DAY LECLAIRE
Tam
dom twój
PROLOG
Reguła numer 7
Twoje miejsce pracy, podobnie jak i Ty,
winno odznaczać się następującymi
cechami: celowością, harmonią, akurat-
nością, organizacją i stabilnością
Dokładnie o 7
55
rano Julian Lord stanął na przejściu
dla pieszych, na skrzyżowaniu West Chicago Avenue
i North Dearborn Street. Dokładnie o 7:56 leżał na
plecach, wpatrując się w zamglone niebo nad miastem.
Całe trzydzieści sekund zabrała mu właściwa ocena
sytuacji. Kolejnych siedemnaście upłynęło nieubłaganie
na poszukiwaniu okularów w rogowej oprawie, w tej
chwili pozbawionych jednego szkła. I wreszcie dodat
kowe jedenaście, przez które podnosił z ziemi swą
ręcznie wykonaną czarną teczkę z włoskiej skóry,
z głębokim zadrapaniem o poszarpanych brzegach.
W tym momencie taksówka, która przed chwilą
o mały włos nie pozbawiła go życia, była już daleko.
Kiedy dotarł na dwudzieste pierwsze piętro wieżowca
Mc Miliana, zegarek wskazywał 8
01
. Julian był spóź
niony do pracy o minutę i jedną sekundę - i wściekły.
- Panie Lord - jęknęła pani Pringle, widząc, jak
gwałtownie otwiera oszklone drzwi z tabliczką: „Biuro
Organizacji Czasu Pracy" - na miłość boską, co się...
- Nic, co miałoby jakikolwiek związek z miłością,
a już szczególnie boską - oznajmił ostro Julian
- chicagowscy taksówkarze są po prostu z piekła
rodem i zawzięli się, aby jak najprędzej wysłać tam
całą resztę ludzkości. Udaremnienie im ostatniego
ataku na moje życie zawdzięczam jedynie swemu
błyskawicznemu refleksowi, i silnemu instynktowi
samozachowawczemu - poprawił krawat i lekki
uśmiech złagodził wyraz jego zaciętych ust
- Pańskie kolano - zauważyła, rzucając spojrzenie
na rozdartą nogawkę. - Krwawi pan. Czy mam...
- Dzięki, nie trzeba. Zajmę się tym, gdy tylko
skończymy. Co jest najbardziej pilne?
Pani Pringle skinęła głową na znak zgody i wes
tchnęła:
- Wszystko.
Julian nie odpowiedział na to ani jednym słowem.
Nie musiał. Uniesienie jednej brwi stanowiło dla jego
sekretarki wystarczające ponaglenie.
Podała mu kilkanaście listów.
- Te wymagają natychmiastowych odpowiedzi,
panie Lord. Reszta może poczekać - wzięła z biurka
notatnik i długopis, oczekując instrukcji.
Julian przerzucił papiery.
- Proszę zapisać Telemat Company na nasz kurs
organizacji czasu pracy w drugim tygodniu września,
FMT na następny tydzień - zmiął trzeci list i z bez
błędną celnością rzucił go do kosza. - Tracimy tylko
czas, próbując dogadać się z tym panem. Co do
pozostałych spraw... - namyślał się przez chwilę,
uderzając notatką w dłoń. - Niech pani odpowie na
telefon McMillana i oświadczy, że jesteśmy zaintere
sowani. Proszę go umówić z Bradem.
- Dobrze, panie Lord. A te ostatnie trzy listy?
Przejrzał je pośpiesznie.
- Pierwszy - tak. Drugi i trzeci, nie — odłożył je na
biurku. - Jakieś telefony?
~ Znajdzie pan wszystkie informacje na biurku, poza
wiadomością od pańskiej siostry - sekretarka podała
mu niewielką karteczkę. - Dzwoniła wczoraj tuż po piątej.
- Czy mówiła, o co chodzi? - lekko zmarszczył brwi.
- Niezupełnie. Miałam nieco kłopotów ze zro
zumieniem, o co jej chodzi. Kiedy wyjaśniłam, że jest
pan już w samolocie, lecącym do domu, i nie da się
z panem skontaktować aź do dziś rana, wydała mi się
jakby... jakby zagubiona.
Jego czoło wygładziło się. Zaśmiał się pobłażliwie.
- Znając Callie, nie wątpię w to ani przez moment.
Zadzwonię, gdy tylko będę miał chwilę czasu, aby
zająć się jej najnowszym nieszczęściem. Czy to
wszystko, pani Pringle?
- To wszystko.
- Zatem proszę sporządzić listę. Po pierwsze,
chcę się zobaczyć z Bradem Andersonem. Natych-
miast. Trzy minuty temu byłoby jeszcze lepiej.
Po drugie, będę potrzebował pani z notatni-
kiem u mnie w biurze za pół godziny, żeby do koń-
ca odrobić wszystkie zaległości. Po trzecie, przed
wieczorem chcę mieć u siebie czarny dwurzędo-
wy garnitur w prążki, a także krawca, który wie,
gdzie w igle jest dziurka. Znajdzie pani moje wy-
miary w kartotece personalnej. Po czwarte i ostat-
nie. Proszę się skontaktować z moim okulistą,
sprawdzić receptę i zamówić nowe okulary. Tym
razem chcę mieć czarną oprawkę, funkcjonalną
i jednocześnie solidną. Niech pani dopilnuje, żeby
dostarczono mi je jak najszybciej. To chyba jak na
razie wszystko. Jakieś pytania?
Pani Pringle zanotowała ostatnie polecenie i uniosła
wzrok, lekko potrząsając głową.
- Nie, panie Lord. Zajmę się tym natychmiast
- Znakomicie - obdarzył ją zadowolonym spoj-
rzeniem. - Nie wiem, co bym bez pani zrobił.
- Ja teł nie - zgodziła się pani Pringle.
- Ta skromność przynosi pani zaszczyt - poinfor-
mował ją ze śmiertelną powagą, po czym wkroczył do
swego biura.
Zanim jeszcze zdążyły zamknąć się drzwi, Julian
zdołał ułożyć sobie w myślach dokładny plan dnia.
Dotychczasowa sytuacja Biura Organizacji Czasu Pracy
miała niebawem ulec drastycznej zmianie - zmianie,
która niewątpliwie wprowadzi zamęt zarówno w jego
własny uporządkowany i systematyczny tryb życia,
jak i w życie jego firmy. Uporządkowanie tego chaosu
i przystosowanie do niego swych idealnie zorganizo-
wanych upodobań, będzie prawdziwym wyzwaniem.
Uśmiechnął się z lekką satysfakcją. Zawsze uwielbiał
wyzwania.
Podszedł do biurka i nagle lekki kłujący ból w lewej
nodze przypomniał mu o porannym zetknięciu z tak-
sówką. Krzywiąc się, spojrzał na rozdartą nogawkę.
Nie był to piękny widok.
Otworzył apteczkę w przyległej łazience. Za pomocą
malutkich nożyczek przyciął poszarpane brzegi rany.
Po kilku sekundach paskudne rozcięcie na kolanie
było już oczyszczone, zdezynfekowane i zabandażo-
wane.
- Moja żona nie umiałaby zrobić tego tak dobrze
- skomentował głos, dobiegający od drzwi.
Julian rzucił swemu wspólnikowi przelotne spoj-
rzenie, po czym odparł beznamiętnie:
- To się jej pozbądź. Od dawna uważam, że żony
to zdecydowanie przereklamowany towar. W społe-
czeństwie funkcjonują jedynie jako czysty ozdobnik,
absolutnie niepraktyczny.
- No, nie wiem - Brad Anderson oparł się o fra-
mugę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jestem w stanie
wymyślić jakieś jedno czy dwa zastosowania.
Julian odpowiedział mu uśmiechem. To była stara
zabawa, gra, którą prowadzili od dzieciństwa i kon-
tynuowali poprzez lata szkoły i college'u.
- Główną funkcją małżeństwa jest zalegalizowane
rozmnażanie ludzkiej rasy - Julian zaintonował
odwieczną litanię. - A ponieważ już całkiem nieźle się
rozmnożyliśmy... - wzruszył ramionami, pozwalając
swemu stwierdzeniu zawisnąć w próżni i zabrał się za
przywracanie łazienki do jej poprzedniego, niepoka
lanego stanu.
- A inne, jak by to powiedzieć, wypełniane przez
nie funkcje? - uśmiech Brada stał się jeszcze szerszy.
- Mimo natarczywej propagandy, akurat ten uroczy
sposób spędzania wolnego czasu nie wymaga wcale
małżeństwa - Julian ominął przyjaciela, zdjął po-
plamioną smarem marynarkę i powiesił ją w szafie.
- Biedny Julian - Brad z litością potrząsnął głową. -
Zaczynam myśleć, że ty naprawdę wierzysz w ten stek
bzdur. Spójrz na siebie. Trzydziestolatek, zamożny,
samotny - i w głębi duszy nieszczęśliwy.
- Ja? - wyraz twarzy Juliana zdradzał jego zdu-
mienie.
- Tak, ty - potwierdził Brad. - Ale wkrótce
pojmiesz, w jakim byłeś błędzie. Pewnego pięknego
dnia pochwycisz jakiś smaczny kąsek i odkryjesz, że
masz w ustach hak wielkości kotwicy. Następnie
jakaś ślicznotka wyciągnie cię z wody, wypatroszy
i wreszcie poda na obiad.
Julian zachichotał.
- Nie ma mowy. To był twój błąd, przyjacielu, nie
mój. Powinno istnieć jakieś prawo, zabraniające
mężczyznom poślubiania ich licealnych miłości.
- A mówi to facet, który miał w liceum tyle
dziewczyn, że nie mógł się na żadną zdecydować.
- Więc ucałowałem każdą na pożegnanie i z Bo
giem - postępowanie, które zdecydowanie zalecałbym
wszystkim. - Julian z premedytacją zmienił temat.
- No dobra, streść mi, co się działo przez ten ty
dzień - podszedł do biurka i usadowił się za nim.
- Jak tam Grieg i Sampson? Czy są w stanie prowadzić
już samodzielne zajęcia?
- Czy są? Ci faceci to niesamowite odkrycie. Jeżeli
o mnie chodzi, to możemy zacząć ich wysyłać już
jutro. Mam tyle zarezerwowanych wykładów, ze
wystarczy, aby dać im zajęcie na minimum półtora
roku.
- Wspaniale - stwierdził z satysfakcją Julian.
- Okay, okay, starczy już tych przyziemnych
spraw - oświadczył Brad, przechadzając się po pokoju.
- Nie wytrzymam dłużej, puszczaj farbę. Jak poszło
w Kalifornii?
- Nie najlepiej - Julian rozparł się na krześle,
demonstrując światu całkowicie opanowaną twarz.
- Udało nam się jedynie wynegocjować kontrakt
z trzecią co do wielkości kompanią komputerową
w kraju. Złożyli nam ofertę. Chcą połączyć nasze
kursy organizacji czasu pracy ze specjalnie sporzą
dzonym programem komputerowym. Znasz to - ogól
nokrajowa promocja plus wielka kampania reklamowa
naszych kursów i oprogramowania - odczekał, by
znaczenie jego słów w pełni dotarło do przyjaciela, po
czym dodał. - Jest tylko jeden problem.
Brad usiadł na krześle, które stało przed biurkiem
Juliana, na jego twarzy malowało się oszołomienie.
- Wiedziałem, że to zbyt piękne, by mogło być
prawdziwe. Musiał być gdzieś jakiś hak.
Julian nachylił się ku niemu.
- Poczekaj, aż usłyszysz. Chcą, abyśmy z naszej
strony do kompletu dołożyli im książkę. Uważają,
że to pewny bestseller. Rozumiesz? Tyle razy roz
mawialiśmy na ten temat. Mam już nawet przy
gotowaną większą część wstępnych materiałów.
Kilka miesięcy wytężonej pracy i możemy mieć
wszystko!
Z głośnym okrzykiem radości Brad zerwał się na
nogi.
- Tak! Teraz już nic nie zdoła nas zatrzymać!
Julian pozwolił mu na kilka minut euforii, po czym
sprowadził przyjaciela na ziemię.
- Czas przejść do spraw praktycznych. To niewąt
pliwie fantastyczna szansa, ale musimy zacząć działać.
Już. A to oznacza zmiany i kupę ciężkiej pracy przez
następnych kilka miesięcy.
- Jestem gotów - Brad zakasał rękawy. - Wal!
- Po pierwsze. Musisz przejąć tutejszą księgowość
i wszystkie operacje. Powiedziałeś, że Grieg i Sampson
są gotowi. Użyj ich do roboty na zewnątrz, a sam
bierz się za papiery.
- Będziemy potrzebowali więcej ludzi - ostrzegł
Brad.
- To się tym zajmij. Po drugie, uzgodnij wszystko
ze mną. Nie chcę żadnych wpadek. Po trzecie,
zamierzam zatrzymać się w Willow's End. Do pisania
książki potrzebna mi będzie cisza i spokój.
- Dom ciotki Maudie jako oaza spokoju? Żartujesz
chyba. Spodziewasz się cokolwiek tam zrobić?
Julian z uśmiechem zignorował wątpliwości wspól
nika.
- Rodzaj bałaganu, charakteryzujący Maudie,
przestał mi już przeszkadzać.
- Dwa miesiące temu mówiłeś coś zupełnie innego -
burknął Brad. - Kazałeś mi przyrzec, że jeśli jeszcze
raz wspomnisz o odwiedzeniu Willow's End, mam cię
zastrzelić.
- Zawsze to mówię. Ale tym razem mam zamiar
załatwić te sprawy nieco inaczej. Ostatecznie or
ganizacja i planowanie to moja specjalność.
- Przedtem też miały być twoją specjalnością
- zauważył przyjaciel - i na nic ci się nie przydały.
Wiesz, że nie ma takiego człowieka, który zdołałby
zorganizować Maudie, nie mówiąc już o jakimkolwiek
planowaniu. - Zanim Julian zdążył zaprotestować,
Brad dodał:
- Więc powiedz, co po czwarte i ostatnie. Zawsze
masz czwarte i ostatnie.
Julian z ulgą opadł na skórzaną poduszkę.
- Po czwarte i ostatnie. Idź i kup dla nas największą
i najdroższą butelkę szampana, jaką tylko znajdziesz.
- Załatwione! - oczy Brada zabłysły, pełne oczeki
wania.
- Panie Lord? - w drzwiach pojawiła się głowa
pani Pringle. - Właśnie przyszedł do pana telegram.
Pilny.
Julian błyskawicznie zerwał się na nogi, podszedł
do drzwi i wyrwał telegram z dłoni sekretarki. Rozdarł
kopertę i pośpiesznie przeleciał wzrokiem jego treść,
podczas gdy bladożółte kawałeczki papieru beztrosko
opadały na podłogę.
Z jego twarzy powoli odpłynął cały kolor. Odetchnął
głęboko.
- O Boże! - mruknął, po czym warknął głośno.
- Pani Pringle, proszę zadzwonić do Willow's End.
Niech pani spróbuje skontaktować się z Callie. I proszę
się pośpieszyć.
- Natychmiast, panie Lord - szepnęła sekretarka
i wypadła z pokoju.
- Julian, co jest? Co się stało? - dopytywał się Brad.
- To ciotka Maudie. Callie napisała, że odeszła.
Brad zmarszczył brwi.
- Odeszła? - nagle zrozumiał. - Umarła? Och, nie!
Wielki Boże! Julian, tak mi przykro.
W szczęce Juliana zadrżał nagle mięsień.
- Zostało nas już tylko dwoje - wiedział, że jego
reakcja jest szorstka, nie był jednak w stanie powiedzieć
w tej chwili nic innego. Miał wrażenie, jakby najlepsze
lata jego życia zostały mu nagle odebrane. Poszedł do
biurka i wywołał sekretarkę. - Dlaczego mnie pani nie
połączyła, pani Pringle? Muszę porozumieć się z Callie.
- Robię co mogę, panie Lord, ale nikt się nie
zgłasza. Będę próbowała dalej.
- Proszę, niech pani próbuje - szarpnięciem rozluźnił
krawat i wyczerpany opadł na krzesło.
- Nie Maudie - wymamrotał, jeszcze raz odczytując
depeszę. - Każdy, tylko nie Maudie. Nie mogę jej
teraz stracić.
- To ona cię wychowała, prawda? - wtrącił nie
śmiało Brad. - Kiedy twoja matka umarła miałeś...
ile? Sześć lat?
Julian zareagował dopiero po dłuższej chwili. Skinął
głową, a kiedy się odezwał, jego głos był szorstki i niski.
- Tak, sześć, i byłem najgorszym małym po
tworkiem, jaki nękał tę planetę. Ojciec nie życzył
sobie, abym zawracał mu głowę. Jego poszukiwania
archeologiczne zawsze miały pierwszeństwo. Ale
Maudie znalazła dla mnie czas. Ona zawsze miała
dość czasu. Toteż przeprowadziliśmy się do niej
- no, przynajmniej ja.
- Co pisze Callie?
- Niewiele. W każdym razie ja niewiele z tego
rozumiem. Coś o trzeciej po południu dzisiaj. Jeżeli
to prawda, jeśli Maudie... Muszę się stąd wyrwać.
Muszę wracać do domu, do Willow's End - Julian
chwycił pióro i zaczął spisywać długą listę, - Chciał
bym, żebyś zajął się za mnie tymi sprawami.
- Jasne, Julian. W porządku. Co tylko zechcesz.
Julian wyrwał z notesu zapisaną kartkę, zaczął
drugą, kiedy pod naciskiem ręki pióro pękło. Grana
towy, atrament rozlał się po całej stronie, a słowa,
które zapisał, stały się nieczytelną plamą.
Mamrocząc przekleństwa uderzył w przycisk inter-
komu.
- Do diabła, pani Pringle, co się dzieje? Potrzebuję
się czegoś dowiedzieć, i to natychmiast!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Reguła numer 2
Czas to pieniądze, wobec czego liczy się
każda sekunda
Callie Marcus siedziała na kocu pod ogromnym
dębem w samym środku Miller's Park, a jej wiśniowa
spódnica okalała ją niedbale. Callie nie zwracała
najmniejszej uwagi na tłum ludzi, zgromadzonych na
uroczystości poświęconej pamięci Maudie. Zamiast
tego wpatrywała się w skrawki papieru, zaścielające
jej kolana.
Stopniowo zaczęło ogarniać ją przerażenie. Nigdy
nie zdoła uporządkować na czas notatek Maudie.
Nigdy. A przecież prawidłowe wypełnienie pierwszego,
postawionego przez nią zadania, było takie ważne.
Przed śmiercią Maudie zażądała trzech rzeczy.
Spełnienie pierwszej miało się zaraz rozpocząć i zapo
wiadało się bardzo emocjonująco. Druga prośba,
dokończenie remontu jej domu, Willow's End, wy
magała najwięcej pracy. A spełnienie trzeciej - pomoc
dwójce młodych ludzi, którym groziło spędzenie tego
lata w poprawczaku - będzie niewątpliwie najtrud
niejsze. Teraz jednak Callie musiała skoncentrować
się na pierwszym obowiązku.
Zebrała garść różnorodnych kawałków papieru,
z których każdy stanowił „kartkę" ze specyficznie
pojmowanego pamiętnika Maudie. Sama autorka
określiła kiedyś swe notatki, jako specjalne wspo
mnienie „stanowiące ślad dobroci innych". Były to
jakby ułamki jej życia i Callie, przeglądając utrwalone
fragmenty wielu łat, zgromadzone w dłoniach, za
pragnęła, by w całym jej życiu znalazła się choć
połowa tak cudownych zdarzeń.
Zadziwiło ją, jak każdy z tych skrawków papieru,
każde wspomnienie, jakie Maudie Hannigan spisała
i zachowała w swej „szufladzie pamięci", budowało
więź pomiędzy życiem jej ciotecznej babki, a życiem
mieszkańców Willow, niczym wielki, skomplikowany
wzór.
Jak podziękować komuś za wspomnienia? Odgarnęła
za ucho długie pasmo kasztanowych włosów i za
stanowiła się. To było pierwsze życzenie Maudie,
kiedy zorientowała się, że jej śmierć jest nieunikniona.
Chciała, aby Callie, korzystając ze sporządzanych
przez wiele lat notatek, podziękowała tym wszystkim,
którzy stali się nieodłączną cząstką życia Maudie.
I Callie zrobi to, w taki czy inny sposób. Na chybił
trafił wybrała jeden zapisek, a jej usta wykrzywił
gorzko-słodki uśmiech. Zrobi to, niewątpliwie, jeśli
tylko uda jej się odcyfrować pismo Maudie.
Nagle na papiery padł cień i Callie uniosła głowę,
osłaniając oczy od blasku popołudniowego słońca.
Widok Valerie nie zaskoczył jej ani trochę. Podczas
gdy ktoś inny mógł zawahać się, czy przeszkadzać
Callie w takiej chwili, ta pogodna brunetka nie
zastanawiała się ani przez moment.
- Nie mów mi - domyśliła się Callie. - Jestem już
spóźniona, tak?
- Troszeczkę - zgodziła się łagodnie Valerie,
podrzucając na biodrze swego roześmianego sześcio
miesięcznego synka. - Nie warto nawet o tym mówić
- uśmiechnęła się do dziecka, czułym gestem rozgar
niając jego kruczoczarne włoski. - W ogóle nie ma
o czym mówić, prawda, Danny?
Doskonale świadoma talentu przyjaciółki do wy
głaszania eufemizmów, Callie nie zdołała powstrzymać
się od zapytania nieco kwaśnym tonem:
- Powiedz mi, jak długo wynosi to „nie ma o czym
mówić"? Zegarek zepsuł mi się parę miesięcy temu.
Valerie przysiadła na kocu i wypuściła z objęć
wiercące się dziecko, które natychmiast podpełzło do
Callie.
- Nie ma pośpiechu. Jest dopiero dwadzieścia po
trzeciej. Ludzie zrozumieją, a zresztą i tak miło im się
siedzi na słońcu.
Callie zerknęła na pozostałe, jeszcze nie uporząd
kowane notatki. Danny zainteresował się kolorowymi
kartkami i w ostatniej chwili powstrzymała jego rączkę.
- Skoro już i tak jestem spóźniona, to kilka minut
więcej nie zrobi chyba specjalnej różnicy. Powinnam
była posortować to wszystko wczoraj wieczorem, ale
skończyło się na tym, że...
- Zamiast zająć się własną osobą, pomagałaś biednej
pani Banks i jej choremu mężowi. Tak, wiem.
Callie westchnęła. Gdyby tylko nie czuła się tak
bezradna. Uczucie to było dla niej równie obce, co
nieprzyjemne.
- Dobrze się czujesz? - spytała ze współczuciem
Valerie.
- Jasne - odparła Callie, po czym potrząsnęła
głową. - Nie, chyba nie. - Łzy zaćmiły jej zielone
oczy, a słowa, przedostające się przez ściśnięte gardło,
zabrzmiały miękko i głucho. - Brakuje mi jej, Valerie.
Tak okropnie mi jej brak.
- Nie tylko tobie, kochanie - przyjaciółka wskazała
zgromadzony na łące spory tłum. - Każdy z nich
czuje podobnie. Ale są tutaj także dla ciebie, prawie
tak samo jak dla Maudie.
Callie spuściła głowę, usiłując się opanować. Wie
działa, że Valerie ma rację. Mieszkańcy Willow zawsze
udzielą jej potrzebnego wsparcia. Między innymi i to
sprawiało, że Willow było dla niej czymś specjalnym.
Zachwyciła się nim, kiedy, jedenaście lat temu, jej
matka Helene poślubiła siostrzeńca Maudie, Jona
thana Lorda.
Zafascynowało ją wtedy wszystko: miasteczko
Willow, Maudie, jej wielki stary dom, nazwany
Willow,s End. Zaimponował jej także fakt, że dom
ten był w posiadaniu Hanniganów od wielu pokoleń.
Na nieszczęście małżeństwo Jonathana z Helene
z góry skazane było na porażkę. W odróżnieniu
od córki, Helene nienawidziła spokojnego tempa,
którego nabrało jej życie, zaś przyjacielskość sąsiadów
irytowała ją. Znudzona zarówno Willow's End,
jak i najnowszym mężem, Helene już po trzech
latach wystąpiła o rozwód.
Kiedy Helene oznajmiła jej, że wyjeżdżają, Callie
po raz pierwszy w swym szesnastoletnim życiu
zbuntowała się na myśl o kolejnej przeprowadzce
- szczególnie, że miałaby się rozstać z Maudie
i Willow's End. Dzięki uporowi przybranej ciotki
i niezbyt matczynemu stanowisku Helene, Callie
pozostała w Willow, ani przez moment nie żałując
swej decyzji.
Rozejrzała się wokół po wszystkich, którzy w ciągu
tych lat stali się dla niej tak ważni. Ludzkie ciepło
i szczodrość, znalezione w Willow, związały ją z tym
miejscem nierozerwalnym węzłem i, jeśli będzie miała
szczęście, mnóstwo szczęścia, to nic nigdy nie zmusi
jej do wyjazdu. Lecz przemówić do tak wielu osób,
ostatecznie pożegnać Maudie - jak ma przez to
przebrnąć?
- Nie zawracaj sobie głowy jakimś wymyślnym
przemówieniem - poradziła Valerie, jakby wyczuwając
jej wewnętrzny konflikt - To tylko jeszcze bardziej
skomplikuje sytuację. - Oderwała Danny'ego od
schronienia, które znalazł sobie przy nodze Callie,
- I wiesz doskonale, że nikt nit będzie miał za złe,
jeśli twoje wystąpienie nie będzie idealnie dopracowane.
Te słowa wywołały uśmiech Callie.
- Cieszę się, że to słyszę, bo ja w ogóle nie
przygotowałam żadnego wystąpienia - wskazała
paltem stos papieru na kolanach. - Mam tylko
zapiski Maudie.
- To jeszcze lepiej. Po prostu odczytasz nam słowa
mądrości Maudie i pośmiejemy się wspólnie. To by
się jej podobało, - Valerie przekrzywiła głowę, a jej
żywe ciemne oczy spojrzały na Callie współczująco.
- Zgoda?
- Tak, chyba tak.
Zebrała wszystkie notatki i wstała, obciągając
wiśniową, letnią spódnicę. Rozglądając się po ocze
kujących ludziach, podeszła do niewielkiego podium
na samym środku łąki, usiłując opanować uczucia,
które groziły zdławieniem jej słów, zanim jeszcze
zostały wypowiedziane.
- Dziękuję wam wszystkim za przybycie - zaczęła
Callie czystym, wyraźnym głosem. - Wiem, że Maudie
czułaby się zaszczycona, widząc tak wielkie zgroma
dzenie. Uczczenie jej tutaj - wskazała otaczający ich
park - w jednym z jej ulubionych miejsc, wydaje się
jedynie właściwe. Daje mi także sposobność wspo
mnienia szczególnych chwil, które wielu z was dzieliło
z nią kiedyś.
W odpowiedzi rozległ się cichy pomruk licznych
głosów i ich ciepło, jak kojące ramiona matki, sięgnęło,
by ogarnąć Callie. Na sekundę przymknęła oczy,
rozkoszując się ogarniającym ją spokojem. Valerie
miała rację. Ci ludzie przyszli tu do niej. Może
w końcu spełnienie pierwszego życzenia Maudie nie
będzie takie trudne. Gdyby tylko pozostałe dwa
okazały się równie proste.
Callie zmieszała notatki i wyciągnęła pierwszą
z brzegu. Odczytała ją i niemal roześmiała się w głos.
- Jesse Jacobs - przeszukała wzrokiem tłum, póki
nie odnalazła srebrzystej czupryny smagłego farmera.
- Wygląda na to, że musimy ci podziękować za
powiększenie naszego gospodarstwa o jednego człon
k a - i to najbardziej niesławnego.
Jesse potrząsnął głową z udaną rozpaczą.
- Ten szczeniak, którego podarowałem Maudie,
miał stanowić podziękowanie za opiekę nad moją zoną,
kiedy sześć łat temu zachorowała na zapalenie płuc.
- Podziękowanie czy karę? - zawołał ktoś z tłumu.
Callie zaśmiała się wraz z innymi.
- Dobre pytanie, Nelson. I mogłabym nawet
uwierzyć, że mówisz serio, gdyby nie te szwy, które
założyłeś Brutusowi po jego spotkaniu ze szklanymi
drzwiami.
- Niewątpliwie nasz wspaniały weterynarz zdążył
to zrobić, zanim przekonał się, jakiego to psa dostała
Maudie - oznajmił burmistrz Fishbecker ze swego
miejsca, tuż przed podium.
- Gdyby Brutus usłyszał, że nazywasz go psem
- odpalił Nelson - by ocalić twą skórę, trzeba by było
znacznie więcej niż kilka szwów.
- Co jeszcze zwiększa moją ogromną radość, że go
tu nie ma. Musiałaś go zamknąć, co, Callie? - pytanie
burmistrza wywołało kolejną falę śmieszków.
Skinęła głową, nie mogąc ukryć rozbawienia, choć
walczyło ono z poczuciem winy, spowodowanym
wykluczeniem Brutusa z tak ważnego zebrania. Jednak
i w tym względzie postępowała zgodnie z poleceniem
Maudie. Co oznaczało, że Brutus został uwięziony
w domu.
- Przynajmniej mamy miejsce, które możemy
nazwać domem - stwierdziła, zdejmując ze stosu
kolejny zapisek. - Gdyby nie opóźnił pan terminu
ostatecznej płatności, Willow's End zostałoby zlicyto
wane.
Kiedy Callie uświadomiła sobie, jak dobrze ci
wszyscy ludzie znali i kochali Maudie Hannigan,
poczuła się częścią jednej wielkiej wspólnoty. Przygryzła
wargę. Pomimo wsparcia znajomych ból pozostał
dalej. Każdy kolejny odczytany skrawek papieru,
rozbudzał go na nowo. Gdyby tylko przyjechała jej
matka. Albo Julian.
Po raz trzeci W ciągu tego popołudnia przebiegła
wzrokiem zgromadzenie, poszukując charakterys
tycznej wysokiej sylwetki swego przybranego brata.
Kiedy go nie dostrzegła, do jej zdumienia dołączyła
się obawa. Musiał przecież dostać telegram - teraz,
gdy wysłała go pod właściwy adres. Nie zostałby
przecież w domu z powodu dawnych... nieporo
zumień. A może?
„Przyjedzie - próbowała się pocieszyć. - Wiesz, że
przyjedzie, choćby tylko ze względu na Maudie".
- Hej, Callie - zawołał piskliwie sześcioletni Simon.
- Czy ja też tam jestem?
Z uczuciem ulgi Callie odegrała scenę pośpiesznego
przerzucania kartek.
- Jasne, że tak. Coś o pstrągu złapanym za pomocą
sznurka, agrafki i kija do krykieta?
- Moja pierwsza, najpierwsza ryba, a twoja ciotka
Maudie ugotowała nam ją na obiad. - Simon
uśmiechnął się z dumą.
- Pamiętam. Twierdziła, że był to najlepszy pstrąg,
jakiego w życiu jadła. - Wyciągnęła następny świstek,
nie pozostawiając sobie ani chwili na rozmyślanie
o niepowetowanej stracie.
- Jeśli już mowa o pstrągach, to wygląda na to, że
obok Simona powinnyśmy podziękować braciom
Burns za utrzymanie naszej populacji ryb w rozsądnych
granicach. Do najmilszych wspomnień Maudie należą
te z waszych połowów o północy — spojrzała na
rzeczonych trzech rudowłosych cudzoziemców. Widząc
na ich twarzach identyczny wyraz przerażenia, uniosła
dłoń do ust. - Oho! Niech zgadnę. To miała być
tajemnica.
- Zgadza się - wymamrotał najstarszy. - I jasne,
że już nią nie jest. Bo tato stoi tui za nami.
- I teraz, gdy poznał wasz mały sekret, uważajcie
się za uziemionych, synowie - dodał ich ojciec.
Callie chwyciła następną karteczkę.
- Josiah Hankum - odczytała szybko. Z zakło-
potaniem zmarszczyła brwi. - Niezupełnie rozu-
miem, co tu napisała. Może to z czasów przed
moim przybyciem do Willow. Napisała: „Dzięki za
jabłka".
Odpowiedzią był ogłuszający wybuch śmiechu.
Wszyscy spojrzeli w stronę starszego mężczyzny, który
wyprostował się, błyskając wściekle oczami spod
gęstych białych brwi.
- Przepraszam, musiałam się pomylić - Callie
usiłowała załagodzić całą sytuację. Ale to tylko
pogorszyło sprawę. Ogólna radość jeszcze się wzmogła.
Kiedy już uciszyło się na tyle, by mógł przemówić,
Josiah poinformował ją z godnością:
- To żadna pomyłka, moja droga - jego oczy
rozświetlił promyk rozbawienia. - Miło mi dyszeć, że
smakowały jej moje jabłka. Ten szelma, Julian, dość
ich powynosił do domu.
- Julian? - Callie nie udało się ukryć zainte
resowania.
- Ten gałgan był jedyną osobą, która kiedykolwiek
przechytrzyła mnie w mojej własnej grze. A to jest
duża umiejętność. Nieźle potrafił wszystko zaplanować,
nawet już wtedy. Ale jeżeli Maudie nie uznała za
stosowne powiedzieć ci o tym, to tę historię będziesz
musiała wydobyć od samego Juliana - z tymi słowami
Josiah usiadł na powrót, z plecami wyprostowanymi
niczym młody dębczak.
„Tę opowieść muszę koniecznie poznać - pomyślała
Callie - jeśli tylko uda się zmusić Juliana do mówienia.
Zakładając, że Julian w ogóle się pokaże. Gdzie on
jest?".
Tutaj.
Zupełnie jakby powiedział to na głos, tak wyraźnie
rozległo się to słowo w jej głowie. Kącikiem oka
pochwyciła nagle poruszenie i dostrzegła go. Instyn
ktownie pojęła, że przez cały czas stał ca wielką
powykrzywianą jabłonią, bez ruchu, a jego czarny
garnitur zlewał się z ciemną korą drzewa. Tak jak
wiedziała, że jego oczy, ukryte za ciemnymi szkłami
okularów, są wpatrzone w nią.
Julian tu był.
Callie nie mogła się opanować. Uśmiechnęła się
szeroko. Rozpacz, ściskająca jej serce od chwili śmierci
Maudie, zniknęła. Nieważne, jak wyglądało ich ostatnie
rozstanie z Julianem. Nieważne, że prawdopodobnie
nigdy nie wybaczy jej roli, jaką odegrała w zrujnowaniu
jego związku z Gwen. Nieważne nawet, że był ubrany
na czarno. Przyjechał.
Sporo czasu zajęło Callie przedostanie się przez
tłum ludzi, chcących zamienić z nią parę słów, podzielić
się specjalnymi wspomnieniami, związanymi z Maudie,
opowiedzieć anegdotę. Cierpliwie wysłuchiwała wszys
tkich, aż wreszcie uwolniła się od ostatniej osoby.
Mogła teraz podejść do Juliana.
Jak ma go przywitać? Co powinna powiedzieć -
szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że od roku ani
razu nie odezwali się do siebie? Nie była to wina
Juliana. Musiało mu być ciężko nawiązać rozmowę
z kimś, kto znikał natychmiast podczas każdej jego
wizyty. Jej poczucie winy, z powodu sprowokowania
Juliana do zerwania z Gwen, sprawiało, że za najlepsze
rozwiązanie uznała unikanie go jak ognia.
Początkowa radość ze spotkania zgasła, zastąpiona
uczuciem dziwnej słabości. Wpatrywała się w jego
twarz w poszukiwaniu jakiejkolwiek oznaki gniewu,
zastanawiając się, czy nadal obwinia ją za ten
końcowy incydent z Gwen. Jeśli jednak nawet po
została w nim dawna uraza, to nie dał tego po
sobie poznać.
Przez ten ostatni rok jego rysy wyostrzyły się.
Bliźniacze linie, przecinające twarz od wysokich kości
policzkowych do kwadratowego podbródka stały się
głębsze. Uśmiechnięte usta, tak niegdyś dla niej
pociągające, miały chłodny, stanowczy wyraz.
Nawet niemal prosta linia brwi ponad ciemnymi
szkłami okularów sugerowała człowieka, który w pełni
kontroluje swoje życie. Od idealnie przyciętych włosów
po doskonale skrojony, spokojny garnitur, Julian
stanowił portret skrytego, zamkniętego w sobie biznes
mena. Lecz Callie wiedziała, że pod tą powierzchnią
kryje się potężna, ledwie trzymana w ryzach energia.
Callie zmagała się ze sobą, próbując ukryć obawę.
Pragnęła znaleźć ukojenie w jego sile, tak jak w ciągu
tych wielu lat. To nie był żaden obcy, lecz jej brat.
Zawsze zjawiał się, kiedy po potrzebowała. Trzeba
tylko podejść do niego i wszystko będzie jak dawniej.
Mimo to jednak wahała się nadal.
Ale Julian nie zawahał się ani przez moment. Bez
słowa objął ją mocno, z całej siły przytulając do swej
szerokiej piersi, wspierając jej głowę na swoim ramieniu.
Przez długą chwilę wtulała się w niego, czując
bezbrzeżną ulgę. Oto członek rodziny, ktoś, do kogo
można się zwrócić, kto rozumie i podziela jej ból.
- Już dobrze? - spytał, odsuwając Callie, aby móc
przyjrzeć się jej twarzy.
- Tak, tak, wszystko w porządku, dzięki - zmusiła
się, aby powstrzymać napływające do oczu by,
świadoma, że jeśli teraz się załamie, to nigdy nie
zdoła już opanować płaczu.
- Na pewno? - gdy przytaknęła, spytał stanowczo:
- Zatem wyjaśnij mi, co tu się dzieje? O co tu chodzi?
Oszołomiona, zamrugała i uwolniła się z jego
uścisku.
- Nie dostałeś mojego telegramu? Tam wszystko ci
wyjaśniłam. To święto Maudie - uśmiechnęła się
niepewnie. - Tak się cieszę, ze dotarłeś na czas.
- Nic dałbym rady, gdyby nie to, że zaczęłaś
z dwudziestoczterominutowym opóźnieniem. Poszed
łem do kościoła. Pusto. Rzeczywiście, w całym mieście
nie było żywej duszy.
Tym razem jej uśmiech był już bardzo naturalny.
- Oczywiście, że nie. Wszyscy są tutaj.
- I co tu robią? - zdjął okulary i wtedy poczuła na
sobie pełną moc jego ciemnobrązowych oczu. - Dla
czego pogrzeb odbywa się tu, a nie w kościele?
- Ponieważ Maudie tak chciała. Życzyła sobie
uroczystości, nie pogrzebu - oznajmiła Callie, jakby
to było wystarczającym wytłumaczeniem.
- Uroczy... - przerwał i odetchnął głęboko, po
trząsając głową. - Jedynie ty i Maudie mogłyście
wymyślić coś takiego, jak to...
- Julianie, tego właśnie pragnęła Maudie. Pozos
tawiła bardzo szczegółowe instrukcje.
- W testamencie? - uniósł sceptycznie brwi.
- Nie-Callie pokręciła przecząco głową. A przynaj
mniej nie wydaje mi się, aby było tam coś takiego.
Choć możliwe, że dodała coś bez mojej... — widząc
niecierpliwy gest Juliana, pośpieszyła z bardziej
precyzyjną odpowiedzią. - Nie wiem, czy napisała
o tym w testamencie. Maudie wyraziła takie życzenie
po ataku serca, zanim... zanim... - spuściła głowę,
a jej głos zniżył się do szeptu. - Zanim umarła.
Julian zacisnął usta. Odwrócił się i omiótł spoj
rzeniem park, Callie dostrzegła na jego twarzy wiele
uczuć - ból, smutek... i jakby tęsknotę. Tyle razy
zwracała się do niego ze swymi nastoletnimi kłopotami.
Teraz, kiedy to jemu potrzebne było wsparcie, nie
wiedziała, jak ma pomóc.
- Julian?
Przeczesał dłonią włosy, odgarniając zmierzwione
przez wiatr kosmyki.
- Przepraszam, Callie. Nie chciałem na ciebie
wrzeszczeć. Dowiedziałem się o Maudie dopiero dziś
rano, kiedy dotarł do mnie twój telegram. Niemal
oszalałem, nie wiedząc, co się dzieje i nie mogąc się
z tobą skontaktować. Dzwoniłem do Willow's End,
ale nikt nie podnosił słuchawki.
- O Boże - mruknęła zakłopotana Callie. - Valerie
nalegała, żebym została u niej przez ostatnie dwa dni.
Próbowałam dodzwonić się do ciebie na początku
tygodnia, naprawdę. Ale wyprowadziłeś się spod
starego adresu. Całą wieczność zajęło mi dotarcie do
ciebie i zawiadomienie o Maudie.
- Znowu zapomniałaś, jak się nazywa moja firma,
tak? - zażartował łagodnie. - Nieważne. Teraz jestem
tutaj i tylko to się liczy - potrząsnął głową. - Nie
mogę uwierzyć, że już jej nie ma. Opowiedz mi, co się
stało.
Callie bezradnie wzruszyła ramionami.
- To serce. Zabrali ją prosto do szpitala, ale nic
już nie mogli zrobić. Byłbyś z niej dumny. Spisała dla
mnie tę listę rzeczy do załatwienia, kiedy... kiedy...
- słowa uwięzły jej w gardle. - Ona wiedziała, Julianie.
Wiedziała, że umrze.
Julian zesztywniał.
- Myślałem, że to było nagłe. Nie zdawałem sobie
sprawy... - urwał, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć.
- Żałuję, że mnie tam nie było. Przyjechałbym
natychmiast, gdybym tylko wiedział.
- Wiem - odsunęła się od niego i prędkim gestem
otarła wilgotne policzki. - A kiedy wreszcie zorien
towałam się, że zmieniłeś adres i nie dostałeś mego
pierwszego telegramu, było już za późno. Odeszła.
- Ach! Prawda. Telegram - sięgnął do kieszeni,
wyjął z niej złożony kawałek papieru i podał go
Callie. - Masz, zdaje się, na myśli ten dziwaczny
bełkot, urągający wszelkiej logice. Skoro ty go
podyktowałaś, może potrafisz to przetłumaczyć.
- Oczywiście, Julianie - spojrzała na kartkę i prze
czytała: „Gdzie jesteś? A. M. odeszła. Uczcimy ptk.
3 po poł. Park. Nie czarny". - Zdumiona, wzruszyła
ramionami. - Czego tu nie rozumiesz?
- Wybierz dowolne zdanie ~ w jego głosie po
brzmiewało rozbawienie. Odebrał jej telegram i prze-
leciał go wzrokiem. „Gdzie jesteś?" wydaje się chyba
dość jasne. I choć nie chciałem w to uwierzyć, podej
rzewałem również, co oznacza „A. M. odeszła".
Przyjmując, że mój domysł co do Maudie był praw
dziwy, to: „Uczcimy ptk 3 po poł." uderzyło mnie
jako sformułowanie raczej niedelikatne...
- To okropne, co mówisz - upomniała go Callie.
- Też tak uważam. W śmierci Maudie nie znalazłem
nic wartego uczczenia. Zobaczymy, gdzie to ja byłem?
A, tak. Doszliśmy do „Park. Nie czarny". Muszę
przyznać, że ta para zdań ogłupiła mnie zupełnie.
„Julian miał rację z tym telegramem—uświadomiła
sobie z zakłopotaniem Callie. - Trochę tracił w prze
kładzie. Kiedy go wysyłałam, sądziłam, że jest zupełnie
jasny. Może to sposób, w jaki Julian go odczytał".
- Nagły szelest papieru sprawił, że niemal podskoczyła,
uświadomiwszy sobie, iż mężczyzna czeka na od
powiedź. A czekanie nie należało do ulubionych
czynności Juliana.
- Ojej! - westchnęła. - Chyba faktycznie nie
wyraziłam się specjalnie jasno. Widzisz, „Park"
oznacza...
- Wydaje mi się, że do tego czasu zdołałem już
rozszyfrować jego znaczenie. Spróbuj z „Nie czarny"
-popędził ją.
Zarumieniona, unikała jego spojrzenia.
- No, wiesz, „Nie czarny" znaczyło, eee... - Callie
odchrząknęła, spuszczając wzrok na najwyższy guzik
jego czarnej marynarki. - „Nie czarny" znaczy: Nie
wkładaj nic czarnego, bo Maudie życzyła sobie, aby
wszyscy ubrali się na kolorowo.
- Rozumiem.
- Zamiast żałoby po jej śmierci, Maudie chciała,
abyśmy uczcili jej życie - starała się wyjaśnić Callie.
- Prosiła, żebyśmy spotkali się tu i wspomnieli
szczęśliwe chwile, nie te smutne. Dlatego właśnie nie
chciała, aby ktokolwiek ubrał się na...
- Czarno - dokończył za nią Julian. - Jestem
pewien, że ma to sens - dla wszystkich oprócz mnie.
No, dobrze, co dalej? - spojrzał na zgromadzony
wokół tłum, zajęty rozmowami i jedzeniem. - Co
mamy robić?
- Powinniśmy zostać na pikniku. Jesteś głodny?
To co mam, wystarczy dla nas obojga, jeśli, oczywiście,
masz ochotę - wyczuła jego wahanie i wiedziała, że
ma zamiar odmówić. - Oczekują tego od nas, Julianie.
Zdaję sobie sprawę, że jestem najprawdopodobniej
ostatnią osobą, z którą chciałbyś przebywać.,.
- Czemu miałabyś tak myśleć? - Julian zmarszczył
brwi.
- Rozumiem, że nadal musisz być na mnie wściekły
z powodu Gwen, ale...
- Gwen? - niemal dostrzegła, jak jego mózg włączył
szybszy bieg na dźwięk jej słów. - Sądziłaś, że dalej
jestem na ciebie zły? Niby dlaczego?
- Ponieważ Gwen... - zaczęła z zażenowaniem
Callie.
- Wylądowała w jeziorze?
- Tak - jej odpowiedź była jedynie nieśmiałym
pomrukiem. Na wspomnienie niezwykle eleganckiej
przyjaciółki Juliana spadającej z przystani w zimną
zieloną głębię, ogarnęły ją wyrzuty sumienia.
- To dlatego wszelkimi sposobami unikałaś mnie
przez cały ostatni rok? - spytał z niedowierzaniem.
- Z powodu tego, co przydarzyło się Gwen?
Callie skinęła potakująco głową, czując a przeraże
niem, jak łzy napływają jej do oczu. Spuściła wzrok
i zamrugała kilka razy, aby je powstrzymać.
- Byłeś taki wściekły - stwierdziła stłumionym
głosem. - Nie mam zresztą żadnych pretensji. Gdyby
nie ja, pewnie dziś bylibyście z Gwen małżeństwem.
Julian zaśmiał się gardłowo.
- Niech Bóg broni! - położył jej dłoń na ramieniu.
Jego dotyk był ciepły, kojący. - Przepraszam cię,
Callie. Nie miałem pojęcia, że wciąż jeszcze przejmujesz
się tą sprawą. Nigdy nie obwiniałem cię za ten
incydent. Co się stało, to się nie odstanie.
Uśmiechnęła się niepewnie. Nie znał całej historii,
w przeciwnymi razie nie powiedziałby tego, nie byłby
tak wyrozumiały, tak miły. A jednak winna mu
wyjaśnienie.
- Julianie...
Przerwał jej, zanim zdążyła powiedzieć coś więcej.
- Nie miałem zamiaru przychodzić tu i kom
plikować ci życia. A szczególnie nie dzisiaj. Z przyjem
nością zjem coś z tobą. Szczerze mówiąc, umieram
z głodu.
- Chodźmy. Jeżeli jesteś głodny, to mam akurat
coś dla ciebie.
Pociągnęła go w stronę cienia, rzucanego przez
rozłożysty jawor. Leżał tam rozłożony koc i koszyk
z jedzeniem, który przygotowała wcześniej. Uklękła
i otworzyła go, odsłaniając plastikowe pojemniki,
talerze i sztućce.
- Nie żartowałaś, mówiąc, że wystarczy tego dla
dwojga - skomentował Julian. - Wieki minęły od
czasu, kiedy po raz ostatni byłem na pikniku.
- Masz dużo pracy.
- Zbyt dużo - rozejrzał się po parku, a lekki
uśmiech złagodził linię jego ust. — Różnica między
Willow a Chicago jest naprawdę ogromna.
- Jak długo ma trwać ta... - uniósł pytająco brew,
zataczając krąg trzymanym w ręku ciastkiem - Ta...
- Uroczystość.
- Właśnie. Jak długo?
Callie wzruszyła ramionami.
- Dopóki ludzie nie znudzą się i nie pójdą sobie
~ widząc jego zdumioną minę, dodała: - Możesz tu
zostać jak długo chcesz, ale ja muszę zaraz wracać do
domu, do Brutusa - sięgnęła do koszyka, wyłowiła
z niego słoik i odkręciła pokrywkę. - Brutus chciał tu
przyjść. Jestem pewna, że kiedy wrócimy do domu.
nie będzie zbyt szczęśliwy. Ale Maudie powiedziała
kategorycznie „nie".
Złapał jej przegub w żelazny uścisk i odsunął rękę,
wraz ze słoikiem, sprzed swego nosa.
- M a u d i e powiedziała?!
- No, tak. Zanim... Kiedy opisała mi, jak mam
zorganizować tę uroczystość i w ogóle - nie chcąc
zagłębiać się w bolesne wspomnienia, dodała: - Ale
przyprowadzenie Brutusa naprawdę nie byłoby pro
blemem. Ja przynajmniej tak sądzę. Ludzie nie są już
na niego tacy źli.
Przyjrzał się jej, rozbawiony, ale z podejrzliwością
w oczach.
- Prawie boję się spytać. Na co ludzie nie są już
tacy źli?
Callie niespokojnie poruszyła się na miejscu i wyjęła
z koszyka pojemnik z papryką w occie.
- Chcesz jedną?
- Nigdy w życiu - oznajmił z naciskiem.
- Nie? - spytała zaskoczona. - Są bardzo dobre.
W każdym razie myślę, że ludzie przestali się już
złościć za to, co się zdarzyło na pikniku w Dniu
Ojców Założycieli. Brutus zasmakował w piwie
słodowym i trochę... No, szczerze mówiąc... - zawahała
się, gryząc ostrą paprykę.
Julian na moment przymknął oczy.
- Mów. Szczerze i otwarcie.
Rozejrzała się wokół i ściszyła głos, przysuwając
się nieco bliżej,
- Urżnął się w trupa - wyznała. - Zdziwiłbyś się,
jak wiele szkód może wyrządzić jedna osoba po
wypiciu pół baryłki piwa.
- Szczególnie jeśli ta, eee, osoba jest stukilowym
bernardynem. Wyobraźnia odmawia mi posłuszeństwa.
Rozległ się jej śmiech, czysty i naturalny.
~ Wcale nie potrzebujesz wyobraźni. Lokalna stacja
telewizyjna ma to na taśmie. Tylko nie wydawaj
pochopnych sądów - wszystkie dzieciaki po prostu
uwielbiają Brutusa. Moja grupa w przedszkolu bardzo
się ucieszyła, kiedy go przyprowadziłam. To dorośli
czują się nieco... niepewnie, gdy jest w pobliżu.
- Wyobrażam sobie.
- Och! Julianie, bądź poważny. Teraz, kiedy Maudie
odeszła, możesz zostać jego opiekunem. Obrazi się,
jeżeli będziesz mówił takie rzeczy.
Raz jeszcze stał się groźnym nieznajomym, wynios
łym i szorstkim.
- Callie, Brutus to pies. Po prostu pies, nic więcej.
Być może bawi cię udawanie, iż jest inaczej, ale mnie
to, delikatnie rzecz biorąc, irytuje.
Callie odsunęła się od niego, a jej oczy pociemniały
z oburzenia.
- Ja nie udaję, Julianie - zaprotestowała. - Brutus
naprawdę rozumie, co do niego mówię.
- O ile dobrze pamiętam, to samo twierdziłaś
o swoich żonkilach - przypomniał jej - kiedy złapałem
cię na tym, że rozmawiałaś z nimi.
- To im pomaga rosnąć — wyjaśniła chłodnym
tonem. - Jeżeli sobie przypomnisz, moje kwiaty były
większe niż czyjekolwiek w mieście. Znam różnicę
między żonkilami i psami.
- Nie masz pojęcia, jaką sprawia mi to ulgę - Julian
pstryknął ją lekko w nos, aby złagodzić efekt swych
drwin.
Spojrzała na niego z rozdrażnieniem w oczach.
- Jeżeli nie możemy pogodzić się w prostych
sprawach, myślę o Brutusie, to jak mamy załatwić te
bardziej skomplikowane, na przykład Willow's End?
Julian uniósł brwi.
- Czyżby Willow*s End stanowiło jakiś probiem?
- Nie wspominałam o tym? - wybrała kolejną
paprykę i nadgryzła czubek. - Albo ty zaopiekujesz
się Brutusem i domem. Albo ja.
- Prawo własności. To się nazywa prawo wła-
sności, nie opieka. I skąd wiesz, kto dziedziczy
Willow's End?
Zamachała w powietrzu strąkiem.
- Maudie mi powiedziała... poniekąd - zmarszczyła
nos. - Bez urazy, ale mam nadzieję, że to będę ja.
Willo w's End nie przyda ci się specjalnie w Chicago.
- To prawda. Powiem ci, co zrobię. Jestem czło
wiekiem rozsądnym. Jeśli to ja dziedziczę, dam ci
tego kundla - oświadczył wspaniałomyślnie. - Co do
Willow's End... - zastanowił się przez minutę. - Masz
rację. Mieszkając w Chicago, nie mógłbym poświęcić
mu czasu i starań, jakich wymaga. Jeśli przypadnie
mnie, uważaj go za swój tak długo, jak będziesz chciała.
- Naprawdę? - Callie zabrakło słów, aby mu
podziękować, tak oszołomiła ją jego szczodrość. - Nie
wiem, co powiedzieć?
- Powiedz: tak - podsunął.
- Tak. Tak. Taki Och, Julianie! - rzuciła mu się na
szyję, rozsypując po całym kocu jasnozielone strączki
papryki. - Jesteś najmilszym i najbardziej wspaniało
myślnym człowiekiem, jakiego znam. Gdy tylko
znajdziemy testament Maudie, będzie wspaniale.
Julian rozluźnił dławiący uchwyt na swym gardle.
- Znajdziemy testament Maudie - powtórzył z na-
pięciem - Znajdziemy? Co to znaczy: znajdziemy?
Czyżby zginął?
Ze zdumieniem spojrzała na jego oszołomioną minę.
- Niezupełnie. Widzisz.,.
- Co się dzieje? Jedna godzina spędzona wspólnie
i już skaczecie sobie do oczu? - przerwał im beztroski
głos Valerie, która uśmiechnęła się do obojga. - Prze
praszam. Przeszkodziłam w czymś?
ROZDZIAŁ DRUGI
Reguła numer 4
Planowanie to klucz, który otwiera
wszystkie drzwi.
-Tak!
- Nie! .
Callie wykrzywiła się do Juliana, po czym ciepło
powitała przyjaciółkę:
- Przyszłaś akurat w samą porę, Valerie.
- Raczej w zupełnie nieodpowiedniej chwili - sprze
ciwił się Julian. - Przeszkodziła nam w rozmowie.
I nadal chciałbym wiedzieć, co masz na myśli mówiąc
„zginął".
- Ojej. Czy mam odejść? - Valerie szeroko otwo
rzyła oczy.
- Jeśli już to proponujesz... - zaczął Julian.
- Nie wygłupiaj się! - wtrąciła szybko Callie,
obdarzając brata niezbyt łagodnym szturchańcem.
- On tylko żartuje. Prawda, Julianie?
- Nie.
- Co za ulga stwierdzić, że pewne rzeczy nigdy się
nie zmieniają - zaśmiała się Valerie, a jej ciemne oczy
zabłysły złośliwie. - Witaj, Julianie. Co za imponujący
garnitur. Trochę jakby... czarny, nieprawdaż?
Na jego ustach pojawił się leniwy uśmiech.
- Miło, że to zauważyłaś - zmierzył wzrokiem
Danny'ego. - Widzę, że zdecydowałaś się jednak
hodować tego potworka. Nie mogłaś żyć bez niego,
co? Niedobrze, niedobrze.
- Kretyn! - Valerie opiekuńczo przytuliła synka
do siebie. - Tylko trzymaj się od niego z daleka. Nie
chcę, żeby coś z ciebie mu się udzieliło - ostentacyjnie
odwróciła się do niego plecami i mrugnęła do Callie.
TAM DOM TWÓJ-.
33
-Zrobiłabyś coś dla mnie? Popilnuj Danny'ego przez
kilka minut. Mam tysiąc i jedną sprawę na głowie, nie
dam rady załatwić wszystkiego z dzieckiem na rękach.
- Jasne - Callie sięgnęła po Danny'ego, przytulając
do siebie zaślinione dziecko. Mokra rączka złapała ją
za nos. Zaśmiała się i tak długo łaskotała brzuszek
niemowlaka, aż rozluźnił swój uchwyt.
Julian uniósł brew.
- Może i nie jest to najobrzydliwsza rzecz, jaką
w życiu widziałem, ale cholernie niewiele jej brakuje.
Val, czy nie potrafisz pilnować swojego syna?
- To tylko dziecko - zaprotestowała z oburzeniem
Valerie. - Zresztą Callie to nie przeszkadza. Prawda,
Callie? - spojrzała wyczekująco na przyjaciółkę. - Czy
nie macie nic przeciw temu, by ludzie składali wam
kondolencje? Chcieli zostawić was na trochę samych,
ale mieliście już wystarczająco dużo czasu, prawda?
Widząc, jak się bez przerwy kłócicie, można by
sądzić, że naprawdę jesteście rodzeństwem. Och! Callie,
byłabym zapomniała cię spytać - dodała, nie przery-
wając nawet dla zaczerpnięcia tchu. - Pani Ashmore
chciała wiedzieć, czy nadal masz zamiar upiec te
ciastka na zbiórkę funduszów dla szkoły, a burmistrz
potrzebuje jeszcze jednej osoby do swego Komitetu
Ocalenia Dzwonnicy. Powiedziałam wszystkim, że się
zgadzasz. Dobrze zrobiłam?
Callie skinęła głową, od dawna przyzwyczajona do
Valerie i jej sposobu postępowania.
- Tak, tak i tak. Nie martw się o nic. Zajmę się
tym - posadziła Danny'ego na kocu obok siebie
i podała mu ryżowe ciasteczko.
- W takim razie spotkamy się później - to powie
dziawszy, Valerie zniknęła z cichym pstryknięciem
palców. Julian obserwował jej odejście z melancholij
nym wyrazem twarzy.
- O co tu chodzi z tymi wszystkimi przysługami?
Czyżbyś odbywała za coś pokutę?
34
TAM DOM TWÓJ..
- Co masz na myśli? - spojrzała na niego pytająco.
- Wszystkie te rzeczy. Valerie zwała na twoją
głowę swoje dziecko, po czym zapisuje cię do ko
mitetu, który mógł zrodzić się jedynie w głowie
burmistrza Fishbeckera. I do tego wszystkiego zgło
siła cię do pieczenia ciastek. Moim zdaniem to
cholerna bezczelność, szczególnie zważywszy... osta
tnie okoliczności.
- Nie pytałam cię o zdanie - zauważyła Callie.
- Bezczelność? Valerie nie wie nawet, co to znaczy.
- Poradź jej, żeby sprawdziła w jakimś słowniku.
- Nie uwierzyłbyś, jak bardzo pomogła mi przez
ostatnie kilka dni - Callie widziała, że zupełnie go to
nie przekonało. - Poza tym - dodała, zdecydowana
wpłynąć na niego - lubię wspomagać godne akcje.
- Ocalenie dzwonnicy to godna akcja? - spytał
sucho Julian.
- Właśnie tak - odparła z pewnością, nie wynikającą
bynajmniej ze znajomości rzeczy. - A co do Danny'ego,
to opiekowałam się nim od czasu, gdy miał dopiero
dwa tygodnie i najprawdopodobniej będę to robić
nadal, dokąd się nie ożeni.
- No, dobrze, zanim go jednak ożenisz, czy mog
łabyś wyjąć mu z ust tego robaka
Spojrzała w dół na roześmiane dziecko i z powrotem
uniosła je w ramionach, zaglądając do buzi. Cokolwiek
zdołało się tam dostać, dawno już zniknęło.
- Pewnie myślał, że to rodzynek - powiedziała po
chwili. - Nie mów tylko nic, co mogłoby zmienić to
przeświadczenie. - Przy okazji, Josiah Hankum
powiedział mi, żebym wydobyła od ciebie historię
o jabłkach.
Przez moment myślała, że to nie podziała. Ale
Julian przytaknął, akceptując zmianę tematu.
- Tak, słyszałem.
- I co? Opowiesz mi o tym?
Poklepał dłonią swój twardy płaski brzuch.
- Pod warunkiem, że mnie nakarmisz. Konam
z głodu. I żadnych więcej marynowanych śledzi.
Callie z trudem oderwała wzrok od fascynującej
gry jego długich, smukłych palców. Sięgnęła do
koszyka po kolejną puszkę, nie chcąc przyznać się do
tego dziwnego dreszczu podniecenia, który sprawił,
że otwieranie konserwy szło jej dość niesporo. Ostatecz
nie Julian był jej bratem - a przynajmniej odgrywał
tę rolę przez ostatnie jedenaście lat. Ludzie nie dostają
dziwnych dreszczy na widok swoich braci. A jeśli
nawet, to nie powinni.
- Proszę - oświadczyła wspaniałomyślnie, pod
suwając mu puszkę. - Poczęstuj się sardynką. A teraz
opowiesz mi historię o jabłkach?
Julian z powątpiewaniem przyjrzał się tłustej
przekąsce, po czym odgonił muchę, która wyraźnie
miała na sardynkę dużo większy apetyt niż on.
- Zdaje się, że upodobałaś sobie ryby - jego usta
wykrzywił grymas niesmaku.
Jej spojrzenie wyrażało zdumienie.
- Chyba wszyscy je lubią. No co, powiesz mi
wreszcie o jabłkach Josiaha?
Potrząsnął przecząco głową.
- Sardynki nie są warte tej historii. I nie próbuj
na mnie tego spojrzenia małego biedactwa, zie
lonooka.
- Słucham?
- Mógłbym ostatecznie być podatny na przekup-
stwo. Powiedz, że masz w tym koszyku coś poza
rybami i ryżowymi ciasteczkami, a ja opowiem
ci o jabłkach. W przeciwnym razie najprawdopo
dobniej umrę z głodu, zanim dojdę do połowy.
- Mam w koszyku coś więcej, poza rybami i ryżo
wymi ciasteczkami - powtórzyła posłusznie. - A teraz
opowiesz mi?
Wzruszył ramionami.
- No dobrze już, dobrze, ale to naprawdę nic
wielkiego - zakasał rękawy swej śnieżnobiałej koszuli,
odsłaniając złotobrązową skórę przedramion. - Kiedy
miałem gdzieś z dziesięć lat, usłyszałem, jak ciotka
Maudie mówiła, że Josiah Hankum ma najlepsze
w okręgu jabłka na szarlotkę.
- Więc podkradłeś mu trochę.
- Błąd - uciszył ją. - Nauczycielka powinna
wiedzieć, że nie należy przerywać innym. A teraz
słuchaj i ucz się. Mogłem je zwędzić, ale znasz przecież
Maudie, nigdy by się z tym nie pogodziła. Kazałaby
mi je oddać.
- No więc, jaki sprytny sposób wymyśliłeś, aby
dostać jabłka Josiaha?
- Stary Hankum nie cierpiał, kiedy ludzie prze
kraczali granice jego posiadłości. Nie znosił też dzieci
- wykrzywił się do anielsko uśmiechniętego Danny'ego.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego.
- Julian!
- Posłuchaj, ktoś, kto odżywia się robakami...)
- uniósł dłoń, aby uciszyć jej protest. - Chcesz
usłyszeć moją historię, czy nie? W każdym razie
Hankum szczególnie nie cierpiał dzieciaków, które
łaziły po jego terenie. I miał bardzo skuteczną metodę
zniechęcania nas.
- To znaczy?
- Jeszcze się nie domyślasz?
- Rzucał w was jabłkami ~ Callie roześmiała się.
- Punkt dla ciebie. Kiedy tylko ciotka Maudie
potrzebowała jabłek na szarlotkę, przełaziłem przez
ogrodzenie farmy Hankuma i czekałem, aż stary
wyskoczy z domu i zacznie bombardować mnie
jabłkami.
- Nie połapał się, o co chodzi?
Julian wsparty o pień jawora obdarzył ją jed
nym z tych swoich leniwych, drwiących uśmie
chów,
- Jeśli nie, to był jedyną osobą w Willow, która nie
wiedziała, co się dzieje - zerknął na Danny'ego i jęknął
z obrzydzenia. - Callie, ten bachor postanowił zjeść
sobie na deser trochę piachu. Nie potrafisz go
przypilnować? Nic dziwnego, że Valerie tak się śpieszyła
z odejściem.
Chwyciła koszyk i, dobytą z niego serwetką, poczęła
ocierać brudną buzię i palce Danny'ego.
- Chce ci się pić? - spytała Juliana. - Mam tu
lemoniadę.
- I ciasteczka czekoladowe. Lubię jedno i drugie,
ale wolałbym coś bardziej solidnego.
- Cóż, Julianie, gdybyś nie był taki wybredny...
- Albo gdybyś ty zabrała normalne jedzenie -schylił
się i podniósł Danny'ego, który był zajęty obślinianiem
jego buta. - Dobra, pomińmy jedzenie. Miło było, ale
musimy wrócić do rozmowy na temat Wiliow's End.
Pamiętasz, na czym stanęliśmy, prawda? To było tuż
przedtem, nim w nasze życie brutalnie wkroczyło to
dziecię-robot. Zdaje się, że skończyłem na: „Znaleźć
testament? Czy to znaczy, że zginął?"' A ty na to...
- Niezupełnie - pośpieszyła z pomocą Callie. -Jak
dużo masz czasu? To może trochę potrwać.
- Szczęśliwym trafem mam trochę wolnego -Julian,
eksperymentując, podrzucił Danny'ego na kolanie,
- Miałem właśnie zamiar zaprosić się do Willow's
End na lato, żeby napisać tu książkę o organizacji
czasu pracy, kiedy usłyszałem o Maudie.
- Naprawdę? To wspaniale. Będziemy mieli zatem
mnóstwo czasu na rozwiązanie naszego małego
problemu.
- Małego problemu? - powtórzył Julian, - To
właśnie zawsze u ciebie uwielbiałem, Callie. Twój
niepoprawny optymizm, nawet w obliczu nieuchronnej
katastrofy - uśmiechnął się na widok jej miny i podał
łakomemu dziecku herbatnika. - Myślę, ze lepiej
porozmawiam z adwokatem Maudie tak szybko, jak
tylko się da, i dowiem się, co należy zrobić.
- Jeśli sądzisz, że to coś pomoże. Choć wątpię, czy
będzie nam w stanie powiedzieć, gdzie go schowała.
Zapadła długa cisza.
- Maudie schowała testament?-powtórzył ostrożnie
Julian, sadzając Danny'ego na kocu. - Nic nie
wspomniałaś o tym, że jest schowany. Doskonale
pamiętam. Powiedziałaś, że zginął. Schowała go?
Julian wydawał się mieć trudności z oddychaniem.
- Callie - zdołał w końcu wykrztusić - to nie takie
proste. Sąd nie uwierzy jedynie twojemu słowu, co do
rozporządzania majątkiem. Szczególnie, biorąc pod
uwagę fakt, że sama dokładnie nie wiesz, co jest
w testamencie. Potrzebują dowodu. Czarno na białym.
A adwokat Maudie? Nie ma przypadkiem odpisu?
- Nie, nie sądzę.
- Czemu nie?
Callie zawahała się, po czym sięgnęła do kieszeni
spódnicy i wyjęła różową, perfumowaną kopertę.
- Dlatego.
Odebrał jej kopertę, przyglądając się wypisanym
na niej ich dwóm imionom.
- Co to jest?
- To wiadomość dla nas, od Maudie - Callie
przygryzła wargę. - Znalazłam ją w gabinecie. Wyjaśnia
sprawę testamentu i to, że go ukryła.
- Nie wierzę własnym uszom. Czy Maudie przez
przypadek nie wspomina, gdzie schowała testament?
Callie rzuciła mu pełne wyrzutu spojrzenie.
- Oczywiście.
- Co za ulga. Gdzie?
~ Pisze, że schowała go gdzieś w domu.
- Gdzieś w... - Julian przebiegł dłonią po swych
sztywnych, ciemnych włosach. Mięśnie jego szczęk
zacisnęły się. - Callie, ten dom ma trzy piętra jeśli
doliczysz strych, dwa skrzydła i więcej zakątków
aniżeli nory setki szczurów. Nie mówiąc nawet
o piwnicy, różnych werandach i szafach. Czy nic
mogłabyś określić bardziej dokładnie, gdzie w tym
domu możemy znaleźć testament Maudie?
- Nie, nie potrafię. To zresztą zniszczyłoby cały
sens tej próby, nie sądzisz?
Na moment przymknął oczy.
- No dobrze, zadam to pytanie. Będę zapewne
żałował, ale zapytam. Jakiej próby, Callie?
- Zrozumiesz, kiedy przeczytasz ten list - westchnęła
z desperacją.
Julian bez słowa, wyjął z koperty pojedynczą kartkę
papieru i szybko rzucił na nią okiem,
- Napisała, że za ciężko pracuję. Niby dlaczego?
Wcale nie pracuję ciężko!
- Właśnie że tak, Julianie. Maudie uważała, że
szukanie testamentu będzie dla ciebie pewnego rodzaju
odpoczynkiem. Oderwiesz się trochę — od tych
wszystkich przepisów, reguł... planów i innych takich
rzeczy.
- A co z twoimi akcjami i komitetami? Nie martwiło
jej, że ty przesadzasz z tym wszystkim? Ze się
wykończysz?
- Nic tu na ten temat nie wspomina - odparła
Callie, bardzo z siebie zadowolona, - Jej list jest
zupełnie jasny. Jeżeli chcemy dowiedzieć się, kto
dziedziczy dom, musimy znaleźć testament żeby go
znaleźć, musimy przeszukać dom. Powody ukrycia
testamentu mogą być nieco mętne, ale pomyśl, czym
będzie dla ciebie poszukiwanie skarbów. To świetna
zabawa. Pomoże ci się odprężyć.
Słońce zniżało się już ku zachodowi, kiedy Callie
i Julian dotarli do Willow's End. Julian zostawił
cały sprzęt piknikowy na przedniej werandzie i od
wrócił się do Callie.
- Idziesz? - spytał.
- Za chwilę. Chciałam tylko popatrzeć na dom.
- Czyżby się zmienił? - zszedł po schodach i przy-
łączył się do niej, spoglądając w górę na Willow's
End. - Nie. Ciągle ten sam stary dom. I do tego
diablo ważny. Choć, jak tak na niego patrzę, to
przydałaby mu się świeża warstwa tynku, albo nawet
dwie. A okiennice jakby się lekko pokrzywiły...
- Nie bądź takim pragmatykiem. To cudowny,
prześliczny, wspaniały...
- I zamknięty dom - Julian uśmiechnął się do
niej i wyciągnął rękę. - Próbowałem otworzyć
drzwi frontowe. Są zamknięte. Daj mi klucz, do
brze? - nie zareagowała, więc pstryknął niecierpli
wie palcami. - Klucz, zielonooka. Obudź się. To
był bardzo długi dzień i chciałbym już go zakoń
czyć.
Callie przestąpiła z nogi na nogę, unikając jego
spojrzenia. Nie będzie zadowolony, ale nic nie mogła
na to poradzić.
- Widzisz, w tym właśnie problem. Ja nie mam
klucza.
- Nie? To kto go ma? - zmarszczył brwi - Maudie?
- Nie. Nie Maudie - odchrząknęła. - Tak naprawdę,
to nikt go nie ma.
- Nikt - powtórzył. - Nikt? Zamknęłaś drzwi
i nikt nie ma klucza?
- Wiesz, że w tej okolicy nikt nigdy nie zamyka
drzwi. A przynajmniej my nie robiłyśmy tego aż do
dzisiaj. Toteż jeśli nawet był kiedyś jakiś klucz, to już
dawno przepadł.
Julian przymknął oczy, starając się zebrać myśli.
- Co więc sprawiło, że tym razem poczułaś nieod
partą potrzebę zamknięcia ich?
- Oczywiście Brutus. Nie chciałam, żeby się wydo
stał.
- Tylko nie to - mruknął pod nosem. - Callie,
posłuchaj, co ci powiem i, proszę, postaraj się to
zapamiętać. Brutus to pies. Bezmyślne zwierzę.
Stworzenie o mózgu wielkości fasoli i mniej więcej
takiej inteligencji, jaką posiada zwykła pleśń. On nie
ma żadnych ludzkich uczuć. Nie ma nic ludzkiego.
Ani nie potrafi otwierać drzwi.
- A właśnie że potrafi.
Zamilkł na moment, po czym uśmiechnął się
uprzejmie.
- Okay. Udajmy, że kupiłem twierdzenie, jakoby
Brutus umiał otwierać drzwi. Jeśli więc umie - co jest
niemożliwe - to dlaczego go po prostu nie uwiążesz?
W ten sposób nie musiałabyś zamykać drzwi, których
potem nie umiesz otworzyć.
Zachłysnęła się powietrzem i wyprostowała na pełną
wysokość swych pięciu stóp i trzech cali.
- U w i ą z a ć ? Uwiązać Brutusa? Jak możesz coś
takiego proponować? Czy zdajesz sobie sprawę, jakie
to nieludzkie? Nigdy by mi nie wybaczył. Nigdy.
- To by ci nie wybaczył. Zdaje się, że będzie
jeszcze mniej skory do wybaczania, jeśli nie uda nam
się dostać do domu i zdechnie z głodu. A może nie
przyszło ci to do głowy?
Callie usiłowała zlekceważyć jego ironię, jedynie
dużym wysiłkiem woli zachowując godność.
~ Dla twojej wiadomości, zamknęłam drzwi od
wewnątrz, ale zostawiłam otwarte okno. Musimy
tylko wspiąć się do środka. To bardzo proste,
Ponownie przymknął oczy.
- Sam nie wierzę, co słyszę. To znaczy, że zamknęłaś
drzwi, bo ten kundel potrafi posługiwać się klamką,
natomiast otwarte okna są w porządku, bo przez nie
nie umie wyjść?
- No, owszem, umie. Ale nie zrobi tego.
- Boże, daj mi siły. No dalej, naprawdę chciałbym
wiedzieć, dlaczego Brutus nie wyjdzie przez okno?
Czy ma to związek ze specjalnym psim kodeksem
honorowym - nie będziesz uciekał przez okna, lecz
jeśli zdołasz otworzyć drzwi, to możesz?
Jej odpowiedź wprost ociekała słodyczą.
- Chcę ci coś powiedzieć, kochany braciszku. Nie
cierpię cię. Nie jestem na ciebie zła, ale po prostu
uświadomiłam sobie, że naprawdę cię nie cierpię.
- Dzięki,
- Nie ma za co.
- Nadał czekam na wyjaśnienia w sprawie okna,
Callie.
- Od kiedy Brutus wpadł na szklane drzwi, okropnie
boi się szkła, każdego, także okien. I powiem ci coś
jeszcze, Julianie. Do końca życia będę żałować, że
Gwen została wepchnięta do jeziora.
Jeśli Julianowi sprawiło pewną trudność podążanie
za tokiem jej myśli, nie dał tego po sobie poznać.
- Przykro ci, że została...
- Wepchnięta. Tak. Przez większą część zeszłego
roku czułam się winna. Teraz pojmuję, dlaczego.
Byliście dla siebie stworzeni - oboje równie precyzyjni
i idealni.
- Jeszcze raz dziękuję - odparł Julian, uśmiechając
się otwarcie. - Niezależnie od tego, co mogłaś sobie
pomyśleć, nigdy nie miałem do ciebie pretensji o ten
incydent.
- Zasługiwaliście na siebie - ciągnęła Callie, ig
norując jego uwagi. - Nigdy nie zrozumiem, czemu
Brutus tego nie dostrzegł. Z jakiegoś powodu uważał,
ze wy...
- Gdzie jest to okno?
- Po drugiej stronie, z tyłu. - Zszedł ze schodów
i skierował się na tyły domu, nie przerywając ani na
chwilę. - Zawsze zapominam, że powrót tutaj to jak
wejście w odcinek Strefy Zmroku. Muszę to zapisać.
Człowiek lepiej zapamiętuje rzeczy, które wcześniej
zapisał.
Callie dreptała obok niego, zdecydowana okazać
wyrozumiałość. W końcu przecież Julian zachowywał
się zupełnie nietypowo. Zapewne była to reakcja na
śmierć Maudie i najlepiej będzie ustępować,
Poza tym, nie powinna była nawet wspominać
imienia Gwen. Jego dawna dziewczyna stanowiła
wyraźnie temat tabu. Zresztą Callie nic miała mu
tego za złe. Szczerze mówiąc, incydent z poprzedniego
lata nigdy nie miałby miejsca, gdyby od początku
starała się bardziej polubić Gwen.
Julian zatrzymał się gwałtownie i Callie niemal na
niego wpadła. Z niedowierzaniem spojrzał na wąskie
okno, znajdujące się tuż nad jego ramieniem.
- To tutaj? To to okno, przez które mam wejść?
- Nie - odparła, w ostatniej chwili przypomniawszy
sobie, że powinna mu ustępować. - To jest okno,
przez które ja mam wejść. Nawet gdybyś zdołał się
przez nie przecisnąć, to zapominasz o jednym drobnym
szczególe.
- To znaczy?
- Po drugiej stronie jest Brutus.
- No i?
I tyle z jej starań.
- Niewątpliwie Brutus usłyszał wszystkie twoje
okrutne, paskudne uwagi na werandzie. A nawet jeśli
nie, to ciotka Maudie opowiedziała mi, co się stało,
kiedy złożyłeś nam wizytę ostatniej zimy. Gwarantuję,
że Brutus ci tego nie wybaczył.
- O co ci tym razem chodzi?
Oparła ręce na biodrach i powiedziała surowo:
- O fajerwerki, które przygotowałeś na sylwestra,
kiedy ja robiłam za przyzwoitkę na wycieczce szóstej
klasy w Chicago. Wiesz, jak Brutus boi się hałasów.
Był bardzo niezadowolony.
- On był niezadowolony? On? Czy Maudie powie
działa ci, co zrobił z moim łóżkiem?
Poczuła, że jej policzki stają się gorące.
- Spał akurat na nim, kiedy wystrzeliłeś te swoje
idiotyczne ognie. Nie mógł nic na to poradzić. To był
wypadek.
- Zrobił to naumyślnie. Ty to wiesz i ja to wiem.
- Naprawdę? - szeroko otworzyła oczy. - Jakim
cudem stworzenie o mózgu wielkości fasoli i mniej
więcej takiej inteligencji, jaką posiada zwykła pleśń
zdołało popełnić ten okropny czyn z premedytacją?
Odetchnął głęboko.
- Jak dostaniemy się do środka, Callie?
- Ty mnie podniesiesz, a ja wejdę przez okno.
Przyjrzał się futrynie, potem Callie i potrząsnął
głową.
- No, nie wiem. W tej spódnicy... to ryzykow
ne - w jego oczach błysnął złośliwy chochlik. -
Nie przypuszczam, abyś miała ochotę na mały za
kład: czy uda ci się wejść do środka bez rozdarcia
czegoś.
- Przestałam się już zakładać. Nie robiłam tego od
wieków.
- Jeden rok nie czyni wieku, droga siostro. A tyle
właśnie minęło od czasu naszego ostatniego zakładu.
Jedynym powodem, dla jakiego nie chcesz podjąć
wyzwania jest to, że zawsze przegrywasz. Nie chcesz
spróbować się odegrać? Zakład o dziesięć centów, że
ci się nie uda.
Posłała mu spojrzenie, które miało przypominać
szok.
- Zaskakujesz mnie, Julianie. Zdajesz sobie chyba
sprawę, że jest to poważna skaza na twoim charakterze.
Nie w twoim stylu - poinformowała go. — Ale podnieś
do dwudziestu i wchodzę.
- Zgoda.
Stanęła między nim i domem, biorąc się pod boki.
- No więc? Na co czekasz? Chcesz się dostać do
środka czy nie? Jeśli tak, to mnie podsadź.
W zmroku ledwo dostrzegła biały błysk uśmiechu
Juliana.
- Pozwól, że najpierw otworzę to okno odrobinę
szerzej.
Nachylił się ku niej i Callie poczuła cierpki zapach
jego wody kolońskiej. Patrzyła na niego, niezdolna
się poruszyć, zafascynowana tym, jak pierwsze miękkie
promienie księżyca rzeźbią na jego twarzy twarde
Unie, Julian wyglądał tak... tak inaczej.
Sięgnął poza jej plecy, wspierając dłoń o mur,
drugą zaś uniósł, aby otworzyć okno. Callie uświado
miła sobie, że powinna się była odsunąć, póki to
jeszcze możliwe. Przywarła do szorstkiego tynku.
- Oprzyj się na moich ramionach - polecił. - Spód
nice nie są stworzone do włażenia przez okna, lecz
jeśli usiądziesz na parapecie, po czym spuścisz nogi
na drugą stronę, wszystko powinno odbyć się do
statecznie przyzwoicie. I nie bój się, jestem tu i złapię
cię, gdybyś straciła równowagę.
Zrobiła, jak kazał, opierając dłonie na szerokich
ramionach. Żar jego ciała palił jej ręce nawet przez
materiał koszuli. Spróbowała otrząsnąć się z tego
uroku. To przecież tylko Julian. Przez jedenaście lat
był jedynie bratem, nikim więcej.
„I nadal jest moim bratem" - powiedziała do
siebie. A jednak Callie nie udało się stłumić nagłego
objawienia, że tak naprawdę wcale nie są spokrewnieni.
- Gotowa? - widząc, jak kiwa potakująco głową,
ścisnął ją mocniej w talii i podsadził na brzeg okna.
- W porządku?
- Tak - w duchu przeklęła swój zduszony głos, nie
mogła jednak nic na to poradzić. Czuła jego pierś
przy swoich nogach, jego ręce ześlizgnęły się w dół
i opiekuńczo spoczywały na bokach jej ud. Przez
jedną szaloną sekundę ogarnęła ją pokusa, by pochylić
się i zsunąć w jego ramiona.
- Callie?
- Tak? - przełknęła ślinę.
- Jestem pewien, że widok z góry jest wręcz uroczy
i bynajmniej nie chciałbym przeszkadzać ci w czym
kolwiek. Ale r u s z s i ę !
Kubeł zimnej wody nie podziałałby na nią silniej.
Callie schyliła się, przekręcała i przerzuciła nogi przez
parapet, na drugą stronę. Jej spódnica zaczepiła się
o drzazgę, wystającą z boku deski. Odgłos roz
dzieranego materiału rozległ się donośnie w ciepłym
nocnym powietrzu.
Z dołu dobiegł głęboki śmiech.
- Mówiłem ci. To będzie dwadzieścia centów.
Rozważyła możliwość zatrzaśnięcia okna i zo
stawienia Juliana na zewnątrz przez całą noc. Znając
go wiedziała jednak, że znalazłby jakieś rozsądne
rozwiązanie i dostałby się do domu. Julian zawsze
stawiał na swoim.
- I co jeszcze nowego masz mi do powiedzenia?
- wymamrotała, po czym wybiegła z łazienki na
korytarz, po drodze zapalając wszystkie światła.
- Brutus? - zawołała.
Przy akompaniamencie lekkiego sapania i zabaw
nego pomrukiwania Brutus zmaterializował się przed
nią. Podbiegła do niego i upadła na kolana. Odsuwając
w bok dekoracyjną baryłeczkę na koniak, oplotła
ramionami masywną szyję.
- Cześć, kochanie — szepnęła w kłapciate ucho.
Przesunęła palcem po paśmie białej sierści, biegnącym
przez środek jego głowy. - Moje biedactwo. Czy
bardzo ci było tu źle samemu?
Zaskomlił w odpowiedzi i przytulił pysk do jej
ramienia. Jego ciepły, wilgotny oddech owiewał jej
skórę. Merdający ogon hałaśliwie uderzał o ściany
korytarza.
Przez długi czas siedzieli tak, a Brutus „rozmawiał"
z Callie za pomocą lekkich sapnięć i cichych po-
chrząkiwań. W odpowiedzi zrelacjonowała mu przebieg
uroczystości, nie pomijając żadnych szczegółów. Nagle
w całym domu rozległo się głośne walenie do drzwi,
przypominające o istnieniu Juliana. Z cichym jękiem
Callie zerwała się na nogi.
Brutus zaprotestował gwałtownie.
- Nic nie mów - rozkazała. - Wiem, że w tej chwili
niespecjalnie cieszysz się z jego przybycia, ale on też
ma powody do lekkiego zdenerwowania na ciebie.
Z pogardliwym warknięciem Brutus odwrócił głowę.
Odgłosy dochodzące z dołu dawały jasno do
zrozumienia, że jeśli szybko nie otworzy, będą
potrzebowali nowych drzwi.
- Callie! Otwieraj! Jeśli natychmiast nie otworzysz...
- odsunęła zasuwę i szeroko rozwarła drzwi. Julian
stał na podeście, a w jego ciemnych oczach lśniła
wściekłość.
- Co ci, u licha przeszkodziło? Nie, nie mów. Sam
zgadnę. Ten głupi kundel. Plotkowaliście obydwoje
o tym, jak minął dzień i zapomniałaś, że stoję na
dworze i czekam.
- No, tak - przyznała.
- Odejdź - kiedy nadal stała nieruchomo, wpatrując
się w niego oszołomionym wzrokiem, powtórzył
polecenie. W jego głosie brzmiała stanowczość i nie
złomne postanowienie. - Odejdź. Trzymaj się ode
mnie z daleka. Po pierwsze, chcę, abyś usunęła mi
z drogi wszystkie żywe istoty, bo nie odpowiadam za
to, co może się im przydarzyć. Po drugie: kiedy
przyjedzie dostawca pizzy, przyślij go na górę. Sam
zajmę się napiwkiem. Po trzecie...
- Julianie - na widok wyrazu, malującego się na
jego twarzy, urwała i wycofała się, przepuszczając go.
Julian przekroczył próg i zamarł, rozglądając się
z niedowierzaniem,
W ścianach holu wybite były wielkie dziury,
z
których niczym serpentyny zwieszały się kable i druty.
Wymalowane sprayem czarne linie i strzałki pokrywały
to, co jeszcze zostało z tynku, zaś w rogu ktoś
oderwał kilka dębowych desek podłogi. Wszystko
pokrywała gruba warstwa szarego pyłu. Julian powiódł
wokoło przerażonym wzrokiem, po czym podszedł
do najbliższych drzwi i rozwarł je na oścież.
- Chryste! Nic dziwnego, że tak długo trwało,
zanim mnie wpuściłaś. Wezwałaś już gliny?
- Słucham?
Chwycił ją za rękę, jednocześnie cofając się w stronę
wyjścia.
- No dalej! Schowaj się za mnie. Wychodzimy
stąd. Oni jeszcze mogą tu być.
- Kto?
- Kto? Oczywiście ludzie, którzy zrujnowali ten
dom. No chodź! Zawołaj tego piekielnego psa, jeśli
nie wyjdziesz bez niego, ale chodź. Już!
Oparła się próbie wyprowadzenia jej z domu.
- Och! Masz chyba na myśli remont Wiem, ze
panuje tu mały bałagan, ale zawsze tak jest, kiedy
z początku rozwala się stary wystrój. Kiedy juz
doprowadzimy do porządku ściany...
- To nie jest śmieszne - warknął Julian.
Zamrugała, zaskoczona.
- Bo wcale nie miało być. Jeszcze nie widziałeś
gabinetu. Myślisz, że w jaki sposób znalazłam list od
Maudie? Kiedy już doprowadzimy do porządku ściany
i usuniemy stary tynk, będzie wspaniale. Naprawdę.
Na moment zabrakło mu słów.
- Zrobiłaś to celowo? Jak mogłaś? Dom, w któ
rym się wychowałem, dom, który kocham - zerknął
na nią. - Który kocham z całymi ścianami. Dom,
który jest w mojej rodzinie od prawie stu lat — i ty mu
to zrobiłaś? Specjalnie?
Starała się nie zdradzić urazy, jaką poczuła.
- Oczywiście, Maudie powiedziała...
- Odejdź.
ROZDZIAŁ TRZECI
Reguła numer 11
Spis to drabina, która pozwala ci
osiągnąć cel
Później, tego samego wieczoru, Callie przekradała
się frontową ścieżką do domu. W połowie drogi
przystanęła i spojrzała na Willow's End. Każdej
nocy, przez ostatnich kilka dni, postępowała dokładnie
tak samo. Wychodziła, aby popatrzeć na dom - upew
nić się, że nic się nie zmieniło. Dziś wieczór, wracając
z ukradkowej wizyty na cmentarzu, ostatecznie zyskała
pewność.
Westchnęła z lekkim uśmiechem. Tak się bała, że
wraz z odejściem Maudie dom opuści też jego dusza,
że zgaśnie to wewnętrzne światło. Ale duch, ożywiający
te ściany, nadal tam był. Wciąż miała swój dom.
Brutus, stojący u jej boku, zaprotestował cichutka
- No dobrze, chodźmy już - powiedziała. - Tylko
bądź cicho. Te twoje pazury mogłyby obudzić...
- warknął z oburzeniem i Callie urwała. - Przepraszam.
Nie pomyślałam. Ale jeżeli Julian nas przy łapie, będzie
się domagał wyjaśnień. Osobiście trudno by mi było
jakieś wymyślić. Tobie zresztą też.
Brutus okazał swe niezadowolenie kolejnym wark
nięciem. Callie przysłoniła pysk psa dłonią.
Wstrzymując oddech, Callie nacisnęła klamkę
i pchnęła drzwi. Wetknęła do środka głowę i rozejrzała
się szybko.
- W porządku, droga wolna - zawołała do Brutusa.
- Możesz wejść.
Jego natychmiastowe posłuszeństwo było tyleż
niespodziewane, co nieprzyjemne w skutkach. Nie
czekając, aż Callie odsunie się, runął na nią, uderzając
swą wielką głową w sam środek jej pleców, Dziewczyna
spadła ze schodów, podczas gdy Brutus z pod-
niecającym szczeknięciem, jak burza, wpadł do
domu, potknął się o jej nogi i z łomotem przetoczył
po parkiecie.
Nagle zabłysło światło.
Callie uniosła głowę i jej wzrok napotkał rządek
dziesięciu palców u nóg, stojących zaledwie kilkanaście
centymetrów od jej głowy. Jej spojrzenie powędrowało
w górę po dwóch dużych nagich stopach i parze
długich nóg, odzianych w szare spodnie od dresu.
Następnie ujrzała szeroką klatkę piersiową, opaloną
na atrakcyjny ciemny brąz, kształtną szyję i wreszcie
głowę i twarz. Twarz miała zdecydowanie ponury
wyraz.
- Cholera!
- Delikatnie powiedziane, ale adekwatne - zgodził
się Julian. - Niech to szlag! Byłem pewien, że tym
razem to naprawdę włamywacz. Nawet wziąłem to ze
sobą - uniósł kij do baseballa.
Na widok kija Brutus wystartował do obłąkańczego
biegu. Pośliznął się na zakurzonej drewnianej podłodze,
okręcił w kółko i zderzył ze ścianą na końcu hallu.
Dopiero po trzech próbach zdołał wyminąć zakręt
i zniknąć im z oczu.
- Zdrajca! - krzyknęła za nim Callie. Podniosła się
i odgarnęła włosy z oczu. - Choć tak bardzo go
kocham, Brutus to najczystszy okaz tchórza. I ty
z tego korzystasz. Prawdę mówiąc, zawsze to robiłeś.
- Ja? Jedyne, co zrobiłem, to zszedłem na dół, aby
stoczyć walkę ze złodziejem. Skąd miałem wiedzieć,
że to nie żaden włamywacz, lecz moja ukochana
siostra, wślizgująca się potajemnie do domu po szalonej
nocy, spędzonej na nieprzystojnych uczynkach.
- Nie jestem twoją siostrą ~ poinformowała go
o fakcie, który sama ustaliła dopiero niedawno. - Kiedy
moja matka rozwiodła się z twoim ojcem, my też
zostaliśmy... rozwiedzeni. Jesteśmy... jesteśmy eks-ro-
dzeństwem. I nie wracam po żadnej szalonej i nie
przystojnej nocy.
- A więc gdzie byłaś? - spytał. Jego wargi zadrżały,
zdradzając rozbawienie.
- Za... zabrałam Brutusa na cmentarz.
Julian zmarszczył brwi.
- Callie, jest po pierwszej w nocy. Co, na miłość
boską, robiłaś tam o tej porze?
- Wiem, że jest późno, ale nie mogłam pójść
o żadnej innej godzinie - spuściła głowę. - Widzisz,
na cmentarz nie wpuszcza się zwierząt A oni nie
rozumieją, że Brutus nie jest wcale zwierzęciem. Mógł
się tam dostać jedynie nocą.
Julian potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- Czy chcesz mi powiedzieć, że wkradłaś się na
cmentarz po to, aby ta olbrzymia kupa pcheł mogła...
odwiedzić Maudie?
- No, tak. Nie. Niezupełnie. Widzisz, członkinie
kościelnego kółka ufundowały Maudie nagrobek
i Brutus chciał go zobaczyć.
Julian na próbę zamachnął się kijem.
- Brutus ci to powiedział, tak? Ten kundel z każdym
dniem staje się coraz zdolniejszy,
Z głośnym łoskotem kij uderzył o ziemię, a Julian
zaklął pod nosem.
- Hej, kochanie! Przepraszam, Nic chciałem do
prowadzić cię do płaczu - ukląkł obok niej, a jego
silne ręce objęły jej ramiona.
- Ja nie płaczę - zaprzeczyła ochrypłym szeptem,
a po jej policzku spłynęła samotna łza.
- Właśnie widzę - w jego głosie zabrzmiała leciutka
nutka śmiechu. - No dalej. Opowiedz o tym swojemu
dużemu braciszkowi.
- Ciągle zapominasz - zdołała wykrztusić - Nie
jesteś już moim bratem.
- Jeśli ci na tym zależy, to nie mam nic przeciw
temu. Będę, czymkolwiek zechcesz. Bratem, ojcem,
wujkiem. Może kuzynem drugiego stopnia ze strony
matki? - uniósł ją w ramionach i ruszył w stronę
prowadzących na górę schodów. - Nawet jeśli zostanę
kuzynem, wszystko może być jak dawniej. Usiądziemy
sobie i opowiesz mi o swoich kłopotach. Możemy
pogadać - cichy szloch wstrząsnął Callie i Julian
szybko poprawił się. - Albo popłakać.
Wtuliła twarz w obnażone ramię Juliana i rozpłakała
się.
- Ostatnie dni nie były dla ciebie łatwe. Przykro
mi. Nie było mnie tu, kiedy mnie potrzebowałaś.
Oddałbym wszystko, żeby to zmienić.
- Nie przepraszaj. Przecież nie wiedziałeś — po
śpieszyła z pocieszeniem. - Dałem radę. I przynajmniej
spełniłam pierwsze życzenie Maudie.
- Pierwsze życzenie?
Callie odchrząknęła.
- A prawda. Nie mówiłam ci jeszcze o życzeniach, tak?
- Mam takie dziwne wrażenie, że zapamiętałbym,
gdybyś o tym wspomniała - odparł kwaśno Julian.
- Niewątpliwie - Callie usadowiła się wygodniej.
- Chcesz, żebym powiedziała ci teraz?
- Proszę - westchnął z rezygnacją.
- Zanim umarła, Maudie zażyczyła sobie, abym
wykorzystała jej notatki i wspomnienia na pogrzebie.
- Uroczystości.
Skinęła głową.
- Ta część - uroczystości - była najłatwiejsza do
spełnienia.
Julian uniósł brwi.
- Łatwa? Nie wydaje mi się. Stać tam samotnie
przed tłumem ludzi i opowiadać o Maudie? To musiało
być okropnie trudne.
Spuściła głowę na jego ramię i mruknęła:
- Nie tak trudne, jak jej następne życzenie.
~ Pozwól, że zgadnę - stwierdził ironicznie. ~ Ma
to coś wspólnego z remontem domu. Zgadza się?
- T a k - przyznała. - Kiedy Maudie rozpoczęła
remont, usiadła i spisała wszystko, co chciałaby zrobić.
Zostawiła mnóstwo zapisków na ten temat W szpitalu
prosiła mnie, żebym to dokończyła, - Callie wzruszyła
ramionami. - Nie mogłam odmówić.
- Nie, oczywiście, że nie mogłaś. Nie jestem pewien,
czy w ogóle wiesz jak.
- Jasne, że nie wiem - uśmiechnęła się do niego
figlarnie. - Po prostu nie mam w tym specjalnego
doświadczenia.
- Przynajmniej przy spełnieniu tego życzenia będę
mógł ci pomóc. Nie podoba mi się myśl, że miałabyś
sama zmagać się z tym wszystkim - w jego policzku
zadrgał nagle mięsień. - Co się dzieje z moim ojcem
i twoją matką? Nie wątpię, że mieli powody, aby nie
przybyć na pogrzeb. Jak ojciec wykręcił się tym razem?
Zawahała się. Zdecydowanie bardziej wolałaby
przedstawić trzecie życzenie Maudie, ale może to nie
był najlepszy m o m e n t Julian nie wydawał się być
w odpowiednim nastroju do słuchania o młodocianych
przestępcach, pracach społecznych i podobnych spra-
wach. Lepiej powie mu jutro. Zamiast tego od
powiedziała na jego pytanie.
- Twój ojciec jest na wykopaliskach gdzieś na
drugim końcu Ameryki Południową i nie mógł się
wyrwać.
Julian nie starał się nawet ukryć brzmiącej w jego
głosie drwiny.
- To nic nowego! On stale prowadzi wykopaliska,
i zawsze gdzieś na końcu świata. A twoja matka? Nie
przypuszczam, aby pogrzeby połączone z piknikami
stanowiły jej ulubioną scenerię. Nadal siedzi w Los
Angeles? Czy to Londyn?
- Nowy Jork.
- I nie zdołała przyjechać? Tak po prostu zostawiła
wszystko na twojej głowie? - w jego słowach dźwięczał
gniew. Były bardziej potępieniem niż pytaniem.
- Przysłała kwiaty.
Callie podejrzewają, że jego gniew tylko w części
skierowany był przeciw rodzicom. Oboje wiedzieli,
jacy są Helene i Jonathan, i zdawali sobie sprawę, że
nigdy się nie zmienią. Ale Julian miał zawsze silne
poczucie obowiązku. Można się było domyślić, że
jego wściekłość zwrócona jest głównie ku własnej
osobie za to, iż, jego zdaniem, zawiódł Callie wtedy,
gdy był jej szczególnie potrzebny.
Położyła mu dłoń na ramieniu, czując pod palcami
napięte do bólu mięśnie. Kiedy odezwała się, jej głos
był łagodnie żartobliwy:
- Matka przysłała ten wielki ohydny wieniec z lilii.
A wiesz, jak bardzo Maudie nie cierpiała lilii. To
znaczy, na tyle, na ile Maudie w ogóle mogła czegoś
nie lubić.
- I co zrobiłaś z tymi biednymi kwiatami?
- Ależ nic. Idealnie sprawdziły się jako kompost
w ogrodzie.
Julian zaśmiał się i, nieco rozluźniony, oparł
o stopień.
- Wydaje mi się, że Maudie by to doceniła. Zawsze
miała niepospolite poczucie humoru. Pamiętam, jak
kiedyś... - jego głos załamał się. Julian potrząsnął
głową, nie chcąc - czy może nie mogąc - kontynuować
opowieści. Jego wargi zadrżały- Boże! Tak mi jej brak.
- Mnie także, Julianie - zgodziła się Callie cicho.
- Nie mogę uwierzyć, że odeszła - wziął ją w ramiona,
przywarła do niego dzieląc wspólny ból.
Nie wiedziała, jak długo tak siedzieli. Nie dostrzegła
też, w którym momencie ukojenie ustąpiło miejsca
nowemu uczuciu. Zmiana ta nastąpiła znienacka.
W jednej sekundzie była w objęciach brata, w następnej
stał się on prawie nie znanym mężczyzną, tulącym ją
do siebie w najsłodszym z uścisków.
- Julianie... - dźwięk jej głosu poruszył powietrze.
Poczuła jego usta, muskujące lekko czubek jej
głowy, jej policzek i ześlizgujące się wzdłuż skroni,
jego ciepły oddech poruszył jej włosy. Zadrżała.
- Wszystko w porządku, Callie. Czuję to samo, co
ty - mruknął Julian.
Jego usta były blisko jej ucha. Callie nie mogła
opanować drżenia.
- Naprawdę? - szepnęła zaskoczona. Przymknęła
oczy, żałując, że nie znajduje się w tej chwili gdzieś
daleko - gdzie nic się nie zmieniło.
- To przejdzie - westchnął Julian. - Daj sobie
trochę czasu - przesunął dłoń na jej kark. Delikatny
dotyk palców miał na nią prawie hipnotyczny wpływ.
Poczuła nagłą ulgę. To, co się z nią działo, było
normalne. Oczywiście. Jak to niemądrze z jej strony,
że wcześniej sobie tego nie uświadomiła.
- Skąd wiesz? - spytała ostro. - Jak możesz być
pewien, że to przejdzie?
- Bo tak samo czułem się po śmierci matki. Trwało
to trochę czasu, ale ten smutek minął.
- Co takiego? - Callie szeroko otwarła oczy.
- Kiedy moja matka umarła, przeżywałem to
samo, co ty po śmierci Maudie - pocieszająco
uścisnął jej rękę. - Ale kiedy już przejdziesz przez
najgorszy okres żalu, zaczniesz wspominać przyjemne
chwile, nie te smutne. To prawda, że czas leczy
wszystkie rany.
- Och! Nie - wykrztusiła Callie. Próbowała wyrwać
się z jego objęć, desperacko pragnąc osiągnąć pewien
dystans. Gdyby Julian podejrzewał, co czuła.., co
przed chwilą myślała...
Umarłby ze śmiechu, ot, co. Ona zresztą też to
zrobi - gdy tylko uda jej się od niego uwolnić,
Przepłakać noc i odespać czterdzieści osiem godzin.
Będzie się śmiać z tego. Z pewnością.
Julian pochwycił jej ręce, nie pozwalając wstać.
- Posłuchaj. Możesz mnie nie uważać juz za brata,
ale nadal obdarzony jestem parą ramion idealnych
do wypłakiwania się. I zawsze możesz z nich korzystać.
Zgoda?
Skinęła głową, cała czerwona. Przycisnął ją do
siebie i pocałował czule w czoło. Następnie wstał
i wsunął jej za ucho niesforny kosmyk włosów.
- Spróbuj się przespać, Callie. Rano wszystko będzie
lepiej - z tymi słowami odwrócił się i wszedł po
schodach do swego pokoju.
„Oczywiście, że rano będzie lepiej - pomyślała
gorzko. - Jak mogłoby być jeszcze gorzej?"
Następnego ranka mokry psi pocałunek wyrwał
Callie ze snu.
- Jeszcze nie, Brutusie. Jestem zmęczona - za
protestowała sennie. Obróciła się na drugi bok i znów
zamknęła oczy.
Brutus położył głowę na łóżku i westchnął. Uniósł
wielką łapę i zaczął szturchać ją w biodro, póki nie
zareagowała.
- Przestań - Callie nie chciała się obudzić, choć
sama nie wiedziała, dlaczego. To prawda- była
zmęczona, fakt ten jednak nie wyjaśniał jej niechętnego
stosunku do... Usiadła gwałtownie na łóżku, nagle
przypominając sobie poprzedni wieczór.
Julian... - powiedziała na głos. Ona i Julian...
cmentarz... i schody. Callie podciągnęła kolana, spuściła
głowę i jęknęła.
Brutus wgramolił się na kołdrę i wepchnął nos w jej
ramiona, zmuszając do uniesienia wzroku.
- Co? Chcesz wiedzieć, co się działo, kiedy porzuciłeś
mnie wczoraj w nocy? Zrobiłam z siebie kompletną
idiotkę i tyle - zrzuciła z siebie masywne cielsko,
starające się usadowić na niej na stałe. — Wyobraź
sobie, siedzę tam, ni mniej ni więcej, w jego ramionach
i wtedy on...
Brutus warknął cicho.
- Odczep się, dobrze? - powiedziała obrażonym
tonem. - To śmierć Maudie tak mnie wytrąciła
z równowagi. Moje obwody dostały szmergla, mam...
mam jakby emocjonalne krótkie spięcie. Gdy tytko
wszystko się uspokoi, moje uczucia do Juliana
też wrócą do normy. To naturalne, że w podobnej
sytuacji zwracam się do brata - szturchnęła psa
ze złością. - Nie odzywaj się do mnie w taki
sposób! Tak, powiedziałam: brata. Uważanie go
za kogoś innego było wielką pomyłką. Spójrz,
do czego doprowadziło, jakbym i tak nie miała
wystarczająco dużo problemów.
A teraz złaź z łóżka i odwróć się.
Poczekała, aż Brutus spełni polecenie, po czym
zeskoczyła na podłogę i zdjęła nocną koszulę. Ubrała
się szybko, po czym przez kilka minut szczotkowała
włosy, by wreszcie związać je na karku jaskrawoczer-
woną wstążką - dla Maudie.
Przygryzła wargę. Och, gdyby ostatnia noc była
jedynie snem! Jak spojrzeć teraz Julianowi w oczy?
To zbyt upokarzające. Najprawdopodobniej cały czas
świadom był jej uczuć i udawał niewiedzę jedynie, by
oszczędzić Callie wstydu. Nie będzie musiał więcej się
o to martwić, postanowiła.
- Od dziś Julian jest dla mnie wyłącznie bratem
- oświadczyła Brutusowi. - Niczym więcej. Żadnych
dziwnych dreszczy. Żadnej gęsiej skórki. Kiedy spojrzę
na niego, to jakbym patrzyła na... na ciasto czekola
dowe. Może i jest apetyczne, ale nie muszę go jeść.
Brutus uniósł w górę oczy i jęknął, a jego długi
różowy język wysunął się z pyska.
Zmierzyła Brutusa surowym spojrzeniem.
- Wiesz, co chciałam przez to powiedzieć. Nie
życzę sobie więcej ani jednego słowa na ten temat On
ma do napisania książkę, a ja muszę się zająć zapiskami
Maudie - podeszła do toaletki i wyciągnęła niewielką
Kwadratową szufladę, wysypując jej zawartość na
łożko. Na pościel spłynęła kaskada kawałków papieru.
- No, dobra. Spójrzmy, co my tu mamy. Co robimy
dzisiaj?
Brutus dołączył do niej i czekał cierpliwie, podczas
gdy porządkowała notatki, układając je w równiutkie
rzędy. Przyjrzał się po kolei każdemu, po czym złapał
jeden w zęby i położył na kolanach Callie.
- Jadalnię? - przeczytała. - Jesteś pewien? To
mnóstwo pracy. Może najpierw powinniśmy skończyć
gabinet Julian nie był zbyt zadowolony z jego stanu.
Brutus z uporem pokręcił głową i Callie skapitulo
wała z westchnieniem.
- Maudie rzeczywiście zależało na tym pokoju.
No, dobrze. Zrobimy po twojemu, ale sam będziesz
się tłumaczył przed Julianem.
Na dole trzasnęły drzwi. Brutus odbiegł od niej,
nadstawiając uszu. Obejrzał się i cihutko warknął, po
czym wypadł z sypialni. Callie pobiegła za nim.
Kiedy zaczęła schodzić na dół, od razu natknęła się
na Juliana. Rozczochrany, półnagi „brat" z zeszłej
nocy zniknął bez śladu. Na jego miejscu stał wyrafi
nowany, elegancki nieznajomy. Znów miał na sobie
garnitur, tym razem ciemnobrązowy, zaś ciemnozłoty
krawat odbijał delikatnie prążki materiału. Stanął
u stóp schodów z rękami założonymi na piersi. Nagle
uniósł pytająco jedną brew, spoglądając na coś
znajdującego się poza polem widzenia Callie.
Z zakłopotaniem i rozpaczą Callie stwierdziła, iż
to, co do niego czuła, bynajmniej przez noc nie
zniknęło, lecz wróciło pełną mocą. Nagle poczuła
nieodparty apetyt na czekoladowe ciasto. Zaczęło jej
burczeć w brzuchu.
Dokładnie w tym momencie Julian odwrócił się
i zobaczył ją.
- A, jesteś. Dobrze. Przed chwilą pojawiła się
twoja, eee, siła robocza. Właśnie miałem cię zawołać.
Callie zeszła na dół i stanęła obok niego. Po raz
pierwszy dostrzegła dwójkę szesnastolatków, uczniów
miejscowego liceum, -stanowiących trzecie życzenie
Maudie. Świetnie rozumiała źródło powątpiewania,
które dźwięczało w głosie Juliana. Ta para nie
wzbudzała specjalnego zaufania.
Jasnowłosa Donna, której czuprynę ozdabiały
zjadliwe różowe i fioletowe pasemka, wpatrywała się
w Juliana wzrokiem, jakim umierający z pragnienia
wędrowiec, spogląda na majaczącą w dali oazę.
Chłopak Donny, Cory, groźnie rozglądał się wokół,
bijąc po udzie parą motocyklowych rękawic.
O rany! Ten początek nie zapowiadał miłego dnia.
Może nie powinna wyjaśniać wszystkich okoliczności,
związanych z obecnością Donny i Cory'ego w Willow's
End. Po co ściągać na siebie kłopoty? Zerknęła na
zirytowanego Juliana. Zdecydowanie nie będzie przy
sparzać mu zmartwień. Nie dzisiaj. I bez tego miał
dostatecznie dużo na głowie. Co za szczęście, że nie
wspomniała o tym wczoraj.
- Wychodzisz? - spytała z niewinnym uśmiechem.
Julian skinął głową.
- Tak. Ale przedtem chciałbym z tobą pomówić
- rzucił ostatnie sceptyczne spojrzenie w stronę jej
„siły roboczej" i ruszył do gabinetu. - Ci twoi
robotnicy...
- W dzisiejszych czasach naprawdę ciężko jest
znaleźć dobrą pomoc - stwierdziła inteligentnie
Callie.
- Zdążyłem zauważyć. I dlatego uważam, że te
dzieciaki...
- Na taką pomoc mogę sobie, na szczęście pozwolić
- z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. Co będzie,
jeśli Julian nie da się przekonać? Zmusi ją, aby
wyjaśniła mu ostatnie życzenie Maudie? - Prawdę
mówiąc, stać mnie jedynie na nich - nie kłamała.
Darmowa pomoc, nawet jeśli wymuszona nakazem
sądowym, niewątpliwie podpadała pod określenie
„tania".
Julian zawahał się przez moment, po czym przytak
nął niechętnie.
- Jeżeli to oznacza uporządkowanie tego miejsca,
to zgoda i na nich - rozejrzał się wokół i po raz
pierwszy Callie uświadomiła sobie, jak musi wyglądać
pokój w jego oczach. Nie był to piękny widok.
Zerwany z obecnie nagich ścian tynk, walał się po
kątach i na podłodze. Callie z ulgą stwierdziła, że
Julian niezbyt dokładnie przyjrzał się odsłoniętym
belkom, dzięki czemu nie zauważył, iż były całkiem
spróchniałe. Zamiast tego uniósł wzrok ku prze
krzywionemu żyrandolowi, zwieszającemu się z po
strzępionych drutów. Potem przeniósł spojrzenie na
nią, a następnie na zniszczoną przez wodę klepkę
podłogi, wypaczoną na podobieństwo fal.
- Ciekawe. To coś nowego?
- Odrobinę nas zalało.
- Mhm.. A Noego złapał zwykły wiosenny de
szczyk - ostentacyjnie odwrócił się plecami od
najgorszych zniszczeń i zmienił temat. - Umówiłem
się z adwokatem Maudie. Mimo tego, co mi po
wiedziałaś, ciągle mam nadzieję, że może znajdę
u niego odpis testamentu albo przynajmniej będzie
wiedział, gdzie go schowała. Chcę się też upewnić,
czy niczego nie zaniedbaliśmy.
- To brzmi rozsądnie - przyznała ostrożnie Callie.
Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmienił
zdanie. Potrząsnął tylko głową i stwierdził:
~ Wiem, że obiecałem pomóc ci w wypełnieniu
drugiego życzenia Maudie, ale te naprawy są poważ
niejsze, niż się spodziewałem. Jesteś pewna, że dasz
sobie radę? Masz przecież jeszcze inne sprawy na
głowie.
- Oczywiście, że dam sobie radę!
- Sam nie wiem, Callie. Uważam, że powinnaś
powstrzymać się od zaczynania czegokolwiek aż
będziemy mogli przeanalizować sytuację. Tego typu
przedsięwzięcia wymagają sporo czasu, nie mówiąc
nawet o pieniądzach. Wzięłaś to pod uwagę?
Callie przygryzła dolną wargę. Czy naprawdę musiał
wspominać o tym drobnym, uciążliwym szczególe?
Sytuacja finansowa stała się ostatnio dość napięta.
- Julian...
- Coś ci powiem. Na razie działajmy na wyczucie
i zobaczymy, co dalej będzie. Zgoda?
- Jasne - odparła z ulgą.
- Musimy ostro wziąć się do pracy, jeżeli mamy
znaleźć testament, uporządkować dom i musimy zrobić
to na tyle szybko, bym jeszcze zdołał na czas skończyć
książkę. Chciałbym też przedyskutować plan remontu.
- Plan?
- No wiesz. Twój system-zmarszczył brwi.-Masz
przecież jakiś system, prawda?
- A tak. Mój system- obdarzyła go olśniewającym
uśmiechem. To przesądzało sprawę. Trzecie Życzenie
powinno pozostać tajemnicą. Przy odrobinie szczęścia
Donna i Cory odpokutują swoją winę, a Julian nawet
się nie zorientuje. Ona zaś nie będzie musiała oglądać
jego reakcji. - Najlepiej porozmawiajmy o tym
wszystkim później - zaproponowała.
Julian spojrzał na zegarek.
- Masz rację. W tej chwili nie mam czasu. Chyba
nic nie zawali się do wieczora.
- Do wieczora - powtórzyła. Miała przynajmniej
parę godzin na przygotowanie czegoś, co w oczach
Juliana mogłoby ujść za „system".
Jakby wyczuwając jej troskę, Julian objął Callie
i uścisnął.
- Nie martw się. Razem to załatwimy. Ale teraz
naprawdę muszę lecieć. - Oboje przeszli do holu,
gdzie Julian powątpiewająco spojrzał na czekających
nastolatków.- Powodzenia w pracy. Ciekaw jestem,
co zdołacie zdziałać - nachylił się i pocałował Callie
w czoło, po czym wyszedł.
Callie udała, że nie słyszy błogiego westchnienia
Donny. Nieco trudniej było zignorować jej minę. Na
szczęście wyglądało na to, że Cory też nie był tym
widokiem zachwycony.
- Hej, obudź się, mała - szturchnął ją w żebro.
- Jeśli jeszcze szybciej zatrzepoczesz rzęsami, wylecisz
na orbitę. Co ty widzisz w tym staruchu?
- To żaden staruch! - krzyknęła z oburzeniem
Donna, zwracając się do Callie o pomoc. - Nie jest
dużo starszy od ciebie, prawda? To znaczy, jest
bardziej... no wiesz, ale nie s t a r y .
- Jest o sześć lat starszy ode mnie - przyznała
Callie z niczym nie usprawiedliwioną satysfakcją.
- W zeszłym miesiącu skończył trzydzieści łat.
- Trzydzieści? - przez sekundę Donna wydawała
się być załamana, po czym odzyskała humor. — Nie
wygląda na tyle. Może to jeden z tych, co to nigdy
się nie starzeją.
- Pewnie — warknął Cory. - Raz tylko spojrzałem
na tego gościa i powiedziałem do siebie: oto facet, co
nigdy się nie starzeje. Teraz wygląda na trzydziestkę
i ręczę wam, że za pięć lat brat Callie nie będzie
wyglądał na więcej, niż trzydzieści pięć lat. Otrzeźwiej.
"Eks-brat", niemal powiedziała Callie, lecz przypom
niała sobie, że przecież zmieniła zdanie. Westchnęła.
Zaczynała się w tym gubić.
- Chodźcie ~ wtrąciła, nim Donna zdołała za
protestować. Bierzmy się do pracy.
Cory przewiesił przez ramię swą kurtkę z czarnej
skóry.
- Nie przypuszczam, żebyś miała jeszcze te swoje
czekoladowe ciasteczka? - spytał z chłopięcym entuz
jazmem. - Były cholernie smaczne.
Na widok jego pełnego oczekiwania spojrzenia,
Callie uśmiechnęła się.
- Są w kuchni.
- Czy myślisz, że zdążymy wypróbować nowy płyn
do trwałej? - wtrąciła piskliwie Donna, poprawiając
jaskrawą fryzurę. - Mama nie zawsze ma czas - wiesz,
przy jej pracy i w ogóle.
- Znajdziemy chwilę -zapewniła ją Callie.- A teraz
może byśmy zaczęli pracować?
Uzyskawszy ich zgodę, ruszyła do jadalni Czuła
się nieco winna, że postępuje wbrew instrukcjom
Juliana. Rzeczywiście nalegał, aby doprowadzić
wszystko do porządku tak szybko, jak się tylko da.
I zrobią to, na pewno, gdy tylko Callie uzna, że
naprawdę jest to możliwe.
- Na dzisiejszy dzień Brutus wybrał jadalnię
- poinformowała swych pomocników Callie. - Rzecz
jasna oznacza to znowu rozwalanie ścian.
- Świetnie! - krzynął Cory, zacierając ręce. ~ Ma
sowe zniszczenia. Moje ulubione zajęcie,
- Nie wpadaj tylko w zbyt wielki entuzjazm -ostrze
gła go. - Pamiętaj, że to właśnie jest przyczyną twojej
obecności tutaj. Ten numerek ze sprayem w dokach
przepełnił czarę, przynajmniej jeśli chodzi o sędziego.
- Tak, racja - mruknął Cory pod nosem.
Callie przeniosła wzrok z jednego na drugie. W głosie
zadźwięczała tak obca jej naturze surowość.
- Nie zapominajcie, że tylko dlatego nie jesteście
w tej drwili w poprawczaku, bo Maudie zgodziła się
przyjąć odpowiedzialność za wasze przyszłe zachowa
nie. Oznacza to pracę tutaj albo policyjne schronisko
w Willow. Jeśli będziecie mieli szczęście, to może
sędzia zgodzi się, żebym zastąpiła Maudie. Ale najpierw
ja muszę się na to zgodzić. Więc starajcie mi się
dogodzić.
Cory błysnął pewnym siebie uśmieszkiem.
- Jeżeli dogadzanie ci ma oznaczać rozwalanie
ścian, to możesz na mnie liczyć!
Kilka godzin później Donna wsunęła do kuchni
swą nastroszoną, różowo-floletową głowę. Trafiła
akurat na moment, gdy Callie nalewała lemoniadę do
trzech wysokich szklanek.
- Hej, Callie. Skończyliśmy z jadalnią. Chcesz
zobaczyć?
- Jasne. Łap szklankę.
- Dzięki - Donna pociągnęła niewielki łyk. - Tym
razem naprawdę byliśmy ostrożni. Nawet posprzątaliś
my po sobie - z dumą otwarła drzwi
Callie rozejrzała się wokół. Zaimponowali jej.
- Wspaniale - stwierdziła, podając Cory'emu jego
szklankę. Ta dwójka wykonała fantastyczną robotę.
Po pierwsze, zerwali pokrywającą ściany paskudną
czarną boazerię. Następnie wyburzyli gipsowo-drew-
niane przepierzenie, pozostawiając jedynie słupy
wspornikowe. Wreszcie zebrali kawałki gipsu i listew
z podłogi, wypełniając nimi kilkanaście wielkich
plastikowych worków na śmieci. Otworzyli nawet
okna, żeby wywietrzyć pomieszczenie.
Na widok jej zadowolonej miny, Cory wyszczerzył
radośnie zęby.
-
Wszystko zrobione poza wyniesieniem tego na
śmietnik. Postanowiliśmy pozostawić to dla ciebie.
Ostatecznie nie możesz oczekiwać, że sami zrobimy
wszystko, nie?
- Broń Boże! - zaśmiała się Callie.
- Myślisz, że twojemu bratu spodoba się nasza
dzisiejsza robota?- spytała gorączkowo Donna, Cory
wywrócił oczy i jęknął, niepomny ostrego spojrzenia
dziewczyny.
~ Julian będzie zachwycony - odpowiedziała z fał
szywym przekonaniem i po raz ostatni przyjrzała się
pokojowi.
Wciąż nie przestawało ją zdumiewać, jak wielką
różnicę w wyglądzie pomieszczenia stanowią ściany.
Bez nich jedynie słupy wspornikowe otaczały pokój
- one i starożytne przewody elektryczne, biegnące
pomiędzy drewnianymi belkami. „Niesprawne prze-
wody - dodała w myśli. - Kiedyś trzeba będzie
je wszystkie wymienić. Na razie jednak..."
- Czy twój brat będzie mógł przyjść jutro i zacząć
zmieniać kable tu i w gabinecie? - Zerknęła na
Cory'ego.
- Nie może się już doczekać - Cory pozbierał
walające się po pokoju młotki i łomy i schował je do
skrzynki na narzędzia. - Mówi, że zgromadzi w ten
sposób świetne doświadczenie na przyszłość, kiedy
zostanie prawdziwym elektrykiem.
- To dobrze - Callie skinęła głową. - Powiedz mu,
żeby był wcześnie rano.
- Nie ma sprawy. Będzie o dziesiątej. A co masz
w planach dla nas, kiedy Ted zajmie się elektryką?
- uśmiechnął się przekornie. - A może Brutus jeszcze
nie zadecydował?
Callie nie dała się sprowokować. Przywykła do
tego, że naśmiewano się z niej i Brutusa, lecz
w najmniejszym nawet stopniu nie zmieniło to jej
zdania o zdolnościach psa.
- Powiem wam jutro - oznajmiła pewnym głosem.
- Kto wie? Może zamiast ścian zaczniemy roznosić
podłogi?
A może Julian ją rozniesie.
Wyjęła z kieszeni ostatni liścik Maudie - ten, który
znaleźli w jadalni - i odczytała go uważnie. Remont
przestanie być problemem, Kiedy Julian zobaczy
notatkę, zrozumie, że to jedyny logiczny sposób
odnalezienia testamentu. Julian doceniał logikę.
Rozumiał logikę.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Reguła numer 6
Naucz się ograniczać straty do mini
mum
- w przeciwnym razie szybko
zakończysz zabawę.
Nieco później tego samego dnia zaglądała właśnie
do piekarnika, aby sprawdzić, jak wygląda ciasto,
przeznaczone na szkolną imprezę.
- Tak, panie Fishbecker - mówiła do słuchawki,
jednocześnie zamykając piekarnik. Jeszcze parę minut.
- Też uważam, że pomnik pańskiego dziadka wygląda
odrobinę bnidnawo. Zgadzam się w zupełności. Coś
z tym trzeba zrobić.
Valerie podeszła do niej.
- Callie - wyszeptała nagląco. - To mnie obiecałaś
pomóc. Powiedz burmistrzowi, żeby kupił sobie
szczotkę i wiaderko, nalał do niego gorącej wody
z mydłem i przestał zawracać ci głowę.
- Datek w wysokości stu dolarów? - Callie zawahała
się, przypominając sobie marny stan konta. - O rany!
panie burmistrzu, to chyba trochę za dużo...
- U Jingla znajdzie kubły, proszek i szczotki
- wszystko razem poniżej pięciu dolarów. Powiedz
mu to.
- Cóż, chyba zdołałabym ofiarować pięćdziesiąt.
- Pięćdziesiąt? Co on chce zrobić, pozłocić go?
- Zorganizować zbiórkę pieniędzy? To znaczy
podzwonić po ludziach i poprosić o darowiznę? Może
mogłabym... Z przyjemnością, ale... Halo? Halo?
- Callie odwiesiła słuchawkę i spojrzała na nią
bezradnie. - No cóż, parę telefonów mi nie zaszkodzi.
Valerie pokręciła głową.
- Nikt przy zdrowych zmysłach nie ofiaruje zła
manego grosza na czyszczenie starego pomnika.
66
- Ja dałam - przypomniała jej Callie, po czym
siadła na stole i dopisała prośbę burmistrza do i tak
już bardzo długiej listy.
- To dlatego, że wszyscy wiedzą, jak łatwo cię
wrobić - Valerie westchnęła dramatycznie. - Czy
mogłybyśmy skończyć naszą rozmowę, zanim ktoś
jeszcze zadzwoni? Możesz zaopiekować sie jutro
Dannym czy nie?
- Jasne. Poczekaj, dopiszę to do listy.
- Nie! Nie rób tego, tylko się pogubisz. Przyczepię
ci kartkę na drzwiach lodówki - oznajmiła Yalerie,
w tej samej chwili wcielając słowa w czyn. - Muszę
lecieć. Nie zapomnisz chyba, co?
- Nie. Obiecuję.
- Tak tylko sprawdzam - Valerie błysnęła w jej
stronę chochlikowatym uśmieszkiem.
Callie usłyszała zajeżdżający na podjazd samochód
w tym samym momencie, gdy gdzieś w głębi domu
zegar wybił czwartą. Wyskrobała z miski resztkę
lukru i rozmarowała go na wierzchu babki.
Zerknęła na cztery czekoladowe ciasta i otarła pot
z czoła. Przy stale rosnącej temperaturze musiała
chyba zwariować - zamiast trzech, które potrzebne
były Suzanne Ashmore, upiekła cztery. I to nie licząc
tych pierwszych dwóch, spalonych. I co teraz pocznie
z dodatkowym ciastem? Nie, to nie problem. Praw
dziwym problemem było ograniczenie się do jednego
kawałka. Jej apetyt na czekoladę osiągnął nigdy
dotąd nie notowany poziom.
Trzasnęły drzwi i Callie przekrzywiła głowę, wsłu
chana w wyraźny rytm kroków Juliana, Najpierw
dobiegały z holu, po czym przeniosły się na schody,
prowadzące na piętro. Doskonale. Może zdąży zjeść
kawałek ciasta, nim Julian zacznie jej szukać. W ten
sposób uodporni się przeciw wszelkim innym...
apetytom.
Julian wrócił na dół w chwili, gdy właśnie unosiła
do ust drugi kęs pełen lepkiej słodyczy. Pośpiesznie
chwyciła szklankę mleka i popiła ciasto. Zyskała czas
na przeistoczenie się w „siostrę" - i sprawdzenie, jak
też Julian zareaguje na efekty ich pracy w jadalni.
Brutus wysunął nos ze swej kryjówki i oboje
w milczeniu, oczekiwali na to, co zrobi Julian.
Obiekt ich zainteresowania zszedł do holu i ruszył
do kuchni, nie zatrzymując się nawet przy jadalni.
- Widzisz? - oznajmiła tryumfalnie Callie. - A ty
martwiłeś się, co powie. Julian rozumie, co to znaczy
remont. Nie zdziwiłabym się, gdyby nasza robota
naprawdę mu zaimponowała. Zaufaj mi.
Odprężona, oparła się wygodniej - trwało to całe
dwie sekundy - po czym usłyszała, jak kroki nagle
zatrzymują się i cofają. Z całej siły nasłuchiwała,
czekając na jakiekolwiek oznaki jego reakcji.
Panującą w domu ciszę, rozdarł niespodziewanie
przeszywający krzyk, gdy Julian otworzył drzwi jadal
ni. „To nie on - uspokajała się Callie - to tylko
skrzypiące zawiasy". Przełknęła ślinę. Z nie wyjaśnionej
przyczyny poczuła nagle gwałtowną suchość w gardle.
Echo jego kroków na drewnianej podłodze pustego
pokoju mówiło samo za siebie. „Okay, wszedł do
środka - pomyślała - i rozgląda się wokół. Spokojnie,
powolutku podziwia ich dzieło. Zaraz zauważy, jak
dokładnie uprzątnęli cały gruz, jak ostrożnie wyciągnęli
z drewnianych wsporników wszystkie gwoździe, jak
bardzo...".
- CALLIE!
Brutus zapiszczał chrapliwie i wyprysnął ze spiżarni,
wywracając przy okazji półkę z puszkami, stos
papierowych ręczników, wiadro i szczotkę.
- Nie możesz znowu mi tego zrobić! - krzyknęła
Callie. Zerwała się na nogi i podbiegła do drzwi. Za
późno. Brutus zdążył się już ulotnić. - Ty... ty... ty,
fałszywy potworze!
- No, właśnie - Julian bezszelestnie wszedł do
kuchni. Na jego policzkach widniały dwie ciemno-
czerwone plamy, w oczach lśnił gniew. - Co zrobiłaś
z jadalnią? Nie. Skreślam pytanie. Wiem, co z nią
zrobiłaś. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego? Dlaczego?
Nie. To tez skreślam. Jestem się w stanie domyślić,
czemu uczyniłaś wszystko, co tylko w twojej mocy,
żeby dokładnie zrujnować ten pokój. To z powodu
życzenia Maudie, prawda?
Callie otwarła usta, by odpowiedzieć, po czym
zamknęła je na nowo. Julian kontynuował swój
monolog.
- Do diabła, Callie! Masz pojęcie, ile czasu i pie
niędzy będzie trzeba, żeby doprowadzić ten dom do
stanu używalności? Na pewno nie. Bo gdybyś miała,
nie zabrałabyś się do następnego pokoju - jego
spojrzenie padło na stół. Porwał jej listę i przyjrzał się
uważnie. - Nie wierzę własnym oczom. I jeszcze do
tego chcesz zająć się tym wszystkim? Chyba w końcu
zrozumiałem. Po prostu sama nie wiesz, co robisz.
Jeżeli ktoś czegoś od ciebie chce, ty zgadzasz się
natychmiast. Mam rację?
Był wściekły, lecz fascynował Callie nawet w gniewie.
Westchnęła. Te nagłe zmiany - od miejskiego wyra
finowania do krańcowej niedbałości - doprowadzały
ją do obłędu. Dlaczego nie mógł trzymać się jednego?
Spojrzała tęsknie na stół - i cztery czekoladowe
babki. Może się okazać, że i to nie wystarczy.
- Callie, czy słyszałaś choć jedno słowo z tego, co
do ciebie mówię?
- Nie - przyznała. - To ciasto wzywa mnie do
siebie, Masz ochotę na kawałek?
W milczeniu potrząsnął głową, wyraźnie zbity
z pantałyku. Bez słowa położył jej listę na stole,
podniósł wywrócone przez Brutusa krzesła i puszkę
gulaszu, którą postawił na kuchence. Następnie
Podszedł do drzwi i wyszedł z kuchni. Widziała, jak
idzie brzegiem jeziora, zatopiony w myślach. Za nim,
utrzymując bezpieczny dystans, dreptał Brutus. Jego
uszy aż podrygiwały z ciekawości.
To wszystko jej wina. Gdyby nie ona, Julian nie
zdenerwowałby się aż tak bardzo. Powinna pójść za
nim i opowiedzieć o ostatnim zapisku Maudie...
Wyszła na dwór.
- Julianie, zaczekaj! - zawołała, brnąc ku niemu
z pluskiem. On także był boso. Szedł dalej, jakby jej
nie słyszał, lecz Callie nie zbiło to z tropu. - Przep
raszam, nie chciałam cię rozzłościć.
- Nie jestem zły - oznajmił, szybkim krokiem
zdążając w kierunku grupy wierzb, rosnących tuż
przy brzegu.
- To może zdenerwowany, rozczarowany, sfrust
rowany... - ujrzała, jak przystaje i pojęła, że trafiła na
właściwe słowo. - Sfrustrowany. Przepraszam. Na
prawdę nie chciałam — wpatrywała się w jego twarz,
usiłując odczytać jej wyraz. Kilka lat temu nie byłoby
to trudne. Obecnie - prawie niemożliwe.
- Musimy porozmawiać - oznajmił gwałtownie.
- Ten nonsens nie może trwać dalej. Usiądziemy to,
teraz, w tej chwili, i podejmiemy pewne decyzje.
Ponieważ w obecnej sytuacji nie jestem w stanie
dostrzec możliwości zatrzymania domu ~ niezależnie
od tego, kto go odziedziczy.
- Nie! - krzyknęła Callie. - Nie myślisz chyba...
Nie sugerujesz, abyśmy sprzedali Wilłow's End? Nie
mówisz poważnie?
- Najpoważniej. Siadaj. - Doskonale pojmuję twoją
chęć wypełnienia życzeń Maudie - zaczął, starannie
dobierając słowa. - I wiem, ile znaczy dla ciebie
Willow's End. Ale musimy być rozsądni - jakby
orientując się, ile bólu sprawiało jej to, co mówi,
pocieszająco ścisnął ramię Callie.
Dla niego ten niewinny gest był wyrazem współ
czucia, może wyrozumiałości. Wiedziała, że nie miał
najmniejszego pojęcia, jaką burzę uczuć wzbudza
w jej duszy. Spuściła wzrok na własne dłonie, ściskające
gałązkę. Bała się nawet odetchnąć. Dlaczego czekola
dowe ciasto nie działało? Zerknęła na Juliana. To
naprawdę kawał mężczyzny. Może wobec tego trzeba
dużo więcej ciasta?
Nie słysząc jej odpowiedzi, ciągnął dalej:
- Zakładałem, że miałyście z Maudie jakiś dokładny
plan pracy - zmierzył ją ironicznym spojrzeniem.
- Przyznaję, było to z mojej strony wyjątkowo głupie
przypuszczenie.
- To nieprawda - zaprotestowała Callie, nareszcie
odzyskując głos. - Mówiłam ci, że Maudie zostawiła
mi zapiski obejmujące wszystko, co mam zrobić.
- Ale wygląda to tak, jakbyś przeskakiwała z jed
nego zajęcia na drugie, jakbyś wyciągała jej instrukcje
na oślep z kapelusza - dostrzegł zdumioną minę
Callie i zaśmiał się z niedowierzaniem. - Ty sobie
żarty stroisz! Powiedz mi. że to nieprawda.
- Jeśli już musisz wiedzieć, to nie jest kapelusz,
tylko szuflada - mruknęła, starannie unikając wszelkiej
wzmianki o Brutusie. Zamiast tego starała się wyjaśnić;
~ Nie sądziłam, że ma to jakieś znaczenie, od którego
pokoju zaczniemy. I tak trzeba rozpruć wszystkie
- sądząc po reakcji Juliana, lepiej było powiedzieć
o Brutusie.
- Trzeba rozpruć wszystkie? Dlaczego?
Odchrząknęła i odrzuciła w trawę ogołoconą
gałązkę.
- Z powodu niesprawnych przewodów - nerwowo
obserwowała, jak Julian próbuje opanować wściekłość.
- Niesprawnych przewodów? - zazgrzytał zebami.
~ Czy nie dość przeciekającego dachu, nowych ścian,
malowania a zewnątrz i wewnątrz, spróchniałych
wsporników - tak, zauważyłem próchno w gabinecie
- i jeden Bóg wie, czego jeszcze? Callie, ile masz na
koncie?
- Nie... nie jestem pewna.
- ILE?
- Około pięćdziesięciu sześciu dolarów i ośmiu
centów - przerwała, przypominając sobie burmistrza.
- Minus darowiznę w wysokości pięćdziesięciu na
pomoc w oczyszczeniu pomnika burmistrza Fish-
beckera. To daje zatem...
- Sześć dolarów i osiem centów - jego gniew
ulotnił się, ustępując miejsca politowaniu. - Czy masz
pojęcie, ile ten remont będzie kosztował? - gdy
potrząsnęła przecząco głową, wymienił sumę, która
ją zszokowała.
- Ale Maudie mówiła, że stać ją na to.
- Prawdopodobnie tak było - zgodził się. — Miała
niewielką rentę, pozwalającą akurat na pokrycie
kosztów remontu pod warunkiem, że przeprowadzała
by go stopniowo. Lecz dopóki nie znajdziemy tes
tamentu, nie dowiemy się, czy przy planowaniu
wszystkiego wzięła pod uwagę możliwość własnej
śmierci. Na dodatek, ktokolwiek odziedziczy dom,
będzie się też musiał zająć kosztami remontu. Nie
jestem przekonany, czy zdołałabyś je pokryć.
Callie przygryzła wargę.
- Nie - przyznała cicho - nie zdołałabym. - Nagle
uniosła na niego pełne nadziei oczy. — Ale przecież
nie wiesz, ile Maudie zostawiła pieniędzy. Może
wystarczy.
- Albo nie. W tym przypadku wolałbym raczej nie
doceniać naszych możliwości - odgarnął pasmo
kasztanowych włosów z jej czoła i przemówił łagodnie.
- Kochanie, nie zdajesz sobie sprawy, że to za wiele
dla ciebie? Nie chodzi tylko o pieniądze ~ czy raczej
ich brak. Nie dasz sobie rady z tym wszystkim, kiedy
w dodatku ludzie na każdym kroku wykorzystują
twoją uczynność.
~ Poradzę sobie. -Jej usta zacięły się w upartą linię.
- Naprawdę? - uniósł brwi. - Masz majątku
pięćdziesiąt dolarów i oddajesz je komuś; Twoja lista
zajęć wykończyłaby armię. Naprawy w tym domu są
ogromne i całkowicie niezorganizowane. Czy nie
widzisz, że nie ma wyjścia? Musisz z czegoś zrezyg
nować, albo się wykończysz. Jedyne rozwiązanie to
sprzedaż.
- Nie, Julianie - Callie pokręciła głową. - Nie
mogę. Kocham Willow's End.
- Ja także, ale to tylko dom. Jak brzmi to stare
powiedzenie? „Tam dom twój, gdzie serce twoje". To
ludzie go tworzą ~ nie cegły, drewno i zaprawa.
- Ale Willow's End to nie jest jakiś tam budynek.
To nasz dom. Proszę, nie odbieraj mi go - jej oczy
wypełniły się łzami.
- Nikt ci go nie odbiera - objął jej ramiona.
przyciągając do siebie. - Ale przemyśl to. Wkrótce
wracam do Chicago. Nie dasz sobie sama rady. Będę
się o ciebie martwił.
- Załatwię wszystko, zanim wyjedziesz - odsunęła
się i spojrzała na niego. - Daj mi szansę udowodnić
ci, że jestem w stanie to zrobić. Sam zobaczysz.
- W porządku, Callie. Spróbujemy - zmierzył ją
surowym spojrzeniem. - Nie ciesz się zawczasu. Nadal
uważam, że sprzedaż to jedyne wyjście. Tymczasem
musimy ustalić kilka reguł.
- Wymień swoje warunki.
Zaczął wyliczać na palcach.
- Po pierwsze. Siądziemy razem i sporządzimy
prawdziwy plan remontu.
- Zgoda.
- Po drugie. Przede wszystkim zajmiesz się szu
kaniem testamentu. Po trzecie. Żadnych więcej zo
bowiązań, póki nie załatwisz tego, co już wzięłaś
na siebie.
- Nie ma sprawy - oznajmiła z przekonaniem.
-To nic trudnego. - A co po czwarte i ostatnie?
- Po czwarte i ostatnie -w jego głosie zadźwięczała
stal. - Nie usuniesz już ani jednego gwoździa, kawałka
tynku czy klepki z podłogi bez mojego pozwolenia.
- Załatwione - posłała mu promienny uśmiech.
Ogromny głaz spadł jej z serca. - Dziękuję ci, Julianie.
Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła Willow's
End. To miejsce tak wiele dla mnie znaczy.
- Rozumiem - uśmiechnął się do niej. Był bez
okularów. - Callie nie zauważyła nawet, kiedy je
zdjął - a jego oczy miały kolor ciepłego, ciemnego
brązu. „Jak czekolada - pomyślała, oszołomiona.
- Gęsta, słodka czekolada".
Schylił głowę i Callie wiedziała - wiedziała, że
zaraz obdarzy ją jeszcze jednym braterskim pocałun
kiem. Wyrwała się z jego lekkiego uściska i błys
kawicznie wstała, cofając w stronę jeziora.
- Callie? - Julian też wstał. - Co się stało? — ruszył
za nią, podchodząc coraz bliżej.
„Zorientuje się. Domyśli".
Dziwny błysk rozjaśnił jego oczy. Na ustach pojawił
się porozumiewawczy uśmieszek. Na całej twarzy
malowało się nagłe zrozumienie, kiedy zbliżał się do
niej, nie kryjąc swych zamiarów. Jak drapieżne zwierzę
czujące zapach ofiary.
- O rany, ale gorąco! - sapnęła, chwytając się
pierwszej myśli, jaka przemknęła jej przez głowę.
- Powinniśmy popływać. To by było cudowne, nie
uważasz? Kąpiel w chłodnej wodzie?
Zaledwie słowa te padły z jej ust, gdy Brutus
przygnał przez łąkę. Dwieście fontów żywej wagi
wyrżnęło ją prosto w klatkę piersiową. Callie krzyknęła,
wymachując rękami niczym wiatrak. Ze stłumionym
przekleństwem, Julian rzucił się w tamtą stronę
i pochwycił ją. Było już jednak za późno. Runęła na
plecy do jeziora, a Julian, nie wypuszczając jej ręki,
wpadł razem z nią.
Brutus usiadł na piasku i radośnie wyszczerzył zęby.
Callie wynurzyła się, wypluwając wodę. Dopiero
po trzech próbach, i z pomocą Juliana, udało jej się
usiąść prosto. Spojrzała wściekle na Brutusa.
- Dlaczego to zrobiłeś? - wychrypiała, szukając
w pamięci najstraszliwszej obelgi, jaką mogłaby go
obrzucić - Ty... ty psie!
- Mocno powiedziane - stwierdził sarkastycznie
Julian. - To powinno dopiec mu do żywego.
Wszelako, patrząc na Brutusa, Callie pomyślała, że
może istotnie trafiła w czułe miejsce. Pies zaskowyczał
rozpaczliwie, po czym zaczął biegać tam i z powrotem
po brzegu, dziko warcząc. Callie przygryzła wargę.
Nagle zaświtała jej pewna myśl. Wpychając ją do
jeziora w kluczowym momencie, Brutus naprawdę
pomógł. Przeszkodził Julianowi w dalszym dopyty
waniu się o jej paniczną reakcję.
Zerknęła na swego sąsiada. Zdecydowanie nie był
szczęśliwy. Bez dwóch zdań. Domyślała się, że życie
Brutusa zawisło na włosku.
- Hm, twoje okulary? - zapytała ostrożnie.
- Leżą gdzieś pod drzewem.
- Nie przypuszczam, aby twój portfel...
- Na toaletce w moim pokoju.
Jak dotąd szło dobrze. Pora na najważniejsze
pytanie.
- Twój zegarek - czy może jest wodoszczelny?
- Tak przynajmniej twierdzi producent - obejrzał
kosztowny czasomierz i potrząsnął ręką. - Chyba
niedługo się dowiemy.
Callie odetchnęła z ulgą.
- Więc nic się nie stało.
- Nic się nie stało? ~ powtórzył Julian. Jego ciemni
brwi niemal zetknęły się nad nosem. - Nic! - uderzył
pięścią w powierzchnię wody, wysyłając deszcz kropel
w kierunku brzegu. - Oszalałaś? Ten pies wepchnął
nas do wody. Z premedytacją! - przerwał, uświada-
miając sobie, oo właśnie powiedział. - I przestań
patrzeć na mnie z taką miną, Callie Marcus.
- Jaką miną? - spytała niewinnym głosem.
- Doskonałe wiesz, o czym mówię. Zmieniłem swą
opinię o tym zwierzaku - oznajmił, patrząc na nią
szparkami oczu - odrobinę. Przyznaję, że jest on
zdolny do przemyślanych aktów destrukcji. I kiedy
złapię tego durnego kundla, nie będzie już zdolny do
niczego, bo zrobię z jego futra dywanik do łazienki!
Brutus nie czekał dłużej. Z wysokim zawodzeniem
wystartował do biegu, sypiąc wokół piaskiem.
- Przestraszyłeś go - stwierdziła z wyrzutem Callie.
- To okropne - Julian dźwignął się na nogi,
ociekając strumieniami wody.
- Nie rozumie, czemu się tak złościsz. Woda jest
naprawdę cudowna, taka chłodna i orzeźwiająca.
Odrzuciła do tyłu mokre włosy. - Chodźmy popływać.
Julian popatrzył na nią, wspierając dłonie na
biodrach.
Zamknęła oczy, wystawiając twarz ku palącym
promieniom słonecznym. „Lepiej nie patrzeć - pomyś
lała - tak jest bezpieczniej". Nie mogła jednak oprzeć
się pokusie i ponownie zerknęła, natychmiast zaciskając
powieki. „Zgadza się, dużo bezpieczniej nie patrzeć".
- Zwariowałaś — poinformował ją. - Już przedtem
podejrzewałem, że jesteś lekko stuknięta. Ale ta
propozycja upewniła mnie, że jesteś całkowitą i ab
solutną wariatką.
Callie uniosła podbródek.
~ Wcale nie oszalałam, a mój pomysł nie jest taki zły.
Nie, kiedy weźmiesz pod uwagę, jak bardzo jest gorąco,
oraz fakt, że i tak jesteśmy już mokrzy. Właśnie miałam
zaproponować kąpiel, kiedy Brutus... - lepiej ominąć
ten temat. - No więc nie mamy na sobie kostiumów.
Dlaczego nie mielibyśmy popływać w ubraniach?
- Nie ma mowy.
Spuściła powieki, ukrywając w ten sposób przebiegły
błysk w oczach. Tylko jedno mogło zmienić jego
zdanie.
- Zakład o kawałek czekoladowego ciasta, ze będę
pierwsza przy tratwie.
Rzuciła ta wyzwanie niczym rękawicę. Niemożliwe,
by Julian zdołał mu się oprzeć. Przez jedenaście lat
ich znajomości nigdy nie zrezygnował z zakładu.
Przez minutę myślała, że nie dał się złapać. Nagle
jego gniew zastąpiło rozbawienie i Julian zanurkował,
kierując się w stronę zakotwiczonej o dwadzieścia
metrów dalej tratwy, Callie ruszyła za nim. Ciężar
mokrej odzieży krępował jej ruchy. Natomiast Julia
nowi zdawało się to zupełnie nie przeszkadzać. Kiedy
dotarła do tratwy, zdyszana i wyczerpana, czuła się
tak, jakby przebiegła dziesięć kilometrów.
Julian stał na rozkołysanym drewnianym pokładzie,
śmiejąc się z bezowocnych wysiłków, jakie czyniła, by
wdrapać się na górę. Wreszcie widocznie poczuł litość,
bowiem nachylił się i złapał jej dłoń, wciągając Callie
na tratwę.
- Czy to miał być prawdziwy zakład? - spytał
z lekką drwiną.
Dopiero po minucie jej oddech powrócił do normy.
- Widzę, że poszedłeś na to - odparowała w końcu.
- Nigdy nie potrafiłeś się oprzeć.
Rzucił jej rozbawione spojrzenie, po czym potrząsnął
głową.
- To ty się nie umiałaś powstrzymać. Jako trzynasto
latka byłaś tak nieśmiała i bojaźliwa, że nasze zakłady
okazały się jedynym sposobem dotarcia do ciebie.
- To znaczy, że tak naprawdę wcale nie lubisz się
zakładać? Robiłeś to tylko dla mnie?
Julian usiadł i rozprostował swe długie nogi.
- Zakładanie się jest nielogiczne, niepraktyczne
i stanowi bezsensowną stratę czasu - rzucił jej szeroki
uśmiech. - Chyba, że przeciwnikiem jest urocza
szatynka, która zawsze przegrywa i piecze najlepsze 1
ciasto czekoladowa w okolicy. Wtedy to zupełnie
inna historia.
Przez wszystkie te lata sądziła... A Julian robił to
jedynie po to, by czuła, że jest częścią rodziny.
- Jesteś miłym człowiekiem, Julianie Lord - świa
doma, że wkracza na niebezpieczny teren, pośpiesznie
zmieniła temat. - Zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie
uda nam się dotrzeć do brzegu w ubraniach? Będziemy
musieli spędzić resztę życia na tej tratwie, żywiąc się
surowymi rybami i pijąc wodę z jeziora.
- Surowymi rybami? - Julian skrzywił się. - Nie
ma mowy. Poczekam, aż wyratują nas bracia Burns.
Powinni pojawić się tu którejś nocy.
- Zapominasz - poinformowała go ponuro Callie
- że kiedy ujawniłam ich sekret, zostali uziemieni.
Będziemy tu tkwić przez najbliższe pięćdziesiąt lat.
Julian oparł się na łokciu. Jego głos przeszedł
w sugestywny pomruk.
- No cóż, moja miła, skoro to tylko waga naszych
ubrań tu nas trzyma, możemy zawsze ściągnąć co
nieco i popłynąć. Rzecz jasna stos naszych rzeczy,
pozostawiony na tratwie, wywołałby pewne plotki.
Co o tym sądzisz? Czy przeżylibyśmy fakt trafienia
na języki całego Willow?
Wyprostował się i jednym szybkim ruchem ściągnął
koszulę przez głowę. Callie zamarła. Myślała, że się
wygłupia, ale on naprawdę miał zamiar to zrobić!
Zdjąć ubranie i nago popłynąć do brzegu!
Julian zachichotał, muskając czubkiem palca jej
jaskrawoczerwone policzki.
- Spokojnie. Żartowałem tylko. Nie mam zamiaru
wykorzystać ciebie, jedynie słońce,
Callie nie wiedziała, czy się cieszyć, czy smucić.
Julian rozciągnął się na tratwie, a ona nie mogła
powstrzymać się, żeby na niego nie spojrzeć. Nie ma
wątpliwości - oto okaz wspaniałego samca. Po*
zbawiony cywilizowanego okrycia, prezentował połą
czenie zwierzęcej gracji i muskularnego ciała - kom-
binacja iście wybuchowa. A to oznaczało
niebezpieczeństwo - tak jak płomień świecy, któremu
trudno się oprzeć, choć parzy.
Uniosła nieco mokrą koszulę, żałując, że nie może
jej zdjąć jak Julian. Czuła na skórze niemiły dotyk
materiału. Za parę minut w tym gorącym słońcu jej
dżinsy zaczną parować. Westchnęła.
- Zdejmij je, nie przejmuj się mną - poradził
Julian, nie otwierając oczu.
- Wiesz, że nie mogę. Ktoś mógłby zobaczyć...
- Nikt nie będzie widział. A ta koszula jest tak
mokra, że kiepsko chroni twoją skromność.
Spojrzała po sobie i z przerażeniem stwierdziła,
że nie żartował. Pośpiesznie skrzyżowała ręce na
piersi.
- Przestań się na mnie gapić!
Odpowiedzią był niski, niemal zmysłowy śmiech.
- Prawie zapominam, że jesteś moją siostrą,
- Nie jestem twoją siostrą - wyszeptała.
Coś zalśniło w jego ciemnobrązowych oczach,
- W takim razie,..
Rzucił się na nią, zaskakując całkowicie. Szarpnęła
się w tył, zapominając, że są na tratwie. Przez sekundę
chwiała się na krawędzi drewnianych bali, ale w mo
mencie, gdy zaczęła padać, Julian chwycił ją w swojej
ramiona.
- Spokojnie - wymamrotał, przyciskając Callie do
swej nagiej piersi, - To był tylko żart. A ty myślałaś,
że co z tobą zrobię?
- Pocałujesz mnie - odparła- Wstrzymała oddech,
zszokowana zarówno tym wyznaniem, jak i po
brzmiewającym w nim życzeniem. - To znaczy,
myślałam, że chcesz mnie pocałować. Nie chciałam,
żebyś... żebyś faktycznie to... zrobił - ze zgrozą
oczekiwała jego szyderstwa. On jednak nie roześmiał
się. Zamiast tego uniósł jej twarz ku górze,
- I to wzbudziło u ciebie taką panikę? Czemu? Już
cię przecież całowałem.
Jakby na potwierdzenie tej tezy jego usta musnęły
skroń Callie. Westchnęła, bez reszty ogarnięta prag
nieniem i ciekawością. Może i pocałunek nie był
takim złym pomysłem. Pragnęła go, i to bardzo.
Pocałunek Juliana mógł okazać się idealną metodą
pozbycia się tych wszystkich myśli.
Uwolniła się nieco z jego objęć, a jej dłonie zaczęły
powoli pełznąć w górę, osiągając w końcu ramiona
mężczyzny. Jego skóra była ciepła i gładka, zaś
ukryte pod nią muskuły - twarde jak kamień. Tulił ją
mocno do siebie. Szorstki podbródek musnął jej
policzek i Callie prawie jęknęła, doświadczając nie
znanego sobie uczucia. Julian przysunął się jeszcze
bliżej, zwiększając panujące w jej głowie poczucie
zamętu. Kiedy jego palce ześlizgnęły się po bokach jej
szyi, ponownie wstrzymała oddech.
Obróciła głowę i spojrzała na niego. Jej wzrok
zatrzymał się na ustach Juliana i pozostał tam. Nie
mogąc się opanować, uniosła twarz tak wysoko, że jej
wargi znalazły się o milimetr od niego, domagając się
spełnienia obietnicy. Wyczuła krótkie wahanie Juliana,
wewnętrzną dysputę, powstrzymującą go przed przy
jęciem tego, co tak chętnie ofiarowywała. Czy nadal
uważał ją za siostrę?
Wolno wypuścił powietrze.
~ Dlaczego nie - mruknął, i pocałował ją.
„Ten człowiek mógłby udzielać lekcji" - przemknęło
przez głowę Callie. A potem już nic nie myślała,
jedynie czuła. Jego dłoń leniwie zsunęła się wzdłuż jej
kręgosłupa, zatrzymując się dopiero na biodrze.
Zdecydowanym ruchem naciągnął koszulę na piersiach.
Tarcie mokrego materiału drażniło sutki. Jęknęła
cichutko, dygocząc pod jego dotknięciem, bezradna,
gotowa pójść za nim, gdziekolwiek poprowadzi.
On zaś rzeczywiście prowadził. Objął dłonią jej
podbródek, muśnięciem kciuka rozchylając wargi. Jej|
usta z zapałem otwierały się, odpowiadając na rozkaz
Juliana. Jego pragnienie pochłaniało ją, pieszczoty
oszałamiały. Niewątpliwie jego umiejętności w tej
dziedzinie była znakomite.
Nie była to jednak jedynie kwestia umiejętności.
Między nimi istniało coś więcej. Do tej chwili Callie
sądziła, że Willow's End to jej prawdziwy dom. Teraz
wiedziała już, że jest inaczej. Czuła, jakby pomiędzy
nimi powstała nierozerwalna więź, poczucie całkowitej
jedności. Nie tylko nie uwolniła się od niego, ale
wręcz przeciwnie. Nigdy już nie będzie mogła myśleć
o Julianie w dawny sposób.
Z widoczną niechęcią przerwał w końcu pocałunek
i odsunął się. Callie nie zdołała ukryć rozczarowania.
Otworzyła oczy i uniosła ku niemu spojrzenie,
z radością zauważając, pozostałe jeszcze w wyrazie
jego twarzy, ślady namiętności. Policzki miał zaru
mienione, w ciemnych oczach błyszczało zadowolenie.
On także to czuł, tę łączącą ich więź.
Delikatnie przesunął palcem wzdłuż jej brwi.
- Nigdy dotąd nie widziałem, że masz tak zielone
oczy. Są piękne - odgarnął pasmo wilgotnych włosów
z jej twarzy. - Zadziwiające, jak wiele zmian może
przynieść zaledwie kilka lat. Ale myślę, że czas już
porozmawiać, nieprawdaż?
Mogła jedynie skinąć głową, zbyt zdenerwowana,
by odpowiedzieć. Rzeczywiście musieli porozmawiać.
To nowe uczucie zmieniało wszystko.
Potarł szczękę.
- Więc dobrze. Zacznijmy mówić poważnie o Mau-
die i jej testamencie. Mamy wiele do zrobienia w ciągu
niecałych dwóch miesięcy ~ co nie zostawia nam wiele
czasu na rozrywki i zabawy.
ROZDZIAŁ PIATY
Reguła numer 12
Emocje są jak garnek z wrzącą wodą.
Jedno
i drugie potrzebuje przykrywki
i nie ma dla nich miejsca w interesach.
W oczach Callie odbił się ból i niedowierzanie.
Rozrywki i zabawa? Czy ich pocałunek tylko tyle
dla niego znaczył? Czy nie czuł nic z tej rozkoszy,
wzajemnego przyciągania, wyjątkowości tego zda
rzenia?
Widocznie nie. Spuściła wzrok, ukrywając przed
jego spojrzeniem swe zakłopotanie i rozpacz.
Zbyt wiele odczytała z jego zachowania. Wzięła
prostą przyjemność za coś znacznie silniejszego.
Zaczerpnęła głęboko powietrza, starając się ochło
nąć. Nie wolno jej okazać tego, jak się czuła.
- Masz rację. Powinniśmy porozmawiać o Maudie
i testamencie. Czy jej adwokat przyda się na coś?
Julian zawahał się, jakby wyczuwając coś dziwnego
w jej głosie.
- Zupełnie na nic. Tak jak przewidywałaś, Peters
nie ma pojęcia, gdzie Maudie wetknęła testament
- Mówiłam przecież. Nie powinno cię to było
zaskoczyć.
- Nie jestem zaskoczony - przyznał Julian. - Jedynie
zawiedziony. Miałem nadzieję, że będzie mógł chociaż
dać nam jakieś wskazówki.
- No, cóż - Callie lekko wzruszyła ramionami.
- Nie martwmy się na zapas. W ostatnim liście
napisała, że ukryła go bardzo starannie. Więc po
prostu musimy dalej szukać.
Zapadła długa cisza.
- To znaczy, źe znalazłaś kolejny liścik od Maudie
i nic mi nie powiedziałaś?
"Czy był zdenerwowany? - Callie zerknęła na
niego. - Tak, był".
- Wyleciało mi z głowy - odparła zgodnie z pra
wdą. - Mam go tu, w kieszeni - wsunęła dłoń
do kieszeni sztywnych, mokrych dżinsów i wycią
gnęła nasiąknięty wodą, poplamiony kawałek ró
żowego papieru.
Julian uniósł wzrok do nieba.
- Cudownie - wymamrotał. Zerwał się na nogi,
a jego nieostrożne ruchy na nowo rozkołysały tratwę.
- Czy jest możliwe, żebyś go przeczytała i mogła mi
powiedzieć, co Maudie tam napisała?
- Tak, ale... - przerwała. - Nie będziesz się złościł?
- niecierpliwie potrząsnął głową i Callie wyznała.
- Pisze, że zostawiła nam list, w którym opisała
miejsce ukrycia testamentu. Musimy tylko odnaleźć
ten list.
- Najpierw mieliśmy odszukać testament, a teraz
musimy znaleźć list? — wyraźnie z całych sił starał się
opanować wściekłość. - Co ona sobie myśli? Czy
wyjaśniła, czemu to zrobiła - poza stwierdzeniem, ze
zbyt wiele pracuję i potrzebne mi są wakacje? Choć
jeśli Maudie uważa to za wakacje, to osobiście wolę
już pisanie książki.
Callie starannie unikała jego wzroku.
- Zdaje się, że wymieniła jeszcze jeden powód.
- A dokładnie? - warknął, i Callie skuliła się ze
strachu.
- Maudie zauważyła, że ostatnio trochę się od
siebie oddaliliśmy, i miała nadzieję, że dzięki temu]
znów staniemy się sobie bliscy - wstrzymała oddech,
oczekując wybuchu, który nigdy nie nastąpił. Zamiast
tego Julian powiedział spokojnie:
- To pierwsza rozsądna rzecz, jaką do tej pory
usłyszałem. No, dobra. Zastanówmy się nad tym,
Schylił się i podniósł swoją koszulę, po czym
naciągnął ją przez głowę. Przeczesał palcami włosy,
odgarniając je w tył. Callie, obserwowała go z żalem.
Jej Julian znikał z sekundy na sekundę, przeistaczając
się w superanałitycznego Pana Lorda. Brakowało
jedynie tych przeklętych okularów.
- Gdzie znalazłaś te zapiski? - spytał bardzo
oficjalnym tonem.
- Wszędzie - widząc w jego oczach niedowierzanie,
Callie wyjaśniła szerzej. - Te dotyczące testamentu
były w gabinecie i jadalni. Ale notatki związane
z remontem, pochowała w całym domu. Znajdowałam
je już w szufladach i pod dywanami, w pojemniku na
mąkę i pod poduszką - wzruszyła ramionami. - Po
prostu zbieram je i składam u siebie w sypialni.
Julian spojrzał na nią surowo.
- Biorąc pod uwagę twoje uczucia do Willow's
End, ta nonszalancja nieco mnie zaskakuje. Jeżeli nie
znajdziemy testamentu, nie odziedziczysz Willow's
End. Ja też nie. Według Petersa cały majątek, łącznie
ze zwariowanym bernardynem, dostanie się memu ojcu.
„Niemożliwe. Julian musiał się pomylić". — Ale...
- Obawiam się, że nie ma tu żadnych „ale". Z tego,
co zrozumiałem, ostatnią osobą, która miała w rękach
testament, była Maudie, i jeśli nie uda się go znaleźć
w odpowiednim czasie, sąd może przyjąć, że go
unieważniła — pozwolił, aby znaczenie jego słów
dokładnie do niej dotarło, po czym dodał. - A zatem,
moja miła, jeżeli nie chcesz, aby twój dom został
sprzedany dla sfinansowania jednej z południowoa
merykańskich ekspedycji Jonathana, to lepiej pomóż
mi zgadnąć, gdzie Maudie mogła schować ten list
- i testament.
Callie szeroko rozwarła oczy, kiedy zwaliły się na
nią te wszystkie implikacje. Jej dom. Nie mogła go
utracić! Z przerażeniem wpatrzyła się w Juliana.
- Nie! Musimy coś zrobić! Oni nie mogą,..
Jeśli nawet zmiana jej podejścia do sprawy usatys
fakcjonowała go, nie dał tego po sobie poznać.
- W porządku, Callie. Znajdziemy go. Nie panikuj.
Musimy jedynie podążyć tropem rozumowania Mau
die.
Nie brzmiało to zachęcająco. Wcale nie. Skąd
miała wiedzieć, jak pracował umysł Maudie? Po raz
pierwszy w pełni pojęła niezadowolenie Juliana. Nic
dziwnego, że tak go drażniło jej zachowanie.
- Damy sobie radę, Callie - ciągnął dalej. - Jeśli
będziemy współpracować, to z pewnością uporząd
kujemy cały ten bałagan.
- Jasne. Pracujemy razem - przytaknęła.
Na moment przymknął oczy i pokręcił głową.
Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał bardziej
stanowczo.
- Uważaj teraz, co powiem. Oto, co chcę, żebyś
zrobiła. Następnym razem, kiedy pojawią się te twoje
dzieciaki, sprzedaj im pomysł poszukiwania skarbów.
Bez żadnych ograniczeń - po namyśle dodał: - W roz
sądnych granicach. Niech szukają zapisków Maudie.
Stanęła głową całkowicie zdecydowana na współ
pracę. Skąd miała wiedzieć, że ten testament jest taki
ważny.
- Dobrze, jeżeli tak mówisz.
- Tak mówię. Ponieważ zobowiązałem się napisać
książkę, niewiele czasu mogę poświęcić temu nonsen
sowi. Nie mam czasu na zabawy - szczególnie związane
z testamentem, który być może w ogóle nie istnieje.
Posmutniała. Nienawidziła zmian, jakie zaszły
w Julianie przez ostatnie dwa lata. Kiedyś był
wspaniałym kompanem: pomysłowym, próbującym
nowych rzeczy, stale gotowym do śmiechu i ob
darzonym energią, która zapierała dech w piersiach.
Nigdy przedtem nie przeliczał przyjemnie spędzonych
wspólnych chwil na zmarnowane minuty czy godziny,
Kiedy zaczęło brakować mu czasu? Kiedyś miał go
pod dostatkiem, a nawet trochę więcej. Ale teraz już
nie. Teraz jego bogiem była praca, a czas rządzi
całym życiem. Callie stanowiła jedynie element
rozpraszający uwagę. A Julian nie cierpiał przeszkód
w pracy.
- Powinnam już zacząć przygotowywać kolację
- oznamiła cichutko Callie i wstała. - Chyba popłynę
z powrotem, jeśli nie masz nic przeciw temu.
- Masz rację. Bardzo było miło...
- Wiem. Ale czas wracać do pracy - dokończyła
za niego, kryjąc ból, jaki jej sprawił.
Dłoń Juliana opadła na jej ramię. Siłą obrócił ją
w swoją stronę.
- Miałem zamiar powiedzieć, że bardzo było miło,
lecz nie chcę, żebyś się przeziębiła. Drzewa zasłaniają
słońce, a wiatr staje się coraz silniejszy.
- Och!
- Właśnie. - Nadal wpatrywał się w jej twarz. Jego
palce przesuwały się wzdłuż ramienia Callie, która
nie zdołała opanować drżenia. - Co ci jest, Callie?
Przez ostatnią godzinę zachowywałaś się bardzo
dziwnie.
- Nic - zaprzeczyła.. Żeby tylko przestał ją dotykać...
-
To ten pocałunek, prawda? - zgadł z kłopotliwą
bystrością. Jego usta wygięły się lekko, jakby na
wspomnienie ich uścisku. - Zapomnij o tym, dobrze?
Udawajmy, że nic takiego nie miało miejsca. Nie
chcę, żeby nasza przyjaźń została zrujnowana przez
tak głupi incydent. Nieporozumienie z powodu Gwen
było już dostatecznie okropne. Nie możemy dopuścić,
by coś takiego znów stanęło między nami.
Głupi incydent. Nic więcej. Sam nie wiedział,
jak bardzo ją uraziły jego słowa. Zadarła głowę
i odsunęła się od niego, przywołując na usta dzielny
uśmiech.
- Masz rację. Głupio by było, gdyby jeden nieważny
pocałunek zepsuł wszystko.
- Grzeczna dziewczynka — wyszczerzył zęby
w uśmiechu. - A teraz ściągaj dżinsy.
- Co takiego?
- Słyszałaś przecież. Ściągaj je.
- Dlaczego? - serce jej waliło, słowa z trudem
wydostały się ze ściśniętego gardła - Po co ci one?
- Po nic. Chcę tylko, żebyś je zdjęła, zanim
popłyniesz do brzegu. W tę stronę niemal tonęłaś.
Znacznie łatwiej utrzymać się w wodzie bez dziesięciu
kilo ściągających w dół.
- Nie ma mowy. Zaryzykuję - Callie gwałtownie
potrząsnęła głową.
- Żadnego ryzykowania - Julian odwrócił się do
niej plecami i splótł ręce na piersi. - Nie będę patrzył.
Nawet nie zerknę, przyrzekam. Rozbierz się i zostaw
spodnie na tratwie. Ja je zabiorę, a ty będziesz je
mogła założyć przy brzegu.
Z westchnieniem odpięła nadal jeszcze wilgotne
dżinsy i zsunęła je, pozostając jedynie w koszuli
i figach. Z mieszanymi uczuciami stwierdziła, że Julian
dotrzymał słowa i nawet nie drgnął. Jeszcze raz
omiotła go tęsknym wzrokiem i zanurkowała, kierując
się ku brzegowi.
Nawet dodatkowo obciążony i startujący z opóź
nieniem, Julian i tak pierwszy dotarł do plaży. Stanął
na piasku i przyglądał się jej. Świadoma pewnych
mankamentów swojego stroju, Callie stanęła po szyję
w wodzie.
- Czy mógłbyś teraz rzucić mi spodnie?
Przez moment wątpiła, czy naprawdę to zrobi.
Trzymał je w wyciągniętej ręce, a na jego twarzy igrał
złośliwy uśmieszek. Po chwili jednak ustąpił i cisnął
dżinsy w jej kierunku.
- Cholerna szkoda - skomentował z żalem - bo
mogę z ca łą pewnością stwierdzić, iż moja, eee, kuzynka
drugiego stopnia jest posiadaczką najlepszych nóg
W całym Willow. - Mrugnął do niej i odszedł.
Callie przycisnęła do piersi mokre spodnie.
- Nie jestem twoją kuzynką! Ani siostrą! - krzyknęła
do jego oddalających się pleców, po czym przygryzła
wargę. - W ogóle niczym dla ciebie nie jestem
- szepnęła.
Wczesnym rankiem następnego dnia Callie wśliznęła
się cichutko do kuchni z niezłomnym postanowieniem
wziąć się do roboty. Z niesmakiem spojrzała na
podłogę. Przy remoncie i wzniecanych z tej okazji
chmurach kurzu, linoleum brudziło się już po dniu
czy dwóch. Czas dokładnie je zamieść i wymyć.
Podwinąwszy rękawy, zabrała się do roboty.
Zamiatanie trwało tylko chwilę, a niezwykle zado
walające efekty dały jej poczucie dobrze wykonanej
pracy. Co innego mycie. Odsłonięcie, ukrytej pod
warstwą szarości, bieli było zdecydowanie trudniejsze.
W połowie przerwał jej telefon.
- Halo, Callie? - powitał ją przyjazny głos. - To
Suzanne Ashmore z administracji szkoły. Dzwonię
w sprawie tych ciast, które obiecałaś upiec na dzisiejszy
festyn. Dałaś radę?
Z poczuciem winy Callie przypomniała sobie
kawałek ciasta, zwędzony w środku nocy. Definitywnie
uszczupliła swój dodatkowy zapas. Całe szczęście, że
zrobiła cztery babki w przeciwnym bowiem razie
ludzie na festynie musieliby obyć się smakiem.
- Jasne. Są gotowe do zabrania. Kiedy chcesz po
nie przyjechać?
- W tym właśnie rzecz. - Suzanne zaśmiała się
lekko. Jestem zawalona robotą i miałam nadzieję, że
może znajdziesz chwilę czasu i podrzucisz mi je. Czy
mogę na ciebie liczyć?
Callie zawahała się, niepewna, czy nie jest to aby
sprzeczne z żądaniem Juliana, by nie podejmowała
się już niczego. „Nie" - zdecydowała - to przecież
część wcześniej podjętych zobowiązań.
- Pewnie, nie ma sprawy. Na którą ich potrzebujesz?
~ Dwunasta ci pasuje?
Callie zerknęła na wielką połać podłogi, czekającą
na umycie, i na długą listę, spoczywającą na kuchen
nym stole. Westchnęła.
- W porządku.
- W takim razie czy myślisz, że mogłabyś zabrać
tez babeczki od pani Hankum i kukurydziane bułeczki
od Lu Ridgeway'a? To po drodze.
Gdy się powiedziało a...
- Oczywiście. Żaden problem.
Za jej plecami zaskrzypiały drzwi. Odwróciła się
i ujrzała Yalerie z Dannym opartym na biodrze.
Skinięciem zaprosiła ich do środka. Valerie przekazała
jej dziecko i, po mnóstwie całkowicie niezrozumiałych
gestów, zniknęła za drzwiami. Po minucie wróciła,
ciągnąc za sobą wysokie krzesełko.
- Skoro już z tobą rozmawiam, to mam jeszcze
jedną sprawę - ciągnęła Suzanne.
- Tak? O co chodzi?
Valerie odebrała jej Danny*ego i posadziła go na
krzesełku, wręczając kilka biszkoptów i butelkę.
Ucałowała dziecko w czółko, po czym radośnie
zamachała do Callie i wybiegła. Danny z namysłem
patrzył, jak jego matka znika. Gdy tylko zorientował
się, że Yalerie nie wraca, otworzył usta i wściekle
ryknął.
- Callie, jesteś tam?
- Tak, tak, Suzanne - Callie wsadziła palec w długie
ucho, bezskutecznie usiłując przytłumić ryk dziecka.
- Chodzi o te testy rozwojowe i przygotowawcze.
Jako nasza najnowsza przedszkolanka, zostałaś wy-
znaczona do egzaminowania cztero- i pięciolatków.
No wiesz, żeby ustalić, czy bardziej nadają się do
zerówki, czy do przedszkola. Prawda, że to in
teresujące?
- Bardzo - powtórzyła, Callie, bynajmniej nie
zachwycona. O co tu u diabła chodzi? Nie przypomi
nała sobie, by ktokolwiek wspominał coś o testach.
Naciągnęła kabel telefoniczny na całą długość i dała
Danny'emu ciasteczko. Valerie wpadłaby w szał, lecz
w tej chwili spokój Juliana był ważniejszy niż poziom
glukozy u dziecka. Danny przestał płakać i spojrzał
na ciastko. Jego pulchna rączka porwała nieoczekiwany
przysmak i wepchnęła go do buzi.
Suzanne odchrząknęła.
- Jest tylko jeden malutki problem.
- Jest jeden malutki problem, mówisz? To znaczy,
co? - spytała z roztargnieniem Callie, obserwując
Danny'ego, który uśmiechnął się do niej, ukazując
bezzębne dziąsła, i plunął zaślinionym ciastkiem przez
całą kuchnię. Ciastko uderzyło w kubeł z wodą,
a Danny roześmiał się głośno. „No cóż - pomyślała
Callie - lepsze to niż płacz".
- Pani Martin, nasza nauczycielka pierwszaków,
spędza lato w Europie. W normalnych okolicznościach
sama zajęłaby się egzaminowaniem swych uczniów,
ale trudno... Trudno jej to będzie zrobić, skoro wędruje
po kontynencie. Pomyśleliśmy więc o tobie, Callie.
Zdołasz to zrobić, prawda? Mam na myśli zastąpienie
pani Martin?
To definitywnie łamało zakaz Juliana. Nie miała
jednak wyboru - nie, jeśli chciała we wrześniu zacząć
pracę.
- Chyba tak - zgodziła się niepewnym głosem.
Nagle jęknęła, widząc poczynania Danny'ego. Za
chęcony swoim sukcesem z ciastkiem wypróbował tę
samą metodę używając kawałków biszkopta.
- Cudownie! - wykrzyknęła Suzanne. - Zawiado
mimy cię wkrótce o dokładnych terminach. Muszę
już lecieć. Nie zapomnij o tych ciastkach! - odwiesiła
słuchawkę.
Dobiegający z tyłu głos Juliana, całkowicie zaskoczył
Callie.
- Co tu się właściwie dzieje? - spytał, obserwując,
jak zbiera z podłogi okruchy biszkoptów.
- Nic takiego. Szkoła potrzebuje dodatkowej
pomocy przy testowaniu przyszłorocznych uczniów.
Złapał ją za łokieć i szarpnięciem postawił na nogi,
- Zostaw tę podłogę, sam to zrobię, ty siadaj
i wytłumacz mi, o co chodzi z tymi testami.
Zdumiona Callie patrzyła, jak Julian bierze papiero
wy ręcznik i ściera obslinione resztki jedzeniowego
bombardowania. Jego wysiłki wydatnie pogorszyły
stan podłogi.
- Julian, pozwól, że ja...
- Nie, nie, dam sobie radę - upierał się. - A zatem
administracja szkoły uznała, że to ty powinnaś zająć
się testami? I ty naturalnie się zgodziłaś. Wydawało
mi się, że zawarliśmy umowę. Żadnych więcej zobo
wiązań do czasu, gdy wywiążesz się z obecnych.
Pamiętasz?
- Pamiętam. Ale to co innego. To moja praca. Nie
żadna przysługa. Wszyscy nauczyciele to robią.
- Okay. Akceptuję - przysiadł na piętach i z satys
fakcją spojrzał na zapaskudzoną podłogę. - No,
zrobione. A co z Dannym? - ciągnął. - Nie zauważyłem
go na twojej liście.
- To dlatego, że jest na lodówce. To znaczy prośba
Valerie - złapała ścierkę i zabrała się za kawałek
podłogi, właśnie „wymyty" przez Juliana.
Kuchenne drzwi otwarty się i weszli Donna i Cory.
- Cześć, panie Lord... Julianie - zawołała promien
nie Donna, potrząsając włosami, dodatkowo przyo
zdobionymi pasemkami jaskrawej zieleni,
Julian podniósł brwi.
- Hej! - powitał ostrożnie Donnę, po czym zwrócił
się do Callie. - Jeżeli będę potrzebny, to jestem na
górze w swym tymczasowym biurze. Nie uważaj tej
dyskusji za zakończoną - jedynie odkładam ją na
później. Mam nadzieję, że czeka was... owocny dzień-
- I ciebie też - odparła Callie. Być może Julian
jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, lecz ich
dyskusja zdecydowanie się zakończyła. Odwróciła się
do Cory'ego. - Czy twój brat przyjdzie?
- Oczywiście. Nie może się już doczekać, żeby
dorwać się do tutejszych przewodów. Co dziś mamy
na tapecie? Znowu rozwałkę?
Callie zaśmiała się i pokręciła głową.
- Co powiecie na poszukiwanie skarbów? - słysząc
okrzyki radości, objaśniła plan Juliana. - Nie mam
pojęcia, gdzie możecie szukać tych notatek. Mogą
być niemal wszędzie. Jedno, o co proszę, to żebyście
starali się być cicho i nie przeszkadzali Julianowi.
Odprowadziła ich rozbawionym spojrzeniem, a kiedy
wyszli, nachyliła się i uniosła Danny'ego. Nagle rozległ
się dzwonek u drzwi, Callie zachichotała.
Pospieszyła do wejścia, aby otworzyć bratu Co-
ry'ego, Tedowi. Jego wygląd nieco zbił ją z tropu. Na
oko nie wydawał się o wiele starszy od jej pomocników,
za to wzbudzał - o ile to możliwe —jeszcze mniejsze
zaufanie. Jego ubranie było modnie poszarpane, zaś
długie włosy związał na karku sznurowadłem. Przez
rozdarcie w koszuli dostrzegła wytatuowaną czaszkę
i skrzyżowane piszczele.
Ted przekroczył próg, rozejrzał się wokoło i gwi
zdnął.
- Co za miejsce! - wyminął ją niedbałe. - Popatrz
tylko na te starożytne przewody! O kurcze, nie mogę
się już doczekać!
Callie przeraziła się nieco.
- Posłuchaj, Ted - powiedziała szybko. - Pan
Lord prosił, abym skontaktowała się z nim, zanim
cokolwiek zrobimy. Wydaje mi się, że interesują go
plany... zezwolenia, schematy — te rzeczy.
- Nic nie wiem o żadnych planach i schematach.
ale możesz przekazać panu Lordowi, że na swojej
robocie się znam. Poczekaj, aż zobaczy mój ra
chunek.
- Rachunek? - powtórzyła zaniepokojona Callie.
To oznaczało pieniądze - coś, czego podaż ostatnio
wydatnie się zmniejszyła. - Twój brat sądził, że uda
nam się dojść do porozumienia.
- Jasne, że tak, dajecie mi mnóstwo zielonych
papierków, a ja naprawiam elektrykę - zaśmiał
się donośnie, a Danny natychmiast zaczął płakać.
Ted zmierzył dziecko podejrzliwym spojrzeniem
i cofnął się nieco. - Słuchaj, muszę sprawdzić parę
rzeczy. Rozejrzę się trochę. Nie masz nic przeciw
temu?
- Chyba...
- Świetnie - skierował się do holu. - Nie wiedziałem,
że takie domy jeszcze gdzieś stoją. Zazwyczaj poszły
z dymem wiele lat temu.
Callie wróciła do domu późnym popołudniem.
Dostarczenie ciast trwało znacznie dłużej, niż przewi
dywała.
Weszła do domu i natychmiast usłyszała pod
ekscytowane głosy, dochodzące z biblioteki. Donna
wysunęła głowę i powiedziała:
- Chodź szybko! Coś znaleźliśmy!
Callie pospieszyła do niej. Cory i Donna nachylali
się nad niwielką kopertą, nawet Brutus przyłączył się
do nich, skomląc i starając się wepchnąć w sam
środek. Callie powiodła wzrokiem po stosach książek,
zaścielających całą podłogę.
- Na miłość boską, co się tu... - zaczęła, lecz Cory
przerwał jej natychmiast.
- Pościągaliśmy wszystko z półek - wyjaśnił, choć
było to oczywiste od pierwszego spojrzenia. - I zobacz,
co znaleźliśmy! - triumfalnie podał jej różową kopertę.
- Cudownie, Cory. To wygląda na kolejny list od
Maudie - obejrzała kopertę, widniały na niej imiona
jej i Juliana. - Może powinniśmy zaczekać na pana
Lorda, skoro jest zaadresowany również do niego
- słysząc jęk zawodu, ustąpiła. - No dobrze, spraw-
dzimy, czy to coś ważnego. Nie chciałabym mu
przeszkadzać, jeśli to jest fałszywy alarm.
Callie nerwowo otworzyła kopertę. Wewnątrz
znajdował się kawałek bladoróżowego papieru. Wy
ciągnęła go i w powietrzu uniósł się lekki kwiatowy
zapach - perfumy Maudie. Zamrugała szybko kilka
razy, odgarniając od siebie nagłą falę smutku, i zmusiła
się, by odczytać list.
Kocham!
Przykro mi. Ten list nie dotyczy testamentu. Ale
nie poddawajcie się! Jeżeli czytacie te słowa, oznacza
to, ze nie żyję, zatem zasadźcie dla mnie kwiatek.
A kiedy zakwitnie, pamiętacie, jak bardzo was ko
cham.
Ciotka Maudie
Na schodach rozległy się szybkie kroki i do biblioteki
wpadł Julian. Z niedowierzaniem rozgrzał się po
pomieszczeniu, po czym polecił surowo:
- Wyjdźcie stąd. Wszyscy.
Gdy pokój opustoszał, Julian usiadł obok Callie,
łagodnie uniósł jej głowę i otarł łzy.
- Co ci jest, kochanie? - spytał miękko. - Co się
stało?
Bez słowa podała mu list Maudie. Objął ją ramie
niem i pospiesznie przeczytał kartkę.
- Cholera - mruknął. Jego usta musnęły czubek
głowy Callie. - Nie płacz, kochanie. Wszystko
w porządku. Zrobimy to razem, ty i ja. Co powiesz
na róże? Maudie zawsze kochała róże.
- Żółte i różowe. Te wielkie o ciężkim zapachu.
Szalała za nimi. Cały trawnik zapełnimy różami,
żebyśmy zawsze mogli o niej myśleć. I...
Przeszkodziło jej ciche skwierczenie.
- Co się... - zaczął Julian i w tym momencie
światła zamrugały i zgasły. Julian paskudnie zaklął
pod nosem.
- Ted! - szepnęła z rozpaczą Callie. - Powinnam
była wiedzieć!
Sekundę później nieprawdopodobna energia po-
płynęła przewodami. Żarówki błysnęły jaskrawą bielą,
a Callie pomyślała, że zaraz eksplodują. W całym
domu rozległ się buk i wszystko zgasło.
- Ktoś właśnie zamordował mój komputer - oznaj
mił w całkowitej ciemności Julian. - Przepalił jego
elektroniczny móżdżek. Zdarzało się, że ludzi wieszano
za mniejsze zbrodnie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Reguła numer 10
Czasem zdarzają się błędy. Szczególnie
tym, którzy działają bez planów
Julian siedział przy biurku w swym tymczasowym
biurze i wpatrywał się w komputer - ten sam, który
otrzymał terapię elektrowstrząsową. Boże, to zdarzyło
się wczoraj? Odsunął na bok papiery i złapł za
telefon. Po kilku minutach dotarł do Brada.
- Co ci jest stary? Brzmisz nieszczególnie - stwierdził
z lekkim rozbawieniem wspólnik.
- Bo tak się czaję! Właśnie skończyłem sprawdzać
wszystkie akta. Jest tak źle, jak ci mówiłem. Wszystko
poszło w diabły, kiedy ten... ten nienormalny smarkacz
postanowił zabawić się w Benjamina Franklina.
Komputer wysiadł doszczętnie. Ponad tydzień pracy
szlag trafił.
- Nie mogę uwierzyć, że nie zabrałeś ze sobą
stabilizatora. To do ciebie niepodobne - Brad umilkł
na chwilę. - Może powinienem przejąć od ciebie tę
robotę. Zawsze miałem słabość do Willow's End.
-
Nie ma mowy. Trafiłbyś do Wariatkowa po
dwudziestu czterech godzinach. Brutus rozsmarowałby
cię na wycieraczce, jeszcze zanim zdążyłbyś wejść do
środka. I to z jedną łapą zawiązaną na plecach.
- Jedną łapą... Co w ciebie wstąpiło, Julian? Mówisz
tak jakby ten zwierzak był człowiekiem. Jeśli sprawia
kłopoty, pozbądź się go.
~
Pozbyć się go? Oszalałeś? - Julian ugryzł się
w język. Czy naprawdę bronił tego potwora? Chyba
zbyt często przebywał w towarzystwie Callie.
- Nie sugeruję nic drastycznego - tłumaczył Brad.
- Po prostu znajdź mu nowy dom - powiedzmy,
gdzieś na Alasce.
- Odczep się, Brad - oznajmił krótko i treściwie,
- Okay, okay, to tylko dobra rada. Ale muszę
powiedzieć, że martwię się o ciebie. Julian Lord,
człowiek, na widok którego dyrektorzy i biznesmeni
umierają ze strachu, mistrz reguł i przepisów. Pan-
System we własnej osobie nie potrafi wziąć w karby
jednej drobnej dziewczyny, zwariowanego elektryka
i złośliwego gnoma w psiej skórze.
Julian z całej siły zacisnął palce na słuchawce. Gdyby
zdołał dosięgnąć przez telefon szyi Brada, jeden z nich
umarłby szczęśliwy. I nie byłby to jego wspólnik.
- Z tego, co mówiłeś, masz pięćdziesiąt procent
szans na to, że odziedziczysz majątek Maudie. Napraw
dę bardzo lubię Wilow's End - to jezioro, spokój i ciszę,
ten wielki stary dom. Może byś mi go sprzedał i pozbył
się jak najszybciej - zanim, stary, zupełnie się rozkleisz.
- Potrzebujesz WiIIow's End mniej więcej tak, jak
pies piątej nogi - warknął Julian. - Choć jak się nad
tym zastanowić...
- Daj spokój, stary. Obiecaj mi, że jeśli go odzie-
dziczysz, będę miał prawo pierwokupu.
- Jasne, Brad. Czego sobie tylko życzysz. Chcesz!
księżyc na sznurku? Masz go. Tylko zejdź ze mnie.
A co z tymi kursami dla Comptecu? Potrzebne mi
najnowsze dane.
- W porządku. To już bardziej przypomina stare
go... - głos Brada urwał się nagle.
Julian kilka razy uderzył w widełki, zanim zorien
tował się, że telefon nie działa. Panowała w nim cisza
niczym w przysłowiowym grobie. Odwiesił słuchawkę,
czując straszliwe podejrzenie. To niemożliwe. Po
wczorajszej katastrofie nawet tak zwany elektryk nie
odważyłby się tu wrócić. Nie, jeśli cenił swoje życie.
Julian zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju. Co
za dużo, to niezdrowo.
Pod maską spokoju Callie starała się ukryć panikę.
- Nie możesz tego skleić?
- To miał być dowcip? - spytał Ted.
- Nie. To nie dowcip - wyjaśniła, starannie dobie
rając słowa. - To ty jesteś ekspertem od elektryczności.
Ty przeciąłeś ten kabel. Zaszyj go, albo może zawiąż
nie wiem. Ale napraw. Szybko.
- Oszalałaś, czy co? Zgoda, znam się na elektrycz
ności, ale to linia telefoniczna. A ja nie jestem
Alexandrem Grahamem Bellem. Spróbuj zadzwonić
po fachowców.
- Nie mogę! - z najwyższym trudem pohamowała
się, by nie krzyknąć. - Jak mam się do nich dodzwonić?
Mój telefon nie działa, bo przeciąłeś linię. Pamiętasz?
- O rany, faktycznie! - jego śmiech przypomniał
Callie osła, którego słyszała kiedyś na festynie. - Co
ze mnie za idiota. Sam nie wiem... - Ted zerknął jej
przez ramię i urwał, przełknął głośno ślinę, a jego
twarz śmiertelnie zbladła. Callie odwróciła się, nie
wątpiąc ani przez chwilę, że ujrzy Juliana.
- Wspaniale - mruknęła, zmuszając się do lekkiego
uśmiechu. - Lepiej wymyśl jakieś dobre wytłumaczenie.
I to szybko. On ma na twarzy wypisane morderstwo.
Ted zaczął cofać się ku drzwiom, mówiąc bez
przerwy.
- Spadam stąd. Powodzenia z telefonem, Callie.
I z całą elektryką - wystartował do biegu i znikł.
- Hej, zaczekaj! - krzyknęła za nim. - Co z moim
telefonem? Ted!
- Zabiję go - stwierdził z furią Julian. - Nie.
Najpierw zabiję ciebie za to, że go wpuściłaś, a dopiero
potem jego. W każdym razie zginiecie oboje.
- On... ja... my... - cofnęła się o krok. Nigdy nie
widziała go tak wściekłego. Twarz mu pociemniała,
usta zwęziły się w niebezpieczną linię. Spojrzała mu
w oczy. Nie były już brązowe. Nie pozostał w nich
żaden ślad nęcącej czekolady.
- Jak mogłaś? - spytał ostro. - Jak mogłaś go
wpuścić po tym, co zrobił wczoraj? Czy twoje obietnice
nic dla ciebie nie znaczą?
- Oczywicie, że znaczą - odsuwała się krok po
kroku, próbując mu wyjaśnić. - Ted chciał pomóc,
Czuł się winny z powodu twojego komputera. Błagał
mnie, żebym pozwoliła mu to naprawić. Co miałam
zrobić?
To było najgorsze możliwe pytanie.
- Co miałaś zrobić?-Julian podszedł bliżej. W jego
głosie zabrzmiała niebezpiecznie słodka nuta. - Spróbuj
powiedzeć: nie! To proste, naprawadę. Nie. Trzy
litery. Spróbuj.
- Julianie...
- Nie, Julianie. Nie. Masz powiedzieć nie.
- Ale przecież...
- Nie potrafisz tego wymówić, co? - przeczesał
dłonią włosy. - To dlatego spędzasz całe życie na
wykonywaniu pracy, należącej do innych. Całe Willow
o tym wie. Dobra stara Callie, zawsze gotowa i chętna
do pomocy... co za ofiara.
Callie wyprostowała się z całą godnością, na jaką
było ją jeszcze stać.
- Staram się pomagać ludziom, Julianie. Lubię
pomagać. Jeśli to błąd, przepraszam, choć nigdy nie
sądziłam, że będę musiała się z tego tłumaczyć.
- Może wyraziłem się mocniej niż trzeba.
- Pomaganie ludziom jest okay, i miło czuć się
potrzebnym. Ale ty posuwasz się za daleko. Musisz
przyznać, że efekty nie są zbyt zachęcające. To tylko
dowodzi, że sprzedaż tego miejsca jest jedynym
wyjściem. Nie mogę zmusić cię do tego, byś wyrzekła
się Willow's End, jeśli ty je odziedziczysz, ale w przeciw-
nym razie to rozwiązanie wydaje się najlepsze.
- Nie mówisz chyba serio! Nie mógłbyś sprzedać
Willow's End i kiedykolwiek spojrzeć sobie w oczy!
- Pożyjemy, zobaczymy. W obecnej sytuacji nie
mam większego wyboru. Odpowiedzialność za ten
dom spadła mi na głowę, czy tego chcę, czy nie. Cóż,
próbowaliśmy działać na twój sposób. Nic z tego nie
wyszło. Teraz wypróbujemy mój.
- To znaczy...
- Niech twoja załoga stawi się jutro wcześnie rano.
I nie mam tu na myśli godziny dziesiątej. Mają być
na ósmą. Powiem wam wtedy, co macie robić.
- Och, Julianie! - jęknęła Callie. - Nie zaczniesz
chyba tych swoich: po pierwsze, po drugie, po trzecie?
- Jeśli będzie to potrzebne, żeby zmusić was do
roboty, to możesz na mnie liczyć.
- Staraliśmy się przez te ostatnie dwa tygodnie,
Callie. Naprawdę - powiedział Cory - problem w tym...
- Macie się zabrać do roboty - stwierdziła Callie
stanowczo.
- Niestety - Cory usiadł na podłodze i splótł ręce
na piersi. - Uważaj to za bunt. No wiesz, bierny
opór. Jak za dawnych czasów.
„Bierny opór? To oznacza bierny opór? Ale to
nie... czas na lekcję historii" - upomniała się w myślach.
Donna dołączyła do Cory'ego siedzącego na podłodze.
Callie przyglądała się ich niezadowolonym minom
z rosnącą obawą.
- Wiem, że nie jesteście do tego przyzwyczajeni
i że zmiany są nieco drastyczne. Ale chciałabym,
żebyście dali Julianowi jeszcze jedną szansę - rzekła
błagalnie, uniesieniem rąk uciszając ich protesty.-
Dajcie mu jeszcze jeden dzień. To wszystko, o co
proszę. Przetrzymaliście dwa tygodnie. Nie wytrzymacie
jeszcze przez jeden dzień?
- Mam poważne wątpliwości - odparł Cory.
- Potwornie dużo od nas wymagasz.
Callie zastanowiła się szybko, wiedząc, że będzie
sobą gardzić za to, co ma zamiar zrobić.
- Dobra. Pięć dolców dziennie - dla każdego. Tak
albo nie.
- Dycha i umowa stoi - odparowała Donna.
Dwadzieścia dolarów. To zdecydowanie naruszy
jej budżet, ale ich ocalenie jest tego warte.
- Zgoda. Ale to oznacza trzymanie się rozkładu co
do milisekundy. I, Cory - zerknęła na głównego
winowajcę - żadnych więcej uwag. Jeszcze jeden tekst
o wysyłaniu sygnałów dymnych, bo telefon nadal nie
działa, i zrywamy układ. Rozumiemy się?
- Rozumiemy - padła entuzjastyczna odpowiedź.
Callie spędziła resztę dnia nękana wyrzutami
sumienia z powodu przekupstwa. Dodatkowo, odkrycie
faktu, że łapówka wcale nie była konieczna, jedynie
pogorszyło jej nastrój.
Gdy tylko Julian zszedł na dół, od razu widać było,
jak bardzo się zmienił. Zniknął gdzieś sztywny
organizator z wykazami i szczegółowymi instrukcjami.
Zamiast niego stał przed nimi pogodny, energiczny
przywódca, który po kilku minutach doprowdził do
tego, że jego pomocnicy wręcz wyłazili ze skóry, by
mu się przypodobać.
- Okay, na dzisiaj wystarczy - Julian dał sygnał do
zakończenia pracy późnym popołudniem. - Przez
parę ostatnich tygodni bardzo ciężko pracowliście.
Doceniam to. Ten pokój faktycznie zaczyna nabierać
ludzkiego wyglądu. Jeszcze kilka tygodni i z powrotem
postawimy ściany.
- Szkoda tylko, że nie znaleźliśmy testamentu
- wtrącił Cory. - Przypuszczam jednak, że trzy
skarpetki, dwie notatki Maudie z cyklu „to nie to"
i para spodenek to niezły połów.
- Zdecydowanie. Choć sprawnie działające prze
wody, prawdziwe ściany i świeża farba byłyby jeszcze
lepsze. Teraz, kiedy ten dom powoli staje się miesz
kalny, skoncentrujemy się na poszukiwaniach tes
tamentu. Tymczasem jednak chciałbym wam po
dziękować za wszystko, co już zrobiliście. Funduję
wam puchary bananowe w lodziarni Farkle'a - uśmie-
chnął się szeroko. - Tylko nie napchajcie się za
bardzo, bo potem zapraszam was na pływanie.
Słysząc wybuch radości, Callie ukryła twarz w futrze
Brutusa.
- Cudownie! - wymamrotała. — Najpierw zniszcz
im zęby. Wypchaj cukrem. I do tego jeszcze przekup
stwo. Jak nisko można upaść!
- Fantastycznie! - wykrzyknął Cory. - Dwie dychy
od Callie za zakończenie naszego strajku i do tego
puchary bananowe od pana Lorda. To się dopiero
nazywa wyjątkowy dzień!
Cisza, która nastąpiła po ich hałaśliwym wyjściu,
była niemal ogłuszająca.
- Przekupujesz ich? Zdumiewasz mnie, Callie
- Julian przestawił drabinę na środek gabinetu, wspiął
się na nią i z zadowoleniem obejrzał świeżo pomalo
wany sufit.
- A jak nazwiesz stawianie im lodów u Farkle'a?
- odpaliła. - Głaskaniem po główce?
- W pewnym sensie, tak. Przez ostatnie dwa tygodnie
dawali z siebie wszystko i chciałem okazać im wdzięcz
ność - usiadł na najwyższym szczeblu, przyglądając jej
się chłodnym i lekko napominającym wzrokiem. - Ale
łapówki... Wszystko zepsułaś, droga kuzynko.
- No więc jestem tylko człowiekiem - mruknęła
bezmyślnie do psiego ucha. - Julian też by nim został
- gdyby ktoś strącił go z tej drabiny pomiędzy resztę
śmiertelników.
Z radosnym szczeknięciem Brutus zerwał się na
nogi i skoczył w kierunku drabiny.
- Nie. zaczekaj! - krzyknęła, o sekundę za późno.
- Nie mówiłam serio!
Słysząc ostrzegawczy odrzyk Callie, Brutus uczynił
szlachetną próbę zatrzymania się póki czas. Desperacko
przebierał łapami - bez skutku. Jego wielkie cielsko
skręciło nieco i zad uderzył w sam środek drabiny,
wybijając ją spod Juliana.
Drabina, a z nią i Julian, z hukiem runęła na
ziemię. Callie zakryła oczy, kuląc się. Minęła długa
minuta, nim odważyła się zerknąć przez palce. Jej
przybrany brat leżał rozciągnięty na podłodze, a obok
spoczywał Brutus.
Julian uniósł głowę i spojrzał na psa.
- Et tu, Brute - powiedział i jęknął. Zamknął oczy,
a jego głowa opadła na ziemię. Callie zerwała się na
równe nogi i podbiegła do niego.
- Julianie! Julianie, nic ci nie jest? - uklękła na
podłodze, wpatrując się w jego bladą nieruchomą
twarz. - Och, nie! Błagam, niech nic ci nie będzie.
Przepraszam. Nie chciałam, nigdy nie sądziłam, że
Brutus naprawdę to zrobi.
Uderzyła ją okropna myśl. A jeśli Julian złamał
sobie coś podczas upadku? Jeśli uderzył się w głowę
i wpadł w śpiączkę?
- Nie pamiętam, co się robi z ranami głowy
- jęknęła. - Unieść stopy czy głowę?
Brutus rozwiązał ten problem. Przycisnął nos do
twarzy Juliana i polizał ją.
- Przestań! - huknął Julian, nadal nie podnosząc
powiek. - I tak już dość szkód narobiłeś. Nie musisz
jeszcze mnie obśliniać.
- Julian? - Callie odetchnęła z ulgą.
- A któżby inny? - warknął, na moment otwierając
jedno oko.
- Eee, czy wszystko w porządku? Nie ruszasz się...
- Nie jestem idiotą. Jeśli drgnę, ten diabelski pomiot
mnie pożre.
- Kto? - zamrugała ze dziwienia. - Brutus? Czemu
miałby cię zjeść?
- A czemu robi to, co robi? Bo to wariat - Julian
Podparł głowę rękami. - Nie mam zamiaru ryzykować.
Zostanę tutaj, piękne dzięki.
- Zrzucił cię z drabiny tylko dlatego, że ja mu
kazałam - wyjaśniła z zakłopotaniem Callie.- Nie zje
cię, jeśli mu tego nie powiem, a nie powiem. Przy-
rzekam.
- Ale mi ulżyło. Czy często ci się to zdarza?
- Tak, tak, czasami - wyznała. Wyrzuty sumienia
zagłuszyły u niej wszelkie inne uczucia. - Czemu
nie zastanowię się, zamiast gadać, co mi ślina
na język przyniesie? A ty... - wbiła wzrok w Brutusa
- musisz wszystko, co powiem, brać tak dosłownie?
Powiedziałam: ktoś. Znasz takie słowo. Ktoś po
winien zrzucać go z drabiny. Nie ty. Ktoś powinien
wepchnąć Gwen do jeziora. Rozumiesz? Ktoś, to
nie znaczy ty!
- Owen? - Julian uniósł powieki i spojrzał najpierw
na Callie, następnie zaś na psa. - Niech no zgadnę.
Brutus potrząsnął głową, żałośnie pisnął i jakby
usiłując naprawić sytuację, spróbował usiąść Julianowi
na kolanach. Ten ze świstem wypuścił powietrze.
- Przestań, bo tym razem mnie zamordujesz - zdołał
wykrztusić, odpychając wielkie zwierzę. - No dalej,
siad. Nie jestem na ciebie zły - świdrujący wzrok
Juliana spoczął na Callie. - Natomiast ty, to zupełnie
inna historia.
- Mogę wszystko wytłumaczyć - oznajmiła po-
śpiesznie.
- Mam nadzieję. Zacznij od Gwen i nie omijaj
niczego.
- Gwen. Dobra - zaczęła, wyłamując palce. - Wi-
dzisz, byłyśmy razem nad jeziorem i Gwen powiedziała
coś, co mi się... co mnie...
- Co ci się nie spodobało - podsunął Julian.
- Właśnie - Callie pochwyciła to słowo niczym
cyba, rzucająca się na przynętę. - Niezbyt spodobał
mi się temat jej wywodów i w rezultacie straciłam
panowanie nad sobą. Powiedziałam, że k t o ś - zamil-
kła na chwilę, wystarczającą, by zmierzyć Brutusa
nieprzyjaznym spojrzeniem - powinien wepchnąć ją
do jeziora.
- I?
- I ktoś to zrobił. Po fakcie Gwen stwierdziła, że
byłam za to odpowiedzialna. - Przełknęła ślinę.
- To wiem - w jego głosie pobrzmiewał gniew.
- To wszystko wyłącznie moja wina - nalegała
z całą szczerością. - Może i nie wepchnęłam jej tam
własnymi rękami, ale i tak znalazła się w wodzie
przeze mnie. I dlatego przyjęłam na siebie winę...
Julian usiadł i jęknął, przyciskając dłoń do żeber.
- Nie musisz już nic mówić. Teraz pojmuję - z je
go ciemnych oczu zniknęła furia, zastąpiona bły
skiem rozbawienia. - Zawsze wiedziałem, że to
Brutus wrzucił Gwen do jeziora. Okno mojej sypialni
wychodzi na tamtą stronę. Widziałem całą tę scenę.
Po prostu nie zdawałem sobie sprawy z tego, że
kazałaś mu... eee, przeprowadzić egzekucję. I do
dzisiejszego dnia nie uwierzyłbym w to, nawet gdybyś
mi powiedziała.
- Bo nie wierzyłeś, że Brutus mnie rozumie - lekki
uśmieszek wykrzywił jej wargi. - Zakładam, że teraz
już wierzysz?
- Powiedzmy, że mogę zastanowić się nad taką
możliwością - wyciągnął rękę i łagodnie pociągnął ją
za włosy. - Obwiniałaś się za moje zerwanie z Gwen,
zielonooka? - widząc, jak przytakuje, spoważniał.
- Nasz związek skończył się w momencie, gdy skłamała
na twój temat.
- Och! - odrzekła słabo Callie. - Szkoda, że nie
wiedziałam.
- Następnym razem zapytaj - przyjrzał się jej
z ciekawością, słyszalną też w jego głosie. - Wiem, co
cię tak rozwścieczyło przed chwilą. A co takiego
strasznego powiedziała wtedy Gwen, że aż zasłużyła
sobie na kąpiel?
Jego pytanie zaskoczyło ją kompletnie. Gwałtownie
poczerwieniała. Nigdy w życiu Julian nie usłyszy
odpowiedzi. Jej usta są zamknięte, zaklejone i gapie-
czętowane. Nawet pod groźbą śmierci nie ujawni, co
powiedziała Gwen - to by było zbyt upokarzające.
Najlepszym rozwiązaniem wydała jej się ucieczka,
toteż spróbowała zerwać się na nogi.
- O nie, nic z tego - ręka Juliana wystrzeliła do
przodu i zamknęła się na jej przegubie. - Nigdzie nie
pójdziesz, póki nie skończymy tej rozmowy. No dalej
- z niesłychaną łatwością przyciągnął ją do siebie.
- Nie!
- Jesteś mi to winna, Callie. Przynajmniej tyle. Co
ona powiedziała?
Callie podjęła próbę udzielenia wymijającej od
powiedzi.
- Była bardzo nieuprzejma. A jeśli jest coś, czego
naprawdę nie znoszę, to są to nieuprzejmi ludzie
- spróbowała uwolnić rękę. Jego uchwyt, choć lekki,
nie dawał się rozluźnić.
- Bzdury. Jaki był prawdziwy powód?
Nie mogła wyznać prawdy. Mógłby nie zrozumieć.
Albo, co gorsza, zrozumiałby aż za dobrze. Pomyślałby,
że ona...
- Callie!
- Gwen powiedziała, że się w tobie kocham
- wypaliła bezmyślnie. Jęknęła w duchu. I tyle po
zamkach, pieczęciach i łańcuchach, nie mówiąc nawet
o groźbie śmierci. Prawda była gorsza niż jakakolwiek
śmierć. - Gwen stwierdziła, że robię do ciebie słodkie
oczy, i jeżeli nie przestanę, to... to...
- To co? — naciskał łagodnie.
- Powie wszystko tobie i Maudie - Callie spuściła
głowę i dodała prawie szeptem. - Oznajmiła mi, że
nie powinnam czuć do ciebie nic więcej, jak tylko
braterską miłość.
Jego oczy pociemniały i zalśniły dziwnym blaskiem.
- Nie czułaś do mnie jedynie braterskiej miłości,
co? - spytał Julian chrapliwie. - Tak jak i teraz. - Nie
czekał na jej odpowiedz. I całe szczęście, bo zabrakło
jej słów. Jego dłoń puściła przegub Callie i zaczęła
delikatnie pieścić jej ramię. - A gdybym ci powiedział,
że nie interesują mnie braterskie uczucia? Gdyby to,
co do ciebie czuję, nie miało nic wspólnego z braćmi
i siostrami, czy nawet kuzynami drugiego stopnia?
Callie zadrżała pod dotykiem jego wędrujących
palców, próbując myśleć logicznie. Nie śmiała przy
puszczać, że jego słowa znaczą coś więcej. Raz
już przecież popełniła ten błąd. Oczywiście, że nie
traktował jej jak krewnej. Bo nią nie była. Ich
krótkie powinowactwo stanowiło efekt przypadko
wego małżeństwa - z akcentem na słowo „przy-
padkowe". Nie wolno jej tracić głowy i ani na
chwilę się zapomnieć. Bo inaczej...
- Powiedz coś, Callie. Nie bój się - sposób, w jaki
wymówił jej imię, miał niezwykły i cudowny wpływ
na jej równowagę. - A gdybyś się dowiedziała, że mi
się podobasz? Co wtedy?
Potrząsnęła głową. Nie mówił poważnie. To niemoż
liwe. A przecież emocja, coraz silniej dźwięcząca
w jego głosie, była dowodem na wręcz coś przeciwnego.
Jego dłoń dotarła do policzka Callie, wzbudzając
kolejny dreszcz.
- Mówisz tylko „gdyby" i „gdyby". Takie gdybanie
to czysta fantazja. Miło się o tym myśli, ale to
wszystko. - Ich oczy spotkały się i Callie utonęła
w ciemnej aksamitnej głębi. Może nawet zadowoli się
marzeniami, jeżeli mogłaby je dzielić z Julianem.
- To się dzieje naprawdę, Callie - Julian nachylił
się nad nią, obejmując dłońmi jej twarz. Jego oddech
owiewał ją, - To co czuję w tym momencie jest tak
rzeczywiste jak ty i ja. Czy możesz temu zaprzeczyć?
Wszelkie wątpliwości ostatecznie zniknęły.
- Nie.
Słowo to zawisło między nimi, a Julian wyszeptał
jej imię. A potem nie było już miejsca na słowa, tylko
na uczucia, gdy znalazła się w jego ramionach.
W tej sekundzie pojęła, że go kocha. Przez ponad
rok starała się oszukać samą siebie, lecz nie teraz. Nie
będzie dłużej uciekać przed tym faktem. Cokolwiek
naprawdę czuł do niej Julian, była już na niego
skazana.
Stopniowo ich uścisk rozluźnił się. Dłoń Juliana
wolno zsunęła się po jej plecach.
- Nie to planowałem - wymamrotał.
Callie westchnęła, przytulając twarz do jego szyi.
- Czy wszystko, co robisz, musi być planowane?
- Nie - zaśmiał się lekko. - Nasz pierwszy pocału
nek, tam na tratwie, był całkowicie spontaniczny,
czyż nie? Dokładnie tak jak ten.
- Być może - przyznała niechętnie, odsuwając się
na tyle, by móc spojrzeć mu w oczy. - Ale on i tak
się nie liczy. - Widząc jego zdumienie, poczuła się
w obowiązku wyjaśnić. - Nie był prawdziwy. Wtedy
jeszcze byłeś moim bratem.
Julian wybuchnął śmiechem.
- Musisz się nauczyć paru rzeczy, jeśli chodzi
o braterskie pocałunki, kochanie - wsunął dłonie
w jej włosy i przyciągnął ją do siebie. - Ale nie ode
mnie.
- Nie? - szepnęła Callie.
- Nie. A skoro ten pierwszy się nie liczył, oto
jeszcze jeden -jako rekompensata.
- Jeszcze jeden jako rekompensata, za co? - zapytał
stojący w drzwiach Cory. - Co tu się dzieje? Straciliśmy
coś? - odwrócił się i ryknął przez hol: - Hej! Donna,
tu się dzieją ciekawe rzeczy. Oni rozmawiają o cało
waniu i takich różnych.
- Jeżeli natychmiast nie wyniesiesz się z tego pokoju,
to pogadamy sobie o zabijaniu i takich różnych
- oznajmił Julian swym najbardziej groźnym tonem.
Ąle Cory się tym nie przejął.
- Nie róbcie sobie kłopotu. Chciałem tylko zawia
domić Callie, że głosowaliśmy i wynik był jednogłośny.
- Głosowaliście? - Callie spojrzała na niego nic nie
pojmującym wzrokiem.
- No wiesz. Co do pracy dla pana Lorda i tego, że
nam płacisz. Postanowiliśmy, że możesz zapomnieć
o pieniądzach za strajk. Dziś było świetnie, a branie
za to forsy jest nie fair. Jeśli byście nas potrzebowali,
to jesteśmy nad jeziorem - wykrzywił się chytrze.
- Możecie chyba wracać do tego, co przed chwilą
robiliście, ja bym wrócił.
Julian usiadł i włożył okulary.
- Nie musiałaś zwiększać ich zarobków. Wiem, że
zmiana stylu pracy doprowadziła do buntu. Ale
w końcu doszlibyśmy do porozumienia.
- Tak sądzisz? - spytała z żalem, widząc zmianę
nastroju Juliana. - Przepraszam. Wydawało mi się, że
to jedyny sposób.
- Przekupstwo? - uniósł brwi. - Jako nauczycielka
powinnaś lepiej wiedzieć.
- Może trzeba było postąpić inaczej, ale nie
wiedziałam, co zrobić. Przyszli do mnie. Byli zdener
wowani. Postanowili zrezygnować z pracy i nie
chciałam, by to się stało.
- Posłuchaj. Jest taka zasada postępowania w in-
teresach. To moja reguła numer jeden. Głosi ona:
„Nigdy nie uzależniaj się od czegoś do tego stopnia,
że oddałbyś wszystko, byle tylko to zachować''
- spoważniał nagle. - Uważam, że w przeciwnym
razie poświęca się swoje naczelne wartości. Ta zasada
odnosi się też do ludzi, A jeśli Donnie i Cory'emu
znudzi się ten remont? Co wtedy?
- Nie wiem - wyznała Callie, nie podobała jej się
ta reguła numer jeden. Wzbudzała niepokój. Czy ta
chęć do nadmiernego przywiązywania się, obejmowała
takie uczucia Juliana do niej? Czy ma to traktować
jak subtelne ostrzeżenie?
- Mmm. Jest pewien drobny szczegół, o którym
zapomniałam wspomnieć.
- Tylko jeden drobny szczegół? - powtórzył sucho
Julian.
- Właśnie - znów zaczęła wyłamywać palce. - Cho-
dzi o trzecie życzenie Maudie.
- Trzecie życzenie? - jego brwi uniosły się gwał
townie.
- Zgadza się - odparła z promiennym uśmiechem.
- To dotyczące Cory'ego, Donny i ich warunkowego
zwolnienia. To właśnie ten szczegół.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Reguła numer 41
Przyzwyczajenia są jak pchły. Możesz
się drapać, ale prawdziwą ulgę przy-
niesie dopiero proszek.
-
Wytłumacz się i to szybko! - polecił Julian.
Callie przełknęła ślinę.
- Cory i Donna mieli pewne kłopoty z prawem.
Maudie dowiedziała się o tym i zgodziła się działać
w zastępstwie kuratora. Zatem sędzia nakazał im
pracę społeczną w postaci pomocy przy remoncie
Willow's End - zakończyła, oczekując wybuchu. Nie
dał też długo na siebie czekać.
- Do cholery! - twarz Juliana poczerwieniała.
Doskonale wiesz, czemu przeoczyłaś ten, jeden drobny
szczegół"! Prawda jest taka, że starannie wystrzegałaś
się najmniejszej wzmianki o trzecim życzeniu Maudie.
I znakomicie orientuję się, dlaczego. Wiedziałaś, że
nigdy się na to nie zgodzę!
Nie zawracała sobie nawet głowy zaprzeczeniami.
- Nie miałam wyboru! - oznajmiła zamiast
tego. - Nie mogłam odmówić Maudie. Ona
umierała!
Julian odetchnął głęboko, usiłując się uspokoić,
- Mogę wczuć się w twoje położenie, ale do diabła,
Callie! - przechadzał się tam i z powrotem. - Jak
długo to ma trwać? Za co zostali skazani?
- Tylko do końca lata - wyraźnie grała na zwłokę.
Przygwoździł ją spojrzeniem.
- A ich przestępstwo?
- Zniszczenie cudzej własności - wymamrotała.
- ZNISZCZENIE CUDZEJ WŁASNOŚCI! - myś-
lała, że eksploduje. -I po zniszczeniu cudzej własności
rehabilitujesz tę parę, pozwalając im rujnować Willow's
End? Czy to tylko ja czegoś tu nie rozumiem, czy coś
jest nie w porządku?
- Jeśli chcesz mnie znieważyć, to musisz lepiej się
postarać - powiadomiła go. - Wyjaśniam ci sprawę
życzeń Maudie. Po prostu... zapomniałam powiedzieć
o trzecim.
- Masz bardzo wygodną pamięć - wpił palce we
włosy. - Co mam robić, Callie? Stać i patrzeć, jak
wpędzasz się do grobu? Nie potrafię. Jeśli nadal
będziesz tak postępować nie wytrzymasz długo. A ja
nie chcę być świadkiem tego. Nie, jeśli mogę temu
zapobiec - sprzedając dom.
- Chciałabym, żebyś przestał odgrażać się, że
sprzedasz Wilłow's End - odparowała. - Ten dom
nie ma nic wspólnego z moją chęcią pomagania
ludziom.
- To czemu to robisz?
- Co?
- Nie „co". Czemu? Czemu lubisz pomagać innym?
- nie dopuścił jej do głosu. - Ponieważ desperacko
chcesz czuć się potrzebna. Założę się, że powinniśmy
za to podziękować Helene.
- Moja matka nie ma nic z tym wspólnego!
- A, trafiłem w czuły punkt? - Callie zaczęła
się cofać, a on ruszył w jej stronę. - To wiele
wyjaśnia. Matka, która cię porzuca, która niespo
kojnie przenosi się z miejsca na miejsce, od jednego
męża do drugiego, zawsze w poszukiwaniu idealnego
życia i doskonałej miłości. Nie dostrzegając, że
w jedynym miejscu, gdzie zawsze była obecna - jest
córka.
- Nie - powtarzała Callie. - Mylisz się.
Podchodził coraz bliżej aż w końcu jej plecy oparły
się o ścianę. Nie miała już dokąd uciec.
- Córka ciągle gotowa tylko dawać i dawać, w na
dziei, że otrzyma w końcu choćby strzęp tego uczucia
i uwagi, których jej odmówiono. Pomyśl o tym, Callie.
- Nigdy nie przekupiłabym tych dzieciaków, gdyby
nie twoje spisy i schematy.
- Zmieniasz temat? - ujął jej głowę w swoje dłonie.
- Godna podziwu próba, ale i tak nic ci nie pomoże.
Zadarła podbródek. Zmiana tematu to w końcu
metoda uświęcona tradycją.
- To, że pomagam ludziom, nie jest nawet w połowie
tak okropne, jak te twoje głupie tabele. Nie wykonasz
żadnego ruchu, jeśli nie jest zaplanowany. Lada chwila
zaczniesz zapisywać mnie w swoim kalendarzu: „8
01
do 8
05
- pocałować Callie".
- Brzmi to wspaniale - zniżył głowę, Jego usta
były zaledwie o kilka centymetrów od niej, - A tak
dla twojej informacji, w tej chwili jest czwarta
pięćdziesiąt sześć.
Ich wargi spotkały się i Callie westchnęła, od
krywając, że nie jest w stanie myśleć, nie mówiąc już
o kłótni. Jej dłonie wspięły się na ramiona mężczyzny.
Tak długo marzyła o nim, wyobrażała sobie, jak
Julian obejmuje ją, całuje, pieści. Teraz wreszcie
wiedziała. Żadne marzenie nie mogło się z tym równać.
Powoli puścił ją i uniósł głowę, patrząc beznamiętnie
w jej twarz.
- I co? Czy to dla ciebie dość spontaniczne?
- No, dobrze - sapnęła bardziej oszołomiona niż
dawała po sobie poznać. - Więc nie planujesz
wszystkiego. Ale nigdy mnie nie przekonasz, że nie
można żyć bez tych twoich list i schematów.
- Tak sądzisz? Cóż, jest tylko jeden sposób, żeby
się o tym przekonać.
- To znaczy?
- Co stawiasz? - Jego oczy zabłysły.
- Jeszcze jeden zakład! - zawołała ze śmiechem
Callie. - Cudownie, to idealne rozwiązanie. Założę
się, że nie potrafisz przeżyć tygodnia bez zegarka,
kalendarza, wykazu czy tabeli.
- Poczekaj tylko. Nie chcesz usłyszeć, co ty będziesz
musiała zrobić? Możesz wtedy nie być już taką
entuzjastką.
- Co masz na myśli? - przyjrzała mu się podej
rzliwie.
- Żeby wygrać zakład, musisz odpowiadać „nie"
na wszystkie prośby, nieważne jakie - przez tydzień.
- Wszystkie prośby, nieważne jakie? Cóż to u licha
znaczy? - Callie przygryzła wargę.
- Dokładnie to, co słyszysz. Kiedy Suzie Jak-
jej-tam zadzwoni z jakimś nowym szkolnym projektem,
musisz powiedzieć „nie". Kiedy zadzwoni Valerie,
desperacko poszukująca opiekunki dla kochanego
Dann'ego odpowiedź ma brzmieć „nie".
- To wszystko? - uśmiechnęła się szeroko. - Krom
ka z masłem. Po prostu wezwę Teda i każę mu
ponownie odciąć telefon.
- Po moim trupie.
- Prędzej jego - przekrzywiła głowę.
Callie zdumiała się. Od lat nie widziała go tak
swobodnego. Ogarnęło ją cudowne uczucie. Czyżby
to ona tak na niego działała? Czy to możliwe?
- Mam nadzieję - ciągnął Julian - że po tym
tygodniu odkryjesz, jak bardzo ostatnio się przemę
czałaś - zanim zdążyła coś wtrącić, dodał: - Jeżeli
wygrasz, pomogę ci wypełnić dwa ostatnie życzenia
Maudie bez wtrącania się i narzekania.
- Naprawdę? - rozpromieniła się. - To mi się
podoba. A jeśli przegram?
- Na odwrót. Zrobimy to po mojemu.
- Bez wtrącania się i narzekania - dokończyła za
niego. I, skoro jego przegrana była praktycznie nieunik
niona, pozwoliła sobie na zadowolony uśmieszek.
- Nie wierzysz, żebym zdołał się obejść bez moich
schematów, prawda?
- Nigdy w życiu.
- No cóż, zobaczymy - odpiął z przegubu zegarek
i wręczył go Callie, - Proszę. Choć bardzo szybko
zwrócisz mi go. Nie wytrzymasz nawet siedmiu minut
bez pomagania innym, nie mówiąc już o siedmiu
dniach.
Wykrzywiła się do niego.
- A ty mniej więcej tyle wytrwasz bez swych
bezcennych wykazów.
- A zatem zakład stoi? - widząc jej potakujące
skinienie, przytulił ją do siebie. - Może przypieczętu
jemy go pocałunkiem?
Następnego ranka Julian dołączył do Callie przy
śniadaniu.
- Jest coś nowego - oznajmił bez żadnych wstępów
i z ponurą miną nalał sobie kawy. Następnie, ku
radości Callie, podniósł ją z krzesła i sam je zajął,
sadzając dziewczynę na kolanach.
- Nie będziesz tym zachwycona - ciągnął. Ton
jego głosu zaniepokoił ją. Był poważny, niesłychanie
poważny i szorstki.
- Co się stało? - dopytywała się niecierpliwie.
- Coś złego?
- Dzwonił mój ojciec.
Normalnie informacja ta nie stanowiłaby żadnego
powodu do obaw, lecz wyraz twarzy Juliana ostrzegł
ją, iż tym razem jest inaczej. Zacisnęła dłoń na jego
ramieniu.
- Czego chciał?
Wbił wzrok w filiżankę z kawą, po czym uniósł ją
i pociągnął łyk wrzącego płynu.
- Willow's End.
- Nie rozumiem — szepnęła Callie, - Co masz na
myśli?
- Dobrze wiesz. Mówiłem ci, że może do tego
dojść. Wyjaśniałem, jak ważne jest odnalezienie tego
testamentu. Jonathan dowiedział się, że go nie ma.
Nie wiem skąd, ani od kogo uzyskał tę informację,
ale akurat teraz nie jest to najważniejsze. Grunt, że
wie. Za dwa tygodnie przyjeżdża, aby domagać się
spadku po Maudie.
- Dlaczego? Po co mu on?
Usta Juliana wykrzywił cyniczny uśmiech.
- Ma zamiar zrobić dokładnie to, co mówiłem, że
zrobi. Chce sprzedać Willowi End. Brakuje mu
funduszów na ostatnią ekspedycję.
Z najwyższym wysiłkiem opanowała ogarniającą
panikę.
- Nie! To niesprawiedliwe! Tak nie może być!
Objął ją mocno, wplatając dłoń w jej włosy.
- Moglibyśmy zostawić to wszystko - zapomnieć
o testamencie i o Willow
/
s End. Nagle, w samym
środku chaosu odkryłem coś bardzo ważnego, i nie
mam nawet czasu, by się tym cieszyć.
Pokusa była silna. Bardzo silna.
- Naprawdę tego chcesz? - spytała Callie z waha
niem. - Poddać się?
- Nie! - jęknął. - Choć bardzo bym chciał mieć
trochę czasu dla ciebie i choć martwię się o ciebie,
nie potrafię tak łatwo zapomnieć o swej odpo
wiedzialności. To wola Maudie powinna zdecydo
wać, kto dostanie Willow,s End, nie chciwość mojego
ojca.
- A zatem co mamy robić?
- Znaleźć ten testament. To nasza jedyna szansa.
Może udałoby nam się udowodnić sam fakt jego
istnienia, ale nawet Peters nie jest w stanie stwierdzić,
co zawiera. Mówił, że zmieniała go tak wiele razy, iż
nie ma pojęcia, jak wygląda ostateczna wersja. Nie
mając testamentu potrzebujemy kogoś, kto mógłby
w sądzie pod przysięgą przytoczyć jego treść.
- No więc znajdziemy testament - stwierdziła.
Wzięła z talerza grzankę i posmarowała ją masłem.
- Jak dotąd nie staraliśmy się aż tak bardzo. Teraz
będziemy - musimy. Kiedy tylko przyjdą Cory
i Donna, zorganizujemy jeszcze jedno poszukiwanie
skarbu i tym razem zrobimy to tak, że przeszukany
zostanie każdy centymetr tego domu.
Julian zaśmiał się, odprężając wyraźnie.
- To mnóstwo centymetrów.
- To lepiej coś zjedz. Potrzebna ci będzie cała
twoja siła.
Posłusznie odgryzł kęs grzanki.
- Zapominasz o czymś.
- To znaczy? - Callie wyglądała na zaskoczoną.
- Dziś zaczął się nasz zakład. Nie mogę niczego
organizować.
- Nie bądź świnią. Julianie. Oto znajdujemy się
w krytycznej sytuacji, a ty zawracasz mi głowę tym
głupim zakładem. Jak możesz?
- Mogę, moja słodka - wyrwał jej z ręki ostatni
kawałek grzanki. - Organizowanie pozostawiam tobie.
Dobrze ci to zrobi. Zajmiesz się wykazami, podziałem
pracy i tak dalej, a ja...
- A ty co?
Wycisnął jej na ustach maślany pocałunek.
- A ja oczywiście będę słuchał każdego twego
rozkazu.
Callie westchnęła, wciskając się głębiej w jego
ramiona. Gdy tak ją obejmował i całował, prawie
udawało jej się zapomnieć o groźbie utraty Willow's
End. Prawie.
Callie odczekała z przydzielaniem zadań do czasu,
aż wszyscy zasiądą przy stole. Gdyby nie powaga
sytuacji, niedowierzanie malujące się na młodych
twarzach, rozbawiłoby ją do łez.
- Czy ja śnię? - spytał Cory. - Teraz ty robisz za
organizatora?
- Obawiam się, że tak. Zaczyna brakować nam
czasu, więc proszę, zróbcie, co w waszej mocy. Jeśli
znajdziecie jakiś ślad, nawet zupełnie nieistotny, dajcie
znać - podała Julianowi jego kartkę papieru. - Ty
jesteś na strychu. To zwykle strata czasu, ale kazałeś
nie pomijać niczego.
- Nie ma sprawy. Lepiej zrobić to zgodnie z logiką,
od góry do dołu, niż ryzykować, że coś przeoczymy.
- Chyba tak. Tylko że Maudie przenigdy tam nie
chodziła. Nie cierpiała tego strychu. Jest brudny...
- To nie problem.
- Pełen pajęczyn...
- Dam sobie radę.
- I pająków.
- Callie!
- No dobrze, dobrze - usiłowała zachować powagę.
- Ale nie mów, że cię nie ostrzegałam - następną
kartkę wręczyła Cory'emu. - Ty zajmij się biblioteką.
- Znowu? - jęknął. - Dopiero co poukładaliśmy
wszystkie książki. Miej serce.
- Mam. Testament jest w tym domu - podała
Donnie jej listę.
Późnym popołudniem Donna i Cory przywlekli się
do kuchni.
- Zupełnie nic - poinformował ją Cory, prze
praszająco wzruszając ramionami. - Może jutro.
- Tak, może jutro - przytaknęła Callie, strając się,
by zabrzmiało to optymistycznie. Jeszcze długo po
ich odejściu siedziała na środku kuchennej podłogi,
otoczona stosami naczyń i porcelany. Miała ochotę
się rozpłakać. Nie żeby to miało coś pomóc - po
prostu poczułaby się lepiej.
Taka była pewna, że testament znajdzie się od
razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Do diaska, Maudie, gdzie go schowałaś? - krzyk
nęła głośno i zerwała się na nogi.
- Taka akurat metoda poszukiwania nie przyszła
mi do głowy - odezwał się Julian tuż za jej plecami.
- Zawiadom mnie, jeśli ci odpowie.
Callie odwróciła się na pięcie. Od stóp do głów
Juliana pokrywała warstwa kurzu i brudu.
- O rany!
- N o wiesz. Czy nie znasz czegoś mocniejszego?
Co
powiesz na „do licha!"?
- W porządku. Do licha! Choć ostrzegałam cię co
do strychu - spojrzała na niego z nadzieją. - Znalazłeś
coś? Cokolwiek?
Julian potrząsnął głową, wzniecając niewielki ob
łok kurzu. Brutus kichnął i Callie zakryła ustaj
by ukryć uśmiech. Dziwne, źe jeszcze mogła się
śmiać. Obecna sytuacja wcale nie była zabawna.
Przeciwnie, z każdą chwilą stawała się coraz bardziej
ponura.
- Chodź na górę. Porozmawiamy o tym, ale najpierw
wezmę prysznic i przebiorę się - polecił Julian. Cała
trójka podreptała na piętro. Julian zostawił ją w swym
gabinecie, po czym udał się do przylegającej sypialni
Od powrotu Juliana ani razu nie odważyła się
postawić nogi w pobliżu jego pokoju. Teraz rozejrzała
się z zainteresowaniem. Na stole poukładane były
równe stosiki papierów. Przyjrzała im się z ciekawością.
- Czy to wszystko reguły? - zawołała. - Po co ci
aż tyle?
- Do mojej książki o organizacji czasu pracy,
Przejrzyj je. Może jedna czy dwie ci się przydadzą.
Skrzywiła się na widok okropnej reguły numer
jeden: „Nigdy nie uzależniaj się od czegoś do tego
stopnia, że oddałbyś wszystko, byle tylko to za
chować". Jakby ktoś napisał to specjalnie dla niej,
przewidując kłopoty z Willow's End.
Czytała dalej i nagle zaczęła chichotać. Z pewnością
nie on to napisał - a przynajmniej nienaumyślnie.
Julian wsunął głowę do pokoju. W jego włosach
połyskiwały kropelki wody.
- Co tu znalazłeś takiego zabawnego? Moje reguły
nie są wcale śmieszne, wiesz?
Brutus wycofał się do kąta, a Callie przybrała
poważną minę.
- Chodzi o regułę numer siedem.
- Tak? I co? „Twoje miejsce pracy, podobnie jak
i Ty, winno odznaczać się następującymi cechami:
celowością, harmonią, akuratnością, organizacją
i stabilnością". Co w tym śmiesznego?
- Och, zgadzam się z tym! - oznajmiła pośpiesznie.
Jej wzrok padł na kroplę wody, ściekającą po jego
opalonej szyi. Oblizała wargi. - To znaczy... Nie
chodzi mi o jego treść. To...
- No dalej, kochanie. Wyduś to z siebie.
- To chaos.
- Uważasz, że jest chaotyczne? - powtórzył. Nie
wyglądał na zadowolonego.
- Słucham? - przeniosła wzrok na jego twarz.
Zmarszczył brwi.
- Ta reguła jest najmniej chaotyczna ze wszystkich.
Szczerze mówiąc, żadna z moich zasad nie jest
chaotyczna. Ani jedna.
- Nie o to chodzi. Może nie powinnam była
poruszać tego tematu. Tu jest napisane „chaos". No
wiesz, akronim. Wszystkie te słowa tworzą akronim,
który brzmi: chaos.
Odebrał jej spis reguł i przyjrzał mu się.
- Cholera. Masz rację. Tylko ktoś taki jak ty,
mógł to zauważyć.
- Robię, co mogę. - Skromnie spuściła oczy.
- Wiesz, nadal co chwila mnie zadziwiasz - rzucił
kartkę na biurko.
- Nie jest tak źle - pocieszyła go Callie. — Wystarczy
tylko zmienić kolejność słów. O, proszę. Hocas. Nie,
to nie najlepsze. Może casho?
Jego mina była bardzo wymowna, ale powiedział
tylko:
- Dzięki za radę. A myślałem, że po strychu nic
nie będzie mnie już w stanie zaskoczyć. To tylko
dowodzi, jak bardzo można się pomylić.
- Aż tak źle? - spytała współczująco.
- Byłaś tam ostatnio? Są tam pajęczyny wielkości
Cincinnati.
- Ostrzegałam cię przecież - rozejrzała się po
pokoju. Jej krytyczne spojrzenie padło na zabytkową
szyfonierę przysuniętą do ściany. Nie tylko na strychu
były pajęczyny. Od pierwszego rzutu oka widać, że
w tym pokoju nikt nie sprzątał od tygodni, trzeba
będzie coś z tym zrobić. I to szybko.
- A na tych pajęczynach siedzą pająki. Wielkie
włochate bestie...
Nadal wpatrywała się w komodę z orzecha.
- Julianie, co tu robi różana waza Maudie?
- Słucham?
- Jej waza na róże. Zawsze trzymała ją w bibliotece.
Skąd się tu wzięła? - Wskazała palcem dużą, pękatą
wazę, przycupniętą na szczycie szyfoniery.
Brutus zaskomlił żałośnie, podbiegł do Callie i złapał
w zęby skraj jej koszuli, ciągnąc w stronę wyjścia.
Callie odepchnęła go.
- Myślisz, że to tam? - Julian podążył za nią.
Dlaczego?
- Bo ta szczególna waza nie powinna tu być.
Należy do biblioteki. Maudie zawsze ją tam trzymała,
i zawsze, ale to zawsze, napełniała kwiatami. Najczęś-
ciej różami, stąd też jej nazwa - odczekała, by w pełni
pojął doniosłość tego faktu. - Pamiętasz tamten list?
Ten znaleziony w bibliotece? W którym prosiła nas,
byśmy zasadzili dla niej kwiaty?
Julian zaczął się uśmiechać. Wyciągnął rękę i pod
niósł naczynie, zaglądając do jego przepastnego
wnętrza. Z okrzykiem tryumfu sięgnął do środka
i wydobył różową perfumowaną kopertę.
- Sprytnie, Callie. Bardzo sprytnie. Nieco naciągane,
ale i tak znakomicie.
Z mocno bijącym sercem Callie rozcięła kopertę
i wyjęła z niej pojedynczą kartkę papieru. Zaczęła
czytać na głos:
Kochani!
Bardzo, bardzo dobrze, moi drodzy. Znaleźliście mój
ostatni list. Teraz musicie odszukać testament. Nie
mam zresztą zamiaru ułatwiać wam tego zadania.
Zawsze mawiałam, że coś, zdobyte łatwo, nie jest
w ogóle warte starań...
- Kiedy mówiła coś takiego? - spytał gwałtownie
Julian. - Nigdy nie słyszałem nic takiego. „Lepsze jest
wrogiem dobrego" mawiała. Albo: „Jeśli nie umiesz
zrobić czegoś dobrze, to lepiej w ogóle tego nie rób".
Ani razu nie powiedziała tego „zbyt łatwo". Ani razu.
- Wydaje mi się, że kiedyś to słyszałam - przyznała
Callie. Na widok zmarszczonych brwi Juliana, dodała
szybko. - Ale tylko raz, jestem pewna. Może skończę
czytać?
..Nie jest w ogóle warte starań (choć jeśli Julian,
który tak kocha klasyczną literaturę, nie domyśli się,
o co mi chodzi, będę bardzo zawiedziona).
O czym ona do licha mówi? - jęknął Julian - ja
nienawidzę klasycznej literatury!
- Znowu mi przerywasz. Czy mógłbyś się przy
mknąć i pozwolić mi skończyć? - Callie zaszeleściła
kartką i czytała dalej.
...będę bardzo zawiedziona. Gotowi? Oto wskazówka:
„Ty też?" Masz? Oczywiście, że tak, spryciarzu.
Wiedziałam, że uwielbiasz klasykę.
- Julianie, ciii...
Kocham was oboje. Maudie
- To wszystko? Tylko tyle napisała?
P.S. Czy znowu jesteście przyjaciółmi? Szczerze mówiąc,
mam nadzieję, że do tego czasu zostaliście jut czymś
więcej. Czy mój plan pomógł wam w tym?
Julian niecierpliwie przeczesał dłonią włosy.
- Musieliśmy przejść przez to wszystko, bo Maudie
zachciało się zabawić w swatkę? - wykrzywił się
okropnie, po czym przyznał niechętnie. - Cóż, nie
dyskutuje się ze zwycięzcami.
- Prawda, jakie to z jej strony słodkie? Jest jeszcze
jedno postscriptum:
P.P.S. Nie pozwólcie, aby Jonathan położył łapę na
Willow's End. Sprzeda je natychmiast na jedną ze
swoich zwariowanych wypraw.
- Oczywiście, że Jonathan je sprzeda - warknął
Julian. - Do diabła! Maudie. Jeśli nie życzyłeś sobie,
żeby to zrobił, to czemu nie powiedziałaś nam po
prostu, gdzie jest testament, zamiast odgrywać Kupi-
dyna?
- Julianie, zachowujesz się bardzo dziwnie. Poza
tym, mówisz do niej tak, jakby mogła cię słyszeć.
Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, jakie to dziwaczne?
- I to mówi kobieta, która rozmawia z pudlami
i tulipanami?
- Bernardynami i żonkilami.
- Znakomity przykład. Rozumiesz chyba, że mu
simy spalić ten list? To jedyne wyjście. Jeżeli mój
ojciec kiedykolwiek go przeczyta, z łatwością uzyska
orzeczenie, że Maudie oszalała. Nikt normalny nie
uwierzyłby, że osoba, która to napisała, była zdrowa
na ciele i umyśle.
- Nie zgadzam się! Mówisz o mojej ciotce Maudie!
- M o j e j ciotce Maudie. Nie zgadzaj się, ile tylko
chcesz, kochanie. Faktów i tak nie zmienisz- pstryknął
palcami. - Mam! Chodź ze mną - wybiegł z pokoju,
a Callie ruszyła za nim.
- Wiesz co to znaczy? Rozwiązałeś zagadkę?
- dotarli do biblioteki i Callie z rozpaczą patrzyła,
jak Julian zupełnie nie swoim stylu, grzebie w stosach
książek, zaścielających całą podłogę. - Czego szukasz?
- Jest tu gdzieś słownik cytatów... Aha! - chwycił
grube tomisko. - „Ty też... Ty też..." jeśli to
cytat z czegoś klasycznego, to powinien tu być.
- Przejrzał spis treści, następnie zabrał się za indeks.
Metodycznie przejechał przez całą listę zdań, za
czynających się od wyrazu „ty". - Nic nie ma
- z niesmakiem zatrzasnął książkę i rzucił ją na
ziemię.
- Skądś musiało jej się wziąć przekonanie, że lubisz
klasykę. Tylko skąd?
- Z rękawa?
- Julianie, bądź poważny.
- Właśnie jestem. Nie mam najbledszegp pojęcia,
skąd wytrzasnęła wszystkie swoje pomysły, a szcze
gólnie ten jeden.
- Musiała widzieć, jak czytasz Hemingwaya. Tho-
reau, Szekspira czy coś takiego. Pomyśl! Co takiego
mogłeś zrobić?
Brutus wysunął głowę zza węgla i zerknął na nich.
Wbił wzrok w drzwi. Jego oczy zwęziły się.
- Nie. To niemożliwe.
- Co? Co takiego?
- To zbyt idiotyczne. Nawet ciotka Maudie nie
byłaby... Czy mogła mieć na myśli... I ty? Et tu?
- postąpił krok w stronę drzwi, wpatrując się w Bru
tusa. Jego dłonie zacisnęły się w pięści. - Ty parszywy
kundlu. Miałeś go przez cały czas, prawda? I droga
cioteczka Maudie. Co za pamięć. Pamiętała, że na
zakończenie szkoły średniej grałem Juliusza Cezara.
Zaczął cytować:
- „Brutusie, oszczędzaj kolana. Et tu, Brute? - Stań
się więc, dolo Cezara!'' Szekspir. Akt trzeci, scena
pierwsza. Jakże ja nie znosiłem tej sztuki!
Julian ruszył w stronę bernardyna. Na jego twarzy
malował się bardzo nieprzyjemny uśmiech.
- Chodź no tu, piesku. Zobaczymy, co masz w tej
beczułce.
Brutus cofał się tak szybko, jak tylko pozwalała na
to jego tusza. Nagle, ze skowytem, wystartował do
biegu, wyprzedzając Juliana o krótki łeb.
- Julianie, zaczekaj! Przestraszyłeś go! - krzyknęła
Callie. Drgnęła, słysząc głośny trzask, dobiegający
z kuchni. Jej talerze i garnki. Zostawiła je na podłodze.
Ciekawe, czy choć jeden ocalał. Zanim tam dotarła,
mężczyzna i pies zniknęli, a drzwi prowadzące na
zewnątrz były szeroko otwarte. Całą kuchnię zaściełały
szczątki porcelany.
Nie zwracając uwagi na bałagan, wybiegła na dwór.
Gdzie oni są? Przyjrzała się trawnikowi, dostrzegając
pogniecioną trawę w miejscu, gdzie zetknęły się z nią
czyjeś stopy. Zdecydowanym krokiem ruszyła tym
tropem, skręcającym przed dom - i tam znalazła
wreszcie obiekt swych poszukiwań.
- Brutusie, natychmiast zejdź z Juliana - poleciła
z irytacją. - Nie wolno tak się zachowywać.
Callie weszła na schodki werandy.
- Julian próbuje tylko wyjąć testament z twojej
beczułki. On tam jest, mam rację? - Brutus wydał
z siebie dźwięk, który uznała za potwierdzenie.
- W czym zatem problem?
- Czy przestaniesz wreszcie dyskutować z tym
przeklętym zwierzakiem i zdejmiesz go ze mnie?
- Staram się - warknęła Callie. - Jeśli dotąd nie
zauważyłeś, informuję cię, że Brutus odmawia współpracy.
Może gdybym zdołała odgadnąć, dlaczego tak się upiera...
- Własnym uszom nie wierzę.
- ...udałoby się nam osiągnąć jakiś kompromis
- wyprostowała się. - Nie sądzę, żeby rozumiał
w pełni wszystkie implikacje obecnej sytuacji.
- A ja nie sądzę, abyś ty w pełni doceniała wszystkie
implikacje mojej sytuacji. Jestem na granicy totalnego
kalectwa, a ty tymczasem gadasz jak ktoś wyjęty
żywcem z Ulicy Sezamkowej. Nie próbuj osiągać
kompromisowi Nie wchodź z nim w żadne układy!
Po prostu spraw, żeby zszedł z moich pleców!
- W porządku. Niech ci będzie - zwróciła na
Brutusa pełne furii spojrzenie. - Sam tego chciałeś,
więc nie mów, że cię nie ostrzegałam. Jeżeli natychmiast
nie zostawisz Juliana, od tej pory już na zawsze
będziesz dla mnie tylko psem, niczym więcej.
Splotła ramiona na piersiach i czekała na efekt.
Niedługo. Po dwóch sekundach zamiast na plecach
Brutus siedział już obok Juliana.
- Daj nam tę beczułkę - pies cofnął się i Callie
westchnęła.
- O co znów chodzi? - spytał Julian, z trudem
przyjmując pozycję siedzącą.
- Nie chce jej podać.
- Może dlatego, że nie ma rąk! Postaraj się
dowiedzieć, w czym problem.
- Naprawdę? - Callie wyszczerzyła zęby. - Chcesz,
żebym go przekonała? Nagle się na to zgadzasz?
Julian wbił palce we włosy.
- Zgodziłbym się na wszystko, byle tylko dostać tę
beczułkę. Rozmawiaj z nim, tańczcie, pomaluj go na
niebiesko w fioletowe grochy. Ale wydobądź ją od
niego.
Z rozczarowaniem pokręciła głową.
- Nadal nie chcesz zrozumieć? Nawet wiedząc, do
czego Brutus jest zdolny, dalej traktujesz go jak psa.
- Bo to jest pies!
Callie puściła to mimo uszu.
- Jeżeli Brutus nie chce oddać nam testamentu, to
z pewnością ma po temu bardzo rozsądny powód
- Brutus potwierdził to stwierdzenie, podbiegając do
Callie i ocierając się o jej bok. - Widzisz? - w od
powiedzi usłyszała zgrzytanie zębów.
- Hej, gdybym tylko miał szansę, sam bym się
o ciebie otarł. Pomyśl tylko, ile czasu straciliśmy na
szukanie tego przeklętego testamentu. Moglibyśmy
zamiast tego spędzić go na... ocieraniu.
- Julianie! - zaprotestowała zszokowanym głosem
Callie, w skrytości ducha nieprzytomnie zachwycona.
- Nie przy Brutusie!
- Niech sobie znajdzie kogoś z własnego gatunku.
A na razie odbierz mu testament. Jeśli jesteś taka
pewna, że cię zrozumie, wyjaśnij mu, co będzie, jeżeli
go nie dostaniemy.
Nagle do niej dotarło. Klasnęła w dłonie.
- Otóż to! Nie było go, gdy o tym rozmawialiśmy!
- uklękła przy psie i ujęła w dłonie wielki, włochaty
pysk. - Posłuchaj, kochany. Z pewnością masz bardzo
ważne powody, żeby nie oddawać nam testamentu,
lecz jeśli go nie dostaniemy, wszystko odziedziczy
Jonathan - zrobiła znaczącą pauzę - łącznie z tobą.
Brutus zawył przeszywająco, po czym przewrócił
się na grzbiet w najlepszej imitacji „martwego psa",
jaką Callie kiedykolwiek widziała. Rzuciła spojrzenie
Julianowi, który właśnie podnosił się na nogi.
- Mówiłam ci przecież. Brutus nie wiedział, że
twój ojciec może odziedziczyć Willow's End, inaczej
już dawno oddałby nam testament Gdybyś tylko
z nim porozmawiał, zamiast traktować go, jakby był
zwierzęciem czy czymś takim - podeszła do psa,
odpięła beczułkę od obroży i wręczyła ją Julianowi.
- Proszę. Zadowolony?
- Nie, nie jestem zadowolony. Nawet odrobinę.
Niespodziewanie objął ją w talii i przyciągnął
do siebie, wyciskając na jej ustach gorący, długi
pocałunek.
- To dopiero - szepnął tuż przy jej wargach - mogę
nazwać zadowoleniem - zawahał się, łagodnie odgar
niając jej za ucho długie pasmo włosów. - Pamiętaj,
kochanie. Nieważne, co tam przeczytamy. To ludzie
się liczą - i jakby chciał dodać coś jeszcze, lecz
w ostatniej chwili zmienił zdanie. - Chodź, wracajmy
do domu i sprawdźmy, czy w ogóle warto było go
szukać. Zrobimy to u mnie w gabinecie.
Brutus pobiegł przed nimi. Gdy dotarli na miejsce,
już tam czekał. Julian zdjął z biurka papiery i z namasz
czeniem złożył na nim beczułkę.
Oboje usiedli i wpatrzyli się w nią.
- Może byś otworzył? - zaproponowała Callie.
- Ostatecznie to ty rozwiązałeś całą zagadkę.
- Jedynie dzięki temu, że znalazłaś jej list - zauważył
Julian.
- W porządku - zdecydowała. - Ja otworzę
beczułkę, a ty odczytasz testament - wzięła miniatu
rową beczkę i zaczęła szukać zameczka. - Powiem ci
coś - stwierdziła, przekazując ją Julianowi. - Ty ją
otwórz, a ja go przeczytam.
Roześmiał się i wsunął paznokieć w praktycznie
niewidoczną szczelinę. Beczułka rozpękła się na dwie
połowy, a z jej środka wypadła długa, wąska koperta,
podpisana „Ostatnia Wola i Testament Maude
Margaret Hannigan".
Z wielkim skupieniem Julian ujął pierwszą stronę.
- Daj mi chwilę na zapoznanie się z najistotniejszymi
rzeczami, a potem przeczytam ci go na głos.
Testament liczył sobie cztery strony i odczytanie
ich nie zabrało Julianowi wiele czasu. Kiedy dotarł
do końca, odwrócił kartki i zaczął jeszcze raz od
początku. Następnie podniósł kopertę i zajrzał do
środka, wyciągając z niej pojedynczą kartkę papieru
listowego, którą także przeczytał. Wreszcie poprawił
okulary.
- No cóż, zielonooka, wygląda na to, że mamy
problem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Reguła numer 9
Wielkie listy nie rodzą się same. Trzeba
je napisać.
Brutus wydał z siebie żałobny skowyt i Callie
zesztywniała. Jej serce zaczęło wystukiwać szaleńczy
rytm.
- Problem? - spytała słabo. - Z testamentem?
Nie... Z pewnością Jonathan nie...
Julian upuścił papiery na stół i ujął jej rękę.
- Nie. Nie Jonathan. My dziedziczymy wszystko.
Ty i ja, razem. Maudie zostawiła list z wyjaśnieniem
- na jego ustach wykwitł delikatny uśmiech. - Wygląda
na to, że postanowiła nas wyswatać.
- A zatem o co chodzi? - spojrzała na niego ze
zdumieniem. Nagle zakrztusiła się, czując gwałtowne
zakłopotanie. - To dlatego, że chciała, żebyś ty i ja...
Miała nadzieję, że...
- Nie mogę mieć do niej pretensji, że chciała,
abyśmy się związali - pocieszająco uścisnął jej dłoń.
- To jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z tego całego
zamieszania. - Jej radość z powodu tego wyznania
trwała bardzo krótko. Puścił ją i wstał, przecierając
dłonią oczy. - Nie ma pieniędzy. Callie. To znaczy,
jest bardzo mało. A skoro dziedziczymy wspólnie, nic
się nie zmieniło - nasze problemy, niestety, pozostały.
W istocie nawet zwiększają się, bo teraz musimy
podjąć ostateczną decyzję co do Willow's End.
Starała się opanować ogarniającą ją panikę.
- Coś wymyślimy. Wiem, że możemy to zrobić.
Przyznaję, że planowanie, odmawianie przysług i trzy
manie krótko Teda i dzieciaków nie należą do moich
najmocniejszych stron. Ale czy nie rozumiesz? Wszys
tko idealnie się zgadzało. Bo to akurat jest twoja
specjalność. Wspólnie nam się uda - będziemy mieć
Brutusa i Willow's End.
- Callie...
- Teraz, kiedy zostałeś również opiekunem Brutusa,
musisz być dla niego miły. Żadnego przezywania czy
paskudnych gróźb - schyliła się i objęła psa. - To
dlatego nie chciałeś, żeby Julian znalazł testament?
Ale teraz nie ma się już czego bać. - „Boże, spraw,
żeby nie było się już czego bać!" - Wszystko będzie
tak, jak kiedyś - dokończyła.
- Nie, nie będzie - przerwał jej Julian.
- Co chcesz zrobić z domem? - spytała ostro. Słowa
te zawisły pomiędzy nimi. Julian bezradnie machnął
ręką. Zrozumiała wtedy bez cienia wątpliwości, jakie są
jego zamiary i ogarnął ją otępiający chłód. W milczeniu
potrząsnęła głową - Postanowiłeś go sprzedać, tak?
Nadal nie wierzysz, że potrafię dać sobie radę.
- Callie...
- Nie wolno ci! - wściekłość zapłonęła w niej.
- Przestań na chwilę myśleć logicznie! Pomyśl sercem!
- Właśnie to robię. Nie chcę sprzedać Willow's
End. To także mój dom! Ale muszę wziąć pod uwagę,
co będzie najlepsze dla ciebie.
- Willow
/
s End jest dla mnie najlepsze!
Przysunął się bliżej i przemówił cichym, pełnym
pasji głosem.
- Ten dom wali ci się na głowę. Nie masz ani
pieniędzy, ani umiejętności wystarczających do ukoń
czenia remontu. Zresztą nie chodzi tu tylko o dom.
Jak myślisz, co czuję, kiedy widzę wszystkich tych
ludzi, którzy cię wykorzystują, kiedy oddajesz ostatni
grosz na oczyszczenie jakiegoś głupiego pomnika,
kiedy zaharowujesz się dla innych? Callie, nie mogę
tego znieść. I nie będę stał bezczynnie, i przyglądał się
temu, kiedy mogę to zmienić.
- Odbierając mi dom? - jej głos wzniósł się
o oktawę. Brutus zerwał się na równe nogi, w jego
gardle rozległ się cichy warkot. Uspokajająco położyła
mu rękę na głowie i z trudem zniżyła głos, - Wiem, że
z punktu widzenia prawa mógłbyś wymusić sprzedaż.
Jeśli zażądałbyś swojej części spadku, to nie wątpię, że
jakiś sędzia nakazałby sprzedać Willow's End i podzie
lić między nas zyski. Czy tak?
- Tak - przyznał.
- I zrobiłbyś mi coś takiego?
- Bardzo bym chciał, aby było inaczej - odparł
zmęczonym tonem. - Ale nie widzę innego wyjścia.
Nie, jeśli chciałbym potem spojrzeć sobie w oczy
- rozejrzał się wokół, jego twarz wykrzywił gorzki
grymas. - Czasem wydaje mi się, że to miejsce znaczy
dla ciebie więcej niż ja. Czy kiedykolwiek mieliśmy
dla siebie choć trochę czasu? Zawsze stawało między
nami Willow's End.
- Jestem w stanie wymyślić inne rozwiązanie.
- To znaczy?
- Uważasz, że nie dam sobie rady sama, że to dla
mnie za dużo. Gdybym ci dowiodła, że tak nie jest,
czy zgodziłbyś się zaniechać sprzedaży?
- Wyjaśnij to.
Miała już jego uwagę. Teraz potrzebowała jedynie
zgody.
- Podniesiemy stawkę naszego zakładu. Ja przez
tydzień odpowiadam „nie" na wszelkie prośby, a ty
zostawiasz zegarki i plany. Zwycięzca zdecyduje o losie
Willow's End.
- Chyba żartujesz.
Callie potrząsnęła głowa. Nigdy w życiu nie była
bardziej poważna - ani zdesperowana. Nie miała nic
do stracenia i wszystko do zyskania.
- Moje szkolne testy i twoja praca nad książką nie
liczą się jako część zakładu. Jeżeli po upływie siedmiu
dni, żadne z nas nie przegra, za zwycięzcę zostanę
uznana ja. W końcu dowiodę, że potrafię sobie
poradzić.
Podjęcie decyzji zabrało Julianowi dłuższą chwilę.
Wreszcie skinął głową.
- Zgadzam się na te warunki - zdjął okulary
i spojrzał na Callie. Jego oczy były ciemne i odległe.
- A jeżeli przegrasz?
Callie nie zawahała się ani przez sekundę.
- Nie ma takiej możliwości.
Julianowi udało się wytrwać już trzy dni. Trzy
dni bez najmniejszego błędu. Jak on to robi? Za
trzymała wszystkie zegary, pochowała kalendarze,
ale jemu to nie przeszkadzało, o nie! Świetnie
dawał sobie radę.
Ona natomiast spóźniała się na wszystkie spotkania.
W domu powoli docierało do niej, że wygranie zakładu
nie będzie wcale takie łatwe. Jak kiedykolwiek mogła
tak myśleć? Callie jęknęła. Łatwe? Prościej byłoby
dyskutować z nosorożcem, niż odmawiać rozlicznych
przysług, o jakie ją proszono w ciągu ostatnich
siedemdziesięciu dwóch godzin. Do tego jeszcze
odmawianie wszystkim nie było bynajmniej jedyną
trudną rzeczą, jakiej musiała stawić czoło.
Przez ostatnich sześć godzin musiała zajmować się
nieznośnymi dziećmi i ich równie nieznośnymi rodzi
cami. Zmagała się z gniewem i frustracją, całkowicie
obcymi jej naturze. I powoli zaczęła się zastanawiać,
czy może Julian nie miał racji - przynajmniej częściowo.
Stopniowo rosło w niej podejrzenie, że Callie Marcus
była popychadłem. Dzień nie doszedł jeszcze nawet
do połowy, a ona miała już zupełnie dość, była bliska
łez i bardzo, bardzo nieszczęśliwa.
Rankiem czwartego dnia zakładu Callie postanowiła,
że czas już zacząć działać według planu.
- Po pierwsze - poinformowała Brutusa - musimy
wymyślić jakieś nowe, inteligentne usprawiedliwienia.
Nie mogę przecież mówić tylko „nie" - łyknęła kawy
i odstawiła kubek na stół. - Szczerze mówiąc, mam
pewne wątpliwości, czy to słowo w ogóle należy do
mojego zasobu słownictwa.
Brutus chrząknął lekko, co Callie wzięła za oznakę
zgody.
- No cóż. Musimy jakoś wytrwać. Julian już
długo nie pociągnie. Przetrzymamy go, nie ma
sprawy.
Jej lojalny kibic i przyjaciel zaskomlił.
Mimo okazanego przez niego w ten sposób braku
wiary, czwarty dzień minął zaskakująco łatwo - z tej
prostej przyczyny, iż nikt nie zadzwonił. Dzień piąty
okazał się już trudniejszy - znów z bardzo prostego
powodu. Odezwał się telefon.
Callie sięgnęła po słuchawkę, spoglądając porozu
miewawczo na Brutusa, siedzącego u jej stóp.
- Wiem, wiem. Nie bój się - Brutus wywrócił oczy.
- Nie patrz tak na mnie. Wiem, co robię - jedną ręką
odebrała telefon, zaś drugą zatkała sobie nos. - Prze
praszam. Ten numer został odłączony albo jest
chwilowo niesprawny...
- Callie?
- Jeśli połączenie nastąpiło omyłkowo, proszę
sprawdzić numer i zadzwonić ponownie - odwiesiła
słuchawkę, ucinając protesty skonsternowanej Valerie
i uśmiechnęła się przebiegle do psa. - Widzisz? Jeszcze
tylko kilka dni i będziemy dobrzy.
- Nie ma mowy.
- Och! Siemasz, Julian. Długo tu jesteś?
- Dostatecznie długo, by stwierdzić, że grasz
nieczysto - splótł ręce na piersi.
Jej podbródek uniósł się o parę centymetrów.
- Nie przypominam sobie, żebyśmy cokolwiek
mówili na temat grania fair. Pamiętam tylko mnóstwo
gadania o przysługach, mówieniu „nie" i kupę
gdybania i a-co-jeśli. Ale... - telefon zadzwonił
ponownie i oboje spojrzeli na niego.
- Nie odbierzesz? - spytał Julian po trzecim
dzwonku.
- Myślę, że chyba nie.
- Rozczarowujesz mnie, Callie - Julian westchnął
przeciągle. - W ogóle nie wczuwasz się w sytuację.
- Co za pech.
- ODBIERZ!
- Czego? - Calie warknęła do mikrofonu.
- Callie? To ty? Co się tam u licha dzieje?
- Nie mogę tego zrobić.
Zapadła dłuższa cisza, po czym Valerie zapytała,
wyraźnie zbita z tropu.
- Czego nie możesz zrobić.
- Wszystko jedno. Tego, po co dzwonisz. Nie
mogę. Zadzwoń w przyszłym tygodniu. Cześć! - trzas
nęła słuchawką i odwróciła się do Juliana. - Proszę.
Jesteś teraz zadowolony?
- Niezupełnie - pokręcił głową i zaśmiał się.
- Chodź, ta konwersacja niewątpliwie długo zostanie
mi w pamięci. Następnym razem pozwól im poprosić,
zanim odmówisz.
- Ty robisz po swojemu, i ja też.
- I zanim minie ten tydzień, zostaniesz zlinczowana.
Zadzwonił telefon i Callie jęknęła. Nie da rady
znów przez to przebrnąć. Nieuprzejmość nie leżała
w jej naturze.
Musi być twarda i mówić „nie". Chwyciła leżący
obok telefonu notatnik i nabazgrała wielkimi literami
NIE. Następnie spojrzała wściekle na Juliana.
- I przestań się śmiać. To nie jest zabawne - pod
niosła słuchawkę.
- Halo? - powiedziała słodko.
- Cześć, Callie. Mówi Brad Anderson. Czy mog
łabyś poprosić Juliana? To pilne.
Odwróciła się do Juliana i zatrzepotała rzęsami.
- Ojej! Przykro mi, Brad. Gdybym poprosiła
Juliana, wyświadczyłabym ci przysługę, byłaby to też
przysługa dla niego. To razem dwie. A mnie nic
wolno oddać nawet jednej - zanim Julian zdążył do
niej dobiec, odwiesiła słuchawkę i uciekła.
Szósty dzień stał się niemal jej klęską. Zdecydowała,
że wieści musiały już się rozejść. Prawdopodobnie
dzięki Julianowi. Niewątpliwie był zdolny do tego, by
rozgłosić szczegóły ich zakładu po całym Willow,
a potem wycofać się i oglądać całą zabawę. Czuła
ogromną pokusę, by zdjąć słuchawkę z widełek. Ale
nie. Wygra ten zakład, i to zgodnie z regułami - co
oznaczało trzymanie w tajemnicy powodów, dla
których stale odmawia.
Tak przynajmniej myślała do czasu, gdy zadzwoniła
Valerie.
- Czy nadal jestem twoją przyjaciółką? - zaczęła
Valerie żałośnie.
- To zależy. Czego chcesz?
- Właśnie o tym mówię. O co chodzi z tym
pytaniem, czego chcę? Czy nie mogę zadzwonić po
prostu po to, żeby sobie pogadać?
- A, chcesz porozmawiać. Świetnie - odetchnęła
Callie, wygodniej sadowiąc się na krześle. - To mogę
zawsze. Rozmawiaj.
- A co jest takiego złego w poproszeniu przyjaciółki
o drobną przysługę? Wytłumacz mi to. Czy ci się
narzucałam? Za bardzo wykorzystywałam naszą
przyjaźń? O co tu chodzi?
- Przysługa? - Callie wyprostowała się, zaalar
mowana. - Proszę cię, nie używaj tego słowa. To
naprawdę niemiły wyraz i wiem, że tak naprawdę
wolałabyś sformułować to inaczej. Co powiesz na
„zastanawiałam się, czy nie mogłabyś..,"? Albo „Czy
pamiętasz, że obiecałaś..."? Coś, w czym nie pojawia
się to słowo na „p".
- Chciałabym pożyczyć twoje zabawki plażo
we. Te, które zawsze wystawiasz dla dzieci, że-
by mogły bawić się nad jeziorem. O drugiej wy
jeżdżam w odwiedziny do mojej matki i miałan
nadzieję, że mi je podrzucisz. Czy to zbyt wiele dla
ciebie.
Callie stoczyła ze sobą krótką walkę, starając się
wykrztusić ów wyraz, który usiłowała wypowiedzieć
przez cały tydzień.
- Teraz? - to jedyne, co udało jej się rzec.
- Nie. O drugiej.
Zwalczyła przemożny impuls, nakazujący jej zgodzić
się. Ostatecznie Willow's End znaczyło więcej, anieżeli
kupa zabawek.
- Nie mogę - oznajmiła z uśmiechem. Nie było to
wprawdzie gołe „nie", ale cholernie blisko.
- Callie, strasznie mi na tym zależy. Jeżeli pod
rzucenie ich stanowi jakiś problem, mogę wpaść
i odebrać je osobiście. W porządku? - Valerie nie
czekała na odpowiedź. Callie usłyszała radosne:
- Dzięki! Kochana jesteś - i połączenie zostało
przerwane.
Callie otworzyła drzwi znajdującej się pod schodami
szafy i zaczęła w niej grzebać, cały czas sprzeczając
się z Brutusem.
- Posłuchaj. To nie jest tak naprawdę przysługa.
Wyciągam je przecież co rok. To nic takiego.
Brutus zaskowyczał nieszczęśliwym głosem.
- Nie robię tego dla Valerie, tylko dlatego, że
akurat przypomniałam sobie o plażowych zabawkach
i uświadomiłam, że naszych jeszcze nie wyjęliśmy. To
nie przysługa. Wcale a wcale. A już z pewnością nie
ma to nic wspólnego z zakładem.
Pies zawarczał w odpowiedzi.
Odwróciła się i popatrzyła na niego groźnie.
- No, dobrze. To coś w rodzaju przysługi. Ale jeśli
ty mu nie powiesz i ja mu nie powiem, Julian nigdy
się o tym nie dowie. A to, czego nie wie, nie może mu
zaszkodzić - wróciła do pracy i nachylając się głębiej,
dostrzegła sfatygowane kartonowe pudło.
Zanim jednak zdążyła je złapać, coś ciężkiego
uderzyło ją z tyłu, posyłając w głąb szafy. Callie
z trudem usiadła, zmagając się z zimowym płaszczem,
który w niewytłumaczalny sposób znalazł się na jej
głowie.
- Hej! - krzyknęła. - Co się dzieje? Kto zgasił
światło? - głową uderzyła o ścianę, - Kiedy stąd
wyjdę - wymamrotała, rozcierając stłuczone czoło
- na świecie będzie mniej o jednego psa.
Macała przed sobą, póki nie wyczuła drzwi. Po
krótkich poszukiwaniach odnalazła gałkę i z westchnie
niem ulgi przekręciła ją, po czym pchnęła. I jeszcze raz.
- Brutus nie mógł mnie przecież zamknąć - powie
działa do siebie. - Jest dobry, ale nie aż tak dobry
- podniosła się na nogi i zabębniła pięścią w drzwi.
- Jesteś dobry - wrzasnęła - ale nie aż tak dobry! Nie
możesz mnie tu trzymać wiecznie - zmarszczyła brwi.
- Chyba nie,
W szafie nie było wyłącznika światła. Miotając się
w ciemności, odrzuciła z drogi kalosz, kłębek włóczki
i globus, po czym uklękła, przyciskając twarz do
podłogi. Wszystko było czarne, absolutnie czarne.
Eksperymentując, wsunęła palce w wąską szczelinę
pod drzwiami i... napotkała futro.
- Ty... ty... - chwyciła klamkę i pchnęła ją z całej
siły. Poruszenie stu kilogramów upartego psa nie
było sprawą prostą. - Odejdź od drzwi, ty nadęty
pud1u! - przytknęła ucho do drewnianej powierzchni
i usłyszała ciche chrapanie.
W jakiś czas później drzwi szafy otwarły się i do
środka wpadło jaskrawe światło słoneczne. Callie
zamrugała powiekami i uniosła wzrok na Juliana.
- Cześć! - przywitała go. Przez długą chwilę stał
w milczeniu, a jego spojrzenie wędrowało tam i z po
wrotem - z niej na pudełko zabawek.
- Nie będę chyba pytał - oświadczył w końcu.
- Po prostu zamknę drzwi i pójdę sobie.
- Brutus mnie tu zamknął - wyjaśniła z sennym
uśmiechem, wyciągając do niego ręce. - Czy to nie
paskudne z jego strony?
Postawił ją na nogi, wybuchając śmiechem, gdy
zachwiała się i upadła na niego, rozsiewając wokół
plażowe zabawki.
- Moim zdaniem to czyste okrucieństwo - odparł
i ucałował ją.
Nic innego nie zdołałoby tak dokładnie jej rozbudzić.
Obejmując ramionami jego szyję, odpłaciła mu poca
łunkiem.
- Pragnę cię - poinformował ją ochryple.
Niechętnie oderwała się od niego, uniosła rękę
i przesunęła palcem po szorstkiej skórze pokrywającej
jego brodę.
- Ja także cię pragnę. I co zrobimy z tym fantem?
- Wrócimy do szafy i zamkniemy drzwi?
Zaśmiała się, potrząsając głową.
- Kuszące, ale nie ma tam aż tyle miejsca. - Nagle
przypomniała sobie o Valerie. - Która godzina? Czy
już po drugiej? - urwała. - A racja, ty już nie nosisz
zegarka. Jak mogłam zapomnieć?
- Nie wiem - mruknął Julian, przytulając ją mocniej.
W jego oczach błysnęło rozbawienie.
- Chyba wciąż jeszcze śpię - schyliła się i podniosła
plastykowe wiaderko i łopatkę, spoczywające tuż
u ich stóp: - Miałam właśnie wyciągnąć te zabawki,
kiedy Brutus... - nagle uświadomiła sobie, co właściwie
wyznała. - To znaczy... widzisz...
- Widzę lepiej, niż ci się wydaje, kochanie. Nie
uważasz, że Brutus zamknął cię w szafie, aby właśnie
temu zapobiec?
- Nie bądź śmieszny - Callie wrzuciła resztę zaba-
wek do szafy i zatrzasnęła drzwi. - Naprawdę, Julianie.
Mówisz tak, jakbyś myślał, że to człowiek, czy co,
Zakrztusił się śmiechem.
- Zauważyłem, że nie powtarzasz tego, kiedy ten
kundel jest w zasięgu słuchu - uniósł jej podbródek
i zmuszona była na niego spojrzeć. - Przewidywałem,
że ten zakład nie będzie dla ciebie łatwy. I zdaję sobie
sprawę z tego, jak bardzo się starasz. Możesz tego
dokonać, Callie. Wiem, że możesz.
- Nie jestem taka pewna. - Jej usta skrzywiły się
lekko.
- Pomyśl o tym, jako o umiejętności, którą musisz
opanować. Sztuce mówienia „nie".
- Ale dlaczego? Dlaczego przez cały czas mam
mówić „nie". Zdecydowanie wolałabym mówić „tak".
Jego usta musnęły wargi Callie.
- Czy mam ci zaproponować coś, na co możesz
odpowiedzieć „tak"?
- Nie - odparła z perwersyjnym zadowoleniem.
- Do diabła, Julianie! To niesprawiedliwe. Zmuszasz
mnie do czegoś, co stoi w całkowitej sprzeczności
z moją naturą.
- Wcale nie - stwierdził z uporem. - Nalegam, .
abyś nauczyła się odmawiać, jeśli to konieczne. Nie
chcę bynajmniej, byś odmawiała wszystkich przysług.
Po prostu naucz się wybierać.
- Cóż, skoro nie wolno mi nikomu pomóc, czy
tego chcę, czy nie, to myślę, że zadzwonię do Valerie
- oznajmiła z godnością. - Żeby pogadać. Tylko po
to. Zdecydowanie nie z powodu jakichkolwiek plażo
wych zabawek, ani durnych zakładów.
Lecz po telefonie i zdecydowanie kiepskich uspra
wiedliwieniach, w których unikała starannie ja
kichkolwiek aluzji do zakładu, Callie zastanowiła
się nad tym, co powiedział Julian. Długo nad tym
myślała - przez całą resztę dnia - podczas gdy
on i dzieciaki zajmowali się remontem. Patrzyła,
jak razem pracują, jak rośnie więź między nimi
i wzajemny szacunek. I patrzyła na niego. Nie
było to specjalnie trudne - wręcz przeciwnie, bardzo
przyjemne. Podobał się jej sposób, w jaki się po
ruszał. Jego brązowe oczy, które jaśnieją, gdy się
śmieje, i ciemnieją, gdy jest zły. I to, jak zdejmuje
okulary, zastanawiając się nad jakąś odpowiedzią,
lub podsuwa je wysoko, gdy instynktownie chce
zdystansować się od czegoś lub kogoś.
Kochała go. Kochała jego śmiech i poczucie humoru,
jakie by ono nie było dziwne. Kochała go nawet za
to, co próbował zrobić, choć nie zgadzała się z jego
rozumowaniem.
Nie rozwiewało to jednak dręczących ją wątpliwości.
Powiedział, że nie może jej nic obiecać co do Willow's
End, gdyby przegrała zakład. I poza warunkami
tegoż zakładu nie zaproponował jej nic więcej.
Teraz to już nie wystarczało. Nawet Willow's End
nie było najważniejsze. Pragnęła mieć Juliana, nie
dom. Chciała zostać częścią jego życia, mieszkać
z nim, kochać go i mieć z nim dzieci. Niestety, tego
jej nie zaproponował.
Siódmego dnia Callie uświadomiła sobie, że wygra
zakład. Sprawiło jej to przyjemność, lecz nie szaleńczą
radość, jakiej oczekiwała. Zamiast tego zrozumiała,
że wolałaby zażądać czegoś zupełnie innego niż
Willow's End. Gdyby mogła, poprosiłaby o miłość
Juliana.
Zadźwięczał telefon. Odebrała go bez wahania.
- Halo? Tak, panie burmistrzu, co mogę dla pana
zrobić? - słuchała przez minutę, po czym odparła
gładko. - Dziękuję za pamięć, ale obawiam się, że nie
mogę panu pomóc. Czy rozmawiał pan z Suzanne
Ashmore? Suzanne zawsze gotowa jest podać pomocną
dłoń. Tak, może następnym razem. Mnie też bardzo
miło.
Odłożyła słuchawkę i westchnęła. Cóż, jeśli już nic
więcej, to przynajmniej uzyskała dużą wprawę w od-
mawianiu pomocy. Nie wiedziała tylko, czy uznać to
za pozytywne osiągnięcie. Telefon zadzwonił po raz
drugi i sięgnęła po niego, zadowolona, że dziś kończy
się zakład. To zaczynało być męczące.
- Halo?
- Callie? To ja - odezwał się stłumiony głos.
- Donna? - Callie zmarszczyła brwi. - Coś nie
w porządku? Twój głos brzmi jakoś dziwnie.
W odpowiedzi usłyszała dźwięk, podgrzanie przy
pominający szloch.
- To chodzi o Cory'ego. Coś się stało.
- Co? Co takiego? Czy coś mu jest?
- Nie, to nie to. Wpadł w kłopoty. Jestem na
posterunku policji. Oni... oni go aresztowali - tym
razem nie było wątpliwości: płakała. - Proszę cię,
przyjedź.
- Oczywiście - zapewniła ją Callie kojącym tonem.
- Spróbuj się uspokoić, Donna. Już jadę. Jesteś na
posterunku Southside?
- Tak. Szybko, Callie. Boję się.
- Wiem. Dobrze zrobiłaś, dzwoniąc do mnie. Będę
tam za pięć minut.
Callie odwiesiła słuchawkę i przymknęła oczy. Nawet
przez sekundę nie wątpiła, że postępuje słusznie.
Musi pomóc Cory'emu. Nie ma wyboru. Pewne rzeczy
są ważniejsze, niż zakład o dom.
Żal przyjdzie później.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Reguła numer 100
Reguły istnieją po to, aby je łamać.
Callie zahamowała przed posterunkiem policji na
Southside i wyskoczyła z samochodu.
- Co się stało? - spytała ostro Donnę, która
natychmiast do niej podbiegła. - Gdzie jest Cory?
- W środku. Policja myśli, że on jest zamieszany
w kolejny przypadek wandalizmu. On tego nie zrobił,
Callie. Był wtedy w Willow's End. Ale nikt mu nie
wierzy - spojrzała na budynek policyjny i w jej
błękitnych oczach mignął strach. - Chyba go aresz
towali. Jeżeli dowiedzą się o tym jego rodzice, to
będzie w wielkich kłopotach. Pomożesz nam?
- Oczywiście - razem pośpieszyły do środka i pode
szły do dyżyurnego policjanta.
- Witaj, Callie - przywitał ją sierżant Collins.
- Czemu zawdzięczam tę nagłą wizytę?
- Przyszłam tu z powodu Cory'ego Muldrewa
- odparła, uspokajająco ściskając dłoń Donny.
Na szczęście wyjaśnienie całej sytuacji nie zabrało
zbyt wiele czasu. Zajmujący się sprawą policjant nie
robił żadnych problemów. Porównali zeznania i, ku
wspólnej uldze, odkryli, że w czasie zajścia Cory
pracował w Willow's End.
- Jestem przekonana, że Cory nie mógł tego zrobić
- tłumaczyła sierżantowi Collinsowi. - Gdybyście
potrzebowali świadectwa Juliana...
- Nie, nie trzeba. Zabierz tego młodego człowieka
do domu, to wszystko.
- Czy moi rodzice muszą wiedzieć, że tu byłem?
- spytał Cory. - Jeśli ojciec się dowie, może chcieć
wnieść oskarżenie o nieuzasadnione aresztowanie czy
coś w tym rodzaju.
Callie wymamrotała pod nosem bardzo nieprzy
zwoite słowo, po czym złapała chłopca za koszulę.
Zanim zdążył coś jeszcze powiedzieć, wyciągnęła go
siłą z posterunku do samochodu. Kwadrans później
była już z powrotem w Willow's End - kompletnie
wyczerpana.
Padła bez sił na kuchenne krzesło i zwiesiła głowę.
A więc przegrała zakład. Straciła Willow's End.
Postąpiła zgodnie ze swoim sumieniem i uczyniła
słusznie. Julian zrozumie, że to sprawa sumienia.
- Callie?
Uniosła głowę i ujrzała Juliana, stojącego w drzwiach
kuchni. Postąpił w jej stronę, ona zaś wbiła w niego
wzrok niezdolna, by cokolwiek powiedzieć. Odpowiedź
oznaczałaby przypieczętowanie faktu przegrania za
kładu, a Callie chciała, żeby jeszcze przez parę minut
wszystko było tak, jak dawniej.
Julian uśmiechnął się do niej ciepło.
- Szukałem cię jakiś czas temu. Myślałem, że może
chciałabyś popływać. Obawiam się jednak, że teraz
jest już za późno - wskazał na swój garnitur.- W pracy
zdarzyło się coś niespodziewanego i muszę się widzieć
z jednym z klientów, w Peorii.
Jego ciemne włosy, nadal wilgotne, przylegały do
czaszki czarnymi falami. Nie odrywała od niego
wzroku.
- Wszystko w porządku? - spytał z niepokojem.
- Jasne - niemal się uśmiechnęła. Zawsze było „w
porządku", kiedy znajdował się w pobliżu. Jakby
posiadł magiczną umiejętność sprawiania, że jej świat
stawał się przyjazny.
Zawahał się, wyraźnie nie chcąc odejść.
- Gdzie byłaś?
- W mieście - głęboko zaczerpnęła tchu. Powinna
mu powiedzieć i mieć już to za sobą. Czekanie
niczego nie ułatwi. - Julianie...
- Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? - podszedł
do stołu, rzucił na niego płaszcz i teczkę. - Jesteś
taka... taka spokojna. - A, przy okazji - gratuluję
-uśmiechnął się szeroko na widok jej zdumienia.
- Chodź tu. Mam coś dla ciebie.
- Julianie - powiedziała szybko Callie. - Muszę ci
powiedzieć, że...
- Powiesz mi potem. To jest ważniejsze.
Położył jej dłonie na ramionach i przyciągnął do
siebie. Callie odetchnęła głęboko, wdychając jego
zapach. Już to tylko wystarczyło, by zakręciło jej się
w głowie. Objęła go wpół i poddała się uściskowi,
tuląc głowę do ciepłej, kojącej piersi. Tak dobrze
czuła się w jego ramionach. Wszystko inne zbladło
w zestawienia z tym faktem.
- Gratulacje, zielonooka - mruknął. Jego usta
muskały jej wargi. - Udało ci się. Pięć minut temu
wygrałaś zakład. Szczerze mówiąc, miałem wątpliwości,
ale dałaś radę. Nie mógłbym być szczęśliwszy.
Callie zacisnęła powieki. Jego dotyk, słuchanie
tych słów - wszystko to było jedną wielką torturą.
Nie zasłużyła na pochwały. Musi wyznać prawdę,
nawet jeśli nie zdoła znieść widoku rozczarowania
i pogardy, zastępujących w jego oczach dumę i radość.
Kiedy Julian się dowie, co zrobiła, będzie musiał
sprzedać Willow's End. Nie ma innego wyjścia.
Delikatnie uwolniła się z jego objęć.
- Julianie, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć.
Nie wygrałam zakładu. Niedawno dzwoniła Donna.
Potrzebowali z Corym mojej pomocy. Nie mogłam
im odmówić.
Czuła narastający w nim chłód. Milczał, lecz pod
tą spokojną powloką jego mózg pracował w szaleńczym
tempie.
- Porozmawiamy o tym później - powiedział cicho.
- Teraz nie ma na to czasu. Przepraszam. Gdyby nie
ta sytuacja w biurze... Zajmiemy się tym, gdy tylko
wrócę.
- Czy ma to sens? - szepnęła.
- Zawsze jest jakiś sens - choćby z tej jednej
przyczyny...
Nachylił się i pocałował ją. Jego usta były twarde,
zdecydowane, w ciszy składały obietnice, którym
Callie pragnęła wierzyć. Przywarła do niego. Jej dłonie
wślizgnęły się pod bawełnianą koszulę i zamknęły na
ramionach. Uściskiem, gorącym pocałunkiem błagała
bez słów o wyrozumiałość... o miłość.
- Julianie... - wyszeptała cichutko.
Przebiegł dłonią po jej włosach, pociągając je lekko.
- Bądź cierpliwa, Callie. Wszystko będzie dobrze.
Zaufaj mi - z tymi słowami podniósł walizeczkę,
zabrał płaszcz i wyszedł.
„Zaufaj mi", powiedział Julian. I ufała. Zawierzyłaby
mu własne życie. Ale nie Willow's End. Wcale nie
ukrywał swoich zamiarów - chciał je sprzedać. I dzięki
niej teraz mógł to zrobić.
Brutus przytruchtał do kuchni i klapnął na podłogę,
odwracając od niej głowę.
- Wiem, wiem - powiedziała. - Zawaliłam sprawę.
Zawiodłam wszystkich. Odczep się, dobrze?
Pies westchnął donośnie.
- Przynajmniej wiem, jak między nami rzeczy stoją
- wymamrotała.
- No dobra! Czy ktoś mi w końcu łaskawie wyjaśnij
co tu się właściwie dzieje? Dosyć już tych tajemnic
- Valerie z rozmachem otworzyła tylne drzwi.
Callie spojrzała na nią i wybuchnęła płaczem.
- Wiedziałam. Wiedziałam! - krzyknęła zdumiona
przyjaciółka. - Wszystkie te dziwaczne telefony, żałosne
wykręty. Całe Willow aż huczy od pogłosek, jak
bardzo się zmieniłaś. Zdecydowali, że to zły wpływ
Juliana i że powinno się go przegnać z miasta.
Powiedziałam im, że najpierw z tobą pogadam
- odwróciła się do Brutusa. - A ty zjeżdżaj stąd! Nie
życzę sobie żadnych ponurych min - to tylko pogarsza
sytuację. Poza tym, to sprawy między nami, dziew
czynami. A ciebie, mimo operacji, nadal uważam
raczej za samca.
Brutus z parsknięciem uniósł się na nogi i opuścił
pomieszczenie.
Valerie złapała Callie za ramiona i podprowadziła
do stołu.
- Siadaj. Ja zrobię herbatę. Choć z twojego wyglądu
wnoszę, że bardziej by ci się przydała duża whisky
- zalała wrzątkiem przygotowane torebki i postawiła
na stole dwa parujące kubki. - A teraz gadaj. Co się
tu dzieje?
Wydawało się, że minęła wieczność, nim Callie
opowiedziała całą historię. W końcu jednak zabrakło
jej słów. Valerie z namysłem uniosła kubek.
- Chcesz znać moje zdanie?
- A spodoba mi się? - Callie uśmiechnęła się słabo.
- Raczej nie. Ale i tak ci je powiem. Julian ma rację.
Ludzie naprawdę cię wykorzystują. Nawet ja to robię
- gestem uciszyła protesty przyjaciółki. - Och! nie
z rozmysłem. Po prostu zawsze jesteś taka gotowa do
pomocy. Po pewnym czasie ludzie zaczynają traktować
to jak coś oczywistego. Potrzeba przewodniczącego
jakiegoś komitetu? Poproście Callie. Tuzin ciastek na
szkolną imprezę? Callie upiecze. Ktoś musi się zająć
Tomem, Dickiem czy Dannym? Callie ubóstwia dzieci.
- Okay, okay. Przecież myślę. Dostałam dziś
nauczkę - westchnęła. - I co to dało? Straciłam
Willow's End.
- Czy Julian ci to powiedział?
- Mówił, że chce sprzedać dom.
- Chce. Jest pewna różnica między „chce" a ,,za-
mierza". Callie, jemu wyraźnie na tobie zależy. Czy
nawet przez sekundę sądziłaś, że naprawdę chciałby
ci odebrać Willow's End? Mam wrażenie, że przez
cały czas robił wszystko, co w jego mocy, abyś to ty
wygrała wasz zakład.
Callie potrząsnęła głową.
- Jeżeli chciał, żebym wygrała, to czemu po prostu
nie zgodził się, byśmy zatrzymali Willow's End?
- Ponieważ będąc w Chicago przez cały czas
zastanawiałby się, co też ty tu wyczyniasz i w co
nowego się wplątałaś. Myśl, dziewczyno! Zdajesz
sobie sprawę, ile Julian ryzykował, zakładając się
z tobą?
- On ryzykował? To ja tracę Willow's End.
- On też je traci - łagodnie zwróciła jej uwagę
Valerie. - Julian nigdy nie powiedział, że nie chce
tego domu. W rzeczywistości ani przez chwilę nie
myślał w tej sprawie o sobie. Chciał sprzedać Willow's
End, bo martwił się o ciebie. Usiłuje zrobić tak, jak
będzie najlepiej dla ciebie. I zależy mu na tym do tego
stopnia, że zaryzykował nawet wasz świeży związek.
- Ja... nigdy o tym nie pomyślałam - wyjąkała
Callie. - Ale co teraz? Zawiodłam na całej linii. To
znaczy nie, musiałam przecież pomóc Cory'emu. Tylko
że przegrałam zakład.
- Chyba musisz zdecydować, co jest dla ciebie
ważniejsze, Willow's End czy Julian,
„Julian" - w jej umyśle natychmiast pojawiła się
odpowiedź. Z żalem odsunęła na bok swe wspo
mnienia, związane z Willow's End. Julian miał
rację. To nie dom był ważny, lecz ludzie, którzy
w nim mieszkali. A on sam był niewątpliwie naj-
ważniejszy.
- Dziękuję - odparła z szerokim uśmiechem. - Sama
nie wiesz, jak bardzo ułatwiłaś mi wszystko.
Nieco później tego samego popołudnia w domu
rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi frontowych.
Myśląc, że to może Julian, Callie podbiegła, by go
wpuścić. Pojęła swoją pomyłkę już w momencie
otwierania drzwi. Julian nie dzwoniłby przecież - tylko
wszedł.
Ujrzała przystojnego wysokiego mężczyznę, który
wyciągnął do niej rękę.
- Cześć - powiedział. - Jestem Brad Anderson.
- Oczywiście - odparła Callie, potrząsając jego
dłonią. - Jak ci leci, Brad? Wejdziesz? - Brutus
warknął cicho i Callie spojrzała na niego ze zdumie
niem. Co mu się stało?
- Z rozkoszą - odparł skwapliwie Brad, zawahał
się jednak. - Czy twój pies gryzie?
- Nie jestem pewna - przyznała szczerze Callie.
Wspólnik Juliana roześmiał się, jakby powiedziała
doskonały dowcip, i Callie nie miała odwagi wyjaśnić,
że mówiła absolutnie poważnie.
- Miło cię znów widzieć - uśmiechnął się do niej.
W jego oczach dostrzegła zachwyt. Callie nie wiedziała
jednak, czym w gruncie rzeczy miałby się tak zachwycać.
- Juliana nie ma. Musiał wyjechać służbowo do
Peorii.
- Wiem. Właśnie stamtąd wracam. Wstąpiłem, żeby
zabrać do Chicago pewne papiery. - Brad pogrzebał
w kieszeniach płaszcza i wyjął kopertę. - Julian kazał
ci to doręczyć.
Nie dbając o to, czego w podobnych sytuacjach
wymaga zwykła uprzejmość, Callie rozdarła kopertę
i pośpiesznie przebiegła oczami tekst. „Callie, daj
Bradowi, co tylko będzie chciał. Przykro mi z powodu
zakładu, ustalimy wszystko po moim powrocie". List
podpisany był zamaszystym inicjałem.
- Posłuchaj - odezwał się Brad. - Nie chciałbym
cię poganiać, ale naprawdę muszę zabrać te papiery
- rozejrzał się z zapałem. - Choć miałem nadzieję, że
zechcesz pokazać mi dom.
Callie patrzyła na niego ze zdumieniem.
- Masz na myśli wycieczkę, czy coś w tym rodzaju?
- widząc jego potakujące skinienie, usiłowała zgadnąć.
- A, pewnie chcesz zobaczyć zmiany, jakie wprowadził
Julian.
- Jeśli sądzisz, że warto - Brad wzruszył ramionami.
- Tak naprawdę, to interesuje mnie przede wszystkim
samo miejsce. Jeśli Julian zrobił coś, co mi się nie
spodoba, zawsze mogę to zmienić.
Callie przekrzywiła głowę. Brad wyglądał raczej na
człowieka inteligentnego, a jego słowa były raczej
jasne. Dlaczego więc nic z nich nie rozumiała? Musi
czuć jeszcze otępienie. Zbytni natłok wrażeń chyba
czasowo uszkodził jej mózg. Coś takiego!
Przypomniała sobie instrukcje Juliana. Były bardzo
wyraźne. Biorąc pod uwagę obecną sytuację, najroz-
sądniej będzie ściśle się ich trzymać.
- Od czego chciałbyś zacząć?
- Nie masz nic przeciw temu? Z jakiegoś powodu
sądziłem, że możesz nie mieć na to ochoty.
- Julian pisze, żeby dać wszystko, czego tylko
chcesz - wyszczerzyła zęby w udanym uśmiechu.
- Życzysz sobie szczegółowej wycieczki, czy wystarczy
ci pobieżne zwiedzanie?
- Szczegółowej.
Najpierw Callie zaprowadziła go do jadalni, za
skoczona, że Brutus zdecydował się im towarzyszyć.
Wskazała wprowadzone ulepszenia, nie starając się
nawet ukryć dumy, jaką oboje z Julianem czuli z tego
powodu. Szczególnie odnowienie ozdobnego sufitu
było niezmiernie trudne.
- Nieźle - Brad wskazał drzwi z drugiej strony
pokoju. - Dokąd prowadzą?
- Do kuchni.
- To chyba nie problem - mrugnął do niej - choć
znając moją żonę przypuszczam, że będzie chciała
wywalić ścianę i połączyć te dwa pokoje.
Callie spojrzała na niego, jakby nagle zwariował.
- Więc jej nie pozwól.
Wybuchnął śmiechem, a ona zastanowiła się, czy
aby na pewno to Brad oszalał.
- Widzę, że nie straciłaś poczucia humoru. To
dobrze. Obejrzyjmy kuchnię - ruszył naprzód, Callie
i Brutus podążyli jego śladem. - Marie dostanie
apopleksji, kiedy to zobaczy.
- Znowu twoja żona? - domyśliła się Callie.
- A dlaczego miałaby dostać apopleksji na widok
mojej kuchni. Eee, kuchni Juliana.
- Bo uwielbia chrom i szkło. Cały ten dąb do
prowadzi ją do szału.
- Pozwól sobie powiedzieć, co Marie może...
Brad podszedł do kuchennych drzwi i wyjrzał na
zewnątrz.
- A oto i jezioro. Boże, kocham je! Spędziliśmy tu
kiedyś całe wakacje. Pamiętasz?
- Aż za dobrze - mruknęła Callie.
- Ono należy do domu, prawda? Nie stanowi
czyjejś własności?
- Nie. A teraz posłuchaj.:.
- Fantastycznie. Chodź dalej. Sprawdźmy pozostałe
pokoje.
Brutus warknął za oddalającymi się plecami męż
czyzny.
- To dopiero piła!- rzekła Callie. - A Julian miał
czelność narzekać na Maudie. Maudie mogłaby
pobierać lekcje u tego gościa - potrząsnęła głową.
- To dziwne. Nie pamiętam, żeby już wtedy był taki.
Znaleźli Brada w bibliotece.
- Czy mogłabyś to przytrzymać? - poprosił, podając
jej jeden koniec miarki. - A teraz stań przy oknach,
a ja zobaczę, ile tu mamy miejsca.
- Czy byłbyś tak uprzejmy wyjaśnić mi..
- Cholera! No cóż, to nie problem. Trzeba będzie
wyrzucić te biblioteczki. W przeciwnym razie sauna
Marie tu nie wejdzie.
- Ustalmy od razu jedną rzecz. Nie tkniesz tych
regałów nawet palcem. To prawdziwy mahoń i mają
ponad sto lat!
- Aż tyle? Definitywnie trzeba się ich pozbyć. Już
dawno przestały być użyteczne, zgodzisz się z tym
chyba?
- Nie, nie zgodzę się. Co to właściwie ma znaczyć?
Przychodzisz tu i mierzysz pokoje, planujesz wy
rzucanie mebli, burzenie ścian? Nie ty jesteś właś
cicielem tego domu.
- Może jeszcze nie. Ale już wkrótce będę.
Callie poczuła się, jakby ktoś nagle wymierzył jej
ogłuszający cios. Spojrzała na niego wstrząśnięta,
a z jej twarzy odpłynął wszelki kolor.
- Nie - szepnęła z niedowierzaniem. - To niemoż
liwe.
Brad jęknął.
- Nie wiedziałaś? Nic dziwnego, że byłaś taka
spokojna.
- Julian... - głos jej się załamał i musiała przywołać
całą swą determinację, by dokończyć to pytanie.
- Julian sprzedaje ci Willow's End?
- Obiecał mi prawo pierwokupu.
- Kiedy? Jak...?
- Przez telefon - Brad bezradnie wzruszył ramio
nami. Dziś zaś dowiedziałem się, że Willow's End jest
jego własnością. A skoro tak...
- Słabo ci? Lepiej wyjdźmy na świeże powietrze
- zaproponował Brad. Wziął ją za rękę i praktycznie
wypchnął za drzwi, na słońce. Zatrzymał się dopiero
przy krzaku róż, który Callie i Julian zasadzili specjalnie
dla Maudie.
Wyciągnęła rękę i łagodnie dotknęła wielką czerwoną
różę, przełykając łzy. Jak miała to znieść?
- Hej, Callie - powitał ją głos, dochodzący z pod-
jazdu. - Co się dzieje?
Odwróciła się, niepewna, czy widok Cory'ego
polepszy sytuację, czy może jeszcze ją pogorszy.
Wiedziała jedno - nie wolno jej się rozpłakać.
- Callie? - powtórzył z troską Cory. - Co ci jest?
- spojrzał na Brada i w jego oczach błysnęło podaj-
rzenie. - Ten facet cię zaczepia? Chcesz, żebym dał mu
w zęby? Po tym, co dzisiaj zrobiłaś, jestem ci coś winien.
Brad odsunął się nieco od nastolatka, wyraźnie
szukając jakiegoś neutralnego tematu rozmowy.
- Co za śliczne róże - zauważył, próbując wylać
nieco oliwy na wzburzone fale. - Jaka szkoda, że
mamy na nie uczulenie - kichnął, jakby podkreślając
te słowa, po czym cisnął na pokryte oliwą wody
płonącą pochodnię. - Może Marie zasadzi zamiast
nich lilie.
- Lilie! - napływające do oczu łzy zniknęły,
zastąpione szaleńczą furią. - Maudie nie cierpi lilii!
Jednocześnie rozległ się mrożący krew w żyłach
skowyt i wściekłe warczenie, po czym Brad zniknął
pod kupą brązowego futra.
- Ratunku! - dobiegł ich zduszony krzyk.
- Załatw go, Brutus - zachęcał donośnie Cory.
- Bo jak nie, to ja się tym zajmę - zerknął na Callie.
- Nie powiedziałaś jeszcze - za co obrywa ten gość?
Nie zdołała powiedzieć, na podjeździe zahamował
samochód, z którego wyprysnął Julian. Rzucił się
w sam środek kotłowaniny i na moment zniknął
w wirze fruwających skrawków futra i drogiego
garnituru. Ku całkowitemu zdumieniu Callie, wynurzył
się stamtąd po chwili, jedną ręką trzymając Brada,
drugą zaś - Brutusa.
- Co się tu, u ciężkiego licha, dzieje? - spytał ostro.
- On - oznajmiła rozwścieczona Callie, oskar-
życielko wskazując Brada - chce powyrywać róże
Maudie i zasadzić na ich miejsce lilie! Jeżeli Brutus
nie przegryzie mu gardła, to ja to zrobię!
Brutus posłusznie skoczył na Brada, szczerząc kły.
Julian musiał użyć całej swojej siły, aby go po
wstrzymać.
- Siadaj i zamknij się! - rozkazał Julian stanowczo.
Wbrew oczekiwaniom wszystkich obecnych. Brutus
posłuchał natychmiast. Julian zwrócił zimne spojrzenie
na swego wspólnika. - Chcesz zasadzić lilie na miejscu
róż Maudie? Zwariowałeś?
- Ja zwariowałem? Ja? - krzyknął Brad, cofając się
wolno. - Nie ma mowy! Nie kupiłbym tego domu
wariatów, nawet gdybyś go dawał za darmo!
- Tak? A kto cię prosił? - wtrącił swe trzy grosze
Cory.
- Zamknij się, Cory - Julian zazgrzytał zębami, po
czym odwrócił się do przyjaciela. - Tak? A kto cię
prosił, Brad?
- Co takiego? Wszyscy tu poszaleliście? Sam mi to
proponowałeś. Tego dnia, przez telefon. Ale teraz
zawaliłeś sprawę. Możesz sobie zatrzymać te swoje
zeżarte przez korniki biblioteczki, idiotyczne sufity
i całe to obrzydliwe drewno. Kupuję mieszkanie
w mieście! - po dwóch minutach znalazł się już
w samochodzie i odjechał, pozostawiając po sobie
jedynie chmurę kurzu.
Julian zwrócił się do Callie:
- No dobra, odegrałem twardziela. Obroniłem
ciebie, tego durnego kundla i głupie kwiatki. A teraz
czy mogłabyś mi powiedzieć, przed czym właściwie
was broniłem? Właśnie zerwałem bardzo korzystną
współpracę i zakładam, że istnieje po temu jakiś
bardzo dobry powód.
Cory z zainteresowaniem przenosił spojrzenia
z Juliana na Callie.
- Jak możesz tak stać i pytać mnie o to? - Callie
aż zachłysnęła się powietrzem.
- Okay, po prostu do niego zadzwonię - Julian
odzyskał swój zwykły spokój a zadziwiającą szybkością.
- Jazda do Chicago zajmie mu trzy godziny - no, z tą
prędkością, dwie.
- Może i masz prawo, aby sprzedać Willow's
End - rzuciła gniewnie Callie - ale prędzej zburzę
je gołymi rękami, niż pozwolę ci sprzedać je Bradowi.
- Przez ten czas zdążył ochłonąć.
- Chciał w bibliotece umieścić saunę!
- Najprawdopodobniej do wieczora się pogodzimy,
Brad nie należy do tych, co długo chowają urazę
- stwierdził z przekonaniem.
- Julianie, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Westchnął i położył jej ręce na ramionach.
- Przepraszam cię, Callie. Ale powinnaś była trochę
bardziej mi zaufać. Nawet gdybym zdecydował się
sprzedać Bradowi Willow's End - a wcale tego nie
zrobiłem - najpierw bym cię uprzedził.
- Ale on mówił...
- O n - tak. Ja - nie - delikatnie potrząsnął nią.
-Kiedyś faktycznie powiedziałem Bradowi, że sprze
dam mu Willow's End. Nie patrz na mnie takim
nieszczęśliwym wzrokiem. Byłem wtedy wściekły i ani
przez chwilę nie sądziłem, że weźmie to na serio.
Z pewnością zaś nigdy nie dałem mu najmniejszych
powodów, aby - kiedy już poznaliśmy zawartość
testamentu Maudie - myślał, że sprzedam mu dom.
Zakiełkowała w niej nieśmiała nadzieja.
- Ty... chcesz zatrzymać Willow's End?
- Jasne, że tak - wtrącił Cory. - A co myślałaś? Że
dostał świra?
- Dzięki, Cory - odparł sucho Julian. - Czy
przyszedłeś tu z jakiegoś szczególnego powodu, czy
po prostu chciałeś wystawić za szwank moją cierp
liwość?
Cory zastanowił się przez moment.
- To pierwsze. Wpadłem, żeby jeszcze raz po
dziękować Callie za to, że ocaliła moją skórę. Gdyby
nie wyjaśniła glinom, jak się rzeczy mają, siedziałbym
w tej chwili na tyłku w pierdlu.
Julian spojrzał na Callie i pytająco uniósł brwi.
- To dlatego przegrałaś zakład? Zaskoczyłaś mnie.
Wizja Cory'ego w pace może być dość interesująca.
Biorąc pod uwagę, że na drugiej szali spoczywał
Willow's End, nie zawahałaś się choćby przez chwilę?
- Ani trochę - odrzekła stanowczo Callie i objęła
go mocno.
- I powiem ci coś jeszcze. Możesz sprzedać ten
dom, dać go komuś w prezencie czy nawet spalić
wraz z zawartością, i ani na jotę nie zmieni to moich
uczuć do ciebie. Miałeś rację, „Tam dom twój, gdzie
serce twoje". Zarówno moje serce jak i dom są tutaj
- w twoich ramionach. Kocham cię, Julianie Lord.
I co teraz powiesz?
- Wygląda na to, że mogę powiedzieć tylko jedno.
- To znaczy? - szepnęła.
Zniżył głowę tak, że jego usta niemal dotykały jej ust
- Że cię kocham, że chcę się z tobą ożenić. I że
chcę z tobą mieszkać, mieć dzieci i wychowywać je
razem tu, w Willow's End.
- Naprawdę?-jej oczy wypełniły się łzami.-Mimo
że tak bardzo cię zawiodłam? Mimo że przegrałam
zakład?
- Nie zawiodłaś mnie, nigdy nie zawiedziesz. Czy
myślisz, że ten głupi zakład przesłoniłby mi coś tak
ważnego, jak nasze dzieci? Pragnąłem jedynie, abyś
uświadomiła sobie parę spraw. Zrobiłaś to. Jestem
z ciebie dumny.
- Ale cała ta historia z mówieniem „nie"...
- Sama przyznaj, Callie. Mówienie „nie" sprawia
ci pewne problemy. I masz tendencje do przyjmowania
na siebie więcej niż możesz udźwignąć. Chciałem,
żebyś nauczyła się pewnej ostrożności.
- To mi się chyba udało - miała nieco niepewną
minę. - Ale nauczyłam się czegoś więcej,
- Czyli? - Odgarnął jej włosy z czoła.
- Ja naprawdę lubię pomagać ludziom. Sprawia
mi to przyjemność. I zrozumiałam, że miałeś rację...
co do mojej matki. To rzeczywiście jedna z najbardziej ;
samolubnych osób, jakie kiedykolwiek spotkałam,
i nigdy nie chciałabym być taka jak ona. Może
w rezultacie nieco przesadzam.
- A może i nie tak „nieco" - zachichotał. - I nie
martw się. Zupełnie nie przypominasz matki - ucałował
jej rozchylone wargi. - Jesteś jedną z najmilszych,
najbardziej uczynnych osób, jakie mam przyjemność
znać.
- Kocham cię, Julianie.
- Ja ciebie też, zielonooka. Nie jesteś jednak jedyna.
Ja także czegoś się nauczyłem.
- Tak? A czego?
- Że pomimo mojej reguły numer jeden istnieją
rzeczy, dla zachowania których, człowiek zrobi
wszystko, nieważne jak wiele.
Brutus wcisnął między nich mokry nos, spoglądając
wyczekująco to na jedno, to na drugie.
Usta Juliana musnęły jej twarz.
- Lecz nie jestem pewien, czy twój pies jest jedną
z tych rzeczy.
- Nasz pies - poprawiła swego byłego brata Callie,
po czym sama go pocałowała. - Nasz pies.
- To się dopiero nazywa dobre zakończenie - oznaj
mił z satysfakcją Cory.
Kilka godzin przed świtem Julian obudził się. Jego
żena, poślubiona niecały dzień temu, leżała obok
i spała, zaś ręce miała złożone pod brodę. Przez długą
chwilę po prostu leżał bez ruchu, wpatrując się w nią,
zadziwiony łączącym ich cudem miłości.
Gdyby nie ta miłość, to nie był pewien, czy zdołałby
przetrwać sam ślub. Przez myśl przemknęła mu seria
obrazów: Callie, w zwiewnej białej sukni, eskortowana
do „ołtarza" przez Brutusa; Brutus osuszający trzyj
miski szampana i, co wydawałoby się niemożliwe,
faktycznie bijący swój niesławny rekord z Dnia Ojców
Założycieli; Callie, Donna i Cory uprawiający zapasy
przed kamerami.
Westchnął z zadowoleniem. To był dzień, którego
nigdy nie zapomni.
W żołądku zaburczało mu z głodu, toteż ostrożnie,
aby nie zbudzić Callie, wyśliznął się z łóżka i zszedł
na dół, do kuchni. Otworzył lodówkę. Dłuższy czas
spoglądał na kawałki surowego rybiego mięsa. „Daj
spokój, poddaj się - powiedział do siebie. - Jeśli
jesteś dostatecznie sprytny, nauczysz się to uwielbiać.
Tak jak nauczyłeś się kochać psy. które myślą, że są
ludźmi, rozbebeszone domy i żony, starające się pomóc
każdemu".
Z rezygnacją, wzruszywszy ramionami, przeniósł
talerz na kuchenny stół i postawił go obok czystej
kartki papieru i pióra. Spojrzał z namysłem i ujął ją
w palce. Zaczął pisać:
Jak przeżyć szczęśliwe małżeństwo.
Rozdział pierwszy: Rok pierwszy.
Reguła numer 1...
EPILOG