tytu艂: "Niedzielne dziecko"
autor: Ingmar Bergman
prze艂o偶y艂a: Halina Thylwe
Pr贸szy艅ski i S-ka
Warszawa 1994
* * *
I
Pami臋tam, 偶e stosunek babci i wuja Carla do naszego domu letniskowego by艂 wyj膮tkowo krytyczny, ale z r贸偶nych powod贸w. Wuj - cho膰 uchodzi艂 za lekko pomylonego, wiedzia艂 niejedno - stwierdzi艂, 偶e nie jest to 偶aden dom, willa te偶 nie, a ju偶 z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie da si臋 tego nazwa膰 mieszkaniem. 脫w fenomen architektury mo偶na by艂oby ewentualnie uzna膰 za kompozycj臋 poustawianych obok siebie i jedna na drugiej czerwonych skrzy艅. Zdaniem wuja przypomina艂 troch臋 gmach Opery Sztokholmskiej.
A wi臋c kilka pomalowanych na czerwono skrzy艅 z bia艂ymi w臋g艂ami, ozdobionych tu i 贸wdzie bia艂ymi gzymsami. Na parterze okna wysokie i przewiewne, na pi臋trze takie jak w poci膮gu - szczelne, ale za to nieotwieralne. Dach kry艂a zniszczona, po艂atana papa. W czasie ulewnego deszczu woda sp艂ywa艂a po 艣cianie g贸rnej werandy do pokoju mamy. Tapeta w kwiaty by艂a w tym pokoju odklejona i odstawa艂a. Owa zbieranina skrzy艅 spoczywa艂a na dwunastu g艂azach. Mi臋dzy jej doln膮 cz臋艣ci膮 a nier贸wnym, wyboistym pod艂o偶em powsta艂a w ten spos贸b mniej wi臋cej
siedemdziesi臋ciocentymetrowa przestrze艅. Poniewiera艂y si臋 tam siwe, omszone drwa, stare wiklinowe krzes艂a, trzy zardzewia艂e garnki o niezwyk艂ych kszta艂tach, kilka work贸w cementu, 艂yse opony samochodowe, blaszana wanna ze zdezelowanymi sprz臋tami kuchennymi, sterty zwi膮zanych drutem gazet. Zawsze si臋 tam wyszpera艂o co艣 ciekawego. W艂a偶enie pod dom by艂o wprawdzie zabronione, matka obawia艂a si臋 chyba, 偶e si臋 pokaleczymy zardzewia艂ymi gwo藕dziami albo, 偶e zwali si臋 na nas ca艂y ten kram, ale...
Przybytek, czy jak to nazwa膰, zbudowa艂 pastor zielono艣wi膮tkowc贸w, Frithiof Dahlberg. Chcia艂 zapewne przebywa膰 jak najbli偶ej swojego Boga i Pana. Dlatego obra艂 sobie miejsce g贸ruj膮ce nad Dufnas.
Kupi艂 taras pod ska艂膮 i oczy艣ci艂 grunt. Najprawdopodobniej pastor Dahlberg my艣la艂, 偶e Pan, doceniwszy jego zamys艂, ze艣le na艅 i jego syn贸w wiedz臋 o sztuce stawiania dom贸w, kt贸rej im nie dostawa艂o. Czekaj膮c na inspiracj臋, wzi臋li si臋 do pracy. Po pi臋ciu latach najr贸偶niejszych przeciwno艣ci losu, w czerwcu 1902 roku, dzie艂o pastora by艂o gotowe. Podziwiaj膮cy przybytek cz艂onkowie zboru doszukali si臋 w nim pewnych podobie艅stw do arki Noego. Noe te偶 nie by艂 cie艣l膮, tylko - dok艂adnie rzecz ujmuj膮c - odrobin臋 zapijaczonym szyprem barki kursuj膮cej po Eufracie, a dzi臋ki wiedzy jak膮 da艂 mu Pan, zbudowa艂 pojemn膮 艂贸d藕, zdoln膮 przetrzyma膰 znacznie dotkliwsze ciosy ni偶 te, na kt贸re mog艂a by膰 nara偶ona skromna siedziba pastora Dahlberga.
Niekt贸rzy wierni uwa偶ali, 偶e g贸rna po艂udniowa weranda ze szczodrym widokiem na dolin臋, rzek臋 i wrzosowiska jest odpowiednim miejscem na oczekiwanie s膮du ostatecznego, kiedy to nad granie opodal Gangbro i Basny przyszybuj膮 anio艂y Apokalipsy.
Tu偶 poni偶ej siedziby g艂贸wnej niezmordowany pastor wzni贸s艂 rzadkiej urody szeregowiec. Sk艂ada艂 si臋 on z siedmiu cel, przykrytych jednym dachem. Do ka偶dej prowadzi艂y nieszczelne zielone drzwi. Przypuszczalnie przemieszkiwali tutaj go艣cie, kilka dni, a mo偶e tygodni, by wsp贸ln膮 modlitw膮 i pie艣niami umocni膰 si臋 w swej i tak ju偶 niezachwianej wierze. Szeregowiec, niekonserwowany i nieremontowany, mocno podupad艂 i s艂u偶y艂 obecnie za siedlisko flory i fauny. Pod艂og臋 bujnie zaleg艂a trawa, z okna wychyla艂a si臋 brzoza. Lewe skrzyd艂o obj膮艂 w posiadanie troskliwy borsuk Einar z rodzin膮, w innych celach grasowa艂y le艣ne myszy. Na jaki艣 czas pokoik z brzoz膮 przyw艂aszczy艂a sobie sowa, ale si臋 niestety stamt膮d wyprowadzi艂a. W najobszerniejszym pomieszczeniu harcowa艂y p贸艂dzika ruda kocica o z艂o艣liwym pysku i sze艣cioro potomstwa. Tylko matka nie ba艂a si臋 zbli偶y膰 do tej bestii. Mia艂a szcz臋艣liw膮 r臋k臋 do kwiat贸w i zwierz膮t i broni艂a naszej mena偶erii przed wszelkimi zakusami Maj i Lalli, kt贸re zajmowa艂y dwie 艣rodkowe cele. Lalla prowadzi艂a kuchni臋, a Maj by艂a dziewczyn膮 do wszystkiego po trochu. Wi臋cej o nich potem.
Ca艂o艣ci dope艂nia艂 przesadnie du偶y, wal膮cy si臋 wychodek, kt贸rego surowe, niemalowane 艣ciany pyszni艂y si臋 na skraju lasu. By艂o w nim miejsce dla czterech os贸b; z nieoszklonego okienka w drzwiach roztacza艂 si臋 wspania艂y widok na Dufnas, na skrawek zakola rzeki i na kolejowy most. Otwory r贸偶ni艂y si臋 wielko艣ci膮: ma艂y, mniejszy, malusie艅ki i tyciute艅ki. W tylnej 艣cianie, na dole, znajdowa艂a si臋 niewielka klapa, teraz rozchwierutana i nie do zamkni臋cia. Ilekro膰 Maj i Linnea wpada艂y do wychodka na kr贸tk膮 pogaw臋dk臋 i ma艂e siusiu, pobiera艂em z bratem najwcze艣niejsze nauki z kobiecej anatomii. Patrzyli艣my i zdumiewali艣my si臋. Nikt ani pomy艣la艂 o 艂apaniu nas na gor膮cym uczynku. Nigdy nie przysz艂o nam do g艂owy studiowa膰 od do艂u ojca, matk臋 czy opas艂膮 ciotk臋 Emm臋. Nawet w pokoju dziecinnym obowi膮zuje niepisane tabu.
Umeblowanie przybytku by艂o heterogeniczne. Pierwszego lata matka za艂adowa艂a ca艂y wagon sprz臋tami nie od pary, pochodz膮cymi z plebanii w mie艣cie. Babcia dorzuci艂a to i owo ze strychu i piwnicy w Varoms. Matka duma艂a i planowa艂a, uszy艂a zas艂onki, utka艂a dywan i okie艂zna艂a t臋 cudaczn膮 zbieranin臋 najr贸偶niejszych, wzajem sobie nienawistnych element贸w, tworz膮c harmonijn膮 ca艂o艣膰. Pokoje, tak jak je pami臋tam, tchn臋艂y przytulno艣ci膮. W艂a艣ciwie w tym osobliwym dziele pastora Dahlberga czuli艣my si臋 lepiej ni偶 w wielkopa艅skim, wysmakowanym Varoms babci, po艂o偶onym kwadrans drogi piechot膮 przez las.
Wspomnia艂em na pocz膮tku, 偶e wuj Carl dosy膰 krytycznie ocenia艂 "t臋 melin臋, kt贸ra nie jest domem". Babcia te偶 nie by艂a zachwycona, ale z innych powod贸w. Mamin膮 decyzj臋 wynaj臋cia majstersztyku Dahlberga uwa偶a艂a za cichy, acz oczywisty bunt. Latem przywyk艂a do obecno艣ci dzieci. Dlatego tolerowa艂a odwiedziny zi臋ci贸w i synowych. Tego lata urz臋dowa艂a w Varoms z wujem Carlem, kt贸ry z r贸偶nych przyczyn, zw艂aszcza finansowych, nie m贸g艂 si臋 nijak temu przeciwstawi膰. Wujowie Nils, Folke i Ernst wyjechali z rodzinami do zagranicznych kurort贸w. Tak wi臋c babcia zosta艂a z wujem Carlem i dwiema podstarza艂ymi s艂u偶膮cymi, Siri i Alm膮, kt贸re niech臋tnie ze sob膮 rozmawia艂y, mimo 偶e pracowa艂y razem przesz艂o trzydzie艣ci lat. Lalla, te偶 z babcinego sztabu, nieoczekiwanie dosz艂a do wniosku, 偶e mama potrzebuje wszelkiej mo偶liwej pomocy, i na pocz膮tku czerwca przenios艂a si臋 do Dufnas, gdzie w prymitywnych warunkach wyczarowywa艂a przepyszne klopsiki i niezr贸wnane pieczone szczupaki. Lalla zna艂a mam臋 od jej m艂odzie艅czych lat i by艂a wobec niej niez艂omnie lojalna, owa lojalno艣膰 budzi艂a jednak strach. Matka w艂a艣ciwie nikogo si臋 nie ba艂a, ale zdarza艂y si臋 dni, kiedy nie mia艂a odwagi wej艣膰 do kuchni, by spyta膰 Lall臋, co upichci na obiad.
Podw贸rko by艂o okr膮g艂e i wy偶wirowane, po艣rodku widnia艂a kolista plama trawy ze szcz膮tkami przerdzewia艂ego zegara s艂onecznego. Przed kuchni膮 panoszy艂a si臋 imponuj膮ca plantacja rabarbaru, a wszystko razem opasywa艂a nieco zmierzwiona, jeszcze nie 艣ci臋ta 艂膮ka, kt贸rej jakie艣 sto metr贸w dalej k艂ad艂y kres nadw膮tlony p艂ot i 艣ciana lasu. Las, g臋sty i zaniedbany, podpe艂za艂 stromym zboczem pod ska艂臋, urwisko pochyla艂o si臋 troch臋, co podczas burzy m艣ci艂o si臋 echem. Szaro-r贸偶owa g贸ra kry艂a w sobie g艂臋bok膮 grot臋, mo偶liw膮 do zdobycia po 艣miertelnie niebezpiecznej wspinaczce. Nie wolno si臋 by艂o do niej zbli偶y膰, dlatego n臋ci艂a. G贸r臋 okala艂 p艂ytki kamienisty potok; wij膮c si臋 wzd艂u偶 naszego p艂otu, nikn膮艂 gdzie艣 pod polami, by na p贸艂noc od Solbacki po艂膮czy膰 si臋 z rzek膮. Latem prawie ca艂kowicie wysycha艂, wiosn膮 rwa艂, zim膮 szemra艂 mrocznie i niespokojnie pod cienkimi pow艂okami szarego lodu, a w porze jesiennych deszcz贸w 艣piewa艂 wysoko, niejednostajnie. Woda by艂a czysta i zimna. W zakolach tworzy艂y si臋 g艂臋bokie bajorka, raj dla strzebli, czego艣 w rodzaju uklei, 艣wietnej przyn臋ty na sznury haczykowe do w臋dkowania w rzece lub Svartsjon. Na zboczu opodal poro艣ni臋tej poziomkami ziemnej piwniczki marnia艂 s臋dziwy sad, wci膮偶 rodz膮cy serc贸wki i jab艂ka. Stroma le艣na 艣cie偶ka prowadzi艂a do Berglund贸w, w艂a艣cicieli najwi臋kszego gospodarstwa w Dufnas. Stamt膮d brali艣my mleko, jaja, mi臋so i inne niezb臋dne wiktua艂y.
W膮ska dolina, urwiste ska艂y, puszcza, rw膮cy potok, pag贸rkowate pola i g艂臋boko wrzynaj膮ce si臋 w par贸w koryto rzeki, pos臋pnej i zwodniczej, wrzosowiska i granie stanowi艂y krajobraz ma艂o romantyczny, dramatyczny i niepokoj膮cy. Natura nie by艂a ani 偶yczliwa, ani zbyt szczodra. Owszem, ros艂y tam poziomki, konwalie, zimozi贸艂, s艂odkie le艣ne dary lata, ale sk膮po, rozwa偶nie. Kaskady kolczastych malin, burze ogromnych, ostro pachn膮cych paproci na stokach, miliony pokrzyw, umar艂e drzewa, wiatro艂omy, g艂azy porozrzucane przed wiekami przez olbrzym贸w, truj膮ce bezimienne grzyby o napawaj膮cych strachem w艂a艣ciwo艣ciach. Przez dziewi臋膰 letnich miesi臋cy mieszkali艣my w dahlbergowym przybytku, kt贸ry przycupn膮艂 pod urwiskiem opodal puszczy, opanowuj膮cej stopniowo 艂膮k臋 i malutki trawnik. Gdy z po艂udniowego wschodu nadci膮ga艂a nawa艂nica i od rozleg艂ych wrzosowisk za rzek膮 gna艂 wicher, sklecone do kupy czerwone skrzynie trzeszcza艂y, w nieszczelnych oknach gwizda艂o i zawodzi艂o, a zas艂ony wydyma艂y si臋 z艂owieszczo. Jaki艣 admirator dzieci wm贸wi艂 im, 偶e sprzyjaj膮cy podmuch uniesie Dahlberg贸wk臋 w powietrze i posadzi j膮 na skale. Razem z rodzin膮 Bergman贸w, z le艣nymi myszami i mr贸wkami. Tylko mieszka艅cy szeregowca, borsuk Einar, Lalla, Marta i Maj mieli wyj艣膰 z tego ca艂o. Nigdy do ko艅ca w to nie wierzy艂em, ale kiedy zrywa艂a si臋 straszliwa wichura, skwapliwie wskakiwa艂em do 艂贸偶ka Maj i prosi艂em, by czyta艂a mi co艣 z "Allt for Alla" lub z "Allers Familjejournal".
Ju偶 wtedy mia艂em k艂opoty z rzeczywisto艣ci膮. Granice by艂y zamazane i wyznaczali je doro艣li. Widzia艂em i s艂ysza艂em: tak, oczywi艣cie, to jest niebezpieczne, a to bezpieczne. Nie ma 偶adnych duch贸w, nie b膮d藕 g艂upi, nie ma upior贸w, demon贸w ani trup贸w, kt贸re w bia艂y dzie艅 pokazuj膮 si臋 tu czy tam, rozdziawiaj膮c krwawe usta, nie ma trolli ani wied藕m. Tymczasem we wsi, u Andersa-Pera, w chatynce o zabitych gwo藕dziami oknach, 偶y艂a w zamkni臋ciu okropna starucha. Zdarza艂o si臋, 偶e przy pe艂ni ksi臋偶yca nocn膮 cisz臋 przeszywa艂 nagle jej ryk, dobrze s艂yszalny w ca艂ej wiosce. Skoro nie by艂o duch贸w, dlaczego Maj opowiada艂a o zegarmistrzu z Borlange, kt贸ry powiesi艂 si臋 przy le艣nej drodze na wzg贸rzu obok Berglund贸w? Albo ta dziewczyna, kt贸ra utopi艂a si臋 pewnej zimy w Gimmenie i wyp艂yn臋艂a na przedwio艣niu przy mo艣cie kolejowym z brzuchem pe艂nym w臋gorzy? Sam widzia艂em, jak j膮 nie艣li, mia艂a na sobie czarny p艂aszcz i jeden zimowy but, drugiego nie by艂o; stercza艂 tylko nagi piszczel. Straszy艂a, spotyka艂em j膮 w snach, czasem na jawie i wcale nie w ciemno艣ciach. Dlaczego ludzie m贸wi膮, 偶e nie ma duch贸w, dlaczego si臋 艣miej膮 i kr臋c膮 g艂owami, nie, Puniu, mo偶esz by膰 zupe艂nie spokojny, duch贸w nie ma, dlaczego tak m贸wi膮, a potem z pasj膮 rozprawiaj膮 o czym艣, co kogo艣 o zbyt zaludnionej wyobra藕ni napawa prawdziwym wstr臋tem.
Teraz wypada艂oby - kr贸ciutko - opowiedzie膰 o Konflikcie. Wtedy, czyli latem 1926 roku, istnia艂 dok艂adnie od szesnastu lat. Jego 藕r贸d艂em sta艂o si臋 wej艣cie studenta teologii Erika Bergmana do rodziny Akerblom贸w w charakterze przysz艂ego ma艂偶onka starannie chronionej c贸rki. Pani Annie nie podoba艂 si臋 ten zwi膮zek i z niema艂ym samozaparciem postanowi艂a przedsi臋wzi膮膰 stanowcze kroki. W gruncie rzeczy kandydat na pastora powinien stanowi膰 marzenie niejednej te艣ciowej: ambitny, dobrze wychowany, schludny i do艣膰 postawny. W dodatku z perspektyw膮 stabilnej pa艅stwowej posady. Pani Anna mia艂a jednak oko. Pod nienagann膮 powierzchowno艣ci膮 dostrzeg艂a co艣 ca艂kiem innego: chimeryczno艣膰, nadwra偶liwo艣膰, porywczo艣膰, nag艂y ch艂贸d emocjonalny. Poza tym dobrze zna艂a swoj膮 c贸rk臋, jasnego i odrobin臋 rozpieszczonego beniaminka rodziny. Karin by艂a ogromnie uczuciowa, 偶ywa, bystra, niezwykle wra偶liwa i jako si臋 rzek艂o, rozpieszczona. Pani Anna uwa偶a艂a, 偶e jej dziewczynka potrzebuje m臋偶czyzny dojrza艂ego, naturalnie uzdolnionego, o twardej, acz troskliwej r臋ce. Taki w艂a艣nie m艂odzieniec kr臋ci艂 si臋 ju偶 ko艂o rodziny, docent historii religii, Torsten Bohlin. Wszyscy si臋 zgadzali, 偶e Torsten i Karin stanowi膮 idealn膮 par臋 i rodzice ufnie oczekiwali na deklaracj臋 z ich strony. Zreszt膮 Erik Bergman i Karin Akerblom byli dalekimi kuzynami, co dodatkowo czyni艂o t臋 kombinacj臋 zbyt ryzykown膮. W linii Bergman贸w kry艂a si臋 tak偶e pewna trudna do zdefiniowania, dziedziczna choroba, atakuj膮ca kapry艣nie i straszliwie; stopniowo post臋puj膮cy zanik mi臋艣ni nieuchronnie prowadzi艂 do ci臋偶kiego inwalidztwa i przedwczesnej 艣mierci.
Anna Akerblom uzna艂a wi臋c, 偶e Erik Bergman nie jest odpowiednim kandydatem na m臋偶a dla jej c贸rki.
Podobnego zdania by艂 Johan Akerblom, ale z innych powod贸w. 脫w stary chorowity cz艂owiek kocha艂 swoj膮 jedynaczk臋 gor膮c膮 oddan膮 mi艂o艣ci膮. Ka偶dy konkurent, czy to prawdziwy, czy urojony, wydawa艂 mu si臋 nienawistny. Staruszek pragn膮艂 jak najd艂u偶ej zatrzyma膰 sw贸j promyczek s艂o艅ca dla siebie. Karin odwzajemnia艂a ojcowsk膮 mi艂o艣膰 czu艂膮, cho膰 nieco roztargnion膮 tkliwo艣ci膮.
Kiedy silna wi臋藕 emocjonalna dwojga m艂odych sta艂a si臋 czym艣 oczywistym, pani Anna przyst膮pi艂a do radykalnych, mniej lub bardziej przemy艣lanych dzia艂a艅. Zainteresowani t膮 kwesti膮 mog膮 si臋gn膮膰 po szczeg贸艂owy dokument zatytu艂owany "Dobre ch臋ci".
* Erik Bergman nie bez przyczyny czu艂 si臋 odepchni臋ty i 藕le traktowany. Mi臋dzy nim a przysz艂膮 te艣ciow膮 dochodzi艂o do powa偶nych zatarg贸w. Marcin Luter gdzie艣 powiedzia艂, 偶e trzeba ostro偶nie dobiera膰 s艂owa, "poniewa偶 tych, kt贸re wyfrun膮, nie spos贸b pochwyci膰 za skrzyd艂a". Domy艣lam si臋, 偶e w pierwszych latach pad艂o ich wiele. Erik Bergman, dra偶liwy, nieufny i pami臋tliwy, o wyimaginowanej lub rzeczywistej krzywdzie nigdy nie zapomnia艂 i nigdy jej nie wybaczy艂.
Karin Akerblom by艂a pod wieloma wzgl臋dami c贸rk膮 swojej matki. Daj膮c wyraz swojej nieugi臋tej woli, zdecydowa艂a: sp臋dzi 偶ycie z Erikiem Bergmanem. W ko艅cu dopi臋艂a swego i przysz艂y pastor, cho膰 niech臋tnie, zosta艂 zaakceptowany.
Od chwili og艂oszenia zar臋czyn pogrzebano wszelkie otwarte przejawy konfliktu. Ton sta艂 si臋 wyrozumialszy, 偶yczliwie uprzejmy, czasem nawet serdeczny, dobrze grano swoje role. Nic nie mog艂o zak艂贸ci膰 familijnej wsp贸lnoty.
Nienawi艣膰 i gorycz istnia艂y nadal, niewidoczne, uwewn臋trznione. Dawa艂y o sobie zna膰 w zdaniach rzucanych mimochodem albo w nag艂ej ciszy, w ledwie dostrzegalnych reakcjach, w braku u艣miechu lub w u艣miechach wymuszonych. Wszystko to razem, niezwykle wyrafinowane, nie wykracza艂o poza 艣ci艣le wytyczone granice chrze艣cija艅skiej wyrozumia艂o艣ci.
Jedn膮 z utajonych komplikacji stanowi艂y wakacje. Jak je zorganizowa膰? Gdzie pastor z rodzin膮 b臋dzie sp臋dza膰 urlop? Matka w dzieci艅stwie i m艂odo艣ci nieodmiennie wyje偶d偶a艂a do serca Dalarny, do domu swoich rodzic贸w. Uzna艂a za rzecz oczywist膮, 偶e jej wybranek tak jak ona polubi Varoms i Dufnas. Erik Bergman podporz膮dkowa艂 si臋 temu bez s艂owa, poniewa偶 chcia艂 zadowoli膰 swoj膮 m艂od膮 ma艂偶onk臋. Potem przysz艂y na 艣wiat dzieci i dobrze si臋 czu艂y u babci. Gdy idylla si臋 cementowa艂a, coraz bardziej uwyra藕nia艂y si臋 przemilczenia i uprzejmo艣膰, cisza i mimowolne s艂owa.
Z czasem, mo偶e zbyt p贸藕no, Karin Bergman zda艂a sobie spraw臋, 偶e wszystko zmierza ku katastrofie. Pewnego lata m膮偶 nie przyjecha艂, wym贸wi艂 si臋 konieczno艣ci膮 przyj臋cia zast臋pstwa za chorego koleg臋. Innym razem Erik Bergman bawi艂 z nimi tylko oko艂o tygodnia, reszt臋 czasu strawi艂 na pieszej wycieczce z kilkoma przyjaci贸艂mi. Kiedy indziej nieoczekiwanie zachorowa艂 i musia艂 sp臋dzi膰 urlop w go艣cinnym Mossebergu, troskliwie piel臋gnowany przez dobrodziejk臋 rodziny, niesamowicie bogat膮 Ann臋 von Sydow.
Matka zda艂a sobie zatem spraw臋, cho膰 dopiero po jakim艣 czasie, 偶e trzeba co艣 zrobi膰. Wynaj臋cie przybytku Dahlberg贸w by艂o kompromisem i cich膮 pro艣b膮 o przebaczenie. Dom, jak wspomnia艂em, le偶a艂 w odleg艂o艣ci spacerowej od Varoms. Rodzina Bergman贸w mia艂a by膰 rodzin膮 tak偶e podczas urlop贸w ojca. Celebrowanie niedzielnych obiad贸w w Varoms i nag艂e, zazwyczaj niezapowiadane, wizyty babci w prymitywnym letnisku Bergman贸w nios艂y ze sob膮 nieuniknione komplikacje.
Matka dokona艂a nie艂atwej przeprowadzki z humorem. Nieoczekiwanie przysz艂a jej z pomoc膮 stara Lalla, kt贸ra w lecie opu艣ci艂a sw贸j wygodny pokoik za kuchni膮 w Varoms i zamieszka艂a u nas, w prymitywnym szeregowcu. Matka, jej ulubienica, zas艂u偶y艂a sobie na wszelk膮 niezb臋dn膮 pomoc. Ten do艣膰 oczywisty odruch wstrz膮sn膮艂 babci膮 niemal w r贸wnym stopniu, co bunt c贸rki.
Matka doczeka艂a si臋 znikomego uznania za sw贸j wyczyn. Kiedy ojciec zawita艂 do Dufnas tu偶 przed moimi 贸smymi urodzinami, by艂 niespokojny, roztargniony i przygn臋biony.
II
Stacja kolejowa w Dufnas sk艂ada si臋 z czerwonego budynku o bia艂ych w臋g艂ach, wychodka z napisem "M臋偶czy藕ni i Kobiety", dw贸ch semafor贸w, dw贸ch tor贸w przetokowych, magazynu towarowego, wybrukowanego peronu i ziemnej piwnicy. Zawiadowca Ericsson mieszka na pi臋terku czerwonego budynku z chor膮 na tarczyc臋 偶on膮. Pu w艂a艣nie sko艅czy艂 osiem lat i mama z babci膮 pu艣ci艂y go na stacj臋 samego. Ericssona nikt nie spyta艂 o zdanie, traktuje jednak swojego m艂odego go艣cia z roztargnion膮 uprzejmo艣ci膮. Jego biuro przesi膮kni臋te jest fajkowym dymem, linoleum zalatuje st臋chlizn膮. Na szybach brz臋cz膮 senne muchy, od czasu do czasu terkoce telegraf, wypluwa papierow膮 tasiemk臋 poznaczon膮 kropkami i kreskami. Ericsson pochyla si臋 nad du偶ym biurkiem i co艣 pisze w pod艂u偶nej ksi膮偶ce z czarnymi ok艂adkami. Potem sortuje listy przewozowe. Od czasu do czasu kto艣 puka w okienko w poczekalni i kupuje bilet do Repbacken, Insjon, Larsbody lub Gustavs. Cisza jest jak wieczno艣膰 i z pewno艣ci膮 r贸wnie dostojna.
Pu wchodzi nie zapowiedziany. Ma艂y, uderzaj膮co szczup艂y, wr臋cz chudy, bardzo kr贸tko obci臋ty ("na pieczark臋"), strupy na prawym kolanie. Poniewa偶 jest koniec lipca, w to sobotnie popo艂udnie ma na sobie zniszczone sanda艂y, spran膮 koszul臋 z obci臋tymi r臋kawami i spodenki, spod kt贸rych wystaj膮 kalesony. Przytrzymuje je skautowski pas, na pasie wisi finka. Trudno si臋 zorientowa膰, o czym Pu my艣li. Jego spojrzenie jest nieco senne, policzki dzieci臋co okr膮g艂e, wp贸艂otwarte usta, prawdopodobnie polipy.
Wita si臋 uk艂adnie: dzie艅 dobry, wujku Ericsson. Wujek Ericsson zerka w swoj膮 czarn膮 ksi膮偶k臋 i szybko podnosi wzrok, fajka skwiercz膮c wypuszcza ma艂y ob艂oczek: dzie艅 dobry, paniczu Bergman.
Pu wdrapuje si臋 na wysoki tr贸jno偶ny sto艂ek przy telegrafie
- Ojciec przyje偶d偶a poci膮giem o trzeciej.
- Ach, tak.
- Powitam go. Mama i Maj przyjd膮 p贸藕niej. Maj na pewno odbierze przesy艂k臋 towarow膮.
- Aha.
- Ojciec by艂 w Sztokholmie i wyg艂asza艂 kazanie dla kr贸la i kr贸lowej.
- Szykownie.
- A potem zosta艂 zaproszony na obiad.
- Przez kr贸la?
- Tak, przez kr贸la. Ojciec jest starym przyjacielem kr贸la i kr贸lowej. Zw艂aszcza kr贸lowej. Udziela jej dobrych rad i tak dalej.
- To dobrze.
- Kr贸l i kr贸lowa nie poradziliby sobie bez ojca.
Nast臋puje d艂uga pauza. Wujek Ericsson zapala gasn膮c膮 fajk臋. Mucha dogorywa w spiekocie okna. T艂usty dropiaty kot przeci膮ga si臋, prostuje przednie 艂apy, mruczy. Potem robi kilka chwiejnych krok贸w po zagraconym stole, pod oknem i wali si臋 na "Szwedzkie po艂膮czenia komunikacyjne". Pu mru偶y oczy. Nad torami i ros艂ymi brzozami wisi bia艂e pal膮ce s艂o艅ce. Z ty艂u, na 艣lepym torze, 艣pi ma艂a lokomotywa przetokowa, do kt贸rej przyczepiono kilka wagon贸w z drewnem.
- My艣l臋, 偶e kr贸lowa kocha si臋 w moim ojcu.
- Aha, no, prosz臋.
Nie robi to na wujku Ericssonie szczeg贸lnego wra偶enia, jest zaj臋ty listami przewozowymi, co艣 si臋 nie zgadza, liczy je raz po raz i uk艂ada w dw贸ch kupkach: pi臋tna艣cie, szesna艣cie, siedemna艣cie, osiemna艣cie. Kto艣 puka w okienko w poczekalni. Wujek Ericsson zostawia fajk臋 w popielnicy, wstaje i otwiera przeszklone okienko kasy. Dzie艅 dobry, dzie艅 dobry. O, dzisiaj a偶 do Rattviku? Aha, a jutro do Orsy? Tak, tak. Dwa siedemdziesi膮t pi臋膰. Dzi臋kuj臋. Prosz臋.
S艂onecznie bia艂ym piaszczystym poboczem nadchodz膮 niespiesznie mama, Maj i brat Dag. Mama jest w jasnej letniej sukience z szerokim paskiem podkre艣laj膮cym jej w膮sk膮 tali臋, i w 偶贸艂tym kapeluszu z du偶ym rondem. Jak zwykle pi臋kna, bodaj najpi臋kniejsza na 艣wiecie, urodziwsza od Marii dziewicy i Lilian Gish. Maj ma na sobie kr贸tk膮 spran膮 sukienk臋 w niebiesk膮 kratk臋, czarne po艅czochy i czarne zakurzone buciki z cholewkami. Dag, cztery lata starszy od Pu, w艂o偶y艂 mniej wi臋cej to samo co brat, tyle, 偶e kalesony nie wystaj膮 mu spod spodenek. Mama wygl膮da na lekko poirytowan膮, co艣 m贸wi do Daga, marszczy czo艂o i u艣miecha si臋. Dag kr臋ci g艂ow膮, rozgl膮da si臋, spostrzega Pu za oknem i wskazuje na niego. Ach, tak, oczywi艣cie tu jeste艣, m贸wi odrobin臋 rozgniewana mama, ale to jest jak w kinie, trzeba si臋 domy艣la膰, co kto powiedzia艂. Daje mu znak, 偶eby natychmiast wyszed艂. Do widzenia, wujku Ericsson.
W tym momencie dzwoni 艣cienny telefon. Dwa kr贸tkie sygna艂y. Zawiadowca chwyta s艂uchawk臋. Halo, Dufnas. Kto艣 m贸wi: Z Lannhedenu trzecia pi臋膰dziesi膮t dwie. Wujek Ericsson wk艂ada s艂u偶bow膮 marynark臋 i czapk臋 z czerwon膮 kokardk膮, z niebieskiego stojaka przy drzwiach wyjmuje chor膮giewk臋 i wychodzi na schody. Tu偶 za nim sunie Pu. Podchodz膮 do semafora, kt贸ry po chwili podnosi swoje pasiaste, bia艂o-czerwone rami臋. Teraz poci膮g mo偶e wjecha膰. Wujek Ericsson salutuje mamie i Maj, potem maszeruje do jakiego艣 wozaka. Zamieniaj膮 kilka s艂贸w i pokazuj膮 na magazyn towarowy.
Pu pilnuje semafora. Mama go wo艂a, ale kiedy on nie s艂yszy albo udaje, 偶e nie s艂yszy, kiwa tylko g艂ow膮 i odwraca si臋 do Maj.
Ostre s艂o艅ce przypieka magazyn, budynek stacji, tory, peron. Pachnie dziegciem i rozgrzanym 偶elazem. Przy wiadukcie szemrze rzeka, nad poplamionymi rop膮 podk艂adami drga rozgrzane powietrze, kamienie wysy艂aj膮 b艂yski. Cisza. Oczekiwanie. T艂usty kot usadowi艂 si臋 na drezynie. Parowozik przetokowy lekko wzdycha. Pomocnik maszynisty Oscar rozpali艂 pod kot艂em. Nagle zza zakr臋tu przy Langsjon wy艂ania si臋 poci膮g, niemy kleks w bujnej zieleni ro艣nie, po chwili s艂ycha膰 go coraz wyra藕niej, pot臋偶na dwucz艂onowa lokomotywa z o艣mioma wagonami ju偶 jest na mo艣cie, dudni膮 zwrotnice, huk ogromnieje i serce Pu dygoce.
Lokomotywa syczy i dyszy, spod t艂ok贸w bucha para, ziemia dr偶y, oto i wagony, d艂ugie, eleganckie sztokholmskie wagony, krzycz膮 hamulce. Wujek Ericsson salutuje maszyni艣cie. Pu stoi skamienia艂y. Zawiadowca macha czerwon膮 chor膮giewk膮. Zgrzyt, 艂oskot, wszystko si臋 w jaki艣 niewyt艂umaczalny spos贸b zatrzymuje i nieruchomieje, tylko lokomotywa st臋ka. I st臋ka. Chod藕 tu, Pu, niecierpliwi si臋 matka. Lepiej jej pos艂ucha膰, kiedy odzywa si臋 takim tonem.
Ojciec wysiada na peron, jest do艣膰 daleko, ale ju偶 si臋 zbli偶a szybkimi du偶ymi krokami. Ma go艂膮 g艂ow臋, cienkie w艂osy unosz膮 si臋 lekko. P艂aszcz przerzuci艂 przez rami臋, w prawej d艂oni trzyma kapelusz, w lewej niesie czarn膮 zniszczon膮 teczk臋, p臋kat膮 od ksi膮偶ek i tego co najniezb臋dniejsze. Nie znosi podr贸偶owa膰 z tobo艂ami, woli lekki baga偶 podr臋czny. Matka i ojciec ca艂uj膮 si臋 w policzek, 偶贸艂ty kapelusz matki przekrzywia si臋, u艣miechaj膮 si臋 do siebie, teraz kolej na Daga, wyci膮ga d艂o艅 na powitanie, ojciec poklepuje go po karku, chyba zbyt mocno i nie najczulej. Pu rozp臋dza si臋 i z radosnym 艣miechem rzuca si臋 w ojcowe ramiona. Ojciec momentalnie si臋 rozpromienia, podnosi syna i przytula go. Matka zaj臋艂a si臋 kapeluszem i p艂aszczem, Maj, dygn膮wszy nie艣mia艂o, uwalnia pastora od wypchanej teczki. Ojciec pachnie wod膮 po goleniu i cygaretkami, jego policzek troch臋 drapie. Daj mi buziaka, m贸wi ojciec, i Pu wyciska siarczystego ca艂usa na ojcowym uchu.
Wujek Ericsson daje znak do odjazdu. Lokomotywa wyrzuca czarne k艂臋by dymu, ko艂a buksuj膮, wreszcie 艂api膮 przyczepno艣膰, trzaskaj膮 drzwi i drzwiczki. Podnosi si臋 rami臋 semafora i poci膮g coraz 偶wawiej toczy si臋 ku wiaduktowi. Na zakr臋cie przy Varoms lokomotywa gwi偶d偶e, po czym znika w lesie.
- Czy musimy wraca膰 do domu? - niepewnie pyta Dag w艂adz臋 rodzicielsk膮.
Nie, ale偶 sk膮d m贸wi mama i u艣miecha si臋 pospiesznie, pytanie Daga jest bowiem ma艂o stosowne. Nie, prosz臋 bardzo. Tylko nie sp贸藕niajcie si臋 na obiad. Masz przecie偶 zegarek, kr贸tko ucina ojciec. Popsu艂 si臋, przyznaje Dag, ale mog臋 spyta膰 o godzin臋. Ku藕nia le偶y kilkaset metr贸w na p贸艂noc od stacji. To wysoki, ale w膮ski, 藕le zbudowany czerwony drewniany dom. Ku藕nia mie艣ci si臋 na parterze, na pi臋trze, w dw贸ch pokojach z obszern膮 kuchni膮 mieszkaj膮 kowal Kowal, jego 偶ona Helga i pi臋cioro dzieci w r贸偶nym wieku i wydaniu. Jonte jest r贸wie艣nikiem Pu, a Matsen Daga. Wszystko, co otacza rodzin臋 Kowali, jest brudne, obskurne i ubogie, ale, o ile pami臋tam, humoru tam nie brak. Dlatego ci膮gnie nas na podw贸rko przy ku藕ni. Kowal Kowal wygl膮da jak kirgizki w贸dz, postawny i 艣niady, jego ros艂a 偶ona nosi 艣lady dawnej urody. Nie ma zbyt wielu z臋b贸w, cz臋sto si臋 jednak 艣mieje, zas艂aniaj膮c usta du偶膮 d艂oni膮. Ca艂a rodzina jest czarna jak noc, przynajmniej je艣li chodzi o w艂osy i oczy. Najm艂odsza pociecha ma cztery miesi膮ce i nazywa si臋 Desideria. Ma zaj臋cz膮 warg臋.
Kiedy Dagowi i Pu udaje si臋 od艂膮czy膰 od komitetu powitalnego, ruszaj膮 pospiesznie na kategorycznie im zabroniony placyk zabaw za ku藕ni膮. Matka uwa偶a, 偶e nie powinni si臋 zadawa膰 z dzie膰mi Kowala. Babcia jest innego zdania, dlatego mog膮 si臋 spotyka膰. Kategoryczny zakaz dotyczy tylko jednego miejsca, do kt贸rego nie wolno im si臋 zbli偶a膰. Oczka. Oczko to zbiornik wodny w okr膮g艂ym zag艂臋bieniu pag贸rkowatych b艂oni, ci膮gn膮cych si臋 od stromych le艣nych zboczy po rzek臋 i parowy. Wiosn膮 ma g艂臋boko艣膰 przesz艂o dw贸ch metr贸w, latem jest znacznie p艂ytsze. W m臋tnawej wodzie roi si臋 od kijanek i uklei, tu i 贸wdzie przemknie spasiona p艂otka.
W艂a艣nie tego popo艂udnia odbywa si臋 bitwa morska. Dwie poka藕ne skrzynie, nie藕le uszczelnione i wysmarowane dziegciem, z wymalowanymi na prowizorycznych dziobach trupimi czaszkami to statek piracki i korsarz kr贸lowej El偶biety. Brat Pu, Dag, re偶yseruje ow膮 gr臋 wojenn膮, a jednocze艣nie ni膮 kieruje. Przydzieli艂 sobie rol臋 herszta pirat贸w. Matsen jest genera艂em Archibaldem. Genera艂 i pirat sami prowadz膮 swoje jednostki. Na dany znak ruszaj膮 ka偶dy ze swojego brzegu i machaj膮 domowej roboty wios艂ami, p艂yn膮 co si艂 ku sobie. Zderzenie jak si臋 patrzy! Potem wojownicy popychaj膮 si臋 i szturchaj膮 wios艂ami. Walka powinna trwa膰 pi臋膰 minut; czuwa nad tym starsza siostra Matsena Inga-Britta, zaopatrzona w budzik rodziny Kowali. Ten, kto wleci do wody, przegrywa. Je艣li statek si臋 wywr贸ci, pora偶k臋 uznaje si臋 za sromotn膮.
Bengt, Sten i Arne Frykholmowie z Missionsvillan trzymaj膮 stron臋 Daga. Wiecznie zasmarkani i kaszl膮cy ch艂opcy Tornqvist贸w dopinguj膮 Matsena. Mimo zapiek艂ej wrogo艣ci rodzinna solidarno艣膰 wymaga, 偶eby Pu kibicowa艂 bratu. Walka, czego mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰, jest za偶arta i po minucie rytua艂 pojedynku zamienia si臋 w chaotyczn膮 nawalank臋. Dag, straszliwie zawzi臋ty, zwyk艂 si臋 t艂uc o byle co. Kilka minut p贸藕niej przewraca statek Matsena, wyskakuje ze swojego i rywale, zanurzeni po pier艣 w gliniastej wodzie, grzmoc膮 si臋 na 艣mier膰 i 偶ycie, ostro zagrzewani do boju przez swoich zwolennik贸w. Kiedy walka kompletnie dziczeje, otwiera si臋 okno na pi臋trze i Helga Kowal wo艂a do nich, 偶e je艣li maj膮 ochot臋 na sok i ciastka, musz膮 natychmiast przyj艣膰 do domu. Publiczno艣膰 czym pr臋dzej opuszcza walcz膮cych, kt贸rzy wobec braku zainteresowania zaprzestaj膮 b贸jki i wychodz膮 na l膮d. Zdejmuj膮 mokre 艂achy, zostaj膮 tylko w kalesonach. Dagowi nie grozi wi臋c wpadka, a Pu nie starczy odwagi, 偶eby go wsypa膰.
W kuchni Kowali jest t艂oczno. Musz膮 si臋 podzieli膰 dwiema szklankami i czterema poobt艂ukiwanymi porcelanowymi fili偶ankami. Go艣cie maj膮 pierwsze艅stwo. Ciasteczka s膮 jeszcze ciep艂e. Rozlega si臋 ciche, dyskretne siorbanie. S艂o艅ce strzela promieniami w brudne okno, kurz po艂yskuje, upa艂 nie do wytrzymania, d艂awi膮ce zapachy. Pani Helga daje piersi najm艂odszej pociesze, siedzi na 艂贸偶ku w pokoju s膮siaduj膮cym z kuchni膮. Podci膮ga poplamion膮 ciemnoczerwon膮 bluzk臋 i Desideria cmokta 艂apczywie. Po posi艂ku i bekni臋ciu wolno jej le偶e膰 na 艂贸偶ku. Potem Helga prosi do siebie mojego koleg臋, Jonte. Chod藕, Jonte, teraz ty. Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e Jonte si臋 wstydzi, nie pami臋tam, ale nie s膮dz臋. W ka偶dym razie podchodzi do matki i staje mi臋dzy jej kolanami. Helga podnosi ci臋偶k膮 pier艣 i Jonte pije chciwie. (Chorowa艂 na gru藕lic臋 i ca艂膮 zim臋 przele偶a艂 w sanatorium). Nasycony, wyciera usta wierzchem d艂oni i wcina 偶ytni膮 bu艂eczk臋 z melas膮. Helga ju偶 ma obci膮gn膮膰 bluzk臋 i wsta膰, gdy Pu pyta g艂o艣no, czy i on m贸g艂by skosztowa膰. Wszyscy parskaj膮 艣miechem, w gor膮cej brudnej kuchni niesie si臋 gromki rechot. Kobieta te偶 si臋 艣mieje i kiwa g艂ow膮. Prosz臋 bardzo, Pu, nie mam nic przeciwko temu. Ale przedtem spytaj babci臋 albo mam臋. Zn贸w wybuch 艣miechu i Pu jest za偶enowany, najpierw czerwieniej膮 mu odstaj膮ce uszy, potem policzki i czo艂o, wreszcie pojawiaj膮 si臋 艂zy, kt贸rych nie jest w stanie powstrzyma膰. Helga Kowal poklepuje go sw膮 tward膮 d艂oni膮, proponuje drug膮 bu艂eczk臋, posmaruje j膮 dla niego melas膮, ale Pu nie chce 偶adnej bu艂eczki, ta obcesowa uprzejmo艣膰 miesza go jeszcze bardziej, 艂zy skapuj膮 z nosa w k膮ciki ust: Kurwa jebana ma膰, kurwa ma膰. Wszyscy po raz trzeci wybuchaj膮 艣miechem. Pu jest w艂a艣ciwie dziewczyn膮, to wida膰 jak na d艂oni, szydzi Dag. Pu ciska fili偶ank臋 soku w twarz brata i potykaj膮c si臋, w艣ciek艂y schodzi po stromych schodach do ku藕ni.
Przy okopconym sadz膮 oknie Maj rozmawia z kowalem. Przynios艂a rondel do lutowania. Na kowalskim palenisku p艂onie w臋giel. Czarne ko艂a, d藕wignie, o艣ki, pod oknem, pod d艂u偶sz膮 艣cian膮, dziobata 艂awa. Na o艣liz艂ej zbutwia艂ej pod艂odze 艂aty z desek i p艂askich kamieni. Zalatuje palonym w臋glem, gor膮c膮
rop膮 i sadz膮. Kowal te偶 rozsiewa jaki艣 zapach. W ka偶dym razie nie pachnie 藕le, Maj najwyra藕niej si臋 podoba. 艢mieje si臋 z czego艣, co m贸wi kowal, odsuwa si臋 nieco, ale w jej reakcji nie ma nic nieuprzejmego.
Maj zwraca sw膮 piegowat膮, opalon膮 twarz ku Pu i z g艂upkowatym u艣mieszkiem oznajmia, 偶e je艣li nie chc膮 si臋 sp贸藕ni膰 na obiad, musz膮 si臋 pospieszy膰. Odgarnia z czo艂a kosmyk w艂os贸w. Kowal kiwa Pu g艂ow膮 i szczerzy z臋by; s膮 bia艂e, jak nowe. Przed ku藕ni膮 czeka z ros艂ym koniem do podkucia wysoki chudzielec. Kr贸tkie po偶egnanie i rower Maj. Pu przywiera do tylnego baga偶nika i kurczowo 艣ciska spr臋偶yny siode艂ka. Tu偶 przed jego oczami i nosem wierci si臋 ty艂ek Maj. Maj pachn膮 uda, talia i plecy. Pu kocha Maj prawie tak mocno, jak kocha matk臋, czasem nawet mocniej, cho膰 inaczej.
Przy poczcie 偶wirowa droga na kr贸tkim odcinku stromo pnie si臋 w g贸r臋. Maj peda艂uje przez chwil臋, w ko艅cu si臋 poddaje i id膮 obok siebie, pchaj膮c rower. Becza艂e艣, m贸wi Maj. Nie patrzy na Pu. Nie, wcale nie becza艂em, tylko si臋 cholernie wkurzy艂em, natychmiast odpowiada Pu. Kiedy jestem z艂y, wygl膮dam tak, jakbym becza艂, ale ja nie becz臋. Czy to przez Dagge, wypytuje Maj. Pu zastanawia si臋 i m贸wi zupe艂nie powa偶nie: Kt贸rego艣 dnia zad藕gam go no偶em. Pu wci膮ga smarki, niemal si臋 uspokoi艂. Nie b臋dziesz si臋 z bratem no偶owa艂, chichoce Maj. Bo wyl膮dowa艂by艣 w poprawczaku. Nie 艣miej si臋. Pu zgrzyta z臋bami i odpycha Maj. Przesta艅 si臋 szturcha膰, g贸wniarzu, 偶yczliwie m贸wi Maj i dodaje: no dobrze ju偶, dobrze, nie b臋d臋 si臋 艣mia膰, obiecuj臋. Ale zapami臋taj sobie, 偶e ludzie potrafi膮 si臋 艣mia膰 ze wszystkiego i bez powodu. Tobie te偶 by to nie zaszkodzi艂o.
Punktualnie o pi膮tej wszyscy domownicy staj膮 przy swoich krzes艂ach wok贸艂 sto艂u w jadalnym. Splataj膮 d艂onie, odmawiaj膮 ch贸rem: W imi臋 Jezusa do sto艂u siadamy, pob艂ogos艂aw jedzenie, kt贸re spo偶y膰 mamy, i ha艂a艣liwie si臋 sadowi膮. Oto oni, razem dziesi臋膰 os贸b: naprzeciw siebie matka i ojciec, na prawo od ojca ciotka Emma, kt贸ra nie jest 偶adn膮 ciotk膮, tylko stryjenk膮 ojca, porzuconym n臋kanym nadwag膮 dinozaurem z jego rodziny. ("Ciotka" by艂o w贸wczas do艣膰 prowincjonaln膮 form膮 zwracania si臋 do starszych krewnych p艂ci 偶e艅skiej bez przydzia艂u. Emma najcz臋艣ciej mieszka艂a w Gavle, gdzie zajmowa艂a dwunastopokojowy apartament. 呕ar艂ok i straszliwe sk膮pirad艂o, w dodatku ma艂o sympatyczne, dosy膰 ci臋te i mocne w g臋bie. Sk艂adanie wizyt latem i podczas 艣wi膮t Bo偶ego Narodzenia uwa偶a艂a za sw贸j chrze艣cija艅ski obowi膮zek. Dzieci traktowa艂a z szorstk膮 czu艂o艣ci膮, czyta艂a im bajki, gra艂a z nimi w chi艅czyka. Pu by艂 pupilem ciotki Emmy, ch臋tnie sk艂ada艂a deklaracje, 偶e kiedy艣 on w艂a艣nie odziedziczy jej maj膮tek. Pu u艣miecha艂 si臋 przymilnie, jak na przymilne dziecko przysta艂o.)
Na lewo od ojca siedzi Lalla, jak na szpilkach, poniewa偶 bardzo jest niezadowolona z demokratycznych pomys艂贸w mamy, kt贸ra zdecydowa艂a, 偶e pa艅stwo i s艂u偶ba maj膮 jada膰 wsp贸lnie. (Lalla zawsze by艂a taka sama. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wygl膮da艂a inaczej lub jako艣 szczeg贸lnie. Niska, 偶ylasta, 偶wawa os贸bka o m膮drej twarzy, sarkastycznym u艣miechu, szerokim czole, siwych w艂osach z przedzia艂kiem po艣rodku, g艂臋bokim niebieskim spojrzeniu. Lalla niepodzielnie panowa艂a w kuchni. Cho膰 pami臋ta艂a matk臋 jako dziecko i m艂od膮 dziewczyn臋, uparcie m贸wi艂a do niej "pani Bergman".)
Obok Lalli siedzi Maj. Czuwa nad Ma艂膮, kt贸ra sko艅czy艂a cztery lata i przesiad艂a si臋 z dzieci臋cego krzese艂ka na twarde, doros艂e. (Ma艂a by艂a pulchniutk膮, mi艂膮 os贸bk膮. Pu ch臋tnie bawi艂 si臋 z siostr膮, kiedy nikt go nie widzia艂. W obecno艣ci Dagge nazywa艂 j膮 S艂onin膮. Poniewa偶 Dag t艂uk艂 Pu za byle drobiazg, Pu za byle drobiazg t艂uk艂 Ma艂膮. Ma艂a siada艂a na swojej t艂u艣ciutkiej pupie i patrzy艂a na brata ze zdumieniem, a jej du偶e niebieskie oczy wype艂nia艂y si臋 艂zami. Rzadko jednak chodzi艂a na skarg臋. Pu wola艂 bawi膰 si臋 z siostr膮 lalkami, kt贸re mia艂y w艂asny zmy艣lny domek, ni偶 zadawa膰 si臋 z bratem, najcz臋艣ciej poch艂oni臋tym o艂owianymi 偶o艂nierzykami.)
Po drugiej stronie Ma艂ej urz臋dowa艂a Marianne, ciemnow艂osa pi臋kno艣膰, o szerokich biodrach i wydatnym biu艣cie. (Ojciec i matka przyja藕nili si臋 z rodzicami Marianne, kt贸rzy zgin臋li w katastrofie poci膮gu. Marianne, konfirmantka ojca, cz臋sto bywa艂a na plebanii. Tego lata mia艂a uczy膰 Daga niemieckiego i matematyki. Dag nie protestowa艂, poniewa偶 si臋 w swojej urodziwej nauczycielce podkochiwa艂. Pu te偶 si臋 w niej durzy艂, ale na odleg艂o艣膰. Zdawa艂 sobie spraw臋 z w艂asnej niedoskona艂o艣ci. Bratu jednak zazdro艣ci艂 i droczy艂 si臋 z nim, ilekro膰 ten zbyt jawnie okazywa艂 swe uczucia. Marianne chcia艂a zosta膰 艣piewaczk膮 operow膮, natura obdarzy艂a j膮 艂adnym altem.)
Obok matki, po jej lewej stronie, siedz膮 Dag i Pu, a obok Pu siedzi Marta. (Marta Johansson, wysoka, szczup艂a, w nieokre艣lonym wieku, lekko przygarbiona i chodz膮ca jak kaczka, mia艂a wykszta艂cenie pedagogiczne i mog艂a uczy膰 w ni偶szych klasach szko艂y podstawowej. Zbyt jednak by艂a chorowita: s艂abe serce, jedno p艂uco. Dzi臋ki 艂agodnemu usposobieniu i takiemu偶 sposobowi bycia ze wszystkimi 偶y艂a w przyja藕ni. Opr贸cz Lalli. Lalla jej nie lubi艂a. Kt贸rego艣 wieczoru zapomnia艂a wy艂膮czy膰 na plebanii piec gazowy i dosz艂o do ma艂ej eksplozji. Wed艂ug Lalli by艂oby najlepiej, gdyby ta "nieszcz臋sna osoba" umar艂a. Ilekro膰 matka i ojciec wychodzili z domu, Marta przejmowa艂a ster i kierowa艂a wszystkim z dobroduszn膮 stanowczo艣ci膮. Tego lata by艂a bardzo s艂aba, przyjecha艂a nabra膰 si艂 i wypocz膮膰. Pu wyobra偶a艂 sobie, 偶e anio艂y wygl膮daj膮 tak jak Marta. Kilka lat p贸藕niej umar艂a i z ca艂膮 pewno艣ci膮 zosta艂a anio艂em.)
W soboty zwykle podaje si臋 na obiad te same potrawy, rzadko czyni si臋 w tej mierze odst臋pstwa. Klopsiki, gotowany w bia艂ym sosie makaron i bor贸wki. Na deser kisiel rabarbarowy, truskawkowy lub agrestowy. Przystawka jest zawsze sta艂a: marynowany 艣led藕 i m艂ode ziemniaki. Do tego pastor wypija kieliszek w贸dki i szklaneczk臋 pilznera. Reszta rodziny poprzestaje na cieniutkim piwie albo na lemoniadzie.
Obszerny, jasny pok贸j jadalny, kt贸ry s艂u偶y tak偶e za salon, s膮siaduje z d艂ug膮 przeszklon膮 werand膮. Do sto艂u podaje Maj, w razie potrzeby pomaga jej Marianne. Marta ma na siebie uwa偶a膰, a Lalla musi siedzie膰 spokojnie i pozwala膰 si臋 obs艂ugiwa膰, czego nie lubi.
Teraz na st贸艂 wje偶d偶aj膮 kartofle, p贸艂misek kr膮偶y, ojciec nalewa w贸dk臋, ciotka Emma te偶 wypije kropelk臋 do dw贸ch dzwonek 艣ledzia i r贸偶owego, ciemnosk贸rego ziemniaka. Wejd藕, prosz臋, do obrazka, sta艅 przy drzwiach na werand臋 albo usi膮d藕 na sfa艂dowanej kanapie pod 艣ciennym zegarem: najpierw m贸wimy jeden przez drugiego, zachowuj膮c jednak dobre maniery i popisuj膮c si臋 og艂ad膮. Nie za g艂o艣no. Chodzi naturalnie o pogod臋: pogod臋 w Sztokholmie i pogod臋 w Dufnas, ach ten nieoczekiwany upa艂, ciotka Emma czuje w kolanie, 偶e zanosi si臋 na burz臋, a po chwili tonem wybrednej smakoszki wychwala klopsiki. S膮 pyszne. Lalla cieszy si臋, 偶e pannie Eneroth smakowa艂y. Ale m贸wi to z kwa艣nym u艣miechem. Lalla nie jest wra偶liwa ani na pochwa艂y, ani na nagany, zw艂aszcza gdy je wyg艂asza panna Eneroth.
Jedynym, kt贸ry czasem przemawia Lalli do rozs膮dku na przek贸r jej smalandzkiej wynios艂o艣ci, jest pastor. To sobie ceni, tak by膰 powinno. Delikatne napomnienie krzepi dusz臋. Matka m贸wi, 偶e na polach susza i woda w naszym potoku opad艂a. Szkoda z艂ocieni i kampanuli. A na to Marianne, z u艣miechem, 偶e znalaz艂a jedno takie miejsce, 艂膮czk臋 przy drodze do Gimmenu. Zatrz臋sienie kwiat贸w i poziomek. Byli艣my tam z Dagiem przedwczoraj, nie, we wtorek. Ach, tak, 偶artobliwie wtr膮ca ojciec, wycieczka w 艣rodku tygodnia? Od sznapsa lekko poczerwienia艂o mu czo艂o. Erik te偶 si臋 powinien wybra膰. Wspania艂a wyprawa. 艁膮ka skryta w lesie, z drogi jej nie wida膰. Ojciec zgadza si臋. Tak, by艂oby przyjemnie, m贸wi i u艣miecha si臋 do Marianne. Nieoczekiwanie odzywa si臋 matka: Alma zajrza艂a do nas przed po艂udniem. I Siri, mi臋kkim p贸艂szeptem dodaje Marta. Pokaza艂a mi swoj膮 rob贸tk臋, chcia艂abym zrobi膰 co艣 podobnego. Teraz, kiedy tak zmarnia艂am, warto by si臋 czym艣 zaj膮膰. I 艣mieje si臋.
Ojciec 偶yczliwie j膮 pociesza. Marta wygl膮da o wiele zdrowiej ni偶 kilka tygodni temu, na pocz膮tku swojego pobytu. Marta lekko kr臋ci g艂ow膮. W ka偶dym razie Alma uprzedzi艂a, 偶e Ma wpadnie tu dzi艣 wieczorem z wujem Carlem. Ojciec reaguje natychmiast. To mi艂o. Bardzo dobrze, cieszy si臋 Dag, wujek Calle jest mu winien dwie korony. Ja ci je zwr贸c臋 rozstrzyga mama.
Ach, tak, przyjdzie Pani Te艣ciowa, przyjdzie Ciocia. Ojcowe czo艂o jest nadal czerwonawe. Mo偶emy ju偶 podawa膰 kisiel agrestowy. Matka zwraca si臋 do Maj i Marianne. Zrywaj膮 si臋 z miejsc i zbieraj膮 talerze po klopsikach. Tak, ci膮gnie matka, Ma przyjdzie, 偶eby porozmawia膰 o naszej wsp贸lnej wycieczce do Mangsbodarna i 偶eby si臋 z tob膮 przywita膰. A Carl dotrzyma jej towarzystwa. Odk膮d skr臋ci艂a nog臋, woli nie chodzi膰 sama po lesie. No to si臋 przekonamy, czy wujek umie strzela膰 z 艂uku, wtr膮ca Dag. Ojciec cz臋stuje si臋 kisielem, wlewa mleko do g艂臋bokiego talerza z kwiatowym szlaczkiem. Tak czy inaczej, to dziwne, m贸wi i kiwa g艂ow膮. Matka reaguje od razu. Co? - pyta. Dziwne, 偶e Ma zadaje sobie tyle trudu, z Varoms do nas 艂adny kawa艂ek drogi. By艂oby pro艣ciej, gdyby艣my to my, m艂odzi i 偶wawi, wybrali si臋 do niej spacerkiem. Matka sili si臋 na uprzejmo艣膰: wiesz przecie偶, jaka jest Ma. Troch臋 jej teraz nudno, gdy zosta艂a sama w tym du偶ym domu.
Czy 偶aden z syn贸w nie my艣li odwiedzi膰 jej tego lata? Nawet Ernst? Nie wiem. Na razie tak to w艂a艣nie wygl膮da. Matka marszczy czo艂o, jej g艂os odrobin臋 t臋偶eje. A co z jutrzejszym obiadem? - dopytuje ojciec. Jak zwykle? Czemu pytasz? Bo, jak wiadomo, jad臋 do Granas z kazaniem i nie jestem pewien, czy zd膮偶臋 na pi膮t膮. I ojciec spogl膮da na matk臋. Ale偶 drogi Eriku! Nic nie rozumiem! Chcesz powiedzie膰, 偶e droga powrotna z Granas zajmie ci trzy godziny?! To chyba niemo偶liwe. Owszem, mo偶liwe, odpowiada ojciec lekkim tonem. Ca艂kiem mo偶liwe. Nie mog臋 si臋 wymiga膰 od udzia艂u w niewielkim przyj臋ciu po mszy. Proboszcz napisa艂 do mnie, 偶e bardzo si臋 cieszy na to spotkanie. Nie wyrusz臋 z Granas przed drug膮, a najwcze艣niejszy poci膮g towarowy z Insjon odchodzi tu偶 po wp贸艂 do czwartej. Musisz wi臋c w moim imieniu niestety przeprosi膰. Czy Pu jedzie ze mn膮? Co?! Pu niemi艂osiernie rozdziawia usta. Nie s艂ucha艂 zbyt uwa偶nie, zreszt膮 ilekro膰 rodzice przybieraj膮 贸w wyj膮tkowo ugrzeczniony ton, na og贸艂 si臋 wy艂膮cza, a poza tym w pytaniu czai艂o si臋 powa偶ne zagro偶enie dla plan贸w matki.
Co? Pytam, Puniu, czy masz ochot臋 towarzyszy膰 ojcu do Granas? Nie s膮dzisz, 偶e mo偶e by膰 przyjemnie? (Chwila ciszy). No, chyba podzi臋kujesz. Marianne pr贸buje zatrze膰 przykre wra偶enie. Oczywi艣cie, 偶e ch臋tnie pojedzie, dodaje matka, a Dag wyszczerza si臋 w z艂o艣liwym u艣miechu. O, tak, na pewno b臋dzie fajowo. Ojciec patrzy na Pu, kt贸ry zdj臋ty niemot膮, je kisiel agrestowy z mlekiem. Niech Pu nie czuje si臋 do niczego zmuszony. G艂os ojca brzmi 偶yczliwie. Je艣li masz w planach co艣 ciekawszego, nie musisz... nie, m贸wi
Pu. Matka u艣miecha si臋, zawsze udaje jej si臋 wszystko za艂agodzi膰. No, co, sko艅czyli艣my? Wstajemy. Podnosz膮 si臋 od sto艂u, ustawiaj膮 za krzes艂ami i k艂ad膮 d艂onie na oparciach: Dzi臋kujemy ci, Bo偶e, za straw臋. Amen. Uk艂ony i dygania. Potem poca艂owanie matki w r臋k臋, "dzi臋kuj臋 za jedzenie" i ju偶 wszyscy znosz膮 ze sto艂u. Z wyj膮tkiem ojca i ciotki Emmy, kt贸rzy sadowi膮 si臋 na nagrzanej s艂o艅cem werandzie po艣r贸d pelargonii i balsamin.
Tu偶 przy twarzy Pu wyrasta g艂owa Daga. Fajowo, co? Marianne chwyta go za ucho i ci膮gnie. Zajmij si臋 lepiej swoimi sprawami, bo inaczej przez ca艂膮 niedziel臋 b臋dziesz 艣l臋cza艂 nad klas贸wk膮 z arytmetyki. 呕eby przynajmniej raz Dagge trzyma艂 dzi贸b na k艂贸dk臋! Pu straszliwie doskwiera powsta艂y problem.
Marianne bierze Pu za rami臋 i przytula do swoich mi臋kkich piersi. Ojciec by si臋 ucieszy艂, gdyby艣 powiedzia艂, 偶e chcesz z nim jecha膰. Pu kr臋ci g艂ow膮. Ucieszy si臋 jeszcze bardziej, je艣li ty z nim pojedziesz. Marianne z powag膮 patrzy na Pu. Nic z tego. Czemu nic z tego? Po prostu nie, m贸wi Marianne i wypuszcza Pu z obj臋膰.
Nie uciekajcie, wo艂a Maj, pomo偶ecie zmywa膰. Pu wytrze 艂y偶ki i widelce. I Maj porywa Daga. Zaraz, wo艂a Pu, tylko si臋 wysikam. Przemyka za Marianne, p臋dzi zgarbiony na skraj lasu, chowa si臋 za serc贸wk膮, ale nie sika. Obserwuje z daleka przybytek Dahlberg贸w i jego mieszka艅c贸w.
Na werandzie za kwiatami i pn膮czami majacz膮 sylwetki ciotki Emmy i ojca. Ojciec zapala cygaretk臋, ciotka 艂yka pigu艂ki na zgag臋. Przez chwil臋 w otwartych drzwiach prowadz膮cych na schody pojawia si臋 matka. Trzyma za r臋k臋 Ma艂膮. Jest tam Pu? Nie oczekuje jednak odpowiedzi. Marta wnosi do jadalnego na tacy szklanki i talerze, m贸wi co艣 do matki, co, nie s艂ycha膰, a matka jej na to, 偶e Pu nie powinien w tak niemi艂y spos贸b okazywa膰 z艂ego humoru. Musz臋 z nim porozmawia膰. Na kuchenne schody ostro偶nie wysuwa si臋 Lalla, z wiaderkiem. Trzeba zamyka膰 drzwi, bo zaraz si臋 tu zlec膮 roje much i komar贸w! Marianne jest na pi臋trze, energicznymi ruchami rozczesuje swe grube ciemne w艂osy i co艣 艣piewa. Matka idzie z Ma艂膮 na werand臋. Po drodze zabieraj膮 zepsut膮 szmacian膮 lal臋. Maj zmywa, a偶 furczy, i rozmawia z Mart膮, ale okno kuchenne jest zamkni臋te, wi臋c nie s艂ycha膰, co m贸wi. Dag, uzbrojony w 艣cierk臋, wyciera kieliszki i szklanki. Marta siedzi na krze艣le i wyciera talerze. Na s艂owa Maj 艣mieje si臋, a Maj szturcha Daga biodrem. Marianne zbiega ze schod贸w. Natyka si臋 na Ma艂膮. Podnosi j膮 i przytula. Ma go艂e ramiona. Ma艂a 艣ciska kurczowo swoj膮 star膮, rozlatuj膮c膮 si臋 lalk臋. Podchodz膮 do wysokiego rze藕bionego pianina. Marianne siada z Ma艂膮 na kolanie. Uderzaj膮 klawisz za klawiszem: najpierw Ma艂a, potem Marianne. Matka stoi przy 偶ardynierze, twarz膮 do Pu. Nie widzi go jednak, poch艂ania j膮 usuwanie po偶贸艂k艂ych li艣ci z bujnej pelargonii, kt贸rej drobny czerwony kwiat chyli si臋 ku zakurzonej szybie.
S艂o艅ce przenios艂o si臋 za dom, zostawiaj膮c werand臋 w niebieskawym cieniu. Szumi膮 drzewa, w leciwych pniach serc贸wek co艣 skrzypi i szele艣ci. Pu nie mo偶e si臋 obroni膰 przed nag艂ym smutkiem. Nie trwa to jednak d艂ugo.
Przy rozchwierutanej furtce s艂ycha膰 teraz konwersacj臋. Babcia i wuj Carl. G艂o艣no sapi膮 po wyczerpuj膮cym marszu z Varoms przez las. Pu nadarza si臋 znakomita okazja, 偶eby unikn膮膰 wycierania naczy艅. P臋dem goni przez podw贸rze do furtki. Babcia g艂aszcze go po policzku, a wuj Carl mocno 艣ciska za kark. Pachnie ponczem. Pu wie, 偶e to poncz, bo matka zawsze wita wuja tym samym zdaniem: Nie rozumiem, dlaczego Calle wiecznie pachnie ponczem. A wuj jej odpowiada: Pewnie dlatego, 偶e wiecznie pij臋 poncz. Wuj Carl ma zadban膮 brod臋, t艂uste mi臋kkie d艂onie, du偶y brzuch, na kt贸rym wisi 艂a艅cuszek zegarka, bia艂y, lekko poplamiony letni garnitur, sztywny ko艂nierzyk, krawat i pomi臋ty lniany kapelusz. Zza pince-nez spogl膮daj膮 du偶e niebieskie oczy.
Babcia, mimo 偶e jest niskiego wzrostu, wydaje si臋 niemal okaza艂a. Ma sze艣膰dziesi膮t dwa lata. Okr膮g艂a twarz z przyzwoitym, podw贸jnym podbr贸dkiem, niebieskoszare badawcze oczy, sczesane z szerokiego czo艂a bia艂e l艣ni膮ce w艂osy. W艂o偶y艂a czarn膮, si臋gaj膮c膮 kostek sukni臋 z bia艂ym ko艂nierzykiem i koronkowymi mankietami. Przez rami臋 przerzuci艂a szarobe偶owy p艂aszcz. Ma艂e pulchne d艂onie babci bywaj膮 mi臋kkie i twarde.
Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e Pu ur贸s艂 od wczoraj, naigrawa si臋 wuj Carl. A mo偶e tylko nos. I ci膮gnie Pu za nos. Pu jest zachwycony, uwielbia wujka Carla. Babcia k艂adzie p艂aszcz na ramieniu Pu i bierze go za r臋k臋. Przyjdziesz do mnie jutro? Przeczytamy kilka rozdzia艂贸w z "Wyspy skarb贸w". Nie, nie mog臋. Nie? Nie. Jad臋 z ojcem do Granas. Ma wyg艂osi膰 kazanie w tamtejszym ko艣ciele i chce, 偶ebym z nim pojecha艂. Aha. Ach, tak. To mi艂e, drwi wuj Carl. Babcia obrzuca go kr贸tkim spojrzeniem i wuj milknie. W nast臋pn膮 niedziel臋 przeczytamy dwa razy tyle! I babcia 艣ciska d艂o艅 Pu.
Matka wychodzi im na spotkanie, ojciec opuszcza werand臋, ciotka Emma pokazuje si臋 w drzwiach jadalnego. Witaj w Dufnas, drogi Eriku! Pi臋knego i spokojnego urlopu! Dzi臋kuj臋 drogiej cioci! Dzi臋kuj臋!
Cze艣膰, Calle, napijesz si臋 koniaku? Ojciec klepie wuja Carla po ramionach. Nie ma koniaku, ucina matka. Na podw贸rku pojawiaj膮 si臋 pozostali cz艂onkowie rodziny i z r贸偶nym nasileniem serdeczno艣ci witaj膮 si臋 z babci膮. Matka zaprasza go艣ci do bzowej altanki. Na kaw臋 i ciasto.
Ja chc臋 strzela膰 z 艂uku, wo艂a Carl. Czy kto艣 si臋 odwa偶y stan膮膰 ze mn膮 do walki? Stawiam dwukoron贸wk臋! Z du偶ej portmonetki wy艂uskuje l艣ni膮c膮 monet臋 i k艂adzie j膮 na sp臋kanym wsporniku s艂onecznego zegara. Sam nie wiesz, co ryzykujesz! Babcia sadowi si臋 ze 艣miechem w niegdy艣 艂adnym fotelu ogrodowym. Ciotka Emma, matka i ojciec dotrzymuj膮 jej towarzystwa. Od razu zaczynaj膮 rozmawia膰 o wycieczce do Mangsbodarna, kt贸ra tradycyjnie ma si臋 odby膰 w drug膮 niedziel臋 sierpnia.
Lalla siedzi na kuchennych schodkach z rob贸tk膮 i popija kaw臋, zagryzaj膮c cukrem. Marta czyta na hamaku jak膮艣 powie艣膰, a Maj szykuje 艂贸偶ka na noc. I gwi偶d偶e.
Opr贸cz wuja Carla w zawodach 艂uczniczych bior膮 udzia艂 Dag, Pu i Marianne. 艁uk jest skrzy偶owaniem zabawki z broni膮, gro藕na rzecz. Na du偶ej tarczy strzeleckiej czarny 艣rodkowy punkt opasuj膮 kolorowe k贸艂ka. Tarcz臋 opiera si臋 na drzwiach wychodka i krokami mierzy odleg艂o艣膰. Pu zyskuje kilka metr贸w.
By膰 mo偶e nie wybierzemy si臋 na wycieczk臋 tego lata. Ojcowy baryton s艂ycha膰 bardzo wyra藕nie. Matka co艣 mu odpowiada, a babcia 偶yczliwie si臋 u艣miecha. Strza艂y wbijaj膮 si臋 w mi臋kk膮 tarcz臋. Nie, nie wybierzemy si臋. To znowu ojciec. Marta podnosi wzrok znad powie艣ci, zaraz jednak wraca do lektury. Lalla siorbie, nalewa gor膮c膮 kaw臋 na talerzyk i balansuje nim na opuszkach trzech palc贸w. Wuj Carl strzela. Marianne bije brawo. Teraz jej kolej. Dag le偶y na ziemi i liczy punkty. Wuj zapala cygaro i siada na sto艂ku, kt贸ry przed laty kto艣 zostawi艂 na 艂膮ce i zapomnia艂 o jego istnieniu. Pu zbiera strza艂y.
Ogromnie to uprzejmie ze strony Cioci, ale to niczego nie zmienia. W dalszym ci膮gu s艂ycha膰 tylko ojca, mimo 偶e w dosy膰 o偶ywionej konwersacji bior膮 udzia艂 wszyscy. Ogromnie uprzejme. Ciocia przypuszczalnie my艣li, 偶e jeste艣my niewdzi臋czni, ja jednak... Ty mo偶esz sobie rezygnowa膰, rozbrzmiewa podniesiony g艂os matki, ale ja zadecyduj臋... O czym, nie s艂ycha膰. Mniej wi臋cej godzin臋 przed zachodem s艂o艅ca drzewa przenika wiaterek. Na pastwisku Berglund贸w ryczy krowa, raz po raz szczeka Sudd.
Ze zdumieniem stwierdzam, 偶e nie wspomnia艂em o Suddzie. To br膮zowy pudel arcyszlachetnego pochodzenia, wed艂ug rodowodu nazywa si臋 Teddy af Trasselsudd. W dzieci艅stwie uciek艂 z matk膮 z cyrku i trafi艂 do Psiarni, punktu zbornego dla zagubionych miejskich kundli. Ojciec kupi艂 go tam za pi膮taka. Sudd natychmiast sta艂 si臋 cz艂onkiem rodziny. Pu ba艂 si臋 go, co pies b艂yskawicznie wyczu艂 i gryz艂 ch艂opca przy ka偶dej nadarzaj膮cej si臋 okazji. Pu nie pozostawa艂 mu d艂u偶ny. 艢pi膮cego oblewa艂 wod膮 albo strzela艂 mu nad uchem kapiszonami. Teraz Sudd dla porz膮dku szczeka艂 na krow臋 Berglund贸w.
Pu ma strzela膰, nie starcza mu jednak sil, 偶eby porz膮dnie naci膮gn膮膰 luk. Czuje na plecach t艂usty brzuch wuja Carla. Zaczekaj, pomog臋 ci! Pu jest wujem okr膮偶ony, owiewa go dym z wujowego cygara, wuj pomaga mu napi膮膰 ci臋ciw臋. No? Szepce z cygarem w grubych sinawych wargach. No? Pu dobrze wie, co to "no?" znaczy. Wsp贸lnie trzymaj膮 艂uk, strza艂a jest osadzona na ci臋ciwie, ale nie celuj膮 w tarcz臋, tylko w altank臋. Ostry stalowy grot szuka: ojciec, nie, matka, nie, Pu zamyka oczy, otwiera, znowu zamyka. Wuj oddycha ci臋偶ko, chrz臋艣ci zbyt ciasna kamizelka, brzuch szemrze. No? Nad Pu zawisa chmura cygarowego dymu. Babcia siedzi profilem, zwr贸cona ku ciotce Emmie. M贸wi膮c, stuka palcem wskazuj膮cym w rant ogrodowego sto艂u. 呕eby tak raz na zawsze uciszy膰 t臋 wiecznie paplaj膮c膮 jadaczk臋, szepce wuj Carl.
Matka wstaje. Dolewa babci kawy. Zas艂ania j膮. Nagle strza艂a wylatuje z przenikliwym 艣wistem i trafia w czarny 艣rodek tarczy. Pu wygra艂, niech mnie diabli! - wola wuj Carl i 艂ami膮c wszelkie regu艂y gry, wr臋cza ch艂opcu dwukoron贸wk臋, a ten rozdziawia usta ze zdumienia. Zamknij buzi臋, Pu. Wuj przykrywa mu brod臋 mi臋kk膮 d艂oni膮 G艂upio wygl膮dasz, kiedy si臋 tak gapisz. A g艂upi chyba nie jeste艣, co? A mo偶e jeste艣?
Na kuchennych schodach pojawia si臋 Maj. Trzyma emaliowan膮 ba艅k臋 na mleko. Na pewno pomie艣ci trzy litry. Czy Pu p贸jdzie ze mn膮 po mleko? - wola przez podw贸rze. Tak, Pu ch臋tnie p贸jdzie. Chowa tylko dwukoron贸wk臋 do kieszeni spodni.
Maj puszcza si臋 zboczem w kierunku lasu. Pu truchta obok.
W艂o偶y艂a niebiesk膮 lnian膮 sukienk臋, a rude w艂osy splot艂a w warkocz, kt贸ry si臋ga talii. Maszeruje z podan膮 do przodu g艂ow膮, pogwizduje, zadarty nosek celuje prosto przed siebie. Ca艂a Maj pachnie potem i zielonym myd艂em o nazwie "Palmolive". Na mo艣cie zatrzymuj膮 si臋. Potok p艂ynie cicho i wartko, wok贸艂 przybrze偶nych kamieni utworzy艂y si臋 mroczne bajorka, w kt贸rych niespiesznie wiruje woda. W 偶wirze na dnie ko艂ysz膮 si臋 wodorosty. Widzisz ryby? - pyta Pu. Cicho! Sp艂oszy艂o je nasze tupanie. Poczekajmy troch臋 w milczeniu. Maj kl臋czy, Pu staje obok, na czworakach, i delikatnie przysuwa si臋 do jej biodra. Maj k艂adzie mu r臋k臋 na ramieniu. Nagle wod臋 przenikaj膮 po艂yskuj膮ce ruchliwe cienie. Pod nimi sunie co艣 ci臋偶kiego i sp艂aszczonego; to kur rogacz. Od potoku bije przyjemny ch艂贸d Maj zanurza d艂o艅. 艁awica pierzcha jednym zgodnym ruchem. Na piaszczystym dnie zostaje tylko kur.
Tutaj powiesi艂 si臋 zegarmistrz. Maj m贸wi szeptem. Co? Maj patrzy na Pu, mru偶膮c oczy, i karci go: Ci膮gle "cokasz", jakby艣 by艂 g艂uchy, a przecie偶 dobrze s艂yszysz! Gdzie si臋 powiesi艂? My艣la艂am, 偶e wiesz! Tam, za tymi zro艣ni臋tymi sosnami, w zaro艣lach. Tak, powiesi艂 si臋. Wszyscy m贸wili, 偶e z powodu zawiedzionej mi艂o艣ci, ale to nieprawda. No to czemu si臋 powiesi艂? Dok艂adnie nie wiem. Spytaj Lall臋. Ona zna ca艂膮 t臋 histori臋. Czy on straszy? Pu przeszywa ch艂odny dreszcz. Albo od potoku, albo dlatego, 偶e jest tak blisko miejsca tego straszliwego czynu; trudno powiedzie膰. Czy straszy? Tak, podobno buszuje w zaro艣lach. S膮 tu zreszt膮 t艂uste 偶mije, wi臋c lepiej uwa偶aj.
Duchy i 偶mije, mruczy Pu. Ja tam nigdy czego艣 podobnego nie widzia艂am. Ale ja nigdy takich rzeczy nie widz臋. 呕eby zobaczy膰 duchy, upiory i krasnoludki, trzeba mie膰 w sobie co艣 szczeg贸lnego. Moja babka jest jasnowidz膮ca, a ja nie. Ani troch臋. A ja jestem, bo urodzi艂em si臋 w niedziel臋. Jeste艣 niedzielnym dzieckiem? Nie wiedzia艂am. Tak, urodzi艂em si臋 czternastego lipca tysi膮c dziewi臋膰set osiemnastego o trzeciej w nocy. Maj pow膮tpiewa. I co widzia艂e艣? O, niejedno. Pu robi si臋 wa偶ny. Musisz kiedy艣 opowiedzie膰. To bardzo ciekawe. Maj ochlapuje mu twarz wod膮 i 艣mieje si臋: Strugasz wa偶niaka.
Maj wstaje i rusza kamienist膮 kr臋t膮 le艣n膮 艣cie偶k膮. Pu truchta za ni膮.
- Je艣li chcesz, mog臋 ci臋 straszy膰 po 艣mierci.
- A po co?
- Opowiedzia艂bym ci, jak tam jest.
- Gdzie?
- No, po drugiej stronie.
- Dzi臋kuj臋 bardzo. Ale nie mam ochoty.
- Zjawi艂bym si臋 bardzo spokojnie. I w bia艂y dzie艅.
- Co to za g艂upoty, Pu?
- Obiecuj臋.
- Jak cz艂owiek martwy, to martwy.
- A zegarmistrz?
- E tam, to tylko takie tam zabawne historie.
Kilka lat p贸藕niej Maj utopi艂a si臋. Zasz艂a w ci膮偶臋 i ojciec dziecka nie chcia艂 jej zna膰. Pewnego zimowego dnia wyp艂yn臋艂a przy zakolu rzeki z du偶膮 ran膮 na czole. Czasem my艣l臋 o niej i o naszej rozmowie na mo艣cie nad potokiem. Nigdy nie straszy艂a. Zreszt膮 niczego nie obiecywa艂a.
Gospodarstwo Berglund贸w rozsiad艂o si臋 po dw贸ch stronach go艣ci艅ca. Zabudowania mieszkalne stoj膮 pod lasem, a stodo艂a, stajnia, szopa i obora opodal p贸l, kt贸re ci膮gn膮 si臋 do rzeki i stacji kolejowej. W drewnianym, osiemnastowiecznym domu jest kuchnia, a w niej palenisko, st贸艂 i dwie kanapy 偶eberkowe. Z drugiej strony sieni wchodzi si臋 do mleczarni. Na poddaszu obok graciarni, gdzie poniewieraj膮 si臋 najr贸偶niejsze sprz臋ty i ubrania pami臋taj膮ce kilka pokole艅, gnie偶d偶膮 si臋 dwie izdebki.
W g艂臋bi rozleg艂ego, dobrze utrzymanego podw贸rza wznosi si臋 leciwa komora, s艂u偶膮ca jako spichlerz. Naprzeciwko starego domu stoi stosunkowo nowe "Do偶ywocie" z przeszklon膮 werand膮, na kt贸rym ro艣nie sad.
Starsza pani Berglund, kr臋pa i przysadzista, pomaga w mleczarni. Jest w lu藕nym pasiastym fartuchu i w chustce. Ma pomarszczon膮 twarz, brak jej z臋b贸w. W przestronnej mleczarni jest tylko jedno okno, 艣ciany, pod艂oga i sufit 艣wiec膮 biel膮. Pod 艣cianami stoj膮 szerokie p贸艂ki, a na nich pyszni膮 si臋 sery o najr贸偶niejszych kszta艂tach. W jednym k膮cie po艂yskuje r臋czna wir贸wka, po艣rodku kr贸luje kad藕. Pani Berglund nalewa mleko litrow膮 miark膮 na d艂ugiej, haczykowato zako艅czonej r膮czce.
- Szlachtujemy dzisiaj dwa cielaki, niech Maj powie pani Bergman i pani Akerblom, 偶e b臋dzie ciel臋cina. W膮tr贸bka te偶. Pastor przepada za w膮tr贸bk膮 ciel臋c膮. Podobno dzisiaj przyjecha艂? Ch艂opak m贸wi艂. By艂 na stacji i dowiedzia艂 si臋 od Ericssona, 偶e pastor przyjecha艂 ze Sztokholmu tym o trzeciej. Mo偶e panicz Bergman chce miodowego cukierka?
Pani Berglund kolebie si臋 na opuchni臋tych nogach do niebieskiej szafki w kwiaty i figurki i wyjmuje z niej porcelanow膮 miseczk臋 z p臋katymi 偶贸艂tymi cukierkami, kt贸re wygl膮daj膮 jak poduszeczki. Niech we藕mie dwa, m贸wi staruszka i Pu czuje jej oddech. Nigdy jeszcze nie widzia艂 kogo艣 tak paskudnego, nawet ciotce Emmie daleko do pora偶aj膮cej brzydoty pani Berglund. No, podzi臋kuj 艂adnie, ponagla Maj. Co? Pu szybko si臋 jednak opanowuje. Dzi臋kuj臋 bardzo, m贸wi i lekko si臋 sk艂ania. Odrywa dwa lepkie cukierki i co pr臋dzej wsuwa do ust, wypychaj膮c policzki. Dobre, co? Pani Berglund mru偶y oczy. Niemal zupe艂nie schowa艂y si臋 pod zmarszczkami i br膮zowawymi guzami. Czy Maj napije si臋 kawy? Parz臋 dla tych, co szlachtuj膮. Nie, dzi臋kuj臋, musimy wraca膰. Maj dyga. Ale dzi臋kuj臋. Pani Berglund k艂adzie d艂o艅 na g艂owie Pu. Cieszysz si臋, 偶e ojciec przyjecha艂 na urlop? Pu potakuje. Jutro wybieramy si臋 do Granas i ojciec wyg艂osi kazanie. Tak, s艂ysza艂am. Staruszka przesuwa pokryw臋 na kadzi z mlekiem. Szkoda, 偶e nie mog臋 by膰 na mszy w Granas, to dla mnie za daleko. A ford ch艂opc贸w jest w Borlange, w naprawie. Pani Berglund wychodzi z nimi przed sie艅, a potem idzie do kuchni dopilnowa膰 p臋katego kocio艂ka kawy. Nie zapomnij powiedzie膰 pani Bergman o ciel臋cinie. Staruszka 偶egna ich bezz臋bnym u艣miechem. Nie zapomn臋! Dobranoc, pani Berglund! Dobranoc, Maj, i dobranoc, Puniu.
Pod obor膮 odbywa si臋 szlachtowanie. Jeden cielak le偶y ju偶 na platformie z poder偶ni臋tym gard艂em, krew sp艂ywa do blaszanki. Stary Berglund mocno ni膮 potrz膮sa. Dwaj m艂odsi m臋偶czy藕ni za艂o偶yli uzd臋 drugiemu cielakowi. Do uzdy przywi膮zuj膮 sznur i wyprowadzaj膮 zwierz臋. Ch艂op chowa za plecami m艂ot kowalski. Troje ma艂ych Berglund贸w stoi z markotnymi minami w pobli偶u miejsca egzekucji. M艂oda pani Berglund pomaga te艣ciowi przy zaszlachtowanym ju偶 cielaku.
Pu staje jak wryty. Widzia艂, jak si臋 zabija kur臋; to jednocze艣nie zabawne i straszne. Raz kogut, bez g艂owy, frun膮艂 a偶 na stod贸艂k臋 i par臋 dobrych minut trzepota艂 skrzyd艂ami, zanim run膮艂 w d贸艂. Ale szlachtowania du偶ego zwierz臋cia Pu nigdy nie widzia艂. Ch艂op wali cielaka m艂otem mi臋dzy uszy. G艂uchy trzask. Ciel臋 podskakuje, ta艅czy, po uchu sp艂ywa co艣 brunatnego. Jeszcze jeden pot臋偶ny cios. Pada, natychmiast si臋 podnosi i stoi nieruchomo z otwart膮 mord膮. Po trzecim uderzeniu przednie nogi uginaj膮 si臋 i zwierz臋 wali si臋 w drgawkach.
Wiatr w serc贸wce ucich艂, zmierzcha si臋, lecz nagle niebo nad zachodnimi graniami rozja艣nia si臋 ogni艣cie. Wieczorny poci膮g do Krylbo daje sygna艂 ko艂o Varoms i odpoczywa na stacji; z komina lokomotywy unosi si臋 s艂up dymu, s艂ycha膰 post臋kiwania i g艂os wujka Ericssona. Opuszcza semafor i rozmawia z kim艣 ze stacji.
W dahlberskiej siedzibie albo, jak m贸wi wuj Carl, w "tworze ", w jadalnym, w kuchni i na dolnej werandzie zapalono lampy naftowe. W pokoju matki, na pi臋trze, p艂onie lampka nocna; to z my艣l膮 o Ma艂ej, kt贸ra boi si臋 ciemno艣ci. Gdy patrzy si臋 spod wychodka, dom, czy jak to nazwa膰, przypomina zaczarowan膮 chatk臋 z ba艣ni i sn贸w; tak jest rozja艣niony.
Doro艣li zebrali si臋 przy stole w jadalnym, kt贸ry o艣wietlaj膮 dwie lampy, jedna z g贸ry, druga z boku. Matka haftuje, ojciec przegl膮da gazet臋, oboje u偶ywaj膮 okular贸w, matka zawsze zsuwa je na czubek nosa. Ciotka Emma k艂adzie pasjansa. Marta, pochylona nad blokiem rysunkowym, maluje rozcie艅czonymi farbkami wodnymi zimozi贸艂. Marianne czyta opas艂膮 biografi臋 Richarda Wagnera i czasami co艣 w niej podkre艣la o艂贸wkiem.
W kuchni Dag i Pu chrupi膮 chleb z twaro偶kiem i popijaj膮 ciep艂awym jeszcze mlekiem. Lalla ceruje przy kuchennym stole skarpet臋, zdj臋艂a sznurowane botki na obola艂e stopy w艂o偶y艂a mi臋kkie kapcie. Mimo dusz膮cego ciep艂a narzuci艂a na ramiona we艂niany kaftan. Na nosie ma okr膮g艂e okulary w drucianych oprawkach. Obok niej, na stole, ostatnia ju偶 w tym dniu fili偶anka kawy.
- Jutro Przemienienie Pa艅skie - wyja艣nia Lalla, jakby bracia Bergmanowie powinni si臋 interesowa膰 takim wydarzeniem. -Dzie艅 Przemienienia Pa艅skiego -powtarza - dzie艅 szczeg贸lny.
- Dlaczego? - przez uprzejmo艣膰 pyta Pu.
- Bo w tym w艂a艣nie dniu B贸g m贸wi do uczni贸w. I jak piorun w czasie burzy rozlega si臋 g艂os z ob艂oku: "Ten jest Syn m贸j umi艂owany, kt贸rego sobie upodoba艂em, jego s艂uchajcie!" B贸g mia艂 na my艣li Jezusa, 偶e Jezus jest jego ukochanym synem. Byli tacy, kt贸rzy w to w膮tpili.
- A co w tym szczeg贸lnego? - dziwi si臋 Dag i siorbie mleko ze szklanki.
- Tam, gdzie si臋 urodzi艂am i doros艂am, dzie艅 Przemienienia jest szczeg贸lny.
- W jaki spos贸b jest szczeg贸lny? - pyta Pu i mimo woli zaczyna go to interesowa膰.
- Mo偶na si臋 na przyk艂ad dowiedzie膰, ile si臋 b臋dzie 偶y艂o. Ten, kto p贸jdzie o zachodzie s艂o艅ca tam, gdzie kto艣 si臋 zabi艂, niejednego si臋 dowie. Tak by艂o u nas w domu.
- Czy Lalla pr贸bowa艂a? - pyta ironicznie Dag.
- Ja nie, ale moja przyrodnia siostra.
- No i...?
- Nic nie powiem. Ale by艂o to szczeg贸lne. Poza tym siostra urodzi艂a si臋 w niedziel臋.
- Co? - m贸wi Pu i rozdziawia usta.
- Ja jestem dzieckiem czwartkowym i widz臋, co maj膮 pod ubraniami zgrabne dziewczyny - prostodusznie informuje Dag.
Chrupi膮 chleb i pij膮 mleko. Lalla u艣miecha si臋, ma 艂adne, r贸wne, sztuczne z臋by i pogodny u艣miech, kt贸ry szybko zara偶a jej niebieskoszare oczy.
- Nigdy nie wiadomo, co tu jest prawd膮, a co ni膮 nie jest. Pu widzi inaczej ni偶 Dag. Pastor widzi inaczej ni偶 panna Eneroth. Ja widz臋 to, czego nie widzi Maj. Ka偶dy widzi swoje.
- Dlaczego zegarmistrz odebra艂 sobie 偶ycie? - nieoczekiwanie pyta Pu, cho膰 wcale nie zamierza艂 o to pyta膰.
- Nikt tego nie wie na pewno - m贸wi Lalla z tak膮 min膮, jakby doskonale wiedzia艂a.
- Niech Lalla opowie.
- To Pu tak si臋 spietra, 偶e si臋 zeszczy popod siebie - wtr膮ca Dag.
- Zamknij si臋! - odparowuje bez wrogo艣ci zniecierpliwiony Pu.
- Nikt nie wie na pewno - powtarza Lalla. - Ale s艂ysza艂am, 偶e zwariowa艂 ze strachu. Nie pochodzi艂 st膮d, tylko z Tammerforsu. Najpierw osiad艂 w Kvarnsvedenie, ale nikt si臋 tam nie interesowa艂 zegarami, wi臋c zarobek mia艂 marny. Kiedy 偶ona umar艂a na tyfus, przeni贸s艂 si臋 do Borlange, gdzie du偶o si臋 wtedy dzia艂o i zacz臋艂o mu si臋 niezgorzej powodzi膰. Ale ludzie uwa偶ali go za dziwaka. Nie dlatego, 偶e by艂 szorstki czy opryskliwy, nie, to nie to. Przeciwnie. Mi艂y, uprzejmy i z zam贸wie艅 si臋 wywi膮zywa艂, jak nale偶y.
By艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮 uczciwy. A mimo to uchodzi艂 za dziwaka.
- Dlaczego pope艂ni艂 samob贸jstwo?
Pu drapie si臋 pod kolanem, gdzie ugryz艂 go komar. Przesta艂 je艣膰 kanapk臋. Nawet Dag przys艂uchuje si臋 ze sceptyczn膮 ciekawo艣ci膮. Lalla, wiedz膮c, 偶e zyska艂a wdzi臋cznych s艂uchaczy, nie 艣pieszy si臋.
- Mia艂 w sklepie wysoki stoj膮cy zegar, czarny, ze z艂otymi ornamentami wok贸艂 tarczy. Jak si臋 otworzy艂o g贸rne drzwiczki, mo偶na by艂o popatrze膰 na wahad艂o. Z jakiego艣 powodu by艂y te偶 dolne drzwiczki. A za nimi nic, przynajmniej na to wygl膮da艂o. Zegar tyka艂 dostojnie i miarowo, pos臋pnym tonem wybija艂 p贸艂godziny i godziny. Przez wiele lat zachowywa艂 si臋 zupe艂nie normalnie. Chodzi艂 bardzo punktualnie i ani razu nie trzeba go by艂o naprawia膰. A偶 tu nagle, z dnia na dzie艅, zmieni艂 si臋 nie do poznania. Ca艂kiem si臋 rozregulowa艂, albo si臋 sp贸藕nia艂, albo si臋 spieszy艂, czasem po kilka godzin na dob臋. A kiedy mia艂 na przyk艂ad wybi膰 drug膮, wybija艂 si贸dm膮. A kiedy mia艂 wybi膰 pe艂n膮 godzin臋, wybija艂 p贸艂, czasem zatrzymywa艂 si臋, jak martwy, 偶eby potem sam z siebie, nie nakr臋cany; ruszy膰 z kopyta. Historia z zegarem bardzo zmartwi艂a zegarmistrza. Naprawia艂 go, wymieni艂 mechanizm, tryby, ci臋偶arek, wahad艂o i wskaz贸wki. Ale nic nie pomaga艂o. W ko艅cu wyni贸s艂 zegar do sypialni, ciemnej nory na ty艂ach sklepu, kt贸ra s艂u偶y艂a mu te偶 za kuchni臋. Nie m贸g艂 przecie偶 dopu艣ci膰 do tego, 偶eby taki niezno艣ny zegar wystawia艂 go na po艣miewisko klient贸w. To zrozumia艂e. I tym sposobem mieszka艂 z zegarem dzie艅 i noc. Kilka razy dziennie zamyka艂 sklep i bieg艂 do sypialni sprawdza膰, czy zegar ju偶 si臋 opami臋ta艂. Nocami budzi艂 si臋 co godzina i s艂ucha艂 jego uderze艅. Nic si臋 nie zgadza艂o. Pewnego dnia, kiedy wyjmowa艂 mechanizm, 偶eby mu si臋 dok艂adnie przyjrze膰, ni st膮d, ni zow膮d, obluzowa艂 si臋 jaki艣 trybik i g艂臋boko rozci膮艂 mu d艂o艅. Krwawi艂a okropnie, krew
sp艂ywa艂a na mechanizm i kapa艂a na st贸艂. Musia艂 szuka膰 pomocy w szpitalu. Tam go opatrzyli i zatamowali mu krwotok. Kt贸rej艣 nocy poderwa艂o go na r贸wne nogi trzyna艣cie uderze艅, a mo偶e nawet czterna艣cie, chocia偶 by艂o wp贸艂 do czwartej. Dzia艂o si臋 to zim膮, 艣wiat艂a w pokoju si臋 nie pali艂y, a od dolnej cz臋艣ci zegara bi艂 jaki艣 dziwny blask. Zegarmistrz usiad艂 na 艂贸偶ku i patrzy艂.
Do kuchni wchodzi Maj. Jest boso. Stawia na stole kwiecist膮 fili偶ank臋 bez ucha, po brzegi wype艂nion膮 poziomkami.
- Gdzie Maj znalaz艂a poziomki o tej porze roku? - dziwi si臋 Lalla, by膰 mo偶e wdzi臋czna za t臋 przerw臋.
Pewnie zdaje sobie spraw臋, 偶e jej relacji dobrze zrobi pauza retoryczna. A mo偶e si臋 z tym swoim zegarmistrzem zagalopowa艂a i teraz ma troch臋 czasu na wymy艣lenie jakiego艣 rozwi膮zania?
- Za starym m艂ynem. Zawsze tam s膮, dwa, trzy razy w ci膮gu lata. Posz艂am ot, tak, dla 偶artu. I co widz臋? Zatrz臋sienie poziomek! Ale zrobi艂o si臋 ju偶 za ciemno.
- Maj mo偶e sobie nala膰 kaw臋. Zosta艂o troch臋 w dzbanku.
- Rozmawiamy o zegarmistrzu - wyja艣nia Dag.
- Aha, o tym. Czy to dla Pu nie za straszne? I tak na noc.
- Nie boj臋 si臋!
Sk膮d wszystko wiadomo o tym zegarmistrzu? - pyta Dag.
- Ostatnie lata swojego 偶ycia sp臋dzi艂 w skromnej oficynie Andersa-Pera przy drodze do Solbacki, jakie艣 膰wier膰 mili st膮d. I Anders-Per powiedzia艂 waszej babci, 偶e zegarmistrz zostawi艂 list, a na kopercie napisa艂: "Otworzy膰 po mojej 艣mierci". Ale nikt nic nie wie na pewno, bo tylko Anders-Per czyta艂 ten list. Po jego 艣mierci m艂odzi sprzedali na aukcji jego sekretarzyk i list przepad艂.
- Opowiadaj! - ponagla Pu, ju偶 wstrz膮艣ni臋ty.
-Tak... - Lalla powoli si臋 rozkr臋ca. - Zobaczy艂, 偶e dolne drzwiczki zegara same si臋 otwieraj膮... i z g艂臋bi, z ciemno艣ci dobiega dziwny d藕wi臋k. Podobny do p艂aczu. I nic nie wida膰. Zegarmistrz potwornie si臋 przerazi艂, ale nie m贸g艂 przecie偶 siedzie膰 w 艂贸偶ku. Dr偶膮c膮 r臋k膮 zapali艂 艣wiec臋 na nocnym stoliku i ze 艣wiecznikiem w gar艣ci podkrad艂 si臋 na palcach do zegara. Ze zdenerwowania zapomnia艂 w艂o偶y膰 kapcie, ale nawet nie poczu艂, 偶e pod艂oga jest lodowato zimna, bo kominek dawno wygas艂.
- To zrozumia艂e - m贸wi Pu, szcz臋kaj膮c z臋bami.
- Tak. I ledwie si臋 zegarmistrz podkrad艂 do zegara, od razu zauwa偶y艂, 偶e wahad艂o porusza si臋 wolniej ni偶 zwykle, jako艣 oci臋偶ale, z wysi艂kiem, jakby si臋 mia艂o lada moment zatrzyma膰. Obie wskaz贸wki opad艂y na sz贸stk臋. G贸rne drzwiczki by艂y zamkni臋te, dolne chrz臋艣ci艂y i jeszcze kapk臋 si臋 uchyli艂y. Zegarmistrz run膮艂 w swej d艂ugiej nocnej koszuli na kolana, otworzy艂 drzwiczki na o艣cie偶 i po艣wieci艂. Najpierw nie zobaczy艂 nic, ale potem, kiedy oczy przywyk艂y do 艣wiat艂a, dostrzeg艂 w g艂臋bi jeszcze jedne drzwiczki.
By艂y uchylone. I ju偶 wiedzia艂, kto to tak p艂aka艂. W 艣rodku kuli艂a si臋 malusie艅ka kobieta i rozpaczliwie 艂ka艂a. Mia艂a na sobie d艂ug膮 koszul臋, na ramiona opada艂y d艂ugie czarne w艂osy. Zegar si臋 zatrzyma艂, by艂o teraz s艂ycha膰 tylko szloch kobiety i szum wiatru w przewodzie kominowym. Zegarmistrz wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 tej ma艂ej istotki. Nie mia艂a wi臋cej ni偶 p贸艂 metra wzrostu, nie by艂a jednak ani dzieckiem, ani karlic膮, tylko najprawdziwsz膮 kobiet膮. Gdy j膮 dotkn膮艂, podnios艂a g艂ow臋, kt贸r膮 do tej pory chowa艂a w d艂oniach. I m贸g艂 zobaczy膰 jej twarz. Patrzy艂a na niego du偶ymi 艣lepymi oczami, zamiast 藕renic po艂yskiwa艂y b艂臋kitnawe bia艂ka, w na wp贸艂otwartych ustach nie by艂o wida膰 z臋b贸w; tak mia艂a pokrwawione wargi. Twarz poci膮g艂a i blada, niemal wychudzona, czo艂o wysokie, nos w膮ski i zgrabny. Zegarmistrz uzna艂, 偶e nigdy w 偶yciu nie widzia艂 nikogo pi臋kniejszego, mimo 偶e by艂a taka maciupe艅ka.
- I oczywi艣cie si臋 w niej zakocha艂 - m贸wi Maj.
- Nie wiem, czy si臋 zakocha艂, ale co艣 si臋 z tym biedakiem porobi艂o - wzdycha Lalla i zdejmuje z grzybka zacerowan膮 skarpet臋. Rozci膮ga swoje dzie艂o na kraw臋dzi sto艂u i wyg艂adza.
- A potem? - przynagla Pu, zdj臋ty strachem.
- Wyj膮艂 ma艂膮 panienk臋 z jej wi臋zienia, przetar艂 jej usta i czo艂o wilgotn膮 szmatk膮, owin膮艂 w szal i po艂o偶y艂 na 艂贸偶ku. A potem zapali艂 lamp臋 naftow膮 i patrzy艂 na ni膮. Zas艂oni艂a swoje 艣lepe oczy powiekami. Chyba usn臋艂a. Ale nie min臋艂o du偶o czasu, a czarny zegar zacz膮艂 nagle skrzypie膰 i dygota膰, jakby zwariowa艂. Wybija艂 godziny, zawsze raz i nieregularnie. Po prostu straszliwie ha艂asowa艂, inaczej tego nazwa膰 nie mo偶na. Drzwiczki, g贸rne i dolne, otwiera艂y si臋 i zamyka艂y z g艂o艣nym trzaskiem, wahad艂o hu艣ta艂o si臋 jak szalone. Zegarmistrz zrozumia艂, 偶e zegar si臋 w艣ciek艂 i zamierza go zabi膰. Wybieg艂 wi臋c do warsztatu po ci臋偶ki stalowy m艂ot z obuchem z jednej strony i z ostrym szpicem z drugiej i rzuci艂 si臋 na zegar. Kiedy jednym uderzeniem zniszczy艂 tarcz臋, zegar run膮艂 na niego ca艂ym swoim ci臋偶arem. Wielko艣ci膮 znacznie przewy偶sza艂 niskiego, szczup艂ego ch艂opin臋. Zegarmistrz wyszed艂 z tego z ran膮 na stopie. Zanim zegar grzmotn膮艂 o pod艂og臋, w chwili gdy tarcz臋 mia偶d偶y艂 m艂ot, wyda艂o mu si臋, 偶e za trybami mechanizmu majaczy wykrzywiona, z艂a twarz. Twarz o 艣lepych wyba艂uszonych oczach, rozdziawiaj膮ca usta pe艂ne spr贸chnia艂ych z臋b贸w. Na czole widnia艂o szerokie ci臋cie, z kt贸rego tryska艂a krew. To na pewno straszne, ale b臋dzie jeszcze straszniej.
Lalla dopija kaw臋 i 艂y偶eczk膮 wyskrobuje cukier z dna fili偶anki. Maj, Dag i Pu czekaj膮 w skupieniu i napi臋ciu. Byle nie przerywa膰.
- No i tak - m贸wi Lalla po starannie odmierzonej pauzie. - Zegarmistrz roztrzaska艂 zegar w drobny mak, kto wie, czy nie rozgni贸t艂 te偶 tego stworzenia, kt贸re tam mieszka艂o. Ale to tylko domys艂y, bo w jego li艣cie nie by艂o o tym ani s艂owa. W trakcie niszczenia zegara malutka kobieta wrzeszcza艂a i wy艂a, wydawa艂a z siebie jakie艣 nieludzkie ryki, jak lis w potrzasku albo co艣 w tym rodzaju. Na pr贸偶no zegarmistrz usi艂owa艂 j膮 pociesza膰. Tuli艂 j膮 i g艂aska艂, m贸wi艂 do niej, mo偶e si臋 nawet o艣wiadczy艂, a ona bez przerwy krzycza艂a. Ogarni臋ty rozpacz膮, zaklina艂 j膮 na swoje 偶ycie, p艂aka艂 i b艂aga艂. Bo rzeczywi艣cie chodzi艂o o 偶ycie. Kobieta pr贸bowa艂a go dosta膰, ale przecie偶 by艂a 艣lepa, wi臋c m贸g艂 si臋 broni膰. Nagle mu si臋 wyrwa艂a, sturla艂a z 艂贸偶ka na pod艂og臋 i ruszy艂a na czworakach. Przewr贸ci艂 si臋 stolik z lamp膮 naftow膮 i w k膮cie zacz臋艂o si臋 pali膰, chocia偶 dok艂adnie nie wiem, bo w li艣cie nic o tym nie by艂o. Zegarmistrz rzuci艂 si臋 za ni膮, chwyci艂 mocno i ca艂owa艂, a ona k膮sa艂a jego wargi, tak, i walczyli zaciekle, a偶 trudno opowiedzie膰 o wszystkim, co si臋 tam dzia艂o. Wreszcie zegarmistrz roztrzaska艂 kobiet臋 m艂otkiem, w taki sam spos贸b, w jaki roztrzaska艂 zegar. Straci艂 panowanie nad sob膮. Szala艂. Kiedy si臋 uspokoi艂, zakopa艂 kobiet臋 i zegar w ogrodzie. Kilka dni p贸藕niej przeprowadzi艂 si臋 z Borlange do Andersa-Pera, przy drodze do Solbacki, a po nieca艂ym roku powiesi艂 si臋.
Wok贸艂 偶贸艂tego ko艂a lampy naftowej g臋stnieje mrok, o szklany klosz uderza 膰ma. Z przyleg艂ego pokoju s艂ycha膰 Marianne. 艢piewa a cappella jedn膮 z "Songes" Jonasa Love Almqvista.
C贸偶 za rozkosz, Bo偶e, Panie,
s艂ysze膰 艣wi臋tego anio艂a niebia艅sk膮 pie艣艅.
C贸偶 za b艂ogo艣膰, Bo偶e, Panie,
umrze膰 przy wt贸rze ton贸w cnych.
艁agodnie p艂y艅, o, duszo, rzek膮,
tajemn膮, rajsk膮 purpury rzek膮.
艁agodnie si臋 zanurz, o, duchu,
w orze藕wiaj膮ce Boga obj臋cia.
Dag cicho wstaje od sto艂u, wstawia do zlewu pust膮 szklank臋 po mleku i znika; drzwi do jadalnego bezg艂o艣nie si臋 otwieraj膮 i zamykaj膮.
- Dagge kocha si臋 w Marianne - m贸wi Pu.
- Co taki smarkacz jak Pu mo偶e o tym wiedzie膰 - odpowiada Maj i szczypie Pu w ucho.
Pu jest zachwycony.
- Wiem. Sam mi to powiedzia艂. Chce 艣piewa膰 w operze, tak jak Marianne.
- Nie艂adnie donosi膰 na brata. - Lalla wstaje i sk艂ada sw贸j koszyk z przyborami do szycia. - Pu powinien ju偶 i艣膰 spa膰.
- Wolno mi siedzie膰 do wp贸艂 do dziesi膮tej.
- Kto tak powiedzia艂?
- Babcia.
- Co innego u babci, co innego tutaj. U Bergman贸w obowi膮zuje godzina dziewi膮ta.
Pu z westchnieniem podnosi si臋 z krzes艂a i my艣li o jutrzejszym dniu. Du偶o si臋 wydarzy w dzie艅 Przemienienia Pa艅skiego. O wschodzie s艂o艅ca wyprawa do miejsca samob贸jstwa, 偶eby si臋 przekona膰, czy uda mu si臋 spotka膰 zegarmistrza, a potem podr贸偶 z ojcem do ko艣cio艂a w Granas.
- Co ci jest, Pu, 藕le si臋 czujesz?
- Co? - m贸wi Pu i rozdziawia usta.
Maj patrzy na ma艂膮 posta膰.
- Zamknij buzi臋. Pytam, czy Pu nie czuje si臋 dobrze.
- Dobrze - wzdycha Pu - ale tyle tego.
- Chod藕, pos艂uchamy przez chwil臋 Marianne, a potem dopilnuj臋, 偶eby艣 poszed艂 do 艂贸偶ka. Nie stercz z rozdziawionymi ustami. Musisz pami臋ta膰 o zamykaniu buzi. G艂upio si臋 wygl膮da.
- Wiem. Tylko idioci si臋 rozdziawiaj膮.
- Dobranoc, Pu - m贸wi Lalla. - I nie zapominaj, 偶e jeste艣 niedzielnym dzieckiem.
- Tak. - Pu kiwa g艂ow膮, przygn臋biony i wyr贸偶niony. - Tak.
- Dobranoc, Maj. Id臋 do siebie.
- Dobranoc. panno Nilsson.
- Dobranoc, Pu.
- Dobranoc, Lalla.
Lalla znika na kuchennych schodach prowadz膮cych do szeregowca z ciasn膮 cel膮. Maj chwyta Pu za chudy kark i prowadzi przed sob膮 do jadalnego.
Marianne 艣piewa. W mroku. Zgaszono lampy, tylko dwie 艣wiece na kredensie o艣wietlaj膮 pok贸j. Siedzi na sto艂ku do pianina, lekko pochylona, z d艂o艅mi na podo艂ku. Patrzy rozszerzonymi oczyma, 艣piewa 偶ywym, barwnym g艂osem Ja te偶 si臋 w niej kocham, my艣li ze smutkiem Pu.
Matka siedzi przy stole. G艂ow臋 wspar艂a na d艂oni, zamkn臋艂a oczy. Pu wzdycha: Najbardziej jestem zakochany w matce. Chcia艂bym czu膰 na sobie jej oddech, ale nie mam odwagi do niej podej艣膰. Nie, najlepiej zostawi膰 j膮 w spokoju. Pu siada przy drzwiach do holu na krze艣le z wysokim oparciem. Z g贸ry schodzi cichutko senna Ma艂a. Z misiem Baloo w obj臋ciach. Pu 艂apie j膮 w progu i sadza sobie na kolano. Ma艂a nie protestuje, natychmiast wk艂ada kciuk do buzi. Drgaj膮 d艂ugie rz臋sy, przytula si臋 mocno do Pu; przyjemnie mu, 偶e siedzi w mroku z siostr膮 w obj臋ciach.
Ojciec odsun膮艂 krzes艂o od sto艂u, okulary ma na czole, przes艂ania oczy d艂oni膮, zdj膮艂 lewy but, porusza si臋 w skarpecie du偶y palec. Ciotka Emma 艣pi w swoim wygodnym krze艣le, pod g艂ow臋 pod艂o偶y艂a poduszk臋. Otwarte usta, zakatarzony, niemal chrapliwy oddech. Smutne, nieruchome spojrzenie Marty. Mimo utrzymuj膮cego si臋 wszechobecnego ciep艂a marznie. Czerwone policzki. Na pewno ma gor膮czk臋.
III
Dag i Pu zamieszkuj膮 pok贸j przypominaj膮cy wskutek braku plan贸w architektonicznych straszliwie rozci膮gni臋t膮 garderob臋 o powierzchni mniej wi臋cej dwa metry na siedem. Sufit opada w kierunku okien, przy kt贸rych mo偶e si臋 wyprostowa膰 tylko kto艣, kto mierzy mniej ni偶 sto trzy centymetry. Pod d艂u偶sz膮 艣cian膮 stoj膮 jedno za drugim dwa liche 偶elazne 艂贸偶ka o spr臋偶ystych spodach. Mi臋dzy oknami sk艂adany stolik. Dwa krzes艂a nie do pary i rozchybotana szafa z lustrem dope艂niaj膮 wyposa偶enia.
Pu 艣pi, a mo偶e nie 艣pi. Dag czyta ksi膮偶k臋 z czerwonymi ok艂adkami, przypuszczalnie ogl膮da tylko fotografie. Na krze艣le stoi 艣wiecznik, daj膮c stonowane o艣wietlenie. Pu zerka.
- Co czytasz?
- G贸wno ci臋 to obchodzi.
- Czy to ksi膮偶ka z go艂ymi babami?
- Sam zobacz. Ale to kosztuje pi臋膰 ore.
Pu natychmiast wyjmuje pi臋膰 ore z kartonowego pude艂ka. Masz pi臋膰 ore.
Bracia wlepiaj膮 oczy w czerwon膮 ksi膮偶k臋. Nosi tytu艂 "Nackte Schonheit". Dag, kt贸ry od dw贸ch lat uczy si臋 niemieckiego, wie, co to znaczy. Na zdj臋ciach pozuj膮 panowie i panie, biegaj膮, skacz膮, gimnastykuj膮 si臋, pij膮 kaw臋, 艣piewaj膮 przy obozowym ognisku. Wszyscy nadzy. Dag pokazuje: Ta ma na myszce niez艂膮 peruk臋, widzia艂e艣 co艣 takiego? Zdj臋cie przedstawia chud膮 kobiet臋, kt贸ra zamierza zrobi膰 mostek. Ustawiona jest pod ostre 艣wiat艂o. Pu bardziej si臋 podoba dosy膰 kr膮g艂a dziewczyna, kt贸ra biegnie prosto na aparat.
- Jest podobna do Marianne.
- Id藕 do diab艂a, wcale nie jest.
- Ta jest dobra - m贸wi Pu i zaczynaj膮 go pali膰 policzki. - Ta jest naprawd臋 dobra. Mo偶na by艂oby j膮 ugry藕膰.
- Jeste艣 g艂upi. - Dag zamyka ksi膮偶k臋. - Nie powiniene艣 ogl膮da膰 takich zdj臋膰. To dla ciebie niezdrowe. 艢pimy.
- Od kogo dosta艂e艣 ksi膮偶k臋?
- Nie dosta艂em, tylko kupi艂em, idioto.
- Od kogo?
- Oczywi艣cie od wuja Carla. Zap艂aci艂em koron臋 pi臋膰dziesi膮t. Wuj nigdy nie ma pieni臋dzy. Gdyby m贸g艂, sprzeda艂by babci臋.
- My艣lisz, 偶e wzi臋艂oby si臋 par臋 groszy za ciotk臋 Emm臋?
- 呕eby si臋 tej baby pozby膰, trzeba p艂aci膰. Ale Lalla pewnie by co艣 dorzuci艂a.
Kilka minut ciszy. Ciemno艣膰.
- Dagge?
- Zamknij si臋, 艣pi臋.
- My艣lisz, 偶e Maj pieprzy si臋 z Johanem Berglundem?
- Zamknij si臋. Ona si臋 pieprzy z naszym starym. Chyba wiesz, idioto.
- Ze starym?
- Nie chce mi si臋 gada膰. Zamknij si臋.
- A Marianne? Czy to nie Marianne pieprzy si臋 ze starym?
- Ona te偶. Wiesz przecie偶, 偶e ojciec ma pierdolca na punkcie pieprzenia. W艂azi na wszystkie baby opr贸cz Lalli i ciotki Emmy.
- Babci臋 te偶 pieprzy?
- No jasne, ale tylko na Bo偶e Narodzenie i Wielkanoc. Zamknij si臋 wreszcie.
艁贸偶ko Daga cicho i rytmicznie poskrzypuje. Pu chce co艣 powiedzie膰, ale daje sobie spok贸j. Nie bardzo wie, czym si臋 teraz brat zajmuje, przeczuwa jednak, 偶e to co艣 absolutnie niedozwolonego.
- Dagge?
- Zamknij si臋, do cholery.
- My艣lisz, 偶e stary i stara pieprz膮 si臋 w tej chwili?
- Chcesz oberwa膰?
Chwila ciszy. Miarowe skrzypienie 艂贸偶ka nasila si臋.
- Dagge?
- O!
- Co robisz?
呕adnej odpowiedzi. 艁贸偶ko uspokaja si臋.
- Dagge? 艢pisz?
呕adnej odpowiedzi. Z braku kompana do rozmowy Pu niemal od razu zasypia. Niespokojni mieszka艅cy dahlberskiego przybytku 艣pi膮.
***
Znad ska艂y nadci膮ga nocny wiatr, szumi w sosnach, serc贸wce i li艣ciach rabarbaru. Na rozgrzan膮 pap臋 si膮pi chwilowy deszczyk.
Skrzypi膮 schody i w drzwiach staje ciotka Emma. Wystrojona w d艂ugi szlafrok. Na g艂owie szyde艂kowa czapeczka, w艂osy splecione w ciasny szary w臋ze艂. Wej艣cie na schody bardzo j膮 zm臋czy艂o. Oddycha ci臋偶ko.
- Ch艂opcy 艣pi膮?
Mruczenie, senne mamrotanie.
- Musz臋 prosi膰 kt贸rego艣 z was, 偶eby mi pom贸g艂.
- Co?
- Musz臋 p贸j艣膰 do wychodka.
- Co?
- Musz臋 natychmiast do wychodka. Kto艣 musi ze mn膮 p贸j艣膰, wzi膮膰 lamp臋 i podtrzyma膰 mnie. Nie mog臋 i艣膰 sama, bo si臋 przewr贸c臋.
- A nie mo偶e ciocia Emma zrobi膰 do wiadra?
- Nie, bo to chodzi o co艣 powa偶niejszego, rozumie Dag.
- A nie mo偶e ciocia zaczeka膰 do rana? Maj albo Marta mog艂yby wtedy pom贸c.
- Nie wytrzymam, rozumie Dag. Wczoraj wieczorem zjad艂am p贸艂 pude艂ka fig. Okropnie boli mnie brzuch, i wzdyma.
- Mog臋 cioci pom贸c - uprzejmie zgadza si臋 Pu.
Wstaje z 艂贸偶ka i wsuwa stopy w sanda艂y. Dag odwraca si臋 do 艣ciany.
- Punio jest bardzo mi艂y dla starej ciotki. I dostanie koron臋 za fatyg臋.
- No, je艣li ciocia absolutnie musi, to nie ma sprawy - odzywa si臋 Dag i siada na 艂贸偶ku.
- Nie, dzi臋kuj臋. 艢pij dalej. Ciocia Emma nie b臋dzie sprawia膰 k艂opotu.
I procesja rusza. Pu idzie pierwszy, w lewym r臋ku niesie star膮 lamp臋 stajenn膮, praw膮 艣ciska ma艂膮 t艂ust膮 d艂o艅 ciotki Emmy. Ciotka porusza si臋 ostro偶nie, wolno stawia jedn膮 nog臋 przed drug膮, dyszy z wysi艂ku i bolesnych dolegliwo艣ci. Od czasu do czasu przystaje, na ramiona zarzuci艂a koc. Jeszcze m偶y, a z trawiastego zbocza i kamienistej 艣cie偶ki odparowuje s艂oneczne ciep艂o.
Wreszcie docieraj膮 do celu. Lampa na jednej z desek wychodka. Starsza pani, poj臋kuj膮c, wbija si臋 w najwi臋kszy otw贸r. Pu siedzi na schodkach i drapie si臋 tam, gdzie uk膮si艂 go komar. Drzwi s膮 na wszelki wypadek otwarte. W gigantycznym brzuchu ciotki Emmy dudni i bulgoce. W nocnej ciszy grzmi膮 g艂uche, cuchn膮ce pierdni臋cia. Za szczup艂ymi plecami Pu s艂ycha膰 post臋kiwania i j臋ki. A potem ci臋偶kie pluski i g艂o艣ny szum. Szczy jak ko艅, my艣li Pu. Dyskretnie zaciska nos kciukiem i palcem wskazuj膮cym, 偶eby ciotka tego nie zauwa偶y艂a i nie poczu艂a si臋 za偶enowana. Zalega cisza.
- Czy ciocia Emma sko艅czy艂a?
- Nie. Nie poganiaj mnie.
- Je艣li ciocia chce, mo偶emy tu siedzie膰 ca艂膮 noc.
- Jeste艣 bardzo mi艂ym ch艂opcem, Puniu.
- Czy bardzo cioci臋 boli brzuch?
- Bo ja wiem? Chyba tak. Nie, nie wiem, Puniu. Tak mi przykro. Ca艂ej cioci Emmie jest przykro. Nigdy nie mog臋 si臋 po艂apa膰 z tymi obstrukcjami i biegunkami. Czasem wydaje mi si臋, 偶e wszystko ze mnie wyleci, kiszki, 偶o艂膮dek, dusza, i umr臋. My艣l臋 o jedzeniu, kt贸re w siebie 艂aduj臋, przysi臋gam sobie, 偶e b臋d臋 uwa偶a膰 i nie tkn臋 ju偶 tego, co 藕le znosz臋, ale nast臋pnego dnia nie dotrzymuj臋 przysi臋gi i zn贸w si臋 zaczyna. Oj. Oj. Och. Oj. Chyba umr臋.
Przyt艂umione d藕wi臋ki tr膮bki i g艂uche odg艂osy b臋benka. Ogromna posta膰 ko艂ysze si臋, kurczy i prostuje w sk膮pym migotliwym 艣wietle stajennej lampy; dyndaj膮 t艂uste nogi, 艂okcie przywieraj膮 do bok贸w. Oj. Oj.
- No tak, a teraz naturalnie krwawienie. Okropne hemoroidy, 偶e te偶 nigdy si臋 nie goj膮. Ciocia musi zatamowa膰 krew swoj膮 nocn膮 czapeczk膮. Dlaczego Bergman贸w nie sta膰 na papier toaletowy? Dlaczego pastor u偶ywa gazet? Ch臋tnie bym zap艂aci艂a. Aj, zn贸w si臋 zaczyna, a ja...
Sapanie milknie, Pu ju偶 nie s艂yszy oddechu ciotki. Odwraca si臋. A je艣li ciotka Emma umar艂a i gapi si臋 na niego rozszerzonymi, martwymi oczami? By艂oby si臋 czego ba膰. Ale ciotka nie umar艂a. Starsza pani ukry艂a twarz w d艂oniach. Siedzi wyprostowana, koszula nocna zadarta na pot臋偶nych udach, w艂osy w nie艂adzie, bo 艣ci膮gn臋艂a czapeczk臋, r臋ce na twarzy, ciche ko艂ysanie. Mo偶e p艂acze?
- Czy cioci Emmie jest smutno?
- Tak.
- Dlaczego?
- To piek艂o, Puniu.
- Co?
- Tak, piek艂o.
Ods艂ania twarz i teraz Pu widzi na zwiotcza艂ych policzkach ciotki Emmy po艂yskuj膮ce stru偶ki 艂ez. Ciotka spuszcza g艂ow臋 i przebiera palcami po stajennej lampie. Cie艅 na 艣cianie ogromnieje. I m贸wi jakim艣 szczeg贸lnym g艂osem:
- Staro艣膰 to piek艂o, rozumie Punio. A kiedy cz艂owiek umiera, to te偶 wcale nie jest zabawne. Wszyscy odczuj膮 ulg臋, dostan膮 w spadku par臋 groszy i troch臋 mebli. Jak to dobrze, 偶e ta baba wreszcie wykitowa艂a. Nigdy o nikogo si臋 nie troszczy艂a. I zosta艂a sama! I zajad艂a si臋 na 艣mier膰, tak, to prawda. Nie da si臋 zaprzeczy膰, 偶e warzy艂a przepyszne wigilijne piwo.
Ciotka Emma szele艣ci gazet膮, k艂adzie czapeczk臋 w jakim艣 stosownym miejscu, podci膮ga d艂ugie r贸偶owe kalesony i opuszcza nocn膮 koszul臋. Pu pomaga jej zej艣膰 z dw贸ch schodk贸w. D艂o艅 ciotki jest zimna i wilgotna. Ciotka nieporadnym ruchem g艂aszcze Pu po g艂owie. Nad g贸r膮 i wst臋g膮 lasu wisi brzask.
***
Pu 艣pi snem skonanego. Mo偶e mu si臋 艣ni, 偶e lata albo jest malutki i le偶y go艂y na brzuchu Maj, albo posiad艂 moc zabijania. Najpierw zabije brata, potem przyjdzie kolej na ojca. Ojciec b臋dzie go b艂aga艂, p艂aka艂 i krzycza艂 ze strachu. 艢mier膰 b臋dzie jednak nieuchronna, konieczna. Kr贸l rozkaza艂 Pu zabi膰 ojca, wi臋c nie ma o czym dyskutowa膰.
Kto艣 powiedzia艂, 偶e "l臋k urzeczywistnia przedmiot l臋ku". Ta s艂uszna maksyma dotyczy tak偶e ma艂ych dzieci, na przyk艂ad takich jak Pu. Od ubieg艂ej zimy Pu n臋ka niepok贸j, 偶e ojciec i matka nie chc膮 ju偶 by膰 ze sob膮. Raz sta艂 si臋 mimowolnym 艣wiadkiem r臋koczyn贸w mi臋dzy rodzicami. Gdy si臋 zorientowali, 偶e s膮 obserwowani, natychmiast przestali si臋 bi膰 i zaj臋li si臋 Pu, kt贸ry nie potrafi艂 pohamowa膰 艂ez. 艁ez strachu. Ojciec mia艂 zadrapany policzek, matka zmierzwione w艂osy, dr偶膮ce wargi, pociemnia艂e oczy i czerwony nos. Wyja艣niali mu porywczo, 偶e doro艣li mog膮 si臋 na siebie w艣cieka膰 jak byle dziecko. Ale to ich wyja艣nianie nie na wiele si臋 zda艂o. Pu si臋 przel膮k艂, cho膰 nie od razu. Strach narasta艂 w nim stopniowo. I od tamtej pory zacz膮艂 si臋 rodzicom baczniej przygl膮da膰. Widzia艂, 偶e czasem ich twarze przybiera艂y szczeg贸lny wygl膮d i szczeg贸lne mieli g艂osy. Ojciec blad艂, biela艂y mu oczy i ledwie dostrzegalnie rusza艂 g艂ow膮. Matka pachnia艂a dziwnie metalicznie, jej ciep艂y g艂os chropowacia艂, jakby brakowa艂o jej powietrza. Pu podzieli艂 si臋 tym z bratem, ale Dag popatrzy艂 na niego szyderczo i roze艣mia艂 si臋: Mam tych pa艅stwa w dupie. Dla mnie mog膮 sobie i艣膰 do diab艂a. Najwa偶niejsze, 偶eby mi dali spok贸j i 偶eby ten pieprzony cham, kt贸ry twierdzi, 偶e jest moim ojcem, przesta艂 mnie bi膰 trzepaczk膮. Pu milczal. Problem pozosta艂.
Teraz budzi si臋 z g艂臋bokiego snu. Ma takie wra偶enie, jakby oberwa艂 w przepon臋, jest zdezorientowany, nie kojarzy, w kt贸rej si臋 znalaz艂 rzeczywisto艣ci: w swojej, tej oswojonej i dobrze kontrolowanej, kt贸ra mimo istniej膮cych w niej przedziwnych obraz贸w i postaci, jest jego w艂asna, 艂atwo rozpoznawalna, czy w tej drugiej, nowej i budz膮cej strach, kt贸ra zacz臋艂a okupowa膰 jego my艣li i uczucia. Sekund臋 po przebudzeniu wie, co go wyrwa艂o ze snu. Z pokoju matki dobiegaj膮 g艂osy: niskie, czasem szepcz膮ce. Rodzice poch艂oni臋ci s膮 jak膮艣 rozmow膮, nie poznaje ich g艂os贸w, 艣ci艣le rzecz bior膮c, przywo艂uj膮 w nim pami臋膰 o nag艂ym strachu. Co teraz, do cholery? Co znacz膮 te 艣ciszone, 艣lizgaj膮ce si臋, obce tony w 艣rodku nocy? Pu szcz臋ka z臋bami, psiakrew, musz臋 pos艂ucha膰, musz臋 pos艂ucha膰 pod drzwiami, 偶ebym zrozumia艂, o czym m贸wi膮. Wstaje, stawia bose stopy na linoleum. Jest zimne. Dygoce, mimo 偶e ciep艂o nie opu艣ci艂o tego kichowatego pokoju.
Drzwi do pokoju matki s膮 na wp贸艂 otwarte. Zajmuje dogodn膮 pozycj臋 na korytarzu: mo偶e patrze膰 z ukrycia. Matka siedzi na 艂贸偶ku, r臋ce obejmuj膮 kolana, nocna koszula ze艣lizn臋艂a si臋 z kr膮g艂ego ramienia. Nie zaplot艂a na noc warkocza, ci臋偶kie ciemne w艂osy opadaj膮 na barki, w mieni膮cym si臋 艣wietle brzasku jej twarz wydaje si臋 blada. Girlandy kwiat贸w na roletach, ciep艂e zielone 艣ciany. Chi艅ski parawan przy umywalce, pejza偶e (akwarele wuja Ernsta), s艂oneczno偶贸lty szmaciak na pod艂odze, wszystko jest szare, zmienia si臋, wolno, powoli. Ojciec siedzi na bia艂ym krze艣le z wysokim oparciem. Ma kr贸tk膮 nocn膮 koszul臋 z czerwonymi lam贸wkami, jest bosy, d艂onie splecione. Pu my艣li, 偶e si臋 w niego wpatruje, ale oczy ojca nie widz膮, ojciec przypuszczalnie nie widzi nic pr贸cz w艂asnej zgryzoty. Mimo anemicznego 艣wiat艂a obraz rodzic贸w jest wyrazisty. Dobrze go pami臋tam. Mog臋 go przywo艂a膰, kiedy tylko zechc臋, odtworzy膰 napawaj膮cy strachem dystans i bezruch. W tym momencie 艣wiat, nad kt贸rym Pu tak dobrze panowa艂, gdzie nawet duchy mia艂y swoje miejsce, odebra艂 cios 艣miertelny. Rozsypa艂 si臋, rozpad艂, nic po nim nie zosta艂o. Zdetronizowany kr贸l musia艂 opu艣ci膰 sw贸j pa艂ac, by jako najmniejszy i najn臋dzniejszy ze wszystkich ma艂ych i n臋dznych penetrowa膰 utracon膮 krain臋, kt贸ra ku jego przera偶eniu nie mia艂a granic. Tam, na 艂贸偶ku, siedzia艂a matka, obejmuj膮c r臋kami kolana, tam, na krze艣le z wysokim oparciem siedzia艂, splataj膮c d艂onie, ojciec i patrzy艂 nieruchomo w jaki艣 punkt za lewym uchem Pu. Nie pami臋tam, jakie pad艂y s艂owa, pami臋tam obraz i ch艂贸d pod艂ogi, wydaje mi si臋, 偶e pami臋tam ton g艂osu i 艂adny zapach matczynych kwiat贸w i myd艂a. Ale s艂贸w nie pami臋tam, wymy艣li艂em je, domy艣li艂em, zrekonstruowa艂em sze艣膰dziesi膮t cztery lata p贸藕niej.
- To upokarzaj膮ce - m贸wi ojciec i g艂臋boko wzdycha.
- Przecie偶 powiedzia艂am, 偶e nie musisz przyje偶d偶a膰.
- Musia艂em przyjecha膰 z bardzo prostej przyczyny. T臋skni臋 za tob膮 i za dzie膰mi, nie chc臋 by膰 sam. Mam dosy膰 samotno艣ci.
- Nie m贸g艂by艣 by膰 troch臋 przyjemniejszy, Eriku? Chyba widzisz, jak si臋 cieszymy, 偶e tu jeste艣. A mo偶e tego nie widzisz?
-Tak, wyobra偶am sobie... ale to takie upokarzaj膮ce. Wparadowuje tu twoja matka, wlek膮c z sob膮 tego pajaca Carla i nawet nie spyta, czy wolno.
- Jeste艣 niesprawiedliwy. Mama zada艂a sobie tyle trudu, 偶eby do nas przyj艣膰 wy艂膮cznie po to, 偶eby ci臋 przywita膰.
- Przysz艂a, 偶eby mnie zawstydzi膰, znam t臋 niegodziw膮 kobiet臋. Jaki to dla niej triumf, 偶e mieszkamy w tej szkaradnej ruderze w szkaradnej okolicy. Wbrew mojej woli. Wbrew mojej wyra藕nej woli.
- Nie s膮dzi艂am, 偶e s艂uga bo偶y mo偶e nosi膰 tak wielk膮 nienawi艣膰 w sercu.
- Nie wybaczam tym, kt贸rzy chc膮 mnie zniszczy膰.
- To straszne, co m贸wisz
- Ach, tak, straszne?
- Straszne. Przypominasz swoj膮 nieszcz臋sn膮 mam臋. M贸wisz jak maniak.
- Nie mog臋 wybaczy膰 komu艣, kto nienawidzi mnie tylko dlatego, 偶e istniej臋.
- M贸wisz dok艂adnie tak jak Alma!
- My nie byli艣my tacy wytworni. Ot贸偶 to. Nie byli艣my tacy wytworni. Oczywi艣cie.
- Powiniene艣 si臋 us艂ysze膰
- A ty powinna艣 siebie us艂ysze膰, kiedy m贸wisz "nieszcz臋sna mama".
- Czym my si臋 w艂a艣ciwie zajmujemy.
- Nie mogli艣my chodzi膰 do teatru ani wybra膰 si臋 do W艂och czy Mosseberga, nie sta膰 nas by艂o na kupno najnowszych powie艣ci.
- Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia. Korzysta艂e艣 z moich pieni臋dzy w takim samym stopniu, co ja i dzieci.
- Tak.
- I nie m贸w w ten spos贸b.
- Tak.
- To straszne, kiedy si臋 tak zachowujesz.
- Mo偶liwe. Ale to nie ja chcia艂em mieszka膰 na Villagatan, w tym drogim mieszkaniu. Na Skeppargatan by艂o nam dobrze.
- Bez s艂o艅ca. I dzieci chorowa艂y.
- Powtarzasz to.
- Doktor Furstenberg powiedzia艂. . .
- Wiem, co powiedzia艂 doktor Furstenberg.
Matka chce si臋 odezwa膰, milczy jednak. Ogryza paznokie膰. Jest w艣ciek艂a. Milczy i zbiera si艂y. Pu widzi, 偶e ojciec si臋 podda艂, patrzy na 偶on臋 z boku i staje przy bia艂ym biurku. Jego sylwetka odcina si臋 wyra藕nie na tle jasnego prostok膮ta rolety. Cisza p臋cznieje, staje si臋 coraz bardziej przera偶aj膮ca. Teraz ojciec ma g艂os:
- Nic nie m贸wisz?
- Uwa偶asz, 偶e powinnam co艣 powiedzie膰?
- Mo偶esz chyba powiedzie膰, co my艣lisz.
Ojciec si臋 boi, to wida膰.
- Wi臋c s膮dzisz, 偶e mog臋 powiedzie膰, co my艣l臋 - m贸wi wolno matka.
Ojciec milczy i matka milczy. Kiedy matka si臋 po chwili odzywa, jej g艂os jest spokojny jak wiruj膮ce p艂atki 艣niegu. Pu kurczy si臋 偶o艂膮dek i 艂zy cisn膮 si臋 do oczu, cho膰 wcale nie chce p艂aka膰. I nie chce s艂ysze膰, co matka ma do powiedzenia, ale nie mo偶e si臋 ruszy膰, stopy odmawiaj膮 pos艂usze艅stwa, musi wi臋c zosta膰 i s艂ucha膰.
Matka m贸wi, zerkaj膮c na odgryzion膮 sk贸rk臋 na palcu wskazuj膮cym; troch臋 krwawi.
- Chcesz wiedzie膰, co ja my艣l臋? Tak, od roku cz臋sto si臋 nad czym艣 zastanawia艂am. A je艣li mam by膰 dok艂adna, odk膮d urodzi艂a si臋 Ma艂a.
- Mo偶e nie chc臋 wiedzie膰 - m贸wi ojciec s艂abym g艂osem.
- Ale teraz ja chc臋, 偶eby艣 wiedzia艂, i ju偶 mnie nie powstrzymasz.
- Chyba sobie p贸jd臋.
- Oczywi艣cie, nie kr臋puj si臋. By艂oby jednak dobrze, gdyby艣my cho膰 raz porozmawiali szczerze. 呕eby艣my raz na zawsze wiedzieli, na czym stoimy.
Matka patrzy na ojca i lekko si臋 u艣miecha.
- D艂ugo my艣la艂am o tym, 偶eby zabra膰 dzieci i na jaki艣 czas ci臋 opu艣ci膰.
Cisza. Posta膰 przy oknie tkwi bez ruchu. Matka odwraca g艂ow臋 i patrzy na ojca.
- Chc臋 si臋 przeprowadzi膰 do Uppsali, w kamienicy rodzinnej jest wolne pi臋ciopokojowe mieszkanie, na ostatnim pi臋trze. Mog臋 je tanio wynaj膮膰. Od podw贸rza, s艂oneczne i ciche, 艣wie偶o po remoncie, z 艂azienk膮 i wszelkimi wygodami. Dag i Pu b臋d膮 mieli blisko do szko艂y, tylko przej艣膰 przez ulic臋. A Maj ch臋tnie zaopiekuje si臋 Ma艂膮. Zamierzam te偶 podj膮膰 prac臋. Napisa艂am ju偶 do siostry Elisabeth. Jestem tam mile widziana. Poza tym b臋d臋 bli偶ej brata Ernsta i mamy, i moich najlepszych przyjaci贸艂. Bez pytania. . . bez twojego. . . bez tej. . . zazdro艣ci. . . b臋d臋 troch臋 wolniejsza. . . b臋d臋. . . wolniejsza. . .
W brzozie za rolet膮 rozskrzecza艂y si臋 poranne sroki, lekko wieje, roleta wybrzusza si臋. Ojciec opu艣ci艂 g艂ow臋 i rysuje co艣 palcem po bibule na podk艂adce do pisania. Pu stoi skamienia艂y, sparali偶owany 艣miertelnym przera偶eniem.
- A wi臋c mamy si臋 rozwie艣膰?
- Tego nie powiedzia艂am.
- Chcesz, 偶eby艣my si臋 rozwiedli, i zamierzasz mnie opu艣ci膰?
- Uspok贸j si臋, Eriku, i spr贸buj pos艂ucha膰, co...
- Odejdziesz i zabierzesz dzieci.
- Nigdy nie m贸wi艂am o rozwodzie.
- Czy to Torsten naszpikowa艂 ci臋 tymi pomys艂ami?
- Nie, nie Torsten.
- Ale z nim rozmawia艂a艣.
- Oczywi艣cie, 偶e rozmawia艂am.
- Rozmawia艂a艣 o nas z obcymi.
- On jest naszym najlepszym przyjacielem, Eriku! I dobrze nam 偶yczy.
-Tak jak twoja mama i naturalnie Ernst, tw贸j szanowny brat, i siostra Elisabeth! A z kim nie rozmawia艂a艣? Wstyd mi, naprawd臋 wstyd. Rozmawiasz ze wszystkimi opr贸cz mnie. S膮dz臋, 偶e ch臋tniej s艂uchasz obcych ni偶 mnie.
Gorzka rozterka. Pu wci膮偶 nie mo偶e si臋 ruszy膰, a najbardziej ze wszystkiego obawia si臋 ko艅ca bez 艂aski, kary bez wybaczenia, ci艣ni臋ty w mrok wyl膮duje po艣r贸d ostrych kamieni i nikt go nie b臋dzie szuka艂, nikt go nie d藕wignie z ciemno艣ci.
- Teraz przynajmniej ju偶 wiesz, czego ja chc臋 - m贸wi matka po d艂ugim milczeniu. - Pyta艂e艣 i wiesz.
- A gdybym nie zapyta艂?
- Nie wiem, Eriku. Czeka艂am na okazj臋, ale by艂am niepewna.
- Ale, jak rozumiem, teraz jeste艣 pewna.
- Usi膮d藕 na 艂贸偶ku, m贸j drogi. Jeste艣 tak daleko, a musimy si臋 przecie偶 jako艣 z tego wykaraska膰. Wsp贸lnie. Nie chcia艂abym ci臋 rani膰.
- Ach, tak, nie chcia艂aby艣.
W g艂osie pastora jest wi臋cej smutku ni偶 ironii. Siada ci臋偶ko w nogach 艂贸偶ka, daleko od 偶ony. 呕ona usi艂uje dotkn膮膰 przegubu jego d艂oni. Nic z tego.
- To takie trudne, Eriku. Nie chcia艂abym ci臋 rani膰.
- Ju偶 to powiedzia艂a艣.
- Ile razy tu przyje偶d偶asz, zawsze stajesz si臋 niespokojny i niecierpliwy. A w domu mamy mn贸stwo pracy. Martwisz si臋 kazaniami, brakuje nam czasu na wsp贸lne wyjazdy, a je艣li nawet gdzie艣 wyje偶d偶amy, jeste艣 skwaszony, 偶e musi si臋 to odbywa膰 na m贸j koszt. Poza tym moje zaj臋cia parafialne, prowadzenie domu, opieka nad dzie膰mi ogromnie mnie czasem m臋cz膮.
Ojciec zbli偶a d艂o艅 ku twarzy i poci膮ga nosem. Niewprawnie i okropnie. Matka kl臋ka, by pog艂adzi膰 go po policzku, ale on si臋 odsuwa i wstaje.
- Wychodzisz?
- Przejd臋 si臋. Dobrze mi to zrobi.
- Teraz, w 艣rodku nocy?
- Tak, w艂a艣nie teraz.
- P贸jd臋 z tob膮.
Matka wstaje, zbiera rozpuszczone w艂osy. Ma艂a bosa stopa wysokim podbiciu i okr膮g艂ych palcach: id臋 z tob膮.
- Nie, dzi臋kuj臋, Karin. Chc臋 by膰 sam.
- Nie mo偶esz tak wyj艣膰.
- Nie b臋dziesz mi m贸wi膰, co mi wolno, a czego nie wolno.
- Nie id藕. To najgorsze, co mo偶esz zrobi膰.
Ojciec ruszy艂 ju偶 ku drzwiom, ale teraz si臋 zatrzymuje i odwraca. M贸wi z niezm膮conym spokojem.
- Jedno sobie zapami臋taj, Karin. Po raz ostatni grozisz mi zabraniem dzieci i wyprowadzk膮. Po raz ostatni! Ty i twoja matka. Dosy膰 ju偶 upokorze艅!
- To nie gro藕ba.
- Tym gorzej. Wobec tego wiemy, czego si臋 trzyma膰.
- Chyba tak.
- Zawsze w艂a艣ciwie by艂em sam. Teraz b臋d臋 naprawd臋 sam.
I ojciec idzie, a Pu bezszelestnie daje nura za drzwi pokoju dziecinnego. Trzeszcz膮 schody, na krze艣le obok garderoby le偶膮 ojcowe ubrania. Pu zastanawia si臋, czy nie p贸j艣膰 do matki po pociech臋. M贸g艂by na przyk艂ad powiedzie膰, 偶e nie mo偶e usn膮膰, bo boli go brzuch, je艣li matka b臋dzie w nastroju, zawsze co艣 zyska. Jaki艣 glos mu jednak m贸wi, 偶e w tej w艂a艣nie chwili nie ma raczej co liczy膰 na s艂owa otuchy. Zerka na ni膮 ukradkiem. Siedzi wyprostowana na 艂贸偶ku, bosa stopa na pod艂odze, 艂ka bez 艂ez, przesuwa d艂o艅 po policzku i czole, jakby chcia艂a zdj膮膰 niewidzialn膮 paj臋czyn臋. Chlip, chlip, wci膮ga powietrze: tak, jest ci臋偶ko.
Nagle zaczynaj膮 pia膰 na wy艣cigi wioskowe koguty, jeden rezyduje u Berglund贸w, drugi u ogrodnika Tornqvista.
Pu d艂ug膮 chwil臋 si臋 zastanawia, w ko艅cu podejmuje decyzj臋. Tak, tak zrobi. W艂a艣nie tak. Nie ma sensu i艣膰 do l贸偶ka, naci膮gn膮膰 ko艂dr臋 na g艂ow臋 i udawa膰, 偶e nic si臋 nie sta艂o, teraz, kiedy znany mu 艣wiat run膮艂 z hukiem na jego oczach. I uszach. Cicho wchodzi do pokoju dziecinnego i szybko si臋 ubiera: sprana koszula, obci臋te kalesony, kr贸tkie spodenki i sweter, sanda艂y w r臋k臋. Przemkn膮膰 po schodach, unikaj膮c skrzypi膮cych stopni. W brzuchu harcuje zm臋czenie i podniecenie, w膮t艂膮 klatk臋 piersiow膮 艣ciska przera偶enie, ale nie p艂acze, nie mo偶na p艂aka膰, przebaczenia ju偶 nie ma, po co zanosi膰 modlitwy do Boga i wyp艂akiwa膰 mu si臋, przecie偶 B贸g najwyra藕niej Pu olewa. Pu przeczuwa艂 to od d艂u偶szego czasu. Anio艂y str贸偶e odlecia艂y z furkotem i B贸g o nim zapomnia艂. Mo偶e nie istnieje. Na bialym niebie nie ma chmur, w swoim ogromnym kole tu偶 pod ska艂膮 Djurmo dudni s艂o艅ce. Czarna rzeka zamienia si臋 w ciek艂e srebro. Ju偶 prawie dzie艅, sweter grzeje. W drzewach szumi wiatr, jask贸艂cze dzieci startuj膮 do pr贸bnych lot贸w.
Pu od razu dostrzega ojca. Siedzi na ko艣lawej 艂awce pod werand膮. Ma na sobie koszul臋 bez ko艂nierzyka i znoszone letnie spodnie, ci膮gle jest w kapciach, na ramiona narzuci艂 star膮 sk贸rzan膮 kurtk臋. Pali fajk臋. Trawa l艣ni od rosy. Pu zmoczy艂 sobie stopy. Podchodzi do 艂awki i siada.
Ojciec patrzy na niego ze zdumieniem.
- Ju偶 wsta艂e艣?
- Wybieram si臋 do lasu.
- Aha. A po co, je艣li mo偶na spyta膰?
- 呕eby si臋 przekona膰, czy zobacz臋 ducha.
- Chcia艂by艣 zobaczy膰 ducha?
- Widmo.
- A gdzie?
- Na miejscu samob贸jstwa.
- Zegarmistrza?
- Jestem przecie偶 niedzielnym dzieckiem.
- Czy ty naprawd臋 my艣lisz, 偶e duchy istniej膮?
- Lalla i Maj m贸wi膮, 偶e tak.
- Aha.
Knwersacja zamiera. Ojcowa fajka skwierczy. Kiedy ga艣nie, ojciec zn贸w j膮 zapala. Pu w膮cha. Lubi ten zapach.
- Dym fajkowy odp臋dza komary - m贸wi ojciec.
- Dosy膰 du偶o tu komar贸w, jak na tak wczesn膮 por臋 - grzecznie odpowiada Pu.
I zn贸w cisza. S艂o艅ce wylewa si臋 na g贸rski grzbiet, bia艂e i ostre, Pu przymyka oczy, piek膮 powieki.
- Masz ochot臋 towarzyszy膰 ojcu do Granas? Najpierw pojedziemy poci膮giem do Djuras, a potem dobr膮 mil臋 rowerem.
Ojciec zwraca twarz ku Pu i patrzy na niego niebieskim spojrzeniem, wreszcie wyjmuje fajk臋 z ust i pyta jeszcze raz. Pu milczy, stan膮艂 przed dylematem nie do rozwi膮zania: Ojciec jest smutny i prosi, by Pu dotrzyma艂 mu towarzystwa. Nie mo偶e odm贸wi膰.
- W艂a艣ciwie to mia艂em uk艂ada膰 tory. Przy wychodku chcia艂em zrobi膰 stacj臋 ko艅cow膮, a obok brzozy zwrotnice i obrotnic臋. Jonte obieca艂 przyj艣膰.
- Rozumiem. Nie musisz si臋 decydowa膰 od razu. Zastan贸w si臋.
Ojciec u艣miecha si臋 przyja藕nie i wystukuje tyto艅 z fajki o 艂awk臋. Pu 艂apie biedronk臋 na palec. Ucisk w klatce piersiowej nie ust臋puje.
- Pojechaliby艣my ma艂ym poci膮giem towarowym, tym, kt贸ry w niedziel臋 odje偶d偶a z Dufnas o dziewi膮tej. Ci膮gnie tylko wagony z drewnem i jeden wagon osobowy. Mogliby艣my kupi膰 pommac na drog臋.- Siedz膮 w odleg艂o艣ci dw贸ch metr贸w od siebie. Paruje rosa, nad rzek膮 wisi smuga mg艂y, zapowiada si臋 upalny dzie艅.
***
A teraz o pewnym wydarzeniu z przysz艂o艣ci. Jest rok 1968. Ojciec ma osiemdziesi膮t dwa lata, od niedawna jest wdowcem. Zajmuje pi臋ciopokojowe mieszkanie na Ostermalmie. Dom prowadzi siostra Edit. Diakonisa, pi臋膰dziesi膮t osiem lat, dorodna, kwitn膮ca kobieco艣ci膮, o ciep艂ych ciemnobr膮zowych oczach i d艂ugich rz臋sach. Ma szerokie, suche d艂onie, jej wydatne usta ch臋tnie si臋 艣miej膮. Siostra Edit, jedna z pierwszych konfirmantek ojca, sta艂a si臋 przyjaci贸艂k膮 rodziny. M贸wi wyrazistym dialektem z Halsinge.
Ojciec, ci臋偶ko dotkni臋ty dziedziczn膮 atrofi膮 mi臋艣ni, chodzi艂 w butach ortopedycznych i u偶ywa艂 laski; smuk艂e kszta艂tne d艂onie cz臋艣ciowo obj膮艂 uwi膮d. Mi臋dzy ojcem i siostr膮 Edit istnia艂a milcz膮ca, acz tkliwa wi臋藕. Wyra藕nie dobrze si臋 z sob膮 czuli.
Szed艂em po艂udniowym wzniesieniem Grevturegatan. Przedwio艣nie, 艣nieg z deszczem, ostry poblask topniej膮cych zasp, byle jak posypany piaskiem oblodzony chodnik. Od roku ojciec i ja 偶yli艣my w pozornej zgodzie, okazuj膮c sobie 偶yczliwe wzajemne zrozumienie. Nie znaczy to jednak, 偶e oddawali艣my si臋 rozwa偶aniom o przesz艂o艣ci, komplikacjach, nieporozumieniach i nienawi艣ci. Nie wspominali艣my o trwaj膮cych przesz艂o pokolenie niesnaskach. Nasze strapienia pozornie wyparowa艂y. Nienawi艣膰 do ojca traktowa艂em jak rzadk膮 chorob臋, kt贸ra niesko艅czenie dawno temu dopad艂a kogo艣 innego, nie mnie. Obecnie pomaga艂em ojcu w prowadzeniu finans贸w i administrowaniu - ma艂o obci膮偶aj膮ce zaj臋cia. W ka偶de sobotnie popo艂udnie na kilka godzin zagl膮da艂em do niego i siostry Edit. O jednej z takich wizyt opowiem.
Winda ze skrzypi膮c膮 ostermalmsk膮 godno艣ci膮 zawioz艂a mnie na ostatnie pi臋tro kamienicy. Dwa kr贸tkie dzwonki. Siostra Edit otworzy艂a natychmiast i k艂ad膮c palec na ustach, szepn臋艂a, 偶e musimy zachowa膰 cisz臋: ojciec przed艂u偶y艂 poobiedni wypoczynek o godzin臋, mia艂 ci臋偶k膮 noc, b贸le biodra i plec贸w. Odszepn膮艂em, 偶e w takim razie mogliby艣my porozmawia膰 troch臋 o interesach. Siostra Edit uzna艂a to za dobry pomys艂. Spyta艂a, czego si臋 napij臋, kawy czy herbaty, w艂a艣nie upiek艂a scony. Nie, nie, dzi臋kuj臋, by艂em po lunchu z dyrektorami skandynawskich teatr贸w, nie, dzi臋kuj臋. 艢ci膮gn膮艂em palto, mokre zimowe buty zamieni艂em na par臋 ojcowych kapci i usiedli艣my w pokoju siostry Edit. Wychodzi艂 na ulic臋; niezbyt du偶y, ale przytulnie umeblowany: jasne tapety, 艂adne stonowane obrazy i reprodukcje, lekkie zas艂onki, dobrze wyposa偶ona eta偶erka, dwuosobowa kanapka, fotel, zegar wahad艂owy z wyszukanymi girlandami. Na 艂贸偶ku szyde艂kowa narzuta w 偶贸艂tych barwach. Pod oknem bia艂e biurko i dwa krzes艂a. Usiedli艣my przy biurku. Edit wyj臋艂a skoroszyt i pokaza艂a mi dla porz膮dku kilka zap艂aconych rachunk贸w, wyci膮g z konta i pismo od gospodarza domu informuj膮ce o podwy偶ce komornego od pierwszego lipca. Przeczyta艂a je i westchn臋艂a.
- Najgorsze, rozumie Ingmar, jest to, 偶e Erik ci膮gle si臋 martwi finansami. Nic nie pomagaj膮 moje zapewnienia, 偶e dobrze si臋 nam wiedzie.
- Porozmawiam z ojcem.
- Czy nie zechcia艂by Ingmar powiedzie膰 przy okazji Erikowi, 偶e go nie zostawi臋 i co najwa偶niejsze, 偶e Ingmar nie odda go na oddzia艂 dla przewlekle chorych.
- Aha. Ach, tak. Tak m贸wi?
- My艣li, 偶e chcemy tego mieszkania.
- Mieszkania?
- M贸wi czasem, 偶e ja i Ingmar chcemy zaj膮膰 to mieszkanie. I 偶e to tylko kwestia czasu kiedy go wepchniemy do zak艂adu opieki nad przewlekle chorymi. Bardzo wtedy rozpacza i nic nie pomaga.
- A jak si臋 Edit czuje?
- Dzi臋kuj臋, dobrze. Martwi臋 si臋, 偶e ojciec Ingmara jest taki przygn臋biony. I wyizolowany. I udr臋czony. A ja jestem przy nim i nic nie mog臋 zrobi膰. No i jeszcze to ze 艣mierci膮.
- Ze 艣mierci膮?
- M贸wi膮c szczerze, my艣l臋, 偶e ojciec Ingmara boi si臋. Nie m贸wi tego wprost, ale ja go przecie偶 znam. Poniewa偶 nie chce pokaza膰 po sobie, 偶e si臋 boi, nawet w tym jest. I brakuje mu cierpliwo艣ci, wyk艂贸ca si臋 o drobiazgi. Ja si臋 tym nie przejmuj臋, niech zrz臋dzi i gdera. Nie ma nic z艂ego na my艣li. Czasem, kiedy si臋 troch臋 poawanturuje, zw艂aszcza o jakie艣 g艂upstwo, przynosi mi kwiaty. Wi臋c w sumie nie jest nam razem 藕le. Ale to ze 艣mierci膮, to co innego. Tu nie mog臋 mu pom贸c i nie rozumiem jego niepokoju. Jest przecie偶 ksi臋dzem i powinien si臋 zda膰 na mi艂osierdzie Jezusa. My艣l臋, 偶e on utraci艂 wiar臋. Biedny Erik, wspiera艂 tylu ludzi, mnie te偶, przede wszystkim mnie. Jego wiara by艂a taka czysta i mocna, Ingmar dobrze o tym wie, czasami wydawa艂o si臋, 偶e jest ni膮 prze艣wietlony. Rok po 艣mierci Karin cz臋sto rozmawiali艣my o cudzie ponownego po艂膮czenia. By艂 przekonany, 偶e on i Karin spotkaj膮 si臋 w innym 艣wiecie, oczyszczeni i przemienieni. M贸wi艂 o tym z najprawdziwsz膮 rado艣ci膮, a ja my艣la艂am sobie, 偶e B贸g jest mi艂osierny, skoro daje staremu cz艂owiekowi pewno艣膰 zmartwychwstania. Sama ju偶 nie wiem, Ingmarze. Troch臋 teraz pop艂akuj臋, ale nie ma si臋 czym przejmowa膰. Tylko bardzo mi 偶al ojca Ingmara, to taki dobry cz艂owiek. Dlaczego musi umiera膰 za 偶ycia? To okrutne i nie widz臋 w tym sensu. Bardzo go lubi臋 i naprawd臋 chcia艂abym zrobi膰 wszystko, 偶eby w swoich ostatnich latach znalaz艂 troch臋 spokoju i rado艣ci.
- Siostra Edit wydmucha艂a nos, tr膮bi膮c lekko. Nale偶a艂a do tych nielicznych, kt贸rzy od p艂aczu 艂adniej膮. Wytar艂a nos, osuszy艂a 艂zy i za艣mia艂a si臋.
- Ale jestem g艂upia, becz臋 jak smarkula. Czy Ingmar na pewno nie napije si臋 herbaty? Ju偶 czwarta. Chyba powinnam jednak obudzi膰 proboszcza. Czy Ingmarowi si臋 艣pieszy? Chwileczk臋! Zdaj臋 si臋, 偶e go s艂ysz臋. Tak, idzie. Aha, p贸ki pami臋tam. Mam kopi臋 przelewu, kt贸ry Ingmar za艂atwi艂, najlepiej, 偶eby Ingmar to wzi膮艂.
Siostra Edit poderwa艂a si臋 偶wawo, widomy znak si艂y ducha i oczywistej rado艣ci. W korytarzu zadudni艂y kroki ojca. Wspieraj膮c si臋 na lasce, st膮pa艂 ci臋偶ko w swoich ortopedycznych butach. Zapuka艂, Edit zawo艂a艂a "wejd藕" i ojciec otworzy艂 drzwi. Ju偶 mia艂em si臋 podnie艣膰, 偶eby do niego podej艣膰, ale mnie powstrzyma艂. Stan膮wszy w progu, obrzuci艂 nas roztargnionym spojrzeniem. Rzadkie w艂osy zwichrzone, jedno ucho bordo. Wys艂u偶ona ciemnozielona bon偶urka pachnia艂a cygarami, 偶ylast膮 d艂o艅 zacisn膮艂 na g艂贸wce laski.
- Chcia艂em si臋 tylko dowiedzie膰, czy Karin ju偶 wr贸ci艂a - wymrucza艂, spogl膮daj膮c to na Edit, to na mnie. Nie pozna艂 nas. - Czy Karin ju偶 wr贸ci艂a?
W tym momencie jego twarz si臋 zmienia.
Z bolesn膮 gwa艂towno艣ci膮 u艣wiadomi艂 sobie gdzie jest i co mu ofiarowuje rzeczywisto艣膰: Karin nie 偶yje, paln膮艂 g艂upstwo. U艣miechn膮艂 si臋 straszliwym u艣miechem: przepraszam, jeszcze si臋 nie rozbudzi艂em. Dzie艅 dobry, synu, mo偶esz do mnie zajrze膰 za chwil臋?
Odwr贸ci艂 si臋 i pocz艂apa艂 mrocznym korytarzem do swojego pokoju. Edit sta艂a ze skoroszytem w d艂oniach.
- To nic! Niech si臋 Ingmar nie l臋ka. Erik my艣li czasem, 偶e Karin jest w pobli偶u. A kiedy odkrywa swoj膮 pomy艂k臋, smutnieje. Dlatego, 偶e Karin nie 偶yje i - co mo偶e najgorsze - dlatego, 偶e strzeli艂 gaf臋. P贸jd臋 do niego. Ingmar mo偶e przyj艣膰 za kwadrans.
***
Ojciec pochyla si臋 nad Pu, chyba zasypiasz? Nie po艂o偶ysz si臋? Jest dopiero pi膮ta. Po艣pisz jeszcze co najmniej trzy godziny. Pu nic nie m贸wi, tylko kr臋ci g艂ow膮: nie, dzi臋kuj臋, chc臋 siedzie膰 tutaj i patrze膰 na s艂o艅ce. Chc臋 tu siedzie膰 z ojcem. Chc臋 ojca pilnowa膰, 偶eby nie czmychn膮艂. Jestem 艣pi膮cy i smutny. Nie b臋d臋 si臋 k艂ad艂, 偶eby w膮cha膰 poranne pierdni臋cia braciszka, zreszt膮 ile razy walczymy na b膮ki, zawsze przegrywam. Pu ziewa pot臋偶nie i zasypia r贸wnie nagle, jak nagle ga艣nie zdmuchni臋ta wiatrem 艣wieczka.
Broda na piersiach, d艂onie na deskach 艂awki. Cienkie w艂osy stercz膮 na karku, s艂o艅ce pali w policzek. Ojciec siedzi nieruchomo i patrzy na syna. Fajka zgas艂a.
We 艣nie Pu w臋druje przez las, zna go i nie zna zarazem. Szemrze strumyk. Nad g艂ow膮 migoc膮 s艂oneczne strza艂y. Idzie w dusznym cieniu. Ca艂y czas przed siebie, cho膰 wcale tego nie chce. W ko艅cu si臋 zatrzymuje i rozgl膮da, tak, to na pewno miejsce samob贸jstwa. Nie musi d艂ugo czeka膰. Cisza, s艂ycha膰 tylko szum strumyka, mr贸wki bezg艂o艣nie przebiegaj膮 mrowisko i le艣ne 艣cie偶ki. Nie ma ju偶 s艂o艅ca, doko艂a siwy p贸艂mrok i mimo ch艂odu przyt艂aczaj膮cy upa艂. Pu marznie. Kuca. Za podw贸jn膮 sosn膮 kto艣 艂azi, Pu widzi plecy zega
rmistrza. Rozpostarte ramiona, na brudny ko艂nierzyk sp艂ywaj膮 kosmyki cienkich w艂os贸w. Zegarmistrz odwraca si臋 i patrzy na Pu wy艂upiastymi oczami bez 藕renic, obwis艂e usta czerni膮 si臋 od zakrzep艂ej krwi, ledwo wida膰 jasne brwi, wysokie szare czo艂o znacz膮 plamy. Nie, to nieprawda, nie chc臋 tego ogl膮da膰, nie mog臋 ani p艂aka膰, ani uciec, 偶eby si臋 ukaza膰, zegarmistrz odebra艂 mi wszystkie si艂y, gdzie ja to s艂ysza艂em, mo偶e od Lalli: duchy czerpi膮 si艂y z 偶yj膮cych i dlatego cz艂owiek sztywnieje, wpad艂em, czuj臋 si臋 tak, jakbym si臋 za chwil臋 mia艂 udusi膰. Pu m贸wi co艣, szcz臋kaj膮c z臋bami: przepraszam, ja w艂a艣ciwie nie chcia艂em tutaj przyj艣膰, tylko co艣 we mnie, co艣 niedobrego. Nie pami臋tam, jak tu trafi艂em - a je艣li ja 艣ni臋? A je艣li, co jeszcze okropniejsze, nigdy si臋 z tego snu nie obudz臋?
Niepok贸j narasta gor膮cym p艂omieniem, ca艂e cia艂o Pu przenika nieopanowany b贸l. Zegarmistrz zwr贸ci艂 ku niemu twarz. Ga艂膮zka przes艂ania sylwetk臋. Duch ko艂ysze si臋 i wydyma, cho膰 nie ma wiatru. Niedzielne dziecko, dzie艅 Przemienienia Pa艅skiego. Tak, trzeba zapyta膰. I Pu pyta. Nie otrzymawszy odpowiedzi, powtarza pytanie: Kiedy umr臋? Zegarmistrz namy艣la si臋, a Pu ma wra偶enie, 偶e co艣 s艂yszy, krwawe usta i zesztywnia艂e wargi szepc膮 niewyra藕nie, mgli艣cie: Zawsze. Odpowied藕 brzmi: zawsze.
Las dr偶y od s艂abego podmuchu, gdzie艣 krzyczy kawka. Zegarmistrz faluje z wiatrem, g艂owa frunie znad szyi i ramion, podp艂ywa do Pu, a Pu zastanawia si臋, czy wybi艂a jego ostatnia godzina, zastanawia si臋, czy g艂owa wgryzie si臋 z臋bami w jego go艂e ramiona czy w kolano. Na rozk艂adaj膮cej si臋 twarzy pozosta艂 z艂o艣liwy wyraz. Powraca wiatr, g艂owa rzednie, oczy wisz膮 jeszcze chwil臋 pod ga艂臋ziami sosny i gasn膮, niknie ca艂y duch, ziemia poch艂ania ramiona, najpierw prawe, rozwarte d艂onie gubi膮 czarne paznokcie, spadaj膮 niczym zgni艂e niedojrza艂e jab艂ka. Zegarmistrz gnie si臋, Pu widzi na jego szyi czerwon膮 pr臋g臋 po sznurze i od艂amki wystaj膮cych ko艣ci. Wszystko odbywa si臋 b艂yskawicznie, po zegarmistrzu zostaje tylko zapach ple艣ni, taki sam, jaki czai si臋 pod linoleum w pokoju dziecinnym.
Pu z wysi艂kiem wydobywa si臋 ze snu i szeroko otwiera oczy, 偶eby drugi 艣wiat zn贸w go nie wch艂on膮艂. Ojciec nabija fajk臋. Obok siedzi Marianne, wr贸ci艂a znad rzeki, k膮pa艂a si臋. Kr贸tkie ciemne w艂osy oblepiaj膮 g艂ow臋, twarz wystawi艂a do s艂o艅ca. Ma na sobie d艂ugie spodnie i koszulk臋, pod kt贸r膮 odznaczaj膮 si臋 piersi. Jest boso. Ojciec m贸wi, 偶e nied艂ugo si贸dma i pora si臋 ogoli膰. Marianne z zachwytem opowiada o k膮pieli przy tratwie. By艂o cudownie, chocia偶 drewno pokona艂o 艂a艅cuch i spi臋trzy艂o si臋 w przybrze偶nym szlamie, wko艂o 偶ywego ducha, mo偶na si臋 k膮pa膰 nago. W wodzie tylko dwana艣cie, trzyna艣cie stopni, podobno rzeka jest wyj膮tkowo zimna w tym roku. Nie ma to jak archipelag, wzdycha ojciec i zapala fajk臋. Tam si臋 nie brodzi w szlamie.
- Czy Pu pojedzie do Granas?
- Nie wiem. Pyta艂em, ale nie przejawia艂 zbytniego entuzjazmu.
- Ja mog臋 pojecha膰 - proponuje Marianne.
- A nie powinna艣 dotrzyma膰 towarzystwa Karin?
- Ch臋tnie si臋 wybior臋 na rowerow膮 przeja偶d偶k臋.
- Aha.
Ojciec powa偶nie kiwa g艂ow膮.
- Z tob膮.
- Pu si臋 ucieszy.
- Mogliby艣my pojecha膰 we troje.
- Ma budowa膰 tory kolejowe od wyg贸dki do pryzmy piasku. Jonte b臋dzie mu pomaga艂.
- No, co o tym my艣lisz? Jak chcesz? - pyta Marianne.
- By艂oby mi艂o - przyznaje z wahaniem ojciec.
Pu przeci膮ga si臋 i ziewa.
- Pojad臋 do Granas - o艣wiadcza stanowczo.
Ojciec i Marianne przygl膮daj膮 mu si臋 z pewnym zaskoczeniem, aha, nie 艣pisz, a to dopiero. Tak, nie 艣pi臋, ale zaraz si臋 po艂o偶臋. A do Granas pojad臋. Wstaje, z na wp贸艂 przymkni臋tymi oczami truchta za w臋gie艂, wdrapuje si臋 po schodkach do pokoju, zrzuca ubranie i sanda艂y, wali si臋 na j臋cz膮ce 艂贸偶ko i wwierca g艂ow臋 w poduszk臋. 艢pi, nim zasn膮艂.
***
Jest za dziesi臋膰 贸sma. Maj mocno nim potrz膮sa. Dag, kt贸ry ju偶 si臋 ubra艂, przyni贸s艂 z pokoju matki karafk臋 i leje brata wod膮. Przesta艅, wrzeszczy Pu, ale Dag tylko si臋 艣mieje. Do jasnej cholery! Pu broni si臋. Dag odskakuje, po czym ciska w braciszka sanda艂em. Maj wkracza do akcji, zanim konflikt przybierze rozmiary bratob贸jcze.
Pu czekaj膮 dalsze szykany. Maj zmusza go do umycia z臋b贸w, wyszorowania uszu, wyczyszczenia i obci臋cia paznokci. Na dok艂adk臋 musi w艂o偶y膰 czyste ubranie: drapi膮cy podkoszulek, za d艂ug膮 koszul臋 i kalesony. Cholera, warczy Dag, zawsze zalatuje od ciebie szczyn膮, nie rozpinasz rozporka, kiedy lejesz? Z garderoby wyjmuje si臋 niedzielne spodenki: ciemnoniebieskie o sztywnych kantach, z idiotycznymi szelkami. Pu protestuje, ale Maj jest nieugi臋ta, gotowa w razie potrzeby u偶y膰 si艂y. Wytrzyj nos! - rozkazuje podtykaj膮c Pu czyst膮 chusteczk臋. Dlaczego ty masz zawsze tyle smark贸w?
- Bo nie wyjmuje palca z nosa - m贸wi Dag, 艣wiadek tego upokarzaj膮cego ubierania. - Jak co艣 znajdziesz, to si臋 podzielimy, nie?
Dag z 艂oskotem zbiega po schodach. Pu siada na 艂贸偶ku i ogarnia go o艂owiana senno艣膰. Maj wychodzi z garderoby. A to co? 殴le si臋 czuj臋 mruczy Pu. Poczujesz si臋 lepiej, jak si臋 najesz, no, chod藕 ju偶!
Kiszki skr臋caj膮 si臋 i trz臋s膮, twardy balas napiera na odbyt, chce si臋 wydosta膰. Musz臋 zrobi膰 kup臋, m贸wi zrozpaczony Pu, to absolutnie konieczne. Nie teraz, po 艣niadaniu, decyduje Maj. Nie wytrzymam, musz臋 teraz. Pu jest bliski 艂ez. No to si臋 pospiesz! Le膰 do wychodka. Kiedy ja musz臋 teraz, zaraz. R贸b do wiadra. Maj przysuwa nog膮 emaliowane wiadro, do po艂owy wype艂nione brudn膮 wod膮 po myciu. Pomaga Pu zdj膮膰 szelki, 艣ci膮ga mu spodenki i kalesony. W ostatniej chwili. Cholernie boli mnie brzuch, jak wszyscy diabli, j臋czy Pu. Maj przysiada na kraw臋dzi 艂贸偶ka i trzyma go za r臋k臋. Za kilka minut b臋dzie ju偶 dobrze.
Na schodach grzmi g艂os Marty: Jest tam Pu?! Czas na 艣niadanie. Czy jest tam Pu?! Halo! Maj! Pu boli brzuch, odkrzykuje Maj, nie puszczaj膮c jego d艂oni. Przyjdziemy, kiedy przyjdziemy.
Marta przekazuje s艂owa Maj matce. Pu boli brzuch. Obie stoj膮 na schodach. Czy bardzo go boli? - dopytuje matka. Nie, sk膮d, nied艂ugo b臋dziemy gotowi, uspokaja Maj. W jadalnym gwarno, brz臋k porcelany i sztu膰c贸w. No to przychod藕cie, rzuca na odchodnym matka.
Pot rosi czo艂o Pu, mimo opalenizny jest blady. Oczy zapad艂y g艂臋boko, wargi s膮 suche. Maj g艂adzi go po czole. No, gor膮czki nie masz, w艂a艣ciwie nic ci nie jest, prawda? Do licha, ale cuchnie! Mo偶e co艣 zjad艂e艣? Pu kr臋ci g艂ow膮 i wstrz膮sa nim jeszcze jedna fala skurcz贸w. Pochyla si臋. Cholerne pieprzone g贸wno. Kurwa ma膰. Psiakrew. Martwisz si臋 czym艣? - pyta Maj. Co? Pu rozdziawia usta. Skurcze ustaj膮. Przejmujesz si臋 czym艣? Nie. Boisz si臋 czego艣? Nie.
Atak min膮艂, Pu wracaj膮 kolory, normalnieje oddech. Musz臋 si臋 czym艣 podetrze膰. We藕my papier z twojego bloku rysunkowego, proponuje Maj. Nie, za gruby. To mo偶e czerwon膮 bibu艂k臋? Nie, za nic, protestuje Pu, to bibu艂ka Dagge, owija ni膮 sw贸j samolot, zabije mnie, jak j膮 rusz臋. Ju偶 wiem, Maj jest zdecydowana, myjka. Nie ma rady. Potem j膮 upior臋. Podnie艣 ty艂ek, Pu.
- O, tak, no i co, przyjemnie?
***
艢niadaniu towarzyszy sceneria podobna do tej podczas obiadu. Jedynie stroje s膮 nieco sztywniejsze, bardziej uroczyste, jest przecie偶 niedziela, niedziela dwudziestego dziewi膮tego lipca, dzie艅 Przemienienia Pa艅skiego. Na stole bia艂y obrus zast膮pi艂a od艣wi臋tna cerata w 偶贸艂ty dese艅. Pod 偶yrandolem pyszni膮 si臋 w miedzianym naczyniu polne kwiaty.
Niedziela, 贸sma rano. W rodzinie Bergman贸w panuj膮 karoli艅skie obyczaje. W dni powszednie 艣niadanie spo偶ywa si臋 o wp贸艂 do 贸smej, w niedziele p贸艂 godziny p贸藕niej; niewielkie ust臋pstwo na rzecz porannego lenistwa mamy.
Ojciec ch臋tnie zrywa si臋 o 艣wicie. To ranny ptaszek. Zd膮偶y艂 si臋 wyk膮pa膰 w rzece, ogoli膰 i nauczy膰 kazania. Jest niemal podniecony przed czekaj膮c膮 go wycieczk膮. Pu zamiast owsianki dostaje talerz ciep艂ego kleiku. Pachn膮cy 艂agodny kleik i kromka bia艂ego chleba z serem. Dzie艂o Lalli. Nikt nie ma odwagi pisn膮膰 s艂owa, mimo 偶e zdaniem obojga rodzic贸w, i nie tylko, kleik dowodnie 艣wiadczy o rozpieszczaniu, a wszelkie formy rozpieszczania stanowi膮 藕r贸d艂o z艂ych nawyk贸w. I krzewi膮 je. Nikt jednak nie oponuje przeciwko kleikowi Lalli, ani matka, ani ojciec, nikt. Pu je zach艂annie, ca艂kiem zadowolony. M臋ki ust膮pi艂y mi艂emu odr臋twieniu, kleik Lalli zape艂nia dokuczliw膮 pr贸偶ni臋, rozgrzewa 偶o艂膮dek wych艂odzony niedawn膮 kolk膮.
Drzwi do przedpokoju i na schody s膮 otwarte na o艣cie偶. W ostrym s艂onecznym 艣wietle po艂yskuje piasek na podw贸rku.
- Zapowiada si臋 ciep艂y dzie艅 - m贸wi matka. - Zastanawiam si臋, czy nie b臋dzie burzy.
I ka偶dy zg艂asza swoje uwagi o burzy. Ciotka Emma nie ma w膮tpliwo艣ci, od wielu dni czuje burz臋 w kolanach. Lalla m贸wi o mleku w piwnicy, kt贸re po raz pierwszy tego lata si臋 zwarzy艂o.
Marta oddycha z trudem, pod oczami czerwone plamy, pot na g贸rnej wardze, pewnie ma gor膮czk臋. Ojciec rado艣nie stwierdza, 偶e ma艂a burza nie zawadzi, ch艂opi czekaj膮 na deszcz. W czasie deszczu dobrze bior膮 ryby, ze z艂o艣liwym u艣miechem wtr膮ca Dag. Ciekawe, jak to zniesie m贸j biedny braciszek? Przecie偶 potwornie boi si臋 burzy.
I paplanina trwa... "Gdy rozmawiamy, przemija 偶ycie", powiada Czechow. Ca艂kiem mo偶liwe. Drzwi prowadz膮ce na schody przes艂ania nagle kr膮g艂a, lekko rozko艂ysana posta膰. W progu, z walizeczk膮 w r臋ku, stoi wuj Carl. I u艣miecha si臋, za偶enowany. Cze艣膰, Carl! - wo艂a ojciec. Wchod藕, co艣 przek膮sisz i 艂ykniesz jednego! Wygl膮dasz mi na takiego, co sprzeda艂 mas艂o i zgubi艂 pieni膮dze! Chod藕, siadaj, m贸j drogi, w艂膮cza si臋 matka. W jej g艂osie nie ma jednak ojcowej serdeczno艣ci. Czy co艣 si臋 sta艂o? Dlaczego jeste艣 z walizk膮? Nakrywa膰? - pyta Marta, podnosz膮c si臋 z krzes艂a. Nie, nie, dzi臋kuj臋, prosz臋 si臋 nie trudzi膰, mruczy Carl i ociera pot z twarzy brudn膮 chustk膮 do nosa. M贸g艂bym na chwilk臋 usi膮艣膰?
Nie czekaj膮c na odpowied藕, obchodzi jadalny, k艂ania si臋 na wszystkie strony i opada na kanap臋 pod oknem. Ojciec bierze z kredensu kieliszek i butelk臋: pocz臋stuj si臋, braciszku! Carl opr贸偶nia kieliszek jednym haustem, pince-nez potnieje. Dzi臋kuj臋, Eriku, bardzo ci dzi臋kuj臋, prawdziwy z ciebie chrze艣cijanin, kt贸ry lituje si臋 nad najn臋dzniejszym z n臋dznych.
- Czy co艣 si臋 sta艂o?
Matka powtarza pytanie i patrzy surowo na przyrodniego brata. Carl przeciera pince-nez. Wydaje si臋 zal臋kniony. Wreszcie u艣miecha si臋 niepewnie.
- Sta艂o i sta艂o! Bez przerwy co艣 si臋 dzieje, nieprawda偶? Jak powiada Pismo 艢wi臋te, jest czas rozrzucania kamieni i czas zbierania kamieni.
- Ale wyje偶d偶asz? - dopytuje weso艂o ojciec.
- W ka偶dym razie zamierzam si臋 przenie艣膰.
- Przenie艣膰? Dok膮d si臋 przeniesiesz, je艣li wolno spyta膰?
W g艂osie matki pobrzmiewa ch艂贸d.
- Jeszcze nie wiem. Najwa偶niejsze to zachowa膰 godno艣膰.
- Co si臋 sta艂o?!
Po raz trzeci. Teraz w g艂osie matki wi臋cej niepokoju ni偶 surowo艣ci. Carl wk艂ada szk艂o na nos i wierci si臋. Wszyscy przygl膮daj膮 mu si臋 z uwag膮.
- Wola艂bym porozmawia膰 o tym z Erikiem. To, co mam do powiedzenia, nie nadaje si臋 dla dzieci i osesk贸w.
- No wi臋c zosta艅 tu i odpocznij. Pogadamy wieczorem - pospiesznie decyduje ojciec, nawet spojrzeniem nie pytaj膮c o zgod臋 matki. - Teraz nie mam zbyt wiele czasu. Jad臋 z Pu do Granas, z kazaniem. Ale na pewno b臋dziemy na obiedzie w Varoms.
Jasnoniebieskie oczy wuja Carla wype艂niaj膮 si臋 艂zami. Raz po raz kiwa g艂ow膮, przystaj膮c na taki uk艂ad.
- R贸wny z ciebie go艣膰, Eriku!
Na znak matki wszyscy wstaj膮 i odmawiaj膮 modlitw臋: Dzi臋kuj臋 ci Bo偶e za jedzenie, amen. Odjazd za kwadrans dziewi膮ta! - obwieszcza ojciec, si臋gaj膮c do kieszonki kamizelki i zerkaj膮c na z艂oty, nakr臋cany ma艂ym kluczykiem zegarek na 艂a艅cuszku. Punktualnie! A potem odwraca si臋 do wuja Carla: Je艣li chcesz u nas zosta膰 par臋 dni, nie ma problemu. Troch臋 si臋 艣cie艣nimy. Prawda, Karin? Matka w odpowiedzi kr臋ci g艂ow膮 i wychodzi do kuchni z p贸艂miskiem kaszy.
***
- Chcesz zarobi膰 dwadzie艣cia pi臋膰 ore? - pyta Dag, przyja藕nie szczerz膮c z臋by.
Trzyma r臋k臋 za plecami. Stoj膮 przy kuchennych schodkach, gdzie Pu, mimo zakazu, przed chwil膮 sika艂.
- Chc臋.
- Aha. Tu jest dwudziestopi臋ciokoron贸wka.
Dag k艂adzie monet臋 na schodkach. Jest dziwnie podniecony.
- Co mam zrobi膰?
- Ze偶re膰 robaka.
- Co?
- Zamknij dzi贸b, bo wygl膮dasz jak przyg艂up.
- Mam ze偶re膰 tego robaka?
Dag macha przed nosem Pu wij膮c膮 si臋 przyn臋t膮 na ryby.
- Za nic!
- A gdybym ci da艂 pi臋膰dziesi膮t ore?
- Nie. W 偶yciu!
- Siedemdziesi膮t pi臋膰 ore, Pu! To cholernie du偶o pieni臋dzy.
Na schodki wybieg艂 pudel Sudd; oblizuje pysk po 艣niadaniu. Ob艂udnie merda ogonem do swojego boga, a Pu, swego antagonist臋, obrzuca drwi膮cym spojrzeniem.
- Dlaczego chcesz, 偶ebym zjad艂 robaka? Przecie偶 to obrzydliwe.
- Ch艂opcy wyznaczyli mi zadanie specjalne. Mam sprawdzi膰 twoj膮 odwag臋.
- Co takiego? Co?!
- Je艣li wyka偶esz si臋 odwag膮, przyjmiemy ci臋 do naszego tajnego zwi膮zku, a na dok艂adk臋 zarobisz siedemdziesi膮t pi臋膰 ore.
- Koron臋.
- Zwariowa艂e艣? Koron臋? Za koron臋 musia艂by艣 ze偶re膰 co najmniej jeden balas ciotki Emmy.
- A masz siedemdziesi膮t pi臋膰 ore? - pyta nieufnie Pu.
- Zaraz zobaczysz. Prosz臋! Trzy l艣ni膮ce dwudziestkipi膮tki. I robak. No?
- Mog臋 zje艣膰 p贸艂.
- Nie bred藕! Zjadasz ca艂ego albo nic. Tak my艣la艂em. 艢mierdz膮cy tch贸rz! Nigdy nie b臋dziesz w naszym zwi膮zku, prawda,
Sudd?
Dag odwraca si臋 do Sudda. Pudel rozdziawia pysk i wywala j臋zor. Najwyra藕niej 艣mieje si臋 szyderczo.
- Dawaj tu tego cholernego robaka - m贸wi Pu, 偶膮dny pieni臋dzy i w艣ciek艂y.
Wk艂ada ca艂ego robaka do ust i gryzie, gryzie, gryzie. Oczy wype艂niaj膮 si臋 艂zami. Gryzie. Robak wierci si臋 i wije pod j臋zykiem, pr贸buje si臋 wy艣lizn膮膰 k膮cikiem ust, ale Pu wsuwa go z powrotem. I po艂yka, po艂yka. Gwa艂townie protestuje 偶o艂膮dek, Pu zwalcza odruch wymiotny.
- Ju偶 - m贸wi.
- Otw贸rz usta, musz臋 skontrolowa膰.
Pu otwiera usta. Brat kontroluje. D艂ugo. A potem ka偶e mu zamkn膮膰 usta, 偶eby robak nie wylaz艂. Zabiera swoje trzy dwudziestkipi膮tki i wabi Sudda.
- Co do cholery?! - krzyczy Pu.
Dag patrzy na brata z rezygnacj膮: Ch艂opaki i ja chcieli艣my sprawdzi膰 poziom twojej g艂upoty. Je艣li za siedemdziesi膮t pi臋膰 ore zjesz przyn臋t臋 na ryby, to jeste艣 za g艂upi, 偶eby艣my ci臋 mogli przyj膮膰, a ju偶 na pewno za g艂upi, 偶eby zarobi膰 siedemdziesi膮t pi臋膰 ore.
Pu rzuca si臋 na brata. Obrywa w przepon臋, przy okazji Sudd szarpie go za nogawk臋. Traci oddech i siada na kuchennych schodkach. Dag z Suddem, rado艣nie si臋 drocz膮c, odchodz膮. Na podw贸rku spotykaj膮 Marianne. Pu nie s艂yszy, co m贸wi膮, ma wra偶enie, 偶e planuj膮 co艣 mi艂ego. Zmaga si臋 z robakiem. Wyrzyga膰? Wsadzi膰 palce g艂臋boko do gard艂a? Nie, nie zrobi bratu tej przyjemno艣ci. Przez chwil臋 偶ycie wydaje mu si臋 g贸wno warte. W brzuchu robal i jeszcze msza w Granas! Pu kuli si臋 na schodkach, nikt nie czuje si臋 paskudniej ni偶 ja.
W altance ojciec z wujem Carlem. Pali fajk臋. Wuj zosta艂 pocz臋stowany cygarem i drug膮 w贸dk膮. M贸wi bez przerwy, ojciec u艣miecha si臋 zach臋caj膮co. Sk膮d ta nag艂a sympatia do wuja Carla? Patrzy teraz na zegarek i prawdopodobnie oznajmia, 偶e musi si臋 ju偶 zbiera膰, je艣li on i Pu chc膮 zd膮偶y膰 na towarowy, kt贸ry zw艂aszcza w niedziele bywa bardzo punktualny. Wstaje i poklepuje wuja po ramieniu. Na schodach pojawia si臋 matka. Wo艂a Pu. Trzyma w r臋ku zielon膮 walizk臋 ojca. Dag wyprowadza rower i walizka l膮duje na tylnym baga偶niku. Przedni jest zarezerwowany dla Pu. Marianne wsuwa w wy艂贸g ojcowej marynarki bukiecik kampanuli. Nadbiega Marta ze swoim skrzynkowyrn aparatem, fotografuje cz臋sto i ch臋tnie. Ciotka Emma odwiedzi艂a po 艣niadaniu wychodek, drepcze teraz 艣cie偶k膮, ko艂ysz膮c si臋 jak kaczka. Pod pach膮 egzemplarz "Gefle Dagblad". Z kuchni wy艂ania si臋 Lalla, niesie prowiant na drog臋, kt贸ry zostaje wci艣ni臋ty do walizki. Nie bez dyskusji. S膮 w niej sztywny ko艂nierzyk ojca, czysta bia艂a koszula, surdut i tekst kazania. A je艣li butelka z mlekiem trza艣nie? I zniszczy surdut i kazanie? Po艂o偶ymy j膮 na dnie, a ubrania na wierzchu. Nie, lepiej zrezygnowa膰 z mleka: u proboszcza b臋dzie przecie偶 kawa, Pu zgodnie z ojcow膮 obietnic膮 dostanie pommac, kupi膮 go w drodze powrotnej.
Marta chce robi膰 zdj臋cia, matka te偶 powinna na nich by膰, kiedy 偶egna si臋 z ojcem, ale matka si臋 wzbrania, nie, dzi臋kuj臋, niech podr贸偶nicy pozuj膮 sami. W ko艅cu pstryka jedn膮 fotk臋: ojciec, nieco sztywny, 艣ciska wysoko podniesion膮 kierownic臋. Na g艂owie kapelusz, jest w letniej marynarce i czarnych spodniach do mszy, bo nie zmie艣ci艂y si臋 w walizce; nogawki spi臋te klamerkami. Bia艂a koszula bez ko艂nierzyka i buty dope艂niaj膮 stroju. Pu pr贸cz opisanego wcze艣niej ubrania ma ciut za du偶y bia艂y lniany kapelusz, kt贸ry opiera si臋 na odstaj膮cych uszach. Twarz w p贸艂cieniu. Siedzi na baga偶niku. Nogi rozstawione.
Wszyscy m贸wi膮 jeden przez drugiego, 偶ycz膮 im przyjemnej podr贸偶y, matka informuje, 偶e babcia przesun臋艂a obiad a偶 o godzin臋, wi臋c nie mog膮 si臋 sp贸藕ni膰. Zdaniem ciotki Emmy b臋dzie burza, tak, z ca艂膮 pewno艣ci膮 b臋dzie burza.
Hen za wrzosowiskami, nad odleg艂ymi g贸rami wisz膮 czarne chmury, kilka bia艂ych ob艂ok贸w wysuwa wiotkie palce ku 艣rodkowi niebosk艂onu. To wed艂ug ciotki Emmy zwiastun burzy. Matka daje Pu ca艂usa i co najmniej dwa razy powtarza, 偶eby uwa偶a艂 i nie wetkn膮艂 st贸p w szprychy przedniego ko艂a. Wuj Carl, z altanki. macha na po偶egnanie cygarem: Udanego po艂owu dusz, szanowny bracie! Dag uczepi艂 si臋 Marianne, Daga uczepi艂 si臋 Sudd. Maj 艣cieli 艂贸偶ko w pokoju matki. Odsuwa sut膮 firank臋 w jedynym otwieraj膮cym si臋 oknie na pi臋trze, wo艂a do Pu i macha r臋k膮. Pu niemrawo odmachuje. Niedzielna sukienka Maj ma kwadratowy dekolt, kiedy pochyla si臋, Pu widzi jej piersi. 艢wie偶o umyte rudawe w艂osy wymkn臋艂y si臋 warkoczowi, niby p艂omienie okalaj膮 jej piegowat膮, mi艂膮 buzi臋.
IV
Ojciec zaczyna od karko艂omnego zjazdu. Jest wprawnym, a zarazem brawurowym cyklist膮. W膮skie i strome zbocze wiod膮ce z przybytku Dahlberg贸w pe艂ne jest wyboj贸w i kamieni.
Na go艣ci艅cu ojciec zaczyna peda艂owa膰: psiako艣膰, co za upa艂, m贸wi, zdejmuj膮c kapelusz. Pilnuj go, Pu.
Poci膮g towarowy ju偶 stoi na stacji i lokomotywka przetokowa ma co robi膰: wagony wysoko za艂adowane d艂u偶yc膮 pojad膮 do tartaku w Giman, puste trafi膮 do sk艂adu sp艂awnego drewna w Insjon, a trzy wagony pachn膮cych, 艣wie偶o 艣ci臋tych pni zostan膮 w Dufnas, by pos艂u偶y膰 za budulec dla nowej siedziby rzecznik贸w abstynencji. Hamulcowi wygramolili si臋 ze swoich ciasnych kabin i snuj膮 si臋 po peronie, jeden popija kanapk臋 piwem z butelki, drugi kurzy fajk臋, jaki艣 kolejarz gania mi臋dzy zwrotnicami przy mo艣cie, ma艂a lokomotywa cofa si臋 i znowu pcha, dw贸ch m臋偶czyzn haruje w pocie czo艂a przy sprz臋g艂ach, dzwoni膮 bufory i solidne 偶elazne haki. S艂o艅ce stoi dok艂adnie nad zakolem rzeki.
Ojciec i Pu wchodz膮 do biura i witaj膮 si臋 z wujkiem Ericssonem. O, widz臋, 偶e pastor wybiera si臋 gdzie艣 z synem w niedziel臋? Tak, do Granas, z kazaniem, wyja艣nia ojciec. To najpierw poci膮giem do Djuras, a stamt膮d rowerem, prawda? Wujek Ericsson wyci膮ga z szafki biletowej ma艂y br膮zowy kartonik i stempluje go w specjalnym aparacie. Czy musz臋 nada膰 rower na baga偶? - pyta ojciec. Nie, mo偶na go wzi膮膰 do przedzia艂u. W niedziele nie ma tu podr贸偶nych, wsiadaj膮 dopiero w Leksandzie, nie wcze艣niej.
Z pi臋tra schodzi pani Ericsson. Szyja silnie zdeformowana, zeszpecona powi臋kszon膮 tarczyc膮, oczy wyskakuj膮 z oczodo艂贸w. U艣miecha si臋 bezz臋bnie i serdecznie. W r臋ku fili偶anka kawy: Pomy艣la艂am, 偶e pastor ch臋tnie si臋 napije, z orsa艅ska m贸wi pani Ericsson. A Punio mia艂by mo偶e ochot臋 na cukierka? Wyjmuje z kieszeni fartucha lepk膮 tutk臋 i cz臋stuje Pu bia艂o-czerwon膮 laseczk膮 mi臋tow膮 w艂asnej roboty. Pu k艂ania si臋 i dzi臋kuje. Jak si臋 pani Ericsson miewa? Ojciec patrzy prosto w wy艂upiaste oczy kobiety. Nie najlepiej, pastorze. Nocami m臋cz膮 mnie duszno艣ci, w zesz艂ym tygodniu by艂am w szpitalu w Falun. Doktor powiedzia艂, 偶e powinnam by膰 operowana i chcia艂 pobra膰 kawa艂eczek tarczycy. Sama nie wiem. . . duszenie si臋 jest straszne, ale przecie偶 codziennie jem s贸l jodow膮, tyle 偶e nic mi nie pomaga, czuj臋 si臋 coraz gorzej. I wygl膮dam okropnie. Zesz艂ego lata wola nie by艂o wida膰, wyros艂o takie zim膮, wtedy, kiedy mia艂am gru藕lic臋 i straci艂am... no, sam pastor wie, nie jest najlepiej, a w pokojach na g贸rze duchota, w sypialnym s艂o艅ce po po艂udniu, czasem znosz臋 materac do poczekalni i tam 艣pi臋. Ma okna od p贸艂nocy, zawsze troch臋 ch艂odniej. By艂 tu raz inspektor, zobaczy艂 materac i kategorycznie zakaza艂 mi nocleg贸w w poczekalni, 偶e to niby zabronione, ale Ericsson mu odpali艂, 偶e ma to w dupie, jak inspektor chce, niech nas zaskar偶y, prosz臋 bardzo. No i wtedy si臋 zmy艂.
Pu wdrapa艂 si臋 na okno, bardziej go interesuj膮 poczynania lokomotywy przetokowej ni偶 wole pani Ericsson. Ss膮c cukierka, obserwuje dwa wagony z d艂u偶yc膮. Parowozik da艂 im lekkiego kuksa艅ca i tocz膮 si臋 teraz grzecznie na tor przetokowy, ten najbli偶szy budynku stacji. Jeden z m臋偶czyzn po艂o偶y艂 klocek zaporowy, wagony zatrzymuj膮 si臋, przez chwil臋 przesuwaj膮 si臋 to w prz贸d, to w ty艂, jakby by艂y 偶ywe, i nieruchomiej膮.
- Sko艅czyli! - wo艂a Pu i z艂azi z parapetu. - Ju偶 s膮 gotowi!
Chce wyj艣膰, podr贸偶, cho膰 kr贸tka, ekscytuje. A wi臋c jedziemy, pastorze. Wujek Ericsson wk艂ada kolejarsk膮 czapk臋 i bierze czerwon膮 chor膮giewk臋 z okr膮g艂膮 zielon膮 p艂ytk膮 na drzewcu. Wystarczy da膰 ni膮 znak i ju偶 wiadomo, 偶e poci膮g got贸w do odjazdu. Ojciec dopija kaw臋, a偶 do fus贸w, dzi臋kuje i wyci膮ga r臋k臋 na po偶egnanie: Porozmawiam o chorobie pani Ericsson z profesorem Forssellem, to m贸j dobry przyjaciel, mo偶e co艣 poradzi.
- Bardzo dzi臋kuj臋, ale niech pastor nie robi sobie k艂opotu.
Hamulcowy pomaga wnie艣膰 rower i walizk臋 do ma艂ego wagonu osobowego, kt贸ry znajduje si臋 na ko艅cu sk艂adu. Wagon jest szarozielony, sterany wiekiem, z drzwiami po bokach. Wyposa偶enie sparta艅skie: dwana艣cie drewnianych 艂awek ustawionych naprzeciwko siebie, sze艣膰 po lewej stronie i sze艣膰 po prawej. Przy co drugiej stoi spluwaczka, na pod艂odze zniszczone br膮zowe linoleum, przy kr贸tszej 艣cianie 偶elazny piecyk. Ma艂e okna opuszczone, to przecie偶 lato. Dwa szklane klosze na suficie kryj膮 gazowe lampy. W ca艂ym wagonie pachnie pokostowanym drewnem i 偶elazem.
Pu wisi w oknie, jest podniecony, b臋dzie jecha艂 poci膮giem, za kilka sekund wujek Ericsson da znak, lokomotywa wypluje czarn膮 chmur臋 i wagon potoczy si臋 po torach. Ojciec znalaz艂 gazet臋, to "Borlange-Posten", i studiuje "Publiczne og艂oszenia": Jutro, w niedziel臋, o godzinie jedenastej w ko艣ciele w Granas w zespole parafii Gagnef wyg艂osi kazanie pastor Erik Bergman ze Sztokholmu. Podczas nabo偶e艅stwa b臋dzie udzielana 艢wi臋ta Komunia Pa艅ska.
Poci膮g ci膮gle stoi. Pu wychyla si臋 niebezpiecznie przez okno, chce pozna膰 przyczyn臋. Wujek Ericsson czyta jakie艣 papiery, kolejarz co艣 mu wyja艣nia i pokazuje. Lokomotywa wzdycha, jakby si臋 uskar偶a艂a na dokuczliwe ciep艂o i czekaj膮ce j膮 wzniesienia. Za zas艂onk膮 na pi臋trze budynku stacji majaczy zniekszta艂cona twarz pani Ericsson.
S艂ycha膰 g艂osy. Pu odwraca g艂ow臋. Szybkim krokiem maszeruj膮 Marianne, Dag i wuj Carl. Maj膮 w臋dki, Dag niesie s艂oik z perforowan膮 zakr臋tk膮 i r膮czk膮. W 艣rodku s膮 robaki. Wuj Carl zarzuci艂 na plecy worek z prowiantem.
- Hej! - wo艂a Marianne. - Jeszcze nie pojechali艣cie?
- Dok膮d si臋 wybieracie? - pyta ojciec, staj膮c obok Pu w ma艂ym oknie.
- Do Kallbacken, na ryby - tr膮bi wuj Carl. - Lada chwila wpadnie Ma, wi臋c siostrzyczka Karin zarz膮dzi艂a wycieczk臋. Uzna艂a, 偶e b臋dzie lepiej, je艣li sama porozmawia z Ma. Nie mia艂em nic przeciwko temu.
W ko艅cu poci膮g towarowy rusza ci臋偶ko, zgrzyta, bucha dymem. Wszyscy machaj膮. Pu dostrzega w przelocie, 偶e Marianne k艂adzie d艂o艅 na ramieniu Daga. Dag u艣miecha si臋, zachwycony, i energicznie macha bratu na po偶egnanie. Szybko gin膮 z pola widzenia, poci膮g nabiera p臋du, twarz Pu smaga pachn膮ce ostro w臋glem powietrze.
Na zakr臋cie, pod g贸r膮, lokomotywa daje sygna艂, wagonem rzuca, ko艂a dudni膮 na z艂膮czach. Min膮wszy rzek臋, zanurzaj膮 si臋 w las. Lokomotywa z trudem pnie si臋 po zboczu, drewniany wagonik trzeszczy i podskakuje. Siadaj, m贸wi ojciec. Nie mo偶esz wisie膰 za oknem, to niebezpieczne. Chwyta Pu za szelki i odci膮ga od okna.
Ojciec i syn siedz膮 naprzeciw siebie, ojciec czyta gazet臋.
- Ojcze?
Ojciec sk艂ada gazet臋.
- Tak?
- Co to jest "historia"?
- To opowie艣膰 o przesz艂o艣ci.
- Wobec tego 艣mier膰 dziadka jest histori膮.
- Istniej膮 r贸偶ne odmiany historii. Jest wielka historia, traktuj膮ca o wojnach, kr贸lach, ca艂ych narodach, i jest ma艂a historia, historia 偶ycia rodzinnego. I w tym sensie 艣mier膰 dziadka to te偶 historia.
Ojciec siedzi pochylony, z 艂okciami na udach, spl贸t艂 d艂onie. Bacznie przygl膮da si臋 synowi. Ilekro膰 z kim艣 rozmawia, ktokolwiek by to by艂, zawsze patrzy mu prosto w oczy i zawsze uwa偶nie s艂ucha.
- Ojciec nie lubi by膰 z nami w Dufnas?
- Nie przepadam za Dufnas, ot co. Lubi臋 twoj膮 matk臋 i swoje dzieci, ale Dufnas nie.
- Dlaczego ojcu si臋 nie podoba Dufnas?
Bo czuj臋 si臋 tam zamkni臋ty, je艣li rozumiesz, co mam na my艣li. - Nie.
- Nie mog臋 o sobie decydowa膰.
- Czy to babcia decyduje?
- Mo偶na tak powiedzie膰.
- I dlatego ojciec nienawidzi babci.
- Nienawidz臋?
Ojciec u艣miecha si臋 lekko, k膮cikami ust, i patrzy na swoje splecione d艂onie.
- Dag twierdzi, 偶e ojciec i babcia si臋 nienawidz膮.
- Babcia i ja inaczej my艣limy o wielu sprawach. Tak, niemal o wszystkim. I to nas denerwuje. Chyba rozumiesz.
- Tak.
- Czasem jest bardzo ci臋偶ko. Zw艂aszcza latem. Wtedy musimy mieszka膰 blisko siebie i 艂atwo o nieprzyjemno艣ci. Lepiej jest zim膮, kiedy babcia mieszka w Uppsali, a my w Sztokholmie.
- Lubi臋 babci臋.
- To dobrze. Babcia lubi ciebie, a ty lubisz babci臋. I tak powinno by膰.
- Czy ojciec by si臋 cieszy艂, gdyby babcia umar艂a?
- Teraz si臋 zagalopowa艂e艣. Dlaczego mia艂bym si臋 cieszy膰? Po pierwsze wiem, 偶e tobie, matce, Dagowi i wielu, wielu ludziom by艂oby smutno, a po drugie nie miewa si臋 takich my艣li.
Pu medytuje. To i wyczerpuj膮ce, i wa偶ne. Poza tym rzadko si臋 zdarza, 偶eby ojciec znalaz艂 czas na rozmowy. Musi skorzysta膰 z okazji.
- Aha - m贸wi, zmartwiony. - A ja bardzo bym chcia艂, 偶eby mn贸stwo ludzi umar艂o i sta艂o si臋 histori膮! Ciotka Emma i Dag, i. . .
- To zupe艂nie co innego - przerywa ojciec. - Nie zastanawiasz si臋 nad tym, co to jest 艣mier膰. Dlatego szastasz takimi 偶yczeniami. W rzeczywisto艣ci nic one nie znacz膮.
- Ile razy pomy艣l臋, 偶e matka nie 偶yje, jest mi smutno.
- A czy nie pragniesz czasami 艣mierci swojego ojca? Kiedy na przyk艂ad jeste艣 z艂y.
Ojciec 艣mieje si臋, 艣miej膮 si臋 jego oczy, w g艂osie nie s艂ycha膰 gro藕nych ton贸w. A zatem to prawdziwa rozmowa, my艣li Pu. Dotychczas rozmowy albo dyskusje zwyk艂 by艂 wie艣膰 tylko z babci膮. W Uppsali, gdy sp臋dza艂 u niej ferie 艣wi膮teczne. Matka i ojciec nigdy nie mieli na to czasu.
- Nie, ani razu nie pragn膮艂em ojca 艣mierci - k艂amie Pu z uczciw膮 min膮.
Ojciec klepie go w policzek, u艣miech nie schodzi mu z twarzy.
- Przepraszam ci臋, Pu, ale czasem zadajesz naprawd臋 g艂upie pytania.
Pu rezolutnie kiwa g艂ow膮 i odwzajemnia u艣miech.
Poci膮g hamuje, jazgot na ca艂ego, zgrzyty, grzechoty, rz臋偶enia. Las otwiera si臋 na gra艅, na stromych zboczach przycupn臋艂y wiejskie zagrody. Ojciec poklepuje Pu po kolanie: doje偶d偶amy, nie zapomnij swojego kapelusza i zajmij si臋 moim.
Poci膮g zatrzymuje si臋 w Djuras; rozeschni臋ty drewniany peron, szosa przecinaj膮ca tory, 偶adnych bocznic ani semafora. Z budki dr贸偶nika gramoli si臋 gruba kobieta, 偶eby si臋 stamt膮d wydosta膰, musi si臋 przeciska膰 bokiem. Wita pastora, pomaga mu si臋 upora膰 z rowerem i walizk膮. Upal taki, 偶e siekier臋 mo偶na powiesi膰, na stoku ryczy krowa. Ze swojej kabiny wychyla si臋 maszynista, oddaje honory ojcu i synowi. Dr贸偶niczka sygnalizuje. 偶e wszystko gotowe, i poci膮g rusza w d贸艂, ku Sifferbo, nie dymi, nie sapie, nie stukocze.
- Fili偶ank臋 kawy? - zaprasza grubaska.
- Nie, dzi臋kuj臋, pani Brogren. Ju偶 jeste艣my sp贸藕nieni.
- Krew mnie zalewa, 偶e nie b臋d臋 w ko艣ciele, ale Olsson le偶y w szpitalu i musz臋 tu stercze膰 w pi膮tek i 艣wi膮tek. A mo偶e kropelk臋 soku dla syna?
- Nie, dzi臋kuj臋 - grzecznie odpowiada Pu.
- No to 偶ycz臋 szcz臋艣cia w podr贸偶y.
- Dzi臋kuj臋, pani Brogren, i prosz臋 pozdrowi膰 pana Olssona.
- Czy pastor my艣li, 偶e B贸g nas pokarze?
- Dlaczego B贸g mia艂by was pokara膰?
- Ano dlatego, 偶e 偶yjemy w grzechu. Tak powiedzia艂 prezes zwi膮zku misyjnego. Jaki艣 miesi膮c temu strasznie na nas pomstowa艂, a nast臋pnego dnia Olsson wlaz艂 na zardzewia艂y gw贸藕d藕, dosta艂 zaka偶enia krwi i wyl膮dowa艂 w szpitalu. My艣li pastor, 偶e to kara boska?
Ojciec trzyma kierownic臋 obiema r臋kami. O po艣piechu nie ma ju偶 mowy, przepad艂 jak zdmuchni臋ty. Ojciec nie patrzy na pani膮 Brogren, kt贸ra stoi z zatroskan膮 min膮 i wzdycha. Patrzy na rzek臋 i po偶ar s艂o艅ca w mrocznej wodzie. Zastanawia si臋. W ko艅cu wbija wzrok w strapion膮 dr贸偶niczk臋.
- Nie - m贸wi stanowczo. - Jestem przekonany, 偶e prezes misji Stromberg si臋 myli. B贸g nie ukarze pani Brogren ani pana Olssona za takie wykroczenie. B贸g nie jest ma艂ostkowy, wypada jedynie ubolewa膰, 偶e godzi si臋 na g艂upot臋 i pami臋tliwo艣膰 swoich parafian. Je艣li n臋kaj膮 pani膮 takie my艣li, radzi艂bym porozmawia膰 z panem Olssonem. Ch臋tnie udziel臋 wam 艣lubu, gdyby艣cie podj臋li tak膮 decyzj臋. Wystarczy napisa膰 s艂owo. Jak pani wiadomo, jestem teraz w Dufnas.
T艂usta kobieta przez moment nie mo偶e z siebie wydoby膰 g艂osu, kiwa wi臋c g艂ow膮 i prze艂yka 艣lin臋, tak, porozmawiam z Olssonem, w czwartek jad臋 do szpitala, dadz膮 kogo艣 na zast臋pstwo z Leksandu.
- Do widzenia, pani Brogren.
- Do widzenia, pastorze.
Pu k艂ania si臋 w milczeniu i siada na baga偶nik, ojciec stawia praw膮 stop臋 na o艣ce tylnego ko艂a, lew膮 trzyma na pedale, dzi臋ki czemu z niez艂膮 szybko艣ci膮 mkn膮 ku rzece. Pu 艣ciska ojcowy kapelusz i szeroko rozstawia nogi; trzeba uwa偶a膰 na szprychy.
W oddali gwi偶d偶e poci膮g, poza tym panuje niczym nie zm膮cony niedzielny spok贸j. Ostro zalatuje krowami i macierzank膮. Na drog臋 wychylaj膮 si臋 w膮t艂e k艂osy 偶yta, ch艂oszcz膮 go艂膮 nog臋 Pu.
Pu czuje, 偶e ojcu jest weso艂o, wi臋c te偶 si臋 rozja艣nia. Ojciec gwi偶d偶e, potem nuci, wreszcie 艣piewa:
Li艣膰mi bogate konary
a naszej ziemi proch szary
szata zdobi zielona.
Kwiecia mnogo艣膰 wielobarwna
cieszy bardziej ni藕li s艂awna
uczono艣膰 Salomona.
Ojciec hamuje. Ostry zakr臋t w prawo, piasek, 艣lisko: Musimy uwa偶a膰, 偶eby nie wyl膮dowa膰 na uszach! Jak b臋dzie ko艂ysa艂o, trzymaj si臋 mocno. Daj mi kapelusz, w艂o偶臋 go na g艂ow臋, na udar jak znalaz艂. Pu chwyci艂 baga偶nik dwiema r臋kami. Ojciec peda艂uje ostro偶niej. Tak, tu trzeba uwa偶a膰, m膮drzy si臋 Pu. Przewr贸cimy si臋, to po nas.
Pu i ojciec szcz臋艣liwie pokonuj膮 niebezpieczny odcinek i z przyzwoit膮 pr臋dko艣ci膮 staczaj膮 si臋 po lekkiej pochy艂o艣ci wzd艂u偶 bruzdy rzeki. Kola gwi偶d偶膮 i chrz臋szcz膮, po艂yskuje ciemne lustro wody, drewno p艂ynie niespiesznie, spi臋trza si臋 przy 艂a艅cuchach. 艢ciana burzowych chmur podnios艂a si臋 nad graniami mniej wi臋cej na szeroko艣膰 palca. Ojciec dzielnie peda艂uje, pod艣piewuj膮c. Pu nie rozpoznaje melodii. A mo偶e to nie jest 偶adna melodia? Teraz ojcu dopisuje humor, ale wyprawy z nim bywaj膮 zazwyczaj ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, czym si臋 sko艅cz膮. Czasem jest w humorze ca艂y dzie艅, czasem, ni st膮d, ni zow膮d, dopadaj膮 go demony, staje si臋 wtedy ma艂om贸wny, zamkni臋ty w sobie, dra偶liwy.
- No co, chyba nie 偶a艂ujesz, 偶e wybra艂e艣 si臋 na wycieczk臋?
Ojciec przerywa nucenie i poklepuje Pu po kapeluszu.
- Nie - k艂amie Pu, my艣l膮c z melancholi膮 o poci膮gu i torach, kt贸re mia艂 uk艂ada膰 mi臋dzy wychodkiem a 艣ci臋t膮 brzoz膮.
Ca艂y czas z g贸rki! Mo偶na by pu艣ci膰 d艂ugi sk艂ad osobowy, dojecha艂by spokojnie a偶 do zwrotnic, udaj膮c elektryczn膮 kolejk臋 djursholmsk膮.
Przy promowisku stoi ju偶 par臋 bryczek z parafianami, kt贸rzy witaj膮 pastora. Ojciec uchyla kapelusza, odwzajemnia pozdrowienia. Na przejazd czekaj膮 te偶 zgarbiony starzec w sk贸rzanej czapce i jego powalana gnojem krowa. Oboje cuchn膮, wok贸艂 nich chmary du偶ych niebieskawych much. Starzec nie wydaje si臋 tym speszony. Nad wod膮 snuje si臋 kilku ch艂opc贸w. S膮 boso. Wybieraj膮 si臋 nad Djuptjarn na okonie.
Nad rzek膮 wisz膮 stalowe liny. Przyczepiony do nich 偶elaznymi pier艣cieniami i bloczkami prom przeci膮ga si臋 r臋cznie. Pasa偶erowie p艂ci m臋skiej chwytaj膮 za drewniane r膮czki na linkach. W ten spos贸b p艂askodenny statek kursuje od brzegu do brzegu, przecinaj膮c czarn膮, w tym miejscu pog艂臋bion膮 rzek臋. W jego burty uderza g艂ucho dryfuj膮ce drzewo.
Ojciec wdaje si臋 w pogaw臋dk臋 z dwiema kobietami siedz膮cymi w faetonie. M艂odsza jest w stroju parafialnym, starsza nosi 偶a艂ob臋, mimo opalenizny ma poszarza艂膮 twarz. Przygl膮da si臋 swym plamistym d艂oniom i milczy. M贸wi m艂odsza, barwnym dialektem, przywo艂uj膮cym na my艣l g贸rskie w臋drowanie. Ojciec kiwa g艂ow膮 i s艂ucha: Aha, ach, tak, tak szybko? Chyba zupe艂nie nieoczekiwanie? By艂 taki 偶wawy, w sianokosy uwija艂 si臋 jak zwykle, potem mia艂 jecha膰 na zawody strzeleckie, tak, to by艂o w ubieg艂膮 niedziel臋. Kiedy matka przynios艂a kaw臋, le偶a艂 z g艂ow膮 na bok i z zamkni臋tymi oczami, pomy艣la艂a, 偶e zn贸w zasn膮艂. A on nie 偶y艂.
Pu siedzi na pok艂adzie, na samym przodzie. Zdejmuje sanda艂ki, spuszcza nogi do wody, kt贸ra mimo pe艂ni lata jest lodowato zimna. Cmokta i mlaska wok贸艂 st贸p Pu.
Ledwie prom odbija od przycumowanej do brzegu, rozhu艣tanej tratwy, ojciec zostawia kobiety, bierze drewniany uchwyt i przyczepiwszy go do stalowej liny, pomaga m臋偶czyznom w przeci膮ganiu promu na drug膮 stron臋 rzeki.
Pu przysuwa si臋 jeszcze bli偶ej kraw臋dzi; woda przyjemnie ch艂odzi sw臋dz膮ce uk艂ucia komar贸w pod kolanami. Nagle kto艣 艂apie go za ramiona, odci膮ga i wali w policzek, raz, potem drugi. Ojciec jest w艣ciek艂y: przecie偶 ci zabroni艂em! Nie rozumiesz, 偶e mo偶e ci臋 wessa膰 i nikt nawet nie zauwa偶y, 偶e znikn膮艂e艣? I kolejny siarczysty policzek, w sumie trzy. Pu patrzy na ojca, nie p艂acze, nie tutaj, nie przy obcych. Nie p艂acze, ale nienawidzi: pieprzony cham, zawsze by tylko bi艂, jak wr贸cimy do domu, wyko艅cz臋 go, wymy艣l臋 jak膮艣 cholernie bolesn膮 艣mier膰, b臋dzie 偶ebra艂 o lito艣膰.
K艂ody przewalaj膮 si臋 z g艂uchym 艂oskotem, szumi woda, s艂o艅ce przypieka. Pu staje z boku. W g艂owie po偶ar, szczypi膮 powieki. Kobiety w faetonie widzia艂y ca艂e zaj艣cie, kiwaj膮 g艂owami i co艣 szepc膮. M贸wi m艂odsza. Pu jej nie s艂yszy, widzi tylko ich plecy, ulokowa艂 si臋 na rufie. Ojciec pomaga przeprawi膰 prom, zmaga si臋 z tym upiornym pagajem, jest z艂y, co nie uchodzi uwagi Pu. Zdj膮艂 marynark臋, zakasa艂 r臋kawy koszuli, kapelusz na karku.
***
Jeszcze jedno spojrzenie w przysz艂o艣膰.
- Jaki pope艂ni艂em b艂膮d?
Ojciec siedzi za biurkiem, ja zapad艂em si臋 w sk贸rzany fotel, w g艂臋bi pokoju. Za oknem jasnoszary zimowy dzie艅, na dachach i w powietrzu 艣nieg. Ojciec patrzy na mnie, w czworok膮cie okna odbija si臋 ciemna sylwetka. Z trudem rozr贸偶niam rysy jego twarzy, ale g艂os s艂ysz臋 wyra藕nie.
- Jaki pope艂ni艂em b艂膮d?
Znowu to samo pytanie, i co ja mam odpowiedzie膰? Na biurku le偶y dziennik mamy.
- Otworzy艂em drug膮 skrytk臋 bankow膮 Karin i tam znalaz艂em kolejne zeszyty. Wyobra藕 sobie, pisa艂a dziennik od marca tysi膮c dziewi臋膰set trzynastego, kiedy si臋 pobrali艣my, a偶 do ko艅ca. Sko艅czy艂a dwa dni przed 艣mierci膮. Pisa艂a codziennie.
- Czy ojciec o tym nie wiedzia艂?
- Pewnego razu spyta艂em i Karin powiedzia艂a, 偶e robi takie kr贸tkie notatki o tym, co si臋 wydarzy艂o, ale nie, 偶e...
Ojciec potrz膮sa g艂ow膮, kartkuje zeszyt w br膮zowej ok艂adce: codziennie.
- Pr贸buj臋 co艣 z tego zrozumie膰, chodzi mi o aspekt czysto praktyczny, matka pisa艂a maczkiem... Musz臋 u偶ywa膰 szk艂a powi臋kszaj膮cego.
I jakby na usprawiedliwienie ojciec unosi szk艂o: codziennie, mikroskopijne literki, kody.
- Jej charakter pisma by艂 zazwyczaj wyra藕ny, czytelny. Ale ten jest inny. I jeszcze skr贸ty s艂贸w i imion, czasem co艣 w rodzaju szyfru, kompletnie niezrozumia艂ego.
Ojciec oddycha g艂臋boko, po czym podnosi zeszyt. Wstaj臋, bior臋 go od niego. Rok 1927: Matka w szpitalu, radykalna operacja, macica, usuni臋cie jajnik贸w. Trzy miesi膮ce. L臋k o dom i dzieci. Ojciec z wizytami codziennie: Nie mog臋 go prosi膰, 偶eby nie przychodzi艂, m臋czy mnie jego niepok贸j. Jakbym powinna mie膰 wyrzuty sumienia, 偶e tu le偶臋.
Czytam wolno, ze szk艂em powi臋kszaj膮cym, zamykam zeszyt i zwracam go ojcu, przesuwaj膮c po blacie biurka.
- Czytam i czytam. Stopniowo sobie u艣wiadamiam, 偶e nie zna艂em kobiety, z kt贸r膮 prze偶y艂em przesz艂o pi臋膰dziesi膮t lat.
Odwraca g艂ow臋, patrzy na padaj膮cy 艣nieg i bia艂e dachy. Jego kark jest d艂ugi i szczup艂y, w艂osy przerzedzone. Odleg艂y g艂os dzwon贸w Jadwigi Eleonory. Nic nie wiem, m贸wi.
- Karin pisze o fiasku. O 偶yciowym fiasku. Czy potrafisz to zrozumie膰? Pos艂uchaj: "Kt贸rego艣 dnia przeczyta艂am w jakiej艣 ksi膮偶ce dwa s艂owa: >>偶yciowe fiasko<<. Dech mi zapar艂o i pomy艣la艂am, 偶e to s膮 w艂a艣nie te s艂owa: >>偶yciowe fiasko<<".
- Matka niekiedy dramatyzowa艂a - pr贸buj臋.
- I pytam sam siebie - ojciec m贸wi wolno, ledwie s艂yszalnie - i pytam sam siebie, jaki pope艂ni艂em b艂膮d.
- Ale matka i ojciec chyba ze sob膮 rozmawiali?
- Tak, naturalnie. Rozmawiali艣my. To znaczy m贸wi艂a Karin. Bo c贸偶 ja? Karin mia艂a tyle pomys艂贸w na zmiany w naszym 偶yciu. Chcia艂a odpowiedzi na swoje pytania, ale co ja jej mog艂em powiedzie膰? Uwa偶a艂a, 偶e jestem leniwy. Nie leniwy w pracy, ale w og贸le, rozumiesz.
Ojciec patrzy na mnie, nie widz臋 wyrazu jego twarzy, 艣wiat艂o od okna jest zbyt ostre, ale w g艂osie s艂ysz臋 wezwanie: powiedz co艣, co by to wyja艣ni艂o, co da艂oby mi punkt oparcia.
- 艢ni艂o mi si臋 tej nocy, 偶e idziemy z Karin nasz膮 ulic膮 i jak to czasem robili艣my, trzymamy si臋 za r臋ce. Przy chodniku, zamiast jezdni, by艂a przepa艣膰, a na jej dnie po艂yskiwa艂a m臋tna woda. I nagle Karin puszcza moj膮 d艂o艅 i rzuca si臋 w przepa艣膰.
- Czasami wmawiam sobie, 偶e matka jest przy mnie - m贸wi臋 z wahaniem. - Wiem, 偶e to rodzaj t臋sknoty, nic wi臋cej, ale...
- Aha - zgadza si臋 ojciec - tak to jest. Najpierw cz艂owiek odkrywa, 偶e... nie, nie wiem... nie umiem tego wyja艣ni膰. Jaki pope艂ni艂em b艂膮d?
- A sk膮d ja mam to wiedzie膰?
- Jakbym 偶y艂 ca艂kiem innym 偶yciem ni偶 Karin. Nigdy nie ucieka艂em si臋 do Boga. Zawsze my艣la艂em, 偶e takie jest moje 偶ycie i niewiele si臋 na to poradzi. Mo偶e by艂em jak potulny pies. Jak Sudd?
Ojciec u艣miecha si臋 smutno. Duch Sudda przemyka po dywanie, k艂adzie nos w ojcowej d艂oni i przygl膮da si臋 swemu najukocha艅szemu panu melancholijnym spojrzeniem.
- Matka by艂a chyba inteligentniejsza ode mnie. Tyle czyta艂a, je藕dzi艂a za granic臋... Ja najcz臋艣ciej 偶y艂em w艂asnymi uczuciami i inspiracjami. Teraz jestem odarty ze wszystkiego. Nie zamierzam si臋 skar偶y膰, nie my艣l, 偶e si臋 skar偶臋, ale kiedy tak tu siedz臋 i staram si臋 zinterpretowa膰 dzienniki matki. . .
- Jak si臋 ojcu zdaje, czy matka chcia艂a, 偶eby ojciec to czyta艂?
- Nie jestem pewien. Wydawa艂o si臋 czym艣 normalnym, jakby ustalonym, 偶e ja umr臋 pierwszy. Taki 偶art, pojmujesz. Zw艂aszcza ja... tak, naturalnie. I kiedy si臋 okaza艂o, 偶e mam raka prze艂yku sprawa by艂a jasna, przynajmniej ja tak my艣la艂em, 偶e jest jasna.
- Najgorszy by艂 chyba nasz paniczny strach.
- Strach?
Ojciec patrzy na mnie, szczerze zmieszany, jakby po raz pierwszy us艂ysza艂 to s艂owo.
- Bali艣cie si臋?
- Bali艣my si臋, 偶e ojciec b臋dzie z艂y. Zawsze spada艂o to tak nagle, czasem nie mieli艣my poj臋cia, dlaczego ojciec nas 艂aje i bije.
- No, tym razem przesadzi艂e艣.
- Ojciec spyta艂, wi臋c staram si臋 odpowiedzie膰.
- By艂em chyba dosy膰 艂agodny.
- Nie. Bali艣my si臋 ojcowych wybuch贸w w艣ciek艂o艣ci. Nie tylko my, dzieci.
- Chodzi ci o matk臋. . . 偶e Karin mia艂aby. . .?
- My艣l臋, 偶e matka te偶 si臋 ba艂a, ale inaczej. Nauczyli艣my si臋 wykr臋ca膰, k艂ama膰... Musz臋 jednak przyzna膰, 偶e m贸wienie o tym po tylu latach wydaje si臋 troch臋 kr臋puj膮ce... dwaj starsi panowie. I troch臋 komiczne.
- Ale matka nie zwyk艂a milcze膰.
- By艂a mediatork膮, interweniowa艂a. Ojciec zawsze si臋 na przyk艂ad z艂o艣ci艂 na Daga. Pami臋tam, ile razy oberwa艂. Trzepaczk膮. Na go艂e cia艂o. Krwawi艂, 艂uszczy艂a mu si臋 sk贸ra. A matka patrzy艂a.
- Robisz mi wyrzuty. . .
- Nie, nie robi臋. Powiedzia艂em przecie偶, 偶e uwa偶am t臋 rozmow臋 za komiczn膮. Ale skoro ojciec spyta艂, odpowiadam. By wyrazi膰 rzecz dramatycznie, byli艣my niesamowicie wystraszeni.
- Pami臋tam, Karin powiedzia艂a...
- Co powiedzia艂a?
- Czasem, kiedy by艂a z艂a, m贸wi艂a 偶e jestem "ograniczony". Pisze o tym w wielu miejscach. "Erik jest nieprzejednany. Erik nigdy nie przebaczy i nie oka偶e wyrozumia艂o艣ci, taki z niego ksi膮dz. Erik jest nie艣wiadomy siebie".
Ojciec ga艣nie, wspiera g艂ow臋 na d艂oni.
- Dosi臋g艂a mnie kara, prawda?
- Kara?
- Nie s膮dzisz, 偶e czytanie dzie艅 po dniu zapisk贸w matki to dostateczna kara? Nie podobaj膮 jej si臋 nawet moje kazania.
Ojciec u艣miecha si臋 sarkastycznie: Wi臋c ty i twoje rodze艅stwo powinni艣cie by膰 zadowoleni. Niekt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e piek艂o jest ju偶 na ziemi. Obecnie jestem sk艂onny si臋 z tym zgodzi膰. Nie, nie, nie. Co, odchodzisz?
***
Prom przybija z g艂uchym t膮pni臋ciem, woda sp艂ukuje deski pok艂adu, kolebie si臋 pontonowy pomost, bryczki wytaczaj膮 si臋 na l膮d. Ojciec 偶egna si臋 z matk膮 i c贸rk膮, ch艂opcy wybieraj膮cy si臋 nad Djuptjarn zbieraj膮 w臋dki, cze艣膰 Pu, m贸wi膮, na pewno widzieli, jak oberwa艂, wci膮偶 poci膮ga nosem, jedzie na msz臋 do Granas. Starzec z powalan膮 krow膮 drepce pod g贸r臋.
- Chod藕偶e, g艂uptasie! - 偶yczliwie odzywa si臋 ojciec.
Pu stoi odwr贸cony, 偶yczliwy ton kusi 艂zy. Ojciec podchodzi i daje mu lekkiego kuksa艅ca w plecy.
- Chyba rozumiesz, 偶e si臋 przestraszy艂em, mog艂e艣 uton膮膰 i nikt by niczego nie zauwa偶y艂.
Kuksa go jeszcze raz. Stoi za synem, rower opar艂 na biodrze.
Przewo藕nik zaczyna wpuszcza膰 na pok艂ad pasa偶er贸w chc膮cych si臋 przeprawi膰 na drugi brzeg. Ojciec wyci膮ga do syna sw膮 du偶膮 d艂o艅, rower opiera o siatk臋 zabezpieczaj膮c膮. Sadowi si臋 na odwr贸conej do g贸ry dnem fasce i przyci膮ga Pu do siebie.
- Przestraszy艂em si臋, rozumiesz. A jak si臋 cz艂owiek przestraszy, jest z艂y, chyba wiesz? Uderzy艂em za mocno, po prostu tak wysz艂o, nie zd膮偶y艂em si臋 zastanowi膰. I jest mi z tego powodu przykro. Dosta艂e艣 wi臋cej, ni偶 zas艂u偶y艂e艣, i to by艂o g艂upie.
Ojciec patrzy na Pu wyczekuj膮co, teraz jego kolej. Pu nie chce patrze膰 na ojca i prze艂yka 艂zy, jasna cholera, kiedy ojciec jest taki mi艂y, cz艂owiek by si臋 najch臋tniej szczerzy艂 w u艣miechu, niech to cholera we藕mie. Dlatego tylko kiwa g艂ow膮: tak, tak, kapuj臋.
- No to w drog臋 - m贸wi ojciec, cz臋stuj膮c Pu klapsem w ty艂ek.
呕egna si臋 z przewo藕nikiem i toczy rower po 艣liskim pok艂adzie i pontonowym pomo艣cie. W p艂ytkiej przybrze偶nej wodzie 艣miga 艂awica male艅kich uklei. Wszystkie jednocze艣nie podryguj膮, migocze lustro wody. Pu idzie boso, ojciec przyczepia sanda艂y do tylnego baga偶nika, 艣ci膮ga walizk臋 rzemieniem.
Podej艣cie od promowiska jest strome. Pu pomaga ojcu pcha膰 rower. Na szczycie 艣ciana upa艂u, widok na otwarte pola i piaszczysty go艣ciniec, kt贸ry snuje si臋 prost膮 nitk膮 na zach贸d. Podmuchy wiatru wzbijaj膮 ob艂oczki mia艂kiego kurzu, spi臋te l艣ni膮cymi klamerkami czarne spodnie ojca szarzej膮, czarne sznurowane buty spowija py艂.
Ojciec i Pu zjawiaj膮 si臋 w Granas z dziesi膮tym uderzeniem dzwonu. Cienisty cmentarz, kilka kobiet w czerni porz膮dkuje groby, podlewa kwiaty, grabi. Pod portalem mi艂y ch艂贸d. Przewodnicz膮cy rady parafialnej prowadzi ojca do zakrystii. W zakrystii szafka, miednica i dzbanek, myd艂o i r臋cznik; ojciec rozbiera si臋 do pasa i myje si臋. Potem wyjmuje z walizki czyst膮 bia艂膮 koszul臋, koloratk臋, wykrochmalone mankiety i surdut. Przewodnicz膮cy krz膮ta si臋 obok.
- Kiedy pastor wejdzie na ambon臋, prosz臋 odwr贸ci膰 klepsydr臋, to stary zwyczaj w tym ko艣ciele, a modlitw臋 za zmar艂ych odmawiamy przed podzwonnym, czekam na "amen" pastora i uruchamiam du偶y dzwon. Trwa to kilka sekund, bo mechanizm dzia艂a troch臋 opieszale. Proboszcz udziela w艂a艣nie komunii w Utby, mo偶e si臋 odrobin臋 sp贸藕ni膰, dlatego prosi艂 mnie, bym pastorowi przypomnia艂, 偶e po mszy odb臋dzie si臋 na plebanii ma艂e spotkanie przy kawie. A teraz poprosz臋 o psalmy, zaraz je z ch艂opcem wywiesimy. Za dziesi臋膰 jedenasta dzwoni臋, i o tej porze zaczn膮 si臋 wszyscy schodzi膰. Do tego czasu przewa偶nie s膮 na cmentarzu albo wdaj膮 si臋 w pogaduszki.
Ojciec wypisa艂 na dw贸ch kartkach po pi臋膰 psalm贸w, zaznaczaj膮c liczb臋 wers贸w. Jedna kartka dla przewodnicz膮cego rady parafialnej, druga dla organisty. Staruszek werbuje Pu do pomocy. Ojciec siada za du偶ym d臋bowym sto艂em i pochyla si臋 nad starannie napisanym kazaniem. Nie b臋dziemy teraz pastorowi przeszkadza膰, szepce przewodnicz膮cy i ci膮gnie Pu za r臋k臋. Znasz cyfry? - pyta po chwili, otwieraj膮c czarn膮 szaf臋, w kt贸rej wisz膮 w rz膮dkach rnosi臋偶ne numerki.
Staruszek wchodzi na drabink臋, a Pu podaje mu z szafy 偶膮dane cyfry; zawisn膮 na dw贸ch czarnych tablicach w z艂otych ramkach, po prawej i lewej stronie prezbiterium. O konwersacji nie ma mowy. Zadanie jest wyj膮tkowo wa偶ne: jedna z艂a cyfra i katastrofa gotowa.
Po pracy Pu wychodzi z przyjemnie ch艂odnego ko艣cio艂a w upa艂, kt贸ry 艂agodz膮 nieco cieniste wi膮zy. Niebo bia艂e, ani jednej chmurki, bezdech, duchota. Jakie艣 trzmiele, komar na ramieniu, za murem ryczy krowa. Wygrabionymi 偶wirowymi alejkami spaceruje kilka os贸b w czarnych, niedzielnych strojach, przyciszone rozmowy. Pu kieruje si臋 ku niewielkiemu kamiennemu budynkowi w p贸艂nocnej cz臋艣ci cmentarza. Ci臋偶kie, wysmo艂owane drzwi s膮 uchylone. Woko艂o 偶ywej duszy. Pu dobrze wie, co to za dom, ale nie mo偶e si臋 powstrzyma膰. W艣lizguje si臋 do 艣rodka: kamienna posadzka, surowe 艣ciany, wzmocniony grubymi belkami drewniany sufit, niskie matowe okienka. Na kr贸tszej 艣cianie prosty o艂tarz: czarny drewniany krzy偶, cynowe 艣wieczniki, otwarta Biblia. Na prawej d艂u偶szej 艣cianie p贸艂ki, a na nich cztery trumny, r贸偶nych rozmiar贸w i roboty. Po艣rodku na posadzce katafalk. Na katafalku bia艂a trumna bez wieka, ustawiona pochy艂o. W trumnie m艂oda kobieta. Twarz zmizerowana, szara, wok贸艂 zamkni臋tych oczu sine cienie, nos ostry, pod brod膮 zbi贸r hymn贸w, na powiekach srebrne monety. W d艂oniach, d艂ugich, wychud艂ych, hymny, koronkowa chusteczka do nosa i bia艂y go藕dzik. Ods艂oni臋t膮 twarz bombarduje z bzykiem kilka much, uderzaj膮 potem w matowe czworok膮ty okienek. Od贸r wi臋dn膮cych kwiat贸w i czego艣 s艂odkawego, co wdziera si臋 nosem i przenika sk贸r膮 i trwa wiele godzin. Pu stoi d艂ugo. Do jego warg przykleja si臋 nagle zb艂膮kana mucha, odgania j膮, w panice.
Z alejki s艂ycha膰 g艂osy i ci臋偶kie kroki. Do 艣rodka wchodz膮 dwaj m臋偶czy藕ni w ciemnych garniturach i bia艂ych szalikach, przeganiaj膮 Pu, ale bez gniewu, szybko o nim zapominaj膮. Wieko trzeba przykr臋ci膰, zebra膰 kwiaty. P贸艂ki z trumnami zas艂ania si臋 brudn膮 kotar膮, na o艂tarzu zapala si臋 艣wiece. Drzwi na o艣cie偶, na chwil臋 zagl膮daj膮 偶a艂obnicy, chc膮 si臋 po偶egna膰 przed msz膮.
- A, tu jeste艣, Puniu - wo艂a 偶ona proboszcza i macha do niego.
Niesie przed sob膮 ogromny brzuch. Przyda艂oby si臋 k贸艂ko. Kwiecista suknia jest wyra藕nie za ciasna, na twarzy i opalonej szyi br膮zowi膮 si臋 plamy w膮trobiane. Proboszczowa prowadzi za r臋k臋 syna.
- Dzie艅 dobry, Puniu! W艂a艣nie si臋 widzia艂am z twoim tat膮. Powiedzia艂, 偶e gdzie艣 tu ci臋 znajd臋. A to m贸j ch艂opiec, jest twoim r贸wie艣nikiem. Sko艅czy艂e艣 osiem lat, prawda? Konrad sko艅czy w przysz艂ym tygodniu. No, Konradku, przywitaj si臋 grzecznie z Puniem.
Konrad jest ni偶szy od Pu, ale za to szeroki w ramionach. Brzuch wydatny, ale nie tak jak u proboszczowej, s艂omiane w艂osy, oczy jasnoniebieskie, rz臋sy bia艂e. D艂onie i czo艂o w banda偶ach, r贸偶owe plamy. Ca艂y Konrad cuchnie karbolem. Ch艂opcy witaj膮 si臋 bez entuzjazmu. Ma艂偶onka proboszcza zadowolona, po mszy Pu i Konrad mog膮 si臋 razem bawi膰, na przyj臋ciu b臋d膮 ciasteczka i sok, ale nie musz膮 ca艂y czas siedzie膰 z doros艂ymi, dw贸m ma艂ym urwisom na pewno si臋 to znudzi.
Nim Pu zd膮偶y艂 si臋 pozbiera膰, grzmi膮 dzwony na msz臋 i proboszczowa bierze go za r臋k臋 i turla si臋 z ch艂opcami do ko艣cio艂a, do plebanijnej 艂awki. Musz臋 si臋 wysika膰, szepce za偶enowany Pu. Pospiesz si臋, przykazuje proboszczowa, i przepuszcza go. Pu przeciska si臋 ko艂o niej, z trudem, i p臋dzi za ko艣ci贸艂, ku p贸艂nocnej 艣cianie. Kiedy sobie ul偶y艂, rozgl膮da si臋. Jest tu tylko kilka nagrobk贸w, zaro艣ni臋tych, pochylonych. Pu wie, o co chodzi: S膮d ostateczny nadejdzie z p贸艂nocy i przewr贸ci p贸艂nocn膮 艣cian臋 ko艣cio艂a. Dlatego po tej stronie grzebie si臋 tylko samob贸jc贸w i z艂oczy艅c贸w. Ich zmartwychwstanie nie jest szczeg贸lnie wa偶ne. Nic si臋 wielkiego nie stanie, je艣li runie na nich mur, i tak p贸jd膮 do piek艂a.
Dzwony wybrzmia艂y, rozlegaj膮 si臋 pierwsze akordy pierwszego hymnu. Pu nie艣mia艂o sunie 艣rodkowym przej艣ciem. Przewodnicz膮cy rady parafialnej otwiera drzwi zakrystii, pojawia si臋 w nich ojciec, gdy idzie, wzdyma si臋 lekko czarna jedwabna peleryna. Pu 艂udzi si臋, 偶e ojciec go nie zobaczy, p艂onne nadzieje, on widzi wszystko, teraz te偶, unosi brwi, zdziwiony, lecz jednocze艣nie si臋 u艣miecha. Jeste艣my przyjaci贸艂mi, my艣li Pu. Ten du偶y m臋偶czyzna w czerni jest moim ojcem. A ci wszyscy ludzie - nie tak ich znowu du偶o - czekaj膮, a偶 do nich przem贸wi i by膰 mo偶e z艂aje. Pu przeciska si臋 obok 偶ony proboszcza.
Ojciec stoi przodem do o艂tarza, potem odwraca si臋 do zgromadzonych i intonuje: 艢wi臋ty, 艢wi臋ty, 艢wi臋ty jest Pan zast臋p贸w. Pe艂na jest wszystka ziemia chwa艂y jego.
Pu, wbity mi臋dzy 艣cian臋 a ci臋偶arn膮 proboszczow膮, popada w odr臋twienie. Wcale go to nie martwi, msza jest niewyobra偶alnie nudna. Rozgl膮da si臋, to, co widzi, trzyma go przy 偶yciu: obraz o艂tarzowy, pomalowane okna, obrazy na 艣cianach, Jezus i z艂oczy艅cy we krwi i m臋czarniach. Maria pochyla si臋 nad Janem: "oto syn tw贸j, oto matka twoja"". Maria Magdalena, czy ta grzesznica pieprzy艂a si臋 z Jezusem? W zachodnim sklepieniu tyczkowaty, przygarbiony Rycerz gra w szachy ze 艢mierci膮: od dawna sta艂am za twoimi plecami. Obok 艢mier膰 艣cina Drzewo 呕ycia, na kt贸rym za艂amuje r臋ce przera偶ony kuglarz: "czy dla aktor贸w nie ma innych regu艂?" 艢mier膰 prowadzi korow贸d tancerzy do Krainy Ciemno艣ci, dzier偶y kos臋 jak sztandar, ta艅cz膮 parafianie, na ko艅cu przemyka trefni艣. Diab艂y podtrzymuj膮 ogie艅, grzesznicy wpadaj膮 g艂owami do kadzi, Adam i Ewa poznaj膮, 偶e s膮 nadzy, ogromne oko Boga zezuje zza Zakazanego Drzewa, a W膮偶 skr臋ca si臋 z rado艣ci. Nad po艂udniowymi oknami maszeruj膮 biczownicy, ok艂adaj膮 si臋 biczami, wrzeszcz膮 z boja藕ni grzechu.
Pu chyba si臋 nieco zdrzemn膮艂, bo ojciec jest ju偶 na ambonie i czyta tekst ewangelii na Dzie艅 Przemienienia Pa艅skiego:. . . i prowadzi ich na wysok膮 g贸r臋, na osobno艣膰. I zosta艂 przemieniony przed nimi, i zaja艣nia艂o oblicze jego jak s艂o艅ce, a szaty jego sta艂y si臋 bia艂e jak 艣wiat艂o. I oto ukazali si臋 im: Moj偶esz i Eliasz, kt贸rzy z nim rozmawiali. Na to odezwa艂 si臋 Piotr i rzek艂 do Jezusa: Panie! Dobrze nam tu by膰; i je艣li chcesz, rozbij臋 tu trzy namioty: dla ciebie jeden, dla Moj偶esza jeden i dla Eliasza jeden. Gdy on jeszcze m贸wi艂, oto ob艂ok jasny okry艂 ich i oto rozleg艂 si臋 g艂os z ob艂oku: Ten jest Syn m贸j umi艂owany, kt贸rego sobie upodoba艂em, jego s艂uchajcie! A gdy to us艂yszeli uczniowie, upadli na twarz swoj膮 i zatrwo偶yli si臋 bardzo. I przyst膮pi艂 Jezus, i dotkn膮艂 si臋 ich, i rzek艂: Wsta艅cie i nie l臋kajcie si臋!
Pu nie potrafi okie艂zna膰 wyobra藕ni, eksploduje wyra藕nym obrazem: Wierzcho艂ek ska艂y w Dufnas, widok na wie艣, rzek臋, wrzosowiska i granie. Pu stoi... nie, unosi si臋 kilka centymetr贸w nad kamieniem, sanda艂y nie dotykaj膮 mchu. Jest w si臋gaj膮cej kostek nocnej koszuli ojca, twarz 艣wieci jak 偶ar贸wka. Za nim wisi burzowa chmura, jest okr膮g艂a i niebieskoczama. Przed nim stoj膮 Dag i bracia Frykholmowie. Gapi膮 si臋 z g艂upimi minami, s膮 przera偶eni. Chmura otwiera si臋, szczelin膮 wytryskuje 艣wiat艂o, przestworza tnie dudni膮cy g艂os, podobny do g艂osu ojca: Ten jest Syn m贸j umi艂owany, kt贸rego sobie upodoba艂em, jego s艂uchajcie! Grzmot, bia艂e 艣wiat艂o ga艣nie, Dag i bracia Frykholmowie padaj膮 na ziemi臋 i kryj膮 twarze w d艂oniach. Pu podchodzi do nich i m贸wi 艂agodnie: Wsta艅cie i nie l臋kajcie si臋!
Po mszy kawa u proboszcza, s膮 na niej przewodnicz膮cy rady parafialnej z astmatyczn膮 ma艂偶onk膮 i kilka cz艂onki艅 dobroczynnego k贸艂ka krawieckiego z Granas. Konrad i Pu siedz膮 przy osobnym stole, dla dzieci, s膮 ciastka i sok z czarnej porzeczki. Pochyla si臋 nad nimi proboszcz, nawet urokliwy, ma bia艂e sztuczne z臋by i silne szk艂a. S膮 wolni, mog膮 ju偶 opu艣ci膰 ko艣cieln膮 wsp贸lnot臋.
- Mam egzem臋 - informuje Konrad. - Mam egzem臋 na r臋kach i na g艂owie, bez przerwy mnie sw臋dzi, a najgorzej jest latem.
Konrad otwiera drzwi do swojego pokoju i przygl膮da si臋 Pu wynio艣le: I co ty na to?
Pok贸j wystrojem przypomina kaplic臋. Na szybach kolorowa bibu艂ka, pod kr贸tsz膮 艣cian膮 o艂tarz; mosi臋偶ny siedmioramienny 艣wiecznik i roz艂o偶ona Biblia. Nad o艂tarzem kolorowa ilustracja z jakiego艣 chrze艣cija艅skiego magazynu w poz艂acanych listewkach. Po艣rodku w rz臋dzie kilka sto艂k贸w nie do pary. W k膮cie ma艂e organy, na nich nuty i zbi贸r hymn贸w. Na 艣cianach, w ramkach, ryciny z motywami biblijnymi. Cuchnie karbolem i zdech艂ymi muchami.
- No?! - ponagla Konrad.
- Mo偶na otworzy膰 okno? Cholernie tu 艣mierdzi.
- Nie, nie mo偶na, bo podrze si臋 bibu艂ka. Co wolisz? Kazanie czy pogrzeb? Mam w garderobie trumn臋.
Konrad otwiera drzwi do zagraconego schowka, w kt贸rym, po艣r贸d najr贸偶niejszych rupieci, stoi bia艂a dzieci臋ca trumienka.
- Dzi臋kuj臋, nie skorzystam - m贸wi uprzejmie Pu. - Nie chc臋 si臋 bawi膰 ani w msz臋, ani w pogrzeb. Nie wierz臋 w Boga.
- Nie wierzysz w Boga? Idiota!
- B贸g to pic na wod臋, g贸wniany B贸g, jak si臋 pomy艣li, jak on to wszystko urz膮dzi艂. Sam jeste艣 idiota.
- Co? Ja jestem idiota?!
- Tym, kt贸rzy wierz膮 w Boga, brak pi膮tej klepki, tobie, mojemu staremu i ca艂ej reszcie.
- Zamknij dzi贸b!
- Sam zamknij.
Pu i Konrad zaczynaj膮 si臋 popycha膰, potem pluj膮 na siebie. Konrad uderza Pu w pier艣. Pu kontruje ciosem w policzek, banda偶 na g艂owie przeciwnika zmienia po艂o偶enie. Walka coraz agresywniejsza. Pu szybko zdaje sobie spraw臋 z przewagi Konrada, pozwala si臋 przewr贸ci膰, ale Konrad nie jest zadowolony. Siada okrakiem na Pu i toczy 艣lin臋, tak jest, nie pluje, tylko toczy 艣lin臋.
- Poddaj臋 si臋 - m贸wi Pu.
W Dufnas oznacza to przyznanie si臋 do pora偶ki i zako艅czenie dzia艂a艅 wojennych. W Granas ta zasada najwyra藕niej nie obowi膮zuje. Konrad zaczyna mu wykr臋ca膰 r臋k臋: Powiedz, 偶e wierzysz w Boga!
- Aj, to boli! - skomle Pu. - Pu艣膰 mnie. Puszczaj!
Konrad nie puszcza: Powiedz, 偶e wierzysz w Boga.
- Nie.
- M贸w!
- B臋d臋 ci wykr臋ca艂 r臋k臋 tak d艂ugo, a偶 powiesz.
- Aj! Aj! Do cholery!
- No m贸w!
- Aj! Powiem!
- Przysi臋gnij na krzy偶, 偶e wierzysz w Boga.
- Przysi臋gam na krzy偶, 偶e wierz臋 w Boga.
Konrad natychmiast wstaje i energicznie drapie si臋 w banda偶. Pu siada, z nosa leci krew, ale niegro藕nie, zaledwie kilka kropel.
- To zreszt膮 naukowo udowodnione, 偶e B贸g istnieje - monotonnie recytuje Konrad. - Starzec o nazwisku Einstein powiada, 偶e zobaczy艂 Boga w swoich matematycznych formu艂ach. No i co?
Pu rezygnuje z odpowiedzi. Postanawia okaza膰 przeciwnikowi pogard臋 wynios艂ym milczeniem. Nad膮sani, siadaj膮 ka偶dy w swoim k膮cie. Pu znajduje egzemplarz "Allers Familjejournal" i zatapia si臋 w lekturze komiksu "Willy i Dick w d偶ungli". Konrad drapie si臋 w egzem臋 i d艂ubie w nosie; to, co wyd艂ubie, wk艂ada do ust.
Po偶egnaniu towarzyszy szczera ulga, dyktowana nud膮 bycia razem. Spok贸j i lekkie rozbawienie dotleniaj膮 krew a偶 po najmniejsze rozga艂臋zienia naczy艅 wie艅cowych. Ojciec podaje r臋k臋, jest swoim najmilszym "ja". Proboszcz trzyma rower, ma艂偶onka pomaga przytroczy膰 walizk臋. Dzi臋kujemy za pi臋kne i poruszaj膮ce kazanie! Dzi臋kuj臋 za wspania艂膮 kaw臋 i wspania艂e towarzystwo. Odwied藕cie nas w Dufnas, ja i Karin bardzo by艣my byli radzi! Nie zostaniecie do obiadu? Zanosi si臋 na paskudn膮 pogod臋. Nie, dzi臋kuj臋, obiecali艣my wr贸ci膰 przed czwart膮, musimy zd膮偶y膰 na poci膮g w Djuras. A burza? Po tej suszy mo偶e straszliwie la膰! Przelotna ulewa b臋dzie prawdziwie o偶ywcza. Nie rozpu艣cimy si臋, prawda, Pu? Co? Pu rozdziawia usta, nie s艂ucha艂, zastanawia si臋, jak by tu przywali膰 Konradowi, ale nic szczeg贸lnego nie przychodzi mu do g艂owy. No to jedziemy. 呕egnajcie. 呕egnajcie. Po偶egnaj si臋 z Pu, 偶ona proboszcza ponagla swojego naburmuszonego syna. Do widzenia, b膮ka Konrad. Je艣li my艣lisz, 偶e B贸g istnieje, jeste艣 g艂upi jak but, szepce Pu i czym pr臋dzej wdrapuje si臋 na przedni baga偶nik.
I odje偶d偶aj膮 alej膮 spod plebanii. Proboszcz i 偶ona machaj膮. Proboszczowa chwyta praw膮 r臋k臋 Konrada i zmusza go do machania. Ojciec podnosi r臋k臋, ale si臋 nie odwraca. Gwi偶d偶e, a Pu wyci膮ga nogi, maj膮 niez艂膮 pr臋dko艣膰 na 艂agodnym stoku.
- Najpierw pommac w sklepiku, a potem k膮piel w Svartsjon i posi艂ek. Chyba ju偶 zg艂odnia艂e艣?
- Stara艂em si臋 nie je艣膰 tych ohydnych ciastek proboszczowej - m贸wi Pu. - Ca艂y czas my艣la艂em o pommacu i kanapkach.
- I mia艂e艣 racj臋.
Ojciec klepie syna po lnianym kapeluszu.
Sklepik jest pi臋trow膮 ruder膮. 艢cian臋 oblepiaj膮 reklamy "Bia艂ego Nied藕wiedzia" (pierze, nie przerywaj膮c snu), "Cukierk贸w na piersi" Augustssona, "Ocznego kakao" (dwoje oczu gapi si臋 w ob艂臋dzie), pisma "Tidsfordrif" (roze艣miany staruszek ze sztuczn膮 szcz臋k膮) i naturalnie tomteskur i pommaca.
Ojciec puka w oszklone drzwi wej艣ciowe, w napis "zamkni臋te" na tle opuszczonej bia艂ej rolety. Po chwili s艂ycha膰 ha艂as i pow艂贸cz膮ce kroki, roleta w g贸r臋 i w szybie objawia si臋 twarz Dzwonnika z Notre Dame. Na widok ojca przera偶aj膮ce stworzenie wykrzywia si臋 w zach臋caj膮cym u艣miechu, klucz chrz臋艣ci w zamku i drzwi si臋 otwieraj膮.
Padaj膮 zwyczajowe frazy powitalne. Sklepikarz ku艣tyka do magazynu i podnosi lad臋 ch艂odnicz膮. Wyjmuje dwie oszronione butelki pommaca i stawia na kontuarze. Ojciec pyta, co s艂ycha膰. Stary drapie si臋 w rzadk膮 br贸dk臋 i m贸wi, 偶e b臋dzie burza, czuje to od paru dni. Rozumie pastor, jedyny po偶ytek z tych moich plec贸w jest taki, 偶e przepowiadaj膮 pogod臋.
K艂adzie ospowate d艂onie na kontuarze, ciemno偶贸艂te paznokcie zaginaj膮 si臋. Mimo zapachu solonych 艣ledzi, przypraw i sk贸ry od贸r oddechu sklepikarza dominuje nad wszystkim niczym silny g艂os fletu nad po艂膮czonymi d藕wi臋kami pozosta艂ych instrument贸w.
- Mo偶e tutk臋 cukierk贸w dla ch艂opaczka? - proponuje starzec.
- Sam nie wiem - waha si臋 ojciec, patrz膮c na Pu. - Matka zabroni艂a mu s艂odyczy, psuj膮 z臋by. Ale ma艂a tutka, czemu nie.
Stary 艣ci膮ga zat艂uszczon膮 czapk臋 i macha ni膮 wko艂o: Ju偶 si臋 robi. Ju偶 si臋 robi. Wystawia pojemnik z kolorowymi cukierkami, z br膮zowego pakowego papieru zwinnie skr臋ca tutk臋 i nachyliwszy szklany cylinder do Pu, zdejmuje pokrywk臋. Prosz臋 si臋 cz臋stowa膰, m艂ody panie Bergman. Stop, dzi臋kuj臋, m贸wi ojciec. To stanowczo za du偶o. Ile kosztuje ta przyjemno艣膰? Pi臋膰dziesi膮t ore za pommac, pastorze. Cukierki na dok艂adk臋. Ojciec wyci膮ga poka藕n膮 portmonetk臋 i wy艂uskuje na kontuar dwie dwudziestkipi膮tki.
- K膮piel 艣wietnie nam zrobi!
Ojciec skr臋ca do Svartsjon, w boczn膮 dr贸偶k臋. W膮ska i kr臋ta, przecina pastwisko z wyleguj膮cymi si臋 w chmurze much i gz贸w krowami, po czym zapada w g臋sty li艣ciasty las i prowadzi nad w膮ski piaszczysty brzeg. Svartsjon jest okr膮g艂e i nie bez przyczyny zwie si臋 czarnym jeziorem. Kwaskowo pachn膮 paprocie i gnij膮ce sitowie.
Ojciec i Pu rozbieraj膮 si臋. Ojciec wskakuje do lodowatej wody, rzuca si臋 na plecy, parska, m艂贸ci r臋koma, potem si臋 obraca i p艂ynie, wzbijaj膮c fontanny wody. Pu jest ostro偶niejszy: z takim Svartsjon nie ma 偶art贸w, tam w dole, kilka tysi臋cy metr贸w pod powierzchni膮, z ca艂膮 pewno艣ci膮 czaj膮 si臋 potwory bez oczu, galaretowate monstra, 偶mijopodobne paskudztwa o ostrych z臋biskach. I jeszcze szkielety zwierz膮t i ludzi, kt贸rzy ton臋li tutaj od tysi臋cy lat. Pu robi kilka p艂ywackich ruch贸w, jasna, br膮zowawa woda zamyka si臋 wok贸艂 niego. Zanurza si臋, nie widzi dna, tylko ciemno艣膰, ani 艣ladu ro艣linno艣ci, okonk贸w czy uklei, nic.
Siedz膮 na brzegu i schn膮 w rojach owad贸w. Cie艅 brz贸z i olch nie przynosi och艂ody. Ojciec ma proste ramiona, wysok膮 klatk臋 piersiow膮, silne d艂ugie nogi i spore nieow艂osione przyrodzenie. Na jasnej sk贸rze umi臋艣nionych r膮k mn贸stwo przebarwie艅. Pu ulokowa艂 si臋 mi臋dzy ojcowymi kolanami, podobnie jak na starym tryptyku Jezus mi臋dzy kolanami Boga. Ojciec znalaz艂 k臋pk臋 偶贸艂tych kwiatk贸w z czerwonymi plamkami. Delikatnie rozbiera kielich.
- To ber艂o kr贸la Karola: Pedicularis sceptrum-Carolinum, tu, na po艂udniu, jest bardzo rzadka, ch臋tnie wzi膮艂bym par臋 do herbarium, chocia偶 nie, chyba nie. Jak je w艂o偶臋 do walizki, zaplami膮 mi ubranie.
Wyd艂ubuje malutki groszek z wn臋trza kwiatu, wk艂ada go do ust i 偶uje w zamy艣leniu.
- Od nasionek ber艂a dostaje si臋 podobno zawrot贸w g艂owy i zaczyna si臋 nagle m贸wi膰 w obcych j臋zykach, ale to pewnie tylko bajki.
I odk艂ada zbadane zio艂o.
艢ciemnia si臋, woda czernieje, nad kotlin膮 zawisa pyli艣cie szare niebo. Kilka os przypuszcza atak na butelk臋 po pommacu i resztki mas艂a. Nagle na po艂yskliwej powierzchni wody pojawiaj膮 si臋 niezliczone k贸艂ka i niemal od razu znikaj膮. W oddali niesie si臋 echem grzmot. Wiatr umilk艂.
- Oho, zanosi si臋 na burz臋 - m贸wi zachwycony ojciec. - Lepiej ruszajmy.
Kiedy Pu i ojciec wyje偶d偶aj膮 z lasu na rozleg艂膮 r贸wnin臋, 艣cian臋 chmur nad grani膮 przecinaj膮 pionowe b艂yskawice, grzmoty wal膮 to bli偶ej, to dalej, kurz 艣cie偶ki przygniataj膮 grube krople, tworz膮c najr贸偶niejsze wzorki. Ojcu to najwyra藕niej nie wadzi, gwi偶d偶e jaki艣 stary przeb贸j i dziarsko peda艂uje.
- Mogliby艣my tak jecha膰 dooko艂a ziemi, ojciec i ja - m贸wi Pu.
Ojciec 艣mieje si臋, zdejmuje kapelusz i powierza go pieczy syna. Obaj s膮 w humorze. Rzucili 艣wiatu wyzwanie, niestraszna im 偶adna burza.
- Ja te偶 jestem niedzielnym dzieckiem - m贸wi nagle ojciec.
Gdy sun膮 pod g贸r臋, opodal wyludnionej wioski, zaczyna wali膰 grad. Zrywa si臋 huragan, po czarnym niebie ta艅cz膮 b艂yskawice, grzmoty przypominaj膮 kanonad臋, a zamiast grubych deszczowych kropli spadaj膮 lodowe kulki. Ojciec i Pu biegn膮 do najbli偶szej opuszczonej zagrody i kryj膮 si臋 w starej wozowni. Jest tu kilka porzuconych taczek i fura z podniesionymi dyszlami. Rw膮ce potoki deszczu wlewaj膮 si臋 dziurami w dachu. Pod tym, co niegdy艣 by艂o pasz膮, mo偶na znale藕膰 schronienie i os艂on臋 przed wiatrem.
Siedz膮 na zwalonej belce i patrz膮. Na pochy艂o艣ci stoi ros艂a brzoza. Dwa razy trafia w ni膮 piorun, z pnia bucha dym, masy li艣ci ko艂ysz膮 si臋 i wij膮 jak w m臋czarniach, grzmoty wstrz膮saj膮 ziemi膮. Pu zatyka uszy. Jest blisko ojca, tu偶 przy jego kolanach. Ojcowe spodnie czu膰 wilgoci膮, wyciera r臋kawem mokre w艂osy i twarz.
- Boisz si臋?
- A je艣li to s膮d ostateczny - m贸wi nagle Pu i zwraca ku ojcu blad膮 twarz.
Ojciec wybucha 艣miechem.
- A co ty wiesz o s膮dzie ostatecznym?
- Anio艂y dm膮 w tr膮by i gwiazda, kt贸ra si臋 nazywa Pio艂un, spada do morza, i morze zamienia si臋 w krew.
- Je艣li to jest s膮d ostateczny, to dobrze, 偶e jeste艣my razem, prawda, Puniu?
- Musz臋 si臋 wysika膰 - m贸wi Pu.
Podnosi si臋 dr偶膮cy i idzie za 艣cian臋. Widzi ojca od ty艂u. Wy艂uska艂 fajk臋, nabija j膮 i zapala.
Ciep艂e podmuchy wiatru nagle och艂od艂y. Gdy Pu wraca, ojciec otula syna marynark膮.
***
Ostatnie spojrzenie w przysz艂o艣膰.
Data: 22. marca 1970. Ojciec jest umieraj膮cy. Traci 艣wiadomo艣膰, zdarzaj膮 si臋 kr贸tkie momenty przytomno艣ci. Stoj臋 przy nogach 艂贸偶ka, siostra Edit pochyla si臋 nad nim. 艢wieci nocna lampka, przykryta cienkim szalem. Zegarek na nocnym stoliku tyka gorliwie. Obok taca z wod膮 mineraln膮 i szklanka z rurk膮. Twarz ojca wymizerowana, to twarz 艢mierci.
- Profesor m贸wi, 偶e ojciec jest nieprzytomny, ale to nieprawda. Gdy z nim rozmawiam i trzymam go za r臋k臋, czuj臋, jak lekko 艣ciska mi d艂o艅. On mnie s艂yszy i rozumie.
Ojciec otwiera oczy i patrzy na Edit, poznaje j膮 i porusza g艂ow膮. Edit podaje mu wod臋. Tw贸j ch艂opiec jest tutaj, m贸wi cicho, wyra藕nie.
Podchodz臋 do wezg艂owia, ojciec odwraca g艂ow臋. Cho膰 twarz jest w cieniu, widz臋 jego spojrzenie, zadziwiaj膮co jasne. Z ogromnym wysi艂kiem podnosi r臋k臋 i po omacku szuka mojej. Po kilku sekundach ciszy zaczyna m贸wi膰, najpierw porusza wargami, po chwili pojawia si臋 g艂os, ale nie rozumiem. Ojciec m贸wi urywanie i be艂kotliwie, jasny wzrok nieustannie mnie lustruje.
- Co on m贸wi? - pytam siostr臋 Edit. - Nie rozumiem.
Edit siada na kraw臋dzi 艂贸偶ka, pochyla si臋, 偶eby pochwyci膰 s艂owa, chyba rozumie, bo kiwa g艂ow膮.
- Co on m贸wi? - szepc臋.
- Ojciec ci臋 b艂ogos艂awi. Nie s艂yszysz?. . . Niech ci da pok贸j. . . w imi臋 Ducha 艢wi臋tego. . .
To tak nag艂e i nieoczekiwane, 偶e nie potrafi臋 si臋 broni膰. Ojciec zamyka oczy, wycie艅czony wysi艂kiem, zn贸w popada w odr臋twienie. Uwalniam si臋 od jego d艂oni i wychodz臋 do jadalni. Pok贸j spowijaj膮 ciemno艣ci, co przypomina mi jadalny mojego dzieci艅stwa: trzy okna z ci臋偶kimi, zielonymi zas艂onami, st贸艂 powleczony ciemn膮 bejc膮, staro艣wiecki brzuchaty kredens z matowo po艂yskuj膮c膮 zawarto艣ci膮, ciemne obrazy w z艂otych ramach, niewygodne krzes艂a z wysokimi oparciami. Stoj臋 przy kr贸tszej kraw臋dzi sto艂u, mam suche oczy i l臋k w sercu. Siostra Edit otwiera drzwi: Nie przeszkadzam? Nie, nie. Nie zapalaj 艣wiat艂a! Tak jest dobrze.
Edit podchodzi do okna, patrzy na cich膮 za艣nie偶on膮 ulic臋, krzy偶uje r臋ce na piersiach, na jej twarzy spok贸j.
- Dlaczego jeste艣 taki zatrwo偶ony?
- Zatrwo偶ony? Nie, nic takiego nie czuj臋. Mo偶e troch臋 wsp贸艂czucia, troch臋 czu艂o艣ci, troch臋 l臋ku przed 艣mierci膮, nic wi臋cej. Jest przecie偶 moim ojcem!
- W takiej sytuacji trudno chyba cokolwiek czu膰. To si臋 mo偶e przydarzy膰 ka偶demu.
- Nie o to chodzi. Patrz臋 na niego i my艣l臋, 偶e powinienem zapomnie膰, ale nie zapominam. Powinienem wybaczy膰, ale niczego nie wybaczam. M贸g艂bym przynajmniej poczu膰 odrobin臋 przywi膮zania, ale nie potrafi臋 si臋 zdoby膰 na przywi膮zanie. Jest mi obcy. Nigdy nie b臋dzie mi go brakowa艂o. Matki mi brakuje. Brakuje mi jej ka偶dego dnia. Ojciec jest ju偶 zapomniany, nie my艣l臋 o osobie, kt贸ra tam umiera, jej w og贸le nie znam, ale o cz艂owieku, kt贸ry gra艂 w moim 偶yciu jak膮艣 rol臋, jest zapomniany, nie ma go. Chocia偶 nie, to nieprawda. Bardzo bym chcia艂 o nim zapomnie膰.
- Musz臋 wraca膰. P贸jdziesz ze mn膮?
- Nie.
- No to do widzenia i trzymaj si臋.
- Wola艂bym tego tak nie odczuwa膰.
- Nie mo偶esz rozkazywa膰 swoim uczuciom.
- Nie b膮d藕. . .
- ... z艂a. Zrozum, Erik jest moim najdro偶szym przyjacielem, jeszcze z dzieci艅stwa. Dla mnie to kto艣 zupe艂nie inny ni偶 dla ciebie. Nie znam osoby, o kt贸rej m贸wisz.
Edit kiwa g艂ow膮 i lekko si臋 u艣miecha. Stoj臋 przy ciemnym b艂yszcz膮cym stole. Przez zamkni臋te drzwi s艂ysz臋 g艂os Edit.
***
Warto by tu jeszcze doda膰 co艣, co niewielki ma zwi膮zek z t膮 histori膮, jako 偶e powy偶sza scena rozgrywa si臋 przesz艂o dwadzie艣cia lat temu. Niemal niepostrze偶enie zmieni艂 si臋 m贸j stosunek do ojca. Z niezno艣nie dotkliwym wzruszeniem my艣la艂em o jego spojrzeniu, gdy wydobywszy si臋 z krainy mroku, zes艂a艂 na syna bo偶e b艂ogos艂awie艅stwo. Zacz膮艂em bada膰 wczesne dzieje moich rodzic贸w, dzieci艅stwo i okres dorastania ojca, dostrzeg艂em powtarzaj膮cy si臋 ci膮g wznios艂ych zmaga艅 i upokarzaj膮cych pora偶ek. Dostrzeg艂em te偶 trosk臋, czu艂o艣膰 i niebywa艂y zam臋t. I u艣miech na jego twarzy, i niebieskie spojrzenie, przyjazne i ufne. Widzia艂em, jak si臋 starza艂, ci臋偶ko upo艣ledzony, kaleki, z w艂asnego wyboru wyizolowany wdowiec: prosz臋, nie oskar偶aj mnie, prosz臋, nie tra膰 czasu, na pewno masz wa偶niejsze sprawy. Prosz臋, zostaw mnie w spokoju. Czuj臋 si臋 znakomicie, pod ka偶dym wzgl臋dem. Dzi臋kuj臋, to mi艂e, dzi臋kuj臋, ale nie, ogl膮danie mnie przy stole i tych moich niezdarnych r膮k musi sprawia膰 bardzo przykre wra偶enie.
Jest uprzejmie nieprzyst臋pny, zadbany, starannie ogolony, schludny, g艂owa lekko mu si臋 trz臋sie, nie patrzy na mnie b艂agalnie, nie oczekuje wsp贸艂czucia. Wyci膮gam d艂o艅 i prosz臋 go o wybaczenie, teraz, dzisiaj, w tej chwili.
***
Ojciec zdejmuje marynark臋 i otula Pu. Jest ciep艂a ciep艂em jego cia艂a, niczym przyjemny wilgotny ok艂ad. Pu ju偶 nie marznie.
- Nie marzniesz?
- Nie. Jest mi ciep艂o.
Krajobraz niknie za 艣cian膮 deszczu. Gradobicie usta艂o, ale na ziemi wci膮偶 mrowie lodowych drobinek. Przed wozowni膮 tworzy si臋 jezioro i stopniowo podmywa kamienn膮 podmur贸wk臋. Wkr贸tce zewsz膮d otacza ich woda. Siwe p艂askie 艣wiat艂o przywodzi na my艣l zmierzch bez zachodu s艂o艅ca. Grzmoty coraz odleglejsze i st艂umione, ale r贸wnie uporczywe i bardziej przera偶aj膮ce. Pada rz臋si艣cie.
Ojciec i Pu ruszaj膮 w drog臋. 艢cie偶ka jest rw膮cym strumieniem, nie艂atwo j膮 pokona膰 na rowerze. Nagle przednie ko艂o buksuje. Pu podkurcza nogi i turla si臋 po trawiastym zboczu. Ojciec zostaje. Kiedy Pu szybko si臋 podrywa, on le偶y nieruchomo; jedna noga pod rowerem, g艂owa do przodu. Pu u艣wiadamia sobie, 偶e ojciec nie 偶yje.
Chwil臋 p贸藕niej ojciec odwraca g艂ow臋 i pyta, czy Pu nic si臋 nie sta艂o. Pu m贸wi, 偶e troch臋 si臋 zamoczy艂, bo wyl膮dowa艂 w ka艂u偶y, i macha jak klown d艂ugimi r臋kawami marynarki. Ojciec u艣miecha si臋 przyja藕nie i gramoli si臋 spod roweru; oho, tylna opona przebita. Zn贸w si臋 艣mieje i kr臋ci g艂ow膮, musimy dra艂owa膰 na piechot臋, Puniu.
Do stacji kolejowej jest 膰wier膰 mili*. Ojciec i Pu s膮 mokrzy i ub艂oceni. Na ojcowym policzku zadrapanie. Pada nieustaj膮co, deszcz jest ch艂odny. Ojciec pcha popsuty rower, Pu pomaga.
Faro, 1 sierpnia 90[KM1]
* Ksi膮偶ka Bergmana, kt贸ra ukaza艂a si臋 w Szwecji w roku 1991, a w przek艂adzie polskim pojawi si臋 w ko艅cu roku 1994 nak艂adem "Czytelnika" (przy. t艂um.).
* Fjardingsvag - 1/4 starej mili szwedzkiej, czyli ok. 2672 m (przyp. t艂um.).
KONIEC
1