CECILY VON ZIEGESAR
TAK JAK LUBIĘ
Plotkara 5
Przekład Małgorzata Strzelec
Tytuł oryginału
I LIKE IT LIKE THAT
Żadna plotka nie umiera do końca,
jeżeli powtórzy ją wielu ludzi:
to też jest rodzaj nieśmiertelność
Hezjod, ok. 800 r. p.n.e.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Dziękuję wam wszystkim za to, że przyszliście na moją imprezę w zeszłym tygodniu. Napisałabym
wcześniej, ale szczerze mówiąc, aż tyle czasu potrzebowałam, żeby dojść do siebie. Wiem, że to sza-
lony pomysł: urządzać imprezę w poniedziałek, ale prawda, że dzięki temu reszta tygodnia przeleciała
błyskawicznie?! Pewnie wciąż się zastanawiacie, czy byłam tą chudą blondynką w szmaragdowych
szpilkach od Jimmy'ego Choo, czy tym wysokim czarnoskórym facetem z szafirowymi sztucznymi rzę-
sami. To takie słodkie, że przynieśliście mi prezenty - zwłaszcza tego prześlicznego pudelka - chociaż
nawet nie wiecie, kim jestem! Prawda jest taka, że właściwie stałam się międzynarodową kobietą za-
gadką, więc na razie zachowam swoją tożsamość dla siebie, choćby nie wiem jak was to frustrowało.
Potraktujcie to jak coś, co oderwie waszą uwagę od wlokących się dni czekania na informację, czy do-
staliście się do college'u; jak puzzle do poskładania w czasie gorzkich, marcowych tygodni stresów i
nudy.
Ale tak naprawdę wcale nie potrzebujemy odmiany. Mamy mnóstwo przyjemności - bajeczne ubrania
od projektantów, ogromne apartamenty przy Upper East Side z obsługą, mnóstwo „wiejskich” domków
i wakacyjnych kurortów, karty kredytowe bez limitu, piękne brylanty, supersamochody (chociaż więk-
szość z nas nie ma jeszcze prawa jazdy) i ślepo kochających rodziców, którzy pozwalają nam na ab-
solutnie wszystko, dopóki nie przynosimy wstydu rodzinie, Poza tym ferie wiosenne już tuż - tuż -
wreszcie będziemy mieli mnóstwo czasu na zajęcia dodatkowe.
Na celowniku
S spaceruje po Madison Avenue i dorysowuje wąsy na swoich prześlicznych zdjęciach reklamowych
nowych perfum Lesa Besta, Łez Sereny. B u Sigersona Morrisona przy Prince Street zaspokaja
swoje fetyszystyczne potrzeby, kupując kolejne buty. N wyrzuca reklamówkę pełną bibułek, niedopał-
ków, fajek wodnych, fifek i zapalniczek do kosza na śmieci przy Osiemdziesiątej Szóstej. D późnym
plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony internetowej:
red.).
wieczorem pali papierosy na stacji metra na rogu Siedemdziesiątej Drugiej i Broadwayu. Prowokuje
straż miejską, żeby go aresztowała, i zdobywa w ten sposób mnóstwo nowego materiału do swoich
wierszy. J z nową najlepszą przyjaciółką E i swoim chłopakiem L pałętają się w okolicach galerii sztuki
w Chelsea - cholernie wyrafinowana rozrywka jak na dziewiątoklasistów. Czekajcie, właściwie to on
może już chodzić do dziesiątej - czy ktoś tak naprawdę wie coś o tym chłopaku? V i jej szalejąca star-
sza siostra wyrzucają torby ze śmieciami na chodnik przed swoim domem w Williamsburg. Wiosenne
porządki? A może ciało D pocięte na kawałki? Fuj! Przepraszam, to było obrzydliwe.
Wasze e - maile
P:
Droga Plotkaro!
zaczyna mnie to denerwować, że nigdy nie powiesz, kim jesteś, kim jesteś? no bo napraw-
dę chciałbym cię poznać, kto wie, może już cię znam! jak na razie, wydaje mi się, że przy-
znałaś się do jednego - że chodzisz do klasy maturalnej w conttance. zgadza się?
Ciekafski
O:
Drogi ciekafski!
Nie zamierzam z marszu, teraz zaraz, dać ci swojego adresu domowego. Nawet ci nie po-
wiem, w której klasie się uczę. Gdybyś był dość wyluzowany, żeby zjawić się na mojej im-
prezie, to może byś mnie poznał. Chociaż zwykle nie sposób przecisnąć się do mnie z po-
wodu mojej... świty i trudno mnie w ogóle dojrzeć. Ale nie trać ciekawości. Może w końcu
mnie poznasz.
P
P:
Droga P!
Naprawdę jesteś taka zabójcza? Bo jeśli nie, to będzie ci naprawdę ciężko, gdy w końcu
wszyscy się dowiedzą, kim jesteś. Będą mówić „jeszcze jedna zawistna brzydula”!
Rozważny
O:
Drogi rozważny!
Nawet się nie dowiesz, co to naprawdę znaczy „zabójcza”, póki mnie nie poznasz, a naj-
pewniej nigdy mnie nie poznasz...
P
A teraz o TYM, co niektóre z nas gryzie w głębi ducha...
Stracić dziewictwo przed pójściem do college'u czy nie?
Zrobimy coś z tym fantem teraz? Z chłopakiem, którego znamy od lat? Czy uwiniemy się z tym przed
feriami wiosennymi? Albo przed wakacjami? Czy raczej ulokujemy się w naszych akademikach tak,
jak jesteśmy pewne siebie, lecz niewinne, gotowe stracić dziewictwo z pierwszym lepszym studentem,
który rzuci kusząco „A może byśmy...”? Może powinnyśmy posłuchać naszych matek i starszych
sióstr, które mówią „poczekaj, aż nadejdzie właściwy czas”, cokolwiek to znaczy. Oczywiście, niektóre
z nas rozwiązały ten problem wieki temu i zamierzają skoncentrować się w czasie studiów na istot-
niejszych sprawach, na przykład geologii albo Freudzie. Nie. Spójrzmy prawdzie w oczy, nawet jeśli
już nie jesteś dziewicą, znowu się nią poczujesz, gdy tylko przekroczysz próg akademika. I to jest
piękne.
Jeszcze raz dziękuję za prezenty! Ogromniaste buziaki - jesteście super!
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara
nie ma jak w domu
- A właściwie to na którą wyspę jedziemy? - zapylała matkę Blair Waldorf.
Eleanor Waldorf Rose siedziała na brzegu łóżka Blair i patrzyła, jak córka szykuje się
do szkoły. Rozmawiały o feriach wiosennych.
- Na Oahu, kochanie. Myślałam, że ci mówiłam. Jedziemy do tego ośrodka na północ-
nym wybrzeżu, żeby chłopcy mogli pouczyć się surfować.
Eleanor położyła dłonie na swoim ciężarnym brzuchu. To był już prawie siódmy mie-
siąc. Zmarszczyła brwi, patrząc na kremową tapetę, jakby próbowała odczytać preferencje
przyszłego potomka co do koloru tapety. Termin wypadał w czerwcu, a zaraz potem Blair
miała wyjechać do college'u. Dzisiaj Eleanor planowała omówić z dekoratorem wnętrz plany
przerobienia sypialni Blair na pokój dziecięcy dla przyszłej córeczki.
- Ale ja już byłam na Oahu - jęknęła boleśnie Blair.
Od tygodni wiedziała, że na ferie wiosenne wyjeżdżają na Hawaje, ale do tej pory nie
pomyślała, żeby zapytać gdzie konkretnie. Kopniakiem zamknęła szufladę antycznej, maho-
niowej komody. Stanęła przed wysokim lustrem zamontowanym na drzwiach szafy i zaczęła
się stroić. Krótko przystrzyżone ciemne włosy precyzyjnie zmierzwiła. Biały, kaszmirowy
sweter miał mocno wycięty dekolt i prawie odsłaniał rowek między piersiami, ale nie aż tak,
żeby pani M., dyrektorka szkoły, odesłała ja. do domu, wymyślając od zdzir. Nowe turkusowe
pantofle na płaskim obcasie od Sigersona Morrisona wyglądały tak fantastycznie na gołych
stopach, że postanowiła nie zakładać rajstop, chociaż marzec był wyjątkowo zimny i wiedzia-
ła, że odmrozi sobie tyłek.
- Chcę jechać w nowe miejsce - dodała, wydymając wargi do lustra, żeby nałożyć
drugą warstwę błyszczyku od Chanel.
- Wiem, pączuszku.
Matka zsunęła się z łóżka i przykucnęła, żeby przyjrzeć się gniazdku elektrycznemu w
listwie przypodłogowej pod oknem. Kontakt wyglądał na wyjątkowo niebezpieczny. Kiedy
już skończy przerabiać pokój, wezwie kogoś, kto zabezpieczy cały dom z myślą o dziecku.
- Ale nigdy nie byłaś na północnym wybrzeżu. Aaron mówi, że to najlepsze miejsce
na świecie do surfowania.
Ku przerażeniu Blair, matka miała na sobie beżowe, welurowe spodnie od dresu z na-
pisem
SMAKOWITA
na pupie.
To się nazywa brak wyczucia!
- Czy ja już przestałam dla was istnieć? - zapytała ostro Blair. Wyciągnęła z szafy
błękitną sakwę z jagnięcej skórki od Diora i wrzuciła do niej rzeczy do szkoły. - Najpierw od-
bierasz mi mój własny pokój, a teraz nie mam nic do powiedzenia na lemat wakacji?
- Chłopcy właśnie kupują sprzęt do surfowania na wyjazd. Może byś zerknęła szybko
na komputer Aarona i sprawdziła, czy czegoś nie potrzebujesz - odparła niezbyt przytomnie
matka. Chodziła teraz na czworakach i sprawdzała z poziomu dziecka, jakie jeszcze niebez-
pieczeństwa kryją się w sypialni. - Wiesz, myślałam o morelowym jako przeważającym kolo-
rze. Żeby było dziewczęco, ale bez zbytniej różowości. Ale teraz sobie myślę, że limonkowy
jest chyba ładniejszy. Odcień cykorii.
Blair miała tego dość. Nie chciała jechać na północne wybrzeże Oahu, nie miała ocho-
ty kupować sprzętu do surfingu, nie chciała rozmawiać o kolorach do kretyńskiego pokoju
dziecięcego i zdecydowanie nie zamierzała choćby chwilę dłużej patrzeć na słowo „smakowi-
ta” wypisane na szerokim jak szafa tyłku swojej ciężarnej matki. Spryskała się jeszcze tylko
ulubionymi perfumami Marca Jacobsa i wyszła, nie mówiąc nawet do widzenia.
- Ej, Blair. Chodź tu na minutkę! - wrzasnął jej siedemnastoletni przyrodni brat, gdy
przechodziła obok jego sypialni.
Blair zatrzymała się i zajrzała do pokoju. Aaron i jej dwunastoletni brat, Tyler, sie-
dzieli na jednym, ekologicznym krześle przy biurku, jak przystało na kochających się braci, i
zamawiali w Internecie sprzęt do surfowania, korzystając z karty kredytowej Cyrusa Rose.
Tyler przestał się czesać, bo chciał zapuścić dredy tak jak Aaron,
dostał jakiegoś wstrętnego grzyba na głowie. Blair nie mogła uwierzyć, że nim wyjedzie do
college'u, będzie musiała dzielić z nimi ten pokój. Narzuta z konopnego włókna na łóżku
Aarona i dywan z naturalnej trawy morskiej były zawalone starymi okładkami płyt reggae,
butelkami po piwie i brudnymi ubraniami. W pokoju śmierdziało ziołowymi papierosami i
tymi odrażającymi sojowymi hot dogami, które jedli na surowo.
- Jaki nosisz rozmiar? - zapytał Aaron. - Możemy zamówić ci piankę. Dzięki temu nie
poobcierasz się o deskę.
Mają je w fajnych kolorach - dodał z entuzjazmem Tyler. - Jaskrawozielone i tego
typu.
Blair w życiu nie włożyłaby niczego jaskrawozielonego, nie mówiąc już o piance.
Wargi zadrżały jej ze zgrozy pomieszanej z przytłaczającą rozpaczą. No proszę, jest za
kwadrans ósma rano, a ona już prawie się popłakała.
- Mam! - wykrzyknął radośnie za jej plecami odrażający ojczym, Cyrus Rosę.
Wytoczył się niezgrabnie z sypialni, ubrany tylko w czerwony, jedwabny szlafrok,
niepokojąco luźno związany. Jego szczeciniaste, siwe wąsy wymagały przycięcia. Twarz miał
błyszczącą i czerwoną. Pomachał do Blair ogromnymi kolorowymi kąpielówkami. Pomarań-
czowe, z wzorkiem w małe, niebieskie rybki, mogłyby wyglądać całkiem ładnie na każdym,
tylko nie na nim.
- Uwielbiam je. Chłopcy zamówią mi koszulkę z pianki pod kolor! - oświadczył we-
soło.
To wystarczyło, żeby doprowadzić Blair do łez. Spędzi ferie wiosenne, patrząc, jak
Cyrus robi z siebie idiotę na desce w tych pomarańczowych kąpielówkach i równie pomarań-
czowej piance. Uciekła chyłkiem do przedpokoju, wyciągnęła z szafy płaszcz i pobiegła, żeby
spotkać się z najlepszą przyjaciółką. Miała nadzieję, że Serena coś wymyśli, żeby ją podnieść
na duchu.
O ile to w ogóle było wykonalne.
przebłysk geniuszu u S
Serena van der Woodsen sączyła latte i patrzyła ponuro spod zmrużonych powiek.
Przycupnęła jak zwykle na schodach Metropolitan Museum of Art. Jej bujne jasnoblond wło-
sy wysypywały się spod kaptura białego kaszmirowego płaszcza i rozsypywały na ramionach.
O, znowu jest! Reklama Łez Sereny na boku autobusu M102. Właściwie nie miałaby nic
przeciwko temu zdjęciu. Podobało jej się, jak zimny wiatr targał jej żółtą sukienką, odsłania-
jąc opalone na St. Bans kolana. I chociaż miała na sobie tylko sandały i letnią sukienkę w
środku lutego w Central Parku, wyretuszowali gęsią skórkę, która wyskoczyła jej na rękach i
nogach. Podobało jej się nawet to, że nie użyła szminki, więc jej idealnie pełne usta wygląda-
ły na trochę spierzchnięte i zsiniałe. Tylko te łzy w wielkich, ciemnoniebieskich oczach jej się
nie podobały. Oczywiście to ze względu na nie Les Best nazwał nowe perfumy Łzami Sereny.
Jednak Serena naprawdę wtedy płakała, bo tego dnia - nie: dokładnie w tej minucie - zerwał z
nią Aaron Rose. A była w nim zakochana co najmniej przez tydzień, nie miała co do tego żad-
nych wątpliwości. Teraz męczyła ją myśl, że skoro zerwali, nie ma już nikogo, kogo mogłaby
kochać, i nikogo, kto by ją kochał. I przez to znowu chciało jej się płakać.
Oczywiście zakochiwała się w prawie każdym chłopaku, którego poznała, i każdy
chłopak na świecie zakochiwał się po uszy w niej. Trudno, żeby było inaczej. Ale ona chciała,
żeby ktoś ją kochał całkowicie i bez pamięci, żeby poświęcał jej całą uwagę. To rzadki rodzaj
miłości. To prawdziwa miłość. Nigdy takiej nie zaznała.
Ogarnęło ją nietypowe dla niej przygnębienie i melancholia. Wyjęła gauloises'a z wy-
miętej torebki z czarnego sztruksu. Zapaliła papierosa i patrzyła, jak się żarzy.
- Czuję się brzydka jak ta pogoda - mruknęła, ale w tej samej chwili rozpromieniła się
na widok najlepszej przyjaciółki, Blair, idącej w jej stronę po schodach. Podniosła drugi ku-
bek latte, którą specjalnie dla niej kupiła, wstała i podała kawę przyjaciółce.
- Zabójcze buty - zauważyła, podziwiając najnowszy zakup Blair.
- Możesz je pożyczyć - zaproponowała Blair wspaniałomyślnie - - Ale zabiję cię, jeśli
je czymś zabrudzisz. - Pociągnęła Selenę za rękaw. - Chodź, bo się spóźnimy.
Spacerkiem zeszły po schodach i ruszyły Piątą Aleją w stronę szkoły. Po drodze są-
czyły kawę. Zimny porywisty wiatr szalał wśród nagich gałęzi drzew Central Parku, przypra-
wiając dziewczyny o dreszcz.
- Jezu, strasznie zimno - syknęła Blair. Włożyła wolną dłoń do kieszeni płaszcza Se-
reny, tak jak to robią najlepsze przyjaciółki. - No więc... - Chciała dać upust emocjom. Zapa-
nowała nad łzami, ale głos nadal jej drżał. - Nic dość, że moja matka w kółko głaszcze się po
brzuchu, to jeszcze dzisiaj przychodzi dekorator wnętrz, żeby przerobić mój pokój na żłobek
w kolorze cykorii i gówna!
Nagle tęsknota za prawdziwą miłością wydała się Serenie trywialni Ona nie miała roz-
wiedzionych rodziców, jej ojciec nie okazał się gejem, a matka nie zaszła w ciążę w nieprzy-
zwoicie średnim wieku. I to nie Serena miała przyrodniego brata, który najpierw by się zako-
chał w niej, a potem w jej najlepszej przyjaciółce, a na koniec obie je spławił. I nikt jej nie
wyrzucał z własnego pokoju. Co więcej to nie ona wciąż była dziewicą w wieku siedemnastu
lat, nie ona pocałowała faceta z komisji rekrutacyjnej z Yale i nie ona omal nic straciła dzie-
wictwa z absolwentem Yale, który miał przeprowadzić z nią rozmowę kwalifikacyjną, co
prawdopodobnie przekreśliło wszelkie szanse na dostanie się do wymarzonego college'u. Kie-
dy się nad tym wszystkim zastanowiła, to doszła do wniosku, że w porównaniu z Blair wie-
dzie cudowne życie.
- Ale dostaniesz pokój Aarona, nie? Odnowili go dla niego, jest całkiem ładny.
- Zasłony z konopi i przyjazne naturze meble z miłorzębu - szydziła Blair. - Poza tym
Aaron to idiota. To on wymyślił, żebyśmy pojechali na ferie na Oahu.
Według Sereny Oahu nie brzmiało wcale tak źle, ale nie zamierzała spierać się z Blair,
kiedy ta była w złym nastroju i mogła jej wydrapać oczy. Przeszły Osiemdziesiątą Szóstą na
czerwonym świetle. Wpadając na siebie, umykały przed taksówkami i cudem uniknęły rozje-
chania. Gdy doszły do chodnika, Serena nagle się zatrzymała. Jej błękitne oczy rozbłysły.
- Ej! A może wprowadzisz się do mnie?!
Blair przykucnęła, rozmasowując przemarznięte gołe łydki.
- Możemy iść dalej? - burknęła.
- Mogłabyś mieszkać w pokoju Erika - ciągnęła podekscytowana Serena. - I możesz
całkowicie olać Oahu i pojechać z nami na narty do Sun Valley!
Blair wstała, dmuchnęła w kawę i mrużąc oczy, spojrzała poprzez parę na przyjaciół-
kę. Odkąd Serena wróciła ze szkoły z internatem, Blair nie mogła jej ścierpieć. ale czasami ją
uwielbiała.
Wzięła ostatni łyk latte i rzuciła do połowy pełny kubek z kawą do kosza.
- Pomożesz mi się przenieść po szkole?
Serena wzięła Blair pod rękę i szepnęła jej do ucha:
- Wiesz, że mnie kochasz.
Blair uśmiechnęła się i oparła głowę, ciężką od zmartwień, na ramieniu Sereny. Skrę-
ciły w Dziewięćdziesiątą Trzecią. Raptem ze trzysta metrów dalej znajdowały się błękitne,
królewskie podwoje prowadzające do szkoły dla dziewcząt Constance Billard. Przed wej-
ściem kręciły się dziewczyny w szarych, plisowanych spódniczkach, uczesane w kucyki i
plotkowały o nadchodzącej niesławnej parze z najstarszej klasy.
- Słyszałam, że po tej reklamie perfum Serena podpisała fantastyczny kontrakt jako
modelka. Ma zamiar sprowadzić swoje dziecko z Francji. No wiecie: to, które urodziła przed
powrotem do Nowego Jorku. Wszystkie supermodelki mają dzieci - ćwierkała Rain Hoffstet-
ter.
- Słyszałam, że ona i Blair zamierzają wynająć mieszkanie w centrum i razem wycho-
wywać dziecko zamiast iść do college'u. Blair postanowiła nigdy nie uprawiać seksu z face-
tem, a jak widać Serena ma go już dość na resztę życia. Tylko spójrzcie na nie - wyrzuciła z
siebie Laura Salmon.
- Pewnie uważają to za jakąś wielką deklarację feminizmu czy coś w tym stylu - za-
uważyła Isabel Coates.
- Aha, ciekawe jak się będą czuły, gdy rodzice się ich wyrzekną - stwierdziła Kati
Farkas.
Zadzwonił pierwszy dzwonek.
- Hej - rzuciły Blair i Serena, przechodząc koło koleżanek.
- Świetne buty - zaświergotały w odpowiedzi Rain, Laura, Isabel i Kati, chociaż tylko
Blair miała nowe pantofle.
Serena nosiła te same co zwykle, zdarte, sznurowane kozaki z brązowego zamszu. No-
siła je od października. Blair zawsze miała najlepsze buty i najlepsze ciuchy, a Serena i tak
zawsze wyglądała prześlicznie, nawet w postrzępionych, poprzypalanych papierosami ubra-
niach z internatu. To był kolejny powód, żeby nie cierpieć tej pary. Albo żeby ją uwielbiać -
zależy od tego, kim jesteś i jakie masz samopoczucie.
jedyny nienajarany w drużynie lacrosse'a
- Mam!
Nate Archibald zakręcił rakietą do lacrosse'a nad głową, przejął piłkę i po mistrzow-
sku przerzucił ją do Charliego Derna. Zaczerwienione policzki miał umazane ziemią, a złoci-
stobrązowe loki zmatowiały mu od potu i kawałków uschniętej trawy z Central Parku, dzięki
czemu wyglądał jeszcze seksowniej od najseksowniejszych modeli z katalogu Abercrombie &
Fitch. Zadarł koszulę, żeby otrzeć pot zalewający zielone oczy, i nawet gołębie, które przysia-
dły na pobliskim drzewie, zagruchały z przyjemnością na ten widok. Dziewczyny z młod-
szych klas z Seaton Arms patrzyły z linii bocznych i chichotały podekscytowane.
- Jej! Musiał w więzieniu nieźle pakować - westchnęła jedna.
- Słyszałam, że rodzice wysyłają go po skończeniu szkoły na Alaskę do fabryki kon-
serw z tuńczyka - odparła jej przyjaciółka - Boją się, że w college'u wróci do sprzedawania
narkotyków.
- Słyszałam, że ma bardzo rzadką chorobę serca. Musi palić trawkę, żeby nie dostać
ataku - wyjaśniła inna. - To właściwie całkiem fajna sprawa.
Nate, nieświadomy niczego, wyszczerzył zęby w uśmiechu i dziewczyny jak na ko-
mendę zamknęły oczy, żeby nie paść z wrażenia. Boże, Nate! Chodzący ideał!
To był początek sezonu i nie wyznaczono jeszcze kapitana drużyny, więc chłopcy sta-
rali się jak nigdy. Po krótkiej rozgrzewce trener Michaels poprosił, żeby przez chwilę poćwi-
czyli rzuty z wolnego. Nate ćwiczył ze swoim kumplem, Jeremym Scottem Tomkinsonem,
gdy usłyszał dobiegający ze stosu płaszczy i kurtek dzwonek swojej komórki. Dał znak Jere-
my'emu i pobiegł odebrać telefon.
Georgina Spark, od kilku tygodni dziewczyna Nate'a, przebywała obecnie w eksklu-
zywnym ośrodku odwykowym dla narkomanów i alkoholików w swoim rodzinnym miastecz-
ku Greenwich, w Connecticut. Pozwalano jej dzwonić tylko w określonych godzinach, a roz-
mowy monitorowano. Kiedy ostatnim razem Nate Die odebrał, była tak rozczarowana, że
znowu złapała fazę i polem znaleziono ją na dachu kliniki. Żuła gumę Nicorette i wąchała
zmywacz do paznokci, które ukradła pielęgniarce z torebki.
- Dyszysz - zauważyła nieśmiało Georgie. - Myślałeś o mnie?
- Mamy trening lacrosse'a - wyjaśnił. Trener Michaels splunął głośno na trawę, rap-
tem krok od niego. - Ale chyba zaraz kończymy. Dobrze się czujesz?
Jak zwykle Georgie zignorowała to pytanie.
- Och, Nate, jesteś taki wysportowany, zdrowy i wolny od całej tej chemii! Uwiel-
biam to. A ja siedzę w tym więzieniu i usycham z tęsknoty za tobą. Jak księżniczka z bajki.
Albo i nie z bajki.
Kilka tygodni temu Nate'a zgarnęła policja, gdy kupował torebkę trawy w Central Par-
ku. Wysłano go na leczenie do Wyzwolenia w Greenwich i tam na terapii grupowej poznał
Georgie. Pewnego wieczoru zaprosiła Nate'a do swojej posiadłości. Ujarali się razem, a po-
tem dziewczyna zniknęła w łazience, gdzie nawpychała się leków na receptę. Zaraz po tym
straciła przytomność. Padła na łóżko w samej bieliźnie. Nate nie miał wyboru: musiał za-
dzwonić do ludzi z Wyzwolenia, żeby ją zabrali. Od tego czasu chodzili ze sobą.
Mocno zakręcona ta bajeczka.
- Dzwonie, bo... - zamruczała Georgie.
Koledzy z drużyny kręcili się koło Nate'a. Zabierali płaszcze i żłopali gatorade z bute-
lek. Trening się skończył. Trener splunął flegmą tuż koło czubka butów Nate'a i wycelował
wykrzywiony palec wskazujący w jego stronę.
- Muszę kończyć - powiedział Nate do Georgii. - Trener chyba chce mi powiedzieć,
że wyznacza mnie na kapitana drużyny.
- Kapitan Nate! - pisnęła do słuchawki. - Mój śliczny kapitan!
- Zadzwonię później, dobra?
- Czekaj no, czekaj! Chciałam ci powiedzieć, że uprosiłam matkę, żeby mi załatwiła
przepustkę z kliniki. Jakoś zdołała ich przekonać, wypuszczą mnie na ferie! Wychodzę w so-
botę, ale muszę być pod opieką kogoś dorosłego albo odpowiedzialnego, więc na ferie wio-
senne pojedziemy do domku narciarskiego mojej matki w Sun Valley, dobra? Jedziesz?
Trener Michaels warknął coś do Nate'a i oparł ręce na biodrach. Nate nie musiał się
długo zastanawiać nad pytaniem Georgie. Sun Valley zapowiadało się o niebo lepiej od let-
niego domku w Mt. Desert, w Maine.
- Jasne, że jadę. Zdecydowanie. Słuchaj, muszę kończyć.
- Hura! - pisnęła Georgie. - Kocham cię - dodała chrapliwym głosem i rozłączyła się.
Nate rzucił telefon na swój granatowy wełniany płaszcz od Hugo Bossa i roztarł ener-
gicznie dłonie. Reszta drużyny poszła już do domu.
- O co chodzi, trenerze?
Trener Michaels podszedł do niego, pokręcił głową i głośno pociągnął nosem.
Fuj.
- W zeszłym roku, kiedy Doherty rozchrzanił sobie kolano, prawie wyznaczyłem cię
na kapitana drużyny. - Trener znowu splunął i pokręcił głową. - Dobrze, że tego nie zrobiłem.
Ooo.
Nate z nadzieją uśmiechną! się leciutko.
- Dlaczego?
- Bo ty się nie nadajesz na kapitana, Archibald! - warknął trener. - Spójrz na siebie.
Gawędzisz sobie przez telefon jak jakiś laluś, podczas gdy reszta drużyny jest jeszcze na bo-
isku. Poza tym przymknęli cię za trawkę, nie myśl, że nie słyszałem. - Burknął coś pod no-
sem. - Nie jesteś typem przywódcy, Archibald. - Znowu splunął i odwrócił się do Nate'a pie-
cami. Wsadził dłonie Cło kieszeni czerwonej parki Land's End i zaczął odchodzić. - Jesteś
jednym wielkim, śmierdzącym rozczarowaniem.
- Ale ja nie palę już od... - zawołał za nim Nate. Jego głos rozpłynął się na wietrze.
Niebo było stalowoszare, nagie gałęzie drzew skrzypiały i jęczały. Nate stał samotnie
na suchej, marcowej trawie, trzymając rakietę do lacrosse'a i lekko drżąc z zimna. Jego ojciec
był kiedyś kapitanem marynarki, więc Nate przyzwyczaił się do tyrad nadętych staruchów,
którzy lubią innymi pomiatać. Ale mimo wszystko to skandal, że według trenera on, jedyny,
który w tej drużynie nie pali trawy, nie nadaje się na kapitana. Facet nawet nie dał mu szansy
się wytłumaczyć.
Schylił się i podniósł płaszcz. Gdyby teraz był najarany, uśmiechnąłby się spokojnie,
wysłuchawszy zarzutów, i zapaliłby skryta. A tak zarzucił płaszcz na ramiona, pokazał środ-
kowy palec plecom trenera i powlókł się przez ciemniejącą łąkę w stronę Piątej Alei.
Charlie, Jeremy i Anthony Avuldsen czekali na niego przy ścieżce wychodzącej z par-
ku. Anthony, piegowaty blondyn z przystrzyżoną bródką, tak dużo palii, że w ogóle nie mógł
grać tylko od czasu do czasu pozwalał sobie na mały mecz piłki nożnej w parku. Mimo to za-
wsze czekał na kumpli po treningu z gotowymi skrętami i szerokim uśmiechem na twarzy.
Powoli wyszli z parku na Piątą Aleję.
- Ej, gościu, wyznaczył cię na kapitana, nie? - zapytał Charlie. Głos mu się łamał jak
zawsze po trawie, czyli praktycznie przez cały czas.
Nate wyjął z rąk Charliego niebieską butelkę gatorade i pociągnął łyk. Chociaż to byli
jego najlepsi kumple, nie miał zamiaru im powiedzieć, co się stało.
- Trener mi zaproponował, ale odmówiłem. No bo właściwie jestem pewny, że już
mnie przyjęli do Brown, więc nie potrzebuję w podaniu notatki, że byłem kapitanem drużyny.
I tak pewnie opuściłbym parę meczów w weekendy, które spędzał bym z Georgie w Connec-
ticut. Powiedziałem trenerowi, żeby wybrał kogoś z młodszej klasy.
Chłopcy unieśli brwi z zaskoczenia i podziwu.
- Jezu, gościu - sapnął Jeremy. - Jesteś wielki.
Nagle Nate poczuł przypływ emocji, tak jakby rzeczywiście powiedział trenerowi,
żeby wybrał na kapitana kogoś młodszego. Tak, to rzeczywiście byłaby wielka rzecz.
- No cóż...
Uśmiechnął się zakłopotany i zapiął płaszcz. Najpierw nałgał że trener wybrał go na
kapitana, a teraz jeszcze kłamał na temat Brown. Fakt, że jego ojciec się tam uczył, a jemu
oczywiście rewelacyjnie poszło na rozmowie, ale potem na każdy egzamin przychodził ujara-
ny po uszy i od ósmej klasy na wszystkich wypadał tak samo, więc jego oceny i punkty były,
delikatnie mówiąc, marne.
- Trzymaj. - Anthony podał mu żarzącego się skręta. Nie był w stanie pamiętać, że
Nate rzucił palenie. - Kubańska. Kupiłem od kuzyna, który jeździ do Rollins na Florydzie.
Nate machnął odmownie ręką.
- Muszę napisać pracę - powiedział. Odwrócił się od reszty i skręcił do domu.
Trudno przyzwyczaić się do trzeźwości. Myśli miał teraz takie klarowne, że prawie go
bolały. Nagle pojawiło się tyle rzeczy, na którymi trzeba się zastanowić.
Rany...
szklanka D jest do połowy pusta
Daniel Humphrey, niegdyś niechlujny, ale teraz stylowy, zadbany i elegancki, nie krę-
cił się po lekcjach pod szkołą Riverside razem z resztą chłopaków z najstarszej klasy, którzy
kozłowali piłkami od kosza i zajadali pizzę z barku na rogu Siedemdziesiątej Szóstej i Broad-
wayu. Daniel zapiął nową, czarną sztormówkę z APC, zawiązał buty do gry w kręgle i ruszył
do hotelu Plaza, gdzie miał spotkać się ze swoją agentką.
Ozdobną, pomalowaną na złoto jadalnię w Plaza jak zwykle wypełniał gwar tłumu ro-
syjskich turystów, ekstrawaganckich babć i kilku głośnych rodzin z Teksasu, Wszyscy nieśli
reklamówki z FAO Schwarz i od Tiffany'ego i wszyscy pili popołudniową herbatkę. Wszyscy
oprócz Rusty Klein.
Cmok! Cmok!
Rusty cmoknęła powietrze po obu stronach policzków Dana, gdy tylko usiadł.
- Mystery przyjdzie? - zapytał z nadzieją.
Kilkanaście złotych bransoletek brzęknęło, gdy Rusty uderzyła się w czoło.
- Jasna cholera! Chyba zapomniałam ci powiedzieć. Mystery wyjechała na półroczne
tournée promować książkę. Już sprzedaliśmy pięćset tysięcy egzemplarzy w Japonii!
Ostatni raz widział się z Mystery na otwartym spotkaniu w klubie poezji Rivington
Rover, w centrum. Ich improwizacja na scenie prawie zamieniła się w seks. A potem ta blada,
napalona, żółtozębna poetka zniknęła, żeby pisać, i więcej się do Dana nie odezwała.
- Ale jej książka jeszcze nie wyszła - zaprotestował.
Rusty zebrała krwistoczerwone włosy na czubku głowy i wsunęła w nie zatemperowa-
ny ołówek numer dwa. Wzięła martini i wyżłopała je, brudząc brzeg kieliszka ostroróżową
szminką.
- Nieważne, czy książka w ogóle wyjdzie. Mystery i tak już jest sławna - oświadczyła.
Jako nałogowiec odpalający jednego papierosa od drugiego, Dan nagle poczuł, że ko-
niecznie musi zapalić. Palenie jednak było zabronione, więc złapał widelec ze stołu i przyci-
snął go ząbkami do drżącej dłoni. Mystery miała dopiero dziewiętnaście albo dwadzieścia lat
(Dan nie był pewny), a już zdążyła napisać pamiętnik Dlaczego jestem taka łatwa. I to w nie-
cały tydzień. Tego samego dnia, kiedy Mistery skończyła pisać, Rusty sprzedała jej książkę
wydawnictwu Random House. Zaliczka opiewała na fantastyczną, sześciocyfrową sumę, a
umowa obejmowała prawo do ekranizacji.
Rusty przysunęła się gwałtownie do stołu i pchnęła na wpół dopitą szklankę z nieświe-
żą, kranową wodą w stronę Dana, jakby oczekiwała, że się jej napije.
- Wysłałam Popioły, popioły do „North Dakota Review” - rzuciła wprost. - Nie
spodobały się im.
Popioły, popioły, ostatni wiersz Dana. Mówi o facecie, który tęskni za zdechłym
psem, tyle że czytelnik sam musi odgadnąć, te podmiot liryczny zwraca się do psa, a nie do
byłej dziewczyny czy kogoś w tym stylu.
To był początek rozgrywek bejsbolu
Chciałem cię ucałować
Zapach oddechu ciężki jak czekolada
Moje bury nadal tam leżą
Jeden na twoim posianiu
Drugi na tylnym siedzeniu mojego samochodu
Dan zapadł się w sobie. Kiedy w „New Yorkerze” wydrukowano jego wiersz Zdziry,
czuł się niepokonany i sławny. Teraz czul się jak ostatni frajer.
- Misiaczku, mogę wymienić kilka powodów, dla których twoje dzieła nic przema-
wiają do wszystkich, w przeciwieństwie do twórczości Mystery - zaćwierkała Rusty. - Jesteś
jeszcze bardzo miody, pączuszku. Potrzebujesz porządnego treningu. Cholera, muszę się jesz-
cze napić. - Beknęła w pięść i wyciągnęła ręce nad głowę. W ciągu kilku sekund pojawił się
przed nią pełny po brzegi kieliszek martini.
Dan podniósł do połowy pustą szklankę i znowu ją odstawił. Chciał zapytać Rusty o
tych „kilka powodów”. Ale z drugiej strony był prawie pewny, że wie, o co chodzi. O ile My-
stery pisała głównie o seksie, o tyle Dan pisał przede wszystkim o agonii albo pragnieniu
śmierci. Albo rozważał, czy lepiej umrzeć, czy żyć, co - jak się nad tym zastanowić - było
dość przygnębiające. Poza tym on miał rodziców, a Mystery była sierotą - przynajmniej tak
głosiła legenda - i wychowały ją prostytutki. Dan mieszkał w rozległym, przedwojennym
mieszkaniu na Upper West Side z okropnym, ale kochającym rozwiedzionym ojcem, Rufu-
sem, oraz względnie go kochającą piersiastą młodszą siostrą Jenny.
- Więc tylko tyle chciałaś mi powiedzieć? - zapytał przygnębiony.
- Żartujesz? - Zatankowała cztery łyki martini numer dwa i wyciągnęła komórkę z to-
rebki od Louisa Vuittona, z limitowanej serii Snapdragon. - Przygotuj się, Danny, chłopcze.
Dzwonię do Siga Castle'a z „Red Letter”. Zmuszę go, żeby dał ci pracę!
„Red Letter”, najbardziej prestiżowy dziennik literacki na świecie! Powstał pięć lat
temu. Założył go w opuszczonym magazynie w Berlinie Wschodnim niemiecki poeta, Sieg-
fried Castle. Niedawno pismo zostało wykupione przez Condé Nast. I dlatego przeniosło się
do Nowego Jorku, gdzie obecnie kwitło jako zbuntowane, awangardowe dziecię wydawców
„Vogue'a” i „Lucky”.
Rusty wybrała numer, nim Dan zdążył zareagować. Jasne, że praca dla „Red Letter” to
zaszczyt, ale tak naprawdę Dan nie szukał teraz pracy.
- Ja się jeszcze uczę - mruknął.
Jego agentka czasem zapominała, że Dan ma dopiero siedemnaście lat i dlatego nie
może się z nią spotykać w poniedziałek przed południem na espresso ani pod wpływem chwi-
li lecieć do Londynu na wieczór poetycki. Albo przyjąć pracę na pełny etat.
- Sig? Tu Rusty - zamruczała. - Słuchaj, kochanie, podeślę ci poetę. Ma potencjał, ale
musi się trochę wyrobić. Rozumiesz?
Siegfried Castle! Dan nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę rozmawia z tym Siegfrie-
dem! Odpowiedział coś, czego Dan nie usłyszał. Rusty podała mu telefon:
- Sig chce zamienić z tobą słówko.
Dłoń Dana ociekała potem, gdy przyłożył telefon do ucha i nerwowo wychrypiał:
- Halo?
- Nie mam zielonego pojędzia, kim jesteź, ale Rusty odkryła tę fantastydżną Myztery
Craze, więc ciebie chyba też powinienem przyjądź, nain? - wybełkotał Siegfried Castle ze
snobistycznym niemieckim akcentem.
Dan ledwo go rozumiał, poza kawałkiem z Mystery Craze. Jak to możliwe, że wszy-
scy o niej słyszeli, a o nim nikt? W końcu opublikowano go w „New Yorkerze”.
- Dziękuję za szansę - odparł potulnie. - W przyszłym tygodniu zaczynają się ferie
wiosenne, więc mogę pracować cały dzień. Ale potem będę mógł przychodzić tylko po szko-
le.
Rusty wyrwała mu telefon.
- Będzie u ciebie w poniedziałek rano - oznajmiła. - Pa, pa, Sig.
Rozłączyła się, wrzuciła telefon do torebki i chwyciła obiema rękami kieliszek z mar-
tini.
- Kiedyś byliśmy kochankami, ale lepiej jest teraz, gdy się przyjaźnimy - zwierzyła
się. Wyciągnęła rękę i uszczypnęła Dana w blady, zakłopotany policzek. - Och, jesteś nowym
stażystą Sigiego, milusim - malusim stażystą!
Rusty powiedziała to tak, że odebrała sprawie całe znaczenie, jakby Dan miał całymi
dniami parzyć Siegfriedowi kawę bezkofeinową i temperować ołówki. Ale staż w tak presti-
żowym piśmie to dla wielu nieosiągalne marzenie, nie będzie naczekał.
- Więc nazwa „Red Letter”
pochodzi od litery, którą mu siała nosić Hester Prynne
jako symbol cudzołóstwa w Szkarłatnej literze? - zapytał szczerze zainteresowany.
Rusty spojrzała na niego zagadkowo:
- A niech to, nie mam pojęcia!
Red Letter (ang.) - czerwona litera (przyp. tłum.).
jak nie odzywać się do osoby, do której się nie odzywasz
Po spotkaniu redakcyjnym szkolnej gazety Vanessa Abrams wypadła z drzwi Constan-
ce Billard i zbiegła po schodach. Włosy nie fruwały wokół jej głowy wdzięczną chmurką ani
nie spływały dziewczęco na ramiona, bo goliła głowę i właściwie nie miała żadnych włosów.
Nie musiała się martwić, że skręci sobie kostkę na obcasach, bo nigdy nie nosiła wysokich
obcasów. Właściwie to nigdy nie nosiła pantofli, tylko ciężkie, wojskowe buty. Ciężkie, z
okutymi noskami.
Bardzo się dziś spieszyła. Po drodze miała jeszcze zajrzeć do sklepu ze zdrową żyw-
nością. Ruby dała jej listę śmieci. A Vanessa musiała zdążyć do domu, nim zjawią się rodzi-
ce. Nie była pewna, czy nie zostawiła na wierzchu kamery. Nie chciała, żeby się dowiedzieli
o jej filmowej pasji.
U stóp schodów prawie skosiła ostatnią osobę, której się tam spodziewała. Dan, jej
były najlepszy przyjaciel i były chłopak. Jasnobrązowe włosy miał ładnie ułożone, długie bo-
kobrody okalały jego wyrazistą szczękę. Miał na sobie szary garnitur, który wyglądał na fran-
cuski i drogi. Pomyśleć, że to ten sam facet, który jeszcze niedawno przycinał włosy dopiero
wtedy, gdy już nic nie widział spod gęstej strzechy! I chodził w jednych brązowych sztruk-
sach, dopóki się całkiem nie przetarły na kolanach i na tyłku.
Vanessa podciągnęła czarne wełniane getry i skrzyżowała ręce na piersi.
- Cześć.
Co tu do cholery robisz?
- Hej! Czekam na Jenny - wyjaśnił. - Dostałem dzisiaj pracę. Chciałem jej o tym po-
wiedzieć.
- Gratuluję. Vanessa czekała, aż Dan powie coś więcej W końcu to on ją zdradził z tą
zdzirą Mystery i to on kompletni zaprzedał duszę dla sławy. Mógłby przynajmniej za to prze-
prosić.
Dan milczał, a jego wzrok wędrował od drzwi szkoły do twarzy Vanessy, w tę i z po-
wrotem. Najwyraźniej aż go skręcało, żeby opowiedzieć o nowej pracy, ale Vanessa postano-
wiła że go nie zapyta. Nie da mu tej satysfakcji.
Wyjęła pudełeczko wazeliny z kieszeni krótkiej czarnej kurtki i posmarowała sobie
usta. To była najbliższa szminki rzecz jaką posiadała.
- Widziałam twoją siostrę w szkole. Rozmawiała z nauczycielką od plastyki. Zaraz
powinna wyjść.
- Co u ciebie? - zapytał Dan, widząc, że Vanessa zamierza odejść.
Podejrzewała, że zapytał tylko po to, żeby ona odwzajemni la pytanie, dzięki czemu
mógłby opowiedzieć ze szczegółami jak dostał nominację do nagrody Pulitzera albo coś ta-
kiego.
- Moi rodzice dziś przyjeżdżają - odparła, zapadając się nieco w sobie. - Wiesz, jak ja
to lubię - dodała i od razu pożałowała. Oni i Dan wiedzieli o sobie wszystko. Ale jakie to ma
teraz znaczenie, skoro już ze sobą nic rozmawiają. - Nieważne, trzymaj się.
- Aha. - Dan wyciągnął rękę i uśmiechnął się szeroko. Sztucznym, zadowolonym z
siebie uśmiechem. Kiedyś nie potrafił się tak szczerzyć, ale nauczył się na pokazach mody,
wśród tych cmokających powietrze agentów i słynnych, dziwacznych nadmiernie wyluzowa-
nych poetek. - Miło było cię spotkać.
Miło było cię spotkać, padalcu, odparła w myślach Vanessa, idąc w stronę Lexington
Avenue, żeby złapać metro do Williamsburg.
Właściwie to naprawdę miło było spotkać Dana. Chciała mu powiedzieć znacznie wię-
cej. Chciała mu powiedzieć, że jej rodzice z tym swoim nieustannym „my, artyści...” dusili w
niej każdą twórczą iskierkę. Nawet nie wiedzieli, że robi filmy, chociaż to jedyna rzecz, która
sprawia jej radość. Nie mieli pojęcia, ze przyjęto ją wcześniej na NYU
, a zawdzięczała to
przede wszystkim swoim filmom. I ze w ciągu dwóch tygodni pobytu nie dowiedzą się, że jej
szafa w sypialni cała jest zawalona sprzętem filmowym i ukochanymi starymi kasetami wi-
deo. Jak na ironię to właśnie Ruby uważali za swoje artystycznie uzdolnione dziecko - dziew-
czynę, która nigdy nie poszła do college'u, nosiła przez cały czas skórzane spodnie, chociaż,
była wegetarianką, i która grała na basie w zwariowanej, głośnej i niemal wyłącznie męskiej
kapeli. Była ich ulubienicą.
Tak. Dan nie uznałby tego za zabawne. Oczywiście, gdyby jeszcze się do siebie odzy-
wali.
Kiedy dojechała do Williamsburg, wybiegła z metra i popędziła do sklepu ze zdrową
żywnością kilka przecznic dalej. „Mozzarella sojowa, makaron do lazanii bez mąki pszennej,
tempeh”
... - czytała z listy, którą dała jej Ruby. Z okazji przyjazdu rodziców Ruby robiła
swoją słynną lazanię z sojowym tempehem. Kolejna rzecz, która różniła Vanessę od reszty ro-
NYU - New York University (ang.) - Uniwersytet w Nowym Jorku (przyp. tłum.).
∗
tempeh - półprodukt sojowy poddany fermentacji (przyp. tłum.).
dziny. Ona jadła mięso, a Ruby i jej rodzice byli wegetarianami.
Wyciągnęła kostkę tempehu z lodówki sklepowej.
- Nawet nie wyglądasz jak jedzenie - powiedziała, wrzucając tempeh do koszyka.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się do siebie gorzko, idąc między regałami i szukając
działu z produktami bez pszenicy. Jej ojciec zawsze mówił do nieożywionych przedmiotów.
Taki ekscentryczny, artystyczny mistycyzm. Ale Vanessa nie była prawdziwą artystką - jesz-
cze nie - i jeśli nie znajdzie do rozmów kogoś innego niż kostka wegetariańskiego zamiennika
mięsa, będzie gorzej niż ekscentrykiem. Będzie zwyczajną wariatką.
- Może byś gdzieś wyszła, spotkała się ze znajomymi? - mówiła Ruby za każdym ra-
zem, gdy siostra wyglądała na szczególnie przygnębioną, zgorzkniałą i samotną.
Równie dobrze można by Vanessie powiedzieć: „Może zacznij się ubierać na koloro-
wo, a nie w kółko na czarno?” Ale dla niej czarny to jedyny kolor. A Dan to jedyny przyja-
ciel. Dziwnie będzie, gdy rodzice o niego zapytają. A zrobi się jeszcze dziwniej, gdy nie bę-
dzie miała z kim się spotykać w czasie wiosennych ferii.
No, chyba że... znajdzie kogoś innego, z kim mogłaby się spotykać.
I potrafi docenić porządne sztuczne futro
Jest! Jenny zbiegła po schodach. Leo - zdrobnienie od Leonardo, imienia, które nosił
sam wielki Leonardo da Vinci, według Jenny największy artysta wszech czasów. Więc Leo,
jej Leo, czekał na nią po szkole. Jej chłopak. Był wybitnie wysoki i wybitnie blond. Miał we-
sołe, niebieskie oczy, uroczo ukraszoną jedynkę i zamaszysty chód. I cały był jej, cały należał
do niej!
- Zobacz, to twój brat - odezwała się jej nowa najlepsza przyjaciółka, Elise Wells,
która pędziła za nią do Lea.
Rzeczywiście, raptem parę kroków dalej stał Dan, przygarbiony, z rękoma w kiesze-
niach. Zupełnie jakby Jenny znowu miała dziesięć łat i brat musiał odbierać ją ze szkoły.
Wspięła się na palce i pocałowała Lea w policzek, podczas gdy Dan stał i patrzył.
- Cześć - mruknęła Leonardowi do ucha, czując się niezwykle dojrzale. Miała dziś
szczęście, cała klasa, nie, cała szkoła przyglądała się im z zazdrością!
- Ale jesteś cieplutka - wymamrotał Leo, biorąc jej małą dłoń w swoją, wielką i nie-
zręczną. Nadgarstkiem niechcący otarł się o jej pierś i poczerwieniał.
Jenny Humphrey była drobniutka, najniższa z klasy, ale biust miała największy w ca-
łej szkole, a może nawet na całym świecie. Był tak ogromny, że Jenny zastanawiała się nad
operacyjnym pomniejszeniem, ale po namyśle doszła do wniosku, że biust jest integralną czę-
ścią jej osoby, więc zostawiła go w spokoju Zdążyła się już przyzwyczaić, że ludzie zderzają
się z nią nie chcący, nie uwzględniwszy rozmiarów jej biustu. Najwyraźniej jednak Leo ciągle
się uczył, jak sobie z tym radzić.
Niewątpliwie się uczył.
- No więc, co robimy? - zapytał prawie szeptem.
Leo zawsze tak cicho mówił. Poza tym wolał pisać e - maile niż dzwonić. Początkowo
Jenny trochę to przeszkadzało, bo ledwo go rozumiała, ale w końcu uznała, że jej się to podo-
ba. Przynajmniej nikt nie podsłucha, co Leo do niej mówi. Jakby mieli swój własny język.
Dzięki temu Leo wydawał jej się bardziej tajemniczy i niepokojący. Trochę jak ktoś z mrocz-
ną przeszłością..
Dan słyszał o Leu Berensenie, chłopaku, którego Jenny poznała przez Internet, ale ni-
gdy wcześniej go nie spotkał.
- Więc to ty uczysz się w Smale? Na drugim roku? Słyszałem, że mają tam świetny
wydział grafiki.
- Aha - odparł niedosłyszalnie Leo, prześlizgując się wzrokiem po twarzy Dana. -
Zgadza się. - Jenny, uwieszona na jego ramieniu, rozpromieniła się, jakby tymi słowami ura-
tował świat.
- Super.
Dan był zły. Niepotrzebnie zadał sobie tyle trudu. Przyszedł po Jenny, żeby się po-
chwalić stażem w „Red Letter”, a tu staną mu na drodze ten blond półgłówek.
- Hm, wybaczcie, że wam przerywam, ale czy moglibyśmy już... no... gdzieś pójść? -
błagała Elise Wells stojąca poza ich małym kółkiem. Spod sztywnych, obciętych na pazia
włosów wyglądały mocno zaróżowione uszy. - Zaraz dostanę odmrożeń.
Nic dziwnego, zważywszy, że jej plisowana spódniczka od mundurku, wysoko pod-
ciągnięta, ledwo zasłaniała pośladki. Elise zawsze się tak ubierała - coś pomiędzy stylem nie-
nagannej grzecznej dziewczynki i taniej zdziry, ale ostatnio zbłądziła bardziej w tę drugą stro-
nę.
- Wsiądźmy do autobusu i jedźmy do mnie - zaćwierkała szczęśliwa Jenny. Nigdy w
życiu nie czuła się tak... rozchwytywana. - Może tata będzie w domu. Nie może się doczekać
Lea.
Dan uśmiechnął się do siebie, idąc za nimi Piątą Aleją w stronę Dziewięćdziesiątej
Szóstej. Bardziej prawdopodobne, że ojciec pożre Lea na lunch.
Elise szła obok niego. Naciągnęła rękawy różowego swetra na zmarznięte dłonie.
- Więc naprawdę jesteś poetą, co? - zapytała, gdy wsiadali do autobusu. Jenny i Leo
natychmiast usiedli razem, trzymając się za ręce. Dan usiadł za nimi, a Elise obok niego. - Nie
cierpię lekcji twórczego pisania. Nauczycielom się chyba wydaje, że wszyscy mają mnóstwo
twórczych pomysłów i wystarczy je tylko zapisać. A ja nigdy nie potrafię niczego wymyślić,
zwłaszcza gdy mam napisać jakąś pracę. Rozumiesz?
Dan nie rozumiał. Dla niego takie prace były niczym dar niebios. Miał mnóstwo po-
mysłów, nie nadążał z zapisywaniem. Ale z drugiej strony - miło porozmawiać z kimś, kto
uważa go U prawdziwego poetę.
- Właśnie się dowiedziałem, że mam w czasie ferii wiosennych staż w „Red Letter”.
Naprawdę niesamowita sprawa. Bardzo trudno się dostać na taki staż.
Elise przechyliła głowę i zacisnęła usta.
- Red co?
- No wiesz, „Red Letter”. Najsłynniejszy awangardowy kwartalnik literacki na świe-
cie.
- Och. - Elise zerknęła na niego bokiem Jakby sprawdzała, czy z profilu Dan nie pre-
zentuje się lepiej.
Właściwie wyglądał całkiem nieźle, zwłaszcza z tymi nowymi niedbałymi bokobroda-
mi.
- Mogę przeczytać coś z twojej poezji? - zapytała bezczelnie.
Jenny odwróciła się, słysząc te słowa. Więc
flirtuje z jej bratem! Zerknęła na
Lea, zastanawiając się, czy nie szepnąć mu czegoś na ten temat, ale on nie należał do ludzi lu-
biących ploteczki.
Potrafisz przeliterować słowo n - u - d - z - i - a - r - z?
Ale wtedy Leo ją zaskoczył. Pochylił się do niej i szepnął:
- Widzisz futro, które ma na sobie tamta kobieta naprzeciwko ciebie? Jest sztuczne,
ale po kolorze poznaję, że to futro od J. Mendela. Większość sztucznych futer robi się w jed-
nolitym kolorze, ale prawdziwe futro z norek ma włosie w różnych odcieniach. J. Mendel robi
najlepsze podróbki.
Jenny zagapiła się na futro, nic bardzo wiedząc, co o tym myśleć. To trochę dziwne,
żeby chłopak znał się na sztucznych futrach. Nawet nie zapytała, czym zajmują się jego rodzi-
ce. Może importują egzotyczne rosyjskie futra albo są kłusownikami?
- Skąd...?
Odwróciła się do niego, żeby usłyszeć odpowiedź, ale Leo wyglądał skupiony za
okno, gdy przejeżdżali przez Central Park, i tak się zamyślił, że nie chciała mu przeszkadzać.
Patrząc w ciemną dziurkę jego lewego ucha, zastanawiała się, czy może Leo nie jest
częściowo głuchy i dlatego tak mamrocze. Miał nawet maleńką bliznę na szyi. Może po ospie
wietrznej... A może po postrzale.
Uścisnęła mocniej jego dłoń. Och, jak cudownie mieć Lea, szalonego i cudownie ta-
jemniczego Lea!
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Ja, prześwietna ja
Wygląda na to, że ostatnio wszyscy o mnie mówią. To bardzo mi pochlebia, ale w żadnym razie do ni-
czego nie prowadzi. Nie ma lepszego miejsca, żeby się ukryć, niż Manhattan, gdzie każda znacząca
osoba przynajmniej udaje, że nie chce być dostrzeżona. Wiecie, że taka na przykład Cameron Diaz
zawsze chodzi w bejsbolówkach i ciemnych okularach, żeby ukryć swoją tożsamość? Zwykli ludzie nie
muszą tego robić, więc jeśli się ubierzesz w ten sposób, natychmiast przyciągniesz uwagę, i wszyscy
będą próbowali odgadnąć, kim jesteś - i o to właśnie chodzi! A ja jestem spragniona takiej uwagi - po
prostu to uwielbiam! I miałabym z tego zrezygnować, ujawniając, kim jestem? Z drugiej strony, gdybyś
akurat był pewnym chłopakiem, w którym, tak się składa, że zadurzyłam się po uszy, i chciałbyś się
dowiedzieć, kim jestem, mogłabym cię pocałować i powiedzieć...
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Zastanawiam się, co byś powiedziała o moim pomyśle, żeby zrobić sobie rok wolnego, za-
miast od razu iść do college'u. Mój ulubiony zespół ciągle jeździ w trasy. Mogłabym za nimi
jeździć. Zarabiałabym, sprzedając podczas ich koncertów ciasteczka albo farbowane w su-
pełki koszulki, albo cokolwiek innego. I dowiedziałabym się, o co tak naprawdę chodzi w ży-
ciu. Moi rodzice chcą, żebym poszła do college'u, ale myślę, że fajniej by było zrobić coś po
swojemu, rozumiesz?
Szycha
O:
Cześć szycha!
No, nie wiem. Dla mnie nie wygląda to na najlepszy, do końca przemyślany plan. Mam na-
dzieję, że nie zadurzyłaś się w liderze zespołu ani nic w tym stylu, prawda? On się w tobie
nie zakocha, nawet jeśli przez cały rok będzie cię widział w pierwszym rzędzie na każdym
koncercie... a nie będzie, jeśli zajmiesz się sprzedawaniem ciastek na parkingu.; Poza tym
myślę, że w college'u będzie zabawnie. Inaczej, alej z pewnością bardzo zabawnie. Wiem,
że ci młodzi muzycy są naprawdę seksowni, ale z tego, co słyszałam, w każdym college'u
jest mnóstwo facetów i wielu z nich gra w jakiejś kapeli. A ty będziesz z nimi mieszkać i sy-
piać w tym samym, małym kampusie. Czy to nie zapowiada się zabawnie?
P
Na celowniku
N z kumplami w parku, rozpromieniony. Bajka. G, jego szalona dziewczyna, dziedziczka stalowej for-
tuny, wybiera się w towarzystwie pielęgniarki z odwyku na zakupy do sklepu sportowego Darien w
Connecticut, żeby kupić sobie śliczny kombinezon narciarski od Bognera i najszybsze narty wyścigo-
we Rossignola. C, też w Darien, razem z mamą kupuje nową deskę snowboardową i pożera wzro-
kiem G. S i B w dziale z bielizną nocną i dzienną w Barneys robią zapasy damskich fatałaszków, w
których będę paradować w czasie przedłużonej piżama - party w domu S. D w dziale literackim Coli-
seum Books wertuje książki z myślą o nowej pracy. V filmuje gołębie siedzące rzędem za oknem jej
sypialni. Para artystów w średnim wieku, których można by uznać za trochę podobnych do V, gdyby
miała siwe włosy w strąkach, otwiera wystawę swoich instalacji w Holly Smoke Gallery w Meatpac-
king District. Jedna z instalacji to pleśniejący krążek sera Brie i nadmuchiwane łóżko. Cóż, nie mamy
pytań.
Jeszcze tylko dwa dni do ferii, a jutro wieczorem impreza. Więcej szczegółów tuż przed nią.
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara
B napala się na sam widok jego butów
- Możesz spać tułaj - powiedziała do Blair Serena, kiedy wtaszczyły do pokoju Erika
wypchane po brzegi worki marynarskie od Louisa Vuittona. - Brat zabrał telewizor, sprzęt
stereo i resztę rzeczy, więc trochę tu pusto, ale i tak przez większość czasu będziemy siedzieć
w moim pokoju...
- Nie szkodzi - odparta Blair, rozglądając się.
W porównaniu z resztą wystawnie urządzonego apartamentu van der Woodsenów ten
pokój wydawał się wręcz spartański. Antyczne łóżko z ozdobnym wezgłowiem pod podwój-
nymi oknami wychodzącymi na Piątą Aleję, Metropolitan Museum i Central Park. Obok nie-
go długa, niska komoda, a pod przeciwległą ścianą biurko i krzesło z tego samego ciemnego
drewna co reszta mebli. Na podłodze leżał tkany turecki dywan w odcieniach granatu i ciem-
nej mandarynki. Drzwi do szafy były lekko uchylone, więc Blair dostrzegła zarys starej dżin-
sowej kurtki Erika, wiszącej na wieszaku.
Blair zaciągnęła się stęchłym powietrzem. Myśl o spaniu w legowisku starszego chło-
paka, którego prawie nie znała, wydała jej się dziwnie ekscytująca.
- Masz coś przeciwko temu, żebym wypakowała teraz swoje rzeczy?
- Skąd. - Serena klapnęła na łóżko i wyjęła „Playboya” spod materaca Erika. Marsz-
cząc idealnie prosty nos, przeglądała pismo.
Obie wiedziały aż za dobrze, co tak naprawdę robią chłopcy, gdy są sami w pokoju,
więc nie zawstydziły się na widok „Playboya” i nie zaczęły piszczeć.
Blair wyjęła z torby spodnie i otworzyła szafę. Obok dżinsowej kurtki wisiały dwie
białe koszule od J. Pressa z postrzępionymi kołnierzykami i rękawami i prawie nienoszony
czarny smoking od Hugo Bossa. Na podłodze szafy stały znoszone tenisówki Stana Smitha, a
obok nich pudełko po butach od Prady.
Blair zerknęła na Serenę, ale przyjaciółkę całkowicie wciągnął „Playboy”. Przyklęk-
nęła, zastanawiając się, kto, na miłość boską, zostawia w domu buty od Prady. Czarne pudeł-
ko było zakurzone. Kiedy uniosła wieczko, zobaczyła, że nie ma w nim butów tylko mały,
oprawiony w brązową skórę notatnik. Ostrożnie go wyjęła i otworzyła na pierwszej stronie.
Do jasnej cholery, nie mogę uwierzyć, że pisze pamiętnik jak jakaś pieprzona
smarkula, ale upiłem się tequilą na maturalnym przyjęciu Case'a i zamiast paść jak
normalny człowiek, wpadłem w panikę. Właśnie skończyliśmy szkołę. Idziemy do col-
lege'u. Nie wiem, kim jestem, co robię, ani kim chcę być i teraz zostawiam wszystko,
co znam i ja nie mogę! Serena ma szczęście: dopiero zaczęła szkołę średnią, a jak
już będzie szła do college 'u. to będę mógł jej powiedzieć, jak tam jest. A mnie nikt
nie powie. Nie pójdę przecież do żadnego z kumpli i nie przyznam się, jaki jestem
przerażony. Oni tylko gadają o dziewczynach, z którymi będzie można się przespać.
Jestem pewny, te mi też się uda. chyba że stanę się jednym z tych dziwaków, co
mieszkają w jedynkach i nigdy nie wychodzą z pokoju, aż w końcu trzeba się do nich
włamać z powodu smrodu. A niech to. naprawdę mi odbija. Idę spać.
Blair odwróciła kartkę, ale reszta notatnika była pusta. Najwyraźniej Erik doszedł do
wniosku, że pisanie dziennika to nie jest zajęcie dla niego. Serce biło jej głośno, gdy jeszcze
raz przeczytała pierwszy i jedyny zapisek. Czy to nie dziwne, że Eriki van der Woodsen,
chłopak, którego ledwo znała, tak idealnie uchwycił to, co czuła w ciągu ostatnich kilku tygo-
dni?
Wstała i podeszła do oprawionej w srebrne ramki rodzinnej fotografii, która stała na
komodzie Erika. Van der Woodsenowie rozłożeni na plaży, w kostiumach kąpielowych,
wszyscy opaleni, jasnowłosi, ze śnieżnobiałymi uśmiechami i wielkimi, niebieskimi oczami.
Serena na tym zdjęciu miała jakieś czternaście lat, bo nosiła grzywkę, którą obcięła pod ko-
niec ósmej klasy i przez następny rok zapuszczała. Więc Erik musiał mieć wtedy siedemna-
ście lal. W wypłowiałych, niebieskich szortach do surfingu jego ciało wyglądało na muskular-
ne i wysportowane, podczas gdy na ładnej twarzy malowało się lekkie zmęczenie, jakby hulał
przez całą noc. A może nawet był odrobinę smutny.
Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam? - zastanawiała się po cichu. Za jej plecami
Serena szeleściła kartkami „Playboya”.
- Erik ma dziewczynę? - zapytała Blair.
- Zapytajmy go. - Serena rzuciła pismo na podłogę i sięgnęła po telefon, szczerząc
zęby w szelmowskim uśmiechu.
Zamęczała Erika telefonami do Brown przynajmniej trzy razy w tygodniu. Zwierzała
mu się ze swojego życia miłosnego albo narzekała na jego brak, podczas gdy on skarżył się na
nieustannego kaca.
- Cześć zboczeńcu. Właśnie czytałam twojego obleśnego „Playboya” z rozkładówką z
Demi Moore. Czy ona nie ma już koło pięćdziesiątki?
- No i? - ziewnął w odpowiedzi Erik.
- No i masz szczęście, że rodzice już cię nie ciągają po nudnych imprezach dobro-
czynnych.
- Dziś jest jakaś?
- Jutro wieczorem. Impreza artystyczna u Fricka - odparła zmęczonym głosem Sere-
na. - Nawet nie warto kupować nowych ciuchów. Wymienimy się z Blair sukienkami. A wła-
śnie, chciała cię o coś zapytać. - Serena rzuciła słuchawkę do Blair.
Blair złapała telefon obiema rękoma.
- Słucham? - usłyszała głos Erika.
- Cześć. Mówi Blair. Hm, będę mieszkać w twoim pokoju. Mam nadzieję, że nie
masz nic przeciwko.
- Nie ma sprawy. Ej, słuchaj, siostra mi mówiła, że poważnie martwisz się o Yale i tę
cholerną rozmowę wstępną, i w ogóle...
Oczy Blair rozszerzyły się w przerażeniu. Schrzaniona rozmowa do Yale to ostatnia
rzecz na jej temat, o której powinien wiedzieć. Serena to taka...
- No więc nie martw się - ciągnął Erik. - Moja rozmowa do Brown była beznadziejna,
a i tak przyjęli mnie wcześniej. Wiem na pewno, że jesteś świetna w tenisie, że odwalasz
mnóstwo roboty dobroczynnej, a Serena mówi, że oceny i punkty masz fenomenalne. Więc
się nie przejmuj, dobra?
- Dobra - obiecała nerwowo Blair. Nic dziwnego, że Serena ciągle dzwoni do brata.
To absolutnie najsłodszy i najseksowniejszy chłopak na świecie!
- Więc jak jedziesz z nami na ferie do Sun Valley? - zapytał.
Blair zrzuciła turkusowe pantofle i podwinęła pomalowane na czerwono palce stóp.
Szorstki dywanu Erika był przyjemny w dotyku.
- Powinnam jechać na Hawaje z rodziną.
- Nie, nie pojedziesz - wtrąciła się Serena. - Nie jedzie z nimi! - wrzasnęła dość gło-
śno, żeby usłyszał ją Erik. - Jedzie z nami do Sun Valley.
- Tak naprawdę chyba nie chcesz jechać na Hawaje? - zapylał Erik, delikatnie, a jed-
nocześnie drwiąco. - Na pewno wolisz jechać z nami na narty.
Blair spojrzała na jego zdjęcie. Czy on zawsze zwracał się do niej takim tonem? Jakby
mówił „przecież wiesz, że mnie chcesz”? Czy była zupełnie głucha? Wyobraziła sobie, że sie-
dzą razem przy kominku w barze w Sun Valley Lodge. Ona całkiem jak Marilyn Monroe w
jej najszczuplejszym, rozpalonym do czerwoności wydaniu. Miałaby na sobie kamizelkę z
białego, króliczego futerka, ulubione dżinsy Seven i białe buty po nartach z owczej skóry,
które kupiła w styczniu i których nigdy nie nosiła. On byłby... Ernestem Hemingwayem, ta-
kim męskim i oczytanym. Włożyłby obcisły, granatowy sweter z golfem na suwak, taki, jakie
noszą ci seksowni faceci z patroli narciarskich. Sweter miałby do połowy rozpięty. Sączyliby
ciepłą brandy i patrzyli, jak blask płomieni pełga po ich twarzach, a ona głaskałaby jego sze-
roką, ciepłą, umięśnioną pierś.
Trzy lata temu Erik nie miał pojęcia, kim jest, co robi ani kim chciałby być, ale teraz z
pewnością już wie. Już sama myśl, że będzie dziś spała w jego łóżku, była wyjątkowo przy-
jemna.. Może nawet włoży którąś z jego starych koszul do spania, żeby pogłębić nastrój.
- Tak - odpowiedziała Blair seksownym głosem, całkiem w stylu Marilyn Monroe. -
Tak, myślę, że pojadę z wami.
A ciebie, słodki chłopcze, czeka coś specjalnego.
czy N może się oprzeć seksownej, ujaranej snowboardzistce?
Następnego dnia po treningu lacrosse'a, zanim Nate wrócił do domu, by przygotować
się do imprezy charytatywnej u Fricka, zajrzał do Scandinavian Ski Shop przy Siedemdziesią-
tej Piątej Zachodniej, żeby zrobić zakupy na wyjazd do Sun Valley. Jeździł na nartach i snow-
boardzie praktycznie od urodzenia i miał już tony sprzętu, ale wszystko zostało w Maine. A
poza tym tego rodzaju zakupy to czysta przyjemność.
Scandinavian Ski Shop specjalizował się w obszywanych fanem kombinezonach nar-
ciarskich Bognera, za tysiące dolarów, i ekskluzywnych futrzanych butach na po nartach.
Ściany wyłożone drewnianą boazerią i gruby, soczyście zielony dywan tworzyły klimat jak z
tyrolskich lasów. Ale i tak to był najlepszy sklep narciarski w Nowym Jorku.
Nate poszedł od razu do działu z nartami i snowboardami. Wsunął ręce do kieszeni
spodni khaki i przyglądał się deskom opartym o ścianę. Niemal natychmiast jego wzrok padł
na ciemnoczerwoną deskę firny Burton z namalowanym zielonym listkiem konopi indyjskich.
Na jednym końcu deski napisano
NORMA
, a na drugim
GŁUPAWKA
. Wyciągnął rękę i przejechał
kciukiem po brzegu.
- Jest zabójcza, jeśli lubisz wyboje - dotarł do niego dziewczęcy, przytłumiony głos.
Nate odwrócił się i zobaczył drobną dziewczynę o krótkich blond włosach i małym,
zadartym nosie. Przyglądała mu się. Miała na sobie oliwkową bluzę z kapturem Roxy i jasno-
szare spodnie do jazdy na desce, też Roxy. Brązowe oczy zapadły jej się w oczodołach, jak
szczeniakowi. A może po prostu była ujarana.
- Pracujesz tutaj? - zapytał.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Miała bardzo drobne zęby, jak by za bardzo stłoczone.
- Czasem. Kiedy mam przerwę. Chodzę do Holden, w New Hampshire. Jestem kapi-
tanem dziewczęcej drużyny snowboardowej. - Uśmiechała się odrobinę za długo, więc Nate
doszedł do wniosku, że z pewnością jest ujarana.
- Mogę ci w czymś pomóc? - zaproponowała.
Nate zabębnił palcami w czerwoną deskę.
- Wezmę ją. Poza tym buty i wiązania.
Dziewczyna nie przestawała się uśmiechać, gdy krążyła wśród pudełek, szukając bu-
tów Raichle w rozmiarze Nate'a i najlepszych wiązań na rynku - K2.
- W zeszłym tygodniu demonstrowałam ten towar w Stowe. - Przyklęknęła, żeby mu
pomóc założyć buty. - Pełny odlot.
Nate wyprostował się i zerknął jej za bluzę, rozpiętą prawie do piersi. Dziewczyna nie
nosiła stanika, tylko białą koszulkę. więc wszystko widział.
Uśmiechnęła się, trzymając jego obutą stopę.
- Pasuje?
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć jej za rękę i nie zaprowadzić do przymie-
rzalni. Wyobrażał sobie, jak będą smakować jej usta - przydymionym aromatem trawki, który
tak lubił. To smak, jaki masz w ustach po wypaleniu porządnego towaru. Dziwne, ale odkąd
przestał palić, właściwie przez cały czas chodził napalony. A fakt, że jego dziewczyna była na
odwyku, gdzie goście mogli składać wizyty tylko pod nadzorem, bynajmniej mu nie pomagał.
Georgie, Georgie, Georgie. Nie mógł się doczekać Sun Valley. Będą jeździć przez
cały dzień i szaleć całą noc. Może być coś lepszego?
- Założyłabyś mi od razu wiązania? - zapytał. Nagle zaczęło mu się spieszyć.
Dziewczyna wzięła wiązania i wyciągnęła ze stosu deskę w odpowiednich dla Nate'a
rozmiarach.
- Jasne, założę.
No pewnie, że założy.
- Zaraz wracam.
Czekając, Nate podszedł do stosu czapek narciarskich i zaczął w nich grzebać. Wybrał
włochatą w kilku odcieniach zieleni, z nausznikami i długim frędzlem na czubku. Skrzyżowa-
nie stylu eko i Ralpha Laurena. Przymierzył ją.
- W życiu - mruknął pod nosem, przeglądając się w lustrze.
Zwykle nie zastanawiał się specjalnie nad tym, jak wygląda ani co na siebie wkłada -
nie musiał. Ale dla Georgie chciał fajnie wyglądać. Odłożył zieloną czapkę na stos i przemie-
rzył czarną, wełnianą, z daszkiem i z nausznikami, które można podwiązać do góry - taka no-
woczesna wersja czapki myśliwskiej Minera Fudda.
- Wygląda na tobie niesamowicie - powiedziała dziewczyna, która właśnie wróciła z
jego deską. Oparła snowboard o wieszak z ubraniami i podeszła do Nate'a. Delikatnie opuści-
ła nauszniki na jego idealne uszy. - Wiesz, że ci się podoba - dodała chrapliwym głosem.
Rzeczywiście, jej oddech pachniał właśnie tak, jak sobie Nate wyobrażał. Oblizał usta.
- Jak się nazywasz?
- Maggie.
Nate pokiwał wolno głową. Czapka mu pasowała. Mógłby teraz przyciągnąć do siebie
Maggie i rozpiąć jej bluzę. Zapytać, czy nie zapaliłaby razem z nim skręta. Mógłby... ale tego
nie zrobi.
Zdjął czapkę i włożył pod ramię.
- Wielkie dzięki za pomoc. Eee... Nazywam się Nate Archibald. Moja rodzina ma tu
rachunek.
Maggie wręczyła mu deskę i nowe buty z zawiedzionym uśmiechem.
- Może kiedyś wpadnę na ciebie na stoku.
Nate był napalony jak diabli, ale skierował się do wyjścia, zaskoczony swoją siłą woli.
Nawet trener byłby pod wrażeniem.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Cnota i występek
No i jak, czy wszystkich was dziś wieczór rodzice zaciągną na tę imprezę charytatywną „Cnota i wy-
stępek” u Fricka? Mam nadzieję, że tak - przynajmniej nie będę cierpieć samotnie. Oczywiście wszy-
scy wiemy, że jest tylko jeden powód, dla którego rodzice upierają się, żebyśmy z nimi poszli. Chcą
nas porównywać i chwalić się, do jakich college'ów złożyliśmy papiery i kogo przyjęto wcześniej. Krót-
ko mówiąc, doprowadzą nas do białej gorączki, bo to ostatnie tematy, na które chcemy teraz rozma-
wiać. Poza tym trudno o nudniejsze miejsce na imprezę. Dajcie spokój - impreza u Fricka to jak impre-
za w wiejskim domu babci.
Wiem, że zachowuję się jak niewdzięcznica - w końcu impreza to impreza, a wiecie, jak lubię posza-
leć. Ale wolę imprezy bez rodziców, a wy nie? Pociesza mnie jedynie fakt, że rodzice będą zbyt zajęci
przechwałkami i porównywaniem latorośli, żeby ochrzaniać nas za palenie w toalecie. A właściwie, je-
śli zrobimy cokolwiek choć trochę żenującego, będą musieli udawać, że nas nie znają. Więc spróbuj-
my się trochę zabawić, co? Już nie możecie się doczekać wieczoru, prawda? Zostawię sobie wasze e
- maile i ploteczki na później, już po wielkiej fecie.
Do zobaczenia na miejscu!
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara
ci i upper west side patrzą z góry na niedouczonych
- Panie i panowie, proszę do stołu! - ryknął Rufus Humphrey, stawiając półmisek ze
skwierczącymi kiełbaskami oraz pieczonymi w rumie jabłkami i bananami.
Miał straszne poczucie winy, bo nie było go poprzedniego dnia, gdy Jenny przyprowa-
dziła do domu Lea. Dlatego uparł się, żeby następnego wieczoru zaprosić Lea i Elise na kola-
cję. Bynajmniej nie zamierzał szczególnie się popisywać: jak zwykle miał na sobie poplamio-
ny jedzeniem biały podkoszulek i swoje ulubione, poprzepalane papierosami, rozciągnięte na
tyłku szare spodnie od dresu. Kręcone siwe włosy i krzaczaste siwe brwi sterczały mu pod
najdziwniejszymi kątami, był nieogolony, a usta i zęby miał poplamione czerwonym winem.
- Lepiej już siadajmy - powiedziała Jenny, wyłączając telewizor w bibliotece i uśmie-
chając się szeroko do Lea. - Teraz spróbujesz dziwacznego jedzenia ojca. Uważaj - ostrzegła
go - do wszystkiego dodaje alkoholu.
Leo zerknął na zegarek. Wsadził ręce do kieszeni dżinsów i zaraz je wyciągnął. Wy-
glądał na zdenerwowanego.
- Dobra.
- Jej ojciec nie jest taki straszny, na jakiego wygląda - powiedziała Elise.
Wsunęła stopy w różowe drewniaki J. Crew i podreptała, stukając głośno, do jadalni,
jakby mieszkała w domu Jenny przez całe życie.
Dan siedział już przy rozchwianym stole. Czytał „Red Letter” i nawet nie podniósł
wzroku, gdy ojciec wrzucił mu na talerz całego banana i kiełbaskę, która wyglądała jak po
torturach. Kiedy Rufus już wszystkim ponakładał, nalał sobie wina po brzegi i wzniósł kieli-
szek:
- A teraz czas na małe zgadywanki poetyckie!
Dan i Jenny przewrócili oczami, patrząc na siebie nad stołem.
Zwykle Jenny nie miała nic przeciwko tym małym konkursom ojca, ale w obecności
Lea to było zbyt żenujące.
- Tato! - jęknęła.
Czy chociaż raz nie mógł zachowywać się normalnie?
Rufus ją zignorował.
- „Dokąd pójdziemy, Whitmanie? Za godzinę zamykają. Jaki kierunek wskaże twa
broda?” - Wycelował tłusty od kiełbasy palec w Lea. - Nazwisko autora!
- Tato! - zaprotestowała Jenny, waląc w próchniejący drewniany stół.
W ogromnym mieszkaniu Humphreyów z czterema sypialniami na rogu Dziewięć-
dziesiątej Dziewiątej i West End Avenue sypało się wszystko. Ale tak to właśnie jest, gdy w
domu nie ma matki ani służącej?
- Ej, daj spokój. To łatwe! - Rufus ryknął na Lea.
Winylowa płyta, którą włączył, zanim usiedli do stołu, nagle przeskoczyła i pokój wy-
pełniło dziwne, wysokie peruwiańskie jodłowanie Ymy Sumac. Rufus nalał sobie kolejny kie-
liszek wina i czekał niecierpliwie na odpowiedź.
Leo uśmiechnął się uprzejmie.
- Hm...Nie jestem pewien, czy wiem...
Dan pochylił się do niego i podpowiedział mu scenicznym szeptem:
- Allen Ginsberg. Supermarket w Kalifornii To łatwe.
Jenny kopnęła brata pod stołem. Zawsze musi być taki przemądrzały?
Rufus zazgrzytał zębami.
- „Lecz wola trzeźwy świat nadziei i wiele mil od snu mnie dzieli
.” - Rzucił kolejne
wyzwanie. Uparcie wbijał wzrok w gościa, wybałuszając mętne, brązowe oczy.
Blond włosy Lea wydawały się wręcz przezroczyste, gdy wiądł pod nieustępliwym
wzrokiem Rufusa.
- Tato!!! - krzyknęła po raz trzeci Jenny. - Boże.
Wiedziała, że ojciec chce im zrekompensować ostatnie sześć wieczorów, gdy jedli da-
nia na wynos przed telewizorem. Ale czy nie rozumiał, że poezja nie jest pasją Lea?
- Ten znam - wyrwała się Elise. - Robert Frost. Przystając pod lasem w śnieżny wie-
czór. Musiałam się go nauczyć na pamięć w ósmej klasie. - Odwróciła się do Dana. - Widzisz,
jednak wiem co nieco o poezji.
Rufus nabił kiełbaskę i wrzucił ją na poobijany, niebieski talerz Lea.
- A właściwie gdzie chodzisz do szkoły?
Leo otarł usta grzbietem dłoni.
- Do Smale. Smale School. - Rzucił szybkie spojrzenie Jenny, która uśmiechnęła się,
żeby dodać mu otuchy.
- Hm... - odparł Rufus, biorąc kiełbaskę w palce i odgryzając połowę. - Nigdy o niej
nie słyszałem.
tłum. Stanisław Barańczak
- Specjalizuje się w sztukach pięknych - wyjaśnił Dan.
- A poezja to nie sztuka? - zapytał surowo Rufus.
Jenny nie mogła jeść. Za bardzo się wściekła na ojca. Zwykle był całkiem miły, cho-
ciaż w szorstki, nadąsany sposób. Ale dlaczego potraktował Lea tak ostro?
- Więc masz robotę w „Red Letter” - rzucił Rufus, wznosząc kieliszek w stronę Dana.
- Nadal nie mogę w to uwierzyć.
Rufus miał w gabinecie cały kufer niedokończonych poematów i chociaż sam był wy-
dawcą, nigdy niczego nie opublikował. A teraz Dan zaczynał karierę pisarską.
- Mój chłopak! - burknął. - Tylko nie zacznij gadać z tym sztucznym akcentem, jak
reszta tamtych bydlaków.
Dan zmarszczył brwi, przypominając sobie ledwo zrozumiały niemiecki akcent Sieg-
frieda Castle. Wydawało mu się jednak, że to prawdziwy akcent.
- Co masz na myśli?
Rufus zachichotał, rozgrzebując banana.
- Zobaczysz. Ale i tak jestem z ciebie dumny. Tak trzymaj, u przed dwudziestką bę-
dziesz zdobywcą nagród literackich.
Nagle Leo wstał.
- Przepraszam. Muszę już iść.
- Nie! - Jenny skoczyła na równe nogi.
Wyobrażała sobie, że szybko zjedzą, Elise wyjdzie, a ona i Leo pójdą do jej pokoju,
chwilę się będą całowali, a potem może razem odrobią prace domowe. Może nawet namalo-
wałaby jego portret, jeśliby jej pozwolił.
- Zostań, proszę.
- Przepraszam, Jenny. - Leo odwrócił się do Rufusa i wyciągnął sztywno rękę. - Miło
mi było pana poznać, panie Humphrey. Dziękuje za pyszną kolację.
Rufus machnął widelcem w powietrzu.
- Nie przyzwyczajaj się, synu. Zwykle jemy chińszczyznę.
To była prawda. Według Rufusa robienie zakupów polegało na kupowaniu wina, pa-
pierosów i papieru toaletowego. Jenny i Dan nie dojadaliby, gdyby nie gotowe jedzenie na te-
lefon.
Jenny odprowadziła Lea do drzwi.
- Dobrze się czujesz? - zapytała zmartwiona.
Uśmiechnął się nieśmiało ze swojej wysokości.
- Aha, po prostu myślałem, że zjemy nieco wcześniej. Muszę wrócić do domu i... -
Urwał, zmarszczył brwi i zawinął wokół szyi czerwono - czarny kaszmirowy szalik. Nowiut-
ki. Miał metkę z napisem B
URBERRY
. Jenny nigdy wcześniej go nie widziała. - Napiszę później
do ciebie e - mail - dodał jeszcze, nim wyszedł.
Jenny wróciła do stołu. Zdezorientowany Rufus uniósł krzaczaste brwi.
- Powiedziałem coś nie tak?
Jenny spiorunowała go wzrokiem. Nie miała pojęcia, dlaczego Leo wyszedł tak nagle,
ale najłatwiej było zwalić winę na ojca.
- Oj, daj spokój Jen - ciągnął nieczule ojciec. - Nie jest najbystrzejszy, ale pewnie bę-
dzie z niego dobry chłopak.
Wstała.
- Idę do siebie.
- Mam przyjść? - zaproponowała Elise.
Jenny przyjrzała się przyjaciółce, Elise wyglądała na całkiem zadowoloną, kiedy tak
siedziała z Danem i gadała o poezji. Nawet wzięła sobie kieliszek wina.
- Nie, nie trzeba - wymamrotała Jenny.
Chciała tylko ukryć twarz w poduszce i w samotności rozmyślać o Leu.
Elise wzięła łyk wina.
- I tak zaraz powinnam iść. - Zerknęła na Dana z ukosa, nie odwracając wzroku od
Jenny, jakby chciała powiedzieć: „Wiesz co? Naprawdę podoba mi się twój brat”. - Jak wrócę
do domu, to chyba napiszę jakiś wiersz.
Aha, jasne...
W swoim pokoju Jenny wyciągnęła się na łóżku i popatrzyła ponuro na obrazy i puste
sztalugi. Miała absolutną pewność, że Leo nie jest głupi, chociaż może nie interesuje się po-
ezją. Bo ten wiersz Roberta Frosta to naprawdę znany wiersz. Ale Leo jest pewnie o wiele
mądrzejszy od nich wszystkich, tylko że w mniej oczywisty sposób. Przypomniała sobie, kie-
dy pierwszy raz zobaczyła go u Bendela, jeszcze nim się poznali przez Internet. To było w
dziale z kosmetykami. Grzebał wśród firmowych kosmetyczek Bendela w brązowo - białe
pasy, jedyny mężczyzna w całym sklepie. Co on tam właściwie robił? Ciekawe... A ta jego
wczorajsza uwaga na temat sztucznego futra? Albo ten nowy szalik z Burberry? Wygląda na
to, że wie mnóstwo o... ładnych rzeczach. Dlaczego jeszcze jej nie zaprosił do domu? Pewnie
ma prześliczny dom. Ani razu nawet nie wspomniał o rodzicach. Coraz więcej tajemnic gro-
madziło się wokół Lea.
A dziewczyny uwielbiają tajemniczych facetów.
to, co dla jednego artysty jest zabawne, drugiemu wydaje się głupie
Drugiego wieczoru po przyjeździe rodzice zabrali Vanessę i Ruby do galerii, gdzie
wystawiali swoje instalacje.
Galeria była ogromna i widna. Podłogi zrobiono z jasnego drewna, a ściany pomalo-
wano na biało. Pośrodku największej sali stał tarantowy koń pociągowy, który radośnie zaja-
dał z ogromnego drewnianego wiadra cesarską sałatkę. Za koniem stało niebieskie plastikowe
wiadro, z którego wystawały widły. Za każdym razem, gdy koń się załatwił, dziewczyna sie-
dząca za biurem przy wejściu do galerii zeskakiwała z kręconego fotela i widłami zgarniała
odchody do wiadra.
Dwudziestodwuletnia Ruby pogłaskała konia po chrapach i dała mu parę miętowych
tic taców. Światła galerii rozbłyskiwały na jej fioletowych, skórzanych spodniach.
- To Buster. Słodki, prawda? - powiedziała ich matka, Gabriela, podziwiając konia. -
Znaleźliśmy go w ogrodzie naszej społeczności. Zajadał sałatę. Jego właściciel to prawdziwy
anioł. Pożyczył go nam.
Przerzuciła przez ramię siwy warkocz i zaczęła bawić się jego końcem. Miała na sobie
jaskrawy afrykański kaftan, zwisał z jej ramion jak fioletowo - żóltozielony obrus z wycię-
ciem na głowę. Gabriela całkowicie odrzucała modę. Wolała „stroje plemienne” i lubiła my-
śleć o sobie, jako o „modelce globalnej”. Miała nawet na sobie meksykańskie mokasyny ze
skóry dzikich świń.
Buster jest słodki, ale co to za sztuka, zastanawiała się Vanessa. Podeszła do zagadko-
wej instalacji na ścianie i odkryła, że to łańcuch z metalowych tarek. Na niektórych widać
było kawałki żółtego sera.
- Pewnie sobie myślisz „sama mogłabym to zrobić” - zauważył jej ojciec, Arlo
Abrams.
- Niezupełnie - odparła Vanessa.
Po co, do cholery, miałaby robić łańcuch z tarek?
Podszedł do niej, powłócząc nogami. Miał na sobie przykurzoną, czarną wełnianą pe-
lerynę z Peru i sięgającą do kostek zgrzebną płócienną spódnicę - tak, zgadza się, spódnicę -
oraz białe tenisówki. Za ubieranie go odpowiedzialna była Gabriela, w przeciwnym wypadku
w ogóle by się tym nie kłopotał. Długie, siwe włosy opadały mu na ramiona i jak zwykle wy-
glądał na wychudzonego i niespokojnego. Vanessa była przekonana, że sprawia wrażenie ta-
kiego niespokojnego przez kwas, który brał w młodości. Kto wie, może nadal bierze.
- Zamknij oczy i przejedź po nich dłońmi - pouczył ją Arlo.
Jego oddech pachniał pieczonym tempehem, z którego zeszłego wieczoru Ruby zrobi-
ła lazanię. A może wyczuła zapach starego sera z tarek?
Vanessa zamknęła oczy. Zastanawiała, czy to ta chwila, kiedy wreszcie pojmie sens
dzieł rodziców i dostrzeże ich geniusz. Pozwoliła, żeby ojciec przesunął jej palcami po
ostrych tarkach. No cóż, tarki jak tarki. Nic nadzwyczajnego. Otworzyła oczy.
- Straszne, nie? - powiedział Arlo, przewracając wymownie piwnymi oczami.
Straszne, zgadza się.
Po drugiej stronie sali Ruby i Gabriela stały przy garnku z ziemią - kolejnym dziele
sztuki. Chichotały jak dziesięciolatki. Pewnie rozmawiały o pokręconych muzykach z kapeli
Ruby albo o czymś takim.
- Z czego się tak śmiejecie? - zapytała Vanessa. Wtedy zauważyła, że nawet przemą-
drzała blond Niemka uśmiecha się zza biurka.
- Co jest? - zapylała znowu Vanessa.
Arlo zachichotał i przeczesał poplamionymi farbą palcami siwe włosy. Wyglądał na
niesamowicie zadowolonego z siebie.
- W ziemi jest nasienie - szepnął, wytrzeszczając oczy. - No wiesz, nasienie!
Hę?
Vanessa zawsze była w szkole samotna - nic dziwnego, z tą ogoloną głową i słabością
do czerni - ale zwykle nie miała nic przeciwko temu. Tym razem naprawdę chciała zrozu-
mieć, naprawdę bardzo chciała. Ale nie rozumiała. Koń wyżerający sałatkę z wiadra, kuchen-
ne narzędzia rozwieszone na ścianie, garnek z ziemią i nasieniem... Jeśli rodzice uważają, że
to jest właśnie sztuka, to nigdy nie docenię mrocznej siły jej subtelnych, chorobliwych fil-
mów. Nie ma mowy, żeby kiedykolwiek im je pokazała.
- Gotowi do ewakuacji? - zawołała Gabriela znad garnka z ziemią.
Rosenfeldowie, przyjaciele rodziców z dawnych lat, zaprosili ich na jakąś imprezę ar-
tystyczną, a rodzice postanowili zaciągnąć lam córki.
- Dokąd właściwie jedziemy? - zapytała podejrzliwie Vanessa, gdy stali przed galerią
i czekali na taksówkę.
Wyobraziła sobie, że spędzą resztę wieczoru w jakimś parku w Queens, tańcząc boso
wokół ogniska, pląsając wśród posągów i drzew. Będą przywołać duchy wiosny albo robić
coś równie bzdurnego i hipisowskiego.
- Do jakiegoś miejsca, które nazywa się Frick, chyba na Piątej ulicy. - Gabriela zaczę-
ła grzebać w bezkształtnej torebce, którą znajoma zrobiła dla niej ze starych opon traktora. -
Gdzieś tu miałam zapisany adres.
- Na Piątej Alei - poprawiła ją Vanessa. - Wiem, gdzie to jest.
I była całkiem pewna, że nie zjawi się tam zbyt wielu mężczyzn w spódnicach. Szko-
da, byłoby o wiele zabawniej.
szaleństwo u fricka
Henry Clay Frick, wielki przemysłowiec. Był leż wielkim kolekcjonerem sztuki euro-
pejskiej i po jego śmierci dworek zamieniono w muzeum.
Bankiet „Cnota i występek” urządzono w salonie wyłożonym dębową boazerią, z per-
skim dywanem i z. obrazami szesnastowiecznych malarzy na ścianach El Greco, Holbein, Ty-
cjan... Na wprost wejścia stał posąg z brązu. Cnota triumfująca nad Występkiem Soldaniego, a
pośrodku każdego stołu - były to wielkie okrągłe stoły nakryte kremowymi obrusami i zasta-
wione błyszczącymi srebrami - umieszczono dwudziestopięciocentymetrowe repliki tej rzeź-
by otoczone girlandami fioletowych tulipanów.
Tylko nie myślcie, że ktokolwiek zwracał tam uwagę na sztukę.
Kobiety w sukniach od najlepszych projektantów i mężczyźni w smokingach kręcili
się wokół stolików albo stali przy barze, pogryzając kaczkę ze śliwkami zapiekaną w cieście i
rozmawiając o wszystkim, tylko nie o sztuce.
- Widziałaś dziewczynę van der Woodsenów w tej nowej reklamie perfum? - mruknę-
ła Titi Coates do Misty Bass.
- Ta sztuczna łza to już przesada - oświadczyła Misty. - Moim zdaniem to nadużycie,
zgodzisz się?
Skinęła głową w stronę Sereny i Blair, które weszły za van der Woodsenami do salonu
i zaczęły szukać czegoś do picia.
- Masz większe cycki ode mnie. - Serena podciągnęła czarną sukienkę bez ramiączek
od Donny Karan. Nosiły ten sam rozmiar stanika, więc teoretycznie sukienka powinna się
trzymać, ale przy każdym kroku zsuwała się odrobinę.
- Aha, a ty jesteś chudsza. - Blair nie chciała się do tego przyznać, ale różowa sukien-
ka koktajlowa Sereny powoli pruła się pod pachami i chyba jeszcze gdzieś. W każdym razie
Blair co pewien czas słyszała cichy trzask pękającej nitki, ale miała nadzieję, że sukienka wy-
trzyma do końca imprezy.
Wszyscy pili koktajle, ale dziewczyny nie mogły się zorientować, gdzie je podają.
- Dlaczego znowu tu przyszłyśmy? - jęknęła Blair.
- Nie wiem. Po prostu tak już jest - odparła z żalem Serena.
- Jeżeli nie ma w tym roku wódki Ketel One, to wychodzę - burknęła Blair. W ze-
szłym roku musiała zadowolić się absolutem, który tak dawno wyszedł z mody, że praktycz-
nie należał do prehistorii.
- Czy to nie cudowne widzieć je znów razem? - szepnęła matka Blair do pani van der
Woodsen. - Źle się stało, że Serena wyjechała do szkoły z internatem. My, dziewczyny, po-
winnyśmy trzymać przyjaciółki blisko siebie.
- Tak, oczywiście - odparła chłodno pani van der Woodsen i odwróciła wzrok od
okrągłego brzucha ciężarnej Eleanor.
Zawsze się przyjaźniły, ale ciąża w wieku niemal pięćdziesięciu lat to jednak zbyt pro-
stackie. A ten nowy mąż Eleanor, tłusty, hałaśliwy inwestor budowlany z krzaczastym wą-
sem, był praktycznie nie do przyjęcia.
- Och, zobacz, tam jest Misty Bass. Chodźmy się przywitać.
Misty porzuciła towarzystwo Titi Coates, która właśnie kłóciła się ze swoją córką Isa-
bel o to, czy Isabel powinna dostać samochód na zakończenie szkoły. Teraz Misty siedziała z
synem, Chuckiem, i jak zwykle plotkowała. W złotej sukni od Caroliny Herrery, przystrojona
staroświecką biżuterią od Harry'ego Winstona, prezentowała się bardzo wytwornie. Chuck
ubrał się na ten wieczór w garnitur od Prady w stylu lat czterdziestych, szary w zielone prąż-
ki. Przystojny i mroczny, wyglądał jak sam diabeł.
W gruncie rzeczy Chuck był naprawdę wcielonym diabłem. Nieustannie szukał no-
wych okazji, żeby narozrabiać. Ale cierpliwości, zaraz do tego dojdziemy.
- Dobiega pięćdziesiątki i już jest prawie w siódmym miesiącu - szepnęła do syna Mi-
sty. - Co o tym myśli twoja przyjaciółka Blair?
Chuck wzruszył ramionami, jakby wcale go to nie obchodziło. Na wielkiej noworocz-
nej imprezie u Sereny zaproponował Blair, żeby oddała mu swoje dziewictwo, ale choć rekla-
mował się jako fachowiec od rozprawiczania, Blair chłodno odmówiła. Potem próbował zo-
stać gejem, tak eksperymentalnie, tylko po to, żeby nie zanudzić się na śmierć.
Albo żeby mieć pretekst to wyregulowania brwi.
- Pewnie trochę częściej zmusza się do wymiotów - stwierdził niezbyt delikatnie.
Wszyscy wiedzieli, że Blair ma drobny problem z jedzeniem. Jej bulimia właściwie nie była
już dla nikogo sekretem. - I tak zaraz po urodzeniu dziecka wyjedzie z domu.
- Słyszałam, że zaraz po szkole Blair wyjeżdża do kliniki, żeby wreszcie zająć się
swoim problemem - powiedziała Misty Bass. - To prawda?
Ale syn już jej nie słuchał. Na drugim końcu sali rozgrywał się mały dramat i Chuck
nie chciał go przegapić.
Nate właśnie zauważył Serenę i Blair. Na Blair od kilku tygodni nawet nie spojrzał.
Dokładniej, od czasu gdy pojechała za nim aż do Connecticut i zgłosiła się na terapię do tej
samej kliniki odwykowej. Uczestniczyła w jednej tylko sesji grupowej, na której zmuszono ją,
by głośno i przy wszystkich przyznała, że jest bulimiczką, chociaż Blair wolała to nazywać
„wywołaną stresem niestrawnością”. Nate'a mogłoby nawet rozbawić pojawienie się Blair w
klinice, ale właśnie zaczął spotykać się z Georgie, a dwie wariatki to zbyt dużo jak dla niego.
Na szczęście Blair od razu się zorientowała, że jej plan się nie powiódł, i szybko doszła do
wniosku, że klinika to nie miejsce dla niej.
Jakby rzeczywiście nie miała w sobotnie popołudnia nic lepszego do roboty niż opo-
wiadać całej grupie, że czasem wkłada sobie palec do gardła, zamiast iść na zakupy z Sereną.
Nie, wielkie dzięki.
A co z Sereną? Nate nawet nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ją widział,
ale jak zwykle wyglądała olśniewająco i spokojnie, w ten swój czarujący, lekceważący spo-
sób. Nate lubił trzymać się na imprezie jednego miejsca i pozwalał, aby to ludzie przychodzili
do niego, jeśli mieli ochotę pogadać, ale tym razem postanowił sam podejść i się przywitać.
Nawet jeśli Blair się do niego nie odezwie, to Serena na pewno.
Serena pierwsza zauważyła, że Nate zmierza w ich stronę. Zapaliła papierosa i strzep-
nęła popiół na bezcenną marmurową posadzkę.
- Nathaniel Archibald - oznajmiła, po części, żeby ostrzec Blair, ale po części, dając
wyraz miłemu zaskoczeniu. - Nasz dawno niewidziany Nate.
- Niech to cholera weźmie. - Blair przydepnęła merita ultra light szpilką czarnego sa-
tynowego pantofla od Manolo Blahnika. - Jezu.
Serena nie była pewna, czy Blair przeklina, bo Nate to ostatnia osoba na ziemi, którą
chciałaby zobaczyć, czy dlatego, że jej eks wyglądał absolutnie powalająco w klasycznym
smokingu od Armaniego.
Nic nie robi takiego wrażenia jak śliczny chłopak w smokingu, nawet jeśli powinno
się go nienawidzić.
- Hej. - Nate szybko pocałował Serenę w policzek, a potem wsunął ręce do kieszeni
smokingu, uśmiechając się ostrożnie do Blair. Obracała rubinowy pierścionek na małym pal-
cu jak zawsze, gdy się denerwowała. Krótka fryzurka sprawiała, że jej kości policzkowe wy-
dawały się bardziej wydatne. A może po prostu schudła? W każdym razie wyglądała... groź-
nie. Groźnie i krucho zarazem.
- Cześć Blair.
Blair wbiła paznokcie w dłoń. Koniecznie musi się napić.
- Cześć. Jak tam na odwyku?
- Już po. Przynajmniej dla mnie. Ta dziewczyna, z którą się spotykam... Georgie... da-
lej się leczy.
- Bo jest uzależniona od prochów? - odparła Blair, dopijając swoją wódkę.
Orkiestra, której nikt dotąd nie zauważał, choć grała całkiem głośno, nagle umilkła i w
sali powiało chłodem.
- Mamy zamiar się upić - wcięła się Serena, nim Blair zdążyła zrobić coś szalonego,
na przykład skasować Nate'owi głowę ciosem karate. - Jeszcze tylko jeden dzień szkoły i fe-
rie!
Nate machnął dłonią na kelnera i wziął dla nich wszystkich wódkę.
- Wyjeżdżacie w jakieś fajne miejsce?
- Jak zawsze do Sun Valley - odparła Serena.
Blair po prostu stała, żłopała wódkę i pragnęła, żeby: a) Nate sobie poszedł, b) nie wy-
gląda! tak fantastycznie i trzeźwo, c) przestał być tak absurdalnie przyjacielski i d) Serena
przestała odpowiadać mu równie przyjaźnie.
- Blair jedzie z nami. Właśnie kupiła sobie bilet.
Nate wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro i wsunął papierosa do ust. Zapalił go
ostrożnie, zerknął ponad ogniem na Blair i odwrócił wzrok.
- Wygląda na to, że ja też tam jadę - powiedział w końcu. - Mama Georgie ma domek
w górach. Jedziemy razem na narty.
Blair poczuła, że wszystko przewraca jej się w żołądku, ciasno opiętym sukienką Sere-
ny.
- Zaraz wracam. - Wcisnęła pusty kieliszek przyjaciółce. - Poszukam naszego stolika,
żebyśmy mogły usiąść.
- Blair mieszka teraz u mnie. Chwilowo - wyjaśniła Serena, podczas gdy Nate patrzył,
jak Blair pędzi prosto do toalety. Nagle Serena poczuła się jak starsza siostra Blair i zapragnę-
ła ją chronić. Cieszyła się, że może pomóc. - Matka Blair przerabia jej sypialnię na pokój dla
przyszłego dziecka. Niezły przypał, nie?
Nate próbował sobie wyobrazić, jak musi teraz wyglądać życie Blair: z nowym ojczy-
mem, bratem przyrodnim i siostrą w drodze. Ale niewiele mu z tego wyszło.
- Wyglądasz inaczej - zauważyła Serena, obrzucając go spojrzeniem od stóp do głów.
Uniosła idealnie wyregulowaną brew i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Wyglądasz świetnie.
Nate i Serena zawsze mieli na siebie ochotę. Raz się nawet poddali i poszli do łóżka,
tracąc dziewictwo. Zdarzyło się to lałem, przed dziesiątą klasą. Zaraz polem Serena wyjechała
do szkoły z internatem. To było takie niezobowiązujące pożądanie i nic więcej już między
nimi nie zaszło.
- Czuję się świetnie - przyznał Nate. Zastanawiał się, czy nie powiedzieć jej, że cho-
ciaż rzucił trawę, i tak nie został kapitanem drużyny. I że nie może się doczekać, kiedy Serena
pozna Georgie, bo z pewnością się dogadają. Ale Nate nie był skłonny do zwierzeń. - Super,
że tam jedziecie - powiedział. - Powinno być fajnie.
- Powinno być fajnie? - powtórzyła Serena, obejmując go odruchowo, jak to leżało w
jej stylu, i smarując mu cały policzek różową szminką. - Zwykle mam do towarzystwa tylko
starszego brata, z którym jeżdżę na nartach. Tym razem będzie odlotowo!
Nate tkwił w jej objęciach, próbując się nie napalić. Ale teraz, kiedy odstawił trawę,
wystarczył zapach perfum albo dotknięcie dłoni dziewczyny, i już się czerwienił. Zwłaszcza
kiedy dziewczyna była tak śliczna jak Serena.
Wyciągnęła sobie papierosa z paczki, którą miał w kieszeni na piersi, i przecisnęła się
obok niego.
- Sprawdzę lepiej, co z Blair. Do zobaczenia później, dobra?
Nate spoglądał za nią, szukając w kieszeni komórki. Georgia pewnie siedzi teraz w
swoim pokoju w Wyzwoleniu. Pewnie mają ciszę nocną, czy co tam innego wymyślają dla
pacjentów po kolacji, ale może pielęgniarka na dyżurze będzie dość miła i pozwoli im na
krótką erotyczną pogawędkę.
Wybrał numer i przyłożył telefon do ucha. Podniósł wzrok, Chuck Bass gapił się na
niego. Siedział obok swojej obwieszonej klejnotami matki i rzeczywiście wyglądał na geja.
Już sama myśl, że być może Chuck się w nim durzył, wystarczyła, żeby odechciało mu się
dzwonić do Connecticut. Schował komórkę z powrotem do kieszeni i odszedł, żeby poszukać
swojego stolika. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że Chuck zaczął już rozpuszczać płotki o
nim i o Serenie.
cnota kontra występek
Vanessa zrozumiała, że pojawienie się u Fricka to błąd, gdy tylko zobaczyła złotą suk-
nię Misty Bass. Nie przeszkadzało jej, że ojciec ma na sobie wełniane poncho i spódnicę, ale
ona sama nadal była w szkolnym mundurku!
Zaś jej rodzice wcale nie czuli się skrępowani.
- Spójrz na ojca. Dobrał się do drinków za darmo - szepnęła jej do ucha Ruby. - Jest
w siódmym niebie.
- Powinni dać głośniej muzykę, żeby ludzie mogli potańczyć - stwierdziła matka,
pstrykając palcami i kołysząc się miarowo. Prawdopodobnie była tu jedyną kobietą w moka-
synach na płaskiej podeszwie. Nawet Vanessa i Ruby miały buty na platformach.
Wśród zgromadzonych rozległ się ściszony pomruk zgrozy.
- Kim oni do cholery są? - zapytał matkę Chuck.
Misty Bass, wielka dama nowojorskiej śmietanki, znała wszystkich.
- Nie jestem pewna - odparła. - Ale podoba mi się ten facet w spódnicy. Co za odwa-
ga!
- Poznaję ich - powiedziała do męża Titi Coates. - To ci artyści z wystawy, byliśmy
wczoraj wieczorem na otwarciu. Tej z tym cudownym koniem!
- Gabby! Arlo!
Krzyknęła znad stołu w rogu sali elegancka szatynka w długiej czarnej sukni uczesana
w stylowy kok. Machała do Abramsów z entuzjazmem.
- To pewnie pani Rosenfeld. - Vanessa pociągnęła rodziców w tamtą stronę.
Cmok! Cmok!
- Tak bardzo się cieszymy, że tu jesteście - wykrzyknęła Pilar Rosenfeld, całując
Abramsów po dwa razy w każdy policzek. - Czy to nie cudownie, Roy? - zwróciła się do
męża, dotykając jego ramienia, - Po tylu latach znowu jesteśmy razem.
- Wspaniale! - powiedział głębokim, wytwornym głosem Roy Rosenfeld ubrany w
nienaganny smoking.
Rosenfeldowie studiowali sztukę razem z Abramsami i kiedyś nosili farbowane ko-
szulki, szorty ze startych dżinsów i biegali boso, chociaż obydwoje pochodzili z bogatych ro-
dzin z Nowej Anglii. Najwyraźniej dni bez butów należały już do przeszłości.
Obok pana Rosenfelda stał wysoki, ciemnowłosy chłopak. w okularach od Armaniego.
Patrzył z góry na Vanessę, jakby próbował ją rozpoznać.
- Jordy, pamiętasz Gabrielę i Arla, oraz Ruby i Vanessę? - zapytała go matka.
- Wydaje mi się, że kiedy cię ostatni raz widziałem, byłaś małym dzieckiem, ale je-
stem prawie pewny, że miałaś wtedy więcej włosów - odezwał się chłopak wyniośle.
Vanessa właśnie zauważyła Serenę van der Woodsen i Blair Waldorf, siedzące w całej
glorii przy sąsiednim stoliku. Speszyła się na ich widok. Jej szkolny mundurek był tu zupełnie
nie na miejscu.
- Kiedy ostatni raz cię widziałam, nosiłeś kolorowe pieluchy.
Jordy poprawił okulary na ogromnym nosie.
- Teraz jestem na Columbii, na studiach przygotowawczych do prawa.
Ruby usiadła przy stole i nalała sobie ogromny kieliszek szampana.
- Mamo? Tato? Dobrze się czujecie?
Rodzice stali sztywno, opierając się o siebie, jak rzeźby. Vanessa zerknęła na nich
przelotnie. Może się spodziewali, że będą tańczyć boso wokół ogniska, witając nadchodzącą
wiosnę, a tu proszę, wylądowali za stołem na eleganckim przyjęciu.
- Proszę. - Pan Rosenfeld odsunął wolne krzesło obok siebie i gestem zaprosił Vanes-
sę.
- Podoba mi się twoja spódnica - stwierdziła pani Rosenfeld, wskazując na strój Arla.
- Czy to może przypadkiem Galliano?
Arlo spojrzał na nią bezmyślnie. W tej samej chwili zjawił się kelner w białym unifor-
mie, żeby podać pierwsze danie: zapiekany pasztet z kaczki. Arlo zaczął stukać w potrawę ły-
żeczką, jakby sprawdzał, czy tak przetworzona kaczka daje oznaki życia. Matka Vanessy
wzięła lnianą serwetkę i wydmuchała w nią nos. Ruby parsknęła śmiechem i zachichotała w
kieliszek szampana.
- Jak tam wasza twórczość? Nadał sztuka dla pokoju na świecie, czy daliście sobie
spokój? - zapytała panią Rosenfeld Gabriela.
Pilar uśmiechnęła się.
- Roy i ja jesteśmy prawnikami od nieruchomości. Jordy też chce się dostać na prawo,
kiedy skończy szkołę przygotowawczą. Zresztą nieważne, nie mamy już czasu na recykling.
Rodzice Vanessy pobledli. Recykling to było sedno ich pracy artystycznej. Bez niego
ich sztuka przestałaby istnieć.
- Szkoda - powiedziała Gabriela. Zmarszczyła brwi, patrząc na pasztet. - Pewnie nie
możesz poprosić, aby podano nam sałatkę?
Vanessa zaczęła grzebać w swoim pasztecie, rozbawiona sytuacją.
- Jaką dziedziną prawa chcesz się zająć? - zapytała Jordy'ego.
Odgonił smugę dymu sprzed swojego wyjątkowo długiego nosa. Za nimi Blair Wal-
dorf i Serena van der Woodsen kopciły jak smoki, a ciężarna marka Blair wyjadała ich talerze
do czysta.
- Pewnie prawem od nieruchomości, jak rodzice.
Vanessa kiwnęła głową, choć nie bardzo rozumiała, jak można chcieć iść w ślady ro-
dziców. Jej rodzice byli takimi dziwadłami! Ale brak wyobraźni u Jordy'ego wydawał się
dziwnie pociągający. A chłopak nic był znowu taki brzydki, z tymi ciemnymi, falującymi
włosami, którym pewnie poświęcał sporo czasu, i z tym wyrazistym nosem. Vanessa chętnie
by sfilmowała ten nos.
- Masz ładne okulary - zauważyła.
Fakt, że goliła głowę, nie oznaczał, że nie umiała flirtować.
- Dzięki. - Zdjął je i założył z powrotem. - Jesteś w klasie maturalnej, prawda? Wiesz,
do którego college'u pójdziesz w przyszłym roku?
Vanessa spiorunowała wzrokiem Ruby, żeby nie ważyła się wygadać o wcześniejszym
przyjęciu do NYU. Siostra jednak lojalnie zachowała milczenie. Przy jej niepohamowanym
gadulstwie był to nie lada wyczyn.
- A co za różnica? - zapytał ponuro Arlo. - Każda szkoła, która pomoże jej odkryć pa-
sję, będzie dobra.
Gabriela pociągnęła za swój siwy warkocz. Jej zamyślone brązowe oczy zatrzymały
się na Vanessie.
- To prawda, idziesz w przyszłym roku do college'u. - Odwróciła się do Pilar. Arlo za-
wsze miał nadzieję, że Vanessa pójdzie do Oberlin. Nie wiem, skąd u niego ten pomysł. W
końcu to artystyczna szkoła.
- Myślę, że znajdzie się jakaś wystarczająco kiepska szkoła, żeby zechciała mnie
przyjąć - powiedziała cicho Vanessa.
- Tak trzymać, kochanie! - zaćwierkała Pilar. - I przez cały ten czas mieszkacie same -
dodała, zmieniając temat. - Mój Boże, jesteście naprawdę niezależne.
- Ruby dużo czasu poświęca muzyce - zachwyciła się Gabriela. - Jej zespół może już
niedługo podpisze kontrakt z wytwórnią.
Vanessa uśmiechnęła się sucho.
- A ja będę w tym czasie opieprzać się w domu, zajadając chrupki o mięsnym smaku i
oglądając przemoc w telewizji.
Siedzący obok niej Jordy chrząknął z rozbawieniem. Nikt prócz niego nie wychwycił
ironii.
Orkiestra zaczęła grać, tym razem odrobinę głośniej. Chuck tanecznym krokiem pod-
szedł do stolika Sereny i Blair. Żeby wyglądać bardziej gejowsko, położył ręce na biodrach.
- Ta impreza byłaby o niebo mniej nudna, gdybyście ze mną zatańczyły. - Pochylił się
nad oparciem ich krzeseł i oddechem musnął ich odsłonięte szyje.
Serena i Blair zerknęły po sobie. Miały tylko jedno wyjście - zaszyć się w toalecie z
solidnym zapasem papierosów. Złapały drinki, odsunęły gwałtownie krzesła i skoczyły na
równe nogi.
Trrrach!
Ziuuu!
Ups!
Pożyczona od Sereny różowa suknia pękła na Blair z obu boków, ujawniając fakt, że
pod spodem dziewczyna ma tylko czarne pończochy i absolutnie żadnej bielizny. Na domiar
złego Serena przycięła sobie sukienkę krzesłem i kiedy wstała, sukienka zjechała jej aż do
pasa, odsłaniając kompletnie nagi biust, rozmiar 34B.
- Nic nie szkodzi, tu są same dziewczynki - zachichotał głupio Chuck.
- Zamknij oczy, kochanie - warknęła na męża Titi Coates.
- O Boże! - wykrzyknęła pani van der Woodsen, odruchowo łapiąc za kieliszek.
- Wow! - szepnął Nate, nagle się ciesząc, że nic jest ujarany.
Dziewczyny wykonały serię nerwowych gestów, próbując się zasłonić, po czym minę-
ły Chucka i z histerycznym chichotem popędziły do szatni, żeby odebrać płaszcze i czym prę-
dzej uciec z Fricka, To znaczy tak szybko, jak to tylko możliwe na dziewięciocentymetro-
wych szpilkach.
Przy stole Vanessy nikt niczego nie zauważył. Rosenfeldowie i Abramsowie byli zbyt
pochłonięci rozmową, pełną wzajemnych złośliwości i obraźliwych uwag. Orkiestra zagrała
Puttin' on the Ritz Irvinga Berlina.
Vanessa nie cierpiała tańczyć, ale złapała Jordy'ego za rękaw drogiego garnituru.
- Uwielbiam tę piosenkę. Zatańczysz?
Jordy, dobrze wychowany młodzieniec, nienaganny w każdym calu, wstał i odsunął jej
krzesło. Poprowadził ją na parkiet i okręcił swobodnie. Z pewnością chodził do szkoły tańca.
Vanessa odkryła ze zdumieniem, że wszystkie te obroty i figury przyprawiają ją o za-
wrót głowy. Chłopak był tak dobrym tancerzem, że zupełnie zapomniała o swoim głupim
szkolnym mundurku.
Chociaż większość dziewczyn na sali nigdy o tym nie zapomni.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Ta tak zwana nudna, bezsensowna impreza, na którą wszyscy musieliśmy pójść
Czy nie było o niebo lepiej, niż się spodziewaliście? Pomyślcie tylko, już za kilka godzin ferie wiosenne
- a teraz będziemy mieli o czym rozmawiać w samolotach!
Cóż, jeśli o mnie chodzi, to jest jeden temat, który nigdy mi się nie znudzi...
Seks
Jasne, niektórzy z nas już go zasmakowali, niektórzy nie, ale prawda jest taka, że wszyscy o nim my-
ślimy i zdecydowanie wszyscy o nim mówimy. Analizujemy, kto z naszej klasy już to robił i z kim, i za-
wsze przy tej okazji oskarża się tę samą dziewczynę, że zrobiła to w szóstej klasie z nauczycielem.
Stuprocentowe kłamstwo, nawiasem mówiąc, bo tak się składa, że to ja jestem tą dziewczyną. Opo-
wiadamy sobie, z kim byśmy to zrobiły, gdybyśmy miały nieograniczony wybór - zwykle okazuje się, że
z kimś bardzo znanym na przykład z Jakiem Gyllenhaalem. A potem zaczyna się debata na temat pe-
nisów, która kończy się atakiem pisków i śmiechów, bo spójrzmy prawdzie w oczy: penisy są brzydkie
i dziwaczne. Polem snujemy fantazje o idealnym pierwszym razie, ich bohaterowie to oczywiście staw-
ni faceci. Ja z jakiegoś powodu zawsze wyobrażam sobie Jake'a. Robię to z Jakiem na pralce o
wschodzie słońca (tak się składa, że z naszej pralni jest wspaniały widok na wschód słońca nad East
River). Ale niedawno zdałam sobie sprawę, jakie to by było niewygodne. I jak głupio, gdyby ktoś aku-
rat przyszedł zrobić pranie! Nie ma co: nie potrafimy przestać mówić! o seksie A teraz, kiedy się tak
przed wami otworzyłam, nadstawiam uszu na wasze zwierzenia. Nie wstydźcie się. W końcu jesteście
całkiem anonimowi.
No, chyba że nie chcecie.
Wasze e - maile
P:
Cześć P!
Więc byłam wczoraj wieczorem na tej imprezie i jestem pewna, że cię widziałam. Przyszła
taka zwariowana rodzina, której nigdy wcześniej nie spotkałam. Ojciec miał na sobie teni-
sówki i spódnicę. Golisz głowę?
Radykalna
O:
Droga Radykalna!
Twoje zacięcie detektywistyczne jest godne podziwu, ale mylisz się. Nawet gdybym goliła
głowę, to myślisz, że od czasu do czasu nie wolałabym założyć peruki albo modnego nakry-
cia głowy, zwłaszcza na taką okazję jak wczorajsza impreza? Z tego, co pamiętam, jedyna
dziewczyna na sali z ogoloną głową miała też na sobie szkolny mundurek, więc muszę gło-
śno i kategorycznie stwierdzić, że nigdy, ale przenigdy nic wystąpiłabym w czymś takim.
P
P:
Droga plotkaro!
Widziałaś wczoraj wieczorem S i N? Prawie to robili w kącie sali Fricka? Tak bardzo temu
zaprzeczają, że to już naprawdę przesada. Dlaczego właściwie nie przyznają, że chcą być
razem? Byłaby z nich wspaniała para, nie?
pod.glądacz
O:
Drogi pod.glądaczu!
Moim zdaniem się mylisz i to ty przesadzasz. S i N są przyjaciółmi. A co, przyjaciele nie
mogą się już dotykać? Chociaż trudno uwierzyć, że nie pozwalają sobie na więcej, niż po-
winni...
P
Na celowniku
Wczoraj wieczorem. S i B uciekają - jak najdosłowniej - z imprezy dobroczynnej Cnota i występek, i
to jeszcze przed deserem. Osobiście uważam, że B to wszystko zaplanowała i zorganizowała. Wolała
uciec, kiedy pojawił się N, który w dodatku wyglądał powalające V wymyka się z imprezy razem z chło-
pakiem o niezwykłym nosie. Idą na cappuccino do Three Guys Coffee Shop kilka przecznic dalej.
Prawdziwa miłość? Czy tylko V chciała pozbyć się rodziców? A może jedno i drugie? A nowy chłopak
J, blondyn L - tak, jestem pewna, że to on - zjawia się późnym wieczorem u Fricka, wystrojony we
wspaniały smoking ze znaną dobrodziejką artystów, Madame T, pod ramię. Widziano go też wczoraj
wieczorem na Upper West Side, więc może to jednak inny blond przystojniak. W tych okolicach jest
zatrzęsienie takich.
Czadowych wakacji. Nie łamcie niczego i nie traćcie niczego, czego ja bym nie złamała albo nie straci-
ła! Puszczam do was oko.
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara
królewna śnieżka i holenderska drużyna olimpijska snowboardowa
- Kiedy byłam tu ostatnim razem, dom zdecydowanie stał przy tej drodze - upierała
się Georgie. - Ale ty nie znasz mojej matki. Pewnie przeniosła dom gdzie indziej, żeby mi do-
piec.
Nate wyglądał przez okno taksówki, podziwiając olśniewające dworki z drewnianych
bali przy Wood River Drive w Ketchum, w Idaho, głównym mieście Sun Valley. Za nimi
wznosił się masyw Mount Baldy. Jego spadziste zbocze pokrywały na przemian to nieskazi-
telne, zadbane trasy narciarskie, to łaty gęstego iglastego lasu. Kiedy Nate zmrużył oczy, do-
strzegł strumyk maleńkich jak mrówki narciarzy zjeżdżających zygzakiem po stoku. Nowa
deska leżała błogo na tyle minivana w wyściełanym, czerwonym pokrowcu od Burtona. Nate
nie mógł się doczekać, kiedy ją wypróbuje.
- Może zadzwońcie i dowiedzcie się dokładnie, gdzie jest ten dom? - zasugerował
kierowca, zerkając na Georgie w tylnym lusterku.
Z lotniska do jej domu miało być dwadzieścia minut, a jeździli po Sun Valley już ze
trzy kwadranse.
- Proszę jechać dalej - przykazała taksówkarzowi Georgie i bezwładnie oparła głowę
na ramieniu Nate'a. Tabletki nasenne, które zwędziła jakiemuś starszemu panu w samolocie,
nadal działały i jak zwykle zachowywała się bezsensownie. Poza tym miała na sobie fioleto-
we, satynowe sandały Miu Miu i cieniutką, czarną bluzkę bez pleców, co było dość dziwne,
zważywszy, że przyjechali na narty. Z drugiej strony milo było dotykać jej gładkich, bladych
ramion, a gęste, ciemne włosy były tak lśniące i zmysłowe, że Nate nie miał żadnych zastrze-
żeń. Przyjemne było siedzieć obok, a nie tylko rozmawiać przez telefon.
- Pamiętasz ilupiętrowy to dom? - zapytał. - Albo czy nie ma w pobliżu jakiegoś stru-
mienia czy czegoś w tym stylu?
- Nie bardzo - ziewnęła Georgie. - Pamiętam, jak raz przyjechaliśmy tu na Boże Na-
rodzenie. Ulepiłyśmy z nianią bałwanu. Zwinęła wtedy matce jedną z torebek Fendi, żeby za-
wiesić bałwanowi na ręku. Miał ręce z patyków.
Bardzo pomocne.
Kierowca wlókł się drogą z powrotem w stronę miasta. Chyba już się poddał.
- Czekaj no! - krzyknęła Georgie, siadając prosto.
Samochód zatrzymał się gwałtownie.
- To tu!
Zaczęła się mocować z klamką i w końcu odsunęła drzwi minivana, zupełnie nie zwra-
cając uwagi, że wysiada na środku drogi na ostrym zakręcie.
- No chodź! - krzyknęła niecierpliwie do Nate'a.
Najwyraźniej się spodziewała, że bagażem zajmie się kierowca albo służba.
Jak każdy z nas, nie?
Nate podziwiał to rozległe drewniane ranczo już dwa razy, kiedy obok niego przejeż-
dżali. Zastanawiał się, kto tam mieszka i czy ta osoba jest sławna albo coś takiego, bo na ze-
wnątrz stało zaparkowanych siedem podobnych do siebie czarnych terenowych mercedesów.
- Czyje są te samochody? - zapytał, idąc za Georgie zaśnieżonym podjazdem prosto
do imponujących dwuipółmetrowych, pomalowanych na stalowo drzwi.
Georgie zagryzła krwistoczerwone usta, radośnie podniecona. Chyba nawet nie za-
uważyła, że jej satynowe sandały nadają się już tylko do wyrzucenia.
- Chyba ktoś wiedział, że przyjeżdżamy.
Pchnęła masywne drzwi.
- Mama nie uznaje zamków - wyjaśniła Georgie. - Lubi, żeby znajomi czuli się mile
widziani niezależnie od tego, czy jest w domu, czy nie.
- Nie ma jej?
Kiedy Georgia powiedziała mu o wyjeździe, Nate zakładali że będą spędzać czas z jej
matką. Będą jej pomagać przygotowywać kolacje, oglądać razem filmy, aż matka zaśnie na
sofie, i będą wtedy mogli wymknąć się na górę i wskoczyć razem do łóżka.
- Skąd, jest w Dominikanie albo Wenezueli czy jakoś tak. Zawsze zimą jedzie na po-
łudnie.
Znaleźli się w wysokim przedpokoju. Nad ich głowami krzyżowały się wielkie drew-
niane belki. Podłogi wyłożono kafelkami w kolorze czerwonej gliny. Przedpokój otwierał się
na ogromny salon o obniżonej podłodze i przeszklonej ścianie z widokiem na góry. Z salonu
wychodziło się na drewnianą werandę. Unosiły się nad nią kłęby pary: w wielkiej drewnianej
balii moczyło się właśnie siedem osób.
- Och, gorąca kąpiel! - pisnęła Georgia, zrzucając sandały. - Ostatni w balii przynosi
drinki!
Nate pozwolił jej pobiec przodem, a sam zagapił się na szerokie drewniane schody
prowadzące na piętro. Wszędzie walały się ubrania, a na parapecie na półpiętrze leżały małe,
okrągłe czaszki żbików.
Przeszedł przez salon. Słońce wlewało się przez szklaną ścianę i obmywało mu twarz.
Przed wielkim kamiennym kominkiem leżał dywanik ze skóry niedźwiedzia grizzly.
Powinniśmy właśnie na niej baraszkować, pomyślał z goryczą, ale zamiast baraszko-
wać z Georgie będzie musiał gadać z bandą obcych ludzi siedzących w jednej wannie.
To stąd siedem samochodów przed domem. Ale skoro ci goście lak lubią siedzieć ra-
zem w balii, to czemu nie wystarczyła im jedna terenówka? Georgie już zdążyła wskoczyć do
wody, wcisnęła się między wielkiego blondyna i Chucka Bassa. Wszyscy byli nadzy.
- Georgina powiedziała mi, że przywiezie kogoś specjalnego - powiedział Chuck, ob-
rzucając Nate'a lubieżnym spojrzeniem. Pierś miał porośniętą gęstymi, ciemnymi włosami. -
Ale nie wspomniała, że to będzie niesławny Nathaniel Archibald!
Nate przysiadł na drewnianej barierce okalającej werandę. Nie miał ochoty moczyć się
ani rozbierać przy tych wszystkich facetach.
- A to jest holenderska drużyna olimpijska. Snowboardowa! - powiedziała Georgie,
machając śnieżnobiałą ręką nad głowami siedmiu blondynów drzemiących leniwie w gorącej
wodzie. - Chuck spotkał ich na rynnie śnieżnej dla snowboardzistów tuż przed zamknięciem
wyciągów.
- To Jan, Franz, a to Josef, Conrad, Kichaczek, Gapcio i Gan! Prawda, że są smakowi-
ci? - zapytał Chuck, zanurzając się głębiej w wodzie, a potem gwałtownie wyskakując. - A ja
jestem królewną Śnieżką!
- Nie, ja jestem królewną Śnieżką - upierała się Georgie.
- Miło mi poznać - powiedział Nate, ledwo kryjąc rozdrażnienie.
Pięknie! Georgie już siedzi naga w balii z olimpijską drużyną z Holandii, a on? Co on
ma zrobić? Kilku z nich mogło być gejami, skoro zadawali się z Chuckiem, ale przecież nie
wszyscy!
- Ej! - krzyknęła Georgie, pryskając wodą w twarz Chucka. - Przesiać obłapiać mnie
za cycki! - Uśmiechnęła się słodko do Nate'a. - Siostry mamy Chucka i mojej mamy są ku-
zynkami. Czy jakoś tak - wyjaśniła. - Straciliśmy razem cnotę w szóstej klasie.
Nate wcisnął dłonie do kieszeni płaszcza. Niewiele mógł na to odpowiedzieć, ale zdał
sobie sprawę, że w gruncie rzeczy słabo zna Georgie. Jak widać, kryła sporo niespodzianek, a
większość z nich nie była przyjemna.
Nagle Georgie wyskoczyła z wody i popędziła przez salon.
- Przyniosę nam szampana! I jak wrócę, Nate, masz siedzieć w wannie, bo inaczej
sama cię tam wepchnę!
Ale Nate nie miał zamiaru wchodzić do wody. Wstał i ruszył po mokrych śladach do
kuchni. Georgie szperała w spiżarni, przeszukując szafki z szampanem. Jej biała pupa była
okropnie chuda, ale poza tym dziewczyna wyglądała idealnie.
- Idę na górę rozpakować się - oznajmił Nate, dając Georgie szansę. Mogłaby iść z
nim. Wtedy by się rozebrał. Na osobności.
- Jak chcesz - mruknęła. Minęła go pospiesznie z póltoralitrowymi butelkami szampa-
na pod pachami.
Na górze Nate odkrył, że jego rzeczy już ktoś złożył i poukładał w cedrowej szafie w
jednej z sypialni dla gości. Więc zamiast się rozpakować, szybko przeszukał łazienki, żeby
powyrzucać leki i w ogóle wszystko, co Georgie mogłaby dla zabawy łyknąć. Jeżeli jej matki
nie ma w pobliżu, to na niego spada odpowiedzialność za Georgie. Musi przypilnować, żeby
nie wypiła butelki syropu i na przykład nie podpaliła domu.
Kiedy już przejrzy łazienki Georgie, zadzwoni do Sereny i Blair. Bo skoro nie urządzą
sobie z Georgie romantycznego tygodnia, z nartami w dzień i seksem w nocy, a ona w dodat-
ku ma zamiar cały czas świrować, to zdecydowanie przyda mu się odrobina towarzystwa.
Bo kto mu pomoże zabawić nadpobudliwą, szaloną, uzależnioną Georgie, jeśli nie su-
perdziewczyna, której zawsze pożądał, i złośliwa, ale nadal piękna eksdziewczyna?
B zaczyna się interesować nartami
Kiedy już dojechały do Sun Valley Lodge, Blair położyła się na łóżku w ich pokoju.
Wyglądała na dwór i gapiła się na nagie gałęzie drzew i śnieg. Zastanawiała się, czy nie po-
winna była jednak jechać na Hawaje. Przynajmniej by się opaliła.
- Puk, puk! - wrzasnęła Serena, pukając do pokoju obok. - Tu gosposia!
Pisnęła z radości, gdy Erik, cały spocony po saunie. otworzył drzwi. Objęli się na po-
witanie. Tak dawno go nie widziała! Wciąż był jej wielkim, kochanym niezdarą, słodkim mi-
siem.
- Poczekaj. Przebiorę się - Blair usłyszała jego głos.
- Blair nie obchodzi, co na sobie masz - odparła Serena. - Chodź i przywitaj się.
Polem Blair usłyszała cichy odgłos kroków.
- Cześć.
Podniosła się na łokciach i zamrugała. Erik był prawie nagi jeśli nie liczyć białego
ręcznika na biodrach. Mokre blond włosy zgarnął na kark. Na brodzie miał maleńką bliznę po
tym, jak przewrócił się na placu zabaw, gdy miał dziewięć lat. Poza tym, wyglądał nieskazi-
telnie.
Blair już się w nim zakochała, czytając jego pamiętnik i śpiąc w jego koszulach. Ale
spotkanie twarzą w twarz zrobiło na niej piorunujące wrażenie. Te wielkie, niebieskie oczy!
Te smutne, seksowne usta! Ta idealna pierś! Nawet stopy miał idealne.
Nagle usiadła, skrzyżowała nogi, zmierzwiła włosy i usilnie się starała wyglądać na
znudzoną.
- Cześć. - Wyciągnęła ręce nad głową i odchyliła do tyłu. - Jeździłeś już na nartach? -
ziewnęła.
Erik uśmiechnął się szeroko. Przyzwyczaił się, że robi na dziewczynach wrażenie, i to
było całkiem miłe, że przyjaciółka młodszej siostry tak wyrosła i teraz tak mu się przeciąga
pod nosem. Właściwie nie widział Blair, odkąd Serena wyjechała do szkoły z internatem, a on
zaczął naukę w college'u - czyli ponad dwa lata. Zawsze była ładna, ale w tej krótkiej, szel-
mowskiej fryzurce, z drobnym, proporcjonalnym ciałem i tą arystokratycznie zadartą brodą
wyrosła na prawdziwą laskę.
- Śnieg jest teraz niesamowity. W nocy pada, a w dzień w słońcu jest z piętnaście
stopni ciepła, więc właściwie można jeździć w szortach. Niektóre dziewczyny jeżdżą nawet w
górze od bikini. A trasy są tu naprawdę zadbane.
Blair pokiwała głową, udając zainteresowanie. Jeździła na nartach od dziecka, przez
całe życie, ale lubiła jeździć zgrabnie, bez wysiłku i bez ryzyka. Nigdy by sobie nie pozwoliła
na upadek, żeby nie najeść się wstydu. Przywiozła swoje ulubione bikini Eres z myślą o gorą-
cych kąpielach, ale z tego, co mówił Erik, mogłaby je nosić nawet na stoku! Serena ostrzega-
ła, że brat jeździ naprawdę szybko i lubi muldy, ale może gdyby Blair ładnie go poprosiła,
przemyślałby sprawę i odpuścił sobie na jakiś czas szaleńczą jazdę. Stanowiliby idealną parę:
ona w bikini, on w spodenkach do surfingu, Musowaliby sobie z gracją, ku zazdrości wszyst-
kich.
- Mógłbyś mnie jutro oprowadzić? - poprosiła. - Byłam tu tylko raz na nartach.
Erik wyszczerzył zęby.
- Jasne.
Ich pokój w hotelu by! wielki i urządzony w starym stylu: z ciężkimi zasłonami z be-
żowego aksamitu, nocnymi szafkami i osobną garderobą. Ale zapewniono też wszelkie możli-
we udogodnienia: odtwarzacz CD i DVD, dostęp do Internetu oraz minibarek, który Serena
właśnie odkryła. Siedziała na podłodze przed otwartą lodówką, wpychając do buzi darmowe
trufle Godivy i zapijając je szampanem. Czyżby Blair flirtowała z Erikiem? A on na to odpo-
wiadał? Dziwne.
- Mną się nie przejmujcie - mruknęła pod nosem, biorąc kolejny łyk z minibutelki
Veuve Clicquot. - Patrzcie, lampka miga na telefonie. Jest do nas wiadomość!
Popędziła do telefonu przy łóżku, złapała słuchawkę i przełączyła się na pocztę głoso-
wą.
- Cześć, tu Nate. Mam nadzieję, że dojechałyście całe i zdrowe. Spotkamy się jutro
rano, koło wpół do jedenastej? Może pojeździmy razem? Hm, nie wiem, jaki tu jest numer.
Właściwie to prawdziwy dom wariatów. Dzwońcie na komórkę. Dobra, do zobaczenia.
Serenie wydawało się, że Nate był jakiś zdyszany i - dziwne - jakby zdenerwowany.
Ale może to dlatego, że przestał palić, a ona jeszcze się nie przyzwyczaiła do jego normalne-
go głosu. Trzymając telefon, zerknęła na Erika i Blair. Brat pokazywał coś przez okno i opo-
wiadał Blair o nachyleniu stoków, o tym, gdzie pada słońce rano, a gdzie po południu. Jakby
Blair to interesowało.
Serena wykręciła numer na komórkę Nate'a i zostawiła wiadomość.
- Jutro zdecydowanie wybieramy się na narty. Ale ja nie mam kondycji i będziemy
musieli się zatrzymywać po każdym zjeździe na gorącą czekoladę i papierosy. Ale jak się
znudzisz to możesz nas olać. Nie mogę się doczekać, żeby poznać Georgie. Do zobaczenia na
dole przy River Run o dziesiątej trzydzieści. Trzymaj się, Nate.
Rozłączyła się, wsadziła do ust jeszcze jedną czekoladkę i podczołgała się do Erika od
tyłu. Warknęła, a potem ugryzła go w łydkę.
- Auć! - krzyknął przeraźliwe.
Serena usiadła z powrotem na tyłku.
- Możemy wreszcie coś zrobić? Czy jesteście tak zajęci gadaniem w tym nudnym po-
koju, że nie zamierzacie w ogóle wychodzić?
Blair spiorunowała przyjaciółkę wzrokiem i z trudem powstrzymała się od kopnięcia
jej w głowę. Czy Serena nie mogłaby wreszcie przestać się wtrącać i dać im porozmawiać?
Serena skoczyła na równe nogi i porwała kosmetyczkę z leżącej na łóżku walizki.
- Idę pod prysznic - oznajmiła. - Jeżeli będziecie potem chcieli pójść ze mną na kok-
tajl, to super. A jak nie, to znajdę sobie jakichś fajnych, interesujących ludzi, żeby mieć się z
kim pokręcić, a wy sobie tutaj siedźcie, oglądajcie pogodę dla narciarzy i dłubcie w nosie.
Może zachowywała się dziecinnie, ale z drugiej strony wykazała się cholernym tak-
tem, dając im chwilę, żeby pobyli sam na sam i zrobili to od razu, podczas gdy ona będzie
brała prysznic. Skoro na to właśnie mają ochotę...
Blair przewróciła oczami. Serena była zazdrosna, bo nagle Erik wolał rozmawiać z
nią, a nie z młodszą siostrą. A Blair nie miała zamiaru stracić takiej okazji. Erik i Serena mo-
gli się spotykać, kiedy tylko chcieli.
- Pójdę się ubrać - powiedział Erik, podciągając ręcznik. - Pewnie chcecie się rozpa-
kować i w ogóle.
Blair podeszła do swojej torby i rozpięła ją. Wyjęła bikini i trochę koronkowej bieli-
zny. Rzuciła je ostentacyjnie na łóżko.
- Nie zabrałam dużo rzeczy. Właściwie to muszę wypożyczyć narty i resztę sprzętu na
dole.
- Tak? - Erik zatrzymał się w progu. - Mogę ci pomóc. Powiedz mojej siostrze, że
spotkamy się za pół godziny na dole w holu. Potem możemy pójść coś zjeść.
- A co z waszymi rodzicami? - zapytała Blair. Pamiętała, że jest tu gościem. Tak na-
prawdę wolałaby po prostu zaszyć się w sypialni z Erikiem. Mogliby zamówić jedzenie do
pokoju, oglądać romantyczne czarno - białe filmy, a potem zacząć zrywać z siebie ubrania...
Nie zapomniała jednak o dobrym wychowaniu. - Nie powinniśmy zjeść kolacji razem z nimi?
- E, tam. Mają tu mnóstwo znajomych. Zwykle chodzą swoimi ścieżkami. Pewnie
będą chcieli z jeden raz zjeść z nami kolację albo późne śniadanie. Ale właściwie jesteśmy tu
zdani na siebie. - Spojrzał Blair w oczy. Obydwoje wiedzieli, że to dobra nowina.
- Więc zapowiada się ciekawie - powiedziała.
- Aha - zgodził się Erik, nim schował się w swoim pokoju.
No, przynajmniej będzie trochę rozrywki!
to broń czy tylko rogalik z serem?
- Jest niedziela, blady świt i ze dwadzieścia stopni mrozu — marudziła Elise. - O co
chodzi z tym siedzeniem?
- Ćśśś - szepnęła Jenny. - Idzie. - Złapała Elise za rękaw płaszcza i pociągnęła ją za
sobą do pralni chemicznej przy Lexington Avenue.
- A teraz co mamy robić? - burknęła Elise.
Jenny położyła palec na ustach i przykucnęła za ogromną, żółtą torbą na pranie. Spe-
cjalnie na tę okazję założyła przeciwsłoneczne okulary i ledwo cokolwiek widziała w ciem-
nym miejscu.
- Ćśśś.
- W czym mogę pomóc? - zapytał mężczyzna za ladą.
Dziewczyny nie ruszyły się, podczas gdy Leo szybko minął witrynę pralni. Jego jasne
włosy kryły się pod czarną czapką. Miał na sobie podniszczoną, brązową, skórzaną kurtkę z
kołnierzem z kożucha, która albo była bardzo droga, albo bardzo stara. Niósł wielki papiero-
wy kubek kawy i białą papierową torbę z czymś w środku.
Aha! To broń? - zastanawiała się Jenny. A może czyjaś ręka? Albo zwyczajny rogalik
z serem?
- Chodź!
Jenny skoczyła na równe nogi i wyciągnęła Elise z pralni. Ruszyły za Leem Siedem-
dziesiątą ulicą w stronę Park Avenue.
Leo nigdy nie zaprosił Jenny do domu, ani nawet nie powiedział jej, gdzie mieszka.
Kiedy poprosiła, żeby spotkali się dzisiaj, odparł, że nie może. Odpowiadał tak na prawie co
drugą jej prośbę. Był tajemniczy i nieuchwytny, nie mogła się więc oprzeć pokusie szpiego-
wania go. Miał ulubiony sklep z kawą na rogu Siedemdziesiątej i Lexington, więc prawdopo-
dobnie mieszkał gdzieś w pobliżu. Tego ranka Jenny wyciągnęła Elise z łóżka o siódmej rano.
- Ej, patrz! - Elise wskazała w stronę Park Avenue, na okazały budynek z zielonymi i
złotymi markizami oraz odźwiernym. - Wchodzi tam! - Początkowo zachowywała się, jakby
całe to szpiegowanie Lea było cystą głupotą, ale teraz ją wciągnęło. - To tam mieszka?
- Nie wiem - odparła bez tchu Jenny.
Ruszyły przecznicą w stronę skrzyżowania, aż dotarły do plamy słońca. Jenny oparła
się o ścianę. Czekała, aż Leo znowu wyjdzie.
- Masz zamiar tu zostać? - Elise wyciągnęła paczkę gumy Orbit i poczęstowała przy-
jaciółkę.
- A co w tym złego? - Jenny odwinęła gumę, odgryzła połowę listka, a resztę zawinę-
ła na później.
- A jeśli będzie tam siedział i przez trzy godziny oglądał telewizję? Zamarzniemy tu
na śmierć - marudziła Elise.
Jenny żuła gumę. Schowała dłonie do kieszeni czarnej kurtki. Zamknęła oczy i pozwo-
liła, żeby marcowe słońce grzało jej twarz.
- Na słońcu jest cieplej. A poza tym co mamy do roboty? Są ferie. Nie mamy nawet
pracy domowej.
Elise trudno było się z tym nie zgodzić. Naprawdę nic jest fajnie być jedyną osobą w
klasie, która nie wyjeżdża na ferie na narty albo na plażę. Przynajmniej Jenny wymyśliła im
zajęcie. Nagle Elise aż podskoczyła. Leo właśnie wyszedł z budynku. Bez czapki, bez papie-
rowej torby i bez kawy.
- Ej - szepnęła i szturchnęła Jenny.
Przycisnęły się do ściany i schowały głowy, mając nadzieję, że Leo ich nie zauważy.
Tym razem prowadził ogromnego białego mastiffa na czerwonej, skórzanej smyczy. Pies miał
na sobie komplecik za jakieś trzysta dolarów: obroża plus kurteczka w kratkę z Burberry.
Miał też różowe, skórzane buty.
O Boże.
Jenny nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć. To było żenujące, ale i intrygujące. Na-
wet nie powiedział jej, że ma psa! Znowu pociągnęła Elise za rękaw.
- Chodź.
Zachowując bezpieczną odległość, szły za Leem, który powoli okrążał z psem kwartał.
Był bardzo uważny, pozwalał psu obwąchiwać wszystkie hydranty i krawężniki, gdzie nasika-
ły inne psy. Nagle pies przygarbił się i zrobił ogromną kupę, a Leo obowiązkowo przykucnął,
zgarnął kupę do plastikowej, różowej torebki, którą wyjął z dozownika przyczepionego do
smyczy, a potem wyrzucił pakunek do kosza na rogu Sześćdziesiątej Dziewiątej i Madison.
Potem doszedł do Park Avenue i znowu wszedł do budynku.
Jenny oparła się o ścianę w tym samym słonecznym miejscu, kompletnie skołowana.
Elise stanęła obok niej, głośno żując gumę.
- Ej, nie wiem, czy to prawda, ale... kojarzysz tę stronę, na którą zawsze zaglądam?
- No?
- Pisano tam ostatnio o eleganckim przyjęciu, na które poszły wszystkie bogate
dziewczyny w czwartek wieczór. I wspomniano o jednym takim chłopaku... Wyglądało mi na
to, że chodzi o Leo. Może jest dzieciakiem jakiegoś multimilionera, ale wstydzi się przyznać.
Jenny skrzywiła się. Albo wstydzi się przyprowadzić mnie do domu i przedstawić ro-
dzicom, pomyślała z rozpaczą. Ale i tak nie była przekonana. Leo nie zachowywał się jak bo-
gaty snob i uczył się w dość niekonwencjonalnej szkole. Gdyby był multimilionerem, to pew-
nie chodziłby do szkoły Świętego Judy albo jakiejś z internatem w New Hampshire.
- Skoro jest taki bogaty, to dlaczego kupuje kawę na wynos i wyprowadza własnego
psa? - sprzeciwiła się.
Ale z drugiej strony, dlaczego jego pies nosi obrożę droższą niż każdy z jej ciuchów?
Boże, teraz Leo wydał jej się jeszcze bardziej tajemniczy.
- Może on jest szpiegiem, który udaje zwykłego ucznia, żeby rozgryźć od środka han-
del narkotykami w szkołach średnich? - zasugerowała Elise.
- I w związku z tym musi zakładać psu różowe buty? - Jenny nie spuszczała oczu z
wejścia do budynku. - Nie sądzę.
Elise zaczęła robić pajacyki, żeby się rozgrzać.
- Może to specjalne buty. No wiesz, z torpedami albo czymś takim, jak u Jamesa Bon-
da.
- Jasne - zachichotała Jenny. Z jakiegoś powodu spodobała jej się myśl, że Leo to
szpieg. - I ma czarny pas karate, i mówi biegle w... dajmy na to, dwudziestu trzech językach.
Elise schyliła się i poprawiła sznurowadła. Zaczynała się naprawdę nudzić.
- Kto, pies?
- Nie, kretynko! - wykrzyknęła Jenny, nadal patrząc na drzwi. - Leo.
- Kto wie? - ziewnęła Elise. Najchętniej wróciłaby do łóżka. Choć z drugiej strony
miała cichą nadzieję, że pójdą do Jenny, wtedy mogłaby znowu spotkać się z Danem. Był
dziwny, ale w naprawdę - słodki sposób. - Więc co teraz robimy?
Jenny wyjęła z kieszeni połówkę gumy. Starą wypluła na papierek, a nową włożyła do
ust. Nie chciała się przyznać, ale spodobało jej się szpiegowanie Lea.
- Czekamy.
Cóż, przynajmniej miały zajęcie.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Chłopcy i dziewczyny różnie sobie radzą
Czy zauważyłyście kiedyś, że kiedy chłopcy są zestresowani, to chcą tylko godzinami grać samotnie w
te swoje gry wideo albo idą do parku kopać piłkę z innymi chłopakami? Kiedy my się stresujemy, robi-
my coś produktywnego. Sprzątamy w szatach, idziemy kupić nową, idealną torebkę, wybieramy się na
manikiur, regulujemy brwi, czyścimy zęby. Ostatnie, czego chcemy, to siedzieć bezczynnie. A najbar-
dziej potrzebujemy towarzystwa płci przeciwnej. Dziewczyny - nawet nasze najbliższe przyjaciółki - są
za bardzo nastawione na rywalizację i jeszcze bardziej nas nakręcają, podczas gdy chłopcy przynoszą
ukojenie i odciągają naszą uwagę od problemów. Ale jak zastosować tę metodę, gdy wszyscy chłopcy
są zajęci ganianiem za piłką? Mamy dwa wyjścia. Możemy zdjąć z siebie połowę ubrań, stwarzając
chłopcom alternatywę nieco bardziej kuszącą od okrągłej, podskakującej piłki. Albo możemy przestać
konkurować z naszymi przyjaciółkami i zabawić się nieco z nimi. Spójrzmy prawdzie w oczy: kiedy już
się całowałaś z tym jednym jedynym, natychmiast łapiesz za telefon i dzwonisz do przyjaciółki.
Wasze e - maiie
P:
Droga P!
Mam dopiero trzynaście lat i tak często poruszany przez Ciebie temat college'u wydaje mi
się naprawdę odległy. Ale nie moim rodzicom. Ciągle tylko o tym mówią. Zabierają mnie w
ferie wiosenne na objazd po college'ach. Zapisali mnie już na kurs przygotowujący do egza-
minów końcowych, który zaczyna się w kwietniu. Co mam im powiedzieć, żeby przestali się
mnie czepiać
Mamdość
O:
Witaj mamdość!
Masz dość? Myślę, że każdy to zrozumie. Jakbyśmy już nie byli pod silną presją! Polecam
pewną sprytną sztuczkę psychologiczną - u mnie zawsze działa. Odgrywaj rolę córeczki,
która nie może się doczekać college'u! Kupuj wszystkie przewodniki, wytapetuj pokój plaka-
tami z college'ów, zamów przez Internet college'owe bluzy, kup kompakt z testami przygo-
towującymi do egzaminów końcowych i używaj ich strony tytułowej jako wygaszacza ekra-
nu. Przestań oglądać telewizję. Jeżeli nie zaczną się martwić i nie zostawią cię w spokoju,
spróbuj się poumawiać z jakimś chłopakiem z college'u. To może zadziałać. Powodzenia!
P:
Droga plotkaro!
Chodzę do Smale z tym chłopakiem, z którym spotyka się J. To zabawne, bo nikt go właści-
wie nie zna. Wychodzi zaraz po dzwonku i z nikim się nie widuje. Jakby był duchem albo
coś takiego.
Celine
O:
Droga celine!
Jeżeli jest duchem, to by wszystko wyjaśniało. W końcu duch może pojawić się błyskawicz-
nie i wycinać najbardziej szalone numery. Ale czy duch zawracałby sobie głowę szkołą? A
tak przy okazji - masz śliczne imię, o ile to twoje prawdziwe imię.
P
Na celowniku
D kupuje nowy, czarny garnitur ze sztruksu na wyprzedaży magazynowej w APC. Ze względu na
nową pracę chce wyglądać jak artysta i nieco z francuska. V przymierza spodnie khaki w Gap razem z
nowym chłopakiem o wielkim nosie. Od kiedy ona nosi kolor khaki? J obserwuje Park Avenue, z lor-
netką i w śmiesznym starym, męskim kapeluszu. Kompletnie oszalała? B w Sun Valley przymierza bi-
kini i kupuje prezerwatywy. Czekaj, myślałam, że jedzie na narty. Czy ktoś powiedział prezerwatywy?!
N zawozi cały, samochód pijanych blondynów czarnym terenowym mercedesem do odlotowej meksy-
kańskiej knajpy, też w Sun Valley. Czy to nie beznadzieja - być tym niepijącym, co ma prowadzić? A
gdzie jego dziewczyna? Już zdążyła stracić przytomność? Milusio. Wygląda na to, że wszyscy są w
szczytowej formie. Jak zwykle. Pamiętajcie, żeby mnie o wszystkim informować. Ta strona jest tylko o
was (a nie o mnie).
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara
D jak do roboty, chłopcze
Kieszenie w nowym garniturze Dana ciągle jeszcze były zaszyte, mokre włosy do-
słownie przymarzły mu do czoła.
- Halo? - krzyknął chrapliwie do domofonu przed biurem „Red Letter” przy Jedena-
stej ulicy w West Village.
Papieros, którego zapalił zaraz po wyjściu z metra, parzył mu palce. Dan rzucił go na
chodnik, mając nadzieję, że nikt nie patrzy na niego z dezaprobatą z okna redakcji „Red Let-
ter”.
- Tu Daniel Humphrey. Nowy stażysta.
Odezwał się brzęczyk. Dan pchnął ciężkie okratowane drzwi t wszedł. Wspinając się
po schodach, otarł spocone dłonie u spodnie. Już widział oślepiające światła biura, słyszał
stłumiony stukot klawiatur komputerowych, szum faksów, kopiarek i drukarek oraz miarowy
pomruk służbowych rozmów. Doszedł U szczyt schodów i rozejrzał się. Wszędzie głowy po-
chylone nad biurkami, głowy gadające przez telefon. Wszyscy zajęci. Bardzo, bardzo zajęci.
Białe ściany dzieliła na pół cienka, pozioma, czerwona linia, przez co ogromne pomieszczenie
wyglądało jak obwiązane czerwoną wstążką. Kiedy Dan zmrużył oczy, dostrzegł, że linia
składała się tak naprawdę z tysięcy drobnych słów napisanych czerwoną farbą. Ciekaw był,
co tam napisano, ale żeby odczytać litery, musiałby pochylić się nad czyimś biurkiem, a nie
chciał być niegrzeczny.
Czekał, aż ktoś się z nim przywita i go oprowadzi - w końcu ktoś go wpuścił do biura.
Jednak nikt nie zwracał na niego uwagi.
Mimo tego eleganckiego nowego garnituru?
Przestępował z nogi na nogę. Odchrząknął głośno. Nic.
- Ehm - odezwał się do gościa siedzącego najbliżej.
Mężczyzna miał zaczesane do tyłu ciemne przylizane włosy, wykrochmaloną, śnież-
nobiałą koszulę z francuskimi mankietami i schludnie wyprasowane, czarne spodnie, pewnie
od Armaniego, Gucciego albo coś takiego. Stały przed nim cztery małe nienapoczęte bute-
leczki wody mineralnej San Pellegrino. ustawione w jednej linii.
- Miałem się spotkać z panem Siegfriedem Castle'em - wyjaśnił Dan.
Facet podniósł wzrok i zmrużył oczy.
- Pourquoi?
Dan zmarszczył brwi. Facet nie mógł po prostu odezwać się po angielsku?
- Bo jestem nowym stażystą?
Mężczyzna wstał.
- Ja jezdem twój nowy żef. - Wyciągnął dłoń wnętrzem do góry. - Siegfried Castle.
Mów mi Sig... nie, właździwie to mów mi proszęm pana.
Dan nie bardzo wiedział, co zrobić z tak wyciągniętą ręką, jednak śmiało położył dłoń
na dłoni Siegfneda Castle'a, obrócił ją i uścisnął.
Siegfried Castle skrzywił się i zabrał dłoń.
- Jesteś poetą, nie?
Dan skinął głową, nerwowo zerkając na boki. Teraz wszyscy przyglądali mu się
chłodno. Zauważył, że na wszystkich biurkach stoją te małe zielone buteleczki z wodą San
Pellegrino. I wszyscy byli ubrani na czarno - biało, tak jak pan Castle. Dan poczuł się dzi-
wacznie w jasnoniebieskiej koszuli i szarym garniturze.
- Tak. Opublikowano mój wiersz w walentynkowym wydaniu „New Yorkera”, w ze-
szłym miesiącu. Może pan czytał? Zdziry.
Siegfried Castle chyba go nie słyszał. Dan zaczął się zastanawiać, czy „Red Letter” i
„New Yorker” nie rywalizują ze sobą. Może popełnił straszliwe faux pas, wspominając o kon-
kurencji.
- Dobra. Pokażę ci moją przegródkę z korespondencją wychodzącą. I przychodzącą.
Moje akta. Niezamawiane odrzuty. Kopiarkę. Telefon. Faks. Siedzisz tutaj. Będę ci zlecał
różne rzeczy. Jemy w sali konferencyjnej o wpół do drugiej. Zamówisz jedzenie.
Wskazywał różne miejsca w biurze, a Dan zdał sobie sprawę, że pan Castle nie zamie-
rza mu niczego więcej pokazać ani nikomu go nie przedstawi. Koniec wycieczki.
Telefon zadzwonił. Siegfried Castle usiadł i wskazał aparat wypielęgnowanym pal-
cem. Dan podniósł słuchawkę.
- Słucham? - Skrzywił się, zdając sobie sprawę, że nie za - brzmiało to profesjonalnie.
- W czym mogę pomóc?
- Kto ty do cholery jesteś? - odezwał się po drugiej stronie głos z angielskim akcen-
tem. - Daj mi Zigstera, pronto.
Podał telefon panu Castle, który miał już kilka siwych włosów i pewnie był starszy,
niż na to wyglądał.
- To do pana, jak sądzę.
Dan usiadł na krześle, które, jak podejrzewał, przeznaczone było dla niego, w kącie,
twarzą do ściany. Na jego biurku niczego nie było: ani telefonu, ani komputera, ani nawet
wody San Pellegrino. Zastanawiał się, czy powinien przedstawić się pozostałym pracowni-
kom biura, ale nie chciał im zawracać głowy w czasie pracy. Mrużąc oczy, próbował odczytać
słowa na czerwonym pasku na ścianie, ale im dłużej na nie patrzył, tym bardziej tańczyły mu
przed oczami i zamazywały się. Zerknął w bok na przegródkę z wychodzącą pocztą pana Ca-
stle'a. Leżał w niej list.
- Chce pan, żebym go wysłał? - zapytał.
Siegfried wsadził papierosa do ust i otworzył srebrną zapalniczkę Zippo, po czym
wrzucił niezapalonego papierosa do kosza pod biurkiem.
- Śmiało - rzucił złośliwie, jakby chciał czym prędzej się go pozbyć. - I potrzebny mi
kawior. - Wyciągnął z kieszeni banknot studolarowy. - Gourmet Garage przy Siódmej Alei.
Ale nie bieługa! Ten czarny w niebieskiej puszce.
Dan wziął pieniądze oraz list i wyszedł z biura. Na kopercie nie było znaczka, a on nie
miał pojęcia, gdzie tu jest poczta. Jakaś powinna być w pobliżu, więc postanowił sobie zapa-
lić i poszukać poczty.
Dziesięć przecznic dalej wciąż jeszcze nie znalazł poczty. ale wypalił cztery papierosy
na molo z widokiem na rzekę Hudson.
- Muszę wracać - mruknął i wrzucił papierosa do wody.
Ale nie mógł wrócić z kopertą, jak ostatni kretyn. Nie powie przecież, że nie wiedział,
gdzie kupić znaczek.
Przechylił się nad poręczą i zanim się zastanowił. wrzucił list do mętnej, wzburzonej
wody. Koperta przez chwilę kołysała się na falach, a potem przemokła i zatonęła.
Ups!
Dan szybko się odwrócił i przeszedł przez molo w stronę Jedenastej. Jak wróci do
domu wieczorem, poszuka w Internecie jakiejś poczty w pobliżu redakcji. W końcu ten jeden
list nie był chyba aż taki ważny?
Wsunął dłonie do kieszeni i wyczuł pogniecioną studolarówkę. Przypomniał sobie o
kawiorze.
- Cholera.
W Gourmet Garage stały cale stosy puszkowanego czarnego kawioru z ośmioma ro-
dzajami niebieskich etykietek. Dan złapał najdroższy i podszedł do kasy.
- Dan?
Odwrócił się. To była Elise, koleżanka Jenny. Niosła metrowej długości bagietkę, a na
twarzy miała ślady mąki. Właściwie wyglądała słodko, tylko nagle zauważył, że jest znacznie
wyższa od niego - co najmniej o głowę.
- Co tu robisz? Jenny mówiła, że zaczynasz dziś nową pracę.
Dan wskazał na małą puszkę kawioru, która przesuwała się po taśmie do kasy. Jak coś
tak małego może kosztować siedemdziesiąt cztery dolary?
- Szef wysłał mnie po kawior.
Elise patrzyła, jak Dan płaci studolarówką, a potem chowa resztę do płaszcza z APC.
- Super - westchnęła. Naprawdę była pod wrażeniem. - W każdym razie właśnie za-
szłam do twojego nowego biura, żeby przynieść ci parę ciastek. Nudziłam się i pomyślałam,
że może ucieszysz się z czegoś takiego w pierwszy dzień pracy. - Uśmiechnęła się nieśmiało,
płacąc za bagietkę. - Zawsze mi się lepiej pisze, gdy mam coś do przegryzienia.
Dan nie bardzo wiedział, jak to rozumieć.
- Muszę wracać - powiedział, wychodząc na ulicę.
- Jasne.
Odprowadziła go do rogu z bagietką pod pachą. Przy okazji wysmarowała sobie mąką
cały płaszcz.
- Muszę złapać taksówkę. Kupowałam pieczywo dla mamy. Nasza rodzina żyje głów-
nie na coli i francuskim pieczywie. Mój ojciec nazywa to dietą Wellsów.
Dan uśmiechnął się. Dieta skutkowała. Elise była naprawdę szczupła. Zmrużył oczy,
patrząc na nią w zimnych promieniach słońca. Przyniosła mu ciastka. Miała takie słodkie pie-
gi. Chuda, wysoka. Z bagietką pod pachą. Gdy tak stała w czarnym wełnianym płaszczu i w
czarnych pantoflach na płaskim obcasie, wyglądała bardzo poetycko i z francuska. Mógłby o
niej napisać wiersz. Zdecydowanie.
Zamachała bagietką na przejeżdżającą taksówkę.
- Ej!
Taksówka się zatrzymała, a Elise odwróciła się, żeby się pożegnać.
- Może później wpadnę do Jenny pooglądać filmy albo coś takiego. Może się jeszcze
spotkamy.
Dan podszedł do niej.
- Masz mąkę na policzku.
Dotknął jej twarzy kciukiem, a potem pocałował ją w policzek.
- Już.
Elise uśmiechnęła się niepewnie samym kącikiem ust.
- Dzięki.
Taksówkarz zatrąbił.
- Zostawiłam ciastka na twoim biurku. Powinny być smaczne. Dobra, do zobaczenia -
dodała i wskoczyła na tylne siedzenie taksówki.
Słodka jak ekierka, zaczął pisać w myślach Dan, idąc w stronę biura. Mała femme fa-
tale. Nawet nie wiedział, ile z tego jest po francusku, ale te słowa kojarzyły się z drobną Fran-
cuzką. która niesie pod pachą bagietkę i przynosi mu ciastka. Taką, o której pisze się piosenki
i wiersze i którą całuje się w policzek. W końcu Elise ma dopiero czternaście lat. Daleko jej
do Mystery Craze, ale z pewnością go adoruje. No i przynajmniej jest w pobliżu.
Zapalił następnego papierosa i wszedł do biura spokojnym krokiem. Jak na razie praca
nie wyglądała najgorzej.
Dopóki trzymał się z dala od biura.
V pomaga rodzicom odnaleźć sztukę
- Tato, spójrz, stare sanki! - zawołała Vanessa.
Parę dni temu popełniła fatalny błąd, wspominając rodzicom, że w Nowym Jorku lu-
dzie często zostawiają stare rzeczy po prostu na chodniku. Sama w ten sposób znalazła staro-
modne rolki w idealnym stanie. Teraz obchodziła z rodzicami ulice w Williamsburg w poszu-
kiwaniu potencjalnych dzieł sztuki.
Arlo, szurając nogami, podszedł do czerwonych plastikowych sanek. Były złamane
pośrodku i całe oklejone rozmiękłymi nalepkami z żółwiami. Na dole plastik zdążył się już
odbarwić, pewnie pod wpływem psich siuśków.
- Mogą śmierdzieć - ostrzegła go Vanessa.
Arlo wzruszył ramionami i wrzucił je do metalowego koszyka na zakupy pożyczonego
od Ruby. Znaleźli już niebieskie plastikowe akwarium w kształcie kuli, białą czapę kucharską
i popielniczkę z pinezek.
- Potrzebujemy czegoś naprawdę wielkiego - powiedziała Gabriela, gdy ruszyli dalej.
- Czegoś znaczącego.
Vanessa wlokła się za nimi niechętnie, zastanawiając się, co matka może mieć na my-
śli. Kolejnego konia? Ogromną tarkę do sera? Kopnęła zgniecione pudełko po soku i przysia-
dła na ganku, podczas gdy rodzice rozmawiali z właścicielem starej półciężarówki, stojącej
przed rybacką chałą, zabłąkaną wśród magazynów. Matka podeszła do niej i usiadła obok.
- Arlo znalazł bratnią duszę - zauważyła, uśmiechając się do męża stojącego kawałek
dalej. - Pewnie to chwilę potrwa.
Dzisiaj Arlo miał na sobie wełniane poncho i bermudy, spod których wystawały sina-
we i guzowate kolana. Strój dopełniały nieodłączne tenisówki włożone na gołe stopy. Siniaki
na łydkach pochodziły z Vermont, gdzie Arlo robił ruchome rzeźby z poroża jeleni i z przy-
wiezionej na taczkach padliny zwierząt, które zginęły w wypadkach samochodowych. Vanes-
sa dziwiła się, że ojcu udało się spotkać kogoś, kto patrzył na niego tak, jak matka. Faktycz-
nie, bratnie dusze!
- Więc co się stało z tym twoim cudnym, potarganym chłopcem? - zapytała Gabriela.
Zdjęła gumkę z długiego, siwego warkocza i przeczesała włosy poplamionymi farbą
placami.
Vanessa odwróciła wzrok. Goliła się prawie na łyso między innymi dlatego, że włosy
matki wydawały jej się okropne, dosłownie ją odrzucało.
- Pytasz o Dana?
Gabriela zaczęła ją masować po karku. Vanessa skrzywiła się. Nie lubiła, gdy ktoś ją
dotykał bez ostrzeżenia, ale matka najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy.
- Zawsze myślałam, że się pobierzecie albo coś takiego. Przypominaliście mi nas z
Arlem.
Vanessa objęła kolana, starając się znieść masaż bez protestu.
- Dan wstąpił do policji - powiedziała, wiedząc, że jej rodzice nie cierpieli wymiaru
sprawiedliwości.
- Żartujesz. - Gabriela zabrała rękę. Podzieliła włosy na trzy pasma i zaczęła je z po-
wrotem zaplatać. - Był taki utalentowany Miał takie niezwykle, dobre oko na piękno. I był
taki wierny.
Wierny! Chyba jednak nie.
- Ha! - wściekła się Vanessa.
Dan nigdzie by nie zaszedł, gdyby nie ona. To ona poznała się na jego wierszu i wy-
siała go do „New Yorkera”.
- No dobrze, wcale nie został policjantem - przyznała się. - Po prostu przestał być
miły. Uznał, że można traktować ludzi jak śmieci, jeśli tylko wyjdzie z tego dobry wiersz. -
Zerknęła na matkę, żeby sprawdzić, czy dotarło. - To dupek - dodała.
- Prawdziwi artyści rzadko znajdują zrozumienie - westchnęła Gabriela. - Nie powin-
naś oceniać nas tak surowo. - Związała koniec warkocza gumką zdjętą wczoraj z pęczka bro-
kułów, które Ruby przygotowała na kolację. - Wiesz, kto jest prawdziwym dupkiem?
- Kto? - zapytała Vanessa, wstając.
Ojciec szedł do nich ze starą, śmierdzącą siecią rybacką. Entuzjastycznie szczerzył
zęby, dumny ze znaleziska.
- Na przykład Rosenfeldowie - odparła matka. - Ta wczorajsza uwaga Pilar - że już
nawet nie mają czasu na recykling. Jak tak można? Co to za ludzie?
Hm, całkiem zwyczajni.
- Jordy jest miły - odważyła się cicho powiedzieć Vanessa.
- Ale te jego okulary! Pewnie kosztowały więcej niż nasz samochód! Moim zdaniem,
powinien był wydać te pieniądze na operację nosa.
Widzicie, nawet miłujący pokój hipisi nie potrafią powstrzymać się od złośliwości.
Vanessa prychnęła. Zważywszy, że rodzice jeździli starym kombi subaru, starszym od
niej, bardzo możliwe, że okulary Jordy'ego rzeczywiście kosztowały więcej. A skoro matka
naprawdę tak nie cierpi Rosenfeldów... No cóż, ciekawe, jaką będzie miała minę, kiedy się
dowie, kogo córeczka zaprosiła na dzisiejszy koncert Ruby.
Czyżby pewnego wielkonosego chłopaka w drogich okularach?
genialny pomysł znaleziony na biurku stażysty!
Kiedy Dan wrócił do biura, redakcja świeciła pustkami. Zostawił resztę za kawior na
biurku Siegfrieda Castle'a i przeszedł wzdłuż rzędów biurek do krótkiego korytarza. Na jego
końcu były zamknięte drzwi. Dan usłyszał szmer rozmów. Zapukał cicho.
- Proszę - krzyknął Siegfried Castle.
Pracownicy „Red Letter” siedzieli przy okrągłym stole konferencyjnym, jedli ciastka i
sączyli san pellegrino z tych małych zielonych buteleczek, które najwyraźniej tak lubili. Po-
środku stołu leżało świeże wydanie pamiętnika Mystery Craze w niemieckim przekładzie. Na
białej okładce widniał flaming. Właściwie nie cały ptak, tylko jego nogi, jedna zgięta.
- Pomyszleliźmy, że nie wróciż już z kawiorem, więc możemy zjeźć twoje ciazdka -
wyjaśnił Siegfried Castle. Skinął głową na drobną kobietę w średnim wieku, która siedziała
obok niego. - To Betsy. A to Charles, Thomas, to Rebecca, Bill, drugi Bill und Randolph -
mówił, po kolei wskazując osoby i przedstawiając je w absurdalnym tempie.
Dan miał na drugie Randolph i nie cierpiał tego imienia. Skinął głową i uśmiechnął się
uprzejmie. Wszyscy byli ubrani identycznie jak pan Castle; w wyprasowane białe koszule z
francuskimi mankietami. Jakby to była jakaś sekta religijna.
- Przepraszam, że to tyle trwało. Na poczcie była długa kolejka - skłamał. Zwykle nie
kłamał ani nie wyrzucał cudzych listów, ale fakt posiadania pracy wywoływał w nim jakiś
bunt. - Proszę. - Postawił kawior na stole przed panem Castle'em.
Słynny wydawca zerwał z puszki etykietkę i przykleił ją do stołu, a puszkę wrzucił do
kosza.
Co proszę?
Dan nie bardzo wiedział, czy powinien usiąść. Najwyraźniej mieli jakieś spotkanie, a
on przyniósł nie ten kawior, co trzeba, więc...
- Więc powiedz nam, co ządziż o Myztery Craze - przerwał mu rozmyślania pan Ca-
stle. - Wżyzcy tutaj uważają, że to nowy prorok, nawet kobiety!
Mężczyźni przy stole roześmiali się pożądliwie.
- To szalona bogini seksu - wykrzyknął Randolph, chrupiąc ciastko.
Dan nadal stał. Nie zdjął nawet płaszcza i robiło mu się trochę za gorąco. Usiadł na
wolnym krześle obok pana Castle'a i zagapił się na pusty talerz, na którym jeszcze przed
chwilą były ciastka od Elise.
- Jesteśmy z Mystery całkiem dobrymi przyjaciółmi - powiedział cicho. - Ona jest...
rewelacyjna.
Mężczyźni w pokoju znowu głośno się roześmiali. Nagle Dana ogarnęło przeczucie,
że nie on jeden przespał się z Mystery.
- Pewnie jest też całkiem niezłą poetką - zauważyła Rebecca. Miała spiczaste uszy jak
elf. - Nie wierzę, że nigdy nie chodziła do szkoły.
- Sierota, która nigdy nie chodziła do szkoły, wychowana przez wilki, zrobi wszystko,
a potem to opisze. Nic dziwnego, że już jest sławna - rzucił z rozmarzeniem Siegfried Castle.
Zanotował coś na fioletowej podkładce, która leżała przed nim na stole.
Dan bawił się nitkami, którymi zaszyta była kieszeń spodni. Nie bardzo wiedział, jaki
cel ma to spotkanie. Tak naprawdę potrzebował papierosa, kubka kawy i czasu, żeby zapisać
wiersz o Elise, nim go zapomni.
Wskazał na niemieckie wydanie wspomnień Mystery.
- Nie czytałem jeszcze tej książki, ale na pewno jest dobra.
Siegfried Castle podniósł z podłogi stos papierów i rzucił jej na stół, prosto pod nos
Danowi.
- To wżyztko gówno. Rzadko bierzemy coś z nadezwanych rzeczy. Ale i tak chcę, że-
byź to przeczytał.
Dan spojrzał na stos. Zawsze myślał, że „Red Letter” publikuje głównie teksty nade-
słane.
- To jak sobie radzicie?
Wszyscy się roześmiali.
- Głuptas. Prozimy przyjaciół, żeby dla nas pisali, a czasem znajdujemy coś, co nam
się podoba, na ździanie łazienki - stwierdził pan Castle, jakby to była najbardziej oczywista
rzecz na świecie.
Dan zebrał stos papierów.
- Mam oddzielić te, które uznam za dobre? - zapytał zakłopotany.
- Przeczytaj, a potem wywal! - wrzasnął Siegfried Castle. Twarz miał czerwoną i wy-
glądał na wściekłego. - Wynocha, wynocha! - Złapał pusty talerz po ciastkach i pchnął go w
stronę Dana. - Wynocha!
Dan pospiesznie wyszedł z pokoju, zabierając talerz i wiersze na swoje puste biurko.
Cały dygotał i o mało się nie rozpłakał. Ale zamiast tego zaczął przeglądać wiersze i po-
spiesznie je czytać. Niektóre z nich były naprawdę fatalne, ale niektóre oryginalne i błyskotli-
we. Pomyślał, żeby zapytać pana Castle'a. co w nich widzi złego. Albo żeby zostawić te lep-
sze wiersze w przegródce z pocztą i poprosić pana Castle'a, żeby je przejrzał. Ale z drugiej
strony, im mniej ma z nim do czynienia, tym lepiej.
Kiedy już zapanował nad sobą, wziął czystą kartkę ze stosu leżącego obok drukarki i
zanotował kilka linijek wiersza, który chodził mu po głowie przez całe popołudnie.
Słodka jak ekierka, mała femme fatale
Próbowałem twoich petit beurre i twojego chleba
napełniasz mój talerz
Ostatnia linijka brzmiała znajomo, jakby już kiedyś wykorzystał ją w jakimś wierszu.
Skrzyżował nogi, zastanawiając się. Usłyszał odgłos spuszczanej wody w toalecie. Pomyślał,
że poszedłby się wysikać. Wysika się i skończy wiersz. Wstał i poszedł do łazienki. Było tam
coś napisane po łacinie, czerwonym tuszem na ścianie, ale nie mógł odczytać.
Kiedy wrócił, Z biurka zniknęła kartka z jego wierszem, chociaż cały personel siedział
w sali konferencyjnej.
Dan nie śmiał zaczynać dochodzenia. Miał tylko nadzieję, że ten fragment zostanie
opublikowany jako anonim w następnym wydaniu „Red Letter”. Jakoś zdołałby przemycić in-
formacje, że to jego wiersz, i niebawem świat literacki dopraszałby się o więcej. Dan opubli-
kowałby wtedy książkę - a może dziesięć książek - i stał się sławny na całym świecie. Tak jak
Mystery Craze.
Ale nie cieszyłby się aż tak złą sławą.
I, mężczyzna pełen zagadek
Jenny i Leo trzymali się za ręce przez cały seans. Gdy wyszli z kina, nadal się trzyma-
li. Jenny niewiele zapamiętała z tego filmu. Przez cały czas myślała tylko: Potem Leo zabie-
rze mnie do siebie. Jesteśmy raptem pięć przecznic od tego wielkiego budynku z odźwiernym
przy Park Avenue. I wtedy poznam jego psa i jego mamę, i jego osobistego trenera, i ich dzie-
sięć pokojówek...
- No więc pomyślałem sobie, że może poszlibyśmy teraz do Guggenheima. - Leo
uśmiechnął się do Jenny swoim uroczym, lekko szczerbatym uśmiechem.
Skoro ma być taki dziany, to dlaczego rodzice nie naprawili mu zębów? - zastanowiła
się. Z drugiej strony cieszyła się, że tego nie zrobili.
- Jest po ósmej. Chyba wszystkie muzea już są pozamykane.
- Raz w miesiącu mają taki specjalny wieczór - wyjaśnił Leo. - To naprawdę niesamo-
wite, chodzić po muzeum o tej porze.
Gdyby Jenny pomyślała jak trzeba, doszłaby do wniosku, że to najlepsza pod słońcem
rzecz. Przede wszystkim, czy to nie wspaniale, że oboje z Leem interesowali się sztuką i lubili
muzea? Po drugie, super, że on jest taki zorientowany i chce mnie ze sobą zabrać!
Ale Jenny myślała tylko: Nie zaprasza mnie do domu! Co jest ze mną nie tak? Albo z
nim? O co tu chodzi?
- Masz jakieś zwierzęta? - zapytała podejrzliwie, gdy przechodzili przez Drugą Aleje i
ruszyli na wschód w stronę Piątej.
- Zwierzęta? Nie. A co? - Leo objął ją ramieniem. - Brr. Nie marzniesz? Chcesz mój
szalik?
Ale Jenny nie była w stanie docenić tego romantycznego gestu, od którego każdej
dziewczynie stopniałoby serce. Jenny nawet go nie zauważyła, podobnie jak nie zwróciła
uwagi na przenikliwy chłód. Nurtowało ją kilka pytań. Ale dlaczego miałby kłamać? I dlacze-
go tak szybko chce zmienić temat?
- Jesteśmy na miejscu.
Przed nimi majaczyła ciemna, lejkowata sylwetka muzeum Guggenheima. C
AŁUS
,
CAŁUS
- napisano na transparencie powiewającym nad wejściem. Leo zaczerwienił się, gdy zo-
baczył, że Jenny patrzy na napis.
- Chodź, wejdźmy do środka.
Otworzyła torebkę, żeby zapłacić za swój bilet, ale Leo machnął ręką. żeby schowała
portmonetkę.
- Nie trzeba. Jestem członkiem. Wejdziemy za darmo.
Członkiem? No proszę, proszę. Czy Elise nie mówiła, że Leo był na wielkim przyjęciu
charytatywnym u Fricka w czwartek wieczór? Jego rodzina pewnie miała Guggenheima na
własność.
Weszli na górę i stanęli przy pierwszym obrazie. To były Urodziny Marca Chagalla.
Kobieta z bukietem kwiatów, całująca się z mężczyzną, który unosi się w powietrzu nad jej
głową. Kobieta wygląda, jakby właśnie robiła coś nudnego, może nakrywała do stołu, i wtedy
nagle pojawia się mężczyzna i ją całuje.
- Uwielbiam ten granat - zachwycał się Leo. - Można by się spodziewać, że przez ten
kolor obraz będzie zimny, ale wcale nie jest. Przeciwnie: granat go rozgrzewa.
- Yhm. - Jenny w ogóle go nie słuchała. Przyglądała się jego profilowi, włosom, ubra-
niu, butom, paznokciom, szukając jakiejś wskazówki, jakiegoś wyjaśnienia.
Leo zerknął na nią i znowu się zarumienił. Wziął ją za rękę.
- Mogę cię pocałować? Zanim przejdziemy do następnego obrazu?
Wcześniej niewiele do niej docierało, ale teraz nagle oprzytomniała.
- Och! Em... Jasne.
Zrobiła krok w tył i prawie straciła równowagę.
Leo złapał ją jeszcze mocniej.
- Mam cię.
Pozwoliła, żeby ją przyciągnął do siebie, i uniosła ku niemu twarz. Pocałunek nie oka-
zał się jakimś niezwykłym przeżyciem, chociaż Jenny zastanawiała się, gdzie Leo nauczył się
tak dobrze całować.
Gdyby tylko przestała tyle myśleć...
dziwaczny przyszły prawnik prezentuje się całkiem w porzo
- Wiesz, on musi cię naprawdę lubić, skoro przejechał taki kawał drogi w tak paskud-
ny wieczór - szepnęła Ruby do Vanessy tuż przed koncertem. Jej kapela, SugarDaddy, grała
w każdy poniedziałek.
- Zjawił się tutaj tylko dla muzyki - odparła sarkastycznie Vanessa.
Jordy Rosenfeld stał w wejściu do ciemnego, zatłoczonego klubu. Rozpinał zieloną
kurtkę narciarską Columbii. Jego dziwnie długi nos był zaczerwieniony od kataru, a jasnożół-
ty golf i spodnie khaki wyglądały dziwacznie na tle obowiązującej w tym towarzystwie czer-
ni.
Zwykle na widok takiego gościa Vanessa nie wiedziała, gdzie podziać oczy, ale tym
razem nie obchodziło ją, jak żółty Jest jego golf. A nos miał właściwie całkiem seksowny i
dystyngowany, jeśli spojrzało się na niego pod właściwym kątem. Wstała i pomachała do Jor-
dy'ego.
- Witam, pani Abrams - przywitał się z Gabrielą Jordy. - Jak się pan miewa, panie
Abrams?
Rodzice Vanessy włożyli takie same koszulki Greenpeace'u, obcisłe, czarne legginsy i
sandały Birkenstocks z białymi skarpetkami. Mogliby robić za eksponaty na własnej wysta-
wie.
Martwa natura - zdziwaczali hipisi.
Gabriela rzuciła córce zdumione spojrzenie.
- Cześć, Jordy. Vanessa nie powiedziała, że wpadniesz.
- Bo chciałam to zachować w tajemnicy. - Vanessa obdarzyła Jordy'ego uśmiechem,
który miał być prowokujący, a wyglądał całkiem zwyczajnie. Nie uśmiechała się zbyt często.
Jordy rozpiął kurtkę i usiadł obok niej.
- Skończyłem pracę nas dziś.
- Więc zasłużyłeś na drinka - oznajmiła Vanessa.
Machnęła na barmana. Poklepała się po nosie i pociągnęła za uszy, udając, że daje mu
sygnały. SugarDaddy regularnie grywali w Five and Dime, więc dla Vanessy i Ruby był to
właściwie drugi dom. Vanessa nawet spotykała się z poprzednim barmanem, zanim wyjechał
do Nowej Zelandii, gdzie organizuje spływy pontonowe czy coś w tym stylu.
Barman podszedł zapytać, co zamawia nowy znajomy Vanessy.
- Macie likier Baileysa?
Arlo przyglądał się muzykom, którzy sprawdzali dźwięki SugarDaddy tworzyło czte-
rech bladych, zapatrzonych w dal Irlandczyków oraz Ruby, która wrzeszczała i potrząsała tył-
kiem, chociaż nie była liderką.
- Jedzenie fistaszków - powiedziała cicho do mikrofonu, sprawdzając nagłośnienie.
Arlo wyszczerzył zęby. Wyglądał na niesamowicie dumnego.
Gabriela wstała i skierowała się do łazienki:
- Mam nadzieję, że zaraz zaczną. Obiecaliśmy z Arlem tym miłym ludziom, których
spotkaliśmy w metrze, że zrobimy sobie o północy sesję śpiewu.
Barman przyniósł kieliszek mlecznobeżowego likieru z lodem. Jordy pociągnął łyk.
- Świetny - stwierdził po prostu.
Gabriela wróciła z toalety. Długie, siwe włosy miała starannie zaplecione i upięte. Na-
łożyła balsam do ust i zdjęła skarpetki.
Światła przygasły. Ruby zaczęła warczeć do mikrofonu i uderzyła w basy. A potem
zespól zagrał jeden ze swoich popisowych kawałków: Kanada to przyszłość.
Jordy rozejrzał się po zatłoczonym barze, rozszerzając ogromne nozdrza. Vanessa za-
uważyła wystającą metkę żółtego golfu. Napisano na niej M
ADE
IN
C
HINA
.
Gabriela też ją zauważyła.
- Wiesz, że większość chińskich tekstyliów jest produkowana przez więźniów z Taj-
landii, torturowanych i głodzonych?
Jordy spojrzał na nią.
- Twój golf zrobiły ofiary wyzysku - pouczyła go Gabriela.
Vanessa zdawała sobie sprawę, że matka ma trochę racji, ale golf Jordy'ego był już
wystarczająco brzydki - nie musieli jeszcze rozmawiać o tym, gdzie powstał.
Perkusista SugarDaddy zaczął jeden ze swoich słynnych, długich riffów. Ruby
wrzeszczała do wtóru, zdaje się, że coś na lemat dupków w minivanach.
- Nawet nie wiesz, jak się zawiodłam, gdy twoja matka powiedziała, że nie ma głowy
do recyklingu - mówiła Gabriela. - Pomyślałam, że może ty i twoi rodzice powinniście przy-
jechać do Vermont, żeby oderwać się na chwilę. Tam jest czysto. Może przypomnieliby so-
bie, co jest święte.
Jordy uśmiechnął się uprzejmie.
- Wspomnę im o tym. Ale tak naprawdę rodzice nie zawracają sobie głowy recyklin-
giem tylko z jednego powodu. W naszym domu jest piec do spopielania i po prostu łatwiej
jest wszystko zrzucać zsypem. A co do mnie, to właściwie żyję na japońskim makaronie o
smaku krewetek i kawie, więc i tak nie mam co zbierać.
Gabriela patrzyła na niego przerażona.
Vanessa uśmiechnęła się szeroko. Tak, Jordy był antychrystem i z każdą sekundą wy-
dawał jej się bardziej milutki. Przysunęła się bliżej. SugarDaddy grali dziwnie skoczny kawa-
łek.
Vanessa pochyliła się do Jordy'ego i szepnęła mu do ucha:
- W każdej sekundzie mogę cię pocałować.
Uśmiechnął się samymi kącikami ust i wziął następny łyk Baileysa.
Gabriela szturchnęła Arla stopą.
- Chodź, kochanie, zatańczymy. Muszę upuścić trochę pary.
Ale Arlo wpatrywał się w scenę jak zahipnotyzowany, ślina zbierała mu się w kąci-
kach ust. Vanessa pomyślała, że ojciec wygląda jak dziecko, które pierwszy raz przyszło do
cyrku.
Przysunęła się jeszcze bliżej do Jordy'ego, uniosła twarz. przechylając się lekko, aby
ominąć jego nos.
- Mam zamiar pocałować cię właśnie teraz - szepnęła, nim matka zdołała ściągnąć
Arla z krzesła.
I wtedy przycisnęła swoje usta do jego warg, smakując Baileysa i różnicę między ca-
łowaniem jego a całowaniem Dana I ten pocałunek był... pyszny.
seks jest lepszy po nartach
- Na pewno nie jest ci zimno? - Serena po raz czwarty zapytała Blair.
Blair miała na sobie tylko różową górę od bikini pod grubym białym, kaszmirowym
swetrem, a do tego obcisłe czarne sztruksy Miss Sixty.
Nie był to może strój wyczynowca, ale to zależy, jak się rozumie słowo „wyczyn”.
Blair oparła się o ramię Erika i znowu spróbowała wcisnąć but w wiązanie.
- Kurczę, nie chce wejść.
Uśmiechnęła się zawstydzona, kiedy Erik przyklęknął, żeby jej pomóc. Miał na sobie
kurtkę z mechatej wełny, śliczny, ręcznie robiony sweter i czarne obcisłe spodnie narciarskie,
które podkreślały jego długie, seksowne uda. Nie, w żadnej mierze nie było jej zimno. Ale
dzięki, że Serena zapytała.
Serena niecierpliwie uderzyła kijkiem w śnieg. Chciała już znaleźć się na stoku, z dala
od starszego brata i najlepszej przyjaciółki. Z jednej strony nawet ją to trochę bawiło, bo Blair
flirtowała z Erikiem, a on udawał, że tego nie widzi. Ale z drugiej strony to wcale nie było ta-
kie fajne.
Serena zapięła swój rozsądny, chociaż seksowny, lawendowy kombinezon narciarski
Ellesse aż pod szyję i naciągnęła na uszy szarą kaszmirową czapkę. Jeśli Nate wkrótce się nie
pojawi, pojedzie na wyciągu sama. Znajdzie się cale mnóstwo ładnych chłopców, gotowych
się w niej zakochać. Niech tylko zobaczą, jak Serena ścina zakręty. Niech no tylko dostanie
się na stok.
- Dobrze. - Erik wstał i naciągnął mocne rękawiczki z czarnej skóry, - Jak się trzyma-
ją?
Blair wbiła kijki i bujała się przez chwilę, zginając nogi w kolanach.
- W porządku - odparła nieśmiało. - Ą jak się przewrócę?
Erik zsunął na nos lustrzane okulary Scotta. Wyglądał, jakby jeździł tu od początku
sezonu, chociaż dopiero co przyjechał.
- Nie pozwolę ci upaść - obiecał z szerokim uśmiechem, jakby sugerował, że przez
cały zjazd będzie ją trzymał za rękę.
Serena przewróciła oczami i naciągnęła gogle Smitha. Już zamierzała porzucić tych
dwoje i zostawić Nate'owi wiadomość u faceta z obsługi wyciągu, gdy dostrzegła na ścieżce
złotą czuprynę. Nate bez wysiłku niósł swoją deskę z listkiem marihuany i narty Georgie. Ra-
miona miał mocne i szerokie, jak przystało na budowniczego łodzi. Obok niego szła Georgie.
Długie, prawie czarne włosy opadały jej aż do pasa jak peleryna. Miała na sobie kombinezon
z czarnego dżinsu wykończony futrem z norek, który wyglądał, jakby został uszyty specjalnie
dla niej przez Toma Forda. Nawet jej czapka i brązowe, skórzane buty narciarskie były wy-
kończone norkami.
- Jest ładniejsza, niż zapamiętałam - powiedziała cicho Serena, ale Blair nie usłyszała,
zbyt zajęta udawaniem, że żołądek nie przewrócił jej się na widok Nate'a i jego nowej dziew-
czyny.
Dzieliło ich jeszcze kilkaset metrów, kiedy Nate zdjął narty i deskę z ramienia. Bez
najmniejszego wysiłku wskoczyli z Georgie w wiązania. A potem podjechali do przyjaciół,
ślizgając się z wdziękiem jak łyżwiarze figurowi.
- Hej. Miło was widzieć.
Nate przez pól nocy patrzył, jak Georgie, całkiem nago, popija jagermeistera w gorą-
cej kąpieli z holenderską drużyną snowboardową, więc nie kłamał. Naprawdę nie mógł się
doczekać poranka.
- Wow! - rzuciła z entuzjazmem Georgie na widok Blair. - Masz odwagę.
Blair obrzuciła Georgie spojrzeniem i rozpięła trochę sweter.
- Dzięki - odparła, chociaż nie była pewna, co Georgie miała na myśli.
- Mam taki sam, tylko że biały. - Georgie wskazała na bikini Blair.
Erik i Nate spojrzeli na drobne, lecz całkiem ładne piersi Blair, wyobrażając sobie, o
ile lepiej wyglądałby taki sam, tylko biały stanik na większych i ładniejszych piersiach Geor-
gie.
Erik wyciągnął kijek do Blair.
- Chodź, będę cię holował.
Och, jakie to słodkie.
Już mieli stanąć w długiej kolejce do wyciągu, kiedy nadjechał Chuck Bass na nowym
snowboardzie Burtona.
- Hej - przywitał ich. - Dostałem od holenderskiej drużyny parę wskazówek na rynnie.
Ci goście są niesamowici!
Cała piątka patrzyła, jak Chuck podjeżdża do wyciągu, omijając kolejkę.
- Chodźcie! - zawołał. - Mam przepustkę instruktora!
Żadne z nich nawet nie chciało wiedzieć, jak zdobył tę przepustkę. Nie mieli nic prze-
ciwko temu, żeby z nim jeździć, jeśli to oznaczało wyciąg bez kolejki.
I właśnie na to Chuck liczył.
Serena i Georgie ustawiły się pierwsze. Krzesełka były czteroosobowe, więc Erik do-
łączył do dziewczyn, ciągnąc za sobą Blair. Nie protestowała, choć nie miała ochoty jechać z
Georgie.
Ziiiut! Podjechało krzesełko i uniosło ich w powietrze.
- Iiii! - pisnęły jednocześnie Serena i Georgie.
- Jej! - Blair ścisnęła ramie Erika.
Tyle lat jeździła na nartach, a wciąż czuła dreszczyk strachu na wyciągu.
Nate i Chuck jechali tuż za nimi. Ich deski uderzyły o siebie, gdy siadali na krzesełku.
- Masz jakieś ziele?
Chuck rozpiął kieszeń na piersi lśniącego, ciemnofioletowego kombinezonu Bogner z
dziwnym, lisim futrem doczepianym do kołnierza i wyciągnął srebrną piersiówkę.
- Łyk brandy? - zaproponował Nate'owi.
- Już nie używam - powtórzył uparcie Nate.
Spojrzał na buty Chucka. Nosili dokładnie takie same, tyle że deska Chucka miała
wściekle różowy kolor i napis C
HIQUITĄ
B
ANANA
. Snowboard dla dziewczyny. Nate podejrze-
wał, że kombinezon Chucka też jest damski. Albo ten facet jest gejem, albo zwyczajnie mu
odbija.
Przed nimi, nad czapką Georgie, pojawił się kłąb dymu. Nate miał tylko nadzieję, że
reszta wykaże trochę rozsądku i nic pozwoli jej narobić za dużo głupstw.
Chuck wyciągnął marlboro zza ucha i zapalił. Na szczęce rysował mu się ciemny za-
rost. Czyżby próbował zapuszczać brodę?
- Słyszałem, że Blair i twoja nowa dziewczyna pobiły się o ciebie w klinice w Green-
wich.
Nate machnął ręką, odganiając dym. Zachwycał się spiczastymi wierzchołkami pięk-
nych, ciemnozielonych sosen wyrastających z białej pierzynki śniegu pod nimi. Dym wszyst-
ko psuł.
- Słyszałem też, że Georgie i Serena chodziły do tej samej szkoły z internatem w New
Hampshire i że wylali je w tym samym czasie. Przyłapali je. Na tym. - Chuck złapał się w
kroku, wcisnął biodra W krzesełko i obrzydliwie wywalił język.
- Wątpię - stwierdził Nate, chociaż nie był taki pewny.
Właściwie nigdy się nie dowiedział, za co wywalili Serenę z Hanover Academy, a pra-
wie nic nie wiedział na temat Georgie. Nie wyglądało na to. żeby wcześniej się znały. Choć z
drugiej strony dziewczyny często się dziwnie zachowują.
Przed nimi Georgie i Serena zapaliły po drugim goździkowym papierosie.
- Takie palę tylko na wyciągu - wyjaśniła Georgie tonem kogoś, kto pali różne rzeczy
na różnych wysokościach. - Tutaj lepiej smakują.
- Mmm... - mruknęła Serena, zaciągając się.
Odwróciła się, żeby zobaczyć, co u Chucka i Nate'a. Nate patrzył prosto przed siebie,
podczas gdy Chuck palił i gadał.
- Jaka słodka para - zażartowała.
Georgie zachichotała:
- Widzisz, nawet Chuck uważa, że Nate jest milusi.
Blair nic nie powiedziała, ale w głębi duszy miała nadzieję, że czapka Georgii zapali
się i dziewczyna spadnie na ziemię, płonąc jak dżinsowo - futrzana pochodnia.
Serena pokazała Nate'owi środkowy palec. A potem uśmiechnęła się szeroko i posłała
całusa. Georgie odwróciła się i zrobiła to samo. ale w odwrotnej kolejności.
- Wiesz, że nas kochasz! - wrzasnęły obydwie.
Kiedy krzesełka zaczęły zbliżać się do stoku. Blair wsunęła rękę pod ramię Erika.
Zsiadanie z wyciągu jest jeszcze grosze od wsiadania.
- Pamiętaj czuby w górze i trzymaj się mnie - pouczył ją delikatnie Erik.
Zrobiła co kazał, trzymając go mocno za rękę, a potem ramię w ramię zjechali po ram-
pie. Erik zręcznie zakręcił i zatrzymał się. Blair wpadła na niego i aż przysiadła na tyłach nart.
Ups!
Erik złapał ją i szybko postawił na nogi, przytrzymując w mocnych, pewnych ramio-
nach.
- Nie martw się, nikt nie widział.
Blair zachichotała. Boże, ależ on ma oczy! Takie niebieskie. I jest taki... sprawny.
Wtedy ją oświeciło. Stracę cnotę z Erikiem w czasie tego wyjazdu! Dlaczego nie? Znali się
całe życie. To miało sens.
Tak samo jak noszenie bikini na śniegu?
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
W kwestii tej krążącej ostatnio plotki...
Wiem, jakby jedna tylko krążyła. Ale dobrze wiecie, o której myślę. Niektórzy twierdzą, że pewna blon-
dynka z ostatniej klasy, która została w październiku wywalona z Hanover Academy, nie była samotną
bohaterką skandalu. Miała wspólniczkę: niesławną, ciemnowłosą dziewczynę z Connecticut. Przyzna-
ję, trochę pogrzebałam w tej sprawie i wygląda na to, że dziewczyna z Connecticut rzeczywiście zo-
stała na krótko przyjęta do Hanover Academy, ale data i okoliczności jej odejścia pozostają niejasne.
W ciągu ostatnich czterech lat uczyła się w sześciu miejscach, a obecnie odbywa kurację odwykową,
więc naprawdę trudno przewidzieć, kiedy uda jej się skończyć szkołę. Nic nie wskazuje na to, by
dziewczyny były przyjaciółkami, nigdy nie widziano ich razem na mieście. Na razie uznajmy, że spra-
wa wymaga dalszych badań. I uwierzcie mi, zbadam ją na pewno.
Wasze e - maile
P:
Hej, plotkaro!
Razem z rodziną spędzam ferie wiosenne na Hawajach, ponieważ mam czterech młod-
szych braci, którzy uwielbiają surfować - wiem, moje życie to piekło. No, w każdym razie
było piekłem. Teraz nie jest tak źle. Ostatniego wieczoru, gdy pilnowałam braci na basenie,
zagadał do mnie chłopak o krótko przyciętych dredach, który pilnował innego dzieciaka.
Wiem, że to dość szybko, ale myślę, że się zakochałam. Oboje wierzymy w te same ideały,
to jest w absolutny wegetarianizm, muzykę i pacyfizm. No, wiesz, żeby robić muzykę za-
miast wojny. Problem polega na tym, że jestem z Kalifornii i w przyszłym roku idę do UC
Berkeley, a on mieszka w Nowym Jorku i idzie na Harvard. Myślisz, że to bardzo źle stracić
cnotę w czasie ferii wiosennych z chłopakiem, którego ledwo się zna?
odpierwszegowejrzenia
O:
Droga odpierwszegowejrzenial
Zadajesz pytanie, które ciągle się powtarza, więc lepiej odpowiem, nim będzie za późno!
Przede wszystkim, jak sama piszesz: ty i pan Absolutny Wegetarianizm mieszkacie na
dwóch krańcach kontynentu. Teraz pewnie nie wydaje ci się to problemem, ale może lepiej
zaczekać i zobaczyć, czy któremuś z was będzie się chciało lecieć taki kawał dla twojej
wielkiej nocy. Wtedy się przekonasz, czy to prawdziwa miłość, czy raczej prawdziwe pożą-
danie! Po drugie ferie wiosenne dopiero się zaczęły. Pan A.W. może i dobrze wyglądał
wczoraj wieczorem przy basenie, ale być może jutro rano trafisz na pana Jeszcze Lepsze-
go, zajadającego sojowy bekon przy stole w jadalni. A ponieważ nie chcesz zasłynąć jako
Łatwa Wegetarianka z Waikiki, może nic dokonuj pochopnych wyborów i ogranicz się do
działań powyżej pępka. Nie mam nic przeciwko całowaniu się z więcej niż jednym chłopa-
kiem w czasie ferii, a nawet w ciągu jednego dnia! Baw się dobrze!!
P
Na celowniku
J myszkuje w okolicach Upper East Side z lornetką na szyi. Mogę całkiem spokojnie stwierdzić, że
raczej nie jest ornitologiem. Jej wysoki blond chłopak, L, znowu robi zakupy u Bendela Kupuje skórza-
ne damskie rękawiczki w dużym rozmiarze, zdecydowanie za duże dla J. D Idzie spacerkiem z Village
w stronę centrum, paląc jednego papierosa za drugim i szperając w księgarniach. Nasi przyjaciele w
Sun Valley obserwują drużynę holenderskich snowboardzistów w akcji i popijają grzane wino. S i G
gawędzą, B przysiadła E na kolanach, N i C siedzą razem bardzo blisko, trzymają się za ręce i zasta-
nawiają się, który z Holendrów jest najprzystojniejszy. Żartuję. Ale całkiem serio, na nartach najistot-
niejsze jest to, co dzieje się między zjazdami.
Nie zapomnijcie opowiedzieć mi o wszystkich świństwach, które wyczyniacie.
I wiecie co? Już się opaliłam!
Wiem, że mnie kochacie.
plotkara
D unika banałów z E
- Nie wierzę, że włożyłeś w to ręce! - wykrzyknęła Jenny, marszcząc nos i patrząc,
jak Leo ugniata własnymi rękoma surowe jajka, masło, cukier, mąkę i kakao. To on wpadł na
pomysł, żeby upiec ciasteczka czekoladowe, ale oczywiście musieli je robić u niej w domu,
nie u niego.
- Mama mnie nauczyła. Tylko w ten sposób naprawdę dobrze połączysz składniki, je-
śli nie masz miksera.
Leo podwinął do łokci rękawy koszuli w biało - czerwona kratę i przygryzł w skupie-
niu dolną wargę - uosobienie wdzięku. Rękoma wyrabiał ciasto w wielkiej, ceramicznej mi-
sie.
- Och, naprawdę? - mruknęła Jenny, przesiewając następny kubek mąki. - Twoja
mama lubi gotować?
Kiedy się mieszka w eleganckim budynku przy Park Avenue, to chyba zatrudnia się
własnego kucharza?
- W pewnym sensie. Najbardziej lubi piec ciasteczka.
Aha! Widzicie? Gotowanie to po prostu jeszcze jedno jej hobby, jak ubieranie psa w
ubrania od znanych projektantów i wstrzykiwanie sobie botoksu w twarz.
Leo nabrał na palec trochę słodkiego ciasta i podsunął Jenny.
- Spróbujesz?
Jenny tak była zaabsorbowana myślami o matce Lea piekącej czekoladowe ciasteczka,
kiedy kucharz ma wolny wieczór, że tylko otworzyła usta i porządnie oblizała podsunięty pa-
lec.
Och!
- Ups. Chyba wam przeszkodziłam - zauważała Elise, stając w drzwiach do kuchni. -
Jesteście tacy słodcy - dodała bezbarwnym głosem.
Dzwonek na dole odezwał się zaledwie przed chwilą, ale po wpuszczeniu Elise Jenny
tak się skupiła na pieczeniu ciastek Z Leem, że zupełnie zapomniała o przyjaciółce. Wzięła
drewnianą łyżkę, którą naszykowała do mieszania ciasta.
- Chcesz spróbować?
Elise zmarszczyła nos.
- Nie. Poczekam, aż się upieką. Dan jest w domu?
Jenny wzruszyła ramionami. Nie zauważyła, żeby wychodził.
- Wydaje mi się, że jest, bo czuję zapach dymu.
Elise ruszyła korytarzem do pokoju Dana.
- Zawołajcie mnie, jak ciastka będą gotowe!
Dan leżał na łóżku i próbował wymyślić synonim słowa „pożądanie”, który rymował-
by się z „zegarkiem”. Zegarek - barek, lewarek, koszmarek, ogarek. Nie zaszedł zbyt daleko.
- Mogę wejść? - zapytała Elise, stając przed drzwiami.
- Jasne. - Dan usiadł i zamknął swój mały czarny notatnik. Elise miała na sobie czarny
golf, w którym wyglądała poważniej i jakby doroślej. - Co jest?
- Nic. - Usiadła na brzegu łóżka. - Co piszesz?
Dan zeskoczył z łóżka i rzucił notatnik na biurko. Sięgnął po paczkę cameli i zapalił
jednego. Zaciągnął się głęboko, potrząsając głową z myślą o rymach.
- Szybko: słowo, które się rymuje z „zegarek”.
- Pieczarek - odpowiedziała błyskawicznie Elise.
Dan spojrzał na nią.
- Ale to nie jest w mianowniku. To się nie liczy.
- No, chyba masz rację.
Wstała i podeszła do biurka. Przewyższała Dana o jakieś dziesięć centymetrów. Przez
ten wzrost wydawała się starsza. I przez ten styl: koszulka porządnie wsunięta w dżinsy, swe-
ter zapięty na ostatni guzik. I wcale nie wyglądała sztywno, raczej emanowała pewnością sie-
bie, jakby mówiła: „Jestem kobietą i tak właśnie się noszę”.
Otworzyła od niechcenia jeden z jego notatników.
- Więc to tu wszystko zapisujesz?
W pierwszym odruchu Dan chciał wyrwać jej notatnik z ręki, ale Elise to przecież nie
Vanessa. Nie będzie się nabijać z jego słabszych wierszy ani naciskać, żeby te lepsze gdzieś
wysłał.
- Aha, coś ci pokażę.
Dan otworzył swoją czarną torbę na ramię i wyjął z niej książkę z ćwiczeniami pisar-
skimi. Kupił ją wcześniej tego dnia właśnie dla Elise.
- W podziękowaniu za ciastka.
Elise wzięła książkę i przejrzała ją.
- Och, to jak prace domowe. Jakbym już nie miała dość lekcji.
- Ale to co innego - powiedział Dan, wyjmując jej książka z dłoni i otwierając na jed-
nym z ćwiczeń. - Unikaj oczywistości. Zrób listę wszystkich banałów, które kiedykolwiek
słyszałeś, i nigdy ich nie używaj. - Podniósł wzrok. - Widzisz? To zabawne!
Elise spojrzała na niego, jakby był nienormalny.
- To pewnie zabawniejsze od patrzenia, jak przyjaciółka oblizuje czekoladowe ciasto
z palca swojego chłopaka. - Wzięła długopis i otworzyła notes Dana na czystej stronie. - A co
to właściwie są te banały? - spytała, niespeszona swoją niewiedzą.
Danowi nawet się to spodobało.
- Na przykład „miłość od pierwszego wejrzenia”, „twardy jak skała”, „ślepy jak kret”.
Takie rzeczy, które słyszałaś tysiące razy.
- Aha. — Usiadła na łóżku i napisała coś. Potem podała notatnik Danowi. - Dobra,
twoja kolej.
Już miał napisać „historia lubi się powtarzać”, kiedy zobaczył, że Elise napisała: Dla-
czego pocałowałeś mnie wczoraj na ulicy?
Zgasił papierosa i złapał mocno długopis, żeby uspokoić drżące palce. Z powodu cia-
stek, napisał. I z powodu chleba. Właściwie to sam nie wiedział, dlaczego ją pocałował.
Oddal jej notatnik, a Elise przeczytała, co napisał, nie podnosząc na niego wzroku. Potem od-
pisała coś i podała mu notes.
Pocałujesz mnie znowu?
Dan zamknął drzwi, rzucił notes i odwrócił się do Elise. Pocałował ją mocno i wyszar-
pał jej koszulkę z dżinsów.
Elise krzyknęła cicho i zrobiła krok w tył. Dan ją puścił. Nagle nie wydawała mu się
już taka dorosła. Jej niebieskie oczy były szeroko otwarte, a uśmiech nie przypominał uśmie-
chu, raczej grymas przerażenia.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi - powiedziała bardziej do siebie niż do niego. - Nic mi nie jest.
Dan dostrzegł blady wałeczek dziecięcego tłuszczu zwijający się nad paskiem dżin-
sów. Zauważyła jego spojrzenie, więc szybko wcisnęła koszulkę z powrotem w spodnie.
Frajer, zbeształ się w myślach Dan. Elise miała dopiero czternaście lat, a on prawie
skończył osiemnaście. To było gorzej niż obleśne. Zachował się jak skończony dupek.
Elise nadal tam stała i czekała, aż Dan znowu ją pocałuje, u on nagle wkurzył się na
nią, choćby za to, że uważała pocałunek za dobry pomysł.
Odwrócił się i usiadł przed komputerem, klikając myszką.
- Pewnie ciastka są już gotowe - odezwał się chrapliwym głosem.
Nawet nie drgnęła, więc zaczął sprawdzać pocztę elektroniczną. Cały czas siedział od-
wrócony, aż w końcu usłyszał, jak Elise podchodzi do drzwi.
- Myślałam, że chcesz być moim chłopakiem - wymamrotała przez ściśnięte gardło.
Chwilę potem Dan usłyszał trzepnięcie drzwiami wejściowymi.
Wziął notes i otworzył go na czystej stronie.
Z powodu ciastek, z powodu chleba, napisał i urwał.
Trochę trudno było znaleźć inspirację.
V zdecydowanie za dużo protestuje
- Wiem, że piszesz teraz pracę i ze widzieliśmy się wczoraj wieczorem, ale nie chciał-
byś się spotkać na kolacji? - Vanessa prawie krzyczała w słuchawkę.
- Na przykład teraz? - zapytał Jordy.
- Tak. Teraz.
Z salonu dobiegały tantryczne zaśpiewy. Rodzice Vanessy urządzili z przyjaciółmi ar-
tystyczny wieczór „krzesanie iskry z twórczego krzemienia”. Cokolwiek to, do cholery, zna-
czyło.
- Mogę spotkać się z tobą gdzieś w twojej okolicy - zaproponowała. - Gdziekolwiek.
- Wow! - powiedziała Vanessa, gdy się zjawiła w umówionym miejscu.
Mimo swojej nazwy: U Bubby, wioska knajpka w pobliżu Columbii okazała się cał-
kiem miła. Vanessa spodziewała się stolików z ceratą w czerwono - białą kratkę i frytek do
każdego dania. Ale stoły nakryto białymi obrusami, wszędzie stały świece i słychać było stary
jazz. Dopiero dochodziło wpół do szóstej i restauracja świeciła pustkami. Ale nawet to wyda-
ło jej się romantyczne, w taki bardzo staroświecki sposób.
Jordy już siedział przy stole i zamówił butelkę czerwonego wina. Kelner wziął od Va-
nessy czarną wełnianą kurtkę i odsunął dla niej krzesło.
- Czuję się tak dorosłe.
Jordy wzruszył ramionami, jakby już się do tego przyzwyczaił. W końcu uczył się w
college'u.
- Podoba mi się twoja szminka.
Vanessa nie umiała powiedzieć, czy żartował, czy mówił serio. Jordy miał cały czas
arogancki, a zarazem uprzejmy wyraz twarzy, przez co niezwykle trudno było odgadnąć jego
intencje. Szkoda, że jego nos nie pełnił roli barometru, wydłużając się albo skracając zależnie
od nastroju.
Choć Vanessa bynajmniej nie chciała, aby ten nos jeszcze się wydłużył.
- Moi rodzice urządzili w naszym mieszkaniu jakieś dziwaczne śpiewy. Z całą bandą
tak zwanych artystów - oznajmiła Vanessa, krzywiąc się. Rozłożyła serwetkę i położyła ją na
kolanach. - Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie wyjadą.
Jordy wziął łyk wina, zacisnął wąskie wargi, jakby naprawdę rozkoszował się sma-
kiem. Jego drogie okulary leżały na stole i Vanessa po raz pierwszy zobaczyła, że Jordy ma
złocistobrązowe oczy. Jak lew.
Rychło w czas - zauważyć kolor oczu chłopaka... po tym, jak już go całowała!
- Moim zdaniem twoi rodzice są niesamowici - stwierdził. - To wymaga ogromnego
wysiłku i wielkiej odwagi być tak... na uboczu.
Vanessa uniosła brwi.
- Jasne. - Dosunęła się na krześle do stołu i oparła łokcie na obrusie. - Wiesz, kiedy
byłam mała, zdrapywałam strupy. Małe zadraśnięcie albo ślad po ugryzieniu owada potrafi-
łam wielokrotnie rozdrapywać do krwi. I wiesz, co powiedziała moja matka? Ze powinnam
zostawiać strupy, żeby tata zrobił z nich dzieło sztuki. Czy to nie jest najbardziej pokręcona i
chora rzecz, jaką w życiu słyszałeś? Większość matek martwiłaby się, że zostaną blizny, albo
zabrałyby dziecko do psychiatry. Moi rodzice interesują się tylko sobą i swoją „pracą”.
Jordy wzruszył ramionami.
- Może to był żart.
Zmarszczyła brwi i rozłożyła menu. Antipasti, promi, secondi, dolci - przeczytała.
Żart? Nigdy nie słyszała, żeby matka powiedziała coś choćby odrobinę żartobliwego.
- Nie sądzę.
Jordy patrzył, jak Vanessa przegląda menu.
- Ale mimo wszystko ich podziwiam. W końcu pozwalają tobie i twojej siostrze
mieszkać samodzielnie. Niewielu rodziców się na to by zgodziło.
- Fakt, niewielu - przytaknęła kwaśno.
- Właściwie to chciałbym pojechać do Vermont i zobaczyć, jak żyją - dodał z entuzja-
zmem Jordy.
Zaniepokojona, podniosła wzrok.
- Po co?
- Nie wiem. Nie poznałem znowu tak wielu ludzi, którzy są... no wiesz... inni. Chyba
jestem zwyczajnie ciekawy. - Upił łyk wina i znowu zacisnął usta. - Mama wspomniała mi, że
miałaś chłopaka i że to było całkiem na poważnie. Już się skończyło, czy jak?
Vanessa zamknęła menu, niczego nie wybierając. Właściwie i tak nie była głodna,
chciała się tylko wyrwać z domu.
- Tak, to już skończone. Teraz już nawet nie jesteśmy przyjaciółmi. - Zwykle mówiła
zgorzkniałym tonem, jakby wszystko miała gdzieś, ale tym razem głos zadrżał jej z emocji. -
Nie żebym miała coś przeciwko temu - dodała z przekąsem.
Przyszedł kelner i Vanessa zamówiła sałatkę. Czuła się jak jedna z tych wychudzo-
nych blondynek z klasy, które jadły tylko sałatę i galaretkę owocową.
Jordy wziął kawałek chleba z koszyka.
- Więc... to ty z nim zerwałaś czy na odwrót?
Długimi, delikatnymi palcami zanurzył chleb w malej miseczce z oliwą.
Właściwie nigdy się nie zastanawiała, kto z kim zerwał. W gruncie rzeczy nie było
oficjalnego zerwania. Kiedy zobaczyła, jak Dan zabawia się z Mystery Craze na scenie w klu-
bie poezji, przestała odbierać od niego telefony. Jeżeli ktoś z kimś tu zerwał, to ona z nim.
Ale czy to znaczy, że on w ogóle niej zamierzał z nią zrywać?
Nie bardzo mogła się w tym połapać.
- Chyba... to ja niechcący z nim zerwałam - wypaliła. - Bo mnie zdradzał.
Dziwnie się czuła, rozmawiając z innym facetem o Danie. W ogóle dziwnie było roz-
mawiać z kimś innym, ponieważ do tej pory rozmawiała tylko z Danem. Ale arogancka
szczerość Jordy'ego była właśnie taka... szczera. Vanessa poczuta, że drży jej warga, a oczy
wypełniają się łzami. Co się z nią dzieje?
No proszę, proszę. To się zdarza nawet najlepszym z nas.
Jordy z powrotem założył okulary.
- Przepraszam. Nie musimy o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz. - Na jego bladych po-
liczkach pojawiły się rumieńce. Właściwie zapytałem tylko z egoistycznych powodów. - Zno-
wu zdjął okulary i ostrożnie położył je obok miseczki z oliwą. Potem podniósł wzrok i spoj-
rzał złocistymi oczami prosto w jej oczy. - Naprawdę cię lubię.
Leciał Miles Davis. Płomienie świeczek zadrżały. Nagle Vanessa poczuła się, jakby
oglądała jeden z tych kiepskich romansów, których nie znosiła.
- Ja też cię lubię - zaszlochała, przerażona.
Gdyby była z Danem, wybuchłaby śmiechem i powiedziała, żeby się odchrzanił, bo
przez niego się popłakała. Ale Jordy to nie Dan. Gdyby powiedziała, żeby się odchrzanił, to
pewnie by to zrobił.
Otarła mokre policzki w lnianą serwetkę, brudząc ją szminką Ruby.
- Przepraszam. Chyba rodzice naprawdę potwornie mnie stresują. - Odłożyła serwetkę
i wzięła łyk wody. - Powiedz mi coś o Columbii - Na przykład, które zajęcia najbardziej lu-
bisz?
Jakby w ogóle ją to ciekawiło. Teraz jest już całkiem jasne, że Jordy interesuje się nią
tylko z powodu jej rodziców, którzy są tacy „alternatywni”, a ona zainteresowała się nim, po-
nieważ wydał jej się całkiem „niealternatywny”. Poza tym jej myśli były teraz zbyt zajęte no-
wym odkryciem, żeby mogła słuchać Jordy'ego. Odkryciem, które przetwarzał jej umysł, był
fakt, że nadal kochała Dana.
ona po prostu chce kogoś, kogo mogłaby pokochać
Przez cały dzień jeździli na nartach, a potem przez godzinę oglądali wyczyny holen-
derskich snowboardzistów. Pod wieczór wszyscy udali się do knajpki u podnóża góry na za-
służone piwo. W knajpce buzował ogień, dudniło pianino, a kelnerki nosiły dżinsowe kami-
zelki i nic pod spodem.
Serena usiadła obok Jana, jednego z Holendrów. Wszyscy w drużynie byli atletycznie
zbudowanymi, przystojnymi blondynami, ale wybrała Jana, ponieważ, gdy jeździł na desce,
wystawiał kciuki w bardzo dziwny i słodki sposób, jakby całej górze pokazywał, że jest w po-
rzo.
- Czy wszystkie dziewczyny w Nowym Jorku są równie śliczne jak ty i twoja przyja-
ciółka? - zapytał ze swoim czarującym holenderskim akcentem.
Serena zachichotała. Przepadała za takim czarusiami.
- Ale z was szczęściarze, że możecie tak codziennie.
Jan roześmiał się i pociągnął łyk ciemnobursztynowego piwa.
- Nie jeździmy na desce przez cały czas. Ja uczę się na uniwersytecie w Mińsku. Stu-
diuję stomatologię.
- Och...
Serena wyobrażała sobie, że cała drużyna mieszka w chacie na jakimś alpejskim
szczycie, że wszyscy przez cały dzień jeżdżą na desce i co wieczór się upijają. Pomyślała, że
fajnie by było być jedyną dziewczyną w drużynie. Mogłaby im obcinać włosy i robić francu-
skie tosty na śniadanie. A wieczorami zwijaliby się przy kominku i opowiadali sobie historie
o duchach.
- A reszta? - zapytała. Może po prostu wybrała sobie niewłaściwego faceta.
- Conrad ożenił się z Włoszką, mieszkają w Bolonii. Franz mieszka razem ze mną w
akademiku. Josef, Sven, Ulrich i Gan mieszkają razem w Amsterdamie.
Amsterdam to powinno być naprawdę odlotowe miasto. Spojrzała na czterech chłop-
ców po drugiej stronie stołu. Wszyscy tak samo blond, tak samo atletyczni i tak samo super.
- W akademiku dla gejów - dodał Jan.
- Och - odparła Serena z wymuszonym uśmiechem.
Może następnym razem będzie miała więcej szczęścia.
- Poproszę jeszcze jedną colę - powiedział Nate do ładnej kelnerki w butach na ko-
żuszku.
Chuck zamówił kolejne trzy dzbanki piwa Sun Valley dla całego stolika. Georgie zdą-
żyła już wypić cały dzbanek w pojedynkę. Pewnie trzeba będzie ją zanieść do domu.
- Nie mogę uwierzyć, że zjechałam po najtrudniejszej trasie bez jednej wywrotki -
westchnęła Blair po raz czterdziesty piąty. Pociągnęła maleńki łyka piwa i uśmiechnęła się
szeroko do Erika. - Jesteś o wiele lepszym nauczycielem od tych wszystkich instruktorów.
Prawda była taka, że Blaire prawie całą trasę zsuwała się bokiem i nieustannie pisz-
czała. Ale przynajmniej udało jej się nie nabrać śniegu między niemal odkryte piersi. To spo-
ry wyczyn.
- Jesteś coraz lepsza - odparł Erik.
Blair zapięła kaszmirowy sweter, zasłaniając biust. Na szczęście nosiła dżinsy bio-
drówki, więc kiedy tak siedziała z wyprostowanymi plecami, oparta o stół, Erik widział górną
część jej pupy. To było całkiem miłe.
- Serena?! Założę się o sto dolarów, że wypiję swoje piwo szybciej od ciebie - rzuciła
wyzwanie Georgia.
Teraz, kiedy nie było z kim flirtować, Serena ucieszyła się, że ma co robić. Zebrała do
tyłu długie włosy, zwichrzone od jazdy na nartach, i upięła je w węzeł. Wzięła kufel. Wszy-
scy przy stole patrzyli, rozradowani i zaciekawieni.
Chociaż nie, nie wszyscy byli rozbawieni.
Nate zmiażdżył w zębach kostkę lodu. Już sobie wyobrażał, jak to się skończy. Obie
dziewczyny kompletnie się zaleją, będą rzygać, a potem przez następnych kilka dni nigdzie
się nie ruszą z powodu kaca. Nieszczęśliwy, dąsał się nad szklanką z colą. Koniec z nartami.
Koniec zabawy.
- Pokaż jej, jak to się robi, Georgie! - podpuszczał dziewczyny Chuck.
- Tak? - Serena uniosła kufel do ust. Wtedy zauważyła, że Nate kręci głową, więc od-
stawiła kufel. - Co ja wyprawiam? Ty to masz we krwi. Cala twoja rodzina to słynni alkoholi-
cy.
- Wielkie dzięki! - wykrzyknęła Georgie. Strzeliła Serenę kościstym łokciem. - Da-
waj, pijemy!
Serena odsunęła kufel.
- Nie warto. Jeśli to wypiję, zwymiotuję na stół. A ty i tak mnie pobijesz.
Georgie wzruszyła ramionami, odchyliła głowę i wlała w siebie cały dzbanek za jed-
nym podejściem.
- Pieprz się, wygrałam! - beknęła na zakończenie.
- Na zdrowie - mruknął Nate.
Wszyscy spojrzeli na niego.
- Natie jest wściekły, bo jeszcze nie miał okazji tego zrobić - pisnęła radośnie Geor-
gie. - Zawsze za bardzo jestem napruta.
Zapadło niezręczne milczenie.
Blair zerknęła na zegarek.
- Chyba powinniśmy już wracać do hotelu, żeby zdążyć do sauny przed kolacją.
Nie wiedziała na pewno, czy hotelowa sauna jest koedukacyjna, ale myśl, że znajdą
się z Erikiem w jednym pomieszczeniu, spoceni i w samych ręcznikach, bardzo poruszała jej
wyobraźnię. Natarłby jej plecy lawendowym olejkiem i...
- Aha... Moje czworogłowe są w naprawdę fatalnym stanie - zgodził się Nate, pocie-
rając uda. Zerknął żałośnie na Georgie. - Naprawdę nieźle by mi zrobiła gorąca kąpiel.
Georgie klasnęła w dłonie. Oczy jej rozbłysły.
- Chodźmy wszyscy do mnie na gorącą kąpiel!
Przez cały czas była tak nakręcona, że Nate zastanawiał się, czy w klinice nie przepi-
sali jej jakiegoś leku przeciwdepresyjnego. Wiedział tylko, że piwo najwyraźniej jej nie uspo-
kajało.
Chuck już zapinał płaszcz, zbierając się do wyjścia.
- Zrobię dla wszystkich mój słynny koktajl z brzoskwiniówki! - Uniósł koszulkę i za-
trzepotał rzęsami. - „Włochaty pępek Chucka”.
Pychota.
Nate nadal nie rozumiał, dlaczego Chuck najwyraźniej mieszka w domu Georgie, sko-
ro ma całkiem porządny apartament w Christianie, najbardziej luksusowym hotelu w mieście,
w którym zatrzymali się jego rodzice.
Pianista zaczął grać starą piosenkę Billy Joela. Przygasły światła. Skończyły się godzi-
ny ze zniżkowym piwem. Serena przyjrzała się Nate'owi. Faktycznie, od razu widać, że nie
spędzał dość czasu sam na sam ze swoją dziewczyną. Odsunęła krzesło i naciągnęła sweter
przez głowę.
- Kusząca propozycja, ale musimy wracać. Obiecałam rodzicom, że spotkamy się z
nimi o siódmej trzydzieści na kolacji. Musimy wcześniej wziąć prysznic i tak dalej.
Georgie posmutniała.
- Och, daj spokój. Zadzwońcie i wytłumaczcie im, że jesteście zajęci.
Łatwo powiedzieć. Ona praktycznie nie miała rodziców.
Serena zerknęła na Erika. Porozumieli się bez słów, tak jak to potrafi rodzeństwo.
- Przykro mi - stwierdziła stanowczo.
Nate próbował pojąć, jak to się stało, że wylądował tu z taką Georgie, pozbawioną
krztyny rozumu, podczas gdy jego eksdziewczyna i najlepsza kumpela okazały się chodzą-
cym uosobieniem zdrowego rozsądku.
Georgie wstała i usiadła mu na kolanach. Odchyliła głowę, opierając ją na jego ramie-
niu. Jej ciemne, jedwabiste włosy pachniały piwem i goździkami.
- W takim razie będziemy musieli zabawić się bez nich - powiedziała.
Blair uśmiechnęła się krzywo.
- A to pech! - Krzywy uśmieszek zamienił się w triumfujący. - To co, idziemy? Umie-
ram z głodu!
Chuck usiadł sztywno na kolanach Georgie, kręcąc tyłkiem. Potem wstało sześciu ho-
lenderskich snowboardzistów i dosiedli się po kolei jeden na drugim, kompletnie zgniatając
Nate'a. Wszyscy poza Janem, który patrzył z miną zbitego psiaka, jak Serena wychodzi.
- Miłej kolacji! - krzyknął Chuck. - My rzucimy się na kanapkę!
Blair i Erik pośpiesznie zebrali rękawiczki, okulary i ruszyli do wyjścia. Serena wci-
snęła czapkę pod ramię i ruszyła zaraz za nimi. Obejrzała się jeszcze, słysząc pisk Georgie.
Cale towarzystwo spadło z krzesła, tworząc rozchichotany stos na podłodze. Jan skoczył na
samą górę. Nawet Nate uśmiechał się wbrew sobie.
Serena spojrzała na nich tęsknie. Zawsze była w centrum zabawy, a teraz ugrzęzła z
Blair i Erikiem, którzy tak byli sobą zachwyceni, że ledwo zauważali jej istnienie. Ale rodzice
czekali. Nie mogła wystawić ich do wiatru, resztę ferii miałaby z głowy. Odwróciła się do
wyjścia. Zostało jeszcze pięć dni. Postanowiła sobie, że będzie się dobrze bawić, choćby nie
wiem co. Czy nie z tego właśnie słynęła?
Tak - i z wielu innych rzeczy.
kiedy już myślisz, że kogoś znasz...
Leo odłożył ostatnią miskę na suszarkę.
- Muszę już iść.
Jenny przestała pogryzać ciastko. Upiekli dwadzieścia, a zostało już tylko dwanaście.
Oblizała okruszki z palców i spojrzała na chłopaka spod długich rzęs. Próbowała odgadnąć
prawdę.
- Dokąd?
Leo oparł się o popękany, żółty, laminowany blat kuchenny i zaczął bawić się pokrę-
tłami zmywarki. Marx, czarny, tłusty kot Humphreyów, drzemał wyciągnięty na brudnej ku-
chennej podłodze. Leo odchrząknął, a Marx uderzył niespokojnie ogonem.
- Mam coś do załatwienia - odparł niejasno.
- Mogę iść z tobą?
Przestąpił z nogi na nogę i nerwowo prychnął.
- To naprawdę nic ciekawego.
Jenny nie dala za wygraną.
- Chyba niczego przede mną nie ukrywasz, prawda?
Roześmiał się.
- Czego na przykład? Że tak naprawdę jestem Spidermanem?
Jenny zaczerwieniła się. Podeszła do lodówki, otworzyła drzwi i zaraz je zatrzasnęła.
- Sama nie wiem. Uważam, że to naprawdę dziwne. Wiecznie jesteś zajęty i nigdy nie
mówisz, co robisz.
Leo schował dłonie do kieszeni.
- Jeśli naprawdę chcesz ze mną iść, to chodź.
Jenny próbowała zachować spokój. Udało się. Zaraz pozna wszystkie sekrety Lea, ta-
jemniczego multimilionera.
- Dobra.
Wsiedli do autobusu na Dziewięćdziesiątej Szóstej, a potem poszli Park Avenue w
stronę budynku przy Siedemdziesiątej. Ulica była opustoszała i ciemna, wszyscy wyjechali na
ferie.
- To tylko kilka przecznic stąd - wyjaśnił jej Leo.
Jenny zadrżała; nie mogła się już doczekać.
Kiedy doszli do budynku z zieloną markizą, odźwierny uchylił przed Leem kapelusza.
Pojechali windą na górę.
- Jej!
Jenny zaparło dech, kiedy winda się otworzyła: otwierała się wprost na salon. Cały był
urządzony w bieli, czerni i zlocie. Pośrodku, na czarno - białej marmurowej podłodze, stał
okrągły pozłacany stolik z ogromną białą wazą w kształcie łabędzia wypełnioną czarnymi ró-
żami. Po lewej stronie biegła złota balustrada schodów prowadzących w dół do pokoju tak
ogromnego, że mógł być jedynie salą balową.
- Wiem. Czyste wariactwo - zgodził się Leo. - Daphne! - zawołał.
Jenny usłyszała skrobanie pazurów o marmur i do salonu wbiegł ogromny biały ma-
stiff, ten sam, z którym już widziała Lea na spacerze. A więc to Daphne. Suka podeszła i poli-
zała Lea po ręce.
- Dobra dziewczynka.
Jenny patrzyła oniemiała, jak Leo otwiera szafę i wyjmuje płaszczyk z Burberry i ob-
rożę do kompletu. Daphne stała cierpliwie, pozwalające się ubierać. A polem Leo przykląkł i
założył jej te okropne, zapinane na rzepy buty z różowej skóry.
- No proszę... Możemy już iść.
Jenny nadal nie rozumiała, dlaczego to Leo wychodzi z psem, a nie któraś z pokojó-
wek, ale postanowiła się nie odzywać, zwłaszcza że najwyraźniej Leo tak bardzo kochał Da-
phne.
- Zrobimy z nią tylko małe kółeczko po okolicy. Muszę kupić madame lakier do wło-
sów w drogerii. Będziesz mogła popilnować Daphne przed sklepem?
- Jasne. - Jenny nie spuszczała wzroku z butów psa.
Leo mówił na swoją matkę madame?
Zatrzymali się przed Zitomer przy Madison. Jenny chwyciła płócienną smycz w kratę,
a Leo wszedł do sklepu po lakier. Schyliła się, a Daphne podała jej obutą w różowy but łapę.
- Założę się, że pozwala ci spać w swoim łóżku. I założę, się, że możesz wchodzić na
wszystkie meble.
Leo wyszedł ze sklepu z ogromną torbą pełną butelek z lakierem do włosów Redken.
Zachichotał:
- Madame mnóstwo tego zużywa.
Wziął smycz i szybko wrócili do budynku z zieloną markizą.
- Muszę jeszcze ją nakarmić, podlać kwiaty i takie tam. To naprawdę nic ciekawego.
Chcesz wrócić do domu taksówką czy mam cię odprowadzić do autobusu?
Jenny nie wiedziała, co powiedzieć. Zupełnie, jakby chciał ją wyprosić.
- Chyba wezmę taksówkę - odparła sztywno.
- Dobra. Walter ci pomoże - powiedział Leo, kiwając głową w stronę odźwiernego.
Pocałował ją w policzek. - Nie jedz już dzisiaj więcej ciastek, bo się pochorujesz. Zadzwonię
później, dobrze?
Jenny uśmiechnęła się ponuro i podeszła do krawężnika, żeby złapać taksówkę. Chwi-
lę potrwało, nim Walter jakąś zatrzymał. Kiedy tylko zamknął za nią drzwi, a ona podała kie-
rowcy adres, opadła na tylne siedzenie i zaszlochała.
Taksówka utknęła na światłach zaraz na następnym skrzyżowaniu. Jenny przez łzy
spiorunowała wzrokiem dom Lea. Światło się zmieniło i kierowca zaczął skręcać za róg, kie-
dy zauważyła, że Leo wychodzi.
- Proszę poczekać - powiedziała kierowcy. - Zmieniłam zdanie. Wysiadam.
Zapłaciła szybko i wyskoczyła z taksówki. Pospiesznie ruszyła za Leem.
Szedł w stronę przedmieścia, aż doszedł do Osiemdziesiątej Pierwszej. Potem skręcił
w prawo, przeszedł Park Avenue i Lexington i wreszcie zatrzymał się przed dwupiętrowym
budynkiem z brązowego piaskowca. Jenny skoczyła za stos worów ze śmieciami. Obserwo-
wała z ukrycia, jak Leo schodzi dwa schodki do sutereny, wyjmuje klucze i otwiera metalową
bramkę. Kiedy ją uchylił, Jenny zobaczyła oparty o dwa kosze wyścigowy rower. Leo za-
mknął bramę i zniknął.
Jenny czekała jeszcze pól godziny, kucając za śmieciami. Po części spodziewała się,
że Leo zaraz wyjdzie z innym psem na smyczy. Ale nie wyszedł, za to wydawało jej się, że
zobaczyła światło telewizora rozbłyskujące za grubymi, szarymi zasłonami. W końcu dała so-
bie spokój i wróciła do domu.
Kiedy już myślisz, że kogoś poznałaś, odkrywasz, że w ogóle go nie znasz.
O posyła kolejne listy z nurtem rzeki
Drugiego dnia w pracy Dan nawet już nie próbował szukać poczty. Zamiast tego sta-
nął na końcu molo i jeden po drugim wrzucił do rzeki Hudson sześć listów Siga Castle'a - Je-
den z listów był zaadresowany do Mystery Craze, podopiecznej Rusty Klein, co dało Danowi
pewną satysfakcję. O ile wiedział, Mystery była tak cholernie sławna na całym świecie, że
może nawet ten list do niej dotrze. Fala wyrzuci go na plażę w Sardynii, gdzie będzie czytała
dla bandy zapitych rybaków.
Zagapił się w mętną, wzburzoną wodę, myśląc o wszystkich dziewczynach, z którymi
miał do czynienia. Serena, Vanessa, Mystery i Elise. Nie ze wszystkimi poszło mu dobrze,
zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ten nieszczęsny epizod z Elise. Ale w przyszłym roku wyje-
dzie do Brown, na uniwerek w Massachusetts albo do jakiegokolwiek innego college'u, który
go przyjmie, i zabierze ze sobą na zawsze cztery różne doświadczenia z zaskakująco różnymi
od siebie dziewczynami. Czy to nie o to właśnie chodzi, kiedy się jest pisarzem - aby zbierać
doświadczenia, nadawać im sens, nazywać? No, w każdym razie coś w tym rodzaju. Jest po-
etą, opublikował parę utworów, Wie, co chce w życiu robić. Mało kto w jego wieku może to o
sobie powiedzieć. Więc dlaczego czuje się taki... zagubiony? Jakby nieustannie czegoś szu-
kał, szukał i szukał.
Sig Castle kazał mu jeszcze kupić jakiś specjalny papier ryżowy w sklepie w China-
town, więc po wypaleniu piątego camela Dan poszedł spacerkiem do metra i pojechał do cen-
trum.
Trochę padało, więc uliczni handlarze sprzedawali podróbki parasolek z Burberry i
jednorazowe plastikowe peleryny, jakie noszą tylko zdesperowani turyści w największą ule-
wę. Dan szedł bez pośpiechu szeroką, zatłoczoną ulicą. Powietrze pachniało mokrymi gazeta-
mi i rybami z bazarów w Chinatown. Od razu pomyślał o Vanessie, o jej skłonnościach do
perwersji. Uwielbiała ohydne zapachy i brzydotę. To chyba najbardziej w niej kochał.
Lubił, poprawił się w myślach Dan. Jak można twierdzić, że kocha się coś w osobie, z
którą już się nie rozmawia?
Zatrzymał się przy handlarzu, który prezentował plastikowe UFO na baterię. Na
szczycie różowego spodka siedziały trzy małe plastikowe Japonki, wirujące do japońskiej
piosenki pop. Melodyjka przypominała puszczony na przyspieszonych obrotach przebój Su-
garDaddy. Taką zabawkę Vanessa mogłaby wykorzystać w jakimś filmie. Zaczęłaby od zbli-
żenia, a potem zrobiłaby cięcie i przeskoczyła na dziewczynę samotnie tańczącą w klubie.
Vanessa tworzyła sens poprzez obrazy - tak jak Dan poprzez słowa.
Poszedł Broadwayem w stronę Pearl River Mart, wielkiego sklepu, w którym można
było dostać wszystko, począwszy od plastikowego Buddy, skończywszy na kaloszach. Kupił
tam supercienki, supermiękki, niekaleczący papier ryżowy, ulubiony papier Siegfrieda Castle-
'a. No, mniej więcej. Potem wrócił do sprzedawcy różowych UFO.
- Poproszę jedno takie.
- Mam tu jeszcze inne - powiedział handlarz. Poszperał i wyjął spod stolika zabawkę
w kolorze zielonym.
- Nie, poproszę takie - upierał się Dan.
Różowy był tak absolutnie nie w stylu Vanessy, że będzie musiała się roześmiać, a on
dopnie swego.
- Dwa dolary - powiedział facet, chociaż na kartonie przy stole napisano 3$!
W
YPRZEDAŻ
.
Dan zapłacił z reszty Siga Castle'a za papier ryżowy. Szef okazał się takim dupkiem,
że Danowi sprawiało przyjemność rolowanie go przy każdej sposobności.
- Miłego dnia.
Gość wręczył mu jasnoniebieską torebkę z różową zabawką.
Dan był prawie pewny, że kilka przecznic stąd, przy Bowery Street, powinna być
poczta. Wysłałby stamtąd paczkę do Vanessy, a potem wsiadłby do metra i wrócił do pracy.
To zabawne, ale nigdy nie pomyślał, żeby stamtąd wysyłać listy Castle'a!
Sig Castle nalegał, żeby papier ryżowy dotarł do niego przed lunchem, ale Dan do-
szedł do wniosku, że Vanessa musi czym prędzej dostać UFO. To sprawa pierwszorzędnej
wagi.
- Proszę to wysłać ekspresem - powiedział, podając zapakowaną zabawkę. - To bar-
dzo ważne.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Ci ludzie, których poznajemy na wakacjach
Spójrzmy prawdzie w oczy, nie chciałybyśmy, żeby przyłapano nas z nimi w domu. Noszą fatalne
buty, żałosne dżinsy i beznadziejne fryzury, co chwila mówią super, a jednak codziennie jecie z nimi
śniadanie i zapraszacie ich na wieczorne wyjścia. Nie czujcie się winne, jeśli powyższy scenariusz
brzmi wam dziwnie znajomo. Nawet ja popełniałam ten grzech: spotykałam się w czasie wakacji z
kimś, kogo natychmiast po powrocie rzucałam. To ma coś wspólnego z instynktem stadnym, ale nie
wiem do końca, co. Może dowiem się w przyszłym roku na podstawach psychologii.
A co z tymi dwiema?
Według moich źródeł to zdecydowanie nie jest pierwsze spotkanie niesławnej dziedziczki z Greenwich
i naszej ulubionej modelki z reklamy perfum. Były serdecznymi przyjaciółkami w Hanover Academy,
ale latem, niedługo przedtem, nim zostały wyrzucone, pokłóciły się o pewnego Francuza. Jestem pra-
wie pewna, że poszło o coś więcej, ale zamiast pleść bzdury wolę poczekać, aż trup sam wypadnie z
szafy. A jestem pewna, że wypadnie.
Na celowniku — cale mnóstwo nowinek
V spaceruje między Manhattanem a Williamsburg, zbiera z rodzicami śmiecie i wygląda żałośnie. D
wynosi z Red Letter torbę z setkami nienapoczętych buteleczek wody San Pellegrino przeznaczo-
nych do recyklingu. B zdejmuje narty w połowie stoku w Sun Valley tylko po to, żeby sprawdzić, czy
pewien chłopak będzie się wspinał kawał drogi z powrotem i pomoże jej te narty założyć. S i G w ką-
pieli u podnóża góry w Sun Valley z całą holenderską drużyną snowboardzistów. Grają w butelkę? C i
N na wyciągu na stoku dla snowboardzistów. Też grają w butelkę? S i holenderska drużyna olimpijska
pozują na szczycie góry do zdjęć reklamowych. Będą reklamować pomadkę ochronną ChapStick.
Nie ona jedna korzysta z ferii, jak się da! Bawcie się dobrze, póki trwają!
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara
impreza mieszkańców upper east w stylu z sun valley
- Dobra, jestem gotowa - powiedziała Serena, kiedy wklepała w twarz odrobinę kre-
mu nawilżającego i przejechała po mokrych włosach szczotką - raz, może dwa.
Oczywiście wyglądała ślicznie - nic na to nie mogła poradzić. Ale mogłaby nałożyć
przynajmniej błyszczyk, chociażby przez wzgląd na miejscowych.
- A ja nie. - Blair, w białym ręczniku na głowie, pochyliła się nad umywalką, żeby na-
łożyć tusz do rzęs. Świeżo pomalowane paznokcie jeszcze dobrze jej nie wyschły. - Nie wy-
suszysz chociaż włosów?
- Nie. - Serena zerknęła na zegarek. Erik czekał na nie na dole, a odkąd przyjechali,
nie miała okazji porozmawiać z nim sam na sam. - Spotkamy się na dole, dobra?
- Jak chcesz - odparła z roztargnieniem Blair.
Nie rozumiała, dlaczego Serenie tak się spieszy. To była ich pierwsza impreza w Sun
Valley i Blair wreszcie chciała ładnie wyglądać. Erik cały czas był taki uważny i zawsze ab-
solutnie uroczy, więc dziś wieczór pewnie nadejdzie ta chwila, gdy ona powie mu: „Tak, o
tak”!
- Skąd ten pośpiech?
- A po co mam się lak wysilać? Nie mam zamiaru przez cały wieczór flirtować z czy-
imś bratem!
Blair zakręciła tusz i spiorunowała wzrokiem odbicie przyjaciółki w lustrze.
- Więc wściekasz się na mnie z powodu Erika?
Zaczęła grzebać w kosmetyczce w poszukiwaniu brązującego pudru.
Serena kopnęła we framugę.
- Nie wściekam się, tylko jestem...
Zazdrosna?
Westchnęła głośno i zerwała z wieszaka na drzwiach jasnoniebieską kurtkę.
- Zobaczymy się na dole - wymamrotała i szybko wyszła.
- Nie martw się - krzyknęła za nią Blair. - Kiedy wrócimy, wyprowadzam się z po-
wrotem do siebie!
- Nie zimno ci? - Nate zdjął znoszoną granatową bluzę z Brown i zaproponował ją
Georgie.
Czasem sypiał w tej bluzie, żeby mu przyniosła szczęście. Jakby liczył na to, że komi-
sja rekrutacyjna Brown przegapi fakt, że przymknięto go za kupowanie ziela.
Georgie chodziła w pomarańczowym staniku La Perla i figach od kompletu, podczas
gdy Chuck Bass, Josef, Sven, Ulrich i Gan grali w madżonga na konsoli. Może jednak wszy-
scy są gejami, pomyślał z nadzieją Nate. Ale mimo wszystko nie podobało mu się, że Georgie
chodzi po domu w samej bieliźnie. Była zbyt... zbyt... naga, a ta nagość powinna być zarezer-
wowana tylko dla niej i dla niego. W końcu jest jego dziewczyną. No jest... prawda?
- A może pójdziemy na górę? - szepnął jej znacząco do ucha. Wyobrażał sobie, że
większość czasu w Sun Valley spędzą z Georgie w łóżku. Ale nawet nie zdjął przy niej
spodni. Nawet raz. Nie żeby Georgie była pruderyjna, co to to nie. Po prostu przez cały czas
chodziła nafaszerowana środkami poprawiającymi nastrój i tak nakręcona, że nie mogła poło-
żyć się chociaż na sekundę i pozwolić się pocałować.
- A co jest na górze? - zapytała, zapalając papierosa i sadowiąc się na krześle.
Długie, jedwabiste włosy spływały jej na plecy, smukłe nogi trzymała skrzyżowane.
Podwójnie.
Tylko naprawdę chude dziewczyny mogą tak skrzyżować nogi.
Nate wzruszył ramionami.
- Pomyślałem tylko, że moglibyśmy... no wiesz... pobyć razem.
Normalna dziewczyna spojrzałaby w jego szmaragdowe oczy i praktycznie zemdlała,
słysząc taką propozycję. Ale Georgie była zbyt naprana, żeby docenić nieodparty urok Nate'a.
Uniosła podejrzliwie brew.
- Chyba nie przemyciłeś trawki, nic mi o tym nie mówiąc, prawda? - zapytała z na-
dzieją.
- Gdzie tam. - Wyciągnął rękę i dotknął jej włosów, gładząc przy okazji blade kości-
ste ramię. - Myślałem tylko, że przydałaby nam się chwila sam na sam. - Zaczerwienił się
uroczo.
Przerzuciła nogi przez oparcie drewnianego krzesła. Zostało wyrzeźbione przez Szo-
szonów z brzozy i pomalowane na pomarańczowo.
Brzydkie jak listopadowa noc, ale pewnie kosztowało fortunę.
Przed domem ktoś zatrąbił. Georgie spuściła stopy na podłogę i wzięła bluzę z rąk Na-
te'a.
- Chyba powinnam coś na siebie włożyć - wymamrotała, naciągając bluzę i idąc w
stronę drzwi.
Blade pośladki wystawały spod bluzy, przez co wydawała się jeszcze bardziej naga.
- Bogu dzięki - powitała zdezorientowanego dostawcę. Wyciągnęła butelkę wódki ze
skrzynki na wózku i otworzyła ją. Potem złapała pilota od wieży na dziesięć kompaktów i
pstryknęła, włączając stary przebój Blondie The Tide Is High. - Może pan ustawić zimne na-
poje przy balii do gorących kąpieli. - Georgie wskazała mu Nate'a szyjką butelki. - On poka-
że, gdzie to jest.
Na dole Erik rozmawiał z chłopakami z patrolu narciarskiego. Opowiadali o dzisiej-
szej akcji ratunkowej. Jakiś gość popisywał się przed dziewczyną i zjeżdżał na nartach tyłem.
Wjechał prosto na drzewo. Nadział się tyłkiem na gałąź.
- Była naprawdę pokrzywiona, z sękami - mówił jeden z ratowników.
- Co takiego? - zapytała Serena, siadając Erikowi na kolanach. Objął ją, a ona wtuliła
policzek w jego pierś, spragniona uwagi. - Mmm... ładnie i świeżo pachniesz.
Ratownicy popijali piwo i patrzyli z zazdrością. Każdy by chciał mieć taką siostrę mo-
delkę, która by się tak tuliła.
- Ej, a gdzie twoja przyjaciółka? Ta z taką ładniutką, krótką... fryzurką? - zapytał je-
den z nich.
Serena wyprostowała się. Machała nogą, postukując w dywan czubkiem jasnoniebie-
skiego buta na kożuchu. Poprawiła sobie nogawki dżinsów Habitual. Zwykle ludzie byli zbyt
zajęci patrzeniem na nią, żeby pytać o Blair. Ale Blair tak bardzo dbała o swój wygląd, wkła-
dała w to tyle pracy, że może też zasługiwała na trochę uznania.
- Na górze, szykuje się - - Strzeliła Erika łokciem w brzuch. - Chcesz do niej zajrzeć?
Erikowi w pewnym sensie podobało się, że ratownicy zauważyli Blair, zważywszy, że
niedługo on i Blair przejdą do rzeczy. Oddał Serenie kuksańca.
- Auć!
Rodzeństwo spojrzało po sobie groźnie.
- Przecież nie powiedziałam niczego złego - dąsała się Serena. Złe spojrzenie Erika
zamieniło się w rozbawiony, szeroki uśmiech. - Co?
- Chyba ktoś do ciebie przyszedł - szepnął.
Serena podniosła wzrok i zobaczyła Jana, przyszłego dentystę, a obecnie zawodnika
holenderskiej drużyny olimpijskiej. Patrzył na nią rozkochanym wzrokiem.
- Miałem nadzieję, że pojedziesz ze mną na imprezę.
Ratownicy odsunęli się, robiąc chłopakowi przejście. Serena ześlizgnęła się z kolan
brata. Owszem, była spragniona uwagi, ale jednak niezupełnie o to jej chodziło.
- Emm... czekamy na Blair.
Erik pchnął ją lekko.
- Może jedźcie już sami? - Wskazał na ratowników. - Zaprosiłem ich na imprezę, za-
bierzemy się z Blair razem z nimi.
I wtedy właśnie drzwi windy otworzyły się z cichym dzwonkiem.
Panie i panowie... Królowa Gór!
Blair wpięła we włosy spinkę z małym, złotym serduszkiem i założyła wiszące jaspi-
sowe kolczyki, które Les Best dal Serenie po pokazie. Miała też na sobie jasnoniebieski kasz-
mirowy pulower Sereny, ale to nic nie szkodziło, bo Serena i tak zamierzała go oddać Blair.
Sweter był trochę przyciasny w biuście, ale to też nic nie szkodziło. Blair nawet się podobało.
I chłopakom z patrolu też. Szturchali się łokciami, przestępowali z nogi na nogę i po-
mrukiwali jak zwierzęta w zagrodzie.
- Hej! Wyglądasz fantastycznie - stwierdził Erik. Miło było patrzeć, jak inni faceci
pożerają ją wzrokiem. Wyciągnął do niej rękę z dumą posiadacza. - Gotowa?
Blair się uśmiechnęła, zadowolona, że dała sobie dość czasu na przygotowania. Zało-
żyła nawet prostą białą bawełnianą bieliznę Hanro, „babcine galoty”, jak mawiała Serena. Ale
Blair czuła się o wiele wygodniej w tych babcinych galotach niż w wymyślnych koronko-
wych figach i stringach. I lepiej wyglądała. Ilekroć wyobrażała sobie, że ktoś ją rozbiera, wi-
działa siebie w tej prostej bawełnianej bieliźnie.
A dziś zdecydowanie ktoś ją rozbierze.
martwa natura ze szczoteczkami do zębów
Jenny była tak zdezorientowana, że nie położyła się spać, tylko chwyciła za pędzel.
Próbowała poukładać myśli. Jak zwykle w lodówce nie było ani warzyw, ani owoców, nie li-
cząc tysiącletniej zapleśniałej pomarańczy, więc Jenny malowała szczoteczki do zębów i
kostkę mydła Dove.
Wyglądało na to, że Leo nie miał własnego psa i nie mieszkał w tym oszałamiającym
apartamencie przy Park Avenue.
Może on jest zwykłą, najnormalniejszą na świecie osobą, pomyślała, ostrożnie wykań-
czając niebieskie włosie szczoteczki Dana. Tak jak ja. Ale tak naprawdę nadal nie wiedziała,
kim on jest. Dlaczego tego po prostu nie wyjaśnił i nie skończył tych gierek?
Spojrzała wściekła na płótno.
- Kretynizm - warknęła i rzuciła obraz do kosza pod biurkiem. Wszystko było kretyń-
skie. Nagle sama poczuła się jak... kretynka.
A kretyni potrzebują towarzystwa. Wykręciła numer przyjaciółki.
- Och, więc nagle znalazłaś czas, żeby ze mną porozmawiać? - powiedziała Elise.
- Przepraszam. Zachowywałam się całkiem bez sensu.
- Nie szkodzi - glos Elise złagodniał. - Ale i tak nie rozumiem, czemu robisz z tego ta-
kie halo. W końcu gdyby był taki bogaty i miał mamusię wariatkę, która stroi psa w różowe
buty, to pewnie nie okazałby się fajnym chłopakiem, nie?
Jenny zastanowiła się.
- A skąd wiesz? - zapytała podejrzliwie. - Ilu chłopaków miałaś?
Elise nie od razu odpowiedziała. Jenny dotknęła bolesnego tematu.
- Tak naprawdę, to myślałam, że twój brat będzie moim pierwszym chłopakiem, ale
chyba jednak nie.
Jenny parsknęła.
- Jakby to miało szansę przetrwać. Nie palisz i nawet nie lubisz kawy.
Wyczuwała, że Elise uśmiecha się po drugiej stronie.
- Powinnaś przestać myśleć o Leu, o tym, kim nie jest, i wreszcie popatrzeć, jaki jest.
Jenny przykucnęła i wyciągnęła rozmazaną, mokrą martwą naturę z kosza. Może gdy-
by nie myślała o obrazie ze szczoteczkami jako o martwej naturze, ale po prostu jak o obrazie
ze szczoteczkami, wyglądałby lepiej. Mogłaby nawet dodać coś żywego, na przykład kota,
Marksa. Położyła się na brzuchu i podniosła różową narzutę, zaglądając pod łóżko w poszuki-
waniu kota.
- Więc... - zaczęła Elise. - Zadzwonisz do niego?
Marksa nie było. Jenny wstała i podeszła do komputera.
- Nie. Woli e - maile.
Usiadła przy biurku. Właśnie wpadła na pomysł.
Wprost się do Lea do domu. Bo mieszkanie przy Osiemdziesiątej Pierwszej to chyba
jego dom. Musi się wreszcie dowiedzieć, kim jest Leo - czy mu się to podoba, czy nie. A tym-
czasem wyśle mu e - mail.
Z przyciśnięta, do ucha słuchawką włączyła pocztę i zaczęła pisać.
- Więc naprawdę uważasz, że nie wyszłoby nam z Danem? - dopytywała się Elise. -
Chyba napisał o mnie wiersz.
Jenny mogłaby powiedzieć Elise, że Dan nadal jest zakochany w Vanessie, że wszyst-
kie wiersze, które pisze, tak naprawdę są o Vanessie i o nim, nawet gdy udaje, że są o kimś
innym. I że mogłaby się założyć o wszystko, że po dziesięciu minutach Elise umarłaby z nu-
dów, słuchając jego marudzenia.
- W życiu - rzuciła z roztargnieniem. - Przepraszam, muszę skończyć list.
- Dobra. Ja chyba zaraz napiszę e - mail do twojego brata i powiem mu, jaki z niego
palant.
- Świetny pomysł - zgodziła się z nią Jenny.
Teraz już obydwie stukały w klawiaturę, sapiąc gniewnie do słuchawek.
Nie ma to jak solidne wsparcie.
pisanie e - maili do chłopców jest znacznie łatwiejsze od rozmowy w cztery
oczy
Kochany Leo!
Wiem, że to zabrzmi dość dziwnie, ale mam wrażenie, że coś
przede mną ukrywasz. Naprawdę bardzo cię lubię i myślę, że
ty też mnie lubisz. Więc dlaczego nigdy mnie do siebie nie
zaprosiłeś? Ale teraz już wiem, gdzie mieszkasz. Przyjdę
do ciebie jutro o szóstej, kiedy już jesteś po spacerze z
Daphne, jak mi się wydaje. No dobra. W takim razie do zo-
baczenia.
Jenny
Drogi Danielu!
Przede wszystkim uważam, że jesteś prawdziwym palantem, bo
mnie podpuściłeś, chociaż wiesz, że jestem młodsza i mniej
doświadczona od ciebie. Powinieneś uważać, komu łamiesz
serce, bo jeszcze kiedyś się to na tobie zemści. Poza tym
to oczywiste, że nadal wzdychasz za tą pierwszą i jedyną,
która była dość głupia, żeby zostać twoją dziewczyną. Two-
ja siostra nawet nie musiała mi mówić - . jesteś przezro-
czysty, jakbyś był rozrysowany na kalce technicznej. Wi-
dzisz, też potrafię być poetycka. Zapamiętaj to sobie,
dupku!
Twoja nieprzyjaciółka i oddany krytyk
Elise
B nie spuszcza oczu z głównej nagrody
Drzwi do domu Georgie stały otworem. No Doubt grzmiało z głośników umieszczo-
nych w domu i na zewnątrz. Ubrania leżały porozrzucane na schodach. Czterech długowło-
sych chłopaków zajadało na stojąco pierożki z grzybami, przechwalając się mięśniami wyro-
bionymi na snowboardzie. Na widok Blair, Sereny, Erika, Jana i ratowników chłopcy rozdzia-
wili usta i uśmiechnęli się.
- Gdzie Georgie? - zapytała Serena, desperacko próbując znaleźć serce imprezy, nim
Jan dentysta spróbuje zaciągnąć ją na jakieś sam na sam.
- W balii - odpowiedzieli zgodnym chórem chłopcy.
Blair została w salonie, Serena wyszła szukać gospodyni, a za nią podążył Jan. Erik
podszedł do baru i zaczął przyrządzać drinki. W zeszłym semestrze zrobił kurs dla barmanów.
Na razie była to najbardziej pożyteczna rzecz, jakiej nauczył się w college'u.
Blair zauważyła, że Nate siedzi samotnie na skórzanej sofie w kącie salonu i skubie
palce u stóp. Miał na sobie znoszoną, granatową bluzę Brown i postrzępione żółte spodenki
gimnastyczne ze szkoły Św. Judy. Ze złocistymi lokami i błyszczącymi zielonymi oczami
wyglądał jak chłopczyk. Smutny chłopczyk. Blair miała ochotę usiąść koło niego i zapytać,
dlaczego bawi się palcami i wygląda tak smutno na imprezie swojej dziewczyny, ale wtedy
podszedł Erik i podał jej szklankę z czymś buzującym, pomarańczowo - różowym.
- Mai tai. Ostrożnie, nie czuć tego, ale to praktycznie czysty alkohol.
- Dzięki. - Blair wzięła kieliszek. Zwykle wybierała wódkę z tonikiem, ale wypije
wszystko, co Erik zrobił dla niej.
- Idę posiedzieć w kąpieli na dworze - stwierdził. - Idziesz?
Blair pokręciła głową.
- Nie, dzięki.
Pomysł wskoczenia do gorącej kąpieli z Georgie - i kto tam jeszcze się moczył - na-
prawdę nie wydawał się aż tak kuszący. I nie chciała, żeby Erik pomyślał, że nie potrafi sama
o siebie zadbać na imprezie. Poza tym raptem parę metrów od niej stał stół zastawiony zamó-
wionym jedzeniem. Kiedy Erik wyjdzie, będzie mogła opychać się do woli, nie martwiąc się,
co on sobie pomyśli.
Dziewczyna potrzebuje paliwa, zwłaszcza gdy czeka ją długa noc.
Gdy tylko Erik zniknął, złapała talerz z sajgonkami i opadła na malutką sofę obok
chłopaka o długich do ramion ciemnych włosach. Palił skręta.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
- Deska?
Blair nie załapała, o co ją pyta.
- Nie.
Wzięła głęboki wdech przez nos. Nigdy nie paliła trawki, ale dziś może by się przyda-
ło. Zaczęła się denerwować, a wszyscy znajomi, którzy palili, zawsze wydawali się tacy wy-
luzowani. Może potrzebowała właśnie kilku dymków od tego chłopaka?
- To trawka?
Chłopak znowu się uśmiechnął i popatrzył na niedopałek.
- Była. Przykro mi, już jest kaput.
Nie miał na sobie ani koszulki, ani butów, tylko narciarki. Jasnozielone.
- Jak poznałeś Georgie? - zapytała, zajadając sajgonki.
- Kogo?
Blair czuła, że Nate patrzy na nich z drugiego końca pokoju. Może myśli, że ona pali z
tym chłopakiem skręta. O, ironio losu!
- Gdzie się uczysz? - zapytała, podejrzewając, że chłopak musi mieć koło dwudziestki
i pewnie jest już college'u.
- Nie uczę się - odparł. - Jeżdżę na desce od marca do grudnia, a potem przez całą
zimę surfuję na północnym wybrzeżu.
Blair wsunęła do ust pierożka i zaczęła go przeżuwać.
- Jak możesz jeździć na snowboardzie latem?
- W Chile. W Argentynie.
- A północne wybrzeże to na Hawajach?
Nie pytajcie, skąd wiedziała. Dziewczyny, które mają braci, po prostu wiedzą takie
rzeczy. Chłopak przytaknął.
- Surfujesz?
Blair pokręciła głową, zaintrygowana pomysłem. Wyobraziła sobie siebie w nowym,
różowym bikini Eres i w hawajskiej girlandzie z białych orchidei i czerwonego hibiskusa, jak
balansuje na desce i ujeżdża olbrzymią falę. Miałaby niesamowitą opaleniznę i niewiarygodne
mięśnie pośladków - takie, jakie rzeczywiście dobrze wyglądają w stringach. Po całym dniu
surfowania Erik robiłby jej masaż olejkiem kokosowym i karmił świeżo złowioną rybą. Może
wcale nie musi iść na Yale ani do innego college'u. Może wystarczyłoby tylko... surfować.
Nate nagle wstał i podszedł do niej. Jego szmaragdowe oczy nie tyle błyszczały, co ra-
czej się tliły. Wyglądał, jakby zastanawiał się nad mnóstwem rzeczy.
- Hej - powiedział.
- Hej - odparła. - Dlaczego się nie kąpiesz?
Nate wzruszył ramionami.
- Bo woda jest za gorąca?
Blair zerwała się i rzuciła papierowy talerzyk do kosza. Nie miała ochoty na poga-
duszki z Nate'em, kiedy Erik siedział w balii z Georgie i Sereną. To nie miało sensu.
- Chodź - powiedziała i wyprowadziła go na dwór.
- Do zobaczenia później - rzucił za nimi kompletnie ujarany chłopak.
Kilka godzin wcześniej spadł świeży śnieg, więc podwórze skrzyło się w świetle księ-
życa. Na werandzie wokół balii tańczyli ratownicy z dziewczynami z miejscowej szkoły śred-
niej.
Serena lubiła moczyć się w gorącej wodzie na dworze w mroźną noc, zwłaszcza gdy
leciutko śnieżyło i wszyscy byli nadzy. Tym razem wyjątkowo się cieszyła, że siedzi wciśnię-
ta między brata i Chucka Bassa, podczas gdy holenderski dentysta patrzył na nią rozmarzo-
nym wzrokiem z drugiego końca balii.
Georgie zjadła za dużo pierożków czy czegoś tam i próbowała stanąć na rękach po-
środku balii, więc żadna część jej nagiego ciała nie stanowiła dla nikogo tajemnicy.
- Och - wyrwało się Blair, która z niepokojem obserwowała tę scenę.
Oczywiście planowała tej nocy się rozebrać, ale nie przy Nacie, Georgie, ratownikach
z Sun Valley i całej drużynie olimpijskiej z Holandii. A już na pewno, do cholery, nie będzie
na golasa stawała na rękach.
- Wskakujesz? - zawołał z wody Erik.
Serena zamrugała długimi rzęsami, żeby pozbyć się wody z oczu.
- Jest miło.
Blair obciągnęła rękawy pożyczonego swetra.
- Nic teraz.
Georgie wyskoczyła z wody i otarła nos. Jej skóra w świetle księżyca miała upiorny
odcień.
- Zostawcie ją. Może ma okres.
Blair zaczerwieniła się ze złości.
- Nate też ma okres? - zadrwił Chuck.
Nate wyciągnął z kieszeni szortów paczkę papierosów, zapalił jednego i poczęstował
Blair. Potem potruchtał przez ciemny, ośnieżony trawnik za domem, w samej bluzie, spoden-
kach i tenisówkach.
Blair włożyła do ust papierosa. Niedobrze, że tak jej szkoda Nate'a. To było dziwne
współczucie. I prawdopodobnie absolutnie niezasłużone.
- Wracam do domu - rzuciła ostro.
Serena strzeliła Erika łokciem pod żebro.
- To chyba sygnał dla ciebie.
Blair usłyszała za plecami rozbryzg wody.
- Wow! - dobiegł ją pisk Georgie i wiedziała, że to na widok Erika.
Co za przykrość, skarbie. On już jest po słowie.
- Poczekaj, Blair.
Blair zatrzymała się przy kuchni i porwała z tacy czekoladowe ciasteczko. Ugryzła i
odwróciła się, żeby spojrzeć na Erika. Miał na sobie tylko biały ręcznik, jak wtedy w hotelu,
kiedy zdała sobie sprawę, że to jest właśnie mężczyzna, który pozbawi ją dziewictwa.
A teraz nadszedł dobry moment.
Złapała butelkę schłodzonego szampana Veuve Clicquot z kuchennej szafki, wsunęła
ją pod ramię i wzięła talerz z ciasteczkami.
- Chodźmy na górę.
jak sanie świętego mikołaja
- Nie chcę wracać do domu - nadąsała się Georgie, gdy i ratownicy ruszyli za Conra-
dem, Josefem, Ganem i Franzem do domu, żeby coś przekąsić. - Chcę zrobić coś szalonego.
Serenę przeszedł dreszczyk emocji. Ja leż! Ja też! Miała dość włóczenia się z Erikiem
i Blair i patrzenia, jak romansują. I nie mogła się doczekać, kiedy ucieknie od rozkochanych
spojrzeń Jana. Nadszedł czas na przygodę.
- Widzieliście? Ci goście z patrolu mają na samochodzie takie sanki, tobogan. Zawsze
chciałam na czymś takim...
Georgie wyskoczyła z wody, nim Serena skończyła zdanie.
- Chodźcie! - krzyknęła, wskakując w śniegowce. - Obejrzyjmy je sobie!
Zapominając o ubraniach, Chuck i Serena pobiegli za Georgie na zastawiony samo-
chodami podjazd przed domem. Szybko i po cichu Chuck i Georgie zdjęli tobogan z subaru
ratowników i postawili go na śniegu. Georgie otworzyła tył terenówki któregoś z Holendrów i
zaczęła tam szperać.
- Ktoś ma ochotę? - krzyknęła po chwili.
- Ja! - odpowiedział Chuck, dołączając do niej.
Serena nie wiedziała, co Georgie proponuje, ale w tej chwili nie potrzebowała niczego
poza ciepłym płaszczem.
- Nie zmarzniemy? - zapytała niepewnie.
Na toboganie leża! gruby wełniany koc. Umrą z wyziębienia, jeśli wszyscy pod niego
nie wskoczą.
- Nie chcesz znowu być w gazetach? - Chuck sapnął. Chyba coś wciągał nosem.
Georgie wynurzyła się z mercedesa i zatrzasnęła drzwi. Potarła nos. Brązowe oczy
miała szeroko otwarte.
- Musimy się tylko ruszać. - Spojrzała na Selenę. - Wskakuj na sanki, a my z Chuc-
kiem cię pociągniemy. Jak renifery Mikołaja!
Serena była ostatnią osobą, która popsułaby dobrą zabawę na imprezie, a poza tym po-
twornie się cieszyła, że Jan dentysta nie odważył się do nich dołączyć. Mięczak! Serena od-
pięła pasy przytrzymujące koc, owinęła się i położyła na toboganie. Georgie przykucnęła
obok i wsunęła jej ręce pod koc. Potem mocno zaciągnęła i zapięła pasy, jakby szykowała do
transportu ofiarę wypadku. Serena zauważyła perełki potu nad górną wargą i na czole Geor-
gie, chociaż były ze trzy stopnie poniżej zera.
- Gotowa? - krzyknęła Georgie, stojąc w samych śniegowcach po kostki w śniegu.
Serena czuła się trochę dziwnie i trochę strasznie, kiedy tak leżała na toboganie, kom-
pletnie unieruchomiona. Położyła dłonie na udach, żeby się uspokoić.
- Gotowa.
Georgie i Chuck zachichotali. Pociągnęli tobogan. Ich pośladki napięły się z wysiłku,
gdy ciągnęli sanki podjazdem w stronę ośnieżonej części Wood River Drive.
- Czekajcie, gdzie biegniecie? - zawołała Serena.
Podniosła głowę i dostrzegła ich nagie sylwetki migoczące w świetle księżyca. Chuck
miał jeszcze ślad opalenizny po pobycie na St. Barts w Boże Narodzenie, ale Georgie była
biała jak lilia.
Ale nie tak niewinna.
Serenę zaczęła boleć szyja i już miała opuścić głowę, kiedy oślepiły ją jasne światła. Z
przeciwka nadjeżdżał samochód.
- Ratunku! — krzyknęła Serena.
Twarz jej zapłonęła ze wstydu, gdy zdała sobie sprawę, jak to żałośnie zabrzmiało.
Tobogan podskakiwał i sunął przed siebie, tylne światła samochodu zniknęły w odda-
li.
- Ej! - wrzasnęła Serena, wyciągając szyję. - Zatrzymajcie się!
Jej tak zwani przyjaciele nic zareagowali. Może nie słyszeli, a może tylko udawali, że
nie słyszą.
- Proszę...!
Nadal nie zwolnili. Droga znowu się rozświetliła, gdy nadjechał kolejny samochód.
Ten przyhamował. Ryknęła syrena i rozbłysły biało - czerwone światła.
- Cholera, policja! - wrzasnął Chuck. - Biegiem!
- Nie! - błagała Serena.
Tobogan podskakiwał, nabierając prędkości. Policja podjechała bliżej.
- Puść! Puszczaj! - Serena usłyszała głos Georgie. Nagle sanki zakręciły ostro i zje-
chały do rowu. Przetoczyły się i zatrzymały w płytkim strumieniu. Woda natychmiast przesią-
kła przez wełniany koc i dotarła do kolan Sereny. Była tak zimna, że aż parzyła.
- Zatrzymać się! Stać! - krzyczeli policjanci, goniąc Georgie i Chucka. Światła roz-
błyskiwały na dachu oddalającego się samochodu.
Serena, trzęsąc się z zimna, patrzyła na oddalające się światła policyjnego wozu.
- Ratunku - zakwiliła. - Ratunku, błagam.
zrobić to, czy nie zrobić
- Teraz jesteśmy dokładnie tak samo ubrani.
Blair wyszła z łazienki w samym ręczniku.
Erik odłożył na bok pismo narciarskie, które czytał, czekając na nią w łóżku.
- Super.
Pokój miał wysoki, ukośnie ścięty, drewniany sufit i gigantyczne tle dopasowane trój-
kątne okna wychodzące na Mount Baldy. W ciemnościach migały światła ratraków oczysz-
czających trasy na następny dzień. Blair przez sekundę zastanawiała się, czy Nate wciąż
gdzieś tam biegnie w tenisówkach, czy odzyskał rozsądek i wrócił do domu. Zresztą, czy ją to
obchodziło? Obróciła pierścionek z rubinem kilka razy i przeniosła spojrzenie na łóżko. Zaraz
stanę się kobietą, przypomniała sobie.
Nawet z okruszkami ciastek na brodzie i na piersi oraz z wilgotnymi, zmatowiałymi
po gorącej kąpieli włosami Erik wyglądał tak, że nie sposób było mu się oprzeć. Podeszła do
nocnego stolika i pociągnęła łyk szampana prosto z butelki.
- No dobra. Jestem gotowa.
Erik wziął ją za rękę i pociągnął na siebie. Ich usta spotkały się, rozkosznie łącząc po-
smak czekolady i szampana. Przycisnął się do jej bioder. Wyglądało na to, że też już był goto-
wy.
Zamknęła oczy, gdy usłyszała muzykę z imprezy na dole, jakąś hiphopową piosenkę,
której nie znała. Tamtego wieczoru, kiedy myślała, że zrobi to z Nate'em, wypaliła na CD
składankę muzyczną i w całym pokoju ustawiła świece. I do niczego nie doszło. Tym razem
była w obcym domu i grała obca muzyka. Może to i lepiej - im mniej dopracowany scena-
riusz, tym więcej miejsca na eksperymenty. Tak jakby naprawdę chciała robić coś dziwaczne-
go.
Pewnie, że nie.
- Otwórz oczy - zamruczał Erik, trącając ją w szyję nosem. - Masz piękne oczy.
Blair otworzyła oczy i zachichotała. Całowała się z seksownym starszym bratem Sere-
ny! Zamknęła znowu oczy, pogrążając się w kolejnej rundce usta - usta. Wyglądało na to, że
łatwiej jest po prostu coś robić niż myśleć o tym, co się robi albo z kim. Erik odwinął jedwab-
ną kołdrę w kolorze cynamonu i wsunął się pod nią. Blair wślizgnęła się za nim. Wyplątała
się z ręcznika i rzuciła go na podłogę bardziej ostentacyjnie, niż zamierzała.
Ta - dam!
- Już to robiłaś, prawda? - zapytał Erik, gdy przebiegał zwinnymi palcami po jej krę-
gosłupie.
Blair zadrżała - po trochu z przyjemności, po trochu ze strachu. Zacisnęła oczy.
- Jasne.
Poczuła na udzie imponującą erekcję Erika. Może nie będą musieli tego robić tak do
końca, może wystarczy tylko trochę. Wtedy przypomniała sobie, co ona i Serena mówiły
dziewiątoklasistkom na spotkaniach grupy koleżeńskiej pomocy. „Nie róbcie tego tylko po to,
żeby to zrobić. Zróbcie to z kimś, kogo kochacie, z kimś, komu na was zależy. Nie róbcie
tego, dopóki nie będziecie całkowicie pewne, że jesteście gotowe”.
Serenie łatwo mówić. Straciła cnotę latem po dziesiątej klasie, ni mniej, ni więcej tyl-
ko z samym Nate'em. To było coś, co zawsze, niewidzialne i niewypowiedziane, stało między
nimi dwiema. Kula u nogi ich przyjaźni.
Kiedy Blair wypowiadała się na temat seksu na spotkaniach grupy, mówiła z taką
pewnością, że czasem prawie sama wierzyła, że już to robiła. I jasne, bywała już z Nate'em
całkiem blisko tego, ale nigdy aż tak. Zawsze go powstrzymywała, dosłownie w ostatniej
chwili.
A zważywszy, że oboje z Erikiem byli nadzy i leżeli bardzo blisko siebie, właśnie te-
raz była ostatnia chwila.
- Denerwujesz się? - zapytał Erik, głaszcząc jej włosy i patrząc jej w oczy w ten swój
miły, cudowny sposób.
- Nie. A co? Dlaczego wydaje ci się, że się denerwuję? - zapytała Blair trochę zbyt
pospiesznie.
- No bo trzymasz kolana tak, jakbyś mnie odpychała...
Blair nie zdawała sobie sprawy, co robi z kolanami. Chociaż desperacko chciała to
zrobić i mieć już za sobą, najwyraźniej jej ciało miało inny pomysł.
Jak ma stracić cnotę, skoro nawet jej ciało nie współpracuje?
jej rycerz w lśniącej zbroi
Nate wraca! do domu Georgie z odrętwiałymi z zimna nogami, w przemoczonych te-
nisówkach, gotowy na skok do gorącej kąpieli. Myślał, że porządny, samotny spacer pomoże
mu oczyścić umysł, ale miał tyle rzeczy do przemyślenia: szanse przyjęcia do Brown, dzi-
waczne zachowanie Georgie, to, że nie został kapitanem drużyny, i to, że Blair wydawała się
przeglądać go na wylot. Ale tak naprawdę myślał tylko o jednym: jak cudownie byłoby zapa-
lić skręta i zapomnieć o wszystkich problemach.
- Cholera - zaklął pod nosem.
- Pomocy, proszę.
Usłyszał cieniutki, błagalny głos, cichy jęk z rowu po lewej stronie.
Obrócił się i wybałuszył oczy. Głos dobiegał z przewróconego toboganu ratownicze-
go. Spod koca wystawały jasne włosy. Wydały się Nate'owi dziwnie znajome. Gdyby nie był
tak trzeźwy, pomyślałby, że ma zwidy.
- Serena? - przyklęknął i zaczął rozpinać pasy. - Jezu, co się stało?
Gdy tylko Serena miała wolne ręce, objęła Nate'a za szyję, szlochając bez słów. Ucie-
szyłaby się nawet, gdyby uratował ją Jan, ale fakt, że uratował ją Nate, był tysiąc razy lepszy.
- Już dobrze, już dobrze - mruczał uspokajająco Nate, głaszcząc ją po włosach i rozpi-
nając pasy. Kiedy skończył odpinanie i odsunął ciężki, wełniany koc, zaniemówił z wrażenia.
- Och.
Złapał ją pod ramiona i pomógł jej stanąć, a potem z powrotem zawinął w koc.
Serena oparła się o niego. Nie miała nawet siły się zawstydzić, ani tym bardziej tłuma-
czyć, skąd się tu wzięła naga, przypięta do toboganu.
Nate schylił się i podniósł ją, jakby była dzieckiem.
- Zabieram cię z powrotem. Potrzebujesz porządnej, ciepłej kąpieli. Rozgrzejesz się i
będziesz jak nowa.
Ruszył w stronę domu, czując się jak bohater. Rozsadzała go energia. Ciepły, słodki
oddech Sereny łaskotał go w ucho. Oparła głowę o jego ramię, myśląc, że może to Nate, jej
Natie, był od zawsze jej przeznaczony. Jej rycerz w lśniącej zbroi. Miłość jej życia.
Kiedy wrócili do domu, Nate zaniósł Selenę na górę do łazienki dla gości i zrobił jej
gorącą kąpiel. Kiedy odpoczywała w pianie, poszedł korytarzem do sypialni matki Georgie,
żeby poszukać ciepłego szlafroka i miękkich, ciepłych skarpet. Drzwi były zamknięte, ale od-
kąd Nate przyjechał, służba zawsze je zamykała, więc nie myśląc wiele, wszedł bez pukania.
Ups.
Zamarł w progu. Rzeczy Blair leżały na podłodze, jej delikatna dłoń z rubinowym
pierścionkiem obejmowała szyję jakiegoś blondyna. Blondyn odwrócił się i okazało się, ze to
nie jest Holender z olimpijskiej drużyny snowboardowej - Bogu dzięki — ale Erik van der
Woodsen, starszy brat Sereny. Niewielka pociecha.
- Przepraszam - wymamrotał Nate. - Potrzebuję kilku rzeczy z szafy.
- Hm, a nie mógłbyś wrócić później? Jesteśmy trochę zajęci - powiedział Erik bez cie-
nia zażenowania.
Nate dalej stał i gapi! się na nich z rękoma w kieszeniach. Potrzebował jakiegoś wyja-
śnienia, jakieś reakcji od dolnej części seksualnej kanapki Erik - Blair, żeby móc się odwrócić
i wyjść.
Ale Blair tylko leżała z zamkniętymi oczami. Erik prawie przekonał jej ciało, żeby
wyruszyło w podróż, którą tak bardzo chciała odbyć, ale gdy usłyszała głos Nate'a, odwołała
lot. W końcu usłyszała, że drzwi się zamykają i Nate pospiesznie oddala się korytarzem. Wte-
dy podniosła się na łokciach i odsunęła od Erika. Podciągnęła prześcieradło, żeby się zasło-
nić.
- Właściwie to miał być mój pierwszy raz - przyznała się, czerwieniejąc. - Ale chyba
nie jestem gotowa.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Z całego serca wierzyła, że nie będzie
za bardzo zły.
Śliczne usta Erika ułożyły się w lekki uśmieszek.
- E tam, pewnie, że jesteś gotowa. Po prostu nie jestem właściwym facetem.
Doskonale wiadomo, kto jest tym właściwym.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Wiem, wiem, wieki upłynęły. odkąd ostatnio rozmawialiśmy. Ferie wiosenne prawie się kończą, a z
tego co słyszę, wszyscy byli bardzo zajęci niemyśleniem o listach z informacją o przyjęciu do col-
lege'u, które powinny zjawić się w naszych skrzynkach pocztowych już za dwa tygodnie. Tak, byliśmy
zajęci, zajęci, bardzo zajęci. Ale nim zacznę opowiadać, kto w jakie wpadł kłopoty i gdzie, pozwólcie,
że wyjaśnię kilka kwestii w całkowicie przypadkowej kolejności.
a) Nie wszyscy holenderscy snowboardziści z drużyny olimpijskiej są gejami i nie wszyscy są żonaci
lub nudni. Wiem to, bo spotykałam się króciutko z jednym z nich, kiedy byłam z rodziną na nartach w
Banff. Nazywał się Jansen i był niemożliwie słodki.
b) Jeśli idąc do college'u, nadal będziesz dziewicą, to nie martw się, nie ty jedna. Wiem to, bo... no
wiem, i tyle.
c) Wyrzucanie poczty do rzeki nie jest przestępstwem, no, chyba że się jest pracownikiem poczty.
d) Ale jest przestępstwem nie odpowiedzieć na e - mail dziewczyny, gdy chce ci wybaczyć, pocałować
i pogodzić się. Przestępstwem jest także niepodziękowanie za prezent. A już zdecydowanie prze-
stępstwem jest bieganie nago po publicznej drodze, zwłaszcza jeśli ściga cię policja - patrz wieści po-
niżej.
e) Ostatnia, choć nie najmniej ważna sprawa: głupio mi to mówić, ale zdecydowanie lepiej się czuję,
gdy nie kłócimy się z rodzicami.
Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy. A co do najświeższych nowinek...
Niesławna dziedziczka z Connecticut i znany imprezowicz z Upper East Side aresztowani za publicz-
ne obnażanie się
Ona już nas zaszokowała tym, że sprzedała ulubionego kucyka, żeby mieć pieniądze na narkotyki, a
on dostarczył nam niezapomnianych wrażeń, kiedy pojawił się, cały wyżelowany, w europejskiej rekla-
mie wody po goleniu. Teraz znowu o nich słychać. G i C zostali aresztowani wczoraj wieczór, gdy pa-
radowali po publicznej drodze golusieńcy. Potem stwierdzono, że obydwoje byli pod wpływem wszel-
kich możliwych substancji i że ukradli ratownikom z patrolu tobogan, który zwrócono do kwatery głów-
nej ratownictwa. Oboje zwolniono za kaucją następnego ranka. Polecieli do domu - jedno do Green-
wich, drugie do Nowego Jorku - prywatnymi odrzutowcami. Plotki głoszą, że wydział policji w Wood Ri-
ver i ratownicy z Sun Valley otrzymali znaczne sumy z dotacjami od „anonimowych” ofiarodawców w
zamian za dyskrecję. G już siedzi w Wyzwoleniu, gdzie pewnie dosłużyła się dożywotniego członko-
stwa. C ma szlaban, co oznacza, że nie może już korzystać z rodzinnego apartamentu w hotelu Tribe-
ca Star ani z samochodu matki z szoferem. Biedactwo. Plotki mówią, że pewna piękna modelka,
uczennica z Upper East Side, również była zamieszana w ten incydent, ale zdołała wymknąć się poli-
cji. Tego samego wieczoru tajemniczy, przystojny chłopak odprowadził ją do hotelu. Zuch dziewczyna!
Na celowniku
V patrzy na wystawę sklepu ze sprzętem filmowym jak dziecko na wystawę sklepu zoologicznego.
Biedactwo, nie może się doczekać, kiedy rodzice wrócą do domu. B, E oraz grupa ratowników z Sun
Valley wieczorami piją piwo w miejscowym barze w Ketchum. Idaho. I możecie wierzyć lub nie, ale
nie wyczuwa się między nimi napięcia seksualnego. Słyszałam, że to się przydarza dziewczynom, gdy
już... no, wiecie. Tracą potrzebę flirtowania. J znowu czai się w okolicach Upper East Side, ukryta za
drzewami. O co jej właściwie chodzi? Za dnia S i jej brat E sami przecinają szlaki w Sun Valley.
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Znam od małego pewnego chłopaka i jestem pewna, że przez cały czas byłam w nim zako-
chana, tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy. Chodził z moją najlepszą przyjaciółką, a te-
raz jest z inną moją znajomą, chociaż jestem pewna, że to niedługo się skończy. Muszę się
dowiedzieć, czy on czuje do mnie to samo, ale nie jestem pewna, co powinnam zrobić.
Zagubiona
O:
Droga zagubiona!
Wiesz, co ci radzę? Dorwij go. Pocałuj go i od razu wszystko będzie na właściwym miejscu.
Jeśli on czuje to samo, zorientujesz się. Jeśli nie, też się zorientujesz. Powodzenia, skarbie.
P
P:
Droga plotkaro!
Uwielbiam twoją stronę. Jesteś świetną dziewczyną. Chciałbym poznać twoje imię. Być
może jesteś tą samą dziewczyną, którą poznałem na nartach. Pewnie nigdy więcej się nie
spotkamy, bo mieszkam daleko od Ameryki, ale zawsze będę cię kochał z oddali.
Jan
O:
Kochany Janie!
Mam wrażenie, że się spotkaliśmy, dawno temu. I nawet jeśli nie jestem dziewczyną, o któ-
rej mówisz, masz moje pozwolenie na kochanie mnie z oddali. I niech już tak zostanie, do-
brze?
P
Do zobaczenia w przyszłym tygodniu, z powrotem w szkole. To może być miłe, zasnąć wreszcie we
własnym łóżku.
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara
liczy się intencja
Kiedy na dole zabrzęczał dzwonek, Gabriela i Ruby robiły właśnie batoniki energe-
tyczne - bez drożdży, bez cukru, pełnoziarniste, z żurawinami. W tym samym czasie Vanessa
i Jordy pomagali Arlowi przywiązać żonkile, które ukradł z parku, do starej sieci rybackiej.
Żonkile chyba miały symbolizować nadzieję, ale Vanessa nie bardzo wiedziała, co oznacza
sieć. Siatka była szorstka i kaleczyła dłonie. A dodatkowo wkurzało Vanessę, że Jordy zaczął
nagle wykazywać zainteresowanie pracą jej rodziców. Nawet zdjął buty i chodził po domu
boso, tak jak oni, i założył wisiorek z paciorków z pacyfką. Pewnie ukradł matce ze szkatułki
ze starociami. Nic trzeba więc tłumaczyć, że dzwonek był dla Vanessy natychmiastowym sy-
gnałem, by rzucić wszystko i pobiec do drzwi.
- Ja otworzę! - krzyknęła i wcisnęła żonkile w pomocne dłonie Jordy'ego. Podbiegła
do domofonu. - Słucham?
- Poczta. Paczka dla pani.
Vanessa wpuściła listonosza. Wszedł na górę i wręczył jej pudełko. Paczkę zaadreso-
wano do niej, a w górnym lewym rogu było nazwisko i adres Dana.
Zamknęła drzwi, usiadła na podłodze i rozdarła opakowanie zębami. Jej oczom ukazał
się jaskraworóżowy, plastikowy statek kosmiczny z trzema małymi, plastikowymi Japonecz-
kami na szczycie. Dziewczynki miały jednakowe warkoczyki i plastikowe, zielone sukienki.
Vanessa znalazła guziczek, włączyła zabawkę i postawiła na podłodze. Zabrzmiała szalona ja-
pońska piosenka i dziewczynki zaczęły wirować w tańcu, a pod ich stopami rozbłyskiwały
światełka. Potworna tandeta. Okropność. Coś fantastycznego.
- Co to jest na Matkę Ziemię?! - wykrzyknęła Gabriela, która przyszła popatrzeć. -
Kto ci przysłał coś takiego?!
Ten cudowny chłopak, za którego myślałaś, że pewnego dnia wyjdę.
- Podoba mi się - oznajmiła Vanessa. - To tak brzydkie, że aż piękne.
Po chwili przyszedł Jordy z girlandą żonkili wokół szyi. Zmarszczył brwi, patrząc na
zabawkę.
- Co to jest?
- Po prostu coś - odparła Vanessa i naraz zaświtał jej pomysł nowego filmu. - Ej, mo-
żesz się schylić na chwilę? - zapytała, myśląc o nosie Jordy'ego.
Pochylił się, a ona przymknęła oczy, składając dłonie przy oku, jakby patrzyła przez
obiektyw na jego zadziwiający nos i zwariowany, różowy statek kosmiczny, kręcący się i roz-
błyskujący światełkami.
Zapowiada się kolejne arcydzieło.
- Zostań tutaj.
Vanessa popędziła do swojego pokoju po kamerę. Jeżeli się pospieszy, rodzice nawet
nie zauważą, co robi.
- Zostań tak - szepnęła, przykładając kamerę do oka, łapiąc ostrość starając się, żeby
pacyfka i żonkile nie weszły w kadr. - Dobra, złapałam.
Wyłączyła kamerę i wrzuciła ją do czarnej szkolnej torby przy drzwiach. Z drugiego
końca salonu obserwował ją zaciekawiony ojciec, światełka zabawki rozbłyskiwały w jego
oczach. Vanessa poszła do pokoju wziąć trochę więcej sprzętu. Od tej chwili będzie musiała
zawsze nosić ze sobą kamerę i statek kosmiczny. Będzie filmowała najdziwaczniejsze rzeczy,
które jej się spodobają, a za każdym razem w tle pojawi się ta zabawka.
- Mogę już wstać? - zapytał Jordy, gdy wróciła.
Wciąż klęczał nad różowym UFO, słuchając powtarzającej się melodyjki. Oczy miał
błędne.
Vanessa wyłączyła zabawkę. Włożyła do torby zapasowe baterie i jeszcze jeden
obiektyw.
- Aha, możesz już iść - rzuciła z roztargnieniem.
Już go do niczego nie potrzebowała.
- Ej, a gdzie ty idziesz? - wrzasnęła Ruby z wnęki kuchennej.
Vanessa po tonie głosu poznała, że siostra doskonale wie, co jest grane. Zasznurowała
martensy i naciągnęła na głowę kaptur czarnej wiatrówki z demobilu.
- Wychodzę - odkrzyknęła, wypadając za drzwi.
A oczy ojca płonęły z ciekawości, prawie wypalając Vanessie czarne dziury w ple-
cach.
odpowiedź można znaleźć na ścianie w łazience
Słodka jak eklerka, mała femme fatale
Próbowałem twoich petite beurr i twojego chleba
napełniasz mój talerz
Ostatniego dnia ferii Dan stał w męskiej toalecie w redakcji „Red Letter” i czytał raz
za razem swój własny wiersz, ten sam, który w tajemniczy sposób zniknął z jego biurka. Zna-
lazł już utwór, w którym wykorzystał wcześniej ostatnią linijkę - „napełniasz mój talerz” - i
miał zamiar przerobić ostatni wers. Ale do pisania zainspirowała go chwila - widok Elise z
bagietką. A teraz nie interesowała go już ani Elise, ani wiersz.
Czy to może mieć coś wspólnego z pewnym e - mailem, który niedawno dostał?
Zbędna linijka nie była głównym powodem, dla którego gapił się na ścianę. Ktoś dopi-
sał pod spodem: Uwaga: jak nie należy pisać, patrz powyżej.
No dobra, może to, co napisał, było głupie, sentymentalne i bez sensu. Sam pierwszy
by to stwierdził, ale krytykowanie czyjegoś pisania tak bezpośrednio było zwyczajnie... złośli-
we i niedojrzale. To jak wygadywanie świństw o czyjejś matce: tylko ty możesz o niej źle
mówić.
- Łajdaki - mruknął pod nosem Dan, spuszczając wodę.
Wyciągnął z kieszeni czarny cienkopis i zaczął bazgrać obok swojego wiersza.
Uwaga: jak nie być dupkiem
1. Nie kradnij rzeczy z czyjegoś biurka, zwłaszcza gdy właściciel nie zna cię
na tyle, aby uznać to za zabawne.
2. Nigdy nie zakładaj, że wiersz jest skończony. Najlepiej w ogóle niczego nie
zakładaj, bo tylko wyjdziesz na dupka.
3. Pieprz się - i tak nikt inny tego nie zrobi.
Wsadził cienkopis z powrotem do kieszeni, umył ręce i kopnięciem otworzył drzwi,
prawie wpadając na Siegfrieda Castle'a.
- Czeźdź, dzieciaku - zwrócił się do niego z dziwacznym niemieckim akcentem pan
Castle. - Miałem parę telefonów w sprawie dżeków, które nie dotarły. To ty je wysyłałeś w
zeżłym tygodniu. Rusty właśnie dzwoniła, żeby powiedziedź, że Myztery Craze nie może wy-
ledziedź z Helsinek, bo Rusty nie ma jej jak wysłać pieniędzy.
Dan podszedł do biurka i wziął swoją czarną torbę ramię. Kusiło go, żeby powiedzieć
Castle'owi, że czek do Mystery właśnie do niej płynie rzeką Hudson, ale nie chciał wylecieć z
roboty. Wolał sam odejść.
Pan Castle poszedł za nim do biurka. Zmierzył go spojrzeniem złośliwych, niemiec-
kich oczek.
- Może idź i poszukaj sobie gdzie indziej niewolnika - syknął Dan.
Wszedł na krzesło, żeby przeczytać słowa tworzące poziomą czerwoną linię na ścia-
nach pokoju. Red Letter, Red Letter, Red Letter ciągnęło się w nieskończoność.
- Jakie to oryginalne - stwierdził, zeskakując z krzesła. A potem wyszedł.
Trzydzieści sekund po jego wyjściu rozległ się ostry dzwonek komórki - nic przyjem-
nego. Dan nawet nie musiał sprawdzać; wiedział, kto dzwoni.
- Jasna cholera, dzieciaku! Nikt nie odchodzi, powtarzam, nikt nie odchodzi z „Red
Letter”! - wrzasnęła na niego Rusty Klein. - Miałeś chłonąć aurę geniusza literackiego. Miałeś
robić, co ci kazali. Dopiero terminujesz, na miłość boską. Nie możesz odejść!
Dan kroczył Południową Siódmą Aleją z telefonem przyciśniętym do ucha. Nie zamie-
rzał pozwolić, aby Rusty odebrała mu poczucie triumfu.
- Przykro mi. ale naprawdę nie wiem, w jaki sposób wysyłanie czyichś listów, kupo-
wanie kawioru albo kserowanie dokumentów miałoby z kogokolwiek uczynić dobrego poetę.
Rusty milczała. Jakąś sekundę.
- Wskakuj do taksówki, słońce. Spotkamy się w Płaza o dziesiątej. Chyba wiem, jak
to załatwić.
Dan stał u szczytów schodów prowadzących do metra. Pomyślał o tym, jak Rusty na-
mawiała go, żeby rzucił szkołę i zaczął pisać wspomnienia, czego absolutnie nie miał ochoty
robić. Chciał iść do college'u, zdobywać nowe doświadczenia i uczyć się lepiej pisać, a do
tego nie potrzebował agenta.
- Nie trzeba, chyba sam sobie poradzę. Właściwie na pewno sam sobie poradzę. Przy-
najmniej na razie.
Rusty nie od razu zareagowała. Słyszał, jak dzwonią u niej telefony i jak jej asystent,
Buckley, uwija się, żeby wszystkie odbierać. Dan czekał, aż Rusty wykrzyknie, że jest głupi,
że sam nie wie, co dla niego dobre, ale ona powiedziała tylko:
- Jesteś pewien?
- Aha - odparł stanowczo Dan. - Dzięki.
- A niech cię! Powodzenia.
- Wzajemnie - odpowiedział szczerze Dan i rozłączył się.
Rusty Klein była zwariowaną, przerażającą despotką, ale wiedział, że i tak będzie mu
jej brakowało.
Zajrzał do cukierni, zamówił dużą kawę i pączek z dżemem. Czekając, postanowił za-
telefonować do Vanessy. Ręce mu drżały, gdy wychodził z wielkim, gorącym kubkiem. Po-
stawił go na ziemi, zapalił papierosa i wybrał numer.
- Hej! - powiedział, gdy odezwała się automatyczna sekretarka. - Coś ci wysłałem.
Zastanawiałem się, czy doszło. - Zaciągnął się dymem, próbując wymyślić, co powiedzieć. -
A tak w ogóle, to mówi Dan. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. Eee... cześć -
dorzucił i rozłączył się.
Cóż, nie zabrzmiało to jak: „Przepraszam, spróbujmy jeszcze raz”, ale przynajmniej
się odezwał.
czasem prawda kłuje w oczy
Leo stał przed metalową furtką i czekał na Jenny.
- Cześć - powiedziała, czerwieniąc się ze wstydu. Dość bezczelnie się do niego wpro-
siła.
Leo grzebał nerwowo przy zamku. Ruchem głowy wskazał rower oparty o kubły.
- Tata każdego ranka jeździ na nim wokół parku. Jak na swój wiek jest naprawdę w
niezłej formie.
Jenny nigdy nie słyszała, żeby Leo wspominał o ojcu. Zawsze wyobrażała sobie, że
wychowywał się bez ojca, w wielkim różowo - białym mieszkaniu matki przy Park Avenue.
Myślała, że całymi dniami gapił się w telewizor i czesał rozpieszczonego psa złotą szczotką,
podczas gdy matka wydawała miliony z jego alimentów na firmowe ubrania dla psa i kolacje
z młodymi mężczyznami.
- Hej, wróciłem - zawołał Leo, gdy weszli do środka. - Pozwól - powiedział do Jenny.
Wziął od niej kurtkę i powiesił. - Chodź.
Jenny ruszyła za nim ciemnym, wąskim korytarzem. Mieszkanie pachniało stęchłą
prażoną kukurydzą i płynem dezynfekującym. Biała farba na ścianach popękała i odchodziła
od tynku. Gładki, ciemnoczerwony dywan był powycierany i zmechacony. Dom przypominał
jej własne mieszkanie, tyle że tu było jeszcze gorzej.
- Mamo, tato, to Jennifer, dziewczyna, o której wam opowiadałem.
Gdy Jenny zobaczyła pana i panią Berensen, szczęka opadła jej do podłogi. Oboje
mieli podobne szare dresy, jedli prażoną kukurydzę z mikrofalówki, trzymali nogi na ratano-
wym stoliku do kawy ze szklanym blatem i oglądali telewizor w maleńkim, ciemnym pokoju.
Pani Berensen była filigranową kobietą, o krótkich, siwych włosach i jasnoniebieskich oczach
z drobnymi, kurzymi łapkami. Pan Berensen miał co najmniej osiemdziesiąt lat, był siwy,
miał długie, kościste ręce i nogi oraz opaloną, ogorzałą twarz. Oboje byli tak chudzi, jakby
żyli na samym popcornie i wodzie.
- Naprawdę miło mi... państwa poznać - zawahała się Jenny. Zrobiła krok w przód,
żeby uścisnąć ich dłonie.
- Och, ale z ciebie ślicznotka - stwierdziła pani Berensen.
- Właśnie oglądamy stary kawałek z Jamesem Bondem - powiedział pan Berensen. -
Siadajcie, jeśli macie ochotę.
Chrząknął i przesunął się na ciemnoczerwonej, welurowej sofie, żeby zrobić dla nich
miejsce.
Jenny nie potrafiła sobie wyobrazić, jak ten człowiek mógł jeździć na rowerze wokół
parku. Wyglądał tak, jakby miał zaraz paść trupem.
- Dzięki. - Leo dotknął łokcia Jenny. - Chodź, pokażę ci swój pokój.
Jenny przygryzła usta i poszła za nim. Czuła się okropnie zawiedziona i nienawidziła
się za to. Dlaczego miałoby ją obchodzić, że Leo nie jest księciem, który mieszka w eksklu-
zywnym budynku z odźwiernym przy Park Avenue?
Bo facet musi mieć coś więcej poza słodkim usposobieniem i ślicznie wyszczerbio-
nym zębem!
Pokój Lea okazał się jeszcze bardziej przygnębiający. Pod ścianą stało łóżko przykryte
starą narzutą w żółto - zieloną kratę. Ściany były białe. Na podłodze leżał zniszczony brązo-
wy dywan, a na porysowanym, drewnianym biurku gigantyczny macintosh. Komputer był
zdecydowanie najnowszą i najdroższą rzeczą w domu Berensenów.
Jenny przysiadła na brzegu łóżka i kichnęła gwałtownie. Reagowała alergicznie na ca-
łokształt sytuacji.
A kto by tak nie zareagował?
Leo usiadł na drewnianym krześle przy biurku i poruszył myszką, żeby obudzić kom-
puter.
- Tym się głównie zajmuję, gdy nie jestem w szkole albo z tobą.
- Tak?
Jenny zastanawiała się, czy pokaże jej jakiś dziwaczny czat, na którym udaje, że jest
kimś zupełnie innym.
- Chodź, pokażę ci.
Niechętnie wstała i podeszła. Spodziewała się, że będzie musiała przejrzeć stos ohyd-
nych e - maili. Zamiast tego zobaczyła obraz, wierną kopię Urodzin Marca Chagalla. Nie, nie-
zupełnie wierną kopię, bo Leo gdzieniegdzie dodał coś od siebie.
- Ty to zrobiłeś? - zapytała Jenny, gdy odzyskała głos. To była naprawdę dobra praca.
- Aha, ale jeszcze nie skończyłem. Muszę coś zrobić z szybą. Jest trochę zbyt smętna.
- Zaczął otwierać menu z paletami kolorów i narzędziami do cieniowania. - Mógłbym dodać
odrobinę złota... - Zerknął na Jenny. - Jak myślisz?
Jenny wróciła z powrotem do łóżka, bo to było jedyne miejsce, gdzie mogła usiąść.
Zakołysała się lekko na sprężynach materaca, żeby oczyścić myśli.
- Naprawdę uwierzyłam, że mieszkasz w tamtym eleganckim apartamencie. Myśla-
łam, że Daphne to twój pies.
Przestała podskakiwać, spojrzała na dywan i przełknęła ślinę.
- Chyba trochę chciałem, żebyś tak pomyślała. Dlatego cię tam zabrałem.
Jenny podniosła wzrok. Leo nie wyglądał już tak oszałamiająco, zgarbiony przy sta-
rym biurku we wstrętnym pokoju.
- Ale Elise mówiła, że podobno byłeś na przyjęciu u Fricka. No i nosisz taką ładną
skórzaną kurtkę. - Wsunęła dłonie pod uda. - Myślałam, że tam mieszkasz - powtórzyła.
Leo pokręcił głową.
- Po szkole wyprowadzam też Henry'ego, psa Madame T. Zaprasza mnie na imprezy,
takie jak ta u Fricka, i załatwia mi członkostwo w muzeach, bo wie, że interesuję się sztuką, a
jej dzieci już są dorosłe. To właściwie bardzo miłe z jej strony.
Jenny kiwnęła głową. Dlaczego tak trudno jej zaakceptować fakty? Leo jest zwykłym
chłopcem, który po szkole wyprowadza psy bogatym ludziom.
I ma naprawdę starych rodziców, którzy mieszkają w naprawdę ciemnym, przygnębia-
jącym mieszkaniu. Interesuje się sztuką, tak jak ona, ale ona potrzebowała czegoś... więcej.
Nagle zerwała się z łóżka i rzuciła do telefonu.
- Zróbmy coś szalonego i romantycznego! Ukradnijmy butelkę wina twoim rodzicom
i zabierzmy ją do parku. Usiądziemy pod gwiazdami i upijemy się!
Leo oniemiał.
- To ty jesteś tajemnicza, nie ja - stwierdził, uśmiechając się z zakłopotaniem. - Moi
rodzice nie mają wina, poza tym jutro idziemy do szkoły. Muszę zrobić kolację i odrobić lek-
cje. Zostań i zjedz z nami.
Kolacja z wychudzonymi rodzicami Leo, którzy nawet nie piją wina? Zero romanty-
zmu.
Jenny nie rozumiała, co się z nią dzieje, ule wiedziała, że jeśli nie wybiegnie z pokoju
Leo, zaraz wybuchnie.
- Chyba muszę już iść - mruknęła i rzuciła się do wyjścia.
Twarz ją paliła. Nie umiała nawet się zatrzymać i pożegnać z rodzicami Lea. Złapała
kurtkę, wyobrażając sobie chłodne powietrze na policzkach i uspokajającą jazdę autobusem.
- Czekaj! - krzyknął za nią Leo, ale ona już była na ulicy.
Chciała się przekonać, czy lubi prawdziwego Lea. Teraz już znała odpowiedź.
I nie wyglądała ona najprzyjemniej.
pierwszy przypływ siostrzanej miłości
- To cudownie znowu cię widzieć w domu! - zachwyciła się matka, gdy Blair wysia-
dła z windy, ciągnąc walizkę na kółkach od Louisa Vuittona.
Mookie, pies Aarona, zamachał do niej ogonem i otarł się zadem o jej kolana.
- Spadaj - syknęła Blair pod nosem, chociaż cieszyła się z powrotu do domu. Zdjęła
płaszcz i rzuciła go na antyczną kanapę, stojącą w rogu holu wejściowego. - Cześć, mamo.
Gdzie Kitty Minky?
Eleanor podeszła do córki, ciężko się kołysząc, i ucałowała ją głośno. Potem podała jej
telefon.
- To twój ojciec, kochanie. Właśnie ucięliśmy sobie przemiłą pogawędkę.
Ciekawe... Rodzice nie odzywali się do siebie - uprzejmie - od ponad roku.
- Tata?
- Blair, misiaczku - odezwał się wesoły, przesycony winem głos ojca, prosto z chaty
we Francji. - Ça va bien?
- Tak jakby - odparła Blair.
- Miałaś wiadomość z Yale?
- Nie. - Blair nie zamierzała się przyznawać, że chyba całkiem zaprzepaściła szanse w
Yale - jego alma mater. Ruszyła korytarzem do swojego starego pokoju i stanęła w progu. -
Jeszcze nie.
- W porządku. Bądź mila dla matki. Cala promienieje, prawda?
- Chyba tak. - Blair weszła do pokoju i usiadła na podłodze. - Tęsknię za tobą, tato.
- Ja za tobą też, misiu - powiedział ojciec i się rozłączył.
- Więc co o tym myślisz? - zapytała matka.
Weszła za córką do pokoju, ciężko dysząc. Jej brzuch wyglądał, jakby urósł o trzy-
dzieści centymetrów w czasie nieobecności Blair. Ale matka ładnie się opaliła na Hawajach i
wyglądała całkiem dobrze w ciemnozielonej sukience z czarnymi wstawkami od Diane von
Furstenberg. Nawet jej czarna, aksamitna opaska na włosy nie prezentowała się tak źle.
Blair zmusiła się do lekkiego uśmiechu. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na środ-
ku pokoju.
- Ładnie wyglądasz.
- Nie, chodzi mi o pokój.
Blair wzruszyła ramionami i rozejrzała się. Znajome, perłowobiałe ściany przemalo-
wano na blady seledyn, z lamówką w kolorze soczystej zieleni i bordiurą w stokrotki. Orien-
talny, różowy dywanu Blair został zastąpiony kudłatym, kremowo - żółtym. W rogu stał ko-
szyk dla noworodka wyłożony białą koronką, leżał w nim żółty kocyk pracowicie wyszyty w
białe stokrotki. Pod dalszą ścianą ustawiono bladożółty stolik do przewijania i szafę. Po pra-
wej stał drewniany fotel bujany ze stokrotkami namalowanymi na oparciu. Kitty Minky, jej
kotka, leżała zwinięta na poduszce fotela i spała jak suseł.
Matka podeszła do szafy i przesunęła dłonią po szufladach.
- Chcieliśmy umieścić monogramy na wszystkich meblach ale jeszcze nie wymyślili-
śmy imienia. - Uśmiechnęła się szeroko. - Twój ojciec zasugerował, że ty powinnaś je wymy-
ślić. Zawsze byłaś taka twórcza, kochanie. Uważam, że to doskonały pomysł!
- Ja?
Blair pobladła. To dziecko nie ma z nią nic wspólnego. Dlaczego u licha chcą, żeby
wymyślała dla niego imię?
- Nie martw się, to nie musi być żydowskie imię ani nic takiego. Cyrus nie dba o to.
Potrzebujemy po prostu dobrego imienia. - Matka uśmiechnęła się zachęcająco. - Nie spiesz
się. Zastanów się chwilę. - Podeszła do koszyka, strzepnęła kocyk i złożyła go ponownie. -
Cyrus i ja idziemy teraz do 21 Club na degustację wina. Powiedz Myrtle, co chcesz na kola-
cję, to ci coś zrobi. - Schyliła się, żeby pocałować Blair w czubek głowy. - Po prostu dobre
imię - powtórzyła przed wyjściem z pokoju.
Blair została sama, medytując nad doborem kolorów w pokoju i swoją nową rolą star-
szej siostry, nadającej imię młodszemu dziecku. Jej pokój już nawet nie pachniał po staremu.
Pachniał czymś nowym, czymś nowym i pełnym obietnic.
- Namawiałem ich na Daisy - powiedział Aaron, wchodząc do pokoju w samych tylko
bordowych, flanelowych bokserkach z Harvardu. Przycięte dredy sięgały mu już za uszy, a
pierś miał opaloną. Prezentowałby się całkiem nieźle, gdyby nie był taki denerwujący.
- Jak było na Hawajach? - zapytała Blair, chociaż wcale jej to nie interesowało.
Oczy Aarona rozszerzyły się entuzjastycznie.
- Jeszcze lepiej, niż myślałem. Poznałem dziewczynę z Berkeley, która chyba jest
jeszcze większą wegetarianką ode mnie. Jej rodzice to uchodźcy z Haiti. Uczyła mnie surfo-
wać. Pełny odlot.
Blair uniosła brwi. Opowieść nie zrobiła na niej wrażenia.
- Ale już wróciłeś - zauważyła.
Kiwnął głową.
- Więc co myślisz o Daisy? Dobre imię dla dzieciaka?
Zmarszczyła nos.
- Phi, chłopaczek z Harvardu. To takie tandetne. - Kilka razy obróciła na palcu pier-
ścionek z rubinem. - A jak się nazywała ta panienka z Haiti?
Aaron zmarszczył brwi.
- Yael. Mówiła, że większość ludzi wymawia to „yai - elle” czy jakoś tak, ale powin-
no się wymawiać „yale”, jak nazwa szkoły.
- Yale. - Blair przestała kręcić pierścionkiem, a kąciki ust uniosły jej się w uśmiechu.
- Yale.
No jasne!
S i N wreszcie to sobie wyjaśnili
Skoro Blair już się wyniosła, nie było powodu, żeby nie zaprosić do siebie Nate'a.
- Hej - powiedział, gdy Serena przywitała go w drzwiach. To było dziwne uczucie,
zobaczyć ją znowu w starych kątach. Ale też miłe.
- Hej. - Pocałowała go w policzek.
Wzięła od niego przemoczony trencz i powiesiła w szafie na płaszcze. Jego szara ko-
szulka z Abercrombie wyglądała na znoszoną i miękką. Serena nie mogła się doczekać, kiedy
jej dotknie.
- Przepraszam, że tak to wyszło na tamtej imprezie - powiedziała.
Kiedy teraz o tym myślała, nie rozumiała, dlaczego nie pocałowała Nate'a w Sun Val-
ley. Zwłaszcza że już była naga.
Cóż, najwyżej znowu będzie musiała się rozebrać, prawda?
- Nie szkodzi.
Nate chyba na coś czekał. Na przykład na wyjaśnienie, dlaczego go zaprosiła.
Podeszła do niego. Stała boso na zimnej, drewnianej podłodze. Miała na sobie tylko
cieniutką, bawełnianą podkoszulkę i dżinsową minispódniczkę. Zadrżała, trochę z zimna, ale
przede wszystkim z nerwów. Nate potarł jej nagie ręce.
- Nate? - zapytała Serena, wpadając mu w ramiona. Czuła jego oddech na twarzy.
Och, Natie. - Wiesz, że zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi i zawsze doskonale się rozu-
mieliśmy, i zawsze mogliśmy na siebie liczyć, nawet kiedy sprawy naprawdę źle się
układały?
- Yhm - odparł chrapliwym głosem Nate, nadal rozcierając jej ramiona.
- A nie moglibyśmy po prostu być razem?
Nate przestał ją głaskać. Jak można odmówić najśliczniejszej dziewczynie w całym
wszechświecie, która jest w dodatku najlepszym przyjacielem. I praktycznie rzuca się czło-
wiekowi w ramiona? Może gdyby ją leciutko pocałował i powiedział delikatnie, że nie jest im
to pisane... pochylił się i bardzo niepewnie pocałował ją w usta. To był miły, słodki, niewinny
pocałunek.
Ale Serena nie szukała niczego słodkiego i niewinnego, chciała prawdziwej miłości.
Odwzajemniła pocałunek żarliwie, jak ktoś, kto czekał bardzo, bardzo długo. Złapała Nate'a
za rękę i pociągnęła do swojego pokoju.
- Ej - odezwał się Nate, stając w progu. - Blair nadal tu jest?
- Ej... - Serena puściła jego dłoń. To nie może być prawdziwa miłość, skoro Nate jest
zakochany w kimś innym. Westchnęła i opadła na łóżko, uśmiechając się smutno do sufitu. -
Blair wyprowadziła się z powrotem do domu.
- Och. - Nate usiadł obok Sereny. Dotknął jej ramienia. - Wszystko w porządku?
Serena uśmiechnęła się szeroko. Nawet jeśli Nate nie jest jej prawdziwą miłością, na-
dal może być jej kochanym misiaczkiem.
- Blair i Erik nie poszli na całość - informowała go. Na pewno chciał wiedzieć.
- Skąd wiesz? - zapytał podejrzliwie.
Nie uszło jego uwagi, że Serena i Blair się pokłóciły.
Serena obróciła się na brzuch i schowała twarz w ramionach jak mała dziewczynka.
- Bo go zapylałam - odparła stłumionym głosem. - To mój brat, rozumiesz?
Nate nic nie powiedział. Ulżyło mu, ale nie chciał tego okazać.
Uniosła się na łokciach.
- Wiesz, że cię kocham, Natie. Ale chyba obydwoje wiemy, kogo naprawdę chcesz
całować.
Pokiwał głową i odwrócił się, żeby popatrzeć przez mokrą od deszczu szybę. Na da-
chu Metropolitan Museum of Art przysiadł wielki ptak. Nate zastanawiał się, czy to jeden z
tych sokołów wędrownych, które latały w okolicach Central Parku, budząc zdumienie prze-
chodniów. Sokoły były eleganckie i piękne. Ich widok zawsze dodawał mu otuchy.
Położył się obok Sereny i objął ją jak brat.
- Ja też cię kocham - szepnął jej do ucha.
Serena uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Wyobrażała sobie siebie i Nate'a, jak leżą
obok siebie w jej pokoju w akademiku przy college'u, w którym w końcu wyląduje. Nigdy nie
będą parą, ale co pewien czas będą się spotykać, obejmować i całować, tak po prostu, i za-
wsze to będzie absolutnie nieszkodliwe, ale Blair nie musi o tym wiedzieć. W końcu przesta-
ną to robić - gdy Serena wreszcie odnajdzie swoją prawdziwą miłość.
O ile to kiedykolwiek nastąpi.
V ma więcej talentu od całej komuny hipisów
Kiedy Vanessa wróciła do domu, Ruby, Gabriela i Arlo siedzieli skupieni przed tele-
wizorem, jedząc soje i pijąc ciepłą sake.
- Co jest grane? Myślałam, że dziś wyjeżdżacie.
Vanessa odstawiła ciężką torbę ze sprzętem filmowym i zdjęła przemoczoną kurtkę.
Dopadła ją niespodziewana ulewa.
- Niedługo wyjeżdżają. - Ruby wyłączyła telewizor i cała trójka uśmiechnęła się do
niej wyjątkowo nieszczerze.
- Jak minął dzień, kochanie?
Vanessa rozsznurowała martensy i zrzuciła je z nóg. Tofu, papuga Ruby, zaskrzeczała
w klatce, jakby chciała ją ostrzec: „Coś się święci! Coś się święci!”
Gabriela wstała i wygładziła dłonią zmarszczki na pięknie drukowanym różowo - fio-
letowym japońskim kimonie. Siwe warkocze miała upięte na czubku głowy.
- Co właściwie tu jeszcze robicie? - zapytała Vanessa. - Myślałam, że dziś wyjeżdża-
cie do domu.
W odpowiedzi ojciec wysmarkał głośno nos. Miał na sobie sweter z czerwonej wełny,
ewidentnie damski, z rękawami trzy czwarte i poduszkami na ramionach.
Vanessa podeszła do niego, przypatrując się uważnie. Ojciec miał zaczerwienione
oczy i twarz w plamach.
- Źle się czujesz, tato?
Arlo Abrams pokręcił głową i znowu wydmuchał nos. Łzy popłynęły mu po policz-
kach.
- Już dobrze, kochanie - szepnęła Gabriela, nie bardzo wiadomo do kogo.
- To twoje filmy - wybuchła w końcu Ruby. Nigdy nie potrafiła usiedzieć cicho. - Po-
kazałam im twoje filmy.
Słucham?
Vanessa spiorunowała wzrokiem starszą siostrę, z wściekłości odebrało jej mowę. Po-
lem Arlo znowu wysmarkał nos. Żeby tylko nie dostał zawału albo czegoś takiego.
- Tato?
- Po prostu nie mieliśmy pojęcia, że jesteś taką... artystką - powiedziała z wahaniem
Gabriela. - Zielonego pojęcia.
To nic był właściwie komplement, ale Vanessa nigdy nie szukała poklasku. Jej filmy
były tak mroczne i dziwne, że mało komu się podobały.
Arlo złapał pilota i włączył znowu telewizor. Oglądali jej interpretację sceny z Wojny
i pokoju, w której grał nie kto inny, tylko Dan. Kamera śledziła kawałek brudnego papieru,
gnany wiatrem o zachodzie słońca przez park przy Madison Square, a potem zatrzymała się
na Danie, leżącym bezwładnie na ławce w parku. Przy zbliżeniu jego twarzy Vanessie zamar-
ło serce.
- Możemy to wyłączyć? — poprosiła, ale nikt na nią nic zwracał uwagi.
- Nie chodzi tylko o to, że potrafisz opowiedzieć historie zachwycał się Arlo. - Ale o
to, że robisz to jak malarz. - Spojrzał na Vanessę wciąż załzawionymi oczami. - Wszystkich
nas zawstydziłaś.
- I dodatkowo przyjęli ją wcześniej na NYU. Bo jest cholernie dobra - wypaplała z
dumą Ruby.
Vanessa zaczerwieniła się po uszy.
- Zamknij się.
Gabriela objęła ją niepewnie.
- Jesteśmy z ciebie tacy dumni, baklażanku - szepnęła.
Vanessa od dawna nie słyszała tego zdrobnienia.
Potem podszedł Arlo i objął je obydwie. Twarz miał mokrą od łez. Ruby pogłaskała
go po plecach i już po chwili cała czwórka obejmowała się serdecznie, jak najbardziej hipi-
sowscy hipisi. To było zupełnie nie w stylu Vanessy, ale w końcu nikt ich nie filmował ani
nic takiego.
- Jordy przyjedzie do nas latem na trochę. Nie masz nic przeciwko? - mruknęła Ga-
briela, gdy się obejmowali.
Ruby parsknęła.
- Jej chyba nie obchodzi, co zrobicie Z Jordym.
- Och, myślałam, że go lubisz - powiedziała matka.
- Lubię - odparła Vanessa z wahaniem. Jordy był całkiem miły. - Po prostu...
- Lubi tego Dana z filmu trochę bardziej - wszedł jej w słowo Arlo, jakby czytał w jej
myślach. - On naprawdę coś w sobie ma.
Ruby zachichotała, a Vanessa ją kopnęła.
Aha, Dan rzeczywiście coś ma, a ona była pewna, że wie, co to jest.
Ma ją.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Czy to nie cudowne, wrócić? Czy to nie cudowne; wrócić i nadal nie wiedzieć, do jakiej szkoły będzie-
my chodzić w przyszłym roku? Czy to nie cudowne wrócić w chwili, gdy mamy wrażenie, że nasze ży-
cie balansuje na krawędzi, a my za chwilę zwariujemy? Cóż, mamy jednak na co czekać:
Wzywam wszystkich chłopaków
Wiem, że chcecie mnie poznać, więc oto wasza szansa. Jutro znów do szkoły, a ma być wyjątkowo
ciepło i ładnie. Kiedy tylko skończą się zajęcia, znajdziecie mnie rozciągniętą na czerwonym kocu na
Owczej Łące. Możecie się przyłączyć. I możecie przynieść coś do przekąszenia i do picia. Tylko żad-
nych precli i gatorade, bardzo proszę. Przykro mi, dziewczyny, ale zapraszam tylko chłopaków. Oni ni-
gdy nie byli tak dobrzy w czekaniu, jak my, a wiecie, co mówią: najlepsze rzeczy przychodzą do tych,
którzy czekają.
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Znasz tę zwariowaną dziewczynę N i odwyku? Mieszkam przy tej samej ulicy co ona; razem
chodziłyśmy do Greenwich Saints, dopóki jej nie wywalili. Słyszałam, jak rodzice opowiada-
li, że wylądowała w więzieniu w Sun Valley za publiczne obnażanie się. To była naprawdę
zakręcona sprawa, bo jej matka była w Ameryce Południowej i nie miała pojęcia, co z cór-
ką, więc rodzice tego dzieciaka, C, też musieli zapłacić za nią kaucję, chociaż nawet jej nie
znali.
dziewczynazcon necticut
O:
Droga dziewczynozconnecticut!
To chyba sporo wyjaśnia. I muszę przyznać, że rodzice C zasługują na medal za swoją hoj-
ność. Osobiście uważam, że może dobrze by jej zrobiło parę nocy za kratkami. Ale tak na-
prawdę chcę wiedzieć jedno: co dali jej do założenia w celi??
P
P:
Droga Plotkaro!
no dobra, nie jestem jakaś zboczona, ale tak jakby trochę śledziłam tego chłopaka, w któ-
rym się zadurzyłam po uszy, aż do domu S, a potem siedziałam na stopniach muzeum, w
deszczu, czekając, aż wyjdzie, a on wyszedł dopiero po zmroku i teraz mam paskudne
przeziębienie, ale ze mnie idiotka.
Apsik
O:
Droga apsik!
To trochę żałosne. Ale wiem, o którym chłopaku mówisz, i gdybym go zobaczyła na ulicy,
pewnie zrobiłabym to samo. Co S ma takiego, czego nam brakuje? Nie odpowiadajcie - i
tak jej zazdrościmy. A przy okazji, ja też się przeziębiłam!
P
P:
Droga P!
Słyszałem, że w tym roku listy z college'ów przyjdą później, bo szkoły nie mogą się zdecy-
dować, czy zwiększyć liczebność grup, czy po prostu odrzucić część chętnych. W tym tygo-
dniu mają tajne spotkanie.
Viem
O:
Drogi viem!
Nie rozmawiam z ludźmi, którzy rozsiewają głupie plotki na temat listów z college'ów. I tak
popadamy w paranoję.
P
Na celowniku
B w Wicker Garden kupuje prześlicznego żółtego króliczka z kaszmiru - to chyba pierwsza rzecz z
kaszmiru, której: a) nie kupiła dla siebie, b) nie ukradła. N gapi się na dom B przy Siedemdziesiątej
Drugiej, jakby tam kryły się wszystkie odpowiedzi. Nie licz na to, pączuszku. J i jej tyczkowata przyja-
ciółka znowu łażą za tym chłopakiem ze szkoły Smale. Co się z tymi dziewczynkami dzieje? D jedzie
metrem do Williamsburg. D nie wysiada na stacji Williamsburg. V filmuje świeżą trawę rosnącą w
Central Parku - nie żartuję, podchodzi do swojej pracy bardzo poważnie.
PS
Nie zdradzę wam wszystkiego, ale widzieliście ostatnio C? Ma nowego przyjaciela i umieram z cieka-
wości, żeby się dowiedzieć, skąd gość pochodzi. Wygląda tak egzotycznie!
Do zobaczenia w parku, chłopcy!
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara
dlaczego S i B nadal są przyjaciółkami
- Zrobiłam nam herbatę. - Serena przyniosła dwie białe filiżanki na swojej pomarań-
czowej tacy na lunch. Pociągnęła nosem i otarła go o rękaw bladozielonej bluzki z Calypso. -
Z miodem.
Blair pozwoliła Serenie usiąść naprzeciwko i przyjęła herbatę. Była strasznie przezię-
biona. Herbata z miodem - tak, to jest to. Poza tym zawsze siadały razem w czasie lunchu,
zwłaszcza gdy miały spotkanie grupy pomocy koleżeńskiej, której obie były opiekunkami.
No i dodatkowo Blair chciała Selenę o coś zapytać.
W stołówce tłoczyły się dziewczyny. Lały keczup na frytki ze słodkich ziemniaków i
wymieniały ploteczki na temat ferii.
- Słyszałam, że Serena i Nate Archibald zostali aresztowani za robienie tego na wy-
ciągu krzesełkowym - szepnęła do Laury Salmon Rain Hoffstetter.
- A ja słyszałam, że po skończeniu szkoły wyprowadza się do Amsterdamu. Poznała
chłopaka z holenderskiej olimpijskiej drużyny snowboardowej. Pobierają się - poinformowała
je Kati Farkas.
- A ojciec Blair próbuje ją teraz umieścić w Brown - odezwała się Isabel Coates. - Bo
zakochali się w sobie z Erikiem van der Woodsenem po uszy.
- Wiesz, między mną i Nate'em do niczego nie doszło - oświadczyła Serena, gdy usia-
dła. Wzięła łyk herbaty. - To znaczy po przyjęciu u Georgie.
Blair mieszała herbatę. Ignorowały się z Sereną od pamiętnej imprezy w Sun Valley,
bo każda z nich uznała, że tak jest wygodniej. W ten sposób ta druga musiała sobie wyobra-
żać, co się wydarzyło - nie trzeba było mówić kłopotliwej prawdy.
Odsunęła herbatę i oparła łokcie na stole, patrząc Serenie w oczy.
- Jak to jest?
Serena odstawiła herbatę i wytarła nos w papierową chusteczkę. Ona też była okropnie
przeziębiona.
- Co?
- Seks. Z Nate'em.
Serena zmięła chusteczkę i wsunęła ją pod tacę. Czy to jakiś podstęp? Czy Blair tylko
czeka, aż Serena powie coś nie tak, żeby rzucić się na nią z pazurami i odgryźć jej głowę?
- To było naprawdę... - Serena urwała, czekając, aż na twarzy Blair pojawi się złość,
ale przyjaciółka wyglądała na szczerze zainteresowaną. Ona naprawdę chce wiedzieć, zrozu-
miała Serena.
- To było niesamowite. Oboje byliśmy trochę wystraszeni, ale ponieważ to był Nate,
wyszło zabawnie. - Uśmiechnęła się na to wspomnienie. - I nie byliśmy potem zakłopotani.
Blair kiwnęła głową i zagapiła się w stół. Wszystko pięknie, ale co z nią? Czy teraz
kiedykolwiek zrobią to z Nate'em, skoro nie są...
Nad ramieniem Sereny Blair dostrzegła zbliżające się do ich stolika dziewiątoklasistki
z ich grupy. Czas zmienić temat.
- Nieważne - mruknęła, podnosząc torbę z podłogi i wyjmując materiały na spotkanie.
- Cześć dziewczyny, jak udały się ferie? - zgodnym chórkiem zagadały do starszych
koleżanek Mary Goldberg, Vicky Reinerson i Cassie Inwirth. Wszystkie trzy dziarskie dziew-
czyny miały takie same czarne bluzki w serek. Postawiły tace z lunchem na stole i usiadły
prawie jedna na drugiej. - Nasze ferie to czyste szaleństwo.
- Dobrze - powiedziała Blair bez specjalnego entuzjazmu. Rozdała im materiały. -
Przeczytajcie to, zanim zaczniemy.
Dziewczyny zerknęły na karki i zachichotały, jakby chciały powiedzieć: „Naprawdę
będziemy o tym rozmawiać?”
- Serena, pracowałaś jako modelka w czasie ferii? Słyszałam, że pozowałaś do zdjęć
reklamowych razem z holenderską drużyną olimpijską. Reklama jakiejś pomadki ochronnej
czy coś? - zapytała Mary Goldberg.
Serena uśmiechnęła się rozbawiona. Ludzie wygadywali na jej temat niestworzone hi-
storie. Czasem nawet żałowała, że to wszystko nieprawda.
- Aha, to było niesamowite.
Pozostałe dziewczyny z grupy: Jenny Humphrey i Elise Wells, przyniosły lunch w pa-
pierowych torbach. Zamiast nudnych sałatek albo paluszków rybnych i frytek ze słodkich
ziemniaków jadły krokiety z chińskiej restauracji przy Lexington, która dowoziła im jedzenie
pod same drzwi szkoły. Zdumiewające, jakie sprytne potrafią być te dwie dziewczyny, które -
wyłączając ogromny biust Jenny - wyglądały jak ucieleśnienie niewinności i dobroci.
- Jenny jest przygnębiona - oznajmiła Elise, gdy usiadły. Wyjęła kawałek krewetki z
krokieta i wsadziła go do ust. - Potrzebuje rady. Rozpaczliwie.
Jenny zdenerwowała się i strzeliła przyjaciółkę łokciem.
- Nic mi nie jest - warknęła.
- No bo okazało się, że Leo to zupełnie zwyczajny chłopak, a nie francuski książę -
wyjaśniła Elise, jakby wszystkie dobrze wiedziały, kim jest Leo. — I zna się na futrach i
psich butach tylko dzięki temu, że wyprowadza psa Madame T., a wiadomo, że ona ma tony
futer.
Blair ziewnęła i opróżniła do herbaty paczkę słodziku, tylko po to, żeby czymś zająć
ręce. Miała nadzieję, że Serena zajmie się tą sprawą.
Nagle Serena wyrwała Blair puste opakowanie po słodziku i coś na nim napisała. Po-
tem oddała papierek z powrotem.
On nadal cię kocha, przeczytała Blair.
Dziewiątoklasistki patrzyły to na Blair, to na Selenę.
- Co wy robicie? - zapytały chórem Mary Goldberg i Vicky Reinerson, lekko poiryto-
wane.
Blair złożyła papierek i wrzuciła go do torby.
- Więc która z was umie robić na drutach?
- Ja umiem - powiedziała Jenny, chociaż nie miała zielonego pojęcia, co się tu, do
cholery, dzieje. - Nauczyłam się zeszłego lata na obozie artystycznym.
Blair wydmuchała nos i spojrzała na Selenę.
- A to nie jest tak, że w szkole z internatem wszyscy uczą się robić na drutach?
Serena wzruszyła ramionami.
- Nigdy się nic nauczyłam, ale wszystkie modelki to robią Tym się zajmują za kulisa-
mi w czasie pokazów.
- Zawsze chciałyśmy się nauczyć! - wyrwały się Cassie, Mary i Vicky.
- Robić na drutach? - zapytała Elise, kompletnie zagubiona.
Blair zapięła torbę Coach i wsiała.
- Idziemy - powiedziała. - Kupimy wełnę A po szkole wszystkie będziemy u mnie ro-
bić na drutach buciki.
Ta dziwaczka z ogoloną głową, Vanessa Humphrey, filmowała je z pewnej odległości.
Na pierwszym planie wirował i błyskał wściekle różowy plastikowy statek kosmiczny.
Serena wstała i zabrała swoje rzeczy.
- Masz na myśli skarpetki - sprzeciwiła się.
- Nie, buciki - poprawiła ją z uśmiechem Blair.
To powinno być całkiem zabawne, zwłaszcza że na towarzystwo chłopców nie ma
dziś co liczyć.
Dziewiątoklasistki ochoczo ruszyły za Sereną i Blair. Wyszły na dwór przez wielkie
niebieskie drzwi.
Słońce grzało mocno, był pierwszy ciepły dzień po długiej zimie.
- Przepraszam, głupio mi, ze się pokłóciłyśmy - powiedziała do Blair Serena, gdy szły
w stronę Trzeciej Alei. - Jaki to ma sens, skoro i tak zawsze się godzimy.
- Nie ma sprawy - mruknęła Blair, wystawiając twarz do słońca.
Może to kwestia pogody, ale nagle nabrała optymizmu. Każdego dnia rodzą się dzieci
i dostają odlotowe imiona typu Yale, chłopcy i dziewczyny zrywają ze sobą i wracają do sie-
bie, najlepsze przyjaciółki kłócą się i godzą, ludzie idą do college'u, zwłaszcza do college'u o
nazwie Yale.
- Taki ładny dzień... Lepiej chodźmy po szkole do parku zamiast do mnie.
- Mogę pobiec do domu i przynieść koc - zaproponowała Serena. - Spotkamy się na
łączce.
No, no.
nie potrafią trzymać się z dala
- Stawiam pięćdziesiąt dolców, że się nie zjawi - rzucił Anthony Avuldsen.
Nate, Anthony, Charlie, Jeremy przyszli na Owczą Łączkę prosto po szkole, żeby
sprawdzić, czy pewna popularna postać z Internetu rzeczywiście się dziś ujawni.
Pogoda była piękna i kilku chłopaków rzucało na łączce frisbee. Nate rozpoznał Jaso-
na Pressmana, chłopaka z młodszej klasy, który grał w drużynie lacrosse'a. Podszedł, żeby się
przywitać.
- Słyszałeś o Holmesie? - zapytał Jason.
Miał na kolanach wielką torbę trawki. Właśnie zwijał małe. ciasne skręty i chował je
do puszki po miętusach Altoid.
- Słyszałem, że nie wrócił do szkoły.
Nate oblizał wargi, patrząc jak Jason wsypuje trawkę do precyzyjnie zwiniętej bibułki.
- Przymknęli go - wyjaśnił Jason. - Przyłapali go na lotnisku w Miami z najmarniej
belą haszu. - Zakleił skręta i wrzucił go puszki. - Wydalili go. Trener mówi, że teraz ty musisz
być kapitanem drużyny.
Anthony, Charlie i Jeremy robili sobie skręty kawałek dalej. Nate odwrócił się i wy-
szczerzył do nich zęby. Historia o tym, że sam zrezygnował z bycia kapitanem brzmiała nie-
źle, ale jeszcze lepiej, że koniec końców nim został. Zasłużył na to.
Jason przybił piątkę z Nate'em, podając mu przy tym skręta.
- Dobra robota, gościu. Gratuluje.
- Dzięki - powiedział Nate. - Co za dzień - stwierdził, odrzucając głowę do tyłu i wy-
stawiając twarz do słońca.
Dobrze, że w okolicy było więcej facetów niż dziewczyn, bo w odwrotnej sytuacji tra-
wa cala byłaby obśliniona.
Na łące zjawiło się mnóstwo chłopców z prywatnych szkół, którzy udawali, że przy-
szli tu zupełnie bez powodu. Chuck Bass siedział po turecku na czerwonym kocu. Miał na so-
bie czarną bejsbolówkę z napisem P
ATROL
N
ARCIARSKI
S
UN
V
ALLEY
. Na jego ramieniu przysia-
dła mała, biała małpka.
Tak, zgadza się. Żywa.
Chuck był dupkiem, ale jakże zabawnym. Nate nie mógł powstrzymać ciekawości. Za-
palił skręta, którego dostał od Jasona, i podszedł.
- Co to właściwie jest? - zapytał, zaciągając się.
- Śnieżna małpa. Z Ameryki Południowej. - Chuck podrapał małpkę pod brodą. Zwie-
rzątko patrzyło na Nate'a złotymi, ufnymi oczami. - Cukiereczku, poznaj Natiego. Natie, po-
znaj Cukiereczka.
- Skąd ją masz?
Chuck kichnął i wytarł nos w różową, jedwabną chusteczkę.
- Jego. Matka Georgie przysłała go moim rodzicom w ramach podziękowania. No
wiesz, za wyciągniecie jej z tej wpadki z publicznym obnażaniem się. - Pogłaskał małpkę po
długim ogonie, który owijał mu się wokół szyi, zupełnie jak drogi futrzany szal. Tyle że nadal
żywy. - Mają śnieżne małpy tutaj w zoo w Central Parku, ale rzadko trzyma się je jako zwie-
rzątka domowe. Mama uważa, że Cukiereczek śmierdzi, ale teraz mam własne mieszkanie w
hotelu Sutton Place, więc go zatrzymam.
Szczęściarz z niego, nie?
- Super.
Nate przestał się interesować małpką i gotów był zająć się czymś innym.
- Ej, Nate! - krzyknął Jeremy. - Ten dzieciak spotyka się z twoją byłą dziewczyną. Z
tą z dziewiątej klasy z wielkimi cyckami!
Z pięć metrów dalej Jeremy, Charlie i Anthony gadali z jakimś dzieciakiem o platyno-
wych włosach, który wydawał się Nate'owi znajomy. Podszedł i uścisnął mu dłoń, trzymając
skręta między zębami jak bez mała Humphrey Bogart.
- Nie spotykamy się - upierał się Leo. - Poznaliśmy się w necie, zaprzyjaźniliśmy się i
potem... - Urwał i zmarszczył brwi, zerkając na Nate'a. - Ej, nie wiedziałem, że spotykała się
z tobą. - Schował dłonie do kieszeni dżinsów i kopnął w trawnik. - W każdym razie już nie
rozmawiamy ze sobą.
Wtedy właśnie na łąkę weszły Serena van der Woodsen i Blair Waldorf, a za nimi pięć
młodszych dziewczyn, w tym Jenny Humphrey, „ta z wielkimi cyckami”. Dziewczyny pomo-
gły Serenie rozłożyć czerwony koc. Wszystkie usiadły po turecku w kręgu. Blair rozdała
kłębki bladożółtej wełny i druty.
- Najpierw musimy nabrać oczka - pouczyła je Jenny.
Zrobiła pętelkę i zaczęła narzucać oczka. Pozostałe dziewczyny pochyliły się, przyglą-
dając się uważnie.
Z piętnaście metrów dalej Nate dalej palii skrętu.
- Ale lubisz ją, no, sam przyznaj. Trudno jej nie lubić.
Leo zaczerwienił się.
- No tak...
- Więc co tu robisz? Podejdź do niej i pocałuj ją. Ja bym tak zrobił.
W tym momencie zdał sobie sprawę, że to właśnie powinien zrobić z Blair. Podejść i
pocałować ją. Przez cały czas, gdy nie palili trawki, chodził napalony. Ale kiedy jarał, robił
się romantyczny. To jedna z tych rzeczy, które Blair w nim uwielbiała.
- Sam nie wiem - powiedział Leo. - Może innym razem.
- Aha - zgodził się Nate. To jednak nie był najlepszy moment.
Pięciu chłopaków obserwowało grupkę dziewczyn, gdy zjawił się Dan. Jak zwykle
wyglądał na zmarnowanego i jakby przedawkował kofeinę. Wilgotny camel zwisał spomię-
dzy jego bladych, drżących palców.
- Hej, ty i moja siostra zerwaliście ze sobą, czy jak? - zagadał do Lea.
Leo spojrzał na niego bezradnie.
- Nie wiem.
Dan obrócił się, żeby zobaczyć, jak wyglądają sprawy. Jego kumpel z klasy i wyjątko-
wy dupek. Chuck Bass, siedział na ziemi z białą małpą na ramieniu. Chuck przyniósł małpę
dziś rano do szkoły, ale nauczyciele kazali mu ją odnieść do domu. I nagle Dan zobaczył coś,
co sprawiło, że upuścił papierosa w wilgotną trawę.
Na czerwonym kocu, ze trzy metry za Chuckiem, klęczała Vanessa. Jej twarz kryla się
za kamerą. Przed nią na składanym krzesełku leżało plastikowe UFO, wirując jak szalone.
Zwariowana pioseneczka sprawiła, że miał ochotę podskoczyć z radości.
Oczywiście nie miał zamiaru naprawdę tańczyć.
Nate zaciągnął się resztką skręta i skinął na Vanessę.
- Myślisz, że to ona?
- W życiu - odparł Dan.
Jednak w głębi duszy pomyślał, że Vanessa mogłaby być tą tajemniczą seksowną la-
ską, którą przyszli zobaczyć. To byłoby zupełnie w jej stylu. Zrobić coś zupełnie do niej nie-
podobnego i wszystkich nabrać.
- Może ona wcale nie przyjdzie.
Nate rzucił peta w stronę Chucka.
- Chyba że panienka już tu jest.
Sześciu chłopców precz chwilę przygadało się Chuckowi, śmiejąc się pod nosem.
Chociaż to miało być spotkanie tylko dla facetów, pojawiło się mnóstwo dziewczyn. Kati Far-
kas i Isabel Coates przyszły pobawić się z małpką Chucka i poszpiegować grupę Blair i Sere-
ny.
- Co one robią? - jęknęła Kati. Podrapała Cukiereczka za uchem. Małpa odsłoniła
zęby.
- On ma bardzo wrażliwe uszy! - ostrzegł ją Chuck.
- Może robią na drutach schowki na narkotyki. Słyszałam, że przemytnicy wykorzy-
stują dzieci do szmuglowania narkotyków za granicę - zasugerowała Isabel, żałując, że nie
może się przyłączyć.
- Nie uważacie, że to po prostu piękne: wszyscy na nas patrzą, jakbyśmy były...
wiedźmami? - szepnęła Serena.
Pozostałe dziewczyny zachichotały konspiracyjnie.
Blair wydmuchała nos i nałożyła błyszczyk na usta. Nie przegapiła faktu, że jednym z
obserwatorów jest Nate.
- Faktycznie, piękne - zgodziła się.
Zjawił się też jej przyrodni brat, Aaron Rose. Przysiadł z gitarą na brzegu koca.
- Co mam zagrać? - zapytał.
- Cokolwiek.
Właśnie zaczynały chwytać, o co chodzi z tym całym dzierganiem, oczko prawe,
oczko lewe, ale melodyjka z zabawki Vanessy doprowadzała je do szalu.
- Stir il up, little darling, stir it up - zaczął śpiewać swoją ulubioną piosenkę Boba
Marleya.
Aaron przyszedł tylko zobaczyć, czy Blair to ta dziewczyna, wokół której wszyscy ro-
bią tyle szumu. Właściwie każda z nich mogła być Plotkarą.
- Nigdy nic nie wiadomo - stwierdził tego dnia niejeden chłopak na łączce.
No właśnie. Nigdy nic nie wiadomo.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
O wczorajszym wieczorze
Przykro mi chłopcy, zrobiłam was w balona. Wiem, że to wredne z mojej strony, że się nie ujawniłam,
ale przyznajcie, przyszliście i było zabawnie, nie? Tego właśnie potrzebowaliście, prawda? A najlep-
sze jest to, że musieliście pogłaskać tę słodką małpkę.
I chociaż się nie przyznacie, trochę wam się podoba to, że nadal nie wiecie, kim jestem, bo uwielbiacie
wyobrażać sobie, jak wyglądam. Jestem dziewczyną waszych snów.
Czego nie wiemy, a strasznie chcielibyśmy wiedzieć
Czy N i B zejdą się znowu?
Czy S znajdzie swoją miłość?
Czy V i D wybaczą sobie i będą żyli długo i szczęśliwie?
Czy usłyszymy jeszcze o G? A chcemy?
Czy J i L wreszcie się dogadają? Czy ona tego chce?
Czy C się ujawni?
Czy ja się ujawnię?
Wiem, nie możecie się doczekać, żeby poznać odpowiedni. Ale najpierw wybuduję ołtarz dla świętego
od przyjęć do college'u. Każdego dnia będę kupowała świętemu nowy podarunek, na przykład klapki z
paciorkami, na które mam oko w dziale obuwniczym w Barneys, albo tę superróżową torebkę, o której
wszyscy mówią, a której nigdzie nie można dostać. Dzięki temu, jeśli nie dostanę się do mojej wyma-
rzonej szkoły, będę miała mnóstwo nagród pocieszenia. A jeśli się dostanę, będę miała pretekst, żeby
w ramach gratulacji kupić sobie coś jeszcze. Tak czy inaczej, będę do przodu. Każde z nas będzie!
Wiem, że mnie kochacie,
plotkara