Niedzielne dziecko Ingmar Bergman

background image

tytuł: "Niedzielne dziecko"
autor: Ingmar Bergman
przeło

ż

yła: Halina Thylwe


Prószy

ń

ski i S-ka

Warszawa 1994

* * *

I

Pami

ę

tam,

ż

e stosunek babci i wuja Carla do naszego domu letniskowego był

wyj

ą

tkowo krytyczny, ale z ró

ż

nych powodów. Wuj - cho

ć

uchodził za lekko

pomylonego, wiedział niejedno - stwierdził,

ż

e nie jest to

ż

aden dom, willa te

ż

nie, a ju

ż

z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

nie da si

ę

tego nazwa

ć

mieszkaniem. Ów fenomen

architektury mo

ż

na byłoby ewentualnie uzna

ć

za kompozycj

ę

poustawianych obok

siebie i jedna na drugiej czerwonych skrzy

ń

. Zdaniem wuja przypominał troch

ę

gmach Opery Sztokholmskiej.

A wi

ę

c kilka pomalowanych na czerwono skrzy

ń

z białymi w

ę

głami, ozdobionych tu

i ówdzie białymi gzymsami. Na parterze okna wysokie i przewiewne, na pi

ę

trze

takie jak w poci

ą

gu - szczelne, ale za to nieotwieralne. Dach kryła zniszczona,

połatana papa. W czasie ulewnego deszczu woda spływała po

ś

cianie górnej

werandy do pokoju mamy. Tapeta w kwiaty była w tym pokoju odklejona i
odstawała. Owa zbieranina skrzy

ń

spoczywała na dwunastu głazach. Mi

ę

dzy jej

doln

ą

cz

ęś

ci

ą

a nierównym, wyboistym podło

ż

em powstała w ten sposób mniej

wi

ę

cej

siedemdziesi

ę

ciocentymetrowa przestrze

ń

. Poniewierały si

ę

tam siwe, omszone

drwa, stare wiklinowe krzesła, trzy zardzewiałe garnki o niezwykłych
kształtach, kilka worków cementu, łyse opony samochodowe, blaszana wanna ze
zdezelowanymi sprz

ę

tami kuchennymi, sterty zwi

ą

zanych drutem gazet. Zawsze si

ę

tam wyszperało co

ś

ciekawego. Wła

ż

enie pod dom było wprawdzie zabronione, matka

obawiała si

ę

chyba,

ż

e si

ę

pokaleczymy zardzewiałymi gwo

ź

dziami albo,

ż

e zwali

si

ę

na nas cały ten kram, ale...


Przybytek, czy jak to nazwa

ć

, zbudował pastor zielono

ś

wi

ą

tkowców, Frithiof

Dahlberg. Chciał zapewne przebywa

ć

jak najbli

ż

ej swojego Boga i Pana. Dlatego

obrał sobie miejsce góruj

ą

ce nad Dufnas.


Kupił taras pod skał

ą

i oczy

ś

cił grunt. Najprawdopodobniej pastor Dahlberg

my

ś

lał,

ż

e Pan, doceniwszy jego zamysł, ze

ś

le na

ń

i jego synów wiedz

ę

o sztuce

stawiania domów, której im nie dostawało. Czekaj

ą

c na inspiracj

ę

, wzi

ę

li si

ę

do

pracy. Po pi

ę

ciu latach najró

ż

niejszych przeciwno

ś

ci losu, w czerwcu 1902 roku,

dzieło pastora było gotowe. Podziwiaj

ą

cy przybytek członkowie zboru doszukali

si

ę

w nim pewnych podobie

ń

stw do arki Noego. Noe te

ż

nie był cie

ś

l

ą

, tylko -

dokładnie rzecz ujmuj

ą

c - odrobin

ę

zapijaczonym szyprem barki kursuj

ą

cej po

Eufracie, a dzi

ę

ki wiedzy jak

ą

dał mu Pan, zbudował pojemn

ą

łód

ź

, zdoln

ą

przetrzyma

ć

znacznie dotkliwsze ciosy ni

ż

te, na które mogła by

ć

nara

ż

ona

skromna siedziba pastora Dahlberga.

Niektórzy wierni uwa

ż

ali,

ż

e górna południowa weranda ze szczodrym widokiem na

dolin

ę

, rzek

ę

i wrzosowiska jest odpowiednim miejscem na oczekiwanie s

ą

du

ostatecznego, kiedy to nad granie opodal Gangbro i Basny przyszybuj

ą

anioły

Apokalipsy.

Tu

ż

poni

ż

ej siedziby głównej niezmordowany pastor wzniósł rzadkiej urody

szeregowiec. Składał si

ę

on z siedmiu cel, przykrytych jednym dachem. Do ka

ż

dej

prowadziły nieszczelne zielone drzwi. Przypuszczalnie przemieszkiwali tutaj
go

ś

cie, kilka dni, a mo

ż

e tygodni, by wspóln

ą

modlitw

ą

i pie

ś

niami umocni

ć

si

ę

w swej i tak ju

ż

niezachwianej wierze. Szeregowiec, niekonserwowany i

nieremontowany, mocno podupadł i słu

ż

ył obecnie za siedlisko flory i fauny.

background image

Podłog

ę

bujnie zaległa trawa, z okna wychylała si

ę

brzoza. Lewe skrzydło obj

ą

ł

w posiadanie troskliwy borsuk Einar z rodzin

ą

, w innych celach grasowały le

ś

ne

myszy. Na jaki

ś

czas pokoik z brzoz

ą

przywłaszczyła sobie sowa, ale si

ę

niestety stamt

ą

d wyprowadziła. W najobszerniejszym pomieszczeniu harcowały

półdzika ruda kocica o zło

ś

liwym pysku i sze

ś

cioro potomstwa. Tylko matka nie

bała si

ę

zbli

ż

y

ć

do tej bestii. Miała szcz

ęś

liw

ą

r

ę

k

ę

do kwiatów i zwierz

ą

t i

broniła naszej mena

ż

erii przed wszelkimi zakusami Maj i Lalli, które zajmowały

dwie

ś

rodkowe cele. Lalla prowadziła kuchni

ę

, a Maj była dziewczyn

ą

do

wszystkiego po trochu. Wi

ę

cej o nich potem.


Cało

ś

ci dopełniał przesadnie du

ż

y, wal

ą

cy si

ę

wychodek, którego surowe,

niemalowane

ś

ciany pyszniły si

ę

na skraju lasu. Było w nim miejsce dla czterech

osób; z nieoszklonego okienka w drzwiach roztaczał si

ę

wspaniały widok na

Dufnas, na skrawek zakola rzeki i na kolejowy most. Otwory ró

ż

niły si

ę

wielko

ś

ci

ą

: mały, mniejszy, malusie

ń

ki i tyciute

ń

ki. W tylnej

ś

cianie, na dole,

znajdowała si

ę

niewielka klapa, teraz rozchwierutana i nie do zamkni

ę

cia.

Ilekro

ć

Maj i Linnea wpadały do wychodka na krótk

ą

pogaw

ę

dk

ę

i małe siusiu,

pobierałem z bratem najwcze

ś

niejsze nauki z kobiecej anatomii. Patrzyli

ś

my i

zdumiewali

ś

my si

ę

. Nikt ani pomy

ś

lał o łapaniu nas na gor

ą

cym uczynku. Nigdy

nie przyszło nam do głowy studiowa

ć

od dołu ojca, matk

ę

czy opasł

ą

ciotk

ę

Emm

ę

.

Nawet w pokoju dziecinnym obowi

ą

zuje niepisane tabu.


Umeblowanie przybytku było heterogeniczne. Pierwszego lata matka załadowała
cały wagon sprz

ę

tami nie od pary, pochodz

ą

cymi z plebanii w mie

ś

cie. Babcia

dorzuciła to i owo ze strychu i piwnicy w Varoms. Matka dumała i planowała,
uszyła zasłonki, utkała dywan i okiełznała t

ę

cudaczn

ą

zbieranin

ę

najró

ż

niejszych, wzajem sobie nienawistnych elementów, tworz

ą

c harmonijn

ą

cało

ść

. Pokoje, tak jak je pami

ę

tam, tchn

ę

ły przytulno

ś

ci

ą

. Wła

ś

ciwie w tym

osobliwym dziele pastora Dahlberga czuli

ś

my si

ę

lepiej ni

ż

w wielkopa

ń

skim,

wysmakowanym Varoms babci, poło

ż

onym kwadrans drogi piechot

ą

przez las.


Wspomniałem na pocz

ą

tku,

ż

e wuj Carl dosy

ć

krytycznie oceniał "t

ę

melin

ę

, która

nie jest domem". Babcia te

ż

nie była zachwycona, ale z innych powodów. Mamin

ą

decyzj

ę

wynaj

ę

cia majstersztyku Dahlberga uwa

ż

ała za cichy, acz oczywisty bunt.

Latem przywykła do obecno

ś

ci dzieci. Dlatego tolerowała odwiedziny zi

ę

ciów i

synowych. Tego lata urz

ę

dowała w Varoms z wujem Carlem, który z ró

ż

nych

przyczyn, zwłaszcza finansowych, nie mógł si

ę

nijak temu przeciwstawi

ć

. Wujowie

Nils, Folke i Ernst wyjechali z rodzinami do zagranicznych kurortów. Tak wi

ę

c

babcia została z wujem Carlem i dwiema podstarzałymi słu

żą

cymi, Siri i Alm

ą

,

które niech

ę

tnie ze sob

ą

rozmawiały, mimo

ż

e pracowały razem przeszło

trzydzie

ś

ci lat. Lalla, te

ż

z babcinego sztabu, nieoczekiwanie doszła do

wniosku,

ż

e mama potrzebuje wszelkiej mo

ż

liwej pomocy, i na pocz

ą

tku czerwca

przeniosła si

ę

do Dufnas, gdzie w prymitywnych warunkach wyczarowywała

przepyszne klopsiki i niezrównane pieczone szczupaki. Lalla znała mam

ę

od jej

młodzie

ń

czych lat i była wobec niej niezłomnie lojalna, owa lojalno

ść

budziła

jednak strach. Matka wła

ś

ciwie nikogo si

ę

nie bała, ale zdarzały si

ę

dni, kiedy

nie miała odwagi wej

ść

do kuchni, by spyta

ć

Lall

ę

, co upichci na obiad.


Podwórko było okr

ą

głe i wy

ż

wirowane, po

ś

rodku widniała kolista plama trawy ze

szcz

ą

tkami przerdzewiałego zegara słonecznego. Przed kuchni

ą

panoszyła si

ę

imponuj

ą

ca plantacja rabarbaru, a wszystko razem opasywała nieco zmierzwiona,

jeszcze nie

ś

ci

ę

ta ł

ą

ka, której jakie

ś

sto metrów dalej kładły kres nadw

ą

tlony

płot i

ś

ciana lasu. Las, g

ę

sty i zaniedbany, podpełzał stromym zboczem pod

skał

ę

, urwisko pochylało si

ę

troch

ę

, co podczas burzy m

ś

ciło si

ę

echem. Szaro-

ż

owa góra kryła w sobie gł

ę

bok

ą

grot

ę

, mo

ż

liw

ą

do zdobycia po

ś

miertelnie

niebezpiecznej wspinaczce. Nie wolno si

ę

było do niej zbli

ż

y

ć

, dlatego n

ę

ciła.

Gór

ę

okalał płytki kamienisty potok; wij

ą

c si

ę

wzdłu

ż

naszego płotu, nikn

ą

ł

gdzie

ś

pod polami, by na północ od Solbacki poł

ą

czy

ć

si

ę

z rzek

ą

. Latem prawie

całkowicie wysychał, wiosn

ą

rwał, zim

ą

szemrał mrocznie i niespokojnie pod

cienkimi powłokami szarego lodu, a w porze jesiennych deszczów

ś

piewał wysoko,

niejednostajnie. Woda była czysta i zimna. W zakolach tworzyły si

ę

ę

bokie

background image

bajorka, raj dla strzebli, czego

ś

w rodzaju uklei,

ś

wietnej przyn

ę

ty na sznury

haczykowe do w

ę

dkowania w rzece lub Svartsjon. Na zboczu opodal poro

ś

ni

ę

tej

poziomkami ziemnej piwniczki marniał s

ę

dziwy sad, wci

ąż

rodz

ą

cy sercówki i

jabłka. Stroma le

ś

na

ś

cie

ż

ka prowadziła do Berglundów, wła

ś

cicieli najwi

ę

kszego

gospodarstwa w Dufnas. Stamt

ą

d brali

ś

my mleko, jaja, mi

ę

so i inne niezb

ę

dne

wiktuały.

W

ą

ska dolina, urwiste skały, puszcza, rw

ą

cy potok, pagórkowate pola i gł

ę

boko

wrzynaj

ą

ce si

ę

w parów koryto rzeki, pos

ę

pnej i zwodniczej, wrzosowiska i

granie stanowiły krajobraz mało romantyczny, dramatyczny i niepokoj

ą

cy. Natura

nie była ani

ż

yczliwa, ani zbyt szczodra. Owszem, rosły tam poziomki, konwalie,

zimoziół, słodkie le

ś

ne dary lata, ale sk

ą

po, rozwa

ż

nie. Kaskady kolczastych

malin, burze ogromnych, ostro pachn

ą

cych paproci na stokach, miliony pokrzyw,

umarłe drzewa, wiatrołomy, głazy porozrzucane przed wiekami przez olbrzymów,
truj

ą

ce bezimienne grzyby o napawaj

ą

cych strachem wła

ś

ciwo

ś

ciach. Przez

dziewi

ęć

letnich miesi

ę

cy mieszkali

ś

my w dahlbergowym przybytku, który

przycupn

ą

ł pod urwiskiem opodal puszczy, opanowuj

ą

cej stopniowo ł

ą

k

ę

i malutki

trawnik. Gdy z południowego wschodu nadci

ą

gała nawałnica i od rozległych

wrzosowisk za rzek

ą

gnał wicher, sklecone do kupy czerwone skrzynie

trzeszczały, w nieszczelnych oknach gwizdało i zawodziło, a zasłony wydymały
si

ę

złowieszczo. Jaki

ś

admirator dzieci wmówił im,

ż

e sprzyjaj

ą

cy podmuch

uniesie Dahlbergówk

ę

w powietrze i posadzi j

ą

na skale. Razem z rodzin

ą

Bergmanów, z le

ś

nymi myszami i mrówkami. Tylko mieszka

ń

cy szeregowca, borsuk

Einar, Lalla, Marta i Maj mieli wyj

ść

z tego cało. Nigdy do ko

ń

ca w to nie

wierzyłem, ale kiedy zrywała si

ę

straszliwa wichura, skwapliwie wskakiwałem do

łó

ż

ka Maj i prosiłem, by czytała mi co

ś

z "Allt for Alla" lub z "Allers

Familjejournal".

Ju

ż

wtedy miałem kłopoty z rzeczywisto

ś

ci

ą

. Granice były zamazane i wyznaczali

je doro

ś

li. Widziałem i słyszałem: tak, oczywi

ś

cie, to jest niebezpieczne, a to

bezpieczne. Nie ma

ż

adnych duchów, nie b

ą

d

ź

głupi, nie ma upiorów, demonów ani

trupów, które w biały dzie

ń

pokazuj

ą

si

ę

tu czy tam, rozdziawiaj

ą

c krwawe usta,

nie ma trolli ani wied

ź

m. Tymczasem we wsi, u Andersa-Pera, w chatynce o

zabitych gwo

ź

dziami oknach,

ż

yła w zamkni

ę

ciu okropna starucha. Zdarzało si

ę

,

ż

e przy pełni ksi

ęż

yca nocn

ą

cisz

ę

przeszywał nagle jej ryk, dobrze słyszalny w

całej wiosce. Skoro nie było duchów, dlaczego Maj opowiadała o zegarmistrzu z
Borlange, który powiesił si

ę

przy le

ś

nej drodze na wzgórzu obok Berglundów?

Albo ta dziewczyna, która utopiła si

ę

pewnej zimy w Gimmenie i wypłyn

ę

ła na

przedwio

ś

niu przy mo

ś

cie kolejowym z brzuchem pełnym w

ę

gorzy? Sam widziałem,

jak j

ą

nie

ś

li, miała na sobie czarny płaszcz i jeden zimowy but, drugiego nie

było; sterczał tylko nagi piszczel. Straszyła, spotykałem j

ą

w snach, czasem na

jawie i wcale nie w ciemno

ś

ciach. Dlaczego ludzie mówi

ą

,

ż

e nie ma duchów,

dlaczego si

ę

ś

miej

ą

i kr

ę

c

ą

głowami, nie, Puniu, mo

ż

esz by

ć

zupełnie spokojny,

duchów nie ma, dlaczego tak mówi

ą

, a potem z pasj

ą

rozprawiaj

ą

o czym

ś

, co

kogo

ś

o zbyt zaludnionej wyobra

ź

ni napawa prawdziwym wstr

ę

tem.


Teraz wypadałoby - króciutko - opowiedzie

ć

o Konflikcie. Wtedy, czyli latem

1926 roku, istniał dokładnie od szesnastu lat. Jego

ź

ródłem stało si

ę

wej

ś

cie

studenta teologii Erika Bergmana do rodziny Akerblomów w charakterze przyszłego
mał

ż

onka starannie chronionej córki. Pani Annie nie podobał si

ę

ten zwi

ą

zek i z

niemałym samozaparciem postanowiła przedsi

ę

wzi

ąć

stanowcze kroki. W gruncie

rzeczy kandydat na pastora powinien stanowi

ć

marzenie niejednej te

ś

ciowej:

ambitny, dobrze wychowany, schludny i do

ść

postawny. W dodatku z perspektyw

ą

stabilnej pa

ń

stwowej posady. Pani Anna miała jednak oko. Pod nienagann

ą

powierzchowno

ś

ci

ą

dostrzegła co

ś

całkiem innego: chimeryczno

ść

, nadwra

ż

liwo

ść

,

porywczo

ść

, nagły chłód emocjonalny. Poza tym dobrze znała swoj

ą

córk

ę

, jasnego

i odrobin

ę

rozpieszczonego beniaminka rodziny. Karin była ogromnie uczuciowa,

ż

ywa, bystra, niezwykle wra

ż

liwa i jako si

ę

rzekło, rozpieszczona. Pani Anna

uwa

ż

ała,

ż

e jej dziewczynka potrzebuje m

ęż

czyzny dojrzałego, naturalnie

uzdolnionego, o twardej, acz troskliwej r

ę

ce. Taki wła

ś

nie młodzieniec kr

ę

cił

si

ę

ju

ż

koło rodziny, docent historii religii, Torsten Bohlin. Wszyscy si

ę

background image

zgadzali,

ż

e Torsten i Karin stanowi

ą

idealn

ą

par

ę

i rodzice ufnie oczekiwali

na deklaracj

ę

z ich strony. Zreszt

ą

Erik Bergman i Karin Akerblom byli dalekimi

kuzynami, co dodatkowo czyniło t

ę

kombinacj

ę

zbyt ryzykown

ą

. W linii Bergmanów

kryła si

ę

tak

ż

e pewna trudna do zdefiniowania, dziedziczna choroba, atakuj

ą

ca

kapry

ś

nie i straszliwie; stopniowo post

ę

puj

ą

cy zanik mi

ęś

ni nieuchronnie

prowadził do ci

ęż

kiego inwalidztwa i przedwczesnej

ś

mierci.


Anna Akerblom uznała wi

ę

c,

ż

e Erik Bergman nie jest odpowiednim kandydatem na

m

ęż

a dla jej córki.


Podobnego zdania był Johan Akerblom, ale z innych powodów. Ów stary chorowity
człowiek kochał swoj

ą

jedynaczk

ę

gor

ą

c

ą

oddan

ą

miło

ś

ci

ą

. Ka

ż

dy konkurent, czy

to prawdziwy, czy urojony, wydawał mu si

ę

nienawistny. Staruszek pragn

ą

ł jak

najdłu

ż

ej zatrzyma

ć

swój promyczek sło

ń

ca dla siebie. Karin odwzajemniała

ojcowsk

ą

miło

ść

czuł

ą

, cho

ć

nieco roztargnion

ą

tkliwo

ś

ci

ą

.


Kiedy silna wi

ęź

emocjonalna dwojga młodych stała si

ę

czym

ś

oczywistym, pani

Anna przyst

ą

piła do radykalnych, mniej lub bardziej przemy

ś

lanych działa

ń

.

Zainteresowani t

ą

kwesti

ą

mog

ą

si

ę

gn

ąć

po szczegółowy dokument zatytułowany

"Dobre ch

ę

ci".


* Erik Bergman nie bez przyczyny czuł si

ę

odepchni

ę

ty i

ź

le traktowany. Mi

ę

dzy

nim a przyszł

ą

te

ś

ciow

ą

dochodziło do powa

ż

nych zatargów. Marcin Luter gdzie

ś

powiedział,

ż

e trzeba ostro

ż

nie dobiera

ć

słowa, "poniewa

ż

tych, które wyfrun

ą

,

nie sposób pochwyci

ć

za skrzydła". Domy

ś

lam si

ę

,

ż

e w pierwszych latach padło

ich wiele. Erik Bergman, dra

ż

liwy, nieufny i pami

ę

tliwy, o wyimaginowanej lub

rzeczywistej krzywdzie nigdy nie zapomniał i nigdy jej nie wybaczył.

Karin Akerblom była pod wieloma wzgl

ę

dami córk

ą

swojej matki. Daj

ą

c wyraz

swojej nieugi

ę

tej woli, zdecydowała: sp

ę

dzi

ż

ycie z Erikiem Bergmanem. W ko

ń

cu

dopi

ę

ła swego i przyszły pastor, cho

ć

niech

ę

tnie, został zaakceptowany.


Od chwili ogłoszenia zar

ę

czyn pogrzebano wszelkie otwarte przejawy konfliktu.

Ton stał si

ę

wyrozumialszy,

ż

yczliwie uprzejmy, czasem nawet serdeczny, dobrze

grano swoje role. Nic nie mogło zakłóci

ć

familijnej wspólnoty.


Nienawi

ść

i gorycz istniały nadal, niewidoczne, uwewn

ę

trznione. Dawały o sobie

zna

ć

w zdaniach rzucanych mimochodem albo w nagłej ciszy, w ledwie

dostrzegalnych reakcjach, w braku u

ś

miechu lub w u

ś

miechach wymuszonych.

Wszystko to razem, niezwykle wyrafinowane, nie wykraczało poza

ś

ci

ś

le wytyczone

granice chrze

ś

cija

ń

skiej wyrozumiało

ś

ci.


Jedn

ą

z utajonych komplikacji stanowiły wakacje. Jak je zorganizowa

ć

? Gdzie

pastor z rodzin

ą

b

ę

dzie sp

ę

dza

ć

urlop? Matka w dzieci

ń

stwie i młodo

ś

ci

nieodmiennie wyje

ż

d

ż

ała do serca Dalarny, do domu swoich rodziców. Uznała za

rzecz oczywist

ą

,

ż

e jej wybranek tak jak ona polubi Varoms i Dufnas. Erik

Bergman podporz

ą

dkował si

ę

temu bez słowa, poniewa

ż

chciał zadowoli

ć

swoj

ą

młod

ą

mał

ż

onk

ę

. Potem przyszły na

ś

wiat dzieci i dobrze si

ę

czuły u babci. Gdy

idylla si

ę

cementowała, coraz bardziej uwyra

ź

niały si

ę

przemilczenia i

uprzejmo

ść

, cisza i mimowolne słowa.


Z czasem, mo

ż

e zbyt pó

ź

no, Karin Bergman zdała sobie spraw

ę

,

ż

e wszystko

zmierza ku katastrofie. Pewnego lata m

ąż

nie przyjechał, wymówił si

ę

konieczno

ś

ci

ą

przyj

ę

cia zast

ę

pstwa za chorego koleg

ę

. Innym razem Erik Bergman

bawił z nimi tylko około tygodnia, reszt

ę

czasu strawił na pieszej wycieczce z

kilkoma przyjaciółmi. Kiedy indziej nieoczekiwanie zachorował i musiał sp

ę

dzi

ć

urlop w go

ś

cinnym Mossebergu, troskliwie piel

ę

gnowany przez dobrodziejk

ę

rodziny, niesamowicie bogat

ą

Ann

ę

von Sydow.


Matka zdała sobie zatem spraw

ę

, cho

ć

dopiero po jakim

ś

czasie,

ż

e trzeba co

ś

zrobi

ć

. Wynaj

ę

cie przybytku Dahlbergów było kompromisem i cich

ą

pro

ś

b

ą

o

background image

przebaczenie. Dom, jak wspomniałem, le

ż

ał w odległo

ś

ci spacerowej od Varoms.

Rodzina Bergmanów miała by

ć

rodzin

ą

tak

ż

e podczas urlopów ojca. Celebrowanie

niedzielnych obiadów w Varoms i nagłe, zazwyczaj niezapowiadane, wizyty babci w
prymitywnym letnisku Bergmanów niosły ze sob

ą

nieuniknione komplikacje.


Matka dokonała niełatwej przeprowadzki z humorem. Nieoczekiwanie przyszła jej z
pomoc

ą

stara Lalla, która w lecie opu

ś

ciła swój wygodny pokoik za kuchni

ą

w

Varoms i zamieszkała u nas, w prymitywnym szeregowcu. Matka, jej ulubienica,
zasłu

ż

yła sobie na wszelk

ą

niezb

ę

dn

ą

pomoc. Ten do

ść

oczywisty odruch

wstrz

ą

sn

ą

ł babci

ą

niemal w równym stopniu, co bunt córki.


Matka doczekała si

ę

znikomego uznania za swój wyczyn. Kiedy ojciec zawitał do

Dufnas tu

ż

przed moimi ósmymi urodzinami, był niespokojny, roztargniony i

przygn

ę

biony.




II



Stacja kolejowa w Dufnas składa si

ę

z czerwonego budynku o białych w

ę

głach,

wychodka z napisem "M

ęż

czy

ź

ni i Kobiety", dwóch semaforów, dwóch torów

przetokowych, magazynu towarowego, wybrukowanego peronu i ziemnej piwnicy.
Zawiadowca Ericsson mieszka na pi

ę

terku czerwonego budynku z chor

ą

na tarczyc

ę

ż

on

ą

. Pu wła

ś

nie sko

ń

czył osiem lat i mama z babci

ą

pu

ś

ciły go na stacj

ę

samego. Ericssona nikt nie spytał o zdanie, traktuje jednak swojego młodego
go

ś

cia z roztargnion

ą

uprzejmo

ś

ci

ą

. Jego biuro przesi

ą

kni

ę

te jest fajkowym

dymem, linoleum zalatuje st

ę

chlizn

ą

. Na szybach brz

ę

cz

ą

senne muchy, od czasu

do czasu terkoce telegraf, wypluwa papierow

ą

tasiemk

ę

poznaczon

ą

kropkami i

kreskami. Ericsson pochyla si

ę

nad du

ż

ym biurkiem i co

ś

pisze w podłu

ż

nej

ksi

ąż

ce z czarnymi okładkami. Potem sortuje listy przewozowe. Od czasu do czasu

kto

ś

puka w okienko w poczekalni i kupuje bilet do Repbacken, Insjon, Larsbody

lub Gustavs. Cisza jest jak wieczno

ść

i z pewno

ś

ci

ą

równie dostojna.


Pu wchodzi nie zapowiedziany. Mały, uderzaj

ą

co szczupły, wr

ę

cz chudy, bardzo

krótko obci

ę

ty ("na pieczark

ę

"), strupy na prawym kolanie. Poniewa

ż

jest koniec

lipca, w to sobotnie popołudnie ma na sobie zniszczone sandały, spran

ą

koszul

ę

z obci

ę

tymi r

ę

kawami i spodenki, spod których wystaj

ą

kalesony. Przytrzymuje je

skautowski pas, na pasie wisi finka. Trudno si

ę

zorientowa

ć

, o czym Pu my

ś

li.

Jego spojrzenie jest nieco senne, policzki dzieci

ę

co okr

ą

głe, wpółotwarte usta,

prawdopodobnie polipy.

Wita si

ę

układnie: dzie

ń

dobry, wujku Ericsson. Wujek Ericsson zerka w swoj

ą

czarn

ą

ksi

ąż

k

ę

i szybko podnosi wzrok, fajka skwiercz

ą

c wypuszcza mały

obłoczek: dzie

ń

dobry, paniczu Bergman.


Pu wdrapuje si

ę

na wysoki trójno

ż

ny stołek przy telegrafie


- Ojciec przyje

ż

d

ż

a poci

ą

giem o trzeciej.


- Ach, tak.

- Powitam go. Mama i Maj przyjd

ą

ź

niej. Maj na pewno odbierze przesyłk

ę

towarow

ą

.


- Aha.

- Ojciec był w Sztokholmie i wygłaszał kazanie dla króla i królowej.

- Szykownie.

background image


- A potem został zaproszony na obiad.

- Przez króla?

- Tak, przez króla. Ojciec jest starym przyjacielem króla i królowej. Zwłaszcza
królowej. Udziela jej dobrych rad i tak dalej.

- To dobrze.

- Król i królowa nie poradziliby sobie bez ojca.

Nast

ę

puje długa pauza. Wujek Ericsson zapala gasn

ą

c

ą

fajk

ę

. Mucha dogorywa w

spiekocie okna. Tłusty dropiaty kot przeci

ą

ga si

ę

, prostuje przednie łapy,

mruczy. Potem robi kilka chwiejnych kroków po zagraconym stole, pod oknem i
wali si

ę

na "Szwedzkie poł

ą

czenia komunikacyjne". Pu mru

ż

y oczy. Nad torami i

rosłymi brzozami wisi białe pal

ą

ce sło

ń

ce. Z tyłu, na

ś

lepym torze,

ś

pi mała

lokomotywa przetokowa, do której przyczepiono kilka wagonów z drewnem.

- My

ś

l

ę

,

ż

e królowa kocha si

ę

w moim ojcu.


- Aha, no, prosz

ę

.


Nie robi to na wujku Ericssonie szczególnego wra

ż

enia, jest zaj

ę

ty listami

przewozowymi, co

ś

si

ę

nie zgadza, liczy je raz po raz i układa w dwóch kupkach:

pi

ę

tna

ś

cie, szesna

ś

cie, siedemna

ś

cie, osiemna

ś

cie. Kto

ś

puka w okienko w

poczekalni. Wujek Ericsson zostawia fajk

ę

w popielnicy, wstaje i otwiera

przeszklone okienko kasy. Dzie

ń

dobry, dzie

ń

dobry. O, dzisiaj a

ż

do Rattviku?

Aha, a jutro do Orsy? Tak, tak. Dwa siedemdziesi

ą

t pi

ęć

. Dzi

ę

kuj

ę

. Prosz

ę

.


Słonecznie białym piaszczystym poboczem nadchodz

ą

niespiesznie mama, Maj i brat

Dag. Mama jest w jasnej letniej sukience z szerokim paskiem podkre

ś

laj

ą

cym jej

w

ą

sk

ą

tali

ę

, i w

ż

ółtym kapeluszu z du

ż

ym rondem. Jak zwykle pi

ę

kna, bodaj

najpi

ę

kniejsza na

ś

wiecie, urodziwsza od Marii dziewicy i Lilian Gish. Maj ma

na sobie krótk

ą

spran

ą

sukienk

ę

w niebiesk

ą

kratk

ę

, czarne po

ń

czochy i czarne

zakurzone buciki z cholewkami. Dag, cztery lata starszy od Pu, wło

ż

ył mniej

wi

ę

cej to samo co brat, tyle,

ż

e kalesony nie wystaj

ą

mu spod spodenek. Mama

wygl

ą

da na lekko poirytowan

ą

, co

ś

mówi do Daga, marszczy czoło i u

ś

miecha si

ę

.

Dag kr

ę

ci głow

ą

, rozgl

ą

da si

ę

, spostrzega Pu za oknem i wskazuje na niego. Ach,

tak, oczywi

ś

cie tu jeste

ś

, mówi odrobin

ę

rozgniewana mama, ale to jest jak w

kinie, trzeba si

ę

domy

ś

la

ć

, co kto powiedział. Daje mu znak,

ż

eby natychmiast

wyszedł. Do widzenia, wujku Ericsson.

W tym momencie dzwoni

ś

cienny telefon. Dwa krótkie sygnały. Zawiadowca chwyta

słuchawk

ę

. Halo, Dufnas. Kto

ś

mówi: Z Lannhedenu trzecia pi

ęć

dziesi

ą

t dwie.

Wujek Ericsson wkłada słu

ż

bow

ą

marynark

ę

i czapk

ę

z czerwon

ą

kokardk

ą

, z

niebieskiego stojaka przy drzwiach wyjmuje chor

ą

giewk

ę

i wychodzi na schody.

Tu

ż

za nim sunie Pu. Podchodz

ą

do semafora, który po chwili podnosi swoje

pasiaste, biało-czerwone rami

ę

. Teraz poci

ą

g mo

ż

e wjecha

ć

. Wujek Ericsson

salutuje mamie i Maj, potem maszeruje do jakiego

ś

wozaka. Zamieniaj

ą

kilka słów

i pokazuj

ą

na magazyn towarowy.


Pu pilnuje semafora. Mama go woła, ale kiedy on nie słyszy albo udaje,

ż

e nie

słyszy, kiwa tylko głow

ą

i odwraca si

ę

do Maj.


Ostre sło

ń

ce przypieka magazyn, budynek stacji, tory, peron. Pachnie dziegciem

i rozgrzanym

ż

elazem. Przy wiadukcie szemrze rzeka, nad poplamionymi rop

ą

podkładami drga rozgrzane powietrze, kamienie wysyłaj

ą

błyski. Cisza.

Oczekiwanie. Tłusty kot usadowił si

ę

na drezynie. Parowozik przetokowy lekko

wzdycha. Pomocnik maszynisty Oscar rozpalił pod kotłem. Nagle zza zakr

ę

tu przy

Langsjon wyłania si

ę

poci

ą

g, niemy kleks w bujnej zieleni ro

ś

nie, po chwili

background image

słycha

ć

go coraz wyra

ź

niej, pot

ęż

na dwuczłonowa lokomotywa z o

ś

mioma wagonami

ju

ż

jest na mo

ś

cie, dudni

ą

zwrotnice, huk ogromnieje i serce Pu dygoce.


Lokomotywa syczy i dyszy, spod tłoków bucha para, ziemia dr

ż

y, oto i wagony,

długie, eleganckie sztokholmskie wagony, krzycz

ą

hamulce. Wujek Ericsson

salutuje maszyni

ś

cie. Pu stoi skamieniały. Zawiadowca macha czerwon

ą

chor

ą

giewk

ą

. Zgrzyt, łoskot, wszystko si

ę

w jaki

ś

niewytłumaczalny sposób

zatrzymuje i nieruchomieje, tylko lokomotywa st

ę

ka. I st

ę

ka. Chod

ź

tu, Pu,

niecierpliwi si

ę

matka. Lepiej jej posłucha

ć

, kiedy odzywa si

ę

takim tonem.


Ojciec wysiada na peron, jest do

ść

daleko, ale ju

ż

si

ę

zbli

ż

a szybkimi du

ż

ymi

krokami. Ma goł

ą

głow

ę

, cienkie włosy unosz

ą

si

ę

lekko. Płaszcz przerzucił

przez rami

ę

, w prawej dłoni trzyma kapelusz, w lewej niesie czarn

ą

zniszczon

ą

teczk

ę

, p

ę

kat

ą

od ksi

ąż

ek i tego co najniezb

ę

dniejsze. Nie znosi podró

ż

owa

ć

z

tobołami, woli lekki baga

ż

podr

ę

czny. Matka i ojciec całuj

ą

si

ę

w policzek,

ż

ółty kapelusz matki przekrzywia si

ę

, u

ś

miechaj

ą

si

ę

do siebie, teraz kolej na

Daga, wyci

ą

ga dło

ń

na powitanie, ojciec poklepuje go po karku, chyba zbyt mocno

i nie najczulej. Pu rozp

ę

dza si

ę

i z radosnym

ś

miechem rzuca si

ę

w ojcowe

ramiona. Ojciec momentalnie si

ę

rozpromienia, podnosi syna i przytula go. Matka

zaj

ę

ła si

ę

kapeluszem i płaszczem, Maj, dygn

ą

wszy nie

ś

miało, uwalnia pastora od

wypchanej teczki. Ojciec pachnie wod

ą

po goleniu i cygaretkami, jego policzek

troch

ę

drapie. Daj mi buziaka, mówi ojciec, i Pu wyciska siarczystego całusa na

ojcowym uchu.

Wujek Ericsson daje znak do odjazdu. Lokomotywa wyrzuca czarne kł

ę

by dymu, koła

buksuj

ą

, wreszcie łapi

ą

przyczepno

ść

, trzaskaj

ą

drzwi i drzwiczki. Podnosi si

ę

rami

ę

semafora i poci

ą

g coraz

ż

wawiej toczy si

ę

ku wiaduktowi. Na zakr

ę

cie przy

Varoms lokomotywa gwi

ż

d

ż

e, po czym znika w lesie.


- Czy musimy wraca

ć

do domu? - niepewnie pyta Dag władz

ę

rodzicielsk

ą

.


Nie, ale

ż

sk

ą

d mówi mama i u

ś

miecha si

ę

pospiesznie, pytanie Daga jest bowiem

mało stosowne. Nie, prosz

ę

bardzo. Tylko nie spó

ź

niajcie si

ę

na obiad. Masz

przecie

ż

zegarek, krótko ucina ojciec. Popsuł si

ę

, przyznaje Dag, ale mog

ę

spyta

ć

o godzin

ę

. Ku

ź

nia le

ż

y kilkaset metrów na północ od stacji. To wysoki,

ale w

ą

ski,

ź

le zbudowany czerwony drewniany dom. Ku

ź

nia mie

ś

ci si

ę

na parterze,

na pi

ę

trze, w dwóch pokojach z obszern

ą

kuchni

ą

mieszkaj

ą

kowal Kowal, jego

ż

ona Helga i pi

ę

cioro dzieci w ró

ż

nym wieku i wydaniu. Jonte jest rówie

ś

nikiem

Pu, a Matsen Daga. Wszystko, co otacza rodzin

ę

Kowali, jest brudne, obskurne i

ubogie, ale, o ile pami

ę

tam, humoru tam nie brak. Dlatego ci

ą

gnie nas na

podwórko przy ku

ź

ni. Kowal Kowal wygl

ą

da jak kirgizki wódz, postawny i

ś

niady,

jego rosła

ż

ona nosi

ś

lady dawnej urody. Nie ma zbyt wielu z

ę

bów, cz

ę

sto si

ę

jednak

ś

mieje, zasłaniaj

ą

c usta du

żą

dłoni

ą

. Cała rodzina jest czarna jak noc,

przynajmniej je

ś

li chodzi o włosy i oczy. Najmłodsza pociecha ma cztery

miesi

ą

ce i nazywa si

ę

Desideria. Ma zaj

ę

cz

ą

warg

ę

.


Kiedy Dagowi i Pu udaje si

ę

odł

ą

czy

ć

od komitetu powitalnego, ruszaj

ą

pospiesznie na kategorycznie im zabroniony placyk zabaw za ku

ź

ni

ą

. Matka uwa

ż

a,

ż

e nie powinni si

ę

zadawa

ć

z dzie

ć

mi Kowala. Babcia jest innego zdania, dlatego

mog

ą

si

ę

spotyka

ć

. Kategoryczny zakaz dotyczy tylko jednego miejsca, do którego

nie wolno im si

ę

zbli

ż

a

ć

. Oczka. Oczko to zbiornik wodny w okr

ą

głym zagł

ę

bieniu

pagórkowatych błoni, ci

ą

gn

ą

cych si

ę

od stromych le

ś

nych zboczy po rzek

ę

i

parowy. Wiosn

ą

ma gł

ę

boko

ść

przeszło dwóch metrów, latem jest znacznie płytsze.

W m

ę

tnawej wodzie roi si

ę

od kijanek i uklei, tu i ówdzie przemknie spasiona

płotka.

Wła

ś

nie tego popołudnia odbywa si

ę

bitwa morska. Dwie poka

ź

ne skrzynie, nie

ź

le

uszczelnione i wysmarowane dziegciem, z wymalowanymi na prowizorycznych
dziobach trupimi czaszkami to statek piracki i korsarz królowej El

ż

biety. Brat

Pu, Dag, re

ż

yseruje ow

ą

gr

ę

wojenn

ą

, a jednocze

ś

nie ni

ą

kieruje. Przydzielił

sobie rol

ę

herszta piratów. Matsen jest generałem Archibaldem. Generał i pirat

background image

sami prowadz

ą

swoje jednostki. Na dany znak ruszaj

ą

ka

ż

dy ze swojego brzegu i

machaj

ą

domowej roboty wiosłami, płyn

ą

co sił ku sobie. Zderzenie jak si

ę

patrzy! Potem wojownicy popychaj

ą

si

ę

i szturchaj

ą

wiosłami. Walka powinna

trwa

ć

pi

ęć

minut; czuwa nad tym starsza siostra Matsena Inga-Britta,

zaopatrzona w budzik rodziny Kowali. Ten, kto wleci do wody, przegrywa. Je

ś

li

statek si

ę

wywróci, pora

ż

k

ę

uznaje si

ę

za sromotn

ą

.


Bengt, Sten i Arne Frykholmowie z Missionsvillan trzymaj

ą

stron

ę

Daga. Wiecznie

zasmarkani i kaszl

ą

cy chłopcy Tornqvistów dopinguj

ą

Matsena. Mimo zapiekłej

wrogo

ś

ci rodzinna solidarno

ść

wymaga,

ż

eby Pu kibicował bratu. Walka, czego

mo

ż

na si

ę

było spodziewa

ć

, jest za

ż

arta i po minucie rytuał pojedynku zamienia

si

ę

w chaotyczn

ą

nawalank

ę

. Dag, straszliwie zawzi

ę

ty, zwykł si

ę

tłuc o byle

co. Kilka minut pó

ź

niej przewraca statek Matsena, wyskakuje ze swojego i

rywale, zanurzeni po pier

ś

w gliniastej wodzie, grzmoc

ą

si

ę

na

ś

mier

ć

i

ż

ycie,

ostro zagrzewani do boju przez swoich zwolenników. Kiedy walka kompletnie
dziczeje, otwiera si

ę

okno na pi

ę

trze i Helga Kowal woła do nich,

ż

e je

ś

li maj

ą

ochot

ę

na sok i ciastka, musz

ą

natychmiast przyj

ść

do domu. Publiczno

ść

czym

pr

ę

dzej opuszcza walcz

ą

cych, którzy wobec braku zainteresowania zaprzestaj

ą

bójki i wychodz

ą

na l

ą

d. Zdejmuj

ą

mokre łachy, zostaj

ą

tylko w kalesonach.

Dagowi nie grozi wi

ę

c wpadka, a Pu nie starczy odwagi,

ż

eby go wsypa

ć

.


W kuchni Kowali jest tłoczno. Musz

ą

si

ę

podzieli

ć

dwiema szklankami i czterema

poobtłukiwanymi porcelanowymi fili

ż

ankami. Go

ś

cie maj

ą

pierwsze

ń

stwo.

Ciasteczka s

ą

jeszcze ciepłe. Rozlega si

ę

ciche, dyskretne siorbanie. Sło

ń

ce

strzela promieniami w brudne okno, kurz połyskuje, upał nie do wytrzymania,
dławi

ą

ce zapachy. Pani Helga daje piersi najmłodszej pociesze, siedzi na łó

ż

ku

w pokoju s

ą

siaduj

ą

cym z kuchni

ą

. Podci

ą

ga poplamion

ą

ciemnoczerwon

ą

bluzk

ę

i

Desideria cmokta łapczywie. Po posiłku i bekni

ę

ciu wolno jej le

ż

e

ć

na łó

ż

ku.

Potem Helga prosi do siebie mojego koleg

ę

, Jonte. Chod

ź

, Jonte, teraz ty.

Całkiem mo

ż

liwe,

ż

e Jonte si

ę

wstydzi, nie pami

ę

tam, ale nie s

ą

dz

ę

. W ka

ż

dym

razie podchodzi do matki i staje mi

ę

dzy jej kolanami. Helga podnosi ci

ęż

k

ą

pier

ś

i Jonte pije chciwie. (Chorował na gru

ź

lic

ę

i cał

ą

zim

ę

przele

ż

ał w

sanatorium). Nasycony, wyciera usta wierzchem dłoni i wcina

ż

ytni

ą

bułeczk

ę

z

melas

ą

. Helga ju

ż

ma obci

ą

gn

ąć

bluzk

ę

i wsta

ć

, gdy Pu pyta gło

ś

no, czy i on

mógłby skosztowa

ć

. Wszyscy parskaj

ą

ś

miechem, w gor

ą

cej brudnej kuchni niesie

si

ę

gromki rechot. Kobieta te

ż

si

ę

ś

mieje i kiwa głow

ą

. Prosz

ę

bardzo, Pu, nie

mam nic przeciwko temu. Ale przedtem spytaj babci

ę

albo mam

ę

. Znów wybuch

ś

miechu i Pu jest za

ż

enowany, najpierw czerwieniej

ą

mu odstaj

ą

ce uszy, potem

policzki i czoło, wreszcie pojawiaj

ą

si

ę

łzy, których nie jest w stanie

powstrzyma

ć

. Helga Kowal poklepuje go sw

ą

tward

ą

dłoni

ą

, proponuje drug

ą

bułeczk

ę

, posmaruje j

ą

dla niego melas

ą

, ale Pu nie chce

ż

adnej bułeczki, ta

obcesowa uprzejmo

ść

miesza go jeszcze bardziej, łzy skapuj

ą

z nosa w k

ą

ciki

ust: Kurwa jebana ma

ć

, kurwa ma

ć

. Wszyscy po raz trzeci wybuchaj

ą

ś

miechem. Pu

jest wła

ś

ciwie dziewczyn

ą

, to wida

ć

jak na dłoni, szydzi Dag. Pu ciska

fili

ż

ank

ę

soku w twarz brata i potykaj

ą

c si

ę

, w

ś

ciekły schodzi po stromych

schodach do ku

ź

ni.


Przy okopconym sadz

ą

oknie Maj rozmawia z kowalem. Przyniosła rondel do

lutowania. Na kowalskim palenisku płonie w

ę

giel. Czarne koła, d

ź

wignie, o

ś

ki,

pod oknem, pod dłu

ż

sz

ą

ś

cian

ą

, dziobata ława. Na o

ś

lizłej zbutwiałej podłodze

łaty z desek i płaskich kamieni. Zalatuje palonym w

ę

glem, gor

ą

c

ą


rop

ą

i sadz

ą

. Kowal te

ż

rozsiewa jaki

ś

zapach. W ka

ż

dym razie nie pachnie

ź

le,

Maj najwyra

ź

niej si

ę

podoba.

Ś

mieje si

ę

z czego

ś

, co mówi kowal, odsuwa si

ę

nieco, ale w jej reakcji nie ma nic nieuprzejmego.

Maj zwraca sw

ą

piegowat

ą

, opalon

ą

twarz ku Pu i z głupkowatym u

ś

mieszkiem

oznajmia,

ż

e je

ś

li nie chc

ą

si

ę

spó

ź

ni

ć

na obiad, musz

ą

si

ę

pospieszy

ć

.

Odgarnia z czoła kosmyk włosów. Kowal kiwa Pu głow

ą

i szczerzy z

ę

by; s

ą

białe,

jak nowe. Przed ku

ź

ni

ą

czeka z rosłym koniem do podkucia wysoki chudzielec.

Krótkie po

ż

egnanie i rower Maj. Pu przywiera do tylnego baga

ż

nika i kurczowo

background image

ś

ciska spr

ęż

yny siodełka. Tu

ż

przed jego oczami i nosem wierci si

ę

tyłek Maj.

Maj pachn

ą

uda, talia i plecy. Pu kocha Maj prawie tak mocno, jak kocha matk

ę

,

czasem nawet mocniej, cho

ć

inaczej.


Przy poczcie

ż

wirowa droga na krótkim odcinku stromo pnie si

ę

w gór

ę

. Maj

pedałuje przez chwil

ę

, w ko

ń

cu si

ę

poddaje i id

ą

obok siebie, pchaj

ą

c rower.

Beczałe

ś

, mówi Maj. Nie patrzy na Pu. Nie, wcale nie beczałem, tylko si

ę

cholernie wkurzyłem, natychmiast odpowiada Pu. Kiedy jestem zły, wygl

ą

dam tak,

jakbym beczał, ale ja nie becz

ę

. Czy to przez Dagge, wypytuje Maj. Pu

zastanawia si

ę

i mówi zupełnie powa

ż

nie: Którego

ś

dnia zad

ź

gam go no

ż

em. Pu

wci

ą

ga smarki, niemal si

ę

uspokoił. Nie b

ę

dziesz si

ę

z bratem no

ż

ował, chichoce

Maj. Bo wyl

ą

dowałby

ś

w poprawczaku. Nie

ś

miej si

ę

. Pu zgrzyta z

ę

bami i odpycha

Maj. Przesta

ń

si

ę

szturcha

ć

, gówniarzu,

ż

yczliwie mówi Maj i dodaje: no dobrze

ju

ż

, dobrze, nie b

ę

d

ę

si

ę

ś

mia

ć

, obiecuj

ę

. Ale zapami

ę

taj sobie,

ż

e ludzie

potrafi

ą

si

ę

ś

mia

ć

ze wszystkiego i bez powodu. Tobie te

ż

by to nie

zaszkodziło.

Punktualnie o pi

ą

tej wszyscy domownicy staj

ą

przy swoich krzesłach wokół stołu

w jadalnym. Splataj

ą

dłonie, odmawiaj

ą

chórem: W imi

ę

Jezusa do stołu siadamy,

pobłogosław jedzenie, które spo

ż

y

ć

mamy, i hała

ś

liwie si

ę

sadowi

ą

. Oto oni,

razem dziesi

ęć

osób: naprzeciw siebie matka i ojciec, na prawo od ojca ciotka

Emma, która nie jest

ż

adn

ą

ciotk

ą

, tylko stryjenk

ą

ojca, porzuconym n

ę

kanym

nadwag

ą

dinozaurem z jego rodziny. ("Ciotka" było wówczas do

ść

prowincjonaln

ą

form

ą

zwracania si

ę

do starszych krewnych płci

ż

e

ń

skiej bez przydziału. Emma

najcz

ęś

ciej mieszkała w Gavle, gdzie zajmowała dwunastopokojowy apartament.

ś

arłok i straszliwe sk

ą

piradło, w dodatku mało sympatyczne, dosy

ć

ci

ę

te i mocne

w g

ę

bie. Składanie wizyt latem i podczas

ś

wi

ą

t Bo

ż

ego Narodzenia uwa

ż

ała za

swój chrze

ś

cija

ń

ski obowi

ą

zek. Dzieci traktowała z szorstk

ą

czuło

ś

ci

ą

, czytała

im bajki, grała z nimi w chi

ń

czyka. Pu był pupilem ciotki Emmy, ch

ę

tnie

składała deklaracje,

ż

e kiedy

ś

on wła

ś

nie odziedziczy jej maj

ą

tek. Pu u

ś

miechał

si

ę

przymilnie, jak na przymilne dziecko przystało.)


Na lewo od ojca siedzi Lalla, jak na szpilkach, poniewa

ż

bardzo jest

niezadowolona z demokratycznych pomysłów mamy, która zdecydowała,

ż

e pa

ń

stwo i

słu

ż

ba maj

ą

jada

ć

wspólnie. (Lalla zawsze była taka sama. Nie przypominam

sobie, by kiedykolwiek wygl

ą

dała inaczej lub jako

ś

szczególnie. Niska,

ż

ylasta,

ż

wawa osóbka o m

ą

drej twarzy, sarkastycznym u

ś

miechu, szerokim czole, siwych

włosach z przedziałkiem po

ś

rodku, gł

ę

bokim niebieskim spojrzeniu. Lalla

niepodzielnie panowała w kuchni. Cho

ć

pami

ę

tała matk

ę

jako dziecko i młod

ą

dziewczyn

ę

, uparcie mówiła do niej "pani Bergman".)


Obok Lalli siedzi Maj. Czuwa nad Mał

ą

, która sko

ń

czyła cztery lata i przesiadła

si

ę

z dzieci

ę

cego krzesełka na twarde, dorosłe. (Mała była pulchniutk

ą

, mił

ą

osóbk

ą

. Pu ch

ę

tnie bawił si

ę

z siostr

ą

, kiedy nikt go nie widział. W obecno

ś

ci

Dagge nazywał j

ą

Słonin

ą

. Poniewa

ż

Dag tłukł Pu za byle drobiazg, Pu za byle

drobiazg tłukł Mał

ą

. Mała siadała na swojej tłu

ś

ciutkiej pupie i patrzyła na

brata ze zdumieniem, a jej du

ż

e niebieskie oczy wypełniały si

ę

łzami. Rzadko

jednak chodziła na skarg

ę

. Pu wolał bawi

ć

si

ę

z siostr

ą

lalkami, które miały

własny zmy

ś

lny domek, ni

ż

zadawa

ć

si

ę

z bratem, najcz

ęś

ciej pochłoni

ę

tym

ołowianymi

ż

ołnierzykami.)


Po drugiej stronie Małej urz

ę

dowała Marianne, ciemnowłosa pi

ę

kno

ść

, o szerokich

biodrach i wydatnym biu

ś

cie. (Ojciec i matka przyja

ź

nili si

ę

z rodzicami

Marianne, którzy zgin

ę

li w katastrofie poci

ą

gu. Marianne, konfirmantka ojca,

cz

ę

sto bywała na plebanii. Tego lata miała uczy

ć

Daga niemieckiego i

matematyki. Dag nie protestował, poniewa

ż

si

ę

w swojej urodziwej nauczycielce

podkochiwał. Pu te

ż

si

ę

w niej durzył, ale na odległo

ść

. Zdawał sobie spraw

ę

z

własnej niedoskonało

ś

ci. Bratu jednak zazdro

ś

cił i droczył si

ę

z nim, ilekro

ć

ten zbyt jawnie okazywał swe uczucia. Marianne chciała zosta

ć

ś

piewaczk

ą

operow

ą

, natura obdarzyła j

ą

ładnym altem.)

background image

Obok matki, po jej lewej stronie, siedz

ą

Dag i Pu, a obok Pu siedzi Marta.

(Marta Johansson, wysoka, szczupła, w nieokre

ś

lonym wieku, lekko przygarbiona i

chodz

ą

ca jak kaczka, miała wykształcenie pedagogiczne i mogła uczy

ć

w ni

ż

szych

klasach szkoły podstawowej. Zbyt jednak była chorowita: słabe serce, jedno
płuco. Dzi

ę

ki łagodnemu usposobieniu i takiemu

ż

sposobowi bycia ze wszystkimi

ż

yła w przyja

ź

ni. Oprócz Lalli. Lalla jej nie lubiła. Którego

ś

wieczoru

zapomniała wył

ą

czy

ć

na plebanii piec gazowy i doszło do małej eksplozji. Według

Lalli byłoby najlepiej, gdyby ta "nieszcz

ę

sna osoba" umarła. Ilekro

ć

matka i

ojciec wychodzili z domu, Marta przejmowała ster i kierowała wszystkim z
dobroduszn

ą

stanowczo

ś

ci

ą

. Tego lata była bardzo słaba, przyjechała nabra

ć

sił

i wypocz

ąć

. Pu wyobra

ż

ał sobie,

ż

e anioły wygl

ą

daj

ą

tak jak Marta. Kilka lat

ź

niej umarła i z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

została aniołem.)


W soboty zwykle podaje si

ę

na obiad te same potrawy, rzadko czyni si

ę

w tej

mierze odst

ę

pstwa. Klopsiki, gotowany w białym sosie makaron i borówki. Na

deser kisiel rabarbarowy, truskawkowy lub agrestowy. Przystawka jest zawsze
stała: marynowany

ś

led

ź

i młode ziemniaki. Do tego pastor wypija kieliszek

wódki i szklaneczk

ę

pilznera. Reszta rodziny poprzestaje na cieniutkim piwie

albo na lemoniadzie.

Obszerny, jasny pokój jadalny, który słu

ż

y tak

ż

e za salon, s

ą

siaduje z dług

ą

przeszklon

ą

werand

ą

. Do stołu podaje Maj, w razie potrzeby pomaga jej Marianne.

Marta ma na siebie uwa

ż

a

ć

, a Lalla musi siedzie

ć

spokojnie i pozwala

ć

si

ę

obsługiwa

ć

, czego nie lubi.


Teraz na stół wje

ż

d

ż

aj

ą

kartofle, półmisek kr

ąż

y, ojciec nalewa wódk

ę

, ciotka

Emma te

ż

wypije kropelk

ę

do dwóch dzwonek

ś

ledzia i ró

ż

owego, ciemnoskórego

ziemniaka. Wejd

ź

, prosz

ę

, do obrazka, sta

ń

przy drzwiach na werand

ę

albo usi

ą

d

ź

na sfałdowanej kanapie pod

ś

ciennym zegarem: najpierw mówimy jeden przez

drugiego, zachowuj

ą

c jednak dobre maniery i popisuj

ą

c si

ę

ogład

ą

. Nie za

gło

ś

no. Chodzi naturalnie o pogod

ę

: pogod

ę

w Sztokholmie i pogod

ę

w Dufnas, ach

ten nieoczekiwany upał, ciotka Emma czuje w kolanie,

ż

e zanosi si

ę

na burz

ę

, a

po chwili tonem wybrednej smakoszki wychwala klopsiki. S

ą

pyszne. Lalla cieszy

si

ę

,

ż

e pannie Eneroth smakowały. Ale mówi to z kwa

ś

nym u

ś

miechem. Lalla nie

jest wra

ż

liwa ani na pochwały, ani na nagany, zwłaszcza gdy je wygłasza panna

Eneroth.

Jedynym, który czasem przemawia Lalli do rozs

ą

dku na przekór jej smalandzkiej

wyniosło

ś

ci, jest pastor. To sobie ceni, tak by

ć

powinno. Delikatne napomnienie

krzepi dusz

ę

. Matka mówi,

ż

e na polach susza i woda w naszym potoku opadła.

Szkoda złocieni i kampanuli. A na to Marianne, z u

ś

miechem,

ż

e znalazła jedno

takie miejsce, ł

ą

czk

ę

przy drodze do Gimmenu. Zatrz

ę

sienie kwiatów i poziomek.

Byli

ś

my tam z Dagiem przedwczoraj, nie, we wtorek. Ach, tak,

ż

artobliwie wtr

ą

ca

ojciec, wycieczka w

ś

rodku tygodnia? Od sznapsa lekko poczerwieniało mu czoło.

Erik te

ż

si

ę

powinien wybra

ć

. Wspaniała wyprawa. Ł

ą

ka skryta w lesie, z drogi

jej nie wida

ć

. Ojciec zgadza si

ę

. Tak, byłoby przyjemnie, mówi i u

ś

miecha si

ę

do Marianne. Nieoczekiwanie odzywa si

ę

matka: Alma zajrzała do nas przed

południem. I Siri, mi

ę

kkim półszeptem dodaje Marta. Pokazała mi swoj

ą

robótk

ę

,

chciałabym zrobi

ć

co

ś

podobnego. Teraz, kiedy tak zmarniałam, warto by si

ę

czym

ś

zaj

ąć

. I

ś

mieje si

ę

.


Ojciec

ż

yczliwie j

ą

pociesza. Marta wygl

ą

da o wiele zdrowiej ni

ż

kilka tygodni

temu, na pocz

ą

tku swojego pobytu. Marta lekko kr

ę

ci głow

ą

. W ka

ż

dym razie Alma

uprzedziła,

ż

e Ma wpadnie tu dzi

ś

wieczorem z wujem Carlem. Ojciec reaguje

natychmiast. To miło. Bardzo dobrze, cieszy si

ę

Dag, wujek Calle jest mu winien

dwie korony. Ja ci je zwróc

ę

rozstrzyga mama.


Ach, tak, przyjdzie Pani Te

ś

ciowa, przyjdzie Ciocia. Ojcowe czoło jest nadal

czerwonawe. Mo

ż

emy ju

ż

podawa

ć

kisiel agrestowy. Matka zwraca si

ę

do Maj i

Marianne. Zrywaj

ą

si

ę

z miejsc i zbieraj

ą

talerze po klopsikach. Tak, ci

ą

gnie

matka, Ma przyjdzie,

ż

eby porozmawia

ć

o naszej wspólnej wycieczce do

background image

Mangsbodarna i

ż

eby si

ę

z tob

ą

przywita

ć

. A Carl dotrzyma jej towarzystwa.

Odk

ą

d skr

ę

ciła nog

ę

, woli nie chodzi

ć

sama po lesie. No to si

ę

przekonamy, czy

wujek umie strzela

ć

z łuku, wtr

ą

ca Dag. Ojciec cz

ę

stuje si

ę

kisielem, wlewa

mleko do gł

ę

bokiego talerza z kwiatowym szlaczkiem. Tak czy inaczej, to dziwne,

mówi i kiwa głow

ą

. Matka reaguje od razu. Co? - pyta. Dziwne,

ż

e Ma zadaje

sobie tyle trudu, z Varoms do nas ładny kawałek drogi. Byłoby pro

ś

ciej,

gdyby

ś

my to my, młodzi i

ż

wawi, wybrali si

ę

do niej spacerkiem. Matka sili si

ę

na uprzejmo

ść

: wiesz przecie

ż

, jaka jest Ma. Troch

ę

jej teraz nudno, gdy

została sama w tym du

ż

ym domu.


Czy

ż

aden z synów nie my

ś

li odwiedzi

ć

jej tego lata? Nawet Ernst? Nie wiem. Na

razie tak to wła

ś

nie wygl

ą

da. Matka marszczy czoło, jej głos odrobin

ę

t

ęż

eje. A

co z jutrzejszym obiadem? - dopytuje ojciec. Jak zwykle? Czemu pytasz? Bo, jak
wiadomo, jad

ę

do Granas z kazaniem i nie jestem pewien, czy zd

ążę

na pi

ą

t

ą

. I

ojciec spogl

ą

da na matk

ę

. Ale

ż

drogi Eriku! Nic nie rozumiem! Chcesz

powiedzie

ć

,

ż

e droga powrotna z Granas zajmie ci trzy godziny?! To chyba

niemo

ż

liwe. Owszem, mo

ż

liwe, odpowiada ojciec lekkim tonem. Całkiem mo

ż

liwe.

Nie mog

ę

si

ę

wymiga

ć

od udziału w niewielkim przyj

ę

ciu po mszy. Proboszcz

napisał do mnie,

ż

e bardzo si

ę

cieszy na to spotkanie. Nie wyrusz

ę

z Granas

przed drug

ą

, a najwcze

ś

niejszy poci

ą

g towarowy z Insjon odchodzi tu

ż

po wpół do

czwartej. Musisz wi

ę

c w moim imieniu niestety przeprosi

ć

. Czy Pu jedzie ze mn

ą

?

Co?! Pu niemiłosiernie rozdziawia usta. Nie słuchał zbyt uwa

ż

nie, zreszt

ą

ilekro

ć

rodzice przybieraj

ą

ów wyj

ą

tkowo ugrzeczniony ton, na ogół si

ę

wył

ą

cza,

a poza tym w pytaniu czaiło si

ę

powa

ż

ne zagro

ż

enie dla planów matki.


Co? Pytam, Puniu, czy masz ochot

ę

towarzyszy

ć

ojcu do Granas? Nie s

ą

dzisz,

ż

e

mo

ż

e by

ć

przyjemnie? (Chwila ciszy). No, chyba podzi

ę

kujesz. Marianne próbuje

zatrze

ć

przykre wra

ż

enie. Oczywi

ś

cie,

ż

e ch

ę

tnie pojedzie, dodaje matka, a Dag

wyszczerza si

ę

w zło

ś

liwym u

ś

miechu. O, tak, na pewno b

ę

dzie fajowo. Ojciec

patrzy na Pu, który zdj

ę

ty niemot

ą

, je kisiel agrestowy z mlekiem. Niech Pu nie

czuje si

ę

do niczego zmuszony. Głos ojca brzmi

ż

yczliwie. Je

ś

li masz w planach

co

ś

ciekawszego, nie musisz... nie, mówi


Pu. Matka u

ś

miecha si

ę

, zawsze udaje jej si

ę

wszystko załagodzi

ć

. No, co,

sko

ń

czyli

ś

my? Wstajemy. Podnosz

ą

si

ę

od stołu, ustawiaj

ą

za krzesłami i kład

ą

dłonie na oparciach: Dzi

ę

kujemy ci, Bo

ż

e, za straw

ę

. Amen. Ukłony i dygania.

Potem pocałowanie matki w r

ę

k

ę

, "dzi

ę

kuj

ę

za jedzenie" i ju

ż

wszyscy znosz

ą

ze

stołu. Z wyj

ą

tkiem ojca i ciotki Emmy, którzy sadowi

ą

si

ę

na nagrzanej sło

ń

cem

werandzie po

ś

ród pelargonii i balsamin.


Tu

ż

przy twarzy Pu wyrasta głowa Daga. Fajowo, co? Marianne chwyta go za ucho i

ci

ą

gnie. Zajmij si

ę

lepiej swoimi sprawami, bo inaczej przez cał

ą

niedziel

ę

b

ę

dziesz

ś

l

ę

czał nad klasówk

ą

z arytmetyki.

ś

eby przynajmniej raz Dagge trzymał

dziób na kłódk

ę

! Pu straszliwie doskwiera powstały problem.


Marianne bierze Pu za rami

ę

i przytula do swoich mi

ę

kkich piersi. Ojciec by si

ę

ucieszył, gdyby

ś

powiedział,

ż

e chcesz z nim jecha

ć

. Pu kr

ę

ci głow

ą

. Ucieszy

si

ę

jeszcze bardziej, je

ś

li ty z nim pojedziesz. Marianne z powag

ą

patrzy na

Pu. Nic z tego. Czemu nic z tego? Po prostu nie, mówi Marianne i wypuszcza Pu z
obj

ęć

.


Nie uciekajcie, woła Maj, pomo

ż

ecie zmywa

ć

. Pu wytrze ły

ż

ki i widelce. I Maj

porywa Daga. Zaraz, woła Pu, tylko si

ę

wysikam. Przemyka za Marianne, p

ę

dzi

zgarbiony na skraj lasu, chowa si

ę

za sercówk

ą

, ale nie sika. Obserwuje z

daleka przybytek Dahlbergów i jego mieszka

ń

ców.


Na werandzie za kwiatami i pn

ą

czami majacz

ą

sylwetki ciotki Emmy i ojca. Ojciec

zapala cygaretk

ę

, ciotka łyka pigułki na zgag

ę

. Przez chwil

ę

w otwartych

drzwiach prowadz

ą

cych na schody pojawia si

ę

matka. Trzyma za r

ę

k

ę

Mał

ą

. Jest

tam Pu? Nie oczekuje jednak odpowiedzi. Marta wnosi do jadalnego na tacy
szklanki i talerze, mówi co

ś

do matki, co, nie słycha

ć

, a matka jej na to,

ż

e

background image

Pu nie powinien w tak niemiły sposób okazywa

ć

złego humoru. Musz

ę

z nim

porozmawia

ć

. Na kuchenne schody ostro

ż

nie wysuwa si

ę

Lalla, z wiaderkiem.

Trzeba zamyka

ć

drzwi, bo zaraz si

ę

tu zlec

ą

roje much i komarów! Marianne jest

na pi

ę

trze, energicznymi ruchami rozczesuje swe grube ciemne włosy i co

ś

ś

piewa. Matka idzie z Mał

ą

na werand

ę

. Po drodze zabieraj

ą

zepsut

ą

szmacian

ą

lal

ę

. Maj zmywa, a

ż

furczy, i rozmawia z Mart

ą

, ale okno kuchenne jest

zamkni

ę

te, wi

ę

c nie słycha

ć

, co mówi. Dag, uzbrojony w

ś

cierk

ę

, wyciera

kieliszki i szklanki. Marta siedzi na krze

ś

le i wyciera talerze. Na słowa Maj

ś

mieje si

ę

, a Maj szturcha Daga biodrem. Marianne zbiega ze schodów. Natyka si

ę

na Mał

ą

. Podnosi j

ą

i przytula. Ma gołe ramiona. Mała

ś

ciska kurczowo swoj

ą

star

ą

, rozlatuj

ą

c

ą

si

ę

lalk

ę

. Podchodz

ą

do wysokiego rze

ź

bionego pianina.

Marianne siada z Mał

ą

na kolanie. Uderzaj

ą

klawisz za klawiszem: najpierw Mała,

potem Marianne. Matka stoi przy

ż

ardynierze, twarz

ą

do Pu. Nie widzi go jednak,

pochłania j

ą

usuwanie po

ż

ółkłych li

ś

ci z bujnej pelargonii, której drobny

czerwony kwiat chyli si

ę

ku zakurzonej szybie.


Sło

ń

ce przeniosło si

ę

za dom, zostawiaj

ą

c werand

ę

w niebieskawym cieniu. Szumi

ą

drzewa, w leciwych pniach sercówek co

ś

skrzypi i szele

ś

ci. Pu nie mo

ż

e si

ę

obroni

ć

przed nagłym smutkiem. Nie trwa to jednak długo.


Przy rozchwierutanej furtce słycha

ć

teraz konwersacj

ę

. Babcia i wuj Carl.

Gło

ś

no sapi

ą

po wyczerpuj

ą

cym marszu z Varoms przez las. Pu nadarza si

ę

znakomita okazja,

ż

eby unikn

ąć

wycierania naczy

ń

. P

ę

dem goni przez podwórze do

furtki. Babcia głaszcze go po policzku, a wuj Carl mocno

ś

ciska za kark.

Pachnie ponczem. Pu wie,

ż

e to poncz, bo matka zawsze wita wuja tym samym

zdaniem: Nie rozumiem, dlaczego Calle wiecznie pachnie ponczem. A wuj jej
odpowiada: Pewnie dlatego,

ż

e wiecznie pij

ę

poncz. Wuj Carl ma zadban

ą

brod

ę

,

tłuste mi

ę

kkie dłonie, du

ż

y brzuch, na którym wisi ła

ń

cuszek zegarka, biały,

lekko poplamiony letni garnitur, sztywny kołnierzyk, krawat i pomi

ę

ty lniany

kapelusz. Zza pince-nez spogl

ą

daj

ą

du

ż

e niebieskie oczy.


Babcia, mimo

ż

e jest niskiego wzrostu, wydaje si

ę

niemal okazała. Ma

sze

ść

dziesi

ą

t dwa lata. Okr

ą

gła twarz z przyzwoitym, podwójnym podbródkiem,

niebieskoszare badawcze oczy, sczesane z szerokiego czoła białe l

ś

ni

ą

ce włosy.

Wło

ż

yła czarn

ą

, si

ę

gaj

ą

c

ą

kostek sukni

ę

z białym kołnierzykiem i koronkowymi

mankietami. Przez rami

ę

przerzuciła szarobe

ż

owy płaszcz. Małe pulchne dłonie

babci bywaj

ą

mi

ę

kkie i twarde.


Co

ś

mi si

ę

zdaje,

ż

e Pu urósł od wczoraj, naigrawa si

ę

wuj Carl. A mo

ż

e tylko

nos. I ci

ą

gnie Pu za nos. Pu jest zachwycony, uwielbia wujka Carla. Babcia

kładzie płaszcz na ramieniu Pu i bierze go za r

ę

k

ę

. Przyjdziesz do mnie jutro?

Przeczytamy kilka rozdziałów z "Wyspy skarbów". Nie, nie mog

ę

. Nie? Nie. Jad

ę

z

ojcem do Granas. Ma wygłosi

ć

kazanie w tamtejszym ko

ś

ciele i chce,

ż

ebym z nim

pojechał. Aha. Ach, tak. To miłe, drwi wuj Carl. Babcia obrzuca go krótkim
spojrzeniem i wuj milknie. W nast

ę

pn

ą

niedziel

ę

przeczytamy dwa razy tyle! I

babcia

ś

ciska dło

ń

Pu.


Matka wychodzi im na spotkanie, ojciec opuszcza werand

ę

, ciotka Emma pokazuje

si

ę

w drzwiach jadalnego. Witaj w Dufnas, drogi Eriku! Pi

ę

knego i spokojnego

urlopu! Dzi

ę

kuj

ę

drogiej cioci! Dzi

ę

kuj

ę

!


Cze

ść

, Calle, napijesz si

ę

koniaku? Ojciec klepie wuja Carla po ramionach. Nie

ma koniaku, ucina matka. Na podwórku pojawiaj

ą

si

ę

pozostali członkowie rodziny

i z ró

ż

nym nasileniem serdeczno

ś

ci witaj

ą

si

ę

z babci

ą

. Matka zaprasza go

ś

ci do

bzowej altanki. Na kaw

ę

i ciasto.


Ja chc

ę

strzela

ć

z łuku, woła Carl. Czy kto

ś

si

ę

odwa

ż

y stan

ąć

ze mn

ą

do walki?

Stawiam dwukoronówk

ę

! Z du

ż

ej portmonetki wyłuskuje l

ś

ni

ą

c

ą

monet

ę

i kładzie j

ą

na sp

ę

kanym wsporniku słonecznego zegara. Sam nie wiesz, co ryzykujesz! Babcia

sadowi si

ę

ze

ś

miechem w niegdy

ś

ładnym fotelu ogrodowym. Ciotka Emma, matka i

background image

ojciec dotrzymuj

ą

jej towarzystwa. Od razu zaczynaj

ą

rozmawia

ć

o wycieczce do

Mangsbodarna, która tradycyjnie ma si

ę

odby

ć

w drug

ą

niedziel

ę

sierpnia.


Lalla siedzi na kuchennych schodkach z robótk

ą

i popija kaw

ę

, zagryzaj

ą

c

cukrem. Marta czyta na hamaku jak

ąś

powie

ść

, a Maj szykuje łó

ż

ka na noc. I

gwi

ż

d

ż

e.


Oprócz wuja Carla w zawodach łuczniczych bior

ą

udział Dag, Pu i Marianne. Łuk

jest skrzy

ż

owaniem zabawki z broni

ą

, gro

ź

na rzecz. Na du

ż

ej tarczy strzeleckiej

czarny

ś

rodkowy punkt opasuj

ą

kolorowe kółka. Tarcz

ę

opiera si

ę

na drzwiach

wychodka i krokami mierzy odległo

ść

. Pu zyskuje kilka metrów.


By

ć

mo

ż

e nie wybierzemy si

ę

na wycieczk

ę

tego lata. Ojcowy baryton słycha

ć

bardzo wyra

ź

nie. Matka co

ś

mu odpowiada, a babcia

ż

yczliwie si

ę

u

ś

miecha.

Strzały wbijaj

ą

si

ę

w mi

ę

kk

ą

tarcz

ę

. Nie, nie wybierzemy si

ę

. To znowu ojciec.

Marta podnosi wzrok znad powie

ś

ci, zaraz jednak wraca do lektury. Lalla

siorbie, nalewa gor

ą

c

ą

kaw

ę

na talerzyk i balansuje nim na opuszkach trzech

palców. Wuj Carl strzela. Marianne bije brawo. Teraz jej kolej. Dag le

ż

y na

ziemi i liczy punkty. Wuj zapala cygaro i siada na stołku, który przed laty
kto

ś

zostawił na ł

ą

ce i zapomniał o jego istnieniu. Pu zbiera strzały.


Ogromnie to uprzejmie ze strony Cioci, ale to niczego nie zmienia. W dalszym
ci

ą

gu słycha

ć

tylko ojca, mimo

ż

e w dosy

ć

o

ż

ywionej konwersacji bior

ą

udział

wszyscy. Ogromnie uprzejme. Ciocia przypuszczalnie my

ś

li,

ż

e jeste

ś

my

niewdzi

ę

czni, ja jednak... Ty mo

ż

esz sobie rezygnowa

ć

, rozbrzmiewa podniesiony

głos matki, ale ja zadecyduj

ę

... O czym, nie słycha

ć

. Mniej wi

ę

cej godzin

ę

przed zachodem sło

ń

ca drzewa przenika wiaterek. Na pastwisku Berglundów ryczy

krowa, raz po raz szczeka Sudd.

Ze zdumieniem stwierdzam,

ż

e nie wspomniałem o Suddzie. To br

ą

zowy pudel

arcyszlachetnego pochodzenia, według rodowodu nazywa si

ę

Teddy af Trasselsudd.

W dzieci

ń

stwie uciekł z matk

ą

z cyrku i trafił do Psiarni, punktu zbornego dla

zagubionych miejskich kundli. Ojciec kupił go tam za pi

ą

taka. Sudd natychmiast

stał si

ę

członkiem rodziny. Pu bał si

ę

go, co pies błyskawicznie wyczuł i gryzł

chłopca przy ka

ż

dej nadarzaj

ą

cej si

ę

okazji. Pu nie pozostawał mu dłu

ż

ny.

Ś

pi

ą

cego oblewał wod

ą

albo strzelał mu nad uchem kapiszonami. Teraz Sudd dla

porz

ą

dku szczekał na krow

ę

Berglundów.


Pu ma strzela

ć

, nie starcza mu jednak sil,

ż

eby porz

ą

dnie naci

ą

gn

ąć

luk. Czuje

na plecach tłusty brzuch wuja Carla. Zaczekaj, pomog

ę

ci! Pu jest wujem

okr

ąż

ony, owiewa go dym z wujowego cygara, wuj pomaga mu napi

ąć

ci

ę

ciw

ę

. No?

Szepce z cygarem w grubych sinawych wargach. No? Pu dobrze wie, co to "no?"
znaczy. Wspólnie trzymaj

ą

łuk, strzała jest osadzona na ci

ę

ciwie, ale nie

celuj

ą

w tarcz

ę

, tylko w altank

ę

. Ostry stalowy grot szuka: ojciec, nie, matka,

nie, Pu zamyka oczy, otwiera, znowu zamyka. Wuj oddycha ci

ęż

ko, chrz

ęś

ci zbyt

ciasna kamizelka, brzuch szemrze. No? Nad Pu zawisa chmura cygarowego dymu.
Babcia siedzi profilem, zwrócona ku ciotce Emmie. Mówi

ą

c, stuka palcem

wskazuj

ą

cym w rant ogrodowego stołu.

ś

eby tak raz na zawsze uciszy

ć

t

ę

wiecznie

paplaj

ą

c

ą

jadaczk

ę

, szepce wuj Carl.


Matka wstaje. Dolewa babci kawy. Zasłania j

ą

. Nagle strzała wylatuje z

przenikliwym

ś

wistem i trafia w czarny

ś

rodek tarczy. Pu wygrał, niech mnie

diabli! - wola wuj Carl i łami

ą

c wszelkie reguły gry, wr

ę

cza chłopcu

dwukoronówk

ę

, a ten rozdziawia usta ze zdumienia. Zamknij buzi

ę

, Pu. Wuj

przykrywa mu brod

ę

mi

ę

kk

ą

dłoni

ą

Głupio wygl

ą

dasz, kiedy si

ę

tak gapisz. A

głupi chyba nie jeste

ś

, co? A mo

ż

e jeste

ś

?


Na kuchennych schodach pojawia si

ę

Maj. Trzyma emaliowan

ą

ba

ń

k

ę

na mleko. Na

pewno pomie

ś

ci trzy litry. Czy Pu pójdzie ze mn

ą

po mleko? - wola przez

podwórze. Tak, Pu ch

ę

tnie pójdzie. Chowa tylko dwukoronówk

ę

do kieszeni spodni.

background image

Maj puszcza si

ę

zboczem w kierunku lasu. Pu truchta obok.


Wło

ż

yła niebiesk

ą

lnian

ą

sukienk

ę

, a rude włosy splotła w warkocz, który si

ę

ga

talii. Maszeruje z podan

ą

do przodu głow

ą

, pogwizduje, zadarty nosek celuje

prosto przed siebie. Cała Maj pachnie potem i zielonym mydłem o nazwie
"Palmolive". Na mo

ś

cie zatrzymuj

ą

si

ę

. Potok płynie cicho i wartko, wokół

przybrze

ż

nych kamieni utworzyły si

ę

mroczne bajorka, w których niespiesznie

wiruje woda. W

ż

wirze na dnie kołysz

ą

si

ę

wodorosty. Widzisz ryby? - pyta Pu.

Cicho! Spłoszyło je nasze tupanie. Poczekajmy troch

ę

w milczeniu. Maj kl

ę

czy,

Pu staje obok, na czworakach, i delikatnie przysuwa si

ę

do jej biodra. Maj

kładzie mu r

ę

k

ę

na ramieniu. Nagle wod

ę

przenikaj

ą

połyskuj

ą

ce ruchliwe cienie.

Pod nimi sunie co

ś

ci

ęż

kiego i spłaszczonego; to kur rogacz. Od potoku bije

przyjemny chłód Maj zanurza dło

ń

. Ławica pierzcha jednym zgodnym ruchem. Na

piaszczystym dnie zostaje tylko kur.

Tutaj powiesił si

ę

zegarmistrz. Maj mówi szeptem. Co? Maj patrzy na Pu, mru

żą

c

oczy, i karci go: Ci

ą

gle "cokasz", jakby

ś

był głuchy, a przecie

ż

dobrze

słyszysz! Gdzie si

ę

powiesił? My

ś

lałam,

ż

e wiesz! Tam, za tymi zro

ś

ni

ę

tymi

sosnami, w zaro

ś

lach. Tak, powiesił si

ę

. Wszyscy mówili,

ż

e z powodu

zawiedzionej miło

ś

ci, ale to nieprawda. No to czemu si

ę

powiesił? Dokładnie nie

wiem. Spytaj Lall

ę

. Ona zna cał

ą

t

ę

histori

ę

. Czy on straszy? Pu przeszywa

chłodny dreszcz. Albo od potoku, albo dlatego,

ż

e jest tak blisko miejsca tego

straszliwego czynu; trudno powiedzie

ć

. Czy straszy? Tak, podobno buszuje w

zaro

ś

lach. S

ą

tu zreszt

ą

tłuste

ż

mije, wi

ę

c lepiej uwa

ż

aj.


Duchy i

ż

mije, mruczy Pu. Ja tam nigdy czego

ś

podobnego nie widziałam. Ale ja

nigdy takich rzeczy nie widz

ę

.

ś

eby zobaczy

ć

duchy, upiory i krasnoludki,

trzeba mie

ć

w sobie co

ś

szczególnego. Moja babka jest jasnowidz

ą

ca, a ja nie.

Ani troch

ę

. A ja jestem, bo urodziłem si

ę

w niedziel

ę

. Jeste

ś

niedzielnym

dzieckiem? Nie wiedziałam. Tak, urodziłem si

ę

czternastego lipca tysi

ą

c

dziewi

ęć

set osiemnastego o trzeciej w nocy. Maj pow

ą

tpiewa. I co widziałe

ś

? O,

niejedno. Pu robi si

ę

wa

ż

ny. Musisz kiedy

ś

opowiedzie

ć

. To bardzo ciekawe. Maj

ochlapuje mu twarz wod

ą

i

ś

mieje si

ę

: Strugasz wa

ż

niaka.


Maj wstaje i rusza kamienist

ą

kr

ę

t

ą

le

ś

n

ą

ś

cie

ż

k

ą

. Pu truchta za ni

ą

.


- Je

ś

li chcesz, mog

ę

ci

ę

straszy

ć

po

ś

mierci.


- A po co?

- Opowiedziałbym ci, jak tam jest.

- Gdzie?

- No, po drugiej stronie.

- Dzi

ę

kuj

ę

bardzo. Ale nie mam ochoty.


- Zjawiłbym si

ę

bardzo spokojnie. I w biały dzie

ń

.


- Co to za głupoty, Pu?

- Obiecuj

ę

.


- Jak człowiek martwy, to martwy.

- A zegarmistrz?

- E tam, to tylko takie tam zabawne historie.

background image

Kilka lat pó

ź

niej Maj utopiła si

ę

. Zaszła w ci

ążę

i ojciec dziecka nie chciał

jej zna

ć

. Pewnego zimowego dnia wypłyn

ę

ła przy zakolu rzeki z du

żą

ran

ą

na

czole. Czasem my

ś

l

ę

o niej i o naszej rozmowie na mo

ś

cie nad potokiem. Nigdy

nie straszyła. Zreszt

ą

niczego nie obiecywała.


Gospodarstwo Berglundów rozsiadło si

ę

po dwóch stronach go

ś

ci

ń

ca. Zabudowania

mieszkalne stoj

ą

pod lasem, a stodoła, stajnia, szopa i obora opodal pól, które

ci

ą

gn

ą

si

ę

do rzeki i stacji kolejowej. W drewnianym, osiemnastowiecznym domu

jest kuchnia, a w niej palenisko, stół i dwie kanapy

ż

eberkowe. Z drugiej

strony sieni wchodzi si

ę

do mleczarni. Na poddaszu obok graciarni, gdzie

poniewieraj

ą

si

ę

najró

ż

niejsze sprz

ę

ty i ubrania pami

ę

taj

ą

ce kilka pokole

ń

,

gnie

ż

d

żą

si

ę

dwie izdebki.


W gł

ę

bi rozległego, dobrze utrzymanego podwórza wznosi si

ę

leciwa komora,

słu

żą

ca jako spichlerz. Naprzeciwko starego domu stoi stosunkowo nowe

"Do

ż

ywocie" z przeszklon

ą

werand

ą

, na którym ro

ś

nie sad.


Starsza pani Berglund, kr

ę

pa i przysadzista, pomaga w mleczarni. Jest w lu

ź

nym

pasiastym fartuchu i w chustce. Ma pomarszczon

ą

twarz, brak jej z

ę

bów. W

przestronnej mleczarni jest tylko jedno okno,

ś

ciany, podłoga i sufit

ś

wiec

ą

biel

ą

. Pod

ś

cianami stoj

ą

szerokie półki, a na nich pyszni

ą

si

ę

sery o

najró

ż

niejszych kształtach. W jednym k

ą

cie połyskuje r

ę

czna wirówka, po

ś

rodku

króluje kad

ź

. Pani Berglund nalewa mleko litrow

ą

miark

ą

na długiej, haczykowato

zako

ń

czonej r

ą

czce.


- Szlachtujemy dzisiaj dwa cielaki, niech Maj powie pani Bergman i pani
Akerblom,

ż

e b

ę

dzie ciel

ę

cina. W

ą

tróbka te

ż

. Pastor przepada za w

ą

tróbk

ą

ciel

ę

c

ą

. Podobno dzisiaj przyjechał? Chłopak mówił. Był na stacji i dowiedział

si

ę

od Ericssona,

ż

e pastor przyjechał ze Sztokholmu tym o trzeciej. Mo

ż

e

panicz Bergman chce miodowego cukierka?

Pani Berglund kolebie si

ę

na opuchni

ę

tych nogach do niebieskiej szafki w kwiaty

i figurki i wyjmuje z niej porcelanow

ą

miseczk

ę

z p

ę

katymi

ż

ółtymi cukierkami,

które wygl

ą

daj

ą

jak poduszeczki. Niech we

ź

mie dwa, mówi staruszka i Pu czuje

jej oddech. Nigdy jeszcze nie widział kogo

ś

tak paskudnego, nawet ciotce Emmie

daleko do pora

ż

aj

ą

cej brzydoty pani Berglund. No, podzi

ę

kuj ładnie, ponagla

Maj. Co? Pu szybko si

ę

jednak opanowuje. Dzi

ę

kuj

ę

bardzo, mówi i lekko si

ę

skłania. Odrywa dwa lepkie cukierki i co pr

ę

dzej wsuwa do ust, wypychaj

ą

c

policzki. Dobre, co? Pani Berglund mru

ż

y oczy. Niemal zupełnie schowały si

ę

pod

zmarszczkami i br

ą

zowawymi guzami. Czy Maj napije si

ę

kawy? Parz

ę

dla tych, co

szlachtuj

ą

. Nie, dzi

ę

kuj

ę

, musimy wraca

ć

. Maj dyga. Ale dzi

ę

kuj

ę

. Pani Berglund

kładzie dło

ń

na głowie Pu. Cieszysz si

ę

,

ż

e ojciec przyjechał na urlop? Pu

potakuje. Jutro wybieramy si

ę

do Granas i ojciec wygłosi kazanie. Tak,

słyszałam. Staruszka przesuwa pokryw

ę

na kadzi z mlekiem. Szkoda,

ż

e nie mog

ę

by

ć

na mszy w Granas, to dla mnie za daleko. A ford chłopców jest w Borlange, w

naprawie. Pani Berglund wychodzi z nimi przed sie

ń

, a potem idzie do kuchni

dopilnowa

ć

p

ę

katego kociołka kawy. Nie zapomnij powiedzie

ć

pani Bergman o

ciel

ę

cinie. Staruszka

ż

egna ich bezz

ę

bnym u

ś

miechem. Nie zapomn

ę

! Dobranoc,

pani Berglund! Dobranoc, Maj, i dobranoc, Puniu.

Pod obor

ą

odbywa si

ę

szlachtowanie. Jeden cielak le

ż

y ju

ż

na platformie z

poder

ż

ni

ę

tym gardłem, krew spływa do blaszanki. Stary Berglund mocno ni

ą

potrz

ą

sa. Dwaj młodsi m

ęż

czy

ź

ni zało

ż

yli uzd

ę

drugiemu cielakowi. Do uzdy

przywi

ą

zuj

ą

sznur i wyprowadzaj

ą

zwierz

ę

. Chłop chowa za plecami młot kowalski.

Troje małych Berglundów stoi z markotnymi minami w pobli

ż

u miejsca egzekucji.

Młoda pani Berglund pomaga te

ś

ciowi przy zaszlachtowanym ju

ż

cielaku.


Pu staje jak wryty. Widział, jak si

ę

zabija kur

ę

; to jednocze

ś

nie zabawne i

straszne. Raz kogut, bez głowy, frun

ą

ł a

ż

na stodółk

ę

i par

ę

dobrych minut

trzepotał skrzydłami, zanim run

ą

ł w dół. Ale szlachtowania du

ż

ego zwierz

ę

cia Pu

nigdy nie widział. Chłop wali cielaka młotem mi

ę

dzy uszy. Głuchy trzask. Ciel

ę

background image

podskakuje, ta

ń

czy, po uchu spływa co

ś

brunatnego. Jeszcze jeden pot

ęż

ny cios.

Pada, natychmiast si

ę

podnosi i stoi nieruchomo z otwart

ą

mord

ą

. Po trzecim

uderzeniu przednie nogi uginaj

ą

si

ę

i zwierz

ę

wali si

ę

w drgawkach.


Wiatr w sercówce ucichł, zmierzcha si

ę

, lecz nagle niebo nad zachodnimi

graniami rozja

ś

nia si

ę

ogni

ś

cie. Wieczorny poci

ą

g do Krylbo daje sygnał koło

Varoms i odpoczywa na stacji; z komina lokomotywy unosi si

ę

słup dymu, słycha

ć

post

ę

kiwania i głos wujka Ericssona. Opuszcza semafor i rozmawia z kim

ś

ze

stacji.

W dahlberskiej siedzibie albo, jak mówi wuj Carl, w "tworze ", w jadalnym, w
kuchni i na dolnej werandzie zapalono lampy naftowe. W pokoju matki, na
pi

ę

trze, płonie lampka nocna; to z my

ś

l

ą

o Małej, która boi si

ę

ciemno

ś

ci. Gdy

patrzy si

ę

spod wychodka, dom, czy jak to nazwa

ć

, przypomina zaczarowan

ą

chatk

ę

z ba

ś

ni i snów; tak jest rozja

ś

niony.


Doro

ś

li zebrali si

ę

przy stole w jadalnym, który o

ś

wietlaj

ą

dwie lampy, jedna z

góry, druga z boku. Matka haftuje, ojciec przegl

ą

da gazet

ę

, oboje u

ż

ywaj

ą

okularów, matka zawsze zsuwa je na czubek nosa. Ciotka Emma kładzie pasjansa.
Marta, pochylona nad blokiem rysunkowym, maluje rozcie

ń

czonymi farbkami wodnymi

zimoziół. Marianne czyta opasł

ą

biografi

ę

Richarda Wagnera i czasami co

ś

w niej

podkre

ś

la ołówkiem.


W kuchni Dag i Pu chrupi

ą

chleb z twaro

ż

kiem i popijaj

ą

ciepławym jeszcze

mlekiem. Lalla ceruje przy kuchennym stole skarpet

ę

, zdj

ę

ła sznurowane botki na

obolałe stopy wło

ż

yła mi

ę

kkie kapcie. Mimo dusz

ą

cego ciepła narzuciła na

ramiona wełniany kaftan. Na nosie ma okr

ą

głe okulary w drucianych oprawkach.

Obok niej, na stole, ostatnia ju

ż

w tym dniu fili

ż

anka kawy.


- Jutro Przemienienie Pa

ń

skie - wyja

ś

nia Lalla, jakby bracia Bergmanowie

powinni si

ę

interesowa

ć

takim wydarzeniem. -Dzie

ń

Przemienienia Pa

ń

skiego -

powtarza - dzie

ń

szczególny.


- Dlaczego? - przez uprzejmo

ść

pyta Pu.


- Bo w tym wła

ś

nie dniu Bóg mówi do uczniów. I jak piorun w czasie burzy

rozlega si

ę

głos z obłoku: "Ten jest Syn mój umiłowany, którego sobie

upodobałem, jego słuchajcie!" Bóg miał na my

ś

li Jezusa,

ż

e Jezus jest jego

ukochanym synem. Byli tacy, którzy w to w

ą

tpili.


- A co w tym szczególnego? - dziwi si

ę

Dag i siorbie mleko ze szklanki.


- Tam, gdzie si

ę

urodziłam i dorosłam, dzie

ń

Przemienienia jest szczególny.


- W jaki sposób jest szczególny? - pyta Pu i mimo woli zaczyna go to
interesowa

ć

.


- Mo

ż

na si

ę

na przykład dowiedzie

ć

, ile si

ę

b

ę

dzie

ż

yło. Ten, kto pójdzie o

zachodzie sło

ń

ca tam, gdzie kto

ś

si

ę

zabił, niejednego si

ę

dowie. Tak było u

nas w domu.

- Czy Lalla próbowała? - pyta ironicznie Dag.

- Ja nie, ale moja przyrodnia siostra.

- No i...?

- Nic nie powiem. Ale było to szczególne. Poza tym siostra urodziła si

ę

w

niedziel

ę

.


- Co? - mówi Pu i rozdziawia usta.

background image


- Ja jestem dzieckiem czwartkowym i widz

ę

, co maj

ą

pod ubraniami zgrabne

dziewczyny - prostodusznie informuje Dag.

Chrupi

ą

chleb i pij

ą

mleko. Lalla u

ś

miecha si

ę

, ma ładne, równe, sztuczne z

ę

by

i pogodny u

ś

miech, który szybko zara

ż

a jej niebieskoszare oczy.


- Nigdy nie wiadomo, co tu jest prawd

ą

, a co ni

ą

nie jest. Pu widzi inaczej ni

ż

Dag. Pastor widzi inaczej ni

ż

panna Eneroth. Ja widz

ę

to, czego nie widzi Maj.

Ka

ż

dy widzi swoje.


- Dlaczego zegarmistrz odebrał sobie

ż

ycie? - nieoczekiwanie pyta Pu, cho

ć

wcale nie zamierzał o to pyta

ć

.


- Nikt tego nie wie na pewno - mówi Lalla z tak

ą

min

ą

, jakby doskonale

wiedziała.

- Niech Lalla opowie.

- To Pu tak si

ę

spietra,

ż

e si

ę

zeszczy popod siebie - wtr

ą

ca Dag.


- Zamknij si

ę

! - odparowuje bez wrogo

ś

ci zniecierpliwiony Pu.


- Nikt nie wie na pewno - powtarza Lalla. - Ale słyszałam,

ż

e zwariował ze

strachu. Nie pochodził st

ą

d, tylko z Tammerforsu. Najpierw osiadł w

Kvarnsvedenie, ale nikt si

ę

tam nie interesował zegarami, wi

ę

c zarobek miał

marny. Kiedy

ż

ona umarła na tyfus, przeniósł si

ę

do Borlange, gdzie du

ż

o si

ę

wtedy działo i zacz

ę

ło mu si

ę

niezgorzej powodzi

ć

. Ale ludzie uwa

ż

ali go za

dziwaka. Nie dlatego,

ż

e był szorstki czy opryskliwy, nie, to nie to.

Przeciwnie. Miły, uprzejmy i z zamówie

ń

si

ę

wywi

ą

zywał, jak nale

ż

y.


Był z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

uczciwy. A mimo to uchodził za dziwaka.


- Dlaczego popełnił samobójstwo?

Pu drapie si

ę

pod kolanem, gdzie ugryzł go komar. Przestał je

ść

kanapk

ę

. Nawet

Dag przysłuchuje si

ę

ze sceptyczn

ą

ciekawo

ś

ci

ą

. Lalla, wiedz

ą

c,

ż

e zyskała

wdzi

ę

cznych słuchaczy, nie

ś

pieszy si

ę

.


- Miał w sklepie wysoki stoj

ą

cy zegar, czarny, ze złotymi ornamentami wokół

tarczy. Jak si

ę

otworzyło górne drzwiczki, mo

ż

na było popatrze

ć

na wahadło. Z

jakiego

ś

powodu były te

ż

dolne drzwiczki. A za nimi nic, przynajmniej na to

wygl

ą

dało. Zegar tykał dostojnie i miarowo, pos

ę

pnym tonem wybijał półgodziny i

godziny. Przez wiele lat zachowywał si

ę

zupełnie normalnie. Chodził bardzo

punktualnie i ani razu nie trzeba go było naprawia

ć

. A

ż

tu nagle, z dnia na

dzie

ń

, zmienił si

ę

nie do poznania. Całkiem si

ę

rozregulował, albo si

ę

spó

ź

niał, albo si

ę

spieszył, czasem po kilka godzin na dob

ę

. A kiedy miał na

przykład wybi

ć

drug

ą

, wybijał siódm

ą

. A kiedy miał wybi

ć

pełn

ą

godzin

ę

, wybijał

pół, czasem zatrzymywał si

ę

, jak martwy,

ż

eby potem sam z siebie, nie

nakr

ę

cany; ruszy

ć

z kopyta. Historia z zegarem bardzo zmartwiła zegarmistrza.

Naprawiał go, wymienił mechanizm, tryby, ci

ęż

arek, wahadło i wskazówki. Ale nic

nie pomagało. W ko

ń

cu wyniósł zegar do sypialni, ciemnej nory na tyłach sklepu,

która słu

ż

yła mu te

ż

za kuchni

ę

. Nie mógł przecie

ż

dopu

ś

ci

ć

do tego,

ż

eby taki

niezno

ś

ny zegar wystawiał go na po

ś

miewisko klientów. To zrozumiałe. I tym

sposobem mieszkał z zegarem dzie

ń

i noc. Kilka razy dziennie zamykał sklep i

biegł do sypialni sprawdza

ć

, czy zegar ju

ż

si

ę

opami

ę

tał. Nocami budził si

ę

co

godzina i słuchał jego uderze

ń

. Nic si

ę

nie zgadzało. Pewnego dnia, kiedy

wyjmował mechanizm,

ż

eby mu si

ę

dokładnie przyjrze

ć

, ni st

ą

d, ni zow

ą

d,

obluzował si

ę

jaki

ś

trybik i gł

ę

boko rozci

ą

ł mu dło

ń

. Krwawiła okropnie, krew

background image

spływała na mechanizm i kapała na stół. Musiał szuka

ć

pomocy w szpitalu. Tam go

opatrzyli i zatamowali mu krwotok. Której

ś

nocy poderwało go na równe nogi

trzyna

ś

cie uderze

ń

, a mo

ż

e nawet czterna

ś

cie, chocia

ż

było wpół do czwartej.

Działo si

ę

to zim

ą

,

ś

wiatła w pokoju si

ę

nie paliły, a od dolnej cz

ęś

ci zegara

bił jaki

ś

dziwny blask. Zegarmistrz usiadł na łó

ż

ku i patrzył.


Do kuchni wchodzi Maj. Jest boso. Stawia na stole kwiecist

ą

fili

ż

ank

ę

bez ucha,

po brzegi wypełnion

ą

poziomkami.


- Gdzie Maj znalazła poziomki o tej porze roku? - dziwi si

ę

Lalla, by

ć

mo

ż

e

wdzi

ę

czna za t

ę

przerw

ę

.


Pewnie zdaje sobie spraw

ę

,

ż

e jej relacji dobrze zrobi pauza retoryczna. A mo

ż

e

si

ę

z tym swoim zegarmistrzem zagalopowała i teraz ma troch

ę

czasu na

wymy

ś

lenie jakiego

ś

rozwi

ą

zania?


- Za starym młynem. Zawsze tam s

ą

, dwa, trzy razy w ci

ą

gu lata. Poszłam ot,

tak, dla

ż

artu. I co widz

ę

? Zatrz

ę

sienie poziomek! Ale zrobiło si

ę

ju

ż

za

ciemno.

- Maj mo

ż

e sobie nala

ć

kaw

ę

. Zostało troch

ę

w dzbanku.


- Rozmawiamy o zegarmistrzu - wyja

ś

nia Dag.


- Aha, o tym. Czy to dla Pu nie za straszne? I tak na noc.

- Nie boj

ę

si

ę

!


Sk

ą

d wszystko wiadomo o tym zegarmistrzu? - pyta Dag.


- Ostatnie lata swojego

ż

ycia sp

ę

dził w skromnej oficynie Andersa-Pera przy

drodze do Solbacki, jakie

ś

ć

wier

ć

mili st

ą

d. I Anders-Per powiedział waszej

babci,

ż

e zegarmistrz zostawił list, a na kopercie napisał: "Otworzy

ć

po mojej

ś

mierci". Ale nikt nic nie wie na pewno, bo tylko Anders-Per czytał ten list.

Po jego

ś

mierci młodzi sprzedali na aukcji jego sekretarzyk i list przepadł.


- Opowiadaj! - ponagla Pu, ju

ż

wstrz

ąś

ni

ę

ty.


-Tak... - Lalla powoli si

ę

rozkr

ę

ca. - Zobaczył,

ż

e dolne drzwiczki zegara same

si

ę

otwieraj

ą

... i z gł

ę

bi, z ciemno

ś

ci dobiega dziwny d

ź

wi

ę

k. Podobny do

płaczu. I nic nie wida

ć

. Zegarmistrz potwornie si

ę

przeraził, ale nie mógł

przecie

ż

siedzie

ć

w łó

ż

ku. Dr

żą

c

ą

r

ę

k

ą

zapalił

ś

wiec

ę

na nocnym stoliku i ze

ś

wiecznikiem w gar

ś

ci podkradł si

ę

na palcach do zegara. Ze zdenerwowania

zapomniał wło

ż

y

ć

kapcie, ale nawet nie poczuł,

ż

e podłoga jest lodowato zimna,

bo kominek dawno wygasł.

- To zrozumiałe - mówi Pu, szcz

ę

kaj

ą

c z

ę

bami.


- Tak. I ledwie si

ę

zegarmistrz podkradł do zegara, od razu zauwa

ż

ył,

ż

e

wahadło porusza si

ę

wolniej ni

ż

zwykle, jako

ś

oci

ęż

ale, z wysiłkiem, jakby si

ę

miało lada moment zatrzyma

ć

. Obie wskazówki opadły na szóstk

ę

. Górne drzwiczki

były zamkni

ę

te, dolne chrz

ęś

ciły i jeszcze kapk

ę

si

ę

uchyliły. Zegarmistrz

run

ą

ł w swej długiej nocnej koszuli na kolana, otworzył drzwiczki na o

ś

cie

ż

i

po

ś

wiecił. Najpierw nie zobaczył nic, ale potem, kiedy oczy przywykły do

ś

wiatła, dostrzegł w gł

ę

bi jeszcze jedne drzwiczki.


Były uchylone. I ju

ż

wiedział, kto to tak płakał. W

ś

rodku kuliła si

ę

malusie

ń

ka kobieta i rozpaczliwie łkała. Miała na sobie dług

ą

koszul

ę

, na

ramiona opadały długie czarne włosy. Zegar si

ę

zatrzymał, było teraz słycha

ć

tylko szloch kobiety i szum wiatru w przewodzie kominowym. Zegarmistrz
wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

k

ę

i dotkn

ą

ł tej małej istotki. Nie miała wi

ę

cej ni

ż

pół metra

background image

wzrostu, nie była jednak ani dzieckiem, ani karlic

ą

, tylko najprawdziwsz

ą

kobiet

ą

. Gdy j

ą

dotkn

ą

ł, podniosła głow

ę

, któr

ą

do tej pory chowała w dłoniach.

I mógł zobaczy

ć

jej twarz. Patrzyła na niego du

ż

ymi

ś

lepymi oczami, zamiast

ź

renic połyskiwały bł

ę

kitnawe białka, w na wpółotwartych ustach nie było wida

ć

z

ę

bów; tak miała pokrwawione wargi. Twarz poci

ą

gła i blada, niemal wychudzona,

czoło wysokie, nos w

ą

ski i zgrabny. Zegarmistrz uznał,

ż

e nigdy w

ż

yciu nie

widział nikogo pi

ę

kniejszego, mimo

ż

e była taka maciupe

ń

ka.


- I oczywi

ś

cie si

ę

w niej zakochał - mówi Maj.


- Nie wiem, czy si

ę

zakochał, ale co

ś

si

ę

z tym biedakiem porobiło - wzdycha

Lalla i zdejmuje z grzybka zacerowan

ą

skarpet

ę

. Rozci

ą

ga swoje dzieło na

kraw

ę

dzi stołu i wygładza.


- A potem? - przynagla Pu, zdj

ę

ty strachem.


- Wyj

ą

ł mał

ą

panienk

ę

z jej wi

ę

zienia, przetarł jej usta i czoło wilgotn

ą

szmatk

ą

, owin

ą

ł w szal i poło

ż

ył na łó

ż

ku. A potem zapalił lamp

ę

naftow

ą

i

patrzył na ni

ą

. Zasłoniła swoje

ś

lepe oczy powiekami. Chyba usn

ę

ła. Ale nie

min

ę

ło du

ż

o czasu, a czarny zegar zacz

ą

ł nagle skrzypie

ć

i dygota

ć

, jakby

zwariował. Wybijał godziny, zawsze raz i nieregularnie. Po prostu straszliwie
hałasował, inaczej tego nazwa

ć

nie mo

ż

na. Drzwiczki, górne i dolne, otwierały

si

ę

i zamykały z gło

ś

nym trzaskiem, wahadło hu

ś

tało si

ę

jak szalone.

Zegarmistrz zrozumiał,

ż

e zegar si

ę

w

ś

ciekł i zamierza go zabi

ć

. Wybiegł wi

ę

c

do warsztatu po ci

ęż

ki stalowy młot z obuchem z jednej strony i z ostrym

szpicem z drugiej i rzucił si

ę

na zegar. Kiedy jednym uderzeniem zniszczył

tarcz

ę

, zegar run

ą

ł na niego całym swoim ci

ęż

arem. Wielko

ś

ci

ą

znacznie

przewy

ż

szał niskiego, szczupłego chłopin

ę

. Zegarmistrz wyszedł z tego z ran

ą

na

stopie. Zanim zegar grzmotn

ą

ł o podłog

ę

, w chwili gdy tarcz

ę

mia

ż

d

ż

ył młot,

wydało mu si

ę

,

ż

e za trybami mechanizmu majaczy wykrzywiona, zła twarz. Twarz o

ś

lepych wybałuszonych oczach, rozdziawiaj

ą

ca usta pełne spróchniałych z

ę

bów. Na

czole widniało szerokie ci

ę

cie, z którego tryskała krew. To na pewno straszne,

ale b

ę

dzie jeszcze straszniej.


Lalla dopija kaw

ę

i ły

ż

eczk

ą

wyskrobuje cukier z dna fili

ż

anki. Maj, Dag i Pu

czekaj

ą

w skupieniu i napi

ę

ciu. Byle nie przerywa

ć

.


- No i tak - mówi Lalla po starannie odmierzonej pauzie. - Zegarmistrz
roztrzaskał zegar w drobny mak, kto wie, czy nie rozgniótł te

ż

tego stworzenia,

które tam mieszkało. Ale to tylko domysły, bo w jego li

ś

cie nie było o tym ani

słowa. W trakcie niszczenia zegara malutka kobieta wrzeszczała i wyła, wydawała
z siebie jakie

ś

nieludzkie ryki, jak lis w potrzasku albo co

ś

w tym rodzaju. Na

pró

ż

no zegarmistrz usiłował j

ą

pociesza

ć

. Tulił j

ą

i głaskał, mówił do niej,

mo

ż

e si

ę

nawet o

ś

wiadczył, a ona bez przerwy krzyczała. Ogarni

ę

ty rozpacz

ą

,

zaklinał j

ą

na swoje

ż

ycie, płakał i błagał. Bo rzeczywi

ś

cie chodziło o

ż

ycie.

Kobieta próbowała go dosta

ć

, ale przecie

ż

była

ś

lepa, wi

ę

c mógł si

ę

broni

ć

.

Nagle mu si

ę

wyrwała, sturlała z łó

ż

ka na podłog

ę

i ruszyła na czworakach.

Przewrócił si

ę

stolik z lamp

ą

naftow

ą

i w k

ą

cie zacz

ę

ło si

ę

pali

ć

, chocia

ż

dokładnie nie wiem, bo w li

ś

cie nic o tym nie było. Zegarmistrz rzucił si

ę

za

ni

ą

, chwycił mocno i całował, a ona k

ą

sała jego wargi, tak, i walczyli

zaciekle, a

ż

trudno opowiedzie

ć

o wszystkim, co si

ę

tam działo. Wreszcie

zegarmistrz roztrzaskał kobiet

ę

młotkiem, w taki sam sposób, w jaki roztrzaskał

zegar. Stracił panowanie nad sob

ą

. Szalał. Kiedy si

ę

uspokoił, zakopał kobiet

ę

i zegar w ogrodzie. Kilka dni pó

ź

niej przeprowadził si

ę

z Borlange do Andersa-

Pera, przy drodze do Solbacki, a po niecałym roku powiesił si

ę

.


Wokół

ż

ółtego koła lampy naftowej g

ę

stnieje mrok, o szklany klosz uderza

ć

ma. Z

przyległego pokoju słycha

ć

Marianne.

Ś

piewa a cappella jedn

ą

z "Songes" Jonasa

Love Almqvista.

background image


ż

za rozkosz, Bo

ż

e, Panie,


słysze

ć

ś

wi

ę

tego anioła niebia

ń

sk

ą

pie

śń

.


ż

za błogo

ść

, Bo

ż

e, Panie,


umrze

ć

przy wtórze tonów cnych.


Łagodnie pły

ń

, o, duszo, rzek

ą

,


tajemn

ą

, rajsk

ą

purpury rzek

ą

.


Łagodnie si

ę

zanurz, o, duchu,


w orze

ź

wiaj

ą

ce Boga obj

ę

cia.




Dag cicho wstaje od stołu, wstawia do zlewu pust

ą

szklank

ę

po mleku i znika;

drzwi do jadalnego bezgło

ś

nie si

ę

otwieraj

ą

i zamykaj

ą

.


- Dagge kocha si

ę

w Marianne - mówi Pu.


- Co taki smarkacz jak Pu mo

ż

e o tym wiedzie

ć

- odpowiada Maj i szczypie Pu w

ucho.

Pu jest zachwycony.

- Wiem. Sam mi to powiedział. Chce

ś

piewa

ć

w operze, tak jak Marianne.


- Nieładnie donosi

ć

na brata. - Lalla wstaje i składa swój koszyk z przyborami

do szycia. - Pu powinien ju

ż

i

ść

spa

ć

.


- Wolno mi siedzie

ć

do wpół do dziesi

ą

tej.


- Kto tak powiedział?

- Babcia.

- Co innego u babci, co innego tutaj. U Bergmanów obowi

ą

zuje godzina dziewi

ą

ta.


Pu z westchnieniem podnosi si

ę

z krzesła i my

ś

li o jutrzejszym dniu. Du

ż

o si

ę

wydarzy w dzie

ń

Przemienienia Pa

ń

skiego. O wschodzie sło

ń

ca wyprawa do miejsca

samobójstwa,

ż

eby si

ę

przekona

ć

, czy uda mu si

ę

spotka

ć

zegarmistrza, a potem

podró

ż

z ojcem do ko

ś

cioła w Granas.


- Co ci jest, Pu,

ź

le si

ę

czujesz?


- Co? - mówi Pu i rozdziawia usta.

Maj patrzy na mał

ą

posta

ć

.


- Zamknij buzi

ę

. Pytam, czy Pu nie czuje si

ę

dobrze.


- Dobrze - wzdycha Pu - ale tyle tego.

- Chod

ź

, posłuchamy przez chwil

ę

Marianne, a potem dopilnuj

ę

,

ż

eby

ś

poszedł do

łó

ż

ka. Nie stercz z rozdziawionymi ustami. Musisz pami

ę

ta

ć

o zamykaniu buzi.

Głupio si

ę

wygl

ą

da.

background image

- Wiem. Tylko idioci si

ę

rozdziawiaj

ą

.


- Dobranoc, Pu - mówi Lalla. - I nie zapominaj,

ż

e jeste

ś

niedzielnym

dzieckiem.

- Tak. - Pu kiwa głow

ą

, przygn

ę

biony i wyró

ż

niony. - Tak.


- Dobranoc, Maj. Id

ę

do siebie.


- Dobranoc. panno Nilsson.

- Dobranoc, Pu.

- Dobranoc, Lalla.

Lalla znika na kuchennych schodach prowadz

ą

cych do szeregowca z ciasn

ą

cel

ą

.

Maj chwyta Pu za chudy kark i prowadzi przed sob

ą

do jadalnego.


Marianne

ś

piewa. W mroku. Zgaszono lampy, tylko dwie

ś

wiece na kredensie

o

ś

wietlaj

ą

pokój. Siedzi na stołku do pianina, lekko pochylona, z dło

ń

mi na

podołku. Patrzy rozszerzonymi oczyma,

ś

piewa

ż

ywym, barwnym głosem Ja te

ż

si

ę

w

niej kocham, my

ś

li ze smutkiem Pu.


Matka siedzi przy stole. Głow

ę

wsparła na dłoni, zamkn

ę

ła oczy. Pu wzdycha:

Najbardziej jestem zakochany w matce. Chciałbym czu

ć

na sobie jej oddech, ale

nie mam odwagi do niej podej

ść

. Nie, najlepiej zostawi

ć

j

ą

w spokoju. Pu siada

przy drzwiach do holu na krze

ś

le z wysokim oparciem. Z góry schodzi cichutko

senna Mała. Z misiem Baloo w obj

ę

ciach. Pu łapie j

ą

w progu i sadza sobie na

kolano. Mała nie protestuje, natychmiast wkłada kciuk do buzi. Drgaj

ą

długie

rz

ę

sy, przytula si

ę

mocno do Pu; przyjemnie mu,

ż

e siedzi w mroku z siostr

ą

w

obj

ę

ciach.


Ojciec odsun

ą

ł krzesło od stołu, okulary ma na czole, przesłania oczy dłoni

ą

,

zdj

ą

ł lewy but, porusza si

ę

w skarpecie du

ż

y palec. Ciotka Emma

ś

pi w swoim

wygodnym krze

ś

le, pod głow

ę

podło

ż

yła poduszk

ę

. Otwarte usta, zakatarzony,

niemal chrapliwy oddech. Smutne, nieruchome spojrzenie Marty. Mimo
utrzymuj

ą

cego si

ę

wszechobecnego ciepła marznie. Czerwone policzki. Na pewno ma

gor

ą

czk

ę

.




III



Dag i Pu zamieszkuj

ą

pokój przypominaj

ą

cy wskutek braku planów

architektonicznych straszliwie rozci

ą

gni

ę

t

ą

garderob

ę

o powierzchni mniej

wi

ę

cej dwa metry na siedem. Sufit opada w kierunku okien, przy których mo

ż

e si

ę

wyprostowa

ć

tylko kto

ś

, kto mierzy mniej ni

ż

sto trzy centymetry. Pod dłu

ż

sz

ą

ś

cian

ą

stoj

ą

jedno za drugim dwa liche

ż

elazne łó

ż

ka o spr

ęż

ystych spodach.

Mi

ę

dzy oknami składany stolik. Dwa krzesła nie do pary i rozchybotana szafa z

lustrem dopełniaj

ą

wyposa

ż

enia.


Pu

ś

pi, a mo

ż

e nie

ś

pi. Dag czyta ksi

ąż

k

ę

z czerwonymi okładkami,

przypuszczalnie ogl

ą

da tylko fotografie. Na krze

ś

le stoi

ś

wiecznik, daj

ą

c

stonowane o

ś

wietlenie. Pu zerka.


- Co czytasz?

- Gówno ci

ę

to obchodzi.

background image

- Czy to ksi

ąż

ka z gołymi babami?


- Sam zobacz. Ale to kosztuje pi

ęć

ore.


Pu natychmiast wyjmuje pi

ęć

ore z kartonowego pudełka. Masz pi

ęć

ore.


Bracia wlepiaj

ą

oczy w czerwon

ą

ksi

ąż

k

ę

. Nosi tytuł "Nackte Schonheit". Dag,

który od dwóch lat uczy si

ę

niemieckiego, wie, co to znaczy. Na zdj

ę

ciach

pozuj

ą

panowie i panie, biegaj

ą

, skacz

ą

, gimnastykuj

ą

si

ę

, pij

ą

kaw

ę

,

ś

piewaj

ą

przy obozowym ognisku. Wszyscy nadzy. Dag pokazuje: Ta ma na myszce niezł

ą

peruk

ę

, widziałe

ś

co

ś

takiego? Zdj

ę

cie przedstawia chud

ą

kobiet

ę

, która

zamierza zrobi

ć

mostek. Ustawiona jest pod ostre

ś

wiatło. Pu bardziej si

ę

podoba dosy

ć

kr

ą

gła dziewczyna, która biegnie prosto na aparat.


- Jest podobna do Marianne.

- Id

ź

do diabła, wcale nie jest.


- Ta jest dobra - mówi Pu i zaczynaj

ą

go pali

ć

policzki. - Ta jest naprawd

ę

dobra. Mo

ż

na byłoby j

ą

ugry

źć

.


- Jeste

ś

głupi. - Dag zamyka ksi

ąż

k

ę

. - Nie powiniene

ś

ogl

ą

da

ć

takich zdj

ęć

. To

dla ciebie niezdrowe.

Ś

pimy.


- Od kogo dostałe

ś

ksi

ąż

k

ę

?


- Nie dostałem, tylko kupiłem, idioto.

- Od kogo?

- Oczywi

ś

cie od wuja Carla. Zapłaciłem koron

ę

pi

ęć

dziesi

ą

t. Wuj nigdy nie ma

pieni

ę

dzy. Gdyby mógł, sprzedałby babci

ę

.


- My

ś

lisz,

ż

e wzi

ę

łoby si

ę

par

ę

groszy za ciotk

ę

Emm

ę

?


-

ś

eby si

ę

tej baby pozby

ć

, trzeba płaci

ć

. Ale Lalla pewnie by co

ś

dorzuciła.


Kilka minut ciszy. Ciemno

ść

.


- Dagge?

- Zamknij si

ę

,

ś

pi

ę

.


- My

ś

lisz,

ż

e Maj pieprzy si

ę

z Johanem Berglundem?


- Zamknij si

ę

. Ona si

ę

pieprzy z naszym starym. Chyba wiesz, idioto.


- Ze starym?

- Nie chce mi si

ę

gada

ć

. Zamknij si

ę

.


- A Marianne? Czy to nie Marianne pieprzy si

ę

ze starym?


- Ona te

ż

. Wiesz przecie

ż

,

ż

e ojciec ma pierdolca na punkcie pieprzenia. Włazi

na wszystkie baby oprócz Lalli i ciotki Emmy.

- Babci

ę

te

ż

pieprzy?


- No jasne, ale tylko na Bo

ż

e Narodzenie i Wielkanoc. Zamknij si

ę

wreszcie.

background image

Łó

ż

ko Daga cicho i rytmicznie poskrzypuje. Pu chce co

ś

powiedzie

ć

, ale daje

sobie spokój. Nie bardzo wie, czym si

ę

teraz brat zajmuje, przeczuwa jednak,

ż

e

to co

ś

absolutnie niedozwolonego.


- Dagge?

- Zamknij si

ę

, do cholery.


- My

ś

lisz,

ż

e stary i stara pieprz

ą

si

ę

w tej chwili?


- Chcesz oberwa

ć

?


Chwila ciszy. Miarowe skrzypienie łó

ż

ka nasila si

ę

.


- Dagge?

- O!

- Co robisz?

ś

adnej odpowiedzi. Łó

ż

ko uspokaja si

ę

.


- Dagge?

Ś

pisz?

ś

adnej odpowiedzi. Z braku kompana do rozmowy Pu niemal od razu zasypia.

Niespokojni mieszka

ń

cy dahlberskiego przybytku

ś

pi

ą

.




***



Znad skały nadci

ą

ga nocny wiatr, szumi w sosnach, sercówce i li

ś

ciach

rabarbaru. Na rozgrzan

ą

pap

ę

si

ą

pi chwilowy deszczyk.


Skrzypi

ą

schody i w drzwiach staje ciotka Emma. Wystrojona w długi szlafrok. Na

głowie szydełkowa czapeczka, włosy splecione w ciasny szary w

ę

zeł. Wej

ś

cie na

schody bardzo j

ą

zm

ę

czyło. Oddycha ci

ęż

ko.


- Chłopcy

ś

pi

ą

?


Mruczenie, senne mamrotanie.

- Musz

ę

prosi

ć

którego

ś

z was,

ż

eby mi pomógł.


- Co?

- Musz

ę

pój

ść

do wychodka.


- Co?

- Musz

ę

natychmiast do wychodka. Kto

ś

musi ze mn

ą

pój

ść

, wzi

ąć

lamp

ę

i

podtrzyma

ć

mnie. Nie mog

ę

i

ść

sama, bo si

ę

przewróc

ę

.


- A nie mo

ż

e ciocia Emma zrobi

ć

do wiadra?


- Nie, bo to chodzi o co

ś

powa

ż

niejszego, rozumie Dag.


- A nie mo

ż

e ciocia zaczeka

ć

do rana? Maj albo Marta mogłyby wtedy pomóc.

background image

- Nie wytrzymam, rozumie Dag. Wczoraj wieczorem zjadłam pół pudełka fig.
Okropnie boli mnie brzuch, i wzdyma.

- Mog

ę

cioci pomóc - uprzejmie zgadza si

ę

Pu.


Wstaje z łó

ż

ka i wsuwa stopy w sandały. Dag odwraca si

ę

do

ś

ciany.


- Punio jest bardzo miły dla starej ciotki. I dostanie koron

ę

za fatyg

ę

.


- No, je

ś

li ciocia absolutnie musi, to nie ma sprawy - odzywa si

ę

Dag i siada

na łó

ż

ku.


- Nie, dzi

ę

kuj

ę

.

Ś

pij dalej. Ciocia Emma nie b

ę

dzie sprawia

ć

kłopotu.


I procesja rusza. Pu idzie pierwszy, w lewym r

ę

ku niesie star

ą

lamp

ę

stajenn

ą

,

praw

ą

ś

ciska mał

ą

tłust

ą

dło

ń

ciotki Emmy. Ciotka porusza si

ę

ostro

ż

nie, wolno

stawia jedn

ą

nog

ę

przed drug

ą

, dyszy z wysiłku i bolesnych dolegliwo

ś

ci. Od

czasu do czasu przystaje, na ramiona zarzuciła koc. Jeszcze m

ż

y, a z

trawiastego zbocza i kamienistej

ś

cie

ż

ki odparowuje słoneczne ciepło.


Wreszcie docieraj

ą

do celu. Lampa na jednej z desek wychodka. Starsza pani,

poj

ę

kuj

ą

c, wbija si

ę

w najwi

ę

kszy otwór. Pu siedzi na schodkach i drapie si

ę

tam, gdzie uk

ą

sił go komar. Drzwi s

ą

na wszelki wypadek otwarte. W gigantycznym

brzuchu ciotki Emmy dudni i bulgoce. W nocnej ciszy grzmi

ą

głuche, cuchn

ą

ce

pierdni

ę

cia. Za szczupłymi plecami Pu słycha

ć

post

ę

kiwania i j

ę

ki. A potem

ci

ęż

kie pluski i gło

ś

ny szum. Szczy jak ko

ń

, my

ś

li Pu. Dyskretnie zaciska nos

kciukiem i palcem wskazuj

ą

cym,

ż

eby ciotka tego nie zauwa

ż

yła i nie poczuła si

ę

za

ż

enowana. Zalega cisza.


- Czy ciocia Emma sko

ń

czyła?


- Nie. Nie poganiaj mnie.

- Je

ś

li ciocia chce, mo

ż

emy tu siedzie

ć

cał

ą

noc.


- Jeste

ś

bardzo miłym chłopcem, Puniu.


- Czy bardzo cioci

ę

boli brzuch?


- Bo ja wiem? Chyba tak. Nie, nie wiem, Puniu. Tak mi przykro. Całej cioci
Emmie jest przykro. Nigdy nie mog

ę

si

ę

połapa

ć

z tymi obstrukcjami i

biegunkami. Czasem wydaje mi si

ę

,

ż

e wszystko ze mnie wyleci, kiszki,

ż

ą

dek,

dusza, i umr

ę

. My

ś

l

ę

o jedzeniu, które w siebie ładuj

ę

, przysi

ę

gam sobie,

ż

e

b

ę

d

ę

uwa

ż

a

ć

i nie tkn

ę

ju

ż

tego, co

ź

le znosz

ę

, ale nast

ę

pnego dnia nie

dotrzymuj

ę

przysi

ę

gi i znów si

ę

zaczyna. Oj. Oj. Och. Oj. Chyba umr

ę

.


Przytłumione d

ź

wi

ę

ki tr

ą

bki i głuche odgłosy b

ę

benka. Ogromna posta

ć

kołysze

si

ę

, kurczy i prostuje w sk

ą

pym migotliwym

ś

wietle stajennej lampy; dyndaj

ą

tłuste nogi, łokcie przywieraj

ą

do boków. Oj. Oj.


- No tak, a teraz naturalnie krwawienie. Okropne hemoroidy,

ż

e te

ż

nigdy si

ę

nie goj

ą

. Ciocia musi zatamowa

ć

krew swoj

ą

nocn

ą

czapeczk

ą

. Dlaczego Bergmanów

nie sta

ć

na papier toaletowy? Dlaczego pastor u

ż

ywa gazet? Ch

ę

tnie bym

zapłaciła. Aj, znów si

ę

zaczyna, a ja...


Sapanie milknie, Pu ju

ż

nie słyszy oddechu ciotki. Odwraca si

ę

. A je

ś

li ciotka

Emma umarła i gapi si

ę

na niego rozszerzonymi, martwymi oczami? Byłoby si

ę

czego ba

ć

. Ale ciotka nie umarła. Starsza pani ukryła twarz w dłoniach. Siedzi

wyprostowana, koszula nocna zadarta na pot

ęż

nych udach, włosy w nieładzie, bo

ś

ci

ą

gn

ę

ła czapeczk

ę

, r

ę

ce na twarzy, ciche kołysanie. Mo

ż

e płacze?

background image

- Czy cioci Emmie jest smutno?

- Tak.

- Dlaczego?

- To piekło, Puniu.

- Co?

- Tak, piekło.

Odsłania twarz i teraz Pu widzi na zwiotczałych policzkach ciotki Emmy
połyskuj

ą

ce stru

ż

ki łez. Ciotka spuszcza głow

ę

i przebiera palcami po stajennej

lampie. Cie

ń

na

ś

cianie ogromnieje. I mówi jakim

ś

szczególnym głosem:


- Staro

ść

to piekło, rozumie Punio. A kiedy człowiek umiera, to te

ż

wcale nie

jest zabawne. Wszyscy odczuj

ą

ulg

ę

, dostan

ą

w spadku par

ę

groszy i troch

ę

mebli. Jak to dobrze,

ż

e ta baba wreszcie wykitowała. Nigdy o nikogo si

ę

nie

troszczyła. I została sama! I zajadła si

ę

na

ś

mier

ć

, tak, to prawda. Nie da si

ę

zaprzeczy

ć

,

ż

e warzyła przepyszne wigilijne piwo.


Ciotka Emma szele

ś

ci gazet

ą

, kładzie czapeczk

ę

w jakim

ś

stosownym miejscu,

podci

ą

ga długie ró

ż

owe kalesony i opuszcza nocn

ą

koszul

ę

. Pu pomaga jej zej

ść

z

dwóch schodków. Dło

ń

ciotki jest zimna i wilgotna. Ciotka nieporadnym ruchem

głaszcze Pu po głowie. Nad gór

ą

i wst

ę

g

ą

lasu wisi brzask.




***



Pu

ś

pi snem skonanego. Mo

ż

e mu si

ę

ś

ni,

ż

e lata albo jest malutki i le

ż

y goły

na brzuchu Maj, albo posiadł moc zabijania. Najpierw zabije brata, potem
przyjdzie kolej na ojca. Ojciec b

ę

dzie go błagał, płakał i krzyczał ze strachu.

Ś

mier

ć

b

ę

dzie jednak nieuchronna, konieczna. Król rozkazał Pu zabi

ć

ojca, wi

ę

c

nie ma o czym dyskutowa

ć

.


Kto

ś

powiedział,

ż

e "l

ę

k urzeczywistnia przedmiot l

ę

ku". Ta słuszna maksyma

dotyczy tak

ż

e małych dzieci, na przykład takich jak Pu. Od ubiegłej zimy Pu

n

ę

ka niepokój,

ż

e ojciec i matka nie chc

ą

ju

ż

by

ć

ze sob

ą

. Raz stał si

ę

mimowolnym

ś

wiadkiem r

ę

koczynów mi

ę

dzy rodzicami. Gdy si

ę

zorientowali,

ż

e s

ą

obserwowani, natychmiast przestali si

ę

bi

ć

i zaj

ę

li si

ę

Pu, który nie potrafił

pohamowa

ć

łez. Łez strachu. Ojciec miał zadrapany policzek, matka zmierzwione

włosy, dr

żą

ce wargi, pociemniałe oczy i czerwony nos. Wyja

ś

niali mu porywczo,

ż

e doro

ś

li mog

ą

si

ę

na siebie w

ś

cieka

ć

jak byle dziecko. Ale to ich wyja

ś

nianie

nie na wiele si

ę

zdało. Pu si

ę

przel

ą

kł, cho

ć

nie od razu. Strach narastał w

nim stopniowo. I od tamtej pory zacz

ą

ł si

ę

rodzicom baczniej przygl

ą

da

ć

.

Widział,

ż

e czasem ich twarze przybierały szczególny wygl

ą

d i szczególne mieli

głosy. Ojciec bladł, bielały mu oczy i ledwie dostrzegalnie ruszał głow

ą

. Matka

pachniała dziwnie metalicznie, jej ciepły głos chropowaciał, jakby brakowało
jej powietrza. Pu podzielił si

ę

tym z bratem, ale Dag popatrzył na niego

szyderczo i roze

ś

miał si

ę

: Mam tych pa

ń

stwa w dupie. Dla mnie mog

ą

sobie i

ść

do

diabła. Najwa

ż

niejsze,

ż

eby mi dali spokój i

ż

eby ten pieprzony cham, który

twierdzi,

ż

e jest moim ojcem, przestał mnie bi

ć

trzepaczk

ą

. Pu milczal. Problem

pozostał.

Teraz budzi si

ę

z gł

ę

bokiego snu. Ma takie wra

ż

enie, jakby oberwał w przepon

ę

,

jest zdezorientowany, nie kojarzy, w której si

ę

znalazł rzeczywisto

ś

ci: w

swojej, tej oswojonej i dobrze kontrolowanej, która mimo istniej

ą

cych w niej

background image

przedziwnych obrazów i postaci, jest jego własna, łatwo rozpoznawalna, czy w
tej drugiej, nowej i budz

ą

cej strach, która zacz

ę

ła okupowa

ć

jego my

ś

li i

uczucia. Sekund

ę

po przebudzeniu wie, co go wyrwało ze snu. Z pokoju matki

dobiegaj

ą

głosy: niskie, czasem szepcz

ą

ce. Rodzice pochłoni

ę

ci s

ą

jak

ąś

rozmow

ą

, nie poznaje ich głosów,

ś

ci

ś

le rzecz bior

ą

c, przywołuj

ą

w nim pami

ęć

o

nagłym strachu. Co teraz, do cholery? Co znacz

ą

te

ś

ciszone,

ś

lizgaj

ą

ce si

ę

,

obce tony w

ś

rodku nocy? Pu szcz

ę

ka z

ę

bami, psiakrew, musz

ę

posłucha

ć

, musz

ę

posłucha

ć

pod drzwiami,

ż

ebym zrozumiał, o czym mówi

ą

. Wstaje, stawia bose

stopy na linoleum. Jest zimne. Dygoce, mimo

ż

e ciepło nie opu

ś

ciło tego

kichowatego pokoju.

Drzwi do pokoju matki s

ą

na wpół otwarte. Zajmuje dogodn

ą

pozycj

ę

na korytarzu:

mo

ż

e patrze

ć

z ukrycia. Matka siedzi na łó

ż

ku, r

ę

ce obejmuj

ą

kolana, nocna

koszula ze

ś

lizn

ę

ła si

ę

z kr

ą

głego ramienia. Nie zaplotła na noc warkocza,

ci

ęż

kie ciemne włosy opadaj

ą

na barki, w mieni

ą

cym si

ę

ś

wietle brzasku jej

twarz wydaje si

ę

blada. Girlandy kwiatów na roletach, ciepłe zielone

ś

ciany.

Chi

ń

ski parawan przy umywalce, pejza

ż

e (akwarele wuja Ernsta), słoneczno

ż

ólty

szmaciak na podłodze, wszystko jest szare, zmienia si

ę

, wolno, powoli. Ojciec

siedzi na białym krze

ś

le z wysokim oparciem. Ma krótk

ą

nocn

ą

koszul

ę

z

czerwonymi lamówkami, jest bosy, dłonie splecione. Pu my

ś

li,

ż

e si

ę

w niego

wpatruje, ale oczy ojca nie widz

ą

, ojciec przypuszczalnie nie widzi nic prócz

własnej zgryzoty. Mimo anemicznego

ś

wiatła obraz rodziców jest wyrazisty.

Dobrze go pami

ę

tam. Mog

ę

go przywoła

ć

, kiedy tylko zechc

ę

, odtworzy

ć

napawaj

ą

cy

strachem dystans i bezruch. W tym momencie

ś

wiat, nad którym Pu tak dobrze

panował, gdzie nawet duchy miały swoje miejsce, odebrał cios

ś

miertelny.

Rozsypał si

ę

, rozpadł, nic po nim nie zostało. Zdetronizowany król musiał

opu

ś

ci

ć

swój pałac, by jako najmniejszy i najn

ę

dzniejszy ze wszystkich małych i

n

ę

dznych penetrowa

ć

utracon

ą

krain

ę

, która ku jego przera

ż

eniu nie miała

granic. Tam, na łó

ż

ku, siedziała matka, obejmuj

ą

c r

ę

kami kolana, tam, na

krze

ś

le z wysokim oparciem siedział, splataj

ą

c dłonie, ojciec i patrzył

nieruchomo w jaki

ś

punkt za lewym uchem Pu. Nie pami

ę

tam, jakie padły słowa,

pami

ę

tam obraz i chłód podłogi, wydaje mi si

ę

,

ż

e pami

ę

tam ton głosu i ładny

zapach matczynych kwiatów i mydła. Ale słów nie pami

ę

tam, wymy

ś

liłem je,

domy

ś

liłem, zrekonstruowałem sze

ść

dziesi

ą

t cztery lata pó

ź

niej.


- To upokarzaj

ą

ce - mówi ojciec i gł

ę

boko wzdycha.


- Przecie

ż

powiedziałam,

ż

e nie musisz przyje

ż

d

ż

a

ć

.


- Musiałem przyjecha

ć

z bardzo prostej przyczyny. T

ę

skni

ę

za tob

ą

i za dzie

ć

mi,

nie chc

ę

by

ć

sam. Mam dosy

ć

samotno

ś

ci.


- Nie mógłby

ś

by

ć

troch

ę

przyjemniejszy, Eriku? Chyba widzisz, jak si

ę

cieszymy,

ż

e tu jeste

ś

. A mo

ż

e tego nie widzisz?


-Tak, wyobra

ż

am sobie... ale to takie upokarzaj

ą

ce. Wparadowuje tu twoja matka,

wlek

ą

c z sob

ą

tego pajaca Carla i nawet nie spyta, czy wolno.


- Jeste

ś

niesprawiedliwy. Mama zadała sobie tyle trudu,

ż

eby do nas przyj

ść

wył

ą

cznie po to,

ż

eby ci

ę

przywita

ć

.


- Przyszła,

ż

eby mnie zawstydzi

ć

, znam t

ę

niegodziw

ą

kobiet

ę

. Jaki to dla niej

triumf,

ż

e mieszkamy w tej szkaradnej ruderze w szkaradnej okolicy. Wbrew mojej

woli. Wbrew mojej wyra

ź

nej woli.


- Nie s

ą

dziłam,

ż

e sługa bo

ż

y mo

ż

e nosi

ć

tak wielk

ą

nienawi

ść

w sercu.


- Nie wybaczam tym, którzy chc

ą

mnie zniszczy

ć

.


- To straszne, co mówisz

background image

- Ach, tak, straszne?

- Straszne. Przypominasz swoj

ą

nieszcz

ę

sn

ą

mam

ę

. Mówisz jak maniak.


- Nie mog

ę

wybaczy

ć

komu

ś

, kto nienawidzi mnie tylko dlatego,

ż

e istniej

ę

.


- Mówisz dokładnie tak jak Alma!

- My nie byli

ś

my tacy wytworni. Otó

ż

to. Nie byli

ś

my tacy wytworni. Oczywi

ś

cie.


- Powiniene

ś

si

ę

usłysze

ć


- A ty powinna

ś

siebie usłysze

ć

, kiedy mówisz "nieszcz

ę

sna mama".


- Czym my si

ę

wła

ś

ciwie zajmujemy.


- Nie mogli

ś

my chodzi

ć

do teatru ani wybra

ć

si

ę

do Włoch czy Mosseberga, nie

sta

ć

nas było na kupno najnowszych powie

ś

ci.


- Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia. Korzystałe

ś

z moich pieni

ę

dzy w

takim samym stopniu, co ja i dzieci.

- Tak.

- I nie mów w ten sposób.

- Tak.

- To straszne, kiedy si

ę

tak zachowujesz.


- Mo

ż

liwe. Ale to nie ja chciałem mieszka

ć

na Villagatan, w tym drogim

mieszkaniu. Na Skeppargatan było nam dobrze.

- Bez sło

ń

ca. I dzieci chorowały.


- Powtarzasz to.

- Doktor Furstenberg powiedział. . .

- Wiem, co powiedział doktor Furstenberg.

Matka chce si

ę

odezwa

ć

, milczy jednak. Ogryza paznokie

ć

. Jest w

ś

ciekła. Milczy

i zbiera siły. Pu widzi,

ż

e ojciec si

ę

poddał, patrzy na

ż

on

ę

z boku i staje

przy białym biurku. Jego sylwetka odcina si

ę

wyra

ź

nie na tle jasnego prostok

ą

ta

rolety. Cisza p

ę

cznieje, staje si

ę

coraz bardziej przera

ż

aj

ą

ca. Teraz ojciec ma

głos:

- Nic nie mówisz?

- Uwa

ż

asz,

ż

e powinnam co

ś

powiedzie

ć

?


- Mo

ż

esz chyba powiedzie

ć

, co my

ś

lisz.


Ojciec si

ę

boi, to wida

ć

.


- Wi

ę

c s

ą

dzisz,

ż

e mog

ę

powiedzie

ć

, co my

ś

l

ę

- mówi wolno matka.


Ojciec milczy i matka milczy. Kiedy matka si

ę

po chwili odzywa, jej głos jest

spokojny jak wiruj

ą

ce płatki

ś

niegu. Pu kurczy si

ę

ż

ą

dek i łzy cisn

ą

si

ę

do

oczu, cho

ć

wcale nie chce płaka

ć

. I nie chce słysze

ć

, co matka ma do

background image

powiedzenia, ale nie mo

ż

e si

ę

ruszy

ć

, stopy odmawiaj

ą

posłusze

ń

stwa, musi wi

ę

c

zosta

ć

i słucha

ć

.


Matka mówi, zerkaj

ą

c na odgryzion

ą

skórk

ę

na palcu wskazuj

ą

cym; troch

ę

krwawi.


- Chcesz wiedzie

ć

, co ja my

ś

l

ę

? Tak, od roku cz

ę

sto si

ę

nad czym

ś

zastanawiałam. A je

ś

li mam by

ć

dokładna, odk

ą

d urodziła si

ę

Mała.


- Mo

ż

e nie chc

ę

wiedzie

ć

- mówi ojciec słabym głosem.


- Ale teraz ja chc

ę

,

ż

eby

ś

wiedział, i ju

ż

mnie nie powstrzymasz.


- Chyba sobie pójd

ę

.


- Oczywi

ś

cie, nie kr

ę

puj si

ę

. Byłoby jednak dobrze, gdyby

ś

my cho

ć

raz

porozmawiali szczerze.

ś

eby

ś

my raz na zawsze wiedzieli, na czym stoimy.


Matka patrzy na ojca i lekko si

ę

u

ś

miecha.


- Długo my

ś

lałam o tym,

ż

eby zabra

ć

dzieci i na jaki

ś

czas ci

ę

opu

ś

ci

ć

.


Cisza. Posta

ć

przy oknie tkwi bez ruchu. Matka odwraca głow

ę

i patrzy na ojca.


- Chc

ę

si

ę

przeprowadzi

ć

do Uppsali, w kamienicy rodzinnej jest wolne

pi

ę

ciopokojowe mieszkanie, na ostatnim pi

ę

trze. Mog

ę

je tanio wynaj

ąć

. Od

podwórza, słoneczne i ciche,

ś

wie

ż

o po remoncie, z łazienk

ą

i wszelkimi

wygodami. Dag i Pu b

ę

d

ą

mieli blisko do szkoły, tylko przej

ść

przez ulic

ę

. A

Maj ch

ę

tnie zaopiekuje si

ę

Mał

ą

. Zamierzam te

ż

podj

ąć

prac

ę

. Napisałam ju

ż

do

siostry Elisabeth. Jestem tam mile widziana. Poza tym b

ę

d

ę

bli

ż

ej brata Ernsta

i mamy, i moich najlepszych przyjaciół. Bez pytania. . . bez twojego. . . bez
tej. . . zazdro

ś

ci. . . b

ę

d

ę

troch

ę

wolniejsza. . . b

ę

d

ę

. . . wolniejsza. . .


W brzozie za rolet

ą

rozskrzeczały si

ę

poranne sroki, lekko wieje, roleta

wybrzusza si

ę

. Ojciec opu

ś

cił głow

ę

i rysuje co

ś

palcem po bibule na podkładce

do pisania. Pu stoi skamieniały, sparali

ż

owany

ś

miertelnym przera

ż

eniem.


- A wi

ę

c mamy si

ę

rozwie

ść

?


- Tego nie powiedziałam.

- Chcesz,

ż

eby

ś

my si

ę

rozwiedli, i zamierzasz mnie opu

ś

ci

ć

?


- Uspokój si

ę

, Eriku, i spróbuj posłucha

ć

, co...


- Odejdziesz i zabierzesz dzieci.

- Nigdy nie mówiłam o rozwodzie.

- Czy to Torsten naszpikował ci

ę

tymi pomysłami?


- Nie, nie Torsten.

- Ale z nim rozmawiała

ś

.


- Oczywi

ś

cie,

ż

e rozmawiałam.


- Rozmawiała

ś

o nas z obcymi.


- On jest naszym najlepszym przyjacielem, Eriku! I dobrze nam

ż

yczy.

background image

-Tak jak twoja mama i naturalnie Ernst, twój szanowny brat, i siostra
Elisabeth! A z kim nie rozmawiała

ś

? Wstyd mi, naprawd

ę

wstyd. Rozmawiasz ze

wszystkimi oprócz mnie. S

ą

dz

ę

,

ż

e ch

ę

tniej słuchasz obcych ni

ż

mnie.


Gorzka rozterka. Pu wci

ąż

nie mo

ż

e si

ę

ruszy

ć

, a najbardziej ze wszystkiego

obawia si

ę

ko

ń

ca bez łaski, kary bez wybaczenia, ci

ś

ni

ę

ty w mrok wyl

ą

duje

po

ś

ród ostrych kamieni i nikt go nie b

ę

dzie szukał, nikt go nie d

ź

wignie z

ciemno

ś

ci.


- Teraz przynajmniej ju

ż

wiesz, czego ja chc

ę

- mówi matka po długim milczeniu.

- Pytałe

ś

i wiesz.


- A gdybym nie zapytał?

- Nie wiem, Eriku. Czekałam na okazj

ę

, ale byłam niepewna.


- Ale, jak rozumiem, teraz jeste

ś

pewna.


- Usi

ą

d

ź

na łó

ż

ku, mój drogi. Jeste

ś

tak daleko, a musimy si

ę

przecie

ż

jako

ś

z

tego wykaraska

ć

. Wspólnie. Nie chciałabym ci

ę

rani

ć

.


- Ach, tak, nie chciałaby

ś

.


W głosie pastora jest wi

ę

cej smutku ni

ż

ironii. Siada ci

ęż

ko w nogach łó

ż

ka,

daleko od

ż

ony.

ś

ona usiłuje dotkn

ąć

przegubu jego dłoni. Nic z tego.


- To takie trudne, Eriku. Nie chciałabym ci

ę

rani

ć

.


- Ju

ż

to powiedziała

ś

.


- Ile razy tu przyje

ż

d

ż

asz, zawsze stajesz si

ę

niespokojny i niecierpliwy. A w

domu mamy mnóstwo pracy. Martwisz si

ę

kazaniami, brakuje nam czasu na wspólne

wyjazdy, a je

ś

li nawet gdzie

ś

wyje

ż

d

ż

amy, jeste

ś

skwaszony,

ż

e musi si

ę

to

odbywa

ć

na mój koszt. Poza tym moje zaj

ę

cia parafialne, prowadzenie domu,

opieka nad dzie

ć

mi ogromnie mnie czasem m

ę

cz

ą

.


Ojciec zbli

ż

a dło

ń

ku twarzy i poci

ą

ga nosem. Niewprawnie i okropnie. Matka

kl

ę

ka, by pogładzi

ć

go po policzku, ale on si

ę

odsuwa i wstaje.


- Wychodzisz?

- Przejd

ę

si

ę

. Dobrze mi to zrobi.


- Teraz, w

ś

rodku nocy?


- Tak, wła

ś

nie teraz.


- Pójd

ę

z tob

ą

.


Matka wstaje, zbiera rozpuszczone włosy. Mała bosa stopa wysokim podbiciu i
okr

ą

głych palcach: id

ę

z tob

ą

.


- Nie, dzi

ę

kuj

ę

, Karin. Chc

ę

by

ć

sam.


- Nie mo

ż

esz tak wyj

ść

.


- Nie b

ę

dziesz mi mówi

ć

, co mi wolno, a czego nie wolno.


- Nie id

ź

. To najgorsze, co mo

ż

esz zrobi

ć

.

background image

Ojciec ruszył ju

ż

ku drzwiom, ale teraz si

ę

zatrzymuje i odwraca. Mówi z

niezm

ą

conym spokojem.


- Jedno sobie zapami

ę

taj, Karin. Po raz ostatni grozisz mi zabraniem dzieci i

wyprowadzk

ą

. Po raz ostatni! Ty i twoja matka. Dosy

ć

ju

ż

upokorze

ń

!


- To nie gro

ź

ba.


- Tym gorzej. Wobec tego wiemy, czego si

ę

trzyma

ć

.


- Chyba tak.

- Zawsze wła

ś

ciwie byłem sam. Teraz b

ę

d

ę

naprawd

ę

sam.


I ojciec idzie, a Pu bezszelestnie daje nura za drzwi pokoju dziecinnego.
Trzeszcz

ą

schody, na krze

ś

le obok garderoby le

żą

ojcowe ubrania. Pu zastanawia

si

ę

, czy nie pój

ść

do matki po pociech

ę

. Mógłby na przykład powiedzie

ć

,

ż

e nie

mo

ż

e usn

ąć

, bo boli go brzuch, je

ś

li matka b

ę

dzie w nastroju, zawsze co

ś

zyska.

Jaki

ś

glos mu jednak mówi,

ż

e w tej wła

ś

nie chwili nie ma raczej co liczy

ć

na

słowa otuchy. Zerka na ni

ą

ukradkiem. Siedzi wyprostowana na łó

ż

ku, bosa stopa

na podłodze, łka bez łez, przesuwa dło

ń

po policzku i czole, jakby chciała

zdj

ąć

niewidzialn

ą

paj

ę

czyn

ę

. Chlip, chlip, wci

ą

ga powietrze: tak, jest ci

ęż

ko.


Nagle zaczynaj

ą

pia

ć

na wy

ś

cigi wioskowe koguty, jeden rezyduje u Berglundów,

drugi u ogrodnika Tornqvista.

Pu dług

ą

chwil

ę

si

ę

zastanawia, w ko

ń

cu podejmuje decyzj

ę

. Tak, tak zrobi.

Wła

ś

nie tak. Nie ma sensu i

ść

do ló

ż

ka, naci

ą

gn

ąć

kołdr

ę

na głow

ę

i udawa

ć

,

ż

e

nic si

ę

nie stało, teraz, kiedy znany mu

ś

wiat run

ą

ł z hukiem na jego oczach. I

uszach. Cicho wchodzi do pokoju dziecinnego i szybko si

ę

ubiera: sprana

koszula, obci

ę

te kalesony, krótkie spodenki i sweter, sandały w r

ę

k

ę

. Przemkn

ąć

po schodach, unikaj

ą

c skrzypi

ą

cych stopni. W brzuchu harcuje zm

ę

czenie i

podniecenie, w

ą

ą

klatk

ę

piersiow

ą

ś

ciska przera

ż

enie, ale nie płacze, nie

mo

ż

na płaka

ć

, przebaczenia ju

ż

nie ma, po co zanosi

ć

modlitwy do Boga i

wypłakiwa

ć

mu si

ę

, przecie

ż

Bóg najwyra

ź

niej Pu olewa. Pu przeczuwał to od

dłu

ż

szego czasu. Anioły stró

ż

e odleciały z furkotem i Bóg o nim zapomniał. Mo

ż

e

nie istnieje. Na bialym niebie nie ma chmur, w swoim ogromnym kole tu

ż

pod

skał

ą

Djurmo dudni sło

ń

ce. Czarna rzeka zamienia si

ę

w ciekłe srebro. Ju

ż

prawie dzie

ń

, sweter grzeje. W drzewach szumi wiatr, jaskółcze dzieci startuj

ą

do próbnych lotów.

Pu od razu dostrzega ojca. Siedzi na ko

ś

lawej ławce pod werand

ą

. Ma na sobie

koszul

ę

bez kołnierzyka i znoszone letnie spodnie, ci

ą

gle jest w kapciach, na

ramiona narzucił star

ą

skórzan

ą

kurtk

ę

. Pali fajk

ę

. Trawa l

ś

ni od rosy. Pu

zmoczył sobie stopy. Podchodzi do ławki i siada.

Ojciec patrzy na niego ze zdumieniem.

- Ju

ż

wstałe

ś

?


- Wybieram si

ę

do lasu.


- Aha. A po co, je

ś

li mo

ż

na spyta

ć

?


-

ś

eby si

ę

przekona

ć

, czy zobacz

ę

ducha.


- Chciałby

ś

zobaczy

ć

ducha?


- Widmo.

- A gdzie?

background image


- Na miejscu samobójstwa.

- Zegarmistrza?

- Jestem przecie

ż

niedzielnym dzieckiem.


- Czy ty naprawd

ę

my

ś

lisz,

ż

e duchy istniej

ą

?


- Lalla i Maj mówi

ą

,

ż

e tak.


- Aha.

Knwersacja zamiera. Ojcowa fajka skwierczy. Kiedy ga

ś

nie, ojciec znów j

ą

zapala. Pu w

ą

cha. Lubi ten zapach.


- Dym fajkowy odp

ę

dza komary - mówi ojciec.


- Dosy

ć

du

ż

o tu komarów, jak na tak wczesn

ą

por

ę

- grzecznie odpowiada Pu.


I znów cisza. Sło

ń

ce wylewa si

ę

na górski grzbiet, białe i ostre, Pu przymyka

oczy, piek

ą

powieki.


- Masz ochot

ę

towarzyszy

ć

ojcu do Granas? Najpierw pojedziemy poci

ą

giem do

Djuras, a potem dobr

ą

mil

ę

rowerem.


Ojciec zwraca twarz ku Pu i patrzy na niego niebieskim spojrzeniem, wreszcie
wyjmuje fajk

ę

z ust i pyta jeszcze raz. Pu milczy, stan

ą

ł przed dylematem nie

do rozwi

ą

zania: Ojciec jest smutny i prosi, by Pu dotrzymał mu towarzystwa. Nie

mo

ż

e odmówi

ć

.


- Wła

ś

ciwie to miałem układa

ć

tory. Przy wychodku chciałem zrobi

ć

stacj

ę

ko

ń

cow

ą

, a obok brzozy zwrotnice i obrotnic

ę

. Jonte obiecał przyj

ść

.


- Rozumiem. Nie musisz si

ę

decydowa

ć

od razu. Zastanów si

ę

.


Ojciec u

ś

miecha si

ę

przyja

ź

nie i wystukuje tyto

ń

z fajki o ławk

ę

. Pu łapie

biedronk

ę

na palec. Ucisk w klatce piersiowej nie ust

ę

puje.


- Pojechaliby

ś

my małym poci

ą

giem towarowym, tym, który w niedziel

ę

odje

ż

d

ż

a z

Dufnas o dziewi

ą

tej. Ci

ą

gnie tylko wagony z drewnem i jeden wagon osobowy.

Mogliby

ś

my kupi

ć

pommac na drog

ę

.- Siedz

ą

w odległo

ś

ci dwóch metrów od siebie.

Paruje rosa, nad rzek

ą

wisi smuga mgły, zapowiada si

ę

upalny dzie

ń

.




***



A teraz o pewnym wydarzeniu z przyszło

ś

ci. Jest rok 1968. Ojciec ma

osiemdziesi

ą

t dwa lata, od niedawna jest wdowcem. Zajmuje pi

ę

ciopokojowe

mieszkanie na Ostermalmie. Dom prowadzi siostra Edit. Diakonisa, pi

ęć

dziesi

ą

t

osiem lat, dorodna, kwitn

ą

ca kobieco

ś

ci

ą

, o ciepłych ciemnobr

ą

zowych oczach i

długich rz

ę

sach. Ma szerokie, suche dłonie, jej wydatne usta ch

ę

tnie si

ę

ś

miej

ą

. Siostra Edit, jedna z pierwszych konfirmantek ojca, stała si

ę

przyjaciółk

ą

rodziny. Mówi wyrazistym dialektem z Halsinge.


Ojciec, ci

ęż

ko dotkni

ę

ty dziedziczn

ą

atrofi

ą

mi

ęś

ni, chodził w butach

ortopedycznych i u

ż

ywał laski; smukłe kształtne dłonie cz

ęś

ciowo obj

ą

ł uwi

ą

d.

background image

Mi

ę

dzy ojcem i siostr

ą

Edit istniała milcz

ą

ca, acz tkliwa wi

ęź

. Wyra

ź

nie dobrze

si

ę

z sob

ą

czuli.


Szedłem południowym wzniesieniem Grevturegatan. Przedwio

ś

nie,

ś

nieg z deszczem,

ostry poblask topniej

ą

cych zasp, byle jak posypany piaskiem oblodzony chodnik.

Od roku ojciec i ja

ż

yli

ś

my w pozornej zgodzie, okazuj

ą

c sobie

ż

yczliwe

wzajemne zrozumienie. Nie znaczy to jednak,

ż

e oddawali

ś

my si

ę

rozwa

ż

aniom o

przeszło

ś

ci, komplikacjach, nieporozumieniach i nienawi

ś

ci. Nie wspominali

ś

my o

trwaj

ą

cych przeszło pokolenie niesnaskach. Nasze strapienia pozornie

wyparowały. Nienawi

ść

do ojca traktowałem jak rzadk

ą

chorob

ę

, która

niesko

ń

czenie dawno temu dopadła kogo

ś

innego, nie mnie. Obecnie pomagałem ojcu

w prowadzeniu finansów i administrowaniu - mało obci

ąż

aj

ą

ce zaj

ę

cia. W ka

ż

de

sobotnie popołudnie na kilka godzin zagl

ą

dałem do niego i siostry Edit. O

jednej z takich wizyt opowiem.

Winda ze skrzypi

ą

c

ą

ostermalmsk

ą

godno

ś

ci

ą

zawiozła mnie na ostatnie pi

ę

tro

kamienicy. Dwa krótkie dzwonki. Siostra Edit otworzyła natychmiast i kład

ą

c

palec na ustach, szepn

ę

ła,

ż

e musimy zachowa

ć

cisz

ę

: ojciec przedłu

ż

poobiedni wypoczynek o godzin

ę

, miał ci

ęż

k

ą

noc, bóle biodra i pleców.

Odszepn

ą

łem,

ż

e w takim razie mogliby

ś

my porozmawia

ć

troch

ę

o interesach.

Siostra Edit uznała to za dobry pomysł. Spytała, czego si

ę

napij

ę

, kawy czy

herbaty, wła

ś

nie upiekła scony. Nie, nie, dzi

ę

kuj

ę

, byłem po lunchu z

dyrektorami skandynawskich teatrów, nie, dzi

ę

kuj

ę

.

Ś

ci

ą

gn

ą

łem palto, mokre

zimowe buty zamieniłem na par

ę

ojcowych kapci i usiedli

ś

my w pokoju siostry

Edit. Wychodził na ulic

ę

; niezbyt du

ż

y, ale przytulnie umeblowany: jasne

tapety, ładne stonowane obrazy i reprodukcje, lekkie zasłonki, dobrze
wyposa

ż

ona eta

ż

erka, dwuosobowa kanapka, fotel, zegar wahadłowy z wyszukanymi

girlandami. Na łó

ż

ku szydełkowa narzuta w

ż

ółtych barwach. Pod oknem białe

biurko i dwa krzesła. Usiedli

ś

my przy biurku. Edit wyj

ę

ła skoroszyt i pokazała

mi dla porz

ą

dku kilka zapłaconych rachunków, wyci

ą

g z konta i pismo od

gospodarza domu informuj

ą

ce o podwy

ż

ce komornego od pierwszego lipca.

Przeczytała je i westchn

ę

ła.


- Najgorsze, rozumie Ingmar, jest to,

ż

e Erik ci

ą

gle si

ę

martwi finansami. Nic

nie pomagaj

ą

moje zapewnienia,

ż

e dobrze si

ę

nam wiedzie.


- Porozmawiam z ojcem.

- Czy nie zechciałby Ingmar powiedzie

ć

przy okazji Erikowi,

ż

e go nie zostawi

ę

i co najwa

ż

niejsze,

ż

e Ingmar nie odda go na oddział dla przewlekle chorych.


- Aha. Ach, tak. Tak mówi?

- My

ś

li,

ż

e chcemy tego mieszkania.


- Mieszkania?

- Mówi czasem,

ż

e ja i Ingmar chcemy zaj

ąć

to mieszkanie. I

ż

e to tylko kwestia

czasu kiedy go wepchniemy do zakładu opieki nad przewlekle chorymi. Bardzo
wtedy rozpacza i nic nie pomaga.

- A jak si

ę

Edit czuje?


- Dzi

ę

kuj

ę

, dobrze. Martwi

ę

si

ę

,

ż

e ojciec Ingmara jest taki przygn

ę

biony. I

wyizolowany. I udr

ę

czony. A ja jestem przy nim i nic nie mog

ę

zrobi

ć

. No i

jeszcze to ze

ś

mierci

ą

.


- Ze

ś

mierci

ą

?


- Mówi

ą

c szczerze, my

ś

l

ę

,

ż

e ojciec Ingmara boi si

ę

. Nie mówi tego wprost, ale

ja go przecie

ż

znam. Poniewa

ż

nie chce pokaza

ć

po sobie,

ż

e si

ę

boi, nawet w

background image

tym jest. I brakuje mu cierpliwo

ś

ci, wykłóca si

ę

o drobiazgi. Ja si

ę

tym nie

przejmuj

ę

, niech zrz

ę

dzi i gdera. Nie ma nic złego na my

ś

li. Czasem, kiedy si

ę

troch

ę

poawanturuje, zwłaszcza o jakie

ś

głupstwo, przynosi mi kwiaty. Wi

ę

c w

sumie nie jest nam razem

ź

le. Ale to ze

ś

mierci

ą

, to co innego. Tu nie mog

ę

mu

pomóc i nie rozumiem jego niepokoju. Jest przecie

ż

ksi

ę

dzem i powinien si

ę

zda

ć

na miłosierdzie Jezusa. My

ś

l

ę

,

ż

e on utracił wiar

ę

. Biedny Erik, wspierał tylu

ludzi, mnie te

ż

, przede wszystkim mnie. Jego wiara była taka czysta i mocna,

Ingmar dobrze o tym wie, czasami wydawało si

ę

,

ż

e jest ni

ą

prze

ś

wietlony. Rok

po

ś

mierci Karin cz

ę

sto rozmawiali

ś

my o cudzie ponownego poł

ą

czenia. Był

przekonany,

ż

e on i Karin spotkaj

ą

si

ę

w innym

ś

wiecie, oczyszczeni i

przemienieni. Mówił o tym z najprawdziwsz

ą

rado

ś

ci

ą

, a ja my

ś

lałam sobie,

ż

e

Bóg jest miłosierny, skoro daje staremu człowiekowi pewno

ść

zmartwychwstania.

Sama ju

ż

nie wiem, Ingmarze. Troch

ę

teraz popłakuj

ę

, ale nie ma si

ę

czym

przejmowa

ć

. Tylko bardzo mi

ż

al ojca Ingmara, to taki dobry człowiek. Dlaczego

musi umiera

ć

za

ż

ycia? To okrutne i nie widz

ę

w tym sensu. Bardzo go lubi

ę

i

naprawd

ę

chciałabym zrobi

ć

wszystko,

ż

eby w swoich ostatnich latach znalazł

troch

ę

spokoju i rado

ś

ci.


- Siostra Edit wydmuchała nos, tr

ą

bi

ą

c lekko. Nale

ż

ała do tych nielicznych,

którzy od płaczu ładniej

ą

. Wytarła nos, osuszyła łzy i za

ś

miała si

ę

.


- Ale jestem głupia, becz

ę

jak smarkula. Czy Ingmar na pewno nie napije si

ę

herbaty? Ju

ż

czwarta. Chyba powinnam jednak obudzi

ć

proboszcza. Czy Ingmarowi

si

ę

ś

pieszy? Chwileczk

ę

! Zdaj

ę

si

ę

,

ż

e go słysz

ę

. Tak, idzie. Aha, póki

pami

ę

tam. Mam kopi

ę

przelewu, który Ingmar załatwił, najlepiej,

ż

eby Ingmar to

wzi

ą

ł.


Siostra Edit poderwała si

ę

ż

wawo, widomy znak siły ducha i oczywistej rado

ś

ci.

W korytarzu zadudniły kroki ojca. Wspieraj

ą

c si

ę

na lasce, st

ą

pał ci

ęż

ko w

swoich ortopedycznych butach. Zapukał, Edit zawołała "wejd

ź

" i ojciec otworzył

drzwi. Ju

ż

miałem si

ę

podnie

ść

,

ż

eby do niego podej

ść

, ale mnie powstrzymał.

Stan

ą

wszy w progu, obrzucił nas roztargnionym spojrzeniem. Rzadkie włosy

zwichrzone, jedno ucho bordo. Wysłu

ż

ona ciemnozielona bon

ż

urka pachniała

cygarami,

ż

ylast

ą

dło

ń

zacisn

ą

ł na główce laski.


- Chciałem si

ę

tylko dowiedzie

ć

, czy Karin ju

ż

wróciła - wymruczał, spogl

ą

daj

ą

c

to na Edit, to na mnie. Nie poznał nas. - Czy Karin ju

ż

wróciła?


W tym momencie jego twarz si

ę

zmienia.


Z bolesn

ą

gwałtowno

ś

ci

ą

u

ś

wiadomił sobie gdzie jest i co mu ofiarowuje

rzeczywisto

ść

: Karin nie

ż

yje, paln

ą

ł głupstwo. U

ś

miechn

ą

ł si

ę

straszliwym

u

ś

miechem: przepraszam, jeszcze si

ę

nie rozbudziłem. Dzie

ń

dobry, synu, mo

ż

esz

do mnie zajrze

ć

za chwil

ę

?


Odwrócił si

ę

i poczłapał mrocznym korytarzem do swojego pokoju. Edit stała ze

skoroszytem w dłoniach.

- To nic! Niech si

ę

Ingmar nie l

ę

ka. Erik my

ś

li czasem,

ż

e Karin jest w

pobli

ż

u. A kiedy odkrywa swoj

ą

pomyłk

ę

, smutnieje. Dlatego,

ż

e Karin nie

ż

yje i

- co mo

ż

e najgorsze - dlatego,

ż

e strzelił gaf

ę

. Pójd

ę

do niego. Ingmar mo

ż

e

przyj

ść

za kwadrans.




***



Ojciec pochyla si

ę

nad Pu, chyba zasypiasz? Nie poło

ż

ysz si

ę

? Jest dopiero

pi

ą

ta. Po

ś

pisz jeszcze co najmniej trzy godziny. Pu nic nie mówi, tylko kr

ę

ci

background image

głow

ą

: nie, dzi

ę

kuj

ę

, chc

ę

siedzie

ć

tutaj i patrze

ć

na sło

ń

ce. Chc

ę

tu siedzie

ć

z ojcem. Chc

ę

ojca pilnowa

ć

,

ż

eby nie czmychn

ą

ł. Jestem

ś

pi

ą

cy i smutny. Nie

b

ę

d

ę

si

ę

kładł,

ż

eby w

ą

cha

ć

poranne pierdni

ę

cia braciszka, zreszt

ą

ile razy

walczymy na b

ą

ki, zawsze przegrywam. Pu ziewa pot

ęż

nie i zasypia równie nagle,

jak nagle ga

ś

nie zdmuchni

ę

ta wiatrem

ś

wieczka.


Broda na piersiach, dłonie na deskach ławki. Cienkie włosy stercz

ą

na karku,

sło

ń

ce pali w policzek. Ojciec siedzi nieruchomo i patrzy na syna. Fajka

zgasła.

We

ś

nie Pu w

ę

druje przez las, zna go i nie zna zarazem. Szemrze strumyk. Nad

głow

ą

migoc

ą

słoneczne strzały. Idzie w dusznym cieniu. Cały czas przed siebie,

cho

ć

wcale tego nie chce. W ko

ń

cu si

ę

zatrzymuje i rozgl

ą

da, tak, to na pewno

miejsce samobójstwa. Nie musi długo czeka

ć

. Cisza, słycha

ć

tylko szum strumyka,

mrówki bezgło

ś

nie przebiegaj

ą

mrowisko i le

ś

ne

ś

cie

ż

ki. Nie ma ju

ż

sło

ń

ca,

dokoła siwy półmrok i mimo chłodu przytłaczaj

ą

cy upał. Pu marznie. Kuca. Za

podwójn

ą

sosn

ą

kto

ś

łazi, Pu widzi plecy zega


rmistrza. Rozpostarte ramiona, na brudny kołnierzyk spływaj

ą

kosmyki cienkich

włosów. Zegarmistrz odwraca si

ę

i patrzy na Pu wyłupiastymi oczami bez

ź

renic,

obwisłe usta czerni

ą

si

ę

od zakrzepłej krwi, ledwo wida

ć

jasne brwi, wysokie

szare czoło znacz

ą

plamy. Nie, to nieprawda, nie chc

ę

tego ogl

ą

da

ć

, nie mog

ę

ani płaka

ć

, ani uciec,

ż

eby si

ę

ukaza

ć

, zegarmistrz odebrał mi wszystkie siły,

gdzie ja to słyszałem, mo

ż

e od Lalli: duchy czerpi

ą

siły z

ż

yj

ą

cych i dlatego

człowiek sztywnieje, wpadłem, czuj

ę

si

ę

tak, jakbym si

ę

za chwil

ę

miał udusi

ć

.

Pu mówi co

ś

, szcz

ę

kaj

ą

c z

ę

bami: przepraszam, ja wła

ś

ciwie nie chciałem tutaj

przyj

ść

, tylko co

ś

we mnie, co

ś

niedobrego. Nie pami

ę

tam, jak tu trafiłem - a

je

ś

li ja

ś

ni

ę

? A je

ś

li, co jeszcze okropniejsze, nigdy si

ę

z tego snu nie

obudz

ę

?


Niepokój narasta gor

ą

cym płomieniem, całe ciało Pu przenika nieopanowany ból.

Zegarmistrz zwrócił ku niemu twarz. Gał

ą

zka przesłania sylwetk

ę

. Duch kołysze

si

ę

i wydyma, cho

ć

nie ma wiatru. Niedzielne dziecko, dzie

ń

Przemienienia

Pa

ń

skiego. Tak, trzeba zapyta

ć

. I Pu pyta. Nie otrzymawszy odpowiedzi, powtarza

pytanie: Kiedy umr

ę

? Zegarmistrz namy

ś

la si

ę

, a Pu ma wra

ż

enie,

ż

e co

ś

słyszy,

krwawe usta i zesztywniałe wargi szepc

ą

niewyra

ź

nie, mgli

ś

cie: Zawsze.

Odpowied

ź

brzmi: zawsze.


Las dr

ż

y od słabego podmuchu, gdzie

ś

krzyczy kawka. Zegarmistrz faluje z

wiatrem, głowa frunie znad szyi i ramion, podpływa do Pu, a Pu zastanawia si

ę

,

czy wybiła jego ostatnia godzina, zastanawia si

ę

, czy głowa wgryzie si

ę

z

ę

bami

w jego gołe ramiona czy w kolano. Na rozkładaj

ą

cej si

ę

twarzy pozostał zło

ś

liwy

wyraz. Powraca wiatr, głowa rzednie, oczy wisz

ą

jeszcze chwil

ę

pod gał

ę

ziami

sosny i gasn

ą

, niknie cały duch, ziemia pochłania ramiona, najpierw prawe,

rozwarte dłonie gubi

ą

czarne paznokcie, spadaj

ą

niczym zgniłe niedojrzałe

jabłka. Zegarmistrz gnie si

ę

, Pu widzi na jego szyi czerwon

ą

pr

ę

g

ę

po sznurze i

odłamki wystaj

ą

cych ko

ś

ci. Wszystko odbywa si

ę

błyskawicznie, po zegarmistrzu

zostaje tylko zapach ple

ś

ni, taki sam, jaki czai si

ę

pod linoleum w pokoju

dziecinnym.

Pu z wysiłkiem wydobywa si

ę

ze snu i szeroko otwiera oczy,

ż

eby drugi

ś

wiat

znów go nie wchłon

ą

ł. Ojciec nabija fajk

ę

. Obok siedzi Marianne, wróciła znad

rzeki, k

ą

pała si

ę

. Krótkie ciemne włosy oblepiaj

ą

głow

ę

, twarz wystawiła do

sło

ń

ca. Ma na sobie długie spodnie i koszulk

ę

, pod któr

ą

odznaczaj

ą

si

ę

piersi.

Jest boso. Ojciec mówi,

ż

e niedługo siódma i pora si

ę

ogoli

ć

. Marianne z

zachwytem opowiada o k

ą

pieli przy tratwie. Było cudownie, chocia

ż

drewno

pokonało ła

ń

cuch i spi

ę

trzyło si

ę

w przybrze

ż

nym szlamie, wkoło

ż

ywego ducha,

mo

ż

na si

ę

k

ą

pa

ć

nago. W wodzie tylko dwana

ś

cie, trzyna

ś

cie stopni, podobno

rzeka jest wyj

ą

tkowo zimna w tym roku. Nie ma to jak archipelag, wzdycha ojciec

i zapala fajk

ę

. Tam si

ę

nie brodzi w szlamie.

background image

- Czy Pu pojedzie do Granas?

- Nie wiem. Pytałem, ale nie przejawiał zbytniego entuzjazmu.

- Ja mog

ę

pojecha

ć

- proponuje Marianne.


- A nie powinna

ś

dotrzyma

ć

towarzystwa Karin?


- Ch

ę

tnie si

ę

wybior

ę

na rowerow

ą

przeja

ż

d

ż

k

ę

.


- Aha.

Ojciec powa

ż

nie kiwa głow

ą

.


- Z tob

ą

.


- Pu si

ę

ucieszy.


- Mogliby

ś

my pojecha

ć

we troje.


- Ma budowa

ć

tory kolejowe od wygódki do pryzmy piasku. Jonte b

ę

dzie mu

pomagał.

- No, co o tym my

ś

lisz? Jak chcesz? - pyta Marianne.


- Byłoby miło - przyznaje z wahaniem ojciec.

Pu przeci

ą

ga si

ę

i ziewa.


- Pojad

ę

do Granas - o

ś

wiadcza stanowczo.


Ojciec i Marianne przygl

ą

daj

ą

mu si

ę

z pewnym zaskoczeniem, aha, nie

ś

pisz, a

to dopiero. Tak, nie

ś

pi

ę

, ale zaraz si

ę

poło

żę

. A do Granas pojad

ę

. Wstaje, z

na wpół przymkni

ę

tymi oczami truchta za w

ę

gieł, wdrapuje si

ę

po schodkach do

pokoju, zrzuca ubranie i sandały, wali si

ę

na j

ę

cz

ą

ce łó

ż

ko i wwierca głow

ę

w

poduszk

ę

.

Ś

pi, nim zasn

ą

ł.




***



Jest za dziesi

ęć

ósma. Maj mocno nim potrz

ą

sa. Dag, który ju

ż

si

ę

ubrał,

przyniósł z pokoju matki karafk

ę

i leje brata wod

ą

. Przesta

ń

, wrzeszczy Pu, ale

Dag tylko si

ę

ś

mieje. Do jasnej cholery! Pu broni si

ę

. Dag odskakuje, po czym

ciska w braciszka sandałem. Maj wkracza do akcji, zanim konflikt przybierze
rozmiary bratobójcze.

Pu czekaj

ą

dalsze szykany. Maj zmusza go do umycia z

ę

bów, wyszorowania uszu,

wyczyszczenia i obci

ę

cia paznokci. Na dokładk

ę

musi wło

ż

y

ć

czyste ubranie:

drapi

ą

cy podkoszulek, za dług

ą

koszul

ę

i kalesony. Cholera, warczy Dag, zawsze

zalatuje od ciebie szczyn

ą

, nie rozpinasz rozporka, kiedy lejesz? Z garderoby

wyjmuje si

ę

niedzielne spodenki: ciemnoniebieskie o sztywnych kantach, z

idiotycznymi szelkami. Pu protestuje, ale Maj jest nieugi

ę

ta, gotowa w razie

potrzeby u

ż

y

ć

siły. Wytrzyj nos! - rozkazuje podtykaj

ą

c Pu czyst

ą

chusteczk

ę

.

Dlaczego ty masz zawsze tyle smarków?

- Bo nie wyjmuje palca z nosa - mówi Dag,

ś

wiadek tego upokarzaj

ą

cego

ubierania. - Jak co

ś

znajdziesz, to si

ę

podzielimy, nie?

background image

Dag z łoskotem zbiega po schodach. Pu siada na łó

ż

ku i ogarnia go ołowiana

senno

ść

. Maj wychodzi z garderoby. A to co?

Ź

le si

ę

czuj

ę

mruczy Pu. Poczujesz

si

ę

lepiej, jak si

ę

najesz, no, chod

ź

ju

ż

!


Kiszki skr

ę

caj

ą

si

ę

i trz

ę

s

ą

, twardy balas napiera na odbyt, chce si

ę

wydosta

ć

.

Musz

ę

zrobi

ć

kup

ę

, mówi zrozpaczony Pu, to absolutnie konieczne. Nie teraz, po

ś

niadaniu, decyduje Maj. Nie wytrzymam, musz

ę

teraz. Pu jest bliski łez. No to

si

ę

pospiesz! Le

ć

do wychodka. Kiedy ja musz

ę

teraz, zaraz. Rób do wiadra. Maj

przysuwa nog

ą

emaliowane wiadro, do połowy wypełnione brudn

ą

wod

ą

po myciu.

Pomaga Pu zdj

ąć

szelki,

ś

ci

ą

ga mu spodenki i kalesony. W ostatniej chwili.

Cholernie boli mnie brzuch, jak wszyscy diabli, j

ę

czy Pu. Maj przysiada na

kraw

ę

dzi łó

ż

ka i trzyma go za r

ę

k

ę

. Za kilka minut b

ę

dzie ju

ż

dobrze.


Na schodach grzmi głos Marty: Jest tam Pu?! Czas na

ś

niadanie. Czy jest tam

Pu?! Halo! Maj! Pu boli brzuch, odkrzykuje Maj, nie puszczaj

ą

c jego dłoni.

Przyjdziemy, kiedy przyjdziemy.

Marta przekazuje słowa Maj matce. Pu boli brzuch. Obie stoj

ą

na schodach. Czy

bardzo go boli? - dopytuje matka. Nie, sk

ą

d, niedługo b

ę

dziemy gotowi, uspokaja

Maj. W jadalnym gwarno, brz

ę

k porcelany i sztu

ć

ców. No to przychod

ź

cie, rzuca

na odchodnym matka.

Pot rosi czoło Pu, mimo opalenizny jest blady. Oczy zapadły gł

ę

boko, wargi s

ą

suche. Maj gładzi go po czole. No, gor

ą

czki nie masz, wła

ś

ciwie nic ci nie

jest, prawda? Do licha, ale cuchnie! Mo

ż

e co

ś

zjadłe

ś

? Pu kr

ę

ci głow

ą

i

wstrz

ą

sa nim jeszcze jedna fala skurczów. Pochyla si

ę

. Cholerne pieprzone

gówno. Kurwa ma

ć

. Psiakrew. Martwisz si

ę

czym

ś

? - pyta Maj. Co? Pu rozdziawia

usta. Skurcze ustaj

ą

. Przejmujesz si

ę

czym

ś

? Nie. Boisz si

ę

czego

ś

? Nie.


Atak min

ą

ł, Pu wracaj

ą

kolory, normalnieje oddech. Musz

ę

si

ę

czym

ś

podetrze

ć

.

We

ź

my papier z twojego bloku rysunkowego, proponuje Maj. Nie, za gruby. To mo

ż

e

czerwon

ą

bibułk

ę

? Nie, za nic, protestuje Pu, to bibułka Dagge, owija ni

ą

swój

samolot, zabije mnie, jak j

ą

rusz

ę

. Ju

ż

wiem, Maj jest zdecydowana, myjka. Nie

ma rady. Potem j

ą

upior

ę

. Podnie

ś

tyłek, Pu.


- O, tak, no i co, przyjemnie?



***


Ś

niadaniu towarzyszy sceneria podobna do tej podczas obiadu. Jedynie stroje s

ą

nieco sztywniejsze, bardziej uroczyste, jest przecie

ż

niedziela, niedziela

dwudziestego dziewi

ą

tego lipca, dzie

ń

Przemienienia Pa

ń

skiego. Na stole biały

obrus zast

ą

piła od

ś

wi

ę

tna cerata w

ż

ółty dese

ń

. Pod

ż

yrandolem pyszni

ą

si

ę

w

miedzianym naczyniu polne kwiaty.

Niedziela, ósma rano. W rodzinie Bergmanów panuj

ą

karoli

ń

skie obyczaje. W dni

powszednie

ś

niadanie spo

ż

ywa si

ę

o wpół do ósmej, w niedziele pół godziny

ź

niej; niewielkie ust

ę

pstwo na rzecz porannego lenistwa mamy.


Ojciec ch

ę

tnie zrywa si

ę

o

ś

wicie. To ranny ptaszek. Zd

ąż

ył si

ę

wyk

ą

pa

ć

w

rzece, ogoli

ć

i nauczy

ć

kazania. Jest niemal podniecony przed czekaj

ą

c

ą

go

wycieczk

ą

. Pu zamiast owsianki dostaje talerz ciepłego kleiku. Pachn

ą

cy łagodny

kleik i kromka białego chleba z serem. Dzieło Lalli. Nikt nie ma odwagi pisn

ąć

słowa, mimo

ż

e zdaniem obojga rodziców, i nie tylko, kleik dowodnie

ś

wiadczy o

rozpieszczaniu, a wszelkie formy rozpieszczania stanowi

ą

ź

ródło złych nawyków.

I krzewi

ą

je. Nikt jednak nie oponuje przeciwko kleikowi Lalli, ani matka, ani

ojciec, nikt. Pu je zachłannie, całkiem zadowolony. M

ę

ki ust

ą

piły miłemu

background image

odr

ę

twieniu, kleik Lalli zapełnia dokuczliw

ą

pró

ż

ni

ę

, rozgrzewa

ż

ą

dek

wychłodzony niedawn

ą

kolk

ą

.


Drzwi do przedpokoju i na schody s

ą

otwarte na o

ś

cie

ż

. W ostrym słonecznym

ś

wietle połyskuje piasek na podwórku.


- Zapowiada si

ę

ciepły dzie

ń

- mówi matka. - Zastanawiam si

ę

, czy nie b

ę

dzie

burzy.

I ka

ż

dy zgłasza swoje uwagi o burzy. Ciotka Emma nie ma w

ą

tpliwo

ś

ci, od wielu

dni czuje burz

ę

w kolanach. Lalla mówi o mleku w piwnicy, które po raz pierwszy

tego lata si

ę

zwarzyło.


Marta oddycha z trudem, pod oczami czerwone plamy, pot na górnej wardze, pewnie
ma gor

ą

czk

ę

. Ojciec rado

ś

nie stwierdza,

ż

e mała burza nie zawadzi, chłopi

czekaj

ą

na deszcz. W czasie deszczu dobrze bior

ą

ryby, ze zło

ś

liwym u

ś

miechem

wtr

ą

ca Dag. Ciekawe, jak to zniesie mój biedny braciszek? Przecie

ż

potwornie

boi si

ę

burzy.


I paplanina trwa... "Gdy rozmawiamy, przemija

ż

ycie", powiada Czechow. Całkiem

mo

ż

liwe. Drzwi prowadz

ą

ce na schody przesłania nagle kr

ą

gła, lekko rozkołysana

posta

ć

. W progu, z walizeczk

ą

w r

ę

ku, stoi wuj Carl. I u

ś

miecha si

ę

,

za

ż

enowany. Cze

ść

, Carl! - woła ojciec. Wchod

ź

, co

ś

przek

ą

sisz i łykniesz

jednego! Wygl

ą

dasz mi na takiego, co sprzedał masło i zgubił pieni

ą

dze! Chod

ź

,

siadaj, mój drogi, wł

ą

cza si

ę

matka. W jej głosie nie ma jednak ojcowej

serdeczno

ś

ci. Czy co

ś

si

ę

stało? Dlaczego jeste

ś

z walizk

ą

? Nakrywa

ć

? - pyta

Marta, podnosz

ą

c si

ę

z krzesła. Nie, nie, dzi

ę

kuj

ę

, prosz

ę

si

ę

nie trudzi

ć

,

mruczy Carl i ociera pot z twarzy brudn

ą

chustk

ą

do nosa. Mógłbym na chwilk

ę

usi

ąść

?


Nie czekaj

ą

c na odpowied

ź

, obchodzi jadalny, kłania si

ę

na wszystkie strony i

opada na kanap

ę

pod oknem. Ojciec bierze z kredensu kieliszek i butelk

ę

:

pocz

ę

stuj si

ę

, braciszku! Carl opró

ż

nia kieliszek jednym haustem, pince-nez

potnieje. Dzi

ę

kuj

ę

, Eriku, bardzo ci dzi

ę

kuj

ę

, prawdziwy z ciebie

chrze

ś

cijanin, który lituje si

ę

nad najn

ę

dzniejszym z n

ę

dznych.


- Czy co

ś

si

ę

stało?


Matka powtarza pytanie i patrzy surowo na przyrodniego brata. Carl przeciera
pince-nez. Wydaje si

ę

zal

ę

kniony. Wreszcie u

ś

miecha si

ę

niepewnie.


- Stało i stało! Bez przerwy co

ś

si

ę

dzieje, nieprawda

ż

? Jak powiada Pismo

Ś

wi

ę

te, jest czas rozrzucania kamieni i czas zbierania kamieni.


- Ale wyje

ż

d

ż

asz? - dopytuje wesoło ojciec.


- W ka

ż

dym razie zamierzam si

ę

przenie

ść

.


- Przenie

ść

? Dok

ą

d si

ę

przeniesiesz, je

ś

li wolno spyta

ć

?


W głosie matki pobrzmiewa chłód.

- Jeszcze nie wiem. Najwa

ż

niejsze to zachowa

ć

godno

ść

.


- Co si

ę

stało?!


Po raz trzeci. Teraz w głosie matki wi

ę

cej niepokoju ni

ż

surowo

ś

ci. Carl wkłada

szkło na nos i wierci si

ę

. Wszyscy przygl

ą

daj

ą

mu si

ę

z uwag

ą

.


- Wolałbym porozmawia

ć

o tym z Erikiem. To, co mam do powiedzenia, nie nadaje

si

ę

dla dzieci i osesków.

background image


- No wi

ę

c zosta

ń

tu i odpocznij. Pogadamy wieczorem - pospiesznie decyduje

ojciec, nawet spojrzeniem nie pytaj

ą

c o zgod

ę

matki. - Teraz nie mam zbyt wiele

czasu. Jad

ę

z Pu do Granas, z kazaniem. Ale na pewno b

ę

dziemy na obiedzie w

Varoms.

Jasnoniebieskie oczy wuja Carla wypełniaj

ą

si

ę

łzami. Raz po raz kiwa głow

ą

,

przystaj

ą

c na taki układ.


- Równy z ciebie go

ść

, Eriku!


Na znak matki wszyscy wstaj

ą

i odmawiaj

ą

modlitw

ę

: Dzi

ę

kuj

ę

ci Bo

ż

e za

jedzenie, amen. Odjazd za kwadrans dziewi

ą

ta! - obwieszcza ojciec, si

ę

gaj

ą

c do

kieszonki kamizelki i zerkaj

ą

c na złoty, nakr

ę

cany małym kluczykiem zegarek na

ła

ń

cuszku. Punktualnie! A potem odwraca si

ę

do wuja Carla: Je

ś

li chcesz u nas

zosta

ć

par

ę

dni, nie ma problemu. Troch

ę

si

ę

ś

cie

ś

nimy. Prawda, Karin? Matka w

odpowiedzi kr

ę

ci głow

ą

i wychodzi do kuchni z półmiskiem kaszy.




***



- Chcesz zarobi

ć

dwadzie

ś

cia pi

ęć

ore? - pyta Dag, przyja

ź

nie szczerz

ą

c z

ę

by.


Trzyma r

ę

k

ę

za plecami. Stoj

ą

przy kuchennych schodkach, gdzie Pu, mimo zakazu,

przed chwil

ą

sikał.


- Chc

ę

.


- Aha. Tu jest dwudziestopi

ę

ciokoronówka.


Dag kładzie monet

ę

na schodkach. Jest dziwnie podniecony.


- Co mam zrobi

ć

?


- Ze

ż

re

ć

robaka.


- Co?

- Zamknij dziób, bo wygl

ą

dasz jak przygłup.


- Mam ze

ż

re

ć

tego robaka?


Dag macha przed nosem Pu wij

ą

c

ą

si

ę

przyn

ę

t

ą

na ryby.


- Za nic!

- A gdybym ci dał pi

ęć

dziesi

ą

t ore?


- Nie. W

ż

yciu!


- Siedemdziesi

ą

t pi

ęć

ore, Pu! To cholernie du

ż

o pieni

ę

dzy.


Na schodki wybiegł pudel Sudd; oblizuje pysk po

ś

niadaniu. Obłudnie merda

ogonem do swojego boga, a Pu, swego antagonist

ę

, obrzuca drwi

ą

cym spojrzeniem.


- Dlaczego chcesz,

ż

ebym zjadł robaka? Przecie

ż

to obrzydliwe.


- Chłopcy wyznaczyli mi zadanie specjalne. Mam sprawdzi

ć

twoj

ą

odwag

ę

.

background image


- Co takiego? Co?!

- Je

ś

li wyka

ż

esz si

ę

odwag

ą

, przyjmiemy ci

ę

do naszego tajnego zwi

ą

zku, a na

dokładk

ę

zarobisz siedemdziesi

ą

t pi

ęć

ore.


- Koron

ę

.


- Zwariowałe

ś

? Koron

ę

? Za koron

ę

musiałby

ś

ze

ż

re

ć

co najmniej jeden balas

ciotki Emmy.

- A masz siedemdziesi

ą

t pi

ęć

ore? - pyta nieufnie Pu.


- Zaraz zobaczysz. Prosz

ę

! Trzy l

ś

ni

ą

ce dwudziestkipi

ą

tki. I robak. No?


- Mog

ę

zje

ść

pół.


- Nie bred

ź

! Zjadasz całego albo nic. Tak my

ś

lałem.

Ś

mierdz

ą

cy tchórz! Nigdy

nie b

ę

dziesz w naszym zwi

ą

zku, prawda,


Sudd?

Dag odwraca si

ę

do Sudda. Pudel rozdziawia pysk i wywala j

ę

zor. Najwyra

ź

niej

ś

mieje si

ę

szyderczo.


- Dawaj tu tego cholernego robaka - mówi Pu,

żą

dny pieni

ę

dzy i w

ś

ciekły.


Wkłada całego robaka do ust i gryzie, gryzie, gryzie. Oczy wypełniaj

ą

si

ę

łzami. Gryzie. Robak wierci si

ę

i wije pod j

ę

zykiem, próbuje si

ę

wy

ś

lizn

ąć

k

ą

cikiem ust, ale Pu wsuwa go z powrotem. I połyka, połyka. Gwałtownie

protestuje

ż

ą

dek, Pu zwalcza odruch wymiotny.


- Ju

ż

- mówi.


- Otwórz usta, musz

ę

skontrolowa

ć

.


Pu otwiera usta. Brat kontroluje. Długo. A potem ka

ż

e mu zamkn

ąć

usta,

ż

eby

robak nie wylazł. Zabiera swoje trzy dwudziestkipi

ą

tki i wabi Sudda.


- Co do cholery?! - krzyczy Pu.

Dag patrzy na brata z rezygnacj

ą

: Chłopaki i ja chcieli

ś

my sprawdzi

ć

poziom

twojej głupoty. Je

ś

li za siedemdziesi

ą

t pi

ęć

ore zjesz przyn

ę

t

ę

na ryby, to

jeste

ś

za głupi,

ż

eby

ś

my ci

ę

mogli przyj

ąć

, a ju

ż

na pewno za głupi,

ż

eby

zarobi

ć

siedemdziesi

ą

t pi

ęć

ore.


Pu rzuca si

ę

na brata. Obrywa w przepon

ę

, przy okazji Sudd szarpie go za

nogawk

ę

. Traci oddech i siada na kuchennych schodkach. Dag z Suddem, rado

ś

nie

si

ę

drocz

ą

c, odchodz

ą

. Na podwórku spotykaj

ą

Marianne. Pu nie słyszy, co mówi

ą

,

ma wra

ż

enie,

ż

e planuj

ą

co

ś

miłego. Zmaga si

ę

z robakiem. Wyrzyga

ć

? Wsadzi

ć

palce gł

ę

boko do gardła? Nie, nie zrobi bratu tej przyjemno

ś

ci. Przez chwil

ę

ż

ycie wydaje mu si

ę

gówno warte. W brzuchu robal i jeszcze msza w Granas! Pu

kuli si

ę

na schodkach, nikt nie czuje si

ę

paskudniej ni

ż

ja.


W altance ojciec z wujem Carlem. Pali fajk

ę

. Wuj został pocz

ę

stowany cygarem i

drug

ą

wódk

ą

. Mówi bez przerwy, ojciec u

ś

miecha si

ę

zach

ę

caj

ą

co. Sk

ą

d ta nagła

sympatia do wuja Carla? Patrzy teraz na zegarek i prawdopodobnie oznajmia,

ż

e

musi si

ę

ju

ż

zbiera

ć

, je

ś

li on i Pu chc

ą

zd

ąż

y

ć

na towarowy, który zwłaszcza w

niedziele bywa bardzo punktualny. Wstaje i poklepuje wuja po ramieniu. Na
schodach pojawia si

ę

matka. Woła Pu. Trzyma w r

ę

ku zielon

ą

walizk

ę

ojca. Dag

wyprowadza rower i walizka l

ą

duje na tylnym baga

ż

niku. Przedni jest

background image

zarezerwowany dla Pu. Marianne wsuwa w wyłóg ojcowej marynarki bukiecik
kampanuli. Nadbiega Marta ze swoim skrzynkowyrn aparatem, fotografuje cz

ę

sto i

ch

ę

tnie. Ciotka Emma odwiedziła po

ś

niadaniu wychodek, drepcze teraz

ś

cie

ż

k

ą

,

kołysz

ą

c si

ę

jak kaczka. Pod pach

ą

egzemplarz "Gefle Dagblad". Z kuchni wyłania

si

ę

Lalla, niesie prowiant na drog

ę

, który zostaje wci

ś

ni

ę

ty do walizki. Nie

bez dyskusji. S

ą

w niej sztywny kołnierzyk ojca, czysta biała koszula, surdut i

tekst kazania. A je

ś

li butelka z mlekiem trza

ś

nie? I zniszczy surdut i kazanie?

Poło

ż

ymy j

ą

na dnie, a ubrania na wierzchu. Nie, lepiej zrezygnowa

ć

z mleka: u

proboszcza b

ę

dzie przecie

ż

kawa, Pu zgodnie z ojcow

ą

obietnic

ą

dostanie pommac,

kupi

ą

go w drodze powrotnej.


Marta chce robi

ć

zdj

ę

cia, matka te

ż

powinna na nich by

ć

, kiedy

ż

egna si

ę

z

ojcem, ale matka si

ę

wzbrania, nie, dzi

ę

kuj

ę

, niech podró

ż

nicy pozuj

ą

sami. W

ko

ń

cu pstryka jedn

ą

fotk

ę

: ojciec, nieco sztywny,

ś

ciska wysoko podniesion

ą

kierownic

ę

. Na głowie kapelusz, jest w letniej marynarce i czarnych spodniach

do mszy, bo nie zmie

ś

ciły si

ę

w walizce; nogawki spi

ę

te klamerkami. Biała

koszula bez kołnierzyka i buty dopełniaj

ą

stroju. Pu prócz opisanego wcze

ś

niej

ubrania ma ciut za du

ż

y biały lniany kapelusz, który opiera si

ę

na odstaj

ą

cych

uszach. Twarz w półcieniu. Siedzi na baga

ż

niku. Nogi rozstawione.


Wszyscy mówi

ą

jeden przez drugiego,

ż

ycz

ą

im przyjemnej podró

ż

y, matka

informuje,

ż

e babcia przesun

ę

ła obiad a

ż

o godzin

ę

, wi

ę

c nie mog

ą

si

ę

spó

ź

ni

ć

.

Zdaniem ciotki Emmy b

ę

dzie burza, tak, z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

b

ę

dzie burza.


Hen za wrzosowiskami, nad odległymi górami wisz

ą

czarne chmury, kilka białych

obłoków wysuwa wiotkie palce ku

ś

rodkowi nieboskłonu. To według ciotki Emmy

zwiastun burzy. Matka daje Pu całusa i co najmniej dwa razy powtarza,

ż

eby

uwa

ż

ał i nie wetkn

ą

ł stóp w szprychy przedniego koła. Wuj Carl, z altanki.

macha na po

ż

egnanie cygarem: Udanego połowu dusz, szanowny bracie! Dag uczepił

si

ę

Marianne, Daga uczepił si

ę

Sudd. Maj

ś

cieli łó

ż

ko w pokoju matki. Odsuwa

sut

ą

firank

ę

w jedynym otwieraj

ą

cym si

ę

oknie na pi

ę

trze, woła do Pu i macha

r

ę

k

ą

. Pu niemrawo odmachuje. Niedzielna sukienka Maj ma kwadratowy dekolt,

kiedy pochyla si

ę

, Pu widzi jej piersi.

Ś

wie

ż

o umyte rudawe włosy wymkn

ę

ły si

ę

warkoczowi, niby płomienie okalaj

ą

jej piegowat

ą

, mił

ą

buzi

ę

.




IV



Ojciec zaczyna od karkołomnego zjazdu. Jest wprawnym, a zarazem brawurowym
cyklist

ą

. W

ą

skie i strome zbocze wiod

ą

ce z przybytku Dahlbergów pełne jest

wybojów i kamieni.

Na go

ś

ci

ń

cu ojciec zaczyna pedałowa

ć

: psiako

ść

, co za upał, mówi, zdejmuj

ą

c

kapelusz. Pilnuj go, Pu.

Poci

ą

g towarowy ju

ż

stoi na stacji i lokomotywka przetokowa ma co robi

ć

: wagony

wysoko załadowane dłu

ż

yc

ą

pojad

ą

do tartaku w Giman, puste trafi

ą

do składu

spławnego drewna w Insjon, a trzy wagony pachn

ą

cych,

ś

wie

ż

o

ś

ci

ę

tych pni

zostan

ą

w Dufnas, by posłu

ż

y

ć

za budulec dla nowej siedziby rzeczników

abstynencji. Hamulcowi wygramolili si

ę

ze swoich ciasnych kabin i snuj

ą

si

ę

po

peronie, jeden popija kanapk

ę

piwem z butelki, drugi kurzy fajk

ę

, jaki

ś

kolejarz gania mi

ę

dzy zwrotnicami przy mo

ś

cie, mała lokomotywa cofa si

ę

i znowu

pcha, dwóch m

ęż

czyzn haruje w pocie czoła przy sprz

ę

głach, dzwoni

ą

bufory i

solidne

ż

elazne haki. Sło

ń

ce stoi dokładnie nad zakolem rzeki.


Ojciec i Pu wchodz

ą

do biura i witaj

ą

si

ę

z wujkiem Ericssonem. O, widz

ę

,

ż

e

pastor wybiera si

ę

gdzie

ś

z synem w niedziel

ę

? Tak, do Granas, z kazaniem,

wyja

ś

nia ojciec. To najpierw poci

ą

giem do Djuras, a stamt

ą

d rowerem, prawda?

background image

Wujek Ericsson wyci

ą

ga z szafki biletowej mały br

ą

zowy kartonik i stempluje go

w specjalnym aparacie. Czy musz

ę

nada

ć

rower na baga

ż

? - pyta ojciec. Nie,

mo

ż

na go wzi

ąć

do przedziału. W niedziele nie ma tu podró

ż

nych, wsiadaj

ą

dopiero w Leksandzie, nie wcze

ś

niej.


Z pi

ę

tra schodzi pani Ericsson. Szyja silnie zdeformowana, zeszpecona

powi

ę

kszon

ą

tarczyc

ą

, oczy wyskakuj

ą

z oczodołów. U

ś

miecha si

ę

bezz

ę

bnie i

serdecznie. W r

ę

ku fili

ż

anka kawy: Pomy

ś

lałam,

ż

e pastor ch

ę

tnie si

ę

napije, z

orsa

ń

ska mówi pani Ericsson. A Punio miałby mo

ż

e ochot

ę

na cukierka? Wyjmuje z

kieszeni fartucha lepk

ą

tutk

ę

i cz

ę

stuje Pu biało-czerwon

ą

laseczk

ą

mi

ę

tow

ą

własnej roboty. Pu kłania si

ę

i dzi

ę

kuje. Jak si

ę

pani Ericsson miewa? Ojciec

patrzy prosto w wyłupiaste oczy kobiety. Nie najlepiej, pastorze. Nocami m

ę

cz

ą

mnie duszno

ś

ci, w zeszłym tygodniu byłam w szpitalu w Falun. Doktor powiedział,

ż

e powinnam by

ć

operowana i chciał pobra

ć

kawałeczek tarczycy. Sama nie wiem. .

. duszenie si

ę

jest straszne, ale przecie

ż

codziennie jem sól jodow

ą

, tyle

ż

e

nic mi nie pomaga, czuj

ę

si

ę

coraz gorzej. I wygl

ą

dam okropnie. Zeszłego lata

wola nie było wida

ć

, wyrosło takie zim

ą

, wtedy, kiedy miałam gru

ź

lic

ę

i

straciłam... no, sam pastor wie, nie jest najlepiej, a w pokojach na górze
duchota, w sypialnym sło

ń

ce po południu, czasem znosz

ę

materac do poczekalni i

tam

ś

pi

ę

. Ma okna od północy, zawsze troch

ę

chłodniej. Był tu raz inspektor,

zobaczył materac i kategorycznie zakazał mi noclegów w poczekalni,

ż

e to niby

zabronione, ale Ericsson mu odpalił,

ż

e ma to w dupie, jak inspektor chce,

niech nas zaskar

ż

y, prosz

ę

bardzo. No i wtedy si

ę

zmył.


Pu wdrapał si

ę

na okno, bardziej go interesuj

ą

poczynania lokomotywy

przetokowej ni

ż

wole pani Ericsson. Ss

ą

c cukierka, obserwuje dwa wagony z

dłu

ż

yc

ą

. Parowozik dał im lekkiego kuksa

ń

ca i tocz

ą

si

ę

teraz grzecznie na tor

przetokowy, ten najbli

ż

szy budynku stacji. Jeden z m

ęż

czyzn poło

ż

ył klocek

zaporowy, wagony zatrzymuj

ą

si

ę

, przez chwil

ę

przesuwaj

ą

si

ę

to w przód, to w

tył, jakby były

ż

ywe, i nieruchomiej

ą

.


- Sko

ń

czyli! - woła Pu i złazi z parapetu. - Ju

ż

s

ą

gotowi!


Chce wyj

ść

, podró

ż

, cho

ć

krótka, ekscytuje. A wi

ę

c jedziemy, pastorze. Wujek

Ericsson wkłada kolejarsk

ą

czapk

ę

i bierze czerwon

ą

chor

ą

giewk

ę

z okr

ą

ą

zielon

ą

płytk

ą

na drzewcu. Wystarczy da

ć

ni

ą

znak i ju

ż

wiadomo,

ż

e poci

ą

g

gotów do odjazdu. Ojciec dopija kaw

ę

, a

ż

do fusów, dzi

ę

kuje i wyci

ą

ga r

ę

k

ę

na

po

ż

egnanie: Porozmawiam o chorobie pani Ericsson z profesorem Forssellem, to

mój dobry przyjaciel, mo

ż

e co

ś

poradzi.


- Bardzo dzi

ę

kuj

ę

, ale niech pastor nie robi sobie kłopotu.


Hamulcowy pomaga wnie

ść

rower i walizk

ę

do małego wagonu osobowego, który

znajduje si

ę

na ko

ń

cu składu. Wagon jest szarozielony, sterany wiekiem, z

drzwiami po bokach. Wyposa

ż

enie sparta

ń

skie: dwana

ś

cie drewnianych ławek

ustawionych naprzeciwko siebie, sze

ść

po lewej stronie i sze

ść

po prawej. Przy

co drugiej stoi spluwaczka, na podłodze zniszczone br

ą

zowe linoleum, przy

krótszej

ś

cianie

ż

elazny piecyk. Małe okna opuszczone, to przecie

ż

lato. Dwa

szklane klosze na suficie kryj

ą

gazowe lampy. W całym wagonie pachnie

pokostowanym drewnem i

ż

elazem.


Pu wisi w oknie, jest podniecony, b

ę

dzie jechał poci

ą

giem, za kilka sekund

wujek Ericsson da znak, lokomotywa wypluje czarn

ą

chmur

ę

i wagon potoczy si

ę

po

torach. Ojciec znalazł gazet

ę

, to "Borlange-Posten", i studiuje "Publiczne

ogłoszenia": Jutro, w niedziel

ę

, o godzinie jedenastej w ko

ś

ciele w Granas w

zespole parafii Gagnef wygłosi kazanie pastor Erik Bergman ze Sztokholmu.
Podczas nabo

ż

e

ń

stwa b

ę

dzie udzielana

Ś

wi

ę

ta Komunia Pa

ń

ska.


Poci

ą

g ci

ą

gle stoi. Pu wychyla si

ę

niebezpiecznie przez okno, chce pozna

ć

przyczyn

ę

. Wujek Ericsson czyta jakie

ś

papiery, kolejarz co

ś

mu wyja

ś

nia i

pokazuje. Lokomotywa wzdycha, jakby si

ę

uskar

ż

ała na dokuczliwe ciepło i

background image

czekaj

ą

ce j

ą

wzniesienia. Za zasłonk

ą

na pi

ę

trze budynku stacji majaczy

zniekształcona twarz pani Ericsson.

Słycha

ć

głosy. Pu odwraca głow

ę

. Szybkim krokiem maszeruj

ą

Marianne, Dag i wuj

Carl. Maj

ą

w

ę

dki, Dag niesie słoik z perforowan

ą

zakr

ę

tk

ą

i r

ą

czk

ą

. W

ś

rodku s

ą

robaki. Wuj Carl zarzucił na plecy worek z prowiantem.

- Hej! - woła Marianne. - Jeszcze nie pojechali

ś

cie?


- Dok

ą

d si

ę

wybieracie? - pyta ojciec, staj

ą

c obok Pu w małym oknie.


- Do Kallbacken, na ryby - tr

ą

bi wuj Carl. - Lada chwila wpadnie Ma, wi

ę

c

siostrzyczka Karin zarz

ą

dziła wycieczk

ę

. Uznała,

ż

e b

ę

dzie lepiej, je

ś

li sama

porozmawia z Ma. Nie miałem nic przeciwko temu.

W ko

ń

cu poci

ą

g towarowy rusza ci

ęż

ko, zgrzyta, bucha dymem. Wszyscy machaj

ą

. Pu

dostrzega w przelocie,

ż

e Marianne kładzie dło

ń

na ramieniu Daga. Dag u

ś

miecha

si

ę

, zachwycony, i energicznie macha bratu na po

ż

egnanie. Szybko gin

ą

z pola

widzenia, poci

ą

g nabiera p

ę

du, twarz Pu smaga pachn

ą

ce ostro w

ę

glem powietrze.


Na zakr

ę

cie, pod gór

ą

, lokomotywa daje sygnał, wagonem rzuca, koła dudni

ą

na

ą

czach. Min

ą

wszy rzek

ę

, zanurzaj

ą

si

ę

w las. Lokomotywa z trudem pnie si

ę

po

zboczu, drewniany wagonik trzeszczy i podskakuje. Siadaj, mówi ojciec. Nie
mo

ż

esz wisie

ć

za oknem, to niebezpieczne. Chwyta Pu za szelki i odci

ą

ga od

okna.

Ojciec i syn siedz

ą

naprzeciw siebie, ojciec czyta gazet

ę

.


- Ojcze?

Ojciec składa gazet

ę

.


- Tak?

- Co to jest "historia"?

- To opowie

ść

o przeszło

ś

ci.


- Wobec tego

ś

mier

ć

dziadka jest histori

ą

.


- Istniej

ą

ż

ne odmiany historii. Jest wielka historia, traktuj

ą

ca o wojnach,

królach, całych narodach, i jest mała historia, historia

ż

ycia rodzinnego. I w

tym sensie

ś

mier

ć

dziadka to te

ż

historia.


Ojciec siedzi pochylony, z łokciami na udach, splótł dłonie. Bacznie przygl

ą

da

si

ę

synowi. Ilekro

ć

z kim

ś

rozmawia, ktokolwiek by to był, zawsze patrzy mu

prosto w oczy i zawsze uwa

ż

nie słucha.


- Ojciec nie lubi by

ć

z nami w Dufnas?


- Nie przepadam za Dufnas, ot co. Lubi

ę

twoj

ą

matk

ę

i swoje dzieci, ale Dufnas

nie.

- Dlaczego ojcu si

ę

nie podoba Dufnas?


Bo czuj

ę

si

ę

tam zamkni

ę

ty, je

ś

li rozumiesz, co mam na my

ś

li. - Nie.


- Nie mog

ę

o sobie decydowa

ć

.


- Czy to babcia decyduje?

background image

- Mo

ż

na tak powiedzie

ć

.


- I dlatego ojciec nienawidzi babci.

- Nienawidz

ę

?


Ojciec u

ś

miecha si

ę

lekko, k

ą

cikami ust, i patrzy na swoje splecione dłonie.


- Dag twierdzi,

ż

e ojciec i babcia si

ę

nienawidz

ą

.


- Babcia i ja inaczej my

ś

limy o wielu sprawach. Tak, niemal o wszystkim. I to

nas denerwuje. Chyba rozumiesz.

- Tak.

- Czasem jest bardzo ci

ęż

ko. Zwłaszcza latem. Wtedy musimy mieszka

ć

blisko

siebie i łatwo o nieprzyjemno

ś

ci. Lepiej jest zim

ą

, kiedy babcia mieszka w

Uppsali, a my w Sztokholmie.

- Lubi

ę

babci

ę

.


- To dobrze. Babcia lubi ciebie, a ty lubisz babci

ę

. I tak powinno by

ć

.


- Czy ojciec by si

ę

cieszył, gdyby babcia umarła?


- Teraz si

ę

zagalopowałe

ś

. Dlaczego miałbym si

ę

cieszy

ć

? Po pierwsze wiem,

ż

e

tobie, matce, Dagowi i wielu, wielu ludziom byłoby smutno, a po drugie nie
miewa si

ę

takich my

ś

li.


Pu medytuje. To i wyczerpuj

ą

ce, i wa

ż

ne. Poza tym rzadko si

ę

zdarza,

ż

eby

ojciec znalazł czas na rozmowy. Musi skorzysta

ć

z okazji.


- Aha - mówi, zmartwiony. - A ja bardzo bym chciał,

ż

eby mnóstwo ludzi umarło i

stało si

ę

histori

ą

! Ciotka Emma i Dag, i. . .


- To zupełnie co innego - przerywa ojciec. - Nie zastanawiasz si

ę

nad tym, co

to jest

ś

mier

ć

. Dlatego szastasz takimi

ż

yczeniami. W rzeczywisto

ś

ci nic one

nie znacz

ą

.


- Ile razy pomy

ś

l

ę

,

ż

e matka nie

ż

yje, jest mi smutno.


- A czy nie pragniesz czasami

ś

mierci swojego ojca? Kiedy na przykład jeste

ś

zły.

Ojciec

ś

mieje si

ę

,

ś

miej

ą

si

ę

jego oczy, w głosie nie słycha

ć

gro

ź

nych tonów. A

zatem to prawdziwa rozmowa, my

ś

li Pu. Dotychczas rozmowy albo dyskusje zwykł

był wie

ść

tylko z babci

ą

. W Uppsali, gdy sp

ę

dzał u niej ferie

ś

wi

ą

teczne. Matka

i ojciec nigdy nie mieli na to czasu.

- Nie, ani razu nie pragn

ą

łem ojca

ś

mierci - kłamie Pu z uczciw

ą

min

ą

.


Ojciec klepie go w policzek, u

ś

miech nie schodzi mu z twarzy.


- Przepraszam ci

ę

, Pu, ale czasem zadajesz naprawd

ę

głupie pytania.


Pu rezolutnie kiwa głow

ą

i odwzajemnia u

ś

miech.


Poci

ą

g hamuje, jazgot na całego, zgrzyty, grzechoty, rz

ęż

enia. Las otwiera si

ę

na gra

ń

, na stromych zboczach przycupn

ę

ły wiejskie zagrody. Ojciec poklepuje Pu

po kolanie: doje

ż

d

ż

amy, nie zapomnij swojego kapelusza i zajmij si

ę

moim.

background image

Poci

ą

g zatrzymuje si

ę

w Djuras; rozeschni

ę

ty drewniany peron, szosa

przecinaj

ą

ca tory,

ż

adnych bocznic ani semafora. Z budki dró

ż

nika gramoli si

ę

gruba kobieta,

ż

eby si

ę

stamt

ą

d wydosta

ć

, musi si

ę

przeciska

ć

bokiem. Wita

pastora, pomaga mu si

ę

upora

ć

z rowerem i walizk

ą

. Upal taki,

ż

e siekier

ę

mo

ż

na

powiesi

ć

, na stoku ryczy krowa. Ze swojej kabiny wychyla si

ę

maszynista, oddaje

honory ojcu i synowi. Dró

ż

niczka sygnalizuje.

ż

e wszystko gotowe, i poci

ą

g

rusza w dół, ku Sifferbo, nie dymi, nie sapie, nie stukocze.

- Fili

ż

ank

ę

kawy? - zaprasza grubaska.


- Nie, dzi

ę

kuj

ę

, pani Brogren. Ju

ż

jeste

ś

my spó

ź

nieni.


- Krew mnie zalewa,

ż

e nie b

ę

d

ę

w ko

ś

ciele, ale Olsson le

ż

y w szpitalu i musz

ę

tu stercze

ć

w pi

ą

tek i

ś

wi

ą

tek. A mo

ż

e kropelk

ę

soku dla syna?


- Nie, dzi

ę

kuj

ę

- grzecznie odpowiada Pu.


- No to

ż

ycz

ę

szcz

ęś

cia w podró

ż

y.


- Dzi

ę

kuj

ę

, pani Brogren, i prosz

ę

pozdrowi

ć

pana Olssona.


- Czy pastor my

ś

li,

ż

e Bóg nas pokarze?


- Dlaczego Bóg miałby was pokara

ć

?


- Ano dlatego,

ż

e

ż

yjemy w grzechu. Tak powiedział prezes zwi

ą

zku misyjnego.

Jaki

ś

miesi

ą

c temu strasznie na nas pomstował, a nast

ę

pnego dnia Olsson wlazł

na zardzewiały gwó

ź

d

ź

, dostał zaka

ż

enia krwi i wyl

ą

dował w szpitalu. My

ś

li

pastor,

ż

e to kara boska?


Ojciec trzyma kierownic

ę

obiema r

ę

kami. O po

ś

piechu nie ma ju

ż

mowy, przepadł

jak zdmuchni

ę

ty. Ojciec nie patrzy na pani

ą

Brogren, która stoi z zatroskan

ą

min

ą

i wzdycha. Patrzy na rzek

ę

i po

ż

ar sło

ń

ca w mrocznej wodzie. Zastanawia

si

ę

. W ko

ń

cu wbija wzrok w strapion

ą

dró

ż

niczk

ę

.


- Nie - mówi stanowczo. - Jestem przekonany,

ż

e prezes misji Stromberg si

ę

myli. Bóg nie ukarze pani Brogren ani pana Olssona za takie wykroczenie. Bóg
nie jest małostkowy, wypada jedynie ubolewa

ć

,

ż

e godzi si

ę

na głupot

ę

i

pami

ę

tliwo

ść

swoich parafian. Je

ś

li n

ę

kaj

ą

pani

ą

takie my

ś

li, radziłbym

porozmawia

ć

z panem Olssonem. Ch

ę

tnie udziel

ę

wam

ś

lubu, gdyby

ś

cie podj

ę

li tak

ą

decyzj

ę

. Wystarczy napisa

ć

słowo. Jak pani wiadomo, jestem teraz w Dufnas.


Tłusta kobieta przez moment nie mo

ż

e z siebie wydoby

ć

głosu, kiwa wi

ę

c głow

ą

i

przełyka

ś

lin

ę

, tak, porozmawiam z Olssonem, w czwartek jad

ę

do szpitala, dadz

ą

kogo

ś

na zast

ę

pstwo z Leksandu.


- Do widzenia, pani Brogren.

- Do widzenia, pastorze.

Pu kłania si

ę

w milczeniu i siada na baga

ż

nik, ojciec stawia praw

ą

stop

ę

na

o

ś

ce tylnego koła, lew

ą

trzyma na pedale, dzi

ę

ki czemu z niezł

ą

szybko

ś

ci

ą

mkn

ą

ku rzece. Pu

ś

ciska ojcowy kapelusz i szeroko rozstawia nogi; trzeba uwa

ż

a

ć

na

szprychy.

W oddali gwi

ż

d

ż

e poci

ą

g, poza tym panuje niczym nie zm

ą

cony niedzielny spokój.

Ostro zalatuje krowami i macierzank

ą

. Na drog

ę

wychylaj

ą

si

ę

w

ą

tłe kłosy

ż

yta,

chłoszcz

ą

goł

ą

nog

ę

Pu.


Pu czuje,

ż

e ojcu jest wesoło, wi

ę

c te

ż

si

ę

rozja

ś

nia. Ojciec gwi

ż

d

ż

e, potem

nuci, wreszcie

ś

piewa:

background image




Li

ść

mi bogate konary


a naszej ziemi proch szary

szata zdobi zielona.

Kwiecia mnogo

ść

wielobarwna


cieszy bardziej ni

ź

li sławna


uczono

ść

Salomona.




Ojciec hamuje. Ostry zakr

ę

t w prawo, piasek,

ś

lisko: Musimy uwa

ż

a

ć

,

ż

eby nie

wyl

ą

dowa

ć

na uszach! Jak b

ę

dzie kołysało, trzymaj si

ę

mocno. Daj mi kapelusz,

wło

żę

go na głow

ę

, na udar jak znalazł. Pu chwycił baga

ż

nik dwiema r

ę

kami.

Ojciec pedałuje ostro

ż

niej. Tak, tu trzeba uwa

ż

a

ć

, m

ą

drzy si

ę

Pu. Przewrócimy

si

ę

, to po nas.


Pu i ojciec szcz

ęś

liwie pokonuj

ą

niebezpieczny odcinek i z przyzwoit

ą

pr

ę

dko

ś

ci

ą

staczaj

ą

si

ę

po lekkiej pochyło

ś

ci wzdłu

ż

bruzdy rzeki. Kola gwi

ż

d

żą

i chrz

ę

szcz

ą

, połyskuje ciemne lustro wody, drewno płynie niespiesznie,

spi

ę

trza si

ę

przy ła

ń

cuchach.

Ś

ciana burzowych chmur podniosła si

ę

nad graniami

mniej wi

ę

cej na szeroko

ść

palca. Ojciec dzielnie pedałuje, pod

ś

piewuj

ą

c. Pu nie

rozpoznaje melodii. A mo

ż

e to nie jest

ż

adna melodia? Teraz ojcu dopisuje

humor, ale wyprawy z nim bywaj

ą

zazwyczaj ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, czym

si

ę

sko

ń

cz

ą

. Czasem jest w humorze cały dzie

ń

, czasem, ni st

ą

d, ni zow

ą

d,

dopadaj

ą

go demony, staje si

ę

wtedy małomówny, zamkni

ę

ty w sobie, dra

ż

liwy.


- No co, chyba nie

ż

ałujesz,

ż

e wybrałe

ś

si

ę

na wycieczk

ę

?


Ojciec przerywa nucenie i poklepuje Pu po kapeluszu.

- Nie - kłamie Pu, my

ś

l

ą

c z melancholi

ą

o poci

ą

gu i torach, które miał układa

ć

mi

ę

dzy wychodkiem a

ś

ci

ę

t

ą

brzoz

ą

.


Cały czas z górki! Mo

ż

na by pu

ś

ci

ć

długi skład osobowy, dojechałby spokojnie a

ż

do zwrotnic, udaj

ą

c elektryczn

ą

kolejk

ę

djursholmsk

ą

.


Przy promowisku stoi ju

ż

par

ę

bryczek z parafianami, którzy witaj

ą

pastora.

Ojciec uchyla kapelusza, odwzajemnia pozdrowienia. Na przejazd czekaj

ą

te

ż

zgarbiony starzec w skórzanej czapce i jego powalana gnojem krowa. Oboje
cuchn

ą

, wokół nich chmary du

ż

ych niebieskawych much. Starzec nie wydaje si

ę

tym

speszony. Nad wod

ą

snuje si

ę

kilku chłopców. S

ą

boso. Wybieraj

ą

si

ę

nad

Djuptjarn na okonie.

Nad rzek

ą

wisz

ą

stalowe liny. Przyczepiony do nich

ż

elaznymi pier

ś

cieniami i

bloczkami prom przeci

ą

ga si

ę

r

ę

cznie. Pasa

ż

erowie płci m

ę

skiej chwytaj

ą

za

drewniane r

ą

czki na linkach. W ten sposób płaskodenny statek kursuje od brzegu

do brzegu, przecinaj

ą

c czarn

ą

, w tym miejscu pogł

ę

bion

ą

rzek

ę

. W jego burty

uderza głucho dryfuj

ą

ce drzewo.


Ojciec wdaje si

ę

w pogaw

ę

dk

ę

z dwiema kobietami siedz

ą

cymi w faetonie. Młodsza

jest w stroju parafialnym, starsza nosi

ż

ałob

ę

, mimo opalenizny ma poszarzał

ą

twarz. Przygl

ą

da si

ę

swym plamistym dłoniom i milczy. Mówi młodsza, barwnym

dialektem, przywołuj

ą

cym na my

ś

l górskie w

ę

drowanie. Ojciec kiwa głow

ą

i

słucha: Aha, ach, tak, tak szybko? Chyba zupełnie nieoczekiwanie? Był taki

background image

ż

wawy, w sianokosy uwijał si

ę

jak zwykle, potem miał jecha

ć

na zawody

strzeleckie, tak, to było w ubiegł

ą

niedziel

ę

. Kiedy matka przyniosła kaw

ę

,

le

ż

ał z głow

ą

na bok i z zamkni

ę

tymi oczami, pomy

ś

lała,

ż

e znów zasn

ą

ł. A on

nie

ż

ył.


Pu siedzi na pokładzie, na samym przodzie. Zdejmuje sandałki, spuszcza nogi do
wody, która mimo pełni lata jest lodowato zimna. Cmokta i mlaska wokół stóp Pu.

Ledwie prom odbija od przycumowanej do brzegu, rozhu

ś

tanej tratwy, ojciec

zostawia kobiety, bierze drewniany uchwyt i przyczepiwszy go do stalowej liny,
pomaga m

ęż

czyznom w przeci

ą

ganiu promu na drug

ą

stron

ę

rzeki.


Pu przysuwa si

ę

jeszcze bli

ż

ej kraw

ę

dzi; woda przyjemnie chłodzi sw

ę

dz

ą

ce

ukłucia komarów pod kolanami. Nagle kto

ś

łapie go za ramiona, odci

ą

ga i wali w

policzek, raz, potem drugi. Ojciec jest w

ś

ciekły: przecie

ż

ci zabroniłem! Nie

rozumiesz,

ż

e mo

ż

e ci

ę

wessa

ć

i nikt nawet nie zauwa

ż

y,

ż

e znikn

ą

łe

ś

? I kolejny

siarczysty policzek, w sumie trzy. Pu patrzy na ojca, nie płacze, nie tutaj,
nie przy obcych. Nie płacze, ale nienawidzi: pieprzony cham, zawsze by tylko
bił, jak wrócimy do domu, wyko

ń

cz

ę

go, wymy

ś

l

ę

jak

ąś

cholernie bolesn

ą

ś

mier

ć

,

b

ę

dzie

ż

ebrał o lito

ść

.


Kłody przewalaj

ą

si

ę

z głuchym łoskotem, szumi woda, sło

ń

ce przypieka. Pu staje

z boku. W głowie po

ż

ar, szczypi

ą

powieki. Kobiety w faetonie widziały całe

zaj

ś

cie, kiwaj

ą

głowami i co

ś

szepc

ą

. Mówi młodsza. Pu jej nie słyszy, widzi

tylko ich plecy, ulokował si

ę

na rufie. Ojciec pomaga przeprawi

ć

prom, zmaga

si

ę

z tym upiornym pagajem, jest zły, co nie uchodzi uwagi Pu. Zdj

ą

ł marynark

ę

,

zakasał r

ę

kawy koszuli, kapelusz na karku.




***



Jeszcze jedno spojrzenie w przyszło

ść

.


- Jaki popełniłem bł

ą

d?


Ojciec siedzi za biurkiem, ja zapadłem si

ę

w skórzany fotel, w gł

ę

bi pokoju. Za

oknem jasnoszary zimowy dzie

ń

, na dachach i w powietrzu

ś

nieg. Ojciec patrzy na

mnie, w czworok

ą

cie okna odbija si

ę

ciemna sylwetka. Z trudem rozró

ż

niam rysy

jego twarzy, ale głos słysz

ę

wyra

ź

nie.


- Jaki popełniłem bł

ą

d?


Znowu to samo pytanie, i co ja mam odpowiedzie

ć

? Na biurku le

ż

y dziennik mamy.


- Otworzyłem drug

ą

skrytk

ę

bankow

ą

Karin i tam znalazłem kolejne zeszyty.

Wyobra

ź

sobie, pisała dziennik od marca tysi

ą

c dziewi

ęć

set trzynastego, kiedy

si

ę

pobrali

ś

my, a

ż

do ko

ń

ca. Sko

ń

czyła dwa dni przed

ś

mierci

ą

. Pisała

codziennie.

- Czy ojciec o tym nie wiedział?

- Pewnego razu spytałem i Karin powiedziała,

ż

e robi takie krótkie notatki o

tym, co si

ę

wydarzyło, ale nie,

ż

e...


Ojciec potrz

ą

sa głow

ą

, kartkuje zeszyt w br

ą

zowej okładce: codziennie.


- Próbuj

ę

co

ś

z tego zrozumie

ć

, chodzi mi o aspekt czysto praktyczny, matka

pisała maczkiem... Musz

ę

u

ż

ywa

ć

szkła powi

ę

kszaj

ą

cego.

background image


I jakby na usprawiedliwienie ojciec unosi szkło: codziennie, mikroskopijne
literki, kody.

- Jej charakter pisma był zazwyczaj wyra

ź

ny, czytelny. Ale ten jest inny. I

jeszcze skróty słów i imion, czasem co

ś

w rodzaju szyfru, kompletnie

niezrozumiałego.

Ojciec oddycha gł

ę

boko, po czym podnosi zeszyt. Wstaj

ę

, bior

ę

go od niego. Rok

1927: Matka w szpitalu, radykalna operacja, macica, usuni

ę

cie jajników. Trzy

miesi

ą

ce. L

ę

k o dom i dzieci. Ojciec z wizytami codziennie: Nie mog

ę

go prosi

ć

,

ż

eby nie przychodził, m

ę

czy mnie jego niepokój. Jakbym powinna mie

ć

wyrzuty

sumienia,

ż

e tu le

żę

.


Czytam wolno, ze szkłem powi

ę

kszaj

ą

cym, zamykam zeszyt i zwracam go ojcu,

przesuwaj

ą

c po blacie biurka.


- Czytam i czytam. Stopniowo sobie u

ś

wiadamiam,

ż

e nie znałem kobiety, z któr

ą

prze

ż

yłem przeszło pi

ęć

dziesi

ą

t lat.


Odwraca głow

ę

, patrzy na padaj

ą

cy

ś

nieg i białe dachy. Jego kark jest długi i

szczupły, włosy przerzedzone. Odległy głos dzwonów Jadwigi Eleonory. Nic nie
wiem, mówi.

- Karin pisze o fiasku. O

ż

yciowym fiasku. Czy potrafisz to zrozumie

ć

?

Posłuchaj: "Którego

ś

dnia przeczytałam w jakiej

ś

ksi

ąż

ce dwa słowa: >>

ż

yciowe

fiasko<<. Dech mi zaparło i pomy

ś

lałam,

ż

e to s

ą

wła

ś

nie te słowa: >>

ż

yciowe

fiasko<<".

- Matka niekiedy dramatyzowała - próbuj

ę

.


- I pytam sam siebie - ojciec mówi wolno, ledwie słyszalnie - i pytam sam
siebie, jaki popełniłem bł

ą

d.


- Ale matka i ojciec chyba ze sob

ą

rozmawiali?


- Tak, naturalnie. Rozmawiali

ś

my. To znaczy mówiła Karin. Bo có

ż

ja? Karin

miała tyle pomysłów na zmiany w naszym

ż

yciu. Chciała odpowiedzi na swoje

pytania, ale co ja jej mogłem powiedzie

ć

? Uwa

ż

ała,

ż

e jestem leniwy. Nie leniwy

w pracy, ale w ogóle, rozumiesz.

Ojciec patrzy na mnie, nie widz

ę

wyrazu jego twarzy,

ś

wiatło od okna jest zbyt

ostre, ale w głosie słysz

ę

wezwanie: powiedz co

ś

, co by to wyja

ś

niło, co dałoby

mi punkt oparcia.

-

Ś

niło mi si

ę

tej nocy,

ż

e idziemy z Karin nasz

ą

ulic

ą

i jak to czasem

robili

ś

my, trzymamy si

ę

za r

ę

ce. Przy chodniku, zamiast jezdni, była przepa

ść

,

a na jej dnie połyskiwała m

ę

tna woda. I nagle Karin puszcza moj

ą

dło

ń

i rzuca

si

ę

w przepa

ść

.


- Czasami wmawiam sobie,

ż

e matka jest przy mnie - mówi

ę

z wahaniem. - Wiem,

ż

e

to rodzaj t

ę

sknoty, nic wi

ę

cej, ale...


- Aha - zgadza si

ę

ojciec - tak to jest. Najpierw człowiek odkrywa,

ż

e... nie,

nie wiem... nie umiem tego wyja

ś

ni

ć

. Jaki popełniłem bł

ą

d?


- A sk

ą

d ja mam to wiedzie

ć

?


- Jakbym

ż

ył całkiem innym

ż

yciem ni

ż

Karin. Nigdy nie uciekałem si

ę

do Boga.

Zawsze my

ś

lałem,

ż

e takie jest moje

ż

ycie i niewiele si

ę

na to poradzi. Mo

ż

e

byłem jak potulny pies. Jak Sudd?

background image


Ojciec u

ś

miecha si

ę

smutno. Duch Sudda przemyka po dywanie, kładzie nos w

ojcowej dłoni i przygl

ą

da si

ę

swemu najukocha

ń

szemu panu melancholijnym

spojrzeniem.

- Matka była chyba inteligentniejsza ode mnie. Tyle czytała, je

ź

dziła za

granic

ę

... Ja najcz

ęś

ciej

ż

yłem własnymi uczuciami i inspiracjami. Teraz jestem

odarty ze wszystkiego. Nie zamierzam si

ę

skar

ż

y

ć

, nie my

ś

l,

ż

e si

ę

skar

żę

, ale

kiedy tak tu siedz

ę

i staram si

ę

zinterpretowa

ć

dzienniki matki. . .


- Jak si

ę

ojcu zdaje, czy matka chciała,

ż

eby ojciec to czytał?


- Nie jestem pewien. Wydawało si

ę

czym

ś

normalnym, jakby ustalonym,

ż

e ja umr

ę

pierwszy. Taki

ż

art, pojmujesz. Zwłaszcza ja... tak, naturalnie. I kiedy si

ę

okazało,

ż

e mam raka przełyku sprawa była jasna, przynajmniej ja tak my

ś

lałem,

ż

e jest jasna.


- Najgorszy był chyba nasz paniczny strach.

- Strach?

Ojciec patrzy na mnie, szczerze zmieszany, jakby po raz pierwszy usłyszał to
słowo.

- Bali

ś

cie si

ę

?


- Bali

ś

my si

ę

,

ż

e ojciec b

ę

dzie zły. Zawsze spadało to tak nagle, czasem nie

mieli

ś

my poj

ę

cia, dlaczego ojciec nas łaje i bije.


- No, tym razem przesadziłe

ś

.


- Ojciec spytał, wi

ę

c staram si

ę

odpowiedzie

ć

.


- Byłem chyba dosy

ć

łagodny.


- Nie. Bali

ś

my si

ę

ojcowych wybuchów w

ś

ciekło

ś

ci. Nie tylko my, dzieci.


- Chodzi ci o matk

ę

. . .

ż

e Karin miałaby. . .?


- My

ś

l

ę

,

ż

e matka te

ż

si

ę

bała, ale inaczej. Nauczyli

ś

my si

ę

wykr

ę

ca

ć

,

kłama

ć

... Musz

ę

jednak przyzna

ć

,

ż

e mówienie o tym po tylu latach wydaje si

ę

troch

ę

kr

ę

puj

ą

ce... dwaj starsi panowie. I troch

ę

komiczne.


- Ale matka nie zwykła milcze

ć

.


- Była mediatork

ą

, interweniowała. Ojciec zawsze si

ę

na przykład zło

ś

cił na

Daga. Pami

ę

tam, ile razy oberwał. Trzepaczk

ą

. Na gołe ciało. Krwawił, łuszczyła

mu si

ę

skóra. A matka patrzyła.


- Robisz mi wyrzuty. . .

- Nie, nie robi

ę

. Powiedziałem przecie

ż

,

ż

e uwa

ż

am t

ę

rozmow

ę

za komiczn

ą

. Ale

skoro ojciec spytał, odpowiadam. By wyrazi

ć

rzecz dramatycznie, byli

ś

my

niesamowicie wystraszeni.

- Pami

ę

tam, Karin powiedziała...


- Co powiedziała?

background image

- Czasem, kiedy była zła, mówiła

ż

e jestem "ograniczony". Pisze o tym w wielu

miejscach. "Erik jest nieprzejednany. Erik nigdy nie przebaczy i nie oka

ż

e

wyrozumiało

ś

ci, taki z niego ksi

ą

dz. Erik jest nie

ś

wiadomy siebie".


Ojciec ga

ś

nie, wspiera głow

ę

na dłoni.


- Dosi

ę

gła mnie kara, prawda?


- Kara?

- Nie s

ą

dzisz,

ż

e czytanie dzie

ń

po dniu zapisków matki to dostateczna kara?

Nie podobaj

ą

jej si

ę

nawet moje kazania.


Ojciec u

ś

miecha si

ę

sarkastycznie: Wi

ę

c ty i twoje rodze

ń

stwo powinni

ś

cie by

ć

zadowoleni. Niektórzy uwa

ż

aj

ą

,

ż

e piekło jest ju

ż

na ziemi. Obecnie jestem

skłonny si

ę

z tym zgodzi

ć

. Nie, nie, nie. Co, odchodzisz?




***



Prom przybija z głuchym t

ą

pni

ę

ciem, woda spłukuje deski pokładu, kolebie si

ę

pontonowy pomost, bryczki wytaczaj

ą

si

ę

na l

ą

d. Ojciec

ż

egna si

ę

z matk

ą

i

córk

ą

, chłopcy wybieraj

ą

cy si

ę

nad Djuptjarn zbieraj

ą

w

ę

dki, cze

ść

Pu, mówi

ą

,

na pewno widzieli, jak oberwał, wci

ąż

poci

ą

ga nosem, jedzie na msz

ę

do Granas.

Starzec z powalan

ą

krow

ą

drepce pod gór

ę

.


- Chod

źż

e, głuptasie! -

ż

yczliwie odzywa si

ę

ojciec.


Pu stoi odwrócony,

ż

yczliwy ton kusi łzy. Ojciec podchodzi i daje mu lekkiego

kuksa

ń

ca w plecy.


- Chyba rozumiesz,

ż

e si

ę

przestraszyłem, mogłe

ś

uton

ąć

i nikt by niczego nie

zauwa

ż

ył.


Kuksa go jeszcze raz. Stoi za synem, rower oparł na biodrze.

Przewo

ź

nik zaczyna wpuszcza

ć

na pokład pasa

ż

erów chc

ą

cych si

ę

przeprawi

ć

na

drugi brzeg. Ojciec wyci

ą

ga do syna sw

ą

du

żą

dło

ń

, rower opiera o siatk

ę

zabezpieczaj

ą

c

ą

. Sadowi si

ę

na odwróconej do góry dnem fasce i przyci

ą

ga Pu do

siebie.

- Przestraszyłem si

ę

, rozumiesz. A jak si

ę

człowiek przestraszy, jest zły,

chyba wiesz? Uderzyłem za mocno, po prostu tak wyszło, nie zd

ąż

yłem si

ę

zastanowi

ć

. I jest mi z tego powodu przykro. Dostałe

ś

wi

ę

cej, ni

ż

zasłu

ż

yłe

ś

, i

to było głupie.

Ojciec patrzy na Pu wyczekuj

ą

co, teraz jego kolej. Pu nie chce patrze

ć

na ojca

i przełyka łzy, jasna cholera, kiedy ojciec jest taki miły, człowiek by si

ę

najch

ę

tniej szczerzył w u

ś

miechu, niech to cholera we

ź

mie. Dlatego tylko kiwa

głow

ą

: tak, tak, kapuj

ę

.


- No to w drog

ę

- mówi ojciec, cz

ę

stuj

ą

c Pu klapsem w tyłek.

ś

egna si

ę

z przewo

ź

nikiem i toczy rower po

ś

liskim pokładzie i pontonowym

pomo

ś

cie. W płytkiej przybrze

ż

nej wodzie

ś

miga ławica male

ń

kich uklei.

Wszystkie jednocze

ś

nie podryguj

ą

, migocze lustro wody. Pu idzie boso, ojciec

przyczepia sandały do tylnego baga

ż

nika,

ś

ci

ą

ga walizk

ę

rzemieniem.

background image

Podej

ś

cie od promowiska jest strome. Pu pomaga ojcu pcha

ć

rower. Na szczycie

ś

ciana upału, widok na otwarte pola i piaszczysty go

ś

ciniec, który snuje si

ę

prost

ą

nitk

ą

na zachód. Podmuchy wiatru wzbijaj

ą

obłoczki miałkiego kurzu,

spi

ę

te l

ś

ni

ą

cymi klamerkami czarne spodnie ojca szarzej

ą

, czarne sznurowane

buty spowija pył.

Ojciec i Pu zjawiaj

ą

si

ę

w Granas z dziesi

ą

tym uderzeniem dzwonu. Cienisty

cmentarz, kilka kobiet w czerni porz

ą

dkuje groby, podlewa kwiaty, grabi. Pod

portalem miły chłód. Przewodnicz

ą

cy rady parafialnej prowadzi ojca do

zakrystii. W zakrystii szafka, miednica i dzbanek, mydło i r

ę

cznik; ojciec

rozbiera si

ę

do pasa i myje si

ę

. Potem wyjmuje z walizki czyst

ą

biał

ą

koszul

ę

,

koloratk

ę

, wykrochmalone mankiety i surdut. Przewodnicz

ą

cy krz

ą

ta si

ę

obok.


- Kiedy pastor wejdzie na ambon

ę

, prosz

ę

odwróci

ć

klepsydr

ę

, to stary zwyczaj w

tym ko

ś

ciele, a modlitw

ę

za zmarłych odmawiamy przed podzwonnym, czekam na

"amen" pastora i uruchamiam du

ż

y dzwon. Trwa to kilka sekund, bo mechanizm

działa troch

ę

opieszale. Proboszcz udziela wła

ś

nie komunii w Utby, mo

ż

e si

ę

odrobin

ę

spó

ź

ni

ć

, dlatego prosił mnie, bym pastorowi przypomniał,

ż

e po mszy

odb

ę

dzie si

ę

na plebanii małe spotkanie przy kawie. A teraz poprosz

ę

o psalmy,

zaraz je z chłopcem wywiesimy. Za dziesi

ęć

jedenasta dzwoni

ę

, i o tej porze

zaczn

ą

si

ę

wszyscy schodzi

ć

. Do tego czasu przewa

ż

nie s

ą

na cmentarzu albo

wdaj

ą

si

ę

w pogaduszki.


Ojciec wypisał na dwóch kartkach po pi

ęć

psalmów, zaznaczaj

ą

c liczb

ę

wersów.

Jedna kartka dla przewodnicz

ą

cego rady parafialnej, druga dla organisty.

Staruszek werbuje Pu do pomocy. Ojciec siada za du

ż

ym d

ę

bowym stołem i pochyla

si

ę

nad starannie napisanym kazaniem. Nie b

ę

dziemy teraz pastorowi

przeszkadza

ć

, szepce przewodnicz

ą

cy i ci

ą

gnie Pu za r

ę

k

ę

. Znasz cyfry? - pyta

po chwili, otwieraj

ą

c czarn

ą

szaf

ę

, w której wisz

ą

w rz

ą

dkach rnosi

ęż

ne

numerki.

Staruszek wchodzi na drabink

ę

, a Pu podaje mu z szafy

żą

dane cyfry; zawisn

ą

na

dwóch czarnych tablicach w złotych ramkach, po prawej i lewej stronie
prezbiterium. O konwersacji nie ma mowy. Zadanie jest wyj

ą

tkowo wa

ż

ne: jedna

zła cyfra i katastrofa gotowa.

Po pracy Pu wychodzi z przyjemnie chłodnego ko

ś

cioła w upał, który łagodz

ą

nieco cieniste wi

ą

zy. Niebo białe, ani jednej chmurki, bezdech, duchota. Jakie

ś

trzmiele, komar na ramieniu, za murem ryczy krowa. Wygrabionymi

ż

wirowymi

alejkami spaceruje kilka osób w czarnych, niedzielnych strojach, przyciszone
rozmowy. Pu kieruje si

ę

ku niewielkiemu kamiennemu budynkowi w północnej cz

ęś

ci

cmentarza. Ci

ęż

kie, wysmołowane drzwi s

ą

uchylone. Wokoło

ż

ywej duszy. Pu

dobrze wie, co to za dom, ale nie mo

ż

e si

ę

powstrzyma

ć

. W

ś

lizguje si

ę

do

ś

rodka: kamienna posadzka, surowe

ś

ciany, wzmocniony grubymi belkami drewniany

sufit, niskie matowe okienka. Na krótszej

ś

cianie prosty ołtarz: czarny

drewniany krzy

ż

, cynowe

ś

wieczniki, otwarta Biblia. Na prawej dłu

ż

szej

ś

cianie

półki, a na nich cztery trumny, ró

ż

nych rozmiarów i roboty. Po

ś

rodku na

posadzce katafalk. Na katafalku biała trumna bez wieka, ustawiona pochyło. W
trumnie młoda kobieta. Twarz zmizerowana, szara, wokół zamkni

ę

tych oczu sine

cienie, nos ostry, pod brod

ą

zbiór hymnów, na powiekach srebrne monety. W

dłoniach, długich, wychudłych, hymny, koronkowa chusteczka do nosa i biały
go

ź

dzik. Odsłoni

ę

t

ą

twarz bombarduje z bzykiem kilka much, uderzaj

ą

potem w

matowe czworok

ą

ty okienek. Odór wi

ę

dn

ą

cych kwiatów i czego

ś

słodkawego, co

wdziera si

ę

nosem i przenika skór

ą

i trwa wiele godzin. Pu stoi długo. Do jego

warg przykleja si

ę

nagle zbł

ą

kana mucha, odgania j

ą

, w panice.


Z alejki słycha

ć

głosy i ci

ęż

kie kroki. Do

ś

rodka wchodz

ą

dwaj m

ęż

czy

ź

ni w

ciemnych garniturach i białych szalikach, przeganiaj

ą

Pu, ale bez gniewu,

szybko o nim zapominaj

ą

. Wieko trzeba przykr

ę

ci

ć

, zebra

ć

kwiaty. Półki z

trumnami zasłania si

ę

brudn

ą

kotar

ą

, na ołtarzu zapala si

ę

ś

wiece. Drzwi na

o

ś

cie

ż

, na chwil

ę

zagl

ą

daj

ą

ż

ałobnicy, chc

ą

si

ę

po

ż

egna

ć

przed msz

ą

.

background image


- A, tu jeste

ś

, Puniu - woła

ż

ona proboszcza i macha do niego.


Niesie przed sob

ą

ogromny brzuch. Przydałoby si

ę

kółko. Kwiecista suknia jest

wyra

ź

nie za ciasna, na twarzy i opalonej szyi br

ą

zowi

ą

si

ę

plamy w

ą

trobiane.

Proboszczowa prowadzi za r

ę

k

ę

syna.


- Dzie

ń

dobry, Puniu! Wła

ś

nie si

ę

widziałam z twoim tat

ą

. Powiedział,

ż

e gdzie

ś

tu ci

ę

znajd

ę

. A to mój chłopiec, jest twoim rówie

ś

nikiem. Sko

ń

czyłe

ś

osiem

lat, prawda? Konrad sko

ń

czy w przyszłym tygodniu. No, Konradku, przywitaj si

ę

grzecznie z Puniem.

Konrad jest ni

ż

szy od Pu, ale za to szeroki w ramionach. Brzuch wydatny, ale

nie tak jak u proboszczowej, słomiane włosy, oczy jasnoniebieskie, rz

ę

sy białe.

Dłonie i czoło w banda

ż

ach, ró

ż

owe plamy. Cały Konrad cuchnie karbolem. Chłopcy

witaj

ą

si

ę

bez entuzjazmu. Mał

ż

onka proboszcza zadowolona, po mszy Pu i Konrad

mog

ą

si

ę

razem bawi

ć

, na przyj

ę

ciu b

ę

d

ą

ciasteczka i sok, ale nie musz

ą

cały

czas siedzie

ć

z dorosłymi, dwóm małym urwisom na pewno si

ę

to znudzi.


Nim Pu zd

ąż

ył si

ę

pozbiera

ć

, grzmi

ą

dzwony na msz

ę

i proboszczowa bierze go za

r

ę

k

ę

i turla si

ę

z chłopcami do ko

ś

cioła, do plebanijnej ławki. Musz

ę

si

ę

wysika

ć

, szepce za

ż

enowany Pu. Pospiesz si

ę

, przykazuje proboszczowa, i

przepuszcza go. Pu przeciska si

ę

koło niej, z trudem, i p

ę

dzi za ko

ś

ciół, ku

północnej

ś

cianie. Kiedy sobie ul

ż

ył, rozgl

ą

da si

ę

. Jest tu tylko kilka

nagrobków, zaro

ś

ni

ę

tych, pochylonych. Pu wie, o co chodzi: S

ą

d ostateczny

nadejdzie z północy i przewróci północn

ą

ś

cian

ę

ko

ś

cioła. Dlatego po tej

stronie grzebie si

ę

tylko samobójców i złoczy

ń

ców. Ich zmartwychwstanie nie

jest szczególnie wa

ż

ne. Nic si

ę

wielkiego nie stanie, je

ś

li runie na nich mur,

i tak pójd

ą

do piekła.


Dzwony wybrzmiały, rozlegaj

ą

si

ę

pierwsze akordy pierwszego hymnu. Pu nie

ś

miało

sunie

ś

rodkowym przej

ś

ciem. Przewodnicz

ą

cy rady parafialnej otwiera drzwi

zakrystii, pojawia si

ę

w nich ojciec, gdy idzie, wzdyma si

ę

lekko czarna

jedwabna peleryna. Pu łudzi si

ę

,

ż

e ojciec go nie zobaczy, płonne nadzieje, on

widzi wszystko, teraz te

ż

, unosi brwi, zdziwiony, lecz jednocze

ś

nie si

ę

u

ś

miecha. Jeste

ś

my przyjaciółmi, my

ś

li Pu. Ten du

ż

y m

ęż

czyzna w czerni jest

moim ojcem. A ci wszyscy ludzie - nie tak ich znowu du

ż

o - czekaj

ą

, a

ż

do nich

przemówi i by

ć

mo

ż

e złaje. Pu przeciska si

ę

obok

ż

ony proboszcza.


Ojciec stoi przodem do ołtarza, potem odwraca si

ę

do zgromadzonych i intonuje:

Ś

wi

ę

ty,

Ś

wi

ę

ty,

Ś

wi

ę

ty jest Pan zast

ę

pów. Pełna jest wszystka ziemia chwały

jego.

Pu, wbity mi

ę

dzy

ś

cian

ę

a ci

ęż

arn

ą

proboszczow

ą

, popada w odr

ę

twienie. Wcale go

to nie martwi, msza jest niewyobra

ż

alnie nudna. Rozgl

ą

da si

ę

, to, co widzi,

trzyma go przy

ż

yciu: obraz ołtarzowy, pomalowane okna, obrazy na

ś

cianach,

Jezus i złoczy

ń

cy we krwi i m

ę

czarniach. Maria pochyla si

ę

nad Janem: "oto syn

twój, oto matka twoja"". Maria Magdalena, czy ta grzesznica pieprzyła si

ę

z

Jezusem? W zachodnim sklepieniu tyczkowaty, przygarbiony Rycerz gra w szachy ze

Ś

mierci

ą

: od dawna stałam za twoimi plecami. Obok

Ś

mier

ć

ś

cina Drzewo

ś

ycia, na

którym załamuje r

ę

ce przera

ż

ony kuglarz: "czy dla aktorów nie ma innych reguł?"

Ś

mier

ć

prowadzi korowód tancerzy do Krainy Ciemno

ś

ci, dzier

ż

y kos

ę

jak

sztandar, ta

ń

cz

ą

parafianie, na ko

ń

cu przemyka trefni

ś

. Diabły podtrzymuj

ą

ogie

ń

, grzesznicy wpadaj

ą

głowami do kadzi, Adam i Ewa poznaj

ą

,

ż

e s

ą

nadzy,

ogromne oko Boga zezuje zza Zakazanego Drzewa, a W

ąż

skr

ę

ca si

ę

z rado

ś

ci. Nad

południowymi oknami maszeruj

ą

biczownicy, okładaj

ą

si

ę

biczami, wrzeszcz

ą

z

boja

ź

ni grzechu.


Pu chyba si

ę

nieco zdrzemn

ą

ł, bo ojciec jest ju

ż

na ambonie i czyta tekst

ewangelii na Dzie

ń

Przemienienia Pa

ń

skiego:. . . i prowadzi ich na wysok

ą

gór

ę

,

na osobno

ść

. I został przemieniony przed nimi, i zaja

ś

niało oblicze jego jak

background image

sło

ń

ce, a szaty jego stały si

ę

białe jak

ś

wiatło. I oto ukazali si

ę

im: Moj

ż

esz

i Eliasz, którzy z nim rozmawiali. Na to odezwał si

ę

Piotr i rzekł do Jezusa:

Panie! Dobrze nam tu by

ć

; i je

ś

li chcesz, rozbij

ę

tu trzy namioty: dla ciebie

jeden, dla Moj

ż

esza jeden i dla Eliasza jeden. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok

jasny okrył ich i oto rozległ si

ę

głos z obłoku: Ten jest Syn mój umiłowany,

którego sobie upodobałem, jego słuchajcie! A gdy to usłyszeli uczniowie, upadli
na twarz swoj

ą

i zatrwo

ż

yli si

ę

bardzo. I przyst

ą

pił Jezus, i dotkn

ą

ł si

ę

ich,

i rzekł: Wsta

ń

cie i nie l

ę

kajcie si

ę

!


Pu nie potrafi okiełzna

ć

wyobra

ź

ni, eksploduje wyra

ź

nym obrazem: Wierzchołek

skały w Dufnas, widok na wie

ś

, rzek

ę

, wrzosowiska i granie. Pu stoi... nie,

unosi si

ę

kilka centymetrów nad kamieniem, sandały nie dotykaj

ą

mchu. Jest w

si

ę

gaj

ą

cej kostek nocnej koszuli ojca, twarz

ś

wieci jak

ż

arówka. Za nim wisi

burzowa chmura, jest okr

ą

gła i niebieskoczama. Przed nim stoj

ą

Dag i bracia

Frykholmowie. Gapi

ą

si

ę

z głupimi minami, s

ą

przera

ż

eni. Chmura otwiera si

ę

,

szczelin

ą

wytryskuje

ś

wiatło, przestworza tnie dudni

ą

cy głos, podobny do głosu

ojca: Ten jest Syn mój umiłowany, którego sobie upodobałem, jego słuchajcie!
Grzmot, białe

ś

wiatło ga

ś

nie, Dag i bracia Frykholmowie padaj

ą

na ziemi

ę

i

kryj

ą

twarze w dłoniach. Pu podchodzi do nich i mówi łagodnie: Wsta

ń

cie i nie

l

ę

kajcie si

ę

!


Po mszy kawa u proboszcza, s

ą

na niej przewodnicz

ą

cy rady parafialnej z

astmatyczn

ą

mał

ż

onk

ą

i kilka członki

ń

dobroczynnego kółka krawieckiego z

Granas. Konrad i Pu siedz

ą

przy osobnym stole, dla dzieci, s

ą

ciastka i sok z

czarnej porzeczki. Pochyla si

ę

nad nimi proboszcz, nawet urokliwy, ma białe

sztuczne z

ę

by i silne szkła. S

ą

wolni, mog

ą

ju

ż

opu

ś

ci

ć

ko

ś

cieln

ą

wspólnot

ę

.


- Mam egzem

ę

- informuje Konrad. - Mam egzem

ę

na r

ę

kach i na głowie, bez

przerwy mnie sw

ę

dzi, a najgorzej jest latem.


Konrad otwiera drzwi do swojego pokoju i przygl

ą

da si

ę

Pu wynio

ś

le: I co ty na

to?

Pokój wystrojem przypomina kaplic

ę

. Na szybach kolorowa bibułka, pod krótsz

ą

ś

cian

ą

ołtarz; mosi

ęż

ny siedmioramienny

ś

wiecznik i rozło

ż

ona Biblia. Nad

ołtarzem kolorowa ilustracja z jakiego

ś

chrze

ś

cija

ń

skiego magazynu w

pozłacanych listewkach. Po

ś

rodku w rz

ę

dzie kilka stołków nie do pary. W k

ą

cie

małe organy, na nich nuty i zbiór hymnów. Na

ś

cianach, w ramkach, ryciny z

motywami biblijnymi. Cuchnie karbolem i zdechłymi muchami.

- No?! - ponagla Konrad.

- Mo

ż

na otworzy

ć

okno? Cholernie tu

ś

mierdzi.


- Nie, nie mo

ż

na, bo podrze si

ę

bibułka. Co wolisz? Kazanie czy pogrzeb? Mam w

garderobie trumn

ę

.


Konrad otwiera drzwi do zagraconego schowka, w którym, po

ś

ród najró

ż

niejszych

rupieci, stoi biała dzieci

ę

ca trumienka.


- Dzi

ę

kuj

ę

, nie skorzystam - mówi uprzejmie Pu. - Nie chc

ę

si

ę

bawi

ć

ani w

msz

ę

, ani w pogrzeb. Nie wierz

ę

w Boga.


- Nie wierzysz w Boga? Idiota!

- Bóg to pic na wod

ę

, gówniany Bóg, jak si

ę

pomy

ś

li, jak on to wszystko

urz

ą

dził. Sam jeste

ś

idiota.


- Co? Ja jestem idiota?!

background image

- Tym, którzy wierz

ą

w Boga, brak pi

ą

tej klepki, tobie, mojemu staremu i całej

reszcie.

- Zamknij dziób!

- Sam zamknij.

Pu i Konrad zaczynaj

ą

si

ę

popycha

ć

, potem pluj

ą

na siebie. Konrad uderza Pu w

pier

ś

. Pu kontruje ciosem w policzek, banda

ż

na głowie przeciwnika zmienia

poło

ż

enie. Walka coraz agresywniejsza. Pu szybko zdaje sobie spraw

ę

z przewagi

Konrada, pozwala si

ę

przewróci

ć

, ale Konrad nie jest zadowolony. Siada okrakiem

na Pu i toczy

ś

lin

ę

, tak jest, nie pluje, tylko toczy

ś

lin

ę

.


- Poddaj

ę

si

ę

- mówi Pu.


W Dufnas oznacza to przyznanie si

ę

do pora

ż

ki i zako

ń

czenie działa

ń

wojennych.

W Granas ta zasada najwyra

ź

niej nie obowi

ą

zuje. Konrad zaczyna mu wykr

ę

ca

ć

r

ę

k

ę

: Powiedz,

ż

e wierzysz w Boga!


- Aj, to boli! - skomle Pu. - Pu

ść

mnie. Puszczaj!


Konrad nie puszcza: Powiedz,

ż

e wierzysz w Boga.


- Nie.

- Mów!

- B

ę

d

ę

ci wykr

ę

cał r

ę

k

ę

tak długo, a

ż

powiesz.


- Aj! Aj! Do cholery!

- No mów!

- Aj! Powiem!

- Przysi

ę

gnij na krzy

ż

,

ż

e wierzysz w Boga.


- Przysi

ę

gam na krzy

ż

,

ż

e wierz

ę

w Boga.


Konrad natychmiast wstaje i energicznie drapie si

ę

w banda

ż

. Pu siada, z nosa

leci krew, ale niegro

ź

nie, zaledwie kilka kropel.


- To zreszt

ą

naukowo udowodnione,

ż

e Bóg istnieje - monotonnie recytuje Konrad.

- Starzec o nazwisku Einstein powiada,

ż

e zobaczył Boga w swoich matematycznych

formułach. No i co?

Pu rezygnuje z odpowiedzi. Postanawia okaza

ć

przeciwnikowi pogard

ę

wyniosłym

milczeniem. Nad

ą

sani, siadaj

ą

ka

ż

dy w swoim k

ą

cie. Pu znajduje egzemplarz

"Allers Familjejournal" i zatapia si

ę

w lekturze komiksu "Willy i Dick w

d

ż

ungli". Konrad drapie si

ę

w egzem

ę

i dłubie w nosie; to, co wydłubie, wkłada

do ust.

Po

ż

egnaniu towarzyszy szczera ulga, dyktowana nud

ą

bycia razem. Spokój i lekkie

rozbawienie dotleniaj

ą

krew a

ż

po najmniejsze rozgał

ę

zienia naczy

ń

wie

ń

cowych.

Ojciec podaje r

ę

k

ę

, jest swoim najmilszym "ja". Proboszcz trzyma rower,

mał

ż

onka pomaga przytroczy

ć

walizk

ę

. Dzi

ę

kujemy za pi

ę

kne i poruszaj

ą

ce

kazanie! Dzi

ę

kuj

ę

za wspaniał

ą

kaw

ę

i wspaniałe towarzystwo. Odwied

ź

cie nas w

Dufnas, ja i Karin bardzo by

ś

my byli radzi! Nie zostaniecie do obiadu? Zanosi

si

ę

na paskudn

ą

pogod

ę

. Nie, dzi

ę

kuj

ę

, obiecali

ś

my wróci

ć

przed czwart

ą

, musimy

zd

ąż

y

ć

na poci

ą

g w Djuras. A burza? Po tej suszy mo

ż

e straszliwie la

ć

!

Przelotna ulewa b

ę

dzie prawdziwie o

ż

ywcza. Nie rozpu

ś

cimy si

ę

, prawda, Pu? Co?

background image

Pu rozdziawia usta, nie słuchał, zastanawia si

ę

, jak by tu przywali

ć

Konradowi,

ale nic szczególnego nie przychodzi mu do głowy. No to jedziemy.

ś

egnajcie.

ś

egnajcie. Po

ż

egnaj si

ę

z Pu,

ż

ona proboszcza ponagla swojego naburmuszonego

syna. Do widzenia, b

ą

ka Konrad. Je

ś

li my

ś

lisz,

ż

e Bóg istnieje, jeste

ś

głupi

jak but, szepce Pu i czym pr

ę

dzej wdrapuje si

ę

na przedni baga

ż

nik.


I odje

ż

d

ż

aj

ą

alej

ą

spod plebanii. Proboszcz i

ż

ona machaj

ą

. Proboszczowa chwyta

praw

ą

r

ę

k

ę

Konrada i zmusza go do machania. Ojciec podnosi r

ę

k

ę

, ale si

ę

nie

odwraca. Gwi

ż

d

ż

e, a Pu wyci

ą

ga nogi, maj

ą

niezł

ą

pr

ę

dko

ść

na łagodnym stoku.


- Najpierw pommac w sklepiku, a potem k

ą

piel w Svartsjon i posiłek. Chyba ju

ż

zgłodniałe

ś

?


- Starałem si

ę

nie je

ść

tych ohydnych ciastek proboszczowej - mówi Pu. - Cały

czas my

ś

lałem o pommacu i kanapkach.


- I miałe

ś

racj

ę

.


Ojciec klepie syna po lnianym kapeluszu.

Sklepik jest pi

ę

trow

ą

ruder

ą

.

Ś

cian

ę

oblepiaj

ą

reklamy "Białego Nied

ź

wiedzia"

(pierze, nie przerywaj

ą

c snu), "Cukierków na piersi" Augustssona, "Ocznego

kakao" (dwoje oczu gapi si

ę

w obł

ę

dzie), pisma "Tidsfordrif" (roze

ś

miany

staruszek ze sztuczn

ą

szcz

ę

k

ą

) i naturalnie tomteskur i pommaca.


Ojciec puka w oszklone drzwi wej

ś

ciowe, w napis "zamkni

ę

te" na tle opuszczonej

białej rolety. Po chwili słycha

ć

hałas i powłócz

ą

ce kroki, roleta w gór

ę

i w

szybie objawia si

ę

twarz Dzwonnika z Notre Dame. Na widok ojca przera

ż

aj

ą

ce

stworzenie wykrzywia si

ę

w zach

ę

caj

ą

cym u

ś

miechu, klucz chrz

ęś

ci w zamku i

drzwi si

ę

otwieraj

ą

.


Padaj

ą

zwyczajowe frazy powitalne. Sklepikarz ku

ś

tyka do magazynu i podnosi

lad

ę

chłodnicz

ą

. Wyjmuje dwie oszronione butelki pommaca i stawia na kontuarze.

Ojciec pyta, co słycha

ć

. Stary drapie si

ę

w rzadk

ą

bródk

ę

i mówi,

ż

e b

ę

dzie

burza, czuje to od paru dni. Rozumie pastor, jedyny po

ż

ytek z tych moich pleców

jest taki,

ż

e przepowiadaj

ą

pogod

ę

.


Kładzie ospowate dłonie na kontuarze, ciemno

ż

ółte paznokcie zaginaj

ą

si

ę

. Mimo

zapachu solonych

ś

ledzi, przypraw i skóry odór oddechu sklepikarza dominuje nad

wszystkim niczym silny głos fletu nad poł

ą

czonymi d

ź

wi

ę

kami pozostałych

instrumentów.

- Mo

ż

e tutk

ę

cukierków dla chłopaczka? - proponuje starzec.


- Sam nie wiem - waha si

ę

ojciec, patrz

ą

c na Pu. - Matka zabroniła mu słodyczy,

psuj

ą

z

ę

by. Ale mała tutka, czemu nie.


Stary

ś

ci

ą

ga zatłuszczon

ą

czapk

ę

i macha ni

ą

wkoło: Ju

ż

si

ę

robi. Ju

ż

si

ę

robi.

Wystawia pojemnik z kolorowymi cukierkami, z br

ą

zowego pakowego papieru zwinnie

skr

ę

ca tutk

ę

i nachyliwszy szklany cylinder do Pu, zdejmuje pokrywk

ę

. Prosz

ę

si

ę

cz

ę

stowa

ć

, młody panie Bergman. Stop, dzi

ę

kuj

ę

, mówi ojciec. To stanowczo

za du

ż

o. Ile kosztuje ta przyjemno

ść

? Pi

ęć

dziesi

ą

t ore za pommac, pastorze.

Cukierki na dokładk

ę

. Ojciec wyci

ą

ga poka

ź

n

ą

portmonetk

ę

i wyłuskuje na kontuar

dwie dwudziestkipi

ą

tki.


- K

ą

piel

ś

wietnie nam zrobi!


Ojciec skr

ę

ca do Svartsjon, w boczn

ą

dró

ż

k

ę

. W

ą

ska i kr

ę

ta, przecina pastwisko

z wyleguj

ą

cymi si

ę

w chmurze much i gzów krowami, po czym zapada w g

ę

sty

li

ś

ciasty las i prowadzi nad w

ą

ski piaszczysty brzeg. Svartsjon jest okr

ą

głe i

background image

nie bez przyczyny zwie si

ę

czarnym jeziorem. Kwaskowo pachn

ą

paprocie i gnij

ą

ce

sitowie.

Ojciec i Pu rozbieraj

ą

si

ę

. Ojciec wskakuje do lodowatej wody, rzuca si

ę

na

plecy, parska, młóci r

ę

koma, potem si

ę

obraca i płynie, wzbijaj

ą

c fontanny

wody. Pu jest ostro

ż

niejszy: z takim Svartsjon nie ma

ż

artów, tam w dole, kilka

tysi

ę

cy metrów pod powierzchni

ą

, z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

czaj

ą

si

ę

potwory bez oczu,

galaretowate monstra,

ż

mijopodobne paskudztwa o ostrych z

ę

biskach. I jeszcze

szkielety zwierz

ą

t i ludzi, którzy ton

ę

li tutaj od tysi

ę

cy lat. Pu robi kilka

pływackich ruchów, jasna, br

ą

zowawa woda zamyka si

ę

wokół niego. Zanurza si

ę

,

nie widzi dna, tylko ciemno

ść

, ani

ś

ladu ro

ś

linno

ś

ci, okonków czy uklei, nic.


Siedz

ą

na brzegu i schn

ą

w rojach owadów. Cie

ń

brzóz i olch nie przynosi

ochłody. Ojciec ma proste ramiona, wysok

ą

klatk

ę

piersiow

ą

, silne długie nogi i

spore nieowłosione przyrodzenie. Na jasnej skórze umi

ęś

nionych r

ą

k mnóstwo

przebarwie

ń

. Pu ulokował si

ę

mi

ę

dzy ojcowymi kolanami, podobnie jak na starym

tryptyku Jezus mi

ę

dzy kolanami Boga. Ojciec znalazł k

ę

pk

ę

ż

ółtych kwiatków z

czerwonymi plamkami. Delikatnie rozbiera kielich.

- To berło króla Karola: Pedicularis sceptrum-Carolinum, tu, na południu, jest
bardzo rzadka, ch

ę

tnie wzi

ą

łbym par

ę

do herbarium, chocia

ż

nie, chyba nie. Jak

je wło

żę

do walizki, zaplami

ą

mi ubranie.


Wydłubuje malutki groszek z wn

ę

trza kwiatu, wkłada go do ust i

ż

uje w

zamy

ś

leniu.


- Od nasionek berła dostaje si

ę

podobno zawrotów głowy i zaczyna si

ę

nagle

mówi

ć

w obcych j

ę

zykach, ale to pewnie tylko bajki.


I odkłada zbadane zioło.

Ś

ciemnia si

ę

, woda czernieje, nad kotlin

ą

zawisa pyli

ś

cie szare niebo. Kilka os

przypuszcza atak na butelk

ę

po pommacu i resztki masła. Nagle na połyskliwej

powierzchni wody pojawiaj

ą

si

ę

niezliczone kółka i niemal od razu znikaj

ą

. W

oddali niesie si

ę

echem grzmot. Wiatr umilkł.


- Oho, zanosi si

ę

na burz

ę

- mówi zachwycony ojciec. - Lepiej ruszajmy.


Kiedy Pu i ojciec wyje

ż

d

ż

aj

ą

z lasu na rozległ

ą

równin

ę

,

ś

cian

ę

chmur nad

grani

ą

przecinaj

ą

pionowe błyskawice, grzmoty wal

ą

to bli

ż

ej, to dalej, kurz

ś

cie

ż

ki przygniataj

ą

grube krople, tworz

ą

c najró

ż

niejsze wzorki. Ojcu to

najwyra

ź

niej nie wadzi, gwi

ż

d

ż

e jaki

ś

stary przebój i dziarsko pedałuje.


- Mogliby

ś

my tak jecha

ć

dookoła ziemi, ojciec i ja - mówi Pu.


Ojciec

ś

mieje si

ę

, zdejmuje kapelusz i powierza go pieczy syna. Obaj s

ą

w

humorze. Rzucili

ś

wiatu wyzwanie, niestraszna im

ż

adna burza.


- Ja te

ż

jestem niedzielnym dzieckiem - mówi nagle ojciec.


Gdy sun

ą

pod gór

ę

, opodal wyludnionej wioski, zaczyna wali

ć

grad. Zrywa si

ę

huragan, po czarnym niebie ta

ń

cz

ą

błyskawice, grzmoty przypominaj

ą

kanonad

ę

, a

zamiast grubych deszczowych kropli spadaj

ą

lodowe kulki. Ojciec i Pu biegn

ą

do

najbli

ż

szej opuszczonej zagrody i kryj

ą

si

ę

w starej wozowni. Jest tu kilka

porzuconych taczek i fura z podniesionymi dyszlami. Rw

ą

ce potoki deszczu

wlewaj

ą

si

ę

dziurami w dachu. Pod tym, co niegdy

ś

było pasz

ą

, mo

ż

na znale

źć

schronienie i osłon

ę

przed wiatrem.


Siedz

ą

na zwalonej belce i patrz

ą

. Na pochyło

ś

ci stoi rosła brzoza. Dwa razy

trafia w ni

ą

piorun, z pnia bucha dym, masy li

ś

ci kołysz

ą

si

ę

i wij

ą

jak w

m

ę

czarniach, grzmoty wstrz

ą

saj

ą

ziemi

ą

. Pu zatyka uszy. Jest blisko ojca, tu

ż

background image

przy jego kolanach. Ojcowe spodnie czu

ć

wilgoci

ą

, wyciera r

ę

kawem mokre włosy i

twarz.

- Boisz si

ę

?


- A je

ś

li to s

ą

d ostateczny - mówi nagle Pu i zwraca ku ojcu blad

ą

twarz.


Ojciec wybucha

ś

miechem.


- A co ty wiesz o s

ą

dzie ostatecznym?


- Anioły dm

ą

w tr

ą

by i gwiazda, która si

ę

nazywa Piołun, spada do morza, i

morze zamienia si

ę

w krew.


- Je

ś

li to jest s

ą

d ostateczny, to dobrze,

ż

e jeste

ś

my razem, prawda, Puniu?


- Musz

ę

si

ę

wysika

ć

- mówi Pu.


Podnosi si

ę

dr

żą

cy i idzie za

ś

cian

ę

. Widzi ojca od tyłu. Wyłuskał fajk

ę

,

nabija j

ą

i zapala.


Ciepłe podmuchy wiatru nagle ochłodły. Gdy Pu wraca, ojciec otula syna
marynark

ą

.




***



Ostatnie spojrzenie w przyszło

ść

.


Data: 22. marca 1970. Ojciec jest umieraj

ą

cy. Traci

ś

wiadomo

ść

, zdarzaj

ą

si

ę

krótkie momenty przytomno

ś

ci. Stoj

ę

przy nogach łó

ż

ka, siostra Edit pochyla si

ę

nad nim.

Ś

wieci nocna lampka, przykryta cienkim szalem. Zegarek na nocnym

stoliku tyka gorliwie. Obok taca z wod

ą

mineraln

ą

i szklanka z rurk

ą

. Twarz

ojca wymizerowana, to twarz

Ś

mierci.


- Profesor mówi,

ż

e ojciec jest nieprzytomny, ale to nieprawda. Gdy z nim

rozmawiam i trzymam go za r

ę

k

ę

, czuj

ę

, jak lekko

ś

ciska mi dło

ń

. On mnie słyszy

i rozumie.

Ojciec otwiera oczy i patrzy na Edit, poznaje j

ą

i porusza głow

ą

. Edit podaje

mu wod

ę

. Twój chłopiec jest tutaj, mówi cicho, wyra

ź

nie.


Podchodz

ę

do wezgłowia, ojciec odwraca głow

ę

. Cho

ć

twarz jest w cieniu, widz

ę

jego spojrzenie, zadziwiaj

ą

co jasne. Z ogromnym wysiłkiem podnosi r

ę

k

ę

i po

omacku szuka mojej. Po kilku sekundach ciszy zaczyna mówi

ć

, najpierw porusza

wargami, po chwili pojawia si

ę

głos, ale nie rozumiem. Ojciec mówi urywanie i

bełkotliwie, jasny wzrok nieustannie mnie lustruje.

- Co on mówi? - pytam siostr

ę

Edit. - Nie rozumiem.


Edit siada na kraw

ę

dzi łó

ż

ka, pochyla si

ę

,

ż

eby pochwyci

ć

słowa, chyba rozumie,

bo kiwa głow

ą

.


- Co on mówi? - szepc

ę

.


- Ojciec ci

ę

błogosławi. Nie słyszysz?. . . Niech ci da pokój. . . w imi

ę

Ducha

Ś

wi

ę

tego. . .

background image

To tak nagłe i nieoczekiwane,

ż

e nie potrafi

ę

si

ę

broni

ć

. Ojciec zamyka oczy,

wycie

ń

czony wysiłkiem, znów popada w odr

ę

twienie. Uwalniam si

ę

od jego dłoni i

wychodz

ę

do jadalni. Pokój spowijaj

ą

ciemno

ś

ci, co przypomina mi jadalny mojego

dzieci

ń

stwa: trzy okna z ci

ęż

kimi, zielonymi zasłonami, stół powleczony ciemn

ą

bejc

ą

, staro

ś

wiecki brzuchaty kredens z matowo połyskuj

ą

c

ą

zawarto

ś

ci

ą

, ciemne

obrazy w złotych ramach, niewygodne krzesła z wysokimi oparciami. Stoj

ę

przy

krótszej kraw

ę

dzi stołu, mam suche oczy i l

ę

k w sercu. Siostra Edit otwiera

drzwi: Nie przeszkadzam? Nie, nie. Nie zapalaj

ś

wiatła! Tak jest dobrze.


Edit podchodzi do okna, patrzy na cich

ą

za

ś

nie

ż

on

ą

ulic

ę

, krzy

ż

uje r

ę

ce na

piersiach, na jej twarzy spokój.

- Dlaczego jeste

ś

taki zatrwo

ż

ony?


- Zatrwo

ż

ony? Nie, nic takiego nie czuj

ę

. Mo

ż

e troch

ę

współczucia, troch

ę

czuło

ś

ci, troch

ę

l

ę

ku przed

ś

mierci

ą

, nic wi

ę

cej. Jest przecie

ż

moim ojcem!


- W takiej sytuacji trudno chyba cokolwiek czu

ć

. To si

ę

mo

ż

e przydarzy

ć

ka

ż

demu.


- Nie o to chodzi. Patrz

ę

na niego i my

ś

l

ę

,

ż

e powinienem zapomnie

ć

, ale nie

zapominam. Powinienem wybaczy

ć

, ale niczego nie wybaczam. Mógłbym przynajmniej

poczu

ć

odrobin

ę

przywi

ą

zania, ale nie potrafi

ę

si

ę

zdoby

ć

na przywi

ą

zanie. Jest

mi obcy. Nigdy nie b

ę

dzie mi go brakowało. Matki mi brakuje. Brakuje mi jej

ka

ż

dego dnia. Ojciec jest ju

ż

zapomniany, nie my

ś

l

ę

o osobie, która tam umiera,

jej w ogóle nie znam, ale o człowieku, który grał w moim

ż

yciu jak

ąś

rol

ę

, jest

zapomniany, nie ma go. Chocia

ż

nie, to nieprawda. Bardzo bym chciał o nim

zapomnie

ć

.


- Musz

ę

wraca

ć

. Pójdziesz ze mn

ą

?


- Nie.

- No to do widzenia i trzymaj si

ę

.


- Wolałbym tego tak nie odczuwa

ć

.


- Nie mo

ż

esz rozkazywa

ć

swoim uczuciom.


- Nie b

ą

d

ź

. . .


- ... zła. Zrozum, Erik jest moim najdro

ż

szym przyjacielem, jeszcze z

dzieci

ń

stwa. Dla mnie to kto

ś

zupełnie inny ni

ż

dla ciebie. Nie znam osoby, o

której mówisz.

Edit kiwa głow

ą

i lekko si

ę

u

ś

miecha. Stoj

ę

przy ciemnym błyszcz

ą

cym stole.

Przez zamkni

ę

te drzwi słysz

ę

głos Edit.




***



Warto by tu jeszcze doda

ć

co

ś

, co niewielki ma zwi

ą

zek z t

ą

histori

ą

, jako

ż

e

powy

ż

sza scena rozgrywa si

ę

przeszło dwadzie

ś

cia lat temu. Niemal

niepostrze

ż

enie zmienił si

ę

mój stosunek do ojca. Z niezno

ś

nie dotkliwym

wzruszeniem my

ś

lałem o jego spojrzeniu, gdy wydobywszy si

ę

z krainy mroku,

zesłał na syna bo

ż

e błogosławie

ń

stwo. Zacz

ą

łem bada

ć

wczesne dzieje moich

rodziców, dzieci

ń

stwo i okres dorastania ojca, dostrzegłem powtarzaj

ą

cy si

ę

ci

ą

g wzniosłych zmaga

ń

i upokarzaj

ą

cych pora

ż

ek. Dostrzegłem te

ż

trosk

ę

,

background image

czuło

ść

i niebywały zam

ę

t. I u

ś

miech na jego twarzy, i niebieskie spojrzenie,

przyjazne i ufne. Widziałem, jak si

ę

starzał, ci

ęż

ko upo

ś

ledzony, kaleki, z

własnego wyboru wyizolowany wdowiec: prosz

ę

, nie oskar

ż

aj mnie, prosz

ę

, nie

tra

ć

czasu, na pewno masz wa

ż

niejsze sprawy. Prosz

ę

, zostaw mnie w spokoju.

Czuj

ę

si

ę

znakomicie, pod ka

ż

dym wzgl

ę

dem. Dzi

ę

kuj

ę

, to miłe, dzi

ę

kuj

ę

, ale

nie, ogl

ą

danie mnie przy stole i tych moich niezdarnych r

ą

k musi sprawia

ć

bardzo przykre wra

ż

enie.


Jest uprzejmie nieprzyst

ę

pny, zadbany, starannie ogolony, schludny, głowa lekko

mu si

ę

trz

ę

sie, nie patrzy na mnie błagalnie, nie oczekuje współczucia.

Wyci

ą

gam dło

ń

i prosz

ę

go o wybaczenie, teraz, dzisiaj, w tej chwili.




***



Ojciec zdejmuje marynark

ę

i otula Pu. Jest ciepła ciepłem jego ciała, niczym

przyjemny wilgotny okład. Pu ju

ż

nie marznie.


- Nie marzniesz?

- Nie. Jest mi ciepło.

Krajobraz niknie za

ś

cian

ą

deszczu. Gradobicie ustało, ale na ziemi wci

ąż

mrowie lodowych drobinek. Przed wozowni

ą

tworzy si

ę

jezioro i stopniowo podmywa

kamienn

ą

podmurówk

ę

. Wkrótce zewsz

ą

d otacza ich woda. Siwe płaskie

ś

wiatło

przywodzi na my

ś

l zmierzch bez zachodu sło

ń

ca. Grzmoty coraz odleglejsze i

stłumione, ale równie uporczywe i bardziej przera

ż

aj

ą

ce. Pada rz

ę

si

ś

cie.


Ojciec i Pu ruszaj

ą

w drog

ę

.

Ś

cie

ż

ka jest rw

ą

cym strumieniem, niełatwo j

ą

pokona

ć

na rowerze. Nagle przednie koło buksuje. Pu podkurcza nogi i turla si

ę

po trawiastym zboczu. Ojciec zostaje. Kiedy Pu szybko si

ę

podrywa, on le

ż

y

nieruchomo; jedna noga pod rowerem, głowa do przodu. Pu u

ś

wiadamia sobie,

ż

e

ojciec nie

ż

yje.


Chwil

ę

ź

niej ojciec odwraca głow

ę

i pyta, czy Pu nic si

ę

nie stało. Pu mówi,

ż

e troch

ę

si

ę

zamoczył, bo wyl

ą

dował w kału

ż

y, i macha jak klown długimi

r

ę

kawami marynarki. Ojciec u

ś

miecha si

ę

przyja

ź

nie i gramoli si

ę

spod roweru;

oho, tylna opona przebita. Znów si

ę

ś

mieje i kr

ę

ci głow

ą

, musimy drałowa

ć

na

piechot

ę

, Puniu.


Do stacji kolejowej jest

ć

wier

ć

mili*. Ojciec i Pu s

ą

mokrzy i ubłoceni. Na

ojcowym policzku zadrapanie. Pada nieustaj

ą

co, deszcz jest chłodny. Ojciec pcha

popsuty rower, Pu pomaga.

Faro, 1 sierpnia 90[KM1]



* Ksi

ąż

ka Bergmana, która ukazała si

ę

w Szwecji w roku 1991, a w przekładzie

polskim pojawi si

ę

w ko

ń

cu roku 1994 nakładem "Czytelnika" (przy. tłum.).


* Fjardingsvag - 1/4 starej mili szwedzkiej, czyli ok. 2672 m (przyp. tłum.).

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Niedzielne dziecko Ingmar Bergman
Bergman Ingmar Niedziene dziecko
Bergman Ingmar Niedzielne dziecko
Bergman Ingmar Niedzielne dziecko
Ingmar?rgman Niedzielne dziecko
Bergman [Niedzielne dziecko]
029 Ingmar Bergman
GŁÓWNE KIERUNKI FILMU ŚWIATOWEGO, BERGMAN Ingmar, BERGMAN Ingmar (właśc
''Ósma pieczęć. Szkic do kazania o Siódmej pieczęci Ingmara Bergmana'' Bohdziewicz, Filmoznawstwo i
029 Ingmar Bergman
cowie, peter ingmar bergman
BERGMAN Ingmar, Materiały
bergman, ingmar on tarkovsky
Jak pracowac z dzieckiem niedowidzacym
Dojrzalosc Szkolna Dziecka 6 letniego

więcej podobnych podstron