Zeznanie
Adam Pietrasiewicz
A
Nazywam się Dupont. François Dupont. Mam 35 lat i pewnie nie
będę miał nigdy 36. Skądinąd nikt już nie będzie miał okazji święcić
kolejnych urodzin, chyba że ci, którym to święto wypada w
najbliższym czasie. Ale wątpię, czy będą mieli ochotę zdmuchiwać
świeczki na torcie.
Zresztą świeczki są ostatnio cennym towarem. Zapałki też.
Siedzę przy stole i oświetlam papier lampą naftową. Jestem
pisarzem, to znaczy od czasu do czasu piszę jakąś książkę albo
opowiadanie, wykłócam się z wydawcą o każdego centima i jakoś
sobie trwam od pierwszego do pierwszego. Lepiej czy gorzej ale
raczej gorzej niż lepiej.
Piszę książki kryminalne, w których ci co wydają się dobrzy
wcale nie są dobrzy, a ci co są źli są jeszcze bardziej źli niż by się
mogło wydawać. A ludzie to czytają i gdy je kończą, to są
niezadowoleni, bo moje książki nigdy nie kończą się happy endem.
Ludzie lubią, gdy książki dobrze się kończą, gdy w ostatnim
momencie przyjeżdża kawaleria i wszyscy są szczęśliwi.
Ja tam wcale nie wierzę, że wszystko dobrze się kończy.
Najlepszym przykładem na to, że tak nie jest to nasze zasrane życie,
które zawsze kończy się śmiercią. I dlatego nie lubię happy endów.
No i mam satysfakcję. Najwspanialsza historia, która trwa od
wieków, historia życia na Ziemi, wcale nie kończy się dobrze. A nie
mówiłem?! Też mi satysfakcja. Najgorsze jest to, że w tej całej
historii jestem szwarc charakterem. Całkiem przypadkiem.
Ale w moich książkach czarne charaktery też stają się czasami
czarnymi charakterami zupełnie przypadkiem. Tyle, że ten
przypadek nie jest nigdy do końca taki przypadkowy. Zawsze jakoś
się go sprowokowało. W moim przypadku też tak było. Będę szczery,
nie muszę się już obawiać konsekwencji. Wyrok zapadł, ten sam dla
wszystkich. A piszę, bo muszę zabić czymś czas, który mi pozostał,
który pozostał kilku miliardom ludzi płacąych za to, co zrobiłem.
Wcale nie mam wyrzutów sumienia. Ponoszę konsekwencje za
swoje czyny jak dorosły człowiek. Wcale nie chciałem rozciągać
konsekwencji na innych ale nie zależało to ode mnie. Natomiast
jestem wściekły. O, tak, wściekły jak cholera. Ale zanim napiszę,
dlaczego jestem wściekły, opowiem co się dzieje. Tego wymaga
sztuka pisarska, nie można od razu na pierwszej stronie wszystkiego
wyjawić, trzeba dozować napięcie, trzeba trzymać czytelnika bez
tchu. Pewnie, że nikt tego nigdy nie przeczyta. Ale jak się pisze
Adam Pietrasiewicz
książki, to się je pisze dla jakiegoś niezidentifikowanego "odbiorcy" i
też się go nie zna, i też się nie wie czy ktoś to przeczyta. W tym
przypadku sytuacja jest tylko odrobinę inna, po prostu wiem, że
napewno, nikt, nigdy tego nie przeczyta. Ale piszę, bo jest to jedyna
rzecz, którą potrafię robić.
Wszystko zaczęło się w ponurym barze, na rogu ulicy
Kapeluszników w Metzu. Bar nazywa się Pod Wagą i jest siedliskiem
dziwnych typów mających jakieś kontakty ze skrajną prawicą. Snują
tu plany wytępienia we Francji arabskiej zarazy, która zalewa piękny
kraj Joanny d'Arc. Nie spodziewali się, że ich plany zostaną
zrealizowane w tak radykalny sposób. Arabska zaraza, jak nazywali
robotników, którzy przybyli do Francji w latach sześćdziesiątych,
zostanie wytępiona definitywnie. Wszyscy Arabowie znikną z tego
padołu, co do ostatniego, i to już bardzo niedługo. Nie jestem
pewien, czy skrajnie prawicowe typy przewidywały w swych planach
również zniknięcie ich samych, co nastąpi w tym samym czasie co
zniknięcie Arabów. Ja też nie przewidywałem. Ale ani prawicowe typy
ani arabscy robotnicy nie mieli żadnego związku z historią, którą
opisuję. Przejdę do rzeczy.
Siedziałem więc w barze Pod Wagą z moim psem
Arystotelesem. Arystoteles jest gigantycznym bassetem, waży 50
kilo i jest strasznie leniwy. Zawsze zabierałem go do baru, gdzie
dostawał na spodku soku cytrynowego, który uwielbiał. Kompletny
degenerat, czy widział ktoś psa, który pije sok cytrynowy? A
Arystoteles to lubił.
Ja piłem piwo. Nie lubię piwa, ale pijam je czasem, bo jakbym
powiedział w barze, że nie lubię piwa, toby nikt ze mną nie chciał
gadać. A ja lubię gadać, nawet ze skrajnie prawicowymi typami.
Padał deszcz. Była wiosna ale Słońce nie pokazywało się często
na niebie i było zimno. Przyznam, że od tego czasu poznałem jeszcze
większe zimno i Słońce też nie pokazuje się na niebie ale wszystko
po kolei. No więc siedziałem przy piwie i słuchałem opowieści o
jakiejś dziewczynie, co dawała dupy każdemu. Tak to już bywa. W
pewnym momencie drzwi się otworzyły i wszedł kompletnie
przemoczony facet, o dziwnym wyglądzie. Wszedł, siadł przy barze i
zamówił wódkę. Mało kto zamawiał wódkę w barze Pod Wagą. Jak już
mówiłem, piło się tu piwo.
Ale właśnie to mnie zainteresowało, więc podszedłem bliżej ze
szklanką w ręku i usiadłem obok niego przy barze. Skoro pił wódkę,
to była szansa, że się upije. A skoro może się upić, to być może uda
mi się zrobić z nim jakiś interes.
Bo muszę się przyznać, że poza zawodem pisarza, który nie
przynosi nikomu wielkich pieniędzy, od czasu do czasu handluję
różnymi drobiazgami. Są ludzie, którzy mówią, że jestem drobnym
oszustem ale nie jest tak całkiem. Prawdą jest, że nie zawsze staram
się poinformować wszystkich, o wszystkim co wiem. Bo i po co,
ludzie są dorośli, mają oczy i uszy jak ja. Wystarczy patrzeć, słuchać,
dotknąć. A jak mają ochotę dać się zrobić w konia, to już ich sprawa.
Mnie też zrobiono w konia.
Facet wypił kieliszek do dna, jak Polak.
- Ale pan ma spust. Nie lubi pan piwa?
- Nie. Wódka. Tylko wódka.
Mówił z jakimś dziwnym akcentem.
- Pan jest Polakiem?
W Metzu mieszka mnóstwo Polaków, mają taki śmieszny akcent,
gdy mówią.
- Nie, - facet popatrzył na mnie, - chyba nie. A co to takiego?
Teraz, gdy na mnie spojrzał, zauważyłem, że jest jakiś dziwny.
Nie, nie miał w sobie nic z Araba ani z Murzyna. Miał dziwne oczy,
jakby szalonego, przerażonego człowieka. Przysunąłem się bliżej.
- Bo chleje pan jak Polak.
- Skoro pan tak mówi...
- Dużo pan tak może wypić?
- Nie wiem. Chciałbym jak najwięcej. Dobrze mi to robi.
- Z przyjemnością postawię panu kielicha - powiedziałem dając
znak barmanowi. - Jeannot, nalej tu jeszcze temu panu wódki. A
mnie jeszcze dolej piwka.
Facet wziął kieliszek i znów jednym haustem wypił. Patrzyłem z
podziwem nigdy nie potrafiłem tak pić.
- Pan to chyba jednak Polak. Akcent też ma pan taki dziwny.
- Akcent... - tamten jakby się zastanowił. - A, akcent. Tak, nie
miałem czasu dobrze przetrenować.
- Przetrenować?
- Nieważne.
Jeannot na mój znak nalał jeszcze raz do pełna wódki. Facet
popatrzył na kieliszek, uśmiechnął się i powiedział do barmana:
- Dziękuję.
- Nie mnie, to Diabłowi niech pan dziękuje.
Wszyscy w barze Pod Wagą nazywali mnie Diabeł. Nie wiem
czemu, chyba ktoś kiedyś musiał stwierdzić, że jestem do niego
podobny.
Facet popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
- To pan za to płaci?
- Ano ja. Zobaczyłem, że ma pan jakiś problem, to pomyślałem,
3
Adam Pietrasiewicz
że może chociaż tak mogę panu pomóc. Musimy się wzajemnie
wspierać, trzeba pomagać bliźnim.
- Pan jest Diabeł?
- Ja. Tak mnie przynajmniej tu nazywają. Ale na imię mam
François. Diabeł, to tylko takie przezwisko.
- Z nieba mi pan spada.
Uśmiechnąłem się szeroko. Pewnie przysyła go do mnie jakiś
klient, który był wyjątkowo zadowolony z moich usług.
- Wie pan, diabeł raczej nie spada z nieba - zażartowałem chcąc
wprowadzić dobrą atmosferę.
- Ale tak się mówi. Przynajmniej tak wynika z... - Facet zawahał
się i zamilkł.
- Co pana do mnie sprowadza?
- Chciałbym zaproponować panu interes.
Lubię ludzi, którzy wiedzą, czego chcą. Z takimi ludźmi dobrze
się handluje, bo zazwyczaj tylko im się wydaje, że wiedzą, czego
chcą. Tak naprawdę, to pod otoczką twardziela siedzi wystraszony
człowieczek, którego wystarczy tylko trochę połaskotać, żeby
wepchnąć mu byle co.
- Wal pan, nie ma co owijać w bawełnę.
Facet popatrzył na mnie, uśmiechnął się po raz pierwszy od
wejścia do baru i rozejrzał się dookoła.
- Nie spodziewałem się, że tu pana spotkam. Nie spodziewałem
się, że w ogóle pana spotkam. Dziwne miejsce.
- Wie pan, mnie można spotkać albo u mnie, albo tu. Raczej nie
podróżuję.
Facet zaczął się śmiać.
- Z pana to żartowniś. Dobre...
Nie wiedziałem z czego się śmiał. Ja wcale nie uważałem, że jest
coś śmiesznego w fakcie, że nigdzie się nie ruszam. Nie mam
pieniędzy, żeby się gdziekolwiek ruszać.
- Co to za interes? - Zapytałem nieco zagniewany jego reakcją.
- Przysłali mnie tu, żebym kupił trzy okoliczne słońca. Nie
bardzo wiedziałem, z kim mam rozmawiać. Wszyscy, do których się
zgłaszałem mówili "idź pan do diabła!", a nikt mi nie chciał
powiedzieć, gdzie mam pana znaleźć. Pan zarządza tym kawałkiem
przestrzeni, jeśli dobrze rozumiem.
Delirium. Facet musiał być chory psychicznie. Nie miałem nic
innego do roboty, więc postanowiłem zabawić się trochę. No cóż,
widać nie dane było mi pohandlować tego wieczora.
Lepiej byłoby, gdybym od razu wezwał pogotowie. Zabraliby go,
zamknęli w szpitalu psychiatrycznym i byłby spokój. I tak by się
wydostał, pewnie w ten sam sposób, jak się tu dostał.
Ale nie wezwałem pogotowia.
- Wie pan, zasięg mojej władzy nie jest dokładnie sprecyzowany.
Ale wszystko, co jest w najbliższej okolicy należy do mnie.
- Należy? Zazwyczaj mam do czynienia z zarządcami. Wie pan,
dziwna jest ta planeta...
- Pewnie, że dziwna, nie pan pierwszy to zauważył.
Facet popatrzył na mnie nie mówiąc nic przez dłuższą chwilę.
Sięgnął po kieliszek, który był pusty. Dałem znak barmanowi, żeby
mu nalał.
- Tak więc po pierwsze chciałbym wiedzieć, czy są na sprzedaż.
Trzy, jeśli pan chce, to mam tu mapy, zaraz panu pokażę...
- Nie, nie ma potrzeby. - Powstrzymałem jego rękę, którą sięgał
do stojącej na podłodze teczki.
- Nie chce pan sprzedać? - W jego głosie zabrzmiała nutka
smutku. - Nie mogę wrócić z pustymi rękami. Ja jestem na procencie,
jest pan moją ostatnią szansą. Jak wrócę bez niczego, to mnie
wywalą.
- Nic z tych rzeczy. Nie ma potrzeby wyciągać mapy, bo
wszystko jest na sprzedaż. A co pan chce kupić?
- Mówiłem już, słońca. Trzy. Wezmę jednak mapy, lepiej
rozmawiać o konkretach.
Sięgnął po teczkę i wyjął jakieś zwoje i rulony. Nie był to
zwyczajny papier, przypominało to trochę folię aluminiową. Rozłożył
to wszystko na kontuarze i położył palec po środku.
- Te trzy. Tu, tu i tu. To jest pański sektor, prawda?
Popatrzyłem na zapełnioną różnokolorowymi kropkami i
kreskami kartkę. Nie bardzo wiedziałem, co to może być. Na wszelki
wypadek powiedziałem:
- Tak, to mój sektor.
Bo i czemu by nie. Facet przyszedł kupować słońca, to ten
kawałek mapy, bo zorientowałem się, że może to być mapa nieba,
może być moim sektorem.
- To co, sprzeda pan?
- Wie pan co, w interesach nie można być takim raptusem.
Powiedzmy, że możemy ponegocjować.
Tamten westchnął ciężko.
- Tak, ma pan rację. Trzeba negocjować. Ale ja nie mam już
czasu. Pańska cena będzie moją. Mam nadzieję, że pozostaniemy w
granicach rozsądku.
Popatrzyłem na niego zastanawiając się, co odpowiedzieć. Był
to najwyraźniej szaleniec ale czasami szaleńcy mają pieniądze.
5
Adam Pietrasiewicz
Czemu by nie spróbować.
- Trzy miliony? Po milionie za słońce?
Tamten przez chwilę nic nie mówił. Wyciągnął jakieś
pudełeczko, chyba kalkulator, ale nigdy nie widziałem takiego
modelu i zaczął liczyć.
- Trzy miliony, to drogo. Ale zgadzam się. Nie mam wyboru,
mówiłem już panu. Gdzie są zbiorniki? Na Księżycu? Widziałem, że
macie tu ładnego satelitę, może kiedyś wpadnę, to ponegocjujemy.
Ale następnym razem nie będę się tak spieszył. Zazwyczaj w
interesach jestem trudnym partnerem.
- Co na Księżycu?
- No, pytam czy zbiorniki na antymaterię są na Księżycu. Bo
chyba nie chce pan, żebym wyładował panu trzy miliony baryłek
antymaterii tu, na Ziemi. Wie pan, że regulaminy na to nie
pozwalają.
Delirium zaczęło osiągać apogeum. Facet chciał kupić trzy
słońca ale płacił antymaterią. Logiczne, prawda? Może jeszcze
ptasim mleczkiem... Postanowiłem bawić się dalej. Wyjąłem z
kieszeni banknot piećsetfrankowy. Ostatni, który mi pozostał.
- Nie, ja myślę o tym. Trzy miliony franków.
Facet wziął banknot do ręki, obejrzał go dokładnie ze wszystkich
stron i westchnął, chyba tylko do siebie:
- Gdzie się nie ruszę, to zawsze trafiam na jakichś szaleńców.
Albo ekscentryków.
Nie odpowiedziałem. Cóż, normalny człowiek zawsze wydaje się
wariatowi szaleńcem. Albo ekscentrykiem.
- To co, chce pan tego trzy miliony? Jak pan chce, ale wszystko
spiszemy. Nie mam ochoty mieć potem nieprzyjemności.
Wyjął z teczki jakieś dokumenty, które zaczął rozkładać wokół
siebie. Barman, który stał trochę z boku, z rozbawieniem patrzył na
sterty papierzysk na kontuarze.
- Może przejdziemy do stolika, tam będzie wygodniej. -
Zaproponowałem.
Facet zebrał wszystko i siedliśmy przy oknie. Zaczęło się
przejaśniać, przez dziurę w chmurach wyjrzało Słońce.
- Jak pan chce. Więc trzy miliony, tak?
- Tak. Trzy i sześć zer.
- Pozwoli pan, że zrobię kopię - facet sięgnął po banknot, który
trzymałem w ręku. Cofnąłem dłoń.
- Rozumiem, że jest to coś o dużej wartości...
- Pewnie, że dużej wartości, to już ostatni, który mi został.
- Aha, rozumiem. Ale muszę zrobić kopię do kontraktu. Żeby mi
nikt nie powiedział potem, że pana oszukałem.
Jak się bawić, to się bawić. Podałem mu banknot ale
przesunąłem się nieco, by móc złapać go, gdyby chciał uciec.
Nie próbował uciekać. Włożył pięćset franków do jakiejś małej
maszynki i po chwili wyjechały z niej trzy banknoty. Jeden mi oddał,
dwa położył przy dokumentach.
- Wszystko już przygotowałem. Kontrakt jest zrobiony,
napisałem go w pańskim języku, mamy ostatnio nakaz prowadzenia
negocjacji w jezyku naszych kontrahentów. Zechce pan podpisać?
Wziąłem z jego ręki dokument, który również był z tego samego
dziwnego materiału. Zacząłem czytać. Wyglądało to na klasyczną
umowę kupna-sprzedaży. Na końcu, tam gdzie była mowa o cenie,
była przyklejona kopia mojego banknotu.
- Ma pan pióro? - zapytałem poklepując się po piersiach w
poszukiwaniu długopisu.
Podał mi coś, co przypominało pióro wieczne. Nie wiedziałem
jak mam się tym posłużyć ale zobaczyłem jak on to robi i zrobiłem to
samo.
Gdy podpisałem trzy egzemplarze facet wstał i wyciągnął do
mnie rękę.
- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Mam nadzieję, że
będziemy się mogli jeszcze spotkać. Gdzie mam panu dostarczyć te
trzy miliony?
- Niech pan mi je tu przyniesie.
- Dobrze. Zaraz wracam. Może pan rzucić okiem na moje
dokumenty przez ten czas?
- Nie ma problemu.
Facet wyszedł, a ja siedziałem zastanawiając się jaki będzie
dalszy ciąg tej zwariowanej historii. Nie minęło dziesięć minut gdy
tamten siadał przede mną przy stoliku. W ręce trzymał wielką
walizkę. Kufer.
- Proszę bardzo. Nie miałem specjalnych problemów z
odtworzeniem. Resztę zostawiłem przy drzwiach. Ciężkie. Nie macie
tutaj odtwarzaczy? Bo jeśli nie, to ja mogę panu zaproponować,
niedrogo...
- Wie pan, ja raczej niczego nie kupuję. Niech się pan zgłosi do
kogoś innego.
- Oczywiście, oczywiście. No dobrze, teraz będę już leciał. Miło
było mi pana poznać. I dziękuję za wódkę, uwielbiam wódkę.
Facet wstał, uścisnął mi rękę i wybiegł z baru Pod Wagą jakby
go wszyscy diabli gonili.
Barman podszedł do mnie i pokazując na kufer, który stał przy
7
Adam Pietrasiewicz
stoliku, zapytał:
- Co on ci tam zostawił, Diabeł?
- Trzy miliony franków. Przecież to chyba oczywiste. Sprzedałem
mu trzy słońca.
- Przestań się wygłupiać. Lepiej otwórz i zobacz co tam jest.
Położyłem kufer na podłodze i nie bez pewnego trudu
podniosłem wieko. Gdy zobaczyłem zawartość zamarłem.
- O, kurwa! - powiedział barman.
W kufrze, ciasno poukładane, leżały banknoty pięćsetfrankowe.
Cały kufer wypełniony był banknotami pięćsetfrankowymi. Wokół
nas zgromadzili się goście baru. Wszyscy stali i patrzyli jak
oglądałem mile szeleszczące banknoty.
- Ty, Diabeł, ile tego jest?
- Trzy miliony.
- E tam, jest więcej. Trzy miliony, to by było sześć tysięcy
banknotów. A tu jest więcej.
Przypomniałem sobie, że facet powiedział, że resztę zostawia
przy wejśćiu. Zerwałem się i podbiegłem do drzwi. Pod ścianą stały
trzy kufry. Takie same jak mój.
Oczywiście były pełne banknotów. Facet nie dał mi trzech
milionów franków. Dał mi półtora miliarda. Trzy miliony banknotów
pięćsetfrankowych. Stałem się bogatym człowiekiem. Bardzo
bogatym.
Ale, jak to bywa, nie trwało to długo. Gdy przeglądałem
zawartość kufrów zauważyłem jakieś niezwykłe zamieszanie na ulicy.
Ludzie biegli i coś krzyczeli. Zamknąłem walizy i poszedłem
zobaczyć, co się dzieje.
Ludzie na ulicy stali i z zadartymi głowami patrzyli do góry. Na
niebie, obok Słońca, które chmury odsłoniły jakby jedynie po to, by
można było wszystko widzieć, pojawiła się koparka. Tak jest,
wyglądało to jak zwyczajna koparka, z wielką łyżką z przodu. I
zbliżała się do gwiazdy. Gdy była już całkiem blisko, Słońce zniknęło
w łyżce koparki i zrobiło się ciemno.
Nastąpiła kompletna panika. Na niebie pokazały się gwiazdy,
ludzie na ulicy zaczęli biegać we wszystkie strony jak opętani. Obłęd.
Wróciłem do baru, gdzie Jeannot zapalił światło. Podszedł do
mnie, mocno przerażony i cichym głosem powiedział:
- Widziałem, co podpisywałeś. Ale nikomu nie powiem jeśli mi
dasz jeden kufer.
- A bierz sobie - odpowiedziałem mu.
Barman najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z konsekencji
tego, co się stało. Czytywałem swego czasu książki popularno
naukowe i myślę, że mogę ocenić rozmiar katastrofy. Nie myliłem
się.
Ogólna panika po jakimś czasie zanikła. Zamieniła się w apatię i
rezygnację. Nie można było nic zrobić. Wszelkie źródła energii
zostały zarekwirowane do użytku władz, które lepiej czy gorzej
starały się urządzić jakoś życie na Ziemi, której nie oświetlało
Słońce. Ale nie miało to sensu, temperatura zaczęła bardzo szybko
spadać. Niedługo zaczną zamarzać oceany. A potem zamarznie cała
reszta.
Leży przede mną kontrakt, który podpisałem wtedy w barze, w
którym teraz siedzę. Jest i mapa nieba z zaznaczonymi gwiazdami,
które sprzedałem. Przyniosłem z biblioteki atlasy astronomiczne, z
których chciałem się dowiedzieć, o jakie jeszcze gwiazdy chodziło.
Tak z ciekawości.
I co się okazało? Okazało się, mam na to dowody, że ten
sukinsyn się pomylił. To znaczy nie on, ale ci, którzy przylecieli, żeby
zabrać nasze Słońce. Ale to jego wina, pewnie się spieszył i stąd ta
pomyłka. To wcale nie Słońce mieli zabrać, tylko zupełnie inną
gwiazdę.
Tyle, że chociaż w kontrakcie jest klauzula, mówiąca, że w razie
sporu umowa podlega kompetecji sądu handlowego w (i tutaj jest
nazwa, której nawet nie potrafię skopiować), to przecież jak się tam
dostać. To może być gdziekolwiek we Wszechświecie, a
Wszechświat, jak wszyscy wiedzą, jest nieskończony.
Ale nawet nie to doprowadza mnie najbardziej do wściekłości.
Otóż co jest w tym wszystkim najgorsze, to to, że ten cholerny
międzyplanetarny handlarz zrobił mnie w konia. I to jeszcze jak! Trzy
miliony banknotów w kufrach są dokładnymi kopiami tego, który
miałem w kieszeni. Włącznie z numerem serii. Cholerny fałszerz.
Barman o mało co mnie nie zabił.
B
Metz, 1995
M
9
Adam Pietrasiewicz
A
ADAM PIETRASIEWICZ
K L O N
Agnieszce, bez której ta książka
zatrzymałaby się po drugim rozdziale.
Wstęp
Dostojna Lea Christophe, sześćdziesięcioletnia prezes Światowej
Rady Etycznej, sędzia Międzynarodowego Trybunału w Hadze
zamknęła dossier, nad którym pracowała od dziesięciu miesięcy.
Postanowiła nie podpisywać jeszcze wydanego już wyroku, chciała
przemyśleć pewne aspekty sprawy.
Opasła teczka poświęcona badaniom nad klonowaniem ludzi
zawierała ponad dwa tysiące dokumentów oskarżających największą
na świecie organizację medyczną. Zarzutem było traktowanie ludzi
gorzej od zwierząt laboratoryjnych. Ludzi, którym nie dano szansy
nawet nimi zostać. Ludzi, których nazywano klonami.
Rozdział 1
Huragany na Karaibach bywają różne, jak kobiety, czasami
rozszalałe przez kilka chwil, aby uspokoić się prawie natychmiast,
czasami pozornie spokojne, hodują w sobie wściekłość godzinami, by
wyładować ją potem na każdej napotkanej na drodze przeszkodzie. I
chyba dlatego ludzie nadają im imiona kobiet.
Marylin nie była wielkim huraganem, wykluła się szybko i
szybko zmarła gdzieś w morzu. Nie było ofiar, kilka domów znalazło
się bez dachu, ale przecież ludzie byli do tego przyzwyczajeni, a
firmy ubezpieczeniowe szybko i bez dyskusji wypłaciły
odszkodowania. Ot, huragan jakich kilka w roku przechodzi przez ten
rejon globu.
Samuel Goldman przyglądał się ze spokojem dachowi swego
domku pod palmami. Nie pierwszy i nie ostatni raz odbudowywał
dach, więc specjalnie nie przejmował się zniszczeniami. To, co miało
pozostać nietknięte, znajdowało się w bezpiecznym bunkrze, kilka
metrów pod ziemią i nie musiało obawiać się nawet
najstraszniejszego kataklizmu.
Na horyzoncie pojawił się jakiś punkt, który z dużą prędkością
zaczął zbliżać się do wyspy. Po chwili dało się rozpoznać helikopter
lecący na dość wysokim pułapie. Goldman popatrzył jak maszyna
robi koło nad wyspą. Nie spodziewał się niczyjej wizyty, ale też
helikopter nie wylądował na plaży lecz zawrócił i odleciał za
horyzont. Wrócił więc do swych rozmyślań.
Myślał o swoich dzieciach, tam daleko na północy, o swoim
synu, o córkach i jak żołnierz liczył dni i miesiące, które dzieliły go od
końca kontraktu. Nie mógł ich ze sobą tu zabrać. Nie mógł ich
11
Adam Pietrasiewicz
zabrać, bo dzieci nie są już dziećmi, chodzą już do szkoły.
Ale plaże na wyspie były wspaniałe, woda błękitna, piasek żółty,
jak na pocztówce, jak w raju.
Wyspa Świętego Patryka, 70 km porośniętych palmami, leżała w
najpiękniejszym miejscu świata, na Antylach w sercu Morza
Karaibskiego. Należała do mikroskopijnej republiki, której nazwy
Goldman nawet nie pamiętał, bo dla niego była po prostu własnością
Asocjacji. Podobno oficjele republiki próbowali kiedyś kontrolować
działania Asocjacji na swym terenie, ale szybko zrozumieli, że lepiej
być bogatym i nie wtrącać się w nie swoje sprawy.
Goldman nikogo poza przedstawicielami Asocjacji od roku na
wyspie nie widział. Raz tylko jakiś statek zatonął niedaleko wybrzeży
i kilku rozbitków wylądowało na plaży. Szybko jednak zapakował ich
w helikopter i wysłał na Martynikę. Nie mieli nawet czasu by mu
podziękować, a on sam głęboko w nosie miał ich podziękowania,
chciał mieć spokój i tyle.
Helikopter przylatywał raz na pięć dni. Startował z Martyniki,
przywoził listy, czasami trochę alkoholu i raz w miesiącu przylatywał
Doktor, postać wybitnie antypatyczna, aby sprawdzić, czy wszystko
jest w porządku. Doktor był małym człowiekiem, o pryszczatej
twarzy niewyżytego młodzieńca, który szczycił się przed każdym kto
chciał i nie chciał słuchać, że skończył studia w Yale i ma dyplom
chirurga i psychiatry. Co do dyplomu psychiatry, Goldman nie miał
wątpliwości, każdy wie, że psychiatra zawsze jest trochę stuknięty,
a Doktorowi wyraźnie natura nie wszystko dobrze poukładała pod
sufitem. Ale o tym lepiej było nikomu nie mówić, toteż kiedy
przylatywał helikopter z Doktorem, przyjęcie zawsze było uprzejme.
Ale też i bez przesady. Choć to ponoć Doktor zajmował się
wypłacaniem co miesiąc okrągłej sumki 12 tysięcy dolarów na konto
Goldmana w First National Bank of USA w Montrealu, pieniędzy,
które pozwalały spokojnie myśleć o przyszłości.
W każdym razie Doktor przedwczoraj odleciał i nie pojawi się
wcześniej niż za cztery, pięć tygodni. Teraz zaś należało zabrać się
za naprawę dachu.
Zazwyczaj Goldman brał kogoś z obozu do pomocy, ale od kiedy
rudy olbrzym o niebieskich oczach złamał sobie nogę, Doktor
oficjalnie zabronił używania klonów do jakichkolwiek prac. A poza
klonami w obozie był tylko strażnik i pielęgniarki. Będzie więc musiał
radzić sobie przy ich pomocy. Tyle, że głupio będzie prosić łysego
Daniela o pomoc akurat w dwa czy trzy dni po ich dyskusji.
- Szefie - mówił łysy Daniel wykrzywiając śmiesznie twarz
poparzoną kiedyś w wypadku - powinien pan zamieszkać z nami, w
bunkrze, miałby pan trzy pokoje do dyspozycji, ciepłą wodę,
wszystko, czego dusza zapragnie, a pan mieszka w tym szałasie
przeżartym przez korniki.
Ale Goldman nie chciał mieszkać w bunkrze, to idiotyzm
mieszkać w bunkrze na Karaibach. Nie było tu żadnych
niebezpiecznych zwierząt, jadowitych gadów, jedynie ptaki, które
budziły rano urzekającym śpiewem. I nie musiał wysłuchiwać
idiotycznych dyskusji pielęgniarek, które choć były bardzo miłe,
znały fach, nie miały jednak za grosz polotu. Nie, zdecydowanie
wolał swój, jak mówił łysy Daniel, szałas, który był w rzeczywistości
zupełnie przyzwoitym domkiem, z dwoma pokojami i pięknym
widokiem na morze. A Goldman nie wstydził się wcale tej szczypty
romantyzmu, tak obcego innym.
No, ale nie było wyjścia, łysy Daniel był jedyną osobą, którą
mógł wykorzystać przy odbudowie dachu i postanowił zrobić to po
południu.
A teraz trzeba było wracać do obozu na zabiegi, bo dziś akurat
przypadał dzień cokwartalnych zabiegów, jedynego ciekawszego
wydarzenia w codziennej monotonii.
Obóz nie był właściwie niczym innym jak jednym wielkim
bunkrem z przyległościami, w postaci kuchni polowej, placu 20 m na
20 m, wszystko otoczone siatką z drutu kolczastego. Bunkier
wyglądał paskudnie, jak wszystkie bunkry i Goldman nieraz
zastanawiał się dlaczego zamiast bunkra nie wybudowano
normalnego domu z kilkoma poziomami piwnic. Ale widać szefowie
Asocjacji tak woleli, a to oni płacą, więc lepiej nie pytać i nie dziwić
się.
Goldman nie wiedział od jak dawna Asocjacja posiadała tę
wyspę, nie obchodziło go to bardziej niż wszystkie inne pytania,
które możnaby postawić na temat Asocjaji. Uważał, że i tak to co
wie, to zbyt wiele.
*
Goldman dostał tę robotę w momencie, gdy tego naprawdę
potrzebował. Stracił posadę psychologa w General Motors, policja
zamknęła mu wieczorowy klub japońskich metod samoobrony, bo
okazało się, że 90% uczniów to okoliczne opryszki, i w ogóle nic mu
się nie układało. Nie mógł znieść widoku żony wychodzącej co rano
do pracy, nie chciał myśleć o tym, jak go widzą dzieci. Denerwowało
go wszystko, włączał telewizor co rano, po wyjściu żony, zmieniał
programy co trzy minuty, nie potrafił się na niczym skupić. W
gazetach czytał tylko tytuły, bo nie miał cierpliwości zagłębiać się w
treść i zaczynał wariować. Do szału doprowadzał go widok
13
Adam Pietrasiewicz
gigantycznych wieżowców będących dumą Montrealu, na które
musiał patrzeć całymi dniami przez okno.
Pewnie, że miał spotkania w różnych firmach, ale co z tego,
proponowano mu kontrakty na 3 miesiące albo na stałe na
warunkach nie do przyjęcia. Jak ten właściciel supermarketu, który
chciał by był jego gorylem i chłopcem na posyłki.
Żył tak przez 6 miesięcy. Strasznych miesięcy, które
doprowadziły go do głębokiej depresji. Gdy wracał teraz myślami do
tego okresu, starał się zrozumieć swój ówczesny stan, ale nie było to
takie proste. To tak, jak najedzony nie potrafi zrozumieć głodnego.
Niby nie brakowało mu niczego, żona zarabiała i tak więcej, niż mogli
wydać, z dziećmi nie miał żadnych problemów, a jednak to wtedy po
raz pierwszy w życiu kupił pistolet i nie po to, by się bronić przed
włamywaczami lecz by móc sobie strzelić w łeb, gdy już wszystkiego
będzie miał dość.
Pamiętał doskonale ten dzień, gdy wychodził ze sklepu z bronią
w pudełku pod pachą. Gdy się ma przy sobie pistolet jest się
zupełnie innym człowiekiem. Jako psycholog niejednokrotnie czytał o
reakcjach ludzi, którzy nagle w ręku mają instrument, którym mogą
zabić naciskając jedynie na spust. Ale nie wiedział jak bardzo może
to wpłynąć na jego własną świadomość. Nie, nie miał ochoty strzelać
do wszystkiego co się rusza, pławił się po prostu w słodkiej
świadomości dominacji nad wszystkimi, którzy go otaczają.
Trwało to jednak krótko. Pistolet powędrował na dno najgłębszej
szuflady, bo Goldman panicznie bał się by żona, przeciwniczka
wszelkich narzędzi mordu w ogóle, a broni palnej w szczególności,
nie znalazła go przypadkiem. Wyjmował go czasami, gdy była w
pracy, czyścił, smarował i zastanawiał się, czy go kiedyś użyje.
Właśnie kiedyś gdy czyścił pistolet, zadzwonił telefon.
- Pan Goldman? - zapytał głos jakiejś kobiety.
- Tak, Goldman, słucham - odpowiedział, usiłując sobie
przypomnieć, czy już gdzieś słyszał ten głos.
- Dzwonię z biura pana Taylora, dyrektora departamentu
operacyjnego Asocjacji. Dostaliśmy pański list i życiorys, i pan Taylor
chciałby omówić z panem kilka spraw dotyczących pańskiego
ewentualnego zatrudnienia w naszej organizacji. - Głos był miły, ale
Goldman od razu wyczuł, że był to conajmniej piąty telefon tej
sekretarki od rana, bo powtarzała tekst machinalnie, jak kaseta.
- O jakiej organizacji pani mówi? - spytał, by ją wybić z rytmu.
- Stowarzyszenie Medyczne do Spraw Badań Genetycznych -
odpowiedziała sekretarka tym samym mechanicznie miłym głosem. -
Chcielibyśmy, by przyszedł pan do naszego biura dziś o godzinie 3
po południu. Czy ma pan nasz adres?
- Nie wiem, nie pamiętam, zaraz wezmę coś do pisania -
odpowiedział sięgając po notes - proszę dyktować.
Zanotował adres, spojrzał na zegarek i widząc, że pozostało mu
jeszcze 3 godziny, spokojnie złożył pistolet i poszedł umyć ręce.
- Właściwie to co ja mogę mieć wspólnego z genetyką -
zastanawiał się stojąc przed lustrem w łazience. - Nawet nie wiem
czy ADN jest lewo czy prawoskrętny. A może chcą mnie na królika
doświadczalnego, o to byłoby ciekawe, zamknęliby mnie w klatce z
samicą mojego gatunku i kazaliby się rozmnażać, by badać czy
wszystkie moje geny przechodzą do potomstwa...
Ubrał się w najlepszy garnitur jaki miał w szafie. Chwilę
zastanawiał się nad krawatami, wreszcie wybrał niebieski i wyszedł
zamykając dokładnie drzwi.
Budynek Stowarzyszenia do Spraw Badań Genetycznych, czyli
po prostu Asocjacji jak przywykł potem mówić, i jak mówili wszyscy,
był niepozorny - cztery piętra, ot mała kamienica w średnio
przyzwoitej dzielnicy. Mała tabliczka przy drzwiach była jedynym
dowodem, że nie pomylił adresu.
Ponury portier przyglądał mu się przez chwilę porównując twarz
z fotokopią zdjęcia, które Goldman wysłał w liście z życiorysem i
ponurym głosem powiedział:
- Drugie piętro, biuro 213, drugie drzwi na prawo.
Wnętrze urządzone było bardzo nowocześnie, co kontrastowało
z tymi co najmniej stuletnimi murami. Nowocześnie, ale z gustem. W
korytarzach panowała zupełna cisza potęgowana przez grube, szare
wykładziny, którymi wyłożona była zarówno podłoga jak i ściany.
Ani śladu jakichkolwiek laboratoriów czy innej działalności
naukowej. Oczywiście miał świadomość, że pozory mogą mylić, że za
tymi ścianami mogą znajdować się sale pełne sprzętu i szalonych
naukowców igrających z diabłem w szklanych probówkach.
Wyglądało jednak, że są tu raczej tylko biura.
I tak było.
Gdy zapukał do drzwi z numerem 213, otworzyła je kobieta
mająca wygląd klasycznej sekretarki. Biuro nie miało nic, co mogłoby
przypominać laboratorium, a telefony i komputer w niczym nie
przypominały autoklawu i palników.
- Bardzo proszę, niech pan wejdzie panie Goldman - powiedziała
mechanicznie odsuwając się by zrobić mu przejście, - pan Taylor
oczekuje pana w swym gabinecie.
Nawet jej głos nie zamącił ciszy panującej w tych
pomieszczeniach. Goldman był przekonany, że nikt w korytarzu nie
15
Adam Pietrasiewicz
usłyszałby głosu sekretarki.
Gdy wszedł do biura Taylora, znalazł się w pomieszczeniu
przypominającym dokładnie wszystkie biura kierowników i
dyrektorów średniego szczebla. Zwyczajne meble, kilkadziesiąt
książek na półkach, stolik, trzy krzesła, biurko z wielkim fotelem z
czarnej skóry (albo imitacji skóry), jakieś fotografie. Widział już te
biura w co najmniej trzydziestu firmach, do których przychodził w
sprawie pracy, więc poczuł się zupełnie swobodnie.
- Niech pan siada, panie Goldman - powiedział zza biurka
dystyngowany jegomość lat około pięćdziesięciu. - Znalazł nas pan
bez problemu?
- Znam dość dobrze tę dzielnicę, mieszkałem tu kiedyś -
odpowiedział sadowiąc się na krześle.
- Niech mi pan opowie trochę o sobie, wie pan życiorysy są
wszystkie do siebie podobne, a ja chciałbym poznać człowieka, bo
mam pracować z panem, a nie z pańskim życiorysem.
Goldman nie lubił mówić o sobie. Nie lubił, ale potrafił i dobrze
wiedział, po tych kilkudziesięciu spotkaniach jakie odbył w różnych
firmach, jak należy mówić, co należy mówić i, co najważniejsze, jak i
czego nie należy mówić.
Mówił spokojnie, zwięźle i krótko, akurat tyle, by nie znudzić
faceta za biurkiem, który musiał wysłuchiwać kilka takich spowiedzi
dziennie.
- Czy łatwo znosi pan samotność? - zapytał Taylor gdy skończył.
- Dziwne pytanie, czy ja wiem, to zależy od sytuacji, czasami
tak, czasami nie.
- Bo widzi pan, stanowisko, na które chciałbym pana
zaangażować wymaga umiejętności przystosowania się do życia w
samotności. Otóż nasze Stowarzyszenie, Asocjacja jak przywykliśmy
mówić, ma laboratorium na jednej z wysp morza Karaibskiego, a jak
pan się domyśla, większość tamtejszych wysp, to wyspy bezludne.
Oczywiście w naszym laboratorium pracują ludzie, ale nie ma ich
wielu, nie ma tam kina ani teatru, ani nawet baru z hot-dogami.
Wiem jak bardzo może być trudne do zniesienia życie na takiej
wyspie, bo właśnie szef naszego laboratorium na Karaibach opuścił
nas, nie wytrzymując samotności. Więc pierwsze pytanie, które
powtarzam, i które uzależni tok naszej dalszej rozmowy, brzmi
następująco - czy myśli pan, że jest pan w stanie znieść samotność
na Karaibach?
- To zależy - Goldman nie bardzo wiedział co odpowiedzieć. -
Czy byłbym tam z rodziną?
- Raczej nie, myślę, że sam pan rozumie, nie ma tam szkół,
rozrywek, a ponadto w liście napisał pan, że pańska żona pracuje, a
chyba byłoby dla niej uciążliwe dojeżdżać codziennie rano do pracy z
Karaibów do Montrealu.
- Wie pan, nie wiem - nadal nie wiedział co powiedzić. Pewnie,
że lepiej pracować na Karaibach niż siedzieć bezmyślnie w domu,
ale z drugiej strony nie przyszło mu nigdy do głowy opuścić Kanadę
dla pracy. - Ale zacznijmy od początku, co miałbym tam robić?
- Otóż, jak mówiłem, szef naszego laboratorium złożył dymisję
po dwóch latach pobytu na wyspie. Szukamy kogoś, kto mógłby go
zastąpić.
- Mam nadzieję, że nie zaszło jakieś nieporozumienie - Goldman
zastanawiał się, czy Taylor czytał jego życiorys. - Nie jestem
genetykiem, jestem psychologiem, do tego kiepskim, bo jak pan wie,
wywalili mnie z General Motors.
- O, niech pan nie przesadza, panie Goldman, nie jest pan takim
kiepskim psychologiem. Czytałem pańskie artykuły na temat
zachowań ludzkich w wielkich firmach przemysłowych i muszę
powiedzieć, że były bardzo interesujące. A co do General Motors, to
zwolnili pana, bo zięć dyrektora działu kadr też jest psychologiem.
Sam pan rozumie...
Goldmana zamurowało. Pierwszy raz ktokolwiek, poza wydawcą
przyznał, że czytał artykuły. Ten człowiek dobrze wiedział czego chce
i chyba lepiej niż myślałem. Co do zięcia dyrektora, sprawa była
oczywista.
- A co do pańskich kwalifikacji, - kontynuował Taylor - niech się
pan nie niepokoi. Nie szukam genetyka, szukam szefa laboratorium,
a to nie to samo. Będzie pan odpowiedzialny za sprawy ogólne,
personalne, po prostu za administrację. Do tego nie potrzeba panu
specjalnych kwalifikacji naukowych, natomiast pańskie
doświadczenie jako psychologa może być bardzo przydatne.
- Za ile? - wypalił Goldman nieco zbity z tropu.
Taylor musiał nieźle pracować, by wydobyć artykuły napisane
przed dwoma laty. Ani w liście, ani w życiorysie nie było o nich
mowy. Z tego wniosek, że musi posiadać niezłe środki, by tak
dokładnie dowiadywać się o przeszłości kandydata. A to dobry znak,
skoro ma środki, będzie mógł przyzwoicie zapłacić i być może
wreszcie spełni się marzenie o domu w Kaliforni. A skoro Taylor
wyszukał artykuły, to znaczy, że naprawdę chce go zatrudnić.
- Panie Goldman - odpowiedział Taylor poważnym głosem,
robiąc długą przerwę między każdym słowem. - Suma, którą panu
proponuję jest bardzo wysoka. Oczywistym jest jednak, że mam
pewne wymagania. Myślę, że zaspokoi pański apetyt i zapewni panu
17
Adam Pietrasiewicz
wygodne życie po zakończeniu kontraktu, ale w zamian będę
wymagał, by się pan całkowicie poświęcił pracy w Asocjacji i
zachował najdalej idącą dyskrecję.
Goldmanowi ciarki przeszły po plecach. Przypomniały mu się
setki filmów, w których właśnie w ten sposób zatrudniano ludzi w
mafiach i innych podobnych przedsiębiorstwach. Z drugiej strony
mogła to być życiowa szansa. Słuchał więc w skupieniu dalej.
- Nie żądam od pana natychmiastowej decyzji, ale też nie
powiem panu wszystkiego od razu. Szczegóły dotyczące pańskiej
pracy otrzyma pan po podjęciu decyzji. Narazie, za dwuletni kontrakt
przewidujący kierowanie naszym laboratorium na jednej z wysp
morza Karaibskiego, w warunkach jak powiedziałem skromnych lecz
przecież przyzwoitych, z miesięcznym urlopem raz w roku i z
możliwością przedłużenia kontraktu na następne dwa lata, proponuję
panu 12 tysięcy dolarów miesięcznie plus pokrycie wszystkich
kosztów.
Gdy pracował w General Motors, 12 tysięcy dolarów stanowiło
dużo więcej niż jego półroczne wynagrodzenie. Z szybkością
komputera obliczył, że po dwuletnim kontrakcie będzie mógł kupić
dom w Kaliforni.
- Panie Taylor, - zwrócił się sztucznie spokojnym głosem do
człowieka za biurkiem - nie zdziwi się pan, gdy nazwę pańską
propozycję conajmniej zaskakującą. Myślę też, że zrozumie pan, że
nie mogę ot tak, podjąć decyzji z marszu. Chciałbym mieć trochę
czasu na zastanowienie, powiedzmy do piątku.
- Ależ oczywiście, przecież powiedziałem, że nie oczekuję
decyzji natychmiast, i doskonale rozumiem pańskie wątpliwości. Co
mogę dorzucić do tego co powiedziałem, to to, że nasza działalność
jest całkowicie legalna. Pańska praca na Karaibach nie postawi pana
poza prawem. Pozostawiam panu wolną rękę we wszelkich
działaniach, które podejmie pan najprawdopodobniej, by dowiedzieć
się czegoś więcej o Asocjacji. I jeszcze raz powtarzam, że doskonale
rozumiem pańskie wahania.
Taylor wstał, co było oczywistym znakiem, że spotkanie
dobiegło końca. Goldman nie mógł pozbierać myśli, podniósł się,
uścisnął rękę Taylora i szybkim krokiem wyszedł do sekretariatu.
Sekretarka z przyklejonym do ust uśmiechem wepchnęła mu
plik informatorów o Asocjacji i jakąś wizytówkę z numerem telefonu.
Wyszedł, nie mówiąc nawet do widzenia.
Zatrzymał się w pierwszym napotkanym barze gdzie zamówił
podwójną whyski i usiadł przy stoliku by nieco ochłonąć. Z kolorowo
wydanych informatorów dowiedział się, że Stowarzyszenie Medyczne
do Spraw Badań Genetycznych było fundacją założoną przed 40 laty
przez niejakiego profesora J.M.M Massona w celu finansowania
badań nad genetyką. Z reklamówki wynikało, że Stowarzyszenie
zajmuje się wszystkim, co ma jakikolwiek związek z genetyką,
posiada laboratoria we wszystkich poważniejszych ośrodkach
naukowych i w ogóle jest organizacją dużo większą niż mogłoby się
wydawać patrząc na skromny budynek siedziby zarządu.
Na liście członków Stowarzyszenia było kilka znanych nazwisk,
lista "dobroczyńców" wydrukowana tłustymi literami składała się
wyłącznie ze znanych nazwisk - byłych prezydentów, sekretarzy
stanu, sędziów Sądu Najwyższego, prezenterów telewizyjnych,
aktorów. Owi "dobroczyńcy" wpłacili każdy conajmiej milion dolarów.
Byli i tacy, którzy wspomogli Stowarzyszenie sumą dziesięciokrotnie
wyższą. Zrozumiałe więc było, że Taylor mógł zaproponować 12
tysięcy dolarów miesięcznie.
Na ostatniej stronie, jak to zwykle bywa, wydrukowany był
kupon do wycięcia i dołączenia do czeku w celu wspomożenia
organizacji. Od sumy miliona dolarów można było zostać honorowym
członkiem i, jak było napisane, wziąć czynny udział w badaniach.
Goldman usiłował wyobrazić sobie debilną Lindę Johnston,
bohaterkę idiotycznego serialu, członkinię "dobroczyńcę", biorącą
udział w doświadczeniach naukowych, przy mikroskopie. Albo
piszącą na tablicy skomplikowane wzory. Nie było to łatwe. Ale było
śmieszne. Wybuch niepohamowanego śmiechu przyciągnął
spojrzenia innych klientów baru.
Ciekawe co Stowarzyszenie uważa za czynny udział w
badaniach. Jedyne co mu przyszło do głowy, to że Honorowi
Członkowie mieli zaszczyt zwiedzenia laboratoriów raz w roku albo
dostawali w prezencie jakiegoś hybryda - skrzyżowanie psa z kotem
czy konia z krową.
Nie miało to większego znaczenia - należało jak najszybciej
podjąć decyzję, która mogła zaważyć na całym życiu.
Taka kupa pieniędzy, to nie byle co, ale przecież z drugiej
strony nie mogę ot tak powiedzieć żonie - kochanie, wyjeżdżam na
dwa lata, obiad zostawiam w piecyku.
Postanowił, że najpierw sam podejmie decyzję, a następnie
porozmawia z Martine.
Decyzję podjął szybciej niż myślał. Zdecydował się, że pojedzie
na te dwa lata, następnie kupi dom w Kaliforni i będzie zastanawiał
się, co robić dalej. Przed telefonem do Taylora, postanowił
skontaktować się ze swym starym przyjacielem z lat szkolnych,
Jacques'em Johns'em, który był jakąś grubą rybą w FBI w Nowym
19
Adam Pietrasiewicz
Jorku. Asocjacja była fundacją kanadyjską, ale większość jej
ośrodków mieściło się na terenie USA.
Dodzwonił się od pierwszego razu.
- Witaj gliniarzu, kopę lat już nie rozmawialiśmy.
- Ach, czołem Sam, co, znowu mandat? - Johns strasznie nie
lubił, gdy ktoś prosił go o interwencję w sprawie mandatu. Ale
interweniował w komisariatach różnych miast Stanów
Zjednoczonych, wymyślając nieprawdopodobne historie mające
wytłumaczyć, dlaczego ktoś tam nie mógł jechać wolniej, że był to
tajny agent FBI itd, itp.
- Nie, wiesz przecież, że jestem teraz w Kanadzie. O ile wiem,
FBI nie ma tu jeszcze sywch biur.
- Co ty tam wiesz, FBI jest wszędzie gdzie tylko chce. Co u
ciebie nowego?
- Mam do ciebie prośbę...
- A jednak, jakżesz mogłoby być inaczej - wpadł mu w słowo
Johns. - Coś ty tam znowu napsocił?
- Nic, chciałbym się od ciebie dowiedzieć, co ty myślisz o
Stowarzyszeniu Medycznym do Spraw Badań Genetycznych? - i
Goldman w kilku zdaniach opowiedział przyjacielowi rozmowę z
Taylorem.
Johns przez chwilę nic nie mówił. W słuchawce słychać było
stukanie klawiszy komputera.
- Tak, mam coś takiego w komputerze. Poczekaj, zobaczę
dalej... O, mój drogi, w dobrym towarzystwie będziesz pracował.
Wiedziałeś, że w radzie nadzorczej siedzi dwóch senatorów i mój
osobisty szef? No, no, Sam, jak się będziesz z takimi osobistościami
zadawał, to daleko zajdziesz. Zaraz ci powiem, co oni naprawdę
robią. Albo i nie powiem.
I znów przez chwilę słychać było stukanie klawiszy.
- No więc mój drogi, niewiele mogę ci powiedzieć, ponad to co
już wiesz sam. Wygląda na to, że ci panowie wolą nie ujawniać
szczegółów prac Stowarzyszenia. Informacje zablokowane są kodem
4a, to znaczy, że są raczej tajne. A ja nie mam ochoty, żeby ktoś się
dowiedział, że użyłem mego klucza do otwarcia kodu.
- Co to jest, ten kod 4a? - zapytał Goldman zaniepokojony. - Czy
to może oznaczać jakieś ciemne afery?
- Nie sądzę mój przyjacielu - Johns śmiał się do słuchawki. -
Możesz spać spokojnie. Kod 4a oznacza utajnienie informacji,
których ujawnienie mogłoby naruszyć prawo do intymności jakichś
ludzi. Nic ponadto. Tak są utajnione informacje o kochankach
kongresmanów, o syfilisie syna prezydenta i o ciągotkach do
alkoholu sędziów Sądu Najwyższego. Teoretycznie mogę te
informacje przeczytać, ale po co mam się narażać? W każdym razie
twoje Stowarzyszenie nie jest organizacją kryminalną, ani nawet pod
specjalną kontrolą. Nie ma też prawdopodobnie nic wspólnego z
wywiadem i innymi ciemnymi sprawami, bo gdyby tak było, to bym
od razu natrafił na kody bezpieczeństwa i to wyższego stopnia. A co
ty tam masz robić?
Goldman w szczegółach opowiedział przyjacielowi o Karaibach i
o proponowanej pensji.
- No, mój kochany, przez dwa lata na Karaibach będą ci płacić
12 tysięcy miesięcznie? I ty dzwonisz do FBI, żeby się dowiedzieć co
masz robić? Nie kpij sobie ze mnie. Lepiej opowiedz jak tam
dzieciaki, czy twój syn przyjdzie pracować do mojej firmy?
- Mój syn gliną? Nie mój drogi, ja jestem człowiekiem z
zasadami, mój syn zostanie gliną po moim trupie. I po twoim, bo jak
go ściągniesz do FBI to cię uduszę. Kiedy będę cię mógł zobaczyć w
Montrealu?
- Najpierw poczekam aż zostaniesz bogatym człowiekiem, a
potem przyjadę.
Po rozmowie z Johnsem Goldman uspokoił się zupełnie.
Wiedział, że podjął słuszną decyzję. Intymne sprawy mężów stanu i
innych osobistości nie miały w sobie nic groźnego. A za takie
pieniądze byłby gotów zostać powiernikiem nawet Maty Hari.
21
Adam Pietrasiewicz
Rozdział 2
Za oknem padał mokry śnieg z deszczem, jak to zwykle bywa
na początku zimy we wschodniej Francji. Śnieg topniał na chodniku
tworząc błotnistą maź, przekleństwo kierowców przejeżdżających w
tej porze roku przez Metz.
Maurice Bermes siedział przy biurku, nogi na blacie, fotel
przechylony do tyłu. Wpatrywał się w mapę świata i wyraźnie
głęboko nad czymś myślał.
Sekretarka, która przechodziła za przeszklonymi drzwiami
popatrzyła nań lekko zdziwiona i przeszła dalej. Wiedziała, że lepiej
nie przeszkadzać szefowi, gdy niewidzącymi oczami wpatruje się w
jakiś punkt.
Chyba jest trochę nienormalny, pomyślała ponownie
przechodząc przed biurem Bermesa. Ale wszyscy jesteśmy trochę
nienormalni, każdy ma którąś klepkę nieco nierówno ułożoną.
Ale szef nie był wcale nienormalny. Myślał po prostu o
wczorajszej rozmowie, mocno zakrapianej Ballentains'em, z Jackym,
starym kumplem z lat szkolnych. Jacky od zawsze interesował się
medycyną, nic więc dziwnego, że w końcu został lekarzem. Ale nie
takim, co chodzi od pacjenta do pacjenta i przepisuje lekarstwa na
kaszel. Nie, Jacky został naukowcem, chorych nie oglądał, zajmował
się badaniami i całymi dniami siedział w laboratoriach.
Nie widzieli się już od kilku lat. Bermes już o nim prawie
zapomniał. Rozstali się, gdy Jacky Neurohr wyjeżdżał do Kanady,
gdzie zaproponowano mu posadę w jakimś stowarzyszeniu
medycznym zajmującym się badaniami nad dziedziczeniem cech,
czy czymś w tym rodzaju. Bermes już w tym czasie był właścicielem
zupełnie dobrze prosperującej firmy informatycznej sądził, że życie
ma już ułożone.
Ale tak naprawdę to wierzył, że uda mu się dokonać czegoś w
życiu, czegoś lepszego niż stworzenie firmy informatycznej. Wierzył
w to od zawsze, wierzył szczególnie, gdy przed laty zaciągał się do
chorwackiej Legii Cudzoziemskiej, aby sobie udowodnić, że jest
mężczyzną.
Był w Legii przez ponad rok. Neurohr pojechał z nim, też pewnie
chciał coś udowodnić. Bermes był oficerem odpowiedzialnym za
teletransmisję w jednej z brygad, Jacky był szefem szpitala
polowego. Tak naprawdę, to poza ćwiczeniami, wiele z wojny nie
widzieli. Bermes, jako oficer siedział w baraku na tyłach i jedynym
kontaktem z wrogiem było dla niego właściwie radio, poza kilkoma
atakami serbskich komandosów na ich punkt dowodzenia.
Umiał strzelać. Nawet zupełnie nieźle, ale szybko stwierdził, że
w nowoczesnej wojnie na taką skalę, jak to miało miejsce w byłej
Jugosławii, raczej rzadko strzela się do wroga, którego się widzi.
Wszystko odbywało się przy pomocy artylerii, czołgów i nielicznych
samolotów. Być może jednostki liniowe miały czasem możliwość
siedzenia w okopach, ale i to raczej nie często.
Raz, w czasie ataku komandosów, musiał walczyć wręcz z
wrogiem i wykorzystać swe umiejętności w Taekwen Do, starej
koreańskiej sztuce walki.
Komandosi podkradli się nocą. Było ich pięciu, doskonale
wyszkolonych, ubranych na czarno, uzbrojonych po zęby. Najpierw
sprzątnęli strażnika, potem dwóch żołnierzy z batalionu łączności,
którzy mieli pecha znaleźć się w nieodpowiednim miejscu w
nieodpowiednim czasie. Ich celem było centrum łączności brygady,
dowodzone przez setnika Bermesa. Mieli je zniszczyć i wycofać się
do oczekującego niedaleko helikoptera.
W tym czasie ochrona ośrodka łączności nie była specjalnie
rozbudowana. Dowództwo nie sądziło, że Serbowie będą w stanie
dostać się tak daleko za linię frontu. Umiejscowienie centrum na
wyspie jeszcze bardziej uspokajało chorwacką generalicję. Siedmiu
ludzi zapłaciło za to życiem.
Bermes siedział przed centralą teletransmisyjną, która miała
niewiele wspólnego z radiostacją, przypominając bardziej
nowoczesny komputer. Słyszał szum morza za oknami i
pokrzykiwania jakichś nocnych ptaków. Zastanawiał się właśnie nad
bezsensem swej pracy, nad tym, że zaciągając się do chorwackiej
Legii Cudzoziemskiej liczył na nieco więcej, niż naciskanie guzików i
przekazywanie zakodowanych informacji. Śmiał się sam z siebie, ale
czuł, że wolałby być w ogniu walk, w Sarajewie, czy gdziekolwiek
indziej, niż na tej zapomnianej przez wszystkich wyspie na Adriatyku.
Serbscy komandosi byli już w korytarzu baraku centrali, gdy
zorientował się, że coś jest nie tak. Strażnik, którego znał, bo mówił
biegle po francusku, zazwyczaj pogwizdywał w czasie pełnienia
służby. Bermesa zawsze to denerwowało, bo chłopak miał raczej
ograniczony repertuar. Ale w końcu przyzwyczaił się i co drugi dzień,
w czasie nocnej służby, słuchał wciąż tych samych melodii.
Usłyszał, jak melodia urwała się, ale nie zwrócił na to uwagi.
Gdy jednak po dłuższej chwili na zewnątrz wciąż było cicho, podszedł
do okna, by zobaczyć czy strażnik czasem nie zasnął.
Leżał kilka metrów od muru baraku. Miał praktycznie odciętą
głowę od ciała. W pierwszym momencie Bermes myślał, że chłopak
23
Adam Pietrasiewicz
położył się na ziemi, ale dziwne ułożenie głowy i podrygujące jeszcze
ciało przekonało go, że coś niedobrego dzieje się w bazie.
Sięgnął po karabin, sprawdził, czy pistolet jest na swoim
miejscu, musnął ręką nóż i cicho podszedł do drzwi. Sam się sobie
dziwił, z jakim spokojem to robi. Zaczął się zastanawiać, kto mógł
zamordować strażnika i czy należy od razu włączać alarm.
Ustawił się w kącie pomieszczenia, za kasą pancerną, tak aby
kontrolować drzwi wejściowe. Teraz usłyszał już szmer na korytarzu.
Conajmniej dwóch, może trzech - pomyślał spokojnie.
Światła w korytarzu były wygaszone, włączenie alarmu
zapaliłoby je. Ktokolwiek by się tam znalazł, nie będzie mógł się
ukryć. Szpara pod drzwiami pozwoli mu zobaczyć, czy ktoś
podchodzi. Nacisnął przycisk alarmu.
Wycie syren i włączone światło spowodowało nieopisane
zamieszanie. W sąsiednim baraku, gdzie spali żołnierze z plutonu
ochrony łączności dało się słyszeć przekleństwa. Żołnierze myśleli,
że to ćwiczenia.
Przez szparę pod drzwiami Bermes zobaczył cienie szybko
przebiegających nóg. Nie robiły hałasu, napastnicy musieli mieć buty
z miękkiej skóry. Wycelował karabin i czekał.
Drzwi otwarły się z trzaskiem. Bez wahania nacisnął na spust,
ścinając z nóg ubraną na czarno postać. Strzelał ogniem ciągłym,
przebijając cienkie ścianki przepierzeń. Trafił jeszcze dwóch. Jeden z
komandosów przeskoczył przez ciała swych kolegów i zaczął biec w
stronę drzwi wyjściowych. Natknął się tam na pierwszych wyrwanych
za snu żołnierzy ochrony. Zabił czterech zanim padł na schodach od
kul następnych.
Ostatni komandos udawał martwego. Postanowił chyba zabawić
się w kamikaze, aby wypełnić powierzoną misję. Gdy Bermes
wychodził z pomieszczenia rzucił się na niego od tyłu i osłaniając się
jak tarczą, wszedł do centrum łączności.
Maurice oswobodził się i dwoma ciosami unieszkodliwił
napastnika. Serb tylko cicho jęknął i padł na podłogę. W tym
momencie wpadli do pomieszczenia żołnierze z ochrony. Rzucili się
na leżącego, nieprzytomnego komandosa i zaczęli go kopać.
Ktoś związał mu ręce pasem od munduru i wywlekli go na
dziedziniec. Po raz pierwszy Bermes poznał głębię nienawiści
Chorwatów do Serbów. Zaczęli się znęcać nad więźniem bijąc go,
szarpiąc za włosy, kopiąc, łamiąc kości. Gdy wyszedł na zewnątrz,
komandos był już jedynie trzęsącą się kupą mięsa.
- Zostawcie go! - ryknął, ale żołnierze byli jak w amoku. -
Zostawcie go w spokoju, musimy przekazać go do dowództwa! Jest
jeńcem!
- Gówno, setniku, gówno! To jest gówno, a nie jeniec. -
Odpowiedział jeden z żołnierzy. - Serb nie jest jeńcem! Jest
wściekłym psem, a nie jeńcem.
Serb miał wybite oko. Bermes przez chwilę przyglądał mu się ze
zdziwieniem stwierdzając, że wybite oko może się jeszcze trzymać
na jakimś nerwie i nie spaść na ziemię. Podszedł bliżej. Żołnierze
odsunęli się na kilka kroków. Jeden z nich podszedł do Bermesa.
- Zostaw go nam, setniku. To nie twoja wojna. Zostaw go nam,
on i tak stąd żywy nie wyjdzie. Nie odstawisz go nigdzie setniku, on
stąd żywy nie wyjdzie. - Powiedział głosem, w którym nie było
groźby, jedynie głęboka desperacja.
Bermes spojrzał w oczy żołnierza. Przeraziła go głębia
nienawiści, jaką w nich zobaczył. Spojrzał na rzęrzącego komandosa,
na stojących wokół ludzi. Nie, nie ludzi, potwornych demonów, którzy
na tym jednym wrogu chcieli pomścić zabitych w wojnie krewnych.
Wyjął pistolet z kabury, przyłożył do skroni leżącego i strzelił.
Pierwszy raz zabił człowieka z zimną krwią. Nie miał wyrzutów
sumienia, uważał nawet, że zrobił tak, jak powinien, ale wydarzenie
to na zawsze pozostało w jego pamięci.
Gdy wczoraj przyjechał Jacky, gdy rozpamiętywali przy butelce
dawne czasy, wspomnienia znowu ożyły. Siedzieli do późnych godzin
opowiadając sobie wydażenia z ostatnich lat. Głównie jednak to
Jacky opowiadał, a Bermes słuchał.
Opowiadał o swojej pracy. Przez ostatnie cztery lata pracował w
Montrealu, w Stowarzyszeniu Medycznym do Spraw Badań
Genetycznych. Był kierownikiem laboratorium i zajmował się tak
niezwykłymi badaniami, że aż trudno było w to uwierzyć.
Wyrzucili go stamtąd i miał ciągle wrażenie, że jest śledzony.
Przyjechał więc do Francji, próbując uwolnić się od swych aniołów
stróżów. Wyglądało na to, że mu się udało, ale z opowieści wynikało,
że z tamtymi ludźmi nigdy nic nie wiadomo.
Wyrzucili go, bo dowiedzieli się o jego przeszłości w Jugosławii i
powiedzieli, że nie mają ochoty mieć z tego powodu kłopotów.
Kombatanci z chorwackiej Legii Cudzoziemskiej prawie wszędzie
uważani byli za zwyczajnych najemników, a z takimi ludźmi
Stowarzyszenie nie chciało pracować.
- Pewnie, że nie chodziłem i nie krzyczałem po ulicach, że byłem
w Jugosławii. Co miałem się wygłupiać. Ale to też nie powód, żeby
człowieka wyrzucać z pracy. - Jacky był bardzo rozżalony. - Ty wiesz
ile oni mi płacili? 10 tysięcy miesięcznie. Dziesięć tysięcy,
wyobrażasz ty sobie? I co, miałem stracić te pieniądze tylko dlatego,
25
Adam Pietrasiewicz
że kilka lat temu zszywałem rany chorwackim legionistom?
- I to tylko dlatego cię wyrzucili? - Zapytał Bermes. - Dlatego, że
byłeś w Chorwacji?
- Ano jak widzisz, tak. Przynajmniej tak mi powiedzieli, że
zataiłem część mojego życiorysu i, że mi już nie mogą ufać. I że
praca w Stowarzyszeniu opiera się na zaufaniu. Że członkowie
Stowarzyszenia to ludzie zbyt znani, by mogli sobie pozwolić na
kontakty z kimś takim jak ja. Jakbym był jakimś pariasem.
Ale w każdym razie już tam nie pracuję, i jak ci opowiem, czym
się tam zajmowaliśmy, to spadniesz z krzesła. Oczywiście to jest
tajemnica, kazali mi popodpisywać jakieś papiery, ale mam to w
dupie, teraz jestem w Europie i nic mi już nie mogą zrobić. A ponadto
mam ochotę wykręcić im pewien numer, który nie dość, że ich
załatwi, to jeszcze pozwoli mi na zarobienie dużych pieniędzy. Albo
nam, bo chciałbym, żebyś był ze mną.
- Opowiedz mi najpierw, co oni tam robią za dziwne rzeczy?
I Jacky opowiedział. Gdyby Bermes go nie znał, pomyślałby, że
ma do czynienia z szaleńcem, który po przeczytaniu kilku książek,
całą historię wymyślił. Ale Jacky był facetem mocno stojącym na
ziemi i nie podejrzewał go o konfabulacje. Zresztą po co? Skoro mieli
pracować razem, to i tak bardzo szybko wszystko wyszłoby na jaw.
Plan Jackiego trzymał się kupy. Wyglądało na to, że rzeczywiście
da się na tym zarobić kupę forsy, i to w sposób względnie
bezpieczny. W każdym razie nawet jak cała sprawa by się wydała,
napewno nie znalazłaby się na pierwszych stronach gazet.
Zadaniem Bermesa w pierwszym etapie akcji miało być
dostanie się do pewnego komputera w Montrealu i wydrukowanie
pewnych informacji. W komputerze znajdowały się wszelkie
potrzebne im dane, a przejście przez tajne kody i blokady było jego
specjalnością. Nie raz i nie dwa robił to już, czasem dla sportu,
czasem dla pieniędzy, nigdy nikomu nie udało się złapać go za rękę.
Pewnie, że nie udało mu się dostać do komputerów Ministerstwa
Obrony, nawet tego nie próbował, ale już nie raz przechadzał się jak
po parku w komputerach CNRS, francuskiego centrum badań
naukowych. Podłączenie się do komputera jakiegoś stowarzyszenia
medycznego było dla niego jedynie kwestią czasu. I odrobiny
szczęścia.
Bardziej niepokojące były plany Jackyego co do następnych
etapów, ale przecież kto nie ryzykuje ten nic nie osiąga. W
najdelikatniejszym, trzecim etapie akcji ster przechodził całkowicie w
ręce Jackiego. Twierdził, że wie do kogo ma się zwrócić, i że lepiej
aby zrobił to sam. Mniejsze ryzyko, a poza tym on sam tylko wiedział
z kim i jak ma rozmawiać.
Jeśli wszystko by się dobrze powiodło, to za jakieś sześć do
ośmiu miesięcy mieli być bogaci. Bardzo bogaci. Jeśli by się nie
udało, to albo nic się nie stanie, co jest prawdopodobne, albo do
końca życia będą musieli cichaczem przemykać się po ulicach. Ale
było to mało prawdopodobne. I zawsze można było sprzedać
wiecznie wygłodniałym dziennikarzom, wyspecjalizowanym w
sensacyjkach, kilka informacji, trochę fotografii. To też może
przynieść pewne zyski.
Jacky otworzył już konto w pewnym polskim banku w
Luksemburgu. Nie ma to jak banki z byłych krajów komunistycznych
- tak dbają o klienta, że umieszczone w nich pieniądze są
bezpieczniejsze niż złoto w Fort Knox. A ich właściciel może
spokojnie spać nie martwiąc się o nic, polscy bankierzy byli
dyskretniejsi niż szwajcarscy. A jeszcze do tego luksemburskie
prawo bankowe było lepsze od szwajcarskiego.
Bermes nie lubił dzielić skóry na niedźwiedziu. Ale wiedział, że
grube szychy z całego świata chętnie zapłacą za towar, którego
dostawcą będzie on i Jacky. A poza tym, jeśli wszystko dobrze
pójdzie, to nie oni będą z grubymi szychami pertraktować, a to
eliminuje ryzyko represji. Gdy dojdzie do negocjacji, oni będą już
opalali się pod palmami na jakiejś plaży na Oceanie Indyjskim. Jeśli
wszystko dobrze pójdzie...
Do drugiego etapu trzeba będzie wykorzystać stare znajomości
ze światka najemników. Potrzeba będzie pewnie z pięciu ludzi,
trochę sprzętu, duży kuter albo i statek. Może jeszcze helikopter.
Bermes siedział z nogami na blacie biurka i rozmyślał.
Zastanawiał się do kogo się zwrócić, w drugim etapie. Przed oczami
stawały mu sylwetki starych znajomych, kumpli z Jugosławii, którzy
za niewielkie pieniądze gotowi byli nadstawić kark. Było ich
kilkunastu, nic tylko wybierać.
Ustalili z Jacky'm, że nie będą z nikim dzielili łupu. Chłopakom,
którzy wezmą udział w akcjii zapłacą z własnej kieszeni. Tak będzie
bezpieczniej. Połowa przed akcją, połowa po akcji. Po 20 tysięcy
dolarów na głowę, połowę wyłoży Jacky, połowę Bermes. W ten
sposób chłopaki raz wykonawszy akcję pojadą do domu i nie będą
musieli się martwić o resztę. A on i Jacky zajmą się resztą.
Bermes sięgnął po notes z adresami i wizytówkami. Otoczył
kółkiem pięć nazwisk i sięgnął po telefon.
- Agnes, proszę mi znaleźć numer do hotelu Concorde w Metzu i
wykręcić numer. - Powiedział do słuchawki. - Czekam.
Telefon zadzwonił po kilkunastu sekundach.
27
Adam Pietrasiewicz
- Recepcja hotelu Concorde, słucham.
- Proszę mnie połączyć z pokojem pana Neurohra.
- Słucham. - Jacky był zaspany. Mocno zaspany. Wyraźnie
alkohol wypity poprzedniego wieczora mu nie posłużył.
- Cześć, tu Maurice, masz kaca?
- Odwal się, najpierw mnie upijasz, a potem się dziwisz. Mam
kaca i nawet bzyczenie much pod sufitem doprowadza mnie do
rozpaczy. Czego chcesz?
- Pamiętasz o czym wczoraj rozmawialiśmy?
- Pewnie, że pamiętam. No i co, zdecydowałeś się?
- Z tego co mówisz wnioskuję, że jednak nie bardzo pamiętasz.
Już wczoraj ci powiedziałem, że jestem z tobą. Mam tu, przed sobą
pięć nazwisk. Wpadnij do biura, to pogadamy i zadzwonimy do nich.
- OK, jestem za pół godziny. Zjem coś tylko i jadę.
Po trzech kwadransach Agnes weszła do biura.
- Pan Neurohr do pana, panie dyrektorze.
- Proszę go wprowadzić i niech nam pani przygotuje mocnej
kawy. Pan Neurohr napewno z przyjemnością napije się kawy.
- Nie wątpię, panie dyrektorze, wystarczy się mu dobrze
przyjrzeć.
- Agnes, niech pani będzie tak dobra i zachowa dla siebie
komentarze na temat moich gości, dobrze?
Jacky wszedł, usiadł na fotelu przy stoliku i drżącą reką
wyciągnął papierosa. Następnie rozejrzał się niepewnie po
pomieszczeniu.
- Mam nadzieję, że u ciebie wolno palić. Bo w Kanadzie, to
zapanowało zupełne szaleństwo. Nigdzie nie wolno palić. Nawet jak
się jest w domu, to też lepiej wyjść do ubikacji, żeby cię nikt nie
zobaczył z papierosem.
- O, mój drogi, Francja nie jest gorsza od Kanady, tutaj też
nigdzie nie wolno palić. Ostatnio dwóch moich pracowników przyszło
z żądaniem wyznaczenia palarni dla palaczy. I zakazu palenia w
biurach. Dla mnie informatyk bez papierosa to nie informatyk.
Chorobą zawodową informatyków jest rak płuc. I marskość wątroby,
ale to inna historia.
- O nie wątpię, szczególnie po wczorajszym wieczorze. Ale
wiesz, straciłem zupełnie mocną głowę, z której ponoć słynąłem w
latach studenckich. Ale nieważne, co chciałeś mi powiedzieć?
- Od rana siedzę tu i dumam nad tym, o czym rozmawialiśmy
wczoraj. I pomyślałem, że mogę zastanowić się nad wyborem
naszych towarzyszy. Myślę, że twój pomysł z płaceniem z własnej
kieszeni jest dobry. Rozwiązuje to problem ewentualnych niesnasek.
Tyle, że musimy wyłożyć pieniądze. Więc chciałbym ci
zaproponować pewien układ...
Bermes zawiesił głos patrząc uważnie w oczy przyjaciela.
Historia, w którą miał się wplątać była tak niezwykła, że wolał się
zabezpieczyć. Tak na wszelki wypadek.
- No mów, i tak nie jestem dziś w stanie ci się sprzeciwić.
- Otóż chciałbym ci zaproponować, żebyś to ty zapłacił
chłopakom zaliczkę i wyłożył środki na realizację akcji, a ja zapłacę
drugą część po robocie i oddam ci połowę innych kosztów. Co ty na
to?
Propozycja wydawała mu się uczciwa. Co do pieniędzy za
robotę, nie było problemu. Każdemu najemnikowi całość pieniędzy
należała się w pierwszej sekundzie rozpoczęcia akcji. Taka była
niepisana umowa w tym fachu i wszyscy jej przestrzegali. W razie
śmierci należne pieniądze wypłacane były wdowie albo innej
wskazanej osobie. A co do kosztów sprzętu, to Jacky musiał ponieść
to ryzyko, Bermes nie zamierzał wykładać pieniędzy, zanim na
własne oczy nie przekona się o realności opowieści Neurohra.
Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi.
- Ty mi chyba nie wierzysz, przyjacielu. - Jacky patrzył się prosto
w oczy Bermesa. - Chyba napewno mi nie wierzysz. Ale zgadzam się,
jak chcesz. Mogę sfinansować początek akcji.
- To nie tak, mój drogi. Tu nie chodzi o to, że ci nie wierzę. Tu
chodzi o zasady. Kwestia pryncypiów. Pomysł jest twój, więc ty
najwięcej ryzykujesz. A gdybym ci nie wierzył, nie siedziałbyś dziś w
tym biurze.
- Dobra, nie ma o czym mówić. Będzie jak chcesz. O kim
myślisz? Kto z nami pojedzie?
- Jean-Marc Becker, Robert Maurer, Antoine Bastesin,
Aleksander Falkowski i Philippe Iribarne. Pięciu wystarczy, jak
sądzisz?
- Myślę, że tak, ale czemu chcesz zabrać tego holernego
hrabiego? Wiesz, że go nie cierpię.
- Bądź spokojny, nie dla jego pięknych oczu. Po prostu uważam,
że jest skuteczny. I myśli. A z tego co mi opowiadałeś, to ważniejsze
jest to, co się ma pod sufitem, a nie bicepsy. Czy nie tak?
- Masz rację. Ale go nie lubię.
Aleksander Falkowski był po kądzieli spadkobiercą wielkiej
polskiej rodziny hrabiowskiej. Niestety po kądzieli tytuły nie
przechodzą, ale Falkowskiemu nie przeszkadzało to chwalić się na
lewo i na prawo swym arystokratycznym pochodzeniem.
Nie zmieniało to faktu, że we wszystkich wspólnie odbytych
29
Adam Pietrasiewicz
akcjach był bardzo skuteczny. Nie był, jak wielu najemników,
żądnym krwi zbójem, był inteligentnym wykonawcą rozkazów. Nie
zabijał bez sensu, nie narażał swoich ludzi. Był po prostu skuteczny.
- No to co, dzwonimy? - zapytał Bermes.
- A pamiętasz jeszcze kody?
Gdyby wzrok mógł zabijać, Neurohr leżałby trupem na podłodze.
Kody pamiętało się całe życie, wszyscy pamiętali kody. Były kody na
każdą okazję, aby wyjechać do Afryki, aby wykonać jakąś akcję w
Europie dla któregoś z rządów, aby bronić kolegi.
Bermes sięgnął po słuchawkę i wykręcił kilkunastocyfrowy
numer.
- Mówi Bermes, co dobrego?
- Bermes, stary koniu, co się z tobą działo przez te lata?
- Wszystko w porządku. Postanowiłem wysłać żonę z
dzieciakami na wakacje na koniec świata... - powiedział zawieszając
głos.
Po drugiej stronie w słuchawce zapadła cisza. Słychać było
oddech Falkowskiego, wreszcie cisza została przerwana.
- A dokąd to, jeśli można wiedzieć?
- Na Karaiby.
- Mój Boże, przecież to musi cholernie drogo kosztować.
- Dwadzieścia tysięcy za wszystko.
- A z kim jadą?
- Jest dwóch przewodników i jeszcze cztery inne osoby.
- To nie jest wycieczka z grupą organizowaną?
- Nie, po prostu kilka rodzin zdecydowało się tam pojechać,
złożyły się i tyle. Zdecydowali, że gdyby było ich więcej, to
przyjemność byłaby mniejsza. A poza tym wynajmują mały
stateczek, samolot byłby za drogi.
- Kiedy jadą?
- Za dwa miesiące. Ale nic to, nie będziemy przecież rozmawiali
o mojej rodzinie, opowiadaj, co u ciebie? Kiedy przyjeżdżasz?
- Świetnie, że dzwonisz, właśnie chciałem to samo zrobić. Za
kilka dni powinienem być we Francji. Będziesz miał dla mnie miejsce
w pokoju gościnnym i butelkę dobrego wina?
- Oczywiście panie hrabio. Jestem do usług. Kiedy mogę się
pana hrabiego spodziewać?
- W przyszły piątek, polecę do Frankfurtu porannym samolotem.
Jeśli możesz, przyjedź po mnie.
- Będę na ciebie czekał.
Dla postronnego słuchacza rozmowa mogła wydać się bez
znaczenia. Dla Falkowskiego były to jednak cenne informacje na
temat ich wspólnej akcji. Zdecydował się i weźmie udział w akcji.
Szczegóły omówią na miejscu, w piątek, już w drodze z Frankfurtu do
Metzu.
Machina ruszyła.
31
Adam Pietrasiewicz
Rozdział 3
W piątek rano Goldman zatelefonował do Taylora i powiedział,
że się zgadza.
- Cieszę się panie Goldman, myślę, że to rozsądna decyzja -
odpowiedział Taylor. - Spotkajmy się u mnie w biurze, powiedzmy o
drugiej. Przedstawię panu nieco więcej szczegółów i dopełnimy
pewnych formalności. A od tej chwili może się pan uważać za
pracownika Asocjacji.
Punkt druga Goldman zapukał do drzwi sekretariatu. Sekretarka
z uśmiechem zaprosiła go do środka. Jej uśmiech wydawał się nieco
mniej sztuczny, a może tylko lepiej przyklejony. Wypełnianie
druczków i świstków personalnych zajęło kwadrans. Następnie
wszedł do biura dyrektora.
- Proszę, niech pan siada, napije się pan szklaneczkę dżinu?
- Nie, dziękuję. - Nienawidził dżinu, za każdym razem, gdy pił,
miał ochotę wymiotować.
- Panie Goldman - Taylor nalał sobie i wygodnie rozsiadł się przy
stoliku - jeszcze raz chciałbym pogratulować panu decyzji. Mam
nadzieję, że małżonka nie była przeciwna?
- Raczej nie. Głównie zdziwiona. Sam pan rozumie, że nie
codziennie proponowano mi 12 tysięcy miesięcznie. Jesteśmy
zgodni, że taka suma pieniędzy warta jest poświęceń. Ale mam
nadzieję, że będę mógł w czasie kontraktu przylecieć na jakiś czas
do Montrealu.
- Będzie pan miał miesiąc urlopu na rok. Będzie go mógł pan
wykorzystać jak pan będzie chciał.
Taylor z uśmiechem patrzył prosto w oczy swego rozmówcy.
- Ale zanim wsiądzie pan do samolotu, porozmawiajmy o tym,
co będzie pan robił. I czego nie będzie pan robił - dodał już bez
uśmiechu. - Będę pana prosił o zobowiązanie się, że od tej chwili
wszystko co pan usłyszy i zobaczy, zachowa wyłącznie dla siebie.
Badania, które prowadzimy mają związek w pewnej mierze również z
obroną narodową, więc sam pan rozumie, że wymagamy najdalej
idącej dyskrecji. Ale mogę od razu pana uspokoić, że to, co będzie
pan robił na Karaibach nie ma nic wspólnego z zabijaniem ludzi,
wręcz przeciwnie...
Taylor zawiesił głos i przez chwilę przyglądał się swej szklance.
Goldman spodziewał się tego pamiętając o tym, co usłyszał podczas
pierwszego spotkania w tym biurze i od Johnsa. Nie potrafił jedynie
powiązać w żaden sposób faktu występowania Asocjacji o pomoc
prywatną ze współpracą z obroną narodową.
- Czytałem dokumenty, które poprzednim razem dała mi pańska
sekretarka i jeśli mi pan wybaczy szczerość, zapytam wprost, czy
ministerstwo obrony nie ma wystarczających środków na
finansowanie waszych badań? Czemu apelujecie o pomoc prywatną?
- Widzi pan, panie Goldman, nasze badania dotyczą obrony
narodowej, ale też i osób prywatnych, jeśli można tak nazwać tych,
których nazwiska widział pan na naszej reklamówce. Genetyka jest
nauką dotyczącą wszelkich dziedzin życia, bo przecież właśnie życie
jest jej główną domeną. Powiedzmy, że działamy jednocześnie w
interesie publicznym i prywatnym. Obie sfery są w Asocjacji objęte
całkowitą dyskrecją, sprawy obrony ze względów oczywistych a
reszta dlatego, że to co robimy mogłoby się wydać niezrozumiałe w
pewnych kręgach. Porozmawiamy o tym później, teraz chciałbym
aby poszedł pan ze mną do laboratorium, gdzie zrobimy panu kilka
testów, badanie krwi i parę innych zabiegów. Mam nadzieję, że nie
boi się pan pobierania krwi? Ja na sam widok strzykawki mdleję jak
licealistka. - Taylor wstał i z uśmiechem poprowadził gościa do drzwi.
- Pani Jenkins zaopiekuje się panem, a gdy już wszystkie te
nieprzyjemne operacje będą skończone, zapraszam pana ponownie
do mojego biura, gdzie porozmawiamy trochę bardziej szczegółowo
o pańskiej przyszłości.
Trzecie piętro budynku zajęte było w całości przez ogromne
laboratorium medyczne. Kilka kobiet w białych kitlach snuło się
sennie po pomieszczeniach, z pokoju w głębi korytarza słychać było
głosy zwierząt, prawdopodobnie laboratoryjnych. Pani Jenkins bez
słowa zaprowadzila go do małej salki, gdzie pobrano mu odrobinę
krwi, potem zmierzono, zważono, prześwietlono i zadano tysiąc sto
pytań dotyczących chorób, które przebył w dzieciństwie, chorób
rodziców, rodzeństwa i nieomalże listonosza. Potem przeszedł do
sali, w której senny psycholog zrobił mu kilka prymitywnych
testów, narzekając na bezmyślność dyrekcji, która kazała robić
psychologiczne testy takiemu fachowcowi jak Goldman. Potem był
elektrokardiogram, próba wytrzymałościowa na rowerze,
elektroencefalogram i po dwóch godzinach tych katusz pani Jenkins
sprowadziła go na drugie piętro do gabinetu Taylora.
- Przykro mi, że musiał pan znosić te wszystkie manipulacje, ale
regulamin Asocjacji jest bardzo surowy, nie możemy sobie pozwolić
na niespodzianki. Mam nadzieję, że nie ma pan mi tego za złe? -
Taylor był bardzo serdeczny i chyba naprawdę było mu przykro. -
Napijemy się kawy?
- Chętnie, po tych wszystkich badaniach zaschło mi trochę w
33
Adam Pietrasiewicz
gardle. Rozumiem oczywiście, że to wszystko było konieczne -
Goldman usiadł na podsuniętym krześle i z przyjemnością wypił łyk
podanej kawy.
- Wygląda na to, że jest pan całkiem zdrowy na ciele i jeśli pan
pozwoli, na umyśle. Potrzeba nam zdrowych ludzi, wie pan, nasz
kontrakt przewiduje pokrycie kosztów leczenia, ale jak nie trudno się
domyślić, dyrekcja nie lubi wydawać pieniędzy na szpitale. - Taylor
sciszył nieco głos, jakby się obawiał, że ktokolwiek może usłyszeć to
co mówi. - A przecież główna część pieniędzy, którymi obraca
Asocjacja ląduje w szpitalach we wszystkich częściach świata.
Porozmawiajmy o konkretach.
Wiem, że może być to trochę niegrzeczne z mojej strony, ale
pozwolę sobie przypomnieć panu, że w dokumentach, które dziś pan
podpisał przed wejściem do tego biura było zobowiązanie do
zachowania wszelkich uzyskanych informacji dla siebie. Jakiekolwiek
niedotrzymanie tego zobowiązania pociągnie za sobą zerwanie
kontraktu i ewentualne konsekwencje finansowo-prawne. Przykro mi,
że po raz kolejny już o tym rozmawiamy lecz chcę by miał pan pełną
świadomość, że praca, którą będzie pan wykonywał objęta jest
zarówno tajemnicą służbową jak i państwową. A tajemnica ta jest na
tyle ścisła, że prosiłbym, żeby nawet pańska żona nie była
wprowadzana w te sprawy. Omówimy później wersję, którą
przedstawi pan swym najbliższym i może być pan spokojny, że w
dużej mierze będzie się ona pokrywała z rzeczywistością. Dlatego od
razu uprzedzam, że pańska rodzina nie będzie mogła pana odwiedzić
na wyspie, pańskie ewentualne wakacje na Karaibach będą się
musiały odbyć poza naszym laboratorium.
- Myślę, że doskonale zrozumiałem wszystko, o czym pan mówi
- Goldman był nieco zniecierpliwiony, nie lubił gdy go traktowano jak
jakiegoś nierozgarniętego szczeniaka - i zapewniam pana, że nie
musi się pan obawiać jakiejkolwiek niedyskrecji z mojej strony.
Oczywiście pod warunkiem, że jak mnie pan zapewnia, wszystko co
będę robił jest całkowicie legalne.
- Och, wie pan, wystarczy zadzwonić do FBI, oni panu powiedzą,
czy nasza organizacja jest legalna - odpowiedział Taylor patrząc
prosto w oczy Goldmana. Ten jednak nie zareagował.
- Cieszę się, że się rozumiemy, panie Goldman. Przejdźmy więc
do konkretów. Pozwoli pan, że przedstawię historię Asocjacji, główne
tematy naszych badań i cele, ku którym zmierzamy. Nie będę
zagłębiał się w szczegóły techniczne, bo ani ja, ani pan nie znamy się
na tym wystarczająco. Będę mówił wyłącznie o sprawach ogólnych,
ale myślę, że uda mi się pana zainteresować.
Genetyka, jak pan wie, jest nauką względnie nową. Nowoczesne
techniki badań naukowych pozwoliły w latach pięćdziesiątych
zobaczyć chromosomy, w latach sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych rozszyfrować część kodu genetycznego, w latach
osiemdziesiątych
wyhodowano
pierwsze
krzyżówki
międzygatunkowe, w tychże latach rozpoczął się boom na dzieci z
probówek. Równolegle trwały i do dziś trwają prace nad
rozszyfrowaniem kodu genetycznego.
Asocjacja praktycznie od początku brała udział w badaniach, w
doświadczeniach laboratoryjnych, udostępniała sprzęt i
pomieszczenia wybitnym i dobrze zapowiadającym się naukowcom.
Naszą dewizą było i jest niedopuszczenie do zahamowania postępu.
Czy wie pan, że gdyby od całości nakładów finansowych na
badania genetyczne odjąć sumy wyłożone przez Asocjację, to
rozszyfrowanie kody genetycznego zabrałoby naukowcom całego
świata około dziesięciu tysięcy lat pracy. Z pieniędzmi Asocjacji
możemy liczyć, że ludzki kod genetyczny zostanie rozszyfrowany za
najdalej sto lat. Za sto lat choroby dziedziczne, wszystkie choroby
dziedziczne, będzie można leczyć. Od zespołu Downa po skłonność
do chorób wieńcowych. Ale droga ku temu nie jest usiana różami.
Przypomina pan sobie, jak wiele dyskusji poświęconych było
manipulacjom genetycznym. W latach dziewięćdziesiątych kościół
katolicki potępił wszelkie takie manipulacje en bloc. A jakoś nikt nie
mówił wtedy o manipulacjach genetycznych służących wszystkim,
jak nowe odmiany zbóż czy zwierząt hodowlanych. Nie, mówiło się
tylko o krzyżowaniu człowieka z małpą i o hodowli geniuszy, co, jeśli
nawet zdarzało się w niektórych laboratoriach, to było i nadal jest
całkowicie marginesową częścią badań. Folklor naukowy, nic więcej.
A z resztą czemu przeciętny, cywilizowany człowiek może ze
spokojem patrzeć na reportaże o umierających z głodu dzieciach, o
ludziach umierających na choroby leczone w innych częściach świata
w kilka dni, czemu ten człowiek może objadać się do syta ze swymi
dziećmi, ze zwykłym katarem biec do szpitala, a nie chce się
zgodzić, by dziecko sąsiada miało dwukrotnie większy iloraz
inteligencji niż jego własne? Panie Goldman, zakazując prowadzenia
badań naukowych nie zniweluje się różnic socjalnych - spójrzmy
prawdzie w oczy - ten przeciętny, cywilizowany człowiek boi się, że
jego status społeczny może być zagrożony i tyle. Nie pamięta o tym,
że dzieci ludzi bogatych i tak wylądują w życiu lepiej niż jego własne
i że to właśnie one, a nie jego, będą kiedyś rządziły światem. A
chyba lepiej żeby ci, co nami rządzą byli inteligentniejsi od nas.
A badania naukowe wymagają ciągłego napływu pieniędzy,
35
Adam Pietrasiewicz
ogromnych sum, które przecież będą koniec końców wydane z
korzyścią dla ogółu. Wyhodowanie embriona geniusza, operacja
aktualnie dość prosta, choć nie mamy jeszcze stuprocentowych
sukcesów, kosztuje rodziców 2 miliony dolarów. Czy wie pan, ile
wynoszą realne koszty? Gdy wliczymy elektryczność, gaz, pensję
sprzątaczki i portiera - 700 dolarów.
Pomyśli pan pewnie, że reszta idzie do kieszeni różnych
dyrektorów jak ja. Otóż nie, reszta pieniędzy idzie na badania w
innych dziedzinach, na opracowywanie nowych gatunków roślin,
zwierząt hodowlanych, na badania nad chorobami dziedzicznymi.
1999300 dolarów płacą rodzice jedynie na to, by umierające z głodu
dzieci miały co jeść, aby nie rodziły się potworkami, aby jednym
zastrzykiem można było wyleczyć wszystkie choroby.
Hodowla geniuszy potrzebna jest nam do finansowania innych,
poważniejszych prac o charakterze ogólnospołecznym. Można
powiedzieć, że nasi naukowcy hodują geniuszy w godzinach wolnych
od pracy, ot tak dla wprawy. Czy jest to moralne czy nie, nie wiem,
wiem, że dla przyszłości naszego świata nie ma to większego
znaczenia. Ale nie wszyscy chcą to zrozumieć i wciąż jeszcze
rozpętywane są kampanie prasowe skierowane przeciwko
laboratoriom, przeciwko naukowcom. Jest to temat, który przyciąga
przeciętnego zjadacza chleba. I wychodzi taki na ulicę krzycząc
"PRECZ Z UCZNIAMI DIABŁA" nie zdając sobie sprawy, że tak
naprawdę woła - "MAM W NOSIE DZIECI TRZECIEGO ŚWIATA" i
ponadto, a właściwie przede wszystkim "NIE POZWOLĘ BY DZIECI
SĄSIADA MIAŁY LEPSZE STOPNIE W SZKOLE NIŻ MOJE". Szczęśliwie
nie ma to wpływu na tok naszych badań, przedstawiam panu pewne
aspekty naszej działalności, by dowiedzieć się, jaka jest pańska
opinia na ten temat.
Goldman zastanawiał się przez dłuższą chwilę zanim
odpowiedział.
- Tak naprawdę to nie mam jasno sprecyzowanej opinii co do
badań genetycznych. Nie obawiam się o to, że moje dzieci będą
głupsze od innych, trudno mi też powiedzieć, czy wzrusza mnie tak
naprawdę los dzieci trzeciego świata. Nie mam dwóch milionów, by
kupić sobie genialne dziecko, ale nie przeszkadza mi, że inni to
robią. Czy to co myślę ma jakiś związek z moją pracą?
- Jestem zdania, że w obopólnym interesie leży wyjaśnienie
pewnych spraw. Pańska praca będzie łączyła się z pewną częścią
naszej działalności, powiedziałbym marginesowej, bardzo czułej na
opinię społeczną. Chciałbym wiedzieć, czego się mam po panu
spodziewać.
Będę z panem szczery, nie uważam, że ukrywanie faktów
dokonanych jest słuszne. Zanim przekroczył pan próg mego biura,
wiedziałem o panu więcej niż pan sam. Powiedzmy tyle, ile wie o
panu FBI. Nie mogłem sobie pozwolić na błądzenie ani na pomyłkę. I
wiem, że zasadniczo nie powinien pan być przeciwny naszej
działalności. Chcę jednak, by pan sam wypowiedział się na nasz
temat. Przedstawię więc w ogólnym zarysie zakres pańskich
obowiązków.
Goldmana nie zaszokowało specjalnie, że Taylor pytał się o
niego w FBI. Teczki otwarte są tam praktycznie na wszystkich, i
skoro są, to ktoś z nich korzysta. Tym bardziej, jeśli szef Biura
Śledczego jest członkiem Asocjacji. W teczce Goldmana nie było
niczego, czego miałby się bać więc problem nie istniał.
- Każdy z nas boi się śmierci. - Mówił dalej dyrektor. - Swojej,
swych bliskich. Genetyka nie rozwiąże problemu umierania, umrą
wszyscy prędzej czy później i na to rady nie ma. To co naukowcy
mogą zrobić, to najwyżej przedłużyć życie, do pewnych granic
oczywiście. Czy będzie to 120 czy 200 lat nie ma znaczenia,
kostucha i tak zbierze co człowiek zasiał. Ale dla niektórych, a sądzę,
że jest ich większość, lepiej żyć długo i w dobrym zdrowiu niż umrzeć
młodo po ciężkiej chorobie.
A tych co umierają jak to się mówi, w kwiecie wieku, jest bardzo
wielu i myślę, że wiele by dali, by pobyć jeszcze trochę na tym
padole. Umierają w wypadkach samochodowych, w katastrofach
lotniczych, na choroby serca, na raka, na cukrzycę. Umierają, bo
takie było ich przeznaczenie, ale też i dlatego, że lekarze nie mogli
nic poradzić. Albo co gorsza mogli, ale nie mieli jak. Nie było dawcy
organu, którego pacjent potrzebował, nie było odpowidenich
narzędzi, odpowiednich kompetencji.
I tu dochodzimy do głównego tematu naszej rozmowy.
Czy wie pan jak się umiera na białaczkę? Ot, zwyczajnie,
zasypia pan i nie budzi się już następnego dnia rano. Tyle, że przez
kilka miesięcy leży pan w łóżku nie mogąc ruszyć ani ręką ani nogą i
czeka pan, czy laboratorium znajdzie wreszcie dla pana dawcę
szpiku kompatabilnego z pańskim. Są to miesiące przerażającego
czekania, które niszczą bardziej niż choroba. Czasami dawca szpiku
się znajdzie, czasami nie...
A jak umierają chorzy na serce, czekając na ofiarę wypadku
drogowego, która odda im swoje? Też leżą i każdy ruch powoduje
sinienie twarzy, każdy wysiłek powoduje duszenie. I też zasypiają, by
się już nigdy nie obudzić, bo chirurgom piętro niżej udało się
odratować osiemnastoletniego chłopca przywiezionego z wypadku.
37
Adam Pietrasiewicz
Odratowali go, bo miał silny organizm i... serce jak młot. Tyle, że
chłopiec nie ma lewego płuca i nerki, bo chirurdzy nie potrafią
dokonywać cudów.
To, czego nam brakuje, to magazynu części zamiennych, panie
Goldman. Takich półek, gdzie leżałyby nerki, wątroby, serca i inne
organy. Tylko brać i wszczepiać. Piękne by to było, prawda? Tylko
narazie nierealne, serca czy nerki nie potrafimy jeszcze wyhodować
tak, jak hoduje się kapustę czy kalafior. Być może kiedyś będzie to
możliwe, ale narazie musimy zadowolić się technikami jakimi
dyponujemy. A są one niewystarczające, by zapobiec niektórym
chorobom, czy wyleczyć inne. Gdy znajdzie się dawca, znajdzie się
biorca. Serca, nerki, płuca i wątroby zawsze mogą zmienić
właściciela. Wystarczy znaleźć dawcę, a tych nie znajduje się na
każdym rogu ulicy.
Naukowcy pracujący dla Asocjacji mieli inny pomysł. Zamiast
szukać ofiar wypadków dla zdobycia płuca czy nerki, postanowili
zlikwidować problem już w zarodku. Niech płuca, nerki, serca i
wątroby czekają na nas, aż będą potrzebne. Pomyśli pan, że sam
sobie przeczę? Otóż nie, w tym co mówię nie ma sprzeczności. Te
wszystkie organy nie będą leżały na półkach w celofanowych
woreczkach. Będą znajdowały się w żywych organizmach gotowe w
każdej chwili do przeszczepu. I będą to organy w stu procentach
kompatabilne, w idealnym stanie.
Goldman słuchał z coraz większą uwagą. Siedział sztywno
ściskając filiżankę z kawą i zastanawiał się dokąd Taylor zmierza.
Nie myślał chyba hodować świń czy małp z ludzkim sercem... A
gdyby tak nawet było, to te serca musiałyby skądś pochodzić, a
przecież przy wszelkich przeszczepach najważniejszym problemem
był i jest dawca. I przecież organy te nie mogłyby być stuprocentowo
kompatabilne...
- Czy ma pan rodzeństwo? - zapytał Taylor wyraźnie nie
oczekując odpowiedzi. - Pański brat, o ile wiem zginął na Grenadzie.
A czy wie pan, że jeśli, nie daj Boże, zachoruje pan kiedyś na nerki,
to pański świętej pamięci brat mógłby był pana uratować oddając
panu swoją? Ale już teraz jest to niemożliwe, a ponadto choć
istniałyby wysokie szanse, 85 na 100, że przeszczep by się przyjął,
to te piętnaście procent mogłoby wystarczyć, by zasilił pan anielskie
chóry.
My proponujemy rozwiązanie tego problemu, jeśli nie dla pana,
to przynajmniej dla pańskich dzieci. Tych, które jeszcze się nie
narodziły.
Skąd się bierze człowiek? Nie muszę chyba przeprowadzać tutaj
kursu uświadamiania seksualnego. Dość powiedzieć, że z dwóch
komórek, plemnika i jajeczka, powstaje jedna komórka. Zaczyna się
ona dzielić w postępie geometrycznym, najpierw na dwie części,
następnie na cztery, osiem i tak dalej, aż powstanie człowiek. Są i
inne teorie na ten temat, jak na przykład ta, która mówi, że człowiek
jest jedynie metodą rozmnażania się plemników i jeśli się uprzeć, to
trudno temu zaprzeczyć.
W każdym razie w pierwszym, krótkim okresie swego życia
człowiek jest jedną komórką, która nestępnie dzieli się na dwie. I jeśli
oddzielić tę drugą połowę od pierwszej otrzymamy rodzeństwo
bliźniacze. Zdarza się to raz na osiemdziesiąt zapłodnień. Powstaje
dwóch takich samych ludzi, dokładnie takich samych. Gdybym był
teologiem, znając mechanizm powstawania bliźniaków, mógłbym
zastanawiać się czy mają oni jedną czy dwie dusze.
Zapłodnione jajeczko dzieli się przez pewien czas w sposób
jednorodny. Każda nowa komórka jest dokładnie identyczna z
sąsiednią. Potrafimy stwierdzić, w którym momencie dochodzi do
definitywnego podziału na dwa odrębne organizmy. Potrafimy też, i
to jest najważniejsze, stwierdzić, w którym momencie do takiego
podziału już dojść nie może. Wszystko to może odbywać się pod
mikroskopem i patrząc w ten mikroskop wiemy, że z jednego
jajeczka będą bliźniaki, a z drugiego nie.
Ale między momentem, w którym podział może nastąpić, a tym,
gdy już wykształci się niepodzielny zarodek nowego organizmu,
możemy interweniować. Interweniować i stworzyć bliźniaka.
Bliźniaka, który nie miał żadnych szans na powstanie, bliźniaka,
który nie będzie nikim, bo z założenia nie może istnieć.
Pan nie jest osobą wierzącą, ale niech mi pan powie, czy ten
bliźniak, którego stwarzamy, jest człowiekiem w religijnym sensie
tego słowa, czy nie? Czy ma duszę? Bo przecież dobry Bóg chciał
stworzyć tylko jednego, a myśmy stworzyli dwóch, czy trzech albo i
dziesięciu. A to już w sposób naturalny nigdy się nie zdarza. Mało
tego, to nie może się zdarzyć, sama konstrukcja genetyczna na to
nie pozwala. Tyle, że my tę konstrukcję nieco modyfikujemy. Tak,
panie Goldman, człowiek zaczyna się coraz bardziej wtrącać w
sprawy, które dotychczas były zarezerwowane dla Boga. To znaczy
my, Asocjacja, zaczynamy wtrącać się w sprawy Pana Boga,
stwarzając, tak jest, STWARZAJĄC istoty, które bez naszej interwencji
nigdy by nie istniały.
Myślę, że zaczyna pan rozumieć do czego zmierzam. Te klony,
bo są to klony, trudno nazwać je ludźmi skoro nigdy się nie urodziły,
są magazynami części zamiennych dla swego rodzeństwa. Nigdy się
39
Adam Pietrasiewicz
nie urodziły, bo hodujemy je w laboratorium, od początku do końca
w inkubatorach. Hodujemy klony tak jak się hoduje kury, bo jak
narazie nie potrafimy inaczej zrobić magazynu części zamiennych.
Gdy dorosną wysyłamy je do obozu, czy jak pan woli, przechowalni,
gdzie przebywają tak długo, jak długo nie zaistnieje potrzeba
pobrania organów.
Pańską rolą w tym przedsięwzięciu, panie Goldman, będzie
kierowanie naszym ośrodkiem na Karaibach. Będzie pan
magazynierem w pierwszym na świecie magazynie części
zamiennych dla ludzi.
Goldman siedział bez słowa i patrzył w oczy rozmówcy. Nie
bardzo wiedział jak ma zareagować na to wszystko, co usłyszał.
Zastanawiał się nawet przez chwilę, czy Taylor jest całkiem
normalny.
- Nie ukrywam, że jak narazie przerasta mnie to wszystko -
zaczął nie bardzo wiedząc jak przerwać przedłużającą się ciszę. -
Jednym słowem mam być kierownikiem nowoczesnego obozu
koncentracyjnego... Panie Taylor, myślę, że jednak popełnił pan
pomyłkę co do osoby.
- Pańska reakcja była do przewidzenia. - Taylor uśmiechnął się
szeroko. - Popełnia pan jednak pewien błąd. W obozach
koncentracyjnych byli ludzie, w naszym ośrodku są klony...
- Jaka to różnica?! To są ludzie tacy jak pan i ja!
- Ogromna różnica, to nie są ludzie. Nie wystarczy mieć ręce,
nogi i głowę by być człowiekiem. Po to by nim być potrzeba czegoś
więcej. Klony nie są ludźmi, bo po pierwsze nigdy się nie urodziły,
więcej, nie miały prawa się urodzić, po drugie nie są ludźmi, bo nie
mają świadomości, że mogliby nimi być. Klon ma wymazywaną
pamięć co kwartał. Klon nie potrafi mówić, czytać, pisać, klon nie ma
żadnej świadomości. Jest, zgodzę się ostatecznie na porównanie,
małpą trochę bardziej niż inne do nas podobną. Ale i nawet to
porównanie nie jest dobre. Małpa ma świadomość tego, że jest
małpą, małpa potrafi się bać, cieszyć, małpa kocha swoje
potomstwo. Klon jest tego wszystkiego pozbawiony, klon wegetuje,
oddycha, je i wydala. I nic ponadto.
- Ale to wy mu nie pozwalacie na nic więcej.
- Nie pozwalamy, bo nie widzimy potrzeby. Myśmy stworzyli
klona i uważamy, że mamy prawo własności. Nie pozwalamy tak, jak
nie pozwolimy komórce, z której już niedługo wyhodujemy ludzkie
serce wyrosnąć na pełnego klona. A przecież nie zaprzeczy pan, że
hodowla serc i płuc nie wzbudziłaby w panu wątpliwości natury
moralnej. A ponieważ serca jeszcze wyhodować nie możemy,
hodujemy całe organizmy.
- Ale przecież oni mają mózg, myślą...
- Nie bardziej niż pomidor, którego prędzej czy później zje pan w
hamburgerze. To są istoty, które tym różnią sie od roślin, że nie mają
korzeni. Może nieco przesadzam, ale niewiele.
O ile wiem, nie ma pan nic przeciwko sztucznemu utrzymywaniu
przy życiu ofiar wypadków w stanie tak zwanej śmierci mózgowej. A
przecież to co my robimy, to jest to samo, tyle, że nasi podopieczni
nie są ofiarami wypadków, bo żaden wypadek nie może się im
przydarzyć. A cel jest ten sam - ratowanie życia ludzi.
Nasze klony, panie Goldman, nie widują wschodów słońca, bo
od początku do końca swego życia znajdują się w laboratorium, z
którego nigdy nie wyjdą. Pańskim zadaniem będzie między innymi
zadbanie o to, by warunki ich wegetacji były optymalne.
- Ja myślałem... to znaczy, sądziłem, że te klony... że one tak jak
my...
- Myślał pan, że ot po prostu są to ludzie jak pan i ja, tylko
przeznaczeni na rzeź? Panie Goldman, genetyków można
podejrzewać o różne pomysły, ale nie przesadzajmy. Mówiłem już
panu, że myśmy ich stworzyli, ale przecież nie po to, by byli ludźmi
lecz by służyli jako magazyn części zamiennych. Nie ma potrzeby, by
żyli życiem takim jak pan czy ja. Żyją, by żyły ich organy, tak jak
ludzie w stanie śmierci mózgowej mają podtrzymane pewne funkcje
życiowe, by oddać swe serce czy wątrobę komuś potrzebującemu.
Różnica jest taka, że nasi podopieczni stwarzani są na
zamówienie, a ich utrzymanie kosztuje zleceniodawców 250 tysięcy
dolarów rocznie, nie mówiąc o kosztach operacyjnych i innych, o
których nie będziemy teraz rozmawiać. Czy pańskie obiekcje zostały
rozwiane?
41
Adam Pietrasiewicz
Rozdział 4
Telefony zajęły im ponad dwie godziny. Wyglądało na to, że
wszyscy zgadzali się na udział w akcji, która nie była "wycieczką
zorganizowaną".
W kodzie najemników "wycieczka zorganizowana" oznaczała
akcję na polecenie jakiegoś rządu czy przedstawicieli jakichś władz.
Była ona o tyle bezpieczniejsza, że zleceniodawca zapewniał
uczestnikom jakieś przynajmniej minimalne zaplecze. Istniały jakieś
"tyły" gdzie w razie porażki można było się schronić, opatrzyć rany.
"Wycieczka niezorganizowana" była akcją samodzielną, bez
osłony i bez zaplecza. Ale wszystko miało swą cenę i najemnicy za
pieniądze gotowi byli na wiele.
Bermes wyznaczył na niedzielę spotkanie całej ekipy. Do
niedzieli postanowił zobaczyć, czy uda mu się podłączyć do
komputera w Montrealu. Był przekonany, że nie powinno mu to
sprawić kłopotu.
Po wyjściu Neurohra poprosił Agnes o znalezienie mu książki
telefonicznej Montrealu. Sekretarka przyzwyczajona była do różnych
ekstrawaganckich poleceń szefa, ale tym razem nie wytrzymała.
- Panie dyrektorze, niech mi pan powie gdzie ja panu znajdę w
Metzu książkę telefoniczną Montrealu. Niech mi pan poda nazwę
firmy, to dowiem się numeru w informacji międzynarodowej.
- Agnes, moja droga Agnes - Bermes uśmiechnął się do
dziewczyny. - Czy pamięta pani, co powiedziałem, gdy przychodziła
pani do mnie pracować? Powiedziałem pani, że potrzeba mi osoby z
inicjatywą, osoby z wyobraźnią a nie jedynie gryzipiórka i
maszynistki. I co mi pani odpowiedziała? Że jest pani w stanie
wykonać nawet najbardziej niezwykłe polecenia...
- Tak panie dyrektorze, ale dodałam jeszcze, proszę nie
zapominać, "w granicach zdrowego rozsądku".
- A co, odszukanie w Metzu książki telefonicznej Montrealu
przekracza pani zdaniem granice zdrowego rozsądku? Uważam, że
wcale nie przekracza. Ale spróbójmy inaczej. Agnes, mam do pani
prośbę. Niech pani będzie taka dobra i znajdzie mi książkę
telefoniczną Montrealu... Co pani na to?
Agnes wyszła na korytarz nie zamykając drzwi. Miała wrażenie,
że jeszcze chwila, a rzuci to wszystko i pójdzie do domu. Ale jednak
rozsądek zwyciężył i spokojnie doszła do biurka. Sięgnęła po telefon i
zaczęła wydzwaniać.
Książkę miała po półtorej godziny szukania. Aż sama się dziwiła,
jak jej to łatwo poszło. Wzięła służbowego Peugeota i pojechała po
nią do biur France Telecom, francuskich telefonów, które jak się
okazuje, mają do dyspozycji książki telefoniczne z całego świata.
Weszła następnie do biura Bermesa i ostentacyjnie rzuciła ją na
biurko.
- Znalazłam, ale zastanawiam się, co pan wymyśli następnym
razem. Bo jeśli to będzie wczorajsze menu z restauracji w hotelu
Holliday Inn w Kapsztadzie, to ja się podaję do dymisji.
Bermes spojrzał na zegarek, pokiwał głową i z niewinnym
uśmiechem powiedział:
- Widząc czas, w jakim znalazła mi pani tę książkę, sądzę, że nie
byłoby problemu z menu z Kapsztadu. Bardzo pani dziękuję. Nie
ukrywam, że nie bardzo wiedziałem, gdzie coś takiego znaleźć. Może
mi pani zrobić kawy?
Agnes wyszła zrobić kawę, a Bermes zaczął przeglądać książkę
telefoniczną. Potrzebował jej, by sprawdzić możliwość najprostszego
połączenia z komputerem Asocjacji. W większych przedsiębiorstwach
komputery połączone były zazwyczaj w sieć, a sieć opierała się na
liniach telefonicznych. Najłatwiej było dostać się do komputera przez
telefon.
Oczywiście trzeba było wiedzieć jak. Nie każdy mógł to
wiedzieć, ale Bermes nie jedną już sieć robił i znał przeróżne sprytne
sztuczki, by tego dokonać. Najprostszą drogą był telefax.
Od momentu pojawienia się telefaxu technologia jego
konstrukcji rozwijała się w zawrotnym tempie. Bez faxu już nikt nie
potrafił pracować, faxem przesyłało się wszystko. Telex, który
królował od lat we wszelkiego rodzaju biurach właściwie całkowicie
przestał istnieć. Oczywiście, były firmy, które z niego jeszcze
korzystały, ale było ich coraz mniej.
Jedyną różnicą między dokumentem przesłanym faxem, a
dokumentem przesłanym telexem była wartość prawna. Otóż
jedynym dokumentem przesłanym telegraficznie, a mającym
wartość dowodu w ewentualnym sporze był telex. Konstrukcja i
metoda działania telexu, a także zabezpieczenia systemu
powodowały, że nie można było telexu podrobić. Z faxem można
było robić wszystko co się chciało. Ale mało kto pamiętał o
uwarunkowaniach prawnych i wszyscy woleli porozumiewać się
faxem, a nie telexem.
I tu otwierało się szerokie pole działania dla wszelkich
ewentualnych piratów informatycznych.
Początkowo faxy były osobnymi urządzeniami, które podłączało
się do sieci telefonicznej, jak zwykły telefon. Przez dłuższy czas
43
Adam Pietrasiewicz
zachowały nawet słuchawkę telefoniczną i klawiaturę do wybrania
numeru. Ale rozwój elektroniki, telekomunikacji i informatyki
spowodował stapianie się faxów z komputerami by doprowadzić do
ich połączenia.
Po co kupować kosztowny aparat, jaśli można zakupić niewielki
moduł elektroniczny i zainstalować go w komputerze? Istniały
przecież moduły dla wszelkich modeli komputerów, od wielkich
począwszy na mikrokomputerach kończąc. Wygodniej było odbierać
informacją bezpośrednio w terminalu informatycznym niż na kartce
papieru. I łatwiej było wysłać dokument bezpośrednio z edytora
tekstu niż drukować i przepuszczać przez maszynkę.
Elektronicy instalujący faxy nie brali prawie nigdy pod uwagę
wymagań bezpieczeństwa systemów informatycznych. Jak sami
mówili, "szli na skróty". Skądinąd trudno było pogodzić wymogi
bezpieczeństwa z ogólną dostępnością faxu dla każdego, kto wykręci
odpowiedni numer.
I wszyscy zaczęli instalować faxy w komputerach nie myśląc o
piratach. Bermes o tym wiedział, ale nie opowiadał o tym nikomu.
Prędzej czy później sprawa i tak zostanie roztrąbiona przez
wyspecjalizowane miesięczniki, ale narazie mógł korzystać z tej
niezwykłej drogi. Sam korzystał ze staroświeckiego modelu faxa i
nieczuły był na różnego rodzaju akcje promocyjne faxów
komputerowych.
W książce telefonicznej wyszukał numer faxu Stowarzyszenia
Medycznego do Spraw Badań Genetycznych. Był tylko jeden, co
oznaczało, że jest na dobrej drodze. Większe firmy, jeśli miały kilka
numerów, posiadały z reguły stare modele faxów. Te, które miały
tylko jeden, podłączały go do komputera, który sam zarządzał
kolejnością przesyłki dokumentów i sam wykręcał numer.
Jacky Neurohr wyjaśnił mu jak pracował na swoim terminalu.
Podał mu kilka kodów, które miał wpisywać, gdy miał wyświetlić na
ekranie poufne informacje. Kody zawsze mogą się przydać, ale lepiej
próbować starymi, wypróbowanymi metodami.
Przy pomocy swojego mikrokomputera wykręcił numer do
Kanady. Następnie uruchomił program, który napisał już kilka lat
temu. Program, który jak po nitce do kłębka dochodził do serca
komputera przechodząc przez sygnał faxu. Na dodatek wprowadzał
takie zamieszanie na linii, że gdyby ktoś chciał sprawdzić skąd
pochodzi połączenie telefoniczne, jako odpowiedź uzyskałby zestaw
16 par cyfr nie mających nic wspólnego z numerem telefonu.
Na ekranie zaczęły pojawiać się szeregi niezrozumiałych znaków
i cyfr. Bermes nie wiedział, co mogą oznaczać, ale nie miało to dla
niego najmniejszego znaczenia. Program, który napisał sam docierał
do punktu, począwszy od którego musiał działać człowiek.
Ekran przestał wyświetlać niezrozumiałe znaki, pokazał się
natomiast napis:
Canadian Fax Networks Corporation
Vancouver - Canada
system Sequoia S 490
Fax serial number SC 22245679
Był to punkt wyjścia do dalszych działań. Instalatorzy faxów
zawsze zostawiali po sobie ślad. Program Bermesa potrafił
wywąchać ten ślad, jak świnia wywąchuje trufle.
W swoim mikrokomputerze zainstalowanych miał kilkaset takich
śladów. Miał klucz do faxów wszystkich największych firm świata i
conajmniej połowy mniejszych. CFNC była poważną firmą -
Stowarzyszenie Medyczne do Spraw Badań Genetycznych nie zadaje
sie z małymi spólkami. I to ich zgubi - pomyślał uśmiechając się pod
nosem.
Po kilkunastu sekundach był już w sercu komputera
centralnego. Zaczął rozglądać się, szukając jakiegoś punktu
zaczepienia, jakiegoś początku, który pozwoliłby mu iść dalej.
Znalazł go dość szybko. Wszedł w klasyczny system obiegu
informacji tak, jakby był zwyczajnym użytkownikiem komputera
Stowarzyszenia.
W ciągu kilkunastu minut zebrał wszelkie interesujące go
informacje. Starał się pracować jak najszybciej, aby obsługa
komputera i użytkownicy nie zorientowali się, że linia telefoniczna
faxu jest zbyt długo zajęta. Gdy przechwycił ostatnią fiszkę, przerwał
połączenie. Nie interesowało go nic więcej, nie zamierzał instalować
żadnych wirusów ani bomb logicznych.
Zebrane informacje wydrukował na podręcznej drukarce, zwinął
je i wsadził do nesesera. Zamknął drzwi od biura i szybkim krokiem
ruszył do wyjścia.
- Agnes, gdyby ktoś mnie szukał, to mnie nie ma i nie wiadomo
kiedy będę.
- Tak jest panie dyrektorze. A gdyby dzwonił prezydent?
- Szczególnie gdyby dzwonił prezydent.
Rozłożył w domu na biurku wszystkie wydruki i zaczął je po
kolei czytać. Miał w ręku sto pięćdziesiąt fiszek klonów znajdujących
się w laboratorium na wyspie Świętego Patryka. Na każdej z fiszek
była fotografia, twarze były bez wyrazu, głowy ogolone na łyso.
Był tam wnuk prezydenta Stanów Zjednoczonych. Miał numer
744. Byli synowie i córki, wnuki i wnuczki aktorów, senatorów,
45
Adam Pietrasiewicz
deputowanych i innych grubych ryb z całego świata. Był nawet wnuk
dyktatora Korei Północnej.
Wyglądało na to, że Jacky wiedział o czym mówi. Bermes z
zainteresowaniem czytał informacje, które bardziej przypominały
kartę choroby niż personalną. Choroby, to może niezbyt dobrze
powiedziane, klony nigdy nie chorowały, większość czasu
pozostawały w sterylnych warunkach i nie miały gdzie się zarazić.
Chociaż nie, klon syna księcia Walii złamał nogę. A jednak i
klonom mogło się czasami coś przydarzyć. Bermes z coraz większym
zainteresowaniem przeglądał fiszki. Chciał dokonać pierwszej
selekcji. Nie mogli zająć się wszystkimi, trzeba było wybrać
dziesięciu, najlepiej z najbogatszych rodzin.
Musiał najpierw ustalić kryteria wyboru. I to zanim przejrzy
wszystkie fiszki, by nie sugerować sobie kryteriów na podstawie
przeczytanych informacji.
Po pierwsze - wiek. 20 - 30 lat. Organizm jest wtedy
najodporniejszy, nie wiadomo jak długo to wszystko potrwa i jak
klony to wszystko zniosą.
Po drugie płeć. Lepiej wybrać mężczyzn, zlikwiduje to
niepotrzebne dwuznaczne sytuacje w czasie operacji. Nigdy nic nie
wiadomo z chłopakami. Nie wiadomo też co będzie potem.
Po trzecie pochodzenie. Wydawałoby się, że najlepiej wybrać
tych z najbogatszych rodzin. Ale czy napewno? Rodzina Salenzano z
Detroit miała na wyspie Św. Patryka aż trzy klony. Nieźle musieli
płacić za ich utrzymanie. Ale przecież lepiej z nimi nie zadzierać,
tacy ludzie mają zazwyczaj długie ręce. I nie lubią, gdy obcy
mieszają się do ich spraw rodzinnych. Najlepiej wybrać rodziny poza
wszelkimi podejrzeniami, rodziny o nazwiskach znanych szerokiej
publiczności.
Długo przeglądał fiszki, jedne odrzucał, drugie odkładał, wracał
do tych, które odrzucił. Wreszcie, gdy było już dobrze po jedenastej
wieczorem ułożył plik dziesięciu fiszek. Odetchnął, nalał sobie zimnej
kawy z porannego parzenia i poszedł spać.
Następnego dnia rano zadzwonił do Agnes, by poinformować ją,
że nie przyjdzie do biura. Spakował do nesesera trochę papierów,
wsiadł do samochodu i ruszył do Frankfurtu po "Hrabiego". Samolot
lądował o dwunastej trzydzieści, miał przed sobą jeszcze cztery
godziny. Zupełnie wystarczająco, by pokonać 280 kilometrów
dzielące Metz od Frankfurtu.
Lotnisko we Frankfurcie jest gigantyczne. Mimo tego wciąż się
rozbudowywuje i końca prac nie widać. Bermes nie znał
niemieckiego, nie lubił tego języka, więc nie bez kłopotów odnalazł
terminal, do którego podchodziły samoloty z Polski.
Stojący przy drzwiach ponury policjant przyjrzał mu się bardzo
dokładnie. Od kilku miesięcy niemiecka policja była w stanie
najwyższej gotowości bojowej. Arabskie organizacje terrorystyczne
zagroziły Niemcom straszliwymi represjami za udział Bundeswehry w
drugiej akcji przeciwko Irakowi. Był to pierwszy przypadek w
ostatnim pięćdziesięcioleciu gdy armia niemiecka brała udział w
akcji zbrojnej poza granicami Niemiec.
Wszedł do hali terminala i stanął za szklaną szybą oddzielającą
oczekujących od przylatujących. Na tablicy świetlnej ogłoszono
właśnie przylot samolotu Lufthansy z Warszawy. Przez bramki
kontroli paszportowej zaczęli wysypywać się pierwsi przyjezdni.
Poznał Falkowskiego od razu. Wysoki, lekko rudawy blondyn, krótko
ostrzyżony brodacz wyróżniał się swymi 195 centymetrami i
szerokimi barami.
Jak było w zwyczaju najemników, obaj udali, że się nie znają.
Nigdy nie wiadomo, kto może jednego lub drugiego śledzić. Spotkają
się po wyjściu. Falkowski przejdzie koło niego, wyjdzie na zewnątrz i
stanie przy drzwiach. Bermes wsiądzie do samochodu i ruszy, tak
aby Hrabia zobaczył, jaki ma samochód i czy napewno nikt go nie
śledzi. Teoretycznie na takie spotkania nie wolno było przyjeżdżać z
"ogonem". Ale przecież nie zawsze udawało się ogon zgubić, coraz to
nowe techniki inwigilacji utrudniały ucieczkę śledzącym.
Wsiadł do samochodu, który specjalnie zaparkował blisko
wyjścia, na parkingu dla taksówek. Mandat zza wycieraczki schował
do kieszeni. Trzydzieści marek nia stanowiło problemu, a jeśli miał
ogon, to będzie mu trudno umknąć uwadze Falkowskiego. Wystarczy
popatrzeć na inne źle zaparkowane samochody, które ruszają z
miejsca. A mandat jest jeszcze jednym z elementów kontroli. Jeśli
ruszy za nim samochód, który nie miał mandatu za wycieraczką, są
duże szanse, że go śledzi. Policjanci nie wypisywali mandatów
kolegom.
Ruszył i spokojnie włączył się w ruch. Falkowski stał przy
krawężniku i obojętnie patrzył gdzieś w lewo. Po przejechaniu kilku
przecznic prowadzących do innych terminali zawrócił.
Gdy go zobaczył, Hrabia ruszył szybkim krokiem przed siebie.
Teraz Bermes miał sprawdzić czy Polak nie ma ogona. Wyglądało na
to, że za nim nikt nie jechał, bo gdyby Polak zobaczył coś
podejrzanego, nie ruszyłby przed siebie lecz dalej stałby w miejscu.
Za Falkowskim najwyraźniej też nikt nie szedł. Po kilkuset
metrach podjechał i otworzył prawe drzwi.
- Wsiadaj dryblasie, jedziemy.
47
Adam Pietrasiewicz
- Jak się masz stary byku - Falkowski uśmiechał się szeroko. - Ile
to już lat się nie widzieliśmy?
- Będzie ze cztery z okładem - Bermes ścisnął dłoń Polaka. - W
ogóle się nie zmieniłeś od tamtego czasu.
- O skoro tak mówisz, to musiałem się nieźle posunąć. Ale
jeszcze mam trochę sił, by zarobić nieco pieniędzy. A co u ciebie,
dalej bawisz się w komputery?
- Mam małą firmę, jakoś mi to idzie, mam z czego żyć, ale wciąż
mi czegoś w życiu brak. Tak jak i tobie. Pamiętasz jak rozmawialiśmy
wtedy w Mostarze?
- Pewnie, że pamiętam, sikałeś ze strachu w majtki, jak
Serbowie walili do nas z siedemdziesiątki piątki.
Bermes nacisnął pedał gazu do oporu i sunęli teraz ponad 230
km na godzinę.
Rozmawiali przez chwilę o kolegach, których już nie było.
Niektórzy polegli, inni trafiali za kraty. Ciężko było myśleć o
kolegach, którzy odeszli. Ciężej jeszcze było dowiedzieć się, że
któryś z nich zmarł w więzieniu. Dla żołnierza była to najgorsza z
możliwych śmierci. Najemnicy nie umierają w więzieniu, najemnicy
umierają na polu bitwy, od kuli. Albo ze starości, pod palmami na
Wyspach Kokosowych.
- A ty co robiłeś od tego czasu? Byłeś jeszcze gdzieś po
Jugosławii? - zapytał Hrabiego.
- Byłem w Iraku. Wzięli nas tam Amerykanie, do bardzo brudnej
roboty na tyłach wroga. Tak brudnej, że nawet nie chcieli posłać
swoich zielonych beretów. Oj ciężko było, ciężko. Mieliśmy
zaatakować jakąś małą wioskę, gdzie ukrywała się rodzina
prezydenta. Spuścili nas na spadochronach i obiecali podstawić
helikopter po dwudziestu czterech godzinach.
Znaleźliśmy jakieś dwie kobiety z gromadką dzieci pilnowane
przez kilkunastu goryli. Ochroniarzy sprzątnęliśmy, a kobiety z
drobiazgiem zabraliśmy dżipami w stronę Basry. Zanim
przejechaliśmy 10 kilometrów, mieliśmy już za nami pościg. Nieźle
żeśmy się natrudzili, żeby się wymknąć, ale w końcu zgubiliśmy
cholernych sierściuchów.
Na nic się to nie zdało, bo jak kobiety zobaczyły, że pościg nas
nie złapie, to wzięły i otruły dzieciaki, a same rozerwały się
granatem. Straciliśmy przy okazji dwóch chłopaków. Potworne to
było, mówię ci, ci Arabowie to zupełnie dzicy ludzie.
No i oczywiście helikopter nie przyleciał i musieliśmy się sami
przebijać przez prawie dwieście kilometrów pustyni.
- Zapłacili wam chociaż?
- A pewnie, że zapłacili, zabitym też, ale potem dostaliśmy kopa
w dupę i tyle z tego było. Z Amerykanami nie jest łatwo. A co ty
masz mi do zaproponowania?
- Karaiby mój przyjacielu. Karaiby, słoneczne plaże, piękne
Indianki i palmy nad wodą. Spokojną akcję, bez fajerwerków,
przyjeżdżamy, napędzamy trochę strachu towarzystwu i po sprawie.
A w kieszeni 20 tysiączków.
- Coś mi to za ładnie brzmi, mój kochany. Coś zbyt to wszystko
piękne. Akcja nie jest zorganizowana?
- Nie. Przewodnikiem będzie Jacky. I ja, ale głownie to on.
Pojutrze spotykamy się u mnie, to wszystko omówimy.
Niewiele rozmawiali w dalszej drodze. Obaj wspominali dawne
czasy i Jugosławię, gdzie się poznali. Po półtorej godziny jazdy byli
na granicy francuskiej. Bermes nie obawiał się specjalnie kontroli,
samochód zarejestrowany miał w Metzu, w departamencie
graniczącym z Niemcami, a tych raczej na granicy nie
zatrzymywano. Przejechali obok opustoszałych budek celników z
przepisową prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Kilkanaście kilometrów od granicy stała bramka do płacenia za
autostradę. Przy bramce stał lotny patrol celników na motorach.
Jeden z motocyklistów ruszył za nimi, gdy przekroczyli bramkę.
- Jesteś czysty? - zapytał Bermes.
- Jak łza. Ale nie lubię tych facetów. Wydaje im się, że wszystko
im wolno. Zatrzymają nas, myślisz?
- Zobaczymy zaraz.
Celnicy na motocyklach wyprzedzili ich i kazali zjechać na
pobocze. Skontrolowali papiery, zajrzeli do bagażnika i odjechali.
Polowali raczej na ciężarówki, samochody osobowe zatrzymywali
jedynie dla rozrywki.
W Metzu Falkowski wynajął pokój w hotelu naprzeciwko dworca
i poszedł zwiedzać miasto. Nie miał nic więcej do roboty aż do
niedzieli, do spotkania wszystkich uczestników planowanej akcji.
*
Komisarz Jacques Richert z DST, francuskiego kontrwywiadu w
Metzu, przeglądał papiery leżące na biurku. Miał przed sobą kilka
teczek personalnych i raporty. Wśród papierów przewracały się
zdjęcia czarnego mercedesa 500 sfotografowanego na bramce na
autostradzie pod St.Avold. W mercedesie wyraźnie widać było
twarze dwóch mężczyzn. Kierowcę, Maurica Bermesa znał dobrze,
były najemnik, który zmieniwszy zawód stał się właścicielem
doskonale prosperującej firmy informatycznej na Technopolu w
Metzu. Drugiego nigdy nie widział. W raporcie lotnego patrolu
49
Adam Pietrasiewicz
wpisane było - Polak, lat 35, Aleksander Falkowski, paszport polski,
zamieszkały w Polsce.
Richert sięgnął po telefon. Po wykręceniu kilkunastu cyfr
usłyszał sygnał. Nie potrafił mówić po polsku, więc nieporadną
angielszczyzną poprosił do telefonu pułkownika Wilczyńskiego,
którego poznał kiedyś na stażu w Interpolu. Nie miał wcale
przeczucia, ani nie spodziewał się rewelacji. Po prostu postanowił nie
odnosić akt do archiwum, zanim nie sporządzi kompletnego raportu
z akcji inwigilacyjnej.
Po dwudziestominutowej rozmowie z Wilczyńskim podszedł do
faxu, który stał w sąsiednim biurze i czekał. Pomyślał sobie, że może
to była jednak intuicja...
Gdy przeczytał raport z polskiego Urzędu Ochrony Państwa
postanowił nie odnosić akt do archiwum. Sięgnął po telefon i
połączył się z wydziałem operacyjnym.
Rozdział 5
Dojście do bunkra nie było łatwe. Jedyna ścieżka, którą można
było przejść, była właściwie niewidoczna. Oczywiście Goldman, łysy
Daniel i pielęgniarki znały ją na pamięć, ale dla kogoś z zewnątrz
była to droga nie do przebycia. Cały teren był zaminowany, raz na
pół roku przyjeżdżała ekipa saperów i sprawdzała stan min. Min,
które według słów zagadniętego sapera nie zabijały tylko urywały
nogi.
- Wie pan - tłumaczył Goldmanowi młody saper - na wojnie
czasami lepiej poranić niż zabić przeciwnika. Jak się zabije to reszta
idzie dalej, jak się porani kilku musi się nim zająć i nie biorą udziału
w walkach albo opóźniają marsz. A co wy tu właściwie robicie?
Widać było z jak wielkim zdziwieniem młody żołnierz patrzył na
bunkier, płot i pole minowe.
- To jakieś super tajne laboratoria, co? Mówili nam, że nie mamy
prawa nikomu opowiadać o tym, co widzieliśmy. Pan jest z
Pentagonu?
- Ściśle tajne - odpowiedział Goldman, - lepiej zmieńmy temat.
Przy bramie stał łysy Daniel. Przyglądał się swemu szefowi,
który pewnym krokiem przechodził przez pole minowe. Dwa kroki do
przodu, w lewo, trzy kroki, w prawo, cztery kroki i brama.
Druty kolczaste stanowiły drugi pas ochronny. Był to jakiś
sprytny system drutów połączonych w obwód elektryczny, który przy
jakimkolwiek naruszeniu ciągłości włączał alarm. Wystarczyło ponoć
przeciąć jeden drut, by zaczęła wyć syrena, nastąpiło zablokowanie
drzwi od bunkra i został nadany automatyczny sygnał radiowy
informujący centralę o wtargnięciu nieproszonego gościa na teren
obozu.
Początkowo Goldman obawiał się, że alarm włączy się
przypadkowo, uruchomiony przez jakieś zwierzę czy wiatr. Ale
okazało się, że zwierząt na wyspie nie ma, to znaczy nie ma takich,
które mogłyby tego dokonać, a wiatr, nawet huraganowy, nie był w
stanie zerwać drutów.
Chociaż wczorajszy huragan zabawił się minami, powodując
eksplozje conajmniej kilkunastu, rzucając na nie kawałki
wyłamanych gałęzi i kamienie. Kolejna ekipa saperów będzie miała
trochę roboty przy zakopywaniu i maskowaniu nowych.
- Za godzinę zaczynamy. - łysy Daniel otworzył bramę. - Zejdzie
pan od razu do laboratorium czy robimy sami?
- Zejdę z wami. Jak tam nr 24? Noga mu się zrosła?
- Nie wiem, niech pan zapyta dziewczyn, to ich robota.
51
Adam Pietrasiewicz
Były trzy pielęgniarki. Ich zadaniem było utrzymywanie klonów
przy życiu, kontrola ciśnienia, rytmu serca itp. Miały pod opieką sto
pięćdziesiąt klonów, po pięćdziesiąt każda. Były wśród klonów
kobiety, byli mężczyźni, były i kilkunastoletnie dzieci. Wielokrotnie
Goldman zastanawiał się czy są to mężczyźni i kobiety, czy też
samce i samice...
Myślał o stronie moralnej działalności, w której uczestniczył lecz
uznał, że opory moralne, przynajmniej w jego przypadku, powinny
maleć w tempie, w jakim pęczniało konto w banku. W bazie nikt
nigdy nie rozmawiał o tych sprawach. Był to temat niechętnie
podnoszony, wszyscy woleli rozmawiać o czymś innym.
Pielęgniarki były wysoko kwalifikowanymi specjalistkami w swej
dziedzinie, zarabiały niewiele mniej niż szef placówki, a praca była
dość prosta. Chodziło o utrzymanie przy życiu w dobrym zdrowiu
kilkudziesięciu osobników, łagodnych jak szczenięta, nie
stawiających nigdy oporu i nigdy właściwie nie chorujących. Nic więc
dziwnego, że dwie były już tu na drugim z kolei kontrakcie. Trzecia, o
pięknym imieniu Elsa zjawiła się na wyspie przed trzema miesiącami
zastępując Angelę, która popełniła samobójstwo po ostatnim
zabiegu.
Goldman starał się wyobrazić sobie więzy, jakie rodziły się
między pielęgniarkami i ich podopiecznymi. Trzy miesiące opieki
wystarczało czasami klonom, by zacząć poznawać swe opiekunki.
Niektóre klony śmiały się głośno gdy do nich podchodziły, inne
zaczynały poruszać się gwałtownie, jakby tańcząc, inne jeszcze nie
reagowały wcale. Mogło to wystarczyć, by obudzić w kobiecie
uczucia macieżyńskie, a zabieg przekreślał wszystko. Po zabiegu
klon stawał się poruszającą się kupą mięsa i mimo umiejętności
chodzenia, pierwszych kilkanaście dni spędzał na tak zwanej
szubienicy albo huśtawce. Był to skomplikowany system wyciągów i
pasów pozwalający na utrzymanie ciała w jakiejś pozycji i na jej
zmianę w celu uniknięcia odleżyn.
Sala szubienic była raczej ponurym widowiskiem. Pomieszczenie
miało jakieś 50 metrów kwadratowych, a ciała wisiały na kilku
poziomach, tak by się nie dotykały. Obok była maszynownia, w
której kilkadziesiąt dźwigni i guzików pozwalało opuszczać, podnosić
i zmieniać pozycje ciał. Każdy, kto tu wchodził po raz pierwszy
całkiem automatycznie cofał się z przerażenia, jakby oglądał film
grozy. Ale do wszystkiego można było się przyzwyczaić i po trzech
zapiegach Goldman spokojnie przechodził pod wiszącymi ciałami. A
właściwie nie pod, tylko wyznaczoną ścieżką, bowiem klony będąc
organizmami pozbawionymi świadomości załatwiały swe potrzeby
fizjologiczne pod siebie, nie zwracając uwagi na przechodzące dołem
osoby.
Łysy Daniel otworzył pancerne drzwi bunkra swoją kartą
magnetyczną i znaleźli się w przedsionku, z którego kilka korytarzy
prowadziło do laboratoriów, części mieszkalnej, magazynów, sali
klonów, biblioteki i innych pomieszczeń. Pancerne drzwi zamknęły
się za nimi bezszelestnie. Goldman zawsze dziwił się, że nigdy nawet
ani jeden zawias nie skrzypnął.
- No i co panie Goldman - odezwał się łysy Daniel, gdy
niekończącym się korytarzem szli do przylegającego do sali
szubienic gabinetu zabiegowego - rozdmuchało panu szałas, co?
Będzie go pan naprawiał?
- A będę. Nie mam zamiaru na tak pięknej wyspie mieszkać w
betonowym bunkrze. I liczę na pana pomoc przy odbudowie, trzeba
zrobić nowy dach i trochę wszystko uporządkować.
- Nie ma problemu szefie. Daniel potrafi, szczególnie jeśli
rozpuszczalnik do kleju...
- Tak, wiem, - Goldman był zadowolony, że tak łatwo poszło mu
z łysym Danielem, - rozpuszczalnik do kleju musi pochodzić ze
szkockiej beczki. Wiem, zobaczymy co się da zrobić.
Picie alkoholu nie było dobrze widziane przez kierownictwo
Asocjacji, ale tak naprawdę nikt na to nie zwracał uwagi, jeśli nie
dochodziło do ekscesów. Goldman właściwie nie pił, jeśli już, to
jakieś dobre wino. Łysy Daniel przyzwyczaił się do braku kompanów
do kieliszka i popijał umiarkowanie. Kiedyś wyznał, że jest ostrożny,
bo boi się, że jakby zbyt dużo wypił, toby mógł wleźć na minę. Pole
minowe nazywał skądinąd polem wytrzeźwień.
- Wie pan co? - uśmiechnął się myśląc o czekającej go butelce
Whyski - możemy zacząć po południu, po zabiegu.
- Dobrze, myślę, że do wieczora powinniśmy skończyć. A jak nie,
to butelczynę wypijemy w bunkrze.
Zgasło światło. Bunkier nie miał okien więc zrobiło się całkiem
ciemno. Kilka sekund, które potrzebne były na rozruch generatora
pomocniczego wystarczyły, by Goldman poczuł się nieswojo.
- Całe szczęście, że FBI nie wie nic o mojej klaustrofobii, nigdy
bym tu nie przyjechał - pomyślał, ze wszystkich sił opanowując
ochotę złapania łysego Daniela za rękę.
- A niech to szlag nagły trafi - łysy Daniel z wściekłością patrzył
na lekko migoczącą lampę zasilaną z rezerwowego generatora. - Na
rezerwowym nie będziemy mogli zrobić zabiegów.
- To się je przesunie. Niech pan teraz pójdzie zobaczyć, co to się
stało. Ja idę do pielęgniarek i do klonów.
53
Adam Pietrasiewicz
Łysy Daniel zawrócił, a Goldman szybkim krokiem ruszył w
stronę gabinetu zabiegowego. Przed drzwiami natknął się na Elzę.
- Co się stało szefie? - zapytała z pięknym uśmiechem.
"Ładna bestia, cholernie ładna" pomyślał, a głośno powiedział:
- To generator, wysłałem Daniela by go naprawił. Ale boję się,
że z zabiegu nic dziś nie będzie.
- Klony są niespokojne. - Elsa popatrzyła na Goldmana swymi
zielonymi oczami jakby z ulgą.
- To pewnie ten chwilowy brak światła. A poza tym mam
wrażenie, że one czują, że będzie zabieg. Już kilka razy zauważyłem,
że w dniu zabiegu stają się niespokojne.
Była to prawda. Rzeczywiście za każdym razem, gdy
uczestniczył w zabiegach, klony były dziwne. Inne niż na codzień,
jakby zdenerwowane. Trudno było jasno to sprecyzować, ich reakcje
nie były takie jak ludzi. Nie były to reakcje dzieci, nie były to reakcje
zwierząt.
Co trzy miesiące przez jedno popołudnie klony poddawane były
zabiegowi tak zwanej dememoryzacji. Chodziło o to, że posiadając
normalny ludzki mózg gromadziły pewną wiedzę, pamiętały tak jak
pamięta człowiek, a Asocjacja życzyła sobie, by klony nie posiadały
żadnej pamięci, żadnej świadomości.
Okazuje się, żę pewne pola magnetyczne o niezwykle wysokiej
częstotliwości, oddziaływując na odpowiedzialne za pamięć struktury
RNA w mózgu, są w stanie wymazać wszystko, co się w nich
znajduje. I tak po poddaniu ludzkiego mózgu działaniu takiego pola
można wyprodukować istotę bez osobowości i bez jakichkolwiek
wspomnień. Urządzenie służące do przeprowadzania takiego zabiegu
podobne było nieco do krzesła elektrycznego czy fotela
dentystycznego. Osobnik, któremu przeprowadzano operację siadał
na fotelu, na głowę zakładano mu kask i po minucie było po
wszystkim.
Urządzenie dememoryzujące wynalezione zostało w połowie lat
dziewięćdziesiątych. Pierwsze doświadczenia, przeprowadzone w
Paryżu, polegały na dememoryzacji osób, które wielokrotnie
podejmowały próby samobójcze. Odbywało się to oczywiście za
zgodą tych osób, które widziały w tym szansę na zabicie się bez
zabijania ciała. Wiele o tym pisano w wyspecjalizowanych
periodykach lecz metoda nie przyjęła się jako terapia manii
samobójczych. Okazywało się bowiem, że osobnicy poddani
dememoryzacji owszem, zaczynali po odpowiedniem przygotowaniu
normalne życie lecz brak korzeni w otaczającym świecie powodował
równie tragiczne skutki. Po dwóch, najdalej trzech latach większość
pacjentów podejmowała kolejną próbę targnięcia się na życie. Tym
razem skutecznie.
Maszyna dememoryzacyjna wylądowała w magazynie i wszyscy
o niej zapomnieli. Wszyscy poza Asocjacją, która postanowiła
wykorzystać ją do swych własnych celów.
Klony były istotami całkowicie sztucznymi. Nie istniały jako
obywatele jakiegokolwiek państwa, nie były dziećmi żadnych rodzin.
Były jedynie magazynami kompatabilnych części zamiennych i
niczym więcej. Decyzję o stworzeniu klona podejmowało małżeństwo
jeszcze przed poczęciem dziecka. Przekazywało do Asocjacji wniosek
o sklonowanie ich przyszłego dziecka i gdy po rutynowej kontroli
przeprowadzanej przez funkcjonariuszy Asocjacji okazywało się, że
rodzina będzie w stanie utrzymać klona płacąc 250 000 dolarów
rocznie, zapadała decyzja.
Poczęcie dziecka następowało w probówce. Z nasienia i jajeczek
rodziców oczywiście. Przez kilkanaście godzin po zapłodnieniu
embrion znajdował się pod obserwacją mikroskopową w oczekiwaniu
na moment, w którym technicy mogą interweniować, by go
sklonować i oddzielić klona od embriona. W przypadku
spontanicznego powstania bliźniąt klonowano dwa osobniki, za tę
samą cenę oczywiście. Taki prezent Asocjacji. Gdy kiedyś Goldman
czytał dokumenty opisujące techniki klonowania zaczął się śmiać, bo
pomyślał o sezonowych przecenach w supermarkecie: " Dwa Za
Cenę Jednego!!!!". I właśnie tak było, Jeśli rodzice chcieli zapewnić
maksimum bezpieczeństwa dziecku, musieli płacić.
Pierwszych dziesięć do piętnastu lat klon spędzał w specjalnym
ośrodku Asocjacji w pobliżu miejsca zamieszkania swych
życiodawców. (Asocjacja dokładała wszelkich starań, by nigdy nie
używać określeń mogących wskazywać na to, że klony są w
jakikolwiek sposób ludźmi. Życiodawcą klona był jego bliźniak,
rodzice w ogóle w żaden sposób nie byli brani pod uwagę przez
regulaminy.) A to ze względu na statystyki wskazujące, że właśnie w
okresie kilkunastu pierwszych lat potrzeba przeszczepów jest
najczęstsza. Dzieci, nawet z najbardziej sprawnymi organami
wewnętrznymi mają tendencję do oblewania się gorącymi płynami,
ucinania sobie palców, itp.
Po upływie piętnastu lat klon, jeśli jeszcze nie był wykorzystany
i mógł samodzielnie podtrzymywać swe funkcje życiowe odsyłany
był to ośrodka takiego jak na wyspie Św.Patryka. Jeśli natomiast miał
już wcześniej pobrane pewne organy i musiał być sztucznie
utrzymywany przy życiu, pozostawał w jednym z
wyspecjalizowanych ośrodków na kontynencie.
55
Adam Pietrasiewicz
Lekarze Asocjacji stali się najlepszymi specjalistami w świecie w
dziedzinie podtrzymywania funkcji organizmu. Potrafili latami
utrzymywać przy życiu klony pozbawione serca, płuc i wątroby.
Przez lata prac wynaleziono skomplikowane aparaty umożliwiające
dokonywanie nieomalże cudów. Chodziło o to, że Asocjacja
zobowiązywała się do zwrotu wszelkich kosztów życiodawcy, którego
klon nie nadawałby się do użytku.
Po śmierci życiodawcy klon stawał się wyłączną własnością
Asocjacji, która mogła z nim zrobić wszystko. "Osierocone" klony
stawały się z reguły królikami doświadczalnymi dla laboratoriów
farmaceutycznych, które sprawdzały na nich działanie nowych
leków. Przynajmniej taka była wersja oficjalna, jaką Asocjacja
przedstawiała swym pracownikom. Goldman jednak miał co do tego
pewne wątpliwości, bo jeśli nawet wersja ta była prawdopodobne, to
gdzie w tym wszystkim było miejsce dla Ministerstwa Obrony? Nigdy,
ani razu w trakcie kursu przygotowawczego nie padło ani jedno
zdanie na temat roli Pentagonu w działalności Asocjacji. Na
zadawane pytania lektor odpowiadał wymijająco lub nie odpowiadał
wcale. A saperzy instalujący miny byli żołnierzami US Army i nie
mogli działać bez zgody wyższych instancji.
Goldman starał się o tym nie myśleć. I tak nie miał możliwości
znalezienia odpowiedzi na swe pytania. Wiedział też, że zbyt daleko
posunięta ciekawość może być bardzo niezdrowa.
Klony praktycznie cały czas przebywały w bunkrze. Nie było
wprawdzie nigdy powiedziane, że nie wolno ich wyprowadzać, ale po
historii ze złamaną nogą nr 24 Goldman postanowił oficjalnie
zakazać wyprowadzania ich z bunkra.
Życie na wyspie toczyło się ustalonym rytmem znaczonym
cokwartalnymi zabiegami dememoryzującymi. Przez kilkanaście dni
po zabiegu klony przebywały w sali szubienic, następnie schodziły do
pomieszczeń gdzie przebywały pod opieką pielęgniarek aż do
następnego zabiegu. W pierwszym okresie kilkunastu lat, gdy klony
nie były jeszcze w obozie, utrzymywano je w stanie uśpienia. Miało
to na celu powstrzymanie rozwoju mózgu tak, aby jedynym
podobieństwem klona do człowieka był wygląd. Następnie w ośrodku
cokwartalny zabieg miał wystarczyć, by utrzymać je w odpowiedniej
formie.
Zabieg wymazywał całą pamięć nabytą przez klona w okresie
poprzedzających tygodni. Okazywało się jednak, jak zaobserwował
Goldman, że nie we wszystkich przypadkach zabieg dawał ten sam
efekt. Oczywiście za każdym razem następowała utrata świadomości
lecz trwała ona czasami, u niektórych, niezwykle krótko. Nr 24 A
ostatnim razem ocknął się już po trzech dniach w sali szubienic i
pielęgniarki musiały zaprowadzić go do sali ogólnej, gdzie przez
tydzień czekał na resztę klonów.
Również reakcje zaobserwowane w trakcie codziennej
pielęgnacji wskazywały, że klony nie o wszystkim zapominały, bo
czasami bardzo szybko rozpoznawały opiekujące się nimi
pielęgniarki. Był przypadek, że po wyjściu z sali szubienic któryś z
klonów głośnym krzykiem odmówił pozostania w innej sali, niż ta, w
której znajdował się przed zabiegiem.
Goldman uznał to jednak za zachowanie mieszczące się jeszcze
w ramach norm zachowań klonów i nie napisał na ten temat
specjalnego raportu. Nie napisał, bo wiedział co by to za sobą
pociągnęło - wizyty komisji lekarskich, przesłuchania personelu i
nieopisany bałagan, który wybiłby go ze spokojnego i wygodnego
rytmu życia na wyspie.
- Niech pani do nich zajrzy, pani Elzo, nie chciałbym żeby
wybuchły jakieś awantury. Zabieg przeprowadzimy jak tylko Daniel
naprawi generator, prawdopodobnie jutro. - Goldman patrzył za
odchodzącą, która bujała biodrami, jakby specjalnie chciała na siebie
zwrócić uwagę.
*
Neurohr siedział koło Bermesa na wielkim skórzanym,
pikowanym fotelu i powoli popijał alkohol ze szklanki z grubego
szkła. Reszta siedziała na krzesłach a Hrabia na wielkim pufie. Za
oknem zaczęło się już sciemniać, w listopadzie dni były bardzo
krótkie.
- Wiesz Maurice, - Hrabia patrzył na zegarek i za okno, - w
Polsce o tej porze jest już głęboka noc, nie wiedziałem że jest tu tak
wielka różnica w czasie.
- Już Kopernik, twój rodak, udowodnił, że Słońce chodzi po
niebie, więc ponieważ idzie do nas od wschodu na zachód, to w
Polsce noc zapada wcześniej. - Odpowiedział Hrabiemu Becker.
- Co ty za bzdury opowiadasz - obruszył się Bastesin, - Kopernik
właśnie udowodnił, że to Ziemia się kręci, a Słońce stoi.
- Dziękuję ci za wyjaśnienia, co my byśmy bez ciebie zrobili
drogi Antoinie.
I wszyscy oprócz Bastesina wybuchnęli gromkim śmiechem.
Zawsze dawał się wpuszczać w maliny i nigdy nie wiedział, czy ktoś z
niego żartuje, czy mówi prawdę. Możnaby pomyśleć, że jest naiwny,
ale on po prostu brał życie bardzo na serio i uważał, że wszyscy
powinni być tacy, jak on.
Bermes wstał z fotela i odsłonił wielką mapę Karaibów
57
Adam Pietrasiewicz
przyczepioną do ściany.
- No, do rzeczy panowie, nie zebraliśmy się tu po to, by nabijać
się z siebie. Oto cel naszej akcji - powiedział wskazując długopisem
na maleńką wysepkę na południe od Martyniki. - Za dwa tygodnie,
dokładnie za piętnaście dni macie wszyscy być w Kingstown na
wyspie St. Vincent. Stamtąd będziemy startować.
Celem akcji jest bunkier na tej właśnie wysepce. Nie ma tam
żadnej ochrony w postaci wojska. Będziemy mieli do sforsowania
jedynie pole minowe i płot pod napięciem. To wszystko.
Nie będziemy strzelać do nikogo, o ile będzie to możliwe. Jest
tam dwóch mężczyzn i trzy kobiety, zamknięci w bunkrze. Jest tam
centrum łączności, na dachu jest antena. Musimy dostać się do
środka gdy drzwi będą otwarte, jeśli zatrzasną je, nie damy rady ich
sforsować. Drzwi otwierają się za pomocą systemu elektronicznego
na kartę z mikroprocesorem. Nie da się tego podrobić, więc trzeba
będzie poczekać, aż drzwi będą otwarte. Jest to najsłabszy punkt w
naszym planie - jeśli ci na wyspie zamkną drzwi, to nie damy rady
nic zrobić. Ale nie załamujmy się. Mamy na wyspie naszego
człowieka, który spowoduje, że drzwi pozostaną otwarte.
Bermes podszedł do mapy i odczepił ją od ściany. Odsłonił się
plan jakichś pomieszczeń.
- Oto plan bunkra. Nie jest wykluczone, że w środku będzie
ciemno, okien tam nie ma. Naszym celem są te trzy pomieszczenia -
ciągnął wskazując długopisem wyrysowane na planie sale. Mamy
stamtąd wyprowadzić 10 ludzi, którzy mogą znajdować się w stanie
trudnym do przewidzenia, ale najprawdopodobniej będą całkiem
bierni.
- Mówiłeś, że są tam tylko trzy dziewczyny i dwóch facetów... -
powiedział Jean-Marc Becker. - Skąd się tam wzięło tych dziesięciu
facetów?
- Trzy dziewczyny i dwaj mężczyźni są obsługą. Poza nimi jest
tam... - Bermes zawiesił głos, jakby szukał odpowiedniego słowa -
stu pięćdziesięciu więźniów. Naszym zadaniem jest wydobycie
dziesięciu, których fotografie zaraz wam dam.
- To to jest jekieś więzienie? - Philippe Iribarne, były terorysta
baskijski miał uczulenie na wszelkiego rodzaju miejsca odosobnienia.
- Skoro to jest więzienie, to czemu nie ma klawiszy?
- Nie jest to więzienie takie, jak ty sobie to wyobrażasz. Jest to
innego rodzaju więzienie, nie wiem czy nie gorsze.
Tak jak powiedziałem, mamy stamtąd wydostać dziesięciu ludzi
i załadować na kuter, który będzie czekał przy brzegu. Ci ludzie
mogą się wam wydawać jacyś dziwni, jakby oszołomieni. Albo jak
chorzy psychicznie. Prawdopodobnie nic nie będą mówili, będą jak
lunatycy. Jest to wynik działania narkotyków, którymi są szpikowani.
Ważnym jest, by żadnemu nie stała się jakakolwiek krzywda...
- To jacyś twoi kumple? - zapytał Maurer - Bo jeśli to twoi
kumple, to bądź spokojny, że nie zostanie po tym bunkrze kamień na
kamieniu. Słyszałem już o takich miejscach, ale nie wiedziałem, że to
takie okropne. Wszyscy są tam pod działaniem narkotyków?
- Wszyscy. Ale powtarzam, naszym celem jest jedynie
wydobycie stamtąd dziesięciu ludzi. Koniec kropka. Nic nie będziemy
wysadzać w powietrze, nikogo nie będziemy zabijać. Gdy ta
dziesiątka znajdzie się w Kingstown, wypłacam wam drugą część
sumy i wszyscy znikacie. Na tym kończy się wasza rola.
Teraz podział ról. Jacky z Robertem przypłyną morzem. Jacky
znajdzie w Bridgetown odpowiedni kuter i razem z Robertem
wypłyną jedenastego grudnia o ósmej rano. Zobaczymy się z nimi
dopiero na wyspie. Reszta panów poleci ze mną helikopterem.
Spotkamy się w Kingstown na wyspie Saint-Vincent dwunastego
grudnia dokładnie o ósmej rano w hotelu Excelsior. Dostaniecie tam
sprzęt, ale macie przyjechać każdy osobno, wynajętym
samochodem. Do St.Vincent przylatujemy wszyscy czyści jak łza. I z
prawdziwymi papierami, żeby nie było jakichś historii na lotnisku.
- Które prawdziwe papiery mam wziąć - spytał Baskijczyk
wzbudzając wybuch radosnego śmiechu. Od tak dawna się ukrywał, i
używał tak wielu różnych dokumentów, że jak mówił, sam zapomniał,
jak się nazywa.
- Sam wiesz najlepiej, które wziąć. A teraz panowie przejdziemy
do najprzyjemniejszej części naszego spotkania. - Bermes sięgnął do
szuflady i wyjął pięć wypchanych kopert. - Od tej chwili jesteśmy w
akcji moi panowie.
Neurohr, który nic nie mówił od początku spotkania wstał i
wyjrzał przez okno. Następnie zasunął zasłony. Wszyscy popatrzyli
na niego z niepokojem.
- Coś nie tak, Jacky? - zapytał Iribarne.
- Nie wiem, wolę na zimne dmuchać. Dziś rano widziałem
facetów z DST. Byli w hotelu i przeglądali księgi meldunkowe. Może
to nie ma znaczenia, ale lepiej, żebyśmy byli ostrożni. Na wszelki
wypadek sprawdźcie, czy nie macie ogona.
59
Adam Pietrasiewicz
Rozdział 6
Richert z wściekłością rzucił dopiero co zapalonego papierosa
do popielniczki. Nie cierpiał, gdy ktoś zwracał mu uwagę. Tym
bardziej jeśli chodziło o takiego szczeniaka jak ten inspektor Barthel.
Chucherko takie, ledwo od ziemi odrósł, a pozwala sobie na
zwracanie uwagi przełożonym.
Ale teoretycznie miał rację, nie wolno było palić w biurze. Tyle,
że w tym biurze to właśnie on, Richert był szefem. Ale nie ma o co
się pieklić, szczeniak zaraz wyjdzie, wtedy sobie zapali.
- Już gaszę panie inspektorze, już gaszę. Czy wlepi mi pan
mandat? Teoretycznie może mi pan wlepić mandat za 700. - Nie
mógł opanować złości.
- Panie komisarzu, ja bardzo przepraszam, mi nie chodzi o
mandat. Tu chodzi o zasady.
- Pyskaty jesteś chłopcze, bardzo pyskaty. Daleko zajdziesz.
Albo nigdzie nie zajdziesz. Czas pokaże. No, masz coś nowego?
- Proszę bardzo, oto lista gości hotelu Concorde, Ibis i Mercure.
Resztę list przyniesie inspektor Collin, powinien już tu być. -
Powiedział Barthel kładąc na biurku szefa plik papierów. Nie cierpiał
tonu swego szefa. Szanował go, Richert był doskonałym policjantem,
ale był strasznie denerwujący. - Mam je wpuścić na komputer?
- To znaczy, że jeszcze nie jest to zrobione? - Richert szukał
dziury w całym.
- Sam pan prosił, żeby jak najszybciej przynieść panu te listy,
panie komisarzu.
- Oj, pyskaty jesteś chłopcze, bardzo pyskaty. Właduj mi to do
komputera i przynieś wyniki. Jak zobaczysz Collina, niech zrobi to
samo. Nie mam ochoty babrać się w tonach papierzysk.
W momencie gdy inspektor przekroczył próg biura, Richert
wyciągnął nowego Camela i szybko zapalił. Zaciągnął się
aromatycznym dymem i wrócił do przerwanych rozmyślań.
Bermes był najemnikiem w Jugosławii. Wszyscy o tym wiedzieli,
ale nic mu nie można było udowodnić, więc zostawiono go w
spokoju. Zresztą Richerta niewiele obchodziło gdzie Bermes był,
mógłby być i na Falklandach, byleby siedział spokojnie i nie robił
głupstw.
Falkowski też był w Jugosławii. Przyjechał być może tylko w
odwiedziny do przyjaciela, może wpadł ot tak, na weekend. Ale może
i nie. Komisarz nie lubił gdy na jego terenie robiło się gęsto od
najemników. Komputer znajdzie wśród gości hotelowych nazwiska,
które zna. Albo i nie znajdzie. W każdym razie postanowił nadal
obserwować Bermesa, jak robił to od lat, od czasu do czasu. Z takimi
ludźmi nic nie wiadomo. Czasami, jak im coś przyjdzie do głowy,
zaczynają strzelać do wszystkiego, co się rusza, nawet zupełnie bez
powodu. A w Metzu miał być spokój i porządek.
Ostatnio na spotkaniu komisarzy w Paryżu jego okręg został
wyróżniony. Zawsze to dobry punkt w teczce personalnej. Jeden
stopień do promocji. I być może będzie mógł kiedyś, tak jak marzył,
zainstalować się na Reunion, by za 10 lat przejść na emeryturę i
zostać konsultantem w dziedzinie bezpieczeństwa.
Ale narazie trzeba było zająć się Bermesem, i to w jak
najbardziej dyskretny sposób, żeby nie wzbudzić podejrzeń, bo jeśli
by coś szykował, to lepiej go nie płoszyć. Jeśli w Metzu będzie
jeszcze jeden najemnik poza Falkowskim, będzie to mogło oznaczać
początek jakiejś akcji. A najemnicy raczej nie organizują akcji
zbierania pieniędzy dla Armii Zbawienia. Jeśli będzie jeszcze chociaż
jeden, wystąpi do sędziego o zgodę na podsłuch.
Richert zastanawiał się czego mogliby szukać najemnicy w
Metzu. Wykluczał akcję na terenie Francji, nie mieli zwyczaju działać
w Europie Zachodniej. Prawdopodobnie coś przygotowywali,
problemem było jedynie dowiedzenie się gdzie. Popatrzył na wielką
mapę świata rozpiętą na ścianie naprzeciwko biurka. Miejsc mogło
być dziesiątki, zawsze gdzieś były jakieś niepokoje, zawsze gdzieś
była wojna.
Czytał, że od końca drugiej wojny światowej nie było ani
jednego dnia w którym na całej ziemi panowałby pokój. A wszelkie
wojny, wojenki i pucze były pożywką dla ludzi takich jak Bermes. Ale
najważniejszym zadaniem Richerta była ochrona interesów Francji.
Za to mu płacono i tylko tym miał się zajmować.
Trudno jednak było nie niepokoić się, gdy pojawiali się tacy
ludzie. Ich zamiary nigdy nie były czyste, tak jak ich ręce zawsze
były schlapane krwią. Interesy Francji, to pojęcie bardzo szerokie.
Może obejmować zarówno to co dzieje się w ramach jej granic, jak i
stosunki z innymi państwami. Więc plany najemników mogą w jakiś
sposób również godzić w interesy Francji. I dlatego właśnie należy
się nimi zająć.
Z rozmyślań wyrwał go Barthel. Wszedł ze stertą wydruków
komputerowych. Podszedł do biurka Richerta i zwalił wszystko na
jedną kupę.
- Jest tu wszystko. Chyba miał pan rację, panie komisarzu. Coś
się dzieje.
- Naucz się chłopcze - Richert uwielbiał mieć rację i nigdy nie
tracił okazji, by to okazać. - Naucz się chłopcze, że twój przełożony
61
Adam Pietrasiewicz
ma zawsze rację. To się nazywa nos. Jak trochę popracujesz, jak
trochę jeszcze pobędziesz gliną, to może też będziesz miał taki nos.
A narazie zostaw mnie w spokoju. Szef będzie myślał, a jest to
czynnośc wymagająca skupienia.
- Już idę panie komisarzu. Jeszcze tylko chciałem powiedzieć, że
Collin jeszcze nie wrócił, jak wróci, to zaraz go do pana przyślę.
- Zmykaj. I zamknij porządnie drzwi.
Jak to zwykle bywało w takich razach, komputer na każdego
praktycznie gościa hotelowego coś miał. Mało było na świecie osób,
które czegoś tam nie przeskrobały w życiu. Tym razem jednak
Barthel zakreślił czerwonym ołówkiem dwa nazwiska. Bastesin i
Maurer.
Znał tych ludzi. Znał ich nawet zbyt dobrze. Poczuł jakiś
wewnętrzny niepokój. Serce zaczęło mu bić mocniej, ręce zaczęły
lekko drżeć.
Bastesin był zwyczajnym płatnym mordercą, któremu niedość
było zabijać pojedynczych ludzi więc stał się najemnikiem, by w
jakichś brudnych wojenkach i puczach zabijać masowo. Nigdy nic mu
nie udowodniono. Miał na koncie prawdopodobnie ponad 20
morderstw we Francji, Belgii, Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie.
Ponoć gdy został najemnikiem podszkolił się i stał się specjalistą od
materiałów wybuchowych. Richert zdziwił się widząc to nazwisko na
liście, myślał, że Bastesin siedzi w Ameryce Południowej.
Maurer był klasycznym typem najemnika. Spędził dziesięć lat w
Legii Cudzoziemskiej i nie mógł sobie po wyjściu znaleźć miejsca w
świecie cywilów. Do Legii nie mógł wrócić, bo przed odejściem
pozadzierał z oficerami i mogłoby się to dla niego źle skończyć.
Jeździł więc po całym świecie i zaciągał się, gdzie mógł i gdzie go
chcieli.
Był dość prymitywny, Richert miał okazję przesłuchiwać go raz,
gdy zupełnie przypadkiem zamieszany był w jakąś bijatykę, która
zakończyła się strzelaniną w barze w Besançon. Był na tyle głupi, że
dał się złapać mając przy sobie broń, oczywiście bez pozwolenia.
Skończyło się na grzywnie i konfiskacie, była to jednak doskonała
okazja dla Richerta by poznać jedną z osób, które w archiwach
figurowały w dziale "pod specjalną kontrolą".
Obecność Maurera nie wróżyła niczego dobrego. Komisarz
postanowił poczekać na wyniki poszukiwań inspektora Collina, przed
podjęciem konkretnych działań, wezwał jednak do siebie Barthela.
- Masz tu chłopcze fiszki trzech panów. I jeszcze jedną, którą
dostałem dziś z Polski. Otóż ci panowie są najemnikami. A
najemnicy, to czarne charaktery, zapamiętaj to sobie. Natomiast my,
gliniarze, jesteśmy białymi charakterami, bo za nami stoi prawo. Tak
więc jako biały charakter masz się zająć tymi zbójami.
Zdejmuję cię ze wszystkich spraw, na których jesteś, na
najbliższych kilka dni. Pojedziesz na Technopole pod firmę Bermesa i
będziesz wszędzie mu towarzyszył. Tylko dyskretnie, bo jak nie, to
nogi z dupy powyrywam. Masz być wszędzie, gdzie będzie.
Wszędzie, zrozumiałeś? Zabierz kilku chłopaków z operacyjnego,
możesz wziąć trzy samochody i w drogę. I macie nie interweniować
w żadnej sytuacji. Jakby nawet na środku ulicy gołymi rękami dusił
nieletnie dzieci masz udawać, że nic nie widzisz. I trzy, nie, cztery
razy dziennie masz mi składać raport. Chcę wiedzieć wszystko,
włącznie z ilością papierosów, które wypali. Wszystko. Zrozumiałeś,
czy mam ci zrobić rysunek?
- Zrozumiałem panie komisarzu. Jadę. A co z Collinem? Dołączy
do mnie?
- Wy coś za bardzo jesteście nierozłączni. Jeszcze trochę i
zacznę sobie zadawać pewne pytania... - Richert popatrzył z
krzywym uśmieszkiem na inspektora. - Zjeżdżaj, Collinem sam się
zajmę.
Po wyjściu Barthela przysunął się do telefonu i wykonał kilka
rozmów. Następnie siadł przy terminalu komputera i zaczął stukać w
klawisze.
*
Po niedzielnym spotkaniu wszystkich uczestników
przygotowywanej akcji Bermes został jeszcze chwilę z Jackym.
Zaniepokoiło go, to co Jacky mówił o inspektorach DST. Był to
najmniej odpowiedni moment na zajmowanie się jeszcze
policjantami.
- Myślisz, że to ciebie szukają? - zapytał rozsiadłszy się
wygodnie w fotelu. - Może po tych historiach, jak za tobą chodzili w
Kanadzie? Jak myślisz?
- Nie wiem, ale mi się to nie podoba. Żeby to była jeszcze
zwyczajna policja, ale to jest DST. Nie lubię tego, bardzo nie lubię.
- Posłuchaj mnie, DST ma na nas teczki, to pewne. Ale przecież
nie mogą nam zabronić urządzania spotkań towarzyskich. Uspokój
się, myślę, że nie ma się czym przejmować. A może oni po prostu
szukają kogoś innego?
- Znasz mnie, Maurice. Znasz mnie dobrze i wiesz, że wolę
przewidywać najgorsze. Dzięki temu jestem tu przed tobą, a nie pół
metra pod ziemią gdzieś na końcu świata.
- Nie przesadzajmy, co nam mogą zrobić? Jesteśmy czyści.
- Tylko narazie, za dwa tygodnie przestaniemy.
63
Adam Pietrasiewicz
Jacky wyszedł późną nocą. Rozmawiali jeszcze o dawnych
czasach, o Jugosławii, o pracy. Jacky opowiedział Bermesowi o
Kanadzie, przejrzeli jeszcze raz fiszki wydobyte z komputera
Asocjacji. Uznali, że wybrali najlepsze.
Bermes nie podzielał niepokoju Neurohra co do DST. Uważał, że
obecność inspektorów w hotelu to tylko przypadek. Zdecydował, że
na wszelki wypadek od rana zacznie sprawdzać, czy nie jest pod
obserwacją.
Nikt nie jechał za nim, gdy rano wyszedł do pracy. Objechał trzy
razy dookoła osiedle, zatrzymywał się i ruszał w najdziwniejszych
miejscach i wyglądało na to, że nie ma "ogona". Gdy w południe
wyszedł na obiad też dokładnie sprawdził kto za nim jedzie. Uspokoił
się już zupełnie. Jacky jest trochę histerykiem, pomyślał.
Wieczorem, gdy wychodził z biura miał przez moment wrażenie,
że ktoś za nim jedzie, ale czerwony opel szybko zniknął za zakrętem.
Po powrocie do domu zabrał się do przygotowań. Pierwszą
sprawą było załatwienie sprzętu. Siadł przy komputerze i zaczął robić
spis. Przy każdym punkcie zostawiał miejsce na wpisanie kto i w jaki
sposób dostarczy. A więc najpierw helikopter. Bez wahania wpisał
obok nazwisko - Rodriguez. Stary przemytnik zamieszkały na
Trynidadzie już nie raz dostarczał mu różnego rodzaju sprzętu.
Bermes wiedział, że ma on również helikopter, i to działający.
Przynajmniej miał jeszcze na początku roku, gdy lecieli razem do
Gujany. Następnie broń. Pięć M-16, pistolety, granaty, noże. Część
mógł dostarczyć Rodriguez, miał nieprzeliczone ilości różnych rzeczy
w swoim baraku, ale nie można było uzależnić powodzenia akcji
jedynie od niego jednego. Byłoby to zbyt niebezpieczne. Trzeba było
szukać gdzie indziej.
Jeszcze w czasach rewolucji, w Nikaragui Bermes poznał
człowieka, który mógł ewentualnie być pomocnym. Handlarz bronią,
najczęściej kradzioną, miał lub mógł mieć wszystko. Jedyną sprawą
była cena - handlując bronią kradzioną ryzykował tak wiele, że
musiał sprzedawać drogo, bo, jak mówił, żona by go zamordowała.
- Co ja mam za życie, panie Bermes, - zwierzał się kiedyś po
kilku kielszkach. - Z jednej strony mam na grzbiecie policje
wszystkich krajów Ameryki Centralnej, na dodatek CIA ma na mnie
oko, wszyscy chcą mnie dopaść. Z drugiej strony, gdy już uda mi się
wymknąć ze wszystkich zastawianych na mnie pułapek, i cały i
zdrów wracam do domu to czeka tam na mnie coś gorszego od
wszystkich policji, CIA i KGB razem wziętych. I tak to już ja mam.
Panie Bermes, niech się pan czasem nie żeni.
Zanotował jego nazwisko koło broni maszynowej i granatów.
Pistolety postanowił zdobyć na Martynice, miał tam starego
przyjaciela, wiedział, że może na niego liczyć. Dopisał go również
przy pozycji "dokumenty". Musieli mieć na wszelki wypadek
dokumenty dla wszystkich. Po akcji pięciu musiało wrócić do domu, i
lepiej, żeby nie afiszowali się za bardzo.
Z ukryciem klonów nie powinno być większych kłopotów.
Najbliższa kryjówka znajdowała się na Martynice, w Fort de France,
naprzeciwko koszarów żandarmerii. W myśl zasady, że najciemniej
jest pod latarnią. Neurohr miał tam znajomego, który nie zadawał
niepotrzebnych pytań i za niewielką opłatą był gotów wynieść się z
domu na jakiś czas.
Jacky podjął się zorganizowania wszystkiego co było niezbędne
do akcji od strony morza. Kuter, radar, radio, wszystko to miał
załatwić gdzieś na Barbados. Już jutro miał wylecieć do Bridgetown.
Przygotowanie planów zajęło mu kilka godzin. Był
perfekcjonistą, lubił gdy wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Wiedział oczywiście, że nigdy nie można przewidzieć wszystkiego, że
każdy plan ma słabe strony. Myślał o słabych stronach ich planu i
znalazł ich kilka. Najpierw zła pogoda. Cyklon tropikalny mógł
pokrzyżować wszystko i odroczyć akcję. Mógł zepsuć się helikopter.
Mogło wydarzyć sie jeszcze mnóstwo innych rzeczy, które odłożyłyby
lub uniemożliwiłyby wykonanie akcji. Zanotował, że przed akcją
trzeba będzie sprawdzić prognozę pogody. Położył się spać dopiero
nad ranem.
*
Gdy Elsa odeszła do klonów, Goldman wszedł do gabinetu
zabiegowego. Pomieszczenie było puste, lekko migocząca lampa
oświetlała maszynerię dememoryzatora. Usiadł na fotelu i nałożył na
głowę kask. Już kilka razy siadał na fotelu i zawsze gdy to robił
odczuwał lekki dreszczyk emocji. Czuł się, jakby igrał ze śmiercią, bo
całkowita utrata pamięci, to przecież była jak gdyby śmierć.
Oczywiście ciało żyło nadal, ale była to tabula rasa, były to jakby
narodziny nowego człowieka.
Dememoryzator był piekielną maszyną, był to prawdziwy
diabelski wynalazek. Łączył w sobie śmierć z narodzinami, łączył
jakby dobre ze złym. Był fizycznym dowodem na nieistnienie Boga
będąc równolegle dowodem na istnienie Szatana. Goldman nieraz
czytał o przypadkach utraty pamięci. Starał się sobie wyobrazić,
jakby to było, gdyby całkowicie stracił pamięć.
Życie jest pewnym kointinuum. Świadomość opiera się na
wspomnieniach uporządkowanych według schematów świata
wewnętrznego, który istnieje w każdym człowieku. Świata
65
Adam Pietrasiewicz
wewnętrznego, który jest obrazem świata zewnętrznego. Obrazem,
który tworzy się i przekształca od momentu narodzin aż do śmierci.
Najpierw jest nim twarz matki, potem ściana, sufit i kilka zabawek
powieszonych nad łóżeczkiem. Z czasem świat ten staje się coraz
bardziej skomplikowany, coraz bardziej złożony. Każdej strukturze
zewnętrznej odpowiada jakaś struktura wewnętrzna. I życie
psychiczne polega na dostosowywaniu się struktur wewnętrznych do
tych, jakie istnieją na zewnątrz. Każda nowa struktura, każda nowa
rzecz, jaką widzimy po raz pierwszy, powoduje powstanie konfliktu
między tym co na zewnątrz, a tym co wewnątrz. I konflikt ten
owocuje powstaniem lub przemianą jednej ze struktur świata
wewnętrznego. Życie jest ciągiem takich konfliktów. Jedną z definicji
inteligencji była właśnie elastyczność świata wewnętrznego do
dostosowywania się do świata zewnętrznego.
Dememoryzator likwidował wszystko. Likwidował struktury,
likwidował wspomnienia. Z opracowań omawiających przypadki
niedoszłych samobójców poddanych zabiegowi wynikało jednak, że
nie całkiem wszystko znikało. Lekarze psychiatrzy opiekujący się
tymi ludźmi stwierdzali, że po zabiegu odbudowywali sobie świat
wewnętrzny według podobnych do poprzedniego schematów. Mogło
to oznaczać, że obrazy świata w mózgu odpowiadały pewnym
strukturom neuronalnym. Oznaczałoby to, że zabieg
dememoryzujący nie wymazuję tak naprawdę wszystkiego.
Wymazanie wszystkiego musiałoby się równać dezintegracji mózgu,
czyli śmierci ciała.
Przypadki klonów, które zdawały się rozpoznawać otoczenie po
zabiegu potwierdzały te obserwacje. "Dusza jest strukturą mózgu",
Goldman nie wierzył w Boga, ale pomyślał, że gdy kiedyś teologowie
będą musieli rozważyć trudny problem zabicia świadomości bez
zabijania ciała, to prędzej czy później dojdą do takiego wniosku.
Posiedział jeszcze chwilę na fotelu nestępnie ruszył w stronę
generatorów, zobaczyć co robi łysy Daniel. Zastał go przy zupełnie
rozmontowanym głównym generatorze.
- Niech to wszystko nagła cholera, szefie. Nic tu nie widzę,
wszystko powinno działać, a nie działa. Próbowałem go zapuścić, ale
nie zaskakuje. Przeczyściłem wszystko, przewody paliwowe, pompę,
gaźnik. Generator powinien normalnie działać.
- No to co będzie? Sprowadzamy mechaników z Martyniki?
- E, nie. Daniel potrafi szefie. Jakoś to wszystko poskręcam i
maszyna ruszy. Jeszcze tak nie było, żeby kupa złomu przeciwstawiła
się mojej woli. Naprawię to wszystko, a narazie będziemy używali
zapasowego.
- Mówił mi pan kiedyś, że zapasowy nie daje prądu dla całości
urządzeń. Co nie działa?
Łysy Daniel podrapał się w głowę, wstał, wytarł ręcę w jakąś
nieprawdopodobnie brudną szmatę i zaczął wyliczać.
- Nie ma ciepłej wody. To raz. Ta piekelna maszyna co się
klonom zakłada na głowę też nie działa, to dwa. No... co jeszcze...
Radio działa, kuchnia jest na gaz, jeszcze coś tam było szefie, ale już
nie pamiętam. Musiałbym zobaczyć na planach instalacji. Ten
zapasowy generator jest prawie tak samo wydajny, jak główny, ale
ci, co go tu instalowali uznali, że lepiej będzie, jak się go będzie
oszczędzało. A, tak jest, już wiem. Klimatyzacja nie działa. To znaczy
jest nawiew, ale tylko nawiew świeżego powietrza i nic więcej. I
drzwi wejściowe trzeba zamykać ręcznie, blokady też nie działają.
Goldman popatrzył na rozkręconą maszynę. Nigdy nie znał się
na mechanice, więc zostawił łysego Daniela przy robocie, nie
zapomionając jednak dać mu dobrej rady:
- Niech pan sprawdzi zapłon.
- Panie Goldman, - odpowiedział mechanik do odchodzącego, -
ja mam swoje sprawy, pan ma swoje. Ja się do pańskich nie
mieszam. Niech więc pan zostawi mnie w spokoju z tą maszyną i
zajmie się lepiej swoim szałasem.
Ostatnie słowa wypowiedział nieomalże sycząc ze złości.
Goldman wiedział, że łysy Daniel nie lubi, gdy ktoś wtrąca się do
jego działki. Nie potrafił opanować się jednak w takich sytuacjach i
za każdym razem coś musiał powiedzieć.
Drzwi od bunkra rzeczywiście nie działały. Goldman zupełnie
automatycznie włożył swą kartę do czytnika, ale drzwi ani nie
drgnęły. Podszedł do wielkiego koła, którego przekręcenie
powodowało odblokowanie metalowych blokad drzwi i zaczął kręcić.
Nie było to łatwę, drzwi musiały ważyć ponad tonę, z czego połowa
przypadała z pewnością na mechanizm blokujący. Po kilku obrotach
był zlany potem, a drzwi jak były, tak były zamknięte. dopiero przy
dziesiątym obrocie ukazała się mała szparka, przez którą wpadło
nieco światła.
Wyszedł wreszcie na zewnątrz z obolałymi od kręcenia rękami.
Wyglądało na to, że system ręcznego otwierania nie był
przystosowany do obsługi przez jednego tylko człowieka. Gdyby w
bunkrze pozostała tylko pielęgniarka, prawdopodobnie nigdy by już
nie wyszła. A w regulaminie ośrodka czarno na białym było napisane,
że drzwi bunkra mają być wciąż zamknięte. Chyba ten, kto
opracował regulamin nie miał zbyt bujnej wyobraźni.
Zaniepokoił go brak klimatyzacji. Jeśli działał jedynie nawiew,
67
Adam Pietrasiewicz
klony mogły się poprzeziębiać albo przegrzać i wtedy dopiero byłby
problem. Postanowił polecić łysemu Danielowi podłączenie
klimatyzacji i mechanizmu drzwi wejściowych do generatora
pomocniczego. Nie powinno to być zbyt skomplikowane.
Wyszedł na plac przed bunkrem i zatrzymał się przed płotem
pod napięciem. Zastanawiał się, czy generator dostarcza w tej chwili
prądu do drutów. Wolał nie sprawdzać, chociaż podobno nie było to
wysokie napięcie, prąd płynął jedynie po to, że jeśliby płot został
przerwany, włączyłby się alarm.
Goldman nie uważał się za specjalistę od spraw zabezpieczania
obiektów. Jego zdaniem zabezpieczanie ośrodka na tej nieznanej
nikomu wyspie graniczyło z paranoją. Na dodatek w razie awarii
głównego generatora prądu, jeśli drzwi nie zostaną uprzednio
zamknięte, cały system zda się psu na budę, bo każdy kto będzie
chciał, wejdzie do bunkra.
Wyszedł przez bramę, przeszedł przez pole minowe i ruszył w
stronę domku, by przygotować wszystko do naprawy dachu. Gdy
wszedł na ścieżkę prowadzącą w stronę plaży poczuł jakiś niepokój.
Przyszło mu do głowy, że skoro klony żyją w bunkrze, że wszystko
otoczone jest polem minowym, to chyba jednak ktoś przewidywał, że
ośrodek mógłby być napadnięty.
Nie było tu skarbów. Klony raczej nie stanowiłyby celu napaści,
mało kto o nich wiedział i same w sobie nie miały wartości
materiałnej. Niepokój minął, gdy stwierdził, że wszystkie te
zabezpieczenia były prawdopodobnie narzucone przez wojskowych,
którzy zawsze starają się przewidzieć najgorsze.
Zamiast zbierać deski z dachu, poszeł wykąpać się w morzu.
Pławił się w wodzie przez ponad godzinę, wyszedł na plażę i położył
się nago na rozgrzanym piachu. Zawsze leżał nago na plaży, czuł się
wtedy wolny. Myślał o dzieciach, o Montrealu, o domu w Kaliforni.
Postanowił, że za dwa miesiące weźmie urlop i pojedzie rozejrzeć się
w okolicach Los Angeles.
Rozdział 7
Taylor z wściekłością rzucił słuchawkę na widełki i uderzył
pięścią w blat biurka. Kieliszek porto, z którego jeszcze przed chwilą
z przyjemnością popijał zachwiał się i upadł. Czerwony napój rozlał
się wielką plamą na porozkładanych papierach. Taylor zaklął i
wezwał sekretarkę.
- Panno Jenkins, proszę mi to posprzątać.
Sekretarka nic nie odpowiedziała i wyszła po ścierkę. Taylor
wstał, podszedł do donicy z ogromnym fikusem i kopnął ją ze złości.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął papierosa i zaciągnął się dymem.
Jeszcze nigdy nic takiego się nie przydarzyło. Po raz pierwszy w
historii Asocjacji ktoś włamał się do komputera centralnego. A to
właśnie on był odpowiedzialny między innymi za bezpieczeństwo
danych informatycznych. Tak to jest, pomyślał, gotując się z
wściekłości, tak to jest, jak się powierza sprawy informatyki, komuś,
kto się na tym nie zna. Prezesura skąpi pieniędzy, nie chce zatrudnić
dyrektora informatycznego, powierza sprawy bezpieczeństwa
komuś, kto się na tym nie zna, i takie są efekty.
Taylor zastanawiał się, co teraz należy zrobić. Pierwszą rzeczą
bedzie zwolnienie Lavisse'a, szalonego młodzieńca, którego przyjęto
do pracy kilka lat temu, powierzając mu nieco na wyrost
informatykę, jako odrębny dział Departamentu Operacyjnego.
Lavisse oczywiście mówił o bezpieczeństwie informatyki, a jakże.
Wyłącznie o tym mówił. Ale według niego bezpieczeństwo, to miały
być drzwi pancerne i taśmy przechowywane w ognioodpornym
schowku. A każdy laik wie, że najważniejszym jest zabezpieczenie
komputera przed spiratowaniem danych.
Siadł przy biurku i sięgnął po telefon.
- Lavisse, niech pan będzie łaskawy przyjść tu do mnie. -
powiedział, i nie czekając na odpowiedź wyłączył się.
Lavisse zapukał do drzwi po kilku minutach. Taylor wciągnął
powietrze i głęboko odetchnął. Postanowił zachować spokój. Odliczył
do dziesięciu i niezbyt głośno powiedział:
- Niech pan wchodzi, Lavisse.
Informatyk, trzydziestoletni niewysoki mężczyzna o lekko
szpakowatych włosach, ubrany w wytarty sweter i dżinsy, wszedł i
niepewnie spoglądając na dyrektora stanął przed biurkiem. Taylor
udawał, że jest niezwykle zainteresowany jakimś pismem, które
trzymał w ręku. Przez chwilę trwała cisza.
- Może pan usiąść Lavisse, zaraz się panem zajmę - głos
dyrektora operacyjnego brzmiał złowrogo.
69
Adam Pietrasiewicz
Lavisse przysiadł bokiem na krześle i patrzył w okno. Próbował
opanować drżenie rąk kładąc jedną na drugą, ale kropelki potu na
czole zdradzały jego stan. Bał się swego szefa tak, jak wszyscy,
którzy mieli z Taylorem chciaż raz do czynienia w ramach kontaktów
służbowych. Dyrektor Departamentu Operacyjnego Asocjacji był
ponoć najstarszym członkiem Rady Nadzorczej, i mimo, że nie był
prezesem, miał chyba najwięcej do powiedzenia. A prezesem nie był,
bo jak głosiła fama, był na to zbyt inteligentny. Wolał pociągać za
sznureczki poruszające kukiełkami z Zarządu samemu pozostając w
cieniu.
Taylorowi podlegał Departament Operacyjny, czyli cała część
administracyjna Asocjacji, księgowość, dział kadr, dział informatyki,
dział kontaktów zagranicznych oraz jeszcze kilka innych, o których
Lavisse nawet nie wiedział. Struktura Asocjacji była na tyle
skomplikowana, że przeciętny kierownik działu nie wiedział, co robią
pracownicy z biura za ścianą.
Pozycja kierownika informatyki była na tyle wygodna, że mógł
mieć teoretycznie dostęp do wszelkich danych Asocjacji. Ale tylko
teoretycznie, bo w praktyce nie wiedział nic. System haseł i blokad
komputera nie był specjalnie skomplikowany, każdy szanujący się
fachowiec mógł przezeń przejść, było to jednak niebezpieczne.
System archiwizujący codziennie wszystkie operacje był na tyle
zabezpieczony, że nie można było zatrzeć za sobą śladów. Ponadto
po co miałby przełamywać blokady, kiedy i tak nie zrozumiałby
nawet jednej dziesiątej informacji, do których by doszedł. Lavisse
znał się na wielu sprawach, ale na genetyce wcale. Ponadto za
pieniądze, które dostawał, wolał nie interesować się sprawami, które
go nie dotyczyły.
- Lavisse, mam wrażenie, że jest pan skończonym durniem - nie
można było odmówić Taylorowi bezpośredniości. - Jak się ten ktoś
dostał do naszego komputera? Sprawdził już pan?
- Tak, panie dyrektorze. Przez fax.
- Przez jaki fax? O czym mi pan tutaj opowiada?
- Przez fax, który pan kazał zamontować w komputerze, panie
dyrektorze. - Lavisse powiedział to tak bezczelnym tonem, że aż sam
się zdziwił. Rzeczywiście fax był pomysłem Taylora, tutaj
przynajmniej nie miał sobie nic do zarzucenia. Jak to zwykle bywało
w takich sytuacjach, dyrektor dostał reklamówkę i spodobało mu się,
że będzie mógł zlikwidować kilkanaście czy nawet więcej faxów
podłączonych do telefonów jednym faxem centralnym.
Usiłował przypomnieć sobie, czy w którymś z raportów napisał o
niebezpieczeństwie podłączania faxu, ale nie mógł. Sprawa była tak
oczywista, że być może nawet nie przyszło mu do głowy, by
kogokolwiek uprzedzać. Zresztą gdy Taylor przysyłał mu pismo z
propozycją od jakiejś firmy, oznaczało to, że należy propozycję
przyjąć bez dyskusji. Jedyne co miał zrobić, to przedyskutować cenę i
obniżyć ją o conajmniej 20 procent. A propozycję CNFC dostał od
Taylora i cenę wynegocjował do 80 procent. Tak więc od tej strony
był czysty.
- Panie kierowniku - głos dyrektora zabrzmiał dziwnie słodko. - O
ile sobie przypominam, to pan zajmuje się informatyką w Asocjacji
czyż nie tak? I o ile wiem, to pan negocjuje zakupy tego typu
rozwiązań. Ale może się mylę, panie Lavisse? Może mam już sklerozę
i sam nie wiem, o czym mówię?
Lavisse starał się wytrzymać przeszywający go na wskroś wzrok
Taylora lecz odwrócił głowę.
- Nie panie dyrektorze, to prawda. - Odpowiedział patrząc na
gołębia siedzącego na parapecie. - To ja podpisałem kontrakt.
- I co, panie informatyku? Nie pomyślał pan pewnie, że przez fax
można dostać się do komputera. A może nie wiedział pan tego? Nie,
przecież jest pan doskonałym specjalistą, jak mówił mi pański wuj.
Słowo "doskonałym" wypowiedziane było tak zgryźliwie, że
Lavisse'owi aż ciarki przeszły po grzbiecie. Rzeczywiście przyjęto go
do pracy za wstawinnictwem jego wuja, który był profesorem
medycyny na Uniwersytecie w Toronto. Nie lubił, gdy mu to
wypominano, czuł, że jego godność osobista na tym cierpi. A Taylor
nigdy nie omieszkał o tym wspomnieć, gdy coś z informatyką nie
szło.
- Wiedziałem, panie dyrektorze. Liczyłem jednak, że CNFC
zabezpiecza swoje programy przed piratami. Ale jak widać
przeliczyłem się.
- Do jakich danych dotarł pirat? - Taylor postanowił przejść do
rzeczy.
- Do podsystemu operacyjnego A i B.
- Lavisse, ja się na pańskich podsystemach nie znam. Niech pan
do mnie mówi po ludzku, dobrze?
- No więc, w największym skrócie doszedł do danych
dotyczących wszystkiego co jest związane z działalnością
Departamentu Rozwoju Badań Genetycznych, Płodności i
Embrionów.
Taylor zamarł. Pirat wiedział, czego szuka. Departament
Rozwoju Badań Genetycznych, Płodności i Embrionów zajmował się
wyłącznie klonami. Wyciągnął z szuflady skoroszyt, w którym miał z
grubsza rozpisany rozkład danych w komputerze i nie zwracając
71
Adam Pietrasiewicz
uwagi na mokrego od potu Lavisse'a, zaczął go studiować. Po kilku
minutach popatrzył mu w oczy i zapytał:
- Czy może mi pan powiedzieć, do czego dokładnie dotarł?
- Mogę to sprawdzić w raportach z archiwum, panie dyrektorze.
- To niech pan sprawdzi. Chodzi mi głównie o zbiór, który się
nazywa KKSWP. Niech pan idzie i natychmiast mi odpowie.
Lavisse wstał i nie czekając wyszedł z gabinetu. Taylor podszedł
do barku i nalał sobie pół szklanki dżinu. Wysisnął całą cytrynę i
jednym haustem wypił. Usiadł za biurkiem i starał się zebrać myśli.
Jeśli pirat doszedł do danych departamentu klonów, to albo
przez przypadek, albo właśnie tam chciał dojść. Jeśli przez
przypadek, to znaczy, że szukał czegoś innego. A czego innego mógł
szukać? Niczego. Wszelkie dane związane z badaniami naukowymi
znajdowały się na sieciach mikrokomputerów nie mających wyjść na
zewnątrz. Z tego wniosek, że albo był to pirat, który ot, tak po prostu
dostał się dla przyjemności do ich komputera, albo chciał zebrać
informacje o klonach. Piratów, dostających się ot, tak sobie nie ma, z
tego wniosek, że ten, który się do nich dobrał, wiedział, czego szuka.
CND.
Otworzył jeszcze raz skoroszyt, by sprawdzić jakiego rodzaju
dane znajdowały się w zbiorach podsystemów A i B. Nie było tam na
szczęście lokalizacji ośrodków, były jednak zdjęcia i dokładne dane
wszystkich klonów Asocjacji. Każdy plik danych odpowiadał jednemu
ośrodkowi, największy, KKWSP, dotyczył klonów z Karaibów. Zdjęcie,
nazwisko życiodawcy, wiek, adres życiodawcy, wysokość składki
rocznej, suma dotychczas wpłaconych pieniędzy, data ostatniej
wpłaty, wszystkie podstawowe dane. I dane te znajdowału się teraz
również poza murami Asocjacji.
Lavisse potwierdził przez telefon obawy Taylora. Pirat dostał się
do zbioru klonów z Karaibów, i najprawdopodobniej je skopiował.
Skądinąd, jak powiedział Lavisse, plik KKWSP był prawdopodobnie
jedynym celem włamania.
Najgorszym wrogiem Asocjacji mogli być w tym przypadku
dziennikarze. Wywleczenie na łamy prasy najstaranniej strzeżonej
tajemnicy równałoby się końcowi działania organizacji. Wszyscy
dostojni "honorowi członkowie" wyparliby się jakichkolwiek
kontaktów z Asocjacją, na wyspę przyjechaliby reporterzy i nawet
Pentagon by sobie z nimi nie dał rady.
Taylor zaczął nabierać przekonania, że włamania dokonali
dziennikarze. Szczęśliwie w komputerze nie było danych o
umiejscowieniu ośrodka, więc gryzipiórki będą musiały jeszcze
dowiedzieć się, gdzie klony są. Chyba, że już wiedzą. Ale w takim
przypadku na wyspę wyśle się kilku żołnierzy, postawi się tablice
ostrzegawcze, że jest to teren wojskowy, i żaden dziennikarz nie
przejdzie.
Zresztą skąd mogliby się dowiedzieć? A właściwie skąd mogli
się dowiedzieć o klonach? To jest właśnie najważniejsze pytanie,
jakie należało sobie postawić. Ktoś musiał im o tym powiedzieć.
Tylko kto?
Sięgnął do teczki zawierającej nazwiska pracowników Asocjacji
mających dostęp do danych o klonach. Po wyeliminowaniu 3 osób
nie znających wyspy Św. Patryka pozostało mu 7 nazwisk, z czego
jedno lekarza niedawno zwolnionego z pracy. Jacky Neurohr, tak,
pamiętał tego młodego, niezwykle zdolnego lekarza. Zwolnili go za
jakieś dziury w życiorysie, a tak, nie napisał, że brał udział w wojnie
w Jugosławii. Tak, to mógł być Neurohr, zwolnił go w trybie
dyscyplinarnym, a tego nikt nie lubi. Dostał nielichą odprawę, ale
każdy chce mieć więcej, a gazety potrafią dobrze zapłacić za
ciekawe informacje.
Złapał za słuchawkę telefoniczną i wezwał do siebie kierownika
działu bezpieczeństwa danych Asocjacji. Polecił mu sprawdzić gdzie
jest aktualnie Neurohr. Następnie przywołał pannę Jenkins i polecił
jej poinformowanie Zarządu o posiedzeniu nadzwyczajnym.
- Prezesa nie musi pani informować. Tak, prezesa nie. -
powtórzył, gdy sekretarka ze zdziwienia przestała notować. Nie
będzie informował tego starego pierdoły, pożal się Boże prezesa,
który nie był niczym innym niż kukiełką w rękach kilku członków
zarządu. Poinformuje go, jak przyjdzie na to pora.
Gdy panna Jenkins wyszła sięgnął po telefon i wykręcił numer
specjalnej linii do Pentagonu.
- Mówi Taylor, kod 423a. Chciałbym rozmawiać z generałem
McNeil'em. Czekam.
*
Naprawa generatora poszła łysemu Danielowi nadzwyczaj
sprawnie. Około 6 po południu przełączył całość urządzeń i wszystko
zaczęło działać normalnie. Drzwi od bunkra zaczęły ponownie
zamykać i otwierać się automatycznie, klimatyzacja znów
utrzymywała stałą temperaturę i wilgotność w pomieszczeniach.
Łysy Daniel cały wymazany smarami wyszedł z pomieszczenia
generatorów i ruszył w stronę pryszniców. Kolację przygotowywała
dziś Jane, najstarsza z pielęgniarek, a nie lubiła ona, gdy do stołu
siadało się z brudnymi rękami.
Jedzenie w bunkrze przygotowywali na zmianę jego mieszkańcy.
W kuchni mieli cztery palniki gazowe, ogromną lodówkę i
73
Adam Pietrasiewicz
zamrażarkę, zmywarkę do naczyń i kuchenkę mikrofalową. Asocjacja
dbała o swoich pracowników starając się stworzyć jak najbardziej
domowe warunki życia w tym miejscu odosobnienia. Jedzenie dla
klonów odgrzewane było w kuchence mikrofalowej; były to porcje
specjalnie przygotowanej papki, zawierające wszystkie potrzebne do
życia składniki. Klony jadły raz dziennie, tak jak to ustalili lekarze
Asocjacji. W czasie pobytu klonów w sali szubienic karmione były
dożylnie, kroplówką. Osobne jedzenie i inny rytm posiłków był
jeszcze jednym elementem, który miał na celu odebranie klonom
jakiegokolwiek podobieństwa do ludzi.
Łysy Daniel lubił jedzenie przygotowywane przez Jane. Pomimo
ogromnych, regularnie odnawianych zapasów w zamrażarce,
jedzenie było stosunkowo monotonne. Nie było co marzyć o
wysublimowanych daniach, jakie można było zjeść w malowniczych
restauracyjkach San Francisco. Jane potrafiła jednak nadać tym
jednostajnym posiłkom niezwykły smak, tak, że wszyscy zawsze
dziwili się, jak to jest możliwe. No i podane to było jakoś inaczej,
jakoś ładniej, bardziej apetycznie.
Po wyjściu spod prysznica łysy Daniel wyszedł na zewnątrz by
zameldować Goldmanowi o naprawieniu uszkodzenia. Poszedł w
stronę domku przy plaży i znalazł go siedzącego na piasku.
- Skończyłem szefie, - powiedział wyrywając go z zamyślenia. -
Jakieś świństwo dostało się do paliwa, jakbym naprawiał samochód w
San Francisco powiedziałbym, że ktoś dosypał cukru albo czegoś
innego do zbiornika. Myślę jednak, że to musiało być co innego, bo
kto dosypywałby tu cukru. Tyle, że nie wiem co. Przeczyściłem
przewody paliwowe, wymieniłem benzynę w zbiorniku i generator
działa jak nowy.
- Doskonale, w takim razie dziś będę spał w bunkrze, domku nie
zdążymy naprawić. - Goldman ze smutkiem popatrzył na rozbity
dach. Nie był specjalnie zadowolony. Będzie musiał brać udział w
bezsensownych dyskusjach, będzie pewnie musiał obejrzeć z nimi
jakiś film z magnetowidu. I będzie się dusił w tych betonowych
murach. - Kto dziś robi jeść?
- Jane, szefie. Ona jedna jest w stanie przygotować coś
sensownego z tych cholernych mrożonek.
- Lubię jej jedzenie. No to chodźmy, żeby coś dla nas zostało. -
Goldman wiedział doskonale, że nikt nie siądzie do stołu, dopóki
wszyscy nie będą na miejscu.
Gdy ruszyli ścieżką prowadzącą do bunkra usłyszeli dzwonek i
głos jednej z dziewcząt, która przez megafon wzywała Goldmana do
radia. Chciał z nim rozmawiać Taylor.
- Wściekły jak osa,- powiedziała pielęgniarka zasłaniając
mikrofon, gdy Goldman wszedł do sali radiowej.
- Dziękuję pani. Słucham, Goldman.
- Mówi Taylor. Czy jest pan sam?
Goldman popatrzył na pielęgniarkę, która bez słowa wstała i
wyszła z sali radiowej zamykając dokładnie za sobą drzwi.
- Teraz tak, panie dyrektorze.
- Niech pan przejdzie na kanał czwarty i włączy kodowanie.
Goldman przełączył aparat na kanał czwarty i uruchomił
urządzenie kodujące połączenie radiowe. W przypadku, gdyby ktoś
słuchał rozmowy, od tego momentu jedynym dźwiękiem, jaki usłyszy
będzie świst o bardzo wysokiej częstotliwości. Nic więcej.
Rozkodowanie sygnału jest praktycznie niemożliwe, aparaty
kodujące produkowane były zawsze w unikalnych parach. Dla
nadawcy i dla odbiorcy. Odkodowanie sygnału trwałoby dłużej niż
najdłuższa nawet rozmowa.
Goldman nie miał okazji jeszcze używać systemu kodowania
rozmów radiowych. Procedura ta zarezerwowana była wyłącznie do
sytuacji krytycznych. Wynikało z tego, że dzieje się coś niedobrego.
Tym bardziej, że Taylor chciał rozmawiać sam na sam.
- Dekoder włączony panie dyrektorze. - Jego słowa po przejściu
przez urządzenie kodujące zabrzmiały w głośnikach jak odbite echo.
- No więc niech pan słucha, Goldman. Prawdopodobnie ktoś
będzie się starał dostać na wyspę w najbliższym czasie. Myślę, że
będą to dziennikarze. Wie pan, co ja myślę o dziennikarzach i zdaje
pan sobie sprawę czym mogłoby być dla Asocjacji odkrycie i
wywleczenie na łamy prasy samego faktu istnienia ośrodka. Tak
więc prosiłbym o zachowanie jek najdalej idącej ostrożności. Czy
wszystko u was w porządku?
- Zepsuł się dziś generator, ale McFollen naprawił go. Mieliśmy
robić zabiegi, ale zrobimy je jutro. Poza tym wszystko jest w
porządku. A skąd się wzięli ci dziennikarze?
- To już nie pana sprawa. Najważniejsze, że taka groźba istnieje
i w związku z tym przyślę panu kilku żołnierzy, którzy będą na stałe
pilnowali wyspy. Nie możemy pozwolić sobie na jakiekolwiek
przecieki.
Żołnierze będą mieszkali w pana domku. Obawiam się panie
Goldman, że będzie pan musiał przenieść się do bunkra. Ale to już
nie moja sprawa. Komandosi przylecą jutro rano helikopterem
wojskowym bez żadnych oznaczeń. Będzie ich pięciu, dowódca
nazywa się Stuart Overwood. Kapitan Stuart Overwood. Wysoki,
metr osiemdziesiąt dziewięć. Niebieskie oczy. Jego znakiem
75
Adam Pietrasiewicz
rozpoznawczym będzie czerwony beret. Reszta będzie miała zielone.
- Zapamiętałem. Czy to naprawdę taka poważna sprawa?
- Jeśli panu to mówię, to widocznie tak. Żołnierze oczywiście nie
wiedzą, co jest bunkrze. I jak zwykle nie mają prawa wiedzieć. Mają
za zadanie niedopuszczenia nikogo do wyspy. Mają rozkaz strzelania
ostrą amunicją, jeśli nie będzie innego wyjścia. Zrozumiał pan?
- Tak, panie dyrektorze. Czy jest coś jeszcze?
- Niech pan powie reszcie, że na wyspę przyjedzie ekipa do
wymiany min. Proszę nic im nie mówić o niebezpieczeństwie.
- Rozumiem. Co do min, to akurat będzie kilka do wymiany.
Długo tu zostaną?
- Nie wiem, tyle czasu, ile będzie trzeba. Proszę im pokazać
wszystkie urządzenia w bunkrze, oczywiście bez części klonów. Są
uprzedzeni, że części bunkra nie będą mogli zobaczyć, więc nie
powinno być problemu. Niech sprawdzą generator, skoro był
zepsuty. Nie możemy pozwolić sobie na jakikolwiek problem. W
przypadku przedostania się kogokolwiek na teren ośrodka będzie
pan działał zgodnie z regulaminem w przypadkach, alertu. Wszystko
jasne?
- Tak jest, panie dyrektorze. Zrozumiałem. Czy w przypadku
skrajnym mam... - Goldman zawiesił głos, jakby sam obawiał się
tego, co chciał powiedzieć.
- Tak jest. W razie sytuacji skrajnej zlikwiduje pan wszystkie
klony i wysadzi w powietrze bunkier. Ale nie sądzę, by do tego
doszło. Po to właśnie przysyłam tych żołnierzy. To wszystko,
wyłączam się.
Dał się słyszć dźwięk wyłączanego nadajnika i zapadła cisza.
Goldman siedział przed głuchum aparatem i rozważał wszystko, co
przed chwilą usłyszał. Pamiętał oczywiście wskazówki dotyczące tak
zwanych "sytuacji skrajnych", ale tak naprawdę nigdy nie
przypuszczał, że kiedykolwiek będzie musiał je stosować.
Ośrodek był absolutnie niedostępny dla dziennikarzy jako teren
wojskowy należący do Pentagonu. Nie było na jego terenie broni
palnej, ale podstawowym zadaniem Goldmana było strzeżenie go
przed niepowołanymi osobami. Celem Asocjacji było oczywiście
chronienie klonów przed kimkolwiek spoza jej struktur. Stąd bunkier,
płot pod napięciem i pole minowe.
Przysłanie wojskowych świadczyło o poważnym
niebezpieczeństwie. Komandosi nie bawili się w dyskusje, najpierw
strzelali następnie zadawali pytania. Goldman pozostawał
kierownikiem ośrodka, nie miał prawa pokazać żołnierzom
zawartości bunkra, ale w sytuacji krytycznej oficer dowodzący
oddziałem ochrony przejmował ster w swoje ręce. Zadaniem
Goldmana było wówczas zatarcie wszelkich śladów działalności
Asocjacji w ośrodku. Oznaczało to fizyczną likwidację klonów.
Bunkier był wyposażony w system ładunków wybuchowych, które
można było uruchomić, jeśli znało się odpowiedni kod. Goldman znał
ten kod.
Helikopter przyleciał o ósmej rano następnego dnia. Z maszyny
wyszło pięciu mężczyzn w mundurach polowych, z plecakami,
karabinami automatycznymi, i całym ekwipunkiem komandosów. Na
ziemi rozłożyli skrzynie ze sprzętem. Goldman podszedł do
dowodzącego nimi oficera po odlocie helikoptera. Rozpoznał go po
czerwonym berecie. I po wzroście
- Witam panów. Moje nazwisko Goldman... - zawiesił głos
czekając na odpowiedź oficera. Przyszło mu do głowy, że gdyby nie
byli to żołnierze zapowiedzeni przez Taylora, to prawdopodobnie nie
miałby żadnej możliwości ucieczki do bunkra.
- Jestem kapitan Overwood, Stuart Overwood - odpowiedział
olbrzym, - chcielibyśmy złożyć gdzieś nasz sprzęt. Powiedziano nam,
że ma pan dla nas jakiś dom, czy tak?
- Oczywiście panie kapitanie, proszę za mną, zaraz panom
wszystko pokażę.
Goldman odetchnął z ulgą i ruszył ścieżką w stronę domku. Po
drodze pomyślał, że w taki oto prosty sposób rozwiązał problem
naprawy dachu. Pięciu młodych chłopaków zrobi to w trzy
kwadranse.
- Przykro mi, ale dach panów kwatery został przedwczoraj w
nocy rozdmuchany przez wiatr. Ale mam tu wszelkie narzędzia, jeśli
panowie zechcecie, będziecie mogli doprowadzić wszystko do
porządku.
- Nie ma problemu, zaraz wszystko naprawimy. Czy są tu
rekiny? Można się kąpać? - Kapitan Overwood popatrzył w stronę
plaży.
- Kąpię się codziennie. I jak narazie mam obie nogi. Nie wiem
czy są rekiny, ja nie spotkałem żadnego. Oto panów kwatera. Czy
jedzenie mamy przynosić?
- Moi chłopcy i ja, jesteśmy przyzwyczajeni do życia w trudnych
warunkach. Mamy wszystko, czego potrzeba, jedzenie
przygotowujemy sami. Mówiono nam, że mamy wymienić miny. Jak
wszystko rozładujemy, to się tym zajmiemy.
Po kilku minutach Goldman zaprowadził ich w stronę bunkra.
Żołnierze zabrali się do pracy przy polu minowym, a on wszedł do
środka i poszedł zjeść wreszcie śniadanie.
77
Adam Pietrasiewicz
Rozdział 8
Inspektor Barthel dygotał z zimna. Na zewnątrz padał deszcz ze
śniegiem a w samochodzie było zimno jak w psiarni. Zastanawiał sie,
dlaczego to właśnie gdy on miał kogoś śledzić, padał deszcz i było
zimno. Collin siedział na miejscu pasażera i próbował spać.
Wymieniali się co dwie godziny. Obserwowali dom Bermesa już od
dwóch dni, jak narazie bezskutecznie. Od dwóch dni komisarz
Richert usiłował wydostać od sędziego zezwolenie na podsłuch
telefoniczny, ale sędzia, młody i ambitny, był przeciwnikiem
wszelkich podsłuchów i inwigilacji.
Barthela trafiał szlag. Gdyby założyć kilka mikrofonów w domu
delikwenta i podłączyć mu się do telefonu, nie musiałby teraz
siedzieć na deszczu i marznąć. Ale pan sędzia jeszcze nie wie, pan
sędzia się waha, pan sędzia ma w dupie zdrowie inspektorów DST.
Pan sędzia siedzi teraz pod pierzyną i kocha się z panią sędziową.
Panu sędziemu jest ciepło i pan sędzia uważa, że komisarz Richert
nie powinien mu przeszkadzać w pracy opowiadając o swoich
przeczuciach.
A przecież wszyscy wiedzą, że przeczucia komisarza Richerta
warte są całego worka dowodów materialnych. Jak komisarz mówi,
że coś się szykuje, to coś się szykuje. Co do tego Barthel był
przekonany po dziesięcioletniej służbie pod jego rozkazami. Richert
jak coś mówi, to wie co mówi. Facet, którego namierzali nie miał
czystego sumienia. Za bardzo sprawdzał, czy ktoś za nim nie chodzi.
Jak się ma czyste sumienie, to się nie ogląda za siebie. A ten Bermes
wciąż się oglądał.
Od dwóch dni nie spuszczali go z oka i wiedzieli już o nim
wszystko. Był kawalerem, chyba nie miał kochanki, bo żadna
dziewczyna do niego nie przychodziła, tylko mężczyźni. Ale pedałem
też raczej nie był, bo mężczyźni, którzy go odwiedzali nie byli nigdzie
notowani jako homoseksualiści. Byli natomiast notowani jako
najemnicy, a wśród najemników niewiele jest ciot.
Jednym z odwiedzających Bermesa był stary znajomy Barthela,
jeszcze z czasów służby w Bayonne. Philippe Iribarne, działacz
baskijskich organizacji separatystycznych, członek IPARETARAK. Miał
na sumieniu kilka krwawych operacji w Kraju Basków zarówno w
części hiszpańskiej jak i francuskiej. Ale to było przed dziesięciu laty,
od tego czasu nic o nim nie było słychać. Ponoć wydostał się ze
środowiska terrorystów i zaczął wykorzystywać umiejętności nabyte
w Libii i w Irlandii Północnej dla sprawy, która w historii ludzkości
wchłonęła najwięcej ofiar. Nie była to żadna walka wyzwoleńcza,
sprawa ta miała starą, biblijną nazwę - mamona.
Richert zabronił zatrzymywania kogokolwiek. Chciał wiedzieć, co
się szykuje. Namierzyli od dwóch dni sześciu ludzi, poza Bermesem.
Niezła mała ekipa, z takimi ludźmi można wykonać nielichy skok.
Przyjechał nawet ten Polak, którego namierzył patrol kilka dni temu z
Bermesem na autostradzie. Niestety zgubili go, bo Collin w jakiś
sposób zdradził się, że za nim chodzi. No i ten Polak, Aleksander
Falkowski, wynajął samochód i niczym się nie przejmując pojechał do
Paryża. W Paryżu miała go przejąć tamtejsza ekipa, ale facet był
sprytny, poszedł do ambasady polskiej na rue Talleyrand i wszelki
ślad po nim zaginął. Ani widu, ani słychu. Samochód zostawił na ulicy
i pewnie jutro rano zostanie zabrany przez Hertza. A do rana przy
samochodzie pewnie będą siedzieli chłopcy z Paryża. Ciekawe, czy w
Paryżu też jest taka paskudna pogoda.
Wybiła pierwsza. Barthel włączył radio, nie za głośno, żeby nie
obudzić Collina, któremu jakoś chyba udało się zasnąć. Jeszcze
godzina i będzie musiał się obudzić. Nastawił muzykę i bezmyślnie
zaczął wpatrywać sie w zasłonięte żaluzjami okna Bermesa. Z
drugiej strony domu stała inna ekipa, pilnująca tylnego wyjścia.
Włączył walkie-talkie i wywołał kolegów niedoli.
- Co tam u was? Spokojnie?
- Zimno, oj zimno. Czy tobie też tak zimno, Michel?
- Zimno, ale służba nie drużba. Tylko mi tam nie zasypiać, bo
nogi z dupy powyrywam.
- Możesz być spokojny, za zimno, żeby spać.
- Collin śpi jak niemowlę, jemu chyba nie jest zimno. Jean
Jacques też kimie?
- Ależ panie inspektorze - głos Jean Jacques'a pełen był dobrze
udawanego oburzenia, - jakże bym mógł spać na służbie. Chyba nie
myśli pan, że lekceważę swoje obowiązki.
- Nie pieprz, nie mam ochoty do żartów. Wyłączam się, cześć.
Odłożył radiotelefon i zaczął słuchać muzyki. Puszczali właśnie
stare przeboje z lat osiemdziesiątych. Nie lubił nowoczesnej muzyki
młodzieżowej, nie rozumiał jej. Była dla niego całkiem pozbawiona
uroku. Jedynie rytm i recytacja jakichś dekadenckich tekstów. Nie
ma to jak Dire Straits, Scorpions czy U2. Przypomniała mu się
rozmowa, którą miał kiedyś ze swoim ojcem. Miał wtedy nie więcej
niż piętnaście lat. Pamiętał, że siedział u siebie w pokoju i na cały
regulator nastawił Queen. Freddy Mercury umarł właśnie na AIDS i w
radio puszczali całymi dniami przeboje tego zespołu. Ojciec wszedł
do pokoju, ściszył wzmacniacz i starając się nie przybierać pozy
wszystkowiedzącego wapniaka zapytał:
79
Adam Pietrasiewicz
- Michel, mój chłopcze, czy ty naprawdę tak bardzo lubisz tę
muzykę? I czy naprawdę myślisz, że to, czego słuchasz, to jest
muzyka?
Ale ojciec zatrzymał się na Beatlesach i Rolling Stonesach i
Barthel patrząc na niego z niebotycznej wysokości swych piętnastu
lat odpowiedział:
- A czy dziadek nigdy ci nie mówił, że twoi Beatlesi, to nie jest
muzyka? To jest konflikt pokoleń, drogi przodku. Każde pokolenie ma
swoją muzykę.
A teraz sam nie mógł słuchać nowej muzyki młodzieżowej.
Stwierdził, że tak jak jego ojciec, zatrzymał się na jakimś etapie i ani
rusz nie potrafił pójść dalej. Ale na szczęście były jeszcze stacje
radiowe, które pamiętały o takich jak on dinozaurach.
Czas wlókł się niemożliwie. Jakiś spóźniony kierowca wracał do
domu po wieczorze bardzo mocno zakrapianym, bo wyraźnie miał
kłopoty z zamknięciem samochodu. Dziurka od kluczyka uciekała mu
na wszystkie strony. Barthel z rozbawieniem patrzył na pijanego, gdy
usiłował otworzyć furtkę prowadzącą do willi. Zastanawiał się, czy
czeka na niego żona z wałkiem do ciasta.
Zza zakrętu wyjechał radiowóz policyjny. Jechał powoli, z
przygaszonymi światłami. Policjanci szukali kradzionych
samochodów i ewentualnych włamywaczy. Gdy podjechali na
wysokość Barthela, radiowóz zatrzymał się. Wysiadł policjant i
podszedł do ich samochodu.
- Prosze otworzyć szybę - powiedział zajrzawszy uprzednio do
środka. - Poproszę o pańskie dokumenty.
Kierowca radiowozu został w środku i łączył się z kimś przez
radio.
Barthel wyjął białą legitymację przekreśloną niebieskobiało-
czerwonym paskiem. Policjant wziął ją do ręki, popatrzył na Barthela
i odszedł. Radiowóz odjechał.
O drugiej obudził Collina, a sam próbował zasnąć.
*
Bermes nie lubił śmiać się z niedoskonałości innych ludzi, ale
gdy przypomniał sobie tych czterech policjantów, którym wydawało
się, że potrafią go przechytrzyć, nie potrafił opanować śmiechu.
Śmiechu, który nie odzwierciedlał jednak prawdziwego stanu ducha -
fakt, że miał za sobą ogon wprowadzał pewien niepokój. Od
poprzedniego wieczora, gdy zorientował się w czasie zakupów w
centrum handlowym St. Jacques, że ma "towarzystwo", zastanawiał
się co DST wie na temat przygotowywanej akcji.
Prawdopodobnie nic. Nie miał wątpliwości, że nikt się nie
wygadał. Ludzie, z którymi miał pracować posiadali zbyt wielkie
doświadczenie, by pozwolić sobie na jakieś niedyskrecje. Pięciu
najemników już wyjechało, Neurohra sam wsadził do pociągu i był
pewien, że nikt go nie śledził. Prawie pewien. Pewne
przyzwyczajenia, gdy ma się coś do ukrycia, stają się drugą naturą
człowieka. Bermes, nawet gdy był czysty jak łza, od czasu do czasu
sprawdzał, czy napewno jest sam.
Wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku lat wydawało mu się, że
jest obserwowany. Kilkakrotnie w czasie spotkań handlowych w
różnych restauracjach miał wrażenie, że niektórzy goście z
zainteresowaniem przysłuchują się prowadzonym przy jego stoliku
rozmowom. Ale kładł to na karb przewrażliwienia i uspokajał się
bezowocnym rachunkiem sumienia. Był czysty jak łza.
A teraz ktoś go śledził. I to prawdopodobnie nieprzypadkowo.
Fakt ten, połączony z relacją Neurohra wprawił go w głęboki
niepokój. Neurohr widział funkcjonariuszy DST w hotelu, twierdził, że
był śledzony w Kanadzie. A on, po raz pierwszy od kilku lat nie miał
czystego sumienia. Postanowił jak najszybciej zniknąć.
Zakupy w St. Jacques zaplanował jeszcze przed zorientowaniem
się, że ma ogon. I zdążył zakupić wszystko, czego mu było potrzeba,
w ukrytym w piwnicznej ścianie sejfie miał gotówkę i bilet lotniczy.
Wszystko było już przygotowane w samochodzie. Samolot odlatywał
następnego dnia z Luksemburga.
Zastanawiał się, czy próbować zgubić ogon przed odlotem, czy
też niczym się nie przejmując wsiąść do samolotu. Zdecydował, że
prościej będzie jechać do Luksemburga jak gdyby nigdy nic.
Policjanci z DST i tak nie będą mieli prawa tam działać i wątpliwym
jest, by mogli wsiąść do samolotu nie mając biletu. A na Jamajce, bo
tam zdecydował najpierw polecieć DST nie miała i tak nic do
powiedzenia.
Około pierwszej położył się spać lecz jeszcze długo leżał
przemyśliwując różne elementy przygotowywanego planu. Jak
narazie, poza doraźnym kłopotem z ogonami plan rozwijał się bez
zmian. Podsłuch telefoniczny, nawet jeśli był zainstalowany, nie mógł
nikogo naprowadzić na ślad. Wszystkie rozmowy prowadzone były w
sposób tak zakodowany, że jedyne co podsłuchujący mógłby
zrozumieć, to to, że Bermes wybiera się w najbliższych dniach na
polowanie. Aby nie zapomnieć o zabraniu jutro dubeltówki,
przygotował ją przy łóżku.
Następnego dnia rano zbudził go telefon. Dzwonił Neurohr,
który przyleciał przed godziną na lotnisko Grantley Adams na
Barbados. Czekał właśnie na wynajęty samochód. Akurat było święto
81
Adam Pietrasiewicz
Niepodległości i pracownicy Hertza na lotnisku mieli pewne kłopoty z
personelem.
- Przyjechałem bez problemu. Freddy nie zabrał się ze mną, ale
może przyleci później. Dzwonił do ciebie?
Bermes spodziewał się takiego obrotu spraw. Freddy było
kodowym oznaczeniem ogona. Tak więc na dworcu, gdy
odprowadzał Neurohra, najprawdopodobniej nie udało się go zgubić.
A to jest znak, że puszczono za nimi fachowców.
- Dzwonił i chciał się spotkać. Ale nie mam czasu, idę na
polowanie. Jak tam pogoda na rajskich wyspach?
- Upał, ale jest przyjemnie, żyć nie umierać. Zaraz zajmę się
wynajęciem łódki i popłynę na ryby.
- A co z naszym znajomym, z którym miałeś się spotkać?
- Zaraz postarm się z nim połączyć, chcę sprawdzić czy u niego
wszystko w porządku.
Znajomym był człowiek Neurohra w bunkrze na wyspie. Jeżeli
próba udała się, będą mieli otwartą drogę. Mieszkańcy bunkra mogli
najwyżej stawiać opór pasywny. Przy otwartych drzwiach nic ich nie
zatrzyma.
- Tylko się nie utop na rybach. I miłego wędkowania, złap mi
rekina to zrobię zupę. Do zobaczenia.
- Trzymaj się, i nie daj się zabić na polowaniu. Uważaj na siebie.
*
Po odłożeniu słuchawki Neurohr wrócił do biur Hertza.
Samochód czekał już na parkingu. Wziął kluczyki, podpisał
dokumenty, zapłacił zaliczkę i wyszedł na zewnątrz. Maurer stał
oparty o zielonego Volkswagena i z rozkoszą oddawał się kąpieli
słonecznej.
- Stwierdzam jednak, że lubię podróżować. Żeby nie ten
cholerny samolot, to właściwie mógłbym być stewardessą. Nie,
Jacky, jak myślisz, nadawałbym się na stewardessę? - zapytał
wykonując kilka ruchów bardziej jak pederasta niż jak kobieta. - Tyle
że ja się cholernie boję latać samolotem. I nic na to poradzić nie
potrafię. Nie boję się skakać ze spadochronem, a boję się lecieć
samolotem. Jak nas zrzucali wtedy w Gruzji, to pamiętam, że
lecieliśmy na jakimś cholernie wysokim pułapie, tak, że nie mieliśmy
się co bać obrony przeciwlotniczej. A ja niemal w portki robiłem ze
strachu. A jak skoczyliśmy do tego piekła, bo mówię ci, tam to
dopiero było piekło, to przestałem się bać. A walili do nas z
katarynek jak do kaczek.
- Ja to się w samolocie po prostu nudzę. Nie lubię latać, bo mnie
to nudzi, a nie potrafię się niczym zająć. A ze spadochronem to ja
nigdy nie skakałem, nawet nie wiem, czy bym się bał. Gdyby Bóg
chciał, żeby ludzie latali jak ptaki, to dałby im skrzydła. A terez
przestań się opalać, załaduj bagaże i jedziemy. Byłeś już tu kiedyś? -
Neurohr rzucił Maurerowi kluczyki, a sam usadowił się wygodnie na
miejscu obok kierowcy.
Mieli tylko dwie małe walizki. Cały sprzęt miał dostarczyć im
Ramirez, łowca skarbów w zatopionych przed wiekami angielskich,
francuskich, hiszpańskich i holenderskich galionach, a w wolnych
chwilach handlarz bronią i wszelkiego rodzaju sprzętem.
- Nigdy tu nie byłem, ale mi się podoba. Są tu jakieś
dziewczyny?
- Wszystko, czego dusza zapragnie. Mamy prawie dwa tygodnie
na przygotowanie akcji, znajdziemy czas na wszystko. Na
dziewczyny też. A narazie jesteśmy turystami i jedź wolno, bo nie
chcę, żebyśmy wpadli na jakiś patrol. Skręcaj w prawo, w stronę Sam
Lords Castle, tam się zatrzymamy.
Sam Lords Castle jest starą posiadłością brytyjskich plantatorów
przekształconą w luksusowy hotel i muzeum. Za niewielką opłatą
można tam obejrzeć wspaniale rzeźbione meble, za nieco większą
sumę pieniędzy można się na nich przespać. Całe wyposażenie
pochodzi z okrętów ograbionych w XIX wieku przez Sama Lorda,
który dla zmylenia przepływających statków zapalał na wybrzeżu
ognie i powodował katastrofy morskie na przybrzeżnych skałach.
Hotel nie jest najdroższy ani najtańszy, zaletą jego jest natomiast
położenie na terenach stosunkowo niezamieszkałych. No i do
Ramireza nie było stamtąd daleko.
Zainstalowali się w apartamencie na drugim piętrze. Z okien
roztaczał się wspaniały widok na skaliste wybrzeża Atlantyku i jego
wzburzone fale. W oddali widać było opalających się na oślepiająco
białej plaży turystów i młodych ludzi surfujących na ogromnych
grzywaczach. Maurer popatrzył przez lornetkę na rajskie widoki,
rozpakowali walizki i poszli spać, aby nadrobić straty snu w wyniku
przesunięcia stref czasu.
Następnego dnia czekała ich trudna robota - negocjacje z
Ramirezem zawsze były trudne, ale był on w porządku, nigdy nikomu
nie wykręcił numeru po zakończonych negocjacjach. Skądinąd gdyby
próbował komuś numer wykręcić to biorąc pod uwagę środowiska w
jakich się obracał, prawdopodobnie drugi raz by już tego nikomu nie
zrobił. Nic by już nikomu nie zrobił. Nigdy.
*
Barthel obudził się całkiem skostniały z zimna. Collin otwierał
właśnie termos z kawą, której aromat wyrwał go ze snu. Na dworze
83
Adam Pietrasiewicz
było jeszcze ciemno, zegar na tablicy rozdzielczej pokazywał wpół do
piątej. Zgłośnił radio i odwrócił się do swego towarzysza niedoli:
- Widzę, że zrobiłeś mi prezent z pół godziny snu. Pan Bóg ci to
wynagrodzi młody człowieku, ba ja ci tego nie wynagrodzę. Daj mi
trochę kawy.
Dmuchając na gorący płyn popatrzył się w stronę willi Bermesa.
- A jak tam nasz delikwent. Rusza się?
- Śpi, bo zupełnie nic się nie dzieje. Ciemno, głucho jak w chacie
u Murzyna.
- Jak chcesz, to śpij jeszcze, posiedzę do rana.
- Posiedzę z tobą, i tak bym już nie zasnął.
Do ósmej rano nie działo się nic. Zaczęli się już nawet niepokoić,
podejrzewając, że być może Bermes używając jakiejś sztuczki,
wydostał się niezauważony. Ale kilka minut po ósmej zapaliło się
światło przy drzwiach od garażu. Barthel uprzedził Jean Jacquesa i
włączył silnik. BMW Bermesa wyjechało z garażu. Inspektor uważnie
patrzył, czy kierowca zdradzi się jakoś, że ich zauważył. Ale
najwyraźniej były najemnik nie był specjalnie spostrzegawczy.
Ruszyli w stronę autostrady A31 prowadzącej z Metzu do
Luksemburga. Była to codzienna droga, którą pokonywali razem od
dwóch dni, droga, którą Bermes jeździł co rano do pracy. Na trzecim
zjeździe skręcali w prawo, zjeżdżali z autostrady i przebijali się przez
gigantyczne o tej porze korki w stronę dzielnicy Borny, gdzie
znajdowały się biura If Informatique, firmy należącej w całości do
byłego najemnika.
Tym razem z autostrady nie zjechali.
- O, nareszcie coś. Jak myślisz,gdzie jedziemy?
- Zobaczymy. - Barthel dodał gazu aby nie zastać za daleko w
tyle za Bermesem. - Połącz się z Richertem, trzeba mu przekazać
nowinę. I niech nam przyślą jeszcze dwie ekipy, na krzyżówce z A4 i
za Thionville, na drodze do Luksemburga.
Collin włączył radio i połączył się z centralą. Richerta jeszcze nie
było w biurze, ale połączyli się z jego samochodem. Komisarz
nakazał kontynuować obserwację bez ujawniania się.
- Będziecie za nim jechali nawet na koniec świata. Nie
spuszczać mi go z oczu. I na Boga, jak tylko miniecie Thionville,
uprzedźcie przejście graniczne z Luksemburgiem, żeby mi go jakiś
cholerny gliniarz ani celnik nie zatrzymał.
Skrzyżowanie z autostradą A4 Strasbourg Paris minęli nie
kierując się w stronę stolicy. Jeśli Bermes nie jechał po prostu w
sprawach zawodowych do Thionville, to jego celem był
prawdopodobnie Luksemburg, bądź Belgia. Kilka kilometrów przed
Thionville było rozwidlenie autostrady, której jedna część ciągnęła
się w stronę Longwy a druga na północ. Longwy mogło oznaczać
Belgię. Barthel kazał ekipie oczekującej na autostradzie paryskiej
zaczaić się na odjeździe na Longwy, a ekipie Jean-Jacquesa kazał
wyprzedzić ich i jechać na Thionville. Sam siedział na ogonie
czarnego BMW, którego postanowił nie spuszczać z oka.
Na wysokości Mondelange, gdy mijali gigantyczne centrum
handlowe CORA, czarne BMW zwolniło. Inspektor Barthel sądził, że
Bermes zjedzie tutaj z autostrady i chciał już uprzedzać inne ekipy.
Ale obserwowany samochód włączył światła awaryjne, zjechał na
boczne pasmo i stanął. Barthel w ostatnim momencie zdążył włączyć
kierunkowskaz i zjechał z autostrady zatrzymując się kilkaset
metrów dalej. Zatrzymał samochód tuż za zjazdem w miejscu, w
którym samemu pozostając niewidocznym mógł dobrze widzieć
drogę za sobą.
Bermes wysiadł z samochodu i podniósł maskę. Z bagażnika
wyciągnął jakieś narzędzia i coś tam przez chwilę dokręcał.
Następnie zamknął maskę i podszedł do drzwi od strony kierowcy.
Ale zamiast wsiąść, popatrzył w ich kierunku.
- Myślisz że nas zobaczył? - Collin patrzył na autostradę przez
małą lornetkę.
- Nie wiem. Ale niczego to nie zmieni, będziemy się nim
opiekować bez względu na to, czy o tym wie, czy nie.
Czarne BMW ruszyło, a inspektorzy DST znów zjechali na
autostradę. Na rozjeździe przed Thionville Bermes skierował się w
stronę Luksemburga. Barthelowi przyszła do głowy myśl.
- Połącz się z Richertem - powiedział do Collina, - przyszła mi do
głowy myśl.
Po chwili w głośniku zabrzmiał głos komisarza.
- Co się dzieje inspektorze?
- Panie komisarzu, przyszła mi do głowy pewna myśl.
Mianowicie co mamy zrobić jak on pojedzie do Luksemburga? A w
Luksemburgu powie policji, że go ktoś śledzi? Zanim wszystko
wyjaśnimy, będzie miał czas nam nawiać.
- A co, zorientował się, że za nim jedziecie?
- Nie wiem, mam nadzieję, że nie, ale nigdy nic nie wiadomo.
- Przed granicą połączcie się ze mną. Zastanowię się. A narazie
jedźcie z nim w trzy samochody, dwa niech jadą przed nim.
- Panie komisarzu, niech pan proszę sprawdzi, czy za Thionville
nie ma czasem radaru. Po co głupio mamy wpaść na stójkowych?
Bermes Jedzie w czarnym BMW 524, nasze samochody pan zna.
- Zaraz sprawdzę. Nie spuszczajcie go w żadnym razie z oka.
85
Adam Pietrasiewicz
Barthel dobrze znał zwyczaje lokalnej żandarmerii, która na
odcinku między Thionville i Luksemburgiem, w miejscu gdzie
autostrada jest kręta, a prędkość ograniczona do 110 km na
godzinę, miała paskudny zwyczaj ustawiania czarnej skrzynki na
trójnogu. Żandarmi coraz częściej korzystali z osiągnięć techniki i
radary były samoczynne dzięki wmontowanemu aparatowi
fotograficznemu. Często jednak stali gdzieś niedaleko w radiowozie
czekając na kierowców, którzy jechali z wyjątkowo dużą prędkością.
Gdy był z nimi urzędnik z prefektury, kierowcy zabierano na miejscu
prawo jazdy. Inspektor Barthel dwukrotnie już korzystał ze swych
znajomości w brygadzie żandarmerii w Thionville, by nie musieć
płacić mandatu.
Ale tym razem radaru nie było. Na dziesięć kilometrów przed
przejściem granicznym, gdy nie było już możliwości zjechania w bok,
Barthel połączył się z Richertem, by dowiedzieć się, co ma robić.
Istniały oczywiście umowy między Luksemburgiem i Francją na
temat ścigania przestępców i prowadzenia akcji śledczych, ale tym
razem nie chodziło o przestępcę, ani o regularną akcję śledczą. Zbyt
wiele czasu zajęło by uregulowanie spraw z władzami Wielkiego
Księstwa, a Luksemburczycy są na dodatek szczególnie czuli na
wszelką ingerencję w ich kompetencje terytorialne.
Francuska straż graniczna, uprzedzona przez DST nie
zatrzymała ich. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, od czasu
porozumienia między krajami EWG na granicy nie było wielkich ekip
policyjnych, a akcje kontroli przeprowadzane były od przypadku do
przypadku, ot tak, żeby nie wyjść z wprawy.
Przed miastem Luksemburg zjechali w stronę lotniska. Bermes
wykonał manewr dość gwałtownie, tak, że tylko Barthel jadący za
nim w odległości kilkuset metrów zdążył skręcić. Dwa samochody,
które jechały przed nimi nie zdążyły wykonać manewru i pojechały w
stronę stolicy. Barthel postanowił nie używać radia, aby nie
niepokoić tutejszej policji.
Gdy dojechali do lotniska stwierdził, że prawdopodobnie stracili
Bermesa bezpowrotnie. Jeśli wsiądzie do samolotu, słuch po nim
wszelki zaginie.
Zaparkowali samochód na podziemnym parkingu kilka
stanowisk obok czarnego BMW. Collin został na dole, aby
kontrolować parking, a Barthel poszedł za Bermesem do wind.
Wsiedli do jednej windy, która wywoziła pasażerów do pawilonu
odlotów.
Barthel zupełnie bezsilny patrzył, jak Bermes przechodzi przez
kontrolę paszportową i kieruje się do rejestracji bagażu przy
stanowisku dla lotu DEL 354 w kierunku Kingston na Jamajce. Gdy
tracił już go z oczu po rejestracji bagażu i za bramką kontroli
osobistej zobaczył, że Bermes odwraca się w jego stronę i z
ironicznym uśmieszkiem kiwa mu na pożegnanie ręką.
Inspektor Barthel skierował się z powrotem do windy.
87
Adam Pietrasiewicz
Rozdział 9
Komandosi sprawnie przeprowadzili naprawę pola minowego i
przeszli do przejrzenia generatora. Jeden z nich był mechanikiem
samochodowym, jak łysy Daniel, więc obaj zabrali się do ponownego
przeglądu maszyny. Goldman nie przeszkadzał im, wiedząc jak
bardzo mechanicy nie lubią kibicowania. Poszedł w stronę domku, w
którym żołnierze naprawili poprzedniego dnia dach. Z
przyjemnością popatrzył na efekt ich pracy i skierował się w stronę
plaży, gdzie zobaczył kapitana Overwooda wykonującego ćwiczenia
oddechowe.
- Widzę, we jest pan adeptem sztuk walki - powiedział do
oficera. - Uczą was w wojsku kung fu?
- Nie jest to kung fu, jest to metoda walki opracowana dla
naszych ludzi. Taki zlepek różnych technik. Ale wydaje się to być
skuteczne. A pan też się tym zajmuje?
- Bardziej jako amator. Kilka lat temu chciałem się temu
poświęcić, ale moje życie potoczyło się inaczej. Mam pierwszy dan w
karate. Ostatnio nie trenowałem od kilku miesięcy.
- To co, może spróbujemy się?
- Wie pan, kapitanie, nie bardzo lubię popisywać się. Uczono
mnie, że to co umiem, powinno być wykorzystane w ostateczności.
- Mnie nauczono walki wręcz żeby zabijać. Wiem, że pewnie
pana to razi, znam filozofię wschodnich sztuk walki, ale uważam, że
to co robię, też jest potrzebne. Nie proponuję panu full contact,
spróbujmy ot tak, dla zabawy.
Goldman zdjął koszule i rzucił ją na biały piasek. Oficer wyższy
był od niego o conajmniej pół głowy, a jego mięśnie mogły
przywrócić o zawrót głowy mistrza świata w kulturystyce. Tym
bardziej, że nie były to mięśnie sztucznie nadymane, jak to często
bywa. Były owocem długotrwałych, regularnych treningów.
Goldman nie był specjalnie umięśniony. Nigdy nie chodził do
siłowni, nigdy nie wyciskał sztang. Wolał zachować sprawność
poprzez zwinność i szybkość. Zbyt wielka masa mięśniowa
utrudniała czasami szybkie reakcje. Oczywiście nawet gdy się było
górą mięsa, tak jak kapitan Overwood, można było zachować
sprawność, ale jedynie kosztem ponadludzkich wysiłków
treningowych.
Goldman zaczął spokojnie oceniać przeciwnika starając się
jednocześnie wykonywać podstawowe ćwiczenia oddechowe. To
właśnie oddech był jednym z najważniejszych elementów w walce
wręcz, trzeba było dbać o ciągłe, pełne dotlenienie organizmu.
Komandos drgnął i nieznacznymi krokami zaczął przesuwać się
w stronę Goldmana. Ten stał i czekał aż przeciwnik wykona jakiś
ruch, by odparować cios. Nie spuszczał go z oczu, ale nie patrzył mu
w twarz. Gdy uczono go podstaw walk wręcz, jedną z pierwszych
nauk było - "Nie wierz oczom przeciwnika, oczy przeciwnika kłamią".
Goldman, tak jak wszyscy koledzy, z którymi przed dziesięciu laty
chodził na kursy karate w Detroit, wierzył, że patrząc przeciwnikowi
w oczy wyprzedzi jego działania. Lan Panti San, koreańczyk, który go
wówczas uczył, szybko udowodnił, że jest to błąd. Goldman boleśnie
się o tym przekonał, gdy kilkakrotnie znalazł się na macie, nie
wiedząc nawet skąd nadszedł cios.
Pierwszy zadał cios komandos. Goldman odparował, ale
natychmiast poczuł, że ma przed sobą nieprzeciętnego przeciwnika.
Uskoczył w bok i nie czekając na drugi cios wybił się do góry, by
uderzeniem stóp przewrócić przeciwnika. Nie był wystarczająco
szybki i tamten zdążył odskoczyć. Goldman znalazł się na plecach w
piachu. Oficer odsunął się na krok i czekał aż wstanie. Nie czekał
długo, bo w ułamku sekundy tym razem sam znalazł się na piachu.
"Nigdy nie wierz, że przeciwnik jak leży to jest słabszy od ciebie.
Jak przeciwnik leży, to jeśli nie jest martwy, nadal pozostaje
przeciwnikiem" mawiał Lan Panti San. Goldman nie był martwy i
wykorzystał moment nieuwagi komandosa.
Walczyli tak przez kilka minut aż na plaży nie pojawili się inni
żołnierze.
- Wszystko w porządku panie kapitanie? - zapytał jeden z nich
nie bardzo pewien, czy ma interweniować.
- W porządku, odpowiedział Overwood z uśmiechem. -
Trenujemy sobie z panem Goldmanem, żeby nie wyjść z wprawy. -
Sprawdziliście wyspę?
- Tak, wszystko w porządku. John zainstalował punkt
obserwacyjny na jednej z palm. Będziemy stamtąd obserwować
okolicę w nocy. Co robimy z niewybuchami min?
W czasie wymiany pola minowego znalazło się kilkanaście min,
które ze starości prawdopodobnie nigdy by nie wybuchły. Komandosi
obejrzeli je i nabrali jak najgorszego pojęcia o saperach, którzy je
zakładali i kontrolowali.
- Zanieście je na plażę z drugiej strony wyspy i rozwalcie. Tylko
uważać na siebie.
- Wie pan, - kontynuował patrząc na Goldmana, który
wytrzepywał piasek z włosów - moi chłopcy lądowali w Somalii, w
ramach akcji pacyfikacyjnej. A było co pacyfikować. No i wleźli na
jakieś pole minowe. Bardzo sprawnie je rozbroili, ale jak zobaczyli w
89
Adam Pietrasiewicz
jakim stanie były miny, to zapomnieli o ostrożności. No i teraz jeden
siedzi u świętego Piotra a drugi ma małą małpkę, która karmi go
łyżeczką, bo mu łapy pourywało. I wszystko odbyło się przed
kamerami telewizyjnymi, bo dziennikarzy było tam więcej niż
żołnierzy.
- Widziałem reportarze w telewizji, było to niesmaczne. Podobno
dano wam rozkaz lądowania w czesie gdy w Stanach był dziennik
telewizyjny.
- Wtedy nie zastanawialiśmy się nad tym. Powiedzieli, że
lądujemy o północy, to lądowaliśmy o północy. Nikt się nie
zastanawiał, która jest godzina w Nowym Jorku. Ale jak na plaży
wpadliśmy na tłum pismaków z tymi wszystkimi fleszami, lampami i
kamerami, to mogę panu powiedzieć, że czuliśmy się głupio. Szli za
nami krok w krok, a myśmy wyglądali na idiotów w naszych strojach
bojowych z wysmarowanymi twarzami. Od tego czasu nie lubię
dziennikarzy.
- A wie pan, po co pana tu przysłali? - Goldman wolał sam nie
mówić o roli, jaką mieli spełnić żołnierze na wyspie Św. Patryka.
- Wiem, i wcale mi się to nie podoba. Powiedziano mi, że mam
strzec wyspy przed dziennikarzami. A co ja mam zrobić, jak
nakierują na nas te swoje kamery? Mam do nich strzelać, i na żywo
w telewizji urządzić masakrę? Nie lubię dziennikarzy, bardzo nie
lubię.
Goldman zamyślił się przez moment. Zastanawiał się, co by
było, gdyby rzeczywiście przyjechali tu dziennikarze. Miał nadzieję,
że Taylor się pomylił, ale nie wierzył, że dyrektor operacyjny
wezwałby wojsko bez wystarczających przesłanek. Jeśli dziennikarze
tu przylecą to prawdopodobnie skończy się to bardzo źle.
Dziennikarze nie lubią, gdy niedopuszcza się ich do informacji, a
przecież nie mogli się dowiedzieć co się dzieje na wyspie Św.
Patryka.
- Ma pan dokładne rozkazy, panie kapitanie, co ma pan robić,
jeśli przybędą tu niepowołane osoby?
- Mam nie dopuścić nikogo do bunkra. Tylko tyle. I może pan
być spokojny, że nie dopuszczę. Chyba, że miałbym walczyć z
pułkiem Legii Cudzoziemskiej.
Goldman założył koszulę i ruszyli w stronę domku. Po kilku
minutach z drugiej strony wyspy dał się słyszć odgłos głuchego
wybuchu. Komandosi dokonali eksplozji bezużytecznych min.
Goldman zostawił oficera na schodkach a sam ruszył do bunkra.
Klony, po wczorajszym zabiegu leżały w sali szubienic, panował więc
spokój. Przed bramą stał łysy Daniel i dyskutował o czymś z jednym
z żołnierzy. Gdy zobaczyli Goldmana, ruszyli w jego stronę nie
czekając aż do nich podejdzie.
- Szefie, - zaczął łysy Daniel pokazując palcem na komandosa -
niech pan posłucha co mówi ten człowiek.
- No więc sprawdziliśmy generator i jestem absolutnie pewien,
że ktoś coś dodał do paliwa. Nie ma innej możliwości, wszystko
działa sprawnie. Mam wrażenie, że ktoś tu sabotuje sprzęt.
- Chyba pan żartuje - Goldman uśmiechnął się szeroko, - kto
mógłby tu sabotować maszyny?
- Nie wiem, nikogo o nic nie oskarżam, po prostu stwierdzam
fakt. Trudno nazwać to przypadkiem, nie sądzę, by ktoś w czasie
słodzenia sobie kawy pomylił pojemnik i nasypał cukru do zbiornika
benzyny.
- Ale czy jest pan pewien sierżancie, że ktoś coś dosypał?
- Znam się na robocie panie Goldman. Każdy ma swoją
specjalizację, prawda? Ja znam się na silnikach. Pan Daniel też się
zna na silnikach i obaj doszliśmy do wniosku, że to jedyne
wytłumaczenie.
- Jakoś nie mogę w to uwierzyć. Czyli mamy na wyspie
sabotażystę, czy tak?
- Na to wygląda szefie. Ale to nie ja. Ani nie pan, bo jak światło
zgasło, to byliśmy razem. Czyli jedna z dziewczyn. Tylko która? I po
co miałaby to robić?
- Nie wiem i nie zamierzam jak narazie prowadzić śledztwa.
Przekażę informację do centrali i oni już sami zadecydują. W środku
spokój?
- Tak jest. Dziewczyny chciałyby wyjść na zewnątrz, zobaczyć
żołnierzy. Mam się pana zapytać czy mogą.
- Nie mogą. Wolę, żeby żołnierze się z nimi nie zadawali.
Sierżant popatrzył się mocno nieprzyjaźnie na Goldmana i ruszył
w stronę plaży. Goldman wszedł za bramę i zamknął ją dokładnie za
sobą.
- Chciałbym, żeby ci wojskowi jak najmniej przebywali na
terenie bunkra. To, co mamy tam w środku nie powinno być
oglądane przez niepowołanych. Dziewczynom sam powiem, że mają
się nie ruszać ze środka.
*
Richert stał za biurkiem i kipiał ze złości. Barthel z Collinem stali
przed nim i ze spokojem wysłuchiwali potoku przekleństw i wyzwisk,
które spadały na ich głowy.
- Najpierw zgubiliście tego Polaka. Jak dzieci, jak
przedszkolaków was wyrolował. Potem ci z Paryża zgubili Neurohra.
91
Adam Pietrasiewicz
A teraz wy pozwoliliście Bermesowi wyjechać. Mam wrażenie, że
jesteście bandą durniów. Ja na głowie staję, żeby załatwić
zezwolenia na podsłuch, a wy tracicie kontakt z podejrzanym.
- Mówił pan, panie komisarzu...
- Zamknij gębę, Barthel. Różne rzeczy wam mówiłem, ale
napewno nie mówiłem, że macie puścić Bermesa. Skąd teraz się
dowiemy, gdzie oni są i co robią?
- Bermes jest na Jamajce, przynajmniej tam leciał.
- Na Jamajce, to on może i jest, ale jak długo? Myślisz zakuta
pało, że będzie tam siedział, aż po niego nie przylecisz?
- Skoro jest na Jamajce, to nie powinno nas to obchodzić.
Wyjechał z Francji...
- To co nas obchodzi, i to czym mamy się nie przejmować, to nie
twój business, Barthel. To ja ci mówię, co jest ważne, a co nie. A ty
wykonujesz rozkazy. Z Jamajki mógł już gdzieś odlecieć.
Gdziekolwiek. Sprawdźcie, czy mamy tam jakieś kontakty. I
przekażcie na Gwadelupę i na Martynikę informację o Bermesie. Jak
będzie trzeba, to niech kontrolują wszystkich, bo czuję, że szykuje
się coś niedobrego.
Barthel z Collinem wyszli z gabinetu szefa. W biurze ogólnym
siedzieli inni inspektorzy i pytającym wzrokiem popatrzyli na
wychodzących.
- No i co, zmył wam głowę? - zapytał jeden z nich. - Od czasu jak
dostał to wyróżnienie, wrzeszczy na wszystkich jak opętany. Odbiło
mu już zupełnie.
- Nawet specjalnie nie krzyczał. Ale nie był zadowolony. Coś
czuję, że szykuje sie nam wyjazd na Karaiby. Gdzie są telefony do
biur na Gwadelupie i na Martynice?
- No, no, to sie wam udało. Kiedy macie jechać? I kto pojedzie? -
Koledzy Barthela stanęli wokół niego kołem. - Barthel, jakbyś
potrzebował kogoś do noszenia walizki, to mogę z tobą pojechać.
- Dam sobie radę sam, dziękuję. A narazie niech no któryś z was
połączy mnie z Fort de France.
Po chwili stał przy mapie świata rozwieszonej na ścianie ze
słuchawką przy uchu. Policjanci na Martynice nie byli szczególnie
szybcy i jakoś nikt nie odbierał. Po kilkunastu sygnałach usłyszał
wreszcie zaspany głos.
- Direction Securité du Territoire, słucham.
- Mówi inspektor Barthel z Metzu. Chciałbym rozmawiać z
komisarzem... - zawiesił na chwilę głos, próbując odszukać w grubym
zeszycie struktur wewntrznych DST nazwisko komisarza na
Martynice - o, mam, z komisarzem Lambertem.
- Panie inspektorze Barthel z Metzu. Czy wie pan, która jest u
nas godzina? - głos po drugiej stronie był zniecierpliwiony. - Jest tu 4
nad ranem. Czwarta panie inspektorze. A o czwartej, to my tu śpimy.
- To kto pilnuje naszych zamorskich terytoriów jak gliny śpią? -
zapytał Barthel siląc się na dowcip.
- Niech pan nie będzie taki dowcipny, panie inspektorze z
Metzu. I jak pan chce porozmawiać z szefem, to niech pan zadzwoni
za parę godzin. Do widzenia, panie inspektorze.
Dał się słyszeć trzask odkładanej słuchawki, a po chwili
przerywany sygnał zajętej linii. Barthel odłożył słuchawkę i usiadł
przy biurku. Zastanawiał się nad następnymi krokami, jakie powinien
począć. Zdecydował, że jeśli Bermes, albo któryś z najemników
pokaże się w departamentach francuskich na Karaibach pojedzie
tam, by samemu dopilnować, co będą tam robić. Przysunął maszynę
do pisania i zaczął pisać raport dzienny.
W tym czasie inspektor Michel Collin przygotowywał dossier
dotyczące siedmiu najemników, których miano ewentualnie
obserwować na Karaibach. Siedmiu ludzi, których życiorysy i
fotografie miał przygotowane. Zdjęcie Polaka, przesłane faxem z
Warszawy nie było najlepszej jakości, fotografie innych były całkiem
wyraźne. Collin połączył się telefonicznie z biurami w Paryżu aby
dowiedzieć się, czy nie zrobili czasem Falkowskiemu zdjęcia w czasie
jak go obserwowali. Okazało się, że mieli parę zdjęć i obiecali
przesłać je na Martynikę i na Gwadelupę jeszcze przed południem.
Po przygotowaniu wszelkich niezbędnych dokumentów, oddał je
sekretarkom, do przesłania na Karaiby, a sam zajął się studiowaniem
rozkładu lotów, startów i lądowań w tamtejszych francuskich
departamentach zamorskich.
- Myślisz, że pojawią się gdzieś? - zapytał Barthela, spoglądając
nań znad rozkładu lotów.
- Znasz Richerta równie dobrze jak ja. Wierzę mu, gdy mówi, że
coś się dzieje. I myslę, że nasze ptaszki prędzej czy później pojawią
się na naszym terenie. Czekaj, przyszła mi do głowy myśl - Barthel
sięgnął po telefon i wykręcił numer zapisany na fiszce personalnej
Bermesa.
- Dzień dobry, chciałbym rozmawiać z panem Bermesem. Moje
nazwisko Verrier z firmy Genesis Informatique.
- Pana Bermesa nie ma dziś w biurze, a czy mogę mu coś
przekazać? - odpowiedziała sekretarka.
- Raczej nie, a kiedy będę mógł go zastać?
- Szczerze panu powiem, że nie wiem. Pan Bermes nie pojawił
się dziś w biurze od rana, w domu też go nie ma. Teoretycznie
93
Adam Pietrasiewicz
powinien tu zaraz być, ktoś z resztą na niego czeka.
- To ja spróbuję zadzwonić za pół godziny, dziękuję pani bardzo.
Do widzenia. - Barthel odłożył słuchawkę i popatrzył na Collina.
- Dzwoniłem do Bermesa do biura. Nie wyjechał służbowo,
sekretarka by o tym wiedziała. Więc sam widzisz, że przeczucia
Richerta mogą być słuszne.
Po napisaniu raportu z porannej akcji inwigilacyjnej Barthel
wyszedł do sąsiedniego biura, w którym była palarnia i piło się kawę.
Nalał sobie pełną filiżankę i siadł przy stole by przeczytać poranną
prasę. Drużyna FC Metz od ostatniego miesiąca była na czele
ekstraklasy i komentatorzy sportowi nie mogli się temu nadziwić.
Prezydent Leotard postanowił podać się do dymisji ze względu na
podeszły wiek, ale wszyscy wiedzieli, że to raczej ze względu na
liczne afery, w które był zamieszany. Barthel z zasady nie brał
udziału w wyborach, nie bardzo wierzył w system demokratyczny.
Zbyt wiele widział oszustw i korupcji, do zbyt wielu teczek
wydawałoby się osób publicznych bez skazy miał dostęp. Jeden z
artykułów z cotygodniowego dodatku popularno naukowego przykuł
jego uwagę.
Tytuł brzmiał "Wyhodowane serce". Mowa była o sztucznej
hodowli organów z komórek przechowywanych w inkubatorach.
Amerykańscy genetycy doprowadzili do wychodowania z jednej
komórki tkanki, która tworzyła ścianki ludzkiego serca. Autor
artykułu zapewniał, że za najdalej dziesięć lat będzie można
hodować odrębne organy z jakiejkolwiek komórki ludzkiej. Jak
narazie postęp w tej dziedzinie zahamowany jest trudnymi do
przejścia barierami, których część udało się przełamać w
amerykańskich laboratoriach.
Barthel pomyślał o Lei. Córka jego konkubiny była jakby jego
własnym dzieckiem. Nie mówiła do niego tatusiu, mówiła po prostu
po imieniu, ale traktował ją jakby był jej ojcem. Lea miała białaczkę.
Leczona była chemioterapią już od ponad roku i jej stan, raz lepszy,
raz gorszy, cały czas się pogarszał. Coraz częściej opuszczała ich na
niekończące się zabiegi w paryskich szpitalach i właściwie umierała
na ich oczach. Coraz częściej zgłaszał się do nocnych akcji, coraz
mniej siedział w domu, bo nie mógł patrzeć na umierające dziecko.
Dziewczynka miała już 16 lat, nie była już dzieckiem, ale jak
dziecko garnęła się do niego i do Fabienne, jakby czuła, że koniec
jest bliski. Lekarze kiwali głowami, jak tajemnicze zaklęcia
wypowiadali różne niezrozumiałe terminy medyczne i przepowiadali
jeszcze kilka do kilkunastu miesięcy życia.
Dziewczynka nie wiedziała nic o powadze choroby. Przynajmniej
nikt jej o tym nie mówił. Ale Barthel wiedział, że w wieku szesnastu
lat doskonale obserwuje się otaczający świat i wie się więcej, niż
dorośli sobie wyobrażają. Lea spokojnie poddawała się leczeniu, nie
zapominała nigdy o codziennej dawce pastylek. Cierpiała z powodu
włosów, które wypadły jej od chemioterapii. Cierpiała patrząc jak
cierpi jej matka.
Lekarze mówili coś o przeszczepie szpiku. Że przeszczep szpiku
jest jej jedyną szansą. Ale żeby dokonać takiej operacji, musi znaleźć
się dawca, a o takiego jest bardzo trudno. We Francji nie było w
bazach danych kandydatów do przeszczepu ani jednej takiej osoby.
Ani Fabienne, ani on nie mieli wystarczająco podobnych
charakterystyk immunologicznych, by oddać dziecku własny szpik. A
jej ojciec nawet nie poddał się badaniu. Aby znaleźć odpowiedniego
dawcę, trzeba było mieć niezwykłe szczęście. Szansa na znalezienie
takiego człowieka była niższa niż 1 na 100 000.
Artykuł o hodowli in vitro komórek ludzkiego serca zasiał
odrobinę nadziei w jego sercu. Zastanawiał się, czy tak jak tkankę
serca można będzie wychodować ludzki szpik. Postanowił dowiedzieć
się od dziennikarza, który napisał artukuł, skąd miał informację o
amerykańskich doświadczeniach.
Po przeczytaniu gazety i po wypiciu kawy wrócił do swego
zawalonego stertami papierów biurka. Próbował skupić się na
przeglądanych dokumentach, ale nie potrafił.
- Ej, Michel, pojdziesz ze mną do MacDonalda? - zapytał Collina -
Mam ochotę coś przekąsić.
- Dobrze, tylko skończę pisać raport. Napisałeś już swój?
- Godzinę temu. Pospiesz się, bo nam hamburgery wystygną.
W drodze do restauracji nie odzywali się do siebie. Collin
wiedział, że jego kolega ma problemy z dzieckiem i nie próbował
przerwać przedłużającej się ciszy. Przerwał ją Barthel już przy
stoliku.
- Myślę, że koniec końców będziemy musieli pojechać na
Martynikę. Takie mam przeczucie.
- Jeśli oni coś przygotowują. I jeśli pojawią się tam, albo na
Gwadelupie. Świat jest wielki, nie ma się co podniecać.
Niewykluczone, że za tydzień Richert zamknie całą sprawę, tak jak
już to robił wiele razy. A za dwa tygodnie usłyszymy o jakimś
przewrocie w Hondurasie czy innym Haiti. I za trzy tygodnie nasz
podopieczny pojawi się w Metzu z kieszeniami wypchanymi forsą. I
tak jak to zwykle bywa, nic mu nie udowodnimy.
- Nie miałbym nic przeciwko kilku dniom nad ciepłym morzem w
towarzystwie pięknej mulatki albo murzynki...
95
Adam Pietrasiewicz
- Nie podskakuj, bo wszystko powiem Fabienne i nigdzie dalej
niż po zakupy nie pojedziesz. - Collin uśmiechnął się, ale zobaczył, że
Barthelowi wcale nie do śmiechu. - Czy coś nie w porządku z Leą?
- Nie, bez zmian, ale czytałem taki artykuł o medycynie i jakoś
mi tak smutno. Wiesz, to jest niesprawiedliwe, żeby dzieciaki
umierały. Jak jest wypadek samochodowy, to jest tragedia, ale
łatwiej to przyjąć. A ona umiera na raty, tak po trochu każdego dnia.
I nic na to nie można poradzić. Mam wrażenie, że umieram razem z
nią. I niesamowicie zazdroszczę innym ludziom, że mają zdrowe
dzieci.
- Może jednak znajdzie się ktoś do przeszczepu...
- Daj spokój, Collin. Nie pieprz, sam wiesz jak to jest. Nie mam
ochoty robić sobie fałszywych nadziei. Nie wierzę w cuda.
- Wiesz co, Michel - Collin po chwili milczenia przerwał ciszę, -
jesteśmy dobrymi kumplami, to chyba mogę ci to powiedzieć. Wiem,
że cierpisz. Wiem, jak bardzo to wszystko z Fabienne przeżywacie. I
myślę, że w takim stopniu, w jakim jest to możliwe rozmumiem i
współczuję wam. Ale jedno, czego mnie życie nauczyło, to to, że
nigdy nie należy tracić nadziei. Jak mi mówisz, że nie wierzysz w
cuda, to tak jakbyś już pochował to dziecko. A ona żyje, żyje i będzie
jeszcze żyła długo. A dopóki żyje, jest nadzieja. Przepraszam cię, że
tak ostro reaguję, ale myślę, że robisz źle tracąc nadzieję.
Barthel nic nie odpowiedział. O, nadzieję to on miał, mnóstwo
nadziei. Jeszcze rok temu, dwa lata temu, jak Lea zaczęła chorować.
Ale nadziei jest jakiś zapas, i zapas ten był u niego na wyczerpaniu.
Jak długo można zamydlać sobie oczy, jak długo można nie
przyjmować do wiadomości rzeczywistości?
- Collin, co ty możesz wiedzieć o nadziei? Co ty możesz o tym
wiedzieć. Nie masz dzieci, jesteś sam. Nic nie wiesz, nic!
- Chodźmy, wracajmy do biura, może w robocie zapomnisz o
tym wszystkim.
Collin wstał i wyrzucił do kubła pudełka od hamburgerów i
plastikowe kubki po coca coli.
Rozdział 10
Grudniowe słońce paliło niemiłosiernie równikowym żarem, gdy
Maurice Bermes wysiadał z samolotu w Kingston. Prosto z lotniska
skierował się do hotelu, ale gdy wszedł do pokoju, musiał rozebrać
się i wejść pod prysznic. Na dworze było ponad 30 stopni.
Gdy spłukał z siebie pot, zmienił ubranie, przygotował brudne
rzeczy do oddania do hotelowej pralni i zamówił śniadanie. Włączył
telewizor i nastawił na wewnętrzny, hotelowy kanał, na którym szedł
jakiś western. Gdy pokojówka przyniosła tacę, leżał na tapczanie
walcząc z ogarniającą go sennością. Po zjedzeniu jajek sadzonych i
chleba wypił szklankę mleka i zasnął.
Spał do wieczora. Około dziewiętnastej zbudził go telefon.
Telefonistka łamaną francuzczyzną usiłowała mu coś powiedzieć.
- Niech się pani nie trudzi - przerwał jej, - może pani do mnie
mówić po angielsku.
- W recepcji czeka na pana pan Rodriguez. Czy mam go wpuścić
na górę?
- Niech poczeka w hallu, zaraz do niego zejdę.
Wstał z łóżka, założył świeże ubranie i zszedł na dół. W
głębokim skórzanym fotelu obok wejścia siedział Rodriguez. Jak
zwykle wybrał sobie miejsce, z którego mógł łatwo obserwować
wchodzących i wychodzących samemu pozostając z boku. Gdy
zobaczył Bermesa wstał i przyjaźnie pomachał ręką.
- Witam szanownego pana i klienta, cóż to za dobre wiatry
sprowadzają pana w te strony?
- Cześć Rodriguez. Nie gadaj tyle, tylko zaprowadź mnie do
jakiejś dyskretnej knajpy. Jesteś czysty?
- Ależ panie Bermes, toż pan mnie obraża. Ja zawsze jestem
czysty, gdy spotykam się z mymi klientami.
- Słuchaj Rodriguez, nie mam czasu na głupie gadanie, idziemy.
Wyszli z hotelu na wygrzaną przez słońce ulicę. Od godzin
wieczornych zaczynało się prawdziwe życie na Jamajce, jako że w
ciągu dnia upał był zbyt wielki. Wmieszali się w tłum, kierując się w
stronę dzielnicy portowej. Rodriguez zawsze najlepiej się czuł w
towarzystwie zapitych marynarzy i portowych dziwek. Czuł się
bezpieczny, bo wiedział, że policja nie lubiła się tam zapuszczać.
Siedli w jednej z knajp portowych przy stoliku z którego mogli
obserwować wejście nie rzucając się w oczy. Przy barze wzięli dwa
kieliszki rumu i zamówili coś do jedzenia. Bermes brzydził się
jedzenia w takich miejscach, ale wolał to niż słuchać jak mu kiszki
marsza grają.
97
Adam Pietrasiewicz
- Jak widzę Rodriguez, stary zbóju, - zaczął po wypiciu rumu, -
jak narazie jeszcze nie dyndasz na krótkim sznurku za szyję. Jak
myślisz, kiedy zawiśniesz?
- Czy musimy rozmawiać o tak nieprzyjemnych sprawach, panie
Bermes - nazwisko Francuza wypowiedział ze śmiesznym akcentem
Hiszpana mówiącego po angielsku. - Pomówmy lepiej o konkretach,
bo nie mam wiele czasu i za kilka godzin muszę stąd zniknąć.
- Ty Rodriguez, to kiedyś znikniesz definitywnie, jak się nie
ustatkujesz. Potrzebuję trochę sprzętu no i chciałbym, żebyś mi
pożyczył swój helikopter.
- A jakiego sprzętu pan potrzebuje, panie Bermes? - oczy
Rodrigueza zapaliły się płomieniem chciwości.
- Dwa tuziny świec dymnych, dwadzieścia granatów, siedem
radiotelefonów. Poza tym podstawowy sprzęt medyczny, plastry,
morfinę, opatrunki, wszystko dla dwudziestu ludzi.
- A co, szykuje się jakaś rewolucyjka na naszych wyspach?
- Rodriguez, stare chińskie przysłowie mówi: kto mniej wie ten
lepiej śpi. Więc jak chcesz spać dobrze dzisiejszej nocy, to lepiej nie
zadawaj głupich pytań. - Bermes przełknął kawałek steku z rekina,
który bardziej przypominał starą podeszwę niż lokalny przysmak. -
Potrzebuję tego wszystkiego najdalej za tydzień.
- Pan, panie Bermes to ma zawsze wymagania nie do
spełnienia. Skąd ja panu to wszystko wydobędę? Ja nie mam sklepu
z wyposażeniem dla wojska. Trudnię się drobnym handlem, i tyle. -
Rodriguez zawiesił głos i czekał na reakcję Francuza.
Bermes nie pierwszy raz negocjował z Hiszpanem, wiedział
więc, że ma on wszystko, że jego składy mogłyby wyposażyć
dwutysięczną armię, a nie jedynie kilku najemników. Bez słowa
sięgnął po drugi kieliszek rumu i popatrzył Rodriguezowi w oczy. Ten
nie mrugnąwszy nawet wytrzymał przeszywający wzrok i siedzieli
tak przez chwilę nic nie mówiąc.
- Rodriguez, ja wiem, że ty masz wszystko, czego mi potrzeba.
Ty wiesz, że ja to wiem. A ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem. Więc po
co mamy bawić się w chowanego? Powiedz, ile to będzie kosztować i
zjeżdżaj, bo nie mam czasu się tobą zajmować.
- Panie Bermes, jeśli już tak pan do mnie mówi, to odpowiem, że
mogę to wszystko mieć. Ale najpierw niech mi pan powie, gdzie
mam to wszystko dostarczyć. Bo jak na Tahiti, to ja helikoptera nie
oddam.
- Oddasz, oddasz. Za dobrze cię znam stary przemytniku. Nawet
do lotu na Marsa byś oddał. Chce wszystko to mieć w bezpiecznym
miejscu na wyspie St.Vincent przed dziesiątym grudnia. Wszystko
ładnie zapakowane i helikopter z pełnym bakiem paliwa.
Rodriguez przez chwilę zastanawiał się. Bermes patrzył na
przemytnika i zastanawiał się ile operacji przeliczania pieniędzy
Hiszpan potrafi zrobić w ciągu kilku minut.
- No więc panie Bermes. powiedział pan tak: helikopter, świece
dymne, granaty i materiał medyczny. Helikopter mogę dać na
najwyżej tydzień i z kaucją. Granaty i resztę zapakuję w skrzynie i
będą czekały na lotnisku w Kingstown na St.Vincent. A wszystko to
za pięćdziesiąt tysięcy plus kaucja za helikopter, powiedzmy, dwie
stówy.
- Kaucji za ten latający wrak ode mnie nie dostaniesz. Jak go
rozwalę, to zrobię ci tym jedynie przysługę. Co do pięćdziesięciu
tysięcy, to mogę ci dać najwyżej piętnaście.
- Panie Bermes, ja jestem człowiekiem interesu. Nie mam
zwyczaju bawić się w ciuciubabkę z moimi klientami. Jeśli mówię
pięćdziesiąt, to znaczy pięćdziesiąt. I jak mówię, że chcę kaucję, to
bez kaucji helikoptera nie dam.
Zaczęły się negocjacje przerywane co chwila wspomnieniami i
opowieściami różnych przygód przemytnika. Bermes był spokojny,
że wynegocjuje lepsze warunki więc słuchał opowieści Hiszpana.
Około dziesiątej wieczorem dobili targu. Stanęło na dwudziestu
tysiącach dolarów za sprzęt i dziesięciu tysiącach kaucji za
helikopter. Rodriguez nieomalże płakał, skarżąc się na bezduszność
Bermesa, ale targu dobili. Francuz dał dziesięć tysięcy dolarów
zaliczki i wyszedł do hotelu.
Następnego dnia postanowił pojechać na Martynikę, gdzie miał
spotkać się ze Szlomo Guldbergiem, handlarzem bronią, którego
spotkał niegdyś w Nikaragui. Pertraktacje z Żydem były zawsze
niezwykle trudne, ale nigdy go on nie zawiódł.
Po powrocie do hotelu spakował walizkę, razem z brudnymi
rzeczami, których w rezultacie nie oddał do pralni. Położył się do
łóżka i zaczął rozmyślać o ostatnich kilku dniach.
Uśmiechnął się sam do siebie, gdy przypomniał sobie
zrozpaczonego gliniarza, któremu wydawało się, że będzie mógł go
śledzić. Udało mu się wykiwać go jak dzieciaka i teraz
najprawdopodobniej będzie miał już spokój. Ale gdzieś w głębi duszy
tkwiła niepewność - dlaczego DST go śledziło? Czy mieszkanie było
na podsłuchu? Co francuscy policjanci mogą wiedzieć o
przygotowywanej akcji?
Odpowiedź na ostatnie pytanie była prosta - nic. Bo gdyby coś
wiedzieli, nie pozwoliliby mu wyjechać. A skoro pozwolili, to mogą
najwyżej coś podejrzewać, tyle, że sami nie mogą wiedzieć co. Co do
99
Adam Pietrasiewicz
podsłuchu, to w czasie spotkania ze wszystkimi uczestnikami akcji
napewno go nie było. A potem... no cóż, nawet jeśli był, nawet jeśli
podsłuchiwali rozmowy telefoniczne, to i tak niczego nie mogli się
dowiedzieć. Nie było więc powodu do zmartwień, przynajmniej
narazie. Przypomniał sobie, że stwierdził to już dwa dni temu, gdy
przed domem stały samochody z policjantami.
Usiadł na łóżku i sięgnąl po telefon. Gdy połączył się z recepcją,
zapytał o kierunkowy na Barbados. Następnie wykręcił numer hotelu
Sam Lords Castle i poprosił z o połączenie z pokojem Neurohra.
- Witaj przyjacielu - zaczął, gdy Jacky odebrał telefon - jak mijają
wakacje na rajskich wyspach?
- O, Maurice, cieszę się, że cię słyszę. Czy już przyjechałeś do
pierwszego etapu?
- Tak, i jutro zaczynam drugi. A ty? Co załatwiłeś?
- Mam wspaniałą łódź i codziennie pływam na ryby. Gdybym
miał sieci, mógłbym na nią załadować chyba z 10 ton. Albo i więcej.
Wspaniała łajba, i nawet szybka. Spotkałeś naszego wspólnego
przyjaciela?
- Tak, wszystko u niego w porządku. Jest na tyle uprzejmy, że
zgodził się pomóc nam w organizowaniu wycieczek. A co z Freddym?
- Nie wiem, nie spotkałem go ostatnio. A ty?
- Odprowadził mnie na lotnisko, ale został, nie chciał ze mną
lecieć. W takim razie, tak jak było umówione, spotykamy się za kilka
dni. Bawcie się dobrze i nie dajcie się rekinom.
- Tak jest, do miłego. - Odpowiedział Neurohr i odłożył
słuchawkę.
Jak narazie wszystko rozwijało się wedle planu. Neurohr zdobył
kuter na który będą mogli załadować około dziesięciu osób. Powinno
wystarczyć, jeśli wszystko dobrze się powiedzie, siedem klonów i
trzech ludzi popłynie morzem a trzy klony i reszta dolecą do
Kingston helikopterem. Miał nadzieję, że klony, które według opisu
Neurohra, nie miały żadnych ludzkich odczuć, nie przestraszą sie w
helikopterze ani na wodzie. W razie, gdyby były jakieś problemy,
kilka zastrzyków uspokajających, które dostarczy Rodriguez,
powinno rozwiązać problem. Klony czy nie klony, istoty te miały
ludzkie organizmy.
W tej chwili powodzenie planu opierało się już prawie wyłącznie
na powodzeniu pertraktacji, które Jacky miał przeprowadzić na
Barbados. Jeśli nic z nich nie wyjdzie, cały plan weźmie w łeb i stracą
kupę pieniędzy. Przecież sami nigdy nie będą w stanie szantażować
dziesięciu rodzin i Asocjacji. Byłoby to zbyt wielkim ryzykiem.
Bermes przed zaśnięciem poprosił recepcjonistkę, żeby obudziła
go przed siódmą. Chciał się umyć i znaleźć się w klimatyzowanej sali
lotniska jeszcze przed upałem, który zaczynał się około dziesiątej
rano. Samolot do Fort de France odlatywał o dwunastej.
*
Porucznik Gates z nowojorskiego FBI nie lubił swojej pracy. Po
raz czwarty w ciągu ostatnich sześciu lat przenoszono go na inne
stanowisko, do innego stanu. Tak jak większość agentów
operacyjnych nie pozostawał dłużej niż półtora roku w jednym
mieście, aby lokalny światek przestępczy nie przyzwyczaił się do
jego twarzy. Tak więc porucznik Gates z nowojorskiego FBI nie był
już właściwie porucznikiem Gates z nowojorskiego FBI tylko był
porucznikiem Gates z bostońskiego FBI. Oczywiście każde
przeniesienie łączyło się ze znaczną podwyżką pensji, ale łączyło się
też z nowym środowiskiem, nowymi współpracownikami i nowym
mieszkaniem z nowymi meblami. Do Bostonu miał jechać już za
miesiąc.
Sprawa, nad którą ostatnio pracował w Nowym Jorku nie była
ani specjalnie interesująca, ani nie wymagała wysiłku
intelektualnego i sprytu. Porucznik Gates obserwował nowojorskich
mafiozów notując kiedy i z kim się spotykają, co jedzą na obiad i z
kim sypiają. Po prostu rutynowa robota policyjna, niestety wciąż w
jego przypadku taka sama. Wielokrotnie usiłował sobie wytłumaczyć,
że jego koledzy, którzy biorą udział w akcjach, o których pisze potem
prasa, narażają swoje życie, a on jedynie czasami ryzykuje
przeziębieniem zbyt długo wystając w deszczu na ulicy. Nic na to nie
potrafił poradzić, zazdrościł im i z nienawiścią patrzył na swój
służbowy pistolet, z którego nie miał nigdy okazji strzelać poza
strzelnicą.
Rozpracowywał ostatnio rozkład dnia i zwyczaje niejakiego
Waltera Zelaznego, znanego w nowojorskim świecie przestępczym
pod pseudonimem "Wujek z Ameryki". Zelazny był synem polskich
emigrantów przybyłych do USA w latach siedemdziesiątych. W mafii
nie zajmował jasno sprecyzowanego stanowiska, był kurierem
pracującym dla kilku rodzin. Poruszał się wyłącznie czarnym Ferrari,
którego, jak twierdził, wygrał na loterii fantowej. Pseudonim "Wujek z
Ameryki" pochodził stąd, że co raz odwiedzali go jego kuzyni i
siostrzeńcy z Polski. Przez jakiś czas nawet przyjeżdżający do niego
Polacy byli brani pod lupę i dokładnie sprawdzani, ale okazywało się,
że są to naprawdę krewni Zelaznego.
Zelazny nie miał specjalnie skomplikowanego rozkładu dnia.
Rano wyjeżdżał samochodem spod swego domu na 16 Alei i jechał w
odwiedziny do różnych ludzi, którzy byli winni mafii pieniądze.
101
Adam Pietrasiewicz
Przekonywał ich, że należy je oddać i jechał dalej. Gates na początku
obserwacji Polaka sądził, że wreszcie znajdzie się w samym centrum
akcji przeciwko mafii, ale okazało się, że wszyscy płacili uczciwie
swoje długi i nigdy Zelazny nie musiał używać innych niż rozmowa
argumentów. Skądinąd jego akta były praktycznie puste, nigdy za
nic nie był skazany i nigdy nic nie można mu było zarzucić.
Zadziwiającym było, jak łatwo i bezboleśnie ludzie oddawali
pożyczone pieniądze. Aż się wierzyć nie chce, myślał Gates, jak
bardzo rzeczywistość jest niepodobna do tej, z gangsterskich filmów.
Powierzono mu tę sprawę, żeby wypełnić nieco teczkę Polaka, bo
przełożeni nie lubili widoku pustych teczek współpracowników mafii.
Szóstego grudnia rano porucznik Gates wstał z łóżka jak zawsze
o wpół do siódmej. Dzieci jeszcze spały, więc po cichutku wszedł do
ich sypialni, by przy łóżkach postawić zakupione poprzedniego dnia
słodycze. W jego rodzinie tradycyjnie na Świętego Mikołaja dzieci
dostawały cukierki. Nastepnie przeszedł do kuchni, gdzie
przygotował sobie lekkie śniadanie, zjadł, wypił szklankę soku
pomarańczowego i wyszedł by tak jak robił to od dwóch tygodni,
obserwować Zelaznego.
Tym razem Polak ruszył w stronę Manhattanu. Poranne korki w
Nowym Jorku nie pozwoliły mu zgubić się obserwującemu go
policjantowi, więc Gates bez trudu dotarł za nim do biura podróży
niedaleko Empire State. Zelazny wysiadł ze swego samochodu a
Gates przekazał do centrali pierwszy raport o ruchach
obserwowanego. Za pół godziny w centrali będą wiedzieli, co robił w
biurze podróży, i dla kogo kupował bilet. Tymczasem pojechali dalej,
w codzienny, jak to nazywał w rozmowach z kolegami, poranny
obchód.
Około czternastej przekazał obserwację koledze, którego twarzy
nawet jeszcze nie widział, a głos jedynie słyszał, gdy rozmawiali
przez radio. Sam ruszył do biura, gdzie czekała nań codzienna,
nużąca papierkowa robota. Na schodach zatrzymał go Johns,
dyrektor departamenu operacyjnego.
- A, Gates, dobrze, że pan jest, proszę przyjść za pół godziny do
mojego biura.
Gates nie lubił chodzić do biur dyrektorów. Nigdy nic dobrego z
tego nie wynikało. Gdy chodziło o awans czy podwyżkę FBI
załatwiało sprawę listem poleconym. Gdy działo się coś
nieprzyjemnego, jakaś nagana, przeniesienie na inne stanowisko,
wyjazd w jakieś zupełnie nieciekawe okolice, wówczas szło się do
biura dyrektora.
Wszedł do biura ogólnego wydziału i usiadł za biurkiem. Na
klawiszach terminala komputera wystukał swoje inicjały, hasło i
sprawdził, czy nie ma dla niego jakiejś informacji. Była oczywiście
tylko jedna, że ma się zameldować w biurze Johnsa. Wymazał
przekaz i uruchomił program, przy pomocy którego pisał codzienne
sprawozdania. Sprawozdania, w których jedynym elementem, który
zmieniał się od dwóch tygodni były adresy pod którymi zatrzymywał
się Zelazny. Gdy skończył pisać stwierdził, że czas, by przejść do
biura szefa.
- Niech pan siada poruczniku i nic się nie przejmuje. Sam kiedyś
byłem na pana miejscu i wiem, jak bardzo nieprzyjemnym może być
pobyt w dyrektorskim biurze. Tym razem to co pan usłyszy nie
będzie specjalnie nieprzyjemne. Nie ukrywam, że sam chciałbym być
na pana miejscu.
Otóż pański podopieczny wykupił dziś bilet na Barbados, a pan z
nim pojedzie, żeby zobaczyć co on tam robi. Jeśli wyjeżdża na urlop,
to będzie miał pan okazję spędzić ten urlop razem z nim. Ale tak
naprawdę, to wątpie, żeby Zelazny jechał na wakacje, więc
postanowiłem pana wysłać za nim.
- A kiedy mam jechać panie dyrektorze? Bo widzi pan, moja
żona chciała, żebyśmy chociaż w tym roku mogli spędzić razem
święta.
- Wyjedzie pan jutro rano, tym samym samolotem co Zelazny. A
jak długo pan tam zostanie, tego niestety nie wiem, będzie to
zależało od Zelaznego, a nie ode mnie. W każdym razie nie wróci
pan do domu, poruczniku, zanim pana podopieczny nie znajdzie się
w Nowym Jorku. Jeśli z Barbados trzeba będzie jechać gdzieś dalej,
to proszę się ze mną skontaktować. Ale w zasadzie ma pan za nim
jechać wszędzie, gdzie i on pojedzie. I niech pan sfotografuje
wszystkich, z którymi się będzie spotykał. Mamy pewne informacje
na temat jakiejś przygotowywanej akcji, prawdopodobnie przerzut
narkotyków, ale jeszcze nie wiemy.
Gates wyszedł z biura dyrektora i wrócił do swojego biurka.
Sięgnął po słuchawkę, by przekazać żonie nowinę. Po raz kolejny nie
spędzą prawdopodobnie razem świąt Bożego Narodzenia. No cóż,
tak chyba już być musi.
Po poinformowaniu żony, która bez entuzjazmu przyjęła plany
wyjazdowe męża spakował wszystkie dokumenty do biurka, wyłączył
i zablokował kluczykiem terminal komputera i ruszył w stronę wind.
Musiał odebrać z księgowości bilet lotniczy, który pewnie już na
niego czekał. Z kasy musiał wziąć trzy tysiące dolarów w gotówce,
które stanowiły zaliczkę na ewentualne koszty operacyjne. Koszty te
oczywiście będzie musiał rozliczyć po powrocie, ale i tak ich część
103
Adam Pietrasiewicz
będzie dodatkiem do pensji. Jeszcze nigdy nikomu w FBI nie udało
się rozliczyć kosztów operacyjnych inaczej niż wyjaśniając przyczyny
wydania całości zaliczki. Wszyscy, od dyrektora począwszy na
sprzątaczce kończąc wiedzieli, że zaliczka jest po prostu dodatkiem
do pensji i księgowość nie trudziła się nawet by czytać rozliczenia.
Z kasy przeszedł do magazynów w piwnicy, skąd wziął zapas
amunicji do broni służbowej, aparat fotograficzny z wielkim
teleobiektywem i noktowizorem. Gdy doszedł do swego samochodu
stojącego na podziemnym parkingu FBI musiał położyć wszystko na
ziemi by z teczki wyjąć kluczyki.
Samolot odlatywał o dziewiątej piętnaście. Żona odmówiła
odwiezienia go samochodem, więc wziął taksówkę, powtarzając
sobie, że musi poprosić kierowcę o fakturę po przyjeździe na
lotnisko.
W kolejce do rejestracji bagażu stanął tuż za Zelaznym. Nie
starał się ukrywać, nie sądził bowiem by tamten go rozpoznał. Nawet
jeśli zorientował się w ciągu ostatnich dni, że jest śledzony,
wątpliwym było, by rozpoznał twarz swego anioła stróża.
W bagażach miał zapakowany sprzęt oraz broń służbową. FBI
uprzedziło ochronę lotniska o zawartości jego walizki, więc nie
powinno być problemu przy kontroli. Nie chciał mieć broni przy
sobie, bo choć było to możliwe, to jednak musiałby zatrzymać się
przy stanowisku kontroli osobistej, a to mogłoby na niego zwrócić
niepotrzebnie uwagę innych pasażerów. Wolał udawać turystę albo
businessmana.
Lot trwał ponad pięć godzin. Gates usiadł w samolocie jak
najdalej od Zelaznego aby nie zwrócić na siebie uwagi. Senni celnicy
na lotnisku Long Bay nie interesowali się specjalnie wynoszonymi
bagażami, więc bez kłopotu znalazł się na postoju taksówek, gdzie
spotkał również Polaka. Postarał się tak wymanewrować, aby dostać
się do taksówki zaraz za nim, by zobaczyć w jakim zatrzymuje się
hotelu.
Piętnaście kilometrów dzielące lotnisko od Bridgetown pokonali
w kilkanaście minut. Taksówka Zelaznego zatrzymała się przy Broad
Street, niedaleko Trafalgar Square. Wśród kilkupiętrowych domów w
stylu kolonialnym stał tam Grand Hotel, który wielkim był tylko z
nazwy. Polak wysiadł przed nim z taksówki, zapłacił i z walizką w
ręce wszedł do budynku.
Gates poczekał chwilę na ulicy oglądając z zainteresowaniem
witrynę jednego z licznych tu sklepów Duty Free, a gdy uznał, że
tamten miał wystarczająco czasu na dokonanie formalności
meldunkowych sam wszedł do hotelu.
Szczęśliwym trafem, jak zapewnił recepcjonista, w hotelu był
jeszcze wolny pokój. Gates rozglądając się po hallu stwierdził, że
takie "szczęśliwe trafy" zdarzać się tu muszą codziennie, przez cały
rok. W grubej księdze zawierającej nazwiska gości sprawdził numer
pokoju Zelaznego i ruszył na piętro do swojego.
Z okien mógł obserwować ulicę i wszyskie wychodzące i
przychodzące osoby. Pokój Polaka znajdował się naprzeciwko, po
drugiej stronie korytarza. Usiadł na łóżku, rozpakował walizkę,
przygotował torbę na sprzęt fotograficzny i zainstalował się przy
oknie.
Nie musiał długo czekać. Po kilkunastu minutach usłyszał trzask
zamykanych drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Uchyliwszy nieco
swoje upewnił się, że to Zelany wychodził z pokoju, zabrał więc torbę
z aparatem fotograficznym, portfel z dokumentami i pieniędzmi, i
wyszedł za nim.
Zelazny ruszył w stronę Trafalgar Square, niewielkiego placu
wypełnionego po brzegi ludźmi przechadzającymi się pod pomnikiem
admirała Nelsona. Z placu skręcili w stronę rzeki i po przejściu
Chamberlain Bridge znaleźli sie nad płytką zatoką morską, na której
roiło się od różnych statków i stateczków. Polak ruszył w stronę
długiego molo przy którym stały załadowane bananami kutry.
Zatrzymał się mniej więcej w połowie i dłuższy czas stał wpatrując
się w morze, jakby na kogoś czekał. Po kilkunastu minutach do molo
podpłynął mały kuter z dwoma osobami na pokładzie.
Zelazny szybko wskoczył do kutra. Gates ledwo zdążył wydobyć
aparat fotograficzny i gdy robił zdjęcie, stateczek odpływał już
kiwając się lekko na fali. Spakował aparat do torby i postanowił
czekać na Zelaznego przy molo. Była to najprawdopodobniej jedyna
szansa dokładnego sfotografowania ludzi, z którymi Polak odpłynął.
Czekając na ich powrót usiadł na wyschniętych deskach
pomostu, spuścił nogi poza jego brzeg i przyglądał się
przechodzącym dziewczynom. Nie był to sezon turystyczny, po molo
chodziły głównie czarne tubylki, które nie były specjalnie zgrabne.
Ale raz na jakiś czas zdarzała się młoda Mulatka na której przyjemnie
było zawiesić wzrok.
Przy molo stał zacumowany okręt podwodny Atlantis, który
zabierał za niewielką opłatą turystów na przejażdżkę na głębokości
kilkudziesięciu metrów. Przez jego przeszklone okna można było
oglądać bogactwo podwodnego życia w okolicach Barbados. Atlantis
stał nieruchomo, niewielu było chętnych na wycieczkę w morskie
głębiny.
Obok stały dwa żaglowce, również turystyczna atrakcja tego
105
Adam Pietrasiewicz
regionu i tak jak Atlantis stały ze smutno opuszczonymi żaglami.
Żaglowce były wiernymi kopiami pirackich galionów, które przed
wiekami pływały po tutejszych wodach siejąc strach i zniszczenia.
Zelazny wrócił po kilku godzinach. Gates chciał już iść do hotelu
gdy zobaczył wpływający do portu kuter. Tym razem czekał z
przygotowanym teleobiektywem i zrobił dwa tuziny zdjęć trzech
mężczyzn, którzy nim przypłynęli.
Nie ztrzymując się już nigdzie wrócili do hotelu, gdzie Gates ze
smutkiem zobaczył, że Zelazny płaci za pokój, zapowiadając wyjazd
następnego dnia. Zapłacił więc też i poszedł na górę zapakować
niedawno rozpakowany bagaż.
Poszedł na wszelki wypadek za Zelaznym, gdy ten rezerwował
bilet na lot do Nowego Jorku, mając nadzieję, że zostaną jeszcze
jakiś czas na Antylach. Niestety, 8 grudnia w południe lądował w
Nowym Jorku, gdzie pogoda nie miała nic wspólnego z błękitnym
niebem Barbados.
Rozdział 11
Z okien biur DST w Metzu widać było jak na dłoni katedrę św.
Szczepana, najwyżej położony budynek w tym mieście. Inspektor
Barthel siedział obok faxu i patrząc bezmyślnie na panoramę miasta
czekał na informację, którą zapowiedział mu komisarz Lambert z
Martyniki. Na lotnisku w Fort de France wylądował ponoć Bermes.
Przeczucia Richerta nie były więc bezpodstawne - Bermes szykował
jakąś akcję i miała ona związek z terytorium Francji. A jeśli tak było,
to zadaniem DST było uniemożliwienie jej, jeśli mogła w jakiś sposób
zaszkodzić państwu.
Oczywiście możliwym było, że przypadkowo na Martynice
wylądował ktoś o takim samym nazwisku. Ale skoro samolot przybył
z Jamajki, trudno było jeszcze mieć wątpliwości co do osoby, która
nim przyleciała. Na wszelki wypadek komisarz Lambert przesyłał
zdjęcia i dane personalne tego człowieka.
Fax włączył się i powoli zaczął się zeń wysuwać przesyłany
dokument. Barthel z niecierpliwością czekał na fotografię. Gdy
przekaz zakończył się, wyrwał papier z maszyny i podszedł do lampy
by przyjrzeć się dokładnie niewyraźnej odbitce fotografii. Tak, nie
było wątpliwości, to był Bermes. Z sekretariatu, gdzie stał fax
przeszedł prosto do biura Richerta.
- Mamy go panie komisarzu, - zawował od drzwi. - Bermes jest
na Martynice, teraz już go nie wypuścimy.
- Znając wasze umiejętności, - zaczął Richert - śmiem wątpić.
Ale pojedziesz tam i będziesz go pilnował. Narazie niech chodzą za
nim tubylcy, mam nadzieję, że nie wystraszą nam ptaszka.
- Panie komisarzu, ale on mnie zna, rozpoznał mnie na
lotnisku...
- To tym bardziej będziesz ostrożny chłopcze. Jak chcesz, to
mogę ci dać przyklejane wąsy i brodę, mój syn powinien mieć coś
takiego w swoich zabawkach.
- Czy mam lecieć jeszcze dziś?
- Nie, nie spiesz się, polecisz za dwa miesiące, jak będzie
ładniejsza pogoda... no, na co czekasz, pakuj walizkę i znikaj.
Barthel wskoczył do służbowego samochodu i po dwudziestu
minutach był w domu. Spakował bagaże, ucałował Fabienne i wszedł
do pokoju Lei. Dziewczynki nie było.
- Gdzie jest Lea? Chciałem się z nią pożegnać.
- Wyszła z koleżankami do kina, będzie wieczorem. Powiem jej,
że chciałeś ją ucałować. Tylko uważaj na siebie na tych Antylach. I
nie przywoź mi drogich prezentów, no ostatecznie może być
107
Adam Pietrasiewicz
diamentowa kolia, ale nic więcej. - Fabienne pocałowała go czule.
- Nic ci nie przywiozę, figę z makiem dostaniesz. Ucieknę z
piekną kreolką i tyle mnie będziesz widziała. Albo na złość ci dam się
pożreć rekinom.
Wyszedł i wsiadł do samochodu, w którym czekał na niego
Collin.
- Powiedz mi, dlaczego to zawsze ty wyjeżdżasz, jak gdzieś
trzeba jechać, a ja muszę tu tkwić, w tej cholernej, wilgotnej
Lotaryngii?
- Bo mój drogi, ja jestem utalentowanym, młodym, pełnym
życia, dobrze zapowiadającym się inspektorem francuskiego
kontrwywiadu, a ty jesteś starym prykiem i tyle.
Dojazd na lotnisko zajął im ponad półtorej godziny, bo na
autostradzie między Metzem i Nancy, która prowadziła również do
lotniska regionalnego obsługującego dwa największe miasta
lotaryńskie był wypadek. Przewróciła się na wyślizganej drodze
ciężarówka i zablokowała prawie całkiem trzy pasy. Kilkunastu
policjantów, którzy usiłowali rozładować zator wyraźnie nie mogło
dać sobie rady z nadjeżdżającymi samochodami. Utknęli jakieś
dwieście metrów przed miejscem wypadku i aniu rusz nie mogli
przejechać. Po dwudziestu minutach stania, gdy wyraźnie nie było
już szans na szybkie rozładowanie korka, Barthel wysiadł z
samochodu i podszedł do dowodzącego policjantami podoficera.
- Inspektor Barthel z DST - powiedział, wyjmując portfel z
legitymacją. - Niestety jestem służbowo i nie mogę już dłużej tu
czekać. Za czterdzieści pięć minut odlatuje mój samolot. Jak by więc
był pan łaskaw umożliwić mi przejazd...
- Już się robi panie inspektorze. Niech pan idzie do auta, wyślę
za panem kogoś.
Podjechał do nich policjant na motocyklu i nakazując
przesunięcie się okolicznym kierowcom samochodów odblokował
dostęp to bocznego, awaryjnego pasma ruchu i włączył syrenę
motocykla. Barthel oddalając się od nieszczęsnych kierowców
zablokowanych w korku, nie mogących tak jak on odjechać,
zauważył pełne nienawiści spojrzenia. We Francji ludzie nie lubią
policji, oj nie lubią, pomyślał, gdy wydostali się z zatoru. Na lotnisko
zajechali prowadzeni przez motocyklistę na sygnale.
Formalności przed odlotem przedłużyły się nieco, gdy okazało
się, że nie ma odpowiednich dokumentów do przewozu broni
służbowej samolotem. Nie pomyślał o tym oczywiście zawczasu i
spowodowało to niemało zamieszania przy stanowisku kontrolnym.
Przez chwilę musiał nawet, ku ogromnej uciesze Collina, stać
odwrócony z rękami na ścianie i z szeroko rozstawionymi nogami.
Jednak po kilku telefonach do Komisariatu Centralnego i do DST w
Metzu, pozwolono mu przejść, pod warunkiem, że rozładuje broń i
włoży naboje do tylnej kieszeni spodni.
Pierwszy raz miał okazję lecieć najnowszym typem Boeinga 797,
ogromnego samolotu, który zabierał na pokład trzystu pięćdziesięciu
pasażerów. Wsiadając bezpośrednio z hali odlotów przez
przystawiony rękaw nie miał możliwości zobaczyć ogromu maszyny.
Czytał gdzieś o tym typie statku powietrznego, ale nigdy nie
wyobrażał sobie, jak jest on wielki. Pasażerowie siedzieli w czterech
trójfotelowych rzędach w kadłubie samolotu, który skądinąd miał
dwa piętra lecz najbardziej niezwykłym był fakt, że siedzieli również
w skrzydłach, które wyposażone były w fotele i okna.
Samolot był na tyle wielki, że kilkoro dzieci lecących z nimi
mogło się przez dłuższy czas bawić w chowanego. Przed każdym
fotelem zamontowany był mały ekranik, na którym można było
oglądać programy telewizyjne praktycznie z całego świata,
odbierane w samolocie dzięki samonaprowadzającej antenie
satelitarnej lecz Barthel nie lubił telewizji. Wyciągnął więc kupioną
przed wyjazdem książkę i zatopił się w lekturze.
Gdy lądowali w na lotnisku Lamentin Fort de France, była
godzina szósta po południu. Na lotnisku czekali na niego inspektorzy
z lokalnej brygady DST. Zarezerwowano mu pokój w w
dwugwiazdkowym hotelu Victoria, DST nie lubiło wydawać zbyt
wielkich sum na hotele dla swych pracowników.
Na dworze było już zupełnie ciemno, gdy wysiadał przed
hotelem ze służbowego radiowozu. Następnego dnia rano miał
zameldować się u komisarza Lamberta. Wszedł do pokoju,
rozpakował bagaże, zastanawiając się, co się stanie, gdy będzie
musiał zostać dłużej niż przez tydzień. Fabienne przygotowała mu
czystą bieliznę, lekkie koszule i marynarki akurat na siedem dni.
Zresztą nie miał nawet więcej ubrań w domu, i szczęśliwie przed
dwoma dniami zrobione zostało wielkie pranie i prasowanie.
Po rozłożeniu bagażu położył się na łóżku i sięgnął po telefon.
Chciał, tak jak obiecał, powiadomić o szczęśliwym przylocie na ten
koniec świata.
Telefon odebrała zapłakana Fabienne. Właściwie nie
powiedziała "halo", a jedynie wydała z siebie długi szloch.
- Co się stało? No, mów, co się stało, czy coś z Leą?!
Spłakana Fabienne nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
Barthel próbował ją uspokoić, ale nie potrafił. Po chwili jednak
przekazała mu nowinę:
109
Adam Pietrasiewicz
- Lea jest w szpitalu. Ma coś z sercem. Godzinę temu zabrali ją
do szpitala. - Fabienne wypowiedziała to jednym tchem i znów
zaniosła się płaczem.
Po dłuższej chwili dowiedział się, że dziewczynka po powrocie z
kina poczuła się jakaś senna, zmęczona i skarżyła się na ból w klatce
piersiowej. Fabienne przygotowała jej ciepłego mleka myśląc, że to
jak zawsze, reakcja organizmu na chemioterapię. Ale tym razem ból
nie ustępował, a wręcz nasilał się mimo leżenia spokojnie na łóżku.
Gdy przyjechało pogotowie, dziecko było nieprzytomne.
Jak mógł, tak starał się uspokoić zrozpaczoną matkę. Czekała na
jego telefon, wiedziała, że napewno zadzwoni. Chciała, żeby wracał,
ale Barthel nie mógł tego zrobić. Obiecał, że wróci najszybciej jak to
będzie możliwe, najdalej za tydzień. I że zadzwoni do szpitala, by się
wszystkiego dowiedzieć od lekarza.
Długo nie mógł dojść do siebie po odłożeniu słuchawki.
Nerwowo szukał notesu, wreszcie sięgnął po telefon i wykręcił numer
do kliniki Claude Bernard, w której dziewczynka zazwyczaj robiła
badania.
- Poproszę z doktorem Alinem - powiedział, gdy po dłuższej
chwili telefonistka odebrała słuchawkę.
- Alin, słucham. - Głos lekarza zdradzał zmęczenie i
zniecierpliwienie.
- Dzień dobry panie doktorze, mówi Barthel. Czy widział pan
Leę?
- Jest na kardiologii. Widziałem ją dwadzieścia minut temu,
panie Barthel i od razu muszę powiedzieć, że sytuacja nie jest
najlepsza...
- Co to znaczy "nie jest najlepsza" panie doktorze? Nigdy nie
miała kłopotów z sercem, ona ma białaczkę, a nie chore serce.
- Wiem dobrze co jej jest, panie Barthel. Ale tym razem nie
sądzę, by miało to jakiś związek z jej chorobą. Pierwszą diagnozą jest
ostre zapalenie mięśnia sercowego. Prawdopodobnie chemioterapia,
której była poddana osłabiła jej mechanizmy obronne. Mówiłem
panu, że leczenie, któremu jest poddana niesie za sobą pewne
ryzyko.
- Ale co to jest za choroba? Czy można ją leczyć?
- Jest to ciężka choroba, panie Barthel. Można ją leczyć, tak jak
można leczyć coraz więcej różnych chorób. Ale czy da się ją
wyleczyć, tego niestety nie wiem. Gdyby nie miała białaczki,
powiedziałbym, że jest 60 procent szans na całkowite wyleczenie. W
jej przypadku, gdy organizm jest już osłabiony przewlekłą chorobą,
po prostu nie wiem. Niewykluczone, że trzeba będzie dokonać
przeszczepu...
- Jakiego przeszczepu? O czym pan mówi?
- Przeszczepu serca.
Barthel zamarł. Jeszcze tylko tego brakowało. Najpierw
białaczka, teraz przeszczep serca. Jak się wali, to się wali wszystko.
Alin dodał jeszcze, że dziecko będzie musiało zostać w szpitalu
jeszcze przez conajmniej kilka tygodni, i że ze względu na jej stan
raczej nie będzie można jej odwiedzać.
- Panie doktorze, a co potem?
- Kiedy potem? Chyba zdaje sobie pan sprawę ze stanu, w jakim
znajduje się dziecko. Już pół roku temu mówiłem, że żyje ona na
kredyt. Robimy co możemy, ale nie umiemy dokonywać cudów panie
Barthel.
- Czy jest gdzieś jakiś lekarz, który...
- Panie Barthel, - Alin był wyraźnie zniecierpliwiony, - Jeśli nie
ufa pan naszej ekipie z Claude Bernard, to pana prawem jest
umieszczenie dziewczynki w innym szpitalu. We Francji może pan
wybrać sobie takiego lekarza, jakiego pan chce. Ja tego panu
zabronić nie mogę. Ale uprzedzam, że na ile znam się na moim
fachu, a znam się wystarczająco dobrze, to mogę pana zapewnić, że
nie ma na świecie lekarza, który potrafi zrobić coś, o czym nasi
lekarze nie wiedzieliby. Jeśli trzeba będzie przewieźć dziecko do
innego szpitala, to sami to panu zaproponujemy.
- Przepraszam pana, doktorze, nie chciałem...
- Niech pan nie przeprasza, rozumiem pana, ale zapewniam, że
robimy, co możemy. I jeśli zaistnieje taka potrzeba, to dokonamy
wszelkich aktów medycznych, które będą konieczne, by utrzymać
Leę przy życiu. Niech mi pan wierzy, że przywiązałem się do niej
przez tych ostatnich kilkanaście miesięcy.
- Kiedy mogę zadzwonić, żeby dowiedzieć się czegoś o jej
stanie?
- Niech pan zadzwoni jutro nad ranem, jeśli mnie nie będzie,
albo jeśli będę spał, to dyżurny lekarz na kardiologii powie panu, co
się dzieje. I jeszcze jedno, niech pan poprosi swoją ... - Alin zawiesił
głos, jakby szukał odpowiedniego słowa - niech pan powie matce Lei,
żeby tu narazie nie przychodziła. I tak nie będzie mogła przy niej
siedzieć, dziewczynka jest na oddziale intensywnej opieki, nie
możemy tam nikogo wpuścić.
- Dziekuję panu doktorze, zadzwonię jutro rano.
Ne spał przez całą noc. Telefonował jeszcze do Fabienne i około
czwartej nad ranem zadzwonił ponownie do szpitala. Alina nie było,
ale przełożona pielęgniarek powiedziała mu, że Lea jest wciąż
111
Adam Pietrasiewicz
nieprzytomna, ale elektrokardiogram wskazuje na niewielką
poprawę. Pod wpływem podanych lekarstw stan zapalny osłabł nieco
i dziecko powinno niedługo odzyskać przytomność.
Zaspany, z podkrążonymi oczami stanął rano przed biurkiem
Lamberta. Barthel zdziwił się widząc, że komisarz o tak czysto
francuskim nazwisku jest wysokim Murzynem. Usiadł na
podsuniętym wiklinowym fotelu i z przyjemnością przyjął
proponowaną kawę.
- Widzę, że tutejszy klimat panu nie służy, inspektorze. Jest pan
chory?
- Nie, panie komisarzu, mam trochę problemów, to wszystko.
- Jeśli mógłbym panu w czymś pomóc, proszę się nie wahać.
Słyszałem o panu dużo dobrego, komisarz Richert uważa pana za
jednego z najzdolniejszych inspektorów ze swojej brygady. Czy nie
będzie to niedyskrecją z mojej strony, jeśli zapytam, co się stało?
Barthel w kilku zdaniach opowiedział o Lei. Lambert przez
chwilę siedział w milczeniu po czym powiedział:
- Przed trzema laty zginął mój syn. Myślę, że potrafię zrozumieć
pańskie cierpienie, choć myślę, że nie całkiem. Jean-Luc nie cierpiał,
zabił się w wypadku samochodowym.
Siedzieli chwilę w milczeniu. Barthel wypił kawę i poprosił
komisarza o drugą. Ten wstał, podszedł do ekspresu nalał pełną
filiżankę i podał inspektorowi.
- No cóż, przejdźmy do rzeczy - Lambert przerwał przedłużającą
się ciszę. - Mam tu dossier pana podopiecznego. Mamy go od
przedwczoraj na oku. Jeśli nie myśli pan wracać do Metzu, to mogę
przekazać go panu. Jeśli natomiast chciałby pan...
- Nie, nie, panie komisarzu. Zajmę się tym, prowadzę sprawę od
początku i chcę ją doprowadzić do końca. Czy komisarz Richert
wyjaśnił panu o co chodzi?
- Tak, w kilku zdaniach. Chodzi o jakąś akcję najemników w
naszym regionie. Szczerze panu powiem, że nie bardzo wiem, o co
może tu chodzić. Od jakichś dziesięciu lat panuje tu zupełny spokój,
aż się wierzyć nie chce. Nawet na kontynencie nie ma już krwawych
partyzantów i wojen domowych. Nie bardzo wiem, co mogliby tu
robić najemnicy.
- My też nie wiemy, ale jesteśmy pewni, że coś tu się będzie
działo. Stąd moja obecność. Czy Bermes coś od przedwczoraj robił, z
kimś się spotykał?
- O, bardzo wiele robił. Zainstalował się w hotelu i robi wypady
do różnych dziwnych miejsc. Ostatnio był w porcie, gdzie w jakiejś
knajpie spotkał się z tym oto człowiekiem - Lambert podał Barthelowi
fotografię mężczyzny o wyraźnych semickich rysach, około
pięćdziesiątki.
- Nie znam go, kto to jest? - zapytał Barthel przyglądając się
zdjęciu.
- To jest Szlomo Guldberg, jeden z najbardziej poszukiwanych
na Antylach handlarzy bronią. Szlomo ma dar wymykania się policji
zapadając się pod ziemię, gdy tylko jakiś mundur pojawia się w
promieniu kilometra. Inspektor, który pilotował Bermesa zdążył go
sfotografować, ale nie zorientował się z kim ma do czynienia. A gdy
wywołaliśmy wczoraj wieczorem film, to było już oczywiście za późno
na jakąś akcję. Nie zatrzymywaliśmy Bermesa, żeby dowiedzieć się
od niego gdzie jest Szlomo, bo nie chcieliśmy panu psuć szyków,
panie inspektorze. Ale jak go pan złapie, to chciałbym móc z nim
porozmawiać przez kilka chwil.
- Oczywiście, rozumiem panie komisarzu. A ten handlarz bronią
ma jakąś specjalność?
- O, jego specjalnością jest wszystko, co tylko daje jakikolwiek
zysk. A w szczególności duże pieniądze. Poszukiwany jest za
nielegalny handel bronią oraz wszelkiego rodzaju sprzętem
wojskowym kradzionym w całym naszym regione, ale i za narkotyki,
za przemyt kamieni szlachetnych, metali strategicznych i
wszystkiego co jest zakazane. Mamy podejrzenia, że jest zamieszany
w niedawną próbę porwania księcia Karola, brytyjskiego następcy
tronu.
- No to rzeczywiście niezły ptaszek. Długo rozmawiali?
- Jakąś godzinę. Mam tu zdjęcia, niech pan zobaczy.
Fotografie robione przy pomocy silnego zoomu przedstawiały
Bermesa rozmawiającego z Żydem przy stoliku kawiarnianym, w
porcie i na ławce pod drzewem. Na jednym ze zdjęć Francuz
przekazywał swemu rozmówcy grubo wypchnaną kopertę.
- Jak widać doszli do porozumienia. Jeśli w kopercie są
studolarówki, to jest tam conajmniej dziesięć tysięcy. - Ocenił
Lambert z miną znawcy. - Albo i więcej.
- Przed wyjazdem z Francji Bermes dokonał kilku przelewów i
innych operacji bankowych, w które zamieszanych było conajmniej
dziesięć banków. Wydział finansowy z Metzu zajmuje się
rozgryzieniem dróg, którymi przeszły pieniądze, przed moim
wyjazdem nie mogli się jeszcze połapać. Bermes nie używa prawie
książeczki czekowej ani kart kredytowych, gdzie może płaci
przelewem albo gotówką. Ale w grę wchodziły sumy w granicach
pięciuset tysięcy franków.
- No to pewnie dziesięć tysięcy tam jest. A za dziesięć tysięcy
113
Adam Pietrasiewicz
można już trochę sprzętu kupić. Ale to już pana sprawa, pan sam
zobaczy na co wydał te pieniądze. Nasi ludzie są cały czas w okolicy
pana delikwenta, mamy z nimi stały kontakt, więc jeśli pan chce,
możemy go panu przekazać.
Wolałbym jednak, żebyśmy pozostali w stałym kontakcie. Nie
zna pan dobrze naszego terenu, wolę, żeby się pan nie zapędził
gdzieś za daleko. Pojedzie z panem nasz nowo promowany
inspektor, on pana poprowadzi w terenie, a pan pokaże mu jak
pracują fachowcy. Zgoda?
- Oczywiście, panie komisarzu. Czy da mi pan jakiś samochód?
- Z tym, to mogę mieć problemy, ale nie sądzę, żeby pan go tu
potrzebował. Bermes nie wynajął samochodu, porusza się pieszo,
wie pan, u nas wszędzie jest blisko. Dam natomiast panu miniradio,
dzięki któremu będziemy w stałym kontakcie.
Lambert wezwał do siebie młodego, mniej więcej
dwudziestotrzy letniego Kreola, który okazał się być tym młodym
inspektorem. Ubrany był wedle najnowszej mody w jaskrawo
kolorowe, obcisłe spodnie i Tshirt, który wedle najnowszego stylu
mienił się błyszczącymi kołami i zmieniał kolor w zależności od pory
dnia i wilgotności powietrza. Materiał, z którego był wykonany
przypominał bawełnę lecz robiony był w stu procentach z sztucznych
włókien czułych na światło słoneczne i na wilgoć.
- Mam na imię Ludwig. Moja mama uwielbia muzykę poważną, a
ja z tego powodu muszę cierpieć - młody człowiek podszedł do
Barthela z wyciągniętą reką i szerokim uśmiechem. - Mamy spędzić
razem parę dni i mam być pana przewodnikiem, czy tak?
- Dzień dobry, jestem Michel. - Barthel uścisnął wyciągniętą
rękę. - Czy mowemy zaczynać zaraz? Chciałbym już zobaczyć
naszego podopiecznego.
- No to chodźmy, chyba że pan komisarz...
- Nie, nie, idźcie już. I bawcie się dobrze.
Z biura Lamberta przeszli do magazynu, który do złudzenia
przypominał magazyn w biurach DST w Metzu. Dostali tam
mikronadajniki, których głośniki mocowało się w uchu a mikrofon
przylepiało się pod szczęką. Urządzenie było tak skonstruowane, że
pozostawało praktycznie niewidoczne. Techniki miniaturyzacji doszły
tak daleko, że żartowano czasem o nowych telewizorach wielkości
główki od szpilki.
Do Bermesa dotarli po kilkunastu minutach marszu. Prowadził
ich inspektor, który za nim szedł. Ludwig dał mu dyskretny znak, że
może odejść w momencie, gdy zobaczyli najemnika, który szedł ulicą
spokojnie oglądając sklepy.
Barthel założył ciemne okulary, by nie zostać rozpoznanym i
rozdzielili się. Ludwig wyprzedził Bermesa i starał się iść kilkanaście
metrów przed nim. Porozumiewali się przez miniradia i w ten sposób
Bermes nie miał możliwości zorientowania się, że ktoś za nim idzie.
Podeszli pod jakiś hotel gdzie obserwowany najemnik wszedł do
środka. Inspektorzy DST zatrzymali się, nie wiedząc przez chwilię, co
robić. Wejście do hotelu mogło być ryzykowne dla Barthela, więc
stanął przed wejściem starając się obserwować wchodzących i
wychodzących. Ludwig wszedł do środka.
Bermes siadł przy barze i zamówił coca colę. W zamontowanej
w uchu słuchawce Barthel usłyszał jak Ludwig zamawia sok
pomarańczowy. Barthela bawiła nieco sytuacja, w której mógł do
kreolskiego inspektora mówić, co chciał, a tamten nie mógł mu
odpowiedzieć.
- Ludwig, chcesz, opowiem ci dobry dowcip.
Kreol lekko chrząknął, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie
ma ochoty na Słuchanie dowcipów. Barthel jednak nie przejmując sie
tym nabrał powietrza by zacząć opowiadać, gdy nagle zobaczył
wchodzącego do hotelu człowieka, którego zdjęcie widział przed
godziną w biurze Lamberta.
- Ludwig, wchodzi Szlomo Guldberg. Postaraj się usłyszeć, o
czym rozmawiają.
Usłyszał przyspieszony oddech młodego inspektora i jakieś
szmery. Po chwili zapadła cisza, mikrofon mikronadajnika nie
przekazywał zbyt odległych odgłosów hotelowej kawiarni. Przekazał
centrali informację o namierzeniu poszukiwanego przez policję Żyda
i czekał. Po kilkunastu minutach niedaleko hotelu zatrzymał się
czarny Peugeot, a w sąsiedniej przecznicy autobus z kilkunastoma
uzbrojonymi policjantami. Z Peugeota wysiadło czterech mężczyzn i
skierowali się w stronę wejścia do recepcji. Policjanci z autobusu
wyszli na ulicę i ustawili się tak, by mieć na oku ulicę i hotelowe
drzwi.
Od tego momentu wydażenia potoczyły się bardzo szybko.
Siedzący na pobliskiej ławeczce senny mężczyzna wstał i szybkim
krokiem skierował się do kawiarni, w której siedzieli Guldberg z
Bermesem. Barthel usłyszał po chwili jakieś zduszone odgłosy
szamotaniny i charczenie jakby zarzynanego zwierzęcia. Z hotelu
prawie biegnąc wyszedł Bermes, a za nim Guldberg i człowiek, który
przed chwilą wszedł do środka.
Nadchodzący w ich stronę policjanci byli na tyle daleko, że nie
zdążyli zareagować, tym bardziej, że z kawiarni wybiegło kilka osób,
w tym jakaś rozhisteryzowana kobieta. Barthel nie widząc Ludwiga
115
Adam Pietrasiewicz
pełen najgorszych przeczuć pobiegł w stronę hotelu.
Na podłodze, w kałuży krwi, leżał chłopak, którego miał uczyć
jak działają profesjonaliści. Nie żył już, ale z rozprutego nożem
brzucha sączyła się jeszcze krew. Po chwili doszli cywilni i
mundurowi policjanci, którym nie udało się odnaleźć morderców
młodego inspektora.
Do późnego wieczora siedział w biurze komisarza Lamberta i
czytał raporty z akcji inwigilacyjnej prowadzonej przed jego
przyjazdem. Jedynym elementem, który mógł dać mu szansę na
odnalezienie Bermesa był jego pobyt na małym lotnisku sportowym
poprzedniego dnia po południu. Poprosił, aby komisarz Lambert
sprawdził, czy Bermes nie wynajął czasem samolotu.
Podejrzenia okazały się słuszne. Bermes wynajął samolot i był
już prawdopodobnie daleko poza Martyniką. Według tego, co mówił,
miał lecieć na St.Vincent, do Kingston.
Barthel zadzwonił jeszcze do Metzu, żeby dowiedzieć się o
stanie Lei, ale dziewczynka cały czas była nieprzytomna. Potem
poprosił Lamberta o zarezerwowanie lotu na St.Vincent.
- Dopadnę go, - powiedział, gdy Lambert odwiózł go do hotelu.
Rozdział 12
Porucznik Gates przeglądał jakieś papiery, które jedna z
sekretarek położyła mu na biurku. Ciągle jeszcze myślał o Karaibach,
na które wyjechał za Żelaznym na jeden dzień i żałował, że nie mógł
zostać tam dłużej. Te palmy, to morze, te dziewczyny... Życie oficera
FBI nie było do pozazdroszczenia. Tam mógł wygrzewać się na
słońcu, na białym piasku plaż, a tu za oknem była nowojorska zima, -
15ø Celsjusza (ile to będzie Fahrenheita? - pomyślał próbując
przeliczyć), wiatr i smog. Minęło już pięć dni od podróży, a jeszcze
był pod wrażeniem swego krótkiego wypadu.
Miał chociaż zdjęcia. Gdy sfotografował Żelaznego ze wszystkich
możliwych stron, narobił mnóstwo zdjęć z tamtejszych okolic, i
zdjęcia te zamierzał zachować dla siebie. FBI nie musiało wiedzieć,
jak tam było pięknie. Jessy z laboratorium fotograficznego obiecała
mu, że w sposób dyskretny odda mu je po wywołaniu. Będzie to taki
gwiazdkowy prezent od policji dla porucznika Gatesa.
Zadzwonił telefon.
- Poruczniku Gates, proszę mi przynieść dossier Żelaznego, jeśli
je pan ma.
- Tak jest panie dyrektorze, zrobiłem już raport, czekam jeszcze
na zdjęcia. Nie popędzałem laboratorium, bo sądziłem, że nie jest to
bardzo pilne.
- To po drodze niech pan tam wpadnie, może już mają. Chcę
zamknąć akta, mamy już wystarczająco dokumentów do tej teczki,
można sprawę zamknąć.
- Ale przecież nie wiemy z kim się spotykał na Karaibach...
- A tak bardzo to pana obchodzi poruczniku? Bo jeśli tak, to ja
mogę...
- Nie, panie dyrektorze, jeśli uważa pan, że sprawę można
zamknąć, to napewno tak jest. Myślę, że spotkał się tam z
przyjacielem z lat szkolnych albo z kolegą z wojska.
- No widzi pan, panie poruczniku. Rozumiemy się, niech mi pan
to przyniesie, przejrzę i oddam do archiwum, a panu dam coś
innego. Niech pan tu będzie za jakieś pół godziny.
Gates ruszył w stronę laboratorium zadowolony, że nie będzie
musiał "opiekować się" już Żelaznym. Miał nadzieję, że tym razem
dostanie jakąś bardziej interesującą sprawę.
Wszedł bez pukania do biura Jessy. Nie było jej, ale nad
drzwiami ciemni paliło się czerwone światełko - laborantka była w
środku i nie wolno było wchodzić. Usiadł przy jej biurku i zaczął
przeglądać stertę leżących fotografii. Szukał swoich, które chciał
117
Adam Pietrasiewicz
zabrać nic nikomu nie mówiąc, ale ich nie znalazł. Znalazł natomiast
mnóstwo innych ujęć, drobnych dealerów sprzedających narkotyki,
kilku kongresmanów z podejrzanie wyglądającymi kobietami, serię
fotografii jakiegoś przerażająco pokiereszowanego ciała i kilka
widoków okien nowojorskich biurowców.
Drzwi od ciemni otworzyły się i wyszła Jessy.
- Cześć Gates, wiesz, że nie wolno ci oglądać tych zdjęć? Ściśle
tajne, mój drogi.
- Przyszedłem po moje zdjęcia, szukałem ich na twoim biurku.
- Bardzo cię proszę, żebyś był łaskaw nie grzebać w moich
rzeczach. Bardzo tego nie lubię. Twoje zdjęcia mam w teczce na
szafce za tobą. A w ogóle to bądź łaskaw zejść z mojego krzesła, to
moje biuro i moje biurko.
- Czemu jesteś taka wściekła Jessy, nic ci nie zrobiłem. Dobra,
dawaj te fotografie i się zmywam. A jak ci przejdzie złość, to
zadzwoń do mnie, to cię zaproszę do nas na obiad.
Gates wstał, zabrał kopertę i wyszedł. Na korytarzu wyjął
fotografie i zaczął je przeglądać. Te, na których nie było nic poza
widokami plaż, palm i pięknych dziewczyn zostawił w kopercie, a
resztę wyjął. Uzupełnił dossier Żelaznego i ruszył do biura dyrektora
operacyjnego.
Przed drzwiami Johnsa przystanął by zamienić kilka słów z
dwoma starymi kumplami, którzy szybciej niż on awansowali i
pracowali już w biurach dyrekcji. Gdy stanął przed drzwiami i sięgnął
do klamki, drzwi otworzyły się gwałtownie i uderzyły go boleśnie w
nos. Opasłe, pełne dziennych raportów i fotografii dossier Żelaznego
wylądowało na ziemi a Gates trzymając się za rozbity nos zaczął
szukać po kieszniach chusteczki by zatamować krew.
- Bardzo pana przepraszam, naprawdę bardzo mi przykro.
Człowiek, który wychodził z biura Johnsa przykucnął i zaczął
zbierać rozsypane papiery. Z głębi biura nadszedł sam dyrektor.
- Co tu się stało?
- Znokautowałem pańskiego agenta, panie dyrektorze. Ale
proszę nie traktować tego jako zamach na amerykańską
administrację, chciałbym uniknąć nieporozumień dyplomatycznych.
Już panu lepiej? Niech pan pokaże nos - gość Johnsa wziął Gatesa
pod ramię. - Niech pan usiądzie, zajmę sie tymi papierami.
- W porządku Gates? - Johns powiedział to bardziej w trybie
oznajmującym niż pytając. - Niech pan idzie do ubikacji i przemyje
twarz. I może pan już dziś wracać do domu, niech pan obłoży sobie
nos lodem.
- Niech się pan nie trudzi, panie Taylor, zajmę się tymi
papierami - Johns schylił się i zaczął zbierać rozsypane akta. - Bardzo
pana przepraszam...
- To moja wina, powinienem... - Taylor zawiesił głos i zaczął
uważnie przyglądać się jednej z fotografii. - Panie dyrektorze, wiem,
że może się to panu wydać dziwne, ale czy możemy jeszcze na
chwilę wejść do pańskiego biura? Chciałbym z panem porozmawiać
na temat człowieka na tej fotografii.
Johns wziął zdjęcie z rąk Taylora, popatrzył na nie i zaprosił
gościa z powrotem do biura. Odwrócił się w stronę, w którą odszedł
Gates i zawołał:
- Poruczniku, jak się pan doprowadzi do porządku, proszę
jeszcze do mnie wpaść. I niech pan się postara zrobić to szybko.
Gates przepłukał w łazience chusteczkę zimną wodą, przemył
pokrwawioną twarz i po dziesięciu minutach zapukał do biura Johnsa.
- Niech pan siada poruczniku. Niestety, okazuje się, że nie
możemy zamknąć akt Żelaznego.
- Pan Taylor - ciągnął dyrektor - jest funkcjonariuszem pewnej
poważnej organizacji międzynarodowej i jak się okazuje, zna
człowieka, z którym Żelazny spotkał się na Barbados. Ale niech on
sam panu to opowie.
- Jeszcze raz pana przepraszam za ten wypadek - Taylor patrzył
Gatesowi prosto w oczy i wydawało się, że naprawdę jest mu
przykro. - Ale czasami wypadki są początkiem ważnych spraw. I tak
jest i tym razem.
Dowiedziałem się od pana dyrektora Johnsa kim jest pański
podopieczny, Walter Żelazny. Otóż ja znam człowieka, z którym się
spotkał, gdy byliście panowie wspólnie na Barbados, i jestem bardzo
zaniepokojony, że ci dwaj ludzie się znają. Mam pewne podstawy, by
twierdzić, że omawiali oni sprawy jak najbardziej niebezpieczne dla
naszej instytucji.
Moje dzisiejsze spotkanie z panem dyrektorem Johnsem
poświęcone było skądinąd temu zagrożeniu, którego jesteśmy
świadomi już od kilkunastu dni. Jednakże pańska akcja inwigilacyjna
zupełnie zmienia układ przewidywanych przez nas
niebezpieczeństw, a co za tym idzie, zdecydowanie wpływa na
metodę działania, którą musimy przyjąć.
Organizacja, którą reprezentuję jest fundacją medyczną
zajmującą się badaniami genetycznymi. W ramach naszych prac
współpracujemy również z Pentagonem co powinno uświadomić
panu ich wagę. Ich wagę, a także poufność, przynajmniej ich części.
Jeszcze przed kwadransem mieliśmy wrażenie, że pewni niezbyt
godni zaufania dziennikarze próbują wywlec na światło dzienne
119
Adam Pietrasiewicz
część wyników naszych prac, stąd moja obecność w biurach FBI. W
tej chwili jednak mam wrażenie, że pomyliłem się całkowicie w
ocenie niebezpieczeństw i myślę, że należałoby zająć się sprawą w
zupełnie inny sposób. Oczywiście jeśli pan dyrektor Johns się zgodzi -
Taylor zawiesił głos oczekując na odpowiedź Johnsa.
- Myślę, że sprawa jest jasna, panie Taylor. Skoro pan tu siedzi i
rozmawiamy, to nie po to, by opowiedzieć sobie ostatnio oglądany
film. Poruczniku Gates, zajmie się pan Żelaznym od nowa, chcę o
nim wiedzieć absolutnie wszystko, jeszcze dziś zostanie mu założony
podsłuch. Zmontuje pan ekipę pięciu ludzi, doświadczonych ludzi
poruczniku, nie chcę, żeby pojawił się jakikolwiek problem. Za tą
sprawą stoi Pentagon i jeśli coś sknocimy, to nas za to nie
pogłaszczą. A sprawę oddadzą naszym drogim kolegom i
konkurentom.
Trwające od lat współzawodnictwo między FBI i CIA nigdy nie
osłabło i każdy funkcjonariusz tych instytucji za podstawowy punkt
honoru uważał niedopuszczenie do wydarcia jakiegokolwiek dossier
przez konkurencję.
- Oddaję panu akta sprawy i chcę mieć raport dwa razy dziennie
na biurku. Sprawa jest ściśle tajna, nikt nie ma prawa wiedzieć nad
czym pan pracuje. Swojej ekipie powie pan, że kazałem jeszcze
dołożyć kilka papierów do akt Żelaznego. Aha, jeszcze jedno, pan
Taylor powiedział mi, że niewykluczoną jest akcja poza granicami
Stanów. Niech pan będzie gotów na natychmiastowy wyjazd. Przykro
mi, że ma to wszystko miejsce przed Świętami, ale służba nie
drużba. Zrozumieliśmy się?
- Tak jest panie dyrektorze. Ale czy mogę wiedzieć trochę
dokładniej, o co w tym wszystkim chodzi?
Johns popatrzył na Taylora, jakby czekał na jego zgodę. Taylor
ledwie zauważalnym ruchem oczu dał znak, żeby nic nie mówić.
- Poruczniku Gates, nie mogę dać panu pełnego dostępu do akt.
Tak jak mówiłem, sprawa jest ściśle tajna i od pana oczekuję jedynie
pełnych informacji na temat Żelaznego. Przykro mi bardzo
poruczniku.
- Przepraszam bardzo panie dyrektorze, ale jest to niezgodne
z...
- Wiem, poruczniku - Johns wpadł mu w słowo, nie dając
skończyć. - Wiem poruczniku Gates, że jest to niezgodne z naszymi
zwyczajami. Ale zapewniam pana, że tak musi być, nie jestem
upoważniony do wprowadzenia pana w szczegóły. Takie mam
rozkazy i tak je panu przekazuje. Czy wyraziłem się jasno?
- Tak jest, panie dyrektorze. - Gates był nieco zniecierpliwiony.
Nie lubił takich sytuacji. Zasadą przecież było, że oficer operacyjny
wprowadzany jest w całość akt sprawy i wie po co pracuje. Poza
nielicznymi przypadkami akcji wobec wysokich funkcjonariuszy, FBI
trzymało się ściśle tej zasady. Na ile można było mówić o zaufaniu w
tej instytucji, zasada była jego fundamentem.
- Widzę, że spowodowałem nieporozumienie między panem i
pańskim przełożonym, poruczniku - Taylor uśmiechnął się patrząc z
zakłopotaniem na oficera. - Nie było to moim zamiarem. Ale niech mi
pan wierzy, sprawa jest najwyższej wagi, nie chodzi tu o narkotyki
ani morderstwo. Chodzi tu o sprawy naprawdę poważne ja sam nie
znam ich całości.
Taylor przerwał i popatrzył na Johnsa. Ten wstał i wyszedł zza
biurka. Gates podniósł się i ruszył w stronę drzwi.
- Poruczniku, proszę przedstawić mi pierwszy raport jutro przed
ósmą rano. Pozostawiam panu wolną rękę we wszystkich
działaniach, niech pan się postara nie używać broni zanim się pan
nie dowie co knuje ten Żelazny. I wszystko, czego się pan dowie,
przedstawi pan mi pod stopniem tajności 2b.
Gates wyszedł na korytarz zamyślony. Stopień tajności 2b
odnosił się w niektórych przypadkach do malwersacji finansowych na
średnią skalę kongresmanów. Ot, informacje mogące złamać czyjąś
karierę, nic więcej. W aktach o utajnieniu 2b nie było raczej
samobójców, były to zwyczajne drobne afery. Afery, których należało
strzec jednak za wszelką cenę przed dziennikarzami.
Ale 2b raczej nie odnosiło się do mafii. W tych sprawach albo
dossier nie było utajniane wcale, co było normalne, albo też
utajnienie dochodziło do 1c czy 1b jeśli zamieszany był ktoś z kół
politycznych. "Dziwne, - pomyślał Gates, - dziwne i podejrzane."
Zszedł do swojego biura gdzie przekazał nowinę trzem kolegom,
których postanowił zabrać ze sobą. Gdy powiedział im, że od tej
chwili marka papierosów jakie pali Żelazny jest utajniona kodem 2b
nie mogli się nadziwić.
- Nie zadawajcie niepotrzebnych pytań - przerwał im dyskusję
Gates. - Nic was to nie obchodzi. Macie robić co wam każę.
- A czy może być gorąco?
- Jak się zapisywałeś do glin przyjacielu, to powiedziano ci
chyba, że twoje życie jest warte kilku gramów ołowiu, co? To nie
narzekaj teraz i do roboty. Skoro taki jesteś cykor, to będziesz ze
mną w ekipie.
- Tak jest, panie poruczniku.
Rozdzielili się na dwie ekipy i postanowili pracować po
dwanaście godzin. Pierwszą ekipą był Gates z młodym detektywem
121
Adam Pietrasiewicz
Reevsem. Gates zajrzał do akt Żelaznego.
- O tej porze powinien być w knajpie na obiedzie, przy 146
Avenue. Zawsze tam jada. Ja jeszcze zatelefonuję a ty idź i znajdź mi
odpowiedni samochód. Powiedz w warsztatach, że jak się zepsuje, to
im jaja pourywam. I radio ma działać, wszystko ma działać. A
popielniczka ma być pusta. No, leć.
Sięgnął po telefon i zadzwonił do żony. Przyzwyczajona była do
takich sytuacji, była żoną policjanta od dziesięciu lat i wiedziała co
robi mówiąc "TAK" przed pastorem, ale mimo wszystko, za każdym
razem, gdy dzwonił, by powiedzieć, że nie wróci do domu na noc,
coś ją ściskało w sercu. I zawsze czuł to. A ona nigdy nic nie mówiła,
nigdy nie miała pretensji i tylko myślała, kiedy nadejdzie ten dzień,
gdy to nie jej mąż zadzwoni, tylko jakiś inny oficer, by powiedzieć, że
mąż nie wróci na noc ani dziś, ani już nigdy.
- Kocham cię, uważaj na siebie. Bardzo na siebie uważaj.
- Będę uważał, ucałuj dzieciaki. A, i myślę, że z naszych planów
na week end nic nie wyjdzie, nie sądzę, żebym skończył. Musimy to
przełożyć.
Mieli iść z dziećmi do ZOO, a one nigdy nie chciały iść tylko z
mamą. Mówiły, że ZOO bez taty to nie jest żadna przyjemność.
Gates zastanawiał się, prowadząc samochód po ulicach Nowego
Jorku, dlaczego samochody policyjne zawsze muszą mieć coś
zepsute. Tym razem było to ogrzewanie. Albo buchało na nich
gorące nie do zniesienia powietrze, albo nie dmuchało wcale i przy
kilkunastostopniowym mrozie szyby pokrywały się woalką szronu.
- Powiedziałem ci, że wszystko ma działać, - powiedział do
Reeves'a, który usilnie próbował naprawić dmuchawę.
- O'Hara z warsztatów powiedział, że to najlepszy wóz jaki ma.
- Jak popracujesz jeszcze trochę, to się nauczysz, że O'Hara nie
kłamie tylko jak śpi. A i tego nie byłbym pewien. Dobra, stajemy. Idź
zobacz, czy Żelazny siedzi w środku.
Młody detektyw wysiadł, a Gates potrzymał jeszcze samochód
na obrotach, żeby nagrzać wnętrze. Żelazny lubił smacznie zjeść i
potrafił przy stoliku w restauracji siedzieć czasami i dwie godziny.
Reeves wrócił biegiem do samochodu.
- Już wychodzi, zobaczyłem go w szatni. Jest sam.
- Widziałeś gdzieś jego samochód?
Krwistoczerwony Pontiac Żelaznego rzucał się w oczy i Gates
przez ostatnie dwa tygodnie nie miał nigdy problemu z odszukaniem
go na ulicy. Ale teraz samochodu nie było.
- Nie widziałem, restauracja nie ma parkingu, musi gdzieś tu
stać.
Drzwi od restauracji otworzyły się i wyszedł Polak w szczelnie
zapiętym płaszczu. Na głowie miał futrzaną czapkę, w ręce niósł
aktówkę. Ruszył spokojnym krokiem w stronę Manhattanu.
- Znając nasze zasrane szczęście, to zaraz wejdzie do metra. A
tam go zgubimy i tyle z tego będzie.
- Czemu jest pan takim pesymistą, panie poruczniku? Nie
można tak...
- Tu przemawia twój brak doświadczenia, chłopcze. Prawa
Murphy'ego mówią, że jeżeli coś może się nie udać, to napewno się
nie uda. Ja nie jestem pesymistą, jestem dobrze poinformowanym
optymistą. Nauczysz się tego jeszcze.
- I niech ci nie przyjdzie do głowy w metrze przeskakiwać nad
barierką. - Ciągnął Gates. - Nie kręcimy filmu gangsterskiego, tylko
mamy robotę do zrobienia. Kupisz bilet jak wszyscy.
- A pan ze mną nie pójdzie?
- Pójdę, ale nie będziemy szli razem. Załóż sobie nadajnik do
ucha.
Żelazny nie wszedł do metra. Zatrzymał się przy krawężniku i
wsiadł do przejeżdżającej taksówki. Ruszyli za nim aż do biur Pan
Am. Tam Polak wysiadł i wszedł przez oszklone drzwi do kas
biletowych.
Gates połączył się natychmiast z biurami FBI.
- Mówi Gates, kod 44032. Samochód 442. Sprawdźcie wszystkie
rezerwacje od tej chwili w biurach Pan Am'u przy 142 Avenue. Jedna
powinna być na nazwisko Żelazny. Ż - E - L - A - Z - N - Y. ... Nie, nie
wiem w jakim kierunku. Jeśli będzie rezerwacja na to nazwisko,
zarezerwujcie i dla mnie. Kod 2b, powtarzam, kod 2b. Uprzedzić
dyrektora Johnsa. Skończyłem.
Gates odwiesił mikrofon i z uśmiechem popatrzył na swojego
pasażera.
- Widzisz chłopcze? Czasami dobrze być gliną. Twój bezpośredni
przełożony, czyli ja, poleci sobie samolotem. A ty tu zostaniesz.
- To niesprawiedliwe panie poruczniku. Ja też bym chciał sobie
polecieć na Karaiby, tak jak pan wtedy.
- A kto ci powiedział, że to ma być sprawiedliwe? Pokaż mi gdzie
w regulaminie jest napisane, że praca w FBI ma się opierać na
zasadach sprawiedliwości?
Gdy Żelazny wyszedł z biur kompanii lotniczej w radio odezwał
się głos policjantki z centrali.
- Wzywam kod 44032, porucznik Gates.
- 44032, samochód 442, Gates. Macie już tę rezerwację?
- Ma pan samolot za trzy godziny, do Fort de France na
123
Adam Pietrasiewicz
Martynice. Uprzedziliśmy lotnisko o pańskiej obecności, może pan
wsiadać z bronią. Dyrektor Johns kazał przekazać panu, żeby oddał
pan Żelaznego drugiej ekipie i leciał do domu po rzeczy i prosto na
lotnisko, gdzie dostanie pan sprzęt fotograficzny i pieniądze.
Ruszył do domu zostawiająć młodemu detektywowi samochód z
poleceniem przekazania Żelaznego drugiej ekipie. Sam wsiadł w
taksówkę.
Żona, jak to zwykle żona, przyjęła wiadomość o wyjeździe z
mieszanymi uczuciami. Nie lubiła jego samotnych wyjazdów, trochę
dlatego, że nie chciała zostawać sama, trochę dlatego, że była
zazdrosna. Gates żartował zawsze, że ma dziewczynę w każdym
porcie. Ot tak, żeby się z nią podrażnić. Wiedziała, że jest to bez
sensu, że zazdrość prowadzi do nikąd, ale nie potrafiła nad nią
panować.
- Jak poznam jakąś piękną Kreolkę, to ci przywiozę jej zdjęcie.
- Tatusiu, a co to jest kreolka? - pięcioletnia córeczka Gatesa
stała obok matki i próbowała jej pomagać przy pakowaniu walizki
ojca.
- Kreolka drogie dziecię, to jest taka marka samochodu. Bardzo
ładnego samochodu. A tatuś lubi ładne samochody.
- Jak będę duża to ci kupię kreolkę tatusiu.
- Dobrze córeczko - Gates z rozbawieniem popatrzył na żonę,
która z trudem opanowywała śmiech. - Jak będziesz duża, to ci
pokażę, jaką kreolkę chciałbym mieć i mi ją kupisz.
- A czy ja też będę mogła jeździć na kreolce?
Żona Gatesa nie mogła opanować wybuchu radosnego śmiechu.
Porucznik natomiast zachowując kamienną twarz odpowiedział
zdziwionej śmiechem mamy córeczce.
- Kochanie, nie jeździ się na samochodzie tylko samochodem. I
myślę, że mamusia by ci nie pozwoliła. Ale zapytaj jej.
- Wkładam ci koszule z krótkimi rękawami, pięć zmian bielizny i
trzy pary spodni. Chcesz garnitur?
- Jeden zapakuj, jak będę jeździł na kreolce, to muszę być
porządnie ubrany.
Oboje parsknęli śmiechem. Gates przytulił żonę, pocałował
dzieci i wyszedł. Pod domem wsiadł do zamówionej taksówki i ruszył
na lotnisko.
W kolejce do rejestracji bagażu ustawił się kilka kroków za
Żelaznym. Nie chciał, żeby przypadkiem posadzono go obok niego.
Przy oddawaniu bagażu poprosił pracownika za ekranem komputera,
żeby sprawdził, gdzie siedzi ten czarnowłosy jegomość, i żeby dał
miejsce w drugim końcu samolotu.
Zdziwiny urzędnik chciał coś powiedzieć, ale na widok
dyskretnie pokazanej legitymacji FBI szybko zaczął stukać w
klawisze.
- Ma pan miejsce 27 G. Dla niepalących. Jest pan za nim,
ubikacja jest z drugiej strony, nie powinien koło pana przechodzić.
Czy mam uprzedzić obsługę samolotu?
- Nie, to niepotrzebne.
Policjanci kontrolujący bramkę przepuścili go bez problemu. Gdy
przechodził wyłączyli urządzenie wykrywające przedmioty metalowe
i pistolet w kaburze pod pachą nie dał o sobie znać.
W samolocie Gates pomyślał o dzieciach. Za dwa tygodnie
Święta, trzeba będzie pomyśleć o prezentach. Dla żony postanowił
kupić francuskie perfumy - Martynika była przecież departamentem
Francji.
125
Adam Pietrasiewicz
Rozdział 13
- Złapał pan pana Boga za nogę - powiedział Overwood
podchodząc do wyciągniętego na plaży Goldmana. - I oni panu za to
płacą?
- Tak to czasami bywa, panie kapitanie. Nie ukrywam, że
podoba mi się moja, że się tak wyrażę, praca. Szczególnie w takie
dni, jak dziś. Tyle, że jak wszystko dobrze pójdzie, to za dwa
tygodnie pan będzie siedział z rodziną przy wigilijnym stole, a ja cały
czas będę tutaj.
- Nie mam rodziny. - Twarz Overwooda zachmurzyła się na
chwilę. - Straciłem wszystkich w zamachu w Passadenie...
Przed kilku laty przez Stany Zjednoczone przeszła fala
krwawych zamachów terrorystycznych. Nasłani przez jakieś
organizacje arabskie szaleńcy, finansowani prawdopodobnie z kas
irackich, postanowili pomścić hańbę, za jaką uważali przegrany
konflikt w Zatoce Perskiej. Bomby wybuchały wszędzie, conajmniej
jedna dziennie, i doszło do tego, że ludzie zaczęli się bać.
Władze były bezsilne, CIA ręka w rękę z FBI starały się uprzedzić
krwawe ciosy, ale wszystko odbywało się w takim tempie, że okazało
się, iż są bezsilni. Codzienne dzienniki telewizyjne zaczynały się od
relacji z kolejnych zamachów, skierowanych przeciwko wszystkiemu
i wszystkim. Bomby wybuchały w centrach handlowych, na ulicy w
godzinach szczytu, w szkołach i urzędach.
Bomba, która wybuchła w Passadenie była pierwszą. Wybuchła
w ogromnym centrum handlowym, w sobotnie popołudnie.
Terroryści postanowili nie dać szansy nikomu. Gigantyczny budynek
centrum zawalił się, jak domek z kart. Bomba, która była całym
zespołem bomb i granatów kulkowych. Było siedmiuset zabitych i
dwustu rannych. Większość poranionych była w stanie, w którym
woleliby zginąć niż cierpieć.
- Przykro mi, przepraszam kapitanie.
- Wie pan, panie Goldman, jeszcze dziś jakoś nie potrafię sobie
wytłumaczyć, że oni nigdy nie wrócą. Miałem żonę, syna i córkę. Dziś
nie mam nic. Ma pan dzieci?
- Mam i myślę, że potrafię zrozumieć pański ból.
- Sądzę, że nie można tego zrozumieć. Nie chcę pana urazić, ale
myślę, że jeśli się tego nie przeżyło, to nie można tego zrozumieć. To
siedzi w panu jak wrzód, nie daje spać. Jedyne, co pozostaje, to
ucieczka do przodu, żeby zapomnieć. Ale tego się nie zapomina.
Ale nie roztkliwiajmy się nad sobą, mam tu pana pilnować, i
tego pańskiego bunkra, a nie opowiadać ponure historie. W każdym
razie, w ramach pilnowania pana, może byśmy popływali? Nie widzę
na horyzoncie wrogich lotniskowców, które mogłyby nas
zaatakować, więc myślę, że desant nie nastąpi zaraz. Co pan na to?
- To pan jest tu szefem obrony wyspy. Porobił pan już okopy? Bo
jak nie, to mam bunkier do pańskiej dyspozycji...
- Dziwny jest ten bunkier. Wie pan co? Taki bunkier, to
wytrzyma i atak nuklearny. Ciekaw jestem, co pan tam trzyma?
Wiem, że to nie moja sprawa, ale jestem ciekaw. I nie oczekuję od
pana żadnej odpowiedzi...
- Ależ nie ma problemu, kapitanie. Prezydent założył tu sobie
piwnicę z winami, a ja jej pilnuję. Jest to bardzo niebezpieczna
robota, szczególnie dla zdrowia. Mam już początek marskości
wątroby i co raz włażą na mnie pająki i węże... A, tak à propos, jeśli
nie ma pan nic przeciwko temu, to wpadnę wieczorem do chatki i
napijemy się prawdziwego rumu z Martyniki. Co pan na to?
- Wie pan, panie Goldman, jako stary żołnierz, jestem
człowiekiem z zasadami. Tak więc, skoro ktoś mi coś proponuje, to
nie mogę odmówić.
Obaj mężczyźni zaśmiali się głośno i po chwili, zostawiwszy
ubrania na piasku, zanurzyli się w ciepłych wodach zatoczki.
*
Elsa Halsworth wyszła z pomieszczenia klonów i skierowała się
w stronę części mieszkalnej bunkra. Nie lubiła zbyt długo siedzieć z
klonami po zabiegu dememoryzacyjnym, nie mogła się cały czas
przyzwyczaić do ich mglistych, jakby szklanych oczu, które nabierały
nieco życia dopiero po dwóch, trzech tygodniach od zejścia z sali
szubienic. Robiła jedynie minimum tego, co musiała, i jak mogła, tak
unikała dodatkowych robót.
Poprzedniego dnia wieczorem wszystko już przygotowała.
Cieszyła się, że za kilka dni będzie wyzwolona od tej strasznej pracy,
że będzie wyzwolona od pracy w ogóle. "Człowiek nie jest stworzony
do pracy. Gdyby człowiek był stworzony do pracy, toby się nie
męczył." Często powtarzała sobie tę zgrabną formułkę, którą
powiedział jej kiedyś Jacky.
A jutro będzie już daleko stąd, a potem inni będą za nią
pracować, a ona się będzie opalała, popijała koktajle, jadła owoce i
tak już do końca życia. Jacky obiecał jej, że jak już będzie po
wszystkim, to może nie będą najbogatszymi ludźmi na świecie, ale
niczego im już nigdy nie zabraknie. No i, że będą nareszcie razem.
Elsa Halsworth miała 28 lat i uznała, że już najwyższa pora
ustatkować się, założyć dom i mieć rodzinę. Miała już z kim, Jacky
był najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznała.
127
Adam Pietrasiewicz
Pozostał problem, za co. Ale tym miał zająć się Jacky, właśnie jutro. A
ona miała jedynie zablokować generator, dokładnie o wpół do ósmej
rano. Ani wcześniej, ani później.
Już raz to zrobiła, okazało się że reakcja była taka, jak
przewidziała. Drzwi zostały otwarte przez Goldmana i nikt ich nie
zamknął. Goldman miał prawdopodobnie klaustrofobię, a jak się ma
klaustrofobię, to już sama myśl o zamkniętych drzwiach może
przyprawić o zawał serca. Jutro też otworzy drzwi. I przyjedzie Jacky,
wejdzie przez te drzwi i ją zabierze.
Jedynym problemem byli ci żołnierze. O tym Jacky nic nie mówił,
przylecieli przed kilku dniami helikopterem i usadowili się w domku
Goldmana. Goldman powiedział, że to ludzie do wymiany min, ale ci
co przylatywali do wymiany min, to zostawali najwyżej dzień, dwa i
odlatywali, a ci siedzieli już dużo dłużej. Ale jeśli nawet Jacky o nich
nic nie wie, a pewnie wie, bo on wie wszystko, to i tak sobie z nimi
da radę. Jak był na wojnie, to nie takich już widział. Opowiadał jej, jak
strzelał do ludzi, zawsze szybciej niż tamci do niego.
Tak, żołnierze nie poradzą sobie z Jackym, nikt sobie z nim nie
poradzi. "Tylko ja potrafię go ujarzmić", pomyślała uśmiechając się
do siebie. "I ujarzmię, i już na zawsze będzie mój."
Weszła do swojego pokoju, siadła na łóżku i z szuflady wyjęła
małe zawiniątko. Rozwinęła folię aluminiową i rozłożyła na stoliku.
Leżał przed nią kawałek masy przypominającej plastelinę. Miała to
wrzucić dokładnie o wpół do ósmej do baku generatora. Jacky
powiedział, że gdy ta plastelina się rozpuści, to silnik zacznie
pracować na tak wysokich obrotach, że po chwili się rozpadnie. I że
nikt nigdy się nie dowie co to było.
"A z resztą nawet jakby się dowiedział, to będzie to bez
znaczenia, będą już z Jackym daleko, na jakiejś wspaniałej wyspie,
na leżaku na plaży". Nastawiła budzik na siódmą. przed
nastawieniem sprawdziła jeszcze czy na pewno działa, głupio byłoby
zaspać. Jacky powiedział jej, że najlepiej przygotowane akcje
czasami nie udają się właśnie przez takie głupoty, jak nie działający
budzik czy wyładowany akumulator w samochodzie.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Kto tam? zapytała pospiesznie pakując "plastelinę" w folię.
- To ja, Daniel, mogę wejść?
- A musisz? - Elsa nie bardzo miała ochotę widzieć się z
Danielem akurat w tej chwili. Pewnie, że przespała się z nim ostatnio
kilka razy, ale to dlatego, że każda normalna kobieta potrzebuje od
czasu do czasu przespać się z mężczyzną. Tyle, że nie upoważnia to
go do wyobrażania sobie Bóg wie czego. A Danielowi się spodobało i
teraz coraz częściej pukał do jej pokoju.
- Wpadłem, żeby zobaczyć co robisz.
- No to zobaczyłeś, siedzę na łóżku i rozmyślam. Zadowolony
jesteś?
- Czemu jesteś taka nieprzyjemna? Coś jest nie tak?
- Wszystko jest w porządku, tyle że nie mam ochoty dziś nikogo
widzieć.
- Nawet mnie? - W głosie łysego Daniela słychać było żal
pomieszany z niedowierzaniem.
- Nawet ciebie. Czy ty sobie wyobrażasz, że jak poszliśmy do
łóżka ze sobą, to teraz już wszystko możesz? Jeśli tak myślisz, to się
mylisz. Poszliśmy do łóżka, bo miałam na to ochotę... A z resztą co ja
ci się będę tłumaczyć. Słuchaj Daniel, jak będę miała na ciebie
jeszcze ochotę, to zadzwonię. A teraz zjeżdżaj, chcę być sama.
Łysy Daniel nic nie odpowiedział. Zamknął za sobą drzwi i ruszył
w stronę swojego pokoju. "Takie to już one są", pomyślał siadając na
fotelu.
*
Promienie popołudniowego słońca oświetlały bezmiar wód
oceanu. Co jakiś czas błyskały łuski wyskakujących z wody
latających ryb. Przed dziobem kutra i po bokach płynęło stado
delfinów. Wyglądało na to, że bawi je ściganie się z łodzią,
Jacky Neurohr siedział przy sterze i leniwie przyglądał się
spokojnym falom. Koło sterowe zaczynało już być przeżytkiem
przeszłości, system satelitarnego naprowadzania jednostek morskich
był na tyle sprawny, że automatyczny pilot nie tylko utrzymywał
wyznaczony kurs, ale dbał o niedopuszczenie do zderzenia z inną
jednostką, a podobno potrafił w całkowitej mgle samodzielnie
wprowadzić statek do portu. Wszystkie ponad dziesięciometrowe
jednostki były wyposażone w to nowoczesne urządzenie
elektroniczne, a od niedawna, ze względu na znaczny spadek
kosztów, nawet i mniejsze.
Robert Maurer stał na dziobie i patrzył na delfiny. Gładka skóra
morskich ssaków błyskała w słońcu i wyglądało to jak pokaz
sztucznych ogni.
- Widziałeś jak te ryby potrafią szybko płynąć? - zapytał
Neurohra.
- To nie ryby Robercie. To ssaki.
- Jak siedzą w wodzie, to ryby. Myślisz, że to się da zjeść?
- Ponoć delfiny są jadalne. Ale ja osobiście nie mam ochoty na
delfina. Nawet nie wiedziałbym jak przygotować mięso. Wolę zjadać
nasze puszki.
129
Adam Pietrasiewicz
- Mam ochotę postrzelać. Nie masz nic przeciwko temu?
- Wiesz co Robert? Powiem ci, że jak byłem mały, to bardzo
wiele czytałem o delfinach. Ponoć to są zwierzaki tak samo
inteligentne jak ludzie. Mózg to nawet mają większy. I słyszałem, że
czasami ratują rozbitków. Więc wolałbym, żebyś do nich nie strzelał.
- Jak chcesz, ale nudzi mi się.
- Niedługo powinniśmy dopłynąć w okolice wyspy, będziesz
wtedy miał co robić. Popatrzysz sobie przez lornetkę, to się
rozerwiesz. Musimy zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. A
narazie sobie posiedź i popatrz na morze.
- Nie lubię wody. - Maurer usiadł na dziobie, spuścił nogi nad
fale i przez dłuższą chwilę się nie odzywał.
Neurohr usiadł na fotelu sternika i sięgnął po ostatni biuletyn
meteo. Nic się nie szykowało w ich rejonie, bezchmurne, czyste
niebo zapowiadało spokojną akcję. Przez najbliższe dni nie powinno
padać ani nie powinno mocniej wiać.
Zastanawiał się, czy próbować łączyć się z Bermesem, ale w
końcu zrezygnował, nie miało to żadnego sensu ani celu. Jutro rano o
ósmej spotkają się i tak. A narazie mieli obserwować wyspę, w
okolice której powinni dopłynąć za jakieś pół godziny.
Słońce dochodziło już do horyzontu gdy zobaczyli Wyspę Św.
Patryka. To znaczy zobaczyli jakąś wyspę, a urządzenia nawigacyjne
stwierdzały, że jest to wyspa Św. Patryka. Neurohr wyłączył silnik,
zszedł do części mieszkalnei i wyszedł na pokład z wielką wojskową
lunetą, przez którą, jak twierdzili producenci, można policzyć siwe
włosy na głowach kosmonautów na Księżycu. Rozstawił trójnóg i
przyłożył oko do okularu.
Maurer zszedł z dziobu kutra i stanął koło Neurohra.
- No i co, widać coś?
- Widać, zaraz ci dam, to sobie popatrzysz... Czekaj no,... -
Neurohr zamarł i zaczął uważnie przypatrywać się wyspie - Robert,
mam wrażenie, że tam jest wojsko. Popatrz sam.
Maurer podszedł do lunety, schylił się i zaczął patrzeć.
- Zielone berety, szefie. Conajmniej trzech. I oficer. Tego chyba
nie było w planie, co?
- Nie było. Skąd oni się tam wzięli? - pytanie było jak najbardziej
retoryczne, Maurer nie mógł wiele wiedzieć na ten temat.
- To co, lądujemy mimo wszystko?
- Poczekaj, narazie skontaktuję się z Bermesem. Zadecydujemy
razem. Myślę, że to ekipa do wymiany min.
- Bo jeśli chodzi o mnie, to...
- Robert, pieniądze dostaniesz w każdym razie. Nikt nikogo tu
nie ma zamiaru robić w konia. - Neurohr nie mógł ukryć
zdenerwowania.
- Nie to chciałem powiedzieć szefie. Mnie tam zielone berety nie
przeszkadzają, tylko chodzi o to, że to trochę komplikuje sprawy. Ale
ja mogę strzelać i do zielonych beretów. Mnie tam jest bez różnicy.
- Muszę skontaktować się z Bermesem. - Odpowiedział Neurohr i
wszedł do kabiny sternika, gdzie był radiotelefon.
*
Klimatyzacja w hotelu Excelsior nie była wystarczająca, by
wysuszyć pot zbierający się na czole Bermesa. Po telefonie od
Neurohra zaczął naprawdę się niepokoić. Najpierw ta historia w
Metzu, potem na Martynice, gdzie za nim chodzili, teraz wojsko na
wyspie. Wygląda na to, że nie wszystko układało się według planu.
Zawsze jak się niepokoił, to się pocił. Nie potrafił tego
opanować. I to nie ręce, jak to bywa zazwyczaj, ale na czole. Czasem
aż tak, że pot spływał mu na oczy. Teraz też miał mokre czoło.
Jeśli na wyspie jest dużo wojska, to po prostu po wylądowaniu
otoczą ich i wyjmą jak kasztany z ognia. I tyle będzie z ich planów.
Neurohr powiedział, że było przynajmniej trzech i oficer. Jeśli to byli
wszyscy, to jeszcze można było działać, jeśli było ich pięc razy tylu,
to lepiej było zwinąć bagaże i zakończyć akcję. Co do ekipy
saperskiej, o której mówił Jacky, było to raczej mało prawdopodobne.
Nie byliby to komandosi. Poza tym ekipa do wymiany min nie
zostawała na wyspie na dłużej. Więc pewnie Asocjacja czegoś się
spodziewa. Rozsądek nakazywałby pięć razy zastanowić się przed
rozpoczęciem jakiejkolwiek akcji.
Tyle, że nie bardzo miał wybór. Wydał już tyle pieniędzy, że
nawet nie bardzo miałby za co wrócić do Metzu. A ponadto trzeba
było zapłacić chłopakom, bez względu na to, czy akcja się odbędzie,
czy nie.
A jeszcze na dodatek w Metzu czekało na niego DST. Co do tego
nie miał już wątpliwości. Po rozróbie w knajpie w Fort de France nie
miał co liczyć na pozostanie w cieniu. Nie złapali go, to prawda, ale
ktoś go napewno widział, a może i sfotografował. Po śmierci tego
cholernego gliny, któremu Szlomo wpakował nóż w brzuch, długo się
będzie tłumaczył francuskiej policji, jeśli go złapią. Lepiej już do
Francji nie wracać.
Usiadł na łóżku w oczekiwaniu na telefon od Neurohra. Umówili
się, że zadzwoni za godzinę. Przez godzinę powinni zorientować się
ilu jest na wyspie żołnierzy. Zdecydują wtedy co robić dalej.
*
Gates z lotniska Lamentin na Martynice dojechał za Żelaznym
131
Adam Pietrasiewicz
do hotelu Imperatrice w Fort de France taksówką. Polak nie
zorientował się, że ktoś za nim jedzie, przynajmniej nie starał się
Gatesowi uciec.
W czterogwiazdkowym hotelu nie jest łatwo o pokoje. Nawet
gdy są wolne, ponury, aczkolwiek uprzejmy portier odpowie zawsze,
że miejsc nie ma. Zawsze trzeba ponalegać, i zawsze jakiś wolny
pokój się znajdzie.
Żelazny najwyraźniej nie obawiał się braku wolnych pokoi. Ktoś
musiał mu zarezerwować. Gates zaniepokoił się nieco, że dla niego
nie będzie miejsca, ale International Business Card Visa rzeczywiście
otwiera wiele drzwi, i gdy portier zobaczył kartę kredytową Gatesa
(w rzeczywistości była to karta FBI, ale tego nikt nie musiał wiedzieć)
wolny pokój się znalazł.
- Czy możliwym byłoby, żebym miał pokój na tym samym
piętrze, co pan Żelazny? - zapytał człowieka za kontuarem podając
mu dyskretnie studolarowy banknot. - I chciałbym, żeby się o tym
nie dowiedział oczywiście.
Recepcjonista nic nie odpowiedział. Wyjął jakieś papiery,
którymi przykrył zielony banknot, sięgnął i po klucz.
- Pokój 317, trzecie piętro. Tamten pan ma 316, zaraz obok. Nie
ma niestety połączenia przez wewnętrzne drzwi. Czy będzie pan
używał telefonu?
- Tak proszę mi włączyć. Bagaż wniosę sam. - dodał Gates
widząc, że recepcjonista chce wezwać kogoś do wzięcia walizek.
Recepcjonista popatrzył z niesmakiem na nowego klienta, ale
zabrał rękę z dzwonka. Ci Amerykanie nigdy nie nauczą się dobrych
manier, pomyślał. Ale przynajmniej płacą, więc trzeba robić dobrą
minę do złej gry.
- Czy zostanie pan u nas na długo?
- Nie wiem, prawdopodobnie na kilka dni, czy sprawia to jakiś
problem?
- W naszym hotelu nigdy nie ma żadnych problemów, panie
Gates. - Odpowiedział recepcjonista oddając kartę kredytową. -
Słowo "problem" wymazaliśmy z naszego słownika.
- Miło to słyszeć, chociaż jedno miejsce na ziemi, gdzie wszyscy
są zadowoleni.
Recepcjonista nie wyczuł ironii w głosie nowego klienta. Podał
klucz i odprowadził wzrokiem Gatesa, gdy ten kierował się do windy.
Następnie wprawnym ruchem schował do kieszeni zielony banknot,
który postanowił dać w prezencie swojemu siostrzeńcowi na
imieniny. Sam zarabiał tyle, że nie musiał liczyć na drobne napiwki.
Gates wszedł do pokoju, położył walizkę na łóżku, a torbę ze
sprzętem fotograficznym na podłodze. Włączył telewizor i nastawił
CNN. Najstarszą informacyjną amerykańską stację telewizyjną
można było odbierać na całym świecie, skądinąd wszyscy
producenci telewizorów regulowali kanał 9 na jej częstotliwość.
Informacja była podstawowym surowcem przetwarzanym przez ludzi
od ostatnich dwudziestu pięciu lat. A Gates lubił być dobrze
poinformowany.
*
Doktor Gilbert Alin z kliniki Claude Bernard w Metzu siedział bez
ruchu przy biurku. Pielęgniarka, która weszła do gabinetu przez
chwilę myślała, że z lekarzem jest coś nie w porządku.
- Przepraszam, panie doktorze, chciałam...
- A, to pani, co się stało?
- Czy wszystko w porządku panie doktorze?
- Wie pani, siedzę tu od 72 godzin. Spałem może wszystkiego 5.
A tak poza tym to wszystko w porządku. Coś nowego? Jak tam Lea?
- Bez zmian, przed dziesięcioma minutami miała lekki spadek
ciśnienia, 100 na 60, ale stan jest stacjonarny. Elektrokardiogram
bez zmian. Jest przytomna, ale bardzo słaba. - Pielęgniarka
przerwała i przez chwilę patrzyła baz słowa na lekarza.
- Czy myśli pan, że znajdziemy?
Alin odwrócił wzrok. Umierające dzieci były najstraszniejszym
widokiem, jaki przyszło mu oglądać w ponad dwudziestopięcioletniej
karierze lekarskiej. Uczył się, by być lekarzem, ratować ludzi, a nie
prowadzić ich do śmierci. A śmierć dziecka była najtrudniejszym, ale
nieodłącznym elementem jego praktyki.
- Wie pani, od trzydziestu lat siedzę w środowisku lekarskim.
Nawet więcej, bo moi rodzice też byli lekarzami. Jak zaczęto robić
przeszczepy, to bardzo wiele mówiono o tych, które się udały,
niewiele o tych, których nie zrobiono z braku dawcy. I im więcej
gazety i telewizja robiły szumu wokół sprawy, tym mniej znajdowało
się dawców. Bo gdy powiedziano w telewizji, że potencjalnym dawcą
jest każdy, kto nie ma przy sobie dokumentu, w którym jest
napisane, że nie chce być dawcą, wszystko się zawaliło. Tym
dziennikarzom wydawało się, że wszyscy tak chętnie oddadzą swoje
serce czy nerkę w razie wypadku, a tu okazało się, że kupa ludzi
zaczęła przechadzać się po ulicy z takimi właśnie dokumentami. I
ilość przeszczepionych organów spadła do 3/4 ilości przeszczepów
przed podaniem tej informacji.
Wie pani ile jest w Metzu osób czekających na przeszczep
serca? Wczoraj było ich 15. Dziś nie wiem, pewnie o kilku mniej, bo
już nie doczekali. A jutro, pojutrze, albo za tydzień, będzie jeszcze o
133
Adam Pietrasiewicz
jedną mniej, o to szesnastoletnie dziecko.
Alin spuścił głowę i smutno popatrzył na pielęgniarkę. Drżały mu
ręce, ledwie dawał radę siedzieć wyprostowany.
- Jest pan bardzo zmęczony, doktor Defives mówił mi, że
przyjdzie za pół godziny i pana zastąpi. Niech się pan położy na
kozetce, zrobię panu kawy.
- Niech pani nie robi kawy, bo będzie następny klient do
przeszczepu. Od przedwczoraj musiałem wypić conajmniej 5 litrów.
Jeśli by pani mogła natomiast przynieść mi soku pomarańczowego i
zrobić mi dożylnie półtora centymetra Melfortu 500.
Pielęgniarka wyszła z gabinetu żeby przygotować zastrzyk.
Skoro Alin decydował się na Melfort, widać chciał jeszcze zostać w
szpitalu. Wiedziała, że nie ma go co namawiać na powrót do domu.
Za dobrze go znała.
Kiedyś poszła fama po szpitalu, że Alin się narkotyzuje. Jakiś
pacjent zobaczył, że lekarz robi sobie sam zastrzyk i rozpowiedział
wszystkim o swym odkryciu. Dużo trzeba było czasu i argumentów,
by przekonać pacjentów, że doktor Alin nie jest narkomanem. Że
jeśli wstrzykuje sobie Melfort, środek wzmacniający, oddalający
potrzebę snu i pozwalający na zachowanie pozorów pełnej
sprawności, to tylko dla ich dobra. Od tego czasu dyrekcja szpitala
zabroniła lekarzom robienia sobie samodzielnie iniekcji. Miały się
tym zajmować pielęgniarki.
Rozdział 14
Dzień na szerokościach równikowych wstaje nagle. Słońce
pojawia się na horyzoncie i z nocy robi się dzień. Nie ma momentu,
w którym miliony ludzi wyglądając przez okno rano stwierdza, że to
już niedługo, ale można jeszcze sobie pospać.
Neurohra obudziły pierwsze promienie słońca. Robert spał
jeszcze i Jacky postanowił go nie budzić. Była szósta, mógł jeszcze
spać przez pół godziny.
Wyszedł na pokład i usiadł na dziobie patrząc na ryby i delfiny
przepływające koło kutra. Starał się nie myśleć o akcji, ale jak zwykle
odczuwał niepokój. Nie wstydził się tego niepokoju, zawsze uważał,
że jak ktoś się nie boi śmierci, to musi być szalony. Uważał nawet, że
ta odrobina niepokoju zmieszanego ze strachem daje mu zastrzyk
adrenaliny tak potrzebnej w czasie akcji.
Tym razem niepokój zwiększył się, od momentu gdy się
zorientowali, że na wyspie jest wojsko. Pięciu żołnierzy z oficerem,
zielone berety. Wyglądało na to, że nie spodziewają się poważnego
ataku, nie wyglądali na żołnierzy w stanie pełnej go-towości bojowej.
Ale byli to jednak komandosi i znali się na swojej robocie.
W innej sytuacji prawdopodobnie akcja zostałaby odłożona. Ale
ani Bermes ani on nie mieli już drogi odwrotu - przygotowania
pochłonęły całe oszczędności jednego i drugiego i w chwili obecnej
byli skazani na sukces.
Niepokojącą była obecność na wyspie dodatkowego radia.
Komandosi z pewnością posiadali swoje, przez które mogli wzywać
posiłki. Plan przewidywał zaatakowanie bunkra z helikoptera i w
pierwszym momencie zniszczenie anten. To miało odciąć
mieszkańców wyspy od połączeń ze światem.
Bermes jako człowiek doświadczony w sprawach
telekomunikacji przewidział jednak wzięcie ze sobą zagłuszacza,
urządzenia, które jest w stanie zablokować jakąkolwiek komunikację
radiową w promieniu kilku kilometrów. Atak zacznie się od włączenia
tej małej maszynki. Jeśli ktoś akurat w tym momencie nie będzie
siedział przy radiostacji, to nie powinno to zlikwidować efektu
zaskoczenia.
Omówili wszystko poprzedniego dnia wieczorem przez telefon.
Starali się rozmawiać w sposób maksymalnie niejasny dla
ewentualnych niedyskretnych uszu, wiedzieli, że CIA podsłuchuje
praktycznie wszystkie komunikacje radiowe na świecie. Oczywiście
średnio inteligentny specjalista od nasłuchu byłby w stanie szybko
zorientować się, że szykują jakąś akcję, ale czas grał na ich korzyść.
135
Adam Pietrasiewicz
Zanim CIA zareaguje, będzie już po wszystkim.
Po kilkudziesięciu minutach obserwacji poprzedniego wieczora
oddalili się za horyzont, żeby ludzie na wyspie nie nabrali podejrzeń.
Neurohr zawsze wychodził z założenia, że strzeżonego pan Bóg
strzeże. O siódmej postanowił włączyć silniki, by przed ósmą być jak
najbliżej wyspy.
Na trójnogu na dziobie zamontowali poprzedniego dnia
wieczorem ciężki karabin maszynowy, który stał teraz przykryty
brezentową płachtą. Maurer wyczyścił go wczoraj dokładnie,
nasmarował i wypróbował wystrzeliwując kilka serii w stronę nieba.
Był to jeden ze starszych typów tej broni, ale co do skuteczności nie
można było mieć zastrzeżeń. Mógł wystrzeliwać maksymalnie 1000
naboi na minutę, co dawało dość poważną siłę ognia.
Neurohr dziękował Bogu, że zdecydowali się na zabranie
większej ilości broni. Oczywiście wszyscy byli doświadczonymi
żołnierzami i nigdy nie ruszyliby na akcję z pistoletami, ale z drugiej
strony początkowy plan nie przewidywał w ogóle konieczności
strzelania. Broń miała swoją obecnością jedynie uspokoić
ewentualnych bohaterów, którzy chcieliby się im przeciwstawić.
Teraz sytuacja wyglądała inaczej. Prawdopodobnie trzeba
będzie strzelać, a pewnie i zabijać. Albo i być zabitym, bo i to się
może zdarzyć. Tyle, że na kutrze byli względnie bezpieczni, w
każdym razie bardziej niż Bermes, który przyleci z chłopakami
helikopterem i będzie musiał stanąć oko w oko z zielonymi beretami.
Otworzyły się drzwi od kabiny i wyszedł Maurer. Przeciągnął się
na słońcu, ziewnął i rozejrzał się w poszukiwaniu Neurohra.
- A, tu siedzisz, już myślałem że cię rekiny zjadły na śniadanie.
W ogóle nie widać cię zza tego brezentu.
- Siedzę sobie i czekam. Za dwadzieścia minut ruszamy.
Będziesz coś jadł?
- Pieczeń wołową.
- To idź złapać wołka, a ja napalę w piecu.
Pytanie było żartem. Neurohr tak jak i Maurer nigdy przed akcją
nie jedli, nigdy nie wiadomo co się może przydarzyć, a postrzał w
brzuch przy pełnym żołądku pogarszał szanse na wylizanie się z ran.
- Wyczyść jeszcze broń, i sprawdź wszystkie magazynki - dodał
Neurohr. - Coś czuję, że będą potrzebne.
*
Elsa Halsworth nie mogła opanować drżenia rąk. Gdy omawiali
przed miesiącem z Jackym plan działania, wydawało się jej, że
wszystko będzie proste. A teraz, gdy przyszło co do czego ręce latały
jej jak pannie młodej przed nocą poślubną.
Pamiętała dokładnie co jej mówił: "Po pierwsze: wstać o tej
samej porze co zawsze. Po drugie: ubrać się tak jak zawsze. Po
trzecie: zjeść śniadanie ze wszystkimi, tak jak zawsze. Po czwarte:
pójść do pomieszczenia z generatorem na przykład pod pozorem
odnalezienia Daniela. Po piąte: nie denerwować się."
Co do czterech pierwszych instrukcji, problemu nie było. Wstała,
ubrała się, zaraz pójdzie na śniadanie, a potem do generatora. Ale co
do ostatniego, to musiała przyznać, że nie było to łatwe. Okropnie
się bała. Bała się, że ją ktoś zobaczy, że ją złapie za rękę, że
wszystko się wyda. A Jacky powiedział, że jest najważniejszym
ogniwem w całej akcji. Tak powiedział: "Elsa, jeśli ty nie zrobisz tego,
co masz zrobić, to od razu możesz szykować mi koszyk z
pomarańczami do więzienia".
Przy stole na śniadaniu starała się zachowywać normalnie, ale
wciąż miała wrażenie, że wszyscy się jej przyglądają i jakoś dziwnie
się na nią patrzą. Usiłowała wytłumaczyć sobie, że to tylko strach,
który ma wielkie oczy, ale nie mogła.
- Elsa, co ci jest od wczoraj? - zapytał Daniel sięgając po masło.
- Zachowujesz się jakbyś zobaczyła wampira.
- Wystarczy mi, że się na ciebie popatrzę, Dan. Za trzy wampiry
mi wystarczy. - Wysiliła się na złośliwość żeby zatuszować
zaniepokojenie.
- Od wczoraj wieczora jesteś niezwykle uprzejma.
- Jestem tak samo uprzejma od zawsze... O, Dan, daj mi spokój,
nie mam ochoty na pogaduszki. Czy wszystkie klony zeszły już z
szubienic? - zapytała Jody, przełożonej pielęgniarek.
- Dziś w nocy zszedł ostatni. Siedzą już w sali ogólnej, masz dziś
dyżur do czwartej. A ty Daniel mógłbyś wykazać nieco więcej
inteligencji, wiesz przecież jak to bywa czasami z kobietami.
- Wiem Jody, wiem. Ale nie mogę się do tego przyzwyczaić.
Najpierw jesteście słodkie i wspaniałe, a następnego dnia na pięć
metrów się nie da zbliżyć.
Goldman siedział przy stole bez słowa. Nie lubił tych rozmów
przy śniadaniu, tak jak nie lubił rozmów przy obiedzie i kolacji. Nie
lubił rozmów o niczym. Więc się nie wtrącał, jadł i czekał na moment,
w którym będzie mógł wyjść na zewnątrz z tego okropnego bunkra.
Wczoraj widzieli na horyzoncie kuter. Pokazał się przed
zachodem słońca i po kilkudziesięciu minutach zniknął. Kapitan
Overwood chciał przyjżeć mu się bliżej, ale jedyne co zobaczył, to
dwóch mężczyzn spokojnie łowiących ryby. Komandos zanotował
jednak numery i nazwę kutra. "Nigdy zbyt wiele ostrożności,"
powiedział, gdy Goldman zdziwiony zapytał po co to robi.
137
Adam Pietrasiewicz
- Jak pan myśli, jakby to byli dziennikarze, to co by zrobili?
- Pewnie zrobiliby zdjęcia, nie?
- Tak, zdjęcia, ale to już po wylądowaniu. A zanim by
wylądowali, to udawaliby zwyczajnych turystów. Tak jak tamci. Kiedy
ostatni raz widział pan tu jakiś kuter?
- Czy ja wiem... - tak naprawdę Goldman nigdy nie patrzył na
przepływające jednostki. - Kilka tygodni temu coś tam pływało na
horyzoncie. Nigdy się specjalnie tym łódkom nie przyglądałem.
- A ja tu jestem po to, żeby się właśnie takim łódkom
przyglądać.
Goldmam popatrzył na Elzę i zrobiło mu się gorąco w dole
brzucha. Dziewczyna była tak ładna, że nie mógł się opanować, i gdy
na nią patrzył, za każdym razem wyobrażał sobie ją w swoim łóżku.
Nie miał specjalnych wyrzutów sumienia w stosunku do Martine, nie
robił sobie złudzeń co do jej wierności małżeńskiej.
Elza była ładna, ale dość głupia. Tak jak to zazwyczaj bywa -
uroda raczej nie idzie w parze z inteligencją. Ale Goldman nigdy nie
próbował zdobyć jej względów. Wiedział, że łysy Daniel już się tym
zajął, a nie trzeba było być psychologiem, by stwierdzić, że gdy
dwóch mężczyzn konkuruje o jedną kobietę, zdecydowanie może to
wpłynąc na atmosferę i stosunki międzyludzkie.
Po śniadaniu Elza wyszła pierwsza podczas gdy Goldman dopijał
jeszcze herbatę, którą lubił letnią. Gdy wstał od stołu, zgasło światło.
- Do jasnej cholery, Daniel, mówiłem, że generator ma być
naprawiony. - Goldman zdenerwowaniem ukrywał strach przed
znalezieniem się w ciemnościach.
- Szefie, naprawiłem, naprawdę. Sam pan widział, ten żołnierz
był ze mną, może się pan go zapytać.
- No więc widać niedokładnie naprawiłeś, bo znowu nie działa.
Niech się pan pospieszy, a pani - tu zwrócił się do pielęgniarki, -
niech pani znajdzie Elsę i idźcie do klonów.
Wstał i ruszył do wyjścia. Znów trzeba będzie ręcznie otwierać
drzwi, i znów trzeba je będzie zostawić otwarte...
*
Stary helikopter, którym lecieli trząsł okropnie. Hałas, jaki robił
obudziłby umarłego i Bermes z przerażeniem zastanawiał się, czy
zanim nie zostaną wykryci przez radar, żołnierze na wyspie nie
usłyszą po prostu łoskotu silnika. Bo mogliby pomyśleć, że zbliża się
do nich cała armada desantowa, a nie jedynie jeden helikopter z
pięcioma ludźmi.
Popatrzył na instrumenty na tablicy rozdzielczej, zerknął na
mapę i odwrócił sie w stronę kabiny.
- Za kilka minut powinniśmy zobaczyć wyspę. Iribarne, włącz
całą maszynerię. Walisz laserem jak tylko namierzysz radar. Nie
czekaj na rozkaz, tylko naciskaj na guzik. Becker, ty skaczesz do
wody z Bastesinem na mój znak.
Plan, który przewidzieli do ataku wyspy opierał się na
zróżnicowanej taktyce. Pierwszym i najważniejszym elementem było
unieruchomienie przeciwnika poprzez wyłączenie ewentualnych
radarów. System niszczenia radarów naziemnych był w
standardowym wyposażeniu helkopterów bojowych. Przygotowując
akcję nawet nie pomyśleli, że mógłby się przydać, ale okazało się, że
jest jak znalazł w sytuacji, gdy wyspa chroniona była przez wojsko.
Po ewentualnym zniszczeniu radarów, nie byli pewni czy żołnierze
mają radar, Hrabia miał włączyć zagłuszacz radia na maksimum, tak,
aby przed zniszczeniem radiostacji nikt nie mógł połączyć się z bazą,
skąd przybyli komandosi.
W tym samym czasie Becker i Bastesin skaczą do wody i płyną
do wyspy na skuterach wodnych, które Bermes w panice znalazł
poprzednigo dnia wieczorem na St.Lucie. Musiał je ukraść, nie
starczyłoby mu pieniędzy na kupienie nowych.
- Maurice, mam sygnał - krzyknął Iribarne i w tym samym
momencie spod helikoptera wystrzelił promień lasera, który
wycelowany był w źródło, z którego nadeszły fale radiowe radaru.
Urządzenie zostało zniszczone, ale komandosi na wyspie w tym
samym momencie wiedzieli, że są atakowani. Teraz wszystko
zależało od szybkości akcji.
Bermes obniżył lot tak, że płozy helikoptera dotykały nieomalże
fal, zatrzymał helikopter i Becker z Bastesinem spuścili skutery
wodne i wyskoczyli. Na plecach mieli torby ze sprzętem i bronią.
Mieli dostać się jak najszybciej do wyspy, ale był to najtrudniejszy
element operacji. W czasie, gdy płynęli, nie mogli strzelać i osłaniać
ewentualnie swego desantu. Bermes nie mógł im wiele pomóc, bo
natychmiast po spuszczeniu ich na wodę skręcił na zachód by
dolecieć do wyspy od innej strony. Chciał maksymalnie rozproszyć
siły komandosów.
Włączył gaz na maksimum i odleciał, gdy tylko skutery z
pasażerami znalazły się na wodzie. Kątem oka zobaczył w lesie
rozbłyski strzelającej broni maszynowej. Byli jeszcze za daleko, by
ktoś mógł ich trafić, ale dwuosobowy desant na skuterach wodnych
nie będzie miał łatwego zadania.
- Hrabio, włączaj zagłuszacz! - krzyknął do Falkowskiego który
siedział na siedzeniu drugiego pilota. - Na maksimum.
- Zrobione. Teraz są zupełnie głusi. Przynajmniej mam nadzieję.
139
Adam Pietrasiewicz
- Oni są głusi, ale my też. Przygotujcie się, za dwie minuty
lądujemy. Iribarne, siadaj do karabinu maszynowego i wal jak tylko
zobaczysz, że się coś w dole rusza. Wolę, żebyś pozabijał jakieś
zwierzaki, niż wpaść w łapy zielonych beretów.
Iribarne usadowił się przy karabinie maszynowym, starym, ale
skutecznym modelu, który siłą ognia dorównywał kompanii żołnierzy
uzbrojonych w M-16. Strzelał 2000 naboi na minutę, ruch bębna i 10
luf napędzany był silnikiem elektrycznym. Strzelający musiał być
przypięty pasami, aby odrzut broni nie wypchnął go ze stanowiska.
Niezwykle skuteczna broń, którą armia amerykańska wprowadziła w
początkach lat osiemdziesiątych, i która po dwóch dziesięcioleciach
zaczęła wychodzić z użycia, wyparta przez jeszcze bardziej
mordercze modele.
*
Po otwarciu drzwi od bukra i zablokowaniu ich w tej pozycji tak,
aby się nie zatrzasnęły, Goldman wyszedł na zewnątrz by odetchnąć
nieco świeżym powietrzem. Chciał pójść na plażę i porozmawiać
trochę z kapitanem Overwoodem. Po przejściu pola minowego
zatrzymał się, bo wydawało mu się, że usłyszał jakiś hałas. Dochodził
od północnej strony wyspy, tam, gdzie komandosi zainstalowali
radar.
Goldman rozejrzał się szukając wzrokiem któregoś z
komandosów. Chciał powiedzieć o tym hałasie, który podobny był do
szumu silnika, ale nie zobaczył nikogo. Ruszył więc w stronę domku
przy plaży, licząc, że tam zastanie Overwooda. W połowie drogi
wpadł na oficera, który w bronią w ręku biegł w stronę bunkra.
- Goldman, jesteśmy atakowani. I to nie przez dziennikarzy,
tylko przez dobrze uzbrojonych ludzi. Niech pan idzie do bunkra,
szybko.
- Ale kto to jest? Kto nas atakuje?
- Mamy helikopter z powietrza, dwóch ludzi od północy na
skuterach wodnych i ten kuter, co go wczoraj widzieliśmy od
południa. Niech pan leci do bunkra i zablokuje drzwi, ja sobie jakoś z
nimi dam radę. I niech pan wezwie pomoc przez radio, jeśli się panu
uda. Moje radio nie działa. A, jeszcze jedno, umie pan strzelać?
- Trochę umiem, z pistoletu.
- To niech pan weźmie mój - Overwood odpiął pas z kaburą. -
Wszystko to raczej wygląda niedobrze, boję się, że będzie musiał
pan go użyć. Niech pan już idzie.
Overwood ruszył w stronę plaży a Goldman pobiegł do bunkra.
Szum silników helikoptera wzmógł się, było go już wyraźnie słychać.
Nie miał wątpliwości, że celem ataku będzie bunkier, więc biegł ile sił
w nogach, by być na miejscu, zanim maszyna wyląduje. "I tyle to
warte jest pole minowe, pomyślał, powinni byli jeszcze zaminować
bunkier od strony powietrza".
Gdy dobiegał do pola minowego nad bunkrem pojawiła się
maszyna. Goldman wyraźnie zobaczył sylwetki trzech ludzi w środku.
Jeden z nich siedział z boku w otwartych drzwiach. Przed sobą miał
karabin maszynowy.
Gdy usłyszał pierwsze wystrzały, padł na ziemię i przeturlał sie
w bok, by skryć się w otaczających zaroślach. Ale kule nie były
skierowane przeciwko niemu. Strzelec z helikoptera celował w
anteny na dachu bunkra.
W ciągu niespełna pół minuty anten już nie było. Parabola
satelitarna, przez którą łączył się raz w miesiącu z Montrealem, z
Martine, leżała porozbijana na kawałki, resztek masztu antenowego
nawet nie widział.
Gdy strzelec uporał się z antenami, zaczął strzelać w okolice
bramy. Po kilkunastu sekundach ogrodzenie zostało rozbite w drobny
mak, a okoliczne miny zaczęły wybuchać jedna po drugiej. Goldman
leżał w krzakach z zakrytą rękami głową. Pomimo przerażenia, jakie
ogarnęło go w momencie ataku, rozbawiła go sytuacja, w której
Overwood dał mu pistolet. Cóż mógł zdziałać pistoletem wobec takiej
siły ognia. Wyjął go jednak z kabury i odbezpieczył, wiedząc, że w
którymś momencie może mu się przydać. Helikopter będzie musiał
wylądować i ci co w nim siedzą będą musieli wyjść na zewnątrz.
Popatrzył z przerażeniem na otwarte drzwi. Nigdy nie zdąży
dobiec, by je zamknąć. Bunkier stał otwarty i napastnicy mieli prawie
rozłożony czerwony dywan, by wejść do środka. "Do cholery, gdzie
są ci komandosi, mieli pilnować bunkra".
Gdy strzały z helikoptera umilkły usłyszał wyraźnie odgłosy
strzelaniny od strony północnej plaży. Po momencie od strony chatki
też dało się słyszeć wystrzały z broni maszynowej. Wyspa była
atakowana z kilku stron naraz i komandosi zajęci byli obroną
brzegów.
Goldman zerwał się z ziemi w momencie, gdy helikopter
odwrócił się tak, że strzelec z karabinem maszynowym znalazł się po
przeciwnej stronie. W tym samym momencie z sąsiedniej, oddalonej
o jakieś 10 metrów kępy wybiegł jeden z komandosów.
Na widok Goldmana nerwowym ruchem wymierzył swój M-16
lecz szczęśliwie w porę go rozpoznał.
- Niech się pan schowa, bo pana utłuką, na ziemię! Na ziemię! -
krzyczał jak opętany.
Goldman skulił się przy kępie krzaków, a komandos z
141
Adam Pietrasiewicz
szybkością godną sprintera zaczął biec w stronę bramy. Dwa razy się
potknął, ale z niezwykłą szybkością zerwał się na nogi i biegł dalej.
Goldman pomyślał o minach, które chroniły dostępu do bramy i miał
nadzieję, że strzelec z helikoptera zniszczył wszystkie, bo komandos
zupełnie na nie nie zwracał uwagi. Biegł, by być przed napastnikami
przy drzwiach bunkra.
Nie dobiegł. Gdy przekroczył rozbitą bramę helikopter nagle
wylądował na betonowym dachu. Karabin maszynowy skierowany
był tym razem w stronę bramy. Ogień z dziesięciu luf był oślepiający,
choć wystrzelona seria naboi była krótka. Wystarczająca jednak, by
rozerwać żołnierza praktycznie na strzępy. Goldman zobaczył jak
ręka w której komandos trzymał M-16 odpada w zupełnie inną stronę
niż padło podziurawione ciało.
Z helikoptera wyskoczyło dwóch ludzi. Trzeci, ten, który siedział
przy karabinie maszynowym pozostał w środku i pilnował okolicy. Ci,
którzy wyszli skierowali się do drzwi bunkra.
Gdy schodzili z dachu Goldman z przerażeniem zobaczył, że
łysy Daniel próbuje zamknąć drzwi. Zapierał się z całej siły, ale nie
dał rady. Ludzie z helikoptera doszli do niego w momencie, gdy
drzwi drgnęły i łysy Daniel próbował zaprzeć się, by je przesunąć.
Pierwszy z wchodzących do bunkra napastników trzymał w ręce
pistolet, ale nie zastrzelił łysego Daniela. Złapał go za poły koszuli i z
nieprawdopodobną siłą rzucił nim o ścianę. Daniel padł na ziemię,
prawdopodobnie nieprzytomny, a tamci weszli do środka. W tym
momencie bunkra i klonów broniły już tylko trzy kobiety.
Goldman zastanawiał się, co ma teraz robić. Do bunkra nie miał
jak się dostać, człowiek w helikopterze miał w polu ostrzału zbyt
wielki teren. Od strony plaż dochodziły ciągle odgłosy strzelaniny.
Postanowił czekać.
Kanonada na plaży południowej nagle ucichła. Goldman
zastanawiał się, co to mogło oznaczać. Czy komandosi odparli atak,
czy też... Na wszelki wypadek wsunął się jeszcze głębiej w zarośla.
Jeśli komandosi odparli napastników, pewnie tędy będą próbowali
dostać się do bunkra. Jeśli zaś nie, to napastnicy napewno też
skierują się w tę stronę.
Trzask łamanych gałęzi doszedł go od tyłu. Skulił się i z
pistoletem w ręku czekał, by zobaczyć kto wyjdzie zza drzew. Ale
szelest ucichł i nie wyszedł nikt. Goldman zrobił kilka głębokich
wdechów, by się opanować i zaczął nasłuchwać. Komandosi nie mieli
powodu by się skradać.
Jakby szóstym zmysłem poczuł za sobą czyjąś obecność. Gdy
gwałtownie obrócił się, by zobaczyć kto za nim stoi, ręką, w której
trzymał pistolet zachaczył o gałąź. Broń wylądowała na ziemi wśród
liści. Stanął oko w oko z wysokim mężczyzną o pomalowanej jak
indianie twarzy. Człowiek trzymał w jednym ręku karabin, a w
drugim nóż.
- Widzisz mój drogi? Masz szczęście. Kazali nie zabijać nikogo
poza żołnierzami, to cię nie zabiję. Masz cholerne szczęście
chłoptasiu. Takie szczęście, że nawet sam nie potrafisz sobie
wyobrazić jakie to szczęście. Oj tak, masz szczęście. - Wymalowany
napastnik mówił uśmiechając się szeroko i powoli podchodząc do
Goldmana.
- Nie zabiję cię wcale. Wcale, ale to zupełnie wcale. Tamtych
twoich wspaniałych obrońców na plaży wysłaliśmy do świętego
Piotra, bo byli bardzo, ale to bardzo niegrzeczni. Wyobraź sobie, że
strzelali do nas z karabinu. Tak jest, z karabinu. To musieliśmy im
wyjaśnić niestosowność takiego zachowania. Ale ty masz szczęście.
Ty jesteś grzecznym chłopcem i do wujka Roberta z karabinu strzelał
nie będziesz, prawda? Tylko trochę cię walnę w głowę i zwiążę ręce,
ale wcale cię nie zabiję. Cieszysz się? - i znów zrobił krok w stronę
Goldmana.
Mówił ze strasznym akcentem. "Chyba Francuz", pomyślał
Goldman przygotowując się do odparcia ataku. Kątem oka szukał
pistoletu, który jednak leżał poza zasięgiem rąk.
Oceniał przeciwnika starając się stwierdzić, czy jest mańkutem.
Nóż trzymał w prawej ręce, więc chyba nie. Trzeba było najbardziej
uważać na nóż, M-16 w walce wręcz nie był specjalnie przydatny.
Goldman zrobił krok do tyłu.
- O kochasiu, nie bój się wujka - powiedział Francuz uśmiechając
się jeszcze szerzej. - Wujek ci nic złego nie zrobi.
Goldman zrobił jeszcze jeden korok do tyłu co spowodowało, że
napastnik rzucił się na niego. Goldman czekał na to i w momencie
gdy najemnik był już blisko, jedną ręką chwycił go za gardło a drugą
wykręcił rękę, w której tamten trzymał nóż. Maurer stracił
równowagę i przewrócił się na ziemię. Jego nogi podrygiwały w
spazmach a z gardła wydobywał się charkot. Długi, ponad
dwudziestopięciocentymetrowy nóż przebił go na wylot, tak, że jego
czubek przeszedłszy przez plecy przebił materiał kurtki mundurowej.
Charkot po chwili ustał i Goldman usiadł na ziemi obok trupa. Po
raz pierwszy w życiu zabił człowieka i ze zdziwieniem patrzył, jak
łatwo mu to poszło. Nagle dostał mdłości i zwymiotował brudząc
spodnie i koszulę. Z obrzydzeniem zerwał z siebie ubranie i rzucił je
obok trupa. Wielokrotnie czytał o takich reakcjach, widział je na
filmach, ale nie bardzo w to wierzył. Zawsze myślał, że jest to
143
Adam Pietrasiewicz
reakcja na jakiś bardzo silny stress, albo na strach. A gdy
przypomniał sobie całą sytuację, to ze zdziwieniem stwierdził, że ani
przez chwilę się nie bał, nie było na to czasu. Cała akcja przebiegła w
ciągu kilkunastu sekund.
Z niepokojem spojrzał w stronę bunkra. Helikopter stał cały czas
na dachu. Łysy Daniel leżał związany przed drzwiami bunkra,
prawdopodobnie nieprzytomny, bo się nie ruszał. Strzelec w
helikopterze nie zauważył chyba co się działo w krzakach, bo nie
reagował.
Goldman sięgnął po M-16 leżące na ziemi i odwrócił trupa by
zabrać mu magazynki. Zrobił tak, bo zawsze bawiło go, gdy oglądał
różne filmy wojenne i przygodowe, że bohaterowie, choć byli
nieuzbrojeni, nie korzystali z okazji by zabrać broń zabitym przez
siebie przeciwnikom. Teraz on był bohaterem i postanowił broń
zabrać. Tyle, że tym razem nie był to film.
Zabity miał przy sobie pięć granatów i pięć zapasowych
magazynków do M-16. Problem polegał na tym, że Goldman nie
bardzo wiedział jak się strzela z takiej broni, ale stwierdził, że lepiej
jednak ją ze sobą zabrać. Co do granatów, to teoretycznie wiedział,
co się z nimi robi, ale wolał się z nimi nie przechadzać po lesie.
Przełożył przez ramię torbę z magazynkami, odszukał w
krzakach pistolet, który mu dał Overwood i cofnął się w stronę
gęstszych zarośli. Nadal nie bardzo wiedział co ma robić ani gdzie
ma iść. Postanowił zostać w okolicy bunkra i patrzeć czego chcieli
napastnicy.
Po przejściu jakichś dwudziestu metrów usiadł za pniem grubej
palmy i zaczął oglądać karabin. Wyglądało na to, że strzelanie z
niego nie było specjalnie skomplikowane. Goldman usiłował
przypomnieć sobie wszystkie filmy, w których widział żołnierzy
używających tej broni. Po chwili odblokował magazynek, sprawdził,
że były w nim jeszcze naboje i założył go z powrotem.
Strzały na plaży północnej ucichły. Goldman uważnie
nasłuchiwał kroków lub szelestu zbliżających się ludzi, ale jak narazie
panowała cisza. Gdy podniósł się, by popatrzeć w stronę bunkra ktoś
złapał go od tyłu za głowę. Szybkim ruchem, nie dającym
napastnikowi czasu na złamanie mu karku, wyswobodził się i
wymierzył szybki cios w miejsce, gdzie powinna znajdować się głowa
napastnika. Ręka przecięła pustkę, a Goldman poczuł nagle na
plecach ciężar, który przyparł go do ziemi.
- Niech się pan nie rusza, to ja, Overwood.
- Mogłem pana zabić kapitanie, - wyszeptał Goldman podnosząc
się z ziemi. - Co panu przyszło do głowy?
- To raczej ja pana mogłem zabić. Już conajmniej od minuty
pana obserwowałem, ale nie pokazałem się, bo się bałem, że mnie
pan weźmie za jednego z tamtych i zastrzeli. Dlatego zaszedłem
pana od tyłu i chciałem zatkać panu usta. Tyle, że chyba pan tego
nie lubi...
- Co tu się właściwie dzieje kapitanie? Kto na nas napadł?
- Nie wiem, jacyś uzbrojeni ludzie. Dwóch od północy na
skuterach wodnych, dwóch od południa na kutrze i jeszcze kilku w
tym helikopterze. Widział ich pan?
- Tak, jest ich trzech, jeden z karabinem maszynowym, siedzi w
helikopterze i kontroluje wejście do bunkra i dwóch, którzy weszli do
środka.
- Jak to do środka? A drzwi?
- Drzwi były otwarte... - Goldman zastanawiał się jak wyjaśnić
Ovewoodowi dlaczego drzwi były otwarte. - Drzwi były otwarte, bo...
- Dobra, nieważne. Co tam jest w tym bunkrze. Teraz może mi
pan powiedzieć...
- Ludzie. 150 osób. Tyle panu mogę powiedzieć. I nie możemy
dopuścić, by ci ludzie opuścili wyspę.
- No to mamy kupę roboty panie Goldman. Bo chciałem panu
powiedzieć, że jest nas dwóch. Dwóch mi zabili na plaży
południowej, jednego na północnej, a jeden gdzieś przepadł, więc
pewnie też go trafili.
- Leży tam, przed bunkrem. Zabili go z tego karabinu w
helikopterze. Jakby go przez maszynkę do mięsa przepuścili.
Overwood popatrzył w stronę bunkra i usiadł chowając twarz w
dłoniach. Po chwili popatrzył na Goldmana.
- No to panie Goldman, jedyne co nam pozostaje, to
partyzantka. Albo nie robić nic. Co pan radzi? Co to za ludzie w tym
bunkrze, których nie możemy wypuścić? Jacyś więźniowie?
- Nie mogę tego panu powiedzieć. Ludzie i tyle. I jakby wyszli, to
nie wolno do nich strzelać. Musimy ich chronić.
- Niech pan nie pieprzy panie Goldman. Tamci zabili mi
wszystkich ludzi, a pan tu mi pierdoli o tajemnicach państwowych. W
dupie mam pańskie tajemnice. Jak ci pańscy ludzie z tamtymi razem
zaczną do mnie strzelać, to może być pan spokojny, że będę do nich
walił jak do kaczek. Słyszy pan, Goldman?
- Co do tego, to może pan być spokojny. Ci z bunkra nie będą do
pana strzelać.
- Kto tam jest jeszcze w bunkrze? Te dziewczyny, tak?
- Tak, trzy dziewczyny. Daniela załatwili przy wejściu, ale nie
zabili. Leży tam związany. Ma pan jakieś radio, żeby wezwać pomoc?
145
Adam Pietrasiewicz
- Te skurwysyny włączyły zagłuszacze. Nawet jakbym miał
radio, to i tak z nikim byśmy się nie połączyli. Pozostaje nam czekać i
nie dać się zabić.
- Jest ich sześciu. Trzech w bunkrze i trzech od strony plaży.
Jednego udało mi się zneutralizować przed chwilą.
- A to stąd pan ma tę broń - Overwood popatrzył na M-16 leżące
przy nogach Goldmana. - Umie pan z tego strzelać?
- Czy ja wiem? Pewnie nie, ale zawsze mogę spróbować.
- No to niech pan sobie wmówi, że umie, bo może się to nam
jeszcze cholernie przydać.
W drzwiach bunkra pojawiły się sylwetki ludzi. Goldman z
Overwoodem przypadli do ziemi i obserwowali przedpole bunkra
ukryci za gęstymi krzakami.
Napastnicy zaczęli wychodzić prowadząc ze sobą klony.
Goldman zaczął liczyć i doliczył się dziesięciu. Przy klonach szły
pielęgniarki, dwie miały związane ręce, trzecia, Elsa szła wolno obok
jednego z napastników. Kierowali się w ich stronę.
Z okolicznych zarośli wyszli inni uzbrojeni ludzie. Goldman z
Overwoodem skulili się jeszcze bardziej i nasłuchiwali.
- Widzieliście Maurera?
- Nie, myśleliśmy, że jest z wami.
- Był na plaży południowej z Jackym, a potem znikł. Iluście
trafili?
- Jednego. Drugi zwiał gdzieś.
- To uważajcie. Ja skoczę helikopterem zobaczyć co z Jackym a
wy tu pilnujcie tych ludzi. Uważajcie na pielęgniarki, tamte dwie,
związane.
Jeden z napastników podszedł do helikoptera i odleciał w stronę
plaży. Reszta zapchnęła klony i pielęgniarki w stronę bunkra robięc z
nich żywy mur a sami skryli się przy wejściu.
Helikopter wrócił po kilku minutach i wylądował na placu przed
bunkrem. Pilot wyskoczył na zewnątrz i podbiegł do drzwi.
- Jacky z Robertem załatwili dwóch. Bastesin z Beckerem
jednego. Jeden leży tutaj, to cztery, został jeszcze jeden. I ten typ z
obsługi, szef ośrodka. Trzeba uważać. Stójcie tutaj, a ja przelecę
zobaczyć, czy ich nie znajdę.
Helikopter wzniósł się i ruszył w stronę ukrytych w krzakach
Goldmana i Overwooda. Przeleciał nad nimi i zatrzymał się nad
ciałem zabitego Maurera. Maszyna wylądowała dwadzieścia metrów
od ich kryjówki.
- Goldman, teraz będzie moment, w którym musi pan
stwierdzić, czy umie pan strzelać. Musimy rozwalić ten helikopter,
mocno im to pokrzyżuje plany. Gotów jest pan?
Overwood załadował do grubej rury podczepionej pod
karabinem nabój nieco większy od pudełka z filmem do aparatu
fotograficznego i wycelował w helikopter.
- Goldman, jak strzelę, to helikopter zostanie rozwalony. Nie
sądzę, żeby któryś z nich uszedł z życiem, ale jeśli nawet, to się nim
zajmę. Pan niech uważa na tych przed bunkrem. Może mamy jeszcze
jakąś szansę ich załatwić. Zostało ich sześciu. Zaraz będzie ich tylko
czterech.
Wybuch helikoptera spowodował straszne zamieszanie wśród
stojących przed bunkrem. Gdy napastnicy zorientowali się, że
maszyna została zaatakowana, postanowili przebijać się do plaży
osłaniając się jak murem związanymi pielęgniarkami i klonami.
Overwood uważnie patrzył w stronę płonącej maszyny, ale nikt się
nie ruszał. Odwrócił się do Goldmana i razem skierowali lufy
karabinów w stronę bunkra.
Gdy klony z pielęgniarkami i z napastnikami odeszły na kilka
metrów od bunkra w drzwiach pojawił się klon. Za nim wyszedł
następny i po chwili przedpole pełne było poruszających się jak
lunatycy postaci. Goldman z przerażeniem zobaczył, że coraz więcej
nagich postaci pojawiało się w drzwiach. Spowodowało to pewne
zamieszanie wśród napastników, którzy postanowili jeszcze szybciej
odejść od bunkra. Ale jeden z prowadzonych klonów oddalił się od
grupy i Elsa ruszyła za nim, by go przyprowadzić.
- Overwood, mam pomysł. Ta pielęgniarka jest razem z tymi
ludźmi. Niech ją pan zneutralizuje i ogłuszy tego człowieka, za
którym ona idzie.
Goldman szybkim ruchem zerwał z siebie kąpielówki.
- Goldman, czy jest pan pewien, że jest to odpowiedni moment
na gwałt zbiorowy na pielęgniarce? To, że ona jest z nimi to chyba
jeszcze nie powód, żeby się na nią rzucać?
- Niech pan się nie wygłupia kapitanie i zrobi co powiedziałem.
Nagi Goldman odłożył karabin i przesunął się o kilka metrów.
Klon skręcił, ale Elsa przeszła wystarczająco blisko Overwooda, by
ten mógł ją złapać za nogi i przewrócić. Reszta klonów z
napastnikami była już tylko kilkanaście metrów od miejsca w którym
schował się Goldman.
Elsa upadła na ziemię. Klon, za którym szła ruszył w kierunku
nienaruszonej części ogrodzenia. Goldman obejrzał się w stronę
Overwooda i w tym momencie wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Klon wszedł na minę, która wybuchła rozrywając mu nogi i część
korpusu na strzępy. Overwood, który podniósł Elsę odwrócił się w
147
Adam Pietrasiewicz
tamtą stronę i stanął oko w oko z Bermesem, któremu udało się
wydostać z płonącego helikoptera. Bermes strzelił dwa razy.
Pierwszym strzałem zabił dziewczynę, którą osłonił się komandos,
jadnakże następna kula utkwiła w środku czoła kapitana. Oficer padł
na plecy nie wydając żadnego dźwięku.
Bermes sprawdził, czy dziewczyna i komandos nie żyją i ruszył
w stronę reszty napastników i prowadzonych klonów. Dokładnie w
kierunku Goldmana.
Goldman wstał i starając się zachwać jak najbardziej obojętny
wyraz twarzy zaczął iść w kierunku najemnika. Ten stanął, popatrzył
na drgające jeszcze ciało zabitego na minie klona i delikatnie wziął
Goldmana za rękę.
- Choć skarbeńko, chodź, zastąpisz swojego zabitego kolegę.
Twoi rodzice też pewnie mają dużo pieniędzy, co?
Gdy związane pielęgniarki zobaczyły prowadzonego w stroju
Adama Goldmana, popatrzyły na niego ze zdumieniem, ale nie
powiedziały nic. Goldman stanął razem z innymi klonami i starał się
jak najbardziej do nich upodobnić.
- Maurice, żyjesz? Już myślałem że ten skurwysyn cię załatwił.
- Nie, drogi hrabio, wiesz dobrze, że starego Mauricea tak łatwo
się nie załatwia. Ale załatwił Iribarna. A przedtem Maurera. Nożem.
Żeby Maurera załatwić nożem to trzeba być nie lada kim. Ale już go
nie ma, władowałem mu kulę między oczy. Jeszcze zanim zdążyłem
to zrobić, zabił Elsę, dziewczynę Jacky'ego. Został jeszcze ten szef
ośrodka, ale pewnie zakopał się na pięć metrów pod ziemię i sra ze
strachu w majtki. Antoine, - ciągnął Bermes - skocz i zaczep
Robertowi i Philipowi po granacie, lepiej żeby nikt nie rozpoznał ciał.
Bastesin oddalił się od grupy, która ruszyła w stronę plaży. Po
kilku minutach dał się słyszć odgłos dwóch detonacji. Antoine
Bastesin wrócił i tylko kiwnął głową w stronę Bermesa na znak, że
wykonał robotę.
- Dobra, teraz musimy załadować ten towar na kuter i
zjeżdżamy. Nie ma co tu dłużej siedzieć. Te dziewczyny zostawimy
na plaży, nie będziemy ich ze sobą ciągać.
Gdy wszystkie klony z Goldmanem zostały załadowane do kutra,
Hrabia wyskoczył na brzeg i rozwiązał pielęgniarki. Te stały patrząc
na niego przerażonymi oczami i nie ruszały się z miejsca.
- Na co jeszcze szanowne panie czekają? - zapytał Falkowski. -
Na specjalne zaproszenie? Zmykajcie zanim nie zmienimy zdania. A
jak spotkacie waszego szefa, to dokładnie upierzcie mu spodnie,
pewnie są całe obsrane.
Pielęgniarki ruszyły biegiem w stronę bunkra, a Jacky włączył
silniki. Becker z Bastesinem zajęli się demontażem karabinu
maszynowego z dziobu, Falkowski zmiótł do morza stertę
porozrzucanych łusek od wystrzelonych naboi. Bermes wszedł do
kajuty gdzie siedziały klony.
- Jacky - zawołał do stojącego na mostku Neurohra. - Wygląda
na to, że się udało.
- Masz wszystkie?
- Jednego musiałem podmienić, bo tamten wlazł na minę, ale
dziewięć jest oryginalnych. A dziesiąty też pewnie będzie dobry.
149
Adam Pietrasiewicz
Rozdział 15
Porucznik Gates stwierdził, że tak naprawdę, to życie oficera FBI
nie zawsze było nudne i bezbarwne. Sam był tego najlepszym
przykładem. Leżał wyciągnięty na tarasie hotelu Imperatrice, a
kelner podawł mu napoje. Wyglądało na to, że Żelazny przyjechał tu
na wakacje. 13 grudnia rano wstał o ósmej trzydzieści, zszedł na
śniadanie i wylegiwał się po drugiej stronie basenu. Gates nie
spuszczał go z oka, nie było to specjalnie trudne zajęcie, bo tamten
wyraźnie nie spodziewał się, że ktoś go będzie śledził.
Sięgnął po gazety. Nie bardzo chciało mu się zajmować
problemami świata, gdy mógł sobie leżeć tu na słońcu, ale uznał, że
jako funkcjonariusz państwowy, nawet w tych warunkach ma
obowiązek śledzenia na bieżąco wydażeń. Tyle, że nie działo się nic.
Od czasu zakończenia konfliktu na bliskim wschodzie i
spacyfikowania Iraku i Libii świat był spokojny jak nigdy. Interesy
Stanów Zjednoczonych nie były przez nikogo bezpośrednio
zagrożone...
Gates zaśmiał się sam do siebie. A czy on sam tak naprawdę
przejmował się interesami Stanów Zjednoczonych? Co go to
właściwie obchodziło? To, że został gliniarzem, to jedynie przypadek,
równie dobrze mógł teraz po drugiej stronie basenu popijać koniak z
Żelaznym i omawiać jakieś ponure przedsięwzięcia przestępcze.
Wszystko było jedynie kwestią przypadku i wcale nie wiadomo, czy
nie mógłby być szczęśliwszym. Są ludzie, którzy uważają, że
policjantem trzeba się urodzić. Gówno prawda, zostaje się
policjantem, bo taki był zbieg okoliczności, nawet jeśli się tym
okolicznościom pomogło i je organizowało.
Z zamyślenia wyrwał go kelner, który przyniósł sok
pomarańczowy. Stanął przed leżakiem zasłaniając słońce i postawił
na stoliku szklankę.
- Czy mam coś jeszcze podać?
- Narazie dziękuję. Od której w restauracji będę mógł dostać
obiad?
- Od dwunastej trzydzieści, ale jeśli chciałby pan wcześniej, to
mogę w kuchni powiedzieć...
- Nie, dziękuję, tylko chciałem wiedzieć.
Gates duszkiem wypił przyniesiony przez kelnera sok, bo
Żelazny wstał z leżaka i ruszył w stronę hotelu. Porucznik zerwał się i
poszedł za nim.
Polak zatrzymał się w hallu i podszedł do telefonu. Wystukał
numer tak szybko, że Gates nie dał rady go zapamiętać. Ale usłyszał
rozmowę.
- Zgodnie z umową, jest godzina jedenasta. Czy jesteście
gotowi?
- ...
- Ale ja muszę zobaczyć. Mam sprawdzić, takie mam polecenie.
- ...
- Albo zobaczę jeszcze dziś po południu, albo nic z umowy. Nie
zamierzam dłużej dyskutować.
- ...
- Czekam w hotelu Imperatrice za kwadrans w hallu przy
recepcji. Nie powinniśmy się rozminąć.
Żelazny odłożył słuchawkę i ruszył w stronę pokoju. Gates
wsiadł razem z nim do windy, ale nie wysiadł na tym samym piętrze.
Pojechał wyżej, by zejść następnie schodami. Po kilku minutach stał
przy okienku Avisu, gdzie wypożyczył samochód. Pod pachą, zakryty
połą marynarki, miał w kaburze swój służbowy rewolwer.
*
- A coś ty myślał, że on da ci pieniądze ot tak, bez zobaczenia
klonów? Ty go chyba masz za jakiegoś frajera, co? - Bermes stał przy
Neurohrze i uśmiechał się kpiąco. - Takie operacje przeprowadza się
na zasadzie "z rączki do rączki". Zbyt wielkie sumy tu wchodzą w
grę.
- Ja bym wolał nie pokazywać mu naszej kryjówki. A jak ktoś za
nim będzie szedł?
- Nie mamy specjalnie wyboru. Myślę, że to zawodowiec i wie co
robi. Takich jak on to gliny tak łatwo nie namierzą. Wracajmy teraz,
trzeba zwolnić hrabiego, niech już wraca. Nie chcę, żeby brał udział
w rozmowach. Pewien jesteś, że się nie obudzą?
- Dałem im niewielkie dawki, ale myślę, że nie powinny się
pobudzić. Raczej nie są przyzwyczajone do środków nasennych,
dotychczas nie żyły w specjalnym stressie...
- Tak jak świnie w chlewie w oczekiwaniu na wyjazd do rzeźni.
Tak abstrahując od wszystkiego, to jednak trzeba mieć nieźle
narąbane pod sufitem, żeby na taki pomysł wpaść. Ci wszyscy
naukowcy to banda psychopatów.
- Myślisz, że lekarze też? Bo o ile pamiętam, na moim dyplomie
napisane jest, że jestem lekarzem...
- Lekarze szczególnie mój przyjacielu.
- Nie pieprz Bermes. Ja jestem okazem zdrowia psychicznego... -
Neurohr zrobił zeza, wykrzywił twarz w jakimś okrop-nym grymasie i
wypluł trochę śliny na brodę. - Doktor Frankenstein, mój osobisty
psychiatra zawsze mi to powtarzał.
151
Adam Pietrasiewicz
- Przestań się wygłupiać, chodź już, jedź po tego mafiosa, a ja
wracam i zwalniam Falkowskiego.
Neurohr wsiadł do samochodu, a Bermes ruszył w stronę
budynku żandarmerii. Ich kryjówka znajdowała się o kilkadziesiąt
metrów dalej. Wszedł do bramy obok i zszedł do piwnicy.
Klony leżały na siennikach i spały. Hrabia siedział przy drzwiach,
w kącie, tak aby móc kontrolować zarówno całość pomieszczenia jak
i ewentualnych wchodzących. Przez małe, zakratowane okienko
wpadała odrobina światła słonecznego.
- No dobra Hrabia, możesz się zmywać. Za trzy dni powinieneś
dostać pieniądze. A teraz leć już, bo zaraz masz samolot. Chciałbym,
żebyś zajął się we Francji żoną Roberta, słyszałem, że ją znasz.
Sprawdź, czy dostała pieniądze i czy niczego jej nie brakuje. Nie
chciałbym, żeby poszła fama, że Bermes robi kumpli w konia.
- OK, masz jak w banku, możesz być spokojny.... - Falkowski
zawiesił głos i popatrzył na śpiące klony. - Słuchaj no, Maurice, co to
za ludzie? Nie znam tych gęb, czemu oni są nago? O co tutaj chodzi?
- Mówiłem ci hrabio, że lepiej nie wiedzieć wszystkiego. Afera
jest bardzo, ale to bardzo brudna. Tyle mogę ci powiedzieć i niech ci
to wystarczy. Ale można zarobić pieniądze, to zarabiam. I ja
zarabiam, i ty zarabiasz, więc o co ci chodzi?
- Nie, nic, tak z ciekawości. Siedziałem tu, patrzyłem na nich i
zastanawiałem się, skąd oni są. I kto ich wszystkich tak naćpał. Bo to
chyba nie Jacky. Zanim im porobił te zastrzyki, to już byli tacy jakby
zaćpani...
- Hrabio, idź już. Albo zjeżdżaj, jak wolisz. Za chwilę tu przyjdą
ludzie, i nie chcę, żebyś na nich wpadł. Trzymaj się. Odezwę się do
ciebie, mnie raczej w Metzu nie szukaj.
- No dobra, czołem Maurice. I żegnajcie tajemniczy nieznajomi -
dodał patrząc na klony. - Jeszcze tylko jedno, Maurice. Popatrz na
tego przy ścianie. Zauważyłeś coś?
- Co? - Bermes popatrzył na śpiącego klona nie bardzo wiedząc
na co miałby zwrócić uwagę.
- Patrz dobrze, tamci wszyscy mają całkiem bladą skórę, a ten
jest opalony. Chyba, że ma taką karnację. Ale to już nie moja
sprawa. Czołem.
Hrabia wyszedł zamykając za sobą dokładnie drzwi. Bermes
podszedł do śpiącego klona i przewrócił go na plecy.
*
Pomysł podania się za klona przyszedł Goldmanowi do głowy w
ostatnim momencie. Wtedy, gdy tamten wpadł na minę. Napastnicy
wyraźnie chcieli zabrać dziesięć klonów, a mina odebrała im
jednego. Postanowił spróbować go zastąpić.
Nie zastanawiał się nad konsekwencjami swej decyzji. Wiedział,
że komandosi, a właściwie ostatni z nich, nie da rady zatrzymać
bandytów więc pomysł wydał mu się jedynym słusznym w tym
momencie. Widział jak jeden z napastników zastrzelił Overwooda i
przez moment miał ochotę wygarnąć do niego z M-16. Ale nie zrobił
tego dzięki czemu jeszcze żył.
Podróż w zatęchłej kajucie niewielkiego kutra była bardzo
uciążliwa. Cztery klony natychmiast dostały choroby morskiej, a
wszystkie dziewięć wyglądały na mocno przestraszone. Nie
wydawały żadnych dźwięków, nie rzucały się, zbiły się jedynie w
gromadkę, jak małe króliki pozostawione przez matkę. Wyglądało na
to, że nie były pozbawione wszelkich instynktów, zabiegi
dememoryzacyjne oddziałyaływały na wyższe funkcje mózgu,
podstawowe pozostawały bez zmian. Przynajmniej strach w nowej,
nieznanej sytuacji.
Goldman pomyślał, że jeśli kiedyś jakiś psycholog zainteresuje
się życiem umysłowym klonów, ciekawym będzie zanotowanie tego
faktu.
"Idiotyzm, pomyślał zaraz potem, kompletny idiotyzm. Siedzę tu
i nie wiem, czy do jutra dożyję, a myślę o psychologach badających
klony. Trzeba być zupełnie stukniętym, żeby mieć takie myśli".
Przez całą podróż bardzo uważnie obserwował swych
towarzyszy niedoli. Musiał zachowywać się dokładnie tak jak oni aby
nikt nie zorientował się, że coś nie gra. Klony zbite w gromadę
siedziały na podłodze, a Goldman starał się być jak najbliżej. Nie było
to łatwe. Nie chciały by się do nich zbliżał, musiały wyczuć, że jest
od nich inny. "Jak zwierzaki, jak szczeniaki, które nie chcą przyjąć do
gromady rodzeństwa innego koloru." Był inny, choć niewiele od nich
odbiegał wyglądem. Zawsze strzygł się bardzo krótko, w upale było
to wygodne. Był opalony, ale na całym ciele równomiernie, nigdy nie
leżał na plaży w kąpielówkach. Jaśniejsze miejsca po kąpielówkach
mogłyby go zdradzić.
Czuł wyraźnie tę inność. Tym razem, po raz pierwszy, był
zależny od klonów. Nie one od niego lecz on od nich. Nie pozwalały
mu zbliżyć się, nie były agresywne, ale po prostu odsuwały się od
niego jek tylko zbliżał się na mniej niż pół metra. I wszystkie
jednocześnie, jakby jednakowo myślały.
"Czy one w ogóle myślą? Czy ktoś, kto nie ma pamięci może w
ogóle myśleć? Czy jak się nie ma pamięci, to się jest kimś czy
czymś?". Nie były to nowe pytania. Zadawał je sobie wielokrotnie
przedtem, gdy zamyślony patrzył na nie w sali szubienic czy w sali
153
Adam Pietrasiewicz
ogólnej. Nigdy nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Zawsze
jednak pamiętał, żeby nawet w myślach nie nazwać ich ludźmi. To
były klony. K L O N Y.
Taylor wbijał mu to do głowy wielokrotnie. Do znudzenia
powtarzał mu to instruktor na kursie przygotowawczym. Mówił, że
traktowanie ich jak ludzi jest pułapką, w którą nie należy wpadać.
Klony są klonami, ludzie są ludźmi. Zwierzęta są zwierzętami, a
klony nie są zwierzętami. Klony, to osobna odmaina istoty. Jest to
istota użytkowa, której celem jest przechowywanie organów dla
życiodawcy. Cel życia człowieka, to problem filozoficzny, cel życia
zwierzęcia częściowo też. Celem życia klona są organy wewnętrzne i
nie ma co filozofować na ten temat.
I Goldman sam zaczął tak myśleć, bo zrozumiał, że jeśli nie
wbije sobie tego do głowy, to nie wytrzyma na wyspie. A za 12
tysięcy dolarów miesięcznie plus wikt i opierunek, łatwo było myśleć
tak jak każą. Dużo łatwiej niż za darmo.
Czasami przychodziło mu do głowy, że się sprzedał. Że sprzedał
Asocjacji swoją duszę, ale zawsze gdzieś w głębi jakiś głos mówił
"może się sprzedałeś, ale przynajmniej za dobre pieniądze". I
przestawał myśleć. A teraz ten sam głos mówił mu, że na dodatek
będzie mógł zostać bohaterem. To, czego dokonuje w tej chwili na
pewno zostanie docenione.
Byle tylko się udało.
Nie bardzo wiedział, co ma robić i co ma się udać. Wyglądało na
to, że tamci się nie zorientowali. Przynajmniej nic na to nie
wskazywało. Pielęgniarki na szczęście nie dały po sobie znać, że go
rozpoznają, Elsa, która miała chyba z nimi płynąć została w kałuży
krwi na wyspie. Tak więc miał przewagę, która mogła pochodzić z
zaskoczenia. Tylko nie bardzo wiedział kogo ma zaskoczyć i w jaki
sposób.
Napastników było pięciu. Jeden z nich był lekarzem, w kilka
godzin po odpłynięciu od wyspy dokładnie zbadał wszystkie klony.
Przy każdym z nich zatrzymywał się i przeglądał jakieś papiery.
Wyglądało na to, że miał dossier każdego. Do jednego z klonów
zwracał się, z nieukrywaną kpiną w głosie, per "wasza książęca
mość". Goldman nigdy nie zastanawiał się kim byli życiodawcy
klonów. To znaczy na początku był ciekaw, ale po jakimś czasie
przestał o tym myśleć. Rozpoznanie któregokolwiek było bardzo
trudne. Lata życia w normalnych warunkach, radości, smutki, złość,
wszystkie uczucia jakie przeżywa normalny człowiek zostawiają ślad
na twarzy, nadają jej wyraz. Twarze klonów były bez wyrazu. Ślady
podobieństwa do życiodawcy były na tyle nikłe, że właściwie żadne.
Do tego dochodziły włosy, wąsy, brody, makijaże...
Gdy lekarz podszedł do Goldmana, ten starał się zachować
twarz całkowicie bez wyrazu. Cofnął się, tak jak klon, który był
badany przed nim
- Doucement, n'aie pas peur. Je ne te ferai rien, je veux
seulement t'examiner. - lekarz mówił po francusku spokojnym,
łagodnym głosem.
"Francuz, albo Kanadyjczyk. Ale raczej Francuz, w Quebecu
mają inny akcent. Tamten na wyspie też mówił z francuskim
akcentem." Znał trochę francuski, w Montrealu, od kilkunastu lat
trudno było porozumieć się po angielsku. Udał uspokojonego.
- Ciekaw jestem kim ty jesteś. Kto jest twoim tatusiem, kim jest
twój braciszek bliźniak. Ale nic się nie martw, odnajdziemy ich,
odnajdziemy. Możesz być spokojny, że nikt ci krzywdy nie zrobi.
Przynajmniej narazie.
- No, zdrowy jesteś jak byk, pokaż no jeszcze zęby - i lekarz
wysunął rękę w stronę ust Goldmana.
Goldman błyskawicznym ruchem ugryzł wyciągniętą rękę. Gdy
lekarz badał poprzedniego klona wpadł w panikę, gdy przypomniał
sobie trzy koronki, które przed kilkoma laty musiał sobie
zafundować. Wiedział, że wszystkie klony miały zdrowe zęby.
Odpowiednia żywność, zrównoważony skład podstawowych
bioelementów w jedzeniu powodowały, że próchnica była chorobą
wymazaną z ksiąg chorób w ośrodku. Widok trzech koronek i kilku
plomb wystarczyłby lekarzowi, by stwierdzić, że nie ma przed sobą
klona.
- Kurwa mać, ty cholerna świnio, czego gryziesz...
Obserwujący badanie dwaj ludzie przy wejściu zaczęli się śmiać.
- E, Jacky, uważaj, może oni nie wiedzą, że kanibalizm jest
niemoralny. Daj im lepiej coś lepszego do jedzenia, twoje mięsko
musi być niestrawne, jeszcze nam ich potrujesz.
Wszyscy mówili po francusku. Goldman odnotował to w pamięci,
na wyspie posługiwali się angielskim, a właściwie jakimś takim
dziwnym żargonem, którego źródłem musiał być angielski.
Lekarz wstał i i usiadł na koi by zrobić sobie opatrunek. Zęby
Goldmana przebiły skórę do krwi.
- Ty cholerny skurwysynu jeden, ja ci jeszcze pokażę. -
Pomrukiwał pod nosem, ale już nie próbował zaglądać Goldmanowi
w zęby. Przeszedł do badania reszty klonów, którym na wszelki
wypadek też nie robił kontroli jamy ustnej.
Podróż trwała cały dzień. Goldman usiłował podsłuchać
rozmowy na mostku, ale docierały do niego jedynie strzępy zdań, do
155
Adam Pietrasiewicz
tego po francusku. Jedyne, czego się dowiedział, to że płyną na
Martynikę. Wyglądało też na to, że nie wszyscy mieli jednakową rolę,
dwóch kilkakrotnie rozmawiało na osobności i przerywało, gdy
podchodził do nich trzeci. Tyle, że nie bardzo wiedział o czym
rozmawiali...
Dobrze już po zachodzie słońca jeden z mężczyzn zszedł ze
stertą ubrań. Goldman i wszystkie klony zostali przebrani w lekkie
marynarskie koszule i spodnie.
Z małego portu, do którego przybili, zostali przeprowadzeni do
ciężarówki gdzie zamknięto ich w ciemnej budzie. Stali w niej dłuższą
chwilę. Goldman usłyszał strzępy prowadzonej podniesionym głosem
kłótni.
- Rodriguez, przestań się złościć. Wiedziałeś, że jest ryzyko. Jak
pożyczałem od ciebie helikopter, to przecież nie po to, by zrobić
sobie nim wycieczkę krajoznawczą...
- Panie Bermes, pan chyba sobie nie zdaje sprawy z tego co pan
mówi. Na wyspach jest conajmniej setka policjantów, którzy będą
wiedzieli, że helikopter był mój. A gdzie on teraz jest? Co pan z nim
zrobił? Co ja mam teraz zrobić?
- Rodriguez, to już nie moja sprawa. Martw się o to sam. Ja ci
zapłaciłem, dostałeś pieniądze...
- Jakie pieniądze, czy pan myśli, że to co mi pan dał wystarczy
na zakup nowego? Że wystarczy, żeby zapłacić komu trzeba, jak po
mnie przyjdą? Gdzie wyście tym helikopterem latali? O, kurwa, i tam
był mój laser...
- Gdzie myśmy latali, to już nie twoja sprawa...
Dały się słyszeć głosy szamotaniny.
- Zresztą już chyba nic więcej nie będzie twoją sprawą
Rodriguez. Przykro mi bardzo chłopie...
- Panie Bermes, pan chyba nie....
Zdanie zostało przerwane cichym odgłosem wystrzału z
pistoletu z tłumikiem. Jakby odkorkowywanej butelki.
- Hrabio, zaczep mu kamień i wrzuć do wody w porcie, zajmą się
nim rybki. Zbyt był niebezpieczny, a pewnie by do niego dotarli po
numerze silnika maszyny.
Goldman z przerażeniem pomyślał, że stał się świadkiem
morderstwa. I to nie w akcji, tak jak na wyspie, gdzie wszyscy do
siebie strzelali, by nie dać się zabić, tylko morderstwa z zimną krwią.
Na bezbronnym prawdopodobnie człowieku. Po plecach przeszły mu
ciarki.
Przewieźli ich na przedmieścia jakiegoś miasta. Gdy
wyprowadzano go z samochodu z innymi klonami kątem oka
zobaczył niebiesko-biało-czerwony świetlny napis "ŻANDARMERIA" o
jakieś sto metrów od budynku, do którego zostali wprowadzeni.
*
Inspektor Barthel nie bardzo wiedział, dlaczego komisarz Richert
nie pozwala mu wracać. Bermes zniknął z pola widzenia i
prawdopodobnie już nie wróci, a tam w Metzu, w szpitalu leżała Lea i
czekała na przeszczep serca. Richert zachowywał się tak, jakby był
człowiekiem pozbawinym jakichkolwiek uczuć.
- Barthel, zostaniesz jeszcze 5 dni. Jeśli przez pięć dni tamten
się nie pojawi, to pozwolę ci wrócić. Ale narazie masz tam siedzieć i
koniec.
- Ale panie komisarzu, Lea...
- Wiem, jest z nią matka. Ty nic nie pomożesz dziewczynie, a
tylko wykończysz się nerwowo. Możesz telefonować na koszt firmy
do szpitala ile chcesz, ale masz mi złapać tego Bermesa. Masz go
złapać i przyprowadzić mi tu na sznurku. Zrozumiałeś?
Pewnie, że zrozumiał. Richert zawsze powtarzał, że najlepszym
lekarstwem na wszelkie zmartwienia jest wytężona praca, ale tym
razem trochę przesadził.
Siedział w biurach DST w Fort de France i przeglądał raporty z
lotnisk. Wszyscy mężczyźni, choćby trochę podobni do Bermesa,
wystarczyło, że byli tego samego wzrostu, byli fotografowani, a
zdjęcia trafiały na jego biurko. Zbliżała się pora obiadu, a nie
przejrzał jeszcze nawet jednej trzeciej zdjęć z poprzedniego dnia. Po
objedzie na biurku znajdzie się sterta nowych, z przedpołudnia.
Sięgnął po telefon i wykręcił numer do swego kolegi, z którym
przed dziesięciu laty odbywał służbę wojskową. Tamten został w
wojsku i przeszedł do pracy w żandarmerii. Skorzystał z okazji, by
pracować w rajskich warunkach francuskich departamentów
zamorskich.
- Chciałbym rozmawiać z majorem Venetem... Panie majorze,
inspektor Barthel do raportu.
- Spocznij. Cześć stary byku, to co, idziemy coś zeżreć? Ja
stawiam...
- Widzę, że masz przypływ dobroci.
- Nie, tylko wiem, że w DST to raczej marnie płacą, a my w
żandarmerii takich problemów nie mamy. Mówiłem ci, że w mojej
brygadzie zawsze będzie dla ciebie miejsce.
- Pogadamy przy obiedzie.
- A jak Lea?
- Bez zmian, czekamy na przeszczep.
- Wiesz co, jak tylko jest jakiś wypadek na wyspie, zaraz
157
Adam Pietrasiewicz
sprawdzam czy nie ma ofiar...
- Dziękuję ci Jean-Marie...
- Dobra, bądź tu za pół godziny. Przysłać po ciebie kogoś?
- Nie, przejdę się trochę, jest ładnie.
Inspektor Barthel odłożył zdjęcia, powiedział komisarzowi
Lambertowi, że wychodzi na obiad i ruszył w stronę biur żandarmerii.
Po drodze myślał o Lei i przyszło mu do głowy, że od paru dni
właściwie o niczym innym nie myśli. Szedł nie bardzo uważając,
kilkakrotnie potrącił przechodzących obok ludzi. Karaibskie słońce na
niemal bezchmurnym niebie nadawało przybrzeżnym palmom wręcz
bajkowy wygląd, ale Barthel nie podziwiał krajobrazu.
Nie bardzo wierzył w instynkt policjanta, o którym tyle razy
opowiadał komisarz Richert. Ale wielokrotnie zauważył, że cały czas
jakaś część jego osobowości pozostawała policjantem. Nawet gdy był
najbardziej zamyślony i zajęty innymi sprawami. Tak było i tym
razem.
Nie zauważył Bermesa świadomą częścią swego mózgu.
Bermesa zauważył siedzący w nim policjant i przez dłuższą chwilę
musiał naciskać na dzwonek alarmowy, żeby zajęta Leą część mózgu
ocknęła się i skłoniła do działania.
Najemnik stał przy budce telefonicznej razem z jakimś
człowiekiem, który właśnie odłożył słuchawkę. Dzieliła ich szerokość
jezdni, kilkanaście metrów. Barthel jednym ruchem odwrócił się do
tamtych tyłem i zastanawiał się, co ma robić.
Człowiek w samochodzie odjechał, a Bermes ruszył pieszo w
kierunku żandarmerii. Barthel odczekał, aż tamten odejdzie na
bezpieczną odległość i ruszył jego śladem. Policjant, który w nim
siedział całkowicie nim owładnął, nie było już miejsca dla innych
spraw.
Bermes wszedł do dwupiętrowego domu przez drzwi
prowadzące najwyraźniej do piwnicy. Inspektor podszedł bliżej i
zaczął zastanawiać się nad dalszym działaniem. Po kilku minutach z
domu wyszedł jakiś mężczyzna, w którym rozpoznał Polaka ze zdjęć,
które widział w Metzu. Richert miał rację z tym cholernym swoim
instynktem. "Nieprawdopodobne, pomyślał. Nieprawdopodobne".
Postanowił, że narazie nie będzie wchodził do domu, poczeka i
zobaczy ilu tam jest w środku ludzi i co tam się właściwie dzieje.
Bliskość budynku żandarmerii uspokoiła go, wiedział, że zawsze
będzie mógł ich poprosić o pomoc.
Po kiku minutach pod dom zajechał samochód, który widział już
przy budce telefonicznej. Wysiadł z niego jeden z najemników,
których zdjęcia widział w Metzu, nie mógł sobie przypomnieć jego
nazwiska. Razem z nim przyjechał człowiek, którego nie znał.
Zza zakrętu wyjechał jeszcze jeden samochód. Zatrzymał się
kilkadziesiąt metrów wcześniej. Człowiek za kierownicą robił zdjęcia
aparatem z teleobiektywem. Barthel postanowił sprawdzić kim jest
tamten, zanim zacznie jakąkolwiek akcję. Wolał wiedzieć, czy jest to
wróg czy sprzymierzeniec. Wolnym krokiem podszedł do
zaparkowanego samochodu. Odbezpieczył pistolet i zatrzymał się
przy drzwiach od struny kierowcy. Wyjął legitymację policyjną.
- Policja, dokumenty proszę.
*
Neurohr z Żelaznym weszli do zatęchłej piwnicy. Bermes
siedział za stołem i palił papierosa, klony spały na rozłożonych na
podłodze materacach. Były brudne, leżały w swoich odchodach,
Hrabia nie zgodził się posprzątać, a Bermes tak bardzo się brzydził,
że nie dał rady.
Żelazny popatrzył z niesmakiem na leżące ciała.
- I to ma być to?
- Tak.
- A jak mogę mieć pewność, że to właśnie ci?
- Mamy dokumenty wszystkich. To znaczy dziewięciu, w czasie
akcji mieliśmy niewielki problem i musieliśmy zabrać jednego,
którego pochodzenia nie znamy. Ale możemy się dowiedzieć.
- Wobec tego nasze negocjacje finansowe muszą zostać uznane
za nieważne... - Żelazny popatrzył prosto w oczy Neurohra.
- Niech pan nie żartuje panie Żelaski...
- Żelazny.
- Panie Żelazny. Dziewięciu mamy z metryczkami, nie ma co do
tego żadnych wątpliwości.
- Ale co do dziesiątego...
- To już panu powiedziałem, że się dowiemy. Ma pan pieniądze?
Żelazny podniósł do góry, na wysokość oczu Neurohra, dużą,
czarną aktówkę.
- Pięć milionów, reszta po sprawdzeniu, jak to pan ładnie
określił, metryczek.
Neurohr popatrzył na Bermesa z niekrywaną radością.
- Ale ze względu na tego dziesiątego mogę zostawić tylko 4
miliony pięćset. Resztę dostaniecie jak sprawdzicie, kto to jest.
- Nie ma problemu panie Żelas... Żelazny. Robienie z panem
interesów, to przyjemność. - Neurohr promieniał.
Żelazny nie uśmiechał się. W Nowym Jorku znany był z tego, że
nie umiał się śmiać, ani z siebie, ani z innych. Nie potrafił też
opowiadać dowcipów.
159
Adam Pietrasiewicz
Podszedł do pierwszego śpiącego klona i jednym ruchem nogi
przewrócił go na plecy.
- Ten, to który? - zapytał patrząc na najemników.
Neurohr sięgnął do teczki, którą trzymał Bermes. Wyciągnął z
niej stertę papierów i rozłożył na chwiejącym się stole pod oknem.
- Nr 25 EE. Jego ojcem jest... to znaczy był Leonidas Moreno, ten
z Paragwaju. Jego syn, o ile pamiętam, posiada na własność połowę
terytorium tego kraju. Drugą połowę dzierżawi.
- A ten, to w takim razie też jest jego synem?
- I tak i nie. To jest klon.
Neurohr zaczął tłumaczyć Żelaznemu skąd wzięły się klony.
Tamten słuchał uważnie nie przerywając. Gdy wyjaśnienia zostały
skończone, położył walizkę na stole i otworzył ją.
- Obrzydliwe to jest. Nawet mi do głowy nie przyszło, że może to
być tak okropne. Ale to już nie moja sprawa. Ile czasu możecie się tu
nimi zająć?
- Najwyżej trzy dni. Powinno to wystarczyć mam nadzieję.
- Jutro o dwudziestej wypływa z Fort de France S.S. Castilio pod
banderą cypryjską. O dziewiętnastej czterdzieści pięć mają wszystkie
być na nadbrzeżu siódmym. Niech mi pan pokaże jeszcze te papiery
- Żelazny wyciągnął rękę do Neurohra.
- Mam kopie wszystkich, to znaczy dziewięciu. Papiery
dziesiątego dostarczę w ciągu dziesięciu dni. Zgoda?
Żelazny nic nie odpowiedział, wziął papiery i sięgnął po walizkę.
Zaczął odliczać pliki banknotów.
Bermes stał z boku i przysłuchiwał się rozmowie. Nie mówił nic
patrzył jedynie na klony, a szczególnie na tego innego. Coś mu się w
tym wszystkim nie zgadzało.
- Jacky, pamiętasz tego, który cię ugryzł?
- Jasne, że pamiętam. I długo jeszcze będę pamiętał -
odpowiedział Neurohr podnosząc zranioną rękę. - Mam nadzieję, że
sukinsyn nie ma wścieklizny.
- Nie byłbym tego taki pewien. - Bermes sięgnął po leżący na
stole pistolet. - Chodź ze mną. Chcę, żebyś mu zajrzał w zęby, teraz,
jak śpi. Hrabia zwrócił mi uwagę na coś...
Żelazny wstał od stołu i popatrzył na najemników.
- Coś nie gra?
- Nie wiemy, ten dziesiąty klon jest jakiś dziwny. - Odpowiedział
Neurohr zdając sobie sprawę, że rozmawiał z Bermesem po
francusku, a Żelazny prawdopodobnie nie znał tego języka.
Rzeczywiście, o ile inne klony miały właściwie całkiem białą
skórę, skórę, która nigdy nie widziała słońca, o tyle ten był opalony.
Ale było coś jeszcze w wyglądzie tego klona, co odbiegało od
wyglądu innych. Włosy. Dziewięć klonów miało bardzo krótko
ostrzyżone włosy, wszyscy byli ogoleni na jeża, a ten miał normalną
fryzurę, choć też krótkie włosy.
Bermes schylił się nad leżącym i otwartą dłonią uderzył go w
twarz. Tamten otworzył oczy. Najemnik wyciągnął rękę, by podnieść
leżącego lecz tamten szybkim ruchem nóg podciął go, przewrócił na
ziemię i jednym ciosem pozbawił przytomności.
*
Inspektor Barthel z porucznikiem Gatesem stali przy domu i
przysłuchiwali się rozmowie. Barthel stał przy zamalowanym zieloną
farbą okienku piwnicznym, Gates przy drzwiach. Słyszeli całą
rozmowę z historią klonów włącznie i nie bardzo wiedzieli co mają
robić. Było ich tylko dwóch, tamtych w środku było trzech, pewnie
dobrze uzbrojonych. Inspektor DST postanowił zostawić Gatesa na
czatach, a samemu pobiec do pobliskiego budynku żandarmerii po
pomoc. Sprawa wyglądała na poważną.
Odszedł od okienka i starając się nie zdradzić swojej obecności
jakimkolwiek szmerem, ruszył do Gatesa.
- Pan tu zostanie, ja lecę po żandarmów. Za pięć minut cały
teren będzie obstawiony.
Gates nie odpowiedział, kiwnął tylko głową. Gdy Barthel
odwrócił się, by odejść, z piwnicy doszdł ich jakiś łomot i
przekleństwa. Inspektor zawrócił i stanął przy Gatesie.
*
Niewielka dawka środków uspokajających, które Neurohr
wstrzyknął klonom, by je uśpić nie wystarczała, by unieszkodliwić
Goldmana. Używał w życiu tak wielu lekarstw, w tym i środków
nasennych, że mały zastrzyk nie miał żadnego działania w jego
przypadku.
Dopiero w momencie, gdy w piwnicy pojawił się Żelazny,
zrozumiał sens całej akcji porwania klonów. Rzeczywiście pomysł był
dobry, rodziny życiodawców z całą pewnością będą wolały zapłacić,
niż zawiadomić policję. Rodziny życiodawców najbardziej bały się
skandali. Asocjacja też.
Gdy najemnik podszedł do niego po raz pierwszy, udał, że śpi.
Nie bardzo wiedział, co ma robić i postanowił nie robić nic, dopóki
nie będzie do tego zmuszony. Tamten popatrzył na niego, pokiwał
głową i odszedł. Goldman leżał napięty, gotowy do skoku. Wiedział,
że ma nad tamtym przewagę wypływającę z ewentualnego
zaskoczenia. Wiedział, że może się wydostać, ale postanowił tego nie
robić, postanowił, na ile będzie mógł, chronić klony. Za to mu
161
Adam Pietrasiewicz
przecież płacono.
Tym razem jednak sytuacja była inna. Bermes podszedł do
niego z pistoletem, a Neurohr, jeśli by mu zajrzał w zęby,
natychmiast by się zorientował. Trzeba było działać.
*
Barthel z Gatesem wpadli do pomieszczenia w momencie gdy
Żelazny wyszarpywał spod poły marynarki pistolet. Odepchnięte
drzwi przewróciły go na ziemię. Udało mu się jednak wydobyć broń i
strzelić. Kula utkwiła w ramieniu Gatesa, który wypuścił z ręki swój
pistolet i upadł na ziemię.
Barthel odskoczył w bok i wystrzelił w stronę leżącego Polaka.
Kula przebiła skroń i wyszła z drugiej strony czaszki rozrywając kości.
Podłoga zaczerwieniła się mieszanką krwi i mózgu. Żelazny nie żył
już, ale ciało podrygiwało jeszcze w spazmach.
Inspektor DST odwrócił się, by zobaczyć gdzie jest reszta
bandytów i zderzył się z Neurohrem, który chciał sięgnąć po leżącą
w kącie broń zabitego. Zaczęli się szamotać. Barthel nie mógł
strzelić, tamten zbyt mocno ściskał mu rękę. Ani jeden ani drugi nie
byli specjalistami w walce wręcz, więc szamotali się bardziej niż bili.
Neurohr próbował odsunąć od siebie lufę trzymanego przez Barthela
pistoletu, a tamten próbował się na nią nie nadziać. Szamotali się
tak przez chwilę, aż nagle Neurohr zwiotczał i osunął się na ziemię.
Barthel stanął oko w oko z nagim mężczyzną. Goldman jednym
ciosem uwolnił go od Neurohra, który leżał teraz bez przytomności
pod ich nogami.
- Niech pan idzie po policję, ja się zajmę pańskim kolegą.
- Ja jestem z policji... - Barthel z trudem łapał oddech. - Kim pan
jest?
- Nazywam się Goldman. Niech pan wezwie pomoc, tych ludzi
trzeba stąd zabrać - odpowiedział tamten pokazując na śpiących na
podłodze.
- Nigdzie nie pójdziecie, moi panowie.
Głos doszedł z drugiej części piwnicy. Bermes, który zdążył się
już ocknąć stał z pistoletem w jednej ręce, a drugą wycierał
zakrwawione czoło.
- Odsuńcie się od tego stołu, a ty odłóż pistolet - powiedział
wskazując lufą na Barthela. - A, poznaję cie teraz - ciągnął po
francusku - to ty za mną chodziłeś wtedy pod hotelem. Z tym twoim
kumplem, to bardzo mi przykro. To nie ja mu wetknąłem ten nóż w
brzuch. Ale gdybym mógł, tobym wetknął. A ty pewnie jesteś
Goldman z wyspy?
Goldman nic nie odpowiedział. Stanął pod ścianą i z nienawiścią
patrzył na Bermesa.
- Bermes, nie wygłupiaj się, sto metrów stąd jest żandarmeria...
- Barthel stał pod ścianą bez pistoletu. - Jeśli usłyszeli strzały, będą
tu za minutę...
- Jeśli usłyszeli, bardzo dobrze to zauważyłeś glino. A jeśli nie
usłyszeli, to nie przyjdą wcale. A gdyby nawet przyszli, to posłużycie
mi za zakładników.
Nie spuszczając ich z oka Bermes kucnął i lewą ręką sięgnął po
leżący na podłodze kawałek liny. Rzucił ją w stronę drzwi.
- Gliniarzu, zwiążesz ręce Goldmana, a potem sobie sam
założysz kajdanki. Mam nadzieję że masz je w kieszeni?
Barthel schylił się po linę. Starał się znaleźć jakąś drogę
ucieczki, coś zrobić, żeby odwrócić sytuację na swoją korzyść. Ale
nie mógł nic zrobić. Bermes był za daleko, żeby próbować mu
wytrącić pistolet. Miał ich w ręku.
Związał ręce Goldmana na plecach. Starał się nie ściskać za
mocno, żeby tamten mógł się w razie czego wyswobodzić, ale
Bermes nawet z odległości kilku metrów to zauważył.
- Nie próbuj sobie ze mnie żartować. Pociągnij jeszcze mocniej...
O, tak właśnie. Niech ci się nie wydaje, że będziesz sobie mógł ze
mnie zakpić. Teraz sięgnij po kajdanki... i radzę ci robić to powoli, bo
jeśli zrobisz jakiś nierozsądny ruch, to skończysz marnie, tak jak twój
kumpel, tam na ziemi.
Barthel popatrzył na Gatesa, który leżał w kałuży krwi. Ze
zdumieniem zobaczył, że Amerykanin wcale nie jest nieprzytomny.
Porucznik leżał na boku, tyłem do Bermesa, ale jak najbardziej był
świadom tego, co się wokół niego dzieje. W ręku ściskał swój
pistolet. Czekał na moment, w którym będzie mógł go użyć.
Zanim Barthel wyjął kajdanki, Bermes zażądał, żeby rzucił mu
kluczyki. W momencie, gdy Bermes się po nie schylał, Gates
odwrócił się i strzelił. Trafił w brzuch.
Bermes zamiast upaść, wstał. Lewą ręką zakrył czerwoną plamę
na dolnej części koszuli, prawą zaś strzelił do leżącego oficera FBI.
Następnie upadł na twarz.
Barthel podszedł do Gatesa lecz ten już nie żył. Kula
wystrzelona przez Bermesa trafiła prosto w serce. Barthel usiadł na
podłodze i schował twarz w rękach.
- Niech mnie pan rozwiąże, trzeba unieszkodliwić jeszcze tego
ostatniego. - Powiedział Goldman wskazując nogą na leżącego na
podłodze nieprzytomnego Neurohra.
Barthel sięgnął po kajdanki, założył je najemnikowi, który powoli
zaczął dochodzić do siebie i usiadł na krześle.
163
Adam Pietrasiewicz
- Co tu się dzieje? Co to wszystko ma znaczyć? Co to za ludzie?
Goldman rozcierając nadgarstki sięgnął po papiery leżące koło
walizki z pieniędzmi.
- Myślę, że może je pan przeczytać, teraz to już nie ma takiego
znaczenia, i tak się wszystko wyda.
Goldman zaczął opowiadać Barthelowi historię klonów.
Inspektor siedział, słuchał i jakoś nie mógł w to wszystko uwierzyć.
Przeglądał papiery dotyczące charakterystyki klonów, ze
zdumieniem odczytywał powpisywane na kartkach nazwiska. W
pewnym momencie jedna z rubryk przyciągnęła jego uwagę. Sięgnął
po kolejny papier, potem po następny. I znalazł to, czego szukał.
Grupa krwi O Rh +. Charakterystyka tkankowa.... Wszystko
pasowało.
- Wygląda na to, że to są dossier tych dziewięciu klonów, oni
chcieli je sprzedać mafii, a ta wydusiłaby od rodzin okupy.
- Tak, widzę. - Barthel trzymał w ręku jedną z fiszek. - 12 F, to
który?
Goldman wstał i podszedł do leżących klonów. Każdy z nich miał
na ręce małą plastikową opaskę z numerem. Podniósł rękę jednego i
powiedział:
- To ten.
Barthel popatrzył jeszcze raz na papier, na Goldmana, na
walizkę z pięcioma milionami dolarów. Było to wystarczająco by
uciec na koniec świata, znaleźć lekarza, który zrobi operację i
spokojnie żyć w dostatku i bez zmartwień. Przyłożył lufę pistoletu do
głowy Neurohra i strzelił. Następnie popatrzył na Goldmana.
- Przykro mi, panie Goldman. Nie mam nic do przeciwko panu,
ale proszę zrozumieć, że Lea umiera w Metzu na serce...
Goldman bardziej zdziwiony niż przestraszony popatrzył na
skierowaną prosto w oczy lufę. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć,
ale nie zdążył. Jego mózg nie zarejestrował błysku wystrzału. Zanim
ośrodek wzroku przetworzył informację, Goldman już nie żył.
Epilog
Dostojna Lea Christophe sięgnęła po telefon i wykręciła numer
do swego starego, osiemdziesięciopięcioletniego ojca.
- Tato, skończyłam. Za chwilę podpiszę wyrok i od poniedziałku
przechodzę na emeryturę. Zasłużoną.
- Czy mówisz o sprawie tych klonów? - głos ojca brzmiał pewnie
jak na tak wiekowego człowieka.
- Tak, wydaję w tym wyroku zakaz prowadzenia wszelkich prac
nad klonowaniem ludzi. Rozwiązuję Stowarzyszenie do Spraw Badań
Genetycznych, przynajmniej tę jego część, która się klonami
zajmowała. Lekarze staną przed Międzynarodowym Trybunałem i
będą odpowiadać za zbrodnie przeciwko ludzkości. To ostatni wyrok,
jaki wydaję w mojej karierze, i myślę, że jest to jedyny wyrok, jaki
wydałam nie mając żadnych, ale naprawdę żadnych wątpliwości, co
do jego słuszności.
- Cieszę się, że jesteś taka pewna siebie, choć co prawda nigdy
ci nie brakowało tupetu. Zanim jednak podpiszesz, wpadnij do mnie,
to porozmawiamy.
- Będę u ciebie za pół godziny, zrobię tylko trochę porządków w
biurze. Jutro mam tu spotkanie pożegnalne, przyjedzie sam
prezydent.
Odłożyła słuchawkę i sięgnęła po fiolkę z tabletkami, które brała
odkąd dokonano jej przeszczepu serca. Tabletki chroniły ją przed
odrzutem obcego w jej ciele organu. Pomyślała jak zawsze o
człowieku, który umierając pozwolił jej żyć. Zawsze chciała się
dowiedzieć, kim był, ale nigdy się jej to nie udało. Nawet teraz, gdy
miała dostęp do wszelkich archiwów, do wszystkich możliwych
dokumentów, które gdziekolwiek istniały, nie odnalazła akt
medycznych dokonanego na niej przeszczepu.
Koniec
Metz, listopad 1992 - marzec 1993
165