz policyjny podał do wiadomości wyniki testów, z których wynikało, że ja i Grek byli-
śmy pijani, a Cora trzeźwa. Podał oficjalną przyczynę śmieci Papadakisa – rozległy uraz głowy.
Koroner zwrócił się do mnie z pytaniem, czy chcę zeznawać.
– Tak, proszę pana. Chyba tak.
– Pragnę pana ostrzec, że wszystko, co pan powie, może zostać użyte przeciwko panu. Ze-
znanie jest całkowicie dobrowolne.
– Nie mam nic do ukrycia.
– Dobrze. Co pan pamięta?
– Prowadziło mi się całkiem dobrze, a potem coś uderzyło w samochód i zaczęliśmy spadać.
Obudziłem się w szpitalu. To wszystko.
– Dobrze się panu prowadziło? – Tak.
– Chce pan powiedzieć, że to pan prowadził pojazd?
– Tak. Ja siedziałem za kierownicą.
Był to oczywiście pijacki bełkot. Później miałem zamiar się ze wszystkiego wycofać. Wstęp-
ne dochodzenie sądowe nie miało żadnego znaczenia, a kiedy wszystko naprawdę się zacznie i
będzie się liczyć każde słowo, zupełnie zmienię front, myślałem. Wykalkulowałem sobie, że jeśli
najpierw powiem oczywistą nieprawdę, późniejsze zeznania nabiorą większej wiarygodności. Nie
chciałem sprawiać wrażenia zbyt dobrze przygotowanego. Tym razem postanowiłem rozegrać
wszystko inaczej niż przy pierwszej próbie. Zależało mi, żeby na początku zrobić złe ważenie.
Nie ja prowadziłem, więc nie miało znaczenia, jak źle wypadnę. Nic mi nie mogli zrobić. Oba-
wiałem się tylko, żeby historia się nie powtórzyła. Już raz omal nie wpadliśmy na zbrodni z po-
zoru idealnej. Wystarczy przeoczyć jeden szczegół i koniec. Po tobie. Im gorsze sprawiałem wra-
żenie, na im większego pijaka i łgarza wyglądałem, tym mniej cała sprawa kojarzyła się z mor-
derstwem.
Gliniarze popatrzyli po sobie, koroner spojrzał na mnie jak na wariata. Wiedzieli, że wycią-
gnięto mnie spod tylnego siedzenia.
– Jest pan pewien tego, co mówi?
– Absolutnie.
– Znajdował się pan pod wpływem alkoholu? – Nic podobnego!
– Słyszał pan, co mówią wyniki testów.
– Nie znam się na testach. Wiem jedynie, że nie piłem.
Koroner zwrócił się do Cory. Obiecała, że powie wszystko, co wie.
– Kto prowadził samochód? – Ja.
– Gdzie był ten pan?
– Siedział z tyłu.
– Czy znajdował się pod wpływem alkoholu?
– Muszę odpowiadać?
– Nie musi pani odpowiadać na żadne pytanie, jeśli tak pani postanowi.
– Nie chcę odpowiadać.
– W porządku. Proszę opowiedzieć własnymi słowami, co zaszło.
– Prowadziłam. Silnik się przegrzał podczas jazdy pod górę i mąż powiedział, żebyśmy się
zatrzymali, póki nie ostygnie.
– Jak bardzo się przegrzał?
– Powyżej dwustu.
– Proszę kontynuować.
– Kiedy zjeżdżaliśmy ze wzgórza, wyłączyłam silnik. Nadal był gorący, więc stanęliśmy na
poboczu. Po jakichś dziesięciu minutach ruszyliśmy dalej. Nie wiem, co się stało. Nie mogłam
się rozpędzić, włączyłam drugi bieg, mężczyźni rozmawiali, może to mnie rozproszyło, może
zbyt gwałtownie zmieniłam bieg… Tak czy inaczej poczułam, że część wozu pochyla się niebez-
piecznie. Krzyknęłam do nich, żeby wyskakiwali, ale było za późno. Spadliśmy. Udało mi się
wydostać i od razu pobiegłam po pomoc.
Koroner ponownie zwrócił się do mnie.
– Czy próbuje pan osłaniać tę kobietę?
– Nie uważam, żeby ona próbowała osłaniać mnie.
Przysięgli udali się na naradę. Po powrocie wydali werdykt: Nick Papadakis zginął na skutek
wypadku samochodowego na Malibu Lake Road, za którego spowodowanie ja i Cora ponosimy
całkowitą odpowiedzialność. Zadecydowano o postawieniu nas przed sądem.
Tej nocy w szpitalu był ze mną inny gliniarz. Rano poinformował mnie, że przychodzi pan
Sackett i poradził, żebym się przygotował. Nie mogłem się jeszcze za bardzo ruszać, ale poprosi-
łem szpitalnego fryzjera o pomoc. Słyszałem o Sacketcie. Był prokuratorem okręgowym. Zjawił
się około wpół do jedenastej. Gliniarz wyszedł, zostawiając nas samych. Sackett okazał się ły-
sym, postawnym gościem o beztroskim sposobie bycia.
– No, no, no. Jak się czujemy?
– W porządku, panie sędzio. Jestem wstrząśnięty i skołowany, ale dojdę do siebie.
– Jak powiedział pilot, wyskakując z samolotu: podróż wspaniała, tylko lądowanie nieco
twarde.
– Otóż to.
– Słuchaj, Chambers, nie musisz wcale ze mną rozmawiać, jeśli nie chcesz. Przyjechałem po
części z ciekawości, jak wyglądasz, a po części dlatego że, jak wynika z mojego doświadczenia,
szczera rozmowa na początku oszczędza mnóstwo czasu. Czasem w ogóle udaje się uniknąć pro-
cesu. Jak to mówią: najważniejsze jest porozumienie między ludźmi. Komunikacja.
– Pewnie, panie sędzio. Co pan chce wiedzieć?
Zabrzmiało to niepewnie. Sackett usiadł i zmierzył mnie badawczym spojrzeniem.
– Zacznijmy od początku.
– Tej podróży?
– Tak. Chcę usłyszeć wszystko.
Wstał i zaczął chodzić po sali. Drzwi znajdowały się tuż obok mojego łóżka, uchyliłem je.
Gliniarz czarował pielęgniarkę na korytarzu. Sackett wybuchnął śmiechem.
– Nie, żadnych dyktafonów. Używają ich tylko w filmach. Uśmiechnąłem się z udawanym
zażenowaniem. Kupował moją grę.
Zrobiłem głupi numer i pozwoliłem się przyłapać. Poczuł nade mną przewagę.
– Dobrze, panie sędzio. Głupio się zachowałem. Opowiem wszystko, jak było. Od samego
początku. Zdaje się, że kłamstwo w niczym mi nie pomoże.
– Podoba mi się twoje nastawienie, Chambers. Opowiedziałem, jak odszedłem z pracy u Gre-
ka, a potem wpadłem na niego któregoś dnia przypadkiem na ulicy. Jak próbował mnie namówić
do powrotu i zaprosił na wspólną wycieczkę do Santa Barbara. Powiedziałem, że wychyliliśmy
parę flaszek, a potem usiadłem za kierownicą i chciałem prowadzić.
– To prowadziłeś czy nie? – przerwał mi.
– Panie sędzio, może pan mi to powie.
– O co ci chodzi, Chambers?
– Słyszałem, co powiedziała Cora podczas dochodzenia sądowego.
Wiem, co twierdzi policja. Gdzie mnie znaleziono. Zdaję sobie sprawę, że to ona musiała
prowadzić. Jeśli jednak miałbym zaufać własnej pamięci, upierałbym się, że ja. Nie kłamałem
koronerowi, panie sędzio. Wciąż mi się wydaje, że ja siedziałem za kółkiem.
– Kłamałeś, twierdząc, że nie piłeś.
– Fakt. Alkohol jeszcze nie zdążył wywietrzeć mi z głowy i byłem na lekach, które mi podali
w szpitalu. Skłamałem. Teraz jednak odzyskałem jasność myślenia, a mam na tyle zdrowego roz-
sądku, by wiedzieć, że jeśli cokolwiek jest w stanie mnie uratować w tej sytuacji, to tylko szcze-
rość. Oczywiście, że byłem pijany. Bardzo. Myślałem tylko o tym, żeby się nie wydało, że jecha-
łem po pijanemu.
– Zamierzasz to powiedzieć przed sądem?
– Nie mam wyboru. Nie rozumiem tylko, jak to się stało… Jak ona znalazła się za kierowni-
cą? Wiem, że udało mi się włożyć kluczyki do stacyjki i uruchomić silnik. Pamiętam nawet face-
ta, który się ze mnie śmiał. Stał przy drodze. Nie rozumiem, dlaczego w czasie wypadku to ona
była za kierownicą.
– Przejechałeś jakieś dwa metry.
– Chyba dwa kilometry.
– Dwa metry, bo cię przegoniła zza kółka.
– Jezus, ależ musiałem być pijany.
– Cóż, ława przysięgłych pewnie ci uwierzy. Historia jest tak pokręcona, że wygląda na
prawdziwą. Tak, przysięgli mogą uwierzyć.
Siedział, oglądając swoje paznokcie, a ja próbowałem powstrzymać tryumfalny uśmieszek
wypełzający mi na twarz. Z ulgą powitałem kolejne pytania, które pomogły mi przestać myśleć o
tym, jak łatwo dał się nabrać.
– Kiedy zacząłeś pracować dla Papadakisa, Chambers?
– Zeszłej zimy.
– Jak długo u niego byłeś?
– Odszedłem miesiąc temu. Może półtora.
– Pracowałeś pół roku?
– Mniej więcej.
– Czym zajmowałeś się wcześniej?
– Och, obijałem się.
– Podróżowałeś autostopem? Jadałeś gdzie i kiedy się dało?
– Tak, proszę pana.
Wyjął z walizki plik papierów i zaczął je przeglądać.
– Byłeś kiedyś we Frisco?
– Tam się urodziłem.
– Kansas? Nowy Jork? Nowy Orlean? Chicago?
– Znam te wszystkie miasta.
– Siedziałeś kiedyś w więzieniu?
– Tak, panie sędzio. Przy takim trybie życia jak mój łatwo o konflikt z policją. Owszem, sie-
działem w więzieniu.
– W Tucson?
– Tak, spędziłem w areszcie dziesięć dni. Za wdarcie się na teren zamknięty.
– Salt Lake City? San Diego? Wichita? – Tak.
– Oakland?
– Trzy miesiące za bójkę z funkcjonariuszem służby drogowej.
– Mocno go poturbowałeś.
– On mnie też. Jak to się mówi: ja nieźle oberwałem, ale powinniście zobaczyć tego drugie-
go.
– Los Angeles?
– Raz. Tylko trzy dni.
– Chambers, jak to się stało, że zacząłeś pracować u Papadakisa?
– Przez przypadek. On potrzebował kogoś do pomocy, ja byłem spłukany. Wpadłem do baru,
żeby coś zjeść. Zaproponował mi pracę, zgodziłem się.
– Nie wydaje ci się to zabawne, Chambers?
– Nie rozumiem, panie sędzio.
– Latami włóczyłeś się po świecie, właziłeś w kłopoty, nawet nie myśląc o podjęciu jakiej-
kolwiek pracy, aż tu nagle się ustatkowałeś.
– Nie byłem zachwycony tą robotą.
– Ale się jej trzymałeś.
– Nick był jednym z najmilszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem. Nie miałem sumienia
powiedzieć mu prosto w oczy zaraz po pierwszej wypłacie, że mam dość. Chciałem, ale było mi
go szkoda. Miał duże trudności ze znalezieniem kogoś chętnego do pracy. Skorzystałem z jego
nieobecności po wypadku i dałem nogę. Zwyczajnie uciekłem. Nie zasłużył sobie na takie trakto-
wanie, ale ja nie potrafię usiedzieć na miejscu. Muszę wędrować. Zniknąłem po angielsku.
– A następnego dnia po twoim powrocie facet zginął.
– Wpędza mnie pan w poczucie winy, panie sędzio. Nie przyznałem się na przesłuchaniu, ale
to nie znaczy, że nie czuję się odpowiedzialny za to, co się stało. Gdybym nie namawiał go do pi-
cia, być może żyłby dziś. Albo zginąłby tak czy inaczej. Po prostu nie wiem. Byłem pijany, nie-
wiele pamiętam. Czy Cora prowadziłaby lepiej bez dwóch pijanych facetów w samochodzie?
Prawdopodobnie. Takie są moje odczucia.
Zerknąłem na niego ciekaw, jak przyjął moje słowa. Nawet na mnie nie patrzył. Poderwał się
znienacka, podszedł do łóżka i chwycił mnie za ramię.
– Dość tego, Chambers. Dlaczego wytrzymałeś u Papadakisa aż sześć miesięcy?
– Panie sędzio, nie rozumiem.
– Doskonale rozumiesz. Domyślam się dlaczego. Miałem przyjemność ją poznać, Chambers.
Była wczoraj u mnie w biurze. Nawet w poszarpanym ubraniu i z podbitym okiem wyglądała
ładnie. Niejeden facet, nawet rozkochany w wędrówkach, zrezygnowałby dla niej ze wszystkie-
go.
– Myli się pan. Odszedłem tak czy inaczej.
– Nie na długo. Za bardzo się postarałeś, Chambers. Wszystko wskazywało na nieumyślne
spowodowanie śmierci. Wczoraj. A dziś sprawa wygląda inaczej. Co chwila pojawia się nowy
świadek. Składając do kupy poszczególne zeznania, odkrywam, że nie ma żadnej wątpliwości.
Daj spokój, Chambers. Zamordowaliście tego Greka. Im prędzej się przyznacie, tym lepiej dla
was.
Tym razem nie było mi do śmiechu. Usta mi zdrętwiały, nie potrafiłem wydobyć słowa.
– Czemu nic nie mówisz?
– Oskarża mnie pan o potworną zbrodnię. Nie mam panu nic do powiedzenia, panie sędzio.
– Jeszcze parę minut temu gęba ci się nie zamykała. Sam twierdziłeś, że tylko szczerość
może ci pomóc. Skąd to milczenie?
– Skołował mnie pan.
– Dobrze. Omówmy wszystko po kolei. Żebyś nie był skołowany. Sypiałeś z tą kobietą?
– Nic podobnego.
– A podczas tygodnia pobytu Greka w szpitalu gdzie sypiałeś?
– W swoim pokoju.
– A ona w swoim. Daj spokój, widziałem ją. Na twoim miejscu nie przepuściłbym takiej oka-
zji. I ty też nie przepuściłeś.
– Nawet o tym nie pomyślałem.
– A te wasze wspólne wycieczki na targ w Glendale? Czym zajmowaliście się w drodze po-
wrotnej?
– Nick nas wysyłał po zakupy.
– Nie pytałem, kto was wysyłał. Pytałem, co robiliście.
Zrobiło mi się słabo, musiałem prędko coś wymyślić. Postanowiłem wpaść w złość.
– Załóżmy, że ma pan rację i mieliśmy romans. Nie mieliśmy, ale skoro pan wie lepiej, nie
będę się spierał. Po co mielibyśmy go zabijać, skoro wszystko tak świetnie się układało? Pozwa-
lał nam romansować pod swoim nosem? Słyszałem o facetach, którzy popełniali zbrodnie z po-
wodu, który pan wskazał. Ale zazwyczaj zabijali, ponieważ nie mogli inaczej zdobyć kobiety.
Nie słyszałem o nikim, kto zabiłby po tym, jak już dostał, co chciał.
– Nie? Powiem ci, dlaczego go zabiliście. Po pierwsze, nieruchomość warta czternaście ty-
sięcy, zapłacona gotówką. Po drugie, polisa ubezpieczeniowa na życie warta dziesięć tysięcy w
razie śmierci na skutek wypadku.
Jeszcze widziałem jego twarz, ale wokół robiło się coraz ciemniej, bałem się, że za chwilę
upadnę nieprzytomny do tyłu. Podał mi szklankę wody.
– Napij się. Powinno pomóc. Posłuchałem. Nie miałem wyboru.
– Chambers, z pewnością na jakiś czas zaniechasz kolejnych morderstw, gdybyś jednak kie-
dykolwiek miał próbować znowu, na litość boską, trzymaj się z daleka od firm ubezpieczenio-
wych. Mają znacznie większe fundusze na prowadzenie śledztwa niż policja i sto razy lepszych
detektywów. Znają się na swojej robocie, a na dzień dzisiejszy skoncentrowali się na tobie. Im
chodzi o pieniądze, walczą o kasę. Popełniliście duży błąd.
– Panie sędzio, Bóg mi świadkiem, że nie miałem pojęcia o żadnej polisie ubezpieczeniowej.
– Zbladłeś jak ściana.
– Pan by nie zbladł?
– Jestem po twojej stronie. Jeśli się przyznasz, postaram się o jak najłagodniejszy wymiar
kary dla was obojga.
– Nic z tego.
– Co się stało z obietnicą szczerości? Sądzisz, że możesz bezkarnie kłamać? Że ja się na to
zgodzę?
– Nie mam pojęcia, na co się pan zgodzi, nie interesuje mnie to. Niech pan trzyma swoją
stronę, a ja będę trzymał swoją. Nie zrobiłem tego. Jasne?
– Zgrywasz teraz twardziela? Niech ci będzie. Wiesz, co usłyszy ława przysięgłych? Po
pierwsze, sypialiście ze sobą. Potem Papadakis miał mały wypadek, a wy świetnie spędzaliście
czas bez niego. Noce w jednym łóżku, dni na plaży, trzymanie się za ręce i patrzenie sobie w
oczy. Pewnego dnia wpadliście na doskonały pomysł. Pierwszym krokiem było namówienie Gre-
ka na wykupienie polisy. Dałeś nogę, żeby jej zostawić czyste pole. Pracowała nad nim z dobrym
rezultatem. Wykupił naprawdę porządną polisę, mając jeszcze świeżo w pamięci niedawny wypa-
dek. Obejmowała wypadki, choroby i inne nieszczęścia. Kosztowała czterdzieści sześć dolarów i
siedemdziesiąt dwa centy. Byliście gotowi. Dwa dni później Frank Chambers niby przypadkiem
wpada na Nicka Papadakisa na ulicy. Nick próbuje go namówić, by wrócił do pracy. Tak się
szczęśliwie składa, że ma zaplanowaną wycieczkę z żoną do Santa Barbara. Zarezerwowane
miejsca w hotelu i tak dalej. Oczywiście Frank koniecznie musi pojechać z nimi, przez wzgląd na
dawne dobre czasy. 1 jedzie. Upiłeś Greka, sam też nie wylewałeś za kołnierz. Załadowałeś do
samochodu kilka butelek wina, specjalnie dla oczu policyjnych detektywów. Skręciliście w Mali-
bu Lake Road, bo dziewczyna chciała zobaczyć plażę. Niezły plan. Jedenasta w nocy, dwóch pi-
janych facetów w samochodzie, a ona jedzie popatrzeć sobie na domki i fale. Lecz nie dotarliście
na miejsce. Zrobiliście sobie mały postój, podczas którego roztrzaskałeś Grekowi butelkę na gło-
wie. Miałeś wprawę. To samo zrobiłeś temu biednemu idiocie w Oakland. Pojechaliście dalej.
Ona wyskoczyła z jadącego wozu. Pochyliłeś się do przodu, przejąłeś kierownicę z tylnego sie-
dzenia. Nie trzeba było naciskać zbyt mocno gazu, jechaliście na drugim biegu. Wsunęła ręce
przez okno i chwyciła kierownicę. Mogłeś wysiąść, tyle że byłeś zbyt pijany. A ona zbyt szybko
podprowadziła wóz do urwiska. Nie zdążyłeś wyskoczyć. Sądzisz, że ława przysięgłych w to nie
uwierzy, prawda? Otóż mylisz się. Mam dowody na poparcie każdego słowa. Zastanów się, nim
będzie za późno, by uratować się przed stryczkiem. Potem odetną cię i pochowają we wspólnym
grobie z resztą cwaniaków, którzy byli tak głupi, że nie chcieli współpracować z wymiarem spra-
wiedliwości, aby ocalić życie.
– Nic takiego się nie wydarzyło. Nic mi o tym nie wiadomo.
– Mówisz, że zrobiła to sama?
– Nikt tego nie zrobił. Proszę mnie zostawić w spokoju! To wszystko nieprawda.
– A skąd wiesz? Podobno byłeś w sztok pijany.
– Nic nie wiem na temat opisywanych przez pana wydarzeń, które rzekomo miały miejsce.
– Więc to ona?
– Niczego takiego nie twierdzę. Proszę się nie doszukiwać drugiego dna w moich słowach.
– Posłuchaj, Chambers. W samochodzie było troje ludzi: ty, ona i ofiara. Ofiara raczej sama
się nie walnęła w głowę butelką. Skoro ty tego nie zrobiłeś, zostaje ona.
– Dlaczego się pan upiera, że ktoś go zabił?
– Jestem o tym przekonany. Wreszcie do czegoś dochodzimy, Chambers. Mówisz, że tego nie
zrobiłeś. Niewykluczone, że mówisz prawdę. A skoro tak i ta kobieta nie jest dla ciebie nikim
więcej, jak tylko żoną przyjaciela, to chyba powinieneś coś zrobić, nie uważasz? Chociażby zło-
żyć na nią skargę.
– Jak to: złożyć skargę?
– Zabiła męża i próbowała zabić ciebie. Nie możesz pozwolić, aby jej to uszło płazem. Lu-
dzie mogliby cię źle zrozumieć, nabrać podejrzeń. Zachowałbyś się jak mięczak, pozwalając, aby
się wymknęła sprawiedliwości za to, co zrobiła. Zamordowała męża dla pieniędzy i ciebie też
próbowała. Nie wkurza cię to?
– Mogłoby, gdybym uważał, że to prawda. Ale ja nie wiem.
– Jeśli przedstawię ci dowody, podpiszesz oficjalną skargę?
– Oczywiście, o ile jest pan w stanie cokolwiek udowodnić.
– Jestem. Podczas postoju wysiadłeś z samochodu, prawda? – Nie.
– O. A myślałem, że byłeś zbyt pijany, by zapamiętać podobny szczegół. To już druga rzecz,
którą sobie przypomniałeś. Zadziwiasz mnie.
– Nic takiego nie kojarzę.
– Wysiadłeś. Posłuchaj zeznania tego mężczyzny: „Nie jestem w stanie opisać samochodu.
Wiem, że za kierownicą siedziała kobieta. W środku siedział też jakiś mężczyzna. Przejeżdżając,
usłyszeliśmy jego głośny śmiech. Drugi mężczyzna wymiotował za samochodem”. A więc spę-
dziłeś kilka minut za samochodem, wymiotując. W tym czasie ona rozbiła Papadakisowi na gło-
wie butelkę. Po powrocie na swoje miejsce niczego nie zauważyłeś, bo byłeś zbyt pijany, sądziłeś
może, że Grekowi urwał się film. Podobnie jak tobie po chwili. W tym czasie ona wyskoczyła z
jadącego powoli samochodu i spuściła was w przepaść.
– To żaden dowód.
– O tak. Wright zeznał, że auto staczało się w dół, kiedy został zatrzymany przez roztrzęsioną
kobietę. Ona była na drodze, a wy jeszcze nie wylądowaliście na dole!
– Może wyskoczyła.
– Z torebką? Chambers, czy kobiety prowadzą samochód, nie wypuszczając torebki z rąk?
Gdyby wyskoczyła, czy miałaby czas złapać przedtem torebkę? Chambers, to się nijak nie trzyma
kupy. Nie da się wyskoczyć z dachującego wozu. Nie było jej już w środku, kiedy runęliście w
dół. Wystarczy ci taki dowód?
– Nie wiem.
– Co znaczy: nie wiem? Podpiszesz skargę czy nie?
– Nie.
– Słuchaj, Chambers, to nie przypadek, że samochód wywrócił się o sekundę za wcześnie.
Ona nie zawahałaby się poświęcić twojego życia, żeby ratować własną skórę.
– Proszę mnie zostawić w spokoju. Nie mam pojęcia o czym pan mówi.
– Ty albo ona. Jeśli jesteś niewinny, radzę podpisać skargę. Inaczej dostanę jasny sygnał, jak
było naprawdę. Ława przysięgłych również.
I sędzia. Oraz kat.
Przyglądał mi się przez chwilę, zanim wyszedł. Wrócił w towarzystwie faceta, który podał
mi kartkę i długopis.
– Tutaj, Chambers.
Podpisałem. Zostawiłem na papierze plamę potu, a mężczyzna, który odebrał ode mnie doku-
ment, wytarł ją wierzchem dłoni.
Rozdział 10
Sackett wyszedł, wrócił mój gliniarz. Rozegraliśmy kilka partyjek pokera, z trudem przycho-
dziło mi skupić się na grze.
– Zmęczył cię, co?
– Trochę.
– Jest ostry. Nie przebiera w środkach. Jeszcze nikt go nie przechytrzył. Wygląda jak kazno-
dzieja pełen miłości do każdego człowieka, ale ma serce z kamienia.
– Z kamienia, też tak sądzę.
– Tylko jeden człowiek w mieście może się z nim równać.
– Kto taki?
– Katz. Na pewno o nim słyszałeś.
– Pewnie, że słyszałem.
– Mój kumpel.
– Dobrze mieć takich kumpli.
– No. Nie powinieneś jeszcze domagać się adwokata. Nie przedstawiono ci zarzutów. Mogą
cię trzymać przez czterdzieści osiem godzin bez prawa kontaktowania się z kimkolwiek. Ale gdy-
by pojawił się tu Katz, mógłbym go do ciebie wpuścić, kapujesz? Może tak się zdarzyć, że wpad-
nie, żeby pogadać.
– Masz u niego zniżkę?
– Pewnie. To mój dobry znajomy. Można na niego liczyć. Świetny facet. Jedyny w tym mie-
ście, który jest w stanie postawić się Sackettowi.
– Dobra, działaj. Im szybciej, tym lepiej.
– Zaraz wracam.
Po powrocie puścił do mnie oko. Nie musieliśmy długo czekać na pukanie do drzwi. Katz.
Niewysoki, z czarnym wąsem i zniszczoną skórą. Natychmiast po wejściu do sali zrolował sobie
skręta z tytoniu Bill Durham. Zapalił i zaciągnął się jeden jedyny raz. Siedział z papierosem zwi-
sającym z kącika ust. Nie potrafiłem określić, czy facet śpi, czy czuwa, czy papieros jest zapalo-
ny, czy też zgasł. Katz zsunął kapelusz na tył głowy i siedział z jedną nogą przerzuconą przez
oparcie krzesła, z przymkniętymi oczyma. Nic więcej. Pewnie myślicie, że załamał mnie ten wi-
dok. Nic podobnego. Nawet we śnie sprawiał wrażenie mądrzejszego niż większość ludzi w pełni
przebudzonych. Poczułem dziwny ucisk w gardle. Wzruszyłem się, jakbym patrzył na anioła mi-
łosierdzia.
Gliniarz przyglądał mu się z niemym podziwem. Wyszedł bardzo niechętnie. Po jego wyjściu
Katz dał mi znak, żebym zaczął mówić. Opowiedziałem mu o wypadku, przekonaniu Sacketta o
tym, że zamordowaliśmy Greka dla pieniędzy z polisy ubezpieczeniowej, i podpisaniu oświad-
czenia, że Cora usiłowała zabić także mnie. Słuchał uważnie, a kiedy skończyłem, milczał przez
jakiś czas. Potem wstał.
– Zrobił z tobą, co chciał.
– Nie powinienem był się zgodzić na podpisanie zeznania. Nie wierzę, że zrobiła cokolwiek
z tego, co naopowiadał. Byłem skołowany. Nadal jestem.
– Tak czy inaczej nie powinieneś był niczego podpisywać.
– Zrobi pan coś dla mnie, panie Katz? Zobaczy się pan z nią i powie…
– Zobaczę się z nią. I powiem to, co powinna wiedzieć. Przejmuję kontrolę, rozumiesz?
Wszystko załatwię.
– Tak, proszę pana. Rozumiem.
– Będę z tobą podczas odczytania aktu oskarżenia. Albo ktoś przeze mnie wyznaczony. Sac-
kett zrobił z ciebie stronę skarżącą, może mi być trudno reprezentować was oboje, ale coś wymy-
ślę. Cokolwiek zrobię, macie mi zaufać.
– Cokolwiek pan zrobi, panie Katz.
– Na razie.
Tego wieczora znów mnie wywieźli ze szpitala. Tym razem do sądu magistrackiego. W sali
nie było krzeseł dla przysięgłych ani miejsca dla świadków, tylko podwyższenie, na którym sie-
dział urzędnik w otoczeniu kilku policjantów. Miał przed sobą długie biurko. Zeznający stawali
przed podwyższeniem i mówili, opierając się brodą o krawędź biurka. Zebrał się tłum gapiów i
reporterów. Zrobiono mi kilka fotek. Wszyscy wydawali się niezwykle przejęci. Nie miałem zbyt
dobrego widoku ze swoich noszy, ale przez chwilę dostrzegłem Corę. Siedziała w pierwszej ław-
ce razem z Katzem, Sackettem, jakimiś ludźmi z walizkami, kilkoma znajomymi policjantami i
tymi samymi świadkami co na przesłuchaniu. Postawili mnie na wprost biurka na dwóch złączo-
nych razem stołach i przykryli dodatkowym kocem. Jeden z funkcjonariuszy poprosił o ciszę. Ja-
kiś młody mężczyzna pochylił się nade mną i powiedział, że nazywa się White i został poproszo-
ny przez Katza o reprezentowanie mnie. Skinąłem głową, ale nie przestawał szeptać w kółko tego
samego. Policjant, który prosił o ciszę, zdenerwował się i zaczął uderzać głośno młotkiem w stół.
– Cora Papadakis.
Katz podprowadził ją do biurka. Niemal otarła się o mnie, przechodząc. Dziwnie było poczuć
jej zapach w tym miejscu. Zapach, który zawsze doprowadzał mnie do szaleństwa. Wyglądała
nieco lepiej niż poprzedniego dnia. Miała dopasowaną bluzkę i czysty, wyprasowany kostium,
wyczyszczone buty. Oko wciąż było sine, ale przynajmniej opuchlizna zeszła. Razem z nią pode-
szło jeszcze kilka osób. Ustawili się w szeregu. Gliniarz kazał im podnieść prawe dłonie i zaczął
coś mamrotać o prawdzie, całej prawdzie i tylko prawdzie. Przerwał w połowie zdania, żeby
sprawdzić, czy ja też podniosłem rękę. Czym prędzej to zrobiłem i zaczęliśmy wszyscy znów
mamrotać.
Sędzia zdjął okulary i zwrócił się do Cory. Została oskarżona o zamordowanie Nicka Papada-
kisa oraz usiłowanie zabójstwa Franka Chambersa. Mogła zeznawać, jeśli chciała, lecz wszystko,
co powie, mogło zostać użyte przeciwko niej. Miała prawo do adwokata oraz osiem dni na usto-
sunkowanie się do oskarżenia i ubieganie o niższy wymiar kary. To była długa przemowa, pu-
bliczność zaczęła kasłać.
Następny wypowiedział się Sackett. Wyjaśnił, co zamierza udowodnić podczas procesu. Było
to mniej więcej to samo, co mówił mi rano, tylko że jakimś cudem udało mu się sprawić, by za-
brzmiało jeszcze groźniej i bardziej złowieszczo. Na końcu zaczął przedstawiać świadków. Leka-
rza z karetki, który powiedział, kiedy i gdzie umarł Grek. Lekarza policyjnego, który wykonywał
sekcję zwłok, asystenta koronera, który przedstawił notatki z przesłuchania, i jeszcze paru face-
tów, ale nie pamiętam, co mówili. Jedyne, co udało im się ustalić, to to, że Grek nie żył.
Wiedziałem o tym wcześniej, więc straciłem zainteresowanie. Katz nie zadawał żadnych py-
tań. Za każdym razem, kiedy sędzia patrzył na niego pytająco, machał tylko ręką, odsyłając
świadka.
Po ustaleniu, że Grek naprawdę nie żyje, Sackett przeszedł do rzeczy. Wezwał pracownika
firmy ubezpieczeniowej, który poświadczył, że pan Papadakis wykupił polisę na pięć dni przed
śmiercią. Szczegółowo przedstawił jej warunki. Grek miał dostawać po dwadzieścia pięć dolarów
tygodniowo przez pięćdziesiąt dwa tygodnie w razie choroby lub urazu doznanego podczas wy-
padku uniemożliwiających mu pracę, dostałby pięć tysięcy, gdyby stracił jedną kończynę, dzie-
sięć w przypadku utraty dwóch. Wdowie przysługiwało odszkodowanie w wysokości dziesięciu
tysięcy po jego śmierci na skutek wypadku. Dwadzieścia tysięcy, gdyby zginął w katastrofie ko-
lejowej. Cała wyliczanka zaczynała brzmieć jak oferta handlowa. Sędzia przerwał, podnosząc
rękę.
– Ja nie potrzebuję ubezpieczenia, dziękuję.
Wszyscy się roześmieli z tego żartu. Nawet ja. Bylibyście zaskoczeni, jaki zabawny się wte-
dy wydal.
Sackett zadał jeszcze parę pytań, a potem sędzia zwrócił się do Katza. Katz zastanawiał się
przez chwilę. Zaczął mówić powoli, jakby ważył każde słowo.
– Czy jest pan jedną ze stron w tym procesie?
– W pewnym sensie, panie Katz.
– Jeśli popełniono zbrodnię, pańska firma nie będzie musiała wypłacać należności, zgadza
się?
– Tak.
– Naprawdę pan wierzy, że ta oto kobieta popełniła zbrodnię z zimną krwią dla pieniędzy? Że
zamordowała męża dla uzyskania odszkodowania z jego polisy na życie i próbowała zabić tego
mężczyznę lub świadomie naraziła go na ryzyko utraty zdrowia i życia w celu zdobycia pienię-
dzy z ubezpieczenia?
Facet uśmiechnął się i zamyślił przez chwilę, jakby równie mocno zależało mu na odpowied-
nim doborze słów.
– W odpowiedzi na pana pytanie, panie Katz, powiem, że miałem do czynienia z tysiącami
podobnych spaw. Mam ogromne doświadczenie, jeśli chodzi o próby wyłudzeń i oszustw. Nigdy
nie spotkałem się z bardziej oczywistą sytuacją. Nie tylko wierzę, że popełniono zbrodnię – ja to
wiem.
– Nie mam więcej pytań. Wysoki sądzie, wnoszę o uznanie oskarżonej za winną obu zarzu-
tów.
Nie mógłby wywołać większego zamieszania na sali, gdyby rzucił granatem. Dziennikarze
ruszyli do przodu, błyskały flesze. Reporterzy wpadali na siebie nawzajem, rozpychali się. Sędzia
nerwowo uderzył młotkiem w biurko, apelując o porządek na sali. Sackett wyglądał jakby go
ktoś postrzelił. W pomieszczeniu panował gwar, jakby mi ktoś przystawił muszlę do ucha. Szu-
kałem wzrokiem twarzy Cory. Udało mi się zobaczyć tylko kącik jej ust. Drgał, jakby ktoś co se-
kundę wbijał w niego igłę.
Sanitariusze wynieśli mnie z sali. Podążaliśmy w ślad za White’em. Minęliśmy kilka koryta-
rzy i weszliśmy do pomieszczenia, w którym siedziało kilku policjantów. White wymienił nazwi-
sko Katz i wynieśli się. Sanitariusze położyli nosze ze mną na biurku i też wyszli. White zaczął
chodzić w kółko, po jakimś czasie funkcjonariuszka w średnim wieku wprowadziła Corę. Poli-
cjantka wyszła razem z White’em. Zostawili nas samych. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Cora
chodziła w kółko, nie patrząc na mnie. Jej usta cały czas drżały. Przełykałem nerwowo ślinę.
– Wykołowali nas, Coro.
Nic nie powiedziała, nadal chodziła w kółko.
– Ten Katz to policyjny szpieg. Polecił mi go gliniarz. Myślałem, że chce pomóc, ale zostali-
śmy wyrolowani.
– O, nie. Nie zostaliśmy wyrolowani.
– Zostaliśmy wyrolowani. Powinienem był się domyślić, kiedy ten gliniarz zaczął go za-
chwalać. Ale się nie domyśliłem. Zaufałem mu.
– To ja zostałam wyrolowana, nie ty.
– Ależ tak. Mnie też podeszli jak dziecko.
– Teraz wszystko rozumiem. Rozumiem, dlaczego chciałeś, żebym to ja prowadziła. Rozu-
miem, dlaczego za pierwszym razem to ja musiałam wszystko zrobić, nie ty. O tak. Jesteś spryt-
ny. Między innymi z tego powodu się w tobie zakochałam. Zabawne. Zakochujesz się w facecie,
bo jest sprytny, a potem doświadczasz jego sprytu na własnej skórze.
– Co ty mówisz, Coro?
– Wyrolowani! Ja z pewnością. Przez ciebie i tego adwokata. Nieźle to sobie obmyśliłeś. Ze-
znałeś, że ciebie też próbowałam zabić. Żeby wyglądało, jakbyś nie miał nic wspólnego z mor-
derstwem. Potem stawiają mnie przed sądem, a ty nie masz nic wspólnego z całą sprawą.
W porządku. Nie grzeszę inteligencją. Ale nie jestem też kompletną idiotką. Niech pan posłu-
cha, panie Chambers. Jeszcze zobaczymy, dokąd pana zaprowadzi ten spryt.
Nie potrafiłem do niej dotrzeć, nie słuchała tego, co próbowałem powiedzieć. Była biała jak
prześcieradło. Kiedy wszedł Katz, usiłowałem zeskoczyć z noszy i rzucić się na niego. Nie mo-
głem się ruszyć, bo przypięli mnie pasami.
– Wynoś się stąd, ty cholerny kapusiu. Rzeczywiście przejąłeś kontrolę. Bez dwóch zdań.
Wreszcie się na tobie poznałem. Słyszysz, co do ciebie mówię? Wynocha!
– Co ci jest, Chambers?
Zachowywał się jak nauczyciel ze szkółki niedzielnej próbujący przemówić do rozsądku na-
dąsanemu dzieciakowi.
– O co chodzi? Przecież mówiłem, że wszystkim się zajmę.
– Jasne. Módl się, żebym nie dostał cię w swoje ręce.
Popatrzył pytająco na Corę, jakby szukał pomocy. Podeszła do niego.
– Pan i ten mężczyzna zmówiliście się przeciwko mnie. Poświęciliście mnie, żeby on uniknął
kary. Cóż, oboje w tym siedzimy i nie mam zamiaru dopuścić, by jemu wszystko uszło płazem.
Mam zamiar zeznać całą prawdę. Natychmiast.
Popatrzył na nią z najbardziej obłudnym wyrazem twarzy, jaki widziałem. Pokręcił głową.
– Moja droga, na twoim miejscu niczego takiego bym nie robił. Pozwól, że ja się wszystkim
zajmę.
– Już się pan zajął. Teraz moja kolej.
Wzruszył ramionami. Zaraz po jego wyjściu pojawił się mężczyzna o wielkich stopach i
czerwonym karku. Przyniósł ze sobą małą przenośną maszynę do pisania, którą postawił na krze-
śle, położywszy na nim uprzednio kilka książek. Popatrzył wyczekująco na Corę.
– Pan Katz poinformował mnie, iż życzy sobie pani złożyć zeznanie.
Mówił skrzekliwie, z dziwnym grymasem na twarzy.
– Właśnie. Zeznanie.
Zaczęła mówić bardzo szybko i chaotycznie. Zapisywał każde jej słowo. Opowiedziała o
wszystkim. O tym, jak się poznaliśmy, jak zaczął się nasz romans, o pierwszej nieudanej próbie
pozbycia się Greka. Kilka razy zajrzał policjant, ale został odprawiony uniesieniem ręki piszące-
go.
– Jeszcze chwilę, sierżancie.
– Dobra.
Na koniec powiedziała, że nie wiedzieliśmy nic o polisie, nie zrobiliśmy tego dla pieniędzy,
ale żeby się pozbyć Greka.
– To wszystko.
Zebrał wszystkie kartki i podał jej do podpisania.
– Wystarczą inicjały.
Postawił pieczątkę, podpisał papiery, schował je do kieszeni, zabrał maszynę do pisania i po-
szedł sobie.
Cora zawołała policjantkę, żeby ją wyprowadziła.
– Jestem gotowa.
Sanitariusze ponieśli mnie do windy. Po drodze utknęliśmy w tłumie gapiów obserwujących
Corę, która czekała w eskorcie policji na windę. Jechała do swojej celi na ostatnim piętrze budyn-
ku sądowego. Mój koc opadł i ciągnął się po ziemi. Poprawiła go bez słowa i szybko się odwróci-
ła.
Rozdział 11
Znalazłem się z powrotem w szpitalu. Zmienił się mój strażnik. Teraz pilnował mnie mężczy-
zna, który spisał zeznanie Cory. Rozłożył się na sąsiednim łóżku. Usiłowałem zasnąć, po jakimś
czasie udało mi się. Śniłem o niej. Wpatrywała się we mnie z wyrzutem, a ja nie wiedziałem, co
powiedzieć. Obudziłem się, mając w uszach okropny dźwięk roztrzaskiwanej czaszki Greka. Za-
snąłem ponownie. Tym razem śniło mi się, że spadam. Po przebudzeniu trzymałem się za szyję i
nadal słyszałem ten paskudny odgłos. Za którymś razem obudził mnie własny wrzask. Strażnik
podniósł się na łokciu.
– Hej.
– Hej.
– Co się dzieje?
– Nic. Zły sen.
– W porządku.
Nie zostawił mnie samego nawet na minutę. Nad ranem poprosił o miskę z wodą i wyjął z
kieszeni maszynkę do golenia. Umył się i ogolił. Dostaliśmy śniadanie. Zjadł swoje przy stoliku.
Nie rozmawialiśmy.
Przynieśli mi gazetę. Na pierwszej stronie widniało wielkie zdjęcie Cory i mniejsze, pod
spodem, przedstawiające mnie leżącego na noszach. Nazwali ją Czarną Wdową. Napisano, że
uznano ją za winną morderstwa, a dziś ma zostać ogłoszony wyrok. Nasza sprawa pobiła wszel-
kie rekordy, jeśli chodzi o szybkość postępowania sądowego. Jakiś mądrala pisał, że gdyby za
każdym razem wymiar sprawiedliwości reagował w takim tempie, znaczyłoby to więcej niż setka
nowych ustaw. Nie znalazłem nic na temat wczorajszych zeznań Cory.
Około południa przyszedł młody lekarz, by zdjąć mi z pleców taśmę usztywniającą. Miał ze
sobą flaszkę spirytusu, za pomocą której miał ją odkleić, lecz najwyraźniej wolał zdzieranie. Bo-
lało jak diabli. Zdjął tylko część, tak bym mógł się ruszać. Salowa przyniosła mi ubranie, a sani-
tariusze odprowadzili mnie do czekającego na zewnątrz samochodu z kierowcą. Mój nocny opie-
kun pojechał ze mną. Podjechaliśmy dwie przecznice, do jakiegoś biurowca. W jednym z pokoi
czekał Katz z szerokim uśmiechem na twarzy.
– To koniec.
– Super. Kiedy ją powieszą?
– Nie powieszą jej. Wychodzi na wolność. Jest wolna jak ptak. Wypuszczą ją po załatwieniu
formalności. Wejdź. Wszystko ci opowiem.
Zamknął drzwi, a potem skręcił i zapalił papierosa. Zwisał mu z kącika ust, kiedy mówił. Nie
poznawałem tego faceta. W niczym nie przypominał leniwego, na wpół śpiącego mężczyzny,
który zjawił się poprzedniego dnia w szpitalu. Był niezwykle przejęty.
– Chambers, to najciekawsza sprawa, jaką kiedykolwiek prowadziłem. Nie minęło dwadzie-
ścia cztery godziny, odkąd się zaczęła, a już koniec. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.
Cóż, walka Dempseya z Firpo trwała niecałe dwie rundy. Nie chodzi o to, ile masz czasu, ale jak
go wykorzystasz. Chociaż właściwie nie porównałbym tej sytuacji do walki bokserskiej. To była
karciana rozgrywka na cztery ręce, a każdy z graczy dostał same asy. Nie do przebicia. Można by
sądzić, że tylko świetny gracz poradzi sobie z kiepskim rozdaniem. Do diabła z tym. Kiepskimi
kartami gram na co dzień. Dajcie mi graczy, z których każdy może wygrać, jeśli odpowiednio
wykorzysta swoje karty. To dopiero pole do popisu dla mnie. Cieszę się, że mnie zatrudniłeś. Nie
będę miał już drugiej takiej szansy.
– Nic mi pan jeszcze nie powiedział.
– Już mówię, nic się nie martw. Przede wszystkim dokładnie pokażę ci twoje karty. Ty i ta
kobieta. Oboje mieliście doskonałe rozdanie. Ponieważ to było idealne morderstwo, Chambers.
Pewnie nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak dobre. Całe gadanie Sacketta o tym, że stała na dro-
dze z torebką, kiedy samochód staczał się w przepaść, nic nie znaczyło. Nie obciążało nikogo
jednoznacznie. Samochód może się zawiesić, zanim się na dobre przechyli. Miałaby czas sięgnąć
po torebkę. Dowodzi to jedynie, że jest kobietą.
– Skąd pan wie, co mówił Sackett?
– Od niego. Jadłem z nim wczoraj kolację. Liczył, że wyciągnie ode mnie jakieś informacje,
udawał, że mi współczuje. Nie lubimy się, ale udajemy przyjaźń. Każdy z nas sprzedałby duszę
diabłu, żeby zaszkodzić drugiemu. Założyliśmy się o sto dolców o wynik tej sprawy. Był pewien
wygranej.
Fantastycznie. Prawnicy zakładają się o stówę, podczas gdy na szali waży się życie dwojga
ludzi! Chciałem wiedzieć, na czym stoję.
– Skoro my mieliśmy idealne karty, jakie były jego?
– Właśnie do tego zmierzam. Miałeś wspaniałe karty, ale Sackett doskonale wie, że żaden
człowiek nie jest w stanie wygrać nawet najlepszymi kartami z oskarżycielem, który dobrze roze-
gra swoje. Wystarczy podważyć wzajemne zaufanie obojga graczy, sprawić, by zwrócili się prze-
ciwko sobie. Poza tym nie trzeba nawet kiwnąć palcem. Śledztwo przeprowadza firma ubezpie-
czeniowa. Sackett był z tego najbardziej zadowolony. Musiał jedynie rozegrać swoje karty i cze-
kać, aż wygrana sama wpadnie mu w ręce. I co robi Sackett? Wykorzystuje informacje zebrane
przez firmę ubezpieczeniową, żeby cię wystraszyć na śmierć i wrobić w podpisanie na nią wyro-
ku. Zabiera twoją najlepszą kartę: to, że sam zostałeś poszkodowany, i obraca przeciwko tobie.
Skoro tak bardzo ucierpiałeś, to musiał być wypadek, a jednak Sackett wykręca kota ogonem, tak
że składasz na nią skargę. Podpisujesz ją ze strachu, że jeśli tego nie zrobisz, on zyska pewność,
iż jesteś mordercą.
– Skołował mnie, to wszystko.
– Panika wskazuje winnego, nikt o tym nie wie lepiej niż Sackett. Ma cię na widelcu. Wma-
newrował cię, żebyś zeznawał przeciwko Corze, teraz nic jej nie powstrzyma przed oskarżeniem
ciebie. Tak przedstawiają się fakty podczas naszej kolacji. Współczuje mi przegranej pozycji. Za-
kładamy się o sto dolarów. A ja cały czas siedzę z asem w rękawie, którego potrafię dobrze wy-
korzystać. Patrzysz na mój rękaw, Chambers. Co widzisz?
– Niewiele.
– I?
– Nic, jeśli mam być szczery.
– Sackett też nic nie zauważył. Patrz teraz. Po naszym rozstaniu wczoraj poszedłem prosto na
spotkanie z panią Papadakis. Dostałem kod do skrytki depozytowej jej męża. Znalazłem w nim
dokładnie to, czego oczekiwałem. W pudełku były również inne polisy. Poszedłem do agenta,
który je wystawił. Oto, czego się dowiedziałem. Polisa wypadkowa nie miała nic wspólnego z
wypadkiem, któremu uległ Papadakis kilka tygodni wcześniej. Agent zorientował się, że wygasa
ubezpieczenie samochodu. Dlatego pojechał do klienta. Jego żony przy tym nie było. Przedłużyli
ubezpieczenie samochodu z podstawowym pakietem. Ubezpieczenie na wypadek pożaru, kra-
dzieży, kolizji, od odpowiedzialności cywilnej. Agent zwrócił Papadakisowi uwagę, że ubezpie-
czył wszystko prócz własnego zdrowia i życia. Zaproponował polisę wypadkową, a Papadakis od
razu okazał zainteresowanie. Być może dlatego, że miał świeżo w pamięci incydent w łazience,
ale agent nic o nim nie wiedział. Podpisali umowę, przedstawiciel ubezpieczeniowy dostał czek,
a następnego dnia polisy wysłano pocztą do klienta. Agenci czasem pracują dla różnych firm, nie
wszystkie polisy pochodzą z tej samej. Sackett nie wziął tego pod uwagę. Przede wszystkim jed-
nak ważne jest, że Papadakis miał nie tylko nową polisę. Stare jeszcze nie wygasły. Został ty-
dzień do utraty ich ważności. Podsumujmy zatem; osobista polisa na życie o wartości dziesięciu
tysięcy dolarów z firmy Pacific State Accident, nowe ubezpieczenie OC na dziesięć tysięcy od
Guaranty of Califomia i stare ubezpieczenie OC na dziesięć tysięcy od Rocky Mountain Fidelity.
Sackett polegał na informacjach firmy, która ma do stracenia dziesięć tysięcy. Ja nawiązałem
współpracę z dwoma firmami, z których każda ma do stracenia po dziesięć tysięcy. Kapujesz? –
Nie.
– Sackett przechwycił twojego dżokera, nie? Cóż, odebrałem mu go. Zostałeś poważnie po-
szkodowany. Jeżeli Cora Papadakis zostanie uznana za winną morderstwa i spowodowania wy-
padku, możesz domagać się odszkodowania, a sąd by ci je przyznał. Zgadnij, kto musiałby je wy-
płacić? Współpracujące ze mną firmy ubezpieczeniowe.
– Teraz rozumiem.
– Ładnie, Chambers, ładnie. Znalazłem asa w rękawie. Ty go nie zauważyłeś, Sackett go nie
zauważył. Firma Pacific State Accident go nie zauważyła, bo tańczyła w rytm melodii Sacketta.
Byli tak przekonani o wygranej, że nie docenili przeciwnika.
Przeszedł się kilka razy po pokoju. Za każdym razem, kiedy mijał lustro, sprawiał wrażenie,
jakby zakochiwał się w sobie na nowo.
– Musiałem podjąć szybką decyzję, jak wykorzystać mojego asa. Sackett swojego już wyko-
rzystał. Lada chwila spodziewał się przyznania do winy. Mogła to nawet zrobić w sądzie, natych-
miast po tym, jak się dowiedziała, że ją wystawiłeś. Musiałem działać błyskawicznie. Wiesz, co
zrobiłem? Postanowiłem poczekać na zeznanie agenta Pacific. Wiedziałem, co powie. Według
niego została popełniona zbrodnia. I bach! Poprosiłem o uznanie jej za winną. To zablokowało
Sackettowi możliwość manewru. Potem zamknąłem was razem w pokoju. Wystarczyło jej pięć
minut z tobą i była gotowa wszystko wyśpiewać. Podesłałem Kennedy’ego.
– To ten dupek, który był ze mną w nocy w szpitalu?
– Nie dupek, tylko mój człowiek. Sądziła, że rozmawia z dupkiem. Fortel się powiódł. Cora
zrzuciła ciężar z piersi i od tamtej pory siedziała cicho. Musiałem pomyśleć o tobie. Obawiałem
się, że dasz nogę, nie byłeś już pod policyjnym nadzorem, odzyskałeś wolność. Gdybyś o tym
wiedział, żadna choroba nie powstrzymałaby cię przed ucieczką. Dlatego podesłałem ci Kenne-
dy’ego. O północy doprowadziłem do małej konferencji między trzema firmami ubezpieczenio-
wymi. Sprawa rozwiązała się błyskawicznie.
– Co to znaczy?
– Przede wszystkim przypomniałem im przepisy. W szczególności artykuł 141 3/4 Ustawy o
Ruchu Drogowym w Stanie Kalifornia. Dotyczy praw pasażera. Stwierdza się w nim, że pasaże-
rowi nie należy się odszkodowanie, chyba że jego obrażenia powstały na skutek świadomego za-
niedbania kierowcy. Pasażerem byłeś ty, a ona miała zostać uznana za winną morderstwa i usiło-
wania zabójstwa. Trudno o bardziej świadome narażenie na niebezpieczeństwo. Nie byli w stanie
udowodnić, że działaliście w zmowie. W pół godziny ustalili plan działania. Dwie firmy, które
musiałyby ci wypłacić po dziesięć tysięcy, zapłaciły po pięć Pacific State, a Pacific State zgodziła
się wypłacić dziesięć tysięcy i siedzieć cicho. – Przerwał i wyszczerzył się do lustra.
– A zatem?
– Wciąż o tym myślę. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Sacketta, kiedy agent z Pacific po-
wiedział mu dziś, że według obecnej wiedzy nie popełniono morderstwa i pieniądze zostaną wy-
płacone w całości. Chambers, zdajesz sobie sprawę, jakie to uczucie wykiwać takiego szczwane-
go lisa jak Sackett? Nic nie może się z tym równać!
– Nadal nie rozumiem. Po co ten gość znowu zeznawał?
– Miała zostać skazana. Przed podjęciem decyzji o wyroku skazującym sąd zazwyczaj chce
zebrać szczegółowe zeznania. Sackett jest żądny krwi. Domagał się kary śmieci. Cóż za krwiopij-
ca z tego faceta. Dlatego lubię występować w sądzie przeciwko niemu. On naprawdę wierzy w
karę śmierci. Jeśli grasz z Sackettem, stawką jest czyjeś życie. Dlatego gra z nim jest niezwykle
stymulująca. Ponownie powołał swojego najlepszego świadka. Tylko że on tymczasem przestał
być najlepszym świadkiem, czego ten biedny skurczysyn pozostawał całkowicie nieświadomy.
Ależ grzmiał, kiedy się dowiedział. Nadaremnie. Skoro firma ubezpieczeniowa jest przekonana o
niewinności wdowy, jak sąd mógłby ją skazać? Żadnych szans. Tak właśnie przechytrzyłem Sac-
ketta. Wygłosiłem swoją mowę. Mówiłem długo. O tym, że moja klientka od początku twierdzi-
ła, iż jest niewinna. Nie wierzyłem jej. Wszystkie poszlaki przemawiały przeciwko niej. Uzna-
łem, iż postąpię w jej najlepszym interesie, dobrowolnie oddając jej los w ręce sędziego i licząc
na jego miłosierdzie. Lecz… Och, jakąż rozkosz sprawiło mi wypowiedzenie tego „lecz”. Lecz w
świetle ostatniego zeznania nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wycofać przyznanie się do
winy. Sackett nie mógł nic zrobić, miałem do tego prawo. Nie minęło jeszcze ustawowe osiem
dni na podjęcie ostatecznej decyzji o ustosunkowaniu się do aktu oskarżenia. Wiedział, że prze-
grał. Zgodził się na uznanie jej za winną nieumyślnego spowodowania śmierci. Dostała pół roku
w zawieszeniu. Sędzia właściwie ją przeprosił, że w ogóle musi wydać jakiś wyrok. Z tego
wszystkiego niemal zapomnieliśmy o twojej skardze.
Rozległo się pukanie do drzwi. Kennedy przyprowadził Corę, położył przed Katzem jakiś
dokument i wyszedł.
– Proszę, Chambers. Podpisz. Wycofanie skargi o spowodowanie obrażeń cielesnych. Dla
miłych panów z agencji ubezpieczeniowych.
Podpisałem.
– Odwieźć cię do domu, Coro?
– Chyba tak.
– Moment, jeszcze chwila. Nie tak szybko. Pozostał jeden drobiazg. Chodzi o te dziesięć ty-
sięcy dolarów, które dostaliście za sprzątnięcie Greka.
Cora spojrzała na mnie, ja na nią. Katz patrzył na czek.
– Nic za darmo. Zapomniałem wam powiedzieć. Nie chcę być pazerny. Zazwyczaj biorę
wszystko, tym razem wezmę połowę. Proszę, oto czek in blanco. Pani Papadakis wypisze na nim
sumę pięciu tysięcy dolarów, a ja się wszystkim zajmę.
Usiadła i zaczęła pisać. Po chwili przerwała, jakby usiłując zrozumieć, o co w tyra wszyst-
kim chodzi. Ni z tego, ni z owego Katz poderwał się ze swojego miejsca i podarł pusty czek.
– Tam do diabła! To przygoda mojego życia? Proszę zatrzymać całą sumę. Nie zależy mi, do-
stałem swoją nagrodę. – Pokazał nam czek na sto dolarów od Sacketta. – Myślicie, że go spienię-
żę? Ani myślę. Zamierzam go oprawić i powiesić nad biurkiem.
Rozdział 12
Złapaliśmy taksówkę, ponieważ nadal nie byłem w najlepszej kondycji. Najpierw pojechali-
śmy do banku i zdeponowaliśmy czek, potem udaliśmy się do kwiaciarni po dwa okazałe wieńce
pogrzebowe. Wybieraliśmy się na pogrzeb Papadakisa. Zabawne, że nie minęły dwa dni od jego
śmierci, a już go chowali. Pożegnanie odbywało się w małym greckim kościółku. Zjawiło się
wiele osób, rozpoznałem wielu Greków, którzy bywali w restauracji. Ludzie patrzyli na nią wro-
go, przeznaczono dla niej miejsce w trzecim rzędzie. Z niepokojem dostrzegałem nieprzyjazne
spojrzenia ludzi. Co zrobię, jeśli postanowią ją zlinczować? Byli przyjaciółmi Papadakisa, nie
naszymi. Na szczęście do kogoś dotarła popołudniowa gazeta. Przekazywano ją sobie z rąk do
rąk. Na pierwszej stronie wielkimi literami obwieszczano światu niewinność Cory. Natychmiast
zaproszono nas do pierwszej ławki. Na początku kapłan robił nieprzyjemne aluzje na temat oko-
liczności śmieci Greka, ale podszedł do niego jakiś facet, szepnął mu coś do ucha i pokazał gaze-
tę. Ksiądz zaczął od początku, bez nieprzyjemnych uwag pod naszym adresem, dodał nawet coś o
pogrążonej w żałobie żonie i przyjaciołach. Ludzie kiwali z aprobatą głowami. Kiedy wyszliśmy
z kościoła i ruszyliśmy w kierunku cmentarza, dwie osoby współczująco ujęły Corę pod ramiona.
Dwie inne osoby podeszły do mnie. Rozkleiłem się podczas opuszczania trumny, wszystko przez
ckliwe hymny. Poza tym lubiłem tego Greka. Na koniec zaśpiewali jego ulubioną piosenkę, i to
mnie dobiło. Położyłem kwiaty na grobie.
Taksówkarz polecił nam faceta, od którego wynajęliśmy forda za piętnaście dolarów tygo-
dniowo. Cora prowadziła. Po drodze mijaliśmy dom w budowie. Zaczęliśmy rozmawiać o tym,
jak mało stawia się teraz nowych budynków, ale miejmy nadzieję, że wkrótce będzie lepiej i po-
wstanie wiele nowych mieszkań. Mówiliśmy na ten temat przez całą drogę. Po dotarciu na miej-
sce Cora najpierw wypuściła mnie z samochodu, potem wstawiła go do garażu. Weszliśmy do
baru. Rzeczy leżały tam, gdzie je zostawiliśmy parę dni wcześniej. Kieliszki po winie w zlewie,
gitara Greka na wierzchu. Był zbyt pijany, żeby ją schować. Cora włożyła instrument do futerału,
umyła kieliszki i poszła na górę. Odczekałem minutę, nim poszedłem w jej ślady.
Siedziała w swojej małżeńskiej sypialni i wyglądała przez. okno.
– Co jest?
Nie odpowiedziała. Ruszyłem do wyjścia.
– Nie prosiłam, żebyś wychodził.
Usiadłem obok. Przez długą chwilę sprawiała wrażenie nieobecnej, nim się odezwała.
– Zwróciłeś się przeciwko mnie, Frank.
– Nieprawda. Wykołował mnie. Musiałem podpisać to, co mi podsunął. Gdybym tego nie
zrobił, byłoby dużo gorzej. Nie zwróciłem się przeciwko tobie. Postanowiłem mu się nie sprzeci-
wiać, póki się nie zorientuję, na czym stoimy.
– Zwróciłeś się przeciwko mnie. Widziałam to w twoich oczach.
– Zgoda, Coro. Masz rację. Spanikowałem. Nie chciałem tego robić. Próbowałem się wymi-
gać. Przechytrzył mnie, a ja złamałem się pod presją.
– Wiem.
– Przeszedłem piekło.
– Ja też zwróciłam się przeciw tobie, Frank.
– Nie chciałaś. Nie zostawili ci wyboru. Zastawili pułapkę.
– Chciałam. Nienawidziłam cię wtedy.
– To bez znaczenia. Nienawidziłaś mnie z powodu czegoś, czego nie zrobiłem. Teraz znasz
prawdę.
– To nie tak. Nienawidziłam cię za coś, co naprawdę zrobiłeś.
– Ja ciebie nie obwiniałem ani przez moment. To siebie nienawidziłem.
– Teraz już nie mam ci niczego za złe. Nienawidzę Sacketta. I Katza. Dlaczego nie zostawili
nas w spokoju? Mogliśmy stawić temu czoło wspólnie. Tak bym wolała. Nawet gdyby miało to
oznaczać… Wiesz co. Nasza miłość pozostałaby czysta. To wszystko, co kiedykolwiek mieliśmy.
Ale ty przy pierwszych trudnościach zwróciłeś się przeciwko mnie.
– I nawzajem. Pamiętaj.
– Tego najbardziej żałuję. Że zrobiłam to samo. Oboje zawiedliśmy się na sobie.
– Jesteśmy kwita.
– Tak, ale popatrz na nas teraz. Mieliśmy wszystko, Frank. Tam, tamtej nocy. Sięgnęliśmy
gwiazd. Nie zdawałam sobie sprawy, że można tak się czuć. Przypieczętowaliśmy naszą miłość,
aby została z nami na zawsze. Bez względu na to, co się stanie. Byliśmy najszczęśliwszą parą na
ziemi. A potem upadliśmy bardzo nisko. Najpierw ty, później ja. Tak, jesteśmy kwita. Oboje się-
gnęliśmy dna. Daleko nam do gwiazd. Nasza bajka się skończyła.
– O czym ty, do diabła, mówisz? Jesteśmy przecież razem.
– Na to wygląda. Wiele rozmyślałam o nas wczorajszej nocy, Frank. Także o filmach, swoich
słabościach, pracy w tamtej spelunie i o tym, jak lubisz wędrować. Jesteśmy dwójką wyrzutków.
Wtedy, w nocy, dostaliśmy pocałunek od Boga. Dał nam wszystko, co dwoje ludzi może razem
osiągnąć. A my po prostu nie dorośliśmy do takiego daru. Zaprzepaściliśmy wielką miłość. Sa-
molot ma wielki potężny silnik, dzięki któremu wznosi się do nieba. Ten sam silnik w fordzie
rozniesie go na drobne kawałki. My jesteśmy takimi fordami, Frank. Bóg musi pękać ze śmiechu.
– A my śmiejemy się z niego. Postawił nam na drodze wielki czerwony znak stopu, a my go
staranowaliśmy i pojechaliśmy dalej. Nie zabrnęliśmy przy tym w ślepą uliczkę. Uniknęliśmy
kary i zarobiliśmy dziesięć tysięcy dolarów. Dostaliśmy pocałunek od Boga. A potem poszliśmy
do łóżka z diabłem. Uwierz mi, skarbie, on nie ma kłopotów ze snem.
– Nie bluźnij, Frank.
– Mamy dziesięć patyków czy nie?
– Nie chcę myśleć o pieniądzach. Mamy ich dużo, lecz nie odkupimy tego, co straciliśmy.
– Akurat. Odkupimy wszystko z nawiązką.
– Zwariowałeś. Szkoda, że siebie nie widzisz. Wrzeszczący szaleniec z obandażowaną gło-
wą.
– Zapominasz o jednym. Mamy powód do świętowania. Teraz możemy się wreszcie razem
upić.
– Nie o taki rodzaj upojenia mi chodziło.
– Upojenie to upojenie. Gdzie ta gorzałka, którą odłożyłem przed wyjazdem?
Przyniosłem ze swojego pokoju trzy czwarte butelki burbona. Poszedłem na dół po szklanki,
napój i lód. Cora zdjęła kapelusz i rozpuściła włosy. Przyrządziłem dwa drinki.
– Napij się, to ci dobrze zrobi. Tak mi powiedział Sackett, zarzucając sidła, wesz jedna.
– Oj, ale mocne.
– Pewnie. Proszę. Masz na sobie zbyt wiele ubrań. Popchnąłem ją na łóżko. Trzymała w ręku
szklankę, narozlewaliśmy.
– Nie szkodzi. Mamy więcej. Zacząłem rozpinać jej bluzkę.
– Podrzyj ją, Frank. Tak jak tamtej nocy.
Zdarłem z niej ubranie. Pomagała mi. Potem położyła głowę na poduszce i zamknęła oczy.
Falujące włosy układały się miękko wokół jej twarzy. Miała podbite oko i gładkie piersi. Wyglą-
dała jak prababka wszystkich dziwek świata. Diabeł dostał tej nocy wszystko, za co zapłacił.
Rozdział 13
Funkcjonowaliśmy w ten sposób przez sześć miesięcy. Zawsze było tak samo. Kłóciliśmy
się, a potem ja sięgałem po butelkę. Głównie dochodziło do nieporozumień na temat wyjazdu.
Nie mogliśmy przekroczyć granic stanu przed upływem pół roku, ale uważałem, że potem powin-
niśmy zwijać manatki. Nie powiedziałem tego Corze, ale wolałem, żeby trzymała się z dala od
Sacketta. Obawiałem się, że za którymś razem, kiedy się na mnie wkurzy, poleci prosto do niego
i wszyściutko wyśpiewa. Nie ufałem jej za grosz. Z początku ona też paliła się do wyjazdu,
szczególnie kiedy mówiłem o Hawajach i tropikach, ale potem interes zaczął się kręcić nadspo-
dziewanie dobrze. Otworzyliśmy bar tydzień po pogrzebie. Ludzie walili drzwiami i oknami z
ciekawości. Chcieli zobaczyć, jak wygląda Cora. Wracali, ponieważ miło spędzili czas. Była pod-
ekscytowana możliwością zarobienia dodatkowych pieniędzy.
– Nie mamy konkurencji w okolicy, Frank. To same nory prowadzone przez byłych farmerów
z Kansas, a oni nie mają pojęcia, jak przyciągnąć klientów. Ja się znam na tej robocie.
– Do diabła z nimi. I tak sprzedajemy.
– Łatwiej sprzedamy dobrze prosperujący lokal.
– Zarabiamy.
– Nie tyle, ile byśmy mogli. Posłuchaj, wpadłam na pewien pomysł. Myślę, że ludzie z przy-
jemnością jedliby na zewnątrz, pod drzewami. Pomyśl tylko. W Kalifornii jest zawsze piękna po-
goda i jak się ją wykorzystuje? Wszędzie takie same śmierdzące meble, takie samo przyprawiają-
ce o mdłości jedzenie, duszne sale. Taki posiłek to zero przyjemności.
– Sprzedajemy. Koniec kropka. Im mniej będziemy mieli do sprzedania, tym szybciej się
tego pozbędziemy. Jasne, że każdy wolałby siedzieć pod drzewami. To oczywiste. Ale trzeba by
było kupić dodatkowe stoliki, zrobić oświetlenie i takie tam. A potencjalny nabywca mógłby
wcale nie być tym zachwycony.
– Zostajemy sześć miesięcy. Czy nam się to podoba czy nie.
– Wykorzystajmy je na znalezienie kupca.
– Chcę spróbować.
– Próbuj sobie. Ja wiem swoje.
– Można by wynieść część stolików ze środka.
– Powiedziałem, rób jak uważasz. Chodź. Napijemy się.
Następnie odbyliśmy karczemną awanturę o zezwolenie na sprzedaż alkoholu. Rozszyfrowa-
łem prawdziwe zamiary Cory. Ustawiła na zewnątrz stoliki, na platformie, którą sama zbudowała
specjalnie w tym celu. Porozwieszała lampiony. Miała rację. Klienci naprawdę lubili posiedzieć
sobie pół godziny na powietrzu, posłuchać muzyki z radia, nim ruszą w dalszą drogę. Potem po-
jawiła się kwestia piwa. Cora chciała to nazwać ogródkiem piwnym.
– Nie chcę żadnego ogródka piwnego, tylko kupca z gotówką.
– Szkoda by było. – Nie mnie.
– Ale Frank… za zezwolenie płaci się tylko dwanaście dolarów miesięcznie. Przecież stać
nas na to.
– Siedzimy już w branży spożywczej i paliwowej, a ty chcesz do tego dodać alkohol? Do dia-
bła, zamierzam się stąd wydostać, a nie zagrzebać po uszy.
– Wszyscy mają licencję.
– Niech sobie mają.
– Klienci pytają, a ja nie wiem, co odpowiadać. Nie mogę im sprzedać piwa, bo nie mamy li-
cencji. Mamy za to ogródek piwny.
– Dlaczego miałabyś się z czegokolwiek tłumaczyć?
– Moglibyśmy sprzedawać piwo z beczek. Bardziej się opłaca niż butelkowe. Widziałam w
Los Angeles śliczne szklanki do piwa. Wysokie.
– Beczki i szklanki? Powtarzam po raz kolejny, nie chcę ogródka piwnego.
– Frank, nigdy nie chciałeś zostać kimś?
– Muszę się stąd wydostać. Nie mogę mieszkać w miejscu, gdzie na każdym kroku prześla-
duje mnie upiór przeklętego Greka. Mam koszmary. Podskakuję za każdym razem, kiedy w radiu
grają na gitarze. Muszę się stąd wynieść, nie dociera to do ciebie? Inaczej oszaleję.
– Kłamiesz.
– O nie. Nie kłamię. Ani nie żartuję. Nigdy w życiu nie mówiłem bardziej serio.
– Nie widujesz żadnych upiorów. Chodzi zupełnie o co innego. Kto inny mógłby się bać du-
chów, ale nie Frank Chambers. Chcesz stąd uciekać, bo jesteś włóczęgą i tyle. Byłeś nim, kiedy
cię poznałam, i jesteś nim nadal. Wyjedziemy, skończą nam się pieniądze i co wtedy?
– Co mnie to obchodzi? Po prostu wyjedźmy.
– Racja, nic cię to nie obchodzi. Moglibyśmy zostać tutaj…
– Wiedziałem. O to naprawdę ci chodziło od samego początku. Żebyśmy zostali.
– Czemu nie? Dobrze mi tu. Dlaczego nie mielibyśmy zostać? Odkąd tu przyszedłeś, próbu-
jesz mnie upodobnić do siebie. Nic z tego. Nie lubię się włóczyć. Chcę być kimś. Zostajemy. Ni-
gdzie nie jedziemy. Postaramy się o licencję i rozwiniemy interes.
Było późno, siedzieliśmy w sypialni na wpół rozebrani. Cora zaczęła chodzić w kółko po po-
koju, jak wtedy, kiedy się dowiedziała, że wniosłem przeciwko niej skargę. Mówiła równie szyb-
ko i chaotycznie.
– Dobrze, będzie, jak zechcesz. Zostaniemy. Proszę, napij się.
– Nie mam ochoty.
– Jasne, że masz. Pośmiejemy się.
– Mam dość śmiechu.
– Zarobimy kupę forsy na tym ogródku piwnym. Uczcijmy to.
– Wariat z ciebie. Niech ci będzie.
I tak to było. Kłóciliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu. Po każdej kłótni miałem w nocy
koszmary i budziłem się z potwornym kacem. Spadałem i słyszałem ten okropny odgłos pękają-
cej czaszki.
Tuż po wygaśnięciu wyroku Cora dostała wiadomość o chorobie matki. Ubrała się czym prę-
dzej, a ja odprowadziłem ją na pociąg. Wracając do samochodu, czułem się bardzo dziwnie. Jak-
bym się unosił w powietrzu. Byłem wolny. Przez tydzień nie będę się musiał szarpać, walczyć z
koszmarami, stawać na głowie, żeby rozweselić zrzędzącą kobietę za pomocą alkoholu.
Jakaś dziewczyna miała problem z uruchomieniem auta.
– Co się stało? Nie chce ruszyć?
– Chyba akumulator się rozładował. Parkingowy zostawił włączony silnik.
– W takim razie to jego wina. Będzie musiał naładować akumulator.
– Tak, ale jak dostanę się do domu?
– Podwiozę panią.
– Bardzo pan miły.
– Jestem najmilszym facetem pod słońcem.
– Nawet pan nie wie, gdzie mieszkam.
– Wszystko jedno.
– Dość daleko. Na wsi.
– Im dalej, tym lepiej. Na pewno mi po drodze.
– Trudno panu odmówić.
– Wobec tego proszę nie odmawiać.
Miała jasne włosy, może parę lat więcej ode mnie i była całkiem niebrzydka. Najbardziej
mnie ujęło jej przyjacielskie usposobienie i ufność. Była bardzo pewna siebie, od razu to zauwa-
żyłem. Na dodatek nie miała pojęcia, kim jestem. Moje nazwisko nic jej nie mówiło. Cóż za ulga.
Wreszcie ktoś, kto nie próbował wyciągnąć ze mnie szczegółów sprawy sprzed pół roku. Popa-
trzyłem na nią i poczułem się lekko, jakbym miał za chwilę odlecieć.
– Madge Allen, tak?
– Właściwie Kramer. Wróciłam do nazwiska panieńskiego po śmierci męża.
– Mam dla ciebie propozycję, Madge Allen – Kramer.
– Słucham.
– Zawrócimy na południe i zrobimy sobie małą tygodniową wycieczkę. Co ty na to?
– Nie mogę.
– Czemu?
– Po prostu nie.
– Lubisz mnie?
– Jasne.
– A ja ciebie. Co nas powstrzymuje?
Zamierzała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie i tylko się roześmiała.
– Przyznaję, że mam ochotę. Wiem, że to nie wypada, co sprawia, że chciałabym jeszcze bar-
dziej. Ale nie mogę. Chodzi o koty.
– Koty?
– Mamy dużo kotów. Ja się nimi zajmuję. Dlatego muszę wracać do domu.
– Skontaktujemy się z hotelem dla zwierząt. Przyjadą po nie. Rozbawiło ją to.
– Chciałabym zobaczyć minę osoby, która miałaby je zabrać. To inny gatunek.
– Koty to koty.
– Niezupełnie. Niektóre są większe niż inne. Moje są ogromne. Nie sądzę, żeby jakikolwiek
hotel dla zwierząt przyjął naszego lwa. Albo tygrysy, pumę i trzy jaguary. Jaguary są najgorsze.
Okropne kociska.
– O, holender. Po co ci one?
– Wynajmujemy je do filmów. Rozmnażamy i sprzedajemy kocięta do prywatnych zoo. Trzy-
mamy dla towarzystwa. Przyciągają klientów.
– U mnie by odstraszały.
– Prowadzimy restaurację. Ludzie lubią się im przyglądać.
– Restaurację. Ja też mam restaurację. Wszyscy w tym kraju sprzedają sobie nawzajem hot
dogi.
– Nie potrafię zostawić swoich kotów. Muszę je karmić.
– Możesz. Zadzwonię do Goebela. Zajmie się całym zwierzyńcem do naszego powrotu za sto
dolców.
– Aż tyle warte jest dla ciebie moje towarzystwo?
– Dokładnie tyle.
– Jejku. W takim razie nie mogę odmówić. Dzwoń po Goebela.
Podrzuciłem ją do domu i zadzwoniłem z budki do Goebela. Potem pojechałem do domu,
żeby zamknąć restaurację. Kiedy wróciłem po Madge, było już ciemno. Ciężarówka ze zwierzę-
tami właśnie odjeżdżała.
Madge zjawiła się z niewielkim tobołkiem i od razu wyruszyliśmy.
– Zadowolona?
– Bardzo.
Pojechaliśmy do Caliente, następnego dnia byliśmy już w Ensenada, małym meksykańskim
miasteczku położonym około stu kilometrów dalej, na wybrzeżu. Spędziliśmy cztery noce w ma-
łym przytulnym hoteliku. Miło było. Ensenada jest na wskroś meksykańska, człowiek czuje się,
jakby zostawił Stany tysiące kilometrów za sobą. Mieliśmy pokoik z małym balkonem. Wylegi-
waliśmy się tam popołudniami wpatrzeni w morze, nic nie robiąc.
– Koty, co? Tresujecie je?
– Nie nasi pracownicy. Nie potrafią. Wszystkie prócz tygrysów są bardzo niezależne. Ja je
tresuję.
– Lubisz to?
– Nie za bardzo. Zwłaszcza nie lubię tych wielkich. Lubię pumy. Pracuję nad numerem z
nimi. Ale potrzebuję ich więcej. Prosto z dżungli. Nie tych agresywnych biedaków z zoo.
– Dlaczego?
– – Potrafią zabić.
– Jak każdy dziki kot.
– W określonych okolicznościach, ale niektóre mają na tyle skrzywioną psychikę, że rozszar-
pią cię bez względu na to, jak się zachowasz. Można by je porównać do psychopaty. Wariują w
niewoli. Wyglądają jak koty, ale to szaleńcy.
– A skąd będziesz wiedziała, że kot pochodzi z dżungli?
– Bo go tam złapię.
– Żywego?
– Pewnie. Po co mi martwy?
– O, kurczę. Jak?
– Popłynę statkiem do Nikaragui. Kalifornijskie ani meksykańskie pumy nie dorastają do pięt
tym z Nikaragui. Wynajmę przewodników i ruszę w góry. Złapię tam swoje pumy i przywiozę do
domu. Tym razem zostanę z nimi na miejscu na czas tresury. Kozie mięso w Nikaragui jest tańsze
niż konina u nas.
– To brzmi, jakbyś była gotowa wyruszyć w każdej chwili.
– Jestem.
Napiła się wina przez słomkę i popatrzyła na mnie przeciągle.
– Jestem, jeśli ty jesteś.
– Wydaje ci się, że mam zamiar łazić z tobą po dżungli i łapać jakieś cholerne koty?
– Zabrałam ze sobą sporo pieniędzy, Frank. Niech Goebel zaopiekuje się zwierzyńcem dłu-
żej, sprzedajmy twój samochód i ruszajmy na polowanie.
– Dobra.
– Zgadzasz się?
– Od czego zaczynamy?
– Wsiądziemy jutro na statek do Balboa. Zadzwonimy stamtąd do Goebela. Zostawimy twój
samochód obsłudze hotelowej. Poprosimy, żeby go sprzedali i przesłali nam pieniądze. Meksyka-
nie są powolni, ale uczciwi.
– Zgoda.
– Strasznie się cieszę.
– Ja też. Niedobrze mi się już robi od hot dogów, piwa i szarlotki z lodami.
– Będziesz wniebowzięty, Frank. Zamieszkamy w górach, tam jest chłodniej. A kiedy już wy-
tresuję swoje koty, ruszymy na tournee po całym świecie. Będziemy jeździć, gdzie nas oczy po-
niosą, robić, co nam się spodoba, zarabiać i wydawać mnóstwo pieniędzy… Masz w sobie coś z
Cygana?
– Z Cygana? Urodziłem się z kolczykami w uszach.
Kiepsko spałem tamtej nocy. O świcie otworzyłem szeroko oczy, w pełni rozbudzony. Dotar-
ło do mnie, że nawet Nikaragua leży zbyt blisko. Nie ukryję się.
Rozdział 14
Cora wysiadła z pociągu cała w czerni. Wyglądała w niej na wyższą.
Miała na sobie czarny kapelusz, sukienkę, buty i pończochy. Zachowywała się jakoś inaczej.
Bagażowy schował jej torby do samochodu i ruszyliśmy. Przez kilka minut nie mieliśmy sobie
zbyt wiele do powiedzenia.
– Dlaczego mnie nie zawiadomiłaś o śmierci matki?
– Nie chciałam zawracać ci głowy. Poza tym miałam mnóstwo do zrobienia.
– Głupio mi teraz, Coro.
– Dlaczego?
– W czasie twojej nieobecności zrobiłem sobie wycieczkę do Frisco.
– I głupio ci z tego powodu?
– Jakoś tak. Ty byłaś w Iowa i opłakiwałaś matkę, a ja świetnie się w tym czasie bawiłem we
Frisco.
– Niepotrzebnie robisz sobie wyrzuty. Cieszę się, że pojechałeś. Sama bym ci to zapropono-
wała przed wyjazdem, gdybym miała głowę, żeby o tym pomyśleć.
– Zamknąłem restaurację. Mniej zarobiliśmy.
– Nie szkodzi. Nadrobimy.
– Nosiło mnie po twoim wyjeździe. – Nie gniewam się.
– Pewnie nie było ci łatwo, co?
– Nie. Na szczęście już po wszystkim.
– Po powrocie do domu przygotuję ci drinka. Przywiozłem dla ciebie kilka pysznych trun-
ków.
– Nie, dziękuję.
– Rozluźnisz się. – Nie piję już.
– Nie?
– To długa historia. Opowiem ci przy okazji.
– Wygląda na to, że w Iowa sporo się wydarzyło.
– Nie, nic. Tylko pogrzeb. Niemniej mam ci wiele do powiedzenia. Myślę, że odtąd będzie
nam się lepiej układać.
– O co chodzi, na litość boską?
– Później ci powiem. Widziałeś się ze swoją rodziną?
– Po co?
– Mniejsza z tym. Miło spędziłeś czas?
– O tyle, o ile to było możliwe.
– Z pewnością bawiłeś się doskonale. Ale miło, że tak mówisz.
Przed restauracją stał zaparkowany samochód. Siedział w nim facet z kretyńskim uśmiechem
na twarzy. Rozpoznałem w nim Kennedy’ego. Chłopca na posyłki Katza.
– Pamiętasz mnie?
– Jasne. Właź.
Wprowadziliśmy go do środka. Cora wyciągnęła mnie do kuchni.
– Nie jest dobrze, Frank.
– O co ci chodzi?
– Nie wiem, mam złe przeczucie.
– Pogadam z nim.
Usiadłem z nim przy stoliku. Podała nam piwo.
– Nadal pracujesz dla Katza? – Od razu przeszedłem do rzeczy.
– Nie, zrezygnowałem. Pokłóciliśmy się i odszedłem.
– Czym się teraz zajmujesz?
– Kompletnie niczym. Właściwie dlatego tu jestem. Próbowałem was złapać wcześniej kilka
razy, ale było zamknięte. Tym razem postanowiłem zaczekać. Słyszałem, że wróciłeś.
– Powiedz, w czym mogę ci pomóc? Chętnie to zrobię.
– Chciałbym trochę pieniędzy.
– Nie ma problemu. Oczywiście nie trzymam przy sobie zbyt wiele gotówki, ale jeśli sześć-
dziesiąt dolarów cię ratuje…
– Miałem nadzieję na więcej.
Uśmieszek nie schodził mu z twarzy. Zdecydowałem, że najwyższy czas przestać gadać na
próżno i dowiedzieć się, o co mu naprawdę chodzi.
– Nie owijaj w bawełnę, Kennedy. Czego chcesz?
– Już ci mówię. Odszedłem z pracy u Katza. Zabierając ze sobą zeznanie pani Papadakis,
które dla niej spisałem. Wciąż było w aktach. Jako dobry przyjaciel domyśliłem się, że woleliby-
ście, żeby coś takiego nie walało się po kątach, nie wiadomo gdzie. Zabrałem z myślą, by wam
oddać.
– Chodzi ci o tę zmyśloną historię, za pomocą której chciała mnie ukarać?
– Właśnie. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że nie ma tam słowa prawdy. Tym niemniej być
może wolelibyście odzyskać dokument.
– Ile?
– A ile proponujesz?
– No, nie wiem. To bezwartościowy papier. Dam stówę.
– Sądzę, że jest jednak więcej wart.
– Ach tak?
– Dwadzieścia pięć tysięcy.
– Na głowę upadłeś?
– Nie. Katz przekazał wam dziesięć tysięcy. Interes się kręci. Prawdopodobnie odłożyliście
jakieś pięć. Mógłbyś dostać dziesięć tysięcy za lokal. Papadakis kupił go za czternaście. Wycho-
dzi dwadzieścia pięć tysięcy.
– Mam zbankrutować dla jakiegoś świstka papieru?
– Jest tego wart.
Nie poruszyłem się nawet, ale musiał zaniepokoić go błysk w moim oku, bo sięgnął po splu-
wę i wymierzył we mnie.
– Nie próbuj żadnych sztuczek, Chambers. Przede wszystkim, nie mam przy sobie zeznania.
Po drugie, zabiję cię, jeśli spróbujesz być za sprytny.
– Nic nie robię.
– Tak trzymaj.
Miał mnie na muszce, a ja nie spuszczałem z niego wzroku.
– Wygrałeś.
– Wiem.
– Ale spodziewasz się zbyt dużej forsy.
– Nie przerywaj sobie, Chambers.
– To prawda, że dostaliśmy dziesięć kawałków od Katza. Wciąż je mamy. Odłożyliśmy pięć
z utargów, wydaliśmy tysiąc w ciągu paru ostatnich tygodni. Cora zapłaciła za pogrzeb matki, ja
zrobiłem sobie małą wycieczkę. To dlatego lokal był zamknięty.
– Słucham cię. Mów dalej.
– Nie mamy szans na sprzedanie restauracji za dziesięć tysięcy. Ceny nieruchomości poszły
w dół. Dostaniemy góra pięć, pewnie ze cztery tysiące.
– Mów dalej.
– Dziesięć plus cztery plus cztery. Osiemnaście. Uśmiechnął się, patrząc na spluwę. Wstał.
– Zgoda. Niech będzie osiemnaście. Zadzwonię jutro spytać, czy masz gotówkę. Jeśli bę-
dziesz miał, dostaniesz dalsze instrukcje. Jeśli nie, cała sprawa wróci do Sacketta.
– Nie jestem zachwycony, ale niech ci będzie.
– Spodziewaj się telefonu jutro w południe. Do tego czasu powinieneś zdążyć obrócić do
banku i z powrotem.
Było późne popołudnie, właśnie zaczynało się ściemniać. Kennedy ruszył w kierunku drzwi,
ja oparłem się o ścianę, udając bezsilność. Kiedy znalazł się na progu, przeciąłem kable od tabli-
cy, iskry posypały mu się prosto w twarz. Wywrócił się. Szamotaliśmy się chwilę na podłodze,
wyrwałem mu pistolet i odrzuciłem w głąb sali. Uraczyłem go prawym sierpowym, wciągnąłem
do środka i zatrzasnąłem drzwi. Cora stała tam. Cały czas podsłuchiwała za drzwiami.
– Weź spluwę.
Podniosła broń. Rzuciłem Kennedy’ego na jeden ze stolików i zacząłem okładać pięściami.
Stracił przytomność, wylałem na niego szklankę wody. Odzyskał świadomość tylko po to, by do-
stać kolejną serię ciosów. Przestałem, dopiero kiedy jego twarz zaczęła przypominać surowy wo-
łowy stek. Facet szlochał jak dziecko.
– Otrząśnij się, Kennedy. Musisz zadzwonić do swoich kolesiów. – Nie mam żadnych kole-
siów, Chambers. Przysięgam. Tylko ja wiem o…
Znów go pobiłem. Upierał się, że pracuje sam. Wykręciłem mu ramię.
– Skoro tak, mogę spokojnie złamać ci rękę.
Wytrzymał dłużej, niż się spodziewałem. Naciskałem z całej siły, spodziewając się w każdej
chwili dźwięku pękającej kości. Lewą rękę wciąż miałem słabą po niedawnym złamaniu. Próbo-
waliście kiedyś złamać mostek dorodnego pieczonego indyka? Do tego porównałbym próbę zła-
mania ręki dorosłemu facetowi. Nagle zgodził się zatelefonować. Puściłem go i poinstruowałem,
co ma powiedzieć. Podałem mu słuchawkę. Sam wziąłem drugą, żeby słyszeć całą rozmowę.
Cora przez cały czas stała nad nami ze spluwą.
– Strzelaj, kiedy dam ci znak.
Odchyliła się do tyłu z upiornym uśmieszkiem. Wydaje mi się, że ten uśmiech przeraził Ken-
nedy’ego bardziej niż cokolwiek, co ja mu zrobiłem.
– Strzelę.
Wybrał numer. Po drugiej stronie słuchawkę podniósł jakiś facet.
– To ty, Willie?
– Pat?
– Tak. Posłuchaj… Wszystko załatwione. Jak szybko możesz tu z tym dotrzeć?
– Jutro, tak jak się umawialiśmy.
– A może być dziś wieczorem?
– Bank już zamknięty.
– W takim razie zrobimy tak: przyjedziesz jutro z samego rana. Jestem u niego.
– U niego?
– Zrozum, Willie. On wie, że z nami nie wygra, jasne? Boi się tylko, że dziewczyna mu nie
pozwoli wypłacić szmalu. Na pewno zacznie coś podejrzewać i będzie chciała jechać razem z
nim. Dlatego wolimy załatwić sprawę na miejscu. Jestem zwykłym gościem, na razie niczego się
nie domyśliła. Przyjedziesz jutro, przedstawisz się jako mój znajomy.
– W jaki sposób zdobędzie pieniądze, nie wychodząc?
– O to się nie martw.
– Po co, do cholery, chcesz u nich nocować?
– Mam swoje powody, Willie. Muszę wszystkiego dopilnować. Może mówi prawdę, a może
gra na zwłokę. Niczego nie wywinie, póki tu jestem.
– Słyszy, co mówisz?
Popatrzył na mnie. Skinąłem głową.
– Jest tuż obok. Chcę, żeby słyszał. Żeby wiedział, że nie żartujemy.
– Dziwnie to wymyśliłeś, Pat.
– Posłuchaj, Willie. Żaden z nas nie wie, czy facet kłamie. Trzeba dać mu szansę, skoro rze-
czywiście jest gotów zapłacić. Rób, co mówię. Przyjedź z samego rana. Nie chcę, żeby ta baba
zaczęła się zastanawiać, co do cholery robię u nich tyle czasu.
– Dobra.
Rozłączył się. Nagrodziłem Kennedy’ego ciosem w szczękę.
– Na wszelki wypadek. Żebyś uważał, co mówisz, kiedy oddzwoni. Dociera do ciebie?
– Tak.
Po kilku minutach rozległ się dzwonek telefonu. Podniosłem słuchawkę. Kennedy powie-
dział, że tym razem jest sam. Willie nie był zachwycony nowym planem, ale nie miał nic do ga-
dania. Poprowadziłem Kennedy’ego do pawiloniku motelowego numer jeden. Cora poszła za
nami, ja trzymałem broń. Zamknąłem go w środku i pocałowałem ją.
– Za to, że można na tobie polegać, kiedy robi się gorąco. Zostaję tu z nim, nie spuszczę dra-
nia z oka przez całą noc. Będą następne telefony, które musi odebrać. Otwórz tylko ogródek piw-
ny. Nie wpuszczaj nikogo do środka. Jeśli pojawią się jego kolesie, nie zobaczą niczego podejrza-
nego.
– Dobrze. Frank?
– Słucham?
– Następnym razem cię posłucham.
– Co masz na myśli?
– Miałeś rację. Powinniśmy byli wyjechać. Teraz to wiem.
– Nie. Dobrze się stało. Musimy zamknąć sprawę. Pocałowała mnie mocno.
– Podobasz mi się, Frank.
– Wszystko będzie dobrze. Nie martw się.
– Nie martwię się.
Siedziałem z nim całą noc. Nie dostał nic do jedzenia, nie pozwoliłem mu zasnąć. Cztery
razy rozmawiał z Williem, raz Willie zażyczył sobie rozmowy ze mną. Niczego nie podejrzewał.
Pobiłem Kennedy’ego jeszcze parę razy. To było trudne, ale chciałem, żeby bardzo mu zależało
na dostarczeniu dokumentu. Facet ocierał krew z twarzy, a z zewnątrz dochodziły śmiechy i
dźwięki muzyki.
Cora przyszła około dziesiątej rano.
– Chyba przyjechali. Jest ich trzech.
– Zaproś ich tutaj.
Podniosła spluwę, ukryła ją pod bluzką, za paskiem, i poszła. Po chwili usłyszałem odgłos
upadającego ciała. To był jeden z goryli Kennedy’ego. Szli tyłem, prowadziła ich, trzymając na
muszce. Jeden się potknął.
– Tędy, panowie. – Otworzyłem drzwi.
Weszli z rękoma uniesionymi nad głowami. Cora podała mi pistolet.
– Rozbroiłam ich.
– Lepiej nie zostawiaj broni na wierzchu. Na wypadek gdyby ktoś jeszcze przyszedł.
Poszła do baru i wróciła z trzema spluwami. Położyła je na łóżku obok mnie po opróżnieniu
magazynków. Zabrała się do przeszukiwania im kieszeni. Nie musiała długo szukać. Znalazła nie
tylko zeznanie, w oddzielnej kopercie były jeszcze zdjęcia i negatywy. Mieli zamiar nas dalej
szantażować, ale idioci przywieźli cały komplet ze sobą. Spaliłem wszystko razem i rozdeptałem
popiół.
– Dobra, chłopcy. Pokażę wam, którędy wyjść. Broń zatrzymam. Odprowadziłem ich do aut i
pojechali. Kiedy wróciłem do środka, nie zastałem Cory. Poszedłem na górę. Siedziała w naszej
sypialni.
– Udało się, co? Ostatni dowód. Martwiłem się o to. Nic nie powiedziała, patrzyła jakoś
dziwnie.
– Co się stało, Coro?
– Sądzisz, że to koniec? Nie, jeżeli chodzi o mnie. Mam setki kopii. Równie dobrych jak ory-
ginał. Setki. Boisz się?
Wybuchnęła śmiechem i opadła na łóżko.
– Niech ci będzie. Jeżeli jesteś na tyle głupia, żeby wiązać sobie pętlę na szyi jedynie po to,
by mi dokopać. Możesz sobie mieć setki kopii.
– Och, nie. To jest właśnie najpiękniejsze. Niczego nie ryzykuję. Katz ci nie powiedział? Nie
mogą wydać drugiego wyroku w tej samej sprawie. Zostałam osądzona za nieumyślne spowodo-
wanie śmierci. Nic więcej nie mogą mi zrobić. Jakiś zapis w konstytucji czy coś. Nie, panie
Chambers, nic mnie nie będzie kosztować zaprowadzenie pana na szubienicę.
– Co ja znowu zrobiłem?
– Nie wiesz? Twoja przyjaciółka wpadła tu wczoraj. Nic o mnie nie wiedziała. Spędziła tu
noc.
– Jaka przyjaciółka?
– Ta, z którą byłeś w Meksyku. Opowiedziała mi o tej wycieczce. Zostałyśmy przyjaciółka-
mi. Bardzo jej zależało na tym, żeby się zaprzyjaźnić. Kiedy się dowiedziała, kim jestem, wystra-
szyła się, że zechcę ją zabić.
– Od roku nie byłem w Meksyku.
– Ależ byłeś.
Wyszła i usłyszałem, jak wchodzi do mojego pokoju. Wróciła z kociakiem. Ogromnym ko-
ciakiem. Był szary, cętkowany. Postawiła zwierzaka na stole. Zaczął miauczeć.
– Po twoim wyjeździe okociła się puma. Dostałeś jedną na pamiątkę. – Oparła się o ścianę i
wybuchnęła dzikim, szalonym śmiechem. – Kot wrócił! Poraził go prąd i zginął, ale wrócił! Cha,
cha, cha, cha, cha, cha! Czy to nie zabawne? Koty są strasznymi pechowcami!
Rozdział 15
Potem się rozkleiła i zaczęła płakać. Kiedy się uspokoiła, zeszła na dół. Poszedłem za nią.
Zaczęła zrywać górną część wielkiego pudła. – Szykuję gniazdko dla naszego kotka, skarbie.
– Miło z twojej strony.
– A myślałeś, że co robię?
– Nic nie myślałem.
– Nie martw się. Dam ci znać, kiedy nadejdzie czas na telefon do pana Sacketta. Rozluźnij
się. Będziesz potrzebował całej energii.
Wyłożyła dno pudła jakimiś wełnianymi szmatami, zabrała na górę i położyła w nim pumę.
Kot miauczał przez chwilę, ale potem zasnął. Zszedłem na dół po coś do picia. Cora stanęła w
drzwiach kuchni.
– Pokrzepiam się, skarbie.
– Świetnie.
– A myślałaś, że co robię?
– Nic nie myślałam.
– Nie martw się, dam ci znać, nim zbiorę manatki. Odpręż się. Będziesz potrzebować dużo
energii.
Popatrzyła na mnie dziwnie i poszła na górę. Chodziliśmy tak za sobą cały dzień. Ona pilno-
wała, żebym nie zwiał, a ja, żeby nie zadzwoniła do Sacketta. Nie otworzyliśmy lokalu. W prze-
rwach między wędrówkami siedzieliśmy w pokoju na górze. Nie patrzyliśmy na siebie. Wpatry-
waliśmy się w pumę. Co jakiś czas miauczała. Wtedy Cora schodziła na dół po mleko. Ja za nią.
Po jedzeniu kociak zasypiał. Nie bawił się jeszcze zbyt długo, był za młody. Jadł tylko i spał.
Tej nocy położyliśmy się obok siebie bez słowa. Musiałem zasnąć, bo miałem koszmary.
Obudziłem się bardzo gwałtownie i natychmiast zbiegłem na dół, na wpół śpiąc. Usłyszałem
dźwięki wybieranego numeru. Zastałem ją w barze ze słuchawką w dłoni, ubraną do wyjścia, w
kapeluszu. Obok niej, na podłodze, leżało spakowane pudło na kapelusze. Wyrwałem Corze tele-
fon, chwyciłem ją za ramiona i poprowadziłem na górę.
– Chodź tu! Chodź tu albo…
– Albo co?
Zadzwonił telefon. Odebrałem.
– Impreza się zaczęła. Dawaj.
– Radio taxi.
– A… A, tak. Dzwoniłem, ale zmieniłem plany. Dziękuję bardzo, nie potrzebuję już taksów-
ki.
– W porządku.
Poszedłem na górę. Cora rozbierała się. Znów bez słowa położyliśmy się obok siebie. Po
chwili odezwała się:
– Albo co?
– Co cię to obchodzi? Może baty. Może co innego.
– Co innego, prawda?
– Do czego zmierzasz?
– Przejrzałam cię, Frank. Obmyślasz plan zamordowania mnie.
– Spałem.
– Nie kłam, Frank. Ja cię nie okłamuję. Mam ci coś do powiedzenia. Długo nad tym myśla-
łem. Leżałem obok Cory, szukając najlepszego sposobu zabicia jej.
– Przyznaję. Myślałem o tym.
– Wiedziałam.
– Ty niby jesteś lepsza? Planując wydanie mnie Sackettowi? Czy to nie na jedno wychodzi?
– Tak.
– Wobec tego jesteśmy kwita. Znów. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.
– Niezupełnie.
– Ależ tak. – Rozkleiłem się lekko i oparłem głowę na jej ramieniu.
– W punkcie wyjścia. Nie ma sensu się oszukiwać. Pieniądze, spryt… Na co nam się to przy-
dało? Miałem zamiar wyjechać z tą dziewczyną, Coro. Do Nikaragui, polować na dzikie koty.
Nie mogłem. Jesteśmy na siebie skazani. Zdawało nam się, że sięgnęliśmy gwiazd. Nic podobne-
go. Tamtej nocy niebo zwaliło nam się na głowę i tak już zostało.
– Tylko dlatego wróciłeś?
– Nie. Chodzi o to, co nas łączy. Nikt mi ciebie nie zastąpi. Kocham cię, Coro. Ale miłość
podszyta strachem zamienia się w nienawiść.
– Nienawidzisz mnie?
– Sam nie wiem. Tylko wobec siebie nawzajem jesteśmy szczerzy. Na tym opiera się nasz
związek. Musisz wiedzieć. Dlatego leżałem obok ciebie, pragnąc twojej śmierci. Teraz znasz
prawdę.
– Też chcę ci coś powiedzieć.
– Słucham.
– Spodziewam się dziecka.
– Co?
– Podejrzewałam to już przed wyjazdem, a po powrocie jestem pewna.
– O, kurczę. O, kurczę. Chodź tu. Daj buziaka.
– Nie. Proszę. Muszę ci powiedzieć…
– Właśnie powiedziałaś.
– Nie wszystko. Wysłuchaj mnie, Frank. Myślałam o tym przez cały pobyt w domu. O tym,
co to dla nas znaczy. Odebraliśmy życie, a teraz je oddajemy.
– Prawda.
– Byłam zagubiona. Sytuacja z tą dziewczyną rozjaśniła mi w głowie. Nie mogłabym cię wy-
dać Sackettowi. Co powiedziałabym dziecku? Że jego tatę powieszono za morderstwo?
– Wybierałaś się na spotkanie z Sackettem?
– Nie. Chciałam od ciebie odejść.
– Czy to był jedyny powód, dla którego postanowiłaś nie spotykać się z Sackettem?
Długo zwlekała z odpowiedzią.
– Nie. Kocham cię, Frank. Sądzę, że wiesz. Tak czy inaczej, gdyby nie dziecko, mogłabym to
zrobić. Właśnie dlatego, że cię kocham.
– Ona nic dla mnie nie znaczyła, Coro. Szukałem ucieczki, zapomnienia.
– Wiem. Od początku wiedziałam. Rozumiałam, dlaczego chciałeś, żebyśmy wyjechali. Nie
myślałam tak naprawdę tego, co mówiłam.
Ze jesteś zwykłym włóczęgą i tylko dlatego nalegasz na wyjazd. Jesteś włóczęgą, ale miałeś
inne powody. Kocham w tobie tego włóczęgę. Nienawidziłam tej kobiety za to, jak zwróciła się
przeciwko tobie, bo nie powiedziałeś jej o czymś, co i tak nie było jej sprawą. A mimo to marzy-
łam, żeby cię zniszczyć. – Tak?
– Próbuję ci powiedzieć, Frank. Marzyłam o tym, żeby cię zniszczyć, ale nie mogłam cię wy-
dać Sackettowi. Nie dlatego, że mnie pilnowałeś. Z łatwością mogłabym uciec i pobiec prosto do
niego. Diabeł dał mi spokój, Frank. Wiem, że sobie poszedł. Nigdy nie zadzwonię do Sacketta.
Miałam okazję i powód, a nie zrobiłam tego. Diabeł zostawił mnie w spokoju. A ciebie, Frank?
– Skoro ciebie zostawił, to co mogę mieć z nim jeszcze wspólnego?
– Nie możemy wiedzieć na pewno. Dopóki nie przejdziesz swojej próby.
– Mówię ci, że go nie ma.
– Myślałeś o zabiciu mnie, Frank. Ja też o tym myślałam. Jak planujesz kolejne morderstwo.
Mógłbyś mnie zabić podczas pływania. Wypłynęlibyśmy daleko, a ja bym po prostu już nie wró-
ciła. Nikt by się nie dowiedział. Wypadki się zdarzają. Jutro rano pójdziemy popływać.
– Jutro rano weźmiemy ślub.
– Możemy, jeśli chcesz. Ale dopiero po powrocie z plaży.
– Do licha z plażą. Dostanę tego buziaka czy nie?
– Jutro wieczorem, jeśli wrócę z plaży, dostaniesz mnóstwo buziaków. Słodkich. Nie pijac-
kich. Buziaków przepełnionych marzeniami i życiem. Nieskażonych myślą o śmierci.
– Jesteśmy umówieni.
Pobraliśmy się w urzędzie stanu cywilnego, a potem poszliśmy nad ocean. Cora wyglądała
tak ślicznie, że miałem ochotę pobawić się z nią w piasku. Uśmiechała się przez cały czas. Po ja-
kimś czasie wstała i poszła popływać.
Popłynąłem za nią. Wypłynęła o wiele dalej niż zazwyczaj. Poczekała, żebym się z nią zrów-
nał, ujęła mnie za rękę i zajrzała mi w oczy. Popatrzyłem na nią. Zrozumiała, że diabeł naprawdę
zostawił nas w spokoju. Kochałem ją.
– Wiesz, czemu lubię dryfować na wodzie?
– Nie.
– Bo wtedy unoszą mi się piersi. Położyła rękę na biuście.
– Uwielbiam to. Czy są duże, Frank?
– Powiem ci wieczorem.
– Takie odnoszę wrażenie. Nie mówiłam ci o tym. Nie chodzi tylko o świadomość, że two-
rzysz nowe życie. To zmienia kobietę. Moje piersi wydają się ogromne i są spragnione pocałun-
ków. Niedługo urośnie mi brzuch, nie mogę się doczekać. Będę się nim szczycić. Czuję w sobie
życie. Nowe życie dla nas obojga.
Zawróciliśmy w stronę brzegu. Zanurkowałem na głębokość trzech metrów. Poznałem po ci-
śnieniu. Większość basenów ma głębokość trzech metrów, byłem właśnie na takiej głębokości.
Zanurkowałem jeszcze głębiej. Miałem wrażenie, że za chwilę rozsadzi mi uszy, ale nie musia-
łem jeszcze wracać. Ciśnienie z płuc pompuje tlen do krwi, więc przez kilka sekund nie trzeba się
martwić o oddech. Patrzyłem na zieloną wodę. Dzwoniło mi w uszach, czułem ciężar na plecach
i w piersiach. Zdawało mi się, że wszystko, co złe w moim życiu, zostanie w tej wodzie i zacznę
od nowa. Z czystą kartą.
Cora kaszlała, kiedy się wynurzyłem.
– Poranne mdłości.
– Nic ci nie jest?
– Chyba nie. Przychodzą i odchodzą. To normalne.
– Nałykałaś się wody? – Nie.
Popłynęliśmy kawałek. Zatrzymała się nagle.
– Frank, dziwnie się czuję.
– Przytrzymaj się mnie.
– Och, Frank. Może się za bardzo zmęczyłam.
– Spokojnie.
– To byłoby straszne. Słyszałam o przypadkach poronień z powodu przeforsowania.
– Spokojnie. Połóż się na wodzie. Nie płyń. Będę cię holować.
– Może lepiej wezwać ratownika?
– Lepiej nie. Może nie być zbyt delikatny. Leż sobie. Ani się obejrzysz, jak doholuję cię do
brzegu.
Ciągnąłem Corę za sobą, trzymając ją za ramiączko kostiumu kąpielowego. Zaczynałem się
denerwować. Spieszyłem się, żeby jak najszybciej zawieźć ją do szpitala. Nie wolno się poddać
panice, będąc w wodzie. To prosta droga do utonięcia. Jednak udało nam się dotrzeć do brzegu.
Chwyciłem ją w ramiona.
– Nie ruszaj się. Pozwól mi się wszystkim zająć.
– Dobrze.
Posadziłem ją na naszym ręczniku, znalazłem kluczyki do samochodu w kieszeni swetra,
owinąłem ją obydwiema bluzami, swoją i moją. Zaniosłem ją do samochodu. Stał na górze, na
poboczu, musiałem się wspinać. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, ale się nie poddawałem. Po-
sadziłem ją w samochodzie, wsiadłem i ruszyłem z impetem.
Plaża znajdowała się kilka kilometrów od Santa Monica. Tam był szpital. Zacząłem wyprze-
dzać wielką ciężarówkę. Miała z tyłu dużą nalepkę z napisem: „Naciśnij klakson i wyprzedzaj”.
Nacisnąłem klakson, ale kierowca nie zareagował. Nie mogłem wyprzedzać z lewej, bo jechał na
mnie sznur samochodów. Skręciłem w prawo i nacisnąłem pedał gazu. Cora krzyknęła. Ja nie wi-
działem tej ściany. Rozległ się huk i zapadła ciemność.
Ocknąłem się wciśnięty za kierownicę, tyłem do kierunku jazdy. Zacząłem jęczeć, ponieważ
usłyszałem dźwięk, który zmroził mi krew w żyłach. Brzmiał jak krople deszczu uderzające o
blaszany dach. To jej krew skapywała na maskę, Cora wypadła przez przednią szybę. Kierowcy
naciskali klaksony, ludzie wyskakiwali z samochodów i pędzili w naszą stronę. Uniosłem ją, pró-
bowałem zatamować krew. Płakałem, mówiłem do niej, całowałem ją. Nigdy nie dotarły do niej
te słowa ani pocałunki. Nie żyła.
Rozdział 16
Dopadli mnie za to. Tym razem Katz zgarnął wszystko: dziesięć tysięcy, które za nas dostał,
pieniądze, które zarobiliśmy, i lokal. Zrobił, co mógł, ale od początku znalazł się na przegranej
pozycji. Sackett zrobił ze mnie dziką bestię zagrażającą bezpieczeństwu publicznemu. Trzeba
mnie jak najszybciej usunąć, mówił. Miał swoją teorię. Zamordowaliśmy Greka dla jego pienię-
dzy, a potem ożeniłem się z Corą, żeby zagarnąć wszystko dla siebie. Postanowiłem działać, kie-
dy dowiedziała się o wycieczce do Meksyku. Sekcja zwłok wykazała, że Cora była w ciąży. Po-
wiedział, że to przypieczętowało wyrok na nią. Powołał na świadka Madge, żeby opowiedziała o
naszej wyprawie do Meksyku. Nie chciała tego robić, ale nie miała wyboru. Przyprowadził nawet
pumę do sali sądowej. Urosła, ale była zaniedbana i wyglądała na chorą. Próbowała go ugryźć.
Wyglądała strasznie, jej stan nie świadczył na moją korzyść, możecie mi uwierzyć na słowo.
Ostatecznie pogrążył mnie list, który Cora napisała przed wezwaniem taksówki. Włożyła go do
kasy, żebym znalazł rano, a potem zapomniała, że to zrobiła. Nie znalazłem go, bo nie otwierali-
śmy baru przed pójściem na plażę. Nie zajrzałem do kasy. To był najsłodszy list pod słońcem, ale
wspomniała w nim o zabiciu Papadakisa. Nie miałem szans. Katz walczył jak lew przez trzy dni,
powołując się na wszystkie możliwe kodeksy. Sędzia postanowił jednak przyjąć list jako dowód
na zamordowanie Greka. Sackett oświadczył, że miałem motyw. Wystarczający dla szaleńca, ja-
kiego ze mnie zrobił. Katz nie pozwolił mi zeznawać. Co bym powiedział? Że jej nie zamordo-
wałem? Że dopiero co poradziliśmy sobie z wyrzutami sumienia i całym bałaganem po zabiciu
Greka? Chcieliśmy zacząć nowe życie? Dopiero tamci mieliby miny. Ława przysięgłych obrado-
wała przez pięć minut. Sędzia powiedział, że okaże mi tyle samo zrozumienia, co każdej innej
dzikiej bestii.
Siedzę teraz w celi śmierci i spisuję swoją historię. Ojciec McConnell przeczyta ją później,
zasugeruje poprawki, zrobi korektę pod kątem interpunkcji. Jeśli egzekucja zostanie wstrzymana,
przechowa notatki, jeśli dostanę złagodzenie kary, spali je. Nikt nigdy się nie dowie, czy popeł-
niono jakiekolwiek morderstwo. Ale jeśli mnie powieszą, spróbuje znaleźć wydawcę. Nigdy się
nie łudziłem, że będzie jakieś wstrzymanie, złagodzenie wyroku… Tylko że w tym miejscu na-
dzieja przychodzi nieproszona. Do niczego się nie przyznałem. Słyszałem od pewnego faceta, że
nie mogą cię powiesić, jeśli się nie przyznasz. Sam nie wiem. Jeśli ojciec McConnell mnie nie
zdradzi, niczego ze mnie nie wydobędą. Może wstrzymają egzekucję.
Boję się. Nie przestaję myśleć o Corze. Jak sądzicie, czy ona wie, że jej nie zabiłem? Powin-
na, po tym wszystkim, co sobie powiedzieliśmy. Ale wiedziała, że już raz zabiłem. To jest wła-
śnie najstraszniejsze. Niepewność, czy tuż przed śmiercią nie podejrzewała, że zrobiłem to spe-
cjalnie. Mam nadzieję na życie po śmierci jedynie z tego powodu. Chcę się z nią zobaczyć. Oj-
ciec McConnell zapewnia, że to możliwe. Chcę, żeby wiedziała, jak bardzo ją kocham i że jej nie
zabiłem. Co ona takiego w sobie miała? Nie wiem. Sięgała po wszystko, czego pragnęła. Doko-
nywała niewłaściwych wyborów, ale nigdy się nie poddawała. Nie wiem, co ona widziała we
mnie. Znała mnie jak nikt inny. Wiele razy usłyszałem od niej, że jestem do niczego. Nigdy niko-
go nie pragnąłem w życiu prócz niej. To bardzo wiele. Wiele kobiet marzy o tym, by ktoś tak o
nich myślał.
W celi siódmej siedzi facet, który zamordował swojego brata. Upiera się, że to nie on, tylko
jego podświadomość. Spytałem go, co ma na myśli. Wyjaśnił mi: w każdym człowieku siedzą
dwie osoby. Jedną się zna, a druga jest całkowicie obca, ponieważ mieszka w podświadomości.
Byłem wstrząśnięty. Czyżbym naprawdę zabił Corę i nic o tym nie wiedział? Boże Wszechmogą-
cy, nie chcę w to wierzyć! Nie zrobiłem tego! Kochałem ją, oddałbym za nią własne życie! Do
diabła z podświadomością. Nie wierzę w nią. Brednie wymyślone przez szaleńca, żeby uniknąć
stryczka. Człowiek wie, co robi. Ja wiem, że tego nie zrobiłem. Jeśli kiedykolwiek jeszcze ją zo-
baczę, powiem jej.
Obudziłem się bardzo niespokojny. Faszerują mnie prochami, żebym za dużo nie myślał.
Próbuję. Wyobrażam sobie nas razem, pod błękitnym niebem, w zielonkawej wodzie, rozmawia-
my o tym, jacy będziemy szczęśliwi. Na zawsze. W takiej chwili życie po śmierci wydaje mi się
realne, choć nie wierzę we wszystko, co mówi ojciec McConnell. Wierzę, kiedy jestem myślami
z Corą. Jak zaczynam się zastanawiać, wszystko staje się zbyt zagmatwane.
Egzekucja nie zostanie wstrzymana.
Idą po mnie. Ojciec McConnell mówi, że modlitwa pomaga. Jeśli wytrwaliście do tego mo-
mentu, pomódlcie się za mnie i Corę. Żebyśmy byli razem. Nieważne gdzie.
PODWÓJNE UBEZPIECZENIE
Rozdział 1
Załatwiałem w Glendale ubezpieczenie dla trzech nowo zatrudnionych kierowców w pew-
nym browarze. W drodze powrotnej przypomniało mi się, że na Hollywoodlands niedługo wyga-
sa umowa. Postanowiłem tam wstąpić. Czytaliście o tym miejscu w gazetach, dziennikarze na-
zwali je Domem Śmierci. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie kojarzyło się ze śmiercią. Ot, zwykła
rezydencja w stylu południowym, jakich wiele w Kalifornii. Białe ściany, dach pokryty czerwoną
dachówką i patio z boku. Dość chaotyczna budowla. Podziemny garaż, nad nim część mieszkal-
na, przybudówki rozrzucone po całym wzgórzu. Zaparkowałem niedaleko drzwi frontowych i
wszedłem na górę po kamiennych schodkach. Otworzyła mi służąca.
– Zastałem pana Nirdlingera?
– Nie wiem, proszę pana. A kto pyta?
– Moje nazwisko Huff.
– W jakiej sprawie pan przychodzi?
– Osobistej.
Dotarcie do osoby bezpośrednio zainteresowanej to najtrudniejsza część mojej pracy. Nigdy
nie wyjawiam celu wizyty, póki nie zobaczę klienta.
– Proszę wybaczyć, ale moi pracodawcy nie życzą sobie nikogo widzieć przed uzyskaniem
informacji, w jakiej sprawie przychodzi.
Zazwyczaj na tym etapie pojawiają się problemy. Gdybym nalegał, że to sprawa osobista,
byłbym nadto tajemniczy. Natomiast uczciwe wyjawienie, czego chcę, postawiłoby mnie w sytu-
acji, jakiej nie lubi żaden agent ubezpieczeniowy. Prawdopodobnie pokojówka wróciłaby po
chwili i powiedziała, że jej pracodawca wyszedł. Mógłbym się uprzeć, że poczekam, ale wtedy
znalazłbym się na pozycji petenta, a to nie pomaga w interesach. Musiałem dotrzeć do klienta.
Kiedy już patrzysz komuś prosto w oczy, musi cię wysłuchać. Skuteczność agenta mierzy się ilo-
ścią czasu, jaką mu zajmuje usadowienie się na rodzinnej kanapie z kapeluszem na oparciu i do-
kumentami na kolanach.
– Rozumiem. Nie szkodzi. Obiecałem panu Nirdlingerowi, że wpadnę. Może znajdę czas kie-
dy indziej.
W pewnym sensie mówiłem prawdę. Przed wygaśnięciem polisy klient powinien zawsze naj-
pierw dostać przypomnienie. Nie widziałem faceta od roku, ale celowo zachowywałem się jak
stary dobry znajomy nieco urażony formalnym powitaniem. Podziałało. Pokojówka sprawiała
wrażenie zmartwionej.
– Proszę wejść – powiedziała.
Gdybym użył swojego sprytu, żeby trzymać się z daleka od tego miejsca, prawdopodobnie
lepiej bym na tym wyszedł.
Położyłem kapelusz na sofie. Prasa opisywała ten salon jako upiorne pomieszczenie, używa-
jąc dramatycznych określeń typu „zasłony w kolorze świeżej krwi”. Dla mnie był to zwykły po-
kój, jak każdy inny w kalifornijskim domu. Być może urządzony odrobinę bardziej kosztownie
niż niektóre salony, lecz nie zauważyłem tam niczego, czego nie dostarczyłby każdy sklep me-
blowy jedną ciężarówką. Ładne i niewygodne meble w stylu hiszpańskim, meksykański dywan
wyprodukowany w Oakland, w Kalifornii. Czerwone zasłony nic nie znaczyły. Prawie każdy z
tych domów, urządzonych w stylu śródziemnomorskim, ma czerwone aksamitne zasłony zawie-
szone na metalowych karniszach. Zazwyczaj ściany również obite są częściowo czerwonym ak-
samitem, żeby pasowało. Dokładnie tak samo było tam. Standardowy zestaw: czerwone zasłony,
draperia nad kominkiem i nad sofą. Trzecią ścianę zajmowały w całości okna. W czwartej mieści-
ły się drzwi na korytarz.
– Tak? – spytała kobieta, którą widziałem pierwszy raz w życiu. Wydawała się tuż po trzy-
dziestce, była drobna i niewysoka. Miała słodką twarz, jasnoniebieskie oczy i włosy w kolorze
popielaty blond. Nosiła niebieską piżamę. Wyglądała na zmęczoną.
– Chciałbym porozmawiać z panem Nirdlingerem.
– Nie ma go w tej chwili. Jestem jego żoną. Może mogłabym pomóc. Nie pozostawało mi nic
innego, jak powiedzieć:
– Nie sądzę, pani Nirdlinger. Dziękuję bardzo. Nazywam się Huff, Walter Huff. Reprezentuję
agencję ubezpieczeniową General Fidelity, oddział kalifornijski. Ubezpieczenie samochodowe
pana Nirdlingera wygasa za niecałe dwa tygodnie. Jestem mu winien przypomnienie, dlatego po-
stanowiłem wstąpić. Nie chciałbym zawracać pani głowy.
– Polisa?
– Ubezpieczenie. Wiedziałem, że mogę nikogo nie zastać o tej godzinie. Jest środek dnia, lu-
dzie pracują. Jednak przejeżdżałem tuż obok i nic mnie nie kosztowało zapukać do drzwi. Kiedy
mógłbym się skontaktować z mężem? Myśli pani, że poświęciłby mi kilka minut tuż po obiedzie?
Nie chciałbym zakłócać państwu wieczoru.
– Jakiego rodzaju ubezpieczenie wykupił? Powinnam to wiedzieć, ale nie jestem na bieżąco.
– Nikt z nas nie przywiązuje wagi do takich spraw, dopóki coś się nie stanie. Podstawowy
pakiet: kolizja, pożar, kradzież, odpowiedzialność cywilna.
– Ach, tak. Oczywiście.
– To rutynowa sprawa, ale lepiej zająć się nią w odpowiednim czasie.
– Ja nie decyduję w tych kwestiach, ale wiem, że mąż rozważał ofertę Klubu Automobilowe-
go.
– Jest jego członkiem?
– Nie. Od dawna zamierza się zapisać, tylko jakoś nie może się zebrać. Przedstawiciel klubu
odwiedził nas niedawno, wspominał o możliwości ubezpieczenia.
– Cóż, nie przebiję oferty Klubu Automobilowego. Są konkretni, wypłacalni i mają bardzo
uprzejmą obsługę. Nie można im niczego zarzucić.
Kolejne przykazanie agenta ubezpieczeniowego: „Nigdy nie krytykuj konkurencji”.
– Do tego u nich jest taniej.
– Dla członków klubu.
– Zdaje się, że oferta wyłącznie ich dotyczy.
– Chodzi o to, że jeśli ktoś chce się zapisać do Klubu Automobilowego tak czy inaczej: dla
wsparcia w sytuacjach kryzysowych – mandaty i tak dalej – wtedy oszczędza na ubezpieczeniu.
Bez dwóch zdań. Ale wstępowanie do klubu wyłącznie dla tańszego ubezpieczenia mija się z ce-
lem, ponieważ dodając do niego składkę członkowską w wysokości szesnastu dolarów, tak na-
prawdę płaci się więcej. Mając to na uwadze, oferta naszej firmy może okazać się korzystniejsza.
Podjęła temat, a ja nie miałem wyboru, jak tylko zgadzać się ze wszystkim, co mówiła. Agent
z moim doświadczeniem potrafi wyczuć człowieka nie tylko na podstawie jego słów. Po kilku
minutach wiedziałem już, że tej kobiety nie interesuje Klub Automobilowy. Jej męża, być może,
owszem, ale jej nie. Chodziło o co innego, a to była zasłona dymna. Grała na zwłokę. Zakłada-
łem, że chce zrobić coś za plecami męża, zapewnić sobie jakiś udział w razie wypłaty odszkodo-
wania, bez jego wiedzy. Wiele żon miewa podobne pomysły. Zastanawiałem się, co jej odpo-
wiem. Takie numery są sprzeczne z etyką zawodową każdego szanującego się agenta, lecz kiedy
przemierzała niespokojnie salon, dostrzegłem coś, co wcześniej mi umknęło. Pod niebieską pi-
dżamą rysowały się kształty, które odebrałyby rozum każdemu facetowi. Jak przekonująco za-
brzmi mój wykład na temat uczciwości, nie miałem pojęcia.
Popatrzyła na mnie tak, że poczułem zimny dreszcz od dołu kręgosłupa aż po cebulki wło-
sów.
– Macie w ofercie ubezpieczenie od następstw wypadku?
Dla was pewnie to pytanie nie brzmi tak jak dla mnie. Po pierwsze, ubezpieczenie wypadko-
we się sprzedaje, a nie kupuje. Wypytywano mnie o różne rodzaje ubezpieczeń: na wypadek po-
żaru, włamania, nawet o polisę na życie, ale nigdy o wypadek. Ten temat zawsze porusza sam
sprzedawca. Nie spotkałem się jeszcze z sytuacją, by zrobił to klient. Po drugie, kiedy ktoś ma do
załatwienia jakąś brudną robotę, pierwsze, o czym myśli, to upozorowanie wypadku. Polisy wy-
padkowe stanowią największy procent wszystkich wypłacanych odszkodowań. Poza tym można
je wykupić bez wiedzy ubezpieczanego, a nie da się tego zrobić w przypadku żadnej innej polisy.
Nie są wymagane badania lekarskie. Wystarczy zapłacić. Kto wie, jak wiele osób chodzi po tym
świecie, nie wiedząc nawet jeszcze, że są dla najbliższych więcej warte martwe niż żywe.
– Mamy w ofercie wszystkie rodzaje ubezpieczeń.
Wróciła do tematu Klubu Automobilowego. Tymczasem ja bezskutecznie próbowałem ode-
rwać od niej wzrok. Wreszcie usiadła.
– Chciałby pan, abym porozmawiała z mężem, panie Huff? Dlaczego miałaby rozmawiać z
Nirdlingerem o ubezpieczeniu, skoro to moja praca?
– Dobrze, pani Nirdlinger.
– Wszyscy zyskamy na czasie.
– Czas odgrywa istotną rolę. Mąż powinien od razu zająć się tą sprawą. Uprzedziła mnie.
– Kiedy już omówię wszystko z mężem, pan będzie mógł z nim się spotkać. Odpowiada panu
jutrzejszy wieczór? Dziewiętnasta trzydzieści. Powinniśmy być już wtedy po kolacji.
– Jesteśmy umówieni.
– Będę pana oczekiwać.
Szedłem do samochodu, besztając się w myślach za to, że zgłupiałem na widok pięknej ko-
biety. Po powrocie do biura dowiedziałem się, że Keyes mnie szukał. Keyes stoi na czele działu
roszczeń i jest najbardziej upierdliwym facetem, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. Nie można
przy nim nawet powiedzieć, że jest wtorek. Od razu wyciąga kalendarz, upewniwszy się przed-
tem czy tegoroczny, i sprawdza datę. Potem potwierdza ją jeszcze w innym kalendarzu. Wykonu-
je tyle niepotrzebnej roboty, że doprawdy powinien spalać więcej kalorii. Tymczasem z roku na
rok staje się coraz tłustszy i coraz bardziej drobiazgowy. Pozostaje w stanie permanentnej wojny
z innymi działami firmy. Całymi dniami wrzeszczy, dyskutuje, prowadzi awantury, siedząc spo-
cony za swoim biurkiem, z rozpiętą przy szyi koszulą. Głowa boli od przebywania z nim w jed-
nym pomieszczeniu. Za to prędzej padnie trupem, niż wypłaci odszkodowanie oszustowi.
Na mój widok wstał i zaczął perorować podniesionym głosem. Chodziło o polisę, którą wy-
pisałem pół roku wcześniej. Na ciężarówkę. Facet sam puścił ją z dymem i zgłosił się do nas po
odszkodowanie. Przerwałem Keyesowi jego wywód.
– Czemu na mnie naskakujesz? Pamiętam tego gościa. Przyczepiłem do jego aplikacji notkę,
że powinien zostać dokładnie sprawdzony, zanim podejmiemy ryzyko. Nie podobał mi się i nie…
– Wcale na ciebie nie naskakuję, Walterze. Wiem, że doradziłeś sprawdzenie klienta. Mam
twoją notkę u siebie na biurku. Właśnie to chciałem ci powiedzieć. Gdyby pracownicy innych
działów okazali choć połowę twojej przytomności umysłu…
– O.
Cały Keyes. Nawet kiedy chciał powiedzieć człowiekowi coś miłego, najpierw musiał go
zdenerwować.
– Mało tego, Walterze. Nie dość, że zignorowali twoje ostrzeżenie i sprzedali gościowi poli-
sę, to jeszcze omal nie wypłacili odszkodowania. Zrobiliby to, gdybym nie wysłał dziś ekipy,
która wyciągnęła spalony wrak i znalazła dowody na podpalenie.
– Przyskrzyniliście go?
– Przyznał się. Jutro rano sprawa będzie miała finał w sądzie. Moje pytanie brzmi: skoro ty
nabrałeś podejrzeń na sam widok tego faceta, czemu oni…! Och, czego ja wymagam? Po prostu
chciałem, żebyś wiedział. Mam zamiar zawiadomić Nortona. Uważam, że sytuacja warta jest
uwagi prezesa firmy. Chociaż moim zdaniem, gdyby prezes miał więcej…
Urwał nagle, a ja nie domagałem się dalszego ciągu. Keyes pracował w agencji jeszcze za
czasów starego Nortona, założyciela firmy, i nie miał zbyt dobrego mniemania o młodym Norto-
nie, który przejął prezesurę po śmierci ojca. Jego zdaniem młody Norton niczego nie robił do-
brze. Wszyscy bali się wdawać w jakiekolwiek dyskusje z Keyesem, w obawie, że wciągnie ich
w spór z prezesem. Musieliśmy zaakceptować takiego szefa, jakiego mieliśmy. Nikt nie miał
ochoty pokłócić się z nim przez Keyesa. Zignorowałem temat. I tak nie miałem pojęcia, o co cho-
dzi.
Wróciłem do własnego gabinetu. Moja sekretarka, Nettie, właśnie wychodziła.
– Dobranoc, panie Huff.
– Dobranoc, Nettie.
– Zostawiłam panu na biurku wiadomość. Pani Nirdlinger telefonowała dziesięć minut temu,
by odwołać jutrzejsze spotkanie. Powiedziała, że zawiadomi pana o nowym terminie.
– Dziękuję.
Wyszła, a ja stałem, wpatrując się w kartkę leżącą na biurku. Przeszło mi przez myśl, jakiego
rodzaju ostrzeżenie przypnę do jej polisy, o ile zechce ją wykupić. 1 czy jakiekolwiek.
Rozdział 2
Trzy dni później zadzwoniła, zapraszając mnie na wpół do czwartej.
Sama otworzyła drzwi. Tym razem nie miała na sobie niebieskiej pidżamy, tylko biały mary-
narski komplet, białe buty i pończochy. Bluzka opinała jej się ciasno na biodrach. Nie byłem je-
dynym, który poznał się na jej figurze. Doskonale zdawała sobie sprawę z własnych atutów. Prze-
szliśmy do salonu. Na stoliku stała taca.
– Belle ma dziś wychodne, a ja właśnie robię sobie herbatę. Napije się pan ze mną?
– Nie, dziękuję, pani Nirdlinger. Nie zabawię długo. Zapewne pan Nirdlinger zdecydował się
na odnowienie polisy. Spodziewam się, że tak, skoro mnie pani wezwała.
Nie byłem ani trochę zaskoczony, że Belle ma wychodne, a pani Nirdlinger „właśnie robiła
sobie herbatę”. Postanowiłem czym prędzej się stamtąd wynosić, z umową czy bez.
– Ależ proszę się napić herbaty. Lubię herbatę. To okazja, by zrobić sobie przerwę.
– Na pewno jest pani Angielką.
– Nie, rodowitą Kalifornijką.
– Nieczęsto spotyka się rodowitych Kalifornijczyków.
– Większość z nich urodziła się w Iowa.
– Jak ja.
– Coś podobnego.
Biały marynarski komplecik zrobił swoje. Usiadłem.
– Z cytryną?
– Nie, dziękuję.
– Dwie łyżeczki?
– Nie słodzę.
– Nie lubi pan słodkości?
Uśmiechnęła się do mnie, pokazując duże, białe, lekko wystające zęby.
– Często robię interesy z Chińczykami. Oduczyli mnie amerykańskiego sposobu picia herba-
ty.
– Uwielbiam Chińczyków. Ilekroć mam zamiar ugotować coś chińskiego, zawsze kupuję
produkty w tym samym sklepie niedaleko parku. U pana Linga. Zna go pan?
– Od lat.
– Naprawdę?
Zmarszczyła brwi. Nie okazywała śladu zmęczenia. Uświadomiłem sobie, że to piegi na czo-
le nadają jej twarzy lekko znużony wyraz. Zauważyła, że się jej przyglądam.
– Patrzy pan na moje piegi?
– Tak. Podobają mi się.
– Mnie nie.
– A mnie tak.
– Nosiłam turban, kiedy wychodziłam na słońce, ale tak wiele osób zaczepiało mnie i prosiło,
żeby im przepowiedzieć przyszłość, że przestałam go wkładać.
– Nie przepowiada pani przyszłości?
– Nie, nigdy się nie nauczyłam tej sztuki, mimo że jestem rodowitą Kalifornijką.
– Tak czy inaczej piegi mi się podobają.
Usiadła obok mnie i zaczęliśmy rozmawiać o panu Lingu, który prowadził sklep spożywczy i
miał dodatkową posadę w ratuszu. Co roku odnawiał polisę na dwa i pół tysiąca. Zdziwilibyście
się, jak fascynującym człowiekiem okazał się ten zwykły sklepikarz, kiedy zaczęliśmy o nim roz-
mawiać. Po jakimś czasie postanowiłem mimo wszystko poruszyć temat ubezpieczenia.
– Postanowili coś państwo w sprawie polisy?
– Mój mąż nadal mówi o Klubie Automobilowym, ale wydaje mi się, że i tak odnowi starą
polisę.
– Cieszę się.
Przez chwilę siedziała w milczeniu, bawiąc się rąbkiem bluzki.
– Nic mu nie mówiłam o ubezpieczeniu od wypadku. – Nie?
– Niezręcznie mi.
– To zrozumiałe.
– Nie wiem, jak mu powiedzieć, że powinien się ubezpieczyć od skutków wypadku. Tymcza-
sem, widzi pan, mój mąż reprezentuje w Los Angeles firmę Western Pipe and Supply.
– Pracuje w biurowcu Petrochemii?
– Tak, lecz większość czasu spędza w terenie, na polach naftowych.
– Bardzo niebezpieczne zajęcie.
– Niedobrze mi się robi ze strachu na samą myśl.
– Czy firma go nie ubezpiecza?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Człowiek, który wykonuje tak ryzykowną pracę, powinien się ubezpieczyć.
Mimo że bardzo podobały mi się jej piegi, postanowiłem wydobyć z niej nieco konkretów.
– Życzy sobie pani, abym porozmawiał zamiast niej z panem Nirdlingerem w tej sprawie?
Nie wspominając nic o pani udziale?
– Mnie jest niezręcznie.
– Wobec tego ja z nim porozmawiam.
– Ale wtedy on mnie spyta o zdanie, a ja nie będę wiedziała, co odpowiedzieć. Bardzo się
martwię.
Dalej bawiła się rąbkiem bluzki. Odezwała się po długiej pauzie.
– Panie Huff, czy nie mogłabym wykupić polisy w jego imieniu, nie zawracając mu tym na-
wet głowy? Mam trochę własnych pieniędzy. Zapłaciłabym bez jego wiedzy i nie musiałabym się
dłużej zamartwiać.
Po piętnastu latach w branży nie mogłem mieć wątpliwości, o co jej chodziło. Zgasiłem pa-
pierosa, zbierając się do wyjścia. Miałem zamiar wziąć czym prędzej nogi za pas. Jednak nie ru-
szyłem się z miejsca. Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem, jej twarz znajdowała się mniej
więcej piętnaście centymetrów od mojej. Objąłem ją i mocno pocałowałem w usta. Trząsłem się
jak osika. Posłała mi zimne spojrzenie, po czym zamknęła oczy i odwzajemniła pocałunek.
– Od początku mi się podobałeś.
– Nie wierzę ci.
– Czyż nie zaprosiłam cię na herbatę podczas nieobecności Belle? Od pierwszej chwili zrobi-
łeś na mnie wrażenie. Podobał mi się twój poważny, profesjonalny sposób mówienia. Dlatego
drażniłam się z tobą, opowiadając o Klubie Automobilowym.
– Ach, tak.
– Teraz już wiesz.
Potargałem jej włosy i oboje zaczęliśmy bawić się rąbkiem jej bluzki.
– Panie Huff, nie robi pan tego jak należy. Zakładki powinny być równe.
– Nie są?
– Na dole są szersze niż na górze. Trzeba za każdym razem chwycić tyle samo materiału. O
tak. Widzisz?
– Spróbuję się nauczyć.
– Nie teraz. Musisz już iść.
– Zobaczymy się niedługo?
– Może.
– Zobaczymy się.
– Belle nie codziennie ma wychodne. Dam ci znać.
– Na pewno?
– Obiecuję. Ty do mnie nie dzwoń.
– W porządku. Poproszę o całusa na pożegnanie.
– Do widzenia.
Mieszkam w bungalowie na wzgórzu w dzielnicy Los Feliz. W ciągu dnia zatrudniam do po-
mocy w domu chłopaka z Filipin, ale nie nocuje u mnie. Tego wieczoru padało, więc nigdzie nie
wychodziłem. Rozpaliłem ogień w kominku i rozmyślałem o swojej sytuacji. Wiedziałem, co ro-
bię. Stałem nad krawędzią przepaści i usiłowałem przekonać sam siebie, że powinienem czym
prędzej się stamtąd zabierać, uciekać, nie oglądając za siebie. To, co sobie mówiłem, a co robi-
łem, to były dwie zupełnie różne rzeczy. Otchłań wzbudzała jednocześnie strach i ciekawość.
Podchodziłem coraz bliżej i bliżej.
Tuż przed dziewiątą rozległ się dzwonek do drzwi. Wiedziałem, kto przyszedł, jeszcze zanim
otworzyłem. Stała w progu ubrana w płaszcz przeciwdeszczowy i mały nieprzemakalny kapelusz.
Krople deszczu lśniły na jej piegach. Pod płaszczem miała na sobie sweter i spodnie. Typowy
hollywoodzki zestaw, lecz ona wyglądała w nim jakoś inaczej. Wskazałem jej miejsce przy ko-
minku i usiadłem tuż obok.
– Skąd wzięłaś mój adres?
Już wtedy wolałem, by nie dzwoniła do biura, wypytując o mnie.
– Z książki telefonicznej.
– O.
– Zaskoczony? – Nie.
– W życiu nie spotkałam się z większym zarozumialstwem. Podoba mi się.
– Męża nie ma w domu?
– Pojechał do Long Beach. Robią jakieś nowe odwierty. A ja wskoczyłam w autobus i jestem.
Mógłbyś przynajmniej udawać, że cieszysz się na mój widok.
– Long Beach to fajne miejsce.
– Powiedziałam Loli, że idę do kina.
– Kim jest Lola?
– Moją pasierbicą.
– Ile ma lat?
– Dziewiętnaście. Nie jesteś zadowolony z mojej wizyty?
– Ależ jestem. Czekałem na ciebie.
Rozmawialiśmy o pogodzie. O tym, jak mocno leje i oby nie powtórzyła się sytuacja z syl-
westra tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku, kiedy to ulewa doprowadziła do fali po-
wodzi. Zaproponowałem, że odwiozę ją potem do domu samochodem. Zapatrzyła się w ogień.
– Dziś po południu straciłam cały rozsądek.
– Nie cały.
– Odrobinę.
– Żałujesz?
– Trochę. Nigdy wcześniej nie zdradziłam męża. Dlatego przyjechałam.
– Zachowujesz się, jakby coś się stało.
– Coś się stało. Straciłam rozsądek. To mało? – I?
– Po prostu chciałam ci powiedzieć…
– Że to był błąd.
– Nie. Gdybym tak uważała, nie przyszłabym do ciebie. Ale to się nie może powtórzyć.
– Jesteś pewna?
– Raczej tak.
– W takim razie poczekamy, zobaczymy.
– Nie, proszę… Widzisz, ja kocham swojego męża. Zdałam sobie z tego sprawę jaśniej niż
kiedykolwiek.
Odwróciłem wzrok w stronę kominka. Wiedziałem, że powinienem się wycofać, póki czas.
Niestety ta niszczycielska siła wewnątrz wciąż popychała mnie coraz bliżej przepaści. Po raz ko-
lejny, podobnie jak tamtego popołudnia, kiedy się poznaliśmy, wyczułem, iż nie mówi tego, co
naprawdę myśli. Było coś jeszcze. Coś, czego nie chciała wyjawić. Nie potrafiłem oprzeć się po-
kusie, by usłyszeć prawdę.
– Czemu teraz?
– Och… Martwię się o niego.
– O to, że zginie w deszczu na polu naftowym przygnieciony częścią metalowej konstrukcji?
– Nie mów tak!
– Ale to właśnie cię martwi. – Tak.
– Rozumiem. Może tak być, szczególnie, jeśli ktoś się o to postara.
– Nie rozumiem. O co?
– Żeby spadło na niego jakieś żelastwo.
– Prosiłam, żebyś nie robił sobie żartów. Naprawdę umieram ze zmartwienia. Czemu tak po-
wiedziałeś?
– Ty się postarasz, żeby spadło na niego jakieś żelastwo.
– Co takiego?!
– Nieważne co. Coś, co spadnie niby przypadkiem i zabije go na miejscu.
Wycelowałem prosto między oczy i trafiłem. Zamrugała z zaskoczenia. Milczała bardzo dłu-
go. Nie wiedziała, jak zareagować, jaką przyjąć pozę. Nie spodziewała się bezpośredniej kon-
frontacji.
– Żartujesz? – Nie.
– Albo żartujesz, albo oszalałeś. Opowiadasz bzdury.
– Nie oszalałem i nie żartuję. Nie opowiadam też bzdur. Masz wszystko zaplanowane, odkąd
się poznaliśmy. I dlatego tu jesteś.
– Nie zostanę ani chwili dłużej, nie zamierzam tego wysłuchiwać.
– Jak chcesz.
– Wychodzę.
– Jak chcesz.
– Teraz.
– W porządku.
Sądzicie, że się wycofałem? Dałem jej jasno do zrozumienia, co o tym wszystkim myślę i ni-
gdy już nie wróciliśmy do tematu? Otóż nie. Owszem, próbowałem postąpić właściwie. Nie za-
trzymywałem jej, kiedy wychodziła. Nie pomogłem jej się ubrać, nie odwiozłem do domu, po-
traktowałem ją jak intruza. Jednak przez cały ten czas, kiedy nie ruszałem się ze swego miejsca
przy kominku, miałem niezbitą pewność, że następnego wieczoru znów będzie lało, odwierty w
Long Beach się nie skończą, a dzwonek u drzwi zadzwoni tuż przed dziewiątą. Weszła bez słowa.
Siedzieliśmy obok siebie przy kominku w całkowitym milczeniu przez pięć minut. Ona zaczęła.
– Jak mogłeś mówić do mnie takie okropności wczoraj wieczorem?
– Ponieważ to prawda. Planujesz zabić swojego męża.
– Teraz? Po tym, co usłyszałam?
– Tak, po tym, co usłyszałaś.
– Właśnie dlatego wróciłam, Walterze. Wszystko sobie przemyślałam. Zdałam sobie spra-
wę… Być może powiedziałam kilka rzeczy, przez które mogłeś odnieść całkowicie mylne wraże-
nie. W pewnym sensie jestem ci wdzięczna, że mnie ostrzegłeś. Mogłabym nieświadomie powtó-
rzyć to samo innym osobom. Nie wiedząc, jakie znaczenie można przypisać moim słowom. Te-
raz, kiedy już wiem, moje myśli na zawsze przestaną krążyć tym torem.
Musiała przez cały dzień umierać ze strachu, że uprzedzę jej męża i rozpętam aferę. Podją-
łem decyzję.
– Powiedziałaś do mnie: Walterze. To mi przypomina, że nie wiem nawet, jak ty masz na
imię.
– Phyllis.
– Phyllis, zdaje się, iż zrezygnowałaś ze swoich planów, dlatego że się ich domyśliłem. Zro-
bimy inaczej. Pójdziemy w to razem. Pomogę ci.
– Ty?
– Ja.
Znów ją zaskoczyłem; tym razem nawet nie próbowała udawać.
– Ależ to niemożliwe! Nie mogę mieć wspólnika.
– Nie możesz? Coś ci powiem. Lepiej, żeby ktoś ci pomógł. Z pewnością miło by było pora-
dzić sobie samej, bez niczyjej wiedzy. Nie wątpię. Jedyny problem w tym, że się nie da. Nie wy-
grasz z agencją ubezpieczeniową bez wsparcia. Najlepiej fachowego.
– Dlaczego miałbyś to robić?
– Z twojego powodu.
– I dlaczego jeszcze?
– Dla pieniędzy.
– Oszukałbyś własną firmę dla mnie i dla pieniędzy? Sądzisz, że nas nie złapią?
– Jestem pewny. Musisz być jednak ze mną całkowicie szczera, ponieważ kiedy już zacznę,
to doprowadzę sprawę do końca i nie mogę sobie pozwolić na żadne potknięcia. Chcę wiedzieć,
na czym stoję. Nie oszukuj mnie.
Zamknęła oczy i zaczęła płakać. Objąłem ją i poklepałem po plecach. Wydało mi się zabaw-
ne, że pocieszam ją jak małą dziewczynkę po tym, jak przed chwilą rozmawialiśmy o zamordo-
waniu człowieka.
– Błagam cię, Walterze, powstrzymaj mnie. Nie możemy. To jakieś szaleństwo.
– Tak, to szaleństwo.
– Mam przeczucie, że to zrobimy.
– Ja też.
– Nie mam żadnego powodu. Mąż traktuje mnie bardzo dobrze. Nie kocham go, lecz nie
mogę mu niczego zarzucić.
– A jednak go zabijesz.
– Tak. Dobry Boże, pomóż mi. Zrobię to. Przestała płakać i stała wtulona we mnie.
– Nie jest szczęśliwy. Lepiej dla niego, żeby umarł – zaczęła mówić szeptem.
– Tak?
– Nie mam racji, prawda?
– Nie z jego punktu widzenia.
– Wiem. Powtarzam sobie, że sama się oszukuję. Jednak coś we mnie… Nie wiem, co. Może
szaleństwo. Jakaś część mnie kocha śmierć. Czasem wyobrażam sobie, że jestem śmiercią.
Szkarłatną zjawą unoszącą się w mroku. Jestem wtedy taka piękna. I smutna. Czuję w sobie prze-
możny głód uszczęśliwienia całego świata, zabrania wszystkich do siebie, w bezpieczne objęcia
ciemności, z dala od nieszczęść i kłopotów… Walterze, te myśli najbardziej mnie przerażają.
Zdaję sobie sprawę, że są makabryczne. Powtarzam to sobie ciągle. Ale nie dla mnie. Mnie nie
wydają się makabryczne. Mam uczucie, że robię coś dla jego dobra. I gdyby tylko potrafił na to
spojrzeć moimi oczyma, przyznałby mi rację… Rozumiesz, Walterze?
– Nie.
– Nikt mnie nie zrozumie.
– Ale zrobimy to.
– Tak, zrobimy.
– Od początku do końca.
– Od początku do końca.
Po dwóch dniach gawędziliśmy już o tym jak o zwykłej wyprawie w góry. Chciałem się do-
wiedzieć, czy nie popełniła do tej pory jakiegoś błędu.
– Wspominałaś mu coś na temat polisy, Phyllis? – Nie.
– Zupełnie nic?
– Ani słowem.
– W porządku. Jak chcesz to załatwić?
– Zamierzałam najpierw wykupić ubezpieczenie…
– Bez jego wiedzy? – Bez.
– Rany boskie, ukrzyżowaliby cię natychmiast! To pierwsza rzecz, jaką się sprawdza. Wyklu-
czone. Co jeszcze?
– Na wiosnę zamierza zbudować basen.
– I co z tego?
– Można upozorować wypadek podczas skoku lub coś podobnego.
– Jeszcze gorzej. Nie.
– Czemu? Przecież takie wypadki w basenie się zdarzają.
– Lepiej nie próbować w ten sposób. Pięć czy sześć lat temu jakiś idiota z branży ubezpiecze-
niowej napisał artykuł do gazety o tym, jak to większość wypadków przytrafia się w domu, w
wannie. Od tamtej pory wanna, basen, oczko wodne to pierwsze, o czym myśli osoba, która chce
się kogoś pozbyć. Dlatego taka śmierć od razu wzbudza podejrzenia. Mamy w tej chwili dwie po-
dobne sprawy na terenie Kalifornii. Żadna z nich nie wygląda dobrze, a gdyby w grę wchodziły
pieniądze z ubezpieczenia, ci ludzie z pewnością skończyliby na szubienicy. Poza tym, trzeba by
było zrobić to w dzień. Nigdy nie masz pewności, kto podgląda zza wzgórza. Z basenem jest po-
dobnie jak z kortem tenisowym. Od razu przyciąga gości. Zaczęliby się schodzić sąsiedzi. Takie-
go wypadku nie da się dokładnie zaplanować, trzeba czekać na okazję, łatwo o nieprzewidziane
sytuacje. Zrozum, Phyllis, udane morderstwo musi spełniać trzy zasadnicze warunki.
Dopiero po chwili zorientowałem się, co mówię. Rzuciłem jej szybkie spojrzenie. Sądziłem,
że się skrzywi. Nic podobnego. Przysunęła się bliżej. Jej oczy lśniły niczym ślepia dzikiego kota.
– Mów dalej. Słucham.
– Po pierwsze, potrzebna jest pomoc. Jeden zabójca nie uniknie konsekwencji. Najwyżej
może się przyznać i prosić o łaskę czy coś. Musi być więcej niż jedna osoba. Po drugie: czas,
miejsce i sposób trzeba zaplanować zawczasu. Sprawca musi je znać, ofiara nie. Po trzecie, tupet.
O trzecim punkcie zapominają wszyscy mordercy amatorzy. Niektórzy znają pierwsze dwa. O
trzecim wiedzą jedynie profesjonaliści. Podczas każdej zbrodni nadchodzi moment, który prze-
trwasz jedynie dzięki tupetowi. Nie potrafię tego wyjaśnić. Wiesz, co to jest zbrodnia doskonała?
Wydaje ci się, że sprawnie upozorowany wypadek w basenie? Tak, aby nikt się nie domyślił? Do-
myślą się w dwie sekundy. Trzy sekundy zajmie im zebranie dowodów, a po czterech się przy-
znasz. Nie, to nie tak. Zbrodnia doskonała to gangsterskie porachunki. Wiesz, jak się odbywają?
Po pierwsze, namierzają faceta i nakłaniają do współpracy dziewczynę, z którą mieszka. Po-
wiedzmy, że koło szóstej dostają od niej wiadomość. Wychodzi do sklepu po szminkę i telefonu-
je. Wybierają się na film, do takiego a takiego kina. Na dziewiątą. Dwa pierwsze punkty zostały
spełnione. Jest ich kilku, ustalili miejsce i czas. Teraz uważaj na trzeci. Podjeżdżają autem pod
kino. Parkują po przeciwnej stronie ulicy, nie gaszą silnika. Wysyłają zwiadowcę, który przecha-
dza się tam i z powrotem. W pewnej chwili upuszcza na ziemię chusteczkę. Znak, że obiekt do-
tarł na miejsce. Tamci wysiadają z samochodu, podchodzą pod kino, otaczają ofiarę. Załatwiają
sprawę w świetle neonów, w obecności kilkuset świadków. Facet nie ma szans na przeżycie, do-
staje dwadzieścia kulek z pięciu automatów. Upada na ziemię, zabójcy biegną do samochodu i
odjeżdżają. Spróbuj im teraz cokolwiek udowodnić. Każdy z nich ma przygotowane niepodwa-
żalne alibi. Widziano ich zaledwie przez sekundę, ludzie byli zbyt przestraszeni, żeby wiedzieć,
na co patrzą. Nie ma podstaw do skazania kogokolwiek. Policja oczywiście zna sprawców. Prze-
słuchuje ich, ale musi wypuścić. Nie dostaną wyroku. Zginą kiedyś z rąk innych gangsterów. O
tak, oni znają się na swojej robocie. Jeśli ma się nam udać, musimy wziąć przykład z fachowców,
a nie z jakiegoś głupka z okolic San Francisco, który kogoś kropnął, miał już dwa procesy i nadal
siedzi.
– Musimy być bezczelni?
– Tak jest. To jedyny sposób.
– Jeśli go zastrzelimy, to nie będzie wyglądało na wypadek.
– Racja. Nie zastrzelimy go. Chciałem ci tylko uświadomić ogólne zasady. Trzeba być nie-
ustraszonym, zuchwałym. Tylko w ten sposób można się wymknąć sprawiedliwości.
– W takim razie jak to zrobimy?
– Do tego właśnie zmierzam. Kolejna wada twojego pomysłu z basenem jest taka, że nie do-
staniesz pieniędzy.
– Musieliby zapłacić…
– Musieliby. Pytanie: Ile? Wysokie odszkodowania wypłaca się w razie wypadku kolejowe-
go. Ubezpieczyciele dość szybko zorientowali się w sytuacji. Zagrożenia, które powszechnie
uważa się za największe, wcale takie nie są. Ludzie uważają, że podróże pociągiem mogą być ry-
zykowne. Ta opinia powstała na początku istnienia kolei i nadal się utrzymuje, choć statystyki
pokazują, iż w wypadkach kolejowych ginie bardzo mało osób, niewiele nawet ma poważniejsze
obrażenia. Tak więc do polisy wypadkowej dołącza się punkt, który przemawia do klienta, ponie-
waż on trochę się boi podróży pociągiem, agencja ubezpieczeniowa natomiast ponosi minimalne
ryzyko, bo wie, że to bezpodstawny lęk. Za wypadki kolejowe wypłaca się podwójne odszkodo-
wanie. Tak zdobędziemy nasze pieniądze. Pewnie miałaś na myśli mniejszy zysk, lecz nie ma
mowy, żebym ponosił niewyobrażalne ryzyko dla jakichś groszy. Mówię o pięćdziesięciu tysią-
cach dolarów, jeśli wszystko pójdzie gładko. A musi pójść.
– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów?
– Ładnie, co? – Ojej!
– Pięknie, sam muszę przyznać. Nie na darmo siedzę tyle lat w tym biznesie. Twój mąż bę-
dzie wiedział wszystko o polisie, nie mając jednocześnie o niej pojęcia. Wypełni formularz, a jed-
nocześnie go nie wypełni. Zapłaci mi czekiem, a jednocześnie nie zapłaci. Będzie miał wypadek i
nie będzie. Wsiądzie do pociągu i nie wsiądzie.
– Nie rozumiem.
– Zrozumiesz w swoim czasie. Teraz przede wszystkim musimy mu jakoś wcisnąć polisę.
Sprzedam mu ją, a jednocześnie mu jej nie sprzedam. Niezupełnie. Zapoznam go z warunkami,
tak jak zawsze to robię. Będę potrzebował świadków. Kogoś, kto usłyszy naszą rozmowę. Po-
wiem mu, że ubezpieczył samochód, a nie pomyślał o sobie. Czyż człowiek nie jest więcej wart
niż jego samochód, spytam. I…
– A jeśli kupi?
– A jeśli kupi? Nie, nie kupi. Potrafię go odpowiednio poprowadzić. Nie myśl, że nie. Jestem
doskonałym sprzedawcą. Tylko muszę mieć świadków. Przynajmniej jednego.
– Mam kogoś.
– Ty bądź raczej przeciwna pomysłowi wykupienia polisy.
– Dobrze.
– Wszystko w porządku, jeśli chodzi o ubezpieczenie samochodu, ale całe to gadanie o wy-
padkach przyprawia cię o dreszcze.
– Zapamiętam.
– Ustal szybko jakiś termin spotkania i zadzwoń do mnie.
– Jutro?
– Potwierdź telefonicznie. Nie zapomnij o świadku.
– Nie zapomnę.
– Wobec tego do jutra. Czekam na telefon..
– Walterze. Jestem taka podekscytowana. Aż się sama siebie boję.
– Ja też nie mogę się doczekać.
– Pocałuj mnie.
Pewnie myślicie, że postradałem zmysły? Nie przeczę. Też byście zwariowali, wykonując
przez piętnaście lat zawód, który wykonuję. Być może wydaje wam się, że to praca jak każda
inna, a nawet przyjemniejsza niż wiele zajęć. Miałem okazję pomagać ludziom w kryzysowych
sytuacjach. Wdowom, sierotom, potrzebującym. Błąd. To czysty hazard, największe kasyno na
świecie. Nikt w ten sposób nie myśli o ubezpieczeniach, ale taka jest prawda. Od początku do
końca. Od ustalania procentów do wyrazu twarzy właściciela kasyna, kiedy przychodzi do zamie-
nienia żetonów na gotówkę. Zakładasz się z nimi, że twój dom się spali. Oni obstawiają, że nie. I
tyle. Łatwo dać się oszukać, ponieważ w momencie obstawiania wcale nie chcesz, żeby twój dom
się spalił. Zapominasz o zakładzie. Lecz oni są czujni. Dla nich zakład to zakład. Każdy jest taki
sam. Nadchodzi dzień, kiedy przychodzi ci do głowy, że lepiej by było, gdyby dom się spalił. Od-
szkodowanie przekracza wartość nieruchomości. Wtedy zaczyna się zabawa. Oni wiedzą, jak
wielu ludzi oszukuje. Nie mają dla nich litości. Znają wszystkie sztuczki i mają cię na oku. Trze-
ba być naprawdę dobrym, żeby ich przechytrzyć. Jeśli jesteś uczciwy, zapłacą ci z uśmiechem.
Wrócisz do domu z przeświadczeniem, iż świat jest piękny, a ludzie dobrzy. Jednak spróbuj tylko
wykręcić jakiś numer, a dowiesz się, jak jest naprawdę.
Wiem, jestem agentem ubezpieczeniowym. Krupierem w tej grze. Znam wszystkie sztuczki,
myślę o nich co noc przed zaśnięciem, żeby nie dać się zaskoczyć. Aż pewnej nocy sam wymy-
ślam sposób na obejście systemu. Potrzebuję jedynie wspólnika. I wtedy spotykam Phyllis. Jeśli
nie rozumiecie, czemu jestem gotów zabić człowieka dla góry żetonów, widocznie fortuna była
dla was łaskawa. Ja widziałem już tak wiele spalonych domów, wraków samochodów, zwłok z
dziurami w czołach, tyle okrucieństwa i nieuczciwości wynikających z ludzkiej chciwości, że
przestałem zwracać na nie uwagę. Przestały wydawać się realne. Jeśli macie kłopot ze zrozumie-
niem mnie, wybierzcie się do Monte Carlo, Las Vegas czy gdzie indziej, do jakiegokolwiek duże-
go kasyna. Usiądźcie za stołem i obserwujcie twarz człowieka, który kręci kołem. Potem zadajcie
sobie pytanie, czy obeszłoby go, gdybyście strzelili sobie w głowę. Owszem, spuściłby oczy, sły-
sząc odgłos strzału, ale nie z powodu wewnętrznego poruszenia. Sprawdziłby tylko, czy nie zo-
stawiliście na stoliku żetonów, które musiałby spieniężyć na rzecz rodziny. Nie, nie obeszłaby go
wasza śmierć. Nie jego.
Rozdział 3
– Proszę zwrócić uwagę na dodatkowy punkt, który dodaliśmy w zeszłym roku, panie Nir-
dlinger. Bez żadnych dodatkowych opłat zobowiązujemy się do wpłacenia za pana kaucji w razie
potrzeby. Dostaje pan od nas specjalną kartę. Wszystko, co musi pan zrobić, jeśli zostanie pan
aresztowany za spowodowanie wypadku, to ją pokazać i jeśli sąd pozwoli, wypuszczą pana od
razu. Policja zrealizuje u nas należność, a pan poczeka spokojnie na proces w domu. Klub Auto-
mobilowy również zapewnia swoim członkom tego rodzaju świadczenia. Skoro pan o nim my-
ślał…
– Zmieniłem zdanie.
– Wobec tego, czemu nie podpiszemy od razu umowy? Wszystko już pan wie…
– Nie widzę przeszkód.
– Jeśli podpisze pan te formularze, będzie pan zabezpieczony do czasu wystawienia nowych
polis. Potrwa to około tygodnia, nie ma sensu płacić podwójnie za cały tydzień. Mamy tu ubez-
pieczenie od kolizji, pożaru, kradzieży, odpowiedzialności cywilnej. Proszę podpisać te dwa do-
kumenty. Są dla mnie, przechowam je w swoich aktach.
– Gdzie podpisać?
– Na przerywanej linii.
Był przysadzistym, grubokościstym facetem w okularach, mniej więcej mojego wzrostu. Ro-
zegrałem wszystko dokładnie tak, jak zaplanowałem. Nie sprawiał trudności. Oddał mi formula-
rze, a ja od razu zacząłem opowiadać o polisie wypadkowej. Nie wyglądał na zainteresowanego,
ale nie robiłem nic, by to zmienić. Phyllis przerwała mi w pewnej chwili, mówiąc, że przechodzą
ją ciarki od samego słuchania o wypadkach. Nie poddawałem się. Wykorzystałem wszystkie ar-
gumenty szanującego się agenta ubezpieczeniowego, a nawet więcej. Wszystkie odrzucił. Bębnił
palcami o oparcie fotela, modląc się, bym sobie poszedł.
Martwił mnie jednak świadek, o którego postarała się Phyllis. Zakładałem, że zaprosi na ko-
lację jakąś przyjaciółkę. Nie zrobiła tego. Obiecanym świadkiem okazała się Lola, pasierbica
Phyllis, śliczna dziewczyna. Phyllis zatrzymała ją w salonie pod pretekstem, że potrzebuje pomo-
cy przy rozplątywaniu wełny na sweter, który właśnie robiła na drutach. Musiałem jakoś zaanga-
żować Lolę w rozmowę, żeby zapamiętała dokładnie moje słowa. Rzucałem więc od czasu do
czasu jakiś żart w jej stronę. Im dłużej patrzyłem na dziewczynę, tym bardziej nieswojo się czu-
łem, mając świadomość, co zamierzałem zrobić jej ojcu.
Na domiar złego nie zdołałem się wykręcić od podwiezienia Loli do kina. Kiedy zacząłem
zbierać się do wyjścia, okazało się, że pan Nirdlinger znów wyjeżdża. Mieli jeden samochód,
więc dziewczyna musiałaby jechać autobusem, gdybym nie zgodził się jej podrzucić. Nie uśmie-
chało mi się to wcale, nie chciałem mieć z nią dłużej do czynienia, lecz zostałem postawiony w
sytuacji, w której nie wypadało nie zaproponować pomocy. Dziewczyna pobiegła po płaszcz i ka-
pelusz. Dwie minuty później byliśmy już w drodze.
– Panie Huff?
– Słucham?
– Nie wybieram się wcale do kina.
– Nie?
– Jestem z kimś umówiona. W drogerii.
– O.
– Zgodzi się pan podwieźć nas oboje?
– Żaden problem.
– Jest pan pewien?
– Absolutnie.
– I nie wyda mnie pan? Mam swoje powody, żeby trzymać to w tajemnicy przed rodziną.
– Oczywiście, że nic nie powiem.
Zostałem w samochodzie, a ona weszła do sklepu. Po chwili wróciła w towarzystwie młode-
go przystojnego chłopaka o włoskiej urodzie.
– Pan Huff, pan Sachetti – przedstawiła nas sobie.
– Miło mi pana poznać, panie Sachetti. Proszę wsiadać. Ruszyliśmy w stronę bulwaru. Mło-
dzi siedzieli z tyłu wpatrzeni w siebie. Nie przestawali się uśmiechać.
– Dokąd?
– Och, gdziekolwiek.
– Hollywood i Vine?
– Idealnie.
Wysiadając, podała mi rękę i podziękowała. Jej oczy błyszczały jak gwiazdy.
– To bardzo miło z pana strony, że zechciał pan nas podwieźć. Proszę się nachylić bliżej, coś
panu powiem w tajemnicy.
– Tak.
– Gdyby nas pan nie zabrał, musielibyśmy iść pieszo.
– Jak wrócicie?
– Pieszo.
– Mogę pożyczyć wam pieniędzy, jeśli potrzeba.
– Nie, dziękuję. Ojciec by mnie zabił. Wydałam już całą tygodniówkę. Proszę pamiętać: nikt
się nie może dowiedzieć.
– Szybciej. Zaraz się zmieni światło.
Pojechałem do domu. Pół godziny później przyszła Phyllis. Weszła, nucąc pod nosem melo-
dię z filmu z Nelsonem Eddym.
– Podobał ci się mój sweter?
– Tak, pewnie.
– Śliczny kolor, prawda? Nigdy wcześniej nie nosiłam bladoróżowego. Myślę, że będzie mi
w nim do twarzy.
– Tak, bardzo ładnie.
– Gdzie wysadziłeś Lolę?
– Na bulwarze.
– Dokąd poszła?
– Nie zwróciłem uwagi.
– Spotkała się z kimś?
– Nie wiem. Czemu pytasz?
Z ciekawości. Spotyka się z pewnym chłopakiem o nazwisku Sachetti. Jest okropny. Dostała
zakaz zbliżania się do niego.
– Nie znam go, nie widziałem. Czemu mi nie powiedziałaś, że wciągniesz w to Lolę?
– W czym problem? Mówiłeś, że potrzebujesz świadka.
– Nie miałem na myśli Loli.
– Taki sam świadek jak każdy inny.
– Istnieją chyba jakieś granice. Wykorzystać w ten sposób rodzoną córkę tego biedaka?
Jej twarz przybrała ostrzegawczy wyraz.
– Co się stało? Czyżbyś przygotowywał się do odwrotu? – odezwała się głosem twardym i
zimnym jak stal.
– Nie, ale mogłaś wybrać kogo innego. Siedziała obok mnie w samochodzie, a ja przez cały
czas miałem w kieszeni to.
Pokazałem jej formularze ubezpieczeniowe. Jeden z nich opiewał na dwadzieścia pięć tysię-
cy dolarów do wypłacenia w przypadku obrażeń lub śmierci poniesionych na skutek katastrofy
kolejowej. Częścią planu były dwie, trzy wizyty w biurze Nirdlingera. Za pierwszym razem za-
wiozłem mu gwarancję wpłacenia kaucji. Posiedziałem pięć minut, przypomniałem, żeby trzymał
dokument w aucie, i wyszedłem. Za drugim razem podrzuciłem mu mały prezent od firmy: nie-
duży skórzany notes z jego nazwiskiem wytłoczonym złotymi literami. Za trzecim razem przeka-
załem mu dokumenty dotyczące ubezpieczenia pojazdu i odebrałem czek na siedemdziesiąt dzie-
więć dolarów pięćdziesiąt dwa centy. Po powrocie do biura dowiedziałem się od Nettie, że ktoś
czeka na mnie w gabinecie.
– Kto?
– Panna Lola Nirdlinger i niejaki pan Sachetti. Tak go chyba przedstawiła. Nie dosłyszałam
imienia.
Lola roześmiała się na mój widok. Lubiła mnie, było to widać.
– Jest pan zaskoczony, że znów nas widzi?
– Nie bardzo. W czym mogę pomóc?
– Przyszliśmy prosić o przysługę. Sam jest pan sobie winien.
– Ach, tak? Jak to?
– Wspominał pan ojcu o możliwości otrzymania pożyczki pod zastaw samochodu. Chcieliby-
śmy dowiedzieć się szczegółów. Nino chciałby.
To była moja próba sprostania konkurencji ze strony Klubu Automobilowego. Oferował on
swoim członkom pożyczki pod zastaw samochodów. Musiałem pójść za ich przykładem, inaczej
nie byłbym w stanie wiele sprzedać. Założyłem własną niewielką firmę i sam siebie mianowałem
dyrektorem. Poświęcałem jej prowadzeniu jeden dzień w tygodniu. Firma nie miała żadnego
związku z agencją, w której pracowałem. Jej założenie było moją odpowiedzią na często zadawa-
ne pytanie: „Czy udzielacie pożyczek pod zastaw samochodu?”.
Wspomniałem o tym mimochodem Nirdlingerowi. Nie miałem pojęcia, że jego córka słucha-
ła tak uważnie. Zerknąłem na Sachettiego.
– Chce pan wziąć kredyt pod zastaw auta?
– Tak, proszę pana.
– Co to za auto? Wymienił nazwę taniej marki.
– Sedan?
– Coupe.
– Wóz jest na pana nazwisko? Spłacony?
– Tak, proszę pana.
Musiałem mieć dziwną minę. Lola parsknęła śmiechem.
– Tamtego wieczoru nie miał pieniędzy na benzynę. – Aha.
Nie miałem ochoty pożyczać mu pieniędzy pod zastaw samochodu ani niczego innego. Nie
chciałem mieć do czynienia z żadnym z nich, nigdy. Zapaliłem papierosa i nie odzywałem się
przez jakiś czas.
– Jest pan pewien, że tego chce? Jeśli jest pan bezrobotny i nie ma dokładnego planu, jak
spłacić pożyczkę, z pewnością straci pan samochód. Cała ta branża zarabia na ludziach, którzy
nie są w stanie spłacić niewielkich pożyczek.
Lola popatrzyła na mnie bardzo poważnie.
– Sytuacja Nino jest zupełnie inna. Nie pracuje, ale nie zamierza przepuścić tych pieniędzy.
Widzi pan, jest tuż przed obroną pracy doktorskiej…
– Gdzie?
– Na Uniwersytecie Południowokalifornijskim.
– Jaki wydział?
– Chemia. Po odebraniu dyplomu nie będzie miał żadnych problemów z pracą. Ma już jedną
obiecaną. Byłaby wielka szkoda, gdyby stracił szansę na dobrą posadę tylko dlatego, że nie ode-
brał dyplomu. Lecz, żeby mógł to zrobić, musi opublikować i obronić pracę, opłacić różne rzeczy
na uczelni. Na to potrzebuje pieniędzy, nie na życie. Na życie pożyczą mu przyjaciele.
Musiałem się zgodzić. Wiedziałem, że nie mam wyjścia. Przy niej stawałem się nerwowy.
Zgodziłbym się na wszystko, byleby sobie poszła.
– O jakiej kwocie mówimy?
– Dwieście pięćdziesiąt dolarów wystarczy.
– Rozumiem, rozumiem.
Podliczyłem wszystko. Łącznie z dodatkowymi kosztami suma wynosiła dwieście osiem-
dziesiąt pięć dolarów. Spora pożyczka pod zastaw kiepskiego samochodu.
– Powinno się udać. Za dzień lub dwa wszystko będzie załatwione. Wyszli. Po chwili Lola
zajrzała ponownie.
– Jest pan dla mnie strasznie miły. Nie wiem, czemu ciągle zawracam panu głowę.
– Proszę się nie przejmować, panno Nirdlinger. Cieszę się, że mogę…
– Proszę mi mówić po imieniu, jeśli pan chce.
– Dziękuję. Z przyjemnością pomogę zawsze, kiedy będę w stanie.
– Niech ta sprawa również zostanie między nami.
– Tak, wiem.
– Jestem ogromnie wdzięczna, panie Huff.
– Dziękuję, Lolu.
Polisa wypadkowa była gotowa po paru dniach. Musiałem natychmiast dostać czek, żeby
daty się zgadzały. Rozumiecie chyba, że nie zamierzałem dostarczyć papierów Nirdlingerowi.
Miała je dostać Phyllis, później, po jego śmierci, znajdzie je w skrzynce depozytowej. Nie zamie-
rzałem go o niczym informować. A jednak musiałem dostać od niego własnoręcznie podpisany
czek dokładnie na taką sumę, na jaką wyceniono polisę. Na dowód, że o niej wiedział i osobiście
zapłacił. Dodając do tego formularze w aktach i wizyty, które składałem w jego biurze, będę nie-
źle zabezpieczony.
Pojechałem tam, udając zmartwionego. Zamknąłem sekretarce drzwi przed nosem i bez wstę-
pów przeszedłem do rzeczy.
– Panie Nirdlinger, mam problem. Jestem zmuszony prosić pana o pomoc.
– Nie wiem, czy zdołam panu pomóc. O co chodzi? Spodziewał się nieprzyjemności, dokład-
nie tak jak przewidziałem. – Nie jest dobrze.
– Słucham.
– Policzyłem panu za dużo za ubezpieczenie samochodu. Wybuchnął śmiechem.
– Tylko tyle? Sądziłem, że poprosi pan o pożyczkę.
– Och, skądże. Nic z tych rzeczy. Dla mnie to o wiele bardziej nieprzyjemne.
– Czy dostanę jakiś zwrot?
– Naturalnie.
– Dla mnie to o wiele bardziej przyjemne.
– Sprawa wcale nie jest taka prosta. W tym cały kłopot, panie Nirdlinger. Powołano specjalną
komisję, która ma za zadanie dbać, by agencje ubezpieczeniowe nie wykorzystywały zaufania
klientów, zawyżając stawki za ubezpieczenia. Nie jestem w zbyt dobrych układach z ludźmi pra-
cującymi w tej komisji. Niedawno wprowadzili zasadę, że w każdym, dosłownie każdym przy-
padku, kiedy agent źle podliczy należność, odbywa się specjalne dochodzenie. Rozumie pan mój
niepokój. Odbędzie się kilkanaście posiedzeń, na które będę się musiał stawić. Dla pana to rów-
nież nic miłego. Panu też będą zawracać głowę, nachodzić i zadawać pytania, aż zapomni pan,
jak się nazywa. A wszystko przez to, że pomyliłem tabelki z procentami przy podliczaniu należ-
ności tamtego wieczoru u pana w domu i zorientowałem się dopiero podczas robienia miesięcz-
nego bilansu.
– Czego pan ode mnie oczekuje?
– Istnieje pewien sposób, by naprawić moją pomyłkę. Pański czek został już naturalnie zde-
ponowany w banku, nie cofniemy tego. Mogę natomiast oddać panu gotówkę. Dokładnie siedem-
dziesiąt dziewięć dolarów i pięćdziesiąt dwa centy. Mam je przy sobie. A pan wypisze mi inny
czek, na pięćdziesiąt osiem dolarów i sześćdziesiąt centów. Wszystko się wyrówna, nie będą się
mieli do czego przyczepić.
– Jak to: wyrówna?
– Skomplikowane rozliczenia księgowe. Sam nie jestem pewien, czy je dobrze rozumiem. W
każdym razie tak mi doradził nasz główny księgowy. Podobno wtedy wszystko będzie mu się
zgadzało w rachunkach.
– Rozumiem.
Wyjrzał przez okno. Zwróciłem uwagę na jego dziwny wyraz twarzy.
– Czemu nie? Nie widzę problemu.
Dałem mu gotówkę i wziąłem czek. Dał się nabrać. Rzeczywiście istnieje komisja ubezpie-
czeniowa, lecz nie zawracają sobie w niej głowy pomyłkami agentów. Wyznaczają tylko stawki
procentowe. Nigdy nie rozmawiałem z naszym głównym księgowym, nie mam pojęcia, w jaki
sposób prowadzi rachunki. Po prostu uznałem, że człowiek, który dostaje do ręki dwadzieścia do-
lców, nie będzie zadawał zbyt wielu pytań. Poszedłem do banku zdeponować czek. Wiedziałem
nawet, co napisał na swoim odcinku kontrolnym. „Ubezpieczenie”. Dostałem dokładnie to, po co
poszedłem.
Następnego dnia Lola i Sachetti zgłosili się po pożyczkę. Kiedy wręczyłem im czek, dziew-
czyna odtańczyła mały taniec radości.
– Chce pan egzemplarz pracy naukowej Nina?
– Oczywiście.
– Nosi tytuł: „Roztwory koloidalne w procesie redukcji niskogatunkowych rud złota”.
– Nie mogę się doczekać.
– Kłamczuch. Nawet pan do niej nie zajrzy.
– Na pewno przeczytam. Nie wiem tylko, czy zrozumiem.
– Dostanie pan podpisany egzemplarz.
– Dziękuję.
– Do widzenia. Jakiś czas pan od nas odpocznie.
– Może.
Rozdział 4
Wydarzenia, o których piszę, miały miejsce pod koniec zimy. W połowie lutego. Co prawda
w Kalifornii luty nie różni się wiele od pozostałych miesięcy, ale w większości miejsc na ziemi
trwa wtedy zima. Wierzcie mi na słowo, że od tamtego czasu przez całą wiosnę nie sypiałem zbyt
dobrze. Jeśli podejmując podobne przedsięwzięcie, nie budzilibyście się kilkanaście razy w ciągu
nocy z powodu koszmarów, w których trafiacie na szubienicę za jakieś drobne potknięcie, to ma-
cie mocniejsze nerwy niż ja. Mieliśmy problem z ustaleniem pewnych rzeczy. Na przykład nie
wiedzieliśmy, w jaki sposób ściągnąć go do pociągu. To był prawdziwy kłopot i prawdopodobnie
nie udałoby się, gdyby nie lut szczęścia. Wielu ludzi nigdy nie jechało pociągiem ani nie widziało
wnętrza wagonu. Wszędzie jeżdżą samochodami. On również wolał podróżować w ten sposób.
Głowiliśmy się długo, jak go nakłonić do skorzystania z kolei ten jeden raz. Udało nam się dzięki
pewnemu drobiazgowi, który spędzał mi sen z powiek już od pewnego czasu. Dziwna mina Nir-
dlingera, zanim zgodził się wypisać czek, nie dawała mi spokoju. Coś znaczyła, byłem pewien.
Jeśli pochwaliłby się sekretarce po moim wyjściu, że wpadło mu nieoczekiwanie dwadzieścia do-
larów – trudno byłoby mi się z tego wytłumaczyć. Nic z tych rzeczy, jak się okazało. Zdumiewa-
jące, że wszystko zdawało się układać po naszej myśli. Firma zapłaciła za jego ubezpieczenie.
Sekretarka już zaksięgowała wydatek, kiedy przyszedłem ze swoją propozycją. Ponadto miał na
potwierdzenie swój pierwszy czek. Wszystko, co musiał zrobić, to milczeć i schować do kieszeni
dwadzieścia dolarów bez niczyjej wiedzy. Tak też się stało. Nie powiedział nawet Loli. Komuś
jednak musiał pochwalić się swoim sprytem. Wybrał Phyllis.
Martwiłem się o siebie. Bałem się, że pogorszą się moje wyniki w pracy i ludzie zaczną ga-
dać. To nie wyglądałoby dobrze podczas późniejszego śledztwa. Utrzymanie sprzedaży na tym
samym poziomie było bardzo ważne. Pracowałem jak oszalały. Chwytałem każdą okazję, mani-
pulowałem bezwstydnie ludźmi. Moje wyniki w marcu poprawiły się o dwanaście procent, w
kwietniu podskoczyły o następne dwa, a w maju, kiedy branża samochodowa działa najprężniej,
o kolejne siedem. Nawiązałem nawet współpracę z ogromnym syndykatem dilerów używanych
samochodów, przez moją drugą firmę. Bardzo mi to pomogło. Moje wyniki w pracy nie wzbu-
dzały najmniejszych wątpliwości. Tej wiosny byłem najlepszym pracownikiem w obu firmach.
Wszyscy chylili przede mną czoła.
– Wybiera się na spotkanie klasowe. Do Palo Alto.
– Kiedy?
– W czerwcu. Za jakieś sześć tygodni.
– To jest to. Okazja, na którą czekaliśmy.
– Ale on chce jechać samochodem. I zabrać mnie ze sobą. Okropnie się zdenerwuje, jeśli od-
mówię.
– Myślisz? Nie przeceniaj się. Nieważne, czy na spotkanie klasowe czy po mleko, facet za-
wsze woli jechać sam niż z żoną. Poprosił cię z grzeczności. Daj mu do zrozumienia, że nie masz
ochoty. Nie będzie nalegał. Zdziwisz się, jak łatwo ustąpi.
– To mi się podoba.
– Nie powinno. Tak czy owak, sama się przekonasz.
Miałem rację. Natomiast co do samochodu nie chciał ustąpić, mimo że pracowała nad tym
przez tydzień.
– Twierdzi, że inny środek lokomocji nie wchodzi w rachubę. I tak musiałby wypożyczyć sa-
mochód na miejscu, żeby dojeżdżać na różne imprezy. Pikniki i tak dalej. Poza tym nie znosi po-
ciągów. Robi mu się w nich niedobrze.
– Nie możesz urządzić jakiejś sceny?
– Próbowałam wszystkiego, na co jestem w stanie się odważyć. Pozostaje nieugięty. Lola
prawie w ogóle już się do mnie nie odzywa. Uważa mnie za potworną egoistkę. Mogę próbować
dalej, ale…
– O, nie. Wykluczone.
– Mogłoby się udać. Dzień przed wyjazdem uszkodzę samochód. Na przykład zepsuję za-
płon. Będzie trzeba wezwać mechanika. Wtedy podróż pociągiem okaże się jedynym rozwiąza-
niem.
– Nic z tych rzeczy. Absolutnie nie. Przede wszystkim, skoro już narobiłaś zamieszania, nie
możemy ryzykować. Lola mogłaby zastanawiać się później, czemu tak ci zależało, żeby wsiadł
do pociągu. Ponadto, potrzebujemy auta.
– My?
– To kluczowa sprawa.
– Wciąż nie wiem, co mamy zrobić.
– Dowiesz się w swoim czasie. Musimy mieć samochód. Potrzebujemy dwóch, twojego i
mojego. Cokolwiek się stanie, nie majstruj przy aucie. Musi być na chodzie, w idealnym stanie.
– Wobec tego może lepiej zrezygnujmy z pomysłu z pociągiem?
– Słuchaj, albo to, albo nic.
– Nie irytuj się.
– Nie interesują mnie groszowe zyski. Zrobię to tylko za najwyższą stawkę. Tylko.
– Myślałam po prostu…
– Nie myśl.
Dwa czy trzy dni później dopisało nam szczęście. Phyllis zatelefonowała do biura około
czwartej po południu.
– Walter? – Tak.
– Możesz rozmawiać?
– Czy to coś ważnego?
– Strasznie. Coś się stało.
– Pojadę do domu. Zadzwoń tam za pół godziny.
Siedziałem sam w gabinecie, ale wolałem nie ryzykować. Mój numer był podłączony do cen-
trali. Pojechałem do domu i po kilku minutach odebrałem telefon.
– Podróż do Palo Alto odwołana. Złamał nogę. – Co?!
– Jeszcze nawet nie wiem, jak to się dokładnie stało. Zdaje się, że prowadził na smyczy psa
sąsiadów, który pogonił za królikiem. Poślizgnął się i upadł. Jest teraz w szpitalu. Z Lolą. Niedłu-
go wrócą.
– Nasze plany wzięły w łeb.
– Niestety.
Podczas jedzenia kolacji uderzyła mnie pewna myśl. Być może właśnie ten wypadek stwa-
rzał nam niepowtarzalną okazję. Przemierzałem niespokojnie salon, zastanawiając się, czy Phyl-
lis mnie odwiedzi, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.
– Mam tylko kilka minut. Wysłał mnie po coś do czytania. Chce mi się płakać. Co za pech!
– Mniejsza z tym, Phyllis. Czy to poważne złamanie?
– Nie. Pęknięcie w okolicy kostki.
– Jest na wyciągu?
– Nie. Ma tylko założoną szynę. Na tydzień. Ale potem nie będzie mógł chodzić. Gips zosta-
wią mu na długo.
– Będzie mógł chodzić.
– Myślisz?
– Jeśli go przekonasz.
– Co chcesz powiedzieć, Walterze?
– O kulach. Będzie mógł chodzić, jeśli ktoś go namówi, żeby spróbował. Ale ze stopą w gip-
sie nie będzie w stanie prowadzić. Będzie musiał pojechać pociągiem. Phyllis, to nasza wielka
szansa.
– Naprawdę?
– Jeszcze jedno. Wspominałem ci już, że wsiądzie do tego pociągu, a jednocześnie do niego
nie wsiądzie. Wszystko się zgadza. Mamy załatwioną sprawę identyfikacji, czyż nie? Kule, stopa
w gipsie, to dość charakterystyczne podstawy do rozpoznania, mówię ci. Jeśli zdołasz wyciągnąć
go z łóżka, przekonać, że nie powinien rezygnować z wyjazdu, który pomoże mu się odprężyć po
wszystkim, przez co przeszedł, jesteśmy w domu. Mam przeczucie, że jesteśmy w domu.
– To ryzykowne.
– Co w tym ryzykownego?
– Nie powinno się zbyt wcześnie wstawać z łóżka po złamaniu. Wiem, bo byłam kiedyś pie-
lęgniarką. W rezultacie jedna noga może być krótsza.
– I to cię tak martwi?
Dopiero po chwili zrozumiała. Ewentualne utykanie było najmniejszym z problemów pana
Nirdlingera. Właściwie w ogóle nie musiał się tym przejmować.
Decoration Day to dzień świąteczny, w który nie dociera poczta, ale strażnik dzienny wyjmu-
je przesyłki dostarczone bezpośrednio do skrzynki General Fidelity. Dostałem dużą kopertę z na-
pisem: „Osobiste”. W środku znalazłem cienką książeczkę zatytułowaną: „Roztwory koloidalne
w procesie redukcji niskogatunkowych rud złota. Analiza metod radzenia sobie z problemem”.
Na pierwszej stronie była dedykacja: „Dla pana Waltera Huffa, w dowód wdzięczności, Beniami-
no Sachetti”.
Rozdział 5
Pociąg miał odjechać wieczorem, za piętnaście dziesiąta. Około czwartej po południu złoży-
łem wizytę dyrektorowi kompanii winiarskiej na San Pedro Street w sprawie ubezpieczenia. Nie
było szans na transakcję przed sierpniem, kiedy dojrzewają winogrona i rusza produkcja. Miałem
inne powody, żeby się z nim spotkać. Wyjaśnił mi, dlaczego nie podpisze umowy od razu, ode-
grałem swoją rolę i wróciłem do biura. Powiedziałem Nettie, że mam ważnego klienta i żeby za-
łożyła mu teczkę. Zapisywało się w niej datę pierwszego spotkania. O to mi chodziło. Podpisa-
łem parę dokumentów i wyszedłem o siedemnastej trzydzieści. Dotarłem do domu na szóstą.
Chłopak z Filipin czekał z kolacją, dopilnowałem tego. Był trzeci czerwca, zwykle płaciłem mu
pierwszego, ale tym razem w dniu wypłaty udałem, że zapomniałem wstąpić do banku. Trzeciego
przyszedłem do domu na obiad i wtedy mu zapłaciłem, co oznaczało, że po kolacji nie będzie
mógł się doczekać, kiedy skończy pracę i pobiegnie wydać swoje pieniądze. Zgodziłem się, żeby
wyszedł wcześniej, zaraz po kolacji. Zupa była na stole, nim zdążyłem umyć ręce. Zjadłem tyle,
ile byłem w stanie przełknąć. Podał stek, tłuczone ziemniaki, groszek z marchewką i jakieś owo-
ce na deser. Ledwie mogłem gryźć, tak byłem zdenerwowany, ale udało mi się przebrnąć przez
posiłek. Zanim dopiłem kawę, Filipińczyk pozmywał naczynia i przebrał się na randkę. Włożył
beżowe spodnie, białe buty, białą koszulę rozpiętą pod szyją i brązowy płaszcz. Kiedyś było tak,
że to, co hollywoodzki aktor miał na sobie w poniedziałek, służący nosił we wtorek. Dziś, moim
zdaniem, jest na odwrót. Chłopak z Manili dyktuje styl Clarkowi Gable.
Wyszedł kwadrans przed siódmą. Najpierw jednak zajrzał, aby spytać, czy potrzebuję czegoś
jeszcze. Właśnie przebierałem się do snu. Wyjaśniłem mu, że popracuję w łóżku. Wziąłem notes i
ołówek, udając, że coś podliczam. Porobiłem notatki na temat klienta, z którym rozmawiałem po
południu, i opatrzyłem bieżącą datą.
Zadzwoniłem do biura. Odebrał nocny strażnik.
– Joe Pete, mówi Walter Huff. Wyświadczysz mi przysługę? W moim gabinecie na biurku
znajdziesz notes ze stawkami procentowymi oprawiony w miękką skórę, z moim nazwiskiem
wytłoczonym złotymi literami na okładce. Zapomniałem zabrać, a jest mi potrzebny. Przyślesz
mi go zaraz przez posłańca?
– Już się robi, panie Huff. Już się robi.
Po piętnastu minutach zatelefonował z wiadomością, że nie może znaleźć notesu.
– Szukałem w całym gabinecie, panie Huff. Nigdzie go nie ma.
– Widocznie Nettie gdzieś przełożyła.
– Zadzwonię do niej i spytam, jeśli pan sobie życzy.
– Nie, aż tak bardzo nie jest mi potrzebny.
– Przykro mi, panie Huff.
– Jakoś sobie poradzę.
Specjalnie schowałem ten notes tak, by go nie znalazł. Chodziło o to, żeby mógł potwierdzić,
że tego wieczoru telefonował i zastał mnie w domu. Ciężko pracującego. Będą i inni, którzy to
potwierdzą. Nie musiałem w rozmowie wspominać daty, żeby mieć pewność, że zapamięta. Wie-
działem, że ma obowiązek zapisywać wszystko, co robi. Nie tylko z podaniem daty, ale i godzi-
ny. Spojrzałem na zegarek. Była siódma trzydzieści osiem.
Kwadrans przed ósmą odebrałem telefon od Phyllis.
– Niebieski.
– Przyjąłem.
Chodziło o kolor garnituru, który miał dziś włożyć jej mąż. Byliśmy prawie pewni, że wybie-
rze niebieski, ale nie mogliśmy pozwolić sobie na żadne wątpliwości. Wyszła do sklepu po nową
szczoteczkę do zębów i zadzwoniła do mnie. Dzwonienie z budki jest bezpieczne, nikt nie pro-
wadzi rejestru rozmów z telefonów publicznych. Niemal od razu po odłożeniu słuchawki zaczą-
łem się ubierać. W niebieski garnitur. Zanim to zrobiłem, owinąłem sobie stopę grubym banda-
żem z gazy i okleiłem taśmą.
Taśma wokół kostki wyglądała jak gips. Mogłem wszystko zdjąć w kilka sekund, kiedy na-
dejdzie pora. Nałożyłem but. Ledwie udało mi się go zasznurować. O taki efekt właśnie chodziło.
Schowałem do kieszeni parę okularów w rogowej oprawie oraz mocno zwinięty kłębek bawełnia-
nego sznura o długości około półtora metra. Miałem przygotowany uchwyt, zrobiłem go sam ze
stalowego pręta. Podobne przymocowują do paczek w sklepach, ale mój był cięższy. Wszystko
razem wypychało mi kieszeń, uznałem, że nie szkodzi.
Za piętnaście dziewiąta zatelefonowałem do Nettie.
– Nie widziałaś mojego skórzanego notesu ze stawkami?
– Nie, panie Huff.
– Jest mi potrzebny, a zapomniałem, gdzie go położyłem.
– Chce pan powiedzieć, że się zapodział?
– Nie wiem. Dzwoniłem do Joego Pete’a. Nie mógł go znaleźć, nie mam pojęcia, co z nim
zrobiłem.
– Jeśli pan sobie życzy, mogę podjechać do biura i…
– Nie, to nie jest aż tak ważne.
– Nie widziałam pańskiego notesu, panie Huff.
Nettie mieszka w Burbank, to oznacza rozmowę zamiejscową. Wykaz połączeń potwierdzi,
że telefonowałem z domu o ósmej czterdzieści. Kiedy już miałem to z głowy, otworzyłem obudo-
wę aparatu i oparłem pół wizytówki o młoteczek dzwonka, tak aby kartonik wypadł, gdyby roz-
legł się sygnał. To samo zrobiłem przy dzwonku u drzwi w kuchni. Miało mnie nie być półtorej
godziny, a musiałem wiedzieć, czy w tym czasie ktoś telefonował lub dzwonił do drzwi. Jeśli tak,
powiem, że brałem kąpiel i nie słyszałem z powodu szumu wody. Ale musiałem wiedzieć.
Wsiadłem w samochód i pojechałem na Hollywoodland. To zaledwie kilka minut drogi od
miejsca, gdzie mieszkam. Zaparkowałem przy głównej ulicy, kawałek od domu Phyllis. Nie
chciałem rzucać się w oczy, a nie mogłem pokonywać pieszo dużych odległości z usztywnioną
stopą.
Tuż za zakrętem rośnie ogromne drzewo, niewidoczne z okien żadnego z domów. Stanąłem
za nim i czekałem. Dokładnie dwie minuty, które wydawały się wiecznością. Potem zobaczyłem
światła wyjeżdżającego zza zakrętu auta. Ona siedziała za kierownicą, on, z kulami pod pachą, na
siedzeniu pasażera od strony drzwi. Wóz zatrzymał się pod drzewem.
Zgodnie z planem. Następny krok był trudny. Musieliśmy sprawić, żeby choć na minutę wy-
siadł z samochodu, wtedy ja mógłbym wsiąść. Torby na tylnym siedzeniu, wszystko przygotowa-
ne. Żaden problem, gdyby był w pełni sprawny, lecz nadzieja, że ochoczo wysiądzie ze złamaną
nogą, żeby coś przynieść z domu, podczas gdy zdrowa osoba będzie sobie spokojnie siedzieć w
aucie, wydawała się złudna.
– Zapomniałam torebki – zaczęła, jak jej radziłem.
– Myślałem, że wzięłaś.
– Ja też. Zerknij, czy nie ma na tylnym siedzeniu.
– Nie ma.
– Ciekawe, co z nią zrobiłam.
– Daj spokój, spóźnimy się. Proszę, weź dolara. Powinien ci wystarczyć do powrotu.
– Musiałam ją zostawić na sofie w salonie.
– Dobra, dobra. Jedźmy już.
Nadchodził moment, który ćwiczyliśmy dziesiątki razy. Phyllis uważała, że najlepiej popro-
sić, żeby jej przyniósł torebkę z salonu. Po jakimś czasie udało mi się jej wytłumaczyć, że to naj-
prostsza droga do pytania, czemu sama nie może pójść, skoro on porusza się o kulach. Uświado-
miłem jej, że jedyna metoda to udawanie idiotki. Powtarzanie w kółko tego samego, nieruszanie
się z miejsca, przetrzymanie go. Po kilku minutach zacznie się denerwować i spieszyć. Demon-
stracyjnie, zgrywając męczennika, pójdzie po torebkę. Phyllis dobrze odgrywała swoją rolę.
– Ale torebka jest mi potrzebna.
– Po co? Dolar to za mało?
– Mam w niej pomadkę do ust.
– Nie dociera do ciebie, że spóźnimy się na pociąg? Nie jedziemy samochodem. Pociąg nie
będzie czekał. Ruszaj.
– Nie mów tak do mnie!
– Jak?
– Powiedziałam tylko, że torebka jest mi…
Usłyszałem wiązankę niecenzuralnych słów i stukanie kul o drzwi samochodu. Pokuśtykał w
kierunku domu. Gdy tylko zniknął za zakrętem, dałem nura na tylne siedzenie. Musiałem wsiąść
przednimi drzwiami, które zostawił otwarte. Tylne musiałbym potem zamknąć. Nic tak nie przy-
ciąga uwagi, jak odgłos zatrzaskiwanych drzwi samochodu. Przycupnąłem na podłodze w ciem-
nościach.
– Dobrze sobie poradziłam?
– Na razie tak. Jak pozbyłaś się Loli?
– Nie musiałam. Została zaproszona na jakieś przyjęcie na uniwersytecie. Podrzuciłam ją na
autobus o siódmej.
– Świetnie. Podjedź teraz bliżej domu, żeby nie musiał daleko iść. Spróbuj go jakoś udobru-
chać.
– Dobrze.
Podjechała pod same drzwi. Wsiadł do środka i ruszyliśmy. Uwierzcie mi, to żadna przyjem-
ność podsłuchiwać z ukrycia, o czym rozmawiają mąż z żoną na osobności. Kiedy przestał być
obrażony na Phyllis, zaczął narzekać na Belle. Rozbijała zbyt dużo naczyń. Potem przerzucili się
na faceta o imieniu Hobey i kobietę o imieniu Ethel, która była żoną Hobeya. Nirdlinger powie-
dział, że z nim skończył i zamierza go o tym poinformować. Phyllis wyznała, iż kiedyś lubiła
Ethel, lecz ostatnio jej wyniosłość doprowadza ją do szału. Zastanawiali się przez chwilę, kto
komu jest winien kolację. Oni Hobeyowi i Ethel czy na odwrót. Ustalili, że oni im, i podjęli decy-
zję, że to będzie ostatnie spotkanie, ta zaległa kolacja. Potem zgodzili się oboje, iż lepiej będzie,
jeśli w Palo Alto Nirdlinger wyda trochę pieniędzy na taksówki, niż miałby chodzić pieszo. Nie
bawiłby się najlepiej i mógłby trwale uszkodzić stopę. Phyllis mówiła swobodnie, jakby nic nie
planowała, jakby jej mąż miał naprawdę dotrzeć do Palo Alto. Cóż to za dziwne stworzenie – ko-
bieta.
Ze swojego miejsca pod siedzeniem nie widziałem, gdzie jesteśmy. Ledwie oddychałem z
obawy, że robię to za głośno. Miała jechać spokojnie, bez nagłych hamowań, unikając korków,
żeby nie miał powodu patrzeć do tyłu. Nie spojrzał. Palił cygaro rozparty na przednim fotelu. Po
jakimś czasie nacisnęła dwa razy klakson. To był nasz sygnał, że wjechaliśmy w pewną ciemną
uliczkę oddaloną niespełna kilometr od dworca. Wybraliśmy ją wcześniej.
Chwyciłem go od tyłu za głowę i zakryłem mu usta dłonią. Złapał mnie obiema rękami w
obronnym geście. Wciąż trzymał cygaro. Wyjąłem mu je i podałem Phyllis. Chwyciłem kulę i
umieściłem ją pod jego brodą. Nie będę opisywał, co zrobiłem potem. Niech wam wystarczy in-
formacja, że po dwóch sekundach leżał zwinięty na przednim siedzeniu ze złamanym karkiem.
Na jego ciele nie został żaden ślad poza wgłębieniem nad nosem, które powstało od uchwytu
kuli.
Rozdział 6
Udało się. Wykorzystaliśmy nasz moment zuchwałości składający się na przepis każdego
udanego morderstwa. Przez kolejne dwadzieścia minut pozostawaliśmy w kleszczach strachu.
Nie z powodu tego, co zrobiliśmy i mieliśmy jeszcze do zrobienia, lecz niepokoju o końcowy re-
zultat. Chciała wyrzucić cygaro, ale ją powstrzymałem. Zapalił je w domu i było mi potrzebne.
Przytrzymała je dla mnie, wytarła końcówkę najlepiej jak można. Wyjąłem sznur. Przeciągnąłem
go przez ramiona trupa tuż pod szyją potem pod pachami i na koniec zawiązałem mocno na ple-
cach. Przyczepiłem uchwyt w ten sposób, żeby spinał obie części sznura i porządnie je naciągną-
łem. Martwy mężczyzna to najcięższy i najbardziej nieporęczny ładunek pod słońcem, ale uprząż
powinna bardzo ułatwić i przyspieszyć jego przeniesienie.
– Jesteśmy na miejscu, Walterze. Zaparkować?
– Tak. Jesteśmy gotowi.
Zatrzymała samochód w bocznej ulicy, przecznicę od stacji kolejowej. Nieźle się nagłowili-
śmy przy wyborze miejsca do zaparkowania. Gdybyśmy zdecydowali się na zwyczajny parking
niedaleko stacji, istniało spore ryzyko, że bagażowy otworzy drzwi bez pytania i będzie po nas.
Zaparkowaliśmy więc w ustronnym miejscu. Uzgodniliśmy, że jeśli uda nam się znaleźć jakiegoś
świadka, pokłócimy się. Zarzucę ją pretensjami: zaparkowała za daleko, nie powinienem tyle
chodzić. To uchroniłoby ją przed późniejszymi niewygodnymi pytaniami.
Wysiadła pierwsza, wzięła torbę podróżną i walizkę z tylnego siedzenia. Należał do osób,
które pakują podręczne rzeczy do walizki. Miało się to później okazać użyteczne. Zasunąłem
wszystkie szyby, zabrałem kule i wysiadłem. Zamknęła samochód. Zostawiliśmy go skulonego
na przednim siedzeniu, w uprzęży, którą mu wcześniej założyłem.
Phyllis poszła przodem, niosąc torbę i walizkę. Kuśtykałem za nią o kulach z jedną nogą w
powietrzu. Wyglądała na osobę, która pomaga kalece. Tak naprawdę chodziło o to, żeby bagażo-
wy nie miał okazji bliżej mi się przyjrzeć. Podbiegł w chwili, gdy wyszliśmy zza rogu. Zachował
się dokładnie, jak przewidzieliśmy. Wyjął jej bagaż z rąk i nawet na mnie nie spojrzał.
– Dziewiąta czterdzieści pięć do San Francisco, wagon C, przedział ósmy.
– Ósmy w wagonie C. Tak jest, proszę pani. Do zobaczenia w pociągu. Weszliśmy na stację.
Kazałem jej zwolnić i trzymać się bliżej mnie, żebym w razie czego mógł jej coś dyskretnie po-
wiedzieć do ucha. Miałem na nosie okulary, kapelusz nasunąłem na czoło, ale nie za bardzo.
Wbiłem wzrok w ziemię, jakbym całą uwagę poświęcał temu, gdzie stawiam stopy i kule. Trzy-
małem w ustach cygaro. Zakrywało część twarzy i mogłem zrobić grymas zniekształcający rysy,
udając, że dym podrażnia mi oczy.
Nasz pociąg stał na końcu stacji. Szybko policzyłem wagony.
– Kurczę blade, trzeci.
Oprócz dwóch konduktorów stał przed nim steward oraz nasz tragarz czekający na napiwek.
Musieliśmy improwizować, i to szybko. Inaczej cztery osoby miałyby okazję przyjrzeć mi się
uważnie podczas wsiadania do pociągu, co mogłoby nas zaprowadzić prosto na stryczek. Phyllis
podeszła pierwsza i dała napiwek bagażowemu. Ukłonił się nisko i odszedł w kierunku parkingu,
czyli przeciwnym do miejsca, w którym stałem. Gdy steward ruszył w moją stronę, chwyciła go
za ramię.
– Nie lubi, kiedy mu się pomaga.
Nie zrozumiał, ale jeden z konduktorów tak.
– Hej! – krzyknął, przywołując kolegę z powrotem.
Odwrócili się do mnie plecami i dalej rozmawiali. Wsiadłem do wagonu, zostawiając Phyllis
na dole. Czekałem na jej kwestię.
– Kochanie.
Zatrzymałem się i lekko odwróciłem głowę.
– Wyjdź na platformę widokową. Tam się pożegnamy, nie będę się musiała martwić, że nie
zdążę wysiąść na czas z pociągu. Do odjazdu jeszcze kilka minut. Porozmawiamy sobie.
– Zgoda.
Ruszyłem na koniec pociągu. Ona również.
We wszystkich trzech wagonach ludzie szykowali się do snu. Bagaże stały w przejściu, więk-
szość leżanek była przygotowana. Stewardzi siedzieli w swoim przedziale. Spuściłem oczy, przy-
gryzłem cygaro i wykrzywiłem twarz. Nikt mi się nie przyglądał, a jednocześnie wszyscy mnie
widzieli. Na widok opatrunku na nodze i kul zabierali z przejścia swoje torby. Kiwałem głową,
mamrocząc: „Dziękuję”.
Od razu się domyśliłem, że coś jest nie tak. Wyszedłem na platformę widokową i już wie-
działem, skąd ta dziwna mina. W rogu siedział jakiś facet, paląc papierosa. Podała mi rękę i spoj-
rzała pytająco.
– Parking… parking… parking… – wyszeptałem. Zrozumiała w dwie sekundy.
– Kochanie?
– Tak?
– Wciąż jesteś na mnie zły, że za daleko zaparkowałam?
– Zapomnijmy o tym.
– Naprawdę myślałam, że to dworcowy parking, przysięgam. Nie znam dobrze tej części
miasta. Nie miałam pojęcia, że przeze mnie będziesz musiał iść taki kawał drogi.
– Powiedziałem, zapomnijmy o tym.
– Strasznie cię przepraszam.
– Pocałuj mnie.
Spojrzałem na zegarek i pokazałem jej, która godzina. Pociąg ruszał za siedem minut. Na to,
co miała zrobić, potrzebowała sześciu.
– Nie ma sensu, żebyś tu czekała do odjazdu. Może już pójdziesz?
– Jeśli tak wolisz…
– Pewnie. Nie ma sensu przedłużać.
– Do zobaczenia.
– Do zobaczenia.
– Baw się dobrze. Uczcij pamięć Lelanda Stanforda mnóstwem toastów.
– Dam z siebie wszystko.
– Pocałuj mnie jeszcze raz.
Musiałem się pozbyć tego faceta, i to szybko. Nie spodziewałem się, że ktoś tu będzie, za-
zwyczaj, kiedy pociąg rusza, platforma widokowa świeci jeszcze pustkami. Usiadłem, żeby się
zastanowić. Sądziłem, że sam sobie pójdzie, kiedy skończy palić, ale nic z tego. Odrzucił niedo-
pałek i zauważył:
– Kobiety są dziwne.
– Nie da się zaprzeczyć.
– Podsłuchałem wymianę zdań między panem a pańską żoną. Ta historia z parkowaniem
przypomniała mi sytuację z moją własną małżonką po powrocie do domu z San Diego.
Przyjrzałem mu się. W mroku nie dostrzegałem rysów twarzy. On zapewne nie mógł widzieć
moich. Skończył opowiadać o swojej żonie. Musiałem jakoś zareagować.
– Tak, kobiety są dziwne. Nieprzewidywalne, zwłaszcza za kierownicą.
– Otóż to.
Pociąg ruszył, a on nie przestawał mówić. Mijaliśmy przedmieścia Los Angeles. Wpadłem na
pewien pomysł. Przypomniało mi się, że udaję kalekę. Zacząłem przetrząsać kieszenie.
– Coś pan zgubił?
– Bilet. Nie mogę go znaleźć.
– Ciekawe, czy ja mam swój. O, jest.
– Założę się, że schowała mi go do walizki. Przecież mówiłem, żeby tego nie robiła. Miała
mi go schować do kieszeni garnituru, a teraz…
– Na pewno się znajdzie.
– Czyż to nie piękne? Będę musiał pokuśtykać przez trzy wagony, dlatego że ona…
– Proszę się nie denerwować i zaczekać tu na mnie.
– O nie. Nie chciałbym…
– Żaden problem. Przyniosę panu walizkę. Gdzie leży?
– Będzie pan tak miły? Wagon C, przedział ósmy.
– Zaraz wracam.
Pociąg zaczął przyspieszać. Dostrzegłem swój punkt orientacyjny, był nim szyld mleczarni,
jakieś czterysta metrów od torów. Zapaliłem cygaro, wziąłem kule pod pachę, przełożyłem nogę
przez barierkę i przeszedłem na drugą stronę. Jedna z kul uderzyła o szyny, cudem udało mi się
nie spaść. Puściłem się dopiero przy samym szyldzie.
Rozdział 7
Tory kolejowe w środku nocy to najciemniejsze miejsce na ziemi. Pociąg pędził dalej przed
siebie, a ja przykucnąłem, czekając, aż minie mrowienie w stopach. Wyskoczyłem po lewej stro-
nie pociągu, na ścieżkę między szynami, tak aby nie być widzianym z szosy oddalonej o jakieś
sześćdziesiąt metrów. Opierałem się na dłoniach i kolanach, wytężałem wzrok, by dostrzec co-
kolwiek po drugiej stronie torów. Biegła tamtędy dróżka wiodąca do paru niewielkich fabryk.
Parkingi przed budynkami były puste i nieoświetlone. Phyllis powinna już tam dotrzeć. Rozstali-
śmy się siedem minut przed odjazdem, dotarcie pociągiem do tego miejsca trwało sześć, a samo-
chodem ze stacji jechało się jedenaście minut. Sprawdziłem to dwadzieścia razy. Wypatrywałem
auta, tkwiąc nieruchomo na swoim miejscu.
Nie wiem, ile czasu tam spędziłem. Przyszło mi na myśl, że miała stłuczkę albo zatrzymała
ją drogówka. Byłem cały mokry. Nagle coś usłyszałem. Dyszenie i kroki. Po dwóch sekundach
odgłos szybkiego marszu ucichł. Miałem uczucie, jakbym znalazł się w środku koszmaru, coś
dziwnego chciało mnie dopaść, nie wiedziałem dokładnie co, ale spodziewałem się najgorszego.
Potem ją zobaczyłem. Nirdlinger musiał ważyć ze sto kilo, przyniosła go na plecach. Trzymała za
uchwyt przy uprzęży i słaniając się na nogach, wlokła ciało przez tory. Jego głowa zwisała z jej
ramienia. Widok przypominał scenę z filmu grozy.
Podbiegłem i złapałem Nirdlingera za nogi. żeby ją trochę odciążyć. Przebiegliśmy z trupem
kilka kroków. Phyllis chciała go położyć. – Nie tu! Obok!
Upuściliśmy zwłoki na tory, po których przejechał pociąg. Odciąłem uprząż i schowałem do
kieszeni. Położyłem zapalone cygaro na ziemi, obok nieboszczyka. Jedną kulę rzuciłem na niego,
drugą obok torów.
– Gdzie wóz?
– Tam. Nie widziałeś go?
Popatrzyłem w miejsce, które pokazywała. Stał dokładnie tak, jak się umawialiśmy, na żwi-
rowej ścieżce.
– Załatwione. Zabieramy się stąd.
– Ojej, jego kapelusz! – zauważyła, kiedy już mieliśmy ruszać. Wyrzuciłem go przez okno,
na tory.
– To nic. Kapelusz mógł się przetoczyć. Jedźmy! Minęliśmy fabryki i dotarliśmy do szosy.
Na Sunset przejechała na czerwonym świetle.
– Jedź przepisowo, Phyllis, dobra? Jeśli teraz zatrzyma cię drogówka i zobaczą nas razem,
wszystko przepadło.
– Jak mogę się skupić na prowadzeniu w tym hałasie?
Miała na myśli radio, które włączyłem wcześniej. Stanowiło część mojego alibi na czas nie-
obecności w domu. Zamierzałem powiedzieć, że zrobiłem sobie przerwę w pracy i słuchałem ra-
dia. Musiałem wiedzieć, co nadają, mieć więcej informacji niż te, które można zdobyć, czytając
program w gazecie.
– Musi być włączone, wiesz przecież, że…
– Zostaw mnie w spokoju, pozwól mi prowadzić!
Zupełnie straciła panowanie nad sobą, jechała co najmniej sto kilometrów na godzinę. Zaci-
snąłem zęby i milczałem. Kiedy dotarliśmy na opuszczony parking, pozbyłem się sznura. Jakieś
półtora kilometra dalej wyrzuciłem uchwyt. Okulary upuściłem do studzienki ściekowej. Przy-
padkiem spojrzałem w dół i zwróciłem uwagę na jej buty. Były porysowane.
– Po co go niosłaś? Przecież mogłaś…
– Gdzie byłeś? Gdzie byłeś?
– Czekałem tam.
– Skąd mogłam wiedzieć? Miałam siedzieć z tym czymś w samochodzie?
– Nie widziałem cię.
– Nie odzywaj się, daj mi w spokoju prowadzić!
– Twoje buty…
Postanowiłem siedzieć cicho. Po chwili zaczęła krzyczeć. Bredziła jak szalona. Bez końca: o
nim, o mnie, o wszystkim, co jej wpadło do głowy. Co jakiś czas traciłem cierpliwość. Po wszyst-
kim, co wspólnie zrobiliśmy, warczeliśmy na siebie jak para wściekłych zwierząt. Żadne z nas
nie potrafiło przestać. Jakbyśmy byli pod wpływem środków odurzających.
– Dość tego, Phyllis. Musimy porozmawiać, to może być ostatnia okazja.
– Mów! Czy ja ci bronię?
– Pierwsza sprawa: nic ci nie wiadomo na temat polisy ubezpieczeniowej…
– Ile razy będziesz mi to jeszcze powtarzał?
– Mówię tylko…
– Już mówiłeś, niedobrze mi się robi od słuchania twojego głosu.
– Po drugie, dochodzenie sądowe. Przyprowadzisz…
– Przyprowadzę pastora. Wiem. Przyprowadzę pastora, który zajmie się zwłokami, ile razy
mam jeszcze tego wysłuchiwać? Dasz mi spokojnie prowadzić czy nie?
– Dobra, dobra. Prowadź sobie. Belle jest w domu?
– Skąd mam wiedzieć? Nie!
– Lola wyszła?
– Mówiłam ci przecież.
– Wstąp do sklepu. Kup sobie lody, cokolwiek. Żeby ktoś mógł potwierdzić, że cię widział.
Wracałaś prosto ze stacji do domu. Musisz nawiązać rozmowę, wpleść w nią datę i godzinę…
– Wysiadaj! Wysiadaj! Oszaleję przez ciebie!
– Nie mogę wysiąść. Muszę się dostać do swojego auta! Wiesz, co oznaczałby czas stracony
na dojście? Moje alibi by się posypało! Ja…
– Wynoś się, mówię!
– Jedź albo ci przyłożę.
Wysiadłem przy swoim samochodzie. Nie pocałowaliśmy się na pożegnanie. Nawet nie po-
wiedzieliśmy sobie „do widzenia”. Pojechałem do domu.
Po przekroczeniu progu popatrzyłem na zegar. Była dziesiąta dwadzieścia pięć. Otworzyłem
obudowę aparatu telefonicznego. Kartonik tkwił na swoim miejscu, schowałem go do kieszeni.
Poszedłem do kuchni i sprawdziłem dzwonek. Druga połowa wizytówki też była tam, gdzie ją
zostawiłem. Ją też wrzuciłem do kieszeni. Poszedłem na górę, ściągnąłem z siebie ubranie, wło-
żyłem pidżamę i kapcie. Przeciąłem opatrunek i zdjąłem bandaż ze stopy. Zbiegłem na dół, wrzu-
ciłem kartoniki i gazę wraz z taśmą do paleniska w kominku, podłożyłem gazetę i podpaliłem.
Patrzyłem, jak wszystko razem płonie. Potem podszedłem do telefonu i zacząłem wybierać nu-
mer. Jeszcze jeden telefon dzielił mnie od dopracowania alibi. A właściwie dwa. Poczułem ucisk
w gardle i zaszlochałem mimowolnie. Odłożyłem słuchawkę. Traciłem kontrolę nad sobą. Musia-
łem wziąć się w garść. Parę razy przełknąłem ślinę, aby w pełni zapanować nad głosem. Przy-
szedł mi do głowy kretyński pomysł, że jeśli coś zaśpiewam, poczuję się lepiej. Zacząłem śpie-
wać „The Isle of Capri”. Udało mi się wydobyć jakieś dwie nuty, potem piosenka przeszła w
dziwne zawodzenie.
Poszedłem do jadalni i wypiłem drinka. Potem jeszcze jednego. Zacząłem mamrotać sam do
siebie, próbując odzyskać zdolność mówienia. Powtórzyłem dwa razy „Ojcze nasz”. Za trzecim
razem zapomniałem słów. Kiedy uznałem, że się uspokoiłem, znów wykręciłem numer. Była
dziesiąta czterdzieści osiem. Wybrałem numer Ike’a Schwartza, który pracował ze mną w Gene-
ral. Też jako agent.
– Mogę cię prosić o przysługę, Ike? Próbuję obliczyć wysokość ubezpieczenia dla firmy wi-
niarskiej, żeby mieć na jutro gotową ofertę, i zaraz dostanę fioła. Zostawiłem w biurze notes ze
stawkami, a Joe Pete nie może go znaleźć. Zechciałbyś sprawdzić kilka rzeczy w swoim? Masz
go przy sobie?
– Jasne, z przyjemnością pomogę.
Podałem mu informacje. Poprosił, żebym zaczekał piętnaście minut. Oddzwoni.
Chodziłem w kółko, wbijałem paznokcie w dłonie, usiłując się czegoś uchwycić. Znów po-
czułem ucisk w gardle. Zacząłem bełkotać pod nosem. Powtarzałem wciąż od nowa to samo, co
powiedziałem przed chwilą Ike’owi. Kiedy rozległ się sygnał, podniosłem słuchawkę. Ike podyk-
tował mi dane, trzy wersje obliczeń. Spisanie wszystkiego zajęło dwadzieścia minut. Pot ściekał
mi po twarzy.
– Dobrze, Ike, właśnie o to mi chodziło. Dokładnie. Tysiąckrotne dzięki.
Rozłączył się, a mnie zupełnie puściły nerwy. Pognałem do łazienki. Nigdy w życiu nie mia-
łem takich mdłości i wymiotów. Kiedy minęły, padłem na łóżko. Długo nie mogłem się zebrać,
żeby zgasić światło. Potem leżałem, wpatrując się w ciemność, co jakiś czas wstrząsany dresz-
czami. Dreszcze minęły, pozostało otępienie. Następnie przyszły nieproszone myśli, od których
nie potrafiłem się uwolnić. Zdałem sobie sprawę, że zabiłem człowieka. Zabiłem człowieka dla
kobiety i przekazałem jej władzę nad swoim życiem lub śmiercią. Ona jedna mogła wskazać
mnie palcem i wysłać na szafot. Zrobiłem to wszystko dla niej, a teraz nie chciałem jej nigdy
więcej widzieć.
Jedna kropla strachu wystarczy, więcej nie trzeba, by zmienić miłość w nienawiść.
Rozdział 8
Wypiłem szybko trochę soku pomarańczowego i kawę, a potem przeszedłem do sypialni z
gazetą. Bałem się do niej zajrzeć w obecności Filipińczyka. Oczywiście znalazłem to, czego się
spodziewałem. Na pierwszej stronie.
PRACOWNIK FIRMY PALIWOWEJ W DRODZE NA CZERWCOWY ZJAZD ABSOL-
WENTÓW WYPADA Z POCIĄGU
H.S. Nirdlinger, pionier branży naftowej, zginął, wypadając z jadącego ekspresu w drodze na
spotkanie absolwentów Uniwersytetu Lelanda Stanforda.
Ciało H.S. Nirdlingera, przedstawiciela firmy Western Pipe & Supply w Los Angeles, znane-
go i cenionego od dawna reprezentanta przemysłu naftowego, znaleziono z obrażeniami głowy i
szyi wczoraj przed północą na torach kolejowych trzy kilometry od miasta. Pan Nirdlinger wsiadł
do kierującego się na północ pociągu wczorajszego wieczoru. Wybierał się na zjazd absolwentów
Uniwersytetu Stanforda. Przypuszcza się, że zginął na skutek wypadku. Rzecznik policji poinfor-
mował nas, że pan Nirdlinger parę tygodni wcześniej złamał nogę, a brak doświadczenia i wpra-
wy w posługiwaniu się kulami mógł się przyczynić do utraty równowagi i wypadnięcia z platfor-
my obserwacyjnej, na której po raz ostatni widziano go żywego.
Pan Nirdlinger miał czterdzieści cztery lata. Urodził się we Fresno, po ukończeniu studiów
rozpoczął karierę w branży naftowej. Był jednym z pionierów uruchamiających nowe pole nafto-
we w Long Beach. Później aktywnie działał również w Signal Hill. Od trzech lat stał na czele lo-
kalnego biura firmy Western Pipe & Supply.
Zostawił pogrążoną w żalu wdowę, Phyllis Nirdlinger, z domu Belden, oraz córkę, pannę
Lolę Nirdlinger. Pani Nirdlinger przed ślubem pracowała jako szefowa zespołu pielęgniarek w
Verdugo Health Institute.
Za dwadzieścia dziewiąta odebrałem telefon od Nettie. Powiedziała, że pan Norton chce
mnie jak najszybciej widzieć. Już wiedzieli. Nie będę musiał odstawiać szopki z pokazywaniem
gazety i mówieniem, że przecież to facet, któremu zimą sprzedałem polisę wypadkową. Zapewni-
łem, że niedługo będę i znam sprawę.
Jakoś dotrwałem do końca dnia. Opowiadałem wam o Nortonie i Keyesie? Norton to prezes
firmy, niski, krępy facet po trzydziestce. Odziedziczył stanowisko po ojcu i tak go pochłania nie-
udolne naśladowanie go, że niewiele mu zostaje czasu na cokolwiek innego. Keyes stoi na czele
działu roszczeń, hołduje dawnym zasadom i jego zdaniem młody Norton wszystko robi źle. Jest
wielki, gruby i zgryźliwy. Na domiar złego to potworny gaduła, przebywanie w jego towarzy-
stwie przyprawia o ból głowy, ale jest najlepszym specjalistą od roszczeń na całym wybrzeżu.
Jego się najbardziej bałem.
Najpierw musiałem stawić czoło Nortonowi i powiedzieć mu, co wiem, a raczej co powinie-
nem wiedzieć. Wyjaśniłem, że zaproponowałem Nirdlingerowi ubezpieczenie się od skutków
nieszczęśliwego wypadku. Że jego żona i córka zaprotestowały, a ja tamtego wieczoru dałem so-
bie spokój, za to parę dni później złożyłem mu wizytę w biurze i ponowiłem próbę. Sekretarka
Nirdlingera potwierdzi, że byłem u niego. Kupił polisę, zastrzegając, że żona i córka nie mogą się
o niej dowiedzieć. Podpisaliśmy umowę, a po paru dniach zawiozłem mu dokumenty i odebrałem
czek. Przeszliśmy z Nortonem do gabinetu Keyesa i opowiedziałem wszystko od początku. Trwa-
ło to cały ranek. My gadaliśmy, telefony się urywały, napływały telegramy. Z San Francisco,
gdzie Keyes wysłał naszych śledczych, żeby przesłuchali pasażerów pociągu. Z komendy policji.
Od sekretarki. Od Loli, po tym jak zasypano ją pytaniami. Próbowali się też skontaktować z
Phyllis, ale przykazałem jej surowo, żeby nie odbierała telefonu, więc tego nie robiła. Zorganizo-
wano już sekcję zwłok. Zazwyczaj firmy ubezpieczeniowe dogadują się z koronerami w takich
sprawach. Można się oczywiście domagać tego oficjalnie, powołując się na punkty w umowie,
ale to oznacza pójście do sądu po nakaz i narobienie zamieszania wokół faktu, że denat był ubez-
pieczony, a na tym firmie nie zależy. Lepiej załatwić rzecz dyskretnie. W tym wypadku autopsja
była niezbędna. Gdyby przyczyną wypadnięcia Nirdlingera z pociągu był udar mózgu lub niewy-
dolność serca, uznano by jego śmierć za zgon z przyczyn naturalnych i agencja nie wypłaciłaby
odszkodowania. Po południu dotarło sprawozdanie z sekcji. Przyczyną śmierci był złamany kark.
Kiedy nasi się o tym dowiedzieli, przesunęli dochodzenie sądowe o dwa dni.
Do czwartej na biurku Keyesa zebrało się tyle papierów, że musiał położyć na nich coś cięż-
kiego, żeby sterta nie runęła. Wycierał co chwila czoło. Ludzie bali się do niego odezwać, tak był
zjadliwy. Za to Norton rozpromieniał się z minuty na minutę. Odebrał telefon z San Francisco od
faceta o nazwisku Jackson. Z przebiegu rozmowy domyśliłem się, że to typ, którego spławiłem z
platformy widokowej, zanim wyskoczyłem z pociągu. Norton odłożył słuchawkę, dodał jeszcze
jedną kartkę do stosu i zwrócił się do Keyesa:
– Samobójstwo, bez dwóch zdań.
Gdyby to było samobójstwo, firma nie miałaby obowiązku wypłacać odszkodowania. Polisa
obejmowała wyłącznie wypadki. – Tak?
– Sam pomyśl. Facet wykupuje polisę. W tajemnicy przed żoną i córką. Nic nie mówi sekre-
tarce, nikomu. Huff mógłby się domyślić…
– Czego domyślić?
– Nie obruszaj się. Musisz przyznać, że sprawa wyglądała dziwnie.
– Bynajmniej. Takie rzeczy są na porządku dziennym. Co innego, gdyby to ona chciała go
ubezpieczyć bez jego wiedzy. Wtedy rzeczywiście stałbym się podejrzliwy.
– Racja. Huffa proszę w to nie mieszać.
– Mówię tylko, Keyes, że…
– Sądząc po wynikach pracy Huffa, jestem przekonany, że zauważyłby wszelkie sygnały
ostrzegawcze i poinformował nas zawczasu. Lepiej pilnuj własnych ludzi.
– Dobrze, pomińmy to. Wykupuje więc polisę w ścisłej tajemnicy. Dlaczego? Ponieważ nie
chce, żeby rodzina domyśliła się, co zamierza zrobić. A rodzina przecież zna człowieka najlepiej.
Jeśli pogrzebiemy w jego przeszłości, z pewnością dowiemy się, w czym problem. Druga sprawa,
złamana noga. Dlaczego nie zwrócił się o odszkodowanie? Czyż to nie dziwne? Facet niedawno
wykupił polisę wypadkową, miał wypadek i nie chce pieniędzy. Nie zgłosił roszczenia, bo plano-
wał popełnić samobójstwo. Bał się, że kiedy rodzina dowie się o polisie, będzie próbowała go po-
wstrzymać, przejrzawszy jego zamiary.
– W jaki sposób powstrzymać?
– Skasowalibyśmy przecież polisę, gdyby nas uprzedzili, prawda? Pewnie, że tak. Migiem
zwrócilibyśmy mu pieniądze i wycofali się z umowy. Miał tego świadomość. Wolał nie ryzyko-
wać spotkania z naszym lekarzem w sprawie złamanej nogi, żeby nie wyszły na jaw inne proble-
my. To ważne.
– Proszę mówić dalej.
– Więc tak… Wsiada do pociągu pod pretekstem wyjazdu na spotkanie absolwentów. Żona
odprowadza go na stację. Facet szybko ją spławia. Jest gotów, ale pojawiają się nieprzewidziane
trudności. Ma towarzysza na platformie widokowej. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje, to świadek.
I co robi? Wymyśla historyjkę o bilecie zostawionym w walizce, nieznajomy oferuje pomoc. Nir-
dlinger wyskakuje, korzystając z chwili, kiedy zostaje sam. Rozmawiałem właśnie z gościem,
który ostatni widział go żywego, nazywa się Jackson, pojechał do Frisco w sprawach służbo-
wych, jutro wraca. Twierdzi, że nie ma wątpliwości, od razu wyczuł, że tamten próbuje się go po-
zbyć, ale nie potrafił odmówić kalece. Moim zdaniem to ostateczny argument, że mamy do czy-
nienia z oczywistym przypadkiem samobójstwa. Jak inaczej to sobie tłumaczyć?
– I co?
– Kolejny etap to dochodzenie sądowe. Oczywiście nie możemy się na nim stawić. Ława
przysięgłych zwróci się przeciwko nam. Możemy najwyżej wysłać paru śledczych, żeby obser-
wowali sprawę, ale nic więcej. Za to Jackson mówi, że z przyjemnością będzie świadkiem i ze-
zna wszystko, co wie. Mamy szansę, niewielką, ale zawsze, że śmierć Nirdlingera zostanie uzna-
na za samobójstwo bez naszego udziału. Jeśli tak się nie stanie, będziemy musieli rozważyć dal-
sze postępowanie. Małe kroczki. Najpierw dochodzenie, nie wiadomo, co ustali policja. Mamy
szansę na wygraną w pierwszej rundzie.
Keyes po raz kolejny otarł czoło. Taki grubas musiał się naprawdę męczyć w upale. Zapalił
papierosa. Zwiesił ramiona i odwrócił wzrok od Nortona, jakby nie chciał mu okazać swojego
obrzydzenia.
– To nie było samobójstwo – stwierdził wreszcie.
– O co ci chodzi? Przecież to oczywiste.
– To nie było samobójstwo. – Otworzył biblioteczkę i zaczął rzucać na stół grube księgi. –
Oto, co na temat samobójstw mówią aktuariusze, panie Norton. Proszę sobie poczytać, może do-
wie się pan czegoś na temat branży ubezpieczeniowej.
– Studiuję branżę ubezpieczeniową od dziecka, Keyes.
– W prywatnych szkołach, w Groton i na Harvardzie. Kiedy pan tam wygrywał zawody wio-
ślarskie, ja studiowałem te oto tabele. Proszę na nie rzucić okiem. Są tu statystyki dotyczące sa-
mobójstw z uwzględnieniem rasy, koloru skóry, profesji, płci, miejsca na mapie, pory roku i dnia.
Tutaj mamy metody podzielone na grupy. Trucizna, broń palna, gaz, utonięcie, skok. Samobój-
stwo przy użyciu trucizny. Podgrupy uwzględniające płeć, rasę, wiek i porę dnia, gdy popełniono
czyn. Rodzaje trucizn: cyjanek, rtęć, strychnina i trzydzieści osiem innych substancji. Szesnaście
z nich już nie do nabycia w aptekach, nawet na receptę. A tutaj – tutaj, panie Norton – są skoki.
Podzielono tę grupę na skoki z dużych wysokości, skoki pod koła jadących pociągów i ciężaró-
wek, skoki pod końskie kopyta, skoki ze statków. Miliony różnych przypadków, a wśród nich ani
jednego, w którym ofiara wyskoczyłaby z ostatniego wagonu jadącego pociągu. Po prostu nikt w
ten sposób tego nie zrobił.
– Ale mógłby.
– Tak? Ten pociąg, w miejscu, w którym znaleziono ciało, osiąga maksymalną prędkość trzy-
dziestu kilometrów na godzinę. Czy ktokolwiek mógłby się spodziewać, że zginie, wyskakując
przy takiej prędkości?
– Mógł skoczyć na głowę. Facet złamał kark.
– Proszę sobie nie żartować. Nie mamy do czynienia z jakimś akrobatą.
– Jaki z tego wniosek? Że to przypadkowa śmierć?
– Proszę posłuchać, panie Norton… Klient wykupuje polisę ubezpieczeniową wartą pięćdzie-
siąt tysięcy dolarów, jeśli zginie w wypadku w pociągu, a trzy miesiące później ginie w wypadku
podczas jazdy pociągiem. To nie jest zbieg okoliczności. Nie wierzę. Nawet gdyby wykoleił się
cały pociąg i tak sprawa budziłaby wątpliwości. Ogromne wątpliwości. Nie, nie mamy tu do czy-
nienia z przypadkową śmiercią. Ale i nie z samobójstwem.
– To z czym?
– Proszę się domyślić.
– Morderstwo?
– Tak, morderstwo.
– Chwileczkę, Keyes. Moment. Nie nadążam za tobą. Co masz na potwierdzenie swoich po-
dejrzeń?
– Nic.
– Musisz coś mieć.
– Nie mam nic. Ktokolwiek to zrobił, zrobił to dobrze. Nie ma się czego uchwycić. Co nie
zmienia faktu, że facet został zamordowany.
– Podejrzewasz kogoś?
– Beneficjenta polisy.
– Żonę?
– Żonę.
– Nie było jej nawet w tym pociągu.
– W takim razie był kto inny.
– Kto?
– Nie mam pojęcia.
– To wszystko?
– Powiedziałem przecież, że nie mam nic. Nic prócz statystyk, przekonania, intuicji oraz do-
świadczenia. To doskonale przemyślane i wykonane morderstwo. Na pewno nie wypadek ani sa-
mobójstwo.
– Co robimy?
– Nie wiem. Proszę dać mi chwilę na zastanowienie. Zastanawiał się przez pół godziny. Ja i
Norton siedzieliśmy, paląc papierosy. Po jakimś czasie Keyes zaczął uderzać dłonią w blat biur-
ka. Widać było, że coś postanowił.
– Panie Norton.
– Słucham, Keyes.
– Ma pan tylko jedno wyjście. W każdej innej sytuacji odradzałbym podobne postępowanie
jako sprzeczne z zasadami. Ale nie tym razem. Kilka rzeczy daje mi tu do myślenia; uważam, że
tamci znają procedury, spodziewają się po nas ich przestrzegania i zamierzają to wykorzystać. W
zwykłych okolicznościach czekalibyśmy, aż sami się zgłoszą, prawda? Proponuję postąpić ina-
czej. Najlepiej będzie pójść od razu, jeszcze dziś wieczorem, a najpóźniej w dniu rozpoczęcia do-
chodzenia, i złożyć skargę na panią Nirdlinger. Zgłosić podejrzenie morderstwa, zadać jej szybki
mocny cios. Domagać się jej aresztowania i przetrzymania przez czterdzieści osiem godzin bez
prawa kontaktowania się z kimkolwiek, jak się robi w takich wypadkach. Przestraszyć ją. Przede
wszystkim wskazane jest rozdzielenie jej ze wspólnikiem lub wspólniczką, musimy wykorzystać
element zaskoczenia i uniemożliwić im porozumiewanie się w sprawie dalszych działań. Zróbcie
tak, a gwarantuję, że dowiecie się rzeczy, które was wprawią w zdumienie.
– Na jakiej podstawie?
– Na żadnej.
– Ależ, Keyes, nie możemy zrobić czegoś takiego. Co będzie, jeśli niczego się nie dowiemy.
Przyciśniemy ją na darmo. A jeśli to naprawdę wypadek? W jakiej sytuacji byśmy się postawili?
Kobieta zniszczyłaby nas w procesie cywilnym, mogłaby nas pozwać i dostałaby tyle, ile by za-
żądała. Moglibyśmy odpowiadać za zniesławienie. Spójrz na to z innej strony. Przeznaczamy co
roku sto tysięcy na reklamę. Podajemy się za przyjaciół wdów i sierot. Wydajemy tyle pieniędzy
z własnej woli, a potem co? Mają o nas pisać, że woleliśmy oskarżyć niewinną kobietę o morder-
stwo, niż wypłacić należne odszkodowanie?
– Nie należy jej się to odszkodowanie.
– Ależ tak, jeśli nie udowodnimy, że jest inaczej.
– W porządku. Ma pan trochę racji. Przyznaję, że to nietypowe postępowanie. Ale, panie
Norton, proszę mi wierzyć: ten, kto to zrobił, nie jest idiotą. On, ona czy też oni, bo mogło ich
być dwoje albo troje, doskonale wiedzieli, co robią. Nie da się ich złapać dlatego, że popełnili ja-
kiś błąd. Nie popełnili żadnego błędu, nie ma żadnych wskazówek. Jedyny sposób, żeby z nimi
wygrać, to konfrontacja. W każdej potyczce liczy się element zaskoczenia. Nie mówię, że na
pewno zadziała, ale istnieje taka szansa. Moim zdaniem nie ma innej.
– Nie możemy robić takich rzeczy, Keyes.
– Czemu nie?
– Keyes, przerabialiśmy to milion razy. Każda firma ubezpieczeniowa przerabiała. Mamy
swoje zasady, których nie można zmieniać. Takimi sprawami zajmuje się policja. Możemy jej po-
magać, jeśli coś znajdziemy. Przekazywać informacje, dzielić się podejrzeniami. Zgodzę się na
każde zgodne z prawem postępowanie, ale to…
Przerwał. Keyes nie doczekał się dalszego ciągu.
– Co pan widzi niezgodnego z prawem w mojej propozycji?
– Nic. Na pozór nic. Ale to nieetyczne i niebezpieczne. Wystawiamy się na strzał. Jeśli się
mylimy, zostaniemy bez żadnej możliwości obrony. Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym. To
taktyczna pomyłka.
– Ale strategiczny sukces.
– Mamy inną strategię. Tę samą od wieków, nie ma lepszej. Posłuchaj, to mogło być samo-
bójstwo. We właściwym czasie wyjawimy nasze przekonanie o tym, że to samobójstwo, i będzie-
my bezpieczni. Na niej spocznie ciężar zbierania dowodów. Tyle. Uwierz mi, siedząc na takiej
beczce dynamitu, wolę, żeby ciężar udowadniania nie spoczywał na nas.
– Nie zamierza pan wystąpić przeciwko tej kobiecie?
– Na razie nie, Keyes, na razie nie. Może później, nie wiem. Wolę się nie wychylać, póki nie
ma takiej konieczności. Lepiej działać według procedury i zachować bezpieczny dystans.
– Pański ojciec…
– Postąpiłby tak samo. Myślę o nim.
– Nie. Staruszek Norton podjąłby rękawicę.
– Cóż, nie jestem swoim ojcem!
– To pańska sprawa.
Nie byłem na dochodzeniu. Norton i Keyes też nie poszli. Żadne towarzystwo ubezpiecze-
niowe nie chce, żeby przysięgli wiedzieli, że ofiara była ubezpieczona. Zawsze wtedy są kłopoty.
Wysłano dwóch nierzucających się w oczy agentów, którzy usiedli na ławce dla dziennikarzy. Od
nich usłyszeliśmy o przebiegu sprawy. Zidentyfikowano zwłoki. Swoje wersje wydarzeń przed-
stawili: Phyllis, dwaj konduktorzy, tragarz, steward, kilku pasażerów, a przede wszystkim Jack-
son, który palnął, że próbowałem się go pozbyć. Przysięgli uzgodnili werdykt, który brzmiał:
„Herbert S. Nirdlinger poniósł śmierć w wyniku złamania części szyjnej kręgosłupa, urazu po-
wstałego na skutek upadku z jadącego pociągu około godziny dwudziestej drugiej dnia trzeciego
czerwca. Przyczyna upadku pozostaje niewyjaśniona”. Norton był zaskoczony. Naprawdę miał
nadzieję na orzeczenie o samobójstwie. Ja spodziewałem się dokładnie takiego werdyktu. Naj-
ważniejsza osoba na sali sądowej nie odezwała się ani słowem. Pastor. Wcześniej długo musia-
łem wbijać Phyllis do głowy, że go potrzebujemy. Przewidziałem zamieszanie z samobójstwem,
musieliśmy się na nie przygotować. Dlatego przyprowadziła ze sobą pastora, który miał omówić
z przedsiębiorcą pogrzebowym szczegóły pochówku. Kiedy przysięgły przekonuje się, że ofiara
ma być pochowana w poświęconej ziemi, przestaje być dla niego ważne, czy zażyła truciznę, po-
derżnęła sobie gardło czy wyskoczyła z wieżowca. Werdykt brzmi: „Przyczyny nieznane”.
Siedzieliśmy w biurze Nortona. Keyes, Norton i ja. Była piąta po południu. Po wysłuchaniu
relacji naszych detektywów Keyes poczuł się dotknięty, a Norton wyglądał na rozczarowanego,
chociaż starał się sprawiać wrażenie zadowolonego z tego, że postąpił właściwie.
– Cóż, Keyes, przynajmniej nie jest gorzej. – Nie jest też lepiej.
– Nie zrobiliśmy niczego głupiego.
– Co teraz?
– Teraz? Będę postępował według utartych procedur. Przetrzymam ją. Odrzucę roszczenie na
podstawie niedostatecznych dowodów. Poczekam, aż pozwie nas do sądu. Wtedy się przekona-
my.
– Jest pan na straconej pozycji.
– Wiem, ale tak właśnie zamierzam postąpić.
– Jak to: wie pan, że jest na straconej pozycji?
– Rozmawiałem z policją. Powiedziałem, że podejrzewamy zabójstwo. Na to oni, że też tak
na początku myśleli. Dopóki nie weszli głębiej. Oni również mają swoje statystyki, Keyes. Wie-
dzą, w jaki sposób ludzie popełniają morderstwa, a w jaki nie. Nigdy nie słyszeli o morderstwie,
czy nawet usiłowaniu, przez wypchnięcie ofiary z wolno jadącego pociągu. Mówią to samo, co
ty. Skąd morderca mógłby mieć pewność, że facet zginie? Mógł jedynie zostać ranny. Co wtedy?
Nie, zapewniają, to wypadek. Po prostu czasem życie bywa naprawdę dziwaczne.
– Przesłuchali każdego, kto był w pociągu? Sprawdzili, czy nikt z pasażerów nie miał jakichś
powiązań z żoną Nirdlingera? O cholera, proszę mi nie mówić, panie Norton, że poddali się, na-
wet tego nie ustaliwszy. Jestem przekonany, że w tym pociągu był ktoś jeszcze!
– Zrobili coś lepszego. Przesłuchali stewarda z ostatniego wagonu. Siedział tuż przy
drzwiach i jest pewien, że na platformie nie było nikogo poza Nirdlingerem. Gdyby ktoś chciał
przejść, steward musiałby wstać, żeby go przepuścić. Pamięta, że Jackson minął go dziesięć mi-
nut przed odjazdem pociągu. Potem przechodził facet o kulach, a po chwili Jackson wrócił do
środka. Następnie wyszedł jeszcze raz, z walizką, i znów wszedł do środka. Jackson nie zgłosił
od razu zniknięcia współpasażera. Pomyślał, że może Nirdlinger poszedł do toalety. Dopiero o
północy, kiedy chciał się położyć, a wciąż miał walizkę Nirdlingera, w której, jak sądził, znajdo-
wał się jego bilet, poinformował konduktora. Pięć minut później, w Santa Barbara, dyżurny ru-
chu z Los Angeles skontaktował się z konduktorem, skonfiskowano bagaż i zaczęto spisywać na-
zwiska. Nikogo tam nie było. Facet zwyczajnie wypadł. Mamy pecha. To wypadek.
– Skoro tak, czemu jej pan nie wypłaci odszkodowania?
– Poczekaj. To tylko moje zdanie i policji. Mimo to wciąż istnieje prawdopodobieństwo sa-
mobójstwa…
– Nie ma najmniejszego.
– Istnieje wystarczające, Keyes. Jestem winien naszym udziałowcom pozostawienie decyzji
sądowi. Mogę się mylić. Policja też może się mylić. Do czasu procesu jeszcze wiele się może
zmienić. Tylko tyle zamierzam zrobić. Pozwolić zdecydować przysięgłym. Jeśli uznają, że jeste-
śmy jej winni odszkodowanie, zapłacę z uśmiechem. Jednak nie mam zamiaru robić jej prezentu.
– Zrobi jej pan prezent, jeśli będzie zakładał samobójstwo.
– Zobaczymy.
– Tak, zobaczymy.
Poszedłem z Keyesem do jego gabinetu. Zapalił światło.
– Przekona się. Mam zbyt duże doświadczenie, żeby się mylić, Huff. Kiedy masz za sobą mi-
liony takich spraw, po prostu wiesz, nawet nie potrafisz wyjaśnić skąd. Ten facet został zamordo-
wany… Twierdzą, że przesłuchali stewarda. Nikt tamtędy nie wychodził. Skąd mają jednak pew-
ność, że ktoś nie wskoczył z zewnątrz? Skąd wiedzą…
Przerwał, popatrzył na mnie, a potem zaczął przeklinać i wrzeszczeć jak szaleniec.
– Przecież mówiłem! Od początku mówiłem, żeby ją przycisnął! Żeby doprowadził do jej za-
trzymania jeszcze przed dochodzeniem! Przecież…
– O co chodzi, Keyes? Serce biło mi jak oszalałe.
– On nigdy nie wsiadł do tego pociągu! Walił ręką w blat biurka.
– W ogóle go nie było w tym pociągu! Ktoś wziął kule Nirdlingera i wsiadł zamiast niego!
Naturalnie, że musiał spławić Jacksona! Nie mógł być widziany żywy po minięciu miejsca, w
którym mieli podrzucić zwłoki! Teraz mamy przeciwko sobie te identyfikacje potwierdzone pod
przysięgą…
– Co takiego?
Wiedziałem, o czym mówił. Bardzo się starałem, żeby żaden z pasażerów ani nikt z obsługi
nie miał okazji uważnie mi się przyjrzeć, ponieważ bardzo liczyłem na zeznania potwierdzające
tożsamość. Uznałem, że kule, stopa w gipsie, okulary, cygaro i ludzka wyobraźnia to wszystko,
czego potrzeba, aby się udało.
– Jak dokładnie świadkowie mieli okazję przyjrzeć się temu człowiekowi? Widzieli go przez
kilka sekund, w ciemnościach, trzy czy cztery dni temu. Potem koroner podnosi prześcieradło,
wdowa mówi „tak”, a oni naturalnie potwierdzają. Jak my teraz wyglądamy?! Gdyby Norton rzu-
cił jej w twarz oskarżenie, zeznania zostałyby zakwestionowane jeszcze w sali sądowej, policja
by się przebudziła z letargu, bylibyśmy w zupełnie innej sytuacji. A tak…! Pozwoli jej nas po-
zwać! Spróbujemy tylko podważyć zeznania stwierdzające tożsamość na tym etapie. Niewyko-
nalne. Świadkowie zostaliby ukrzyżowani za poświadczenie nieprawdy pod przysięgą, jeśliby
spróbowali się wycofać. I on jeszcze twierdzi, że trzyma się bezpiecznej ścieżki! Postępuje tak
samo, jak zrobiłby jego ojciec! Stary Norton już dawno wymusiłby na tej kobiecie przyznanie się
do winy. Dostałaby dożywocie w Folsom. A popatrz tylko na nas. No, popatrz. Przegapiliśmy
najważniejszy moment. Już po wszystkim. Posłuchaj, Huff, ten facet doprowadzi firmę do ruiny.
Takie błędy nie mogą się powtarzać. Niech to szlag trafi. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów wyrzucone
w błoto ze zwykłej głupoty. Pospolitej, świadomej głupoty! Zacząłem widzieć dziwne plamki
przed oczyma. Opisał dokładnie, jak Nirdlinger stracił życie. Powiedział, że morderca zostawił
samochód w Burbank i tam wyskoczył z pociągu. Czekała na niego, mówił, odjechali każde swo-
im wozem. W jednym było ciało. Dowieźli je do miejsca, w którym potem je znaleziono. Miała
wystarczająco dużo czasu, żeby pojechać do Burbank i z powrotem, wyliczył sobie, i wstąpić do
sklepu po lody o dziesiątej dwadzieścia. Nawet o tym pomyślał. Pomylił się w wielu kwestiach,
ale był tak blisko prawdy, że od samego słuchania jego wersji wydarzeń zdrętwiały mi usta.
– Co zamierzasz zrobić, Keyes?
– Niech mu będzie. Chce ją przetrzymać, poczekać aż nas pozwie. Mnie to pasuje. Zamierza
dowiedzieć się czegoś więcej o nieboszczyku, ustalić, czy miał powody, żeby popełnić samobój-
stwo. Niech się dowiaduje, niech ustala. Ja zamierzam się przyjrzeć bliżej żonie. Dowiem się o
każdym jej ruchu. Prędzej czy później ten facet musi się pojawić, Huff. Muszą się spotkać. Zoba-
czysz, co zrobię, jak tylko poznam jego tożsamość. Pewnie, niech nam wytoczy proces. A kiedy
stanie na miejscu dla świadków, Norton będzie musiał wypluć wszystko, co powiedział. Uwierz
mi, Huff. Policja też. O nie, jeszcze nie usłyszeli mojego ostatniego słowa.
Miał mnie na widelcu, bez dwóch zdań. Bóg raczył wiedzieć, co się stanie, kiedy Phyllis po-
zwie firmę i straci głowę podczas składania zeznań. A jeśli tego nie zrobi, będzie jeszcze gorzej.
Mogłaby nawet ściągnąć nam na głowę policję, rezygnując z walki o odszkodowanie. Nie odwa-
żyłem się do niej zatelefonować. Aparat mógł być już na podsłuchu. Tego wieczoru, podobnie jak
dwóch poprzedzających dochodzenie, upiłem się. A przynajmniej próbowałem. Wychyliłem
kwartę brandy, ale bez zadowalających rezultatów. Nogi mi się plątały, słyszałem dzwonienie w
uszach, wpatrywałem się w ciemność i nie potrafiłem przestać myśleć o tym, że nie wiem, co da-
lej robić. Nie mogłem jeść, nie mogłem spać, nie mogłem się nawet porządnie upić.
Następnego wieczoru odebrałem telefon od Phyllis. Chwilę wcześniej skończyłem jeść kola-
cję, Filipińczyk zdążył już wyjść. Bałem się podnieść słuchawkę, ale wiedziałem, że muszę.
– Walter?
– Tak. Skąd telefonujesz? Z domu?
– Ze sklepu.
– To dobrze. Mów.
– Lola dziwnie się zachowuje. Boję się korzystać z własnego telefonu. Przyjechałam na bul-
war.
– O co chodzi z Lolą?
– Chyba wpadła w histerię. Sytuacja ją przerosła.
– Tylko tyle?
– Tak sądzę.
– Dobrze, mów szybko, co się stało.
– Mnóstwo rzeczy. Bałam się telefonować. Musiałam zostać w domu do czasu pogrzebu i…
– Dziś go pochowałaś?
– Tak. Po dochodzeniu.
– Słucham dalej.
– Jutro otworzą skrytkę depozytową. Władze stanowe mają z tym coś wspólnego. Z powodu
podatku spadkowego.
– Zgadza się. Polisa jest na swoim miejscu?
– Tak. Schowałam ją tydzień temu.
– W takim razie, w porządku. Zrobisz tak… Wszystko odbędzie się w biurze twojego adwo-
kata, prawda?
– Tak.
– Pójdziesz tam. Urzędnik skarbowy też się pojawi, tak stanowi prawo. Przekażesz polisę
prawnikowi. Poprosisz go o złożenie roszczenia w twoim imieniu. Wszystko inne musi zaczekać,
póki tego nie zrobisz.
– Złożyć roszczenie.
– Dokładnie. Jeszcze chwila, Phyllis. Jest coś, o czym nie powinnaś wspominać prawnikowi.
Jeszcze nie. Nie wypłacą ci odszkodowania.
– Co?!
– Nie zapłacą.
– Przecież chyba nie mają innego wyjścia. – Podejrzewają samobójstwo. Będą czekać, aż ich
pozwiesz do sądu. Chcą usłyszeć od ławy przysięgłych, że muszą zapłacić. Nie mów tego teraz
swojemu prawnikowi, sam się dowie w odpowiednim czasie. Zaproponuje wniesienie sprawy do
sądu, a ty się zgodzisz. Będziemy mu musieli zapłacić, ale innego wyjścia nie mamy. Jeszcze jed-
no, Phyllis.
– Słucham.
– Nie mogę się z tobą spotykać.
– Ale ja chcę cię zobaczyć.
– To zbyt ryzykowne. Samobójstwo wydaje im się najbardziej prawdopodobne, ale są ogól-
nie bardzo podejrzliwi. Gdyby wpadli na to, że znamy się prywatnie, dodaliby dwa do dwóch tak
szybko, że krew ścięłaby ci się w żyłach. Będą cię śledzić, więc pod żadnym pozorem nie powin-
niśmy się kontaktować, chyba że nie będzie innego wyjścia, ale nawet wtedy wolno ci telefono-
wać tylko do mnie do domu i nigdy dwa razy pod rząd z tego samego sklepu. Rozumiesz?
– Sprawiasz wrażenie przestraszonego.
– Jestem bardzo przestraszony. Wiedzą więcej, niż można by przypuszczać.
– Więc sprawa jest poważna?
– Nie aż tak, ale musimy być ostrożni.
– W takim razie może lepiej nie będę się sądownie domagać odszkodowania.
– Musisz. W przeciwnym wypadku będzie po nas.
– Och. Tak, masz rację.
– Podasz firmę do sądu. Ale uważaj na to, co mówisz prawnikowi.
– Dobrze. Kochasz mnie jeszcze?
– Przecież wiesz, że tak.
– Myślisz o mnie? Przez cały czas?
– Przez cały czas.
– Coś jeszcze?
– Chyba nie. A u ciebie?
– Też raczej nie.
– Lepiej skończmy. Jeszcze ktoś mnie odwiedzi w domu.
– Chcesz się mnie pozbyć?
– Po prostu przemawia przeze mnie zdrowy rozsądek.
– Dobrze. Jak długo to wszystko potrwa?
– Nie wiem. Jakiś czas.
– Umieram z niecierpliwości, żeby się z tobą zobaczyć.
– Ja też. Ale nie możemy ryzykować.
– W takim razie… Do widzenia.
– Do widzenia.
Odłożyłem słuchawkę. Kochałem Phyllis jak królik grzechotnika. Tej nocy zrobiłem coś,
czego nie robiłem od lat. Zacząłem się modlić.
Rozdział 9
Mniej więcej tydzień po tej rozmowie Nettie weszła szybko do mojego gabinetu i zamknęła
za sobą drzwi.
– Znów przyszła ta panna Nirdlinger, panie Huff. Chce z panem rozmawiać.
– Niech chwilę zaczeka. Muszę zatelefonować w pilnej sprawie. Wyszła. Sięgnąłem po apa-
rat. Musiałem zrobić cokolwiek, żeby wziąć się w garść. Zatelefonowałem do siebie i spytałem
Filipińczyka, czy ktoś próbował się ze mną skontaktować. Powiedział, że nie. Zadzwoniłem do
Nettie, żeby wpuściła Lolę.
Wyglądała inaczej niż ostatnim razem, kiedy ją widziałem. Wtedy wydawała się dzieciakiem,
teraz miałem przed sobą kobietę. Wrażenie to częściowo mogło wynikać z jej stroju, była od stóp
do głów ubrana w żałobną czerń, ale i bez tego rzucało się w oczy, że wiele przeszła. Czułem się
jak ostatnia szumowina, a jednocześnie coś mnie ujmowało w tym, że ta dziewczyna mnie lubi.
Podałem jej rękę na przywitanie, poprosiłem, żeby usiadła i spytałem, jak się czuje macocha. Je-
śli wziąć pod uwagę okoliczności, miewa się nieźle, odparła. Powiedziałem, że to okropne, co się
stało, byłem wstrząśnięty, kiedy się dowiedziałem.
– A pan Sachetti?
– Wolałabym nie rozmawiać o panu Sachettim.
– Sądziłem, że jesteście zaprzyjaźnieni.
– Wolałabym o nim nie rozmawiać.
– Przykro mi.
Wstała, wyjrzała przez okno, po czym wróciła na swoje miejsce.
– Panie Huff, wyświadczył mi pan kiedyś przysługę. Przynajmniej tak mi się zdawało, że
zrobił pan to dla mnie…
– Nie myli się pani.
– Od tamtej pory uważam pana za przyjaciela. Dlatego przyszłam. Chcę z panem porozma-
wiać… jak z przyjacielem.
– Oczywiście.
– Ale tylko pod tym warunkiem, panie Huff. Nie jak z przedstawicielem firmy ubezpiecze-
niowej. Dopóki nie podejmę ostatecznej decyzji, wszystko musi pozostać w ścisłej tajemnicy.
Rozumie pan, panie Huff?
– Tak.
– Zapomniałam o czymś. Walter.
– I ja miałem ci mówić po imieniu.
– Zabawne, jak swobodnie mi się z tobą rozmawia.
– Zamieniam się w słuch.
– Chodzi o mojego ojca. – Tak?
– O jego śmierć. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest w niej coś dziwnego.
– Nie jestem pewien, czy rozumiem, Lolu. Co masz na myśli?
– Sama nie wiem.
– Byłaś w sali podczas dochodzenia?
– Tak.
– Jedna czy dwie osoby zeznały, że twój ojciec mógł popełnić samobójstwo. To samo powie-
działo nam kilkoro ludzi później. Czy o to ci chodzi?
– Nie, Walterze. Nie o to.
– W takim razie, o co?
– To takie straszne, że nie chce mi przejść przez gardło. Ponieważ miałam już podobne myśli.
Nie po raz pierwszy nękają mnie przyprawiające o szaleństwo podejrzenia, że jest coś, czego inni
nie widzą.
– Nadal cię nie rozumiem.
– Moja matka.
– Tak?
– Tak samo się czułam po jej śmierci.
Czekałem. Przełknęła parę razy ślinę, potem sprawiała wrażenie, jakby się rozmyśliła i nie
zamierzała nic więcej powiedzieć. Po chwili znów zmieniła zdanie i zaczęła mówić:
– Moja matka chorowała na płuca, Walterze. Z tego powodu kupiliśmy mały domek nad je-
ziorem Arrowhead. Pewnego razu, zimą, wybrała się tam na weekend ze swoją najlepszą przyja-
ciółką. Był środek sezonu, mnóstwo ludzi przyjechało uprawiać sporty zimowe. Mama przysłała
ojcu telegram z wiadomością, że postanowiły zostać na cały tydzień. Nie miał nic przeciwko
temu, podesłał jej jakieś pieniądze i zaproponował, żeby została, jak długo zechce. Sądził, że do-
brze jej to zrobi. W środę dostała zapalenia płuc. W piątek jej stan był krytyczny. Jej przyjaciółka
szła osiemnaście kilometrów lasem przez zaspy po lekarza. Chatka stoi w oddaleniu od hoteli, po
przeciwnej stronie jeziora, trzeba przejść naokoło. Nim dotarła do największego hotelu, była tak
wyczerpana, że sama musiała znaleźć się w szpitalu. Lekarz wyruszył natychmiast, ale kiedy do-
tarł do mamy, była umierająca. Żyła jeszcze pół godziny.
– Tak?
– Wiesz, kim była ta przyjaciółka?
Wiedziałem. Powiedział mi to zimny dreszcz na karku.
– Nie.
– To Phyllis. – I…?
– Co te dwie kobiety robiły razem w chatce na odludziu w środku mroźnej zimy? Czemu nie
zatrzymały się w hotelu jak inni? Dlaczego mama nie zatelefonowała, zamiast wysyłać telegram?
– Podejrzewasz, że to nie ona go nadała?
– Sama nie wiem, co myśleć, poza tym, że sprawa wyglądała bardzo dziwnie. Po co Phyllis
szła taki kawał po doktora, kiedy w okolicy były miejsca, z których mogła zatelefonować? Mogła
też włożyć łyżwy i w pół godziny znaleźć się po drugiej stronie jeziora. Świetnie jeździ na łyż-
wach. Czemu zdecydowała się na ponadtrzygodzinną wyprawę? I dlaczego wcześniej nie pomy-
ślała o wezwaniu lekarza?
– Moment. Co twoja matka powiedziała lekarzowi, kiedy…?
– Nic. Majaczyła już. Po pięciu minutach założył jej maskę tlenową.
– Chwileczkę, Lolu. W końcu lekarz to lekarz. A jeśli miała zapalenie płuc…
– Lekarz to lekarz, ale nie znasz Phyllis. Mogłabym ci o niej wiele opowiedzieć. Po pierw-
sze, była pielęgniarką. I to jedną z najlepszych w Los Angeles. Właśnie w ten sposób się poznały.
Kiedy wcześniej mama walczyła o życie. Phyllis specjalizuje się w chorobach płuc.
Nie powinna mieć problemu z rozpoznaniem nadchodzącego kryzysu. Ma niemal taką samą
wiedzę jak lekarz. Potrafiłaby też spowodować zapalenie płuc.
– Co masz na myśli?
– Wydaje ci się, że Phyllis nie byłaby zdolna do tego, żeby trzymać moją matkę w nocy na
mrozie, zamykając jej drzwi przed nosem i doprowadzając niemal do zamarznięcia? Myślisz, że
nie zrobiłaby czegoś takiego? Sądzisz, że jest kochaną, słodką, delikatną istotą, na jaką wygląda?
Mój ojciec też tak sądził. Uważał, że zachowała się jak bohaterka, brnąc z mozołem taki kawał
przez zaspy, żeby uratować komuś życie. Niecały rok później ją poślubił. Ja mam inne zdanie na
jej temat. Widzisz… Ja ją znam. Od pierwszej chwili coś podejrzewałam. A teraz to…
– Czego ode mnie oczekujesz?
– Niczego… Jeszcze. Poza tym, żebyś mnie wysłuchał.
– To poważna sprawa. I niepoparta żadnymi dowodami. Chyba wiem, o co ci chodzi.
– O to. Właśnie o to.
– Aczkolwiek, jak rozumiem, twoja macocha nie była z ojcem, kiedy…
– Z matką też nie była. W chwili śmierci. Ale za to wcześniej.
– Muszę to sobie przemyśleć.
– Bardzo cię proszę.
– Jesteś dziś trochę poruszona.
– A jeszcze nie powiedziałam ci wszystkiego.
– Co jeszcze?
– Nie mogę. W to nie mogę sama uwierzyć. Wybacz mi, Walterze, że nachodzę cię w ten spo-
sób. Ale jestem taka nieszczęśliwa.
– Mówiłaś o tym jeszcze komuś?
– Nie, nikomu. – A o swojej matce?
– Nigdy, nikomu, ani słowa.
– Też bym na twoim miejscu nie mówił. A już na pewno nie Phyllis.
– Nawet nie mieszkam już w domu. – Nie?
– Wynajęłam mieszkanko w Hollywood. Mam niewielkie dochody po ojcu. Nieduże. Wypro-
wadziłam się. Nie mogłabym mieszkać dłużej pod jednym dachem z Phyllis.
– O!
– Mogę cię jeszcze odwiedzić?
– Dam ci znać. Zostaw mi swój numer.
Spędziłem połowę popołudnia, zastanawiając się, czy powiedzieć Keyesowi. Wiedziałem, że
powinienem, żeby chronić własną skórę. W sądzie podejrzenia Loli nie będą nic warte, żaden sąd
nie dopuściłby czegoś takiego w charakterze dowodu. Przynajmniej pod tym względem dają lu-
dziom spokój, sądzą za jedną zbrodnię naraz, a nie za podejrzenia sprzed kilku lat. Mimo to gdy-
by Keyes się dowiedział, że zachowałem dla siebie taką wiadomość, miałbym duże nieprzyjem-
ności. Wiedziałem o tym, a jednak nic mu nie powiedziałem. Nie potrafiłem. W razie czego nie
miałem na swoją obronę nic, prócz obietnicy milczenia złożonej dziewczynie.
O czwartej Keyes wszedł do mojego gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
– Mamy go, Huff.
– Kogo?
– Faceta ze sprawy Nirdlingera.
– Co?
– Kontaktują się regularnie. Pięć wieczorów w tygodniu.
– Kto to?
– Nieważne. Ten, którego szukaliśmy. Mój ruch.
Wieczorem wróciłem do biura, żeby popracować. O ósmej Joe Pete skończył obchód na
moim piętrze, a wtedy czym prędzej poszedłem do gabinetu Keyesa. Biurko było zamknięte. Re-
gal z aktami też. Moje klucze nie pasowały. Już miałem się poddać, kiedy mój wzrok spoczął na
dyktafonie. Korzysta z niego. Otworzyłem. W środku było nagranie. Upewniłem się, że Joe Pete
jest na dole, wróciłem, założyłem słuchawki i włączyłem odtwarzanie. Najpierw dowiedziałem
się wielu niepotrzebnych rzeczy, wysłuchałem listów do osób wnoszących roszczenia, wskazó-
wek dla detektywów w sprawie jakiegoś podpalenia, zawiadomienia o zwolnionym urzędniku.
Potem nagle usłyszałem coś takiego:
„Wiadomość dla pana Nortona dotycząca agenta Waltera Huffa. Poufne – sprawa Nirdlinge-
ra.
Absolutnie nie zgadzam się z pana propozycją, by poddać obserwacji agenta Huffa w związ-
ku z jego powiązaniami ze sprawą Nirdlingera.
Naturalnie, jak w każdej sytuacji tego typu, agent staje się automatycznie podejrzany. Nie za-
niedbałem podjęcia koniecznych działań odnośnie Huffa. Jego zeznania potwierdzają fakty, nasze
dokumenty oraz papiery zmarłego. Sprawdziłem nawet, bez wiedzy Huffa, gdzie się znajdował w
noc morderstwa. Nie opuszczał domu. To go, moim zdaniem, oczyszcza z podejrzeń. Agent z
jego doświadczeniem natychmiast zorientuje się, że jest śledzony i stracimy wartościową pomoc
w tej sprawie. Pomoc, która może okazać się niezbędna. Przypominam panu jednocześnie, że
agent Huff ma na swoim koncie wiele sukcesów w demaskowaniu wyłudzeń. Stanowczo dora-
dzam rezygnację z dalszych działań dotyczących jego osoby.
Z wyrazami szacunku”.
Podniosłem igłę i wysłuchałem listu jeszcze raz. Poczułem coś więcej niż ulgę. Jakoś dziw-
nie mi się zrobiło na sercu.
Ale potem, po jeszcze kilku rutynowych notatkach, usłyszałem taką wiadomość:
„Poufne, sprawa Nirdlingera.
Podsumowanie, ustne tygodniowe raporty detektywów, siedemnasty czerwca:
Córka, Lola Nirdlinger, wyprowadziła się z domu ósmego czerwca i zamieszkała w dwupo-
kojowym mieszkaniu na Yucca Street. Inwigilacja uznana za zbyteczną.
Wdowa pozostawała w domu do ósmego czerwca. Ósmego wybrała się na przejażdżkę auto-
mobilową, wstąpiła do drogerii, odbyła rozmowę przez telefon. Dziewiątego i dziesiątego czerw-
ca wybrała się samochodem na targ oraz do sklepu z konfekcją damską.
Wieczorem, jedenastego czerwca, o godzinie ósmej trzydzieści pięć, odwiedził ją mężczyzna.
Wyszedł o jedenastej trzydzieści osiem. Rysopis: Wysoki, ciemnowłosy, wiek około dwudziestu
sześciu lat. Wizyty powtórzyły się dwunastego, trzynastego, czternastego i szesnastego czerwca.
Mężczyzna był śledzony w noc pierwszych odwiedzin. Jego tożsamość została ustalona jako: Be-
niamino Sachetti, zamieszkały w Lilac Court Apartments, North La Brea Avenue”.
Bałem się po raz kolejny przyjmować Lolę w biurze. Nie chodzili za nią, mogłem ją bez-
piecznie dokądś zaprosić. Zatelefonowałem z pytaniem, czy nie wybrałaby się ze mną na kolację.
Odparła, iż o niczym innym nie marzy. Pojechaliśmy do Miramar w Santa Monica. Tłumaczyłem
wybór pięknym widokiem na ocean, ale tak naprawdę wolałem zabrać dziewczynę za miasto,
żeby nie ryzykować przypadkowego spotkania z kimś znajomym.
Dużo rozmawialiśmy podczas posiłku. O tym, do jakiej szkoły chodziła, dlaczego nie wybra-
ła się na studia, o różnych rzeczach. Oboje myśleliśmy o swoich problemach, byliśmy spięci i
nieco chaotyczni, ale dogadywaliśmy się świetnie. Tak jak mówiła wcześniej. Z jakiegoś powodu
czuliśmy się swobodnie w swoim towarzystwie. O tym, co mi ostatnio powiedziała, wspomnia-
łem dopiero po kolacji, kiedy już wsiedliśmy do samochodu. Wybieraliśmy się na przejażdżkę
wzdłuż oceanu.
– Przemyślałem sobie to, co mówiłaś.
– Mogę coś wtrącić?
– Proszę.
– Też to przemyślałam od nowa i doszłam do wniosku, że się pomyliłam. Łatwo o coś podob-
nego, kiedy tracisz ukochaną osobę. Chciałbyś kogoś obwiniać. Szczególnie kiedy w sprawę za-
mieszany jest ktoś, kogo nie lubisz. Nie lubię Phyllis. Może dlatego, że jestem zazdrosna. Byłam
oddana swojej matce. Ojca kochałam niemal równie mocno. A kiedy poślubił Phyllis… Nie
wiem. Nie mogłam w to uwierzyć. Pojawiły się te dziwne myśli. Nikłe przeczucie, które miałam
po śmierci mamy, zamieniło się w żelazną pewność, kiedy Phyllis została moją macochą. Sądzi-
łam, że skoro miała motyw… Nabrałam jeszcze większej pewności, kiedy wydarzyła się następ-
na tragedia. A przecież nie mam żadnych podstaw do podejrzeń, prawda? Bardzo trudno mi było
zaakceptować tę świadomość, ale w końcu się udało. Dałam sobie spokój i chciałabym, żebyś za-
pomniał o tamtej rozmowie.
– W pewnym sensie się cieszę.
– Pewnie uważasz, że jestem podła.
– Przemyślałem wszystko, co mi mówiłaś. Dokładnie. Tym bardziej że informacje mogły się
okazać cenne dla mojego pracodawcy. Ale nie ma podstaw. Jedynie twoje podejrzenia.
– Już ich nawet nie mam.
– Nie mogłabyś dodać nic nowego ani w sprawie śmierci matki, ani ojca, nie znasz żadnych
faktów, o których policja nie wiedziałaby już od dawna. Po co więc to rozgrzebywać?
– Tak, wiem.
– Na twoim miejscu nic bym nie robił.
– Zgadzasz się ze mną? Że nie istnieją żadne dowody?
– Tak.
Zakończyliśmy rozmowę na ten temat. Chciałem dyskretnie wypytać ją o Sachettiego. Tak,
żeby się nie zorientowała, że ją ciągnę za język.
– Powiedz mi, co zaszło między tobą a Sachettim?
– Nie chcę o nim rozmawiać, mówiłam już.
– Jak się poznaliście?
– Przez Phyllis.
– Przez…?
– Jego ojciec był lekarzem. Jak już ci wspominałam, ona pracowała jako pielęgniarka. Od-
wiedził ją, proponując członkostwo w jakimś stowarzyszeniu. Spodobałam mu się, ale nie chciał
odwiedzać mnie w domu. Kiedy Phyllis się zorientowała, że ze sobą chodzimy, naopowiadała
ojcu okropnych rzeczy o Nino. Dostałam zakaz spotykania się z nim, ale i tak się umawialiśmy.
Zawsze wiedziałam, że coś się kryło za tym wszystkim, tylko nie wiedziałam co. Aż do…
– Tak? Aż do kiedy?
– Nie chcę mówić nic więcej. Powiedziałam ci, że zrezygnowałam ze swoich podejrzeń.
– Aż do kiedy?
– Aż do śmierci mojego ojca. Nino nagle przestał się mną interesować. On…
– Tak?
– Spotyka się z Phyllis. – I…
– Nie rozumiesz? Muszę to mówić? Pomyślałam, że może zrobili to razem. Potraktował mnie
jako przykrywkę, sama nie wiem czego. Czegoś. Może romansu. Na wypadek gdyby zostali
przyłapani.
– Myślałem, że tamtej nocy był z tobą.
– Byliśmy umówieni. Na uczelni organizowano zabawę. Mieliśmy się tam spotkać. Ja po-
szłam. Ale on przekazał wiadomość, że zachorował. Wsiadłam więc w autobus i pojechałam do
kina. Nikomu o tym nie mówiłam.
– Jak to zachorował?
– Wiem, że był przeziębiony. Bardzo. Proszę… nie mówmy już na ten temat. Próbuję zapo-
mnieć. Przekonać sama siebie, że to nieprawda. Jeśli woli się spotykać z Phyllis, mnie nic do
tego. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie mam nic przeciwko temu. Mam. Ale to jego wy-
bór. Nie mogę go oskarżać o morderstwo, ponieważ źle mnie potraktował. To nie byłoby w po-
rządku.
– Nie będziemy już o tym rozmawiać.
Tamtej nocy długo wpatrywałem się w ciemność. Zabiłem człowieka dla pieniędzy i kobiety.
Nie zdobyłem ani jednego, ani drugiego. Kobieta miała już na koncie jedno morderstwo i zrobiła
ze mnie idiotę. Wykorzystała mnie, żeby być z innym. Mogła teraz decydować o moim życiu lub
śmierci. Jeśli byli w zmowie, Sachetti też mógł mnie zaprowadzić na stryczek. Wybuchnąłem hi-
sterycznym śmiechem, leżąc sam w ciemnościach. Pomyślałem o słodkiej Loli i o tym, jak ją
skrzywdziłem. Zacząłem obliczać dzielącą nas różnicę wieku. Ona miała dziewiętnaście lat, ja
trzydzieści cztery. Piętnaście więcej. Pomyślałem, że gdyby miała dwadzieścia, dzieliłoby nas
tylko czternaście lat. Usiadłem gwałtownie i zapaliłem światło. Wiedziałem, co to oznacza.
Zakochałem się w Loli.
Rozdział 10
Phyllis złożyła roszczenie. Keyes odmówił wypłacenia odszkodowania, podając jako powód
brak jednoznacznego stwierdzenia przez ławę przysięgłych, iż śmierć nastąpiła wskutek wypad-
ku. Adwokat, który od dawna prowadził sprawy Nirdlingera, wniósł w imieniu Phyllis pozew do
sądu. Dzwoniła do mnie kilka razy, zawsze ze sklepu. Udzielałem jej instrukcji, co ma robić. Do-
stawałem mdłości na sam dźwięk jej głosu, ale nie mogłem sobie pozwolić na żadne ryzyko.
Ostrzegłem ją, że mogą próbować udowodnić coś innego niż samobójstwo. Nie mówiłem jej
wszystkiego, nie opowiadałem, co myślą moi szefowie i jakie podejmują działania, ale uprzedzi-
łem, że w takich sprawach zawsze bierze się pod uwagę morderstwo, i upomniałem, by była na to
przygotowana, kiedy wejdzie na podium dla świadków. Nie wywarło to na niej specjalnego wra-
żenia. Zachowywała się, jakby zapomniała, że go zabiliśmy. Jakby towarzystwo ubezpieczenio-
we robiło jej świństwo, nie chcąc od razu wypłacić pieniędzy. Mnie to odpowiadało. Ta śmieszna
strona ludzkiej natury, zwłaszcza kobiecej, nadawała się doskonale do konfrontacji z naszymi
prawnikami. W takim stanie umysłu Phyllis powinna sobie świetnie dać radę w sądzie. Sądziłem,
że niezależnie od tego, co wygrzebie Keyes, nie wygra z Phyllis, o ile będzie się konsekwentnie
trzymała swojej wersji.
Wszystko to rozegrało się w ciągu miesiąca. Rozprawa miała się odbyć wczesną jesienią. W
tym czasie spotykałem się z Lolą trzy, cztery razy w tygodniu. Odwiedzałem ją w jej mieszkan-
ku, jadaliśmy w restauracjach, wybieraliśmy się na przejażdżki samochodem. Miała nieduże auto,
lecz zazwyczaj braliśmy moje. Kompletnie oszalałem na punkcie tej dziewczyny. Nie tylko z po-
wodu tego, co jej zrobiłem i świadomości, jak straszne byłoby, gdyby kiedykolwiek się dowie-
działa. Miała w sobie coś ujmującego, byliśmy razem szczęśliwi. W każdym razie ja byłem w jej
towarzystwie. Ona w moim chyba też. Aż do tamtej nocy. Zaparkowaliśmy nad oceanem, mniej
więcej pięć kilometrów od Santa Monica. Są tam miejsca, gdzie można zaparkować, żeby podzi-
wiać widoki. Siedzieliśmy w samochodzie, wpatrując się w księżyc nad oceanem. Śmiesznie
brzmi, prawda? Że można siedzieć i wpatrywać się w księżyc nad Pacyfikiem. Cóż, można. Oce-
an ciągnie się tu od wschodu na zachód i kiedy po lewej stronie wschodzi księżyc, widok jest
śliczny. Księżyc wyglądał, jakby wynurzał się z wody. Lola wsunęła dłoń w moją, ale szybko ją
cofnęła.
– Nie powinnam.
– Czemu?
– Z wielu powodów. Po pierwsze, to byłoby nieuczciwe wobec ciebie.
– Czy ja narzekam?
– Lubisz mnie, prawda?
– Szaleję za tobą.
– Ja za tobą też, Walterze. Nie wiem, jak bym sobie poradziła przez ostatnie tygodnie, gdyby
nie ty. Tylko…
– Tylko co?
– Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? Może zaboleć.
– Wolę to niż niepewność.
– Chodzi o Nino.
– Tak?
– Wciąż dużo dla mnie znaczy.
– Widziałaś się z nim? – Nie.
– Zapomnisz. Wyleczę cię z niego. Gwarantuję. Daj mi jedynie trochę czasu, a doktor Walter
cię uzdrowi.
– Miły z ciebie doktor. Tylko…
– Jeszcze jedno „ale”?
– Widziałam go. – Och.
– Nie, nie kłamałam za pierwszym razem. Nie rozmawiałam z nim. Nie wie, że go widzia-
łam. Tylko…
– Dużo tych „tylko”.
– Walterze…
Była bardzo przejęta i nie chciała mi tego okazać.
– On tego nie zrobił! – Nie?
– To cię straszliwie zaboli, Walterze, i nic na to nie poradzę. Powinieneś znać prawdę. Śledzi-
łam ich zeszłej nocy. Och, śledziłam ich wiele razy, byłam bliska szaleństwa. Jednak wczoraj po
raz pierwszy udało mi się podsłuchać, o czym rozmawiali. Weszli na punkt obserwacyjny, a ja za-
parkowałam na dole i podkradłam się ostrożnie. To było okropne. Powiedział, że zakochał się w
niej od pierwszego wejrzenia, lecz sądził, że nie ma szans… Póki nie została wdową. To jeszcze
nie wszystko. Rozmawiali o pieniądzach. Wydał już cały kredyt, który dostał od ciebie, a wciąż
nie ma dyplomu. Zapłacił za opublikowanie pracy naukowej, ale resztę wydał na Phyllis. Zasta-
nawiał się, skąd wziąć więcej pieniędzy. Posłuchaj, Walterze…
– Tak?
– Gdyby zrobili to razem, musiałaby się z nim podzielić pieniędzmi, czyż nie?
– Na to wygląda.
– Nawet o tym nie wspomnieli. Serce zaczęło mi szybciej bić, kiedy uzmysłowiłam sobie, co
to oznacza. Rozmawiali jeszcze prawie godzinę. Na różne tematy. Słuchając, nabrałam niemal
pewności, że nie miał nic wspólnego z zabójstwem. Nic nie wie! Rozumiesz, co mówię? On tego
nie zrobił.
Była bardzo podekscytowana. Zacisnęła palce na moim ramieniu jak stalową obręcz. Nie ro-
zumiałem, do czego zmierza. Wiedziałem, że chodzi o coś dużo ważniejszego niż niewinność Sa-
chettiego.
– Nie do końca cię rozumiem, Lolu. Sądziłem, że zrezygnowałaś z podejrzeń, iż twój ojciec
został zamordowany.
– Nigdy… Próbowałam, ponieważ jeżeli popełniono morderstwo, Nino musiał być w nie za-
mieszany, tak mi się wydawało. A tego bym nie zniosła. Wiedziałam, że nie mógłby zrobić cze-
goś takiego. Ale teraz… O nie, Walterze. Nie zapomniałam o swoich podejrzeniach. Ona to zro-
biła. Jestem pewna. Dopadnę ją, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.
– W jaki sposób?
– Pozwała firmę, w której pracujesz, prawda? Miała jeszcze czelność zrobić coś takiego. Do-
brze. Możesz powiedzieć przełożonym, żeby się nie martwili. Pomogę wam, Walterze. Powiem
waszym prawnikom, o co pytać. Powiem im…
– Chwileczkę, Lolu.
– Powiem wszystko, co powinni wiedzieć. Wspomniałam przecież, że wiem o wiele więcej,
niż ci powiedziałam. Powiem im, żeby spytali, co robiła, kiedy zaskoczyłam ją w jej pokoju ubra-
ną w jakiś niedorzeczny całun z czerwonego jedwabiu, z twarzą wysmarowaną białym pudrem i
krwistoczerwoną pomadką, ze sztyletem w dłoni. Patrzyła w lustro i robiła miny. O tak, niech ją
o to spytają. Podpowiem im też, żeby jej zadali pytanie, co robiła w sklepie na bulwarze, tydzień
przed śmiercią ojca. Była tam i wypytywała o ceny czarnych sukienek. Nie wie, że o tym wiem.
Weszłam tam pięć minut po jej wyjściu. Sprzedawczyni właśnie odwieszała rzeczy na miejsce.
Zachwalała jakość i fasony sukni, tylko nie mogła się nadziwić, na co pani Nirdlinger żałobne
stroje. Między innymi dlatego zależało mi na tym, żeby ojciec zdecydował się na wyjazd. Chcia-
łam, żeby był bezpieczny, zanim się dowiem, co kombinuje Phyllis. Powiem im…
– Wstrzymaj się, Lolu. Nie możesz tego zrobić. Nie postawią jej takich pytań.
– Skoro oni nie mogą, ja to zrobię! Wykrzyczę wszystko w sądzie. Będą musieli mnie wysłu-
chać. Żaden sędzia czy policjant, nikt mnie nie powstrzyma. Wyciągnę odpowiedź z niej, choć-
bym musiała siłą wydrzeć jej z gardła. Zmuszę ją, by wyznała prawdę! Nie zdołają mnie po-
wstrzymać!
Rozdział 11
Nie jestem pewien, kiedy dokładnie podjąłem decyzję o zabiciu Phyllis. Wydaje mi się, że od
tamtego wieczoru gdzieś na dnie świadomości tłukła mi się myśl, iż będę musiał się jej pozbyć z
powodu tego, co wiedziała na mój temat. Świat staje się zbyt mały dla ludzi, którzy mają w rę-
kach narzędzia, by się nawzajem zniszczyć. Dokładnie pamiętam, kiedy podjąłem decyzję o cza-
sie, miejscu i sposobie, w jaki miała stracić życie. To było po tym, gdy oglądałem z Lolą wschód
księżyca nad oceanem. Straszliwie przeraziła mnie myśl, że dziewczyna zrobi scenę w sądzie, a
Phyllis rzuci jej w twarz prawdę. Nie wiem, czy dobrze wyjaśniłem, co czułem do Loli. W ni-
czym nie przypominało to namiętności, jaką wcześniej darzyłem Phyllis. Niezdrowego podniece-
nia pojawiającego się na sam jej widok. Tym razem było zupełnie inaczej. W towarzystwie Loli
ogarniał mnie błogi spokój, mogliśmy jechać przez godzinę w całkowitym milczeniu, potem ona
na mnie patrzyła i nadal nie musieliśmy nic mówić. Bardzo żałowałem tego, co zrobiłem. Miałem
nadzieję, że może mógłbym sprawić, żeby nigdy się nie dowiedziała, wtedy wzięlibyśmy ślub,
zapomniałbym o przeszłości, żył długo i szczęśliwie u jej boku. Jedynym sposobem było pozby-
cie się wszystkich świadków. Po tym, co usłyszałem o Sachettim od Loli, uznałem, że istnieje tyl-
ko jedna osoba, której muszę się pozbyć. Phyllis. Postanowiłem się spieszyć, żeby nie doszło do
konfrontacji na rozprawie.
Nie zamierzałem ryzykować, że Sachetti wróci i sprzątnie mi ją sprzed nosa. Zamierzałem
rzucić na niego podejrzenia. Policji pewnie nie nabiorę, ale za to Lola nigdy nie pozbędzie się
wątpliwości. A skoro popełnił jedno morderstwo, prawdopodobnie popełnił też wcześniejsze.
Następny dzień spędziłem w towarzystwie finansowym które prowadzę. Odbębniłem mnó-
stwo papierkowej roboty, wysłałem pracownika do miasta i wyjąłem akta Sachettiego. Położyłem
je na biurku Były tam też kluczyki od jego auta. Firma zabiera na przechowanie kluczyki i doku-
menty samochodu, żeby uniknąć kłopotów w razie ewentualnej konfiskaty. Sachetti wziął kredyt
w zimie. Zabrałem kluczyki z koperty podczas przerwy na lunch i dorobiłem duplikat. Po powro-
cie znów wysłałem po coś pracownika, schowałem oryginalne kluczyki na miejsce, odłożyłem
akta. Udało się. Zdobyłem kluczyki do jego samochodu bez niczyjej wiedzy. Musiałem teraz
skontaktować się z Phyllis ale nie miałem odwagi zatelefonować. Trzeba było poczekać, aż sama
zadzwoni. Czekałem w domu przez trzy wieczory, czwartego odebrałem od niej telefon.
– Phyllis, musimy się spotkać.
– Najwyższy czas.
– Wiesz dlaczego me mogliśmy wcześniej. Posłuchaj, musimy omówić szczegóły tej rozpra-
wy. I co potem. Nie sądzę, żebyśmy mieli podstawy, by czegokolwiek się obawiać.
– Możemy się spotkać? Przecież mówiłeś…
– Zgadza się. Jesteś śledzona. Dowiedziałem się dziś, że zmniejszyli grupę przypisaną tobie
do jednej zmiany, która kończy się o jedenastej.
– Co to znaczy?
– Że pilnowało cię trzech ludzi na zmianę, ale ponieważ niewiele się dowiedzieli, postano-
wiono zredukować wydatki i ograniczyć się do jednego. Zaczyna po południu i kończy o jedena-
stej wieczorem, chyba że coś się wydarzy. Będziemy się musieli umówić na późniejszą godzinę.
– Dobrze. Przyjedź do mnie.
– O, nie. Na takie ryzyko nie możemy sobie pozwolić. Wymknij się z domu jutro koło półno-
cy. Gdyby ktoś cię odwiedził, pozbądź się go trochę przed jedenastą. Wyłącz wszystkie światła,
żeby szpicel przed skończeniem warty myślał, że poszłaś spać, i niczego nie podejrzewał.
Był to mój sposób na dopilnowanie, by Sachetti znalazł się w domu, w objęciach Morfeusza,
na długo przed moim spotkaniem z Phyllis. Zakładając, że odwiedzi ją jutrzejszego wieczoru. Po-
trzebowałem jego auta i nie chciałem czekać zbyt długo. Zmyśliłem tę historyjkę o zredukowaniu
liczby przydzielonych Phyllis detektywów do jednej osoby, żeby poczuła się bezpieczna. Nie
miałem pojęcia i nie obchodziło mnie, czy chodzi za nią jeden ogon, dwa czy sześć. Z mojego
punktu widzenia im więcej, tym lepiej. Nie dam się łatwo złapać, a jeśli będą świadkowie jej
śmierci, pan Sachetti będzie miał się z czego tłumaczyć.
– Wyłączyć światła przed jedenastą.
– Wyłączyć światła, wypuścić kota i pozamykać drzwi.
– Dobrze. Gdzie się spotkamy?
– W Griffith Parku. Dwieście metrów od Los Feliz, na Riverside. Będę czekał w samocho-
dzie. Przejedziemy się i pogadamy. Nie parkuj przy Los Feliz. Zostaw auto między drzewami, na
małej polanie przy moście, w zasięgu mojego wzroku.
– Między tymi dwiema ulicami?
– Tak. Punktualnie pół godziny po północy. Będę już na ciebie czekał, przesiądziesz się tylko
z jednego wozu do drugiego.
– Dwunasta trzydzieści, dwieście metrów od Los Feliz, na Riverside.
– Zgadza się. Zamknij za sobą garaż, żeby nikt się nie zorientował, że jest pusty.
– Przyjadę, Walterze.
– Ach, jeszcze jedno. Zmieniłem samochód. – Podałem jej markę. – Mały ciemnoniebieski
coupe. Nie sposób przegapić.
– Niebieski coupe?
– Tak.
– Zabawne.
Wiedziałem, czemu tak uważa. Był to taki sam samochód, jakim jeździła od miesiąca, choć,
oczywiście, nie miała o tym pojęcia. Nawet się nie zająknąłem.
– Tak, pewnie masz rację. Duże auto pochłaniało zbyt wiele forsy, dlatego musiałem je za-
mienić na tę puszkę po sardynkach. Kupiłem po okazyjnej cenie.
– To najlepszy żart, jaki ostatnio słyszałam.
– Dlaczego?
– Och, nieważne. Do zobaczenia jutro o dwunastej trzydzieści.
– O dwunastej trzydzieści.
– Nie mogę się doczekać naszego spotkania.
– Wzajemnie.
– Cóż… Mam ci coś do powiedzenia, ale w tej sytuacji zaczekam do jutra. Do widzenia.
– Do widzenia.
Sprawdziłem repertuar kin w mieście. Znalazłem seans w centrum, który kończył się po pół-
nocy. Film był wyświetlany przez cały nadchodzący tydzień. Właśnie to, czego szukałem. Poje-
chałem do kina. Wszedłem na salę mniej więcej o dziesiątej trzydzieści, zająłem miejsce na bal-
konie, z dala od wzroku bileterów. Uważnie obejrzałem film, zapamiętałem kilka zabawnych dia-
logów. Miało to być moje alibi na następny wieczór. W ostatniej scenie pojawił się aktor, którego
znałem. Grał kelnera. Sprzedałem mu kiedyś świetną polisę na życie, siedem tysięcy w ramach
ubezpieczenia na dożycie, płatne po wykupieniu. Nazywał się Jack Christolf. Bardzo przydatny
szczegół. Zostałem do końca seansu, który skończył się czterdzieści osiem minut po północy.
Następnego dnia zatelefonowałem do Jacka Christolfa w porze lunchu. Powiedzieli, że jest
na planie. Zadzwoniłem do studia filmowego.
– Słyszałem, że zabłysnąłeś na wielkim ekranie. W tym nowym filmie, „Gun Play”.
– Nie byłem zły. Oglądałeś?
– Jeszcze nie. Wybieram się. Gdzie go grają? Wymienił pięć kin.
– Pójdę, jak tylko znajdę czas. Co powiesz, kolego, na kolejne ubezpieczenie? Musisz na coś
wydać te zarobione pieniądze.
– Nie wiem. Nie wiem. Przyznam, że jestem zainteresowany.
– Kiedy możemy się spotkać?
– W tym tygodniu jestem zajęty. Kończę zdjęcia w piątek, a potem chciałbym wyjechać na
weekend, żeby odpocząć. Ale przyszły tydzień mam wolny.
– A w nocy?
– Cóż, moglibyśmy się i tak umówić.
– Jutro?
– Zadzwoń do mnie na numer domowy w porze kolacji, powiedzmy koło siódmej. Wtedy
dam ci odpowiedź. Z przyjemnością się z tobą spotkam, jeśli tylko będę mógł.
Miałem swój ceł w obejrzeniu dziś tego konkretnego filmu. Chciałem jutro mieć o czym roz-
mawiać z Christolfem, połechtać jego próżność.
Mniej więcej o czwartej przejechałem przez ogród botaniczny Griffith Park. Wybrałem miej-
sca do zaparkowania obu samochodów: swojego i tego zabranego Sachettiemu. Nie były od sie-
bie zbyt oddalone. Swój wóz zamierzałem zostawić przy krętej górzystej ścieżce konnej, która łą-
czyła się z szosą powyżej, wysoko na wzgórzu. Griffith Park to idealne miejsce na konne i samo-
chodowe przejażdżki, pełne pięknych zakątków i krętych dróg pnących się nad Hollywood i Fer-
nando Valley. Spacerowiczów raczej się tam nie spotyka. Kiedy Phyllis wsiądzie, zacznę podjeż-
dżać pod górę. Dotrzemy do jednego z parkingów widokowych, zwolnię i zaproponuję, żebyśmy
się zatrzymali i porozmawiali. Ale nie zaparkuję. Samochód przypadkiem przechyli się przez kra-
wędź urwiska. Wyskoczę, pobiegnę do czekającego przy ścieżce konnej własnego auta i pojadę
do domu. Miejsce, w którym zamierzałem zaparkować wóz Sachettiego, od punktu, gdzie Phyllis
miała spaść z urwiska, dzieliły trzy kilometry jazdy drogą. Ale jadąc ścieżką konną, skracało się
ten dystans do stu metrów. Szosa wiła się po zboczu wzgórza, a ścieżka konna biegła niemal pio-
nowo. Nim ktokolwiek zdąży się zorientować, mnie już nie będzie w pobliżu.
Podjechałem pod górę i wybrałem mały taras widokowy, na którym zmieściłby się ledwie je-
den, może dwa samochody. Większe parkingi bywały ogrodzone kamiennymi murkami, ale nie
ten. Wysiadłem i popatrzyłem w dół. Dwieście metrów plus prawdopodobnie jeszcze sto, po tym
jak auto uderzy o ziemię. Przećwiczyłem wszystko. Podjechałem pod krawędź, wrzuciłem bieg
na luz i otworzyłem drzwi. Postanowiłem, że kiedy ona wsiądzie, zamknę swoje drzwi tylko czę-
ściowo, żeby potem zyskać na czasie. Istniało prawdopodobieństwo, że Phyllis wykaże się reflek-
sem, zdoła się uratować i zrzucić mnie. Albo nie zdążę wyskoczyć i zginiemy razem. To nic. Cza-
sem trzeba podjąć ryzyko. Zjadłem kolację samotnie, w dużej restauracji w centrum serwującej
owoce morza. Znałem tam kelnera. Wdałem się z nim w żartobliwą pogawędkę, w którą wplo-
tłem zręcznie fakt, że jest piątek, aby wryło mu się w pamięć, kiedy mnie widział. Wróciłem do
biura. Mam jeszcze trochę pracy, powiedziałem Joemu. Zostałem do dziesiątej. Kiedy wychodzi-
łem, Joe siedział przy swoim biurku, czytając magazyn detektywistyczny.
– Pracuje pan do późna, panie Huff.
– I jeszcze nie skończyłem.
– Zabiera pan pracę do domu?
– Nie, muszę obejrzeć film, w którym gra aktorzyna o nazwisku Jack Christolf. Mam z nim
jutro spotkanie. Zrobię złe wrażenie, jeśli nie obejrzę jego filmu. Jutro nie będę miał czasu, mu-
szę dziś pójść do kina.
– Ci aktorzy są strasznie zapatrzeni w siebie.
Zaparkowałem przed kinem, pokręciłem się chwilę na zewnątrz i około jedenastej wszedłem
do środka. Tym razem wykupiłem miejsce na dole. Schowałem do kieszeni repertuar z bieżącą
datą. Musiałem jeszcze porozmawiać z bileterką, powiedzieć coś, dzięki czemu zostanie jej w pa-
mięci dzisiejsza data i moja osoba. Wybrałem kobietę przy drzwiach, nie tę w środku. Przy
drzwiach było więcej światła, chciałem, by dobrze mi się przyjrzała.
– Czy film się zaczął?
– Nie, proszę pana, właśnie dobiegł końca. Następny seans o jedenastej dwadzieścia.
Dlatego właśnie wszedłem o jedenastej, nie wcześniej.
– O rany, tyle czasu czekać… Christolf jest na ekranie przez cały czas?
– Chyba tylko pod koniec, proszę pana.
– To znaczy, że mam czekać do pierwszej nad ranem, żeby zobaczyć tego drugorzędnego ak-
torzynę?
– Może pan przyjść jutro, skoro nie chce pan tak długo czekać. Oddadzą pieniądze za bilet w
kasie.
– Jutro? Jutro sobota, prawda?
– Tak, proszę pana.
– W takim razie odpada, jestem zajęty. Muszę obejrzeć dziś.
Datę miałem z głowy, teraz musiałem zrobić coś, żeby mnie zapamiętała. Zaskoczyłem bile-
terkę, zapinając jej rozpiętą przy szyi z powodu upału bluzkę.
– Powinna pani bardziej uważać.
– Słuchaj, człowieku, mam spłynąć potem dla twojej przyjemności? Z powrotem rozpięła gu-
zik. Wiedziałem, że nieprędko mnie zapomni.
Wszedłem na salę.
Druga bileterka wskazała mi miejsce. Posiedziałem chwilę i wymknąłem się bocznymi
drzwiami. Później powiem, że zostałem do końca seansu. Wyjaśnię swoje pójście do kina o tak
późnej porze znajomością z Christolfem i naszym spotkaniem. Rejestr Pete’a i rozmowa z nim
dopełnią całości. No i zeznanie bileterki. Nie udowodnię, że siedziałem na sali do końca filmu,
ale dobre alibi nie powinno być idealne. Takie w zupełności wystarczy przysięgłym, słyszeli gor-
sze. Z pewnością nie wyglądałem na człowieka, który planuje morderstwo.
Pojechałem prosto do Griffith Parku. Miałem czas. Dotarłem na miejsce dwadzieścia cztery
minuty po jedenastej. Zgasiłem silnik, wyłączyłem światła, wyjąłem kluczyk ze stacyjki. Przesze-
dłem pieszo przez Los Feliz na Hollywood Boulevard. Jakieś osiemset metrów. Pokonałem je w
dziesięć minut. Wsiadłem do tramwaju, zająłem miejsce z przodu. Do La Brea dotarłem za pięć
dwunasta. Jak dotąd miałem świetny czas.
Udałem się w stronę Lilac Court Apartments, gdzie mieszkał Sachetti. To jedno z tych przy-
pominających motel miejsc. Dwa rzędy bungalowów czy raczej jednopokojowych baraków, usta-
wionych wzdłuż głównej alejki, wynajmowanych po trzy dolary tygodniowo. Wkroczyłem na te-
ren zabudowań. Wolałem nie wchodzić na parking z zewnątrz, żeby nie wyglądać podejrzanie.
Minąłem bungalow numer jedenaście. Tam mieszkał. W środku paliło się światło. To dobrze.
Z tyłu znajdował się parking dla mieszkańców, tych zmotoryzowanych, a na nim niezła ko-
lekcja samochodowych wraków. Wśród nich coupe należące do Sachettiego. Wsiadłem do auta,
uruchomiłem silnik i zacząłem wycofywać. Ktoś przyjechał, odwróciłem głowę, żeby nie zoba-
czył mojej twarzy w świetle reflektorów. Na Hollywood Boulevard spojrzałem na zegarek. Punk-
tualnie dwunasta. Sprawdziłem stan baku. Był pełen.
Nie spieszyłem się. I tak wróciłem do Griffith Parku przed czasem, osiemnaście minut po
północy. Pojechałem do Glendaie, nie chciałem być na miejscu zbyt wcześnie, trzy minuty przed
umówioną godziną w zupełności wystarczą. Rozmyślałem o Sachettim, który miał najgorsze ali-
bi, jakie można sobie wyobrazić. Był sam w domu. Nie do pozazdroszczenia, jeśli nie będzie tego
w stanie udowodnić, na przykład rejestrem rozmów telefonicznych. A wiedziałem, że nie będzie.
Nie miał telefonu.
Zawróciłem tuż za torami, pojechałem kawałek Riverside Drive i zaparkowałem przodem do
Los Feliz. Wyłączyłem silnik i światła. Było dokładnie dwadzieścia siedem minut po północy.
Rozejrzałem się wokół, zobaczyłem własny samochód zaparkowany sto metrów dalej. Polanka
była pusta. Phyllis jeszcze nie dotarła.
Wpatrywałem się w zegarek. Minęła dwunasta trzydzieści, a Phyllis się nie pojawiła. Scho-
wałem zegarek do kieszeni. Podskoczyłem na trzask łamanej gałązki. Opuściłem szybę po prawej
stronie i przez minutę nie spuszczałem wzroku z krzaków. Pękła następna gałązka, tym razem
bliżej. Potem zobaczyłem błysk i poczułem uderzenie w pierś, jakby ktoś wymierzył mi silny
cios pięścią. Wystrzał. Dopiero po chwili zorientowałem się, co się stało. Nie ja jeden doszedłem
do wniosku, że świat jest zbyt mały dla dwojga ludzi, którzy mogą się nawzajem zniszczyć. Zja-
wiłem się tu z zamiarem zabicia jej, a ona mnie uprzedziła.
Opadłem na fotel, w uszach brzmiał mi stukot oddalających się śpiesznie kroków. Proszę bar-
dzo, oto ja, z kulą w piersi, w skradzionym samochodzie należącym do człowieka, którego Keyes
śledził od półtora miesiąca. Podciągnąłem się, przytrzymując kierownicy, i sięgnąłem ręką w
stronę stacyjki, kiedy przypomniało mi się, że muszę zostawić auto. Otworzyłem drzwi. Cały się
spociłem z wysiłku, jakiego wymagało ode mnie samo naciśnięcie klamki. Jakimś cudem udało
mi się wysiąść. Zacząłem się zataczać w stronę własnego wozu. Nie mogłem się wyprostować.
Marzyłem o tym, żeby usiąść, choć na chwilę pozbyć się strasznego ciężaru w piersi, ale wiedzia-
łem, że jeśli sobie na to pozwolę, nigdy nie dotrę do samochodu. Wyjąłem z kieszeni kluczyki,
wczołgałem się za kierownicę, włączyłem silnik. Tyle pamiętam z tamtej nocy.
Rozdział 12
Nie wiem, czy kiedykolwiek byliście pod wpływem eteru. Przebudzenie nie następuje od
razu. Najpierw widzi się słabe szare światło, które stopniowo obejmuje coraz większy obszar. W
tym czasie człowiek próbuje się pozbyć zalegającego na płucach ciężaru. Wydaje niepokojące
pomruki, jakby strasznie cierpiał, ale to nie to. Próbuje wykasłać owo coś, co ma w środku.
Mimo mgły spowijającej umysł i spowalniającej myślenie, byłem świadomy. Wiedziałem, gdzie
jestem.
Miałem wrażenie, że mój mózg obudził się wcześniej niż reszta ciała. Zacząłem myśleć, za-
nim w pełni odzyskałem przytomność. Ktoś był w pokoju, nie wiedziałem kto. Słyszałem głosy,
ale nie potrafiłem rozróżnić słów. Potem jakaś kobieta poprosiła, żebym otworzył usta. Chciała
mi podać kostkę lodu, mówiła, że poczuję się lepiej. Wziąłem od niej lód. Domyśliłem się, że to
pielęgniarka. Wciąż nie wiedziałem, kto jeszcze jest w sali. Po długim zastanowieniu postanowi-
łem na chwilę uchylić powieki. Na początku nie widziałem nic. Leżałem w szpitalnym łóżku, a
stolik zastawiony różnymi rzeczami zasłaniał mi widok. Przez okno wpadało dzienne światło.
Musiałem mieć gruby opatrunek na klatce piersiowej, bo kołdra mocno odstawała. Otworzyłem
oczy nieco szerzej. Pielęgniarka siedziała za stołem i przyglądała mi się. Zobaczyłem kogoś czę-
ściowo ukrytego za jej plecami. Nie musiałem widzieć dokładnie, żeby domyślić się kto to.
Keyes.
Leżałem nieruchomo jeszcze przez godzinę, nie otwierając oczu. Straciłem zdolność myśle-
nia. Za każdym razem, kiedy próbowałem oczyścić płuca, czułem ukłucie bólu. To przez ranę po-
strzałową. Przestałem kasłać. Pielęgniarka zorientowała się, że nie śpię, i odezwała się do mnie.
Nie mogłem jej ignorować. Keyes podszedł bliżej.
– Uratował cię repertuar kinowy!
– Tak?
– Podwójny kawałek tektury to niewiele, ale wystarczyło. Kula zadrasnęła płuco, na szczę-
ście nie sięgnęła serca. O włos uniknąłeś śmierci. O ułamek cala.
– Wyjęli kulę? – Tak.
– Złapali tę kobietę? – Tak.
Umilkłem. Byłem przekonany, że tak czy inaczej już po mnie.
– Złapali ją, człowieku. Wszystko ci opowiem. Co za historia. Daj mi tylko pół godziny, mu-
szę zjeść jakieś śniadanie. Może w tym czasie poczujesz się lepiej.
Wyszedł. Nie wyglądało na to, bym miał kłopoty. Keyes traktował mnie całkiem normalnie.
Byłem zdezorientowany. Kiedy po kilku minutach zajrzał sanitariusz, poprosiłem go o gazetę.
Domyślił się, czego szukam, i pomógł znaleźć. Artykuł nie znajdował się na pierwszej stro-
nie. Zamieścili go w dziale wiadomości lokalnych, niewystarczająco sensacyjnych, żeby dać je
na czołówkę.
TAJEMNICZA STRZELANINA W GRIFFITH PARKU
Zatrzymano dwie osoby podejrzane o próbę zastrzelenia Waltera Huffa. Ranny agent ubez-
pieczeniowy został znaleziony za kierownicą swojego samochodu na Riverside Drive dziś po
północy.
Policja prowadzi dochodzenie w celu ustalenia okoliczności, w jakich doszło do strzelaniny.
Poszkodowany, Walter Huff, zamieszkały w dzielnicy Los Feliz, pracuje jako agent w towarzy-
stwie ubezpieczeniowym. Mężczyzna został znaleziony dzisiejszej nocy z raną postrzałową klatki
piersiowej w swoim samochodzie na terenie Griffith Parku. W związku ze sprawą zatrzymano
dziś dwie osoby.
Są nimi: Lola Nirdlinger, lat 19, oraz Beniamino Sachetti, lat 26.
Panna Nirdlinger podała jako adres zamieszkania Lycee Arms Apartments na Yucca Street,
Beniamino Sachetti zajmuje lokal mieszkalny w Lilac Court Apartments na La Brea Avenue.
Prawdopodobnie kula dosięgła Waltera Huffa podczas jazdy przez Riverside Drive od strony
Burbank. Policja, która zjawiła się na miejscu wkrótce po zdarzeniu, przyłapała pannę Nirdlinger
i Sachettiego na próbie wyciągnięcia nieprzytomnego mężczyzny z samochodu. W pobliżu znale-
ziono pistolet z opróżnioną jedną komorą. Oboje zaprzeczyli, jakoby mieli cokolwiek wspólnego
ze strzelaniną, i odmówili dalszych komentarzy.
Ktoś podał mi sok pomarańczowy. Usiłowałem poskładać wszystkie fakty. Sądzicie, że w to
uwierzyłem, prawda? Przyjąłem do wiadomości, że Lola do mnie strzelała? Razem z zazdrosnym
Sachettim? Otóż nie. Wiedziałem, kto próbował mnie zabić. Z kim się umówiłem, kto wiedział,
że tam będę, i miał powody, żeby mnie usunąć. Nie zamierzałem zmieniać zdania. Tylko co tam
robiło tych dwoje? Nie potrafiłem znaleźć logicznego wyjaśnienia. Oczywiście nie było nic za-
skakującego w fakcie, że Lola kolejny raz śledziła Sachettiego. Ale jak i po co ten facet znalazł
się w Griffith Parku? Wszystko było takie zagmatwane. Nie potrafiłem pozbyć się okropnego
uczucia, że się nie wywinę i odpowiem za to, co zrobiłem. Najgorzej znosiłem myśl, że Lola się
dowie.
Keyes wrócił dopiero tuż przed południem. Spojrzał na gazetę i przysunął sobie krzesło.
– Wstąpiłem do biura. – Tak?
– To był szalony poranek po szalonej nocy.
– Co się dzieje?
– Ty nic nie wiesz. Facet, który chciał cię wczoraj kropnąć, Sachetti, to ten sam, którego po-
dejrzewamy w sprawie Nirdlingera.
– Nie mówisz poważnie!
– Ależ tak. Chciałem ci powiedzieć, pamiętasz, ale Norton się uparł, żeby tego nie robić. Ten
sam facet, Huff. A nie mówiłem? W tej sprawie jest coś przedziwnego.
– Coś jeszcze?
– Dzwonili z twojego towarzystwa finansowego.
– Co chcieli?
– Poinformowali nas o czymś, co już dawno byśmy wiedzieli, gdyby Norton zgodził się na
włączenie cię do współpracy na samym początku. Miałeś w ręku klucz do całej sprawy i dałbyś
go nam, gdybym ci powiedział o Sachettim.
– Był u mnie po pożyczkę.
– Właśnie. Ale to nie wszystko. Był u ciebie w biurze tego samego dnia, kiedy zawiozłeś Nir-
dlingerowi polisę.
– Nie jestem pewien.
– Ja jestem. Sprawdziliśmy. Na dowód mamy słowa Nettie, protokoły z towarzystwa finanso-
wego i datę na polisie. Był tam, razem z dziewczyną, więcej nam nie trzeba. Mamy motyw.
– Motyw?
– Ustaliliśmy, że Nirdlinger nic nie powiedział nikomu o ubezpieczeniu. Jego sekretarka to
potwierdza. Tylko że rodzina musiała wiedzieć.
– Hmm… Sam nie wiem.
– Wiedzieli. Nie sprzątnęli go za nic. Teraz mamy jasność, w jaki sposób się dowiedzieli. To
przesądza sprawę.
– Każdy sąd założyłby, że wiedzieli.
– Nie jestem sądem. Chodzi o moją osobistą satysfakcję. Miałem rację. Mogę się domagać
śledztwa na podstawie przeczucia, ale to za mało, żeby pójść do sądu. Żeby pójść do sądu, muszę
mieć coś więcej, muszę mieć pewność. Teraz ją mam. Co więcej, to dowodzi, że dziewczyna bra-
ła udział w całej sprawie.
– Jaka dziewczyna?
– Córka. Razem byli u ciebie tamtego dnia. Wydaje się niemożliwe, że mogła zabić własnego
ojca. A jednak takie rzeczy zdarzają się częściej, niż sądzisz. Tym bardziej jeśli w grę wchodzi
pięćdziesiąt tysięcy.
– Nie wierzę.
– Udowodnię to. Brakuje mi jeszcze jednego ogniwa. Chcieli cię zlikwidować, żebyś nie
mógł zeznać przeciwko nim na procesie. Ale czego?
– Jak to czego?
– Co takiego wiesz, że chcieli się ciebie pozbyć? Sam fakt, że byli wtedy w biurze, nie wy-
starczy. Musi być coś jeszcze. Co?
– Ja… Nie wiem. Nic mi nie przychodzi na myśl.
– Musi coś być. Coś, co tobie może się wydawać nieistotne, a ich by pogrążyło. Pomyśl.
– Nic nie ma. Nie może być.
– Jest. Musi.
Chodził po sali, a podłoga drżała pod jego ciężarem.
– Myśl, Huff. Mamy jeszcze kilka dni. Zapalił papierosa.
– To jest właśnie najpiękniejsze. Mamy jeszcze kilka dni. Nie mogą cię wezwać na przesłu-
chanie wcześniej niż za tydzień. To nam daje czas, którego potrzebujemy. Z małą pomocą przyja-
ciół policjantów, po kilku zimnych prysznicach z gumowego węża ta parka wyśpiewa wszystko.
Zwłaszcza dziewczyna długo nie wytrzyma. Wszystko układa się po naszej myśli, choć tobie się
nie poszczęściło. Teraz wreszcie coś na nich mamy. Tak, to prawdziwy przełom w sprawie. Przy
sprzyjających okolicznościach zakończymy ją jeszcze dziś.
Zamknąłem oczy. Nie potrafiłem przestać myśleć o Loli, okładanej pięściami przez policjan-
tów, próbujących wydobyć z niej coś, o czym nie miała pojęcia. Widziałem jej twarz. Usta, z któ-
rych kącika płynęła strużka krwi.
– Keyes. – Tak?
– Przypomniałem sobie coś.
– Słucham.
– To ja zabiłem Nirdlingera.
Rozdział 13
Wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem. Opowiedziałem mu wszystko, nawet o Loli. Za-
bawne, że udało mi się streścić całą historię w dziesięć minut. Przytrzymałem go, kiedy wstawał.
– Keyes.
– Muszę iść, Huff.
– Dopilnuj, żeby jej nie pobili.
– Muszę iść. Niedługo wrócę.
– Zabiję cię, jeśli włos spadnie jej z głowy. Wszystko ci powiedziałem z jednego tylko powo-
du. Żeby nic jej się nie stało. Musisz mi obiecać. Jesteś mi to winien, Keyes…
Odtrącił moją rękę i wyszedł.
Liczyłem na jakiś rodzaj ulgi po przyznaniu się do wszystkiego. Długo to w sobie dusiłem,
wspomnienia dręczyły mnie na jawie i we śnie. Nie doznałem ulgi. Czułem jedynie paniczny
strach na myśl, że Lola w końcu się dowie, kim naprawdę jestem.
O trzeciej sanitariusz przyniósł popołudniową prasę. To, co powiedziałem Keyesowi, nie do-
tarło jeszcze do dziennikarzy. Napisali jednak o śmierci pierwszej pani Nirdlinger i pana Nirdlin-
gera w powiązaniu z zamachem na moje życie. Jakaś reporterka przeprowadziła wywiad z Phyl-
lis. To ta kobieta nazwała dom Nirdlingerów Domem Śmierci i opisała w dramatycznym tonie
wystrój wnętrza, między innymi „ściany obite draperią w kolorze świeżej krwi”. Wiedziałem już,
że reszta jest kwestią czasu. Nawet głupia dziennikarka zauważyła coś dziwnego.
Keyes przyszedł wieczorem, o wpół do dziewiątej. Wyprosił pielęgniarkę i sam zniknął na
minutę. Wrócił w towarzystwie Nortona, faceta o nazwisku Keswick, który był naszym prawni-
kiem od sytuacji kryzysowych, i Shapiro, szefa działu prawnego. Norton odezwał się pierwszy,
po długiej chwili milczenia:
– Huff.
– Słucham, proszę pana.
– Mówiłeś komuś o tym?
– Tylko Keyesowi.
– Nikomu więcej? – Nikomu… Boże, nie.
– Była u ciebie policja?
– Byli w szpitalu. Widziałem ich na korytarzu. Chyba przyszli do mnie, ale pielęgniarka ich
nie wpuściła.
Popatrzyli po sobie.
– W takim razie, zaczynajmy. Keyes, wyjaśnij mu, o co chodzi.
Keyes już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale Keswick go uciszył i zaciągnął Nortona w
róg izolatki. Potem zawołali Keyesa. I Shapiro. Od czasu do czasu docierały do mnie pojedyncze
słowa. Zamierzali mi złożyć jakąś propozycję, ale żaden nie chciał mieć z tym nic wspólnego.
Keswick uważał, że powinni to zrobić, ale nie chciał być przy tym. Wreszcie ustalili, że Keyes
weźmie wszystko na siebie, a reszta wyjdzie. Tak też zrobili. Wyszli cichaczem i bez pożegnania.
Uznałem, że to zabawne. Nie traktowali mnie jak zbrodniarza. Po prostu unikali patrzenia na
mnie, jakbym był jakąś potwornie zdeformowaną kreaturą.
Keyes usiadł.
– Popełniłeś haniebny czyn, Huff.
– Wiem.
– Sądzę, że nie musimy się dłużej nad tym rozwodzić.
– Nie, nie ma potrzeby.
– Przykro mi. Ja… nawet cię lubiłem, Huff.
– Wiem. Ja ciebie też.
– Niewiele osób wzbudza moją sympatię. Nie mogę sobie pozwolić na spoufalanie się, w
moim zawodzie. Ludzie wydają się tacy… niegodni zaufania.
– Wiem. Wierzyłeś we mnie, a ja cię zawiodłem.
– Cóż… Nie mówmy o tym.
– Nie ma o czym… Widziałeś ją?
– Tak. Całą trójkę. Ją, jego i żonę.
– Co mówiła?
– Nic. Widzisz, nie powiedziałem jej. Słuchałem tylko. Jest pewna, że to Sachetti do ciebie
strzelał.
– Dlaczego miałby to zrobić?
– Z zazdrości.
– Aha.
– Martwiła się o ciebie. Kiedy jej powiedziałem, że nie jesteś ciężko ranny…
– Ucieszyła się.
– W pewnym sensie. Próbowała ukryć zadowolenie z powodu… Cóż, uważa, że postępowa-
nie Sachettiego dowodzi jego miłości do niej.
– Rozumiem.
– Ale martwiła się o ciebie. Lubi cię.
– Tak, wiem, że mnie… Lubi.
– Śledziła cię. Wzięła cię za Sachettiego. To wszystko.
– Domyślałem się.
– Z nim też rozmawiałem.
– Tak, wspominałeś. Co tam robił?
Keyes chodził niespokojnie po pokoju. Drżenie podłogi wprawiało łóżko w wibracje. Nie wi-
działem go dokładnie, salę oświetlała jedynie nocna lampka nad moją głową.
– To cała historia, Huff.
– Co masz na myśli?
– Zadałeś się z jadowitą kobrą. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tej kobiecie. To psy-
chopatka, najgorsza, o jakiej słyszałem.
– Co?
– Powinieneś poczytać sobie trochę o współczesnej psychologii. Istnieją fachowe terminy na
określenie kogoś takiego. Ja się dokształcam. Nie chwalę się Nortonowi, bo powie, że zadzieram
nosa. Uważam, że psychologia pomaga mi w pracy. Czasem podaje jedyne wyjaśnienie, dlaczego
ludzie robią to, co robią. Przygnębiające wyjaśnienie, ale przynajmniej można coś zrozumieć.
– Ale ja wciąż nie rozumiem.
– Zrozumiesz… Sachetti jej nie kocha. – Nie?
– Znają się od sześciu czy siedmiu lat. Ojciec chłopaka był lekarzem, prowadził sanatorium
w Verdigo Hills, niedaleko szpitala, gdzie ta kobieta pracowała jako przełożona pielęgniarek.
– Ach, tak. Coś kojarzę.
– Tam się poznali. Potem stary Sachetti miał trudny okres w pracy. Zmarło troje dzieci, które
leczył.
Poczułem znajomy zimny dreszcz na karku.
– Umarły na…
– Zapalenie płuc.
– Słyszałeś o tej sprawie?
– Nie. Mów dalej.
– Aha, wiesz o Arrowhead.
– Tak.
– Obwiniano staruszka doktora. Policja nie znalazła nic obciążającego. Za to Departament
Zdrowia i pacjenci doprowadzili go do ruiny. Musiał sprzedać sanatorium. Niedługo potem
zmarł.
– Na zapalenie płuc?
– Nie. Przypuszczalnie ze starości. Tylko że syn nie potrafił przestać myśleć o tej kobiecie i
że było w tym wszystkim coś dziwnego. Przychodziła podejrzanie często i bardzo się interesowa-
ła dziećmi. Nie miał nic prócz niejasnego przeczucia. Rozumiesz?
– Kontynuuj.
– Po śmierci pierwszej pani Nirdlinger niejasne przeczucie zamieniło się w coś silniejszego.
Tak się składa, że jedno ze zmarłych dzieci było z nią spokrewnione, a pani Nirdlinger odziedzi-
czyła po nim spadek. Najstraszliwsze jest to, że tylko jedno z dzieci miało cokolwiek wspólnego
ze spadkiem.
– A pozostała dwójka?
– Posłużyła do zatarcia śladów. Wyobrażasz sobie, Huff? Zabiła je tylko po to, żeby pozbyć
się jednego i upozorować lekarskie zaniedbanie. Mówię ci, to patologiczny przypadek.
– Słucham dalej.
– Sachetti mianował się jednoosobową agencją detektywistyczną, której zadaniem było wyja-
śnienie okoliczności tych wszystkich zgonów. Zależało mu, by ta kobieta odpowiedziała za
śmierć jego ojca. Dostał obsesji na jej punkcie. Nie w romantycznym sensie. Po prostu chciał po-
znać prawdę na jej temat.
– Tak, rozumiem.
– Kontynuował zajęcia na uczelni o tyle dobrze, o ile mógł. Pewnego dnia wymyślił pretekst,
aby odwiedzić ją w domu. Znali się już, więc uznał, że nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli za-
proponuje jej wstąpienie do nowo zakładanego stowarzyszenia lekarzy i pielęgniarek. Tamtego
dnia poznał Lolę Nirdlinger, zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i cały misterny plan
chłopaka runął w gruzach. Nie chciał komplikować życia dziewczynie, nie miał niczego na po-
parcie swych podejrzeń, dał więc sobie spokój. Wolał nie odwiedzać jej w domu z powodu maco-
chy, toteż umawiali się na mieście. Wtedy zdarzyło się coś, co na nowo obudziło jego niepokój.
Macocha zaczęła opowiadać niestworzone historie na jego temat i nakłoniła pana Nirdlingera,
żeby zabronił córce widywać się z ukochanym. Nie było najmniejszych podstaw do podobnego
zachowania, chyba że miała coś na sumieniu. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Po śmierci Nirdlingera Sachetti nagle zdał sobie sprawę, że musi działać. Przestał widywać
się z Lolą, nie podając powodu, i nawiązał romans z tą kobietą. Doszedł do wniosku, że tylko tak
uda mu się do niej dotrzeć. Widzisz, ona została prawną opiekunką Loli. Ale gdyby dziewczyna
wyszła za mąż, wtedy sprawy spadkowe znacznie by się skomplikowały. Widzisz…
– Lola miała być następna.
– Właśnie. Zaraz po tobie. Wtedy Sachetti nic jeszcze nie wiedział o tobie, za to miał prawie
pewność co do Loli.
– Co dalej?
– Zeszłej nocy Lola śledziła Sachettiego. Pojechała za jego samochodem. Wjeżdżała na par-
king, kiedy ty wyjeżdżałeś jego autem.
– Widziałem jej samochód.
– Sachetti wrócił do mieszkania wcześnie, Phyllis go wyprosiła. Szykował się do snu, lecz
nie mógł odpędzić złych przeczuć. Coś było nie tak. Po pierwsze, zastanawiał go sposób, w jaki
się go pozbyła. Po drugie, zadawała mu pytania dotyczące Griffith Parku. Które trasy są nocą
niedostępne, kiedy je zamykają. Pomyślał, że coś kombinuje. Coś miało się wydarzyć nocą w
parku. Nie wiedział dokładnie kiedy. Zrezygnował z pójścia spać i postanowił mieć ją na oku.
Omal nie zemdlał, kiedy odkrył zniknięcie samochodu, ponieważ Lola miała do niego kluczyki.
Nie zapominaj, że sądził, iż to ona ma być następną ofiarą.
– Mów dalej.
– Wziął taksówkę. Chodził po omacku po Griffith Parku. Nie miał pojęcia, co ma się tam
stać i gdzie. Znalazł się nie w tym miejscu, po drugiej stronie niewielkiej polany. Usłyszał strzał i
pobiegł w tamtym kierunku. Lola dotarła do ciebie w tym samym czasie. On myślał, że to ona
jest ranna. Ona sądziła, że coś się stało jemu. Kiedy panna Nirdlinger cię rozpoznała, pomyślała,
że to Sachetti strzelił, i postanowiła go kryć. Tak zastała ich policja.
– Teraz wszystko jasne.
– Ta kobieta, Phyllis Nirdlinger, jest obłąkana. Sachetti mówi, że dotarł do pięciu przypad-
ków zgonu pacjentów znajdujących się pod jej opieką – wszystkie nastąpiły jeszcze przed śmier-
cią trójki tych małych dzieci. Na śmierci dwojga podopiecznych zyskała finansowo.
– Wszyscy ci ludzie mieli zapalenie płuc?
– Troje. Dwoje starszych uśmierciła w inny sposób.
– Jak to zrobiła?
– Sachetti nie dotarł do tych informacji. Podejrzewa, że za pomocą jakichś leków, których nie
można mieszać. Marzy, żeby to z niej wyciągnąć. Jego zdaniem to ważne.
– No i?
– Siedzisz po uszy w bagnie, Huff.
– Wiem.
– Przedyskutowaliśmy wszystko w firmie. Miałem satysfakcję, nie powiem. Już dawno pra-
wie dokładnie opisałem sposób, w jaki zginął Nirdlinger, podczas gdy Norton upierał się przy sa-
mobójstwie.
– Tak, to prawda.
– Zdołałem ich przekonać, że powinniśmy za wszelką cenę starać się uniknąć procesu.
– Nie da się tego zatuszować.
– Zatuszować nie. Niemniej przedostanie się do wiadomości publicznej informacji, że agent
towarzystwa ubezpieczeniowego popełnił morderstwo, to jedno. A wielkie nagłówki na pierw-
szych stronach gazet przez całe dwa tygodnie trwania rozprawy to zupełnie co innego.
– Rozumiem.
– Dostanę od ciebie pisemne oświadczenie ze szczegółowym opisem tego, co zrobiłeś. Z no-
tarialną pieczęcią. Wyślesz mi je z potwierdzeniem nadania w przyszły czwartek. Dojdzie w pią-
tek.
– W przyszły czwartek.
– Zgadza się. Wstrzymamy tymczasem śledztwo w sprawie postrzału. Twój stan nie pozwala
na złożenie zeznania. Teraz słuchaj uważnie. Podam ci nazwisko, pod jakim wsiądziesz w czwar-
tek wieczorem na pokład parostatku wypływającego z San Pedro do Balboa. Masz tam wykupio-
ną rezerwację. W piątek dostanę twoje oświadczenie i od razu oddam je policji. Tego właśnie
Norton i jego koledzy nie chcieli słyszeć. Dlatego wyszli. To umowa między nami dwoma i wy-
prę się wszystkiego, jeśli będzie trzeba. Zadbałem o dowody swojej niewinności.
– Nikomu nic nie powiem.
– Policja wyśle za tobą list gończy. Jeśli cię złapią, Huff, zostanie wypłacona nagroda, a my
dopilnujemy, żeby cię powiesili. Zależy nam na uniknięciu procesu, lecz jeśli do niego dojdzie,
będziemy współpracować z całych sił. Rozumiesz?
– Tak.
– Zanim wsiądziesz na statek, wezmę od ciebie potwierdzenie nadania twojego oświadcze-
nia. Muszę być pewien, że je dostanę.
– A co z nią?
– Z kim?
– Z Phyllis.
– Już się nią zająłem.
– Jeszcze jedna sprawa, Keyes. – Jaka?
– Nadal nie wiem co z Lolą. Mówisz, że wstrzymacie śledztwo. Czyli pewnie ona i Sachetti
będą w areszcie do czasu przesłuchania. Przesłuchania, które się nie odbędzie. Coś ci powiem.
Muszę wiedzieć, że nic złego jej nie spotka. Chcę dostać twoje uroczyste słowo honoru albo nie
dostaniesz żadnego przyznania się do winy, będzie proces i zamieszanie. Wysadzę cały statek w
powietrze. Rozumiesz, Keyes? Co z nią?
– Mamy Sachettiego. Przyznał się.
– Nie słyszałeś, o co pytałem? Co z nią?
– Jest na wolności.
– Jest… Co takiego?
– Zapłaciliśmy i wyszła za kaucją. Sąd się zgodził, ponieważ przeżyłeś.
– Czy ona wie?
– Mówiłem ci, że nic jej nie powiedziałem.
Spojrzał na zegarek i po cichu wyszedł na korytarz. Zamknąłem oczy. Nagle poczułem czyjąś
obecność. Otworzyłem oczy i zobaczyłem Lolę.
– Walter.
– Witaj, Lolu.
– Tak strasznie mi przykro. – Nic mi nie jest.
– Nie miałam pojęcia, że Nino się o nas dowiedział. Nie chciał cię zabić. On jest… bardzo
porywczy.
– Kochasz go?
– Tak…
– Tak tylko pytam.
– Przykro mi, że sprawiłam ci ból.
– Nie przejmuj się.
– Mogę o coś prosić? Czy nie mam prawa?
– O co chodzi?
– Nie wnoś oskarżenia przeciwko niemu. Nie musisz tego robić, prawda?
– Nie wniosę.
– Chwilami niemal cię kocham, Walterze.
Pochyliła się nade mną, ale szybko odwróciłem głowę. Lola sprawiała wrażenie urażonej.
Długo siedziała przy mnie w milczeniu. Nie patrzyłem na nią. Wreszcie poczułem pewnego ro-
dzaju ulgę. Nie mogłem jej mieć, nigdy nie było na to szans. Nie mogłem pocałować dziewczyny,
której zamordowałem ojca.
Pożegnałem się z nią i życzyłem im szczęścia. Po jej wyjściu wrócił Keyes.
– Zgadzam się na pisemne oświadczenie.
– To najlepsze wyjście.
– Na wszystko się zgadzam. Dzięki. – Nie dziękuj mi.
– Jestem wdzięczny.
– Nie masz powodów. – Spojrzał na mnie dziwnie. – Nie sądzę, żeby udało im się ciebie zła-
pać, Huff. Sądzę… Cóż, być może wyświadczam ci przysługę. A może wręcz przeciwnie.
Rozdział 14
Właśnie przeczytaliście moje oświadczenie. Jego napisanie zajęło mi pięć dni. Skończyłem w
czwartek po południu. Wczoraj. Poprosiłem sanitariusza, żeby je dla mnie nadał. Około piątej
Keyes przyszedł po potwierdzenie. Napisałem więcej, niż oczekiwał, ale miałem taką potrzebę.
Może kiedyś Lola to przeczyta, lepiej mnie zrozumie i przestanie nienawidzić. O siódmej ubra-
łem się i wyszedłem. Byłem słaby, ale mogłem chodzić. Zjadłem coś i wezwałem taksówkę. Na
statku od razu poszedłem do łóżka, wstałem dopiero dziś po południu. Nie mogłem wytrzymać
sam w kabinie, więc wyszedłem na pokład. Usiadłem i przyglądałem się wybrzeżom Meksyku,
które właśnie mijaliśmy. Miałem niezrozumiałe wrażenie, że nigdzie się nie wybieram. Nie mo-
głem przestać myśleć o dziwnym spojrzeniu i słowach Keyesa. O co mu chodziło? I nagle się do-
wiedziałem. Usłyszałem, jak ktoś obok mnie głośno wciąga powietrze. Wiedziałem, że to ona,
jeszcze zanim spojrzałem na osobę zajmującą sąsiednie krzesło. Phyllis. – Ty.
– Witaj, Phyllis.
– Niezła swatka z tego twojego kolegi.
– O, tak. Prawdziwy romantyk.
Miała wychudzoną twarz i drobne zmarszczki wokół oczu. Podała mi coś.
– Widziałeś?
– Co to?
– Okrętowa gazeta.
– Nie, nie widziałem. Nie obchodzi mnie, co piszą.
– Zamieścili wiadomość.
– Jaką?
– O ślubie Loli i Nina. Informacja dotarła przez radio tuż po dwunastej.
– Wzięli ślub?
– Tak. Był piękny. Pan Keyes poprowadził ją do ołtarza. Na miesiąc miodowy pojechali do
San Francisco. Twoja firma podarowała Nino czek.
– Och. Musi już być o nas głośno.
– Tak. Dobrze, że wsiedliśmy na pokład pod zmienionymi nazwiskami. Wszyscy o tym czy-
tali przy obiedzie. Prawdziwa sensacja.
– Nie wydajesz się zmartwiona.
– Myślę o czym innym.
Uśmiechnęła się najsłodszym i najsmutniejszym uśmiechem, jaki widzieliście. Pomyślałem o
zmarłych pacjentach, trójce małych dzieci, pani Nirdlinger, Nirdlingerze i o sobie. Wydawało się
niemożliwe, by ktoś tak uroczy jak ona, kiedy się postarała, był zdolny do popełnienia tylu
strasznych zbrodni.
– O czym myślisz?
– My też moglibyśmy się pobrać, Walterze.
– Moglibyśmy. I co potem?
Nie wiem, jak długo siedzieliśmy wpatrzeni w morze.
– Nic już nas nie czeka, prawda, Walterze? – Nic.
– Nawet nie wiem, dokąd płyniemy. A ty?
– Też nie.
– Nadszedł czas, Walterze.
– Co masz na myśli, Phyllis?
– Spotkam się ze swoim ukochanym. Moją jedyną miłością. Pewnej nocy rzucę się za burtę i
poczuję jego lodowate dłonie na sercu.
– Poprowadzę cię do ołtarza.
– Co?
– Będę ci towarzyszył.
Keyes miał całkowitą rację. Nie miałem mu za co dziękować. Jedynie pomógł stanowi unik-
nąć kosztów egzekucji.
Spacerowaliśmy po pokładzie. Marynarz szorował zewnętrzną rynnę przy relingu. Wyglądał
na zdenerwowanego, gdy podniósł na nas wzrok.
– Płynie za nami rekin.
Nie chciałem patrzeć, ale nie mogłem się powstrzymać. W ciemnozielonej wodzie mignął
brudnobiały kształt. Wróciliśmy na nasze krzesła.
– Musimy zaczekać, aż wzejdzie księżyc, Walterze.
– Tak, chyba lepiej poczekać na księżyc.
– Chcę widzieć płetwę. Czarną płetwę tnącą taflę wody w świetle księżyca.
Kapitan wie. Zobaczyłem to w jego oczach przed chwilą, kiedy skończył rozmawiać przez
radio. Musimy to zrobić dziś. W Mazatlan nas zatrzymają.
Znów zacząłem krwawić. Do wewnątrz. Z płuca zadraśniętego przez kulę. Nie bardzo, ale
pluję krwią. Wciąż myślę o rekinie.
Piszę to w swojej kabinie. Jest wpół do dziesiątej. Phyllis szykuje się u siebie. Pomalowała
twarz na kredowobiały kolor, zrobiła czarne obwódki wokół oczu, usta i policzki wymazała czer-
wienią. Owinęła się upiornym szkarłatnym całunem. To wielki kawał materiału bez otworów na
ręce. Wygląda dziwnie, kiedy nimi porusza. Przypomina upiora z „Pieśni o starym żeglarzu”, któ-
ry zjawił się na pokładzie, żeby zagrać w kości o dusze marynarzy. Nie słyszałem odgłosu otwie-
ranych drzwi kabiny, ale stoi teraz przy mnie. Wyczuwam jej obecność.
Księżyc.