background image

KAREL ČAPEK

   

   

   

OSIEM TWARZY MISTRZA FOLTYNA

   

PRZEŁOŻYŁA EMILIA WITWICKA

TYTUŁ ORYGINAŁU «ŽIVOT A DILO SKLADATELE FOLTYNA»

I

   Sędzia okręgowy Szimek

PRZYJACIEL Z MŁODYCH LAT

   

   Kiedy poznałem Bedę Foltena — wtedy oczywiście na szkolnych 

zeszytach podpisywał się jeszcze: Bedrzych Foltyn — miałem trochę 

ponad szesnaście lat. Zostałem właśnie przeniesiony z innej szkoły do 

szóstej klasy gimnazjum, gdzie uczęszczał Foltyn, a przypadek, który 

tak często decyduje o losach ludzkich, zrządził, że posadzono mnie z 

nim w tej samej, porysowanej i pociętej scyzorykiem ławce. 

Szóstoklasistę Foltyna pamiętam tak dokładnie, jak bym go widział 

wczoraj: wybujały chłopiec o delikatnej cerze i gęstych, wijących 

się, kasztanowych włosach, które stanowiły przedmiot jego dumy i 

szczególnej troski; oczy krótkowidza, wypukłe, jasnobłękitne, długi 

nos i silnie cofnięta broda, duże, wiecznie spocone ręce, z którymi 

nie wiedział, co począć — typowy nieporadny dryblas w okresie 

dojrzewania. Wyglądał zawsze, jak by się czuł czymś urażony i 

odpowiadał na to cichą a wyniosłą pogardą. Na pierwszy rzut oka nie 

wydał mi się zbyt sympatyczny; wkrótce też spostrzegłem, że nie ma w 

klasie ani jednego przyjaciela i starannie unika wszelkiego 

zetknięcia z gromadą kolegów. Ja sam nie byłem świetnym uczniem, ale 

w każdym razie ponuro i uparcie zmagałem się ze szkołą, nauką i 

belframi. Byłem raczej brzydki, mały i miałem krzywe nogi, a wszystko 

to sprawiło, iż powziąłem twarde postanowienie, że się nikomu nie 

dam. Pewnie też dlatego wyniosłem ze szkoły pełno blizn, ale 

przebrnąłem przez nią zwycięsko. Gorzej było z Foltynem. Jego 

namiętną ambicją była chęć wybicia się, cierpiał przy tym jednak na 

beznadziejną tremę. W domu obkuwał się jak szalony, ale kiedy w 

szkole wywoływano go do odpowiedzi, zaczynała mu się trząść broda, 

nie mógł z siebie słowa wydobyć, przełykał tylko nerwowo ślinę, aż 

grdyka podskakiwała w jego długiej, miękkiej szyi.

   — Siadaj, Foltyn — cedził profesor niemal z obrzydzeniem. — 

Zamiast fryzury lepiej pilnowałbyś matematyki.

   Foltyn siadał zmiażdżony, przełykał ślinę, a do jego 

wodnistomodrych oczu napływały łzy. Poruszał przy tym wciąż jeszcze 

wargami, jak gdyby teraz dopiero formułował poprawną odpowiedź. Nie 

chcąc okazać, że jest bliski płaczu, przybierał minę chmurną i 

obrażoną. Miało to oznaczać, że w głębokiej pogardzie ma dwóję, którą 

oberwał, profesora, matematykę i w ogóle całą szkołę. Belfrowie go 

nie lubili i dokuczali mu na każdym kroku.

   Brała mnie litość, kiedy tak stał obok mnie z trzęsącą się brodą i 

podskakującą grdyką, toteż usiłowałem mu podpowiadać. Z początku, nie 

wiem czemu, obrażał się za to.

   — Przestań — wyszeptał ż wściekłością i oczyma pełnymi łez, kiedy 

nasz łacinnik kazał mu usiąść i postawił słabą trójkę. — Ja nikogo o 

nic nie proszę.

   Ale wkrótce przyzwyczaił się do tego, że mu pomagam. Uczył się o 

wiele sumienniej niż ja, był zdolny, niezwykle pojętny i ambitny, ale 

brak mu było całkowicie pewności siebie. Ja wiedziałem dużo mniej, za 

to miałem więcej tupetu. W krótkim czasie Foltyn liczył już tylko na 

mnie, przyjmował moją pomoc jako sam przez się zrozumiały haracz. 

Pewnego razu, kiedy nie napisałem mu zadania, obraził się 

śmiertelnie, a wyglądał przy tym tak naburmuszony i nieszczęśliwy 

zarazem, że omal nie zacząłem go przepraszać. I służyłem mu dalej.

   O ile mi wiadomo, pochodził tak jak i ja z niezamożnej rodziny. 

background image

Ojciec jego był kancelistą albo czymś w tym rodzaju. Mieszkał Foltyn 

u ciotki, starej panny, należącej niegdyś do miejscowej elity. Bogu 

tylko wiadomo, E czego się utrzymywała,

   chyba z odnajmowania pokoju. Ale jak ktoś może wyżyć z tego, że 

odnajmuje pokój jednemu biednemu studentowi — to mi się w głowie nie 

mieści. Na mnie zawsze robiła wrażenie mola żerującego w starych 

pelerynach i salopkach. Swego „Frycka”, jak go nazywała, kochała 

ogromnie i rozpieszczała, o ile to przy takiej nędzy było możliwe.

   — Na Frycka się uwzięli — skarżyła się nieraz — bo jest o wiele 

zdolniejszy od nich. Ale on jeszcze kiedyś pokaże, co w nim siedzi. 

Dopiero będzie im wstyd.

   — Mnie tam, ciociu, wszystko jedno, co kto o mnie myśli — 

odpowiadał Frycek wyniośle i boleściwie i potrząsał swoją 

wypielęgnowaną grzywą. — Żeby nie tatuś, to bym uciekł z tej 

idiotycznej budy! Wiem, co bym zrobił, dopiero wszyscy 

wytrzeszczyliby oczy!

   Chodziłem do nich odrabiać z Fryckiem lekcje. Mieszkali w pokoju z 

kuchnią. Połowę pokoju zajmowało przyjemnie zachrypnięte pianino, 

pamiątka z czasów, kiedy ciotka, ufryzowana w loczki — taka 

spoglądała na nas ze starej fotografii — uczyła się wygrywać Modlitwę 

dziewicy i Dzwonki wieczorne.

   Powolutku, jak to zwykle między dorastającymi chłopakami bywa, 

zaprzyjaźniliśmy się. Tworzyliśmy dziwną parę: on — chudy dryblas o 

dziewczęcej cerze i błękitnych oczach, ze złotymi, wełnistymi jak 

baranie runo włosami; ja — krepy, ciemny, z czupryną ostrzyżoną na 

jeża. Chłopcy pokpiwali sobie z tej przyjaźni.

   Pewnego dnia siedzieliśmy u Frycka i gadali o tym i owym. Zmierzch 

już zapadał, w piecu żarzył się ogień i serce ściskało mi się od 

nadmiaru nagłego, nieokreślonego wzruszenia. Frycek milczał i tylko 

przegarniał włosy długą, białą ręką.

   — Zaczekaj chwilę — szepnął nagle tajemniczo i zniknął w kuchni.

   Po chwili wrócił; miał na sobie jakąś fioletową jedwabną kurtkę i 

kroczył jak lunatyk, jak by unosił się nad ziemią. Bez słowa podniósł 

wieko pianina, usiadł na taborecie i zaczai improwizować. Wiedziałem, 

że uczy się grać na fortepianie, ale to było dla mnie coś nowego.

   Frycek grał, przechodząc od melodii do melodii, z odrzuconą w tył 

głową i zamkniętymi oczyma. Potem jak złamany pochylał się, ledwo 

muskając klawisze. A gdy melodia potężniała, prostował się i on, jak 

gdyby go to forte unosiło i porywało. Wreszcie hałaśliwie, z całych 

sił, zmącił klawiaturę i odrzucił głowę do tyłu. Tak pozostał, póki 

melodia nie przebrzmiała. Oczy miał blade, wytrzeszczone, jak by 

oglądał inny świat; wyczerpany, oddychał ciężko.

   Nie znam się na muzyce; katarynka może mnie wzruszyć tak samo jak 

chóry anielskie, ale co jest lepsze — tego nie potrafią ocenić. 

Ekstaza muzyczna Foltyna napełniła mnie niemal przerażeniem; było mi 

czegoś wstyd, a jednocześnie ogarniał mnie zachwyt.

   — To było bajeczne — oświadczyłem z uznaniem,

   Frycek ocknął się jak ze snu, przesunął ręką po czole i wstał.

   — Wybacz — usprawiedliwiał się — ale kiedy t o na mnie przychodzi, 

muszą… To jest silniejsze ode mnie.

   — A dlaczego masz taką fioletową kurtkę? — wyrwałem się.

   Frycek wzruszył ramionami.

   — .Wkładam ją zawsze, kiedy gram. Inaczej nie mogę tworzyć, 

rozumiesz?

   Nie rozumiałem ani w ząb, ale nie byłem tak zupełnie pewny, czy 

się to jednak w jakiś sposób nie wiąże z muzyką. Foltyn zbliżył się 

do mnie i podał mi rękę.

   — Słuchaj, Szymek, nikomu o tym ani słowa. To nasza tajemnica.

   — Niby co? — zapytałem nie rozumiejąc.

   — Że jestem artystą — wyszeptał Foltyn. — Wiesz, chłopcy by się 

śmieli, a belfry jeszcze gorzej by się na mnie wściekały. I tak 

widzą, że gwiżdżę sobie na ich nauką. Nie masz pojęcia, jak mnie to 

upokarza, kiedy muszę wykuwać te ich słówka i wzory.

   Ja siedzę w klasie i słyszę muzyką, muzykę…

background image

   — A dawno już wiesz, że jesteś artystą?

   — Dawno. Dwa lata temu dostałem się przypadkowo na koncert. 

Powiadam ci, to było coś nadzwyczajnego. Ten człowiek grał, aż mu 

Włosy opadały na klawisze. Wtedy właśnie zrozumiałem… Zaczekaj — 

szepnął tajemniczo — dotknij o tu, do skroni. Czujesz?

   — Co? — zdziwiłem się. Namacałem tylko jego włosy kędzierzawe jak 

sierść pudla.

   — Mam wypukłe skronie. To oznacza rzadko spotykany talent 

muzyczny. Znana rzecz — dodał niedbale. :— Tak samo rozpiętość 

palców. Dziesięć klawiszy obejmę jak nic. Widzisz, ja chcę mieć 

pewność, że w sztuce dojdę do czegoś. I czuję to, wiem…

   Pamiętam, jak by to było dziś: w ciotczynym pokoiku zrobiło się 

już zupełnie ciemno, tylko co jakiś czas błyskał spadający przez 

ruszt rozżarzony węgielek. Siedzieliśmy trzymając się za ręce, dwaj 

biedni, zakłopotani chłopcy; jego dłoń była nieprzyjemnie chłodna i 

wilgotna, ale ściskałem ją w tej chwili pełen zachwytu, z sercem 

wezbranym wzruszeniem i miłością.

   — Frycku — szeptałem — Frycku…

   — Mów mi: Beda — poprawił mnie Foltyn łagodnie. — Ale nie w 

szkole, tylko tak, kiedy jesteśmy sami, rozumiesz? To mój artystyczny 

pseudonim: Beda Folten. Nikomu nie wolno o tym wiedzieć. Beda Folten 

— powtórzył z lubością. — A ty, jaki pseudonim byś sobie wybrał?

   — Szymon — powiedziałem bez wahania. —— Bedo, a ty nie piszesz 

wierszy?

   — Wierszy? — powtórzył niepewnie, przeciągając sylaby. — Dlaczego 

właściwie miałbym pisać wiersze? A ty piszesz?

   — Piszę. — Tak, wreszcie zostało powiedziane to, co już od 

dłuższej chwili mnie dręczyło. Niech mu się nie zdaje, że tylko on ma 

swoją wielką tajemnicę! — Jest tego na razie parę zeszytów — dodałem 

skromnie.

   Frycek otoczył mnie ramieniem.

   — To z ciebie poeta! No, widzisz! Nie domyślałem się tego, 

Szymonie. Pokażesz mi swoje wiersze?

   — Tak… kiedyś — bąknąłem zakłopotany. — A ty, dlaczego ty nie 

piszesz?

   Frycek utkwił wzrok w ciemności.

   — Ja? Wiesz, to dziwne, czasami myślę wierszem: nagle zaczynam coś 

sobie mruczeć i to właśnie jest wiersz. Nie nadążyłbym nawet tego 

zapisywać, tak jakoś to we mnie rozbrzmiewa i płynie samo z siebie…

   Trochę mnie rozzłościło, że mu idzie tak łatwo; ja, każdy swój 

wiersz musiałem ciężko i krwawo wypocić, gryząc obsadkę i gorączkowo 

przekreślając wszystko, co napisałem. To chyba dlatego, że był ze 

mnie taki uparty, ponury, proletariacki chłopak. Nie miałem widać 

prawdziwej iskry bożej. Nigdy się specjalnie nad swoimi wierszami nie 

zastanawiałem, ale teraz zaczęła mnie gnębić myśl, że ja się do 

poezji tylko zmuszam, że nie ma jej we mnie.

   Dziś oczywiście zdaję sobie sprawę, że była to jedynie egzaltacja 

właściwa wiekowi dojrzewania. Dzisiejsza młodzież wymiguje się z tego 

krytycznego okresu przy pomocy sportu i cynizmu, ale za czasów mojej 

młodości tak wiele tego sportu nie było; u nas ten kryzys dokonywał 

się raczej w sferze ducha: prawie połowa chłopców z naszej klasy 

potajemnie uprawiała poezję. Co prawda, prędko to zarzuciłem, tak 

samo jak inni. Później jeszcze tu i ówdzie wydrukowałem jakiś 

wierszyk, ale dziś nikt już o tym nie pamięta, nawet ja sam. Myślę 

sobie tylko, jakie też te moje sztubackie wiersze musiały być 

nieporadne i zielone!

   — Wiesz — odezwał się z ciemności głos Frycka — taki na przykład 

wiersz:

   

       Naga stanęłaś w srebrnym kręgu brzóz…

   

   Zaczerwieniłem się, choć było ciemno.

   — Ty… ty… widziałeś?

   — Widziałem.

background image

   — Gdzie?

   — Tego ci nie powiem. Nazywała się…

   Manuela. — Przeganiał palcami włosy. — Nie masz pojęcia, Szymonie, 

co ja już przeżyłem. Każdy artysta musi przeżyć okropnie dużo. 

Poznałem już tyle kobiet…

   — Tutaj? — spytałem nieufnie. Wydawało mi się ta dziwne. Znałem 

przecież nieśmiałość Frycka i zakłopotanie, jakie ‘ogarniało go przy 

zetknięciu z kimkolwiek.

   — Nie, u nas w domu. Tam jest zamek hrabiowski. Mój ojciec jest 

dyrektorem zarządzającym u hrabiego. Kiedyś wieczorem hrabina 

słyszała, jak grałem preludia, i od tego dnia ciągle mnie zaprasza do 

zamku. Te brzozy to właśnie tam w parku, rozumiesz? Mam do parku swój 

własny klucz… Skądże tutaj! Tutaj bym z nikim nie rozmawiał. To nie 

jest środowisko dla mnie. Tam, na zamku, jest taki stary klawicymbał, 

ma już ze dwieście lat, i ja na nim grywam. W czerwonym salonie palą 

się tylko świece w srebrnych lichtarzach. Hrabina jest bardzo 

muzykalna, zawsze zanurza mi rękę we włosy… — Tu Frycek syknął 

lubieżnie.

   — Ładna? — W tych ciemnościach, z oddali, wszystko wydawało mi się 

jakoś możliwe.

   — To taka dojrzała piękność — określił Foltyn ze znawstwem. — Ja, 

widzisz, uczę muzyki jej córkę. Wychowała się w hiszpańskim 

klasztorze…

   — I nazywa się Manuela?

   — Nie. Nazywa się Isabel Maria Dolores. To jeszcze dziecko, 

bracie. Ma szesnaście lat — dodał z męską wyrozumiałością. — Zdaje 

się, że się we mnie zakochała, ale widzisz, ja… Wzruszył ramionami. — 

Hrabia tak mi ufa. To trudna sprawa. Tylko raz ją pocałowałem; nie 

masz pojęcia, co za ogień w tej dziewczynie. Cóż myślisz? Artysta nie 

może być skrępowany żadnymi względami. Ma nieograniczone prawo do 

życia. Przecież tworzy tylko z tego, co sam przeżył. Być artystą to 

wielka rzecz, prawda? Daj mi rękę, Szymonie, że nikomu o tym nie 

powiesz… o tej hrabinie, no i w ogóle. Słowo?

   — Słowo!

   Jego dłoń była chłodniejsza, bardziej wilgotna niż zwykle i drżała 

ze zdenerwowania.

   — No więc, żebyś wiedział… żebyś wiedział… Hrabina również 

ofiarowała mi swoją miłość. Jesteś poetą, Szymonie, więc to 

zrozumiesz. Ty też przecież gwiżdżesz na przesądy. Ach, gdybyś 

wiedział, jaka ta Isabel jest piękna! Ty nie znasz mego podwójnego 

życia, Szymku, znasz mnie tylko ze szkoły; więc żebyś wiedział: ja… 

ja żyję jak artysta, rozumiesz? Szaleńczo, nieokiełznanie, wszystkimi 

nerwami. — Mówiąc to, kurczowo zaciskał i prostował swoje duże 

chłopięce łapy, jak by coś w nie chwytał.

   Byłem w rozterce. Miałem ochotę wierzyć we wszystko, co 

romantyczne, a zarazem nie opuszczało mnie męczące wrażenie czegoś 

sztucznego i nieprawdziwego. Jednocześnie okropnie wstyd mi było za 

mój brak fantazji i przyjacielskiego zaufania.

   — No, mów dalej — mruczałem ponuro.

   — Powiem ci — Frycek szczękał zębami jak w febrze. — Najlepiej mi 

się tworzy, kiedy przeżyję coś wielkiego. Wielką miłość… albo wielki 

występek. To należy do sztuki… Ty też się o tym przekonałeś, co? 

Musisz mi kiedyś opowiedzieć, coś przeżył jako poeta. Ale muzyka to 

jeszcze coś więcej, muzyka to… coś, co jest w nas, a czego nie sposób 

wyrazić, rozumiesz? Wiesz, Szymonie, ja mam usposobienie Dionizosa. 

Ja jestem… Poczekaj — powiedział nagle innym głosem — ciotka idzie.

   Stara panna otworzyła drzwi i weszła z płonącą świecą w ręku. — — 

Chłopcy, chłopcy, tak tu siedzicie po ciemku?

   — Myśmy tylko powtarzali historię — bąknął Frycek mrugając 

oślepionymi oczami krótkowidza. Z tą swoją długą, białą szyją i 

cofniętą brodą przypomniał mi naraz obrażoną gęś.

   

   Tak się zaczęła przyjaźń na śmierć i życie. Pierwsza wielka 

przyjaźń to coś równie potężnego i pięknego jak pierwsza miłość.

background image

   Role nasze były dobrze podzielone: Foltyn miał naturę Dionizosa, 

kipiącą od nadmiaru porywów i wzruszeń, rozwiązłą, szaloną, skłonną 

do upojeń; zapuścił sobie grzywę niczym Papuas i chodził z kapeluszem 

w ręce i z rozwianą przez wiatr czupryną. Dla mnie, ku całkowitemu 

memu zadowoleniu, wyszukaliśmy naturę Hefajstosa; był ze mnie czarny, 

poczochrany smyk. Kułem swe wiersze w kuźni i reprezentowałem siłę 

trzeźwą, szorstką i sceptyczną. Usiłowałem nawet kuleć jak Hefajstos.

   Tak więc włóczyliśmy się po małym mieście i okolicy jako dwaj 

bogowie. W bezgranicznej pogardzie mieliśmy innych, Beotów i Feaków. 

Wieczorem na korso spotykaliśmy płoche nimfy lub namiętne menady, a 

czasem zakradaliśmy się w pobliże miejscowego lokalu o wątpliwej 

reputacji, żeby choć przez szparę w drzwiach zerknąć z bijącym sercem 

na czerwoną łunę groty Wenery.

   Cóż za znaczenie wobec tych antycznych upojeń miała jakaś dwója z 

łaciny czy greki!

   W szkole Dionizos z podskakującą grdyką i trzęsącą się brodą 

rozpaczliwie usiłował utrzymać się na powierzchni, podczas gdy 

posępny Hefajstos gorączkowo łowił pod ławką strzępy wiadomości ze 

szkolnych książek i bryków. W końcu Dionizos obciął się przy 

czasownikach nieregularnych i usiadł z oczami pełnymi łez, z 

rozpaczliwą godnością, a Hefajstos pod ławką uścisnął mocno i wiernie 

jego spoconą dłoń. Nawet bogów nie oszczędza zawistny los!

   Klasowy motłoch ze złośliwą radością napawał się widokiem naszych 

zmagań z profesorskimi harpiami. Czegóż innego oczekiwać mogą bogowie 

od małodusznych Mirmidonów?

   Raz jednak Dionizos bohatersko stawił czoło bezmyślnemu światu, 

który nie rozumiał go i dręczył. Stało się to wtedy, kiedy nasz łysy 

wykładowca czeskiego zatrzymał się przy nim i jął prawić karcącym 

tonem:

   — Ej, Foltyn, Foltyn, kiedyż ty wreszcie dasz sobie ostrzyc włosy, 

żeby przewietrzyć to, co masz w głowie zamiast mózgu?

   Frycek zaczerwienił się, poderwał i z płonącymi oczami trzasnął 

pięścią w pulpit.

   — Panie profesorze! — krzyknął histerycznie załamującym się 

głosem. — Tu jest szkoła, nie zakład fryzjerski! Nic panu do moich 

włosów! Proszę, się ich nie czepiać! Wypraszam to sobie!

   Oberwał za to zuchwalstwo burę od dyrektora, ale na pewien czas 

stał się bohaterem gimnazjum. Swoje prawo do posiadania artystycznej 

czupryny mimo wszystko obronił, a na dodatek sprawił sobie 

artystyczny krawat. Belfrowie się od niego odczepili i nie 

protestowali nawet, kiedy w czasie lekcji przeczesywał grzebieniem 

swoją wypieszczoną fryzurę.

   Po pewnym czasie nasze drogi się rozeszły, Stało się to właśnie z 

powodu moich wierszy. Męczył mnie o nie tak długo, aż zakłopotany, 

dość niechętnie przyniosłem mu wytłuszczone, gęsto zapisane zeszyty. 

Już wtedy miałem dziwną awersję do popisywania się przed kimkolwiek. 

Nie chciałem go pytać, co sądzi o moich wierszach, a on sam tego 

tematu nie podejmował. Dopiero po paru miesiącach napomknąłem 

mimochodem, że chciałbym je mieć z powrotem. Frycek zdziwił się.

   — Jakie wiersze?

   — Te zeszyty, co ci pożyczyłem.

   — Ach tak — przypomniał sobie. — Przyniosę ci je jutro, skoro mi 

nie dowierzasz — mruknął i nadął się pełen urazy.

   Szliśmy dalej w milczeniu. Frycek tylko parskał z oburzenia i 

potrząsał głową jak człowiek, który spotkał się z bolesnym 

niezrozumieniem i brakiem wdzięczności. Nagle zatrzymał się i podał 

mi chłodną dłoń.

   — Do widzenia, idę sobie.

   — Ależ słuchaj, co ja ci zrobiłem?

   — Nic — odparł niechętnie, połykając łzy. — Ja… ja chciałem do 

niektórych twoich wierszy napisać muzykę, a ty zupełnie, jak bym ci 

je chciał ukraść.

   — Nic mi o tym nie mówiłeś!

   — Chciałem ci zrobić niespodziankę.

background image

   

       Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym…

   

   Ścisnąłem jego chude ramię.

   — Nie gniewaj się, Frycek, przecież ja nie wiedziałem. Tak się 

cieszę, że ci się coś w moich wierszach choć trochę podobało. Ale 

nigdy mi o tym nie wspominałeś…

   — Jestem tego pełen, ciągle mi to huczy w głowie, a ty… Artysta 

tak nie postępuje! — krzyknął płaczliwie. — To małoduszny brak 

zaufania! Nie bój się, oddam ci te twoje zeszyty! I w ogóle nie 

potrzebuję nikogo! Wystarczę sobie sam!

   Gwałtownie wykręcił się na pięcie i odszedł w przeciwnym kierunku. 

Dopędziłem go i przekonywałem przez dobrą godzinę, że wcale tak nie 

myślałem, że może sobie te zeszyty zatrzymać, jak długo zechce… — Nie 

powinieneś był tego mówić, Szymku — powtarzał z goryczą. — Wiesz 

przecież, że mam usposobienie artysty. Jak ja mogę pamiętać o tym, że 

mam komuś coś oddać? Tak to jest, kiedy człowiek zadaje się z ludźmi, 

którzy nie są na jego poziomie!

   Cóż było robić? Pozostał między nami rozdźwięk i Frycek prawie się 

do mnie nie odzywał.

   Były akurat półroczne egzaminy i Foltyn zgarniał dwóję za dwóją. 

Na próżno starałem się mu podpowiadać. Uparcie nie przyjmował do 

wiadomości moich wysiłków i siadał, z trudem przełykając ślinę, z 

oczyma pełnymi łez i wyrazem wyrzutu na twarzy; na nosie miał 

wypisane, że całą winę ponoszę tylko ja.

   W siódmej klasie na półrocze Frycek oblał z trzech przedmiotów. 

Zbladł zobaczywszy swoje świadectwo, a broda zaczęła mu się trząść 

żałośnie, ale kiedy chciałem mii powiedzieć, żeby się nie przejmował, 

odwrócił się do mnie tyłem. „To twoja wina” — mówiły jego plecy 

wstrząsane tłumionym łkaniem.

   Było mi okropnie żal i jego, i siebie.

   

   Wkrótce potem Frycek zawarł nową przyjaźń. Tym razem był to prymus 

naszej klasy, wzorowy uczeń i beniaminek grona profesorskiego. 

Delikatny, blady i wątły chłopiec, ładny jak dziewczyna, schludny i 

grzeczny. Chłopcy uważali go za świętoszka, nie ufali mu i darzyli go 

łagodną pogardą z powodu jego doskonałości. W jaki sposób ci dwaj się 

zaprzyjaźnili, co w sobie znaleźli — nie wiem. Wiem tylko, że byłem 

wściekle, rozpaczliwie zazdrosny, pewnie dlatego, że w głębi duszy 

sam marzyłem o przyjaźni naszego wzorowego klasowego Adonisa. Czułem 

się bezgranicznie nieszczęśliwy i opuszczony, kiedy widziałem, jak ci 

dwaj spacerują razem. Raz umyślnie ordynarnie krzyknąłem za Fryckiem:

   — Może byś mi wreszcie oddał moje zeszyty?

   Ale Frycek nie odpowiedział, tylko wzruszeniem ramion wyraził swą 

pogardą. Następnego dnia w czasie lekcji zbladł nagle śmiertelnie i 

wstał chwytając się ławki, jak by miał zemdleć.

   — Co ci jest, Foltyn? — zapytał profesor.

   — Panie profesorze — wykrztusił Frycek — ja nie mogę tu siedzieć. 

Szymek śmierdzi.

   Zaczerwieniłem się, jak by mi ktoś dał w twarz.

   — To nieprawda! — broniłem się, nieprzytomny ze wstydu i 

oburzenia. — Niech inni powiedzą!

   — Śmierdzi od brudu — powtórzył Frycek.

   Profesor zmarszczył czoło.

   — Więc siadaj gdzie indziej i nie przerywaj lekcji!

   Foltyn zebrał swoje książki i z triumfującym uśmieszkiem przeszedł 

na palcach do ławki swego prymusa, jak gdyby się unosił w powietrzu. 

Od tego czasu nie rozmawiałem z nim. A tych moich zeszytów nie 

zwrócił mi nigdy.

   

   Nie wiem — może na moje wspomnienia o Bedrzychu Foltynie rzuciła 

cień ta przygoda, która mnie wtedy tak boleśnie zraniła i upokorzyła. 

Dziś, jako sędzia, z większą wyrozumiałością patrzę na ludzkie 

postępki, a szczególnie jeśli chodzi o młodych, ich kłamstwa i 

background image

sprzeniewierzenia, nie biorę tych rzeczy tragicznie. Przywykłem 

patrzeć na młodość prawie wyłącznie jako na stan zmniejszonej 

odpowiedzialności karnej.

   Wtedy jednak byłem zupełnie złamany. Chciałem się utopić albo 

uciec. Dziś wytłumaczyłbym sobie prawdopodobnie, że Foltyn po prostu 

chciał dostać się jak najbliżej swego prymusa, aby ten pomagał mu w 

lekcjach wydatniej i pewniej niż kolega tak bądź co bądź przeciętny 

jak ja. Istotnie, od tej pory podciągnął się w nauce. Ale może było w 

tym coś więcej? Jakieś wspólne zainteresowania albo romantyczna 

przyjaźń, jak to nieraz w tym wieku bywa. Przypominam sobie, że raz 

wezwano ich obu do dyrektora na audiendum verbum. Było to tajne 

śledztwo, a o co właściwie szło, tego się nigdy nasza klasa nie 

dowiedziała.

   Nie mogę twierdzić, że po tych chłopięcych doświadczeniach znam 

naprawdę charakter Bedrzycha Foltyna. Zarówno życie, jak mój zawód 

nauczyły mnie ostrożności w osądzaniu ludzkich dusz.

   Dziś tak podsumowałbym swoje uwagi:

   Chłopiec przeczulony, ambitny i trochę rozpieszczony, o 

artystycznych skłonnościach, a może i z prawdziwym talentem muzycznym 

— tego nie potrafię ocenić. Zarozumiałość posunięta do granic manii 

wielkości, a przy tym społeczny i fizyczny kompleks niższości oraz 

brak wiary w siebie. Trochę nadmierna skłonność do kłamstwa i 

pyszałkowatość, nie Bedaca zresztą niczym niezwykłym w tym wieku. W 

normalnych okolicznościach mógłby wyrosnąć na kogoś może nie 

wybitnego, ale w każdym razie na człowieka o nieprzeciętnych i 

szlachetnych zainteresowaniach. Wyraźna skłonność do duchowego 

sybarytyzmu. Typ asteniczny i sentymentalny.

   Oto wszystko, co mogę o nim z całym przekonaniem powiedzieć.

II

   Pani Jitka Hudcowa

ARIEL

   

   Pana Bedę Foltyna poznałam, kiedy był w siódmej klasie 

gimnazjalnej. My, pensjonarki, interesowałyśmy się nim już przedtem, 

oczywiście tylko z daleka, tak jak to normalnie bywa w małym mieście. 

Między sobą nazywałyśmy go „ten ładny z siódmej klasy’’ i mówiłyśmy o 

nim, że na dziewczęta nie zwraca uwagi. Był to oczywiście jeszcze 

jeden powód, by zwiększyć naszą ciekawość.

   Miał przepiękne kędzierzawe włosy, wielkie jasnobłękitne oczy, był 

wysoki i szczupły; chodził zawsze jak we śnie, zapatrzony gdzieś hen, 

przed siebie, z kapeluszem w ręce i jasną czupryną rozwianą na 

wietrze. Ogromnie się nam, licealistkom, podobał; tak właśnie 

wyobrażałyśmy sobie poetę. A dla pensjonarki w tamtych czasach to nie 

było byle co. Teraz na przykładzie swojej córki widzę, że dzisiejsze 

dziewczęta mają zgoła inne, mniej zwariowane i nie takie 

sentymentalne ideały. Może w tym właśnie jest postęp, ale ja tego nie 

rozumiem.

   Poznaliśmy się na lekcjach tańca. Byłam pierwszą, którą zaprosił 

do tańca pan Foltyn. Jak dziś widzę przed sobą kłaniającego się 

zmieszanego dryblasa mamroczącego swoje nazwisko. Zdaje się, że byłam 

równie onieśmielona jak on, ale mam nadzieję, że nie było tego po 

mnie widać. Muszę stwierdzić, że nie był z niego dobry tancerz; po 

kilku pierwszych pas przybrał ponurą minę i mruknął, że nienawidzi 

tańca, że nie znosi tego bębnienia na fortepianie, a zaraz potem 

dodał:

   — Lubi pani muzykę?

   W tym właśnie czasie zmagałam się rozpaczliwie ze szkołą 

fortepianową Tibich–Maleta i nie cierpiałam muzyki z całego serca, 

ale bez namysłu oświadczyłam, że. wielbię muzykę nade wszystko. 

Dzisiaj nie mogę się nadziwić, dlaczego młodzi ludzie tak chętnie 

kłamią.

   — Będziemy się więc dobrze rozumieli — rozpromienił się pan Foltyn 

i ze wzruszenia nadepnął mi na nogę.

background image

   W tym momencie okropnie mi się nie podobał, może dlatego że 

uprzytomniłam sobie, iż kłamię. Jego nos wydał mi się za długi, broda 

za krótka, ręce za duże i w ogóle wszystko mnie w nim denerwowało. Od 

tej silnej antypatii zaczęła się moja pierwsza miłość. Przedtem byłam 

już co najmniej dwa razy śmiertelnie zakochana, ale to się nie liczy. 

Prawdziwa pierwsza miłość polega nie na tym, że jest się zakochaną, 

ale na świadomości, że się ma swego chłopca. Pan Foltyn odprowadzał 

mnie z lekcji tańca; a później chodziliśmy niekiedy wieczorem na 

spacery. To było ważniejsze, bo musiałam w domu kłamać, że wychodzę z 

jakąś Marysią czy Elżunią. Dziś jest inaczej; kiedy pytam swoją 

córkę, odpowiada mi spokojnie, że wychodzi z chłopcem.

   Podobał mi się ogromnie, kiedy tak szedł koło mnie poważny, 

kołyszącym się krokiem i mówił mrukliwym głosem. Przed dziewczętami 

chełpiłam się, że zdobyłam „tego ładnego z siódmej klasy”. Z Marysią 

chodził wprawdzie ośmioklasista, ale nie miał długich włosów i w 

ogóle nie był taki interesujący. Elżunią pokazała się raz nawet z 

kadetem w mundurze, ale to był tylko jej kuzyn. Byłam bezgranicznie 

dumna, że mam artystę; wyznał mi, że jest poetą i że toczy się w nim 

straszna walka wewnętrzna, czy poświęcić się całkowicie muzyce, czy 

poezji.

   — Nie ma pani pojęcia, Jitko — mówił podrzucając czuprynę :— jaka 

to dla mnie rozpaczliwie trudna decyzja. A pani co by wybrała?

   W głębi duszy było mi wszystko jedno; poezja i muzyka były dla 

mnie czymś, czego my, dziewczęta, musiałyśmy się uczyć, ponieważ 

należało to do wykształcenia; pewnie też dlatego jedno i drugie 

strasznie mi imponowało.

   — Niech pan posłucha, Bedo — mówiłam z głęboką powagą, do jakiej 

zdolny jest człowiek tylko w szesnastym roku życia. — Dlaczego miałby 

się pan czegoś wyrzekać? Mógłby pan na przykład… na przykład… 

jednocześnie sam pisać i komponować opery… jak Ryszard Wagner, no 

nie? (Byłam wtedy niezmiernie dumna z tego, że wiem, kto to był 

Wagner.)

   Beda zarumienił się z radości i po raz pierwszy w życiu ujął mnie 

pod ramię; może zresztą zrobił to także i dlatego, żeśmy zaszli aleją 

daleko, dalej niż kiedykolwiek, i czuliśmy się niemal gdzieś poza 

całym światem.

   — Jitko — mruczał z przejęciem i wzruszeniem — jeszcze żadna 

kobieta nie rozumiała mnie tak jak pani…

   A potem tak już jakoś samo wyszło, że chwycił mnie za łokcie i 

usiłował pocałować. Co prawda w tym wzruszeniu pocałunek wypadł 

gdzieś na nosie, nie miało to jednak znaczenia. Byłam nieprzytomna z 

dumy, że rozumiem taką duszę jak Beda, no i że mam już za sobą 

pierwszy pocałunek. Było to gwałtowne uczucie dojrzałości czy 

zwycięstwa — nie wiem sama, jak to nazwać. Potem nagle przypomniałam 

sobie jego słowa: „Jeszcze żadna kobieta tak mnie nie rozumiała”, i 

zaczęłam udawać zazdrość, której zupełnie nie czułam. Wyrwałam mu 

łokieć, przeszłam na drugą stronę alei i kroczyłam pogrążona w 

milczeniu, które miało sprawiać wrażenie zagadkowego.

   Beda był przerażony, wprost nieszczęśliwy.

   — Jitko — pytał trzęsącym się głosem — co pani jest?

   Nieruchomo wpatrywałam się przed siebie. Miałam nadzieję, że w tym 

półmroku wyglądam tragicznie blada.

   — Bedo — powiedziałam cicho — więc pana kochała już jakaś inna 

kobieta?

   Ledwo to wyrzekłam, zlękłam się i zapragnęłam zapaść się pod 

ziemię ze wstydu, policzki mi płonęły. O Boże, jak ja mogłam takie 

głupstwo palnąć! Przecież to brzmiało jak wyznanie miłosne, które 

chciałam trzymać w rezerwie, aż on o nie poprosi. Po raz pierwszy w 

życiu poczułam się kobietą. Było to uczucie tkwiące we mnie gdzieś 

bardzo głęboko, straszne, a zarazem niemal upajające.

   Beda nie spostrzegł chyba mego zakłopotania. Zwiesił głowę i 

przegarnął włosy palcami.

   — Tak — powiedział głucho — kochała.

   — Jak miała na imię?

background image

   — Szymonka — mruknął niepewnie.

   „Jak może kobieta nazywać się Szymonka? — pomyślałam sobie. — Ale 

właściwie to ładne imię. Ładniejsze niż Jitka.”

   — Kochał ją pan szalenie?

   — Może to pani nazwać… namiętnością — powiedział i machnął ręką. — 

Jitko, pani jest jeszcze dzieckiem… nie może pani tego zrozumieć…

   — Nie jestem dzieckiem — odparłam dotknięta i usiłowałam wzbudzić 

w sobie uczucie zazdrości o coś, co się nazywa namiętnością. Zdaje 

się jednak, że mi się to nie udało, chociaż z wysiłkiem marszczyłam 

czoło.

   — Czy pani może mi przebaczyć? — mruczał Beda pokornie.

   Bez słowa uścisnęłam mu rękę. Ty głup”i, przecież to wspaniałe, że 

jesteś już taki dorosły! Gdyby dziewczęta o tym wiedziały, dopiero by 

zrobiły oczy. „Jitka, naprawdę? — pytałyby. — A jaka była ta 

Szymonka?” „Miała dwadzieścia lat — odpowiedziałabym im — a ładna 

była, powiadani wam, zupełnie Madonna Torricellego. Nie, 

Botticellego; Torricelli to są jakieś rurki. Taka, wiecie, zagadkowa, 

blada piękność.” Wtedy chorowity wygląd był bardzo modny. Dzisiejsze 

dziewczęta są inne, prozaiczne i zdrowe jak rzepa, ale jako matka 

wolę chyba, że tak jest.

   Od tego pamiętnego wieczoru zaczęła się nasza wielka, bezgraniczna 

miłość. Spacerowaliśmy razem aleją nad brzegiem rzeki, a nasze dusze, 

jak się to mówi, zespalały —się w jedno, szczególnie kiedy mrok 

gęstniał. Potem trzeba było biec bez tchu, żeby zdążyć na czas do 

domu, a tam musiałam zmyślać, gdzie się tak długo wałęsałam. Bardzo 

to było denerwujące.

   W Bedzie byłam zakochana po uszy, ale rzecz dziwna: było mi 

nieprzyjemnie, kiedy chciał mnie wziąć za rękę czy pod ramię albo 

nawet pocałować ukradkiem. Wydawało mi się, że ma zimne i jakieś za 

duże ręce, a już zupełnie głupio i nieswojo robiło mi się, kiedy na 

policzki występowały mu gorączkowe rumieńce i broda zaczynała trząść 

się nerwowo. „O Boże — myślałam ze strachem, tłumiąc chichot, a może 

było to jakieś męczące, nerwowe współczucie, sama dobrze nie wiem. — 

O Boże, zaraz znów mnie pocałuje! Co on w tym znajduje za 

przyjemność?” Wiele czasu upłynęło, zanim zrozumiałam, jaka w tym 

jest przyjemność, wtedy jednak wykręcałam się, jak tylko mogłam. W 

końcu Beda trącał mnie niezdarnie zimnym nosem gdzieś koło ucha. 

Najchętniej wytarłabym potem twarz, ale najważniejsze, że miałam już 

wszystko za sobą.

   — Jaka pani chłodna — mruczał Beda z wyrzutem, a ja z jednej 

strony okropnie się wstydziłam, że taka jestem chłodna (Szymonka z 

pewnością taka nie była), z drugiej zaś — dopatrywałam się w tym Bóg 

wie jakiej romantycznej i niezwykłej właściwości, którą starałam się 

podkreślać w sposób możliwie najbardziej interesujący, szczególnie w 

rozmowach z koleżankami. Długo jeszcze byłam przekonana, że mam 

rzeczywiście naturę chłodną i nieprzystępną. Bóg raczy wiedzieć, 

dlaczego w młodości człowiek tyle zastanawia się nad swoimi 

szczególnymi właściwościami, a najwięcej nad tymi, które sobie 

przypisuje w wyobraźni.

   A jednak była to wielka miłość. Przepełniała mnie radosna duma, że 

mam już swego chłopca, że jest o głowę wyższy ode mnie, że taki z 

niego artysta i poeta, że takie ma piękne włosy, że tak ze mną 

poważnie rozmawia, zupełnie jak w powieści. Szczęśliwa kroczyłam u 

jego boku, kiedy mówił o muzyce, o swoich planach i o samym sobie. 

Chętnie zwierzał się przede mną z tego, co nazywał „losem artysty”. 

Musiał chyba niewymownie cierpieć wśród otoczenia, które go 

przygnębiało, i w szkole, która — jak mówił — dławiła jego wolność 

artysty i możność tworzenia.

   Jeśli chodzi p te sprawy, to myślałam sobie, że całkowicie się z 

nim zgadzam, chociażby co do tego braku zrozumienia ze strony 

otoczenia, co do szkoły. Ja też bym wolała, żebyśmy mogli razem 

uganiać po kwitnących łąkach, wolni jak ptaki, i nie musieli bać się 

mamy i egzaminów.

   — Pani tak mnie rozumie, Jitko — szeptał Beda z podziwem.

background image

   Sama o sobie niewiele miałam do powiedzenia, toteż ani pary z ust 

nie puszczałam, kiedy się tak rozwodził o swoich walkach wewnętrznych 

i o mękach tworzenia.

   — Pani mnie tak inspiruje — mawiał niekiedy, a ja byłam 

niewypowiedzianie szczęśliwa.

   Czasem w swych zwierzeniach napomykał niejasno, że zanim mnie 

poznał, wiódł życie szalone i rozwiązłe.

   — Bo ja jestem strasznie namiętny, Jitko — mamrotał zaciskając 

pięści. — Każdy artysta jest okropnie zmysłowy i impulsywny.

   Myślałam sobie wtedy, że namiętność przejawia się czerwienieniem 

uszu i trzęsieniem rąk; poza tym Beda ze swymi baranimi kędziorami i 

nieporadnymi łapami wyglądał w moich oczach raczej na cheruba. Nie 

wiem, skąd się to bierze u takiej smarkuli, ale w mojej miłości do 

niego było coś niemal macierzyńskiego: jakaś potrzeba kojenia, 

dodawania otuchy i podziwiania go, żeby mu sprawić przyjemność. Przed 

przyjaciółkami chwaliłam się oczywiście, jaki ten Beda namiętny, że 

dla mnie wyrzekł się rozwiązłego życia, i opowiadałam, jak to on 

szalenie cierpi. Czego bo też takie dziewczęta między sobą nie 

wygadują! Odczytałam im także jego wiersze, które mi ofiarował. Jeden 

z nich znalazłam jeszcze niedawno. Zaczynał się od słów:

   

       Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym…

   

   Mój mąż twierdził, że w tym coś jest, ale córka śmiała się i 

orzekła, że to jakaś łzawa szmira. Spaliłam go; wstyd mi było, że 

mnie ta krytyka po tylu latach jakoś zabolała.

   Jedna rzecz gnębiła Bedę najbardziej: że nie może dla mnie zagrać 

na pianinie jakiegoś utworu Chopina, którego ubóstwiał (ja też — jak 

go .entuzjastycznie zapewniałam), albo swojej własnej kompozycji, o 

której mi dużo i niejasno opowiadał. Nazwał ją Ariel.

   Gdy o tym mówił, o mało sobie włosów nie rwał z głowy. Twierdził, 

że go w ogóle nie znam, skoro nie znam jego muzyki, no i jak by go to 

inspirowało, gdyby mógł grać przy mnie. Jeśli o mnie chodzi, to 

wprawdzie żywiłam niemal że lęk przed poważną muzyką, ale wyobrażałam 

sobie, jak Beda grając potrząsa swoją złotą czupryną, i myślałam, że 

mi to zupełnie wystarczy. Okropnie byliśmy nieszczęśliwi. Aż kiedyś 

zrobiło mi się go już nazbyt żal.

   — Wie pan co? — powiedziałam bohatersko. — Ja kiedyś do pana 

przyjdę; przecież mnie za to w domu nie zabiją.

   Spąsowiał, zmieszany, i wyjąkał, że to niemożliwe, że mieszka u 

cioci, no i co by sobie ciocia pomyślała; ale potem ciągle na nowo 

powracał do tego, żeby tak choć raz w życiu mógł mi dowieść, że jest 

artystą… Wreszcie tak się złożyło, że rodzice wyjechali na kilka dni. 

Wkrótce mój plan był gotów.

   — Bedo — oświadczyłam — jutro po południu przyjdzie pan do mnie i 

zagra mi Ariela. Jestem sama, wszyscy wyjechali. Myślałam, że się nie 

wiem jak ucieszy, a on tymczasem zaczerwienił się i zaczął bąkać, że 

przecież nie może tego zrobić, że co by ludzie powiedzieli itd. Tak 

sobie myślę, o ile to wszystko dzisiaj jest prostsze. Przychodzę do 

domu, a z krzesła podnosi się jakaś tyka, cud prawdziwy, że żyrandola 

nie strąci. „To jest Honza, mamusiu” — mówi moja córka najzwyczajniej 

w świecie, a ja podaję mu rękę i nawet nie wiem, jak się nazywa. 

Wiele się zmieniło przez tych dwadzieścia lat.

   — To nic — powiedziałam wtedy — chcę usłyszeć pańskiego Ariela.

   Musiałam jeszcze całą sprawę załatwić ze służącą. Powiedziałam 

jej, że po obiedzie przyjdzie jeden pan, muzyk, żeby sprawdzić nasz 

fortepian, czy nie jest rozstrojony. Ale naszej Anusi było to 

wyraźnie obojętne. Po obiedzie ogarnęły mnie wątpliwości, . czy 

dobrze zrobiłam. Na domiar wszystkiego, zastałam Anusię ubierającą 

się do wyjścia.

   — Anusiu, dokąd idziesz?

   — Wychodzę — wyszczerzyła spróchniałe zęby. — Jak państwa nie ma, 

to chyba mam wychodne, no nie?

   Byłam zdruzgotana, ale nie było już rady. Po raz pierwszy poczułam 

background image

się w domu sama w jakimś męczącym i denerwującym tego słowa 

znaczeniu, a za chwilę miał przyjść Beda. Byłam zła .na siebie, że 

tak mi serce łomoce, i czułam się nieswojo w tej martwej ciszy 

pustego mieszkania.

   Wtem nieśmiało, prawie lękliwie odezwał się dzwonek u drzwi. 

Musiałam otworzyć. Na progu stał Beda zupełnie jak złodziej.

   — Ach, to pan? — powiedziałam. Miało to brzmieć niewymuszenie, ale 

wydawało mi się, że jakaś ciężka kula podchodzi mi do gardła; 

jednocześnie ze zgrozą i wściekłością poczułam, że czerwienię się jak 

burak.

   — To ja — wyszeptał Beda, zdenerwowany i blady, jak by miał 

zemdleć, i na palcach, jakoś zanadto na palcach, wsunął się do 

środka.

   Był tak roztrzęsiony, że naraz wróciły mi siły i mogłam już z 

powodzeniem odgrywać rolę małej damy.

   — Proszę, niech pan wejdzie, panie Foltyn — rzekłam uprzejmie i 

wypowiedziałam jeszcze parę grzecznościowych frazesów. Nie wiem, skąd 

mi się to wzięło, ale kobietom jest to widać wrodzone. — Tak się 

cieszę na tego Ariela!

   Jitko — wyszeptał Beda — pani jest… zupełnie sama?

   — Tak — odrzekłam swobodnie i naturalnie. — A teraz niech pan gra, 

po to pan przecież przyszedł.

   W końcu jakoś go posadziłam na taborecie przy pianinie. Przegarnął 

obiema rękami włosy i przebiegł palcami kilka klawiszy.

   — Ten Ariel — zaczął niepewnie — widzi pani, to jestem ja sam. To 

właśnie to oczyszczone, odkupione życie wewnętrzne. Wie pani, od 

chwili gdy panią poznałem… jestem jakiś dużo czystszy… — Mówiąc to 

uderzył kilka akordów. — To dopiero początek. Niech się pani nie 

gniewa, ale ja tego jeszcze nie dokończyłem. Napisałem na razie 

allegro i rondo.

   — Więc niech będzie allegro.

   Uderzał w klawisze poczynając od tonów najniższych w górę i parę 

razy nacisnął jeden klawisz o najwyższym tonie.

   — Ma zły dźwięk — powiedział marszcząc czoło — a ja go tak 

potrzebuję! Rozumie pani? W tym motywie, gdzie Ariel śmieje się 

zwycięsko… Wie pani co? Zagram nokturn Chopina.

   — A Ariela nie?

   — Dzisiaj nie, Jitko. Dzisiaj… nie mogę. — Desperacko zanurzył 

ręce we włosach. — Jest pani zbyt blisko. Myślę tylko o pani. 

Dlaczego mnie pani dręczy?

   Widziałam, jak czerwienieje mu kark. „Jezus, Maria — pomyślałam 

sobie — zaraz znów będzie mnie chciał pocałować!”

   — Bedo — wykrztusiłam — niech pan gra, niech pan gra cokolwiek!

   Wstał od pianina. Trząsł się jak liść.

   — Jitko — szepnął i wyciągnął ku mnie te swoje zimne, wilgotne 

ręce. — Jitko, przecież pani mnie kocha!

   Broda trzęsła mu się nerwowo, a na policzkach wyskoczyły czerwone 

plamy. Bóg świadkiem, że byłam w nim zakochana, ale w tej chwili 

wydał mi się nagle taki odrażający, że gdyby zrobił jeszcze krok, 

wymierzyłabym mu policzek. Wyczytał to widocznie z mojej twarzy; sama 

czułam jakiś twardy, pełen napięcia grymas wokół ust. Zatrzymał się i 

poczerwieniał tak, że zrobiło mi się go żal; moje napięcie zelżało i 

byłabym uczyniła wszystko, żeby tylko nie był taki obrażony. Ale Beda 

parę razy z wysiłkiem przełknął ślinę, nadął się i z nienawiścią 

wytrzeszczył na mnie oczy.

   — Nie wiedziałem, że z pani taka drobnomieszczanka — wycedził i 

odwrócił się do okna.

   Trzęsłam się cała. Nie wiem, czy potrafię dziś powiedzieć, co 

czułam: byłam okropnie zła na siebie, na niego, a jednocześnie

   Zbierało mi się na płacz. „Tylko nie płakać — powtarzałam sobie — 

tylko nie płakać!”

   — Niech pan już idzie, Bedo — wyjąkałam z trudem. — Niech pan 

idzie, niech pan idzie!

   Obrócił się do mnie; oczy miał pełne łez, broda mu się trzęsła i z 

background image

trudem przełykał ślinę. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że mógłby 

mnie pocałować.

   — No więc, niech pan już idzie! — krzyknęłam raz jeszcze, ze łzami 

w oczach.

   A kiedy za nim ostrożnie, jakoś nazbyt ostrożnie, stuknęła klamka, 

wybuchnęłam głośnym płaczem. Płakałam z upokorzenia, ze złości i 

chyba z żalu. Chciałam potem napisać do niego długi list; nie 

pamiętam już, co tam miało być, prawdopodobnie wyrzucałam mu jego 

zachowanie, a jednocześnie przebaczałam wszystko — krótko mówiąc, 

jakaś kobieca dyplomacja. Nie do wiary, jak szybko dojrzewa takie 

dziewczątko! Zanim jednak zdążyłam ten list wysłać, spotkałam Bedę na 

ulicy. Szłam właśnie z Marysią i zmuszałam się do głośnego śmiechu z 

jakiegoś głupstwa, żeby nie myślał, że się martwię; ale serce waliło 

mi aż w gardle ze strachu i z miłości. Beda przeszedł kołyszącym 

krokiem, nadęty i obrażony; nawet na mnie nie spojrzał. Marysia 

stanęła jak wryta, z wytrzeszczonymi oczami.

   — To wy już ze sobą nie rozmawiacie?

   Po raz pierwszy w życiu nie mogłam wymyślić nic, co by mogło 

uratować moją reputację przed koleżanką.

   — Bo on jest wstrętny — powiedziałam sucho — dla mnie jest 

wstrętny — wyrwało mi się nieoczekiwanie i to była prawda.

   Marysia opowiadała potem dziewczętom, że byłam przy tym blada jak 

śmierć. No, nie wiem, może i tak; ale między nami wszystko było 

skończone. Raz tylko jeszcze popłakałam się, kiedy mi powtórzono, że 

kiedyś pogardliwie powiedział do Eli:

   — Jitka? Ależ to drobnomieszczanka!

   

   Teraz myślę, że opowiadałam więcej o sobie niż o panu Foltynie. 

Ale na to widać nie ma rady. Byłam wtedy młoda, a młodzi ludzie 

bardziej niż kimkolwiek interesują się sobą; wszyscy inni są dla nich 

jedynie pretekstem, by sami mogli uświadomić sobie swoje własne 

życie. Dlatego młodzi nie bardzo dobierają sobie towarzystwo; jest to 

u nich raczej kwestia przypadku i okoliczności niż świadomego wyboru.

   Dziś wydaję mi się, że do pana Foltyna rzeczywiście nie pasowałam; 

on był z pewnością artystą, naturą nieprzeciętną i poetyczną, ze 

wszystkimi jej wadami i zaletami; był subtelniejszy, głębszy i 

bardziej uczuciowy niż ja — zwykła, płytka dziewczyna. Miał chyba 

rację nazywając mnie drobnomieszczanką. Dzisiaj jestem z tego 

zadowolona i chce mi się śmiać, że tak mnie to wtedy bolało. Każdy 

młody człowiek nie wiedzieć co myśli o sobie. Chyba i to, co mnie w 

nim napełniało takim instynktownym lękiem, to, że był — jak by 

powiedziała moja córka — taki „okrrropnie errrotyczny”, chyba i to 

wypływało z jego egzaltowanego i artystycznego usposobienia. Ale 

kiedy sobie przypomnę, jaki był niezgrabny i śmieszny, chociażby 

wtedy, kiedy mnie chciał pocałować, myślę sobie: „Pod tym względem 

nie był ani trochę bardziej doświadczony, ani dojrzalszy niż ty, moja 

kochana. Chciał ci widać zaimponować tym, że pozował na Bóg wie 

jakiego uwodziciela i rozpustnika. Dziś by ci pewnie opowiadał, że 

prowadzi auto wyścigowe albo że siedzi w jakiejś robocie politycznej. 

Dwadzieścia lat temu bardziej w modzie była literatura i takie różne 

rzeczy. Czasy się zmieniają, ale młodość zawsze musi się czymś puszyć 

i chełpić, choć w każdej epoce jest to coś zupełnie innego.”

III

   Dr V. B.

NA UNIWEESYTECIE

   

   Obawiam się, żeby moje wspomnienie o Bedrzychu Foltynie nie było 

niesprawiedliwe. Nie lubiłem go bowiem od pierwszego wejrzenia. 

Przyjechałem z wakacji na czwarty rok studiów i moja gospodyni 

oznajmiła mi, że Bedę miał nowego współlokatora, który zamieszkał w 

tzw. „pokoju z pianinem”, klitce takiej samej jak moja, gdzie jednak 

jakimś dziwnym cudem mieściło się jeszcze zachrypnięte pianino. 

Foltyn przyszedł mi się przedstawić. Był to młodzieniec o dużym nosie 

background image

i długich włosach, z cofniętą małą brodą, z szyją długą jak kiszka i 

uderzająco aroganckim wyrazem wyblakłych oczu. Zrobił właśnie maturę 

i zapisał się na prawo; ale, jak mówił, chce studiować przede 

wszystkim muzykę. Czy nie będzie mi to przeszkadzać, że komponuje 

właśnie poemat symfoniczny Ariel?

   — Zależy, co to jest — powiedziałem — ja bowiem także znam się 

trochę na muzyce, młody człowieku.

   Chciał zaraz rozmawiać ze mną o muzyce; widocznie nie wiedział 

jeszcze, jaka przepaść dzieli na uniwersytecie pierwszy rok od 

czwartego. Dałem mu więc to delikatnie do zrozumienia; urażony, nadął 

się i od tego czasu na wszelkie sposoby starał się mi czymś 

zaimponować. Wracał na przykład do domu o czwartej nad ranem i kopał 

meble, żeby zrobić wrażenie okropnego hulaki. Albo o jakiejś 

nieprawdopodobnej godzinie zaczynał grać, że niby komponuje; ale były 

to tylko jakieś preludia albo wariacje na obce tematy — kto trochę 

opanował pianino, temu już klawisze same chodzą pod palcami. Albo 

ględził o sztuce. Przyswoił sobie z tuzin wielkich słów, jak 

intuicja, podświadomość, pramateria oraz Bóg raczy wiedzieć co 

jeszcze, i miał tego pełną głowę. (Ciekawe, jak z wielkich słów łatwo 

dają się uformować wielkie myśli. Uprośćcie słownik niektórych ludzi, 

a nie Beda mieli w ogóle nic do powiedzenia. Kiedy słyszę albo czytam 

takie brednie o prainstynkcie, praistocie materii, syntezie twórczej, 

czy jak się to tam nazywa, zbiera mi się na mdłości. „Mój Boże — 

myślę sobie — żebyście tak, ludzie kochani, wetknęli nos do chemii 

organicznej (nie mówię już o matematyce), dopiero by wam potem ciężko 

szło pisanie!” To właśnie, moim zdaniem, jest największy absurd 

naszego stulecia: z jednej strony nasze mózgi pracują nad mikronami i 

wielkościami nieskończonymi z precyzją niemal że doskonałą, z drugiej 

zaś — pozwalamy zawładnąć naszymi mózgami, naszymi myślami i 

uczuciami słowom najbardziej mglistym.

   Zawsze rozumiałem muzyką, wyczuwałem w niej coś architektonicznie 

wielkiego i czystego, zupełnie jak w cyfrach, nawet kiedy się do niej 

czasem przyplącze coś aż obrzydliwie, namacalnie ludzkiego. Dlatego 

nienawidziłem wprost młodego Foltyna z jego górnolotnymi sentencjami 

o muzyce jako przejawie prainstynktu. Nie wiem, skąd wyciągnął on 

teorię, że wszelka sztuka bierze początek z prasiły erotycznej i 

wchodzi w zakres życia seksualnego. Artysta — jak twierdził — opętany 

jest przez bóstwo erotyzmu. Tego bogactwa nie może wyładować, nie 

może wyżyć się inaczej jak tylko przez twórczość, poprzez mękę i 

rozkosz tworzenia.

   — Dobrze, ale nie powinien tego robić publicznie — złościłem się.

   Foltyn jednak nie ustępował.

   — Otóż to właśnie — mówił — każda sztuka to ekshibicjonizm. 

Twórczość artysty to boski egoizm: jak najpełniej, szaleńczo i bez 

granic wyładować samego siebie, swoją jaźń, całe swoje ja.

   — A te długie kudły — mruknąłem — też pan nosi po to, żeby się 

wyładować?

   Młodzieniec poczuł się trochę urażony. Chyba ma prawo różnić się 

czymś od stada zwykłych zjadaczy chleba.

   Nie mogliśmy po prostu znaleźć wspólnego języka. Foltyn czuł przy 

tym potrzebę wygłaszania przed kimś wielkich słów i dzielenia się 

swoimi poglądami oraz stallami ducha. Był bowiem dość samotny, mimo 

że na dodatek zaczął się chełpić swoimi stosunkami towarzyskimi i 

miłosnymi.

   Nie lubię, kiedy ktoś przechwala się sukcesami u kobiet. Mam 

wstręt do wszelkiej tzw. donżuanerii nie za to, w czym szuka 

rozrywki, ale za to, że się tym bezwstydnie i zarozumiale chełpi niby 

wyczynem sportowym. Złodziej nie chwali się publicznie, ile kas 

obrabował, a taki seksualny zdobywca ma tego pełną gębę. Foltyn co 

chwilę zaznaczał tajemniczo, że ma romans z jakąś damą albo że kocha 

się w nim do szaleństwa jakaś baronówna. Wystarczyło zobaczyć go na 

ulicy rozmawiającego z jakąś panienką, żeby zaraz dawał do 

zrozumienia, iż to dziewczę nie odmawia mu żadnych dowodów przyjaźni.

   — Bajeczna dziewczyna, co? — stwierdzał potem ze znawstwem. — A 

background image

zbudowana, nie wyobraża pan sobie nawet!

   Faktem jest, że ubierał się z wyzywającą wprost elegancją i nie 

opuszczał żadnego balu, żeby — jak mówił — „nawiązać stosunki”. Do 

dziś jest dla mnie zagadką, skąd brał na to pieniądze. Był biedny jak 

mysz, przez cale tygodnie żywił się tylko bułkami, ale za to chodził 

wystrojony, wyperfumowany i ufryzowany. Domyślałem się, że należy do 

ludzi, którzy potrafią żyć na kredyt. Ja sam nie umiałem sobie, nawet 

wyobrazić, jak się to robi, żeby ktoś pożyczył mi parę koron.

   Miał zadziwiającą ambicję, żeby się dostać do bogatego 

towarzystwa. W domu jednakże przybierał pozę zażartego cygana, 

człowieka, który gwiżdże na całą tę forsiastą hołotę i w pogardzie ma 

wszystko prócz sztuki. Co i rusz brzęczał mi nad uchem o jakichś 

baronowych i młodych mężatkach i robił intymne aluzje do pewnej 

dziewczyny, która wydawała mi się zbyt wiele warta dla takiego 

długonosego pozera jak on. Jakoś mnie to rozzłościło i powiadam:

   — Nie gadaj pan, żadna kobieta nie spojrzała jeszcze nawet na 

pana. Właśnie dlatego, że żądna pana nie chce, wymyśla pan takie 

sprośności.

   Zaczerwienił się i łzy napłynęły mu do oczu. Wiedziałem, że 

zraniłem go zbyt boleśnie, ale nie było już rady. Skoroś się obraził, 

to niech tak zostanie; przynajmniej wiesz, że cię przejrzałem.

   Od tej chwili nienawidził mnie skrycie i śmiertelnie; spotykaliśmy 

się, ale byliśmy ze sobą na noże. Koniec końców żyć obok człowieka, 

który się wprost dławi nienawiścią — to jest swego rodzaju mordęga. 

Wreszcie zemścił się na mnie; nigdy bym nie uwierzył, że można 

człowieka obrazić muzyką. Było to tak:

   Miałem na uniwersytecie koleżankę, ładną, miłą dziewczynę. 

Studiowała botanikę, ja zaś byłem quasi asystentem na wydziale chemii 

organicznej. Poznaliśmy się w ten sposób, że kiedyś w naszym 

laboratorium ordynarnie jej nawymyślałem, bo nie mogła sobie poradzić 

ze sprawdzeniem jakiejś glukozy. Chętnie przebywałem w jej 

towarzystwie; była świeża i wesoła, podczas gdy ja uważałem się 

raczej za mola książkowego. Nawet do głowy nam nie przyszła myśl o 

miłości ani o czymś podobnym — było mi tylko przyjemnie po 

skończonych wykładach wałęsać się z nią po Pradze. Na imię miała 

Pavla. Pewnego dnia nie wiadomo co jej strzeliło do głowy; spakowała 

jakieś książki, które ode mnie pożyczyła, i przyszła, żeby mi je 

oddać. Nie zastała mnie w domu. Zadzwoniła i otworzył jej Foltyn w 

aksamitnej kurtce. Przypadkowo spotkałem ją jeszcze tegoż wieczoru. 

Wspomniała tylko mimochodem, że odniosła mi książki. Nagle z pionową 

zmarszczką na czole spytała:

   — Ten pański przyjaciel, muzyk, to jakiś dziwny człowiek, prawda?

   We mnie zbudziła się podejrzliwość.

   — Co się stało? Chciał czegoś od pani?

   — Ach, nie — odrzekła wymijająco. — Czy on naprawdę jest… takim 

wielkim artystą?

   Nie podobało mi się to. „Aha — powiedziałem sobie. — Foltyn się 

pewnie produkował.”

   — Niech pani powie, Pavlo, czy nie bredził coś o pramaterii 

erotycznej i temu podobnych banialukach? Nie zagrał pani jakiegoś 

nokturnu? Nie mówił pani nic o boskim opętaniu i szaleńczym 

wyładowaniu swego ja?

   — Dlaczego? — spytała.

   — Dlatego — wycedziłem przez zęby — że jeśli tknął panią, to mu 

łapy poprzetrącam.

   Trudna rada, to był wybuch zazdrości. Pavla zatrzymała się.

   — A czy pan nie wie, że ja nie potrzebuję żadnego obrońcy? — 

odparła wyraźnie rozzłoszczona.

   Pokłóciliśmy się. No, dobrze, jedna sprawa załatwiona. Potem 

ruszyłem do domu, by się rozprawić z Foltynem. Siedział po ciemku w 

swoim pokoju i sennie przegrywał jakieś preludia.

   — Słuchaj, Foltyn — wybuchnąłem — nie było tu Pavli?

   Nie przerwał gry, słyszałem tylko, jak głośniej zasyczał jego 

oddech.

background image

   — Była — odparł po chwili obojętnie i brzdąkał dalej jakąś 

nieokreśloną melodię.

   — Nic nie mówiła?

   — Nie, nic specjalnego.

   Nagle przeszedł na jakiegoś walca z operetki. Poczułem się, jak by 

mi dał w twarz, taka to była wulgarna, gruchająca melodia, 

obrzydliwie wyzywająca i obleśna.

   — Co to ma być?! — wrzasnąłem.

   — Tra–la–la — śpiewał Foltyn i wybijał na pianinie tę napomadowaną 

sprośność, jak by to był marsz triumfalny.

   Bałem się, że w tej ciemności będę musiał ścisnąć jego miękką 

szyję lubieżnika. Po omacku odnalazłem kontakt i zapaliłem światło. 

Foltyn zamrugał tylko w moją stronę oślepiony i grał dalej, grał 

kołysząc się całym ciałem, z wykrzywionymi ustami, z wyrazem rozkoszy 

i upojenia to łkające walczykowe świństwo.

   Wiedziałem, że w ten sposób bruka i lży Pavlę, że ją przede mną do 

naga rozbiera, że drwi ze mnie: była tutaj, była tutaj, a resztę 

właśnie słyszysz. Wiedziałem, że kłamie, że chce mnie tylko zranić i 

że po prostu skręca się z rozkoszy w poczuciu zemsty. Mogłem go 

zadusić albo… sam zresztą nie wiem. Ale nie można przecież wybijać 

komuś zębów za to, że wygrywa na pianinie pomyjowate walczyki.

   — Ty łajdaku! — ryknąłem w końcu, ale nim zdążyłem zatrzasnąć za 

sobą drzwi, Foltyn obrócił się do mnie z drwiąco przymrużonymi oczami 

i zwycięskim uśmieszkiem. Zarozumiale potrząsnął grzywą, jak gdyby 

mówił: „Aha, dobrze ci tak!”

   Nazajutrz wyprowadziłem się. Pavli oczywiście nic nie 

powiedziałem, ale nasze koleżeńskie stosunki jakoś się popsuły. Może 

to przez tę zazdrość? Nie umiałem już nawet samego siebie 

przekonywać, że to nic, że po prostu przyjemnie mi z nią wracać po 

wykładach. Kiedy pewnego wieczoru szliśmy po Piotrowym Bulwarze, 

opętał mnie nagle ten motyw Foltynowego walczyka z całą swoją ohydną, 

obsesyjną, natarczywą zmysłowością. Zachowałem się idiotycznie, 

naprawdę obraziłem Pavlę i rozstaliśmy się w gniewie. Była z niej 

wspaniała, mądra dziewczyna, a ja w tym momencie chyba zupełnie 

zwariowałem.

   Wydaje mi się, że w Foltynie musiał jednak tkwić jakiś geniusz, 

jeśli potrafił przekląć człowieka muzyką. Widocznie i talent może być 

czymś w rodzaju występku.

   Po pewnym czasie doszły mnie słuchy, że Foltyn jeszcze przed 

„ukończeniem studiów ożenił się. Wziął sobie podobno córkę bogatego 

stolarza, właściciela pięciu kamienic. Muszę przyznać, że mnie ta 

wiadomość specjalnie nie zdziwiła.

IV

   Pani Karla Foltynowa

MÓJ MAŁŻONEK*

   

   Z moim zmarłym mężem spotkałam się po raz pierwszy na balu 

prawników. Był wówczas przystojnym, wysokim, niebieskookim 

młodzieńcem z baczkami, o jasnej cerze, wysokim czole i wijącej się, 

artystycznej czuprynie; ze mnie była dwudziestoletnia, okrągława i 

niedoświadczona panienka, wychowana na pensji, taka raczej kurka 

domowa. Gdyby rodzice nie zmuszali mnie do bywania w towarzystwie, 

nigdzie bym najchętniej nie chodziła, wolałabym siedzieć bez końca w 

domu nad robótką i snuć spokojnie marzenia. Tak wtedy wychowywano 

dziewczęta. Uważano, że mogą nic nie umieć, nic na serio nie robić, 

tylko wycierać kurze, brzdąkać na pianinie i szyć sobie wyprawę.

   Bywać w towarzystwie, to znaczyło mieć za plecami mamę, dusić się 

w gorsecie, nosić za ciasne pantofle i wstydliwie mówić do tancerza: 

„Ach, niechże pan da spokój!” Poza tym co jakiś czas należało mdleć, 

żeby wszyscy widzieli, jakie jesteśmy subtelne, delikatne i 

anemiczne. Przyznam się — rada jestem, że mam to już poza sobą. 

Dzisiaj mam pięćdziesiąt lat, jestem gruba i… (Niech pan da spokój, 

nie musi pan silić się na galanterię. Przecież to wygodniej, kiedy 

background image

ludzie mówią sobie prawdę.)

   Krótko mówiąc, porządna panienka była wtedy tak wychowywana, że 

musiała się zakochać w pierwszym swoim adoratorze; a zanim go 

rzeczywiście poznała, było już dawno po ślubie. I widzi pan, nie było 

przy tym tylu nieudanych małżeństw co dzisiaj.

   Pan Foltyn mi się podobał; był taki grzeczny, elegancki i nosił 

monokl. Od razu zaczął mi okropnie nadskakiwać, a mamę tak oczarował, 

że go z miejsca do nas zaprosiła. Bo też się mamusia, biedaczka, 

pomyliła: myślała, że on jest z tych Foltynów z Małej Strany, z 

takiej bogatej rodziny cukierników. A nim się wyjaśniło, że Bedrzych 

jest tylko sierotą po administratorze ziemskim, było już za późno. 

Zakochałam się w nim po uszy i chciałam skakać do Wełtawy, gdyby mi w 

domu mieli robić trudności. Bo tatuś nawet słyszeć nie chciał o panu 

Foltynie. Dopiero mamusia jakoś go w końcu uprosiła. Że to przecież 

prawnik, prawie adwokat, będzie przynajmniej wiedział, jak sobie 

poradzić z naszymi pięcioma kamienicami. Tatuś wobec tego chciał, 

żeby przynajmniej zrobił dyplom, chociażby dla samego tytułu. Potem 

jednak stanęło na tym, że na to będzie czas po ślubie, bo ja z żalu 

tak zaczęłam kaszleć i słabnąć, że się o mnie bali. Tak się to 

wszystko stało raz dwa, że nie wiem, nawet zastanowić się nie było 

kiedy.

   Dlaczego go kochałam? Czy to człowiek kiedy wie? Szalenie mi 

imponowało, że to artysta i kompozytor; podobało mi się, że był 

wykształcony, światowy i delikatny; ale najwięcej chyba to, że jako 

człowiek taki był miękki i słaby. Ja sama byłam głupia, sentymentalna 

gąska, ale jakoś się jednak zorientowałam, że on jest jeszcze słabszy 

i że potrzebuje kogoś, kto by się o niego troszczył. Bo on tylko tak 

wyglądał, jak by na wszystko patrzał z góry; ludzie sobie wyobrażali, 

że jest Bóg wie jaki zarozumiały i arogancki, a on tymczasem był 

nieśmiały i serce miał miękkie aż strach.

   — Taki się przy pani czuję bezpieczny, Charlotto — mawiał. 

Podobało mi się, że mnie nazywa Charlottą; Karla wydawało mi się 

imieniem strasznie głupim, dobrym dla posługaczki.

   — Taki się przy pani czuję bezpieczny, pani jest taka spokojna i 

cierpliwa…

   To dopiero później zepsuli go koledzy. Ładni koledzy, proszę pana! 

Mówili o sobie: artyści… A pan Foltyn był za miękki. Kto go miał w 

ręku, mógł go ugniatać jak wosk. Wtedy, kiedy do mnie przychodził, 

ciągle mówił o śmierci. To na mnie robiło duże wrażenie. Sama nie 

byłam zdrowa, a w życiu każdej młodej dziewczyny są takie okresy, 

kiedy, nie wiedzieć dlaczego, chciałaby umrzeć. Młodzi nie umieją 

cenić życia.

   Pan Foltyn mówił mi, że jestem biała róża. Strasznie mi się to 

podobało i po kryjomu piłam ocet, żebym była jeszcze bledsza. On sam 

wtedy trochę pokasływał, a wieczorami miał ręce rozpalone. Myślę, że 

to dlatego, że się kiepsko odżywiał — później mi mówił, że czasem 

przez parę dni żywił się tylko bułkami, żeby móc mi przynieść 

bukiecik tuberozy albo kilka białych róż. Takie rzeczy to on lubił. 

No, były z nas jeszcze dzieciaki. Trzymaliśmy się za ręce i 

mówiliśmy, że niedługo umrzemy. Człowiek wtedy tak ładnie się nad 

sobą lituje i ma wrażenie, że jest za dobry dla tego świata. To nas 

zbliżyło.

   Kiedyśmy się pobrali, rozmowy o śmierci oczywiście skończyły się 

jak uciął. Rodzice urządzili nam piękne sześciopokojowe mieszkanie; 

to już tatuś się o to postarał. A pan Foltyn przechadzał się po 

pokojach w jedwabnym szlafroku, rozpromieniony. Było widać, jak 

dobrze się czuje w dobrobycie. I korzystać z niego umiał. Lepiej, niż 

gdyby się w nim urodził. Cały ten dostatek, wszystkie drogie, 

najlepsze rzeczy przyjmował jako coś zupełnie naturalnego. I w 

pieniądzach zasmakował. Przy całym swoim zamiłowaniu do przepychu 

zaczął pilnować, żeby nie wydawać niepotrzebnie, żeby służba 

oszczędzała na wszystkim itd. Niemal się bałam, że się z niego zrobi 

skąpiec, ale rodzice mówili: „Daj mu spokój, to właśnie dobrze, 

zamożni ludzie muszą być oszczędni.” Chcieli tylko, żeby już zrobił 

background image

ten dyplom. Ale pierwszy rok to niby miodowe miesiące, więc nikt o 

tym nie wspominał. Tylko pan Foltyn sam czasem zaczynał: zanosił się 

kaszlem i skarżył się, że jeszcze nie jest zdrowy, że studia by go 

zabiły… W ogóle, mówię panu, aż dziwne, jak naraz zaczął dbać o swoje 

zdrowie. Starczyło, że kichnął — zaraz do łóżka. A pielęgnować go 

trzeba było jak małe dziecko.

   Tak, swoim zdrowiem rzeczywiście bardzo się przejmował, ale u 

zamożnych ludzi to się zdarza, taki okropny strach przed chorobą i 

przed śmiercią. A mnie się zdawało, że kiedy mu robię okłady albo 

podaję lemoniadę, to wtedy jest najbardziej mój. Toteż jeszcze go w 

tym podtrzymywałam i nawet nie spostrzegłam, jak staję się jego 

niewolnicą. Zorientowałam się, kiedy już było za późno, kiedy zaczęło 

się to jego inne życie. No, cóż robić!

   Muzyce nie poświęcał już tyle czasu; prawda, czasem grywał i 

mówił, że w lewej ręce nie ma właściwego uderzenia, że powinien by 

wziąć sobie najlepszego nauczyciela, ale nigdy się na to nie 

zdecydował. Czasami, gdy był w dobrym humorze, coś nam zagrał. Tatuś, 

biedaczek, słuchał z przejęciem i zawsze się zachwycał:

   — Bedrzychu, to brzmi zupełnie, jak by kto przesypywał perełki!

   Strasznie mi się podobał, kiedy tak grał z temperamentem i 

potrząsał tą swoją kędzierzawą czupryną; byłam z niego dumna i 

mówiłam sobie: „No, przynajmniej tatuś da mu spokój z tym jego 

dyplomem; przecież to Bedrzychowi niepotrzebne! Artysta nie musi być 

magistrem.” A gdy potem przejeżdżał ręką po włosach i z takim 

nieznacznym zwycięskim uśmiechem wstawał od pianina — to były dla 

mnie najszczęśliwsze chwile. Kiedy indziej zamykał się w swoim pokoju 

i wtedy za nic w świecie nie wolno mu było przeszkadzać. Mówił, że 

coś komponuje. Cały dom musiał chodzić na palcach. Raz przypadkowo 

tam weszłam: leżał na kanapie, z rękami pod głową… Strasznie się 

wtedy rozzłościł, że nie mamy żadnych względów dla jego pracy 

twórczej, złapał kapelusz, wyszedł i trzasnął za sobą drzwiami.

   Od tego czasu, kiedy szło o sztukę, nie było do pomyślenia, żeby 

ktokolwiek odważył się mu sprzeciwiać. Aż raz przyszedł do nas znowu 

tatuś, chwilę mówił o tym i owym, a potem wprost zapytał pana 

Foltyna, kiedy zamierza właściwie zrobić ten dyplom. Bedrzych zbladł 

i podniósł się z krzesła.

   — Panie Maszek — powiedział — oświadczam panu, że postanowiłem 

poświęcić się wyłącznie sztuce, bez względu na to, czy to komuś 

odpowiada, czy nie. Niech pan sobie robi, co chce; ja widzę jasno 

moją drogę.

   Wziął kapelusz i wyszedł.

   Tatuś, jak się łatwo domyślić — wpadł w gniew. Sztuka nie zapewnia 

żadnej egzystencji, a on nie będzie taki głupi, żeby pana zięcia 

ciągle utrzymywać; jeszcze sobie z jaśnie panem pogada, aż mu w pięty 

pójdzie. Ja oczywiście zaczęłam płakać, a mamusia wzięła w obronę 

mego męża. Ona, biedaczka, ciągle sobie wyrzucała, że to jej wina, że 

ja za niego wyszłam, a jednocześnie schlebiało jej, że zięć po 

dziesięć razy na dzień całował ją w rękę. Tak długo przekonywała 

tatusia, aż go przekonała. Żeby nie niszczył mego szczęścia 

małżeńskiego, że taki kompozytor czy dyrygent, nawet jeśli mu to nie 

daje dochodów, zawsze ma poważną pozycję towarzyską, a może nawet 

zostać profesorem konserwatorium albo czymś w tym rodzaju. Tatuś 

wprawdzie zrzędził, ale potem widać powiedział sobie, że za jego 

pieniądze może ktoś ostatecznie zajmować się i sztuką. Akurat w tym 

czasie jakaś księżniczka uciekła z muzykiem. Był to wielki skandal, a 

na muzyków patrzano odtąd podejrzliwie, ale jednocześnie z odrobiną 

podziwu. Jednym słowem, tatuś pogodził się z tym, że ma zięcia 

artystę, i więcej się o tym nie mówiło. Tylko pan Foltyn dawał do 

zrozumienia, że należy jednak do innego świata niż moi rodzice.

   Od tego czasu kazał do siebie mówić: mistrzu. Mistrz Beda Folten — 

nie inaczej. Nie podobało mi się to. O nim mówiło się: „mistrz 

Folten”, a o mnie: „pani Foltynowa”, jak bym nie była jego żoną. 

Potem zaczął spraszać całe towarzystwo muzyków i literatów. Raz, a 

czasem dwa razy na tydzień odbywały się u nas kwartety albo recitale 

background image

fortepianowe, bywało nieraz po pięćdziesiąt osób — a sam pan rozumie, 

dla młodej gospodyni to nie jest byle co.

   Pan Foltyn przyjmował gości w aksamitnej kurtce i szerokim czarnym 

krawacie, na przegubie ręki nosił złoty łańcuszek. Przy gościach 

musiałam mówić do niego: „Bedo, niech pan…”, on zaś zwracał się do 

mnie: „Pani Foltyn…”, żeby było wytworniej. Niekiedy dawał się 

uprosić i zagrał sam coś na pianinie, ale nigdy nic własnego. Nie 

chciał, i już. Czasem grano u nas po raz pierwszy kompozycje młodych 

muzyków albo czytano nowe sztuki teatralne. Mówiło się wtedy: 

„premiery u Foltynów”. Kosztowało to masę pieniędzy, tyle się przy 

tym jadło i piło. To byli przeważnie zupełnie mili, skromni i prości 

ludzie ci artyści. No tak, niektórzy sterczeli potem u nas do późnej 

nocy i, z przeproszeniem, chlali. Jak te dywany później wyglądały, a 

firanki! Wszystko takie było przesiąknięte dymem, że szkoda mówić! Ja 

tego nie lubiłam, ale pan Foltyn mówił: . — Sama rozumiesz, artyści. 

Musisz do nich stosować inne kryteria. Pozwól, niech się choć czasem 

nażrą do syta. Ja wiem — mówił — co to jest głód.

   Sprawiało mu przyjemność udawanie takiego trochę mecenasa,— trochę 

magnata. Strasznie lubił się z nimi kłócić. Nie pił prawie zupełnie, 

ale namiętnie dyskutował o nowoczesnej sztuce. Dla mnie to były 

rozmowy za trudne i wolałam zawsze położyć się. spać. Czasem aż do 

rana było słychać, jak mój mąż peroruje, a tamci bełkocą coraz 

bardziej pijanymi głosami. „No, cóż — myślałam sobie — jeśli jemu to 

sprawia przyjemność… Ze mną nie może mówić o tych rzeczach.”

   W tym czasie tatuś, biedaczysko, umarł na udar serca. W domu była 

żałoba, więc urwały się te artystyczne wieczory. Panu Foltynowi 

bardzo było ich brak i zaczął bywać z muzykami i literatami poza 

domem. Właściwie to się nawet cieszyłam, że ma jakąś rozrywkę. Prawdę 

mówiąc, w tym artystycznym towarzystwie zawsze . się czułam nieswojo, 

zwłaszcza teraz, po śmierci ojca. W takich chwilach człowiek sobie 

jakoś lepiej uświadamia, do jakiego świata należy.

   Potem do mego męża zaczęli przychodzić różnego rodzaju literaci i 

muzycy; mówił, że z nimi pracuje, ale mnie się zdaje, że pożyczał im 

pieniądze. Czasami oświadczał, że ślęczy nad jakimś wielkim dziełem, 

i całe dnie i noce siedział zamknięty w swojej pracowni. Bałam się, 

żeby znów nie zaczął kaszleć.

   — Proszę cię, nie pracuj tyle — mówiłam mu — przecież nie musisz.

   To go wyprowadzało z równowagi. Krzyczał, że nie mam pojęcia, co 

to znaczy tworzyć. Artysta musi po prostu spłonąć w swoim dziele i 

poświęcić mu wszystko, całe swoje ja, całe swoje życie…

   A potem znów tygodniami nie robił absolutnie nic, tylko 

leniuchował albo gdzieś się wałęsał. Mówił, że się koncentruje. No, 

ja się na tym nie znam, ale z tego, co widziałam, zdaje mi się, że 

tworzenie to jakaś bardzo dziwna praca.

   Nie wyglądał dobrze, stał się wrażliwy i wybuchowy. Twierdził, że 

to tylko artystyczny temperament, ale mnie się zdaje, że musiał się 

czymś martwić. Ciągle mówił O tej swojej pracy, że to będzie dzieło 

całego jego życia. Miała to być opera; dziwiło mnie tylko, że raz 

nazywał ją Judyta, a kiedy indziej Abelard i Heloiza, Teraz pracuje 

nad librettem, a zaraz potem zacznie pisać muzykę. Już ma to w głowie 

zupełnie gotowe, tylko napisać. I naraz — trzask, prask, zostawiał 

wszystko i przepadał na całe dnie i noce, nie wiedzieć gdzie. Wracał 

blady i rozgorączkowany. Dopiero teraz — mówił — wpadł we właściwy 

trans. Aż pewnego dnia zniknął na dobre; zostawił tylko list, że 

idzie za swoim artystycznym powołaniem. Może pan sobie wyobrazić, jak 

się czułam! Na drugi dzień dowiedziałam się, że uciekł z jakąś 

zagraniczną śpiewaczką. Nie będę wymieniała jej nazwiska, ale był to 

starzejący się, wielki i gruby babsztyl, który tracił już głos i 

tylko jeszcze włóczył za sobą po świecie strzępy dawnej sławy. Ludzie 

chodzili, żeby ją obejrzeć, i śmieli się. To dziwne, ale zazdrość nie 

leży w moim charakterze; widać taką mam rybią krew, a może to 

dlatego, że już od dawna moje stosunki z mężem nie były tego rodzaju, 

żebym miała być zazdrosna — nie wiem.

   Było mi tylko wstyd, że uciekł tak głupio jak zakochany smarkacz i 

background image

że to był taki publiczny skandal. Ona — ta stara diwa, miała podobno 

takie afery w każdym mieście, do którego przyjechała. Po dziesięciu 

dniach wrócił skruszony. Ukląkł przede mną i wyznał, że musiał to 

zrobić, że w tej kobiecie odnalazł typ swojej Judyty i że ona 

ogromnie inspirowała go jako artystę. Artysta musi swemu dziełu 

poświęcić wszystko, wszystko — twierdził ze łzami w oczach — i me 

wolno mu na nic zważać, byle tylko to dzieło doprowadził do końca.

   — Artysta ma do tego prawo! — krzyczał rozpaczliwie i chwytał mnie 

za ręce. — Musisz mnie zrozumieć i wybaczyć. Przy tobie jestem taki 

bezpieczny…

   Wcale się z nim nie kłóciłam, zastanawiałam się tylko, ile też 

pieniędzy musiało go to kosztować.

   — No, więc słuchaj — powiedziałam — możesz zostać, tam jest twój 

pokój, a wobec ludzi wszystko zostaje po staremu. Ale moim majątkiem 

zarządzać już nie będziesz; na twoje wydatki ci dam, a o swoje sprawy 

będę troszczyć się sama.

   Aż się dziwiłam, jaka też kobieta potrafi być twarda.

   Odszedł obrażony i od tego czasu na nosie miał wypisane, że 

wyrządziłam mu głęboką i niezasłużoną krzywdę.

   Ludzie są dziwni. Przedtem, kiedy miał pieniędzy, ile dusza 

zapragnie, był niemal że skąpy; teraz przepuszczał swoje apanaże, 

ledwo je dostał, a potem z ostentacyjnym wyrzutem zamykał się w swoim 

pokoju i tworzył. Schudł bardzo i nawet zaczął pić. Raz czy dwa 

stwierdziłam, że wziął mi z torebki trochę pieniędzy. Nic nie 

powiedziałam, ale chyba zorientował się, że coś zauważyłam, bo zaczął 

napomykać, żebym uważała na swoje pieniądze przed służbą. No, a potem 

umyślnie zostawiałam czasem trochę pieniędzy tu czy tam, żeby sobie 

wziął. Każde z nas wiedziało, że to drugie o tym wie, ale nie 

zdradzaliśmy się z tym, żebyśmy się przed sobą nie musieli wstydzić.

   W tym czasie spotykał się też z dziwnymi ludźmi, jak na przykład 

ten ślepy Kanner. Tego to się po prostu bałam. Pan Foltyn zawsze go 

spijał koniakiem, a on potem wrzeszczał i bębnił na fortepianie, że 

aż strach człowieka ogarniał. Ja wiem, byłam słaba, trzeba było jakoś 

z tym skończyć, takiego zwierzęcia przecież nie można wpuszczać do 

domu. Ale, widzi pan, myślałam sobie: „To są artyści, muzycy, nie 

wtrącaj się. Dobrze chociaż, że Bedrzych ma tę swoją sztukę i że ją 

tak poważnie traktuje.”

   Bo to prawda; w tym okresie ciągle coś pisał i kreślił, przegrywał 

na fortepianie i znów biegł zapisać. Całe noce słyszałam, jak 

szeleści papierami i chodzi po pokoju. Schudł okropnie, tylko nos 

wystawał z twarzy, a włosy to mu sterczały dokoła głowy, o tak.

   — Teraz pokażę wszystkim — mówił — co we mnie siedzi. Zobaczycie, 

kto to jest Beda Folten, wszyscy zobaczycie!

   Oczy mu wtedy po prostu płonęły, jak gdyby nas, cośmy mu tylko 

służyli jak niewolnicy, nienawidził z całej duszy. i ciągle z tym 

ślepym Kannerem. Nieraz to nawet w nocy znalazł go gdzieś w knajpie i 

zaciągnął do domu, i tu krzyczeli, i tłukli w fortepian. Rano 

znajdowaliśmy tego Kannera śpiącego na przykład na korytarzu. Widzi 

pan, wszystko cierpliwie znosiłam. ,,Może naprawdę pan Foltyn 

komponuje coś wielkiego — mówiłam sobie — i musi się wyszumieć. Jak 

to bohema.”

   Razu jednego strasznie się jakoś pokłócili. Słyszę krzyk, 

narzuciłam szlafrok i biegnę do pokoju męża. Kanner siedzi w fotelu, 

kopie na wszystkie strony i wrzeszczy jak zarzynane prosię, a z 

policzka cieknie mu krew. Pan Foltyn stoi nad nim z nożem w ręce, 

pianę ma na ustach i toczy oczami jak obłąkany. No, wtedy zrobiłam z 

tym wszystkim porządek.

   Od tego czasu Kanner więcej się u nas nie pokazał. Pan Foltyn 

zaczął płakać, że ten łajdak go wyzyskiwał, że kradł jego pomysły. 

Właśnie dlatego wpadł w taką wściekłość i chyba byłby go zabił, 

gdybym ja tam nie przyszła. Ledwo go uspokoiłam, taki był 

zrozpaczony, nawet przez okno chciał wyskoczyć. Oj, nie miałam z nim 

lekkiego życia, proszę pana!

   Jakiś czas wszystko było dobrze: pan Foltyn gorliwie pisał, cichy, 

background image

jak by go nie było. Mówił, że kończy swoją operę o Judycie i 

Holofernesie i że to wspaniały temat. Przegrywał mi na fortepianie 

niektóre arie i fragmenty. Ja się na muzyce co prawda tak bardzo nie 

znam, ale powiem panu, ta scena na przykład, jak Judyta i Holofernes 

są w namiocie — aż strach człowieka ogarniał. Jakaś dzika namiętność 

—czy spazm; nie wiem, skąd się to w moim mężu wzięło. I znowu miał na 

ustach ten nieznaczny, triumfalny uśmiech, który tak lubiłam. Mówcie, 

co chcecie, to jednak musiał być wielki muzyk, może nawet geniusz — 

kto wie. „No, szczęśliwe to nasze małżeństwo nie jest — mówiłam sobie 

— ale jeśli Bedrzych napisze coś wielkiego, to przynajmniej nie żyłam 

na próżno.”

   W tym czasie przychodził do nas już inny muzyk, nazywał się 

Trojan; ale ten to, mówię panu, wcale nie wyglądał jak artysta: 

wysoki, chudy, w okularach, prędzej jak jaki uczony, taki cichy, 

nieśmiały, solidny człowiek. Był w operze korepetytorem czy coś 

takiego, a muzyk podobno świetny. Przesiadywali z panem Foltynem 

całymi popołudniami, rozmawiali po cichu i tylko leciutko brzdąkali 

na fortepianie. Zawsze im sama przynosiłam kawę i ciasteczka, a ten 

Trojan zrywał się z takim szacunkiem i tak się kłaniał, aż bałam się, 

że się złamie na pół. Wszędzie pełno było porozrzucanego papieru 

nutowego, a pan Foltyn doczekać się nie mógł, kiedy już sobie pójdę. 

Tak go pochłaniała ta robota. O niczym nie można było z nim mówić, 

tylko o tej operze. Podobno to straszna praca robić tę instrumentację 

czy jak tam się to nazywa.

   Raz w drzwiach o mało nie wpadłam na tego Trojana, kiedy 

wychodził; zatrzymał się i zaczął bąkać:

   — Łaskawa pani… łaskawa pani, niech mu pani powie, żeby to 

zostawił… albo przerobił! Proszę panią, niech pani mu to powie!

   Zrobiło mi się żal Bedrzycha, że tyle się napracował.

   — Myśli pan — zapytałam — że on nie ma talentu?

   — Ach nie — powiedział zniecierpliwiony ,— talent ma, ale… co z 

tego? Sam talent to jeszcze nic. W muzyce trzeba czegoś więcej… nie 

tylko uszu…

   Machnął ręką, nie wiedział, jak to powiedzieć.

   — Niech mu pani powie… żeby z siebie zrobił innego człowieka. 

Żegnam!

   I już go nie było. Taki dziwak!

   Przy kolacji wspomniałam panu Foltynowi, że Trojan ma, zdaje się, 

jakieś zastrzeżenia co do jego opery.

   Zaczerwienił się i odłożył widelec.

   — Mówił ci coś?

   — Ależ nie — odparłam — tylko mam takie wrażenie. Czy on 

rzeczywiście tak dobrze zna się na muzyce?

   Pan Foltyn wzruszył ramionami.

   — Tak… tylko nie ma za grosz fantazji. Oratoria komponować, to i 

owszem, ale do opery trzeba mieć wprost diabelską fantazję. Gdzież do 

tego Trojanowi! To taki naukowy fakir, wyschnięty jak wiór. Artysta 

przecież nie może żyć jak zakonnik!

   Mówił sam, a przy tym zupełnie, jak by się z tym Trojanem kłócił: 

że sztuki nie można tworzyć bez namiętności, że artysta musi 

wybiczować z siebie uczucia i instynkty, i tak dalej, i tak dalej.

   — Co do tego biczowania — powiadam — to ja coś wiem. Już 

słyszałam, że znów latasz za jakąś śpiewaczką.

   Była to podobno zupełnie młoda dziewczyna, świeżo upieczona 

absolwentka konserwatorium, która raz czy dwa zaśpiewała coś tam na 

próbę w teatrze. Jak już powiedziałam, nie umiem być zazdrosna, ale 

skoro sam zaczął o tym mówić, to przecież nie będę udawać głuchej, 

prawda?

   Pan Foltyn ani okiem nie mrugnął.

   — Wyobraź sobie — krzyczał — ten Trojan uważa, że Judyta to rola 

nie dla niej! Taka wymarzona, po prostu kapitalna Judyta! Tylko 

jeszcze rozbudzić w niej tę otchłań kobiecości, tego biesa erotyzmu… 

Sama nie wiem, co tam jeszcze wygadywał. Ja, wie pan, za takimi 

rzeczami nie przepadam.

background image

   — I to ty chcesz w niej to wszystko rozbudzić? — powiadam.

   Obruszył się, jak by to było zupełnie oczywiste.

   — Dlaczegóż by nie? Żebyście wiedzieli: ja zrobię z niej wielką 

artystkę, ja, Beda Folten! Powinna się cieszyć, że mnie poznała! We 

mnie jest coś z barbarzyńcy, coś z Holofernesa! Ja z niej zrobię 

Judytę ciałem i duszą…

   Niech pan pomyśli — mówi to przy stole do swojej prawowitej 

małżonki! Nigdy jeszcze nie widziałam go tak bezgranicznie pewnego 

siebie. Gadał o sobie, o swojej sztuce, o tym, jak wszyscy chcieliby 

go ujarzmić, nawet taki Trojan i jemu podobni. A potem znowu, jak to 

on pogardza tym małym, drobnomieszczańskim środowiskiem. Gdzie 

indziej, w wielkim świecie, kim byłby tam Beda Folten! Ale odtąd już 

będzie szedł do swego celu bez względu na wszystko! Teraz dopiero 

czuje w sobie straszliwą, barbarzyńską potęgę twórcy…

   Na usta wystąpiła mu piana, broda mu się trzęsła i walił pięścią w 

stół. Mówię panu, żal mi się go naraz zrobiło. „Mój Boże — pomyślałam 

sobie. — A więc tak ‘kiepsko z tą twoją operą, biedaku? Pewno nic już 

z niej nie będzie!” Sama nie wiem dlaczego, ale odgadłam to nagle z 

niezbitą pewnością. Chyba dlatego, że się tak gwałtownie, tak 

rozpaczliwie wprost przechwalał. „Już chyba nic nie zrobisz, mój 

drogi, i będziesz się z tym musiał pogodzić”. Odczułam niemal jakąś 

ulgę: zostawi całą tę sztukę i będzie przynajmniej spokój. Mamy z 

czego żyć, nie mamy już po dwadzieścia lat, po co więc tak się 

szarpać? — To nie znaczy, że nie byłabym najszczęśliwsza w świecie, 

gdyby Bedrzych stworzył coś naprawdę wielkiego, gdyby mu się to 

udało. Ale w nas, kobietach, jest czasem jakieś pragnienie czy 

potrzeba rezygnacji. Jakoś się wtedy bardziej bezpiecznie czujemy czy 

co…

   Oczywiście, przez jakiś czas prawie wcale nie pokazywał się w 

domu; latał za tą śpiewaczką. Tylko co rano słyszeliśmy, jak gwiżdże 

i śpiewa w łazience, żeby pokazać, —jaki to on jest młody i 

szczęśliwy. Zawsze z kwiatkiem w butonierce, w świeżo odprasowanym 

ubraniu, wyperfumowany i promieniejący. Ale zdaje mi się, że wiele 

nie osiągnął. Do domu wracał dopiero nad runem, żeby wyglądało, jak 

by noc spędził u niej. Tymczasem podobno wysiadywał po kawiarniach 

albo w barach nad szklanką lemoniady, sam jak kołek, aż do 

zamknięcia, a potem jeszcze do świtu wałęsał się po ulicach. Służąca 

widziała, jak w domu przed lustrem malował sobie na policzkach 

szminką plamy: miało to wyglądać na ślady pocałunków. Do obiadu 

zjawiał się w szlafroku, ziewając na całe gardło. Taka komedia!

   Myślałam sobie, że robi to wszystko po to, by odwrócić swoją uwagę 

od tej opery, którą zarzucił. Ale nie — nie zarzucił jej. Nie wiem 

skąd, wytrzasnął jakiegoś Molendę i o mały włos nie sprowadził go do 

nas na stałe. Znowu zamykał się z nim w pokoju, a nam oświadczył, że 

pracuje nad ukończeniem Judyty. Kiedyś natrafił w gazecie na nazwisko 

tej swojej młodej śpiewaczki. Odłożył gazetę i wycedził niedbale:

   — Ta dziewczyna podobno opowiada, że będzie śpiewała partię mojej 

Judyty. Głupia! Daleko jej do tego! — Tak się ta historia skończyła.

   Molenda był medykiem, ale bardziej pociągała go muzyka i hulanki. 

Podobno grywał medykom po knajpach i komponował różne parodie i 

piosenki. Był to młody kpiarz i błazen o twarzy jak gdyby obrzękłej. 

Niczego nie brał poważnie. Ale muzyk był z niego urodzony, a pomysłów 

miał! Sypał nimi jak z rękawa. Rzucił medycynę i pisał szlagiery, 

tanga i takie tam różności. Podobno zrobił na tym ładne pieniądze. 

Potem zniknął nagle i ni stąd, ni zowąd wypłynął gdzieś w Ameryce, w 

jakimś variete wśród murzyńskiej hołoty czy też jako klown muzyczny. 

Potem znowu wrócił. Podupadł, włóczył się bez zajęcia i pił na umór. 

W tym właśnie okresie znalazł go pan Foltyn i zrobił z niego swego 

kumpla. Po pół dnia przesiadywali nieraz w pracowni, kłócili się i 

grali na fortepianie. Ale zawsze wychodził z tego w końcu jakiś 

walczyk albo tango. Szkoda, że pan nie widział, jakie ten Molenda 

wyczyniał miny i jak podskakiwał, kiedy grał i śpiewał te swoje 

kawałki! Człowiek musiał się złościć i śmiać jednocześnie, taki to 

był błazen i komediant. Nie mam pojęcia, co ich mogło połączyć. 

background image

Bedrzych był przecież z natury raczej poważny i uroczysty.

   Wieczorami szli na lumpkę, oczywiście jeśli pan Foltyn na to 

akurat miał. Czasami ten błazen Molenda wpadał jak gdyby w rozpacz i 

pił jeszcze ‘Więcej. Potem przychodził blady, rozczochrany i grał 

dziko. Ale zawsze, wychodziło z tego w końcu to jego tim–tam–ta–ram.

   Po takim zwariowanym okresie nagle obydwaj trzeźwieli i tylko coś 

tam ze sobą szeptali. Wkrótce z pracowni pana domu rozlegały się znów 

same fokstroty, tanga jakieś miłosne, serenady. Ja tam, prawdę 

mówiąc, lubię wesołą muzykę, nawet wolę niż poważną, ale… nie wiem, 

jak to powiedzieć… do Bedrzycha jakoś mi to nie pasowało.

   Zaczęli do nas przyjeżdżać wielcy panowie, sami dyrektorzy. Każdy 

wyglądał, jak by pół Ameryki do niego należało. Pan Foltyn przybierał 

wtedy okropnie poważną minę i nazywał to „konferencjami”. Podczas 

tych konferencji było słychać, jak mój mąż coś głośno opowiada, a 

Molenda wygrywa swoje fokstroty. Nie byłam tym zachwycona.

   Pewnego wieczoru pan Foltyn po krótkim wstępie oświadczył, że już 

czas najwyższy, żeby zaczął na serio coś robić, i że teraz wreszcie 

pokaże, co potrafi Beda Folten. Ze w końcu chce już zarabiać własne 

pieniądze i żyć jak książę. No i w podnieceniu zaczął opowiadać. Ma 

kapitalny plan: napiszą razem z Molenda operetkę filmową. Libretto 

jest już prawie gotowe, a co do muzyki — to mają szlagiery na sto 

dwa. Dzisiaj idzie tylko film — powiada — a już czas, żeby to 

wreszcie wzięli w swoje ręce prawdziwi artyści. Na początek trzeba 

oczywiście dać coś lżejszego.

   Aż mi się gardło ścisnęło, tak mi go było żal. Widocznie to 

zauważył, bo zaczął mnie skwapliwie zapewniać, że to przyniesie 

fantastyczne pieniądze i że potem znowu zabierze się do swojej 

Judyty. Przegarniał włosy rękami i krzyczał, jak zawsze kiedy sam 

siebie chciał o czymś przekonać. Jak już odniesie światowy sukces — 

mówił — z tą operetką, to i Judyta będzie miała zapewnione 

powodzenie. Tylko dlatego, tylko dlatego to robi.

   — Żebyś wiedziała — zapewniał mnie gorąco — dzisiaj i Mozart, i 

Smetana pisaliby dla filmu. A poza tym libretto jest takie poetyckie…

   — Słuchaj no — mówię mu — więc teraz z kolei masz romans z jakąś 

aktorką filmową?

   Przestraszył się i zaczerwienił.,

   — Dlaczego tak myślisz? To jasne, że muszę odbywać konferencje z 

filmowcami. Jest tam wspaniała rola kobieca — Heloiza. Mamy do niej 

bajeczną śpiewaczkę; nazwisko nowe, ale ta dziewczyna ma ruchy, głos, 

a sex–appeal… Do filmu konieczny jest sex–appeal, rozumiesz? Nic się 

nie bój, to będzie fantastyczny sukces! Ta kobieta kiedyś trafi do 

Hollywood, za to ci mogę ręczyć!

   — Chwileczkę — mówię mu. — To mnie znów tak bardzo nie interesuje. 

Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego przychodzisz z tym do mnie.

   — No, bo widzisz, to jest tak — zaczął i zaraz wyszło szydło z 

worka.

   Producenci filmowi są zachwyceni pomysłem i bezwarunkowo chcą go 

realizować. To już jest uzgodnione. Ale jeśli to ma być sukces na 

skalę światową, trzeba by do tego wspaniałej wystawy, no i tak dalej. 

Rozumie się, że pieniądze się zwrócą w trójnasób. Przedtem jednak 

potrzeba gotówki, żeby cały pomysł zrealizować tak, jak na to 

zasługuje.

   — Ile? — pytam się.

   Pan Foltyn parę razy przełknął ślinę, aż mu grdyka podskoczyła.

   — Nie tak wiele — powiada. — Starczyłoby… półtora miliona. 

Śmiesznie mało w stosunku do murowanego zysku, jaki to musi 

przynieść.

   — A masz te półtora miliona? — pytam.

   Pan Foltyn dalej przełykał ślinę i przegarniał włosy rękami. 

Właśnie… właśnie, liczył na to, że mogłabym sprzedać jeden albo dwa 

domy. A muszę panu powiedzieć, że z tych pięciu domów po tatusiu dwa 

już były sprzedane. Że to — powiada — będzie dla mnie bajeczna 

inwestycja. Podpisze mi tu czarno na białym, że nim rok minie, 

wypłaci mi jeszcze raz tyle.

background image

   — Skoro ja ci to mówię — krzyczał — to możesz na tym polegać! 

Przecież to jest moje dzieło, więc i tobie musi zależeć, żebym się 

nareszcie wybił!

   — Czekaj, czekaj — mówię mu. — Ja już za nasze małżeństwo, 

zapłaciłam dwoma domami, nie licząc swoich doświadczeń.

   Mniejsza z tym. No, ale tak dalece wszystko jedno mi nie jest, 

żebym ci miała pomagać zniszczyć ciebie samego jako muzyka. Nie! Nie 

dam na to złamanego grosza. I więcej mi o tym nie wspominaj!

   Pan Foltyn wstał z oczyma pełnymi łez i udawał, że chce odejść.

   — Tego się nie spodziewałem — powiedział obrażony — że tak mało 

będziesz miała do mnie zaufania. Przysięgam ci, że robię to tylko dla 

swojej Judyty! Tyle razy ją oferowałem… setki i tysiące wydałem na 

przepisywanie, ale dopóki człowiek nie wybije się czymś jako 

kompozytor — to wszystko na nic. No, więc koniec ze mną — wyszeptał i 

machnął ręką. — Koniec! Koniec! — Podszedł do drzwi i zatrzymał się z 

ręką na klamce. — Żebyś wiedziała — wymamrotał — teraz będę się 

musiał zastrzelić!

   — Ty? — powiadam. — Absurd.

   Stał ze zwieszoną głową, jak chłopak, który się do czegoś 

przyznaje.

   — Bo ja… bo ja już podpisałem weksle — bąknął.

   — Na ile?

   — Na… siedemset tysięcy.

   Potem się okazało, że na milion dwieście tysięcy, ale to już był 

dla niego drobiazg.

   — Bój się Boga! — powiadam. — Jakie weksle, kiedy nie masz ani 

grosza?

   — Ja im powiedziałem, że jestem współwłaścicielem twoich domów — 

mamrotał zgnębiony. — Liczyłem na to, że ty zainwestujesz te 

pieniądze… skoro to jest taki murowany sukces…

   — Na Boga — powiadam — ty idioto, przecież to, coś zrobił, to 

zwyczajne oszustwo!

   A on na to:

   — Ja wiem. Ale zrobiłem to dla Judyty. Wiem, że jestem zgubiony. 

No, więc dobrze! — krzyknął z wściekłością i odrzucił głowę do tyłu. 

— Zabijcie mnie! Beda Folten o nic nie prosi!

   Miałam już tego dosyć. „Jeszcze mi się tu będzie stawiał” — myślę 

sobie.

   — Rób, co chcesz — powiadam — ale ja tę sprawę oddam swemu 

adwokatowi. — A na razie nie widzę potrzeby dłużej o tym mówić.

   Całą noc hałasował pan Foltyn w swojej pracowni. Stukał 

szufladami, a co jakiś czas przegrywał parę akordów na fortepianie, 

jak by się z nim żegnał. Rano zniknął i przez dziesięć dni nie 

pokazał się wcale. W pokoju został tylko swąd po papierach, które 

spalił. Na dywanie koło pieca leżała osmalona kartka papieru z 

napisem: „Judyta, opera w pięciu aktach. Muzykę i libretto napisał 

Beda Folten.” W piecu znalazłam pełno spalonego papieru. Oglądałam go 

— był to tylko czysty papier nutowy.

   Naszym adwokatem był stary, mądry pan, przyjaciel ojca 

nieboszczyka. Jako prawnik radził mi: „Niech pani to zostawi, niech 

go, łobuza, zaskarżą.” Ale jako stary przyjaciel rodziny zgodził się 

chętnie, kiedy go poprosiłam, żeby raczej wszystko jakoś uregulował.

   — Pod jednym warunkiem, pani Karolciu — powiedział mi. — Że się 

pani z tym fanfaronem rozwiedzie. Inaczej, jeszcze trochę, a nie 

zostanie pani nawet klamka z tych pięciu kamienic, co je pani tatuś 

nieboszczyk zostawił.

   Nie wiem, jak to zrobił. W końcu wykupił te weksle, zdaje się za 

czterysta tysięcy, i zamknął je w swojej kasie.

   Tymczasem pan Foltyn wrócił do domu taki wynędzniały i zaniedbany, 

jak by nocował w parku na ławce. Oświadczył, że przychodzi tylko po 

niektóre rzeczy, ale bardzo się ucieszył, kiedy mu służąca przyniosła 

obiad na tacy. Mówiła, że o mało się nie rozpłakała, tak jej 

dziękował i tak mu Się. broda trzęsła ze wzruszenia. Siedział w swoim 

pokoju cicho jak mysz. Bez przerwy pisał albo cichuteńko grał na 

background image

fortepianie. Potem zabrał swoje nuty i gdzieś z nimi poszedł. Był 

listopad, a on umyślnie nie wziął palta, tylko poszedł tak, w 

aksamitnej kurtce, z powiewającym krawatem, żeby wyglądać jak 

głodujący artysta. Taki był już jego styl. Kiedy nasz adwokat 

powiedział mu o rozwodzie, pan Foltyn podobno płakał.

   — Ja rozumiem — powiedział. — Ja rozumiem. Złączyć swoje życie z 

losem artysty to piekło. Niech pan powie pani Charlotcie, że zwracani 

jej wolność.

   Nie robił żadnych trudności. Był podobno bardzo pokorny i 

grzeczny. Tylko kiedy mu adwokat powiedział, że wyznaczyłam mu małą 

miesięczną kwotę, którą może odbierać w jego kancelarii — podobno 

wyprostował się, zaczerwienił i obrażony krzyknął:

   — Co? Pieniądze? Myśli pan, że jestem żebrakiem? Prędzej z głodu 

zdechnę, niż miałbym przyjmować jałmużnę!

   — No, więc dobrze — powiada adwokat. — Powtórzę to pani Karolci.

   Wtedy złapał się za głowę i zaczął śmiać się jak desperat.

   — Ma pan rację — bełkotał —. jestem żebrak! Jestem artysta! Czy 

mógłby mi pan dać z góry pięćset koron?

   Od tej pory wiem o nim niewiele. Raz spotkałam go na ulicy. Co tam 

będę panu opowiadać, jak się czułam! Wyglądał jak pomyleniec: ta jego 

kudłata głowa zadarta wysoko, na szyi brudna tasiemka, a pod pachą 

nuty… Co miesiąc przychodził do kancelarii po pieniądze, dumny 

podobno jak bóg. Pieniądze niedbale wtykał do kieszeni i opowiadał, 

że właśnie pertraktuje z Salzburgiem albo z Metropolitan Opera w 

Ameryce w sprawie premiery Judyty. Albo .mówił, że dopiero teraz 

czuje się wolny, że artysta jest prawdziwym, artystą dopiero w nędzy 

i błocie, i takie tam różne historie. Razu jednego przyszedł jakby w 

gorączce. Już za tydzień odbędzie się próba Judyty w jakimś atelier 

filmowym tylko dla zaproszonych gości. Mają tam być dyrygenci i 

managerowie operowi z całego świata. Dał też memu adwokatowi dwa 

bilety.

   — Jeden dla pana — powiedział — a drugi, gdyby kogoś to 

interesowało.

   No, jasne, że nie poszłam.

   Mniej więcej w tydzień później dostałam wiadomość, że go 

odwieziono do Bohnic. Po dwóch tygodniach umarł tam, biedak. W 

gazetach nie było nawet wzmianki o jego śmierci…

   Urządziłam mu przyzwoity pogrzeb W krematorium. Zawsze życzył 

sobie, żeby być po śmierci spalonym. „Jak Feniks” — mówił. Jednakże 

przyszło go pożegnać za dwadzieścia, a może trzydzieści osób, 

przeważnie muzycy, ci, co to do nas przychodzili na te wieczory 

muzyczne. Pan Trojan był także i smutnie spoglądał przez swoje 

okulary. Nie brakło i tego błazna Molendy. Przyszedł z całą swoją 

bandą i płakał jak mały chłopak. Przyszła i ta młoda śpiewaczka, za 

którą nieboszczyk kiedyś latał, teraz już sławna i wielka. Bardzo to 

było ładnie z jej strony. Ale co najdziwniejsze — nagle, mówię panu, 

rozlegają się organy i grają Largo Handla, ale jak pięknie! To grał 

jeden znany profesor konserwatorium. A potem kwartet smyczkowy. Nasi 

najwięksi muzycy, niech pan pomyśli, zagrali mu kwartet Beethovena. 

Nie wiem, kto się postarał, żeby tak było uroczyście, pan Trojan czy 

może kto inny. Ale takie to było piękne i podniosłe, że jakoś mi się 

zrobiło lżej na duszy i nareszcie mogłam płakać.

   Pan Foltyn musiał jednak .być wielkim artystą, skoro go tacy 

artyści chowali i nawet nic za to nie chcieli. Miał pogrzeb jak 

prawdziwy muzyk.

   I tak sobie czasem mówię: „A może naprawdę mógł coś stworzyć?” Nie 

byłam na pewno odpowiednią żoną dla artysty, wiem o tym, ale dałam mu 

chociaż dobrobyt i przeszkadzałam tak mało, jak to tylko dla kobiety 

możliwe. Widocznie nie dość go rozumiałam, ale zwyczajny człowiek 

może dać tylko to, co ma.

   Kazałam mu zrobić przynajmniej ładny nagrobek. Brązowa lira, na 

niej gałązka wawrzynu, a napisane tylko: „Beda Folten”. Nic więcej.

V

background image

   Prof. uniw, dr Strauss

«ABELARD I HELOIZA»

   

   Pana Foltyna poznałem w dniu, kiedy zorganizował u siebie koncert 

z udziałem naszego prywatnego „profesorskiego” kwartetu (dwóch 

profesorów, jeden prezes sądu i nasz znakomity pierwszy skrzypek, 

pracownik instytutu anatomii). W kwartecie tym grałem na altówce. W 

domu pana Foltyna bowiem odbywały się interesujące wieczory muzyczne. 

Po skończonym koncercie, kiedy pan Foltyn dowiedział się, że 

specjalnością moją jest właściwie historia porównawcza literatury, 

zaciągnął mnie do sąsiedniego pokoju; zrobił na mnie wrażenie 

wykształconego, zamożnego i uduchowionego młodego człowieka, pełnego 

entuzjazmu dla muzyki i wszystkiego, co piękne. Wziął mnie więc na 

bok i wyznał mi, że zafascynował go temat Abelarda i Heloizy i że 

miałby ochotę zrobić z tego powieść albo nawet operę. Czy zechciałbym 

być tak dobry i powiedzieć mu parę słów o Abelardzie i jego epoce.

   Przypadkowo jedenasty i dwunasty wiek ze swoją scholastyką i 

rozkwitem zakonów — to trochę mój konik. Obawiam się, że nieco się 

wtedy zagalopowałem i zupełnie jak na seminarium ex cathedra 

perorowałem o nominalizmie średniowiecznym, analizowałem Glossulae 

super Parphyrium i polemizowałem ze Schmeidlerem. Jestem bowiem 

zdania, że listy Abelarda i Heloizy, przynajmniej częściowo, są 

autentyczne.

   Pan Foltyn słuchał, jak by go to ogromnie interesowało, chociaż 

nie wiem, w jaki sposób Glossulae Abelarda albo Introductio in 

theologiam mogły mu się przydać do opery. Ale w tym profesorskim 

ferworze nie zastanawiałem się nad tym. Obiecałem mu nawet, że jeśli 

go ten temat zajmuje, pożyczę mu odnośną literaturę, by ją sobie 

przestudiował. Pan Foltyn był wzruszony i z góry mi dziękował. 

Podobało mi się, że kompozytor czy poeta tak poważnie odnosi się do 

swego dzieła i że stara się opracować je w sposób naukowy, toteż 

posłałem mu całą pakę materiałów źródłowych, różne edycje Abelarda: 

Haustratha, Carriere’a i temu podobne.

   Po jakimś czasie spotkałem pana Foltyna i pytam, co porabia 

Heloiza. Oświadczył mi, że bez przerwy nad nią pracuje. Miłość 

Abelarda i Heloizy to chyba najbardziej płomienny, a jednocześnie 

najwznioślejszy, jaki sobie można wyobrazić, temat na operę.

   Sprawiło mi to przyjemność; dwunasty wiek z jego konfiktem między 

systemem kościelnym a pierwiastkami świeckimi, trochę już 

przedrenesansowymi — to okres naprawdę ciekawy i wspaniały. Nie 

chciałem odbierać mu tych materiałów, jak długo mogą być dlań 

inspiracją czy pomocą. Niestety, później straciłem pana Foltyna z 

oczu, tak że nie mogłem posłać mu nowo wydanego przez Geyera traktatu 

Abelarda De unitate et trinitate divina, opatrzonego krytycznym 

komentarzem. Była tam ciekawa wzmianka o tym, dlaczego Abelard został 

zamknięty w klasztorze.

   Później ku wielkiemu swemu żalowi dowiedziałem się, że pan Foltyn 

zmarł w nędzy; moje książki, a szczególnie rzadkie i niedostępne już 

wydanie Cousina z roku 1849, prawdopodobnie po jego śmierci zaginęły. 

Szkoda ogromna, że młody, utalentowany kompozytor nie dokończył, jak 

się wydaje, swojej opery o Abelardzie i Heloizie; mam wrażenie, że 

rzadko się zdarza, by artysta przystępował do tematu, który zaprząta 

jego wyobraźnię, z tak głęboką powagą i z tak gruntownym 

przygotowaniem naukowym.

VI

   Dr J. Petri

TEKST DO «JUDYTY»

   

   Panu Foltenowi zostałem przedstawiony w foyer teatru na jakiejś 

premierze. Już przedtem słyszałem o nim jako o niezwykle zamożnym, a 

przy tym rozmiłowanym w sztuce młodym człowieku. Przy pierwszym 

zetknięciu zrobił na mnie wrażenie młodzieńca nieco afektowanego i 

zarozumiałego, ,ale jednocześnie bardzo serdecznego; nie podobały mi 

background image

się jego baczki, jego monokl, jego uperfumowana elegancja i złoty 

łańcuszek na przegubie ręki. Mówiąc szczerze, pomyślałem sobie: 

„Snob”. Uścisnął mi dłoń niezwykle gorąco, ze wzruszeniem i od razu 

zaprosił „do pani Charlotty i do mnie na nasze intymne wieczory 

muzyczne” — jak powiedział. Nalegał tak bardzo, że, acz niechętnie, 

obiecałem jednak przyjść; potem dostałem jeszcze drukowane 

zaproszenie na Soirée musicale chez Mme et Maître Beda Folten. Comme 

chez soi.

   Przeżyłem zaledwie jeden taki wieczór muzyczny. Folten, w 

powiewającym krawacie i aksamitnej kurtce, witał mnie z wylewną 

serdecznością.

   — Proszę dalej, proszę — wołał — jest pan tu między artystami!

   Jego żona, kobieta trochę bez wyrazu, anemiczna, ale zdecydowanie 

miła, zrobiła ha mnie wrażenie Marty, która jest tu jedynie po to, 

aby się troszczyć o jedzenie i picie i od czasu do czasu uśmiechać 

się z dala macierzyńskim i nieśmiałym uśmiechem do jakiegoś 

osamotnionego gościa, z którym, za Boga, nie wiedziała, o czym mówić.

   Mieli za to dwóch wypożyczonych z kawiarni kelnerów, których 

znałem. Ubrali ich w krótkie spodnie, jedwabne pończochy, nawet białe 

pudrowane peruki powsadzali im na łby, chyba tylko po to, żeby się 

jeszcze bardziej pocili przy roznoszeniu herbaty i szampana. Było tam 

około czterdziestu osób — znałem większość z nich. Połowa była tak 

samo zakłopotana jak ja, druga zaś usiłowała w pośpiechu jak 

najwięcej zjeść i wypić. Czuło się w tym wszystkim jakiś przymus i 

dysharmonię. Folten w swojej aksamitnej kurtce krążył wśród gości, 

jednego poklepał jowialnie po łopatkach, drugiego zaciągnął do 

bufetu, to znowu umizgał się do jakiejś muzykalnej młodej damy — 

dziwna mieszanina jowialności, koleżeństwa, pompy i zbyt rzucającej — 

się w oczy pogoni za familijnym sans–façon czy też typowym dla bohemy 

pas de chichi.

   Po jakimś czasie wpędzono nas do „pokoju muzycznego”, pousadzano 

na podłodze, na poduszkach i kanapach, oparto o kominek i zaczęło 

się. Pewien młody kompozytor wykonał swoją suitę fortepianową, a 

jakaś panna odegrała kompozycję na skrzypce długowłosego młodzieńca w 

okularach, który jej akompaniował na fortepianie. Zdaje się, że to 

było niezłe. Ale moją uwagę bardziej absorbowali Folten i jego żona. 

Siedzieli pośrodku pokoju w fotelach, niczym królewska para 

małżeńska, a wokół nich na ziemi i na poduszkach rozłożyli się „ci 

artyści”. Folten kiwał głową, ze znawstwem przymykając oczy, podczas 

gdy pani Foltyn zaciskała usta i najwyraźniej rozmyślała o 

dyspozycjach dla służby. Sam nie wiem, dlaczego mnie to wszystko 

drażniło i irytowało; widać nie jestem stworzony do takiej pompy.

   Po skończonym koncercie Folten poufale ujął mnie pod ramię i 

zaciągnął do małego saloniku.

   — Tak się cieszę, że pana poznałem — zapewniał gorąco. — Byłbym 

doprawdy szczęśliwy, gdybym mógł coś dla pana zrobić.

   Mimo najlepszych chęci nie wiedziałem o niczym, co mógłby zrobić 

dla mnie Folten. On zaś w dalszym ciągu zapewniał mnie, że niezwykle 

i wyjątkowo ceni mój sąd jako krytyka teatralnego i estety. — Bo 

widzi pan, mam właśnie rozpoczętą kompozycję opery Judyta — oznajmił, 

lekko się rumieniąc. — Sam napisałem do .niej libretto. Moim zdaniem 

— tu przegarnął czuprynę palcami — moim zdaniem, kompozytor sam 

powinien pisać tekst. Tylko wtedy dzieło jego stanowi jednolitą 

całość, nie ma w nim bowiem żadnej obcej indywidualności, żadnej 

impresji, która by nie pochodziła od niego.

   Nic nie można było w końcu zarzucić temu, co mówił Folten; 

powtarzał to kilkakrotnie z upodobaniem, różnymi słowami rozwijał tę 

samą myśl, aż wreszcie wykrztusił, czego ode mnie chce. Żebym był tak 

nieskończenie łaskawy i zechciał przeczytać sobie to jego libretto. I 

żebym mu szczerze powiedział, gdyby pod jakimkolwiek względem nie 

mogło się ostać wobec najostrzejszej krytyki.

   — Rozumie pan — tłumaczył się — jestem raczej muzykiem niż poetą. 

— I znowu, jak ogromnie ceni moją opinię, i tak dalej, i tak dalej.

   Cóż robić? Zjadłem u niego dwie kanapki, musiałem więc powiedzieć, 

background image

że oczywiście, z największą przyjemnością, i temu podobne rzeczy. 

Gorąco uścisnął mi rękę.

   — Jutro przyślę panu rękopis, a teraz, proszę, pójdźmy między tę 

młodą bandę.

   Młoda banda tymczasem zaczęła już pić jak stado smoków i 

wrzeszczała, aż szyby w oknach dzwoniły. Pani domu przyjmowała to z 

bezradnym, wymuszonym uśmiechem, Folten zaś wołał:

   — Tylko wesoło, dzieci, jak u siebie w domu! Jesteście tu między 

artystami!

   Na drugi dzień przyszedł rękopis umieszczony w ogromnym koszu z 

winem, winogronami i langustą. Miałem szaloną ochotę odesłać mu to 

wszystko z powrotem.

   Libretto było okropne: kilka pięknych wierszy, jakiś znośny ustęp, 

a potem jedna lub dwie strony obłąkanego bełkotu; dalej znowu 

obiecujący kawałek dialogu lub .scena jako tako plastyczna i znów te 

mętne, górnolotne tyrady. Miało to być demoniczne, namiętne, ale było 

wręcz wariackie i wynaturzone w swojej patetycznej napuszoności. 

Postacie pojawiały się ni stąd, ni zowąd, bez jakiegokolwiek związku, 

i nagle znikały; połowy z nich autor w ogóle . zapomniał wprowadzić 

do spisu osób. W pierwszym akcie kocha Judytę pasterz imieniem Ezron, 

w akcie trzecim robi się z niego wódz Roboan, a jeszcze dalej obydwaj 

gdzieś znikają. Zupełny chaos. Nie miałem pojęcia, co właściwie 

Folten miał na myśli. Przerzucałem dalej kartki rękopisu i natrafiłem 

na jeden dialog Holoferoesa, którego strofy dźwięczały obłudą i 

ironią. I nagle olśniła mnie myśl: to mógł napisać tylko Franta 

Kupecky!

   Nie dawało mi to spokoju. W końcu wziąłem rękopis i wieczorem 

poszedłem do knajpy, w której bywał Kupecky.

   — Przeczytaj no sobie te wiersze, Frantiku — mówię. — Co o nich 

powiesz?

   Kupecky zerknął na rękopis i uśmiechnął się ironicznie.

   — Niezłe. Ale dalszy ciąg już do tego nie należy. — Przerzucał 

kartki rękopisu ł kręcił głową. Potem zaczął rechotać. — Ludzie — 

ryczał — ludzie, a to mu się udało!

   — Frantiku — powiedziałem — popatrz tylko: ten dialog Judyty 

wygląda, jak by go napisał Tereba, nie wydaje ci się?

   Kupecky pokiwał głową. —— Tak, ja i Tereba — mamrotał. — Jużci, 

prawda, on też nie miał co żreć!

   — Ile wam za to dał? — On? — burczał Franta. — Mnie dał trzy 

tysiące za całe libretto ten bydlak, ale w tym bigosie tylko trzy 

kawałki są moje. Najlepsze wiersze wyrzucił. — Zaczął się uśmiechać 

krzywo jak chiński bożek. — . Gesamtkunstwerk! Tak na moje oko 

musiało mu to pisać przynajmniej z pięć osób. To jest na przykład 

Vosmik. A to — dumał nad jedną stronicą — czyje to może być? „Judyto, 

Judyto, czemu się waha twój krok…” — Tego nie znam. „W mej piersi 

kosmatej…” — to będzie chyba Lhota. Pamiętasz ten jego _ wiersz: 

„…jak dudni krok mężów kosmatych…”? Nie znasz Lhoty? Taki młody, 

drobniutki jak pisklę.

   — Powiedz mi, proszę cię — pytałem dalej — w jaki sposób zamawiał 

u was tę pracę?

   Kupecky wzruszył ramionami.

   — W jaki sposób? Przyszedł tutaj… niby przypadkowo. Naturalnie 

strasznie się ucieszył, że widzi „drogiego poetę”…

   — Nie zapraszał cię na wieczory muzyczne?

   — Nie :— odrzekł Franta z godnością — takich* pętaków on nie 

zaprasza. Dla niego musisz być cygan, ale w lakierkach. Taki 

salonowy, rozumiesz? Tu, w knajpie, siedział za mną ten mecenas. 

Umyślnie udawałem zalanego, żeby mu mówić per ty; skręcał się, 

powiadam ci — rechotał Kupecky. — No, a potem mówi: „Przyjacielu, 

właśnie komponuję operę. Libretto piszę sam…”

   — …żeby to była jednolita całość.

   — Mniej więcej. Ale, powiada, głowę ma przepełnioną pomysłami 

muzycznymi i nie może się dostatecznie skoncentrować na tym 

libretcie. Może bym mu tak z grubsza sklecił akcję tudzież zanotował 

background image

kilka pomysłów i parę monologów wierszem… Żeby miał prowizoryczny 

punkt oparcia przy komponowaniu muzyki. Okropnie dużo nagadał, mój 

kochany! Ten ci dopiero musi przeżywać męki tworzenia — taki 

kompozytor!

   — A tyś go poprosił o zaliczkę.

   — Skąd wiesz? — zdziwił się Kupecky. — Słuchaj no, nie miałbyś dla 

mnie jakiej roboty?

   — Nie — odpowiedziałem. — A te idiotyczne bzdury napisał chyba sam 

autor, co?

   — Ależ skąd! — odburknął Franta. — Do tego wytrzasnął sobie 

jakiegoś młodego poetę, takiego w lakierkach, jednego z tych, co to u 

niego bywają.

   — Wariat?

   — Chyba nie — zastanowił się Kupecky. — Chociaż z poetami to nigdy 

nie wiadomo.

   Kiedy Folten przyszedł po rękopis, powiedziałem mu mniej więcej 

tak:

   — Niech pan posłucha, panie Folten. Tak to być nie może. Jak pan 

sam raczył nadzwyczaj trafnie zauważyć, dzieło sztuki musi Stanowić 

jednolitą całość. A to, co pan nazywa swoim librettem, robi wrażenie, 

jak by je pisało pięciu ludzi. Jak by pan wziął pięć tekstów, każdy 

skądinąd, i nieudolnie po kawałku połączył je ze sobą. Nie ma to rąk 

ani nóg. Nie ma jednolitej akcji. Każda scena jest w innym stylu, ma 

inny charakter, inne postacie. Może pan to wyrzucić, panie Folten.

   Zgnębiony, przełknął kilka razy ślinę jak nieszczęśliwy sztubak.

   — Panie doktorze — jąkał się — nie zechciałby pan tego trochę sam 

poprawić? Nie myślę, oczywiście, za darmo…

   — Nie. W ogóle jak pan może od kilku ludzi kupować teksty, a potem 

wydawać to jako własne libretto? Tak się przecież nie robi!

   Zdziwił się, a nawet trochę obraził.

   — Czemu nie? Judyta jest przecież moją duchową własnością. Zrobić 

z Judyty dzieło poetyckie czy operę — to przecież mój pomysł, proszę 

pana!

   — Oczywiście — odrzekłem. — Tylko że przed panem miał już ten 

pomysł niejaki Joachim Graf f i Mikołaj Konacz,. i Hans Sachs, i 

Opitz, i Hebbel, i Nestroy, i Kaiser, a operę o Judycie skomponował 

niejaki Sierow i Wetz, i Honegger, i Goosens, i Emil Nikolaus von 

Reznicek. To nie znaczy, że nie można napisać jeszcze przynajmniej 

tuzina oper o Judycie — dodałem szybko, widząc, jaki jest 

przygnębiony. — Wszystko zależy od tego, jak się rozumie temat, 

prawda?

   Wyraźnie się ucieszył. Rozpromienił się po prostu.

   — No, właśnie! A ujęcie jest przecież wyłącznie moje własne! Na 

przykład to, jak Holofernes w dziewiczej Judycie budzi kobietę… 

jakieś wściekłe opętanie miłosne, i za to Judyta morduje go. To 

przecież wspaniały pomysł, co?

   Czułem dla niego niemal że litość. Najwyraźniej nie miał pojęcia, 

jakie to wszystko jest już oklepane.

   — No, tak — powiedziałem. — Myślę jednak, że ważniejsza jest tu 

muzyka. Wie pan co, niech pan poprosi jakiegoś porządnego 

dramatopisarza, żeby panu po prostu napisał całe libretto. Ale niech 

i jego nazwisko pod tym figuruje, rozumie pan?

   Gorąco uścisnął mi rękę i ze wzruszeniem dziękował.. Jakoby 

zrozumiałem go i natchnąłem nowym zapałem do pracy. W jaki sposób, 

nie wiem. I znowu przysłał taki wspaniały kosz z ananasami, 

kuropatwami i „Marie Brizard”. Pewno dlatego, że mówił o sobie, iż 

jest namiętnym sensualistą i hedonikiem.

   Mniej więcej w miesiąc później zjawił się znowu, rozpromieniony 

bardziej niż kiedykolwiek.

   — Panie doktorze — oznajmił głosem przypominającym zwycięskie 

surmy — przynoszę panu moją Judytą. Teraz jest nareszcie tak, jak być 

powinno. Zawarłem w tym całą swoją koncepcję. Mam nadzieję, że tym 

razem będzie pan zadowolony i z kompozycji, i z akcji…

   Wziąłem od niego rękopis. — — Sam pan to napisał, panie Folten?

background image

   Nieznacznie przełknął ślinę.

   — Sam. Zupełnie sam. Nikomu nie mogłem powierzyć mojej wizji 

Judyty. Jest ona tak bardzo moja własna…

   Przerzucałem rękopis. Po chwili byłem w domu. Zwyczajnie, po 

łobuzersku przetłumaczona, a miejscami haniebnie zepsuta Judyta 

Hebbla. Trochę na wtykanych suchych, wierszowanych parodii 

Kupeckiego, „kosmata pierś” Lhoty i znowu ‘kilka kretyńskich tyrad.

   — To mi wystarczy, panie Folten — powiadam. — Ktoś z pana zakpił. 

Przecież to w czterech piątych plagiat Judyty Hebbla! Nie ma pan 

prawa tego publikować!

   Folten zaczerwienił się i znów przełknął ślinę.

   — A czy nie można by po prostu zaznaczyć: „Według dramatu Hebbla 

napisał Beda Folten”?

   — Niech pan tego nie robi — ostrzegłem go. — Z Hebblem obeszli się 

tu tak, że to woła o pomstę do nieba. Za to należałaby się kara 

śmierci. I wie pan co? Najlepiej będzie, jak ja to od razu spalę.

   Wyrwał mi rękopis z ręki i przycisnął do piersi niby skarb.

   — Niech się pan nie waży go tknąć! — krzyczał, i oczy błyszczały 

mu rozpaczliwą nienawiścią. — To jest moja Judyta! Moja! To jest mój, 

wyłącznie mój pomysł!… To nieważne, że… że…

   — …że ktoś to już napisał, co? — Widziałem, że w ogóle nie rozumie 

moralnej strony zagadnienia, że w swojej Judycie . jest zakochany jak 

dziecko; ten człowiek chybaby się zabił, gdyby mu ją chciał ktoś 

wyperswadować. Wzruszyłem ramionami.

   — Może ma pan i rację — rzekłem. — Kiedy człowiek coś kocha, to w 

pewnym , sensie jest to rzeczywiście jego. Niech pan posłucha, coś 

panu zaproponuję: ja będę o pańskim libretcie zdania, że to sznura i 

plagiat, a pan będzie uważał mnie za idiotę albo za kogoś w tym 

rodzaju. I sprawa załatwiona.

   — .Odszedł głęboko urażony. Od tego czasu byłem dla niego 

wyłącznie nudziarzem, łamagą, pedantem i nie wiem czym tam jeszcze. 

Bo to mu trzeba przyznać: nienawidzić potrafił jak prawdziwy literat. 

Pod tym względem nie był wcale gorszy od Innych.

VII

   Vasza Ambroż

MECENAS

   

   Było nas W klasie mistrzowskiej konserwatorium trzech biednych 

chłopców: skrzypek Prochazka, którego nazywaliśmy Ladiczek, gruby i 

ospały Mikesz, zwany Fatty, i ja. Bóg jeden wie, z czego żyliśmy. 

Chyba z tego, że jeden od drugiego pożyczał stale jedną 

dwudziestokoronówkę, którą pewnego szczęśliwego wieczoru Fatty 

„wygrał” na fortepianie w nocnym lokalu.

   Pewnego razu wezwał nas do siebie nasz ukochany nauczyciel i 

mistrz i rozradowany oznajmił:

   — Młodzieńcy, mam dla was mecenasa! Przyszedł podobno do niego 

pewien bogaty miłośnik sztuki i oświadczył, że miałby chęć wspomagać 

dwóch czy trzech zdolnych przyszłych kompozytorów.

   — Sto pięćdziesiąt koron miesięcznie, chłopcy — powiedział nasz 

przyjaciel. — Nie jest to dużo, ale jeśli pokażecie, co jesteście 

warci, może być potem więcej. A więc, łobuzy, nie zróbcie mi wstydu — 

zakończył stary poczciwiec ze wzruszeniem — i zachowujcie się 

przyzwoicie! Pamiętajcie o czystych kołnierzykach i o tym, że 

kapelusza nie kładzie się na pianinie. No, już was tu nie ma, idźcie 

się przedstawić!

   Naturalnie, że już nas tam nie było. Sto pięćdziesiąt koron to był 

niewiarygodny dar niebios.

   Kiedy zadzwoniliśmy do drzwi pana Foltena, zdawało nam się, że 

jest nas całe stado, jeden w drugiego sami rokujący najlepsze 

nadzieje kompozytorzy w czarnych, wyświeconych ubraniach; staraliśmy 

się więc zrobić jak najchudsi, żeby nie wyglądało, że jest nas tylu. 

Pokojówka w białym fartuszku zaprowadziła nas do pana Foltena. 

Siedział przy biurku w złotym brokatowym szlafroku i pisał. Podniósł 

background image

głowę, włożył okulary, które go postarzały i nadawały mu bardziej 

surowy wyraz, i uważnie zlustrował po kolei każdego z nas. Widocznie 

(nie wiem właściwie dlaczego) zrobiliśmy na nim dobre wrażenie, 

ponieważ skinął nam przyjaźnie głową i rzekł:

   — A więc to wy? Polecił mi was wasz profesor. To wielki artysta, 

panowie! Wielki artysta i wielki człowiek!

   Bąkaliśmy, że tak, że naturalnie.

   Folten zadzwonił i wstał. Zadrżałem, że widocznie coś żeśmy 

przeskrobali i że nas każe wyrzucić. Fatty sapał nerwowo, a Ladiczek 

wielkimi oczami rozglądał się po tym aksamitnym pokoju. Nie wyrzucili 

nas jednak, tylko przyszła ta elegantka pokojówka i wykonała dyg, 

zupełnie jak w teatrze.

   — Anno, proszę przynieść panom herbatę! — polecił Folten. — 

Siadajcie, panowie! Tutaj, proszę.

   Bąkaliśmy wprawdzie, że chętnie postoimy, ale musieliśmy usiąść w 

fotelach, w jakich jeszcze nigdy nie siedzieliśmy. Fatty zapadł się 

tak głęboko, że zdrętwiał z przerażenia, Ladiczek nie wiedział, co 

począć z długimi nogami, a ja wziąłem na siebie inicjatywą 

rozpoczęcia rozmowy w ten sposób, że nieśmiało zakaszlałem.

   Pan Folten opadł na swój fotel i złożył długie palce obu rąk, tak 

że stykały się czubkami.

   — Wielki mistrz — powtórzył jeszcze raz. — Gratuluję wam, panowie, 

takiego nauczyciela. W ogóle poświęcić się sztuce to piękna droga 

.życia… Piękna i trudna. Ja wiem najlepiej, jaka to męka być artystą. 

— Mówiąc to przeganiał czuprynę swoją długą ręką. — Musicie być 

przygotowani na życie twarde, pełne wyrzeczeń…

   Fatty Mikesz mrugał przestraszony, a Ladiczek błądził wzrokiem po 

kotarach i dywanach. Pan Folten mówił o niezrozumieniu, z jakim 

spotyka się wielki artysta, a ja co jakiś czas wydawałem różne 

odgłosy wyrażające potwierdzenie.

   W trakcie tego weszła pokojówka z wielką tacą. Ladiczek rzucił się 

jej naprzeciw, żeby od niej elegancko wziąć tę tacą, ale widocznie 

było to nie na miejscu, bo nawet nie zwróciła na niego u wagi. i 

postawiła te herbaciane wspaniałości przed nami. Nigdy w życiu nic 

podobnego żeśmy nie widzieli: filiżanki jak mgiełka, pełno 

cieniutkich talerzyków, dzbanek z esencją, dzbanek z gorącą wodą, 

karafka rumu, karafka soku cytrynowego, dzbanuszek śmietanki, 

półmisek kanapek, talerz z biszkoptami, pląta słodyczy i różne 

różności. I teraz oto pokojówka stawiała to wszystko przed nami na 

stole. Ladiczek przyglądał się jej zupełnie bezwstydnie swoimi 

wielkimi oczami poety i wyglądało na to, że chce ją wziąć za rękę. 

Fatty ze zdumienia wstrzymał oddech i trącał mnie pod stołem, a ja 

podtrzymywałem rozmowę, mówiąc od czasu do czasu: „Tak.” — 

Poczęstujcie się, panowie — zachęcał nas pan Folten i sam nalewał 

herbatę. — Mocnej? Słabej? — pytał. Myśmy tego dnia jeszcze nic w 

ustach nie mieli. Fatty wpakował rękę między kanapki i złapał jedną, 

grubo obłożoną szynką i łososiem. W porę zdążyłem go kopnąć, żeby 

jeszcze poczekał. Pan Folten tymczasem nalał sobie herbaty i powoli 

mieszał ją srebrną łyżeczką. Uczyniłem to samo. Fatty, skonfundowany, 

położył swoją kanapkę na koronkowym obrusie, żeby nie pobrudzić 

talerzyka, i też mieszał. Pan Folten Ciągle poruszał łyżeczką, 

pogrążony w zadumie nad trudną rolą artysty w dzisiejszych czasach; 

wziął przy tym mały herbatnik i odgryzał po kawałku, popijając gorącą 

herbatą. Uczyniłem to samo, gryzłem herbatnik i popijałem gorącą 

herbatą. Fatty popatrzył na mnie pytająco i wziął sobie także 

herbatnik. Sądzę, że zrobiliśmy na gospodarzu dobre wrażenie. Potem 

Ladiczek ocknął się ze swego zachwytu, dolał sobie rumu do filiżanki 

i zaczął się opychać kanapkami; nie mogłem go niestety kopnąć. Zawsze 

mówię, że ci skrzypkowie nie potrafią się zachowywać i że są zbyt 

dobrego mniemania o sobie.

   Kiedy Fatty to zobaczył, wziął swoją kanapkę i ugryzł. Widocznie 

źle zrobił, bo pan Folten spojrzał na niego i zapytał:

   — A więc pan jest pianistą, panie… panie.,.

   Nieszczęsny Fatty zaczerwienił się, przełknął pół kanapki, które 

background image

miał w ustach, a drugie pół odłożył z powrotem na obrus.

   — Mikesz — wykrztusił dławiąc się. — Tak.

   Pan Folten wypytywał go przez chwilę, podczas gdy Ladiczek 

spokojnie pożerał jedną kanapkę za drugą.

   Potem przyszła kolej na mnie. Pan Folten pytał uprzejmie, skąd 

pochodzę, kim był mój ojciec, jaki rodzaj muzyki lubię najbardziej. 

Takie i temu podobne, stosowne do mego wieku pytania. Potem spojrzał 

na Ladiczka. Ladiczek wstał, przeciągnął się jak obżarty kocur i 

jakby nigdy nic podszedł do fortepianu, gdzie leżały ciemnobrązowe 

skrzypce.— Wziął je do ręki, uderzył ze znawstwem w struny i od 

niechcenia zapytał:

   — Mittenwald? — To było pierwsze słowo, jakie wymówił. Pan Folten 

rozpromienił się.

   — Tak. Własnoręczna robota Mathiasa Klotza. Chwileczkę, zaraz 

pokażę panu metrykę.

   Spojrzeliśmy z Mikeszem na siebie. Czekaj, Ladiczku, tego ci nie 

darujemy! Tymczasem Ladiczek Prochazka oparł skrzypce pod brodą, parę 

razy przeciągnął smyczkiem i .zaczął grać pieśń De Fally. Ten chłopak 

umiał się znaleźć, jak by przez całe życie miał do czynienia 

wyłącznie z mecenasami.

   Pan Folten usadowił się wygodnie w fotelu i słuchał z zamkniętymi 

oczami, kiwając głową z uznaniem.

   — Dobre — powiedział, gdy Ladiczek skończył. — Nie ma pan czegoś 

własnego?

   Ladiczek nawet nie mrugnął i zaczął grać swoje wariacje na temat 

motywów dziecięcych. Odegrał trzy, powiedział: „Tak”, odłożył 

skrzypce i znowu zasiadł do kanapek.

   Pan Folten spojrzał na mnie. Już siedziałem przy fortepianie i 

całkiem odważnie zacząłem grać swoje andante. Dziś wiem, że 

przywłaszczyłem w nim sobie coś tam od naszego drogiego nauczyciela, 

ale wtedy byłem z tego opusu nr 3 dosyć dumny. Potem przyszła kolej 

na naszego genialnego Fatty. Miał okropną tremą i źle zagrał swoją 

doskonałą ciacconę o przepięknym temacie. Pan Folten nic na to nie 

powiedział. Przyznam się, że trochę mnie to zgniewało — wprawdzie 

Fatty grał tego dnia bardzo nędznie, a przy każdej pomyłce marszczył 

twarz jak tłusty dzieciak, który ma za chwilę wybuchnąć płaczem, ale 

ta jego ciaccona to była kompozycja tak czysta, że kto choć trochę 

zna się na muzyce… Tylko że kto się na niej naprawdę zna?

   W sumie wypadło wszystko dobrze. Pan Folten oświadczył, że żywo go 

interesujemy, l bardzo taktownie wręczył nam zaklejone koperty. Jak 

się okazało, w każdej znajdowały się po dwie nowiutkie setki. 

Uścisnął serdecznie nasze dłonie i polecił, żebyśmy za miesiąc znowu 

przyszli i zagrali mu coś nowego.

   Wracaliśmy pijani szczęściem. Mieliśmy swego mecenasa, mieliśmy, w 

naszym pojęciu, pieniędzy jak lodu, i w ogóle zdawało nam się, że 

słyszymy z nieba chóry anielskie. Tylko Ladiczek ciągle z żalem 

powracał do pokojówki.

   — Chłopcy — przypominał — zauważyliście te jej pantofelki, a ten 

czapeczek?

   Ciekawe, ,ale kiedy byliśmy tam po raz drugi i trzeci, już ani w 

przybliżeniu nie wydawała się nam taka ładna. A co jeszcze ciekawsze, 

że z tymi dwiema setkami nie powodziło nam się ani trochę lepiej niż 

beż nich. Jak to się dzieje, nie wiem.

   W miesiąc później przymaszerowaliśmy, każdy z paroma arkuszami nut 

pod pachą: kompozycja dedykowana „Mistrzowi Będzie Foltenowi”. 

Ladiczek skomponował fandango na skrzypce z akompaniamentem 

fortepianowym, ja napisałem muzykę do jednego wiersza, a Fatty 

przyniósł małe romantyczne rondo na fortepian.

   Pan Folten cieszył się szczerze i serdecznie. Sam siadł do 

fortepianu i przegrał moją pieśń, nucąc jednocześnie melodię; zagrał 

też rondo Mikesza i z zadowoleniem kiwał głową. Grał w sposób 

niewyszkolony, ale z dużą rutyną i wyczuciem.

   Potem grałem z Ladiczkiem jego fandango. Ladiczek wplótł w to 

jeszcze szatańsko zaimprowizowane pizzicato alla chitarra, i pan 

background image

Folten po prostu promieniał.

   — Brawo, chłopcy — powiedział — mam z was pociechę! — Potem 

rozgadał się o sztuce kompozycji. — Myślą, panowie, że błędem jest 

komponować coś, co akurat przyjdzie do głowy. Ja bym takiemu młodemu 

kompozytorowi zadał jakiś temat i teraz pokaż, zuchu, co z tego 

zrobisz!

   Na własną inwencję masz dość czasu, kiedy znajdziesz swój styl. — 

Zamyślił się, a po chwili dodał: — Dla mnie byłoby interesujące, 

gdybyście na przykład wszyscy trzej opracowali ten sam temat. Mógłbym 

was wtedy lepiej poznać i poradzić, w jakim który powinien iść 

kierunku. — Ręką przesunął po czole. — Na przykład… taka mała 

uwertura: Noc w obozie wojennym. Noc przed bitwą. To potężna wizja 

muzyczna, co? Fatty wytrzeszczył oczy.

   — A… gwiazdy tam świecą? Pan Fołten zasłonił oczy dłońmi.

   — Nie. Raczej nadciąga burza. Widzę czerwone błyskawice na 

widnokręgu. W obozie warczą bębny i trąbią strażnicy…

   — Jakie to ma być wojsko? — spytał sucho Ladiczek.

   — Dlaczego pan pyta?

   — Ze względu na instrumenty.

   — Słusznie — pan Folten z aprobatą skinął głową. — Powiedzmy… 

wojsko króla Nabuchodonozora. Żeby w tym było sporo egzotyki.

   Fatty siedział zupełnie zgnębiony.

   — Ale przecież to byli poganie! — wykrztusił.

   Pan Fołten spojrzał na niego ze zdziwieniem.

   — Panu to przeszkadza?

   Fatty się zaczerwienił; wyraźnie cierpiał.

   — No, bo człowiek właściwie nic o nich nie wie — bąkał. — Gdyby 

tam chociaż były gwiazdy… To już jakoś łatwiej wyrazić.

   — Płodny artysta potrafi wyobrazić sobie wszystko — zauważył nasz 

mecenas. — Ale ja was nie zmuszam. To był tylko taki mój pomysł.

   Tym razem w kopercie było dla każdego po trzy setki. O dziwo, nie 

starczyły nam wcale na dłużej niż te dwie poprzednie. Na pieniądzach 

ciąży chyba jakaś dziwna klątwa: zawsze jest ich za mało, czy masz 

ich więcej, czy mniej.

   Oczywiście, zabraliśmy się do pracy nad tym obozem 

Nabuchodonozora, żeby zrobić przyjemność panu Foltenowi. Ladiczek 

krótko zdecydował, że to musi być „coś saraceńskiego”, i wpakował do 

partytury same bębny tureckie, tympany i jakieś dalekie wycie, „jak 

kiedy śpiewa muezin” (tylko że Ladiczek uparcie wymawiał: muzein). 

Mnie wyszło coś w rodzaju lirycznego nokturnu ze wstydliwymi 

symptomami wojskowego capstrzyku. Za to Fatty całymi nocami pocił się 

nad obozem Nabuchodonozora i włosy rwał z głowy, zrozpaczony, że nie 

może wydobyć czerwonych błyskawic na widnokręgu.

   — Ciągle mam te gwiazdy — skarżył się zdesperowany. — Noc tez 

gwiazd to przecież nie żadna noc, tylko pusta, czarna dziura.

   W końcu wyszło z tego małe bohaterskie largo na fortepian, chyba 

najlepsza rzecz, jaką dotąd Fatty napisał. Ale, prawdę mówiąc, z 

obozem wojennym nie miało to wiele wspólnego.

   Nasz łaskawy mecenas bardzo był zadowolony. Studiował te utwory 

poprzez okulary i po cichu poruszał ustami.

   — Wcale niezłe — mruczał nad partyturą Ladiczka. — Ten motyw 

szakala to dobry pomysł.

   Ladiczek kopnął nas, żebyśmy nic nie mówili o jego muzeinie. Mnie 

pochwalił za ten capstrzyk; ale nad largiem Fatty’ego marszczył brwi 

i dłubał sobie w uchu wykałaczką.

   — Trochę chłodne — ocenił — nie ma w tym wielkości.

   — Tak — przyznał zgnębiony Fatty.

   — Niech pan posłucha — rozstrzygnął Folten — panu by raczej leżało 

jakieś małe pastorale. Niech pan sobie wyobrazi stado owiec… młody 

pasterz gra na flecie pieśń miłosną…

   — Tak — szeptał Fatty mrugając oczyma z oddaniem, ale na jego 

pucołowatym obliczu malowało się przerażenie. Aż pot mu wystąpił na 

czoło, kiedy wyobraził sobie to stado owiec i pasterską pieśń 

miłosną.

background image

   Ladiczkowi „zadał pan Folten triumfalny marsz barbarzyńskiego 

wodza.

   — Coś w tym rodzaju — powiedział Ladiczek przytomnie i palcami na 

stole zabębnił barbarzyńskiego marsza.

   Mnie przypadły w udziale jakieś wiersze. Pan Folten chciał, żebym 

spróbował napisać do nich muzykę. Miał to być chór niewiast 

lamentujących nad okropnościami wojny. Wiersze wydały mi się 

straszne. Ciągle tylko: „Co za ból, co za ból!”, i temu podobne. Ale 

tym razem pan Fołten miał jeszcze bardziej szczodrą rękę, więc 

staraliśmy się jak najlepiej mu dogodzić.

   — Wiesz co, Fatty — . powiadam — ja ci zrobię to stado z fletem i 

pieśnią miłosną; beczenie owiec i sny o miłości — to moja 

specjalność. A ty za to napisz mi muzykę do tego „co za bólu”. Jesteś 

wprost stworzony do „co za bólu” i do chóru matek. Przecież pan 

Folten i tak nie pozna, co kto zrobił.

   Ta pieśń miłosna tak mi się udała, że cnotliwy Fatty aż się 

rumienił, takie to było gruchające namiętnie i zawodzące.

   — Słuchaj — bronił się Fatty — ja mu tego nie mogę dać, przecież 

by mnie wyśmiał. Czy ja wyglądam na coś takiego?

   Za to „co za ból” wykontrapunktował pierwszorzędnie jako cantus 

firmus, dodał echo i zakończył takim przeciągłym, monotonnym altem, 

że aż mróz szedł po kościach.

   Kiedy oddaliśmy panu Foltenowi nasze zadania, nie krył przed nami 

zadowolenia. Tylko znad mego pastorale spojrzał niemal z wyrzutem na 

Fatty’ego.

   — Chłodne — rzekł z żalem — bardzo ładnie opracowane, ale zupełnie 

pozbawione namiętności.

   — Tak — mruczał nieszczęsny Fatty. Mecenas uwziął się chyba na 

niego.

   — Pan jeszcze nie kochał, prawda?

   — Nie — szepnął Fatty z miną winowajcy.

   — To błąd — orzekł pan Folten. — Artysta musi kochać, namiętnie, 

wyuzdanie, .jak Dionizos…

   — Tak — szepnął Fatty i przestraszony mrugał małymi —oczkami. 

Pewno bał się, że nasz mecenas zażąda od niego na przyszły raz 

dowodów jakiejś wyuzdanej namiętności. Zamiast tego jednak dał mu 

tylko za zadanie opracować motyw dziewicy idącej z amforą do studni. 

Fatty wyraźnie odetchnął. To było coś dla niego.

   Mnie przypadło w udziale recitativo herolda, który wypowiada komuś 

wojnę, a Ladiczkowi zadał mecenas duet miłosny pasterza Ezrona i 

jakiejś Judyty. Ten duet napisałem ja, a Ladiczek zrobił herolda, bo 

lubił fanfary; dodał mu sześciu trębaczy.

   — Sześć trąb, bracie — zachwycał się —to już słychać!

   Pań Folten mało nas nie uściskał, kiedy przynieśliśmy mu swoje 

partytury. Był z nas po ojcowsku zadowolony.

   — Te partyturki, chłopcy, schowam sobie, aż Beda z was wielcy 

muzycy. Widzę, że robicie postępy.

   Lubiliśmy go naprawdę. Był wspaniałomyślny i ogromnie kochał 

muzykę. Czegóż więcej można wymagać od człowieka? Wypytywał nas, jak 

żyjemy, jakie mamy znajomości.

   — Tak nie może być, chłopcy — rzekł energicznie. — Powinienem was 

trochę wprowadzić w świat. Wielki artysta musi umieć obracać się 

nawet w najlepszym towarzystwie. Musi być niby książę. Przyjdzie 

kiedyś czas, że ucztować będziecie z królami i kochać będziecie 

najdumniejsze księżniczki.

   Fatty wytrzeszczył oczy ze strachu, Ladiczek zaś tylko mruknął, 

jak by chciał powiedzieć: „Co do tych księżniczek, to można choćby i 

zaraz.”

   — Poczekajcie — ciągnął pan Folten. — U mnie prawie co tydzień 

zbiera się całe towarzystwo na wieczorach muzycznych. Wybitni 

artyści, intelektualiści, krytycy i tego rodzaju ludzie. Jak 

najbardziej intymne grono, ale wam mogliby kiedyś się przydać, co? 

Porobilibyście tu szereg znajomości, a to dla artysty konieczne. 

Będziecie przynajmniej mieli otwartą drogę do sukcesów. Jakie macie 

background image

ubrania, chłopcy?

   Okazało się, że najlepsze to. te, które mamy na sobie.

   Pan Folten zlustrował nas krytycznym wzrokiem i zmarszczył nos.

   — To do niczego. Wiecie co? Każę wam uszyć eleganckie smokingi. A 

wy wmieszacie się potem między moich gości i zagracie coś ze swoich 

kompozycji, zgoda? To będzie dla was najlepszy start w życie.

   Wyraźnie się cieszył, że może nam wyświadczyć tę przysługę. Posłał 

nas do pierwszorzędnego krawca i kazał przyjść pokazać się w nowych 

ubraniach.

   Dobra, przyszliśmy. Był upalny letni dzień, a nam się zdawało, że 

wszyscy się oglądają za trzema młodzieńcami idącymi ulicą w biały 

dzień w wieczorowych strojach. Wysoki Ladiczek kroczył niedbale’ niby 

piękny, dumny książę, ja miałem uczucie, jak bym szedł do 

bierzmowania, a Fatty pocił się i, nieszczęśliwy, nadymał policzki, 

jak by podążał na miejsce kaźni i jak by go na dodatek ten smoking 

uwierał pod pachami.

   Pan Folten na widok naszych koszul i butów załamał ręce.

   — To do niczego, panowie — oświadczył. — Musicie jeszcze kupić 

sobie porządne muszki, koszule i lakierki. A w przycały czwartek 

przyjdźcie tu o ósmej wie—czór Beda goście. Chciałbym, żebyście 

zagrali te utwory, któreście mi ofiarowali.

   Dobra, z uderzeniem ósmej stawiliśmy się w pełnej gali. Ladiczek 

nonszalancki niczym książę, ja uroczyście podniecony, a Fatty Mikesz 

zdrętwiały od tremy, kompletnie sztywny. Nacisnęliśmy dzwonek u drzwi 

państwa Folten. Otworzył nam lokaj w jedwabnych pończochach i białej 

peruce.

   — Jezus, Maria — szepnął Fatty, ale Ladiczek wszedł z taką miną, 

jak by u siebie w domu miał co najmniej dziesięciu lokajów. Skąd się 

to bierze u „tych skrzypków?

   Poza tym w przedpokoju — nikogo.

   — Panowie muzycy? —— spytał lokaj. — Panowie pozwolą, zamelduję 

was panu.

   Wepchnął nas do małego pokoju i zostawił samych. Patrzyliśmy jeden 

na drugiego w milczeniu. Po chwili zjawił się pan Folten w brązowej 

aksamitnej kurtce, z powiewającym krawatem.

   — Serwus, chłopcy, serwus — rzekł z roztargnieniem, wyraźnie się 

śpiesząc. — Zaraz każę wam przynieść coś do zjedzenia. — I już go nie 

było.

   Za chwilę wpłynęła pokojówka z tacą.

   — Mają się panowie najeść — oznajmiła.

   Ladiczek wpakował do ust kanapkę i zaczął się zalecać do 

pokojówki. Przyjmowała to jako coś zupełnie naturalnego, piszcząc: 

„Ale z pana…” albo „Niech pan da spokój.”

   Fatty miał tak ściśnięte gardło, że nic nie mógł wziąć do ust, a 

ja, beniaminek naszego tria, byłem jakoś dziwnie zaniepokojony, sam 

nie wiedziałem czym.

   Kiedy pokojówka się ulotniła pokazując Ladiczkowi język, ten 

uniósł brwi i powiedział:

   — Panowie, coś mi się zdaje…

   — Że co? — szepnął Fatty przygnębiony.

   Ladiczek wzruszył ramionami.

   — Że najlepiej byłoby pójść sobie do domu.

   W drzwiach zjawił się lokaj.

   — Mistrz Folten czeka na panów. Szliśmy za nim gęsiego. W ogromnym 

salonie stał pan Folten w swojej brązowej kurteczce, obok niezbyt 

ładnej, pospolicie wyglądającej i niepewnie uśmiechniętej pani.

   — Moja droga — rzekł szarmancko — pozwól, że ci przedstawię moich 

młodych przyjaciół.

   Bąkaliśmy coś tam o niezmiernym szacunku i całowaliśmy ją w 

krótką, miękką rękę.

   Tymczasem pan Folten witał rozradowany pierwszego gościa.

   — Prosimy, prosimy! — wykrzykiwał z przejęciem. — Proszę się czuć 

jak u siebie w domu!

   Potem przyszedł gość drugi i trzeci. Pan Folten już nie zwracał na 

background image

nas uwagi. Ladiczek trącił mnie łokciem.

   — Popatrz, ani jednego smokingu! Tkwiliśmy wszyscy trzej w kącie 

niby czarna wysepka, podczas gdy pan Folten, stojąc w drzwiach, 

wydawał serdeczne okrzyki powitalne, a jego małżonka podawała 

przybyłym rękę, uśmiechając się mile.

   Schodzili się goście, jeden za drugim, każdy rzucał pytające, obce 

spojrzenia na naszą czarną grupkę i maszerował sprężyście do 

przyległego salonu, gdzie widocznie znajdował się bufet. Robiło się 

nam coraz goręcej. Nikt nie miał smokingu. I nikt się do nas nie 

odzywał.

   — Co mamy robić? — szepnąłem.

   — Poczekaj — syknął Ladiczek i dał sujkę w bok Fatty’emu, który 

stał osłupiały, bez ruchu, niby mały, gruby bożek. — Poruszże się 

trochę, człowieku!

   Istotnie, Fatty zamrugał powiekami i zachwiał się.

   — Powinniśmy się porozchodzić w różne strony — mówił dalej 

Ladiczek wściekłym szeptem — żeby się tak nie rzucać w oczy.

   — Gdzie? — spytał cicho przerażony Fatty.

   Widać było, że cierpi tak, aż zbiera mu się na płacz — z 

upokorzenia czy co. Jego usta, wykrzywione dziecinnie, drżały.

   Ladiczek zbladł i uniósł brwi. Wyglądał w tym momencie naprawdę 

imponująco. W tej właśnie chwili pan Folten prowadził do bufetu jakąś 

osobistość bardzo znaczną, sądząc po wylewnej serdeczności, z jaką ją 

witał.

   Ladiczek zrobił dwa kroki naprzód i lekko się ukłonił.

   — Pozwoli pan — powiedział głośno — że przedstawię mu kompozytora 

Mikesza.

   Znana osobistość spojrzała zaskoczona, a Fatty, biedaczysko, 

wystraszony, skłonił się jak przewracający się worek mąki.

   „Pan Folten poczerwieniał na twarzy i coś jak by przełknął.

   — Tak, tak — rzekł z nerwowym pośpiechem. — Bardzo uzdolniony 

kompozytor. A to jest pan… pan… Prochazka.

   Ladiczek bezwstydnie, książęcym gestem, wyciągnął rękę do sławnej 

osobistości.

   — Bardzo mi przyjemnie!

   — Kto to był? — wyszeptał w chwilę potem przerażony Fatty.

   — Nie wiem — odparł Ladiczek obojętnie, chmurząc czoło.

   Pan Folten wracał od bufetu wprost do nas.

   — Panowie — rzekł cicho, z wściekłością — nie zapominajcie, że nie 

jesteście tu jako goście, ale jako… jako…

   — Płatni muzykanci — podpowiedział spokojnie Ladiczek. — Proszę 

bardzo.

   Pan Folten odwrócił się na pięcie i poszedł z powrotem do drzwi 

wejściowych.

   Tymczasem wielki salon zapełniał się już grupami gości 

powracających z bufetu.

   — Chłopcy — szepnął Ladiczek — chodźcie do salonu muzycznego!

   Na środku stało pianino Steinwaya, a na nim leżały ciemnobrązowe 

skrzypce Mittenwald. Były tam też nasze utwory z wykaligrafowaną 

dedykacją: „Mistrzowi Będzie Foltenowi”.

   Ja wiem, to był z naszej strony bunt sługusów, ale nie mogliśmy 

inaczej.

   I naraz się zaczęło: pam, pam–ram–pam, pam. Ja i Fatty na cztery 

ręce na fortepianie, Ladiczek ze skrzypcami Mittenwald pod brodą. 

Jednym słowem, pierwszorzędna orkiestra z nocnego lokalu.

   Fatty wykrzywiał gębę w zachwycie, a Ladiczek kręcił się i kołysał 

jak urodzony cygański skrzypek. Jeszcze sobie, łajdak, zsunął na 

czoło pukiel włosów.

   W drzwiach pojawiły się przerażone twarze. Bębniliśmy z tym 

większym ogniem, a Ladiczek jeszcze bardziej się puszył i kłaniał, i 

najwyraźniej szykował się, by zagrać gościom „od ucha”.

   Ale już wpadł pan Folten i zatrzasnął za sobą drzwi. Był blady i 

trząsł się z wściekłości.

   — Zwariowaliście, wy… wy…

background image

   — Pan wybaczy — rzekł Ladiczek unosząc ze zdziwieniem brwi. — Czyż 

nie jesteśmy tu w charakterze domowej kapeli?

   W pół minuty później znajdowaliśmy się na ulicy. Ale ulżyło nam!

   Rano odesłaliśmy panu Foltenowi nasze nowe ubrania. Mściwy 

Ladiczek postarał się jeszcze przedtem o świeczkę, żeby swój smoking 

pokąpać woskiem.

   

   Mieliśmy wtedy uczucie, że zawiedliśmy się na swoim mecenasie. Ale 

od tej pory niejedną gorzką pigułkę przyszło nam przełknąć jako 

muzykom i wcale nie było nam dużo lżej niż wówczas.

   Zresztą i pan Folten zawiódł się na nas: żaden z nas nie został 

kompozytorem. Biedny Fatty, genialny Mikesz, zmarł wkrótce na chorobę 

Parkinsona, której nabawił się po grypie. Ladiczek Prochazka przepadł 

gdzieś w Rosji, a ja jestem tylko kimś, o kim opiewają afisze: „Przy 

fortepianie Vasza Ambroż.”

VIII

DWIE NOTATKI

   

   W opowiadaniu pani Karoliny Foltyn padła wzmianka o dwóch osobach, 

które w życiu Bedy Foltena odegrały pewną określoną, acz epizodyczną 

rolę. Z przyczyn łatwo zrozumiałych nie udało się nam uzyskać od nich 

żadnych wspomnień o zmarłym kompozytorze. Z uwagi jednak na 

utrzymanie ciągłości czasowej i rzeczowej, zamieszczamy w miejsce ich 

wypowiedzi przynajmniej nieliczne epizody, które w związku z 

powyższymi osobami zdołaliśmy pośrednio lub bezpośrednio ustalić.

   Pierwszą z tych osób była owa „zagraniczna śpiewaczka”, jak 

określiła ją pani Karolina Foltyn. Była to kiedyś rzeczywiście jedna 

z najsławniejszych gwiazd operowych, a na temat kaprysów tej 

primadonny, jej romansów, biżuterii, honorariów i zerwanych 

kontraktów opowiadano nieprawdopodobne historie.

   Oczywiście w tym czasie gdy występowała gościnnie na naszej 

scenie, jej sława mocno już przygasła. Miała wówczas dobrze ponad 

pięćdziesiątkę, podczas gdy Beda Folten ukończył zaledwie lat 

trzydzieści. Niemniej jednak była wciąż jeszcze imponującym 

zjawiskiem, a występ jej nie był wcale taką klęską, jak twierdziły 

pewne osoby; chociażby sama jej sztuka aktorska robiła ciągle jeszcze 

ogromne wrażenie.

   Autor tych słów sam był wówczas w teatrze, na owym występie 

gościnnym, kiedy śpiewała w Carmen. W antrakcie spotkał w foyer Bedę 

Foltena.

   — Jakże się panu podobała? — spytałem.

   Folten skrzywił się lekko.

   — Wcale — rzekł sucho. — Za stara.

   — Cóż w tym dziwnego? — odparłem.— Niech pan sobie obliczy, że 

otaczała ją już sława, kiedy jeszcze była kochanką… — Tu wymieniłem 

nazwisko jednego z najgłośniejszych kompozytorów operowych świata, 

który w danym momencie nie żył już od jakichś lat dwudziestu. 

Człowiek nawet nie mówi takich rzeczy przez złośliwość, ale dlatego, 

że go coś korci. Beda Folten wytrzeszczył na mnie oczy.

   — Naprawdę? Ależ to nadzwyczajne! Skąd pan to wie?

   — Wszyscy przecież o tym wiedzą — rzekłem. — Później miała tego i 

tego… — Wymieniłem kolejno nazwiska jednego monarchy, pewnego 

wielkiego tenora i jednego sławnego pisarza.

   Na Foltenie wywarło to najwyraźniej ogromne wrażenie.

   — Ależ to musi być bajeczna kobieta! — zawołał pełen podziwu. — 

Chciałbym ją poznać.

   Kiedy spadła kurtyna po ostatnim akcie, zobaczyłem Foltena, jak 

stał w pierwszym rzędzie krzeseł i bił brawo jak szalony; cud, że nie 

wpadł do pomieszczenia dla orkiestry. Dopiął w końcu tego, że sławna 

diwa złożyła ukłon specjalnie dla niego przeznaczony i przesłała mu 

ręką całusa.

   W dwa dni później uciekła z nim gdzieś w Alpy, chociaż miała 

jeszcze śpiewać w Madame Butterfly czy w jakiejś innej operze. Była 

background image

to znowu jedna z jej legendarnych eskapad. Po upływie dalszych trzech 

dni Beda Folten zjawił się u mnie przybity i roztrzęsiony, aż mu 

broda dygotała.

   — Błagam pana — szeptał — błagam, niech mi pan pozwoli pozostać 

parę dni u siebie. Teraz nie chcę jeszcze wracać do domu…

   Załamałem ręce.

   — Bój się Boga, człowieku, już pana ta stara Wenus wyrzuciła?

   Spurpurowiał i urażony zmarszczył czoło.

   — Co też pan — wycedził przez zęby. — Ona się we mnie tak 

namiętnie zakochała… Okropna baba! Zobaczy pan, że przyjedzie tu za 

mną… Nie chcę, żeby mnie znalazła!

   — Folten — pytam — po co pan z nią właściwie uciekł?

   Wargi mu się trzęsły i z wysiłkiem przełykał ślinę.

   — Bo… bo myślałem, że jest w niej coś… Bóg wie co. Przecież sam mi 

pan opowiadał, kto to się w niej nie kochał…

   Został u mnie chyba z tydzień; z niektórych napomknięć i półsłówek 

wywnioskowałem, że wynajęli willę gdzieś nad Wolfgangssee. Ale już 

pierwszej nocy wybuchła między nimi straszna awantura, a 

nieposkromiona bogini opery rzuciła mu na głowę cały komplet 

kryształowych szklanek. Nazajutrz rano, zdaje się, wyjechała do 

Włoch, a Folten po cichutku wrócił. Było mi go właściwie żal w całej 

tej historii. Wydaje mi .się, że nie była to z jego— strony nawet, 

jak się to mówi, pomyłka miłosna, ale raczej jakaś głupia ambicja. 

Dlatego że była kochanką jednego z największych kompozytorów, 

jakiegoś monarchy i paru innych albo dlatego że sama była tak znana i 

sławna, któż to może wiedzieć?

   Czasem myślę sobie, że może w ten sposób chciał zostać czymś w 

rodzaju następcy tego doskonałego muzyka i kompozytora, który kiedyś 

ją kochał. Może zdawało mu się, że to los godny wielkiego artysty 

opalić .sobie skrzydła w tym historycznym niemal płomieniu. Jeszcze 

po latach chętnie pokazywał jakiś ślad po skrofułach na szyi i 

twierdził, że to pamiątka po pchnięciu sztyletem — z zazdrości. Po 

czym tajemniczo podkreślał, że zrobiła to owa boska… no, wiecie, ta, 

co to była kochanką tego sławnego kompozytora. I mnie również 

opowiadał tę bajeczkę, zapomniawszy widać, że owa przygoda była mi 

znana trochę bliżej.

   Drugą postacią, o której wspomniała pani Foltyn w swym 

opowiadaniu, był „ślepy Kanner”. Chodzi tu najprawdopodobniej o 

Władysława Kannera, który obecnie gdzieś zniknął, a który swego czasu 

cieszył się dość dużą popularnością w pewnych kołach muzycznych 

tudzież w pośledniejszych ośrodkach nocnego życia w Pradze.

   Był on rzeczywiście niemal zupełnie ślepy i był muzykiem. Gdzie 

jednak nauczył się grać, tego nikt nie wie. Żywił fanatyczną wprost 

nienawiść do konserwatorium i pogardzał ,,uczonymi panami muzykami”. 

Wystarczyło wskazując kogoś powiedzieć, że to „pan z konserwatorium”, 

a natychmiast był gotów udusić go niemal w ataku furii. Był niski, 

łysy i niesamowicie brzydki. Twarz jego przypominała coś pośredniego 

między Verlaine’em a Sokratesem.

   Mieszkał, zdaje się, gdzieś za Olszanami w budzie z desek, gdzie 

oczywiście nie miał ani fortepianu, ani w ogóle żadnych rzeczy. Z 

czego żył — nie wiadomo, ale koło północy można go było zawsze 

znaleźć w któejś z knajp na przestrzeni od Żiżkowa aż do Koszir, o 

ile była tam choć jedna gruba kelnerka i jakiekolwiek bądź nędzne i 

zachrypnięte pianino.

   Był już najczęściej pijany w sztok, bełkotał i nieprzytomnie 

wybałuszał te swoje szklane, niewidome oczy. Od czasu do czasu 

wstawał i podchodził do fortepianu, by grać. Kiedy się upił, musiał 

grać, tak jak inni muszą iść do klozetu. Było to u niego czymś w 

rodzaju procesu wydzielania.

   Niekiedy z wściekłością i drwiną parodiował utwory „panów 

muzyków”. Bóg raczy wiedzieć, gdzie przy swoim trybie życia mógł je 

usłyszeć. Kiedy indziej znowu improwizował dziko i ponuro tylko dla 

siebie. Albo też grał za pieniądze, ale nigdy cudze— utwory czy 

pieśni.

background image

   Kiedy mu ktoś powiedział: „Kanner, zagraj mi walczyka z Kawalera 

srebrnej róży” czy coś takiego, zgrzytał resztkami swoich 

sczerniałych zębów i syczał: „Kanner nie gra!” Wtedy trzeba było 

powiedzieć: „Kanner, Kanner, zagraj mi, że mam w nosie cały świat! 

Kanner, zagraj, że chcę cisnąć do czorta swoją dziewczynę, tę 

wstrętną kurwę! Kanner, zagraj mi coś okropnie ordynarnego!” I Kanner 

natychmiast zaczynał grać.

   Ja r sam nie jestem muzykiem, chociaż muzykę ogromnie lubię, ale 

kiedyś specjalnie przyprowadziłem do nocnego lokalu, gdzie akurat 

Kanner bębnił na rozstrojonym pianinie, pewnego wielkiego dyrygenta. 

Słuchał w takim napięciu, tak gorączkowo, że twarz jego robiła 

chwilami wrażenie twarzy wariata.

   — Człowieku! — krzyczał ochrypłym głosem, miażdżąc w uścisku moją 

rękę. — Ten chłop to geniusz! Chryste Panie, to bydlę nawet samo nie 

wie, co gra! Zaraz, zaraz… — i znowu twarz jego przebiegł jakiś 

kurczowy tik — poczekaj pan, co to on gra? Jezus, Maria, to ci 

świnia! Słyszy pan? O teraz — teraz!

   Tymczasem pod palcami Kannera barbarzyńska rapsodia pulsowała 

coraz bardziej rozkołysanym, bezwstydnym rytmem, Kanner zaś rechotał 

gdakliwie.

   — Jeszcze, jeszcze :— skrzeczał podskakując jak opętany na 

taborecie przy pianinie. — Jeszcze! O tak!

   Nie mogłem utrzymać mojego dyrygenta. Zerwał się, podszedł do 

Kannera i położył — na pianinie tysiąckoronowy banknot.

   — Ty, świnio — powiedział blady ze zdenerwowania — teraz masz 

zagrać coś, co przystoi takiemu wielkiemu, genialnemu muzykowi jak 

ty!

   Kanner podniósł się siny i najeżony.

   — Myślałem, że rzuci się na mego dyrygenta, źe zacznie go dusić, 

ale on tymczasem

   cofał się tylko i jąkał:

   — Kanner nie gra! Kanner nie gra!

   Mistrz chwycił go za kołnierz.

   — Kanner — powiedział z pogróżką.

   I nagle Kanner zaczął się jakoś dziwnie żałośnie uśmiechać.

   — Ja wiem — wykrztusił trzeźwiejąc nieoczekiwanie. — Pan jest ten 

a ten. — Tu wymienił nazwisko wielkiego dyrygenta. W jaki sposób 

poznał go ten na wpół ślepy człowiek — tego nie mogę pojąć.

   — No, więc co — wycedził dyrygent przez zaciśnięte zęby — będziesz 

pan porządnie grał?

   Kanner sprawiał wrażenie, jak by chciał paść na kolana.

   — Mistrzu, proszę pana! Nie!… Proszę… Przed panem nie!

   — Dlaczego?

   Kanner dygotał jak liść. — Ja jestem świnia, mistrzu… Ja już nie 

potrafię… Proszę, niech mnie pan puści!

   — Siadaj tu ze mną, Kanner — rzekł maestro. — I możesz mi mówić po 

imieniu. Ja też znam się trochę na muzyce, wiesz?

   Dziwny to był wieczór. Kanner z trudem bełkotał i z rozpaczliwym, 

fanatycznym uwielbieniem wlepiał w mistrza swoje wypukłe oczy, 

przesłonięte mętnym, zielonym śluzem katarakty. Kiedy mistrz wymawiał 

przy nim nazwisko Bacha, Beethovena, Smetany albo inne tej miary — 

Kanner tłukł czołem o blat stołu i mamrotał:

   — Mistrzu, nie jestem godzien…

   A potem wszystko się jakoś nagle po—.plątało. Przy naszym stole 

siedział jakiś malarz pokojowy i mówił do nas wszystkich per ty.

   — Ja też jestem mistrz! — krzyczał. — Kanner, graj!

   — Kanner, dziś ja będę grał dla ciebie — rzekł maestro i zasiadł 

do pianina.

   — Pamiętasz to?

   Kanner walił czołem o stół i łkał:

   — Nie jestem godzien!

   — Pamiętasz to, Kanner? A to jeszcze poznajesz? To jest Gluck. A 

to znasz? To Handel. — Maestro nie był nadzwyczajnym pianistą, ale 

miał niebywałą pamięć. — A tego Bacha też znasz? Poczekaj, zaraz 

background image

będzie to miejsce… Słyszysz, Kanner?

   Robiło to .wrażenie, jak gdyby celebrował jakąś zwariowaną mszę za 

straconą ludzką duszę albo jak by gorączkowo wyświęcał diabła. Był 

blady, poczochrany, a twarz jego wykrzywiał ustawiczny tik. Nigdy 

jeszcze nie widziałem go tak surowo i zapamiętale skoncentrowanego na 

muzyce.

   — A teraz uważaj, Kanner. Słyszysz? Boże wielki, to jest muzyka! 

No co, Kanner, jeszcze nie jesteś godzien?

   Ale Kanner wciąż rozpaczliwie kręcił głową.

   Nad ranem odprowadzałem mistrza do domu. Był ponury jak wszyscy 

diabli.

   — Szkoda tego przeklętego drania — mruczał z rezygnacją. — Ten 

chłop ma więcej muzyki w jednym palcu niż ja w tych obu rękach.

   A mistrz nie należał bynajmniej do ludzi będących skromnego 

mniemania o sobie.

   Przypominam tę małą historyjkę dlatego tylko, że może wyjaśnić 

ona, jakiego rodzaju człowiekiem był Kanner. Tym bardziej dziwny musi 

się wydawać fakt, że związał się z Bedą Foltenem czy raczej, że 

Folten związał się z nim. Kto znał eleganckiego, lśniącego czystością 

Foltena z jego artystyczną czupryną, monokiem w oku i złotym 

łańcuszkiem na przegubie ręki, Foltena–światowca, wspaniałego i 

towarzyskiego — ten w żaden sposób nie mógł pojąć, jak może tolerować 

obok siebie taki żałosny, wyniszczony strzęp ludzki, i to nie tylko 

tolerować, ale wchodzić z Kannerem w najbardziej poufałą komitywę. 

Widywało się ich razem w nędznych kawiarenkach, gdzie grywał Kanner. 

Z reguły Folten wyciągał go stamtąd, pakował do auta i wiózł do 

siebie do domu. Wyjaśniał, że stara się uratować człowieka i artystę. 

Jednocześnie jednak spijał go do nieprzytomności i sam przy tym 

marniał jakoś, jak gdyby uległ jego niszczycielskiemu wpływowi. 

Najwyraźniej, niemal ostentacyjnie się zaniedbywał. Prawie że 

zależało mu na tym, aby wyglądać jak ktoś należący do lekkomyślnej, 

podupadłej bohemy. Gorąco wtórował Kannerowi w jego pogardzie dla 

uczonych „panów muzyków”.

   — Muzykę musi mieć człowiek o tu — mawiał bijąc się w piersi — a 

nie na szkolnym świadectwie. Czekaj, Kanner, my im jeszcze pokażemy, 

tym pedantycznym belfrom. Człowiek musi być opętany muzyką! — 

krzyczał i wywracał oczami. — Tworzyć to szaleństwo i upojenie!

   Kanner potrząsał na to głową i gdakał coś bez związku. Folten zaś 

pakował go do auta i odjeżdżali. Dziwna była z nich para.

   Dlaczego się po pewnym czasie rozeszli — nie wiem.

   Spotykam raz Foltena, znowu światowca, uperfumowanego, z monoklem, 

i pytam go, co porabia Kanner. Folten nachmurzył się i zmarszczył 

nos.

   — Niemożliwy facet — mruknął niechętnie. — Beznadziejny przypadek. 

Starałem się go ratować, ale… — Tu machnął wypielęgnowaną ręką ze 

złotym łańcuszkiem na przegubie.

   Później, kiedyś w nocy, spotkałem na ulicy Kannera. Był oczywiście 

pijany. Mimochodem spytałem o Foltena. Bełkotał coś tam, jakoby 

Folten chciał go zabić nożem. I ciągle plótł o jakiejś Judycie.

   — Judyta była przecież moja — mamrotał — i on nie miał prawa… nie 

miał prawa… Ja gwiżdżę na jego pieniądze, proszę pana — zgrzytał z 

wściekłością zębami — niech mu pan to powtórzy! I niech mu pan powie, 

że ja mu Judyty nie oddam!

   Z początku myślałem, że mówi o tej operze, o której tyle gadał 

Folten, ale potem przypomniało mi się, że w jednej z kawiarń, do 

której razem chodzili, była kelnerka, którą oni sami nazywali Judytą: 

wysoka, czarna, z twarzą grzesznicy. Sądzę, że obydwaj się do niej 

zalecali, a w każdym razie Kanner był w niej płomiennie zakochany. 

Słyszałem raz, jak improwizował tam Pieśń o Judycie, pieśń jakiegoś 

dzikiego, seksualnego triumfu, czy jak to nazwać. Żałowałem, że nie 

słyszał tego mój maestro–dyrygent. Może więc z powodu tej Judyty 

rozeszli się w złości. Ale wspomnienia pani Foltyn przemawiają raczej 

za pierwszym domysłem autora.

   Jak już powiedziałem, w krótki czas potem Kanner zniknął. Przestał 

background image

po prostu zjawiać się w swoich lokalach, a zanim ktoś z jego kompanów 

sobie o nim przypomniał, upłynęło już trochę wody i Kanner przepadł 

bez śladu.

   Każda generacja artystów ma swoich dziwaków. Ten zwariowany, na 

wpół ślepy muzyk zniknął jednakże zbyt szybko, aby zdążył zająć 

zasłużone miejsce chociażby w kronice swoich czasów.

IX

   Jan Trojan

INSTRUMENTACJA «JUDYTY»

   

   Moja znajomość ze zmarłym panem Foltenem trwała niedługo i 

właściwie miała charakter raczej zawodowy. Kiedyś przyszedł do mnie 

do opery, gdzie pracowałem wówczas jako korepetytor, z dziwną prośbą: 

żebym pomógł mu w instrumentacji jego opery Judyta, która jakoby była 

już gotowa. Oświadczył mi, że w muzyce jest właściwie samoukiem, że 

od dziecka gra i namiętnie kocha muzykę, ale że okoliczności nie 

pozwoliły mu na studia w konserwatorium.

   — Być może — powiedział — jestem raczej poetą; opętał mnie temat 

Judyty i chciałem napisać dramat. Nic na to nie poradzę, v ale przy 

każdej scenie, jaką tworzyłem, przy każdym dialogu, który 

opracowywałem, narzucała się mojej wyobraźni sama, nieodparcie i 

zwycięsko — muzyka. Tam , gdzie miały być tylko słowa, zjawiał się 

śpiew. — Bezradnie wzruszył ramionami. — Musiałem .napisać to jako 

utwór muzyczny. Krok za krokiem samo to rosło: tekst i muzyka. W tej 

chwili dzieło moje jest prawie gotowe, ale nie wiem, co robić z tym 

dalej. Przecież brak mi pewnych technicznych wiadomości, 

powiedziałbym rzemiosła. Na przykład… opracowanie na orkiestrę…

   — Pan wybaczy — odparłem — ale w sztuce nie ma nic z rzemiosła. 

Cała sztuka musi być doskonałym rzemiosłem i cała musi być sztuką. W 

ten sposób nie wolno mówić — powiedziałem mu. — Opracowanie na 

orkiestrę to nie żadne rzemiosło. Proszę spojrzeć na Berlioza albo 

przeczytać sobie partyturę Don Juana, cóż to za rzemiosło! W ten 

sposób nie można mówić, na tej płaszczyźnie w ogóle nie będziemy 

mogli rozmawiać.

   Tłumaczył się, że nie to miał na myśli, że po prostu zdaje sobie 

sprawę z dotkliwego braku technicznych wiadomości i niedostatku 

znajomości praw muzycznych, że właściwie potrzebuje tylko wskazówki 

czy rady, według których pracowałby dalej, i dlatego zwraca się do 

mnie o pomoc. Ponadto zaproponował mi honorarium, którego wysokość 

zaskoczyła mnie.

   — Nic z tego, panie Folten — powiedziałem. — Nie mogę tego 

przyjąć. Mogę panu najwyżej udzielać lekcji, dopóki nie znajdzie pan 

sobie kogoś lepszego; ja osobiście radziłbym panu tego i tego. — Tu 

wymieniłem mu nazwiska kilku dobrych muzyków. — Moją specjalnością są 

raczej kompozycje wokalne — powiedziałem — ale lekcji także udzielam. 

Tyle a tyle za godzinę. Jeśli jednak chodzi panu o instrumentację, to 

doprawdy radziłbym kogo innego. Instrumenty to nie moja dziedzina, 

panie Folten, mnie wystarczy ludzki głos. Nic chyba z tego nie 

będzie.

   — Kiedy mnie zależy właśnie na pańskiej pomocy — nalegał. — Mówią 

o panu, że jest pan najsurowszym i najbardziej ascetycznym muzykiem, 

a mnie właśnie brak tej wielkiej dyscypliny. Boję się, aby w mojej 

wypowiedzi muzycznej nie było zbyt wiele anarchizmu. Przyznam się 

panu, że ze mnie trochę barbarzyńca. Wiem, że mam nadmiar sił 

twórczych i fantazji — ale nie jestem pewny, czy w moim utworze jest 

ten właściwy, przejrzysty ład.

   — .— Na to nie ma rady, panie Folten — powiedziałem mu. — Tę rzecz 

musi pan mieć o tu, w sobie. Wie pan co? Przejrzę tę pańską operę. 

Nie mogę jednak pana nauczyć niczego, czego nie ma w panu. Żałuję 

bardzo, ale po prostu nie mogę. Taki biblijny temat jak Judyta to 

ogromnie poważna rzecz, panie Folten — ciągnąłem dalej. — Nawet jeśli 

to tylko apokryf. Ja sam usiłowałem pisać psalmy i wiem, co to 

znaczy. Trudna rzecz. Niezmiernie trudna.

background image

   Umówiliśmy się, że przyjdę do niego i że zagra mi główne fragmenty 

ze swojej Judyty. A potem zobaczymy co dalej.

   Przyszedłem w ustalonym terminie. Pan Folten przywitał mnie 

serdecznie i zaczął mówić o ogólnej koncepcji swego utworu.

   — Nie, nie — przerwałem mu — najpierw akcja, a zaraz potem proszę 

mi to zagrać. Kawałek po kawałku, panie Folten. Linijka po linijce. 

Czego nie ma w linijkach, tego nie ma i w koncepcji.

   .— Jak pan chce — odrzekł. — A więc najpierw jest uwertura przed 

bramami Bethulii. Proszę sobie wyobrazić pasterską okolicę i pieśń 

miłosną graną na flecie. Jest ranek, dziewczyna Judyta idzie z 

dzbanem po wodę.

   — Przed bramy? — spytałem. — To błąd. W obwarowanych miastach 

studnie musiały znajdować się wewnątrz murów, proszę pana. Tak nie 

może zostać.

   — Ależ to chyba nieważne — bronił się Folten. — Tu idzie o muzykę, 

a nie o historię! — Wydawał się zagniewany. — No, a później przybywa 

herold Holofernesa w otoczeniu trębaczy i wzywa Bethulię do poddania 

się. Miasto odmawia. Rozlegają się trąby na alarm, a chór niewiast 

lamentuje nad rozpoczynającą się wojną. To jest uwertura.

   — Pan będzie łaskaw mi ją zagrać — rzekłem. — Jak na muzykę jest 

tego aż za wiele.

   Grał na fortepianie wprawdzie niezbyt czysto, ale z dość dużą 

biegłością. Po owym fragmencie z dziewczyną przy studni przerwał. — 

Brak mi tutaj przejścia do trębaczy i herolda — usprawiedliwiał się. 

— Nie wiem, jak od tego pastorale przejść do fanfar.

   — To już musi pan wiedzieć sam, panie Folten — powiedziałem. — 

Musi pan wiedzieć, co się tam dzieje. No, ale niech pan gra dalej.

   Grał i sam nucił arię herolda. Potem znowu przerwał.

   — Teraz miasto odrzuca żądanie Holofernesa. Tego jeszcze nie mam. 

A teraz przychodzi ten alarm — rzekł i uderzył w klawisze — oraz 

lament niewiast.

   Wszystko to razem trwało osiemnaście minut.

   — To na nic, panie Folten — rzekłem, gdy skończył. — Po prostu do 

niczego. Może pan to wyrzucić i zacząć od początku.

   Był zupełnie złamany i z trudem przełykał ślinę.

   — Myśli pan, że to takie złe?

   — Bardzo złe — odparłem. — Przykro mi, ale muszę to panu 

powiedzieć. Przeważnie ma pan tam dobre rzeczy, wszystko jednak 

złożone razem jest złe, To pastorale — to Debussy, ale ten pasterz z 

fletem jest do niczego. To jest rokokowy pastuszek, a nie może pan 

tam mieć przecież rokokowego pastuszka. Biblijny pasterz to był 

nomad, proszę pana, nomad z kopią. Muzyk musi myśleć. Ta dziewczyna z 

dzbanem jest dobra, niemal że klasyczna. Czysta robota. Ale ten flet 

do niej nie pasuje. Ma w sobie coś z fauna. To tam nie siedzi, proszę 

pana, to nie brzmi wystarczająco poważnie i czysto. Tak, to po prostu 

wykluczone. Te fanfary to Verdi, to Aida. Zgrabna rzecz, proszę pana, 

efektowna, dramatyczna, ale ja bym tam tego nie dawał. W tym miejscu 

powinno być coś bardziej surowego. Alarm w mieście jest zupełnie zły. 

Niech pan wybaczy, ale to jest weryzm, to jest naturalizm, a nie 

żadna muzyka. Dalej ma pan tam ten chór niewiast do słów: „Co za 

ból…” Bardzo to dobre, panie Folten. Znakomite. Ale szkoda tego do 

opery. To powinna być samodzielna kompozycja wokalna. Ja na pańskim 

miejscu w ogóle dałbym spokój operze, panie Folten. Opera to nie jest 

czysta sztuka. To teatr i wszystko razem, a nie sama muzyka. Pan 

mógłby tworzyć czystą muzykę, proszę pana, jak na przykład ta 

dziewczyna u studni czy ten chór niewiast. Sam nie wiem, co jeszcze 

panu powiedzieć. Słuchał i cichutko muskał klawisze.

   — Może ma pan rację — rzekł z wysiłkiem. — Jest we mnie tego tak 

wiele… Może nie potrafię dostatecznie zapanować nad wszystkim i 

uporządkować tego…

   Naraz wstał i podszedł do okna. Jego plecy zdradzały, że płacze.

   — Niech pan posłucha — rzekłem. —

   Tak nie można. Nie wolno płakać. Sztuka to nie zabawka, żeby 

płakać z jej powodu. Nie wolno myśleć o sobie. Nie to jest ważne, co 

background image

jest w panu, ale to, co pan z tego zrobi. Jeśli chce pan pisać operę, 

niech pan pisze operę, ale płakać… Nie mógłbym tu dłużej zostać. 

Żadne tego rodzaju roztkliwiania się, panie Folten. Sztuka to praca. 

Tworzenie to praca, i tylko praca. Niech więc pan siada do fortepianu 

i gra wariacje na temat motywu swego pastorale. Niech pan to 

wypróbuje w largo i w dur.

   Wysmarkał nos jak dziecko po płaczu, posłusznie siadł do 

fortepianu i nie patrząc sięgnął do klawiszy.

   — Nie, dziś nie mogę. Niech mi pan pokaże, co pan miał na myśli.

   Niechętnie improwizuję, ale zagrałem heroiczną wariację z jego 

motywem. Promieniał niemal ze szczęścia.

   — To niezłe! — zawołał. — Sądzi pan, że ta uwertura mogłaby tak 

zostać?

   — Niech pan sam spróbuje — odrzekłem.

   Siadł do fortepianu i zagrał dokładnie, niemal co do joty moją 

wariację w dur. Musiał posiadać niezwykłą pamięć muzyczną. — Ależ tak 

być nie może, panie Folten — powiedziałem — przecież to była moja 

wariacja. Musi pan spróbować zagrać coś własnego.

   Usiłował grać ze zmarszczonym czołem, ale była to znowu ta sama 

wariacja, tyle że wplótł do niej ów dziwny motyw fletu. Pokręciłem 

głową. Przestał grać i powiedział:

   — Pan wybaczy, nie mam dziś natchnienia.

   — Nie wolno panu miewać żadnych natchnień — rzekłem. — Muzyka, 

proszę pana, musi być tak precyzyjna jak nauka. Pan musi wiedzieć, co 

tam ma być. Przemyśleć to — rozumie pan? Żadne natchnienia. Tylko 

praca.

   Wydął wargi jak rozgniewane dziecko.

   — Tego nie potrafię. Nie umiem tworzyć na zimno.

   — A to szkoda — rzekłem. — Wobec tego nie mogę niczego pana 

nauczyć, panie Folten. Przykro mi, ale nie mam tu nic do roboty.

   Do oczu znowu napłynęły mu łzy.

   — Więc co mam robić? — szeptał przygnębiony. — Przecież muszę 

dokończyć swoją Judytę.

   Był tak dziecinnie nieszczęśliwy, że aż mi go było żal.

   — Mech pan posłucha — rzekłem. — Zrobimy w ten sposób: Będę 

przerabiał z panem pańską operę nuta po nucie i będę panu mówił, co 

gdzie jest niedobrze, albo też, jak napisałby to zawodowy kompozytor. 

A z tego pan już sam wyciągnie wnioski, jak i co trzeba zrobić, 

dobrze?

   Przystał na tę propozycję i tak się zaczęły moje lekcje z panem 

Foltenem.

   

   Opisuję tak obszernie naszą pierwszą rozmowę, sądzę bowiem, że 

rzuca ona pewne światło na szereg spraw. Widać z niej, po pierwsze, 

że Folten rzeczywiście kochał muzykę w sposób fatalistyczny i że 

opętany był żądzą napisania opery. Wyskoczyłby chyba przez okno, 

gdyby mu kto tego bronił. Po drugie, że był rzeczywiście tylko 

samoukiem i dyletantem, stojącym bezradnie wobec zagadnień, które 

każdy przeciętny uczeń konserwatorium musi mieć w małym palcu. Po 

trzecie, że — sądząc z nielicznych fragmentów, które mi zagrał — 

obdarzony był godnym uwagi talentem. Tym bardziej więc zdumiewało 

mnie i zastanawiało, że obok dwóch nad podziw czystych kompozycji, 

jak ta dziewczyna u studni i chór niewiast, zadowalał się innymi 

raczej banalnymi albo przejętymi z drugiej ręki i że nawet nie zdawał 

sobie sprawy, jaka jest między nimi różnica.

   Z tej pierwszej lekcji wyniosłem niestety także wrażenie, że z 

panem Foltenem nie zrozumiemy się nigdy. Należał najwidoczniej do 

gatunku artystów, którzy uważają sztukę za jakiś sposób wyrażania i 

ukazania siebie samych, za środek, przy pomocy którego objawiają bez 

ograniczeń swe własne ja.

   Nigdy nie mogłem pogodzić się z tym poglądem. Nie mogę ukrywać, że 

.wszystko, co osobiste, sprawia na mnie wrażanie czegoś 

bezczeszczącego dzieło sztuki. Wszystko, co jest w tobie — twoje 

człowieczeństwo, twoja indywidualność, ty sam — to tylko materia, a 

background image

nie forma. Jeśli jesteś artystą, to istniejesz nie po to, by 

rozmnażać tę materię, ale by nadać jej formę i kształt. Zawsze 

zapiera mi dech, gdy czytam w Piśmie świętym: „Na początku stworzył 

Bóg niebo i ziemię. A ziemia była pusta i próżna… a Duch Boży unosił 

się nad wodami.” Unosił się w rozpaczy, albowiem była tam jeno 

materia bez kształtu, materia pusta i próżna. „I rzekł Bóg: «Niech 

się stanie światłość». I stała się światłość.” Trzeba to rozumieć 

jako pierwszy akt samopoznania: materia uświadamia sobie samą siebie 

i ze zdumieniem przygląda się sobie o pierwszym świcie. To właśnie 

jest początek wszelkiej formy. ,,I ujrzał Bóg światłość, że była 

dobra. I przedzielił światłość od ciemności.” Powiedziane jest: 

„przedzielił”, to znaczy wyodrębnił, ograniczył i oczyścił. „I 

przedzielił wody, które były pod utwierdzeniem, od tych, które były 

nad utwierdzeniem. I nazwał Bóg utwierdzenie niebem. Potem rzekł Bóg: 

«Niech się zbiorą wody, które są pod niebem, na jedno miejsce, a 

niech się ukaże sucha.” I stało się tak. I nazwał Bóg suchą Ziemią… I 

widział Bóg, że było dobre.”

   Jeśli zaś powiedziano, że „na początku stworzył Bóg niebo i 

ziemię”, to tym samym powiedziane jest, że nie samo powstawanie, ale 

dopiero owo rozdzielanie i porządkowanie stanowi prawdziwy początek i 

jest twórczym dziełem bożym.

   Nie jestem badaczem Pisma świętego, tylko muzykiem, i rozumiem to 

w ten sposób:

   Na początku jesteś ty sam, materia pusta i próżna. Ty sam, twoje 

ja, twoje życie, twoje uzdolnienia — to wszystko tylko materia, nie 

żaden pierwiastek twórczy.

   I choćbyś nie wiedzieć jak wyolbrzymił swoje ja, i nie wiem jaką 

treścią wypełnił swoje życie, nie jesteś niczym więcej jak tylko 

materią pustą i chaotyczną, nad którą Duch Boży unosi się w rozpaczy, 

nie mając gdzie spocząć. Musisz oddzielić światło od ciemności, aby 

materia przemieniła .się w kształt. Musisz przedzielać i ograniczać, 

aby powstały wyraźne kontury, a rzeczy stanęły przed tobą w pełnym 

świetle, piękne jak w dniu swego stworzenia. Tworzysz jedynie tak 

długo, jak długo nadajesz kształt materii. Tworzyć to znaczy 

wyodrębniać i stale, stale zakreślać ostateczne i mocne granice 

materii, która jest nieskończona i pusta.

   Przedzielaj! Przedzielaj! Inaczej świat twój rozpadnie się w 

bezkształtną materię, na której nie spoczęła łaska boża. Przecież już 

patrząc lub nastawiając swe ucho, obserwując i poznając, oddzielasz 

od siebie rzeczy lub dźwięki. A cóż dopiero, kiedy jesteś artystą! 

Jak czysto i wyraźnie, jak dokładnie i uroczyście musisz je 

rozgraniczać ty, który usiłujesz iść w ślady Boga! Przedzielaj, 

przedzielaj! A chociaż dzieło twoje od ciebie pochodzi, musi mieć 

własny początek i koniec.

   Jego kształt musi być zamknięty tak doskonale, żeby nie było w nim 

już miejsca na nic, nawet na ciebie. Nawet na twoją indywidualność, 

nawet na twoją ambicję, na nic, w czym znalazłoby upodobanie twoje 

ja.

   Nie w tobie, ale w dziele samym znajdować się musi jego oś. Cała 

sztuka zła i nieczysta pochodzi stąd, że zostało w niej coś 

osobistego, coś, co nie stało się kształtem ani rzeczą wyodrębnioną. 

Nie jest to miejsce suche, które Bóg nazwał był Ziemią, ani zebranie 

wód, które nazwał był Morzem, ale jest to błoto, materia nie 

rozdzielona i pusta.

   Większość artystów, podobnie jak większość ludzi, w nieskończoność 

rozmnaża materię zamiast nadać jej kształt. Jedni wyrzucają ją z 

siebie niby lawę piekielną, inni napełniają mułem niby śliskim bagnem 

na brzegach wód. Ciągle od nowa wre i kipi ziemia pusta i nie 

odkupiona w oczekiwaniu na tchnący grozą, uroczysty nakaz tworzenia. 

Przedzielaj, przedzielaj! Nigdy nie utraci swej mocy i grozy owo 

surowe prawo, prawo Dnia Pierwszego.

   Albowiem szatan miesza się i wkrada do sztuki. Poznacie .go łatwo 

po tym, że z natury próżny jest i pyszny. Chełpi się materią, 

olśniewa oryginalnością lub siłą.

background image

   Wszystko, co nazbyt wybujałe, wszystko, co nadto wyolbrzymione, 

skażone jest jego zepsutym oddechem. Wszelka mania wielkości, wszelka 

okazałość rozdęta jest jego nieczystą, zapamiętałą pychą. Wszystko, 

co w sztuce tanie, błyszczące i powabne — to skradzione świecidełka 

jego małpiej próżności. Wszystko, co nie dokończone, nie dopracowane 

— to ślady jego gorączkowej niecierpliwości i łajdactwa. Wszelka 

forma fałszywa i pyszna to wypożyczona maska, którą na próżno 

przesłonić usiłuje własną rozpaczliwą jałowość.

   Wszędzie, gdzie pracuje artysta, jak wszędzie tam, gdzie w grę 

wchodzi chęć wybicia się, skrada się zły duch, szukając sposobności, 

by siebie ukazać, a ciebie zwieść na pokuszenie lub opętać.

   Ponieważ sam tworzyć nie może, stara się zawładnąć tobą. Aby 

skazić dzieło twoje, kazi ciebie i przeżera twoją duszę 

samochwalstwem i samouwielbieniem. Aby cię oszukać, abyś nie 

rozpoznał go w jego prawdziwej, bezkształtnej postaci, przybiera 

twoją własną postać, a twoje sprawy przyjmuje za swoje.

   — To jestem ja — szepce ci do ucha — ja, twój daimonion, twoje 

genialne, ambitne ja. Dokąd masz mnie, jesteś wielki i niezależny, 

będziesz robił, co ci się podoba, nie będziesz służył nikomu poza 

sobą samym.

   Albowiem szatan nie żąda nigdy, by służyć jemu, ale by służyć 

samemu sobie. Wie on dobrze, po co to czyni, wie, jak okiełznać duszę 

i czyny człowieka. Całe jego nieszczęście, ale zarazem i siła polega 

na tym, że nic nie posiada. Świat bowiem należy do Boga, a duch 

nieczysty nie ma w nim swego domu. Może jedynie burzyć to, co nie 

należy do niego. Nigdy nie wiesz, czy nie wmiesza ci się do twojej 

roboty. Jednego tylko nie potrafi: wykonać pracy czystej i 

doskonałej.

   Chwała Bogu, mogę wreszcie mówić tylko o sztuce. Musiałem jednak 

mówić o Bogu i o szatanie, albowiem niechaj nikt z was nie sądzi, że 

sztuka istnieje poza dobrem i złem. Na odwrót: w sztuce jest miejsce 

zarówno dla cnót wzniosie j szych, jak dla małości i występku 

ohydniejszego niż w jakimkolwiek innym powołaniu. Istnieje sztuka 

czysta, która usiłuje tworzyć rzeczy czyste i doskonałe, sztuka, w 

której kształt rzeczy jest wyodrębniony i odkupiony, ba — rzekłbym: 

uświęcony. Albowiem każda rzecz może na sobie nosić piętno wyraźnej 

świętości lub przekleństwa. Zależy to tylko od ciebie. Im więcej 

kochasz tę rzecz, tym usilniej przedzierać się będziesz ku jej pełnej 

i doskonałej istocie. Nie po to zadanie twe stanęło przed tobą, byś 

się w nim wypowiedział, ale abyś się przez nie oczyścił i wyzwolił od 

samego siebie.

   To, co tworzysz, nie z ciebie jest — jest ponad twoją miarę. 

Uparcie i cierpliwie dążysz do tego, by lepiej widzieć i słyszeć, 

jaśniej rozumieć, by mocniej kochać i głębiej odczuwać niż w chwili, 

gdyś przystępował do swej pracy. Tworzysz po to, by w dziele swoim 

poznać kształt i doskonałość rzeczy. Twoje służenie rzeczom to służba 

boża. A przeciwieństwem jej jest sztuka nieczysta i przeklęta…

OD ŻONY AUTORA

   

   Wypowiedzi paru innych jeszcze świadków miały poprzez pewne 

szczegóły wyjaśnić koniec, jaki spotkał kompozytora Foltyna. 

Niestety, autor nie mógł już wysłuchać tych osób ani poprosić ich o 

materiały. Pozostało zaledwie kilka notatek na kartce papieru, 

cichych i niemych jak śmierć. Kilka rządków zapisanych najdroższym 

pismem, znaczącym więcej niż twarz i więcej niż’ głos człowieka, 

którego się utraciło. Nie wtajemniczonemu trudno byłoby odczytać z 

nich dokończenie tej historii, gdyby nie tragiczne szczęście 

niedawnych wieczorów, kiedy to jeszcze dwoje ludzi pod jednym dachem 

mówiło z sobą o swej pracy.

   Dla Karola Czapka ten, o kim pisał, był zawsze czymś więcej niż 

żywy człowiek; on, taki małomówny, potrafił opowiadać o nim 

godzinami, z płonącymi oczyma, z owym wyrazem, który sprawiał, że 

ilekroć mówił o sztuce, twarz jego stawała się piękna.

background image

   Dlatego wiem tak wiele o kompozytorze Foltynie; ale ośmielam się 

jedynie uzupełnić poprzednie wypowiedzi pomijając wszelkie szczegóły, 

sądzę bowiem, że po chwilach milczenia, które spowodowała śmierć, nie 

powinno następować zbyt wiele cudzych słów.

   Wiem, że autor chciał, by Foltyn złożył w końcu w całość operę 

Judyta. Z plagiatów, fałszerstw i kradzionych pomysłów miał uformować 

nędzny niewydarzony dziwoląg muzyczny, który przez całe lata był jego 

manią.

   Sam Foltyn — człowiek, który ani w szkole, ani później w miłości, 

ani w jakiejkolwiek innej dziedzinie nie umiał powiedzieć nic od 

siebie — nie wniósł także nic do tej opery prócz chorobliwej ambicji, 

aby być artystą.

   — Możliwe, że kiedyś było w nim jednak coś, co tak go opętało — 

mówił mi Karol Czapek pewnego dnia o zmierzchu, kiedy już nie 

widzieliśmy swoich twarzy — ale zgubiło go, biedaka, zakłamanie; 

dostał się w świat kłamstwa i nigdy już się stamtąd nie zdołał 

wydostać. Wszystko w nim było zmyśleniem i fantazją, nie było w nim 

za grosz rzeczywistości, oderwał się od niej całkowicie, więc, sama 

powiedz — jak i z czego chciał potem ten głupiec nieszczęsny tworzyć?

   Oczywiście nikt tej jego opery nie przyjął, chociaż w swoim czasie 

jako człowiek bogaty starał się za pomocą pieniędzy zwalczać 

przeszkody i wynagradzać krzywdy. Aż wreszcie, kiedy był już bardzo 

wyniszczony i popadł w nędzę, znalazł „swoich ludzi”, którzy mu 

dopomogli, by Judyta ujrzała światło dzienne.

   Było to tak:

   Beda Folten, w owym czasie schorowany już i zbiedzony, chodził po 

knajpach i wyszukiwał starych i nowych przyjaciół. Płakał, 

przechwalał się, gadał, pił i każdemu opowiadał o swojej operze. 

Potem szedł do domu bez kapelusza, podrzucając wspaniałym ruchem 

swoją artystyczną czuprynę, tu i ówdzie wprawiając w podziw 

spóźnionego przechodnia, mówił bowiem głośno sam do siebie. Często 

opierał się o zimną ścianę domu i z afektacją przyciskał rękę do 

serca. Ulicznicy i durnie, mijający go przypadkiem, podrwiwali sobie 

z niego, nikt bowiem nie wierzył, że naprawdę go coś boli i dławi.

   Aż kiedyś taka wesoła banda uknuła spisek na Foltyna i jego 

Judytę. Cóż, wariat, zagrają z nim bajeczną komedię, a sami będą 

mieli zabawę.

   — Tę krzywdę trzeba naprawić, panie Foltyn, my panu w tym 

dopomożemy!

   Biegał jak szalony i zapraszał, kogo się dało, ze swego dawnego 

świata, przede wszystkim zaś tych, którzy w. jego Judytą. nie 

wierzyli.

   Jeden z dobrych „przyjaciół” wystarał się o lokal na ten 

ukartowany spektakl, jakieś atelier, gdzie wyświetlano filmy tylko 

dla zainteresowanych. Za ekranem mieściła się tam mała scenka, 

zaledwie parę metrów powierzchni, ale i tak nie było pieniędzy na 

opłacenie większego zespołu orkiestrowego. Foltyn sam wyszukiwał 

członków orkiestry i śpiewaków spośród pomniejszych lub 

początkujących artystów, biegał na próby, łapał się co chwila za 

serce i żył jak w gorączce.

   Na swój wieczór przyszedł w wypożyczonym fraku i parą razy 

podrzucił wdzięcznie grzywą w stronę pierwszych rzędów, gdzie 

siedzieli „przyjaciele”, którzy pomogli mu w zorganizowaniu tej 

imprezy.

   Nie wiedział oczywiście, że od dawna już nikt nie uważa go za 

normalnego człowieka, że dał się straszliwie nabrać, że czas zrobił z 

niego wariata, błazna, figurę komiczną, gadułą, łgarza, oszusta i 

nędzarza, albowiem prawdziwa twarz każdego człowieka, choćby nie wiem 

jak długo ukrywał ją pod maską frazesów i szminki — zostanie koniec 

końców odsłonięta.

   Opera spotkała się oczywiście u zaproszonej publiczności z 

burzliwym i entuzjastycznym przyjęciem. Oklaski i okrzyki wywołały 

Bedę Foltena przed kurtynę, gdzie dziękował podrzucając grzywę i 

okazując, nerwowe wyczerpanie, nieodłączne od twórczego napięcia. 

background image

Spoglądał z wielkoduszną wdzięcznością na rzędy tych, którzy 

dopomogli mu do tego triumfu, i dalej, na rzędy wiwatującej 

publiczności — i naraz rumieniec wywołany na jego spoconym obliczu 

sukcesem, przeszedł w trupią bladość.

   Beda Folten ujrzał nagle swój świat, ujrzał go po raz pierwszy 

wyraźnie, bez fałszu i zakłamania, tak jak wyglądał naprawdę stąd, z 

teatralnej rampy: sto znajomych twarzy, które znał ze swych herbatek 

i muzycznych wieczorów, stu ludzi, których wtajemniczał w swoją 

fałszywą i nieuczciwą pracę, twarz krytyki, którą na próżno usiłował 

pozyskać udaną pokorą czy pychą.

   Szczęka zaczęła mu dziwnie jakoś opadać w dół, nie miał siły 

utrzymać zamkniętych ust, jak przystało na chwilę tak uroczystą, 

albowiem widział jasno i wyraźnie, że cały ten klaszczący tłum 

wyśmiewa się z niego: znajomi z knajpy, którzy urządzili dziś sobie 

nieco droższą niż zazwyczaj zabawę, dawni przyjaciele, którzy 

przyjęli zaproszenie, aby móc do syta naśmiać się z wariata.

   Jego widzowie zagrali z nim taką samą komedię, jaką on grał ż 

nimi. Widzi to teraz z tego miejsca ten zgnębiony, złamany kłamca i 

nędzarz, widzi, jak jeden drugiego zachęca do większego krzyku i 

entuzjazmu, widzi łokcie, które się trącają, szereg twarzy 

wykrzywionych drwiną, a wszystko to kołysze się tam i z powrotem, jak 

gdyby ta niewielka widownia była pokładem okrętu płynącego wśród 

burzyli

   Wymotał się za kulisy osłabły z przerażenia, wstydu i rozpaczy, 

serce zwija się w nim niby skopany pies i trudno, strasznie trudno 

oddychać.

   Drwiące oklaski na sali potężnieją, jakieś nogi tupią 

nieprzyzwoicie, a jękliwe głosy znowu z bezlitosną ironią powtarzają 

jego imię.

   Beda Folten wstydzi się zemdleć, a nie ma sił, by uciec — zresztą 

nie ma dokąd. Małe kulisy zatłoczone są ciałami aktorów, które 

zatrzymują go niby miękka, nieprzenikniona ściana.

   — Wołają pana, mistrzu!

   — Niechże pan wyjdzie podziękować!

   — Niech się pan im pokaże, Bedo Folten!

   — Niech się pan im pokaże, Bedo Folten! — wrzeszczą niedożywione 

głosy ubogich muzykantów, którzy za parę setek wynajęli się do tej 

wesołej komedii.

   „Niech się pan pokaże! — wołają ich drwiące oczy. — Niech się pan 

pokaże tej ryczącej zgrai tam w krzesłach, która tu przyszła zgotować 

panu owację! Bo przecież pan, biedaku, przez całe życie nie dbał o 

nic innego! Niech się pan im pokaże, niechaj nareszcie ujrzą pana 

takim, jaki pan jest, niech się ubawią tak jak my tutaj, którym tak 

samo chce się z pana pośmiać.”

   Jeszcze parę razy wypchnięto go przed kurtynę, jeszcze parę razy 

powrócić musiał do drwiących twarzy aktorów.

   Nic już nie zostało ze starego Bedy Foltena; cała jego postawa i 

sposób trzymania głowy gdzieś się zapodziały, włosy opadają na bladą 

twarz inaczej niż wtedy, gdy panował jeszcze nad swoją długą szyją, 

pot spływa po klapie nędznego fraka, a nogi śmiesznie uginają się w 

kolanach. Jakaż to świetna, kapitalna zabawa dla klaszczącego tłumu! 

Największy zaś śmiech wybucha, gdy Foltyn obiema rękami chwyta się za 

serce; ten pajac bowiem dotychczas wszystko udawał i tłum bierze to 

oczywiście tylko za dalszy ciąg udanego wyczerpania geniusza 

przytłoczonego sławą.

   „Czy to możliwe?” — myśli Foltyn, który czuje ucisk w sercu. 

Podłoga sceny zdradziecko i łobuzersko ucieka mu spod nóg. Co się to 

stało z jego i z ich oczyma, że nagle oni jego, a on ich widzi 

takimi, jacy są naprawdę? Jakim złym, brutalnym i wrogim tłumem jest 

ta publiczność, której krzyk i oklaski przykręcają śrubę na jego 

sercu i gardle!

   Zbiera mu się na płacz jak małemu dziecku; opiera się o ramię 

fagocisty, a drugą ręką ociera pot brudną chusteczką i myśli, kogo by 

tu poprosić o zmiłowanie, by mógł w końcu przestać wychodzić i 

background image

pokazywać się tej podłej, złośliwej bandzie na widowni. Fagocista 

cierpliwie podtrzymuje spocone i osłabłe ciało i Beda Folten ma kilka 

sekund czasu na myśl o Panu Bogu.

   Przez całe życie harowałem i zamartwiałem się, gryzłem się i 

płaciłem, aby doczekać tego dnia! Przez całe życie służyłem czemuś, 

co uważałem za swoje powołanie!”

   Myśli, że wyciera nos, a tymczasem głośno płacze; serce jak 

skopany pies kuli się. w straszliwym bólu.

   Czy to możliwe, że za to zapłaciłem całym życiem, o Boże, całym 

tym nędznym i niepotrzebnym czasem, któryś mi wymierzył!”^

   Tego wieczoru nie dokończono Judyty, ponieważ Beda Folten 

zwariował. Z pewnością nie życzyli sobie tego ci z widzów, którzy już 

dawno uważali go za szaleńca. Odwieźli go, biedaka, do Bohnic, tak 

jak stał, w wypożyczonym fraku, a dyrektor zakładu, który, jak wynika 

z notatek autora, przewidziany był jako przedostatni świadek, miał 

wydać o nim ostateczne świadectwo. Ja mogę powiedzieć tylko to, co 

wiem od autora i z wypowiedzi pani Foltynowej: że Folten umarł tam po 

dwóch dniach.

   — Będzie miał piękny pogrzeb — mówił głos Czapka w gęstym 

zmierzchu pewnego wieczoru, kiedy byliśmy jeszcze razem. — Wielu 

znajomych przyjdzie go pochować, Beda nawet wzruszeni. Widzisz, życie 

musi mieć w końcu także swoich nieszczęśliwych wariatów, a śmierć 

powoli staje się ostatnim już zrządzeniem bożym, dla którego ludzie 

mają jeszcze trochę szacunku.

   Pani Foltynowa to była jednak poczciwa dusza: urządziła mu piękny 

pogrzeb, jak przystoi i wypada ze względu na dobre imię jej rodziny. 

W krematorium jeden sławny profesor konserwatorium zagrał mu nawet na 

organach Largo Handla, a na zakończenie nasz najlepszy kwartet 

smyczkowy wykonał Beethovena. Zobaczysz, zapytam ich, dlaczego tak 

się stało, i już z góry wiem, co mi odpowiedzą:

   „Nie był wprawdzie artystą, ale w końcu to właśnie go zabiło.”

   Przecież niejeden z nas stawia sobie zadania, do których nie 

dorósł, i wtedy zawsze kończy się to tragicznie.

   „A poza tym — powie na pewno ktoś z nich — z tym Foltynem to 

trochę dziwna sprawa. Sam plagiat, nędza, szmira, a jednak było w nim 

jakieś ziarenko… Prawda, że to za mało na całe życie, żałośnie mało, 

proszę pana, ale na sądzie ostatecznym ani ziarnko złota przepaść nie 

może. A Foltyn zostawił nam aż dwa w tej swojej pogmatwanej, nędznej 

Judycie. Jest tam jedno takie miejsce z bardzo śmiesznym tekstem: «Co 

za ból, co za ból!», no i ten motyw dziewicy — czysta muzyka, 

kryształowa jak źródło. Dużośmy już myśleli, proszę pana, skąd on to 

wziął!”

   — To napisał dla niego Fatty, co? Ten, któremu pozwoliłeś umrzeć 

na chorobę Parkinsona?

   — Tak, on. Widzisz, kiedyś nikt nie chciał uznać, że ten chłopiec 

ma talent, ale jednak coś po nim pozostało, i to jest najważniejsze. 

Nawet jeśli za to ten wariat Foltyn miał pogrzeb jak artysta…

     * Na podstawie ustnej relacji.