„Wróg bez twarzy" to książka, która nie potrzebuje reklamy — przyciąga uwagę czytelnika już samym
tytułem i trzyma w napięciu od strony pierwszej aż po ostatnią.
Szesnastoletni Rudi Verdonck, podejrzany o popełnienie morderstwa, ukrywa się i przy pomocy
oddanych mu przyjaciół próbuje udowodnid, że jest niewinny. Głównym jednak tematem książki jest,
tak palący obecnie dla społeczeostw Zachodu, problem komputeryzacji, będącej dobrodziejstwem,
ale budzącej też obawy przed niebezpieczeostwem ograniczenia wolności osobistej jednostki
i wszechobecności systemu kontroli — owego „wroga bez twarzy".
Karel Verleyen urodził się w 1938 r. we Flandrii.
Jest autorem licznych książek, sztuk teatralnych i słuchowisk radiowych dla dzieci i młodzieży.
Przez wiele lat był redaktorem naczelnym czasopisma dla młodzieży „Top", a jednocześnie uczył
w szkole języka niderlandzkiego i historii. Verleyen wiele podróżuje, odwiedził m.in. Islandię,
Grenlandię, wiele krajów Afryki. Na stałe mieszka w Gandawie, w pn. Belgii.
Jest laureatem licznych nagród literackich.
Karel Varleyen
Wróg
Bez Twarzy
Przełożył:
Jerzy Koch
Nasza Księgarnia
Warszawa 1987
Spis Treści:
I.
Napad
II.
Rudi
III. Szkoła
IV. Ojciec
V.
Który z trzech?
VI. Ucieczka
VII. Telefon
VIII. Niewidomy
IX. Do domu?
X.
Znaleźd go, do stu diabłów!
XI. Strach
XII. Sylwia
XIII. Uciekinier
XIV. Radio Szalom
XV. Wyjście
XVI. Wróg bez twarzy
XVII. Kryzys!
I. Napad
Zielony, czerwony, niebieski. Zielony, czerwony, niebieski. Światła neonowych reklam rozjaśniały
mokry asfalt. Rudi stał znudzony w bramie. Postawił kołnierz kurtki i wsadził ręce do kieszeni.
— A niech to! — mruknął. — Co za obrzydliwa pogoda. Ale ze mnie idiota.
Przyjrzał się swemu niewyraźnemu odbiciu w szybie skąpo oświetlonej wystawy. Ciemnoblond włosy
zwisały mokre nad zmarszczonym czołem, brwi nastroszyły się. Gdy pokazał swemu odbiciu język,
zmarszczył mu się nos.
— Głupi chłopaku, co ty tu właściwie robisz? Chciałeś pójśd do baru. No, więc dlaczego nie wchodzisz
do środka?
W pobliżu z trzaskiem otworzyły się drzwi jednej z knajp. Na ulicę wylały się dudniące dźwięki
muzyki.
— Dalej pada! — rozległ się donośny, niezadowolony głos. Grupka młodych, beztroskich ludzi
pojawiła się na ulicy i zawróciła do lokalu.
— No, więc na co czekasz? Najpierw dużo hałasu, a potem...
Rudi z niechęcią wzruszył ramionami. Tak, miał zamiar pójśd do jednego z barów na Leopoldstraat.
Zwyczajnie, po kolejnej kłótni z ojcem. Żeby zrobid na złośd... Ulicą przejechał samochód. Nagle Rudi
zamarł w bezruchu. Do bramy, w której stał, zbliżał się chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna. Musiał
byd nieźle zalany, bo słaniając się wpadł na ścianę, po chwili wyprostował się i podszedł do
zaparkowanego samochodu. W Rudim wezbrała fala takiej złości, że zrobiło mu się niedobrze. Nie
znosił pijanych ludzi. Na widok pijaka gdzieś w tyle głowy zaczynał odczuwad uderzenia pulsu
i zaciskał dłonie w pięści. Nie potrafił tego wyjaśnid. Za każdym razem musiał się opanowywad, żeby
nie walnąd pijaczyny, nie kopnąd, nie stłuc. Kiedyś już nawet zdarzyło się coś podobnego. Wtedy była
to jakaś dziewczyna, która z dwoma podochoconymi chłopakami wytoczyła się z baru i zawołała coś
do niego. Zajrzał w jej mętne oczy, poczuł kwaśny oddech... W tym momencie gdzieś w środku coś
się w nim jakby załamało. Zacisnąwszy dłonie w pięści uderzył ją oburącz w twarz i natychmiast
uciekł stamtąd z płaczem. Ile miał wtedy lat? Trzynaście, czternaście?
Pijany facet chwiejąc się przystanął, żeby zapalid papierosa. Płomieo oświetlił jego matowobladą,
nalaną twarz...
Nagle jak spod ziemi wyrosła za nim postad. Zupełnie jak na filmie, przebiegło Rudiemu przez
myśl. Młody mężczyzna? Pijaczyna odwrócił się i w tej chwili dostał cios w żołądek. Zgiął się z bólu
i ciężko zwalił na chodnik. Rudi usłyszał, jak głośno uderzył głową o
krawężnik. Młody napastnik rozpiął mu kurtkę i zaczął szperad po wewnętrznych kieszeniach.
Podniósł głowę, bojaźliwie rozejrzał się dookoła i przeszedł na drugą stronę ulicy. Rudi przywarł do
ściany. Mężczyzna przeszedł obok niego, Rudi widział, jak był napięty, gotowy do ucieczki, gdyby
tylko okazało się to konieczne. Rudi przełknął ślinę. Jasny gwint, jak ten facet jest do niego podobny.
Z powodzeniem mogliby byd bradmi. Te same płowe włosy, taki sam nos. Tylko podbródek miał inny,
bardziej cofnięty, inaczej się też poruszał, w jego chodzie było coś drapieżnego.
Rudi poczuł, jak coraz bardziej ogarnia go chłód. Pijak podniósł się, szedł myląc kierunki
i potykając się, jęczał i wymiotował. Wreszcie zatoczył się na wystawę, znowu się potknął i wpadł do
bramy. Cuchnął. Zakrzywionymi palcami przejechał po ubraniu Rudiego, zaczepił o coś. Rudi
odepchnął go od siebie, usłyszał trzask rozdzieranej kurtki. Chłopiec rzucił się do ucieczki. Jakaś
staruszka z obrzydliwie grubym kundlem spostrzegła, jak z bramy wytoczył się mężczyzna i upadł na
asfalt. Chłopiec minął ją w biegu. Wówczas zaczęła krzyczed.
Na skraju miasta znajdował się ogromny budynek, skąpany w jasnym, jakby szpitalnym świetle.
Na dachu buczały urządzenia wentylacyjne. Poza tym wokół panowała groźna, śmiertelna cisza.
Kamery obracały się powoli obserwując czarne stalowe ogrodzenie. Czujni strażnicy całymi
godzinami wpatrywali się w monotonne obrazy. Stalowe ogrodzenie, drzewa, drut kolczasty, budy
psów. Stalowe ogrodzenie, drut kolczasty... drzewa...
W jednej z klimatyzowanych sal siedzieli trzej mężczyźni. Przypominająca teleks maszyna
terkotała wypluwając niczym truciznę pasmo żółtego papieru. Meldunek policyjny.
Jeden z mężczyzn odłożył gazetę. Krzyżówka będzie musiała trochę zaczekad. Spojrzał dookoła,
na szafy pociągnięte matowym lakierem, kręcące się taśmy, rozświetlony na zielono ekran monitora,
klawiaturę. Ostrożnie wziął w palce żółty papier. Znów jakaś kradzież kieszonkowa? O, nie. Napad.
Ofiara zmarła w drodze do szpitala. Po dużej dawce alkoholu. Na Leopoldstraat oczywiście. Już
dawno powinni zamknąd tamtejsze bary i dyskoteki. Ilu młodych ludzi nie popadłoby w narkomanię,
ilu nie nauczyłoby się pid, ilu nie zostałoby pobitych w tej okropnej dzielnicy!
Mężczyzna oparł kartkę na podpórce i położył dłonie na klawiaturze. Stale robił ten sam gest tuż
przed włączeniem gigantycznej aparatury, która skrywała wszystkie dostępne dane o każdym
obywatelu kraju. Zawsze w tym momencie rozkoszował się władzą. Jeden jego ruch i ten superszybki
komputer pobierze z najodleglejszego zakamarka swej fenomenalnej pamięci dane osób, do których
pasowad będzie podany na żółtej karteczce rysopis. Może napastnik leży teraz w łóżku i nie pojmuje,
że w tym jasno oświetlonym, sterylnym, klimatyzowanym pomieszczeniu zaczęto prząśd sied, w którą
w koocu wpadnie.
Mężczyzna szczupłymi palcami potarł prosty nos i wskazującym palcem prawej dłoni poprawił
okulary.
— No, zaczynaj — wyszeptał.
Zacisnął na moment palce, a potem zaczął wystukiwad.
xxx POR-13: MELDUNEK
x Cl: NAPAD
'
C2: BEZ BRONI
x AO: LEOPOLDSTRAAT, WENKE
x A1: OFIARA PETER DE GROTĘ
x A2: WENKESTRAAT 53, PASSELARE
x A3:
0
180337
x A4: PRZEDSTAWICIEL HANDLOWY
x A5: ROZWIEDZIONY
x A6: I K.AG 275372
x A7: R B — 325D A 729
x A8: PIJANY
x BO: SPRAWCA NIEZNANY
BI: PODEJRZENIA
B2: ±17 LAT
B3: 1,75 M
B4: BLONDYN
B5: UBRANY SPORTOWO
B6: WENKE?
ODD: KOD 311007-707
MELDUNEK O NAPADZIE 1245
CZAS: 22.54.22
PRIORITY: YELLOW
II. Rudi
Rudi wrócił do domu przemoczony do nitki, zdyszany i podniecony. Mamy oczywiście nie było.
Znów poszła na spotkanie tego swojego towarzystwa opieki nad młodzieżą. Jakby wszystkie te
sprawy nie mogły się obejśd bez niej.
Rudi przekręcił klucz w zamku. Już od progu doszedł go zapach cygar.
— Problem polega na tym, że król kierowy... — usłyszał głos ojca.
Ojciec miał więc swojego cotygodniowego brydża z dwoma znajomymi sędziami oraz
emerytowanym pułkownikiem.
Rudi poskromił w sobie chęd wdarcia się do salonu z okrzykiem: „Problem wcale, ale to wcale nie
w królu kierowym!" Zamiast tego w milczeniu wspiął się po schodach. Drzwi do jego pokoju były
uchylone. Na łóżku leżała gitara, która zawsze była w domu kością niezgody. Rudi nie grał najlepiej
i w dodatku nawet niezbyt często. Ale przywiązał się do instrumentu, tak jak dawniej przywiązany był
do swojej kolejki elektrycznej.
Ojciec dostawał jednak szału już przy pierwszym akordzie. Gitara była według niego czymś
prymitywnym, przedmiotem, który trafia do rąk idiotów, nierobów i narkomanów. Ileż to razy Rudi
próbował mu wytłumaczyd, że wielu jego kolegów brzdąka na gitarach dlatego, że sprawia im to
zwyczajnie frajdę! Lecz ojciec był głuchy na te wyjaśnienia, szalał i grzmiał. Gitara stała się więc dla
Rudiego symbolem niezależności. Każdy młody człowiek ma coś takiego: parę butów, rozciągnięty
pulower, długie albo krótkie włosy. W koocu rzeczy te stają się tak ważne, że nabierają charakteru
najbardziej istotnej sprawy w stosunkach między dziedmi a rodzicami.
Dla Rudiego tym czymś była gitara. Ściągnął przemoczoną, zabłoconą kurtkę. A niech to diabli,
jedna kieszeo była oderwana. Zostały po niej tylko postrzępione nitki. Nagle, jak obuchem w głowę,
dotarła do niego jątrząca świadomośd. Odgłos rozrywanego materiału, który usłyszał, gdy pijak
zatoczył się na niego. Kurtka. Obejrzał wystarczająco dużo filmów kryminalnych, by wiedzied, co się
teraz stanie. Kobieta z psem widziała tylko jego, policja znajdzie na miejscu napadu oderwaną
kieszeo. Za pomocą środków, jakimi dysponują, bez trudności ustalą trop wiodący do P&A. Rudi
skrzywił się. No i co, to jeszcze nie wszystko. Ile tysięcy takich kurtek sprzedano?
Ale całkiem spokojny nie był. Przewiesił kurtkę przez oparcie krzesła, rzucił się na tapczan
i brzdąknął na gitarze. Drżący, słaby ton wypełnił pokój.
Co za zbieg okoliczności! Właśnie dwiczył nowe akordy. Ojciec krzyczał za nim aż do drzwi, no
i Rudi pobiegł na Leopoldstraat i stał się świadkiem tego napadu. Teraz można mied tylko nadzieję, że
ta afera nie będzie mied dalszego ciągu.
Wyobraził sobie swego ojca-prawnika, w czarnej todze, wysoko nad nim w sędziowskim fotelu.
— Oskarżony-syn, proszę wstad. Co oskarżony zrobił ze swoim lustrzanym odbiciem? Gdzie ono jest?
Sędzia wybałusza oczy, są coraz większe, coraz bardziej niebieskie i karcące. Źrenice stają się
dwoma czarnymi kałużami, które powoli się zlewają i wsączają w Rudiego. On zaś kręci się wokół
swej osi, wciąż szybciej i szybciej.
— Nie! Ja tego nie zrobiłem!
Rudi poderwał się przestraszony. Musiał zasnąd i przyśnił mu się. ten straszny sen. Wysilając
wzrok usiłował zobaczyd, która godzina. Północ. Z korytarza doszedł go hałas.
Mama. -Przez moment zapragnął jej wszystko opowiedzied. Przed rokiem z pewnością by to
zrobił, lecz jakiś czas temu mama „postanowiła", że sam ma się troszczyd o siebie, że winien się
nauczyd stad o własnych siłach. Rudi mimowolnie westchnął. Dawniej często odczuwał, że go się
zbytnio niaoczy, a teraz bardzo potrzebował jakiegoś bezpiecznego schronienia, żeby nie musiał się
o wszystko sam martwid, po prostu podad komuś dłoo i dad się prowadzid.
Kim jest? Wyrośniętym, cichym chłopakiem, przeciętnie zdolnym, mającym nielicznych przyjaciół
i niewiele pozytywnych cech charakteru. Skazanym na dożywocie w otoczeniu ludzi, którzy zawsze
wszystko wiedzą, zawsze mają po swojej stronie prawo i racje. Ale przecież to nie była cała prawda.
W zasadzie ojciec był w porządku , ale wciąż poruszał sprawy, o których on, Rudi, w ogóle nie chciał
mówid. Jedną z nich była słabośd charakteru młodych ludzi, ich skłonnośd do uchylania się od
wszelkiej odpowiedzialności, trwonienie czasu na szarpaniu gitar i pogrążanie się w beznadziei
wyrażanej w songach, którymi się tak entuzjazmują.
I po każdej tyradzie powracał refren zaczynający się od słów „za moich czasów..."
Rudiemu nie chciało się rozbierad ani czyścid zębów. Ściągnął tylko dżinsy, otulił się kołdrą
i zwinięty w kłębek szybko zapadł w sen.
W budynku na skraju miasta mężczyzna w okularach wpisywał do krzyżówki ostatnie słowo.
Dziwnie spokojny był ten wieczór. Same rutynowe czynności, sprawy ograniczające się do
przyciśnięcia guzika, po czym maszyna sama wszystko robiła automatycznie, wypluwając wyciągi
z rachunków, obliczając dodatki na dzieci, podliczając statystyki wypadków drogowych
z poprzedniego tygodnia. Jeden, jedyny napad. Czyżby deszcz zatrzymał w domu wszystkich
przestępców, a może w telewizji był ważny mecz? Dziwne.
Raz jeszcze wziął żółtą kartkę. Nie nadeszły żadne dodatkowe informacje. Też dziwne. Nikt nie
zwrócił się o listę ewentualnych podejrzanych. A może zestawid ją samemu, na własną rękę?
W zasadzie taka decyzja przekraczała jego kompetencje, a nigdy nie wiadomo, czy gdzieś nie
został zaprogramowany ukryty system kontroli, dzięki któremu dyrekcja centrum od razu dowiaduje
się, co robi komputer. Nie, mniej niż ktokolwiek inny ufał tej maszynie, dobrze wiedział, jak działa,
brakowało mu tylko dokładnego wglądu we wszystko, co ukrywają nieomylne głębię tej
nieskooczonej pamięci. Wystukał swój numer kodowy, następnie numer meldunku o napadzie, rząd
liter i cyfr. Zielone literki na monitorze przez moment migotały, potem przesunęła się lista nazwisk,
adresów, numerów kodowych. Mężczyzna pokręcił głową. No, to mają roboty na całe lata. Niezbyt
dokładny rysopis może pasowad do setek młodych ludzi. Nic dziwnego, że nie zażądano listy.
Mężczyzna wyłączył aparaturę. Jeszcze dziesięd minut i zakooczy się jego dzieo pracy. Jeszcze nie jest
za późno, żeby zaprosid Sylwię na kolację. Fajna dziewczyna z tej Sylwii. Nie zna jej zbyt długo, ale
miło spędza się z nią czas. Dziś wieczorem ją pocałuje, to byłoby fantastyczne zakooczenie tego
nudnego dnia.
Mężczyzna, który przyszedł go zmienid, zerknął do książki wpisów obok klawiatury.
— Nic szczególnego? — zapytał.
— Nic szczególnego — skinął głową ten w okularach. — Az tego tu, też na razie nic nie wynika. —
Wskazał palcem żółtą kartkę.
Po upływie pół godziny spoglądał już w czarne, głębokie oczy Sylwii i czuł się, jakby miał znów
czternaście lat.
— Zawsze tak tajemniczo mówisz o swojej pracy. Nie jesteś chyba w tajnej policji ani w służbie tego
rodzaju?
Mężczyzna w okularach uśmiechnął się przyjaźnie.
— Nie — odparł po chwili — chociaż— Skoro tak nalegasz, to ci powiem — jesteśmy w zasadzie
służbą informacyjną. Bez większych trudności mógłbym sprawdzid, jakie świadectwo dostałaś
w szkole sześd lat temu albo czy miałaś operację wyrostka robaczkowego, lub z czym jadłaś w tym
tygodniu kanapki.
Trochę przesadził, ale w efekcie Sylwia patrzyła na niego okrągłymi ze zdziwienia oczyma.
A gdyby tak zabrał ją kiedyś do centrum? Wprawdzie to zabronione, ale mogło się udad. Nikt by go
nie zdradził, a nocą prawdopodobieostwo nieoczekiwanej inspekcji było małe.
— Jak to? — szepnęła Sylwia. — Przecież tak nie można? Chyba nie macie tam danych o takim
szarym, zwykłym człowieku jak ja?
— Po pierwsze i najważniejsze, nie jesteś zwykłym człowiekiem, a już z pewnością nie dla mnie; po
drugie, takie dane, i jeszcze wiele innych, mamy o każdym cennym rodaku. Tylko im wyższy szczebel,
tym lepiej zaszyfrowane.
— Nie mogę w to-uwierzyd — powiedziała Sylwia.
— Dobrze, dam ci przykład. Dziś wieczorem młody człowiek zamordował pijaka. Wiemy
w przybliżeniu, jak wygląda. Wyciągamy więc z komputera dane wszystkich osób w tym wieku,
o takim samym kolorze włosów i podobnej fryzurze. Potem przeglądamy je. Kto jest chory? Kto
wyjechał? Można to sprawdzid, ponieważ sprawcą jest młody chłopak, który pewnie jeszcze chodzi
do szkoły, a tam od razu podadzą nam każdą nieobecnośd. Możemy wykluczyd też cały szereg osób
ze względu na charakter. Znamy go z testów Centrum Pedagogiczno-Medycznego i tak dalej, i tak
dalej.
— Ależ to praca policji!
— Skądże znowu, policja ma za zadanie aresztowad ludzi, których my odszukamy w naszym Centrum
Danych Komputerowych. Napijesz się jeszcze?
III. Szkoła
Każdy z czterech mężczyzn siedzących za stołem miał szary garnitur, krawat w paski i nosił
okulary w rogowej oprawie. W zewnętrznym wyglądzie niewiele ich różniło. Chyba tylko odcieo
garniturów, deseo materiału, kształt oprawy okularów, mieli też inne paski na krawatach. Najbardziej
jednak upodabniał ich do siebie fanatyczny zapał do pracy.
— Czekam na propozycje — rzucił mężczyzna siedzący u szczytu stołu. — Postępowanie sądowe?
Mężczyźni porządkowali leżące przed nimi papiery.
— No więc?
— Działania rutynowe — zaproponował siedzący po prawej. — Policja znalazła kawałek materiału z
kurtki, oderwany przy szamotaninie. Jeśli tylko ustalimy, gdzie ją sprzedano, będziemy mieli też listę
nabywców, chyba że kupujący nie miał karty kredytowej.
To był Dubon, informatyk.
— Mało prawdopodobne, według najświeższych danych aż 86,4% ludności kupuje odzież na karty
kredytowe. Przede wszystkim w dużych domach towarowych, jak P&A, Zorka, Nono... — zauważył
Vandergraaf, statystyk.
— W porządku, więc porównajcie ewentualnych podejrzanych z posiadaczami kurtek, którzy nabyli
je na karty kredytowe — powiedział dyrektor.
— Jeszcze jedno!
Mężczyzna, który się odezwał, był wysokiego wzrostu, chudy, niemal zasuszony. Knijpers,
psycholog.
— W ostatnim miesiącu mamy trzy napady na pijanych...
— Stanowią najłatwiejszy łup — wtrącił Vandergraaf.
— Za tym może się kryd coś więcej. Słuchajcie, my, psychologowie, znajdujemy ślady tam, gdzie ich
nikt nie szuka. Osoby z rozwiniętym systemem oceny moralnej odczuwają prawie irracjonalną
awersję do osób o zachowaniu przekraczającym normy.
— Co masz na myśli?
Psycholog westchnął. Jak zwykle problem polegał na tym, że wszyscy oni nic nie rozumieli z tego,
o czym usiłował ich przekonad. Jak gdyby mówił innym językiem.
— Niewykluczone, że między podejrzanymi jest osoba odczuwająca silną odrazę do pijaków.
Dyrektor notował.
„Sprawdzid według testu Centrum Pedagogiczno-Medycznego”. I małymi literkami dopisał obok:
„A poprzednie napady?" Z czterema znakami zapytania.
— On lub ona, dopuszczając się przestępstwa, poczuwają się do roli mściciela.
— W porządku, zanotowane. — przerwał dyrektor niecierpliwie.
Psycholog zmarszczył czoło.
— Obstaję przy tym, że jest to zwykły napad — odezwał się Vandergraaf z drugiego kooca stołu.
— Nie sądzę, żebyśmy musieli aż tak daleko szukad. Młody człowiek, któremu nie wystarcza
kieszonkowe, wybiera najłatwiejsze rozwiązanie — przytaknął mu Dubon.
Dyrektor spojrzał na niego karcąco. — „Skoro mamy go już na karku — zdawały się mówid jego
oczy—to dajcie mu tę przyjemnośd!"
Zamknął swój skoroszyt i dopił kawę.
— Aha, jeszcze jedno — odezwał się jakby mimochodem. — Mam sygnał od ministra Croonena.
Spodziewa się interpelacji w parlamencie w sprawie naszego centrum. Oczywiście stara śpiewka.
Ochrona prywatności. Tak jakbyśmy się bawili w pospolitych, niecnych podglądaczy. No, trudno.
I chyba dlatego domaga się wyników przede wszystkim w sektorze zapobiegania i wykrywania
przestępstw. Należy się więc pośpieszyd. Tym bardziej że kredyty na rok przyszły mają byd już
szybko...
Kaszlnął i wstał. Spoglądał przenikliwym wzrokiem po kolei na wszystkich. Tak, zrozumieli.
Rudi sprawiał wrażenie, jakby drzemał nad filiżanką kawy. Ojciec odświeżony, ogolony, pełen
energii, przyniósł poranną pocztę.
— Wyprostuj się, chłopcze! Wyglądasz, jakbyś dźwigał ciężar połowy świata!
Wyrwało to Rudiego z rozmyślao, wyprostował się nieco i wypił kawę.
— Źle spałem—wymamrotał na usprawiedliwienie.
— Chyba że tak. A właściwie gdzie wczoraj byłeś? Szukałem cię, zanim przyszli goście.
— Wyskoczyłem na trochę do miasta.
— W taką psią pogodę? Też masz pomysły! A ,co ciekawego w szkole?
Rudi wzruszył ramionami. Te poranne pytania ojciec mógł równie dobrze nagrad na magnetofon.
— Muszę już iśd — odparł.
Do szkoły pojechał na rowerze, roztargniony, markotny, z jakimś okropnym uciskiem w okolicy
żołądka. Do diaska, bardziej się tym wszystkim przejmował, niż sam przed sobą chciał się do tego
przyznad. W dodatku 'ten film, który niedawno widział, bezlitosna przenikliwośd współczesnego
aparatu śledczego...
— Mógłbyś patrzed przed siebie!
— Przepraszam.
O mały włos najechałby na dziewczynę. Siedziała na obdrapanym motorowerze i miała na głowie
zwariowany, staroświecki kask, w kolorze intensywnej czerwieni.
— Zasnąłem na rowerze.
— Patrz przed siebie, bo zaśniesz na wieki wieków...
Pukle czarnych włosów wysuwały się jej spod kasku.
Miała czarne jak węgiel oczy i zadarty nosek. Na czerwonym kasku widniał błękitny napis: Marmot.
— Amen — powiedział Rudi i pomachał jej ręką.
W szkole wszystko szło zwyczajnym trybem. Lekcje wzbudzały mniej więcej taki entuzjazm jak
zimna owsianka, uczniowie starali się po trosze ukryd swoje znudzenie, a nauczyciele robili, co w ich
mocy, by wypowiadane przez nich słowa brzmiały przekonywano.
Dzieo nie miał żadnego jasnego momentu. Zresztą tak samo jak poprzednie. Dlaczego w całej
szkole nie było ani jednego belfra, z którym można by normalnie pogadad, który zrozumiałby ucznia.
Ale czy można tego wszystkiego oczekiwad od ludzi, którzy nie sprawdzili się jako nauczyciele?
— Verdonck! Czyżbyś na własną rękę przemyśliwał historię? Czy pozwolisz, by nasze ograniczone
umysły przyłączyły się do tych rozmyślao?
Rudi wstrząsnął się jak w ataku apopleksji. Pogrążył się w rozmyślaniach już na lekcji matematyki,
ale dopiero Luter, surowy nauczyciel historii, przywołał go do porządku.
— Zamyśliłem się, panie profesorze. Przepraszam.
— Chyba nie będzie nietaktem, jeśli zapytam, czego dotyczyły twoje marzenia?
Rudi zadrżał. Cała ta gorliwa banda będzie się teraz wykrzywiad przymilnie, żeby tylko sprawid
Lutrowi przyjemnośd. Sami święci, patrzcie ich!
— Nie, panie profesorze — odparł — marzyłem o przyzwoitym gronie pedagogicznym. Niestety
pozostaje to tylko marzeniem.
Kreda, którą trzymał Luter, upadła na podłogę. Po raz pierwszy w jego długiej karierze
nauczycielskiej zaskoczono go tak, że nie był w stanie nic rozsądnego odpowiedzied.
— Za drzwi, Verdonck — wydusił tylko z siebie.
Od razu jednak pojął, że tym samym okazał swoją bezradnośd. Cóż innego mógł jednak zrobid?
Rudi Verdonck, mój Boże, ten spokojny, nie wpadający w oko, niepozorny chłopak. A tu nagle taka
odpowiedź?!
Drzwi od klasy zamknęły się cicho, tacy chłopcy jak Rudi Verdonck nie trzaskali drzwiami, lecz nie
oznaczało to wcale, że byli mniej zbuntowani. I cóż on takiego powiedział? Przyzwoite grono
pedagogiczne?
Luter podniósł kredę, spojrzał na klasę i powiedział:
— Będziemy dzisiaj mówid o podstawach europejskiej demokracji.
Kiedy omawiał prawo do współdecydowania, wolności poglądów i tak dalej, uśmiechnął się
z goryczą sam do siebie. Oczywiście słowa, słowa, słowa. Pozbawione treści, życia, wstrętne. Lecz
skoro sam przed sobą to przyznał i był o tym przekonany, lepiej było od razu to załatwid. Przezwisko
Luter zawdzięczał swemu wystąpieniu dawno temu, gdy tak jak ów mnich z Wittenbergi przybił na
drzwiach auli swe wyznanie wiary.
— Wierzę w uczciwośd, szczerośd, wytrwałą pracę, współdziałanie...
Nie mógł przypomnied sobie dalszego tekstu. Kiedy tak recytował swój wykład, nagle dotarło do
niego, że gubi się znaczenie wypowiadanych przez niego słów i poczuł, jak robi mu się niedobrze.
Tak, więc i jego to dosięgło, nie wiadomo kiedy dał się wciągnąd w tę machinę, w której nie było
miejsca na wątpliwości. Poczuł coś jakby trupi zapach.
— Proszę otworzyd podręczniki! — usłyszał własny głos. Nikt nie okazał zdziwienia. Więc mógł tak po
prostu dad całej klasie zadanie, ponieważ nie chciało mu się prowadzid lekcji? I nikogo to nie dziwi?
Wymienił jeszcze stronicę i wyszedł na korytarz.
— Możesz wrócid — powiedział cicho.
Rudi spojrzał na niego. Co to? Luter wyglądał blado i jakby niepewnie.
— Wstrząsnąłeś mną trochę. Dziękuję! — odezwał się nauczyciel. — Chętnie porozmawiałbym z tobą
po lekcjach, Rudi skinął głową, wrócił do ławki i zerknął do książki sąsiada. Strona 73, demokracja.
Dzieo stał się jakby mniej męczący.
Tego popołudnia mężczyzna w okularach przyszedł, do Centrum Danych Komputerowych
punktualnie. Gdy tylko zadzwonił, kamera obróciła się ku bramie. Jeden z wartowników rozpoznał go
i nacisnął guzik. Stalowa brama uchyliła się, wilczur zaszczekał. Przy drzwiach do budynku mężczyzna
w okularach wsunął w szczelinę plastykową kartę identyfikacyjną. Drzwi otworzyły się. Wszedł do
środka i podał wartownikowi teczkę. Pozostałych trzech strażników spoglądało w ekrany telewizyjne.
Na głowach mieli czapki policyjne w amerykaoskim stylu, ubrani byli w błękitne koszule i ciemne
spodnie. U pasa zwisały im czarne, błyszczące kabury. Kamera odwróciła się.
— Miłej pracy, proszę pana.
Wartownik oddał mu teczkę. Mężczyzna w okularach wsiadł do windy i mrugnął do swego
odbicia w lustrze. Wszedł do pokoju cicho pogwizdując i skierował się na swoje miejsce.
— I co z tym wczorajszym zabójstwem?
— Normalka. Ale zostawiłem to dla ciebie. Sam zobaczysz.
Mężczyzna w okularach usiadł. Przeciągnął dłonią wzdłuż szeregu cyfr kodowych. Jego kolega
miał nawał pracy.
No, zobaczymy, co nowego wymyślili w związku z tym zabójstwem.
Karty kredytowe P&A. To znaczy, ze znaleźli jakiś kawałek ubrania. Mężczyzna w okularach
westchnął. A więc sprawa szybko się zakooczy. Wciąż miał nadzieję, że jakieś zabójstwo przekształci
się w dreszczowiec i za każdym razem przeżywał rozczarowanie. Komputer był zbyt potężny, nie było
na niego mocnych. Och, toby dopiero było gdyby tak spróbował obmyślid zbrodnię idealną.
Należałoby tylko rozumowad o jedną sekundę szybciej niż ludzie usiłujący cię zza swego biurka
złapad, całkowicie zmienid model życia, stad się innym człowiekiem. Nie spotykad nikogo ze starych
przyjaciół, znaleźd się w innym mieście lub przynajmniej w całkiem innej okolicy, zmienid
zainteresowania zawodowe, nawet nosid inne ubrania, nigdy więcej nie sięgad po ulubione kąski...
Mężczyzna w okularach westchnął. Nie, nie da rady, gdzieś pewnie popełniłoby się błąd. I po raz
pierwszy w życiu zaczął się bad. Po raz pierwszy pojął, że żaden obywatel kraju nie jest niczym więcej
niż szeregiem cyfr i symboli. Raz jeszcze westchnął i zaczął wystukiwad nowe zadanie dla komputera.
Lecz przyjemne uczucie wszechmocy tym razem się nie pojawiło. Poprzedniego wieczoru Sylwia
miała do niego ponad godzinną przemowę. Wcale nie była zachwycona tym, co jej opowiadał. Wręcz
przeciwnie — stwierdziła, że to niesamowite. Jak nazwała to centrum? Ach, tak, „wróg bez twarzy",
wróg, który jest wszechobecny, lecz którego się w zasadzie nie dostrzega. Wróg bez twarzy! Czyżby
słowa Sylwii tak go przejęły? W dodatku wcale jej wczoraj nie pocałował. Może więc dziś wieczorem.
Kiedy ponownie wywołał na ekran listę potencjalnych sprawców, skróciła się do jednej dziesiątej
pierwotnej długości. Jeszcze 27 podejrzanych. Teraz to już dla policji drobnostka. Telefon na jego
biurku rozdzwonił się.
IV. Ojciec
Ojciec Rudiego był sumiennym, porządnym prawnikiem. Uświadamiał sobie, rzecz jasna, swe
drobne wady i to, że czasami jest trochę maniakiem. Na przykład nigdy nie rozerwałby koperty –
zawsze używał w tym celu nożyka do papieru ….
Dzwonek telefonu przerwał jogo rozmyślania.
j
— Fred Verdonck przy aparacie, słucham...
|
— Fred? Tu Walter Vandersmissen. Słuchaj, czy twój syn ma na imię Rudi?
— Tak...
— Czy wiesz może, gdzie bawił wczoraj wieczorem?
— Był w domu. Rudi nie należy do chłopców, którzy gdzieś „bawią".
— Ależ oczywiście, tak tez sądziłem. Kiedy zagramy w tenisa? Chyba nie zapomniałeś, że jesteś mi
winien rewanż?
— Chętnie. Poczekaj, sprawdzę tylko... słuchaj, zadzwonię do ciebie pojutrze. Znajdę kilka terminów.
W klubie jest dośd tłoczno, wiesz, rozgrywki i tak dalej!
— Więc umowa stoi! Do zobaczenia!
i Dźwięk odkładanej słuchawki. Fred Verdonck spój- |
Dźwięk odkładanej słuchawki. Fred Verdonck spojrzał na telefon. Był nieco zdumiony. Dziwna
rozmowa... Cóż za zagadkowe pytanie. Vandersmissen?
Czyżby coś na biurku prokuratora generalnego? Ale przecież... Cóż na Boga przytrafiło się Rudiemu?
Czyżby napytał sobie biedy? Nie, to wykluczone! Niemożliwe, żeby jego syn, tak porządnie
wychowany chłopak, który prawie nigdy się nie sprzeciwiał, a przynajmniej tego nie okazywał...
Fred Verdonck zamarł w bezruchu. Narkotyki? Czyżby Rudi miał do czynienia z narkotykami?
Teraz, kiedy się nad tym zastanawiał, uświadomił sobie, że chłopiec rzeczywiście był ostatnio jakby
trochę nieobecny, często siedział pogrążony w myślach. Czyżby całe życie Freda Verdoncka miało się
rozsypad w gruzy, wszystkie obmyślone i wykalkulowane posunięcia, niezliczone spotkania i wizyty,
rozmowy z właściwymi ludźmi na właściwych stanowiskach, właściwe słowa we właściwym czasie?
Tak buduje się karierę. I co teraz? Czyżby Rudi w chwili głupoty mógł zniszczyd całą tę misterną
konstrukcję? Spojrzał na zegarek. Za dziesięd minut Rudi kooczy lekcje.
Sześd minut później lśniący czystością wóz sędziego Verdoncka zatrzymał się przed szkołą.
Budynek zdawał się drzemad w słoocu. Zrobiło się nawet ciepło. Po gwałtownej burzy poprzedniego
wieczoru teraz chyba na dobre zaczynało się lato. Nie kooczący się dzwonek słychad było aż na ulicy.
Dokładnie w siedemnaście sekund później z gmachu szkoły wyszedł jeden z nauczycieli, a za nim
grupa młodzieży. Szli spokojnie taszcząc ciężkie teczki. Ojciec Rudiego sapał ze zdenerwowania.
Rudi z głową opartą o futrynę słuchał Lutra.
— Możesz powiedzied, co myślisz. Zagalopowałem się, przepraszam. Chciałbym się jednak
dowiedzied, o co ci chodziło, gdy mnie tak ostro zaatakowałeś.
— Proszę tego nie brad do siebie, panie profesorze.
Rudi poczuł, jak ciężka dłoo nauczyciela spoczęła na jego ramieniu.
— W porządku, zaproponowałem zgodę. Ty też. Więc chyba moglibyśmy powiedzied coś
konstruktywnego. Czy naprawdę czujesz się w szkole taki nieszczęśliwy?
i
Rudi przytaknął.
— Ale dlaczego?
— Nie wiem, czy szkoły są po to, by uszczęśliwiad uczniów. Uważam jednak, że byłoby wspaniale,
gdyby ich chociaż nie dobijały. Nie jesteśmy nieszczęśliwi. Ale od czasu do czasu ma się ambicje na
coś więcej.
Rudi sam nie wiedział, skąd nagle wzięły mu się te słowa, a i Luter patrzył zdziwiony. Nigdy nie
podejrzewał, że ten cichy chłopak rozmyśla o takich sprawach.
— Czy możesz dogadad się ze swoim ojcem?
Rudi skinął głową.
— Chyba że gram na gitarze, wtedy wpada w złośd.
— A gdybym spróbował jeszcze odgadnąd, czy może dziś albo wczoraj...
Rudi potaknął i uśmiechnął się.
— A resztę swojej złości okazałeś w klasie.
Luter uśmiechnął się, ale zaraz znów poczuł do siebie wstręt. Jak gładko sprowadził rozmowę na
„właściwo tory”. Jakże błogie było uczucie pewności, którą odzyskał.
—Jeszcze chciałbym coś powiedzied... — Rudi zawahał się. — Gdyby , ktoś miał problemy, panie
profesorze, czy znalazłby się w szkole nauczyciel... Ale poważne problemy, nie jakieś tam granie na
gitarze, kieszonkowe czy palenie...
Luter przełknął ślinę i zaczął szukad po kieszeniach papierosów. Chciał zyskad na czasie. Nagle
postanowił byd szczery.
— Nie mam pojęcia, Rudi. Może tak. Tylko pytanie... jakie to problemy? Szkoła narzuca pewne reguły
gry. I my, nauczyciele, nie zawsze robimy to, co chcemy. Sądzę, że większośd moich kolegów
trzymałaby się jednak przepisów...
Rudi przygryzł wargę, żeby nie zawoład: — „A ty sam?!”
Luter wyciągnął w jego kierunku paczkę papierosów, Rudi odmówił.
Woźny, starszy, krótkowzroczny człowiek, zawsze mamroczący coś pod nosem, wyszedł na
korytarz.
— Jest tu gdzieś Verdonck?
Nazwisko odczytał z karteczki.
Rudi przestraszył się. O co chodzi?
— Ojciec czeka na dworze — powiedział woźny , podreptał dalej. Żałosna przygarbiona postad
w szarym fartuchu.
.
— Mój ojciec? — zawołał za nim Rudi. Muszę iśd, panie profesorze...
Luter skinął głową.
— Porozmawiamy jeszcze o tym kiedyś? — Rudi próbował się uśmiechnąd. Nie otrzymał odpowiedzi
na swoje pytanie. I instynktownie odczuł, że nigdy jej nie otrzyma...
Rudi natknął się na ojca w holu. Chodził tam i z powrotem, wydawał się bardzo podenerwowany.
— Gdzie byłeś? — zapytał od razu.
— Rozmawiałem z nauczycielem.
— Co się stało?
Rudi zmarszczył czoło.
— Co się stało wczoraj wieczorem?
— Nic się nie stało.
Rudi wiedział, że nie potrafi oszukiwad i że ojciec od razu zauważy kłamstwo.
— Nie rób ze mnie idioty, dobrze? Jazda do samochodu.
Nie padło ani jedno słowo, dopóki nie włączyli się w strumieo pojazdów.
— Zanim zaczniesz dalej kłamad, chcę ci tylko powiedzied, że miałem telefon z biura prokuratora.
Jeden z moich przyjaciół zadał mi kilka dziwnych pytao.
Rudi gapił się przed siebie. Na szybie było kilka plamek. Rozbite owady?
— Można by pomyśled, że nie wiesz o co chodzi.
Rudi milczał.
— Czy ty rozumiesz, jakie to może mied konsekwencje? Całą moją karierę diabli wezmą, ty...
Rudi uśmiechnął się. Przez moment sądził, że ojciec przyjechał po niego z troski, żeby
zorientowad się, jak można by mu pomóc, ale okazało się, że na tapecie jest znów kariera, święta,
wszechobecna kariera. Cały kodeks tego, co można, czego nie wolno, kodeks złego i dobrego.
— Nie rób głupich min, tylko powiedz, do cholery, co się stało. Czy naprawdę nie rozumiesz, że
musimy coś przedsięwziąd tak szybko, jak tylko to możliwe?
— Byłem wczoraj na Leopoldstraat.
Nagłe szarpnięcie kierownicy.
i
— Gdzie?!
— Na Leopoldstraat. Byłem zły po tej wczorajszej awanturze. I...
— Powiedz mi, czy ty masz dobrze w głowie? W takiej dzielnicy? Wyobraź sobie, że jakaś bijatyka...
Tak też było. Młody chłopak zbił jakiegoś pijaka. Widziałem to na własne oczy!
Rudi nisko zwiesił głowę. Słyszał świszczący, głęboki oddech ojca.
— A potem?
— Widziałem tego faceta, ale uciekłem. Bałem się większej awantury.
— Czy Moś cię tam widział? Oczywiście, że musiano cię tam widzied, inaczej skąd by wiedziano
o tobie?
— Ten facet był do mnie bardzo podobny. Moglibyśmy byd bradmi.
Tym razem samochód uderzył w zderzak wozu przed nimi. Brzęknęło szkło. Kierowca tamtego
samochodu otworzył drzwi i wściekły podszedł do nich. Rudi westchnął. I co teraz? Wykrzykiwane
przez obu mężczyzn słowa brzmiały bezsensownie i głupio. Chodnikiem biegło roześmiane dziecko
z czerwonym balonem na drucie i podskakując pokrzykiwało radośnie. Rudiemu zebrało się na płacz.
W budynku na skraju miasta mężczyzna w okularach odłożył słuchawkę. Ale, ale, będzie musiał
to teraz spokojnie rozważyd. Skąd jednak, na miłośd boską, ma wiedzied, który z podejrzanych ma
rozwinięty system oceny moralnej?
A zresztą co to w ogóle jest — rozwinięty system oceny moralnej? Nieprzyjemny facet, który dzwonił
z dyrekcji, nie uważał wcale za konieczne dorzucid chod jedno słowo wyjaśnienia. Ocena moralna?
Mężczyzna zaczął czytad instrukcję. Czy to ma coś wspólnego z pieniędzmi? Z inwestycjami? Nie,
przecież chodzi o chłopców.
A może ze szkołą? Chyba tak... Spróbujemy zacząd od Centrum Pedagogiczno-Medycznego. Włączył
aparaturę.
V. Który z trzech?
Ten wieczór był straszny. Ojciec miał do niego długą przemowę, mama płakała, Rudi milczał, cóż
zresztą miał powiedzied?
W koocu wszyscy poszli spad. Rudi przewracał się z boku na bok, od czasu do czasu zapadając
w niespokojny, płytki sen. Potem nagle znów budził się przerażony.
Z ulgą powitał poranek, tym bardziej że był to zwykły dzieo roboczy. Cieszył się, że ma iśd do
szkoły, nawet mimo perspektywy złapania dwói. Nie napisał zadanej recenzji i w ogóle nie odrobił
lekcji. Już przed szóstą był na nogach. Nastawił kawę. A może przygotowad się jeszcze szybko do
szkoły? Podszedł do okna i spojrzał na ulicę. W pobliżu stał nie budzący podejrzeo samochód.
Siedziało w nim dwóch wygodnie rozpartych mężczyzn, którzy co jakiś czas spoglądali w stronę
domu. Rudi pośpiesznie opuścił firankę, ale jeden z nich w tym momencie się wyprostował.
Przypuszczalnie spostrzegł Rudiego. Czy to oznaczało, że obserwują dom? Czyżby więc był
poszukiwany? Jak zdobyli jego nazwisko i adres? I jak doszli tak szybko do tego, że ma jakiś związek
z napadem na Leopoldstraat? Rudi z powrotem usiadł przy biurku. Natychmiast przypomniał sobie
młodego nauczyciela, który na dwa tygodnie wziął zastępstwo za Ziemniaka, nauczyciela religii. Ten
młody facet, z bródką, w okularach, z miedzianym gołąbkiem pokoju na rzemyku u szyi, opowiadał
o wszechmocnym komputerze, który wie wszystko, nawet jaki kto lubi kolor bielizny osobistej. Byli
tak przejęci, że nie zareagowali nawet na głupawy docinek Gusta, który wtedy zauważył: — Ale ten
kolor zmienia się w ciągu dnia!
Czy ogólny rysopis i oderwana kieszeo rzeczywiście wystarczają, by z pomocą komputera kogoś
zidentyfikowad?
Dyrektor Paostwowego Centrum Danych Komputerowych obudził się zadowolony. Sen
podpowiedział mu rozwiązanie problemu. To jasne, jedną z tych kart po prostu zniszczy. Całe
szczęście, że bez uprzedzenia udał się ubiegłego wieczoru do centrum. Człowiek, który zajmował się
sprawą Leopoldstraat, akurat miał przygotowany program. Zresztą zmyślny facet. Połączył się
z Centrum Pedagogiczno-Medycznym i zapytał, czy robią testy na system oceny moralnej. I,
oczywiście, nie mylił się. Od lat policja nalega, by zbierad coraz więcej danych i testowad reakcje na
różne rzeczy coraz większych grup ludności. M usieli też coraz większą uwagę zwracad na aspekt
psychologiczny manifestacji, strajków, bójek. Chcieli dokładnie wiedzied, na jakie bodźce ludzie są
najwrażliwsi. Niekiedy padało w czasie dyskusji określenie „pranie mózgów", lecz była to raczej
typowa wrzawa podnoszona przez podżegaczy, sfrustrowanych nieudaczników i komunistów.
Telefon do Centrum Pedagogiczno-Medycznego od razu przyniósł rezultat. Komputer odszukał
w swej pamięci cztery numery kodowe. Czterech spośród dwudziestu siedmiu podejrzanych miało
wyjątkowo stabilny system oceny moralnej, tak stabilny, że mogliby nawet siłą zareagowad na czyjeś
naganne zachowanie. Dyrektor „wrzucił” te cztery numery kodowe do komputera i otrzymał dane
osobowe tej grupki podejrzanych. Mężczyzna z obsługi ledwie rzucił na nie okiem, ale dyrektor już
przy pierwszym nazwisku nie na żarty się przestraszył. Nie, to niemożliwe, każde inne, tylko nie to.
Zdenerwowany przeszedł do pomieszczenia obok, błyskawicznie wykręcił jakiś numer i bardzo szybko
wydał jakieś zlecenie. Dopiero potem nieco się uspokoił, przynajmniej na tyle, by wrócid do domu.
Teraz pozostało jeszcze tylko zniszczyd tę informację. Albo przynajmniej tak ją zabezpieczyd, żeby nie
można jej było znaleźd, zanim sprawa się wyjaśni. Nie, to zupełnie idiotyczne, każde inne nazwisko,
byle nie to.
Mężczyzna w okularach ziewnął. Ale niesamowite było to, co wydarzyło się wczoraj wieczorem!
Wystukał cztery karty, oddał je dyrektorowi, który z nimi dokądś pobiegł. Po niespełna pół minuty
próbował wywoład na ekran te nazwiska, które nabawiły szefa takiego zdenerwowania, ale ukazały
się tylko trzy.
Był jednak przekonany, że jeszcze przed chwilą były cztery nazwiska. Kto był tym czwartym?
I dlaczego dyrektor „zasłonił" jego dane?
Mężczyzna w okularach zadawał sobie pytanie, jaki kod trzeba znad, aby znaleźd to nazwisko.
Chyba jeszcze dziś wieczorem spróbuje się rozejrzed i zorientowad w pewnej liczbie kodów.
Chrząknął, odwrócił się na drugi bok i zasnął.
Funkcjonariusze brygady śledczej znów rozsiedli się wygodnie. Fałszywy alarm. Ktoś tylko wyjrzał
oknem, to wszystko. Chociaż było jeszcze bardzo wcześnie. Ich zadanie polegało jedynie na
obserwacji domu, na razie tylko na tym. Pierwszy stopieo pogotowia.
— Wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z tą sprawą z Leopoldstraat. Był tam taki chłopak...
— Ależ skąd! Tu mieszka jeden sędzia. Pewno ma jakiś trudny proces i poprosił o ochronę.
Drugi mężczyzna coś mruknął. Potem zapalił silnik i ruszył. Po chwili zawrócił i wjechał na
chodnik po przeciwnej stronie. Samochód z dwoma mężczyznami zwróciłby na siebie uwagę, gdyby
zbyt długo stał na tym samym miejscu.
Rudi biegł na przystanek tramwajowy. Nie miał ochoty jechad do szkoły rowerem. Spojrzał za
siebie. Samochodu już nie było. Nie, chyba zaparkowali gdzie indziej. Teraz tylko spokojnie przejśd
obok, nie dad po sobie nic poznad, nie zrobid żadnego podejrzanego gestu. Przypuszczalnie
wykonywali tylko rutynowe czynności, a może ojciec prowadził taką sprawę, że sędziowie poprosili
o policyjną obstawę? Funkcjonariusze spostrzegli Rudiego, lecz nadal zajęci byli rozmową.
— Założę się, że to...
— O coca-colę! — zgodził się drugi.
Godzina dziewiąta. Dyrektor Paostwowego Centrum Danych Komputerowych ze złością zerknął
na zegarek. Vandergraaf znów się spóźniał. Trzeba będzie spytad komputer, ile razy już się to
zdarzyło w tym miesiącu. Można by się nawet dowiedzied, gdzie leży przyczyna tych spóźnieo. Czyżby
miał kłopoty w domu? Może choroba albo coś w tym rodzaju?
Vandergraaf wszedł do pokoju. Jego blada twarz miała niezdrowy szary odcieo. Pośpiesznie
skinął na powitanie głową i usiadł.
Zebrani otworzyli swe skoroszyty.
Pierwszy kwadrans zajęły im sprawy organizacyjne, przydział zadao, plan urlopów. Potem
dyrektor spojrzał na siedzącego po prawej stronie Vandergraafa.
— Statystyki!
— W tym miesiącu dostaliśmy o 5,4% mniej zleceo. 87% przypada na sektor ochrony i śledztwa. Tak
więc na pierwszy rzut oka zjawisko pozytywne. Prowadzona przez nas kampania, by dzięki dokładnej
kontroli potencjalnych elementów przestępczych zmniejszyd ilośd wykroczeo, zdaje się więc
przynosid pierwsze rezultaty. Nie mam tylko jeszcze materiałów porównawczych. Poza tym
zwyczajne sprawy. Obecnie rozpracowuje się diagramy statystycznego podziału społeczeostwa
według ulubionych kolorów. Faktycznie ma to związek z przyszłorocznymi wyborami. Zresztą będę
was informował na bieżąco.
— Zadaję sobie pytanie, dlaczego te badania powierzono służbie statystycznej. Wpływ kolorów na
postępowanie ludzi jest przecież kwestią typowo psychologiczną. Od razu moglibyśmy pewną ilośd
wskazówek... — protestował Knijpers.
— Porozmawiam o tym z ministrem — przerwał dyrektor i coś zanotował. — Aha, jeszcze jedno,
panie Knijpers, chciałbym pogratulowad panu pomysłu z „systemem oceny moralnej". Człowiek
z obsługi wprowadził ten parametr. No i teraz mamy tylko trzech podejrzanych.
Dyrektor sam się zdziwił, że tak łatwo udało mu się skłamad.
— Dziękuję, panie dyrektorze — uśmiechnął się Knijpers. — Może chod trochę przekona to pana o
możliwościach zastosowania psychologii w pracy policji?
— Nie dzielmy jeszcze skóry na niedźwiedziu — rzucił Vandergraaf ponuro. — Może to się okazad
zwykłym napadem. Niczego jeszcze nie udowodniono.
— W porządku — odparł dyrektor — na uwagę zasługuje jednak fakt, że w grupie ostatnich
dwudziestu siedmiu młodych ludzi jest trzech, którzy mogliby użyd siły wobec tego, kto się nie
zachowuje porządnie. Anioły zemsty. Jeden z nich powiedział, że chciałby zostad księdzem, drugi jest,
mimo młodego wieku, fanatycznym militarystą, a trzeci to syn sędziego o bardzo surowych zasadach.
— Które w procesie wychowania przekazał synowi.
— Psycholog oblizał się, jak pies czekający na tłusty kąsek.
— Ale to nie wszystko! Ten chłopak w wielu testach wykazał olbrzymią niechęd do pijaków. Zresztą
kilka lat temu uderzył pijaną dziewczynę.
Trzech obecnych spojrzało uważnie na dyrektora. To był po prostu triumf. W niecałe dwa dni po
przestępstwie policji nie pozostaje nic innego, jak aresztowad sprawcę. Bez mozolnego śledztwa.
Naciska się guzik i już go mają. Czyż nie oznacza to oszczędności? Policja może się teraz całkowicie
poświęcid nadzorowi, obserwacji zgromadzeo antyrządowych, zapobieganiu strajkom.
— Trzech? — wymamrotał Vandergraaf. — Dlaczego trzech?
— Ach — odparł Knijpers — wygląda na to, że nie chcesz zrozumied. Jeszcze raz wszystko dokładnie
wyłożę, nie wnikając w techniczne szczegóły. Otóż rodzice tego chłopaka, nazwisko nie ma nic do
rzeczy, wychowywują go niemal z kodeksem karnym w ręce. Jak sądzisz, o czym jego ojciec wciąż
mówi? O sprawach sądowych. A surowośd tego człowieka sugeruje, iż jest on rozgoryczony, bo nie
może ukarad wszystkich winnych. — Psycholog odczekał chwilę.
— Więc co się dzieje? Chłopak próbuje temu zaradzid. Słyszy często, że pijaostwo jest źródłem
wielkiego zła. Lecz jako takie nie jest karane albo przynajmniej...
— A więc wymierza sprawiedliwośd na własną rękę — zakooczył dyrektor z uczuciem ulgi, wszystko
brzmiało bowiem tak wiarygodnie, że mogło byd prawdą.
— Czegoś tu jednak nadal nie rozumiem — wtrącił Vandergraaf. — Czy taki chłopak, który chce karad
za łamanie norm współżycia, zniżyłby się do kradzieży portfela?
Na moment zapadła cisza.
— Tak, ponieważ portfel ma wartośd symbolu. Bez pieniędzy nie można przecież pid.
Obecni zgodzili się z tym, tylko Vandergraaf ponuro spoglądał przed siebie.
— Oczywiście alibi całej trójki oraz inne okoliczności zostaną gruntownie przebadane. Jeśli jednak
któryś z nich był tamtej środy na Leopoldstraat, trzeba przyznad, że byłaby to poważna poszlaka.
Dyrektor natychmiast pozbył się wątpliwości, jakie sam zaczął odczuwad. Nie, ten Verdonck jest
doskonałym podejrzanym, idealnie pasuje pod każdym względem.
— Trzeba się temu przyjrzed! — westchnął Vandergraaf. — Coś zbyt gładko to poszło.
— Niektórzy nie potrafią ścierpied sukcesów swoich kolegów. Traktują je jak osobistą porażkę.
Po tych słowach Knijpers zamknął teczkę i opuścił pokój. Vandergraaf chciał jeszcze coś
powiedzied, podniósł dłoo, ale zaraz na powrót ją opuścił. Czy miało to jeszcze jakikolwiek sens?
Lepiej chyba pilnowad swoich spraw i spróbowad odnaleźd dawną pewnośd.
VI. Ucieczka
— Hallo, Fred?
Sędzia Verdonck poczuł, jak przejmuje go mrowie. Długoletnie doświadczenie spowodowało, że
potrafił ocenid czyjś stan emocjonalny na podstawie brzmienia jego głosu.
A głos Vandersmissena był ponury i napięty.
— Tak?
Sędzia usiłował opanowad drżenie głosu.
— Fred, strasznie mi przykro, ale nie mogę nic pomóc. Chcą wziąd Rudiego na przesłuchanie
w związku z zabójstwem na Leopoldstraat.
— Niemożliwe. Przecież Rudi...
— Gdyby to miało byd tylko przesłuchanie, nie byłoby najgorzej, ale wszystkie parametry się
zgadzają.
— Co masz na myśli?
— Centralny komputer Paostwowego Centrum Danych: rysopis, zakup ubrania w P&A, test
psychologiczny Centrum Pedagogiczno-Medycznego, stosunki rodzinne... Wszystko wskazuje, że jest
nie tylko potencjalnym podejrzanym, on po prostu idealnie pasuje jako sprawca.
— Niemożliwe! — wykrzyknął sędzia Verdonck. — To musi byd jakaś pomyłka. Niemożliwe!
— Chciałem cię tylko ostrzec. Natychmiast ściągnij syna do domu. Nie może wpaśd od razu w ręce
policji. Zrobią tak, że zacznie mówid rzeczy...
— Rozumiem — powiedział ojciec Rudiego. — Dziękuję, postaram się w jakiś sposób odwdzięczyd.
Dziękuję.
Odłożył słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach. Co robid? Na miłośd boską, jak się z tego wyrwad?
Nie mógł przecież od razu pojechad do szkoły. Policja mogłaby to opacznie zinterpretowad. Dziekan
rady adwokackiej, minister sprawiedliwości, jego awans.
I nikt nie mógł mu pomóc. Sam musiał o tym myśled, myśled!
Rudi bez większej uwagi słuchał nauczyciela geografii, który raz jeszcze dokładnie szkicował
skutki walk kolonialnych. Dokładnie? Chyba tak. Ich nauczyciel szereg lat pracował w szkolnictwie
jednej z kolonii i w każdym słowie pobrzmiewała nuta tęsknoty za czasem, gdy po powrocie ze szkoły
boy podawał swemu panu chłodną whisky z wodą sodową. Nauczyciel nie był w stanie znaleźd
chodby jednego słowa uznania dla niepodległych paostw afrykaoskich, całą winę za opłakany stan
tamtejszych warunków zrzucał na barki krajowców.
— Niecierpliwośd! — mawiał. — Czarni w ciągu dziesięciu lat chcą osiągnąd to, na co biali pracowali
wieki, a to przecież niemożliwe. Los zapukał do ich drzwi, kiedy...
Właśnie w tym momencie rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. W klasie zapanowało
poruszenie, a niektórzy się roześmiali. Drzwi otworzyły się.
— Verdonck! — rzucił stary woźny. — Ktoś do ciebie...
Rudi zbladł. Ktoś? Nie ojciec? Ktoś?
Poderwał się na równe nogi. W popłochu potknął się. Co powinien teraz zrobid? Nie chciał wpaśd
w ręce policji. Był niewinny. Może to jednak ojciec?
„Nie masz szans — podszeptywał mu wewnętrzny głos. — Nie uciekniesz. Zresztą ucieczka
wyjdzie ci tylko na gorsze. Czy tego nie rozumiesz?"
„Ja tego nie zrobiłem! Odszukam tego drugiego i udowodnię, że jestem niewinny".
„Bez sensu! Nie uda ci się! ! tak cię złapią. Spójrz prawdzie w oczy! Zaledwie dwa dni, a już cię
znaleźli. A jego nie. Wiedzą o tobie wszystko..."
Stary woźny dreptał przed Rudim. Jeszcze pięd metrów i znajdą się w holu szkoły. Jeszcze pięd
kroków.
Rudi odwrócił się i zaczął uciekad. Woźny coś krzyknął. Drzwi na podwórze. Rozgrzane powietrze
drgało nad asfaltem. Chłopiec przeskoczył niskie ogrodzenie i przebiegł przez szkolny ogród.
Zardzewiała furtka była zamknięta, ale każdy uczeo już w pierwszym
dniu pobytu w szkole wiedział, jak sobie z nią poradzid To ich zwykła droga do cukierenki! Dwa
mocne uderzenia w bramkę. Przejście było na tyle szerokie, ze umożliwiało przeciśnięcie się. Dziwne,
ze nigdy tego nie naprawiono. Dyrekcja i wszyscy nauczyciele wiedzieli o tej bramce i nikt niczego nie
zrobił, żeby ją naprawid. Na szczęście!
— Uciekł! — powiedział woźny. — Nie wiem, czego od niego chcecie, ale chyba wiedział, o co chodzi
bo nagle...
— Czy mógł się wydostad ze szkoły? — zapytał jeden z policjantów. Był to młody, opalony mężczyzna
z krótko przystrzyżonym wąsem i zimnymi niebieskimi oczami.
— No, czasami wychodzą przez ogród. Jest tam furtka...
Policjanci pośpiesznie zasalutowali. Przy drzwiach wyjściowych minęli się z ojcem Rudiego, który
właśnie wchodził zdenerwowany i pobladły z napięcia.
Przestraszył się. Czyżby go uprzedzili?
— Jaki harmider, co za zgiełk — mruczał stary woźny. — Kto tam wie, co taki chłopak wyprawia. A ci
tu znajdują chyba przyjemnośd w ściganiu ludzi.
Przerwał i głośno wytarł nos.
— Czy mógłbym mówid z Rudim Verdonckiem?
— Uciekł. Dlatego policjanci się tak śpieszyli. Poszedłem po niego do klasy, ale...halo, proszę pana!
— krzyknął, ale Freda Verdoncka już nie było w szkole. Był wściekły. Ucieczka? Czyż można dad
bardziej przekonywający dowód swej winy?
Samochód pomknął w kierunku domu. O Boże! Policja też już tu była. Od razu zauważył ich
wpadający w oko wóz.
Ostro zahamował, trzasnął drzwiczkami. W pośpiechu upuścił klucze.
— Proszę pana?
Właśnie kiedy zamierzał wejśd do domu, poczuł na ramieniu czyjąś dłoo.
— Ja tu mieszkam. Jestem...
— Przepraszam, czy mogę prosid pana o dowód?
Rudi biegł dobre dziesięd minut, a potem wskoczył do tramwaju, który jechał do dworca. Dopiero
teraz zaczął się naprawdę zastanawiad nad tym, co począd. Na miłośd boską, co robid? Pieniądze,
jakie ma przy sobie, wystarczą zaledwie na jeden posiłek. Gdzie będzie spał? A może powinien
wyjechad z miasta?
Policjanci siedzieli w radiowozie.
— B 34 D do centrali. Podejrzany Rudi Verdonck uciekł, zanim go zobaczyliśmy. Czekamy na rozkazy.
Odbiór.
— Centrala do B 34 D. Wracaj złożyd meldunek i zaczynamy skoordynowaną akcję. Bez odbioru.
Silnik zawarczał i radiowóz się oddalił.
— Znaleźliśmy kurtkę z oderwaną kieszenią. Na rękawach są ślady wymiotów. Nie oznacza to,
oczywiście, zakooczenia sprawy, ale poszlaki są coraz poważniejsze. Dlaczego paoski syn uciekł, skoro
to wszystko jest pomyłką?
Ojciec Rudiego westchnął, podszedł do okna i odwrócił się. Pod ciemnymi gęstymi brwiami błyszczały
oczy. Mocno zaciśnięte usta tworzyły kreskę.
— Nie wiem i nie chcę wiedzied. O co mu, do diabła, chodzi? Kto to odgadnie?
Porucznik kierujący rewizją skinął głową.
— Tak, każdy dzieo przynosi niespodzianki. Zresztą to głupie, żeby uciekad. Wkrótce wszędzie
zostanie rozesłany rysopis chłopca. Co chce przez to osiągnąd?
Sędzia przygnębiony pokręcił głową.
— Nie mam pojęcia, naprawdę nie mam pojęcia Wczoraj dłuższą chwilę rozmawialiśmy.
Próbowałem..
— Wiedział pan o tej sprawie?
Głos porucznika zabrzmiał ostro.
— Rudi powiedział mi wczoraj, że poprzedniego wieczoru był na Leopoldstraat i że był tam
świadkiem bójki, i że sprawca był do niego bardzo podobny.
Mina policjanta wyraźnie pokazywała, co sądzi o tego rodzaju opowieściach. A tym bardziej z ust
prawnika! Porucznik wstał.
— To tylko pogarsza sytuację.
Zasalutował i czekał, aż otworzą mu drzwi.
Rudi siedział w poczekalni dworca. To zanieczyszczone pomieszczenie wydało mu się ostatnim
miejscem, gdzie można by kogoś szukad. Mimo dusznego upału panującego w poczekalni, co rusz
przechodziły go dreszcze. Zrobił straszne głupstwo! Tak, głupstwo. Ale czy miał jakieś inne wyjście?
Na ławce leżała pozostawiona przez kogoś gazeta. Tytuł na trzeciej stronie: „Policja na tropie
morderstwa na Leopoldstraat!"
Rudi zbladł. Morderstwo? Nie wiedział o tym. Tamten mężczyzna żył jeszcze, gdy wtoczył się do
bramy! Przed oczyma Rudiego znów się pojawił koszmar tamtych wydarzeo. Znów czuł obecnośd
tego mężczyzny.
Przecież on jeszcze żył!
Czyżby zmarł potem od tego mocnego uderzenia o krawężnik? Rudi nerwowo przełknął ślinę.
Dlaczego więc śledzili jego, a nie prawdziwego sprawcę? Skoro jego mogli znaleźd za pomocą
komputera, dlaczego nie zrobili tego samego z tamtym?
Mężczyzna w okularach siedział w samej koszuli przy oknie. Był chmurny i zły. Czuł się oszukany.
Dlaczego dyrektor mu nie zaufał? Kto jeszcze był wmieszany w tę sprawę? I co dyrektor miał do
ukrycia? 0, często się zdarzało, że cyfry dotyczące bezrobocia, cen, zapasów i innych rzeczy były
„poprawiane". Lecz nigdy nie fałszowano danych w takich sprawach jak ta. Morderstwo pijanego
mężczyzny. Z pewnością musi się coś za tym kryd. I to coś większego kalibru! Ale co? Doszedłby do
tego, gdyby tylko miał to czwarte nazwisko. I...
Prawda dotarła do jego świadomości tak nagle, jak uderzenie w głowę. Przecież to jasne, uwzięli
się na kogoś całkiem niewinnego, i zamkną chłopaka tylko dlatego, że ma 17 lat, jest blondynem,
odzież kupuje na kartę kredytową i nie lubi kłótni, hałasu i pijanych facetów! Z przerażeniem
pomyślał o tym, że mogli manipulowad danymi, żeby kogoś osłonid. Sylwia miała rację. Wróg bez
twarzy. Wróg.
Nie, powinien dowiedzied się wszystkiego i zrobi to.
Zapadł wieczór. Zielonkawe korony lip, rosnących na placu, rozbrzmiewały głosami tysięcy
wróbli. Uliczny hałas cichł z wolna.
W poczekalni było parno i duszno. Rudi siedział z zamkniętymi oczami i odchyloną do tyłu głową.
Nie, nie wyjdzie stąd. Jedno jest pewne, nie może teraz
pójśd do domu. Zaraz by go zatrzymali. Bandycki napad! I on właśnie był podejrzanym. Sam do tego
doszedł. Czy ktokolwiek uwierzyłby w jego opowiadanie? Dwaj podobni do siebie młodzi ludzie na
miejscu przestępstwa?
Skądże znowu, sam by nie kupił, gdyby ktoś usiłował mu coś takiego wciskad. I nie były dla niego
pociechą słowa pewnego słynnego pisarza, że na świecie zdarzają się rzeczy, których wszyscy uczeni
razem wzięci nie zdołaliby pojąd. Jeśli chce udowodnid swoją niewinnośd, powinien odnaleźd tego
drugiego chłopaka.
Może dalej przychodzi na Leopoldstraat? Może pośpiesznie wydaje tam pieniądze, które znalazł
w portfelu?
Ale czy Rudi może się tam pokazad? Okolica jest z pewnością dobrze strzeżona. Jakaś dziewczyna
weszła do poczekalni i badawczo się rozglądała. Wydała się Rudiemu dziwnie znajoma, ale nie mógł
sobie przypomnied skąd. Póki nie spostrzegł staromodnego, czerwonego kasku.
— Marmot! — wykrzyknął głośniej niż zamierzał.
Dziewczyna potrząsnęła czarnymi kędziorami i spojrzała na niego.
— Czy my się znamy? Ależ tak! — uśmiechnęła się marszcząc nos. — Rowerzysta-lunatyk! Co tu
robisz?
— Gdybym ci powiedział, że uciekam, bo podejrzewają mnie o morderstwo, to z pewnością byś nie
uwierzyła.
— Nie, ale odpowiedziałabym, że to pasjonujące.
Roześmiała się serdecznie.
— Przyszłam po brata. Powinien już tu byd, ale...
Spojrzała badawczo na Rudiego.
— Słuchaj, nie mówiłeś chyba serio o tym zabójstwie, co?
Rudi westchnął. Ach, co mu w koocu zależy?
— Serio — wymamrotał.
Na twarzy Marmot pojawił się grymas niedowierzania. Usiadła obok niego na ciemnobrązowej ławce.
— Opowiedz! Obiecuję, że nie polecę na policję zadenuncjowad cię.
Rudi przyjrzał się jej z boku. Co za dziwna dziewczyna. Rozmawiali, jakby już całe lata byli
przyjaciółmi.
— Dlaczego nazywasz się Marmot?
I znów szeroki sympatyczny uśmiech.
— Nie nazywam się Marmot. W domu mówią tak na mnie, bo uwielbiam spad i przy tym chrapię
1
.
I jeszcze z tego powodu! — Uniosła lekko górną wargę. Siekacze miała nieco dłuższe niż inne zęby. —
Ale jak to jest właściwie z tym twoim zabójstwem?
— Zapomnij o tym! — westchnął Rudi. — To był żart!
— Nie ze mną takie numery. Mówiłeś o tym serio. Ale skoro nie chcesz dalej mówid, powiedz wprost,
że to nie moja sprawa.
Rudi z trudem spróbował się uśmiechnąd. Taki sposób prowadzenia rozmowy był mu obcy. W domu
i w szkole nikt nie był tak szczery, nikt nie mówił tak otwarcie.
— Nie chcę, żeby przyplątały się do ciebie jakieś kłopoty — powiedział po chwili.
— Miło z twojej strony — odparła Marmot:— Ale nie bardzo rozumiem, jak mogłabym narobid sobie
kłopotów przysłuchując się tylko zwariowanym opowieściom.
Rudi skinął głową. Chciał zrzucid kamieo z serca i porozmawiad z kimś o całej tej historii.
— Poza tym zaciekawiłeś mnie — dodała dziewczyna.
— A twój brat?
— Daj spokój. Przyjedzie dopiero za godzinę. Gdy się spóźni na pociąg o siódmej, musi czekad
godzinę. Więc i tak będę tu siedzied.
W tej chwili wydała mu się jeszcze sympatyczniejsza. Była taka pewna siebie, całkiem inaczej niż on.
Wyobraził sobie, że role są odwrócone. Jak on by zareagował?
— No to słuchaj — powiedział z ociąganiem.
— Cały czas to robię — roześmiała się.
Na skraju miasta centrum komputerowe jak zwykle tonęło w ciszy. Nikt nie zauważył, że
mężczyzna w okularach jest dziwnie spięty. Możliwie szybko uporał się ze swoją pracą.
Diagram podziału obywateli według ulubionych kolorów. Wyciągnięcie wszystkich przekroczeo
przepisów drogowych podczas weekendów za ostatnie cztery lata. Przegląd kart kredytowych pod
kątem zakupu mrożonych łazanek (kogóż to u licha interesuje?).
Potem zaczął próbowad jeden po drugim kody. Lecz informacja o czwartym nazwisku nadal
pozostawała niedostępna. Nawet trzej członkowie zarządu nie mieli dojścia do tych danych. No, no.
A kodu dyrektora nie znał. Jeszcze nie znał.
1
„Marmot" znaczy po niderlandzku „suseł" (wszystkie przypisy tłumacza)
VII. Telefon
— Już nie wytrzymam — rozpaczała mama Rudiego. — Gdzież ten chłopak się podziewa? Czy
popełniliśmy jakiś błąd, że nas to spotyka?!
Delikatną, wypielęgnowaną dłonią pocierała wysokie czoło. Pierścionki na palcach połyskiwały
w świetle kryształowego żyrandola.
— Czym zasłużyliśmy sobie na to?
Fred Verdonck przypatrywał się ponuro koniuszkowi cygara, które zgasło na brzegu popielniczki.
Sięgnął po kieliszek koniaku. W desperacji pociągnął łyk, chociaż wiedział, że alkohol mu nie pomoże.
Jedynie ból stanie się ostrzejszy, niepewnośd większa, a złośd bezsilniejsza. Odstawił kieliszek
i odsunął od siebie, jakby się bał tego brązowego płynu, który obmywał kuliste ścianki. Jak to
powiedział Vandersmissen? „Nie ma alibi, rysopis pasuje, i w dodatku ofiara była pijana. A według
testu Centrum Pedagogiczno-Medycznego, pijak jest dla Rudiego najobrzydliwszą istotą. Przyznał
nawet, że uderzył kiedyś podpitą dziewczynę. Psychologowie bez trudności będą mogli określid go
jako potencjalnego sprawcę. Dziwnie podkreśla się tę nienawiśd do pijanych. Czy rozumiesz coś
z tego?"
Fred Verdonck odparł, że nie ma pojęcia, ale zadrżał na samo wspomnienie pewnego strasznego
wieczoru. Jak dawno temu to było? Czternaście lat? Tak, wkrótce po jego pierwszej nominacji. Może
nawet tego samego wieczoru. Oczywiście, że tak. Z grupą przyjaciół dosyd intensywnie świętowali.
Nieco podpitego przywieziono go do domu. Z dzikim śmiechem wtoczył się do przedpokoju i upadł.
Rozzłościło go to, taka pijacka, nieuzasadniona złośd. I tak zaślepiony złością przyczepił się do małego
kotka, którego Rudi dostał na swoje drugie urodziny. Mały pręgowany zwierzak nie wiedział, co się
dzieje, gdy pochwycił go za ogon i z rozmachem uderzył o ścianę. Znów przypomniał mu się trzask
delikatnej czaszki i ten pełen przerażenia, śmiertelny wrzask zwierzaka. Rozzłościło go to jeszcze
bardziej, stał klnąc jak opętany. Wtedy zobaczył małego Rudiego, jego duże, ciemne, nic nie
rozumiejące oczy, w których kryła się nienawiśd.
Czyżby tamto wydarzenie miało jeszcze po tylu latach jakiś wpływ? Nigdy potem do tego nie
powracali. Nigdy też nie było już drugiego kota w domu. I stąd ta nienawiśd do pijanych ludzi? Czy to
możliwe? Jako sędzia zawsze wzruszał ramionami, gdy adwokaci zaczynali płaczliwe historie
o urazach z dzieciostwa i stłamszonych osobowościach. Nie chciał dawad wiary we wpływ na
człowieka odległych i dawno zapomnianych zdarzeo i faktów. A teraz? Teraz uchwycił się tego
wspomnienia jak deski ratunku. To był uraz, zmniejsza na poczytalnośd, popęd, którego nie można
było pohamowad, ale Rudi jest niewinny.
— Gdzież on się podziewa? Dlaczego uciekł? Moglibyśmy mu pomóc. Znamy przecież wielu ludzi. Jak
mam się teraz pokazad znajomym? I to właśnie teraz, kiedy miałam szansę zostad przewodniczącą...
— Przestao! — wybuchnął ojciec Rudiego. — Interesuje cię tylko to idiotyczne stowarzyszenie!
— A ciebie? Twoja kariera!
— Musimy jeśd, żyd. Muszę...
Ich rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Oboje rzucili się do aparatu.
Na drugim koocu miasta mężczyzna w okularach spoglądał na żółtą kartkę, którą właśnie
wyciągnął z drukarki. Zarządzono pościg za Rudim Verdonckiem. Policja wzięła sprawę w swoje ręce.
Teraz była to już sprawa psów myśliwskich. Zwierzynę wytropiono, zaszczuto, pozostawało mu
tylko śledzid zakooczenie. Czy nastąpi ono wcześniej, czy później, zależy od uciekiniera.
XXX ROD — 73
X NAPAD 1245
X PRIORITY RED
OUTPRINT, ZDJĘCIE ARCHIWALNE VIA SZKOŁA.
PRZESŁAD DO WSZYSTKICH GRUP ŚLEDCZYCH.
AKTYWNE POSZUKIWANIA. PODSŁUCH UNII TELEFONICZNEJ F. V.
Kilka szybkich ruchów i klawisze wysyłały niesłyszalne rozkazy komputerowi. Mężczyzna
w okularach przymknął oczy. Usiłował sobie wyobrazid kolejnośd wydarzeo. Myślał o migających
lampkach, automatycznych włącznikach, groźnym brzęczeniu. To wszystko ma jeszcze w sobie coś
ludzkiego. Ale te bezszelestne działania, których się w ogóle nie widzi...
Drukarka pstryknęła i zaczęła jak szalona wystukiwad. Kropka po kropce wyłaniał się na papierze
obraz. Rudi Verdonck, może niesłusznie podejrzany.
Blondyn, o trochę rozmarzonych oczach, mało charakterystyczna twarz o regularnych rysach.
Mężczyzna w okularach pomyślał sobie, że wielu chłopców z Wenke jest do niego podobnych.
Dlaczego wzięli właśnie tego? Z powodu stabilnego systemu oceny moralnej? Dlaczego jednak nie
innego z tej czwórki? Dlaczego?
— Słucham? — powiedział sędzia Verdonck. Jego głos był chrapliwy.
— Centrala, proszę pana. Sprawdzamy tylko linię. Proszę wybaczyd.
Potem krótki szczęk. Sędzia Verdonck odłożył słuchawkę. A więc to też zrobili?
— Kto to był? — zapytała nerwowo matka Rudiego.
— Czy to był...
— Centrala, tak zwany test. Oznacza to, że wszystkie nasze rozmowy telefoniczne są podsłuchiwane.
Twarz sędziego poszarzała.
— Przecież nie można tak po prostu! A ustawa o ochronie prywatności? Jeszcze nie tak dawno temu
rząd...
— Ach, ustawa. Tu chodzi o zwalczanie przestępczości.
— Rudi nie jest przestępcą.
Sędzia Verdonck westchnął. Nie miał ochoty robid swojej żonie przyspieszonego kursu wiedzy
prawniczej.
— Tylko sąd może to orzec — powiedział monotonnym głosem. — Dlaczego się nie zgłosi?
— Dlaczego nie da o sobie znad? Fred, chyba nie myślisz, że w rozpaczy mógłby... O, nie!
— Nie pled bzdur, Anno. Rudi nigdy...
Matka Rudiego w geście rozpaczy ukryła twarz w dłoniach. Była blada jak kreda, a jej kruczoczarne
farbowane włosy rozsypały się w nieładzie. Sprawiała wrażenie, iż jest u kresu wytrzymałości
nerwowej.
— Musisz coś zrobid, Fred. Musimy ostrzec Rudiego, gdyby zadzwonił. Musimy...
— Tylko jedno musimy: postarad się o to, żeby się sam zgłosił. Zdobędę najlepszego adwokata. Rudi
nie jest całkiem poczytalny. Wiem dobrze, co się stanie, ale on...
Podszedł do żony.
— Anno, posłuchaj. Skoro chcesz mu pomóc, to nie mów nic o podsłuchu. Powiedz, że chcesz mu
pomóc, umów się z nim w jakimś odludnym miejscu. Nie będzie niczego podejrzewał.
— Fred! Całkiem zwariowałeś? Przecież wpadłby w pułapkę!
Sędzia Verdonck skinął głową.
— Im wcześniej się to stanie, tym lepiej. Nie będzie miał okazji, żeby wyprawiad dalsze szaleostwa.
Nie ma przecież żadnej szansy. W Paostwowym Centrum Danych Komputerowych znają jego
najskrytsze przyzwyczajenia. Wiedzą, z kim się spotyka, jakie są jego smakołyki...
— Ale skąd? Co komu z tych informacji? Nie mamy kawałka naszego życia dla siebie?
— Gdybyś się trochę bardziej interesowała rzeczywistością, a mniej oderwanym światem
stowarzyszeo, wieczorów galowych i loterii, to wiedziałabyś, co się w tym kraju dzieje. Każdy z nas
jest zarejestrowany, każdy.
— Wiem to. Przecież nie mam nic do ukrycia.
Sędzia Verdonck westchnął. Nie, nie będzie raz jeszcze rozpoczynał z Anną dyskusji. Ona posiada
nadzwyczajną zdolnośd zbaczania z tematu, kiedy nie rozumie dokładnie, o co chodzi.
— Powinieneś zadzwonid — powiedziała Marmot Musisz to zrobid.
Z zapartym tchem wysłuchała całej historii nie przerywając ani słowem, ani okrzykiem
zdziwienia, tak jakby się bała, że Rudi przerwie swą relację. Sytuacja była już i tak wystarczająco
dziwna. Chłopak, który ją tylko raz przez moment widział i mimo to nagle odkrywa przed ną całe
swoje życie, oprowadza po swoich tajemnicach, musi byd przeraźliwie samotny. Podobnie jak ci
młodzi ludzie, którzy powierzają swe troski redaktorom pism.
— Sam nie wiem... — wahał się Rudi.
— Nie sądzisz, że ojciec by ci pomógł?
— Oczywiście, że tak. Na swój sposób. Będzie się starał mnie nakłonid, przekonad. Bedzie mówił, że
powinienem zaufad wymiarowi sprawiedliwości. Ale czy ja mogę? Powinni chyba wiedzied, że się
mylą?
— Spróbuj — nalegała Marmot. — Spróbuj, a jeśli się nie uda, będziesz się zastanawiał, co dalej. O,
Boże! — zawołała spojrzawszy na zegarek.
VIII. Niewidomy
Rudi patrzył za oddalającą się pośpiesznie Marmot. Co za zagadkowa dziewczyna. Dziecięco
spontaniczna, a jednak rozumna jak dorosły. Nie powiedziała „do widzenia", należy więc
przypuszczad, że jeszcze wróci. Rudi podniósł głowę. Tuż obok rozległo się dziwne, rytmiczne
stukanie, zaraz usłyszał też głos dziewczyny.
— Jestem pewna, że on tego nie zrobił. Zupełnie pewna. Nie wiem, jak do tego doszło, ale oni muszą
się mylid.
W budynku na skraju miasta mężczyzna w okularach spoglądał na mały ekran przed sobą.
Wystukał dwa nazwiska: Leo Wouters — Wim Colle. Potem pojawił się szereg cyfr kodowych.
Zaczekał chwilę i westchnął. Przycisnął klawisz i przez ekran przetoczyła się cała lista cyfr i liter.
Wreszcie zjawiło się jedno nazwisko: „Rudi Verdonck: śledztwo, faza 2. Obserwacja przyjaciół".
— Chłopcze — mruknął do siebie mężczyzna w okularach — mam nadzieję, że podołasz temu. Wiem
z całą pewnością, że chcą ci coś zgotowad. Nie mogę tylko dojśd do tego co i dlaczego.
Rudi podniósł się, gdv Marmot weszła do poczekalni. Trzymała za rękę młodego mężczyznę, który
uderzał o posadzkę białą laską. Był szczupłej, ale silnej budowy. Miał bladą, poważną twarz, długi
prosty nos, wąsy, brodę. Jak wszyscy niewidomi trzymał wysoko uniesioną głowę.
— Rudi, to mój brat Frank.
Rudi skinął głową i od razu poczuł się głupio.
— Dzieo dobry, Frank — wymamrotał i z przyzwyczajenia wyciągnął dłoo.
— Frank, Rudi chce ci podad rękę.
Marmot powiedziała to zupełnie naturalnie. Frank uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie dłoo.
Uścisk jego długich delikatnych palców był niespodziewanie silny.
— Dominika powiedziała mi, co się stało. Okropne. Czy chciałbyś pójśd do nas? Będziesz się mógł
przynajmniej spokojnie zastanowid nad tym, co robid.
Dominika-Marmot mrugnęła do Rudiego porozumiewawczo.
— On musi jeszcze zadzwonid.
— Wpierw musi się napid kawy albo herbaty i coś przegryźd — zadecydował Frank.
— W domu coś dostanie. Jeśli pójdziemy razem, to najprawdopodobniej nikt nie zwróci na niego
uwagi. Będziemy po prostu trójką przyjaciół.
— Sądzę, że zrobię tak, jak Marmot... jak Dominika powiedziała — wybąkał Rudi. — Potem przecież
jeszcze zdążę pójśd z wami.
— Powinieneś pójśd z nami od razu. — Frank potrząsnął głową. — Chciałbym usłyszed tę historię
z twoich ust. Może mógłbym ci pomóc.
— Wspaniale! On jest wspaniały! — wykrzyknęła radośnie Marmot. — Zawsze potrafi wszystkiemu
zaradzid.
— Po prostu muszę, mając taką zwariowaną siostrzyczkę! — powiedział Frank. — Zawsze masz jakieś
kłopoty, wydaje się, że lgną do ciebie.
Marmot roześmiała się serdecznie. Między delikatnie zarysowanymi wargami ukazały się dwa
duże przednie zęby.
„Jest bardzo miła — pomyślał Rudi i po raz pierwszy od tamtego wieczoru poczuł się trochę
rozluźniony. — A ten Frank, taki wesoły, taki pewny siebie, mimo straszliwego inwalidztwa".
— Wiem z całą pewnością, że wszystko się wyjaśni.
Rudi przełknął ślinę i próbował się uśmiechnąd. Lecz policzki miał jak z drewna. Znów ogarnęła go
chęd, żeby schowad się gdzieś i wypłakad.
— Zaraz będę z powrotem.
Gdy tylko opuścił poczekalnię, wróciło zdenerwowanie. Kto wie, czy w budce telefonicznej nie
stoi policjant w cywilu?
Robił wszystko, żeby się zachowywad jak najnormalniej. Zerkał to w lewo, to w prawo, udając, że
przelicza monety. Duża hala dworca wydawała się o tej porze pusta. Jakiś mężczyzna o śniadej cerze
i czarnym wąsie zmiatał papiery i niedopałki papierosów. Rudi odczuł nagle pokrewieostwo z tym
mężczyzną w znoszonych butach i staromodnych spodniach. Samotny człowiek w hali dworca.
Ktoś wyszedł z budki telefonicznej. Rudi odkaszlnął i wsunął się do środka. Śmierdziało tu
papierosowym dymem, potem i jakimś środkiem dezynfekującym. Słuchawka była lepka od brudu.
Rudi zaczerpnął powietrza, wrzucił monetę do automatu i wykręcił numer.
— To Rudi! Czuję to!
Ojciec i matka Rudiego rzucili się do telefonu.
— Zrób, jak ci powiedziałem! — syknął sędzia Verdonck rozkazująco.
Pani Verdonck skinęła głową.
— Halo? — odezwała się i głos uwiązł jej w gardle.
— Halo?
— Mama?
— Rudi, synku, gdzie jesteś? Rudi, tato i ja bardzo się o ciebie niepokoimy. Wród do domu.
Postaramy się wszystko wyjaśnid. Wracaj do domu!
W oczach Rudiego zakręciły się łzy.
— Nie chcę byd w to zamieszany. Ja tego nie zrobiłem. To był jakiś inny chłopak. Chcę go odszukad.
Inaczej nikt mi nie uwierzy.
— Ależ skądże, synku, wierzymy ci. Musisz nam zaufad.
— Więc dlaczego mnie śledzono? Dlaczego? Przecież powinni wiedzied...
Sędzia Verdonck ostrzegł żonę kładąc palec na widełkach telefonu.
— Rudi posłuchaj, to nie ma najmniejszego sensu. Dokąd pójdziesz? Nie masz pieniędzy, ubrania,
schronienia.
— Mam przyjaciół! I jeden nauczyciel chce mi pomóc.
— Ale dlaczego nie pozwolisz, żebyśmy to my ci pomogli?
— Ponieważ dziś zrozumiałem, mamo, że jesteście po drugiej stronie.
— Rudi!
Pani Verdonck wybuchnęła płaczem. Ojciec Rudiego zrozumiał, że żona nie zachowa się tak, jak to
ustalił. Wziął od niej słuchawkę, a ona wcale nie protestowała.
— Halo, Rudi, tu ojciec. Zrobiłeś mamie straszną przykrośd.
Cisza.
— Rudi, mam nadzieję, że rozumiesz, iż tak dłużej nie można. Nie możesz walczyd z całym światem,
chłopcze.
— Ale trzeba przynajmniej próbowad, a nie od razu się poddawad. To przecież jedno z twoich
powiedzeo, tato.
— Oczywiście, Rudi, ale czy nie moglibyśmy się gdzieś spotkad? Porozmawiad jak mężczyzna
z mężczyzną? Wiem, że nie chcesz od razu wrócid do domu. Nie rozumiem tego, ale załóżmy, że
respektuję twój upór i naprawdę chciałbym ci pomóc.
Rudi zamknął oczy. Tato znów zaczyna. Nieprzerwany potok słów, potok, który powoli, lecz
nieubłaganie porywa go ze sobą i prowadzi ku morzu, w którym tonie.
— Czy nie moglibyśmy się gdzieś umówid? W jakimś spokojnym miejscu? Na przykład w parku
miejskim? Albo lepiej w Haalterpark. Jest tam tylne wejście.
I rodzaj zadaszenia dla łuczników. Wiesz, gdzie to jest? Wspaniale. Dajmy na to, za pół godziny.
Dobrze? Na razie, Rudi.
Funkcjonariusz policji w centrali telefonicznej już chciał zdjąd słuchawki, gdy lampka na tablicy
rozdzielczej ponownie mrugnęła czerwonym blaskiem. Licznik zanotował wykręcony numer. 902?
Specjalny numer brygady śledczej. O co znów chodzi? Magnetofon włączył się automatycznie, gdy
tylko podniesiono słuchawkę.
— Policja, słucham.
— Tu sędzia Verdonck, ojciec Rudiego Verdoncka. Właśnie rozmawiałem telefonicznie z synem. Jest
gdzieś w mieście.
— Skąd pan to wie?
— Umówiliśmy się w Haalterpark. Przez pół godziny nie można zajśd daleko. Więc...
— Zrozumiałem, panie Verdonck. Czy mogę zapytad, dlaczego pan dzwoni?
— Chcę, żeby syn nabrał zaufania do prawa. Jeśli jest niewinny, to się okaże...
— Dziękuję panu. Pójdzie pan na to spotkanie?
— Oczywiście, będę usiłował go przekonad, żeby się sam zgłosił. Jeśli się to nie uda, to...
— Zrozumiałem, proszę pana.
Mężczyzna z podsłuchu skrzywił się.
— Zręczna sztuka z tego sędziego. Wiedział oczywiście, że podsłuchujemy. Ale w ten sposób chce
zrobid dobre wrażenie.
Cofnął taśmę, zdjął szpulę i natychmiast założył nową. Tekst rozmowy zostanie przepisany, znajdzie
się na mikrofilmie i będzie przechowany w bezpiecznym miejscu. Zawsze może się jeszcze przydad.
— Ojciec chce się ze mną zobaczyd. Powiedział, że chce mi pomóc.
Rudi wyrzucał z siebie słowa z uczuciem ulgi. Frank siedział na ławce obok Siostry.
— Na twoim miejscu byłbym ostrożny, przyjacielu.
Rudi spojrzał na niego zdziwiony.
— Krążą dziwne pogłoski o metodach rządzenia w naszym kraju. Pracuję w bibliotece dla
niewidomych. Wiesz co to takiego?
— Rudi pokręcił głową, że nie — rzekła Marmot mrugając równocześnie do Rudiego. Chłopiec
zarumienił się.
„Ale ze mnie idiota" — pomyślał.
— Tłumaczę teksty na brajla. Teksty, które ktoś mi czyta na głos lub nagrane na taśmę.
Łagodny, ale stanowczy głos niewidomego zmuszał do słuchania.
— Nie tak dawno zajmowałem się książką Jefa Geeraertsa, człowieka, który zna się na rzeczy. Nie jest
może arcydziełem, ale została dobrze udokumentowana. Autor opowiada o śledztwie policyjnym
i wszystkim, co się z tym wiąże. Szpiegowaniu ludzi, tajnych raportach, o wszystkim po kolei,
przekupstwie, fałszowaniu dowodów, gdy tę czy inną osobę trzeba osłonid, podsłuchu telefonicznym.
Powiadam ci, wszystko, co tam zostało napisane, jest możliwe, nawet gdyby była to jedynie fikcja
literacka.
Rudi i Marmot siedzieli tak blisko siebie, że chłopiec czuł przez rękaw kurtki ciepło jej ramienia,
i to działało na niego kojąco, a tak bardzo potrzebował teraz spokoju. Po tym, co usłyszał od Franka,
przeszły go ciarki.
— Rozumiesz teraz, dlaczego cię nie namawiam, żebyś się sam zgłosił. Wiem, że mówisz prawdę.
Może zależy im na tym, żeby zamiast sprawcy obarczyd winą kogoś innego? Spróbuję do tego dojśd.
Teraz pójdę już do domu. Dominika czy Marmot, jak ją tam nazywasz, może pójśd z tobą Ma
motorower, a nigdy nic nie wiadomo.
Frank wstał i wyciągnął dłoo.
— Powodzenia — rzucił.
Potem uderzając przed sobą laską poszedł do wyjścia.
IX. Do domu?
Rudi postawił kołnierz kurtki i wsadził ręce do kieszeni. Na dworze było ciemno. Oświetlony tramwaj
sunął w kierunku centrum. Marmot prowadziła motorower.
— Frank wierzy w to, o czym mówi — odezwała się nagle. — Jest śmiertelnie przerażony wszystkimi
komputerami wokół nas. Można za ich pomocą zrobid wiele dobrego, ale' nie wolno też zapominad
o niebezpieczeostwach wynikających ze złej woli człowieka.
Mężczyzna w okularach dolał whisky do szklaneczki. Kostki lodu zadzwoniły srebrzyście.
— Nie zrozumiałem dokładnie, o co pytałaś, Sylwio.
Gdy spojrzał na dziewczynę, pomyślał, że musi ją dziś pocałowad.
— Od kilku dni jestem straszliwie roztargniona. Zastanawiałam się nad twoją pracą. W jaki sposób
zdobywa się dla banku danych wszystkie te informacje? Nikt mnie nigdy nie pytał, nikt nigdy...
— Sylwio, czy nie moglibyśmy porozmawiad o czymś innym?
Sylwia umoczyła usta w martini.
— Nigdy nie chcesz ze mną o tym porozmawiad.
Zachowujesz się tak, jakbym była za głupia, by zrozumied o co chodzi.
— Ależ nie! — zaprotestował mężczyzna w okularach. —Tylko ciąży mi sprawa tego chłopaka. Ale
masz rację, po prostu nie chcę ci zawracad głowy swoimi kłopotami.
Położył dłoo na jej palcach i lekko uszczypnął.
— Więc komputery i jak to się teraz mówi banki danych. Dane to informacje, które przechowuje się
w banku jak pieniądze. Chyba wiesz, że w każdym zakładzie pracy, instytucji usługowej jest
komputer. Administracja, żandarmeria, policja, szkoły, kasy zapomogowe, banki, centra
pedagogiczno-medyczne, szpitale, domy handlowe, ministerstwa...
Sylwia skinęła, że rozumie.
— Więc jeśli połączyd wszystkie te komputery ze sobą, a ich informacje zebrad w jednej olbrzymiej
pamięci, to wiadomo kto, kiedy i gdzie się urodził, znane jest każde jego wykroczenie, postępy
w nauce, choroby, jakie kiedykolwiek przechodził. Znane są dochody i rozchody ludzi, ich skłonności,
perspektywy zawodowe, zakupy. I co tam jeszcze... no i można to wszystko sprawdzid. Ludzie tacy jak
ja nie robią nic innego, tylko wiążą koocówki informacyjne w mocną linę, na której w razie
konieczności można kogoś powiesid.
— Czy nie uważasz, że to obrzydliwe?
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Do czasu. Podobała mi się moja praca. Dawała poczucie
władzy. Naciskasz guzik i masz kogoś, jakim jest, jego serce, umysł i ciało. Zupełnie jakby się
wywoływało duchy. Ale teraz zadaję sobie pytanie, czy po raz któryś z rzędu nie wyszliśmy na
bajkowego ucznia czarnoksiężnika.
— Co masz na myśli? — zapytała Sylwia patrząc dziecinnie zdziwionymi oczyma.
Mężczyzna wypił whisky i skinął na kelnera.
— Czy chcesz się jeszcze czegoś napid?
Sylwia pokręciła przecząco głową.
— Uczeo czarnoksiężnika. Pamiętasz chyba tę bajkę? Pewien chłopak terminuje u czarodzieja i po
jakimś czasie uznaje, że jest już wystarczająco mądry, by robid to, co stary mistrz. Wywołuje ducha,
ale wszystko zaczyna wymykad mu się z rąk.
— A co z bankiem danych?
— Ach, dopóki chodziło o technikę, był to wspaniały triumf ludzkiego rozumu. Ale wynalazki
ludzkości są przez nią wciąż nadużywane w celach wojennych lub do uciskania innych.
— Panie Vandergraaf, policja przejęła tę sprawę. Zrobiliśmy co do nas należało. Teraz oni są
odpowiedzialni. Nasi ludzie wykonują tylko rozkazy. Dla nas ta sprawa... Nie, nie mam ochoty raz
jeszcze wracad do tego samego. Proszę uważad rzecz za zakooczoną.
Rzucił słuchawkę na widełki. Czy ci ludzie nie rozumieją, o co się toczy gra?
Kiedy złapią tego chłopaka, sąd musi byd na tyle mądry, by stwierdzid, że dowody nie są
wystarczające.
Los wielu ludzi zależy od kredytów, które ma otrzymad centrum. To jest teraz najważniejszą sprawą.
Nie można się tak przejmowad jakimś tam chłopakiem. Zresztą to byłoby nawet niezłe, gdyby syn
sędziego stanął przed sądem. W wielu ludziach wzbudziłoby to zaufanie do władzy. Bezstronni i tak
dalej...
Dyrektor dopijał letnią kawę i chyba to było przyczyną niesmaku, jaki odczuwał.
— Dziwne, nie? — powiedział Rudi. — Zupełnie jakbyśmy się znali od lat. Dlaczego robicie to dla
mnie?
— Frank był zawsze dziwnym chłopcem. Dawniej przynosił do domu każdego bezdomnego psa albo
kota.
— Dzięki za porównanie.
Roześmiali się oboje.
— Można go też uznad za swego rodzaju błędnego rycerza. Po prostu musi pomagad ludziom. Nie
może ścierpied niesprawiedliwości. Brzmi to trochę pretensjonalnie, ale tak jest. Zawsze chciał byd
adwokatem albo lekarzem. Potem zdarzył się ten wypadek. Mama i tata pojechali odebrad Franka
z obozu. Oboje zginęli, a Frank stracił wzrok.
— Okropne.
— Tak. Ale nigdy nie słyszałam, żeby się skarżył, nigdy nie zauważyłam, żeby stracił otuchę. Mimo
wszystko chce dalej studiowad. Ale na razie nikt nie daje mu szansy. Głównie ze względy na różne
sprawy praktyczne. Na przykład nie może zdawad egzaminów pisemnych... Idiotyczne. Przy całej tej
gadce o integracji inwalidów w społeczeostwie.
Rudi westchnął. Co za dziwny świat. Całkiem inny niż ten, w którym żył jeszcze przed kilkoma
dniami. Nie był już w stanie wyobrazid sobie, że mógłby się kiedyś podniecad tabelami ligi piłkarskiej,
ocenami w szkole, dyskusją z kolegami z klasy. Nie, nigdy nie zdawał sobie sprawy, jak wielka
przepaśd dzieli jego świat od rzeczywistości.
Cichą aleję zamykały w górze ciemne korony starych drzew. Haalterpark. Rudi przystanął.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział.
— No i? Boisz się trochę? Przecież twój ojciec powiedział, że chciałby ci pomóc?
Rudi przytaknął. Ale co dokładnie znaczyło to „pomóc"?
— Zaczekam tutaj — szepnęła Marmot.
— Dlaczego szepczesz?
— Ale przygoda, co? No, to powodzenia.
Rudi poczuł dławienie w gardle.
— Dziękuję — wykrztusił.
Wszedł do parku tylnym wejściem. PO ZACHODZIE SŁOOCA PARK ZAMKNIĘTY. Nierówne,
pordzewiałe litery na pokrytej białą emalią tablicy. Rudi zatrzymał się. Zamknięte? Furtka jednak nie
była zamknięta. Nowy łaocuch, kłódka też wydawała się nowa i dobrze naoliwiona. Czyżby specjalnie
dla niego zostawiono tę furtkę otwartą? Czyżby pułapka? Czy ojciec o tym wie?
„Wierzysz w duchy, chłopie! - ofuknął samego siebie. — Co za wyobraźnia!"
Rozejrzał się. Marmot siedziała na motorowerze, a gdy podniósł dłoo, pomachała w jego
kierunku. Ulicą podjechało auto i gwałtownie zahamowało. Zgaszono światła. Dziwne, nikt nie
wysiadł. Może to tylko jakaś para szukająca odludnego miejsca.
Rudi odetchnął głęboko i poszedł ciemną aleją. Dziwny jest park nocą. Z prawej strony paliła się
latarnia rzucając mlecznobiałe światło na krzewy. W powietrzu unosił się zapach traw i kwiatów, lecz
wcale nie zmniejszało to napięcia. W pobliżu trzasnęła gałązka, coś gdzieś zaszeleściło. Serce
podeszło Rudiemu do gardła. Walczył z pokusą ucieczki. Dwadzieścia metrów przed nim znajdowała
się drewniana altanka. Żarzył się tam punkcik. Ktoś palił papierosa.
Rudi szedł jeszcze ostrożniej. Czuł, jak uginają się pod nim nogi. Nagle usłyszał suchy kaszel. Ale
dobiegł go nie od strony altanki.
— Tato?
— Rudi?
Właśnie gdy chłopiec chciał podbiec do ojca, przy bramie zaterkotał motorower Marmot. Coś się
stało. Rudi stał chwilę jak skamieniały. Marmot dodała gazu. Potem gwałtownie przyhamowała.
Tylne koło zabuksowało.
— Zwabili cię w pułapkę! — krzyknęła przenikliwie.
— Jedzie policja. Wskakuj!
Wyrwała Rudiego z oszołomienia, wciągnęła go na bagażnik i natychmiast dodała gazu.
— Trzymaj się!
Rudi nie był przyzwyczajony do jazdy na bagażniku motoroweru. Wciąż jeszcze nie rozumiał, co się
stało. Gdzieś z prawej strony rozbłysło mocne światło reflektora. Promienie oświetliły też pełną
strachu, napiętą twarz ojca Rudiego.
Marmot jechała zygzakiem po dróżkach parku, gdy mknęła wzdłuż klatek, trzymane w nich ozdobne
ptaki zaczęły w podnieceniu skrzeczed. Dotarli do czarnej bramy głównego wejścia. Z oddali słychad
było krzyki, strumienie światła przewiercały ciemnośd.
— Otwórz!
Rudi zeskoczył na ziemię. Brama była zamknięta.
— Przez żywopłot. Szybciej!
— A motorower?
Marmot naprędce się rozejrzała.
— Tam jest niżej. Przerzucimy go na drugą stronę. Szybciej!
W oddali rozległo się wycie syreny. Rudi wreszcie oprzytomniał. Marmot dyszała ze zdenerwowania.
Wspólnie przerzucili motorower przez żywopłot. Potem przeskoczyli sami. Głos syreny się zbliżał.
W tym momencie nie byli już widoczni. Skradali się wzdłuż żywopłotu nad zboczem szerokiej Fosy
okalającej park.
— Zostaomy na poboczu — szepnął Rudi. — Sądzę, że idąc koło mostku dojdziemy do parkingu.
Miał rację. Przed bramą zatrzymał się samochód na sygnale. Ktoś w świetle reflektorów przyglądał
się kłódce.
— Zamknięte! — doszedł ich okrzyk. — Muszą byd jeszcze w środku. Rozdzielid się i wszystko
przeszukad.
Rudi uszczypnął Marmot w ramię. Bezszelestnie ciągnęli za sobą motorower. Po mniej więcej stu
metrach rzeczywiście dotarli do parkingu.
— A teraz do domu! — powiedziała Marmot. — Mieszkamy na Watersportstraat 15, w bloku. Znasz
tę ulicę? Pójdę wzdłuż kanału. A ty idź dalej wzdłuż Wolvenlaan, tunelem stacji, a potem w lewo. Nie,
wtedy musiałbyś iśd przez Leopoldstraat. Pójdź lepiej Prinsenlaan do mostu. Potem w lewo. I znów
pierwsza w lewo. Zapamiętasz?
Rudi kiwnął głową.
— No to do zobaczenia za pół godziny. I nie biegnij jak szalony, bo zwrócisz na siebie uwagę.
Marmot nie zapaliła motoroweru, dopóki znacznie się nie oddaliła. Rudi spojrzał za nią. To
zupełne szaleostwo. Przecież ona też może znaleźd się w tarapatach. Czy wolno mu... Wzruszył
ramionami. Nie miał wyboru. Wkrótce porozmawia o tym z Frankiem. Ruszył w drogę.
X. Znaleźd go, do stu diabłów!
Tego dnia mężczyzna w okularach przyszedł do pracy pół godziny wcześniej. Strażnicy spojrzeli
na niego zdziwieni, a jeden z nich zrobił notatkę w specjalnej książce. Musieli meldowad o każdym,
odbiegającym od normy zachowaniu. A zbyt wczesne przychodzenie do pracy lub zbyt późne
wychodzenie było właśnie takim odbiegającym od normy zachowaniem. Strażnik zamknął książkę
i westchnął. Tyle tych kontroli. Zastanawiał się, kto jego ma na oku, bo było nie do pomyślenia, że
ten łaocuch gdzieś się kooczy. Cały świat pełen jest maskowanej wrogości, wszyscy są nieufni. Ale
każdy ma na ustach słowo wolnośd.
Jak zwykle podał teczkę strażnikowi. Obraz na ekranie był taki sam. Chociaż nie całkiem. Drzewa
i krzewy wydały się dzięki listkom pełniejsze.
— W porządku, proszę pana. Miłej pracy.
Mężczyzna w okularach wszedł do windy, lecz tym razem nie pogwizdywał. Wciąż się głowił nad
tym, kim jest ten czwarty podejrzany i dlaczego się go tak osłania. Usiłował ukryd swoje
podenerwowanie. Miał pewien plan.
— Finał twojego kryminału nie sprawdził się. Jeszcze go nie dostali.
Mężczyzna w okularach przybrał obojętny wyraz twarzy.
— Ach, z pewnością go dostaniemy.
— Jak na siedemnastolatka jest bardzo wytrwały. Zazwyczaj prędzej wpadają.
Mężczyzna w okularach skinął głową. Przypatrywał się, jak jego kolega powiela w ośmiu
egzemplarzach cyfry indeksu cen detalicznych. Maszyna terkotała. Tymczasem wziął dobrze sobie
znane żółte karteczki.
No, no, idą pełną parą naprzód.
Potencjalni przyjaciele R.V. Rejestracja motorowerów. Socjogramy. Lista nauczycieli z ostatnich
lat. Lewicowe sympatie. Stosunki ojca. Budzące podejrzenia uniewinnienia lub faworyzujące wyroki.
Przejrzed stowarzyszenia ochrony młodzieży. Stosunki matki. Lista schronisk młodzieżowych, biur
poradnictwa młodych.
To będzie ciężki dzieo. Ale zaletą służby porannej było to, że miało się wolne popołudnie.
I dobrze się składało, bo właśnie szedł w kinach jakiś romantyczny film. Sylwia wspominała już, że
chciałaby go zobaczyd. Ależ oczywiście. Obejmie ją, ukryje twarz w puszystych włosach i delikatnie
pocałuje w policzek. Potem... Chłodne kolory ścian pomieszczenia z komputerami, nerwowy stukot
kopiarki, zielone światło ekranu. Wszystko zniknęło, rozpływając się w pięknym śnie, może... A jutro
jest niedziela. Więc...
— No! To skooczyłem!
Mężczyzna w okularach uśmiechnął się widząc, jak jego kolega koocząc pracę podaje swój kod.
— Jest twój.
Mężczyzna w okularach skinął głową.
— To przecież nie przedszkole! — wykrzykiwał kapitan Vredelinck z brygady śledczej w Wenke.
— Mieliście go tylko zdjąd.
Rozejrzał się po sali. Wszyscy wbijali wzrok w błyszczący laminat stołów.
— Park został otoczony! — usiłował wyjaśnid podporucznik Dendooven.
— No i uciekli. A może siedzą w ptasim gnieździe? A poza tym kto jest tym tajemniczym
motocyklistą? Dlaczego nie mamy na ten temat żadnych danych? Taki smarkacz wodzi nas już kilka
dni za nos. Znajdźcie go, do stu diabłów! Wygląda na to, że nie rozumiecie, jaka jest stawka.
— Zażądałem nowych informacji — mamrotał podporucznik Dendooven. — Sied się zaciska.
— Łatwo powiedzied, lepiej nic nie mówcie, tylko coś zróbcie!
Kapitan wstał, zasalutował i wyszedł z sali, zanim jego podwładni zdążyli powstad. Spojrzeli po sobie.
Taka awantura i wszystko o tego chłopaka? O nie, za tym musi się kryd coś poważniejszego.
Na twarzy plutonowego Pietersa malowało się zdziwienie. Dlaczego nie wspomniano o nowym
napadzie? W czasie, kiedy przeprowadzano akcję w parku, ktoś znów napadł na podpitego faceta.
Stąd wniosek... Plutonowy Pieters milczał. W czasie burzy lepiej pozostad w ukryciu.
Rudi obudził się w małym mieszkanku na Watersportstraat. Było tu dziwnie cicho, ciszej niż
w jego własnym pokoju.
Przez kilka sekund nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje. Potem zaczął sobie przypominad.
Spał na wersalce w dużym pokoju u Marmot i Franka.
— Dzieo dobry — rozległ się głos Marmot.
Rudi zrobił rozpaczliwy gest w kierunku koca, który zsunął się na podłogę. A niech to, głupia
sprawa. Leżał tylko w slipach.
— Dobrze ci się spało? — zapytała dziewczyna. — Fajnie, że nie muszę iśd do szkoły. A Frank nie musi
iśd do pracy. W takie dni cudownie leniuchując siedzimy sobie długo przy nieco wystawniejszym
śniadaniu i prawdziwej kawie. Słuchaj, może byś tak wylazł już z wyrka?
Rudi nie miał pojęcia, w którą stronę się obrócid.
Marmot zniknęła za kuchennymi drzwiami. Rudi pośpiesznie usiłował wskoczyd w dżinsy. Ale
podskakując na jednej nodze zaplątał się w nogawkę, stracił równowagę i uderzył o stół. Jedna ze
szklanek, z których pili poprzedniego dnia, stłukła się.
— Hej! — zawołała Marmot. — Czy to twoja poranna gimnastyka?
Wyjrzała zza framugi i zobaczyła, jak Rudi nieporadnie próbuje utrzymad równowagę.
Roześmiała się na cały głos.
— Czy tacy duzi chłopcy nie myją się rano?
Rudi zrobił zakłopotaną minę.
— W łazience położyłam kilka rzeczy Franka. Będą na ciebie pasowały. I jeszcze jedno, Rudi, wiesz, że
mam brata. Więc wyobraź sobie, że wiem, jak wyglądają chłopcy. Zachowuj się tak, jak byś też był
moim bratem, wtedy nie będziemy musieli mówid do siebie co chwila „pardon".
I już jej nie było.
Rudi odetchnął kilka razy głęboko. Nieźle mu powiedziała. Ale nie była jego siostrą. Była za to fajną,
obcą dziewczyną. I nie wiedział dokładnie, jak to jest, kiedy się człowiek zakocha, ale jeśli serce bije
wtedy szybciej i od patrzenia na kogoś człowieka ogarnia coś takiego, no to on właśnie zakochał się
w Marmot.
Wziął lodowaty prysznic, włożył czystą bieliznę i poczuł się jak nowo narodzony.
Marmot sprzątnęła stłuczoną szklankę i usiadła przy filiżance kawy.
— Dzieo dobry, przystojniaczku.
— Wariatka.
— No, teraz mówisz jak prawdziwy brat—droczyła się Marmot. — Wczoraj powiedziałeś, że nie
wiesz, co dalej robid. A dzisiaj?
Rudi usiadł. Wzruszył ramionami. Gdy przybył tu poprzedniego dnia wieczorem, wszystko
wydawało mu się tragiczne. Frank początkowo mówił mało, ale kiedy Rudi wszystko z siebie wyrzucił,
wykrzyczał cały swój strach, złośd, trwogę, wówczas zaczął mówid. Że Rudi powinien przetrzymad, że
nie jest sam i że poznając swych nieprzyjaciół, zawarł też nową przyjaźo.
— Nie chciałbym sprawiad wam kłopotu.
— Nie sprawiasz kłopotu. Frank i ja jesteśmy zadowoleni, że tu jesteś. Przecież wystarczająco często
wspominaliśmy o tym. A może chcesz słyszed to co godzinę? Frank też chciałby ci pomóc. Nie mówił
ci o Sylwii? Mówi o niej „znajoma", chociaż, ściśle biorąc, tak nie jest. Byli prawie zaręczeni, gdy uległ
wypadkowi. Sylwia początkowo nie chciała zgodzid się na zerwanie, ale Frank przekonał ją, że
powinna się przez co najmniej dwa lata zastanowid.
Marmot wskazała kciukiem ekspres do kawy stojący na kuchence.
— Obsłuż się!
Rudi wstał i przyniósł sobie kawę.
— Sylwia pewnie jeszcze dziś zadzwoni. Kilka dni temu też telefonowała. Powiedziała, że ma nowego
przyjaciela. Nic poważnego, ale facet ma pasjonującą pracę, powiedziała, że jest to ktoś, kogo Frank
powinien poznad. Ktoś, kto pracuje w Paostwowym Centrum Danych Komputerowych.
Rudi chciał się właśnie napid, ale zatrzymał filiżankę w powietrzu.
— Dlaczego Frank nic mi o tym nie powiedział?
— Nie chce cię zwodzid, robid płonnych nadziei. Może nic z tego nie wyjśd. Ale powiem ci, możesz
liczyd na to, że coś wymyśli. Jest niesłychanie błyskotliwy.
— Rzeczywiście, też uważam, że jest wspaniały.
Rudi spuścił głowę.
— Dlaczego mówi do ciebie Dominika? Marmot wydaje mi się ładniejsze.
— Ach, to się wiąże z tamtą tragedią... — westchnęła dziewczyna. — To Frank nadał mi przezwisko
Marmot. Jestem siedem lat młodsza od niego. Kiedy przyszłam na świat, miałam już dwa ząbki. No
i stąd. W dzieciostwie Frank przepadał za mną, teraz zresztą też. Kiedy zdarzył się ten wypadek, tato
powiedział przed śmiercią: opiekuj się Dominiką! Nie Marmot, ale Dominiką. Od tego czasu Frank
traktował to jako misję. Mamrot była jego siostrzyczką. Dominika jest podopieczną. Ale miło mi,
kiedy mówisz Marmot.
Rudi sięgnął po kanapkę.
— Nareszcie —powiedziała Marmot. — Zaczęłam się już bad, że nic nie zjesz.
Do pokoju wszedł Frank. Rudi wciąż jeszcze nie mógł się przyzwyczaid do tego, że Frank jest
niewidomy. Pewny siebie, świadomy celu, przechodził przez pokój o nic się nie potykając.
— Dzieo dobry — przywitał ich.
Marmot zerwała się, żeby podad mu kawę.
— Jak spałeś, Rudi?
— Spałem wspaniale. Nie sądziłem, że można tak spad.
— Znak, że masz czyste sumienie... — skonstatował Frank.
— Opowiedziałam mu o Sylwii.
— Ach, ty pleciugo. Po co? Chłopak zaraz zacznie sobie wyobrażad Bóg wie co. Nawet nie wiem, czy
z tego coś będzie.
Rudi jadł drugą kanapkę. Smakowała mu bardziej niż poprzednia.
— Najważniejsze, żeby nie dostali cię w swoje ręce, żebyś miał czas na udowodnienie, że jesteś
niewinny. A to może się udad tylko wtedy, gdy znajdziesz tego drugiego chłopaka lub przynajmniej
dowiesz się, kim on jest.
— Ale jak mam się tego dowiedzied? Przecież nie przykleję sobie brody i nie pójdę na Leopoldstraat...
— Przyklejad brodę, no nie — zaśmiała się Marmot.
— Pewnie, że byś musiał. Myślisz, że nagle, ot tak sobie wyrośnie?
Frank się nie śmiał.
— Nie, chyba wiem, gdzie można znaleźd te informacje. Sylwia opowiadała mi o swoim nowym
przyjacielu z Centrum Danych Komputerowych. Dał podobno do zrozumienia, że leży mu na sercu
sprawa, w którą wrabia się jakiegoś chłopaka. Myślę, że wiem, kto jest tym chłopcem.
— Masz... na myśli... — jąkał się Rudi.
— Że o tym wiedziałem? Tak, ale nie od razu łączyłem to z tobą. Teraz tak, teraz jestem wręcz
przekonany, że ktoś chce ci przypisad winę.
— Ale kto? I dlaczego?
— Nie mam pojęcia. Dowiesz się, gdy poznasz nazwisko prawdziwego sprawcy. Jeśli je kiedyś
poznasz.
— Kapitanie!
Plutonowy Pieters przepisowo zasalutował.
— Słucham, plutonowy?
Kapitan Vredelinck był zajęty. Lektura sprawozdao, odpowiedzi na zapytania i uwagi, poprawiania
błędów. Posępnie spoglądał na piętrzące się przed nim akta.
— Kapitanie, ja w związku ze sprawą Verdoncka.
Kapitan spojrzał tak ponuro, jak tylko to było możliwe. Przeklęta sprawa Verdoncka. Nie potrafił
jej rozgryźd. Było w niej coś dziwnego, chociaż nikt w policji, może z wyjątkiem naczelnika, nie
sprawiał wrażenia, że wie, o co chodzi. Wpadli we własne sidła. Kiedy zbiera się mozolnie dane
o każdym obywatelu po to, by go skrupulatnie kontrolowad, no to muszą się rodzid takie sytuacje.
Jakiś wysoko postawiony wuja- szek kogoś, kto znalazł się w kłopotach, może całkiem spokojnie
wyszukad właściwą ofiarę. Kapitan od razu domyślił się, że chodzi o taką właśnie sprawę. Zresztą
takie rzeczy się już zdarzały.
— I cóż z tym Verdonckiem?
— W czasie, gdy otaczaliśmy park, w którym był chłopak, popełniono inny napad. Ofiarą okazał się
także pijany mężczyzna. Chyba jeszcze nie przekazano meldunku do komputera.
— Tak? A dlaczegóż to nie?
Plutonowy Pieters wzruszył ramionami. Nie uszło jego uwagi, że kapitan gorączkowo myślał.
— Obawiam się, że nikt nie wie, co z tym robid, panie kapitanie.
Nie miała to byd złośliwośd, ale kapitan chyba inaczej pojął intencje plutonowego. Na twarzy
wystąpiły mu czerwone plamy, zmrużył oczy.
— Co macie na myśli, plutonowy?
— No, panie kapitanie, za pozwoleniem, podobny napad w czasie, gdy okrążyliśmy podejrzanego,
wskazywałby chyba na fałszywy trop.
Kapitan uderzył dłonią o blat biurka.
— Okrążyliśmy?! — krzyczał. — Nazywacie to okrążeniem! Nie tylko podejrzany, ale także wspólnik
na motorowerze wymknęli się z waszego okrążenia. Wspaniałe wyniki! Wspaniałe!
— Ale przecież, panie kapitanie...
— Czy któryś z was mógłby z dokładnością' do minuty powiedzied, kiedy ten chłopak wymknął się
z parku?
Plutonowy milczał.
— Motorowerem na Leopoldstraat to około trzech minut, panie plutonowy!
— Tak jest, panie kapitanie.
— Zameldowad ten napad jako napad tego samego przestępcy.
Kapitan przeszywał plutonowego wzrokiem.
— Tak jest.
Plutonowy zasalutował i zamierzał właśnie odejśd.
— Aha, jeszcze jedno, plutonowy. Czy jesteście zadowoleni z przeniesienia do brygady w Wenke?
— Oczywiście, panie kapitanie, mieszkają tu moi rodzice, dzieci są w dobrej szkole. No i atmosfera
w brygadzie wspaniała.
— Pytam tak tylko, bo właśnie przysłali z komendy formularze. Chodzi dla odmiany o kandydatów do
rejonu Falize. Myślę, że nie chcecie, plutonowy, do Falize?
— Oczywiście zastosuję się do każdego polecenia — wykrztusił plutonowy. — Ale wolałbym pozostad
w Wenke...
— Ależ oczywiście.
Plutonowy Pieters zrozumiał aluzję. A jakże! Jeśli chodzi o niego, mogą jeszcze sto napadów zapisad
na nazwisko Verdoncka. Falize? Bał się nawet o tym myśled.
XI. Strach
Mężczyzna w okularach pracował szybko. Od czasu do czasu spoglądał ku tylnej ścianie
pomieszczenia z komputerami. Tam za grubą, wypolerowaną do połysku szybą siedział za biurkiem
dyrektor. Dziwne. Zazwyczaj nie przychodził do pracy w soboty. Musiał więc robid coś szczególnego.
W swoim kantorze miał własną koocówkę komputera. Był bardzo zajęty.
Mężczyzna w okularach sięgnął po telefon i wykręcił wewnętrzny numer dyrektora.
— Panie dyrektorze?
— Słucham?
— Mam tu coś osobliwego. W związku ze sprawą Verdoncka.
— Co się stało?
— Usiłuję wykonad instrukcję policji. Ale gdzieś chyba jest błąd. Pojawiają się dane kilku osób. Mogę
się mylid, ale wygląda na to, że w pamięci maszyny wymieszały się cztery dokumenty.
Mężczyzna w okularach usłyszał, jak zaskoczony dyrektor głęboko wciągnął powietrze.
— Już idę.
Mężczyzna w okularach uśmiechnął się i odłożył słuchawkę. Pośpiesznie wystukał krótki program,
jaki sam ułożył na własny użytek. Tylko ktoś wyjątkowo bystry spostrzegłby, że wszystko to jest
wymysłem. Dyrektor szedł szybko. W porządku, nie ma przy sobie książki obsługi.
— Co się dzieje?
— Proszę spojrzed — powiedział mężczyzna w okularach.
Jego palce szybko biegały po klawiszach.
— Próbuję według instrukcji prześledzid znajomości ojca. Ale ojciec Verdoncka jest prawnikiem, a nie
politykiem.
Przestrach na twarzy dyrektora utwierdził mężczyznę w przekonaniu, że plan się powiódł. Przez
moment na ekranie przesuwała się lista nazwisk. Potem ukazało się słowo „Error". Błąd!
— A to skąd?
— Nie mam pojęcia — odparł mężczyzna. — Czy mogę dostad książkę obsługi? Według mnie chodzi
o program kontroli, który włącza się na wypadek, gdyby komputer zaczął podawad fałszywe dane.
Dyrektor nerwowo pocierał nos.
— Już mam. Mam to!
Mężczyzna w okularach wstał i nie zwracając na nic uwagi pobiegł do kantorka szefa. Całkiem
zwyczajnie. Nieznacznie się obejrzał, szef wystukiwał coś na klawiaturze.
Monitor na jego biurku był pełen danych. Mężczyzna od razu zerknął w lewy górny róg. Tam za
słowem „codę" znajdował się szereg cyfr i liter. Jego wydwiczona pamięd natychmiast je
zarejestrowała. Dobrze. Sięgnął po książkę obsługi. Cała sprawa pachniała co najmniej brzydko. Szef
wpadł w popłoch. A więc jednak chodziło o jakiegoś polityka. Gdy wrócił z książką obsługi, dyrektor
siedział zamyślony wpatrując się z zadowoleniem w ekran.
— No, nic złego się nie stało. Nie ukazała się żadna nieprawdziwa informacja. Żadne nazwiska ani nic
podobnego. No, tak, bardzo dobrze, że mnie pan od razu ostrzegł. Pomyłka mogłaby mied daleko
idące reperkusje. Mamy w koocu do czynienia z materiałem wysoce wybuchowym, nieprawda?
Mężczyzna w okularach potakiwał.
— Obywatele mają prawo do naszej ochrony!
„Obłudnik! Komediant!" — pomyślał mężczyzna w okularach, ale dla niepoznaki uśmiechnął się
szeroko.
— „Przed chwilą bałeś się, gnojku. Byłeś śmiertelnie przerażony".
— To byłoby rzeczywiście kłopotliwe, gdyby wplątały się jakieś fałszywe dane.
Drukarka zaczęła wystukiwad. Żółty papier. „Wenke, 29052531. Napad Leopoldstraat.
Obrabowano pijanego mężczyznę. Sprawca ten sam co kod R.V. Naciski na szybkie załatwienie
poprzedniego meldunku".
Rudi siedział w dużym pokoju i wyglądał przez okno. Frank i Marmot wyszli z domu po zakupy.
Ale słowa Franka nadal tłukły mu się po głowie.
— A może ty jesteś tym przypadkiem, wokół którego zrobi się wrzawę, aby ci panowie wreszcie się
pohamowali. Chociaż obawiam się, że sprawy zaszły za daleko i może byd już za późno.
Rudi nie miał zamiaru zostad bohaterem, męczennikiem za słuszną sprawę. Męczennicy są
zawsze martwi.
— Z tą maszyną nie wygrasz, ale można przedłużad sprawę. Siła tego elektronicznego mózgu jest też
jego słabością. Nie myśli, tylko kieruje się określonym programem. I nawet jeśli się go nie zna, można
w przybliżeniu przewidzied, co się wydarzy. Posłużą się wszystkimi danymi, jakie posiadają, a jest ich
całe mnóstwo, lecz nie są w stanie przewidzied przypadków, np. faktu, że spotkałeś Dominikę i że
jesteś tutaj. Jeśli nie będziesz opuszczał tego mieszkania i nikt nie zobaczy cię przy oknie lub
drzwiach, nigdy cię nie znajdą... w oparciu o informacje o tobie.
— Ale jeśli wy będziecie musieli...
— Widzisz, już zaczynasz rozumowad. Jeśli nagle zaczniemy kupowad więcej żywności, o jedną trzecią
więcej niż zazwyczaj, to ktoś może to odkryd i wyciągnąd z tego wniosek.
— No, nie przesadzaj! — odezwała się Marmot.
I wtedy Frank zrobił im jasny pięciominutowy wykład.
— Zacznijmy od tego, ze naprawdę chcą cię znaleźd, że mają wszystko do dyspozycji i że gra toczy się
o dużą stawkę Tak właśnie może byd w twoim przypadku. No, nie masz dużego wyboru. Wyjazd
z kraju, śmierd, ukrywanie się. Tylko tyle. Jeśli założą, że się ukrywasz, to u kogo? Znają twoich
przyjaciół, rodzinę. Nawet każdą przelotną znajomośd. Przebadają to wszystko i nic nie znajdą.
Wtedy poszukają tych, w których zachowaniu jest coś uderzającego. Jak wiesz, nasze zwyczaje, jeśli
chodzi o zakupy, są raczej ustalone. Od lat jemy podobnie, chodzimy do tych samych sklepów,
wszystko kupujemy na karty... W jaki sposób najczęściej wpadają włamywacze i rabusie? Bo nagle
zaczynają wydawad więcej pieniędzy.
Rudi westchnął. Kiedy tak słuchał tego wszystkiego, zdało mu się, że nie ma ratunku. Nawet to,
że Frank i Marmot robią teraz sprawunki w małych sklepach, tu i ówdzie płacąc odliczoną gotówką,
było tylko czasowym rozwiązaniem. To, że nagle przestali kupowad w domach handlowych, też
zostanie zauważone. Nie było wyjścia, z rozwiązao wymienionych przez Franka tylko dwa pierwsze
były realne. A tych chłopiec nie chciał brad pod uwagę.
Rudi wstał. Telefon? Przecież nie dzwonił. Ach, tak.
Marmot mówiła coś o telefonowaniu. A gdyby tak spróbował?
Rudi zbliżył się do aparatu. Dzwonid do ojca nie miało sensu. Zwyczajnie go zdradził. A jednak musiał
z kimś po prostu porozmawiad na temat swego dotychczasowego życia. Luter? Jak on się naprawdę
nazywa? Sterckx? Przez „kx" czy „ckx"?
Wziął książkę telefoniczną i zaczął ją szybko kartkowad. Luter mieszka gdzieś w okolicy szpitala
miejskiego. Nie ma Sterckxa przez „kx". Może na następnej stronicy. Tak Jest tutaj. Sterckx Leo.
Bondgenoten laan
2
204,
Rudi wykręcił numer 26-22-49
W słuchawce odezwał się głos:
— Tu Leo Sterckx, słucham?
Głos Lutra brzmiał młodo i energicznie
— Dzieo dobry panu
— Kto mówi?
— Chyba będzie lepiej, jeśli nie wymienię swojego nazwiska. Mam kłopoty. W szkole...
— Kto mówi? Przestao się wygłupiad Mów, chłopie, po ludzku.
— Jestem Rudi Verdonck.
— Co?!
Luter spojrzał przestraszony na telefon. O, nie! Tylko nie ten chłopak. Czyżby nie rozumiał, w jakie
tarapaty może go wpędzid?
2
Bondgenotenlaan — Aleja Sojuszników
— Powiedział mi pan, że niektórzy z pana kolegów trzymaliby się przepisów.
— Rudi, nic nie mogę dla ciebie zrobid. Czytałeś dzisiejszą gazetę?
— Nie, ale wiem, że to, co tam piszą, nie jest prawdą.
— Rudi, nic nie mogę dla ciebie zrobid. Ręce i nogi mam związane przepisami. Muszę ich
przestrzegad.
— Dlaczego? Zawsze miałem wrażenie, że...
— Nic nie mogę dla ciebie zrobid. Powodzenia.
— Dziękuję panu, jeśli kiedyś powrócę do szkoły, będę pilnie słuchał paoskich wywodów na temat
wolności i demokracji.
Po drugiej stronie linii Luter rzucił słuchawkę na widełki. Skooczony idiota! Co to ma znaczyd, że
kiedyś wróci do szkoły? Dobre sobie!
Na twarzy Rudiego pojawił się gorzki uśmiech. Tak, więc i to miał już z głowy. Co tam Luter mówił
jeszcze? Coś o gazecie? No, ojciec będzie się pieklił, mama z pewnością dostanie rozstroju
nerwowego. Ale właściwie dlaczego? Dlaczego? Rozmowa z Lutrem dobitnie wykazała, że nie może
już liczyd na nikogo prócz siebie samego. Albo jak to Frank mówił? Najgorzej jeśli nie wiesz, kim są
twoi przeciwnicy...
Postanowił zerwad z przeszłością ostatecznie. Zresztą gdyby nawet udowodnił swoją niewinnośd, to
co z tego? Czy byłby w stanie wrócid do tych wszystkich ludzi, którzy nagle ukazali swą prawdziwą
twarz? Nie, jakkolwiek się to skooczy, on będzie właśnie tym, który stracił najwięcej.
Frank i Marmot w milczeniu weszli do domu.
— Wiem o gazecie! — powitał ich Rudi.
— Co wiesz? — zapytał ostro Frank.
— Zadzwoniłem do jednego z nauczycieli. Powiedział coś o...
— Ej! — wykrzyknął Frank — czyś ty całkiem postradał zmysły? Telefonowad stąd?
— Przecież zapłacę wam za rozmowę!
Rudi przestraszył się gwałtownej reakcji Franka.
— Wcale nie o to chodzi!
Frank wymachiwał rękoma w powietrzu.
— Od razu mogli zacząd szukad numeru naszego telefonu, kiedy stąd dzwoniłeś. Wybacz, ale...
— Więc ty też się boisz? Tak jak inni? — wykrzyknął gniewnie Rudi. Wiedział, że nie ma racji, ale coś
się w nim załamało. Miał ochotę dosłownie rozdeptad wszystko wokół.
— Zamknij się — syknął Frank. — Nie boję się, ale też nie jestem głupi, Sądziłem, że wczoraj
wystarczająco jasno nakreśliłem ci sytuację — ze wszystko i wszystkich mają na oku
— I ten jeden telefon miałby im pomóc?
— Tak, właśnie ten jeden telefon! Wystarczy, żeby podsłuchiwali rozmowy twojego przyjaciela...
— To nie był przyjaciel, tylko nauczyciel.
— ... albo twojego nauczyciela, żeby cię złapad.
— Mówisz tak, jakby wszystkie telefony były na podsłuchu, a każdy stanowił zagrożenie dla
bezpieczeostwa paostwa.
— Dlaczego dzwoniłeś do tego nauczyciela, a nie do innego?
— Ponieważ, no, ponieważ myślałem, że rozumie uczniów bardziej niż inni, że można się zwrócid do
niego w razie kłopotów.
— Właśnie — powiedział Frank. — A myślisz, że ci panowie, którzy mają na ciebie oko, nie wiedzą
o tym? Jak sądzisz?
— Postawię wodę na herbatę — szepnęła Marmot.
— Frank, pokaż mu gazetę.
— Przeczytaj to sobie dokładnie, a wtedy zrozumiesz, że chcą dostad ciebie, ciebie, a nie kogoś
innego, że są gotowi przypisad ci rzeczy, których nie zrobiłeś.
— Co na przykład?
— Nowy napad. W tym czasie gdy wraz z Dominiką wymknęliście się z parku.
Rudi rzucił się na gazetę. Jego zdjęcie? „Ślad w sprawie morderstwa na pijanym mężczyźnie. Tym
razem nieletniemu R.V. udało się wymknąd z rąk policji. Podporucznik Dendooven zapewnił nas, że
wkrótce nastąpi aresztowanie. Przede wszystkim dlatego, że chłopak znów popełnił przestępstwo.
Sied się zaciska. Kto mógłby udzielid informacji, winien zwrócid się do najbliższego posterunku
policji".
Ridi odłożył gazetę na stół.
— Co za świostwo. Jak tak można?
Nagle jego twarz się rozjaśniła.
— Właściwie to wspaniała wiadomośd, Frank. Wspaniała.
— Co masz na myśli?
— Możecie zaświadczyd, że nie popełniłem wczoraj przestępstwa, że cały dzieo byłem u was.
— No, dobrze. Wyobraźmy sobie, że nam uwierzą. Co potem? Nawet jeśli udowodnisz, że dziś rano
nie jadłeś śniadania, to jeszcze nie jest równoznaczne z tym, że wczoraj pościłeś. Przejrzyj wreszcie
na oczy, chłopie!
Rudi opadł na fotel.
— Frank — powiedział w koocu — bardzo mi przykro. Czy to możliwe, że telefon mojego ojca był na
podsłuchu i dlatego wiedzieli, że będę w parku?
— Prawdopodobne—odparł Frank—już wcześniej cię ostrzegałem.
Rudi przytaknął. Trochę mu ulżyło. Może niesłusznie oskarżył ojca? Może był tylko ofiarą tak samo
jak on?
XII. Sylwia
Mężczyzna w okularach siedział w kinie. Objął ramieniem Sylwię, twarz ukrył w pachnących
włosach, bardzo delikatnie i czule pocałował ją w skroo. Czuł się, jakby szybował w powietrzu.
Na ekranie akcja filmu zbliżała się do finału.
„Po wielu perypetiach młody bohater jedzie do domu, do skromnego domu na koralowym atolu,
gdzie groźnie huczy morze i krzyczą mewy szybując wysoko w powietrzu. Drzwi się otwierają i przed
dom wychodzi młoda, jasnowłosa kobieta z różowym niemowlęciem w ramionach. Słyszy odgłos
nadjeżdżającego samochodu. Na jej twarzy maluje się zrazu uczucie niedowierzania, a po chwili —
podniecenia. Muzyka rozbrzmiewa głośniej. W dole na zakręcie drogi pojawia się wreszcie
samochód. Kobieta uśmiecha się i zaczyna biec. Jej stopy wśród mleczy i stokrotek. Mężczyzna
zamaszyście otwiera drzwi wozu i pędzi jej naprzeciw. Padają sobie w ramiona. Zdjęcie pod światło.
Pocałunek".
Mężczyzna w okularach usłyszał westchnienie Sylwii.
— Ładne, co? — powiedział, chod wcale tak nie myślał.
Uważał takie filmy za oszustwo, za fikcję nie mającą nic wspólnego z rzeczywistością. Ale niech
tam, jeśli się chce poderwad taki skarb, jak Sylwia, trzeba się starad, i — Chodźmy się jeszcze czegoś
napid — zaproponował. Poznał po oczach Sylwii, że w czasie filmu pochlipywała, i uśmiechnął się.
— Chętnie — odparła — opowiedz mi coś jeszcze o swoich komputerach. Wciąż mi się śnią, nawet
budzę się z myślą o nich. Aż mnie dreszcze przechodzą. Czy myślisz, że o nas wiedzą?
Mężczyzna w okularach raz i drugi przełknął ślinę. Czyż nie był to szczęśliwy znak?! Sylwia sama
powiedziała „o nas".
— Nie mam pojęcia — uśmiechnął się. — Zresztą to wcale nie szkodzi. Nie jestem żonaty, a ty też
jesteś wolna!
— Masz na myśli, że mają na oku wszystkich żonatych, no wiesz, małżeostwa...
— Wszystko mają na oku. Na przykład zajrzyj jutro do gazet. Na pewno znajdziesz tam spór
w sprawie lekarzy. Ustalono właśnie pojęcie „modelu lekarza domowego", czyli określenie, które ma
obejmowad „przeciętny przypadek". Mieści się w tym m.in. ilośd wizyt, jakie lekarz domowy
przeciętnie składa, wiemy więc od razu, ile zarabia. Czy nie bywa zbyt często u jednego pacjenta
i wszystko, czego sobie tylko zażyczysz. Każdy przypadek, który będzie odbiegał znacznie od tego
„modelu", zostanie przebadany.
Trzymając Sylwię pod ramię, pchnięciem otworzył drzwi małej kafejki.
Gdy poszedł do szatni, żeby oddad kurtkę, Sylwia uzmysłowiła sobie, jak niewyraźna, pospolita i
bezosobowa jest jego twarz — jedna z wielu w szarej masie i szarej jednostajności, w której wszystko
się pogrąży, gdy tylko powstanie „model" dla wszystkich.
— Dużo odkryłem w tamtej sprawie o zabójstwo — powiedział siadając obok niej za stolikiem. — Jest
w to wmieszany jakiś polityk. Kiedy tylko nadarzy się okazja, już ja rozpracuję tych facetów, znajdę
kogoś, kto ma syna albo krewniaka, a może któryś z naszych najbliższych współpracowników ma
syna.
— Myślisz poważnie, że zrobiliby coś takiego? Ni stąd, ni zowąd przypisaliby komuś morderstwo?
— Tak! — odparł mężczyzna w okularach. — Nie tylko zrobiliby, to już się stało. Jestem o tym
przekonany.
— To będzie strasznie duża sprawa, panie pułkowniku. Nie mogę przecież wszystkich brygad...
Kapitan Vredelinck urwał w połowie zdania. Z intervoxu dobiegło go zniecierpliwione
westchnienie pułkownika.
— Chyba jesteśmy na nowym tropie. W zasadzie jeszcze za wcześnie, żeby coś stwierdzid
definitywnie. Jeden z pracowników Centrum Danych Komputerowych wykazuje nieco dziwne
zachowanie, nie jest może jakoś specjalnie uderzające, ale jednak. Często widuje się go z młodą
dziewczyną. A to właśnie on zajmuje się sprawą Verdoncka.
— No i co?
Głos pułkownika był nadal nieprzyjemny.
— Podejrzewamy, że dziewczyna specjalnie pozwala mu zalecad się do siebie, żeby wyciągnąd od
niego informacje. To wszystko bardzo świeża sprawa.
Kapitan Vredelinck poczuł, jak ogarnia go złośd. Co go napadło, żeby pleśd pułkownikowi o tej
dziewczynie?,
— Proszę meldowad na bieżąco, kapitanie.
— Tak jest, panie pułkowniku. Dobranoc.
Intervox zacharczał. Vredelinck położył przed sobą kartkę papieru i poprosił o połączenie z Centrum
Danych Komputerowych.
— Urgentie Blue! — powiedział hasło, gdy go połączono z centrum. — Tu kapitan Vredelinck
z brygady w Wenke.
— Słucham, kapitanie.
— Kto zajmuje się sprawą Verdoncka? Tylko bez nazwisk, proszę podad numery kodowe.
— Moment. Zaraz sprawdzę. DDD 311007-707. Tak, to on.
— Dobrze. Chcę wszystkie akta. Zaraz kogoś przyślę. Czy macie coś o jego życiu prywatnym?
Na chwilę zapadła cisza.
— Tak jest, Sylwia Dossche. Często razem.
— W porządku. To się zgadza z obserwacją. Jest coś ciekawego w jej aktach?
— Wyraźnie przyjacielskie stosunki z Frankiem Stevensem. Częste rozmowy telefoniczne.
Potwierdzone przez... ojej, ci dwoje byli kiedyś zaręczeni. Chodzili razem do szkoły, według testu
Centrum Pedagogiczno-Medycznego oboje chcieli iśd na uniwersytet. Jako jeden z powodów
dziewczyna podała, że chciałaby byd razem z Frankiem Stevensem.
— Wspaniale. No i co ten Frank Stevens?
Znów cisza. Kapitan Vredelinck usiłował sobie wyobrazid, co się teraz dzieje w Centrum Danych
Komputerowych. Nerwowo przyciskane klawisze, odczytywanie, znów klawisze.
— Frank Stevens. Politycznie raczej lewicujący. Już od czasów studenckich, krytyczny, niekiedy
buntowniczy. Jest niewidomy.
— Co?
— Tak jest, kapitanie. Stracił wzrok wskutek wypadku. Pijany szofer wyrżnął...
— Powtórzcie!
— Pijany szofer wyrżnął w samochód, w którym jechało małżeostwo Stevensow z synem Frankiem.
Rodzice zginęli. Frank stracił wzrok.
Kapitan poczuł, jak pocą mu się dłonie.
— Wyciągnąd jego akta. Aha, jeszcze coś. Czy na nazwisko Stevens jest zarejestrowany motorower?
Tak tylko strzelam w ciemno, nie sądzę...
Kapitan czekając rysował na kartce kreski. Kółka i kreski. To pomaga się skoncentrowad.
— Tak. Dominika Stevens, ten sam adres. Lat 17. Ma motorower!
— Niech to szlag! — zaklął kapitan. — Sprawdzid ich wszystkich. Wysyłam kogoś wozem. Nie muszę
dodawad, że to ściśle tajne.
— Oczywiście, panie kapitanie. Mój kod AJD 301250-938.
Kapitan Vredelinck przechylił się do tyłu i przeciągnął. Co za traf. Sięgnął do szuflady po cygaro. Palił
tylko wtedy, gdy był bardzo zadowolony.
— Który szofer jest wolny?
Intervox zacharczał.
— Meulemans.
— Niech jedzie do Paostwowego Centrum Danych Komputerowych i przywiezie poufne informacje.
Dostarczyd mi osobiście.
— Tak jest, panie kapitanie.
Tuż po północy Sylwię pogrążoną w lekturze poderwał dzwonek telefonu. Przestraszyła się. Kto tak
późno chce z nią mówid?
— Halo! Sylwia? Muszę się z tobą koniecznie zobaczyd. Bardzo pilne, stało się coś szczególnego.
Psssst! Bez. nazwisk. Przyjdź proszę do Windor. Tam, gdzie byliśmy przedwczoraj. To naprawdę
ważne.
Sylwią usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Wielkie nieba, ależ był zdenerwowany, zdenerwowany
i przestraszony. Włożyła kurtkę przeciwdeszczową i wyszła z mieszkania.
Chyba to nie dowcip. Nie, to niemożliwe, jej nowy wielbiciel nie jest człowiekiem, którego trzymałyby
się głupawe pomysły.
W Windor odnalazła mężczyznę w okularach. Nerwowo obracał w dłoniach kieliszek. Gdy spostrzegł
Sylwię, podniósł się. Twarz miał poważną i napiętą.
— Czy rozmawiałaś z kimś o tamtej sprawie?
— Co masz na myśli? — zapytała Sylwia.
Przestraszyła się gwałtowności, z jaką mówił.
— Mówię wyraźnie. Czy mówiłaś komuś o Rudim Verdoncku? O tym chłopaku, którego poszukują?
— Ale dlaczego?
Sylwia próbowała uniknąd odpowiedzi wprost.
— Ponieważ właśnie zadzwonił do mnie kolega. Policja zażądała dokładnych danych o tobie, o mnie
i o niejakim Franku Stevensie. Znasz go?
— To niewidomy chłopak, mój przyjaciel. Cóż on ma z tym wspólnego?
— Och, nie wiem, ale jego siostra ma motorower i chyba podejrzewają, że użyła go, by pomóc
w ucieczce Rudiemu Verdonckowi.
Sylwię przeniknął dreszcz. To dlatego Frank tak żywo interesował się komputerami.
— Opowiadałam ci o Franku. Tylko co to ma do rzeczy, czy to jest na tyle ważne, żeby aż wzbudzad
zainteresowanie policji?
Mężczyzna w okularach przytaknął.
— Więc wciąż jeszcze nie rozumiesz, że wszystko ich interesuje, że każdy okruch informacji pomaga
im w osiągnięciu celu?
— Ale po co? Wciąż jeszcze nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Po co?
— Władza, zapewne, i pieniądze. Sądzę, że jedno z drugim ma wiele wspólnego. Im więcej się wie
o drugim, tym łatwiej będzie robił to, co mu się nakaże. A w trudnych czasach, jak nasze, jest to
niezwykle ważne. Ale nie o to chodzi.
Odetchnął głęboko.
— Myślę, że będzie lepiej dla nas obojga, jeśli na jakiś czas przestaniemy się spotykad.
— Przykro mi — odparła Sylwia.
— Mnie też, Sylwio. Ale musisz zrozumied moje trudne położenie.
— Chyba nie robisz tego, co chcą, tylko dlatego, że boisz się o swoją posadę? Boisz się, że wróg bez
twarzy mógłby ciebie dosięgnąd?
— Może jest tak, jak mówisz, ale nie bardzo wiem, co mógłbym innego robid. Nie chcę stracid tej
pracy.
Sylwia przytaknęła. Nie zależało jej na wspólnym chodzeniu do kina. Zirytowało ją jednak to, co
usłyszała, w dodatku najwyraźniej udzielił jej się jego strach. Przecież ten człowiek był zdecydowany
całkowicie poświęcid wszystko, dosłownie wszystko, żeby tylko utrzymad swoją posadę. Przyjaciół,
rodzinę, uczucia. Nic nie miało znaczenia. A więc do tego można doprowadzid ludzi? Ach, dobrze
wiedziała, że nie wszystko co się wiąże z komputerami jest złe, że dzięki nim naprawdę można
zapobiegad przestępstwom, zaoszczędzid dużo czasu przy rozwiązywaniu różnych spraw. Ale za jaką
cenę?
Sylwia wstała i uśmiechnęła się.
— Bywaj zdrów! — rzuciła na odchodnym.
— Czy będę mógł zadzwonid do ciebie, kiedy ta burza ucichnie?
— Lepiej nie — odparła. — Nie jestem pieskiem, na którego wystarczy zagwizdad. Mimo to dziękuję
za miłe wieczory. Mieliśmy szansę zostad dobrymi przyjaciółmi.
Przeszła obok stolików dostrzegając tylko niewyraźne, zamazane sylwetki ludzi. Dopiero gdy
owiało ją rześkie powietrze chłodnej nocy, uzmysłowiła sobie, że musi ostrzec Franka. Czyżby
naprawdę wziął do siebie tego chłopaka? To było do niego podobne. Sylwia uśmiechnęła się. Wróg
nie miał twarzy, ale słowo „przyjaciel" będzie jej zawsze przypominad tylko Franka.
Weszła do najbliższej budki telefonicznej.
Rudi przebudził się. Ktoś potrząsnął go za ramię.
— Rudi, pssst, nic nie mów...
Marmot? O co chodzi? Dlaczego pochyla się teraz nad nim? Poczuł, jak żywiej zaczęła mu pulsowad
krew.
Marmot zbliżyła usta do jego ucha.
— Musisz uciekad. Wiedzą, że tu jesteś.
Rudi chciał się poderwad. Marmot przytrzymała go mocno.
— Frank obawia się, że cały dom jest strzeżony. Niezwykle czułe mikrofony i tak dalej. Więc bez
hałasu!
Rudi skinął głową. Marmot wskazała ubranie i zrobiła jednoznaczny ruch ręką.— Wkładaj.
Miała już na sobie czarny sweter i dżinsy. Pośpiesznie przyczesała kędziory. Próbowała się
uśmiechad.
— A Frank? — odezwał się Rudi.
— W porządku! Da sobie radę. Powie, że przyprowadziłam przyjaciela, ale że nie wiedział, kto to jest.
Rudi przytaknął. Był już ubrany.
— Chodź!
Razem podeszli do drzwi. Frank stał w przedpokoju. Uniósł w górę dłoo. Znak „V". „V" jak
victoria, zwycięstwo.
XIII. Uciekinier
Marmot zatrzymała się na korytarzu. Namacała dłoo Rudiego. Potem wskazała w górę na schody.
Rudi zawahał się, ale poszedł za nią. Dobrze znała drogę.
Na ulicy zatrzymał się samochód.
— Byl jakiś telefon, panie kapitanie. Ale nie zdążyliśmy z podsłuchem. Mamy też reflektor
i zainstalowaliśmy bezpośrednie mikrofony. Gdyby rozmawiali, usłyszymy. Chyba niczego nie
podejrzewają.
Kapitan Vredelinck skinął dłonią. Raz jeszcze spojrzał na szczegółowy plan bloku mieszkalnego. Nie,
na ile mógł się zorientowad, nie było innego wyjścia. Zresztą chodziło tylko o jednego chłopaka, a nie
o zorganizowaną, ciężko uzbrojoną bandę gangsterów.
Sięgnął po krótkofalówkę.
— Do wszystkich jednostek, do wszystkich jednostek, sekcja A wchodzi do budynku. Najwyższy
stopieo ostrożności. 0 ile to możliwe unikad stosowania siły. Odbiór!
Potem wyszedł z wozu i dał swoim ludziom znak, by udali się za nim.
Ekspert od kluczy, jak go nazywali, bez trudu poradził sobie z drzwiami wejściowymi do bloku.
Kapitan kiwnął z uznaniem głową i wszedł do wnętrza.
— Po dachu przejdziemy do drugiego budynku. Tam jest podziemny parking, gdzie stoi samochód
mamy. Umiesz prowadzid?
Rudi przytaknął. Ojciec nie widział przeszkód, żeby Rudi w czasie wakacji uczył się jeździd na
spokojnych wiejskich drogach. Było to wbrew przepisom, ale praktyczne, ponieważ Rudi mógł,
w razie potrzeby, przestawid wóz. A podczas wakacji ojciec domagał się tylko słooca, kieliszka wina i
spokoju.
— Tutaj.
Marmot otworzyła właz. Wyszli na niski strych. Pachniało trochę kurzem i pleśnią.
— Przez okno na dach. Jest tam szeroka rynna, nie trzeba byd wcale akrobatą.
Rudi wzruszył ramionami. Wygląda na to, że dla Marmot to czysta frajda, coś jak zabawa
w berka. Zręcznie wydostała się przez szerokie okno na dach. Gdy jej sylwetka zarysowała się na tle
jasnego nieba, Rudiemu zebrało się na płacz, poczuł się nagle zupełnie bezsilny. Czy to aby nie
szaleostwo? Wciąż tylko uciekad i ukrywad się, ale czy to coś rozwiązuje? A może byłoby lepiej dad się
złapad i liczyd potem na zręcznośd ojca i jego przyjaciół?
— No, idziesz czy nie? — szepnęła przynaglająco Marmot.
Kapitan Vredelinck skinął dłonią. Ktoś uderzył w drzwi mieszkania. Frank się uśmiechnął. Całe
szczęście, że Sylwia zatelefonowała. Odczuwał jednak podziw dla szybkości, z jaką policja
zlokalizowała Rudiego.
— Otwierad!
Ten głos przypomniał Frankowi stare wojenne filmy, łomot pięści o drzwi, mężczyzn
w skórzanych płaszczach i miękkich filcowych kapeluszach.
— Zaraz! — zawołał, ale wcale się nie śpieszył. Dominika i Rudi muszą się stąd trochę oddalid.
— Mam nadzieję, że od razu zapali. Od czasu do czasu przyjaciel Franka używa go, gdy jedziemy na
wycieczkę lub na wakacje. Na ogół nie ma problemów.
Rudi majstrując kluczykami upuścił je. Zły na siebie burknął coś pod nosem.
Wreszcie otworzył drzwi małego zielonego samochodu. Wsunął się za kierownicę i otworzył
drzwi od strony pasażera.
Stacyjka? Przekręcił kluczyk, odgłos zapalanego silnika przestraszył go.
— Spokojnie! — odezwała się Marmot. — Nikt nie zwróci uwagi na samochód wyjeżdżający z garażu.
W każdym razie jeśli zrobisz to po cichu.
Rudi ponownie zapalił. Motor strzelił dwa, trzy razy, lecz w koocu zaskoczył. Teraz tylko bardzo
ostrożnie.
— Nie zapomnij włączyd świateł.
Rudi namacał przycisk. Do licha, uruchomione wycieraczki zapiszczały na szybie.
— Po lewej stronie — odezwała się Marmot.
Zamknęła drzwi i zapięła pasy.
Rudi nie rozumiał, jak może byd opanowana w takiej sytuacji. Wspaniała dziewczyna.
Dodał gazu zwalniając sprzęgło, wóz ruszył. Opony głucho dudniły na płytach garażu. Rudi dostawał
od tego gęsiej skórki. Ostre światło reflektorów objęło stromy wyjazd z garażu.
— Nie ma nikogo, chyba że mieszkanie ma jakąś skrytkę.
— Gdzie jest chłopak, panie Stevens?
— Przypuszczam, że wyszedł z siostrą.
— Czy wie pan, która godzina?
Frank podniósł szkiełko swego zegarka i namacał wskazówki.
— W pół do drugiej? No to rzeczywiście powinni już byd w domu.
— Jej motorower jest w garażu. Poszli pieszo?
— Proszę pana, moja siostra ma prawie siedemnaście lat. Nie wypytuję jej dokładnie, co zamierza
robid.
Kapitan Vredelinck potrząsnął głową. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Z garażu sąsiedniego bloku
wyjeżdżał samochód. Powoli sunął do wylotu ulicy.
— Proszę pana, czy dowiem się nareszcie, co to wszystko ma znaczyd?
— Więc pan nie wie, kim jest ten chłopak?
Frank zaprzeczył.
— Dominika przyprowadziła go na weekend. Mówiła coś o rodzicach, którzy musieli wyjechad, czy
coś takiego. Już mówiłem, że nie zadaję jej zbyt wielu pytao!
— A Sylwia Dossche?
— Byliśmy zaręczeni, aż do czasu wypadku, w którym straciłem wzrok.
Kapitana Vredelincka przeszedł dreszcz. Niesamowite, jak ten młody człowiek był opanowany i jak
naturalnie mówił o swoim kalectwie. Z czymś podobnym kapitan jeszcze się nie spotkał.
— Ach, tak, ten wypadek. Kierowca, który na was najechał, był pijany, nieprawdaż?
— Tak mówiono.
— Rudi Verdonck, chłopak, którego szukamy, zamordował pijanego człowieka.
— Czy przyznał się do zabójstwa? Zresztą, co to ma do rzeczy?
— Pewnie i pan nie przepada za pijakami. Więc chętnie udzieliłby pan pomocy komuś takiemu jak
Rudi Verdonck.
Frank gorączkowo myślał. Ten policjant powiedział chyba coś ważnego, coś z czego później
będzie mógł wyciągnąd wnioski.
— Tam, po lewej stronie — powiedziała Marmot. — Ten stary dom...
Rudi skręcił i zatrzymał się przed niskim domkiem.
— Należy do cioci Jo — oznajmiła Marmot. — Ona nie jest prawdziwą ciocią, była sekretarką tatusia.
Trochę się nami zajmowała, no i w ten sposób stała się ciocią. Teraz jest w podróży i zostawiła nam
klucz, żeby podlewad kwiaty i karmid Zorbę, jej czarnego kota. Przychodzę tu raz na trzy dni.
Rudi westchnął.
— Na wszystko masz radę, no nie?
Marmot uśmiechnęła się i wysiadła.
— Rudi, kiedy opowiedziałeś o telefonie, Frank zaczął szukad rozwiązania dla takiego przypadku jak
twój. Przyprowadzilibyśmy cię tu, nawet gdyby Sylwia nie zadzwoniła.
— Ale dlaczego? W ten sposób po szyję podążasz się w tej sprawie.
— Słuchaj, może byś jednak wysiadł. Albo zaczekaj. Przeprowadzę cię. Podejdę z tobą do drzwi, tak
jak robię to z Frankiem. Gdyby ktoś przypadkowo spoglądał zza firanki, pomyśli, że...
— Teraz to już pleciesz bzdury. Tak jakby Frank mógł prowadzid samochód. Nie, ten numer nie
przejdzie. Gdyby ktoś podglądał, powinien sobie raczej pomyśled, że jesteś niezbyt cnotliwą
dziewczyną, która ma w nocy randkę z przystojnym chłopcem. Czy jest tu garaż?
— Owszem, ale stoi tam auto cioci Jo.
Marmot poczuła, jak po uwadze Rudiego żywiej zabiło jej serce.
— Panie Stevens, chciałbym pana prosid o natychmiastowy kontakt z nami, gdy tylko paoska siostra
wróci do domu. A co się tyczy Sylwii Dossche, o tym jeszcze porozmawiamy. Coś mi to wszystko
wygląda na zbyt przypadkowe.
Głos kapitana brzmiał ostro i twardo. Zazwyczaj nie przemawiał w ten sposób.
— Nie mogę nic pomóc, proszę pana, ale czasami zdarzają się w życiu przypadki. Tak dziwne, że
człowiek sam by tego nie wymyślił. — Frank na moment jak gdyby stracił swe opanowanie. — Czy
mogę o coś zapytad, panie kapitanie?
Vredelinck nabrał powietrza do płuc. Nie czuł się najlepiej w towarzystwie tego mężczyzny.
— Proszę.
— W jaki sposób wpadliście na pomysł, że ten chłopak mógł się tu znaleźd? Przecież nie ma w tym
logicznego związku? A może nie jestem wystarczające inteligentny, żeby go zauważyd?
Początkowo kapitan Vredelinck chciał najzwyczajniej w świecie odejśd, ale w koocu to był jego
triumf, efekt logicznego myślenia.
— Panie Stevens, mógłbym to sobie ułatwid i powiedzied, że mamy swoje sposoby. Ale chcę byd fair.
Zresztą mam nadzieję, że siostra niebawem wróci.
— Też mam taką nadzieję, proszę pana.
— No więc dobrze. Mówi pan, że nie ma żadnego związku? A jednak zawsze istnieje jakiś związek
między dwojgiem ludzi. A w tym przypadku mieliśmy też trochę szczęścia. Sylwia Dossche była
ostatnimi czasy bardzo blisko zaprzyjaźniona z jednym z pracowników Paostwowego Centrum
Danych Komputerowych. Nie żeby to było niedozwolone, ale musimy mied takie sprawy na oku. Ci
ludzie mają dostęp do tajnych informacji, a na nas spoczywa zadanie ochrony obywatela przed ich
rozpowszechnianiem.
Frankowi z trudem udało się zachowad spokój. „Wygląda na to, że ten cymbał wierzy w
opowiadane przez siebie brednie" — pomyślał.
— Ale przecież wcześniej wy sami musieliście do- grzebad się tych informacji, często za pomocą mało
subtelnych metod, i przechowujecie je?
— Żyjemy w trudnych czasach, panie Stevens. Rozumiem, że ta idea pana nie pociąga, nas zresztą też
nie. Ale ów system pomaga nam zapobiegad wielu przestępstwom lub rozwikład je. Naprawdę jest
wiele takich spraw. Natomiast informacje dotyczące praworządnych, uczciwych obywateli są
w Paostwowym Centrum Danych Komputerowych całkowicie bezpieczne. Ci więc, którzy nie mają nic
do ukrycia, nic nie ryzykują.
— I nigdy nie zdarza się pomyłka?
— To w zasadzie wykluczone.
— Dobrze, wierzę panu. Przepraszam, że przerwałem, mówił pan właśnie, jak doszliście do tego, że
ten chłopiec jest u nas.
Kapitan Vredelinck coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Frank Stevens to dziwny
i niebezpieczny człowiek. Dał znak jednemu ze swych ludzi. Ten skinął głową i opuścił mieszkanie.
W jednym z pojazdów na dole włączono magnetofon i niezwykle czuły mikrofon. Słowa kapitana
Vredelincka miały pogłos, ale słychad je było wyraźnie.
— Gdy sprawdzaliśmy dane o Sylwii Dossche, natknęliśmy się na paoskie nazwisko^ A wówczas — na
motorower zarejestrowany na pana siostrę...
Frank zrobił zniecierpliwiony gest.
— Ale ten chłopak...
— To sprawa dedukcji. Mężczyzna z centrum zajmuje się sprawą Verdoncka. Paoska siostra ma
motorower, a pan ma przypuszczalnie tak samo silna awersję do pijanych ludzi, jak Rudi Verdonck.
Teraz widzi pan związek?
— I to wystarczy, by w nocy nachodzid kogoś mieszkaniu? Kogoś, kto, jak pan powiedział, nie ma nic
do ukrycia.—Tym razem w głosie Franka pobrzmiewała wyraźna niechęd i ironia. — A kto panu
powiedział, że chłopak, który spędził tu weekend, nazywa się Rudi Verdonck?
— Panie Stevens, w naszym rozumowaniu wszystko się zgadza, wszystko jest potwierdzone przez...
— Nic się nie zgadza! Proszę posłuchad, jeśli ten chłopak to Rudi Verdonck, to wczoraj musiałby
ponownie popełnid przestępstwo. W każdym razie, tak było w gazecie.
— Co ma pan na myśli? — zapytał z niepokojem w głosie kapitan.
— To, że wczoraj wieczorem ten chłopak był u nas w domu. Około siódmej godziny.
Kapitan uderzył otwartą dłonią o blat stołu. Mężczyzna podsłuchujący w samochodzie rozmowę
chwycił za słuchawki.
— Dlaczego dopiero teraz pan o tym mówi?
— Nikt mnie nie pytał. Jest pan tak strasznie pewny swoich racji.
Tego było już kapitanowi za wiele. Wstał.
— Proszę nie zapomnied powiadomid nas...
— Nie miałem na myśli nic złego, chciałem tylko pokazad, że ta wasza pewnośd może byd oparta na
fałszywych poszlakach. Dwa i dwa jest zawsze cztery, ale czy te dwa to na pewno dwa? A nie przyszło
panu na myśl, że ktoś może manipulowad danymi?
Marmot zasunąwszy dokładnie kotary zapaliła światło.
— Nie zwracaj uwagi na bałagan. Zresztą to nie jest bałagan. U cioci Jo to przytulnośd. Dostałaby
szału, gdyby miała wokół siebie idealny porządek.
Rudi usiadł w fotelu.
— Chciałbyś zaraz pójśd spad? — zapytała Marmot.
Rudi pokręcił przecząco głową. Czuł dziwne poruszenie. Uciekinier! On! Jak zachowaliby się w podob-
nej sytuacji rodzice? Poszliby spad? A może leżeliby z szeroko otwartymi oczyma patrząc w sufit.
Marmot stanęła przy sprzęcie stereofonicznym i przekręciła gałkę.
— No, to włączymy muzykę, pogadamy trochę i napijemy się herbaty. Co za przygoda, nie?
Rudi westchnął.
„A dla tych, którzy o tej porze nie śpią, nasza ulubiona piosenka: With a little help from my friends
3
".
Piosenka Beatlesów wypełniła pokój Rudi odchylił się do tyłu.
Marmot usiadła obok niego. Przygładziła dłonią jego włosy.
— Nie wiesz, co robid?
Rudi spojrzał na nią. Jej delikatna twarz była bardzo blisko. Usta miała półotwarte, a wilgotne wargi
błyszczały.
Rudi przełknął ślinę. Do oczu zaczęły napływad łzy. Nie chciał...
Nagle się rozpłakał.
Marmot oparła jego głowę na swoim ramieniu.
— Wszystko będzie dobrze — szepnęła.
— Marmot, boję się, czuję się taki samotny! Taki opuszczony!
— Rudi!
Marmot poderwała się. Rudi przestraszył się na moment, że obraziła się za coś, co powiedział.
— Rudi, słyszałeś, co ten facet w radiu przed chwilą powiedział?
Rudi zaprzeczył. Miał co innego w głowie niż paplaninę dyskdżokeja jednej z niezależnych radiostacji.
— Puścił piosenkę „With a little help" i powiedział, że każdy, kto jest w tarapatach, może się zgłosid
do radia Szalom
4
.
Rudi spojrzał na nią nic nie rozumiejąc.
3
With a little help from my friends (ang.) — „Z niewielką pomocą moich przyjaciół" — tytuł piosenki
Beatlesów
4
Szalom — (szalom alejchem) pozdrowienie żydowskie
— I to właśnie zrobimy!
— Co zrobimy?
— Opowiemy całą historię tej radiostacji. Oni to puszczą, wszyscy się dowiedzą, policja, i kto tam
jeszcze się na ciebie zawziął, będzie się musiała teraz mied na baczności.
Twarz Rudiego się rozjaśniła.
„Jest druga w nocy. Ale nie śpimy. Dzieje ci się krzywda? Czujesz się sfrustrowany? A może po prostu
samotny? Zadzwoo do radia Szalom, stacji, która chce przywrócid autentyczny kontakt ze
słuchaczami".
— No więc — triumfowała Marmot.
Rudi zerwał się i schwycił ją w ramiona.
— Marmot, jeżeli kiedyś się z tego wykaraskam, postaram się, żeby ci postawiono pomnik.
Marmot nachyliła ku niemu swą jaśniejącą twarz.
— Kiedy mówiłam, że powinieneś sobie wyobrazid, że jesteś moim bratem, nie miałam na myśli, żeby
tak już było na zawsze.
Na twarzy Rudiego pojawił się uśmiech. Potem jego usta dotknęły jej ust. Marmot przylgnęła do jego
warg.
Następnego ranka Rudi obudził się pierwszy. Zsunął się z kanapy, na której spał, i poszedł do łazienki.
Twarz, którą ujrzał w lustrzę, znów promieniała młodzieoczo.
Niedziela! Normalnie szedłby teraz z mamą i ojcem do kościoła. To był jeden z nienaruszalnych
zwyczajów. W drodze powrotnej kupowali precelki lub ciastka kawowe. Potem bez pośpiechu jedli
śniadanie.
Ale zgłodniał! Miejmy nadzieję, że ciocia Jo ma jakieś ukryta zapasy albo że Marmot ma przy
sobie pieniądze. Jej sweter i dżinsy leżały przewieszone przez krzesło. Kochane dziecko, kochana,
dobra, niezawodna Marmot. Jego wspaniała dziewczyna. Czuł, jak cały drży na wspomnienie tej nocy,
głosu Marmot, zapachu jej włosów, delikatnych dłoni, słów!
— Rudi, bądźmy teraz zawsze ze sobą. Poznamy siebie lepiej, aż będziemy siebie zupełnie pewni.
A wtedy...
Rudi dobrze pojął, o co jej chodzi. Spojrzał na nią i przytaknął.
Niepokój ustąpił poczuciu bezpieczeostwa.
XIV. Radio Szalom
— Dominika — Frank nie krył podziwu — jesteś genialna. Naprawdę!
Z uznaniem pokręcił głową.
— Myślisz, że to zrobią? — zapytał Rudi.
— Nie ma cienia wątpliwości. Nie przepuszczą takiej okazji.
Przed południem Marmot zadzwoniła do Petera. Nie wymieniając nazwisk, najzwyczajniej w świecie
poprosiła go, żeby zajechał po Franka i przywiózł go do cioci Jo. I żeby wzięli coś do jedzenia. Peter
siedział teraz obok i uśmiechał się.
— O Boże, ale będę miał radochę, jak to się uda. Trzeba było widzied tych dwóch facetów, którzy
pilnowali waszego bloku. Próbowali nie rzucad się w oczy, ale kiedy wyjeżdżaliśmy z Frankiem z ulicy,
natychmiast ruszyli do akcji. Zupełnie jak w filmie!
— Mam nadzieję, że ich na pewno zgubiłeś.
— Tak jak powiedziałeś, nie ma cienia wątpliwości. Od razu miałem na nich oko. Brązowe BMW
i ciemnoniebieski peugeot. Jeden usiłował mnie zmylid, jadąc przede mną, a drugi przyczepił się
z tyłu.
Rudi i Marmot słuchali z otwartymi ustami.
— W tunelu w kierunku na Grimbeke miałem okazję. Przez moment nikt nie jechał z naprzeciwka.
Przyhamowałem, wprowadziłem wóz w poślizg i stanąłem przodem w przeciwnym kierunku. Pełny
gaz i z powrotem przez tunel. Powinienem podziękowad kierowcy ciężarówki, która właśnie wjechała
do tunelu. Uciekłem. Szybko wyjechałem z tunelu, ostro w prawo i spokojnie stanąłem na mostku
nad tunelem. Dokładnie w cztery minuty później pojawiły się peugeot i BMW pędzące w kierunku
śródmieścia. Zostawiłem wóz u przyjaciela i pożyczyłem jego własny, żeby tu przyjechad.
— Wspaniale — odezwała się Marmot — ale na pewno mają numer twojego samochodu.
— To numer samochodu ojca, a mój ojciec jest pułkownikiem policji! To ci dopiero heca.
Biedaczysko, kto śmiałby się odważyd...
— Dobrze — powiedział Frank — to kłopot na potem. Teraz sprawa z radiem. Jak to zrobimy?
Godzinę później podrzucono samozwaoczemu „producentowi" radia Szalom taśmę
magnetofonową.
„Przesłuchaj i pomóż, jeśli możesz” — napisano w załączonym liściku.
— Co to może byd? — zapytał mężczyzna i włożył kasetę do magnetofonu.
Po pięciu minutach wpadł jak burza do pokoju z nadajnikami.
— Wreszcie mamy sprawę, dzięki której będziemy mogli się przebid — krzyczał do spikera, który
opracowywał program wieczorny. — Słyszałeś o morderstwie na Leopoldstraat?
Spiker przytaknął. Skąd to nagłe podniecenie?
— Uważany za sprawcę Rudi Verdonck prosi o pomoc. Zwołaj natychmiast wszystkich na zebranie.
Musimy rzucid wszystkie nasze siły.
Spiker przyznał mu rację i wziął listę współpracowników.
— Czy pan Verdonck?
Ojciec Rudiego spacerował właśnie po parku. Taka przechadzka trochę go uspokajała.
— Słucham?
— Proszę pana, pracuję dla radia Szalom.
— Słucham.
— Otrzymaliśmy informację od paoskiego syna. Jest zdrowy...
Sędzia Verdonck musiał opanowad chęd odejścia. Trwożliwie rozejrzał się dokoła.
— Nie chciałbym... — zaczął.
— Panie Verdonck, chcemy pomóc Rudiemu. Nagrał swoją historię na kasetę. Ktoś popełnił gdzieś
błąd.
— Dlaczego ufa wam, a nie mnie, policji, wymiarowi sprawiedliwości? — W głosie ojca Rudiego
brzmiało rozgoryczenie. — Dlaczego nie wróci do domu? Jego matka odchodzi od zmysłów.
— Ale załóżmy, że ma rację. Załóżmy, że naprawdę chcą go-w to wrobid.
— Co za pomysł? Dlaczego Rudi Verdonck miałby byd aż tak ważny, by ktoś, kimkolwiek „oni" są,
miałby to robid?
— Może wcale nie chodzi o Rudiego i jest zupełnie obojętne, kto poniesie winę za tego kogoś.
— Bzdura!
Ojciec Rudiego z minuty na minutę stawał się coraz bardziej zły, przestraszony i zły.
— O ile nasze informacje się zgadzają, w tę sprawę wmieszany jest jakiś polityk, prześladując Rudiego
ochrania się jego.
Ojciec Rudiego chrząknął.
— Mimo wszystko wierzę w porządek, sprawiedliwośd, uczciwośd naszych przywódców. Jeśli macie
kontakt z Rudim, powiedzcie, że naprawdę chcę mu pomóc, i że zrobię wszystko, by załatwid
uczciwy, sprawiedliwy proces, ze śledztwem... Ejże! Czy pan to wszystko nagrywa? Zabraniam...
Młoda dziewczyna w luźnej bluzce i obszernej spódnicy zadzwoniła do drzwi mieszkania sędziego
Verdoncka.
Otworzyła pani Verdonck. Jej włosy były w nieładzie, twarz poszarzała, podkrążone oczy błyszczały.
— Słucham?
— Dzieo dobry pani, pracuję dla radia Szalom. Otrzymaliśmy wiadomośd od Rudiego i chcemy pani
przekazad, że jest zdrowy, niewinny i że wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna od razu zrozumiała, że musi mówid bez przerwy, żeby nie pozwolid kobiecie zamknąd
drzwi.
— A pani też może mu pomóc!
— Ja?
Kobieta zdawała się budzid z trwającego już kilka dni koszmaru.
— Ja? — powtórzyła. — Proszę wejśd, niech pani wszystko opowie.
Dziewczyna powtórzyła całą historię podobnie jak jej kolega w rozmowie z sędzią.
— O nie! Któż mógłby zrobid coś tak obrzydliwego? Czy ci ludzie nie wiedzą, że niszczą nie tylko życie
Rudiego?
— Przecież samo to już wystarczy...
Pani Verdonck podeszła do baru i wyciągnęła opróżnioną do połowy butelkę whisky, nalała sobie
duży kieliszek i wypiła.
— Tak. Piję już od rana. Piję, ponieważ nie panuję nad sobą. Byłam poważną, spokojną kobietą,
wszędzie mnie potrzebowano, wszędzie zapraszano. A teraz?
Nikt z moich przyjaciół nawet do mnie nie zadzwoni. Nie stałam się przecież nagle trędowatą albo
komunistką? Nikt, nikt nie chce mnie widzied.
Znów sięgnęła po butelkę.
— Cztery dni wystarczy, by zrobid z człowieka wrak, zniszczyd jego życie. Dlaczego nikt o tym nie
pomyśli?
— Proszę pani, przyszłam tu prosid o pomoc dla Rudiego.
— Czego pani chce? Pieniędzy? Ubrania? Dziewczyna pokręciła przecząco głową. Ta kobieta
nic nie rozumie i nigdy tego nie zrozumie.
— Jestem tego pewien, tak powiedział.
— A więc nie tylko mogli to zrobid, ale i zrobili! Któryś z polityków jest w to wmieszany! Dziękuję za
telefon i powodzenia!
Sylwia Dossche odłożyła słuchawkę na widełki i poszła do łazienki. To wszystko w radiu? No, za tym
na pewno stoi Frank.
— Co pan powiedział? — zapytał mężczyzna w okularach. — Radio? O sprawie Verdoncka? Nie,
skądże, mam już tego powyżej uszu. Nie mam pojęcia. Co powiedziałem pani Dossche? Nic jej nie
powiedziałem. Nie widziałem jej, znam ją przelotnie!
Rzucił słuchawkę i dysząc oparł się o ścianę. O Boże, to wszystko idzie nie tak. Całkiem nie tak. Kto
mógł to przewidzied? Ci głupcy z policji nie dali rady złapad chłopaka. I co teraz? Musiał się
zastanowid. Musiał się zabezpieczyd ze wszystkich stron.
Niedzielne popołudnie. Trzecia godzina. Kapitan Vredelinck był w domu i przepytywał
najstarszego syna z greki.
Nagle zadzwonił telefon.
— Vredelinck, słucham?
— Tu podporucznik Dendooven, panie kapitanie. Proszę włączyd na moment radio, krótkie fale.
Rozgłośnia Szalom...
— Zaraz.
Kapitan podszedł do odbiornika.
— Gdzie jest stacja Szalom? — zapytał.
— Włącz tylko — odparł syn. — Dziś rano ich słuchałem.
Kapitan Vredelinck wcisnął przycisk. Dopiero teraz zaczął się zastanawiad nad tym dziwnym
telefonem. Czego chciał podporucznik?
„Radio Szalom. With a little help from your friends! Ależ tak. Właśnie wysłuchaliśmy krótkiego
oświadczenia ludzi, którzy chcąc nie chcąc są w tę sprawę zamieszani. Dziękujemy ci, Sylwio".
Mały Vredelinck spojrzał na ojca zdziwiony i przestraszony. Tato przeklina? Niemożliwe!
Vredelinck w dwóch susach był przy telefonie.
— Co to ma znaczyd?
— Też właśnie wysłuchałem tego, panie kapitanie. Zapowiedzieli, że wyjaśnią całą sprawę przez
radio. Było już jedno oświadczenie Sylwii Dossche. Utrzymywała, że ktoś z centrum zapewniał ją, że
Verdonck nie jest prawdziwym przestępcą, że prawdziwy sprawca jest ochraniany.
Kapitan westchnął. Od dłuższego czasu miał uczucie, że sprawa wymyka mu się spod kontroli.
Oczywiście wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby te osły aresztowały Verdoncka w szkole albo gdyby
złapali go w parku.
— Dziękuję, zobaczę, co się da zrobid.
Gdy tylko słuchawka znalazła się na widełkach, telefon znów zadzwonił.
— Słucham, tu Vredelinck.
— Co to za bzdury w radiu? Peter wyciągnął mnie z gabinetu, żebym posłuchał. Co macie zamiar
z tym zrobid?
Pułkownik! Kapitan Vredelinck nabrał powietrza do płuc.
— Nie wiem, panie pułkowniku. Radio Szalom nie robi nic bezprawnego.
— Czy mam przez to rozumied, że nie jest pan w stanie zapobiec rozpowszechnianiu tej historii?
Niech pan posłucha, zadzwoocie do dyrektora Centrum Danych Komputerowych. Niech powiadomi
cały swój sztab i przyjedźcie około szesnastej do mnie do domu. To wszystko.
Kapitan Vredelinck odłożył słuchawkę i pokiwał głową. Gra się zaczęła. Kto popełnił błąd? Ja?
Nie. Szczebel niżej. Hej, ty tam! Zrobiłeś jakieś głupstwo! Kto? Ja?
Zajrzał do notesu i znalazł numer telefonu dyrektora Centrum Danych Komputerowych. Trzy razy
rozległ się sygnał, potem odezwał się zaspany głos.
— Słucham?
— Tu Vredelinck, brygada śledcza w Wenke. Stan ostrego pogotowia. Pułkownik chciałby widzied
pana i paoski sztab u siebie. Za półtorej godziny. Nie ma w domu? Więc proszę poszukad. Postarajcie
się ich znaleźd. I przygotujcie się na porządne zmycie głów. Adres — Martelaarslei
5
, co za nazwa,
numer 69, w Wenke. Oczywiście. O szesnastej.
Radio Szalom kontynuowało. Fragmenty z taśmy, którą nagrał Rudi, na przemian z komentarzem
spikera, urywkami wywiadów, telefonami od nie dowierzających, zaniepokojonych, złych i wściekłych
5
Martelaarslei — Aleja Męczenników
słuchaczy.
Najwidoczniej coraz więcej ludzi słuchało tej stacji,ludzi powiadomionych o sprawie przez
przyjaciół, sąsiadów, znajomych.
— Przydmimy rozgłośnię krajową! — wykrzykiwał producent. — Zobaczycie!
— Twoje podniecenie jest wstrętne — odezwał się jeden ze współpracowników. — Zupełnie jak byś
się tym bawił.
— Nie, chłopie, ale to jest właśnie radio! Nie tamto elegancko podane, .lekko strawne pożywienie dla
zobojętniałych uszu! Tego zawsze pragnąłem, to właśnie dlatego muszą istnied niezależne rozgłośnie.
W dużym pokoju u cioci Jo panowała wspaniała atmosfera. Rudi siedział przy odbiorniku jak
przykuty. Każdy nowy fragment coraz bardziej go ożywiał, jednocześnie przynosił ulgę sercu. Pozbył
się wątpliwości , że to wszystko nie ma sensu. Gdy zacznie o nim mówid całe miasto, połowa kraju,
pojawi się tyle pytao, że będzie musiała się też pojawid jednoznaczna odpowiedź.
„With a little help from my friends!"
Pierwsze takty piosenki stały się teraz sygnałem każdego kolejnego odcinka Verdonck-story. W.
głosie spikera dźwięczał triumf.
„Minister spraw wewnętrznych, pan Croonen, osoba odpowiedzialna za pracę Centrum Danych
Komputerowych, zgodził się rozmawiad z przedstawicielami radia Szalom. Pozostaocie przy
odbiornikach. W zanadrzu mamy jeszcze inne niespodzianki".
— No i co? — zapytał pułkownik, gdy wszyscy już usiedli przy kawie na prostych krzesłach
z surowego drewna. — Co to wszystko ma znaczyd? Miałem od czasu do czasu informacje, ale nie
znam żadnych szczegółów. A chciałbym je znad, skoro mam w koocu ponosid odpowiedzialnośd.
Tylko proszę bez ogródek. Dopiero kiedy się dowiemy, co się naprawdę stało, będzie można ustalid
odpowiednią strategię. Kto zaczyna?
Wszyscy jak jeden mąż zwrócili twarze w stronę dyrektora Paostwowego Centrum Danych
Komputerowych. Ten nie ugiął się pod spojrzeniami.
— Nie widzę specjalnego problemu— odezwał się.
— Cała procedura przebiegała normalnie. Jej kolejne etapy chętnie powtórzyłbym panu
pułkownikowi.
Pułkownik przyzwalająco skinął głową.
— W środę otrzymaliśmy meldunek o napadzie. Wprowadziliśmy do komputera rysopis, zakładając,
że sprawca mieszka w Wenke.
Vandergraaf otworzył swój notes.
— Osiemdziesiąt trzy procent pewności.
Dyrektor skinął z wdzięcznością.
— Potem wprowadzaliśmy coraz więcej parametrów, między innymi...
Przerwał i spojrzał na Knijpersa, który kręcił się niespokojnie.
— ...system oceny moralnej. Sądzę bowiem, panie pułkowniku, że psychologia zbyt mało ma do
powiedzenia w zwalczaniu przestępczości. W sporcie, nauczaniu, przyjmowaniu pracowników
zrobiono już postępy. A więc tym razem wyszedłem od tego, że przestępstwo popełnił nie prawdziwy
zbrodniarz, ale ktoś, kto czuje wyjątkową odrazę do pijanych ludzi. Sięgnęliśmy do testów, które
robiło szkolne Centrum Pedagogiczno-Medyczne i po uwzględnieniu systemu oceny moralnej
otrzymaliśmy....
— ... trzy nazwiska.
Pułkownik jakby nieco zmarszczył czoło. Dlaczego dyrektor powiedział to tak szybko. Czy
przypadkiem nie za szybko.
— Mówiłem od samego początku — usiłował tłumaczyd Vandergraaf — że ciągle mamy za mało
danych liczbowych, żeby w ten sposób podchodzid do sprawy.
— A więc mogła zaistnied pomyłka?
— Jeszcze jedno, panie pułkowniku. Otóż jeden z trzech podejrzanych był tego wieczoru na
Leopoldstraat. Między palcami ofiary znaleziono strzęp odzieży. Na ubraniu przestępcy były ślady
treści żołądka ofiary — ciągnął dyrektor.
Kapitan Vredelinck bacznie obserwował wszystkich. Pułkownik westchnął.
— Zresztą jestem przekonany, że w ogóle nie byłoby problemu, gdyby...
— Niestety, wymknął się nam.
Zadzwonił telefon.
— Słucham?
Pułkownik spojrzał zdziwiony na słuchawkę.
— Co mówicie? Mój samochód? Plutonowy, jesteście chyba pijani. W tunelu? Cóż to za horrendalna
bzdura? Proszę to natychmiast wyrzucid do kosza. Bezsens, powtarzam. A jeśli ktoś ma mi coś do
powiedzenia, niech przyjdzie jutro do mojego biura. Zrozumiano? Wykonad!
Słuchawka telefonu z trzaskiem opadła na aparat.
— Właśnie wysłuchałem czegoś w rodzaju opowiadania z Dzikiego Zachodu, pościg za moim
własnym samochodem w chicagowskim stylu. Oczywiście, idiotyczna pomyłka!
Vandergraaf zastanawiał się nad tym, jak ludzie rozumują. Tylko jeśli coś ich osobiście dotyka, biorą
pod uwagę możliwośd pomyłki.
— Czekam na propozycje.
— Minister powinien jak najszybciej oświadczyd, że wszelka pomyłka jest wykluczona! — powiedział
dyrektor.
— Jak się z nim skontaktujemy?
— Poprzez naczelnika, panie pułkowniku. Dyrektor ma rację. Jeśli ta sprawa się rozniesie, wywoła
burzę. Nie tylko centrum, ale i inne służby policyjne, cały aparat bezpieczeostwa paostwa stanie
wobec groźby utraty zaufania społeczeostwa.
— I wszystko przez chłopaka, który załatwił pijaczynę? Stara śpiewka. Mała iskra wywołuje wielki
pożar. Swego czasu uczono nas tego już w szkole.
Pułkownik wstał.
— No, dobrze, dziękuję panom. Jeśli chodzi o mnie, to nie mam w zasadzie zastrzeżeo. Umówmy się,
że nikt w tej sprawie nie będzie udzielad wywiadów prasie ani tej zwariowanej rozgłośni. Wystarczy
już tego zamieszania.
Zebrani zgodzili się z tym.
— Panie kapitanie, już najwyższy czas, żebyście znaleźli tego chłopca.
— My także zrobimy wszystko, co w naszej mocy — dorzucił dyrektor. — Wszystko.
Pułkownik zatrzymał go na moment przy drzwiach.
— Czy może mnie pan zapewnid, że minister zaaprobuje nasze ustalenia?
Dyrektor przytaknął z całym przekonaniem.
— Ależ oczywiście.
Jeszcze tego samego wieczoru minister oświadczył: „Szczerze rozmawiałem ze wszystkimi
odpowiedzialnymi w tej sprawie. Każdy, kto mnie zna, wie, jak bardzo leży mi na sercu osobista
wolnośd obywateli. A więc, zbadałem i porównałem raporty. I mogę stwierdzid tylko jedno: wszystko
się zgadza. Służby Centrum Danych Komputerowych jak i policja mają wszelkie podstawy ku temu, by
poszukiwad Rudiego Verdoncka. Więc proszę was o jedno: nie róbcie z mordercy bohatera. Musimy
wspólnie pracowad nad tym, by w kraju wprowadzid nową skalę oceny moralnej. To droga wyjścia
z kryzysu. Pracowitośd, posłuszeostwo, wspólna praca — to pojęcia, które winny wytyczad
postępowanie każdego z nas.
Podajmy sobie dłonie. Wy pełnicie swoje obowiązki, my swoje... Niech żyje niezależna rozgłośnia,
niech żyje Szalom".
XV. Wyjście
— Przestao wreszcie pid! — błagał sędzia Verdonck.
— Czy sądzisz, że to jest jakieś wyjście?
Matka Rudiego spojrzała na niego błędnym wzrokiem
— Nie! — odparła nadzwyczaj cicho. — Wyjście? Nie! Ale to mi pomaga zapomnied, kim i czym
byłam dotychczas. Chcę...
Wybuchnęła szlochem. Oparła głowę na stole.
Mężczyzna w okularach zdziwił się. Któż mógł jeszcze dzwonid do niego? W niedzielny wieczór,
właśnie kiedy zaczynał się przegląd sportowych wydarzeo tygodnia?
— Tu dyrektor centrum — odezwał się w słuchawce chłodny głos. — Dzwonię do pana, ponieważ
dyrekcja postanowiła cofnąd panu prawo wstępu na teren centrum. Ze względu na niedopuszczalne
rozpowszechnianie przez pana tajnych informacji. Może pan jutro nie przychodzid. Otrzyma pan list
polecony, w którym wszystko zostanie dokładnie wyjaśnione.
— Ależ tak nie można... ja mam... — jąkał się mężczyzna w okularach.
— Wszystko można. I proszę mi wierzyd, dla centrum to jedyne wyjście z tej trudnej sytuacji.
Odłożył słuchawkę.
— O, nie!—krzyknął z groźbą w głosie mężczyzna w okularach. — Jedyne wyjście, tak? No, panie
dyrektorze, nie zgadzam się na takie rozdanie kart. O, nie, nie pozbędziecie się mnie tak łatwo.
Uśmiechnął się. Miał jeszcze w rękawie asa atutowego. Dyrektor bardzo by się zdziwił, gdyby
wiedział, jakie jeszcze wyjścia pozostały... Trzeba tylko szybko działad.
Zerwał się z miejsca i podbiegł do radia.
— Posłuchamy, czy mówią jeszcze o Verdoncku, po tym jak minister zręcznie i dyplomatycznie
zamknął im drzwi przed nosem.
Z radia płynęła na razie tylko muzyka, dyskotekowa melodia.
„Nadal bronimy Rudiego Verdoncka. Trwa akcja zbierania podpisów i akcja telefonów. Jeśli nie
masz ochoty złożyd swego podpisu, jeśli się obawiasz, że podrobimy go na czeku, sięgnij po
słuchawkę i zadzwoo do radia Szalom. Nagramy twój głos na taśmę i potraktujemy jako podpis.
Numer dla tej akcji... 11 -12-13. Łatwo zapamiętad!"
— Właśnie! — stwierdził mężczyzna w okularach.
Wystąpienie ministra kompletnie załamało Rudiego. Marmot trzymała go za rękę i bez przerwy
coś do niego mówiła.
— Powiedz, wariacie, czego ty właściwie oczekiwałeś? Że minister od razu powie, że jesteś
dobroczyocą, super Robin Hoodem, że poprosi o twój adres, żeby wysład do ciebie list pochwalny?
Idź, odpocznij wreszcie!
Lecz jej wzburzony głos wcale nie wpływał na zmianę nastroju Rudiego.
— Nie widzę innego wyjścia, jak tylko się poddad. Chłopcy z radia zrobili, co mogli, ale czy to
wszystko ma jakiś sens. Sama przed chwilą dobrze słyszałaś. Czegoś zabrakło.
— A ty, Frank, co ty na .to? — zagadnęła brata Marmot. — No, powiedz coś. W takiej chwili każecie
mi martwid się samotnie.
Niewidomy już ponad godzinę siedział nieruchomo w fotelu. Głowę odchylił do tyłu.
— Do dziś dnia nie mogłem zrozumied organizacji terrorystycznych.
Mówił ze znużeniem i rozgoryczeniem.
— Ale teraz mogę sobie wyobrazid, że ludzie, którzy nie znajdują już legalnych dróg wyjścia, chwytają
za broo i są tak pozbawieni iluzji, że zdają się byd gotowi na śmierd. Chcą już tylko coś zrobid i umrzed
— to jedyne co im pozostaje, zabid i umrzed!
— Frank!
Marmot wstała i podeszła do brata. Trąciła go w ramię.
— Wiesz chociaż, co ty zaczynasz tu wygłaszad?
— Wiem dobrze! — odparł Frank. — I wcale nie powiedziałem, że Rudi powinien chwycid pistolet lub
automat, wylecied na ulicę i strzelad wokół jak szalony. Powiedziałem tylko, że zrozumiałbym, gdyby
coś takiego zrobił. Znalazł się w wyjątkowo beznadziejnej sytuacji. Wie, że jest niewinny, że tamci też
to wiedzą i mimo to próbują go złapad.
— Widzicie sami — odezwał się Rudi — że nie mam innego wyjścia, niż zgłosid się lub dad się złapad.
A może myślałaś, że się uda? Jutro musisz iśd do szkoły...
— Ach, szkoła może mi... — wykrzyknęła Marmot.
— Jutro pójdziesz do szkoły — zadecydował Frank.
— Żeby mnie od razu złapali? — zapytała z niedowierzaniem Marmot.
W radiu w połowie przerwano piosenkę.
„Bardzo ważna wiadomośd. Bardzo ważna wiadomośd. Rudi Verdonck, skontaktuj się z radiem
Szalom. Może znaleźliśmy dla ciebie wyjście. Zadzwoo do nas wykręcając 11-12-13".
Mężczyzna w okularach nabrał powietrza. Drżącym palcem nacisnął dzwonek.
Kamera natychmiast zwróciła się w jego kierunku. Jeszcze dziesięd sekund. Metaliczny głos.
Z tyłu, za plecami mężczyzny w okularach, skręcała w aleję furgonetka. Punktualnie. Wsunął
w szczelinę plastykową kartę. Była niedziela po południu. Nikt pewnie nie zadał sobie trudu, by
wymazad jego kod wstępu. Przypuszczalnie strażnicy jeszcze nie wiedzą, co się stało.
Jasna furgonetka zatrzymała się obok niego.
— Halo! — zawołał kierowca — już jesteśmy!
Należał do grupy strażników ochraniających budynek z zewnątrz i kontrolujących co parę godzin
ogrodzenie, zamknięcia, kamery. Strażnicy w budynku uważali to za niepotrzebne, ale zarządził tak
minister, któremu ochrona wolności osobistej bardzo leżała na sercu.
— Tylko spokojnie! — szepnął do siebie mężczyzna w okularach. — Jakby nigdy nic wejdę do środka,
powiem, że przyszedłem po rzeczy, i zniknę.
Minął szklane drzwi. Strażnik z furgonetki wszedł razem z nim. Mężczyzna w okularach czekał. Ku
swemu zdumieniu zobaczył, że strażnicy wyciągnęli swoje pistolety.
— Wszystko w porządku, chłopcy? — zapytał strażnik z furgonetki.
— Cześd Rik, wszystko w porządku.
Broo położyli na blacie. Rik wziął ją, sprawdził magazynki i na powrót załadował.
— Nie sądzisz, że sprawdzanie pistoletów to głupota? — mruknął jeden ze strażników. — Tak
jakbyśmy siedzieli tu i majstrowali przy tych zabawkach.
— To nowe zarządzenie, chłopcy. Wasza broo musi byd gotowa do strzału. Więc kiedy przyjdę
następnym razem, zaraz mi tu wykładad broo na stół. W porządku?
Rik roześmiał się głośno. Uznał to widad za udany dowcip. Potem zasalutował.
Mężczyzna w okularach poczuł, jak żywiej bije mu serce. To byłby wyjątkowy traf. Jeśli jego plan
miałby zostad kiedykolwiek zrealizowany.
— Przyszedłem po rzeczy osobiste — powiedział. — Przenoszą mnie.
— Wiemy—odparł strażnik. — I mamy też zaostrzone instrukcje. Wstęp tylko dla pracowników
przychodzących na służbę.
— Ale....— protestował mężczyzna w okularach. — Ja...
— Przykro mi, proszę pana. Dyrektor powiedział, że załatwi to z panem osobiście.
Z wyrazu twarzy strażnika wynikało, że uważa sprawę za zakooczoną.
Mężczyzna skinął głową i poszedł w kierunku wyjścia.
Na zewnątrz Rik zakooczył obchód.
— Jedziesz do miasta?
Rik przytaknął.
— Pewnie nie wolno ci nikogo zabierad Rik wzruszył ramionami.
— Chodź, w niedzielny wieczór niewiele się ryzyku je. Szefowie lubią spokój.
Mężczyzna w okularach wsiadł do furgonetki. Rik nieustannie mówił. Brama się otworzyła. Wóz przy-
śpieszył.
— Idę! — postanowiła Marmot. — Nie wierzę, żeby to miała byd pułapka. A jeśli mnie złapią, nie
będę musiała przynajmniej iśd jutro do szkoły.
Pokazała Frankowi i Rudiemu język.
— Będę przynajmniej wiedziała, co zamierzają. Wyszła na dwór. Dwie ulice dalej była budka
telefoniczna.
Kapitan Vredelinck klął na czym świat stoi.
— Nie, powinien byd jeszcze w pobliżu. Inaczej nie przekazałby taśmy radiu Szalom, tutejszej
radiostacji. Musiał się też skontaktowad ze Stevensem. W przeciwnym razie skąd by wiedział, o czym
z nim mówiłem.
Podporucznik Dendooven spoglądał na czubki butów.
— Kapitanie?
Vredelinck przerwał.
— Czy to możliwe, by jakiś wysoki oficer grał w tej sprawie dwuznaczną rolę?
— Co pan ma na myśli?
— Pułkownik...
Vredelinck stał oparty o szafę. Milczał.
— Chodzi mi — ciągnął Dendooven — o tę sprawę z jego samochodem. Chłopcy zrobili oczywiście to,
co im kazał, wrzucili swoje raporty do kosza. Ale to jednak samochód pułkownika zabrał Franka
Stevensa. A sposób, w jaki kierowca pozbył się śledzących go, jest jakby rodem z podręcznika grupy
Dafne.
Vredelinck słuchał znieruchomiały. Słowa podporucznika wsączały powoli w jego myśli jad.
Pułkownik? Samochód pułkownika użyty do przewiezienia świadka, może nawet wspólnika.
Niech to szlag trafi, co za gniazdo szerszeni. Co się za tym kryje? Co się do diabła dzieje? O, wiedział,
że nikomu nie można ufad, że ciągle trzeba się mied na baczności, bo ktoś ma cię na oku. Czyjaś
głowa jest wspaniałym szczeblem, jeśli chce się samemu awansowad. Przeklęta sprawa. Przeklęci
policjanci, niezdary, którym ten chłopak już dwa razy się wymknął. Niedołęgi.
Kapitanowi nawet nie przeszło przez myśl, że cała konstrukcja wspiera się na błędnym założeniu,
że naprawdę poszukują niewinnego, i że chyba lepiej byłoby zacząd wreszcie poszukiwad
prawdziwego sprawcy.
Nie, nie pomyślał tak — to co podaje komputer, musi byd prawdą.
Marmot zdyszana wpadła do pokoju.
— Rudi, jest wyjście. Jeszcze dziś w nocy wszystko może się skooczyd. O, to wspaniałe!
Jej oczy błyszczały z podniecenia.
— To wręcz nieprawdopodobne, a jednak...
Frank podniósł się. Był bardzo spięty, bardzo zdenerwowany. Dłonie mu drżały.
— Dominiko, może wreszcie powiesz, o co chodzi?
Marmot przełknęła ślinę. Opadła na krzesło.
— Wyrzucono z pracy człowieka, który w centrum zajmował się sprawą Rudiego. Zdaje się, że wie
o wiele za dużo. Teraz radio Szalom podało, że pierwotnie było czterech potencjalnych sprawców
pierwszego napadu. Ale potem dyrektor wykonał jakąś sztuczkę i czwarte nazwisko zniknęło. Ten
facet chce pomóc Rudiemu.
Rudi siedział osłupiały.
— Co takiego?
Pytanie Franka zabrzmiało ostro.
— Wie, w jaki sposób dostad się do centrum.
— Ale — protestował Rudi — przecież nie można...
— To jest jedyne wyjście — westchnął zgaszony Frank. — Przypomnij sobie, co mówiłem o młodych
ludziach, którzy w koocu nie widzą innego rozwiązania niż użycie siły?
— Ludzie z radia Szalom też chcą pomóc. Będą na miejscu nagrywad wszystko na żywo, żeby potem
nikt nie mógł nam nic wmówid. Rudi, musimy to zrobid. Musisz. Wreszcie odnajdziesz tego drugiego.
To szansa, Rudi.
Chłopiec poważnie się zastanawiał. Ten pomysł go nie pociągał, mimo że tak bardzo pragnął mied
to wszystko już poza sobą. Nie, boi się tego, co chcą teraz zrobid. Dlaczego nie można załatwid tego
normalną, legalną drogą? Co za świat! Przypomniał sobie wiadomości prasowe, audycje telewizyjne
o Czerwonych Brygadach, IRA, Baader-Meinhof, Molukkach.
Przemoc, przemoc, przemoc. Ale Frank miał rację, prawo silniejszego jest najsilniejszym
bezprawiem. A kiedy nie dają ci twoich praw, nie można nic więcej zrobid, jak tylko samemu po nie
sięgnąd.
XVI. Wróg bez twarzy
Dwa ciężkie motocykle wjechały z hukiem w ulicę. Trzasnęły drzwi jednego z domów. Dwie postacie
przebiegły przez jezdnię.
— Włóż ten kask i trzymaj się mocno! — nakazał czyjś głos.
Rudi zobaczył, że Marmot tez dostała kask. Wspiął się na siodełko i po chwili motocykle odjechały.
W oknie domu cioci Jo widniała samotna postad. Na dworze było całkiem ciemno. Gdy przejeżdżali
koło dworca, Rudi zobaczył, że jest za siedem minut jedenasta. Tuż przed wjazdem do tunelu stał
samochód patrolowy policji. Rudi poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Jeden z mundurowych
machał czerwoną latarką. Motocyklista zatrzymał się.
— Dobry wieczór!
Rudi dygotał. Zimny pot spływał mu strużką po karku i plecach. Czuł, że i motocyklista drży
z przejęcia.
— Tam dalej zdarzył się wypadek. Proszę jechad " Stationslaan.
— Dziękuję — odparł motocyklista. — I dobranoc.
Cofnął motor i skręcił w lewo. Rudi odetchnął z ulgą. Za rogiem motory znów się zatrzymały.
— Wszystko w porządku? — zapytał motocyklista.
— Jak tam nerwy?
— Myślałem, że zrobię w portki — roześmiał się drugi.
— Świntuch—zawołała Marmot. — Ale mnie także zaparło dech w piersi. Uff! No, jedźmy już,
musimy się śpieszyd.
Pięd minut później dwa motocykle wjechały na podziemny parking. Zatrzymały się na trzecim
poziomie i mrugnęły dwa razy światłami.
— Tam są! — powiedział producent radia Szalom. Mężczyzna w okularach kiwnął głową.
Rudi rozprostowywał nogi. Wciąż jeszcze dygotał. Marmot stanęła obok niego. Zdjęła kask i
potrząsnęła lokami. Nagle przeszły ją ciarki.
Z ciemnego kąta wyszło dwóch mężczyzn. W świetle neonówek ich twarze nabrały bladego, trudnego
do określenia odcienia.
— Jestem Eddy, producent radia Szalom — powiedział młodszy z nich i wyciągnął potężną dłoo, którą
Rudi natychmiast pochwycił.
— Dziękuję za to, co dla mnie zrobiliście.
— Lepiej życz nam powodzenia w tym, co dopiero zamierzamy zrobid. Czy wszyscy są
poinformowani?
Motocyklista, który przywiózł Marmot przytaknął.
— Tak, zrobiliśmy błyskawiczną próbę. Owszem, działa, ale krótkofalówki zniekształcają głos tak, że
trudno będzie zrobid dobre nagranie.
— Żeby tylko każde słowo było zrozumiałe.
— Wybraliśmy odległośd pięciu kilometrów. Nie powinno byd problemów, niezależnie od konstrukcji
budynku.
— Dobrze — powiedział Eddy. — No, Rudi, co sądzisz o radiu Szalom?
— Jesteście grupą fajnych ludzi. Nie słyszałem lepszej niezależnej rozgłośni.
Mężczyzna w okularach stał bez ruchu trochę z boku. A więc to jest Rudi Verdonck? To jest
chłopak, wokół którego rozpętała się cała ta afera. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że istnieją dwie
możliwości i że może jeszcze wybrad jedną z nich. Ale nawet teraz, kiedy za moment będzie musiał
podjąd już ostateczną decyzję, ciągle jeszcze nie był zdecydowany, którą z nich wybrad. To była
kwestia gwarancji. Jeśli weźmie ze sobą do centrum Rudiego i przekaże go władzom, mogliby go
prawdopodobnie — i w tym tkwił problem, że tylko „prawdopodobnie" — przyjąd z powrotem do
pracy.
W drugim zaś wypadku —jeśli zdemaskuje czwartego podejrzanego — może będzie dysponował
takim środkiem nacisku... Ach, jeszcze zobaczy.
— Jestem Jan Degrauwe — powiedział mężczyzna w okularach.
— I tak wróg bez twarzy okazuje się mied jednak twarz — uśmiechnęła się Marmot.
— Ależ skąd, nie jestem waszym wrogiem — odparł Jan Degrauwe. — Sylwia Dossche miała na myśli
wszechmocny, nieprzenikniony komputer. Ja jestem tylko narzędziem.
Uśmiechnął się blado, a Marmot pomyślała, że nie powinni mu zbytnio ufad.
— Chyba będzie lepiej, jeśli się pośpieszymy. Potem będziemy mogli jeszcze porozmawiad. Wyjaśnij
tylko może pokrótce, jaki jest twój plan.
Jan Degrauwe zaczął mówid.
Na skraju miasta znajdował się ogromny budynek skąpany w jasnym, jakby szpitalnym świetle.
Na dachu buczały urządzenia wentylacyjne. Poza tym wokół panowała groźna, śmiertelna cisza.
Kamery obracały się powoli obserwując czarne, stalowe ogrodzenie. Czujni strażnicy całymi
godzinami wpatrywali się w monotonne obrazy. Stalowe ogrodzenie, drzewa, drut kolczasty, budy
psów. Stalowe ogrodzenie, drut kolczasty... drzewa...
Mała furgonetka służby wartowniczej pędziła aleją. Na skrzyżowaniu Rik zerknął na zegarek.
Przyjedzie punktualnie. Droga skręcała teraz w lewo pomiędzy drzewa. Tam do diaska! Co to?
Pośrodku drogi leżał przewrócony ciężki motocykl, silnik pracował, światło reflektora strzelało
słupem w niebo. Wypadek? Poślizg?
Rik zahamował. Obok motocykla — dwa nieruchome ciała.
Rik otworzył drzwi samochodu, wysiadł i podszedł do motocykla. Nagle poczuł, jak dwie mocne
dłonie chwytają go i ktoś zakłada mu fachowo chwyt judo.
„Na nic się nie zdało moje szkolenie" — pomyślał jeszcze Rik. W usta wepchnięto mu knebel.
Ktoś inny ściągał z niego mundur i krępował ręce. Oniemiały ze zdumienia i strachu poczuł, że szybko
zdejmują mu krawat i spodnie.
— Ty jesteś najbardziej do niego podobny. Wciśnij czapkę bardziej na oczy i wszystko wykonuj
błyskawicznie.
— Strażnicy wcale nie zwracają na to takiej uwagi! Patrzą w monitory. Tak czy owak, jak tylko
będziesz miał broo, musisz działad z opanowaniem...
Degrauwe wciąż jeszcze nie wiedział, którą z ewentualności wybierze.
— A teraz piorunem do bramy. Jesteśmy później niż zaplanowano. Mogą coś podejrzewad.
Motocykl ukryli w krzakach. Cała piątka położyła się w skrzyni ładowniczej furgonetki. Eddy,
producent przebrany za Rika, zasiadł za kierownicą.
„To im się nie uda" — pomyślał Rik. Ale bał się, że może się mylid.
— Ile czasu potrzebujesz w pomieszczeniu z komputerami?
— Najwyżej trzy minuty. A jeśli tam nic nie znajdę, trzeba będzie poszukad gdzie indziej. Chyba że...
Degrauwe przypomniał sobie czwartą kartę z nazwiskiem. Czy jeszcze istnieje? Czy też ją już
zniszczono?
Furgonetka zbliżała się do bramy z większą niż zazwyczaj prędkością.
— Dzwonek jest zaraz przy słupie. Musisz go znaleźd po omacku. I zaraz zakręd szybę. Psy mogą
zareagowad na obcy zapach.
Eddy oblizał wargi. Brama. Teraz dopiero uświadomił sobie, jak niebezpieczne było ich
przedsięwzięcie. Ale było już za późno, żeby się wycofad. Palcem nacisnął guzik.
— Coś późno, Rik! — odezwał się w głośniku jeden z pełniących służbę strażników.
— Widziałem po drodze fajne babki! — odparł bez namysłu Eddy.
Z głośnika dobiegł śmiech. Furgonetka jechała teraz dalej w stronę budynku.
— Karta. Musisz ją włożyd w szczelinę. Tam gdzie się pali lampka. Jest w górnej kieszeni. Dalej!
Eddy zahamował, obmacał kieszeo. Nie. Karty nie było.
— Nie ma.
— Musi byd. Pośpiesz się, stary! Powinna tym byd. Gdzie jest karta?
Degrauwe złapał Rika i bezlitośnie nim potrząsnął. Ten wymamrotał coś niewyraźnie przez
zakneblowane usta.
— Tu!
Rudi podniósł się. Na wysuniętej popielniczce leżała czerwono-biała plastykowa karta
identyfikacyjna. Na drugiej stronie widniały magnetyczne paski.
Eddy odetchnął i wyskoczył z auta. Otworzył drzwi wejściowe. Nacisnął jeszcze czapkę na oczy.
— Dla radia Szalom. Jesteśmy pod Paostwowym Centrum Danych Komputerowych. Napad na
furgonetkę służby wartowniczej zakooczył się pomyślnie. Także przy bramie nie było trudności, ale
drzwi wejściowe do budynku otwierają się za pomocą identyfikacyjnej karty magnetycznej... oj, co
się tam dzieje?!
Eddy wszedł do wnętrza budynku i skierował się w prawo. Czterej strażnicy prawie na niego nie
spojrzeli. Jeśli Degrauwe się pomylił, cała sprawa upadnie. Nie! Pistolety Jeżą na blacie.
Nagle Eddy potknął się o wystającą płytkę. Hałas poderwał strażników. Czapka Eddy'ego spadła
na posadzkę.
— Nie ruszad się! — krzyknął Eddy i jednym ruchem zmiótł poza blat trzy pistolety. Czwarty chwycił
w dłoo. Odbezpieczył go i załadował.
— Nie! — wrzasnął widząc, jak jeden ze strażników próbował nacisnąd łokciem jakiś guzik. Inny
strażnik nogą przesunął dźwignię. Rudi, Marmot i trzech pozostałych pasażerów wybiegli
z furgonetki. Zupełnie jak w filmie. Dopóki nie zobaczyli psów. Bez ujadania pędziły sprężystym
galopem w ich stronę. Nożny przełącznik służył widad do otwierania ogrodzenia. Jednocześnie rozległ
się wysoki przenikliwy dźwięk, na który wytresowane zwierzęta reagowały atakiem.
— Psy! — krzyknęła przeraźliwie Marmot. — Szybko!
Degrauwe potknął się i upadł na żwir. Rudi pomógł mu wstad. Chłopcy z radia Szalom wpadli do
środka. Największy i najsilniejszy pies rzucił się na Rudiego. Rozległ się strzał. Zwierzę wydało krótki
skowyt i padło pół metra przed Rudim. Chłopiec wbiegł do wnętrza budynku. Ujrzał Eddy'ego, który
zaskoczony spoglądał na swój dymiący pistolet. Drzwi zamknęły się automatycznie.
— Czego chcecie? — zapytał najstarszy strażnik. — Tu nie ma pieniędzy ani nic, co można by
sprzedad.
— Właśnie że jest — odparł wściekły Degrauwe.— Są tu rzeczy warte fortunę, trzeba tylko wiedzied,
jak się do nich dostad. A to przypadkowo wiem!
— Wystarczy podad swój kod, co? — odezwał się ironicznie strażnik. — Powiedz, co to za
pudełeczka?
— Krótkofalówki. Gdzieś daleko stąd każde wypowiadane tu słowo jest nagrywane. Jutro sam
będziesz mógł posłuchad w radiu. Nie, ręce przy ścianie, stopy metr do tyłu, nogi w rozkroku. Nie
mamy zamiaru używad siły, chyba że nas do tego zmusicie.
— Mogliście chociaż nałożyd maski.
— Nie będą konieczne. W zamian za historię, którą potem będziemy mogli opowiedzied, chętnie nas
puszczą. — Chłopcy z radia Szalom wydawali się bardzo dumni ze swego osiągnięcia.
Degrauwe prowadził z sobą straszliwą walkę. Jeszcze kilka sekund i będzie musiał dokonad
ostatecznego wyboru. Rudi Verdonck był w pułapce. To pewne. A on ma pistolet i chyba poradziłby
sobie z tamtą trójką, a już na pewno z pomocą strażników. Musiałby tylko wyłączyd Eddy'ego,
pozbawid grupę przywódcy. Marmot stała obok.
— Kooczmy to — odezwała się nagle i chwyciła go za ramię. —Tam jest ta sala, tak?
— Twój kod został... — powtórzył strażnik.
— Znam wystarczająco dużo innych kodów — odparł zdecydowanie Degrauwe.
Razem z Rudim, Marmot i jeszcze jednym chłopcem z radia Szalom poszli do windy.
— Eddy i Jan są na dole zajęci krępowaniem strażników. My pójdziemy do najświętszego miejsca
tego sanktuarium. Słyszycie? Co to?
Do wnętrza budynku docierało przeraźliwe wycie syren policyjnych. Spojrzeli zdziwieni po sobie.
Czy zrobili coś nie tak? Nadbiegli Jan i Eddy.
— W jakiś sposób musieli jednak włączyd alarm. Czy policja wejdzie do środka?
— Nie wiem — odparł Jan Degrauwe. — Pójdziemy do pomieszczenia z komputerami, które możemy
zamknąd hermetycznie od wewnątrz. Są tam specjalne drzwi zabezpieczające. Po zamknięciu ich
i wyłączeniu prądu nikt się nie dostanie do środka. Nie odważą się otwierad tych drzwi siłą, zanim nie
wykorzystają innych możliwości. Będą się bali, bo to droga impreza.
Mężczyzna siedzący samotnie w sali zerwał się na ich widok.
— Degrauwe, wiesz przecież...
— Zajęliśmy centrum. Musimy coś znaleźd. Stao przy ścianie i nie ruszaj się. Ale szybko!
Degrauwe przysunął do siebie telefon. Odłożył słuchawkę na biurko i wykręcił numer. Pistolet,
który trzymał w dłoni, rzucał niebieskie metaliczne refleksy.
— Słucham? — odezwał się zły, zaspany głos.
— Tu Degrauwe, panie dyrektorze. Chcę panu powiedzied, że zajęliśmy Centrum Danych
Komputerowych i że pozostaniemy tu, dopóki nie znajdzie się to czwarte nazwisko.
Odłożył słuchawkę.
— Co pan ma na myśli, mówiąc, że zajęto Centrum Danych Komputerowych? Mam nadzieję,
podporuczniku, że nie stroi pan sobie żartów?
Kapitan Vredelinck spoglądał z niedowierzaniem, dłonie mu drżały.
— Dokładnie to, co powiedziałem, panie kapitanie. Jak to się stało, nikt nie wie, ale grupa ludzi
wdarła się do środka. Z pomocą zwolnionego pracownika.
— To szaleostwo! Cały czas nas zapewniano, że to centrum to twierdza nie do zdobycia.
— Widad się mylili!
— Tu Degrauwe. Tak jest, panie dyrektorze. Nie, zamknąłem drzwi przeciwpożarowe. Oczywiście
wiem, że instalacja kosztowała fortunę. Zobaczymy. Aha, jeszcze jedno, paoski kod osobisty to
DD211027- -150? No właśnie, użyję go.
Na twarzy Degrauwe'a pojawił się zły grymas. Tyle lat służalczości miał za sobą. Teraz rozkoszował się
swą siłą. Położył palce na klawiaturze. Potem wystukał osobisty kod dyrektora.
— Teraz tylko uważnie...
Rudi i Marmot spoglądali w najwyższym napięciu. Obserwowali zręczne palce Degrauwe'a, literki
rozjaśniające zielono ekran.
Pięd minut później powiadomiono ministerstwo.
— Co się za tym kryje?
— Strażnicy wiedzą tylko, że pomógł im zwolniony pracownik. Dokładnie znał całą procedurę wejścia
na teren centrum. Porwali furgonetkę.
— Czego żądają?
— Na razie nie wiemy. Będę pana informował na bieżąco, panie ministrze.
— Sam przyjadę — odparł minister. — Osobiście wszystkiego dopilnuję. Ster może się nam wymknąd
z rąk, jeśli zabraknie na pokładzie kapitana.
Rudi oderwał na moment wzrok od mężczyzny pracującego w napięciu przy klawiaturze. Twarze
pozostałych osób obecnych na sali nie wyrażały niepokoju czy strachu. Raczej z minuty na minutę
dawał się odczud wyczekiwany przez wszystkich triumf. Zrobiło mu się przykro...
Zadzwonił telefon.
— Panie dyrektorze? Dobrze, że pan dzwoni, to miłe, że jest pan taki uprzejmy. Czego chcę?
Nazwijmy to sprawiedliwością. Przypadek Verdoncka otworzył mi oczy... nie, no, dobrze. Już nic
więcej nie powiem. Pertraktowad? Moję żądanie?
— Próbuje cię obłaskawid —- ostrzegł Eddy. — Nie daj się nabrad.
Degrauwe skinął głową.
— Pomyślę o tym. A tymczasem próbuję pobawid się paoskim numerem kodowym. Proszę pana, na
pewno się pan orientuje. Czy stosunki rodzinne polityków to materiał tajny?
Degrauwe usłyszał nerwowe chrząknięcie dyrektora.
— Punkt dla ciebie — szepnął podniecony Eddy.
Rozległ się dzwonek telefonu na drugim biurku.
Eddy rzucił się do słuchawki. Nagle jego głos stał się uroczysty.
— Tak jest. Minister? Z producentem radia Szalom. No więc, panie ministrze, ten przypadek,
przypadek Verdoncka jest taki intrygujący. Nie, żadni bohaterowie, proszę pana. Zresztą nie
poczynimy wcale szkód, jeśli przystanie pan na nasze żądanie. A to są...
Eddy spojrzał na aparat. Minister się wyłączył.
— A niech to licho!
— Panie dyrektorze — Degrauwe zaśmiał się ironicznie — oczywiście, możemy dojśd do
porozumienia. Co? Chcecie przerwad poszukiwania Rudiego Verdoncka? A więc to znaczy, że na
pewno kryje się za tym coś poważnego. Dlatego właśnie chcę się tego dowiedzied.
Westchnął i odłożył słuchawkę na widełki.
— Wyciągnij wtyczkę. Zanim się nie dowiem tego, czego chcę się dowiedzied, niech mi nie
przeszkadzają.
Pochylił się nad ekranem komputera.
Wszyscy czuli, że zbliża się rozwiązanie tej niezwykłej sprawy. Rudi spoglądał na każdego z nich po
kolei i czuł się coraz bardziej samotny.
— Mamy go — odparł Degrauwe. — Siedemnastoletni syn!
Spojrzał na ekran. Nacisnął inny klawisz.
„Error" ukazało się na ekranie małymi, świecącymi literkami. Degrauwe zaniemówił. Nagle wszystko
stało się dla niego jasne.
XVII. Kryzys!
Pułkownik już był. Dyrektor straszliwie się pocił. Kapitan Vredelinck próbował bez rezultatu obmyślid
jakiś sensowny plan działania.
— Pertraktacje? — zapytał pułkownik. — Pertraktacje?
W tym momencie zadyszany /policjant oznajmił, ze przybył minister spraw wewnętrznych.
Dyrektor poczuł w okolicy żołądka piekący ból. Bał się, że lada moment zwymiotuje.
Minister miał na twarzy swój zwykły szeroki u- śmiech, który jednak natychmiast znikł, gdy okazało
się, że nie ma dziennikarzy.
— Więc znasz czwartego podejrzanego? — nalegał Eddy trzymając przed Degrauwem krótkofalówkę.
— Przypadek Verdoncka jest więc rozwiązany?
Rudi zadrżał.
— Tak — odparł Degrauwe. — Nie można wygrad z tą maszyną. Nie da rady! Nawet dyrektor popełnił
błąd. Nie mógł oczywiście wiedzied, że zacznę szukad w stosunkach rodzinnych polityków. Owszem,
usunął akta tamtego chłopaka, ale zapomniał, że jest on też podany w aktach ojca. To komiczne.
Wciąż można się potknąd o tak śmieszne drobiazgi. Za każdym razem! Ale, tak jak mówisz, przypadek
Verdoncka już nie istnieje. Zwyciężyliśmy.
Nagle Rudi z całą ostrością uświadomił sobie swoją sytuację. Zwalił się na niego cały świat —
zimny, obojętny, chciwy, egocentryczny.
— Przestaocie! — krzyknął. — Na miłośd boską, przestaocie! Mówicie o mnie. O Rudim Verdoncku.
Ale tak naprawdę to was nic a nic nie obchodzę. „Ja!" „Ja" się nie liczę. „Przypadek" Verdoncka jest
ważniejszy, ale nikt nie myśli o „mnie"! Radio Szalom jest zadowolone ze sprawy. Nagle staniecie się
znani, sławni. Ty, tam, jesteś zadowolony! Taki jesteś diabelnie mądry, no nie? A ja!? Nic nie
zrobiliście dla mnie. Jestem dla was tylko narzędziem. Ja... — głos mu się załamał. Rudi rzucił się na
stół i wybuchnął nerwowym płaczem. Nigdy, nigdy nie czuł się tak przeraźliwie samotny i
wykorzystany. I to mieli byd przyjaciele!
Marmot zaczęła obgryzad paznokcie. Wstydziła się, ale wiedziała, była przekonana, że Rudi
wykrzykiwał to wszystko nie ją mając na myśli.
— Chcą pertraktowad — odezwał się dyrektor i miał nadzieję, że zebrani nie spostrzegą zielonego
koloru jego twarzy. — Oni...
Minister wskazał na stolik z karafką wody, butelką whisky i koniaku.
— Chcą, żebym podał jedno nazwisko. Akta...
Kapitan zmrużył oczy. Teraz wyjdzie szydło z worka.
Pułkownik pochylił się do przodu. Był szczerze zdziwiony. Minister uderzył pięścią w stół.
— Co to ma znaczyd? Co tu się wyrabia za moimi plecami? Czyżby coś sfałszowano...
— Tak.
Dyrektor chrząknął, otarł czoło.
Nie mógł dłużej milczed.
— Po wprowadzeniu wszystkich parametrów mieliśmy czterech podejrzanych.
— Chyba trzech? — zapytał ostro Vredelinck.
— Czterech — westchnął dyrektor. — Czterech młodych ludzi o rysopisie odpowiadającym...
— To jeszcze nic nie znaczy! — wybuchnął minister.
— Jeśli się przyjrzed, to nawet mój syn odpowiada temu rysopisowi.
— Właśnie! — wyszeptał dyrektor. — Nie tylko rysopisowi. Także inne dane się zgadzają. Tym
czwartym, panie ministrze... jest paoski syn. Już wcześniej miewał niekiedy drobne kłopoty. Uff,
drobiazgi...
Minister zbladł. Vredelinck wstrzymał oddech.
— Leo?
— Leo Croonen jest czwartym podejrzanym. Sądziłem, że zrobię dobrze...
— Nie będziemy pertraktowad.
Minister był zdecydowany.
— Przyznamy się do pomyłki. Chcę tylko prosid o jedno, żeby sprawę zakooczono tak cicho, jak to
tylko możliwe. Chciałbym zatelefonowad.
— Jeszcze nie jest pewne, że paoski syn jest winny. Wiemy tylko, że Rudi Verdonck jest niewinny.
— To istotna różnica! — odezwał się pułkownik. — Sądzę, że dyrektor powinien powiedzied to
prasie.
— Moje nazwisko...
— Panie ministrze, pan niczego nie nakazywał. Ten urzędnik popełnił ciężki błąd. To niedopuszczalne
nadużycie komputera.
— Przypuszczalnie bał się, że z tego powodu subsydia, które miałem...
— Zaczniemy śledztwo w sprawie tego morderstwa całkiem od początku. To mógł byd wypadek.
Nieumyślne spowodowanie śmierci! — zaproponował Vredelinck.
Twarz ministra rozjaśniła się.
— Daj temu radiu Szalom wszystko, o co poproszą. A nawet więcej. Ale żadnych nazwisk!
Po chwili dodał:
— I poproś tu całą prasę. Postaraj się jeszcze, żeby rodzice Verdoncka tu przyszli. Chciałbym
osobiście zwrócid im ich syna. Myślę, że gdyby telewizja...
Poniedziałkowy poranek w Wenke.
Rudi był dziwnie rześki. Zastrzyk uspokajający wprawił go w stan lekkiego oszołomienia.
Na dole zadzwonił telefon. Po chwili usłyszał głos ojca: — Kto? Marmot? Jest pani pewna?
Rudi zerwał się z łóżka i pobiegł do drzwi.
— Do mnie! — z jego gardła wydobył się chrapliwy krzyk. Potykając się zbiegł po schodach.
— To do mnie!
Ojciec przytaknął, z trudem się uśmiechnął.
— Marmot? Wspaniale!
— Słucham?
— Rudi, nie muszę iśd dziś do szkoły. Więc pomyślałam, że moglibyśmy spotkad się w Haalterpark. Bo
chciałabym cię o czymś przekonad.
— Dobrze, o pierwszej. A o czym chciałabyś mnie przekonad?
— Że nie jestem zainteresowana przypadkiem Verdoncka, tylko tobą z krwi i kości!
Podczas gdy w parku dwoje młodych ludzi spoglądało to na siebie, to na pływające po stawie
kaczki, sprawa Verdoncka została zręcznie utopiona w nieskooczonych labiryntach pamięci
komputera. Leo Croonen został przesłuchany. Powiedział, że odepchnął natrętnego pijaka. Nic poza
tym. Uciekł, bo się nim brzydził. Chciałby zostad politykiem, jak jego ojciec. Ponieważ chce służyd
ludziom i zagwarantowad im ich wolnośd.
Stara kobieta z obrzydliwie grubym kundlem została tak gruntownie przesłuchana i tak się bała,
że nie rozpoznałaby nawet swojej własnej twarzy, niech więc będzie blondyn, taki jak setki innych.
Dyrektor Centrum Danych Komputerowych wyjechał na placówkę do zaprzyjaźnionego kraju,
który chce zorganizowad własny system przetwarzania danych.
W Wenke wykopano duży dół, dół zapomnienia.
Wtorek rano.
Pani Verdonck otrzymała osobiste zaproszenie od ministra Croonena na drinka.
— Muszę iśd do fryzjera! — wykrzyknęła, a jej głos znów zabrzmiał po dawnemu.
Rudi wstał wcześniej i pojechał do szkoły na rowerze. Jeśli będzie mocno cisnął na pedały,
zobaczy się jeszcze na chwilę z Marmot.
Frank pojechał do pracy. Wszystko zdawało się wracad do normy, ale Frank był rozgoryczony
i wciąż sobie zadawał pytanie, kto tu jest ślepy.