tytuł: "Niedzielne dziecko"
autor: Ingmar Bergman
przeło
ż
yła: Halina Thylwe
Prószy
ń
ski i S-ka
Warszawa 1994
* * *
I
Pami
ę
tam,
ż
e stosunek babci i wuja Carla do naszego domu letniskowego był
wyj
ą
tkowo krytyczny, ale z ró
ż
nych powodów. Wuj - cho
ć
uchodził za lekko
pomylonego, wiedział niejedno - stwierdził,
ż
e nie jest to
ż
aden dom, willa te
ż
nie, a ju
ż
z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
nie da si
ę
tego nazwa
ć
mieszkaniem. Ów fenomen
architektury mo
ż
na byłoby ewentualnie uzna
ć
za kompozycj
ę
poustawianych obok
siebie i jedna na drugiej czerwonych skrzy
ń
. Zdaniem wuja przypominał troch
ę
gmach Opery Sztokholmskiej.
A wi
ę
c kilka pomalowanych na czerwono skrzy
ń
z białymi w
ę
głami, ozdobionych tu
i ówdzie białymi gzymsami. Na parterze okna wysokie i przewiewne, na pi
ę
trze
takie jak w poci
ą
gu - szczelne, ale za to nieotwieralne. Dach kryła zniszczona,
połatana papa. W czasie ulewnego deszczu woda spływała po
ś
cianie górnej
werandy do pokoju mamy. Tapeta w kwiaty była w tym pokoju odklejona i
odstawała. Owa zbieranina skrzy
ń
spoczywała na dwunastu głazach. Mi
ę
dzy jej
doln
ą
cz
ęś
ci
ą
a nierównym, wyboistym podło
ż
em powstała w ten sposób mniej
wi
ę
cej
siedemdziesi
ę
ciocentymetrowa przestrze
ń
. Poniewierały si
ę
tam siwe, omszone
drwa, stare wiklinowe krzesła, trzy zardzewiałe garnki o niezwykłych
kształtach, kilka worków cementu, łyse opony samochodowe, blaszana wanna ze
zdezelowanymi sprz
ę
tami kuchennymi, sterty zwi
ą
zanych drutem gazet. Zawsze si
ę
tam wyszperało co
ś
ciekawego. Wła
ż
enie pod dom było wprawdzie zabronione, matka
obawiała si
ę
chyba,
ż
e si
ę
pokaleczymy zardzewiałymi gwo
ź
dziami albo,
ż
e zwali
si
ę
na nas cały ten kram, ale...
Przybytek, czy jak to nazwa
ć
, zbudował pastor zielono
ś
wi
ą
tkowców, Frithiof
Dahlberg. Chciał zapewne przebywa
ć
jak najbli
ż
ej swojego Boga i Pana. Dlatego
obrał sobie miejsce góruj
ą
ce nad Dufnas.
Kupił taras pod skał
ą
i oczy
ś
cił grunt. Najprawdopodobniej pastor Dahlberg
my
ś
lał,
ż
e Pan, doceniwszy jego zamysł, ze
ś
le na
ń
i jego synów wiedz
ę
o sztuce
stawiania domów, której im nie dostawało. Czekaj
ą
c na inspiracj
ę
, wzi
ę
li si
ę
do
pracy. Po pi
ę
ciu latach najró
ż
niejszych przeciwno
ś
ci losu, w czerwcu 1902 roku,
dzieło pastora było gotowe. Podziwiaj
ą
cy przybytek członkowie zboru doszukali
si
ę
w nim pewnych podobie
ń
stw do arki Noego. Noe te
ż
nie był cie
ś
l
ą
, tylko -
dokładnie rzecz ujmuj
ą
c - odrobin
ę
zapijaczonym szyprem barki kursuj
ą
cej po
Eufracie, a dzi
ę
ki wiedzy jak
ą
dał mu Pan, zbudował pojemn
ą
łód
ź
, zdoln
ą
przetrzyma
ć
znacznie dotkliwsze ciosy ni
ż
te, na które mogła by
ć
nara
ż
ona
skromna siedziba pastora Dahlberga.
Niektórzy wierni uwa
ż
ali,
ż
e górna południowa weranda ze szczodrym widokiem na
dolin
ę
, rzek
ę
i wrzosowiska jest odpowiednim miejscem na oczekiwanie s
ą
du
ostatecznego, kiedy to nad granie opodal Gangbro i Basny przyszybuj
ą
anioły
Apokalipsy.
Tu
ż
poni
ż
ej siedziby głównej niezmordowany pastor wzniósł rzadkiej urody
szeregowiec. Składał si
ę
on z siedmiu cel, przykrytych jednym dachem. Do ka
ż
dej
prowadziły nieszczelne zielone drzwi. Przypuszczalnie przemieszkiwali tutaj
go
ś
cie, kilka dni, a mo
ż
e tygodni, by wspóln
ą
modlitw
ą
i pie
ś
niami umocni
ć
si
ę
w swej i tak ju
ż
niezachwianej wierze. Szeregowiec, niekonserwowany i
nieremontowany, mocno podupadł i słu
ż
ył obecnie za siedlisko flory i fauny.
Podłog
ę
bujnie zaległa trawa, z okna wychylała si
ę
brzoza. Lewe skrzydło obj
ą
ł
w posiadanie troskliwy borsuk Einar z rodzin
ą
, w innych celach grasowały le
ś
ne
myszy. Na jaki
ś
czas pokoik z brzoz
ą
przywłaszczyła sobie sowa, ale si
ę
niestety stamt
ą
d wyprowadziła. W najobszerniejszym pomieszczeniu harcowały
półdzika ruda kocica o zło
ś
liwym pysku i sze
ś
cioro potomstwa. Tylko matka nie
bała si
ę
zbli
ż
y
ć
do tej bestii. Miała szcz
ęś
liw
ą
r
ę
k
ę
do kwiatów i zwierz
ą
t i
broniła naszej mena
ż
erii przed wszelkimi zakusami Maj i Lalli, które zajmowały
dwie
ś
rodkowe cele. Lalla prowadziła kuchni
ę
, a Maj była dziewczyn
ą
do
wszystkiego po trochu. Wi
ę
cej o nich potem.
Cało
ś
ci dopełniał przesadnie du
ż
y, wal
ą
cy si
ę
wychodek, którego surowe,
niemalowane
ś
ciany pyszniły si
ę
na skraju lasu. Było w nim miejsce dla czterech
osób; z nieoszklonego okienka w drzwiach roztaczał si
ę
wspaniały widok na
Dufnas, na skrawek zakola rzeki i na kolejowy most. Otwory ró
ż
niły si
ę
wielko
ś
ci
ą
: mały, mniejszy, malusie
ń
ki i tyciute
ń
ki. W tylnej
ś
cianie, na dole,
znajdowała si
ę
niewielka klapa, teraz rozchwierutana i nie do zamkni
ę
cia.
Ilekro
ć
Maj i Linnea wpadały do wychodka na krótk
ą
pogaw
ę
dk
ę
i małe siusiu,
pobierałem z bratem najwcze
ś
niejsze nauki z kobiecej anatomii. Patrzyli
ś
my i
zdumiewali
ś
my si
ę
. Nikt ani pomy
ś
lał o łapaniu nas na gor
ą
cym uczynku. Nigdy
nie przyszło nam do głowy studiowa
ć
od dołu ojca, matk
ę
czy opasł
ą
ciotk
ę
Emm
ę
.
Nawet w pokoju dziecinnym obowi
ą
zuje niepisane tabu.
Umeblowanie przybytku było heterogeniczne. Pierwszego lata matka załadowała
cały wagon sprz
ę
tami nie od pary, pochodz
ą
cymi z plebanii w mie
ś
cie. Babcia
dorzuciła to i owo ze strychu i piwnicy w Varoms. Matka dumała i planowała,
uszyła zasłonki, utkała dywan i okiełznała t
ę
cudaczn
ą
zbieranin
ę
najró
ż
niejszych, wzajem sobie nienawistnych elementów, tworz
ą
c harmonijn
ą
cało
ść
. Pokoje, tak jak je pami
ę
tam, tchn
ę
ły przytulno
ś
ci
ą
. Wła
ś
ciwie w tym
osobliwym dziele pastora Dahlberga czuli
ś
my si
ę
lepiej ni
ż
w wielkopa
ń
skim,
wysmakowanym Varoms babci, poło
ż
onym kwadrans drogi piechot
ą
przez las.
Wspomniałem na pocz
ą
tku,
ż
e wuj Carl dosy
ć
krytycznie oceniał "t
ę
melin
ę
, która
nie jest domem". Babcia te
ż
nie była zachwycona, ale z innych powodów. Mamin
ą
decyzj
ę
wynaj
ę
cia majstersztyku Dahlberga uwa
ż
ała za cichy, acz oczywisty bunt.
Latem przywykła do obecno
ś
ci dzieci. Dlatego tolerowała odwiedziny zi
ę
ciów i
synowych. Tego lata urz
ę
dowała w Varoms z wujem Carlem, który z ró
ż
nych
przyczyn, zwłaszcza finansowych, nie mógł si
ę
nijak temu przeciwstawi
ć
. Wujowie
Nils, Folke i Ernst wyjechali z rodzinami do zagranicznych kurortów. Tak wi
ę
c
babcia została z wujem Carlem i dwiema podstarzałymi słu
żą
cymi, Siri i Alm
ą
,
które niech
ę
tnie ze sob
ą
rozmawiały, mimo
ż
e pracowały razem przeszło
trzydzie
ś
ci lat. Lalla, te
ż
z babcinego sztabu, nieoczekiwanie doszła do
wniosku,
ż
e mama potrzebuje wszelkiej mo
ż
liwej pomocy, i na pocz
ą
tku czerwca
przeniosła si
ę
do Dufnas, gdzie w prymitywnych warunkach wyczarowywała
przepyszne klopsiki i niezrównane pieczone szczupaki. Lalla znała mam
ę
od jej
młodzie
ń
czych lat i była wobec niej niezłomnie lojalna, owa lojalno
ść
budziła
jednak strach. Matka wła
ś
ciwie nikogo si
ę
nie bała, ale zdarzały si
ę
dni, kiedy
nie miała odwagi wej
ść
do kuchni, by spyta
ć
Lall
ę
, co upichci na obiad.
Podwórko było okr
ą
głe i wy
ż
wirowane, po
ś
rodku widniała kolista plama trawy ze
szcz
ą
tkami przerdzewiałego zegara słonecznego. Przed kuchni
ą
panoszyła si
ę
imponuj
ą
ca plantacja rabarbaru, a wszystko razem opasywała nieco zmierzwiona,
jeszcze nie
ś
ci
ę
ta ł
ą
ka, której jakie
ś
sto metrów dalej kładły kres nadw
ą
tlony
płot i
ś
ciana lasu. Las, g
ę
sty i zaniedbany, podpełzał stromym zboczem pod
skał
ę
, urwisko pochylało si
ę
troch
ę
, co podczas burzy m
ś
ciło si
ę
echem. Szaro-
ró
ż
owa góra kryła w sobie gł
ę
bok
ą
grot
ę
, mo
ż
liw
ą
do zdobycia po
ś
miertelnie
niebezpiecznej wspinaczce. Nie wolno si
ę
było do niej zbli
ż
y
ć
, dlatego n
ę
ciła.
Gór
ę
okalał płytki kamienisty potok; wij
ą
c si
ę
wzdłu
ż
naszego płotu, nikn
ą
ł
gdzie
ś
pod polami, by na północ od Solbacki poł
ą
czy
ć
si
ę
z rzek
ą
. Latem prawie
całkowicie wysychał, wiosn
ą
rwał, zim
ą
szemrał mrocznie i niespokojnie pod
cienkimi powłokami szarego lodu, a w porze jesiennych deszczów
ś
piewał wysoko,
niejednostajnie. Woda była czysta i zimna. W zakolach tworzyły si
ę
gł
ę
bokie
bajorka, raj dla strzebli, czego
ś
w rodzaju uklei,
ś
wietnej przyn
ę
ty na sznury
haczykowe do w
ę
dkowania w rzece lub Svartsjon. Na zboczu opodal poro
ś
ni
ę
tej
poziomkami ziemnej piwniczki marniał s
ę
dziwy sad, wci
ąż
rodz
ą
cy sercówki i
jabłka. Stroma le
ś
na
ś
cie
ż
ka prowadziła do Berglundów, wła
ś
cicieli najwi
ę
kszego
gospodarstwa w Dufnas. Stamt
ą
d brali
ś
my mleko, jaja, mi
ę
so i inne niezb
ę
dne
wiktuały.
W
ą
ska dolina, urwiste skały, puszcza, rw
ą
cy potok, pagórkowate pola i gł
ę
boko
wrzynaj
ą
ce si
ę
w parów koryto rzeki, pos
ę
pnej i zwodniczej, wrzosowiska i
granie stanowiły krajobraz mało romantyczny, dramatyczny i niepokoj
ą
cy. Natura
nie była ani
ż
yczliwa, ani zbyt szczodra. Owszem, rosły tam poziomki, konwalie,
zimoziół, słodkie le
ś
ne dary lata, ale sk
ą
po, rozwa
ż
nie. Kaskady kolczastych
malin, burze ogromnych, ostro pachn
ą
cych paproci na stokach, miliony pokrzyw,
umarłe drzewa, wiatrołomy, głazy porozrzucane przed wiekami przez olbrzymów,
truj
ą
ce bezimienne grzyby o napawaj
ą
cych strachem wła
ś
ciwo
ś
ciach. Przez
dziewi
ęć
letnich miesi
ę
cy mieszkali
ś
my w dahlbergowym przybytku, który
przycupn
ą
ł pod urwiskiem opodal puszczy, opanowuj
ą
cej stopniowo ł
ą
k
ę
i malutki
trawnik. Gdy z południowego wschodu nadci
ą
gała nawałnica i od rozległych
wrzosowisk za rzek
ą
gnał wicher, sklecone do kupy czerwone skrzynie
trzeszczały, w nieszczelnych oknach gwizdało i zawodziło, a zasłony wydymały
si
ę
złowieszczo. Jaki
ś
admirator dzieci wmówił im,
ż
e sprzyjaj
ą
cy podmuch
uniesie Dahlbergówk
ę
w powietrze i posadzi j
ą
na skale. Razem z rodzin
ą
Bergmanów, z le
ś
nymi myszami i mrówkami. Tylko mieszka
ń
cy szeregowca, borsuk
Einar, Lalla, Marta i Maj mieli wyj
ść
z tego cało. Nigdy do ko
ń
ca w to nie
wierzyłem, ale kiedy zrywała si
ę
straszliwa wichura, skwapliwie wskakiwałem do
łó
ż
ka Maj i prosiłem, by czytała mi co
ś
z "Allt for Alla" lub z "Allers
Familjejournal".
Ju
ż
wtedy miałem kłopoty z rzeczywisto
ś
ci
ą
. Granice były zamazane i wyznaczali
je doro
ś
li. Widziałem i słyszałem: tak, oczywi
ś
cie, to jest niebezpieczne, a to
bezpieczne. Nie ma
ż
adnych duchów, nie b
ą
d
ź
głupi, nie ma upiorów, demonów ani
trupów, które w biały dzie
ń
pokazuj
ą
si
ę
tu czy tam, rozdziawiaj
ą
c krwawe usta,
nie ma trolli ani wied
ź
m. Tymczasem we wsi, u Andersa-Pera, w chatynce o
zabitych gwo
ź
dziami oknach,
ż
yła w zamkni
ę
ciu okropna starucha. Zdarzało si
ę
,
ż
e przy pełni ksi
ęż
yca nocn
ą
cisz
ę
przeszywał nagle jej ryk, dobrze słyszalny w
całej wiosce. Skoro nie było duchów, dlaczego Maj opowiadała o zegarmistrzu z
Borlange, który powiesił si
ę
przy le
ś
nej drodze na wzgórzu obok Berglundów?
Albo ta dziewczyna, która utopiła si
ę
pewnej zimy w Gimmenie i wypłyn
ę
ła na
przedwio
ś
niu przy mo
ś
cie kolejowym z brzuchem pełnym w
ę
gorzy? Sam widziałem,
jak j
ą
nie
ś
li, miała na sobie czarny płaszcz i jeden zimowy but, drugiego nie
było; sterczał tylko nagi piszczel. Straszyła, spotykałem j
ą
w snach, czasem na
jawie i wcale nie w ciemno
ś
ciach. Dlaczego ludzie mówi
ą
,
ż
e nie ma duchów,
dlaczego si
ę
ś
miej
ą
i kr
ę
c
ą
głowami, nie, Puniu, mo
ż
esz by
ć
zupełnie spokojny,
duchów nie ma, dlaczego tak mówi
ą
, a potem z pasj
ą
rozprawiaj
ą
o czym
ś
, co
kogo
ś
o zbyt zaludnionej wyobra
ź
ni napawa prawdziwym wstr
ę
tem.
Teraz wypadałoby - króciutko - opowiedzie
ć
o Konflikcie. Wtedy, czyli latem
1926 roku, istniał dokładnie od szesnastu lat. Jego
ź
ródłem stało si
ę
wej
ś
cie
studenta teologii Erika Bergmana do rodziny Akerblomów w charakterze przyszłego
mał
ż
onka starannie chronionej córki. Pani Annie nie podobał si
ę
ten zwi
ą
zek i z
niemałym samozaparciem postanowiła przedsi
ę
wzi
ąć
stanowcze kroki. W gruncie
rzeczy kandydat na pastora powinien stanowi
ć
marzenie niejednej te
ś
ciowej:
ambitny, dobrze wychowany, schludny i do
ść
postawny. W dodatku z perspektyw
ą
stabilnej pa
ń
stwowej posady. Pani Anna miała jednak oko. Pod nienagann
ą
powierzchowno
ś
ci
ą
dostrzegła co
ś
całkiem innego: chimeryczno
ść
, nadwra
ż
liwo
ść
,
porywczo
ść
, nagły chłód emocjonalny. Poza tym dobrze znała swoj
ą
córk
ę
, jasnego
i odrobin
ę
rozpieszczonego beniaminka rodziny. Karin była ogromnie uczuciowa,
ż
ywa, bystra, niezwykle wra
ż
liwa i jako si
ę
rzekło, rozpieszczona. Pani Anna
uwa
ż
ała,
ż
e jej dziewczynka potrzebuje m
ęż
czyzny dojrzałego, naturalnie
uzdolnionego, o twardej, acz troskliwej r
ę
ce. Taki wła
ś
nie młodzieniec kr
ę
cił
si
ę
ju
ż
koło rodziny, docent historii religii, Torsten Bohlin. Wszyscy si
ę
zgadzali,
ż
e Torsten i Karin stanowi
ą
idealn
ą
par
ę
i rodzice ufnie oczekiwali
na deklaracj
ę
z ich strony. Zreszt
ą
Erik Bergman i Karin Akerblom byli dalekimi
kuzynami, co dodatkowo czyniło t
ę
kombinacj
ę
zbyt ryzykown
ą
. W linii Bergmanów
kryła si
ę
tak
ż
e pewna trudna do zdefiniowania, dziedziczna choroba, atakuj
ą
ca
kapry
ś
nie i straszliwie; stopniowo post
ę
puj
ą
cy zanik mi
ęś
ni nieuchronnie
prowadził do ci
ęż
kiego inwalidztwa i przedwczesnej
ś
mierci.
Anna Akerblom uznała wi
ę
c,
ż
e Erik Bergman nie jest odpowiednim kandydatem na
m
ęż
a dla jej córki.
Podobnego zdania był Johan Akerblom, ale z innych powodów. Ów stary chorowity
człowiek kochał swoj
ą
jedynaczk
ę
gor
ą
c
ą
oddan
ą
miło
ś
ci
ą
. Ka
ż
dy konkurent, czy
to prawdziwy, czy urojony, wydawał mu si
ę
nienawistny. Staruszek pragn
ą
ł jak
najdłu
ż
ej zatrzyma
ć
swój promyczek sło
ń
ca dla siebie. Karin odwzajemniała
ojcowsk
ą
miło
ść
czuł
ą
, cho
ć
nieco roztargnion
ą
tkliwo
ś
ci
ą
.
Kiedy silna wi
ęź
emocjonalna dwojga młodych stała si
ę
czym
ś
oczywistym, pani
Anna przyst
ą
piła do radykalnych, mniej lub bardziej przemy
ś
lanych działa
ń
.
Zainteresowani t
ą
kwesti
ą
mog
ą
si
ę
gn
ąć
po szczegółowy dokument zatytułowany
"Dobre ch
ę
ci".
* Erik Bergman nie bez przyczyny czuł si
ę
odepchni
ę
ty i
ź
le traktowany. Mi
ę
dzy
nim a przyszł
ą
te
ś
ciow
ą
dochodziło do powa
ż
nych zatargów. Marcin Luter gdzie
ś
powiedział,
ż
e trzeba ostro
ż
nie dobiera
ć
słowa, "poniewa
ż
tych, które wyfrun
ą
,
nie sposób pochwyci
ć
za skrzydła". Domy
ś
lam si
ę
,
ż
e w pierwszych latach padło
ich wiele. Erik Bergman, dra
ż
liwy, nieufny i pami
ę
tliwy, o wyimaginowanej lub
rzeczywistej krzywdzie nigdy nie zapomniał i nigdy jej nie wybaczył.
Karin Akerblom była pod wieloma wzgl
ę
dami córk
ą
swojej matki. Daj
ą
c wyraz
swojej nieugi
ę
tej woli, zdecydowała: sp
ę
dzi
ż
ycie z Erikiem Bergmanem. W ko
ń
cu
dopi
ę
ła swego i przyszły pastor, cho
ć
niech
ę
tnie, został zaakceptowany.
Od chwili ogłoszenia zar
ę
czyn pogrzebano wszelkie otwarte przejawy konfliktu.
Ton stał si
ę
wyrozumialszy,
ż
yczliwie uprzejmy, czasem nawet serdeczny, dobrze
grano swoje role. Nic nie mogło zakłóci
ć
familijnej wspólnoty.
Nienawi
ść
i gorycz istniały nadal, niewidoczne, uwewn
ę
trznione. Dawały o sobie
zna
ć
w zdaniach rzucanych mimochodem albo w nagłej ciszy, w ledwie
dostrzegalnych reakcjach, w braku u
ś
miechu lub w u
ś
miechach wymuszonych.
Wszystko to razem, niezwykle wyrafinowane, nie wykraczało poza
ś
ci
ś
le wytyczone
granice chrze
ś
cija
ń
skiej wyrozumiało
ś
ci.
Jedn
ą
z utajonych komplikacji stanowiły wakacje. Jak je zorganizowa
ć
? Gdzie
pastor z rodzin
ą
b
ę
dzie sp
ę
dza
ć
urlop? Matka w dzieci
ń
stwie i młodo
ś
ci
nieodmiennie wyje
ż
d
ż
ała do serca Dalarny, do domu swoich rodziców. Uznała za
rzecz oczywist
ą
,
ż
e jej wybranek tak jak ona polubi Varoms i Dufnas. Erik
Bergman podporz
ą
dkował si
ę
temu bez słowa, poniewa
ż
chciał zadowoli
ć
swoj
ą
młod
ą
mał
ż
onk
ę
. Potem przyszły na
ś
wiat dzieci i dobrze si
ę
czuły u babci. Gdy
idylla si
ę
cementowała, coraz bardziej uwyra
ź
niały si
ę
przemilczenia i
uprzejmo
ść
, cisza i mimowolne słowa.
Z czasem, mo
ż
e zbyt pó
ź
no, Karin Bergman zdała sobie spraw
ę
,
ż
e wszystko
zmierza ku katastrofie. Pewnego lata m
ąż
nie przyjechał, wymówił si
ę
konieczno
ś
ci
ą
przyj
ę
cia zast
ę
pstwa za chorego koleg
ę
. Innym razem Erik Bergman
bawił z nimi tylko około tygodnia, reszt
ę
czasu strawił na pieszej wycieczce z
kilkoma przyjaciółmi. Kiedy indziej nieoczekiwanie zachorował i musiał sp
ę
dzi
ć
urlop w go
ś
cinnym Mossebergu, troskliwie piel
ę
gnowany przez dobrodziejk
ę
rodziny, niesamowicie bogat
ą
Ann
ę
von Sydow.
Matka zdała sobie zatem spraw
ę
, cho
ć
dopiero po jakim
ś
czasie,
ż
e trzeba co
ś
zrobi
ć
. Wynaj
ę
cie przybytku Dahlbergów było kompromisem i cich
ą
pro
ś
b
ą
o
przebaczenie. Dom, jak wspomniałem, le
ż
ał w odległo
ś
ci spacerowej od Varoms.
Rodzina Bergmanów miała by
ć
rodzin
ą
tak
ż
e podczas urlopów ojca. Celebrowanie
niedzielnych obiadów w Varoms i nagłe, zazwyczaj niezapowiadane, wizyty babci w
prymitywnym letnisku Bergmanów niosły ze sob
ą
nieuniknione komplikacje.
Matka dokonała niełatwej przeprowadzki z humorem. Nieoczekiwanie przyszła jej z
pomoc
ą
stara Lalla, która w lecie opu
ś
ciła swój wygodny pokoik za kuchni
ą
w
Varoms i zamieszkała u nas, w prymitywnym szeregowcu. Matka, jej ulubienica,
zasłu
ż
yła sobie na wszelk
ą
niezb
ę
dn
ą
pomoc. Ten do
ść
oczywisty odruch
wstrz
ą
sn
ą
ł babci
ą
niemal w równym stopniu, co bunt córki.
Matka doczekała si
ę
znikomego uznania za swój wyczyn. Kiedy ojciec zawitał do
Dufnas tu
ż
przed moimi ósmymi urodzinami, był niespokojny, roztargniony i
przygn
ę
biony.
II
Stacja kolejowa w Dufnas składa si
ę
z czerwonego budynku o białych w
ę
głach,
wychodka z napisem "M
ęż
czy
ź
ni i Kobiety", dwóch semaforów, dwóch torów
przetokowych, magazynu towarowego, wybrukowanego peronu i ziemnej piwnicy.
Zawiadowca Ericsson mieszka na pi
ę
terku czerwonego budynku z chor
ą
na tarczyc
ę
ż
on
ą
. Pu wła
ś
nie sko
ń
czył osiem lat i mama z babci
ą
pu
ś
ciły go na stacj
ę
samego. Ericssona nikt nie spytał o zdanie, traktuje jednak swojego młodego
go
ś
cia z roztargnion
ą
uprzejmo
ś
ci
ą
. Jego biuro przesi
ą
kni
ę
te jest fajkowym
dymem, linoleum zalatuje st
ę
chlizn
ą
. Na szybach brz
ę
cz
ą
senne muchy, od czasu
do czasu terkoce telegraf, wypluwa papierow
ą
tasiemk
ę
poznaczon
ą
kropkami i
kreskami. Ericsson pochyla si
ę
nad du
ż
ym biurkiem i co
ś
pisze w podłu
ż
nej
ksi
ąż
ce z czarnymi okładkami. Potem sortuje listy przewozowe. Od czasu do czasu
kto
ś
puka w okienko w poczekalni i kupuje bilet do Repbacken, Insjon, Larsbody
lub Gustavs. Cisza jest jak wieczno
ść
i z pewno
ś
ci
ą
równie dostojna.
Pu wchodzi nie zapowiedziany. Mały, uderzaj
ą
co szczupły, wr
ę
cz chudy, bardzo
krótko obci
ę
ty ("na pieczark
ę
"), strupy na prawym kolanie. Poniewa
ż
jest koniec
lipca, w to sobotnie popołudnie ma na sobie zniszczone sandały, spran
ą
koszul
ę
z obci
ę
tymi r
ę
kawami i spodenki, spod których wystaj
ą
kalesony. Przytrzymuje je
skautowski pas, na pasie wisi finka. Trudno si
ę
zorientowa
ć
, o czym Pu my
ś
li.
Jego spojrzenie jest nieco senne, policzki dzieci
ę
co okr
ą
głe, wpółotwarte usta,
prawdopodobnie polipy.
Wita si
ę
układnie: dzie
ń
dobry, wujku Ericsson. Wujek Ericsson zerka w swoj
ą
czarn
ą
ksi
ąż
k
ę
i szybko podnosi wzrok, fajka skwiercz
ą
c wypuszcza mały
obłoczek: dzie
ń
dobry, paniczu Bergman.
Pu wdrapuje si
ę
na wysoki trójno
ż
ny stołek przy telegrafie
- Ojciec przyje
ż
d
ż
a poci
ą
giem o trzeciej.
- Ach, tak.
- Powitam go. Mama i Maj przyjd
ą
pó
ź
niej. Maj na pewno odbierze przesyłk
ę
towarow
ą
.
- Aha.
- Ojciec był w Sztokholmie i wygłaszał kazanie dla króla i królowej.
- Szykownie.
- A potem został zaproszony na obiad.
- Przez króla?
- Tak, przez króla. Ojciec jest starym przyjacielem króla i królowej. Zwłaszcza
królowej. Udziela jej dobrych rad i tak dalej.
- To dobrze.
- Król i królowa nie poradziliby sobie bez ojca.
Nast
ę
puje długa pauza. Wujek Ericsson zapala gasn
ą
c
ą
fajk
ę
. Mucha dogorywa w
spiekocie okna. Tłusty dropiaty kot przeci
ą
ga si
ę
, prostuje przednie łapy,
mruczy. Potem robi kilka chwiejnych kroków po zagraconym stole, pod oknem i
wali si
ę
na "Szwedzkie poł
ą
czenia komunikacyjne". Pu mru
ż
y oczy. Nad torami i
rosłymi brzozami wisi białe pal
ą
ce sło
ń
ce. Z tyłu, na
ś
lepym torze,
ś
pi mała
lokomotywa przetokowa, do której przyczepiono kilka wagonów z drewnem.
- My
ś
l
ę
,
ż
e królowa kocha si
ę
w moim ojcu.
- Aha, no, prosz
ę
.
Nie robi to na wujku Ericssonie szczególnego wra
ż
enia, jest zaj
ę
ty listami
przewozowymi, co
ś
si
ę
nie zgadza, liczy je raz po raz i układa w dwóch kupkach:
pi
ę
tna
ś
cie, szesna
ś
cie, siedemna
ś
cie, osiemna
ś
cie. Kto
ś
puka w okienko w
poczekalni. Wujek Ericsson zostawia fajk
ę
w popielnicy, wstaje i otwiera
przeszklone okienko kasy. Dzie
ń
dobry, dzie
ń
dobry. O, dzisiaj a
ż
do Rattviku?
Aha, a jutro do Orsy? Tak, tak. Dwa siedemdziesi
ą
t pi
ęć
. Dzi
ę
kuj
ę
. Prosz
ę
.
Słonecznie białym piaszczystym poboczem nadchodz
ą
niespiesznie mama, Maj i brat
Dag. Mama jest w jasnej letniej sukience z szerokim paskiem podkre
ś
laj
ą
cym jej
w
ą
sk
ą
tali
ę
, i w
ż
ółtym kapeluszu z du
ż
ym rondem. Jak zwykle pi
ę
kna, bodaj
najpi
ę
kniejsza na
ś
wiecie, urodziwsza od Marii dziewicy i Lilian Gish. Maj ma
na sobie krótk
ą
spran
ą
sukienk
ę
w niebiesk
ą
kratk
ę
, czarne po
ń
czochy i czarne
zakurzone buciki z cholewkami. Dag, cztery lata starszy od Pu, wło
ż
ył mniej
wi
ę
cej to samo co brat, tyle,
ż
e kalesony nie wystaj
ą
mu spod spodenek. Mama
wygl
ą
da na lekko poirytowan
ą
, co
ś
mówi do Daga, marszczy czoło i u
ś
miecha si
ę
.
Dag kr
ę
ci głow
ą
, rozgl
ą
da si
ę
, spostrzega Pu za oknem i wskazuje na niego. Ach,
tak, oczywi
ś
cie tu jeste
ś
, mówi odrobin
ę
rozgniewana mama, ale to jest jak w
kinie, trzeba si
ę
domy
ś
la
ć
, co kto powiedział. Daje mu znak,
ż
eby natychmiast
wyszedł. Do widzenia, wujku Ericsson.
W tym momencie dzwoni
ś
cienny telefon. Dwa krótkie sygnały. Zawiadowca chwyta
słuchawk
ę
. Halo, Dufnas. Kto
ś
mówi: Z Lannhedenu trzecia pi
ęć
dziesi
ą
t dwie.
Wujek Ericsson wkłada słu
ż
bow
ą
marynark
ę
i czapk
ę
z czerwon
ą
kokardk
ą
, z
niebieskiego stojaka przy drzwiach wyjmuje chor
ą
giewk
ę
i wychodzi na schody.
Tu
ż
za nim sunie Pu. Podchodz
ą
do semafora, który po chwili podnosi swoje
pasiaste, biało-czerwone rami
ę
. Teraz poci
ą
g mo
ż
e wjecha
ć
. Wujek Ericsson
salutuje mamie i Maj, potem maszeruje do jakiego
ś
wozaka. Zamieniaj
ą
kilka słów
i pokazuj
ą
na magazyn towarowy.
Pu pilnuje semafora. Mama go woła, ale kiedy on nie słyszy albo udaje,
ż
e nie
słyszy, kiwa tylko głow
ą
i odwraca si
ę
do Maj.
Ostre sło
ń
ce przypieka magazyn, budynek stacji, tory, peron. Pachnie dziegciem
i rozgrzanym
ż
elazem. Przy wiadukcie szemrze rzeka, nad poplamionymi rop
ą
podkładami drga rozgrzane powietrze, kamienie wysyłaj
ą
błyski. Cisza.
Oczekiwanie. Tłusty kot usadowił si
ę
na drezynie. Parowozik przetokowy lekko
wzdycha. Pomocnik maszynisty Oscar rozpalił pod kotłem. Nagle zza zakr
ę
tu przy
Langsjon wyłania si
ę
poci
ą
g, niemy kleks w bujnej zieleni ro
ś
nie, po chwili
słycha
ć
go coraz wyra
ź
niej, pot
ęż
na dwuczłonowa lokomotywa z o
ś
mioma wagonami
ju
ż
jest na mo
ś
cie, dudni
ą
zwrotnice, huk ogromnieje i serce Pu dygoce.
Lokomotywa syczy i dyszy, spod tłoków bucha para, ziemia dr
ż
y, oto i wagony,
długie, eleganckie sztokholmskie wagony, krzycz
ą
hamulce. Wujek Ericsson
salutuje maszyni
ś
cie. Pu stoi skamieniały. Zawiadowca macha czerwon
ą
chor
ą
giewk
ą
. Zgrzyt, łoskot, wszystko si
ę
w jaki
ś
niewytłumaczalny sposób
zatrzymuje i nieruchomieje, tylko lokomotywa st
ę
ka. I st
ę
ka. Chod
ź
tu, Pu,
niecierpliwi si
ę
matka. Lepiej jej posłucha
ć
, kiedy odzywa si
ę
takim tonem.
Ojciec wysiada na peron, jest do
ść
daleko, ale ju
ż
si
ę
zbli
ż
a szybkimi du
ż
ymi
krokami. Ma goł
ą
głow
ę
, cienkie włosy unosz
ą
si
ę
lekko. Płaszcz przerzucił
przez rami
ę
, w prawej dłoni trzyma kapelusz, w lewej niesie czarn
ą
zniszczon
ą
teczk
ę
, p
ę
kat
ą
od ksi
ąż
ek i tego co najniezb
ę
dniejsze. Nie znosi podró
ż
owa
ć
z
tobołami, woli lekki baga
ż
podr
ę
czny. Matka i ojciec całuj
ą
si
ę
w policzek,
ż
ółty kapelusz matki przekrzywia si
ę
, u
ś
miechaj
ą
si
ę
do siebie, teraz kolej na
Daga, wyci
ą
ga dło
ń
na powitanie, ojciec poklepuje go po karku, chyba zbyt mocno
i nie najczulej. Pu rozp
ę
dza si
ę
i z radosnym
ś
miechem rzuca si
ę
w ojcowe
ramiona. Ojciec momentalnie si
ę
rozpromienia, podnosi syna i przytula go. Matka
zaj
ę
ła si
ę
kapeluszem i płaszczem, Maj, dygn
ą
wszy nie
ś
miało, uwalnia pastora od
wypchanej teczki. Ojciec pachnie wod
ą
po goleniu i cygaretkami, jego policzek
troch
ę
drapie. Daj mi buziaka, mówi ojciec, i Pu wyciska siarczystego całusa na
ojcowym uchu.
Wujek Ericsson daje znak do odjazdu. Lokomotywa wyrzuca czarne kł
ę
by dymu, koła
buksuj
ą
, wreszcie łapi
ą
przyczepno
ść
, trzaskaj
ą
drzwi i drzwiczki. Podnosi si
ę
rami
ę
semafora i poci
ą
g coraz
ż
wawiej toczy si
ę
ku wiaduktowi. Na zakr
ę
cie przy
Varoms lokomotywa gwi
ż
d
ż
e, po czym znika w lesie.
- Czy musimy wraca
ć
do domu? - niepewnie pyta Dag władz
ę
rodzicielsk
ą
.
Nie, ale
ż
sk
ą
d mówi mama i u
ś
miecha si
ę
pospiesznie, pytanie Daga jest bowiem
mało stosowne. Nie, prosz
ę
bardzo. Tylko nie spó
ź
niajcie si
ę
na obiad. Masz
przecie
ż
zegarek, krótko ucina ojciec. Popsuł si
ę
, przyznaje Dag, ale mog
ę
spyta
ć
o godzin
ę
. Ku
ź
nia le
ż
y kilkaset metrów na północ od stacji. To wysoki,
ale w
ą
ski,
ź
le zbudowany czerwony drewniany dom. Ku
ź
nia mie
ś
ci si
ę
na parterze,
na pi
ę
trze, w dwóch pokojach z obszern
ą
kuchni
ą
mieszkaj
ą
kowal Kowal, jego
ż
ona Helga i pi
ę
cioro dzieci w ró
ż
nym wieku i wydaniu. Jonte jest rówie
ś
nikiem
Pu, a Matsen Daga. Wszystko, co otacza rodzin
ę
Kowali, jest brudne, obskurne i
ubogie, ale, o ile pami
ę
tam, humoru tam nie brak. Dlatego ci
ą
gnie nas na
podwórko przy ku
ź
ni. Kowal Kowal wygl
ą
da jak kirgizki wódz, postawny i
ś
niady,
jego rosła
ż
ona nosi
ś
lady dawnej urody. Nie ma zbyt wielu z
ę
bów, cz
ę
sto si
ę
jednak
ś
mieje, zasłaniaj
ą
c usta du
żą
dłoni
ą
. Cała rodzina jest czarna jak noc,
przynajmniej je
ś
li chodzi o włosy i oczy. Najmłodsza pociecha ma cztery
miesi
ą
ce i nazywa si
ę
Desideria. Ma zaj
ę
cz
ą
warg
ę
.
Kiedy Dagowi i Pu udaje si
ę
odł
ą
czy
ć
od komitetu powitalnego, ruszaj
ą
pospiesznie na kategorycznie im zabroniony placyk zabaw za ku
ź
ni
ą
. Matka uwa
ż
a,
ż
e nie powinni si
ę
zadawa
ć
z dzie
ć
mi Kowala. Babcia jest innego zdania, dlatego
mog
ą
si
ę
spotyka
ć
. Kategoryczny zakaz dotyczy tylko jednego miejsca, do którego
nie wolno im si
ę
zbli
ż
a
ć
. Oczka. Oczko to zbiornik wodny w okr
ą
głym zagł
ę
bieniu
pagórkowatych błoni, ci
ą
gn
ą
cych si
ę
od stromych le
ś
nych zboczy po rzek
ę
i
parowy. Wiosn
ą
ma gł
ę
boko
ść
przeszło dwóch metrów, latem jest znacznie płytsze.
W m
ę
tnawej wodzie roi si
ę
od kijanek i uklei, tu i ówdzie przemknie spasiona
płotka.
Wła
ś
nie tego popołudnia odbywa si
ę
bitwa morska. Dwie poka
ź
ne skrzynie, nie
ź
le
uszczelnione i wysmarowane dziegciem, z wymalowanymi na prowizorycznych
dziobach trupimi czaszkami to statek piracki i korsarz królowej El
ż
biety. Brat
Pu, Dag, re
ż
yseruje ow
ą
gr
ę
wojenn
ą
, a jednocze
ś
nie ni
ą
kieruje. Przydzielił
sobie rol
ę
herszta piratów. Matsen jest generałem Archibaldem. Generał i pirat
sami prowadz
ą
swoje jednostki. Na dany znak ruszaj
ą
ka
ż
dy ze swojego brzegu i
machaj
ą
domowej roboty wiosłami, płyn
ą
co sił ku sobie. Zderzenie jak si
ę
patrzy! Potem wojownicy popychaj
ą
si
ę
i szturchaj
ą
wiosłami. Walka powinna
trwa
ć
pi
ęć
minut; czuwa nad tym starsza siostra Matsena Inga-Britta,
zaopatrzona w budzik rodziny Kowali. Ten, kto wleci do wody, przegrywa. Je
ś
li
statek si
ę
wywróci, pora
ż
k
ę
uznaje si
ę
za sromotn
ą
.
Bengt, Sten i Arne Frykholmowie z Missionsvillan trzymaj
ą
stron
ę
Daga. Wiecznie
zasmarkani i kaszl
ą
cy chłopcy Tornqvistów dopinguj
ą
Matsena. Mimo zapiekłej
wrogo
ś
ci rodzinna solidarno
ść
wymaga,
ż
eby Pu kibicował bratu. Walka, czego
mo
ż
na si
ę
było spodziewa
ć
, jest za
ż
arta i po minucie rytuał pojedynku zamienia
si
ę
w chaotyczn
ą
nawalank
ę
. Dag, straszliwie zawzi
ę
ty, zwykł si
ę
tłuc o byle
co. Kilka minut pó
ź
niej przewraca statek Matsena, wyskakuje ze swojego i
rywale, zanurzeni po pier
ś
w gliniastej wodzie, grzmoc
ą
si
ę
na
ś
mier
ć
i
ż
ycie,
ostro zagrzewani do boju przez swoich zwolenników. Kiedy walka kompletnie
dziczeje, otwiera si
ę
okno na pi
ę
trze i Helga Kowal woła do nich,
ż
e je
ś
li maj
ą
ochot
ę
na sok i ciastka, musz
ą
natychmiast przyj
ść
do domu. Publiczno
ść
czym
pr
ę
dzej opuszcza walcz
ą
cych, którzy wobec braku zainteresowania zaprzestaj
ą
bójki i wychodz
ą
na l
ą
d. Zdejmuj
ą
mokre łachy, zostaj
ą
tylko w kalesonach.
Dagowi nie grozi wi
ę
c wpadka, a Pu nie starczy odwagi,
ż
eby go wsypa
ć
.
W kuchni Kowali jest tłoczno. Musz
ą
si
ę
podzieli
ć
dwiema szklankami i czterema
poobtłukiwanymi porcelanowymi fili
ż
ankami. Go
ś
cie maj
ą
pierwsze
ń
stwo.
Ciasteczka s
ą
jeszcze ciepłe. Rozlega si
ę
ciche, dyskretne siorbanie. Sło
ń
ce
strzela promieniami w brudne okno, kurz połyskuje, upał nie do wytrzymania,
dławi
ą
ce zapachy. Pani Helga daje piersi najmłodszej pociesze, siedzi na łó
ż
ku
w pokoju s
ą
siaduj
ą
cym z kuchni
ą
. Podci
ą
ga poplamion
ą
ciemnoczerwon
ą
bluzk
ę
i
Desideria cmokta łapczywie. Po posiłku i bekni
ę
ciu wolno jej le
ż
e
ć
na łó
ż
ku.
Potem Helga prosi do siebie mojego koleg
ę
, Jonte. Chod
ź
, Jonte, teraz ty.
Całkiem mo
ż
liwe,
ż
e Jonte si
ę
wstydzi, nie pami
ę
tam, ale nie s
ą
dz
ę
. W ka
ż
dym
razie podchodzi do matki i staje mi
ę
dzy jej kolanami. Helga podnosi ci
ęż
k
ą
pier
ś
i Jonte pije chciwie. (Chorował na gru
ź
lic
ę
i cał
ą
zim
ę
przele
ż
ał w
sanatorium). Nasycony, wyciera usta wierzchem dłoni i wcina
ż
ytni
ą
bułeczk
ę
z
melas
ą
. Helga ju
ż
ma obci
ą
gn
ąć
bluzk
ę
i wsta
ć
, gdy Pu pyta gło
ś
no, czy i on
mógłby skosztowa
ć
. Wszyscy parskaj
ą
ś
miechem, w gor
ą
cej brudnej kuchni niesie
si
ę
gromki rechot. Kobieta te
ż
si
ę
ś
mieje i kiwa głow
ą
. Prosz
ę
bardzo, Pu, nie
mam nic przeciwko temu. Ale przedtem spytaj babci
ę
albo mam
ę
. Znów wybuch
ś
miechu i Pu jest za
ż
enowany, najpierw czerwieniej
ą
mu odstaj
ą
ce uszy, potem
policzki i czoło, wreszcie pojawiaj
ą
si
ę
łzy, których nie jest w stanie
powstrzyma
ć
. Helga Kowal poklepuje go sw
ą
tward
ą
dłoni
ą
, proponuje drug
ą
bułeczk
ę
, posmaruje j
ą
dla niego melas
ą
, ale Pu nie chce
ż
adnej bułeczki, ta
obcesowa uprzejmo
ść
miesza go jeszcze bardziej, łzy skapuj
ą
z nosa w k
ą
ciki
ust: Kurwa jebana ma
ć
, kurwa ma
ć
. Wszyscy po raz trzeci wybuchaj
ą
ś
miechem. Pu
jest wła
ś
ciwie dziewczyn
ą
, to wida
ć
jak na dłoni, szydzi Dag. Pu ciska
fili
ż
ank
ę
soku w twarz brata i potykaj
ą
c si
ę
, w
ś
ciekły schodzi po stromych
schodach do ku
ź
ni.
Przy okopconym sadz
ą
oknie Maj rozmawia z kowalem. Przyniosła rondel do
lutowania. Na kowalskim palenisku płonie w
ę
giel. Czarne koła, d
ź
wignie, o
ś
ki,
pod oknem, pod dłu
ż
sz
ą
ś
cian
ą
, dziobata ława. Na o
ś
lizłej zbutwiałej podłodze
łaty z desek i płaskich kamieni. Zalatuje palonym w
ę
glem, gor
ą
c
ą
rop
ą
i sadz
ą
. Kowal te
ż
rozsiewa jaki
ś
zapach. W ka
ż
dym razie nie pachnie
ź
le,
Maj najwyra
ź
niej si
ę
podoba.
Ś
mieje si
ę
z czego
ś
, co mówi kowal, odsuwa si
ę
nieco, ale w jej reakcji nie ma nic nieuprzejmego.
Maj zwraca sw
ą
piegowat
ą
, opalon
ą
twarz ku Pu i z głupkowatym u
ś
mieszkiem
oznajmia,
ż
e je
ś
li nie chc
ą
si
ę
spó
ź
ni
ć
na obiad, musz
ą
si
ę
pospieszy
ć
.
Odgarnia z czoła kosmyk włosów. Kowal kiwa Pu głow
ą
i szczerzy z
ę
by; s
ą
białe,
jak nowe. Przed ku
ź
ni
ą
czeka z rosłym koniem do podkucia wysoki chudzielec.
Krótkie po
ż
egnanie i rower Maj. Pu przywiera do tylnego baga
ż
nika i kurczowo
ś
ciska spr
ęż
yny siodełka. Tu
ż
przed jego oczami i nosem wierci si
ę
tyłek Maj.
Maj pachn
ą
uda, talia i plecy. Pu kocha Maj prawie tak mocno, jak kocha matk
ę
,
czasem nawet mocniej, cho
ć
inaczej.
Przy poczcie
ż
wirowa droga na krótkim odcinku stromo pnie si
ę
w gór
ę
. Maj
pedałuje przez chwil
ę
, w ko
ń
cu si
ę
poddaje i id
ą
obok siebie, pchaj
ą
c rower.
Beczałe
ś
, mówi Maj. Nie patrzy na Pu. Nie, wcale nie beczałem, tylko si
ę
cholernie wkurzyłem, natychmiast odpowiada Pu. Kiedy jestem zły, wygl
ą
dam tak,
jakbym beczał, ale ja nie becz
ę
. Czy to przez Dagge, wypytuje Maj. Pu
zastanawia si
ę
i mówi zupełnie powa
ż
nie: Którego
ś
dnia zad
ź
gam go no
ż
em. Pu
wci
ą
ga smarki, niemal si
ę
uspokoił. Nie b
ę
dziesz si
ę
z bratem no
ż
ował, chichoce
Maj. Bo wyl
ą
dowałby
ś
w poprawczaku. Nie
ś
miej si
ę
. Pu zgrzyta z
ę
bami i odpycha
Maj. Przesta
ń
si
ę
szturcha
ć
, gówniarzu,
ż
yczliwie mówi Maj i dodaje: no dobrze
ju
ż
, dobrze, nie b
ę
d
ę
si
ę
ś
mia
ć
, obiecuj
ę
. Ale zapami
ę
taj sobie,
ż
e ludzie
potrafi
ą
si
ę
ś
mia
ć
ze wszystkiego i bez powodu. Tobie te
ż
by to nie
zaszkodziło.
Punktualnie o pi
ą
tej wszyscy domownicy staj
ą
przy swoich krzesłach wokół stołu
w jadalnym. Splataj
ą
dłonie, odmawiaj
ą
chórem: W imi
ę
Jezusa do stołu siadamy,
pobłogosław jedzenie, które spo
ż
y
ć
mamy, i hała
ś
liwie si
ę
sadowi
ą
. Oto oni,
razem dziesi
ęć
osób: naprzeciw siebie matka i ojciec, na prawo od ojca ciotka
Emma, która nie jest
ż
adn
ą
ciotk
ą
, tylko stryjenk
ą
ojca, porzuconym n
ę
kanym
nadwag
ą
dinozaurem z jego rodziny. ("Ciotka" było wówczas do
ść
prowincjonaln
ą
form
ą
zwracania si
ę
do starszych krewnych płci
ż
e
ń
skiej bez przydziału. Emma
najcz
ęś
ciej mieszkała w Gavle, gdzie zajmowała dwunastopokojowy apartament.
ś
arłok i straszliwe sk
ą
piradło, w dodatku mało sympatyczne, dosy
ć
ci
ę
te i mocne
w g
ę
bie. Składanie wizyt latem i podczas
ś
wi
ą
t Bo
ż
ego Narodzenia uwa
ż
ała za
swój chrze
ś
cija
ń
ski obowi
ą
zek. Dzieci traktowała z szorstk
ą
czuło
ś
ci
ą
, czytała
im bajki, grała z nimi w chi
ń
czyka. Pu był pupilem ciotki Emmy, ch
ę
tnie
składała deklaracje,
ż
e kiedy
ś
on wła
ś
nie odziedziczy jej maj
ą
tek. Pu u
ś
miechał
si
ę
przymilnie, jak na przymilne dziecko przystało.)
Na lewo od ojca siedzi Lalla, jak na szpilkach, poniewa
ż
bardzo jest
niezadowolona z demokratycznych pomysłów mamy, która zdecydowała,
ż
e pa
ń
stwo i
słu
ż
ba maj
ą
jada
ć
wspólnie. (Lalla zawsze była taka sama. Nie przypominam
sobie, by kiedykolwiek wygl
ą
dała inaczej lub jako
ś
szczególnie. Niska,
ż
ylasta,
ż
wawa osóbka o m
ą
drej twarzy, sarkastycznym u
ś
miechu, szerokim czole, siwych
włosach z przedziałkiem po
ś
rodku, gł
ę
bokim niebieskim spojrzeniu. Lalla
niepodzielnie panowała w kuchni. Cho
ć
pami
ę
tała matk
ę
jako dziecko i młod
ą
dziewczyn
ę
, uparcie mówiła do niej "pani Bergman".)
Obok Lalli siedzi Maj. Czuwa nad Mał
ą
, która sko
ń
czyła cztery lata i przesiadła
si
ę
z dzieci
ę
cego krzesełka na twarde, dorosłe. (Mała była pulchniutk
ą
, mił
ą
osóbk
ą
. Pu ch
ę
tnie bawił si
ę
z siostr
ą
, kiedy nikt go nie widział. W obecno
ś
ci
Dagge nazywał j
ą
Słonin
ą
. Poniewa
ż
Dag tłukł Pu za byle drobiazg, Pu za byle
drobiazg tłukł Mał
ą
. Mała siadała na swojej tłu
ś
ciutkiej pupie i patrzyła na
brata ze zdumieniem, a jej du
ż
e niebieskie oczy wypełniały si
ę
łzami. Rzadko
jednak chodziła na skarg
ę
. Pu wolał bawi
ć
si
ę
z siostr
ą
lalkami, które miały
własny zmy
ś
lny domek, ni
ż
zadawa
ć
si
ę
z bratem, najcz
ęś
ciej pochłoni
ę
tym
ołowianymi
ż
ołnierzykami.)
Po drugiej stronie Małej urz
ę
dowała Marianne, ciemnowłosa pi
ę
kno
ść
, o szerokich
biodrach i wydatnym biu
ś
cie. (Ojciec i matka przyja
ź
nili si
ę
z rodzicami
Marianne, którzy zgin
ę
li w katastrofie poci
ą
gu. Marianne, konfirmantka ojca,
cz
ę
sto bywała na plebanii. Tego lata miała uczy
ć
Daga niemieckiego i
matematyki. Dag nie protestował, poniewa
ż
si
ę
w swojej urodziwej nauczycielce
podkochiwał. Pu te
ż
si
ę
w niej durzył, ale na odległo
ść
. Zdawał sobie spraw
ę
z
własnej niedoskonało
ś
ci. Bratu jednak zazdro
ś
cił i droczył si
ę
z nim, ilekro
ć
ten zbyt jawnie okazywał swe uczucia. Marianne chciała zosta
ć
ś
piewaczk
ą
operow
ą
, natura obdarzyła j
ą
ładnym altem.)
Obok matki, po jej lewej stronie, siedz
ą
Dag i Pu, a obok Pu siedzi Marta.
(Marta Johansson, wysoka, szczupła, w nieokre
ś
lonym wieku, lekko przygarbiona i
chodz
ą
ca jak kaczka, miała wykształcenie pedagogiczne i mogła uczy
ć
w ni
ż
szych
klasach szkoły podstawowej. Zbyt jednak była chorowita: słabe serce, jedno
płuco. Dzi
ę
ki łagodnemu usposobieniu i takiemu
ż
sposobowi bycia ze wszystkimi
ż
yła w przyja
ź
ni. Oprócz Lalli. Lalla jej nie lubiła. Którego
ś
wieczoru
zapomniała wył
ą
czy
ć
na plebanii piec gazowy i doszło do małej eksplozji. Według
Lalli byłoby najlepiej, gdyby ta "nieszcz
ę
sna osoba" umarła. Ilekro
ć
matka i
ojciec wychodzili z domu, Marta przejmowała ster i kierowała wszystkim z
dobroduszn
ą
stanowczo
ś
ci
ą
. Tego lata była bardzo słaba, przyjechała nabra
ć
sił
i wypocz
ąć
. Pu wyobra
ż
ał sobie,
ż
e anioły wygl
ą
daj
ą
tak jak Marta. Kilka lat
pó
ź
niej umarła i z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
została aniołem.)
W soboty zwykle podaje si
ę
na obiad te same potrawy, rzadko czyni si
ę
w tej
mierze odst
ę
pstwa. Klopsiki, gotowany w białym sosie makaron i borówki. Na
deser kisiel rabarbarowy, truskawkowy lub agrestowy. Przystawka jest zawsze
stała: marynowany
ś
led
ź
i młode ziemniaki. Do tego pastor wypija kieliszek
wódki i szklaneczk
ę
pilznera. Reszta rodziny poprzestaje na cieniutkim piwie
albo na lemoniadzie.
Obszerny, jasny pokój jadalny, który słu
ż
y tak
ż
e za salon, s
ą
siaduje z dług
ą
przeszklon
ą
werand
ą
. Do stołu podaje Maj, w razie potrzeby pomaga jej Marianne.
Marta ma na siebie uwa
ż
a
ć
, a Lalla musi siedzie
ć
spokojnie i pozwala
ć
si
ę
obsługiwa
ć
, czego nie lubi.
Teraz na stół wje
ż
d
ż
aj
ą
kartofle, półmisek kr
ąż
y, ojciec nalewa wódk
ę
, ciotka
Emma te
ż
wypije kropelk
ę
do dwóch dzwonek
ś
ledzia i ró
ż
owego, ciemnoskórego
ziemniaka. Wejd
ź
, prosz
ę
, do obrazka, sta
ń
przy drzwiach na werand
ę
albo usi
ą
d
ź
na sfałdowanej kanapie pod
ś
ciennym zegarem: najpierw mówimy jeden przez
drugiego, zachowuj
ą
c jednak dobre maniery i popisuj
ą
c si
ę
ogład
ą
. Nie za
gło
ś
no. Chodzi naturalnie o pogod
ę
: pogod
ę
w Sztokholmie i pogod
ę
w Dufnas, ach
ten nieoczekiwany upał, ciotka Emma czuje w kolanie,
ż
e zanosi si
ę
na burz
ę
, a
po chwili tonem wybrednej smakoszki wychwala klopsiki. S
ą
pyszne. Lalla cieszy
si
ę
,
ż
e pannie Eneroth smakowały. Ale mówi to z kwa
ś
nym u
ś
miechem. Lalla nie
jest wra
ż
liwa ani na pochwały, ani na nagany, zwłaszcza gdy je wygłasza panna
Eneroth.
Jedynym, który czasem przemawia Lalli do rozs
ą
dku na przekór jej smalandzkiej
wyniosło
ś
ci, jest pastor. To sobie ceni, tak by
ć
powinno. Delikatne napomnienie
krzepi dusz
ę
. Matka mówi,
ż
e na polach susza i woda w naszym potoku opadła.
Szkoda złocieni i kampanuli. A na to Marianne, z u
ś
miechem,
ż
e znalazła jedno
takie miejsce, ł
ą
czk
ę
przy drodze do Gimmenu. Zatrz
ę
sienie kwiatów i poziomek.
Byli
ś
my tam z Dagiem przedwczoraj, nie, we wtorek. Ach, tak,
ż
artobliwie wtr
ą
ca
ojciec, wycieczka w
ś
rodku tygodnia? Od sznapsa lekko poczerwieniało mu czoło.
Erik te
ż
si
ę
powinien wybra
ć
. Wspaniała wyprawa. Ł
ą
ka skryta w lesie, z drogi
jej nie wida
ć
. Ojciec zgadza si
ę
. Tak, byłoby przyjemnie, mówi i u
ś
miecha si
ę
do Marianne. Nieoczekiwanie odzywa si
ę
matka: Alma zajrzała do nas przed
południem. I Siri, mi
ę
kkim półszeptem dodaje Marta. Pokazała mi swoj
ą
robótk
ę
,
chciałabym zrobi
ć
co
ś
podobnego. Teraz, kiedy tak zmarniałam, warto by si
ę
czym
ś
zaj
ąć
. I
ś
mieje si
ę
.
Ojciec
ż
yczliwie j
ą
pociesza. Marta wygl
ą
da o wiele zdrowiej ni
ż
kilka tygodni
temu, na pocz
ą
tku swojego pobytu. Marta lekko kr
ę
ci głow
ą
. W ka
ż
dym razie Alma
uprzedziła,
ż
e Ma wpadnie tu dzi
ś
wieczorem z wujem Carlem. Ojciec reaguje
natychmiast. To miło. Bardzo dobrze, cieszy si
ę
Dag, wujek Calle jest mu winien
dwie korony. Ja ci je zwróc
ę
rozstrzyga mama.
Ach, tak, przyjdzie Pani Te
ś
ciowa, przyjdzie Ciocia. Ojcowe czoło jest nadal
czerwonawe. Mo
ż
emy ju
ż
podawa
ć
kisiel agrestowy. Matka zwraca si
ę
do Maj i
Marianne. Zrywaj
ą
si
ę
z miejsc i zbieraj
ą
talerze po klopsikach. Tak, ci
ą
gnie
matka, Ma przyjdzie,
ż
eby porozmawia
ć
o naszej wspólnej wycieczce do
Mangsbodarna i
ż
eby si
ę
z tob
ą
przywita
ć
. A Carl dotrzyma jej towarzystwa.
Odk
ą
d skr
ę
ciła nog
ę
, woli nie chodzi
ć
sama po lesie. No to si
ę
przekonamy, czy
wujek umie strzela
ć
z łuku, wtr
ą
ca Dag. Ojciec cz
ę
stuje si
ę
kisielem, wlewa
mleko do gł
ę
bokiego talerza z kwiatowym szlaczkiem. Tak czy inaczej, to dziwne,
mówi i kiwa głow
ą
. Matka reaguje od razu. Co? - pyta. Dziwne,
ż
e Ma zadaje
sobie tyle trudu, z Varoms do nas ładny kawałek drogi. Byłoby pro
ś
ciej,
gdyby
ś
my to my, młodzi i
ż
wawi, wybrali si
ę
do niej spacerkiem. Matka sili si
ę
na uprzejmo
ść
: wiesz przecie
ż
, jaka jest Ma. Troch
ę
jej teraz nudno, gdy
została sama w tym du
ż
ym domu.
Czy
ż
aden z synów nie my
ś
li odwiedzi
ć
jej tego lata? Nawet Ernst? Nie wiem. Na
razie tak to wła
ś
nie wygl
ą
da. Matka marszczy czoło, jej głos odrobin
ę
t
ęż
eje. A
co z jutrzejszym obiadem? - dopytuje ojciec. Jak zwykle? Czemu pytasz? Bo, jak
wiadomo, jad
ę
do Granas z kazaniem i nie jestem pewien, czy zd
ążę
na pi
ą
t
ą
. I
ojciec spogl
ą
da na matk
ę
. Ale
ż
drogi Eriku! Nic nie rozumiem! Chcesz
powiedzie
ć
,
ż
e droga powrotna z Granas zajmie ci trzy godziny?! To chyba
niemo
ż
liwe. Owszem, mo
ż
liwe, odpowiada ojciec lekkim tonem. Całkiem mo
ż
liwe.
Nie mog
ę
si
ę
wymiga
ć
od udziału w niewielkim przyj
ę
ciu po mszy. Proboszcz
napisał do mnie,
ż
e bardzo si
ę
cieszy na to spotkanie. Nie wyrusz
ę
z Granas
przed drug
ą
, a najwcze
ś
niejszy poci
ą
g towarowy z Insjon odchodzi tu
ż
po wpół do
czwartej. Musisz wi
ę
c w moim imieniu niestety przeprosi
ć
. Czy Pu jedzie ze mn
ą
?
Co?! Pu niemiłosiernie rozdziawia usta. Nie słuchał zbyt uwa
ż
nie, zreszt
ą
ilekro
ć
rodzice przybieraj
ą
ów wyj
ą
tkowo ugrzeczniony ton, na ogół si
ę
wył
ą
cza,
a poza tym w pytaniu czaiło si
ę
powa
ż
ne zagro
ż
enie dla planów matki.
Co? Pytam, Puniu, czy masz ochot
ę
towarzyszy
ć
ojcu do Granas? Nie s
ą
dzisz,
ż
e
mo
ż
e by
ć
przyjemnie? (Chwila ciszy). No, chyba podzi
ę
kujesz. Marianne próbuje
zatrze
ć
przykre wra
ż
enie. Oczywi
ś
cie,
ż
e ch
ę
tnie pojedzie, dodaje matka, a Dag
wyszczerza si
ę
w zło
ś
liwym u
ś
miechu. O, tak, na pewno b
ę
dzie fajowo. Ojciec
patrzy na Pu, który zdj
ę
ty niemot
ą
, je kisiel agrestowy z mlekiem. Niech Pu nie
czuje si
ę
do niczego zmuszony. Głos ojca brzmi
ż
yczliwie. Je
ś
li masz w planach
co
ś
ciekawszego, nie musisz... nie, mówi
Pu. Matka u
ś
miecha si
ę
, zawsze udaje jej si
ę
wszystko załagodzi
ć
. No, co,
sko
ń
czyli
ś
my? Wstajemy. Podnosz
ą
si
ę
od stołu, ustawiaj
ą
za krzesłami i kład
ą
dłonie na oparciach: Dzi
ę
kujemy ci, Bo
ż
e, za straw
ę
. Amen. Ukłony i dygania.
Potem pocałowanie matki w r
ę
k
ę
, "dzi
ę
kuj
ę
za jedzenie" i ju
ż
wszyscy znosz
ą
ze
stołu. Z wyj
ą
tkiem ojca i ciotki Emmy, którzy sadowi
ą
si
ę
na nagrzanej sło
ń
cem
werandzie po
ś
ród pelargonii i balsamin.
Tu
ż
przy twarzy Pu wyrasta głowa Daga. Fajowo, co? Marianne chwyta go za ucho i
ci
ą
gnie. Zajmij si
ę
lepiej swoimi sprawami, bo inaczej przez cał
ą
niedziel
ę
b
ę
dziesz
ś
l
ę
czał nad klasówk
ą
z arytmetyki.
ś
eby przynajmniej raz Dagge trzymał
dziób na kłódk
ę
! Pu straszliwie doskwiera powstały problem.
Marianne bierze Pu za rami
ę
i przytula do swoich mi
ę
kkich piersi. Ojciec by si
ę
ucieszył, gdyby
ś
powiedział,
ż
e chcesz z nim jecha
ć
. Pu kr
ę
ci głow
ą
. Ucieszy
si
ę
jeszcze bardziej, je
ś
li ty z nim pojedziesz. Marianne z powag
ą
patrzy na
Pu. Nic z tego. Czemu nic z tego? Po prostu nie, mówi Marianne i wypuszcza Pu z
obj
ęć
.
Nie uciekajcie, woła Maj, pomo
ż
ecie zmywa
ć
. Pu wytrze ły
ż
ki i widelce. I Maj
porywa Daga. Zaraz, woła Pu, tylko si
ę
wysikam. Przemyka za Marianne, p
ę
dzi
zgarbiony na skraj lasu, chowa si
ę
za sercówk
ą
, ale nie sika. Obserwuje z
daleka przybytek Dahlbergów i jego mieszka
ń
ców.
Na werandzie za kwiatami i pn
ą
czami majacz
ą
sylwetki ciotki Emmy i ojca. Ojciec
zapala cygaretk
ę
, ciotka łyka pigułki na zgag
ę
. Przez chwil
ę
w otwartych
drzwiach prowadz
ą
cych na schody pojawia si
ę
matka. Trzyma za r
ę
k
ę
Mał
ą
. Jest
tam Pu? Nie oczekuje jednak odpowiedzi. Marta wnosi do jadalnego na tacy
szklanki i talerze, mówi co
ś
do matki, co, nie słycha
ć
, a matka jej na to,
ż
e
Pu nie powinien w tak niemiły sposób okazywa
ć
złego humoru. Musz
ę
z nim
porozmawia
ć
. Na kuchenne schody ostro
ż
nie wysuwa si
ę
Lalla, z wiaderkiem.
Trzeba zamyka
ć
drzwi, bo zaraz si
ę
tu zlec
ą
roje much i komarów! Marianne jest
na pi
ę
trze, energicznymi ruchami rozczesuje swe grube ciemne włosy i co
ś
ś
piewa. Matka idzie z Mał
ą
na werand
ę
. Po drodze zabieraj
ą
zepsut
ą
szmacian
ą
lal
ę
. Maj zmywa, a
ż
furczy, i rozmawia z Mart
ą
, ale okno kuchenne jest
zamkni
ę
te, wi
ę
c nie słycha
ć
, co mówi. Dag, uzbrojony w
ś
cierk
ę
, wyciera
kieliszki i szklanki. Marta siedzi na krze
ś
le i wyciera talerze. Na słowa Maj
ś
mieje si
ę
, a Maj szturcha Daga biodrem. Marianne zbiega ze schodów. Natyka si
ę
na Mał
ą
. Podnosi j
ą
i przytula. Ma gołe ramiona. Mała
ś
ciska kurczowo swoj
ą
star
ą
, rozlatuj
ą
c
ą
si
ę
lalk
ę
. Podchodz
ą
do wysokiego rze
ź
bionego pianina.
Marianne siada z Mał
ą
na kolanie. Uderzaj
ą
klawisz za klawiszem: najpierw Mała,
potem Marianne. Matka stoi przy
ż
ardynierze, twarz
ą
do Pu. Nie widzi go jednak,
pochłania j
ą
usuwanie po
ż
ółkłych li
ś
ci z bujnej pelargonii, której drobny
czerwony kwiat chyli si
ę
ku zakurzonej szybie.
Sło
ń
ce przeniosło si
ę
za dom, zostawiaj
ą
c werand
ę
w niebieskawym cieniu. Szumi
ą
drzewa, w leciwych pniach sercówek co
ś
skrzypi i szele
ś
ci. Pu nie mo
ż
e si
ę
obroni
ć
przed nagłym smutkiem. Nie trwa to jednak długo.
Przy rozchwierutanej furtce słycha
ć
teraz konwersacj
ę
. Babcia i wuj Carl.
Gło
ś
no sapi
ą
po wyczerpuj
ą
cym marszu z Varoms przez las. Pu nadarza si
ę
znakomita okazja,
ż
eby unikn
ąć
wycierania naczy
ń
. P
ę
dem goni przez podwórze do
furtki. Babcia głaszcze go po policzku, a wuj Carl mocno
ś
ciska za kark.
Pachnie ponczem. Pu wie,
ż
e to poncz, bo matka zawsze wita wuja tym samym
zdaniem: Nie rozumiem, dlaczego Calle wiecznie pachnie ponczem. A wuj jej
odpowiada: Pewnie dlatego,
ż
e wiecznie pij
ę
poncz. Wuj Carl ma zadban
ą
brod
ę
,
tłuste mi
ę
kkie dłonie, du
ż
y brzuch, na którym wisi ła
ń
cuszek zegarka, biały,
lekko poplamiony letni garnitur, sztywny kołnierzyk, krawat i pomi
ę
ty lniany
kapelusz. Zza pince-nez spogl
ą
daj
ą
du
ż
e niebieskie oczy.
Babcia, mimo
ż
e jest niskiego wzrostu, wydaje si
ę
niemal okazała. Ma
sze
ść
dziesi
ą
t dwa lata. Okr
ą
gła twarz z przyzwoitym, podwójnym podbródkiem,
niebieskoszare badawcze oczy, sczesane z szerokiego czoła białe l
ś
ni
ą
ce włosy.
Wło
ż
yła czarn
ą
, si
ę
gaj
ą
c
ą
kostek sukni
ę
z białym kołnierzykiem i koronkowymi
mankietami. Przez rami
ę
przerzuciła szarobe
ż
owy płaszcz. Małe pulchne dłonie
babci bywaj
ą
mi
ę
kkie i twarde.
Co
ś
mi si
ę
zdaje,
ż
e Pu urósł od wczoraj, naigrawa si
ę
wuj Carl. A mo
ż
e tylko
nos. I ci
ą
gnie Pu za nos. Pu jest zachwycony, uwielbia wujka Carla. Babcia
kładzie płaszcz na ramieniu Pu i bierze go za r
ę
k
ę
. Przyjdziesz do mnie jutro?
Przeczytamy kilka rozdziałów z "Wyspy skarbów". Nie, nie mog
ę
. Nie? Nie. Jad
ę
z
ojcem do Granas. Ma wygłosi
ć
kazanie w tamtejszym ko
ś
ciele i chce,
ż
ebym z nim
pojechał. Aha. Ach, tak. To miłe, drwi wuj Carl. Babcia obrzuca go krótkim
spojrzeniem i wuj milknie. W nast
ę
pn
ą
niedziel
ę
przeczytamy dwa razy tyle! I
babcia
ś
ciska dło
ń
Pu.
Matka wychodzi im na spotkanie, ojciec opuszcza werand
ę
, ciotka Emma pokazuje
si
ę
w drzwiach jadalnego. Witaj w Dufnas, drogi Eriku! Pi
ę
knego i spokojnego
urlopu! Dzi
ę
kuj
ę
drogiej cioci! Dzi
ę
kuj
ę
!
Cze
ść
, Calle, napijesz si
ę
koniaku? Ojciec klepie wuja Carla po ramionach. Nie
ma koniaku, ucina matka. Na podwórku pojawiaj
ą
si
ę
pozostali członkowie rodziny
i z ró
ż
nym nasileniem serdeczno
ś
ci witaj
ą
si
ę
z babci
ą
. Matka zaprasza go
ś
ci do
bzowej altanki. Na kaw
ę
i ciasto.
Ja chc
ę
strzela
ć
z łuku, woła Carl. Czy kto
ś
si
ę
odwa
ż
y stan
ąć
ze mn
ą
do walki?
Stawiam dwukoronówk
ę
! Z du
ż
ej portmonetki wyłuskuje l
ś
ni
ą
c
ą
monet
ę
i kładzie j
ą
na sp
ę
kanym wsporniku słonecznego zegara. Sam nie wiesz, co ryzykujesz! Babcia
sadowi si
ę
ze
ś
miechem w niegdy
ś
ładnym fotelu ogrodowym. Ciotka Emma, matka i
ojciec dotrzymuj
ą
jej towarzystwa. Od razu zaczynaj
ą
rozmawia
ć
o wycieczce do
Mangsbodarna, która tradycyjnie ma si
ę
odby
ć
w drug
ą
niedziel
ę
sierpnia.
Lalla siedzi na kuchennych schodkach z robótk
ą
i popija kaw
ę
, zagryzaj
ą
c
cukrem. Marta czyta na hamaku jak
ąś
powie
ść
, a Maj szykuje łó
ż
ka na noc. I
gwi
ż
d
ż
e.
Oprócz wuja Carla w zawodach łuczniczych bior
ą
udział Dag, Pu i Marianne. Łuk
jest skrzy
ż
owaniem zabawki z broni
ą
, gro
ź
na rzecz. Na du
ż
ej tarczy strzeleckiej
czarny
ś
rodkowy punkt opasuj
ą
kolorowe kółka. Tarcz
ę
opiera si
ę
na drzwiach
wychodka i krokami mierzy odległo
ść
. Pu zyskuje kilka metrów.
By
ć
mo
ż
e nie wybierzemy si
ę
na wycieczk
ę
tego lata. Ojcowy baryton słycha
ć
bardzo wyra
ź
nie. Matka co
ś
mu odpowiada, a babcia
ż
yczliwie si
ę
u
ś
miecha.
Strzały wbijaj
ą
si
ę
w mi
ę
kk
ą
tarcz
ę
. Nie, nie wybierzemy si
ę
. To znowu ojciec.
Marta podnosi wzrok znad powie
ś
ci, zaraz jednak wraca do lektury. Lalla
siorbie, nalewa gor
ą
c
ą
kaw
ę
na talerzyk i balansuje nim na opuszkach trzech
palców. Wuj Carl strzela. Marianne bije brawo. Teraz jej kolej. Dag le
ż
y na
ziemi i liczy punkty. Wuj zapala cygaro i siada na stołku, który przed laty
kto
ś
zostawił na ł
ą
ce i zapomniał o jego istnieniu. Pu zbiera strzały.
Ogromnie to uprzejmie ze strony Cioci, ale to niczego nie zmienia. W dalszym
ci
ą
gu słycha
ć
tylko ojca, mimo
ż
e w dosy
ć
o
ż
ywionej konwersacji bior
ą
udział
wszyscy. Ogromnie uprzejme. Ciocia przypuszczalnie my
ś
li,
ż
e jeste
ś
my
niewdzi
ę
czni, ja jednak... Ty mo
ż
esz sobie rezygnowa
ć
, rozbrzmiewa podniesiony
głos matki, ale ja zadecyduj
ę
... O czym, nie słycha
ć
. Mniej wi
ę
cej godzin
ę
przed zachodem sło
ń
ca drzewa przenika wiaterek. Na pastwisku Berglundów ryczy
krowa, raz po raz szczeka Sudd.
Ze zdumieniem stwierdzam,
ż
e nie wspomniałem o Suddzie. To br
ą
zowy pudel
arcyszlachetnego pochodzenia, według rodowodu nazywa si
ę
Teddy af Trasselsudd.
W dzieci
ń
stwie uciekł z matk
ą
z cyrku i trafił do Psiarni, punktu zbornego dla
zagubionych miejskich kundli. Ojciec kupił go tam za pi
ą
taka. Sudd natychmiast
stał si
ę
członkiem rodziny. Pu bał si
ę
go, co pies błyskawicznie wyczuł i gryzł
chłopca przy ka
ż
dej nadarzaj
ą
cej si
ę
okazji. Pu nie pozostawał mu dłu
ż
ny.
Ś
pi
ą
cego oblewał wod
ą
albo strzelał mu nad uchem kapiszonami. Teraz Sudd dla
porz
ą
dku szczekał na krow
ę
Berglundów.
Pu ma strzela
ć
, nie starcza mu jednak sil,
ż
eby porz
ą
dnie naci
ą
gn
ąć
luk. Czuje
na plecach tłusty brzuch wuja Carla. Zaczekaj, pomog
ę
ci! Pu jest wujem
okr
ąż
ony, owiewa go dym z wujowego cygara, wuj pomaga mu napi
ąć
ci
ę
ciw
ę
. No?
Szepce z cygarem w grubych sinawych wargach. No? Pu dobrze wie, co to "no?"
znaczy. Wspólnie trzymaj
ą
łuk, strzała jest osadzona na ci
ę
ciwie, ale nie
celuj
ą
w tarcz
ę
, tylko w altank
ę
. Ostry stalowy grot szuka: ojciec, nie, matka,
nie, Pu zamyka oczy, otwiera, znowu zamyka. Wuj oddycha ci
ęż
ko, chrz
ęś
ci zbyt
ciasna kamizelka, brzuch szemrze. No? Nad Pu zawisa chmura cygarowego dymu.
Babcia siedzi profilem, zwrócona ku ciotce Emmie. Mówi
ą
c, stuka palcem
wskazuj
ą
cym w rant ogrodowego stołu.
ś
eby tak raz na zawsze uciszy
ć
t
ę
wiecznie
paplaj
ą
c
ą
jadaczk
ę
, szepce wuj Carl.
Matka wstaje. Dolewa babci kawy. Zasłania j
ą
. Nagle strzała wylatuje z
przenikliwym
ś
wistem i trafia w czarny
ś
rodek tarczy. Pu wygrał, niech mnie
diabli! - wola wuj Carl i łami
ą
c wszelkie reguły gry, wr
ę
cza chłopcu
dwukoronówk
ę
, a ten rozdziawia usta ze zdumienia. Zamknij buzi
ę
, Pu. Wuj
przykrywa mu brod
ę
mi
ę
kk
ą
dłoni
ą
Głupio wygl
ą
dasz, kiedy si
ę
tak gapisz. A
głupi chyba nie jeste
ś
, co? A mo
ż
e jeste
ś
?
Na kuchennych schodach pojawia si
ę
Maj. Trzyma emaliowan
ą
ba
ń
k
ę
na mleko. Na
pewno pomie
ś
ci trzy litry. Czy Pu pójdzie ze mn
ą
po mleko? - wola przez
podwórze. Tak, Pu ch
ę
tnie pójdzie. Chowa tylko dwukoronówk
ę
do kieszeni spodni.
Maj puszcza si
ę
zboczem w kierunku lasu. Pu truchta obok.
Wło
ż
yła niebiesk
ą
lnian
ą
sukienk
ę
, a rude włosy splotła w warkocz, który si
ę
ga
talii. Maszeruje z podan
ą
do przodu głow
ą
, pogwizduje, zadarty nosek celuje
prosto przed siebie. Cała Maj pachnie potem i zielonym mydłem o nazwie
"Palmolive". Na mo
ś
cie zatrzymuj
ą
si
ę
. Potok płynie cicho i wartko, wokół
przybrze
ż
nych kamieni utworzyły si
ę
mroczne bajorka, w których niespiesznie
wiruje woda. W
ż
wirze na dnie kołysz
ą
si
ę
wodorosty. Widzisz ryby? - pyta Pu.
Cicho! Spłoszyło je nasze tupanie. Poczekajmy troch
ę
w milczeniu. Maj kl
ę
czy,
Pu staje obok, na czworakach, i delikatnie przysuwa si
ę
do jej biodra. Maj
kładzie mu r
ę
k
ę
na ramieniu. Nagle wod
ę
przenikaj
ą
połyskuj
ą
ce ruchliwe cienie.
Pod nimi sunie co
ś
ci
ęż
kiego i spłaszczonego; to kur rogacz. Od potoku bije
przyjemny chłód Maj zanurza dło
ń
. Ławica pierzcha jednym zgodnym ruchem. Na
piaszczystym dnie zostaje tylko kur.
Tutaj powiesił si
ę
zegarmistrz. Maj mówi szeptem. Co? Maj patrzy na Pu, mru
żą
c
oczy, i karci go: Ci
ą
gle "cokasz", jakby
ś
był głuchy, a przecie
ż
dobrze
słyszysz! Gdzie si
ę
powiesił? My
ś
lałam,
ż
e wiesz! Tam, za tymi zro
ś
ni
ę
tymi
sosnami, w zaro
ś
lach. Tak, powiesił si
ę
. Wszyscy mówili,
ż
e z powodu
zawiedzionej miło
ś
ci, ale to nieprawda. No to czemu si
ę
powiesił? Dokładnie nie
wiem. Spytaj Lall
ę
. Ona zna cał
ą
t
ę
histori
ę
. Czy on straszy? Pu przeszywa
chłodny dreszcz. Albo od potoku, albo dlatego,
ż
e jest tak blisko miejsca tego
straszliwego czynu; trudno powiedzie
ć
. Czy straszy? Tak, podobno buszuje w
zaro
ś
lach. S
ą
tu zreszt
ą
tłuste
ż
mije, wi
ę
c lepiej uwa
ż
aj.
Duchy i
ż
mije, mruczy Pu. Ja tam nigdy czego
ś
podobnego nie widziałam. Ale ja
nigdy takich rzeczy nie widz
ę
.
ś
eby zobaczy
ć
duchy, upiory i krasnoludki,
trzeba mie
ć
w sobie co
ś
szczególnego. Moja babka jest jasnowidz
ą
ca, a ja nie.
Ani troch
ę
. A ja jestem, bo urodziłem si
ę
w niedziel
ę
. Jeste
ś
niedzielnym
dzieckiem? Nie wiedziałam. Tak, urodziłem si
ę
czternastego lipca tysi
ą
c
dziewi
ęć
set osiemnastego o trzeciej w nocy. Maj pow
ą
tpiewa. I co widziałe
ś
? O,
niejedno. Pu robi si
ę
wa
ż
ny. Musisz kiedy
ś
opowiedzie
ć
. To bardzo ciekawe. Maj
ochlapuje mu twarz wod
ą
i
ś
mieje si
ę
: Strugasz wa
ż
niaka.
Maj wstaje i rusza kamienist
ą
kr
ę
t
ą
le
ś
n
ą
ś
cie
ż
k
ą
. Pu truchta za ni
ą
.
- Je
ś
li chcesz, mog
ę
ci
ę
straszy
ć
po
ś
mierci.
- A po co?
- Opowiedziałbym ci, jak tam jest.
- Gdzie?
- No, po drugiej stronie.
- Dzi
ę
kuj
ę
bardzo. Ale nie mam ochoty.
- Zjawiłbym si
ę
bardzo spokojnie. I w biały dzie
ń
.
- Co to za głupoty, Pu?
- Obiecuj
ę
.
- Jak człowiek martwy, to martwy.
- A zegarmistrz?
- E tam, to tylko takie tam zabawne historie.
Kilka lat pó
ź
niej Maj utopiła si
ę
. Zaszła w ci
ążę
i ojciec dziecka nie chciał
jej zna
ć
. Pewnego zimowego dnia wypłyn
ę
ła przy zakolu rzeki z du
żą
ran
ą
na
czole. Czasem my
ś
l
ę
o niej i o naszej rozmowie na mo
ś
cie nad potokiem. Nigdy
nie straszyła. Zreszt
ą
niczego nie obiecywała.
Gospodarstwo Berglundów rozsiadło si
ę
po dwóch stronach go
ś
ci
ń
ca. Zabudowania
mieszkalne stoj
ą
pod lasem, a stodoła, stajnia, szopa i obora opodal pól, które
ci
ą
gn
ą
si
ę
do rzeki i stacji kolejowej. W drewnianym, osiemnastowiecznym domu
jest kuchnia, a w niej palenisko, stół i dwie kanapy
ż
eberkowe. Z drugiej
strony sieni wchodzi si
ę
do mleczarni. Na poddaszu obok graciarni, gdzie
poniewieraj
ą
si
ę
najró
ż
niejsze sprz
ę
ty i ubrania pami
ę
taj
ą
ce kilka pokole
ń
,
gnie
ż
d
żą
si
ę
dwie izdebki.
W gł
ę
bi rozległego, dobrze utrzymanego podwórza wznosi si
ę
leciwa komora,
słu
żą
ca jako spichlerz. Naprzeciwko starego domu stoi stosunkowo nowe
"Do
ż
ywocie" z przeszklon
ą
werand
ą
, na którym ro
ś
nie sad.
Starsza pani Berglund, kr
ę
pa i przysadzista, pomaga w mleczarni. Jest w lu
ź
nym
pasiastym fartuchu i w chustce. Ma pomarszczon
ą
twarz, brak jej z
ę
bów. W
przestronnej mleczarni jest tylko jedno okno,
ś
ciany, podłoga i sufit
ś
wiec
ą
biel
ą
. Pod
ś
cianami stoj
ą
szerokie półki, a na nich pyszni
ą
si
ę
sery o
najró
ż
niejszych kształtach. W jednym k
ą
cie połyskuje r
ę
czna wirówka, po
ś
rodku
króluje kad
ź
. Pani Berglund nalewa mleko litrow
ą
miark
ą
na długiej, haczykowato
zako
ń
czonej r
ą
czce.
- Szlachtujemy dzisiaj dwa cielaki, niech Maj powie pani Bergman i pani
Akerblom,
ż
e b
ę
dzie ciel
ę
cina. W
ą
tróbka te
ż
. Pastor przepada za w
ą
tróbk
ą
ciel
ę
c
ą
. Podobno dzisiaj przyjechał? Chłopak mówił. Był na stacji i dowiedział
si
ę
od Ericssona,
ż
e pastor przyjechał ze Sztokholmu tym o trzeciej. Mo
ż
e
panicz Bergman chce miodowego cukierka?
Pani Berglund kolebie si
ę
na opuchni
ę
tych nogach do niebieskiej szafki w kwiaty
i figurki i wyjmuje z niej porcelanow
ą
miseczk
ę
z p
ę
katymi
ż
ółtymi cukierkami,
które wygl
ą
daj
ą
jak poduszeczki. Niech we
ź
mie dwa, mówi staruszka i Pu czuje
jej oddech. Nigdy jeszcze nie widział kogo
ś
tak paskudnego, nawet ciotce Emmie
daleko do pora
ż
aj
ą
cej brzydoty pani Berglund. No, podzi
ę
kuj ładnie, ponagla
Maj. Co? Pu szybko si
ę
jednak opanowuje. Dzi
ę
kuj
ę
bardzo, mówi i lekko si
ę
skłania. Odrywa dwa lepkie cukierki i co pr
ę
dzej wsuwa do ust, wypychaj
ą
c
policzki. Dobre, co? Pani Berglund mru
ż
y oczy. Niemal zupełnie schowały si
ę
pod
zmarszczkami i br
ą
zowawymi guzami. Czy Maj napije si
ę
kawy? Parz
ę
dla tych, co
szlachtuj
ą
. Nie, dzi
ę
kuj
ę
, musimy wraca
ć
. Maj dyga. Ale dzi
ę
kuj
ę
. Pani Berglund
kładzie dło
ń
na głowie Pu. Cieszysz si
ę
,
ż
e ojciec przyjechał na urlop? Pu
potakuje. Jutro wybieramy si
ę
do Granas i ojciec wygłosi kazanie. Tak,
słyszałam. Staruszka przesuwa pokryw
ę
na kadzi z mlekiem. Szkoda,
ż
e nie mog
ę
by
ć
na mszy w Granas, to dla mnie za daleko. A ford chłopców jest w Borlange, w
naprawie. Pani Berglund wychodzi z nimi przed sie
ń
, a potem idzie do kuchni
dopilnowa
ć
p
ę
katego kociołka kawy. Nie zapomnij powiedzie
ć
pani Bergman o
ciel
ę
cinie. Staruszka
ż
egna ich bezz
ę
bnym u
ś
miechem. Nie zapomn
ę
! Dobranoc,
pani Berglund! Dobranoc, Maj, i dobranoc, Puniu.
Pod obor
ą
odbywa si
ę
szlachtowanie. Jeden cielak le
ż
y ju
ż
na platformie z
poder
ż
ni
ę
tym gardłem, krew spływa do blaszanki. Stary Berglund mocno ni
ą
potrz
ą
sa. Dwaj młodsi m
ęż
czy
ź
ni zało
ż
yli uzd
ę
drugiemu cielakowi. Do uzdy
przywi
ą
zuj
ą
sznur i wyprowadzaj
ą
zwierz
ę
. Chłop chowa za plecami młot kowalski.
Troje małych Berglundów stoi z markotnymi minami w pobli
ż
u miejsca egzekucji.
Młoda pani Berglund pomaga te
ś
ciowi przy zaszlachtowanym ju
ż
cielaku.
Pu staje jak wryty. Widział, jak si
ę
zabija kur
ę
; to jednocze
ś
nie zabawne i
straszne. Raz kogut, bez głowy, frun
ą
ł a
ż
na stodółk
ę
i par
ę
dobrych minut
trzepotał skrzydłami, zanim run
ą
ł w dół. Ale szlachtowania du
ż
ego zwierz
ę
cia Pu
nigdy nie widział. Chłop wali cielaka młotem mi
ę
dzy uszy. Głuchy trzask. Ciel
ę
podskakuje, ta
ń
czy, po uchu spływa co
ś
brunatnego. Jeszcze jeden pot
ęż
ny cios.
Pada, natychmiast si
ę
podnosi i stoi nieruchomo z otwart
ą
mord
ą
. Po trzecim
uderzeniu przednie nogi uginaj
ą
si
ę
i zwierz
ę
wali si
ę
w drgawkach.
Wiatr w sercówce ucichł, zmierzcha si
ę
, lecz nagle niebo nad zachodnimi
graniami rozja
ś
nia si
ę
ogni
ś
cie. Wieczorny poci
ą
g do Krylbo daje sygnał koło
Varoms i odpoczywa na stacji; z komina lokomotywy unosi si
ę
słup dymu, słycha
ć
post
ę
kiwania i głos wujka Ericssona. Opuszcza semafor i rozmawia z kim
ś
ze
stacji.
W dahlberskiej siedzibie albo, jak mówi wuj Carl, w "tworze ", w jadalnym, w
kuchni i na dolnej werandzie zapalono lampy naftowe. W pokoju matki, na
pi
ę
trze, płonie lampka nocna; to z my
ś
l
ą
o Małej, która boi si
ę
ciemno
ś
ci. Gdy
patrzy si
ę
spod wychodka, dom, czy jak to nazwa
ć
, przypomina zaczarowan
ą
chatk
ę
z ba
ś
ni i snów; tak jest rozja
ś
niony.
Doro
ś
li zebrali si
ę
przy stole w jadalnym, który o
ś
wietlaj
ą
dwie lampy, jedna z
góry, druga z boku. Matka haftuje, ojciec przegl
ą
da gazet
ę
, oboje u
ż
ywaj
ą
okularów, matka zawsze zsuwa je na czubek nosa. Ciotka Emma kładzie pasjansa.
Marta, pochylona nad blokiem rysunkowym, maluje rozcie
ń
czonymi farbkami wodnymi
zimoziół. Marianne czyta opasł
ą
biografi
ę
Richarda Wagnera i czasami co
ś
w niej
podkre
ś
la ołówkiem.
W kuchni Dag i Pu chrupi
ą
chleb z twaro
ż
kiem i popijaj
ą
ciepławym jeszcze
mlekiem. Lalla ceruje przy kuchennym stole skarpet
ę
, zdj
ę
ła sznurowane botki na
obolałe stopy wło
ż
yła mi
ę
kkie kapcie. Mimo dusz
ą
cego ciepła narzuciła na
ramiona wełniany kaftan. Na nosie ma okr
ą
głe okulary w drucianych oprawkach.
Obok niej, na stole, ostatnia ju
ż
w tym dniu fili
ż
anka kawy.
- Jutro Przemienienie Pa
ń
skie - wyja
ś
nia Lalla, jakby bracia Bergmanowie
powinni si
ę
interesowa
ć
takim wydarzeniem. -Dzie
ń
Przemienienia Pa
ń
skiego -
powtarza - dzie
ń
szczególny.
- Dlaczego? - przez uprzejmo
ść
pyta Pu.
- Bo w tym wła
ś
nie dniu Bóg mówi do uczniów. I jak piorun w czasie burzy
rozlega si
ę
głos z obłoku: "Ten jest Syn mój umiłowany, którego sobie
upodobałem, jego słuchajcie!" Bóg miał na my
ś
li Jezusa,
ż
e Jezus jest jego
ukochanym synem. Byli tacy, którzy w to w
ą
tpili.
- A co w tym szczególnego? - dziwi si
ę
Dag i siorbie mleko ze szklanki.
- Tam, gdzie si
ę
urodziłam i dorosłam, dzie
ń
Przemienienia jest szczególny.
- W jaki sposób jest szczególny? - pyta Pu i mimo woli zaczyna go to
interesowa
ć
.
- Mo
ż
na si
ę
na przykład dowiedzie
ć
, ile si
ę
b
ę
dzie
ż
yło. Ten, kto pójdzie o
zachodzie sło
ń
ca tam, gdzie kto
ś
si
ę
zabił, niejednego si
ę
dowie. Tak było u
nas w domu.
- Czy Lalla próbowała? - pyta ironicznie Dag.
- Ja nie, ale moja przyrodnia siostra.
- No i...?
- Nic nie powiem. Ale było to szczególne. Poza tym siostra urodziła si
ę
w
niedziel
ę
.
- Co? - mówi Pu i rozdziawia usta.
- Ja jestem dzieckiem czwartkowym i widz
ę
, co maj
ą
pod ubraniami zgrabne
dziewczyny - prostodusznie informuje Dag.
Chrupi
ą
chleb i pij
ą
mleko. Lalla u
ś
miecha si
ę
, ma ładne, równe, sztuczne z
ę
by
i pogodny u
ś
miech, który szybko zara
ż
a jej niebieskoszare oczy.
- Nigdy nie wiadomo, co tu jest prawd
ą
, a co ni
ą
nie jest. Pu widzi inaczej ni
ż
Dag. Pastor widzi inaczej ni
ż
panna Eneroth. Ja widz
ę
to, czego nie widzi Maj.
Ka
ż
dy widzi swoje.
- Dlaczego zegarmistrz odebrał sobie
ż
ycie? - nieoczekiwanie pyta Pu, cho
ć
wcale nie zamierzał o to pyta
ć
.
- Nikt tego nie wie na pewno - mówi Lalla z tak
ą
min
ą
, jakby doskonale
wiedziała.
- Niech Lalla opowie.
- To Pu tak si
ę
spietra,
ż
e si
ę
zeszczy popod siebie - wtr
ą
ca Dag.
- Zamknij si
ę
! - odparowuje bez wrogo
ś
ci zniecierpliwiony Pu.
- Nikt nie wie na pewno - powtarza Lalla. - Ale słyszałam,
ż
e zwariował ze
strachu. Nie pochodził st
ą
d, tylko z Tammerforsu. Najpierw osiadł w
Kvarnsvedenie, ale nikt si
ę
tam nie interesował zegarami, wi
ę
c zarobek miał
marny. Kiedy
ż
ona umarła na tyfus, przeniósł si
ę
do Borlange, gdzie du
ż
o si
ę
wtedy działo i zacz
ę
ło mu si
ę
niezgorzej powodzi
ć
. Ale ludzie uwa
ż
ali go za
dziwaka. Nie dlatego,
ż
e był szorstki czy opryskliwy, nie, to nie to.
Przeciwnie. Miły, uprzejmy i z zamówie
ń
si
ę
wywi
ą
zywał, jak nale
ż
y.
Był z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
uczciwy. A mimo to uchodził za dziwaka.
- Dlaczego popełnił samobójstwo?
Pu drapie si
ę
pod kolanem, gdzie ugryzł go komar. Przestał je
ść
kanapk
ę
. Nawet
Dag przysłuchuje si
ę
ze sceptyczn
ą
ciekawo
ś
ci
ą
. Lalla, wiedz
ą
c,
ż
e zyskała
wdzi
ę
cznych słuchaczy, nie
ś
pieszy si
ę
.
- Miał w sklepie wysoki stoj
ą
cy zegar, czarny, ze złotymi ornamentami wokół
tarczy. Jak si
ę
otworzyło górne drzwiczki, mo
ż
na było popatrze
ć
na wahadło. Z
jakiego
ś
powodu były te
ż
dolne drzwiczki. A za nimi nic, przynajmniej na to
wygl
ą
dało. Zegar tykał dostojnie i miarowo, pos
ę
pnym tonem wybijał półgodziny i
godziny. Przez wiele lat zachowywał si
ę
zupełnie normalnie. Chodził bardzo
punktualnie i ani razu nie trzeba go było naprawia
ć
. A
ż
tu nagle, z dnia na
dzie
ń
, zmienił si
ę
nie do poznania. Całkiem si
ę
rozregulował, albo si
ę
spó
ź
niał, albo si
ę
spieszył, czasem po kilka godzin na dob
ę
. A kiedy miał na
przykład wybi
ć
drug
ą
, wybijał siódm
ą
. A kiedy miał wybi
ć
pełn
ą
godzin
ę
, wybijał
pół, czasem zatrzymywał si
ę
, jak martwy,
ż
eby potem sam z siebie, nie
nakr
ę
cany; ruszy
ć
z kopyta. Historia z zegarem bardzo zmartwiła zegarmistrza.
Naprawiał go, wymienił mechanizm, tryby, ci
ęż
arek, wahadło i wskazówki. Ale nic
nie pomagało. W ko
ń
cu wyniósł zegar do sypialni, ciemnej nory na tyłach sklepu,
która słu
ż
yła mu te
ż
za kuchni
ę
. Nie mógł przecie
ż
dopu
ś
ci
ć
do tego,
ż
eby taki
niezno
ś
ny zegar wystawiał go na po
ś
miewisko klientów. To zrozumiałe. I tym
sposobem mieszkał z zegarem dzie
ń
i noc. Kilka razy dziennie zamykał sklep i
biegł do sypialni sprawdza
ć
, czy zegar ju
ż
si
ę
opami
ę
tał. Nocami budził si
ę
co
godzina i słuchał jego uderze
ń
. Nic si
ę
nie zgadzało. Pewnego dnia, kiedy
wyjmował mechanizm,
ż
eby mu si
ę
dokładnie przyjrze
ć
, ni st
ą
d, ni zow
ą
d,
obluzował si
ę
jaki
ś
trybik i gł
ę
boko rozci
ą
ł mu dło
ń
. Krwawiła okropnie, krew
spływała na mechanizm i kapała na stół. Musiał szuka
ć
pomocy w szpitalu. Tam go
opatrzyli i zatamowali mu krwotok. Której
ś
nocy poderwało go na równe nogi
trzyna
ś
cie uderze
ń
, a mo
ż
e nawet czterna
ś
cie, chocia
ż
było wpół do czwartej.
Działo si
ę
to zim
ą
,
ś
wiatła w pokoju si
ę
nie paliły, a od dolnej cz
ęś
ci zegara
bił jaki
ś
dziwny blask. Zegarmistrz usiadł na łó
ż
ku i patrzył.
Do kuchni wchodzi Maj. Jest boso. Stawia na stole kwiecist
ą
fili
ż
ank
ę
bez ucha,
po brzegi wypełnion
ą
poziomkami.
- Gdzie Maj znalazła poziomki o tej porze roku? - dziwi si
ę
Lalla, by
ć
mo
ż
e
wdzi
ę
czna za t
ę
przerw
ę
.
Pewnie zdaje sobie spraw
ę
,
ż
e jej relacji dobrze zrobi pauza retoryczna. A mo
ż
e
si
ę
z tym swoim zegarmistrzem zagalopowała i teraz ma troch
ę
czasu na
wymy
ś
lenie jakiego
ś
rozwi
ą
zania?
- Za starym młynem. Zawsze tam s
ą
, dwa, trzy razy w ci
ą
gu lata. Poszłam ot,
tak, dla
ż
artu. I co widz
ę
? Zatrz
ę
sienie poziomek! Ale zrobiło si
ę
ju
ż
za
ciemno.
- Maj mo
ż
e sobie nala
ć
kaw
ę
. Zostało troch
ę
w dzbanku.
- Rozmawiamy o zegarmistrzu - wyja
ś
nia Dag.
- Aha, o tym. Czy to dla Pu nie za straszne? I tak na noc.
- Nie boj
ę
si
ę
!
Sk
ą
d wszystko wiadomo o tym zegarmistrzu? - pyta Dag.
- Ostatnie lata swojego
ż
ycia sp
ę
dził w skromnej oficynie Andersa-Pera przy
drodze do Solbacki, jakie
ś
ć
wier
ć
mili st
ą
d. I Anders-Per powiedział waszej
babci,
ż
e zegarmistrz zostawił list, a na kopercie napisał: "Otworzy
ć
po mojej
ś
mierci". Ale nikt nic nie wie na pewno, bo tylko Anders-Per czytał ten list.
Po jego
ś
mierci młodzi sprzedali na aukcji jego sekretarzyk i list przepadł.
- Opowiadaj! - ponagla Pu, ju
ż
wstrz
ąś
ni
ę
ty.
-Tak... - Lalla powoli si
ę
rozkr
ę
ca. - Zobaczył,
ż
e dolne drzwiczki zegara same
si
ę
otwieraj
ą
... i z gł
ę
bi, z ciemno
ś
ci dobiega dziwny d
ź
wi
ę
k. Podobny do
płaczu. I nic nie wida
ć
. Zegarmistrz potwornie si
ę
przeraził, ale nie mógł
przecie
ż
siedzie
ć
w łó
ż
ku. Dr
żą
c
ą
r
ę
k
ą
zapalił
ś
wiec
ę
na nocnym stoliku i ze
ś
wiecznikiem w gar
ś
ci podkradł si
ę
na palcach do zegara. Ze zdenerwowania
zapomniał wło
ż
y
ć
kapcie, ale nawet nie poczuł,
ż
e podłoga jest lodowato zimna,
bo kominek dawno wygasł.
- To zrozumiałe - mówi Pu, szcz
ę
kaj
ą
c z
ę
bami.
- Tak. I ledwie si
ę
zegarmistrz podkradł do zegara, od razu zauwa
ż
ył,
ż
e
wahadło porusza si
ę
wolniej ni
ż
zwykle, jako
ś
oci
ęż
ale, z wysiłkiem, jakby si
ę
miało lada moment zatrzyma
ć
. Obie wskazówki opadły na szóstk
ę
. Górne drzwiczki
były zamkni
ę
te, dolne chrz
ęś
ciły i jeszcze kapk
ę
si
ę
uchyliły. Zegarmistrz
run
ą
ł w swej długiej nocnej koszuli na kolana, otworzył drzwiczki na o
ś
cie
ż
i
po
ś
wiecił. Najpierw nie zobaczył nic, ale potem, kiedy oczy przywykły do
ś
wiatła, dostrzegł w gł
ę
bi jeszcze jedne drzwiczki.
Były uchylone. I ju
ż
wiedział, kto to tak płakał. W
ś
rodku kuliła si
ę
malusie
ń
ka kobieta i rozpaczliwie łkała. Miała na sobie dług
ą
koszul
ę
, na
ramiona opadały długie czarne włosy. Zegar si
ę
zatrzymał, było teraz słycha
ć
tylko szloch kobiety i szum wiatru w przewodzie kominowym. Zegarmistrz
wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
i dotkn
ą
ł tej małej istotki. Nie miała wi
ę
cej ni
ż
pół metra
wzrostu, nie była jednak ani dzieckiem, ani karlic
ą
, tylko najprawdziwsz
ą
kobiet
ą
. Gdy j
ą
dotkn
ą
ł, podniosła głow
ę
, któr
ą
do tej pory chowała w dłoniach.
I mógł zobaczy
ć
jej twarz. Patrzyła na niego du
ż
ymi
ś
lepymi oczami, zamiast
ź
renic połyskiwały bł
ę
kitnawe białka, w na wpółotwartych ustach nie było wida
ć
z
ę
bów; tak miała pokrwawione wargi. Twarz poci
ą
gła i blada, niemal wychudzona,
czoło wysokie, nos w
ą
ski i zgrabny. Zegarmistrz uznał,
ż
e nigdy w
ż
yciu nie
widział nikogo pi
ę
kniejszego, mimo
ż
e była taka maciupe
ń
ka.
- I oczywi
ś
cie si
ę
w niej zakochał - mówi Maj.
- Nie wiem, czy si
ę
zakochał, ale co
ś
si
ę
z tym biedakiem porobiło - wzdycha
Lalla i zdejmuje z grzybka zacerowan
ą
skarpet
ę
. Rozci
ą
ga swoje dzieło na
kraw
ę
dzi stołu i wygładza.
- A potem? - przynagla Pu, zdj
ę
ty strachem.
- Wyj
ą
ł mał
ą
panienk
ę
z jej wi
ę
zienia, przetarł jej usta i czoło wilgotn
ą
szmatk
ą
, owin
ą
ł w szal i poło
ż
ył na łó
ż
ku. A potem zapalił lamp
ę
naftow
ą
i
patrzył na ni
ą
. Zasłoniła swoje
ś
lepe oczy powiekami. Chyba usn
ę
ła. Ale nie
min
ę
ło du
ż
o czasu, a czarny zegar zacz
ą
ł nagle skrzypie
ć
i dygota
ć
, jakby
zwariował. Wybijał godziny, zawsze raz i nieregularnie. Po prostu straszliwie
hałasował, inaczej tego nazwa
ć
nie mo
ż
na. Drzwiczki, górne i dolne, otwierały
si
ę
i zamykały z gło
ś
nym trzaskiem, wahadło hu
ś
tało si
ę
jak szalone.
Zegarmistrz zrozumiał,
ż
e zegar si
ę
w
ś
ciekł i zamierza go zabi
ć
. Wybiegł wi
ę
c
do warsztatu po ci
ęż
ki stalowy młot z obuchem z jednej strony i z ostrym
szpicem z drugiej i rzucił si
ę
na zegar. Kiedy jednym uderzeniem zniszczył
tarcz
ę
, zegar run
ą
ł na niego całym swoim ci
ęż
arem. Wielko
ś
ci
ą
znacznie
przewy
ż
szał niskiego, szczupłego chłopin
ę
. Zegarmistrz wyszedł z tego z ran
ą
na
stopie. Zanim zegar grzmotn
ą
ł o podłog
ę
, w chwili gdy tarcz
ę
mia
ż
d
ż
ył młot,
wydało mu si
ę
,
ż
e za trybami mechanizmu majaczy wykrzywiona, zła twarz. Twarz o
ś
lepych wybałuszonych oczach, rozdziawiaj
ą
ca usta pełne spróchniałych z
ę
bów. Na
czole widniało szerokie ci
ę
cie, z którego tryskała krew. To na pewno straszne,
ale b
ę
dzie jeszcze straszniej.
Lalla dopija kaw
ę
i ły
ż
eczk
ą
wyskrobuje cukier z dna fili
ż
anki. Maj, Dag i Pu
czekaj
ą
w skupieniu i napi
ę
ciu. Byle nie przerywa
ć
.
- No i tak - mówi Lalla po starannie odmierzonej pauzie. - Zegarmistrz
roztrzaskał zegar w drobny mak, kto wie, czy nie rozgniótł te
ż
tego stworzenia,
które tam mieszkało. Ale to tylko domysły, bo w jego li
ś
cie nie było o tym ani
słowa. W trakcie niszczenia zegara malutka kobieta wrzeszczała i wyła, wydawała
z siebie jakie
ś
nieludzkie ryki, jak lis w potrzasku albo co
ś
w tym rodzaju. Na
pró
ż
no zegarmistrz usiłował j
ą
pociesza
ć
. Tulił j
ą
i głaskał, mówił do niej,
mo
ż
e si
ę
nawet o
ś
wiadczył, a ona bez przerwy krzyczała. Ogarni
ę
ty rozpacz
ą
,
zaklinał j
ą
na swoje
ż
ycie, płakał i błagał. Bo rzeczywi
ś
cie chodziło o
ż
ycie.
Kobieta próbowała go dosta
ć
, ale przecie
ż
była
ś
lepa, wi
ę
c mógł si
ę
broni
ć
.
Nagle mu si
ę
wyrwała, sturlała z łó
ż
ka na podłog
ę
i ruszyła na czworakach.
Przewrócił si
ę
stolik z lamp
ą
naftow
ą
i w k
ą
cie zacz
ę
ło si
ę
pali
ć
, chocia
ż
dokładnie nie wiem, bo w li
ś
cie nic o tym nie było. Zegarmistrz rzucił si
ę
za
ni
ą
, chwycił mocno i całował, a ona k
ą
sała jego wargi, tak, i walczyli
zaciekle, a
ż
trudno opowiedzie
ć
o wszystkim, co si
ę
tam działo. Wreszcie
zegarmistrz roztrzaskał kobiet
ę
młotkiem, w taki sam sposób, w jaki roztrzaskał
zegar. Stracił panowanie nad sob
ą
. Szalał. Kiedy si
ę
uspokoił, zakopał kobiet
ę
i zegar w ogrodzie. Kilka dni pó
ź
niej przeprowadził si
ę
z Borlange do Andersa-
Pera, przy drodze do Solbacki, a po niecałym roku powiesił si
ę
.
Wokół
ż
ółtego koła lampy naftowej g
ę
stnieje mrok, o szklany klosz uderza
ć
ma. Z
przyległego pokoju słycha
ć
Marianne.
Ś
piewa a cappella jedn
ą
z "Songes" Jonasa
Love Almqvista.
Có
ż
za rozkosz, Bo
ż
e, Panie,
słysze
ć
ś
wi
ę
tego anioła niebia
ń
sk
ą
pie
śń
.
Có
ż
za błogo
ść
, Bo
ż
e, Panie,
umrze
ć
przy wtórze tonów cnych.
Łagodnie pły
ń
, o, duszo, rzek
ą
,
tajemn
ą
, rajsk
ą
purpury rzek
ą
.
Łagodnie si
ę
zanurz, o, duchu,
w orze
ź
wiaj
ą
ce Boga obj
ę
cia.
Dag cicho wstaje od stołu, wstawia do zlewu pust
ą
szklank
ę
po mleku i znika;
drzwi do jadalnego bezgło
ś
nie si
ę
otwieraj
ą
i zamykaj
ą
.
- Dagge kocha si
ę
w Marianne - mówi Pu.
- Co taki smarkacz jak Pu mo
ż
e o tym wiedzie
ć
- odpowiada Maj i szczypie Pu w
ucho.
Pu jest zachwycony.
- Wiem. Sam mi to powiedział. Chce
ś
piewa
ć
w operze, tak jak Marianne.
- Nieładnie donosi
ć
na brata. - Lalla wstaje i składa swój koszyk z przyborami
do szycia. - Pu powinien ju
ż
i
ść
spa
ć
.
- Wolno mi siedzie
ć
do wpół do dziesi
ą
tej.
- Kto tak powiedział?
- Babcia.
- Co innego u babci, co innego tutaj. U Bergmanów obowi
ą
zuje godzina dziewi
ą
ta.
Pu z westchnieniem podnosi si
ę
z krzesła i my
ś
li o jutrzejszym dniu. Du
ż
o si
ę
wydarzy w dzie
ń
Przemienienia Pa
ń
skiego. O wschodzie sło
ń
ca wyprawa do miejsca
samobójstwa,
ż
eby si
ę
przekona
ć
, czy uda mu si
ę
spotka
ć
zegarmistrza, a potem
podró
ż
z ojcem do ko
ś
cioła w Granas.
- Co ci jest, Pu,
ź
le si
ę
czujesz?
- Co? - mówi Pu i rozdziawia usta.
Maj patrzy na mał
ą
posta
ć
.
- Zamknij buzi
ę
. Pytam, czy Pu nie czuje si
ę
dobrze.
- Dobrze - wzdycha Pu - ale tyle tego.
- Chod
ź
, posłuchamy przez chwil
ę
Marianne, a potem dopilnuj
ę
,
ż
eby
ś
poszedł do
łó
ż
ka. Nie stercz z rozdziawionymi ustami. Musisz pami
ę
ta
ć
o zamykaniu buzi.
Głupio si
ę
wygl
ą
da.
- Wiem. Tylko idioci si
ę
rozdziawiaj
ą
.
- Dobranoc, Pu - mówi Lalla. - I nie zapominaj,
ż
e jeste
ś
niedzielnym
dzieckiem.
- Tak. - Pu kiwa głow
ą
, przygn
ę
biony i wyró
ż
niony. - Tak.
- Dobranoc, Maj. Id
ę
do siebie.
- Dobranoc. panno Nilsson.
- Dobranoc, Pu.
- Dobranoc, Lalla.
Lalla znika na kuchennych schodach prowadz
ą
cych do szeregowca z ciasn
ą
cel
ą
.
Maj chwyta Pu za chudy kark i prowadzi przed sob
ą
do jadalnego.
Marianne
ś
piewa. W mroku. Zgaszono lampy, tylko dwie
ś
wiece na kredensie
o
ś
wietlaj
ą
pokój. Siedzi na stołku do pianina, lekko pochylona, z dło
ń
mi na
podołku. Patrzy rozszerzonymi oczyma,
ś
piewa
ż
ywym, barwnym głosem Ja te
ż
si
ę
w
niej kocham, my
ś
li ze smutkiem Pu.
Matka siedzi przy stole. Głow
ę
wsparła na dłoni, zamkn
ę
ła oczy. Pu wzdycha:
Najbardziej jestem zakochany w matce. Chciałbym czu
ć
na sobie jej oddech, ale
nie mam odwagi do niej podej
ść
. Nie, najlepiej zostawi
ć
j
ą
w spokoju. Pu siada
przy drzwiach do holu na krze
ś
le z wysokim oparciem. Z góry schodzi cichutko
senna Mała. Z misiem Baloo w obj
ę
ciach. Pu łapie j
ą
w progu i sadza sobie na
kolano. Mała nie protestuje, natychmiast wkłada kciuk do buzi. Drgaj
ą
długie
rz
ę
sy, przytula si
ę
mocno do Pu; przyjemnie mu,
ż
e siedzi w mroku z siostr
ą
w
obj
ę
ciach.
Ojciec odsun
ą
ł krzesło od stołu, okulary ma na czole, przesłania oczy dłoni
ą
,
zdj
ą
ł lewy but, porusza si
ę
w skarpecie du
ż
y palec. Ciotka Emma
ś
pi w swoim
wygodnym krze
ś
le, pod głow
ę
podło
ż
yła poduszk
ę
. Otwarte usta, zakatarzony,
niemal chrapliwy oddech. Smutne, nieruchome spojrzenie Marty. Mimo
utrzymuj
ą
cego si
ę
wszechobecnego ciepła marznie. Czerwone policzki. Na pewno ma
gor
ą
czk
ę
.
III
Dag i Pu zamieszkuj
ą
pokój przypominaj
ą
cy wskutek braku planów
architektonicznych straszliwie rozci
ą
gni
ę
t
ą
garderob
ę
o powierzchni mniej
wi
ę
cej dwa metry na siedem. Sufit opada w kierunku okien, przy których mo
ż
e si
ę
wyprostowa
ć
tylko kto
ś
, kto mierzy mniej ni
ż
sto trzy centymetry. Pod dłu
ż
sz
ą
ś
cian
ą
stoj
ą
jedno za drugim dwa liche
ż
elazne łó
ż
ka o spr
ęż
ystych spodach.
Mi
ę
dzy oknami składany stolik. Dwa krzesła nie do pary i rozchybotana szafa z
lustrem dopełniaj
ą
wyposa
ż
enia.
Pu
ś
pi, a mo
ż
e nie
ś
pi. Dag czyta ksi
ąż
k
ę
z czerwonymi okładkami,
przypuszczalnie ogl
ą
da tylko fotografie. Na krze
ś
le stoi
ś
wiecznik, daj
ą
c
stonowane o
ś
wietlenie. Pu zerka.
- Co czytasz?
- Gówno ci
ę
to obchodzi.
- Czy to ksi
ąż
ka z gołymi babami?
- Sam zobacz. Ale to kosztuje pi
ęć
ore.
Pu natychmiast wyjmuje pi
ęć
ore z kartonowego pudełka. Masz pi
ęć
ore.
Bracia wlepiaj
ą
oczy w czerwon
ą
ksi
ąż
k
ę
. Nosi tytuł "Nackte Schonheit". Dag,
który od dwóch lat uczy si
ę
niemieckiego, wie, co to znaczy. Na zdj
ę
ciach
pozuj
ą
panowie i panie, biegaj
ą
, skacz
ą
, gimnastykuj
ą
si
ę
, pij
ą
kaw
ę
,
ś
piewaj
ą
przy obozowym ognisku. Wszyscy nadzy. Dag pokazuje: Ta ma na myszce niezł
ą
peruk
ę
, widziałe
ś
co
ś
takiego? Zdj
ę
cie przedstawia chud
ą
kobiet
ę
, która
zamierza zrobi
ć
mostek. Ustawiona jest pod ostre
ś
wiatło. Pu bardziej si
ę
podoba dosy
ć
kr
ą
gła dziewczyna, która biegnie prosto na aparat.
- Jest podobna do Marianne.
- Id
ź
do diabła, wcale nie jest.
- Ta jest dobra - mówi Pu i zaczynaj
ą
go pali
ć
policzki. - Ta jest naprawd
ę
dobra. Mo
ż
na byłoby j
ą
ugry
źć
.
- Jeste
ś
głupi. - Dag zamyka ksi
ąż
k
ę
. - Nie powiniene
ś
ogl
ą
da
ć
takich zdj
ęć
. To
dla ciebie niezdrowe.
Ś
pimy.
- Od kogo dostałe
ś
ksi
ąż
k
ę
?
- Nie dostałem, tylko kupiłem, idioto.
- Od kogo?
- Oczywi
ś
cie od wuja Carla. Zapłaciłem koron
ę
pi
ęć
dziesi
ą
t. Wuj nigdy nie ma
pieni
ę
dzy. Gdyby mógł, sprzedałby babci
ę
.
- My
ś
lisz,
ż
e wzi
ę
łoby si
ę
par
ę
groszy za ciotk
ę
Emm
ę
?
-
ś
eby si
ę
tej baby pozby
ć
, trzeba płaci
ć
. Ale Lalla pewnie by co
ś
dorzuciła.
Kilka minut ciszy. Ciemno
ść
.
- Dagge?
- Zamknij si
ę
,
ś
pi
ę
.
- My
ś
lisz,
ż
e Maj pieprzy si
ę
z Johanem Berglundem?
- Zamknij si
ę
. Ona si
ę
pieprzy z naszym starym. Chyba wiesz, idioto.
- Ze starym?
- Nie chce mi si
ę
gada
ć
. Zamknij si
ę
.
- A Marianne? Czy to nie Marianne pieprzy si
ę
ze starym?
- Ona te
ż
. Wiesz przecie
ż
,
ż
e ojciec ma pierdolca na punkcie pieprzenia. Włazi
na wszystkie baby oprócz Lalli i ciotki Emmy.
- Babci
ę
te
ż
pieprzy?
- No jasne, ale tylko na Bo
ż
e Narodzenie i Wielkanoc. Zamknij si
ę
wreszcie.
Łó
ż
ko Daga cicho i rytmicznie poskrzypuje. Pu chce co
ś
powiedzie
ć
, ale daje
sobie spokój. Nie bardzo wie, czym si
ę
teraz brat zajmuje, przeczuwa jednak,
ż
e
to co
ś
absolutnie niedozwolonego.
- Dagge?
- Zamknij si
ę
, do cholery.
- My
ś
lisz,
ż
e stary i stara pieprz
ą
si
ę
w tej chwili?
- Chcesz oberwa
ć
?
Chwila ciszy. Miarowe skrzypienie łó
ż
ka nasila si
ę
.
- Dagge?
- O!
- Co robisz?
ś
adnej odpowiedzi. Łó
ż
ko uspokaja si
ę
.
- Dagge?
Ś
pisz?
ś
adnej odpowiedzi. Z braku kompana do rozmowy Pu niemal od razu zasypia.
Niespokojni mieszka
ń
cy dahlberskiego przybytku
ś
pi
ą
.
***
Znad skały nadci
ą
ga nocny wiatr, szumi w sosnach, sercówce i li
ś
ciach
rabarbaru. Na rozgrzan
ą
pap
ę
si
ą
pi chwilowy deszczyk.
Skrzypi
ą
schody i w drzwiach staje ciotka Emma. Wystrojona w długi szlafrok. Na
głowie szydełkowa czapeczka, włosy splecione w ciasny szary w
ę
zeł. Wej
ś
cie na
schody bardzo j
ą
zm
ę
czyło. Oddycha ci
ęż
ko.
- Chłopcy
ś
pi
ą
?
Mruczenie, senne mamrotanie.
- Musz
ę
prosi
ć
którego
ś
z was,
ż
eby mi pomógł.
- Co?
- Musz
ę
pój
ść
do wychodka.
- Co?
- Musz
ę
natychmiast do wychodka. Kto
ś
musi ze mn
ą
pój
ść
, wzi
ąć
lamp
ę
i
podtrzyma
ć
mnie. Nie mog
ę
i
ść
sama, bo si
ę
przewróc
ę
.
- A nie mo
ż
e ciocia Emma zrobi
ć
do wiadra?
- Nie, bo to chodzi o co
ś
powa
ż
niejszego, rozumie Dag.
- A nie mo
ż
e ciocia zaczeka
ć
do rana? Maj albo Marta mogłyby wtedy pomóc.
- Nie wytrzymam, rozumie Dag. Wczoraj wieczorem zjadłam pół pudełka fig.
Okropnie boli mnie brzuch, i wzdyma.
- Mog
ę
cioci pomóc - uprzejmie zgadza si
ę
Pu.
Wstaje z łó
ż
ka i wsuwa stopy w sandały. Dag odwraca si
ę
do
ś
ciany.
- Punio jest bardzo miły dla starej ciotki. I dostanie koron
ę
za fatyg
ę
.
- No, je
ś
li ciocia absolutnie musi, to nie ma sprawy - odzywa si
ę
Dag i siada
na łó
ż
ku.
- Nie, dzi
ę
kuj
ę
.
Ś
pij dalej. Ciocia Emma nie b
ę
dzie sprawia
ć
kłopotu.
I procesja rusza. Pu idzie pierwszy, w lewym r
ę
ku niesie star
ą
lamp
ę
stajenn
ą
,
praw
ą
ś
ciska mał
ą
tłust
ą
dło
ń
ciotki Emmy. Ciotka porusza si
ę
ostro
ż
nie, wolno
stawia jedn
ą
nog
ę
przed drug
ą
, dyszy z wysiłku i bolesnych dolegliwo
ś
ci. Od
czasu do czasu przystaje, na ramiona zarzuciła koc. Jeszcze m
ż
y, a z
trawiastego zbocza i kamienistej
ś
cie
ż
ki odparowuje słoneczne ciepło.
Wreszcie docieraj
ą
do celu. Lampa na jednej z desek wychodka. Starsza pani,
poj
ę
kuj
ą
c, wbija si
ę
w najwi
ę
kszy otwór. Pu siedzi na schodkach i drapie si
ę
tam, gdzie uk
ą
sił go komar. Drzwi s
ą
na wszelki wypadek otwarte. W gigantycznym
brzuchu ciotki Emmy dudni i bulgoce. W nocnej ciszy grzmi
ą
głuche, cuchn
ą
ce
pierdni
ę
cia. Za szczupłymi plecami Pu słycha
ć
post
ę
kiwania i j
ę
ki. A potem
ci
ęż
kie pluski i gło
ś
ny szum. Szczy jak ko
ń
, my
ś
li Pu. Dyskretnie zaciska nos
kciukiem i palcem wskazuj
ą
cym,
ż
eby ciotka tego nie zauwa
ż
yła i nie poczuła si
ę
za
ż
enowana. Zalega cisza.
- Czy ciocia Emma sko
ń
czyła?
- Nie. Nie poganiaj mnie.
- Je
ś
li ciocia chce, mo
ż
emy tu siedzie
ć
cał
ą
noc.
- Jeste
ś
bardzo miłym chłopcem, Puniu.
- Czy bardzo cioci
ę
boli brzuch?
- Bo ja wiem? Chyba tak. Nie, nie wiem, Puniu. Tak mi przykro. Całej cioci
Emmie jest przykro. Nigdy nie mog
ę
si
ę
połapa
ć
z tymi obstrukcjami i
biegunkami. Czasem wydaje mi si
ę
,
ż
e wszystko ze mnie wyleci, kiszki,
ż
oł
ą
dek,
dusza, i umr
ę
. My
ś
l
ę
o jedzeniu, które w siebie ładuj
ę
, przysi
ę
gam sobie,
ż
e
b
ę
d
ę
uwa
ż
a
ć
i nie tkn
ę
ju
ż
tego, co
ź
le znosz
ę
, ale nast
ę
pnego dnia nie
dotrzymuj
ę
przysi
ę
gi i znów si
ę
zaczyna. Oj. Oj. Och. Oj. Chyba umr
ę
.
Przytłumione d
ź
wi
ę
ki tr
ą
bki i głuche odgłosy b
ę
benka. Ogromna posta
ć
kołysze
si
ę
, kurczy i prostuje w sk
ą
pym migotliwym
ś
wietle stajennej lampy; dyndaj
ą
tłuste nogi, łokcie przywieraj
ą
do boków. Oj. Oj.
- No tak, a teraz naturalnie krwawienie. Okropne hemoroidy,
ż
e te
ż
nigdy si
ę
nie goj
ą
. Ciocia musi zatamowa
ć
krew swoj
ą
nocn
ą
czapeczk
ą
. Dlaczego Bergmanów
nie sta
ć
na papier toaletowy? Dlaczego pastor u
ż
ywa gazet? Ch
ę
tnie bym
zapłaciła. Aj, znów si
ę
zaczyna, a ja...
Sapanie milknie, Pu ju
ż
nie słyszy oddechu ciotki. Odwraca si
ę
. A je
ś
li ciotka
Emma umarła i gapi si
ę
na niego rozszerzonymi, martwymi oczami? Byłoby si
ę
czego ba
ć
. Ale ciotka nie umarła. Starsza pani ukryła twarz w dłoniach. Siedzi
wyprostowana, koszula nocna zadarta na pot
ęż
nych udach, włosy w nieładzie, bo
ś
ci
ą
gn
ę
ła czapeczk
ę
, r
ę
ce na twarzy, ciche kołysanie. Mo
ż
e płacze?
- Czy cioci Emmie jest smutno?
- Tak.
- Dlaczego?
- To piekło, Puniu.
- Co?
- Tak, piekło.
Odsłania twarz i teraz Pu widzi na zwiotczałych policzkach ciotki Emmy
połyskuj
ą
ce stru
ż
ki łez. Ciotka spuszcza głow
ę
i przebiera palcami po stajennej
lampie. Cie
ń
na
ś
cianie ogromnieje. I mówi jakim
ś
szczególnym głosem:
- Staro
ść
to piekło, rozumie Punio. A kiedy człowiek umiera, to te
ż
wcale nie
jest zabawne. Wszyscy odczuj
ą
ulg
ę
, dostan
ą
w spadku par
ę
groszy i troch
ę
mebli. Jak to dobrze,
ż
e ta baba wreszcie wykitowała. Nigdy o nikogo si
ę
nie
troszczyła. I została sama! I zajadła si
ę
na
ś
mier
ć
, tak, to prawda. Nie da si
ę
zaprzeczy
ć
,
ż
e warzyła przepyszne wigilijne piwo.
Ciotka Emma szele
ś
ci gazet
ą
, kładzie czapeczk
ę
w jakim
ś
stosownym miejscu,
podci
ą
ga długie ró
ż
owe kalesony i opuszcza nocn
ą
koszul
ę
. Pu pomaga jej zej
ść
z
dwóch schodków. Dło
ń
ciotki jest zimna i wilgotna. Ciotka nieporadnym ruchem
głaszcze Pu po głowie. Nad gór
ą
i wst
ę
g
ą
lasu wisi brzask.
***
Pu
ś
pi snem skonanego. Mo
ż
e mu si
ę
ś
ni,
ż
e lata albo jest malutki i le
ż
y goły
na brzuchu Maj, albo posiadł moc zabijania. Najpierw zabije brata, potem
przyjdzie kolej na ojca. Ojciec b
ę
dzie go błagał, płakał i krzyczał ze strachu.
Ś
mier
ć
b
ę
dzie jednak nieuchronna, konieczna. Król rozkazał Pu zabi
ć
ojca, wi
ę
c
nie ma o czym dyskutowa
ć
.
Kto
ś
powiedział,
ż
e "l
ę
k urzeczywistnia przedmiot l
ę
ku". Ta słuszna maksyma
dotyczy tak
ż
e małych dzieci, na przykład takich jak Pu. Od ubiegłej zimy Pu
n
ę
ka niepokój,
ż
e ojciec i matka nie chc
ą
ju
ż
by
ć
ze sob
ą
. Raz stał si
ę
mimowolnym
ś
wiadkiem r
ę
koczynów mi
ę
dzy rodzicami. Gdy si
ę
zorientowali,
ż
e s
ą
obserwowani, natychmiast przestali si
ę
bi
ć
i zaj
ę
li si
ę
Pu, który nie potrafił
pohamowa
ć
łez. Łez strachu. Ojciec miał zadrapany policzek, matka zmierzwione
włosy, dr
żą
ce wargi, pociemniałe oczy i czerwony nos. Wyja
ś
niali mu porywczo,
ż
e doro
ś
li mog
ą
si
ę
na siebie w
ś
cieka
ć
jak byle dziecko. Ale to ich wyja
ś
nianie
nie na wiele si
ę
zdało. Pu si
ę
przel
ą
kł, cho
ć
nie od razu. Strach narastał w
nim stopniowo. I od tamtej pory zacz
ą
ł si
ę
rodzicom baczniej przygl
ą
da
ć
.
Widział,
ż
e czasem ich twarze przybierały szczególny wygl
ą
d i szczególne mieli
głosy. Ojciec bladł, bielały mu oczy i ledwie dostrzegalnie ruszał głow
ą
. Matka
pachniała dziwnie metalicznie, jej ciepły głos chropowaciał, jakby brakowało
jej powietrza. Pu podzielił si
ę
tym z bratem, ale Dag popatrzył na niego
szyderczo i roze
ś
miał si
ę
: Mam tych pa
ń
stwa w dupie. Dla mnie mog
ą
sobie i
ść
do
diabła. Najwa
ż
niejsze,
ż
eby mi dali spokój i
ż
eby ten pieprzony cham, który
twierdzi,
ż
e jest moim ojcem, przestał mnie bi
ć
trzepaczk
ą
. Pu milczal. Problem
pozostał.
Teraz budzi si
ę
z gł
ę
bokiego snu. Ma takie wra
ż
enie, jakby oberwał w przepon
ę
,
jest zdezorientowany, nie kojarzy, w której si
ę
znalazł rzeczywisto
ś
ci: w
swojej, tej oswojonej i dobrze kontrolowanej, która mimo istniej
ą
cych w niej
przedziwnych obrazów i postaci, jest jego własna, łatwo rozpoznawalna, czy w
tej drugiej, nowej i budz
ą
cej strach, która zacz
ę
ła okupowa
ć
jego my
ś
li i
uczucia. Sekund
ę
po przebudzeniu wie, co go wyrwało ze snu. Z pokoju matki
dobiegaj
ą
głosy: niskie, czasem szepcz
ą
ce. Rodzice pochłoni
ę
ci s
ą
jak
ąś
rozmow
ą
, nie poznaje ich głosów,
ś
ci
ś
le rzecz bior
ą
c, przywołuj
ą
w nim pami
ęć
o
nagłym strachu. Co teraz, do cholery? Co znacz
ą
te
ś
ciszone,
ś
lizgaj
ą
ce si
ę
,
obce tony w
ś
rodku nocy? Pu szcz
ę
ka z
ę
bami, psiakrew, musz
ę
posłucha
ć
, musz
ę
posłucha
ć
pod drzwiami,
ż
ebym zrozumiał, o czym mówi
ą
. Wstaje, stawia bose
stopy na linoleum. Jest zimne. Dygoce, mimo
ż
e ciepło nie opu
ś
ciło tego
kichowatego pokoju.
Drzwi do pokoju matki s
ą
na wpół otwarte. Zajmuje dogodn
ą
pozycj
ę
na korytarzu:
mo
ż
e patrze
ć
z ukrycia. Matka siedzi na łó
ż
ku, r
ę
ce obejmuj
ą
kolana, nocna
koszula ze
ś
lizn
ę
ła si
ę
z kr
ą
głego ramienia. Nie zaplotła na noc warkocza,
ci
ęż
kie ciemne włosy opadaj
ą
na barki, w mieni
ą
cym si
ę
ś
wietle brzasku jej
twarz wydaje si
ę
blada. Girlandy kwiatów na roletach, ciepłe zielone
ś
ciany.
Chi
ń
ski parawan przy umywalce, pejza
ż
e (akwarele wuja Ernsta), słoneczno
ż
ólty
szmaciak na podłodze, wszystko jest szare, zmienia si
ę
, wolno, powoli. Ojciec
siedzi na białym krze
ś
le z wysokim oparciem. Ma krótk
ą
nocn
ą
koszul
ę
z
czerwonymi lamówkami, jest bosy, dłonie splecione. Pu my
ś
li,
ż
e si
ę
w niego
wpatruje, ale oczy ojca nie widz
ą
, ojciec przypuszczalnie nie widzi nic prócz
własnej zgryzoty. Mimo anemicznego
ś
wiatła obraz rodziców jest wyrazisty.
Dobrze go pami
ę
tam. Mog
ę
go przywoła
ć
, kiedy tylko zechc
ę
, odtworzy
ć
napawaj
ą
cy
strachem dystans i bezruch. W tym momencie
ś
wiat, nad którym Pu tak dobrze
panował, gdzie nawet duchy miały swoje miejsce, odebrał cios
ś
miertelny.
Rozsypał si
ę
, rozpadł, nic po nim nie zostało. Zdetronizowany król musiał
opu
ś
ci
ć
swój pałac, by jako najmniejszy i najn
ę
dzniejszy ze wszystkich małych i
n
ę
dznych penetrowa
ć
utracon
ą
krain
ę
, która ku jego przera
ż
eniu nie miała
granic. Tam, na łó
ż
ku, siedziała matka, obejmuj
ą
c r
ę
kami kolana, tam, na
krze
ś
le z wysokim oparciem siedział, splataj
ą
c dłonie, ojciec i patrzył
nieruchomo w jaki
ś
punkt za lewym uchem Pu. Nie pami
ę
tam, jakie padły słowa,
pami
ę
tam obraz i chłód podłogi, wydaje mi si
ę
,
ż
e pami
ę
tam ton głosu i ładny
zapach matczynych kwiatów i mydła. Ale słów nie pami
ę
tam, wymy
ś
liłem je,
domy
ś
liłem, zrekonstruowałem sze
ść
dziesi
ą
t cztery lata pó
ź
niej.
- To upokarzaj
ą
ce - mówi ojciec i gł
ę
boko wzdycha.
- Przecie
ż
powiedziałam,
ż
e nie musisz przyje
ż
d
ż
a
ć
.
- Musiałem przyjecha
ć
z bardzo prostej przyczyny. T
ę
skni
ę
za tob
ą
i za dzie
ć
mi,
nie chc
ę
by
ć
sam. Mam dosy
ć
samotno
ś
ci.
- Nie mógłby
ś
by
ć
troch
ę
przyjemniejszy, Eriku? Chyba widzisz, jak si
ę
cieszymy,
ż
e tu jeste
ś
. A mo
ż
e tego nie widzisz?
-Tak, wyobra
ż
am sobie... ale to takie upokarzaj
ą
ce. Wparadowuje tu twoja matka,
wlek
ą
c z sob
ą
tego pajaca Carla i nawet nie spyta, czy wolno.
- Jeste
ś
niesprawiedliwy. Mama zadała sobie tyle trudu,
ż
eby do nas przyj
ść
wył
ą
cznie po to,
ż
eby ci
ę
przywita
ć
.
- Przyszła,
ż
eby mnie zawstydzi
ć
, znam t
ę
niegodziw
ą
kobiet
ę
. Jaki to dla niej
triumf,
ż
e mieszkamy w tej szkaradnej ruderze w szkaradnej okolicy. Wbrew mojej
woli. Wbrew mojej wyra
ź
nej woli.
- Nie s
ą
dziłam,
ż
e sługa bo
ż
y mo
ż
e nosi
ć
tak wielk
ą
nienawi
ść
w sercu.
- Nie wybaczam tym, którzy chc
ą
mnie zniszczy
ć
.
- To straszne, co mówisz
- Ach, tak, straszne?
- Straszne. Przypominasz swoj
ą
nieszcz
ę
sn
ą
mam
ę
. Mówisz jak maniak.
- Nie mog
ę
wybaczy
ć
komu
ś
, kto nienawidzi mnie tylko dlatego,
ż
e istniej
ę
.
- Mówisz dokładnie tak jak Alma!
- My nie byli
ś
my tacy wytworni. Otó
ż
to. Nie byli
ś
my tacy wytworni. Oczywi
ś
cie.
- Powiniene
ś
si
ę
usłysze
ć
- A ty powinna
ś
siebie usłysze
ć
, kiedy mówisz "nieszcz
ę
sna mama".
- Czym my si
ę
wła
ś
ciwie zajmujemy.
- Nie mogli
ś
my chodzi
ć
do teatru ani wybra
ć
si
ę
do Włoch czy Mosseberga, nie
sta
ć
nas było na kupno najnowszych powie
ś
ci.
- Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia. Korzystałe
ś
z moich pieni
ę
dzy w
takim samym stopniu, co ja i dzieci.
- Tak.
- I nie mów w ten sposób.
- Tak.
- To straszne, kiedy si
ę
tak zachowujesz.
- Mo
ż
liwe. Ale to nie ja chciałem mieszka
ć
na Villagatan, w tym drogim
mieszkaniu. Na Skeppargatan było nam dobrze.
- Bez sło
ń
ca. I dzieci chorowały.
- Powtarzasz to.
- Doktor Furstenberg powiedział. . .
- Wiem, co powiedział doktor Furstenberg.
Matka chce si
ę
odezwa
ć
, milczy jednak. Ogryza paznokie
ć
. Jest w
ś
ciekła. Milczy
i zbiera siły. Pu widzi,
ż
e ojciec si
ę
poddał, patrzy na
ż
on
ę
z boku i staje
przy białym biurku. Jego sylwetka odcina si
ę
wyra
ź
nie na tle jasnego prostok
ą
ta
rolety. Cisza p
ę
cznieje, staje si
ę
coraz bardziej przera
ż
aj
ą
ca. Teraz ojciec ma
głos:
- Nic nie mówisz?
- Uwa
ż
asz,
ż
e powinnam co
ś
powiedzie
ć
?
- Mo
ż
esz chyba powiedzie
ć
, co my
ś
lisz.
Ojciec si
ę
boi, to wida
ć
.
- Wi
ę
c s
ą
dzisz,
ż
e mog
ę
powiedzie
ć
, co my
ś
l
ę
- mówi wolno matka.
Ojciec milczy i matka milczy. Kiedy matka si
ę
po chwili odzywa, jej głos jest
spokojny jak wiruj
ą
ce płatki
ś
niegu. Pu kurczy si
ę
ż
oł
ą
dek i łzy cisn
ą
si
ę
do
oczu, cho
ć
wcale nie chce płaka
ć
. I nie chce słysze
ć
, co matka ma do
powiedzenia, ale nie mo
ż
e si
ę
ruszy
ć
, stopy odmawiaj
ą
posłusze
ń
stwa, musi wi
ę
c
zosta
ć
i słucha
ć
.
Matka mówi, zerkaj
ą
c na odgryzion
ą
skórk
ę
na palcu wskazuj
ą
cym; troch
ę
krwawi.
- Chcesz wiedzie
ć
, co ja my
ś
l
ę
? Tak, od roku cz
ę
sto si
ę
nad czym
ś
zastanawiałam. A je
ś
li mam by
ć
dokładna, odk
ą
d urodziła si
ę
Mała.
- Mo
ż
e nie chc
ę
wiedzie
ć
- mówi ojciec słabym głosem.
- Ale teraz ja chc
ę
,
ż
eby
ś
wiedział, i ju
ż
mnie nie powstrzymasz.
- Chyba sobie pójd
ę
.
- Oczywi
ś
cie, nie kr
ę
puj si
ę
. Byłoby jednak dobrze, gdyby
ś
my cho
ć
raz
porozmawiali szczerze.
ś
eby
ś
my raz na zawsze wiedzieli, na czym stoimy.
Matka patrzy na ojca i lekko si
ę
u
ś
miecha.
- Długo my
ś
lałam o tym,
ż
eby zabra
ć
dzieci i na jaki
ś
czas ci
ę
opu
ś
ci
ć
.
Cisza. Posta
ć
przy oknie tkwi bez ruchu. Matka odwraca głow
ę
i patrzy na ojca.
- Chc
ę
si
ę
przeprowadzi
ć
do Uppsali, w kamienicy rodzinnej jest wolne
pi
ę
ciopokojowe mieszkanie, na ostatnim pi
ę
trze. Mog
ę
je tanio wynaj
ąć
. Od
podwórza, słoneczne i ciche,
ś
wie
ż
o po remoncie, z łazienk
ą
i wszelkimi
wygodami. Dag i Pu b
ę
d
ą
mieli blisko do szkoły, tylko przej
ść
przez ulic
ę
. A
Maj ch
ę
tnie zaopiekuje si
ę
Mał
ą
. Zamierzam te
ż
podj
ąć
prac
ę
. Napisałam ju
ż
do
siostry Elisabeth. Jestem tam mile widziana. Poza tym b
ę
d
ę
bli
ż
ej brata Ernsta
i mamy, i moich najlepszych przyjaciół. Bez pytania. . . bez twojego. . . bez
tej. . . zazdro
ś
ci. . . b
ę
d
ę
troch
ę
wolniejsza. . . b
ę
d
ę
. . . wolniejsza. . .
W brzozie za rolet
ą
rozskrzeczały si
ę
poranne sroki, lekko wieje, roleta
wybrzusza si
ę
. Ojciec opu
ś
cił głow
ę
i rysuje co
ś
palcem po bibule na podkładce
do pisania. Pu stoi skamieniały, sparali
ż
owany
ś
miertelnym przera
ż
eniem.
- A wi
ę
c mamy si
ę
rozwie
ść
?
- Tego nie powiedziałam.
- Chcesz,
ż
eby
ś
my si
ę
rozwiedli, i zamierzasz mnie opu
ś
ci
ć
?
- Uspokój si
ę
, Eriku, i spróbuj posłucha
ć
, co...
- Odejdziesz i zabierzesz dzieci.
- Nigdy nie mówiłam o rozwodzie.
- Czy to Torsten naszpikował ci
ę
tymi pomysłami?
- Nie, nie Torsten.
- Ale z nim rozmawiała
ś
.
- Oczywi
ś
cie,
ż
e rozmawiałam.
- Rozmawiała
ś
o nas z obcymi.
- On jest naszym najlepszym przyjacielem, Eriku! I dobrze nam
ż
yczy.
-Tak jak twoja mama i naturalnie Ernst, twój szanowny brat, i siostra
Elisabeth! A z kim nie rozmawiała
ś
? Wstyd mi, naprawd
ę
wstyd. Rozmawiasz ze
wszystkimi oprócz mnie. S
ą
dz
ę
,
ż
e ch
ę
tniej słuchasz obcych ni
ż
mnie.
Gorzka rozterka. Pu wci
ąż
nie mo
ż
e si
ę
ruszy
ć
, a najbardziej ze wszystkiego
obawia si
ę
ko
ń
ca bez łaski, kary bez wybaczenia, ci
ś
ni
ę
ty w mrok wyl
ą
duje
po
ś
ród ostrych kamieni i nikt go nie b
ę
dzie szukał, nikt go nie d
ź
wignie z
ciemno
ś
ci.
- Teraz przynajmniej ju
ż
wiesz, czego ja chc
ę
- mówi matka po długim milczeniu.
- Pytałe
ś
i wiesz.
- A gdybym nie zapytał?
- Nie wiem, Eriku. Czekałam na okazj
ę
, ale byłam niepewna.
- Ale, jak rozumiem, teraz jeste
ś
pewna.
- Usi
ą
d
ź
na łó
ż
ku, mój drogi. Jeste
ś
tak daleko, a musimy si
ę
przecie
ż
jako
ś
z
tego wykaraska
ć
. Wspólnie. Nie chciałabym ci
ę
rani
ć
.
- Ach, tak, nie chciałaby
ś
.
W głosie pastora jest wi
ę
cej smutku ni
ż
ironii. Siada ci
ęż
ko w nogach łó
ż
ka,
daleko od
ż
ony.
ś
ona usiłuje dotkn
ąć
przegubu jego dłoni. Nic z tego.
- To takie trudne, Eriku. Nie chciałabym ci
ę
rani
ć
.
- Ju
ż
to powiedziała
ś
.
- Ile razy tu przyje
ż
d
ż
asz, zawsze stajesz si
ę
niespokojny i niecierpliwy. A w
domu mamy mnóstwo pracy. Martwisz si
ę
kazaniami, brakuje nam czasu na wspólne
wyjazdy, a je
ś
li nawet gdzie
ś
wyje
ż
d
ż
amy, jeste
ś
skwaszony,
ż
e musi si
ę
to
odbywa
ć
na mój koszt. Poza tym moje zaj
ę
cia parafialne, prowadzenie domu,
opieka nad dzie
ć
mi ogromnie mnie czasem m
ę
cz
ą
.
Ojciec zbli
ż
a dło
ń
ku twarzy i poci
ą
ga nosem. Niewprawnie i okropnie. Matka
kl
ę
ka, by pogładzi
ć
go po policzku, ale on si
ę
odsuwa i wstaje.
- Wychodzisz?
- Przejd
ę
si
ę
. Dobrze mi to zrobi.
- Teraz, w
ś
rodku nocy?
- Tak, wła
ś
nie teraz.
- Pójd
ę
z tob
ą
.
Matka wstaje, zbiera rozpuszczone włosy. Mała bosa stopa wysokim podbiciu i
okr
ą
głych palcach: id
ę
z tob
ą
.
- Nie, dzi
ę
kuj
ę
, Karin. Chc
ę
by
ć
sam.
- Nie mo
ż
esz tak wyj
ść
.
- Nie b
ę
dziesz mi mówi
ć
, co mi wolno, a czego nie wolno.
- Nie id
ź
. To najgorsze, co mo
ż
esz zrobi
ć
.
Ojciec ruszył ju
ż
ku drzwiom, ale teraz si
ę
zatrzymuje i odwraca. Mówi z
niezm
ą
conym spokojem.
- Jedno sobie zapami
ę
taj, Karin. Po raz ostatni grozisz mi zabraniem dzieci i
wyprowadzk
ą
. Po raz ostatni! Ty i twoja matka. Dosy
ć
ju
ż
upokorze
ń
!
- To nie gro
ź
ba.
- Tym gorzej. Wobec tego wiemy, czego si
ę
trzyma
ć
.
- Chyba tak.
- Zawsze wła
ś
ciwie byłem sam. Teraz b
ę
d
ę
naprawd
ę
sam.
I ojciec idzie, a Pu bezszelestnie daje nura za drzwi pokoju dziecinnego.
Trzeszcz
ą
schody, na krze
ś
le obok garderoby le
żą
ojcowe ubrania. Pu zastanawia
si
ę
, czy nie pój
ść
do matki po pociech
ę
. Mógłby na przykład powiedzie
ć
,
ż
e nie
mo
ż
e usn
ąć
, bo boli go brzuch, je
ś
li matka b
ę
dzie w nastroju, zawsze co
ś
zyska.
Jaki
ś
glos mu jednak mówi,
ż
e w tej wła
ś
nie chwili nie ma raczej co liczy
ć
na
słowa otuchy. Zerka na ni
ą
ukradkiem. Siedzi wyprostowana na łó
ż
ku, bosa stopa
na podłodze, łka bez łez, przesuwa dło
ń
po policzku i czole, jakby chciała
zdj
ąć
niewidzialn
ą
paj
ę
czyn
ę
. Chlip, chlip, wci
ą
ga powietrze: tak, jest ci
ęż
ko.
Nagle zaczynaj
ą
pia
ć
na wy
ś
cigi wioskowe koguty, jeden rezyduje u Berglundów,
drugi u ogrodnika Tornqvista.
Pu dług
ą
chwil
ę
si
ę
zastanawia, w ko
ń
cu podejmuje decyzj
ę
. Tak, tak zrobi.
Wła
ś
nie tak. Nie ma sensu i
ść
do ló
ż
ka, naci
ą
gn
ąć
kołdr
ę
na głow
ę
i udawa
ć
,
ż
e
nic si
ę
nie stało, teraz, kiedy znany mu
ś
wiat run
ą
ł z hukiem na jego oczach. I
uszach. Cicho wchodzi do pokoju dziecinnego i szybko si
ę
ubiera: sprana
koszula, obci
ę
te kalesony, krótkie spodenki i sweter, sandały w r
ę
k
ę
. Przemkn
ąć
po schodach, unikaj
ą
c skrzypi
ą
cych stopni. W brzuchu harcuje zm
ę
czenie i
podniecenie, w
ą
tł
ą
klatk
ę
piersiow
ą
ś
ciska przera
ż
enie, ale nie płacze, nie
mo
ż
na płaka
ć
, przebaczenia ju
ż
nie ma, po co zanosi
ć
modlitwy do Boga i
wypłakiwa
ć
mu si
ę
, przecie
ż
Bóg najwyra
ź
niej Pu olewa. Pu przeczuwał to od
dłu
ż
szego czasu. Anioły stró
ż
e odleciały z furkotem i Bóg o nim zapomniał. Mo
ż
e
nie istnieje. Na bialym niebie nie ma chmur, w swoim ogromnym kole tu
ż
pod
skał
ą
Djurmo dudni sło
ń
ce. Czarna rzeka zamienia si
ę
w ciekłe srebro. Ju
ż
prawie dzie
ń
, sweter grzeje. W drzewach szumi wiatr, jaskółcze dzieci startuj
ą
do próbnych lotów.
Pu od razu dostrzega ojca. Siedzi na ko
ś
lawej ławce pod werand
ą
. Ma na sobie
koszul
ę
bez kołnierzyka i znoszone letnie spodnie, ci
ą
gle jest w kapciach, na
ramiona narzucił star
ą
skórzan
ą
kurtk
ę
. Pali fajk
ę
. Trawa l
ś
ni od rosy. Pu
zmoczył sobie stopy. Podchodzi do ławki i siada.
Ojciec patrzy na niego ze zdumieniem.
- Ju
ż
wstałe
ś
?
- Wybieram si
ę
do lasu.
- Aha. A po co, je
ś
li mo
ż
na spyta
ć
?
-
ś
eby si
ę
przekona
ć
, czy zobacz
ę
ducha.
- Chciałby
ś
zobaczy
ć
ducha?
- Widmo.
- A gdzie?
- Na miejscu samobójstwa.
- Zegarmistrza?
- Jestem przecie
ż
niedzielnym dzieckiem.
- Czy ty naprawd
ę
my
ś
lisz,
ż
e duchy istniej
ą
?
- Lalla i Maj mówi
ą
,
ż
e tak.
- Aha.
Knwersacja zamiera. Ojcowa fajka skwierczy. Kiedy ga
ś
nie, ojciec znów j
ą
zapala. Pu w
ą
cha. Lubi ten zapach.
- Dym fajkowy odp
ę
dza komary - mówi ojciec.
- Dosy
ć
du
ż
o tu komarów, jak na tak wczesn
ą
por
ę
- grzecznie odpowiada Pu.
I znów cisza. Sło
ń
ce wylewa si
ę
na górski grzbiet, białe i ostre, Pu przymyka
oczy, piek
ą
powieki.
- Masz ochot
ę
towarzyszy
ć
ojcu do Granas? Najpierw pojedziemy poci
ą
giem do
Djuras, a potem dobr
ą
mil
ę
rowerem.
Ojciec zwraca twarz ku Pu i patrzy na niego niebieskim spojrzeniem, wreszcie
wyjmuje fajk
ę
z ust i pyta jeszcze raz. Pu milczy, stan
ą
ł przed dylematem nie
do rozwi
ą
zania: Ojciec jest smutny i prosi, by Pu dotrzymał mu towarzystwa. Nie
mo
ż
e odmówi
ć
.
- Wła
ś
ciwie to miałem układa
ć
tory. Przy wychodku chciałem zrobi
ć
stacj
ę
ko
ń
cow
ą
, a obok brzozy zwrotnice i obrotnic
ę
. Jonte obiecał przyj
ść
.
- Rozumiem. Nie musisz si
ę
decydowa
ć
od razu. Zastanów si
ę
.
Ojciec u
ś
miecha si
ę
przyja
ź
nie i wystukuje tyto
ń
z fajki o ławk
ę
. Pu łapie
biedronk
ę
na palec. Ucisk w klatce piersiowej nie ust
ę
puje.
- Pojechaliby
ś
my małym poci
ą
giem towarowym, tym, który w niedziel
ę
odje
ż
d
ż
a z
Dufnas o dziewi
ą
tej. Ci
ą
gnie tylko wagony z drewnem i jeden wagon osobowy.
Mogliby
ś
my kupi
ć
pommac na drog
ę
.- Siedz
ą
w odległo
ś
ci dwóch metrów od siebie.
Paruje rosa, nad rzek
ą
wisi smuga mgły, zapowiada si
ę
upalny dzie
ń
.
***
A teraz o pewnym wydarzeniu z przyszło
ś
ci. Jest rok 1968. Ojciec ma
osiemdziesi
ą
t dwa lata, od niedawna jest wdowcem. Zajmuje pi
ę
ciopokojowe
mieszkanie na Ostermalmie. Dom prowadzi siostra Edit. Diakonisa, pi
ęć
dziesi
ą
t
osiem lat, dorodna, kwitn
ą
ca kobieco
ś
ci
ą
, o ciepłych ciemnobr
ą
zowych oczach i
długich rz
ę
sach. Ma szerokie, suche dłonie, jej wydatne usta ch
ę
tnie si
ę
ś
miej
ą
. Siostra Edit, jedna z pierwszych konfirmantek ojca, stała si
ę
przyjaciółk
ą
rodziny. Mówi wyrazistym dialektem z Halsinge.
Ojciec, ci
ęż
ko dotkni
ę
ty dziedziczn
ą
atrofi
ą
mi
ęś
ni, chodził w butach
ortopedycznych i u
ż
ywał laski; smukłe kształtne dłonie cz
ęś
ciowo obj
ą
ł uwi
ą
d.
Mi
ę
dzy ojcem i siostr
ą
Edit istniała milcz
ą
ca, acz tkliwa wi
ęź
. Wyra
ź
nie dobrze
si
ę
z sob
ą
czuli.
Szedłem południowym wzniesieniem Grevturegatan. Przedwio
ś
nie,
ś
nieg z deszczem,
ostry poblask topniej
ą
cych zasp, byle jak posypany piaskiem oblodzony chodnik.
Od roku ojciec i ja
ż
yli
ś
my w pozornej zgodzie, okazuj
ą
c sobie
ż
yczliwe
wzajemne zrozumienie. Nie znaczy to jednak,
ż
e oddawali
ś
my si
ę
rozwa
ż
aniom o
przeszło
ś
ci, komplikacjach, nieporozumieniach i nienawi
ś
ci. Nie wspominali
ś
my o
trwaj
ą
cych przeszło pokolenie niesnaskach. Nasze strapienia pozornie
wyparowały. Nienawi
ść
do ojca traktowałem jak rzadk
ą
chorob
ę
, która
niesko
ń
czenie dawno temu dopadła kogo
ś
innego, nie mnie. Obecnie pomagałem ojcu
w prowadzeniu finansów i administrowaniu - mało obci
ąż
aj
ą
ce zaj
ę
cia. W ka
ż
de
sobotnie popołudnie na kilka godzin zagl
ą
dałem do niego i siostry Edit. O
jednej z takich wizyt opowiem.
Winda ze skrzypi
ą
c
ą
ostermalmsk
ą
godno
ś
ci
ą
zawiozła mnie na ostatnie pi
ę
tro
kamienicy. Dwa krótkie dzwonki. Siostra Edit otworzyła natychmiast i kład
ą
c
palec na ustach, szepn
ę
ła,
ż
e musimy zachowa
ć
cisz
ę
: ojciec przedłu
ż
ył
poobiedni wypoczynek o godzin
ę
, miał ci
ęż
k
ą
noc, bóle biodra i pleców.
Odszepn
ą
łem,
ż
e w takim razie mogliby
ś
my porozmawia
ć
troch
ę
o interesach.
Siostra Edit uznała to za dobry pomysł. Spytała, czego si
ę
napij
ę
, kawy czy
herbaty, wła
ś
nie upiekła scony. Nie, nie, dzi
ę
kuj
ę
, byłem po lunchu z
dyrektorami skandynawskich teatrów, nie, dzi
ę
kuj
ę
.
Ś
ci
ą
gn
ą
łem palto, mokre
zimowe buty zamieniłem na par
ę
ojcowych kapci i usiedli
ś
my w pokoju siostry
Edit. Wychodził na ulic
ę
; niezbyt du
ż
y, ale przytulnie umeblowany: jasne
tapety, ładne stonowane obrazy i reprodukcje, lekkie zasłonki, dobrze
wyposa
ż
ona eta
ż
erka, dwuosobowa kanapka, fotel, zegar wahadłowy z wyszukanymi
girlandami. Na łó
ż
ku szydełkowa narzuta w
ż
ółtych barwach. Pod oknem białe
biurko i dwa krzesła. Usiedli
ś
my przy biurku. Edit wyj
ę
ła skoroszyt i pokazała
mi dla porz
ą
dku kilka zapłaconych rachunków, wyci
ą
g z konta i pismo od
gospodarza domu informuj
ą
ce o podwy
ż
ce komornego od pierwszego lipca.
Przeczytała je i westchn
ę
ła.
- Najgorsze, rozumie Ingmar, jest to,
ż
e Erik ci
ą
gle si
ę
martwi finansami. Nic
nie pomagaj
ą
moje zapewnienia,
ż
e dobrze si
ę
nam wiedzie.
- Porozmawiam z ojcem.
- Czy nie zechciałby Ingmar powiedzie
ć
przy okazji Erikowi,
ż
e go nie zostawi
ę
i co najwa
ż
niejsze,
ż
e Ingmar nie odda go na oddział dla przewlekle chorych.
- Aha. Ach, tak. Tak mówi?
- My
ś
li,
ż
e chcemy tego mieszkania.
- Mieszkania?
- Mówi czasem,
ż
e ja i Ingmar chcemy zaj
ąć
to mieszkanie. I
ż
e to tylko kwestia
czasu kiedy go wepchniemy do zakładu opieki nad przewlekle chorymi. Bardzo
wtedy rozpacza i nic nie pomaga.
- A jak si
ę
Edit czuje?
- Dzi
ę
kuj
ę
, dobrze. Martwi
ę
si
ę
,
ż
e ojciec Ingmara jest taki przygn
ę
biony. I
wyizolowany. I udr
ę
czony. A ja jestem przy nim i nic nie mog
ę
zrobi
ć
. No i
jeszcze to ze
ś
mierci
ą
.
- Ze
ś
mierci
ą
?
- Mówi
ą
c szczerze, my
ś
l
ę
,
ż
e ojciec Ingmara boi si
ę
. Nie mówi tego wprost, ale
ja go przecie
ż
znam. Poniewa
ż
nie chce pokaza
ć
po sobie,
ż
e si
ę
boi, nawet w
tym jest. I brakuje mu cierpliwo
ś
ci, wykłóca si
ę
o drobiazgi. Ja si
ę
tym nie
przejmuj
ę
, niech zrz
ę
dzi i gdera. Nie ma nic złego na my
ś
li. Czasem, kiedy si
ę
troch
ę
poawanturuje, zwłaszcza o jakie
ś
głupstwo, przynosi mi kwiaty. Wi
ę
c w
sumie nie jest nam razem
ź
le. Ale to ze
ś
mierci
ą
, to co innego. Tu nie mog
ę
mu
pomóc i nie rozumiem jego niepokoju. Jest przecie
ż
ksi
ę
dzem i powinien si
ę
zda
ć
na miłosierdzie Jezusa. My
ś
l
ę
,
ż
e on utracił wiar
ę
. Biedny Erik, wspierał tylu
ludzi, mnie te
ż
, przede wszystkim mnie. Jego wiara była taka czysta i mocna,
Ingmar dobrze o tym wie, czasami wydawało si
ę
,
ż
e jest ni
ą
prze
ś
wietlony. Rok
po
ś
mierci Karin cz
ę
sto rozmawiali
ś
my o cudzie ponownego poł
ą
czenia. Był
przekonany,
ż
e on i Karin spotkaj
ą
si
ę
w innym
ś
wiecie, oczyszczeni i
przemienieni. Mówił o tym z najprawdziwsz
ą
rado
ś
ci
ą
, a ja my
ś
lałam sobie,
ż
e
Bóg jest miłosierny, skoro daje staremu człowiekowi pewno
ść
zmartwychwstania.
Sama ju
ż
nie wiem, Ingmarze. Troch
ę
teraz popłakuj
ę
, ale nie ma si
ę
czym
przejmowa
ć
. Tylko bardzo mi
ż
al ojca Ingmara, to taki dobry człowiek. Dlaczego
musi umiera
ć
za
ż
ycia? To okrutne i nie widz
ę
w tym sensu. Bardzo go lubi
ę
i
naprawd
ę
chciałabym zrobi
ć
wszystko,
ż
eby w swoich ostatnich latach znalazł
troch
ę
spokoju i rado
ś
ci.
- Siostra Edit wydmuchała nos, tr
ą
bi
ą
c lekko. Nale
ż
ała do tych nielicznych,
którzy od płaczu ładniej
ą
. Wytarła nos, osuszyła łzy i za
ś
miała si
ę
.
- Ale jestem głupia, becz
ę
jak smarkula. Czy Ingmar na pewno nie napije si
ę
herbaty? Ju
ż
czwarta. Chyba powinnam jednak obudzi
ć
proboszcza. Czy Ingmarowi
si
ę
ś
pieszy? Chwileczk
ę
! Zdaj
ę
si
ę
,
ż
e go słysz
ę
. Tak, idzie. Aha, póki
pami
ę
tam. Mam kopi
ę
przelewu, który Ingmar załatwił, najlepiej,
ż
eby Ingmar to
wzi
ą
ł.
Siostra Edit poderwała si
ę
ż
wawo, widomy znak siły ducha i oczywistej rado
ś
ci.
W korytarzu zadudniły kroki ojca. Wspieraj
ą
c si
ę
na lasce, st
ą
pał ci
ęż
ko w
swoich ortopedycznych butach. Zapukał, Edit zawołała "wejd
ź
" i ojciec otworzył
drzwi. Ju
ż
miałem si
ę
podnie
ść
,
ż
eby do niego podej
ść
, ale mnie powstrzymał.
Stan
ą
wszy w progu, obrzucił nas roztargnionym spojrzeniem. Rzadkie włosy
zwichrzone, jedno ucho bordo. Wysłu
ż
ona ciemnozielona bon
ż
urka pachniała
cygarami,
ż
ylast
ą
dło
ń
zacisn
ą
ł na główce laski.
- Chciałem si
ę
tylko dowiedzie
ć
, czy Karin ju
ż
wróciła - wymruczał, spogl
ą
daj
ą
c
to na Edit, to na mnie. Nie poznał nas. - Czy Karin ju
ż
wróciła?
W tym momencie jego twarz si
ę
zmienia.
Z bolesn
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
u
ś
wiadomił sobie gdzie jest i co mu ofiarowuje
rzeczywisto
ść
: Karin nie
ż
yje, paln
ą
ł głupstwo. U
ś
miechn
ą
ł si
ę
straszliwym
u
ś
miechem: przepraszam, jeszcze si
ę
nie rozbudziłem. Dzie
ń
dobry, synu, mo
ż
esz
do mnie zajrze
ć
za chwil
ę
?
Odwrócił si
ę
i poczłapał mrocznym korytarzem do swojego pokoju. Edit stała ze
skoroszytem w dłoniach.
- To nic! Niech si
ę
Ingmar nie l
ę
ka. Erik my
ś
li czasem,
ż
e Karin jest w
pobli
ż
u. A kiedy odkrywa swoj
ą
pomyłk
ę
, smutnieje. Dlatego,
ż
e Karin nie
ż
yje i
- co mo
ż
e najgorsze - dlatego,
ż
e strzelił gaf
ę
. Pójd
ę
do niego. Ingmar mo
ż
e
przyj
ść
za kwadrans.
***
Ojciec pochyla si
ę
nad Pu, chyba zasypiasz? Nie poło
ż
ysz si
ę
? Jest dopiero
pi
ą
ta. Po
ś
pisz jeszcze co najmniej trzy godziny. Pu nic nie mówi, tylko kr
ę
ci
głow
ą
: nie, dzi
ę
kuj
ę
, chc
ę
siedzie
ć
tutaj i patrze
ć
na sło
ń
ce. Chc
ę
tu siedzie
ć
z ojcem. Chc
ę
ojca pilnowa
ć
,
ż
eby nie czmychn
ą
ł. Jestem
ś
pi
ą
cy i smutny. Nie
b
ę
d
ę
si
ę
kładł,
ż
eby w
ą
cha
ć
poranne pierdni
ę
cia braciszka, zreszt
ą
ile razy
walczymy na b
ą
ki, zawsze przegrywam. Pu ziewa pot
ęż
nie i zasypia równie nagle,
jak nagle ga
ś
nie zdmuchni
ę
ta wiatrem
ś
wieczka.
Broda na piersiach, dłonie na deskach ławki. Cienkie włosy stercz
ą
na karku,
sło
ń
ce pali w policzek. Ojciec siedzi nieruchomo i patrzy na syna. Fajka
zgasła.
We
ś
nie Pu w
ę
druje przez las, zna go i nie zna zarazem. Szemrze strumyk. Nad
głow
ą
migoc
ą
słoneczne strzały. Idzie w dusznym cieniu. Cały czas przed siebie,
cho
ć
wcale tego nie chce. W ko
ń
cu si
ę
zatrzymuje i rozgl
ą
da, tak, to na pewno
miejsce samobójstwa. Nie musi długo czeka
ć
. Cisza, słycha
ć
tylko szum strumyka,
mrówki bezgło
ś
nie przebiegaj
ą
mrowisko i le
ś
ne
ś
cie
ż
ki. Nie ma ju
ż
sło
ń
ca,
dokoła siwy półmrok i mimo chłodu przytłaczaj
ą
cy upał. Pu marznie. Kuca. Za
podwójn
ą
sosn
ą
kto
ś
łazi, Pu widzi plecy zega
rmistrza. Rozpostarte ramiona, na brudny kołnierzyk spływaj
ą
kosmyki cienkich
włosów. Zegarmistrz odwraca si
ę
i patrzy na Pu wyłupiastymi oczami bez
ź
renic,
obwisłe usta czerni
ą
si
ę
od zakrzepłej krwi, ledwo wida
ć
jasne brwi, wysokie
szare czoło znacz
ą
plamy. Nie, to nieprawda, nie chc
ę
tego ogl
ą
da
ć
, nie mog
ę
ani płaka
ć
, ani uciec,
ż
eby si
ę
ukaza
ć
, zegarmistrz odebrał mi wszystkie siły,
gdzie ja to słyszałem, mo
ż
e od Lalli: duchy czerpi
ą
siły z
ż
yj
ą
cych i dlatego
człowiek sztywnieje, wpadłem, czuj
ę
si
ę
tak, jakbym si
ę
za chwil
ę
miał udusi
ć
.
Pu mówi co
ś
, szcz
ę
kaj
ą
c z
ę
bami: przepraszam, ja wła
ś
ciwie nie chciałem tutaj
przyj
ść
, tylko co
ś
we mnie, co
ś
niedobrego. Nie pami
ę
tam, jak tu trafiłem - a
je
ś
li ja
ś
ni
ę
? A je
ś
li, co jeszcze okropniejsze, nigdy si
ę
z tego snu nie
obudz
ę
?
Niepokój narasta gor
ą
cym płomieniem, całe ciało Pu przenika nieopanowany ból.
Zegarmistrz zwrócił ku niemu twarz. Gał
ą
zka przesłania sylwetk
ę
. Duch kołysze
si
ę
i wydyma, cho
ć
nie ma wiatru. Niedzielne dziecko, dzie
ń
Przemienienia
Pa
ń
skiego. Tak, trzeba zapyta
ć
. I Pu pyta. Nie otrzymawszy odpowiedzi, powtarza
pytanie: Kiedy umr
ę
? Zegarmistrz namy
ś
la si
ę
, a Pu ma wra
ż
enie,
ż
e co
ś
słyszy,
krwawe usta i zesztywniałe wargi szepc
ą
niewyra
ź
nie, mgli
ś
cie: Zawsze.
Odpowied
ź
brzmi: zawsze.
Las dr
ż
y od słabego podmuchu, gdzie
ś
krzyczy kawka. Zegarmistrz faluje z
wiatrem, głowa frunie znad szyi i ramion, podpływa do Pu, a Pu zastanawia si
ę
,
czy wybiła jego ostatnia godzina, zastanawia si
ę
, czy głowa wgryzie si
ę
z
ę
bami
w jego gołe ramiona czy w kolano. Na rozkładaj
ą
cej si
ę
twarzy pozostał zło
ś
liwy
wyraz. Powraca wiatr, głowa rzednie, oczy wisz
ą
jeszcze chwil
ę
pod gał
ę
ziami
sosny i gasn
ą
, niknie cały duch, ziemia pochłania ramiona, najpierw prawe,
rozwarte dłonie gubi
ą
czarne paznokcie, spadaj
ą
niczym zgniłe niedojrzałe
jabłka. Zegarmistrz gnie si
ę
, Pu widzi na jego szyi czerwon
ą
pr
ę
g
ę
po sznurze i
odłamki wystaj
ą
cych ko
ś
ci. Wszystko odbywa si
ę
błyskawicznie, po zegarmistrzu
zostaje tylko zapach ple
ś
ni, taki sam, jaki czai si
ę
pod linoleum w pokoju
dziecinnym.
Pu z wysiłkiem wydobywa si
ę
ze snu i szeroko otwiera oczy,
ż
eby drugi
ś
wiat
znów go nie wchłon
ą
ł. Ojciec nabija fajk
ę
. Obok siedzi Marianne, wróciła znad
rzeki, k
ą
pała si
ę
. Krótkie ciemne włosy oblepiaj
ą
głow
ę
, twarz wystawiła do
sło
ń
ca. Ma na sobie długie spodnie i koszulk
ę
, pod któr
ą
odznaczaj
ą
si
ę
piersi.
Jest boso. Ojciec mówi,
ż
e niedługo siódma i pora si
ę
ogoli
ć
. Marianne z
zachwytem opowiada o k
ą
pieli przy tratwie. Było cudownie, chocia
ż
drewno
pokonało ła
ń
cuch i spi
ę
trzyło si
ę
w przybrze
ż
nym szlamie, wkoło
ż
ywego ducha,
mo
ż
na si
ę
k
ą
pa
ć
nago. W wodzie tylko dwana
ś
cie, trzyna
ś
cie stopni, podobno
rzeka jest wyj
ą
tkowo zimna w tym roku. Nie ma to jak archipelag, wzdycha ojciec
i zapala fajk
ę
. Tam si
ę
nie brodzi w szlamie.
- Czy Pu pojedzie do Granas?
- Nie wiem. Pytałem, ale nie przejawiał zbytniego entuzjazmu.
- Ja mog
ę
pojecha
ć
- proponuje Marianne.
- A nie powinna
ś
dotrzyma
ć
towarzystwa Karin?
- Ch
ę
tnie si
ę
wybior
ę
na rowerow
ą
przeja
ż
d
ż
k
ę
.
- Aha.
Ojciec powa
ż
nie kiwa głow
ą
.
- Z tob
ą
.
- Pu si
ę
ucieszy.
- Mogliby
ś
my pojecha
ć
we troje.
- Ma budowa
ć
tory kolejowe od wygódki do pryzmy piasku. Jonte b
ę
dzie mu
pomagał.
- No, co o tym my
ś
lisz? Jak chcesz? - pyta Marianne.
- Byłoby miło - przyznaje z wahaniem ojciec.
Pu przeci
ą
ga si
ę
i ziewa.
- Pojad
ę
do Granas - o
ś
wiadcza stanowczo.
Ojciec i Marianne przygl
ą
daj
ą
mu si
ę
z pewnym zaskoczeniem, aha, nie
ś
pisz, a
to dopiero. Tak, nie
ś
pi
ę
, ale zaraz si
ę
poło
żę
. A do Granas pojad
ę
. Wstaje, z
na wpół przymkni
ę
tymi oczami truchta za w
ę
gieł, wdrapuje si
ę
po schodkach do
pokoju, zrzuca ubranie i sandały, wali si
ę
na j
ę
cz
ą
ce łó
ż
ko i wwierca głow
ę
w
poduszk
ę
.
Ś
pi, nim zasn
ą
ł.
***
Jest za dziesi
ęć
ósma. Maj mocno nim potrz
ą
sa. Dag, który ju
ż
si
ę
ubrał,
przyniósł z pokoju matki karafk
ę
i leje brata wod
ą
. Przesta
ń
, wrzeszczy Pu, ale
Dag tylko si
ę
ś
mieje. Do jasnej cholery! Pu broni si
ę
. Dag odskakuje, po czym
ciska w braciszka sandałem. Maj wkracza do akcji, zanim konflikt przybierze
rozmiary bratobójcze.
Pu czekaj
ą
dalsze szykany. Maj zmusza go do umycia z
ę
bów, wyszorowania uszu,
wyczyszczenia i obci
ę
cia paznokci. Na dokładk
ę
musi wło
ż
y
ć
czyste ubranie:
drapi
ą
cy podkoszulek, za dług
ą
koszul
ę
i kalesony. Cholera, warczy Dag, zawsze
zalatuje od ciebie szczyn
ą
, nie rozpinasz rozporka, kiedy lejesz? Z garderoby
wyjmuje si
ę
niedzielne spodenki: ciemnoniebieskie o sztywnych kantach, z
idiotycznymi szelkami. Pu protestuje, ale Maj jest nieugi
ę
ta, gotowa w razie
potrzeby u
ż
y
ć
siły. Wytrzyj nos! - rozkazuje podtykaj
ą
c Pu czyst
ą
chusteczk
ę
.
Dlaczego ty masz zawsze tyle smarków?
- Bo nie wyjmuje palca z nosa - mówi Dag,
ś
wiadek tego upokarzaj
ą
cego
ubierania. - Jak co
ś
znajdziesz, to si
ę
podzielimy, nie?
Dag z łoskotem zbiega po schodach. Pu siada na łó
ż
ku i ogarnia go ołowiana
senno
ść
. Maj wychodzi z garderoby. A to co?
Ź
le si
ę
czuj
ę
mruczy Pu. Poczujesz
si
ę
lepiej, jak si
ę
najesz, no, chod
ź
ju
ż
!
Kiszki skr
ę
caj
ą
si
ę
i trz
ę
s
ą
, twardy balas napiera na odbyt, chce si
ę
wydosta
ć
.
Musz
ę
zrobi
ć
kup
ę
, mówi zrozpaczony Pu, to absolutnie konieczne. Nie teraz, po
ś
niadaniu, decyduje Maj. Nie wytrzymam, musz
ę
teraz. Pu jest bliski łez. No to
si
ę
pospiesz! Le
ć
do wychodka. Kiedy ja musz
ę
teraz, zaraz. Rób do wiadra. Maj
przysuwa nog
ą
emaliowane wiadro, do połowy wypełnione brudn
ą
wod
ą
po myciu.
Pomaga Pu zdj
ąć
szelki,
ś
ci
ą
ga mu spodenki i kalesony. W ostatniej chwili.
Cholernie boli mnie brzuch, jak wszyscy diabli, j
ę
czy Pu. Maj przysiada na
kraw
ę
dzi łó
ż
ka i trzyma go za r
ę
k
ę
. Za kilka minut b
ę
dzie ju
ż
dobrze.
Na schodach grzmi głos Marty: Jest tam Pu?! Czas na
ś
niadanie. Czy jest tam
Pu?! Halo! Maj! Pu boli brzuch, odkrzykuje Maj, nie puszczaj
ą
c jego dłoni.
Przyjdziemy, kiedy przyjdziemy.
Marta przekazuje słowa Maj matce. Pu boli brzuch. Obie stoj
ą
na schodach. Czy
bardzo go boli? - dopytuje matka. Nie, sk
ą
d, niedługo b
ę
dziemy gotowi, uspokaja
Maj. W jadalnym gwarno, brz
ę
k porcelany i sztu
ć
ców. No to przychod
ź
cie, rzuca
na odchodnym matka.
Pot rosi czoło Pu, mimo opalenizny jest blady. Oczy zapadły gł
ę
boko, wargi s
ą
suche. Maj gładzi go po czole. No, gor
ą
czki nie masz, wła
ś
ciwie nic ci nie
jest, prawda? Do licha, ale cuchnie! Mo
ż
e co
ś
zjadłe
ś
? Pu kr
ę
ci głow
ą
i
wstrz
ą
sa nim jeszcze jedna fala skurczów. Pochyla si
ę
. Cholerne pieprzone
gówno. Kurwa ma
ć
. Psiakrew. Martwisz si
ę
czym
ś
? - pyta Maj. Co? Pu rozdziawia
usta. Skurcze ustaj
ą
. Przejmujesz si
ę
czym
ś
? Nie. Boisz si
ę
czego
ś
? Nie.
Atak min
ą
ł, Pu wracaj
ą
kolory, normalnieje oddech. Musz
ę
si
ę
czym
ś
podetrze
ć
.
We
ź
my papier z twojego bloku rysunkowego, proponuje Maj. Nie, za gruby. To mo
ż
e
czerwon
ą
bibułk
ę
? Nie, za nic, protestuje Pu, to bibułka Dagge, owija ni
ą
swój
samolot, zabije mnie, jak j
ą
rusz
ę
. Ju
ż
wiem, Maj jest zdecydowana, myjka. Nie
ma rady. Potem j
ą
upior
ę
. Podnie
ś
tyłek, Pu.
- O, tak, no i co, przyjemnie?
***
Ś
niadaniu towarzyszy sceneria podobna do tej podczas obiadu. Jedynie stroje s
ą
nieco sztywniejsze, bardziej uroczyste, jest przecie
ż
niedziela, niedziela
dwudziestego dziewi
ą
tego lipca, dzie
ń
Przemienienia Pa
ń
skiego. Na stole biały
obrus zast
ą
piła od
ś
wi
ę
tna cerata w
ż
ółty dese
ń
. Pod
ż
yrandolem pyszni
ą
si
ę
w
miedzianym naczyniu polne kwiaty.
Niedziela, ósma rano. W rodzinie Bergmanów panuj
ą
karoli
ń
skie obyczaje. W dni
powszednie
ś
niadanie spo
ż
ywa si
ę
o wpół do ósmej, w niedziele pół godziny
pó
ź
niej; niewielkie ust
ę
pstwo na rzecz porannego lenistwa mamy.
Ojciec ch
ę
tnie zrywa si
ę
o
ś
wicie. To ranny ptaszek. Zd
ąż
ył si
ę
wyk
ą
pa
ć
w
rzece, ogoli
ć
i nauczy
ć
kazania. Jest niemal podniecony przed czekaj
ą
c
ą
go
wycieczk
ą
. Pu zamiast owsianki dostaje talerz ciepłego kleiku. Pachn
ą
cy łagodny
kleik i kromka białego chleba z serem. Dzieło Lalli. Nikt nie ma odwagi pisn
ąć
słowa, mimo
ż
e zdaniem obojga rodziców, i nie tylko, kleik dowodnie
ś
wiadczy o
rozpieszczaniu, a wszelkie formy rozpieszczania stanowi
ą
ź
ródło złych nawyków.
I krzewi
ą
je. Nikt jednak nie oponuje przeciwko kleikowi Lalli, ani matka, ani
ojciec, nikt. Pu je zachłannie, całkiem zadowolony. M
ę
ki ust
ą
piły miłemu
odr
ę
twieniu, kleik Lalli zapełnia dokuczliw
ą
pró
ż
ni
ę
, rozgrzewa
ż
oł
ą
dek
wychłodzony niedawn
ą
kolk
ą
.
Drzwi do przedpokoju i na schody s
ą
otwarte na o
ś
cie
ż
. W ostrym słonecznym
ś
wietle połyskuje piasek na podwórku.
- Zapowiada si
ę
ciepły dzie
ń
- mówi matka. - Zastanawiam si
ę
, czy nie b
ę
dzie
burzy.
I ka
ż
dy zgłasza swoje uwagi o burzy. Ciotka Emma nie ma w
ą
tpliwo
ś
ci, od wielu
dni czuje burz
ę
w kolanach. Lalla mówi o mleku w piwnicy, które po raz pierwszy
tego lata si
ę
zwarzyło.
Marta oddycha z trudem, pod oczami czerwone plamy, pot na górnej wardze, pewnie
ma gor
ą
czk
ę
. Ojciec rado
ś
nie stwierdza,
ż
e mała burza nie zawadzi, chłopi
czekaj
ą
na deszcz. W czasie deszczu dobrze bior
ą
ryby, ze zło
ś
liwym u
ś
miechem
wtr
ą
ca Dag. Ciekawe, jak to zniesie mój biedny braciszek? Przecie
ż
potwornie
boi si
ę
burzy.
I paplanina trwa... "Gdy rozmawiamy, przemija
ż
ycie", powiada Czechow. Całkiem
mo
ż
liwe. Drzwi prowadz
ą
ce na schody przesłania nagle kr
ą
gła, lekko rozkołysana
posta
ć
. W progu, z walizeczk
ą
w r
ę
ku, stoi wuj Carl. I u
ś
miecha si
ę
,
za
ż
enowany. Cze
ść
, Carl! - woła ojciec. Wchod
ź
, co
ś
przek
ą
sisz i łykniesz
jednego! Wygl
ą
dasz mi na takiego, co sprzedał masło i zgubił pieni
ą
dze! Chod
ź
,
siadaj, mój drogi, wł
ą
cza si
ę
matka. W jej głosie nie ma jednak ojcowej
serdeczno
ś
ci. Czy co
ś
si
ę
stało? Dlaczego jeste
ś
z walizk
ą
? Nakrywa
ć
? - pyta
Marta, podnosz
ą
c si
ę
z krzesła. Nie, nie, dzi
ę
kuj
ę
, prosz
ę
si
ę
nie trudzi
ć
,
mruczy Carl i ociera pot z twarzy brudn
ą
chustk
ą
do nosa. Mógłbym na chwilk
ę
usi
ąść
?
Nie czekaj
ą
c na odpowied
ź
, obchodzi jadalny, kłania si
ę
na wszystkie strony i
opada na kanap
ę
pod oknem. Ojciec bierze z kredensu kieliszek i butelk
ę
:
pocz
ę
stuj si
ę
, braciszku! Carl opró
ż
nia kieliszek jednym haustem, pince-nez
potnieje. Dzi
ę
kuj
ę
, Eriku, bardzo ci dzi
ę
kuj
ę
, prawdziwy z ciebie
chrze
ś
cijanin, który lituje si
ę
nad najn
ę
dzniejszym z n
ę
dznych.
- Czy co
ś
si
ę
stało?
Matka powtarza pytanie i patrzy surowo na przyrodniego brata. Carl przeciera
pince-nez. Wydaje si
ę
zal
ę
kniony. Wreszcie u
ś
miecha si
ę
niepewnie.
- Stało i stało! Bez przerwy co
ś
si
ę
dzieje, nieprawda
ż
? Jak powiada Pismo
Ś
wi
ę
te, jest czas rozrzucania kamieni i czas zbierania kamieni.
- Ale wyje
ż
d
ż
asz? - dopytuje wesoło ojciec.
- W ka
ż
dym razie zamierzam si
ę
przenie
ść
.
- Przenie
ść
? Dok
ą
d si
ę
przeniesiesz, je
ś
li wolno spyta
ć
?
W głosie matki pobrzmiewa chłód.
- Jeszcze nie wiem. Najwa
ż
niejsze to zachowa
ć
godno
ść
.
- Co si
ę
stało?!
Po raz trzeci. Teraz w głosie matki wi
ę
cej niepokoju ni
ż
surowo
ś
ci. Carl wkłada
szkło na nos i wierci si
ę
. Wszyscy przygl
ą
daj
ą
mu si
ę
z uwag
ą
.
- Wolałbym porozmawia
ć
o tym z Erikiem. To, co mam do powiedzenia, nie nadaje
si
ę
dla dzieci i osesków.
- No wi
ę
c zosta
ń
tu i odpocznij. Pogadamy wieczorem - pospiesznie decyduje
ojciec, nawet spojrzeniem nie pytaj
ą
c o zgod
ę
matki. - Teraz nie mam zbyt wiele
czasu. Jad
ę
z Pu do Granas, z kazaniem. Ale na pewno b
ę
dziemy na obiedzie w
Varoms.
Jasnoniebieskie oczy wuja Carla wypełniaj
ą
si
ę
łzami. Raz po raz kiwa głow
ą
,
przystaj
ą
c na taki układ.
- Równy z ciebie go
ść
, Eriku!
Na znak matki wszyscy wstaj
ą
i odmawiaj
ą
modlitw
ę
: Dzi
ę
kuj
ę
ci Bo
ż
e za
jedzenie, amen. Odjazd za kwadrans dziewi
ą
ta! - obwieszcza ojciec, si
ę
gaj
ą
c do
kieszonki kamizelki i zerkaj
ą
c na złoty, nakr
ę
cany małym kluczykiem zegarek na
ła
ń
cuszku. Punktualnie! A potem odwraca si
ę
do wuja Carla: Je
ś
li chcesz u nas
zosta
ć
par
ę
dni, nie ma problemu. Troch
ę
si
ę
ś
cie
ś
nimy. Prawda, Karin? Matka w
odpowiedzi kr
ę
ci głow
ą
i wychodzi do kuchni z półmiskiem kaszy.
***
- Chcesz zarobi
ć
dwadzie
ś
cia pi
ęć
ore? - pyta Dag, przyja
ź
nie szczerz
ą
c z
ę
by.
Trzyma r
ę
k
ę
za plecami. Stoj
ą
przy kuchennych schodkach, gdzie Pu, mimo zakazu,
przed chwil
ą
sikał.
- Chc
ę
.
- Aha. Tu jest dwudziestopi
ę
ciokoronówka.
Dag kładzie monet
ę
na schodkach. Jest dziwnie podniecony.
- Co mam zrobi
ć
?
- Ze
ż
re
ć
robaka.
- Co?
- Zamknij dziób, bo wygl
ą
dasz jak przygłup.
- Mam ze
ż
re
ć
tego robaka?
Dag macha przed nosem Pu wij
ą
c
ą
si
ę
przyn
ę
t
ą
na ryby.
- Za nic!
- A gdybym ci dał pi
ęć
dziesi
ą
t ore?
- Nie. W
ż
yciu!
- Siedemdziesi
ą
t pi
ęć
ore, Pu! To cholernie du
ż
o pieni
ę
dzy.
Na schodki wybiegł pudel Sudd; oblizuje pysk po
ś
niadaniu. Obłudnie merda
ogonem do swojego boga, a Pu, swego antagonist
ę
, obrzuca drwi
ą
cym spojrzeniem.
- Dlaczego chcesz,
ż
ebym zjadł robaka? Przecie
ż
to obrzydliwe.
- Chłopcy wyznaczyli mi zadanie specjalne. Mam sprawdzi
ć
twoj
ą
odwag
ę
.
- Co takiego? Co?!
- Je
ś
li wyka
ż
esz si
ę
odwag
ą
, przyjmiemy ci
ę
do naszego tajnego zwi
ą
zku, a na
dokładk
ę
zarobisz siedemdziesi
ą
t pi
ęć
ore.
- Koron
ę
.
- Zwariowałe
ś
? Koron
ę
? Za koron
ę
musiałby
ś
ze
ż
re
ć
co najmniej jeden balas
ciotki Emmy.
- A masz siedemdziesi
ą
t pi
ęć
ore? - pyta nieufnie Pu.
- Zaraz zobaczysz. Prosz
ę
! Trzy l
ś
ni
ą
ce dwudziestkipi
ą
tki. I robak. No?
- Mog
ę
zje
ść
pół.
- Nie bred
ź
! Zjadasz całego albo nic. Tak my
ś
lałem.
Ś
mierdz
ą
cy tchórz! Nigdy
nie b
ę
dziesz w naszym zwi
ą
zku, prawda,
Sudd?
Dag odwraca si
ę
do Sudda. Pudel rozdziawia pysk i wywala j
ę
zor. Najwyra
ź
niej
ś
mieje si
ę
szyderczo.
- Dawaj tu tego cholernego robaka - mówi Pu,
żą
dny pieni
ę
dzy i w
ś
ciekły.
Wkłada całego robaka do ust i gryzie, gryzie, gryzie. Oczy wypełniaj
ą
si
ę
łzami. Gryzie. Robak wierci si
ę
i wije pod j
ę
zykiem, próbuje si
ę
wy
ś
lizn
ąć
k
ą
cikiem ust, ale Pu wsuwa go z powrotem. I połyka, połyka. Gwałtownie
protestuje
ż
oł
ą
dek, Pu zwalcza odruch wymiotny.
- Ju
ż
- mówi.
- Otwórz usta, musz
ę
skontrolowa
ć
.
Pu otwiera usta. Brat kontroluje. Długo. A potem ka
ż
e mu zamkn
ąć
usta,
ż
eby
robak nie wylazł. Zabiera swoje trzy dwudziestkipi
ą
tki i wabi Sudda.
- Co do cholery?! - krzyczy Pu.
Dag patrzy na brata z rezygnacj
ą
: Chłopaki i ja chcieli
ś
my sprawdzi
ć
poziom
twojej głupoty. Je
ś
li za siedemdziesi
ą
t pi
ęć
ore zjesz przyn
ę
t
ę
na ryby, to
jeste
ś
za głupi,
ż
eby
ś
my ci
ę
mogli przyj
ąć
, a ju
ż
na pewno za głupi,
ż
eby
zarobi
ć
siedemdziesi
ą
t pi
ęć
ore.
Pu rzuca si
ę
na brata. Obrywa w przepon
ę
, przy okazji Sudd szarpie go za
nogawk
ę
. Traci oddech i siada na kuchennych schodkach. Dag z Suddem, rado
ś
nie
si
ę
drocz
ą
c, odchodz
ą
. Na podwórku spotykaj
ą
Marianne. Pu nie słyszy, co mówi
ą
,
ma wra
ż
enie,
ż
e planuj
ą
co
ś
miłego. Zmaga si
ę
z robakiem. Wyrzyga
ć
? Wsadzi
ć
palce gł
ę
boko do gardła? Nie, nie zrobi bratu tej przyjemno
ś
ci. Przez chwil
ę
ż
ycie wydaje mu si
ę
gówno warte. W brzuchu robal i jeszcze msza w Granas! Pu
kuli si
ę
na schodkach, nikt nie czuje si
ę
paskudniej ni
ż
ja.
W altance ojciec z wujem Carlem. Pali fajk
ę
. Wuj został pocz
ę
stowany cygarem i
drug
ą
wódk
ą
. Mówi bez przerwy, ojciec u
ś
miecha si
ę
zach
ę
caj
ą
co. Sk
ą
d ta nagła
sympatia do wuja Carla? Patrzy teraz na zegarek i prawdopodobnie oznajmia,
ż
e
musi si
ę
ju
ż
zbiera
ć
, je
ś
li on i Pu chc
ą
zd
ąż
y
ć
na towarowy, który zwłaszcza w
niedziele bywa bardzo punktualny. Wstaje i poklepuje wuja po ramieniu. Na
schodach pojawia si
ę
matka. Woła Pu. Trzyma w r
ę
ku zielon
ą
walizk
ę
ojca. Dag
wyprowadza rower i walizka l
ą
duje na tylnym baga
ż
niku. Przedni jest
zarezerwowany dla Pu. Marianne wsuwa w wyłóg ojcowej marynarki bukiecik
kampanuli. Nadbiega Marta ze swoim skrzynkowyrn aparatem, fotografuje cz
ę
sto i
ch
ę
tnie. Ciotka Emma odwiedziła po
ś
niadaniu wychodek, drepcze teraz
ś
cie
ż
k
ą
,
kołysz
ą
c si
ę
jak kaczka. Pod pach
ą
egzemplarz "Gefle Dagblad". Z kuchni wyłania
si
ę
Lalla, niesie prowiant na drog
ę
, który zostaje wci
ś
ni
ę
ty do walizki. Nie
bez dyskusji. S
ą
w niej sztywny kołnierzyk ojca, czysta biała koszula, surdut i
tekst kazania. A je
ś
li butelka z mlekiem trza
ś
nie? I zniszczy surdut i kazanie?
Poło
ż
ymy j
ą
na dnie, a ubrania na wierzchu. Nie, lepiej zrezygnowa
ć
z mleka: u
proboszcza b
ę
dzie przecie
ż
kawa, Pu zgodnie z ojcow
ą
obietnic
ą
dostanie pommac,
kupi
ą
go w drodze powrotnej.
Marta chce robi
ć
zdj
ę
cia, matka te
ż
powinna na nich by
ć
, kiedy
ż
egna si
ę
z
ojcem, ale matka si
ę
wzbrania, nie, dzi
ę
kuj
ę
, niech podró
ż
nicy pozuj
ą
sami. W
ko
ń
cu pstryka jedn
ą
fotk
ę
: ojciec, nieco sztywny,
ś
ciska wysoko podniesion
ą
kierownic
ę
. Na głowie kapelusz, jest w letniej marynarce i czarnych spodniach
do mszy, bo nie zmie
ś
ciły si
ę
w walizce; nogawki spi
ę
te klamerkami. Biała
koszula bez kołnierzyka i buty dopełniaj
ą
stroju. Pu prócz opisanego wcze
ś
niej
ubrania ma ciut za du
ż
y biały lniany kapelusz, który opiera si
ę
na odstaj
ą
cych
uszach. Twarz w półcieniu. Siedzi na baga
ż
niku. Nogi rozstawione.
Wszyscy mówi
ą
jeden przez drugiego,
ż
ycz
ą
im przyjemnej podró
ż
y, matka
informuje,
ż
e babcia przesun
ę
ła obiad a
ż
o godzin
ę
, wi
ę
c nie mog
ą
si
ę
spó
ź
ni
ć
.
Zdaniem ciotki Emmy b
ę
dzie burza, tak, z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
b
ę
dzie burza.
Hen za wrzosowiskami, nad odległymi górami wisz
ą
czarne chmury, kilka białych
obłoków wysuwa wiotkie palce ku
ś
rodkowi nieboskłonu. To według ciotki Emmy
zwiastun burzy. Matka daje Pu całusa i co najmniej dwa razy powtarza,
ż
eby
uwa
ż
ał i nie wetkn
ą
ł stóp w szprychy przedniego koła. Wuj Carl, z altanki.
macha na po
ż
egnanie cygarem: Udanego połowu dusz, szanowny bracie! Dag uczepił
si
ę
Marianne, Daga uczepił si
ę
Sudd. Maj
ś
cieli łó
ż
ko w pokoju matki. Odsuwa
sut
ą
firank
ę
w jedynym otwieraj
ą
cym si
ę
oknie na pi
ę
trze, woła do Pu i macha
r
ę
k
ą
. Pu niemrawo odmachuje. Niedzielna sukienka Maj ma kwadratowy dekolt,
kiedy pochyla si
ę
, Pu widzi jej piersi.
Ś
wie
ż
o umyte rudawe włosy wymkn
ę
ły si
ę
warkoczowi, niby płomienie okalaj
ą
jej piegowat
ą
, mił
ą
buzi
ę
.
IV
Ojciec zaczyna od karkołomnego zjazdu. Jest wprawnym, a zarazem brawurowym
cyklist
ą
. W
ą
skie i strome zbocze wiod
ą
ce z przybytku Dahlbergów pełne jest
wybojów i kamieni.
Na go
ś
ci
ń
cu ojciec zaczyna pedałowa
ć
: psiako
ść
, co za upał, mówi, zdejmuj
ą
c
kapelusz. Pilnuj go, Pu.
Poci
ą
g towarowy ju
ż
stoi na stacji i lokomotywka przetokowa ma co robi
ć
: wagony
wysoko załadowane dłu
ż
yc
ą
pojad
ą
do tartaku w Giman, puste trafi
ą
do składu
spławnego drewna w Insjon, a trzy wagony pachn
ą
cych,
ś
wie
ż
o
ś
ci
ę
tych pni
zostan
ą
w Dufnas, by posłu
ż
y
ć
za budulec dla nowej siedziby rzeczników
abstynencji. Hamulcowi wygramolili si
ę
ze swoich ciasnych kabin i snuj
ą
si
ę
po
peronie, jeden popija kanapk
ę
piwem z butelki, drugi kurzy fajk
ę
, jaki
ś
kolejarz gania mi
ę
dzy zwrotnicami przy mo
ś
cie, mała lokomotywa cofa si
ę
i znowu
pcha, dwóch m
ęż
czyzn haruje w pocie czoła przy sprz
ę
głach, dzwoni
ą
bufory i
solidne
ż
elazne haki. Sło
ń
ce stoi dokładnie nad zakolem rzeki.
Ojciec i Pu wchodz
ą
do biura i witaj
ą
si
ę
z wujkiem Ericssonem. O, widz
ę
,
ż
e
pastor wybiera si
ę
gdzie
ś
z synem w niedziel
ę
? Tak, do Granas, z kazaniem,
wyja
ś
nia ojciec. To najpierw poci
ą
giem do Djuras, a stamt
ą
d rowerem, prawda?
Wujek Ericsson wyci
ą
ga z szafki biletowej mały br
ą
zowy kartonik i stempluje go
w specjalnym aparacie. Czy musz
ę
nada
ć
rower na baga
ż
? - pyta ojciec. Nie,
mo
ż
na go wzi
ąć
do przedziału. W niedziele nie ma tu podró
ż
nych, wsiadaj
ą
dopiero w Leksandzie, nie wcze
ś
niej.
Z pi
ę
tra schodzi pani Ericsson. Szyja silnie zdeformowana, zeszpecona
powi
ę
kszon
ą
tarczyc
ą
, oczy wyskakuj
ą
z oczodołów. U
ś
miecha si
ę
bezz
ę
bnie i
serdecznie. W r
ę
ku fili
ż
anka kawy: Pomy
ś
lałam,
ż
e pastor ch
ę
tnie si
ę
napije, z
orsa
ń
ska mówi pani Ericsson. A Punio miałby mo
ż
e ochot
ę
na cukierka? Wyjmuje z
kieszeni fartucha lepk
ą
tutk
ę
i cz
ę
stuje Pu biało-czerwon
ą
laseczk
ą
mi
ę
tow
ą
własnej roboty. Pu kłania si
ę
i dzi
ę
kuje. Jak si
ę
pani Ericsson miewa? Ojciec
patrzy prosto w wyłupiaste oczy kobiety. Nie najlepiej, pastorze. Nocami m
ę
cz
ą
mnie duszno
ś
ci, w zeszłym tygodniu byłam w szpitalu w Falun. Doktor powiedział,
ż
e powinnam by
ć
operowana i chciał pobra
ć
kawałeczek tarczycy. Sama nie wiem. .
. duszenie si
ę
jest straszne, ale przecie
ż
codziennie jem sól jodow
ą
, tyle
ż
e
nic mi nie pomaga, czuj
ę
si
ę
coraz gorzej. I wygl
ą
dam okropnie. Zeszłego lata
wola nie było wida
ć
, wyrosło takie zim
ą
, wtedy, kiedy miałam gru
ź
lic
ę
i
straciłam... no, sam pastor wie, nie jest najlepiej, a w pokojach na górze
duchota, w sypialnym sło
ń
ce po południu, czasem znosz
ę
materac do poczekalni i
tam
ś
pi
ę
. Ma okna od północy, zawsze troch
ę
chłodniej. Był tu raz inspektor,
zobaczył materac i kategorycznie zakazał mi noclegów w poczekalni,
ż
e to niby
zabronione, ale Ericsson mu odpalił,
ż
e ma to w dupie, jak inspektor chce,
niech nas zaskar
ż
y, prosz
ę
bardzo. No i wtedy si
ę
zmył.
Pu wdrapał si
ę
na okno, bardziej go interesuj
ą
poczynania lokomotywy
przetokowej ni
ż
wole pani Ericsson. Ss
ą
c cukierka, obserwuje dwa wagony z
dłu
ż
yc
ą
. Parowozik dał im lekkiego kuksa
ń
ca i tocz
ą
si
ę
teraz grzecznie na tor
przetokowy, ten najbli
ż
szy budynku stacji. Jeden z m
ęż
czyzn poło
ż
ył klocek
zaporowy, wagony zatrzymuj
ą
si
ę
, przez chwil
ę
przesuwaj
ą
si
ę
to w przód, to w
tył, jakby były
ż
ywe, i nieruchomiej
ą
.
- Sko
ń
czyli! - woła Pu i złazi z parapetu. - Ju
ż
s
ą
gotowi!
Chce wyj
ść
, podró
ż
, cho
ć
krótka, ekscytuje. A wi
ę
c jedziemy, pastorze. Wujek
Ericsson wkłada kolejarsk
ą
czapk
ę
i bierze czerwon
ą
chor
ą
giewk
ę
z okr
ą
gł
ą
zielon
ą
płytk
ą
na drzewcu. Wystarczy da
ć
ni
ą
znak i ju
ż
wiadomo,
ż
e poci
ą
g
gotów do odjazdu. Ojciec dopija kaw
ę
, a
ż
do fusów, dzi
ę
kuje i wyci
ą
ga r
ę
k
ę
na
po
ż
egnanie: Porozmawiam o chorobie pani Ericsson z profesorem Forssellem, to
mój dobry przyjaciel, mo
ż
e co
ś
poradzi.
- Bardzo dzi
ę
kuj
ę
, ale niech pastor nie robi sobie kłopotu.
Hamulcowy pomaga wnie
ść
rower i walizk
ę
do małego wagonu osobowego, który
znajduje si
ę
na ko
ń
cu składu. Wagon jest szarozielony, sterany wiekiem, z
drzwiami po bokach. Wyposa
ż
enie sparta
ń
skie: dwana
ś
cie drewnianych ławek
ustawionych naprzeciwko siebie, sze
ść
po lewej stronie i sze
ść
po prawej. Przy
co drugiej stoi spluwaczka, na podłodze zniszczone br
ą
zowe linoleum, przy
krótszej
ś
cianie
ż
elazny piecyk. Małe okna opuszczone, to przecie
ż
lato. Dwa
szklane klosze na suficie kryj
ą
gazowe lampy. W całym wagonie pachnie
pokostowanym drewnem i
ż
elazem.
Pu wisi w oknie, jest podniecony, b
ę
dzie jechał poci
ą
giem, za kilka sekund
wujek Ericsson da znak, lokomotywa wypluje czarn
ą
chmur
ę
i wagon potoczy si
ę
po
torach. Ojciec znalazł gazet
ę
, to "Borlange-Posten", i studiuje "Publiczne
ogłoszenia": Jutro, w niedziel
ę
, o godzinie jedenastej w ko
ś
ciele w Granas w
zespole parafii Gagnef wygłosi kazanie pastor Erik Bergman ze Sztokholmu.
Podczas nabo
ż
e
ń
stwa b
ę
dzie udzielana
Ś
wi
ę
ta Komunia Pa
ń
ska.
Poci
ą
g ci
ą
gle stoi. Pu wychyla si
ę
niebezpiecznie przez okno, chce pozna
ć
przyczyn
ę
. Wujek Ericsson czyta jakie
ś
papiery, kolejarz co
ś
mu wyja
ś
nia i
pokazuje. Lokomotywa wzdycha, jakby si
ę
uskar
ż
ała na dokuczliwe ciepło i
czekaj
ą
ce j
ą
wzniesienia. Za zasłonk
ą
na pi
ę
trze budynku stacji majaczy
zniekształcona twarz pani Ericsson.
Słycha
ć
głosy. Pu odwraca głow
ę
. Szybkim krokiem maszeruj
ą
Marianne, Dag i wuj
Carl. Maj
ą
w
ę
dki, Dag niesie słoik z perforowan
ą
zakr
ę
tk
ą
i r
ą
czk
ą
. W
ś
rodku s
ą
robaki. Wuj Carl zarzucił na plecy worek z prowiantem.
- Hej! - woła Marianne. - Jeszcze nie pojechali
ś
cie?
- Dok
ą
d si
ę
wybieracie? - pyta ojciec, staj
ą
c obok Pu w małym oknie.
- Do Kallbacken, na ryby - tr
ą
bi wuj Carl. - Lada chwila wpadnie Ma, wi
ę
c
siostrzyczka Karin zarz
ą
dziła wycieczk
ę
. Uznała,
ż
e b
ę
dzie lepiej, je
ś
li sama
porozmawia z Ma. Nie miałem nic przeciwko temu.
W ko
ń
cu poci
ą
g towarowy rusza ci
ęż
ko, zgrzyta, bucha dymem. Wszyscy machaj
ą
. Pu
dostrzega w przelocie,
ż
e Marianne kładzie dło
ń
na ramieniu Daga. Dag u
ś
miecha
si
ę
, zachwycony, i energicznie macha bratu na po
ż
egnanie. Szybko gin
ą
z pola
widzenia, poci
ą
g nabiera p
ę
du, twarz Pu smaga pachn
ą
ce ostro w
ę
glem powietrze.
Na zakr
ę
cie, pod gór
ą
, lokomotywa daje sygnał, wagonem rzuca, koła dudni
ą
na
zł
ą
czach. Min
ą
wszy rzek
ę
, zanurzaj
ą
si
ę
w las. Lokomotywa z trudem pnie si
ę
po
zboczu, drewniany wagonik trzeszczy i podskakuje. Siadaj, mówi ojciec. Nie
mo
ż
esz wisie
ć
za oknem, to niebezpieczne. Chwyta Pu za szelki i odci
ą
ga od
okna.
Ojciec i syn siedz
ą
naprzeciw siebie, ojciec czyta gazet
ę
.
- Ojcze?
Ojciec składa gazet
ę
.
- Tak?
- Co to jest "historia"?
- To opowie
ść
o przeszło
ś
ci.
- Wobec tego
ś
mier
ć
dziadka jest histori
ą
.
- Istniej
ą
ró
ż
ne odmiany historii. Jest wielka historia, traktuj
ą
ca o wojnach,
królach, całych narodach, i jest mała historia, historia
ż
ycia rodzinnego. I w
tym sensie
ś
mier
ć
dziadka to te
ż
historia.
Ojciec siedzi pochylony, z łokciami na udach, splótł dłonie. Bacznie przygl
ą
da
si
ę
synowi. Ilekro
ć
z kim
ś
rozmawia, ktokolwiek by to był, zawsze patrzy mu
prosto w oczy i zawsze uwa
ż
nie słucha.
- Ojciec nie lubi by
ć
z nami w Dufnas?
- Nie przepadam za Dufnas, ot co. Lubi
ę
twoj
ą
matk
ę
i swoje dzieci, ale Dufnas
nie.
- Dlaczego ojcu si
ę
nie podoba Dufnas?
Bo czuj
ę
si
ę
tam zamkni
ę
ty, je
ś
li rozumiesz, co mam na my
ś
li. - Nie.
- Nie mog
ę
o sobie decydowa
ć
.
- Czy to babcia decyduje?
- Mo
ż
na tak powiedzie
ć
.
- I dlatego ojciec nienawidzi babci.
- Nienawidz
ę
?
Ojciec u
ś
miecha si
ę
lekko, k
ą
cikami ust, i patrzy na swoje splecione dłonie.
- Dag twierdzi,
ż
e ojciec i babcia si
ę
nienawidz
ą
.
- Babcia i ja inaczej my
ś
limy o wielu sprawach. Tak, niemal o wszystkim. I to
nas denerwuje. Chyba rozumiesz.
- Tak.
- Czasem jest bardzo ci
ęż
ko. Zwłaszcza latem. Wtedy musimy mieszka
ć
blisko
siebie i łatwo o nieprzyjemno
ś
ci. Lepiej jest zim
ą
, kiedy babcia mieszka w
Uppsali, a my w Sztokholmie.
- Lubi
ę
babci
ę
.
- To dobrze. Babcia lubi ciebie, a ty lubisz babci
ę
. I tak powinno by
ć
.
- Czy ojciec by si
ę
cieszył, gdyby babcia umarła?
- Teraz si
ę
zagalopowałe
ś
. Dlaczego miałbym si
ę
cieszy
ć
? Po pierwsze wiem,
ż
e
tobie, matce, Dagowi i wielu, wielu ludziom byłoby smutno, a po drugie nie
miewa si
ę
takich my
ś
li.
Pu medytuje. To i wyczerpuj
ą
ce, i wa
ż
ne. Poza tym rzadko si
ę
zdarza,
ż
eby
ojciec znalazł czas na rozmowy. Musi skorzysta
ć
z okazji.
- Aha - mówi, zmartwiony. - A ja bardzo bym chciał,
ż
eby mnóstwo ludzi umarło i
stało si
ę
histori
ą
! Ciotka Emma i Dag, i. . .
- To zupełnie co innego - przerywa ojciec. - Nie zastanawiasz si
ę
nad tym, co
to jest
ś
mier
ć
. Dlatego szastasz takimi
ż
yczeniami. W rzeczywisto
ś
ci nic one
nie znacz
ą
.
- Ile razy pomy
ś
l
ę
,
ż
e matka nie
ż
yje, jest mi smutno.
- A czy nie pragniesz czasami
ś
mierci swojego ojca? Kiedy na przykład jeste
ś
zły.
Ojciec
ś
mieje si
ę
,
ś
miej
ą
si
ę
jego oczy, w głosie nie słycha
ć
gro
ź
nych tonów. A
zatem to prawdziwa rozmowa, my
ś
li Pu. Dotychczas rozmowy albo dyskusje zwykł
był wie
ść
tylko z babci
ą
. W Uppsali, gdy sp
ę
dzał u niej ferie
ś
wi
ą
teczne. Matka
i ojciec nigdy nie mieli na to czasu.
- Nie, ani razu nie pragn
ą
łem ojca
ś
mierci - kłamie Pu z uczciw
ą
min
ą
.
Ojciec klepie go w policzek, u
ś
miech nie schodzi mu z twarzy.
- Przepraszam ci
ę
, Pu, ale czasem zadajesz naprawd
ę
głupie pytania.
Pu rezolutnie kiwa głow
ą
i odwzajemnia u
ś
miech.
Poci
ą
g hamuje, jazgot na całego, zgrzyty, grzechoty, rz
ęż
enia. Las otwiera si
ę
na gra
ń
, na stromych zboczach przycupn
ę
ły wiejskie zagrody. Ojciec poklepuje Pu
po kolanie: doje
ż
d
ż
amy, nie zapomnij swojego kapelusza i zajmij si
ę
moim.
Poci
ą
g zatrzymuje si
ę
w Djuras; rozeschni
ę
ty drewniany peron, szosa
przecinaj
ą
ca tory,
ż
adnych bocznic ani semafora. Z budki dró
ż
nika gramoli si
ę
gruba kobieta,
ż
eby si
ę
stamt
ą
d wydosta
ć
, musi si
ę
przeciska
ć
bokiem. Wita
pastora, pomaga mu si
ę
upora
ć
z rowerem i walizk
ą
. Upal taki,
ż
e siekier
ę
mo
ż
na
powiesi
ć
, na stoku ryczy krowa. Ze swojej kabiny wychyla si
ę
maszynista, oddaje
honory ojcu i synowi. Dró
ż
niczka sygnalizuje.
ż
e wszystko gotowe, i poci
ą
g
rusza w dół, ku Sifferbo, nie dymi, nie sapie, nie stukocze.
- Fili
ż
ank
ę
kawy? - zaprasza grubaska.
- Nie, dzi
ę
kuj
ę
, pani Brogren. Ju
ż
jeste
ś
my spó
ź
nieni.
- Krew mnie zalewa,
ż
e nie b
ę
d
ę
w ko
ś
ciele, ale Olsson le
ż
y w szpitalu i musz
ę
tu stercze
ć
w pi
ą
tek i
ś
wi
ą
tek. A mo
ż
e kropelk
ę
soku dla syna?
- Nie, dzi
ę
kuj
ę
- grzecznie odpowiada Pu.
- No to
ż
ycz
ę
szcz
ęś
cia w podró
ż
y.
- Dzi
ę
kuj
ę
, pani Brogren, i prosz
ę
pozdrowi
ć
pana Olssona.
- Czy pastor my
ś
li,
ż
e Bóg nas pokarze?
- Dlaczego Bóg miałby was pokara
ć
?
- Ano dlatego,
ż
e
ż
yjemy w grzechu. Tak powiedział prezes zwi
ą
zku misyjnego.
Jaki
ś
miesi
ą
c temu strasznie na nas pomstował, a nast
ę
pnego dnia Olsson wlazł
na zardzewiały gwó
ź
d
ź
, dostał zaka
ż
enia krwi i wyl
ą
dował w szpitalu. My
ś
li
pastor,
ż
e to kara boska?
Ojciec trzyma kierownic
ę
obiema r
ę
kami. O po
ś
piechu nie ma ju
ż
mowy, przepadł
jak zdmuchni
ę
ty. Ojciec nie patrzy na pani
ą
Brogren, która stoi z zatroskan
ą
min
ą
i wzdycha. Patrzy na rzek
ę
i po
ż
ar sło
ń
ca w mrocznej wodzie. Zastanawia
si
ę
. W ko
ń
cu wbija wzrok w strapion
ą
dró
ż
niczk
ę
.
- Nie - mówi stanowczo. - Jestem przekonany,
ż
e prezes misji Stromberg si
ę
myli. Bóg nie ukarze pani Brogren ani pana Olssona za takie wykroczenie. Bóg
nie jest małostkowy, wypada jedynie ubolewa
ć
,
ż
e godzi si
ę
na głupot
ę
i
pami
ę
tliwo
ść
swoich parafian. Je
ś
li n
ę
kaj
ą
pani
ą
takie my
ś
li, radziłbym
porozmawia
ć
z panem Olssonem. Ch
ę
tnie udziel
ę
wam
ś
lubu, gdyby
ś
cie podj
ę
li tak
ą
decyzj
ę
. Wystarczy napisa
ć
słowo. Jak pani wiadomo, jestem teraz w Dufnas.
Tłusta kobieta przez moment nie mo
ż
e z siebie wydoby
ć
głosu, kiwa wi
ę
c głow
ą
i
przełyka
ś
lin
ę
, tak, porozmawiam z Olssonem, w czwartek jad
ę
do szpitala, dadz
ą
kogo
ś
na zast
ę
pstwo z Leksandu.
- Do widzenia, pani Brogren.
- Do widzenia, pastorze.
Pu kłania si
ę
w milczeniu i siada na baga
ż
nik, ojciec stawia praw
ą
stop
ę
na
o
ś
ce tylnego koła, lew
ą
trzyma na pedale, dzi
ę
ki czemu z niezł
ą
szybko
ś
ci
ą
mkn
ą
ku rzece. Pu
ś
ciska ojcowy kapelusz i szeroko rozstawia nogi; trzeba uwa
ż
a
ć
na
szprychy.
W oddali gwi
ż
d
ż
e poci
ą
g, poza tym panuje niczym nie zm
ą
cony niedzielny spokój.
Ostro zalatuje krowami i macierzank
ą
. Na drog
ę
wychylaj
ą
si
ę
w
ą
tłe kłosy
ż
yta,
chłoszcz
ą
goł
ą
nog
ę
Pu.
Pu czuje,
ż
e ojcu jest wesoło, wi
ę
c te
ż
si
ę
rozja
ś
nia. Ojciec gwi
ż
d
ż
e, potem
nuci, wreszcie
ś
piewa:
Li
ść
mi bogate konary
a naszej ziemi proch szary
szata zdobi zielona.
Kwiecia mnogo
ść
wielobarwna
cieszy bardziej ni
ź
li sławna
uczono
ść
Salomona.
Ojciec hamuje. Ostry zakr
ę
t w prawo, piasek,
ś
lisko: Musimy uwa
ż
a
ć
,
ż
eby nie
wyl
ą
dowa
ć
na uszach! Jak b
ę
dzie kołysało, trzymaj si
ę
mocno. Daj mi kapelusz,
wło
żę
go na głow
ę
, na udar jak znalazł. Pu chwycił baga
ż
nik dwiema r
ę
kami.
Ojciec pedałuje ostro
ż
niej. Tak, tu trzeba uwa
ż
a
ć
, m
ą
drzy si
ę
Pu. Przewrócimy
si
ę
, to po nas.
Pu i ojciec szcz
ęś
liwie pokonuj
ą
niebezpieczny odcinek i z przyzwoit
ą
pr
ę
dko
ś
ci
ą
staczaj
ą
si
ę
po lekkiej pochyło
ś
ci wzdłu
ż
bruzdy rzeki. Kola gwi
ż
d
żą
i chrz
ę
szcz
ą
, połyskuje ciemne lustro wody, drewno płynie niespiesznie,
spi
ę
trza si
ę
przy ła
ń
cuchach.
Ś
ciana burzowych chmur podniosła si
ę
nad graniami
mniej wi
ę
cej na szeroko
ść
palca. Ojciec dzielnie pedałuje, pod
ś
piewuj
ą
c. Pu nie
rozpoznaje melodii. A mo
ż
e to nie jest
ż
adna melodia? Teraz ojcu dopisuje
humor, ale wyprawy z nim bywaj
ą
zazwyczaj ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, czym
si
ę
sko
ń
cz
ą
. Czasem jest w humorze cały dzie
ń
, czasem, ni st
ą
d, ni zow
ą
d,
dopadaj
ą
go demony, staje si
ę
wtedy małomówny, zamkni
ę
ty w sobie, dra
ż
liwy.
- No co, chyba nie
ż
ałujesz,
ż
e wybrałe
ś
si
ę
na wycieczk
ę
?
Ojciec przerywa nucenie i poklepuje Pu po kapeluszu.
- Nie - kłamie Pu, my
ś
l
ą
c z melancholi
ą
o poci
ą
gu i torach, które miał układa
ć
mi
ę
dzy wychodkiem a
ś
ci
ę
t
ą
brzoz
ą
.
Cały czas z górki! Mo
ż
na by pu
ś
ci
ć
długi skład osobowy, dojechałby spokojnie a
ż
do zwrotnic, udaj
ą
c elektryczn
ą
kolejk
ę
djursholmsk
ą
.
Przy promowisku stoi ju
ż
par
ę
bryczek z parafianami, którzy witaj
ą
pastora.
Ojciec uchyla kapelusza, odwzajemnia pozdrowienia. Na przejazd czekaj
ą
te
ż
zgarbiony starzec w skórzanej czapce i jego powalana gnojem krowa. Oboje
cuchn
ą
, wokół nich chmary du
ż
ych niebieskawych much. Starzec nie wydaje si
ę
tym
speszony. Nad wod
ą
snuje si
ę
kilku chłopców. S
ą
boso. Wybieraj
ą
si
ę
nad
Djuptjarn na okonie.
Nad rzek
ą
wisz
ą
stalowe liny. Przyczepiony do nich
ż
elaznymi pier
ś
cieniami i
bloczkami prom przeci
ą
ga si
ę
r
ę
cznie. Pasa
ż
erowie płci m
ę
skiej chwytaj
ą
za
drewniane r
ą
czki na linkach. W ten sposób płaskodenny statek kursuje od brzegu
do brzegu, przecinaj
ą
c czarn
ą
, w tym miejscu pogł
ę
bion
ą
rzek
ę
. W jego burty
uderza głucho dryfuj
ą
ce drzewo.
Ojciec wdaje si
ę
w pogaw
ę
dk
ę
z dwiema kobietami siedz
ą
cymi w faetonie. Młodsza
jest w stroju parafialnym, starsza nosi
ż
ałob
ę
, mimo opalenizny ma poszarzał
ą
twarz. Przygl
ą
da si
ę
swym plamistym dłoniom i milczy. Mówi młodsza, barwnym
dialektem, przywołuj
ą
cym na my
ś
l górskie w
ę
drowanie. Ojciec kiwa głow
ą
i
słucha: Aha, ach, tak, tak szybko? Chyba zupełnie nieoczekiwanie? Był taki
ż
wawy, w sianokosy uwijał si
ę
jak zwykle, potem miał jecha
ć
na zawody
strzeleckie, tak, to było w ubiegł
ą
niedziel
ę
. Kiedy matka przyniosła kaw
ę
,
le
ż
ał z głow
ą
na bok i z zamkni
ę
tymi oczami, pomy
ś
lała,
ż
e znów zasn
ą
ł. A on
nie
ż
ył.
Pu siedzi na pokładzie, na samym przodzie. Zdejmuje sandałki, spuszcza nogi do
wody, która mimo pełni lata jest lodowato zimna. Cmokta i mlaska wokół stóp Pu.
Ledwie prom odbija od przycumowanej do brzegu, rozhu
ś
tanej tratwy, ojciec
zostawia kobiety, bierze drewniany uchwyt i przyczepiwszy go do stalowej liny,
pomaga m
ęż
czyznom w przeci
ą
ganiu promu na drug
ą
stron
ę
rzeki.
Pu przysuwa si
ę
jeszcze bli
ż
ej kraw
ę
dzi; woda przyjemnie chłodzi sw
ę
dz
ą
ce
ukłucia komarów pod kolanami. Nagle kto
ś
łapie go za ramiona, odci
ą
ga i wali w
policzek, raz, potem drugi. Ojciec jest w
ś
ciekły: przecie
ż
ci zabroniłem! Nie
rozumiesz,
ż
e mo
ż
e ci
ę
wessa
ć
i nikt nawet nie zauwa
ż
y,
ż
e znikn
ą
łe
ś
? I kolejny
siarczysty policzek, w sumie trzy. Pu patrzy na ojca, nie płacze, nie tutaj,
nie przy obcych. Nie płacze, ale nienawidzi: pieprzony cham, zawsze by tylko
bił, jak wrócimy do domu, wyko
ń
cz
ę
go, wymy
ś
l
ę
jak
ąś
cholernie bolesn
ą
ś
mier
ć
,
b
ę
dzie
ż
ebrał o lito
ść
.
Kłody przewalaj
ą
si
ę
z głuchym łoskotem, szumi woda, sło
ń
ce przypieka. Pu staje
z boku. W głowie po
ż
ar, szczypi
ą
powieki. Kobiety w faetonie widziały całe
zaj
ś
cie, kiwaj
ą
głowami i co
ś
szepc
ą
. Mówi młodsza. Pu jej nie słyszy, widzi
tylko ich plecy, ulokował si
ę
na rufie. Ojciec pomaga przeprawi
ć
prom, zmaga
si
ę
z tym upiornym pagajem, jest zły, co nie uchodzi uwagi Pu. Zdj
ą
ł marynark
ę
,
zakasał r
ę
kawy koszuli, kapelusz na karku.
***
Jeszcze jedno spojrzenie w przyszło
ść
.
- Jaki popełniłem bł
ą
d?
Ojciec siedzi za biurkiem, ja zapadłem si
ę
w skórzany fotel, w gł
ę
bi pokoju. Za
oknem jasnoszary zimowy dzie
ń
, na dachach i w powietrzu
ś
nieg. Ojciec patrzy na
mnie, w czworok
ą
cie okna odbija si
ę
ciemna sylwetka. Z trudem rozró
ż
niam rysy
jego twarzy, ale głos słysz
ę
wyra
ź
nie.
- Jaki popełniłem bł
ą
d?
Znowu to samo pytanie, i co ja mam odpowiedzie
ć
? Na biurku le
ż
y dziennik mamy.
- Otworzyłem drug
ą
skrytk
ę
bankow
ą
Karin i tam znalazłem kolejne zeszyty.
Wyobra
ź
sobie, pisała dziennik od marca tysi
ą
c dziewi
ęć
set trzynastego, kiedy
si
ę
pobrali
ś
my, a
ż
do ko
ń
ca. Sko
ń
czyła dwa dni przed
ś
mierci
ą
. Pisała
codziennie.
- Czy ojciec o tym nie wiedział?
- Pewnego razu spytałem i Karin powiedziała,
ż
e robi takie krótkie notatki o
tym, co si
ę
wydarzyło, ale nie,
ż
e...
Ojciec potrz
ą
sa głow
ą
, kartkuje zeszyt w br
ą
zowej okładce: codziennie.
- Próbuj
ę
co
ś
z tego zrozumie
ć
, chodzi mi o aspekt czysto praktyczny, matka
pisała maczkiem... Musz
ę
u
ż
ywa
ć
szkła powi
ę
kszaj
ą
cego.
I jakby na usprawiedliwienie ojciec unosi szkło: codziennie, mikroskopijne
literki, kody.
- Jej charakter pisma był zazwyczaj wyra
ź
ny, czytelny. Ale ten jest inny. I
jeszcze skróty słów i imion, czasem co
ś
w rodzaju szyfru, kompletnie
niezrozumiałego.
Ojciec oddycha gł
ę
boko, po czym podnosi zeszyt. Wstaj
ę
, bior
ę
go od niego. Rok
1927: Matka w szpitalu, radykalna operacja, macica, usuni
ę
cie jajników. Trzy
miesi
ą
ce. L
ę
k o dom i dzieci. Ojciec z wizytami codziennie: Nie mog
ę
go prosi
ć
,
ż
eby nie przychodził, m
ę
czy mnie jego niepokój. Jakbym powinna mie
ć
wyrzuty
sumienia,
ż
e tu le
żę
.
Czytam wolno, ze szkłem powi
ę
kszaj
ą
cym, zamykam zeszyt i zwracam go ojcu,
przesuwaj
ą
c po blacie biurka.
- Czytam i czytam. Stopniowo sobie u
ś
wiadamiam,
ż
e nie znałem kobiety, z któr
ą
prze
ż
yłem przeszło pi
ęć
dziesi
ą
t lat.
Odwraca głow
ę
, patrzy na padaj
ą
cy
ś
nieg i białe dachy. Jego kark jest długi i
szczupły, włosy przerzedzone. Odległy głos dzwonów Jadwigi Eleonory. Nic nie
wiem, mówi.
- Karin pisze o fiasku. O
ż
yciowym fiasku. Czy potrafisz to zrozumie
ć
?
Posłuchaj: "Którego
ś
dnia przeczytałam w jakiej
ś
ksi
ąż
ce dwa słowa: >>
ż
yciowe
fiasko<<. Dech mi zaparło i pomy
ś
lałam,
ż
e to s
ą
wła
ś
nie te słowa: >>
ż
yciowe
fiasko<<".
- Matka niekiedy dramatyzowała - próbuj
ę
.
- I pytam sam siebie - ojciec mówi wolno, ledwie słyszalnie - i pytam sam
siebie, jaki popełniłem bł
ą
d.
- Ale matka i ojciec chyba ze sob
ą
rozmawiali?
- Tak, naturalnie. Rozmawiali
ś
my. To znaczy mówiła Karin. Bo có
ż
ja? Karin
miała tyle pomysłów na zmiany w naszym
ż
yciu. Chciała odpowiedzi na swoje
pytania, ale co ja jej mogłem powiedzie
ć
? Uwa
ż
ała,
ż
e jestem leniwy. Nie leniwy
w pracy, ale w ogóle, rozumiesz.
Ojciec patrzy na mnie, nie widz
ę
wyrazu jego twarzy,
ś
wiatło od okna jest zbyt
ostre, ale w głosie słysz
ę
wezwanie: powiedz co
ś
, co by to wyja
ś
niło, co dałoby
mi punkt oparcia.
-
Ś
niło mi si
ę
tej nocy,
ż
e idziemy z Karin nasz
ą
ulic
ą
i jak to czasem
robili
ś
my, trzymamy si
ę
za r
ę
ce. Przy chodniku, zamiast jezdni, była przepa
ść
,
a na jej dnie połyskiwała m
ę
tna woda. I nagle Karin puszcza moj
ą
dło
ń
i rzuca
si
ę
w przepa
ść
.
- Czasami wmawiam sobie,
ż
e matka jest przy mnie - mówi
ę
z wahaniem. - Wiem,
ż
e
to rodzaj t
ę
sknoty, nic wi
ę
cej, ale...
- Aha - zgadza si
ę
ojciec - tak to jest. Najpierw człowiek odkrywa,
ż
e... nie,
nie wiem... nie umiem tego wyja
ś
ni
ć
. Jaki popełniłem bł
ą
d?
- A sk
ą
d ja mam to wiedzie
ć
?
- Jakbym
ż
ył całkiem innym
ż
yciem ni
ż
Karin. Nigdy nie uciekałem si
ę
do Boga.
Zawsze my
ś
lałem,
ż
e takie jest moje
ż
ycie i niewiele si
ę
na to poradzi. Mo
ż
e
byłem jak potulny pies. Jak Sudd?
Ojciec u
ś
miecha si
ę
smutno. Duch Sudda przemyka po dywanie, kładzie nos w
ojcowej dłoni i przygl
ą
da si
ę
swemu najukocha
ń
szemu panu melancholijnym
spojrzeniem.
- Matka była chyba inteligentniejsza ode mnie. Tyle czytała, je
ź
dziła za
granic
ę
... Ja najcz
ęś
ciej
ż
yłem własnymi uczuciami i inspiracjami. Teraz jestem
odarty ze wszystkiego. Nie zamierzam si
ę
skar
ż
y
ć
, nie my
ś
l,
ż
e si
ę
skar
żę
, ale
kiedy tak tu siedz
ę
i staram si
ę
zinterpretowa
ć
dzienniki matki. . .
- Jak si
ę
ojcu zdaje, czy matka chciała,
ż
eby ojciec to czytał?
- Nie jestem pewien. Wydawało si
ę
czym
ś
normalnym, jakby ustalonym,
ż
e ja umr
ę
pierwszy. Taki
ż
art, pojmujesz. Zwłaszcza ja... tak, naturalnie. I kiedy si
ę
okazało,
ż
e mam raka przełyku sprawa była jasna, przynajmniej ja tak my
ś
lałem,
ż
e jest jasna.
- Najgorszy był chyba nasz paniczny strach.
- Strach?
Ojciec patrzy na mnie, szczerze zmieszany, jakby po raz pierwszy usłyszał to
słowo.
- Bali
ś
cie si
ę
?
- Bali
ś
my si
ę
,
ż
e ojciec b
ę
dzie zły. Zawsze spadało to tak nagle, czasem nie
mieli
ś
my poj
ę
cia, dlaczego ojciec nas łaje i bije.
- No, tym razem przesadziłe
ś
.
- Ojciec spytał, wi
ę
c staram si
ę
odpowiedzie
ć
.
- Byłem chyba dosy
ć
łagodny.
- Nie. Bali
ś
my si
ę
ojcowych wybuchów w
ś
ciekło
ś
ci. Nie tylko my, dzieci.
- Chodzi ci o matk
ę
. . .
ż
e Karin miałaby. . .?
- My
ś
l
ę
,
ż
e matka te
ż
si
ę
bała, ale inaczej. Nauczyli
ś
my si
ę
wykr
ę
ca
ć
,
kłama
ć
... Musz
ę
jednak przyzna
ć
,
ż
e mówienie o tym po tylu latach wydaje si
ę
troch
ę
kr
ę
puj
ą
ce... dwaj starsi panowie. I troch
ę
komiczne.
- Ale matka nie zwykła milcze
ć
.
- Była mediatork
ą
, interweniowała. Ojciec zawsze si
ę
na przykład zło
ś
cił na
Daga. Pami
ę
tam, ile razy oberwał. Trzepaczk
ą
. Na gołe ciało. Krwawił, łuszczyła
mu si
ę
skóra. A matka patrzyła.
- Robisz mi wyrzuty. . .
- Nie, nie robi
ę
. Powiedziałem przecie
ż
,
ż
e uwa
ż
am t
ę
rozmow
ę
za komiczn
ą
. Ale
skoro ojciec spytał, odpowiadam. By wyrazi
ć
rzecz dramatycznie, byli
ś
my
niesamowicie wystraszeni.
- Pami
ę
tam, Karin powiedziała...
- Co powiedziała?
- Czasem, kiedy była zła, mówiła
ż
e jestem "ograniczony". Pisze o tym w wielu
miejscach. "Erik jest nieprzejednany. Erik nigdy nie przebaczy i nie oka
ż
e
wyrozumiało
ś
ci, taki z niego ksi
ą
dz. Erik jest nie
ś
wiadomy siebie".
Ojciec ga
ś
nie, wspiera głow
ę
na dłoni.
- Dosi
ę
gła mnie kara, prawda?
- Kara?
- Nie s
ą
dzisz,
ż
e czytanie dzie
ń
po dniu zapisków matki to dostateczna kara?
Nie podobaj
ą
jej si
ę
nawet moje kazania.
Ojciec u
ś
miecha si
ę
sarkastycznie: Wi
ę
c ty i twoje rodze
ń
stwo powinni
ś
cie by
ć
zadowoleni. Niektórzy uwa
ż
aj
ą
,
ż
e piekło jest ju
ż
na ziemi. Obecnie jestem
skłonny si
ę
z tym zgodzi
ć
. Nie, nie, nie. Co, odchodzisz?
***
Prom przybija z głuchym t
ą
pni
ę
ciem, woda spłukuje deski pokładu, kolebie si
ę
pontonowy pomost, bryczki wytaczaj
ą
si
ę
na l
ą
d. Ojciec
ż
egna si
ę
z matk
ą
i
córk
ą
, chłopcy wybieraj
ą
cy si
ę
nad Djuptjarn zbieraj
ą
w
ę
dki, cze
ść
Pu, mówi
ą
,
na pewno widzieli, jak oberwał, wci
ąż
poci
ą
ga nosem, jedzie na msz
ę
do Granas.
Starzec z powalan
ą
krow
ą
drepce pod gór
ę
.
- Chod
źż
e, głuptasie! -
ż
yczliwie odzywa si
ę
ojciec.
Pu stoi odwrócony,
ż
yczliwy ton kusi łzy. Ojciec podchodzi i daje mu lekkiego
kuksa
ń
ca w plecy.
- Chyba rozumiesz,
ż
e si
ę
przestraszyłem, mogłe
ś
uton
ąć
i nikt by niczego nie
zauwa
ż
ył.
Kuksa go jeszcze raz. Stoi za synem, rower oparł na biodrze.
Przewo
ź
nik zaczyna wpuszcza
ć
na pokład pasa
ż
erów chc
ą
cych si
ę
przeprawi
ć
na
drugi brzeg. Ojciec wyci
ą
ga do syna sw
ą
du
żą
dło
ń
, rower opiera o siatk
ę
zabezpieczaj
ą
c
ą
. Sadowi si
ę
na odwróconej do góry dnem fasce i przyci
ą
ga Pu do
siebie.
- Przestraszyłem si
ę
, rozumiesz. A jak si
ę
człowiek przestraszy, jest zły,
chyba wiesz? Uderzyłem za mocno, po prostu tak wyszło, nie zd
ąż
yłem si
ę
zastanowi
ć
. I jest mi z tego powodu przykro. Dostałe
ś
wi
ę
cej, ni
ż
zasłu
ż
yłe
ś
, i
to było głupie.
Ojciec patrzy na Pu wyczekuj
ą
co, teraz jego kolej. Pu nie chce patrze
ć
na ojca
i przełyka łzy, jasna cholera, kiedy ojciec jest taki miły, człowiek by si
ę
najch
ę
tniej szczerzył w u
ś
miechu, niech to cholera we
ź
mie. Dlatego tylko kiwa
głow
ą
: tak, tak, kapuj
ę
.
- No to w drog
ę
- mówi ojciec, cz
ę
stuj
ą
c Pu klapsem w tyłek.
ś
egna si
ę
z przewo
ź
nikiem i toczy rower po
ś
liskim pokładzie i pontonowym
pomo
ś
cie. W płytkiej przybrze
ż
nej wodzie
ś
miga ławica male
ń
kich uklei.
Wszystkie jednocze
ś
nie podryguj
ą
, migocze lustro wody. Pu idzie boso, ojciec
przyczepia sandały do tylnego baga
ż
nika,
ś
ci
ą
ga walizk
ę
rzemieniem.
Podej
ś
cie od promowiska jest strome. Pu pomaga ojcu pcha
ć
rower. Na szczycie
ś
ciana upału, widok na otwarte pola i piaszczysty go
ś
ciniec, który snuje si
ę
prost
ą
nitk
ą
na zachód. Podmuchy wiatru wzbijaj
ą
obłoczki miałkiego kurzu,
spi
ę
te l
ś
ni
ą
cymi klamerkami czarne spodnie ojca szarzej
ą
, czarne sznurowane
buty spowija pył.
Ojciec i Pu zjawiaj
ą
si
ę
w Granas z dziesi
ą
tym uderzeniem dzwonu. Cienisty
cmentarz, kilka kobiet w czerni porz
ą
dkuje groby, podlewa kwiaty, grabi. Pod
portalem miły chłód. Przewodnicz
ą
cy rady parafialnej prowadzi ojca do
zakrystii. W zakrystii szafka, miednica i dzbanek, mydło i r
ę
cznik; ojciec
rozbiera si
ę
do pasa i myje si
ę
. Potem wyjmuje z walizki czyst
ą
biał
ą
koszul
ę
,
koloratk
ę
, wykrochmalone mankiety i surdut. Przewodnicz
ą
cy krz
ą
ta si
ę
obok.
- Kiedy pastor wejdzie na ambon
ę
, prosz
ę
odwróci
ć
klepsydr
ę
, to stary zwyczaj w
tym ko
ś
ciele, a modlitw
ę
za zmarłych odmawiamy przed podzwonnym, czekam na
"amen" pastora i uruchamiam du
ż
y dzwon. Trwa to kilka sekund, bo mechanizm
działa troch
ę
opieszale. Proboszcz udziela wła
ś
nie komunii w Utby, mo
ż
e si
ę
odrobin
ę
spó
ź
ni
ć
, dlatego prosił mnie, bym pastorowi przypomniał,
ż
e po mszy
odb
ę
dzie si
ę
na plebanii małe spotkanie przy kawie. A teraz poprosz
ę
o psalmy,
zaraz je z chłopcem wywiesimy. Za dziesi
ęć
jedenasta dzwoni
ę
, i o tej porze
zaczn
ą
si
ę
wszyscy schodzi
ć
. Do tego czasu przewa
ż
nie s
ą
na cmentarzu albo
wdaj
ą
si
ę
w pogaduszki.
Ojciec wypisał na dwóch kartkach po pi
ęć
psalmów, zaznaczaj
ą
c liczb
ę
wersów.
Jedna kartka dla przewodnicz
ą
cego rady parafialnej, druga dla organisty.
Staruszek werbuje Pu do pomocy. Ojciec siada za du
ż
ym d
ę
bowym stołem i pochyla
si
ę
nad starannie napisanym kazaniem. Nie b
ę
dziemy teraz pastorowi
przeszkadza
ć
, szepce przewodnicz
ą
cy i ci
ą
gnie Pu za r
ę
k
ę
. Znasz cyfry? - pyta
po chwili, otwieraj
ą
c czarn
ą
szaf
ę
, w której wisz
ą
w rz
ą
dkach rnosi
ęż
ne
numerki.
Staruszek wchodzi na drabink
ę
, a Pu podaje mu z szafy
żą
dane cyfry; zawisn
ą
na
dwóch czarnych tablicach w złotych ramkach, po prawej i lewej stronie
prezbiterium. O konwersacji nie ma mowy. Zadanie jest wyj
ą
tkowo wa
ż
ne: jedna
zła cyfra i katastrofa gotowa.
Po pracy Pu wychodzi z przyjemnie chłodnego ko
ś
cioła w upał, który łagodz
ą
nieco cieniste wi
ą
zy. Niebo białe, ani jednej chmurki, bezdech, duchota. Jakie
ś
trzmiele, komar na ramieniu, za murem ryczy krowa. Wygrabionymi
ż
wirowymi
alejkami spaceruje kilka osób w czarnych, niedzielnych strojach, przyciszone
rozmowy. Pu kieruje si
ę
ku niewielkiemu kamiennemu budynkowi w północnej cz
ęś
ci
cmentarza. Ci
ęż
kie, wysmołowane drzwi s
ą
uchylone. Wokoło
ż
ywej duszy. Pu
dobrze wie, co to za dom, ale nie mo
ż
e si
ę
powstrzyma
ć
. W
ś
lizguje si
ę
do
ś
rodka: kamienna posadzka, surowe
ś
ciany, wzmocniony grubymi belkami drewniany
sufit, niskie matowe okienka. Na krótszej
ś
cianie prosty ołtarz: czarny
drewniany krzy
ż
, cynowe
ś
wieczniki, otwarta Biblia. Na prawej dłu
ż
szej
ś
cianie
półki, a na nich cztery trumny, ró
ż
nych rozmiarów i roboty. Po
ś
rodku na
posadzce katafalk. Na katafalku biała trumna bez wieka, ustawiona pochyło. W
trumnie młoda kobieta. Twarz zmizerowana, szara, wokół zamkni
ę
tych oczu sine
cienie, nos ostry, pod brod
ą
zbiór hymnów, na powiekach srebrne monety. W
dłoniach, długich, wychudłych, hymny, koronkowa chusteczka do nosa i biały
go
ź
dzik. Odsłoni
ę
t
ą
twarz bombarduje z bzykiem kilka much, uderzaj
ą
potem w
matowe czworok
ą
ty okienek. Odór wi
ę
dn
ą
cych kwiatów i czego
ś
słodkawego, co
wdziera si
ę
nosem i przenika skór
ą
i trwa wiele godzin. Pu stoi długo. Do jego
warg przykleja si
ę
nagle zbł
ą
kana mucha, odgania j
ą
, w panice.
Z alejki słycha
ć
głosy i ci
ęż
kie kroki. Do
ś
rodka wchodz
ą
dwaj m
ęż
czy
ź
ni w
ciemnych garniturach i białych szalikach, przeganiaj
ą
Pu, ale bez gniewu,
szybko o nim zapominaj
ą
. Wieko trzeba przykr
ę
ci
ć
, zebra
ć
kwiaty. Półki z
trumnami zasłania si
ę
brudn
ą
kotar
ą
, na ołtarzu zapala si
ę
ś
wiece. Drzwi na
o
ś
cie
ż
, na chwil
ę
zagl
ą
daj
ą
ż
ałobnicy, chc
ą
si
ę
po
ż
egna
ć
przed msz
ą
.
- A, tu jeste
ś
, Puniu - woła
ż
ona proboszcza i macha do niego.
Niesie przed sob
ą
ogromny brzuch. Przydałoby si
ę
kółko. Kwiecista suknia jest
wyra
ź
nie za ciasna, na twarzy i opalonej szyi br
ą
zowi
ą
si
ę
plamy w
ą
trobiane.
Proboszczowa prowadzi za r
ę
k
ę
syna.
- Dzie
ń
dobry, Puniu! Wła
ś
nie si
ę
widziałam z twoim tat
ą
. Powiedział,
ż
e gdzie
ś
tu ci
ę
znajd
ę
. A to mój chłopiec, jest twoim rówie
ś
nikiem. Sko
ń
czyłe
ś
osiem
lat, prawda? Konrad sko
ń
czy w przyszłym tygodniu. No, Konradku, przywitaj si
ę
grzecznie z Puniem.
Konrad jest ni
ż
szy od Pu, ale za to szeroki w ramionach. Brzuch wydatny, ale
nie tak jak u proboszczowej, słomiane włosy, oczy jasnoniebieskie, rz
ę
sy białe.
Dłonie i czoło w banda
ż
ach, ró
ż
owe plamy. Cały Konrad cuchnie karbolem. Chłopcy
witaj
ą
si
ę
bez entuzjazmu. Mał
ż
onka proboszcza zadowolona, po mszy Pu i Konrad
mog
ą
si
ę
razem bawi
ć
, na przyj
ę
ciu b
ę
d
ą
ciasteczka i sok, ale nie musz
ą
cały
czas siedzie
ć
z dorosłymi, dwóm małym urwisom na pewno si
ę
to znudzi.
Nim Pu zd
ąż
ył si
ę
pozbiera
ć
, grzmi
ą
dzwony na msz
ę
i proboszczowa bierze go za
r
ę
k
ę
i turla si
ę
z chłopcami do ko
ś
cioła, do plebanijnej ławki. Musz
ę
si
ę
wysika
ć
, szepce za
ż
enowany Pu. Pospiesz si
ę
, przykazuje proboszczowa, i
przepuszcza go. Pu przeciska si
ę
koło niej, z trudem, i p
ę
dzi za ko
ś
ciół, ku
północnej
ś
cianie. Kiedy sobie ul
ż
ył, rozgl
ą
da si
ę
. Jest tu tylko kilka
nagrobków, zaro
ś
ni
ę
tych, pochylonych. Pu wie, o co chodzi: S
ą
d ostateczny
nadejdzie z północy i przewróci północn
ą
ś
cian
ę
ko
ś
cioła. Dlatego po tej
stronie grzebie si
ę
tylko samobójców i złoczy
ń
ców. Ich zmartwychwstanie nie
jest szczególnie wa
ż
ne. Nic si
ę
wielkiego nie stanie, je
ś
li runie na nich mur,
i tak pójd
ą
do piekła.
Dzwony wybrzmiały, rozlegaj
ą
si
ę
pierwsze akordy pierwszego hymnu. Pu nie
ś
miało
sunie
ś
rodkowym przej
ś
ciem. Przewodnicz
ą
cy rady parafialnej otwiera drzwi
zakrystii, pojawia si
ę
w nich ojciec, gdy idzie, wzdyma si
ę
lekko czarna
jedwabna peleryna. Pu łudzi si
ę
,
ż
e ojciec go nie zobaczy, płonne nadzieje, on
widzi wszystko, teraz te
ż
, unosi brwi, zdziwiony, lecz jednocze
ś
nie si
ę
u
ś
miecha. Jeste
ś
my przyjaciółmi, my
ś
li Pu. Ten du
ż
y m
ęż
czyzna w czerni jest
moim ojcem. A ci wszyscy ludzie - nie tak ich znowu du
ż
o - czekaj
ą
, a
ż
do nich
przemówi i by
ć
mo
ż
e złaje. Pu przeciska si
ę
obok
ż
ony proboszcza.
Ojciec stoi przodem do ołtarza, potem odwraca si
ę
do zgromadzonych i intonuje:
Ś
wi
ę
ty,
Ś
wi
ę
ty,
Ś
wi
ę
ty jest Pan zast
ę
pów. Pełna jest wszystka ziemia chwały
jego.
Pu, wbity mi
ę
dzy
ś
cian
ę
a ci
ęż
arn
ą
proboszczow
ą
, popada w odr
ę
twienie. Wcale go
to nie martwi, msza jest niewyobra
ż
alnie nudna. Rozgl
ą
da si
ę
, to, co widzi,
trzyma go przy
ż
yciu: obraz ołtarzowy, pomalowane okna, obrazy na
ś
cianach,
Jezus i złoczy
ń
cy we krwi i m
ę
czarniach. Maria pochyla si
ę
nad Janem: "oto syn
twój, oto matka twoja"". Maria Magdalena, czy ta grzesznica pieprzyła si
ę
z
Jezusem? W zachodnim sklepieniu tyczkowaty, przygarbiony Rycerz gra w szachy ze
Ś
mierci
ą
: od dawna stałam za twoimi plecami. Obok
Ś
mier
ć
ś
cina Drzewo
ś
ycia, na
którym załamuje r
ę
ce przera
ż
ony kuglarz: "czy dla aktorów nie ma innych reguł?"
Ś
mier
ć
prowadzi korowód tancerzy do Krainy Ciemno
ś
ci, dzier
ż
y kos
ę
jak
sztandar, ta
ń
cz
ą
parafianie, na ko
ń
cu przemyka trefni
ś
. Diabły podtrzymuj
ą
ogie
ń
, grzesznicy wpadaj
ą
głowami do kadzi, Adam i Ewa poznaj
ą
,
ż
e s
ą
nadzy,
ogromne oko Boga zezuje zza Zakazanego Drzewa, a W
ąż
skr
ę
ca si
ę
z rado
ś
ci. Nad
południowymi oknami maszeruj
ą
biczownicy, okładaj
ą
si
ę
biczami, wrzeszcz
ą
z
boja
ź
ni grzechu.
Pu chyba si
ę
nieco zdrzemn
ą
ł, bo ojciec jest ju
ż
na ambonie i czyta tekst
ewangelii na Dzie
ń
Przemienienia Pa
ń
skiego:. . . i prowadzi ich na wysok
ą
gór
ę
,
na osobno
ść
. I został przemieniony przed nimi, i zaja
ś
niało oblicze jego jak
sło
ń
ce, a szaty jego stały si
ę
białe jak
ś
wiatło. I oto ukazali si
ę
im: Moj
ż
esz
i Eliasz, którzy z nim rozmawiali. Na to odezwał si
ę
Piotr i rzekł do Jezusa:
Panie! Dobrze nam tu by
ć
; i je
ś
li chcesz, rozbij
ę
tu trzy namioty: dla ciebie
jeden, dla Moj
ż
esza jeden i dla Eliasza jeden. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok
jasny okrył ich i oto rozległ si
ę
głos z obłoku: Ten jest Syn mój umiłowany,
którego sobie upodobałem, jego słuchajcie! A gdy to usłyszeli uczniowie, upadli
na twarz swoj
ą
i zatrwo
ż
yli si
ę
bardzo. I przyst
ą
pił Jezus, i dotkn
ą
ł si
ę
ich,
i rzekł: Wsta
ń
cie i nie l
ę
kajcie si
ę
!
Pu nie potrafi okiełzna
ć
wyobra
ź
ni, eksploduje wyra
ź
nym obrazem: Wierzchołek
skały w Dufnas, widok na wie
ś
, rzek
ę
, wrzosowiska i granie. Pu stoi... nie,
unosi si
ę
kilka centymetrów nad kamieniem, sandały nie dotykaj
ą
mchu. Jest w
si
ę
gaj
ą
cej kostek nocnej koszuli ojca, twarz
ś
wieci jak
ż
arówka. Za nim wisi
burzowa chmura, jest okr
ą
gła i niebieskoczama. Przed nim stoj
ą
Dag i bracia
Frykholmowie. Gapi
ą
si
ę
z głupimi minami, s
ą
przera
ż
eni. Chmura otwiera si
ę
,
szczelin
ą
wytryskuje
ś
wiatło, przestworza tnie dudni
ą
cy głos, podobny do głosu
ojca: Ten jest Syn mój umiłowany, którego sobie upodobałem, jego słuchajcie!
Grzmot, białe
ś
wiatło ga
ś
nie, Dag i bracia Frykholmowie padaj
ą
na ziemi
ę
i
kryj
ą
twarze w dłoniach. Pu podchodzi do nich i mówi łagodnie: Wsta
ń
cie i nie
l
ę
kajcie si
ę
!
Po mszy kawa u proboszcza, s
ą
na niej przewodnicz
ą
cy rady parafialnej z
astmatyczn
ą
mał
ż
onk
ą
i kilka członki
ń
dobroczynnego kółka krawieckiego z
Granas. Konrad i Pu siedz
ą
przy osobnym stole, dla dzieci, s
ą
ciastka i sok z
czarnej porzeczki. Pochyla si
ę
nad nimi proboszcz, nawet urokliwy, ma białe
sztuczne z
ę
by i silne szkła. S
ą
wolni, mog
ą
ju
ż
opu
ś
ci
ć
ko
ś
cieln
ą
wspólnot
ę
.
- Mam egzem
ę
- informuje Konrad. - Mam egzem
ę
na r
ę
kach i na głowie, bez
przerwy mnie sw
ę
dzi, a najgorzej jest latem.
Konrad otwiera drzwi do swojego pokoju i przygl
ą
da si
ę
Pu wynio
ś
le: I co ty na
to?
Pokój wystrojem przypomina kaplic
ę
. Na szybach kolorowa bibułka, pod krótsz
ą
ś
cian
ą
ołtarz; mosi
ęż
ny siedmioramienny
ś
wiecznik i rozło
ż
ona Biblia. Nad
ołtarzem kolorowa ilustracja z jakiego
ś
chrze
ś
cija
ń
skiego magazynu w
pozłacanych listewkach. Po
ś
rodku w rz
ę
dzie kilka stołków nie do pary. W k
ą
cie
małe organy, na nich nuty i zbiór hymnów. Na
ś
cianach, w ramkach, ryciny z
motywami biblijnymi. Cuchnie karbolem i zdechłymi muchami.
- No?! - ponagla Konrad.
- Mo
ż
na otworzy
ć
okno? Cholernie tu
ś
mierdzi.
- Nie, nie mo
ż
na, bo podrze si
ę
bibułka. Co wolisz? Kazanie czy pogrzeb? Mam w
garderobie trumn
ę
.
Konrad otwiera drzwi do zagraconego schowka, w którym, po
ś
ród najró
ż
niejszych
rupieci, stoi biała dzieci
ę
ca trumienka.
- Dzi
ę
kuj
ę
, nie skorzystam - mówi uprzejmie Pu. - Nie chc
ę
si
ę
bawi
ć
ani w
msz
ę
, ani w pogrzeb. Nie wierz
ę
w Boga.
- Nie wierzysz w Boga? Idiota!
- Bóg to pic na wod
ę
, gówniany Bóg, jak si
ę
pomy
ś
li, jak on to wszystko
urz
ą
dził. Sam jeste
ś
idiota.
- Co? Ja jestem idiota?!
- Tym, którzy wierz
ą
w Boga, brak pi
ą
tej klepki, tobie, mojemu staremu i całej
reszcie.
- Zamknij dziób!
- Sam zamknij.
Pu i Konrad zaczynaj
ą
si
ę
popycha
ć
, potem pluj
ą
na siebie. Konrad uderza Pu w
pier
ś
. Pu kontruje ciosem w policzek, banda
ż
na głowie przeciwnika zmienia
poło
ż
enie. Walka coraz agresywniejsza. Pu szybko zdaje sobie spraw
ę
z przewagi
Konrada, pozwala si
ę
przewróci
ć
, ale Konrad nie jest zadowolony. Siada okrakiem
na Pu i toczy
ś
lin
ę
, tak jest, nie pluje, tylko toczy
ś
lin
ę
.
- Poddaj
ę
si
ę
- mówi Pu.
W Dufnas oznacza to przyznanie si
ę
do pora
ż
ki i zako
ń
czenie działa
ń
wojennych.
W Granas ta zasada najwyra
ź
niej nie obowi
ą
zuje. Konrad zaczyna mu wykr
ę
ca
ć
r
ę
k
ę
: Powiedz,
ż
e wierzysz w Boga!
- Aj, to boli! - skomle Pu. - Pu
ść
mnie. Puszczaj!
Konrad nie puszcza: Powiedz,
ż
e wierzysz w Boga.
- Nie.
- Mów!
- B
ę
d
ę
ci wykr
ę
cał r
ę
k
ę
tak długo, a
ż
powiesz.
- Aj! Aj! Do cholery!
- No mów!
- Aj! Powiem!
- Przysi
ę
gnij na krzy
ż
,
ż
e wierzysz w Boga.
- Przysi
ę
gam na krzy
ż
,
ż
e wierz
ę
w Boga.
Konrad natychmiast wstaje i energicznie drapie si
ę
w banda
ż
. Pu siada, z nosa
leci krew, ale niegro
ź
nie, zaledwie kilka kropel.
- To zreszt
ą
naukowo udowodnione,
ż
e Bóg istnieje - monotonnie recytuje Konrad.
- Starzec o nazwisku Einstein powiada,
ż
e zobaczył Boga w swoich matematycznych
formułach. No i co?
Pu rezygnuje z odpowiedzi. Postanawia okaza
ć
przeciwnikowi pogard
ę
wyniosłym
milczeniem. Nad
ą
sani, siadaj
ą
ka
ż
dy w swoim k
ą
cie. Pu znajduje egzemplarz
"Allers Familjejournal" i zatapia si
ę
w lekturze komiksu "Willy i Dick w
d
ż
ungli". Konrad drapie si
ę
w egzem
ę
i dłubie w nosie; to, co wydłubie, wkłada
do ust.
Po
ż
egnaniu towarzyszy szczera ulga, dyktowana nud
ą
bycia razem. Spokój i lekkie
rozbawienie dotleniaj
ą
krew a
ż
po najmniejsze rozgał
ę
zienia naczy
ń
wie
ń
cowych.
Ojciec podaje r
ę
k
ę
, jest swoim najmilszym "ja". Proboszcz trzyma rower,
mał
ż
onka pomaga przytroczy
ć
walizk
ę
. Dzi
ę
kujemy za pi
ę
kne i poruszaj
ą
ce
kazanie! Dzi
ę
kuj
ę
za wspaniał
ą
kaw
ę
i wspaniałe towarzystwo. Odwied
ź
cie nas w
Dufnas, ja i Karin bardzo by
ś
my byli radzi! Nie zostaniecie do obiadu? Zanosi
si
ę
na paskudn
ą
pogod
ę
. Nie, dzi
ę
kuj
ę
, obiecali
ś
my wróci
ć
przed czwart
ą
, musimy
zd
ąż
y
ć
na poci
ą
g w Djuras. A burza? Po tej suszy mo
ż
e straszliwie la
ć
!
Przelotna ulewa b
ę
dzie prawdziwie o
ż
ywcza. Nie rozpu
ś
cimy si
ę
, prawda, Pu? Co?
Pu rozdziawia usta, nie słuchał, zastanawia si
ę
, jak by tu przywali
ć
Konradowi,
ale nic szczególnego nie przychodzi mu do głowy. No to jedziemy.
ś
egnajcie.
ś
egnajcie. Po
ż
egnaj si
ę
z Pu,
ż
ona proboszcza ponagla swojego naburmuszonego
syna. Do widzenia, b
ą
ka Konrad. Je
ś
li my
ś
lisz,
ż
e Bóg istnieje, jeste
ś
głupi
jak but, szepce Pu i czym pr
ę
dzej wdrapuje si
ę
na przedni baga
ż
nik.
I odje
ż
d
ż
aj
ą
alej
ą
spod plebanii. Proboszcz i
ż
ona machaj
ą
. Proboszczowa chwyta
praw
ą
r
ę
k
ę
Konrada i zmusza go do machania. Ojciec podnosi r
ę
k
ę
, ale si
ę
nie
odwraca. Gwi
ż
d
ż
e, a Pu wyci
ą
ga nogi, maj
ą
niezł
ą
pr
ę
dko
ść
na łagodnym stoku.
- Najpierw pommac w sklepiku, a potem k
ą
piel w Svartsjon i posiłek. Chyba ju
ż
zgłodniałe
ś
?
- Starałem si
ę
nie je
ść
tych ohydnych ciastek proboszczowej - mówi Pu. - Cały
czas my
ś
lałem o pommacu i kanapkach.
- I miałe
ś
racj
ę
.
Ojciec klepie syna po lnianym kapeluszu.
Sklepik jest pi
ę
trow
ą
ruder
ą
.
Ś
cian
ę
oblepiaj
ą
reklamy "Białego Nied
ź
wiedzia"
(pierze, nie przerywaj
ą
c snu), "Cukierków na piersi" Augustssona, "Ocznego
kakao" (dwoje oczu gapi si
ę
w obł
ę
dzie), pisma "Tidsfordrif" (roze
ś
miany
staruszek ze sztuczn
ą
szcz
ę
k
ą
) i naturalnie tomteskur i pommaca.
Ojciec puka w oszklone drzwi wej
ś
ciowe, w napis "zamkni
ę
te" na tle opuszczonej
białej rolety. Po chwili słycha
ć
hałas i powłócz
ą
ce kroki, roleta w gór
ę
i w
szybie objawia si
ę
twarz Dzwonnika z Notre Dame. Na widok ojca przera
ż
aj
ą
ce
stworzenie wykrzywia si
ę
w zach
ę
caj
ą
cym u
ś
miechu, klucz chrz
ęś
ci w zamku i
drzwi si
ę
otwieraj
ą
.
Padaj
ą
zwyczajowe frazy powitalne. Sklepikarz ku
ś
tyka do magazynu i podnosi
lad
ę
chłodnicz
ą
. Wyjmuje dwie oszronione butelki pommaca i stawia na kontuarze.
Ojciec pyta, co słycha
ć
. Stary drapie si
ę
w rzadk
ą
bródk
ę
i mówi,
ż
e b
ę
dzie
burza, czuje to od paru dni. Rozumie pastor, jedyny po
ż
ytek z tych moich pleców
jest taki,
ż
e przepowiadaj
ą
pogod
ę
.
Kładzie ospowate dłonie na kontuarze, ciemno
ż
ółte paznokcie zaginaj
ą
si
ę
. Mimo
zapachu solonych
ś
ledzi, przypraw i skóry odór oddechu sklepikarza dominuje nad
wszystkim niczym silny głos fletu nad poł
ą
czonymi d
ź
wi
ę
kami pozostałych
instrumentów.
- Mo
ż
e tutk
ę
cukierków dla chłopaczka? - proponuje starzec.
- Sam nie wiem - waha si
ę
ojciec, patrz
ą
c na Pu. - Matka zabroniła mu słodyczy,
psuj
ą
z
ę
by. Ale mała tutka, czemu nie.
Stary
ś
ci
ą
ga zatłuszczon
ą
czapk
ę
i macha ni
ą
wkoło: Ju
ż
si
ę
robi. Ju
ż
si
ę
robi.
Wystawia pojemnik z kolorowymi cukierkami, z br
ą
zowego pakowego papieru zwinnie
skr
ę
ca tutk
ę
i nachyliwszy szklany cylinder do Pu, zdejmuje pokrywk
ę
. Prosz
ę
si
ę
cz
ę
stowa
ć
, młody panie Bergman. Stop, dzi
ę
kuj
ę
, mówi ojciec. To stanowczo
za du
ż
o. Ile kosztuje ta przyjemno
ść
? Pi
ęć
dziesi
ą
t ore za pommac, pastorze.
Cukierki na dokładk
ę
. Ojciec wyci
ą
ga poka
ź
n
ą
portmonetk
ę
i wyłuskuje na kontuar
dwie dwudziestkipi
ą
tki.
- K
ą
piel
ś
wietnie nam zrobi!
Ojciec skr
ę
ca do Svartsjon, w boczn
ą
dró
ż
k
ę
. W
ą
ska i kr
ę
ta, przecina pastwisko
z wyleguj
ą
cymi si
ę
w chmurze much i gzów krowami, po czym zapada w g
ę
sty
li
ś
ciasty las i prowadzi nad w
ą
ski piaszczysty brzeg. Svartsjon jest okr
ą
głe i
nie bez przyczyny zwie si
ę
czarnym jeziorem. Kwaskowo pachn
ą
paprocie i gnij
ą
ce
sitowie.
Ojciec i Pu rozbieraj
ą
si
ę
. Ojciec wskakuje do lodowatej wody, rzuca si
ę
na
plecy, parska, młóci r
ę
koma, potem si
ę
obraca i płynie, wzbijaj
ą
c fontanny
wody. Pu jest ostro
ż
niejszy: z takim Svartsjon nie ma
ż
artów, tam w dole, kilka
tysi
ę
cy metrów pod powierzchni
ą
, z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
czaj
ą
si
ę
potwory bez oczu,
galaretowate monstra,
ż
mijopodobne paskudztwa o ostrych z
ę
biskach. I jeszcze
szkielety zwierz
ą
t i ludzi, którzy ton
ę
li tutaj od tysi
ę
cy lat. Pu robi kilka
pływackich ruchów, jasna, br
ą
zowawa woda zamyka si
ę
wokół niego. Zanurza si
ę
,
nie widzi dna, tylko ciemno
ść
, ani
ś
ladu ro
ś
linno
ś
ci, okonków czy uklei, nic.
Siedz
ą
na brzegu i schn
ą
w rojach owadów. Cie
ń
brzóz i olch nie przynosi
ochłody. Ojciec ma proste ramiona, wysok
ą
klatk
ę
piersiow
ą
, silne długie nogi i
spore nieowłosione przyrodzenie. Na jasnej skórze umi
ęś
nionych r
ą
k mnóstwo
przebarwie
ń
. Pu ulokował si
ę
mi
ę
dzy ojcowymi kolanami, podobnie jak na starym
tryptyku Jezus mi
ę
dzy kolanami Boga. Ojciec znalazł k
ę
pk
ę
ż
ółtych kwiatków z
czerwonymi plamkami. Delikatnie rozbiera kielich.
- To berło króla Karola: Pedicularis sceptrum-Carolinum, tu, na południu, jest
bardzo rzadka, ch
ę
tnie wzi
ą
łbym par
ę
do herbarium, chocia
ż
nie, chyba nie. Jak
je wło
żę
do walizki, zaplami
ą
mi ubranie.
Wydłubuje malutki groszek z wn
ę
trza kwiatu, wkłada go do ust i
ż
uje w
zamy
ś
leniu.
- Od nasionek berła dostaje si
ę
podobno zawrotów głowy i zaczyna si
ę
nagle
mówi
ć
w obcych j
ę
zykach, ale to pewnie tylko bajki.
I odkłada zbadane zioło.
Ś
ciemnia si
ę
, woda czernieje, nad kotlin
ą
zawisa pyli
ś
cie szare niebo. Kilka os
przypuszcza atak na butelk
ę
po pommacu i resztki masła. Nagle na połyskliwej
powierzchni wody pojawiaj
ą
si
ę
niezliczone kółka i niemal od razu znikaj
ą
. W
oddali niesie si
ę
echem grzmot. Wiatr umilkł.
- Oho, zanosi si
ę
na burz
ę
- mówi zachwycony ojciec. - Lepiej ruszajmy.
Kiedy Pu i ojciec wyje
ż
d
ż
aj
ą
z lasu na rozległ
ą
równin
ę
,
ś
cian
ę
chmur nad
grani
ą
przecinaj
ą
pionowe błyskawice, grzmoty wal
ą
to bli
ż
ej, to dalej, kurz
ś
cie
ż
ki przygniataj
ą
grube krople, tworz
ą
c najró
ż
niejsze wzorki. Ojcu to
najwyra
ź
niej nie wadzi, gwi
ż
d
ż
e jaki
ś
stary przebój i dziarsko pedałuje.
- Mogliby
ś
my tak jecha
ć
dookoła ziemi, ojciec i ja - mówi Pu.
Ojciec
ś
mieje si
ę
, zdejmuje kapelusz i powierza go pieczy syna. Obaj s
ą
w
humorze. Rzucili
ś
wiatu wyzwanie, niestraszna im
ż
adna burza.
- Ja te
ż
jestem niedzielnym dzieckiem - mówi nagle ojciec.
Gdy sun
ą
pod gór
ę
, opodal wyludnionej wioski, zaczyna wali
ć
grad. Zrywa si
ę
huragan, po czarnym niebie ta
ń
cz
ą
błyskawice, grzmoty przypominaj
ą
kanonad
ę
, a
zamiast grubych deszczowych kropli spadaj
ą
lodowe kulki. Ojciec i Pu biegn
ą
do
najbli
ż
szej opuszczonej zagrody i kryj
ą
si
ę
w starej wozowni. Jest tu kilka
porzuconych taczek i fura z podniesionymi dyszlami. Rw
ą
ce potoki deszczu
wlewaj
ą
si
ę
dziurami w dachu. Pod tym, co niegdy
ś
było pasz
ą
, mo
ż
na znale
źć
schronienie i osłon
ę
przed wiatrem.
Siedz
ą
na zwalonej belce i patrz
ą
. Na pochyło
ś
ci stoi rosła brzoza. Dwa razy
trafia w ni
ą
piorun, z pnia bucha dym, masy li
ś
ci kołysz
ą
si
ę
i wij
ą
jak w
m
ę
czarniach, grzmoty wstrz
ą
saj
ą
ziemi
ą
. Pu zatyka uszy. Jest blisko ojca, tu
ż
przy jego kolanach. Ojcowe spodnie czu
ć
wilgoci
ą
, wyciera r
ę
kawem mokre włosy i
twarz.
- Boisz si
ę
?
- A je
ś
li to s
ą
d ostateczny - mówi nagle Pu i zwraca ku ojcu blad
ą
twarz.
Ojciec wybucha
ś
miechem.
- A co ty wiesz o s
ą
dzie ostatecznym?
- Anioły dm
ą
w tr
ą
by i gwiazda, która si
ę
nazywa Piołun, spada do morza, i
morze zamienia si
ę
w krew.
- Je
ś
li to jest s
ą
d ostateczny, to dobrze,
ż
e jeste
ś
my razem, prawda, Puniu?
- Musz
ę
si
ę
wysika
ć
- mówi Pu.
Podnosi si
ę
dr
żą
cy i idzie za
ś
cian
ę
. Widzi ojca od tyłu. Wyłuskał fajk
ę
,
nabija j
ą
i zapala.
Ciepłe podmuchy wiatru nagle ochłodły. Gdy Pu wraca, ojciec otula syna
marynark
ą
.
***
Ostatnie spojrzenie w przyszło
ść
.
Data: 22. marca 1970. Ojciec jest umieraj
ą
cy. Traci
ś
wiadomo
ść
, zdarzaj
ą
si
ę
krótkie momenty przytomno
ś
ci. Stoj
ę
przy nogach łó
ż
ka, siostra Edit pochyla si
ę
nad nim.
Ś
wieci nocna lampka, przykryta cienkim szalem. Zegarek na nocnym
stoliku tyka gorliwie. Obok taca z wod
ą
mineraln
ą
i szklanka z rurk
ą
. Twarz
ojca wymizerowana, to twarz
Ś
mierci.
- Profesor mówi,
ż
e ojciec jest nieprzytomny, ale to nieprawda. Gdy z nim
rozmawiam i trzymam go za r
ę
k
ę
, czuj
ę
, jak lekko
ś
ciska mi dło
ń
. On mnie słyszy
i rozumie.
Ojciec otwiera oczy i patrzy na Edit, poznaje j
ą
i porusza głow
ą
. Edit podaje
mu wod
ę
. Twój chłopiec jest tutaj, mówi cicho, wyra
ź
nie.
Podchodz
ę
do wezgłowia, ojciec odwraca głow
ę
. Cho
ć
twarz jest w cieniu, widz
ę
jego spojrzenie, zadziwiaj
ą
co jasne. Z ogromnym wysiłkiem podnosi r
ę
k
ę
i po
omacku szuka mojej. Po kilku sekundach ciszy zaczyna mówi
ć
, najpierw porusza
wargami, po chwili pojawia si
ę
głos, ale nie rozumiem. Ojciec mówi urywanie i
bełkotliwie, jasny wzrok nieustannie mnie lustruje.
- Co on mówi? - pytam siostr
ę
Edit. - Nie rozumiem.
Edit siada na kraw
ę
dzi łó
ż
ka, pochyla si
ę
,
ż
eby pochwyci
ć
słowa, chyba rozumie,
bo kiwa głow
ą
.
- Co on mówi? - szepc
ę
.
- Ojciec ci
ę
błogosławi. Nie słyszysz?. . . Niech ci da pokój. . . w imi
ę
Ducha
Ś
wi
ę
tego. . .
To tak nagłe i nieoczekiwane,
ż
e nie potrafi
ę
si
ę
broni
ć
. Ojciec zamyka oczy,
wycie
ń
czony wysiłkiem, znów popada w odr
ę
twienie. Uwalniam si
ę
od jego dłoni i
wychodz
ę
do jadalni. Pokój spowijaj
ą
ciemno
ś
ci, co przypomina mi jadalny mojego
dzieci
ń
stwa: trzy okna z ci
ęż
kimi, zielonymi zasłonami, stół powleczony ciemn
ą
bejc
ą
, staro
ś
wiecki brzuchaty kredens z matowo połyskuj
ą
c
ą
zawarto
ś
ci
ą
, ciemne
obrazy w złotych ramach, niewygodne krzesła z wysokimi oparciami. Stoj
ę
przy
krótszej kraw
ę
dzi stołu, mam suche oczy i l
ę
k w sercu. Siostra Edit otwiera
drzwi: Nie przeszkadzam? Nie, nie. Nie zapalaj
ś
wiatła! Tak jest dobrze.
Edit podchodzi do okna, patrzy na cich
ą
za
ś
nie
ż
on
ą
ulic
ę
, krzy
ż
uje r
ę
ce na
piersiach, na jej twarzy spokój.
- Dlaczego jeste
ś
taki zatrwo
ż
ony?
- Zatrwo
ż
ony? Nie, nic takiego nie czuj
ę
. Mo
ż
e troch
ę
współczucia, troch
ę
czuło
ś
ci, troch
ę
l
ę
ku przed
ś
mierci
ą
, nic wi
ę
cej. Jest przecie
ż
moim ojcem!
- W takiej sytuacji trudno chyba cokolwiek czu
ć
. To si
ę
mo
ż
e przydarzy
ć
ka
ż
demu.
- Nie o to chodzi. Patrz
ę
na niego i my
ś
l
ę
,
ż
e powinienem zapomnie
ć
, ale nie
zapominam. Powinienem wybaczy
ć
, ale niczego nie wybaczam. Mógłbym przynajmniej
poczu
ć
odrobin
ę
przywi
ą
zania, ale nie potrafi
ę
si
ę
zdoby
ć
na przywi
ą
zanie. Jest
mi obcy. Nigdy nie b
ę
dzie mi go brakowało. Matki mi brakuje. Brakuje mi jej
ka
ż
dego dnia. Ojciec jest ju
ż
zapomniany, nie my
ś
l
ę
o osobie, która tam umiera,
jej w ogóle nie znam, ale o człowieku, który grał w moim
ż
yciu jak
ąś
rol
ę
, jest
zapomniany, nie ma go. Chocia
ż
nie, to nieprawda. Bardzo bym chciał o nim
zapomnie
ć
.
- Musz
ę
wraca
ć
. Pójdziesz ze mn
ą
?
- Nie.
- No to do widzenia i trzymaj si
ę
.
- Wolałbym tego tak nie odczuwa
ć
.
- Nie mo
ż
esz rozkazywa
ć
swoim uczuciom.
- Nie b
ą
d
ź
. . .
- ... zła. Zrozum, Erik jest moim najdro
ż
szym przyjacielem, jeszcze z
dzieci
ń
stwa. Dla mnie to kto
ś
zupełnie inny ni
ż
dla ciebie. Nie znam osoby, o
której mówisz.
Edit kiwa głow
ą
i lekko si
ę
u
ś
miecha. Stoj
ę
przy ciemnym błyszcz
ą
cym stole.
Przez zamkni
ę
te drzwi słysz
ę
głos Edit.
***
Warto by tu jeszcze doda
ć
co
ś
, co niewielki ma zwi
ą
zek z t
ą
histori
ą
, jako
ż
e
powy
ż
sza scena rozgrywa si
ę
przeszło dwadzie
ś
cia lat temu. Niemal
niepostrze
ż
enie zmienił si
ę
mój stosunek do ojca. Z niezno
ś
nie dotkliwym
wzruszeniem my
ś
lałem o jego spojrzeniu, gdy wydobywszy si
ę
z krainy mroku,
zesłał na syna bo
ż
e błogosławie
ń
stwo. Zacz
ą
łem bada
ć
wczesne dzieje moich
rodziców, dzieci
ń
stwo i okres dorastania ojca, dostrzegłem powtarzaj
ą
cy si
ę
ci
ą
g wzniosłych zmaga
ń
i upokarzaj
ą
cych pora
ż
ek. Dostrzegłem te
ż
trosk
ę
,
czuło
ść
i niebywały zam
ę
t. I u
ś
miech na jego twarzy, i niebieskie spojrzenie,
przyjazne i ufne. Widziałem, jak si
ę
starzał, ci
ęż
ko upo
ś
ledzony, kaleki, z
własnego wyboru wyizolowany wdowiec: prosz
ę
, nie oskar
ż
aj mnie, prosz
ę
, nie
tra
ć
czasu, na pewno masz wa
ż
niejsze sprawy. Prosz
ę
, zostaw mnie w spokoju.
Czuj
ę
si
ę
znakomicie, pod ka
ż
dym wzgl
ę
dem. Dzi
ę
kuj
ę
, to miłe, dzi
ę
kuj
ę
, ale
nie, ogl
ą
danie mnie przy stole i tych moich niezdarnych r
ą
k musi sprawia
ć
bardzo przykre wra
ż
enie.
Jest uprzejmie nieprzyst
ę
pny, zadbany, starannie ogolony, schludny, głowa lekko
mu si
ę
trz
ę
sie, nie patrzy na mnie błagalnie, nie oczekuje współczucia.
Wyci
ą
gam dło
ń
i prosz
ę
go o wybaczenie, teraz, dzisiaj, w tej chwili.
***
Ojciec zdejmuje marynark
ę
i otula Pu. Jest ciepła ciepłem jego ciała, niczym
przyjemny wilgotny okład. Pu ju
ż
nie marznie.
- Nie marzniesz?
- Nie. Jest mi ciepło.
Krajobraz niknie za
ś
cian
ą
deszczu. Gradobicie ustało, ale na ziemi wci
ąż
mrowie lodowych drobinek. Przed wozowni
ą
tworzy si
ę
jezioro i stopniowo podmywa
kamienn
ą
podmurówk
ę
. Wkrótce zewsz
ą
d otacza ich woda. Siwe płaskie
ś
wiatło
przywodzi na my
ś
l zmierzch bez zachodu sło
ń
ca. Grzmoty coraz odleglejsze i
stłumione, ale równie uporczywe i bardziej przera
ż
aj
ą
ce. Pada rz
ę
si
ś
cie.
Ojciec i Pu ruszaj
ą
w drog
ę
.
Ś
cie
ż
ka jest rw
ą
cym strumieniem, niełatwo j
ą
pokona
ć
na rowerze. Nagle przednie koło buksuje. Pu podkurcza nogi i turla si
ę
po trawiastym zboczu. Ojciec zostaje. Kiedy Pu szybko si
ę
podrywa, on le
ż
y
nieruchomo; jedna noga pod rowerem, głowa do przodu. Pu u
ś
wiadamia sobie,
ż
e
ojciec nie
ż
yje.
Chwil
ę
pó
ź
niej ojciec odwraca głow
ę
i pyta, czy Pu nic si
ę
nie stało. Pu mówi,
ż
e troch
ę
si
ę
zamoczył, bo wyl
ą
dował w kału
ż
y, i macha jak klown długimi
r
ę
kawami marynarki. Ojciec u
ś
miecha si
ę
przyja
ź
nie i gramoli si
ę
spod roweru;
oho, tylna opona przebita. Znów si
ę
ś
mieje i kr
ę
ci głow
ą
, musimy drałowa
ć
na
piechot
ę
, Puniu.
Do stacji kolejowej jest
ć
wier
ć
mili*. Ojciec i Pu s
ą
mokrzy i ubłoceni. Na
ojcowym policzku zadrapanie. Pada nieustaj
ą
co, deszcz jest chłodny. Ojciec pcha
popsuty rower, Pu pomaga.
Faro, 1 sierpnia 90[KM1]
* Ksi
ąż
ka Bergmana, która ukazała si
ę
w Szwecji w roku 1991, a w przekładzie
polskim pojawi si
ę
w ko
ń
cu roku 1994 nakładem "Czytelnika" (przy. tłum.).
* Fjardingsvag - 1/4 starej mili szwedzkiej, czyli ok. 2672 m (przyp. tłum.).
KONIEC