CARTLAND BARBARA
DIONA I DALMATYNCZYK
Najpiękniejsze miłości
Rozdział 1
Rok 1819
Sir Hereward Grantley z trudem sadowił się w ogromnym fotelu.
Krzywiąc się i sapiąc, dźwignął opuchniętą stopę na taboret i
ostrożnie próbował znaleźć oparcie dla obolałych pleców.
W tej samej chwili w radosnych susach ruszył ku niemu młody
dalmatyńczyk. Nagle, potrącona psim ogonem, szklanka brandy
zsunęła się ze stolika. Sir Hereward wpadł we wściekłość:
— Pilnuj swego przeklętego psa! — krzyknął na bratanicę i dodał
z pretensją w głosie: — Mówiłem ci już, że nie ma prawa tutaj
przebywać. Nie życzę go sobie w domu. Jego miejsce jest w psiarni.
Diona pospiesznie zbierała z dywanu kawałki szkła.
— Bardzo przepraszam, stryju Herewardzie. Syriusz zrobił to
niechcący. Chciał tylko przywitać się z tobą. Wiesz przecież, że cię
lubi.
— Mam dostatecznie dużo własnych psów. Albo pójdzie do budy,
albo trzeba będzie go zastrzelić.
Diona, przerażona, krzyknęła, a z drugiego kąta pokoju odezwał
się głos:
— Sądzę, ojcze, że to dobra myśl! W domu psy sprawiają tylko
kłopot. Niedawno też widziałem, jak Syriusz polował w lesie, gdzie
bez wątpienia wystraszył wysiadujące ptaki...
— To nieprawda! — zaprotestowała Diona. — Syriusz nigdy beze
mnie nie wychodzi. Wiem, że jest pora lęgowa, więc trzymamy się z
dala od lasu.
— Widziałem na własne oczy!
Diona wiedziała, że kuzyn Simon kłamie i domyślała się powodu
jego zachowania. Odkąd zamieszkała w wielkim, brzydkim domu
stryja, Simon prześladował ją zalotami, a gdy je odrzuciła, stał się
złośliwy. Teraz zaś wtrącił się do sporu zapewne powodowany chęcią
zemsty za domniemaną zniewagę. Dwa dni temu bowiem, spotkawszy
Dionę na schodach, usiłował ją pocałować. Broniła się, a kiedy
zrozumiała, że jest od niej silniejszy, nadepnęła mu na nogę tak
mocno, że jęknął z bólu.
Wyrwała się kuzynowi, wołając:
— Zostaw mnie w spokoju! Nienawidzę cię! Jeżeli jeszcze raz
ośmielisz się mnie dotknąć, powiem stryjowi Herewardowi!
Simon tylko czekał na stosowną okazję. Wstał od stołu, przy
którym łapczywie pochłaniał obfite śniadanie, mimo że pora
porannego posiłku już dawno minęła, i podszedł do ojca.
— Koniecznie trzeba zabić tego psa — stwierdził, wycierając
usta. — Powiem Heywoodowi, żeby go zastrzelił, tak jak starego
Rufusa, kiedy przestał się już do czegokolwiek nadawać.
— Nie tkniesz mojego psa! — krzyknęła gniewnie Diona. — Jest
młody, a szkodę wyrządził nieumyślnie! To pierwsza rzecz, którą
stłukł w tym domu!
— Pierwsza, którą zauważyliśmy! — warknął Simon.
Diona spojrzała na stryja.
— Bardzo proszę. Wiesz jak ogromnie kocham Syriusza, jak
wiele dla mnie znaczy. Tylko on pozostał mi po ojcu...
Raptem uświadomiła sobie, że mówiąc w ten sposób postępuje
nierozważnie. Wszak sir Hereward Grantley nie znosił młodszego
brata. Ojciec Diony był o wiele bardziej popularny w hrabstwie,
znacznie lepszy w różnych dziedzinach sportu i, w dodatku, o wiele
przystojniejszy.
Czasami Diona miała wrażenie, że stryj jest w gruncie rzeczy
zadowolony, iż młodszy brat przypłacił życiem upadek z porywistego
ogiera, gdy koń brał wysoką przeszkodę. Wypadek taki nie powinien
był się zdarzyć jeźdźcowi równie doświadczonemu jak jej ojciec.
Całe hrabstwo opłakiwało Harry'ego Grantleya i Diona
zrozumiała, że właściwie wtedy umarła także jej matka! Pani Grantley
z każdym dniem robiła się coraz słabsza, a w rok później i ją również
pochowano. Od tej pory stryj stał się prawnym opiekunem bratanicy.
Diona musiała opuścić strony, gdzie tak szczęśliwie upływało niegdyś
jej życie.
Rodzinny dom zdawał się zawsze wypełniony słońcem, podczas
gdy należący od trzystu lat do Grantleyów dwór był ogromny, ciemny
i ponury. Wkrótce też Diona pojęła, że kuzyn Simon przyczyni jej
wielu zmartwień. Sir Herewardowi wydawało się, że przynajmniej
pod jednym względem był lepszy od nieżyjącego brata — miał
dziedzica.
Na nieszczęście Simon nie był synem, z którego jakikolwiek
ojciec mógłby być dumny. Miał dwadzieścia cztery lata, ale jego
rozwój psychiczny zatrzymał się na etapie niedojrzałego nastolatka.
Nie
wyróżniał
się
też
niczym
szczególnym,
oprócz
nieprawdopodobnego wręcz apetytu. Kuzyn Diony jadł za czterech i
wciąż był głodny.
W przyszłości Simon miał zostać szóstym baronetem. Wątła,
wiecznie cierpiąca lady Grantley nie mogła mieć więcej dzieci, toteż
sir Hereward uwielbiał jedynaka i dogadzał mu we wszystkim. Żywił
przy tym nie uzasadnioną nadzieję, że podsycając wrodzony egoizm
syna, wychowa Simona na mężczyznę.
Diona, z natury spostrzegawcza, szybko zauważyła niewesołą
sytuację stryja i szczerze z nim współczuła. W niczym jednak nie
poprawiło to jej własnego losu.
Była nie tylko wyjątkowo ładna, ale też inteligentna. Wkrótce
więc zrozumiała, że irytuje stryja, jak niegdyś irytował go jej
tragicznie zmarły ojciec. Próby ułagodzenia sir Herewarda spełzały na
niczym. Rzadko dzień mijał bez złorzeczeń na wyimaginowane
przewinienia bratanicy, zmuszonej cierpliwie znosić wybuchy złości
starszego pana.
Żona sir Herewarda całe dnie spędzała leżąc i skarżąc się na
okropne bóle. Płakała i narzekała, nigdy nie uczyniła jednak
najmniejszego bodaj wysiłku, by pokonać własną słabość.
Zachowanie Simona zaś stanowiło pasmo rozczarowań. Sir Hereward
zaczął szukać pociechy w alkoholu. Nadmierne picie powodowało
kolejne ataki podagry. Chory cierpiał na srogie bóle gośćcowe, puchły
mu nogi i ręce.
Teraz, kiedy gniew osiągnął stan wrzenia, starszy pan warknął do
syna:
— Masz rację. Powiedz Heywoodowi, żeby dziś wieczorem
zastrzelił to zwierzę. Nie dopuszczę, by przez jakiegoś psa, miały nie
udać się jesienne polowania!
Diona uklękła przy fotelu stryja. W jej głosie brzmiało błaganie.
— Nie możesz tego zrobić, stryju Herewardzie! Nie możesz być
tak okrutny. Wiesz ile Syriusz dla mnie znaczy.
Przez chwilę miała wrażenie, że sir Hereward ustąpi. I wtedy
odezwał się Simon:
— Ten pies poluje na wszystko, co się rusza! Wczoraj widziałem,
jak gonił kury i jeśli nie dostaniemy jaj na śniadanie, będzie to jego
wina!
— To kłamstwo! Kłamstwo! — krzyknęła Diona.
Jednak zmyślona przez Simona historyjka zaważyła na decyzji sir
Herewarda.
— Wydaj polecenie Heywoodowi! — rzekł do syna. — I niech
przekaże leśniczym, żeby zastrzelić każdego błąkającego się po lesie
kota czy psa!
Diona zrozumiała, że nie ma sensu prosić stryja o litość. Chciało
jej się krzyczeć z oburzenia na tę rażącą niesprawiedliwość i
bezsensowne okrucieństwo. Naraz dostrzegła błysk złośliwego
zadowolenia w oczach kuzyna Simona. Wstała więc i z wysoko
podniesioną głową wyszła z jadalni. Dopiero gdy zamknęły się za nią
drzwi, rzuciła się jak szalona do swojego pokoju. Dalmatyńczyk
pobiegł za nią.
Syriusza ofiarował Dionie ojciec nie na długo przed tragicznym
wypadkiem. Piesek był śmieszny i nieporadny. Na białym futerku
zaczęły pojawiać się ciemne plamki, gdyż Syriusz skończył właśnie
dwa tygodnie. Kiedy patrzył na Dionę z miłością, przytuliła go
delikatnie i poczuła, że bardzo go kocha. Tylko Syriusz potrafił
pocieszyć dziewczynę po śmierci rodziców. Lizał jej policzki i tulił
się, gdy płakała bezradnie, jakby rozumiał jej rozpacz i samotność.
Teraz miała już tylko jego.
Oczywiście żyli jeszcze inni członkowie rodziny Grantleyów, ale
niestety mieszkali poza granicami hrabstwa. Nikt z nich jednak nie
kwapił się, by udzielić Dionie gościny. Nie miała przecież pieniędzy.
Jej ojciec cały swój niewielki kapitał wydał na zakup koni. Liczył, że
ujeżdżone będzie można sprzedać z zyskiem. Wyniki treningu
pierwszych trzech czy czterech wierzchowców przekroczyły wszelkie
oczekiwania, więc zachęcony sukcesem nabył następne.
— Może to ekstrawagancja — powiedział żonie — ale mam
okazję za bezcen kupić od znajomego z Irlandii kilka rasowych koni.
Głupio przepuścić taką szansę.
— Oczywiście, najdroższy — przytaknęła. — Nie znam nikogo,
kto byłby zręczniejszy od ciebie w ujeżdżaniu koni. Jestem pewna, że
twój nowy nabytek przyniesie nam wielkie korzyści.
Harry Grantley nawet o tym nie wątpił. Gdy nadszedł oczekiwany
przez niego transport, z radością odkrył, że wierzchowce wyglądały
znacznie bardziej obiecująco, niż się tego spodziewał. Był jednak
świadom, że są na tyle dzikie, iż okiełznanie ich wymagać musi
ogromnej cierpliwości i wysiłku.
— Cóż to będzie za przyjemność obserwować pracę nad nimi —
mówiła sobie Diona.
W obawie o bezpieczeństwo córki ojciec nie pozwalał jej
dosiadać nie wytrenowanego konia. A przecież Diona była
doświadczoną amazonką. Jeździła konno niemal od chwili, gdy
nauczyła się chodzić.
I właśnie jeden z irlandzkich wierzchowców stał się mimowolnym
sprawcą śmierci jej ojca. Nie ujeżdżone konie sprzedano
przygodnemu kupcowi. Mimo, że nie udało się uzyskać za nie dobrej
ceny, panie Grantley mogły żyć dość wygodnie podczas smutnych
miesięcy, które nastąpiły po śmierci sir Harry'ego.
Wkrótce Diona zauważyła, że matka z dnia na dzień robi się coraz
słabsza i trudno ją czymkolwiek zainteresować. Tylko córce
poświęcała jeszcze nieco uwagi. Nie śmiała się już jednak nigdy i
rzadko na jej twarzy gościł blady uśmiech. W ciągu dnia pani
Grantley udawało się zachować pozory opanowania, ale Diona była
przekonana, że noce matka musiała spędzać rozpaczając za zmarłym
mężem.
Później Diona nie raz zastanawiała się, czy nie mogła, mimo
wszystko, uratować matki. Zdawała sobie jednak sprawę, że
przyczyną śmierci nie była żadna z chorób ciała. Wdowa po Harry'm
Grantleyu po prostu nie potrafiła żyć bez mężczyzny, którego kochała
ponad wszystko.
Świadomość, że rodzice byli ze sobą szczęśliwi, dodawała Dionie
sił do zniesienia ponurej atmosfery, panującej we dworze stryja.
Dopiero teraz zrozumiała, że to nie mury i sprzęty tworzą dom, ale
ludzie, którzy w nim żyją! Właściwie Grantley Hall powinien
uchodzić za piękny. Zdobiła go bowiem wyśmienita kolekcja obrazów
i mebli, dziedziczonych z pokolenia na pokolenie.
Sir Hereward jednak był człowiekiem trudnym, rozgoryczonym, a
w gruncie rzeczy, nieszczęśliwym. Nic więc dziwnego, że cały dom
wydawał się Dionie ponury i równie zimny, jak serca jego
mieszkańców. Służący, starzy i zgorzkniali, boleśnie odczuwali
sposób, w jaki wydawano im polecenia, lecz ze strachu przed utratą
posady nigdy nie odważyli się otwarcie zaprotestować.
Sir Hereward utrzymywał stajnię, słynną z doskonałych koni oraz
psiarnię, jedną z najlepszych w hrabstwie. Ale nawet zwierzęta
wydawały się Dionie inne niż wierzchowce i psy hodowane w jej
rodzinnym majątku. Może dlatego, że nikt nie odnosił się tu do nich
jak do indywidualnych istot.
Na początku stryj zgodził się, by Syriusz zawsze jej towarzyszył,
a nawet sypiał koło łóżka Diony. Po pewnym czasie jednak Simonowi
udało się nastawić ojca wrogo wobec Syriusza. Sir Hereward
przeklinał ulubieńca bratanicy, ilekroć ów wszedł mu w drogę i
wykrzykiwał, że „ten pies przeżre wszystko, do ostatniego pensa."
W taki to właśnie sposób stryj dawał Dionie do zrozumienia, że
znalazła się w Grantley Hall na łaskawym chlebie i nie pozwolił
bratanicy zapomnieć, iż musiał spłacić długi po jej ojcu. Nie były to
duże sumy, ale nawet niewielkie rachunki rozwścieczały sir
Herewarda.
Służących, których zatrudniali jej rodzice, kazał zwolnić i tylko
dwoje najstarszych zatrzymał na posadzie dozorców, lecz, jak
zapowiedział, jedynie do momentu, kiedy znajdzie się nabywca
posiadłości Harry'ego Grantleya.
— A potem — lubił straszyć — o ile nie trafi się jakieś miejsce,
pójdziecie do przytułku.
Dionie krajało się serce z rozpaczy, ale nie miała żadnego wpływu
na decyzje despotycznego stryja. W głębi duszy żywiła jednak
nadzieję, że sir Hereward nie spełni swojej groźby. Natomiast
staruszkowie dniami i nocami zamartwiali się o swój niepewny los.
Wyjeżdżając z rodzinnego majątku, Diona zapewniła, że zrobi
wszystko, co w jej mocy, aby im pomóc, kiedy dom zostanie
sprzedany.
— Myślę, że to mało prawdopodobne — pocieszała ich. — Z
pewnością niewiele osób chciałoby mieszkać na takim odludziu i stryj
szybko nie znajdzie nabywcy posiadłości. Przecież tatuś tylko dlatego
tak bardzo lubił to miejsce, iż trudno o lepsze tereny jeździeckie.
Diona wiedziała też jak ważny dla jej ojca był kontakt z domem,
gdzie spędził szczęśliwe dzieciństwo i, przede wszystkim, ze starszym
bratem. Za życia dziadka Diony, Harry'ego i jego przyjaciół zawsze w
Grantley Hall życzliwie witano. Później ojciec wstąpił do armii,
walczył przez wiele lat i w 1802 roku, gdy wreszcie zapanował czas
pokoju, ożenił się z kobietą, którą pokochał od pierwszego wejrzenia.
Zdecydował się wówczas osiąść w małym dworku i rozpocząć
przykładne życie rodzinne.
Chociaż Harry Grantley musiał odczuwać rozczarowanie, że
dochował się tylko jednej córki, nigdy jej tego nie okazywał. Marzył
zapewne o męskim potomku, który miałby szansę na godność
baroneta. W tej sytuacji jako dziedzic rodowego tytułu pozostał
jedynie Simon.
Diona musiała przezwyciężyć obezwładniający smutek i zmierzyć
się z kłopotami, jakie niosło życie. Gdy stryj stawał się szczególnie
dokuczliwy, rozmyślała gorączkowo, czy nie ma jakiegoś sposobu,
aby sama mogła zarabiać na swoje utrzymanie. Rozważała też
możliwość wyjazdu do innych krewnych. Lecz krewni Diony byli też
krewnymi sir Herewarda...
— Jestem twoim opiekunem. Masz robić to, co ci każę — zwykł
powtarzać bratanicy.
Widać było, że terroryzowanie sieroty po znienawidzonym bracie,
sprawia mu wiele przyjemności. Wrażliwą, a zarazem spostrzegawczą
dziewczynę raziła nie tyle złośliwość wypowiedzi stryja, co wyraźnie
wrogie uczucia.
Chociaż rodzice Diony dobrze znali życie wielkomiejskie,
przedkładali jednak wiejskie zacisze nad uroki Londynu. Czasami
matka wspominała mimochodem, że gdy córka skończy naukę, trzeba
będzie wprowadzić ją w wielki świat i zaprezentować na dworze
królewskim. Lecz ojciec zmarł sześć miesięcy przed osiemnastymi
urodzinami Diony. Nie zdążyła więc zobaczyć Londynu, ani nie brała
dotąd udziału w żadnym balu z prawdziwego zdarzenia.
Oczywiście, jako dziecko bywała wraz z matką na przyjęciach
wydawanych w hrabstwie, ale gdy podrosła, wolała towarzyszyć ojcu
w polowaniach lub obserwować gonitwy, w których uczestniczył.
Podczas wypraw myśliwskich poznała szlachtę hrabstwa. Jednak
szczególną sympatią darzyli ją, uwielbiający Harry'ego Grantleya,
okoliczni farmerzy. Nazywali Dionę „ładną małą panną Grantley", na
jej widok zrywali kapelusze z głów i częstowali smacznym, świeżym
wiejskim jedzeniem. Jakkolwiek byli uprzejmi i dobrzy, nie stanowili
towarzystwa, o jakim marzyła dla niej matka.
— Chcę, żebyś odniosła taki sam sukces, jak ja, kiedy byłam
debiutantką — mówiła pani Grantley. — Nie jestem próżna, moja
najdroższa, ale powiem ci, że miałam wielu wielbicieli, czarujących i
bogatych młodych ludzi, którzy pytali mego ojca, czy mogą się o
mnie starać.
— To znaczy, że chcieli cię poślubić, mamusiu?
— Tak, ale ja ich nie chciałam. Czekałam, choć wtedy nie
zdawałam sobie z tego sprawy... Na twojego ojca.
— A w jaki sposób się poznaliście? Jak to się stało?
— Zakochałam się w nim! Był taki przystojny, onieśmielający,
niezwykły! — pani Grantley westchnęła. — Szkoda, że nie miałaś
okazji zobaczyć go w mundurze! Już sam ten widok wystarczał, aby
serce młodej dziewczyny zaczęło bić mocniej!
— A czy on też zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia?
— Tak! Natychmiast! I nie sądzę, żeby jakakolwiek para mogła
być od nas szczęśliwsza!
Diona tęskniła za takim szczęściem, czystym i słonecznym. Życie
z rodzicami było po prostu cudowne.
Wbiegła do pokoju, a za nią Syriusz. Starannie zamknęła drzwi.
Wiedziała, że musi spokojnie zastanowić się, by znaleźć wyjście ze
strasznej sytuacji, w której się znalazła. Uklękła i objęła Syriusza. Łzy
spływały jej po policzkach. Pies, wyczuwając rozpacz swojej pani,
lizał ją po mokrej twarzy. Diona wiedziała, że w żadnym wypadku nie
może rozstać się z Syriuszem. Po cóż miałaby wtedy żyć? Głaszcząc i
tuląc czworonożnego przyjaciela, raptem poczuła przypływ sił i
zdecydowania, czego nie doświadczała już od dawna.
Zamieszkawszy w domu stryja, Diona czuła się tak bardzo
nieszczęśliwa, iż bez protestu przyjmowała wszystkie upokorzenia.
Pretensje, zaczepki i złośliwe uwagi, na które naprawdę ani razu nie
zasłużyła, znosiła z anielską cierpliwością. Przepraszała i obiecywała
poprawę. Teraz jednak pojęła, że musi się zbuntować, nie tylko ze
względu na siebie, ale i z powodu Syriusza. Przytuliła go mocniej, a
pies znów polizał ją w policzek i zamerdał ogonem. Patrzył z niemą
prośbą, jakby proponował wyjście na spacer.
— Tak zrobimy, Syriuszu. Pójdziemy i nie wrócimy więcej. Och,
dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam...
Wstała i przekręciła klucz w drzwiach, by nikt nie zaskoczył jej
podczas przygotowań. Musiała być dyskretna. Rozłożyła na łóżku
ogromny jedwabny szal, który należał ongiś do jej matki. Na szalu
zaczęła układać wszystko, co uznała za absolutnie niezbędne. Starała
się nie wybierać rzeczy ciężkich. Przecież sama będzie musiała nieść
węzełek. Zapakowała drobiazgi i dwie cieniutkie, muślinowe suknie.
Mimo to, pakunek okazał się całkiem spory.
Diona zawahała się przez moment. Potem zmieniła suknię na
najlepszą, jaką miała, włożyła nowe buciki i elegancki czepeczek,
który należał dawniej do jej matki. Od miesiąca nie nosiła już żałoby.
Sir Hereward w przypływie złego humoru oznajmił, że nienawidzi
lamentujących mu po domu „czarnych wron".
Miała ładne stroje, gdyż stryj zmuszony był dać jej trochę
pieniędzy na zakupy. Było to na samym początku pobytu Diony w
Grantley Hall. Kiedy stanęła przed sir Herewardem w eleganckim
stroju, kupionym w pobliskim miasteczku, przyjrzał się jej z niechętną
aprobatą. Wkrótce jednak zaczął znowu narzekać, wypominając
Dionie poniesione wydatki. Ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi.
Suknie były nowe, a to znaczyło, że starczą na wiele lat.
Teraz zaś Diona martwiła się przede wszystkim brakiem
pieniędzy. Żałowała, że musi zostawić tyle nowych rzeczy, ale na
szczęście mogła wziąć ze sobą odziedziczoną po matce biżuterię:
zaręczynowy pierścionek, wysadzaną diamentami broszę — prezent
od Harry'ego z okazji narodzin córki i raczej brzydką, ale
wartościową, bransoletę po babce.
— Bransoletę można spieniężyć — pomyślała. — Jeśli ją
sprzedam, będę miała za co kupić jedzenie dla Syriusza.
Włożyła pieniądze i biżuterię do torebeczki, podniosła tobołek i
szepnęła do Syriusza, by szedł za nią. Cicho zamknęła za sobą drzwi.
Pies przekonany, że idzie na spacer, zaczął radośnie podskakiwać, ale
Diona uspokoiła go gestem dłoni. Zrozumiał w lot. Wychowywała go
od szczeniaka i nauczyła spełniać różne polecenia. Syriusz nigdy nie
zachowywał się nieposłusznie, toteż kłamstwa, które rozpowiadał o
nim Simon, tym bardziej ją oburzały. Nie było w nich nawet ziarna
prawdy!
Syriusz ruszył za swoją panią. Przemknęli się do bocznej klatki
schodowej, do tylnego wyjścia. Diona nie chciała przechodzić koło
kuchni. O tej porze, a była już jedenasta, służba miała wolny czas na
drugie śniadanie. Jedynie w hallu na parterze mogła zostać
zauważona, ale, na szczęście, nikogo nie spotkała.
Znalazłszy się na podjeździe, skierowała się ku niewidocznej z
frontowych okien ścieżce. Niemal biegła. Syriusz, węsząc za
królikami, od czasu do czasu znikał w zaroślach, ale posłusznie
wracał, gdy wołała go przyciszonym głosem.
Po mniej więcej dziesięciu minutach dotarła do niedużej bramy.
Było to boczne wejście, nie tak okazałe jak główny wjazd. Diona
wiedziała, że zastanie bramę otwartą. Para staruszków-dozorców
zamykała ją tylko na wyraźny rozkaz. Nie było ich teraz nigdzie
widać, lecz Diona, mijając stróżówkę, przyspieszyła kroku.
Wybiegła na zakurzoną drogę. Przez chwilę zastanawiała się, w
którą stronę się skierować, ale uświadomiła sobie, że właściwie nie
ma wyboru. Droga w prawo prowadziła do wioski. Zwróciła się więc
w lewo i w tym momencie dostrzegła nadjeżdżającą dwukółkę.
Dziewczyna zaniepokoiła się, czy to przypadkiem nie ktoś, kogo
powinna się wystrzegać. Wkrótce jednak, ku swej uldze, rozpoznała
właściciela powoziku. Gdy dwukółka podjechała bliżej, pomachała
mu przyjaźnie.
Wszyscy we wsi znali starego Teda. Dostarczał paczki, mleko, a
czasami nawet podwoził podróżnych. Ted ściągnął lejce tłustemu
pstrokatemu koniowi i powozik zatrzymał się koło Diony.
— Dobry dzień, panienko! Mogę w czym pomóc?
— Och, tak! Czy możecie mnie zabrać ze sobą?
Stary zdziwił się.
— A dokąd to panienka życzy jechać?
— Za chwilę wam powiem.
Podała mu tobołek i wspięła się na dwukółkę, a Syriusz wskoczył
w ślad za nią. Cały tył powozu zajmowały klatki z młodymi
kogucikami, więc Diona usiadła koło woźnicy.
— Dawno nie widziałem panienki, ale widzę, panienka i pies
zdrowi — zagadnął Ted.
Tymczasem Syriusz, zbyt podniecony, by leżeć spokojnie na
podłodze, zdołał wcisnąć się na ławeczkę obok Diony. Pies rozglądał
się bacznie, a jego pani objęła go opiekuńczym gestem, jakby chciała
ochronić ulubieńca przed czyhającymi niebezpieczeństwami.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie dziewczyna
zdecydowała się zapytać:
— Dokąd jedziecie? Chyba daleko?
— A daleko — odparł Ted. — Zabieram te koguciki do jednej
farmy w majątku jego lordowskiej mości. To szmat drogi. Potrzeba
całego dnia, żeby tam dojechać.
— Jego lordowskiej mości? — zdziwiła się Diona.
Ted skinął głową.
— Do markiza Irchester. One tam będą...
Mówił coś jeszcze, ale Diona już nie słuchała. Znała nazwisko
markiza Irchester, ale nigdy nie spotkała go osobiście. Słyszała, że
jego dobra leżały gdzieś w sąsiednim hrabstwie, bliżej Londynu.
— Markiz Irchester — powtórzyła zamyślona.
Ojciec czasem opowiadał o koniach wyścigowych markiza.
Niedawno też czytała w gazecie, że Irchester wygrał wielki wyścig w
Newmarket. Poza tym nic o nim nie wiedziała. Znów przez jakiś czas
jechali w ciszy. Słychać było tylko stąpanie konia i skrzypienie piast
dwukółki.
— Jak sądzicie? Czy jest nadzieja, żebym dostała jakieś zajęcie na
którejś z farm należących do markiza?
— Zajęcie, panienko? Czemu panienka miałaby pracować?
— Bo uciekłam!
— Chce panienka tam pojechać i harować jak biedni ludzie?!
Ojciec panienki to by sobie chyba tego nie życzył.
Zamilkł, smutno kiwając głową. Po dłuższej chwili mówił dalej.
— Dobry koniarz był z ojca panienki. Wielem go razy widział, a
to na polowaniu, a to jak jechał do Grantley Hall. Nikt nie siedział w
siodle lepiej niż on.
— Tak, tak — przytaknęła Diona. — Ale zrozumcie, ja musiałam
uciekać! Stryj Hereward kazał zastrzelić Syriusza!
Ted spojrzał jej w oczy z niedowierzaniem.
— Nie może być! To młodziutki pies! Dlaczego go zabijać?! —
wykrzyknął.
— Tatuś dał mi go tuż przed śmiercią. Nie mogę stracić Syriusza!
Nie mogę! — Diona miała łzy w oczach. — Nie pozwoliłabym go
zabić nawet, gdyby był stary i niedołężny!
— Jasne, że nie! — zgodził się Ted. — Ale może by go panienka
komuś oddała?
— Nie. Zawsze mieszkał ze mną. Zamartwiałabym się tylko, czy
jest należycie traktowany i żywiony. To byłoby nie do zniesienia!
Rozpacz, brzmiąca w jej głosie, powiedziała Tedowi więcej niż
słowa. Zrozumiał, w jak trudnej sytuacji znalazła się jego młoda
pasażerka.
— Ale przecie panienka sama sobie nie poradzi. Nie może
panienka jechać do jakichś krewnych?
— Myślałam o tym, ale jestem pewna, że stryj Hereward
zmusiłby mnie do powrotu. Straciłabym szansę na ocalenie Syriusza.
Ted zamyślił się.
— Więc co panienka chce robić? — zapytał po chwili
zatroskanym tonem.
— Mogłabym pracować na farmie.
— Ale panienka nie ma pojęcia o... krowach!
— Nauczę się.
Srokaty koń spokojnie przemierzał dobrze znaną trasę. Diona
dalej snuła swoje rozważania, jakby chciała przekonać nie tylko Teda,
lecz i samą siebie.
— Znam się dobrze na koniach i psach — oświadczyła.
— Tak, jego lordowska mość trzyma psy. Zdaje się spaniele.
Nawet ładne — zauważył stary.
Diona spojrzała na Teda z nieukrywaną radością.
— Może potrzebuje kogoś do opieki nad nimi?
— Tam już jest chłopak od psów.
— A nie może być dziewczyna od psów? — zapytała z
uśmiechem.
— Ale tam, panienka żarty sobie stroi. Nigdy o czymś takim nie
słyszałem.
Diona uchwyciła się jednak tej myśli.
— Och, jest mnóstwo zajęć, które kobiety mogą wykonywać
równie dobrze jak mężczyźni! — starała się przekonać Teda. —
Mogłabym opiekować się szczeniakami i chorymi zwierzętami.
Mogłabym też tresować psy nie gorzej niż niejeden mężczyzna!
— W żadnym z domów, które znam — odezwał się powoli Ted
— gdzie są jakieś konie czy psy, nie widziałem, żeby zajmowała się
nimi kobieta!
— Ale to nie znaczy, że właściciel majątku nie zatrudniłby
kobiety, gdyby nadarzyła się taka okazja! — upierała się Diona. —
Rolnicy mają dziewki do krów. Dlaczego nie mogłoby być
dziewczyny do psów i koni?
Ted przełożył lejce do jednej dłoni i wolną ręką podrapał się po
głowie. Był zakłopotany.
— Po prawdzie, to sam nie wiem. Może panienka ma rację.
Tylko, jak żyję, nigdy czegoś podobnego nie widziałem...
— Jednak spróbuję — oświadczyła Diona, ale już znacznie mniej
pewnym głosem. — Jeżeli powiedzą: nie, będziemy musieli wymyślić
coś innego... to znaczy ja będę musiała coś wymyślić.
Diona nagle uświadomiła sobie, że natknięcie się na dwukółkę
Teda było nieprzewidzianym łutem szczęścia. Jednak, gdy dojadą już
na miejsce, będzie zdana tylko na samą siebie. W tej samej chwili,
Ted, jakby czytając w jej myślach, powiedział:
— Jeśli mogę, dam panience radę. Niech panienka wraca do stryja
i jeszcze raz go poprosi. Czuję, że inaczej napyta sobie panienka
biedy...
— Biedy? Myślicie o zabójcach, złodziejach? Syriusz mnie
obroni!
— Zdarzają się gorsze rzeczy, panienko Diono.
— A co, na przykład?
Ted nie chciał dać odpowiedzi, albo nie dosłyszał. Przejechali
kawał drogi, zanim znów się odezwał:
— Mnie tam panienka nie przeszkadza, ale myślę sobie, że
panienka źle robi, odjeżdżając tak daleko od domu.
— Zaoszczędziliście mi długiego spaceru. A ja, i tak nie mam
zamiaru wracać! — odparła.
Jechali już dość długo. Diona poczuła głód. Na śniadanie zjadła
mało, a i to było kilka godzin temu.
— Miałem przegryźć coś „Pod Zielonym Człowiekiem" w Little
Ponders End, ale jeśli panienka nie chce, żeby ją ktoś zobaczył,
pojedziemy mimo karczmy.
— Ale ja też jestem głodna — smętnie zauważyła Diona. — A
poza tym w Little Ponders End byłam tylko raz. Na polowaniu. Nie
sądzę, żeby mnie tu ktoś poznał.
Po chwili namysłu dodała:
— Jeśli zdejmę kapelusz i owinę głowę szalem, możemy udawać,
że jestem dziewczyną ze wsi, która prosiła o podwiezienie...
— Dobry pomysł, panienko Diono — ucieszył się Ted. —
Wezmę sera i chleba. Panienka nie musi nawet wysiadać. Znam
karczmarza. Jest prawie ślepy, pewnie nawet na panienkę nie
popatrzy.
Z dala majaczyły domki Little Ponders End.
Diona odwiązała wstążki kapelusza, który po chwili wsunęła pod
ławeczkę. Rozsupłała tobołek i wyciągnęła należący niegdyś do
matki, bladobłękitny jedwabny szal. Nie był ozdobny, więc z pewnej
odległości mógł uchodzić za wiejską chustkę.
Miała nadzieję, że zdoła go udrapować na wzór nakryć głowy
noszonych przez miejscowe dziewczęta. Wjechali do wsi. Było pusto,
tylko po stawie pływało stadko kaczek, a nieco dalej szczypały trawę
dwa osły. Zatrzymali się przed karczmą. Ted pozwolił koniowi
swobodnie skubać trawę, a sam wszedł do środka. U wejścia do
„Zielonego Człowieka" stała drewniana ława, którą popołudniami
zajmowali mężczyźni z wioski. Teraz jednak nie było tu nikogo.
Diona przysiadła na ławie i czekała.
Wkrótce pojawił się Ted. Niósł dwa talerze z plastrami sera i
kromkami świeżego, jeszcze ciepłego, chleba. Diona jadła z apetytem.
Dawno już nic jej tak nie smakowało. Ted znów zniknął w karczmie.
Tym razem wrócił z dwoma cynowymi kubkami. Dla Diony przyniósł
jabłecznik, sobie zaś piwo.
Jedli w pośpiechu, nie chcąc ściągać na siebie uwagi. Gdy
skończyli, stary poszedł zapłacić, a dziewczyna usadowiła się w
dwukółce. Syriusz usiadł obok niej. I znów ruszyli w drogę.
Po chwili milczenia Diona zwróciła się do Teda:
— Proszę mi powiedzieć, ile jestem wam winna?
— Panienka jest moim gościem. Skoro panienka uciekła, powinna
oszczędzać każdego pensa dla siebie i dla pieska.
— Ależ nie mogę się na to zgodzić! — wykrzyknęła speszona.
— Zapłaci mi panienka, kiedy już się wzbogaci. Mam nadzieję, że
uda się to panience niebawem — powiedział z uśmiechem.
— Ja też mam taką nadzieję — westchnęła Diona.
Podróż w nieznane naraz wydała jej się smutna i przerażająca.
Lecz przecież zdanie się na łaskę stryja było jeszcze gorsze. Sir
Hereward niechybnie rozkazałby zarządcy Heywoodowi zabić
Syriusza. A bez ukochanego psa samotność stałaby się nie do
zniesienia. Diona pocieszała się w duchu, że sprosta wszystkim
przeciwnościom. Najważniejsze, to nie rozstawać się z Syriuszem.
Miała uczucie, iż ojciec będzie nad nimi czuwał.
Ojciec szczególnie nienawidził okrucieństwa w jakiejkolwiek
postaci. Cierpiał, gdy musiał dobić starego lub nieuleczalnie chorego
konia. Z pewnością byłby wstrząśnięty pomysłem starszego brata, by
zastrzelić Syriusza tylko dla kaprysu.
Mimo przekonania, że ojciec będzie się nią opiekował, Diona
odczuwała coraz większe zaniepokojenie. Dopiero teraz zaczęła
uświadamiać sobie, jak małą posiadała wiedzę o świecie, jak
niewielkie doświadczenie życiowe. Owszem, dzięki trosce matki,
zdobyła wykształcenie ogólne. Pobierała bowiem nauki nie tylko u
mieszkającej w sąsiedztwie emerytowanej guwernantki, lecz również
u miejscowego proboszcza, znakomitego humanisty.
Diona pokochała starego pastora jakby był jej własnym
dziadkiem. Gdyby żył, właśnie do niego zwróciłaby się o pomoc.
Choć nawet wtedy stryj mógłby odebrać ją spod gościnnego dachu
plebanii. Był wszak jej prawnym opiekunem.
— Sprawiłabym tylko kłopot — pomyślała ze smutkiem.
Od starego przyjaciela myśli Diony podążyły ku innym postaciom
z dzieciństwa. Wspominała guwernantkę, bardzo już leciwą osobę, i
nauczyciela z wiejskiej szkoły, który wprowadzał małą Dionę w
tajemnice algebry i geometrii.
— Właściwie dlaczego muszę się uczyć? — zapytała kiedyś
matkę.
— Ćwiczysz umysł, kochanie — odparła pani Grantley. — Chcę,
byś otrzymała wszechstronne wykształcenie. Będzie to z korzyścią dla
ciebie, bez względu na to, jak potoczy się twoje życie.
Diona była wówczas zbyt młoda, by zrozumieć, co matka ma na
myśli. Wiedziała jednak, że rodzice przywiązują ogromną wagę do
spraw edukacji. Dziadek Diony, dzięki wybitnym zdolnościom i
gruntownemu wykształceniu, piastował ongiś ważne stanowisko w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
On to właśnie zaszczepił córce szacunek dla nauki i świadomość,
jak wielką rolę odgrywa sprawny umysł, nie tylko w życiu
mężczyzny, ale i kobiety.
Niedługo przed śmiercią pani Grantley oznajmiła córce:
— Bardzo pragnęłam i modliłam się, aby dać twemu ojcu syna.
Wiele dla niego znaczyłaś, bo, mimo że jesteś dziewczyną, doskonale
rozumieliście się. Mógł rozmawiać z tobą, jak z chłopcem.
Widząc wyraz przykrości i rozczarowania na twarzy Diony,
pospiesznie dodała:
- Ojciec był z ciebie bardzo dumny, gdyż jesteś prześliczna, ale
wiedział, że uroda nie wystarcza. Mężczyzna potrzebuje partnerki
umiejącej inspirować i bawić. Niestety, większość kobiet tego nie
potrafi. — Ostatnie słowa mówiła już bardzo cicho.
Diona ucałowała matkę i rzekła:
— Zawsze pragnęłam, by ojciec mógł być ze mnie dumny i wiesz,
mamo, że uwielbiałam z nim rozmawiać. Ale teraz dopiero widzę, że
było to możliwe właśnie dzięki lekcjom, które wydawały mi się takie
trudne, a szczerze mówiąc, czasem okropnie nudne.
Pani Grantley uśmiechnęła się do córki.
— Pewnego dnia będziesz miała z nich prawdziwy pożytek. Mój
ojciec, a twój dziadek, mawiał: w najmniej spodziewanym momencie
nawet drobiazgi nabierają ogromnej wartości.
Diona wiedziała, że matka nie ma na myśli spraw materialnych.
— Oczywiście. To coś takiego, jak posiadanie skarbów, których
nikt nie może ci ukraść — przytaknęła z powagą.
Stwierdzenie Diony wywołało kolejny uśmiech na twarzy chorej.
— Właśnie to chciałam powiedzieć! A ty, kochanie, posiadasz
wiele nieoszacowanych skarbów. Pewnego dnia przekonasz się o ich
wielkiej wartości.
Wspominając tamtą rozmowę, Diona, mimo woli, poczuła się
rozbawiona. Rzeczywiście, praca przy doglądaniu krów lub psów
będzie wielkim wyzwaniem dla inteligencji i wiedzy. Gdybym była
starsza, rozmyślała, może dostałabym posadę opiekunki biblioteki.
Ale czy ktoś słyszał o bibliotekarce z psem? Pomysł ten wydał się jej
tak zabawny, że dziewczyna roześmiała się cichutko.
Słysząc to, Ted powiedział:
— Dobrze, że się panienka śmieje. Śmieje się panienka, jak jej
świętej pamięci tatuś. To był dopiero pan. Każdy kłopot umiał obrócić
w śmiech.
— To prawda. Zawsze, kiedy będzie mi się źle działo, postaram
się śmiać. I nigdy nie stracę nadziei, że będzie lepiej.
— Racja, panienko — pokiwał głową Ted. Jednak jego głos nie
brzmiał zbyt pewnie.
Diona poczuła, że znów ogarnia ją smutek.
Koń zwolnił kroku i zaczął wspinać się na niewielkie wzniesienie.
Wreszcie znaleźli się na szczycie wzgórza. Diona spojrzała w lewo.
Na tle nieba rysowała się sylwetka pięknego, wielkiego budynku.
W popołudniowym słońcu pałac wyglądał imponująco. Na jednej
z wież powiewała wspaniała chorągiew.
Dziewczyna nie mogła powstrzymać okrzyku zachwytu:
— Cudowne! Czyj to dom?
— Jego lordowskiej mości. A majątek leży po drugiej stronie
doliny. Właśnie tam jedziemy.
Diona przez moment milczała. Po chwili powiedziała dobitnie:
— Chcę jechać do pałacu. Wiem, że znajdę tam pomoc!
Rozdział 2
Markiz Irchester wrócił do domu znacznie wcześniej niż się go
spodziewano. Mimo to, w Irchester Park zastał, jak zwykle, idealny
porządek. Służący, chociaż nie byli uprzedzeni o przyjeździe pana,
znajdowali się na posterunkach, a szef kuchni potrzebował zaledwie
pół godziny, by uraczyć markiza wspaniałym obiadem.
Młody właściciel Irchester Park właściwie nie miał zamiaru
przyjeżdżać na wieś. Przypadkiem jednak poprzedniej nocy usłyszał,
iż książę regent planuje znów pobyt w Brighton i przeraził się, że
będzie zmuszony mu towarzyszyć.
Rok wcześniej już przekonał się, jak bardzo Brighton go nudzi.
Markiz dysponował, co prawda, własnym domem i nie był zmuszony
stawać w Pawilonie Królewskim, nie mógł jednak uniknąć monotonii
życia towarzyskiego, konieczności słuchania pospolitych truizmów i
męki rozmów z ludźmi, z którymi nie miał już o czym mówić.
Owszem, markiz szanował księcia regenta * i nawet mieli ze sobą
sporo wspólnego: obaj byli znawcami i miłośnikami sztuki. Kochali
doskonałe malarstwo i meble pochodzące ze znakomitych warsztatów,
cenili piękno nie dostrzegane przez większość członków świty jego
wysokości.
* Książę Regent — późniejszy Jerzy IV (1762-1830), najstarszy syn
Jerzego III, znany z urody, intelektu i romansów. Z powodu choroby
psychicznej ojca parokrotnie pełnił funkcję regenta. Od 1811 r. występuje już
zawsze jako książę regent. Niepopularny w kraju z powodu ekstrawaganckiego
trybu życia. W 1820 r. wstępuje na tron. (przyp. red.)
Jednakże teraz markiz uznał, że nie warto marnować już więcej
czasu na jałowe rozrywki. Ciągnące się w nieskończoność obiady w
Carl-ton House znaleźć miały godną kontynuację w Brighton, gdzie
szef książęcej kuchni z pewnością zechce rywalizować, w
różnorodności i przepychu dań, z kuchmistrzami okolicznych panów.
Nagle markiz odczuł niesmak i przesyt. Ale, prawdę mówiąc, był
jeszcze jeden powód tak pospiesznego odjazdu. Romanse pana na
Irchester Park budziły powszechne zainteresowanie, lecz wrodzone
rozwaga i dyskrecja chroniły go jak dotąd od skandalu.
W affaires de coeur markiz okazał się równie biegły, jak w
prowadzeniu rozległych interesów, czy jeździe konnej. Przy jego
urodzie i majątku flirty były nieuniknione. Jak dotąd udawało mu się
jednak uniknąć sytuacji, w której musiałby się ostatecznie
zdeklarować.
Ale markiz Irchester dał się poznać nie tylko w londyńskich
salonach. Dosłużył się wysokich odznaczeń w armii Wellingtona.
Odegrał bowiem wielką rolę w działaniach operacyjnych, aż w końcu
mianowany został jednym z dowódców armii okupacyjnej.
Kiedy nareszcie wrócił do domu, tak jak wielu innych żołnierzy,
pragnął odrobić lata zmarnowane na ciągłej grze ze śmiercią. Londyn
czekał, aby ofiarować weteranom każdą możliwą rozrywkę i
przyjemność. Po trudach i niebezpieczeństwach wojny smaczne
jedzenie, wino i oczywiście kobiety zajęły młodego oficera bez reszty.
Markiz otworzył dom przy Park Lane, a z jego fantastycznymi
przyjęciami konkurować mogły jedynie obiady wydawane w Carlton
House przez następcę tronu. Markiz był jednak bardziej wybredny w
doborze gości, a zdobione sztychami zaproszenia do Irchester House
cieszyły się szczególną popularnością wśród słynnych piękności
londyńskiego Beau Monde.
Ambitne matki córek na wydaniu dość szybko zorientowały się,
że nie uda im się upolować przystojnego pana Irchester House na
zięcia. Młody człowiek miał wyraźną predylekcję do wyrafinowanych
i uwodzicielskich mężatek i do wesołych wdówek, których mężowie
stracili życie na wojnie. Jedną z takich dam, może najwybitniejszą,
była lady Sybille Malden.
Lady Malden pochodziła ze starego książęcego rodu. Miała już za
sobą nieudane małżeństwo. W osiemnastym roku życia zakochała się
w niejakim Christopherze Maldenie, tylko dlatego, że wyglądał
niezwykle atrakcyjnie w oficerskim mundurze. Dopiero po jakimś
czasie odkryła, że jej urodziwy mąż, mówiąc oględnie, jest wyjątkowo
nudnym człowiekiem i, jeszcze zanim poległ pod Waterloo, ich
małżeństwo otwarcie uchodziło za nieporozumienie.
Lady Sybille owdowiała w wieku dwudziestu trzech lat. Była
wówczas świadomą swych wdzięków światową damą. Gdy skończył
się rok żałoby objawiła się, jako nowa gwiazda, na firmamencie
londyńskiego życia towarzyskiego. Natychmiast odniosła sukces, z
którego też umiała korzystać. Jej kochankami zostawali tylko
mężczyźni o wielkim znaczeniu i jeszcze większym majątku. Byli
jednak żonaci.
Mniej więcej sześć miesięcy wcześniej piękna wdowa poznała
markiza Irchester i wtedy właśnie przyszedł jej do głowy pewien
pomysł. Pierwsze małżeństwo okazało się nudne i nie dało
oczekiwanego szczęścia. Teraz zdecydowana była nie wychodzić za
mąż, lecz korzystać z życia na wszelkie możliwe sposoby.
Jako córka księcia, jakkolwiek by się nie zachowywała, mogła z
całą pewnością liczyć na zaproszenia do najdostojniejszych domów.
Natomiast jako kobieta wyjątkowej urody miała zawsze wokół tłum
mężczyzn gotowych złożyć serce i majątek u jej ślicznych stóp.
To, że potrzebowała raczej nie wielbicieli, a ich bogactwa było
dla wszystkich jasne. Jej ojciec nie posiadał dużego majątku, z
którego utrzymywał i tak jeszcze kilku synów. Mąż natomiast nie
zostawił jej w spadku fortuny niezbędnej do zaspokojenia licznych
potrzeb wykwintnego życia.
Mimo kłopotów finansowych, nic nie mogło przeszkodzić Sybille
w wynajęciu domu przy Berkeley Square i protekcjonalnym
traktowaniu najdroższych krawców z Bond Street. Trudno było
oderwać od niej oczy, gdy przejeżdżała przez Hyde Park powozem
zaprzężonym w najpiękniejsze konie pełnej krwi. Jednak lady Malden
uznała, że teraz, w dwudziestym ósmym roku życia, osiągnęła właśnie
apogeum urody i czeka ją już tylko zmierzch starzenia się.
A przecież wysławiali ją wszyscy wybitni artyści, niemal na
kolanach błagali, by zgodziła się pozować. Porównywali ją z
Afrodytą, Simonettą Botticellego i ślicznymi kobietami Fragonarda.
Mimo to, piękna wdowa z niepokojem myślała o najbliższych latach,
gdy na jej twarzy pojawią się zmarszczki, a w złotych włosach
pierwsze srebrne nitki.
Pewnego dnia ujrzała markiza Irchester i zrozumiała czego
pragnie. Nie spotkali się wcześniej, gdyż ubiegłe dwa lata lady Sybille
spędzała głównie za granicą. Następca tronu jakiegoś bliżej
nieznanego bałkańskiego księstewka podczas wizyty w Londynie
zakochał się w niej bez pamięci. Wiedziała, że nie może pozwolić
sobie na tak dwuznaczny związek z cudzoziemcem. Straciłaby wiele
w oczach swych angielskich wielbicieli. Pozwoliła więc zaprosić się
do Paryża.
Miasto podźwignęło się już z upadku czasu wojny i na powrót
stało się jednym z najbardziej uroczych i najweselszych miejsc w
Europie. Sukcesy towarzyskie, jakie tam odniosła, uderzyły lady
Sybille do głowy niczym młode wino. Nadszedł jednak dzień, kiedy
uznała, że ma już dość Paryża i czas wracać do domu.
Z okazji powrotu lady Sybille wydano w Devonshire House
wspaniałe przyjęcie. Właśnie na tym balu poznała markiza.
Oczywiście słyszała już o nim wiele, lecz nie poznali się wcześniej,
gdyż ona była zajęta swoimi romansami, a on swoimi. Wystarczyło
jednak, że raz tylko zerknęła na markiza przez pełną gości salę
balową. Natychmiast poprosiła gospodarza, aby go jej przedstawiono.
W ciągu następnych dwóch miesięcy markiz przekonał się, że jest
obiektem przemyślnego polowania. Dostrzegli to nawet mniej
spostrzegawczy od niego i sprawa stała się publiczną tajemnicą.
Trudno zresztą było nie dostrzec licznych, niby przypadkowych,
spotkań na przyjęciach, kiedy to Sybille wciąż przebywała w pobliżu
markiza. Gdziekolwiek by się nie pojawił, ona znajdowała się tam
również.
Początkowo mówił sobie, że nie jest szczególnie zainteresowany
czynionymi mu awansami. Owszem, lady Malden była piękna, nie
można temu zaprzeczyć, ale on odznaczał się wybrednym gustem w
doborze kochanek. A poza tym w owym czasie polował na ponętną
żonę pewnego węgierskiego dyplomaty.
Sam markiz lubił określać swoje zabiegi wokół płci pięknej
słowem „polowanie". Zdecydowanie jednak wolał uchodzić za
myśliwego, niż za zwierzynę łowną. W rzeczywistości sprawy
wyglądały wręcz przeciwnie: większość kobiet okazywała mu
zainteresowanie w sposób zupełnie jednoznaczny. Często zastanawiał
się, czemu w tych ładnych główkach tak mało kryje się rozumu.
W końcu, może pragnąc podsycić jawną zazdrość przyjaciół,
zaczął ulegać lady Sybille. Na początku nie był ani trochę
rozczarowany. Choć wyglądem przypominała olimpijską boginię, jej
usta czarowały całkowicie ziemskim ogniem, a całe ciało niespożytą
namiętnością.
Jednak markiz z wolna zaczął nabierać przekonania, że Sybille
pragnęła czegoś więcej, niż tylko przelotnego związku miłosnego,
podczas gdy on sam nie oczekiwał, by romans ten potrwał dłużej niż
którykolwiek z dotychczasowych. Nie musiał tego kochance
oznajmiać. Była zbyt przebiegła, aby nie dostrzec jego intencji. On
zaś, z taką samą intuicją, z jaką dowodził oddziałami, umiał dociec
tajników myśli kobiety. I doszedł do wniosku, że lady Malden planuje
małżeństwo.
Markiz wiedział, iż kiedyś wreszcie musi się ożenić. Krewni
dawali mu do zrozumienia, że jego powinnością jest spłodzenie
dziedzica. Istotnie, powinien mieć synów, aby było komu przekazać
stary tytuł szlachecki oraz majątek.
Jednak od powrotu z wojny nie odczuwał żadnej potrzeby
ustatkowania się. Długie lata żołnierskiej tułaczki obudziły w nim
przemożną chęć odrobienia straconej młodości. Teraz był panem
samego siebie, co mu ze wszech miar odpowiadało. Gdy służył pod
rozkazami księcia Wellingtona, takie poczucie wolności wydawało się
nie do pomyślenia.
— Ożenię się kiedyś — powtarzał sobie — ale nie z przymusu.
Na razie jednak kłopotał się głównie swoim majątkiem, który,
podczas ostatnich lat życia ojca, mocno podupadł. Stary pan Irchester
zaniedbał
rozległe
dobra,
a
na
domiar
złego
powierzył
administrowanie nimi ludziom nieudolnym. Markiz, podnosząc
Irchester Park z upadku, odczuwał radość i ogromną satysfakcję.
Małżeństwo mogło więc poczekać. Odkrył przy tym, że ciężka praca
także bywa doskonałą rozrywką. Związek z kobietą, która, nawet jeśli
piękna, z pewnością okazałaby się głupiutką gąską przeszkadzałby mu
tylko w zajmowaniu się majątkiem.
Kiedyś w „White Club", popijając w towarzystwie jednego z
najlepszych przyjaciół, oświadczył z zadumą w głosie:
— Nie wiem, jak to tłumaczyć, że większość kobiet, z którymi
spędziłem tyle czasu, jest tak zatrważająco źle wykształcona?
Niepodobna rozmawiać z nimi o czymkolwiek, pomijając jeden tylko
temat amorów.
Przyjaciel, z którym markiz służył ongiś w tym samym pułku,
roześmiał się tylko.
— Wiesz równie dobrze jak ja, że pieniądze wydaje się na
kształcenie synów. Córkami zajmują się guwernantki, a one same
niewiele umieją.
— Masz rację — powiedział markiz, kiwając w zamyśleniu
głową.
Pamiętał, że kiedy jego wysłano do Eton, a potem do Oksfordu,
siostry zostały w domu w towarzystwie bladych, myszowatych
kobietek, których twarzy nie sposób było zapamiętać.
— Przypuszczam, że dlatego właśnie damy na kontynencie
sprawiają wrażenie znacznie inteligentniejszych... — ciągnął swoje
rozważania.
— Nie powiem, żeby mi nadmiernie zależało na umyśle kobiecym
— odparł przyjaciel. — Jeśli kobieta jest ładna, to ją uwodzę, jeżeli
brzydka, nie zauważam jej.
Markiz roześmiał się. Nadal myślał jednak o banalnej wymianie
zdań z lady Sybille, przy tych nielicznych okazjach, gdy nie byli
zajęci igraszkami miłosnymi.
Pewnego wieczoru przyłapał kochankę, gdy rozmawiała z
regentem, w sposób, który wydał mu się wysoce podejrzany. Nie
mógł słyszeć, co mówili, ale bez wątpienia odnosiło się to do jego
osoby. Lady Malden zerkała na markiza od czasu do czasu. W jej
oczach malował się wyraz, z jakim głodny kot wlepia wzrok w
miseczkę śmietanki, wyraz pożądliwości i zadowolenia. Markiz czuł
w powietrzu kłopoty.
Tymczasem jednak prowadził uprzejmą konwersację z jednym z
ambasadorów. I od swego rozmówcy niespodziewanie otrzymał klucz
do rozwiązania zagadki.
— Przypuszczam, że to ostatnie przyjęcie w Carlton House —
mówił ambasador — jakim cieszymy się, zanim jego wysokość
wyjedzie do Brighton.
— Zapewne — zgodził się markiz.
— Moja żona i ja zostaliśmy zaproszeni do Pawilonu
Królewskiego w Brighton — ciągnął dygnitarz z nutą satysfakcji w
głosie — jesteśmy zachwyceni, że pan i lady Sybille również tam
będą. Jego wysokość wspominał o tym.
Markiz spojrzał na ambasadora, starając się dobrze zrozumieć
zawartą w jego wypowiedzi sugestię. Po chwili milczenia dyplomata
wzruszył bezradnie ramionami i dodał:
— Moja żona zawierzyła mi pański sekret, ale obiecuję, że będę
szalenie, ale to szalenie dyskretny. Naturalnie ja też jestem
wielbicielem lady Sybille.
Nawet, gdyby podłoga otworzyła się, ziejąc u jego stóp głęboką
przepaścią, markiz nie byłby bardziej zaskoczony i zakłopotany.
Zrozumiał teraz, co robi Sybille. Jak mógł być tak niedomyślny?
Używała wszak tej samej broni, którą posługiwało się tyle kobiet:
opinii publicznej.
Tylko że Sybille zaczęła od szczytu: od następcy tronu i jego
otoczenia. Chciała zmusić kochanka do oświadczyn. Presję mieli
wywierać krewni i znajomi regenta. Irchester znał już podobne
przypadki wśród swoich przyjaciół.
Korzystając z tego, że gospodarz zajęty był rozmową z licznym
gronem gości, markiz czym prędzej opuścił Carlton House, omijając z
daleka lady Sybille. Wrócił do domu, na Park Lane. Zastanawiał się,
co powinien w tej sytuacji zrobić. Z wprawą zdobytą podczas
planowania wojennych operacji, błyskawicznie podjął decyzję.
Pierwszym krokiem musi być opuszczenie Londynu, postanowił.
Wydał dyspozycje służbie: trzeba wszystko przygotować do
natychmiastowego wyjazdu do Irchester Park. Przeprowadził
rozmowę z sekretarzem i wreszcie zasiadł przy biurku, by napisać list
do regenta. Dziękował za gościnność i wyjaśniał, że został wezwany
na wieś w nie cierpiącej zwłoki sprawie rodzinnej.
Do lady Sybille nie posłał ani słowa. Miał cichą i okrutną
nadzieję, że będzie się martwiła jego zniknięciem. Natychmiast po
śniadaniu wyruszył z największym pośpiechem do Irchester Park.
Czuł się okropnie, jak lis ścigany przez sforę psów gończych.
Widok rodzinnych stron i pełne dostojeństwa piękno starego
pałacu przyniosły mu ulgę jak dotyk kojącej ból dłoni.
— Czy jego miłość oczekuje towarzystwa? — zapytał z
szacunkiem kamerdyner.
— Nie w tej chwili, Dawson — odparł markiz. — Mam sporo do
zrobienia w Irchester Park i potrzebuję spokoju.
— Wasza miłość znajdzie tu spokój. Tak się cieszymy, że pan
wrócił, milordzie.
Szczerość brzmiąca w jego głosie spodobała się markizowi. Lecz
kiedy Irchester został sam, na twarzy pojawił mu się grymas
zniecierpliwienia. Myślał o narastającej nudzie, przenikającej jego
życie w ciągu ubiegłego roku. Jak melodia wygrywana przez
katarynkę. Te same bale, przyjęcia, zebrania w Carlton House,
Vauxhall, Ranelagh.
I ciągle te same kobiety. Piękne, doświadczone, kuszące, budzące
pożądanie, przy bliższym poznaniu odkrywały bezwiednie swą
próżność, samolubstwo, skąpstwo, niewiarygodną głupotę i
bezwzględność, gdy chodziło o ich małe, egoistyczne cele.
— Czego ja chcę, czego szukam?
Markiz nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Poczuł tęsknotę za wojną,
za
podnietą,
jaką
daje
skrajne
niebezpieczeństwo,
za
odpowiedzialnością, za najwyższym napięciem uwagi. Tam był cel —
jaśniejący niczym gwiazda przewodnia — zwycięstwo.
Cel został osiągnięty i... rozczarował.
— Czego naprawdę chcę?
To pytanie wciąż dręczyło go, gdy samotnie jadł obiad. Wyszedł
na taras. Słońce zachodziło powoli za starymi dębami w wielkim
ogrodzie, a w gasnącym świetle dnia ukazywały się już na niebie
pierwsze gwiazdy i nów księżyca.
Za plecami markiza wznosił się, wsparty na tych samych od
pięciuset lat fundamentach pałac — Irchester House. W początkach
ubiegłego wieku pradziad markiza zdecydował się na całkowitą
przebudowę
rezydencji.
W
rezultacie
powstał
jeden
z
najświetniejszych w kraju przykładów architektury georgiańskiej.
Paradne apartamenty pałacu zachwycały pięknem wystroju. Markiz
bowiem posiadał zbiory sztuki, które były przedmiotem zazdrości
samego księcia regenta.
Irchester House otaczały ogrody i lasy. Ogrodom markiz
przywrócił ich pierwotny kształt, toteż zadowolić mogły swą urodą
każdego konesera piękna. Rozległe lasy zaś pozwalały na
organizowanie wspaniałych polowań. W dolinie płynął strumień,
którego rozlewiska tworzyły bagna. Tam właśnie, późną jesienią
strzelał kaczki i bekasy.
Na ogromnych obszarach swej posiadłości markiz mógł
rozkoszować się nie tylko polowaniem, ale i jazdą konną. A odkąd
wrócił z Francji jego stajnie słynęły z najlepszych wierzchowców.
Mam wszystko, myślał, dlaczego miałbym pragnąć więcej?
Jednak czegoś mu brakowało, czegoś niezmiernie ważnego, czego nie
umiał określić. Zmęczony postanowił położyć się wcześniej. Nie mógł
jednak zasnąć w ogromnej sypialni, w której jego przodkowie
przychodzili na świat i umierali.
Rozmyślał o sobie. Zawsze uważał, że jest panem samego siebie i
doskonale daje sobie radę. W armii zaś przekonał się, że posiada
umiejętność dowodzenia. Pewna kobieta — nie była Angielką —
porównywała go do Aleksandra Wielkiego i szczerze mówiąc,
podobało mu się to wyróżnienie. Aleksander był nie tylko
wojownikiem, ale też człowiekiem wykształconym, idealistą nie
poprzestającym na łatwych celach.
— Taki przecież i ja jestem — mówił sobie markiz.
A przecież nie czuł się zadowolony. Szczęście jest zawsze
związane ze zmaganiami, z podjęciem walki, ze zwycięstwem. W
czasie wojny wiedział, jak odnosić zwycięstwa. Podczas pokoju miał
wrażenie, iż cel wymyka mu się z rąk.
Następnego dnia markiz wstał w kwaśnym humorze. Z drwiącym
uśmiechem wspominał wczorajsze rozterki. Po śniadaniu, by
odwrócić uwagę od przykrych myśli, wyruszył na konną przejażdżkę.
Specjalnie wybrał tym razem szczególnie narowistego ogiera.
Wrócił w lepszym nastroju. Samotnie zjadł obiad, obmyślając
listę osób, które chciałby gościć w Irchester Park. Miał kilku
przyjaciół, których mógł zaprosić bez obawy, że będzie się z nimi
nudził. Lecz towarzystwo wyłącznie męskie, prędzej czy później,
stałoby się nieznośne, przeto zastanawiał się nad kandydaturami dam.
Nie wypadało zapraszać żadnej z pań, z którymi flirtował zanim
poznał lady Sybille. Doświadczenie podpowiadało, że każda spośród
jego dawnych kochanek natychmiast żądałaby przeprosin, robiła
nieprzyjemne
sceny
i
domagała
się
zadośćuczynienia
za
wyimaginowane krzywdy.
— A niech to! Z kobietami zawsze same utrapienia. Obejdę się
bez nich! — oświadczył sam sobie.
Od powrotu z Londynu nie miał i nie chciał mieć utrzymanki,
chociaż było to modne w wyższych sferach. Raz tylko zastanawiał się,
czy by nie wziąć pod opiekę ładnej baletniczki z Covent Garden, ale
w ostatniej chwili doszedł do wniosku, że drażni go jej akcent i
pretensjonalność. Markiz był wybredny i takie właśnie drobiazgi
często odpychały go od kobiet. Przyjaciele nie mogli zrozumieć jego
postępowania, a ponieważ nigdy nie rozmawiał o swoich sercowych
perypetiach, cieszył się opinią wyjątkowo dyskretnego. Salonowa
plotka przypisywała mu zaś tłum pań na utrzymaniu.
— Czego ja właściwie chcę? — zapytał siebie po raz setny i, jak
zwykle, nie mogąc znaleźć odpowiedzi, kazał osiodłać konia.
Wrócił o czwartej. Czuł się już znacznie lepiej. Udał się więc do
biblioteki, gdzie każdego popołudnia spędzał czas na lekturze. Rzucił
spojrzenie na nagłówki właśnie dostarczonych gazet i zaczął
przeglądać wiadomości sportowe. Nie znalazł niczego zajmującego.
Ziewnął lekko i w tym momencie drzwi otworzyły się, a Dawson
zaanonsował:
— Pan Roderic Nairn, proszę pana!
Markiz spojrzał zaskoczony na wkraczającego do biblioteki
siostrzeńca. Młody człowiek, ubrany zgodnie ze wszystkimi
wymogami mody, wyciągnął dłoń na powitanie.
— Co tutaj robisz, Roderiku? — zdumiał się Irchester.
— Jesteś zaskoczony wuju Lenoxie?
Dwudziestodwuletni syn starszej siostry markiza był miłym
młodym człowiekiem. Rozpieszczany od chwili urodzenia uparł się,
że musi spróbować życia w Londynie. Matka wylała potoki łez, a
wreszcie ubłagała markiza, by zechciał wziąć pod opiekę jej
„najdroższy skarb".
Lady Beatrice Nairn była wdową po Szkocie, który zostawił w
spadku wielkie, lecz nie przynoszące specjalnych dochodów, dobra.
Nie mogła więc opuścić Szkocji, aby doglądać debiutu syna w stolicy,
obawiając się pozostawić rozległą posiadłość bez swojego dozoru.
Lady Nairn była przekonana, że najukochańszy synek będzie w
Londynie wydany na pastwę licznych pokus. A markiz traktował
swoje obowiązki nader lekko.
— Chłopak musi samodzielnie stanąć na nogi — powiedział
siostrze, kiedy zaklinała go, aby dbał o Roderika.
— Ależ on jest taki młodziutki, a przy tym taki przystojny!
— Jak większość jego rówieśników. Przecież nie może być na
wieki przywiązany do mamusinego fartuszka!
— Martwię się o niego. Nie ma ojca, do którego w nagłej
potrzebie mógłby się zwrócić o radę — odparła strapiona matka.
— Nie dręcz się na zapas — zirytował się markiz. — Jeśli
wpadnie w kłopoty, to go wyciągniemy.
— Właśnie o to przez cały czas cię proszę — i lady Beatrice
rozpłakała się. — Nie umiałabym go ochronić, tak jak ty! Boję się, że
przy swoim braku doświadczenia wpadnie w ręce jakiejś zepsutej
kobiety.
Markiz rozumiał siostrę. Uważał jednak, że Roderic, zgodnie z
prawami młodości, powinien się wyszaleć. Nie dręczył więc
siostrzeńca kazaniami, a wręcz przeciwnie, zapowiedział mu, że w
razie potrzeby może liczyć na pomoc. Dlatego rok temu, Irchester bez
zmrużenia oka, uregulował niewysokie długi karciane młodzieńca i
nie rzekł mu z tego powodu złego słowa.
Pełne zrozumienia podejście spowodowało, że chłopak,
początkowo nieufny, zaczął traktować opiekuna jak przyjaciela. Nie
ukrywał też przed nim niczego. Markiz szybko zorientował się, że
Roderic jest człowiekiem prostolinijnym, chociaż może niezbyt
inteligentnym. Roderic zbliżył się do fotela, w którym zasiadał wuj, i
zaczął niepewnym głosem:
— Mam problem wuju Lenoxie, dlatego przyjechałem.
— Jak się tu dostałeś?
Po krótkiej chwili milczenia młody człowiek odrzekł:
— Twoim powozem.
Markiz mocno zacisnął usta i ostro zapytał:
— Sam powoziłeś?
— Chciałem, ale Sam mi nie pozwolił.
Irchester odetchnął. Sam doskonale radził sobie z końmi.
— No i...?
— Nie wiedziałem, że wyjechałeś z Londynu — mówił Roderic.
— Kiedy udałem się do Irchester House, pan Swaythling powiedział
mi, że pojechałeś na wieś. Oznajmiłem, że muszę się z tobą
natychmiast zobaczyć.
— I Swaythling kazał Samowi odwieźć cię do Irchester Park?
— Tak. Miałem nadzieję na pobicie twojego rekordu.
— Jak długo jechaliście?
Trzy godziny i czterdzieści pięć minut. Oczy markiza błysnęły.
— O dziesięć minut dłużej.
— To samo powiedział Sam. Byłem rozczarowany.
— Cieszę się, że nadal jestem w dobrej formie — stwierdził
markiz z ukontentowaniem.
— Jak mogłoby być inaczej? — pospieszył z komplementem
Roderic.
— A teraz opowiedz mi, dlaczego tak prędko przybyłeś z
Londynu. Masz wierzycieli na karku?
— Nie! Nie! Tym razem to nie pieniądze.
Markiz przyjrzał mu się z niepokojem.
— Chodzi o zakład ze znajomymi z klubu — kontynuował młody
człowiek.
— Ach, tak. O zakład.
— Chcę zwyciężyć i myślę, że nikt poza tobą nie jest w stanie mi
pomóc.
Lenox Irchester poprawił się w fotelu. Szykowało się dłuższe
opowiadanie.
— Mów, słucham. Tylko zacznij od początku.
— To zdarzyło się wczoraj po lunchu. Wszyscyśmy już sporo
wypili...
— Co to znaczy „my"? — przerwał markiz.
— Och, moi znajomi, poznałeś ich. Edward, George, Billy i
Stephen...
Markiz skinął głową. Znał ich. Byli młodymi arystokratami,
przyjaciółmi Roderika z Eton. Zdaniem markiza pili zbyt dużo, a
jakichkolwiek pożytecznych zajęć mieli za mało. Siostra, gdyby ich
razem zobaczyła, byłaby jednak pewnie zachwycona. Typowi chłopcy
z dobrych domów.
— Rozmawialiśmy i żartowaliśmy — mówił dalej Roderic. — I
wtedy dołączył do nas sir Mortimer Watson.
Markiz skrzywił się lekko. Wiedział wiele o sir Mortimerze, lecz
nic co by świadczyło na jego korzyść. Rozmyślnie więc go unikał.
Przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności Watson został przyjęty
do „White Club". Często bywał też na wyścigach. Większość
przyzwoitych dżentelmenów oddalała się pospiesznie na jego widok.
— Ta świnia, Watson, znów chce oskubać przy kartach jakiegoś
dzieciaka — markiz przypomniał sobie niedawno usłyszaną w klubie
uwagę.
— Postawił nam drinka, i sam nie wiem kiedy, zaczęliśmy się
spierać, czy zagraniczne kurtyzany są ładniejsze od angielskich, czy
odwrotnie.
Przerwał na moment, po czym dodał:
— Sir Mortimer twierdził, że zagraniczne Córy Koryntu są nie
tylko ładniejsze, ale i inteligentniejsze i z łatwością umieją grać role
osób z lepszych sfer.
Markiz pomyślał, że sir Watson ma sporo racji. Roderic
tymczasem mówił dalej.
— Potem Edward, który jak wiesz, nie lubi sir Mortimera,
powiedział, że cudzoziemki są, przepraszam za wyrażenie
„rynsztokowe", jeśli tylko zajrzeć pod puder i szminkę. A angielskie
dziewczyny mają wrodzoną ogładę i umieją zachowywać się
elegancko.
Markiz przypomniał sobie, że ów Edward to lord Somerford,
który całkiem niedawno otrzymał tytuł i fortunę.
— Oczywiście, większość z nas poparła Edwarda — opowiadał
Roderic. — Potem sir Mortimer postawił tysiąc funtów przeciw
jednemu, że nikt z nas nie dostarczy dziewczyny, która mogłaby
współzawodniczyć z pewną, znaną mu dobrze, Francuzką. Jest ona
ponoć nie tylko piękna, ale też bez trudu może uchodzić za damę.
— Nigdy nie słyszałem podobnej bzdury! — zawołał wtedy
Edward. — Z pewnością dziewczyny od krów w naszym majątku
bardziej przypominają damy niż jakaś importowana piękność!
Roderic uśmiechnął się i mówił dalej:
— Byliśmy naturalnie bardzo rozgorączkowani i zgodziliśmy się
spotkać z sir Mortimerem za tydzień. Każdy ma przyprowadzić
służącą lub kurtyzanę, żeby udowodnić, że byle Angielka będzie
lepsza od jego zagranicznej panienki.
Roderic skończył i popatrzył na wuja z obawą.
— Ile musicie wpłacić do wspólnej puli?
— Złożyliśmy się po sto gwinei — odpowiedział Roderic —
które oczywiście stracimy, jeśli bezstronny sędzia wybierze jego
dziewczynę. Sir Mortimer wyłożył pięćset funtów.
Markiz był pewien, że Watson nie ryzykowałby, ni z tego ni z
owego, takiej sumy. Po człowieku jego pokroju należało spodziewać
się jakiegoś podstępu. Ładne wyzwanie znalazł dla głupich, podpitych
młodzików.
— Więc cóż zamierzasz zrobić? — zapytał siostrzeńca.
— To dlatego przyjechałem do ciebie wuju Lenoxie!
— Tak? A to czemu?
— Żebyś mi wynalazł jakąś piękną dziewczynę od krów.
Markiz roześmiał się.
— Drogi chłopcze, zdajesz sobie chyba sprawę, że Watson
wystrychnął was na dudków. Nie stanąłby do zakładu, gdyby nie miał
czegoś specjalnego w zanadrzu.
Roderic zrobił nadąsaną minę.
— Wuju, żaden z nas nie chce przegrać.
— Ja też nie pragnę, żeby on wygrał. Nie lubię go — uspokoił
siostrzeńca markiz.
— Musimy coś zrobić. Edward wyjechał do swego majątku w
Hertfordshire, a reszta rozgląda się po teatrach...
— No i...?
— Co mamy zrobić? — w głosie młodego człowieka brzmiała
desperacja.
— Zapłać sto gwinei i uznaj przegraną.
Roderic, który przysiadł wcześniej na krześle, wstał gwałtownie.
— A niech to. Już nie pierwszy raz sir Mortimer mnie nabrał!
— Tak?
— Nie mówiłem ci, już kiedyś założyłem się z nim. Byłem wtedy
lekko wstawiony, w efekcie straciłem dwieście gwinei. Następnego
ranka czułem się okropnie. Nawet żółtodziób nie powinien okazać się
takim durniem.
— Zatem dostałeś nauczkę. Taki człowiek jak Watson zawsze
wyciągnie pieniądze od naiwnych.
— Tak, ale tym razem chciałem go pobić jego własną bronią. Czy
mogę jutro rozejrzeć się po twoich farmach, wuju? Może znajdę jakąś
piękność, która ich zaskoczy?
— To dopiero będzie cud! Sam byłbym zaskoczony!
— Właśnie, potrzebuję cudu! Jestem optymistą i wierzę, że się
wydarzy.
— Mam nadzieję, że twoja wiara zostanie wynagrodzona.
Uważam, że najpiękniejsza wiejska dziewczyna przeniesiona na
Picadilly może dużo stracić ze swej atrakcyjności.
— Ty mnie rozmyślnie chcesz przygnębić — jęknął Roderic. —
Czy wiesz, co mi powiedział Edward, zanim przyjechałem tutaj?
— Opowiedz — zachęcił go markiz, sam w coraz lepszym
humorze.
— Powiedział: jedyną osobą, która może ci pomóc, jest twój wuj.
— A to dlaczego?
— Dodał jeszcze, że jeśli jest ktoś, kto zna ładne kobiety i umie
sprawić, żeby nie uciekły, to chyba tylko Irchester!
— Dziękuję — powiedział markiz. — Podoba mi się ten
komplement. Jednak zapewniam cię, że kobiety, z którymi byłem
związany nie były i nie są dziewczynami od krów.
— Więc co mam zrobić? — Roderic był smutny.
Markiz zastanawiał się nad odpowiedzią, kiedy drzwi dyskretnie
się uchyliły.
— Przepraszam jaśnie pana — rzekł Dawson. — Jest tu młoda
dama. Nalega na widzenie z panem.
— Jak się nazywa? — zapytał markiz.
— Nie podała nazwiska, ale twierdzi, że to bardzo ważne, aby
mogła z panem pomówić osobiście.
— Powiedziałeś „młoda dama", Dawson?
— Właściwie powinienem powiedzieć „młoda kobieta", proszę
jaśnie pana. Ma ze sobą dużego psa.
— Młoda kobieta z psem, która nie chce powiedzieć jak się
nazywa? — zastanowił się markiz. — To brzmi jak jedna z twoich
zagadek, Roderiku.
Siostrzeniec spoglądał przez okno, minę miał smutną. Milczał.
— Wydaje mi się, że to dość dziwaczna prośba, Dawson. Czy
sądzisz, że ona zamierza wejść tu z psem?
— Zaproponowałem, żeby został na zewnątrz, ale powiedziała:
pies przyjechał ze mną i chcę, żeby jego wysokość go zobaczył —
odparł Dawson.
— Podejrzewam, że chce mi sprzedać psa.— rzekł sucho markiz.
— Trzeba jej będzie powiedzieć, że mam już dużo psów i nie
potrzebuję więcej.
Spodziewał się, że kamerdyner opuści pokój, ale ten zawahał się.
— To bardzo piękny pies, proszę jaśnie pana. Niezwykły. Może
zabrzmi to impertynencko, ale ta kobieta jest wyjątkowo ładna i coś
dziwnego było w sposobie, w jaki nalegała na widzenie z panem,
milordzie.
Roderic odwrócił się od okna.
— Ładna? Dawson, powiedziałeś, że jest ładna?
— Bardzo, bardzo ładna, paniczu, niezwykle ładna!
Roderic spojrzał na markiza.
— Słyszałeś wuju Lenoxie? Mam przeczucie, że właśnie stał się
cud!
Markiz zaśmiał się z przymusem.
— Jeśli to naprawdę cud, w co nie wierzę, to zapłacę tych sto
gwinei za ciebie.
— Dobrze! — wykrzyknął zachwycony Roderic. — Dawson,
zawołaj ją! Natychmiast zawołaj tę młodą kobietę i jej psa!
Dawson spojrzał na markiza, aby się upewnić. Ten skinął głową.
— Tak jest, milordzie — powiedział kamerdyner i wyszedł.
Rozdział 3
Ted spojrzał na Dionę zaskoczony.
— Panienko, myślę że to błąd — powiedział bez przekonania. —
Jego wysokość chyba jest w domu. Powinniśmy pojechać na farmę.
Diona potrząsnęła głową.
— Nie, Ted. Pójdę od razu do pałacu, czuję że mam rację.
Intuicja podpowiadała jej, że w Irchester Park otrzyma pomoc.
Wiedziała, że to szansa, aby uratować Syriusza.
Powóz jechał powoli, zmęczony koń Teda wlókł się noga za nogą.
— Proszę mi obiecać, że nie powiecie nikomu, gdzie jestem.
Gdyby wiadomości o miejscu mego pobytu doszły do stryja
Herewarda, zabrałby mnie stąd i zabił Syriusza.
— Panienka Diona może mi zaufać, to jasne — odparł stary i
zamyślił się.
Po chwili znów się odezwał:
— Gdyby panienka znalazła się w kłopotach, proszę powiadomić
farmera Burrowsa. Pośle po mnie. Przyjadę tak szybko, jak tylko dam
radę.
— Dziękuję, dziękuję za pomoc i za waszą dobroć.
Ted ściągnął lejce i powóz zatrzymał się. Diona wysiadła, a
Syriusz zeskoczył za nią. Ted podał dziewczynie jej niewielki bagaż.
— Proszę dbać o siebie, panienko Diono. Niech panienka
pamięta, przyjadę, kiedy dostanę wiadomość.
— Nie zapomnę. Jeszcze raz dziękuję.
Ruszyła w stronę domu. Wiedziała, że stary człowiek patrzy za
nią z troską. Doszła do szarego kamiennego mostu nad jeziorem i
zatrzymała się. Pomyślała, że może to dziwnie wyglądać, jeśli pojawi
się w pałacu, dźwigając owinięty szalem cały swój dobytek.
Obok mostu rosła kępa krzaków. Diona ukryła tobołek między
gałęziami i poczuła się lepiej. Miała nadzieję, że nikt nie natrafi na
kryjówkę zanim będzie mogła zabrać stąd swoje rzeczy. Była
zdenerwowana i przerażona, ale nie widziała innego wyjścia. Wolała
szorować podłogi niż wrócić do stryja i narazić Syriusza na śmierć.
Prośby na pewno by nie poskutkowały. Powiem markizowi,
rozważała, że mogę robić cokolwiek, ale najbardziej użyteczna
byłabym w psiarni.
Przebycie szarych, kamiennych schodów wiodących do
frontowego wejścia wymagało ogromnego wysiłku woli. Nie musiała
kołatać. Lokaj pełniący służbę w sieni dostrzegł ją i, gdy znalazła się
przed wielkimi drzwiami, otworzył.
— Chcę widzieć się z markizem Irchester! — powiedziała tonem,
jakiego używała jej matka.
Lokaj bez słowa spojrzał na kamerdynera, który nadszedł właśnie
w tej chwili. Miał siwe włosy i wyglądał niezwykle dostojnie.
— Panienka do jego wysokości? — spytał namaszczonym tonem.
— Tak. Chcę się z nim zobaczyć.
— Kogo mam zaanonsować?
Diona nie chciała zdradzić swego nazwiska. Kamerdyner
oświadczył więc, iż nie może przeszkadzać jego wysokości, o ile nie
będzie wiadomo, że sprawa jest naprawdę istotna. Ale Diona nie
ustępowała. Musiała spotkać się z człowiekiem, na którego pomoc
liczyła.
Wreszcie kamerdyner, pokonany jej uporem, odszedł. Stała w
westybulu i czuła, że trzech innych służących przygląda się jej i
Syriuszowi z zachwytem.
— Piękny pies — powiedział jeden z nich.
Diona pomyślała, że jeśli wzięli ją za osobę z wyższych sfer, są
zapewne zdziwieni, dlaczego nie przybyła w towarzystwie matki lub
opiekunki.
— Ma na imię Syriusz. Mam go od szczeniaka — odparła.
— To szybkie psy, dobre na gonitwy.
— Tak, wiem — uśmiechnęła się z dumą.
Usłyszeli kroki powracającego kamerdynera. Lokaj wyprostował
się służbiście i zamilkł. Diona poczuła niepokój.
— Tędy, panienko, proszę — rzekł kamerdyner.
Więc udało się. Ale to dopiero początek. Pomóż mi tatusiu,
proszę. Kamerdyner otworzył drzwi z taką miną, jakby wiedział, że
popełnia błąd, wpuszczając nieznajomą przed oblicze jaśnie pana.
Usłyszała:
— Młoda kobieta, milordzie!
Weszła. W pierwszym momencie widziała tylko tysiące książek,
od sufitu do podłogi. Dopiero po chwili dostrzegła, że w bibliotece
jest dwóch mężczyzn. Jeden, całkiem młody, patrzył na nią w dziwny
sposób. Drugi był chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego
widziała w życiu. Wydał się jej władczy i potężny. Tak właśnie
wyobrażała sobie markiza Irchester.
Siedział odprężony w fotelu z wysokim oparciem. Nogi
skrzyżował niedbale. Wyglądał jak król na tronie. Ogarnęło ją
nieprawdopodobne uczucie, że powinna paść przed nim na kolana.
Zamiast tego dygnęła wdzięcznie. Ponieważ obydwaj milczeli,
podeszła bliżej. Nie mogła wiedzieć, iż jej widok zaskoczył ich
zupełnie. W najlepszej sukience ze wzorzystego muślinu przewiązanej
błękitną wstążką wyglądała nadzwyczaj pięknie. Wianuszek z polnych
kwiatków zdobił jej słomkowy kapelusz, a ponieważ rękawiczki były
dla niej za drogie, założyła mitenki, które nie zakrywały kształtnych
palców.
Podeszła jeszcze kilka kroków. U jej boku stąpał dalmatyńczyk.
Kiedy znalazła się blisko markiza, uznała że należy jeszcze raz
dygnąć.
— Panienka życzyła sobie widzieć się ze mną? — spytał
Irchester.
— Tak, proszę pana.
— Powiedziała panienka, że to pilne?
— Bardzo pilne, wasza wysokość.
— Ciekawe. Jak się panienka nazywa?
Po chwili wahania powiedziała:
— Diona...
Markiz spojrzał nieco zdziwiony.
— I to wszystko?
— Tak. Tak, proszę pana. Mam powody aby nie podawać mojego
nazwiska.
— Proszę mi więc powiedzieć, jaki jest powód pani przyjazdu
tutaj.
Z trudem zaczęła:
— Zastanawiałam się, czy wasza wysokość nie zatrudniłby mnie
jako dziewczynę do psów...
W oczach markiza dostrzegła wyraz zaskoczenia. Drugi
mężczyzna podszedł teraz bliżej i przyglądał się jej w sposób, który
wprawił ją w jeszcze większe zakłopotanie.
— Jako dziewczynę do psów? — upewnił się markiz.
— Tak, proszę pana. Może na to nie wyglądam, ale mam duże
doświadczenie z psami i końmi... Potrzebuję pracy.
— Nigdy nie słyszałem... — zaczął markiz, ale Roderic przerwał
mu.
— Dlaczego nie miałaby być dziewczyną do krów?
Diona spojrzała na niego i odpowiedziała:
— Mogę pracować w oborze, ale wolałabym w psiarni. Wiem, że
kobiety zwykle nie doglądają psów. Lecz przecież nic nie stoi na
przeszkodzie... Umiem wiele rzeczy, które uważa się za trudne tylko
dlatego, że wykonują je mężczyźni.
Spojrzała markizowi prosto w oczy.
— A co panienka potrafi?
— Kobieta lepiej opiekuje się szczeniakami, jeśli muszą być
karmione ręką. Umiem też zajmować się chorymi końmi. Uczył mnie
tego ojciec i jego stajenni...
W tej chwili uświadomiła sobie, że pragnąc zaprezentować się jak
najlepiej, nieopatrznie popełniła błąd.
— Ojciec panienki ma konie? — zainteresował się markiz.
— Tak, proszę pana.
— I nie chce, aby panienka pomagała dalej w stajni?
— Mój ojciec... Nie żyje, proszę pana.
Markiz dosłyszał drżenie jej głosu, mimo że było ledwo
wyczuwalne.
— Domyślam się, że nie zostawił panience żadnych pieniędzy?
Suchy, rzeczowy ton rozmówcy pomógł Dionie opanować się.
Odparła całkiem spokojnie:
— To prawda, proszę pana. Muszę teraz sama zarabiać na życie.
Dla mnie to ważne, bym mogła zacząć pracę jak najszybciej. Nawet
od zaraz.
Gdyby nie była tak zdenerwowana, szybka odpowiedź markiza
zastanowiłaby ją.
— To znaczy, jeśli dobrze zrozumiałem, że panienka nie ma
dokąd pójść, gdybym jej nie przyjął?
— Tak...
W tym momencie Roderic wydał cichy okrzyk tryumfu:
— Cud! Wuju Lenoxie, cud! Wygrałem zakład! Spójrz na nią!
Spójrz! To osoba, której szukamy!
Markiz machnął niecierpliwie ręką. Roderic postąpił ku przybyłej
i natarczywie poprosił:
— Czy możesz zdjąć kapelusz?
Diona spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Zaraz wyjaśnię, ale proszę zdjąć kapelusz.
Było to dziwne żądanie, ale nie miała powodu odmawiać.
Pomyślała, że dziewczyny na farmie nie noszą się tak jak ona. Szkoda,
że nie wzięła ze sobą stroju do pracy. Zabrała jednak spódnicę do
jazdy konnej. Zapakowała ją w ostatniej chwili, mimo że sporo
ważyła.
Diona sięgnęła do wstążek przy kapeluszu.
— Rozumiem, iż są jakieś powody, dla których przyprowadziła
panienka swego psa? Panienka chce go sprzedać?
— Ależ nie! Nie oddałabym go nawet za milion funtów. To
właśnie z jego powodu szukam pracy. Chciałam pracować w psiarni,
aby on mógł mi zawsze towarzyszyć.
Markiz wyciągnął dłoń. Diona zdziwiła się, gdy Syriusz podszedł
do niego bez oporu. Pies był zazwyczaj nieufny wobec obcych.
— To wyjątkowo piękny okaz swojej rasy — zauważył właściciel
Irchester Park. — Rozumiem, dlaczego panienka nie chce się z nim
rozstać.
— Mam go odkąd był szczeniakiem. Jest dla mnie całym
światem, moją miłością.
Dziewczyna powiedziała to tak gorąco, że markiz uniósł brwi
zaskoczony.
Zdjęła kapelusz i przygładziła złociste włosy, które spadły na
ramiona. Roderic jęknął z zachwytu.
— Wuju, ona jest piękna! Właśnie jej szukałem!
Diona spojrzała na niego ze zdumieniem. To bardzo dziwny
młodzieniec, pomyślała.
Natomiast markiz w duchu przyznał Roderikowi całkowitą rację.
Ta dziewczyna istotnie była piękna. Chociaż, pomyślał żartobliwie,
nie miała różowych policzków angielskiej wieśniaczki, o jaką
chodziło Roderikowi.
Tymczasem Roderic dalej wykrzykiwał:
— Znalazłem! Jestem pewien, że sir Mortimer zgłupieje z
wrażenia i tysiąc gwinei nasze!
— Roderiku! Spokojnie. Musisz jeszcze przekonać Dionę, aby
pomogła ci w tym doniosłym zadaniu.
Ze sposobu, w jaki markiz to powiedział, Diona wyczuła, że nie
pochwalał zamysłów młodego mężczyzny.
— Proszę jaśnie pana. Ja chcę pracować u milorda, z psami —
powtórzyła.
— Rozważę tę niezwykłą propozycję. Myślę jednak, iż powinna
panienka wysłuchać najpierw, co do powiedzenia ma mój siostrzeniec.
Pozwoli panienka, że przedstawię. Pan Roderic Nairn — panna
Diona!
Znów w głosie gospodarza wyczuła ironię. Dygnęła. Syriusz
podbiegł do niej. Położyła dłoń na jego łbie i poczuła otuchę. Nie
może stchórzyć. Co zrobiłaby ze sobą i Syriuszem? Syriusz polizał jej
rękę, a ona pogłaskała go po karku. Spojrzała na markiza. Zupełnie
innym niż przed chwilą tonem powiedział:
— Proponuję, żeby pani usiadła i wysłuchała mego siostrzeńca.
Jego propozycja może w pierwszej chwili wydać się nie tyle
niepojęta, co nieprzystojna.
— Przepraszam, jeśli zachowałem się nieelegancko — powiedział
szybko Roderic. — To dlatego, że wuj powiedział mi, iż to, co chcę
znaleźć jest niemożliwe. I że tylko cud może mi pomóc...
Uśmiechnął się bardzo miło i dokończył:
— Kiedy pani weszła, cud się dokonał!
Diona poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Przysiadła
ostrożnie na krzesełku blisko fotela markiza, a Syriusz ułożył się przy
niej. Położyła kapelusz na kolanach i podniosła ogromne, fiołkowe
oczy na Roderika Nairna. Zastanawiała się, cóż on ma zamiar
powiedzieć. Wszystko, co do tej pory usłyszała w bibliotece,
zaskakiwało ją. Myślała, że markiz zechce sprawdzić jej umiejętności
i będzie wypytywał o nazwisko. Bardzo ją to niepokoiło, gdyż nie
lubiła kłamać. Roderic przysiadł na poręczy fotela i zaczął:
— Przypuszczam, że wie pani, iż mężczyźni w Londynie lubią się
zakładać. Szczególnie dotyczy to członków mojego „White Club".
— Wiem, ponieważ... — w ostatniej chwili ugryzła się w język.
Harry Grantley nie raz rozbawiał żonę i córkę opowiadaniami o
zakładach, spośród których najdziwaczniejsze zapisywano w
specjalnej księdze. Diona pomyślała, że musi bardzo uważać. Dobrze,
że nie dokończyła!
— Ja i kilku moich przyjaciół — mówił Roderic — założyliśmy
się z pewnym członkiem klubu, że uda nam się znaleźć Angielkę,
najlepiej prostą dziewczynę od krów, ładniejszą i inteligentniejszą niż
zachwalana przez naszego przeciwnika cudzoziemka.
Diona zdumiała się.
— Z pewnością — powiedziała — będzie to nierówne
współzawodnictwo, o ile dziewczęta pochodzą z różnych klas
społecznych. Przecież wieśniaczki nie mają żadnego wykształcenia.
Markiz zacisnął usta i zwrócił twarz w stronę siostrzeńca.
Wiedział, że Roderic dobiera ostrożnie słowa, by nie dać poznać, że
chodzi o zawodniczki podejrzanej konduity. A więc znacznie bardziej
błyskotliwe niż zwykła wieśniaczka. To, że Diona wytknęła słabość
wywodu, rozbawiło Irchestera.
Tymczasem Roderic usiłował znaleźć logiczną odpowiedź.
— To nie musi być dziewczyna od krów. Podałem tylko taki
przykład. Lecz cudzoziemka, którą sir Mortimer chce zaprezentować,
jest nie tylko piękna, ale i błyskotliwa. I oczywiście ma maniery
damy.
Diona zastanawiała się przez chwilę.
— Nie myślę, aby którakolwiek ze znanych mi wieśniaczek miała
szansę na wygranie takiego współzawodnictwa.
— Ależ — zaoponował Roderic — właśnie pani jest odpowiednią
osobą. Powiedziała pani, że może pracować w oborze. A jestem
pewien, że wuj Lenox z zachwytem zatrudni panią w psiarni...
Urwał i po chwili dodał z naciskiem:
— Ale najpierw musi pani wygrać dla mnie ten zakład.
— Co... muszę... zrobić? — jęknęła Diona.
Obawiała się, że młody człowiek proponuje coś, czego absolutnie
nie zaaprobowaliby rodzice. Ojciec wyrażał się bardzo niepochlebnie
o zatwardziałych hazardzistach i bezmyślnych dandysach, których
nazywał „niczym więcej jak wieszakami na ubrania". Podawał za
przykład Beau Brummella*, znanego z dbałości o swój wygląd, choć
minęły już lata od czasu kiedy słynny galant zmuszony został opuścić
Anglię.
— Nie pojmuję — mówił Harry Grantley — jak to możliwe, żeby
mężczyzna chciał spędzić dwie lub trzy godziny, strojąc się. To już
nie tylko marnowanie cennego czasu, to marnowanie życia!
— A ja słyszałam, ojcze — zaoponowała Diona — że Brummell
był szalenie inteligentnym człowiekiem.
— Dowcipnym. I na tyle bystrym, że potrafił uczynić z siebie
arbitra elegancji i osobę pożądaną w towarzystwie. Jednocześnie
jednak nie miał ani odrobiny samokontroli. Nie umiał powstrzymać
się od hazardu i zgrywał się do ostatniego pensa. Czy może być
przykład większej głupoty?
* Brummell, George Bryan (1778-1840) — zwany Beau Brummell, słynny
dandys narzucający modę soc-jecie londyńskiej w pocz. XIX w. Przez lata
cieszył się opieką księcia regenta, późniejszego Jerzego IV. Z powodu długów i
kłótni z księciem, zbiegł ok. 1813 r. do Francji, gdzie w kilkanaście lat potem
zmarł w szpitalu dla obłąkanych, (przyp. red.)
— Całkowicie się z tobą zgadzam — do rozmowy włączyła się
matka Diony. — Wydaje mi się jednak, że to, w dużej mierze, wina
tych wszystkich klubów. Tam młodzi ludzie wystawiani są na różne
pokusy. Chcą się pokazać przed pozostałymi, więc nieuchronnie
zaczynają pić zbyt dużo, żeby dodać sobie odwagi do ponoszenia
wydatków, na które nie mogą sobie pozwolić.
Ojciec uśmiechnął się.
— Doskonałe usprawiedliwienie, ale mężczyzna musi się
zachowywać jak na mężczyznę przystało i radzić sobie o własnych
siłach.
— Obawiam się jednak, że zazwyczaj sprowadza się to do
szukania oparcia w innych — odparła spokojnie pani Grantley.
Wspomnienie tej rozmowy sprzed lat sprawiło, że Diona
zdenerwowała się jeszcze bardziej.
— Wszystko, o co chcę panią prosić — tłumaczył tymczasem
Roderic — to żeby przyjechała pani do Londynu i pozwoliła zabrać
się do... Nie do klubu, bo tam kobiety nie mają wstępu, ale do
pewnego domu, gdzie będą oczekiwały inne zawodniczki, no i ta
cudzoziemka. Ona z pewnością, nawet w połowie, nie jest tak ładna
jak pani.
— A w jaki sposób oceniana będzie inteligencja zawodniczek? —
zapytała Diona.
Roderic znów musiał się namyślić. Markiz był w coraz lepszym
humorze. Podobało mu się pytanie Diony. Było rozsądne. Zapewne
sam sir Mortimer nie umiałby na nie odpowiedzieć.
— Przypuszczam — rzekł wreszcie młody człowiek — że będzie
to rozmowa, chyba po obiedzie, a potem może zatańczymy. Sędziowie
ocenią maniery dziewcząt podczas jedzenia i tańca.
Diona z trudem złapała oddech. Propozycja wzięcia udziału w tak
podejrzanym konkursie była dla niej absolutnie nie do przyjęcia.
Obiad z jakimiś nieznanymi mężczyznami, bez przyzwoitki, tańce w
towarzystwie dziewczyn od krów i Bóg wie kogo jeszcze, kiedy na
dodatek nie wiadomo, kto jest panią domu. Matka z pewnością nigdy
by jej na to nie pozwoliła.
— Nie mogę tego uczynić — powiedziała szybko.
— A to dlaczego? — zdumiał się Roderic.
Po chwili, jakby sobie coś przypomniał, dorzucił:
— Naturalnie zostanie pani wynagrodzona. — Zawahał się i
dodał. — Otrzyma pani dwadzieścia funtów i nową suknię.
Diona wyprostowała się na krzesełku.
— Nie! — zawołała. — Nie mogę się zgodzić, aby nieznajomy
mężczyzna kupował mi suknię! Nie chcę brać udziału w tych...
zawodach!
Przyszło jej na myśl, że gdyby zgodziła się i pojechała do
Londynu, w klubie mógłby zobaczyć ją jakiś dawny znajomy ojca.
Było mało prawdopodobne, ażeby starsi, szacowni dżentelmeni
należeli do towarzystwa Nairna, ale jednak możliwe. Cóż by
pomyśleli, widząc córkę Grantleya, udającą wiejską dziewczynę.
Roderic przerażony krzyknął:
— Nie mów tak! Musisz mi pomóc!
Ponieważ zarówno postawa, jak i ton głosu nie pozostawiały
wątpliwości, że dziewczyna czuje się obrażona, Roderic zwrócił się o
pomoc do markiza.
— Zrób coś wuju Lenoxie — jęknął. — Wytłumacz pannie
Dionie, że jest cudem, o który się modliłem, nawet jeszcze większym
cudem, niż mogłem sobie wymarzyć!
— Myślę — odparł markiz powoli — że twoja propozycja
wydałaby się, podobnie jak i Dionie, przerażająca i szokująca także
wielu godnym szacunku wiejskim dziewczętom.
— Szokująca? — zdziwił się niepomiernie Roderic.
Nagle dotarło do niego, że wuj specjalnie zaakcentował słowa
„godnym szacunku" i zrozumiał, dlaczego.
Wstał z poręczy fotela i błagalnie zwrócił się do dziewczyny:
— Proszę, panno Diono, niech mi pani nie odmawia pomocy,
której tak rozpaczliwie potrzebuję.
Diona milczała, więc po chwili dodał:
— Mówi pani, że musi zarobić. To jest najprostsza droga. Zapłacę
pięćdziesiąt funtów, jeżeli przyjmie pani moją propozycję.
— To... za dużo! — zaprotestowała Diona. — Zresztą, nie mogę...
jechać do Londynu.
— Nie takie to straszne, jak pani sądzi — przekonywał Roderic.
— Obiecuję, że będę się panią opiekował.
Markiz spojrzał przenikliwie na Dionę. Nie może jechać do
Londynu, pomyślał. Miał wrażenie, iż Roderic niewłaściwie pojął
odpowiedź dziewczyny.
Irchester przepadał za wszelkiego rodzaju łamigłówkami i
tajemnicami, dla rozwiązania których musiałby szczególnie natężać
swój bystry umysł. Po powrocie do Anglii z zapałem zabrał się do
wykrywania słabych punktów w organizacji odziedziczonych dóbr
rodowych. Sporo czasu poświęcił na dociekanie, w jaki sposób
pieniądze ojca zostały roztrwonione bądź ukradzione i kto, spośród
zatrudnionych w majątku, nie zasługuje na zaufanie.
Teraz ożywił się również, gdyż tajemnicza panna wydała mu się
nadzwyczaj intrygująca. I to nie z powodu niecodziennej urody. Było
jasne, że dziewczyna ukrywa coś ważnego i z pewnością nie pochodzi
z prostego stanu. Postanowił przerwać Roderikowi.
— Mam pewną propozycję i pragnę, abyście oboje jej wysłuchali
— oświadczył.
Diona zwróciła się w stronę markiza, to samo niechętnie uczynił
Roderic.
— Wyobrażam sobie, choć mogę się mylić, że Diona ma za sobą
daleką drogę i musi być zmęczona. Wspomniała, iż nie ma dokąd
pójść. Proponuję więc, aby przyjęła moją gościnę na dzisiejszą noc, a
jutro, czy też po dzisiejszym obiedzie, rozważyła twoją propozycję
ponownie.
Diona już rozchyliła usta, żeby powtórzyć swoją odmowę, lecz
markiz nie pozwolił jej dojść do słowa.
— Chciałbym również porozmawiać z moim zarządcą, czy uważa
za możliwe zatrudnienie kobiety w psiarni. Mamy już bowiem
czterech mężczyzn do opieki nad psami.
Diona spojrzała z wdzięcznością. Jej twarz rozjaśniła się, a z oczu
zaczął znikać wyraz lęku.
— Wasza wysokość naprawdę tak zrobi? — zapytała bez tchu.
— Zrobię, jeśli zgodzisz się przenocować tu dziś.
— Z Syriuszem? — upewniła się.
— Oczywiście, moje zaproszenie obejmuje również i jego.
— Och, więc serdecznie dziękuję. Dziękuję milordzie!
Wstała, a markiz powiedział:
— Przypuszczam, iż ma pani jakiś bagaż?
Mówił z lekką ironią, jakby przypuszczał, że nic ze sobą nie
zabrała. Diona zarumieniła się.
— Nie chciałam, aby było mi ciężko, spakowałam więc tylko
kilka rzeczy do tobołka. Zostawiłam go w krzakach, po drugiej strome
mostu.
Pomyślała, że musiało to zabrzmieć dziecinnie. Markiz nie
sprawiał wrażenia zaskoczonego. Rzekł:
— Roderiku, zadzwoń.
— Mam nadzieję — zwrócił się do Diony — że nie odmówi nam
pani przyjemności swego towarzystwa przy obiedzie?
Spodziewał się, że przyjmie zaproszenie z taką samą
skwapliwością, z jaką przyjęła propozycję noclegu, ale ku swemu
zdziwieniu, dostrzegł, że zawahała się przez moment, zanim
odpowiedziała:
— Chyba nie będzie mi wypadało?
— Słucham?
— Skoro mam być dziewczyną do psów, nie wypada, abym
zasiadała przy jednym stole z chlebodawcą.
Markiz uśmiechnął się.
— Jesteś dosyć niezwykłą dziewczyną do psów. Pragnę
zauważyć, że jeszcze cię nie zatrudniłem. Więc będzie w porządku,
jeśli zjesz z nami obiad.
Przez chwilę Diona rozważała jego argumenty.
— Dziękuję, milordzie — powiedziała w końcu. — Czuję się
zaszczycona pańskim zaproszeniem.
— Przestrzegam londyńskich pór posiłków. Obiad jemy o ósmej.
Myślę, że zechce pani odpocząć. Spotkamy się w Błękitnym Salonie
kwadrans przed posiłkiem. Służba wskaże pani drogę.
— Dziękuję milordzie.
Do biblioteki wszedł Dawson.
— Pan dzwonił, milordzie?
— Tak, panna Diona zostaje tu dziś na noc. Umieść ją w pokoju
gościnnym. Zostawiła swoje rzeczy w krzakach, po drugiej stronie
mostu.
Twarz Dawsona nawet nie drgnęła. Powiedział obojętnie:
— Zabiorę je, milordzie.
— Poproś panią Fielding, aby zaopiekowała się panną Dioną.
Panna Diona zje obiad wraz z paniczem Roderikiem i ze mną.
Dawson skłonił głowę. Diona dygnęła.
— Dziękuję panu, milordzie. Bardzo, bardzo dziękuję.
Była już zupełnie spokojna.
Markiz przyglądał się jej, gdy ruszyła za Dawsonem. Zastanawiał
się, co naprawdę ukrywa. Intrygowało go to. Gdy drzwi się
zatrzasnęły, Roderic poderwał z krzesła poduszkę, podrzucił ją i
radośnie zawołał:
— Wygrałem! Wygrałem! Nikt, powtarzam nikt, nie dostarczy tak
ładnej dziewczyny!
Rzucił poduszkę na krzesło.
— Dziękuję, wuju Lenoxie! Zawsze wiedziałem, że masz
sportowego ducha, a teraz jestem gotów tysiąc razy wypić twoje
zdrowie i publicznie ogłosić, że nie ma drugiego takiego jak ty!
— Jestem bardzo wdzięczny — powiedział oschle markiz.
— Przez moment byłem przerażony, że ona ucieknie, ale
zrozumiałem twoje ostrzeżenie, aby odnosić się do niej z szacunkiem.
Sam bym o tym nie pomyślał.
— Oczywiście, ona jest godna szacunku! — powiedział ostro
markiz. — A co więcej, wątpię, czy kiedykolwiek w życiu słyszała o
„Córach Koryntu", a jeśli nawet, to czy wie, co ten zwrot naprawdę
oznacza.
Roderic wbił w niego wzrok.
— Naprawdę tak sądzisz, wuju?
— Myślę, Roderiku, że musisz nauczyć się oceniać ludzi nie tylko
według pozorów.
— Ale, tu nie ma o czym mówić. Przyjechała bez przyzwoitki,
chce dostać pracę w psiarni. Co mam myśleć o takiej panience?
Markiz dopiero po chwili odpowiedział:
— Sam powinieneś umieć wyciągnąć wnioski. Po prostu
ostrzegam cię Roderiku, że ona zapewne uciekła z domu i ukrywa się.
Jeśli będziesz ją dalej straszył, odejdzie.
Roderic zaprotestował gwałtownie.
— Nie pozwolę na to!
— Więc uważaj, jak się zachowujesz i co mówisz.
Roderic przez chwilę zastanawiał się nad słowami wuja. Wreszcie
rzekł:
— Jeśli ona jest, jak mówisz, godna szacunku, na pewno nie
będzie zachwycona poznaniem wybranki Watsona, która z pewnością
jest, jak mawiają Francuzi, „kurtyzaną". Chociaż nigdy nie byłem w
Paryżu, wiele o nich słyszałem. Są ponad zwykłe filles de joie. I
oczekują, że każdy wystarczająco bogaty mężczyzna obsypie je
diamentami i orchideami.
Przerwał, przypomniawszy sobie z kim rozmawia.
— Zresztą komu to mówię? Byłeś w Paryżu i wiesz, o co mi
chodzi.
Markiz zmrużył oczy.
— Uważam, że w Anglii nie ma prawdziwych kurtyzan. Dlatego
Watson mógł bez obawy sprowokować zakład z bandą naiwnych
młodzików.
— A niech go licho! Kawał łajdaka! I powiadasz wuju, że żaden z
nas nie ma szans z Watsonem?
— Przeciwnie, uważam, że macie szansę. Jeśli sędziowie będą
uczciwi, Diona zaćmi każdą francuską kurtyzanę!
Roderic wyprostował się.
— Naprawdę tak uważasz, wuju Lenoxie?
— Tak.
— Więc muszę ją namówić, albo... ty!
— Ja nie mam z tym nic wspólnego! — zaprotestował markiz.
— Ale musisz mi pomóc. Wiesz, równie dobrze jak i ja, że każda
kobieta zrobi wszystko, co zechcesz. Na twoją prośbę nawet skoczy ze
skały!
Markiz roześmiał się.
— Taką cieszę się reputacją?
— Edward kiedyś powiedział o tobie: niepokonany na wojnie i
niepokonany w łóżku.
Roderic dostrzegł zmarszczkę między brwiami wuja, więc dodał
szybko:
— Ja tylko powtarzam, co powiedział Edward. Nie obrażaj się.
Proszę, wiesz przecież, że muszę pokonać tego łobuza. W
przeciwnym razie, on roztrąbi swoje zwycięstwo po całym Londynie!
— I tego właśnie należy uniknąć za wszelką cenę — zauważył
markiz — ale nie wolno być zbyt pewnym siebie. Nie, żeby Diona nie
miała wszelkich szans na zwycięstwo, ale dlatego, że może nie
zgodzić się na wzięcie udziału w takim współzawodnictwie.
Markiz wstał i, nie czekając na odpowiedź Roderika, wyszedł z
biblioteki. Uśmiechał się, sytuacja zdecydowanie bawiła go.
Rozdział 4
Schodząc na obiad, Diona czuła się jak bohaterka sztuki
teatralnej. Wprawdzie matka opisywała jej piękne domy, w których
gościła za młodu, a potem już jako mężatka, ale przepych Irchester
Park zupełnie Dionę oszołomił. Sypialnia nie była wprawdzie duża,
lecz urządzono ją wygodnie i elegancko. Łoże pod baldachimem
wspartym na czterech kolumienkach ozdobiono przewiązanymi
srebrnym sznurem zasłonami.
Gdy dziewczyna rozglądała się z zachwytem po przydzielonym
jej pokoju, gospodyni powiedziała tonem wyrażającym najwyższą
dezaprobatę:
— Rozumiem panienko, że bagażem są rzeczy, które ma panienka
w szalu?
Właśnie w tej chwili lokaj wręczył wystrojonej w koronkowy
czepeczek pokojówce węzełek Diony.
— Nie chciałam zabierać w drogę zbyt ciężkiego bagażu —
tłumaczyła się speszona — dlatego nie wzięłam żadnych kufrów.
Pani Fielding zacisnęła usta, więc Diona dodała:
— Dom opuściłam w wielkim pośpiechu.
Gospodyni milczała. Diona, aby dodać sobie animuszu uniosła
podbródek i oświadczyła, naśladując sposób mówienia matki:
— Bardzo miło z pani strony, że się pani o mnie troszczy. A ten
dom, to najładniejszy dom, jaki kiedykolwiek widziałam.
Pani Fielding udobruchała się. Po chwili już zupełnie innym
tonem zwróciła się do Diony:
— Panienka życzy sobie, aby pies spał obok panienki w pokoju?
— Tak, oczywiście. Obiecuję, że nie będzie z nim żadnych
kłopotów. Jest przyzwyczajony do warunków domowych.
Gospodyni sapnęła niedowierzająco, więc Diona dodała:
— Mam go od szczeniaka. Opiekuje się mną. Gdyby złodzieje
próbowali włamać się tutaj, to zapewniam, że stanąłby w obronie
domu. Potrafi być groźny!
Gospodyni spojrzała trochę dziwnie, lecz po chwili uśmiechnęła
się.
— Myślę, że to rozsądnie ze strony panienki, mieć go przy sobie.
Emilia będzie się opiekować panienką. Niech ją panienka prosi o
wszystko, czego tylko panienka potrzebuje.
Mówiąc to, wysunęła się majestatycznie z pokoju, dumna jak
królowa. Dionie zachciało się śmiać.
Zaczęła żałować, że nie ma tu matki. Razem mogłyby podziwiać
dom i śmiać się z zabawnych sytuacji. Zastanawiała się, czy będzie
miała okazję zobaczyć obrazy i inne piękne rzeczy. Żeby tylko markiz
dał jej pracę, westchnęła w duchu. Przypomniała sobie o czym mówił
pan Nairn. Jakże mogłaby jechać do Londynu i brać udział w tym
dziwnym przyjęciu?
Diona miała zaledwie mgliste wyobrażenie, na czym polegać
będzie konkurs, ale przeczuwała, że jest to impreza zupełnie dla niej
niestosowna. Przecież chciała tylko pracować przy psach i mieć
pewność, że stryj jej tu nie znajdzie. Propozycja pana Nairna
komplikowała wszystko.
W Londynie czyhały tysięczne zasadzki, a gdyby ktoś ją
rozpoznał, to byłaby katastrofa. Wiedziała o tym bardzo dobrze,
dlatego pomysł młodego człowieka przerażał ją. Ulgę natomiast
przynosiła Dionie myśl, że ona i Syriusz mają gdzie spędzić dzisiejszą
noc i że za darmo dostaną posiłek.
Objaśniła Emilii, co Syriusz jada na kolację. Zaledwie Diona
zdążyła się umyć, gdy służąca wróciła z miską pełną świeżego,
pociętego w kawałeczki mięsa. Syriusz aż podskoczył z radości.
Diona obawiała się czymkolwiek narazić pani Fielding, więc na
wszelki wypadek rozłożyła na dywanie ręcznik i dopiero wtedy
pozwoliła Emilii ustawić miskę dla Syriusza. Chciała mieć pewność,
że nie dostarczy powodu do narzekań na nią i na psa.
Kiedy pokojówka pomagała jej przebrać się w białą muślinową
suknię, jedną z tych, które zabrała z Grantley Hall, Dionie przyszło do
głowy, że markiz i pan Nairn wystąpią w strojach wieczorowych.
Sukienka była bardzo ładna, ale matka na pewno nie uznałaby jej za
odpowiednią na wieczór. Chyba powinnam odmówić uczestnictwa w
obiedzie, pomyślała spłoszona. Może poprosić o jedzenie do sypialni?
Jednak jedzenie w samotności wydawało jej się smutne i nudne.
Posiłek w towarzystwie markiza z pewnością okaże się
przyjemniejszy i w niczym nie będzie przypominał obiadów w
Grantley Hall. Sir Hereward zawsze monopolizował konwersację przy
stole. Monologował, wiecznie zirytowanym tonem, o sprawach
hrabstwa lub własnym majątku. Od pozostałych biesiadników stryj
oczekiwał jedynie pomruków aprobaty.
Diona dobrze pamiętała ciekawe rozmowy rodziców, dyskusje,
podczas których mierzyli się na dowcip i intelekt.
— Jeżeli jest coś, czego nie mogę znieść — mawiał ojciec — to
młode dziewczęta z nieobecnym spojrzeniem, myślące jedynie o tym,
ile jedzenia mogą sobie nałożyć na talerz.
— Chyba nie mówisz tego o naszej córce? — roześmiała się pani
Grantley.
— Chciałbym, żeby była taka jak ty. Piękna i dowcipniejsza od
innych kobiet — odparł jej mąż.
— Miło mi to słyszeć, ale Diona jest jeszcze bardzo młoda. Nie
podróżowała tyle, co ty. Nie zna świata. Dopiero wkracza w życie.
— Nauczy się błyskotliwej rozmowy. Nie znoszę dzwonów, które
nie dzwonią, ptaków, co nie śpiewają i kobiet, które nie mają nic do
powiedzenia!
Roześmieli się wszyscy troje.
Wspominając tę rozmowę, Diona pomyślała, że nawet jeśli nie
będzie miała wiele do powiedzenia, może przynajmniej posłuchać
mądrzejszych od siebie. Markiz onieśmielał ją, ale była pewna, iż
wszystko, co mówi warte jest uwagi. Wolała słuchać jego niż pana
Nairna.
Dawson czekał na dole. Dziewczynie wydało się, że spojrzał z
dezaprobatą na jej prostą muślinową suknię. Kiedy ją kupowała,
suknia wyglądała zbyt skromnie. Diona poprosiła zatrudnione u stryja
szwaczki o przyszycie falbany z prawdziwej koronki. Koronka
otaczała też dekolt, a przód sukni zdobiły wstążki z niebieskiej
paryskiej satyny. Wprawdzie strój ten nie przypominał wymyślnych
modeli z „Lady's Journal", lecz był naprawdę ładny.
Błękitny Salon, do którego Dawson wprowadził Dionę, oświetlał
ogromny, kryształowy żyrandol, w którym płonęła chyba setka świec.
W ich migotliwym blasku wszystko zdawało się błyszczeć. Diona
uśmiechnęła się. Ruszyła przed siebie po miękkim dywanie z
Aubusson. Opodal kominka stał wielki wazon z bukietem kwiatów.
Markiz i Nairn trzymali w dłoniach kielichy szampana. Markiz
wygląda wspaniale, pomyślała Diona. Nawet bardziej wytwornie niż
ojciec na balach myśliwskich lub obiadach z dostojnikami z hrabstwa.
Miał biały fular, zawiązany w przemyślny węzeł, nad który
wystawały rogi wysokiego kołnierzyka. Śnieżna biel materiału
odcinała się od lekko opalonej twarzy. Na doskonale skrojonym
surducie nie było widać najmniejszej fałdki, a krój spodni „drain-pipe"
zgodny był z wymogami ostatniej, lansowanej przez księcia regenta,
mody. Nowy ten fason uwalniał dżentelmenów od konieczności
wkładania przy mniej formalnych okazjach jedwabnych pończoch do
satynowych, sięgających kolan bryczesów.
Roderic Nairn wyglądał miło i elegancko, lecz markiz nosił swój
wykwintny strój z taką naturalnością, jakby nieświadom był własnego
wyglądu.
Gdy szła ku nim przez salon, obaj mężczyźni zamilkli. Dygnęła, a
markiz powiedział:
— Dobry wieczór, Diono! Mam nadzieję, że dobrze się panią
zajęto?
— Wszyscy są tacy mili, a Syriusz dziękuje panu za wyśmienity
obiad.
Syriusz na dźwięk swego imienia podniósł ogon i zamerdał. Cały
czas trzymał się za plecami Diony.
— Dziwne imię dla zwierzęcia — zauważył markiz.
— Dziwne? Wasza wysokość zapewne wie, że Syriusz to pies
Oriona. Razem polowali.
Markiz zdziwił się. Znał, rzecz jasna, mitologiczne pochodzenie
imienia, ale nie spodziewał się, że Diona też coś wie na ten temat.
— Och, starożytni Grecy... Uczyłem się o nich w Oksfordzie, ale
już wszystko zapomniałem! — zawołał Roderic, jakby było się czym
chwalić.
— Jest to raczej powód do żalu — zauważył markiz. — Nie wiesz
też zapewne, że Diona to imię utworzone od Dione.
Roderic wyglądał dość niemądrze i Diona musiała się roześmiać.
— Ma pan rację — powiedziała. — Mama chciała nazwać mnie
Dione, bo, jak żartowała, jestem córką Nieba i Ziemi, czyli mojej
matki i ojca.
Znowu roześmiała się i opowiadała dalej:
— Tatuś uznał, że Dione to imię za trudne dla Anglików i
mogłabym mieć z tego powodu kłopoty. Wolał formę Diona i tak
mnie ochrzczono.
Oczy markiza błysnęły.
— Myślę, drogi Roderiku — zwrócił się do siostrzeńca — że
szykuje się nam bardzo intelektualny wieczór! Szkoda, że sędziowie
zakładu nie słyszą nas teraz.
— Chciałbym, żeby panna Diona powtórzyła to wszystko w ich
obecności — oświadczył Nairn.
Diona nie chciała popsuć nastroju oświadczeniem, że, za żadne
skarby, nie weźmie udziału w nieprzyzwoitym konkursie, więc
zręcznie zmieniła temat rozmowy.
— Chciałam, aby Syriusz miał na imię Tisz-trja, jak gwieździsty
pies czczony w Persji, ale tata powiedział, że to imię jest nazbyt
trudne do wymówienia. Zbyt skomplikowane.
Przerwała. Markiz słuchał z zamyśloną miną. Po chwili mówiła
dalej:
— Wtedy pomyślałam, że nadam mu imię innego niebiańskiego
psa, mianowicie chińskiego T'ien-kon, który odpędza złe duchy.
W chwili, gdy wymówiła „złe duchy", przyszło jej na myśl, iż
T'ien-kon mógłby „odpędzić" stryja Herewarda.
— Obawiam się, że imiona moich psów wydadzą się pani zbyt
pospolite — zauważył markiz. — Wybierał je zarządca psiarni.
— Czy wasza wysokość ma jakiegoś dalmatyńczyka?
— Dwa. Starsze, ale z dobrym rodowodem. Ciekaw jestem, jak
wypadną w porównaniu z Syriuszem.
— Będzie mi przykro, jeśli Syriusz okaże się gorszy.
— A ja, oczywiście, poczuję się dotknięty, jeśli zwycięży —
odpowiedział markiz żartobliwie.
Roześmiała się w sposób uroczy i naturalny. Jakże inaczej brzmi
afektowany śmiech kobiet, które spotykałem w Londynie, pomyślał
markiz.
Po chwili Diona rzekła:
— Muszą panowie wybaczyć mi ten nieodpowiedni strój, ale
opuściłam dom w wielkim pośpiechu i nie mogłam zabrać ze sobą
zbyt wielu rzeczy.
Po ustach markiza przemknął słaby grymas.
— Więc uznałaś, Diono, że ta bardzo ładna sukienka, w której
pani przyjechała, jest odpowiednia do pracy w psiarni?
Diona spłonęła rumieńcem. Pomyślał, że chyba zachował się
nieuprzejmie.
Po chwili milczenia dziewczyna odpowiedziała:
— Ja naprawdę przyjechałam tu tylko po to, aby dostać pracę.
Oczywiście, jeśli wasza wysokość zatrudni mnie, to sprawię sobie...
odpowiednie ubranie.
Markiz nie zdążył nic odrzec, gdyż w tej chwili Dawson
zapowiedział, że obiad został podany. Roderic podał Dionie ramię.
— Wygląda pani bardzo ładnie, ale wątpię żeby psy mojego wuja
mogły wyrazić swój zachwyt równie elokwentnie jak ja!
Diona roześmiała się.
— Jeśli okaże się pan zbyt wymowny, wówczas Syriusz będzie
zazdrosny. A on robi się niebezpieczny, kiedy mnie broni.
— Przez panią staję się nerwowy — oświadczył Roderic.
Patrząc na Dionę pomyślał, że kiedy się śmieje wygląda
powabniej niż jakakolwiek Francuzka, nawet wybitna piękność.
Postanowił być ostrożny i niczym jej nie zrażać. Miał nadzieję, że wuj
Lenox pomoże mu.
Weszli do jadalni. Na widok tego wnętrza Diona aż krzyknęła z
zachwytu. Utrzymaną w tonacji bladej zieleni salę projektował sam
Robert Adam. W ścianach podzielonych jońskimi pilastrami
znajdowały się nisze, w których ustawiono posągi greckich bóstw.
Plafon przedstawiał Wenus w otoczeniu tłuściutkich putt, które
pozdrawiały wyłaniającego się z pienistych fal Neptuna. Obok boga
morza pląsały nereidy.
Jadalnię oświetlały ogromne świece osadzone w rzeźbionych
kandelabrach pochodzących, jak sądziła Diona, z Włoch lub
Hiszpanii. Na stole ustawiono mniejszy, srebrny kandelabr. Nie było
natomiast białego obrusa, zgodnie z modą wprowadzoną przez
następcę tronu.
Diona usiadła po prawej stronie markiza. Czuła się tak
podekscytowana, że musiała podzielić się swoimi wrażeniami.
— Ojciec mówił, że panuje moda, aby nie kłaść obrusa na stole z
politurowanym blatem, ale nigdy jeszcze czegoś takiego nie
widziałam. Jak, dzięki temu, pięknie prezentuje się ten kandelabr w
stylu Jerzego I.
Markiz znów się zdziwił.
— Ma pani rację. Skąd pani wie, że to Jerzy I?
— Słucham? — zapytała zaskoczona.
Markiz postanowił sformułować pytanie inaczej.
— Jeśli chodzi o srebra, to myli się powszechnie trzy style
georgiańskie — Jerzego I, II i III.
— Przecież srebra z okresu Jerzego I są dużo prostsze w rysunku.
Dlatego ten kandelabr tak świetnie pasuje do wnętrza ozdobionego
jońskimi, a nie korynckimi, kolumnami.
Markiz pomyślał, że nawet wyrobiona Francuzka przegra z Dioną.
Zresztą w tej chwili mało go obchodzili sir Mortimer, Roderic i ich
zakład. Markiz usiłował bowiem złożyć fragmenty układanki i
notował w myśli każdy ślad, mogący naprowadzić na rozwiązanie
tajemnicy: kim jest Diona.
Tymczasem Roderikowi znudziło się milczenie i też postanowił
błysnąć erudycją. Zaczął więc mówić o koniach i wyścigach w Ascot.
Diona dowiedziała się, że markiz zdobył tam złoty puchar i nie
zaskoczyło jej to. Musiał wspaniale finiszować, gdyż jego koń pobił
faworyta o szyję.
— Szkoda, że tego nie widziałam. Zawsze pragnęłam pojechać do
Ascot, lecz obawiam się, iż nigdy nie będę miała okazji.
Zapewne kiedyś obiecywano zabrać ją na wyścigi, ale z jakiejś
przyczyny jej marzenia się nie spełniły, pomyślał markiz.
Diona zamilkła. Markiza coraz bardziej intrygowała zagadka
pochodzenia dziewczyny. Bez wątpienia była damą, choć zdawało się
niemożliwe, aby panna z dobrego domu podróżowała wyłącznie w
towarzystwie psa. I jakim cudem zdobyła się na tyle odwagi, żeby
chcieć samodzielnie zarabiać na życie? Dlaczego nie miała pieniędzy?
Dlaczego krewni pozwolili jej na równie niebezpieczną eskapadę?
To tajemnica, którą musiał rozwiązać. Najprościej było pozwolić,
aby mówiła o sobie. Miał zbyt wiele doświadczenia, zdobytego w
czasie przesłuchań dezerterów i niesubordynowanych żołnierzy, żeby
wystraszyć dziewczynę dociekliwymi pytaniami. Zamiast tego
prowokował ją do rozmowy na różne tematy.
— Chyba nie muszę cię pytać, czy lubisz jazdę konną, ale czy
jesteś dobrą amazonką? — zapytał.
— Myślę, że nie będzie to próżność, jeśli powiem „tak". Ojciec
tak uważał, a on znał się na tym i był surowym sędzią.
— Czy twój ojciec brał udział w jakichś wyścigach?
Diona zawahała się, nie chcąc zapewne, aby odpowiedź zdradziła
jej sekret. Doszła jednak do wniosku, że markiz nie mógł słyszeć o
ojcu i odpowiedziała:
— Brał udział w lokalnych gonitwach, to wszystko.
— To mi przypomina, że powinienem zorganizować tutaj bieg z
przeszkodami. Wydałem już polecenie, aby tor wyścigu został
odpowiednio przygotowany, ale jeszcze go nie sprawdzałem. Chcę
mieć takie same przeszkody, jak na Grand National.
— Wspaniały pomysł, wuju Lenoxie! — zawołał Roderic. —
Gdybym mógł pojechać na którymś z twoich koni, miałbym
zwycięstwo w kieszeni!
Markiz roześmiał się.
— Gdybyś dosiadł mojego wierzchowca w swoich barwach,
uznano by to za czyn niegodny sportowca.
— W takim razie zainwestuję we własne konie!
— Niestety, sądząc z obecnego stanu twoich oszczędności, nie
byłaby to rozsądna decyzja.
— Skoro więc nie pożyczysz mi żadnego konia ze stajni w
Irchester Park, będę zmuszony pozostać obserwatorem — oświadczył
Roderic wesoło.
Diona zrozumiała, że Nairn i tak postawi na swoim, więc
uśmiechnęła się do niego, a on rzekł:
— Jeśli masz zamiar brać udział w tych zawodach, doradzam ci:
uklęknij przed wujem Lenoxem i błagaj, żeby pozwolił ci dosiąść
jednego ze swoich koni — są lepsze od najlepszych.
— Domyślam się — powiedziała Diona. — Mam nadzieję, że
będzie mi wolno opiekować się w razie potrzeby również końmi jego
wysokości.
Markiz poprawił się w fotelu.
— Poważnie rozważasz pracę w stajniach i psiarni?
— Ależ, czemu nie? Nie rozumiem! — rzekła nieco buńczucznie.
— Konie dobrze znoszą kobiecą rękę i czasami to właśnie my
posiadamy magiczną, znaną Cyganom, moc, która nieokiełznanego
wierzchowca skłania do spokoju i posłuszeństwa.
— A ty znasz jakieś cygańskie zaklęcia? — zapytał markiz z
lekką ironią w głosie.
Diona odwróciła od niego wzrok. Rozważała, co odpowiedzieć.
Lenox Irchester również potrafił zmuszać do posłuszeństwa.
Używał do tego magii własnej osobowości. Skoncentrował myśli na
Dionie, aż wreszcie znów na niego spojrzała.
— Niewiele wiem na ten temat — odparła. — Cyganie mają
swoje sekrety.
— A czy zawierzali je kiedykolwiek tobie? — spytał cicho
markiz.
Oczy Diony zamigotały.
— Wtajemniczyli ojca. Traktował ich jak przyjaciół. Kiedy mieli
do sprzedania jakiegoś naprawdę świetnego konia, zawsze
proponowali go najpierw nam.
— I nie zdarzyło się, żeby was oszukali?
— Nie. Oczywiście, że nie. Cyganie nigdy nie oszukają
przyjaciela. A nas uważali za przyjaciół.
— Dlaczego? — Pytanie zostało postawione z takim naciskiem, iż
Diona nie śmiała odmówić udzielenia odpowiedzi.
— Mieli obozy na naszej ziemi i co roku wracali. — Spojrzała na
markiza i ciągnęła: — Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nigdy nie
tknęli niczego, co do nas należało. Ani razu nie zginęło nam kurczę,
czy choćby jajko. A kiedy ruszali w drogę, zostawiali po sobie idealny
porządek. Jedynie ślady wypalonych ognisk przypominały nam o
nich.
Diona sięgnęła myślami w przeszłość. Nie tylko Cyganie, ale
każdy kto poznał jej rodziców, musiał ich pokochać. Szczęście, które
od nich promieniowało, ogarniało całe ich otoczenie. Gdy znalazła się
u stryja, miała wrażenie, że otoczyły ją ciemności. W Grantley Hall
nie kochano jej, a nawet nie akceptowano. Twarz dziewczyny
wyrażała więcej niż Diona mogła przypuszczać.
Nagle jej oczy napotkały badawczy wzrok markiza i przez
moment obydwojgu wydawało się, że sprzęgła ich ze sobą jakaś
dziwna siła. Nie miało znaczenia ani gdzie byli, ani kim byli. Na
chwilę stali się cząstką wieczności.
I wtedy odezwał się Roderic, przywracając obydwoje do
rzeczywistości.
— Pomówmy o zawodach. Wuju Lenoxie, jakie przewidujesz
nagrody? Kogo zamierzasz zaprosić?
— Przyjaciół i każdego z sąsiadów, który ma dostatecznie dobre
konie.
Jego odpowiedź uświadomiła Dionie, że osobą, która na pewno
nie powinna wziąć udziału w zawodach jest właśnie ona. Okoliczni
ziemianie, a przynajmniej niektórzy spośród nich, mogli okazać się
znajomymi jej rodziców i bez trudu ją rozpoznać.
A może będą wśród nich przyjaciele stryja, których znała, chociaż
nigdy nie miała okazji z nimi rozmawiać. Ilekroć w Grantley Hall
próbowała przyłączyć się do konwersacji, sir Hereward ostro
przywodził ją do porządku, każąc pilnować własnego nosa zamiast
wściubiać go tam, gdzie nie powinna. Znajomi stryja na pewno ją
pamiętali. Jeśli chciała pozostać w ukryciu, absolutnie nie mogła
dopuścić, aby zobaczyli ją sąsiedzi markiza.
Diona nie odzywała się, ale markiz zauważył, że jej nastrój
przygasł. Tym bardziej poczuł się zaintrygowany. Przyszło mu na
myśl, że uciekła z powodu narzucanego jej przez rodzinę
narzeczonego. Potem jednak doszedł do wniosku, a pomogła mu w
tym doskonała znajomość duszy kobiecej, że dziewczyna jest jeszcze
zupełnie niewinna, nietknięta nawet pocałunkiem.
Kiedy po raz pierwszy na niego patrzyła, w jej wzroku malowały
się tylko szacunek i obawa. Nie uczyniła najmniejszego gestu
obliczonego na przyciągnięcie męskiej uwagi, zapewne nawet nie
potrafiłaby zachowywać się kokieteryjnie.
Markiz spojrzał na Roderika i uznał, że młody człowiek rozmawia
z Dioną nader ochoczo, a przy najmniejszej zachęcie z jej strony z
pewnością zacząłby flirtować. Jednakże dziewczynie taka myśl nawet
nie zaświtała w głowie. Nie wyglądało też, by Diona czuła się
zażenowana faktem, iż zasiada do obiadu sama z dwoma
atrakcyjnymi, młodymi mężczyznami. Zachowywała się jak dziecko.
Z zapałem zachwycała się jadalnią, srebrami i wykwintnymi daniami.
— Nigdy nie jadłam nic wspanialszego! — zawołała, gdy obiad
się skończył. — Lecz jednej rzeczy nie potrafię zrozumieć.
— Jakiej? — zapytał markiz.
— Jeśli wasza wysokość ma doskonałego kuchmistrza w Irchester
Park, a w Londynie drugiego, który pewnie tutejszemu w pełni
dorównuje, to w jaki sposób wasza wysokość zdołał zachować tak
dobrą linię?
Pytanie zabrzmiało jak przejaw czystej ciekawości, nie jak
komplement, więc markiz odpowiedział skromnie:
— Dużo ćwiczę.
— Tak myślałam. Tatuś zawsze narzekał, że jadamy zbyt dużo
posiłków przyprawionych śmietaną. Obawiał się utyć, a to nie byłoby
wskazane przy jeździe konnej.
— Ja także nie chcę być zbyt ciężki dla moich koni. Ale przez tyle
lat służby w armii otrzymywałem posiłki tak skromnie racjonowane,
że teraz lubię się wprost przejadać. Za długo miałem do czynienia z
przymusowym postem — wyjaśnił markiz.
— Muszę przyznać, że i ja byłam dzisiaj bardzo łakoma. Jadłam o
wiele więcej niż zazwyczaj i cieszył mnie każdy kęs.
Roześmiała się, a Roderic wraz z nią. Razem przeszli do salonu,
gdyż markiz i Roderic zgodnie oświadczyli, iż pragną jeszcze w
towarzystwie Diony wypić kieliszek portwajnu.
Diona podeszła do wysokiego, wychodzącego na ogród, okna. Jej
smukła sylwetka spowita w białą suknię rysowała się na tle gwiazd i
ginących w mroku drzew. Mogłaby być niebiańską istotą, grecką czy
rzymską boginią, która przybyła tu, aby uwodzić i czarować zwykłych
śmiertelników, myślał Irchester, przyglądając się jej z zachwytem.
Markiz był pewien, że Diona nie pomoże Roderikowi. Miał też
uczucie, że dziewczyna może zniknąć równie tajemniczo, jak się
pojawiła i nie uprzedzi o swoich planach. Zostali sami. Roderic
wyszedł odetchnąć wieczornym powietrzem. W ogrodzie słychać było
Syriusza buszującego po krzakach. Markiz stanął obok Diony w
otwartym oknie.
Odwróciła głowę i spojrzała na gwiazdy.
— Czy błaga pani Oriona, tam nad naszymi głowami jest jego
konstelacja, aby nie domagał się powrotu Syriusza?
Pytanie zostało zadane lekkim tonem i markiza zaskoczyła
niespodziewana żarliwość i emocja w głosie Diony.
— Nikt, nikt nie zabierze mi Syriusza! Jest mój! Mój... Nikt go
nie skrzywdzi!
Markiz spojrzał na nią szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami.
Jej reakcja zaskoczyła go w najwyższym stopniu. Po chwili spytał
cicho:
— Pani protest... Brzmi tak, jakby ktoś groził, że to zrobi?
Diona spojrzała w stronę Syriusza, biegającego między ciemnymi
krzewami.
— Ja... Nie chcę o tym mówić.
Zamilkli. Dopiero po dłuższym czasie odezwała się.
— Czy mogę pana prosić o łaskę?
— Oczywiście.
— Czy może pan obiecać, że nie powie o mojej obecności tutaj, i
o tym, że jestem razem z dalmatyńczykiem?
— Uważa pani, że pieskowi coś grozi?
— Tak! Jest w niebezpieczeństwie! Proszę, może mi pan obiecać?
— Chyba zrozumiałe, że jestem ciekaw przyczyn takiej prośby.
— Przykro mi, że muszę tyle ukrywać, ale dla pana to nie ma
wielkiego znaczenia, a dla mnie... ogromne. Musimy zachować...
anonimowość.
— Oczywiście, będę respektował pani życzenie, ale mam w
zamian za to prośbę.
Podniosła oczy i znów zobaczył w nich strach. Zrozumiał, że
Diona obawia się, iż ponowione zostanie życzenie Roderika. Jednak,
ku zdumieniu dziewczyny, markiz rzekł:
— Jeśli boi się pani i myśli, że mógłbym jej w czymś pomóc,
proszę powiedzieć mi o tym.
Usłyszał westchnienie ulgi.
— Dziękuję z całego serca! Wiedziałam, że u pana znajdę pomoc.
— Tak? — Pomyślał, że ona nie powie już ani słowa. Lecz
spojrzała na gwiazdy i rzekła:
— Coś, co tatuś nazywał intuicją kazało mi wejść do tego domu.
Czułam, że otrzymam pomoc... I nie omyliłam się.
Markiz wiedział, o czym mówi Diona. Nieraz, gdy rozum,
doświadczenie i rozsądek nie na wiele się zdawały, intuicja ratowała
mu życie. I nigdy go nie zawiodła.
— Była pani pewna, że jej pomogę?
Spojrzała na niego.
— Byłam też przede wszystkim bardzo wystraszona... —
przyznała.
— A teraz?
— Nadal, ale to nie z pana powodu.
— Pomogę pani uwolnić się od strachu...
Potrząsnęła głową.
— Nikt mi w tym nie pomoże, ale jeśli moglibyśmy, ja i Syriusz,
zostać tu przez jakiś czas, będziemy bardzo wdzięczni.
— Mówiłem już, iż zastanawiam się jak pomóc. Nie lubię
podejmować pospiesznych decyzji. Na razie będzie pani po prostu
moim gościem.
Kiedy odpowiadała, ujrzał w jej źrenicach odbicie gwiazd.
— Dziękuję... Dziękuję panu! Nie będę musiała spać w stogu
siana, ani pod płotem! Bałam się tego!
Markiz roześmiał się.
— Myślę, że łóżko w sypialni jest znacznie wygodniejsze.
Diona wpatrywała się w ciemność, lecz Irchester miał wrażenie,
że nie widzi ani Syriusza biegającego gdzieś daleko, ani Roderika, ani
gwiazd odbijających się w jeziorze.
Powiedziała niemal szeptem:
— Myślę, że mamusia byłaby zaszokowana moim pobytem tutaj.
Ale ja, nie wiem dlaczego, czuję, że to dobre i właściwe miejsce i sam
Bóg mnie tu przywiódł.
Kiedy wrócił Roderic, a za nim nadbiegł pies, Diona znów
zadziwiła markiza.
— Mam nadzieję — powiedziała — że nie będzie to zbyt
niegrzecznie, jeśli Syriusz i ja pójdziemy już do sypialni. Jestem
bardzo zmęczona, mam za sobą długi dzień, dużo zdenerwowania i
niepokoju. Czuję się tak wyczerpana... Jakbym cały dzień spędziła w
siodle.
Markiz przyzwyczajony był do kobiet, które szukały wszelkich
możliwych pretekstów, aby nie rozstawać się z nim.
— Myślę, że to rozsądny pomysł. Mam nadzieję, Diono, że w
swoim obfitym bagażu ma pani ubrania nadające się do jazdy konnej!
Proponuję, aby nazajutrz, po śniadaniu wyruszyła pani z Roderikiem i
ze mną na konną przejażdżkę.
Diona przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa. Wreszcie
odezwała się, nie ukrywając radości:
— Naprawdę?! Mam spódnicę do jazdy konnej. Obawiam się
tylko, że jest nieco dziwna.
— Och, przecież jedynie konie będą ją oglądały. Nie sądzę, aby
chciały składać skargę!
Dziewczyna roześmiała się cicho:
— O której godzinie jest śniadanie? Nie chcę się spóźnić.
— O ósmej. Oczywiście, jeśli będzie pani jeszcze spała, Roderic i
ja zrozumiemy to i pojedziemy we dwóch — dokuczał jej markiz, ale
Diona oświadczyła z powagą:
— Wstanę i będę ubrana już o szóstej na wypadek, aby panowie
nie czekali na mnie!
— Nie ma takiej potrzeby. Wystarczy poprosić panią Fielding,
aby obudziła panią o odpowiedniej porze.
— Tak, oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy, bo w domu
musiałam się sama budzić.
To następny ślad, pomyślał markiz. Mieszkała w domu, w którym
nie było wielu służących. Choć podczas obiadu zauważył, że była
przyzwyczajona do tego, aby obsługiwano ją przy stole. Zwróciło
również jego uwagę, że stanowczo i bez zastanowienia dziękowała za
niektóre gatunki win, musiała więc je znać.
Kładąc się spać, markiz rozmyślał o sprawach dotyczących
Diony. Przedstawiała sobą pasjonującą zagadkę. Prędzej czy później
będzie musiał również poważnie zastanowić się nad problemem
posady i związanymi z nią komplikacjami. Nie może przecież
zatrudniać dziewczyny w psiarni, a jednocześnie gościć przy swoim
stole. Gdyby miała pracować przy psach, nie mogłaby też dłużej
mieszkać w pałacu. Diona, zapewne, jeszcze o tym nie pomyślała, ale
wkrótce i ona zda sobie sprawę z kłopotliwej sytuacji.
Chociaż nie powiedziała tego wprost, rozumiał że wszystko, co
dotyczyło jej tajemniczej ucieczki, miało związek z Syriuszem. Nigdy
dotąd nie spotkał kobiety, której uwaga byłaby bardziej skupiona na
tym, czy psu nie dzieje się jakaś krzywda niż na atrakcyjnym męskim
towarzystwie. Dziwne.
Piękne kobiety chętnie, odchylając głowy, spoglądały w gwiazdy,
aby uwydatnić długą linię szyi. Diona uczyniła to samo, jednak w
sposób całkiem naturalny. Nieświadoma spojrzenia markiza, nawet
nie pomyślała, że ten gest mógłby zrobić na nim wrażenie. Żegnając
się przed pójściem na górę, wyciągnęła do Irchestera rękę i
powiedziała:
— Dziękuję, milordzie, za dobroć. Ten wieczór był dla mnie
przeżyciem, którego nigdy nie zapomnę.
Markiz, mimo wszystko, spodziewał się, że Diona doda to, co
kobiety zawsze mówiły mu miękkim, kuszącym tonem: nigdy nie
zapomnę spędzonego z panem wieczoru.
Ona zaś zamiast tego powiedziała:
— Dziękuję za możliwość obejrzenia pańskiego pięknego domu.
Mam nadzieję, iż jutro zwiedzę go dokładniej. Dziękuję też za
wspaniały obiad.
— Miło mi, że jest pani zadowolona — odparł uprzejmie markiz.
— Syriusz także dziękuje. — Dała znak dalmatyńczykowi i pies
natychmiast do niej podszedł. — Powiedz: dziękuję, Syriuszu! —
rozkazała. Zwierzę przysiadło na tylnych łapach i pochyliło łeb.
— Coś wspaniałego! Widzę, że jest doskonale wychowany i
naprawdę szczerze okazuje wdzięczność.
— Oboje dziękujemy! — oświadczyła Diona.
Uśmiechnęła się, ale w jej spojrzeniu nie było nic intymnego ani
prowokującego. Z oczu zniknął również wyraz lęku.
Markiz i Roderic odprowadzili Dionę do podnóża schodów.
Dziewczyna powiedziała dobranoc, dygnęła, po czym, jak podlotek,
pomknęła razem z Syriuszem na górę. Zanim zniknęła im z oczu,
odwróciła się jeszcze i radośnie pomachała dłonią.
— Jest doskonała! — wykrzyknął Roderic. — Doskonała! Och,
wuju Lenoxie! Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zaprezentuję ją
sir Mortimerowi!
Markiz nie odpowiedział. Ruszył z powrotem do salonu, a minę
miał zafrasowaną. Ostatnia uwaga Roderika rozdrażniła go. Nie chciał
nawet myśleć, że ktoś tak nie zepsuty jak Diona, miałby mieć
cokolwiek do czynienia z sir Mortimerem Watsonem.
Rozdział 5
Kiedy Simon wszedł do jadalni, ojciec siedział już za stołem.
Młody człowiek obficie napełnił talerz i zapytał:
— Są jakieś wiadomości od Diony?
Przez chwilę sir Hereward milczał. Wreszcie mruknął:
— Wróci, kiedy będzie głodna.
Simon rozsiadł się wygodnie i rozpoczął śniadanie. Sposób, w
jaki rzucał się na jedzenie zawsze przyprawiał Dionę o mdłości.
Tymczasem sir Hereward czytał listy. Nagle wykrzyknął
wzburzonym głosem:
— Dobry Boże!
Simon oderwał wzrok od talerza:
— Co się stało, tato?
— Trudno uwierzyć.
— W co? — dopytywał się Simon.
Sir Hereward jeszcze raz z największym niedowierzaniem
popatrzył na trzymaną w ręku kartkę papieru.
— To jest list od radcy prawnego twego stryja. Pisze, że Diona
właśnie odziedziczyła, zapisany jej przez matkę chrzestną duży
spadek.
— Spadek?
— Osiemdziesiąt tysięcy funtów!
— Myślałem, że ona nie dysponowała żadnymi pieniędzmi — w
głosie Simona zabrzmiało szczere rozczarowanie.
— Oczywiście! — przytaknął z wściekłością sir Hereward. — Ale
teraz, dzięki chrzestnej matce, o której istnieniu nigdy nawet nie
słyszałem, Diona stała się bogata. Adwokat, zresztą najzupełniej
słusznie, skontaktował się ze mną, jako prawnym opiekunem.
— Ale ty nie wiesz, gdzie ona teraz jest.
Simon, jak zwykle, odkrywczym tonem stwierdzał to, co
oczywiste, więc sir Hereward nawet nie zwrócił na niego uwagi.
Zmarszczył natomiast brwi i rzekł sam do siebie:
—
Osiemdziesiąt
tysięcy
funtów!
Ona
ma
zaledwie
dziewiętnaście lat! Simonie, mam pomysł. I ty zyskasz dzięki
spadkowi Diony.
— Ja, ojcze?
— Tak.
Sir Hereward uśmiechnął się w sposób, który z pewnością
przeraziłby Dionę, gdyby tylko mogła zobaczyć wyraz twarzy stryja.
Diona rozmyślała wracając konno przez park. Ostatnie dni
należały do najszczęśliwszych w jej życiu. Jeździła na doskonałych
wierzchowcach, a radosna perspektywa wypraw w towarzystwie
markiza i Roderika sprawiała, że każdego ranka Diona ochoczo
zrywała się z łóżka i witała rozpoczynający się dzień uśmiechem.
Zaraz po śniadaniu galopowali na łąki, wjeżdżali w chłód lasów,
przesadzali tuziny żywopłotów i ogrodzeń.
Wracali właśnie z takiej wyprawy. W pałacu czeka na nich
wyśmienity posiłek, który upłynie przy interesującej rozmowie. Od
czasu śmierci ojca Diona nie miała okazji do prawdziwie błyskotliwej,
intelektualnej konwersacji, toteż teraz przyłapywała samą siebie na
tym, że przed zaśnięciem obmyśla tematy do kolejnych dyskusji.
Większość ożywionych utarczek słownych odbywała się między
nią a markizem. Roderic zaś był doskonałym słuchaczem. Od czasu
do czasu wspierał to jedną, to drugą stronę, co czyniło spór bardziej
interesującym.
Czasami, gdy nie mogła spać, Diona rozmyślała. Miała wrażenie,
iż jeśli zapali świecę, zobaczy nie pięknie udrapowane kotary łoża, w
którym spędziła ostatnich kilka nocy, lecz ciemnobrązowe, aksamitne
zasłony sypialni w Grantley Hall, równie ponure jak cały dom stryja i
wszyscy jego mieszkańcy.
Tutaj czuła się szczęśliwa. Powoli zapominała o strachu przed sir
Herewardem i o niebezpieczeństwie grożącym Syriuszowi. Psy
markiza, co stwierdziła z zadowoleniem, mimo że bardzo rasowe, nie
dorównywały jej ulubieńcowi. Nawet zarządca psiarni przyznawał, że
Syriusz to zwierzę wyjątkowej urody.
Poranne biegi za końmi dobrze wpłynęły na jego sylwetkę. Jest po
prostu piękny, myślała Diona. Zwróciła wzrok na markiza i nagle
przyszło jej do głowy, że tym samym przymiotnikiem można by
określić właściciela Irchester Park.
— Pora wypróbować tego konia na torze przeszkód — odezwał
się Roderic. — Przekonam się, jak skacze. Muszę przecież
zadecydować, na którym z twoich wierzchowców pojadę podczas
zawodów.
Markiz uśmiechał się. Milczał. Roderic zawrócił i pogalopował w
stronę trasy wyścigów po drugiej stronie parku.
— Jest pełen zapału — stwierdziła Diona.
Jechali właśnie stępa przez kamienny most.
— Czy sądzi pan, że ma szansę na zwycięstwo?
Zanim markiz zdążył otworzyć usta, roześmiała się i sama sobie
udzieliła odpowiedzi:
— Wiem: zwycięży, o ile pan osobiście nie weźmie udziału w
wyścigu.
— Chce pani przez to powiedzieć, że powinienem dać mu fory?
— Oczywiście — odparła. — Ponieważ jest pan za dobry we
wszystkich konkurencjach, co odbiera szansę innym śmiertelnikom.
— To pochlebstwo! Podejrzewam, że ma pani ochotę poprosić
mnie o pozwolenie, by podczas zawodów dosiąść Championa lub
Merkurego.
Istotnie, właśnie te konie podobały się Dłonie najbardziej i była
zdumiona, że markiz to zauważył. Przypomniała sobie jednak, iż nie
powinna pokazywać się na zawodach. Odparła więc:
— Obawiam się, że na długo przed terminem wyścigu będzie pan
musiał zadecydować, czy zaangażuje mnie pan do pracy... Jeśli nie,
poszukam miejsca gdzie indziej.
Każdym nerwem czuła, że za nic w świecie nie chce opuścić
Irchester Park, a ściślej mówiąc, że nie może rozstać się z Lenoxem
Irchesterem.
Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Dopiero gdy przystanęli na
schodach pałacu, markiz powiedział:
— Muszę z panią porozmawiać. Kiedy się pani przebierze, Diono,
proszę zejść do biblioteki. Będę tam na panią czekał.
Zaniepokojona podniosła na niego oczy, ale on nawet na nią nie
spojrzał. Diona pobiegła do sypialni. W napięciu zastanawiała się, co
też markiz ma jej zakomunikować. Nie chciała tracić czasu na toaletę,
więc tylko rozpuściła włosy, upięte do konnej jazdy, a pokojówka
Emilia pomogła jej się przebrać.
Tym razem Diona wybrała skromną sukienkę z białego muślinu,
ozdobioną bladozielonymi, jak wiosenne pączki, wstążkami. Przypięła
jeszcze do gorsu dwie malutkie, wyjęte z wazonu, różyczki i już była
gotowa.
— Panienka zawsze taka ładna! — z zachwytem pochwaliła
pokojówka.
Diona uśmiechnęła się do niej i szybko wyszła z pokoju. Tak jak
oczekiwała, markiz odpoczywał w swoim ulubionym fotelu w pobliżu
pięknego kominka projektu braci Adamów. Nad kominkiem wisiała,
malowana na desce, tarcza herbowa rodu Irchesterów.
Kiedy tak zbliżała się do markiza, przyszło Dionie na myśl, iż
siedząc bez ruchu, Lenox Irchester wygląda jak postać z obrazu
jakiegoś wybitnego artysty, jeszcze jeden wizerunek w galerii
portretów przodków.
Markiz powitał ją bez uśmiechu. Poważny wyraz jego szarych
oczu sprawił, że znów poczuła się zdenerwowana.
— Co się stało? Chyba nie zrobiłam niczego... złego? —
wyjąkała.
— Oczywiście, że nie. Jednak nadszedł czas, żeby porozmawiać o
pani przyszłości.
Diona, czując, jak lodowata dłoń ściska jej serce, zapytała:
— Czy pan Nairn wspomniał znowu o tym... konkursie?
— Rzeczywiście, mówił o tym — potwierdził markiz.
— Ja... obawiam się, że pan będzie się na mnie gniewał, ale...
Proszę... nie mogę zrobić tego, o co on mnie prosi.
— Dlaczego?
— Bo, wiem, że to coś... coś, czego moi rodzice z pewnością by
nie zaakceptowali, a poza tym... nie mogę jechać do Londynu.
— Dlaczego? — po raz wtóry zapytał Irchester.
Diona była pewna, że odmowa odpowiedzi rozgniewa markiza,
więc spojrzała na niego błagalnie i rzekła:
— Proszę spróbować zrozumieć. Ja... się ukrywam. Gdybym
pojechała do Londynu, ktoś mógłby mnie rozpoznać.
Zauważyła, że popatrzył na nią ze zdziwieniem.
— Podobno nigdy nie była pani w Londynie — przypomniał jej
własne słowa.
— To prawda, ale znam ludzi, którzy tam mieszkają i gdybym
wzięła udział w konkursie pana Nairna... To...
Jej głos się załamał. Przerażona, iż markiz będzie nalegał na
przyjęcie propozycji Roderika, padła na kolana.
— Proszę o pomoc — błagała. — Wszystko jest straszliwie
poplątane... Byłam tutaj taka... szczęśliwa... z panem...
Markiz spojrzał Dionie w oczy. Milczał, ale pojęła, że ją rozumie.
Po dłuższej chwili powiedział cicho:
— Mówisz Diono, że była pani tu ze mną szczęśliwa. Ja także
czułem się bardzo szczęśliwy. Pragnę więc coś zaproponować.
Nie spuszczała z niego wzroku. Irchester zawahał się, jakby
zastanawiając, nad doborem słów:
— Mam nadzieję, że pewnego dnia powierzy mi pani swój sekret.
Jednak tymczasem nie może pani przebywać tutaj jako osoba o
nieokreślonym statusie. Pojedziemy do Londynu. Tam ukryję panią w
bezpiecznym miejscu.
— Do Londynu? Przecież ja muszę pracować.
— Ale nie jako dziewczyna do psów!
— Więc, co mam robić?
Przez chwilę się zastanawiał, wreszcie odparł:
— Mam mały, ale wygodny dom. Obydwoje z Syriuszem
będziecie tam bezpieczni. Nie zamieszkam z wami na stałe, ale
możemy widywać się dość często. Będę też zabierać panią do moich
wiejskich posiadłości, gdzie możemy jeździć konno.
Diona spoglądała na niego zdumiona jakby nie dokładnie
rozumiała, co jej proponuje. Wreszcie powiedziała:
— Z panem czułabym się bezpiecznie, ale w jaki sposób
miałabym zarabiać na życie?
Markiz wyciągnął do niej rękę, a ona, po sekundzie wahania,
również podała mu dłoń. Przyciągnął Dionę bliżej i otoczył
ramieniem. Poczuła siłę jego mięśni i te dziwne wibracje, które już
wcześniej poznała.
— Jesteś śliczna — rzekł głębokim głosem — i bardzo młoda.
Ktoś musi się tobą opiekować.
Sposób, w jaki to powiedział sprawił, że ogarnęło Dionę dziwne,
nie znane jej wcześniej uczucie. Patrzyła na markiza szeroko
otwartymi oczami i nic już poza nim nie widziała.
— Razem będziemy szczęśliwi — powiedział Irchester łagodnie.
Nagle drzwi do biblioteki uchyliły się. Diona i markiz odsunęli się
od siebie gwałtownie. Do pokoju wszedł Dawson i zaanonsował:
— Sir Hereward Grantley i pan Simon Grantley, milordzie!
Diona wydała stłumiony okrzyk, a Syriusz, który przez cały czas
spokojnie leżał obok fotela, zawarczał głucho. Do pokoju, kulejąc z
powodu podagry, wkroczył sir Hereward. Szedł z trudem, wspierając
się na lasce wykończonej gałką z kości słoniowej. Na jego widok
Diona poczuła, że kamienieje. Zapadła cisza.
Sir Hereward stanął w odległości kilku stóp od markiza. Nie
zwrócił jednak na gospodarza uwagi, tylko szorstko warknął do
Diony:
— A więc tutaj jesteś! Ładnie mnie urządziłaś, znikając w tak
haniebny sposób!
Dopiero teraz Diona odważyła się odetchnąć. Ze zdenerwowania
drżała na całym ciele. Syriusz znowu zawarczał. Reakcja psa
przywróciła dziewczynie przytomność umysłu. Odważyła się
odezwać:
— Stryju... uciekłam, aby ratować Syriusza. Przecież chciałeś go
zabić. A ja nie mogłam go stracić! Nie mogłam...
— Trzeba było porozmawiać ze mną, a nie postępować jak
ostatnia idiotka. — Sapnął i po chwili dodał: — Możesz teraz wrócić
do domu. Jeśli Syriusz będzie grzeczny, daruję mu.
Zmiana tonu była tak niespodziewana, że Diona aż otworzyła
szerzej oczy. Tymczasem Simon, pragnąc włączyć się do rozmowy,
wykrzyknął:
— Ojciec chce powiedzieć, że teraz, kiedy odziedziczyłaś
majątek, sama możesz utrzymywać Syriusza i spłacić długi swojego
ojca!
— Simonie! Bądź cicho! — ryknął sir Hereward i dopiero
wówczas dostrzegł stojącego nie opodal markiza.
Wyciągnął do niego rękę w geście powitania i powiedział:
— Proszę mi przebaczyć, milordzie, tak nieoczekiwane
wtargnięcie do pańskiego domu, ale dopiero ostatniej nocy
dowiedziałem się, że moja niesubordynowana podopieczna właśnie
tutaj przebywa.
Markiz zignorował wyciągniętą dłoń i chłodnym tonem zwrócił
się do sir Herewarda:
— Chciałbym usłyszeć, o co w tej historii chodzi.
— Wyjaśnię panu — wyrwał się znów Simon. — Moja kuzynka,
Diona, otrzymała właśnie spadek po matce chrzestnej. Proszę sobie
wyobrazić: osiemdziesiąt tysięcy funtów dla takiej młodej
dziewczyny!
— Simonie, o czym ty mówisz? — wyjąkała Diona.
— Nie ma potrzeby, abyśmy przed obcymi omawiali nasze
rodzinne sprawy! — wtrącił sir Hereward nerwowo. — Na zewnątrz
czeka powóz. Diono, pójdziesz teraz ze mną. Wszystko ci później
wytłumaczę.
— Przepraszam, stryju Herewardzie, ale nie zamierzam wracać do
Grantley Hall. Byłam tam nieszczęśliwa. Mimo moich próśb i błagań,
chciałeś zastrzelić Syriusza. Nie chcę ryzykować, że taka sytuacja się
powtórzy.
— Już ci powiedziałem, że możesz zatrzymać psa — odparł ze
złością stryj.
— Możesz go sobie mieć — znowu wtrącił się Simon —
ponieważ mnie poślubisz! Z takim posagiem trzymaj i tuzin psów,
jeżeli ci na tym zależy.
— O czym ty mówisz...?
Diona tak się zdenerwowała, że słowa z trudem wydobywały się z
jej ust.
— Cicho bądź, Simonie! — huknął na syna sir Hereward. — Ja to
załatwię.
Simon, który lekceważył wszystkich z ojcem włącznie, zupełnie
nie zmieszany uśmiechnął się do Diony. Na widok wyrazu jego
twarzy dziewczynę przeszły ciarki. Był to ten sam obrzydliwy
uśmiech, z jakim młody człowiek usiłował niegdyś całować
stawiającą opór kuzynkę.
Sir Hereward gestem dłoni nakazał synowi milczenie, po czym
zwrócił się do markiza:
— Milordzie, proszę przyjąć moje przeprosiny za zakłócanie
pańskiego spokoju naszymi rodzinnymi kłopotami. Zabiorę zaraz
moją bratanicę i więcej nie będziemy pana niepokoić.
Diona nieśmiało przysunęła się do markiza. Miała wrażenie, że za
chwilę się udusi.
— Ponieważ zostałem już niejako wprowadzony w sprawy
pańskiej bratanicy — odezwał się Lenox Irchester — należy mi się
wyjaśnienie z pańskiej strony. Jakie są pana zamiary co do jej
przyszłości?
— Nie widzę żadnego powodu... — zaczął sir Hereward, ale
przełknął ślinę i opanował się. — Diona jest sierotą. Pragnę, aby
poślubił ją mój syn, który odziedziczy po mnie tytuł i majątek.
— I sądzi pan, że pańska bratanica przystanie na taki plan?
W głosie markiza zabrzmiała wyraźna ironia. Twarz sir
Herewarda pokraśniała. Odrzekł gniewnie:
— Jestem jej opiekunem i, jak jego wysokość dobrze wie,
zgodnie z prawem musi mi być posłuszna.
W jednej chwili Diona pojęła grozę sytuacji. Zapragnęła
natychmiast ukryć się przed zbliżającym się niebezpieczeństwem i
gotowa była w każdej chwili rzucić się do drzwi. Markiz jakby
przeczuwając decyzję Diony, mocno ujął dziewczynę za nadgarstek,
uniemożliwiając jej ucieczkę.
Spojrzała mu w oczy z wyrzutem. Widział, że była blada i drżała
ze strachu. Syriusz zawarczał ostrzegawczo. Markiz zacieśnił uścisk i
przyciągnął Dionę bliżej ku sobie, po czym zwrócił się do sir
Herewarda:
— Obawiam się, sir Grantley, że pana plany są nieaktualne,
ponieważ panna Diona dziś właśnie zaręczyła się ze mną!
Zapadła długa cisza. Nagle jednocześnie dało się słyszeć głośne
westchnienie Diony i wściekły wrzask Simona.
— Nie możesz jej mieć! Ona jest moja! Moja! Tata powiedział, że
ona wyjdzie za mnie! I tak ma być!
Markiz nie zwracał uwagi na krzyki młodego człowieka.
Obserwował sir Herewarda. Ten zaś świadom był w pełni wagi słów
wypowiedzianych przez Irchestera. Sir Hereward czuł beznadziejność
sytuacji. W pierwszej chwili zaskoczenia nie potrafił zebrać myśli,
więc, gdy wreszcie umilkł przenikliwy, histeryczny głos Simona,
rzekł tylko:
— Ona nie może wyjść za mąż wbrew mojej woli!
— Wiem o tym — markiz zachowywał całkowity spokój — ale
nie sądzę, by odmówił pan swej zgody.
Ich oczy spotkały się. Spojrzenie Irchestera było pełne pogardy.
Sir Hereward opuścił wzrok.
— W tych okolicznościach mogę mieć tylko nadzieję, milordzie,
że jest pan świadom swych czynów i nie będzie pan później
rozczarowany.
Markiz nie odpowiedział, więc sir Hereward dodał:
— Sądzę, że kolejnym krokiem będzie sporządzenie przez
pańskich prawników intercyzy małżeńskiej...
Markiz nadal milczał. Nie wykonał też żadnego gestu
zapraszającego, by niespodziewani goście usiedli. Jego opanowanie
jeszcze bardziej zirytowało sir Herewarda. Rzucił więc z pasją:
— Żegnam, milordzie!
Sir Grantley, nie obdarzywszy Diony nawet jednym spojrzeniem,
ruszył powoli w stronę drzwi.
— Ależ, tato! — protestował Simon. — Obiecałeś mi!
Powiedziałeś, że poślubię Dionę! Jak ona może wyjść za kogoś
innego?! To nie w porządku! Przecież on nie potrzebuje jej pieniędzy.
Ma swoje własne!
Sir Hereward w milczeniu opuścił bibliotekę. Simon wybiegł za
nim. Przez otwarte drzwi słychać było jeszcze jego jękliwe skargi,
słabnące w miarę, jak nieproszeni goście oddalali się.
Dopiero, gdy głosy zupełnie ucichły, markiz puścił rękę Diony.
Dziewczyna osunęła się na kolana i objęła ramionami Syriusza, który,
wyczuwając stan ducha swojej pani, polizał ją delikatnie w policzek.
Markiz podszedł do drzwi.
— Zaraz po lunchu jedziemy do Londynu. Natychmiast! —
oświadczył stanowczo.
Diona przez chwilę nie mogła pojąć znaczenia jego słów.
Wreszcie szepnęła:
— Do Londynu...
W bibliotece zostali już tylko ona i Syriusz.
Jechali na tyle szybko, iż nie sposób było rozmawiać. Diona z
zadowoleniem pomyślała, że w tej sytuacji nie musi zadać pytań,
których i tak w najbliższej przyszłości nie uniknie. Wypłakawszy się
w samotności swojej sypialni, Diona ogromnym wysiłkiem woli
zdołała nakazać sobie opanowanie i na lunch zeszła już całkiem
spokojna.
W bibliotece, oprócz Irchestera, zastała również Roderika. Nie
miała pojęcia, czy Nairn słyszał o scenie, która rozegrała się tu pod
jego nieobecność, nie chciała jednak, by poruszano ten temat. Markiz
wyczuwając jej nastrój, rozpoczął rozmowę o biegach terenowych z
przeszkodami. Przedstawił Roderikowi przepisy zawodów, po czym
zaczęli rozważać, kogo należałoby zaprosić.
Zanim lunch dobiegł końca Diona nabrała przekonania, że
Roderic nie ma pojęcia o niespodziewanej wizycie sir Herewarda i
Simona. Zaskoczyło ją natomiast i wydało się zastanawiające, iż nie
był ciekaw, dlaczego tak nagle wyruszają do Londynu. Czy
przypadkiem nie wziął takiego obrotu spraw za początek realizacji
planu związanego z zakładem. Zapewne uznał, że markiz zabiera ją do
stolicy wcześniej, aby zdążyła odpocząć i należycie przygotować się
do konkursu.
Ta myśl ogromnie Dionę niepokoiła. Był już najwyższy czas, by
ujawnić Roderikowi całą prawdę i uświadomić mu, że córka
Harry'ego Grantleya absolutnie nie może brać udziału w podobnie
podejrzanych przedsięwzięciach.
A zresztą — pomyślała nieco spokojniej — najlepiej będzie zdać
się na pomoc markiza. Uratował ją raz, uratuje więc znowu.
Mimo że nie potrafiła przeniknąć uczuć i myśli Irchestera, Diona
była przekonana, że nie ma on zamiaru się z nią ożenić. Słowa, które
wypowiedział podczas wizyty stryja zapewne nic nie znaczyły.
Intrygowała ją natomiast niezrozumiała propozycja markiza, by
zamieszkać w Londynie, a wspomnienie tonu, jakim to mówił, i
dotyku obejmujących ją ramion budziły w Dionie nieznane jej dotąd
emocje.
Pomyślała, choć natychmiast wydało jej się to niedorzeczne, iż
gdyby nie przybycie stryja Herewarda, markiz z pewnością by ją
pocałował. Stali wtedy tak blisko siebie, a kiedy ją obejmował, czuła
zawrót głowy, nagły jak światło błyskawicy. Przez chwilę nie mogła
oddychać, ani myśleć.
Teraz obserwowała markiza ukradkiem, gdy całą swoją uwagę
skupiał na powożeniu. Wyglądał niezwykle pociągająco. Diona
zrozumiała, iż tęskni do dotyku jego ust. Tak, pragnęła pocałunków.
Dawniej pocałunek kojarzył się jej tylko z obrzydliwymi zalotami
Simona. Kiedy uciekła, pełna wstrętu obiecywała sobie, że nigdy nie
pozwoli dotknąć się żadnemu mężczyźnie. A teraz, musiała szczerze
to przyznać, niepokoiła się, czy Lenox Irchester, wiedząc, że ma do
czynienia z panną Grantley, zechce kiedykolwiek znowu ją
pocałować. Rozsądek podpowiadał, iż „zaręczyny" zostały ogłoszone
stryjowi, aby ratować ją przed zakusami Simona.
Zbliżali się już do Londynu, a Diona ciągle zastanawiała się nad
uczuciami markiza i raz po raz powtarzała sobie w duchu, że
niemożliwe jest, ,by naprawdę myślał o małżeństwie. Zapewne, doszła
do wniosku, postanowił się nią po prostu zaopiekować.
Diona niewiele wiedziała o mężczyznach i o miłości, choć życie
rodziców było dla niej przykładem szczęścia, które pragnęła osiągnąć
we własnym małżeństwie. Simon chciał ją obejmować i całować, co
napawało Dionę wstrętem. Markiz był zupełnie inny, lecz i on nie
ofiarowywał jej takiej miłości, na którą czekała i którą mogłaby
przyjąć, nie tracąc przy tym szacunku dla samej siebie.
— Uratował mnie, ale nie mogę mu ulegać — postanowiła.
A jeśli stryj odnajdzie ją i ponownie zacznie nakłaniać do
małżeństwa z Simonem? Byłoby to straszne i poniżające. Sama myśl
o związku z kuzynem, o jego dotyku i pieszczotach, sprawiła, że
Dionę zalała fala obrzydzenia.
Musiała chyba zadrżeć, gdyż markiz obrócił się ku niej i zapytał:
— Wszystko dobrze? Nie jest ci zimno?
— Nie, oczywiście, że nie.
Zatrzymali się tylko, by wymienić konie i natychmiast ruszyli
dalej. Roderic podróżował w towarzystwie Sama innym faetonem.
Markiz powoził osobiście i Diona domyśliła się, że ma on zamiar
pobić swój własny rekord przejazdu do Londynu.
Gdy nareszcie dotarli do Irchester House, Dionę znów ogarnął
lęk. Weszła za markizem do ogromnej sieni, gdzie powitał ich starszy
mężczyzna. Był to pan Swaythling, osobisty sekretarz, mający pieczę
nad wszystkimi domami markiza. Diona znała go ze słyszenia, gdyż
jego nazwisko padało niejednokrotnie podczas rozmów markiza i
Roderica.
— Otrzymałeś wiadomość, Swaythling? — zapytał Irchester.
— Tak, milordzie. Posłaniec przyjechał pół godziny temu.
— Wykonałeś moje instrukcje?
— Wszystko zostało urządzone zgodnie z pańską wolą, milordzie.
— Świetnie! — wykrzyknął markiz i zwrócił się do Diony:
— To jest mój sekretarz, pan Swaythling, który z właściwą sobie
operatywnością zdołał już znaleźć dla ciebie przyzwoitkę.
Sekretarz z szacunkiem skłonił się przed Dioną.
— Mam nadzieję, panno Grantley, że będzie pani zadowolona.
Przypuszczam, że teraz pragnie pani obmyć się i przebrać po podróży,
bo, jak sądzę, była to bardzo szybka jazda. Na górze czeka na panią
ochmistrzyni, pani Norton.
— Dziękuję — odparła krótko Diona.
Markiz w milczeniu przyglądał się, jak powoli idzie po schodach
— smutna, onieśmielona i samotna. Gdy pan Swaythling zwrócił się
do niej po nazwisku, zdała sobie nagle sprawę, że nadszedł moment,
kiedy jej pozycja w domu markiza musi zostać ostatecznie jasno
sprecyzowana.
Pani Norton dygnęła. Diona skinęła jej głową.
— Panienka jest pewnie śmiertelnie zmęczona. Jechać ze wsi z
taką szybkością, z jaką jego wysokość zawsze pędzi! Gdybym to ja
miała podróżować, w którymś z tych szybkich powozów, umarłabym
chyba ze strachu.
— Mnie to sprawiło przyjemność, chociaż, mam wrażenie, że
jestem cała pokryta kurzem — uśmiechnęła się dziewczyna.
Wyruszając w drogę, Diona włożyła najlepszą suknię i kapelusz.
Nie musiała więc wstydzić się swojego wyglądu w tym eleganckim
domu. Rozejrzała się po pokoju. Był ogromny, a okna wychodziły na
ogród.
— Słyszałam, że bagaż panienki gdzieś się zapodział. Krawcowe
będą tu w ciągu godziny.
— Krawcowe? — zdumiała się Diona.
Już miała powiedzieć, że nie stać jej na nowe suknie. Tym
bardziej nie miała zamiaru pozwolić, aby markiz za nie płacił, gdy
nagle przypomniała sobie, że przecież teraz jest bardzo bogata.
Podczas podróży tak zaprzątnięta była rozmyślaniami o Lenoxie
Irchesterze, że zupełnie zapomniała, po co w gruncie rzeczy
przyjechał stryj i jak ważną wiadomość uzyskała dzięki tej
nieprzyjemnej wizycie.
Była naprawdę bogata. Niezwykłe uczucie po długim okresie
niedostatku. Od momentu przybycia Diony do Grantley Hall
nieustannie podkreślano jej ubóstwo, ciągle przypominano o długach
ojca. Teraz to już się nigdy nie powtórzy. Dobrze pamiętała matkę
chrzestną. Lady Campbell, choć dużo starsza, przyjaźniła się
ogromnie z panią Grantley. Obecnie musiała by mieć już chyba
dobrze po siedemdziesiątce, myślała Diona.
Udręczona atmosferą panującą w domu stryja, Diona nie raz miała
ochotę zwrócić się o pomoc do lady Campbell, lecz wszelki kontakt z
nią urwał się na dwa lata przed śmiercią matki. Chrzestna mieszkała w
Northumberland, za daleko dla Diony.
— Widocznie przez ten czas jednak myślała o mnie. Wiem
przecież, jak bardzo nas kochała — snuła rozważania Diona — i
dlatego uczyniła mnie swoją spadkobierczynią.
Dziewczyna żałowała, że nie próbowała zobaczyć się, czy choćby
napisać do staruszki, ale po śmierci rodziców czuła się tak
przygnębiona i bezradna, iż nie potrafiła zdobyć się na jakikolwiek
wyraz sprzeciwu wobec stryja.
— Byłam słaba i samolubna — skarciła się w duchu. — Ojciec
nigdy nie zaniedbał starych przyjaciół. Jaka szkoda, że nie można
cofnąć czasu.
Potem myśli jej popłynęły innym torem. Gdyby pieniądze
nadeszły za życia rodziców, mogliby cieszyć się nimi we trójkę.
Diona kupiłaby ojcu najlepsze konie i nie doszłoby do wypadku z
dzikim ogierem. Pojechaliby też do Londynu, jak pragnęła matka, i
Diona wystąpiłaby na wielkim balu jak prawdziwa debiutantka. Teraz
było już za późno. Pieniądze nie miały dla niej znaczenia, tyle że
uniezależniały ją od łaski stryja.
Raptem przypomniała sobie o czymś bardzo ważnym, co powinno
zostać zrobione od razu! Musiała się pospieszyć. Nie przebierała się
więc, a tylko zmyła kurz z twarzy i rąk i, z pomocą pokojówki,
ułożyła włosy. Zbiegła na dół. Kamerdyner wskazał jej drogę do
salonu, gdzie spodziewała się znaleźć markiza. Zauważyła go
stojącego w pobliżu kominka i ruszyła ku niemu prawie biegiem, lecz
nagle z rozczarowaniem stwierdziła, że nie był sam.
Na sofie siedziała przystojna pani w średnim wieku, ubrana z
niebywałą elegancją i przymilnie spoglądała na markiza.
— Oto Diona Grantley — przedstawił Irchester. — Diono, sądzę,
że powinna pani podziękować mojej kuzynce, pani Lamborn, która
zgodziła się przybyć tutaj i pełnić rolę twojej opiekunki.
Diona dygnęła, a pani Lamborn wyciągnęła rękę:
— Niezmiernie mi miło, iż mogę panią poznać, Diono Grantley.
Kuzyn wspominał mi o wielkim szczęściu, które panią spotkało. Moje
gratulacje.
— Pieniądze szczęścia nie dają — uciął markiz tonem tak
chłodnym, jakby chciał ostudzić entuzjazm pani Lamborn. Ale ta
roześmiała się tylko:
— Owszem, tak się mówi. Ale wielu pannom, niezbyt powabnym,
odziedziczony majątek dziwnie dodał atrakcyjności. Oczywiście, nie
dotyczy to panny Grantley.
— Dziękuję — odparła Diona, zdenerwowana, że tracą czas na
tak bezsensowne rozważania, po czym zwróciła się naglącym tonem
do markiza:
— Czy mogę spytać o coś bardzo ważnego i pilnego?
— O co chodzi?
— Jeśli rzeczywiście mam tyle pieniędzy, w co nadal trudno mi
uwierzyć, to czy mogę wysłać od razu zasiłek ludziom, których zaraz
po śmierci ojca odesłano na emeryturę? Stryj Hereward potraktował
ich w taki sposób, że zapewne przymierają głodem. To samo dotyczy
służących, pozostawionych aby opiekować się naszym domem, zanim
zostanie sprzedany.
— Proszę zwrócić się do Swaythlinga, żeby wykonał pani
zarządzenia — odparł markiz.
— Czy mogę pójść do niego natychmiast?
— Oczywiście.
— Gdzie go znajdę?
Markiz, z pobłażliwą miną, jakby opędzał się od natrętnego
dziecka, ruszył w stronę drzwi. Mijając kuzynkę, skłonił się lekko:
— Wybacz mi na chwilę, Noreen.
— Ależ oczywiście — odparła pani Lamborn.
Markiz szybkim krokiem przemierzył korytarz, potem drugi i
wskazał Dionie drzwi, za którymi mieścił się gabinet sekretarza. Na
ich widok pan Swaythling podniósł się zza biurka.
— Panna Grantley — powiadomił go Irchester — ma dla pana
szereg poleceń. Ponieważ przejęcie spadku zajmie nieco czasu, na
razie ja będę pełnił funkcję bankiera panny Diony.
Dziewczyna wyglądała na skonsternowaną.
— Nie chcę sprawiać kłopotu, ale bardzo leży mi na sercu los
tych ludzi. Służyli wiernie moim rodzicom i ufali im.
Lenox Irchester spojrzał na nią łagodnie.
— Byłoby niegodziwością pozostawienie ich w niedostatku.
— Wiedziałam, że pan to zrozumie — uśmiechnęła się Diona.
— Proszę poinformować pana Swaythlinga dokładnie, czego pani
sobie życzy — markiz ruszył ku drzwiom, lecz Diona zatrzymała go
na moment, kładąc mu dłoń na ramieniu.
— Chciałabym później porozmawiać z panem na osobności.
— Oczywiście, ale sądzę, że najpierw powinna pani poznać się
lepiej z panią Lamborn. Na pewno okaże się bardzo pomocna.
Markiz powiedział to tonem innym niż poprzednio i odszedł.
Spoglądając za nim, poczuła nagle pustkę, sama nie mogła zrozumieć
dlaczego.
— Proszę mi dokładnie wszystko powiedzieć, panno Grantley —
dobiegł ją, jakby z oddali, głos sekretarza.
Straciłam markiza — ta rozpaczliwa myśl kołatała się w głowie
Diony. Nie umiała powiedzieć, na czym polegało zerwanie więzi.
Zdarzenia toczyły się tak szybko, że czasami Diona miała wrażenie,
jakby brakło jej tchu. A przecież, gdy ujrzała stryja w Irchester Park,
od razu pojęła, iż wszystko musi się zmienić.
W Londynie zasiadali do stołu we czworo. Pani Lamborn
opowiadała o ludziach, których Diona nie znała, głównie o krewnych
jej i markiza. Roderic wciąż się dąsał, gdyż markiz stanowczo
zabronił mu mieszać Dionę w sprawę zakładu z Watsonem.
Pewnego razu Roderic szepnął Dionie, tak aby pani Lamborn nie
usłyszała:
— Wuj przynajmniej mógł się nie sprzeciwiać, żebym rozejrzał
się po wsi. Może znalazłbym jakąś ładną dziewczynę. Mogłem
chociaż spróbować...
— Jest pan pewien, że markiz nic tu nie pomoże? — również
ściszonym głosem zapytała Diona.
— Powiedział, żeby zdać się na niego. Ale przecież nie mogę
stracić twarzy przed wszystkimi znajomymi z klubu, sam muszę coś
zrobić.
Diona uśmiechnęła się.
— Jestem pewna, że markiz wymyśli coś mądrego i przechytrzy
tego obrzydliwego człowieka.
— Wątpię — ponuro odparł Roderic.
Rozmawiali w odległym kącie salonu. Diona pomyślała, że jeśli
będą zachowywać się tak tajemniczo, pani Lamborn zacznie
podejrzewać ich o jakieś wspólne sekrety. Podeszła zatem do markiza
i jego kuzynki. Odniosła jednak wrażenie, że nie mieli oni ochoty na
jej towarzystwo, więc, smutna i zmęczona wydarzeniami dnia,
zapragnęła znaleźć się już w swojej sypialni.
Wyszła jeszcze tylko z Syriuszem na krótki spacer do ogrodu.
Ogród był niewielki, ale jak wszystko co należało do markiza pięknie
utrzymany. Widok kwiatów i drzew na chwilę pocieszył Dionę.
Kładąc się do łóżka, czuła się jednak straszliwie samotna i
nieszczęśliwa.
Następnego dnia pani Lamborn zabrała Dionę po zakupy, które
zajęły im czas od rana do wieczora. Diona i jej nowa opiekunka
samotnie zjadły szybki posiłek, gdyż Irchester wyszedł gdzieś
wcześniej. Zobaczyli się dopiero wieczorem, podczas obiadu, ale
markiz znowu rozmawiał głównie z kuzynką. Dionie przypomniały
się smutne obiady w domu stryja, w czasie których siedziała milcząc
— smutna i znudzona.
A jednak tu było inaczej. Mogła przynajmniej patrzeć na markiza
i słyszeć jego głos. Starając się, by tego nie zauważył, przyglądała mu
się ukradkiem i próbowała siłą myśli ściągnąć, choć na chwilę, jego
uwagę. Kiedy życzyli sobie dobrej nocy, czuła że markiz staje się
wobec niej coraz bardziej oficjalny. Miała ochotę uciec i ukryć się.
Rozsądek podpowiadał, iż zamiarem markiza jest wprowadzenie
Diony do towarzystwa i znalezienie dla niej, z pomocą pani Lamborn,
odpowiedniego męża. Bo przecież właśnie za stosowną partią powinni
się rozglądać opiekunowie debutante. Dzięki staraniom markiza,
Diona ubierała się teraz szczególnie elegancko, a pani Lamborn dała
jej do zrozumienia, że uzyskała zaproszenia na wszystkie liczące się
bale aż do końca sezonu. Mimo, że był już środek lata, sporo osób
zdecydowało się pozostać w Londynie. Kiedy jednak życie
towarzyskie w stolicy zamrze całkowicie, wezmą udział w wielu
przyjęciach w wiejskich rezydencjach.
— Kuzyn Lenox zna, rzecz jasna, wszystkie te miejsca — i pani
Lamborn zaczęła wymieniać, pełnym szacunku tonem, nazwy
posiadłości — Syon House należący do księcia i księżnej
Northumberland, Osterley — dom hrabiostwa Jersey w Chiswick...
Lista ciągnęła się bez końca, a wreszcie Diona przestała
cokolwiek rozumieć i nie próbowała już nawet zapamiętywać nazwisk
wszystkich tych nie znanych jej ludzi.
— Chcę tylko jednego — powtarzała sobie w duchu —
porozmawiać z markizem, tak jak w Irchester Park.
Bolała ją myśl o tamtych szczęśliwych chwilach. Wspominała
wspólne konne wyprawy i pasjonujące, a czasem zabawne, dyskusje
przy stole. Diona czuła, jak ogarnia ją rozpacz. Przewracała się w
łóżku z boku na bok, zmęczona i niespokojna. Było zbyt gorąco, aby
mogła zasnąć.
Nagle usłyszała dziwny dźwięk dochodzący zza okna. Wiedziona
ciekawością wyskoczyła z pościeli, odsunęła zasłony i wyjrzała.
Księżyc bladosrebrzystym blaskiem oświetlał ogród. Wśród cieni
drzew Diona odróżniała zarysy rabat kwiatowych.
Dźwięk powtórzył się. Brzmiał jak jęk bólu jakiegoś zwierzęcia.
Syriusz wspiął się na okno przednimi łapami i warknął.
— Co to może być, Syriuszu? — szepnęła.
Pies znów zawarczał. Jednocześnie Diona usłyszała cichutki
skowyt. Teraz była już pewna, że jakieś małe zwierzę, może kot,
wpadło w pułapkę. Nie zastanawiając się dłużej, Diona narzuciła szal
na koszulę nocną, otworzyła drzwi i wybiegła na korytarz. Pies nie
odstępował jej ani na krok. Dotarli do bocznej klatki schodowej, którą
odkryła wieczorem, wychodząc na spacer z Syriuszem.
Tamtędy najszybciej będzie można wydostać się z domu. Teraz
od ogrodu dzieliły ją już tylko drzwi wejściowe. Diona przekręciła
tkwiący w zamku klucz i odsunęła skobel. Syriusz wybiegł pierwszy,
a ona podążyła za nim.
Nagle zatrzymała się w pół kroku. Przerażona chciała wzywać
pomocy, lecz krzyk został stłumiony, nim jeszcze wydobył się z
gardła. Na głowę zarzucono jej jakąś grubą i ciężką tkaninę.
Próbowała walczyć, ale nie potrafiła się wyrwać. Z przerażeniem
poczuła, że traci równowagę i jacyś ludzie niosą ją przez ogród.
Rozdział 6
Lenox Irchester położył się późno i chociaż był zmęczony, nie
mógł zasnąć. Sprawy, o których myślał bez przerwy, i teraz nie
pozwalały mu zmrużyć oka. W końcu jednak zmorzył go sen.
Obudził się nagle z uczuciem niepokoju. Zza drzwi dobiegał
niezwykły hałas. Coś w nie drapało, po chwili usłyszał ostre
szczekanie. Przez moment wydawało mu się, że jest na wsi i to jeden
z jego psów próbuje dostać się do pokoju. Ale zaraz oprzytomniał.
Leżał w swojej londyńskiej sypialni, a za drzwiami musiał znajdować
się Syriusz.
Markiz zapalił świecę, wyskoczył z łóżka i otworzył drzwi.
Syriusz, jak burza, wpadł do pokoju. Głośno zaszczekał i, oglądając
się, czy markiz idzie za nim, wybiegł na korytarz. Zatrzymał się po
raz kolejny, znów odbiegł kawałek i obejrzał ponownie. Przy tak
wymownym zachowaniu psa, Irchester nie mógł nie zrozumieć, że
stało się coś złego, i Syriusz prosi o pomoc.
Markiz chwycił szlafrok, pozostawiony przez lokaja na krześle
obok łóżka, i narzuciwszy go na koszulę, z zapaloną świecą w ręku
podążył za Syriuszem. Spodziewał się, że pies pobiegnie prosto do
sypialni Diony. Idąc ciemnym, wąskim korytarzem, zastanawiał się,
co też mogło się zdarzyć. Czy aby Diona nie zachorowała?
A jeśli tak, dlaczego nie posłużyła się dzwonkiem i nie wezwała
pokojówki? Syriusz minął jednak otwarte drzwi sypialni Diony i
nawet się nie obejrzał. Na widok pustego łóżka i otwartego okna,
markiz poczuł lęk. To bardzo dziwne. Musiało się wydarzyć jakieś
nieszczęście. Syriusz wyraźnie prowadził go w stronę drzwi
wejściowych. Co jakiś czas przystawał, by upewnić się czy markiz
nadal mu towarzyszy.
Irchesterowi zaświtało w głowie straszne podejrzenie. Zawrócił
szybko do swojej sypialni. Jeśli jego domysły są słuszne, musi się
ubrać. Syriusz przystanął przed drzwiami i tylko cichym wyciem
okazywał zniecierpliwienie. Markiz błyskawicznie naciągnął obcisłe,
jasne spodnie, które nosił poprzedniego dnia, po czym wsunął nogi w
wysokie buty. Złapał pierwszą ze stosu białych, starannie ułożonych
koszul w szufladzie komody. Owinął jeszcze szyję fularem, narzucił
lekki płaszcz i już był gotów.
Lata służby wojskowej przyzwyczaiły go do sprawnego,
szybkiego działania. Tymczasem Syriusz skomlał nagląco. Jeszcze od
drzwi markiz zawrócił i otworzył szufladę komody. Wyciągnął
pistolet, z którym nie rozstawał się podczas nie zawsze bezpiecznych
podróży.
Syriusz zaskomlał głośniej. Markiz wsunął broń do kieszeni i
pobiegł za psem. Ku zdumieniu markiza ruszyli nie do głównego
wejścia, ale w kierunku rzadko używanej bocznej klatki schodowej.
Dopiero na dole, na widok otwartych drzwi do ogrodu, Irchester pojął,
co stało się z Dioną. Syriusz mknął już między drzewami, a markiz
spieszył za nim. Wiedział, że Dionę uprowadzono. Zapewne
wyniesiono ją przez wiodącą do stajen bramę na końcu ogrodu.
Irchester gorączkowo zastanawiał się, gdzie, u diabła, złoczyńcy
mogli ukryć dziewczynę. To oczywiste, że została porwana i wiadomo
przez kogo. Okazał naiwność, sądząc, że sir Hereward tak łatwo da za
wygraną. A przecież brak jakichkolwiek prób kontaktu ze strony
radców prawnych starego Grantleya powinien był wydać się
wystarczająco podejrzany.
Markiz stał w pustej alejce. W ciemności nocy słyszał jedynie
dźwięki dolatujące ze stajni. Sam już nie wiedział, co czynić. I nagle
przypomniał sobie. Przecież sir Grantley ma dom w Londynie!
Dowiedział się o tym przez przypadek dawno temu, tuż po
zakończeniu wojny, ale z łatwością potrafił jeszcze odtworzyć w
pamięci potrzebną mu scenę. Oczyma wyobraźni zobaczył pewną
śliczną młodą damę, która mówiła:
— Mam nadzieję, że przyjdzie pan jutro na kolację. Bez trudu
znajdzie pan mój dom na Park Street. Nieduży, wciśnięty między
znacznie bardziej imponujące budowle, z których jedna należy do
hrabiego Warnshaw, druga zaś do sir Herewarda Grantleya.
Po czym roześmiała się i dodała:
— Chociaż jestem wciśnięta między tych dwóch panów, nie ma
pan powodu do zazdrości. Obaj są wiekowi i niezbyt pociągający.
Markiz pamiętał, że jej dom stał naprzeciwko szeregu budynków
wzniesionych w miejsce ciągnących się wzdłuż całej Park Street stajni
pałacowych. Przypomniał sobie coś jeszcze. Dama dbając o reputację,
po dwóch wizytach dała mu klucz do ogrodu. Co prawda, ogród
należał do kilku sąsiadujących ze sobą domów, ale czasami,
zwłaszcza nocą, markiz używał klucza i nigdy nie natknął się na
nikogo obcego. Teraz zastanawiał się, w jaki sposób wykorzystać
posiadaną znajomość terenu.
— Byłoby błędem — pomyślał, prawie biegnąc — dzwonić lub
pukać do domu Grantleya. Służba zapewne otrzyma rozkaz, by nikogo
nie wpuszczać, a sam nie zdołam sforsować drzwi.
Zwolnił kroku i przeszedł na drugą stronę Park Street. Odnalazł
przejście prowadzące do ogrodów na tyłach szeregu domów z
czerwonobrunatnej cegły. Bez trudu dotarł do bramy. Tak jak
przypuszczał, była zamknięta. Pomyślał, że wyłamanie zamka
spowoduje hałas, który w ciszy nocnej z pewnością zwróci na niego
uwagę. Położył więc dłoń na łbie Syriusza, i głaszcząc powiedział
rozkazującym tonem:
— Siad, Syriuszu. Siad.
Pies posłuchał. Markiz, bez większego trudu, wdrapał się na
mierzący blisko sześć stóp * wysokości mur i po chwili był już w
ogrodzie. Odsunął zasuwę blokującą furtkę i wpuścił Syriusza. Pies
zdawał się doskonale rozumieć, o co chodzi. Bezszelestnie podążał za
markizem gdy ten skradał się między drzewami i krzewami.
Pomimo panujących ciemności, markiz bez trudu odnalazł dom
sir Herewarda. Na dole paliło się światło, zasłony nie były
zaciągnięte,
a
dwa
okna,
szczęśliwym
zrządzeniem
losu,
pozostawiono szeroko otwarte. Najpierw uszu markiza doszedł
bełkotliwy, męski głos, a w chwilę potem Irchester usłyszał Dionę.
Mówiła:
— Nie poślubię go! Nie poślubię!
Jeszcze w ogrodzie Diona zorientowała się, kto ją porwał. Z
głową owiniętą ciężką tkaniną, miała wrażenie, że za chwilę się udusi.
Niosący ją mężczyźni szli bardzo szybko. Po jakimś czasie usłyszała
głos, który od razu rozpoznała.
— Uważaj na bramę! — warknął sir Hereward.
Mężczyźni przystanęli na chwilę. Stryj zaklął, tak dobrze znanym
jej, rozwścieczonym tonem:
— Z drogi, precz, przeklęty psie!
* 1 stopa ~ 30,5 cm
Usłyszała skowyt. Pewnie to sir Hereward uderzył laską Syriusza.
W tym samym momencie trzasnęła furtka i Diona domyśliła się, że
Syriusz został zamknięty w ogrodzie. Zadrżała ze strachu, sukno na
twarzy dusiło ją coraz bardziej. Wiedziała, iż tylko jeden człowiek
mógłby ją uratować. Trzeba więc skłonić Syriusza, by obudził
markiza.
Gdy dalmatyńczyk był jeszcze całkiem malutki, oprócz
zwyczajnej tresury, Diona próbowała na nim też ćwiczeń w
wykonywaniu rozkazów przekazywanych jedynie za pomocą siły
umysłu. Ojciec opowiedział jej o zdumiewających przykładach
transferencji myśli. Zjawisko to było ponoć dobrze znane w Indiach.
Zdarzały się przypadki, że ludzie potrafili kontaktować się ze sobą na
bardzo dużą odległość.
— Tato, nie rozumiem. Jak to możliwe? — dziwiła się Diona.
— Uczeni od dawna wiedzą, że żywe istoty emitują specyficzne
fale. Myślę, iż na tym właśnie opiera się zjawisko transferencji myśli.
— Dalej nie rozumiem...
— Nasze myśli są falami — tłumaczył ojciec. — Wysyłamy je w
określonych kierunkach, do innych ludzi. Ale odebrać taki przekaz
potrafi tylko ktoś szczególnie wrażliwy.
— Tato, to fascynujące. Spróbuję przesłać ci w ten sposób jakąś
informację.
— Często robimy to z twoją matką. Czasami ona odpowiada na
pytanie, którego jeszcze nie zdążyłem wypowiedzieć na głos.
Diona postanowiła wypróbować tę metodę w tresurze Syriusza.
Wkrótce też zaczęła odnosić sukcesy. Potrafiła wezwać go do siebie
bez użycia słów, nawet z drugiego końca ogrodu. Jednak, gdy chciała
aby Syriusz spełnił jakikolwiek inny rozkaz, efekty były znikome.
Toteż teraz Diona obawiała się, że pies nie zrozumie jej polecenia.
— Biegnij po markiza! Biegnij po markiza! — powtarzała w
myśli.
Czuła napięcie każdego nerwu, gdy tak natężała umysł, by zmusić
Syriusza do wykonania rozkazu. Tymczasem mężczyźni wnosili ją już
do jakiegoś budynku. Wreszcie pozwolono Dionie stanąć na nogi i
zdjęto jej z twarzy okropne sukno.
Przez moment niczego nie mogła dostrzec, było jej tylko
straszliwie gorąco i duszno. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku,
zobaczyła że znajduje się w wielkim, oświetlonym świecami pokoju.
Przed nią stali stryj i Simon. Mimo że spodziewała się ich widoku,
zadrżała ze zgrozy. Simon przyglądał się jej z wyrazem twarzy, który
wzbudził w Dionie wstręt, a zarazem przerażenie. Nerwowo zagarnęła
szal na piersi, okrywając szczelniej nocną koszulę.
— Dostarczyłem ją tutaj — oświadczył sir Hereward. — Teraz
wszystko załatwimy!
Stryj mówił do kogoś za jej plecami. Odwróciła głowę i zobaczyła
ubranego na czarno mężczyznę. Kim mógł być? Wydawał się zbyt
niski i wątły, jak na jednego z porywaczy. Może więc lokaj? Nagle,
ku swemu przerażeniu, dostrzegła białą koloratkę. Nieznajomy był
duchownym! Dionę przejęła trwoga. Nie było trudno domyślić się
powodu, dla którego sprowadzono pastora.
Dziewczyna poczuła się schwytana w pułapkę bez możliwości
ucieczki. Jakiś wewnętrzny głos podpowiedział jej, żeby za wszelką
cenę grać na zwłokę. Powoli osunęła się na podłogę i mocno zacisnęła
powieki. Miała nadzieję, że stryj da się oszukać i uzna, że ze strachu
straciła przytomność.
— Zemdlała! — zawołał Simon. — Widzisz ojcze, co narobiłeś?!
Zemdlała, a może nawet umarła!
— Oczywiście, że żyje! — odburknął gniewnie sir Hereward. —
Przynieś szklankę wody!
— Skąd? Nie mam pojęcia, gdzie tu jest woda!
— Rozkaż służącemu, głupcze! — zagrzmiał sir Hereward.
Spiesznie wychodząc, Simon potknął się i Diona z nadzieją
pomyślała, że zbyt prędko nie zdoła spełnić rozkazu ojca. Stryj
pozostał przy niej. Tuż obok siebie słyszała jego ciężki oddech. Nadal
udając omdlenie, Diona nie przerywała wewnętrznego wołania o
pomoc. Tym razem jednak zwracała się w myślach bezpośrednio do
Irchestera.
Jeśli Syriusz zdołał zrozumieć przesłany mu rozkaz, markiz
zauważył już jej tajemnicze zniknięcie. Ale czy domyśli się, gdzie jej
szukać? Pamiętała, że stryj ma w Londynie dom, z którego rzadko
korzystał. Ale nigdy w tym domu nie była i nie potrafiła nawet
przypomnieć sobie, gdzie się dokładnie znajduje.
— A markiz przecież nie znał stryja — myślała gorączkowo — i
mało prawdopodobne, by w ogóle wiedział, że sir Hereward ma tu
jakąś posiadłość.
Jednak tlący się jeszcze w jej sercu wątły płomień nadziei sprawił,
iż znów zaczęła wzywać pomocy. Oczyma wyobraźni ujrzała twarz
markiza i całą siłą woli skoncentrowała się na przekazywaniu mu w
myślach, tak, jak zgodnie z opowiadaniami ojca, robili to
wtajemniczeni Hindusi.
— Pomóż mi! Uratuj mnie! Proszę... Uratuj mnie! Kocham... cię!
Kiedy dopowiadała dwa ostatnie słowa, uświadomiła sobie, iż
przecież on jej nie kocha i przestraszyła się, czy w tej sytuacji
zrozumie jej przesłanie.
Rozmyślania Diony przerwały kroki powracającego Simona. Stryj
zapytał:
— Masz wodę? Podnieś jej głowę i wlej do gardła.
— A jeśli nie przełknie?
Duchowny odezwał się po raz pierwszy:
— Ja to zrobię.
Diona wyczuła, że przyklęknął obok niej. Simon zapewne podał
mu szklankę. Kiedy podłożył jej ramię pod plecy i uniósł głowę,
poczuła wstręt. Ten człowiek był równie odpychający jak Simon.
Dotyk jego rąk kojarzył jej się z czymś obrzydliwym, diabelskim.
Miała ochotę wyszarpnąć się, lecz on radził sobie znacznie lepiej niż
młody Grantley. Przycisnął brzeg szklanki do jej ust i chociaż stawiała
opór, musiała przełknąć odrobinę, a woda spływała stróżką po
podbródku i na koszulę nocną.
— No, dalej! — ponaglał sir Hereward.
— Myślę, że wraca do siebie — zawiadomił pastor. — Poruszyła
oczami.
— Najlepiej chlusnąć jej wodą w twarz! — zniecierpliwił się sir
Hereward.
Tego Diona nie życzyła sobie zupełnie, więc ostrożnie poruszyła
rękoma i odepchnęła od ust szklankę.
— Już w porządku! — stwierdził sir Hereward. — A teraz
wstawaj i przestań nam opóźniać ceremonię — zwrócił się ostro do
Diony.
— Niedobrze mi, stryju — jęknęła omdlewająco.
— Zaraz będzie ci jeszcze gorzej, jeśli nie zrobisz tego, co ci
każę! Simon! Pomóż jej, niech wstanie i rozpoczynamy!
Simon niezdarnie usiłował podźwignąć Dionę z podłogi, w czym,
równie nieudolnie, pomagał mu pastor. Diona, widząc, że dalszy opór
nie ma sensu, sama podniosła się i odgarnąwszy włosy z czoła
zwróciła się do sir Herewarda:
— Stryju, proszę pozwolić mi ubrać się w coś przyzwoitego.
— Po ślubie będziesz mogła wrócić do Irchester House i zabrać
swoje ubrania — odrzekł sir Grantley z drwiną w głosie. — Teraz nie
ma powodu, abyś narażała narzeczonego na dalszą stratę czasu.
— Jeśli masz zamiar wydać mnie za Simona ja... Nie godzę się!
Nigdy go nie poślubię! Diona wiedziała, że nie ma już nic do
stracenia, więc krzyczała dalej. — Jak śmiałeś postąpić ze mną w taki
sposób! Porwałeś mnie! To... Bezczelność! To bezprawie, dobrze o
tym wiesz!
— Milcz! — ryknął sir Hereward. — Byłaś sierotą bez grosza
przy duszy, kiedy wziąłem cię do swego domu. Ubrałem, nakarmiłem,
spłaciłem długi twego ojca! Mieszkałaś w Grantley Hall za darmo i
oto podziękowanie, ty niewdzięcznico!
— To nie kwestia wdzięczności — odparła Diona chłodno. —
Jestem gotowa podziękować ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś,
chociaż ani przez moment nie byłam u ciebie szczęśliwa! Ale twojego
syna nie poślubię! On nie może być moim mężem. W ogóle... niczyim
mężem!
Diona zdawała sobie sprawę, że jej słowa brzmią obraźliwie, ale
teraz, gdy musiała stoczyć samotną walkę w obronie własnej czci i
honoru, nagle przestała się bać. Wolałaby raczej umrzeć, niż
pozwolić, by Simon choćby ją dotknął i z pewnością zabiłaby się,
gdyby musiała z nim żyć, jako żona. Słysząc jej zuchwałą odpowiedź,
sir Hereward spurpurowiał na twarzy i ostro zwrócił się do pastora:
— Rozpoczynaj! No, dalej!
— Nie poślubię go! Nie poślubię! — powtarzała z rozpaczą
Diona.
Sir Hereward Grantley podniósł laskę.
— Będę cię bić dotąd, dopóki nie zrobisz tego, co każę... —
zasyczał już niemal fioletowy ze złości.
Postąpił krok w jej stronę. Przerażona krzyknęła. Naraz rozległo
się szczekanie i do pokoju wskoczył Syriusz. Usłyszawszy
podniesione głosy, nie czekając na markiza, ruszył swojej pani na
pomoc. Teraz biegał radośnie wokół niej, szczęśliwy, że ją odnalazł.
Diona westchnęła z ulgą, gdy w otwartym oknie ukazał się również
markiz.
Tylko moment zajęło mu przedostanie się do środka. Ale tę krótką
chwilę sir Hereward zdołał wykorzystać. Ze zdumiewającą w jego
wieku szybkością i siłą chwycił Dionę za szyję i odciągnął aż pod
ścianę. Teraz trzymał dziewczynę przed sobą, jak tarczę.
Lenox Irchester spojrzał z pogardą na rozgrywającą się przed nim
scenę. Pastor i Simon wlepiali weń osłupiały wzrok. Stary Grantley
zaś, niemal zgniatając Dionę w stalowym uścisku, wolną ręką
wyszarpnął z kieszeni płaszcza pistolet i zawołał:
— Milordzie! Wdarłeś się do mojego domu! Albo natychmiast
wyniesiesz się stąd, albo przydarzy ci się przygoda, którą nazwać
można pożałowania godnym wypadkiem.
— Pan poważnie grozi mi śmiercią? — ton markiza świadczył o
chłodnym opanowaniu.
— Nie zawaham się ani chwili, jeśli będzie się pan dalej wtrącał
— odparł gniewnie sir Hereward, celując w pierś Irchestera.
Diona z trudem chwytała powietrze, gdyż stryj coraz mocniej
ściskał jej szyję. Przerażona pomyślała, że gotów jest wypełnić swoje
groźby, jeżeli tylko markiz będzie próbował interweniować.
Zrozumiała, że musi ulec, poddać się życzeniu stryja i poślubić
Simona, aby nie dopuścić do tragedii. Spróbowała więc odezwać się,
ale stryj wzmocnił uścisk i, zamiast słów, z ust Diony wyrwał się jęk
bólu.
W tym momencie Syriusz zrozumiał, że jego pani grozi
śmiertelne niebezpieczeństwo. Rzucił się na sir Herewarda i wbił mu
zęby w rękę. Zaatakowany starzec podniósł pistolet i wymierzył do
dalmatyńczyka. Ale markiz był szybszy. Huk wystrzału odbił się
echem w ogromnym pokoju. Sir Hereward zatoczył się, a broń
wypadła mu z bezwładnej dłoni. Puścił Dionę i zdrową ręką złapał się
za zranione prawe ramię.
Dziewczyna rzuciła się rozpaczliwie w stronę markiza. Nie mogła
mówić, trzymała się go tylko kurczowo, jakby był ostatnią deską
ratunku na wzburzonym morzu. Markiz objął ją wolną ręką i, mierząc
z pistoletu, wycofywał się tyłem w kierunku wyjścia. Gdy znaleźli się
wreszcie przy drzwiach, z naciskiem powiedział:
— Jeżeli myśli pan, że zdoła mnie zatrzymać, to się pan myli!
— Bandyto! Nie miałeś prawa strzelać do mojego ojca! —
histerycznie wrzasnął Simon.
Lenox Irchester nie zadał sobie trudu, aby zwrócić na niego
uwagę, spojrzał natomiast z wyrzutem na pastora. Czarno ubrany
mężczyzna z modlitewnikiem w ręku kulił się pod ścianą, jakby był
oskarżony o dokonanie bezprawia.
— To nie moja wina! Robiłem tylko to, co mi kazano — zaczął
się tłumaczyć, ale markiz nie zniżył się do odpowiedzi.
Wiedział, jakiego typu duchownego najął sir Hereward. W
Londynie było takich wielu. Za odpowiednio wysoką zapłatą udzielali
nielegalnych ślubów, a potem przysięgali, że ceremonia odbyła się w
świątyni i zgodnie z prawem.
Markiz po raz ostatni spojrzał na zgromadzonych w pokoju. Sir
Hereward opadł ciężko na krzesło, krew spływała mu z
przedramienia. Irchester pociągnął Dionę do sieni. Dopiero teraz
uważniej przyjrzał się dziewczynie i dostrzegł, że jest bosa. Wziął ją
więc na ręce, a kiedy lokaj otwierał przed nimi drzwi, zwrócił się do
niego:
— Poślij po doktora. Twój pan skaleczył się!
Nie czekając na odpowiedź, markiz zniósł Dionę po schodkach i
ruszył w stronę Irchester House. Diona ukryła twarz w jego
ramionach, obejmowała go kurczowo, jakby bała się go znów utracić i
cicho płakała.
Markiz szedł szybkim krokiem, a Syriusz biegł za nim, radośnie
machając ogonem. Niebawem znaleźli się przed domem. Markiz
otworzył furtkę i weszli do ogrodu. Kiedy kroki markiza przestały
uderzać o bruk, Diona uniosła głowę i rozejrzała się.
— Przyszedłeś... — szepnęła. — Byłam pewna, że Syriusz jakoś
da panu znać, co mi się przydarzyło.
— I dał mi znać — odparł cicho markiz.
— Próbowałam też przekazać panu wiadomość, gdzie jestem...
— Znalazłem cię! I na szczęście zdążyłem.
Diona znów wtuliła twarz w klapę jego płaszcza i objęła go
mocniej. Markiz wniósł ją do domu, ale zamiast pójść na górę, skręcił
w korytarz prowadzący do frontowego holu. W dużym, wyściełanym
fotelu obok głównego wejścia drzemał lokaj. Na dźwięk kroków
ocknął się nagle i zerwał na równe nogi.
— Zapal świece w salonie — rozkazał markiz.
Służący pospieszył spełnić polecenie, a markiz wniósł Dionę do
pokoju. Po chwili zapłonęły dwa kandelabry.
— Wystarczy, dziękuję — powiedział markiz i lokaj wyszedł,
cicho zamykając drzwi.
Diona uniosła głowę. Włosy spływały jej na ramiona, a w oczach
odbijał się blask świec. Próbowała coś powiedzieć, lecz wzruszenie
tłumiło jej głos.
— Uratowałeś mnie! Uratowałeś mnie! — wyszeptała wreszcie.
— Tak, uratowałem cię.
Irchester postawił Dionę na podłodze, ale nadal nie wypuszczał jej
z ramion. Pochylił się nad nią i zbliżył usta do jej warg. Miała
wrażenie, że zaraz zacznie krzyczeć ze szczęścia, ale on już całował ją
gwałtownie, jakby sam sobie chciał udowodnić, że jest bezpieczna, i
że znów są razem.
Nie mogła uwierzyć, że to prawda. Wszystko, co się z nią działo
okazało się jeszcze cudowniejsze, niż sobie wyobrażała. Usta markiza
były twarde, sprawiały niemal ból, ale ona już się nie bała, bo
wiedziała, że nie straciła wcale uczuć człowieka, który był dla niej
całym światem.
Irchester ze wzruszeniem tulił Dionę, taką drobną i bezbronną w
jego objęciach. Coraz czulej i delikatniej całował jej nienawykłe do
pieszczot wargi. I właśnie wtedy Diona pojęła, iż odkryła skarb,
którego istnienia nawet nie przeczuwała. To było piękno kwiatów,
gwiazd, księżyca i jego srebrnych błysków w tafli wody. To była
muzyka, słyszana w marzeniach i słońce, i miłość, za którą tęskniła,
odkąd opuściła dom i zamieszkała w Grantley Hall.
Cudowną tę doskonałość ofiarowywał jej ukochany mężczyzna.
Wiedziała, że należy do niego duszą, sercem i ciałem. Kiedy na
moment uniósł głowę, szepnęła:
— Kocham cię... Byłam pewna, że... moja miłość... przywiedzie
cię do mnie...
Markiz milczał i nie przestawał jej całować. Obydwoje czuli,
jakby ogarniał ich płomień, a ich usta zdawały się coraz bardziej
rozpalone. Nieoczekiwanie markiz chwycił Dionę na ręce i zaniósł na
sofę.
— Tyle przeszłaś — oświadczył — że powinnaś czymś się
wzmocnić. Bóg mi świadkiem, że obydwoje zasłużyliśmy na kieliszek
czegoś dobrego.
Chciała mu powiedzieć, że nic jej nie potrzeba, ale Irchester
wyciągnął już butelkę szampana ze srebrnego kubełka z lodem.
Napełnił kielich, podał jej i, nie odrywając od niej wzroku, przysiadł
na brzegu sofy. Wyraz jego szarych oczu onieśmielał Dionę i nagle
zdała sobie sprawę, że ubrana jest tylko w nocną koszulę, a szal
całkiem zsunął jej się z ramion. Speszona, próbowała otulić się
szczelniej, nadającą się raczej do ozdoby, jedwabną tkaniną. Na ten
widok markiz nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Kto by uwierzył, że tak maleńkiej osobie mogły się przydarzyć
równie wielkie przygody?
— Na szczęście zdążyłeś... W porę.
— Myślę, że za to powinnaś podziękować Syriuszowi.
Dalmatyńczyk, który przez cały czas leżał grzecznie przy
kominku, usłyszawszy swoje imię, nastawił uszy.
— Czy Syriusz... powiedział ci, co się ze mną dzieje? — zapytała
nieśmiało Diona.
— Opowiedział wszystko w najbardziej wymowny sposób.
Najpierw obudził mnie drapaniem w drzwi i wyciem. Potem
zaprowadził do ogrodu, gdzie zobaczyłem, że zamek u furtki jest
wyłamany — relacjonował markiz.
— Usiłowałam dawać mu polecenia za pomocą myśli, ale
obawiałam się, że tego nie zrozumie.
W oczach markiza odmalowało się zdumienie. Zacinając się, gdyż
była mocno wytrącona z równowagi pocałunkami, Diona przytoczyła
teorię ojca na temat przenoszenia myśli. Opowiadała, jak porywacze
nieśli ją zawiniętą w grube sukno, a ona próbowała przekazywać
rozkazy Syriuszowi.
Markiz słuchał uważnie, wreszcie cicho rzekł:
— Potem chyba wysyłałaś myśli bezpośrednio do mnie.
— Czułeś to?
— Teraz jestem tego pewien. To twoje myśli musiały sprawić, że
nagle przypomniałem sobie, gdzie znajduje się dom sir Herewarda.
Udało mi się dostać do ogrodu i kiedy dotarłem aż pod otwarte okno,
usłyszałem, jak ten łajdak straszył cię pobiciem.
— Próbowałam grać na zwłokę — westchnęła Diona — ale chyba
jestem... tchórzem... więc, gdybyś nie przybył na czas, nie
potrafiłabym już dłużej się opierać.
Markiz ujął dłoń dziewczyny i podniósł do ust.
— Nigdy nie widziałem kogoś równie dzielnego i... cudownego!
— szepnął, patrząc jej prosto w oczy.
Jego głos brzmiał tak dziwnie, że spojrzała na niego
rozszerzonymi ze zdumienia oczami.
Wstał i wyjął kielich z jej ręki.
— Nalegam, abyś położyła się już spać. Przeszłaś piekło... Jutro o
wszystkim porozmawiamy.
— Nie chcę cię opuszczać — zaprotestowała Diona.
— Wiem, kochanie. I ja nie pragnę się z tobą rozstawać, ale
powinienem być rozsądny za nas obydwoje.
Odstawił kielich na stolik i pomógł Dionie podnieść się z sofy.
— Poza tym, pomyśl o Syriuszu. On także potrzebuje
odpoczynku.
Roześmiała się, a o to mu właśnie chodziło. Gdy tak stała obok
niego, bosa, z jasnymi włosami opadającymi na ramiona i oczami
niemalże zbyt ogromnymi w porównaniu z delikatną twarzyczką,
wydała mu się drobna jak dziecko.
— Diono, mamy sobie tyle do powiedzenia, ale wiem, nawet jeśli
nie chcesz się do tego przyznać, że jesteś śmiertelnie zmęczona.
To była prawda. Dionę zaskoczyło, że markiz tak doskonale
wyczuwa jej reakcje. Ponownie wziął ją w ramiona.
— Mogę iść sama — broniła się.
— Lubię cię nosić, jesteś taka lekka, że mogłabyś być nimfą z
naszego jeziora w Irchester Park — odparł.
— Od kiedy ujrzałam to jezioro, byłam pewna, że rzeczywiście
można tam napotkać nimfy, ale nie mówiłam o tym, bo bałam się, że
mnie wyśmiejesz za takie fantazje.
— W dzieciństwie wierzyłem w czarodziejskie mieszkanki
jeziora. Teraz, gdy jestem dorosły, nagle przekonałem się, że istnieją
naprawdę — roześmiał się markiz, wynosząc Dionę z salonu.
Lokaj spojrzał na nich zaskoczony. Markiz zaniósł Dionę do
sypialni. Zdjął z niej szal, ułożył dziewczynę w łóżku, otulił do snu
jak dziecko i rzekł:
— Śpij smacznie, najdroższa, śnij, że oboje z Syriuszem jesteście
bezpieczni. Nic złego już się nie zdarzy.
Ponieważ nie znała słów, jakimi mogłaby wyrazić tak wielką
miłość, Diona po prostu wyciągnęła ramiona. Całował ją dopóki nie
poczuła, że cały pokój zaczyna wirować, a oni, spleceni uściskiem,
zdają się wzlatywać do gwiazd. Chciała żeby to szczęście trwało
wiecznie, lecz markiz raptem powiedział zmienionym głosem:
— Dobranoc, moja droga.
Wysunął się delikatnie z jej ramion i przez chwilę jeszcze stał i
spoglądał na nią z góry, a ona czuła, że w nich obydwojgu płonie
nadal jakiś tajemniczy ogień.
Markiz zgasił świecę i wyszedł, cicho zamknąwszy za sobą drzwi.
Przez moment Diona nie mogła uwierzyć, że już go nie ma. W ciągu
tej nocy stał się dla niej tak bliski, że czuła się jego częścią, jakby byli
ze sobą nierozerwalnie związani. Zamknęła więc oczy i powtarzała:
— Dziękuję Ci, Boże, dziękuję! To miłość, o której zawsze
marzyłam! Dziękuję! Dziękuję!
Rozdział 7
Diona ocknęła się przepełniona uczuciem szczęścia. Leżała i
rozmyślała, jakie to cudowne, że już nigdy nie będzie musiała się bać i
nie będzie już nigdy samotna. Syriusz spoglądał na nią sponad brzegu
łóżka. Domyśliła się, że to właśnie on ją obudził.
— Pewnie chcesz wyjść, Syriuszu? — pociągnęła za brokatowy
pas dzwonka i niemal natychmiast w drzwiach ukazała się pokojówka.
— Czy ktoś może wyprowadzić Syriusza do ogrodu? I proszę z
nim tam pozostać.
— Dobrze, panienko — dygnęła służąca.
Syriusz wyczuł, że idzie na spacer i radośnie podbiegł do drzwi, a
jego pani przeciągnęła się i zapytała:
— Która to godzina?
— Prawie jedenasta, panienko.
Diona jęknęła ze zgrozy.
— Nie miałam pojęcia, że jest tak późno!
— Jego wysokość nakazał, żeby panienki nie budzić!
— Czy jego wysokość jest na dole?
— Nie, panienko. Wyszedł i powiedział, że wróci na lunch, a pani
Lamborn kazała powtórzyć, że przedpołudnie spędzi chodząc po
sklepach.
Ponieważ Syriusz wymknął się już na korytarz, pokojówka
pospieszyła za nim.
Diona wyskoczyła z łóżka i rozsunęła zasłony. Wyjrzała do
ogrodu i przypomniała sobie wydarzenia ubiegłej nocy. Gdyby nie
Syriusz i markiz byłaby teraz żoną Simona. Ta myśl przyprawiła ją o
dreszcz zgrozy. Ale przecież wszystko co złe, skończyło się. Była
absolutnie przekonana, że stryj zostawi ją już teraz w spokoju. Nie
powinna nigdy więcej myśleć o smutnych dniach spędzonych w
Grantley Hall, ani o Simonie. Czuła się znów jak za życia rodziców.
Słońce świeciło specjalnie dla niej, śpiewały ptaki, a ziemia zdawała
się być jej własnym rajem.
Diona włożyła jedną z najładniejszych sukienek. Miała nadzieję,
że spodoba się w niej markizowi. Nie chciała tracić ani chwili, więc
zbiegła na dół w towarzystwie Syriusza, który wrócił ze spaceru,
właśnie gdy się ubierała. Postanowiła pójść do biblioteki, gdyż
wiedziała, że jest to ulubiony pokój markiza. Było tutaj znacznie
mniej książek niż w Irchester Park, za to ściany zdobiła piękna
kolekcja płócien przedstawiających głównie konie i sceny myśliwskie.
Diona przyglądała się obrazom, wspominając jednocześnie, jak
dobrym jeźdźcem jest markiz i jaka to radość jeździć konno w jego
towarzystwie.
Nagle drzwi biblioteki otworzyły się. Diona odwróciła się
radośnie, przekonana, że to markiz wcześniej wrócił do domu, i
zastygła ze zdumienia. Zobaczyła bowiem najpiękniejszą kobietę, jaką
kiedykolwiek zdarzyło jej się spotkać. Nieznajoma ubrana była z
wyszukaną elegancją w suknię, która musiała kosztować majątek i
najmodniejszy kapelusz-budkę, przybrany strusimi piórami o barwie
srebrzysto-zielonej morskiej wody. Efektu dopełniały brylantowe
kolczyki i piękna kolia otaczająca szyję.
Przez moment Diona nie mogła wykrztusić słowa, tymczasem
dama podeszła bliżej. Dopiero wtedy dziewczyna przypomniała sobie
o dobrych manierach i dygnęła. Dostrzegła przy tym ze zdumieniem,
że niespodziewany gość patrzy na nią z nieukrywaną niechęcią.
— A więc to prawda! — głos nieznajomej zabrzmiał ostro i
nieprzyjemnie. — Mówiono mi, że markiz trzyma u siebie młodą
kobietę, ale nie wierzyłam!
Diona, oszołomiona agresywnym tonem rozmówczyni, odparła:
— Tak, mieszkam tutaj, ale opiekuje się mną kuzynka markiza,
pani Lamborn.
Uprzejme wyjaśnienie bynajmniej nie uspokoiło pięknej pani.
Wprost przeciwnie. Wydawała się coraz bardziej rozgniewana.
— Kim jesteś i skąd się tu wzięłaś? — zapytała już wręcz
niegrzecznie.
Diona stropiła się, lecz odpowiedziała:
— Nazywam się Diona Grantley. Przyjechałam do Londynu
razem z jego wysokością dwa dni temu.
— Jak sądzę, narzucałaś się mu! — warknęła dama. — Twoja
obecność tutaj wywołała mnóstwo plotek bardzo niepożądanych dla
reputacji jego wysokości! Czy masz przyzwoitkę, czy nie, młody
mężczyzna z jego pozycją nie może trzymać w domu jakiejś
dziewczyny. Im wcześniej stąd wyjedziesz, tym lepiej.
— Mam wyjechać...?
— Tak, wyjedziesz stąd natychmiast.
— Ja... nie... rozumiem.
— Więc mogę ci to wyjaśnić! Jestem lady Sybille Malden.
Markiz, do którego domu wtargnęłaś ma zamiar mnie poślubić!
— Poślubić...? — Dionie pociemniało w oczach.
Miała wrażenie, że sufit zaraz spadnie jej na głowę.
— Tak, poślubić — powtórzyła lady Sybille ostro i dobitnie. — I
nie pozwolę wystawiać na pośmiewisko mego przyszłego małżonka.
Jestem przekonana, że nie przyszło ci nawet na myśl, iż tak
dwuznaczna sytuacja kompromituje markiza w towarzystwie.
— Nie... Nie przyszło mi to na myśl.
— No, to teraz już wiesz — rzekła szorstko lady Sybille. — Im
szybciej wyjedziesz i wrócisz tam, skąd przybyłaś, tym lepiej dla mnie
i dla niego!
Przyglądała się Dionie. Zauważyła słoneczne światło na jej
włosach i bezbrzeżny smutek w ogromnych oczach o zdumiewającej
barwie. Nagle, jakby ten widok zupełnie wytrącił ją z równowagi,
lady Sybille tupnęła nogą.
— Słyszałaś, co mówiłam! — krzyknęła. — Wynoś się stąd i
nigdy nie wracaj! Lenox Irchester należy do mnie!
Diona, wstrzymując płacz, odwróciła się i wybiegła z biblioteki.
Drzwi oddzieliły ją od tej strasznej kobiety. Teraz prędko na górę.
Prawie bez tchu wpadła do sypialni. Wiedziała już, dlaczego markiz
nie poprosił jej o rękę. Była głupia i naiwna. Jak mogła myśleć, kiedy
całował ją wczorajszej nocy, że należy do niego i pozostanie z nim na
zawsze?
Gorączkowo zastanawiała się dokąd powinna się udać, gdzie się
ukryć. Chcę do domu, pomyślała, niczym skrzywdzone dziecko. Stryj
wprawdzie może odnaleźć ją w majątku rodziców, ale zapewne już
tam jej szukał i jest nadzieja, że prędko nie powróci.
— Tak, muszę wrócić do domu — powtórzyła i otarła łzy. —
Nigdzie indziej.
Nieopodal szafy, na krześle leżało duże okrągłe pudło na
kapelusze, które pani Lamborn kupiła poprzedniego dnia na Bond
Street. Diona sprawnie je opróżniła, a na miejsce eleganckich okryć
głowy wrzuciła kilka sukienek, które, prawie im się nie przyglądając,
ściągnęła z wieszaków. Dołożyła jeszcze nocną koszulę i szczotkę do
włosów. Pudełko było pełne. Przykryła je i obwiązała wstążkami.
Wydało jej się dosyć ciężkie, chociaż niewiele się w nim pomieściło.
Dziewczyna przypomniała sobie jeszcze o szalu matki, którego
przecież nie mogła tu zostawić. Wreszcie włożyła kapelusz,
rękawiczki i przypasała satynową sakiewkę na chusteczki.
Przyszło jej na myśl, że powinna mieć pieniądze. Przez moment
zastanawiała się, czy są jej rzeczywiście niezbędne, lecz rozsądek
podpowiadał, że brak pieniędzy może uniemożliwić jej sprawną
ucieczkę. Zeszła na dół z Syriuszem u nogi. Służący chciał odebrać od
niej pudło, więc wyjaśniła, siląc się na naturalny ton:
— Muszę spotkać się na mieście z panią Lamborn. Proszę
sprowadzić mi dorożkę.
— Mogę posłać do stajni, żeby zaprzęgli, panienko —
zaproponował lokaj.
— Nie potrzeba. Pani Lamborn ma powóz i dołączenie do niej nie
zajmie mi więcej niż kwadrans.
— Racja, panienko — potwierdził i wyszedł poszukać dorożki.
Diona zaś pospieszyła do biura pana Swaythlinga.
Sekretarz pracował przy biurku. Na jej widok wstał i uśmiechnął
się.
— Dzień dobry, panno Grantley. Czym mogę panience służyć?
— Chciałabym dostać trochę pieniędzy — powiedziała i
zaczerwieniła się lekko.
— Ależ, oczywiście! Ile panienka potrzebuje?
— Sporo, będę dzisiaj miała duże wydatki. Może dwadzieścia
funtów?
Swaythling uniósł brwi. Wysokość kwoty zdziwiła go
niepomiernie, ale uprzejmie odpowiedział:
— Naturalnie. Jednak, gdyby panienka zechciała poprzestać na
piętnastu funtach wypłaciłbym je od razu panience w banknotach.
— Dobrze — zgodziła się Diona i otworzyła uwiązaną przy
nadgarstku satynową sakiewkę.
Sekretarz wyciągnął banknoty z szuflady, a po chwili dołożył do
woreczka Diony jeszcze pięć złotych suwerenów.
— Niech panienka uważa na kieszonkowych złodziejaszków —
zażartował.
— Dziękuję za przestrogę, będę uważała.
— Mam nadzieję, że zakupy się udadzą.
Gdy Diona wyszła, usiadł znowu przy biurku. W tym czasie
służący przywołał dorożkę i zdążył umieścić w niej pudło Diony.
— Chcę pojechać do sklepu madame Bertin na Bond Street.
Polecenie zostało przekazane dorożkarzowi i ruszyli. Nie ujechali
daleko, gdy Diona zawołała:
— Proszę się zatrzymać! Zmieniłam zdanie! — a po chwili
dodała:
— Jedziemy na Picadilly do „Białego Niedźwiedzia".
Dorożkarz pokiwał głową na znak, że zrozumiał i skręcił z Park
Lane. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, pomyślała Diona, że
wiem gdzie można wynająć karetkę pocztową. Dowiedziała się o tym
przez zupełny przypadek. Kiedy w drodze powrotnej do Londynu
udało się markizowi wygrać wyścig z Roderikiem, ten ostatni
oświadczył:
— Naturalnie! Pobiłeś mnie! Miałeś najlepsze konie! Te, którymi
powozi Sam są okropnie powolne. Lepiej już byłoby wynająć pocztę
na Picadilly „Pod Białym Niedźwiedziem"!
— Czy ty mnie przypadkiem nie chcesz obrazić? — zapytał
markiz z udaną groźbą w głosie.
Roderic roześmiał się.
— Ależ skąd. Po prostu doprowadza mnie do szału, że żaden
woźnica nie może się z tobą równać.
— Tak mi pochlebiasz, że zaczynam się zastanawiać, o co mnie
za chwilę poprosisz.
Wszyscy się roześmieli. Diona pomyślała, że w towarzystwie tych
mężczyzn nie sposób być smutną. Czasami, nawet podczas poważnej
rozmowy, markiz albo Roderic wtrącali jakieś żartobliwe uwagi.
Nazwa „Biały Niedźwiedź" wydała jej się dziwaczna i być może
dlatego utkwiła w pamięci.
Kiedy dorożka wjechała na podwórko, Diona była już całkiem
pewna, że doskonale zatarła za sobą ślady. Ani stryj, ani markiz nie
odnajdą jej. Być może markiz nawet nie będzie próbował mnie
szukać, pomyślała, albo, wręcz przeciwnie, uzna to za swój
obowiązek? Wiedziała, iż teraz, gdy poznała prawdę, nie mogłaby
znieść jego uprzejmości i troski. On ma zamiar poślubić lady Malden,
powtarzała w duchu. Jakaż byłam głupia, gdy wyobrażałam sobie, że
mogę coś dla niego znaczyć!
Diona zapłaciła za dorożkę i wynajęła zaprzężoną w dwa konie
karetkę. Wydała sporo pieniędzy, ale to nie miało dla niej znaczenia.
Dziesięć minut później, z Syriuszem u boku, jechała zatłoczonymi
ulicami. Aż wreszcie wydostali się z miasta na gościniec. Wracała do
domu. Było to jedyne miejsce, o którym mogła bez wahania
powiedzieć, że należało naprawdę do niej. Ale czuła, że jej serce
pozostało w Londynie. Ofiarowała je markizowi, a on wkrótce poślubi
lady Sybille Malden.
Kiedy tylko markiz pojawił się w klubie, Roderic natychmiast
odciągnął go na bok i konfidencjonalnym szeptem zapytał:
— Jak to załatwiłeś? W jaki sposób dokonałeś tak zręcznej
sztuki?
Markiz uśmiechnął się nieznacznie.
— Z tego co mówisz, wnioskuję, że konkurs sir Mortimera nie
odbędzie się.
— Właśnie nas poinformował, że z powodów, których nie może
wyjawić, musi wycofać się z zaproponowanego przez siebie zakładu
— Roderic nie ukrywał radości.
— Wspaniale! — stwierdził markiz.
— Jak tego dokonałeś? Co zrobiłeś, że Watson poddał się bez
walki?
— Myślę, że najrozsądniej zapomnieć o tej sprawie.
— Nie możesz mnie zostawić dręczonego ciekawością przez
resztę życia — nalegał Roderic.
Markiz pomyślał, że byłby to zaiste okrutny los.
— Naprawdę podziękowania należą się pewnemu mojemu
przyjacielowi, który zdołał dowiedzieć się, dzięki komu to sir
Mortimer chciał wygrać zakład.
— Odnalazł francuską kurtyzanę!
— No, właśnie — potwierdził markiz.
— Ale ty musiałeś przekonać ją jakoś, żeby nie przyjeżdżała do
Anglii — powiedział domyślnie Roderic.
— Udział w konkursie wyperswadował jej jeden z moich
znajomych. Paryż jest znacznie zabawniejszym miejscem niż Londyn.
Roderic wydał okrzyk tryumfalnej radości:
— Wuju Lenoxie! Należy cię nazwać geniuszem! Jestem ci
wdzięczny na wieki za ocalenie honoru tak własnego, jak i moich
przyjaciół! Widzisz, nie znaleźliśmy żadnej kobiety, która byłaby
wystarczająco piękna i inteligentna!
— Następnym razem wystrzegaj się sir Mortimera i nie przyjmuj
jego zakładów — oświadczył poważnie markiz.
— Nie, nie będę. Możesz być tego całkiem pewnym — zaklinał
się Nairn. — Kto się raz sparzył, na zimne dmucha!
W tym momencie zauważył znaczący wyraz twarzy markiza, więc
dodał z lekkim żalem:
— Jeżeli o mnie chodzi, to sparzyłem się nawet dwa razy.
— Świetnie, jestem zadowolony, że mogłem ci pomóc.
Markiz uśmiechnął się i odszedł, aby porozmawiać ze znajomym,
który dawał mu znaki z drugiego końca sali. Ale pobyt w klubie nie
sprawiał tego dnia markizowi przyjemności. Irchester ze zdumieniem
uświadomił sobie, że tęskni za Dioną i zdecydował się natychmiast
wracać do domu.
Chciał zobaczyć się z nią już z samego rana, ale wiedział, że po
tak męczącej nocy musiała dobrze się wyspać. Teraz czuł, że musi ją
jak najszybciej zobaczyć. Narastał w nim dziwny niepokój,
przypominający zamęt uczuć, którego doznawał, gdy została porwana.
Dręczony irracjonalnym lękiem, markiz popędził konie.
Gdy dotarł do domu, ujrzał czekającego na schodach Swaythlinga.
Ogarnęło go przeczucie nieszczęścia. Wysiadł z faetonu i skierował
szybkie kroki do holu. Sekretarz podążał za nim, a wyraz niepewności
malował się na jego twarzy. W końcu odezwał się cicho:
— Czy pozwoli pan, milordzie, do gabinetu? Muszę panu coś
powiedzieć.
— Tak, oczywiście.
W milczeniu weszli do środka i dopiero wtedy markiz zapytał:
— Czy stało się coś złego?
— Milordzie, myślę, że powinienem pana uprzedzić, iż lady
Sybille jest tutaj już od ponad godziny...
Sekretarz dostrzegł, że oczy markiza pociemniały.
— Kiedy przyjechała, udała się prosto do biblioteki, chociaż lokaj
usiłował wprowadzić ją do salonu. A w bibliotece była właśnie panna
Grantley.
Markiz zesztywniał, lecz milczał. Swaythling zaś kontynuował:
— Milordzie, może martwię się bez potrzeby, ale panna Grantley
przyszła zobaczyć się ze mną w dwadzieścia minut po przybyciu lady
Sybille. Oświadczyła, że wybiera się do sklepów w towarzystwie pani
Lamborn.
Swaythling zawiesił głos, jakby zbierając myśli przed
przekazaniem najgorszej wiadomości. Po chwili zaczął szybko mówić
dalej:
— Poprosiła mnie o wydanie dwudziestu funtów. Mówiła, że
musi kupić masę drobiazgów. Nie uznałem tego za dziwne czy
niepokojące, dopóki nie wróciła pani Lamborn, która twierdzi, że
panna Grantley wcale nie spotkała się z nią w mieście.
— W jaki sposób Diona opuściła dom? — zapytał rzeczowo
markiz.
— Odjechała dorożką, milordzie.
— Dorożką? Przecież mamy konie w stajniach.
— Lokaj powiedział mi, że doradzał jej wzięcie powozu, ale ona
uparła się, żeby wezwać dorożkę. I to właśnie mnie zdziwiło i
zaniepokoiło, milordzie.
Na czole markiza pojawiła się głęboka bruzda. Zapytał:
— Czy panna Diona wzięła coś ze sobą?
— Niosła duże pudło na kapelusze. Lokaj mówił, że ciężkie. No i
naturalnie miała ze sobą sakiewkę.
Markiz starał się spokojnie rozważyć sytuację. W tym momencie
rozległo się pukanie i w drzwiach stanęła, przydzielona Dionie przez
markiza, pokojówka.
— Przepraszam panie Swaythling, ale domyśliłam się, że jego
wysokość jest u pana i postanowiłam znieść to na dół...
— A cóż to takiego? — zapytał sekretarz.
— List, który znalazłam na toaletce w sypialni panny Grantley.
Nie wiedziałam, że jeszcze raz wchodziła na górę. List zauważyłam
dopiero przed chwilą.
— Dziękuję.
Swaythling zamknął drzwi i wręczył papier markizowi. Pomyślał
jednocześnie, że jednak chyba nie pomylił się podejrzewając, że
panna Grantley wcale nie zamierzała odwiedzać sklepów.
Tymczasem markiz otworzył list.
„Dziękuję za ocalenie mnie przed stryjem Herewardem i dziękuję
za okazanie mi serca — pisała Diona. — Mam nadzieję, że będzie
Pan bardzo, bardzo szczęśliwy, ale ponieważ moja obecność w
Pańskim domu szkodzi Panu, Syriusz i ja musimy odejść tam, gdzie
nikt nas nie znajdzie. Proszę się o mnie nie martwić. Jestem pewna, że
dam sobie radę. Jeszcze raz ogromnie dziękuję.
Diona"
Markiz przeczytał list jeszcze raz, po czym zwrócił się do
sekretarza:
— Swaythling, gdybyś był sam jeden na świecie i musiał się
ukrywać, to dokąd byś się udał?
Sekretarz, który znał markiza od lat, ledwie rozpoznał głos swego
pana.
— ...I gdybyś miał przy duszy tylko dwadzieścia funtów? —
dokończył markiz zupełnie cicho.
Swaythling zamyślił się, zanim udzielił odpowiedzi:
— Nie wyobrażam sobie, dokąd w tych okolicznościach mogła
pojechać panna Grantley. Przecież ona nie ma domu...
Nie dokończył, gdyż markiz przerwał mu raptownie.
— Co to był za adres, który ci dała, gdy chciała wysłać pieniądze
dla starych służących ojca?
Sekretarz przez chwilę szukał wśród stosu papierów na biurku,
wreszcie podał markizowi zapisaną kartkę.
— Co pan zamierza, milordzie?
— Idę do stajni.
— Zapomniał pan, że lady Sybille czeka w bibliotece?
— Niech czeka — odparł markiz i szybkim krokiem wyszedł z
gabinetu.
Diona znów znalazła się w starym dworze, w którym przeżyła z
rodzicami tyle szczęśliwych lat. Dotarła na miejsce w południe.
Podróż trwała długo, gdyż za każdym razem, kiedy zmieniali konie,
Diona
pozwalała
Syriuszowi
trochę
pobiegać.
Właściciele
przydrożnych zajazdów namawiali ją, aby coś zjadła i wypiła, ale
Diona nie czuła głodu.
Natomiast z każdą milą oddalającą ją od Londynu, narastał w jej
sercu nieznośny ciężar. Wyobraźnia przywoływała wspomnienie
urodziwej twarzy markiza i dotyku jego warg, które całowała ubiegłej
nocy. Rozmyślała o cudownym uczuciu wzlatywania do gwiazd i
zjednoczenia ze wszechświatem — i ze sobą nawzajem.
— Już nigdy nie będę szczęśliwa — szepnęła do siebie.
Diona bała się przyszłości. Może już zawsze będzie musiała
ukrywać się przed stryjem. W jaki sposób ma się obronić, by nie
wydał jej za Simona? Lecz gdy przekroczyła próg domu, w którym
spędziła pogodne dzieciństwo, poczuła, jakby to ojciec i matka znów
wzięli ją w ramiona i pojęła, że ich miłość będzie ją nadal chronić
przed złem.
Starzy Briggsowie ucieszyli się z jej przyjazdu ogromnie. Nie
otrzymali jeszcze wiadomości o zmianie sytuacji majątkowej Diony,
więc zasiadła z nimi, jak dawniej, w kuchni i długo opowiadała o
kłopotach i smutkach, których zaznała od czasu, gdy ostatni raz się
widzieli. Znała Briggsów od wczesnego dzieciństwa i uważała za
członków rodziny. Gdy usłyszeli, w jaki sposób stryj Hereward
usiłował zmusić ją do poślubienia Simona, wydawali się równie
wstrząśnięci i przerażeni, jak z pewnością byliby przerażeni jej
rodzice.
— Od razu, kiedy zobaczyłam oczy tego młodego, wiedziałam, że
coś jest z nim nie w porządku — oświadczyła pani Briggs. —
Wyglądał jak ten biedny Jake ze wsi, co to zawsze wszyscy się z
niego śmiali i nazywali „głupkiem". Nikt nie pomyślał nawet, że może
być czyimś mężem.
— Teraz rozumiecie, dlaczego musiałam się ukrywać —
powiedziała smutno Diona.
Diona miała rację przypuszczając, że stryj odwiedzi dwór
Grantleyów w poszukiwaniu zbiegłej bratanicy. Briggsowie
opowiadali, że sir Hereward przybył w towarzystwie lokaja,
ogromnego mężczyzny o srogim wyglądzie, który, mimo ich
protestów, zrewidował cały dom.
— Panno Diono, to była obraza i despekt, nie ma na to słów —
relacjonował stary Briggs, oburzony w najwyższym stopniu.
— Nie przypuszczam, żeby stryj Hereward szukał mnie tutaj
ponownie. Ale jeśli zrobi to, jestem gotowa ukryć się w lesie, albo w
piwnicy, dopóki nie odjedzie.
— Nie dopuścimy do tego, kochanie — powiedziała łagodnie
pani Briggs. — Teraz idź na górę, przebierz się w coś świeżego, a ja
zabiorę się do przygotowania smacznego obiadu.
Diona uczyniła to, co poleciła jej staruszka. Jednak nie poszła do
siebie, lecz otworzyła drzwi do sypialni matki. Pokój był uroczy.
Wprawdzie Grantleyowie mieli mało pieniędzy, ale matka Diony
odznaczała się wyśmienitym gustem.
Diona rozwarła okiennice i, kiedy światło słoneczne zalało pokój,
przekonała się, że Briggsowie utrzymywali wszędzie nieskazitelną
czystość. Białe, muślinowe draperie ocieniały duże łóżko, w którym
sypiała niegdyś jej matka. Pościel była nadal śnieżnobiała, podobnie
jak delikatna tkanina zdobiąca toaletkę.
Przez otwarte okno napływał do pokoju oszałamiający zapach róż.
Ojciec ze znawstwem sadził je i pielęgnował. Znajoma woń
uzmysłowiła Dionie, że rodzice nadal czuwają nad nią. Atmosfera
miłości, za którą tak tęskniła w pałacu stryja, znów ją otoczyła. Mimo
dręczącego smutku i rozpaczy, Diona poczuła ulgę. Była tu sama, nie
musiała zważać na opinię innych, mogła więc wreszcie wypłakać swój
żal i poczucie straty.
— On ma zamiar się ożenić — powtarzała we łzach.
Tęskniła za ramionami, których siłę i urok poznała ostatniej nocy.
Czuła jego usta na swoich wargach i słyszała piękny, głęboki głos, od
którego zamierało jej serce w piersiach.
— Kocham go, kocham go — powtarzała na głos, jakby zwierzała
się matce. — On wypełnia cały mój świat, niebo i ziemię... Nigdy nie
pokocham nikogo innego...
Zaszlochała i dodała:
— Mamo, w taki sam sposób kochałaś ojca, teraz to rozumiem.
Co mam teraz zrobić? Jestem całkiem sama.
Poczuła mokry nos Syriusza na dłoni. Pies usiłował pocieszyć
swoją panią. Objęła go i rzekła:
— Teraz zostaliśmy sami, Syriuszu. Ja i ty. Sami. Musisz się mną
opiekować, gdyż nikt inny tego nie uczyni...
Siedziała tak w sypialni matki, nie zauważając upływającego
czasu. Słońce zaczęło zachodzić w powodzi czerwonego blasku.
Dopiero wtedy Diona zorientowała się, że już zapada zmierzch.
Włożyła szybko czystą suknię, a te które przywiozła ze sobą
rozwiesiła, zupełnie jakby chciała pokazać je matce.
Strój podróżny był całkiem zakurzony. Odłożyła go na bok.
Trzeba poprosić panią Briggs by później się nim zajęła, pomyślała.
Biała, ozdobiona różyczkami krepdeszynowa suknia, w którą
przebrała się Diona, pochodziła z eleganckiego sklepu przy Bond
Street. Była wykwintna, a zarazem odpowiednia dla młodej
dziewczyny, najpiękniejsza spośród wszystkich, jakie Diona
kiedykolwiek posiadała. Gdy spojrzała na siebie w lustrze,
dziewczyna zrozumiała, że prosiła o tę suknię, aby wydać się
ładniejszą markizowi. Teraz nawet najwspanialsza kreacja nie
potrafiła wzbudzić jej zainteresowania.
I znów myśli wróciły do markiza. Broniąc się przed narastającą
rozpaczą, Diona postanowiła zejść na dół do Briggsów. Miała
nadzieję, że rozmowa z nimi zaprzątnie jej uwagę choćby na krótki
czas.
Była już na schodach, gdy usłyszała turkot kół na podjeździe.
Drzwi wejściowe o tej porze dnia stały jeszcze otworem i Dionę
ogarnął strach, że pomimo zastosowania tylu środków ostrożności,
stryj ją właśnie odnalazł. Nawet jeśli to ktoś z miejscowych, myślała
gorączkowo, ważne jest by nie wiedział, że jestem tutaj. Wieść o mnie
mogłaby wszak dotrzeć do sir Herewarda.
Owładnięta paniką, nie zdołała wymyślić nic innego, jak ukryć się
za pierwszymi z brzegu drzwiami. To był gabinet ojca. Podobnie jak u
markiza, sceny myśliwskie i półki z książkami wypełniały ściany.
Wnętrze tonęło w półmroku. Diona ruszyła do kąta, gdzie
spodziewała się znaleźć duży fotel, za którym, w razie potrzeby,
mogła się schować. Przykucnęła i pełna nadziei, że nikt jej tu nie
zdoła dostrzec, przytuliła się do Syriusza, dotknięciem dłoni
nakazując mu absolutną ciszę.
Wkrótce usłyszała odgłos otwieranych drzwi. Ktoś wszedł do
sieni. Po krokach rozpoznała, że to był mężczyzna. Boże, jednak stryj
ją odnalazł. Ale, w jaki sposób? Zapewne sir Hereward i Simon
rozpowiadali we wsi o majątku, który odziedziczyła, a miejscowi
farmerzy, w najlepszej wierze, zrobili wszystko, by pomóc ją
odnaleźć. Diona zaczęła się gorąco modlić, aby stryj, mimo wszystko,
nie zorientował się, że ona tu jest.
Nagle poczuła ukłucie w sercu. Przypomniała sobie, że swój,
ozdobiony piórami i kwiatami, kapelusz rzuciła niedbale na stół w
sieni. Zacisnęła palce na sierści Syriusza. Pies poruszył się i cichutko
zawył. Diona syknęła, żeby go uciszyć i w tej chwili drzwi do pokoju
otworzyły się. Zamarła i wstrzymała oddech, ale Syriusz, radośnie
szczekając, wyrwał się z jej ramion. Podskakiwał zachwycony i
merdał ogonem.
— Diona?
To był głos markiza. Wstała i zobaczyła jego sylwetkę na tle
jasnego prostokąta drzwi. Rzuciła się biegiem przez pokój, prosto w
objęcia Lenoxa Irchestera, a on przytulił ją mocno i całował, jak
poprzedniej nocy. Dla Diony nic już nie miało znaczenia, prócz tego,
że znów należała do ukochanego mężczyzny. Wreszcie markiz zapytał
zdławionym głosem:
— Jak mogłaś uciec w taki sposób? Jak mogłaś opuścić mnie po
tym, co powiedziałem ci ostatniej nocy?
Diona milczała, więc znów ją przytulił. Miała wrażenie, że leci
wprost do nieba. Wreszcie odezwała się cichym, lekko dosłyszalnym
głosem:
— Zrobiłam ci krzywdę. Skompromitowałam cię, mieszkając w
twoim domu w Londynie...
— Skąd ci przyszły do głowy takie niedorzeczności? — zdziwił
się markiz.
— Lady Sybille... Ona właśnie wyjaśniła mi, że zamierzasz ją
poślubić.
Markiz złapał Dionę za rękę i wyciągnął z ciemnego pokoju.
Wpadający przez okna blask zachodzącego słońca pozwolił mu
dostrzec delikatne rumieńce, ślady pocałunków i smutek w jej oczach.
Ogarnęła go czułość i wzruszenie, gdy patrzył na maleńkie usta i
jasnozłote włosy, lśniące niczym nimb wokół drobnej twarzy.
Rzekł bardzo cicho:
— Weź kapelusz, widziałem że leży na stoliku.
Diona, wstrząśnięta spotkaniem, stała nadal jak skamieniała.
Markiz sięgnął więc po kapelusz, włożył go dziewczynie na głowę i
zawiązał pod brodą wstążki. Spoglądała na niego spokojnie, z
miłością której nie umiała i nie chciała już nigdy ukrywać. Podali
sobie ręce i wyszli.
Powóz, którym przyjechał markiz pokryty był kurzem, lecz konie
wyglądały całkiem rześko. Stajenny, krzątający się przy powozie,
uśmiechnął się do Diony i dotknął dłonią kapelusza na powitanie.
Rozpoznała go, gdyż często towarzyszył swemu panu, i również się
uśmiechnęła.
Markiz pomógł jej wsiąść, potem wziął lejce, usadowił się na
miejscu woźnicy i zaciął konie. Dopiero gdy wyjechali na polną
drogę, Diona odzyskała głos.
— Dokąd mnie zabierasz? — zapytała nieśmiało.
— Do kościoła.
Spojrzała na niego, jakby się przesłyszała. Powtórzyła ze
zdumieniem:
— Do kościoła?!
— Pobierzemy się, proboszcz już na nas czeka — odparł
spokojnie Irchester.
Diona milczała, ogłuszona niezwykłym biegiem wydarzeń. Po
jakimś czasie w oddali ukazał się, zbudowany z szarego kamienia
kościółek. Diona znała go doskonale. Każdej niedzieli chodziła tu na
msze. Tutaj też na przykościelnym cmentarzu pochowani byli jej
rodzice. W czasie podróży dziewczyna ochłonęła na tyle, by zapytać:
— Ale jak możesz mnie poślubić?
— Zupełnie po prostu — odparł markiz radośnie. I natychmiast
dodał: — Powinienem był zrobić to wcześniej. Nie chcę więcej
ryzykować, że mi znów uciekniesz!
Zajechali przed bramę kościoła i markiz pomógł Dionie wysiąść.
— Czy małżeństwo ze mną przyniesie ci szczęście? — zapytała.
— Naprawdę tego chcesz?
Markiz zwrócił się do niej łagodnie:
— Myślę, że oboje tego chcemy...
Diona spojrzała mu uważnie w oczy i zrozumiała, że miał rację.
Już teraz stanowili jedność.
Markiz ujął Dionę pod rękę i wprowadził ją do kościoła.
Usłyszała łagodny dźwięk organów. Na stopniach ołtarza czekał na
nich pastor. Parę lat temu zastąpił starego proboszcza, jej nauczyciela
i w krótkim czasie zdołał zaskarbić sobie przyjaźń rodziny
Grantleyów.
Markiz powiódł Dionę wzdłuż głównej nawy do ołtarza. Po
chwili obrządek zaślubin rozpoczął się. Wracali polną drogą do jej
rodzinnego domu. Z trudem mogła uwierzyć, że jest mężatką. Jak
przez mgłę pamiętała zdecydowane słowa markiza i własną, złożoną
drżącym głosem przysięgę. Marzenie stało się rzeczywistością.
Muzyka wypełniała ich serca. Diona czuła, że jej rodzice są razem z
nią szczęśliwi, bo pragnęli, aby ich córka przeżyła tak wspaniałe
chwile.
Jestem zamężna, myślała, i kocham go bardziej niż umiem
wypowiedzieć. Nikt nie mógł mieć nigdy piękniejszego ślubu. Diona
czuła miłość i szczęście promieniujące od markiza. Serce biło jej jak
oszalałe. Nawet Syriusz zdawał się dzielić ich radość.
Wierny dalmatyńczyk biegł za faetonem, gdy jechali do kościoła i
przez cały czas trwania ceremonii zaślubin nie odstępował swojej
pani. Gdy tak wspominała niedawne przeżycia, powóz zajechał przed
dwór. Markiz wziął Dionę na ręce i przeniósł ją przez próg. Syriusz
biegł przed nimi.
Weszli do bawialni. Pani Briggs zostawiła wszystkie okna otwarte
i dom wypełniał cudowny zapach kwiatów z ogrodu. Markiz
niespiesznie rozwiązywał wstążki kapelusza Diony. Przez moment
patrzył jej prosto w oczy. Potem schylił się nad nią i pocałował w
czoło, w oczy, w usta. Całował ją tak delikatnie, że Dionie chciało się
płakać ze szczęścia. Przytuliła się do niego z całej siły.
— Jesteś moja. Moja, nigdy cię nie stracę...
— Kocham cię... Kocham cię... — odpowiedziała mu
oszołomiona. — Kocham cię, ale chyba nie powinieneś był mnie
poślubiać...
— Nigdy przez całe moje życie nikogo tak nie kochałem. Moja
najdroższa, moja śliczna, to było nieuchronne.
Znów ją pocałował, a po chwili dodał:
— Żadne z nas nie potrafiłoby już żyć bez drugiego. Jesteśmy
jednością.
— To właśnie czuję, ale nie wiedziałam, że i ty tak to odbierasz.
Markiz uśmiechnął się.
— Wiem o tym od chwili, gdy cię ujrzałem. Walczyłem z tą
miłością, gdyż sądziłem, że nie chcę nikogo poślubić...
— ... Ale lady Sybille powiedziała...
— Zapomnij o niej — przerwał. — Ona nie ma dla mnie
najmniejszego znaczenia. Myślę, że postąpiłem głupio zabierając cię
do Londynu, ale uczyniłem tak z uwagi na twoje dobro.
— Z uwagi na moje dobro?
— Tak. Jesteś bardzo młoda, słabo znasz świat. Postanowiłem dać
ci to, co nazywa się sportową szansą. W ten sposób mogłaś poznać
innych mężczyzn. Gdybyś zechciała, mogłabyś pokochać któregoś z
nich.
Diona krzyknęła z oburzenia:
— Jak mogłeś coś podobnego pomyśleć? To oczywiste, że nigdy
nie pokochałabym nikogo bardziej niż ciebie. To byłoby niemożliwe!
— Tak. Popełniłem błąd i zostałem za to ukarany. Nie chciałbym
już nigdy więcej cierpieć takich męczarni jak ostatniej nocy, gdy
zorientowałem się, że zostałaś porwana, albo jak dzisiaj, gdy
dowiedziałem się, że uciekłaś. I to tylko dlatego, że lady Malden
opowiadała jakieś nonsensy.
— To znaczy, że nie obiecywałeś lady Sybille małżeństwa?
— Nigdy nie prosiłem o rękę żadnej kobiety, z wyjątkiem ciebie.
Diona roześmiała się.
— Mnie również nie prosiłeś! Dlatego, kiedy ona opowiadała, że
macie się pobrać, pomyślałam, że chciałeś ukryć mnie w jakimś
małym domku na uboczu, gdzie bylibyśmy razem, ale nie jako mąż i
żona.
Markiz przytulił ją.
— Musisz zapomnieć o złych chwilach. W głupi sposób
próbowałem obronić źle pojętą wolność i niezależność. Od początku
powinienem wiedzieć, że to przegrana bitwa.
Markiz pomyślał, że wyraża się niezbyt jasno, więc dodał:
— Kocham cię. Moje serce tęskniło za tobą, ale jak większość
mężczyzn obawiałem się związać na zawsze z jedną kobietą, która
mogłaby mnie znudzić. Diona struchlała.
— A co się stanie, jeżeli... ja cię znudzę? — spytała z lękiem w
głosie.
— Nie, najdroższa, to niemożliwe. Nigdy nie zdarzyło się, abym
się nudził w twoim towarzystwie. Gdy byłaś przy mnie, jedna
dramatyczna scena następowała po drugiej. Myślę, że teraz jestem
wręcz upoważniony do odpoczynku, czyli... Do miodowego miesiąca.
— A gdzie spędzimy miodowy miesiąc?
— Pojedziemy do Dover, a stamtąd popłyniemy moim jachtem.
Oczy Diony rozszerzyły się z zachwytu.
— Dokąd? Powiedz, dokąd?
— Popłyniemy tam, gdzie tylko będziesz sobie życzyła. Świat jest
ogromny i znam wiele pięknych miejsc, które chciałbym ci pokazać.
Będziemy się kochać, a gdy wrócimy, razem podejmiemy wspólne
obowiązki.
Diona zaczerpnęła tchu.
— To brzmi tak cudownie, cudownie! Jesteś pewien, że nie
będziesz mną znudzony?
— A oczekujesz tego po mnie? — zapytał z uśmiechem.
— Nie, ale obawiam się, że...
Markiz przerwał jej delikatnie.
— Zapomniałaś już, że łączy nas nie tylko związek uczuć, ale i
myśli. Że ty potrafisz odczytać moje myśli, a ja twoje.
— To znaczy, że naprawdę słyszałeś mnie wtedy, w noc
porwania?
— Tak. I dzisiaj też — potwierdził markiz. — Jestem pewien, że
podświadomie wzywałaś mnie, choć chciałaś uciec ode mnie jak
najdalej.
— Byłam absolutnie przekonana, że masz zamiar poślubić lady
Sybille... Przeżyłam straszne chwile, chciałam umrzeć.
Ostatnie słowa Diona wymówiła na tyle cicho, że ledwie zdołał ją
dosłyszeć. Ich usta spotkały się. Całował ją tak długo, aż wszystko
wokół stało się ciemnością. Czuła tylko zapach róż i słyszała muzykę
w głębi serca.
— Kocham cię... Kocham cię...
Nie była pewna, czy powiedziała to głośno, czy tylko pomyślała.
Znacznie później, gdy pokój oświetlał już tylko blask gwiazd i
stojącego wysoko na niebie księżyca, Diona poruszyła się w
ramionach markiza.
— Nie śpisz? — wyszeptała.
— Jestem zbyt szczęśliwy, żeby spać.
— Naprawdę? Nie jesteś znudzony, rozczarowany?
Roześmiał się.
— Wątpię, czy kiedykolwiek mi się to przy tobie przydarzy! A ty
moja najdroższa? Czy nie skrzywdziłem cię, ani nie uraziłem?
Diona głęboko westchnęła.
— Ach... Nie wiedziałam, że miłość jest taka cudowna!
Pocałowała go w ramię i stwierdziła:
— Być z tobą, to jak być w niebie. Teraz czuję się jeszcze
szczęśliwsza. I cieszę się, że tę noc mogliśmy spędzić w domu
wypełnionym miłością moich rodziców, że mogliśmy leżeć w ich
łóżku. Oni byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie!
— Oprócz nas! — poprawił ją markiz. — Jestem przekonany,
moja śliczna, że żaden mężczyzna nie może się nazwać takim
szczęściarzem jak ja. Będę walczył mężniej niż wtedy, gdy byłem
żołnierzem, aby cię chronić, abyś nie doznała żadnej krzywdy.
Diona przytuliła się mocniej do niego.
— Kocham cię, mój najdroższy... Kocham cię. Kocham cię —
szeptała namiętnie. — Nie znam innych słów, prócz tych dwóch:
kocham cię. Kocham cię!
— I one mi wystarczą. To właśnie pragnę usłyszeć. Ale możesz
kochać mnie bez słów. Za każdym razem, moja najdroższa, gdy
dotykam twego ciała czuję, że wyznaje mi miłość. Za każdym razem,
kiedy patrzę w twoje oczy, widzę w nich wszystko, co chciałabyś mi
wyznać.
— Mówisz właśnie to, o czym chciałam ci powiedzieć — rzekła
cicho Diona. — Jesteś wspaniały, cudowny.
— Chciałbym, najdroższa, chciałbym być cudowny. Teraz wiem,
jak wiele szczęścia dawali innym twoi rodzice. My także musimy
kochać się podobną miłością.
Diona lekko westchnęła.
— Jak mogłam kiedykolwiek wątpić, że mama i ojciec opiekują
się mną nawet po śmierci? To oni skierowali moje kroki do Irchester
Park. Myślę, że od samego początku, chociaż budziłeś we mnie
ogromny respekt, podświadomie wiedziałam, że to właśnie ty jesteś
człowiekiem, z którym chcę spędzić resztę życia.
Na chwilę przerwała, zaczerpnęła tchu i zapytała nieśmiało:
— Czy nasze małżeństwo nie będzie miało negatywnego wpływu
na twoją pozycję społeczną? Poślubiłeś dziewczynę z niezamożnej
rodziny.
Markiz wiedział, że Dionę znów gnębi myśl o lady Sybille.
Odparł więc łagodnie, ale z naciskiem:
— Nie jesteś, moja uwielbiana żono, jedyną osobą na świecie,
której zdarzyło się ratować ucieczką. Pamiętasz, że kiedy pojawiłaś
się w Irchester Park, przybyłem tam właśnie niespodziewanie dla
służby. Otóż, musisz wiedzieć, że wówczas uciekłem z Londynu
przed pewną kobietą, która próbowała złapać mnie w sidła...
Nagle jego ton zmienił się.
— Ale oczywiście, tak jak i ty, wierzę, że było to przeznaczenie
wiodące mnie na spotkanie z tobą. Zwróciłaś się wtedy do mnie o
pomoc, właśnie wtedy...
— Och! Naturalnie, że to los, przeznaczenie! — przytaknęła
Diona. — No, i Syriusz. Gdyby nie strącił szklanki brandy stryja
Herewarda... I gdyby nie obudził cię wtedy, byś uchronił mnie przed
małżeństwem z Simonem... Nie byłabym tutaj teraz...
Markiz instynktownie przytulił ją mocniej, a Diona mówiła dalej:
— To była ekscytująca, frapująca, niezwykła historia. Mam
wrażenie, że przeczytałam o niej w książce, a nie przeżyłam
naprawdę...
— A może powinnaś napisać o tym książkę? A na pewno kiedyś
opowiemy ją naszym dzieciom.
W ciemności markiz nie mógł dostrzec rumieńca, który wypłynął
na policzki Diony, ale wyczuł jej konsternację. Diona wtuliła twarz w
ramię męża. Usłyszał jej stłumiony głos.
— Czy sądzisz, że teraz zostało poczęte nasze dziecko?
Markiz uśmiechnął się zanim odpowiedział:
— Jeśli chcesz, możemy zrobić to dla pewności jeszcze raz.
— Aż do tej... chwili... nie wiedziałam... skąd się biorą dzieci... —
mówiła urywanym głosem. — To jest... coś cudownego.... nie chcę
tylko jednego... Chcę mieć kilkoro dzieci... Czy możesz, bardzo
proszę, kochać się ze mną dalej?
— Moja śliczna, mogę cię kochać, przytulać, pieścić, dopóki
gwiazdy nie zgasną na niebie, dopóki księżyc nie zajdzie.
Jego usta wędrowały po miękkiej skórze żony, delikatnie gładził
jej ciało. I znów poczuła, że ogień zapłonął w jej piersiach i na jej
wargach. Aż wreszcie poddała się i bez reszty pogrążyła w radości i
zapomnieniu. To było boskie uczucie i wiedziała, że Bóg błogosławi
ich szczęściu.
Namiętność ogarnęła ich swoim płomieniem i stali się jednością
ciała i duszy. Na wieczność.