P
AWEŁ
B
AGRIAK
K
OMISARZ
H
ARD
I
B
ŁĘKITNI
L
UDZIE
OD AUTORA
Przypuśćmy, że ktoś najpierw nadepnął wam na odcisk, a potem przeprosił. Czy to dobrze, że przeprosił? Na pewno tak, ale
byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie nadepnął.
Nie mam pojęcia, ilu przepraszających żyje na świecie, jestem jednak przekonany, że nie mają oni żadnego wpływu na liczbą
tych, którzy depczą wam po odciskach.
Kiedy rzetelnie opisałem wszystkie wydarzenia na Wyspie Kawalerów, komisarz Hard uważnie przeczytał maszynopis i bez
słowa odłożył go na skraj biurka. Próbując ukryć zmieszanie, spytałem pozornie obojętnym tonem:
- No i jak, Davidzie?
- Okropne! - odparł komisarz.
- Przecież to prawda!...
- Nie mówię wcale, że to wymysł - zauważył spokojnie Hard. - Ale komu potrzebna jest prawda?
Mimo to publikuję tę powieść. Wybacz, Czytelniku, że nadepnąłem Ci na odcisk!
1
„MOJA CUDOWNA UTA...”
21 maja, o godzinie dziesiątej trzydzieści przed południem, w Trzecim Komisariacie Policji zapisano na taśmie magnetofonowej
zeznania guwernantki Brigitt Vohrbus, lat pięćdziesiąt sześć, katoliczki, niezamężnej. Przesłuchanie prowadził inspektor Dean
Morgeens.
MORGEENS: Niech się pani uspokoi. I proszę mówić po kolei.
VOHRBUS: Biedne dziecko! Znajdziecie tych zbrodniarzy? Odszukacie moją cudowną Utę?
MORGEENS: To zależy od pani, mademoiselle. A więc?...
VOHRBUS: O dziesiątej rano wyszłam jak zwykle z Utą na spacer. Wie pan, inspektorze, w naszym parku jest taka sympatyczna
alejka, przechadza się tam krewny mojego pracodawcy pan Nabel z suką Blumą, która niedawno zeżarła portierę, a ten łysy Nabel
pokazywał na mnie, chociaż ja...
MORGEENS: Proszę nie odbiegać od tematu.
VOHRBUS: Przepraszam. Nieco się spóźniłyśmy, bo Uta grymasiła przy śniadaniu, i nie widziałyśmy, jak ona chłeptała mleko.
MORGEENS: Jaka „ona”?
VOHRBUS: Bluma! Obiecałam pokazać Ucie, jak Bluma pije mleko z dodatkami, które Uta zawsze wypluwa...
MORGEENS: Nic nie rozumiem. Jakie dodatki?
VOHRBUS: Łyżka tranu, pięć gramów witaminy Bi, siedemnaście uncji...
MORGEENS: Rany boskie! Co tu ma do rzeczy tran?
VOHRBUS: Przecież sam pan pytał.
MORGEENS: Proszę mówić wyłącznie o sprawie.
VOHRBUS: Ona zmoczyła majteczki...
MORGEENS: Wasza suka chodzi w majteczkach?
VOHRBUS: Ach, panie inspektorze, jaki pan niepojętny! Majteczki zmoczyła Uta, często się jej to zdarza. Pobiegłam po suchą
bieliznę, a dziewczynka została przy klombie... Kiedy wróciłam, Uta schowała się. Nie, to bardzo dobre dziecko, ale czasem lubi
pożartować. Wie pan, schowa się, a ja udaję, że jej szukam i nie widzę, i wtedy ona śmieje się...
MORGEENS: Proszę się nie denerwować. Co było dalej?
VOHRBUS: Nie wiedziałam, panie inspektorze, że tak się stanie. Mój Boże! (Płacze). Tak jej strzegłam! Przez dwa lata ani razu
nie chorowała, taka była bielutka, pulchniutka...
MORGEENS: A więc dziewczynka ukryła się...
VOHRBUS: I wtedy on pojawił się w alei.
MORGEENS: Kto?
VOHRBUS: Mężczyzna. W jasnym kapeluszu. Szedł bardzo szybkim krokiem, jakby się dokądś spieszył... A moja biedna Uta...
MORGEENS: Niech się pani opanuje. Proszę napić się wody. Co było dalej?
VOHRBUS: Nie pamiętam... Niczego nie pamiętam! Chciałam wytrzeć nos i nagle... upadłam... Kiedy się ocknęłam, nikogo
w pobliżu nie było. Zaczęłam krzyczeć, wszyscy się zbiegli, a łysy Nabel z Blumą...
MORGEENS: Dziękuję pani. To wszystko. Jest pani wolna.
Orzeczenie podpisane przez doktora Kirchtopfa, stałego eksperta medycznego Trzeciego Komisariatu, brzmiało:
„Jasnoszara chusteczka do nosa, znaleziona na ziemi o 20 metrów od dużego klombu, jest nasycona fluorometylosuperhyprytem
powodującym krótkotrwały paraliż dróg oddechowych, a następnie omdlenie. Czas działania preparatu wynosi około piętnastu minut.
Szok u badanej Brigitt Vohrbus nastąpił momentalnie...”
O pierwszej po południu dyżurny Trzeciego Komisariatu Policji odebrał telefon.
- Mówi William Dobbs. Komisarza Woodsa!
- Komisarz pojechał na obiad, panie senatorze - powiedział dyżurny, mimo woli unosząc się z krzesła. - Przed wyjazdem polecił mi
natychmiast poinformować pana, gdy będą jakieś nowe wiadomości, ale na razie niestety...
- Tak, tak - przerwał mu senator Dobbs. - Kiedy komisarz wróci, przekażcie mu, że życzyłem szanownemu panu Woodsowi
smacznego.
Inspektor Dean Morgeens ze swoimi pomocnikami i z trzema najlepszymi w komendzie psami policyjnymi jeszcze raz dokładnie
zbadał park senatora Dobbsa.
Psy nie potrafiły wziąć tropu przestępców, gdyż ciągle zbaczały na ślady pozostawione w całym parku przez sukę Blumę. Za to
w metalowym parkanie wypiłowane były dwa pręty. Przez powstałą w ten sposób dziurę można było łatwo dostać się do ogrodu
senatora, a następnie bez przeszkód ten ogród opuścić.
Morgeens natychmiast przesłuchał służbę. Okazało się, że kratę przepiłował trzy lata temu odźwierny Collumbs, kiedy był
zakochany w Mary Gordon, pokojówce senatora Krafta Juniora mieszkającego po sąsiedzku z Dobbsem.
Mary w czasie przesłuchania rozpłakała się i przysięgła, że odźwierny Collumbs rzucił ją pół roku temu i teraz chodzi z kasjerką
Lucy z kabaretu „Miła chwilka”.
Z Collumbsa nic nie udało się wyciągnąć. Powtarzał tylko, że wszystkiemu winna Mary, że z Lucy nic go nie łączy i że ogrodzenie
można naprawić choćby dzisiaj.
Gazeta „Świat przed chwilą” zamieściła na pierwszej stronie fotografię Uty Dobbs. „Każdy, kto rozpozna dziewczynkę, powinien
natychmiast zawiadomić policję, redakcję lub bezpośrednio Williama Dobbsa”.
O piątej po południu komisarz policji Woods udzielił wywiadu dziennikarzom.
- Jestem przekonany - powiedział Woods - że to robota dobrze zorganizowanej szajki kidnaperów. Nie jest to pierwszy w naszym
kraju wypadek porwania dziecka, ale policja jest na razie, niestety, bezsilna. Sądzę jednak, że już w najbliższych dniach zakończymy
śledztwo lub co najmniej wykryjemy sprawców.
Senator William Dobbs oglądał konferencję prasową u siebie w domu. Przed końcem transmisji telewizyjnej paskudnie zaklął,
ubrał się w smoking i wezwał szofera.
Przy żonie senatora, która od momentu porwania córki ani razu nie opuściła sypialni, czuwali profesorowie medycyny.
Inspektor Dean Morgeens aresztował Brigittę Vohrbus, odźwiernego Collumbsa, Mary Gordon i miss Lucy, kasjerkę. Po uzyskaniu
zezwolenia od komisarza Woodsa zjawił się w willi Dobbsa, aby osadzić w areszcie domowym pana Nabla. Senator zdenerwował się,
zadzwonił do komisarza i Nablowi przywrócono swobodę ruchów. Wówczas inspektor zarządził tajną inwigilacją senatorskiego
krewniaka.
Wytwórnia „Ech!” rozpoczęła zdjęcia do pełnometrażowego filmu o porwaniu Uty Dobbs. Plakaty wydrukowane w ciągu
czterdziestu minut informowały, że głównego kidnapera będzie odtwarzał ulubieniec publiczności, znany aktor Hume-Rodgery.
Senator William Dobbs został przyjęty przez prezydenta. Prawdę mówiąc, prezydentowi korona by z głowy nie spadła, gdyby
w uznaniu zasług senatora sam przyjechał do Dobbsa, ale Dobbs, który sam był kiedyś prezydentem, postanowił tym razem trzymać się
protokołu.
Audiencja trwała od godziny 19.06 do 19.09.
O godzinie 19.10 Służba Bezpieczeństwa Państwowego zanotowała rozmowę telefoniczną prezydenta z ministrem spraw
wewnętrznych Vonnelem.
PREZYDENT: Drogi ministrze, zaszczytna misja złożona na me wątłe barki przez naród i rząd nie zostawia mi czasu na
zajmowanie się sprawami powszednimi...
VONNEL: Świat jest niedoskonały, panie prezydencie!
PREZYDENT: I nie zawsze sprawiedliwy! Przed chwilą wyszedł ode mnie nieszczęśliwy ojciec...
VONNEL: Senator Dobbs, panie prezydencie?
PREZYDENT: Niestety! Senator wszystkie swe siły poświęca służbie dla kraju, a jacyś ludzie pozbawieni wyższych uczuć
popełnili jeszcze jeden straszliwy grzech...
VONNEL: Dosięgnie ich karząca ręka sprawiedliwości!
PREZYDENT: Wierzę w to niezachwianie! I przez całą noc będę się modlił za malutką Utę Dobbs!
VONNEL: Jeśli pan pozwoli, panie prezydencie, sam pokieruję akcją. Zbrodniarze zostaną niebawem odnalezieni...
PREZYDENT: I ukarani!
Jeden egzemplarz stenogramu został jak zwykle bez zwłoki przesłany jawnie Tajnej Radzie, kontrolującej działalność i rozmowy
wszystkich urzędników państwowych, w tym również samego prezydenta.
Drugi egzemplarz, jak zwykle, przekazano poufnie resortowi generała Dorona, kontrolującemu działalność członków Tajnej Rady.
Sekretarz Williama Dobbsa w ciągu pół godziny zaangażował na dwa tygodnie wszystkich prywatnych detektywów w mieście. Za
ujęcie przestępców wyznaczono oficjalnie nagrodę w wysokości 100 tysięcy klarków.
Generał Doron zwołał na 22.30 nadzwyczajne posiedzenie swego Komitetu.
- Zapraszać według schematu zero jeden czy zero dwa? - zapytał Dietrich.
- Zero jeden - odparł krótko Doron i sekretarz pojął, że wydarzyło się coś niezwykłego.
Szef wzywał tylko najbardziej zaufanych pomocników.
Firma tytoniowa „Antinicot” wyprodukowała pierwszą partię papierosów „Porwana Uta” z fotografią Uty Dobbs na opakowaniu.
- W tych ciężkich dla kraju chwilach - oświadczył reporterowi telewizji właściciel firmy Ferdynand Tobiąue - my także nie
możemy stać na uboczu. Zamierzamy sprzedawać papierosy „Porwana Uta” dopóty, dopóki dziewczynka się nie odnajdzie. Każdy
palący nasze papierosy łatwo rozpozna nieszczęśliwe dziecko, gdy tylko spojrzy na ich opakowanie. W ten sposób będzie miał
nieporównanie większą szansę na zdobycie 100 tysięcy klarków nagrody niż człowiek kupujący wyroby tytoniowe firmy „Macks and
Co”.
Minister spraw wewnętrznych Vonnel wydał poufne rozporządzenie, którego kopię przesłał natychmiast do Tajnej Rady:
W imieniu Prezydenta, który mnie do tego upoważnił, zarządzam co następuje:
1. Wszystkich funkcjonariuszy policji kryminalnej, politycznej, międzynarodowej i specjalnej należy włączyć do poszukiwań Uty
Dobbs i przestępców, którzy ją porwali.
2. Powołać Tymczasowy Komitet Śledczy koordynujący poszukiwania Uty Dobbs i przestępców, którzy ją porwali, w składzie:
Plunah, Davitch, Sourgie oraz czterej moi zastępcy.
3. Przewodniczącym Tymczasowego Komitetu Śledczego mianuję siebie.
4. Rozporządzenie wchodzi w życie bezzwłocznie.
Tajna Rada milcząco zaakceptowała okólnik ministra Vonnela, ale powzięła pewne środki ostrożności, minister bowiem zyskiwał
teraz nieco więcej władzy. Zarządzono mianowicie tajną obserwację Vonnela.
Po trzygodzinnym forsownym przesłuchaniu odźwierny Collumbs o godzinie 23.18 targnął się na życie w celi więzienia miejskiego.
Uprzednio przyznał się do wypiłowania metalowych prętów. Komisarz Woods pospieszył zapewnić Williama Dobbsa, że nici
prowadzące do zbrodniarzy teraz już niewątpliwie znalazły się w rękach policji.
Poza tym komisarz Woods zawiadomił oficjalnie senatora, że Chris Nabel, jak ustalono w drodze tajnej inwigilacji,
w niewiadomym celu obcina półmetrowe kawałki pluszowych portier. Stwierdzono jednak na pewno, iż to działanie senatorskiego
krewniaka nie ma żadnego związku z porwaniem Uty Dobbs. Obserwacja Nabla trwa.
- Dietrich, może pan zostać - powiedział generał Doron, spoglądając na zegarek wskazujący dokładnie godzinę 22.30.
Sekretarz, zmierzający miękkim krokiem ku wyjściu, znieruchomiał jak posąg.
Prośby i propozycje generała zawsze brzmiały dla niego jak rozkaz.
2
2
ŻOŁNIERZE OJCZYZNY
- Panowie - Doron wstał, co w najwyższym stopniu zdumiało i zaniepokoiło jego podwładnych. Taki oficjalny początek nie wróżył
nic dobrego. - Jakiś czas temu Vonnel zadzwonił do mnie i poprosił - podkreślam: poprosił! - o pomoc w poszukiwaniach Uty Dobbs.
Doskonale wiecie, że nie mam obowiązku spełniać każdej prośby ministra, ale w tej sytuacji... Krótko mówiąc, oczekuję od was
wyczerpujących informacji. Co ma do powiedzenia pan Hali?
- Dowiedziałem się o porwaniu Uty Dobbs z gazet porannych.
- Taak. A pan, panie Rayding?
- Przed obejrzeniem dziennika telewizyjnego nie wiedziałem nawet o istnieniu tej dziewczynki.
- Tak. - Doron usiadł i myślał przez chwilę. - Cudownie. To nieco zmienia postać rzeczy. Musimy wobec tego przedsięwziąć
nadzwyczajne środki w celu odnalezienia dziecka. Nasz Komitet nie może stać na uboczu, panowie, wszak my także jesteśmy
żołnierzami ojczyzny!
Na te słowa obecni wstali i przez chwilę trwali w postawie na baczność, jak przy graniu hymnu państwowego.
- Proszę siadać - powiedział Doron. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, zapytał już bez patosu: - Jesteście, panowie, pewni, że ryzyko
jest wykluczone?
- Tak, szefie - odparł twardo Hali.
- Oczywiście - dorzucił Rayding.
- Doskonale. Panie Hali, czy może pan włączyć swoich ludzi do poszukiwań dziewczynki?
- To by im w jakimś stopniu utrudniło wykonywanie zasadniczych obowiązków...
- Mamy do czynienia ze sprawą - powiedział surowo Doron - wobec której Komitet nie może przejść obojętnie, nawet za cenę
pewnych ofiar.
- Mogę, szefie.
- Szansę powodzenia?
- Nie potrafię określić - Hali nieco się zmieszał. - Najwidoczniej działa jakiś nie zarejestrowany gang kidnaperów. Trudno go
będzie wymacać.
- Trzy dni i sto pięćdziesiąt tysięcy klarków - powiedział Doron. - Sto tysięcy wycofamy sobie po otrzymaniu nagrody senatora
Dobbsa. A pan, panie Rayding, uruchomi w tej sprawie całą naszą technikę śledczą.
- Wstrzymać operację „Quartet”, szefie?
- Hm... - chrząknął z powątpiewaniem Doron.
- I „Adsorbent” profesora Choyce’a? Gdyby Instytut Problemów Perspektywicznych pracował zgodnie z zatwierdzonym planem,
szefie...
- Choyce’a kontynuować! - Przerwał mu zdecydowanym tonem generał. - „Quartet” kontynuować! Harmonogram pracy IPP pilnie
zrewidować i dostosować do nowych warunków. Operację „Kosmos” całkowicie utajnić. Czy rozumiecie, panowie, co zyskamy, jeżeli
nasi ludzie znajdą dziewczynkę?
- Tak jest, generale! - niemal chórem odparli wszyscy obecni.
- Dziękuję i czekam na wiadomości.
Rayding i Hali wykonali po wojskowemu zwrot przez lewe ramię i ruszyli ku drzwiom. Dietrich pozostał w gabinecie. Kiedy za
uczestnikami narady zamknęły się drzwi, sekretarz powiedział ostrożnie:
- Bardzo przepraszam, panie generale...
- O co chodzi, Dietrich?
- Chciałbym przypomnieć panu o komisarzu Hardzie.
- Dziękuję, Dietrich. Chyba masz rację.
W godzinę później komisarz policji Hard znalazł się w gabinecie generała Dorona.
Za każdym razem, kiedy Doron wzywał go do siebie, Hard odczuwał nie tyle strach - komisarza już nic nie było w stanie przerazić
- ile jakieś paskudne ssanie w dołku i mdłości. Hard wiedział, że teraz spokojny bieg jego pracy zostanie na pewno zakłócony, jeśli
„spokojną” można nazwać działalność policyjnego detektywa. Działalność zawsze ryzykowną, a czasem śmiertelnie niebezpieczną. Ale
podobnie jak łowca tygrysów musi odczuwać wstręt na myśl o polowaniu na ropuchy, tak Harda przejmowała obrzydzeniem każda
propozycja Dorona. „Nie pożałujemy pieniędzy, komisarzu!” - mówił zawsze generał na zakończenie rozmowy. I zgadzając się, Hard
zawsze myślał nie tyle o swoich zarobkach, ile o kłopotach, które czekałyby go w razie odmowy.
Działalność Komitetu kierowanego przez Dorona otoczona była ścisłą tajemnicą. Nawet Tajna Rada, nie mówiąc już o Służbie
Bezpieczeństwa, niewiele wiedziała o tej działalności. Wciągając kogoś postronnego w orbitę swych spraw, generał musiał
przynajmniej na chwilę unieść rąbka zasłony okrywającej TAJEMNICĘ i już choćby dlatego odmowa była niemożliwa. Doron równie
łatwo potrafił kogoś przyhołubić, jak i z zimną krwią zlikwidować.
Właściwie żadna prośba generała nie wykraczała poza krąg zawodowych obowiązków komisarza. Kogoś znaleźć, kogoś
aresztować, kogoś wyśledzić i dodatkowo tylko poinformować o wszystkim Dorona. Ale Hard nigdy nie znał prawdziwego celu tych
wszystkich pogoni i poszukiwań, i to właśnie wydawało mu się szczególnie wstrętne. Nie mógł pozbyć się uczucia, że robi coś
brudnego, nieuczciwego. Jedyną okolicznością, która w jakimś stopniu uspokajała Harda, był fakt, że chociaż generał nigdy nie
omieszkał podkreślić, iż jego prośby mają charakter „osobisty”, to jednak Komitet Dorona miał status instytucji państwowej, a nie
prywatnej.
- Proszę! - Dietrich kocim ruchem wysunął się do przodu i otworzył przed komisarzem drzwi wiodące do gabinetu generała.
Doron już z daleka wskazał komisarzowi fotel, uśmiechając się nieznacznie samymi kącikami ust. Hard natychmiast zauważył
w duchu, że tak, nie zmieniając wyrazu oczu, potrafią uśmiechać się tylko złe psy. Generał nigdy i nikomu nie podawał ręki, jakby bał
się zarazić egzemą.
- Dawno nie widzieliśmy się - powiedział Doron, podsuwając Hardowi pudełko cygar.
- Dawno - zgodził się komisarz, wyjmując własnego papierosa.
Nie widzieli się od czasu, kiedy komisarz zajmował się sprawą profesora Millera i stykał się z Instytutem Problemów
Perspektywicznych, należącym do resortu generała Dorona. Ale Hard nie chciał o tym wspominać, tym bardziej że Doron nie przepadał
za ludźmi o zbyt dobrej pamięci. Tu trzeba było przychodzić „bez bagażu” i wychodzić tak, jakby żadnego spotkania w ogóle nie było.
- Jeśli pan pozwoli - powiedział generał - to przystąpię do rzeczy.
Hard skinął głową.
- Senatorowi Dobbsowi zaginęło dziecko.
Hard znów milcząco przytaknął.
- Vonnel prosił mnie o wzięcie udziału w poszukiwaniach. Ale rozumie pan, komisarzu, moi nierozgarnięci ludzie... Wie pan poza
tym, jak bardzo podziwiam pański talent.
Hard ani na jotę nie zmienił wyrazu twarzy.
- Niech pan pomyśli, komisarzu, w jakim stopniu mógłby mi pan w tym pomóc. To oczywiście moja prywatna prośba, a pieniędzy
nie będę żałował.
I to wszystko, rozmowę można było uznać ża skończoną. Rozumieli to w równym stopniu obydwaj, bo zdawali sobie sprawę z tego,
że każde następne słowo będzie jedynie syropem osładzającym gorzką pigułkę. Jeśli już nie można nie zgodzić się na propozycję
Dorona, to Hard postara się przynajmniej o zachowanie pozorów niezależości, będzie robił dobrą minę do złej gry. Ze swej strony
generał był na tyle sprytny, że zawsze pozwalał postronnym wychodzić ze swego gabinetu z wysoko uniesioną głową, traktując to jako
swoisty ekwiwalent sumienia.
- A więc niech pan pomyśli, komisarzu. Sprawa jest dla mnie niezwykle ważna. I pilna.
Hard zaczął „myśleć”. W gruncie rzeczy - rozumował - poszukiwanie Uty Dobbs jest obowiązkiem każdego uczciwego człowieka.
Fakt, że komenda policji zleciła tę sprawę komisarzowi Woodsowi, niczego nie zmienia. Woods będzie szukał dziecka oficjalnie,
a Hard półprywatnie. Ważny jest wynik. Co się zaś tyczy Dorona i jego zainteresowania tą historią, to niech jego pobudki pozostaną
tajemnicą. Dobbs jest senatorem i milionerem, Doron również. Kto może wiedzieć, jakie wzajemne zobowiązania łączą tych ludzi?
Najważniejsze to odnaleźć dziecko i unieszkodliwić kidnaperów.
- Dobrze, generale - powiedział w końcu i Doron odetchnął z ulgą, jak gdyby komisarz mógł powiedzieć coś innego. - Wezmę
udział w poszukiwaniach.
- Pieniądze, ludzie, samochody, sprzęt dostanie pan na każde żądanie - powiedział Doron.
- Pamięta pan chyba, panie generale - zauważył Hard - że zawsze rozpoczynam sprawę od analizy kameralnej?
Doron uśmiechnął się kącikami ust.
- Metody pozostawiam do pańskiego uznania, drogi komisarzu. Płacę za rezultaty.
- Znakomicie.
- Dziękuję panu.
Hard wstał i z wysoko uniesioną głową ruszył ku wyjściu. Dietrich niezauważalnym ruchem otworzył przed nim drzwi.
3
KARTA KOMPUTEROWA
- Komisarzu, Chester do pana - zaanonsował Taratura, gdy Chester wchodził już do gabinetu Harda.
- Od kiedy to Taratura pracuje u ciebie jako wykidajło! - wykrzyknął Chester zamiast powitania. - Bierzesz przykład z komisarza
Woodsa?
Hard uśmiechnął się, z trudem ukrywając zmieszanie.
- Wiesz, Fred, jestem bardzo zajęty.
- Ja również. Ale przyjechałem. Czytałeś?
- Co mianowicie?
- On jeszcze pyta! - wykrzyknął Chester. Słyszysz, Taratura, twój szef czytuje tylko te artykuły, w których porównują go do
Sherlocka Holmesa! Można sądzić, że ja codziennie mam materiał w „Newcombie” i że mój los nic go nie obchodzi!
Przeczekawszy spokojnie wybuch elokwencji Chestera, Taratura zapytał:
- Czy nie jesteś zbyt lakoniczny?
I dopiero wtedy Fred zobaczył na brzegu biurka najnowszy numer „Newcombu”, otwarty na tej samej stronie, gdzie pod wielkim
tytułem „Narodowa hańba” widniał jego artykuł.
- Przeproś - powiedział Taratura, chociaż doskonale wiedział, że Chester przeprosi jedynie wtedy, kiedy niechcący posadzi
najbliższego przyjaciela na krześle elektrycznym.
- No widzisz! - powiedział z zadowoleniem Chester, wyjmując papierosa z pudełka leżącego przed Hardem. - Nieźle im dosoliłem!
Co?!.
Hard nie odpowiedział. To prawda, Fred miał rację: kidnaping stał się klęską narodową. Ale w sprawie Uty Dobbs maczali palce
nie tylko kidnaperzy. Komisarz przekonał się o tym, przeprowadziwszy nieskomplikowaną analizę danych uzyskanych w komendzie
policji. Zresztą Chesterowi nie można z tego czynić zarzutu, gdyż nie mógł wiedzieć tego, co wiedział komisarz policji.
- Milczycie - stwierdził ponuro Fred. - Nie szkodzi. Właściwie, to mam do ciebie sprawę, Davidzie. Jak ci wiadomo, śledztwo
w sprawie porwania Uty Dobbs prowadzi ten tępak Woods. Nie chodzi już o to, że zawali sprawę, ale dlaczego nie udziela prasie
żadnych informacji? Zadzwoń do niego i poproś, aby z przyjaźni dla ciebie...
- Wykluczone - powiedział twardo Hard.
- Hura! - wykrzyknął Chester. - Taratura spójrz na tego człowieka! To mój były kumpel David Hard, komisarz policji, który nigdy
w życiu nie wypił ze mną kieliszka i nie był ranny kulą przeznaczoną dla mnie! A moja żona Linda...
Taratura zdecydowanym gestem powstrzymał reportera.
- Przeszkadzasz nam, Fred - powiedział sucho.
- A czym takim ważnym zajmujecie się, do diabła, skoro cały ranek mieliście czas rozkoszować się moim artykułem?!
- Zajmujemy się śledztwem w sprawie zniknięcia Uty Dobbs - odparł spokojnie Hard.
Chester poderwał się z miejsca i znów usiadł.
- Co? Wy też? To świetnie! Teraz nie ruszę się z tego miejsca, zanim nie przestaniecie udawać głupich. Karty na stół. Jeśli jesteście
związani tajemnicą, mogę się zobowiązać do jej zachowania.
- Dobrze - powiedział Hard, a Taratura sprawdził, czy drzwi są szczelnie zamknięte. - Pracujemy na zlecenie... Dorona.
- Taak - powiedział Fred i gwizdnął. - To zmienia postać rzeczy... Doron interesuje się tą sprawą?
Hard wzruszył ramionami.
- Jak widzisz, mój stary. Trochę z Taratura popracowaliśmy. Zobacz, co z tego wynikła, przeczytaj!
Hard podał Chesterowi kartkę, na której własnoręcznie wypisał następujące zestawienie:
W ciągu ostatnich trzech lat kidnaperzy porwali 5016 dzieci.
4867 dzieci odnalazła policja lub zwrócili je gangsterzy po otrzymaniu okupu.
149 dzieci zniknęlo bez śladu, chociaż i za nie wypłacono okup.
- O co więc chodzi? - zapytał Chester.
- Zastanawialiśmy się już nad tym. Najwidoczniej w kraju działa jakaś grupa kidnaperów, która łamie nie pisane prawo kidnapingu,
zobowiązujące do zwrotu dziecka po wypłaceniu okupu. Zresztą... - Hard zamilkł na chwilę. - Zresztą nie wyciągajmy pochopnych
wniosków.
- Ale co będziemy robić? - zapytał Fred.
Komisarz spojrzał na niego badawczo.
- A co ty masz z tym wspólnego? „Będziemy”. Ty będziesz pisał swoje artykuły, a Taratura i ja „będziemy”!
- Uhum - spokojnie skonstatował Chester. - W takim razie natychmiast sprzedam wam genialną hipotezę roboczą, ale chcę za nią
kupić mój udział w waszym przedsięwzięciu. Zgoda?
- Ciekawe! - powiedział Taratura.
Fred uniósł oczy ku sufitowi jak poeta improwizujący pod wpływem nagłego natchnienia i zaczął:
- Trzeba natychmiast... odszukać rodziców stu czterdziestu dziewięciorga zaginionych bez śladu dzieci! Przesłuchać ich! Zbadać,
czy we wszystkich wypadkach przestępcy stosowali tę samą lub podobną metodę! Jeśli tak, to masz rację: działa gang kidnaperów,
który nie podporządkowuje się przyjętym zasadom. A jeżeli nie... to znaczy, że kidnapera udaje jakiś maniak, zbieg ze szpitala dla
wariatów, który zabija dzieci i gotuje z nich zupę, a okup przeznacza na sprzęt kuchenny!
Obaj policjanci wybuchnęli śmiechem.
- Słuchaj, krwiożerco - powiedział Hard po chwili. - Naradę wielkich kryminologów na tym chyba zakończymy. Już i tak
straciliśmy...
- Straciliśmy?!
- ... straciliśmy całą godzinę, a czas jest dla nas wart więcej niż złoto. Powiedz lepiej, Freddie, jakie masz plany na najbliższe parę
dni.
- Wystarczy, że muszę składać codziennie raporty Lindzie - odparł ponurym głosem Chester.
- Pytam poważnie - powiedział Hard. - Jeśli istotnie chcesz nam pomóc, wybierz z tej listy pięćdziesiąt adresów i ruszaj do pracy.
Chester uważnie przejrzał listę podaną mu przez Taraturę i popatrzył na komisarza wzrokiem pełnym szacunku.
- Z tobą strach się zadawać - powiedział po chwili. - Ja tu w bólach rodzę genialną hipotezę, a ty, jak się okazuje, masz już listę
przepisaną na maszynie? Nie człowiek, tylko komputer! Może jeszcze dasz mi kwestionariusz odbity na powielaczu?
- Dam - spokojnie odparł Hard - chociaż nie powielony, bo zabrakło czasu. Musimy zadawać identyczne pytania, aby uzyskać
odpowiedzi dające się usystematyzować. Przepisz sobie egzemplarz Taratury.
Po piętnastu minutach wyszli z gabinetu, wsiedli do różnych samochodów i roztopili się w strumieniu pojazdów pędzących ulicami
miasta.
Chester zdążył jednak przedtem zadzwonić do Lindy.
- Kochanie - powiedział do niej słodziutkim głosem - twój ukochany małżonek zaprzągł się do nowego wozu i udaje się na
poszukiwanie milionowego skarbu, z którego wyasygnuje ci wielką sumę na kupno wspaniałych bamboszy. Nie denerwuj się, kochanie,
i ucałuj Mike’a!
Następnie szybko odłożył słuchawkę, aby nie słyszeć czułej odpowiedzi żony.
22 maja o 11 rano senator William Dobbs znalazł na siedzeniu swego samochodu kartkę z następującym tekstem:
Niech pan wyłączy policję i dostarczy pięćset tysięcy klarków do szóstego, licząc od rogu, automatu telefonicznego na ulicy
Irondycke o dwunastej w południe 23 maja. Pańska córka zostanie przekazana pańskiej małżonce o wpół do pierwszej na rogu
Speedroyce i Sundaydycke. W razie niedotrzymania warunków lub zawiadomienia policji Uta będzie zlikwidowana. Życzliwy.
W pół godziny później centralna kartoteka komendy policji poinformowała, że charakter pisma autora notatki nie jest notowany
w spisach kryminalistów, przestępców politycznych i osób poddanych nadzorowi prewencyjnemu. Po dalszych piętnastu minutach
eksperci ustalili, że atrament wyprodukowany został przez firmę
„Roggers” i należy do najpopularniejszych na rynku. Co do papieru, to był on typu „PTI-75” z zakładów „Pontie-Terry-Ike”.
Papieru tego używa większość gimnazjów i uniwersytetów w kraju. Kartka została wyrwana z zeszytu.
Dzielnice miasta przylegające do ulic wymienionych w liście zostały natychmiast wzięte pod obserwację agentów tajnej policji.
Wieczorem 22 maja, kiedy Hard wrócił do swego gabinetu, zadzwonił do niego Dietrich i przekazał dokładnie treść listu, który
otrzymał senator Dobbs.
Hard z niecierpliwością czekał na swych pomocników.
Pierwszy przyjechał Chester, niezwykle podniecony informacjami uzyskanymi od nieszczęśliwych rodziców pięćdziesięciorga
zaginionych dzieci. Potem zjawił się Taratura. Dowiedziawszy się o liście i krokach podjętych przez policję, powiedział:
- Głupcy. Na Irondycke nigdy nie było i nie ma żadnych automatów...
Późnym wieczorem Hard zadzwonił do Carla Cernwalda, kierownika policyjnego laboratorium cybernetycznego.
- Carl, potrzebuję pilnie twojej pomocy!
Cernwald zjechał windą na czwarte piętro ze swego dziesiątego, prawie przebiegł dwa korytarze i nieco zasapany pojawił się
w gabinecie komisarza.
- Co się stało, Hard?
Znali się już od dziesięciu lat.
- Nic wielkiego, drobiazg. Ale nawet to musi zostać między nami.
- Uff! - westchnął z ulgą Cernwald. - Mówił pan takim tonem, jakby groziło panu śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Niewiele się pan pomylił, Carl - powiedział komisarz. - Owszem, grozi, tylko nie mnie, lecz dzieciom.
Hard krótko opisał sytuację i wyłożył swoją prośbę: jak najszybciej przenieść na karty perforowane i opracować dane uzyskane
w ciągu dnia przez niego i jego pomocników. Jakie dane? Proszę bardzo: wiek dzieci, miejsca najczęściej przez nie odwiedzane,
sytuacja materialna rodziców, czas porywania, metoda porywania, wysokość okupu - łącznie około trzydziestu pytań.
- Za pół godziny nie będzie za późno? - spytał Cernwald. - Wobec tego idę.
Zegar wskazywał kwadrans po północy.
O wpół do pierwszej senatorowi Dobbsowi doręczono telegram zawierający tylko jedno słowo: „Żart”.
Dean Morgeens na wszelki wypadek aresztował listonosza i natychmiast przekazał treść depeszy komisarzowi Woodsowi.
Śledztwo pierwiastkowe wykazało, że telegram przyjęła agencja SPID (Szybko Przyjmujemy i Doręczamy), a specjalna grupa
policyjna przeszukawszy archiwum SPID-u znalazła oryginał. Był napisany tym samym charakterem pisma, co i list „Życzliwego”.
Woods po krótkim wahaniu zdecydował się jednak zadzwonić do Vonnela. Minister natychmiast postawił na nogi cały Komitet
Śledczy. Na naradzie nadzwyczajnej, zwołanej o drugiej w nocy i trwającej dokładnie czterdzieści siedem minut, powzięto następującą
uchwałę:
1. Potraktować list „Życzliwego” jako żart i nie reagować nań.
2. Zaprzestać obserwacji Chrisa Nabla i poinformować o tym senatora Dobbsa dla jego spokoju wewnętrznego.
3. Objąć ścisłą kontrolą wszystkie agencje pocztowe i telegraficzne w kraju.
O godzinie 2.50 w nocy Vonnel polecił swemu pomocnikowi przekazać telefonogram sekretarzowi Dorona, a ten z kolei,
wykonując wcześniejszy rozkaz swego zwierzchnika, natychmiast poinformował komisarza Harda o treści raportu Woodsa.
- Przecież mówiłem - spokojnie zauważył Taratura, kiedy cała trójka zapoznała się z wydarzeniami ostatnich trzech godzin.
Za piętnaście druga w nocy Carl Cernwald położył przed Hardem wyciąg z kart perforowanych zawierający dane.
Okazało się, że wiek wszystkich 149 zaginionych bez śladu dzieci wahał się od 3 do 6 lat. Sytuacją materialna rodziców:
najrozmaitsza. Prawdopodobnie nie miała żadnego wpływu na porwania. Wysokość okupu różna, nigdy wszakże nie odpowiadała
realnym możliwościom rodziców. Okup nie był więc głównym celem kidnaperów, ale jaki wobec tego był ich cel? Sposoby porwania
były tak dalece różnorodne, że o żadnej specyfice lub szczególnym stylu „pracy” przestępców nie można było mówić. Najwidoczniej
kidnaperzy działali w zależności od konkretnej sytuacji i dlatego stosowali różne metody. Tak samo wyglądała sprawa czasu -
porwania odbywały się w ciągu dosłownie całej doby. A porywano dzieci - mój ty Boże, skąd ich nie porywano! Z ulicy, z mieszkań,
z toalet, a nawet wprost z rąk rodziców, których ogłuszano uprzednio jakimś ciężkim przedmiotem.
Niestety, wszystkie te informacje nie dawały żadnego klucza do dalszych poszukiwań, chociaż ukochany mistrz Harda, sławny
detektyw, Alfred Cooper, mawiał często: „Brak klucza już jest kluczem!”
Za to nieoczekiwanie ujawnił się pewien fakt, na który ani Chester, ani Taratura, ani nawet Hard nie liczyli: wszyscy rodzice
oświadczyli zgodnie, że na dzień, na tydzień lub na dwa tygodnie przed porwaniem dzieci - byli z nimi w modnym wesołym miasteczku
„Baw się z nami!” albo strzygli je w zakładzie fryzjerskim „Pusia and Co”. Mówiąc ściśle ze stu czterdziestu dziewięciorga sto
siedmioro było w lunaparku i wszystkie - u fryzjera.
- Bomba! - zatriumfował Chester, klepiąc Taraturę po ramieniu. - Teraz mamy ich w garści!
- Nie podniecaj się - rzucił komisarz. - Robisz takie wrażenie, jak gdybyś dowiedział się, że wszystkie dzieciaki występowały
w lokalu striptisowym albo że ich babcie co do jednej mieszkają w Teheranie. Byłoby dziwne, gdyby nigdy nie bywały w wesołym
miasteczku... Powiedz mi, jak często Linda wysyła cię z Mike’em do fryzjera?
- Dobrze, jeśli Linda wykąpie go raz na tydzień.
Taratura roześmiał się jak zawsze głośno.
- A poważnie? - zapytał Hard. - Czyżby dzieci należało strzyc częściej niż raz na dwa miesiące? Wynika z tego, że możemy uznać
sto czterdzieści dziewięć wizyt u fryzjera w granicach dwóch tygodni przed porwaniem za coś więcej niż przypadek. - Hard zamyślił
się. - Zresztą taka wyraźna zbieżność wskazuje na bardzo niski poziom zawodowy kidnaperów, a skądinąd nie wyglądają mi na
fuszerów... - Hard znowu zamilkł. - No tak - z takim łupem, jaki nam dały karty, prawdziwy myśliwy czeka do wieczora, aby wrócić do
domu pod osłoną ciemności. Ale nie martwmy się zawczasu! Pomyślmy nad dodatkowymi pytaniami, które będziemy musieli zadać.
A dla pana, Taratura, pilne zadanie: natychmiast sprawdzić następujące dane każdego porwanego dziecka: wagę, wzrost, grupę krwi,
przebyte choroby...
- Po co, szefie?
- Nie wiem. Nie potrafię jeszcze tego wytłumaczyć. Po prostu czuję, że to potrzebne.
- Ale...
- Bez „ale”, mój drogi. Te dane powinny gdzieś być. W domach rodzinnych, w klinikach położniczych, pod ziemią... Nieważne
gdzie, ale muszę je mieć!
Chester, czując się jak kompletny półgłówek, patrzył z zachwytem na Harda.
4
„PUSIA AND CO.”
Firma „Pusia and Co” była taką samą osobliwością New City, stolicy Newcombe’u, jak fontanna „Ranny kaszalot”, jak
stuosiemdziesięciopiętrowy budynek „Slide-Building” (gdzie miała swą siedzibę centrala największego w świecie koncernu
wytwarzającego sprzęt fotograficzny), jak aktor tilmowy Hume-Rodgery (jego willa leżała co prawda o jakieś czterdzieści mil od New
City), jak wreszcie dwudziestometrowa skóra nokandy w muzeum przyrodniczym (chociaż złośliwi twierdzili, że są to dwie skóry plus
artystyczne cerowanie).
Popularność i sława firmy zasadzała się, o dziwo, nie na bajecznych zyskach, nie na zawrotnych obrotach i nie na
supernowoczesnym sprzęcie. Nie, w mieście kochano ją szczególną, wzruszającą miłością, której nie wzbudziła chyba żadna inna firma
na świecie. Kochano ją tak, jak lubi się stare pocztówki, książeczki dla dzieci i ustrojoną bombkami choinkę - całą tę miłą przeszłość,
bezpowrotnie utraconą.
Zakład fryzjerski „Pusia and Co” robił lalki.
Ale nie krzywcie się zawczasu! To nie były mówiące, nafaszerowane elektroniką lale-roboty, gadające i myślące lepiej niż dzieci.
To nie były wspaniałe, wielkogłowe lale ze szczególnie elastycznego plastyku, które nie paliły się, nie tonęły, nie brudziły i nie
niszczyły, nieśmiertelne piękności przechodzące z pokolenia na pokolenie, przerażające w swej niezniszczalności.
To były stare jak świat, zwyczajne gałgankowe laleczki z oczkami z koralików, pozornie jarmarczne, a jednak słynne na całe
miasto, nawet na cały Newcombe.
Pojawiły się jakieś sześćdziesiąt lat temu, kiedy emigrant Kareł Pusia otworzył na przedmieściu New City malutką razurę, w której
strzygł swoich klientów pod czujnym okiem żony Jacąueline. Francuzka miała niezwykły zmysł praktyczny, dzięki któremu zakład Pusi
szybko zdobył popularność. Już wówczas główną atrakcją razury były gałgankowe laleczki, które wręczano klientom, aby przyszli raz
jeszcze.
Były to niezwykłe, sympatyczne, świeże i jakoś po rodzinnemu niewymuszone. Do zakładu zaczęli ciągnąć ojcowie z dziećmi,
później dzieci z ojcami, a następnie i bez nich. Każde dziecko chciało jak najszybciej dostać malutką nagrodę i właśnie wówczas
Jacąueline zrobiła coś, co ostatecznie utrwaliło popularność Karela Pusi: wpadła na pomysł przyklejania lalkom prymitywnych
peruczek z włosów klienta.
Ludzkie zachcianki to świat pełen zagadek. Nikt nie potrafił sobie ani innym wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo pragnie mieć lalkę
z własnymi włosami. Ale wszyscy chcieli je mieć i to było najważniejsze.
Na pogrzebie Karela Pusi działy się podobno rzeczy niezwykłe: byłe dzieci płakały na głos jak dzieci prawdziwe i wydawało się,
że ludzie grzebią własną młodość. Ale fakt, że młodość jest wieczna, potwierdzała na cmentarzu obecność dwóch smukłych
młodzieńców, którzy szli zaraz za trumną, prowadząc pod ręce starą Jacąueline. Byli to Jifi i Serge Pusiowie, którzy nie tylko
odziedziczyli przedsiębiorstwo rodziców (ich biedna matka wkrótce podążyła za swym mężem), ale wzbogacili je o pewien
interesujący pomysł.
W owym czasie razura już ostatecznie przekształciła się w dziecięcy salon fryzjerski, a centrum pochłonęło przedmieścia, jak to się
często zdarza w gwałtownie rosnących stolicach państw.
Teraz Serge Pusia strzygł, a Jifi Pusia w tym samym czasie robił lalkę - dokładną kopię klienta z jego własnymi włosami. Rodzice
mogli wpłacić groszową zaliczkę, swoistą gwarancję tego, że po upływie dziesięciu lub dwunastu lat, w dniu swej pełnoletności,
dawny klient wykupi od Pusiów własny wizerunek.
Jifi Pusia, zajmujący się lalkami, skończył szkołę rzemiosł artystycznych (od dzieciństwa miał zdolności do rysowania i lepienia
figurek z plasteliny, co właśnie było źródłem pomysłu) i przez rok praktykował u samego Walta Liesneya. A Serge, jego starszy brat,
strzygł, prowadził kartotekę i rejestr klientów.
Po pewnym czasie bracia zorganizowali produkcję taśmową, urządzili przechowalnię lalek i przedsięwzięcie, które początkowo
nie zapowiadało się zbyt dobrze, zaczęło przynosić coraz większe zyski.
Firmę „Pusia and Co” można by uważać za kwitnącą, gdyby nie szybki upływ czasu podważający podstawy jej istnienia. Chodzi
o to, że bracia, całkowicie poświęciwszy się cudzym dzieciom, zapomnieli jakoś o własnych, nie pożenili się i teraz zostali bez
spadkobierców. Pieniądze znajdą zresztą zawsze amatorów gotowych zagarnąć je bez względu na pokrewieństwo. Ale jeśli chodzi
o talent i zamiłowanie do pracy... Innymi słowy, po śmierci obu Pusiów - tfu, tfu, na psa urok! Niech żyją po sto lat, a potem jeszcze
dwieście! - umrze też ich sympatyczna instytucja.
Tak czasem wymierają potężne niegdyś rody, gdy pozostaną w nich jedynie starzy ludzie, którzy strawili młodość na zdobywaniu
potęgi.
Bracia mieli tylko jednego, bardzo dalekiego kuzyna ze strony matki. Nazywał się Thor Cyrus i był właścicielem lunaparku „Baw
się z nami!” Dla porządku trzeba dodać, że Cyrus już od kilku lat nabywał od Pusiów lalki nie wykupione przez swe oryginały i w ten
sposób podtrzymywał stosunki ze swymi dalekimi krewnymi. Przekonani, że swej bieżącej produkcji już nie sprzedadzą, Serge i Jifi
zaoferowali Thorowi Cyrusowi wszystkie przechowywane lalki oraz te, które jeszcze zrobią. Oczywiście za ćwierć ceny. Cyrus
natychmiast zgodził się i dwa lata temu firma „Pusia and Co” uległa smutnej, lecz nieuniknionej reorganizacji.
Nieco cyniczny, a przez to zupełnie nowoczesny Thor Cyrus uzupełniał swój magazyn lalek i był z niego dumny. Porównywał go
nieraz ze składem win. „Moje laleczki - mówił przyjaciołom - są jak dobry koniak, z roku na rok stają się coraz droższe”.
Jako rdzenny mieszkaniec swego miasta, David Hard doskonale znał historię firmy, nie mówiąc już o tym, że w jego sypialni
wisiała nad łóżkiem malutka laleczka z czarnymi jak smoła włosami - byłą ozdobą obecnego komisarza policji.
Na tę właśnie laleczkę patrzył Hard, myśląc o przemijaniu, gdy rozległ się dzwonek do drzwi wejściowych.
Chester przywiózł butelkę ginu, wędliny i puszkę śmietanki. Wypili po kieliszku, coś pospiesznie przegryźli i Hard powiedział:
- Pora na nas. Będziesz stał po drugiej stronie ulicy, przy wystawie, na której krokodyl zajada lody. Tylko nie waż się wchodzić do
zakładu i bądź ostrożny. A ja...
- Jesteś przekonany - przerwał Fred - że oni cię nie znają?
- Od czasu kiedy tam byłem po raz ostatni, upłynęło co najmniej trzydzieści pięć lat... O to chodzi, mój stary, że ich zna całe miasto,
a oni nie znają nikogo.
- Ale przyjść do zakładu bez dziecka...
- Drobiazg - powiedział Hard. - Przedstawię się jako inspektor skarbowy, mam odpowiednie dokumenty.
- To i tak nie ma sensu - odparował Chester. - Przecież zależy nam na tym, aby zobaczyć robotą w czystym stanie, tak, jak to
widzieli rodzice stu czterdziestu dziewięciorga dzieci. Poborcy podatkowi strzygą się u innych fryzjerów.
Hard roześmiał się.
- Ale skąd mam wziąć dziecko? Żebym mógł iść z nim dziś do fryzjera, musiałbym pomyśleć o tym co najmniej pięć lat temu!
- Weź Mikea - zaproponował Chester.
- To jest myśl! Ale nie zmuszaj mnie do tłumaczenia się przed Lindą.
- Ona nie będzie o niczym wiedzieć - obiecał Fred. - Po prostu złapię chłopaka na podwórzu, przeprowadzę z nim malutki
instruktaż, a on potem tyle matce naopowiada, że nawet ja uwierzę.
- Wiesz co, Fred - powiedział komisarz cofając się o dwa kroki i oglądając Chestera cd od stóp do głów - zaczynasz mi się
podobać. Zastanawiam się, czy nie zatrudnić cię u nas. Precyzyjna logika, przenikliwość, psi węch...
- I prymitywizm, charakterystyczny dla przedstawicieli twojego zawodu - dorzucił tym samym tonem Chester.
W półtorej godziny później Hard szedł ulicą prowadząc za rękę pięcioletniego Mike’a Chestera. Hard nie wiedział, kto z kim
powinien iść w nogę i dlatego starał się przystosować do drobnych kroczków dziecka. Mike obserwował z ukosa wysiłki komisarza
i wreszcie nie wytrzymał.
- Wujku Davidzie, wyglądasz dosyć głupio. Dorośli powinni chodzić długim krokiem.
Hard zaczerwienił się i aby ukryć zmieszanie, powiedział surowo:
- Przecież umówiliśmy się, że nie jestem żadnym wujkiem, tylko najprawdziwszym...
- Wiem - odparł Mike - mam cię nazywać tatusiem. I jeszcze nie wolno mi dotykać pudełeczka, które włożyłeś mi do kieszeni.
- A ja za to wszystko kupię ci nakręcany czołg i trzech żołnierzyków.
- Ale nie po dwadzieścia pięć lemów, tylko te po pięćdziesiąt! - dodał Mike.
Ruszyli dalej, a po drugiej stronie ulicy, udając że ich nie zna, kroczył Fred Chester.
W poczekalni nikogo nie było, ale w fotelu za szklanym przepierzeniem, które upodabniało zakład fryzjerski do akwarium,
siedziała zapłakana czteroletnia piękność. Stary Serge Pusia fryzował jej loki i coś mówił, mówił, mówił, aż wreszcie dziewczynka
zaczęła się uśmiechać. Następnie fryzjer ukłonił się jej jak dorosłej, odprowadził do drzwi i poszedł do oczekujących.
- Proszę mi wybaczyć - rzeki, zwracając się bezpośredno do Mike’a - zdaje się, że kazałem panu zbyt długo czekać. Znakomite
włosy, młody człowieku! Zalecałbym panu bandy, jeżeli oczywiście tatuś nie będzie miał nic naprzeciw.
- Nie będzie - powiedział Mike.
- Wobec tego proszę!
I zaprowadził chłopca do akwarium. Hard wyjął okulary, w których oprawce znajdował się odbjornik, wcisnął do ucha malutki
guziczek słuchawki i rozwinął gazetę. W kieszeni spodenek Mike’a leżało malutkie, ale nader zmyślne pudełeczko, które nie tylko
zapisywało wszystkie słowa wypowiedziane w promieniu pięciu metrów, ale także nadawało je wprost do ucha komisarza policji.
Najpierw Hard usłyszał jakiś dźwięk - przez szybę widział, jak Serge Pusia usadzał Mike’a we wspaniałym fotelu, wyposażonym
w mnóstwo niklowanych dźwigienek, pokręteł i guzików. Później...
- Doskonale - powiedział staruszek. Bandy to naprawdę fryzura przyszłości, nie musimy wszak czesać się jak wszyscy... Co pan na
to?
Mike’owi żart spodobał się i skwitował go śmiechem.
- Przepraszam, zupełnie zapomniałem, jak się pan nazywa?
- Mike - powiedział Mike. - Nazywam się Mike Chester, a tam w lusterku siedzi mój tatuś.
- Zuch - pomyślał Hard.
- Ha! - wykrzyknął Pusia. - Ten sam Mike Chester, który lubi szarlotkę i świetnie bawi się w Indian?!
- A skąd pan wie? - zapytał podejrzliwie Mike.
- Ja wszystko wiem, młody człowieku, nawet to, że pański tatuś...
Zarówno Hard, jak i syn Chestera wewnętrznie sprężyli się przy tych słowach, ale Pusia nieoczekiwanie zamilkł, biorąc do ręki
elektryczną maszynkę1 do strzyżenia i włączając ją do sieci. Rozpoczęła się praca i Hard widział przez szybę, że stary operuje
narzędziami z cyrkową niemal zręcznością. Kiedy zakończył się pierwszy etap strzyżenia, Mike ku wielkiemu zmartwieniu Harda
zapytał:
- No więc co mój tatuś?
- Ach, o to panu chodzi? - powiedział Pusia, a Mike potakująco skinął głową. - Chciałem powiedzieć, że pański tatuś pewnie
zechce zamówić u mnie malutkiego chłopczyka, bardzo do pana podobnego i w dodatku z pańskimi pięknymi włosami! Jak pan sądzi?
Mike szczerze podzielił się z Pusią swymi wątpliwościami:
- Trudno powiedzieć. Obiecał mi kupić trzech żołnierzyków i nakręcany czołg...
- Nakręcany czołg to wspaniała rzecz! - wykrzyknął Pusia. - Bardzo przydatna w domu. Nakręcany czołg! Zazdroszczę panu. Ale
przecież lalka, o której mówię, też by się panu bardzo przydała, nawet jeśli zamierza zostać pan czołgistą. Nie uważa pan?
- Chyba tak - zgodził się Mike.
- Sądzę, że warto pogadać na ten temat z tatusiem i że mnie pan poprze...
„Co za chytra bestia! - pomyślał Hard, nie potępiając jednak staruszka. - Transakcja zaczyna się już w fotelu, chociaż tatuś siedzący
w poczekalni nie ma najmniejszego pojęcia, że szykuje się zamach na jego kieszeń! Pewnie głównie dlatego zainstalowano
dźwiękoszczelne przepierzenie. Teraz fryzjer zjawi się tu z chłopcem, wspomni o lalce, a biedny rodzic będzie musiał się poddać”.
Stało się dokładnie tak, jak przewidywał Hard. Lalkę trzeba było zamówić, tym bardziej że było to na rękę komisarzowi policji.
Kiedy Hard wpłacił zaliczkę - tylko półtora klarka, nie takie znów wielkie pieniądze - Pusia sfotografował Mike’a z profilu i en face,
uprzejmie skłonił się chłopcu, a przy okazji komisarzowi, i odprowadził ich do drzwi. W poczekalni wiercił się już kolejny klient,
którego młoda mamusia zerkała pożądliwie na przeciwległą wystawę, gdzie krokodyl tym razem zajadał ciastka.
W jakiś czas później, gdy już Chester odprowadził Mike’a do domu, wręczywszy mu czołg i pięćdziesięciolemowych
żołnierzyków, Hard razem z nim jeszcze raz przesłuchał zapis rozmowy Pusi z dzieckiem. Niczego podejrzanego w rozmowie nie było,
niczego też Chester nie zauważył ze swego punktu obserwacyjnego po drugiej stronie ulicy.
- Zwykła paplanina! - wykrzyknął Fred z rozczarowaniem w głosie.
- A ty myślałeś, że razem z Mike’em natychmiast zdemaskujemy kidnaperów i zaraz ich aresztujemy? - powiedział Hard. - I że
reporter Fred Chester zyska wyłączność na wywiady z własnym synem?
- Ale przecież staruszka dzieciak zupełnie nie interesował! Nie pytał go, kim są jego rodzice, bogaci czy biedni, gdzie mieszkają...
- Stop, nie spies2 się zanadto - przerwał mu Hard. - Po pierwsze w stu czterdziestu dziewięciu wypadkach sytuacja materialna
rodziców też nikogo nie interesowała. Co zaś do adresu, to Pusia wziął go ode mnie, mówiąc, że musi przysłać zawiadomienie. Więc
widzisz...
- Co „widzisz”? Niczego nie widzę. U Pusi byJo wiele dzieci, w jego magazynach leżą setki lalek i tylko dlatego, że zaginione
dzieci ostrzygły się kiedyś u niego, musi je porwać? Jest kidnaperem? Brednie!
- Nie podniecaj się! - powiedział Hard pojednawczo. - Wcale nie myślę o czymś podobnym cię przekonywać, gdyż sam nie jestem
niczego pewien. A jednak dobrze, że poszliśmy do fryzjera. Wiemy przynajmniej, że adresy i fotografie porwanych dzieci miał Serge
Pusia, a prawdopodobnie także Thor Cyrus. To znaczy, że musimy się dobrać również i do niego...
Milczeli obaj przez chwilę.
- A wiesz - odezwał się pierwszy Chester. - To już jest coś.
- Nie - odparł Hard. - To mniej niż nic. - Często bywało tak, że w dyskusji zmieniali się rolami, wytykali sobie nawzajem słabości
i przechwytywaii atuty. - Byłoby to istotnie „już coś”, gdyby Pusia nie miał w swych rejestrach nazwisk i adresów tysięcy dzieci,
których nikt nie porywał i które spokojnie mieszkają ze swymi rodzicami.
- Masz rację - powiedział Chester - ale musi jeszcze istnieć jakiś dodatkowy wyróżnik, jakiś szczegół pominięty przez nas, który
być może zadecydował o losie porwanych.
Hard spojrzał na zegar ścienny - siedzieli w jego gabinecie - i powiedział cicho:
- Musimy poczekać na Taraturę.
- Sądzisz, że chodzi o wagę dzieci lub rodzaj ich krwi? - zapytał Fred.
- Nie wiem. Na razie niczego nie wiem.
- Okropne! - wyszeptał Chester, wyobrażając sobie los porwanych dzieci, gdyby znaczącym szczegółem miałaby być ich krew.
Kończył się drugi dzień śledztwa, a nadal błądzono po omacku. Tymi samymi kanałami, co i poprzednio, poinformowano Harda, że
prezydent telefonował do ministra Vonnela, Vonnel do Woodsa, a Woods obiecał Marteensowi ukręcić głowę, jeśli w ciągu następnej
doby nie pojawi się „Chociażby cień nadziei”, jak wyraził się prezydent.
Całe miasto wiedziało już nie tylko o wypadku, ale także o krokach podjętych przez policję. Nikt nie mógł przyjść spokojnie na
pocztę lub do agencji telegraficznej, bo wszystkich tam rewidowano, zdejmowano odciski palców i sprawdzano charakter pisma.
Lotniska, dworce kolejowe i autostrady były dokładnie zablokowane: poszukiwania Uty Dobbs prowadzono na zasadzie mobilizacji
wszystkich sił. Kontrolowano bagaże, patroszono samochody, otwierano paczki, rozpruwano poduszki dopiero co kupione w sklepie,
ale jeszcze nie odwiezione klientom. Wydawało się, że przez tak gęste sito nie zdoła się prześliznąć nawet mysz, a cóż dopiero mówić
o człowieku.
Powszechna podejrzliwość opanowała miasto do tego stopnia, że rodzice bali się pojawić publicznie z własnymi dziećmi, aby
otoczenie nie posądziło ich o umyślne demonstrowanie swego spokoju i czystego sumienia, które w istocie musi być czymś splamione.
W więzieniu miejskim nadal przetrzymywano guwernantkę Dobbsów, Brigittę Yohrbus. Prze słuchiwał ją wielokrotnie sam
komisarz Woods, starając się wydobyć z niej dokładny opis mężczyzny, który porwał biedną dziewczynkę.
- On był w kapeluszu? - pytał komisarz.
- W kanotierce! - wykrzykiwała histerycznie guwernantka.
- Jakiego koloru miał skarpetki?
- Rude!
- Jaki miał głos?
- Kobiecy!!!
- Pani zwariowała? - pytał Woods. - Może mi pani jeszcze powie, że on nie był sam, że było ich dwóch albo czterech?
- Jedenastu! - krzyczała Brigitt Vohrbus. - Jak w drużynie futbolowej! A dwunasty, rezerwowy, siedział na drzewie! Czego pan ode
mnie chce?! Nie pamiętam, jak on wyglądał i ilu ich było! Utę trzeba nakarmić! Dziecko jest głodne! Rozumie pan? Szukajcie mojej
dziewczynki i przestańcie mnie dręczyć!
- Jest pani pewna - przerwał jej Woods - że przestępca miał na głowie słomkowy kapelusz?
- O Boże - zdołała tylko wyszeptać guwernantka.
Wreszcie, ostatecznie wyprowadzona z równowagi, podała rysopis człowieka, który porwał Utę Dobbs, skomponowany z cech
senatorskiego krewniaka Nabla i jego suki Blumy: łysa czaszka, zielone oczy, długie zęby, krótkie nogi, płaczliwy głos i obwisłe
pośladki.
Najdziwniejsze zaś było to, że miała stuprocentową rację.
Pod wieczór Taratura przyniósł komisarzowi notatkę i kiedy Hard ją przeczytał, zrozumiał, że koniec nici, tworzącej splątany
kłębek, znalazł się wreszcie w jego ręku. Okazało się, że wszystkie porwane dzieci - siedemdziesiąt pięć dziewczynek
i siedemdziesięciu czterech chłopców - miało, zgodnie z kartami zdrowia przechowanymi w poradniach dziecięcych, jednakową grupę
krwi: zerową. I jednakowy czynnik Rh: ujemny! Wszystkie pozostałe dane nie dawały się usystematyzować ze względu na ich
całkowitą odmienność.
To był chyba właśnie ten brakujący, złowrogi szczegół.
- Jutro z samego rana pójdzie pan do Pusi - zwrócił się Hard do inspektora Taratury. - Weźmie pan dokumenty rewidenta
podatkowego i sprawdzi dochody firmy. Musi pan działać spokojnie, zachowywać się uprzejmie, ale starać się niczego nie przegapiać.
Przy okazji proszę wynotować z piętnaście nazwisk z jego rejestru klientów i sprawdzić, czy są wśród nich dzieci, które ostatnio były
w zakładzie, czy mają krew grupy zerowej z czynnikiem Rh - i nie zostały porwane. Powtarzam: nie zostały porwane! Zrozumiał mnie
pan?
Taratura skinął głową.
- Będę czekał na telefon u siebie w gabinecie. Jutro od samego rana.
- Dobra, szefie - powiedział Taratura.
Rankiem następnego dnia mała Uta Doobs ostrożnie weszła do sypialni swoich rodziców. Wstrząśnięty milioner nie wierzył
własnym oczom, a jego żona natychmiast zemdlała.
Niezwłocznie wezwany komisarz Woods delikatnie przesłuchiwał dziecko w obecności senatora Dobbsa i inspektora policji
Marteensa.
- Gdzie ty byłaś?
- U wujka Nabla!
- Co tam robiłaś?
- Bawiłam się z Blumą.
- A co jadłaś?
- Wszystko.
- Kto cię karmił?
- Wujek Nabel.
- Nie wypuszczał cię z pokoju?
- Sama nie chciałam wychodzić.
- Dlaczego?
- Brygitka mi dokuczyła.
- Gdzie spałaś?
- W fotelu.
- A czym się okrywałaś?
- Portierą.
- Sama postanowiłaś się schować?
- A niby kto?
Dalsze przesłuchiwanie dziecka nie miało sensu. Pospiesznie wezwany Nabel wyjęczał coś płaczliwym głosem, później czule
pogłaskał Utę po głowie, a następnie pogroził pięścią tej części domu, w której znajdował się pokój guwernantki Brygitty Vohrbus. Ku
wielkiemu zaskoczeniu Woodsa i Marteensa Nabel okazał się głuchoniemym od urodzenia.
Dodatkowa kontrola wykazywała, że szara chusteczka przesycona fluorometylosuperhyprytem stanowiła własność Brygitty
Vohrbus. Guwernantka weszła do sypialni gospodarzy pod ich nieobecność i chciała skropić chusteczkę wytwornymi perfumami pani
domu, ale pomyliła flakoniki. Do czego z kolei używał fluorometylosuperhyprytu senator Dobbs lub jego małżonka, nikt nie ośmielił się
dociekać.
Natychmiast po tym zaprzestano wszelkich akcji oficjalnych i nieoficjalnych.
Hard był jeszcze w domu, kiedy zadzwonił do niego Dietrich. Krótko zreferował mu przebieg wydarzeń i zapowiedział, że
z komisarzem chce mówić sam generał Doron.
- Komisarz Hard? - rozległo się po chwili w słuchawce. - Sprawa skończyła się farsą, ale cieszę się z tego. Natychmiast otrzyma
pan dwadzieścia procent swojego honorarium. Dziękuję za starania. - Słuchawka nie czekając na odpowiedź Harda szczęknęła
i umilkła.
„Dla jednych sprawa się skończyła - zauważył w duchu komisarz - a dla innych dopiero się rozpoczęła”.
W drodze do urzędu Hard kupił poranne wydanie gazety „Świat przed chwilą” i już na pierwszej stronie przeczytał informację, że
w kraju nie ma żadnego kidnapingu. „Plotki na ten temat miały na celu wywołanie paniki - czytał komisarz - i rozsiewane były przez
członków partii opozycyjnej, która już rozpoczęła kampanię wyborczą”.
Taratura zadzwonił około dziesiątej. Lepiej by było, gdyby w ogóle nie zadzwonił! Tak, udało mu się ustalić kilka adresów dzieci,
które miały zerową grupę krwi z czynnikiem ujemnym, odwiedzały zakład fryzjerski, ale do tej pory spokojnie mieszkały razem
z rodzicami!
Schemat logiczny nakreślony przez Harda do niczego nie prowadził. Mówiąc ściślej, wynikało z niego tylko to, że wszystkie
porwane dzieci odwiedziły zakład „Pusia and Co”, ale były w nim także tysiące dzieci, których nikt nie porywał! Wszystkie zaginione
dzieci miały zerową grupę krwi z ujemnym czynnikiem Rh, ale były też dzieci z takim samym czynnikiem, którym nikt nie zrobił żadnej
krzywdy. To znaczy, myślał Hard, że istnieje jeszcze jakaś inna cecha, której obecność lub brak zdecydowała o porwaniu. Jaka?
Poza tym komisarz w żaden sposób nie mógł pojąć, co z tym wszystkim może mieć wspólnego salon fryzjerski. Nikt tam przecież
nie wykonuje analizy krwi. Co prawda adresy i fotografie... Ale Hard nie słyszał, aby według zdjęcia można było określić Rh.
Komisarz długo siedział przy swoim biurku, potem wstał, pochodził, znów usiadł, by po chwili gwałtownie chwycić za telefon,
jakby przypomniał sobie coś niezwykle ważnego.
- Fred? - powiedział w słuchawkę. - Jak to dobrze, że cię zastałem! Słuchaj, stary...
- Ja już wszystko wiem - przerwał mu Chester.
- Nic jeszcze nie wiesz. Dzwonię w zupełnie innej sprawie. Powiedz mi, czy masz książeczkę zdrowia Mike’a? Bądź tak dobry
i sprawdź jego grupę krwi oraz czynnik Rh... Później ci wytłumaczę... Czekam...
Pauza. Hard nieruchomo jak posąg siedział w swym fotelu. W popielniczce dopalał się papieros.
- Zerowa! - usłyszał głos Chestera. - Rh ujemne. A co się stało?
- Słuchaj, Freddie, nie ma w pobliżu Lindy?
Dobrze. No więc słuchaj uważnie... Nie jestem panikarzem, ale nie można wykluczyć tego, że naraziliśmy chłopca na
niebezpieczeństwo. Nie przerywaj, wiem, co mówię... W każdym razie bardzo cię proszę, nie wypuszczaj go nigdzie samego. Zajmij
się nim. A propos, gdzie on teraz jest? W domu? To dobrze. No więc zrozumiałeś mnie? Dobrze zrozumiałeś?
Hard odłożył słuchawkę. Potem nagle powiedział głośno w przestrzeń:
- I po co ja go brałem do fryzjera?
5
MIKE
Mimo swoich pięciu zaledwie lat Mike był takim zmyślnym chłopcem, jakim jego tatuś stanie się dopiero po pięćdziesiątce, jeżeli
w ogóle kiedykolwiek się stanie. Kiedy Linda urządzała Fredowi to, co on nazywał „koncertem symfonicznym”, Mike nie wtrącał się
dopóty, dopóki mógł wytrzymać. W krytycznej chwili zjawiał się zawsze w pokoju i z niewinnym wyrazem twarzy mówił coś takiego,
że rodzice natychmiast zapominali o kłótni i zaczynali zajmować się dzieckiem. Na przykład: „Mamusiu, czy to dobrze, że ja mam
wysypkę?” W chwilę później rozebrany do naga Mike kręcił się już przed rodzicami jak nowy towar na wystawie domu handlowego
i powtarzał rozczarowanym głosem: „Czyżby mi się wydawało?” Linda odzyskiwała szczęście i spokój, patrzyła na Freda
zwilgotniałymi oczyma i szeptała:.,Musimy strzec syna, a nie załatwiać swoje porachunki. Obiecujesz?” Chester obiecywał, chociaż
nigdy nie potrafił się domyślić, czym zawinił wobec żony i na czym polegają te ich porachunki.
Co zaś do spostrzegawczości Mike’a, to mógł mu jej pozazdrościć wielki Alfred Cooper. Przespacerowawszy się raz koło Pałacu
Prezydenckiego, mógł później przez całą godzinę opowiadać ojcu o tym, co zobaczył, i o godnych uwagi osobliwościach, o których nie
mieli zielonego pojęcia najlepsi przewodnicy w całym kraju. Właśnie od Mikea dowiedział się Fred, że na przykład do parapetu
dwunastego okna (licząc od Placu Powstania) na czternastym piętrze przymocowano na stałe wielką lunetę, przez którą, jak już sam
Chester się domyślił, pan Prezydent mógł obserwować okna zakładu madame Borvary.
Przy tym wszystkim Mike był normalnym dzieckiem, którego możliwości fizyczne zdawały się nie mieć granic. Jeśli zaczynał
biegać wokół klombu w parku Santa Claus (gdzie właśnie w tej chwili spacerował z ojcem), to mógłby służyć za model pechowym
konstruktorom perpetuum mobile. Kiedy się obrażał i ogłaszał głodówkę, to był gotów przez całe dni obywać się bez pokarmu,
przyczyniając tym matce prawdziwnych cierpień. Ale kiedy Mike siadał nad książką z obrazkami przedstawiającymi wojnę, nawet
prawdziwa wojna nie zdołałaby go przywołać do rzeczywistości.
Mike pierwszy zauważył trzech nieznajomych „wujków”, którzy nie spuszczali z niego oka.
- Tatusiu - powiedział Mike - nie wiem, czego oni chcą.
O, Fred wiedział doskonale! Obrócił się gwałtownie i napotkał wzrok dwumetrowego giganta, który był chyba ich szefem. I wtedy,
nie mówiąc ani słowa Mike’owi, szybko skręcił w centralną alejkę. Mocno trzymając syna za rękę, Chester wszedł do najbliższej
budki telefonicznej.
- David? - powiedział, kiedy usłyszał charakterystyczne „tak, tak”. - Muszę ci powiedzieć coś ważnego. Za mną i Mike’em chodzą
jakieś podejrzane typy. Przyjeżdżaj sam albo wyślij Taraturę, a my będziemy przynętą.
-: Gdzie jesteście?
- W parku Santa Claus obok sadzawki.
- Nie odkładaj słuchawki, muszę coś sprawdzić.
Hard coś sprawdzał, a Fred widział przez szybę, jak tych trzech zatrzymało się bezczelnie o jakieś dwadzieścia metrów od budki.
„Co za kretyni! - pomyślał mimo woli Fred. - Aż dziw bierze, dlaczego policja do tej pory nie może się uporać z kidnaperami
pracującymi tak prymitywnie!”
:- Halo! - odezwał się wreszcie Hard. - Fred, spojrzyj na tych typów i powiedz mi, czy nie ma wśród nich dwumetrowego drągala.
- Jest - odparł nieco zaskoczony Chester.
- A z klapy marynarki nie sterczy mu przypadkiem czerwony goździk.?
- Za daleko, żebym mógł rozpoznać kwiat, ale coś czerwonego istotnie sterczy...
- Wobec tego możesz się nie denerwować. To moje bałwany. Zaraz zadzwonię gdzie trzeba i każę im zmyć głowy. Niestety, mój
drogi, detektyw takiego wzrostu nie może być intelektualistą...
Po wyjściu z budki Chester umyślnie przeszedł z synem tuż obok goryli, zmierzywszy ich pogardliwym spojrzeniem. Na
policjantach nie wywarło to zresztą żadnego wrażenia.
Wkrótce do parku powinna była przyjść Linda i zastąpić męża. Trzech goryli odprowadziło Chestera z Mike’em do niewielkiej
restauracji dziecięcej „Smacznego!” i cierpliwie asystowało im przy drugim śniadaniu. Kiedy zjawiła się Linda, Fred postanowił nie
uprzedzać jej o niebezpieczeństwie grożącym Mike’owi: po pierwsze żona zemdleje na samo wspomnienie kidnaperów, a po drugie
w obecności detektywów nic nie może się stać. Ograniczył się jedynie do tego, że odwołał syna na bok i na wszelki wypadek
powiedział:
- Mike, daj mi słowo, że będziesz pilnował mamy jak oka w głowie i nie odejdziesz od niej na krok.
- Dlaczego? - zapytał Mike, który nie potrafił być ślepym narzędziem nawet w rękach własnego ojca.
Fred zmieszał się, a potem powiedział tajemniczym tonem:
- Widzisz? - I kiwnął głową w kierunku trzech podejrzanych typów.
Mike także popatrzył na „wujków1’, coś przetrawił w swoim dziecięcym mózgu i chytrze się uśmiechnął. Chester nie mógłby
przysiąc, czy jego syn nie pomyślał o próżnych obawach ojca, ponieważ mama całkiem niedawno oświadczyła w jego obecności, iż
mężczyźni o brutalnych pyskach nie są w jej guście. Zresztą Mike mógł też uznać, że jego tatuś nie jest taki znów głupi, jeśli wymyślił
dla syna zadanie, które po prostu ułatwi matce nadzór nad dzieckiem. W każdym razie Mike powiedział po małej pauzie:
- Dobra, możesz iść spokojnie.
I natychmiast z bojowym okrzykiem „Płaaaksa!” pomknął na spotkanie Robbiego Nighta, którego dostrzegł w końcu alei.
Lato było bardzo upalne. Miękki, roztopiony asfalt parował ciężkim odorem, który wypełniał mieszkania i wypłaszał z nich
wszystko co żywe. Nic nie mogły na to poradzić nawet najnowsze modele klimatyzatorów. Mieszkańcy, którzy nie musieli pracować,
ale nie wyjechali nad morze, wychodzili rano na ulice w jedynym, zdawałoby się, celu: znaleźć najmniejszy choćby spłachetek
ożywczego cienia. Mężczyźni rozciągnięci w niskich wiklinowych fotelach ustawionych pod markizami popijali zimne piwo
z uczuciem, że mają mózgi ugotowane na miękko. Kobiety wolały ukrywać się w parkach i na skwerach, rozkoszując się
problematycznym chłodem miękkiego i miałkiego jak puder sztucznego piasku. I tylko dzieci czuły się w swoim żywiole: biegały,
krzyczały i cieszyły się, popatrując ze zdumieniem na dorosłych przypominających ryby wyciągnięte z wody.
Marion Night (mama Robbiego) i Linda Chester próbowały porozmawiać o nowościach mody, ale rozmowa nie kleiła się, wobec
tego umilkły, gapiąc sią sennie na otoczenie. Czasami trafiały w ich pole widzenia bawiące się w pobliżu dzieci i wszystko poza
Robbiem i Mike’em wydawało się nieruchome, zamarłe, wyhamowane i śpiące.
Chyba dlatego gwałtowne wydarzenia, które rozegrały się w ciągu najwyżej pięciu minut, wydały im się długim i koszmarnym
snem.
Najpierw Linda usłyszała krzyk dziecka, ostry i protestujący. Następnie jej wzrok wyłowił ze spowolnionego świata dziwnie
ruchliwy obraz: dwóch mężczyzn ciągnie w krzaki dziecko, trzymając je za ręce i za nogi. Ale dzieciak piszcząc broni się gwałtownie
i dlatego mężczyźni w takt ruchów kurczących się i rozkurczających nóg chłopca schodzili się i znów oddalali, ale jednak nieubłaganie
zbliżali się do krzewów. I wówczas bardziej intuicją niż słuchem czy wzrokiem Linda rozpoznała: Miko! Żadnego strachu. Tylko
zdziwienie: czy oni zwariowali, że wymyślają takie idiotyczne żarty?! I natychmiast poczuła, że stoi na nogach, że biegnie, że chwyta za
ręce nieznajomych mężczyzn, krzyczy... Zdrętwiała ze strachu, gdy zamiast zwykłych ludzkich twarzy ujrzała nieruchome papierowe
maski, niezdolne wysłuchać, zrozumieć ani nawet przestraszyć się. Mężczyźni z obojętnością i uporem mechanizmów nadal robili
swoje i Linda zrozumiała - bandyci! I znów zrodziło się w niej nieodparte, ustokrotnione pragnienie działania: chciała gryźć, bić,
drapać, rwać - i za wszelką cenę uratować syna! - pragnienie, które wszystkie matki każdego stworzenia czyni szaleńczo odważnymi,
silnymi, zdolnymi do samopoświęcenia.
Kiedy Mike znalazł się w jej rękach, a dwaj bandyci leżeli skrępowani na ziemi, Linda nie od razu zrozumiała, że to nie jej dzieło.
W chwilę potem zobaczyła, że obok stoją policjanci z pałkami w rękach. Policjanci dyszeli jak po ciężkiej fizycznej pracy. Nieco dalej
histeryzowała Marion Night, tuląc do siebie wystraszonego Robbiego, a jeszcze jeden policjant, znacznie starszy od pozostałych,
uspokajał ją i gładził chłopca po głowie.
Wsiadając z Mike’em do mikrobusu, który również jak we śnie zjawił się w parkowej alejce, Linda pomachała Marion ręką
i korzystając z tego, że do wnętrza wnoszono dwóch bandytów, zawołała:
- Zadzwoń do Freda! O mój Boże!
W kwadrans później u Harda rozległ się dzwonek telefonu. To był Chester.
- Dziękuję ci, stary! - wrzasnął. - Marion mi wszystko opowiedziała.
- Nie ma za co - odparł Hard. - Tylko wytłumacz mi z łaski swojej, kto to jest Marion.
- Przyjaciółka Lindy, wszystko zdarzyło się na jej oczach. Ona mówi, że tych dwóch wyglądało bardzo żałośnie. Dobrze, że nie
powykręcali Mike’owi rąk i nóg...
- Stop, stop - przerwał mu Hard. - Zacznij wszystko od początku.
- Mówię: nie wykręcili nóg! – powiedział Fred, sądząc, że komisarz go źle słyszy. - Linda jest u ciebie?
- A ona miała być u mnie? Co się stało? Fred umilkł na chwilę, zastanawiając się, czemu komisarz zadaje głupie pytania.
- Czyżbyś nie wiedział? Dwadzieścia minut temu dwóch bandytów napadło na Mike’a. Słyszysz mnie?
- Tak, tak. Słyszę.
- Wszystko to wydarzyło się na oczach Lindy i Marion Night, żony właściciela kawiarni-kabaretu Frederika Nighta...
- Do rzeczy!
- Dobrze. Ale twoi ludzie w porę znaleźli się na miejscu.
- Cudownie. I co dalej?
- Odbili Mike’a i aresztowali bandytów. Hard, słyszysz mnie? Wszyscy pojechali do komendy, tak przynajmniej mówiła Marion.
A to przecież zaledwie pięć minut jazdy,
- Gdzie to się stało?
- W parku Santa Claus, w pobliżu sadzawek.
- Chwileczkę.
Wolną ręką Hard nacisnął guzik dzwonka i rzucił dyżurnemu, który pojawił się na progu:
- Hughesa! Natychmiast do mnie! - i już do słuchawki: - Fred, poczekaj jeszcze chwile, zaraz sprawdzę, gdzie jest Linda
z Mike’em.
Wszedł inspektor Hughes i Hard przysłoniwszy słuchawkę dłonią powiedział:
- Meldujcie, inspektorze.
- Co mianowicie, szefie?
- Czyżby pan nie miał mi nic do zameldowania? Wysłał pan grupę operacyjną, gdzie ona teraz jest?
- Nie rozumiem, panie komisarzu.
- Obiekt siedemnasty! - powiedział Hard nieco podniesionym tonem. - Ma pan sklerozę, inspektorze? Trochę za wcześnie.
- Siedemnasty... - Hughes zamyślił się. - A! Mike Chester! Przecież pan sam mnie prosił, abym zmył głowę Shamburemu i jego
chłopakom. Wycofałem ich z obiektu...
- Doskonale. Kogo pan dał zamiast nich?
- Na razie nikogo. Gdy przyjdzie do pracy druga zmiana, poślę Murdocka. Sądziłem, że króciutka przerwa...
- Jak to nikogo? - ryknął Hard, ale natychmiast się opanował. - Chester! Czekaj przy telefonie!
Komisarz poderwał się gwałtownie z fotela i podszedł do stolika z selektorem. Nacisnął guzik „Uwaga!” i powiedział do
mikrofonu:
- Mówi komisarz Hard! Wszyscy dyżurni komendy sprawdzą w podległych komisariatach i zameldują mi w trybie pilnym, która
z naszych grup operacyjnych odbiła z rąk bandytów dziecko płci męskiej nazwiskiem Mike Chester w parku Santa Claus, mniej więcej
pół godziny temu!
Minęły dwie minuty, zanim włączył się pierwszy dyżurny, a za nim kolejno następni według numeracji komisariatów. Niestety,
żadne raporty na ten temat nie wpłynęły i prawdę mówiąc Hard na nic innego nie liczył. Obróciwszy się ku Hughesowi powiedział
z pasją:
- Ty durniu!
- Bardzo bym pana prosił...
. Ale Hard już chwycił za słuchawkę.
- Freddie! Ilu było „moich” ludzi i jak byli ubrani?
- Marion mówi, że pięciu - odparł Fred. - Pięciu policjantów. Bo co?
- Czym pojechali do komendy?
- Nie wiem. A gdzie jest Linda z Mike’em?
- Powiedz mi, gdzie jest ta twoja Marion?
- Jakoś dziwnie ze mną rozmawiasz, Davidzie. Co się stało?
- Daj mi natychmiast adres lub telefon Marion Night! - ryknął Hard. - Każda sekunda na wagę złota, a ty zadajesz idiotyczne
pytania! Może nic się nie stało, sprawdzam to teraz, ale wiele mi się w tej historii nie podoba! Dyktuj adres!
Równocześnie Hard powtórnie wezwał dyżurnego, a gdy ten się zjawił w drzwiach, rzucił krótko:
- Taraturę! Spod ziemi! - później do Hughesa: - Nieco się uniosłem, ale obrażać się na mnie będzie pan kiedy indziej, teraz trzeba
pracować. Proszę natychmiast wziąć ludzi i sprawdzić park Santa Claus w pobliżu sadzawek... Chwileczkę... Fred! Znalazłeś wreszcie
adres? Tak, notuję. Gloster Street, 16, Marion Night. Telefonu nie znasz? To gorzej. Skąd dzwonisz?
- Coś się stało, Davidzie?
- Pytam, skąd dzwonisz - ryknął Hard tracąc cierpliwość.
- Z redakcji. Ale przestań na mnie krzyczeć, nic ci nie zawiniłem!
- Przepraszam cię, Freddie - Hard znów się opanował. - Albo siedź przy telefonie, albo przyjeżdżaj do komendy. Na razie!
Komisarz rzucił słuchawkę na widełki i powiedział do Hughesa:
- Niech pan słucha, inspektorze: w przebraniu policjantów działa grupa kidnaperów, chociaż wydaje mi się, że to nawet nie są
prawdziwi kidnaperzy. Proszę uważać i zachować ostrożność! Z parku niech pan się uda z grupą obserwacyjną do lokalu Thora Cyrusa.
Nie pokazujcie mu się na oczy, obserwujcie i czekajcie na moje polecenia. Utrzymujcie ze mną stałą łączność radiową. Wykonać!
Otwarły się drzwi i wpadł Taratura.
- Wszystko zrozumiałem, szefie - powiedział. - Słyszałem przez selektor. Przegapiliśmy?
- Obawiam się, że tak... Mam dwa zadania. Oto adres Marion Night, która była świadkiem porwania. Proszę ją natychmiast
przesłuchać i wynik zameldować mi telefonicznie. Drugie: zaraz potem uda się pan do zakładu fryzjerskiego, wysyłam tam zaraz grupę
Murdocka. Będziecie obserwować braci.
Następne dziesięć minut Hard przestał u otwartego okna starając się doprowadzić do porządku rozdygotane nerwy. Później
zadzwonił do komisarza Woodsa.
- Witam pana, kolego - powiedział głosem doświadczonego aktora. - Nie miałem jeszcze okazji pogratulować panu pomyślnego
zakończenia śledztwa w sprawie Uty Dobbs, proszę więc przyjąć...
I komisarz przez kilka minut mówił słowa, od których sam poczuł metaliczny posmak w ustach. Hard wyraźnie zabijał czas, ale nie
bezużytecznie: z Woodsem warto było utrzymywać poprawne stosunki, bo mógł się jeszcze przydać.
Wreszcie zgłosił się Taratura. Wzbogacił relację Freda tylko o dwa nowe szczegóły. Po pierwsze, jak zdołała zauważyć Marion,
„policjanci” byli ubrani w nowiutkie mundury, „prosto od krawca”. Po wtóre wsiedli do mikrobusu z jaskrawym żółtym pasem wzdłuż
karoserii.
Takie pasy, jak doskonale wiedzieli Hard i Taratura, miały wszystkie samochody operacyjne komendy policji.
Po rozmowie z Taratura Hard znów podszedł do selektora.
- Uwaga, mówi komisarz Hard - powiedział naciskając tym razem guzik z napisem „Alarm”. - Godzinę temu pięciu nieznanych
mężczyzn ubranych w nowe mundury policyjne i dwóch po cywilnemu porwało w zbrodniczych celach pięcioletniego Mike’a Chestera
i jego matkę, dwudziestoośmioletnią Linde Chester. Porywacze posługiwali się mikrobusem marki „Puma” z żółtym pasem na
karoserii. Numeru rejestracyjnego nie udało się ustalić, trasy jazdy również. - Przerwał na chwilę. - Ogłaszam stan alarmu.
Zablokować stałymi posterunkami wszystkie drogi wylotowe z miasta! Natychmiast sprawdzić miejsce pobytu wszystkich policyjnych
mikrobusów marki „Puma” i kontrolować ich dalsze ruchy! Wysłać nad miasto wszystkie helikoptery grupy Steve Andersa! Meldować
mi co dwadzieścia minut o wszelkich wypadkach na terenie miasta! Przygotować dla mnie grupę operacyjną! Koniec!
Hard wyczuł potylicą, że otworzyły się drzwi gabinetu, wszedł człowiek i stanął za jego plecami. Wyłączywszy selektor i nie
odwracając się, Hard powiedział:
- Tak to wygląda, mój stary. Oni okazali się mądrzejsi od nas. Ale już słyszałeś, że przeszedłem do ataku. Teraz musimy czekać.
Napijesz się kawy?
- Papierosa - powiedział Fred Chester, opadając ciężko na fotel.
Oczekiwanie to jak wiadomo utrata komórek nerwowych, które nie regenerują. Nieboszczyk Alfred Cooper mawiał, że detektyw
może doskonale walczyć, szybko biegać, wspaniale czytać ślady, może być uważny i ostrożny, ale nie można go nazwać prawdziwym
detektywem, jeżeli nie potrafi czekać. „Pogoń i poszukiwanie - mówił nauczyciel Harda - to ostateczność. Trzeba tak zorganizować
śledztwo, aby przestępca sam do nas przyszedł, zaplątawszy się w dobrze rozstawionych sidłach. Nie biegajcie na próżno za
przestępcą, czekajcie, aż on się sam zjawi w waszym komisariacie!”
Bardzo to ładnie brzmiało, ale czy to detektywi dawniej byli inni, czy też przestępcy tak się zmienili, w każdym razie Hard nie
przypominał sobie, aby w ciągu ostatnich dziesięciu lub piętnastu lat jakikolwiek zbrodniarz podał się sam na tacy. Wprawdzie Uta
Dobbs sama się odnalazła, ale nie była zbrodniarką...
A czekać było naprawdę niezmiernie trudno. Wiele wysiłku i napięcia nerwów kosztowało siedzenie w gabinecie, przy telefonie
i selektorze, gdy nogi same niosły człowieka na zewnątrz, pędziły go w gąszcz wydarzeń.
Właściwie jakich wydarzeń?
Żadnych!
Hughes przeczesał cały park Santa Claus i znalazł guzik od majteczek Mike’a. Czy to jest wydarzenie? Później zasiadł na skwerze
przed zakładem Cyrusa Thora i regularnie meldował, że wszędzie panuje cisza i spokój. Tak samo wyglądały raporty Taratury
obserwującego właścicieli firmy „Pusia and Co”. W pierwszym zbiorczym komunikacie z terenu miasta donoszono komisarzowi
Hardowi o jednym topielcu, dwóch samobójstwach, czterech rabunkach i jednym wypadku drogowym bez ofiar w ludziach. Dwa
kolejne komunikaty nie odbiegały charakterem od poprzedniego.
- Davidzie - powiedział Chester, który nie mógł znaleźć sobie miejsca - czy nie pora już wziąć się zdecydowanie za Cyrusa
i Pusiów?
- Bezsensowne i niebezpieczne - odparł Hard. - Dopóki nie ustalimy, gdzie znajduje się Mike i Linda, dopóki nie zrobimy
wszystkiego, aby ich uratować, nie mamy prawa do ryzyka. Poza tym jeśli już mamy zamykać staruszków i ich krewniaka, to musimy
ich chwycić na gorącym uczynku. - Hard był przekonany o swojej racji, ale mimo to patrzył ze współczuciem na Chestera, dla którego
bezczynność komisarza w takiej sytuacjii była największą zbrodnią. - Nie, mój stary, poczekamy jeszcze trochę!
Cierpliwość bywa zwykle nagradzana! Zapaliła się czerwona lampka na selektorze.
- Szefie, pilny meldunek. Helikopter Steve Andersa donosi, że znalazł kobietę na skraju lasu w pobliżu trzeciej obwodnicy...
- Z dzieckiem? - szybko zapytał Hard.
- O dziecku nic nie mówili. Anders melduje, że kobieta jest albo martwa, albo związana, W każdym razie leży nieruchomo.
Chester trzęsącymi się rękami nalał sobie szklankę wody i wypił ją duszkiem, dzwoniąc zębami o krawędź naczynia.
- Przekażcie Andersowi, żeby natychmiast zabrał stamtąd kobietę i przywiózł do mnie!
Przez najbliższe trzydzieści minut ani Hard, ani Chester nie wymówili jednego słowa. Ożyli dopiero wtedy, kiedy znów zapłonął
czerwony sygnał selektora.
- Anders zaraz tu będzie, szefie - powiedział dyżurny. - Kobieta żyje. Nazywa się Linda Chester.
Hard odesłał Freda do sąsiedniego pokoju i przygotował się do spotkania. Linda weszła do pokoju o własnych siłach, i to dość
energicznie.
- Davidzie - powiedziała. - W panu cała nadzieja! To okropne! To okropne! To okropne!
- Proszę usiąść Lindo.
- Nie, nie chcę.
W ciągu całej rozmowy nie usiadła ani na chwilę, lecz biegała po gabinecie z kąta w kąt. Pozornie była zupełnie spokojna, ale
trzymała się jedynie dzięki wewnętrznemu napięciu, wibrującemu jak struna gotowa w każdej chwili pęknąć, ale jednak trzymała się,
czym budziła w Hardzie mimowolny podziw.
- Kim oni są? Po co im jest potrzebny Mike? - to tylko ją interesowało.
- Sądzę, że zwykli kidnaperzy... - Hard postanowił do końca oszczędaać matkę. - Będą strzec Mike’a jak źrenicy oka. To przecież
ich kapitał!
- Jeśli o to chodzi, to dlaczego nie porwali Robbiego Nighta? Marion i Fryderyk są znacznie zamożniejsi od nas... Hard wzruszył
ramionami.
- Uspokój się, Lindo, kiedy bandyci wyznaczają okup, wszyscy rodzice są jednakowo biedni i jednakowo bogaci.
- Mój Boże, zapłacimy każdą sumę, byleby tylko oddali chłopca! Jak to się robi? Komu dać pieniądze? Gdzie?
- Nie gorączkuj się. Lepiej opowiedz mi po kolei wszystko, co wydarzyło się w samochodzie. Nie wykluczone, że ich po prostu
złapiemy i sprawa zakończy się»szybciej i prościej.
Włączony magnetofon cichutko syczał, nie zwracając uwagi Lindy.
- Szczegółowo? Spacerowaliśmy z Mike’em...
- To już wiem - przerwał Hard, bojąc się straty czasu. - Co się działo w samochodzie?
- Wsiedliśmy, za nami wciągnęli dwóch cywilów, Mike siedział u mnie na kolanach. Jak tylko ruszyliśmy, związali minie, zasłonili
oczy i zakneblowali. Mike był obok, czułam to... Pewnie też mu zatkali usta, bo chłopiec nie jest taki, aby milczeć, kiedy mamę... Długo
nigdzie nie zatrzymywaliśmy się, ale oni go chyba nie wyrzucili w biegu?!
- Nie obawiaj się, Lindo - powiedział miękko Hard. - Przecież ustaliliśmy, że kidnaperzy opiekują się dziećmi nie gorzej niż
rodzice. Co było dalej?
- Na policjantów jakoś nie zwracałam uwagi. Młodzi, silni, ubrani jak na paradę. Zapamiętałam tylko najstarszego z nich, bo miał
czarne włosy i całkiem białe brwi i rzęsy. Pomyślałam, że pewnie ufarbował głowę.
- Dalej?
- Byłam przekonana, że jedziemy na policję, że to jakaś pomyłka, miałam jeszcze nadzieję... A potem jechaliśmy, jechaliśmy, a ja
liczyłam w duchu...
- Co?
- Piętnaście minut asfaltu, sześć minut po betonowej jezdni - dokładnie wyczuwałam spojenia między płytami - to była już chyba
szosa za miastem. Potem jakaś polna droga, samochód cały wypełnił się kurzem, zaczęłam się dusić i wtedy chyba wysadzili Mike’a...
- Dlaczego tak ci się wydaje?
- Ktoś powiedział: „Tutaj! Odsłoń mu oczy!” Straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, dokoła był las, leżałam na trawie, wasz
lotnik...
- Czas określałaś liczeniem?
- Tak, liczyłam w myśli.
- Dziękuję, Lindo. To są bardzo cenne informacje. A teraz radzę ci pojechać do domu i... czekać, droga Lindo.
- Nie mogę jechać do domu. Nie chcę. Zostanę tutaj.
- To niemożliwe - Hard ukradkiem nacisnął guzik dzwonka, wzywając Chestera. - Fred już wie, on będzie z nami i to wystarczy.
- Gdzie jest Fred?
- Tutaj.
Linda odwróciła się i kilka sekund patrzyła w milczeniu na męża. Stała w miejscu, jedynie lekko kołysała się całym ciałem i ciężko
oddychała. Głowę nienaturalnie odrzuciła do tyłu, oczy miała półprzytomne. Aż jedyna niteczka, na której trzymała się jej wola, nie
wytrzymała, pękła. Mężczyźni nie zdążyli jej podtrzymać i Linda bezdźwięcznie osunęła się na dywan.
- Czekaj tu na mój powrót - powiedział komisarz do Freda, wpychając pistolet do kieszeni. Już w drzwiach rozkazał dyżurnemu: -
Sprowadzić natychmiast lekarza. Poza tym proszę wezwać Hughesa, aby przesłuchał taśmę i spróbował ustalić trasę „Pumy”. Będę
u Taratury.
6
PRZECIEK
- Komisarz policji Hard? - powtórzył Serge Pusia, lekko mrużąc łzawiące ze starości oczy. - Tak, tak, tak. A czemu to, jeśli wolno
spytać, pański syn Mike nosi nazwisko Chester?
Hard nawet się nie zmieszał, gdyż działał teraz z otwartą przyłbicą, ale nieco się zdziwił: co za pamięć, co za przenikliwość!
- Zresztą - powiedział staruszek - pan już wtedy wydał mi się podejrzany.
- Dlaczego? - spytał z zawodowej ciekawości Hard.
- Zbyt się pan spieszył, komisarzu! Prawdziwi ojcowie nie kwapią się aż tak bardzo pozostawiać u mnie swoje klarki... „Coś mi
się zdaje - pomyślałem - że ten «tatuś» będzie płacił za swego «synka» nie ze swojej kieszeni!” - staruszek uśmiechnął się oślepiająco
czystym uśmiechem, którego jeszcze długo potem nie mógł zapomnieć Hard. - Czym mogę służyć?
Hard rozpoczął okrężną drogą.
- Chciałbym zapoznać się z dochodami pańskiej firmy.
- Bardzo proszę - zgodził się Serge Pusia. - Wprawdzie był u mnie niedawno inspektor podatkowy, zresztą ten sam, który -
staruszek znów uśmiechnął się - dziś od samego rana krąży wokół mojej razury, a teraz wartuje koło drzwi. Ale jeśli pan sobie życzy...
Hard zaniemówił. „Co za spostrzegawczość! - pomyślał. - Zidentyfikował Taraturę! Ale czemu się z tym nie kryje? Albo jest
zupełnie niewinnny, albo to wyjątkowo niebezpieczny złoczyńca...”
- Dobrze - powiedział Hard. - Odkryję swoje karty. Podejrzewam pana o współudział w przestępstwie...
Komisarz nie zdołał dokończyć: staruszek chwycił się za serce i z wytrzeszczonymi oczyma runął na podłogę. „A niech to diabli,
przesoliłem!” - pomyślał przelotnie komisarz, rzucając się na pomoc. W kwadrans później Serge Pusia, na wpół leżąc w fotelu,
odezwał się cicho:
- O czym pan mówi! Na litość boską, młody człowieku, o czym pan mówi? Nie bierzemy od klienta ani grosza więcej niż się
należy, bo nasz klient to dziecko! Oszukać dziecko to znacznie gorzej niż oszukać siebie samego!
- Czy jest pan w stanie kontynuować rozmowę? - zapytał Hard. - Bo możemy ją przełożyć na później.
- Żebym przez całą noc nie zmrużył oka? - powiedział staruszek. - Lepiej już teraz, czuję się już nieźle. - I spróbował uśmiechnąć
się.
- Pańska reakcja jest wystarczającym dowodem niewinności - powiedział komisarz, aby uspokoić Pusię. - Ale chciałbym prosić
o pomoc. Przede wszytkim chciałbym wiedzieć, czy zdarzały się wypadki przedterminowego wykupowania lalek.
- Oczywiście! Jeśli dziecko, co nie daj Boże, umiera lub ginie bez śladu, rodzice przychodzą do nas.
Hard wiedział już o tym z zeznań rodziców zaginionych dzieci, ale umyślnie zadał to pytanie, aby raz jeszcze sprawdzić dobrą wolę
starego fryzjera, jego szczerość.
- Oczywiście - kontynuował staruszek - przy przedterminowym zakupie moglibyśmy brać za lalkę znacznie drożej, ale Pusiowie
nigdy nie bogacili się na cudzym nieszczęściu.
- Przepraszam - powiedział Hard. - Wspomniał pan o zaginionych dzieciach. W takim wielkim mieście jak New City wszystko
może się zdarzyć i zdarza się. Ale jest pewna dziwna rzecz: wszystkie te dzieci znikały w kilka dni po tym, jak odwiedziły pański
zakład!
- Nie rozumiem - powiedział staruszek.
- One strzygły się u pana, a potem znikały - powtórzył Hard. - Ustaliliśmy to ponad wszelką wątpliwość. Jeśli pan sobie życzy, dam
listę zaginionych, a pan porówna ją z rejestrem swych klientów...
- Nie rozumiem - upierał się Pusia. - Ja bym, panie komisarzu, szukał dzieci tam, gdzie je porywają, a nie tam, gdzie się je strzyże.
- Ale porwania są w jakiś niewiadomy sposób związane ze strzyżeniem! - wykrzyknął Hard. - Nie, nie!... Pana już nie
podejrzewam. Przecież kidnaperzy mogli działać bez pana wiedzy.
- Co mogę dla pana zrobić?
- Chciałbym dokładnie prześledzić całą „produkcję” lalek od momentu ostrzyżenia aż do wykupienia pamiątki przez klienta.
Staruszek pomyślał i po chwili skinął głową. - Niech mi pan pomoże wstać.
- Jeśli pan źle się czuje...
- Nieważne. Poproszę pana jeszcze o fartuch. Dziękuję. Zaczniemy od salonu?
- Już tam byłem razem z Mike’em Chesterem - odparł komisarz. - Idźmy dalej.
- Idźmy - zgodził się staruszek otwierając niewielkie drzwi prowadzące do pracowni. - Ale mam do pana prośbę: Jifik jest
wprawdzie zawołanym żartownisiem, ale to człowiek bardzo poważnie chory i chciałbym...
- Będę ostrożny - obiecał Hard.
Weszli. Jifi Pusia siedział w głębi pokoju przy półokrągłym stole oświetlonym z boku światłem wpadającym przez wielkie
trójskrzydłowe okno. Poza tym na stole stała silna lampa, zapalona nawet teraz, w pełni dnia. Na płycie stołu leżało mnóstwo nożyków,
dłutek, piłek, pędzelków, buteleczek, puszek z farbą, nożyczek i innych narzędzi. W prawym oku Pusi czerniała ogromna
zegarmistrzowska lupa, przez którą oglądał kolejną lalką trzymaną w ręku.
Nawet nie podniósł głowy na powitanie wchodzących.
Bracia byli podobni do siebie jak dwie krople wody, jeśli nie liczyć tego, że na ustach Serge’a stale błądził uśmiech i dlatego jego
wargi były wygięte podkówką do góry, a Jifi w ciągu całej rozmowy z komisarzem miał kąciki warg opuszczone do dołu. Długie siwe
wąsy rosnące pod dużymi, dobrodusznymi nosami czyniły braci podobnymi do morsów. „Mors-optymista i mors-pesymista - pomyślał
Hard. - Znakomity numer cyrkowy”.
- Jifik - powiedział miękko Serge - pan komisarz policji interesuje się lalkami.
Starszy Pusia odrzekł nie unosząc głowy:
- Mało mu żywych ludzi?
- Proszę mu wybaczyć, komisarzu - uśmiechnął się Serge. - On żartuje. Niech pan mu zadaje pytania.
Hard nie wiedzieć czemu odchrząknął, jakby zamierzał śpiewać ze starszym Pusią w duecie. Potem zapytał:
- Co trzeba mieć, aby zrobić lalkę?
- Talent - momentalnie odpowiedział Jifi.
- Pytałem, jakie informacje o kliencie są potrzebne.
- Czy klient ma pieniądze.
- Jifik potrzebuje dwóch zdjęć - wtrącił się młodszy brat. - Z profilu i en face. W salonie mamy dwie kamery i tam fotografujemy
dzieci.
- A włosy? - zapytał Hard.
- I włosy - potwierdził Serge Pusia. - Z włosów mój brat robi...
- Materace! - Jifi Pusia uniósł wreszcie głowę. - Nabijam nimi materace, panie komisarzu policji!
- Jifi żartuje - wyjaśnił znów Serge, jakby nie miał zaufania do poczucia humoru funkcjonariuszy policji. - Z włosów robimy
peruczki. Wszystkie dane o kliencie przechowujemy w takiej paczuszce. Fotografie, adres i nazwisko.
Hard obejrzał plastykową torebkę i ostrożnie położył ją na brzegu stołu.
- Co się dzieje, gdy lalka jest już gotowa?
- Robię następną - odparł Jifi Pusia.
Dziwna rzecz, Hard nie odczuwał żadnej irytacji. Wręcz przeciwnie, bardzo mu się podobał ten stary mors, który osiągnął już wiek,
kiedy człowiekowi nikt nie wydaje się straszny: ani komisarz policji, ani prezydent, ani nawet sam diabeł ze swoimi diablętami.
Staruszek dowcipkował! Czyż to nie piękna starość, kiedy człowiek zamiast płakać żartuje?
- Rozumiem - uśmiechnął się przyjaźnie Hard. - Ale co pan robi z gotową laleczką?
Jifi już otwierał usta, ale Serge uprzedził go.
- Lalki wędrują do sejfu naszego krewniaka Cyrusa. Kiedyś sami przechowywaliśmy swoje arcydzieła, ale teraz... Zgodzi się pan,
komisarzu, że Jifik robi arcydzieła?
Starszy Pusia w czasie rozmowy ani na moment nie przerywał pracy. Na oczach Harda z waty zwilżonej jakimś płynem,
kawałeczka plastyku, paciorków, kleju i gumy powstała prawdziwa księżniczka ze złotymi lokami, najprawdopodobniej ta sama
dziewczynka, która strzygła się razem z Mike’em.
Tak, to było prawdziwe arcydzieło, o czym Hard nie omieszkał natychmiast powiedzieć braciom, chociaż jego słowa ani na jotę nie
zmieniły wyrazu twarzy starszego Pusi: kawalarz był wierny sobie do końca! Ale służba też była służbą i dlatego komisarz zapytał:
- Jak długo robi pan takie arcydzieła?
- Całe życie - odparł Jifi Pusia - i jeszcze cztery godziny.
- Dlaczego więc ta dziewczynka nie została sportretowana wczoraj?
Jifi powtórnie uniósł głowę i chyba po raz pierwszy nie zażartował:
- Nie miałem natchnienia.
A może jednak to był kolejny dowcip?
.,Jak trudno pracować z ludźmi o czystym sumieniu!” - pomyślał komisarz opuszczając czarodziejski warsztat Jifego Pusi.
Serge odprowadził go do wyjścia, gdzie sterczał Taratura, udający z powodzeniem człowieka oglądającego interesującą wystawę.
Hard powiedział na pożegnanie:
- Proszę wybaczyć mi tę wizytę: taka praca! Poza tym mam prośbę, aby dzisiejsza rozmowa pozostała między nami.
Serge uniósł rękę jak do przysięgi.
- A wie pan - nie wytrzymał Hard. - Wiele lat temu byłem już w tym zakładzie...
- Wiem, młody człowieku, wiem - odparł pobłażliwie Pusia. - Ma pan dwa wicherki.
- Jak to?!
- Niektórzy ludzie mają nawet po trzy - powiedział staruszek. - Ale trudno mi powiedzieć, jak to się odbija na ich zdolnościach
umysłowych... Proszę mi dać rękę... Tu jeden... A tu drugi... Czuje pan?
Hard pomacał swą czaszkę w miejscach wskazanych przez starego fryzjera i mimo woli pomyślał o czarach. Ale starzec uśmiechał
się takim realnym, promiennym uśmiechem, że komisarz od razu uspokoił się, tylko długo jeszcze, gdy siedział już w samochodzie
i myślał o dziecięcym lokalu rozrywkowym Thora Cyrusa, stała mu przed oczyma pogodna twarz Serge’a Pusi.
Ale dwóm policjantom z grupy Murdocka, ubranym po cywilnemu, polecił Hard stanąć naprzeciw razury, przy wystawie
cukiernika, na której krokodyl zajadał lody.
- Szefie, czy pan rzeczywiście jest pewien, że staruszkowie nie mają z tym nic wspólnego? - spytał Taratura, kiedy policyjny
„Jaguar-110” wyjechał z labiryntu uliczek na magistralę wiodącą do parku Santa Claus.
Zamyślony Hard nie odpowiedział. Potem rzekł jakby do siebie:
- To cudownie, że jesteśmy silni i groźni jedynie w oczach tych ludzi, którzy mają powody, aby się nas bać. O co pan pytał?
- O staruszków.
- Wspaniałe morsy! Zostawiłem im ochronę.
- Przed kim?! Oni i tak już stoją jedną nogą w grobie!
- Czemu tak brutalnie? A chronię ich przed tymi, którzy się nimi posługują. Czy pan nie rozumie, że u nich następuje przeciek
informacji? Bez ich wiedzy, wbrew nim, ale ktoś jednak korzysta z danych na temat dzieci!
- Kto?
- Cierpliwości. Sądzę, że Thor Cyrus pomoże nam odpowiedzieć na to pytanie...
Przed Hardem, który prowadził samochód, zapaliła się na tablicy rozdzielczej niebieska lampka. Taratura nałożył słuchawki i wziął
do ręki malutki mikrofonik.
- Halo, halo! Tu Taratura! Hughes? Co przekazać szefowi? Tak... Tak... Tak... Chwileczkę! On mówi, szefie, że dał mu pan
niewykonalne zadanie: szybkość „Pumy” jest nieznana, trasa również...
- Czego on chce? - przerwał mu Hard.
- Hughes, szef pyta, czego pan chce. Rady?... On prosi o pańską radę, szefie.
- Zbliż mikrofon - powiedział komisarz. - Hughes, słyszy mnie pan? Doskonale. Zna pan przeciętną szybkość „Pumy”? Zna pan. Czy
mogli ją przekroczyć? Nie mogli, bo nie chcieli zwracać na siebie zbytniej uwagi. Ile tras wylotowych ma New City? Doskonale.
Iloma ludźmi pan dysponuje? Pięćdziesięcioma ośmioma. Czego pan jeszcze chce? Nie mamy prawa pominąć nawet najmniejszego
śladu! Że trudno?... Za to nam płacą!
Taratura wyłączył mikrofon.
- Najlepsza rada, jakiej mógłbym mu udzielić, to rada, żeby zmądrzał - powiedział Hard, kierując samochód do tej części
ogromnego parku Santa Claus, w której mieściły się różne pawilony i lokale rozrywkowe.
Wesołe miasteczko „Baw się z nami!” było jednym z nich.
Grała muzyka, karuzela się kręciła, pukały straszaki, startowały rakiety, jeździły czołgi strzelające w marszu salwami wody,
piszczały dzieci - wszystko to świadczyło o tym, że firma „Baw się z nami!” znakomicie prosperowała nawet w czasie wakacji. Dwa
ogromne gumowe słonie nisko skłoniły się policjantom, dziękując za dziesięciolemowe monetki wrzucone do skarbonki, następnie
odsunęły w bok trąby zagradzające drogę i wpuściły gości na terytorium wesołego miasteczka.
Thor Cyrus momentalnie wyrósł przed nimi, ukazując w uśmiechu wszystkie swoje złote zęby.
- Witam panów! Czym mogę służyć?
Był ubrany na biało: białe spodnie-pumpy, białe pantofle, białe skarpetki, a nawet białe rękawiczki. Miał za to czarne wąsy
i kruczoczarne włosy rozdzielone dokładnie na środku głowy.
- Jesteśmy z policji - powiedział Hard, a Taratura wsunął rękę do kieszeni.
Wesołe iskierki w oczach Cyrusa natychmiast zgasły, szyja skróciła się, a ramiona opadły. Najwyraźniej przestraszył się.
- Gdzie możemy porozmawiać? - zapytał Hard.
- W biurze.
Kantorek był niezwykle pastelowy: zarówno meble, ściany, zasłony w oknach, jak i mnóstwo rozwieszonych wszędzie dziecięcych
rysunków sprawiały wrażenie rozświetlonych słońcem.
To niewinne, sympatyczne wnętrze kłóciło się z ponurą rozmową, którą Hard miał zamiar przeprowadzić.
- Ile ludzi pracuje w lunaparku?
- Dwóch - odparł Cyrus. - Ja i mój dozorca. Zawołać go?
- Na razie nie trzeba. Kto odbiera lalki od braci Pusiów?
- Ja.
- Jak często?
- Co pewien czas. W miarę wykonania.
- Miał pan kiedyś do czynienia z policją? - spytał nagle Hard.
Cyrus przełknął ślinę.
- Nie. To znaczy tak.
- W jakich okolicznościach?
„Ale szef ma nosa!” - pomyślał z podziwem Taratura.
- Narkotyki - wykrztusił Cyrus. - Dwanaście lat temu. Ale dawno już z tym skończyłem, panie...
- Komisarz Hard.
- Panie komisarzu.
- Czemu więc tak pan się nas boi?
- Nie wiem.
- Z przyzwyczajenia - powiedział Hard i roześmiał się. Cyrus zawtórował mu sztucznym, wymuszonym chichotem. - Ale do rzeczy.
Niech pan pokaże swój magazyn lalek.
Magazyn mieścił się w pomieszczeniu sąsiadującym z biurem. Stały tam szafy ogniotrwałe. Dziesięć sejfów, w których
podtrzymywano stałą temperaturę i wilgotność...
- Ile lalek mieści się w jednej szafie?
- Sto.
- Wszystkie są pełne?
- Siedem sejfów w całości i parę lalek w ósmym.
- Zabezpieczenie jest dobre?
- O tak! Klucze mam tylko ja i dozorca, który raz na tydzień sprawdza stan lalek.
- Kto jest dozorcą?
- Charles Banc. Zawołać?
- Na razie nie trzeba - powtórzył komisarz. - Niech pan o nim opowie.
Cyrus wahał się przez chwilę.
- Trochę popija... Ale pracował jeszcze u mojego ojca, a nawet u mojego dziadka.
- To ile on ma lat?
- Ponad siedemdziesiąt.
- Pan mu ufa?
- O tak! - wykrzyknął Cyrus. - Jak samemu sobie!
- A sobie pan ufa?
- Nie rozumiem, panie komisarzu.
Taratura nie wytrzymał i parsknął śmiechem, ale natychmiast umilkł, skarcony wzrokiem Harda.
- Panie Cyrus, czy słyszał pan o porywaniu dzieci?
- Jakich dzieci?
- Tych, których kopie stoją w pańskich sejfach!
- Usłyszałem po raz pierwszy od pana! - wykrzyknął właściciel wesołego miasteczka.
- Ale zanim zaginą dzieci, ich podobizny w nadprzyrodzony sposób opuszczają przegródki szaf i wychodzą na spacer. O tym też nic
pan nie wie?
- Po co? - zawołał Cyrus ze szczerym zdumieniem.
Hard zamyślił się. Ten typ trząsł się ze strachu, ale z jakiegoś innego powodu... Zaryzykować? Przycisnąć do ściany i zmusić, aby
jadł z ręki? Chyba warto...
- Teraz powiedz no, Cyrus - powiedział wolno i dobitnie komisarz - w której z tych szaf przechowujesz narkotyki?
- W dziewiątej - odparł skwapliwie Cyrus, który zdawał się tylko czekać na to pytanie.
Ręce opadły mu bezwolnie i ledwie stał na uginających się nogach. Hard spojrzał przelotnie na Taraturę, który dosłownie zdębiał
ze zdumienia.
- Ale panie komisarzu... - zaczął Cyrus.
- Spokojnie - powiedział Hard. - Mamy czas. Do narkotyków jeszcze wrócimy. Daj mi książkę wpływu lalek.
- Mam dziesięć takich książek...
- Ostatnią. Tę, w której zapisane są lalki z ostatnich dwóch tygodni.
Hard zerknął do eleganckiego, oprawnego w safian albumu i po chwili zapytał:
- W trzecim sejfie są wolne gniazda?
- W trzecim? - powtórzył Cyrus. - Nie, wszystkie powinny być pełne.
- Otwórz!
Thor Cyrus trzęsącymi się rękoma wyjął z bocznej kieszeni pęk kluczy i podszedł do trzeciego sejfu.
Kiedy drzwi szafy ogniotrwałej otworzyły się z metalicznym szczękiem, Hard zobaczył sto przegródek. W każdej z nich siedziała
w głębi laleczka, a przed nią leżała opakowana w plastyk paczuszka.
Ku wielkiemu przerażeniu Cyrusa jedno gniazdo, pod numerem 97, było puste! Cyrus spojrzał na Harda, Hard popatrzył na
Taraturę.
- Tu był Mike Chester - powiedział cicho komisarz.
7
DOKĄD PROWADZĄ NICI?
Cyrus zrobił taki ruch głową, jakby chciał ją wsunąć do sejfu, a następnie zgilotynować się drzwiami.
- Taak - powiedział Hard. - Zabawna sytuacja. Samobieżne gałgankowe lalki! Baśnie Andersena! Co tu pan ma, panie Cyrus, sejf
czy hotel dla krasnoludków?
- Przysięgam! - właściciel wesołego miasteczka złożył spocone dłonie jak do modlitwy.
- Kogo pan podejrzewa?
W sytuacji, w jakiej znalazł się Cyrus Thor, pytanie było ostrzejsze od brzytwy. Instynkt samozachowawczy nakazywał natychmiast
podać nazwisko, aby tylko podejrzenie padło na kogoś innego. Ale Cyrus był dobrym psychologiem. Rozumiał, że ratując się musi
oczernić człowieka, o którego uczciwości był szczerze przekonany jeszcze minutę temu, a to wywrze na komisarzu złe wrażenie. Jak się
zachować? Co robić?
Hard zmrużył oczy i uważnie obserwował wahania Cyrusa. Widział już tysiące podobnych scen i zawsze charakter człowieka
obnażał się przed nim z całkowitą jasnością.
- Nikogo - zgnębionym głosem powiedział Cyrus. - Nikogo nie podejrzewam, panie komisarzu! Ale ja też nie jestem winien!
- No cóż - zmiękł Hard. - Jeszcze to sprawdzimy. Teraz zapamiętaj! Mogę przypuścić, że istotnie nie masz nic wspólnego ze
zniknięciem lalki. Ale to moje przekonanie nie ma dla śledztwa żadnego znaczenia. Dziwisz się? Panie Cyrus! Może pana uratować
jedynie ujęcie prawdziwego sprawcy. Jeśli złapiemy go... - Hard zrobił długą pauzę i wymownie spojrzał na’właściciela lunaparku. -
To wówczas ja postaram się ukręcić łeb sprawie narkotyków.
- O! - wyrwało się Thorowi Cyrusowi.
- Ale jeśli nam umknie... Rozumie pan, że narkotyki nam wystarczą?
- O! - znowu wykrzyknął Thor Cyrus.
Hard czuł, że z tym człowiekiem i tak by trzeba zawrzeć transakcję handlową. Czy to wielki grzech, skoro w imię ukarania
większego zła wybaczy się mniejsze?
- Wiele nie będę żądał - kontynuował Hard. - Po pierwsze: absolutnego milczenia. Powtarzam: absolutnego! Po wtóre: dziś jeszcze
zacznie się tu jakiś niewielki remont. Robotników ja przyślę. Po trzecie: moim zdaniem instalacja elektryczna w magazynie lalek nie
jest w zupełnym porządku. Za godzinę zjawi się elektryk, który ją naprawi. Obiecuję, że jeśli lalka po powrocie do sejfu opowie nam,
jak to w porządnych bajkach bywa, gdzie i z kim wędrowała, to może pan spać spokojnie. Ale jeśli lalka nie „opowie”, i to jeszcze
z twojej winy...
Cyrus patrzył oczami zbitego psa.
- Proszę zapamiętać - powiedział Hard - na wypadek, gdyby ktoś nas zauważył: jesteśmy z firmy: „Naprawiamy wszystko”.
Przychodziliśmy w sprawie remontu. I ostatnie: wydaj mojemu pomocnikowi Taraturze narkotyki i napisz własnoręcznie donos na
siebie. Amen!
Za niecałą godzinę w wesołym miasteczku zjawił się wezwany przez Harda „elektryk”.
Pułapki bywają różne. Człowiek dociekliwy bez trudu znajdzie w literaturze łowieckiej opisy potrzasków na wilki, lisy,
niedźwiedzie himalajskie i szczury. Próżno jednak będzie pytał o podręcznik zastawiania pułapek na ludzi. Bibliotekarz go nie
zrozumie właściwie, a gdyby nawet, to i tak podobne książki nie figurują w katalogach.
Nie wynika z tego zresztą, że taka literatura nie istnieje w ogóle. Istnieje, a jakże! I to w wielkiej obfitości, tyle, że zwykły
śmiertelnik nigdy do niej nie dotrze. Może to nawet i lepiej, bo czytanie literatury „pułapkowej” może na długo pozbawić apetytu.
A jak mawiał nieboszczyk Alfred Cooper, „apetyt jest najlepszym dowodem czystego sumienia”. Po co kusić sumienie? Policjanci
zasługują w tym względzie na współczucie, muszą bowiem w ramach służbowych obowiązków nie tylko studiować konstrukcję
potrzasków na ludzi, ale także je zastawiać.
Hard oczywiście należał do wtajemniczonych.
Na jego polecenie „elektryk” zainstalował potrzask w postaci miniaturowej kamery telewizyjnej, która z pomocą fotokomórki była
połączona z drzwiczkami kasy ogniotrwałej. Zaopatrzył ją także w reflek’tor podczerwieni na wypadek, gdyby lalkę odkładano na
miejsce w ciemności. Poza tym zamontował nadajnik sygnalizacyjny, pracujący na wspólnej fali z odbiornikiem znajdującym się
w pokoju dyżurnego czwartego komisariatu, podlegającego Hardowi. W ciągu niecałych dwudziestu minut wszystkie aparaciki zostały
ukryte tak zręcznie, że mogłaby im pozazdrościć pluskwa.
Od tej chwili komisarz miał prawo przestać się denerwować. Zwierzę ma szansę uniknąć pułapki - człowiek jest ich niemal
pozbawiony. Jeśli ktokolwiek otworzy sejf, pułapka zatrzaśnie się.
Harda niepokoiło co innego: do czego przestępcom były potrzebne dziecięce włosy? Teraz nie było już bowiem żadnej
wątpliwości, że kidnaperzy wykradali lalki z powodu włosów - w przeciwnym razie ograniczyliby się do plastykowych torebek
zawierających nie tylko nazwiska i adresy, ale także fotografie. Z profilu i en face! Czego więcej trzeba? „W średniowieczu - myślał
Hard - taka kradzież miałaby sens: z włosów albo wróżono, albo posługiwano sie nimi do sprowadzenia nieszczęścia na wroga. Ale
w dwudziestym wieku?”
Po wyjściu z lunaparku Hard wsiadł do samochodu, ale zamiast nacisnąć starter i pędzić do komendy wyjął z kieszeni grzebień
i uczesał się. Na zębach grzebienia zostało kilka włosów. Trzy z nich były zupełnie siwe. Mój Boże, co może być bardziej niewinnego
od strzyżenia włosów!
„Jeśli w naszych czasach zdarza się coś graniczącego z czarami - pomyślał Hard - to należy się konsultować raczej nie
z księdzem”.
I pojechał w kierunku odwrotnym do tego, w którym powinien był jechać.
Prywatne laboratorium Choyce’a, urządzone w należącej do niego willi, już z daleka dawało o sobie znać. Kiedy komisarz
podjechał do bramy, w powietrzu zapachniało jakimś słodkawym paskudztwem.
Hard nie zatrzymywany przez nikogo wszedł na pierwsze piętro, przeczytał na drzwiach laboratorium „OBCYM MYŚLOM
WSTĘP WZBRONIONY” - zastanowił się, czy ma przy sobie obce myśli, uznał, że tak, i zastukał.
W odpowiedzi rozległo się warczenie, które przy odrobinie dobrej woli można było uznać za przyzwolenie. Hard tak właśnie
zrobił.
Okna były zacienione przez gęste lipy. Na stołach połyskiwało szkło laboratoryjne. Błękitnawa pochodnia palnika gazowego
oświetlała wielkogłowego, łysego mężczyznę około sześćdziesiątki, ubranego w fartuch poprzepalany chemikaliami. Mężczyzna
uważnie mieszał szklaną bagietką w naczyniu stojącym na palniku.
- Nie przeszkadzam? - zapytał Hard.
Choyce odwrócił się, podszedł do komisarza i uścisnął mu rękę z siłą zaskakującą w jego wieku.
- Oczywiście, żeś mi przeszkodził, ale dzisiaj jest szczególny dzień. Niech pan siada!
Popchnął Harda w kierunku wysokiego taboretu, na jakich siadają jedynie chemicy i bywalcy barów, następnie otworzył
z trzaskiem szafę i komisarz policji ani się obejrzał, jak już trzymał w ręku zlewkę z jakimś podejrzanie brunatnym płynem.
- Synteza udała się dopiero wczoraj i jestem diabelnie rad, że widzę żywego człowieka! - wykrzyknął Choyce. - Nie wydaje się
panu, Hard, że nasze pokolenie jest ostatnim, które zna smak czystego powietrza? Chociaż wątpię, aby pan o tym myślał. Zmieniamy
wszystko - skład wody, powietrza, gleby, żywności - i chcemy, żeby te powszechne zmiany w środowisku naturalnym nie odbiły się pa
nas? Dziwny optymizm!... Jeśli stary Darwin ma rację...
„Mój Boże - pomyślał Hard - po co ja tego wszystkiego wysłuchuję?”
- To szalenie interesujące, panie profesorze - powiedział z udanym entuzjazmem. - Ale przyszedłem w nieco innej sprawie.
Niektórym dzieciom grozi dziś...
- Święta racja! - ucieszył się profesor. - Dzieci są bardziej wrażliwe na zanieczyszczenie powietrza. W ciągu ostatniego
ćwierćwiecza liczba uszkodzeń płodu wzrosła niemal pięciokrotnie! Tak, tak! I nasza sprzedajna nauka przemilcza ten fakt! Tak będzie
dopóty, dopóki my, uczeni, nie uświadomimy sobie swych obowiązków i swojej siły i nie weźmiemy przykładu z rewolucjonistów,
którzy wiedzą, jak się walczy o swoje prawa!
- Niczego nie słyszę! - wykrzyknął Hard, zasłaniając uszy rękami.
- Przepraszam! - mruknął Choyce. - Zupełnie zapomniałem, że jest pan komisarzem policji... Tak więc, mój drogi Hard, od
pewnego czasu postanowiłem służyć tylko takim problemom naukowym, jakie nawet w naszych idiotycznych czasach nie mogą
przynieść nikomu szkody. I wczoraj doszedłem do czegoś! - Choyce dumnym krokiem zwycięzcy przeszedł się po pracowni. -
Adsorbent! - wskazał palcem zlewkę. - Pochłaniacz, mój drogi Hard! Ten płyn bardzo łatwo paruje, a w stanie gazowym momentalnie
i całkowicie oczyszcza powietrze od obcych gazów. I kosztuje grosze! Niech teraz przemysłowcy spróbują powoływać się na wysoki
koszt środków oczyszczających i pochłaniających, niech tylko spróbują!
- Proszę mi powiedzieć, panie profesorze - korzystając z pauzy zapytał Hard - czy ten nowy adsor...
- ... bent! - pomógł Choyce.
- Czy on może usunąć z powietrza substancje trujące? Iperyt, luizyt, chlor?...
- Sądzę, że... - Choyce zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad czymś. - Tak, oczywiście, że tak! Jednym z jego składników jest...
- A czy jest pan pewien - przerwał mu Hard - że adsorbentem nie zainteresują się wojskowi? Generał Doron na przykład? I nie
utajnią go dla swych celów? I nie położą ręki na pańskim wynalazku?!
- Doron? Ten złoczyńca i gangster?! - Choyce aż pozieleniał ze złości. - Pan mówi poważnie, Hard? O podły świecie, w którym
nawet niemowlęcy smoczek może być surowcem strategicznym!
- A propos gangsterów - pospieszył wtrącić Hard. - Jak pan sądzi, profesorze, czy kidnaperzy powinni kraść włosy dziecka, zanim
porwą samo dziecko?
- Co? - nie zrozumiał Choyce.
Spiesząc się, aby mu nie przerwano, komisarz wyłożył profesorowi całą historię. W miarę opowiadania zdumienie na twarzy
Choyce’a ustępowało miejsca wstrętowi, a kiedy Hard skończył, rysy profesora wyrażały oburzenie i obrzydzenie.
- Nie chcę słuchać o tych wszystkich okropieństwach - powiedział ostrym tonem. - Na czym zatrzymaliśmy się? Ach tak, Doron!
Więc pan serio przypuszcza?...
- Potrzebuję pańskiej pomocy, profesorze - przerwał mu niegrzecznie Hard.
- W jakim sensie?
- Chciałbym zrozumieć związek przyczynowy między porywaniem dzieci a uprzednią kradzieżą ich włosów.
- A co ja mam tu do roboty?! - wykrzyknął Choyce. - Gangsterzy byli, są i będą, nawet jeśli mnie pan zaangażuje do pracy.
A dociekanie pobudek działania przestępców należy do kryminologów, nie do chemików. Poza tym jestem zajęty.
- Znakomicie! W takim razie również i ja umyję ręce! - powiedział nieoczekiwanie Hard. - Bo i tak niczego nie da się zmienić,
prawda? Nawet sto rad nie uratuje pańskiego adsorbentu przed Doronem. Choyce w zadumie podrapał się po brodzie.
- M-tak - powiedział. - A co mógłb pan poradzić?
- Słuchaj, Choyce - powiedział bardzo cicho komisarz. - Dwie godziny temu zawa wstrętny układ z pewnym podłym człowiekiem,
aby uratować żywe jeszcze, mam nadzieję, dziecko i wyjaśnić los stu czterdziestu dziewięciorga innych dzieci. Czyżby i pan chciał ode
mnie zapłaty za pomoc, której może pan udzielić bez kłopotu? Chce pan na gwałt wyciągać dobre rady? Doskonale pojąłem znaczenie
pańskiego wynalazku. Ale w swoich pasjach wszyscy jesteśmy po trosze egoistami. Obądźmy się bez kontraktu, dobrze? Boskie Bogu,
cesarskie cesarzowi.
- Czego pan chce, Hard?
- Odpowiedzi na jedno pytanie: co można określić według włosów?
- Czy mnie pan uważa za durnia? - oburzył się Choyce. - Oczywiście kolor tych włosów, maść, jeśli pan woli to określenie. Chemia
nie ma z tym nic wspólnego! Chociaż... - profesor zaczął biegać po pokoju. - Mówi pan, że wszystkie dzieci miały zerową grupę krwi?
I ujemne Rh? Hm... To oczywiście bezsens, ale może waszych gangsterów interesuje kod genetyczny?
- Co?
- Kod. Kod genetyczny. Cechy dziedziczne.
- Ale po co?
- To już pańska sprawa!
- Chwileczkę... Przecież włosy to, że tak powiem, martwa tkanka?
- Kto panu powiedział?! Dowolna komórka organizmu posiada pełny zestaw chromosomów, w których zakodowane są wszystkie
cechy dziedziczne. Poczynając od koloru oczu, a kończąc na skłonnościach do chorób krążeniowych. Dowolna komórka ciała,
komisarzu policji!
- To jest pewne?
Choyce parsknął z oburzeniem.
- Nie, nie w tym sensie - poprawił się komisarz. - Chodzi o to, czy kidnaperzy na pewno kradną włosy, aby móc określić
dziedziczność?
- Skąd mogę wiedzieć? Proszę zapytać gangsterów.
- Ale można to sprawdzić?
- Chyba tak - odparł Choyce po chwili wahania. - Należy przeprowadzić analizę porównawczą włosów dzieci porwanych
i pozostawionych w spokoju.
- Włosy będą tu za czterdzieści minut!
- A to po co?
- Do analizy.
- Coo?! Proszę mi wybaczyć, Hard, ale tego to już za wiele! Nie pozwolę zaprząc się do waszej służby. To zresztą,
niesprawiedliwe! Kiedy gangsterzy kradną jednego dzieciaka, gazety podnoszą krzyk, a szlachetna policja rozwija burzliwą
działalność, jak to było z córeczką senatora Dobbsa. Ale kiedy koncerny chemiczne wolno, ale skutecznie trują setki tysięcy dzieci, to
nie ma obrońców! Nie chodzi mi wcale o to, żeby pan pomógł mnie, a ja pomogę wtedy panu. Ale ktoś musi myśleć o tysiącach nie
rozmieniając się na drobne! Pan ma swoje zadania, a ja swoje.
„Ma trochę racji - pomyślał bezradnie Hard. - Paskudnie”.
- Cóż więc mam zrobić?
- Niech się pan zwróci do instytutu genetycznego - odparł Choyce. - Oni panu nie odmówią.
- Dobrze. - Hard wstał. - Ile trzeba analiz i ile to będzie kosztować?
- Minimum dziesięć analiz. A zrobią to panu za jakieś dwadzieścia tysięcy klarków.
- Ile?”
- Dwadzieścia tysięcy klarków! Słuch się panu ostatnio przytępił?
Niestety, Hard miał doskonały słucH... Dwadzieścia tysięcy klarków! Tylu pieniędzy oczywiście nie dostanie. To znaczy dostanie,
jeśli uzyska zezwolenie ministra. Hard wyobraził sobie fizjonomię Vonnela słuchającego jego raportu i zrobiło mu się słabo. Jak
większość urzędników Vonnel gardził nauką i nie wierzył w różne tam geny. A już geny w zestawieniu z kidnaperami (których, jak
doniosła prasa oficjalna, w kraju nie ma, a plotki na ich temat rozsiewają opozycjoniści) i na domiar złego z mitycznymi dziecięcymi
włoskami - to zwariowana anegdota! Hard i tak już nie włączał sprawozdania z działalności swego oddziału do raportu
przedstawianego codziennie ministrowi, obawiając się nie bez podstaw, że Vonnel postawi na niej krzyżyk jednym pociągnięciem
pióra. I w takiej sytuacjii stawać do raportu! Prosić o dwadzieścia tysięcy!
- Choyce - powiedział smutno Hard. - Nie dadzą mi tych pieniędzy.
- Tak? Całkiem możliwe.
- A bez analiz nie mogę aresztować przestępców.
- I tego nie wykluczam - zgodził się Choyce. - A propos ilu ich jest, jak pan sądzi?
- Szajka.
- Dziesięciu ludzi? Dwudziestu? Stu? Schwytacie jednego, pojawią się następni: miejsca u żłobu nie bywają puste. Pan jest
wycinaczem odcisków, Hard. Od czasu do czasu taka operacja jest niezbędna, ale odciski pozostają!
- Niech pana jasny szlag trafi! - wrzasnął Hard. - Jeżeli jakiś bandyta będzie pana zarzynał w moich oczach, nie kiwnę palcem, bo
przecież są jeszcze inni bandyci! Koniec. Nie mamy o czym mówić, Choyce.
Starszy pan wyraźnie się zmieszał.
- Czemu tak ostro? - powiedział. - Prowadzimy przecież teoretyczną dyskusję...
- A dzieci porywają praktycznie! I zabijają też praktycznie! Do diabła z panem! Nie mam zamiaru więcej skamłać i poniżać się!
Pan jest humanistą? Do diabła z takim humanistą, jeśli nawet wymyślił adsorbent! Jest pan egoistycznym i bezdusznym łobuzem,
którego kiedyś z głupoty wyciągnąłem z biedy, czego będę żałować do końca życia! Moje uszanowanie!
I Hard trzasnąwszy drzwiami zbiegł po schodach. Już wsiadając do samochodu zobaczył, jak rozsunęły się bambusowe żaluzje i na
balkonie zjawił się profesor z białym ręcznikiem w ręku.
- Poddaję się! - krzyknął z góry Choyce. Dawaj pan te włosy! Pięć próbek od porwanych dzieci i pięć od nie porwanych!
- Mógłby pan jeszcze głośniej wrzeszczeć! - warknął Hard, ale nie zdołał ukryć uśmiechu zadowolenia...
Pułapka zatrzasnęła się jeszcze tego samego wieczoru. Około dziesiątej w komisariacie rozległ się sygnał i dyżurny, dojadając
kanapkę, niedbale wcisnął palcem guzik odbioru telewizji. Przekonawszy się, że aparatura działa jak należy, włączył kamerę filmową,
a następnie wywołał Harda.
Kiedy komisarz przyszedł, seans trwający zaledwie półtorej minuty już się zakończył. Dyżurny dopijał ostatnią puszkę piwa i na
nieme pytanie Harda wskazał głową projektor, w którym znajdowała się taśma z zapisem magnetycznym.
- Może pan obejrzeć sobie swój łup, panie komisarzu - powiedział potrząsając z żalem pustą blaszanką.
Taratura zjawił się w jakieś pięć minut później.
Zapłonął ekran.
- On! - wykrzyknął Taratura, gdy tylko pojawił się wizerunek człowieka z zajęczą wargą. - Charles Banc!
Hard potaknął. Jasny, wyraźny obraz pozwalał dostrzec, że starzec ma malutkie, nieśmiałe oczka i bezzębne usta. Na chwilę znikł
z ekranu, pewnie pochylił się. Później znów się pojawił, już z lalką Mike’a Chestera w rękach. Ostrożnie poprawił ubranko, strząsnął
z niego kurz. Ręce mu drżały, ale najwyraźniej nie ze zdenerwowania.
- Pije - powiedział Hard. - Cyrus raiał rację.
Pomarszczona szyja starca napięła się: Banc uniósł się pewnie na palcach, aby położyć lalkę na miejscu. Jego zajęcza warga
drgała. Chyba podśpiewywał sobie jakąś pijacką piosenkę. Hard ponuro zagwizdał przez zęby. Łatwo się domyślić, co ten typ powie
na przesłuchaniu. „Panie komisarzu! - głos ma z pewnością płaczliwy. - Dają mi na piwo za śmieszną i niewinną robotę, niech się pan
zlituje nad starym! Tak, biorę lalki, ale zwracam je na miejsce nietknięte!...”
- Wie pan, Taratura - powiedział komisarz - że nie mamy teraz nawet formalnego powodu do aresztowania? On przecież nie
kradnie, tylko odkłada na miejsce!
Mignęła celofanowa torebka odkładana do przegródki i ekran zgasł. Wszyscy przez chwilę milczeli.
- Będzie pan musiał stać się cieniem tego niezbyt szacownego starca - powiedział Hafd. - Nie możemy spłoszyć tych, którym
odnosi lalki. Na razie nie zamierzam go aresztować.
- Jasne, szefie! - powiedział Taratura. „Żeby to tak dla mnie wszystko było jasne!” - pomyślał smętnie komisarz policji.
Minął dzień, a po nim następny. Taratura już osiem razy meldował Hardowi o wynikach inwigilacji i wszystkie te raporty
odznaczały się niezwykłą monotonią: siedzi w kawiarni „Blue Horse” nad szklaneczką absyntu; był na wyścigach i przegrał trzy klarki;
znów siedzi w kawiarni; znów był na wyścigach... „Nie, nie spotkał się, szefie. Nie, nie rozmawiał. Nie, nie pisał. Chodzące alibi,
szefie, a nie człowiek!”
Pułapka również milczała, chociaż powielono ją w dziewięciu egzemplarzach i wsadzono do każdego sejfu. „Robotnicy” ciągle
jeszcze grzebali się przy remoncie wesołego miasteczka i regularnie donosili Hardowi, że Thor Cyrus zachowuje się jak mysz pod
miotłą.
I każdego ranka zjawiał się w komendzie Chester. O nic nie pytał, po prostu siedział na krześle w gabinecie komisarza, patrzył na
niego bez słowa i siedział tak do końca dnia. Przed tym jego wzrokiem Hard chciałby uciec na Antarktydę.
Na trzeci dzień zadzwonił wreszcie Choyce.
- Niech pan przyjeżdża - warknęła słuchawka.
W laboratorium panował dziki bałagan, ale powietrze było stosunkowo czyste. Najprawdopodobniej przez ostatnie dni profesor
zajmował się wyłącznie analizą, trzymając śmierdzące płyny pod kluczem.
- Proszę, niech pan popatrzy - powiedział rzucając na stół dziesięć ułożonych w wachlarz fotografii, w których miłośnik malarstwa
abstrakcyjnego rozpoznałby z pewnością reprodukcję jakichś nieznanych arcydzieł. - Widzi pan różnicę?
Hard nie widział żadnej różnicy, do czego zresztą natychmiast się przyznał.
- Wobec tego wyjaśnią - powiedział Choyce. - To rentgenogramy chromosomów. Zasadniczo wszystkie chromosomy zbudowane są
jednakowo. Ale tylko zasadniczo. Każdy chromosom ma mnóstwo cech indywidualnych, Rentgenoskopia, podobnie jak i analiza
chemiczna, wszystkich tych subtelności nie wykazuje. Ale najogólniejsze różnice dają się jednak zauważyć. Proszę spojrzeć: na tych
pięciu fotografiach pewien fragment chromosomu zbudo wany jest według schematu AGH - jak to umownie nazywamy.
Hard nadal nic nie widział.
- A tutaj ten sam fragment ma już budowę typu ACH! - kontynuował Choyce z nie ukrywanym zadowoleniem. - To znaczy, że
poryw3 się tylko te dzieci, które mają chromosomy z konfiguracją ACH!
- Jakie znaczenie ma ta różnica? - zapytał bezradnie Hard.
- Ten, kto odpowie na to pytanie, otrzyma Nagrodę Nobla, drogi komisarzu - odparł Choyce. - Wiemy tylko jedno: ten fragment
chromosomu determinuje charakter przemiany materii.
- Przemiany materii? - powtórzył bez entuzjazmu komisarz.
- Właśnie. Jest to dosyć ważna cecha organizmu, określająca w znacznym stopniu jego gospodarkę energetyczną, odporność na
stressy biochemiczne...
Hard był już kompletnie zrozpaczony.
- Proszę mi jednak w końcu wytłumaczyć, komu to potrzebne i po co?
Choyce uniósł brwi.
- Nie rozumiem, komisarzu, z czego jest pan niezadowolony. Zrobiłem wszystko, o co pan prosił.
- Ależ jestem zadowolony, drogi profesorze! Wręcz uszczęśliwiony! Jestem gotów całować z wdzięczności pańskie stopy! Ale co
z tej analizy wynika dla śledztwa? Komu są potrzebne te „stressy”?
- Przypuśćmy, że jest to potrzebne medykom.
- A kidnaperom?! Po co im?
Choyce przeszedł się wolno po pokoju.
- Myślałem o tym, Hard. Kontrola chromo somowa miałaby sens - dosyć wprawdzie wątpliwy - gdyby ktoś potrzebował
niewolników do pracy w kopalniach uranowych.
- Kopalniach? Uranu?!
- No tak. Jeśli napromieniuje pan stu ludzi jednakową dawką radiacji, to powiedzmy czterdziestu z nich umrze, pięćdziesięciu
dziewięciu zostanie inwalidami, a jeden... Z nim, o dziwo, nic szczególnego się nie stanie. I to będzie zawdzięczał wyjątkowej
budowie tego fragmenciku ciała, o którym mówiliśmy.
Hard chwycił się obiema rakami za głowę.
- Ale to nieprawdopodobne! Niewolnicy? W kopalniach? Nieletni? Niemożliwe!
- Zupełnie się z panem zgadzam - powiedział spokojnie Choyce. - Ale innych hipotez nie mam.
- Niech pan posłucha, profesorze!... - nagle Hardowi przyszedł do głowy dosyć rozsądny pomysł. - Jeśli kidnaperzy porywają
dzieci tylko z tym... ACH, to czy nie zgodziłby się pan szybko wykonać jeszcze jedną lub dwie analizy? Dowiemy się wówczas, kim ma
być kolejna ofiara i będziemy mogli użyć jej jako przynęty!,
- Zrobię to - powiedział Choyce. - Zadziwiająca rzecz, komisarzu, ale zrozumiałem, że pański problem jest zbieżny z moim. Bo
czymże są chemikalia wprowadzone do obiegu naszego środowiska naturalnego? Grabiami przegarniającymi bank genetyczny
ludzkości! Nosiciele niepożądanych genów są bezlitośnie usuwani...
Dzwonek telefonu przerwał Choycowi to przemówienie.
- Do pana! - powiedział zaskoczony profesor.
Hard wziął słuchawkę.
- Słucham. Taratura? Są nowości?
- Tak, panie komisarzu. Serge Pusia zawiadomił Murdocka, że ma dwie gotowe lalki. Pyta, czy wezwać Cyrusa.
- A czemu by nie?! - wykrzyknął Hard. - Oczywiście!
- I pozwolić Cyrusowi zamknąć je w szafie pancernej?
- Naturalnie! Ale najpierw przyślijcie lalki tutaj. Natychmiast!...
Następnego dnia o godzinie dziesiątej rano obie lalki zniknęły z sejfu, co Hard obserwował, jak to się mówi, na żywo, siedząc
u siebie w komisariacie.
Po trzydziestu lainutach podniecony Taratura meldował:
- Mamy Banca w kieszeni, panie komisarzu! Odniósł lalki do instytutu genetycznego! Czy na pewno? Szedłem za nim aż do samego
laboratorium, nie mogę tylko wymówić nazwy. Zaraz przeczytam: rentgenóskopia!... Komu przekazał? Nie wiem, szefie. Bałem się
wejść, bo tam było za mało ludzi. Co mam dalej robić? Pierwszym odruchem Harda było pędzić natychmiast do laboratorium, ale zaraz
się pohamował. Znalezienie człowieka, któremu przekazano lalki, nie było naturalnie trudne: wystarczyła zwyczajna rewizja. Ale co to
da? A może ten człowiek też pracuje za „napiwek”? Nie zna zleceniodawcy. A wystarczy go ruszyć, aby zatrzęsła się cała pajęczyna...
- Taratura, słyszy mnie pan? Teraz chodzi głównie o to, aby nikt nie zorientował się, że interesują nas pracownicy laboratorium.
Zrozumiał pan? Niczego nie robić! Tylko obserwować Banca! To wszystko, stary... Dlaczego tak? Jutro się pan dowie!
Nie, nie jutro, Hard nieco się omylił co do terminu. Choyce zdążył zrobić analizę jeszcze tego samego dnia. Jedno dziecko,
dziewczynka, ta sama złotowłosa księżniczka, która czesała się przed Mike’em Chesterem, miała nieszczęsny fragment chromosomu
o konfiguracji ACH!
Taratura został natychmiast wezwany do komendy. Rozmawiając z nim, Hard na wszelki wypadek zamknął drzwi na klucz.
- W najbliższych dniach - powiedział - będzie porwana niejaka Ronnie Fisher, cztery latka. Podaję adres: Plac Pojednania 24.
Ogłaszam stan najwyższej gotowości!
8
POŚCIG
27 maja, dokładnie o dziesiątej rano, trzydziestotonowa ciężarówka do przewozu żywności, jadąca z szybkością około stu
kilometrów na godzinę, wpadła na autobus miejski skręcający z Bull-Dycke na Plac Pojednania.
Autobus został kompletnie zmiażdżony.
Czternastu pasażerów odniosło ciężkie rany, jedenastu lekkie, a jedynie trzech, w tym kierowca, wykpiło się ciężkim szokiem
nerwowym.
Kierowca ciężarówki był pijany do nieprzytomności. Kiedy na miejsce wypadku przybyła policja, spał mocno w nieznacznie
uszkodzonej szoferce swego „czołgu”, przeznaczonego głównie do przewozów tranzytowych.
Dookoła zebrał się ogromny tłum gapiów. Ludzie patrzyli, zastanawiali się nad konsekwencjami zderzenia, wymieniali poglądy na
temat szans pozostania przy życiu poszczególnych rannych, oceniali straty firmy, oburzali się na idiotycznie zaplanowaną trasę autobusu
- istotnie, przy wjeździe na - Plac Pojednania autobus musiał przeciąć drogę przelotową, a miejsce to, przeklęte przez wszystkich
kierowców, było szalenie niebezpieczne - i odpędzali dzieci kręcące się dokoła.
Wśród wielu ochotników, którzy pomagali lekarzom pogotowia w opatrywaniu i w przenoszeniu ich do karetek, znalazła się młoda
kobieta nazwiskiem Elisabeth Fisher. Była ubrana w lekki szlafroczek przepasany żółtym fartuszkiem, a jej jasne włosy były
w pośpiechu związane wstążką. Jak się później okazało, pani Fisher przygotowywała śniadanie, kiedy usłyszała łoskot zderzenia, pisk
hamulców, krzyki rannych i tak jak stała, wybiegła na plac ze swego domu stojącego na wprost miejsca wypadku.
Elisabeth Fisher z rzadka odrywała się od swej samarytańskiej pracy, podnosiła głowę, znajdowała w tłumie czarującą istotkę
z rozszerzonymi ze strachu i ciekawości oczami, i wołała:
- Ronnie! Natychmiast do domu! Do kogo ja mówię?
Właścicielka wspaniałych oczu znikała na sekundę, by zaraz zjawić się w tym samym miejscu. „Natrę ci uszu, zobaczysz” -
obiecała jej w duchu matka.
Ale za którymś razem Elisabeth nie znalazła córki w tłumie i pomyślawszy, że tym razem Ronnie usłuchała jej polecenia, zajęła się
rannymi.
Potem jednak nie znalazła dziewczynki w domu ani u sąsiadów, ani nawet na malutkim skwerku w pobliżu domu, dokąd Ronnie nie
wolno było chodzić pod żadnym pozorem, gdyż szło się tam przez plac, co szczególnie dzieciaka pociągało.
Ronnie Fisher zniknęła.
O pierwszej po południu komisarz Hard wciąż jeszcze stał przed wielkim planem miasta, po którym wolno pełzł jasny punkcik.
Pełzł już tak od ponad dwóch i pół godzin, nie zatrzymując się ani na sekundę, po kilka razy przejeżdżając przez te same skrzyżowania,
zapuszczając się na peryferie i wracając do centrum, a raz nawet trafił na Caren-Dycke, ale szybko wycofał się z tej niebezpiecznej
ulicy, przy której mieściła się komenda policji.
Nagle punkcik znieruchomiał i w tej samej chwili ożył selektor.
- Zatrzymali się, szefie - powiedział Murdock i po - chwili dodał: - Z samochodu wyszedł facet w szarym garniturze. Idzie do
kawiarni „Nimfa”. - Znów pauza. - Wszedł do środka, panie komisarzu. Odbiór!
- W porządku - powiedział Hard do mikrofonu. - Co się dzieje w „Buicku”?
- Pozostał w nim trzech ludzi. Dziecko jest z nimi, ale źle je widzę. - Pauza. - Facet wyszedł z kawiarni. W rękach gazeta. Czyta.
Idzie w kierunku samochodu. - Pauza. - Siedzą wszyscy razem. Na coś czekają...
- Niech pan uważa, Murdock, i zachowa ostrożność!
- Rozumie się, szefie!
Selektor zamilkł.
- Według mnie trzeba ich brać - cichym, ale zdecydowanym głosem odezwał się Chester, znajdujący się jak zwykle w gabinecie
Harda. - Robisz błąd, Davidzie, jestem o tym przekonany.
- Za wcześnie - odparł krótko komisarz.
- Ale to niebezpieczne! Ryzykujesz, że coś dziecku zrobią!...
- Nie pozwolimy. Murdock gotów jest interweniować w każdej chwili. Wiesz o tym dobrze. Bez gwarancji nie zdecydowałbym się
na to, starczy, że pokpiłem sprawę Mike’a!...
- A jednak! - upierał się Fred. - To przecież ostatnia nitka... Co będzie, jak i ona pęknie?
- Masz rację, to ostatnia nitka. Innej już nie uchwycimy! - powiedział Hard.
Przestępcy krążyli po mieście przez dwie i pół godziny, ale wcale nie dlatego, że zauważyli pogoń i gubili ślady - grupa Murdocka
zawsze pracowała bez zarzutu - oni po prostu na coś czekali.
Na co?
Wszystko rozwijało się po ich myśli. Wyszedł kolejny numer „Świata przed chwilą”, który doniósł czytelnikom o katastrofie na
Placu Pojednania i o zaginięciu Ronnie Fisher. „Znów kidnaperzy?!” wołał tytuł na całą szerokość kolumny. W tym samym wydaniu
opublikowano wywiad z inspektorem policji Deanem Morgeensem, który z urzędu zajmował się tego rodzaju sprawami, a więc zajął
się i tym razem. Wyjechał na miejsce wypadku po telefonie Elisabeth Fisher, gdy Murdock już od pół godziny krążył po mieście śladem
piaskowego „Buicka”. Po przesłuchaniu matki, sąsiadów i niektórych gapiów, którzy jeszcze nie rozeszli się z miejsca katastrofy,
Morgeens oficjalnie ogłosił poszukiwanie Ronnie Fisher i poprosił gazetę o zamieszczenie fotografii dziewczynki. Równocześnie
inspektor oświadczył reporterom, że policja jak zawsze czyni wszystko i że w ciągu najbliższych godzin specjalne grupy zlikwidują
wszystkie meliny i kryjówki kidnaperow, których adresami policja rzekomo dysponuje - takie oświadczenie można składać jedynie
w takim wypadku, gdy nie zna się żadnych melin ani kryjówek. Praktyczna część działalności inspektora Morgeensa na tym się
właściwie zakończyła i Hard nie wtrącał się do niej, pozwalając trzeciemu komisariatowi komisarza Woodsa robić zwykłe błędy
i stwarzać zwykłe przeszkody przestępcom, którzy z powodzeniem je pokonywali. Nic nie powinno spłoszyć kidnaperow przed
czasem, o to przede wszystkim troszczył się komisarz Hard. Sprawiało to dodatkowe trudności, gdyż ludzie Harda, śledząc
złoczyńców, sami musieli kryć się przed ludźmi Woodsa. Była to „obrona okrężna”,. jak wyraził się Hard dając zadanie Murdockowi.
Inspektor roześmiał się na to i odparł, że przez całe życie marzył, aby chociaż raz uciekać przed „kolegami po fachu”.
Ale czemu kidnaperzy czekali? Czemu bez końca krążyli po mieście, wożąc ze sobą niebezpieczny ładunek i nie rozstając się z nim
tak długo?
Znów odezwał się selektor.
- Szefie, za „Buickiem” zatrzymał się „Mercedes” z trzema pasażerami, numer rejestracyjny 14 67 951 - powiedział Murdock
swym zwykłym, opanowanym głosem. - Mężczyzna w szarym garniturze wyszedł z „Bukka”. - Pauza. - Idzie do „Mercedesa”, panie
komisarzu...
- Chyba się zaczyna - powiedział szeptem Hard, biorąc mikrofon do ręki. - Grupa czwarta, szósta i siódma - potwierdzić łączność!
Niemal równocześnie odpowiedziały trzy różne głosy i komisarz przekonał się, że wszystkie grupy słyszą siebie nawzajem,
Murdoeka i jego.
- Człowiek w szarym ubraniu wraca do „Buicka”! - powiedział Murdock głosem o ton wyższym, podobnie jak to robią
sprawozdawcy z meczów piłkarskich, gdy przed bramką zaczyna być gorąco i może paść gol. - Wynoszą dziewczynkę! Niosą do
„Mercedesa”! Podają dwóm siedzącym na tylnym siedizeniu! - Murdock prawie krzyczał. - Wracają do wozu! Oba silniki już pracują!
Zaraz się rozjadą, szefie!
- Spokojnie! - powiedział Hard. - Uwaga wszyscy! SzÓ6ta grupa kontynuuje obserwację „Buicka”. Pozostali przerzucają się na
„Mercedesa” pod komendą Murdoeka. Zawiadamiam posterunki alarmowe. Zrozumiałe, Murdock?
- Zrozumiałem, komisarzu - odparł Murdock uspokajając się od razu. I po chwili: - Ruszyli. „Buick” włączył lewy kierunkowskaz,
„Mercedes” prawy, w stronę Placu Dworcowego.
- Sto dwanaście! Sto dwanaście! – odezwał się natychmiast Hard. - Uważajcie, „Mercedes” jedzie w waszym kierunku.
- Czekamy z otwartymi ramionami, komisarzu - odparł posterunek na Placu Dworcowym.
- Wyjeżdżam, Murdock - powiedział Hard. - Uwaga, dalsza łączność przez siedemnastkę Taratury.
Hard otworzył szufladkę biurka i szybkim ruchem wyjął z niej pistolet, który wsunął potem do tylnej kieszeni spodni. Po raz drugi
w ciągu ostatnich kilku dni Fred Chester widział komisarza z bronią. Kiedy Hard zabierał pistolet, znaczyło to, że oczekuje
niespodziewanych zmian sytuacji. Idąc ku drzwiom, Hard rzucił Chesterowi:
- Lepiej będzie, jeśli zostaniesz tutaj.
- Co?! - powiedział Chester i nagłe pokazał komisarzowi „figę”.
Na dyskusje nie było czasu.
Silnik „Jaguara” pracował niemal bezszelestnie. Siedzący za jego kierownicą Taratura zawczasu uchylił drzwiczki. Nie zdążyli ich
jesz cze zatrzasnąć, gdy samochód wolno ruszył, a potem gwałtownie skoczył w boczną uliczkę.
- Na Plac Dworcowy, szefie? - trochę poniewczasie zapytał Taratura, który słyszał całą rozmowę przez selektor wozu.
Hard chciał coś odpowiedzieć, ale zapaliła się niebieska lampka, wobec czego wziął mikrofon.
- Tu Hard. To pan, Murdock?
- Nie, panie komisarzu, sto dwunasty! Oni przeskoczyli przez Plac Dworcowy w kierunku...
„Sto dwunasty” nagle się zawahał.
- W jakim kierunku?! - spytał niecierpliwie komisarz.
- Przepraszam, szefie, ale zawsze myli mi się południowy wschód z północnym zachodem...
- Którymi ulicami?
- W kierunku Placu Pojednania...
- To prawda, szefie - wtrącił się Murdock. - Jedziemy na Plac Pojednania.
- Ładne rzeczy! - wykrzyknął Taratura.
- Czyżby chcieli oddać dziecko? - zapytał Chester.
- Sto dwunasty, natychmiast połączcie się z setką i przekażcie, że „Mercedes” jedzie w ich kierunku - rozkazał Hard. - Murdock,
gdzie się pan podział?
- Jestem, szefie - odparł spokojnie Murdock. - Depczę im po piętach, ale się boję ich zgubić, bo jadą dosyć szybko.
- Zbliżcie się - poradził Hard.
- Zauważą.
- No to co? Zobaczą, ale się nie zorientują!
,Jaguar” kierowany przez Taraturę również pędził w kierunku Placu Pojednania. „Chcą oddać dzieciaka? - myślał Hard. - Chyba
nie. Po prostu wysadziliby dziewczynkę gdzieś na przedmieściu, z dala od domu... A co porabia nasz «Buick»?”
- Posterunek szósty! - powiedział do mikrofonu. - Meldujcie sytuację!
Szósty odchrząknął i powiedział:
- Nic się nie dzieje. Oni się nie spieszą, ja
no również. Przejeżdżamy teraz przez park Santa Claus.
Hard pomyślał chwilę, a potem zapytał:
- Mają na wozie antenę?
- Nie widzę dokładnie, panie komisarzu, ale chyba mają.
- Zostawcie ich i wracajcie do domu! - rozkazał zdecydowanym tonem komisarz.
- Nie zrozumiałem, szefie - powiedział szósty.
- Zaprzestańcie obserwacji! Dalsze polecenia otrzymacie w domu.
- Dobrze, szefie.
I Taratura, i Chester popatrzyli ze zdumieniem na komisarza. Hard był zupełnie spokojny. Zapalał papierosa i podstawiał twarz pod
strumień wiatru wpadający przez uchyloną szybę samochodu, jeśli ten żałosny wiew ciepłego powietrza można było nazwać wiatrem.
Motor „Jaguara” przegrzewał się, a Hard i Taratura, siedzący z przodu, mieli wrażenie, że ich nogi stoją w wannie z gorącą wodą.
- W imieniu kidnaperów - powiedział sarkastycznie Chester - składam ci najserdeczniejsze podziękowanie.
- Jestem zaszczycony - odparł spokojnie Hard. - Kiedyś w wolnej chwili postaram ci się przystępnie wytłumaczyć, dlaczego nie
warto łapać dwóch srok za ogon.
Chwilę jechali w milczeniu.
- Wyobraźmy sobie, że pasażerowie „Buicka” zauważą „szóstego” i zawiadomią „Mercedesa” - powiedział Hard. - Pomyślałeś
o tym? Trzymałem ich na muszce dopóty, dopóki nie przekonałem się, że „Mercedes” nam nie umknie. On jest dla nas najważniejszy!
Rozumiesz, szanowny przedstawicielu kidnaperów? Chester zmieszany nic nie odpowiedział, a Taratura swoim zwyczajem głośno się
roześmiał.
- Tu Murdock - powiedział głośnik. - Podejrzewam, szefie, że oni miną plac. Za szybko jadą.
- Zahamować zawsze można - zauważył Hard.
- Racja, szefie, ale wygląda na to, że jadą za miasto.
- Zobaczymy.
„Jaguar”, ścinając zakręty, wjechał już na Bull-Dycke, która drugim końcem wychodziła na Plac Pojednania.
- Spokojnie, Taratura - powiedział Hard. - Mamy w zapasie kilka minut.
Zatrzymali się dosłownie o dwa kroki od domu, w którym mieszkali Fisherowie. Z tego miejsca można było bez przeszkód
obserwować szosę wylotową na co najmniej pół kilometra w obie strony.
Po niedawnej katastrofie nie było nawet śladu, jeśli nie liczyć czterech granitowych płyt jezdni już zastąpionych nowymi, ale
jeszcze nie wywiezionych. Płyty leżały ułożone w stosik na skraju chodnika, obok nich przechodzili zmaltretowani upałem ludzie. Po
samym placu krążyła polewaczka, zbliżając się do punktu centralnego - pomnika wyobrażającego dwóch atletycznie zbudowanych
mężczyzn, ściskających sobie dłonie. Historycy zapewniali, że przed kilkoma wiekami właśnie w tym miejscu nastąpiło pojednanie
dwóch wrogich sobie plemion, co dało początek obecnemu państwu. Fred Chestei zauważył kiedyś złośliwie, że gdyby plemiona
wiedziały, jakie to będzie państwo, z pewnością walczyłyby z sobą do tej pory. I oto już potężni atleci, zlani obficie wodą, zamigotali
w słońcu, a wokół nich skakały z piskiem dzieciaki, próbując również dostać się pod ożywcze strumienie.
Nikomu z przechodniów nie przyszło nawet do głowy, że obok nich toczy się niewidzialna wojna, że w każdej chwili mogą paść
strzały, że może polać się krew. Elisabeth Fisher leżała półprzytomna w łóżku i nie podejrzewała, że jej córeczka jest tak blisko...
- Setka, widzę was - powiedział Hard, spoglądając na kierowcę polewaczki.
„Setka” zwolnił, zmniejszył dopływ wody i pospiesznie odpowiedział:
- Ja także, panie komisarzu! Ale upał! Może trochę polać?
- Znakomity pomysł! - wykrzyknął z sarkazmem Chester.
- Ale teraz uwaga! - powiedział Hard. - Zbliżają się. Murdock, jaką macie szybkość?
- Dziewięćdziesiąt pięć, panie komisarzu - odparł natychmiast Murdock.
- Wyprzedzajcie „Mercedesa”, ja zablokuję go od tyłu.
- Jasne, panie komisarzu.
- Taratura, jedziemy! - zakomenderował Hard.
Obok nich przemknął samochód Murdocka, przyzwoity „Chewrolet” sprzed trzech lat, później czarny „Mercedes” z wysoko
sterczącą anteną, a tuż za nim małolitrażówka, ostatni model firmy „Nord-West”. O pięćdziesiąt metrów za małolitrażówką jechał
autobus. Taratura, który czekał z nogą na gazie, ostro wystartował, wskoczył między małolitrażówkę a autobus i już po chwili „Jaguar”
mknął z dużą szybkością w strumieniu pojazdów okrążających Plac Pojednania.
- Czwarty i ósmy! - krzyknął komisarz. - Wyjeżdżajcie na trasę i podążajcie za nami w dwuminutowych odstępach. Setka - kończ
robotę i wracaj do domu. Przekaż dyżurnemu, że poleciłem zdjąć posterunki na głównych placach miasta. Mam nadzieję, że teraz już
sami damy sobie radę. Wszystko jasne?
- Tak jest, panie komisarzu!
Pościg!...
Jaki to zresztą pościg? Normalny pościg powinien zawierać co najmniej dwa składniki: uciekających i goniących. Wtedy dopiero
jedni i drudzy nastrajają się jakby na tę samą falę, przekazując sobie nawzajem rytm i prędkość ruchu. Wtedy ich nerwy napinają się
niczym cieniutka struna gotowa pęknąć w najmniej odpowiedniej chwili. Wtedy obie strony wpadają w rodzaj transu, wtedy się
ryzykuje i nawet śmierć wydaje się złem mniejszym od braku precyzji w ocenie odległości, od nieumiejętnej jazdy lub od złej
odporności psychicznej.
A co było tym razem? „Mercedes” przed nikim nie uciekał, lecz spokojnie, zgodnie z własnym planem jechał do celu. I nawet nie
przypuszczał, że nie tylko za nim, ale również i przed nim jadą samochody policyjne. Właściciele
„Mercedesa” nie denerwowali się, nie bali i nie wzywali boskiej pomocy.
Był to najbardziej klasyczny z możliwych” wariantów inwigilacji, gdyż zdaniem Harda pościg był ostatecznością, do której
uciekają się kiepscy fachowcy, kiedy muszą otwarcie naprawiać popełniony błąd. Hard nie lubił pościgów, czego nie można
powiedzieć o Taraturze. Inspektor czuł się nieswój, denerwował się bardziej niż zwykle, złościł o byle głupstwo, zrzędził i kaprysił.
Najpierw wydawało się mu, że silnik pracuje „nie tak, jak trzeba” i chciał nawet zatrzymać samochód, aby sprawdzić, o co chodzi, ale
Hard kazał mu jechać dalej i nie wygłupiać się. „Przecież nigdzie nam nie uciekną! - warknął Taratura. - Przez najbliższe sto
kilometrów nie ma nawet zjazdu z autostrady!” Później zirytowała go małolitrażówka z tęgim, wąsatym mężczyzną za kierownicą.
Kierowca samochodziku dosłownie przykleił się do „Mercedesa”. Postanowił widać pościgać się i przy okazji sprawdzić, czy jego
wóz wart jest pieniędzy, które zań zapłacił. Wreszcie inspektor zaczął wyrzekać na szybkość „nieprzyzwoitą w czasie pościgu za
przestępcami i odpowiednią dla niewinnej przejażdżki albo w kondukcie pogrzebowym...”
Gdyby wiedział, dokąd go ten „niewinny spacerek” zaprowadzi!
- Szefie - powiedział z głośnika Murdock - czy nie wydaje się panu, że oni jadą na lotnisko?
- Dziękuję, Murdock - odparł Hard. - Ja też o tym pomyślałem.
, Istotnie na sto czterdziestym czwartym kilometrze leżało najdalsze z kilku stołecznych lotnisk. Zresztą na dziewięćdziesiątym
siódmym kilometrze było lądowisko śmigłowców, skąd można było dolecieć do każdego portu lotniczego. A na sto dziewiątym port
rzeczny, połączony systemem kanałów z zachodnim i wschodnim wybrzeżem Newcombu. Nie mówiąc już o tym, że autostrada
prowadziła do miasta Orluan, drugiego co do wielkości po New City, a stamtąd wachlarzowato rozchodziło się przynajmniej dziesięć
tras wiodących w różnych kierunkach... A jednak, posłuszny swojej intuicji, Hard wywołał dyżurnego komendy.
- Mówi siedemnasty. Pilnie potrzebuję rozkładu najbliższych rejsów pasażerskich z lotniska New City - 6.
- Chwileczkę, panie komisarzu... Będzie pan zapisywał czy tak?
- Może być „tak”...
- O piętnastej zero siedem Paryż bezpośredni, piętnasta czterdzieści - tranzytowy do Addis Abeby. O szesnastej dziesięć krajowy
nz Wyspę Kawalerów. Szesnasta pięćdziesiąt - transkontynentalny do Tokio...
- Na razie starczy - przerwał mu Hard. Potem spojrzał na zegarek. Była trzecia po południu. Samolot do Paryża odlatywał za
siedem minut. A więc... - Zarezerwujcie mi na wszystkie rejsy, poza paryskim, po dwa...
- Coo? - spłoszył się Chester.
- Po trzy bilety. I możecie spać spokojnie.
- Dziękuję, panie komisarzu - powiedział dyżurny.
Na sto drugim kilometrze cała kawalkada po kolei wyprzedziła „Nord-Westa”, który z początku próbował utrzymać tempo, ale
wkrótce zrezygnował. Taratura pogroził wąsaczowi pięścią, na co wąsaty odpowiedział mu tradycyjnym szoferskim gestem
oznaczającym „ty baranie!” Taratura zzieleniał...
Minęli port rzeczny, daleko w tyle pozostało lądowisko śmigłowców. „Lotnisko czy Orluan?” - myślał Hard. Na pięć kilometrów
przed skrzyżowaniem wywołał „czwórkę”.
- Wyprzedzajcie wszystkich i gnajcie do Orluanu. W razie czego będziecie prowadzić.
Pod budynek portu lotniczego wszystkie samochody podjechały jeden za drugim, w odstępach pięciosekundowych, niczym
dyplomaci na przyjęcie w Pałacu Prezydenckim. Pierwszy zatrzymał się Murdock, tuż za nim „Mercedes” i wreszcie „Jaguar”, którego
Taratura zaparkował w milimetrowym odstępie.
Drzwiczki otworzyły się niemal równocześnie.
Nie, przesłuchania nie były żywiołem komisarza Harda! Potrafił myśleć, budować schematy logiczne, wyciągać wnioski tam, gdzie
inni nie znajdowali nawet przesłanek, umiał przewidywać postępki ludzi i wedle ich charakteru określać sprawców. Hard potrafił
wreszcie tak rozstawiać posterunki, że któryś z nich zawsze okazywał się tym właściwym, najpotrzebniejszym. Wyśledzić przestępcę,
aresztować go, zgromadzić dowody rzeczowe - w tym wszystkim był mistrzem. Ale przesłuchanie...
Z kobietami w ogóle nie potrafił sobie poradzić, zwyczajnie tracił przy nich głowę, twierdząc, że nie umie rozmawiać z istotami
pozbawionymi logiki. Z mężczyznami czuł się znacznie lepiej, ale również - tylko dopóty, dopóki nie zaczynali tępo milczeć, wykazując
całkowitą niechęć lub nieumiejętność logicznego myślenia. Wtedy Hard podnosił ręce do góry i mówił, że może tu coś poradzić
jedynie komisarz Woods i jego „chłopcy”.
Rzecz w tym, że jedyną metodą, jakiej komisarz Hard używał w czasie przesłuchań, była łagodna perswazja. Wyciskać zeznań,
a tym bardziej „wybijać” ich nie chciał i nie umiał, bo nigdy się tego nie uczył. Nie wyobrażał sobie, aby mógł tak postąpić nawet
w najtrudniejszych sytuacjach. Alfred Cooper, wielki detektyw i nauczyciel Harda, również aprobował jedynie te zeznania, które
zostały uzyskane, jak’ mawiał, „na zasadach wzajemności”. Stary Cooper porównywał zeznania zdobyte za pomocą pięści do miłości
wymuszonej gwałtem: to niemoralne, mówił, i nie daje zadowolenia.
Dlatego też przesłuchanie było zawsze żywiołem komisarza Woodsa, który dzięki temu w ciągu zaledwie pięciu lat zrobił
oszałamiającą karierę. Awansował bowiem (czy może dał się zdegradować) z wykidajły w domu schadzek do stanowiska komisarza
policji, mając przy tym perspektywy, o jakich Hardowi nawet się nie śniło.
Siedząc teraz przed trzema uparcie milczącymi przestępcami, Hard myślał gorączkowo, co robić dalej. Jedno było pewne: operację
należało zakończyć z zegarmistrzowską precyzją, aby nawet blizna nie pozostała. Żaden harmonogram nie powinien być naruszony, nic
nie powinno być przesunięte ani odłożone. Samolot, z powodu którego „Buick” tyle godzin krążył po mieście wytracając czas, musi
wystartować zgodnie z rozkładem, chociaż nie wiadomo było, który to samolot...
Kidnaperów wzięli w windzie - błyskawicznie, bez postronnych, jak to się mówi: bezszmerowo. Śpiącą Ronnie Fisher
(dziewczynce najwidoczniej wstrzyknięto jakiś środek nasenny) inspektor Murdock przeniósł ukradkiem do samochodu „siódmego”
i pozostawił w nim pod opieką pomocnika. Hard wjechał windą na najwyższe, dwunaste piętro gmachu dworca lotniczego, gdzie były
pomieszczenia służbowe, i bez zbędnych wyjaśnień zajął pusty pokój, opędziwszy się od dyżurnego lakonicznym: „potrzebuję go”
i pokazawszy mu żeton na wewnętrznej stronie klapy.
Chester został na dole i spacerował w pobliżu czarnego „Mercedesa”, zanim nie zjechał do niego Taratura. Obejrzeli wspólnie
samochód, ale niczego szczególnego nie znaleźli, jeśli nie liczyć trzech ampułek po morfinalu, strzykawki, papierków po cukierkach
czekoladowych i niewielkiej, dziwnej paczuszki zawierającej dwa ręczniki.
Później Taratura wrócił do Harda.
W ciągu pierwszych pięciu minut udało się wyjaśnić, że milcząca trójka posiada dokumenty na nazwiska Roberta Sbolla, Eugene’a
Harry’-ego i Lee Knechta. Papiery mogły oczywiście być podrobione. W spisach pasażerów udających się do Addis Abeby, na Wyspę
Kawalerów i do Tokio nie figurowały takie nazwiska, co też zresztą o niczym jeszcze nie świadczyło, gdyż przy sprzedaży biletów nie
wymagano okazywania dokumentów.
Była trzecia trzydzieści dwie po południu. Pasażerowie z wolna grupowali się przy żółto-niebieskim autobusie, który miał ich
zawieźć do czteroturbinowego „Concorda”, startującego za dziesięć minut do Addis Abeby. Obserwując to z wysokości dwunastego
piętra, Taratura pomyślał, że jego dziecięce marzenia znów się nie spełnią.
Hard rozpoczął drugą turę przesłuchania.
- Kto wami kieruje?
Grobowe milczenie.
- Dalsza trasa?
Milczenie.
- Cel porwania?
Milczenie.
- No dobrze, panowie - powiedział Hard. - Spróbuję zagrać z wami w otwarte karty.
Panowie uśmiechnęli się uprzejmie, a ten, który miał dokumenty na nazwisko Eugene?a Harry’ego - czterdziestolatek z białymi
brwiami i farbowaną fryzurą - założył nogę na nogę- Niech pan zaczyna, komisarzu!
Hard już poprzednio wpatrywał się w niego, a tym razem spojrzał szczególnie uważnie. Najwyraźniej coś sobie przypomniał, bo
powiedział:
- Wiem, że dziewczynka nazywa się Ronnie Fisher i została porwana dziś rano na Placu Pojednania...
- My też czytamy gazety! - przerwał mu bezceremonialnie Harry.
- Wiem także - nie zwracając uwagi na replikę kontynuował Hard - że nie braliście udział w tym porwaniu. Dziecko zostało wam
przekazane o pierwszej piętnaście w kawiarni „Nimfa”. Natomiast pan... - Hard zwrócił się do Harry’ego - pan był starszym grupy,
która porwała pięcioletniego Mike’a Chestera z parku Santa Claus w okolicy sadzawek, 24 maja o dwunastej w południe!
- Fiuu!... - gwizdnął Harry czy to zdziwiony, czy też zachwycony informacjami komisarza.
- Schwytaliśmy was na gorącym uczynku - powiedział do niego Hąrd. - To wystarczy, aby wsadzić was na wiele lat za kratki. Ale
jeżeli...
- Jako kidnaperów? - przerwał Harry.
- Możliwe.
- No to wsadzaj pan!
Hard zrozumiał o wiele więcej niż Harry chciał powiedzieć...Oczywiście z dwojga złego woli mniejsze...” - pomyślał komisarz,
ale wtedy jego wzrok błądzący po ścianach zatrzymał się na zegarze. Zegar wskazywał piętnastą czterdzieści.
Ryknęły turbiny „Concorda”. Być może tym rejsem odleci ostatnia szansa rozwiązania tajemnicy...
A może szansa przetrwa do następnego startu?...
Harry także spojrzał na zegar. Jego blada twarz pozostała obojętna, niczym nie przejawiał zdenerwowania. Wyglądało na to, że był
zwierzchnikiem również i tej grupy.
„Concorde” wznosił się w powietrze.
No cóż, trzeba będzie zaczynać nowe okrążenie, licząc na zdobycie drugiej lotnej premii.
Kiedy ona będzie? O 16 dziesięć? Zaledwie trzydzieści minut for.
- Wiem wreszcie - rozpoczął Hard tonem, jakim zwykle aktorzy wypowiadają końcowe kwestie przed zejściem ze sceny - że
u obojga dzieci kod genetyczny ma układ ACH.
- Czego?! - wyrwało się Sbollowi.
Trójka wymieniła spojrzenia.
Zdaje się, że Hard wiedział więcej od nich, ale niezupełnie to, co mu w tej chwili było najbardziej potrzebne.
Popatrzył na Sbolla, trzymającego ręce między zaciśniętymi kolanami, na Knechta obojętnie spoglądającego w okno, na rozpartego
w fotelu Harry’ego... Pionki! Zwyczajne pionki w skomplikowanej partii szachów rozgrywanej czyjąś doświadczoną ręką! W istocie -
pomyślał Hard - Pusiowie strzygli dzieci i robili niewinne laleczki, nawet nie podejrzewając, że ktoś wykorzystuje ich firmę. Cyrus
Thor chował lalki do sejfu, nie mając pojęcia, że one znikają stamtąd. Staruszek dozorca zanosił je do laboratorium w przekonaniu, że
nie robi nic niezgodnego z prawem. Hard mógł się założyć, że laborant też nie wiedział, o co w istocie chodzi, że pracował wedle
zasady: macie tu swoje analizy, dajcie mi moje pieniądze! Bandziory kradły dzieci i także nie domyślały się, po co je kradną. Wiedzieli
tylko, że natychmiast po „skoku” dostają pieniądze. A potem przekazywali „towar” innym łobuzom, którzy mieli jedynie dostarczyć go
we właściwym czasie na lotnisko. Logicznie rzecz biorąc z dziećmi powinien ktoś lecieć. Ale kto? Ogniwa w łańcuszku... Nie ma
sensu dociekać, kto nimi kieruje i jakie są cele porwania. Zwykła stratą czasu! Znają tylko ogniwo poprzednie i ogniwo następne. Ale
co zrobić, aby łańcuszek nie urwał się? Jak z nim postąpić? Co powiedzieć?
Rozpacz!
Zaproponować im pieniądze? Luksusowe wille na wybrzeżu Adriatyku? Jachty? Azyl polityczny w Mezopotamii? Wolność... Za
jedno tylko słowo: kto jest następny w tym ponurym łańcuchu zbrodni? Ale gdyby nawet Hard miał takie niesłychane możliwości, też
byłby bezsilny. Nie można odkupić tego, co już zostało sprzedane Szatanowi. Ta trójka w każdym wypadku traciła więcej, niż Hard
mógł jej zaproponować: traciła życie! To było jasne od początku. Tylko zwierzęcy strach przed tym, którego pewnie nigdy nie widzieli
na oczy, lecz któremu zaprzedali się, mógł zmusić ich do bezwzględnego milczenia. Wiedzieli na pewno, że przed Szatanem nie ma
ucieczki, że krzesło elektryczne w porównaniu z mękami, jakie zadaje Szatan, jest dobrodziejstwem.
A jednak Hard uczynił jeszcze jedną próbę.
- Masz dzieci? - zapytał, zwracając się do Sbolla.
Sboll wzruszył ramionami.
- Nie wiem, panie komisarzu!
Harry roześmiał się głośno.
- Sto czterdzieści dziewięcioro dzieci zniknęło bez śladu w ciągu ostatnich dwóch lat - powiedział twardo Hard. - Możesz się
śmiać, Harry, jeśli ci wesoło! Sto pięćdziesiąty był Mike Chester. Sto pięćdziesiątą pierwszą mogła być Ronnie Fishsr...
- Po co ta arytmetyka, panie komisarzu? - wycedził przez zęby Harry. - Niech pan nas wiezie do komendy, tam w celach jest
przynajmniej chłodno!
Taratura tak zacisnął pięści, że aż mu zbielały kostki palców.
- Pozwoli pan, szefie? - powiedział cicho, unosząc swe potężne ciało.
Hard odmownie pokręcił głową. Ta trójka bała się kogoś znacznie silniejszego od inspektora policji.
Zegar pokazywał za kwadrans czwartą.
I nagle wszedł Chester. Za jego plecami stał wąsaty kierowca małolitrażówki.
Fred nie od razu go dojrzał, ale kiedy spostrzegł, ucieszył się, jak na widok starego znajomego.
Chester gapił się najpierw na płatny parking, gdzie pasażerowie udający się w dalekie rejsy zostawiali swoje wozy na czrss
nieobecności. To była prawdziwa wystawa reklamowa, jakby umyślnie zorganizowana przez najrozmaitsze firmy samochodowe. Chyba
jedynie „Nord-West” był na niej reprezentowany tylko jednym eksponatem.
Fred patrzył z nieukrywaną zawiścią na samochodzik: wózek był naprawdę znakomity! Potem zobaczył wąsacza, który nie
wiadomo po co podszedł do swojego „Nord-Westa”. Od tej chwili nie tracił go już z oczu.
Wąsacz popatrywał na swój zegarek i na zegar wiszący na frontonie dworca, jakby chciał sprawdzić, który z nich źle idzie
i wyciągnąć z tego faktu jakiś profit. Z niejasną nad na twarzy ruszał naprzeciw każdemu, kto zbliżał się do niego zdecydowanym
krokiem, ale w miarę zbliżania się tracił zapał i stopniowo gasł. Raz podszedł do jakiegoś mężczyzny z ostrą bródką i o coś go zapytał,
ale w odpowiedzi poczęstowano go zdumionym wyrazem twarzy. Zdumienie momentalnie ustąpiło ciekawości. Wąsacz natychmiast
oddalił się, a ostra bródka, przeciwnie, stała na miejscu przez dłuższą chwilę i patrzyła w jego kierunku.
Spacerując chodnikiem, przy którym stał „Mercedes”, Chester stopniowo zwiększał liczbę kroków w obie strony, aż w pewnym
momencie znalazł się tuż przy wąsaczu.
- Halo! - powiedział Fred, uśmiechając się przyjaźnie. - Ma pan świetny wóz! Na szosie wcale nam nie ustępował!
Wąsaty uśmiechnął się sztucznie, prawie nie patrząc na Freda. Najwidoczniej Chester nie przypominał w niczym człowieka, na
którego czekał z taką niecierpliwością.
- Przepraszam - Fred nic dawał za wygraną. - Ile „Nord-West” wyciąga na godzinę?
- Sto czterdzieści - odparł krótko wąsacz. - Ale wybaczy pan, spieszę się.
- Tu wszyscy się spieszą - zauważył filozoficznie Fred, myśląc głównie o sobie i o swoich przyjaciołach.
Wąsacz spojrzał z pewnym zainteresowaniem na dziwnie natrętnego rozmówcę i zapytał ostrożnie:
- Pan także leci?
- Obawiam się, że nie - odparł z westchnieniem Chester. - A pan?
- Zdumiewająca zbieżność - odparł wąsaty. - Ja również jeszcze nie wiem... Czeka pan na kogoś?
- Aha! - odparł Chester. - Jeszcze jak czekam!
- Ja także! - ucieszył się kierowca małolitrażówki.
Przeszli razem kilka kroków. W duszy wąsacza najwyraźniej toczyła się walka jakichś sprzecznych pragnień. Wreszcie spojrzał na
zegarek i postanowił dać upust jednemu z nich. Jeszcze raz zmierzył Chestera od stóp do głów i nagle zapytał cicho:
- Czy nie mógłby mi pan pożyczyć dwóch ręczników?
Prawdopodobnie na twarzy Chestera pojawiło się takie samo zdumienie, jakie odstręczyło wąsacza od jegomościa z bródką. Ale
natychmiast potem Chester uczuł jakby uderzenie prądu: w dziwnej paczuszce znalezionej w „Mercedesie” były dokładnie dwa
ręczniki!
Niemożliwe!
W żadnym z setek zaparkowanych przed lotniskiem samochodów nie mogło być dwóch takich paczuszek z ręcznikami. I żadnemu
z półtora tysiąca kręcących się tu ludzi nie mogło przyjść do głowy równie bezsensowne życzenie: pożyczać właśnie dwa ręczniki od
zupełnie obcego człowieka.
Jasne: hasło!
Gorączkowo zastanawiając się nad odpowiedzią, Fred mocno chwycił wąsacza za rękaw.
- O co chodzi?!
- Mam dwa ręczniki - odparł Chester dławiąc się ze zdenerwowania. - Piękne ręczniki ze słoniami.
- Z jakimi słoniami?! - zdziwił się szczerze wąsaty.
Chester mrugnął do niego idiotycznie.
- Chodźmy, pokażę!
Kierowca małolitrażówki ponuro powlókł się za nim.
Otwierając drzwiczki czarnego „Mercedesa”, Chester mimo pośpiechu zauważył, że stojąca opodal „czwórka” nie spuszcza z nich
oczu. „Żeby tylko idioci nie przeszkodzili!” - pomyślał Fred. Szybko rozwinął paczuszkę pozostawioną przez Taraturę na siedzeniu
i pokazał jej zawartość wąsaczowi.
- A gdzie znaki? - zapytał cicho wąsaty.
- Musi być znak! - wykrzyknął Chester. - Nie ma prawa nie być!
Istotnie, odwróciwszy ręcznik na drugą stronę, Chester zobaczył czerwoną pieczęć w postaci... słonia!
- Dlaczego nie według instrukcji? - zapytał ze złością kierowca małolitrażówki. - Pokręciłeś odpowiedź! Zapomniałeś, czy co?
- Pierwszy raz - odparł Chester opuszczając oczy i starając się z jednej strony wyrazić coś w rodzaju skruchy, a z drugiej ukryć
swoje podniecenie. - Tamten zachorował.
- Bałwany! - zaklął wąsacz. Prawdopodobnie stał w gangsterskiej hierarchii nieco wyżej od „tamtego”. - Warto by wam trochę
dołożyć. Gdzie towar?
- Tam - powiedział Chester, wskazując oczami na dwunaste piętro.
- Chodźmy szybciej. Już czas. - Wąsacz po spiesznie zwinął ręczniki i wsunął je pod marynarkę. - Nie będzie na nas czekał.
- Kto? - nie zrozumiał Chester.
- Kto! Kto! - przedrzeźniał wąsaty. - Samolot. Pięć po czwartej odstawiają schodki. Idziemy!
- A co z ręcznikami? - udawał głupiego Chester.
- Wściekłeś się?! - zdziwił się szczerze wąsacz. - Ręczniki są dla mnie! Rozumiesz? Nie dla ciebie, tylko dla mnie!
- A po co?
- Ale ludzi zaczęli przyjmować - wąsacz poczerwieniał z oburzenia. - Do wycierania pyska, kiedy będę na plaży, mam własne,
czyste! Czyste, rozumiesz? A te są ze znakami, na krzyż! Oj, nie utrzymasz się, chłopie, u nas, nie utrzymasz!
W windzie wąsaty ucichł nieoczekiwaie i nawet z jakąś czułością w głosie zapytał:
- Towar śpi? To dobrze. Morfinalik działa...
Później były drzwi, za którymi znajdował się Hard. Chester zrobił jeszcze jedną „naturalną” próbę:
- O jakim krzyżu mówiłeś?
- CO?!
- Ręczniki będziesz składał na krzyż? - Chester znów opuścił oczy.
- Wierzysz w Boga? - powiedział wąsaty. - Zmów paciorek. Tacy ciekawscy jak ty nie żyją długo.
I weszli.
Czterech ludzi biegło przez płytę lotniska. Czwartym był Murdock. Komisarz w biegu dawał mu ostatnie polecenia:
- Zwróćcie dziecko matce przez Morgeensa... Umówcie się z nim jeszcze dziś, żeby udzielił wywiadu prasie: kidnaperzy, zwykli
kidnaperzy! Udało się schwytać. Niech wymieni dwa lub trzy nazwiska. Tych, którzy już siedzą... Jemu samemu nic nie mówić. Wróci
Hard, jego zapytajcie. Dokąd pojechał - też nie wiem. Tę czwórkę trzymać pod kluczem. Na ich temat ani pary z ust! Nocą zabierzcie
ostrożnie samochody do mojego garażu...
Stewardessa już zamykała drzwi. Biegnący przodem Taratura wrzasnął:
- Poczekajcie!
- Pusiów, Cyrusa i laboratorium obserwować nadal - kontynuował Hard. - Włączcie inspektora Hughesa... I ostatnie: termin
kontrolny - 2 czerwca. Gdyby nas nie było albo nie było wiadomości... niech pan podniesie alarm. Raportować bezpośrednio
Prezydentowi. To niewiele pomoże, ale iść trzeba. I niech pan da materiały prasie... Bardzo na pana liczę, Murdock!,
Schodki jeszcze stały. Wchodząc na nie, Chester szepnął Hardowi na ucho:
- Davidzie, nie mam w kieszeni ani lema!
- Nigdy ci się to nie zdarzyło?
- Tak, ale...
- Nie przejmuj się. Na kolację zarobiłeś uczciwie, a dalej zobaczymy!
Samolot nie krążył nad lotniskiem, lecz od razu wziął kurs na wyspę. Hard popatrzył przez iluminator, ale nie udało mu się
zobaczyć Murdocka, stojącego samotnie na zielonym polu po-r przecinanym we wszystkich kierunkach pasami startowymi.
9
TRZECH KAWALERÓW
Dziś niewielu już chyba pamięta, że Wyspa Kawalerów nazywała się kiedyś Wyspą Rekinów. Zmiana nazwy nastąpiła jakieś
dwadzieścia lat temu, i to w dość interesujących okolicznościach, które odbiły się decydująco na obecnym stylu życia tego
luksusowego, snobistycznego kurortu.
Na jednym z posiedzeń plenarnych Stowarzyszenia Milionerów-Kawalerów jego wiceprezes Raul Blanckermeister, dziś już
nieżyjący, odczytał list niejakiego Edmonda Bayle’a...
Zresztą trzeba o tym opowiadać inaczej.
Wyspa Rekinów sama była podobna do rekina.
Miała osiemdziesiąt cztery mile długości, sześć mil szerokości i czterdzieści metrów wysokości, jeżeli wyspą można
charakteryzować przez podanie jej wymiarów. Część północna, zaostrzona i wygięta jak ogon rekina, wychodziła w otwarte morze.
Była naga i ponura, składała się bowiem wyłącznie z mniejszych i większych wzgórków pokrytych głazami, które pozostawił tu niegdyś
lodowiec. Wielokrotne i kosztowne próby odszukania tam jakichś kopalin nie doprowadziły do niczego, wobec tego tę część, którą
zresztą przecinała niezła droga, pozostawiono w spokoju i uważano za własność państwa.
Natomiast część południowa mogła przyprawić o zawiść najbardziej renomowane kurorty świata. Oddzielona była od
Newcombe’u tylko wąską cieśniną przypominającą La Manche i obniżała się ku morzu, tworząc idealnie równe tarasy, jakby stworzone
pod budowę hoteli. Złocisty piasek, zdrowe powietrze, obfite źródła znakomitej słodkiej wody, cudowne morze i wreszcie zaskakujące
w swym surowym pięknie reliktowe sosny, które ponoć zachowały się jedynie w trzech miejscach na kuli ziemskiej - czyż to nie rajski
zakątek dla tych, którym nie brak przedsiębiorczości i klarków w kieszeni!
Niestety, rekinom finansjery najbezczelniej w świecie weszły w drogę rekiny morskie. Rozmnożyły się tak dalece, że o kąpieli nie
mogło być mowy. Mało tego, rekiny wyskakiwały na brzeg i nim zginęły, pożerały pozostawioną na plaży żywność i odzież.
Wyspa była skazana. W jej południowej części wegetowała jedyna knajpa „Kogut”, w której rzadkim gościom podawano podłe
piwo, sałatkę z morskiej kapusty i befsztyki z rekiniego mięsa.
Wtedy to właśnie zjawił się po raz pierwszy na scenie Edmond Bayle - średni milioner, ale za to aktywny działacz Stowarzyszenia
Kawalerów-Milionerów. Właściwie zjawił się nie na scenie, lecz w knajpie „Kogut:>, gdzie zjadł porcję rekina, a następnie długo
siedział, intensywnie nad czymś rozmyślając.
Później odbyło się plenarne posiedzenie Stowarzyszenia, na którym Raul Blanckermeister odczytał list otwarty Edmonda Bayle’a.
List następującej treści:
Szanowni Kawalerowie! Bracia! Muszę wyznać Warn tajemnicę: od trzech lat jestem żonaty. (Gwar oburzenia na sali). Co
więcej, ma?n już roczną córeczkę. (Okrzyki: „Hańba! Precz! Precz!”). Zbyt późno pojąłem swój błąd i teraz tego żałuję. Los ukarał
ranie okrutnie, muszę opuścić nasze znakomite Stowarzyszenie. Ale zanim rozstanę się z Wami na zawsze, chciałbym ulżyć nieco
swemu sumieniu. („Byle nie naszym kosztem!”). Szanowni Kawalerowie, od wielu już lat zastanawialiśmy się, jak rozsądnie
wydaicuć nasze Marki. Chciałbym więc przestrzec Was, bracia moi, przed lokowaniem kapitałów w budowę kurortu dła Kawalerów
na Wyspie Rekinów! („A czemuż by nie! Zechcemy, to zbudujemy!”). Wiem, co powiedzą Warn różni naciągacze! („Też mi prorok!”)
Zjednoczcie Wasze zasoby, powiedzą, i ustawcie wokół południowej części wyspy siatki przeciw rekinom! („Znakomity pomysł!”). Ale
to będzie kosztowało sześćdziesiąt milionów! („Ile? Ile on powiedział?”). Sześćdziesiąt milionów wyrzucone w błoto!
Dlatego szczerze radzę, w żadnym wypadku... („Precz! Tego już za wiele!”, „On jeszcze ma czelność dawać rady!”)... nie
zgadzajcie się! Nie inwestujcie w Wyspę Rekinów! Strzeżcie swoich pieniędzy!...
Dalszy ciąg utonął w wielkim ryku protestu i list Edmonda Bayle’a nigdy nie został doczytany do końca. Wbrew jego radom
natychmiast ukonstytuował się Komitet Budowy, składający się z szesnastu kawalerów. W ciągu najbliższych trzech dni wykupiono od
państwa (naturalnie ceny momentalnie poszły w górę) wszystkie działki na południowym brzegu wyspy. Ruszyła budowa portu
morskiego, lotniska, czterdziestu trzech hoteli, mnóstwa restauracji, plaż, barów, stacji benzynowych, kąpielisk, podziemnych garaży,
basenów, kolei linowych i salonów fryzjerskich. Stalowa sieć, naciągnięta niczym kaganiec na południowy cypel wyspy, istotnie
kosztowała sześćdziesiąt milionów klarków, jeśli nie liczyć odszkodowań wypłaconych rodzinom trzydziestu sześciu nurków, którzy
zginęli przy jej zakładaniu. Rekiny morskie uznały wyższość rekinów finansjery.
Zachodzi pytanie, co na tym zyskał Edmond Bayle, który tak niezręcznie usiłował przestrzec swoich braci przed zgubnym krokiem?
Drobiazg nie wart wspomnienia: hotel „Dobry żart klarka wart” położony na najrówniejszym tarasie obok złocistej plaży, na działce
porośniętej reliktowymi sosnami, kupionej za bezcen przez Bayle’a od właściciela,.Koguta” na długo przedtem, zanim Stowarzyszenie
otrzymało jego list otwarty...
Od tej właśnie pory Wyspa Rekinów zaczęła nazywać się Wyspą Kawalerów. Luksusowy kurort mógł konkurować sławą
z Dubrownikiem, Niceą, Salerrio, Złotymi Piaskami, Soczi i Kalifornią. Corocznie wypoczywało tam czterdziestu trzech milionerów
stanu wolnego, około dwudziestu milionerów żonatych, Prezydent, wielu ministrów, zagraniczni następcy ‘tronów, książęta krwi
i głowy koronowane oraz najpotężniejsi królowie gangsterów. Poza tym wszyscy, którzy mieli klarki w kieszeni, mogli przyjechać tam,
aby przełożyć je do kieszeni kawalerów, a przede wszystkim do sejfów dzisiejszego multimilionera Edmonda Bayle’a.
Wreszcie - co jest ważne dla orientacji w stylu życia kurortu - kawalerowie od początku wprowadzili zasadę: „Wszystko, ale dla
samotnych!” Mężom z żonami i żonom z mężami wstęp na wyspę był kategorycznie zabroniony. Królowie i królowe, prezydenci
i prezydentowe, urzędnicy i urzędnikowe - słowem, małżeństwa wszelkich rang - zostawiali w domach obrączki, zamieszkiwali
w osobnych pokojach hotelowych i ceremonialnie przedstawiali się sobie na plaży, jakby widzieli się po raz pierwszy w życiu.
Oczywiście był to tylko miły i pikantny konwenans, ale stosowali się doń wszyscy, i to tak serio, że czasami przesadzali
w staraniach. Mężowie zalecali się do swych (lub cudzych) żon z zapałem i ostrożnością zagorzałych kawalerów, a żony kokietowały
swoich (lub cudzych) mężów tak naturalnie, jakby nigdy nie były zamężne. Wynikające stąd powikłania rozwiązywały się same przez
się, co zresztą w naszych czasach jest bardzo modne. Za szczyt złego tonu uważano nie tylko zazdrość, ale nawet jej cień, a najmniejsza
aluzja do pokrewieństwa lub powinowactwa powodowała konieczność opuszczenia wyspy. Doszło do tego, że nawet rodzeni bracia
woleli się nie poznawać, a siostry odwracały się od siebie ze wstrętem.
Miejscowa gazeta nosiła tytuł „Cudowna samotność”.
W ten sposób niemal wszyscy na wyspie byli ze sobą spokrewnieni, chociaż udawali obcych, i wszyscy byli naprawdę sobie obcy,
chociaż gdzie indziej uchodzili za krewnych.
Jeden tylko oficjalny skandal zmącił rok temu spokój Kawalerów-Milionerów. Po śmierci szanownego wiceprezesa
Stowarzyszenia, Raula Blanckermeistra, okazało się, że miał on sześć córek i dwóch synów, nie mówiąc już o żonie. Przez niemal dwa
tygodnie najpoważniejsze gazety zajmowały się prawie wyłącznie szczegółowym opisywaniem postępowania spadkowego,
pozwalając sobie przy tym na jadowite uwagi pod adresem Stowarzyszenia. Spadek, trzeba przyznać, był niemały i składał się między
innymi z uroczej kolei jednoszynowej, łączącej lotnisko z wybrzeżem, oraz eleganckiego hotelu „Kawaler z przekonania”.
Trzech mężczyzn, którzy wieczorem 27 maja przybyli samolotem z New City, zatrzymało się właśnie w tym hotelu.
Hard przez całą drogę obmyślał plan działania. Na czym właściwie mógł się opierać? Jego informacje były nadzwyczaj skąpe i nie
powiązane ze sobą. Wiedział po pierwsze, że dziecku powinien towarzyszyć człowiek z dokumentami na nazwisko Boba Langera i że
człowiek ten nie był ostatnim ogniwem w łańcuchu zbrodni. Po drugie, sądząc z tego, co powiedział Langer w rozmowie z Chesterem:
„Do pyska, kiedy będę na plaży, mam swój własny ręcznik’1 - wynikało, że kazano mu, lub po prostu sam miał ochotę, iść na plażę.
Należało przypuszczać, że wykonując trudne i niebezpieczne zadanie. Langer nie mógł pozwolić sobie na tryb życia beztroskiego
urlopowicza, a więc wizyta na plaży była obowiązkowa. Czy wobec tego plaża miała być miejscem spotkania z kolejnym ogniwem
łańcuszka? Jeżeli tak, to zachodzi pytanie, gdzie w owym czasie powinna być Ronnie Fisher? Chociaż dzieci na Wyspie Kawalerów
było pod dostatkiem, to jednak pojawienie się samotnego mężczyzny z malutką dziewczynką stanowiło znakomity pretekst do
opublikowania sensacyjnej notatki w „Cudownej samotności”, ze wszystkimi wynikającymi stąd konsekwencjami. Przestępcy musieli
się z tym liczyć. To znaczy, że Bob Langer powinien szukać kontaktu w pojedynkę, pozostawiwszy gdzieś śpiącą Ronnie. Gdzie? Chyba
w hotelu. A na to, że dziecko miało właśnie spać, wskazywała znaleziona przy Langerze strzykawka i ampułki z morfinalem.
Hard musiał wreszcie ustalić, która z czterdziestu trzech plaż była najdogodniejsza do nawiązania łączności i w którym
z czterdziestu trzech hoteli mógł zatrzymać się Bob Langer z dzieckiem. Najpewniej w tym, który stał najbliżej lotniska. Trudno zatem
wyobrazić sobie coś lepszego od „Kawalera z przekonania”. Bezpośrednio na lotnisku można było wsiąść do zamkniętej kabinki
„toczydełka”, jak bywalcy kurortu nazywali kolej jednoszynową, należącą obecnie do wdowy po Raulu Blanckermeistrze, i dotrzeć
wprost do hotelu. Do plaży jest stamtąd zaledwie parę kroków. Wprawdzie hotel Bayle’a jest bardziej komfortowy i stoi wśród
wspaniałych sosen, ale jak uznał Hard, porywacze mają w głowie co innego niż luksusy i doznania estetyczne.
Po trzecie, i chyba najtrudniejsze, komisarz musiał odgadnąć, na jaki krzyż były potrzebne Bobowi Langerowi ręczniki ze znakami.
Albo na plaży był jakiś krzyż, który kazano tymi ręcznikami nakryć, albo sam powinien się nimi przewiązać na krzyż, albo wreszcie
łącznik przestępców miał na ręcznikach położyć jakiś krzyż w charakterze hasła... Wariantów było wiele. Hard przestał wreszcie łamać
sobie nad nimi głowę, tym bardziej że wszystkie hasła tradycyjnie ustalano na zasadzie największej alogiczności.
Komisarz rozumiał oczywiście, że wszystkie jego przypuszczenia są w gruncie rzeczy bezwartościowe. Bob Langer mógł od razu
na lotnisku przekazywać dziecko w inne ręce i otrzymywać w zamian zezwolenie na dwa lub trzy dni wylegiwania się na plaży. W tym
najprostszym wariancie nie było wprawdzie wyraźnego miejsca na ręczniki i krzyż, ale kto powiedział, że miejsce to powinno być
„wyraźne” i że tajemnicze przedmioty w ogóle mają związek z przekazywaniem dziewczynki, a nie na przykład z wypłatą Langerowi
honorarium za pracę? I Równocześnie Hard rozumiał i to, że w jego sytuacji należy brać pod uwagę jedynie te warianty, do których
prowadzi niteczka z nieostrożnych słów wypowiedzianych przez kierowcę „Nord-Westa” w rozmowie z Chesterem. Przecież na widok
policyjnego żetonu Harda Langera kompletnie zamurowało, a zresztą i tak nie było czasu go przesłuchiwać...
Tak rozmyślał komisarz siedząc w samolocie i już nie mogąc poradzić się Taratury i Chestera. Od momentu gdy znaleźli się
w kabinie pasażerskiej powolnego, ale obszernego „pterodaktyla” kursującego między „New City” a Wyspą Kawalerów nie mogli
znać się nawzajem. Ta pozorna obcość była podyktowana koniecznością konspiracji, a poza tym ułatwiała wzajemną asekurację.
Wszyscy trzej wiedzieli jedynie to, że mają zamieszkać w hotelu „Kawaler z przekonania” - w miarę możliwości w sąsiednich,
stykających się ze sobą numerach - i znali rolę, jaką każdy z nich ma grać. Hard szepnął o tym Taraturze przy wysiadaniu z samolotu,
a Taratura przekazał Chesterowi w czasie jazdy w tej samej kabinie „toczydełka”.
Taratura był już sztywny i wyniosły: wchodził w rolę, gdyż Hard polecił mu grać milionera.
Chester długo nie mógł zasnąć. Drzwi balkonowe były otwarte na oścież, wpadał przez nie łoskot przyboju i te równomierne,
ciężkie westchnienia przytłaczały jego mózg, już i bez tego nastrojony na smutne rozmyślania. „Kto wie - myślał Fred - czy Mike nie
znajduje się gdzieś obok? I też pewnie nie śpi, zastanawia się, co też takiego się stało, że tatuś i mamusia nie przychodzą po niego...”
Chester nie dopuszczał do siebie myśli, że syn może już nie żyć.
Kiedy wreszcie zasnął, przyśniło mu się, że stoi na mostku kapitańskim śnieżnobiałego jachtu, a po wantach wspina się malutki
Mike. Serce Freda zamierało ze strachu: syn może wpaść do wody, a dokoła buszują rekiny. Nie widać ich wprawdzie, ale Chester
czuje ich obecność, wie, że czyhają na zdobycz. Mike ledwie się trzyma, słabnie w oczach, jedna ręka już mu się obsunęła... „Mike!...”
- krzyczy Chester i budzi się.
Co za okropny sen! Gdyby Linda tu była, powiedziałaby: „To zła wróżba, Freddie, Mike’owi coś się stanie”. Już się stało... I nagle
- nie we śnie, lecz na jawie - Chester wyobraził sobie dokładnie, co się dzieje z porwanymi dziećmi. Tu, w kurorcie, jest tajny klub
nocny, w którym za ogromne pieniądze pokazuje się milionerom, jak w ogromnym basenie wypełnionym przezroczystą, zielonkawą
wodą rekiny pożerają dziecko!
Było już widno. Chester, cały pokryty zimnym potem, ubrał się szybko i wyszedł z pokoju.
W kawiarni Fred natychmiast zauważył Taraturę siedzącego przy jednym ze stolików. Inspektor był już po śniadaniu i bezczelnie
czytał „Wiadomości giełdowe”, paląc znakomite hawańskie cygaro. Nie mając sił pozostawać w samotności, Chester podszedł do
stolika stojącego w pobliżu Taratury i usiadł tak, że ich plecy znalazły się o metr od siebie.
- Kawa i dżem - powiedział Fred do kelnera, szesnastoletniego młodzieńca, który natychmiast zjawił się przy nim - i paczkę
papierosów.
- A może cygaro? - zaproponował kelner.
Fred odmówił. Mógł oczywiście pójść za przykładem inspektora, tym bardziej że na wyspie przyjęte było żyć na kredyt
i regulować rachunki dopiero w przeddzień wyjazdu, a Hard miał chyba przy sobie książeczkę czekową. Ale Chestera nie było nigdy
stać na cygara i nie chciał palić ich nawet na cudzy rachunek.
Ledwie doczekawszy się odejścia pikolaka, Fred powiedział nie odwracając głowy:
- Miałem okropny sen!
- Sen mara... - odparł cichutko Taratura, odwracając kartkę „Wiadomości”.
- Chyba domyśliłem się, gdzie podziewają się dzieci!
- Gdzie?
Kelner wyrósł jak spod ziemi i postawił przed Chesterem srebrny dzbanuszek z kawą i dżemem na talerzyku. Poczekawszy chwilę
na jakieś ewentualne dodatkowe zamówienie, które nie nastąpiło, chłopak podsunął Fredowi tackę z papierosami i odszedł od stolika.
- Dają je na pożarcie rekinom w tajnym Klubie milionerów-kawalerów! - wyszeptał Chester.
Taratura zakrztusił się dymem cygara, ale natychmiast się opanował i cicho powiedział sam do siebie:,”Ciii”. Później spokojnie
odwrócił następną kartkę „Wiadomości”.
- Z pieprzem? - zapytał nie odwracając głowy.
- Dureń! - wykrzyknął Fred oburzonym szeptem. - Ja wcale nie żartuję!
Taratura uniósł głowę i wolno rozejrzał się po kawiarni. To samo zrobił Chester, który zrozumiał niewłaściwość swego zbyt
głośnego szeptu. Ale nie, nie zwrócił niczyjej uwagi. Najbliżej Freda jadł samotnie śniadanie siwowłosy mężczyzna pod
pięćdziesiątkę, demonstracyjnie odwróciwszy się od damy w tym samym mniej więcej wieku, która siedziała przy sąsiednim stoliku.
Byli do siebie podobni tak, jak może być podobne rodzeństwo lub małżonkowie w kilkadziesiąt lat po ślubie. W drugim końcu sali
rozmawiało z ożywieniem dwóch dżentelmenów demonstrujących otoczeniu, że poznali się dopiero przed chwilą i że nie ma mowy
o najdalszym nawet pokrewieństwie między nimi. Nikogo więcej w sali nie było, jeśli nie liczyć siedmioletniego chyba chłopczyka,
który wytarł usta serwetką, zrobił w kierunku damy nieznaczny gest oznaczający „To ja sobie pójdę” i już podnosił się zza stołu.
- Masz jakieś dane? - zapytał już nieco poważniej Taratura.
- Nie, po prostu zrozumiałem.
Taratura uniósł nieco ramiona i zaraz je opuścił.
- Wobec tego co tu ma do roboty ACH? - powiedział. - A może rekiny uwielbiają taki właśnie układ chromosomów?
- Sądzisz? - zapytał z nadzieją w głosie Chester. - To mi jakoś nie przyszło do głowy.
- Przepraszam cię, Freddie, ale czasem myślę sobie: ja w takiej sytuacji nie potrafiłbym żartować...
- Możesz uważać to za przejaw histerii - powiedział sucho Chester. - Gdzie jest Hard?
- Nie wiem - odparł cicho Taratura, wpatrując się z zainteresowaniem w koniuszek cygara. - Rano się kąpał, ale krzyża nie znalazł.
Spotkałem go przy windzie. Mamy obaj być o dziesiątej na plaży. Zajmij miejsce niedaleko mnie. Weź kąpielówki. Salon jest obok
hotelu.
- A ty?
- Oho! - powiedział Taratura. - Już wczoraj wieczorem... A jakiego mam „Buicka”, Freddie! Pękniesz z zazdrości!
- Wypożyczyłeś?
- No i co z tego? My, milionerzy, możemy sobie pozwolić... - Taratura nagle umilkł i wyszeptał po krótkiej pauzie: - Fred,
kończymy. Znów ona!
Istotnie w kawiarni zjawiła się ta sama pannica, która leciała razem z nimi. Już w powietrzu, wprawdzie niezbyt natrętnie,
zainteresowała się Taratura, którego fotel znajdował się na skos od jej miejsca. Kilka razy, odwróciwszy się ukradkiem, inspektor
chwytał uważne spojrzenia, w których nie było wyraźnej kokieterii, co właśnie wzbudziło jego podejrzenia. „Trzem kawalerom” nie
udało się wymienić poglądów na jej temat, wobec tego każdy z nich musiał zadowolić się własnym zdaniem. Taratura uznał, że
dziewczyna jest z „tej szajki”, że coś wywąehala i wybrała za obiekt obserwacji właśnie jego, jako najbardziej reprezentacyjnego. Bo
po cóż by w przeciwnym razie pannica zatrzymywała się w tym samym hotelu i po co wynajęła pokój sąsiadujący z numerem
inspektora? Chester, oceniwszy warunki zewnętrzne towarzyszki podróży - była to typowa hollywódzka piękność, ale zbyt wyrośnięta
jak na solistkę i odpowiedniejsza do roli girlsy w kabarecie - pomyślał: „Głupi mają szczęście!”, mając na myśli Taraturę i sądząc, że
blond piękność po prostu szuka „letniej przygody”, aby zaś nie tracić czasu, zaczyna już w samolocie. Co do Harda, to nie wchodząc
w szczegóły uważał, że należy zachować ostożność, i powiedział o tym Taraturze w czasie spotkania w windzie. Dziewczyna miała
około dwudziestu lat, dopasowane, rozszerzone u dołu spodnie, białą bluzkę z ogromnym dekoltem, proste jasne włosy i rakietę
tenisową w pokrowcu z jaszczura -. wszystko to oczywiście musiało zwrócić uwagę mężczyzn znajdujących się w kawiarni. Dwójka
rozmawiających z ożywieniem w drugim końcu sali momentalnie umilkła, oczarowana sportowym wyglądem i hożą urodą dziewczyny.
Siwy gentleman również przerwał śniadanie. Blondynka zatrzymała się na chwilę w drzwiach, ale bardzo szybko odnalazła Taraturę
i jej pomalowane na niebiesko rzęsy drgnęły. Zdecydowanym krokiem podeszła do stolika sąsiadującego ze stołem Taratury i niby
przypadkiem potrąciła jego „Wiadomości giełdowe” swoją rakietą.
- Najmocniej przepraszam - powiedziała piękność.
- Nie szkodzi! - odburknął inspektor i natychmiast odszedł, nawet inie spojrzawszy na nią.
W oczach dziewczyny zabłysła wściekłość, ale Fred, nie potrafił określić, czy wywołała ją urażona kobieca duma, ezy też złość
niedoświadczonego agenta, któremu nie powiodło się.
Hard spoczywał na leżaku w pozycji półleżącej, rozrzucił ręce i wystawił się na sionce. Bosą nogą gładził delikatnie piasek i to
były jedyne ruchy, na jakie komisarz pozwalał sobie. Poza tym przypominał gipsową rzeźbę suszącą się na plaży. Już od dwudziestu
minut trwał w bezruchu, odbijając jaskrawo od otoczenia. Oczy miał osłonięte zwierciadlanymi okularami przeciwsłonecznymi
i Chester pomyślał, że nawet one są zamknięte.
Tuż przy nogach Harda leżały dwa złożone na krzyż ręczniki, czerwonymi znakami do góry. „No cóż - pomyślał Chester - skoro
David stosuje ten prymitywny wariant, to znaczy, że ma ku temu powody. A nuż!”
O jakieś dwadzieścia kroków od Freda - a więc o trzydzieści od komisarza - ulokował się Taratura. Wypożyczył z salonu aparat do
opalania, który przyniosło na plażę dwóch kularnych chłopaków. Było to długie łoże z aluminiowych rurek, wyposażone w cały system
dźwigni, podstawek i odciągów. Inspektor nie leżał, ale można powiedzieć unosił się między niebem a ziemią z rękami i nogami
w odpowiednich uchwytach i co jakiś czas, zależny od ustawienia malutkiej dźwigienki, aparat sam obracał go z grzbietu na bok,
z boku na brzuch, a później w odwrotnej kolejności. Z daleka sprawiało to wrażenie, że potężne ciało inspektora wolno kręci się jak
obdarty ze skóry baran na rożnie, przypiekając się na gorącym słońcu. W ten sposób, jak domyślił się Chester, Taratura zapewnił sobie
znakomitą obserwację okrężną bez wzbudzania niczyich podejrzeń.
Dokoła siedzieli, chodzili, leżeli i stali obnażeni ludzie, demonstrując sobie nawzajem różnorodność figur i kostiumów plażowych.
Niektórzy zakładali lekkie aąualungi, brali kusze podwodne i wypływali w morze, chociaż wszyscy wiedzieli, że stalowa siatka
wyjałowiła je niemal zupełnie. Zresztą jakieś rybki tam pluskały - podobno nocami przywożono je w cysternach i wypuszczano
w przybrzeżnych wodach.
Chester odsunął na bok pneumatyczny materac, położył się wprost na piasku i zamknął oczy. Nie cieszyło go ani morze, ani słońce,
ani wesoły rozgwar plaży, ale wprost przeciwnie - wszystko drażniło. Czuł się jak żołnierz, który dziwnym zrządzeniem losu zamiast
na polu walki znalazł się w sanatorium i wydawało mu się, że wszyscy to zauważają, jakby miał na sobie nie cienkie wełniane
kąpielówki, lecz pełne oporządzenie wojskowe: plecak, ściskającą tors koalicyjkę, ciężkie kamasze i automat w rękach.
Gęsty cień upadł na twarz Chestera. Otworzył oczy. Stał nad nim mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem, w szortach i z
czerwoną apaszką niedbale zawiązaną wokół szyi. Przez ramię przewieszone miał składane sztalugi na długim rzemieniu, w rękach
trzymał skrzyneczkę (pewnie z farbami i pędzlami). Na twarzy mężczyzny malowało się niezdecydowanie, jakby wybierał
odpowiednie miejsce i nie mógł go wybrać. Zlustrował przestrzeń między Fredem i Taraturą, rzucił okiem na morze, na hotel - widok
go nie zadowolił - i poszedł dalej. Zatrzymał się dopiero o trzy kroki od komisarza (Hard nie drgnął nawet) i ponownie rozejrzał się.
Nie, znów nie to! Szeroki kapelusz z wolna oddalił się i Fred wkrótce przestał się nim interesować. Taratura również przesunął
dźwigienkę swego madejowego łoza, obracając ją w stronę przeciwną niż ta, w którą poszedł malarz.
Jakaś para po wyjściu z wody przeszła tuż obok Harda i młody człowiek niby niechcący nadepnął na ręcznik ze słoniem. Fred
natychmiast uniósł głowę, a Taratura zastygł na lewym boku. Ale chłopak schylił się i poprawił ręcznik i coś powiedział do Harda.
Komisarz skinął głową. „Pewnie przeprosił - pomyślał Chester. - Strach ma wielkie oczy”.
Czas mijał. Zjawiali się jeszcze jacyś ludzie, przechodzili obok Harda i nawet go o coś pytali, wywołując tym niezmiennie
zdenerwowanie Chestera i Taratury - komisarza pewnie też - ale potem znikali, i to dowodziło, że byli jedynie przypadkowymi
plażowiczami.
Hard zdążył trzykrotnie wykąpać się i trzykrotnie wyschnąć, zanim na plaży znów pojawił się mężczyzna ze sztalugami. Ale tym
razem nie był sam, lecz w towarzystwie wysokiego, chudego faceta przypominającego wyglądem bohatera bestsellera Weiss-Weissa
„Przybysz do nikąd”.
To byli oni, ale jak często to bywa w podobnych wypadkach, ludzie oczekiwani z takim napięciem pojawili się jakoś
niezauważalnie i powszednio.
Hard już się ubierał, kiedy Taratura obrócił się w jego stronę, a Chester zwrócił uwagę na powtórne przyjście człowieka ze
sztalugami. Co stało się przedtem, zanim komisarz zaczął się ubierać, nie zauważyli ani Fred, ani inspektor. Hard zwinął starannie
ręczniki, włożył je do plażowej torby i wolno ruszył za mężczyzną, nic spojrzawszy nawet w stronę swoich pomocników. Nieco z tyłu
szedł „przybysz do nikąd”.
W czasie gdy Chester, tańcząc na jednej nodze, wbijał się w spodnie, Taratura zdjął się z rożna i zniknął, jakby go nigdy tu nie było.
Koszulkę Fred wciągał już w biegu.
Bulwar był pusty. Z rzadka przemykały samochody, hamując nieco przed skrzyżowaniem z trasą prowadzącą w głąb wyspy.
Z parkingu, znajdującego się o jakieś pięćdziesiąt metrów od plaży, wolno ruszyła i pojechała w stronę Chestera biała „Pantera”.
Kiedy wóz mijał go już z dużą szybkością, Fred zauważył Harda na przednim siedzeniu obok kierowcy. Prowadził „malarz”, a za
plecami komisarza znajdował się przybysz z powieści Weiss-Weissa,
„Co robić? - gorączkowo myślał Chester, rozglądając się dokoła. - Dlaczego tak źle przygotowaliśmy się? Ale ze mnie dureń, że
przegapiłem najważniejsze! Gdzie Taratura? Zniknął gdzieś?”
Ale w tej samej chwili z podziemnego garażu hotelowego dosłownie wyprysnął na jezdnię samochód. Był to „Buick”, a przy
kierownicy jego siedział nagi inspektor. Fred zaledwie zdążył przycisnąć się do ściany domu: „Buick” strzelił zimnym silnikiem
i zniknął za zakrętem.
10
DROGA DO JASKINI LWA
Kiedy Hard spostrzegł powrót mężczyzny ze sztalugami, sprężył się wewnętrznie i zamarł w oczekiwaniu finału, którego pragnął
i jednocześnie obawiał się. Tak, sądząc z tego, że mężczyzna zbliżał się po spirali, to był on, a w dodatku nie sam, ale w towarzystwie
wysokiego, chudego typa. Hardowi nie przyszła do głowy analogia z „przybyszem do nikąd” i zwyczajnie nazwał drugiego Chudym,
w przeciwieństwie do Malarza, jak ochrzcił w myśli pierwszego. Prawdopodobnie Malarz przeprowadził zwiad, a teraz będzie już
działał. A może coś wzbudziło jego podejrzenia i przyprowadził zwierzchnika?
A, co tam wróżyć! Za parę minut wszystko się wyjaśni. „Najważniejsze jest to - pomyślał Hard - że wreszcie zwalili się na moją
biedną głowę”. Nie mógł już liczyć na Taraturę i na Chestera: pod żadnym pozorem nie wolno było zdradzić ich obecności
i jakiegokolwiek związku z komisarzem.
- To pańskie? - zapytał zwyczajnie Chudy, podchodząc do Harda i wskazując ręczniki.
- Tak - odparł krótko Hard, siedząc nadal w koszykowym leżaku.
- Jest pan sam?
- Sam.
- Proszę się ubrać.
I to wszystko? Hard nie oczekiwał takiej lakoniczności
. Chudy miał głos szczekliwy, jakby słowa musiały przeciskać się przez zbyt wąski otwór w gardle i przed wydostaniem się
zaczepiały o kości. Komisarz ubrał się, zwinął ręczniki i bez pośpiechu schował je do torby. Malarz z Chudym czekali spokojnie, nie
reagując na powolność Harda.
- Jest pan gotów?
Hard wzruszył ramionami.
- Wobec tego proszę iść za nami.
Komisarz poszedł więc za Malarzem. W słowach Chudego nie było władczości, nawet cienia rozkazu. Mówił cichb i zwyczajnie,
nawet uprzejmie, ale po wojskowemu krótko. Tylko ten paskudny głos.
Kiedy wyszli na bulwar i podeszli do parkingu, Chudy dotknął ramienia Harda.
- Towaru pan, oczywiście, nie ima?
- Nie - odparł po prostu komisarz.
- No to świetnie. Proszę wsiadać.
Później mignęła zmieszana twarz Chestera - dzięki Bogu nie zrobił żadnego głupstwa! - i samochód skręcił na szosę prowadzącą
w głąb wyspy.
Gra rozpoczęła się, ale na razie nie było wiadomo, kto w tej grze jest kotkiem, a kto myszką. Przynajmniej Hard nie wiedział. Ci
faceci zbyt swobodnie sobie poczynali, zbyt pewnie i otwarcie! I chociaż komisarz dopiął swego, trafił na ślad kolejnego ogniwa, to
nie żeby się bał - bywał już w gorszych opałach - ale denerwował się potężnie, z trudem zachowując zewnętrzne opanowanie.
Droga nie była pusta, ale też i nie zapchana. Z przeciwka co chwila nadjeżdżały samochody, a jeden dziarski „Nord-West” - na
wyspie widziało się ich dosyć dużo - wyprzedził nawet „Panterę”, która jechała równym, niezbyt szybkim tempem. Wczasowicze lubili
widocznie zapuszczać się na północną część wyspy, aby przeżyć dreszczyk emocji przy ponurych rekinich brzegach i później z tym
większą przyjemnością rozkoszować się luksusami ucywilizowanego południa.
Właściciele samochodu milczeli, milczał więc i Hard. W jego sytuacji głupio byłoby zadawać pytania, z drugiej zaś strony nikt nie
oczekiwał od niego żadnych odpowiedzi. Czuło się jednak, że inicjatywa znajduje się w i c h rękach.
Na jednym z zakrętów Hard zerknął w boczne lusterko i zobaczył jadącego z tyłu „Buicka”. Dobre i to! Obecność Taratury
pozwoliła komisarzowi odzyskać w pewnym stopniu równowagę ducha.
Wreszcie, po jakimś kwadransie, kiedy droga zaczęła wić się wśród pagórków, siedzący za kierownicą Malarz nacisnął guzik na
tablicy rozdzielczej. Odskoczyło zamaskowane wieczko, odsłaniając płytę czołową radiostacji. Malarz obrócił jedno z jej pokręteł
i niemal natychmiast z głośnika odezwał się głos:
- Tu „Miraż”.
Chudy uniósł się z tylnego siedzenia i pochylił się nad mikrofonem wmontowanym w tablicę rozdzielczą.
- Mówi „Pantera”. Zbliżamy się.
- Towaru nie ma? - zapytał..Miraż”.
- Nie ma - odparł Chudy.
- Czekajcie.
Przeszła minuta, podczas której Hard znów pomyślał o tym, że bandyci czują się gospodarzami tej wyspy, skoro nie obawiają się
rozmawiać przez radio otwartym tekstem.
Potem odbiornik ożył.
- Wjeżdżajcie do strefy.
Spokojna rozmowa, żadnych wykrzykników, brak najmniejszych oznak zdenerwowania.
Malarz w milczeniu zwiększył szybkość. Teraz droga biegła brzegiem, potem nagle skręciła w bok, wdrapała się na płaskie
wzgórze, ale wkrótce jakby zreflektowała i wróciła na brzeg. „Buick” Taratury zniknął gdzieś z tyłu i komisarz zaczął obawiać się, że
inspektor straci z oczu białą „Panterę”.
W przodzie ukazały się jakieś zabudowania otoczone wysokim, ciemnozielonym parkanem. Samochód skręcił z szosy, przejechał
wzdłuż parkanu, minął dziwny placyk wybrukowany kamiennymi kwadratowymi płytami i gwałtownie zmniejszył szybkość na
stumetrowej najwyżej platformie, otoczonej tak szczelnie skałami, że wydawało się, iż dalej nie ma już dokąd jechać. Ale z prawej
strony nieoczekiwanie ukazała się wąska droga, na której samochód ledwie się mieścił, a po pięćdziesięciu metrach „Pantera” weszła
do tunelu. Tunel nie był oświetlony, jechali jakby po omacku i Hard zrozumiał, że obcy kierowca skręci tu kark i jedynie ten, kto
wyuczył się na pamięć wszystkich zygzaków i zakrętów, potrafi przejechać tędy bes przeszkód. Samochód wyskoczył na powiecie
równie nieoczekiwanie jak skrył się pod a: ukazało się wyjście, równy owal wypełniony czystym, błękitnym niebem. Jeszcze sto
metrów po betonowych płytach i „Pantera” zatrzymała się przed masywnymi wierzejami obitymi stalową blachą.
Nikt nie wyszedł im na spotkanie, nie zadał żadnych pytań i nic żądał przepustek. Wrota rozwarły się bezszelestnie i samochód
znalazł się w miejscu, które bandyci prawdopodobnie nazywali „strefą”. Później wierzeje zamknęły się równie bezdźwięcznie,
odcinając zwykły świat od Harda, a właściwie Harda od niego.
Komisarza nie opuszczało uczucie jakiejś nierealności wszystkiego, co działo się wokół niego. Uczucie to zjawiło się już rano, na
plaży, kiedy rozłożył idiotyczne ręczniki na kształt krzyża i zaczął czekać nie wiadomo na co. Było w tym cos z farsy, z wydumanej
zabawy w złodziei i policjantów, której Hard nie znosił, gdyż w życiu nie miał’z nią nigdy do czynienia. Jeżeli w dodatku wziąć pod
uwagę, że ręczniki, krzyż, człowiek ze sztalugami, Chudy i ten ponury tunel, i stalowe wrota, i „strefa” - wszystko to miało jakiś
związek z całkowicie niepojętym znikaniem dzieci, mających kod genetyczny typu ACH, to można zrozumieć Harda, który był
przygotowany na rozwiązanie jeszcze jednej tajemnicy, a znalazł się w miejscu przypominającym wytwórnię filmową.
W istocie wokół nie było jupiterów ani dekoracji, ale była tajemnicza willa zbudowana w stylu pseudogotyckim - z ostrołukowymi
oknami i mnóstwem strzelistych wieżyczek - a z drzwi willi wyszedł na spotkanie „Pantery” starszawy jegomość w liberii
przypominającej równocześnie mundur szwajcara z Banku Narodowego i operetkowy strój strażnika tajemnic.
- Dzień dobry - powiedział szwajcar-strażnik spokojnym głosem. - Proszę.
Malarz został w samochodzie, a Hard w towarzystwie Chudego i staruszka wszedł do wnętrza. Minęli ciemny korytarz i znaleźli
się w obszernym pokoju bez okien, oświetlonym jarzeniówkami. Chudy milczał z rękami w kieszeniach spodni, a staruszek podszedł
tuż do Harda.
- Przepraszam - powiedział niemal obojętnie. - Pańską broń.
I wyciągnął rękę.
Komisarz miał pistolet ukryty w specjalnej kieszeni marynarki, wszytej od wewnątrz dokładnie pod lewą pachą. Błędem byłoby
zastanawiać się nad tym, czy oddawać broń. Hard wiedział z własnego doświadczenia, że w takich sytuacjach najmniejsze nawet
wahanie zawsze sprawia złe wrażenie. Albo, albo! Byle bez zastanawiania! Naturalnie z pistoletem czułby się pewniej, lecz była to
logika policyjnego detektywa, a nie zwiadowcy, w którego roli Hard znalazł się obecnie. Oddać? Ależ oczywiście! Oni sami są
uzbrojeni, bo po cóż Chudy trzymałby ręce w kieszeniach, i pistolet Harda uznają za coś oczywistego, tym bardziej że pukawka
należała poprzednio do Boba Langera.
Wszystkie te myśli toczyły się równolegle z tym, co robił komisarz. Automatycznym ruchem wyjął błyszczące cacko, podrzucił je na
dłoni i podał staruszkowi rękojeścią do przodu. Starzec nawet nie patrząc na pistolet wsunął go za klapę liberii, a Chudy natychmiast
wyzwolił ręce z własnych kieszeni.
Otworzyły się drzwi obite czarną skórą.
W niewielkim pomieszczeniu, przypominającym biuro zwykłego przedsiębiorstwa handlowego, siedział przy biurku urzędnik
odgrodzony od przybyszów balustradką. Trudno było inaczej nazwać tego człowieka, patrząc na jego zwyczajny, brudnoszary garnitur
z kołnierzem obficie posypanym łupieżem i ze skórzanymi łatami na łokciach. Miał co najwyżej pięćdziesiąt lat, na twarzy wyraz
znudzenia, a na palcach plamy z atramentu. Całą garścią podrapał się w rzadką, siwą czuprynę i popatrzył na Harda obojętnym
wzrokiem.
- Niech pan spocznie.
Z całego tego otoczenia powiało taką powszednią codziennością, że nastrój Harda uległ gwałtownej zmianie. Przez chwilę
wydawało mu się, że nie ma żadnych gangsterów i kidnaperów, że ma przed sobą najspokojniejszych w świecie ludzi, którzy
z przeprosinami - wystarczy ich tylko trochę postraszyć - przyprowadzą całego i zdrowego Mike’a tłumacząc jego obecność tym, że
dziecko zabłądziło, a ta cicha instytucja, zajmująca się zbłąkanymi dziećmi z pobudek humanitarnych, przywiozła go do swego
przytułku na wyspie.
Hard skrzywił się i zaklął w duchu: nerwy zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa.
Za jego plecami astmatycznie dyszał starzec. Nieco z boku stał Chudy. Po lewej i po prawej podpierali ściany dziwni faceci
w mundurach, całkiem nie operetkowych mundurach strażników! Ich wypchane kieszenie rozwiały ostatnie iluzje bezpieczeństwa
i spokoju.
Urzędnik wydobył tymczasem z biurka gruby skoroszyt i śliniąc palce zaczął kartkować bez pośpiechu znajdujące się w nim
dokumenty. Znalazł coś ważnego, wczytywał się przez chwilę, a potem podniósł wzrok na Harda i powiedział:
- Czemu pan nie siada? Proszę, się nie krępować.
Hard opadł w głęboki fotel.
- A więc kim pan jest? - zapytał urzędnik. - Pańskie nazwisko?
Hard zamyślił się, przygryzł wargi i samymi tylko oczyma, nie obracając głowy, powiódł po obecnych, jakby sprawdzając, czy są
warci, aby usłyszeć jego nazwisko. Pytanie było wyraźne, należało też odpowiadać wprost, ale co? Może w ogóle nie odpowiadać?
Ale jak to usprawiedliwić? Może przedstawić się jako Bob Langer? A może znają Boba lub mają jego zdjęcie? Głupio.
- Dobrze pamiętam instrukcję - powiedział Hard. - Podobne pytanie może zadać jedynie szef.
Na twarzy urzędnika odbiło się wahanie: diabli wiedzą, może i jest taka instrukcja. W każdym razie udał, że odpowiedź Harda
zadowoliła go.
- Przypuśćmy - powiedział. - A gdzie towar?
- Na odwrót - powiedział Hard. - Ja przyjechałem po towar.
- Jak mam to rozumieć?
- Zaszła pomyłka...
- U nas pomyłek nie ma... - przerwał urzędnik i wszyscy roześmieli się. - Może pan przeczytać.
Starannie wygładził dłonią papierek wyjęty ze skoroszytu i podał go Hordowi. „Wy latu je ze słoniczką - informowano
w telegramie - dwudziestego siódmego, szesnasta dziesięć. Steve”. I znów komisarz zdumiał się. Tekst depeszy był niemal nie
zaszyfrowany, a w dodatku przekazany na prywatny adres: Dina EHnst, hotel „Kawaler z przekonania”, Wyspa Kawalerów.
- No i gdzie „słoniczką”? - uśmiechną.! się urzędnik.
- Nie wiem - odparł Hard z tępotą odpowiednią raczej dla szeregowego policjanta niż dla komisarza policji. - Mnie to nie dotyczy.
Spełniam polecenia.
- Jakie?
Nie zapytał „czyje”, pamiętając prawdopodobnie o tym, że Hard i tak nie będzie wymieniał nazwisk.
- W zeszłym tygodniu dostarczono tu „słonika” - powiedział komisarz trzymając się tej samej terminologii. - Trzeba go natychmiast
oddać.
- Chłopca?! - zdziwił się urzędnik.
- Tak - powiedział Hard.
- Mike’a Chestera?
Niczego nie ukrywali! Podobną szczerość okazują jedynie ludzie, którzy nie robią nic niezgodnego z prawem lub są całkowicie
przekonani, że ich tajemnice nie wyjdą na jaw. Takie zaś przekonanie może powstać w dwóch wypadkach: albo wierzą Hardowi, albo
też zdecydowali się nigdy nie wypuścić go ze „strefy”. Czy to znaczy, że wiedzą o nim więcej niż można przypuszczać? Czy kotem są
oni, a myszką Hard? Może teraz starają się jedynie ustalić kanały, którymi postronny człowiek jest w stanie dotrzeć do nich? Chcą
wyjaśnić, jaki jest prawdziwy cel Harda, aby w przyszłości lepiej się zabezpieczyć? W czym tkwił błąd, który pozwolił im zajrzeć
w karty komisarza policji? Nie było zresztą sensu zastanawiać się nad tym: Hard działał na oślep i mógł popełnić bardzo wiele
błędów.
A może jednak wierzą mu? Trudne na to liczyć, nie ma prawie żadnych szans, ale trzeba trzymać się do ostatka.
- Nie znam nazwiska dziecka - powiedział Hard.
Urzędnik znów podrapał się po głowie. Potem ziewnął zasłaniając usta dłonią.
- Taak - powiedział. - Dlaczego nikt nas o tym nie poinformował?
- Skąd mam wiedzieć? Robię, co każą.
- Racja - zgodził się urzędnik.
Nastąpiła długa pauza. Rozmowa wyraźnie zamierała i zaczynało to drażnić komisarza. Lepiej by już było, gdyby przesłuchiwali go
z większym zapałem. Wtedy mógłby coś zrozumieć, czegoś się domyślić, określić ich rzeczywiste zamiary względem siebie
i opracować własną taktykę.
- Proszę pana - powiedział Hard zdecydowanym tonem - jeśli pan ffie potrafi załatwić tej sprawy...
- Czemu pan się gorączkuje?! - przerwał mu urzędnik. - Co znaczy „nie potrafię”? Najpierw trzeba się wylegitymować, a potem
dopiero urągać.
No cóż, miał rację.
- Czy nie wystarczy to, że tu jestem? - zapytał komisarz wywołując tym śmiech obecnych.
Śmieli się wszyscy. Urzędnik też zachichotał. Potem powiedział:
- To myśmy pana znaleźli, a nie pau nas. Ale dobrze. Jedźmy dalej. A więc kim pan jest? Pańskie nazwisko?
Hard wstał i w tej samej chwili kilkoro rąk gwałtownie wyskoczyło z kieszeni. Machnąwszy niedbale w kierunku pistoletów,
komisarz powiedział urzędnikowi:
<- Już mi się to serdecznie znudziło, panie...
- Banc - podpowiedział urzędnik. - Emanuel Banc.
- Proszę zaprowadzić mnie do szefa i tam wszystko opowiem.
- Do szefa? - zdziwił się Emanuel Banc i popatrzył na Harda dziwnym wzrokiem.
A przecież ten Banc istotnie był podobny do starego Charlesa Banca z wesołego miasteczka
„Baw się z nami!” Bracia? Ojciec i syn? Bardzo interesujące!
- Przez trzy lata pracy w tej szacownej instytucji - powiedział urzędnik - ani razu nie widziałem szefa. A pan chce iść wprost do
niego. Łatwiej dostać się na tamten świat.
I znowu wszyscy głośno się roześmieli.
- Wobec tego - powiedział Hard sadowiąc się w fotelu - nie usłyszy pan ode mnie ani słowa więcej.
- Nie, to nie - zgodził się urzędnik. - Pan i tak nic ze mną rozmawiał.
To mówiąc wskazał palcem zaplamionym atramentem mikrofon zamaskowany na biurku w podstawce do ołówków. Hard wyjął
paczkę papierosów i zapalił. A propos: oni ani razu nie zrewidowali go! Zresztą Hard również nie rewidował tych, przy których i tak
nie spodziewał się znaleźć niczego niepotrzebnego. Swoisty szyk fachowców najwyższej klasy!
Ale co będzie dalej?
A niechaj oni się martwią o to! Względne bezpieczeństwo i tak już sobie zapewnił: dopóki oni nie dociekną jego prawdziwych
zamiarów i sposobu, w jaki dostał się do „strefy”, nikt nie ośmieli się trącić palcem komisarza. Na tym etapie to chyba jego jedyny
sukces. Wykorzystać go? A przynajmniej sprawdzić, czy istotnie posiada się jakiś atut? Wstać i energicznie skierować się ku drzwiom?
Strzelać nie będą na pewno. Będą bić? Nie, raczej nie. Tych dwóch podpierających ściany może jednym ciosem powalić byka. Oni nie
biją, oni zabijają! Urzędnik będzie musiał powstrzymywać ich. Staruszek nie liczy się, a Chudy jest za chudy. Spróbujemy!
Hard wstał, obrócił się twarzą do drzwi i plecami do urzędnika, zdecydowanym ruchem odsunął staruszka, odrzucił Chudego, ale
natychmiast poczuł na ramieniu rękę ogromnego „goryla”.
- Nie dotykaj - powiedział Hard spokojnie, nawet nie odwracając głowy. - To niebezpieczne. Spełniam zadanie i nie mam czasu
strzępić z wami języka. Albo natychmiast zaprowadzicie mnie do szefa, albo sam pójdę do niego! No więc?
- Uwaga! - rozległ się mgle czyjś głos, niski i miękki, należący do młodego mężczyzny lub do kobiety mówiącej kontraltem. -
Proszę o spokój! - Głos dobiegał z głośnika zawieszonego pod sufitem w prawym rogu pokoju. - Panie Banc! Zechce pan przygotować
gościa i przesłać do mnie zgodnie z instrukcją „4-A”.
- Tak jest! - powiedział Emanuel Banc.
Nacisnął guzik na biurku. Po chwili w ścianie otworzyły się zamaskowane drzwiczki i do pokoju wszedł mężczyzna w białym
fartuchu. Miał w ręku napełnioną strzykawkę. Nie zadając żadnych pytań natychmiast zidentyfikował Harda i podszedł do niego.
- Rękę! - powiedział krótko.
Hard bez wahania zawinął rękaw.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był lekki ból od ukłucia.
11
ODWAGI, TOREADORZE!
Taratura wrócił około drugiej po południu. Chestera nie było. Klucz od jego numeru, jak zauważył inspektor, wisiał w recepcji.
Taratura zaklął i poszedł na strzelnicę, żeby jakoś zabić czas. W ciągu półtorej godziny był jedynym klientem i zagarnął niemal
wszystkie nagrody, czym wywołał u właściciela zachwyt graniczący z apopleksją. Ostatnią serię strzelał z karabinu świetlnego.
Dwoma pierwszymi strzałami poderwał niedźwiedzia na tylne nogi, a następnymi czterdziestoma ośmioma nie tylko nie wypuścił go
z koła zwanego „zaczarowanym”, ale nawet nie dał mu opaść na czworaki.
- Zawodowcy nie powinni tu przychodzić - powiedział tęgi właściciel strzelnicy, ocierając pot z czoła. To dla nas rujnujące. Tak
samo jak panu nie opłaciłoby się zakładać ze mną, że nie zjem dwudziestu befsztyków.
- Naprawdę potrafi pan zjeść dwadzieścia? - zapytał Taratura.
- Ale nie w taki upał - skromnie odparł grubas.
Taratura mimo wszystko wziął ze sobą niektóre nagrody: całą skrzynkę doskonałego wina sprowadzonego umyślnie z Werony
i pistolet tylko tym różniący się od prawdziwego, że strzelał plastykowymi kuleczkami.
Inspektor był piekielnie zły.
Właściwie zrobił wszystko, co do niego należało: przeszedł pieszo cały tunel i dotarł do masywnych wrót obitych blachą. Ale nie
wiedział, co robić dalej! Przecież nie mógł tłuc pięściami i żądać, żeby mu otworzyli! Po co? Albo zjawić się tam na czele oddziału
policji? A może czekać cierpliwie na powrót Harda? Lub może pomóc jakimś innym sposobem? Ale czy komisarzowi ta pomoc będzie
potrzebna? I kiedy? Czy działać wspólnie z Chesterem, czy trzymać Freda w rezerwie?
Taratura nie miał programu działania i to go bardzo złościło.
Tak czy inaczej, Hard chyba popełnił błąd, nie umawiając się jak należy ze swymi pomocnikami. A tu na domiar złego Fred zniknął
i nie było się kogo poradzić. Naturalnie inspektorowi nie przyszło do głowy, że gdyby Chester zamierzał go szukać, mógłby przypuścić
wszystko, tylko nie to, że po takiej wyprawie Taratura przez półtorej godziny sterczy na strzelnicy.
Inspektor zwolnił muskularnego chłopaka, który przytaszczył za nim skrzynkę wina, opłukał się pod prysznicem i wyszedł z numeru.
Zbliżała się pora obiadu. Taratura zatrzymał się na chwilę przed sąsiednimi drzwiami, za którymi mieszkała wysoka blondynka,
niczego nie usłyszał i pomyślał, że chyba warto zmienić taktykę. Jeśli „pannica” jest „od nich”, to należy ją wziąć na muszkę jako
ostatnią szansę dotarcia do wrogów Harda. „To nawet dobrze - pomyślał Taratura - że ona należy do szajki!”
A jeżeli nie?
W restauracji, której ściany wykonane były z dwóch warstw szkła, a między tymi szybami pływały w morskiej wodzie ryby, usiadł
tak, aby widzieć wszystkich wchodzących i wychodzących. Obawiał się przegapić Chestera, a może i blondynkę. „Akwarium”
stopniowo wypełniało się, przebiegali kelnerzy. Zaczęła grać muzyka. Rozmowy, okrzyki, dźwięki szkła zlały się w gwar
charakterystyczny dla tego rodzaju lokali.
Inspektor nie był głodny i ograniczył się do double-whisky, zimnego koktajlu poziomkowego i jakiejś sałatki mięsnej w sosie
winnym. Kiedy zjawił się Chester, wszystkie stoliki były już zajęte. Fred niewiele myśląc podszedł do Taratury.
- Pozwoli pan? - zapytał wskazując wolne krzesło.
Inspektor skinął głową: „znajomość” z Chesterem była konieczna, a w tej sytuacji wyglądała zupełnie naturalnie.
- Gdzie byłeś? - pierwszy zapytał Fred, przybierając obojętnie-uprzejmy wyraz twarzy, z którym wypowiada się zwykle zdania
w rodzaju: „Fred Chester jestem, dziennikarz”.
- Milioner Taratura - sądząc po minie odparł inspektor. W istocie zaś powiedział: - Byłem na strzelnicy.
- Dokąd zawieźli Harda? - zapytał Chester, niczym nie okazując swej niecierpliwości.
- Do północnej części wyspy - odparł uprzejmie Taratura. - Mają tam coś w rodzaju rezydencji.
- Zauważyli cię?
- Nie sądzę. Ale co mamy robić dalej?
- Co? - sztucznie uśmiechnął się Fred. - Wielcy detektywi!.Powinniście jeszcze sami założyć sobie kajdanki i zatkać gęby
kneblami!
- Nie wrzeszcz - uśmiechając się czule powiedział inspektor, udając, że słowa rozmówcy zupełnie go rozmarzyły. - Pyskować to
wy wszyscy umiecie. Co proponujesz?
- Ja? - zapytał Chester. - Natychmiast...
- Urocza dziewczyna, nieprawdaż? - przerwał mu nagle Taratura, łącząc tym razem w pewną całość zarówno swój wygląd, jak
i treść słów, które wypowiedział na głos.
Chester obejrzał się. Do „akwarium” weszła „blond-girlsa” i po chwili zastanowienia przysiadła się do stolika zajętego przez
mężczyznę z rudymi bokobrodami. Fred zdziwił się w duchu temu nieoczekiwanemu zwrotowi w rozmowie, gdyż Taratura był znanym
wrogiem kobiet, naprawdę stuprocentowym kawalerem z przekonania.
- N-tak, niczego sobie - zgodził się Chester obrzuciwszy blondynkę obojętnym wzrokiem.
- Cóż więc proponujesz?
- Natychmiast działać! - powiedział z naciskiem Fred.
- To dość ogólnikowe. Co znaczy „działać”?
- Jeśli nawet strzelać, to w każdym razie nie na strzelnicy!
- Do rzeczy!
- Trzeba uruchomić miejscową policję.
- Nie wolno - powiedział twardo Taratura. - Zachowanie naszego incognito stanowi gwarancję bezpieczeństwa Harda. Czy ty tego
nie rozumiesz?
- A czy ty nie rozumiesz - zaoponował Fred - że oni teraz mają nie tylko Mike’a, ale i Davida?
- Na razie jesteśmy bezsilni.
- A jeśli Hard nie potrafi się z nimi dogadać?!
- Nie znasz widocznie szefa!
- Ja?! No wiesz, drogi inspektorze...
- Mów lepiej do mnie „senior”...
- Dobrze. A co ty proponujesz?
- Poczekać przynajmniej do rana.
- A rano?
Podszedł kelner i Taratura, mrugnąwszy do Chestera, kiwnął głową w stronę blondynki. Fred znów obejrzał się. Rude bokobrody
poruszały się bez przerwy, dziewczyna śmiała się i najwidoczniej świetnie bawiła.
- Senior - zauważył ponuro Chester - obawiam się, że pan nieco się spóźnił, chyba iż zechce pan wyhodować sobie bokobrody.
Kiedy kelner odszedł z ironicznym uśmieszkiem, Fred spojrzał na Taraturę.
- No, a co będzie rano?
- Ona - powiedział Taratura.
Chester nie zrozumiał.
- Ona - powtórzył inspektor. - Ona doprowadzi nas do Harda.
- Zwariowałeś? - zapytał z niepokojem w głosie Fred. - Co ty bredzisz? Ta blondynka ma z nimi tyle wspólnego, ile ja z morskimi
świnkami! To zwyczajna...
- Nie spiesz się. Wcale nie jestem tego pewien.
Właściwie argumenty obu stron zostały wyczerpane i nie było już o czym dyskutować, można było jedynie kłócić się.
Kiedy dwaj „kawalerowie” rozstali się z ukłonem do jutrzejszego spotkania na plaży, blondynki już nie było. W asyście rudych
bokobrodów wyszła chwilę wcześniej, rzuciwszy Taraturze powłóczyste spojrzenie spod niebieskich rzęs.
Przez cały wieczór Taratura nie spuszczał oka z blondynki, stał się po prostu jej cieniem. Postronnemu mogło się wydawać, że
młody i przystojny gentleman, zbudowany jak atleta i najwidoczniej bogaty, jest bez pamięci zakochany w pięknej dziewczynie, ale
niecodzienna w naszych czasach nieśmiałość każe mu wzdychać na odległość i nie pozwala uczynić decydującego kroku: ani ku niej,
ani od niej.
Inspektor brał przy tym pod uwagę fakt, że gdyby dziewczyna miała jakieś tajne zadanie związane z jego osobą, to mogła sądzić, że
osiągnęła cel lub w każdym razie bardzo się do tego celu zbliżyła, jej „podopieczny” bowiem sam połknął haczyk i depcze jej po
piętach.
Najpierw odwiedzili „corridę”, gdzie każdy chętny po zapłaceniu dziesięciu lemów mógł zmierzyć się z krwiożerczym i złośliwym
bykiem o nader groźnym wyglądzie i naturalnej wielkości, chociaż zrobionym z gumy. Właściciel rudych bokobrodów uzbroił się
w szpadę i przy akompaniamencie muzyki też wyszedł na arenę. Dopingowany przez publiczność - blondynka naturalnie krzyczała
najgłośniej - próbował ugodzić zwierzę między oczy, co było jedyną metodą powstrzymania jego zapędów. Byk, zdalnie kierowany
przez bystrego chłopaka z personelu,.corridy”, atakował z wielkim zapałem i trudno było opędzić się od niego. Czterokrotnie rude
bokobrody padały na wyłożoną miękkim plastykiem powierzchnię areny, zanim byk ryknął głosem przypominającym dźwięk klaksonu
samochodu prezydenckiego i padł na kolana, zdając się przepraszać za bezceremonialne potraktowanie milionera. Publiczność
odprowadzała bokobrody śmiechami i oklaskami, blondynka zaś była zachwycona, chociaż nie omieszkała spojrzeć na siedzącego za
nią Taraturę, jakby chciała mu powiedzieć: „Odwagi, toreadorze!”
Nocne kasyno „Pieniądze szczęścia nie dają” powitało ich pełną napięcia ciszą, naruszaną co chwila okrzykami, w których
znacznie częściej dźwięczało rozczarowanie niż radość Blondynka od razu w pierwszej sali postawiła bez chwili zastanowienie na
„13”, bardzo szybko przegrała, ale rude bokobrody wyrównały jej stratę. Piękna blondynka roześmiała się głośno i niewymuszonym
gestem prztyknęła swego kawalera w nos. Rude bokobrody na moment zjeżyły się, a nos przybrał barwę buraka, lecz dziewczyna
cmoknęła swego towarz3’sza w policzek i pociągnęła do następnej sali, gdzie stawki były dwukrotnie wyższe.
Taratura, choć był hazardzistą, rzadko grywał w ruletkę uważając, że pieniądze istotnie szczęścia nie dają, zwłaszcza gdy się te
pieniądze ma. Ale na widok karuzeli, po której biegały zwierzątka, wyzywająco postawił od razu dwadzieścia lemów - całą gotówkę,
jaką miał przy sobie - na słonia.
Właśnie na słonia! I wpił się oczyma w blondynkę.
Piękność wstrzymała oddech.
Zwierzęta biegły po kręgu, a kiedy zatrzymały się przed „myśliwym”, od jego kuli padł niestety nie słoń, tylko biegnący tuż za nim
szakal.
Taratura wymienił spojrzenia z blondynką.
Nie, nie była zawiedziona, tak samo zresztą jak i inspektor. Raczej, przegrywając, oboje wygrywali, gdyż wreszcie odnaleźli się
nawzajem, czego równie mocno, choć z odmiennych przyczyn, pragnęli.
Podejrzenia Taratury potwierdziły się, co go nieco zirytowało. Wyobraził sobie bowiem, jak mogłoby się ułożyć jego życie
w kurorcie, gdyby piękna blondynka nie była członkiem przestępczej organizacji.
Była trzecia w nocy. Właściciel rudych bokobrodów szepnął coś swojej towarzyszce, która z wyraźnym żalem spojrzała
w kierunku inspektora i skinęła potakujące głową.
Ku wyjściu ruszyli we trójkę. Taratura szedł przodem i nie chcąc wzbudzać podejrzeń właściciela rudych bokobrodów, pierwszy
wsiadł do taksówki. Odjeżdżając spod kasyna widział, jak jego śladem ruszył samochód, do którego wsiadła blondynka ze swym
leciwym opiekunem.
Inspektor na próżno do wpół do piątej rano czekał, stojąc w napięciu za drzwiami swego numeru: sąsiadki nie było. Tej nocy
dziewczyna nie wróciła do hotelu.
Z samego rana Chester zajął na plaży to samo miejsce, które zwolnił dzień przedtem. Kiedy Taratura wszedł po pas w wodę
i zaprosił go wzrokiem do pójścia w swoje ślady, Fred niechętnie wstał i ruszył w morze. Jemu w ogóle nic się nie chciało: ani kąpać,
ani opalać, ani spać, ani nawet żyć na tym podłym świecie. Wszystko go drażniło, poczynając od tajemniczej miny inspektora,
a kończąc na pogodzie, znów wspaniale słonecznej. Cierpiał, bo nie mógł pomóc Mike’owi i Hardowi, bo nie wiedział, co się z nimi
dzieje, bo był całkowicie bezsilny. O tym, że plany Taratury wobec blondynki zakończą się fiaskiem, Chester był przekonany już
wczoraj. Nie wiedział, gdzie inspektor spędził wieczór, ale pierwsze godziny dziś na plaży dowiodły mu, że Taratura nic nie wskórał:
blondynki nie było. Nie pojawiał się toż człowiek ze sztalugami, nie było widać tajemniczego bohatera powieści Weiss-Weissa, a czas
biegł nieubłaganie i nieuchronnie zbliżała się godzina, w której należało podjąć jakąr kolwiek decyzję...
Woda miała temperaturę grzanego piwa ł Chester z grymasem obrzydzenia popłynął za Taraturą. O jakieś pięćdziesiąt metrów od
brzegu dogonił inspektora i obaj odwrócili się na plecy, przy czym Taraturą podłożył ręce pod głowę, jakby leżał na kanapie.
- Wiesz, dziewczyna gdzieś zniknęła - powiedział inspektor.
- Mnie to nie interesuje - Chester nieustannie pracował nogami, aby utrzymać się na powierzchni. - A może powtórzyć trik
z ręcznikami?
- Bez znaków?
- No to co? - powiedział Chester. - Na znaki gangsterzy popatrzą z odległości dwóch metrów. Zdążymy ich wziąć!
- Po co?
- Ale coś przecież trzeba robić! - wykrzyknął rozpaczliwie Fred.
- Naturalnie, że trzeba coś robić - zgodził się inspektor. - Ale ręczniki...
- Ja już nie mogę, Taraturą - powiedział Fred. - Czy ty nie rozumiesz, że nerwy odmawiają mi posłuszeństwa?
- Płyniemy do brzegu. - Inspektor wolno ruszył z powrotem. - Dobra, spróbuję z tymi idiotycznymi ręcznikami. Uważaj, ale przed
czasem nic nie rób. W najgorszym razie zostaniesz sam. To lepsze niż gdybyśmy mieli wpaść obaj.
Już po chwili Taraturą siedział przed ułożonymi na krzyż ręcznikami, wpatrując się w napięciu w każdego, kto przechodził lub
zatrzymywał się obok. Chester, zapalając papierosa od papierosa, leżał na piasku tuż koło niego, gotowy w każdej chwili poderwać się
i chwycić przestępcę za gardło, nie myśląc przy tym, jakie wrażenie wywrze na otoczeniu i czy będzie miał szansę pozostać przy życiu.
Niestety na całej plaży tylko dwóch ludzi myślało o walce, a nie o wypoczynku. Byli to Chester i Taratura.
Blondynka zjawiła się nieoczekiwanie. Fred zobaczył ją pierwszy. Miała na sobie jaskrawo-niebieski kostium bikini, na nosie
ogromne okulary przeciwsłoneczne przysłaniające pół twarzy, w rękach trzymała wielką nadmuchiwaną piłkę, z którą zapewne
zamierzała wejść do wody. Przeszła z dziesięć metrów w stronę morza, potem nagle zatrzymała się, popatrzyła na Taraturę, na dwa
rozłożone przed nim ręczniki, następnie przeniosła wzrok na piłkę i zdecydowanie zmieniła kierunek marszu. Taratura zaskoczony
wstał, a Chester znieruchomiał, i obaj rozejrzawszy się błyskawicznie dokoła, spróbowali odgadnąć, kto asekuruje blondynkę. Ale nie,
nic nie rzucało się w oczy. Przestępcy musieli być bardzo ostrożni.
Blondynka zatrzymała się o metr od inspektora, uśmiechnęła się doń jak do starego znajomego i tonem kapryśnego dziecka zapytała:
- Przepraszam bardzo, czy nie ma pan przypadkiem kleju gumowego?
I podała Taraturze piłkę, jakby na dowód, że istotnie potrzebuje jego pomocy, chociaż piłka była zupełnie cała.
Chester słyszał wszystko, co powiedziała, i czekał teraz w napięciu na odpowiedź Taratury, który nie miał prawa popełnić błędu.
Chociaż nie znał odzewu na hasło, powinien powiedzieć coś takiego, co zatrzymałoby blondynkę lub przynajmniej nie spłoszyło jej.
A Taratura milczał!
Patrzył na dziewczynę jak na malowane wrota, najwidoczniej zaskoczony jej słowami, uradowany i jednocześnie zmartwiony.
Zmartwiony tym, że jednak zdemaskowała się jako nieprzyjaciel, chociaż przez cały wczorajszy wieczór i dzisiejszy ranek czekał -
i nie czekał! - tylko na ten moment, pragnął go - i obawiał się! - bał się, że nie nadejdzie i hie chciał, aby nadszedł. „Mów cokolwiek! -
błagał go w myśli Chester. - Nie stój jak słup!” Wieżach blondynki również pojawił się wyraz podobny do spojrzenia, którym
obdarowała inspektora na wczorajszej „corridzie”, a który odczytywał jako zachętę do czynu.
- Mam klej - wykrztusił wreszcie Taratura. - Mam klej gumowy, ale w samochodzie. Jeśli pani zechce pójść ze mną...
Dziewczyna popatrzyła w błękitne oczy inspektora i przygryzła wargi, wyrażając tym swoje wątpliwości, a przynajmniej
niezdecydowanie. I kiedy Chester pomyślał już, że wszystko przepadło, że trzeba po prostu chwytać zbrodniarkę i wiązać jej ręce,
dziewczyna uśmiechnęła się i kokieteryjnie zapytała:
- To daleko?
Taratura bez słowa pokazał w stronę bulwaru, gdzie istotnie stał jego „Buick”, umieszczony tam na wszelki wypadek już z samego
rana.
Poszli.
Chester ruszył za nimi w odległości kilku metrów. Widział, że Taratura znów jest jak zwykle pewny siebie i nie gorączkuje się
prowadząc blondynkę do wozu. Na bulwarze było mało przechodniów, ale niestety niemal wszyscy mężczyźni spoglądali na piękną
dziewczynę, co komplikowało zadanie inspektora. Otworzył drzwiczki „Buicka”, wsiadł i zaprosił blondynkę do wnętrza. Powiedział
do niej coś z uśmiechem, na co głośno się roześmiała, i nieznacznym ruchem uchylił tylne drzwi. Dla Freda? Naturalnie dla niego!
W tej samej chwili, kiedy Chester wskoczył do samochodu, Taratura nacisnął starter i „Buick” wyskoczył do przodu. Dziewczyna
krzyknęła: „Ohoiy, ale Fred chwycił ją za ramiona i syknął:
- Cicho!
Dziewczyna milczała. Przez całą drogę. Jechali szosą około dwudziestu minut, a ona nie odezwała się ani razu, tylko od czasu do
czasu spoglądała na Chestera, jakby chciała dociec, po co znalazł się w samochodzie. Wszystko wskazywało na to, że pierwsze
zaskoczenie (jeżeli to było zaskoczenie) minęło. Blondynka szybko opanowała się i teraz z ciekawością czekała na finał.
Wreszcie Taratura zjechał na pobocze, aby nie przeszkadzać samochodom idącym na północ. Wyłączył silnik i zaproponował
blondynce papierosa. Podziękowała, ale nie wzięła. Zapalił więc sam i powiedział:
- Teraz porozmawiamy. Kim pani jest?
- A wy? - spytała blondynka.
Taratura spojrzał na Chestera i wzruszył ramionami.
- My... no cóż, ludzie. Na razie nie ma to żadnego znaczenia.
- Mam nadzieję, że dobrze wychowani? - spytała z uśmiechem.
- Hm! - Taratura był wyraźnie zakłopotany.
- Wobec tego niech się pan przedstawi pierwszy, tym bardziej że to nie ja wybrałam taki oryginalny sposób nawiązywania
znajomości.
Inspektor zmrużył oczy i spojrzał podejrzliwie na dziewczynę.
- Kontynuuje pani grę. Nie radzę - powiedział. - Proszę odpowiadać na pytanie: kim pani jest?
- Susie.
- Nie pytam o imię. Interesuje mnie...
- Ach, o to chodzi! - przerwała blondynka domyślnie. - Tak, nie myli się pan: jestem córką milionera. Ale pieniędzy nigdy ze sobą
nie noszę. Bardzo mi przykro.
- Nie jesteśmy rabusiami - rzekł ponurym głosem Taratura. - I pani o tym doskonale wie.
- A więc czego chcecie ode mnie? - zdziwiła się szczerze, jakby wyczerpała już wszystkie motywy, jakimi mogą kierować się
mężczyźni.
Inspektor surowo zmarszczył brwi.
- Interesuje mnie, dlaczego mnie pani śledziła.
- Ja? Pana? - w jej głosie zabrzmiały nuty prawdziwego oburzenia. - Pan to nazywa „śledzeniem”?!
- Zechce pani odpowiedzieć! - powiedział Taratura tonem nie znoszącym sprzeciwu. I proszę już nie grać. Moja cierpliwość ma
swoje granice.
- No, wie pan... - blondynka chciwie zapaliła papierosa. - Sądzi pan, że mam obowiązek odpowiadać na pytania, które ranią moją
kobiecą dumę?
- Tak - odparł twardo Taratura. - Tym bardziej że kobieca duma nie ma tu nic do rzeczy.
- I to w dodatku w obecności tego faceta? - dziewczyna wskazała Chestera. - To sprawi panu większą przyjemność?... A jeśli
odmówię?
„Twardy orzech” - pomyślał Chester.
- Słuchaj, Susie - powiedział Fred, który uznał, że musi się wtrącić. - Jeśli jesteś taka, jak podejrzewamy, to jesteś naszym
wrogiem i wobec tego przeprosiny nie są potrzebne. A jeśli się mylimy, zrozumiesz nas i sama wybaczysz. A więc czemu wynajęłaś
pokój sąsiadujący przez ścianę z numerem hotelowym kolegi?
Dopiero teraz blondynka pojęła całą powagę sytuacji, albo przynajmniej udała, że pojmuje. W każdym razie głęboko westchnęła
i powtórzyła pytanie Chestera:
- Dlaczego wynajęłam pokój? Proszę bardzo: przypadkowo. Chociaż pana - obróciła się do Taratury - zauważyłam już
w samolocie. Odniosłam wrażenie... Wywarł pan na mnie... Postanowiłam... Ale niech mi będzie wolno nie kończyć. Słowa, które
mogłabym powiedzieć, niezbyt pasują do obecnej sytuacji.
Chester kiwnął głową ze zrozumieniem, a Taratura udał, że wyznania dziewczyny zupełnie go nie dotyczą.
- Dziękuję panu - powiedziała Susie, mając na myśli Chestera. - A co do hotelu... Zawsze zatrzymuję się w „Kawalerze
z przekonania”, a przyjeżdżam tu już od kilku lat... Mogłabym wprawdzie mieszkać u ojca, ale wiecie, że na tej wyspie lepiej jest
trzymać się z dala od krewnych.
- Kim jest pani ojciec? - zapytał Taratura.
- Edmond Bayle.
- Właściciel hotelu „Dobry żart klarka wart”?
Blondynka uśmiechnęła się promiennie.
- Sam to wymyślił, chociaż ja jestem tego samego zdania. Ale pozwólcie, panowie, zapytać, za kogo mnie wzięliście?
Chester znów wymienił spojrzenie z Taratura.
- To nieważne - odparł inspektor i już prywatnie zapytał: - A kim jest ten dziwny jegomość z rudymi bokobrodami, który wczoraj
tak nieodstępnie pani towarzyszył? - Chciał dodać: „I z którym wyszła pani z kasyna, aby nie wrócić na noc do hotelu”, ale się
powstrzymał.
- Czemu dziwny? - zapytała blondynka.
- No bo... - zmieszał się Taratura. - Niezbyt przystojny i chyba nieco dla pani za stary.
Dziewczyna zmierzyła inspektora pogardliwym spojrzeniem, nie pozbawionym jednak kokieterii. Ta kobieta odradzała się
w oczach, niczym Feniks z popiołów!
- Bardzo to pana interesuje?
Taratura wzruszył ramionami z miną mówiącą: „Co to znaczy bardzo?”
- To właśnie mój tatuś.
- Naprawdę? - zmieszał się Taratura, nie ukrywając przy tym ulgi.
- To bardzo pięknie - zauważył Chester. - Niemal wierzę pani, droga Susie Bayle, ale zadam jeszcze jedno pytanko: czemu pytała
pani o klej, skoro piłka była cała?
- Nie zdążyłam jej przedziurawić... - odpowiedziała opuszczając skromnie piękne oczy ocienione niebieskimi rzęsami. - Ale
słuchajcie! - wykrzyknęła, znów nabierając animuszu. - Jak mam was nazywać?
- Jestem Fred Pupkins - odparł Chester. - A mój przyjaciel nazywa się Arno Brahmaputra.
- To rozumiem! - zawołała Susie. - Uwielbiam przygody, w których występują bohaterowie o takich nazwiskach! Jesteście
z policji?
- Dlaczego pani tak sądzi? - spytał zaskoczony Taratura.
- Nie, ja po prostu chciałabym, aby tak było - oświadczyła blondynka z rozmarzeniem w głosie. - Żeby na wyspie wydarzyło się
coś nieprawdopodobnego i żeby przystojny detektyw wykrył straszliwe przestępstwo!
„Kawalerowie” po raz trzeci w ciągu ostatnich dziesięciu minut popatrzyli na siebie wymownie.
- Wiecie - kontynuowała blondynka - tu jest okropnie nudno! Kiedy pan zaprosił mnie do samochodu, od razu poczułam, że wydarzy
się coś niezwykłego. Zwłaszcza po tym, jak pan znalazł się na tylnym siedzeniu! - odwróciła się do Chestera.
- Dlaczego? - zapytał Chester.
- Był pan zbędny.
Fred roześmiał sią głośno, ale Taratura zachował śmiertelną powagę.
- Jedźmy stąd - zaproponowała nagle Susie. - Niedaleko jest strefa i mogą nas przypadkiem postrzelić.
Mężczyźni znieruchomieli i nawet wstrzymali oddechy, jak to robią myśliwi, bojąc się spłoszyć zwierzynę.
- Co pani powiedziała? - nie wiedzieć czemu szeptem zapytał Chester.
- Mówię, że mogą nas postrzelić - jak gdyby nigdy nic powtórzyła Susie.
- Kto?! - wykrzyknął Taratura.
- Nie wiecie? - zdziwiła się dziewczyna. - Jesteście po raz pierwszy na wyspie?
- Ja pytam kto?! - ryknął Chester, ostatecznie tracąc cierpliwość. - Kto może nas postrzelić?!
- O Boże! - zmieszała się dziewczyna. - Co się z panem dzieje, panie Pupkins? Strach pana obleciał?
- Słuchaj, Susie - Taratura nadal mówił szeptem. - Wspomniałaś o strefie. Co o niej wiesz? Mów, na miłość Boską!
Blondynka popatrzyła na mężczyzn dziwnym wzrokiem.
- O tym wiedzą wszyscy mieszkańcy wysPy! - powiedziała. - I nawet wielu urlopowiczów! Podobno w tej strefie już od ponad
dwóch lat ludzi przerabiają na szpiegów, czy też ze szpiegów robią z powrotem ludzi...
12
KONTRATAK
Harda ocucił ból w ręce.
Stał przed nim mężczyzna w białym fartuchu i ze strzykawką w ręku. Ponieważ ostatnią rzeczą, jaką komisarz zapamiętał z „biura”,
był również mężczyzna w białym fartuchu i taki sam ból w ręku, wydawało mu się, że między tymi dwoma wrażeniami nie minęła
nawet sekunda. Wkrótce jednak zrozumiał, że myli się: lekarz był inny i pokój inny, i nie było kancelisty Emanuela Banca, i sam Hard
nie siedział już w miękkim fotelu, lecz leżał na kanapie.
Tak, to oczywiście był drugi zastrzyk, którym go ocucono. Jak długo był nieprzytomny? Komisarz spojrzał na zegarek, ale przegub
ręki był pusty. Dziwne, ukraść zegarka nie mogli, sytuacja wykluczała taką możliwość, tym bardziej że portfel, papierosy i zapalniczka
były na miejscu. To znaczy, iż zegarek zabrali umyślnie, aby komisarz nie mógł mierzyć czasu i określić, jak daleko znalazł się od
„biura”. Kto wie, może w ogóle przewieźli go na drugi koniec świata, jeśli między dwoma zastrzykami przeszła doba? W takim razie
nie było co liczyć na pomoc Taratury i Chestera. Taak... Zresztą nie warto tracić nadziei: czas i odległość maskuje się jedynie wtedy,
kiedy ich wartości są niewielkie.
Preparat był prawdopodobnie bardzo silny, ale zupełnie nie oddziaływał na pamięć i zdolność rozumowania. Skutki nie były tak
nieprzyjemne jak przy zwykłej narkozie lub środku nasennym, i Hard czuł się raczej odświeżony niż zmęczony. Z pamięci wypłynęły
natychmiast wszystkie słowa wypowiedziane przez niego lub inne osoby przed pierwszym zastrzykiem.
- Morfinal? - spytał Hard, bezceremonialnie przyglądając się pustej strzykawce i pamiętając, że właśnie to rzadkie lekarstwo
znaleziono przy Bobie Langerze i przestępczej trójce kierowanej przez Eugene’a Harry’ego.
Mężczyzna w fartuchu nie odpowiedział. Przekonawszy się, że komisarz przyszedł do siebie, wyszedł bez słowa. Kiedy drzwi
zamknęły się za nim, Hard wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: nie chcesz rozmawiać, twoja sprawa! Domyślał się, że był
potajemnie obserwowany i dlatego postanowił zachowywać się swobodnie i naturalnie, jak człowiek, który znalazł się u „swoich”,
a nie w niewoli u przeciwnika.
Potem rozejrzał się dokoła.
Znajdował się w niewielkim pokoju bez okien, umeblowanym sprzętami, których supernowoczesne linie walczyły o lepsze
z rozstawionymi tu i ówdzie antycznymi bibelotami. Pastelowe tony obić, draperie, pufy na podłodze i przytłumione zielone światło
z ukrytych lamp byłyby na miejscu raczej w damskim buduarze niż w kryjówce gangsterów. Pokój nie przypominał w niczym surowego
wnętrza „biura”, co raz jeszcze uświadomiło Hardowi przepaść dzielącą go od zwykłego świata.
Obok kanapy stał niski stolik z różnojęzycznymi gazetami, które nieznana ręka rozrzuciła niedbale, jakby na potwierdzenie
najbardziej pesymistycznych przypuszczeń komisarza. Hard wstał, pochylił się nad stolikiem i wybrał rzecz jasna „Świat przed
chwilą”, a nie jakiś „New York Times”.
Rzuciwszy okiem na stronę tytułową, gdzie zamieszczano informacje o najważniejszych wydarzeniach światowych - na diabła to
zwykłym gangsterom? - komisarz ze znacznie większym zainteresowaniem zagłębił się w lekturze kroniki kryminalnej. A więc minister
Vonnel, komisarz Woods i inspektor Morgeens zostali odznaczeni orderami „Lwa i Lwicy” za znakomite i operatywne, jak pisała
gazeta, rozwikłanie dwóch spraw dotyczących zaginięcia: sprawy Uty Dobbs i Ronnie Fisher. Świetnie! Znaczy, że Murdock ściśle
trzymał się wskazówek i wywiad z Morgeensem ukazał się w jednym z poprzednich numerów. Co jeszcze? Kolejny napad na Bank
Narodowy. Naturalnie musieli korzystać z pomocy personelu bankowego, ale komisarz Woods, który prowadził tę sprawę, wolał
szukać bandytów za granicą i winą za niepowodzenia obarczyć policję międzynarodową. Co dalej? Wzrok komisarza prześliznął się po
czarnej, żałobnej obwódce, otaczającej... Co takiego?! Murdock?! Zginął?!...Przypadkowy postrzał w trakcie czyszczenia broni”?! Na
krótki moment komisarz zapomniał nawet o tym, że jego zdenerwowanie może ktoś zauważyć, ale natychmiast opanował się. Obrócił
kilka kartek, niewidzącymi oczyma zagapił się na zdjęcie jakiejś piękności, która coś tam reklamowała, nie przestając myśleć o tym,
jak głupio zginął inspektor Murdock - znakomity detektyw, człowiek wszechstronnie uzdolniony, mądry, zdecydowany i wierny, na
którego zawsze można było liczyć jak na siebie samego. Czy inspektor zginął przypadkowo? Czy może został zabity? Przez kogo
i dlaczego? Odpowiedzi na te pytania mogły zdecydować o losie komisarza. Czy Murdock zdołał zawiadomić Prezydenta
o niebezpiecznej misji Harda i jego towarzyszy? Zresztą to pytanie nie miało sensu. Oczywiście, że nie zawiadomił! Przecież termin
kontrolny upływał 2 czerwca w południe - jaki dzień dziś mamy, u diabła? - a Murdock, jeśli wierzyć gazecie, zginął nazajutrz po
rozstaniu z Hardem. To znaczy, że w New City nikt go już nie asekuruje. Można liczyć jedynie na Taraturę i Chestera. Nie daj Boże, aby
przestępcy wywąchali ich trop! Nie daj Boże, aby sami wpadli w ich łapy! Kompletna rozpacz...
- Dziewczynki pan sobie ogląda? - rozległ się nagle niski, głęboki głos.
Hard nie słyszał otwierania drzwi..
Teraz stała przed nim kobieta.
„Diabli nadali! - pomyślał komisarz. - Tylko tego mi jeszcze do szczęścia brakowało!”
Prawdę mówiąc, przytulny buduar powinien był przygotować Harda na pojawienie się „tajemniczej nieznajomej” i taka myśl
przemknęła mu nawet przez głowę, kiedy rozglądał się po pokoju, ale jakoś nie utrwaliła się w świadomości i dlatego rzeczywistość
zaskoczyła go bardziej, niż mógł przypuszczać.
- Dziewczynki? - nie zorientował się komisarz, ale natychmiast pojął, co nieznajoma miała na myśli. Rzucił więc na stolik gazetę ze
zdjęciem półnagiej kobiety i niemal bezbłędnie podrobionym głosem konesera powiedział.”
- Zupełnie niezła.
Hard mimowolnie zareagował tak, jak należało, jak mogła oczekiwać dama, ale w duchu był niezmiernie zażenowany swoim
okrzykiem.
Nieznajoma z gracją przeszła przez pokój, usiadła w fotelu naprzeciw Harda i uśmiechnęła się. Była zdecydowanie przystojna.
Ciemnofioletowa suknia znakomicie podkreślała wszystkie walory jej zgrabnej, drobnej figury. Na ramiona opadały wijące się,
kasztanowate włosy. Matowa twarz bez śladu kosmetyków, chociaż wokół inteligentnych oczu wyraźnie było widać drobne zmarszczki.
Wysokie, gładkie czoło. Zadziwiająca gracja i naturalność ruchów. Wiek? Hard nigdy nie potrafił liczyć kobiecych lat;
Kobiety zawsze go krępowały, nie umiał ich’ przesłuchiwać ani prowadzić z nimi rozmów towarzyskich.
- Pozwoli pan, że się przedstawię. Dina Dinst. Z kim mam przyjemność?
Głęboki, niski głos przyjemnie kontrastował z miniaturową postacią kobiety. Hard uniósł się z kanapy, pochylił głowę i znów
usiadł.
- Chciałbym zobaczyć się z szefem - powiedział.
Dina Dinst uśmiechnęła się czarująco.
- Jestem upoważniona do występowania w jego imieniu - powiedziała. Straciła najwidoczniej nadzieję, że uda się jej,
przynajmniej w tej chwili, poznać nazwisko swego rozmówcy, bo bez pauzy dodała: - A więc czego pan sobie życzy?
Czego Hard sobie życzył? Niewiele. Chciał wyjaśnić, z jaką instytucją ma do czynienia, kto jest jej szefem, czym ta instytucja
zajmuje się oraz jaki jest los Mike’a Chestera i wszystkich pozostałych stu czterdzieściorga dziewięciorga dzieci.
Hard powiedział:
- Zaszła omyłka, madame. Mówiłem już pani pomocnikowi. Mogę powtórzyć.
Komisarz starał się być lakoniczny, bo jako nie najlepszy aktor nie potrafił przekonywająco zagrać roli gangstera. Starał się więc
przynajmniej udawać nieinteligentnego, bo po cóż intelekt podrzędnemu bandziorowi?
- Proszę powtórzyć - zaproponowała Dina Dinst.
Komisarz westchnął, jakby mówiąc: mam już tego po dziurki w nosie!
- Zaszła omyłka, madame - powiedział możliwie obojętnym tonem. - Polecono mi dostarczyć towar z powrotem, to znaczy
chłopaka.
- Kto polecił?
- Ten, kto mi wydaje rozkazy - wymigał się Hard. - Z towarem coś pokręcili.
- Co mianowicie?
- Diabli wiedzą! Coś tam z kodem.
Dina Dinst spojrzała na niego z nieukrywaną ciekawością.
- Pan wie nawet o kodzie?
- Cieszę się zaufaniem - powiedział komisarz opuszczając skromnie oczy.
I natychmiast pożałował, że tak bez zastanowienia palnął o kodzie. Najwidoczniej traktowano to jako wielką tajemnicę, o której nie
wszyscy mogli wiedzieć. W innej sytuacji Hard mógłby wytłumaczyć pięknej pani, że nawet największe tajemnice państwowe stają się
znane szerokiemu kręgowi osób niepowołanych, ponieważ tajemnice same siebie nie ochraniają, lecz strzegą ich żywi ludzie, a co za
tym idzie przecieki informacji zawsze są możliwe. Te słowa mogłyby zabrzmieć dla niej przekonywająco i fakt, że siedzący przed nią
szeregowy gangsterski kurier wie coś o kodzie, nie wydałby się jej podejrzany. Ale komisarz zmilczał: rozsądne tłumaczenie nie
pasowało do roli, jaką obrał, a tłumaczyć się głupio nie miało sensu. Niech sobie myśli, co chce!
- Tak - podsumowała Dina Dinst. - A co się dzieje z dziewczynką, którą mieli dostarczyć tym samym samolotem, którym pan leciał?
- Skąd mogę wiedzieć? - odparł dobrodusznie Hard. - Transportem zajmują się inni. Ja wykonuję trudniejsze zadania.
Jego tępocie mógł pozazdrościć sam minister yonnel.
- To znaczy, że pan nie wie. - Dina Dinst zamyśliła się. - Zna pan nazwisko dziewczynki?
- Nie.
- A dziecka, które pan ma zabrać?
Hard pomyślał: „Jeszcze pomylą!”
- Mike Chester.
- Kto je panu podał?
- Emanuel Banc, tutejszy urzędnik, sama pani słyszała - powiedział komisarz.
- Doskonale - Dina Dinst była teraz w świetnym humorze. - Kiedy pan ma wracać?
- Jeszcze dziś! - odparł twardo komisarz. - Jeśli nie wykonam polecenia, będę miał za swoje, madame, i nawet pani nie pomoże.
Dina Dinst z ciekawością popatrzyła na Harda. „Ale musi się znakomicie bawić - pomyślał komisarz - jeśli wie, że jestem kimś
innym!”
- Chłopca nie można zwrócić - powiedziała z uśmiechem Dina Dinst.
- Dlaczego? - zapytał Hard, drętwiejąc wewnętrznie. - Dajcie mi dzieciaka, trzy ampułki morfinalu i po krzyku!
- Chłopak już przeszedł obróbkę! - i głośno się roześmiała.
Te jej słowa i towarzyszący im dźwięczny śmiech uderzyły komisarza jak obuchem po głowie. Opanował się jednak i z trudem
zachowując całkowitą obojętność powiedział:
- No cóż, wobec tego wrócę na kontynent, zamelduję co i jak, a o resztę niech już pani się martwi.
- Nie musi się pan o to kłopotać - powiedziała sucho Dina Dinst. - Już zameldowaliśmy.
Ach tak! Kiedy on spał, ci tutaj skomunikowali się z New City, wyjaśnili, co trzeba, i rozmowa, którą prowadziła z nim ta kobieta,
miała na celu wyłącznie ostateczne wybadanie sytuacji. Ona również sondowała go, ale z nieporównanie większym skutkiem: komisarz
był ślepy, Dina Dinst - widziała.
Figury w grze zajmowały stopniowo właściwe miejsca. Wkrótce powinien nastąpić moment, kiedy walczące strony, po
zakończeniu zwiadu, przejdą do decydującego szturmu. Ale przedtem Hard musiał uczynić jeszcze jedną próbę wymigania się jak
najmniejszym kosztem.
- Tak, trudna sprawa - powiedział, niby to głośno rozmyślając. - Nie wiem, co tam pani zameldowała, ale wiem jedno: jeśli
chłopiec nie zostanie zwrócony, możliwe?ą wielkie kłopoty.
- Jakież to? - zapytała 2. ciekawością Dina Dinst.
- Interwencja organów oficjalnych - wyskandował Hard, wyraźnie wychodząc z narzuconej sobie roli, co chyba teraz nie miało już
żadnego znaczenia.
- Czemu kłopocze się pan o to, co nie należy do pańskich obowiązków? - zapytała z uśmiechem Dina Dinst.
- Tak pani sądzi? Dobrze. Wobec tego nic tu po mnie. - Komisarz znów grał tępego gangstera. - Mnie tam wszystko jedno: daliście
dziecko - dobrze, nie daliście - wrócę bez niego.
- Nie, mój drogi - poprawiła Dina Dinst.
Jej oczy nagle zwęziły się i znieruchomiały. - Bilet powrotny nie będzie panu potrzebny!
- Ciekawe! - powiedział Hard, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że gra skończyła się.
Zapalił, nawet nie pytając damy o zezwolenie. Nie warto było bardziej zdecydowanie wyrażać swego stosunku do ostatnich słów
Diny Dinst: jeszcze nie wszystko zostało powiedziane i dlatego komisarz wiedział, że jego godzina jeszcze nie wybiła. Przejdzie do
kontrataku dopiero wtedy, kiedy stanie się jasne, co Dina Dinst naprawdę o nim wie. Teraz nie warto się było spieszyć. Hard i tak
popełnił już zbyt wiele błędów na drodze do „strefy”, ale musiał je popełnić, gdyż działał po omacku. Od tej jednak chwili każdy błąd
stawał się śmiertelnie niebezpieczny.
- Czy może pan przestać udawać durnia i porozmawiać ze mną poważnie? - zapytała nagle Dina Dinst, wsuwając rękę do malutkiej
kieszeni sukni.
- Mogę - zgodził się Hard. - Ale pod jednym warunkiem.
- Słucham.
- Zacznie pani strzelać dopiero wtedy, kiedy dla nas obojga wszystko już stanie się jasne.
13
KUCHENNE SCHODY
Taratura wbiegł do pokoju Chestera i z rozmachem zamknął za sobą drzwi. Był bardzo podniecony, ale Fred wiedział, że inspektor
potrafi trzymać przy sobie najbardziej nawet sensacyjne wiadomości dopóty, dopóki sam nie uzna za stosowne je wyjawić. Pytać
Taraturę: „Co się stało?” i oczekiwać odpowiedzi było równie bezsensowne jak podstawianie kubka pod kran automatu z piwem - bez
wrzucenia monety.
- Znów się kąpałeś? - zapytał Chester, spoglądając na mokre włosy Taratury. - Kiedy szef wróci, opowiem mu, jaki to luksusowy
urtop na koszt państwa urządził sobie jego najbliższy współpracownik.
- Nie zapomnij dodać - poprosił Taratura - że spędziłem go w towarzystwie pięknej wyspiarki.
Tego było już za wiele.
- Posłuchaj, Don Juanie! - zdenerwował się Ćhester. - Przecież wiesz, że mi nie do żartów!
Taratura uśmiechnął się swoim głupim, rozbrajającym uśmiechem.
- Po pierwsze nie Don Juan, tylko Romeo...
- Każdy Romeo albo zaczynał, albo kończył jako Don Juan!
- A po drugie, co w tym złego? Nie wiem, jak ty, ale ja nigdy nie byłem w takim kurorcie. Dlaczego więc nie miałbym się kąpać?
Gdybyś ty wiedział, Freddie, jak często mokłem na deszczu, taplałem się w błocie i czołgałem po cuchnących strychach i piwnicach.
Kiedy urządziliśmy obławę na Cyryla, całą godzinę płynąłem kanałem ściekowym z pistoletem w zębach. A pewnie nie uwierzysz,
jeśli ci powiem, że uwielbiam pływać wśród ekskrementów?
- Przestań się wygłupiać. Jesteś dziś zanadto gadatliwy.
Chester znów położył się na kanapce, z której nie wstawał od samego rana.
- Martwisz się o Harda - powiedział Taratura. - Rozumiem doskonale. Ale wiesz, o co w tej chwili najbardziej troszczy się szef?
- O co?
- Lepiej będzie zapytać: o kogo? O nas! Najbardziej obawia się tego, aby nas nie złapali. Wtedy i z nim koniec. Trzy trupy w morzu
i notatka w „Cudownej samotności”: „Pechowi żeglarze”. Nie pamiętasz, Freddie, kiedy wypływają zwłoki? W zimnej wodzie zdaje
się po dziewięciu dniach. A w ciepłej?
- Idź do diabła!
Taratura usiadł na kanapce obok Freda i powiedział konfidencjonalnie:
- Ta Susie Bayle to świetna dziewczyna. Musisz przyznać, że ma ładny pyszczek!
- Idź do diabła! - powtórzył Chester.
- Doskonale pływa - kontynuował w zadumie Taratura. - Ma aąualung. Postanowiliśmy wieczorem płynąć razem. Do Harda.
- Co?! - Fred zerwał się jak oparzony. - Coś ty powiedział?!
- Mogę powtórzyć. - Uśmiech zniknął z z twarzy Taratury. Zdawał się mówić poważnie, chociaż w oczach nadal zapalały się
iskierki wesołości. - Myślałem tak. Nie wiem, niestety, czy instytucja mieszcząca się w strefie jest legalna, czy też nielegalna. Gdyby to
był rzeczywiście wywiadowczy ośrodek szkoleniowy, to dlaczego komisarz policji David Hard nie wrócił już z Mike’em na ręku
i powrotnymi biletami lotniczymi w kieszeni? Czemu nie zjawił się tu i nie szepnął nam, abyśmy na wszelki wypadek zapomnieli
o wszystkim? A więc nielegalna?
- No?
- Co „no”? Nie wiem! Właśnie o tym chcę porozmawiać z Hardem.
- Przez radio?
- Do diabła z radiem! Trzeba się spotkać i pogadać.
- Nie udawaj idioty! Robisz to tak dobrze, że gotów ci jestem uwierzyć!
- Dziękuję - powiedział Taratura. - Zawsze byłem zdania, że masz o mnie jak najlepsze mniemanie. Ale teraz można dostać się do
strefy.
- I stracić wolność? Sam przecież mówiłeś, że jesteśmy niemal jedyną gwarancją bezpieczeństwa Harda!
- A dlaczego sądzisz, że udamy się tam razem? I kto ci powiedział, że zamierzam rozstać się z wolnością? Nie bój się, dostanę się
tam kuchennym wejściem.
- Ryzykowne.
- Za ryzyko płacą mi dodatkowo sto dwadzieścia klarków tygodniowo.
- W porządku. Co wymyśliłeś?
- Prawdę mówiąc ja tu nic nie wymyśliłem. Właściwie wymyśliłem, ale tylko to, że trzeba wprost zapytać Susie, czy nie wie, jak
się dostać do strefy.
- Wytłumaczyłeś jej po co?
- Tak. Powiedziałem jej, że tam zapodział się nasz kumpel i to jej wystarczyło.
- No?
- Odpowiedziała, że nie wie. Ale dodała: „Arno - bo ona tak mnie nazywa - Arno! często pływam z aąualungiem. O cztery mile od
plaży, za przylądkiem, wychodzi w morze jakaś rura...”
- No?
- Daj spokój z tym „no”! Od razu przyszła mi na myśl kanalizacja, ale Susie powiedziała, że z rury wypływa czysta woda. Tyle, że
podgrzana. „Czy przypadkiem nie można się w tej rurze ugotować?” - zapytałem. Odparła, że raczej nie powinniśmy. Wtedy zapytałem,
czy rura na pewno idzie ze strefy. Odpowiedziała, że na pewno to nie wie, ale poza strefą w okolicy nie ma żadnych zabudowań.
I wtedy zacząłem ją namawiać, żeby mi tę rurę pokazała.
Taratura umilkł, a Chester chciwie zaciągnął się papierosem.
- Namówiłeś?
- Dziewczyna oczywiście boi się. Powiedziała, że w zeszłym roku dwaj urlopowicze zabłąkali się do strefy i zostali zastrzeleni bez
żadnego uprzedzenia, kiedy pukali do pancernej bramy. Skandal zatuszowano. Wersja oficjalna głosiła, że strzelał jakiś ukrywający się
na pustkowiu bandyta.
- A jednak namówiłeś?
- Namówiłem. - uśmiechnął się Taratura. - Boi się, ale ciekawość przeważyła. Poza tym ja... Słowem, rozumiesz.
- Chwalipięta jesteś, inspektorze, ale zuch! - powiedział Chester z zachwytem w głosie. - Kiedy?
- Dziś o piątej. Poprosiłem ją, aby przygotowała dwa aąualungi.
- Płynę z wami.
- Co to, to nie! - zaoponował inspektor. - Będziesz naszą gwarancją bezpieczeństwa.
Chester bez słowa podszedł do Taratury, położył mu rękę na ramieniu i popatrzył w oczy. Istotnie, Fred gonił resztkami sił, nerwy
odmawiały mu posłuszeństwa. Poza tym Taratura wyobraził sobie, jakich głupstw mógł narobić, gdyby został sam nawet na kilkanaście
godzin. Lepiej niech się już plącze przed oczami.
- Dobra, Freddie - powiedział inspektor. - Brakujący aąualung wygram zaraz na strzelnicy. To nie wzbudzi podejrzeń... Wyjdź na
korytarz. Nikogo nie ma? Znikam. O piątej, na naszym stałym miejscu! Rozumiesz? Zatrzasnął za sobą drzwi...
Płynęli w szyku torowym. Susie przodem, za nią Taratura i Chester w ariergardzie. Na plaży pośmiali się, powygłupiali, aby
wprowadzić w błąd ewentualnych obserwatorów, potem porozumieli się wzrokiem, kolejno dali nurka i wypłynęli w morze. Za
przylądkiem wyszli na powierzchnię, założyli rurki oddechowe, aby nie zużywać powietrza w zbiornikach, i popłynęli dalej. Chester
przypiął do pasa kupioną wczoraj wieczorem podwodną latarkę, która teraz tłukła go w biodro i przeszkadzała płynąć. Spoglądał od
czasu do czasu w przód i widział zniekształcone aąualungiem ciało Taratury, jego błękitne płetwy bijące równomiernie wodę. Przed
Taratura czerniał kostium dziewczyny. Susie płynęła crawlem, wyprzedzała ich, a potem oczekiwała kołysząc się wolno w jednym
miejscu.
Płynęli tak około czterdziestu minut, gdy dziewczyna dała nagle nurka i silnie pracując płetwami poszła pionowo w dół. Dno było
tu piaszczyste i stromo obniżało się w kierunku otwartego morza. Chester widział, jak Susie zatrzymała się tuż nad dnem, rozejrzała
dokoła, a potem gwałtownie odbiła nogami i szybko poszła w górę, pokazując podniesionym palcem, aby oni także wypłynęli.
Trzy głowy niemal równocześnie wyskoczyły z wody. Dziewczyna wyplunęła ustnik.
- Teraz już zupełnie blisko - powiedziała. - Jakieś trzydzieści metrów, tam, przy samym brzegu.
Obaj mężczyźni rozejrzeli się. Ląd był tuż obok, przepłynęli całą zatokę osłoniętą zielonym przylądkiem. Tutaj brzeg był stromy
i nagi. „Wypolerowane przybojem skały wznosiły się niemal pionową ścianą i gdzieniegdzie sterczały z wody.
- Płyńcie za mną, a kiedy dam znak, włączajcie zbiorniki powietrza i nurkujcie. Nie zgubiłeś swojej piłki?, - popatrzyła na
Taraturę.
Inspektor uśmiechnął się pod maską i poklepał się po biodrze, gdzie miał zawieszoną małą piłkę do metali z czerwoną plastykową
rączką. Przy drugim boku dyndał mu doskonały, nietonący nóż. Taratura niczego nie zaniedbał i miał teraz zupełnie przyzwoity sprzęt,
w który zaopatrzył się oczywiście na koszt właściciela strzelnicy.
Susie zanurzyła się. Taratura i Chester poszli w jej ślady.
Rzeczywiście, po przepłynięciu trzydziestu lub czterdziestu metrów dziewczyna dała sygnał do nurkowania. Przełączyli aąualungi
na zasilanie z butli i zaczęli wolno opadać w dół. Chester poczuł ucisk w uszach. „Nie szkodzi - pomyślał - przejdzie”. Na głębokości
około dwudziestu pięciu metrów Susie obróciła się i wyciągnęła rękę do przodu, pokazując kierunek. Teraz płynęli już blisko siebie
i Chester nie miał czasu na oglądanie dna. Promienie słoneczne docierały nawet tu, na taką dużą głębokość. Gdyby kamienie miały inną
barwę, dokoła byłoby pewnie całkiem jasno, ale ciemnobrunatne skały i wodorosty pochłaniały światło, tworząc tajem niczy,
błękitnawy półmrok. „W filmach przygo dowych - pomyślał Fred - takim scenom to warzyszy muzyka z syntetyzatora dźwięków”.
Susie zeszła jeszcze niżej i znów wyciągnęła rękę do przodu. We wskazanym kierunku Chester dojrzał ciemną plamę przekreśloną
prostymi, jasnymi smugami. W miarę zbliżania się do celu wyczuwało się coraz intensywniej ruch wody i coraz wyraźniej rozróżniało
czarny wy lot rury opatrzony kratą z grubych na palec stalowych prętów. Z rury rzeczywiście wypływała ciepła woda. Nie gorąca, lecz
właśnie ciepła, najwyżej trzydzieści stopni. Prąci nie był silny, ale łatwo wyczuwalny, sprawiający wrażenie podmuchów
z klimatyzatora. Taratura dotknął ramienia dziewczyny i podniósł palec do góry. Potem odwrócił się do Chestera. Fred skinął głową:
rozumiem, wypływamy.
- Nie kropną nas tu przypadkiem? - to były pierwsze słowa inspektora po wynurzeniu na powierzchnię.
- Nie wiem - zwyczajnie odparła Susie.
- Jesteśmy pod skałą, w martwej strefie - powiedział Chester, obrzucając spojrzeniem brzeg.
- Miejmy nadzieję - parsknął Taratura. - Teraz ja przejmuję komendę. Wy zostaniecie tutaj, ale tak, żeby was nikt nie dojrzał.
Zamknijcie aąualungi, będziemy oszczędzać powietrze. Kiedy przepiłuję kratę, zawołam was. Fred, nie próbuj tylko zalecać się do
Susie.
- Ona popłynie z nami? - zapytał Chester.
Dziewczyna skinęła głową, nie czekając na odpowiedź Taratury.
- No to powodzenia, śpiesz się - Fred klepnął inspektora po masce.
Taratura skrył się pod wodą. Minęło co najmniej dwadzieścia minut, zanim jego głowa ukazała się na powierzchni. Jeszcze nie
chwyciwszy porządnie oddechu, Taratura zaczai mówić i wystrzeliwał słowa krótkimi seriami:
- Piłować trudno... nie ma się o co oprzeć... No, jazda! Latarki nie zgubiłeś?... Ja przodem, potem Fred, a ty na końcu... - zrobił oko
do Susie: - Trzymajmy się blisko siebie, żeby się nie pogubić... - Taratura szybko chwycił ustnik w zęby, obrócił zawór aąualungu
i pierwszy wszedł pod wodę.
Chester poczekał chwilę, spojrzał jeszcze raz na Susie, która bez błękitnych rzęs i wymyślnej fryzury w niczym nie przypominała
girlsy z musichallu, lecz była zupełnie zwyczajną, wysportowaną dziewczyną - aż dziw bierze, jak porządna kąpiel zmienia człowieka
na ko rzyść! - i wziął przykład z Taratury. Ostatnia nurkowała Susie.
Rura była szeroka, miała jakieś półtora metra średnicy i płynęło się nią łatwo. Taratura tylko od czasu do czasu dotykał śliskich
ścianek. Chester zostawał w tyle, przeszkadzała mu latarka, nie mówiąc już o tym, że prąd hamował ruchy.
Przepłynęli jakieś sto metrów, kiedy inspektor zatrzymał się i podniósł palec do góry. Chester i Susie dokładnie usłyszeli kroki nad
głowami. Tak, tam ktoś chodził. Raz nawet dobiegły ich głosy. Słów nie można było rozróżnić, ale Taratura mógł przysiąc, że słyszał
rozmowę dwóch mężczyzn. Potem wszystko ucichło. Nurkowie ruszyli dalej. Wkrótce płynący przodem inspektor znów się zatrzymał
i zaczął nasłuchiwać. Posłyszał jakiś niewyraźny dźwięk - bulgotanie czy raczej powtarzający się rytmicznie chlupot, jakby ktoś
mieszał wielką łyżką w ogromnym garnku. Ostrożnie posunął się do przodu. Dźwięk narastał. Woda wyraźnie ocieplała się, chociaż
Taratura pochłonięty tajemniczymi dźwiękami nie od razu zwrócił na to uwagę. „Ciepła woda, to bardzo dobra rzecz - uspokajał się
w duchu. - Zużyjemy mniej tlenu!” Ale tak z ręką na sercu, spokój nie nadchodził i w miarę narastania dźwięku inspektor niepokoił się
coraz bardziej. „Wciągnie do jakiejś pompy i potnie na kawałki! - pomyślał i spojrzał do tyłu. - Nie trzeba było jednak brać ze sobą
Susie...”
Na szczęście o parę metrów dalej rura skończyła się. Taratura poczuł, że ściany odsunęły się w bok, a dźwięki raptownie zmieniły
ton. Nie było też śliskiego zagłębienia pod nogami. Popłynął wolniutko do góry. Wiedział, że Susie z Chesterem również się wznoszą,
ale ich nie słyszał: wszystko zagłuszył syk i chlupot. Wynurzył się pierwszy. Otaczała go ciemność. W dole niebieszczała latarka Freda.
Oto i on. Susie też już jest. Promień latarki uniesionej nad wodą oparł się o szarą betonową ścianę.
Chester zatoczył wolno łuk promieniem latarki.
Znajdowali się w okrągłej sali o promieniu około pięciu metrów, z kopulastym stropem uniesionym dosyć wysoko nad wodą.
Wypluli ustniki. Powietrze było zatęchłe i nieświeże. Widocznie ten dzwon powietrzny był rzadko wentylowany. Niemal całą objętość
sali wypełniały rury zwisające z kopulastego stropu. Nie były grubsze od zwykłych wodociągowych, ale sterczały gęsto obok siebie
jak pędy w bambusowych zaroślach. Taratura chciał przytrzymać się jednej z nich i natychmiast cofnął rękę: przewód był gorący.
W przeciwległym końcu sali znajdowało się koło łopatkowe, całkiem podobne do tych, jakie instalowano na starych rzecznych
parowcach. Pozieleniałe końce jego wielkich, nie mniejszych od drzwi łopat obracały się wolno i z ciężkim chlupotem przepychały
wodę między częstokołem rur.
- Zrozumieliście? - zapytał szeptem Taratura.
- Wymiennik ciepła - odparł również szeptem Chester. - Woda cyrkuluje i ochładza te rury. Znajdujemy się wewnątrz czegoś
w rodzaju gigantycznej chłodnicy samochodowej.
- Patrzcie! - przerwała mu Susie i pokazała na ścianę nad ich głowami.
Spojrzeli w górę. Chester poświecił. Nad wodą wisiał metalowy pomost. Z wody prowadziła na balkonik metalowa drabinka, a na
wprost niej, w szarej betonowej ścianie, odcinał się wyraźnie ciemny prostokąt drzwi.
Taratura bez słowa podpłynął do drabinki i wdrapał się na pomost. Susie poszła za jego przykładem i usiadła na zwiniętej w rulon
płachcie brezentu, którą ktoś, chyba przez zapomnienie, zostawił na balkoniku. Dla Chestera zabrakło już miejsca, stanął więc na
drabince i oświetlił drzwi latarką.
- A nie mówiłem?! - triumfował Taratura. - Jest kuchenne wejście!
- Cicho! - przerwała mu Susie. - Słuchajcie...
- Uwaga, tu główna dyspozytornia! - rozległ się za drzwiami suchy, beznamiętny głos. Głos był słaby, dobiegał skądś z daleka, ale
wszyscy dokładnie rozumieli każde słowo. - Podaję program dehermetyzacji. Obniżenie ciśnienia do końcowej wartości siedmiu
atmosfer w Bloku M rozpocząć dopiero po zatrzymaniu centralnej pompy!
Głos umilkł.
- Wszystko jasne - szepnął Taratura. - To właśnie są drzwi, których szukaliśmy. Pytanie tylko, jak je otworzyć.
Nie było żadnych klamek ani uchwytów.
- Drzwi otwierają się od wewnątrz i w naszym kierunku - powiedział Chester.
- Skąd pan wie? - zapytała Susie.
- W tej komorze panuje nadciśnienie - szepnął Chester. - Jesteśmy przecież grubo poniżej poziomu morza. A więc przed otwarciem
drzwi należy wyrównać ciśnienie zewnętrzne i wewnętrzne.
- Chyba masz rację - zgodził się Taratura. - Może szukać innych drzwi?
- Wracajmy do domu - poprosiła nieśmiało Susie.
- Poczekaj mała - przerwał jej Taratura. - Wiemy mniej więcej, o co chodzi. Widzicie sami, że nie ma tu niczego strasznego. -
Przyjrzał się uważnie brezentowi, na którym siedziała dziewczyna. - Sprawa jest prosta jak obręcz!
I Taratura w kilku słowach wyłożył swój plan: gdyby zatkać brezentem otwór, przez który wpłynęli i przez który wypływała
podgrzana woda, ruch tej wody w istocie ustanie, chłodnica przegrzeje się, a wtedy jego zdaniem drzwi łatwo się otworzą.
Brezentowy plaster założyli bez trudu i wrócili na pomost. Prąd wytwarzany przez koło łopatkowe utrzymał płachtę na wylocie
rury. Poziom wody w komorze podniósł się nieznacznie. Chester zgasił latarkę. Znów siedział na drabince. Taratura szeptał z Susie na
balkoniku i co chwila prosił Freda, aby zanurzył nogę w wodzie i sprawdził, czy bardzo się nagrzała.
Woda grzała się dosyć wolno, lecz systematycznie. Po jakichś trzydziestu minutach powietrze miało, zdaniem Chestera, już około
pięćdziesięciu stopni. Było duszno, ale jeszcze znośnie.
Nagle za drzwiami rozległ się znajomy już, suchy głos automatu:
- Uwaga, tu dyspozytornia. Przegrzał się drugi obwód reaktora. Posterunek 73! Obniżyć temperaturę!
- Aha! - wykrzyknął Taratura. - Nareszcie doszło!
W tej samej chwili zmieniło się natężenie dźwięków w komorze. Chester zapalił latarkę i w jej świetle zobaczyli, że koło zaczęło
się obracać znacznie szybciej. Powierzchnia wody pokryła się drobnymi falami, a bryzgi ukropu docierały do nóg Freda.
- Wszystko idzie zgodnie z planem - powiedział Chester. - Zwiększyli obroty koła, aby spowodować szybszy przepływ wody
i intensywniejsze chłodzenie, ale jeżeli brezent wytrzyma, nic z tego nie wyjdzie... Ale słuchaj - zwrócił się do Taratury. - O jednym nie
pomyśleliśmy. Drzwi otwierają się w naszą stronę, więc jeśli ktokolwiek tu wejdzie, będziemy musieli skakać we wrzątek.
Susie żałośnie pisnęła.
Taratura milczał przez chwilę. Potem powiedział:
- Zrobimy tak. Kiedy drzwi zaczną się otwierać, Susie stanie za nimi, a ja zatroszczę się o to, aby nie otworzyły się zbyt szeroko.
Ty, Fred, na wszelki wypadek...
- Uwaga, mówi centralna dyspozytornia - przerwał Taraturze głos za drzwiami. - Natychmiast usunąć przegrzanie drugiego obwodu
reaktora!
- No, teraz zjawią się goście - powiedział Chester. - Ale spotkanie może być gorące - dorzucił, wycierając pot z czoła. - Słuchaj -
pociągnął Taraturę za nogę - a jeśli zwali się tu cała brygada remontowa, tak z dziesięciu chłopa, co wtedy?
- Powrzucamy wszystkich do ukropu i pójdziemy na górę - odparł dziarsko Taratura.
- Cicho - syknęła Susie.
Nad głowami coś szczęknęło, rozległo się skrzypienie, odgłosy jakiegoś ruchu, znów szczęk i wreszcie syk. Taratura zaczął zrywać
wodoszczelną torebkę ze swego pistoletu.
Potem dobiegł ich łomot ciężkich kroków nad głowami: ktoś schodził ku drzwiom.
- To chyba oni - szepnął Taratura do ucha Susie.
Skrzypnęły rygle zamka i drzwi drgnęły, ukazując wąskie pasemko światła.
- Ale tu łaźnia, niech mnie diabli - rozległ się spokojny, niemal senny głos. W tej samej chwili Taratura wyłonił się zza drzwi
i przystawił lufę do piersi mówiącego.
- Mam uprzejmą prośbę - powiedział cicho inspektor. - Chciałbym się nieco osuszyć i napić czegoś zimnego!
Później, wspominając ten epizod, Taratura i Chester za każdym razem mówili, że wszystkie ich plany opierające się na zaskoczeniu
wzięły w łeb już w chwili spotkania z nieznajomym. Mężczyzna nie okazał cienia strachu czy paniki i kompletnie zdetonował całą
trójkę, odpowiadając na żądanie Taratury tak spokojnym tonem, jakby nie tylko spodziewał się znaleźć w chłodnicy człowieka
z pistoletem, ale był pewien, że ten człowiek czeka na niego.
- Na górze mam syfon zimnej wody - powiedział nie spojrzawszy nawet na pistolet. - Ale musisz trochę poczekać, dowiem się
najpierw, dlaczego tu wszystko grzeje.
Taratura rozdziawił usta. Takiej reakcji nie oczekiwał. Nieznajomy spokojnie odsunął pistolet i próbował szerzej otworzyć drzwi.
- Ostrożnie, tam jest dziewczyna! - wyjąkał Taratura.
- Aha! - powiedział nieznajomy. - Rozumiem. - Zajrzał za drzwi. - Chodź tutaj, czego tam będziesz stała - i przepuścił Susie do
śluzy.
Zdezorientowany Chester poruszył się na swojej drabince.
- Dużo was tutaj! - powiedział konserwator takim tonem, jakby zobaczył mrówki na szklanym spodku. - No dobra, ale dlaczego
grzeje? - zapytał sarn siebie.
- Uwaga, mówi dyspozytornia! Stan awaryjny drugiego obwodu chłodzenia reaktora! - rozległo się gdzieś z góry, ale znacznie
głośniej niż zza zamkniętych drzwi. - Posterunek 73 natychmiast zamelduje, co się tam dzieje. Czy posterunek 73 słyszy mnie?
- Słyszę, słyszę - odburknął nieznajomy. - Ale dlaczego się grzeje?
- To my zatkaliśmy tę rurę - powiedział zmieszany Chester.
- Czym? - zapytał konserwator. - Brezentem?
- Tak - odparł Fred. - Niech pan patrzy... - Szarpnął sznurek, wyciągnął mokrą, parującą płachtę i wrzątek ze świstem popłynął
odetkaną rurą.
- Mieliście rację, żeście zatkali - powiedział obojętnie konserwator. - Dawno już trzeba było zatkać, żeby im tam wszystko diabli
wzięli.
Dopiero wTtedy Chester przyjrzał mu się uważniej. Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat, był dosyć tęgi i długoręki. Miał na
sobie kombinezon, czysty, ale wymięty, jakby psu z gardła wyciągnął i spraną niebieską koszulę. Jego twarz z opuchniętymi powiekami
przypominała twarz człowieka, którego dopiero co wyrwano ze snu. Zresztą po oczach można było poznać, że istotnie niedawno się
obudził.
- Troje was tu? - zapytał konserwator. - Czy więcej? - I nie czekając na odpowiedź zwrócił się do Chestera: - Rzuć brezent na
drabinkę i chodźmy na górę. Gorąco!
Taratura ze swoim pistoletem, a za nim Susie i Chester zaczęli wdrapywać się po klamrach do góry. Konserwator zamknął drzwi,
zaryglował je i krzyknął do Taratury:
- Tam przy pokrywie jest czerwony guzik. Naciśnij go i odkręcaj rygiel!
Świst powietrza i ból w uszach powiedziały Chesterowi, że ciśnienie w śluzie wyrównuje się z atmosferycznym. Potem na górze
coś szczęknęło, zaskrzypiało i zrobiło się znacznie jaśniej. Taratura otworzył pokrywę włazu. Ostrożnie wysunął się na zewnątrz,
trzymając w pogotowiu pistolet. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, były zielone oczy, niespokojne i złe, które patrzyły wprost na niego:
na krześle obok pulpitu siedział kot. Inspektor rozejrzał się dokoła. To był niewielki, bardzo czysty, okrągły pokój. Pośrodku stał pulpit
ze zwykłymi, nie wyróżniającymi się niczym skalami, tarczami przyrządów, przyciskami i pokrętłami. Dwa obrotowe krzesła, malutka
szafka i nic więcej. Ściany wyłożone kremowym plastykiem, lampy ukryte w suficie. Słowem, żadnych luksusów.
Zaraz po Taraturze wdrapała się Susie, później Chester i wreszcie konserwator. Zdjęli aąualungi i oparli je o ścianę. Taratura
obszedł pulpit z pistoletem w ręku, zostawiając mokre ślady na plastyku. Wyglądał teraz bardzo głupio w kąpielówkach i z bronią
gotową do strzału, ale też nie miał gdzie schować pistoletu. Z całej trójki kapało, na podłodze potworzyły się kałuże wody
i pomieszczenie nabrało niechlujnego wyglądu. Kot ze wstrętem spoglądał na mokrych ludzi.
- Nie ma pan czegoś do wytarcia się? - zapytała nieśmiało Susie.
- Mam - odparł konserwator i wyjął z szafki ręcznik, niezbyt wprawdzie świeży, ale względnie czysty.
Susie zaczęła wyciskać włosy. Chester pomyślał, że teraz, kiedy po tylu denerwujących przygodach osiągnęli wreszcie upragniony
cel, nikt nie wie, co dalej robić. Wszyscy oczekiwali bójki, pogoni, strzelaniny, a znaleźli się w jakimś spokojnym pawilonie
kąpielowym.
- No cóż - powiedział Fred, przestępując z nogi na nogę - pozwoli pan, że się przedstawię - wyciągnął rękę do konserwatora - Fred
Chester jestem.
- Bardzo mi miło. Walter Schiess - mruknął konserwator.
Susie dygnęła. Taratura przełożył pistolet do lewej ręki i też się przedstawił. Wszyscy przez chwilę milczeli. Schiess podszedł do
pulpitu i długo wpatrywał się w jakąś skalę.
- W porządku - powiedział ni to do siebie, ni to do kota, ale w każdym razie nie do gości. - Spadła.
- Temperatura? - zapytał Chester.
- Aha - odparł Schiess.
Znów milczeli przez chwilę.
- A gdzie my się właściwie znajdujemy? - zapytał Taratura z udaną swobodą.
- Posterunek 73 - spokojnie odpowiedział Schiess.
- Uwaga, mówi główna dyspozytornia - odezwał się głośnik. - Posterunek 73 zamelduje przyczynę przegrzania!
Schiess podszedł leniwie do pulpitu. Nie wyglądał na zaniepokojonego, chociaż czuło się, że nie chce mu się meldować.
- Mówi posterunek 73 - powiedział głucho. - Przegrzanie nastąpiło wskutek zatkania rurociągu odprowadzającego.
- Jakiego znów zatkania?! - zdenerwował się głośnik. - Czym wasz rurociąg mógł się zatkać?
- Brezentem - odparł Schiess i zamilkł.
- Jak półtorametrowa rura mogła zatkać się brezentem? - dziwił się głośnik, - A może pan umyślnie ją zatkał?
- Ja nie zatykałem - powiedział Schiess.
- A kto zatykał?
- Dwóch chłopaków i dziewuszka - powiedział Schiess.
- Jakie chłopaki? Jaka dziewuszka? Skąd pan wie? - denerwował się dyspozytor.
- Wiem - powiedział Schiess i znów zamilkł.
Taratura kurczowo ściskał pistolet i nie wiedział, co robić. Chestera ta szczerość zupełnie oszołomiła. Susie poczuła, że zaraz
upadnie, i osunęła się na krzesło zajęte przez kota. Rozległ się głośny, ochrypły wrzask.
- Kto u was tak wyje? - zapytała główna dyspozytornia.
- Ivan - odparł Schiess.
- Jaki znów Ivan? Co za Ivan?! - teraz głośnik już wrzeszczał.
- Kot - wyjaśnił Schiess.
- Dom wariatów! - po tych słowach głośnik szczęknął i główna dyspozytornia wyłączyła się.
- Dlaczego pan... - zaczął Taratura, ale Schiess przerwał mu:
- A niech ich diabli porwą! - powiedział z pasją. - Niepotrzebnie wyciągnęliśmy płachtę, lepiej, żeby to ich całe paskudztwo
rozleciało się na kawałki!
- Jakie paskudztwo? - ostrożnie zapytał Chester.
- Całe. I duża kopuła też.
- A co to za duża kopuła? - pytał nadal Chester.
- No, taka kopuła... Długo by mówić - powiedział Schiess. Było oczywiste, że nie chodzi mu o zachowanie tajemnicy, tylko po
prostu nie chce mu się języka strzępić.
- A co tu się w ogóle dzieje? - Taratura postanowił wziąć byka za rogi.
- Gdzie? - nie pojął Schiess.
- W” strefie - powiedział Chester.
- Diabelne paskudztwa, ale najważniejsze, że ja, stary dureń, pomagam im robić siniawców. - Schiess smutnie pokiwał głową.
- Jakich „siniawców”? - zapytał Chester.
- No jak by tu powiedzieć... - Schiess rozłożył ręce. - Siniawce to siniawce.
- To są ludzie? - wtrącił Taratura.
- Jacy tam, u diabła, ludzie! - zdenerwował się Schiess. - Nie, niepotrzebnie wyciągnęliśmy ten brezent. Trzeba było skończyć
z tym całym interesem.
- Ile ludzi pracuje w strefie? - zapytał Taratura.
- Około trzydziestu. A może czterdziestu. A możliwe też, że cztery tysiące.
- Nie wie pan przypadkiem, gdzie jest nasz kolega, który trafił tu wczoraj? - zapytał Chester.
- Siedzi w gabinecie tego diabła - powiedział Schiess.
- Jakiego diabła? - pytał dalej Chester.
- Dinst.
- To daleko? - spytał Taratura.
- Nie bardzo.
- Można sią tam dostać?
- Można. Przez główną dyspozytornię. Ale tam są strażnicy. Trzech ludzi.
- A gdzie reszta?
- Na górze. Jakichś dziesięciu w Lafizie...
- Co to jest Lafiz? - zapytał Chester.
- Laboratorium Chirurgii i Fizjologii. Albo fizjologii i chirurgii, diabli wiedzą... A po jakiego diabła wy mnie tu przesłuchujecie? -
oburzył się nagle Schiess. - Jeżeli chcecie wysadzić w powietrze całą tę ich diabelną strefę, to wam pomogę, ale przesłuchiwać się nie
pozwolę!
- Ależ, drogi panie - powiedziała Susie - pan tak ciekawie opowiada!...
- To co innego - uspokoił się Schiess.
- Rozumie pan, musimy za wszelką cenę zobaczyć się z naszym kolegą - powiedział Chester. - Dlatego... - wskazał ręką właz -
musieliśmy pana niepokoić.
- Rozumiem - powiedział Schiess. - Idziemy.
- Dokąd? - zapytał Taratura.
- Do waszego kumpla.
- A strażnicy?
- Masz przecież to żelastwo - Schiess wskazał pistolet. - Wystrzelaj ich i spokój!
- Strzelaniny lepiej na razie nie urządzać - zaoponował ostrożnie Chester. - Trzeba ich raczej rozbroić i może związać.
- No to wiążcie - zezwolił Schiess.
- A czym? - spytała Susie.
Chester i Taratura zaczęli bezradnie rozglądać się dokoła.
- Mam gumowe rurki - powiedział Schiess.
- Nie nadają się - powiedział Taratura.
- Może kabel? - zaproponował Schiess.
- Dawaj go tu! - ucieszył się Taratura.
- Wziąć kombinerki? - zapytał konserwator wyjmując z szafki motek kabla.
- Weź - powiedział Taratura.
- Trzeba wziąć kombinerki - przytaknął Schiess. - W dyspozytorni mają mikrofon do rozmów z górą.
- A jak dostać się na górę? - zainteresował się Chester.
- Są dwie windy - odparł Schiess.
- Można je wyłączyć? - zapytał Chester.
- W dyspozytorni bez kłopotu - powiedział Schiess.
- Doskonale! - wykrzyknął Taratura. - Zrobimy tak. Ja ich przytrzymam, Susie i Fred będą wiązać, a ty - zwrócił się do Schiessa -
wyłączysz obie windy i przetniesz łączność z górą.
- To dla mnie żaden problem - powiedział Schiess.
- Susie - powiedział Taratura - ty rozpoczniesz atak psychologiczny...
14
ULTIMATUM
- No więc - powiedziała Dina Dinst - mamy co do pana szereg wątpliwości i póki nie rozstrzygniemy ich, będzie pan musiał
korzystać z naszej gościnności. Zresztą nie wykluczam, że pan sam zechce nam pomóc i wtedy będzie po kłopocie. Pojmuje pan, o czym
mówię?
-’ Staram się - powiedział Hard.
- Doskonale. Swoje wątpliwości wyłożę w „tej kolejności, w jakiej mi się nasuwały, przy czym pozwolę sobie na pełną szczerość.
(„Niby dlaczego nie? - pomyślał Hard. - Wilk też był szczery wobec owieczki, którą potem zjadł!”). Po pierwsze, drogi panie, pańska
wizyta nie została, wbrew instrukcji, zapowiedziana osobną depeszą. Po drugie nie zatrzymał się pan w tym hotelu, w którym mają
obowiązek zatrzymywać się nasi ludzie. Po trzecie nie znał pan hasła, chociaż miał pan ze sobą ręczniki ze znakami. Tylko dzięki
przypadkowi nasi agenci natknęli się na pana i dostarczyli tutaj. Zresztą bardzo ubawili się tym bezsensownym krzyżem, ale to tylko
tak, na marginesie. Po czwarte, znajdując się na terenie strefy, powinien pan na pierwsze żądanie każdego z tutejszych wymienić swoje
nazwisko, nie istnieje bowiem instrukcja, która by tego zakazywała. Po piąte nasza filia w New City już odpowiedziała na pytanie
w tej sprawie i zawiadomiła nas, że co do Mike’a Chestera nie zaszła żadna pomyłka i że nikomu nie polecono dostarczyć go
z powrotem. Po szóste, mój miły, nie znając elementarnych prawideł wykazuje pan jednocześnie orientację w takich sprawach, które
ukrywamy nie tylko przed szeregowymi, ale i przed starszymi agentami. Wspomniał pan o kodzie, o którego istnieniu wie tylko szef, ja
i dwóch naszych najwierniejszych ludzi. Ogarnia pan?
Hard nie odpowiedział.
- Ale to jeszcze nie wszystko. Pańskie pojawienie się na wyspie zbiegło się z pewnymi nieprzyjemnymi dla nas wydarzeniami.
Dziewczynka, która powinna przylecieć tym samolotem co i pan - co za dziwny przypadek! - nie przyleciała i nie została nam
przekazana. W gazetach już zamieszczono idylliczne zdjęcie: dziecko w ramionach uszczęśliwionej matki. Głupcy, czyż na tym polega
szczęście? Policja podała nazwiska dwóch kidnaperów, którzy jakoby porwali dziewczynkę. Sprawdzimy, w jaki sposób kidnaperom
udało się przechwycić ją z rąk naszych agentów. Ale nie tylko o to chodzi. Gorzej, że agent, który miał towarzyszyć dziewczynce, znikł!
Poza tym zniknęło jeszcze trzech naszych, ludzi uczestniczących w tej operacji. I proszę sobie wyobrazić, że w takim trudnym
momencie zjawia się pan! Powtarzam: bez zaawizowania, bez znajomości hasła, bez nazwiska, z wymyśloną wersją... Wystarczy? Czy
też mało panu tego?
Trudno było odmówić jej logiki.
- W ten sposób - kontynuowała Dina Dinst - dochodzę do wniosku, że nie jest pan tym, za kogo się pan podaje.
- Racja! - zgodził się nieoczekiwanie Hard.
- Szybkie przyznanie się czyni panu zaszczyt - uśmiechnęła się Dina Dinst. - Kim więc pan jest? Czego pan chce? Mam nadzieję, że
dojdziemy do porozumienia.
Hard wstał i ręka Diny Dinst gwałtownie opuściła kieszonkę. Lufa malutkiego pistoleciku spojrzała zimno na komisarza.
- Lubię spacerować po pokoju - powiedział uspokajająco Hard. - Proszę nie straszyć mnie i siebie tą zabawką. Lepiej trochę sobie
pofantazjujmy. Czy nie mogę być agentem konkurującej firmy, która stara się poznać niektóre wasze sekrety?
- Nie mamy i nie możemy mieć konkurentów - powiedziała Dina Dinst nadal celując z pistoletu.
- Przypuśćmy. A co pani powie, jeśli jestem specjalnym wysłannikiem szefa, któremu poruczono skontrolować waszą czujność?
Dina Dinst drgnęła i zmrużyła oczy. Zawahała się.
- No i zaraz powiem coś takiego - mówił dalej Hard - coś takiego, co będzie ważniejsze od wszystkich waszych haseł i zrozumie
pani, że nie tylko jestem silniejszy, ale i starszy rangą. Co pani na to?
Komisarz niemal fizycznie czuł, jak inicjatywa przechodzi w jego ręce. Kobieta milczała: ani słowa odpowiedzi, tylko
oczekiwanie. Obie ręce spoczęły już na kolanach, palce splotły się...
- Ale sprawa jest jeszcze poważniejsza, szanowna Dino Dinst, niż może to sobie pani wyobrazić. - Hard zrobił pauzę
i przespacerował się z kąta w kąt. - Nie jestem pracownikiem konkurencyjnej firmy ani przedstawicielem szefa. Nie jestem nawet
agentem obcego wywiadu. Jestem człowiekiem bardzo dla pani niebezpiecznym, madame. Dla szefa również. Dla całej waszej firmy.
Nazywam się Hard. Komisarz policji David Hard, do usług!
Skłonił się.
Dina Dinst nie uczyniła najmniejszego ruchu, nie drgnął jej ani jeden mięsień. „To się nazywa opanowanie! - pomyślał Hard
z uznaniem. - Jeśli wrócę stąd cały i zdrów, dobiorę sobie do współpracy same kobiety!” Jej reakcja całkowicie zadowoliła
komisarza, potwierdziła jego pewne domysły. To była reakcja człowieka odważnego, ale wroga. A skoro Dina Dinst jest wrogiem
funkcjonariusza policji, to znaczy, że reprezentuje nie organizację państwową, działającą za wiedzą rządu, ale prywatny interes.
Byłoby gorzej, gdyby kobieta nagle roześmiała mu sią w nos, dając do zrozumienia, że woli mieć do czynienia z własną policją niż
na przykład z obcym wywiadem. Ba!a się Harda, chociaż nie okazywała tego po sobie.
- A więc miła pani, proszę zapamiętać: nie jestem prywatnym detektywem i kiedy wkraczam, dzieje się to za wiedzą władz.
Pojmuje pani? O tym, że tu jestem, wiedzą tam doskonale. - Komisarz pokazał palcem na sufit. - Jeśli do określonego dnia i godziny nie
będzie ode mnie wieści, maszyna pójdzie w ruch i zjawią się tu nowi goście, którzy doskonale znają drogę. Krótko mówiąc, radzę się
pospieszyć. Przede wszystkim proszę zapoznać mnie z tym, co dzieje się w waszej „strefie”, a potem przedstawić szefowi. Tak to
wygląda.
Przy ostatnich słowach Hard odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi.
- Proszę usiąść! - rozkazała nagle Dina Dinst.
Komisarz zatrzymał się i spojrzał na nią.
- Powtarzam, niech pan usiądzie! - Kobieta znów miała pistolet w ręku.
- Niech pani nie robi głupstw - powiedział spokojnie Hard nadal stojąc. - Jestem tu służbowo.
- Mimo to proszę usiąść!
Była nieubłagana i komisarz zrozumiał, że wystarczy jeszcze jeden krok, a jej delikatny paluszek naciśnie spust broni.
- Chce mi pan zagrozić fotelem elektrycznym lub komorą gazową? - rzuciła pogardliwie Dina Dinst. - Człowiek, który zajmuje się
tym, czym ja się zajmuję, nie boi się już niczego. Proszę to zapamiętać, komisarzu Hard! I usiąść. Nie mogę pozwolić panu wyjść z tego
pokoju, choćby pan był samym prezydentem. Ale pod pewnymi względami ma pan rację. I dlatego zostanie pan przedstawiony.
- Szefowi?
- Możliwe.
15
KOPUŁA
Atak na główną dyspozytornię zasługiwał pod względem szybkości i precyzji wykonania oraz skuteczności na umieszczenie
w antologii zamachów stanu i przewrotów.
Po przejściu dwóch długich, czystych i jasnych korytarzy Schiess i półnaga trójka zatrzymali się przed drzwiami opatrzonymi
numerem 001. Cała reszta nie trwała nawet dwóch minut. Susie otworzyła drzwi i weszła do pokohju bardzo podobnego do
pomieszczenia Schiessa, tylko o wiele większego. Wszystkiego też było tu więcej: więcej wskaźników i pokręteł na większym
pulpicie, szafa i sześć obrotowych krzeseł zamiast małej szafki i dwóch krzesełek. Za to kota nie było. Przy pulpicie siedział
sympatyczny młody człowiek w granatowym kombinezonie i niebieskiej koszuli. Pod ścianą dwóch facetów w mundurach strażników
siedziało przy stoliku i grało w domino. Nikogo więcej nie było w dyspozytorni.
Weszła więc Susie w swoim czarno-żółtym kostiumie kąpielowym z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, potrząsnęła mokrymi,
złocistymi lokami i bez pośpiechu ruszyła w stronę pulpitu. Strażnicy zdębieli nad swoimi pionkami, wytrzeszczyli oczy i otwarli usta
ze zdumienia. Susie podeszła do pulpitu, wzięła ręcznik i zaczęła flegmatycznie owijać nim główkę mikrofonu sterczącego na cienkim
pręcie. A wszyscy patrzyli na to i milczeli. Dopiero kiedy Susie nawinęła cały ręcznik, młody człowiek przełknął ślinę i wykrztusił:
- Eee... przepraszam, a co pani właściwie...
- Wstać! - Tara tura z pistoletm w ręku już był w pokoju. - Ręce do góry! Wszyscy twarzą do ściany! Szybko!
I wszyscy wstali, podnieśli ręce i obrócili się twarzami do ściany. W całkowitym milczeniu. Chester rzucił zwój kabla na podłogę,
podbiegł do strażników i wyciągnął im z pochew pistolety.
- Tamto też zabierz - powiedział Taratura i kiwnął w stronę drzwi. Stały tam dwa automaty.
- W’diabły! - Z tymi słowami Schiess przeciął kilka kabli na pulpicie. - I żeby żaden diabeł nie zjechał do tego piekła! - Wyłączył
zasilanie wind. - W porządku - powiedział. A teraz trzeba wysadzić w powietrze całą resztę. Słuchajcie, a na diabła mamy ich wiązać?
Zamknijmy ich po prostu w akumulatorowni.
- A oni tam niczego nie zbroją?
- Mogą się napić kwasu - powiedział Schiess.
Po dalszej minucie Taratura i Chester uzbrojeni w automaty zamknęli już swoich jeńców w wypełnionej odorem kwasu komórce,
w której na regałach stały ładujące się akumulatory.
- Czysta robota - powiedział Taratura. - Idziemy do Dinst.
- Wezmę ręcznik - powiedziała Susie.
- Po co? - uśmiechnął się Taratura.
- Weź, weź - powiedział Schiess. - To mój własny ręcznik.
Chester nie mógł pozbyć się wrażenia, że znajduje się na statku. Pewnego razu redakcja tygodnika „Zwierciadło Galaktyki” wysłała
go na Bermudy, gdzie odbywał się światowy kongres pasożytów, którzy nazywali siebie członkami „Klubu bezczynnych”. Należało
napisać entuzjastyczny reportaż pod z góry ustalonym tytułem „Giganci wypoczynku” i Chester zgodził się - działo się to wkrótce po
ślubie i nie chciał, aby Linda zbyt szybko poznała wszystkie uroki ubóstwa. Płynął wtedy ogromnym liniowcem pasażerskim
z dokładnie takimi samymi korytarzami w drugiej klasie. Chester obawiał się choroby morskiej, ale statek zupełnie nie kiwał, tak samo
jak i tu. Mimo tego bezruchu wyraźnie czuł, że nie jest na lądzie: podłogi leciutko wibrowały, coś buczało i gdzieś w oddali pracowała
wielka maszyna. Tu tak samo. Początkowo nie zwracał na to uwagi, ale teraz był zupełnie pewien, że na dole pracuje jakiś ogromny
mechanizm. Był jeszcze jeden szczegół, który przypomniał Chesterowi bermudzki rejs: stroje Susie i Taratury. Tam również po
wszystkich pomieszczeniach włóczyli się półnadzy ludzie, którzy przedtem opalali się na górnym pokładzie i pluskali w basenach
kąpielowych.
Schiess zatrzymał się i szarpnął klamką drzwi.
- Zamknęły diabły! - powiedział ze złością. - A po co? Jakby w tym diabelnym podziemiu można było coś zwędzić!
- Pewnie - Taratura niezręcznie usiłował zarzucić kolejny haczyk - pewnie można ukraść siniawców.
Schiess odwrócił się.
- Siniawców? E, nie... Siniawców w żaden sposób ukraść nie można. Wszystko, tylko nie siniawców.
- Dlaczego? - spytała Susie.
- Dlatego że nie można - burknął Schiess i wszyscy zrozumieli, że niczego więcej nie powie. - No więc tu jest zamknięte. Możemy
przejść galerią D, jeśli tam nie wyłączyli wind.
Skręcili w korytarz na lewo i zaczęli wspinać się po spiralnych schodkach.
- Wiesz, co jest najgorsze? - szepnęła Susie do Taratury, kiedy pierwsi dotarli do galerii. - Będziesz się ze mnie śmiał, ale
najgorsze jest to, że żadna z moich przyjaciółek nie uwierzy nawet jednemu słowu! I będzie miała rację! Bo to nie jakiś tam piknik
w jaskini, to przecież... to... To przygoda!
- Żebyś potem nie klęła tej przygody - uśmiechnął się Taratura.
- Nigdy! - szepnęła Susie z przekonaniem. - Żałuję tylko, że nie było strzelaniny, bo bardzo głupio wyglądasz ze swoim pistoletem.
- Nie obawiaj się - uspokoił ją Taratura. - Bez tego też się nie obejdzie...
Windy w galerii były wyłączone. Schiess znów zaczął wymyślać i pewnie długo by się wściekał, gdyby nie Chester, który przerwał
mu pytaniem:
- Czy nie ma jeszcze jakiejś innej drogi?
Schiess zamyślił się.
- W ogóle to jest - powiedział wreszcie z wahaniem. - Ale lepiej tamtędy nie chodzić.
- Niebezpiecznie?
- Nie, po prostu strasznie.
- No nie - powiedział miękko Taratura. - Tak nie można. Rozmawiasz z poważnymi ludźmi.
- My się nie boimy żadnych niebezpieczeństw! - dodała odważnie Susie.
- Co tu mają do rzeczy niebezpieczeństwa? - nieoczekiwanie cichym głosem powiedział Schiess. - Gdzieś mam te wszystkie
zasmarkane niebezpieczeństwa... To jest po prostu straszne... Jeśli można tam nie chodzić, to nigdy z własnej woli nie pójdę.
- Dokąd?
- Do kopuły.
- Ale innej drogi nie ma?
- Chyba nie ma... - Schiess podrapał się po głowie. - No, uprzedziłem was. Jak chcecie, ale daję słowo, że diabelnie nie chce mi
się tam iść.
Znów zeszli na niższy poziom, przeszli pustym korytarzem i zatrzymali się przed masywnymi drzwiami z ryglem kołowym, jakie
instaluje się zwykle w schronach atomowych. Schiess obrócił kołem i pociągnął drzwi. Otwarły się z trudem. Chester chciał wejść
pierwszy, ale Taratura zatrzymał go.
- Poczekaj, Freddie - powiedział. - Trzeba jemu ustąpić miejsca - wskazał na pistolet i Chester odsunął się, chociaż Schiess ani
głosem, ani gestem nie zareagował na słowa Taratury.
Za drzwiami był niewielki bunkier i drugie drzwi, jak krople wody podobne do pierwszych. Tym razem już Taratura obrócił rygiel
i lekko pobrzękując pistoletem o metal koła, pociągnął drzwi. Pasemko niebiesko-fioletowego zmierzchu za drzwiami stawało się
coraz szersze. Po jaskrawym blasku korytarza przestrzeń za drzwiami wydała się im zupełnie ciemna, chociaż równe, martwe,
niebiesko-fioletowe światło zalewało otwierające się przed nimi pomieszczenie.
Stali u podnóża gigantycznej, przezroczystej kopuły. Trudno było określić jej rzeczywiste rozmiary. Miała pewnie u podstawy
około stu pięćdziesięciu metrów średnicy i stała w ogromnym zapadlisku utworzonym przez krater wygasłego wulkanu. W ścianach
i suficie hali otaczającej kopułę zainstalowano niebieskie lampy stwarzające przygnębiający mrok. Niedaleko od nich, z boku galerii,
na której się znajdowali, widniała płytka nisza. Połyskiwały tam jakieś światełka, tak nikłe, że dopiero po chwili można było
zorientować się, iż to lampki na pulpicie sterowniczym. Srebrzystoniebieska, przezroczysta półkula kopuły była zupełnie gładka, bez
jakichkolwiek śladów montażu.
Chester odsunął lekko rękę Taratury i pochylił się do przodu, aby przyjrzeć się lepiej zawartości kopuły. Zresztą i tak widział
wszystko doskonale.
W kopule byli błękitni ludzie.
W ich wyglądzie pozornie nie było niczego strasznego, w rysach twarzy niczego odrażającego. Po prostu byli błękitni. Ale nie
kolor skóry decydował o wrażeniu, jakie ich postacie wywołały u patrzących. Najistotniejszy był sposób, w jaki się poruszali, wyraz
ich przerażonych twarzy i to, że się nawzajem nie zauważali.
Bywają takie koszmarne sny, kiedy człowiek wolno idzie lub leci, oczekuje grożącego mu niebezpieczeństa, rozumie, iż każdy krok
zbliża go do zagłady, a jednak nie może się zatrzymać. Dławi go krzyk rozpaczy, ale krzyknąć też nie może. Kierowany niewidzialną
wolą, nie włada już sobą, swoim ciałem, swoim życiem i dlatego drży jak w febrze i oblewa się zimnym potem.
Ci błękitni ludzie poruszali się jak widma, byli jakby bezcieleśni i wydawało się, że trzeba krzyknąć, uderzyć w gong, aby zbudzili
się, zrzucili z siebie pętające ich oczarowanie i spojrzeli na siebie tak, jak patrzą ludzie.
Chester pochwycił wzrok dziewczyny, stojącej za przezroczystą ścianką najbliżej niego, i ujrzał w jej oczach zastarzałe, a jednak
pełne zdumienia przerażenie. To nie był wzrok zaszczutego zwierzęcia, przestraszonego lub szalonego człowieka. Dziewczyna nie bała
się teraz niczego konkretnego, nie lękała się żadnego realnego niebezpieczeństwa, wzrok jej był przytomny i rozumny. I to było
najstraszniejsze! Cała podłoga kopuły była pokryta ni to niebieskim piaskiem, ni to trocinami i przypominała ogromną arenę cyrkową.
Na tej pustyni nie było żadnych budynków ani namiotów, ani żadnych sprzętów ludzkich: mebli, naczyń, odzieży. Błękitni ludzie byli
osłonięci rodzajem srebrzystych płaszczy. Wielu z nich stało milcząco i samotnie. Inni przesuwali się wolno z miejsca na miejsce, bez
żadnego widocznego celu. Można było zauważyć kilka grupek, które nagle rozpadały się i rozpływały - właśnie rozpływały. Błękitni
poruszali się w ten sposób, że odpowiedniejsze było tu słowo „płynęli” niż „chodzili”. Jedna z takich grup, w pobliżu ściany kopuły,
rozpadła się i Chester dojrzał, że otaczali przedtem schludną maszynę o zwartej i jednocześnie skomplikowanej budowie. Później
zauważył więcej takich urządzeń w głębi kopuły. Były jednocześnie podobne i do modelu stacji międzyplanetarnej, i do rejestratora
kasowego. Wszyscy odchodzący od maszyn trzymali w rękach długie, cienkie, białe pasma z wyglądu bardzo podobne do papierowych
taśm i wolno je zjadali, patrząc gdzieś w przestrzeń. Chester pomyślał nagle, że wszyscy ci błękitni przypominają ożywionych
nieboszczyków.
- Mój Boże, mój Boże!
Usłyszał cichy szept i obrócił się. Susie patrzyła nieruchomymi oczyma na mieszkańców kopuły.
- Chodźmy stąd - zaproponował Schiess.
- Ilu ich tu jest? - zapytał Taratura.
- Może stu, a może dwustu - niechętnie odparł konserwator.
Chester ogarnął wzrokiem przestrzeń pod kopułą. Tak, tam musiało być około dwustu młodych kobiet i mężczyzn. Dziwne było i to,
że na ograniczonej przestrzeni przyjmowali takie pozy i tak się poruszali, iż stwarzali wzrokową iluzję całkowitej samotności. Jakby
jednego siniawca od drugiego dzieliło wiele, wiele mil. Wpatrując się w odległe figury Chester widział, że niektóre z nich poruszają
się żywiej, energiczniej, jakby pokonując w sobie ten koszmar spowolnienia. Przyjrzał im się uważniej i spostrzegł, że te szybkie istoty
są mniejsze od pozostałych. Czyżby perspektywa półkuli zamazywała skalę odległości? Czyżby ci żwawsi byli po prostu dalej od
niego?
I nagle jak grom uderzyła go straszliwa myśl: to dzieci. Pojąwszy to, Chester jak oszalały popędził pierścieniowatą galeryjką na
przeciwległą stronę kopuły.
- Dokąd? - krzyknął Taratura, ale Fred nie zrezygnował i pędził ze wszystkich sił, a pod sklepieniem ogromnej sali rozlegał się
tupot jego kroków.
Taratura rzucił się za nim. Chociaż był niezłym biegaczem, zostawał w tyle. Chester wyprzedził go o jakieś pięćdziesiąt metrów,
potem nagle zatrzymał się i runął do przodu. Rozkrzyżowanymi ramionami przywarł do niebieskiej, przezroczystej ściany.
Znieruchomiał. Z jego krtani wydarł się straszliwy, mrożący w żyłach krew okrzyk:
- Mike!!!
Hala zahuczała, ze wszystkich stron nadbiegło kraczące echo:
- Ike! Ike! Ike!
Wtedy Taratura zobaczył Mike’a. Ubrany był w taki sam srebrny płaszcz jak pozostali i stał samotnie przy skraju „areny”.
Zabarwienie skóry nie zeszpeciło mu twarzy. To był ten sam Mike, tylko że błękitny, a właściwie ciemnobłękitny. Chłopiec po prostu
stał z opuszczonymi rączkami, niczego nie widząc i nie słysząc, stał i patrzył gdzieś w przestrzeń, ponad kopułą, ponad postać ojca
z tym wyrazem spokojnego przerażenia we wzroku, który i u niego był nie do zniesienia.
Kiedy podeszła Susie z Schiessem, Chester ciągle jeszcze leżał na kopule, jakby upadł na tę niebieską ścianę z jakiejś niezmiernej
wysokości. Taratura dotknął jego ramienia.
- Wstań Freddie. Trzeba iść. Tu niczego nie zrobimy.
- Daj pistolet - powiedział głucho Chester i podniósł się. - Rozwalę ten klosz.
- Pistoletem ni diabła nie zrobisz - mruknął cicho Schiess. - Kule go nie wezmą. A zresztą nie wolno tego robić, bo ich zabijecie...
Wszystkich... W diabły...
Poszedł pierścieniowym balkonem, Susie za nim, a Taratura, wziąwszy pod ramię Chestera, na końcu. Ffed ciągle oglądał się na
Mike’a, ale dziecko stało bez ruchu z zastygłym na twarzy wyrazem przerażenia,
- Patrzcie - powiedział Schiess, kiedy podeszli do niszy z lampkami, którą Chester uznał początkowo za pulpit sterowniczy. -
Przekonajcie się sami.
To była tablica poglądowa z mnóstwem wskaźników. Pod każdym z nich widniały porządnie wykonane tabliczki, ale napisy na nich
niczego Chesterowi nie mówiły.
Płynnymi falami toczyła się po zielonym ekranie świecąca krzywa: „Poziom promieniowania w pierścieniach”. Wskaźnik
z napisem:,Pora doby” i na nim cyfry składające się ze świecących punktów: „24g l8m”. Co to za brednie - pomyślał Taratura. -
Pewnie miało być „O godz. 18 m.”?
I nagle Chester zobaczył: „Ciśnienie pod kopułą - 6 milibarów! Temperatura pod kopułą - minus 94° C! Nie mógł wymówić ani
słowa, nie mógł nawet odetchnąć. Jeśli te strzałki nie kłamały, to pod kopułą była lodowata pustka. Jak oni mogą tam żyć?!
- Chodźmy - odezwał się Schiess.
- Zostanę tutaj - powiedział Chester.
- To nie ma sensu - przekonywał go cichym głosem Taratura. - Nic nie osiągniesz, Freddie. Przynajmniej tutaj. Ale my jeszcze tu
wrócimy...
16
ZMIANA WŁADZY
- Mam nadzieję, że nie będę musiał zbyt długo czekać? - powiedział Hard, gdy Dina Dinst uznała, że ma prawo rozmawiać
z szefem. - Czasu mam, podobnie jak i pani, niewiele.
- Możliwe - odparła niejasno. - Teraz wszystko zależy od szefa. Niech się pan uzbroi w cierpliwość.
No cóż, czekać to czekać, zgodził się w duchu komisarz, chociaż prawdę mówiąc innego wyjścia nie widział.
Usiedli w przeciwległych kątach pokoju i zamilkli. Upłynęło pięć, a potem i dziesięć minut.
- Czy wolno spytać, madame - przerwał milczenie Hard - czemu nie przekaże mnie pani pod opiekę swoich ludzi, tylko sama
pilnuje? Nie ma pani nic innego do roboty?
- Jest pan zbyt sprytny i niebezpieczny.
Tak, komisarz znalazł się w niełatwej sytuacji. Coś takiego nigdy mu się jeszcze nie przydarzyło: został jeńcem ściganych przez
siebie przestępców. Ale detektyw może, bez względu na tarapaty, w jakie popadł, pocieszyć się zawsze tym, że mogłoby być jeszcze
gorzej.
Hard spojrzał znów na Dmę Dinst. Jej ręka nie ściskała już nerwowo pistoletu, ale leżała spokojnie na poręczy fotela. Dina nie
spuszczała jednak oczu z komisarza.
A może w danej sytuacji to jest jego jedynym atutem? To, że może się odprężyć, zrzucić z siebie napięcie, uwolnić mózg od
niepokojących myśli, obaw i przeczuć, otrząsnąć się ze zdenerwowania i po prostu istnieć, nawet usnąć - nieźle byłoby teraz usnąć! -
aby zachować siły konieczne w decydującym momencie, od którego zależeć będzie jego życie lub śmierć. Dinst nie ruszy się z miejsca,
był tego pewien, a jego dziwne zachowanie zmusi ją do tym większej czujności. Komisarz mimo woli uśmiechnął się do tych myśli
i stwierdził, że ten uśmiech też odgrywa niepoślednią rolę w jego ataku psychologicznym. Następnie usadowił się wygodniej w fotelu
i momentalnie usnął.
Kiedy otworzył oczy, wszystko wyglądało tak, jakby przespał zaledwie dwie minuty. Dina Dinst siedziała w tym samym miejscu,
w tej samej pozie i tylko jej oczy nieco zmętniały.
Wówczas Hard zdecydowanie i rześko wstał - sama logika podpowiadała jego wypoczętemu umysłowi takie działanie -
a następnie spojrzał machinalnie na przegub lewej ręki, gdzie niegdyś znajdował się jego zegarek, dając przez to do zrozumienia, że
jego czas upłynął. Wreszcie powiedział:
- Przepraszam panią, madame, ale będę musiał podjąć odpowiednie kroki, jeżeli...
- Co jeżeli? - spytała Dina Dinst zmęczonym, niemal obojętnym głosem.
- Jeśli pani natychmiast nie poinformuje mnie, co się tu dzieje.
Była zmęczona. Albo może ogarnęło ją zniechęcenie? Czy też zrozumiała, że teraz, kiedy do pojawienia się szefa pozostało
niewiele minut lub godzin, może sobie pozwolić na ujawnienie słabości wobec tego silnego i zdecydowanego mężczyzny? Dina Dinst
spojrzała na zegarek, coś rozważyła w duchu i powiedziała:
- Dobrze. To nawet wskazane, aby przed rozmową z szefem zapoznał się pan z tym, co tu robimy.
- Dlaczego wcześniej nie... - zaczął Hard, ale mu przerwała:
- Szef niedługo wyląduje, mamy około trzydziestu minut czasu. - Pochyliła się nad biurkiem i powiedziała do malutkiego mikrofonu
wmontowanego w jego blat: - Zechcą panowie wejść!
Otworzyły się drzwi i do pokoju weszło dwóch mężczyzn w białych kitlach. Musieli czekać już od dawna, wiedząc przy tym, po co
ich wezwano. Niestety, kiedy komisarz spał, Dina Dinst nie drzemała.
Mężczyźni powściągliwie ukłonili się Hardowi, jeden - całkowicie łysą głową, chociaż był wyraźnie młodszy od swego kolegi,
drugi - kruczoczarną fryzurą, która nieprzyjemnie kontrastowała ze starą, pomarszczoną twarzą.
- Profesor Iancs - przedstawiła Dina łysego. - Profesor Biratoncelli.
Mężczyźni jeszcze raz ukłonili się. „Co za Wersal!” - pomyślał Hard.
- Mam nadzieję, że nie muszę się panom przedstawiać. Przejdźmy od razu do rzeczy - powiedział sucho. - Interesują mnie dzieci,
które się tu znajdują.
Profesor Iancs zapytał o coś szeptem Dinę Dinst, która przyzwalająco skinęła głową. Podszedł do ściennej szafki, otworzył ją,
wyjął kasetę i sprawnie założył do przystawki stojącego w rogu telewizora. Biratoncelli skrzyżował ręce na piersi, a Dina Dinst
wskazała komisarzowi fotel.
Kino? Tego się Hard nie spodziewał. Sądził, że teraz nastąpią długie, a może krótkie, ale z pewnością ważkie słowa wyjaśnienia,
których wysłucha, a potem zacznie zadawać pytania. Informatorzy będą uchylać się od odpowiedzi, dopóki nie zjawi się szef, który
powie, że komisarz policji wie teraz wszystko i że to chyba wystarczy. A Hard powie, że gotów jest uwierzyć słowom, jeśli zobaczy
wszystko na własne oczy. I dopiero wtedy zaczną się prawdziwe komplikacje - riposty i uniki, gra na zwłokę i wykręty - i to będzie
trwać w nieskończoność. A tu masz: patrz i podziwiaj!
Zaskakująca, nawet groźna w swej tajemniczości szczerość.
Ale co też oni chcą pokazać Hardowi? Może po prostu jakiś western, albo ostatnią kasową komedię? Może tylko to pokaz dla
zabicia czasu. Powiedzą potem, że to było konieczne jako przygotowanie psychologiczne do poważnej rozmowy z komisarzem?
Ekran pojaśniał,
Hard usiadł i zapalił papierosa.
I zaraz po pierwszych kadrach, ukazujących w znakomitych kolorach mieszkańców kopuły, zrobiło mu się słabo od tych
pływających kroków, papierowych taśm, które błękitni pochłaniali wolno i obojętnie, od ich zastygłych w przerażeniu spojrzeń, od
błękitu ich ciał, fiołkowego piasku, rozpaczliwych póz, od całego tego koszmarnego widzenia, którego sensu nie pojmował, ale jasno
wyczuwał jego okropną, nieludzką treść.
- Wystarczy! - Hard nie potrafił już opanować się.
Ekran - zgasł. Komisarz siedział w fotelu z twarzą zasłoniętą dłońmi. Profesorowie patrzyli na niego z mrożącą obojętnością.
- Sens? - wykrztusił z trudem komisarz.
Milczeli.
- Pytam o sens! - niemal krzyknął Hard. - Pokazaliście mi dzieci?! Tym się zajmujecie?! Dlaczego oni są niebiescy? Dlaczego tak
jedzą? I tak chodzą? Patrzą w ten sposób?! Co to wszystko znaczy?
- Przede wszystkim - zaczął z godnością profesor Iancs - przed wysłuchaniem odpowiedzi na te pytania proszę nas zbyt pochopnie
nie uważać za przestępców. Jesteśmy uczonymi i...
- Nie mogą! - przerwał mu Hard. - Nie mogę was traktować inaczej, już samo bowiem porywanie dzieci jest przestępstwem
i świadczy o zbrodniczych zamysłach! I nie targujcie się, panowie! Nawet jeśli kradliście dzieci do...
- Panie Hard - wtrąciła się Dina - nie warto wygłaszać mowy oskarżycielskiej. Trochę realizmu: nie jesteśmy podsądnymi, a pan
nie jest już komisarzem policji.
- Kim więc jestem?
- Naszym jeńcem - cynicznie powiedziała Dinst. - Może pan znów stać się komisarzem policji w jednym tylko wypadku: jeśli
zrozumie pan nasze pobudki i przejdzie pan na naszą stronę. W przeciwnym razłe...
Nagle umilkła, jakby się zakrztusiła, a Hard patrząc na nią zrozumiał, że za jego plecami wydarzyło się coś takiego, co zmusiło
Dinę Dinst do milczenia. Profesor Iancs wolno cofnął się do tyłu, a Biratoncelli, ulegając jakiejś sile, zaczął podnosić ręce do góry.
Komisarz szóstym zmysłem ocenił sytuację i nie odwrócił się, ale przeciwnie, zbliżył do Diny Dinst i powiedział sucho:
- Ręce na stół. Nie ruszać się. Dobrze. Potem pochylił się, wyjął z jej kićszeni browning i dopiero wtedy odwrócił głowę.
W otwartych na oścież drzwiach pokoju stali niemal nadzy Chester, Taratura i dziewczyna, którą Hard gdzieś widział, ale nie mógł
sobie przypomnieć gdzie.
- W samą porę - powiedział rzeczowym tonem, jakby interwencja jego przyjaciół była z góry zaplanowana i nareszcie doszła do
skutku.
- Widzieliśmy Mike’a! - powiedział Chester. - On jest tam, pod kopułą.
- Spokojnie, Freddie, spokojnie - powiedział cicho Hard. - Jeszcze nie wszytko stracone.
Taratura ręką wolną od pistoletu zrewidował szybko kieszenie profesorów.
- Siadajcie, panowie! - powiedział Hard. - Inspektorze, niech pan uważnie obserwuje tę osóbkę i w razie czego natychmiast
interweniuje. Niech pan jej nie pozwala niczego dotykać! Tutaj jest pełno mikrofonów, guzików, klawiszy i diabli jeszcze wiedzą
czego.
- Schiess! - zawołał Taratura i dopiero wtedy wsunął się jakoś bokiem konserwator, starając się nie patrzeć w oczy Diny Dinst,
jakby obawiał się hipnozy. - Zechce pan z łaski swojej zapewnić nam spokój.
- Uch, diabeł! - burknął Schiess, wyraźnie adresując to do Diny Dinst, ale nadal nie patrząc na nią. - Niech to diabli porwą!
Z tymi słowami nie ukrywając zadowolenia, starannie, z wielką znajomością rzeczy, przeciął kombinerkami przewody pod
biurkiem Diny Dinst, w lampie stojącej, gdzieś w kącie pokoju i koło drzwi, a później powiedział: „Aha, o mało nie zapomniałem!”
i zerwał kabelek z poręczy fotela, na którym już siedziała Susie.
Komisarz obserwował poczynania Schiessa niczego nie rozumiejąc, ale Taratura spojrzał na niego wymownie, co oznaczało: niech
się pan nie denerwuje, to nasz człowiek, tak trzeba. Dinst również patrzyła na konserwatora, a jej twarz nie wyrażała niczego poza
obrzydzeniem.
- Siadajcie, siadajcie, panowie! - powtórzył Hard, ponieważ Iancs i Biratoncelli nadal jeszcze stali. - Teraz, wydaje mi się, będzie
panom łatwiej mówić, a mnie łatwiej was zrozumieć. Madame - przeniósł wzrok na Dinę Dinst - czy szef zjawi się z asystą? - Dina
Dinst milczała. - Straciła pani mowę? Taratura, co pan proponuje?
- To proste - powiedział nagle Schiess. - Wsadźmy ich wszystkich do akumulatorowni! Niech ich diabli!
- Te drzwi zamykają się? - zapytał Taratura.
- Te? - powiedział Schiess. - Diabli wiedzą! Pewnie można zamknąć.
Zaczął manipulować przy zamku.
- No więc, panowie, teraz gotów jestem was wysłuchać - powiedział Hard. - Przede wszystkim, co robiliście z dziećmi i w jakim
celu?
Profesorowie prawdopodobnie jeszcze oceniali nową sytuację. Biratoncelli wprawdzie już otwierał usta, aby odpowiedzieć
Hardowi, ale Iancs powstrzymał go krótkim gestem.
- Madame - zwrócił się do Diny Dinst. - Czy pozwała nam pani mówić?
- Ja pozwalam! - wyskandował komisarz. - I nie tylko pozwalam, ale wręcz rozkazuję! Od tej pory wykonujecie tylko moje
polecenia. Czas już to zrozumieć, moi panowie!
Dina Dinst znów się nie odezwała. Biratoncelli ostrożnie kaszlnął.
- Przepraszam, komisarzu, ale jesteśmy tylko uczonymi, dano nam do rozwiązania problem i myśmy go rozwiązali...
Jaki?
- Najpierw, panie komisarzu, próbowaliśmy metodami mikrochirurgii zmienić strukturę genów, ale problem okazał się niezwykle
trudny, mogę wytłumaczyć dlaczego... - zrobił pauzę oczekując na pytanie Harda, a gdy go nie usłyszał, kontynuował po chwili: -
Krótko mówiąc, profesor lancs zaproponował pracę z ukształtowanymi już organizmami ludzkimi, zwłaszcza młodymi.
- Z dziećmi?
- Przede wszystkim.
- Wiwisekcja? - zapytał spokojnie Hard.
- Niezupełnie - wtrącił się profesor lancs. - Nasza metoda nie ma jeszcze popularnej nazwy. My...
- Zajmowaliśmy się raczej selekcją, panie komisarzu - dorzucił Biratoncelli. - Manipulacjami genetycznymi.
- Cel?
- Cel? - powtórzył lancs. - Jesteśmy tylko uczonymi i nie interesują nas praktyczne zastosowania.
- A cel naukowy? - zapytał Hard. - Czemu się pan wymiguje? Słów zabrakło? Zapomniał pan języka ojczystego? Nie może pan
powiedzieć krótko i wyraźnie: co chcieliście osiągnąć?
- Dobrze - zdecydował się Biratoncelli. - Powiem. Zlecono nam wyhodowanie specjalnego gatunku ludzi.
- Po co?
- Co za diabły! - powiedział Schiess. - Wystrzelać by ich wszystkich do nogi! lancs wzruszył ramionami i popatrzył na komisarza
szukając u niego, człowieka inteligentnego i rozsądnego, zrozumienia i poparcia, jakiego oczywiście nie mógł oczekiwać ze strony
prymitywnego tępaka, Schiessa. Ale Hard nie zareagował, czym wyraźnie zdetonował profesora.
- Jesteśmy w trudnej sytuacjii, komisarzu - zaczął lancs przepraszającym tonem. - Jesteśmy tylko uczonymi i kiedy nam się mówi:
zróbcie tak, aby ludzie mogli żyć w temperaturze minus stu stopni Celsjusza, obywać się bez tlenu i znosić ciśnienie sześciu milibarów,
traktujemy to jako problem czysto naukowy! Jest nam całkowicie obojętne, w jakim praktycznym celu prowadzi się doświadczenia.
Pasja naukowa pochłania nas do tego stopnia, że przestalibyśmy być uczonymi, gdybyśmy myśleli o polityce! Na czym polega nasza
wina, panie komisarzu? Na tym, że określiliśmy typ organizmu ludzkiego, optymalny dla danego rodzaju doświadczeń? Że
przeprowadziliśmy kilka prób eksperymentalnych, które powiodły się znakomicie? Ani jeden egzemplarz, panie komisarzu, nie zginął!
To raczej nasza zasługa!...
Mówił coś jeszcze, czegoś dowodził i o czymś przekonywał, ale ani Hard, ani jego pomocnicy nie zdołali pojąć znaczenia słów,
chociaż wszystkie wypowiedziane wyrazy były im znane. Siedzieli z rozszerzonymi źrenicami, jakby im wszystkim równocześnie
zakropiono atropinę i każdy czuł, że otaczające go przedmioty zmieniają się, tracą swoje granice i zarysy, a skądś od środka podchodzą
do gardła mdłości.
- Okres eksperymentalny zakończyliśmy półtora roku temu i wówczas przeszliśmy na zabiegi taśmowe, wykonywane w idealnych
wręcz warunkach operacyjnych, zarówno na organizmach dzieci, jak i młodzieży! - z nutką triumfu w głosie zakończył profesor Iancs.
Komisarz z trudem otrząsnął się z odrętwienia.
Dina Dinst uśmiechnęła się. Wiedźma naturalnie rozumiała wszystko: i to, jakie koszmarne wrażenie wywarły słowa profesora na
Hardzie i jego przyjaciołach, i to, że ta normalna reakcja ludzka jest niepojęta dla zapatrzonych w jeden cel uczonych-gangsterów.
Później spojrzała szybko na swój zegarek, a że podobne spojrzenia z reguły nie uchodzą uwagi otoczenia, komisarz też je spostrzegł.
„Tak - pomyślał - trzeba działać”. I odwołał na stronę Freda Chestera.
- Freddie za chwilę będzie tu szef - powiedział cicho, aby nikt inny nie mógł go usłyszeć. - Nie wiem, czy będzie sam, czy ze świtą.
Nie wiem również, co się stanie z nami za minutę. Ktoś z nas powinien stąd wyjść natychmiast, wydostać się na wolność i zawiadomić
o wszystkim świat...
- A Mike?
- Pozostaw go pod moją opieką, Freddie. I uciekaj. Natychmiast! Czekaj! Wiesz, jak się stąd wydostać?
- On pomoże - powiedział Chester, wskazując na Schiessa.
- Chwileczkę! - zatrzymał go Hard i obrócił się do Iancsa. - Profesorze, proszę mi dać kasetę. Tak, tak, tę!
Profesor Iancs bez słowa posłuchał i kaseta filmowa znalazła się w rękach Chestera.
- To wszystko - powiedział komisarz. - Teraz idź!
Zanim rozstali się, Chester i Hard wymienili długie spojrzenia, w których była i nadzieja, i obawa o ich wzajemne losy,
i przekonanie, że to, co każdy z nich robił i będzie jeszcze musiał zrobić, było potrzebne i właściwe. Potem Fred odwrócił się na
pięcie i wyszedł w towarzystwie Schiessa.
Może w minutę, a może w trzydzieści sekund później, bo Hard zdążył tylko zapalić papierosa, regał z książkami odsunął się w bok.
W utworzonym w ten sposób przejściu stał generał Doron.
17
FILOZOFIA ŚLEPEGO ZAUŁKA
Doron stał z rękami w kieszeniach marynarki i wolno rozglądał się po pokoju. Na jego - twarzy nie było ani strachu, ani wyrazu
agresji, oczy były spokojne i trochę zmęczone. Czuło się wyraźnie, że przyszedł gospodarz. Jego niedostępność rysowała się w całej
postaci, pewnej siebie pozie, w zmarszczonych brwiach i mądrym spojrzeniu pełnym zatroskania. Wydawało się, że zaraz otworzy usta
i powie: „No i coście tu pod moją nieobecność nawyrabiali, szczeniaki, dawno nie dostaliście w skórę?”
Ludzie w pokoju byli kompletnie oszołomieni. Hard i Taratura ze zdumienia, profesorowie i Dina Dinst ze szczęścia, że oto mają
przed sobą szefa, którego oglądali pewnie równie często jak zaćmienie słońca, a Susie - po prostu dla towarzystwa, wzorując się na
pozostałych i dając dowód istnienia tzw. efektu paniki.
Doron odczekał parę chwil, a potem wszedł do pokoju i nacisnął jakiś guzik, wskutek czego regał powrócił bezszelestnie na swoje
miejsce. Ale ten krok generała był jakby zejściem z piedestału, postawieniem się w sytuacji równego pozostałym ludziom i Hard
odzyskał przytomność.
- Panie generale - powiedział głosem zduszonym ze zdenerwowania, wystarczająco jednak wyraźnym - nie będę ukrywał swego
zaskoczenia, że to właśnie pan tu się pojawił, ale skoro istotnie kieruje pan tą organizacją, jestem zmuszony aresztować pana.
Pistolet w ręku Taratury lekko drgnął, uniósł się odrobinę i znieruchomiał z lufą wycelowaną w pierś generała.
- Widzę - powiedział spokojnie Doron. - Ja również nie przypuszczałem, że zlecając panu niewinne poszukiwanie dziecka
przygotuję sobie tak miłe spotkanie. Gratuluję, komisarzu. Co zaś do aresztu, to jako członek Tajnej Rady korzystam z nietykalności
osobistej i powinien pan o tym wiedzieć. Czy tak, komisarzu?
- Nie, nie tak - pewniejszym już głosem powiedział Hard. - Paragraf 247 punkt 7 Kodeksu Postępowania Karnego daje mi prawo
aresztować każdego człowieka, niezależnie od stopnia i stanowiska, jeżeli zastanę go na miejscu zbrodni.
- Po pierwsze - zaoponował z uśmiechem Doron - nie pan mnie tu zastał, ale sam się zjawiłem, a po drugie, dlaczego uważa pan za
przestępstwo to, co się tutaj dzieje?
- Dla mnie jest to bezsporne, generale.
- Nigdy nie wygłaszał pan pochopnych opinii, proszę więc i tym razem wstrzymać się. Moja droga - zwrócił się do Diny Din&t -
pani jakoś dziwnie wygląda. Proszę się uspokoić i podać nam buteleczkę czegoś mocnego. Wam, panowie - Doron spojrzał na
profesorów - również dostało się od komisarza? Z przyjemnością pozwoliłbym wam opuścić ten pokój, ale komisarz pewnie będzie
przeciwny, proszę więc usiąść w fotelach i poczekać na swoją kolej. Pan jest Taratura? Generał uważnie popatrzył na inspektora. - Tak
sądziłem, chociaż ten mundur jest zbyt nowoczesny jak na mój gust. Mam nadzieję, że zna się pan na żartach? I proszę z łaski swojej
obchodzić się ostrożnie z tą pukawką, bo akurat z bronią nie należy żartować. A pani, miłe dziewczę, nie znam...
- Susie Bayle - powiedziała dziewczyna i dygnęła.
- Córka Edmonda Bayle’a?! - wykrzyknął Doron, wykazując fenomenalną pamięć do imion i nazwisk. - Bardzo mi miło! Nie
przypuszczałem, że służy pani w policji! Z pani ojcem łączą mnie pewne dosyć miłe wspomnienia...
Nawet uniósł podbródek do góry i popatrzył w sufit, jakby odtwarzał w pamięci to, co go łączyło z ojcem Susie Bayle. „Co za
aktor! - pomyślał Hard. - Potęga!” Komisarz już ostatecznie wziął się w garść, zapalił zgasłego papierosa i pokazał Taraturze
wzrokiem, aby
243 podszedł pod drzwi i miał na oku całe towarzystwo.
- No i cóż, komisarzu - powiedział Doron rozstając się ze wspomnieniami. - Czy nie czas już usiąść i szczerze się rozmówić,
zwłaszcza że warunki sprzyjają temu? Proszę.
Usiadł pierwszy, nie rozparł się, lecz właśnie usiadł powściągliwie i rzeczowo, jak przystoi wojskowemu. Obok fotela na niskim
stoliczku zjawiła się butelka koniaku i dwa kieliszki. Dina Dinst krzątała się szybko i bezszelestnie, jak dobrze wyszkolona pokojówka.
- Nie chciałbym, komisarzu, aby rozmowa miała formę przesłuchania, wolę pogawędkę i dlatego pozwolę sobie zacząć pierwszy. -
Doron nalał do kieliszków, pociągnął maleńki łyczek i zaprosił gestem Harda. - Przede wszystkim, jeśli nie zdążyli panu powiedzieć,
wyłożę krótko, o co chodzi. Widział pan naszych pacjentów?
- Tak.
- Wytłumaczono panu sens naszej pracy?
- Nie.
- Błąd. To by pana uspokoiło. Chodzi o to, że przygotowujemy zdobywców Marsa.
- Nie rozumiem - powiedział Hard.
- Bo jeszcze nie wszystko wyjaśniłem - uśmiechnął się Doron i znów umoczył usta w koniaku. - Doszliśmy do wniosku, że łatwiej
jest zmienić strukturę organizmu ludzkiego niż strukturę planety. Ludzie przez nas zoperowani mogą żyć w klimacie marsjańskim bez
aparatury ochronnej i bez skafandrów. Właściwie już tam żyją, gdyż pod kopułą odtworzono dokładnie warunki panujące na Marsie...
- Przepraszam, generale - powiedział Hard wstając. - Jest pewna pilna sprawa, po której załatwieniu będziemy mogli kontynuować
rozmowę. Proszę, jeśli słowo „proszę” woli pan od słowa „żądam”, natychmiast zwrócić mi Mike’a Chestera.
- Tak, meldowano mi już o głównej przyczynie pańskiego zainteresowania strefą - spokojnie odparł Doron. - Chętnie spełnię
pańską prośbę. Jeśli to możliwe - dodał po pauzie. - Moja droga, w jakim stadium jest dziecko?
- W stadium „C” - szybko odparła Dina Dinst.
- No tak... - generał strzelił palcami. - Profesorze Iancs, czy można coś zrobić?
- Ze stadium „C”, panie generale, nikt nie wraca - dobiegł z kąta beznamiętny głos naukowca.
Hard zmartwiał.
- Jak to? - zapytał. - Nie wraca?!...
Doron odsunął niedopity kieliszek, wziął papierosa z paczki komisarza i zapalił. Dina Dinst spojrzała nań ze zdumieniem
i niepokojem, gdyż nigdy nie widziała generała palącego.
- Proszę mi wierzyć - powiedział Doron z westchnieniem - że zwróciłbym dziecko, ale... są rzeczy silniejsze od nas. Takie procesy
jak śmierć lub rozpad osobowości są nieodwracalne. Przeprowadzane u nas operacje również powodują nieodwracalne zmiany.
Zapadło pełne napięcia milczenie.
- To znaczy, że ludzie - powiedział komisarz, gdy dotarł do niego sens słów Dorona - ludzie żyjący pod kopułą nie mogą wyjść
spod niej? Nigdy?!
- To już nie są ludzie - odparł cicho Doron. - Nie oddychają ziemskim powietrzem, nie jedzą naszego pokarmu i nie piją naszej
wody. Jedynym miejscem zdatnym do życia jest dla nich kopuła. Taka jest rzeczywistość, komisarzu, i musi się pan z tym liczyć.
- Nie można ich wyzwolić?!
- Wyzwolenie tych istot w tym sensie, jaki pan temu słowu nadaje, doprowadzi do ich natychmiastowej śmierci.
- Ależ to potworne! - wykrzyknął Hard. - ‘ To jest gorsze od morderstwa! Oderwaliście ich od rodzin, poddaliście okaleczającej
operacji, skazaliście na wieczne więzienie! Pozbawiliście ich Ziemi! Jaki normalny umysł zdoła to zrozumieć i usprawiedliwić?!
- Niech się pan uspokoi, komisarzu, i zechce mnie wysłuchać! - Doron też podniósł głos. - Zacznijmy od początku. Po pierwsze
mamy tu dorosłych ludzi, którzy dobrowolnie zgodzili się na operację...
- Nie wierzę! - przerwał mu Hard. - Zmusiliście ich, albo oszukaliście, albo...
- My ich kupiliśmy, komisarzu - powiedział szczerze Doron. - No i co z tego? Wypłaciliśmy ich rodzinom wielkie sumy
i otrzymaliśmy w zamian nie oczy, serca lub nerki, które, jak pan wie, sprzedaje się obecnie na całym świecie i kupuje zwyczajnie jak
jarzyny, tylko ludzi w całości. To po prosty drożej kosztuje...
- Ale dzieci?! Przecież je kradliście!
- Tak. Kradliśmy. W tych wypadkach, kiedy były to egzemplarze szczególnie przydatne, a nie zdołaliśmy nawiązać kontaktu
z rodzicami. Ale większość dzieci kupiliśmy, niech pan to pojmie, komisarzu! Zostały nam sprzedane pod płaszczykiem kidnapingu!
- Mój Boże! - powiedziała nagle Susie, a generał gwałtownie obrócił się w jej stronę.
- Pani jest jeszcze zbyt młoda, aby znać życie - powiedział Doron. - Proszę zapytać komisarza, ile tysięcy rodziców zostawia swe
niemowlęta na progu klinik położniczych i instytucji dobroczynnych!
- Warunki ich do tego zmuszają - powiedział sucho Hard.
- Mnie również. Czy też rację stanu uważa pan za mniej ważną niż warunki rodzinne?
- Moraliści potępiają takich rodziców.
- Ale to jest potępienie z odcieniem wyrozumiałości. To już dobrze! - odparował generał. - A co pan powie na temat rodziców,
którzy oddają swoje dzieci do całorocznych internatów? Dzieci po pięć, dziesięć lat mieszkają w takich koszarach i nie oglądają na
oczy swoich tatusiów i mamuś, ale ani moralność, ani nawet prawo nie gani takich rodziców. Powiedz mi, dziecko - zwrócił się do
Susie - czy odważysz się nazwać ich wyrodkami?
- W pańskich słowach wyczuwa się chęć usprawiedliwienia się - powiedział Hard. - Sam pan przecież pojmuje, że takie czyny są
sprzeczne z naturą człowieka.
- Nie, Hard, nie usprawiedliwiam się, po prostu chcę pana przekonać i przestrzec przed popełnieniem głupstwa. - Doron spojrzał
uważnie na komisarza, a następnie kolejno obmacał wzrokiem wszystkich obecnych. Wyraźnie czuł się w siodle i z wyrazu twarzy
słuchaczy chciał się zorientować, czy istotnie jest tak, jak mu się wydaje, czy też przewaga jest tylko pozorna. Zadowolony z oględzin
kontynuował: - Mówi pan, Hard, że okaleczamy dzieci. Brzmi to okropnie, ale czy prawdziwe? Czy robiąc operacje popełniliśmy
przestępstwo? Proszę uważnie śledzić moje rozumowanie. W swoim czasie działali comprachicosi, którzy, co warto przypomnieć,
cieszyli się poparciem jednego z królów angielskich, zapomniałem jego numeru, ale to nie jest przecież najważniejsze. Papieże
również nie gardzili ich usługami...
- Przepraszam, generale - powiedział komisarz - ustąpiłem panu i zrezygnowałem z przesłuchania, może wobec tego i pan ustąpi
i zrezygnuje z popularnych wykładów historii.
- Wcale nie staram się zyskać na czasie, komisarzu - odparł spokojnie Doron. - Niczego nie podejrzewająca straż nadal jest na
górze i za żadne skarby nie zjawi się tu bez rozkazu. Może pan sobie pozwolić na luksus wysłuchania mnie, co zresztą leży i w pańskim
interesie.
- A jednak zechce się pan streszczać.
Doron zmrużył oczy. Inicjatywa, którą miał teraz w rękach, pozwalała mu traktować słowa Harda jako bezczelność, a bezczelności
nie lubił. I nie przebaczał. Z jaką przyjemnością kazałby zatkać pysk temu polic jancikowi! Niestety, odpowiednia chwila jeszcze nie
nadeszła, nie mówiąc już o tym, że Taratura z nieprzeniknionym wyrazem twarzy stał przy drzwiach, nie wypuszczając pistoletu z ręki,
a kula tego kretyna, jak go Doron w myśli nazywał, była na razie bardziej przekonywająca od wszelkich słów.
- Dobrze - powiedział generał. – Postaram się. Chciałbym tylko zauważyć, komisarzu, że comprachicosi przez sam fakt swego
istnienia powinni pana skłonić do zastanowienia się nad dwoma rzeczami: prawo nie zawsze ich potępiało, a co się tyczy moralności,
to i owo” pojęcie jest bardzo, ale to bardzo względne.
- Żyjemy w dwudziestym wieku - powiedział Hard - i mogę panu przypomnieć, że sąd w Norymberdze skazał faszystów za
doświadczenia na ludziach.
- Ach, komisarzu - zaoponował Doron - pobłażliwość wobec comprachicosów wydaje mi się w gruncie rzeczy bardziej
sprawiedliwa i ludzka.
- Nie mogę się z panem zgodzić, generale.
- Niestety, właśnie dlatego nie zostanie pan nigdy prezydentem ani nawet ministrem spraw wewnętrznych. Nie potrafi pan
podejmować bezlitosnych decyzji.
- Uważam to za swoją zaletę, a nie za wadę.
- Rzecz gustu! Ale dobrze - powiedział Doron - zostawmy naszą dyskusję historycznoświatopoglądową. W końcu nie jestem
faszystą a tym bardziej członkiem bractwa comprachicosów. Posłużyłem się po prostu skrajnym przykładem, aby pan mógł łatwiej
ocenić nasze dość niewinne działanie. Przecież dzieci znajdujące się u nas nie są kalekimi ofiarami! Są zdrowe fizycznie i psychicznie.
Nie mają w sobie nic z potworków lub nerwicowców, jak wiele dzieci w metropolii. Niebieskie zabarwienie skóry? No i cóż z tego.
Ludzie miewają skórę białą, żółtą, czarną, czerwoną i nikogo to nie przeraża. O ja - i kim więc okaleczeniu pan mówi? Co jest
nagannego w operacji, która nie jest boleśniejsza od zabiegu usunięcia wyrostka robaczkowego?
- Nie wierzę, generale - powiedział ostro Hard. - Te dzieci nie mogą mieć normalnej psychiki.
- Z czyjego, przepraszam, punktu widzenia? Z pańskiego? Ale z ‘punktu widzenia tych dzieci pańska psychika także wydaje się
chorobliwa! Problem jest nader złożony. Obaj zapewne zgodzimy się co do tego, że tutejsi strażnicy mają dusze psów łańcuchowych?
- Co prawda, to prawda - przytaknął komisarz.
- A przecież nie poddano ich żadnej operacji! To życie, powszednie życie wszystkich nas operuje. Zgodzi się pan ze mną,
komisarzu, że najważniejsze jest zsynchronizowanie ludzkiej psychiki z konkretnymi warunkami życia, aby nie daj Boże, nie wynikła
patologiczna niezborność, czy tak?
- Chyba tak.
- Twierdzę: psychika naszych dzieci całkowicie odpowiada warunkom, w których obecnie żyją. Zapewniam też pana, że te warunki
nie są wcale gorsze, a nawet znacznie lepsze od tych, w których żyją dziesiątki i setki tysięcy dzieci poza granicami strefy. Chwileczkę,
komisarzu, niech się pan nie spieszy - powiedział generał, widząc, że Hard chce zaoponować. - Ja sam powiem, co pan ma na myśli.
Chce pan powiedzieć: one są więzione i nie mogą opuścić kopuły. Ale przecież miliony chłopów nigdy nie opuszczają swoich wsi
i wcale nie uważają, że są z tego powodu pokrzywdzeni! Natomiast dla naszych podopiecznych „więzienie” wkrótce rozrośnie się do
rozmiarów całej planety... Chce pan powiedzieć, że są nieszczęśliwi? Pozbawieni ziemskich radości? Tęsknią za „ojczyzną”, nie znają
miłości, nie chodzą na wyścigi i nie grają w gry hazardowe? Droga Dino, zechce pani zademonstrować dowolną kasetę z cyklu F-15!
Niech pan obejrzy, komisarzu, dziesięciominutowy film z życia „więźniów”, Te taśmy nie były selekcjonowane, gdyż nie są
przeznaczone dla postronnych oczu. Może pan im wierzyć. Przy swojej bystrości nawet bez mego komentarza łatwo odróżni pan
inscenizację od dokumentu. Proszę spojrzeć, jak czują się nasze „ofiary”!
Doron zakończył swą orację i teatralnym gestem wskazał na świecący już ekran telewizora. Pojawiły się pierwsze kadry ze
znanymi już komisarzowi błękitnymi dziećmi. Oto uczą się, oto czytają, kąpią się w basenie, jedzą posiłek, pokazują sobie nawzajem
języki, psocą, ćwiczą na przyrządach gimnastycznych. Co chwilę zjawiają się wśród nich dorośli ludzie w skafan- drach - dzieci
odnoszą się do nich przyjaźnie, najwyraźniej przywykły do nich jako do wychowawców lub nauczycieli. Błysnęła łysina pro - < fesora
Iancsa w przezroczystym hełmie. Zdjęcia precyzyjnie, z dokładnością akademickiego protokołu rejestrowały wszystkie wydarzenia,
zarówno ważne, jak i trzeciorzędne. Automatyczny operator z taką samą skrupulatnością, rzetelnością i bezdusznością mógłby filmować
zachowanie się bakterii na szkiełku mikroskopu lub wzrost kryształów w autoklawie.
Hard oderwał wzrok od telewizora i rozejrzał się dokoła. Absurdalność sytuacji zachwiała na moment jego poczuciem
rzeczywistości.” Czy to naprawdę Doron, a przed nim butelka koniaku? Czy to istotnie Dina Dinst, całkowicie pochłonięta
wydarzeniami na ekranie? I dziewczyna w kostiumie kąpielowym, nie wiadomo po co trzymająca ręcznik na kolanach? A tam, pod
drzwiami, sterczy Taratura z pistoletem w ręku. Czy to rzeczywiście on wpatruje się nieruchomym wzrokiem w telewizor? I czy ci
dwaj profesorowie, wyprężeni i dumni, jakby przed chwilą dokonali bohaterskiego czynu, też istnieją?
A na ekranie toczy się obce, nieprawdopodobne, a jednak zaskakująco normalne życie tych, którzy nie są już ludźmi, którzy zostali
wyrwani z tego, realnego świata. Dokoła jest cicho, ani jednego dźwięku poza dziecięcymi głosami dobiegającymi z ekranu, głosami
płazowymi, nonsensownymi, prawdopodobnie
„zsynchronizowanymi” z nowymi warunkami życia, jak powiedziałby Doron...
Brednie! Abrakadabra! I w coś takiego on, człowiek normalny i rozsądny, ma uwierzyć?!
- Przekonał się pan? - zapytał Doron, kiedy Dina Dinst wyłączyła telewizor.
- Widziałem już jeden film - odparł Hard. - Na tamtym dzieci miały przerażone spojrzenia, pływający krok... I jadły jakieś taśmy.
Doron podniósł oczy na Dinę Dinst.
- Pokazała pani pewnie film z cyklu F-8? To nie jest takie proste, komisarzu. Te dzieci znajdowały się jeszcze w trzech pierwszych
stadiach, od „A” do „C”, ale w rezultacie... Czyżby sprawiały wrażenie nieszczęśliwych?
- Nie, i to jest chyba najstraszniejsze.
- Co mianowicie? - nie zrozumiał generał. - Że ludzie przywykają do wszystkiego? Że przystosowują się do najbardziej
nieprawdopodobnych warunków życiowych? Ale przecież kryterium szczęścia tkwi w człowieku, a nie w jego środowisku! Jeśli im
jest dobrze, to czemu pan w ich imieniu musi nazywać to „złem”?
- Wybaczy pan, generale, ale nie mogę zgodzić się z takim stanowiskiem. To przecież dzieci, istoty jeszcze nierozumne! My,
dorośli, określamy dla nich wzór szczęścia i nieszczęścia. I to, że dokonano na nich gwałtu, że ich ludzkie życie zastąpiono sztucznymi,
jest przestępstwem!
- Jest pan słabym filozofem, Hard - powiedział Doron z westchnieniem. - I jak mi się wydaje, złym pedagogiem. Jakież dziecko
samo kształtuje własną osobowość? Czyż my, wychowując dzieci, nie gwałcimy ich woli, czyż pytamy, jakimi chcą być? Wprawdzie
każdy człowiek ma nieco inne wrodzone cechy psychofizyczne, ale przecież i gatunków stali jest legion! Ważne jest to, że
społeczeństwo potrzebuje standaryzacji i stara się ją osiągnąć z pomocą rodziny, szkoły, koszar, kościoła... Sztancujemy psychologię
dzieci tak samo, jak karoserie samochodów. Ja, podobnie jak i pan, jestem produktem społecznej technologii, ale obaj nie krzyczymy
wniebogłosy, że nasze osobowości zostały okaleczone, że będąc dziećmi staliśmy się obiektami gwałtu! Dlaczego więc pan, komisarzu,
nasze oryginalne metody ingerencji w osobowość uważa za zbrodnicze, a staromodną i mocno niedoskonałą metodologię społeczną za
praworządną? Trzeba się trzymać logiki, Hard!
- Tak, mogę się z panem zgodzić, że społeczeństwo jest niedoskonałe. Ale z tego wcale nie wynika, że pod pretekstem tej
niedoskonałości można wyprawiać, co się komu tylko spodoba! W ten sposób można usprawieliwić i morderstwa, i kradzieże,
i wiwisekcję, i... nawet to, na co pozwolił sobie pan wraz ze swoimi profesorami!
Doron był zaskakująco cierpliwy.
- Proszę mi powiedzieć, komisarzu, czy zastanawiał się pan kiedykolwiek nad tym, dlaczego właściwie trzymają pana w policji?
Hard ze zdumieniem popatrzył na generała.
- Nie, nie zastanawiał się pan - skonstatował Doron. - A przecież przy całej swej ortodoksyjności przeczy pan naturalnemu biegowi
spraw...
- Jakiemu mianowicie i w jaki sposób?
- No, przez swoją staromodną rycerską uczciwość, dążenie do sprawiedliwości, chęć ukarania zła... Komu to wszystko potrzebne?
Pan nam przeszkadza, Hard, a my pana znosimy! Dlaczego, pytam? A dlatego, że kiedy nie ma sprawiedliwości w sprawach
zasadniczych, musi być sprawiedliwość w drobiazgach. Musi być wentyl, żeby ten niedoskonały świat nie wyleciał w powietrze! I pan,
karząc malutkie zło, tuszuje zło wielkie. Oto pańska prawdziwa rola, choć to może gorzko dla pana brzmieć. Dlatego trzymają pana
w policji, a nie wyganiają na zbiiy pysk, chociaż przez swój nieznośny charakter już nieraz nadeptywał pan nam na odciski... Wydaje
się panu, że stoi pan na straży prawa? - Zgnębiony Hard milczał. - Że bez pana społeczeństwo zmieni się w dżunglę? Naiwny
człowieku! W swoim mundurze uczciwości stoi pan w samym środku dżungli i sądzi, że ten mundur uszlachetni całe społeczeństwo!
A on je tylko oszukuje, tworzy iluzję porządku i sprawiedliwości. Czy zastanawiał się pan kiedyś, dla kogo ustanowiono prawo? I czy
jest ono warte tego, aby je ochraniać? I przed kim ochraniać? Nie, mój drogi Hard, może się pan obchodzić ze swoim prawem, jak się
panu żywnie podoba, ale nas, którzy te prawa wydają, musi pan zostawić w spokoju. Żyjemy według innych reguł, które można nazwać
regułami dżentelmeńskiej gry. Wydaliśmy prawa dla innych, a sami po prostu bawimy się w nie, pan to rozumie?! Jest pan naszym
narzędziem, a nic bronią przeciwko nam! A to, że teraz jestem zmuszony przestrzegać reguł gry, wynika wcale nie z tego, że pan jest
komisarzem i uosabia prawo. Po prostu zatyka mi pan usta siłą. Za chwilę pistolet znajdzie się w ręku mojego pomocnika i ja z kolei
zatkam gębę panu. Co z tym ma wspólnego prawo, którego pan strzeże tak pjlnie? Umówmy się, że nie będziemy analizować, co na tym
świecie jest przestępstwem, a co nie, ale to, kto z nas jest silniejszy. W tej chwili pan jest silniejszy i dlatego staram się pana
przekonać słowem... Jak pan widzi, jestem szczery i mam przy tym nadzieję, że jako człowiek rozumny pojmie pan w końcu, że później
trudno będzie ze mną walczyć. Teraz do rzeczy. Za bardzo rozgadaliśmy się.
Doron był już w pełni panem sytuacjii i wszyscy to czuli. Pistolet w ręku Taratury wyglądał śmiesznie i anachronicznie. - Czego
chcę od pana? - powiedział Doron takim tonem, jakby komisarz był jego maszynistką, której zamierzał podyktować jakiś tekst. - Chcę,
żeby przestał pan być moim wrogiem i stał się człowiekiem nie tyle neutralnym, ile wyznawcą tych eamych poglądów, które wyznaję.
- Raczej wspólnikiem w przestępstwie - mruknął ponuro Hard.
- O tym nawet nie marzę! - uśmiechnął się Doron. - W każdym razie chcę, aby zaaprobował pan cele, dla których zorganizowałem
ten cały eksperyment. Sądzi pan, że nie miałem wątpliwości, czy należy go rozpocząć? Miałem. Ale gdybym ja nie zajął się tą sprawą,
to zająłby się nią kto inny... Istnieje więc kilka aspektów rozpatrywanego przez nas problemu. Przede wszystkim racja stanu. Nie będę
się na ten temat rozwodził, bo sam pan rozumie, że naród, który pierwszy skolonizuje inną planetę, odniesie ogromne korzyści. Drugi
aspekt jest czysto ludzki. Rozszerzenie strefy życiowej, zawładnięcie nowymi źródłami energetycznymi -> słowem wszystko to, co
demagodzy i dziennikarze nazywają zwycięstwem rozumu.;
- W imię czego?
- W imię postępu! - odparł uroczyście generał. - Jest oczywiście również aspekt osobisty, mój własny, ale pan rozumie moje
pobudki: człowiek, który realizuje taki program, stanie się absolutnym władcą przynajmniej skolonizowanej planety. I jest jeszcze
jeden aspekt, również osobisty, ale dotyczący tym razem naszych przyszłych Marsjan. Ci ludzie, gdyby nie natrafili na nas, zostaliby
zwykłymi urzędnikami, robotnikami, szeregowymi inteligentami.
Prowadziliby zrutynizowane życie, mieliby zrutynizowane radości i przykrości, a wreszcie umarliby w całkowitym zapomnieniu.
Teraz natomiast czeka ich los pierwszych kolonistów. Surowy i trudny, lecz piękny, romantyczny i bohaterski. Ich imiona zapiszą się
w historii złotymi głoskami. Gdyby nie nawał ziemskich trosk, ja sam zgodziłbym się zostać jednym z nich. Oto dlaczego i nasza droga
Dina oddała swoje dziecko profesorowi Iancsowi...
Hard ze zdumieniem spojrzał na Dinę Dinst.
- Dobrze - powiedział. - Proszę mi wobec tego wytłumaczyć, generale, dlaczego pan z takim zapałem stara się zrobić ze mnie
współwyznawcę?
Doron zrozumiał go w pół słowa.
- Chce pan zapytać, czego się boję? - powiedział z tą nieznośną szczerością, która od pierwszej chwili prześladowała Harda
w „strefie”. - Chętnie odpowiem. Boję się rozgłoszenia mojej tajemnicy, ale wcale nie wśród szerokiego społeczeństwa. Dokładnie
przeanalizowałem sprawę i wiem, że naród mi nie przeszkodzi, prędzej pomoże, bo to wynika z jego niewolniczej psychiki. Boję się
równych sobie, komisarzu! Bo gdy dowiedzą się o tej sprawie, zaczną się mnie bać. I zniweczą eksperyment.
- Co wtedy będzie? - zapytał Hard.
- Źle będzie - odparł generał z niezwykłą prostotą. - Moi konkurenci uruchomią to samo formalne prawo, które pan reprezentuje,
i wsadzą mnie do więzienia, jako że będą mieli do tego pewne formalne podstawy. „Strefę” zagarną, podzielą między sobą tak, że
będzie miała dziesięciu albo piętnastu szefów zamiast jednego gospodarza, jak teraz. Mogą ją też po prostu zniszczyć, jeśli nie zdołają
się dogadać. A zrobić to bardzo łatwo, wystarczy nacisnąć jeden guzik. Ale jakkolwiek by było: eksperyment uda się lub upadnie, dla
moich pacjentów droga na ziemię jest zamknięta. Albo na Marsa, albo na tamten świat, albo wieczne więzienie w tym inkubatorze.
- No tak - powiedział komisarz. - Ale co ja mam tu do roboty?
- Od pana zależy wynik całej sprawy. Zlikwidować teraz pana nie mogę, proszę mi wybaczyć cynizm. A żywy jest mi pan potrzebny
jako sprzymierzeniec. Sytuacja bez wyjścia, komisarzu.
- Ślepy zaułek.
- Tak, zaułek. I dla pana także.
Umilkli.
- Jest mi trudno jak nigdy dotąd - przyznał Hard po dłuższej chwili. - Niestety, sprzymierzeńca pan we mnie nie zyska, chociaż
trudno panu zarzucić brak logiki. Nieudolnie opierałem się w dyskusji, ale to nie dlatego, że się zgadzałem. Społeczeństwo, w którym
żyję, jest tak dalece niedoskonałe, że nie dostarcza mi przekonywających argumentów przeciwko obskurantyzmowi. Co więcej, raczej
popiera pańskie wywody niż mój sprzeciw, i warte jest tego, aby pan istniał i zajmował się swą przestępczą działalnością. Ja istotnie
znalazłem się w ślepym zaułku, generale! Nie mogę nic zrobić ani z moim społeczeństwem, ani z panem. Zdolny jestem jedynie do
czynienia malutkiego konkretnego dobra, a dobro to polega na tym, że chcę uratować życie nieszczęsnym mieszkańcom kopuły.
Sto pięćdziesięcioro dzieci, wśród których jest syn mego przyjaciela i dziecko Diny Dinst - to pańscy zakładnicy. I nie tylko
pańscy! Za panem stoją wszystkie wady naszego społeczeństwa. Dawno już to zrozumiałem, ale na coś liczyłem, szukałem jakiegoś
wyjścia i dlatego pozwoliłem panu wygadać się do końca... - Hard podszedł do stolika, wziął kieliszek i jednym ruchem wlał jego
zawartość do gardła. Potem powiedział krzywiąc się lekko: - No dobrze, przyjmijmy, że świat zostanie jednak zawiadomiony o tym
wszystkim, co się tutaj dzieje.
- Jak mam to rozumieć? - zapytał ostro Doron.
- Był tu dziennikarz Chester - powiedział komisarz zmęczonym głosem. - A teraz go nie ma.
Generał, nie wierząc wł&snym uszom, rozejrzał się dokoła, jakby chciał się przekonać, że Chestera istotnie nie ma, i nagle silnie
uderzył pięścią w stół. Butelka koniaku podskoczyła do góry i przewróciła się. Ale już za chwilę Doron śmiał się. Tak, śmiał się!
- Jakie cudowne, ale nadzwyczaj głupie posunięcie! - wykrztusił dławiąc się śmiechem. - Ale pointa! Mam nadzieję, że pan to
rozumie, komisarzu? Teraz chyba widzi pan, że dla dobra chociażby małego Chestera starszy Chester powinien milczeć?
Hard stał z pochyloną głową, jakby ciemię przygniatała mu czyjaś silna ręka. Uspokoiwszy się Doron powiedział:
- To diametralnie zmienia sytuację. Czy Chester dawno odszedł?
- Co pan chce zaproponować, generale? - zapytał Hard.
- Dopędzić go. Zatrzymać.
- I co dalej?
- Nakłonić do rfiilczenia! - powiedział Doron. - Gwarantuję wam bezpieczeństwo, ozłocę was obu, ja...
- Chester już opuścił strefę - przerwał mu komisarz. - Poza tym jestem pewien, że jego nie uda się panu przekonać.
- Tak... - Doron strzelił palcami, a potem zaczął mówić jakby do siebie. - Nalot na drukarnie gazet opozycyjnych niczego nie da, bo
istnieje przecież prasa zagraniczna. Ale nie o to nawet chodzi. Członkowie Tajnej Rady i tak się dowiedzą wszystkiego... Tak. Czy
zechce mi pan powiedzieć, gdzie teraz może być Chester?
- To mój przyjaciel - odparł krótko Hard.
- Jakiż pan jest staromodny! - skrzywił się Doron. - Dobrze, niech mi pan pozwoli przekazać na górę kilka poleceń.
- Jakich mianowicie?
- Chcę pomóc panu i pańskim towarzyszom jak najszybciej znaleźć się na kontynencie. Tylko pan potrafi zatrzymać Chestera, gdyż
rozumie pan, że jest to niezbędne, i tylko pan wie, gdzie go można znaleźć. Niech się pan sam wydostaje ze swego zaułka! Jeśli istotnie
pragnie pan uratować dzieci...
18
ŻYCIE JEST BARDZO TANIE...
- Linda? Tu David.
- Słyszę.
- Wiesz, padam ze zmęczenia...
- Są jakieś wieści?
- Niestety, nie.
- Ach, Davidzie!
- Ten człowiek dzwonił?
- I znów się nie przedstawił...
- O Fredzie nikomu ani słowa! Słyszysz, Lindo?
- Słyszę. Powiedz mi prawdę.
- Musisz być dzielna.
- Nie jestem dzieckiem, Davidzie.
- Mogę powtórzyć: Mike żyje. Reszta później.
- Czemu mnie tak męczysz?
- Zadzwonię jeszcze.
- Ach, Davidzie!’
Chester przepadł jak kamień w wodę. Mógł wrócić do New City równocześnie z Hardem lub nieco wcześniej, ale poszukiwania
zorganizowane przez komisarza nie dały na razie wyniku. W końcu Fred powinien znaleźć się w domu albo chociaż zadzwonić do żony,
i dlatego Hard już po raz piąty niepokoił Linde.
Naturalnie Chester dobrze zrobił, że zakonspirował się tak znakomicie. Zdawał sobie doskonale sprawę, że ma do czynienia
z groźnym przeciwnikiem. Ale jeśli wie, że Hard już jest w mieście, nie powinien się przed nim ukrywać. Jeśli sądzi, że komisarz
nadal jest w strefie, to już dawno powinien podnieść alarm. Zresztą nie jest wykluczone, że Fred sam nie wydostał się jeszcze z wyspy.
A może utknął w rurze, siedzi tam ze swoim Schiessem i czeka na pomoc? Albo, co jeszcze gorsze, już na nią nie czeka?
Komisarz niepokoił się nie na żarty.
Przy mieszkaniu Chestera, przed wejściem do wszystkich bez wyjątku redakcji gazet, na lotniskach i przed Domem Prezydenta stały
posterunki utrzymujące bezpośrednią łączność z dyżurnym komendy. Sam komisarz objeździł samochodem ulubione i najczęściej przez
Freda odwiedzane knajpy. Był nawet we „Wskazującym palcu”, na który Chester obraził się przeszło rok temu.
Taratura został na wyspie: a nuż Chester nadal tam jest i będzie potrzebował pomocy?! Susie była razem z nim i Hard był
przynajmniej pewien tego, że wiadomości na temat strefy nie przesączą się na zewnątrz.
O czwartej po południu zadzwonił Doron, który również wrócił do New City. Mówiąc takim tonem, jakby składał Hardowi raport,
zawiadomił go, źe polecił swoim ludziom skontrolować listy osób, które w ciągu ostatniej doby udały się za granicę, ale nazwiska
Chestera nie znaleziono na nich.
- Zdaje pan sobie oczywiście sprawę z tego - powiedział generał - że to jeszcze o niczym nie świadczy.
- Niech pan poleci, by sprawdzono rurę, przez którą strefa spuszcza wodę do morza - poradził komisarz po chwili zastanowienia.
- Ach, tak? - zdziwił się Doron. - Dobrze, sprawdzimy.
- W obecności Taratury - dorzucił Hard. - Dam mu odpowiednie instrukcje.
Po upływie następnej godziny Doron zawiadomił (za minutę potwierdził tę wiadomość Taratura), że w rurze nikogo nie ma. „Dzięki
Bogu” - pomyślał Hard.
- Czy on nie mógł opuścić strefy jakąś inną drogą? - zapytał Doron.
- Pan lepiej zna te drogi, generale - odparł komisarz.
Kwadrans po piątej zgłosiła się telefonicznie kancelaria prezydenta.
- Tu Jacofes. To pan, Hard?
- Słucham, to ja. - Tak też sądziłem! Do widzenia.
I połączenie przerwało się.
Komisarz natychmiast zadzwonił do Jacobsa i zapytał staruszka, co znaczy ta dziwna rozmowa.
- Zwykła historia - odparł sekretarz prezydenta. - Jakiś wariat albo podchmielony wesołek zawiadomił mnie telefonicznie, że
znalazł się pan w kłopotach na Wyspie Kawalerów i że potrzebuje pan pomocy. Jak się oan orientuje, komisarzu, jestem szalenie
wdzięczny za to, że jest pan w New City.
..To naturalnie Chester. Ale mój Boże - pomyślał Hard - jak głupio dniała!”
- Ciekaw jestem - powiedział żartobliwym tonem - co by pan zrobił, gdyby mnie nie było na miejscu.
- Zrujnowałbym się na świeczkę. - momentalnie odparł Jacobs.
- A serio?
- Na dwie świeczki!
Tak, do Jacobsa lepiej bez kija nie podchodzić...
- David? Linda.
- Tak, tak, słucham.
- Nie przeszkadzam?
- Wręcz przeciwnie. Coś się stało?
- On znów dzwonił.
- Nie zwracaj na to uwagi.
- Dokuczył mi. A może mu powiedzieć, że Fred przyjechał?
- Lindo, on rzeczywiście przyjechał?
- Nie, ale tak mu powiem, żeby się odczepił.
- Lepiej nie zwracaj na niego uwagi.
- Davidzie, czy zobaczę Mike’a?
- Chłopiec żyje i to jest wszystko, co mogę ci teraz powiedzieć.
Zaraz potem zadzwonił Doron.
- Ma pan jakieś nowości?
- Mam prośbę, generale - powiedział Hard - Zostawcie w spokoju Linde Chester. Ona już goni resztkami sił. Pańscy ludzie
zamęczyli ją.
- Dobrze, pomyślę o tym - powiedział generał. - A...
- Nowości nie ma - przerwał mu komisarz.
- Żadnych?
- Absolutnie.
- Umówmy się eo do najważniejszej rzeczy - powiedział Doron metalicznym głosem. - Albo mogę panu wierzyć, albo nie mogę.
Sytuacja nie pozwala na jakiekolwiek niejasności w tym względzie.
- Jestem do pańskich usług, generale.
- Dlaczego nie zawiadomił mnie pan o telefonie z kancelarii prezydenta?
Hard nie od razu znalazł odpowiedź.
- Ale pan i tak o tym wie - powiedział po chwili.
- Oczywiście! Anonimowy rozmówca był przecież jednym z moich ludzi!
Komisarz musiał zrobić jeszcze jedną pauzę.
- Sprawdzał mnie pan, generale?
- Oddaję sprawiedliwość pańskiej niezwykłej przenikliwości.
- Dziękuję za komplement – powiedział Hard. - Szczerze mówiąc, chciałbym najpierw sam zobaczyć się z Fredem Chesterem,
a dopiero później zameldować panu o wyniku rozmowy. Doron nie odpowiedział.
Nocą Hard był w komendzie, utrzymując łączność ze wszystkimi posterunkami. Już nie po raz pierwszy, pracując niejako ręka
w rękę z Doronem, działał jednocześnie przeciwko niemu, strzegąc przed generałem przedmiotu wspólnych zabiegów. Stwarzało to
dodatkowe trudności. Komisarz był brany w dwa ognie. Zorganizował więc obronę okrężną. Tam, gdzie byli jego ludzie, nieodmiennie
zjawiali się też ludzie Dorona.
Komisarzowi diabelnie brakowało Murdocka!
Nie było sensu, aby Taratura nadal tkwił na wyspie i Hard rozkazał mu wracać.
- Sam? - zapytał inspektor.
- Razem - odparł Hard, pomyślawszy, że Susie Bayle lepiej dochowa tajemnicy, jeśli będzie przy niej Taratura.
O siódmej rano do komendy policji przyjechał Doron. Bez uprzedzenia. Nawet nie informując się, czy komisarz jest na miejscu.
Nieprawdopodobne, lecz prawdziwe: członek Tajnej Rady osobiście odwiedził komisarza Harda! Wszedł do gabinetu nie spojrzawszy
nawet na zdębiałego sierżanta, i rzucił na biurko komisarza egzemplarz porannego wydania „Nagiej prawdy”, opozycyjnej gazety
wydawanej za pieniądze prenumeratorów.
- Pierwszy ruch został zrobiony - powiedział ostro Doron. - Nie wolno dopuścić do drugiego!
Hard zobaczył ogromny tytuł, złożony na całą szerokość kolumny: „Oddajcie mi mojego Mike’a!” Przebiegł szybko wzrokiem
materiał i zrozumiał, że to nawet nie artykuł, ale zapowiedź, anons napisany pośpiesznie, na jednym oddechu. Chester
najprawdopodobniej nie miał czasu na to, aby porządnie obmyśleć tekst i po prostu krzyczał! Krzyczał o tym, że jego malutki Mike żyje
na Wyspie Kawalerów w tajemniczej „strefie”, kierowanej przez równie tajemniczego „szefa”, że biedny chłopczyk ma niebieską
skórę, że jemu i wielu innym dzieciom, znajdującym się pod kopułą, zrobiono operację i że on, Fred Chester, widział na własne oczy te
„mrożące krew w żyłach” obrazy i daje teraz czytelnikom świadectwo prawdy. O tym, jak porwano Mike’a, jak Chester go odnalazł i z
czyją pomocą, czym jest kopuła, kim są profesorowie działający w „strefie” i o wielu innych szczegółach gazeta obiecywała
opowiedzieć w następnych numerach. Dalej zamieszczono apel: „Prenumerujcie nasze pismo!” A pod apelem widniało wielobarwne
zdjęcie dziecka o niebieskiej skórze: dziecko miało niebieską twarz, żuło białą papierową taśmę i patrzyło na czytelnika wzrokiem
pełnym przerażenia. Był to oczywiście powiększony kadr z filmu wyniesionego przez Chestera ze „strefy”.
- Udało mi się zablokować część nakładu - powiedział Doron - ale teraz nie o to chodzi. Ludzie już wiedzą. Z pogłoskami nawet ja
nie umiem walczyć. Zresztą sytuacja nie jest jeszcze aż tak katastrofalna...
- Chwileczkę, panie generale.
Hard spojrzał na schemat posterunków, połączył się z dziewiątym i zapytał, jak to się stało, że Chester nie zauważony wszedł do
redakcji.
- Nie wchodził, panie komisarzu - odparł detektyw. - Jeżeli Fred Chester nie zrobił sobie operacji plastycznej, to nie wchodził!
- Dobrze - powiedział Hard. - Proszę podwoić uwagę.
Odłożył mikrofon i powiedział:
- Słucham, panie generale.
- Mogę spowodować - zaczął energicznie Doron - aby publikację Chestera potraktowano jako kawał albo majaczenie szaleńca,
albo wreszcie jako zapowiedź opowiadania fantastyczno-naukowego. Ale dalsze rewelacje pańskiego przyjaciela, jego następne
artykuły...
„Jakie rewelacje? - pomyślał Hard. - Fred niczego nie wie... Wprawdzie jest z nim Schiess, ale czy zwykły konserwator mógł się
tak wiele dowiedzieć?... Warunki życiowe „niebieskich”, jakieś ciekawostki, sposób ich strzeżenia, nazwiska profesorów, kilka
szczegółów na temat Diny Dinst i co jeszcze? Zresztą to też niemało...”
- Dżin wydostał się z butelki - powiedział Hard, jakby podsumowując swoje myśli.
- Brednie! - wykrzyknął Doron. - Wszystko załatwię. Zależy mi tylko, aby Tajna Rada nie dowiedziała się o rzeczywistym celu
eksperymentu i żeby moje nazwisko nigdzie nie występowało. A propos, pańskie nazwisko też na razie pozostaje w cieniu. - Generał
spojrzał Hardowi w oczy. - Proszę powiedzieć, co Chester wie, a czego nie wie. Zadaję głupie pytanie? Może...
- On nie jest sam, generale! - przypomniał komisarz,
- Wiem, razem z nim uciekł pracownik strefy. Ale są informacje, których nie zna nawet Dina Dinst! Będę z panem szczery,
komisarzu. Gdybym mógł zlikwidować was wszystkich jednocześnie, zrobiłbym to z’całą pewnością! Niestety rozumiem, że Chester
jest gwarancją pańskiego bezpieczeństwa, a pan jego. Jest jeszcze ten Taratura z dziewczyną. I mój pracownik Schiess... („W żadnym
wypadku - pomyślał Hard - nie możemy znaleźć się razem w jednym miejscu!”). Krótko mówiąc - kontynuował Doron - znów podaję
panu rękę. Proszę działać, komisarzu! Teraz wszystko zależy od pana. Niech pan namówi Chestera do milczenia! Mam nadzieję, że pan
rozumie, iż jego gadatliwość spowoduje śmierć ponad dwustu osób? Mnie ich nie żal, to już nie są ludzie, ale pan...
- Ja zrobię wszystko, co w moich siłach - powiedział Hard wstając. - Ale to właśnie ja zrobię, generale, a nie pan.
W dwie godziny później przy wejściu do redakcji „Nagiej prawdy” grupa kierowana przez Taraturę spokojnie i gładko zdjęła
Schiessa. W czasie całej operacji konserwator powiedział jedno zdanie, i to dopiero wtedy, kiedy za kierownicą samochodu zobaczył
Taraturę. „Dobrze, u diabła, że to ty!” Kiedy przywieziono go do komendy i wprowadzono do gabinetu Harda, zachował całkowity
spokój.
- Początkowo myślałem - powiedział - że to chłopaki szefa i nawet się przestraszyłem.
- A wie pan, kim jest szef? - zapytał z uśmiechem komisarz.
- Diabli go wiedzą! - odparł Schiess. - Przypadkiem nie Doron?
Komisarz zdumiał się.
- Skąd pan ma takie informacje?!
- Freddie powiedział. To łebski chłopak.
- Linda? f
- David! Mój Boże, gdzie się podziewałeś! Ja tu odchodzę od zmysłów, a ty...
- Lindo...
- Jakbym przestała istnieć! Po tym okropnym artykule, po tym zdjęciu... Jak wy mogliśście, Davidzie? Czyżby to był mój syn?
- Lindo...
- Co oni zrobili z Mike’em? Nie poznałam go! Dokąd mam iść? Gdzie jest ta kopuła? Ja natychmiast...
- Lindo!
- Ale co mogę sama zrobić! Biedna, nieszczęsna kobieta... Gdzie Fred? Jeśli drukuje artykuły, to dlaczego?...
- Lindo, pozwól wtrącić choć słowo!
- Co za pożytek z twoich słów! Jak długo będziesz mnie oszukiwał?!
- Uspokój się, Lindo! Fred jest obok mnie. Możesz z nim porozmawiać!
Dietrich wśliznął się do gabinetu Dorona.
- No? - rzucił krótko generał.
- Przykro mi bardzo, ale... Hard zniknął.
Doron patrzył na niego w milczeniu.
- O czternastej dwadzieścia siedem wyjechał z Taraturą z komendy - mówił sekretarz - i wtedy straciliśmy go z oczu.
- Cudownie - powiedział generał. - Chestera jeszczeście nie znaleźli, a Harda już zgubili. Przedstawić wszystkich do odznaczenia?
Dietrich nawet nie drgnął, wyraz jego twarzy nie uległ najmniejszej zmianie. Wydawało się, że żadne uczucia nie są temu
człowiekowi znane: ani strach, śni współczucie, ani nienawiść, ani miłość. Automat, którego siła tkwi w nienagannym automatyzmie.
Ale Doron znał widać doskonale swego sekretarza, skoro z jakichś nieuchwytnych odznak wydedukował, że Dietrich jeszcze nie
wszystko powiedział.
- No? - powtórzył generał.
- O szesnastej zero cztery Hard dzwonił do żony Chestera. Najpierw sam rozmawiał z Lindą Chester, a następnie przekazał
słuchawkę Fredowi Chesterowi.
Doron niemal poderwał się z miejsca.
- Niestety, generale - spokojnie powiedział Dietrich - oni dzwonili z samochodu komisarza.
- Treść rozmowy?
- Ogólniki. - Dietrich podał Doronowi malutką kasetę z taśmą magnetofonową. - Jeśli pan chce posłuchać, zapis jest tutaj.
Generał z irytacją machnął ręką i kaseta spoczęła w kieszeni Dietricha. Doron przez chwilę bębnił palcami po stole.
- Niedobrze, Dietrich - powiedział bardzo zwyczajnym tonem. - Bardzo niedobrze!
Dietrich zamknął oczy i nie otwierał ich dopóty, dopóki Doron nie wydał polecenia.
- Halla i Raydinga! A sam tu zostań.. Będziesz mi potem potrzebny.
Najbliżsi pomocnicy generała już od dwóch godzin czekali w sąsiednim pokoju...
- Freddie, spróbuj to jeszcze raz przemyśleć.
- O mój Boże!
- Nie mogę ci niczego zabronić, nie mogę niczego żądać i dlatego proszę.
- Gdybym cię nie znał, Davidzie, pomyślałbym, że cię Doron nasłał.
- Nie jesteś daleki od prawdy, ale to nie zmienia postaci rzeczy. Istnieje logika, istnieje rozsądek...
- Dobrze, pomyślmy razem.
Siedzieli w niewielkim pokoju zastawionym sprzętami, które już dawno wyszły z mody. Według tych sprzętów, jak wedte słojów na
pniu, można było określić, ile dziesięcioleci minęło od dnia, kiedy w tym domu skończył się dostatek. Zresztą żadne badania nie były
potrzebne, gdyż Schiess, do którego należało to mieszkanie, był na miejscu. Siedział w wysokim „tronowym” fotelu, z głową po
królewsku pochyloną na piersi i spoglądał w zadumie na masywny kandelabr z litego srebra. Milkliwość Schiessa mogła świadczyć
zarówno o ograniczeniu umysłowym, jak i na odwrót, o mądrości... Schiess nadal stanowił dla komisarza zagadkę. Hard nie mógł
pojąć, dlaczego ten dziwny człowiek porzucił kiedyś swe ustabilizowane życie, zamknął malutkie mieszkanko, zlikwidował wcale
przyzwoity i dochodowy interes, aby udać się na Wyspę Kawalerów do ponurej i tajemniczej „strefy”, a potem równie niespodzianie
zerwał z nią, to znaczy ze swą przyszłością, żeby powrócić do przeszłości. Masywny kandelabr wzbudził widać w Schiessie jakieś
wspomnienia, ale nie można było zorientować się jakie, gdyż wypowiedział on tylko kilka słów, pozwalających na wysnucie każdego
wniosku. Mruknął mianowicie: „Spadek żony, niech ją diabli!” - i znów umilkł.
Do „diabłów” Schiessa Hard zdążył się już przyzwyczaić.
Konspiratorzy! Uśmiać się można: przedostali się z wyspy na kontynent i nie zacierając śladów, niemal otwarcie, udali się wprost
do opuszczonego mieszkania Sehiessa! Jedynie całkowity bezsens takiego „posunięcia” spowodował, że Hard (a prawdopodobnie
i Doron) nie próbował wziąć go pod uwagę,
Ale Doron może się jeszcze ocknąć, trzeba się więc spieszyć...
- Taratura, wszystko w porządku? - zapytał komisarz.
Inspektor oderwał się od okna, przez które obserwował wąskie podwórze oraz aleję prowadzącą do bramy domu, i powiedział:
- Spokojnie jak u Pana Boga za piecem, szefie.
- Świetnie. A więc, Freddie, załóżmy, że będziesz nadal publikował swoje artykuły, że wymienisz wszystkie nazwiska, adresy,
daty. Przyjmijmy wariant nieprawdopodobny z punktu widzenia logiki: ludzie ci wierzą, społeczeństwo oburza się, rząd musi zacząć
działać i Doron zostaje aresztowany. Co stanie się z Mike’em i z resztą dzieci?
- Co? - zapytał oątro Chester.
- Zginą, jak tylko zostaną „wyzwolone”. To znaczy, że chcąc zachować je przy życiu, trzeba na zawsze pozostawić te dzieci
w kopule!
- Twoje propozycje? - powiedział Chester z lekkim sarkazmem w głosie.
Hard westchnął ciężko.
- Niestety, nie możemy niczego zmienić w losie dzieci. Czy nie lepiej więc pozostawić sprawy ich naturalnemu biegowi? Mars to
też planeta, będzie im tam lepiej niż pod kopułą, a przynajmniej nie gorzej niż na Ziemi.
- Potrafisz to wytłumaczyć Lindzie? - szepnął Chester.
Komisarz nie odpowiedział.
- Sądzisz więc - kontynuował Fred - że zło nie powinno zostać ukarane? I jeśli jutro Doron zechce wyprodukować nowych
„zdobywców” Marsa, pozwolimy mu kupować albo kraść następne ludzkie istnienia?
- Uważam - powiedział Hard - że potrafimy zmusić go do zaprzestania dalszej działalności, że uzyskamy gwarancje...
- Diabła tam! - wtrącił Schiess. - Jego gwarancja to kula w łeb!
- Nie, Davidzie - wykrzyknął Chester - nie mogę się z tobą zgodzić! Na każdą truciznę istnieje odtrutka. Jeśli zaprząc naukowców
do pracy, jeśli pozyskać dla sprawy profesora Choyce’a... Nie mogę wyzbyć się nadziei, że dzieci wrócą na Ziemię! Nie mogę!
- Ta nadzieja jest prawie nierealna - powiedział Hard.
- Wiem! Ale moim obowiązkiem jest wykorzystać każdą szansę. Czy nie możesz tego zrozumieć?!
Hard również wstał z fotela, również zaczął chodzić z kąta w kąt, ale spotykając się na środku pokoju, starali się nawzajem nie
potrącać.
- Zabijać zawsze było łatwiej niż chronić przed śmiercią - powiedział dobitnie Hard. - Biratoncelli i Iancs ponad dziesięć lat
zajmowali się przebudową ludzkiego organizmu. Ile dziesięcioleci musi zająć naprawienie zła?
- Zgoda - powiedział Chester. - Ale co z tego wynika? Konieczność pogodzenia się z losem? Czy jednak nadzieja na ratunek?
- Trudno z tobą dyskutować, bo jesteś zbyt zaangażowany uczuciowo.
- No wiesz, Davidzie! - Chester zacisnął pięści, ale szybko opanował się, zbliżył się tylko do Harda i mówił dalej przerywanym
głosem: - A ty, jak z tego wynika, jesteś mniej zaangażowany? Chcesz powiedzieć, że tam jest mój syn, a twojego syna tam nie ma?
I dlatego ja tak rozpaczliwie chcę, aby dzieci wróciły do normalnego życia? I to mówisz ty, bojownik o sprawiedliwość! Ale czy
można w ogóle bronić „cudzej” sprawiedliwości, jeśli przyjąć twój punkt widzenia? Bronić „cudzego” życia, „cudzego” zdrowia,
„cudzego” honoru? Pomyślałeś o tym?! Czy można w ogóle walczyć ze złem mając na względzie jedynie osobistą korzyść?
Taratura, zapomniawszy o oknie, uważnie patrzył na Harda i nawet Schiess przerwał swoją ponurą kontemplację srebrnego
kandelabra.
Komisarz chciwie zaciągnął się papierosem. Tak, miał do czynienia z dwoma prawdami - z prawdą Dorona i prawdą Chestera.
Choć brzmi to paradoksalnie, teraz, kiedy zło już się dokonało, w stanowisku Dorona też była logika, był sens, była tępa prawda
beznadziei. Któremu z nich przyznać rację? - myślał komisarz - i nagle zrozumiał, że tego dylematu nie można rozwiązać „z zewnątrz”,
z boku, stojąc między Chesterem a Doronem. Trzeba więc zająć pozycję, określić swoje miejsce: albo przy Chesterze, albo nie przy
nim i wtedy nic będzie wątpliwości i sprzeczności...
- Tak - powiedział wreszcie komisarz. - Taratura, musi pan natychmiast, z zachowaniem wszelkich ostrożności przewieźć Linde
Chester i Susie Bayle do mnie do komendy. Pozostali niezwłocznie pojadą tam re mną.
Narada u Dorona zakończyła się w dwadzieścia minut po rozpoczęciu. Generał nie miał tajemnic przed Hallem i Raydingiem, tak
przynajmniej sądzono. Obaj współpracownicy odczuli coś w rodzaju paniki, kiedy Doron wprowadził ich w sedno sprawy.
Oczywiście czytali publikację Ćhestera, oczywiście wiedzieli, że komisarz policji w jakiś nieprawdopodobny sposób przedostał się
na teren „strefy” i odkrył ich tajemnicę. Przy tym wszystkim łudzili się jednak, że generał dysponuje wystarczającą siłą, aby uspokoić
niespodziewanych przeciwników. Kiedy zaś Doron otwarcie przyznał, że wydarzenia zaczęły wymykać się spod jego kontroli, że
dalszy ich bieg zależy od tego, jaką pozycję zajmą Hard i Chester, i że ślad tych ostatnich zgubiono, Rayding i Hali bez wahania ocenili
sytuację jako niesłychanie niebezpieczną.
Plan działania opracowali jednak wystarczająco precyzyjnie i oparli go na trzech przesłankach.
Wariant pierwszy: Hard i Chester ujawnią sią w ciągu najbliższych dziesięciu godzin (właśnie tyle czasu pozostało do ukazania
się kolejnego numeru „Nagiej prawdy”) i stają po stronie generała. Wówczas nastąpi: zwinięcie akcji; podjęcie kroków
likwidujących skutki jedynej publikacji Chestera <aż do takich posunięć, jak uznanie go za szaleńca lub nakłonienie go do oficjalnego
i publicznego oświadczenia, że artykuł został napisaw celach komercyjnych; zorganizowanie stałej obserwacji osób, które
w mniejszym lub większym stopniu poznały tajemnicą Dorona (to znaczy Harda, Chestera i jego żony Lindy, inspektora Taratury, Susie
Bayle i oczywiście Scbiessa), aby po pewnym czasie, w najodpowiedniejszej chwili, móc po cichu i bez śladu sprzątnąć wszystkich,
w rniarę możności równocześnie; forsowanie teraatu „Kosmos” przy dwukrotnym zmniejszeniu liczby bezpośrednich wykonawców
i równoczesnym podwojeniu straży w „strefie”.
Wariant drugi: Hard i Chester w ciągu najbliższych dziesięciu godzin w ogóle nie ujawniają się, albo ujawniwszy się zajmują
postaioę otwarcie wrogą wobec generała. Wówczas nastąpi: natychmiastowe zniszczenie drukarni i redakcji „Nagiej prawdy” (w
każdym razie nie później niż na godzinę przed ukazaniem się kolejnego numeru gazety) przez brygadę „Błyskawica”; natychmiastowa
likwidacja grupy Harda zaraz po jej wykryciu - wszystkimi dostępnymi środkami i za każdą cenę, aby uniemożliwić dalsze przecieki
informacji - przez brygadę „Filtr-1”; likwidacja brygady „Filtr-1” przez brygadę „Filtr-2”; sprzątnięcie brygady „Filtr-2” przez
brygadę „Błyskawica”; natychmiastowe nawiązanie kontaktu z członkami Tajnej Rady, którzy przypuszczalnie w imię dobra
społecznego i racji stanu odniosą się przychylnie do generała Dorona i jego bliskich współpracowników, w zamian za co generał
odstąpi członkom Tajnej Rady część swych prerogatyw w programie „Kosmos”.
„Wariant trzeci: Tajna Rada nie akceptuje propozycji Dorona, i z jakichś wzglądów bierze stroną Harda i Chestera. Wówczas
nastąpi: szybki przerzut kapitałów za granicę; likwidacja „strefy”; wysadzenie w powietrze kopuły; przeniesienie do rezerwy
pracowników Instytutu Problemów Perspektywicznych według listy numer 1 i przygotowanie ich do dalszej pracy w warunkach
konspiracyjnych, likwidacja pozostałych przez brygadę „Błyskawica”; organizacja wyjazdu Raydinga, Halla, Iancsa, Biratoncellego
i oczywiście generała Dorona za granicę.
- Jak więc, panowie, widzicie - powiedział z uśmiechem Doron - dla nas nie ma sytuacji bez wyjścia. Życzę powodzenia. Dietrich
zostaje.
Kiedy najbliżsi współpracownicy wyszli, Doron otworzył kasę pancerną, pogrzebał w papierach i odwróciwszy się do sekretarza,
podał mu czek.
- Dietrich - powiedział generał - jeśli zdarzy się trzeci wariant, zatroszczysz się o profesorów i o siebie. I to wszystko, Dietrich.
Oni - generał wskazał na drzwi, którymi dopiero co wyszli jego pomocnicy - oni mogliby nam tylko zaszkodzić. Są pytania?
Zgodnie z tajnym statutem Komitetu Dietrich, poza obowiązkami sekretarza, pełnił funkcję dowódcy brygady „Błyskawica”. Na
czek nawet nie spojrzał. Wiedział, że generał dobrze płaci, kiedy trzeba płacić dobrze. Stał jak kamienny posąg i patrzył przed siebie
niewidzącymi oczami. Wszystko rozumiał, wszystko mógł przewidzieć, wszystko wykonać.
Nie wiedział tylko jednego: jeśli Doron będzie chciał pozbyć się samego Dietricha, komu poleci go zlikwidować?
- Otoczyli nas jak niedźwiedzia pod wykrotem - powiedział Taratura. - Naliczyłem co najmniej dwudziestu ludzi! Niczego się nie
boją! Moi chłopcy wprawdzie też pracują niedbale, ale ci nie kryją się w ogóle! Idą pewnie na całego...
Linda nie słuchała inspektora. Gorączkowo miotała się po pokoju, zbierając szczotki, pastę do zębów, jakieś kolorowe słoiczki.
Potem otworzyła szafę ścienną i zaczęła wrzucać do walizki dziecięce ubranka.
- Po co to? - zapytał Taratura.
- Dla Mike’a - odparła krótko Linda.
, Inspektor nie oponował, lylko wzruszył ramionami.
- Macie jedno wyjście? - zapytał, kiedy Linda zmęczona krzątaniną przysiadła na brzeżku krzesła.
- Nie wiem. Wychodzę jednymi drzwiami.
- Byłoby lepiej, wyjść drugimi - zauważyć Taratura. - Pani już gotowa?
- Czy tam dobrze karmią? - zapytała nagle Landa.
- Gdzie? W komendzie?
- W kopule.
- Co - tu ma do rzeczy kopuła? Jedziemy do komendy. Tak polecił kamisarz.
- Hard może rozkazywać tylko panu. Pytam, czy tąm dobrze karmią. Mike bardzo lubi szparagi, muszę mu zawieźć przynajmniej
jedn;. szkę.
Taratura nie spierał się z nią. Pomyślał: biedaczka zupełnie straciła orientację, żeby to tylko źle się dla niej nie skończyło...
Za samochodem, w którym siedział Taratura z Lindą, ruszyły od razia dwa „Mercedesy”. Inspektor umyślnie wybrał najdłuższą, ale
stosunkowo bezpieczną drogę, przez śródmieście. „Ale się zdziwią, kiedy zaprowadzę ich pod komendę policji!”
Linda wyłączyła się całkowicie i przez całą drogę nie powiedziała ani słowa.
Do redakcji „Nagiej prawdy” Hard wszedł pewnym krokiem. Uważał bowiem, że ludziom Dorona nigdy nie przyjdzie do głowy, co
znajduje się w prawej: kieszeni jego marynarki, a sam fakt zjawienia się komisarza w siedzibie gazety może być uznany przez generała
za próbę zatuszowania sprawy. Co będzie potem, kiedy wszystko się wyjaśni - o Boże, co będzie potem? - lepiej teraz nie myśleć...
Komisarz przedsięwziął tylko jeden środek ostrożności: zabrał do swego samochodu trzech barczystych policjantów, z tych,
których Taratura nazywał „gorylami”. Wszystko mogło się zdarzyć, tyra bardziej że unikając Dorona, komisarz utracił chwilowo
orientację w jego zamierzeniach. irampaż zaprowadził Harda do gabinetu „Lorda Auta”, redaktora gazety, którego wszyscy tak
nazywali, ponieważ przc7 całe życie starał się zostać lordem i zawsze wychodził na aut. W istocie nazywał się Ben Garbousiere, ale
tego nikt już chyba nie pamiętał, nawet on sam. Nieprawdopodobnie ruchliwy i gadatliwy, całkowicie niestrawny w wielkich dawkach,
Lord Aut był jedaak człowiekiem odważnym, a nawet ryzykantem i cieszył się dzięki temu powszechnym szacunkiem. „Lepsza kuła
w łeb - mówił często - niż forsa w tylnej kieszeni spodni”. Do kuli w łeb było mu jeszcze daleko, a forsy też się nigdy nie dorobił.
- Komisarz! - wykrzyknął Lord Aut wstając zza biurka na powitanie Harda. - Drogi nasz komisarz! Ale piękną aferę rozdmuchałem,
co?! Śniło się panu coś podobnego? I to dopiero początek, dodam jeszcze tyle pieprzu, że wszystkim zapłoną wnętrzności! Proszę się
rozgościć, czuć się jak u siebie w domu, przyszedł pan w samą porę. Mam nadzieję, że pańska wizyta nie jest związana z jakimiś
kłopotami?
- Kto to może wiedzieć, drogi Lordzie - powiedział dobrodusznie komisarz. - Póki kłopoty nie zjawią się, nie wiemy nawet
czasem, komu je zawdzięczamy.
Lord Aut roześmiał się hałaśliwie, ale zaraz spoważniał, jak gdyby zdjął jedną maskę i założył drugą.
- Mówiąc między nami, przepadł gdzieś autor sensacji, a już najwyższa pora dawać drugi artykuł do składania. Hard, czy nie
pomógłby mi pan? Czytelnicy rozniosą redakcję na strzępy, jeśli nie dostaną jutro następnej porcji!
- Tę porcję mam w kieszeni - powiedział spokojnie komisarz.
- Co?! - nie zrozumiał Lord Aut. - A co pan ma...
- To nieważne. Ważny jest fakt. Chciałbym tylko...
Hard rozejrzał się po gabinecie i redaktor pojął go bez dalszych słów.
- Proszę się nie obawiać - powiedział - tu są tylko takie uszy, które nie mają języka.
- Wobec tego niech pan przeczyta przy mnie drugi odcinek, bo chciałbym spojrzeć na pańską minę, drogi Lordzie.
To mówiąc podał Lordowi artykuł Chestera. Redaktor zagłębił się w lekturze i w miarę tego jak poznawał fakty i - co
najważniejsze - nazwiska głównych aktorów, coraz głośniej sapał, czerwieniał i pokrywał się potem.
- Niemożliwe! - wykrzyknął zdejmując okulary i znów je zakładając na wielki, mięsisty nos. - To przecież... to... - zabrakło mu
słów, potrząsnął więc rękopisem nad głową. - Hard, pan mnie po prostu...
- Znokautował? - podpowiedział ponurym głosem komisarz.
- Co? Jak pan powiedział? Na odwrót! - wykrzyknął Lord Aut. - Pan mi przywrócił życie. Od dawna czekałem na taki materiał, bo,
jeśli to pana interesuje, od dziecięcia marzyłem o tym, aby podłożyć świnię generałowi Doronowi!
- Kiedy pan był dzieckiem, drogi Lordzie, Doron jeszcze nie był Doronem.
- Ach, nie rozumie pan przenośni!
- Dobrze. Cieszę się, że pan się cieszy. Ale muszę uprzedzić, jakie to może pociągnąć za sobą skutki. Generał nie zna się na żartach
i jeśli pan chce...
- Nie chcę! - przerwał redaktor.
- Ale nie dosłuchał pan do końca.
- Wszystko jedno, nie chcę! Żyć? Zachować dostatek? Zapewnić sobie bezpieczeństwo? Nie chcę! Wie pan, Hard, ile ja mam lat?
Ile by mi pan nie dał i tak będzie za mało.
- Wobec tego zastanówmy się, co zrobić, aby gazeta z tym materiałem dotarła do czytelnika - zaproponował Hard. - Obawiam się,
że zanim pan złoży ten artykuł, zjawią się tu goście z gustownymi kastecikami w rękach...
- Taak... - powiedział Lord Aut. - Co pan proponuje?
- Hard, to dobrze, że pan sam zadzwonił, ale dlaczego tak późno?
- Praca, generale. Właściwie nie miałem panu nic do zakomunikowania. Teraz zresztą też, po prostu staram się być
zdyscyplinowany.
- Załóżmy, komisarzu. A może jednak?
- Mam wielkie kłopoty z Chesterem, ale nadal nie tracę nadziei.
- Gdzie pan jest?
- W komendzie.
- Chester też?
- Tak, partie generale.
- Ile czasu potrzeba panu na ostateczną odpowiedź?
- Czemu pan milczy, Hard?
- Myślę. Dziesięć godzin, panie generale.
- Nie, mój drogi komisarzu. Wtedy będzie za późno. Ten termin zupełnie mnie nie urządza. Mało tego, wzbudza we mnie pewne
podejrzenia. Nie muszę ostrzegać, bo sam pan rozumie, że ja nie potrafię zwyczajnie czekać. Przyzwyczaiłem się kierować
przebiegiem wydarzeń.
- Dobrze, panie generale, osiem godzin.
- Niech się pan ze mną nie targuje, komisarzu.
- A co pan proponuje?
- Pan myśłi, generale?
- Tak.
- Czekam.
- Dwie godziny, Hard. Ani minuty dłużej. Po dwóch godzinach będę zmuszony zacząć działać. Zrozumiał pan?
- Trudno nie zrozumieć, panie generale. Mnie samemu też znudziła się ta niepewność. Do widzenia.
- Jeśli w ogóle się zobaczymy...
Policjant siedzący w samochodzie zaparkowanym przed głównym wejściem do gmachu redakcji „Nagiej prawdy” odebrał
telefonogram, szybko go rozszyfrował i pobiegł na trzecie piętro do gabinetu Lorda Apta. Aut chwycił podaną kartkę i przeczytał: „Ma
pan dwie godziny”.
- Przecież umówiliśmy się na pięć! - wykrzyknął Lord Aut z naiwnością godną oseska. Policjant, do którego to było adresowane,
rozłożył bezradnie ręce i obdarował Lorda Auta głupawym uśmiechem. -. Metrampaż! - wrzasnął nagle redaktor. - Metrampaż!
O szóstej po południu minister spraw wewnętrznych Vonnel wezwał do raportu komisarza Woodsa. Przy ich rozmowie obecny był
tylko sekretarz ministra, ale to wystarczyło, aby w archiwum Tajnej Rady znalazł się stenograficzny zapis dialogu:
VONNEL: Woods, w każdej chwili może zadzwonić prezydent i znów zapytać o dzisiejszą publikację tej parszywej gazetki.
WOODS: Mówi pan o pisaninie Chestera? VONNEL: Nie, mówię o pisaninie Chestera! WOODS: Przecież mówię...
VONNEL: Proszę odpowiadać na pytania, komisarzu, bo inaczej do jutra rana nie posuniemy się ani o krok. Co pan wie na ten
temat?
WOODS: W artykule jest mowa o jakiejś „strefie”, o jakichś doświadczeniach robionych na dzieciach... Ale autor nie podaje
adresu, ani żadnego nazwiska...
VONNEL: Dziękuję, sam potrafię czytać. Czy wie pan coś o „strefie” i doświadczeniach poza tym, co zamieściła gazeta?
WOODS: Jak by to powiedzieć...
VONNEL: Zwyczajnie!
WOODS: Nie, nie wiem.
VONNEL: A co, pańskim zdaniem, mam powiedzieć prezydentowi?...
WOODS: Że to kaczka dziennikarska.
VONNEL: A jeśli nie? Jeśli się okaże, że w tej tajemniczej „strefie” prowadzi się działalność godzącą w bezpieczeństwo
państwa? Albo że kwitnie zakazany przez prawo byznes? Co wtedy? W najlepszym wypadku będę musiał rumienić się przed członkami
Tajnej Rady!
WOODS: Proszę wobec tego powiedzieć...
VONNEL: Dość tego, komisarzu! Lepiej niech się pan skontaktuje z redaktorem „Nagiej prawdy” albo z autorem artykułu, dowie
szczegółów i zamelduje mnie.
WOODS: Mogę wykonać?
VONNEL: Pan jeszcze tu. A ja myślałem, że pan już rozmawia z Lordem Autem!
Linda patrzyła pustymi oczyma na męża. Fred nie zadręczał jej słowami pociechy, zdając sobie sprawę z ich całkowitej
nieskuteczności. Właściwie nie mieli o czym mówić: wszystko, co Fred mógł w danej chwili powiedzieć Lihdzie, napisał już
w artykule i teraz myślał z niepokojem o tym, jak zachowa się żona, gdy pozna treść nowego odcinka.
Siedzieli w gabinecie Harda. Była tam również Susie Bayle, bo zdaniem komisarza obecność kobiety mogła złagodzić rozpacz
Lindy. Napięcie nie spadało jednak. Nawet pozy obecnych świadczyły o tym, że na coś czekają. Ale na co? Co komisarz mógł
zaproponować Chesterom? Wszystko dokoła jak gdyby zamarło, jak przed wybuchem bomby z opóźnionym zapłonem, której nie można
już rozbroić. Spoglądając od czasu do czasu na zegarek, Hard również czekał, aż upłynie złowieszczy termin wyznaczony przez
generała Dorona.
Nie, generał nie niepokoił komisarza ani swoimi wizytami, ani nawet telefonami. On także przyczaił się w swojej rezydencji i było
oczywiste, że wybuch jest nieunikniony...
- Kto chce kawy...
Linda spojrzała na Harda tym samym pustym wzrokiem i nie odpowiedziała. „Nie obędzie się bez lekarza - pomyślał komisarz. -
Żeby tylko nie trzeba było wzywać psychiatry...”
I nagle we wzroku Lindy rozbłysła iskierka myśli, jakiejś myśli rozumnej, dawno już sformułowanej i ukształtowanej cierpieniem...
- Co chcesz powiedzieć? - ocknął się Fred.
- Ja chcę do Mike’a - powiedziała dobitnie kobieta. - Chcę iść do niego, pod kopułę.
- Lindo, tam nie ma Ziemi...
- Ale jest Mike.
- Nie ma życia...
- Ale jest Mike.
- Nie mogę stracić jeszcze i ciebie...
- Pójdziemy razem. Przecież tam jest Mike...
PREZYDENT: Co to wszystko znaczy, drogi Yonnel?
VONNEL: Nie mam jeszcze oficjalnych danych...
PREZYDENT: Po co te formalności, skoro chodzi o dzieci i o losy państwa?
VONNEL: Losy naszego państwa, panie prezydencie, spoczywają w niezawodnych rękach - w pańskich! Jestem spokojny, póki
pan...
PREZYDENT: Do rzeczy, drogi Vonnel!
VONNEL: Panie prezydencie! Publikacja Chestera jest wedle moich informacji zwykłą kaczką dziennikarską i dlatego nie zawiera
nazwisk ani adresów...
PREZYDENT: Pan coś pomylił, Vonnel. Jest adres: Wyspa Kawalerów, jest nazwisko: generał Doron, podano nawet cel: podbój
Marsa...
VONNEL: Gdzie? Kiedy?! Pierwsze słyszę...
PREZYDENT: Trzeba czytać gazety, Vonnel, skoro ktoś już podjął się czuwać nad bezpieczeństwem państwa. Czyżby nie miał pan
przed sobą wieczornego wydania „Nagiej prawdy”?
VONNEL: Jak?! Proszę mi wybaczyć, panie V prezydencie, ale ta gazetka ukazuje się tylko rano!
PREZYDENT: Uważa więc pan, że chcę go nabrać? Chyba nasz wiek i stanowiska nie są najwłaściwsze do robienia sobie
kawałów... Za dwie godziny odbędzie się nadzwyczajne posiedzenie Tajnej Rady. Proszę się do niego przygotować i zatroszczyć o to,
aby na posiedzeniu był obecny generał Doron.
- Dietrich! Harda! Spod ziemi!
Zresztą wojna została wypowiedziana i rozmowa z Hardem nic już nie da. Co Doron może mu powiedzieć? Że uważał komisarza
za porządnego człowieka? Trochę trudno w tej sytuacji operować podobnym terminem, ale cóż robić, skoro dotychczasowa
bezwzględna uczciwość Harda tak paskudnie zmyliła generała! Tak, uważał go za porządnego człowieka, ale teraz z zadowoleniem
stwierdza, że komisarz jest takim samym łajdakiem... Jak kto? Jak wszyscy pozostali? Jak sam generał Doron?
Niestety, rozmowa z Hardem mijałaby się z celem.
A więc udało mu się uśpić czujność generała. Zaledwie na dwie godziny. Że też on tego nie zrozumiał, gdy targował cię
z komisarzem co do terminu! A przecież wietrzył podstęp! Ma jednak nosa! Ale dwie godziny wystarczyły na wydrukowanie
publikacji!
Gazeta znalazła się w sprzedaży. Brygada,.Błyskawica” spóźniła się beznadziejnie. Rachować się będziemy później, teraz trzeba
myśleć o własnej skórze.
Już był telefon od prezydenta.
Już nadeszło wezwanie na posiedzenie Tajnej Rady.
Już ocknął się ten kretyn Vonnel.
I ludzie Woodsa już dyżurują przy willi Dorona.
- Generale, przy telefonie komisarz Hard - zameldował Dietrich obojętnym tonem.
- Ty go znalazłeś, czy on sam?
- On sam - powiedział Dietrich.
Doron wahał się przez chwilę, ale w końcu wziął słuchawkę.
- Co pan powie, komisarzu?
- Niepokoi mnie tylko jedna rzecz. Proszę mnie wysłuchać, generale, gdyż najprawdopodobniej nieprędko uda się nam spotkać lub
porozmawiać.
- Słucham.
- Zdaję sobie sprawę, że ma pan kilka wyjść z sytuacji, uzależnionych od dalszego przebiegu wydarzeń. Nie jest wykluczone, że
zaplanował pan również wariant przewidujący likwidację kopuły i „strefy”.
- Załóżmy.
- Pan mnie zna, generale. No więc obiecuję, że wycofam się z gry, jeśli dzieci pozostaną przy życiu. W przeciwnym razie...
- Słucham!
- W przeciwnym razie osobiście odnajdę pana, gdziekolwiek by się pan ukrył, i osobiście policzę się z panem.
- Groźba?
- Tak. Ostrzeżenie.
- A co znaczy „wycofam się z gry”?
- Zwrócił pan pewnie uwagę na to, że i w drugim materiale Chestera moje nazwisko nie figuruje? To ja tego chciałem. Gdy dzieci
będą żyć, mnie nie będzie. Rozumie pan, generale? Nie byłem w „strefie”, niczego nie widziałem, niczego nie wiem. Zawsze pan mnie
kupował, dziś ja chcę pana kupić za obietnicę milczenia. Wycofam z gry wszystkich swoich ludzi: Taraturę, dziewczynę, nawet
pańskiego Schiessa. W oczach opinii publicznej będzie pan miał tylko jednego przeciwnika, Chestera. Będę ze wszystkich sił bronił
jego życia, ale sam pan rozumie, że jednak ułatwiam panu zadanie. W zamian za życie dzieci!
- Gwarancje?
- Kiedy uzyskam gwajrancje od pana.
- Tak... Zastanowię się.
- Zadzwonię znów do pana za trzydzieści minut.
- Nie, za godzinę.
I obie słuchawki równocześnie legły na widełkach.
„Na co on się zdecyduje? - myślał Hard po zakończeniu rozmowy z generałem. - Co zrobi rząd i prezydent? Jak zareagują
członkowie Tajnej Rady, którzy najpewniej wyznaczyli już termin posiedzenia? Jaka będzie reakcja opinii publicznej, jak silne będzie
oburzenie narodu? I czego bardziej przestraszą się silni świata tego: zbrodniczej działalności Dorona czy wybuchu powszechnego
oburzenia?”
Same pytania i ani jednej rzeczowej odpowiedzi!
Najsmutniejsze zaś, że znajdując się w centrum wydarzeń, mając przy sobie wiernych pomocników, formalne pełnomocnictwa,
wreszcie broń, komisarz był całkowicie bezsilny.
Nie, nie mógł teraz, kiedy minęła właściwa pora, aresztować przestępców. Nie mógł w ramach swych kompetencji wysłać na
wyspę oddziału policji i zapobiec zniszczeniu strefy. Nie mógł zjawić się u prezydenta ze swoimi propozycjami, nawet gdyby je miał,
ponieważ najwyższy dostojnik państwa sam był bezsilny i
„291 zależny od Tajnej Rady. Nie mógł wreszcie zażądać, aby go wezwano na posiedzenie głównego organu władzy. Nie mógł
przedstawić członkom Tajnej Rady swoich poglądów na temat niebezpiecznych poczynań generała Dorona i jego zbrodniczych
zamierzeń, bo takie posunięcie spowodowałoby natychmiastową śmierć ponad dwustu osób.
Hard nie mógł nawet przewidzieć, co stanie się za minutę. Po prostu czekał, czekał nie wiedzieć na co.
„Co za idiotyczny kraj - myślał - skoro za najszczęśliwszych ludzi na jego obszarze można uznać - niech mi Bóg wybaczy
bluźnierstwo! - dzieci mieszkające pod kopułą: nie muszą o nic się troszczyć, nie muszą cierpieć i w dodatku mają w perspektywie
ucieczkę z tej okropnej Ziemi na Marsa!...”
Na posiedzeniu Tajnej Rady generał Doron zachowywał się pewnie, był pozornie spokojny i opanowany. Ci jednak, którzy lepiej
go znali, musieli zauważyć, że ten spokój bardzo wiele go kosztuje.
Tak, rzucił na wagę, dzierżoną przez najpotężniejszy w kraju organ władzy, swe znakomite zdolności aktorskie, które mogły zrobić
wrażenie na każdym oprócz członków Tajnej Rady, i teraz czekał, która szala przeważy.
Tak, dobrowolnie wszedł na szafot i zrezygnował z ucieczki za granicę. Nie przeszedł do podziemia ani nie zjawił się w tej sali
w asyście Dietricha i jego „Błyskawicy”... Czekał więc teraz w napięciu, bo jeszcze nie wiedział, na co skaże go Tajna Rada: na rolę
ofiary czy kata.
Powiedział, że idea podboju Marsa jest bardzo obiecująca, gdyż wzmocni potęgę państwa, przyniesie ogromne zyski, niepomiernie
zwiększy prestiż narodu w oczach całego świata i w jego własnych oczach. Członkowie Rady zgodzili się z tą myślą, chociaż zadali
przy okazji pytanie, jak zdaniem generała będzie wyglądał podział obiecanych zysków.
Powiedział, że musiał swą działalność otoczyć’ tajemnicą w interesie powszechnego bezpieczeństwa i członkowie Tajnej Rady
znów nie zaoponowali, chociaż dla każdego było jasne, do czego to mogło doprowadzić. Ale zarówno Doron, jak i wszyscy obecni,
a nawet minister Vonnel rozumieli, że dawna koncepcja generała nie ma teraz najmniejszego znaczenia, że czas trzeba liczyć od chwili,
kiedy Doron ponownie zrównał się w swych możliwościach z pozostałymi, równymi sobie, i że zagrożenie dla wszystkich ze strony
któregokolwiek z obecnych na posiedzeniu mierzy się nie tyle jego niezrealizowanymi zamierzeniami, ile konkretnymi realiami.
Generał powiedział, że pomysł przebudowy organizmu ludzkiego i jego realizacja stanowią przykład świadczący
o zdumiewających możliwościach nauki, której perspektywy są doprawdy nieograniczone, i dał przy tym do zrozumienia, że
w niedalekiej przyszłości można będzie tworzyć cyborgi, to znaczy ludzi zorganizowanych na sposób cybernetyczny, zdolnych do
wykonywania różnych zadań. Członkowie Tajnej Rady doskonale go zrozumieli, chociaż skrzywili się z niesmakiem, kiedy usłyszeli, iż
uczeni rozwiązujący te problemy znajdują się pod opieką Dorona i „nawet teraz kontynuują swoją działalność, której wyników nie
publikujemy z tych samych wyższych względów”.
Generał powiedział wreszcie, że reakcja ludności na artykuły Chestera, opublikowane w „Nagiej prawdzie”, daje znakomity
pretekst do dalszego zaostrzenia walki klasowej i do zdecydowanego zdławienia opozycji oraz rozprawienia się z wichrzycielami, co
zawsze przynosi pożytek. Zwłaszcza w chwili obecnej! Członkowie Tajnej Rady z wyraźną aprobatą przyjęli to oświadczenie.
Po wygłoszeniu swojej kwestii Doron usiadł i trudno już było teraz powiedzieć, aby nadal nie był pewien decyzji Rady. Rozumiał
bowiem, że teraz każdy z obecnych rozważa jedynie, czy należy w ogóle odsunąć generała od dalszej pracy nad programem „Kosmos”,
czy tylko ograniczyć jego wpływ na te prace, czy też dać mu wolną rękę, ale już pod kontrolą Tajnej Rady.
Najwyższy organ władzy nie pozwalał nikomu i nigdy nawet na chwilę i bodaj o milimetr wznieść się nad pozostałych, ale też
z reguły nikogo ze swoich nie degradował...
OD AUTORA
- Davidzie - zwróciłem sią do Harda - czy nie masz mi za złe, że opublikowałem ten rękopis?
Komisarz wzruszył ramionami.
- Odpowiedz mi wprost - nalegałem.
- Dobrze - powiedział po chwili namysłu - odpowiem ci wprost. Mnie, jak wiesz, najmniej obchodzi własna osoba, chociaż
opisałeś mnie jako człowieka całkowicie niekompetentnego.
- No wiesz!... - zacząłem, ale mi przerwał.
- Nie oponuj. Wiem, wiem. Ale zastanawiam się nad czymś zupełnie innym: co chciałeś powiedzieć czytelnikowi? Jakiej nauki
mu udzielić?
- Chciałem powiedzieć - odparłem tonem, jakim pilny uczeń odpowiada na pytania nauczyciela - że naród jako zbiorowisko nie
powinien być stadem. Że nie ma prawa dobrowołnie rezygnować z działania. Że zmieniać nasze życie należy tu, na Ziemi, a nie
szukać szczęścia na Marsie. I że największa nawet cierpliwość musi się kiedyś skończyć...
- I dlatego - wpadł mi w słowo komisarz - postanowiłeś nadepnąć czytelnikowi na odcisk i w dodatku przeprosić go za to?
Nie odpowiedziałem.
- No dobra - powiedział nieco łagodniej. - Rozdrapałeś stare rany, zakłóciłeś spokój dawno zmarłych dobrych ludzi...
Zapalił, zamyślił się na dłuższą chwilę, w czym mu nie przeszkadzałem. Potem nieoczekiwanie powiedział:
- Wiele już czasu upłynęło, mój drogi, i jeszcze wiele upłynie, a czas nie tylko leczy, ale jak wiadomo kradnie lata nawet Bogu.
- Boga nie ma - odparłem. - Trzeba liczyć tylko na siebie. Tylko na siebie, Davidzie!
BAGRIAK O SOBIE
Urodziłem się pod koniec lat dwudziestych i na początku trzydziestych naszego stulecia. Zasadniczo w Moskwie, ale częściowo też
i w Soczi.
W wieku dwudziestu pięciu lat udało mi się całkowicie praworządnie zdobyć sześć dyplomów ukończenia wyższych studiów: dwa
otrzymałem z Moskiewskiego Instytutu Prawa, jeden z Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej imienia Baumana, jeden z Instytutu
Inżynierii Budowlanej imienia Kujbyszewa oraz dwa potwierdzające naukę na wydziale fizyki i geologii Państwowego Uniwersytetu
Moskiewskiego imienia Łomonosowa.
Wprawdzie fantaście wystarcza z reguły wykształcenie podstawowe, a często jest lepiej, gdy go nie ma w ogóle, ale dla mnie,
fantasty naukowego, wyższe wykształcenie okazało się niezbyt uciążliwe. Tym bardziej że udało mi się je dosyć skutecznie
zneutralizować z pomocą sportu. Byłem bliski tytułu mistrza sportu w siatkówce i w pływaniu podwodnym, osiągałem znakomite
wyniki w turystyce, strzelectwie, szachach, wioślarstwie, koszykówce i boksie, ale nigdzie nie wybiłem się naprawdę z powodu
nadmiaru wyższych wykształceń i zbyt różnorodnych zainteresowań.
Zanim zostałem pisarzem, uczciwie pracowałem.
Sześć lat poświęciłem adwokaturze, dwa lata geologii, półtora - inżynierii lotniczej, siedem lat pracowałem z drużyną piłkarską
w charakterze zawodowego trenera (jedyna dyscyplina sportowa, na której zupełnie się nie znam), dwadzieścia lat wygłaszałem
odczyty w planetarium, zagospodarowywałem nowe ziemie, za co zostałem odznaczony medalem, i łowiłem ryby w Zatoce
Gwinejskiej. Wreszcie zostałem dziennikarzem, którym jestem do dziś, a to z obawy, by nie utracić kontaktu z życiem, co grozi mi
z powodu fascynacji fantastyką. Poza tym dwukrotnie wstępowałem do Związku Literatów, a obecnie wstępuję po raz trzeci, chociaż
ani razu nie byłern z tego szacownego grona wykluczany.
Piszę powieści, prozę dokumentalną, scenariusze filmowe, książki popularnonaukowe, czystą fantastykę - słowem, wszystko oprócz
wierszy. Materiał czerpię z życia, zbierając go w trakcie licznych podróży krajowych i zagranicznych. Zwiedziłem przy tym niemal
cały świat i łatwiej wymienić kraje, w których nie byłem. Nie byłem więc w Albanii, Australii, Argentynie i Newcombie - państwie,
które - o paradoksie! - opisuję w „Komisarzu Hardzie” i błękitnych ludziach.
Polskę odwiedziłem trzykrotnie i wizyty te wspominam z przyjemnością.
Pracować lubię w samotności. Jest to możliwe, gdyż dysponuję osiemnastoma pokojami w różnych dzielnicach Moskwy, chociaż
prawdę mówiąc czasem trudno wśród nich znaleźć taki, do którego z rzadka nie wpadałyby moje dzieci, cztery dziewczynki i pięciu
chłopców... pardon, czterech chłopców i pięć dziewczynek.
Moim cichym marzeniem jest napisać szesnaście powieści fantastyczno-humorystyczno - przygodowo - pamfletowo - filozoficzno-
naukowych - o jedną więcej niż Flaming i o pięćdziesiąt cztery mniej od Lema. Napisałem już „Kto?”, „Skrzyżowanie”, „Pięciu
prezydentów”, „Wilkołaka” i teraz „Komisarza Harda i błękitnych ludzi”. Pozostało” zaledwie jedenaście, po czym, wypełniwszy swą
misję, mogę przestać być Bagriakiem.
PAWEŁ BAGRIAK