KAREL ČAPEK
OSIEM TWARZY MISTRZA FOLTYNA
PRZEŁOŻYŁA EMILIA WITWICKA
TYTUŁ ORYGINAŁU «ŽIVOT A DILO SKLADATELE FOLTYNA»
I
Sędzia okręgowy Szimek
PRZYJACIEL Z MŁODYCH LAT
Kiedy poznałem Bedę Foltena — wtedy oczywiście na szkolnych zeszytach
podpisywał się jeszcze: Bedrzych Foltyn — miałem trochę ponad szesnaście lat.
Zostałem właśnie przeniesiony z innej szkoły do szóstej klasy gimnazjum, gdzie
uczęszczał Foltyn, a przypadek, który tak często decyduje o losach ludzkich,
zrządził, że posadzono mnie z nim w tej samej, porysowanej i pociętej
scyzorykiem ławce. Szóstoklasistę Foltyna pamiętam tak dokładnie, jak bym go
widział wczoraj: wybujały chłopiec o delikatnej cerze i gęstych, wijących się,
kasztanowych włosach, które stanowiły przedmiot jego dumy i szczególnej troski;
oczy krótkowidza, wypukłe, jasnobłękitne, długi nos i silnie cofnięta broda,
duże, wiecznie spocone ręce, z którymi nie wiedział, co począć — typowy
nieporadny dryblas w okresie dojrzewania. Wyglądał zawsze, jak by się czuł czymś
urażony i odpowiadał na to cichą a wyniosłą pogardą. Na pierwszy rzut oka nie
wydał mi się zbyt sympatyczny; wkrótce też spostrzegłem, że nie ma w klasie ani
jednego przyjaciela i starannie unika wszelkiego zetknięcia z gromadą kolegów.
Ja sam nie byłem świetnym uczniem, ale w każdym razie ponuro i uparcie zmagałem
się ze szkołą, nauką i belframi. Byłem raczej brzydki, mały i miałem krzywe
nogi, a wszystko to sprawiło, iż powziąłem twarde postanowienie, że się nikomu
nie dam. Pewnie też dlatego wyniosłem ze szkoły pełno blizn, ale przebrnąłem
przez nią zwycięsko. Gorzej było z Foltynem. Jego namiętną ambicją była chęć
wybicia się, cierpiał przy tym jednak na beznadziejną tremę. W domu obkuwał się
jak szalony, ale kiedy w szkole wywoływano go do odpowiedzi, zaczynała mu się
trząść broda, nie mógł z siebie słowa wydobyć, przełykał tylko nerwowo ślinę, aż
grdyka podskakiwała w jego długiej, miękkiej szyi.
— Siadaj, Foltyn — cedził profesor niemal z obrzydzeniem. — Zamiast fryzury
lepiej pilnowałbyś matematyki.
Foltyn siadał zmiażdżony, przełykał ślinę, a do jego wodnistomodrych oczu
napływały łzy. Poruszał przy tym wciąż jeszcze wargami, jak gdyby teraz dopiero
formułował poprawną odpowiedź. Nie chcąc okazać, że jest bliski płaczu,
przybierał minę chmurną i obrażoną. Miało to oznaczać, że w głębokiej pogardzie
ma dwóję, którą oberwał, profesora, matematykę i w ogóle całą szkołę. Belfrowie
go nie lubili i dokuczali mu na każdym kroku.
Brała mnie litość, kiedy tak stał obok mnie z trzęsącą się brodą i
podskakującą grdyką, toteż usiłowałem mu podpowiadać. Z początku, nie wiem
czemu, obrażał się za to.
— Przestań — wyszeptał ż wściekłością i oczyma pełnymi łez, kiedy nasz
łacinnik kazał mu usiąść i postawił słabą trójkę. — Ja nikogo o nic nie proszę.
Ale wkrótce przyzwyczaił się do tego, że mu pomagam. Uczył się o wiele
sumienniej niż ja, był zdolny, niezwykle pojętny i ambitny, ale brak mu było
całkowicie pewności siebie. Ja wiedziałem dużo mniej, za to miałem więcej
tupetu. W krótkim czasie Foltyn liczył już tylko na mnie, przyjmował moją pomoc
jako sam przez się zrozumiały haracz. Pewnego razu, kiedy nie napisałem mu
zadania, obraził się śmiertelnie, a wyglądał przy tym tak naburmuszony i
nieszczęśliwy zarazem, że omal nie zacząłem go przepraszać. I służyłem mu dalej.
O ile mi wiadomo, pochodził tak jak i ja z niezamożnej rodziny. Ojciec jego
był kancelistą albo czymś w tym rodzaju. Mieszkał Foltyn u ciotki, starej panny,
należącej niegdyś do miejscowej elity. Bogu tylko wiadomo, E czego się
utrzymywała,
chyba z odnajmowania pokoju. Ale jak ktoś może wyżyć z tego, że odnajmuje
pokój jednemu biednemu studentowi — to mi się w głowie nie mieści. Na mnie
zawsze robiła wrażenie mola żerującego w starych pelerynach i salopkach. Swego
„Frycka”, jak go nazywała, kochała ogromnie i rozpieszczała, o ile to przy
takiej nędzy było możliwe.
— Na Frycka się uwzięli — skarżyła się nieraz — bo jest o wiele zdolniejszy
od nich. Ale on jeszcze kiedyś pokaże, co w nim siedzi. Dopiero będzie im wstyd.
— Mnie tam, ciociu, wszystko jedno, co kto o mnie myśli — odpowiadał Frycek
wyniośle i boleściwie i potrząsał swoją wypielęgnowaną grzywą. — Żeby nie tatuś,
to bym uciekł z tej idiotycznej budy! Wiem, co bym zrobił, dopiero wszyscy
wytrzeszczyliby oczy!
Chodziłem do nich odrabiać z Fryckiem lekcje. Mieszkali w pokoju z kuchnią.
Połowę pokoju zajmowało przyjemnie zachrypnięte pianino, pamiątka z czasów,
kiedy ciotka, ufryzowana w loczki — taka spoglądała na nas ze starej fotografii
— uczyła się wygrywać Modlitwę dziewicy i Dzwonki wieczorne.
Powolutku, jak to zwykle między dorastającymi chłopakami bywa,
zaprzyjaźniliśmy się. Tworzyliśmy dziwną parę: on — chudy dryblas o dziewczęcej
cerze i błękitnych oczach, ze złotymi, wełnistymi jak baranie runo włosami; ja —
krepy, ciemny, z czupryną ostrzyżoną na jeża. Chłopcy pokpiwali sobie z tej
przyjaźni.
Pewnego dnia siedzieliśmy u Frycka i gadali o tym i owym. Zmierzch już
zapadał, w piecu żarzył się ogień i serce ściskało mi się od nadmiaru nagłego,
nieokreślonego wzruszenia. Frycek milczał i tylko przegarniał włosy długą, białą
ręką.
— Zaczekaj chwilę — szepnął nagle tajemniczo i zniknął w kuchni.
Po chwili wrócił; miał na sobie jakąś fioletową jedwabną kurtkę i kroczył jak
lunatyk, jak by unosił się nad ziemią. Bez słowa podniósł wieko pianina, usiadł
na taborecie i zaczai improwizować. Wiedziałem, że uczy się grać na fortepianie,
ale to było dla mnie coś nowego.
Frycek grał, przechodząc od melodii do melodii, z odrzuconą w tył głową i
zamkniętymi oczyma. Potem jak złamany pochylał się, ledwo muskając klawisze. A
gdy melodia potężniała, prostował się i on, jak gdyby go to forte unosiło i
porywało. Wreszcie hałaśliwie, z całych sił, zmącił klawiaturę i odrzucił głowę
do tyłu. Tak pozostał, póki melodia nie przebrzmiała. Oczy miał blade,
wytrzeszczone, jak by oglądał inny świat; wyczerpany, oddychał ciężko.
Nie znam się na muzyce; katarynka może mnie wzruszyć tak samo jak chóry
anielskie, ale co jest lepsze — tego nie potrafią ocenić. Ekstaza muzyczna
Foltyna napełniła mnie niemal przerażeniem; było mi czegoś wstyd, a jednocześnie
ogarniał mnie zachwyt.
— To było bajeczne — oświadczyłem z uznaniem,
Frycek ocknął się jak ze snu, przesunął ręką po czole i wstał.
— Wybacz — usprawiedliwiał się — ale kiedy t o na mnie przychodzi, muszą… To
jest silniejsze ode mnie.
— A dlaczego masz taką fioletową kurtkę? — wyrwałem się.
Frycek wzruszył ramionami.
— .Wkładam ją zawsze, kiedy gram. Inaczej nie mogę tworzyć, rozumiesz?
Nie rozumiałem ani w ząb, ale nie byłem tak zupełnie pewny, czy się to jednak
w jakiś sposób nie wiąże z muzyką. Foltyn zbliżył się do mnie i podał mi rękę.
— Słuchaj, Szymek, nikomu o tym ani słowa. To nasza tajemnica.
— Niby co? — zapytałem nie rozumiejąc.
— Że jestem artystą — wyszeptał Foltyn. — Wiesz, chłopcy by się śmieli, a
belfry jeszcze gorzej by się na mnie wściekały. I tak widzą, że gwiżdżę sobie na
ich nauką. Nie masz pojęcia, jak mnie to upokarza, kiedy muszę wykuwać te ich
słówka i wzory.
Ja siedzę w klasie i słyszę muzyką, muzykę…
— A dawno już wiesz, że jesteś artystą?
— Dawno. Dwa lata temu dostałem się przypadkowo na koncert. Powiadam ci, to
było coś nadzwyczajnego. Ten człowiek grał, aż mu Włosy opadały na klawisze.
Wtedy właśnie zrozumiałem… Zaczekaj — szepnął tajemniczo — dotknij o tu, do
skroni. Czujesz?
— Co? — zdziwiłem się. Namacałem tylko jego włosy kędzierzawe jak sierść
pudla.
— Mam wypukłe skronie. To oznacza rzadko spotykany talent muzyczny. Znana
rzecz — dodał niedbale. :— Tak samo rozpiętość palców. Dziesięć klawiszy obejmę
jak nic. Widzisz, ja chcę mieć pewność, że w sztuce dojdę do czegoś. I czuję to,
wiem…
Pamiętam, jak by to było dziś: w ciotczynym pokoiku zrobiło się już zupełnie
ciemno, tylko co jakiś czas błyskał spadający przez ruszt rozżarzony węgielek.
Siedzieliśmy trzymając się za ręce, dwaj biedni, zakłopotani chłopcy; jego dłoń
była nieprzyjemnie chłodna i wilgotna, ale ściskałem ją w tej chwili pełen
zachwytu, z sercem wezbranym wzruszeniem i miłością.
— Frycku — szeptałem — Frycku…
— Mów mi: Beda — poprawił mnie Foltyn łagodnie. — Ale nie w szkole, tylko
tak, kiedy jesteśmy sami, rozumiesz? To mój artystyczny pseudonim: Beda Folten.
Nikomu nie wolno o tym wiedzieć. Beda Folten — powtórzył z lubością. — A ty,
jaki pseudonim byś sobie wybrał?
— Szymon — powiedziałem bez wahania. —— Bedo, a ty nie piszesz wierszy?
— Wierszy? — powtórzył niepewnie, przeciągając sylaby. — Dlaczego właściwie
miałbym pisać wiersze? A ty piszesz?
— Piszę. — Tak, wreszcie zostało powiedziane to, co już od dłuższej chwili
mnie dręczyło. Niech mu się nie zdaje, że tylko on ma swoją wielką tajemnicę! —
Jest tego na razie parę zeszytów — dodałem skromnie.
Frycek otoczył mnie ramieniem.
— To z ciebie poeta! No, widzisz! Nie domyślałem się tego, Szymonie. Pokażesz
mi swoje wiersze?
— Tak… kiedyś — bąknąłem zakłopotany. — A ty, dlaczego ty nie piszesz?
Frycek utkwił wzrok w ciemności.
— Ja? Wiesz, to dziwne, czasami myślę wierszem: nagle zaczynam coś sobie
mruczeć i to właśnie jest wiersz. Nie nadążyłbym nawet tego zapisywać, tak jakoś
to we mnie rozbrzmiewa i płynie samo z siebie…
Trochę mnie rozzłościło, że mu idzie tak łatwo; ja, każdy swój wiersz
musiałem ciężko i krwawo wypocić, gryząc obsadkę i gorączkowo przekreślając
wszystko, co napisałem. To chyba dlatego, że był ze mnie taki uparty, ponury,
proletariacki chłopak. Nie miałem widać prawdziwej iskry bożej. Nigdy się
specjalnie nad swoimi wierszami nie zastanawiałem, ale teraz zaczęła mnie gnębić
myśl, że ja się do poezji tylko zmuszam, że nie ma jej we mnie.
Dziś oczywiście zdaję sobie sprawę, że była to jedynie egzaltacja właściwa
wiekowi dojrzewania. Dzisiejsza młodzież wymiguje się z tego krytycznego okresu
przy pomocy sportu i cynizmu, ale za czasów mojej młodości tak wiele tego sportu
nie było; u nas ten kryzys dokonywał się raczej w sferze ducha: prawie połowa
chłopców z naszej klasy potajemnie uprawiała poezję. Co prawda, prędko to
zarzuciłem, tak samo jak inni. Później jeszcze tu i ówdzie wydrukowałem jakiś
wierszyk, ale dziś nikt już o tym nie pamięta, nawet ja sam. Myślę sobie tylko,
jakie też te moje sztubackie wiersze musiały być nieporadne i zielone!
— Wiesz — odezwał się z ciemności głos Frycka — taki na przykład wiersz:
Naga stanęłaś w srebrnym kręgu brzóz…
Zaczerwieniłem się, choć było ciemno.
— Ty… ty… widziałeś?
— Widziałem.
— Gdzie?
— Tego ci nie powiem. Nazywała się…
Manuela. — Przeganiał palcami włosy. — Nie masz pojęcia, Szymonie, co ja już
przeżyłem. Każdy artysta musi przeżyć okropnie dużo. Poznałem już tyle kobiet…
— Tutaj? — spytałem nieufnie. Wydawało mi się ta dziwne. Znałem przecież
nieśmiałość Frycka i zakłopotanie, jakie ‘ogarniało go przy zetknięciu z
kimkolwiek.
— Nie, u nas w domu. Tam jest zamek hrabiowski. Mój ojciec jest dyrektorem
zarządzającym u hrabiego. Kiedyś wieczorem hrabina słyszała, jak grałem
preludia, i od tego dnia ciągle mnie zaprasza do zamku. Te brzozy to właśnie tam
w parku, rozumiesz? Mam do parku swój własny klucz… Skądże tutaj! Tutaj bym z
nikim nie rozmawiał. To nie jest środowisko dla mnie. Tam, na zamku, jest taki
stary klawicymbał, ma już ze dwieście lat, i ja na nim grywam. W czerwonym
salonie palą się tylko świece w srebrnych lichtarzach. Hrabina jest bardzo
muzykalna, zawsze zanurza mi rękę we włosy… — Tu Frycek syknął lubieżnie.
— Ładna? — W tych ciemnościach, z oddali, wszystko wydawało mi się jakoś
możliwe.
— To taka dojrzała piękność — określił Foltyn ze znawstwem. — Ja, widzisz,
uczę muzyki jej córkę. Wychowała się w hiszpańskim klasztorze…
— I nazywa się Manuela?
— Nie. Nazywa się Isabel Maria Dolores. To jeszcze dziecko, bracie. Ma
szesnaście lat — dodał z męską wyrozumiałością. — Zdaje się, że się we mnie
zakochała, ale widzisz, ja… Wzruszył ramionami. — Hrabia tak mi ufa. To trudna
sprawa. Tylko raz ją pocałowałem; nie masz pojęcia, co za ogień w tej
dziewczynie. Cóż myślisz? Artysta nie może być skrępowany żadnymi względami. Ma
nieograniczone prawo do życia. Przecież tworzy tylko z tego, co sam przeżył. Być
artystą to wielka rzecz, prawda? Daj mi rękę, Szymonie, że nikomu o tym nie
powiesz… o tej hrabinie, no i w ogóle. Słowo?
— Słowo!
Jego dłoń była chłodniejsza, bardziej wilgotna niż zwykle i drżała ze
zdenerwowania.
— No więc, żebyś wiedział… żebyś wiedział… Hrabina również ofiarowała mi
swoją miłość. Jesteś poetą, Szymonie, więc to zrozumiesz. Ty też przecież
gwiżdżesz na przesądy. Ach, gdybyś wiedział, jaka ta Isabel jest piękna! Ty nie
znasz mego podwójnego życia, Szymku, znasz mnie tylko ze szkoły; więc żebyś
wiedział: ja… ja żyję jak artysta, rozumiesz? Szaleńczo, nieokiełznanie,
wszystkimi nerwami. — Mówiąc to, kurczowo zaciskał i prostował swoje duże
chłopięce łapy, jak by coś w nie chwytał.
Byłem w rozterce. Miałem ochotę wierzyć we wszystko, co romantyczne, a
zarazem nie opuszczało mnie męczące wrażenie czegoś sztucznego i nieprawdziwego.
Jednocześnie okropnie wstyd mi było za mój brak fantazji i przyjacielskiego
zaufania.
— No, mów dalej — mruczałem ponuro.
— Powiem ci — Frycek szczękał zębami jak w febrze. — Najlepiej mi się tworzy,
kiedy przeżyję coś wielkiego. Wielką miłość… albo wielki występek. To należy do
sztuki… Ty też się o tym przekonałeś, co? Musisz mi kiedyś opowiedzieć, coś
przeżył jako poeta. Ale muzyka to jeszcze coś więcej, muzyka to… coś, co jest w
nas, a czego nie sposób wyrazić, rozumiesz? Wiesz, Szymonie, ja mam usposobienie
Dionizosa. Ja jestem… Poczekaj — powiedział nagle innym głosem — ciotka idzie.
Stara panna otworzyła drzwi i weszła z płonącą świecą w ręku. — — Chłopcy,
chłopcy, tak tu siedzicie po ciemku?
— Myśmy tylko powtarzali historię — bąknął Frycek mrugając oślepionymi oczami
krótkowidza. Z tą swoją długą, białą szyją i cofniętą brodą przypomniał mi naraz
obrażoną gęś.
Tak się zaczęła przyjaźń na śmierć i życie. Pierwsza wielka przyjaźń to coś
równie potężnego i pięknego jak pierwsza miłość.
Role nasze były dobrze podzielone: Foltyn miał naturę Dionizosa, kipiącą od
nadmiaru porywów i wzruszeń, rozwiązłą, szaloną, skłonną do upojeń; zapuścił
sobie grzywę niczym Papuas i chodził z kapeluszem w ręce i z rozwianą przez
wiatr czupryną. Dla mnie, ku całkowitemu memu zadowoleniu, wyszukaliśmy naturę
Hefajstosa; był ze mnie czarny, poczochrany smyk. Kułem swe wiersze w kuźni i
reprezentowałem siłę trzeźwą, szorstką i sceptyczną. Usiłowałem nawet kuleć jak
Hefajstos.
Tak więc włóczyliśmy się po małym mieście i okolicy jako dwaj bogowie. W
bezgranicznej pogardzie mieliśmy innych, Beotów i Feaków. Wieczorem na korso
spotykaliśmy płoche nimfy lub namiętne menady, a czasem zakradaliśmy się w
pobliże miejscowego lokalu o wątpliwej reputacji, żeby choć przez szparę w
drzwiach zerknąć z bijącym sercem na czerwoną łunę groty Wenery.
Cóż za znaczenie wobec tych antycznych upojeń miała jakaś dwója z łaciny czy
greki!
W szkole Dionizos z podskakującą grdyką i trzęsącą się brodą rozpaczliwie
usiłował utrzymać się na powierzchni, podczas gdy posępny Hefajstos gorączkowo
łowił pod ławką strzępy wiadomości ze szkolnych książek i bryków. W końcu
Dionizos obciął się przy czasownikach nieregularnych i usiadł z oczami pełnymi
łez, z rozpaczliwą godnością, a Hefajstos pod ławką uścisnął mocno i wiernie
jego spoconą dłoń. Nawet bogów nie oszczędza zawistny los!
Klasowy motłoch ze złośliwą radością napawał się widokiem naszych zmagań z
profesorskimi harpiami. Czegóż innego oczekiwać mogą bogowie od małodusznych
Mirmidonów?
Raz jednak Dionizos bohatersko stawił czoło bezmyślnemu światu, który nie
rozumiał go i dręczył. Stało się to wtedy, kiedy nasz łysy wykładowca czeskiego
zatrzymał się przy nim i jął prawić karcącym tonem:
— Ej, Foltyn, Foltyn, kiedyż ty wreszcie dasz sobie ostrzyc włosy, żeby
przewietrzyć to, co masz w głowie zamiast mózgu?
Frycek zaczerwienił się, poderwał i z płonącymi oczami trzasnął pięścią w
pulpit.
— Panie profesorze! — krzyknął histerycznie załamującym się głosem. — Tu jest
szkoła, nie zakład fryzjerski! Nic panu do moich włosów! Proszę, się ich nie
czepiać! Wypraszam to sobie!
Oberwał za to zuchwalstwo burę od dyrektora, ale na pewien czas stał się
bohaterem gimnazjum. Swoje prawo do posiadania artystycznej czupryny mimo
wszystko obronił, a na dodatek sprawił sobie artystyczny krawat. Belfrowie się
od niego odczepili i nie protestowali nawet, kiedy w czasie lekcji przeczesywał
grzebieniem swoją wypieszczoną fryzurę.
Po pewnym czasie nasze drogi się rozeszły, Stało się to właśnie z powodu
moich wierszy. Męczył mnie o nie tak długo, aż zakłopotany, dość niechętnie
przyniosłem mu wytłuszczone, gęsto zapisane zeszyty. Już wtedy miałem dziwną
awersję do popisywania się przed kimkolwiek. Nie chciałem go pytać, co sądzi o
moich wierszach, a on sam tego tematu nie podejmował. Dopiero po paru miesiącach
napomknąłem mimochodem, że chciałbym je mieć z powrotem. Frycek zdziwił się.
— Jakie wiersze?
— Te zeszyty, co ci pożyczyłem.
— Ach tak — przypomniał sobie. — Przyniosę ci je jutro, skoro mi nie
dowierzasz — mruknął i nadął się pełen urazy.
Szliśmy dalej w milczeniu. Frycek tylko parskał z oburzenia i potrząsał głową
jak człowiek, który spotkał się z bolesnym niezrozumieniem i brakiem
wdzięczności. Nagle zatrzymał się i podał mi chłodną dłoń.
— Do widzenia, idę sobie.
— Ależ słuchaj, co ja ci zrobiłem?
— Nic — odparł niechętnie, połykając łzy. — Ja… ja chciałem do niektórych
twoich wierszy napisać muzykę, a ty zupełnie, jak bym ci je chciał ukraść.
— Nic mi o tym nie mówiłeś!
— Chciałem ci zrobić niespodziankę.
Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym…
Ścisnąłem jego chude ramię.
— Nie gniewaj się, Frycek, przecież ja nie wiedziałem. Tak się cieszę, że ci
się coś w moich wierszach choć trochę podobało. Ale nigdy mi o tym nie
wspominałeś…
— Jestem tego pełen, ciągle mi to huczy w głowie, a ty… Artysta tak nie
postępuje! — krzyknął płaczliwie. — To małoduszny brak zaufania! Nie bój się,
oddam ci te twoje zeszyty! I w ogóle nie potrzebuję nikogo! Wystarczę sobie sam!
Gwałtownie wykręcił się na pięcie i odszedł w przeciwnym kierunku. Dopędziłem
go i przekonywałem przez dobrą godzinę, że wcale tak nie myślałem, że może sobie
te zeszyty zatrzymać, jak długo zechce… — Nie powinieneś był tego mówić, Szymku
— powtarzał z goryczą. — Wiesz przecież, że mam usposobienie artysty. Jak ja
mogę pamiętać o tym, że mam komuś coś oddać? Tak to jest, kiedy człowiek zadaje
się z ludźmi, którzy nie są na jego poziomie!
Cóż było robić? Pozostał między nami rozdźwięk i Frycek prawie się do mnie
nie odzywał.
Były akurat półroczne egzaminy i Foltyn zgarniał dwóję za dwóją. Na próżno
starałem się mu podpowiadać. Uparcie nie przyjmował do wiadomości moich wysiłków
i siadał, z trudem przełykając ślinę, z oczyma pełnymi łez i wyrazem wyrzutu na
twarzy; na nosie miał wypisane, że całą winę ponoszę tylko ja.
W siódmej klasie na półrocze Frycek oblał z trzech przedmiotów. Zbladł
zobaczywszy swoje świadectwo, a broda zaczęła mu się trząść żałośnie, ale kiedy
chciałem mii powiedzieć, żeby się nie przejmował, odwrócił się do mnie tyłem.
„To twoja wina” — mówiły jego plecy wstrząsane tłumionym łkaniem.
Było mi okropnie żal i jego, i siebie.
Wkrótce potem Frycek zawarł nową przyjaźń. Tym razem był to prymus naszej
klasy, wzorowy uczeń i beniaminek grona profesorskiego. Delikatny, blady i wątły
chłopiec, ładny jak dziewczyna, schludny i grzeczny. Chłopcy uważali go za
świętoszka, nie ufali mu i darzyli go łagodną pogardą z powodu jego
doskonałości. W jaki sposób ci dwaj się zaprzyjaźnili, co w sobie znaleźli — nie
wiem. Wiem tylko, że byłem wściekle, rozpaczliwie zazdrosny, pewnie dlatego, że
w głębi duszy sam marzyłem o przyjaźni naszego wzorowego klasowego Adonisa.
Czułem się bezgranicznie nieszczęśliwy i opuszczony, kiedy widziałem, jak ci
dwaj spacerują razem. Raz umyślnie ordynarnie krzyknąłem za Fryckiem:
— Może byś mi wreszcie oddał moje zeszyty?
Ale Frycek nie odpowiedział, tylko wzruszeniem ramion wyraził swą pogardą.
Następnego dnia w czasie lekcji zbladł nagle śmiertelnie i wstał chwytając się
ławki, jak by miał zemdleć.
— Co ci jest, Foltyn? — zapytał profesor.
— Panie profesorze — wykrztusił Frycek — ja nie mogę tu siedzieć. Szymek
śmierdzi.
Zaczerwieniłem się, jak by mi ktoś dał w twarz.
— To nieprawda! — broniłem się, nieprzytomny ze wstydu i oburzenia. — Niech
inni powiedzą!
— Śmierdzi od brudu — powtórzył Frycek.
Profesor zmarszczył czoło.
— Więc siadaj gdzie indziej i nie przerywaj lekcji!
Foltyn zebrał swoje książki i z triumfującym uśmieszkiem przeszedł na palcach
do ławki swego prymusa, jak gdyby się unosił w powietrzu. Od tego czasu nie
rozmawiałem z nim. A tych moich zeszytów nie zwrócił mi nigdy.
Nie wiem — może na moje wspomnienia o Bedrzychu Foltynie rzuciła cień ta
przygoda, która mnie wtedy tak boleśnie zraniła i upokorzyła. Dziś, jako sędzia,
z większą wyrozumiałością patrzę na ludzkie postępki, a szczególnie jeśli chodzi
o młodych, ich kłamstwa i sprzeniewierzenia, nie biorę tych rzeczy tragicznie.
Przywykłem patrzeć na młodość prawie wyłącznie jako na stan zmniejszonej
odpowiedzialności karnej.
Wtedy jednak byłem zupełnie złamany. Chciałem się utopić albo uciec. Dziś
wytłumaczyłbym sobie prawdopodobnie, że Foltyn po prostu chciał dostać się jak
najbliżej swego prymusa, aby ten pomagał mu w lekcjach wydatniej i pewniej niż
kolega tak bądź co bądź przeciętny jak ja. Istotnie, od tej pory podciągnął się
w nauce. Ale może było w tym coś więcej? Jakieś wspólne zainteresowania albo
romantyczna przyjaźń, jak to nieraz w tym wieku bywa. Przypominam sobie, że raz
wezwano ich obu do dyrektora na audiendum verbum. Było to tajne śledztwo, a o co
właściwie szło, tego się nigdy nasza klasa nie dowiedziała.
Nie mogę twierdzić, że po tych chłopięcych doświadczeniach znam naprawdę
charakter Bedrzycha Foltyna. Zarówno życie, jak mój zawód nauczyły mnie
ostrożności w osądzaniu ludzkich dusz.
Dziś tak podsumowałbym swoje uwagi:
Chłopiec przeczulony, ambitny i trochę rozpieszczony, o artystycznych
skłonnościach, a może i z prawdziwym talentem muzycznym — tego nie potrafię
ocenić. Zarozumiałość posunięta do granic manii wielkości, a przy tym społeczny
i fizyczny kompleks niższości oraz brak wiary w siebie. Trochę nadmierna
skłonność do kłamstwa i pyszałkowatość, nie Bedaca zresztą niczym niezwykłym w
tym wieku. W normalnych okolicznościach mógłby wyrosnąć na kogoś może nie
wybitnego, ale w każdym razie na człowieka o nieprzeciętnych i szlachetnych
zainteresowaniach. Wyraźna skłonność do duchowego sybarytyzmu. Typ asteniczny i
sentymentalny.
Oto wszystko, co mogę o nim z całym przekonaniem powiedzieć.
II
Pani Jitka Hudcowa
ARIEL
Pana Bedę Foltyna poznałam, kiedy był w siódmej klasie gimnazjalnej. My,
pensjonarki, interesowałyśmy się nim już przedtem, oczywiście tylko z daleka,
tak jak to normalnie bywa w małym mieście. Między sobą nazywałyśmy go „ten ładny
z siódmej klasy’’ i mówiłyśmy o nim, że na dziewczęta nie zwraca uwagi. Był to
oczywiście jeszcze jeden powód, by zwiększyć naszą ciekawość.
Miał przepiękne kędzierzawe włosy, wielkie jasnobłękitne oczy, był wysoki i
szczupły; chodził zawsze jak we śnie, zapatrzony gdzieś hen, przed siebie, z
kapeluszem w ręce i jasną czupryną rozwianą na wietrze. Ogromnie się nam,
licealistkom, podobał; tak właśnie wyobrażałyśmy sobie poetę. A dla pensjonarki
w tamtych czasach to nie było byle co. Teraz na przykładzie swojej córki widzę,
że dzisiejsze dziewczęta mają zgoła inne, mniej zwariowane i nie takie
sentymentalne ideały. Może w tym właśnie jest postęp, ale ja tego nie rozumiem.
Poznaliśmy się na lekcjach tańca. Byłam pierwszą, którą zaprosił do tańca pan
Foltyn. Jak dziś widzę przed sobą kłaniającego się zmieszanego dryblasa
mamroczącego swoje nazwisko. Zdaje się, że byłam równie onieśmielona jak on, ale
mam nadzieję, że nie było tego po mnie widać. Muszę stwierdzić, że nie był z
niego dobry tancerz; po kilku pierwszych pas przybrał ponurą minę i mruknął, że
nienawidzi tańca, że nie znosi tego bębnienia na fortepianie, a zaraz potem
dodał:
— Lubi pani muzykę?
W tym właśnie czasie zmagałam się rozpaczliwie ze szkołą fortepianową Tibich–
Maleta i nie cierpiałam muzyki z całego serca, ale bez namysłu oświadczyłam, że.
wielbię muzykę nade wszystko. Dzisiaj nie mogę się nadziwić, dlaczego młodzi
ludzie tak chętnie kłamią.
— Będziemy się więc dobrze rozumieli — rozpromienił się pan Foltyn i ze
wzruszenia nadepnął mi na nogę.
W tym momencie okropnie mi się nie podobał, może dlatego że uprzytomniłam
sobie, iż kłamię. Jego nos wydał mi się za długi, broda za krótka, ręce za duże
i w ogóle wszystko mnie w nim denerwowało. Od tej silnej antypatii zaczęła się
moja pierwsza miłość. Przedtem byłam już co najmniej dwa razy śmiertelnie
zakochana, ale to się nie liczy. Prawdziwa pierwsza miłość polega nie na tym, że
jest się zakochaną, ale na świadomości, że się ma swego chłopca. Pan Foltyn
odprowadzał mnie z lekcji tańca; a później chodziliśmy niekiedy wieczorem na
spacery. To było ważniejsze, bo musiałam w domu kłamać, że wychodzę z jakąś
Marysią czy Elżunią. Dziś jest inaczej; kiedy pytam swoją córkę, odpowiada mi
spokojnie, że wychodzi z chłopcem.
Podobał mi się ogromnie, kiedy tak szedł koło mnie poważny, kołyszącym się
krokiem i mówił mrukliwym głosem. Przed dziewczętami chełpiłam się, że zdobyłam
„tego ładnego z siódmej klasy”. Z Marysią chodził wprawdzie ośmioklasista, ale
nie miał długich włosów i w ogóle nie był taki interesujący. Elżunią pokazała
się raz nawet z kadetem w mundurze, ale to był tylko jej kuzyn. Byłam
bezgranicznie dumna, że mam artystę; wyznał mi, że jest poetą i że toczy się w
nim straszna walka wewnętrzna, czy poświęcić się całkowicie muzyce, czy poezji.
— Nie ma pani pojęcia, Jitko — mówił podrzucając czuprynę :— jaka to dla mnie
rozpaczliwie trudna decyzja. A pani co by wybrała?
W głębi duszy było mi wszystko jedno; poezja i muzyka były dla mnie czymś,
czego my, dziewczęta, musiałyśmy się uczyć, ponieważ należało to do
wykształcenia; pewnie też dlatego jedno i drugie strasznie mi imponowało.
— Niech pan posłucha, Bedo — mówiłam z głęboką powagą, do jakiej zdolny jest
człowiek tylko w szesnastym roku życia. — Dlaczego miałby się pan czegoś
wyrzekać? Mógłby pan na przykład… na przykład… jednocześnie sam pisać i
komponować opery… jak Ryszard Wagner, no nie? (Byłam wtedy niezmiernie dumna z
tego, że wiem, kto to był Wagner.)
Beda zarumienił się z radości i po raz pierwszy w życiu ujął mnie pod ramię;
może zresztą zrobił to także i dlatego, żeśmy zaszli aleją daleko, dalej niż
kiedykolwiek, i czuliśmy się niemal gdzieś poza całym światem.
— Jitko — mruczał z przejęciem i wzruszeniem — jeszcze żadna kobieta nie
rozumiała mnie tak jak pani…
A potem tak już jakoś samo wyszło, że chwycił mnie za łokcie i usiłował
pocałować. Co prawda w tym wzruszeniu pocałunek wypadł gdzieś na nosie, nie
miało to jednak znaczenia. Byłam nieprzytomna z dumy, że rozumiem taką duszę jak
Beda, no i że mam już za sobą pierwszy pocałunek. Było to gwałtowne uczucie
dojrzałości czy zwycięstwa — nie wiem sama, jak to nazwać. Potem nagle
przypomniałam sobie jego słowa: „Jeszcze żadna kobieta tak mnie nie rozumiała”,
i zaczęłam udawać zazdrość, której zupełnie nie czułam. Wyrwałam mu łokieć,
przeszłam na drugą stronę alei i kroczyłam pogrążona w milczeniu, które miało
sprawiać wrażenie zagadkowego.
Beda był przerażony, wprost nieszczęśliwy.
— Jitko — pytał trzęsącym się głosem — co pani jest?
Nieruchomo wpatrywałam się przed siebie. Miałam nadzieję, że w tym półmroku
wyglądam tragicznie blada.
— Bedo — powiedziałam cicho — więc pana kochała już jakaś inna kobieta?
Ledwo to wyrzekłam, zlękłam się i zapragnęłam zapaść się pod ziemię ze
wstydu, policzki mi płonęły. O Boże, jak ja mogłam takie głupstwo palnąć!
Przecież to brzmiało jak wyznanie miłosne, które chciałam trzymać w rezerwie, aż
on o nie poprosi. Po raz pierwszy w życiu poczułam się kobietą. Było to uczucie
tkwiące we mnie gdzieś bardzo głęboko, straszne, a zarazem niemal upajające.
Beda nie spostrzegł chyba mego zakłopotania. Zwiesił głowę i przegarnął włosy
palcami.
— Tak — powiedział głucho — kochała.
— Jak miała na imię?
— Szymonka — mruknął niepewnie.
„Jak może kobieta nazywać się Szymonka? — pomyślałam sobie. — Ale właściwie
to ładne imię. Ładniejsze niż Jitka.”
— Kochał ją pan szalenie?
— Może to pani nazwać… namiętnością — powiedział i machnął ręką. — Jitko,
pani jest jeszcze dzieckiem… nie może pani tego zrozumieć…
— Nie jestem dzieckiem — odparłam dotknięta i usiłowałam wzbudzić w sobie
uczucie zazdrości o coś, co się nazywa namiętnością. Zdaje się jednak, że mi się
to nie udało, chociaż z wysiłkiem marszczyłam czoło.
— Czy pani może mi przebaczyć? — mruczał Beda pokornie.
Bez słowa uścisnęłam mu rękę. Ty głup”i, przecież to wspaniałe, że jesteś już
taki dorosły! Gdyby dziewczęta o tym wiedziały, dopiero by zrobiły oczy. „Jitka,
naprawdę? — pytałyby. — A jaka była ta Szymonka?” „Miała dwadzieścia lat —
odpowiedziałabym im — a ładna była, powiadani wam, zupełnie Madonna
Torricellego. Nie, Botticellego; Torricelli to są jakieś rurki. Taka, wiecie,
zagadkowa, blada piękność.” Wtedy chorowity wygląd był bardzo modny. Dzisiejsze
dziewczęta są inne, prozaiczne i zdrowe jak rzepa, ale jako matka wolę chyba, że
tak jest.
Od tego pamiętnego wieczoru zaczęła się nasza wielka, bezgraniczna miłość.
Spacerowaliśmy razem aleją nad brzegiem rzeki, a nasze dusze, jak się to mówi,
zespalały —się w jedno, szczególnie kiedy mrok gęstniał. Potem trzeba było biec
bez tchu, żeby zdążyć na czas do domu, a tam musiałam zmyślać, gdzie się tak
długo wałęsałam. Bardzo to było denerwujące.
W Bedzie byłam zakochana po uszy, ale rzecz dziwna: było mi nieprzyjemnie,
kiedy chciał mnie wziąć za rękę czy pod ramię albo nawet pocałować ukradkiem.
Wydawało mi się, że ma zimne i jakieś za duże ręce, a już zupełnie głupio i
nieswojo robiło mi się, kiedy na policzki występowały mu gorączkowe rumieńce i
broda zaczynała trząść się nerwowo. „O Boże — myślałam ze strachem, tłumiąc
chichot, a może było to jakieś męczące, nerwowe współczucie, sama dobrze nie
wiem. — O Boże, zaraz znów mnie pocałuje! Co on w tym znajduje za przyjemność?”
Wiele czasu upłynęło, zanim zrozumiałam, jaka w tym jest przyjemność, wtedy
jednak wykręcałam się, jak tylko mogłam. W końcu Beda trącał mnie niezdarnie
zimnym nosem gdzieś koło ucha. Najchętniej wytarłabym potem twarz, ale
najważniejsze, że miałam już wszystko za sobą.
— Jaka pani chłodna — mruczał Beda z wyrzutem, a ja z jednej strony okropnie
się wstydziłam, że taka jestem chłodna (Szymonka z pewnością taka nie była), z
drugiej zaś — dopatrywałam się w tym Bóg wie jakiej romantycznej i niezwykłej
właściwości, którą starałam się podkreślać w sposób możliwie najbardziej
interesujący, szczególnie w rozmowach z koleżankami. Długo jeszcze byłam
przekonana, że mam rzeczywiście naturę chłodną i nieprzystępną. Bóg raczy
wiedzieć, dlaczego w młodości człowiek tyle zastanawia się nad swoimi
szczególnymi właściwościami, a najwięcej nad tymi, które sobie przypisuje w
wyobraźni.
A jednak była to wielka miłość. Przepełniała mnie radosna duma, że mam już
swego chłopca, że jest o głowę wyższy ode mnie, że taki z niego artysta i poeta,
że takie ma piękne włosy, że tak ze mną poważnie rozmawia, zupełnie jak w
powieści. Szczęśliwa kroczyłam u jego boku, kiedy mówił o muzyce, o swoich
planach i o samym sobie. Chętnie zwierzał się przede mną z tego, co nazywał
„losem artysty”. Musiał chyba niewymownie cierpieć wśród otoczenia, które go
przygnębiało, i w szkole, która — jak mówił — dławiła jego wolność artysty i
możność tworzenia.
Jeśli chodzi p te sprawy, to myślałam sobie, że całkowicie się z nim zgadzam,
chociażby co do tego braku zrozumienia ze strony otoczenia, co do szkoły. Ja też
bym wolała, żebyśmy mogli razem uganiać po kwitnących łąkach, wolni jak ptaki, i
nie musieli bać się mamy i egzaminów.
— Pani tak mnie rozumie, Jitko — szeptał Beda z podziwem.
Sama o sobie niewiele miałam do powiedzenia, toteż ani pary z ust nie
puszczałam, kiedy się tak rozwodził o swoich walkach wewnętrznych i o mękach
tworzenia.
— Pani mnie tak inspiruje — mawiał niekiedy, a ja byłam niewypowiedzianie
szczęśliwa.
Czasem w swych zwierzeniach napomykał niejasno, że zanim mnie poznał, wiódł
życie szalone i rozwiązłe.
— Bo ja jestem strasznie namiętny, Jitko — mamrotał zaciskając pięści. —
Każdy artysta jest okropnie zmysłowy i impulsywny.
Myślałam sobie wtedy, że namiętność przejawia się czerwienieniem uszu i
trzęsieniem rąk; poza tym Beda ze swymi baranimi kędziorami i nieporadnymi
łapami wyglądał w moich oczach raczej na cheruba. Nie wiem, skąd się to bierze u
takiej smarkuli, ale w mojej miłości do niego było coś niemal macierzyńskiego:
jakaś potrzeba kojenia, dodawania otuchy i podziwiania go, żeby mu sprawić
przyjemność. Przed przyjaciółkami chwaliłam się oczywiście, jaki ten Beda
namiętny, że dla mnie wyrzekł się rozwiązłego życia, i opowiadałam, jak to on
szalenie cierpi. Czego bo też takie dziewczęta między sobą nie wygadują!
Odczytałam im także jego wiersze, które mi ofiarował. Jeden z nich znalazłam
jeszcze niedawno. Zaczynał się od słów:
Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym…
Mój mąż twierdził, że w tym coś jest, ale córka śmiała się i orzekła, że to
jakaś łzawa szmira. Spaliłam go; wstyd mi było, że mnie ta krytyka po tylu
latach jakoś zabolała.
Jedna rzecz gnębiła Bedę najbardziej: że nie może dla mnie zagrać na pianinie
jakiegoś utworu Chopina, którego ubóstwiał (ja też — jak go .entuzjastycznie
zapewniałam), albo swojej własnej kompozycji, o której mi dużo i niejasno
opowiadał. Nazwał ją Ariel.
Gdy o tym mówił, o mało sobie włosów nie rwał z głowy. Twierdził, że go w
ogóle nie znam, skoro nie znam jego muzyki, no i jak by go to inspirowało, gdyby
mógł grać przy mnie. Jeśli o mnie chodzi, to wprawdzie żywiłam niemal że lęk
przed poważną muzyką, ale wyobrażałam sobie, jak Beda grając potrząsa swoją
złotą czupryną, i myślałam, że mi to zupełnie wystarczy. Okropnie byliśmy
nieszczęśliwi. Aż kiedyś zrobiło mi się go już nazbyt żal.
— Wie pan co? — powiedziałam bohatersko. — Ja kiedyś do pana przyjdę;
przecież mnie za to w domu nie zabiją.
Spąsowiał, zmieszany, i wyjąkał, że to niemożliwe, że mieszka u cioci, no i
co by sobie ciocia pomyślała; ale potem ciągle na nowo powracał do tego, żeby
tak choć raz w życiu mógł mi dowieść, że jest artystą… Wreszcie tak się złożyło,
że rodzice wyjechali na kilka dni. Wkrótce mój plan był gotów.
— Bedo — oświadczyłam — jutro po południu przyjdzie pan do mnie i zagra mi
Ariela. Jestem sama, wszyscy wyjechali. Myślałam, że się nie wiem jak ucieszy, a
on tymczasem zaczerwienił się i zaczął bąkać, że przecież nie może tego zrobić,
że co by ludzie powiedzieli itd. Tak sobie myślę, o ile to wszystko dzisiaj jest
prostsze. Przychodzę do domu, a z krzesła podnosi się jakaś tyka, cud prawdziwy,
że żyrandola nie strąci. „To jest Honza, mamusiu” — mówi moja córka
najzwyczajniej w świecie, a ja podaję mu rękę i nawet nie wiem, jak się nazywa.
Wiele się zmieniło przez tych dwadzieścia lat.
— To nic — powiedziałam wtedy — chcę usłyszeć pańskiego Ariela.
Musiałam jeszcze całą sprawę załatwić ze służącą. Powiedziałam jej, że po
obiedzie przyjdzie jeden pan, muzyk, żeby sprawdzić nasz fortepian, czy nie jest
rozstrojony. Ale naszej Anusi było to wyraźnie obojętne. Po obiedzie ogarnęły
mnie wątpliwości, . czy dobrze zrobiłam. Na domiar wszystkiego, zastałam Anusię
ubierającą się do wyjścia.
— Anusiu, dokąd idziesz?
— Wychodzę — wyszczerzyła spróchniałe zęby. — Jak państwa nie ma, to chyba
mam wychodne, no nie?
Byłam zdruzgotana, ale nie było już rady. Po raz pierwszy poczułam się w domu
sama w jakimś męczącym i denerwującym tego słowa znaczeniu, a za chwilę miał
przyjść Beda. Byłam zła .na siebie, że tak mi serce łomoce, i czułam się
nieswojo w tej martwej ciszy pustego mieszkania.
Wtem nieśmiało, prawie lękliwie odezwał się dzwonek u drzwi. Musiałam
otworzyć. Na progu stał Beda zupełnie jak złodziej.
— Ach, to pan? — powiedziałam. Miało to brzmieć niewymuszenie, ale wydawało
mi się, że jakaś ciężka kula podchodzi mi do gardła; jednocześnie ze zgrozą i
wściekłością poczułam, że czerwienię się jak burak.
— To ja — wyszeptał Beda, zdenerwowany i blady, jak by miał zemdleć, i na
palcach, jakoś zanadto na palcach, wsunął się do środka.
Był tak roztrzęsiony, że naraz wróciły mi siły i mogłam już z powodzeniem
odgrywać rolę małej damy.
— Proszę, niech pan wejdzie, panie Foltyn — rzekłam uprzejmie i
wypowiedziałam jeszcze parę grzecznościowych frazesów. Nie wiem, skąd mi się to
wzięło, ale kobietom jest to widać wrodzone. — Tak się cieszę na tego Ariela!
Jitko — wyszeptał Beda — pani jest… zupełnie sama?
— Tak — odrzekłam swobodnie i naturalnie. — A teraz niech pan gra, po to pan
przecież przyszedł.
W końcu jakoś go posadziłam na taborecie przy pianinie. Przegarnął obiema
rękami włosy i przebiegł palcami kilka klawiszy.
— Ten Ariel — zaczął niepewnie — widzi pani, to jestem ja sam. To właśnie to
oczyszczone, odkupione życie wewnętrzne. Wie pani, od chwili gdy panią poznałem…
jestem jakiś dużo czystszy… — Mówiąc to uderzył kilka akordów. — To dopiero
początek. Niech się pani nie gniewa, ale ja tego jeszcze nie dokończyłem.
Napisałem na razie allegro i rondo.
— Więc niech będzie allegro.
Uderzał w klawisze poczynając od tonów najniższych w górę i parę razy
nacisnął jeden klawisz o najwyższym tonie.
— Ma zły dźwięk — powiedział marszcząc czoło — a ja go tak potrzebuję!
Rozumie pani? W tym motywie, gdzie Ariel śmieje się zwycięsko… Wie pani co?
Zagram nokturn Chopina.
— A Ariela nie?
— Dzisiaj nie, Jitko. Dzisiaj… nie mogę. — Desperacko zanurzył ręce we
włosach. — Jest pani zbyt blisko. Myślę tylko o pani. Dlaczego mnie pani dręczy?
Widziałam, jak czerwienieje mu kark. „Jezus, Maria — pomyślałam sobie — zaraz
znów będzie mnie chciał pocałować!”
— Bedo — wykrztusiłam — niech pan gra, niech pan gra cokolwiek!
Wstał od pianina. Trząsł się jak liść.
— Jitko — szepnął i wyciągnął ku mnie te swoje zimne, wilgotne ręce. — Jitko,
przecież pani mnie kocha!
Broda trzęsła mu się nerwowo, a na policzkach wyskoczyły czerwone plamy. Bóg
świadkiem, że byłam w nim zakochana, ale w tej chwili wydał mi się nagle taki
odrażający, że gdyby zrobił jeszcze krok, wymierzyłabym mu policzek. Wyczytał to
widocznie z mojej twarzy; sama czułam jakiś twardy, pełen napięcia grymas wokół
ust. Zatrzymał się i poczerwieniał tak, że zrobiło mi się go żal; moje napięcie
zelżało i byłabym uczyniła wszystko, żeby tylko nie był taki obrażony. Ale Beda
parę razy z wysiłkiem przełknął ślinę, nadął się i z nienawiścią wytrzeszczył na
mnie oczy.
— Nie wiedziałem, że z pani taka drobnomieszczanka — wycedził i odwrócił się
do okna.
Trzęsłam się cała. Nie wiem, czy potrafię dziś powiedzieć, co czułam: byłam
okropnie zła na siebie, na niego, a jednocześnie
Zbierało mi się na płacz. „Tylko nie płakać — powtarzałam sobie — tylko nie
płakać!”
— Niech pan już idzie, Bedo — wyjąkałam z trudem. — Niech pan idzie, niech
pan idzie!
Obrócił się do mnie; oczy miał pełne łez, broda mu się trzęsła i z trudem
przełykał ślinę. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że mógłby mnie pocałować.
— No więc, niech pan już idzie! — krzyknęłam raz jeszcze, ze łzami w oczach.
A kiedy za nim ostrożnie, jakoś nazbyt ostrożnie, stuknęła klamka,
wybuchnęłam głośnym płaczem. Płakałam z upokorzenia, ze złości i chyba z żalu.
Chciałam potem napisać do niego długi list; nie pamiętam już, co tam miało być,
prawdopodobnie wyrzucałam mu jego zachowanie, a jednocześnie przebaczałam
wszystko — krótko mówiąc, jakaś kobieca dyplomacja. Nie do wiary, jak szybko
dojrzewa takie dziewczątko! Zanim jednak zdążyłam ten list wysłać, spotkałam
Bedę na ulicy. Szłam właśnie z Marysią i zmuszałam się do głośnego śmiechu z
jakiegoś głupstwa, żeby nie myślał, że się martwię; ale serce waliło mi aż w
gardle ze strachu i z miłości. Beda przeszedł kołyszącym krokiem, nadęty i
obrażony; nawet na mnie nie spojrzał. Marysia stanęła jak wryta, z
wytrzeszczonymi oczami.
— To wy już ze sobą nie rozmawiacie?
Po raz pierwszy w życiu nie mogłam wymyślić nic, co by mogło uratować moją
reputację przed koleżanką.
— Bo on jest wstrętny — powiedziałam sucho — dla mnie jest wstrętny — wyrwało
mi się nieoczekiwanie i to była prawda.
Marysia opowiadała potem dziewczętom, że byłam przy tym blada jak śmierć. No,
nie wiem, może i tak; ale między nami wszystko było skończone. Raz tylko jeszcze
popłakałam się, kiedy mi powtórzono, że kiedyś pogardliwie powiedział do Eli:
— Jitka? Ależ to drobnomieszczanka!
Teraz myślę, że opowiadałam więcej o sobie niż o panu Foltynie. Ale na to
widać nie ma rady. Byłam wtedy młoda, a młodzi ludzie bardziej niż kimkolwiek
interesują się sobą; wszyscy inni są dla nich jedynie pretekstem, by sami mogli
uświadomić sobie swoje własne życie. Dlatego młodzi nie bardzo dobierają sobie
towarzystwo; jest to u nich raczej kwestia przypadku i okoliczności niż
świadomego wyboru.
Dziś wydaję mi się, że do pana Foltyna rzeczywiście nie pasowałam; on był z
pewnością artystą, naturą nieprzeciętną i poetyczną, ze wszystkimi jej wadami i
zaletami; był subtelniejszy, głębszy i bardziej uczuciowy niż ja — zwykła,
płytka dziewczyna. Miał chyba rację nazywając mnie drobnomieszczanką. Dzisiaj
jestem z tego zadowolona i chce mi się śmiać, że tak mnie to wtedy bolało. Każdy
młody człowiek nie wiedzieć co myśli o sobie. Chyba i to, co mnie w nim
napełniało takim instynktownym lękiem, to, że był — jak by powiedziała moja
córka — taki „okrrropnie errrotyczny”, chyba i to wypływało z jego egzaltowanego
i artystycznego usposobienia. Ale kiedy sobie przypomnę, jaki był niezgrabny i
śmieszny, chociażby wtedy, kiedy mnie chciał pocałować, myślę sobie: „Pod tym
względem nie był ani trochę bardziej doświadczony, ani dojrzalszy niż ty, moja
kochana. Chciał ci widać zaimponować tym, że pozował na Bóg wie jakiego
uwodziciela i rozpustnika. Dziś by ci pewnie opowiadał, że prowadzi auto
wyścigowe albo że siedzi w jakiejś robocie politycznej. Dwadzieścia lat temu
bardziej w modzie była literatura i takie różne rzeczy. Czasy się zmieniają, ale
młodość zawsze musi się czymś puszyć i chełpić, choć w każdej epoce jest to coś
zupełnie innego.”
III
Dr V. B.
NA UNIWEESYTECIE
Obawiam się, żeby moje wspomnienie o Bedrzychu Foltynie nie było
niesprawiedliwe. Nie lubiłem go bowiem od pierwszego wejrzenia. Przyjechałem z
wakacji na czwarty rok studiów i moja gospodyni oznajmiła mi, że Bedę miał
nowego współlokatora, który zamieszkał w tzw. „pokoju z pianinem”, klitce takiej
samej jak moja, gdzie jednak jakimś dziwnym cudem mieściło się jeszcze
zachrypnięte pianino. Foltyn przyszedł mi się przedstawić. Był to młodzieniec o
dużym nosie i długich włosach, z cofniętą małą brodą, z szyją długą jak kiszka i
uderzająco aroganckim wyrazem wyblakłych oczu. Zrobił właśnie maturę i zapisał
się na prawo; ale, jak mówił, chce studiować przede wszystkim muzykę. Czy nie
będzie mi to przeszkadzać, że komponuje właśnie poemat symfoniczny Ariel?
— Zależy, co to jest — powiedziałem — ja bowiem także znam się trochę na
muzyce, młody człowieku.
Chciał zaraz rozmawiać ze mną o muzyce; widocznie nie wiedział jeszcze, jaka
przepaść dzieli na uniwersytecie pierwszy rok od czwartego. Dałem mu więc to
delikatnie do zrozumienia; urażony, nadął się i od tego czasu na wszelkie
sposoby starał się mi czymś zaimponować. Wracał na przykład do domu o czwartej
nad ranem i kopał meble, żeby zrobić wrażenie okropnego hulaki. Albo o jakiejś
nieprawdopodobnej godzinie zaczynał grać, że niby komponuje; ale były to tylko
jakieś preludia albo wariacje na obce tematy — kto trochę opanował pianino, temu
już klawisze same chodzą pod palcami. Albo ględził o sztuce. Przyswoił sobie z
tuzin wielkich słów, jak intuicja, podświadomość, pramateria oraz Bóg raczy
wiedzieć co jeszcze, i miał tego pełną głowę. (Ciekawe, jak z wielkich słów
łatwo dają się uformować wielkie myśli. Uprośćcie słownik niektórych ludzi, a
nie Beda mieli w ogóle nic do powiedzenia. Kiedy słyszę albo czytam takie
brednie o prainstynkcie, praistocie materii, syntezie twórczej, czy jak się to
tam nazywa, zbiera mi się na mdłości. „Mój Boże — myślę sobie — żebyście tak,
ludzie kochani, wetknęli nos do chemii organicznej (nie mówię już o matematyce),
dopiero by wam potem ciężko szło pisanie!” To właśnie, moim zdaniem, jest
największy absurd naszego stulecia: z jednej strony nasze mózgi pracują nad
mikronami i wielkościami nieskończonymi z precyzją niemal że doskonałą, z
drugiej zaś — pozwalamy zawładnąć naszymi mózgami, naszymi myślami i uczuciami
słowom najbardziej mglistym.
Zawsze rozumiałem muzyką, wyczuwałem w niej coś architektonicznie wielkiego i
czystego, zupełnie jak w cyfrach, nawet kiedy się do niej czasem przyplącze coś
aż obrzydliwie, namacalnie ludzkiego. Dlatego nienawidziłem wprost młodego
Foltyna z jego górnolotnymi sentencjami o muzyce jako przejawie prainstynktu.
Nie wiem, skąd wyciągnął on teorię, że wszelka sztuka bierze początek z prasiły
erotycznej i wchodzi w zakres życia seksualnego. Artysta — jak twierdził —
opętany jest przez bóstwo erotyzmu. Tego bogactwa nie może wyładować, nie może
wyżyć się inaczej jak tylko przez twórczość, poprzez mękę i rozkosz tworzenia.
— Dobrze, ale nie powinien tego robić publicznie — złościłem się.
Foltyn jednak nie ustępował.
— Otóż to właśnie — mówił — każda sztuka to ekshibicjonizm. Twórczość artysty
to boski egoizm: jak najpełniej, szaleńczo i bez granic wyładować samego siebie,
swoją jaźń, całe swoje ja.
— A te długie kudły — mruknąłem — też pan nosi po to, żeby się wyładować?
Młodzieniec poczuł się trochę urażony. Chyba ma prawo różnić się czymś od
stada zwykłych zjadaczy chleba.
Nie mogliśmy po prostu znaleźć wspólnego języka. Foltyn czuł przy tym
potrzebę wygłaszania przed kimś wielkich słów i dzielenia się swoimi poglądami
oraz stallami ducha. Był bowiem dość samotny, mimo że na dodatek zaczął się
chełpić swoimi stosunkami towarzyskimi i miłosnymi.
Nie lubię, kiedy ktoś przechwala się sukcesami u kobiet. Mam wstręt do
wszelkiej tzw. donżuanerii nie za to, w czym szuka rozrywki, ale za to, że się
tym bezwstydnie i zarozumiale chełpi niby wyczynem sportowym. Złodziej nie
chwali się publicznie, ile kas obrabował, a taki seksualny zdobywca ma tego
pełną gębę. Foltyn co chwilę zaznaczał tajemniczo, że ma romans z jakąś damą
albo że kocha się w nim do szaleństwa jakaś baronówna. Wystarczyło zobaczyć go
na ulicy rozmawiającego z jakąś panienką, żeby zaraz dawał do zrozumienia, iż to
dziewczę nie odmawia mu żadnych dowodów przyjaźni.
— Bajeczna dziewczyna, co? — stwierdzał potem ze znawstwem. — A zbudowana,
nie wyobraża pan sobie nawet!
Faktem jest, że ubierał się z wyzywającą wprost elegancją i nie opuszczał
żadnego balu, żeby — jak mówił — „nawiązać stosunki”. Do dziś jest dla mnie
zagadką, skąd brał na to pieniądze. Był biedny jak mysz, przez cale tygodnie
żywił się tylko bułkami, ale za to chodził wystrojony, wyperfumowany i
ufryzowany. Domyślałem się, że należy do ludzi, którzy potrafią żyć na kredyt.
Ja sam nie umiałem sobie, nawet wyobrazić, jak się to robi, żeby ktoś pożyczył
mi parę koron.
Miał zadziwiającą ambicję, żeby się dostać do bogatego towarzystwa. W domu
jednakże przybierał pozę zażartego cygana, człowieka, który gwiżdże na całą tę
forsiastą hołotę i w pogardzie ma wszystko prócz sztuki. Co i rusz brzęczał mi
nad uchem o jakichś baronowych i młodych mężatkach i robił intymne aluzje do
pewnej dziewczyny, która wydawała mi się zbyt wiele warta dla takiego
długonosego pozera jak on. Jakoś mnie to rozzłościło i powiadam:
— Nie gadaj pan, żadna kobieta nie spojrzała jeszcze nawet na pana. Właśnie
dlatego, że żądna pana nie chce, wymyśla pan takie sprośności.
Zaczerwienił się i łzy napłynęły mu do oczu. Wiedziałem, że zraniłem go zbyt
boleśnie, ale nie było już rady. Skoroś się obraził, to niech tak zostanie;
przynajmniej wiesz, że cię przejrzałem.
Od tej chwili nienawidził mnie skrycie i śmiertelnie; spotykaliśmy się, ale
byliśmy ze sobą na noże. Koniec końców żyć obok człowieka, który się wprost
dławi nienawiścią — to jest swego rodzaju mordęga. Wreszcie zemścił się na mnie;
nigdy bym nie uwierzył, że można człowieka obrazić muzyką. Było to tak:
Miałem na uniwersytecie koleżankę, ładną, miłą dziewczynę. Studiowała
botanikę, ja zaś byłem quasi asystentem na wydziale chemii organicznej.
Poznaliśmy się w ten sposób, że kiedyś w naszym laboratorium ordynarnie jej
nawymyślałem, bo nie mogła sobie poradzić ze sprawdzeniem jakiejś glukozy.
Chętnie przebywałem w jej towarzystwie; była świeża i wesoła, podczas gdy ja
uważałem się raczej za mola książkowego. Nawet do głowy nam nie przyszła myśl o
miłości ani o czymś podobnym — było mi tylko przyjemnie po skończonych wykładach
wałęsać się z nią po Pradze. Na imię miała Pavla. Pewnego dnia nie wiadomo co
jej strzeliło do głowy; spakowała jakieś książki, które ode mnie pożyczyła, i
przyszła, żeby mi je oddać. Nie zastała mnie w domu. Zadzwoniła i otworzył jej
Foltyn w aksamitnej kurtce. Przypadkowo spotkałem ją jeszcze tegoż wieczoru.
Wspomniała tylko mimochodem, że odniosła mi książki. Nagle z pionową zmarszczką
na czole spytała:
— Ten pański przyjaciel, muzyk, to jakiś dziwny człowiek, prawda?
We mnie zbudziła się podejrzliwość.
— Co się stało? Chciał czegoś od pani?
— Ach, nie — odrzekła wymijająco. — Czy on naprawdę jest… takim wielkim
artystą?
Nie podobało mi się to. „Aha — powiedziałem sobie. — Foltyn się pewnie
produkował.”
— Niech pani powie, Pavlo, czy nie bredził coś o pramaterii erotycznej i temu
podobnych banialukach? Nie zagrał pani jakiegoś nokturnu? Nie mówił pani nic o
boskim opętaniu i szaleńczym wyładowaniu swego ja?
— Dlaczego? — spytała.
— Dlatego — wycedziłem przez zęby — że jeśli tknął panią, to mu łapy
poprzetrącam.
Trudna rada, to był wybuch zazdrości. Pavla zatrzymała się.
— A czy pan nie wie, że ja nie potrzebuję żadnego obrońcy? — odparła wyraźnie
rozzłoszczona.
Pokłóciliśmy się. No, dobrze, jedna sprawa załatwiona. Potem ruszyłem do
domu, by się rozprawić z Foltynem. Siedział po ciemku w swoim pokoju i sennie
przegrywał jakieś preludia.
— Słuchaj, Foltyn — wybuchnąłem — nie było tu Pavli?
Nie przerwał gry, słyszałem tylko, jak głośniej zasyczał jego oddech.
— Była — odparł po chwili obojętnie i brzdąkał dalej jakąś nieokreśloną
melodię.
— Nic nie mówiła?
— Nie, nic specjalnego.
Nagle przeszedł na jakiegoś walca z operetki. Poczułem się, jak by mi dał w
twarz, taka to była wulgarna, gruchająca melodia, obrzydliwie wyzywająca i
obleśna.
— Co to ma być?! — wrzasnąłem.
— Tra–la–la — śpiewał Foltyn i wybijał na pianinie tę napomadowaną sprośność,
jak by to był marsz triumfalny.
Bałem się, że w tej ciemności będę musiał ścisnąć jego miękką szyję
lubieżnika. Po omacku odnalazłem kontakt i zapaliłem światło. Foltyn zamrugał
tylko w moją stronę oślepiony i grał dalej, grał kołysząc się całym ciałem, z
wykrzywionymi ustami, z wyrazem rozkoszy i upojenia to łkające walczykowe
świństwo.
Wiedziałem, że w ten sposób bruka i lży Pavlę, że ją przede mną do naga
rozbiera, że drwi ze mnie: była tutaj, była tutaj, a resztę właśnie słyszysz.
Wiedziałem, że kłamie, że chce mnie tylko zranić i że po prostu skręca się z
rozkoszy w poczuciu zemsty. Mogłem go zadusić albo… sam zresztą nie wiem. Ale
nie można przecież wybijać komuś zębów za to, że wygrywa na pianinie pomyjowate
walczyki.
— Ty łajdaku! — ryknąłem w końcu, ale nim zdążyłem zatrzasnąć za sobą drzwi,
Foltyn obrócił się do mnie z drwiąco przymrużonymi oczami i zwycięskim
uśmieszkiem. Zarozumiale potrząsnął grzywą, jak gdyby mówił: „Aha, dobrze ci
tak!”
Nazajutrz wyprowadziłem się. Pavli oczywiście nic nie powiedziałem, ale nasze
koleżeńskie stosunki jakoś się popsuły. Może to przez tę zazdrość? Nie umiałem
już nawet samego siebie przekonywać, że to nic, że po prostu przyjemnie mi z nią
wracać po wykładach. Kiedy pewnego wieczoru szliśmy po Piotrowym Bulwarze,
opętał mnie nagle ten motyw Foltynowego walczyka z całą swoją ohydną, obsesyjną,
natarczywą zmysłowością. Zachowałem się idiotycznie, naprawdę obraziłem Pavlę i
rozstaliśmy się w gniewie. Była z niej wspaniała, mądra dziewczyna, a ja w tym
momencie chyba zupełnie zwariowałem.
Wydaje mi się, że w Foltynie musiał jednak tkwić jakiś geniusz, jeśli
potrafił przekląć człowieka muzyką. Widocznie i talent może być czymś w rodzaju
występku.
Po pewnym czasie doszły mnie słuchy, że Foltyn jeszcze przed „ukończeniem
studiów ożenił się. Wziął sobie podobno córkę bogatego stolarza, właściciela
pięciu kamienic. Muszę przyznać, że mnie ta wiadomość specjalnie nie zdziwiła.
IV
Pani Karla Foltynowa
MÓJ MAŁŻONEK*
Z moim zmarłym mężem spotkałam się po raz pierwszy na balu prawników. Był
wówczas przystojnym, wysokim, niebieskookim młodzieńcem z baczkami, o jasnej
cerze, wysokim czole i wijącej się, artystycznej czuprynie; ze mnie była
dwudziestoletnia, okrągława i niedoświadczona panienka, wychowana na pensji,
taka raczej kurka domowa. Gdyby rodzice nie zmuszali mnie do bywania w
towarzystwie, nigdzie bym najchętniej nie chodziła, wolałabym siedzieć bez końca
w domu nad robótką i snuć spokojnie marzenia. Tak wtedy wychowywano dziewczęta.
Uważano, że mogą nic nie umieć, nic na serio nie robić, tylko wycierać kurze,
brzdąkać na pianinie i szyć sobie wyprawę.
Bywać w towarzystwie, to znaczyło mieć za plecami mamę, dusić się w gorsecie,
nosić za ciasne pantofle i wstydliwie mówić do tancerza: „Ach, niechże pan da
spokój!” Poza tym co jakiś czas należało mdleć, żeby wszyscy widzieli, jakie
jesteśmy subtelne, delikatne i anemiczne. Przyznam się — rada jestem, że mam to
już poza sobą. Dzisiaj mam pięćdziesiąt lat, jestem gruba i… (Niech pan da
spokój, nie musi pan silić się na galanterię. Przecież to wygodniej, kiedy
ludzie mówią sobie prawdę.)
Krótko mówiąc, porządna panienka była wtedy tak wychowywana, że musiała się
zakochać w pierwszym swoim adoratorze; a zanim go rzeczywiście poznała, było już
dawno po ślubie. I widzi pan, nie było przy tym tylu nieudanych małżeństw co
dzisiaj.
Pan Foltyn mi się podobał; był taki grzeczny, elegancki i nosił monokl. Od
razu zaczął mi okropnie nadskakiwać, a mamę tak oczarował, że go z miejsca do
nas zaprosiła. Bo też się mamusia, biedaczka, pomyliła: myślała, że on jest z
tych Foltynów z Małej Strany, z takiej bogatej rodziny cukierników. A nim się
wyjaśniło, że Bedrzych jest tylko sierotą po administratorze ziemskim, było już
za późno. Zakochałam się w nim po uszy i chciałam skakać do Wełtawy, gdyby mi w
domu mieli robić trudności. Bo tatuś nawet słyszeć nie chciał o panu Foltynie.
Dopiero mamusia jakoś go w końcu uprosiła. Że to przecież prawnik, prawie
adwokat, będzie przynajmniej wiedział, jak sobie poradzić z naszymi pięcioma
kamienicami. Tatuś wobec tego chciał, żeby przynajmniej zrobił dyplom, chociażby
dla samego tytułu. Potem jednak stanęło na tym, że na to będzie czas po ślubie,
bo ja z żalu tak zaczęłam kaszleć i słabnąć, że się o mnie bali. Tak się to
wszystko stało raz dwa, że nie wiem, nawet zastanowić się nie było kiedy.
Dlaczego go kochałam? Czy to człowiek kiedy wie? Szalenie mi imponowało, że
to artysta i kompozytor; podobało mi się, że był wykształcony, światowy i
delikatny; ale najwięcej chyba to, że jako człowiek taki był miękki i słaby. Ja
sama byłam głupia, sentymentalna gąska, ale jakoś się jednak zorientowałam, że
on jest jeszcze słabszy i że potrzebuje kogoś, kto by się o niego troszczył. Bo
on tylko tak wyglądał, jak by na wszystko patrzał z góry; ludzie sobie
wyobrażali, że jest Bóg wie jaki zarozumiały i arogancki, a on tymczasem był
nieśmiały i serce miał miękkie aż strach.
— Taki się przy pani czuję bezpieczny, Charlotto — mawiał. Podobało mi się,
że mnie nazywa Charlottą; Karla wydawało mi się imieniem strasznie głupim,
dobrym dla posługaczki.
— Taki się przy pani czuję bezpieczny, pani jest taka spokojna i cierpliwa…
To dopiero później zepsuli go koledzy. Ładni koledzy, proszę pana! Mówili o
sobie: artyści… A pan Foltyn był za miękki. Kto go miał w ręku, mógł go ugniatać
jak wosk. Wtedy, kiedy do mnie przychodził, ciągle mówił o śmierci. To na mnie
robiło duże wrażenie. Sama nie byłam zdrowa, a w życiu każdej młodej dziewczyny
są takie okresy, kiedy, nie wiedzieć dlaczego, chciałaby umrzeć. Młodzi nie
umieją cenić życia.
Pan Foltyn mówił mi, że jestem biała róża. Strasznie mi się to podobało i po
kryjomu piłam ocet, żebym była jeszcze bledsza. On sam wtedy trochę pokasływał,
a wieczorami miał ręce rozpalone. Myślę, że to dlatego, że się kiepsko odżywiał
— później mi mówił, że czasem przez parę dni żywił się tylko bułkami, żeby móc
mi przynieść bukiecik tuberozy albo kilka białych róż. Takie rzeczy to on lubił.
No, były z nas jeszcze dzieciaki. Trzymaliśmy się za ręce i mówiliśmy, że
niedługo umrzemy. Człowiek wtedy tak ładnie się nad sobą lituje i ma wrażenie,
że jest za dobry dla tego świata. To nas zbliżyło.
Kiedyśmy się pobrali, rozmowy o śmierci oczywiście skończyły się jak uciął.
Rodzice urządzili nam piękne sześciopokojowe mieszkanie; to już tatuś się o to
postarał. A pan Foltyn przechadzał się po pokojach w jedwabnym szlafroku,
rozpromieniony. Było widać, jak dobrze się czuje w dobrobycie. I korzystać z
niego umiał. Lepiej, niż gdyby się w nim urodził. Cały ten dostatek, wszystkie
drogie, najlepsze rzeczy przyjmował jako coś zupełnie naturalnego. I w
pieniądzach zasmakował. Przy całym swoim zamiłowaniu do przepychu zaczął
pilnować, żeby nie wydawać niepotrzebnie, żeby służba oszczędzała na wszystkim
itd. Niemal się bałam, że się z niego zrobi skąpiec, ale rodzice mówili: „Daj mu
spokój, to właśnie dobrze, zamożni ludzie muszą być oszczędni.” Chcieli tylko,
żeby już zrobił ten dyplom. Ale pierwszy rok to niby miodowe miesiące, więc nikt
o tym nie wspominał. Tylko pan Foltyn sam czasem zaczynał: zanosił się kaszlem i
skarżył się, że jeszcze nie jest zdrowy, że studia by go zabiły… W ogóle, mówię
panu, aż dziwne, jak naraz zaczął dbać o swoje zdrowie. Starczyło, że kichnął —
zaraz do łóżka. A pielęgnować go trzeba było jak małe dziecko.
Tak, swoim zdrowiem rzeczywiście bardzo się przejmował, ale u zamożnych ludzi
to się zdarza, taki okropny strach przed chorobą i przed śmiercią. A mnie się
zdawało, że kiedy mu robię okłady albo podaję lemoniadę, to wtedy jest
najbardziej mój. Toteż jeszcze go w tym podtrzymywałam i nawet nie spostrzegłam,
jak staję się jego niewolnicą. Zorientowałam się, kiedy już było za późno, kiedy
zaczęło się to jego inne życie. No, cóż robić!
Muzyce nie poświęcał już tyle czasu; prawda, czasem grywał i mówił, że w
lewej ręce nie ma właściwego uderzenia, że powinien by wziąć sobie najlepszego
nauczyciela, ale nigdy się na to nie zdecydował. Czasami, gdy był w dobrym
humorze, coś nam zagrał. Tatuś, biedaczek, słuchał z przejęciem i zawsze się
zachwycał:
— Bedrzychu, to brzmi zupełnie, jak by kto przesypywał perełki!
Strasznie mi się podobał, kiedy tak grał z temperamentem i potrząsał tą swoją
kędzierzawą czupryną; byłam z niego dumna i mówiłam sobie: „No, przynajmniej
tatuś da mu spokój z tym jego dyplomem; przecież to Bedrzychowi niepotrzebne!
Artysta nie musi być magistrem.” A gdy potem przejeżdżał ręką po włosach i z
takim nieznacznym zwycięskim uśmiechem wstawał od pianina — to były dla mnie
najszczęśliwsze chwile. Kiedy indziej zamykał się w swoim pokoju i wtedy za nic
w świecie nie wolno mu było przeszkadzać. Mówił, że coś komponuje. Cały dom
musiał chodzić na palcach. Raz przypadkowo tam weszłam: leżał na kanapie, z
rękami pod głową… Strasznie się wtedy rozzłościł, że nie mamy żadnych względów
dla jego pracy twórczej, złapał kapelusz, wyszedł i trzasnął za sobą drzwiami.
Od tego czasu, kiedy szło o sztukę, nie było do pomyślenia, żeby ktokolwiek
odważył się mu sprzeciwiać. Aż raz przyszedł do nas znowu tatuś, chwilę mówił o
tym i owym, a potem wprost zapytał pana Foltyna, kiedy zamierza właściwie zrobić
ten dyplom. Bedrzych zbladł i podniósł się z krzesła.
— Panie Maszek — powiedział — oświadczam panu, że postanowiłem poświęcić się
wyłącznie sztuce, bez względu na to, czy to komuś odpowiada, czy nie. Niech pan
sobie robi, co chce; ja widzę jasno moją drogę.
Wziął kapelusz i wyszedł.
Tatuś, jak się łatwo domyślić — wpadł w gniew. Sztuka nie zapewnia żadnej
egzystencji, a on nie będzie taki głupi, żeby pana zięcia ciągle utrzymywać;
jeszcze sobie z jaśnie panem pogada, aż mu w pięty pójdzie. Ja oczywiście
zaczęłam płakać, a mamusia wzięła w obronę mego męża. Ona, biedaczka, ciągle
sobie wyrzucała, że to jej wina, że ja za niego wyszłam, a jednocześnie
schlebiało jej, że zięć po dziesięć razy na dzień całował ją w rękę. Tak długo
przekonywała tatusia, aż go przekonała. Żeby nie niszczył mego szczęścia
małżeńskiego, że taki kompozytor czy dyrygent, nawet jeśli mu to nie daje
dochodów, zawsze ma poważną pozycję towarzyską, a może nawet zostać profesorem
konserwatorium albo czymś w tym rodzaju. Tatuś wprawdzie zrzędził, ale potem
widać powiedział sobie, że za jego pieniądze może ktoś ostatecznie zajmować się
i sztuką. Akurat w tym czasie jakaś księżniczka uciekła z muzykiem. Był to
wielki skandal, a na muzyków patrzano odtąd podejrzliwie, ale jednocześnie z
odrobiną podziwu. Jednym słowem, tatuś pogodził się z tym, że ma zięcia artystę,
i więcej się o tym nie mówiło. Tylko pan Foltyn dawał do zrozumienia, że należy
jednak do innego świata niż moi rodzice.
Od tego czasu kazał do siebie mówić: mistrzu. Mistrz Beda Folten — nie
inaczej. Nie podobało mi się to. O nim mówiło się: „mistrz Folten”, a o mnie:
„pani Foltynowa”, jak bym nie była jego żoną. Potem zaczął spraszać całe
towarzystwo muzyków i literatów. Raz, a czasem dwa razy na tydzień odbywały się
u nas kwartety albo recitale fortepianowe, bywało nieraz po pięćdziesiąt osób —
a sam pan rozumie, dla młodej gospodyni to nie jest byle co.
Pan Foltyn przyjmował gości w aksamitnej kurtce i szerokim czarnym krawacie,
na przegubie ręki nosił złoty łańcuszek. Przy gościach musiałam mówić do niego:
„Bedo, niech pan…”, on zaś zwracał się do mnie: „Pani Foltyn…”, żeby było
wytworniej. Niekiedy dawał się uprosić i zagrał sam coś na pianinie, ale nigdy
nic własnego. Nie chciał, i już. Czasem grano u nas po raz pierwszy kompozycje
młodych muzyków albo czytano nowe sztuki teatralne. Mówiło się wtedy: „premiery
u Foltynów”. Kosztowało to masę pieniędzy, tyle się przy tym jadło i piło. To
byli przeważnie zupełnie mili, skromni i prości ludzie ci artyści. No tak,
niektórzy sterczeli potem u nas do późnej nocy i, z przeproszeniem, chlali. Jak
te dywany później wyglądały, a firanki! Wszystko takie było przesiąknięte dymem,
że szkoda mówić! Ja tego nie lubiłam, ale pan Foltyn mówił: . — Sama rozumiesz,
artyści. Musisz do nich stosować inne kryteria. Pozwól, niech się choć czasem
nażrą do syta. Ja wiem — mówił — co to jest głód.
Sprawiało mu przyjemność udawanie takiego trochę mecenasa,— trochę magnata.
Strasznie lubił się z nimi kłócić. Nie pił prawie zupełnie, ale namiętnie
dyskutował o nowoczesnej sztuce. Dla mnie to były rozmowy za trudne i wolałam
zawsze położyć się. spać. Czasem aż do rana było słychać, jak mój mąż peroruje,
a tamci bełkocą coraz bardziej pijanymi głosami. „No, cóż — myślałam sobie —
jeśli jemu to sprawia przyjemność… Ze mną nie może mówić o tych rzeczach.”
W tym czasie tatuś, biedaczysko, umarł na udar serca. W domu była żałoba,
więc urwały się te artystyczne wieczory. Panu Foltynowi bardzo było ich brak i
zaczął bywać z muzykami i literatami poza domem. Właściwie to się nawet
cieszyłam, że ma jakąś rozrywkę. Prawdę mówiąc, w tym artystycznym towarzystwie
zawsze . się czułam nieswojo, zwłaszcza teraz, po śmierci ojca. W takich
chwilach człowiek sobie jakoś lepiej uświadamia, do jakiego świata należy.
Potem do mego męża zaczęli przychodzić różnego rodzaju literaci i muzycy;
mówił, że z nimi pracuje, ale mnie się zdaje, że pożyczał im pieniądze. Czasami
oświadczał, że ślęczy nad jakimś wielkim dziełem, i całe dnie i noce siedział
zamknięty w swojej pracowni. Bałam się, żeby znów nie zaczął kaszleć.
— Proszę cię, nie pracuj tyle — mówiłam mu — przecież nie musisz.
To go wyprowadzało z równowagi. Krzyczał, że nie mam pojęcia, co to znaczy
tworzyć. Artysta musi po prostu spłonąć w swoim dziele i poświęcić mu wszystko,
całe swoje ja, całe swoje życie…
A potem znów tygodniami nie robił absolutnie nic, tylko leniuchował albo
gdzieś się wałęsał. Mówił, że się koncentruje. No, ja się na tym nie znam, ale z
tego, co widziałam, zdaje mi się, że tworzenie to jakaś bardzo dziwna praca.
Nie wyglądał dobrze, stał się wrażliwy i wybuchowy. Twierdził, że to tylko
artystyczny temperament, ale mnie się zdaje, że musiał się czymś martwić. Ciągle
mówił O tej swojej pracy, że to będzie dzieło całego jego życia. Miała to być
opera; dziwiło mnie tylko, że raz nazywał ją Judyta, a kiedy indziej Abelard i
Heloiza, Teraz pracuje nad librettem, a zaraz potem zacznie pisać muzykę. Już ma
to w głowie zupełnie gotowe, tylko napisać. I naraz — trzask, prask, zostawiał
wszystko i przepadał na całe dnie i noce, nie wiedzieć gdzie. Wracał blady i
rozgorączkowany. Dopiero teraz — mówił — wpadł we właściwy trans. Aż pewnego
dnia zniknął na dobre; zostawił tylko list, że idzie za swoim artystycznym
powołaniem. Może pan sobie wyobrazić, jak się czułam! Na drugi dzień
dowiedziałam się, że uciekł z jakąś zagraniczną śpiewaczką. Nie będę wymieniała
jej nazwiska, ale był to starzejący się, wielki i gruby babsztyl, który tracił
już głos i tylko jeszcze włóczył za sobą po świecie strzępy dawnej sławy. Ludzie
chodzili, żeby ją obejrzeć, i śmieli się. To dziwne, ale zazdrość nie leży w
moim charakterze; widać taką mam rybią krew, a może to dlatego, że już od dawna
moje stosunki z mężem nie były tego rodzaju, żebym miała być zazdrosna — nie
wiem.
Było mi tylko wstyd, że uciekł tak głupio jak zakochany smarkacz i że to był
taki publiczny skandal. Ona — ta stara diwa, miała podobno takie afery w każdym
mieście, do którego przyjechała. Po dziesięciu dniach wrócił skruszony. Ukląkł
przede mną i wyznał, że musiał to zrobić, że w tej kobiecie odnalazł typ swojej
Judyty i że ona ogromnie inspirowała go jako artystę. Artysta musi swemu dziełu
poświęcić wszystko, wszystko — twierdził ze łzami w oczach — i me wolno mu na
nic zważać, byle tylko to dzieło doprowadził do końca.
— Artysta ma do tego prawo! — krzyczał rozpaczliwie i chwytał mnie za ręce. —
Musisz mnie zrozumieć i wybaczyć. Przy tobie jestem taki bezpieczny…
Wcale się z nim nie kłóciłam, zastanawiałam się tylko, ile też pieniędzy
musiało go to kosztować.
— No, więc słuchaj — powiedziałam — możesz zostać, tam jest twój pokój, a
wobec ludzi wszystko zostaje po staremu. Ale moim majątkiem zarządzać już nie
będziesz; na twoje wydatki ci dam, a o swoje sprawy będę troszczyć się sama.
Aż się dziwiłam, jaka też kobieta potrafi być twarda.
Odszedł obrażony i od tego czasu na nosie miał wypisane, że wyrządziłam mu
głęboką i niezasłużoną krzywdę.
Ludzie są dziwni. Przedtem, kiedy miał pieniędzy, ile dusza zapragnie, był
niemal że skąpy; teraz przepuszczał swoje apanaże, ledwo je dostał, a potem z
ostentacyjnym wyrzutem zamykał się w swoim pokoju i tworzył. Schudł bardzo i
nawet zaczął pić. Raz czy dwa stwierdziłam, że wziął mi z torebki trochę
pieniędzy. Nic nie powiedziałam, ale chyba zorientował się, że coś zauważyłam,
bo zaczął napomykać, żebym uważała na swoje pieniądze przed służbą. No, a potem
umyślnie zostawiałam czasem trochę pieniędzy tu czy tam, żeby sobie wziął. Każde
z nas wiedziało, że to drugie o tym wie, ale nie zdradzaliśmy się z tym, żebyśmy
się przed sobą nie musieli wstydzić.
W tym czasie spotykał się też z dziwnymi ludźmi, jak na przykład ten ślepy
Kanner. Tego to się po prostu bałam. Pan Foltyn zawsze go spijał koniakiem, a on
potem wrzeszczał i bębnił na fortepianie, że aż strach człowieka ogarniał. Ja
wiem, byłam słaba, trzeba było jakoś z tym skończyć, takiego zwierzęcia przecież
nie można wpuszczać do domu. Ale, widzi pan, myślałam sobie: „To są artyści,
muzycy, nie wtrącaj się. Dobrze chociaż, że Bedrzych ma tę swoją sztukę i że ją
tak poważnie traktuje.”
Bo to prawda; w tym okresie ciągle coś pisał i kreślił, przegrywał na
fortepianie i znów biegł zapisać. Całe noce słyszałam, jak szeleści papierami i
chodzi po pokoju. Schudł okropnie, tylko nos wystawał z twarzy, a włosy to mu
sterczały dokoła głowy, o tak.
— Teraz pokażę wszystkim — mówił — co we mnie siedzi. Zobaczycie, kto to jest
Beda Folten, wszyscy zobaczycie!
Oczy mu wtedy po prostu płonęły, jak gdyby nas, cośmy mu tylko służyli jak
niewolnicy, nienawidził z całej duszy. i ciągle z tym ślepym Kannerem. Nieraz to
nawet w nocy znalazł go gdzieś w knajpie i zaciągnął do domu, i tu krzyczeli, i
tłukli w fortepian. Rano znajdowaliśmy tego Kannera śpiącego na przykład na
korytarzu. Widzi pan, wszystko cierpliwie znosiłam. ,,Może naprawdę pan Foltyn
komponuje coś wielkiego — mówiłam sobie — i musi się wyszumieć. Jak to bohema.”
Razu jednego strasznie się jakoś pokłócili. Słyszę krzyk, narzuciłam szlafrok
i biegnę do pokoju męża. Kanner siedzi w fotelu, kopie na wszystkie strony i
wrzeszczy jak zarzynane prosię, a z policzka cieknie mu krew. Pan Foltyn stoi
nad nim z nożem w ręce, pianę ma na ustach i toczy oczami jak obłąkany. No,
wtedy zrobiłam z tym wszystkim porządek.
Od tego czasu Kanner więcej się u nas nie pokazał. Pan Foltyn zaczął płakać,
że ten łajdak go wyzyskiwał, że kradł jego pomysły. Właśnie dlatego wpadł w taką
wściekłość i chyba byłby go zabił, gdybym ja tam nie przyszła. Ledwo go
uspokoiłam, taki był zrozpaczony, nawet przez okno chciał wyskoczyć. Oj, nie
miałam z nim lekkiego życia, proszę pana!
Jakiś czas wszystko było dobrze: pan Foltyn gorliwie pisał, cichy, jak by go
nie było. Mówił, że kończy swoją operę o Judycie i Holofernesie i że to
wspaniały temat. Przegrywał mi na fortepianie niektóre arie i fragmenty. Ja się
na muzyce co prawda tak bardzo nie znam, ale powiem panu, ta scena na przykład,
jak Judyta i Holofernes są w namiocie — aż strach człowieka ogarniał. Jakaś
dzika namiętność —czy spazm; nie wiem, skąd się to w moim mężu wzięło. I znowu
miał na ustach ten nieznaczny, triumfalny uśmiech, który tak lubiłam. Mówcie, co
chcecie, to jednak musiał być wielki muzyk, może nawet geniusz — kto wie. „No,
szczęśliwe to nasze małżeństwo nie jest — mówiłam sobie — ale jeśli Bedrzych
napisze coś wielkiego, to przynajmniej nie żyłam na próżno.”
W tym czasie przychodził do nas już inny muzyk, nazywał się Trojan; ale ten
to, mówię panu, wcale nie wyglądał jak artysta: wysoki, chudy, w okularach,
prędzej jak jaki uczony, taki cichy, nieśmiały, solidny człowiek. Był w operze
korepetytorem czy coś takiego, a muzyk podobno świetny. Przesiadywali z panem
Foltynem całymi popołudniami, rozmawiali po cichu i tylko leciutko brzdąkali na
fortepianie. Zawsze im sama przynosiłam kawę i ciasteczka, a ten Trojan zrywał
się z takim szacunkiem i tak się kłaniał, aż bałam się, że się złamie na pół.
Wszędzie pełno było porozrzucanego papieru nutowego, a pan Foltyn doczekać się
nie mógł, kiedy już sobie pójdę. Tak go pochłaniała ta robota. O niczym nie
można było z nim mówić, tylko o tej operze. Podobno to straszna praca robić tę
instrumentację czy jak tam się to nazywa.
Raz w drzwiach o mało nie wpadłam na tego Trojana, kiedy wychodził; zatrzymał
się i zaczął bąkać:
— Łaskawa pani… łaskawa pani, niech mu pani powie, żeby to zostawił… albo
przerobił! Proszę panią, niech pani mu to powie!
Zrobiło mi się żal Bedrzycha, że tyle się napracował.
— Myśli pan — zapytałam — że on nie ma talentu?
— Ach nie — powiedział zniecierpliwiony ,— talent ma, ale… co z tego? Sam
talent to jeszcze nic. W muzyce trzeba czegoś więcej… nie tylko uszu…
Machnął ręką, nie wiedział, jak to powiedzieć.
— Niech mu pani powie… żeby z siebie zrobił innego człowieka. Żegnam!
I już go nie było. Taki dziwak!
Przy kolacji wspomniałam panu Foltynowi, że Trojan ma, zdaje się, jakieś
zastrzeżenia co do jego opery.
Zaczerwienił się i odłożył widelec.
— Mówił ci coś?
— Ależ nie — odparłam — tylko mam takie wrażenie. Czy on rzeczywiście tak
dobrze zna się na muzyce?
Pan Foltyn wzruszył ramionami.
— Tak… tylko nie ma za grosz fantazji. Oratoria komponować, to i owszem, ale
do opery trzeba mieć wprost diabelską fantazję. Gdzież do tego Trojanowi! To
taki naukowy fakir, wyschnięty jak wiór. Artysta przecież nie może żyć jak
zakonnik!
Mówił sam, a przy tym zupełnie, jak by się z tym Trojanem kłócił: że sztuki
nie można tworzyć bez namiętności, że artysta musi wybiczować z siebie uczucia i
instynkty, i tak dalej, i tak dalej.
— Co do tego biczowania — powiadam — to ja coś wiem. Już słyszałam, że znów
latasz za jakąś śpiewaczką.
Była to podobno zupełnie młoda dziewczyna, świeżo upieczona absolwentka
konserwatorium, która raz czy dwa zaśpiewała coś tam na próbę w teatrze. Jak już
powiedziałam, nie umiem być zazdrosna, ale skoro sam zaczął o tym mówić, to
przecież nie będę udawać głuchej, prawda?
Pan Foltyn ani okiem nie mrugnął.
— Wyobraź sobie — krzyczał — ten Trojan uważa, że Judyta to rola nie dla
niej! Taka wymarzona, po prostu kapitalna Judyta! Tylko jeszcze rozbudzić w niej
tę otchłań kobiecości, tego biesa erotyzmu… Sama nie wiem, co tam jeszcze
wygadywał. Ja, wie pan, za takimi rzeczami nie przepadam.
— I to ty chcesz w niej to wszystko rozbudzić? — powiadam.
Obruszył się, jak by to było zupełnie oczywiste.
— Dlaczegóż by nie? Żebyście wiedzieli: ja zrobię z niej wielką artystkę, ja,
Beda Folten! Powinna się cieszyć, że mnie poznała! We mnie jest coś z
barbarzyńcy, coś z Holofernesa! Ja z niej zrobię Judytę ciałem i duszą…
Niech pan pomyśli — mówi to przy stole do swojej prawowitej małżonki! Nigdy
jeszcze nie widziałam go tak bezgranicznie pewnego siebie. Gadał o sobie, o
swojej sztuce, o tym, jak wszyscy chcieliby go ujarzmić, nawet taki Trojan i
jemu podobni. A potem znowu, jak to on pogardza tym małym, drobnomieszczańskim
środowiskiem. Gdzie indziej, w wielkim świecie, kim byłby tam Beda Folten! Ale
odtąd już będzie szedł do swego celu bez względu na wszystko! Teraz dopiero
czuje w sobie straszliwą, barbarzyńską potęgę twórcy…
Na usta wystąpiła mu piana, broda mu się trzęsła i walił pięścią w stół.
Mówię panu, żal mi się go naraz zrobiło. „Mój Boże — pomyślałam sobie. — A więc
tak ‘kiepsko z tą twoją operą, biedaku? Pewno nic już z niej nie będzie!” Sama
nie wiem dlaczego, ale odgadłam to nagle z niezbitą pewnością. Chyba dlatego, że
się tak gwałtownie, tak rozpaczliwie wprost przechwalał. „Już chyba nic nie
zrobisz, mój drogi, i będziesz się z tym musiał pogodzić”. Odczułam niemal jakąś
ulgę: zostawi całą tę sztukę i będzie przynajmniej spokój. Mamy z czego żyć, nie
mamy już po dwadzieścia lat, po co więc tak się szarpać? — To nie znaczy, że nie
byłabym najszczęśliwsza w świecie, gdyby Bedrzych stworzył coś naprawdę
wielkiego, gdyby mu się to udało. Ale w nas, kobietach, jest czasem jakieś
pragnienie czy potrzeba rezygnacji. Jakoś się wtedy bardziej bezpiecznie czujemy
czy co…
Oczywiście, przez jakiś czas prawie wcale nie pokazywał się w domu; latał za
tą śpiewaczką. Tylko co rano słyszeliśmy, jak gwiżdże i śpiewa w łazience, żeby
pokazać, —jaki to on jest młody i szczęśliwy. Zawsze z kwiatkiem w butonierce, w
świeżo odprasowanym ubraniu, wyperfumowany i promieniejący. Ale zdaje mi się, że
wiele nie osiągnął. Do domu wracał dopiero nad runem, żeby wyglądało, jak by noc
spędził u niej. Tymczasem podobno wysiadywał po kawiarniach albo w barach nad
szklanką lemoniady, sam jak kołek, aż do zamknięcia, a potem jeszcze do świtu
wałęsał się po ulicach. Służąca widziała, jak w domu przed lustrem malował sobie
na policzkach szminką plamy: miało to wyglądać na ślady pocałunków. Do obiadu
zjawiał się w szlafroku, ziewając na całe gardło. Taka komedia!
Myślałam sobie, że robi to wszystko po to, by odwrócić swoją uwagę od tej
opery, którą zarzucił. Ale nie — nie zarzucił jej. Nie wiem skąd, wytrzasnął
jakiegoś Molendę i o mały włos nie sprowadził go do nas na stałe. Znowu zamykał
się z nim w pokoju, a nam oświadczył, że pracuje nad ukończeniem Judyty. Kiedyś
natrafił w gazecie na nazwisko tej swojej młodej śpiewaczki. Odłożył gazetę i
wycedził niedbale:
— Ta dziewczyna podobno opowiada, że będzie śpiewała partię mojej Judyty.
Głupia! Daleko jej do tego! — Tak się ta historia skończyła.
Molenda był medykiem, ale bardziej pociągała go muzyka i hulanki. Podobno
grywał medykom po knajpach i komponował różne parodie i piosenki. Był to młody
kpiarz i błazen o twarzy jak gdyby obrzękłej. Niczego nie brał poważnie. Ale
muzyk był z niego urodzony, a pomysłów miał! Sypał nimi jak z rękawa. Rzucił
medycynę i pisał szlagiery, tanga i takie tam różności. Podobno zrobił na tym
ładne pieniądze. Potem zniknął nagle i ni stąd, ni zowąd wypłynął gdzieś w
Ameryce, w jakimś variete wśród murzyńskiej hołoty czy też jako klown muzyczny.
Potem znowu wrócił. Podupadł, włóczył się bez zajęcia i pił na umór. W tym
właśnie okresie znalazł go pan Foltyn i zrobił z niego swego kumpla. Po pół dnia
przesiadywali nieraz w pracowni, kłócili się i grali na fortepianie. Ale zawsze
wychodził z tego w końcu jakiś walczyk albo tango. Szkoda, że pan nie widział,
jakie ten Molenda wyczyniał miny i jak podskakiwał, kiedy grał i śpiewał te
swoje kawałki! Człowiek musiał się złościć i śmiać jednocześnie, taki to był
błazen i komediant. Nie mam pojęcia, co ich mogło połączyć. Bedrzych był
przecież z natury raczej poważny i uroczysty.
Wieczorami szli na lumpkę, oczywiście jeśli pan Foltyn na to akurat miał.
Czasami ten błazen Molenda wpadał jak gdyby w rozpacz i pił jeszcze ‘Więcej.
Potem przychodził blady, rozczochrany i grał dziko. Ale zawsze, wychodziło z
tego w końcu to jego tim–tam–ta–ram.
Po takim zwariowanym okresie nagle obydwaj trzeźwieli i tylko coś tam ze sobą
szeptali. Wkrótce z pracowni pana domu rozlegały się znów same fokstroty, tanga
jakieś miłosne, serenady. Ja tam, prawdę mówiąc, lubię wesołą muzykę, nawet wolę
niż poważną, ale… nie wiem, jak to powiedzieć… do Bedrzycha jakoś mi to nie
pasowało.
Zaczęli do nas przyjeżdżać wielcy panowie, sami dyrektorzy. Każdy wyglądał,
jak by pół Ameryki do niego należało. Pan Foltyn przybierał wtedy okropnie
poważną minę i nazywał to „konferencjami”. Podczas tych konferencji było
słychać, jak mój mąż coś głośno opowiada, a Molenda wygrywa swoje fokstroty. Nie
byłam tym zachwycona.
Pewnego wieczoru pan Foltyn po krótkim wstępie oświadczył, że już czas
najwyższy, żeby zaczął na serio coś robić, i że teraz wreszcie pokaże, co
potrafi Beda Folten. Ze w końcu chce już zarabiać własne pieniądze i żyć jak
książę. No i w podnieceniu zaczął opowiadać. Ma kapitalny plan: napiszą razem z
Molenda operetkę filmową. Libretto jest już prawie gotowe, a co do muzyki — to
mają szlagiery na sto dwa. Dzisiaj idzie tylko film — powiada — a już czas, żeby
to wreszcie wzięli w swoje ręce prawdziwi artyści. Na początek trzeba oczywiście
dać coś lżejszego.
Aż mi się gardło ścisnęło, tak mi go było żal. Widocznie to zauważył, bo
zaczął mnie skwapliwie zapewniać, że to przyniesie fantastyczne pieniądze i że
potem znowu zabierze się do swojej Judyty. Przegarniał włosy rękami i krzyczał,
jak zawsze kiedy sam siebie chciał o czymś przekonać. Jak już odniesie światowy
sukces — mówił — z tą operetką, to i Judyta będzie miała zapewnione powodzenie.
Tylko dlatego, tylko dlatego to robi.
— Żebyś wiedziała — zapewniał mnie gorąco — dzisiaj i Mozart, i Smetana
pisaliby dla filmu. A poza tym libretto jest takie poetyckie…
— Słuchaj no — mówię mu — więc teraz z kolei masz romans z jakąś aktorką
filmową?
Przestraszył się i zaczerwienił.,
— Dlaczego tak myślisz? To jasne, że muszę odbywać konferencje z filmowcami.
Jest tam wspaniała rola kobieca — Heloiza. Mamy do niej bajeczną śpiewaczkę;
nazwisko nowe, ale ta dziewczyna ma ruchy, głos, a sex–appeal… Do filmu
konieczny jest sex–appeal, rozumiesz? Nic się nie bój, to będzie fantastyczny
sukces! Ta kobieta kiedyś trafi do Hollywood, za to ci mogę ręczyć!
— Chwileczkę — mówię mu. — To mnie znów tak bardzo nie interesuje. Chciałabym
tylko wiedzieć, dlaczego przychodzisz z tym do mnie.
— No, bo widzisz, to jest tak — zaczął i zaraz wyszło szydło z worka.
Producenci filmowi są zachwyceni pomysłem i bezwarunkowo chcą go realizować.
To już jest uzgodnione. Ale jeśli to ma być sukces na skalę światową, trzeba by
do tego wspaniałej wystawy, no i tak dalej. Rozumie się, że pieniądze się zwrócą
w trójnasób. Przedtem jednak potrzeba gotówki, żeby cały pomysł zrealizować tak,
jak na to zasługuje.
— Ile? — pytam się.
Pan Foltyn parę razy przełknął ślinę, aż mu grdyka podskoczyła.
— Nie tak wiele — powiada. — Starczyłoby… półtora miliona. Śmiesznie mało w
stosunku do murowanego zysku, jaki to musi przynieść.
— A masz te półtora miliona? — pytam.
Pan Foltyn dalej przełykał ślinę i przegarniał włosy rękami. Właśnie…
właśnie, liczył na to, że mogłabym sprzedać jeden albo dwa domy. A muszę panu
powiedzieć, że z tych pięciu domów po tatusiu dwa już były sprzedane. Że to —
powiada — będzie dla mnie bajeczna inwestycja. Podpisze mi tu czarno na białym,
że nim rok minie, wypłaci mi jeszcze raz tyle.
— Skoro ja ci to mówię — krzyczał — to możesz na tym polegać! Przecież to
jest moje dzieło, więc i tobie musi zależeć, żebym się nareszcie wybił!
— Czekaj, czekaj — mówię mu. — Ja już za nasze małżeństwo, zapłaciłam dwoma
domami, nie licząc swoich doświadczeń.
Mniejsza z tym. No, ale tak dalece wszystko jedno mi nie jest, żebym ci miała
pomagać zniszczyć ciebie samego jako muzyka. Nie! Nie dam na to złamanego
grosza. I więcej mi o tym nie wspominaj!
Pan Foltyn wstał z oczyma pełnymi łez i udawał, że chce odejść.
— Tego się nie spodziewałem — powiedział obrażony — że tak mało będziesz
miała do mnie zaufania. Przysięgam ci, że robię to tylko dla swojej Judyty! Tyle
razy ją oferowałem… setki i tysiące wydałem na przepisywanie, ale dopóki
człowiek nie wybije się czymś jako kompozytor — to wszystko na nic. No, więc
koniec ze mną — wyszeptał i machnął ręką. — Koniec! Koniec! — Podszedł do drzwi
i zatrzymał się z ręką na klamce. — Żebyś wiedziała — wymamrotał — teraz będę
się musiał zastrzelić!
— Ty? — powiadam. — Absurd.
Stał ze zwieszoną głową, jak chłopak, który się do czegoś przyznaje.
— Bo ja… bo ja już podpisałem weksle — bąknął.
— Na ile?
— Na… siedemset tysięcy.
Potem się okazało, że na milion dwieście tysięcy, ale to już był dla niego
drobiazg.
— Bój się Boga! — powiadam. — Jakie weksle, kiedy nie masz ani grosza?
— Ja im powiedziałem, że jestem współwłaścicielem twoich domów — mamrotał
zgnębiony. — Liczyłem na to, że ty zainwestujesz te pieniądze… skoro to jest
taki murowany sukces…
— Na Boga — powiadam — ty idioto, przecież to, coś zrobił, to zwyczajne
oszustwo!
A on na to:
— Ja wiem. Ale zrobiłem to dla Judyty. Wiem, że jestem zgubiony. No, więc
dobrze! — krzyknął z wściekłością i odrzucił głowę do tyłu. — Zabijcie mnie!
Beda Folten o nic nie prosi!
Miałam już tego dosyć. „Jeszcze mi się tu będzie stawiał” — myślę sobie.
— Rób, co chcesz — powiadam — ale ja tę sprawę oddam swemu adwokatowi. — A na
razie nie widzę potrzeby dłużej o tym mówić.
Całą noc hałasował pan Foltyn w swojej pracowni. Stukał szufladami, a co
jakiś czas przegrywał parę akordów na fortepianie, jak by się z nim żegnał. Rano
zniknął i przez dziesięć dni nie pokazał się wcale. W pokoju został tylko swąd
po papierach, które spalił. Na dywanie koło pieca leżała osmalona kartka papieru
z napisem: „Judyta, opera w pięciu aktach. Muzykę i libretto napisał Beda
Folten.” W piecu znalazłam pełno spalonego papieru. Oglądałam go — był to tylko
czysty papier nutowy.
Naszym adwokatem był stary, mądry pan, przyjaciel ojca nieboszczyka. Jako
prawnik radził mi: „Niech pani to zostawi, niech go, łobuza, zaskarżą.” Ale jako
stary przyjaciel rodziny zgodził się chętnie, kiedy go poprosiłam, żeby raczej
wszystko jakoś uregulował.
— Pod jednym warunkiem, pani Karolciu — powiedział mi. — Że się pani z tym
fanfaronem rozwiedzie. Inaczej, jeszcze trochę, a nie zostanie pani nawet klamka
z tych pięciu kamienic, co je pani tatuś nieboszczyk zostawił.
Nie wiem, jak to zrobił. W końcu wykupił te weksle, zdaje się za czterysta
tysięcy, i zamknął je w swojej kasie.
Tymczasem pan Foltyn wrócił do domu taki wynędzniały i zaniedbany, jak by
nocował w parku na ławce. Oświadczył, że przychodzi tylko po niektóre rzeczy,
ale bardzo się ucieszył, kiedy mu służąca przyniosła obiad na tacy. Mówiła, że o
mało się nie rozpłakała, tak jej dziękował i tak mu Się. broda trzęsła ze
wzruszenia. Siedział w swoim pokoju cicho jak mysz. Bez przerwy pisał albo
cichuteńko grał na fortepianie. Potem zabrał swoje nuty i gdzieś z nimi poszedł.
Był listopad, a on umyślnie nie wziął palta, tylko poszedł tak, w aksamitnej
kurtce, z powiewającym krawatem, żeby wyglądać jak głodujący artysta. Taki był
już jego styl. Kiedy nasz adwokat powiedział mu o rozwodzie, pan Foltyn podobno
płakał.
— Ja rozumiem — powiedział. — Ja rozumiem. Złączyć swoje życie z losem
artysty to piekło. Niech pan powie pani Charlotcie, że zwracani jej wolność.
Nie robił żadnych trudności. Był podobno bardzo pokorny i grzeczny. Tylko
kiedy mu adwokat powiedział, że wyznaczyłam mu małą miesięczną kwotę, którą może
odbierać w jego kancelarii — podobno wyprostował się, zaczerwienił i obrażony
krzyknął:
— Co? Pieniądze? Myśli pan, że jestem żebrakiem? Prędzej z głodu zdechnę, niż
miałbym przyjmować jałmużnę!
— No, więc dobrze — powiada adwokat. — Powtórzę to pani Karolci.
Wtedy złapał się za głowę i zaczął śmiać się jak desperat.
— Ma pan rację — bełkotał —. jestem żebrak! Jestem artysta! Czy mógłby mi pan
dać z góry pięćset koron?
Od tej pory wiem o nim niewiele. Raz spotkałam go na ulicy. Co tam będę panu
opowiadać, jak się czułam! Wyglądał jak pomyleniec: ta jego kudłata głowa
zadarta wysoko, na szyi brudna tasiemka, a pod pachą nuty… Co miesiąc
przychodził do kancelarii po pieniądze, dumny podobno jak bóg. Pieniądze
niedbale wtykał do kieszeni i opowiadał, że właśnie pertraktuje z Salzburgiem
albo z Metropolitan Opera w Ameryce w sprawie premiery Judyty. Albo .mówił, że
dopiero teraz czuje się wolny, że artysta jest prawdziwym, artystą dopiero w
nędzy i błocie, i takie tam różne historie. Razu jednego przyszedł jakby w
gorączce. Już za tydzień odbędzie się próba Judyty w jakimś atelier filmowym
tylko dla zaproszonych gości. Mają tam być dyrygenci i managerowie operowi z
całego świata. Dał też memu adwokatowi dwa bilety.
— Jeden dla pana — powiedział — a drugi, gdyby kogoś to interesowało.
No, jasne, że nie poszłam.
Mniej więcej w tydzień później dostałam wiadomość, że go odwieziono do
Bohnic. Po dwóch tygodniach umarł tam, biedak. W gazetach nie było nawet
wzmianki o jego śmierci…
Urządziłam mu przyzwoity pogrzeb W krematorium. Zawsze życzył sobie, żeby być
po śmierci spalonym. „Jak Feniks” — mówił. Jednakże przyszło go pożegnać za
dwadzieścia, a może trzydzieści osób, przeważnie muzycy, ci, co to do nas
przychodzili na te wieczory muzyczne. Pan Trojan był także i smutnie spoglądał
przez swoje okulary. Nie brakło i tego błazna Molendy. Przyszedł z całą swoją
bandą i płakał jak mały chłopak. Przyszła i ta młoda śpiewaczka, za którą
nieboszczyk kiedyś latał, teraz już sławna i wielka. Bardzo to było ładnie z jej
strony. Ale co najdziwniejsze — nagle, mówię panu, rozlegają się organy i grają
Largo Handla, ale jak pięknie! To grał jeden znany profesor konserwatorium. A
potem kwartet smyczkowy. Nasi najwięksi muzycy, niech pan pomyśli, zagrali mu
kwartet Beethovena. Nie wiem, kto się postarał, żeby tak było uroczyście, pan
Trojan czy może kto inny. Ale takie to było piękne i podniosłe, że jakoś mi się
zrobiło lżej na duszy i nareszcie mogłam płakać.
Pan Foltyn musiał jednak .być wielkim artystą, skoro go tacy artyści chowali
i nawet nic za to nie chcieli. Miał pogrzeb jak prawdziwy muzyk.
I tak sobie czasem mówię: „A może naprawdę mógł coś stworzyć?” Nie byłam na
pewno odpowiednią żoną dla artysty, wiem o tym, ale dałam mu chociaż dobrobyt i
przeszkadzałam tak mało, jak to tylko dla kobiety możliwe. Widocznie nie dość go
rozumiałam, ale zwyczajny człowiek może dać tylko to, co ma.
Kazałam mu zrobić przynajmniej ładny nagrobek. Brązowa lira, na niej gałązka
wawrzynu, a napisane tylko: „Beda Folten”. Nic więcej.
V
Prof. uniw, dr Strauss
«ABELARD I HELOIZA»
Pana Foltyna poznałem w dniu, kiedy zorganizował u siebie koncert z udziałem
naszego prywatnego „profesorskiego” kwartetu (dwóch profesorów, jeden prezes
sądu i nasz znakomity pierwszy skrzypek, pracownik instytutu anatomii). W
kwartecie tym grałem na altówce. W domu pana Foltyna bowiem odbywały się
interesujące wieczory muzyczne. Po skończonym koncercie, kiedy pan Foltyn
dowiedział się, że specjalnością moją jest właściwie historia porównawcza
literatury, zaciągnął mnie do sąsiedniego pokoju; zrobił na mnie wrażenie
wykształconego, zamożnego i uduchowionego młodego człowieka, pełnego entuzjazmu
dla muzyki i wszystkiego, co piękne. Wziął mnie więc na bok i wyznał mi, że
zafascynował go temat Abelarda i Heloizy i że miałby ochotę zrobić z tego
powieść albo nawet operę. Czy zechciałbym być tak dobry i powiedzieć mu parę
słów o Abelardzie i jego epoce.
Przypadkowo jedenasty i dwunasty wiek ze swoją scholastyką i rozkwitem
zakonów — to trochę mój konik. Obawiam się, że nieco się wtedy zagalopowałem i
zupełnie jak na seminarium ex cathedra perorowałem o nominalizmie
średniowiecznym, analizowałem Glossulae super Parphyrium i polemizowałem ze
Schmeidlerem. Jestem bowiem zdania, że listy Abelarda i Heloizy, przynajmniej
częściowo, są autentyczne.
Pan Foltyn słuchał, jak by go to ogromnie interesowało, chociaż nie wiem, w
jaki sposób Glossulae Abelarda albo Introductio in theologiam mogły mu się
przydać do opery. Ale w tym profesorskim ferworze nie zastanawiałem się nad tym.
Obiecałem mu nawet, że jeśli go ten temat zajmuje, pożyczę mu odnośną
literaturę, by ją sobie przestudiował. Pan Foltyn był wzruszony i z góry mi
dziękował. Podobało mi się, że kompozytor czy poeta tak poważnie odnosi się do
swego dzieła i że stara się opracować je w sposób naukowy, toteż posłałem mu
całą pakę materiałów źródłowych, różne edycje Abelarda: Haustratha, Carriere’a i
temu podobne.
Po jakimś czasie spotkałem pana Foltyna i pytam, co porabia Heloiza.
Oświadczył mi, że bez przerwy nad nią pracuje. Miłość Abelarda i Heloizy to
chyba najbardziej płomienny, a jednocześnie najwznioślejszy, jaki sobie można
wyobrazić, temat na operę.
Sprawiło mi to przyjemność; dwunasty wiek z jego konfiktem między systemem
kościelnym a pierwiastkami świeckimi, trochę już przedrenesansowymi — to okres
naprawdę ciekawy i wspaniały. Nie chciałem odbierać mu tych materiałów, jak
długo mogą być dlań inspiracją czy pomocą. Niestety, później straciłem pana
Foltyna z oczu, tak że nie mogłem posłać mu nowo wydanego przez Geyera traktatu
Abelarda De unitate et trinitate divina, opatrzonego krytycznym komentarzem.
Była tam ciekawa wzmianka o tym, dlaczego Abelard został zamknięty w klasztorze.
Później ku wielkiemu swemu żalowi dowiedziałem się, że pan Foltyn zmarł w
nędzy; moje książki, a szczególnie rzadkie i niedostępne już wydanie Cousina z
roku 1849, prawdopodobnie po jego śmierci zaginęły. Szkoda ogromna, że młody,
utalentowany kompozytor nie dokończył, jak się wydaje, swojej opery o Abelardzie
i Heloizie; mam wrażenie, że rzadko się zdarza, by artysta przystępował do
tematu, który zaprząta jego wyobraźnię, z tak głęboką powagą i z tak gruntownym
przygotowaniem naukowym.
VI
Dr J. Petri
TEKST DO «JUDYTY»
Panu Foltenowi zostałem przedstawiony w foyer teatru na jakiejś premierze.
Już przedtem słyszałem o nim jako o niezwykle zamożnym, a przy tym rozmiłowanym
w sztuce młodym człowieku. Przy pierwszym zetknięciu zrobił na mnie wrażenie
młodzieńca nieco afektowanego i zarozumiałego, ,ale jednocześnie bardzo
serdecznego; nie podobały mi się jego baczki, jego monokl, jego uperfumowana
elegancja i złoty łańcuszek na przegubie ręki. Mówiąc szczerze, pomyślałem
sobie: „Snob”. Uścisnął mi dłoń niezwykle gorąco, ze wzruszeniem i od razu
zaprosił „do pani Charlotty i do mnie na nasze intymne wieczory muzyczne” — jak
powiedział. Nalegał tak bardzo, że, acz niechętnie, obiecałem jednak przyjść;
potem dostałem jeszcze drukowane zaproszenie na Soirée musicale chez Mme et
Maître Beda Folten. Comme chez soi.
Przeżyłem zaledwie jeden taki wieczór muzyczny. Folten, w powiewającym
krawacie i aksamitnej kurtce, witał mnie z wylewną serdecznością.
— Proszę dalej, proszę — wołał — jest pan tu między artystami!
Jego żona, kobieta trochę bez wyrazu, anemiczna, ale zdecydowanie miła,
zrobiła ha mnie wrażenie Marty, która jest tu jedynie po to, aby się troszczyć o
jedzenie i picie i od czasu do czasu uśmiechać się z dala macierzyńskim i
nieśmiałym uśmiechem do jakiegoś osamotnionego gościa, z którym, za Boga, nie
wiedziała, o czym mówić.
Mieli za to dwóch wypożyczonych z kawiarni kelnerów, których znałem. Ubrali
ich w krótkie spodnie, jedwabne pończochy, nawet białe pudrowane peruki
powsadzali im na łby, chyba tylko po to, żeby się jeszcze bardziej pocili przy
roznoszeniu herbaty i szampana. Było tam około czterdziestu osób — znałem
większość z nich. Połowa była tak samo zakłopotana jak ja, druga zaś usiłowała w
pośpiechu jak najwięcej zjeść i wypić. Czuło się w tym wszystkim jakiś przymus i
dysharmonię. Folten w swojej aksamitnej kurtce krążył wśród gości, jednego
poklepał jowialnie po łopatkach, drugiego zaciągnął do bufetu, to znowu umizgał
się do jakiejś muzykalnej młodej damy — dziwna mieszanina jowialności,
koleżeństwa, pompy i zbyt rzucającej — się w oczy pogoni za familijnym sans–
façon czy też typowym dla bohemy pas de chichi.
Po jakimś czasie wpędzono nas do „pokoju muzycznego”, pousadzano na podłodze,
na poduszkach i kanapach, oparto o kominek i zaczęło się. Pewien młody
kompozytor wykonał swoją suitę fortepianową, a jakaś panna odegrała kompozycję
na skrzypce długowłosego młodzieńca w okularach, który jej akompaniował na
fortepianie. Zdaje się, że to było niezłe. Ale moją uwagę bardziej absorbowali
Folten i jego żona. Siedzieli pośrodku pokoju w fotelach, niczym królewska para
małżeńska, a wokół nich na ziemi i na poduszkach rozłożyli się „ci artyści”.
Folten kiwał głową, ze znawstwem przymykając oczy, podczas gdy pani Foltyn
zaciskała usta i najwyraźniej rozmyślała o dyspozycjach dla służby. Sam nie
wiem, dlaczego mnie to wszystko drażniło i irytowało; widać nie jestem stworzony
do takiej pompy.
Po skończonym koncercie Folten poufale ujął mnie pod ramię i zaciągnął do
małego saloniku.
— Tak się cieszę, że pana poznałem — zapewniał gorąco. — Byłbym doprawdy
szczęśliwy, gdybym mógł coś dla pana zrobić.
Mimo najlepszych chęci nie wiedziałem o niczym, co mógłby zrobić dla mnie
Folten. On zaś w dalszym ciągu zapewniał mnie, że niezwykle i wyjątkowo ceni mój
sąd jako krytyka teatralnego i estety. — Bo widzi pan, mam właśnie rozpoczętą
kompozycję opery Judyta — oznajmił, lekko się rumieniąc. — Sam napisałem do
.niej libretto. Moim zdaniem — tu przegarnął czuprynę palcami — moim zdaniem,
kompozytor sam powinien pisać tekst. Tylko wtedy dzieło jego stanowi jednolitą
całość, nie ma w nim bowiem żadnej obcej indywidualności, żadnej impresji, która
by nie pochodziła od niego.
Nic nie można było w końcu zarzucić temu, co mówił Folten; powtarzał to
kilkakrotnie z upodobaniem, różnymi słowami rozwijał tę samą myśl, aż wreszcie
wykrztusił, czego ode mnie chce. Żebym był tak nieskończenie łaskawy i zechciał
przeczytać sobie to jego libretto. I żebym mu szczerze powiedział, gdyby pod
jakimkolwiek względem nie mogło się ostać wobec najostrzejszej krytyki.
— Rozumie pan — tłumaczył się — jestem raczej muzykiem niż poetą. — I znowu,
jak ogromnie ceni moją opinię, i tak dalej, i tak dalej.
Cóż robić? Zjadłem u niego dwie kanapki, musiałem więc powiedzieć, że
oczywiście, z największą przyjemnością, i temu podobne rzeczy. Gorąco uścisnął
mi rękę.
— Jutro przyślę panu rękopis, a teraz, proszę, pójdźmy między tę młodą bandę.
Młoda banda tymczasem zaczęła już pić jak stado smoków i wrzeszczała, aż
szyby w oknach dzwoniły. Pani domu przyjmowała to z bezradnym, wymuszonym
uśmiechem, Folten zaś wołał:
— Tylko wesoło, dzieci, jak u siebie w domu! Jesteście tu między artystami!
Na drugi dzień przyszedł rękopis umieszczony w ogromnym koszu z winem,
winogronami i langustą. Miałem szaloną ochotę odesłać mu to wszystko z powrotem.
Libretto było okropne: kilka pięknych wierszy, jakiś znośny ustęp, a potem
jedna lub dwie strony obłąkanego bełkotu; dalej znowu obiecujący kawałek dialogu
lub .scena jako tako plastyczna i znów te mętne, górnolotne tyrady. Miało to być
demoniczne, namiętne, ale było wręcz wariackie i wynaturzone w swojej
patetycznej napuszoności. Postacie pojawiały się ni stąd, ni zowąd, bez
jakiegokolwiek związku, i nagle znikały; połowy z nich autor w ogóle . zapomniał
wprowadzić do spisu osób. W pierwszym akcie kocha Judytę pasterz imieniem Ezron,
w akcie trzecim robi się z niego wódz Roboan, a jeszcze dalej obydwaj gdzieś
znikają. Zupełny chaos. Nie miałem pojęcia, co właściwie Folten miał na myśli.
Przerzucałem dalej kartki rękopisu i natrafiłem na jeden dialog Holoferoesa,
którego strofy dźwięczały obłudą i ironią. I nagle olśniła mnie myśl: to mógł
napisać tylko Franta Kupecky!
Nie dawało mi to spokoju. W końcu wziąłem rękopis i wieczorem poszedłem do
knajpy, w której bywał Kupecky.
— Przeczytaj no sobie te wiersze, Frantiku — mówię. — Co o nich powiesz?
Kupecky zerknął na rękopis i uśmiechnął się ironicznie.
— Niezłe. Ale dalszy ciąg już do tego nie należy. — Przerzucał kartki
rękopisu ł kręcił głową. Potem zaczął rechotać. — Ludzie — ryczał — ludzie, a to
mu się udało!
— Frantiku — powiedziałem — popatrz tylko: ten dialog Judyty wygląda, jak by
go napisał Tereba, nie wydaje ci się?
Kupecky pokiwał głową. —— Tak, ja i Tereba — mamrotał. — Jużci, prawda, on
też nie miał co żreć!
— Ile wam za to dał? — On? — burczał Franta. — Mnie dał trzy tysiące za całe
libretto ten bydlak, ale w tym bigosie tylko trzy kawałki są moje. Najlepsze
wiersze wyrzucił. — Zaczął się uśmiechać krzywo jak chiński bożek. — .
Gesamtkunstwerk! Tak na moje oko musiało mu to pisać przynajmniej z pięć osób.
To jest na przykład Vosmik. A to — dumał nad jedną stronicą — czyje to może być?
„Judyto, Judyto, czemu się waha twój krok…” — Tego nie znam. „W mej piersi
kosmatej…” — to będzie chyba Lhota. Pamiętasz ten jego _ wiersz: „…jak dudni
krok mężów kosmatych…”? Nie znasz Lhoty? Taki młody, drobniutki jak pisklę.
— Powiedz mi, proszę cię — pytałem dalej — w jaki sposób zamawiał u was tę
pracę?
Kupecky wzruszył ramionami.
— W jaki sposób? Przyszedł tutaj… niby przypadkowo. Naturalnie strasznie się
ucieszył, że widzi „drogiego poetę”…
— Nie zapraszał cię na wieczory muzyczne?
— Nie :— odrzekł Franta z godnością — takich* pętaków on nie zaprasza. Dla
niego musisz być cygan, ale w lakierkach. Taki salonowy, rozumiesz? Tu, w
knajpie, siedział za mną ten mecenas. Umyślnie udawałem zalanego, żeby mu mówić
per ty; skręcał się, powiadam ci — rechotał Kupecky. — No, a potem mówi:
„Przyjacielu, właśnie komponuję operę. Libretto piszę sam…”
— …żeby to była jednolita całość.
— Mniej więcej. Ale, powiada, głowę ma przepełnioną pomysłami muzycznymi i
nie może się dostatecznie skoncentrować na tym libretcie. Może bym mu tak z
grubsza sklecił akcję tudzież zanotował kilka pomysłów i parę monologów
wierszem… Żeby miał prowizoryczny punkt oparcia przy komponowaniu muzyki.
Okropnie dużo nagadał, mój kochany! Ten ci dopiero musi przeżywać męki tworzenia
— taki kompozytor!
— A tyś go poprosił o zaliczkę.
— Skąd wiesz? — zdziwił się Kupecky. — Słuchaj no, nie miałbyś dla mnie
jakiej roboty?
— Nie — odpowiedziałem. — A te idiotyczne bzdury napisał chyba sam autor, co?
— Ależ skąd! — odburknął Franta. — Do tego wytrzasnął sobie jakiegoś młodego
poetę, takiego w lakierkach, jednego z tych, co to u niego bywają.
— Wariat?
— Chyba nie — zastanowił się Kupecky. — Chociaż z poetami to nigdy nie
wiadomo.
Kiedy Folten przyszedł po rękopis, powiedziałem mu mniej więcej tak:
— Niech pan posłucha, panie Folten. Tak to być nie może. Jak pan sam raczył
nadzwyczaj trafnie zauważyć, dzieło sztuki musi Stanowić jednolitą całość. A to,
co pan nazywa swoim librettem, robi wrażenie, jak by je pisało pięciu ludzi. Jak
by pan wziął pięć tekstów, każdy skądinąd, i nieudolnie po kawałku połączył je
ze sobą. Nie ma to rąk ani nóg. Nie ma jednolitej akcji. Każda scena jest w
innym stylu, ma inny charakter, inne postacie. Może pan to wyrzucić, panie
Folten.
Zgnębiony, przełknął kilka razy ślinę jak nieszczęśliwy sztubak.
— Panie doktorze — jąkał się — nie zechciałby pan tego trochę sam poprawić?
Nie myślę, oczywiście, za darmo…
— Nie. W ogóle jak pan może od kilku ludzi kupować teksty, a potem wydawać to
jako własne libretto? Tak się przecież nie robi!
Zdziwił się, a nawet trochę obraził.
— Czemu nie? Judyta jest przecież moją duchową własnością. Zrobić z Judyty
dzieło poetyckie czy operę — to przecież mój pomysł, proszę pana!
— Oczywiście — odrzekłem. — Tylko że przed panem miał już ten pomysł niejaki
Joachim Graf f i Mikołaj Konacz,. i Hans Sachs, i Opitz, i Hebbel, i Nestroy, i
Kaiser, a operę o Judycie skomponował niejaki Sierow i Wetz, i Honegger, i
Goosens, i Emil Nikolaus von Reznicek. To nie znaczy, że nie można napisać
jeszcze przynajmniej tuzina oper o Judycie — dodałem szybko, widząc, jaki jest
przygnębiony. — Wszystko zależy od tego, jak się rozumie temat, prawda?
Wyraźnie się ucieszył. Rozpromienił się po prostu.
— No, właśnie! A ujęcie jest przecież wyłącznie moje własne! Na przykład to,
jak Holofernes w dziewiczej Judycie budzi kobietę… jakieś wściekłe opętanie
miłosne, i za to Judyta morduje go. To przecież wspaniały pomysł, co?
Czułem dla niego niemal że litość. Najwyraźniej nie miał pojęcia, jakie to
wszystko jest już oklepane.
— No, tak — powiedziałem. — Myślę jednak, że ważniejsza jest tu muzyka. Wie
pan co, niech pan poprosi jakiegoś porządnego dramatopisarza, żeby panu po
prostu napisał całe libretto. Ale niech i jego nazwisko pod tym figuruje,
rozumie pan?
Gorąco uścisnął mi rękę i ze wzruszeniem dziękował.. Jakoby zrozumiałem go i
natchnąłem nowym zapałem do pracy. W jaki sposób, nie wiem. I znowu przysłał
taki wspaniały kosz z ananasami, kuropatwami i „Marie Brizard”. Pewno dlatego,
że mówił o sobie, iż jest namiętnym sensualistą i hedonikiem.
Mniej więcej w miesiąc później zjawił się znowu, rozpromieniony bardziej niż
kiedykolwiek.
— Panie doktorze — oznajmił głosem przypominającym zwycięskie surmy —
przynoszę panu moją Judytą. Teraz jest nareszcie tak, jak być powinno. Zawarłem
w tym całą swoją koncepcję. Mam nadzieję, że tym razem będzie pan zadowolony i z
kompozycji, i z akcji…
Wziąłem od niego rękopis. — — Sam pan to napisał, panie Folten?
Nieznacznie przełknął ślinę.
— Sam. Zupełnie sam. Nikomu nie mogłem powierzyć mojej wizji Judyty. Jest ona
tak bardzo moja własna…
Przerzucałem rękopis. Po chwili byłem w domu. Zwyczajnie, po łobuzersku
przetłumaczona, a miejscami haniebnie zepsuta Judyta Hebbla. Trochę na wtykanych
suchych, wierszowanych parodii Kupeckiego, „kosmata pierś” Lhoty i znowu ‘kilka
kretyńskich tyrad.
— To mi wystarczy, panie Folten — powiadam. — Ktoś z pana zakpił. Przecież to
w czterech piątych plagiat Judyty Hebbla! Nie ma pan prawa tego publikować!
Folten zaczerwienił się i znów przełknął ślinę.
— A czy nie można by po prostu zaznaczyć: „Według dramatu Hebbla napisał Beda
Folten”?
— Niech pan tego nie robi — ostrzegłem go. — Z Hebblem obeszli się tu tak, że
to woła o pomstę do nieba. Za to należałaby się kara śmierci. I wie pan co?
Najlepiej będzie, jak ja to od razu spalę.
Wyrwał mi rękopis z ręki i przycisnął do piersi niby skarb.
— Niech się pan nie waży go tknąć! — krzyczał, i oczy błyszczały mu
rozpaczliwą nienawiścią. — To jest moja Judyta! Moja! To jest mój, wyłącznie mój
pomysł!… To nieważne, że… że…
— …że ktoś to już napisał, co? — Widziałem, że w ogóle nie rozumie moralnej
strony zagadnienia, że w swojej Judycie . jest zakochany jak dziecko; ten
człowiek chybaby się zabił, gdyby mu ją chciał ktoś wyperswadować. Wzruszyłem
ramionami.
— Może ma pan i rację — rzekłem. — Kiedy człowiek coś kocha, to w pewnym ,
sensie jest to rzeczywiście jego. Niech pan posłucha, coś panu zaproponuję: ja
będę o pańskim libretcie zdania, że to sznura i plagiat, a pan będzie uważał
mnie za idiotę albo za kogoś w tym rodzaju. I sprawa załatwiona.
— .Odszedł głęboko urażony. Od tego czasu byłem dla niego wyłącznie
nudziarzem, łamagą, pedantem i nie wiem czym tam jeszcze. Bo to mu trzeba
przyznać: nienawidzić potrafił jak prawdziwy literat. Pod tym względem nie był
wcale gorszy od Innych.
VII
Vasza Ambroż
MECENAS
Było nas W klasie mistrzowskiej konserwatorium trzech biednych chłopców:
skrzypek Prochazka, którego nazywaliśmy Ladiczek, gruby i ospały Mikesz, zwany
Fatty, i ja. Bóg jeden wie, z czego żyliśmy. Chyba z tego, że jeden od drugiego
pożyczał stale jedną dwudziestokoronówkę, którą pewnego szczęśliwego wieczoru
Fatty „wygrał” na fortepianie w nocnym lokalu.
Pewnego razu wezwał nas do siebie nasz ukochany nauczyciel i mistrz i
rozradowany oznajmił:
— Młodzieńcy, mam dla was mecenasa! Przyszedł podobno do niego pewien bogaty
miłośnik sztuki i oświadczył, że miałby chęć wspomagać dwóch czy trzech zdolnych
przyszłych kompozytorów.
— Sto pięćdziesiąt koron miesięcznie, chłopcy — powiedział nasz przyjaciel. —
Nie jest to dużo, ale jeśli pokażecie, co jesteście warci, może być potem
więcej. A więc, łobuzy, nie zróbcie mi wstydu — zakończył stary poczciwiec ze
wzruszeniem — i zachowujcie się przyzwoicie! Pamiętajcie o czystych
kołnierzykach i o tym, że kapelusza nie kładzie się na pianinie. No, już was tu
nie ma, idźcie się przedstawić!
Naturalnie, że już nas tam nie było. Sto pięćdziesiąt koron to był
niewiarygodny dar niebios.
Kiedy zadzwoniliśmy do drzwi pana Foltena, zdawało nam się, że jest nas całe
stado, jeden w drugiego sami rokujący najlepsze nadzieje kompozytorzy w
czarnych, wyświeconych ubraniach; staraliśmy się więc zrobić jak najchudsi, żeby
nie wyglądało, że jest nas tylu. Pokojówka w białym fartuszku zaprowadziła nas
do pana Foltena. Siedział przy biurku w złotym brokatowym szlafroku i pisał.
Podniósł głowę, włożył okulary, które go postarzały i nadawały mu bardziej
surowy wyraz, i uważnie zlustrował po kolei każdego z nas. Widocznie (nie wiem
właściwie dlaczego) zrobiliśmy na nim dobre wrażenie, ponieważ skinął nam
przyjaźnie głową i rzekł:
— A więc to wy? Polecił mi was wasz profesor. To wielki artysta, panowie!
Wielki artysta i wielki człowiek!
Bąkaliśmy, że tak, że naturalnie.
Folten zadzwonił i wstał. Zadrżałem, że widocznie coś żeśmy przeskrobali i że
nas każe wyrzucić. Fatty sapał nerwowo, a Ladiczek wielkimi oczami rozglądał się
po tym aksamitnym pokoju. Nie wyrzucili nas jednak, tylko przyszła ta elegantka
pokojówka i wykonała dyg, zupełnie jak w teatrze.
— Anno, proszę przynieść panom herbatę! — polecił Folten. — Siadajcie,
panowie! Tutaj, proszę.
Bąkaliśmy wprawdzie, że chętnie postoimy, ale musieliśmy usiąść w fotelach, w
jakich jeszcze nigdy nie siedzieliśmy. Fatty zapadł się tak głęboko, że
zdrętwiał z przerażenia, Ladiczek nie wiedział, co począć z długimi nogami, a ja
wziąłem na siebie inicjatywą rozpoczęcia rozmowy w ten sposób, że nieśmiało
zakaszlałem.
Pan Folten opadł na swój fotel i złożył długie palce obu rąk, tak że stykały
się czubkami.
— Wielki mistrz — powtórzył jeszcze raz. — Gratuluję wam, panowie, takiego
nauczyciela. W ogóle poświęcić się sztuce to piękna droga .życia… Piękna i
trudna. Ja wiem najlepiej, jaka to męka być artystą. — Mówiąc to przeganiał
czuprynę swoją długą ręką. — Musicie być przygotowani na życie twarde, pełne
wyrzeczeń…
Fatty Mikesz mrugał przestraszony, a Ladiczek błądził wzrokiem po kotarach i
dywanach. Pan Folten mówił o niezrozumieniu, z jakim spotyka się wielki artysta,
a ja co jakiś czas wydawałem różne odgłosy wyrażające potwierdzenie.
W trakcie tego weszła pokojówka z wielką tacą. Ladiczek rzucił się jej
naprzeciw, żeby od niej elegancko wziąć tę tacą, ale widocznie było to nie na
miejscu, bo nawet nie zwróciła na niego u wagi. i postawiła te herbaciane
wspaniałości przed nami. Nigdy w życiu nic podobnego żeśmy nie widzieli:
filiżanki jak mgiełka, pełno cieniutkich talerzyków, dzbanek z esencją, dzbanek
z gorącą wodą, karafka rumu, karafka soku cytrynowego, dzbanuszek śmietanki,
półmisek kanapek, talerz z biszkoptami, pląta słodyczy i różne różności. I teraz
oto pokojówka stawiała to wszystko przed nami na stole. Ladiczek przyglądał się
jej zupełnie bezwstydnie swoimi wielkimi oczami poety i wyglądało na to, że chce
ją wziąć za rękę. Fatty ze zdumienia wstrzymał oddech i trącał mnie pod stołem,
a ja podtrzymywałem rozmowę, mówiąc od czasu do czasu: „Tak.” — Poczęstujcie
się, panowie — zachęcał nas pan Folten i sam nalewał herbatę. — Mocnej? Słabej?
— pytał. Myśmy tego dnia jeszcze nic w ustach nie mieli. Fatty wpakował rękę
między kanapki i złapał jedną, grubo obłożoną szynką i łososiem. W porę zdążyłem
go kopnąć, żeby jeszcze poczekał. Pan Folten tymczasem nalał sobie herbaty i
powoli mieszał ją srebrną łyżeczką. Uczyniłem to samo. Fatty, skonfundowany,
położył swoją kanapkę na koronkowym obrusie, żeby nie pobrudzić talerzyka, i też
mieszał. Pan Folten Ciągle poruszał łyżeczką, pogrążony w zadumie nad trudną
rolą artysty w dzisiejszych czasach; wziął przy tym mały herbatnik i odgryzał po
kawałku, popijając gorącą herbatą. Uczyniłem to samo, gryzłem herbatnik i
popijałem gorącą herbatą. Fatty popatrzył na mnie pytająco i wziął sobie także
herbatnik. Sądzę, że zrobiliśmy na gospodarzu dobre wrażenie. Potem Ladiczek
ocknął się ze swego zachwytu, dolał sobie rumu do filiżanki i zaczął się opychać
kanapkami; nie mogłem go niestety kopnąć. Zawsze mówię, że ci skrzypkowie nie
potrafią się zachowywać i że są zbyt dobrego mniemania o sobie.
Kiedy Fatty to zobaczył, wziął swoją kanapkę i ugryzł. Widocznie źle zrobił,
bo pan Folten spojrzał na niego i zapytał:
— A więc pan jest pianistą, panie… panie.,.
Nieszczęsny Fatty zaczerwienił się, przełknął pół kanapki, które miał w
ustach, a drugie pół odłożył z powrotem na obrus.
— Mikesz — wykrztusił dławiąc się. — Tak.
Pan Folten wypytywał go przez chwilę, podczas gdy Ladiczek spokojnie pożerał
jedną kanapkę za drugą.
Potem przyszła kolej na mnie. Pan Folten pytał uprzejmie, skąd pochodzę, kim
był mój ojciec, jaki rodzaj muzyki lubię najbardziej. Takie i temu podobne,
stosowne do mego wieku pytania. Potem spojrzał na Ladiczka. Ladiczek wstał,
przeciągnął się jak obżarty kocur i jakby nigdy nic podszedł do fortepianu,
gdzie leżały ciemnobrązowe skrzypce.— Wziął je do ręki, uderzył ze znawstwem w
struny i od niechcenia zapytał:
— Mittenwald? — To było pierwsze słowo, jakie wymówił. Pan Folten
rozpromienił się.
— Tak. Własnoręczna robota Mathiasa Klotza. Chwileczkę, zaraz pokażę panu
metrykę.
Spojrzeliśmy z Mikeszem na siebie. Czekaj, Ladiczku, tego ci nie darujemy!
Tymczasem Ladiczek Prochazka oparł skrzypce pod brodą, parę razy przeciągnął
smyczkiem i .zaczął grać pieśń De Fally. Ten chłopak umiał się znaleźć, jak by
przez całe życie miał do czynienia wyłącznie z mecenasami.
Pan Folten usadowił się wygodnie w fotelu i słuchał z zamkniętymi oczami,
kiwając głową z uznaniem.
— Dobre — powiedział, gdy Ladiczek skończył. — Nie ma pan czegoś własnego?
Ladiczek nawet nie mrugnął i zaczął grać swoje wariacje na temat motywów
dziecięcych. Odegrał trzy, powiedział: „Tak”, odłożył skrzypce i znowu zasiadł
do kanapek.
Pan Folten spojrzał na mnie. Już siedziałem przy fortepianie i całkiem
odważnie zacząłem grać swoje andante. Dziś wiem, że przywłaszczyłem w nim sobie
coś tam od naszego drogiego nauczyciela, ale wtedy byłem z tego opusu nr 3 dosyć
dumny. Potem przyszła kolej na naszego genialnego Fatty. Miał okropną tremą i
źle zagrał swoją doskonałą ciacconę o przepięknym temacie. Pan Folten nic na to
nie powiedział. Przyznam się, że trochę mnie to zgniewało — wprawdzie Fatty grał
tego dnia bardzo nędznie, a przy każdej pomyłce marszczył twarz jak tłusty
dzieciak, który ma za chwilę wybuchnąć płaczem, ale ta jego ciaccona to była
kompozycja tak czysta, że kto choć trochę zna się na muzyce… Tylko że kto się na
niej naprawdę zna?
W sumie wypadło wszystko dobrze. Pan Folten oświadczył, że żywo go
interesujemy, l bardzo taktownie wręczył nam zaklejone koperty. Jak się okazało,
w każdej znajdowały się po dwie nowiutkie setki. Uścisnął serdecznie nasze
dłonie i polecił, żebyśmy za miesiąc znowu przyszli i zagrali mu coś nowego.
Wracaliśmy pijani szczęściem. Mieliśmy swego mecenasa, mieliśmy, w naszym
pojęciu, pieniędzy jak lodu, i w ogóle zdawało nam się, że słyszymy z nieba
chóry anielskie. Tylko Ladiczek ciągle z żalem powracał do pokojówki.
— Chłopcy — przypominał — zauważyliście te jej pantofelki, a ten czapeczek?
Ciekawe, ,ale kiedy byliśmy tam po raz drugi i trzeci, już ani w przybliżeniu
nie wydawała się nam taka ładna. A co jeszcze ciekawsze, że z tymi dwiema
setkami nie powodziło nam się ani trochę lepiej niż beż nich. Jak to się dzieje,
nie wiem.
W miesiąc później przymaszerowaliśmy, każdy z paroma arkuszami nut pod pachą:
kompozycja dedykowana „Mistrzowi Będzie Foltenowi”. Ladiczek skomponował
fandango na skrzypce z akompaniamentem fortepianowym, ja napisałem muzykę do
jednego wiersza, a Fatty przyniósł małe romantyczne rondo na fortepian.
Pan Folten cieszył się szczerze i serdecznie. Sam siadł do fortepianu i
przegrał moją pieśń, nucąc jednocześnie melodię; zagrał też rondo Mikesza i z
zadowoleniem kiwał głową. Grał w sposób niewyszkolony, ale z dużą rutyną i
wyczuciem.
Potem grałem z Ladiczkiem jego fandango. Ladiczek wplótł w to jeszcze
szatańsko zaimprowizowane pizzicato alla chitarra, i pan Folten po prostu
promieniał.
— Brawo, chłopcy — powiedział — mam z was pociechę! — Potem rozgadał się o
sztuce kompozycji. — Myślą, panowie, że błędem jest komponować coś, co akurat
przyjdzie do głowy. Ja bym takiemu młodemu kompozytorowi zadał jakiś temat i
teraz pokaż, zuchu, co z tego zrobisz!
Na własną inwencję masz dość czasu, kiedy znajdziesz swój styl. — Zamyślił
się, a po chwili dodał: — Dla mnie byłoby interesujące, gdybyście na przykład
wszyscy trzej opracowali ten sam temat. Mógłbym was wtedy lepiej poznać i
poradzić, w jakim który powinien iść kierunku. — Ręką przesunął po czole. — Na
przykład… taka mała uwertura: Noc w obozie wojennym. Noc przed bitwą. To potężna
wizja muzyczna, co? Fatty wytrzeszczył oczy.
— A… gwiazdy tam świecą? Pan Fołten zasłonił oczy dłońmi.
— Nie. Raczej nadciąga burza. Widzę czerwone błyskawice na widnokręgu. W
obozie warczą bębny i trąbią strażnicy…
— Jakie to ma być wojsko? — spytał sucho Ladiczek.
— Dlaczego pan pyta?
— Ze względu na instrumenty.
— Słusznie — pan Folten z aprobatą skinął głową. — Powiedzmy… wojsko króla
Nabuchodonozora. Żeby w tym było sporo egzotyki.
Fatty siedział zupełnie zgnębiony.
— Ale przecież to byli poganie! — wykrztusił.
Pan Fołten spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Panu to przeszkadza?
Fatty się zaczerwienił; wyraźnie cierpiał.
— No, bo człowiek właściwie nic o nich nie wie — bąkał. — Gdyby tam chociaż
były gwiazdy… To już jakoś łatwiej wyrazić.
— Płodny artysta potrafi wyobrazić sobie wszystko — zauważył nasz mecenas. —
Ale ja was nie zmuszam. To był tylko taki mój pomysł.
Tym razem w kopercie było dla każdego po trzy setki. O dziwo, nie starczyły
nam wcale na dłużej niż te dwie poprzednie. Na pieniądzach ciąży chyba jakaś
dziwna klątwa: zawsze jest ich za mało, czy masz ich więcej, czy mniej.
Oczywiście, zabraliśmy się do pracy nad tym obozem Nabuchodonozora, żeby
zrobić przyjemność panu Foltenowi. Ladiczek krótko zdecydował, że to musi być
„coś saraceńskiego”, i wpakował do partytury same bębny tureckie, tympany i
jakieś dalekie wycie, „jak kiedy śpiewa muezin” (tylko że Ladiczek uparcie
wymawiał: muzein). Mnie wyszło coś w rodzaju lirycznego nokturnu ze wstydliwymi
symptomami wojskowego capstrzyku. Za to Fatty całymi nocami pocił się nad obozem
Nabuchodonozora i włosy rwał z głowy, zrozpaczony, że nie może wydobyć
czerwonych błyskawic na widnokręgu.
— Ciągle mam te gwiazdy — skarżył się zdesperowany. — Noc tez gwiazd to
przecież nie żadna noc, tylko pusta, czarna dziura.
W końcu wyszło z tego małe bohaterskie largo na fortepian, chyba najlepsza
rzecz, jaką dotąd Fatty napisał. Ale, prawdę mówiąc, z obozem wojennym nie miało
to wiele wspólnego.
Nasz łaskawy mecenas bardzo był zadowolony. Studiował te utwory poprzez
okulary i po cichu poruszał ustami.
— Wcale niezłe — mruczał nad partyturą Ladiczka. — Ten motyw szakala to dobry
pomysł.
Ladiczek kopnął nas, żebyśmy nic nie mówili o jego muzeinie. Mnie pochwalił
za ten capstrzyk; ale nad largiem Fatty’ego marszczył brwi i dłubał sobie w uchu
wykałaczką.
— Trochę chłodne — ocenił — nie ma w tym wielkości.
— Tak — przyznał zgnębiony Fatty.
— Niech pan posłucha — rozstrzygnął Folten — panu by raczej leżało jakieś
małe pastorale. Niech pan sobie wyobrazi stado owiec… młody pasterz gra na
flecie pieśń miłosną…
— Tak — szeptał Fatty mrugając oczyma z oddaniem, ale na jego pucołowatym
obliczu malowało się przerażenie. Aż pot mu wystąpił na czoło, kiedy wyobraził
sobie to stado owiec i pasterską pieśń miłosną.
Ladiczkowi „zadał pan Folten triumfalny marsz barbarzyńskiego wodza.
— Coś w tym rodzaju — powiedział Ladiczek przytomnie i palcami na stole
zabębnił barbarzyńskiego marsza.
Mnie przypadły w udziale jakieś wiersze. Pan Folten chciał, żebym spróbował
napisać do nich muzykę. Miał to być chór niewiast lamentujących nad
okropnościami wojny. Wiersze wydały mi się straszne. Ciągle tylko: „Co za ból,
co za ból!”, i temu podobne. Ale tym razem pan Fołten miał jeszcze bardziej
szczodrą rękę, więc staraliśmy się jak najlepiej mu dogodzić.
— Wiesz co, Fatty — . powiadam — ja ci zrobię to stado z fletem i pieśnią
miłosną; beczenie owiec i sny o miłości — to moja specjalność. A ty za to napisz
mi muzykę do tego „co za bólu”. Jesteś wprost stworzony do „co za bólu” i do
chóru matek. Przecież pan Folten i tak nie pozna, co kto zrobił.
Ta pieśń miłosna tak mi się udała, że cnotliwy Fatty aż się rumienił, takie
to było gruchające namiętnie i zawodzące.
— Słuchaj — bronił się Fatty — ja mu tego nie mogę dać, przecież by mnie
wyśmiał. Czy ja wyglądam na coś takiego?
Za to „co za ból” wykontrapunktował pierwszorzędnie jako cantus firmus, dodał
echo i zakończył takim przeciągłym, monotonnym altem, że aż mróz szedł po
kościach.
Kiedy oddaliśmy panu Foltenowi nasze zadania, nie krył przed nami
zadowolenia. Tylko znad mego pastorale spojrzał niemal z wyrzutem na Fatty’ego.
— Chłodne — rzekł z żalem — bardzo ładnie opracowane, ale zupełnie pozbawione
namiętności.
— Tak — mruczał nieszczęsny Fatty. Mecenas uwziął się chyba na niego.
— Pan jeszcze nie kochał, prawda?
— Nie — szepnął Fatty z miną winowajcy.
— To błąd — orzekł pan Folten. — Artysta musi kochać, namiętnie, wyuzdanie,
.jak Dionizos…
— Tak — szepnął Fatty i przestraszony mrugał małymi —oczkami. Pewno bał się,
że nasz mecenas zażąda od niego na przyszły raz dowodów jakiejś wyuzdanej
namiętności. Zamiast tego jednak dał mu tylko za zadanie opracować motyw
dziewicy idącej z amforą do studni. Fatty wyraźnie odetchnął. To było coś dla
niego.
Mnie przypadło w udziale recitativo herolda, który wypowiada komuś wojnę, a
Ladiczkowi zadał mecenas duet miłosny pasterza Ezrona i jakiejś Judyty. Ten duet
napisałem ja, a Ladiczek zrobił herolda, bo lubił fanfary; dodał mu sześciu
trębaczy.
— Sześć trąb, bracie — zachwycał się —to już słychać!
Pań Folten mało nas nie uściskał, kiedy przynieśliśmy mu swoje partytury. Był
z nas po ojcowsku zadowolony.
— Te partyturki, chłopcy, schowam sobie, aż Beda z was wielcy muzycy. Widzę,
że robicie postępy.
Lubiliśmy go naprawdę. Był wspaniałomyślny i ogromnie kochał muzykę. Czegóż
więcej można wymagać od człowieka? Wypytywał nas, jak żyjemy, jakie mamy
znajomości.
— Tak nie może być, chłopcy — rzekł energicznie. — Powinienem was trochę
wprowadzić w świat. Wielki artysta musi umieć obracać się nawet w najlepszym
towarzystwie. Musi być niby książę. Przyjdzie kiedyś czas, że ucztować będziecie
z królami i kochać będziecie najdumniejsze księżniczki.
Fatty wytrzeszczył oczy ze strachu, Ladiczek zaś tylko mruknął, jak by chciał
powiedzieć: „Co do tych księżniczek, to można choćby i zaraz.”
— Poczekajcie — ciągnął pan Folten. — U mnie prawie co tydzień zbiera się
całe towarzystwo na wieczorach muzycznych. Wybitni artyści, intelektualiści,
krytycy i tego rodzaju ludzie. Jak najbardziej intymne grono, ale wam mogliby
kiedyś się przydać, co? Porobilibyście tu szereg znajomości, a to dla artysty
konieczne. Będziecie przynajmniej mieli otwartą drogę do sukcesów. Jakie macie
ubrania, chłopcy?
Okazało się, że najlepsze to. te, które mamy na sobie.
Pan Folten zlustrował nas krytycznym wzrokiem i zmarszczył nos.
— To do niczego. Wiecie co? Każę wam uszyć eleganckie smokingi. A wy
wmieszacie się potem między moich gości i zagracie coś ze swoich kompozycji,
zgoda? To będzie dla was najlepszy start w życie.
Wyraźnie się cieszył, że może nam wyświadczyć tę przysługę. Posłał nas do
pierwszorzędnego krawca i kazał przyjść pokazać się w nowych ubraniach.
Dobra, przyszliśmy. Był upalny letni dzień, a nam się zdawało, że wszyscy się
oglądają za trzema młodzieńcami idącymi ulicą w biały dzień w wieczorowych
strojach. Wysoki Ladiczek kroczył niedbale’ niby piękny, dumny książę, ja miałem
uczucie, jak bym szedł do bierzmowania, a Fatty pocił się i, nieszczęśliwy,
nadymał policzki, jak by podążał na miejsce kaźni i jak by go na dodatek ten
smoking uwierał pod pachami.
Pan Folten na widok naszych koszul i butów załamał ręce.
— To do niczego, panowie — oświadczył. — Musicie jeszcze kupić sobie porządne
muszki, koszule i lakierki. A w przycały czwartek przyjdźcie tu o ósmej wie—czór
Beda goście. Chciałbym, żebyście zagrali te utwory, któreście mi ofiarowali.
Dobra, z uderzeniem ósmej stawiliśmy się w pełnej gali. Ladiczek nonszalancki
niczym książę, ja uroczyście podniecony, a Fatty Mikesz zdrętwiały od tremy,
kompletnie sztywny. Nacisnęliśmy dzwonek u drzwi państwa Folten. Otworzył nam
lokaj w jedwabnych pończochach i białej peruce.
— Jezus, Maria — szepnął Fatty, ale Ladiczek wszedł z taką miną, jak by u
siebie w domu miał co najmniej dziesięciu lokajów. Skąd się to bierze u „tych
skrzypków?
Poza tym w przedpokoju — nikogo.
— Panowie muzycy? —— spytał lokaj. — Panowie pozwolą, zamelduję was panu.
Wepchnął nas do małego pokoju i zostawił samych. Patrzyliśmy jeden na
drugiego w milczeniu. Po chwili zjawił się pan Folten w brązowej aksamitnej
kurtce, z powiewającym krawatem.
— Serwus, chłopcy, serwus — rzekł z roztargnieniem, wyraźnie się śpiesząc. —
Zaraz każę wam przynieść coś do zjedzenia. — I już go nie było.
Za chwilę wpłynęła pokojówka z tacą.
— Mają się panowie najeść — oznajmiła.
Ladiczek wpakował do ust kanapkę i zaczął się zalecać do pokojówki.
Przyjmowała to jako coś zupełnie naturalnego, piszcząc: „Ale z pana…” albo
„Niech pan da spokój.”
Fatty miał tak ściśnięte gardło, że nic nie mógł wziąć do ust, a ja,
beniaminek naszego tria, byłem jakoś dziwnie zaniepokojony, sam nie wiedziałem
czym.
Kiedy pokojówka się ulotniła pokazując Ladiczkowi język, ten uniósł brwi i
powiedział:
— Panowie, coś mi się zdaje…
— Że co? — szepnął Fatty przygnębiony.
Ladiczek wzruszył ramionami.
— Że najlepiej byłoby pójść sobie do domu.
W drzwiach zjawił się lokaj.
— Mistrz Folten czeka na panów. Szliśmy za nim gęsiego. W ogromnym salonie
stał pan Folten w swojej brązowej kurteczce, obok niezbyt ładnej, pospolicie
wyglądającej i niepewnie uśmiechniętej pani.
— Moja droga — rzekł szarmancko — pozwól, że ci przedstawię moich młodych
przyjaciół.
Bąkaliśmy coś tam o niezmiernym szacunku i całowaliśmy ją w krótką, miękką
rękę.
Tymczasem pan Folten witał rozradowany pierwszego gościa.
— Prosimy, prosimy! — wykrzykiwał z przejęciem. — Proszę się czuć jak u
siebie w domu!
Potem przyszedł gość drugi i trzeci. Pan Folten już nie zwracał na nas uwagi.
Ladiczek trącił mnie łokciem.
— Popatrz, ani jednego smokingu! Tkwiliśmy wszyscy trzej w kącie niby czarna
wysepka, podczas gdy pan Folten, stojąc w drzwiach, wydawał serdeczne okrzyki
powitalne, a jego małżonka podawała przybyłym rękę, uśmiechając się mile.
Schodzili się goście, jeden za drugim, każdy rzucał pytające, obce spojrzenia
na naszą czarną grupkę i maszerował sprężyście do przyległego salonu, gdzie
widocznie znajdował się bufet. Robiło się nam coraz goręcej. Nikt nie miał
smokingu. I nikt się do nas nie odzywał.
— Co mamy robić? — szepnąłem.
— Poczekaj — syknął Ladiczek i dał sujkę w bok Fatty’emu, który stał
osłupiały, bez ruchu, niby mały, gruby bożek. — Poruszże się trochę, człowieku!
Istotnie, Fatty zamrugał powiekami i zachwiał się.
— Powinniśmy się porozchodzić w różne strony — mówił dalej Ladiczek wściekłym
szeptem — żeby się tak nie rzucać w oczy.
— Gdzie? — spytał cicho przerażony Fatty.
Widać było, że cierpi tak, aż zbiera mu się na płacz — z upokorzenia czy co.
Jego usta, wykrzywione dziecinnie, drżały.
Ladiczek zbladł i uniósł brwi. Wyglądał w tym momencie naprawdę imponująco. W
tej właśnie chwili pan Folten prowadził do bufetu jakąś osobistość bardzo
znaczną, sądząc po wylewnej serdeczności, z jaką ją witał.
Ladiczek zrobił dwa kroki naprzód i lekko się ukłonił.
— Pozwoli pan — powiedział głośno — że przedstawię mu kompozytora Mikesza.
Znana osobistość spojrzała zaskoczona, a Fatty, biedaczysko, wystraszony,
skłonił się jak przewracający się worek mąki.
„Pan Folten poczerwieniał na twarzy i coś jak by przełknął.
— Tak, tak — rzekł z nerwowym pośpiechem. — Bardzo uzdolniony kompozytor. A
to jest pan… pan… Prochazka.
Ladiczek bezwstydnie, książęcym gestem, wyciągnął rękę do sławnej
osobistości.
— Bardzo mi przyjemnie!
— Kto to był? — wyszeptał w chwilę potem przerażony Fatty.
— Nie wiem — odparł Ladiczek obojętnie, chmurząc czoło.
Pan Folten wracał od bufetu wprost do nas.
— Panowie — rzekł cicho, z wściekłością — nie zapominajcie, że nie jesteście
tu jako goście, ale jako… jako…
— Płatni muzykanci — podpowiedział spokojnie Ladiczek. — Proszę bardzo.
Pan Folten odwrócił się na pięcie i poszedł z powrotem do drzwi wejściowych.
Tymczasem wielki salon zapełniał się już grupami gości powracających z
bufetu.
— Chłopcy — szepnął Ladiczek — chodźcie do salonu muzycznego!
Na środku stało pianino Steinwaya, a na nim leżały ciemnobrązowe skrzypce
Mittenwald. Były tam też nasze utwory z wykaligrafowaną dedykacją: „Mistrzowi
Będzie Foltenowi”.
Ja wiem, to był z naszej strony bunt sługusów, ale nie mogliśmy inaczej.
I naraz się zaczęło: pam, pam–ram–pam, pam. Ja i Fatty na cztery ręce na
fortepianie, Ladiczek ze skrzypcami Mittenwald pod brodą. Jednym słowem,
pierwszorzędna orkiestra z nocnego lokalu.
Fatty wykrzywiał gębę w zachwycie, a Ladiczek kręcił się i kołysał jak
urodzony cygański skrzypek. Jeszcze sobie, łajdak, zsunął na czoło pukiel
włosów.
W drzwiach pojawiły się przerażone twarze. Bębniliśmy z tym większym ogniem,
a Ladiczek jeszcze bardziej się puszył i kłaniał, i najwyraźniej szykował się,
by zagrać gościom „od ucha”.
Ale już wpadł pan Folten i zatrzasnął za sobą drzwi. Był blady i trząsł się z
wściekłości.
— Zwariowaliście, wy… wy…
— Pan wybaczy — rzekł Ladiczek unosząc ze zdziwieniem brwi. — Czyż nie
jesteśmy tu w charakterze domowej kapeli?
W pół minuty później znajdowaliśmy się na ulicy. Ale ulżyło nam!
Rano odesłaliśmy panu Foltenowi nasze nowe ubrania. Mściwy Ladiczek postarał
się jeszcze przedtem o świeczkę, żeby swój smoking pokąpać woskiem.
Mieliśmy wtedy uczucie, że zawiedliśmy się na swoim mecenasie. Ale od tej
pory niejedną gorzką pigułkę przyszło nam przełknąć jako muzykom i wcale nie
było nam dużo lżej niż wówczas.
Zresztą i pan Folten zawiódł się na nas: żaden z nas nie został kompozytorem.
Biedny Fatty, genialny Mikesz, zmarł wkrótce na chorobę Parkinsona, której
nabawił się po grypie. Ladiczek Prochazka przepadł gdzieś w Rosji, a ja jestem
tylko kimś, o kim opiewają afisze: „Przy fortepianie Vasza Ambroż.”
VIII
DWIE NOTATKI
W opowiadaniu pani Karoliny Foltyn padła wzmianka o dwóch osobach, które w
życiu Bedy Foltena odegrały pewną określoną, acz epizodyczną rolę. Z przyczyn
łatwo zrozumiałych nie udało się nam uzyskać od nich żadnych wspomnień o zmarłym
kompozytorze. Z uwagi jednak na utrzymanie ciągłości czasowej i rzeczowej,
zamieszczamy w miejsce ich wypowiedzi przynajmniej nieliczne epizody, które w
związku z powyższymi osobami zdołaliśmy pośrednio lub bezpośrednio ustalić.
Pierwszą z tych osób była owa „zagraniczna śpiewaczka”, jak określiła ją pani
Karolina Foltyn. Była to kiedyś rzeczywiście jedna z najsławniejszych gwiazd
operowych, a na temat kaprysów tej primadonny, jej romansów, biżuterii,
honorariów i zerwanych kontraktów opowiadano nieprawdopodobne historie.
Oczywiście w tym czasie gdy występowała gościnnie na naszej scenie, jej sława
mocno już przygasła. Miała wówczas dobrze ponad pięćdziesiątkę, podczas gdy Beda
Folten ukończył zaledwie lat trzydzieści. Niemniej jednak była wciąż jeszcze
imponującym zjawiskiem, a występ jej nie był wcale taką klęską, jak twierdziły
pewne osoby; chociażby sama jej sztuka aktorska robiła ciągle jeszcze ogromne
wrażenie.
Autor tych słów sam był wówczas w teatrze, na owym występie gościnnym, kiedy
śpiewała w Carmen. W antrakcie spotkał w foyer Bedę Foltena.
— Jakże się panu podobała? — spytałem.
Folten skrzywił się lekko.
— Wcale — rzekł sucho. — Za stara.
— Cóż w tym dziwnego? — odparłem.— Niech pan sobie obliczy, że otaczała ją
już sława, kiedy jeszcze była kochanką… — Tu wymieniłem nazwisko jednego z
najgłośniejszych kompozytorów operowych świata, który w danym momencie nie żył
już od jakichś lat dwudziestu. Człowiek nawet nie mówi takich rzeczy przez
złośliwość, ale dlatego, że go coś korci. Beda Folten wytrzeszczył na mnie oczy.
— Naprawdę? Ależ to nadzwyczajne! Skąd pan to wie?
— Wszyscy przecież o tym wiedzą — rzekłem. — Później miała tego i tego… —
Wymieniłem kolejno nazwiska jednego monarchy, pewnego wielkiego tenora i jednego
sławnego pisarza.
Na Foltenie wywarło to najwyraźniej ogromne wrażenie.
— Ależ to musi być bajeczna kobieta! — zawołał pełen podziwu. — Chciałbym ją
poznać.
Kiedy spadła kurtyna po ostatnim akcie, zobaczyłem Foltena, jak stał w
pierwszym rzędzie krzeseł i bił brawo jak szalony; cud, że nie wpadł do
pomieszczenia dla orkiestry. Dopiął w końcu tego, że sławna diwa złożyła ukłon
specjalnie dla niego przeznaczony i przesłała mu ręką całusa.
W dwa dni później uciekła z nim gdzieś w Alpy, chociaż miała jeszcze śpiewać
w Madame Butterfly czy w jakiejś innej operze. Była to znowu jedna z jej
legendarnych eskapad. Po upływie dalszych trzech dni Beda Folten zjawił się u
mnie przybity i roztrzęsiony, aż mu broda dygotała.
— Błagam pana — szeptał — błagam, niech mi pan pozwoli pozostać parę dni u
siebie. Teraz nie chcę jeszcze wracać do domu…
Załamałem ręce.
— Bój się Boga, człowieku, już pana ta stara Wenus wyrzuciła?
Spurpurowiał i urażony zmarszczył czoło.
— Co też pan — wycedził przez zęby. — Ona się we mnie tak namiętnie
zakochała… Okropna baba! Zobaczy pan, że przyjedzie tu za mną… Nie chcę, żeby
mnie znalazła!
— Folten — pytam — po co pan z nią właściwie uciekł?
Wargi mu się trzęsły i z wysiłkiem przełykał ślinę.
— Bo… bo myślałem, że jest w niej coś… Bóg wie co. Przecież sam mi pan
opowiadał, kto to się w niej nie kochał…
Został u mnie chyba z tydzień; z niektórych napomknięć i półsłówek
wywnioskowałem, że wynajęli willę gdzieś nad Wolfgangssee. Ale już pierwszej
nocy wybuchła między nimi straszna awantura, a nieposkromiona bogini opery
rzuciła mu na głowę cały komplet kryształowych szklanek. Nazajutrz rano, zdaje
się, wyjechała do Włoch, a Folten po cichutku wrócił. Było mi go właściwie żal w
całej tej historii. Wydaje mi .się, że nie była to z jego— strony nawet, jak się
to mówi, pomyłka miłosna, ale raczej jakaś głupia ambicja. Dlatego że była
kochanką jednego z największych kompozytorów, jakiegoś monarchy i paru innych
albo dlatego że sama była tak znana i sławna, któż to może wiedzieć?
Czasem myślę sobie, że może w ten sposób chciał zostać czymś w rodzaju
następcy tego doskonałego muzyka i kompozytora, który kiedyś ją kochał. Może
zdawało mu się, że to los godny wielkiego artysty opalić .sobie skrzydła w tym
historycznym niemal płomieniu. Jeszcze po latach chętnie pokazywał jakiś ślad po
skrofułach na szyi i twierdził, że to pamiątka po pchnięciu sztyletem — z
zazdrości. Po czym tajemniczo podkreślał, że zrobiła to owa boska… no, wiecie,
ta, co to była kochanką tego sławnego kompozytora. I mnie również opowiadał tę
bajeczkę, zapomniawszy widać, że owa przygoda była mi znana trochę bliżej.
Drugą postacią, o której wspomniała pani Foltyn w swym opowiadaniu, był
„ślepy Kanner”. Chodzi tu najprawdopodobniej o Władysława Kannera, który obecnie
gdzieś zniknął, a który swego czasu cieszył się dość dużą popularnością w
pewnych kołach muzycznych tudzież w pośledniejszych ośrodkach nocnego życia w
Pradze.
Był on rzeczywiście niemal zupełnie ślepy i był muzykiem. Gdzie jednak
nauczył się grać, tego nikt nie wie. Żywił fanatyczną wprost nienawiść do
konserwatorium i pogardzał ,,uczonymi panami muzykami”. Wystarczyło wskazując
kogoś powiedzieć, że to „pan z konserwatorium”, a natychmiast był gotów udusić
go niemal w ataku furii. Był niski, łysy i niesamowicie brzydki. Twarz jego
przypominała coś pośredniego między Verlaine’em a Sokratesem.
Mieszkał, zdaje się, gdzieś za Olszanami w budzie z desek, gdzie oczywiście
nie miał ani fortepianu, ani w ogóle żadnych rzeczy. Z czego żył — nie wiadomo,
ale koło północy można go było zawsze znaleźć w któejś z knajp na przestrzeni od
Żiżkowa aż do Koszir, o ile była tam choć jedna gruba kelnerka i jakiekolwiek
bądź nędzne i zachrypnięte pianino.
Był już najczęściej pijany w sztok, bełkotał i nieprzytomnie wybałuszał te
swoje szklane, niewidome oczy. Od czasu do czasu wstawał i podchodził do
fortepianu, by grać. Kiedy się upił, musiał grać, tak jak inni muszą iść do
klozetu. Było to u niego czymś w rodzaju procesu wydzielania.
Niekiedy z wściekłością i drwiną parodiował utwory „panów muzyków”. Bóg raczy
wiedzieć, gdzie przy swoim trybie życia mógł je usłyszeć. Kiedy indziej znowu
improwizował dziko i ponuro tylko dla siebie. Albo też grał za pieniądze, ale
nigdy cudze— utwory czy pieśni.
Kiedy mu ktoś powiedział: „Kanner, zagraj mi walczyka z Kawalera srebrnej
róży” czy coś takiego, zgrzytał resztkami swoich sczerniałych zębów i syczał:
„Kanner nie gra!” Wtedy trzeba było powiedzieć: „Kanner, Kanner, zagraj mi, że
mam w nosie cały świat! Kanner, zagraj, że chcę cisnąć do czorta swoją
dziewczynę, tę wstrętną kurwę! Kanner, zagraj mi coś okropnie ordynarnego!” I
Kanner natychmiast zaczynał grać.
Ja r sam nie jestem muzykiem, chociaż muzykę ogromnie lubię, ale kiedyś
specjalnie przyprowadziłem do nocnego lokalu, gdzie akurat Kanner bębnił na
rozstrojonym pianinie, pewnego wielkiego dyrygenta. Słuchał w takim napięciu,
tak gorączkowo, że twarz jego robiła chwilami wrażenie twarzy wariata.
— Człowieku! — krzyczał ochrypłym głosem, miażdżąc w uścisku moją rękę. — Ten
chłop to geniusz! Chryste Panie, to bydlę nawet samo nie wie, co gra! Zaraz,
zaraz… — i znowu twarz jego przebiegł jakiś kurczowy tik — poczekaj pan, co to
on gra? Jezus, Maria, to ci świnia! Słyszy pan? O teraz — teraz!
Tymczasem pod palcami Kannera barbarzyńska rapsodia pulsowała coraz bardziej
rozkołysanym, bezwstydnym rytmem, Kanner zaś rechotał gdakliwie.
— Jeszcze, jeszcze :— skrzeczał podskakując jak opętany na taborecie przy
pianinie. — Jeszcze! O tak!
Nie mogłem utrzymać mojego dyrygenta. Zerwał się, podszedł do Kannera i
położył — na pianinie tysiąckoronowy banknot.
— Ty, świnio — powiedział blady ze zdenerwowania — teraz masz zagrać coś, co
przystoi takiemu wielkiemu, genialnemu muzykowi jak ty!
Kanner podniósł się siny i najeżony.
— Myślałem, że rzuci się na mego dyrygenta, źe zacznie go dusić, ale on
tymczasem
cofał się tylko i jąkał:
— Kanner nie gra! Kanner nie gra!
Mistrz chwycił go za kołnierz.
— Kanner — powiedział z pogróżką.
I nagle Kanner zaczął się jakoś dziwnie żałośnie uśmiechać.
— Ja wiem — wykrztusił trzeźwiejąc nieoczekiwanie. — Pan jest ten a ten. — Tu
wymienił nazwisko wielkiego dyrygenta. W jaki sposób poznał go ten na wpół ślepy
człowiek — tego nie mogę pojąć.
— No, więc co — wycedził dyrygent przez zaciśnięte zęby — będziesz pan
porządnie grał?
Kanner sprawiał wrażenie, jak by chciał paść na kolana.
— Mistrzu, proszę pana! Nie!… Proszę… Przed panem nie!
— Dlaczego?
Kanner dygotał jak liść. — Ja jestem świnia, mistrzu… Ja już nie potrafię…
Proszę, niech mnie pan puści!
— Siadaj tu ze mną, Kanner — rzekł maestro. — I możesz mi mówić po imieniu.
Ja też znam się trochę na muzyce, wiesz?
Dziwny to był wieczór. Kanner z trudem bełkotał i z rozpaczliwym, fanatycznym
uwielbieniem wlepiał w mistrza swoje wypukłe oczy, przesłonięte mętnym, zielonym
śluzem katarakty. Kiedy mistrz wymawiał przy nim nazwisko Bacha, Beethovena,
Smetany albo inne tej miary — Kanner tłukł czołem o blat stołu i mamrotał:
— Mistrzu, nie jestem godzien…
A potem wszystko się jakoś nagle po—.plątało. Przy naszym stole siedział
jakiś malarz pokojowy i mówił do nas wszystkich per ty.
— Ja też jestem mistrz! — krzyczał. — Kanner, graj!
— Kanner, dziś ja będę grał dla ciebie — rzekł maestro i zasiadł do pianina.
— Pamiętasz to?
Kanner walił czołem o stół i łkał:
— Nie jestem godzien!
— Pamiętasz to, Kanner? A to jeszcze poznajesz? To jest Gluck. A to znasz? To
Handel. — Maestro nie był nadzwyczajnym pianistą, ale miał niebywałą pamięć. — A
tego Bacha też znasz? Poczekaj, zaraz będzie to miejsce… Słyszysz, Kanner?
Robiło to .wrażenie, jak gdyby celebrował jakąś zwariowaną mszę za straconą
ludzką duszę albo jak by gorączkowo wyświęcał diabła. Był blady, poczochrany, a
twarz jego wykrzywiał ustawiczny tik. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak surowo
i zapamiętale skoncentrowanego na muzyce.
— A teraz uważaj, Kanner. Słyszysz? Boże wielki, to jest muzyka! No co,
Kanner, jeszcze nie jesteś godzien?
Ale Kanner wciąż rozpaczliwie kręcił głową.
Nad ranem odprowadzałem mistrza do domu. Był ponury jak wszyscy diabli.
— Szkoda tego przeklętego drania — mruczał z rezygnacją. — Ten chłop ma
więcej muzyki w jednym palcu niż ja w tych obu rękach.
A mistrz nie należał bynajmniej do ludzi będących skromnego mniemania o
sobie.
Przypominam tę małą historyjkę dlatego tylko, że może wyjaśnić ona, jakiego
rodzaju człowiekiem był Kanner. Tym bardziej dziwny musi się wydawać fakt, że
związał się z Bedą Foltenem czy raczej, że Folten związał się z nim. Kto znał
eleganckiego, lśniącego czystością Foltena z jego artystyczną czupryną, monokiem
w oku i złotym łańcuszkiem na przegubie ręki, Foltena–światowca, wspaniałego i
towarzyskiego — ten w żaden sposób nie mógł pojąć, jak może tolerować obok
siebie taki żałosny, wyniszczony strzęp ludzki, i to nie tylko tolerować, ale
wchodzić z Kannerem w najbardziej poufałą komitywę. Widywało się ich razem w
nędznych kawiarenkach, gdzie grywał Kanner. Z reguły Folten wyciągał go stamtąd,
pakował do auta i wiózł do siebie do domu. Wyjaśniał, że stara się uratować
człowieka i artystę. Jednocześnie jednak spijał go do nieprzytomności i sam przy
tym marniał jakoś, jak gdyby uległ jego niszczycielskiemu wpływowi.
Najwyraźniej, niemal ostentacyjnie się zaniedbywał. Prawie że zależało mu na
tym, aby wyglądać jak ktoś należący do lekkomyślnej, podupadłej bohemy. Gorąco
wtórował Kannerowi w jego pogardzie dla uczonych „panów muzyków”.
— Muzykę musi mieć człowiek o tu — mawiał bijąc się w piersi — a nie na
szkolnym świadectwie. Czekaj, Kanner, my im jeszcze pokażemy, tym pedantycznym
belfrom. Człowiek musi być opętany muzyką! — krzyczał i wywracał oczami. —
Tworzyć to szaleństwo i upojenie!
Kanner potrząsał na to głową i gdakał coś bez związku. Folten zaś pakował go
do auta i odjeżdżali. Dziwna była z nich para.
Dlaczego się po pewnym czasie rozeszli — nie wiem.
Spotykam raz Foltena, znowu światowca, uperfumowanego, z monoklem, i pytam
go, co porabia Kanner. Folten nachmurzył się i zmarszczył nos.
— Niemożliwy facet — mruknął niechętnie. — Beznadziejny przypadek. Starałem
się go ratować, ale… — Tu machnął wypielęgnowaną ręką ze złotym łańcuszkiem na
przegubie.
Później, kiedyś w nocy, spotkałem na ulicy Kannera. Był oczywiście pijany.
Mimochodem spytałem o Foltena. Bełkotał coś tam, jakoby Folten chciał go zabić
nożem. I ciągle plótł o jakiejś Judycie.
— Judyta była przecież moja — mamrotał — i on nie miał prawa… nie miał prawa…
Ja gwiżdżę na jego pieniądze, proszę pana — zgrzytał z wściekłością zębami —
niech mu pan to powtórzy! I niech mu pan powie, że ja mu Judyty nie oddam!
Z początku myślałem, że mówi o tej operze, o której tyle gadał Folten, ale
potem przypomniało mi się, że w jednej z kawiarń, do której razem chodzili, była
kelnerka, którą oni sami nazywali Judytą: wysoka, czarna, z twarzą grzesznicy.
Sądzę, że obydwaj się do niej zalecali, a w każdym razie Kanner był w niej
płomiennie zakochany. Słyszałem raz, jak improwizował tam Pieśń o Judycie, pieśń
jakiegoś dzikiego, seksualnego triumfu, czy jak to nazwać. Żałowałem, że nie
słyszał tego mój maestro–dyrygent. Może więc z powodu tej Judyty rozeszli się w
złości. Ale wspomnienia pani Foltyn przemawiają raczej za pierwszym domysłem
autora.
Jak już powiedziałem, w krótki czas potem Kanner zniknął. Przestał po prostu
zjawiać się w swoich lokalach, a zanim ktoś z jego kompanów sobie o nim
przypomniał, upłynęło już trochę wody i Kanner przepadł bez śladu.
Każda generacja artystów ma swoich dziwaków. Ten zwariowany, na wpół ślepy
muzyk zniknął jednakże zbyt szybko, aby zdążył zająć zasłużone miejsce chociażby
w kronice swoich czasów.
IX
Jan Trojan
INSTRUMENTACJA «JUDYTY»
Moja znajomość ze zmarłym panem Foltenem trwała niedługo i właściwie miała
charakter raczej zawodowy. Kiedyś przyszedł do mnie do opery, gdzie pracowałem
wówczas jako korepetytor, z dziwną prośbą: żebym pomógł mu w instrumentacji jego
opery Judyta, która jakoby była już gotowa. Oświadczył mi, że w muzyce jest
właściwie samoukiem, że od dziecka gra i namiętnie kocha muzykę, ale że
okoliczności nie pozwoliły mu na studia w konserwatorium.
— Być może — powiedział — jestem raczej poetą; opętał mnie temat Judyty i
chciałem napisać dramat. Nic na to nie poradzę, v ale przy każdej scenie, jaką
tworzyłem, przy każdym dialogu, który opracowywałem, narzucała się mojej
wyobraźni sama, nieodparcie i zwycięsko — muzyka. Tam , gdzie miały być tylko
słowa, zjawiał się śpiew. — Bezradnie wzruszył ramionami. — Musiałem .napisać to
jako utwór muzyczny. Krok za krokiem samo to rosło: tekst i muzyka. W tej chwili
dzieło moje jest prawie gotowe, ale nie wiem, co robić z tym dalej. Przecież
brak mi pewnych technicznych wiadomości, powiedziałbym rzemiosła. Na przykład…
opracowanie na orkiestrę…
— Pan wybaczy — odparłem — ale w sztuce nie ma nic z rzemiosła. Cała sztuka
musi być doskonałym rzemiosłem i cała musi być sztuką. W ten sposób nie wolno
mówić — powiedziałem mu. — Opracowanie na orkiestrę to nie żadne rzemiosło.
Proszę spojrzeć na Berlioza albo przeczytać sobie partyturę Don Juana, cóż to za
rzemiosło! W ten sposób nie można mówić, na tej płaszczyźnie w ogóle nie
będziemy mogli rozmawiać.
Tłumaczył się, że nie to miał na myśli, że po prostu zdaje sobie sprawę z
dotkliwego braku technicznych wiadomości i niedostatku znajomości praw
muzycznych, że właściwie potrzebuje tylko wskazówki czy rady, według których
pracowałby dalej, i dlatego zwraca się do mnie o pomoc. Ponadto zaproponował mi
honorarium, którego wysokość zaskoczyła mnie.
— Nic z tego, panie Folten — powiedziałem. — Nie mogę tego przyjąć. Mogę panu
najwyżej udzielać lekcji, dopóki nie znajdzie pan sobie kogoś lepszego; ja
osobiście radziłbym panu tego i tego. — Tu wymieniłem mu nazwiska kilku dobrych
muzyków. — Moją specjalnością są raczej kompozycje wokalne — powiedziałem — ale
lekcji także udzielam. Tyle a tyle za godzinę. Jeśli jednak chodzi panu o
instrumentację, to doprawdy radziłbym kogo innego. Instrumenty to nie moja
dziedzina, panie Folten, mnie wystarczy ludzki głos. Nic chyba z tego nie
będzie.
— Kiedy mnie zależy właśnie na pańskiej pomocy — nalegał. — Mówią o panu, że
jest pan najsurowszym i najbardziej ascetycznym muzykiem, a mnie właśnie brak
tej wielkiej dyscypliny. Boję się, aby w mojej wypowiedzi muzycznej nie było
zbyt wiele anarchizmu. Przyznam się panu, że ze mnie trochę barbarzyńca. Wiem,
że mam nadmiar sił twórczych i fantazji — ale nie jestem pewny, czy w moim
utworze jest ten właściwy, przejrzysty ład.
— .— Na to nie ma rady, panie Folten — powiedziałem mu. — Tę rzecz musi pan
mieć o tu, w sobie. Wie pan co? Przejrzę tę pańską operę. Nie mogę jednak pana
nauczyć niczego, czego nie ma w panu. Żałuję bardzo, ale po prostu nie mogę.
Taki biblijny temat jak Judyta to ogromnie poważna rzecz, panie Folten —
ciągnąłem dalej. — Nawet jeśli to tylko apokryf. Ja sam usiłowałem pisać psalmy
i wiem, co to znaczy. Trudna rzecz. Niezmiernie trudna.
Umówiliśmy się, że przyjdę do niego i że zagra mi główne fragmenty ze swojej
Judyty. A potem zobaczymy co dalej.
Przyszedłem w ustalonym terminie. Pan Folten przywitał mnie serdecznie i
zaczął mówić o ogólnej koncepcji swego utworu.
— Nie, nie — przerwałem mu — najpierw akcja, a zaraz potem proszę mi to
zagrać. Kawałek po kawałku, panie Folten. Linijka po linijce. Czego nie ma w
linijkach, tego nie ma i w koncepcji.
.— Jak pan chce — odrzekł. — A więc najpierw jest uwertura przed bramami
Bethulii. Proszę sobie wyobrazić pasterską okolicę i pieśń miłosną graną na
flecie. Jest ranek, dziewczyna Judyta idzie z dzbanem po wodę.
— Przed bramy? — spytałem. — To błąd. W obwarowanych miastach studnie musiały
znajdować się wewnątrz murów, proszę pana. Tak nie może zostać.
— Ależ to chyba nieważne — bronił się Folten. — Tu idzie o muzykę, a nie o
historię! — Wydawał się zagniewany. — No, a później przybywa herold Holofernesa
w otoczeniu trębaczy i wzywa Bethulię do poddania się. Miasto odmawia. Rozlegają
się trąby na alarm, a chór niewiast lamentuje nad rozpoczynającą się wojną. To
jest uwertura.
— Pan będzie łaskaw mi ją zagrać — rzekłem. — Jak na muzykę jest tego aż za
wiele.
Grał na fortepianie wprawdzie niezbyt czysto, ale z dość dużą biegłością. Po
owym fragmencie z dziewczyną przy studni przerwał. — Brak mi tutaj przejścia do
trębaczy i herolda — usprawiedliwiał się. — Nie wiem, jak od tego pastorale
przejść do fanfar.
— To już musi pan wiedzieć sam, panie Folten — powiedziałem. — Musi pan
wiedzieć, co się tam dzieje. No, ale niech pan gra dalej.
Grał i sam nucił arię herolda. Potem znowu przerwał.
— Teraz miasto odrzuca żądanie Holofernesa. Tego jeszcze nie mam. A teraz
przychodzi ten alarm — rzekł i uderzył w klawisze — oraz lament niewiast.
Wszystko to razem trwało osiemnaście minut.
— To na nic, panie Folten — rzekłem, gdy skończył. — Po prostu do niczego.
Może pan to wyrzucić i zacząć od początku.
Był zupełnie złamany i z trudem przełykał ślinę.
— Myśli pan, że to takie złe?
— Bardzo złe — odparłem. — Przykro mi, ale muszę to panu powiedzieć.
Przeważnie ma pan tam dobre rzeczy, wszystko jednak złożone razem jest złe, To
pastorale — to Debussy, ale ten pasterz z fletem jest do niczego. To jest
rokokowy pastuszek, a nie może pan tam mieć przecież rokokowego pastuszka.
Biblijny pasterz to był nomad, proszę pana, nomad z kopią. Muzyk musi myśleć. Ta
dziewczyna z dzbanem jest dobra, niemal że klasyczna. Czysta robota. Ale ten
flet do niej nie pasuje. Ma w sobie coś z fauna. To tam nie siedzi, proszę pana,
to nie brzmi wystarczająco poważnie i czysto. Tak, to po prostu wykluczone. Te
fanfary to Verdi, to Aida. Zgrabna rzecz, proszę pana, efektowna, dramatyczna,
ale ja bym tam tego nie dawał. W tym miejscu powinno być coś bardziej surowego.
Alarm w mieście jest zupełnie zły. Niech pan wybaczy, ale to jest weryzm, to
jest naturalizm, a nie żadna muzyka. Dalej ma pan tam ten chór niewiast do słów:
„Co za ból…” Bardzo to dobre, panie Folten. Znakomite. Ale szkoda tego do opery.
To powinna być samodzielna kompozycja wokalna. Ja na pańskim miejscu w ogóle
dałbym spokój operze, panie Folten. Opera to nie jest czysta sztuka. To teatr i
wszystko razem, a nie sama muzyka. Pan mógłby tworzyć czystą muzykę, proszę
pana, jak na przykład ta dziewczyna u studni czy ten chór niewiast. Sam nie
wiem, co jeszcze panu powiedzieć. Słuchał i cichutko muskał klawisze.
— Może ma pan rację — rzekł z wysiłkiem. — Jest we mnie tego tak wiele… Może
nie potrafię dostatecznie zapanować nad wszystkim i uporządkować tego…
Naraz wstał i podszedł do okna. Jego plecy zdradzały, że płacze.
— Niech pan posłucha — rzekłem. —
Tak nie można. Nie wolno płakać. Sztuka to nie zabawka, żeby płakać z jej
powodu. Nie wolno myśleć o sobie. Nie to jest ważne, co jest w panu, ale to, co
pan z tego zrobi. Jeśli chce pan pisać operę, niech pan pisze operę, ale płakać…
Nie mógłbym tu dłużej zostać. Żadne tego rodzaju roztkliwiania się, panie
Folten. Sztuka to praca. Tworzenie to praca, i tylko praca. Niech więc pan siada
do fortepianu i gra wariacje na temat motywu swego pastorale. Niech pan to
wypróbuje w largo i w dur.
Wysmarkał nos jak dziecko po płaczu, posłusznie siadł do fortepianu i nie
patrząc sięgnął do klawiszy.
— Nie, dziś nie mogę. Niech mi pan pokaże, co pan miał na myśli.
Niechętnie improwizuję, ale zagrałem heroiczną wariację z jego motywem.
Promieniał niemal ze szczęścia.
— To niezłe! — zawołał. — Sądzi pan, że ta uwertura mogłaby tak zostać?
— Niech pan sam spróbuje — odrzekłem.
Siadł do fortepianu i zagrał dokładnie, niemal co do joty moją wariację w
dur. Musiał posiadać niezwykłą pamięć muzyczną. — Ależ tak być nie może, panie
Folten — powiedziałem — przecież to była moja wariacja. Musi pan spróbować
zagrać coś własnego.
Usiłował grać ze zmarszczonym czołem, ale była to znowu ta sama wariacja,
tyle że wplótł do niej ów dziwny motyw fletu. Pokręciłem głową. Przestał grać i
powiedział:
— Pan wybaczy, nie mam dziś natchnienia.
— Nie wolno panu miewać żadnych natchnień — rzekłem. — Muzyka, proszę pana,
musi być tak precyzyjna jak nauka. Pan musi wiedzieć, co tam ma być. Przemyśleć
to — rozumie pan? Żadne natchnienia. Tylko praca.
Wydął wargi jak rozgniewane dziecko.
— Tego nie potrafię. Nie umiem tworzyć na zimno.
— A to szkoda — rzekłem. — Wobec tego nie mogę niczego pana nauczyć, panie
Folten. Przykro mi, ale nie mam tu nic do roboty.
Do oczu znowu napłynęły mu łzy.
— Więc co mam robić? — szeptał przygnębiony. — Przecież muszę dokończyć swoją
Judytę.
Był tak dziecinnie nieszczęśliwy, że aż mi go było żal.
— Mech pan posłucha — rzekłem. — Zrobimy w ten sposób: Będę przerabiał z
panem pańską operę nuta po nucie i będę panu mówił, co gdzie jest niedobrze,
albo też, jak napisałby to zawodowy kompozytor. A z tego pan już sam wyciągnie
wnioski, jak i co trzeba zrobić, dobrze?
Przystał na tę propozycję i tak się zaczęły moje lekcje z panem Foltenem.
Opisuję tak obszernie naszą pierwszą rozmowę, sądzę bowiem, że rzuca ona
pewne światło na szereg spraw. Widać z niej, po pierwsze, że Folten rzeczywiście
kochał muzykę w sposób fatalistyczny i że opętany był żądzą napisania opery.
Wyskoczyłby chyba przez okno, gdyby mu kto tego bronił. Po drugie, że był
rzeczywiście tylko samoukiem i dyletantem, stojącym bezradnie wobec zagadnień,
które każdy przeciętny uczeń konserwatorium musi mieć w małym palcu. Po trzecie,
że — sądząc z nielicznych fragmentów, które mi zagrał — obdarzony był godnym
uwagi talentem. Tym bardziej więc zdumiewało mnie i zastanawiało, że obok dwóch
nad podziw czystych kompozycji, jak ta dziewczyna u studni i chór niewiast,
zadowalał się innymi raczej banalnymi albo przejętymi z drugiej ręki i że nawet
nie zdawał sobie sprawy, jaka jest między nimi różnica.
Z tej pierwszej lekcji wyniosłem niestety także wrażenie, że z panem Foltenem
nie zrozumiemy się nigdy. Należał najwidoczniej do gatunku artystów, którzy
uważają sztukę za jakiś sposób wyrażania i ukazania siebie samych, za środek,
przy pomocy którego objawiają bez ograniczeń swe własne ja.
Nigdy nie mogłem pogodzić się z tym poglądem. Nie mogę ukrywać, że .wszystko,
co osobiste, sprawia na mnie wrażanie czegoś bezczeszczącego dzieło sztuki.
Wszystko, co jest w tobie — twoje człowieczeństwo, twoja indywidualność, ty sam
— to tylko materia, a nie forma. Jeśli jesteś artystą, to istniejesz nie po to,
by rozmnażać tę materię, ale by nadać jej formę i kształt. Zawsze zapiera mi
dech, gdy czytam w Piśmie świętym: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. A
ziemia była pusta i próżna… a Duch Boży unosił się nad wodami.” Unosił się w
rozpaczy, albowiem była tam jeno materia bez kształtu, materia pusta i próżna.
„I rzekł Bóg: «Niech się stanie światłość». I stała się światłość.” Trzeba to
rozumieć jako pierwszy akt samopoznania: materia uświadamia sobie samą siebie i
ze zdumieniem przygląda się sobie o pierwszym świcie. To właśnie jest początek
wszelkiej formy. ,,I ujrzał Bóg światłość, że była dobra. I przedzielił
światłość od ciemności.” Powiedziane jest: „przedzielił”, to znaczy wyodrębnił,
ograniczył i oczyścił. „I przedzielił wody, które były pod utwierdzeniem, od
tych, które były nad utwierdzeniem. I nazwał Bóg utwierdzenie niebem. Potem
rzekł Bóg: «Niech się zbiorą wody, które są pod niebem, na jedno miejsce, a
niech się ukaże sucha.” I stało się tak. I nazwał Bóg suchą Ziemią… I widział
Bóg, że było dobre.”
Jeśli zaś powiedziano, że „na początku stworzył Bóg niebo i ziemię”, to tym
samym powiedziane jest, że nie samo powstawanie, ale dopiero owo rozdzielanie i
porządkowanie stanowi prawdziwy początek i jest twórczym dziełem bożym.
Nie jestem badaczem Pisma świętego, tylko muzykiem, i rozumiem to w ten
sposób:
Na początku jesteś ty sam, materia pusta i próżna. Ty sam, twoje ja, twoje
życie, twoje uzdolnienia — to wszystko tylko materia, nie żaden pierwiastek
twórczy.
I choćbyś nie wiedzieć jak wyolbrzymił swoje ja, i nie wiem jaką treścią
wypełnił swoje życie, nie jesteś niczym więcej jak tylko materią pustą i
chaotyczną, nad którą Duch Boży unosi się w rozpaczy, nie mając gdzie spocząć.
Musisz oddzielić światło od ciemności, aby materia przemieniła .się w kształt.
Musisz przedzielać i ograniczać, aby powstały wyraźne kontury, a rzeczy stanęły
przed tobą w pełnym świetle, piękne jak w dniu swego stworzenia. Tworzysz
jedynie tak długo, jak długo nadajesz kształt materii. Tworzyć to znaczy
wyodrębniać i stale, stale zakreślać ostateczne i mocne granice materii, która
jest nieskończona i pusta.
Przedzielaj! Przedzielaj! Inaczej świat twój rozpadnie się w bezkształtną
materię, na której nie spoczęła łaska boża. Przecież już patrząc lub nastawiając
swe ucho, obserwując i poznając, oddzielasz od siebie rzeczy lub dźwięki. A cóż
dopiero, kiedy jesteś artystą! Jak czysto i wyraźnie, jak dokładnie i uroczyście
musisz je rozgraniczać ty, który usiłujesz iść w ślady Boga! Przedzielaj,
przedzielaj! A chociaż dzieło twoje od ciebie pochodzi, musi mieć własny
początek i koniec.
Jego kształt musi być zamknięty tak doskonale, żeby nie było w nim już
miejsca na nic, nawet na ciebie. Nawet na twoją indywidualność, nawet na twoją
ambicję, na nic, w czym znalazłoby upodobanie twoje ja.
Nie w tobie, ale w dziele samym znajdować się musi jego oś. Cała sztuka zła i
nieczysta pochodzi stąd, że zostało w niej coś osobistego, coś, co nie stało się
kształtem ani rzeczą wyodrębnioną. Nie jest to miejsce suche, które Bóg nazwał
był Ziemią, ani zebranie wód, które nazwał był Morzem, ale jest to błoto,
materia nie rozdzielona i pusta.
Większość artystów, podobnie jak większość ludzi, w nieskończoność rozmnaża
materię zamiast nadać jej kształt. Jedni wyrzucają ją z siebie niby lawę
piekielną, inni napełniają mułem niby śliskim bagnem na brzegach wód. Ciągle od
nowa wre i kipi ziemia pusta i nie odkupiona w oczekiwaniu na tchnący grozą,
uroczysty nakaz tworzenia. Przedzielaj, przedzielaj! Nigdy nie utraci swej mocy
i grozy owo surowe prawo, prawo Dnia Pierwszego.
Albowiem szatan miesza się i wkrada do sztuki. Poznacie .go łatwo po tym, że
z natury próżny jest i pyszny. Chełpi się materią, olśniewa oryginalnością lub
siłą.
Wszystko, co nazbyt wybujałe, wszystko, co nadto wyolbrzymione, skażone jest
jego zepsutym oddechem. Wszelka mania wielkości, wszelka okazałość rozdęta jest
jego nieczystą, zapamiętałą pychą. Wszystko, co w sztuce tanie, błyszczące i
powabne — to skradzione świecidełka jego małpiej próżności. Wszystko, co nie
dokończone, nie dopracowane — to ślady jego gorączkowej niecierpliwości i
łajdactwa. Wszelka forma fałszywa i pyszna to wypożyczona maska, którą na próżno
przesłonić usiłuje własną rozpaczliwą jałowość.
Wszędzie, gdzie pracuje artysta, jak wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi chęć
wybicia się, skrada się zły duch, szukając sposobności, by siebie ukazać, a
ciebie zwieść na pokuszenie lub opętać.
Ponieważ sam tworzyć nie może, stara się zawładnąć tobą. Aby skazić dzieło
twoje, kazi ciebie i przeżera twoją duszę samochwalstwem i samouwielbieniem. Aby
cię oszukać, abyś nie rozpoznał go w jego prawdziwej, bezkształtnej postaci,
przybiera twoją własną postać, a twoje sprawy przyjmuje za swoje.
— To jestem ja — szepce ci do ucha — ja, twój daimonion, twoje genialne,
ambitne ja. Dokąd masz mnie, jesteś wielki i niezależny, będziesz robił, co ci
się podoba, nie będziesz służył nikomu poza sobą samym.
Albowiem szatan nie żąda nigdy, by służyć jemu, ale by służyć samemu sobie.
Wie on dobrze, po co to czyni, wie, jak okiełznać duszę i czyny człowieka. Całe
jego nieszczęście, ale zarazem i siła polega na tym, że nic nie posiada. Świat
bowiem należy do Boga, a duch nieczysty nie ma w nim swego domu. Może jedynie
burzyć to, co nie należy do niego. Nigdy nie wiesz, czy nie wmiesza ci się do
twojej roboty. Jednego tylko nie potrafi: wykonać pracy czystej i doskonałej.
Chwała Bogu, mogę wreszcie mówić tylko o sztuce. Musiałem jednak mówić o Bogu
i o szatanie, albowiem niechaj nikt z was nie sądzi, że sztuka istnieje poza
dobrem i złem. Na odwrót: w sztuce jest miejsce zarówno dla cnót wzniosie j
szych, jak dla małości i występku ohydniejszego niż w jakimkolwiek innym
powołaniu. Istnieje sztuka czysta, która usiłuje tworzyć rzeczy czyste i
doskonałe, sztuka, w której kształt rzeczy jest wyodrębniony i odkupiony, ba —
rzekłbym: uświęcony. Albowiem każda rzecz może na sobie nosić piętno wyraźnej
świętości lub przekleństwa. Zależy to tylko od ciebie. Im więcej kochasz tę
rzecz, tym usilniej przedzierać się będziesz ku jej pełnej i doskonałej istocie.
Nie po to zadanie twe stanęło przed tobą, byś się w nim wypowiedział, ale abyś
się przez nie oczyścił i wyzwolił od samego siebie.
To, co tworzysz, nie z ciebie jest — jest ponad twoją miarę. Uparcie i
cierpliwie dążysz do tego, by lepiej widzieć i słyszeć, jaśniej rozumieć, by
mocniej kochać i głębiej odczuwać niż w chwili, gdyś przystępował do swej pracy.
Tworzysz po to, by w dziele swoim poznać kształt i doskonałość rzeczy. Twoje
służenie rzeczom to służba boża. A przeciwieństwem jej jest sztuka nieczysta i
przeklęta…
OD ŻONY AUTORA
Wypowiedzi paru innych jeszcze świadków miały poprzez pewne szczegóły
wyjaśnić koniec, jaki spotkał kompozytora Foltyna. Niestety, autor nie mógł już
wysłuchać tych osób ani poprosić ich o materiały. Pozostało zaledwie kilka
notatek na kartce papieru, cichych i niemych jak śmierć. Kilka rządków
zapisanych najdroższym pismem, znaczącym więcej niż twarz i więcej niż’ głos
człowieka, którego się utraciło. Nie wtajemniczonemu trudno byłoby odczytać z
nich dokończenie tej historii, gdyby nie tragiczne szczęście niedawnych
wieczorów, kiedy to jeszcze dwoje ludzi pod jednym dachem mówiło z sobą o swej
pracy.
Dla Karola Czapka ten, o kim pisał, był zawsze czymś więcej niż żywy
człowiek; on, taki małomówny, potrafił opowiadać o nim godzinami, z płonącymi
oczyma, z owym wyrazem, który sprawiał, że ilekroć mówił o sztuce, twarz jego
stawała się piękna.
Dlatego wiem tak wiele o kompozytorze Foltynie; ale ośmielam się jedynie
uzupełnić poprzednie wypowiedzi pomijając wszelkie szczegóły, sądzę bowiem, że
po chwilach milczenia, które spowodowała śmierć, nie powinno następować zbyt
wiele cudzych słów.
Wiem, że autor chciał, by Foltyn złożył w końcu w całość operę Judyta. Z
plagiatów, fałszerstw i kradzionych pomysłów miał uformować nędzny niewydarzony
dziwoląg muzyczny, który przez całe lata był jego manią.
Sam Foltyn — człowiek, który ani w szkole, ani później w miłości, ani w
jakiejkolwiek innej dziedzinie nie umiał powiedzieć nic od siebie — nie wniósł
także nic do tej opery prócz chorobliwej ambicji, aby być artystą.
— Możliwe, że kiedyś było w nim jednak coś, co tak go opętało — mówił mi
Karol Czapek pewnego dnia o zmierzchu, kiedy już nie widzieliśmy swoich twarzy —
ale zgubiło go, biedaka, zakłamanie; dostał się w świat kłamstwa i nigdy już się
stamtąd nie zdołał wydostać. Wszystko w nim było zmyśleniem i fantazją, nie było
w nim za grosz rzeczywistości, oderwał się od niej całkowicie, więc, sama
powiedz — jak i z czego chciał potem ten głupiec nieszczęsny tworzyć?
Oczywiście nikt tej jego opery nie przyjął, chociaż w swoim czasie jako
człowiek bogaty starał się za pomocą pieniędzy zwalczać przeszkody i wynagradzać
krzywdy. Aż wreszcie, kiedy był już bardzo wyniszczony i popadł w nędzę, znalazł
„swoich ludzi”, którzy mu dopomogli, by Judyta ujrzała światło dzienne.
Było to tak:
Beda Folten, w owym czasie schorowany już i zbiedzony, chodził po knajpach i
wyszukiwał starych i nowych przyjaciół. Płakał, przechwalał się, gadał, pił i
każdemu opowiadał o swojej operze. Potem szedł do domu bez kapelusza,
podrzucając wspaniałym ruchem swoją artystyczną czuprynę, tu i ówdzie wprawiając
w podziw spóźnionego przechodnia, mówił bowiem głośno sam do siebie. Często
opierał się o zimną ścianę domu i z afektacją przyciskał rękę do serca.
Ulicznicy i durnie, mijający go przypadkiem, podrwiwali sobie z niego, nikt
bowiem nie wierzył, że naprawdę go coś boli i dławi.
Aż kiedyś taka wesoła banda uknuła spisek na Foltyna i jego Judytę. Cóż,
wariat, zagrają z nim bajeczną komedię, a sami będą mieli zabawę.
— Tę krzywdę trzeba naprawić, panie Foltyn, my panu w tym dopomożemy!
Biegał jak szalony i zapraszał, kogo się dało, ze swego dawnego świata,
przede wszystkim zaś tych, którzy w. jego Judytą. nie wierzyli.
Jeden z dobrych „przyjaciół” wystarał się o lokal na ten ukartowany spektakl,
jakieś atelier, gdzie wyświetlano filmy tylko dla zainteresowanych. Za ekranem
mieściła się tam mała scenka, zaledwie parę metrów powierzchni, ale i tak nie
było pieniędzy na opłacenie większego zespołu orkiestrowego. Foltyn sam
wyszukiwał członków orkiestry i śpiewaków spośród pomniejszych lub
początkujących artystów, biegał na próby, łapał się co chwila za serce i żył jak
w gorączce.
Na swój wieczór przyszedł w wypożyczonym fraku i parą razy podrzucił
wdzięcznie grzywą w stronę pierwszych rzędów, gdzie siedzieli „przyjaciele”,
którzy pomogli mu w zorganizowaniu tej imprezy.
Nie wiedział oczywiście, że od dawna już nikt nie uważa go za normalnego
człowieka, że dał się straszliwie nabrać, że czas zrobił z niego wariata,
błazna, figurę komiczną, gadułą, łgarza, oszusta i nędzarza, albowiem prawdziwa
twarz każdego człowieka, choćby nie wiem jak długo ukrywał ją pod maską frazesów
i szminki — zostanie koniec końców odsłonięta.
Opera spotkała się oczywiście u zaproszonej publiczności z burzliwym i
entuzjastycznym przyjęciem. Oklaski i okrzyki wywołały Bedę Foltena przed
kurtynę, gdzie dziękował podrzucając grzywę i okazując, nerwowe wyczerpanie,
nieodłączne od twórczego napięcia. Spoglądał z wielkoduszną wdzięcznością na
rzędy tych, którzy dopomogli mu do tego triumfu, i dalej, na rzędy wiwatującej
publiczności — i naraz rumieniec wywołany na jego spoconym obliczu sukcesem,
przeszedł w trupią bladość.
Beda Folten ujrzał nagle swój świat, ujrzał go po raz pierwszy wyraźnie, bez
fałszu i zakłamania, tak jak wyglądał naprawdę stąd, z teatralnej rampy: sto
znajomych twarzy, które znał ze swych herbatek i muzycznych wieczorów, stu
ludzi, których wtajemniczał w swoją fałszywą i nieuczciwą pracę, twarz krytyki,
którą na próżno usiłował pozyskać udaną pokorą czy pychą.
Szczęka zaczęła mu dziwnie jakoś opadać w dół, nie miał siły utrzymać
zamkniętych ust, jak przystało na chwilę tak uroczystą, albowiem widział jasno i
wyraźnie, że cały ten klaszczący tłum wyśmiewa się z niego: znajomi z knajpy,
którzy urządzili dziś sobie nieco droższą niż zazwyczaj zabawę, dawni
przyjaciele, którzy przyjęli zaproszenie, aby móc do syta naśmiać się z wariata.
Jego widzowie zagrali z nim taką samą komedię, jaką on grał ż nimi. Widzi to
teraz z tego miejsca ten zgnębiony, złamany kłamca i nędzarz, widzi, jak jeden
drugiego zachęca do większego krzyku i entuzjazmu, widzi łokcie, które się
trącają, szereg twarzy wykrzywionych drwiną, a wszystko to kołysze się tam i z
powrotem, jak gdyby ta niewielka widownia była pokładem okrętu płynącego wśród
burzyli
Wymotał się za kulisy osłabły z przerażenia, wstydu i rozpaczy, serce zwija
się w nim niby skopany pies i trudno, strasznie trudno oddychać.
Drwiące oklaski na sali potężnieją, jakieś nogi tupią nieprzyzwoicie, a
jękliwe głosy znowu z bezlitosną ironią powtarzają jego imię.
Beda Folten wstydzi się zemdleć, a nie ma sił, by uciec — zresztą nie ma
dokąd. Małe kulisy zatłoczone są ciałami aktorów, które zatrzymują go niby
miękka, nieprzenikniona ściana.
— Wołają pana, mistrzu!
— Niechże pan wyjdzie podziękować!
— Niech się pan im pokaże, Bedo Folten!
— Niech się pan im pokaże, Bedo Folten! — wrzeszczą niedożywione głosy
ubogich muzykantów, którzy za parę setek wynajęli się do tej wesołej komedii.
„Niech się pan pokaże! — wołają ich drwiące oczy. — Niech się pan pokaże tej
ryczącej zgrai tam w krzesłach, która tu przyszła zgotować panu owację! Bo
przecież pan, biedaku, przez całe życie nie dbał o nic innego! Niech się pan im
pokaże, niechaj nareszcie ujrzą pana takim, jaki pan jest, niech się ubawią tak
jak my tutaj, którym tak samo chce się z pana pośmiać.”
Jeszcze parę razy wypchnięto go przed kurtynę, jeszcze parę razy powrócić
musiał do drwiących twarzy aktorów.
Nic już nie zostało ze starego Bedy Foltena; cała jego postawa i sposób
trzymania głowy gdzieś się zapodziały, włosy opadają na bladą twarz inaczej niż
wtedy, gdy panował jeszcze nad swoją długą szyją, pot spływa po klapie nędznego
fraka, a nogi śmiesznie uginają się w kolanach. Jakaż to świetna, kapitalna
zabawa dla klaszczącego tłumu! Największy zaś śmiech wybucha, gdy Foltyn obiema
rękami chwyta się za serce; ten pajac bowiem dotychczas wszystko udawał i tłum
bierze to oczywiście tylko za dalszy ciąg udanego wyczerpania geniusza
przytłoczonego sławą.
„Czy to możliwe?” — myśli Foltyn, który czuje ucisk w sercu. Podłoga sceny
zdradziecko i łobuzersko ucieka mu spod nóg. Co się to stało z jego i z ich
oczyma, że nagle oni jego, a on ich widzi takimi, jacy są naprawdę? Jakim złym,
brutalnym i wrogim tłumem jest ta publiczność, której krzyk i oklaski
przykręcają śrubę na jego sercu i gardle!
Zbiera mu się na płacz jak małemu dziecku; opiera się o ramię fagocisty, a
drugą ręką ociera pot brudną chusteczką i myśli, kogo by tu poprosić o
zmiłowanie, by mógł w końcu przestać wychodzić i pokazywać się tej podłej,
złośliwej bandzie na widowni. Fagocista cierpliwie podtrzymuje spocone i osłabłe
ciało i Beda Folten ma kilka sekund czasu na myśl o Panu Bogu.
Przez całe życie harowałem i zamartwiałem się, gryzłem się i płaciłem, aby
doczekać tego dnia! Przez całe życie służyłem czemuś, co uważałem za swoje
powołanie!”
Myśli, że wyciera nos, a tymczasem głośno płacze; serce jak skopany pies kuli
się. w straszliwym bólu.
Czy to możliwe, że za to zapłaciłem całym życiem, o Boże, całym tym nędznym i
niepotrzebnym czasem, któryś mi wymierzył!”^
Tego wieczoru nie dokończono Judyty, ponieważ Beda Folten zwariował. Z
pewnością nie życzyli sobie tego ci z widzów, którzy już dawno uważali go za
szaleńca. Odwieźli go, biedaka, do Bohnic, tak jak stał, w wypożyczonym fraku, a
dyrektor zakładu, który, jak wynika z notatek autora, przewidziany był jako
przedostatni świadek, miał wydać o nim ostateczne świadectwo. Ja mogę powiedzieć
tylko to, co wiem od autora i z wypowiedzi pani Foltynowej: że Folten umarł tam
po dwóch dniach.
— Będzie miał piękny pogrzeb — mówił głos Czapka w gęstym zmierzchu pewnego
wieczoru, kiedy byliśmy jeszcze razem. — Wielu znajomych przyjdzie go pochować,
Beda nawet wzruszeni. Widzisz, życie musi mieć w końcu także swoich
nieszczęśliwych wariatów, a śmierć powoli staje się ostatnim już zrządzeniem
bożym, dla którego ludzie mają jeszcze trochę szacunku.
Pani Foltynowa to była jednak poczciwa dusza: urządziła mu piękny pogrzeb,
jak przystoi i wypada ze względu na dobre imię jej rodziny. W krematorium jeden
sławny profesor konserwatorium zagrał mu nawet na organach Largo Handla, a na
zakończenie nasz najlepszy kwartet smyczkowy wykonał Beethovena. Zobaczysz,
zapytam ich, dlaczego tak się stało, i już z góry wiem, co mi odpowiedzą:
„Nie był wprawdzie artystą, ale w końcu to właśnie go zabiło.”
Przecież niejeden z nas stawia sobie zadania, do których nie dorósł, i wtedy
zawsze kończy się to tragicznie.
„A poza tym — powie na pewno ktoś z nich — z tym Foltynem to trochę dziwna
sprawa. Sam plagiat, nędza, szmira, a jednak było w nim jakieś ziarenko… Prawda,
że to za mało na całe życie, żałośnie mało, proszę pana, ale na sądzie
ostatecznym ani ziarnko złota przepaść nie może. A Foltyn zostawił nam aż dwa w
tej swojej pogmatwanej, nędznej Judycie. Jest tam jedno takie miejsce z bardzo
śmiesznym tekstem: «Co za ból, co za ból!», no i ten motyw dziewicy — czysta
muzyka, kryształowa jak źródło. Dużośmy już myśleli, proszę pana, skąd on to
wziął!”
— To napisał dla niego Fatty, co? Ten, któremu pozwoliłeś umrzeć na chorobę
Parkinsona?
— Tak, on. Widzisz, kiedyś nikt nie chciał uznać, że ten chłopiec ma talent,
ale jednak coś po nim pozostało, i to jest najważniejsze. Nawet jeśli za to ten
wariat Foltyn miał pogrzeb jak artysta…
* Na podstawie ustnej relacji.