KAREL ČAPEK
OSIEM TWARZY MISTRZA FOLTYNA
PRZEŁOŻYŁA EMILIA WITWICKA
TYTUŁ ORYGINAŁU «ŽIVOT A DILO SKLADATELE FOLTYNA»
I
Sędzia okręgowy Szimek
PRZYJACIEL Z MŁODYCH LAT
Kiedy poznałem Bedę Foltena — wtedy oczywiście na szkolnych
zeszytach podpisywał się jeszcze: Bedrzych Foltyn — miałem trochę
ponad szesnaście lat. Zostałem właśnie przeniesiony z innej szkoły do
szóstej klasy gimnazjum, gdzie uczęszczał Foltyn, a przypadek, który
tak często decyduje o losach ludzkich, zrządził, że posadzono mnie z
nim w tej samej, porysowanej i pociętej scyzorykiem ławce.
Szóstoklasistę Foltyna pamiętam tak dokładnie, jak bym go widział
wczoraj: wybujały chłopiec o delikatnej cerze i gęstych, wijących
się, kasztanowych włosach, które stanowiły przedmiot jego dumy i
szczególnej troski; oczy krótkowidza, wypukłe, jasnobłękitne, długi
nos i silnie cofnięta broda, duże, wiecznie spocone ręce, z którymi
nie wiedział, co począć — typowy nieporadny dryblas w okresie
dojrzewania. Wyglądał zawsze, jak by się czuł czymś urażony i
odpowiadał na to cichą a wyniosłą pogardą. Na pierwszy rzut oka nie
wydał mi się zbyt sympatyczny; wkrótce też spostrzegłem, że nie ma w
klasie ani jednego przyjaciela i starannie unika wszelkiego
zetknięcia z gromadą kolegów. Ja sam nie byłem świetnym uczniem, ale
w każdym razie ponuro i uparcie zmagałem się ze szkołą, nauką i
belframi. Byłem raczej brzydki, mały i miałem krzywe nogi, a wszystko
to sprawiło, iż powziąłem twarde postanowienie, że się nikomu nie
dam. Pewnie też dlatego wyniosłem ze szkoły pełno blizn, ale
przebrnąłem przez nią zwycięsko. Gorzej było z Foltynem. Jego
namiętną ambicją była chęć wybicia się, cierpiał przy tym jednak na
beznadziejną tremę. W domu obkuwał się jak szalony, ale kiedy w
szkole wywoływano go do odpowiedzi, zaczynała mu się trząść broda,
nie mógł z siebie słowa wydobyć, przełykał tylko nerwowo ślinę, aż
grdyka podskakiwała w jego długiej, miękkiej szyi.
— Siadaj, Foltyn — cedził profesor niemal z obrzydzeniem. —
Zamiast fryzury lepiej pilnowałbyś matematyki.
Foltyn siadał zmiażdżony, przełykał ślinę, a do jego
wodnistomodrych oczu napływały łzy. Poruszał przy tym wciąż jeszcze
wargami, jak gdyby teraz dopiero formułował poprawną odpowiedź. Nie
chcąc okazać, że jest bliski płaczu, przybierał minę chmurną i
obrażoną. Miało to oznaczać, że w głębokiej pogardzie ma dwóję, którą
oberwał, profesora, matematykę i w ogóle całą szkołę. Belfrowie go
nie lubili i dokuczali mu na każdym kroku.
Brała mnie litość, kiedy tak stał obok mnie z trzęsącą się brodą i
podskakującą grdyką, toteż usiłowałem mu podpowiadać. Z początku, nie
wiem czemu, obrażał się za to.
— Przestań — wyszeptał ż wściekłością i oczyma pełnymi łez, kiedy
nasz łacinnik kazał mu usiąść i postawił słabą trójkę. — Ja nikogo o
nic nie proszę.
Ale wkrótce przyzwyczaił się do tego, że mu pomagam. Uczył się o
wiele sumienniej niż ja, był zdolny, niezwykle pojętny i ambitny, ale
brak mu było całkowicie pewności siebie. Ja wiedziałem dużo mniej, za
to miałem więcej tupetu. W krótkim czasie Foltyn liczył już tylko na
mnie, przyjmował moją pomoc jako sam przez się zrozumiały haracz.
Pewnego razu, kiedy nie napisałem mu zadania, obraził się
śmiertelnie, a wyglądał przy tym tak naburmuszony i nieszczęśliwy
zarazem, że omal nie zacząłem go przepraszać. I służyłem mu dalej.
O ile mi wiadomo, pochodził tak jak i ja z niezamożnej rodziny.
Ojciec jego był kancelistą albo czymś w tym rodzaju. Mieszkał Foltyn
u ciotki, starej panny, należącej niegdyś do miejscowej elity. Bogu
tylko wiadomo, E czego się utrzymywała,
chyba z odnajmowania pokoju. Ale jak ktoś może wyżyć z tego, że
odnajmuje pokój jednemu biednemu studentowi — to mi się w głowie nie
mieści. Na mnie zawsze robiła wrażenie mola żerującego w starych
pelerynach i salopkach. Swego „Frycka”, jak go nazywała, kochała
ogromnie i rozpieszczała, o ile to przy takiej nędzy było możliwe.
— Na Frycka się uwzięli — skarżyła się nieraz — bo jest o wiele
zdolniejszy od nich. Ale on jeszcze kiedyś pokaże, co w nim siedzi.
Dopiero będzie im wstyd.
— Mnie tam, ciociu, wszystko jedno, co kto o mnie myśli —
odpowiadał Frycek wyniośle i boleściwie i potrząsał swoją
wypielęgnowaną grzywą. — Żeby nie tatuś, to bym uciekł z tej
idiotycznej budy! Wiem, co bym zrobił, dopiero wszyscy
wytrzeszczyliby oczy!
Chodziłem do nich odrabiać z Fryckiem lekcje. Mieszkali w pokoju z
kuchnią. Połowę pokoju zajmowało przyjemnie zachrypnięte pianino,
pamiątka z czasów, kiedy ciotka, ufryzowana w loczki — taka
spoglądała na nas ze starej fotografii — uczyła się wygrywać Modlitwę
dziewicy i Dzwonki wieczorne.
Powolutku, jak to zwykle między dorastającymi chłopakami bywa,
zaprzyjaźniliśmy się. Tworzyliśmy dziwną parę: on — chudy dryblas o
dziewczęcej cerze i błękitnych oczach, ze złotymi, wełnistymi jak
baranie runo włosami; ja — krepy, ciemny, z czupryną ostrzyżoną na
jeża. Chłopcy pokpiwali sobie z tej przyjaźni.
Pewnego dnia siedzieliśmy u Frycka i gadali o tym i owym. Zmierzch
już zapadał, w piecu żarzył się ogień i serce ściskało mi się od
nadmiaru nagłego, nieokreślonego wzruszenia. Frycek milczał i tylko
przegarniał włosy długą, białą ręką.
— Zaczekaj chwilę — szepnął nagle tajemniczo i zniknął w kuchni.
Po chwili wrócił; miał na sobie jakąś fioletową jedwabną kurtkę i
kroczył jak lunatyk, jak by unosił się nad ziemią. Bez słowa podniósł
wieko pianina, usiadł na taborecie i zaczai improwizować. Wiedziałem,
że uczy się grać na fortepianie, ale to było dla mnie coś nowego.
Frycek grał, przechodząc od melodii do melodii, z odrzuconą w tył
głową i zamkniętymi oczyma. Potem jak złamany pochylał się, ledwo
muskając klawisze. A gdy melodia potężniała, prostował się i on, jak
gdyby go to forte unosiło i porywało. Wreszcie hałaśliwie, z całych
sił, zmącił klawiaturę i odrzucił głowę do tyłu. Tak pozostał, póki
melodia nie przebrzmiała. Oczy miał blade, wytrzeszczone, jak by
oglądał inny świat; wyczerpany, oddychał ciężko.
Nie znam się na muzyce; katarynka może mnie wzruszyć tak samo jak
chóry anielskie, ale co jest lepsze — tego nie potrafią ocenić.
Ekstaza muzyczna Foltyna napełniła mnie niemal przerażeniem; było mi
czegoś wstyd, a jednocześnie ogarniał mnie zachwyt.
— To było bajeczne — oświadczyłem z uznaniem,
Frycek ocknął się jak ze snu, przesunął ręką po czole i wstał.
— Wybacz — usprawiedliwiał się — ale kiedy t o na mnie przychodzi,
muszą… To jest silniejsze ode mnie.
— A dlaczego masz taką fioletową kurtkę? — wyrwałem się.
Frycek wzruszył ramionami.
— .Wkładam ją zawsze, kiedy gram. Inaczej nie mogę tworzyć,
rozumiesz?
Nie rozumiałem ani w ząb, ale nie byłem tak zupełnie pewny, czy
się to jednak w jakiś sposób nie wiąże z muzyką. Foltyn zbliżył się
do mnie i podał mi rękę.
— Słuchaj, Szymek, nikomu o tym ani słowa. To nasza tajemnica.
— Niby co? — zapytałem nie rozumiejąc.
— Że jestem artystą — wyszeptał Foltyn. — Wiesz, chłopcy by się
śmieli, a belfry jeszcze gorzej by się na mnie wściekały. I tak
widzą, że gwiżdżę sobie na ich nauką. Nie masz pojęcia, jak mnie to
upokarza, kiedy muszę wykuwać te ich słówka i wzory.
Ja siedzę w klasie i słyszę muzyką, muzykę…
— A dawno już wiesz, że jesteś artystą?
— Dawno. Dwa lata temu dostałem się przypadkowo na koncert.
Powiadam ci, to było coś nadzwyczajnego. Ten człowiek grał, aż mu
Włosy opadały na klawisze. Wtedy właśnie zrozumiałem… Zaczekaj —
szepnął tajemniczo — dotknij o tu, do skroni. Czujesz?
— Co? — zdziwiłem się. Namacałem tylko jego włosy kędzierzawe jak
sierść pudla.
— Mam wypukłe skronie. To oznacza rzadko spotykany talent
muzyczny. Znana rzecz — dodał niedbale. :— Tak samo rozpiętość
palców. Dziesięć klawiszy obejmę jak nic. Widzisz, ja chcę mieć
pewność, że w sztuce dojdę do czegoś. I czuję to, wiem…
Pamiętam, jak by to było dziś: w ciotczynym pokoiku zrobiło się
już zupełnie ciemno, tylko co jakiś czas błyskał spadający przez
ruszt rozżarzony węgielek. Siedzieliśmy trzymając się za ręce, dwaj
biedni, zakłopotani chłopcy; jego dłoń była nieprzyjemnie chłodna i
wilgotna, ale ściskałem ją w tej chwili pełen zachwytu, z sercem
wezbranym wzruszeniem i miłością.
— Frycku — szeptałem — Frycku…
— Mów mi: Beda — poprawił mnie Foltyn łagodnie. — Ale nie w
szkole, tylko tak, kiedy jesteśmy sami, rozumiesz? To mój artystyczny
pseudonim: Beda Folten. Nikomu nie wolno o tym wiedzieć. Beda Folten
— powtórzył z lubością. — A ty, jaki pseudonim byś sobie wybrał?
— Szymon — powiedziałem bez wahania. —— Bedo, a ty nie piszesz
wierszy?
— Wierszy? — powtórzył niepewnie, przeciągając sylaby. — Dlaczego
właściwie miałbym pisać wiersze? A ty piszesz?
— Piszę. — Tak, wreszcie zostało powiedziane to, co już od
dłuższej chwili mnie dręczyło. Niech mu się nie zdaje, że tylko on ma
swoją wielką tajemnicę! — Jest tego na razie parę zeszytów — dodałem
skromnie.
Frycek otoczył mnie ramieniem.
— To z ciebie poeta! No, widzisz! Nie domyślałem się tego,
Szymonie. Pokażesz mi swoje wiersze?
— Tak… kiedyś — bąknąłem zakłopotany. — A ty, dlaczego ty nie
piszesz?
Frycek utkwił wzrok w ciemności.
— Ja? Wiesz, to dziwne, czasami myślę wierszem: nagle zaczynam coś
sobie mruczeć i to właśnie jest wiersz. Nie nadążyłbym nawet tego
zapisywać, tak jakoś to we mnie rozbrzmiewa i płynie samo z siebie…
Trochę mnie rozzłościło, że mu idzie tak łatwo; ja, każdy swój
wiersz musiałem ciężko i krwawo wypocić, gryząc obsadkę i gorączkowo
przekreślając wszystko, co napisałem. To chyba dlatego, że był ze
mnie taki uparty, ponury, proletariacki chłopak. Nie miałem widać
prawdziwej iskry bożej. Nigdy się specjalnie nad swoimi wierszami nie
zastanawiałem, ale teraz zaczęła mnie gnębić myśl, że ja się do
poezji tylko zmuszam, że nie ma jej we mnie.
Dziś oczywiście zdaję sobie sprawę, że była to jedynie egzaltacja
właściwa wiekowi dojrzewania. Dzisiejsza młodzież wymiguje się z tego
krytycznego okresu przy pomocy sportu i cynizmu, ale za czasów mojej
młodości tak wiele tego sportu nie było; u nas ten kryzys dokonywał
się raczej w sferze ducha: prawie połowa chłopców z naszej klasy
potajemnie uprawiała poezję. Co prawda, prędko to zarzuciłem, tak
samo jak inni. Później jeszcze tu i ówdzie wydrukowałem jakiś
wierszyk, ale dziś nikt już o tym nie pamięta, nawet ja sam. Myślę
sobie tylko, jakie też te moje sztubackie wiersze musiały być
nieporadne i zielone!
— Wiesz — odezwał się z ciemności głos Frycka — taki na przykład
wiersz:
Naga stanęłaś w srebrnym kręgu brzóz…
Zaczerwieniłem się, choć było ciemno.
— Ty… ty… widziałeś?
— Widziałem.
— Gdzie?
— Tego ci nie powiem. Nazywała się…
Manuela. — Przeganiał palcami włosy. — Nie masz pojęcia, Szymonie,
co ja już przeżyłem. Każdy artysta musi przeżyć okropnie dużo.
Poznałem już tyle kobiet…
— Tutaj? — spytałem nieufnie. Wydawało mi się ta dziwne. Znałem
przecież nieśmiałość Frycka i zakłopotanie, jakie ‘ogarniało go przy
zetknięciu z kimkolwiek.
— Nie, u nas w domu. Tam jest zamek hrabiowski. Mój ojciec jest
dyrektorem zarządzającym u hrabiego. Kiedyś wieczorem hrabina
słyszała, jak grałem preludia, i od tego dnia ciągle mnie zaprasza do
zamku. Te brzozy to właśnie tam w parku, rozumiesz? Mam do parku swój
własny klucz… Skądże tutaj! Tutaj bym z nikim nie rozmawiał. To nie
jest środowisko dla mnie. Tam, na zamku, jest taki stary klawicymbał,
ma już ze dwieście lat, i ja na nim grywam. W czerwonym salonie palą
się tylko świece w srebrnych lichtarzach. Hrabina jest bardzo
muzykalna, zawsze zanurza mi rękę we włosy… — Tu Frycek syknął
lubieżnie.
— Ładna? — W tych ciemnościach, z oddali, wszystko wydawało mi się
jakoś możliwe.
— To taka dojrzała piękność — określił Foltyn ze znawstwem. — Ja,
widzisz, uczę muzyki jej córkę. Wychowała się w hiszpańskim
klasztorze…
— I nazywa się Manuela?
— Nie. Nazywa się Isabel Maria Dolores. To jeszcze dziecko,
bracie. Ma szesnaście lat — dodał z męską wyrozumiałością. — Zdaje
się, że się we mnie zakochała, ale widzisz, ja… Wzruszył ramionami. —
Hrabia tak mi ufa. To trudna sprawa. Tylko raz ją pocałowałem; nie
masz pojęcia, co za ogień w tej dziewczynie. Cóż myślisz? Artysta nie
może być skrępowany żadnymi względami. Ma nieograniczone prawo do
życia. Przecież tworzy tylko z tego, co sam przeżył. Być artystą to
wielka rzecz, prawda? Daj mi rękę, Szymonie, że nikomu o tym nie
powiesz… o tej hrabinie, no i w ogóle. Słowo?
— Słowo!
Jego dłoń była chłodniejsza, bardziej wilgotna niż zwykle i drżała
ze zdenerwowania.
— No więc, żebyś wiedział… żebyś wiedział… Hrabina również
ofiarowała mi swoją miłość. Jesteś poetą, Szymonie, więc to
zrozumiesz. Ty też przecież gwiżdżesz na przesądy. Ach, gdybyś
wiedział, jaka ta Isabel jest piękna! Ty nie znasz mego podwójnego
życia, Szymku, znasz mnie tylko ze szkoły; więc żebyś wiedział: ja…
ja żyję jak artysta, rozumiesz? Szaleńczo, nieokiełznanie, wszystkimi
nerwami. — Mówiąc to, kurczowo zaciskał i prostował swoje duże
chłopięce łapy, jak by coś w nie chwytał.
Byłem w rozterce. Miałem ochotę wierzyć we wszystko, co
romantyczne, a zarazem nie opuszczało mnie męczące wrażenie czegoś
sztucznego i nieprawdziwego. Jednocześnie okropnie wstyd mi było za
mój brak fantazji i przyjacielskiego zaufania.
— No, mów dalej — mruczałem ponuro.
— Powiem ci — Frycek szczękał zębami jak w febrze. — Najlepiej mi
się tworzy, kiedy przeżyję coś wielkiego. Wielką miłość… albo wielki
występek. To należy do sztuki… Ty też się o tym przekonałeś, co?
Musisz mi kiedyś opowiedzieć, coś przeżył jako poeta. Ale muzyka to
jeszcze coś więcej, muzyka to… coś, co jest w nas, a czego nie sposób
wyrazić, rozumiesz? Wiesz, Szymonie, ja mam usposobienie Dionizosa.
Ja jestem… Poczekaj — powiedział nagle innym głosem — ciotka idzie.
Stara panna otworzyła drzwi i weszła z płonącą świecą w ręku. — —
Chłopcy, chłopcy, tak tu siedzicie po ciemku?
— Myśmy tylko powtarzali historię — bąknął Frycek mrugając
oślepionymi oczami krótkowidza. Z tą swoją długą, białą szyją i
cofniętą brodą przypomniał mi naraz obrażoną gęś.
Tak się zaczęła przyjaźń na śmierć i życie. Pierwsza wielka
przyjaźń to coś równie potężnego i pięknego jak pierwsza miłość.
Role nasze były dobrze podzielone: Foltyn miał naturę Dionizosa,
kipiącą od nadmiaru porywów i wzruszeń, rozwiązłą, szaloną, skłonną
do upojeń; zapuścił sobie grzywę niczym Papuas i chodził z kapeluszem
w ręce i z rozwianą przez wiatr czupryną. Dla mnie, ku całkowitemu
memu zadowoleniu, wyszukaliśmy naturę Hefajstosa; był ze mnie czarny,
poczochrany smyk. Kułem swe wiersze w kuźni i reprezentowałem siłę
trzeźwą, szorstką i sceptyczną. Usiłowałem nawet kuleć jak Hefajstos.
Tak więc włóczyliśmy się po małym mieście i okolicy jako dwaj
bogowie. W bezgranicznej pogardzie mieliśmy innych, Beotów i Feaków.
Wieczorem na korso spotykaliśmy płoche nimfy lub namiętne menady, a
czasem zakradaliśmy się w pobliże miejscowego lokalu o wątpliwej
reputacji, żeby choć przez szparę w drzwiach zerknąć z bijącym sercem
na czerwoną łunę groty Wenery.
Cóż za znaczenie wobec tych antycznych upojeń miała jakaś dwója z
łaciny czy greki!
W szkole Dionizos z podskakującą grdyką i trzęsącą się brodą
rozpaczliwie usiłował utrzymać się na powierzchni, podczas gdy
posępny Hefajstos gorączkowo łowił pod ławką strzępy wiadomości ze
szkolnych książek i bryków. W końcu Dionizos obciął się przy
czasownikach nieregularnych i usiadł z oczami pełnymi łez, z
rozpaczliwą godnością, a Hefajstos pod ławką uścisnął mocno i wiernie
jego spoconą dłoń. Nawet bogów nie oszczędza zawistny los!
Klasowy motłoch ze złośliwą radością napawał się widokiem naszych
zmagań z profesorskimi harpiami. Czegóż innego oczekiwać mogą bogowie
od małodusznych Mirmidonów?
Raz jednak Dionizos bohatersko stawił czoło bezmyślnemu światu,
który nie rozumiał go i dręczył. Stało się to wtedy, kiedy nasz łysy
wykładowca czeskiego zatrzymał się przy nim i jął prawić karcącym
tonem:
— Ej, Foltyn, Foltyn, kiedyż ty wreszcie dasz sobie ostrzyc włosy,
żeby przewietrzyć to, co masz w głowie zamiast mózgu?
Frycek zaczerwienił się, poderwał i z płonącymi oczami trzasnął
pięścią w pulpit.
— Panie profesorze! — krzyknął histerycznie załamującym się
głosem. — Tu jest szkoła, nie zakład fryzjerski! Nic panu do moich
włosów! Proszę, się ich nie czepiać! Wypraszam to sobie!
Oberwał za to zuchwalstwo burę od dyrektora, ale na pewien czas
stał się bohaterem gimnazjum. Swoje prawo do posiadania artystycznej
czupryny mimo wszystko obronił, a na dodatek sprawił sobie
artystyczny krawat. Belfrowie się od niego odczepili i nie
protestowali nawet, kiedy w czasie lekcji przeczesywał grzebieniem
swoją wypieszczoną fryzurę.
Po pewnym czasie nasze drogi się rozeszły, Stało się to właśnie z
powodu moich wierszy. Męczył mnie o nie tak długo, aż zakłopotany,
dość niechętnie przyniosłem mu wytłuszczone, gęsto zapisane zeszyty.
Już wtedy miałem dziwną awersję do popisywania się przed kimkolwiek.
Nie chciałem go pytać, co sądzi o moich wierszach, a on sam tego
tematu nie podejmował. Dopiero po paru miesiącach napomknąłem
mimochodem, że chciałbym je mieć z powrotem. Frycek zdziwił się.
— Jakie wiersze?
— Te zeszyty, co ci pożyczyłem.
— Ach tak — przypomniał sobie. — Przyniosę ci je jutro, skoro mi
nie dowierzasz — mruknął i nadął się pełen urazy.
Szliśmy dalej w milczeniu. Frycek tylko parskał z oburzenia i
potrząsał głową jak człowiek, który spotkał się z bolesnym
niezrozumieniem i brakiem wdzięczności. Nagle zatrzymał się i podał
mi chłodną dłoń.
— Do widzenia, idę sobie.
— Ależ słuchaj, co ja ci zrobiłem?
— Nic — odparł niechętnie, połykając łzy. — Ja… ja chciałem do
niektórych twoich wierszy napisać muzykę, a ty zupełnie, jak bym ci
je chciał ukraść.
— Nic mi o tym nie mówiłeś!
— Chciałem ci zrobić niespodziankę.
Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym…
Ścisnąłem jego chude ramię.
— Nie gniewaj się, Frycek, przecież ja nie wiedziałem. Tak się
cieszę, że ci się coś w moich wierszach choć trochę podobało. Ale
nigdy mi o tym nie wspominałeś…
— Jestem tego pełen, ciągle mi to huczy w głowie, a ty… Artysta
tak nie postępuje! — krzyknął płaczliwie. — To małoduszny brak
zaufania! Nie bój się, oddam ci te twoje zeszyty! I w ogóle nie
potrzebuję nikogo! Wystarczę sobie sam!
Gwałtownie wykręcił się na pięcie i odszedł w przeciwnym kierunku.
Dopędziłem go i przekonywałem przez dobrą godzinę, że wcale tak nie
myślałem, że może sobie te zeszyty zatrzymać, jak długo zechce… — Nie
powinieneś był tego mówić, Szymku — powtarzał z goryczą. — Wiesz
przecież, że mam usposobienie artysty. Jak ja mogę pamiętać o tym, że
mam komuś coś oddać? Tak to jest, kiedy człowiek zadaje się z ludźmi,
którzy nie są na jego poziomie!
Cóż było robić? Pozostał między nami rozdźwięk i Frycek prawie się
do mnie nie odzywał.
Były akurat półroczne egzaminy i Foltyn zgarniał dwóję za dwóją.
Na próżno starałem się mu podpowiadać. Uparcie nie przyjmował do
wiadomości moich wysiłków i siadał, z trudem przełykając ślinę, z
oczyma pełnymi łez i wyrazem wyrzutu na twarzy; na nosie miał
wypisane, że całą winę ponoszę tylko ja.
W siódmej klasie na półrocze Frycek oblał z trzech przedmiotów.
Zbladł zobaczywszy swoje świadectwo, a broda zaczęła mu się trząść
żałośnie, ale kiedy chciałem mii powiedzieć, żeby się nie przejmował,
odwrócił się do mnie tyłem. „To twoja wina” — mówiły jego plecy
wstrząsane tłumionym łkaniem.
Było mi okropnie żal i jego, i siebie.
Wkrótce potem Frycek zawarł nową przyjaźń. Tym razem był to prymus
naszej klasy, wzorowy uczeń i beniaminek grona profesorskiego.
Delikatny, blady i wątły chłopiec, ładny jak dziewczyna, schludny i
grzeczny. Chłopcy uważali go za świętoszka, nie ufali mu i darzyli go
łagodną pogardą z powodu jego doskonałości. W jaki sposób ci dwaj się
zaprzyjaźnili, co w sobie znaleźli — nie wiem. Wiem tylko, że byłem
wściekle, rozpaczliwie zazdrosny, pewnie dlatego, że w głębi duszy
sam marzyłem o przyjaźni naszego wzorowego klasowego Adonisa. Czułem
się bezgranicznie nieszczęśliwy i opuszczony, kiedy widziałem, jak ci
dwaj spacerują razem. Raz umyślnie ordynarnie krzyknąłem za Fryckiem:
— Może byś mi wreszcie oddał moje zeszyty?
Ale Frycek nie odpowiedział, tylko wzruszeniem ramion wyraził swą
pogardą. Następnego dnia w czasie lekcji zbladł nagle śmiertelnie i
wstał chwytając się ławki, jak by miał zemdleć.
— Co ci jest, Foltyn? — zapytał profesor.
— Panie profesorze — wykrztusił Frycek — ja nie mogę tu siedzieć.
Szymek śmierdzi.
Zaczerwieniłem się, jak by mi ktoś dał w twarz.
— To nieprawda! — broniłem się, nieprzytomny ze wstydu i
oburzenia. — Niech inni powiedzą!
— Śmierdzi od brudu — powtórzył Frycek.
Profesor zmarszczył czoło.
— Więc siadaj gdzie indziej i nie przerywaj lekcji!
Foltyn zebrał swoje książki i z triumfującym uśmieszkiem przeszedł
na palcach do ławki swego prymusa, jak gdyby się unosił w powietrzu.
Od tego czasu nie rozmawiałem z nim. A tych moich zeszytów nie
zwrócił mi nigdy.
Nie wiem — może na moje wspomnienia o Bedrzychu Foltynie rzuciła
cień ta przygoda, która mnie wtedy tak boleśnie zraniła i upokorzyła.
Dziś, jako sędzia, z większą wyrozumiałością patrzę na ludzkie
postępki, a szczególnie jeśli chodzi o młodych, ich kłamstwa i
sprzeniewierzenia, nie biorę tych rzeczy tragicznie. Przywykłem
patrzeć na młodość prawie wyłącznie jako na stan zmniejszonej
odpowiedzialności karnej.
Wtedy jednak byłem zupełnie złamany. Chciałem się utopić albo
uciec. Dziś wytłumaczyłbym sobie prawdopodobnie, że Foltyn po prostu
chciał dostać się jak najbliżej swego prymusa, aby ten pomagał mu w
lekcjach wydatniej i pewniej niż kolega tak bądź co bądź przeciętny
jak ja. Istotnie, od tej pory podciągnął się w nauce. Ale może było w
tym coś więcej? Jakieś wspólne zainteresowania albo romantyczna
przyjaźń, jak to nieraz w tym wieku bywa. Przypominam sobie, że raz
wezwano ich obu do dyrektora na audiendum verbum. Było to tajne
śledztwo, a o co właściwie szło, tego się nigdy nasza klasa nie
dowiedziała.
Nie mogę twierdzić, że po tych chłopięcych doświadczeniach znam
naprawdę charakter Bedrzycha Foltyna. Zarówno życie, jak mój zawód
nauczyły mnie ostrożności w osądzaniu ludzkich dusz.
Dziś tak podsumowałbym swoje uwagi:
Chłopiec przeczulony, ambitny i trochę rozpieszczony, o
artystycznych skłonnościach, a może i z prawdziwym talentem muzycznym
— tego nie potrafię ocenić. Zarozumiałość posunięta do granic manii
wielkości, a przy tym społeczny i fizyczny kompleks niższości oraz
brak wiary w siebie. Trochę nadmierna skłonność do kłamstwa i
pyszałkowatość, nie Bedaca zresztą niczym niezwykłym w tym wieku. W
normalnych okolicznościach mógłby wyrosnąć na kogoś może nie
wybitnego, ale w każdym razie na człowieka o nieprzeciętnych i
szlachetnych zainteresowaniach. Wyraźna skłonność do duchowego
sybarytyzmu. Typ asteniczny i sentymentalny.
Oto wszystko, co mogę o nim z całym przekonaniem powiedzieć.
II
Pani Jitka Hudcowa
ARIEL
Pana Bedę Foltyna poznałam, kiedy był w siódmej klasie
gimnazjalnej. My, pensjonarki, interesowałyśmy się nim już przedtem,
oczywiście tylko z daleka, tak jak to normalnie bywa w małym mieście.
Między sobą nazywałyśmy go „ten ładny z siódmej klasy’’ i mówiłyśmy o
nim, że na dziewczęta nie zwraca uwagi. Był to oczywiście jeszcze
jeden powód, by zwiększyć naszą ciekawość.
Miał przepiękne kędzierzawe włosy, wielkie jasnobłękitne oczy, był
wysoki i szczupły; chodził zawsze jak we śnie, zapatrzony gdzieś hen,
przed siebie, z kapeluszem w ręce i jasną czupryną rozwianą na
wietrze. Ogromnie się nam, licealistkom, podobał; tak właśnie
wyobrażałyśmy sobie poetę. A dla pensjonarki w tamtych czasach to nie
było byle co. Teraz na przykładzie swojej córki widzę, że dzisiejsze
dziewczęta mają zgoła inne, mniej zwariowane i nie takie
sentymentalne ideały. Może w tym właśnie jest postęp, ale ja tego nie
rozumiem.
Poznaliśmy się na lekcjach tańca. Byłam pierwszą, którą zaprosił
do tańca pan Foltyn. Jak dziś widzę przed sobą kłaniającego się
zmieszanego dryblasa mamroczącego swoje nazwisko. Zdaje się, że byłam
równie onieśmielona jak on, ale mam nadzieję, że nie było tego po
mnie widać. Muszę stwierdzić, że nie był z niego dobry tancerz; po
kilku pierwszych pas przybrał ponurą minę i mruknął, że nienawidzi
tańca, że nie znosi tego bębnienia na fortepianie, a zaraz potem
dodał:
— Lubi pani muzykę?
W tym właśnie czasie zmagałam się rozpaczliwie ze szkołą
fortepianową Tibich–Maleta i nie cierpiałam muzyki z całego serca,
ale bez namysłu oświadczyłam, że. wielbię muzykę nade wszystko.
Dzisiaj nie mogę się nadziwić, dlaczego młodzi ludzie tak chętnie
kłamią.
— Będziemy się więc dobrze rozumieli — rozpromienił się pan Foltyn
i ze wzruszenia nadepnął mi na nogę.
W tym momencie okropnie mi się nie podobał, może dlatego że
uprzytomniłam sobie, iż kłamię. Jego nos wydał mi się za długi, broda
za krótka, ręce za duże i w ogóle wszystko mnie w nim denerwowało. Od
tej silnej antypatii zaczęła się moja pierwsza miłość. Przedtem byłam
już co najmniej dwa razy śmiertelnie zakochana, ale to się nie liczy.
Prawdziwa pierwsza miłość polega nie na tym, że jest się zakochaną,
ale na świadomości, że się ma swego chłopca. Pan Foltyn odprowadzał
mnie z lekcji tańca; a później chodziliśmy niekiedy wieczorem na
spacery. To było ważniejsze, bo musiałam w domu kłamać, że wychodzę z
jakąś Marysią czy Elżunią. Dziś jest inaczej; kiedy pytam swoją
córkę, odpowiada mi spokojnie, że wychodzi z chłopcem.
Podobał mi się ogromnie, kiedy tak szedł koło mnie poważny,
kołyszącym się krokiem i mówił mrukliwym głosem. Przed dziewczętami
chełpiłam się, że zdobyłam „tego ładnego z siódmej klasy”. Z Marysią
chodził wprawdzie ośmioklasista, ale nie miał długich włosów i w
ogóle nie był taki interesujący. Elżunią pokazała się raz nawet z
kadetem w mundurze, ale to był tylko jej kuzyn. Byłam bezgranicznie
dumna, że mam artystę; wyznał mi, że jest poetą i że toczy się w nim
straszna walka wewnętrzna, czy poświęcić się całkowicie muzyce, czy
poezji.
— Nie ma pani pojęcia, Jitko — mówił podrzucając czuprynę :— jaka
to dla mnie rozpaczliwie trudna decyzja. A pani co by wybrała?
W głębi duszy było mi wszystko jedno; poezja i muzyka były dla
mnie czymś, czego my, dziewczęta, musiałyśmy się uczyć, ponieważ
należało to do wykształcenia; pewnie też dlatego jedno i drugie
strasznie mi imponowało.
— Niech pan posłucha, Bedo — mówiłam z głęboką powagą, do jakiej
zdolny jest człowiek tylko w szesnastym roku życia. — Dlaczego miałby
się pan czegoś wyrzekać? Mógłby pan na przykład… na przykład…
jednocześnie sam pisać i komponować opery… jak Ryszard Wagner, no
nie? (Byłam wtedy niezmiernie dumna z tego, że wiem, kto to był
Wagner.)
Beda zarumienił się z radości i po raz pierwszy w życiu ujął mnie
pod ramię; może zresztą zrobił to także i dlatego, żeśmy zaszli aleją
daleko, dalej niż kiedykolwiek, i czuliśmy się niemal gdzieś poza
całym światem.
— Jitko — mruczał z przejęciem i wzruszeniem — jeszcze żadna
kobieta nie rozumiała mnie tak jak pani…
A potem tak już jakoś samo wyszło, że chwycił mnie za łokcie i
usiłował pocałować. Co prawda w tym wzruszeniu pocałunek wypadł
gdzieś na nosie, nie miało to jednak znaczenia. Byłam nieprzytomna z
dumy, że rozumiem taką duszę jak Beda, no i że mam już za sobą
pierwszy pocałunek. Było to gwałtowne uczucie dojrzałości czy
zwycięstwa — nie wiem sama, jak to nazwać. Potem nagle przypomniałam
sobie jego słowa: „Jeszcze żadna kobieta tak mnie nie rozumiała”, i
zaczęłam udawać zazdrość, której zupełnie nie czułam. Wyrwałam mu
łokieć, przeszłam na drugą stronę alei i kroczyłam pogrążona w
milczeniu, które miało sprawiać wrażenie zagadkowego.
Beda był przerażony, wprost nieszczęśliwy.
— Jitko — pytał trzęsącym się głosem — co pani jest?
Nieruchomo wpatrywałam się przed siebie. Miałam nadzieję, że w tym
półmroku wyglądam tragicznie blada.
— Bedo — powiedziałam cicho — więc pana kochała już jakaś inna
kobieta?
Ledwo to wyrzekłam, zlękłam się i zapragnęłam zapaść się pod
ziemię ze wstydu, policzki mi płonęły. O Boże, jak ja mogłam takie
głupstwo palnąć! Przecież to brzmiało jak wyznanie miłosne, które
chciałam trzymać w rezerwie, aż on o nie poprosi. Po raz pierwszy w
życiu poczułam się kobietą. Było to uczucie tkwiące we mnie gdzieś
bardzo głęboko, straszne, a zarazem niemal upajające.
Beda nie spostrzegł chyba mego zakłopotania. Zwiesił głowę i
przegarnął włosy palcami.
— Tak — powiedział głucho — kochała.
— Jak miała na imię?
— Szymonka — mruknął niepewnie.
„Jak może kobieta nazywać się Szymonka? — pomyślałam sobie. — Ale
właściwie to ładne imię. Ładniejsze niż Jitka.”
— Kochał ją pan szalenie?
— Może to pani nazwać… namiętnością — powiedział i machnął ręką. —
Jitko, pani jest jeszcze dzieckiem… nie może pani tego zrozumieć…
— Nie jestem dzieckiem — odparłam dotknięta i usiłowałam wzbudzić
w sobie uczucie zazdrości o coś, co się nazywa namiętnością. Zdaje
się jednak, że mi się to nie udało, chociaż z wysiłkiem marszczyłam
czoło.
— Czy pani może mi przebaczyć? — mruczał Beda pokornie.
Bez słowa uścisnęłam mu rękę. Ty głup”i, przecież to wspaniałe, że
jesteś już taki dorosły! Gdyby dziewczęta o tym wiedziały, dopiero by
zrobiły oczy. „Jitka, naprawdę? — pytałyby. — A jaka była ta
Szymonka?” „Miała dwadzieścia lat — odpowiedziałabym im — a ładna
była, powiadani wam, zupełnie Madonna Torricellego. Nie,
Botticellego; Torricelli to są jakieś rurki. Taka, wiecie, zagadkowa,
blada piękność.” Wtedy chorowity wygląd był bardzo modny. Dzisiejsze
dziewczęta są inne, prozaiczne i zdrowe jak rzepa, ale jako matka
wolę chyba, że tak jest.
Od tego pamiętnego wieczoru zaczęła się nasza wielka, bezgraniczna
miłość. Spacerowaliśmy razem aleją nad brzegiem rzeki, a nasze dusze,
jak się to mówi, zespalały —się w jedno, szczególnie kiedy mrok
gęstniał. Potem trzeba było biec bez tchu, żeby zdążyć na czas do
domu, a tam musiałam zmyślać, gdzie się tak długo wałęsałam. Bardzo
to było denerwujące.
W Bedzie byłam zakochana po uszy, ale rzecz dziwna: było mi
nieprzyjemnie, kiedy chciał mnie wziąć za rękę czy pod ramię albo
nawet pocałować ukradkiem. Wydawało mi się, że ma zimne i jakieś za
duże ręce, a już zupełnie głupio i nieswojo robiło mi się, kiedy na
policzki występowały mu gorączkowe rumieńce i broda zaczynała trząść
się nerwowo. „O Boże — myślałam ze strachem, tłumiąc chichot, a może
było to jakieś męczące, nerwowe współczucie, sama dobrze nie wiem. —
O Boże, zaraz znów mnie pocałuje! Co on w tym znajduje za
przyjemność?” Wiele czasu upłynęło, zanim zrozumiałam, jaka w tym
jest przyjemność, wtedy jednak wykręcałam się, jak tylko mogłam. W
końcu Beda trącał mnie niezdarnie zimnym nosem gdzieś koło ucha.
Najchętniej wytarłabym potem twarz, ale najważniejsze, że miałam już
wszystko za sobą.
— Jaka pani chłodna — mruczał Beda z wyrzutem, a ja z jednej
strony okropnie się wstydziłam, że taka jestem chłodna (Szymonka z
pewnością taka nie była), z drugiej zaś — dopatrywałam się w tym Bóg
wie jakiej romantycznej i niezwykłej właściwości, którą starałam się
podkreślać w sposób możliwie najbardziej interesujący, szczególnie w
rozmowach z koleżankami. Długo jeszcze byłam przekonana, że mam
rzeczywiście naturę chłodną i nieprzystępną. Bóg raczy wiedzieć,
dlaczego w młodości człowiek tyle zastanawia się nad swoimi
szczególnymi właściwościami, a najwięcej nad tymi, które sobie
przypisuje w wyobraźni.
A jednak była to wielka miłość. Przepełniała mnie radosna duma, że
mam już swego chłopca, że jest o głowę wyższy ode mnie, że taki z
niego artysta i poeta, że takie ma piękne włosy, że tak ze mną
poważnie rozmawia, zupełnie jak w powieści. Szczęśliwa kroczyłam u
jego boku, kiedy mówił o muzyce, o swoich planach i o samym sobie.
Chętnie zwierzał się przede mną z tego, co nazywał „losem artysty”.
Musiał chyba niewymownie cierpieć wśród otoczenia, które go
przygnębiało, i w szkole, która — jak mówił — dławiła jego wolność
artysty i możność tworzenia.
Jeśli chodzi p te sprawy, to myślałam sobie, że całkowicie się z
nim zgadzam, chociażby co do tego braku zrozumienia ze strony
otoczenia, co do szkoły. Ja też bym wolała, żebyśmy mogli razem
uganiać po kwitnących łąkach, wolni jak ptaki, i nie musieli bać się
mamy i egzaminów.
— Pani tak mnie rozumie, Jitko — szeptał Beda z podziwem.
Sama o sobie niewiele miałam do powiedzenia, toteż ani pary z ust
nie puszczałam, kiedy się tak rozwodził o swoich walkach wewnętrznych
i o mękach tworzenia.
— Pani mnie tak inspiruje — mawiał niekiedy, a ja byłam
niewypowiedzianie szczęśliwa.
Czasem w swych zwierzeniach napomykał niejasno, że zanim mnie
poznał, wiódł życie szalone i rozwiązłe.
— Bo ja jestem strasznie namiętny, Jitko — mamrotał zaciskając
pięści. — Każdy artysta jest okropnie zmysłowy i impulsywny.
Myślałam sobie wtedy, że namiętność przejawia się czerwienieniem
uszu i trzęsieniem rąk; poza tym Beda ze swymi baranimi kędziorami i
nieporadnymi łapami wyglądał w moich oczach raczej na cheruba. Nie
wiem, skąd się to bierze u takiej smarkuli, ale w mojej miłości do
niego było coś niemal macierzyńskiego: jakaś potrzeba kojenia,
dodawania otuchy i podziwiania go, żeby mu sprawić przyjemność. Przed
przyjaciółkami chwaliłam się oczywiście, jaki ten Beda namiętny, że
dla mnie wyrzekł się rozwiązłego życia, i opowiadałam, jak to on
szalenie cierpi. Czego bo też takie dziewczęta między sobą nie
wygadują! Odczytałam im także jego wiersze, które mi ofiarował. Jeden
z nich znalazłam jeszcze niedawno. Zaczynał się od słów:
Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym…
Mój mąż twierdził, że w tym coś jest, ale córka śmiała się i
orzekła, że to jakaś łzawa szmira. Spaliłam go; wstyd mi było, że
mnie ta krytyka po tylu latach jakoś zabolała.
Jedna rzecz gnębiła Bedę najbardziej: że nie może dla mnie zagrać
na pianinie jakiegoś utworu Chopina, którego ubóstwiał (ja też — jak
go .entuzjastycznie zapewniałam), albo swojej własnej kompozycji, o
której mi dużo i niejasno opowiadał. Nazwał ją Ariel.
Gdy o tym mówił, o mało sobie włosów nie rwał z głowy. Twierdził,
że go w ogóle nie znam, skoro nie znam jego muzyki, no i jak by go to
inspirowało, gdyby mógł grać przy mnie. Jeśli o mnie chodzi, to
wprawdzie żywiłam niemal że lęk przed poważną muzyką, ale wyobrażałam
sobie, jak Beda grając potrząsa swoją złotą czupryną, i myślałam, że
mi to zupełnie wystarczy. Okropnie byliśmy nieszczęśliwi. Aż kiedyś
zrobiło mi się go już nazbyt żal.
— Wie pan co? — powiedziałam bohatersko. — Ja kiedyś do pana
przyjdę; przecież mnie za to w domu nie zabiją.
Spąsowiał, zmieszany, i wyjąkał, że to niemożliwe, że mieszka u
cioci, no i co by sobie ciocia pomyślała; ale potem ciągle na nowo
powracał do tego, żeby tak choć raz w życiu mógł mi dowieść, że jest
artystą… Wreszcie tak się złożyło, że rodzice wyjechali na kilka dni.
Wkrótce mój plan był gotów.
— Bedo — oświadczyłam — jutro po południu przyjdzie pan do mnie i
zagra mi Ariela. Jestem sama, wszyscy wyjechali. Myślałam, że się nie
wiem jak ucieszy, a on tymczasem zaczerwienił się i zaczął bąkać, że
przecież nie może tego zrobić, że co by ludzie powiedzieli itd. Tak
sobie myślę, o ile to wszystko dzisiaj jest prostsze. Przychodzę do
domu, a z krzesła podnosi się jakaś tyka, cud prawdziwy, że żyrandola
nie strąci. „To jest Honza, mamusiu” — mówi moja córka najzwyczajniej
w świecie, a ja podaję mu rękę i nawet nie wiem, jak się nazywa.
Wiele się zmieniło przez tych dwadzieścia lat.
— To nic — powiedziałam wtedy — chcę usłyszeć pańskiego Ariela.
Musiałam jeszcze całą sprawę załatwić ze służącą. Powiedziałam
jej, że po obiedzie przyjdzie jeden pan, muzyk, żeby sprawdzić nasz
fortepian, czy nie jest rozstrojony. Ale naszej Anusi było to
wyraźnie obojętne. Po obiedzie ogarnęły mnie wątpliwości, . czy
dobrze zrobiłam. Na domiar wszystkiego, zastałam Anusię ubierającą
się do wyjścia.
— Anusiu, dokąd idziesz?
— Wychodzę — wyszczerzyła spróchniałe zęby. — Jak państwa nie ma,
to chyba mam wychodne, no nie?
Byłam zdruzgotana, ale nie było już rady. Po raz pierwszy poczułam
się w domu sama w jakimś męczącym i denerwującym tego słowa
znaczeniu, a za chwilę miał przyjść Beda. Byłam zła .na siebie, że
tak mi serce łomoce, i czułam się nieswojo w tej martwej ciszy
pustego mieszkania.
Wtem nieśmiało, prawie lękliwie odezwał się dzwonek u drzwi.
Musiałam otworzyć. Na progu stał Beda zupełnie jak złodziej.
— Ach, to pan? — powiedziałam. Miało to brzmieć niewymuszenie, ale
wydawało mi się, że jakaś ciężka kula podchodzi mi do gardła;
jednocześnie ze zgrozą i wściekłością poczułam, że czerwienię się jak
burak.
— To ja — wyszeptał Beda, zdenerwowany i blady, jak by miał
zemdleć, i na palcach, jakoś zanadto na palcach, wsunął się do
środka.
Był tak roztrzęsiony, że naraz wróciły mi siły i mogłam już z
powodzeniem odgrywać rolę małej damy.
— Proszę, niech pan wejdzie, panie Foltyn — rzekłam uprzejmie i
wypowiedziałam jeszcze parę grzecznościowych frazesów. Nie wiem, skąd
mi się to wzięło, ale kobietom jest to widać wrodzone. — Tak się
cieszę na tego Ariela!
Jitko — wyszeptał Beda — pani jest… zupełnie sama?
— Tak — odrzekłam swobodnie i naturalnie. — A teraz niech pan gra,
po to pan przecież przyszedł.
W końcu jakoś go posadziłam na taborecie przy pianinie. Przegarnął
obiema rękami włosy i przebiegł palcami kilka klawiszy.
— Ten Ariel — zaczął niepewnie — widzi pani, to jestem ja sam. To
właśnie to oczyszczone, odkupione życie wewnętrzne. Wie pani, od
chwili gdy panią poznałem… jestem jakiś dużo czystszy… — Mówiąc to
uderzył kilka akordów. — To dopiero początek. Niech się pani nie
gniewa, ale ja tego jeszcze nie dokończyłem. Napisałem na razie
allegro i rondo.
— Więc niech będzie allegro.
Uderzał w klawisze poczynając od tonów najniższych w górę i parę
razy nacisnął jeden klawisz o najwyższym tonie.
— Ma zły dźwięk — powiedział marszcząc czoło — a ja go tak
potrzebuję! Rozumie pani? W tym motywie, gdzie Ariel śmieje się
zwycięsko… Wie pani co? Zagram nokturn Chopina.
— A Ariela nie?
— Dzisiaj nie, Jitko. Dzisiaj… nie mogę. — Desperacko zanurzył
ręce we włosach. — Jest pani zbyt blisko. Myślę tylko o pani.
Dlaczego mnie pani dręczy?
Widziałam, jak czerwienieje mu kark. „Jezus, Maria — pomyślałam
sobie — zaraz znów będzie mnie chciał pocałować!”
— Bedo — wykrztusiłam — niech pan gra, niech pan gra cokolwiek!
Wstał od pianina. Trząsł się jak liść.
— Jitko — szepnął i wyciągnął ku mnie te swoje zimne, wilgotne
ręce. — Jitko, przecież pani mnie kocha!
Broda trzęsła mu się nerwowo, a na policzkach wyskoczyły czerwone
plamy. Bóg świadkiem, że byłam w nim zakochana, ale w tej chwili
wydał mi się nagle taki odrażający, że gdyby zrobił jeszcze krok,
wymierzyłabym mu policzek. Wyczytał to widocznie z mojej twarzy; sama
czułam jakiś twardy, pełen napięcia grymas wokół ust. Zatrzymał się i
poczerwieniał tak, że zrobiło mi się go żal; moje napięcie zelżało i
byłabym uczyniła wszystko, żeby tylko nie był taki obrażony. Ale Beda
parę razy z wysiłkiem przełknął ślinę, nadął się i z nienawiścią
wytrzeszczył na mnie oczy.
— Nie wiedziałem, że z pani taka drobnomieszczanka — wycedził i
odwrócił się do okna.
Trzęsłam się cała. Nie wiem, czy potrafię dziś powiedzieć, co
czułam: byłam okropnie zła na siebie, na niego, a jednocześnie
Zbierało mi się na płacz. „Tylko nie płakać — powtarzałam sobie —
tylko nie płakać!”
— Niech pan już idzie, Bedo — wyjąkałam z trudem. — Niech pan
idzie, niech pan idzie!
Obrócił się do mnie; oczy miał pełne łez, broda mu się trzęsła i z
trudem przełykał ślinę. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że mógłby
mnie pocałować.
— No więc, niech pan już idzie! — krzyknęłam raz jeszcze, ze łzami
w oczach.
A kiedy za nim ostrożnie, jakoś nazbyt ostrożnie, stuknęła klamka,
wybuchnęłam głośnym płaczem. Płakałam z upokorzenia, ze złości i
chyba z żalu. Chciałam potem napisać do niego długi list; nie
pamiętam już, co tam miało być, prawdopodobnie wyrzucałam mu jego
zachowanie, a jednocześnie przebaczałam wszystko — krótko mówiąc,
jakaś kobieca dyplomacja. Nie do wiary, jak szybko dojrzewa takie
dziewczątko! Zanim jednak zdążyłam ten list wysłać, spotkałam Bedę na
ulicy. Szłam właśnie z Marysią i zmuszałam się do głośnego śmiechu z
jakiegoś głupstwa, żeby nie myślał, że się martwię; ale serce waliło
mi aż w gardle ze strachu i z miłości. Beda przeszedł kołyszącym
krokiem, nadęty i obrażony; nawet na mnie nie spojrzał. Marysia
stanęła jak wryta, z wytrzeszczonymi oczami.
— To wy już ze sobą nie rozmawiacie?
Po raz pierwszy w życiu nie mogłam wymyślić nic, co by mogło
uratować moją reputację przed koleżanką.
— Bo on jest wstrętny — powiedziałam sucho — dla mnie jest
wstrętny — wyrwało mi się nieoczekiwanie i to była prawda.
Marysia opowiadała potem dziewczętom, że byłam przy tym blada jak
śmierć. No, nie wiem, może i tak; ale między nami wszystko było
skończone. Raz tylko jeszcze popłakałam się, kiedy mi powtórzono, że
kiedyś pogardliwie powiedział do Eli:
— Jitka? Ależ to drobnomieszczanka!
Teraz myślę, że opowiadałam więcej o sobie niż o panu Foltynie.
Ale na to widać nie ma rady. Byłam wtedy młoda, a młodzi ludzie
bardziej niż kimkolwiek interesują się sobą; wszyscy inni są dla nich
jedynie pretekstem, by sami mogli uświadomić sobie swoje własne
życie. Dlatego młodzi nie bardzo dobierają sobie towarzystwo; jest to
u nich raczej kwestia przypadku i okoliczności niż świadomego wyboru.
Dziś wydaję mi się, że do pana Foltyna rzeczywiście nie pasowałam;
on był z pewnością artystą, naturą nieprzeciętną i poetyczną, ze
wszystkimi jej wadami i zaletami; był subtelniejszy, głębszy i
bardziej uczuciowy niż ja — zwykła, płytka dziewczyna. Miał chyba
rację nazywając mnie drobnomieszczanką. Dzisiaj jestem z tego
zadowolona i chce mi się śmiać, że tak mnie to wtedy bolało. Każdy
młody człowiek nie wiedzieć co myśli o sobie. Chyba i to, co mnie w
nim napełniało takim instynktownym lękiem, to, że był — jak by
powiedziała moja córka — taki „okrrropnie errrotyczny”, chyba i to
wypływało z jego egzaltowanego i artystycznego usposobienia. Ale
kiedy sobie przypomnę, jaki był niezgrabny i śmieszny, chociażby
wtedy, kiedy mnie chciał pocałować, myślę sobie: „Pod tym względem
nie był ani trochę bardziej doświadczony, ani dojrzalszy niż ty, moja
kochana. Chciał ci widać zaimponować tym, że pozował na Bóg wie
jakiego uwodziciela i rozpustnika. Dziś by ci pewnie opowiadał, że
prowadzi auto wyścigowe albo że siedzi w jakiejś robocie politycznej.
Dwadzieścia lat temu bardziej w modzie była literatura i takie różne
rzeczy. Czasy się zmieniają, ale młodość zawsze musi się czymś puszyć
i chełpić, choć w każdej epoce jest to coś zupełnie innego.”
III
Dr V. B.
NA UNIWEESYTECIE
Obawiam się, żeby moje wspomnienie o Bedrzychu Foltynie nie było
niesprawiedliwe. Nie lubiłem go bowiem od pierwszego wejrzenia.
Przyjechałem z wakacji na czwarty rok studiów i moja gospodyni
oznajmiła mi, że Bedę miał nowego współlokatora, który zamieszkał w
tzw. „pokoju z pianinem”, klitce takiej samej jak moja, gdzie jednak
jakimś dziwnym cudem mieściło się jeszcze zachrypnięte pianino.
Foltyn przyszedł mi się przedstawić. Był to młodzieniec o dużym nosie
i długich włosach, z cofniętą małą brodą, z szyją długą jak kiszka i
uderzająco aroganckim wyrazem wyblakłych oczu. Zrobił właśnie maturę
i zapisał się na prawo; ale, jak mówił, chce studiować przede
wszystkim muzykę. Czy nie będzie mi to przeszkadzać, że komponuje
właśnie poemat symfoniczny Ariel?
— Zależy, co to jest — powiedziałem — ja bowiem także znam się
trochę na muzyce, młody człowieku.
Chciał zaraz rozmawiać ze mną o muzyce; widocznie nie wiedział
jeszcze, jaka przepaść dzieli na uniwersytecie pierwszy rok od
czwartego. Dałem mu więc to delikatnie do zrozumienia; urażony, nadął
się i od tego czasu na wszelkie sposoby starał się mi czymś
zaimponować. Wracał na przykład do domu o czwartej nad ranem i kopał
meble, żeby zrobić wrażenie okropnego hulaki. Albo o jakiejś
nieprawdopodobnej godzinie zaczynał grać, że niby komponuje; ale były
to tylko jakieś preludia albo wariacje na obce tematy — kto trochę
opanował pianino, temu już klawisze same chodzą pod palcami. Albo
ględził o sztuce. Przyswoił sobie z tuzin wielkich słów, jak
intuicja, podświadomość, pramateria oraz Bóg raczy wiedzieć co
jeszcze, i miał tego pełną głowę. (Ciekawe, jak z wielkich słów łatwo
dają się uformować wielkie myśli. Uprośćcie słownik niektórych ludzi,
a nie Beda mieli w ogóle nic do powiedzenia. Kiedy słyszę albo czytam
takie brednie o prainstynkcie, praistocie materii, syntezie twórczej,
czy jak się to tam nazywa, zbiera mi się na mdłości. „Mój Boże —
myślę sobie — żebyście tak, ludzie kochani, wetknęli nos do chemii
organicznej (nie mówię już o matematyce), dopiero by wam potem ciężko
szło pisanie!” To właśnie, moim zdaniem, jest największy absurd
naszego stulecia: z jednej strony nasze mózgi pracują nad mikronami i
wielkościami nieskończonymi z precyzją niemal że doskonałą, z drugiej
zaś — pozwalamy zawładnąć naszymi mózgami, naszymi myślami i
uczuciami słowom najbardziej mglistym.
Zawsze rozumiałem muzyką, wyczuwałem w niej coś architektonicznie
wielkiego i czystego, zupełnie jak w cyfrach, nawet kiedy się do niej
czasem przyplącze coś aż obrzydliwie, namacalnie ludzkiego. Dlatego
nienawidziłem wprost młodego Foltyna z jego górnolotnymi sentencjami
o muzyce jako przejawie prainstynktu. Nie wiem, skąd wyciągnął on
teorię, że wszelka sztuka bierze początek z prasiły erotycznej i
wchodzi w zakres życia seksualnego. Artysta — jak twierdził — opętany
jest przez bóstwo erotyzmu. Tego bogactwa nie może wyładować, nie
może wyżyć się inaczej jak tylko przez twórczość, poprzez mękę i
rozkosz tworzenia.
— Dobrze, ale nie powinien tego robić publicznie — złościłem się.
Foltyn jednak nie ustępował.
— Otóż to właśnie — mówił — każda sztuka to ekshibicjonizm.
Twórczość artysty to boski egoizm: jak najpełniej, szaleńczo i bez
granic wyładować samego siebie, swoją jaźń, całe swoje ja.
— A te długie kudły — mruknąłem — też pan nosi po to, żeby się
wyładować?
Młodzieniec poczuł się trochę urażony. Chyba ma prawo różnić się
czymś od stada zwykłych zjadaczy chleba.
Nie mogliśmy po prostu znaleźć wspólnego języka. Foltyn czuł przy
tym potrzebę wygłaszania przed kimś wielkich słów i dzielenia się
swoimi poglądami oraz stallami ducha. Był bowiem dość samotny, mimo
że na dodatek zaczął się chełpić swoimi stosunkami towarzyskimi i
miłosnymi.
Nie lubię, kiedy ktoś przechwala się sukcesami u kobiet. Mam
wstręt do wszelkiej tzw. donżuanerii nie za to, w czym szuka
rozrywki, ale za to, że się tym bezwstydnie i zarozumiale chełpi niby
wyczynem sportowym. Złodziej nie chwali się publicznie, ile kas
obrabował, a taki seksualny zdobywca ma tego pełną gębę. Foltyn co
chwilę zaznaczał tajemniczo, że ma romans z jakąś damą albo że kocha
się w nim do szaleństwa jakaś baronówna. Wystarczyło zobaczyć go na
ulicy rozmawiającego z jakąś panienką, żeby zaraz dawał do
zrozumienia, iż to dziewczę nie odmawia mu żadnych dowodów przyjaźni.
— Bajeczna dziewczyna, co? — stwierdzał potem ze znawstwem. — A
zbudowana, nie wyobraża pan sobie nawet!
Faktem jest, że ubierał się z wyzywającą wprost elegancją i nie
opuszczał żadnego balu, żeby — jak mówił — „nawiązać stosunki”. Do
dziś jest dla mnie zagadką, skąd brał na to pieniądze. Był biedny jak
mysz, przez cale tygodnie żywił się tylko bułkami, ale za to chodził
wystrojony, wyperfumowany i ufryzowany. Domyślałem się, że należy do
ludzi, którzy potrafią żyć na kredyt. Ja sam nie umiałem sobie, nawet
wyobrazić, jak się to robi, żeby ktoś pożyczył mi parę koron.
Miał zadziwiającą ambicję, żeby się dostać do bogatego
towarzystwa. W domu jednakże przybierał pozę zażartego cygana,
człowieka, który gwiżdże na całą tę forsiastą hołotę i w pogardzie ma
wszystko prócz sztuki. Co i rusz brzęczał mi nad uchem o jakichś
baronowych i młodych mężatkach i robił intymne aluzje do pewnej
dziewczyny, która wydawała mi się zbyt wiele warta dla takiego
długonosego pozera jak on. Jakoś mnie to rozzłościło i powiadam:
— Nie gadaj pan, żadna kobieta nie spojrzała jeszcze nawet na
pana. Właśnie dlatego, że żądna pana nie chce, wymyśla pan takie
sprośności.
Zaczerwienił się i łzy napłynęły mu do oczu. Wiedziałem, że
zraniłem go zbyt boleśnie, ale nie było już rady. Skoroś się obraził,
to niech tak zostanie; przynajmniej wiesz, że cię przejrzałem.
Od tej chwili nienawidził mnie skrycie i śmiertelnie; spotykaliśmy
się, ale byliśmy ze sobą na noże. Koniec końców żyć obok człowieka,
który się wprost dławi nienawiścią — to jest swego rodzaju mordęga.
Wreszcie zemścił się na mnie; nigdy bym nie uwierzył, że można
człowieka obrazić muzyką. Było to tak:
Miałem na uniwersytecie koleżankę, ładną, miłą dziewczynę.
Studiowała botanikę, ja zaś byłem quasi asystentem na wydziale chemii
organicznej. Poznaliśmy się w ten sposób, że kiedyś w naszym
laboratorium ordynarnie jej nawymyślałem, bo nie mogła sobie poradzić
ze sprawdzeniem jakiejś glukozy. Chętnie przebywałem w jej
towarzystwie; była świeża i wesoła, podczas gdy ja uważałem się
raczej za mola książkowego. Nawet do głowy nam nie przyszła myśl o
miłości ani o czymś podobnym — było mi tylko przyjemnie po
skończonych wykładach wałęsać się z nią po Pradze. Na imię miała
Pavla. Pewnego dnia nie wiadomo co jej strzeliło do głowy; spakowała
jakieś książki, które ode mnie pożyczyła, i przyszła, żeby mi je
oddać. Nie zastała mnie w domu. Zadzwoniła i otworzył jej Foltyn w
aksamitnej kurtce. Przypadkowo spotkałem ją jeszcze tegoż wieczoru.
Wspomniała tylko mimochodem, że odniosła mi książki. Nagle z pionową
zmarszczką na czole spytała:
— Ten pański przyjaciel, muzyk, to jakiś dziwny człowiek, prawda?
We mnie zbudziła się podejrzliwość.
— Co się stało? Chciał czegoś od pani?
— Ach, nie — odrzekła wymijająco. — Czy on naprawdę jest… takim
wielkim artystą?
Nie podobało mi się to. „Aha — powiedziałem sobie. — Foltyn się
pewnie produkował.”
— Niech pani powie, Pavlo, czy nie bredził coś o pramaterii
erotycznej i temu podobnych banialukach? Nie zagrał pani jakiegoś
nokturnu? Nie mówił pani nic o boskim opętaniu i szaleńczym
wyładowaniu swego ja?
— Dlaczego? — spytała.
— Dlatego — wycedziłem przez zęby — że jeśli tknął panią, to mu
łapy poprzetrącam.
Trudna rada, to był wybuch zazdrości. Pavla zatrzymała się.
— A czy pan nie wie, że ja nie potrzebuję żadnego obrońcy? —
odparła wyraźnie rozzłoszczona.
Pokłóciliśmy się. No, dobrze, jedna sprawa załatwiona. Potem
ruszyłem do domu, by się rozprawić z Foltynem. Siedział po ciemku w
swoim pokoju i sennie przegrywał jakieś preludia.
— Słuchaj, Foltyn — wybuchnąłem — nie było tu Pavli?
Nie przerwał gry, słyszałem tylko, jak głośniej zasyczał jego
oddech.
— Była — odparł po chwili obojętnie i brzdąkał dalej jakąś
nieokreśloną melodię.
— Nic nie mówiła?
— Nie, nic specjalnego.
Nagle przeszedł na jakiegoś walca z operetki. Poczułem się, jak by
mi dał w twarz, taka to była wulgarna, gruchająca melodia,
obrzydliwie wyzywająca i obleśna.
— Co to ma być?! — wrzasnąłem.
— Tra–la–la — śpiewał Foltyn i wybijał na pianinie tę napomadowaną
sprośność, jak by to był marsz triumfalny.
Bałem się, że w tej ciemności będę musiał ścisnąć jego miękką
szyję lubieżnika. Po omacku odnalazłem kontakt i zapaliłem światło.
Foltyn zamrugał tylko w moją stronę oślepiony i grał dalej, grał
kołysząc się całym ciałem, z wykrzywionymi ustami, z wyrazem rozkoszy
i upojenia to łkające walczykowe świństwo.
Wiedziałem, że w ten sposób bruka i lży Pavlę, że ją przede mną do
naga rozbiera, że drwi ze mnie: była tutaj, była tutaj, a resztę
właśnie słyszysz. Wiedziałem, że kłamie, że chce mnie tylko zranić i
że po prostu skręca się z rozkoszy w poczuciu zemsty. Mogłem go
zadusić albo… sam zresztą nie wiem. Ale nie można przecież wybijać
komuś zębów za to, że wygrywa na pianinie pomyjowate walczyki.
— Ty łajdaku! — ryknąłem w końcu, ale nim zdążyłem zatrzasnąć za
sobą drzwi, Foltyn obrócił się do mnie z drwiąco przymrużonymi oczami
i zwycięskim uśmieszkiem. Zarozumiale potrząsnął grzywą, jak gdyby
mówił: „Aha, dobrze ci tak!”
Nazajutrz wyprowadziłem się. Pavli oczywiście nic nie
powiedziałem, ale nasze koleżeńskie stosunki jakoś się popsuły. Może
to przez tę zazdrość? Nie umiałem już nawet samego siebie
przekonywać, że to nic, że po prostu przyjemnie mi z nią wracać po
wykładach. Kiedy pewnego wieczoru szliśmy po Piotrowym Bulwarze,
opętał mnie nagle ten motyw Foltynowego walczyka z całą swoją ohydną,
obsesyjną, natarczywą zmysłowością. Zachowałem się idiotycznie,
naprawdę obraziłem Pavlę i rozstaliśmy się w gniewie. Była z niej
wspaniała, mądra dziewczyna, a ja w tym momencie chyba zupełnie
zwariowałem.
Wydaje mi się, że w Foltynie musiał jednak tkwić jakiś geniusz,
jeśli potrafił przekląć człowieka muzyką. Widocznie i talent może być
czymś w rodzaju występku.
Po pewnym czasie doszły mnie słuchy, że Foltyn jeszcze przed
„ukończeniem studiów ożenił się. Wziął sobie podobno córkę bogatego
stolarza, właściciela pięciu kamienic. Muszę przyznać, że mnie ta
wiadomość specjalnie nie zdziwiła.
IV
Pani Karla Foltynowa
MÓJ MAŁŻONEK*
Z moim zmarłym mężem spotkałam się po raz pierwszy na balu
prawników. Był wówczas przystojnym, wysokim, niebieskookim
młodzieńcem z baczkami, o jasnej cerze, wysokim czole i wijącej się,
artystycznej czuprynie; ze mnie była dwudziestoletnia, okrągława i
niedoświadczona panienka, wychowana na pensji, taka raczej kurka
domowa. Gdyby rodzice nie zmuszali mnie do bywania w towarzystwie,
nigdzie bym najchętniej nie chodziła, wolałabym siedzieć bez końca w
domu nad robótką i snuć spokojnie marzenia. Tak wtedy wychowywano
dziewczęta. Uważano, że mogą nic nie umieć, nic na serio nie robić,
tylko wycierać kurze, brzdąkać na pianinie i szyć sobie wyprawę.
Bywać w towarzystwie, to znaczyło mieć za plecami mamę, dusić się
w gorsecie, nosić za ciasne pantofle i wstydliwie mówić do tancerza:
„Ach, niechże pan da spokój!” Poza tym co jakiś czas należało mdleć,
żeby wszyscy widzieli, jakie jesteśmy subtelne, delikatne i
anemiczne. Przyznam się — rada jestem, że mam to już poza sobą.
Dzisiaj mam pięćdziesiąt lat, jestem gruba i… (Niech pan da spokój,
nie musi pan silić się na galanterię. Przecież to wygodniej, kiedy
ludzie mówią sobie prawdę.)
Krótko mówiąc, porządna panienka była wtedy tak wychowywana, że
musiała się zakochać w pierwszym swoim adoratorze; a zanim go
rzeczywiście poznała, było już dawno po ślubie. I widzi pan, nie było
przy tym tylu nieudanych małżeństw co dzisiaj.
Pan Foltyn mi się podobał; był taki grzeczny, elegancki i nosił
monokl. Od razu zaczął mi okropnie nadskakiwać, a mamę tak oczarował,
że go z miejsca do nas zaprosiła. Bo też się mamusia, biedaczka,
pomyliła: myślała, że on jest z tych Foltynów z Małej Strany, z
takiej bogatej rodziny cukierników. A nim się wyjaśniło, że Bedrzych
jest tylko sierotą po administratorze ziemskim, było już za późno.
Zakochałam się w nim po uszy i chciałam skakać do Wełtawy, gdyby mi w
domu mieli robić trudności. Bo tatuś nawet słyszeć nie chciał o panu
Foltynie. Dopiero mamusia jakoś go w końcu uprosiła. Że to przecież
prawnik, prawie adwokat, będzie przynajmniej wiedział, jak sobie
poradzić z naszymi pięcioma kamienicami. Tatuś wobec tego chciał,
żeby przynajmniej zrobił dyplom, chociażby dla samego tytułu. Potem
jednak stanęło na tym, że na to będzie czas po ślubie, bo ja z żalu
tak zaczęłam kaszleć i słabnąć, że się o mnie bali. Tak się to
wszystko stało raz dwa, że nie wiem, nawet zastanowić się nie było
kiedy.
Dlaczego go kochałam? Czy to człowiek kiedy wie? Szalenie mi
imponowało, że to artysta i kompozytor; podobało mi się, że był
wykształcony, światowy i delikatny; ale najwięcej chyba to, że jako
człowiek taki był miękki i słaby. Ja sama byłam głupia, sentymentalna
gąska, ale jakoś się jednak zorientowałam, że on jest jeszcze słabszy
i że potrzebuje kogoś, kto by się o niego troszczył. Bo on tylko tak
wyglądał, jak by na wszystko patrzał z góry; ludzie sobie wyobrażali,
że jest Bóg wie jaki zarozumiały i arogancki, a on tymczasem był
nieśmiały i serce miał miękkie aż strach.
— Taki się przy pani czuję bezpieczny, Charlotto — mawiał.
Podobało mi się, że mnie nazywa Charlottą; Karla wydawało mi się
imieniem strasznie głupim, dobrym dla posługaczki.
— Taki się przy pani czuję bezpieczny, pani jest taka spokojna i
cierpliwa…
To dopiero później zepsuli go koledzy. Ładni koledzy, proszę pana!
Mówili o sobie: artyści… A pan Foltyn był za miękki. Kto go miał w
ręku, mógł go ugniatać jak wosk. Wtedy, kiedy do mnie przychodził,
ciągle mówił o śmierci. To na mnie robiło duże wrażenie. Sama nie
byłam zdrowa, a w życiu każdej młodej dziewczyny są takie okresy,
kiedy, nie wiedzieć dlaczego, chciałaby umrzeć. Młodzi nie umieją
cenić życia.
Pan Foltyn mówił mi, że jestem biała róża. Strasznie mi się to
podobało i po kryjomu piłam ocet, żebym była jeszcze bledsza. On sam
wtedy trochę pokasływał, a wieczorami miał ręce rozpalone. Myślę, że
to dlatego, że się kiepsko odżywiał — później mi mówił, że czasem
przez parę dni żywił się tylko bułkami, żeby móc mi przynieść
bukiecik tuberozy albo kilka białych róż. Takie rzeczy to on lubił.
No, były z nas jeszcze dzieciaki. Trzymaliśmy się za ręce i
mówiliśmy, że niedługo umrzemy. Człowiek wtedy tak ładnie się nad
sobą lituje i ma wrażenie, że jest za dobry dla tego świata. To nas
zbliżyło.
Kiedyśmy się pobrali, rozmowy o śmierci oczywiście skończyły się
jak uciął. Rodzice urządzili nam piękne sześciopokojowe mieszkanie;
to już tatuś się o to postarał. A pan Foltyn przechadzał się po
pokojach w jedwabnym szlafroku, rozpromieniony. Było widać, jak
dobrze się czuje w dobrobycie. I korzystać z niego umiał. Lepiej, niż
gdyby się w nim urodził. Cały ten dostatek, wszystkie drogie,
najlepsze rzeczy przyjmował jako coś zupełnie naturalnego. I w
pieniądzach zasmakował. Przy całym swoim zamiłowaniu do przepychu
zaczął pilnować, żeby nie wydawać niepotrzebnie, żeby służba
oszczędzała na wszystkim itd. Niemal się bałam, że się z niego zrobi
skąpiec, ale rodzice mówili: „Daj mu spokój, to właśnie dobrze,
zamożni ludzie muszą być oszczędni.” Chcieli tylko, żeby już zrobił
ten dyplom. Ale pierwszy rok to niby miodowe miesiące, więc nikt o
tym nie wspominał. Tylko pan Foltyn sam czasem zaczynał: zanosił się
kaszlem i skarżył się, że jeszcze nie jest zdrowy, że studia by go
zabiły… W ogóle, mówię panu, aż dziwne, jak naraz zaczął dbać o swoje
zdrowie. Starczyło, że kichnął — zaraz do łóżka. A pielęgnować go
trzeba było jak małe dziecko.
Tak, swoim zdrowiem rzeczywiście bardzo się przejmował, ale u
zamożnych ludzi to się zdarza, taki okropny strach przed chorobą i
przed śmiercią. A mnie się zdawało, że kiedy mu robię okłady albo
podaję lemoniadę, to wtedy jest najbardziej mój. Toteż jeszcze go w
tym podtrzymywałam i nawet nie spostrzegłam, jak staję się jego
niewolnicą. Zorientowałam się, kiedy już było za późno, kiedy zaczęło
się to jego inne życie. No, cóż robić!
Muzyce nie poświęcał już tyle czasu; prawda, czasem grywał i
mówił, że w lewej ręce nie ma właściwego uderzenia, że powinien by
wziąć sobie najlepszego nauczyciela, ale nigdy się na to nie
zdecydował. Czasami, gdy był w dobrym humorze, coś nam zagrał. Tatuś,
biedaczek, słuchał z przejęciem i zawsze się zachwycał:
— Bedrzychu, to brzmi zupełnie, jak by kto przesypywał perełki!
Strasznie mi się podobał, kiedy tak grał z temperamentem i
potrząsał tą swoją kędzierzawą czupryną; byłam z niego dumna i
mówiłam sobie: „No, przynajmniej tatuś da mu spokój z tym jego
dyplomem; przecież to Bedrzychowi niepotrzebne! Artysta nie musi być
magistrem.” A gdy potem przejeżdżał ręką po włosach i z takim
nieznacznym zwycięskim uśmiechem wstawał od pianina — to były dla
mnie najszczęśliwsze chwile. Kiedy indziej zamykał się w swoim pokoju
i wtedy za nic w świecie nie wolno mu było przeszkadzać. Mówił, że
coś komponuje. Cały dom musiał chodzić na palcach. Raz przypadkowo
tam weszłam: leżał na kanapie, z rękami pod głową… Strasznie się
wtedy rozzłościł, że nie mamy żadnych względów dla jego pracy
twórczej, złapał kapelusz, wyszedł i trzasnął za sobą drzwiami.
Od tego czasu, kiedy szło o sztukę, nie było do pomyślenia, żeby
ktokolwiek odważył się mu sprzeciwiać. Aż raz przyszedł do nas znowu
tatuś, chwilę mówił o tym i owym, a potem wprost zapytał pana
Foltyna, kiedy zamierza właściwie zrobić ten dyplom. Bedrzych zbladł
i podniósł się z krzesła.
— Panie Maszek — powiedział — oświadczam panu, że postanowiłem
poświęcić się wyłącznie sztuce, bez względu na to, czy to komuś
odpowiada, czy nie. Niech pan sobie robi, co chce; ja widzę jasno
moją drogę.
Wziął kapelusz i wyszedł.
Tatuś, jak się łatwo domyślić — wpadł w gniew. Sztuka nie zapewnia
żadnej egzystencji, a on nie będzie taki głupi, żeby pana zięcia
ciągle utrzymywać; jeszcze sobie z jaśnie panem pogada, aż mu w pięty
pójdzie. Ja oczywiście zaczęłam płakać, a mamusia wzięła w obronę
mego męża. Ona, biedaczka, ciągle sobie wyrzucała, że to jej wina, że
ja za niego wyszłam, a jednocześnie schlebiało jej, że zięć po
dziesięć razy na dzień całował ją w rękę. Tak długo przekonywała
tatusia, aż go przekonała. Żeby nie niszczył mego szczęścia
małżeńskiego, że taki kompozytor czy dyrygent, nawet jeśli mu to nie
daje dochodów, zawsze ma poważną pozycję towarzyską, a może nawet
zostać profesorem konserwatorium albo czymś w tym rodzaju. Tatuś
wprawdzie zrzędził, ale potem widać powiedział sobie, że za jego
pieniądze może ktoś ostatecznie zajmować się i sztuką. Akurat w tym
czasie jakaś księżniczka uciekła z muzykiem. Był to wielki skandal, a
na muzyków patrzano odtąd podejrzliwie, ale jednocześnie z odrobiną
podziwu. Jednym słowem, tatuś pogodził się z tym, że ma zięcia
artystę, i więcej się o tym nie mówiło. Tylko pan Foltyn dawał do
zrozumienia, że należy jednak do innego świata niż moi rodzice.
Od tego czasu kazał do siebie mówić: mistrzu. Mistrz Beda Folten —
nie inaczej. Nie podobało mi się to. O nim mówiło się: „mistrz
Folten”, a o mnie: „pani Foltynowa”, jak bym nie była jego żoną.
Potem zaczął spraszać całe towarzystwo muzyków i literatów. Raz, a
czasem dwa razy na tydzień odbywały się u nas kwartety albo recitale
fortepianowe, bywało nieraz po pięćdziesiąt osób — a sam pan rozumie,
dla młodej gospodyni to nie jest byle co.
Pan Foltyn przyjmował gości w aksamitnej kurtce i szerokim czarnym
krawacie, na przegubie ręki nosił złoty łańcuszek. Przy gościach
musiałam mówić do niego: „Bedo, niech pan…”, on zaś zwracał się do
mnie: „Pani Foltyn…”, żeby było wytworniej. Niekiedy dawał się
uprosić i zagrał sam coś na pianinie, ale nigdy nic własnego. Nie
chciał, i już. Czasem grano u nas po raz pierwszy kompozycje młodych
muzyków albo czytano nowe sztuki teatralne. Mówiło się wtedy:
„premiery u Foltynów”. Kosztowało to masę pieniędzy, tyle się przy
tym jadło i piło. To byli przeważnie zupełnie mili, skromni i prości
ludzie ci artyści. No tak, niektórzy sterczeli potem u nas do późnej
nocy i, z przeproszeniem, chlali. Jak te dywany później wyglądały, a
firanki! Wszystko takie było przesiąknięte dymem, że szkoda mówić! Ja
tego nie lubiłam, ale pan Foltyn mówił: . — Sama rozumiesz, artyści.
Musisz do nich stosować inne kryteria. Pozwól, niech się choć czasem
nażrą do syta. Ja wiem — mówił — co to jest głód.
Sprawiało mu przyjemność udawanie takiego trochę mecenasa,— trochę
magnata. Strasznie lubił się z nimi kłócić. Nie pił prawie zupełnie,
ale namiętnie dyskutował o nowoczesnej sztuce. Dla mnie to były
rozmowy za trudne i wolałam zawsze położyć się. spać. Czasem aż do
rana było słychać, jak mój mąż peroruje, a tamci bełkocą coraz
bardziej pijanymi głosami. „No, cóż — myślałam sobie — jeśli jemu to
sprawia przyjemność… Ze mną nie może mówić o tych rzeczach.”
W tym czasie tatuś, biedaczysko, umarł na udar serca. W domu była
żałoba, więc urwały się te artystyczne wieczory. Panu Foltynowi
bardzo było ich brak i zaczął bywać z muzykami i literatami poza
domem. Właściwie to się nawet cieszyłam, że ma jakąś rozrywkę. Prawdę
mówiąc, w tym artystycznym towarzystwie zawsze . się czułam nieswojo,
zwłaszcza teraz, po śmierci ojca. W takich chwilach człowiek sobie
jakoś lepiej uświadamia, do jakiego świata należy.
Potem do mego męża zaczęli przychodzić różnego rodzaju literaci i
muzycy; mówił, że z nimi pracuje, ale mnie się zdaje, że pożyczał im
pieniądze. Czasami oświadczał, że ślęczy nad jakimś wielkim dziełem,
i całe dnie i noce siedział zamknięty w swojej pracowni. Bałam się,
żeby znów nie zaczął kaszleć.
— Proszę cię, nie pracuj tyle — mówiłam mu — przecież nie musisz.
To go wyprowadzało z równowagi. Krzyczał, że nie mam pojęcia, co
to znaczy tworzyć. Artysta musi po prostu spłonąć w swoim dziele i
poświęcić mu wszystko, całe swoje ja, całe swoje życie…
A potem znów tygodniami nie robił absolutnie nic, tylko
leniuchował albo gdzieś się wałęsał. Mówił, że się koncentruje. No,
ja się na tym nie znam, ale z tego, co widziałam, zdaje mi się, że
tworzenie to jakaś bardzo dziwna praca.
Nie wyglądał dobrze, stał się wrażliwy i wybuchowy. Twierdził, że
to tylko artystyczny temperament, ale mnie się zdaje, że musiał się
czymś martwić. Ciągle mówił O tej swojej pracy, że to będzie dzieło
całego jego życia. Miała to być opera; dziwiło mnie tylko, że raz
nazywał ją Judyta, a kiedy indziej Abelard i Heloiza, Teraz pracuje
nad librettem, a zaraz potem zacznie pisać muzykę. Już ma to w głowie
zupełnie gotowe, tylko napisać. I naraz — trzask, prask, zostawiał
wszystko i przepadał na całe dnie i noce, nie wiedzieć gdzie. Wracał
blady i rozgorączkowany. Dopiero teraz — mówił — wpadł we właściwy
trans. Aż pewnego dnia zniknął na dobre; zostawił tylko list, że
idzie za swoim artystycznym powołaniem. Może pan sobie wyobrazić, jak
się czułam! Na drugi dzień dowiedziałam się, że uciekł z jakąś
zagraniczną śpiewaczką. Nie będę wymieniała jej nazwiska, ale był to
starzejący się, wielki i gruby babsztyl, który tracił już głos i
tylko jeszcze włóczył za sobą po świecie strzępy dawnej sławy. Ludzie
chodzili, żeby ją obejrzeć, i śmieli się. To dziwne, ale zazdrość nie
leży w moim charakterze; widać taką mam rybią krew, a może to
dlatego, że już od dawna moje stosunki z mężem nie były tego rodzaju,
żebym miała być zazdrosna — nie wiem.
Było mi tylko wstyd, że uciekł tak głupio jak zakochany smarkacz i
że to był taki publiczny skandal. Ona — ta stara diwa, miała podobno
takie afery w każdym mieście, do którego przyjechała. Po dziesięciu
dniach wrócił skruszony. Ukląkł przede mną i wyznał, że musiał to
zrobić, że w tej kobiecie odnalazł typ swojej Judyty i że ona
ogromnie inspirowała go jako artystę. Artysta musi swemu dziełu
poświęcić wszystko, wszystko — twierdził ze łzami w oczach — i me
wolno mu na nic zważać, byle tylko to dzieło doprowadził do końca.
— Artysta ma do tego prawo! — krzyczał rozpaczliwie i chwytał mnie
za ręce. — Musisz mnie zrozumieć i wybaczyć. Przy tobie jestem taki
bezpieczny…
Wcale się z nim nie kłóciłam, zastanawiałam się tylko, ile też
pieniędzy musiało go to kosztować.
— No, więc słuchaj — powiedziałam — możesz zostać, tam jest twój
pokój, a wobec ludzi wszystko zostaje po staremu. Ale moim majątkiem
zarządzać już nie będziesz; na twoje wydatki ci dam, a o swoje sprawy
będę troszczyć się sama.
Aż się dziwiłam, jaka też kobieta potrafi być twarda.
Odszedł obrażony i od tego czasu na nosie miał wypisane, że
wyrządziłam mu głęboką i niezasłużoną krzywdę.
Ludzie są dziwni. Przedtem, kiedy miał pieniędzy, ile dusza
zapragnie, był niemal że skąpy; teraz przepuszczał swoje apanaże,
ledwo je dostał, a potem z ostentacyjnym wyrzutem zamykał się w swoim
pokoju i tworzył. Schudł bardzo i nawet zaczął pić. Raz czy dwa
stwierdziłam, że wziął mi z torebki trochę pieniędzy. Nic nie
powiedziałam, ale chyba zorientował się, że coś zauważyłam, bo zaczął
napomykać, żebym uważała na swoje pieniądze przed służbą. No, a potem
umyślnie zostawiałam czasem trochę pieniędzy tu czy tam, żeby sobie
wziął. Każde z nas wiedziało, że to drugie o tym wie, ale nie
zdradzaliśmy się z tym, żebyśmy się przed sobą nie musieli wstydzić.
W tym czasie spotykał się też z dziwnymi ludźmi, jak na przykład
ten ślepy Kanner. Tego to się po prostu bałam. Pan Foltyn zawsze go
spijał koniakiem, a on potem wrzeszczał i bębnił na fortepianie, że
aż strach człowieka ogarniał. Ja wiem, byłam słaba, trzeba było jakoś
z tym skończyć, takiego zwierzęcia przecież nie można wpuszczać do
domu. Ale, widzi pan, myślałam sobie: „To są artyści, muzycy, nie
wtrącaj się. Dobrze chociaż, że Bedrzych ma tę swoją sztukę i że ją
tak poważnie traktuje.”
Bo to prawda; w tym okresie ciągle coś pisał i kreślił, przegrywał
na fortepianie i znów biegł zapisać. Całe noce słyszałam, jak
szeleści papierami i chodzi po pokoju. Schudł okropnie, tylko nos
wystawał z twarzy, a włosy to mu sterczały dokoła głowy, o tak.
— Teraz pokażę wszystkim — mówił — co we mnie siedzi. Zobaczycie,
kto to jest Beda Folten, wszyscy zobaczycie!
Oczy mu wtedy po prostu płonęły, jak gdyby nas, cośmy mu tylko
służyli jak niewolnicy, nienawidził z całej duszy. i ciągle z tym
ślepym Kannerem. Nieraz to nawet w nocy znalazł go gdzieś w knajpie i
zaciągnął do domu, i tu krzyczeli, i tłukli w fortepian. Rano
znajdowaliśmy tego Kannera śpiącego na przykład na korytarzu. Widzi
pan, wszystko cierpliwie znosiłam. ,,Może naprawdę pan Foltyn
komponuje coś wielkiego — mówiłam sobie — i musi się wyszumieć. Jak
to bohema.”
Razu jednego strasznie się jakoś pokłócili. Słyszę krzyk,
narzuciłam szlafrok i biegnę do pokoju męża. Kanner siedzi w fotelu,
kopie na wszystkie strony i wrzeszczy jak zarzynane prosię, a z
policzka cieknie mu krew. Pan Foltyn stoi nad nim z nożem w ręce,
pianę ma na ustach i toczy oczami jak obłąkany. No, wtedy zrobiłam z
tym wszystkim porządek.
Od tego czasu Kanner więcej się u nas nie pokazał. Pan Foltyn
zaczął płakać, że ten łajdak go wyzyskiwał, że kradł jego pomysły.
Właśnie dlatego wpadł w taką wściekłość i chyba byłby go zabił,
gdybym ja tam nie przyszła. Ledwo go uspokoiłam, taki był
zrozpaczony, nawet przez okno chciał wyskoczyć. Oj, nie miałam z nim
lekkiego życia, proszę pana!
Jakiś czas wszystko było dobrze: pan Foltyn gorliwie pisał, cichy,
jak by go nie było. Mówił, że kończy swoją operę o Judycie i
Holofernesie i że to wspaniały temat. Przegrywał mi na fortepianie
niektóre arie i fragmenty. Ja się na muzyce co prawda tak bardzo nie
znam, ale powiem panu, ta scena na przykład, jak Judyta i Holofernes
są w namiocie — aż strach człowieka ogarniał. Jakaś dzika namiętność
—czy spazm; nie wiem, skąd się to w moim mężu wzięło. I znowu miał na
ustach ten nieznaczny, triumfalny uśmiech, który tak lubiłam. Mówcie,
co chcecie, to jednak musiał być wielki muzyk, może nawet geniusz —
kto wie. „No, szczęśliwe to nasze małżeństwo nie jest — mówiłam sobie
— ale jeśli Bedrzych napisze coś wielkiego, to przynajmniej nie żyłam
na próżno.”
W tym czasie przychodził do nas już inny muzyk, nazywał się
Trojan; ale ten to, mówię panu, wcale nie wyglądał jak artysta:
wysoki, chudy, w okularach, prędzej jak jaki uczony, taki cichy,
nieśmiały, solidny człowiek. Był w operze korepetytorem czy coś
takiego, a muzyk podobno świetny. Przesiadywali z panem Foltynem
całymi popołudniami, rozmawiali po cichu i tylko leciutko brzdąkali
na fortepianie. Zawsze im sama przynosiłam kawę i ciasteczka, a ten
Trojan zrywał się z takim szacunkiem i tak się kłaniał, aż bałam się,
że się złamie na pół. Wszędzie pełno było porozrzucanego papieru
nutowego, a pan Foltyn doczekać się nie mógł, kiedy już sobie pójdę.
Tak go pochłaniała ta robota. O niczym nie można było z nim mówić,
tylko o tej operze. Podobno to straszna praca robić tę instrumentację
czy jak tam się to nazywa.
Raz w drzwiach o mało nie wpadłam na tego Trojana, kiedy
wychodził; zatrzymał się i zaczął bąkać:
— Łaskawa pani… łaskawa pani, niech mu pani powie, żeby to
zostawił… albo przerobił! Proszę panią, niech pani mu to powie!
Zrobiło mi się żal Bedrzycha, że tyle się napracował.
— Myśli pan — zapytałam — że on nie ma talentu?
— Ach nie — powiedział zniecierpliwiony ,— talent ma, ale… co z
tego? Sam talent to jeszcze nic. W muzyce trzeba czegoś więcej… nie
tylko uszu…
Machnął ręką, nie wiedział, jak to powiedzieć.
— Niech mu pani powie… żeby z siebie zrobił innego człowieka.
Żegnam!
I już go nie było. Taki dziwak!
Przy kolacji wspomniałam panu Foltynowi, że Trojan ma, zdaje się,
jakieś zastrzeżenia co do jego opery.
Zaczerwienił się i odłożył widelec.
— Mówił ci coś?
— Ależ nie — odparłam — tylko mam takie wrażenie. Czy on
rzeczywiście tak dobrze zna się na muzyce?
Pan Foltyn wzruszył ramionami.
— Tak… tylko nie ma za grosz fantazji. Oratoria komponować, to i
owszem, ale do opery trzeba mieć wprost diabelską fantazję. Gdzież do
tego Trojanowi! To taki naukowy fakir, wyschnięty jak wiór. Artysta
przecież nie może żyć jak zakonnik!
Mówił sam, a przy tym zupełnie, jak by się z tym Trojanem kłócił:
że sztuki nie można tworzyć bez namiętności, że artysta musi
wybiczować z siebie uczucia i instynkty, i tak dalej, i tak dalej.
— Co do tego biczowania — powiadam — to ja coś wiem. Już
słyszałam, że znów latasz za jakąś śpiewaczką.
Była to podobno zupełnie młoda dziewczyna, świeżo upieczona
absolwentka konserwatorium, która raz czy dwa zaśpiewała coś tam na
próbę w teatrze. Jak już powiedziałam, nie umiem być zazdrosna, ale
skoro sam zaczął o tym mówić, to przecież nie będę udawać głuchej,
prawda?
Pan Foltyn ani okiem nie mrugnął.
— Wyobraź sobie — krzyczał — ten Trojan uważa, że Judyta to rola
nie dla niej! Taka wymarzona, po prostu kapitalna Judyta! Tylko
jeszcze rozbudzić w niej tę otchłań kobiecości, tego biesa erotyzmu…
Sama nie wiem, co tam jeszcze wygadywał. Ja, wie pan, za takimi
rzeczami nie przepadam.
— I to ty chcesz w niej to wszystko rozbudzić? — powiadam.
Obruszył się, jak by to było zupełnie oczywiste.
— Dlaczegóż by nie? Żebyście wiedzieli: ja zrobię z niej wielką
artystkę, ja, Beda Folten! Powinna się cieszyć, że mnie poznała! We
mnie jest coś z barbarzyńcy, coś z Holofernesa! Ja z niej zrobię
Judytę ciałem i duszą…
Niech pan pomyśli — mówi to przy stole do swojej prawowitej
małżonki! Nigdy jeszcze nie widziałam go tak bezgranicznie pewnego
siebie. Gadał o sobie, o swojej sztuce, o tym, jak wszyscy chcieliby
go ujarzmić, nawet taki Trojan i jemu podobni. A potem znowu, jak to
on pogardza tym małym, drobnomieszczańskim środowiskiem. Gdzie
indziej, w wielkim świecie, kim byłby tam Beda Folten! Ale odtąd już
będzie szedł do swego celu bez względu na wszystko! Teraz dopiero
czuje w sobie straszliwą, barbarzyńską potęgę twórcy…
Na usta wystąpiła mu piana, broda mu się trzęsła i walił pięścią w
stół. Mówię panu, żal mi się go naraz zrobiło. „Mój Boże — pomyślałam
sobie. — A więc tak ‘kiepsko z tą twoją operą, biedaku? Pewno nic już
z niej nie będzie!” Sama nie wiem dlaczego, ale odgadłam to nagle z
niezbitą pewnością. Chyba dlatego, że się tak gwałtownie, tak
rozpaczliwie wprost przechwalał. „Już chyba nic nie zrobisz, mój
drogi, i będziesz się z tym musiał pogodzić”. Odczułam niemal jakąś
ulgę: zostawi całą tę sztukę i będzie przynajmniej spokój. Mamy z
czego żyć, nie mamy już po dwadzieścia lat, po co więc tak się
szarpać? — To nie znaczy, że nie byłabym najszczęśliwsza w świecie,
gdyby Bedrzych stworzył coś naprawdę wielkiego, gdyby mu się to
udało. Ale w nas, kobietach, jest czasem jakieś pragnienie czy
potrzeba rezygnacji. Jakoś się wtedy bardziej bezpiecznie czujemy czy
co…
Oczywiście, przez jakiś czas prawie wcale nie pokazywał się w
domu; latał za tą śpiewaczką. Tylko co rano słyszeliśmy, jak gwiżdże
i śpiewa w łazience, żeby pokazać, —jaki to on jest młody i
szczęśliwy. Zawsze z kwiatkiem w butonierce, w świeżo odprasowanym
ubraniu, wyperfumowany i promieniejący. Ale zdaje mi się, że wiele
nie osiągnął. Do domu wracał dopiero nad runem, żeby wyglądało, jak
by noc spędził u niej. Tymczasem podobno wysiadywał po kawiarniach
albo w barach nad szklanką lemoniady, sam jak kołek, aż do
zamknięcia, a potem jeszcze do świtu wałęsał się po ulicach. Służąca
widziała, jak w domu przed lustrem malował sobie na policzkach
szminką plamy: miało to wyglądać na ślady pocałunków. Do obiadu
zjawiał się w szlafroku, ziewając na całe gardło. Taka komedia!
Myślałam sobie, że robi to wszystko po to, by odwrócić swoją uwagę
od tej opery, którą zarzucił. Ale nie — nie zarzucił jej. Nie wiem
skąd, wytrzasnął jakiegoś Molendę i o mały włos nie sprowadził go do
nas na stałe. Znowu zamykał się z nim w pokoju, a nam oświadczył, że
pracuje nad ukończeniem Judyty. Kiedyś natrafił w gazecie na nazwisko
tej swojej młodej śpiewaczki. Odłożył gazetę i wycedził niedbale:
— Ta dziewczyna podobno opowiada, że będzie śpiewała partię mojej
Judyty. Głupia! Daleko jej do tego! — Tak się ta historia skończyła.
Molenda był medykiem, ale bardziej pociągała go muzyka i hulanki.
Podobno grywał medykom po knajpach i komponował różne parodie i
piosenki. Był to młody kpiarz i błazen o twarzy jak gdyby obrzękłej.
Niczego nie brał poważnie. Ale muzyk był z niego urodzony, a pomysłów
miał! Sypał nimi jak z rękawa. Rzucił medycynę i pisał szlagiery,
tanga i takie tam różności. Podobno zrobił na tym ładne pieniądze.
Potem zniknął nagle i ni stąd, ni zowąd wypłynął gdzieś w Ameryce, w
jakimś variete wśród murzyńskiej hołoty czy też jako klown muzyczny.
Potem znowu wrócił. Podupadł, włóczył się bez zajęcia i pił na umór.
W tym właśnie okresie znalazł go pan Foltyn i zrobił z niego swego
kumpla. Po pół dnia przesiadywali nieraz w pracowni, kłócili się i
grali na fortepianie. Ale zawsze wychodził z tego w końcu jakiś
walczyk albo tango. Szkoda, że pan nie widział, jakie ten Molenda
wyczyniał miny i jak podskakiwał, kiedy grał i śpiewał te swoje
kawałki! Człowiek musiał się złościć i śmiać jednocześnie, taki to
był błazen i komediant. Nie mam pojęcia, co ich mogło połączyć.
Bedrzych był przecież z natury raczej poważny i uroczysty.
Wieczorami szli na lumpkę, oczywiście jeśli pan Foltyn na to
akurat miał. Czasami ten błazen Molenda wpadał jak gdyby w rozpacz i
pił jeszcze ‘Więcej. Potem przychodził blady, rozczochrany i grał
dziko. Ale zawsze, wychodziło z tego w końcu to jego tim–tam–ta–ram.
Po takim zwariowanym okresie nagle obydwaj trzeźwieli i tylko coś
tam ze sobą szeptali. Wkrótce z pracowni pana domu rozlegały się znów
same fokstroty, tanga jakieś miłosne, serenady. Ja tam, prawdę
mówiąc, lubię wesołą muzykę, nawet wolę niż poważną, ale… nie wiem,
jak to powiedzieć… do Bedrzycha jakoś mi to nie pasowało.
Zaczęli do nas przyjeżdżać wielcy panowie, sami dyrektorzy. Każdy
wyglądał, jak by pół Ameryki do niego należało. Pan Foltyn przybierał
wtedy okropnie poważną minę i nazywał to „konferencjami”. Podczas
tych konferencji było słychać, jak mój mąż coś głośno opowiada, a
Molenda wygrywa swoje fokstroty. Nie byłam tym zachwycona.
Pewnego wieczoru pan Foltyn po krótkim wstępie oświadczył, że już
czas najwyższy, żeby zaczął na serio coś robić, i że teraz wreszcie
pokaże, co potrafi Beda Folten. Ze w końcu chce już zarabiać własne
pieniądze i żyć jak książę. No i w podnieceniu zaczął opowiadać. Ma
kapitalny plan: napiszą razem z Molenda operetkę filmową. Libretto
jest już prawie gotowe, a co do muzyki — to mają szlagiery na sto
dwa. Dzisiaj idzie tylko film — powiada — a już czas, żeby to
wreszcie wzięli w swoje ręce prawdziwi artyści. Na początek trzeba
oczywiście dać coś lżejszego.
Aż mi się gardło ścisnęło, tak mi go było żal. Widocznie to
zauważył, bo zaczął mnie skwapliwie zapewniać, że to przyniesie
fantastyczne pieniądze i że potem znowu zabierze się do swojej
Judyty. Przegarniał włosy rękami i krzyczał, jak zawsze kiedy sam
siebie chciał o czymś przekonać. Jak już odniesie światowy sukces —
mówił — z tą operetką, to i Judyta będzie miała zapewnione
powodzenie. Tylko dlatego, tylko dlatego to robi.
— Żebyś wiedziała — zapewniał mnie gorąco — dzisiaj i Mozart, i
Smetana pisaliby dla filmu. A poza tym libretto jest takie poetyckie…
— Słuchaj no — mówię mu — więc teraz z kolei masz romans z jakąś
aktorką filmową?
Przestraszył się i zaczerwienił.,
— Dlaczego tak myślisz? To jasne, że muszę odbywać konferencje z
filmowcami. Jest tam wspaniała rola kobieca — Heloiza. Mamy do niej
bajeczną śpiewaczkę; nazwisko nowe, ale ta dziewczyna ma ruchy, głos,
a sex–appeal… Do filmu konieczny jest sex–appeal, rozumiesz? Nic się
nie bój, to będzie fantastyczny sukces! Ta kobieta kiedyś trafi do
Hollywood, za to ci mogę ręczyć!
— Chwileczkę — mówię mu. — To mnie znów tak bardzo nie interesuje.
Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego przychodzisz z tym do mnie.
— No, bo widzisz, to jest tak — zaczął i zaraz wyszło szydło z
worka.
Producenci filmowi są zachwyceni pomysłem i bezwarunkowo chcą go
realizować. To już jest uzgodnione. Ale jeśli to ma być sukces na
skalę światową, trzeba by do tego wspaniałej wystawy, no i tak dalej.
Rozumie się, że pieniądze się zwrócą w trójnasób. Przedtem jednak
potrzeba gotówki, żeby cały pomysł zrealizować tak, jak na to
zasługuje.
— Ile? — pytam się.
Pan Foltyn parę razy przełknął ślinę, aż mu grdyka podskoczyła.
— Nie tak wiele — powiada. — Starczyłoby… półtora miliona.
Śmiesznie mało w stosunku do murowanego zysku, jaki to musi
przynieść.
— A masz te półtora miliona? — pytam.
Pan Foltyn dalej przełykał ślinę i przegarniał włosy rękami.
Właśnie… właśnie, liczył na to, że mogłabym sprzedać jeden albo dwa
domy. A muszę panu powiedzieć, że z tych pięciu domów po tatusiu dwa
już były sprzedane. Że to — powiada — będzie dla mnie bajeczna
inwestycja. Podpisze mi tu czarno na białym, że nim rok minie,
wypłaci mi jeszcze raz tyle.
— Skoro ja ci to mówię — krzyczał — to możesz na tym polegać!
Przecież to jest moje dzieło, więc i tobie musi zależeć, żebym się
nareszcie wybił!
— Czekaj, czekaj — mówię mu. — Ja już za nasze małżeństwo,
zapłaciłam dwoma domami, nie licząc swoich doświadczeń.
Mniejsza z tym. No, ale tak dalece wszystko jedno mi nie jest,
żebym ci miała pomagać zniszczyć ciebie samego jako muzyka. Nie! Nie
dam na to złamanego grosza. I więcej mi o tym nie wspominaj!
Pan Foltyn wstał z oczyma pełnymi łez i udawał, że chce odejść.
— Tego się nie spodziewałem — powiedział obrażony — że tak mało
będziesz miała do mnie zaufania. Przysięgam ci, że robię to tylko dla
swojej Judyty! Tyle razy ją oferowałem… setki i tysiące wydałem na
przepisywanie, ale dopóki człowiek nie wybije się czymś jako
kompozytor — to wszystko na nic. No, więc koniec ze mną — wyszeptał i
machnął ręką. — Koniec! Koniec! — Podszedł do drzwi i zatrzymał się z
ręką na klamce. — Żebyś wiedziała — wymamrotał — teraz będę się
musiał zastrzelić!
— Ty? — powiadam. — Absurd.
Stał ze zwieszoną głową, jak chłopak, który się do czegoś
przyznaje.
— Bo ja… bo ja już podpisałem weksle — bąknął.
— Na ile?
— Na… siedemset tysięcy.
Potem się okazało, że na milion dwieście tysięcy, ale to już był
dla niego drobiazg.
— Bój się Boga! — powiadam. — Jakie weksle, kiedy nie masz ani
grosza?
— Ja im powiedziałem, że jestem współwłaścicielem twoich domów —
mamrotał zgnębiony. — Liczyłem na to, że ty zainwestujesz te
pieniądze… skoro to jest taki murowany sukces…
— Na Boga — powiadam — ty idioto, przecież to, coś zrobił, to
zwyczajne oszustwo!
A on na to:
— Ja wiem. Ale zrobiłem to dla Judyty. Wiem, że jestem zgubiony.
No, więc dobrze! — krzyknął z wściekłością i odrzucił głowę do tyłu.
— Zabijcie mnie! Beda Folten o nic nie prosi!
Miałam już tego dosyć. „Jeszcze mi się tu będzie stawiał” — myślę
sobie.
— Rób, co chcesz — powiadam — ale ja tę sprawę oddam swemu
adwokatowi. — A na razie nie widzę potrzeby dłużej o tym mówić.
Całą noc hałasował pan Foltyn w swojej pracowni. Stukał
szufladami, a co jakiś czas przegrywał parę akordów na fortepianie,
jak by się z nim żegnał. Rano zniknął i przez dziesięć dni nie
pokazał się wcale. W pokoju został tylko swąd po papierach, które
spalił. Na dywanie koło pieca leżała osmalona kartka papieru z
napisem: „Judyta, opera w pięciu aktach. Muzykę i libretto napisał
Beda Folten.” W piecu znalazłam pełno spalonego papieru. Oglądałam go
— był to tylko czysty papier nutowy.
Naszym adwokatem był stary, mądry pan, przyjaciel ojca
nieboszczyka. Jako prawnik radził mi: „Niech pani to zostawi, niech
go, łobuza, zaskarżą.” Ale jako stary przyjaciel rodziny zgodził się
chętnie, kiedy go poprosiłam, żeby raczej wszystko jakoś uregulował.
— Pod jednym warunkiem, pani Karolciu — powiedział mi. — Że się
pani z tym fanfaronem rozwiedzie. Inaczej, jeszcze trochę, a nie
zostanie pani nawet klamka z tych pięciu kamienic, co je pani tatuś
nieboszczyk zostawił.
Nie wiem, jak to zrobił. W końcu wykupił te weksle, zdaje się za
czterysta tysięcy, i zamknął je w swojej kasie.
Tymczasem pan Foltyn wrócił do domu taki wynędzniały i zaniedbany,
jak by nocował w parku na ławce. Oświadczył, że przychodzi tylko po
niektóre rzeczy, ale bardzo się ucieszył, kiedy mu służąca przyniosła
obiad na tacy. Mówiła, że o mało się nie rozpłakała, tak jej
dziękował i tak mu Się. broda trzęsła ze wzruszenia. Siedział w swoim
pokoju cicho jak mysz. Bez przerwy pisał albo cichuteńko grał na
fortepianie. Potem zabrał swoje nuty i gdzieś z nimi poszedł. Był
listopad, a on umyślnie nie wziął palta, tylko poszedł tak, w
aksamitnej kurtce, z powiewającym krawatem, żeby wyglądać jak
głodujący artysta. Taki był już jego styl. Kiedy nasz adwokat
powiedział mu o rozwodzie, pan Foltyn podobno płakał.
— Ja rozumiem — powiedział. — Ja rozumiem. Złączyć swoje życie z
losem artysty to piekło. Niech pan powie pani Charlotcie, że zwracani
jej wolność.
Nie robił żadnych trudności. Był podobno bardzo pokorny i
grzeczny. Tylko kiedy mu adwokat powiedział, że wyznaczyłam mu małą
miesięczną kwotę, którą może odbierać w jego kancelarii — podobno
wyprostował się, zaczerwienił i obrażony krzyknął:
— Co? Pieniądze? Myśli pan, że jestem żebrakiem? Prędzej z głodu
zdechnę, niż miałbym przyjmować jałmużnę!
— No, więc dobrze — powiada adwokat. — Powtórzę to pani Karolci.
Wtedy złapał się za głowę i zaczął śmiać się jak desperat.
— Ma pan rację — bełkotał —. jestem żebrak! Jestem artysta! Czy
mógłby mi pan dać z góry pięćset koron?
Od tej pory wiem o nim niewiele. Raz spotkałam go na ulicy. Co tam
będę panu opowiadać, jak się czułam! Wyglądał jak pomyleniec: ta jego
kudłata głowa zadarta wysoko, na szyi brudna tasiemka, a pod pachą
nuty… Co miesiąc przychodził do kancelarii po pieniądze, dumny
podobno jak bóg. Pieniądze niedbale wtykał do kieszeni i opowiadał,
że właśnie pertraktuje z Salzburgiem albo z Metropolitan Opera w
Ameryce w sprawie premiery Judyty. Albo .mówił, że dopiero teraz
czuje się wolny, że artysta jest prawdziwym, artystą dopiero w nędzy
i błocie, i takie tam różne historie. Razu jednego przyszedł jakby w
gorączce. Już za tydzień odbędzie się próba Judyty w jakimś atelier
filmowym tylko dla zaproszonych gości. Mają tam być dyrygenci i
managerowie operowi z całego świata. Dał też memu adwokatowi dwa
bilety.
— Jeden dla pana — powiedział — a drugi, gdyby kogoś to
interesowało.
No, jasne, że nie poszłam.
Mniej więcej w tydzień później dostałam wiadomość, że go
odwieziono do Bohnic. Po dwóch tygodniach umarł tam, biedak. W
gazetach nie było nawet wzmianki o jego śmierci…
Urządziłam mu przyzwoity pogrzeb W krematorium. Zawsze życzył
sobie, żeby być po śmierci spalonym. „Jak Feniks” — mówił. Jednakże
przyszło go pożegnać za dwadzieścia, a może trzydzieści osób,
przeważnie muzycy, ci, co to do nas przychodzili na te wieczory
muzyczne. Pan Trojan był także i smutnie spoglądał przez swoje
okulary. Nie brakło i tego błazna Molendy. Przyszedł z całą swoją
bandą i płakał jak mały chłopak. Przyszła i ta młoda śpiewaczka, za
którą nieboszczyk kiedyś latał, teraz już sławna i wielka. Bardzo to
było ładnie z jej strony. Ale co najdziwniejsze — nagle, mówię panu,
rozlegają się organy i grają Largo Handla, ale jak pięknie! To grał
jeden znany profesor konserwatorium. A potem kwartet smyczkowy. Nasi
najwięksi muzycy, niech pan pomyśli, zagrali mu kwartet Beethovena.
Nie wiem, kto się postarał, żeby tak było uroczyście, pan Trojan czy
może kto inny. Ale takie to było piękne i podniosłe, że jakoś mi się
zrobiło lżej na duszy i nareszcie mogłam płakać.
Pan Foltyn musiał jednak .być wielkim artystą, skoro go tacy
artyści chowali i nawet nic za to nie chcieli. Miał pogrzeb jak
prawdziwy muzyk.
I tak sobie czasem mówię: „A może naprawdę mógł coś stworzyć?” Nie
byłam na pewno odpowiednią żoną dla artysty, wiem o tym, ale dałam mu
chociaż dobrobyt i przeszkadzałam tak mało, jak to tylko dla kobiety
możliwe. Widocznie nie dość go rozumiałam, ale zwyczajny człowiek
może dać tylko to, co ma.
Kazałam mu zrobić przynajmniej ładny nagrobek. Brązowa lira, na
niej gałązka wawrzynu, a napisane tylko: „Beda Folten”. Nic więcej.
V
Prof. uniw, dr Strauss
«ABELARD I HELOIZA»
Pana Foltyna poznałem w dniu, kiedy zorganizował u siebie koncert
z udziałem naszego prywatnego „profesorskiego” kwartetu (dwóch
profesorów, jeden prezes sądu i nasz znakomity pierwszy skrzypek,
pracownik instytutu anatomii). W kwartecie tym grałem na altówce. W
domu pana Foltyna bowiem odbywały się interesujące wieczory muzyczne.
Po skończonym koncercie, kiedy pan Foltyn dowiedział się, że
specjalnością moją jest właściwie historia porównawcza literatury,
zaciągnął mnie do sąsiedniego pokoju; zrobił na mnie wrażenie
wykształconego, zamożnego i uduchowionego młodego człowieka, pełnego
entuzjazmu dla muzyki i wszystkiego, co piękne. Wziął mnie więc na
bok i wyznał mi, że zafascynował go temat Abelarda i Heloizy i że
miałby ochotę zrobić z tego powieść albo nawet operę. Czy zechciałbym
być tak dobry i powiedzieć mu parę słów o Abelardzie i jego epoce.
Przypadkowo jedenasty i dwunasty wiek ze swoją scholastyką i
rozkwitem zakonów — to trochę mój konik. Obawiam się, że nieco się
wtedy zagalopowałem i zupełnie jak na seminarium ex cathedra
perorowałem o nominalizmie średniowiecznym, analizowałem Glossulae
super Parphyrium i polemizowałem ze Schmeidlerem. Jestem bowiem
zdania, że listy Abelarda i Heloizy, przynajmniej częściowo, są
autentyczne.
Pan Foltyn słuchał, jak by go to ogromnie interesowało, chociaż
nie wiem, w jaki sposób Glossulae Abelarda albo Introductio in
theologiam mogły mu się przydać do opery. Ale w tym profesorskim
ferworze nie zastanawiałem się nad tym. Obiecałem mu nawet, że jeśli
go ten temat zajmuje, pożyczę mu odnośną literaturę, by ją sobie
przestudiował. Pan Foltyn był wzruszony i z góry mi dziękował.
Podobało mi się, że kompozytor czy poeta tak poważnie odnosi się do
swego dzieła i że stara się opracować je w sposób naukowy, toteż
posłałem mu całą pakę materiałów źródłowych, różne edycje Abelarda:
Haustratha, Carriere’a i temu podobne.
Po jakimś czasie spotkałem pana Foltyna i pytam, co porabia
Heloiza. Oświadczył mi, że bez przerwy nad nią pracuje. Miłość
Abelarda i Heloizy to chyba najbardziej płomienny, a jednocześnie
najwznioślejszy, jaki sobie można wyobrazić, temat na operę.
Sprawiło mi to przyjemność; dwunasty wiek z jego konfiktem między
systemem kościelnym a pierwiastkami świeckimi, trochę już
przedrenesansowymi — to okres naprawdę ciekawy i wspaniały. Nie
chciałem odbierać mu tych materiałów, jak długo mogą być dlań
inspiracją czy pomocą. Niestety, później straciłem pana Foltyna z
oczu, tak że nie mogłem posłać mu nowo wydanego przez Geyera traktatu
Abelarda De unitate et trinitate divina, opatrzonego krytycznym
komentarzem. Była tam ciekawa wzmianka o tym, dlaczego Abelard został
zamknięty w klasztorze.
Później ku wielkiemu swemu żalowi dowiedziałem się, że pan Foltyn
zmarł w nędzy; moje książki, a szczególnie rzadkie i niedostępne już
wydanie Cousina z roku 1849, prawdopodobnie po jego śmierci zaginęły.
Szkoda ogromna, że młody, utalentowany kompozytor nie dokończył, jak
się wydaje, swojej opery o Abelardzie i Heloizie; mam wrażenie, że
rzadko się zdarza, by artysta przystępował do tematu, który zaprząta
jego wyobraźnię, z tak głęboką powagą i z tak gruntownym
przygotowaniem naukowym.
VI
Dr J. Petri
TEKST DO «JUDYTY»
Panu Foltenowi zostałem przedstawiony w foyer teatru na jakiejś
premierze. Już przedtem słyszałem o nim jako o niezwykle zamożnym, a
przy tym rozmiłowanym w sztuce młodym człowieku. Przy pierwszym
zetknięciu zrobił na mnie wrażenie młodzieńca nieco afektowanego i
zarozumiałego, ,ale jednocześnie bardzo serdecznego; nie podobały mi
się jego baczki, jego monokl, jego uperfumowana elegancja i złoty
łańcuszek na przegubie ręki. Mówiąc szczerze, pomyślałem sobie:
„Snob”. Uścisnął mi dłoń niezwykle gorąco, ze wzruszeniem i od razu
zaprosił „do pani Charlotty i do mnie na nasze intymne wieczory
muzyczne” — jak powiedział. Nalegał tak bardzo, że, acz niechętnie,
obiecałem jednak przyjść; potem dostałem jeszcze drukowane
zaproszenie na Soirée musicale chez Mme et Maître Beda Folten. Comme
chez soi.
Przeżyłem zaledwie jeden taki wieczór muzyczny. Folten, w
powiewającym krawacie i aksamitnej kurtce, witał mnie z wylewną
serdecznością.
— Proszę dalej, proszę — wołał — jest pan tu między artystami!
Jego żona, kobieta trochę bez wyrazu, anemiczna, ale zdecydowanie
miła, zrobiła ha mnie wrażenie Marty, która jest tu jedynie po to,
aby się troszczyć o jedzenie i picie i od czasu do czasu uśmiechać
się z dala macierzyńskim i nieśmiałym uśmiechem do jakiegoś
osamotnionego gościa, z którym, za Boga, nie wiedziała, o czym mówić.
Mieli za to dwóch wypożyczonych z kawiarni kelnerów, których
znałem. Ubrali ich w krótkie spodnie, jedwabne pończochy, nawet białe
pudrowane peruki powsadzali im na łby, chyba tylko po to, żeby się
jeszcze bardziej pocili przy roznoszeniu herbaty i szampana. Było tam
około czterdziestu osób — znałem większość z nich. Połowa była tak
samo zakłopotana jak ja, druga zaś usiłowała w pośpiechu jak
najwięcej zjeść i wypić. Czuło się w tym wszystkim jakiś przymus i
dysharmonię. Folten w swojej aksamitnej kurtce krążył wśród gości,
jednego poklepał jowialnie po łopatkach, drugiego zaciągnął do
bufetu, to znowu umizgał się do jakiejś muzykalnej młodej damy —
dziwna mieszanina jowialności, koleżeństwa, pompy i zbyt rzucającej —
się w oczy pogoni za familijnym sans–façon czy też typowym dla bohemy
pas de chichi.
Po jakimś czasie wpędzono nas do „pokoju muzycznego”, pousadzano
na podłodze, na poduszkach i kanapach, oparto o kominek i zaczęło
się. Pewien młody kompozytor wykonał swoją suitę fortepianową, a
jakaś panna odegrała kompozycję na skrzypce długowłosego młodzieńca w
okularach, który jej akompaniował na fortepianie. Zdaje się, że to
było niezłe. Ale moją uwagę bardziej absorbowali Folten i jego żona.
Siedzieli pośrodku pokoju w fotelach, niczym królewska para
małżeńska, a wokół nich na ziemi i na poduszkach rozłożyli się „ci
artyści”. Folten kiwał głową, ze znawstwem przymykając oczy, podczas
gdy pani Foltyn zaciskała usta i najwyraźniej rozmyślała o
dyspozycjach dla służby. Sam nie wiem, dlaczego mnie to wszystko
drażniło i irytowało; widać nie jestem stworzony do takiej pompy.
Po skończonym koncercie Folten poufale ujął mnie pod ramię i
zaciągnął do małego saloniku.
— Tak się cieszę, że pana poznałem — zapewniał gorąco. — Byłbym
doprawdy szczęśliwy, gdybym mógł coś dla pana zrobić.
Mimo najlepszych chęci nie wiedziałem o niczym, co mógłby zrobić
dla mnie Folten. On zaś w dalszym ciągu zapewniał mnie, że niezwykle
i wyjątkowo ceni mój sąd jako krytyka teatralnego i estety. — Bo
widzi pan, mam właśnie rozpoczętą kompozycję opery Judyta — oznajmił,
lekko się rumieniąc. — Sam napisałem do .niej libretto. Moim zdaniem
— tu przegarnął czuprynę palcami — moim zdaniem, kompozytor sam
powinien pisać tekst. Tylko wtedy dzieło jego stanowi jednolitą
całość, nie ma w nim bowiem żadnej obcej indywidualności, żadnej
impresji, która by nie pochodziła od niego.
Nic nie można było w końcu zarzucić temu, co mówił Folten;
powtarzał to kilkakrotnie z upodobaniem, różnymi słowami rozwijał tę
samą myśl, aż wreszcie wykrztusił, czego ode mnie chce. Żebym był tak
nieskończenie łaskawy i zechciał przeczytać sobie to jego libretto. I
żebym mu szczerze powiedział, gdyby pod jakimkolwiek względem nie
mogło się ostać wobec najostrzejszej krytyki.
— Rozumie pan — tłumaczył się — jestem raczej muzykiem niż poetą.
— I znowu, jak ogromnie ceni moją opinię, i tak dalej, i tak dalej.
Cóż robić? Zjadłem u niego dwie kanapki, musiałem więc powiedzieć,
że oczywiście, z największą przyjemnością, i temu podobne rzeczy.
Gorąco uścisnął mi rękę.
— Jutro przyślę panu rękopis, a teraz, proszę, pójdźmy między tę
młodą bandę.
Młoda banda tymczasem zaczęła już pić jak stado smoków i
wrzeszczała, aż szyby w oknach dzwoniły. Pani domu przyjmowała to z
bezradnym, wymuszonym uśmiechem, Folten zaś wołał:
— Tylko wesoło, dzieci, jak u siebie w domu! Jesteście tu między
artystami!
Na drugi dzień przyszedł rękopis umieszczony w ogromnym koszu z
winem, winogronami i langustą. Miałem szaloną ochotę odesłać mu to
wszystko z powrotem.
Libretto było okropne: kilka pięknych wierszy, jakiś znośny ustęp,
a potem jedna lub dwie strony obłąkanego bełkotu; dalej znowu
obiecujący kawałek dialogu lub .scena jako tako plastyczna i znów te
mętne, górnolotne tyrady. Miało to być demoniczne, namiętne, ale było
wręcz wariackie i wynaturzone w swojej patetycznej napuszoności.
Postacie pojawiały się ni stąd, ni zowąd, bez jakiegokolwiek związku,
i nagle znikały; połowy z nich autor w ogóle . zapomniał wprowadzić
do spisu osób. W pierwszym akcie kocha Judytę pasterz imieniem Ezron,
w akcie trzecim robi się z niego wódz Roboan, a jeszcze dalej obydwaj
gdzieś znikają. Zupełny chaos. Nie miałem pojęcia, co właściwie
Folten miał na myśli. Przerzucałem dalej kartki rękopisu i natrafiłem
na jeden dialog Holoferoesa, którego strofy dźwięczały obłudą i
ironią. I nagle olśniła mnie myśl: to mógł napisać tylko Franta
Kupecky!
Nie dawało mi to spokoju. W końcu wziąłem rękopis i wieczorem
poszedłem do knajpy, w której bywał Kupecky.
— Przeczytaj no sobie te wiersze, Frantiku — mówię. — Co o nich
powiesz?
Kupecky zerknął na rękopis i uśmiechnął się ironicznie.
— Niezłe. Ale dalszy ciąg już do tego nie należy. — Przerzucał
kartki rękopisu ł kręcił głową. Potem zaczął rechotać. — Ludzie —
ryczał — ludzie, a to mu się udało!
— Frantiku — powiedziałem — popatrz tylko: ten dialog Judyty
wygląda, jak by go napisał Tereba, nie wydaje ci się?
Kupecky pokiwał głową. —— Tak, ja i Tereba — mamrotał. — Jużci,
prawda, on też nie miał co żreć!
— Ile wam za to dał? — On? — burczał Franta. — Mnie dał trzy
tysiące za całe libretto ten bydlak, ale w tym bigosie tylko trzy
kawałki są moje. Najlepsze wiersze wyrzucił. — Zaczął się uśmiechać
krzywo jak chiński bożek. — . Gesamtkunstwerk! Tak na moje oko
musiało mu to pisać przynajmniej z pięć osób. To jest na przykład
Vosmik. A to — dumał nad jedną stronicą — czyje to może być? „Judyto,
Judyto, czemu się waha twój krok…” — Tego nie znam. „W mej piersi
kosmatej…” — to będzie chyba Lhota. Pamiętasz ten jego _ wiersz:
„…jak dudni krok mężów kosmatych…”? Nie znasz Lhoty? Taki młody,
drobniutki jak pisklę.
— Powiedz mi, proszę cię — pytałem dalej — w jaki sposób zamawiał
u was tę pracę?
Kupecky wzruszył ramionami.
— W jaki sposób? Przyszedł tutaj… niby przypadkowo. Naturalnie
strasznie się ucieszył, że widzi „drogiego poetę”…
— Nie zapraszał cię na wieczory muzyczne?
— Nie :— odrzekł Franta z godnością — takich* pętaków on nie
zaprasza. Dla niego musisz być cygan, ale w lakierkach. Taki
salonowy, rozumiesz? Tu, w knajpie, siedział za mną ten mecenas.
Umyślnie udawałem zalanego, żeby mu mówić per ty; skręcał się,
powiadam ci — rechotał Kupecky. — No, a potem mówi: „Przyjacielu,
właśnie komponuję operę. Libretto piszę sam…”
— …żeby to była jednolita całość.
— Mniej więcej. Ale, powiada, głowę ma przepełnioną pomysłami
muzycznymi i nie może się dostatecznie skoncentrować na tym
libretcie. Może bym mu tak z grubsza sklecił akcję tudzież zanotował
kilka pomysłów i parę monologów wierszem… Żeby miał prowizoryczny
punkt oparcia przy komponowaniu muzyki. Okropnie dużo nagadał, mój
kochany! Ten ci dopiero musi przeżywać męki tworzenia — taki
kompozytor!
— A tyś go poprosił o zaliczkę.
— Skąd wiesz? — zdziwił się Kupecky. — Słuchaj no, nie miałbyś dla
mnie jakiej roboty?
— Nie — odpowiedziałem. — A te idiotyczne bzdury napisał chyba sam
autor, co?
— Ależ skąd! — odburknął Franta. — Do tego wytrzasnął sobie
jakiegoś młodego poetę, takiego w lakierkach, jednego z tych, co to u
niego bywają.
— Wariat?
— Chyba nie — zastanowił się Kupecky. — Chociaż z poetami to nigdy
nie wiadomo.
Kiedy Folten przyszedł po rękopis, powiedziałem mu mniej więcej
tak:
— Niech pan posłucha, panie Folten. Tak to być nie może. Jak pan
sam raczył nadzwyczaj trafnie zauważyć, dzieło sztuki musi Stanowić
jednolitą całość. A to, co pan nazywa swoim librettem, robi wrażenie,
jak by je pisało pięciu ludzi. Jak by pan wziął pięć tekstów, każdy
skądinąd, i nieudolnie po kawałku połączył je ze sobą. Nie ma to rąk
ani nóg. Nie ma jednolitej akcji. Każda scena jest w innym stylu, ma
inny charakter, inne postacie. Może pan to wyrzucić, panie Folten.
Zgnębiony, przełknął kilka razy ślinę jak nieszczęśliwy sztubak.
— Panie doktorze — jąkał się — nie zechciałby pan tego trochę sam
poprawić? Nie myślę, oczywiście, za darmo…
— Nie. W ogóle jak pan może od kilku ludzi kupować teksty, a potem
wydawać to jako własne libretto? Tak się przecież nie robi!
Zdziwił się, a nawet trochę obraził.
— Czemu nie? Judyta jest przecież moją duchową własnością. Zrobić
z Judyty dzieło poetyckie czy operę — to przecież mój pomysł, proszę
pana!
— Oczywiście — odrzekłem. — Tylko że przed panem miał już ten
pomysł niejaki Joachim Graf f i Mikołaj Konacz,. i Hans Sachs, i
Opitz, i Hebbel, i Nestroy, i Kaiser, a operę o Judycie skomponował
niejaki Sierow i Wetz, i Honegger, i Goosens, i Emil Nikolaus von
Reznicek. To nie znaczy, że nie można napisać jeszcze przynajmniej
tuzina oper o Judycie — dodałem szybko, widząc, jaki jest
przygnębiony. — Wszystko zależy od tego, jak się rozumie temat,
prawda?
Wyraźnie się ucieszył. Rozpromienił się po prostu.
— No, właśnie! A ujęcie jest przecież wyłącznie moje własne! Na
przykład to, jak Holofernes w dziewiczej Judycie budzi kobietę…
jakieś wściekłe opętanie miłosne, i za to Judyta morduje go. To
przecież wspaniały pomysł, co?
Czułem dla niego niemal że litość. Najwyraźniej nie miał pojęcia,
jakie to wszystko jest już oklepane.
— No, tak — powiedziałem. — Myślę jednak, że ważniejsza jest tu
muzyka. Wie pan co, niech pan poprosi jakiegoś porządnego
dramatopisarza, żeby panu po prostu napisał całe libretto. Ale niech
i jego nazwisko pod tym figuruje, rozumie pan?
Gorąco uścisnął mi rękę i ze wzruszeniem dziękował.. Jakoby
zrozumiałem go i natchnąłem nowym zapałem do pracy. W jaki sposób,
nie wiem. I znowu przysłał taki wspaniały kosz z ananasami,
kuropatwami i „Marie Brizard”. Pewno dlatego, że mówił o sobie, iż
jest namiętnym sensualistą i hedonikiem.
Mniej więcej w miesiąc później zjawił się znowu, rozpromieniony
bardziej niż kiedykolwiek.
— Panie doktorze — oznajmił głosem przypominającym zwycięskie
surmy — przynoszę panu moją Judytą. Teraz jest nareszcie tak, jak być
powinno. Zawarłem w tym całą swoją koncepcję. Mam nadzieję, że tym
razem będzie pan zadowolony i z kompozycji, i z akcji…
Wziąłem od niego rękopis. — — Sam pan to napisał, panie Folten?
Nieznacznie przełknął ślinę.
— Sam. Zupełnie sam. Nikomu nie mogłem powierzyć mojej wizji
Judyty. Jest ona tak bardzo moja własna…
Przerzucałem rękopis. Po chwili byłem w domu. Zwyczajnie, po
łobuzersku przetłumaczona, a miejscami haniebnie zepsuta Judyta
Hebbla. Trochę na wtykanych suchych, wierszowanych parodii
Kupeckiego, „kosmata pierś” Lhoty i znowu ‘kilka kretyńskich tyrad.
— To mi wystarczy, panie Folten — powiadam. — Ktoś z pana zakpił.
Przecież to w czterech piątych plagiat Judyty Hebbla! Nie ma pan
prawa tego publikować!
Folten zaczerwienił się i znów przełknął ślinę.
— A czy nie można by po prostu zaznaczyć: „Według dramatu Hebbla
napisał Beda Folten”?
— Niech pan tego nie robi — ostrzegłem go. — Z Hebblem obeszli się
tu tak, że to woła o pomstę do nieba. Za to należałaby się kara
śmierci. I wie pan co? Najlepiej będzie, jak ja to od razu spalę.
Wyrwał mi rękopis z ręki i przycisnął do piersi niby skarb.
— Niech się pan nie waży go tknąć! — krzyczał, i oczy błyszczały
mu rozpaczliwą nienawiścią. — To jest moja Judyta! Moja! To jest mój,
wyłącznie mój pomysł!… To nieważne, że… że…
— …że ktoś to już napisał, co? — Widziałem, że w ogóle nie rozumie
moralnej strony zagadnienia, że w swojej Judycie . jest zakochany jak
dziecko; ten człowiek chybaby się zabił, gdyby mu ją chciał ktoś
wyperswadować. Wzruszyłem ramionami.
— Może ma pan i rację — rzekłem. — Kiedy człowiek coś kocha, to w
pewnym , sensie jest to rzeczywiście jego. Niech pan posłucha, coś
panu zaproponuję: ja będę o pańskim libretcie zdania, że to sznura i
plagiat, a pan będzie uważał mnie za idiotę albo za kogoś w tym
rodzaju. I sprawa załatwiona.
— .Odszedł głęboko urażony. Od tego czasu byłem dla niego
wyłącznie nudziarzem, łamagą, pedantem i nie wiem czym tam jeszcze.
Bo to mu trzeba przyznać: nienawidzić potrafił jak prawdziwy literat.
Pod tym względem nie był wcale gorszy od Innych.
VII
Vasza Ambroż
MECENAS
Było nas W klasie mistrzowskiej konserwatorium trzech biednych
chłopców: skrzypek Prochazka, którego nazywaliśmy Ladiczek, gruby i
ospały Mikesz, zwany Fatty, i ja. Bóg jeden wie, z czego żyliśmy.
Chyba z tego, że jeden od drugiego pożyczał stale jedną
dwudziestokoronówkę, którą pewnego szczęśliwego wieczoru Fatty
„wygrał” na fortepianie w nocnym lokalu.
Pewnego razu wezwał nas do siebie nasz ukochany nauczyciel i
mistrz i rozradowany oznajmił:
— Młodzieńcy, mam dla was mecenasa! Przyszedł podobno do niego
pewien bogaty miłośnik sztuki i oświadczył, że miałby chęć wspomagać
dwóch czy trzech zdolnych przyszłych kompozytorów.
— Sto pięćdziesiąt koron miesięcznie, chłopcy — powiedział nasz
przyjaciel. — Nie jest to dużo, ale jeśli pokażecie, co jesteście
warci, może być potem więcej. A więc, łobuzy, nie zróbcie mi wstydu —
zakończył stary poczciwiec ze wzruszeniem — i zachowujcie się
przyzwoicie! Pamiętajcie o czystych kołnierzykach i o tym, że
kapelusza nie kładzie się na pianinie. No, już was tu nie ma, idźcie
się przedstawić!
Naturalnie, że już nas tam nie było. Sto pięćdziesiąt koron to był
niewiarygodny dar niebios.
Kiedy zadzwoniliśmy do drzwi pana Foltena, zdawało nam się, że
jest nas całe stado, jeden w drugiego sami rokujący najlepsze
nadzieje kompozytorzy w czarnych, wyświeconych ubraniach; staraliśmy
się więc zrobić jak najchudsi, żeby nie wyglądało, że jest nas tylu.
Pokojówka w białym fartuszku zaprowadziła nas do pana Foltena.
Siedział przy biurku w złotym brokatowym szlafroku i pisał. Podniósł
głowę, włożył okulary, które go postarzały i nadawały mu bardziej
surowy wyraz, i uważnie zlustrował po kolei każdego z nas. Widocznie
(nie wiem właściwie dlaczego) zrobiliśmy na nim dobre wrażenie,
ponieważ skinął nam przyjaźnie głową i rzekł:
— A więc to wy? Polecił mi was wasz profesor. To wielki artysta,
panowie! Wielki artysta i wielki człowiek!
Bąkaliśmy, że tak, że naturalnie.
Folten zadzwonił i wstał. Zadrżałem, że widocznie coś żeśmy
przeskrobali i że nas każe wyrzucić. Fatty sapał nerwowo, a Ladiczek
wielkimi oczami rozglądał się po tym aksamitnym pokoju. Nie wyrzucili
nas jednak, tylko przyszła ta elegantka pokojówka i wykonała dyg,
zupełnie jak w teatrze.
— Anno, proszę przynieść panom herbatę! — polecił Folten. —
Siadajcie, panowie! Tutaj, proszę.
Bąkaliśmy wprawdzie, że chętnie postoimy, ale musieliśmy usiąść w
fotelach, w jakich jeszcze nigdy nie siedzieliśmy. Fatty zapadł się
tak głęboko, że zdrętwiał z przerażenia, Ladiczek nie wiedział, co
począć z długimi nogami, a ja wziąłem na siebie inicjatywą
rozpoczęcia rozmowy w ten sposób, że nieśmiało zakaszlałem.
Pan Folten opadł na swój fotel i złożył długie palce obu rąk, tak
że stykały się czubkami.
— Wielki mistrz — powtórzył jeszcze raz. — Gratuluję wam, panowie,
takiego nauczyciela. W ogóle poświęcić się sztuce to piękna droga
.życia… Piękna i trudna. Ja wiem najlepiej, jaka to męka być artystą.
— Mówiąc to przeganiał czuprynę swoją długą ręką. — Musicie być
przygotowani na życie twarde, pełne wyrzeczeń…
Fatty Mikesz mrugał przestraszony, a Ladiczek błądził wzrokiem po
kotarach i dywanach. Pan Folten mówił o niezrozumieniu, z jakim
spotyka się wielki artysta, a ja co jakiś czas wydawałem różne
odgłosy wyrażające potwierdzenie.
W trakcie tego weszła pokojówka z wielką tacą. Ladiczek rzucił się
jej naprzeciw, żeby od niej elegancko wziąć tę tacą, ale widocznie
było to nie na miejscu, bo nawet nie zwróciła na niego u wagi. i
postawiła te herbaciane wspaniałości przed nami. Nigdy w życiu nic
podobnego żeśmy nie widzieli: filiżanki jak mgiełka, pełno
cieniutkich talerzyków, dzbanek z esencją, dzbanek z gorącą wodą,
karafka rumu, karafka soku cytrynowego, dzbanuszek śmietanki,
półmisek kanapek, talerz z biszkoptami, pląta słodyczy i różne
różności. I teraz oto pokojówka stawiała to wszystko przed nami na
stole. Ladiczek przyglądał się jej zupełnie bezwstydnie swoimi
wielkimi oczami poety i wyglądało na to, że chce ją wziąć za rękę.
Fatty ze zdumienia wstrzymał oddech i trącał mnie pod stołem, a ja
podtrzymywałem rozmowę, mówiąc od czasu do czasu: „Tak.” —
Poczęstujcie się, panowie — zachęcał nas pan Folten i sam nalewał
herbatę. — Mocnej? Słabej? — pytał. Myśmy tego dnia jeszcze nic w
ustach nie mieli. Fatty wpakował rękę między kanapki i złapał jedną,
grubo obłożoną szynką i łososiem. W porę zdążyłem go kopnąć, żeby
jeszcze poczekał. Pan Folten tymczasem nalał sobie herbaty i powoli
mieszał ją srebrną łyżeczką. Uczyniłem to samo. Fatty, skonfundowany,
położył swoją kanapkę na koronkowym obrusie, żeby nie pobrudzić
talerzyka, i też mieszał. Pan Folten Ciągle poruszał łyżeczką,
pogrążony w zadumie nad trudną rolą artysty w dzisiejszych czasach;
wziął przy tym mały herbatnik i odgryzał po kawałku, popijając gorącą
herbatą. Uczyniłem to samo, gryzłem herbatnik i popijałem gorącą
herbatą. Fatty popatrzył na mnie pytająco i wziął sobie także
herbatnik. Sądzę, że zrobiliśmy na gospodarzu dobre wrażenie. Potem
Ladiczek ocknął się ze swego zachwytu, dolał sobie rumu do filiżanki
i zaczął się opychać kanapkami; nie mogłem go niestety kopnąć. Zawsze
mówię, że ci skrzypkowie nie potrafią się zachowywać i że są zbyt
dobrego mniemania o sobie.
Kiedy Fatty to zobaczył, wziął swoją kanapkę i ugryzł. Widocznie
źle zrobił, bo pan Folten spojrzał na niego i zapytał:
— A więc pan jest pianistą, panie… panie.,.
Nieszczęsny Fatty zaczerwienił się, przełknął pół kanapki, które
miał w ustach, a drugie pół odłożył z powrotem na obrus.
— Mikesz — wykrztusił dławiąc się. — Tak.
Pan Folten wypytywał go przez chwilę, podczas gdy Ladiczek
spokojnie pożerał jedną kanapkę za drugą.
Potem przyszła kolej na mnie. Pan Folten pytał uprzejmie, skąd
pochodzę, kim był mój ojciec, jaki rodzaj muzyki lubię najbardziej.
Takie i temu podobne, stosowne do mego wieku pytania. Potem spojrzał
na Ladiczka. Ladiczek wstał, przeciągnął się jak obżarty kocur i
jakby nigdy nic podszedł do fortepianu, gdzie leżały ciemnobrązowe
skrzypce.— Wziął je do ręki, uderzył ze znawstwem w struny i od
niechcenia zapytał:
— Mittenwald? — To było pierwsze słowo, jakie wymówił. Pan Folten
rozpromienił się.
— Tak. Własnoręczna robota Mathiasa Klotza. Chwileczkę, zaraz
pokażę panu metrykę.
Spojrzeliśmy z Mikeszem na siebie. Czekaj, Ladiczku, tego ci nie
darujemy! Tymczasem Ladiczek Prochazka oparł skrzypce pod brodą, parę
razy przeciągnął smyczkiem i .zaczął grać pieśń De Fally. Ten chłopak
umiał się znaleźć, jak by przez całe życie miał do czynienia
wyłącznie z mecenasami.
Pan Folten usadowił się wygodnie w fotelu i słuchał z zamkniętymi
oczami, kiwając głową z uznaniem.
— Dobre — powiedział, gdy Ladiczek skończył. — Nie ma pan czegoś
własnego?
Ladiczek nawet nie mrugnął i zaczął grać swoje wariacje na temat
motywów dziecięcych. Odegrał trzy, powiedział: „Tak”, odłożył
skrzypce i znowu zasiadł do kanapek.
Pan Folten spojrzał na mnie. Już siedziałem przy fortepianie i
całkiem odważnie zacząłem grać swoje andante. Dziś wiem, że
przywłaszczyłem w nim sobie coś tam od naszego drogiego nauczyciela,
ale wtedy byłem z tego opusu nr 3 dosyć dumny. Potem przyszła kolej
na naszego genialnego Fatty. Miał okropną tremą i źle zagrał swoją
doskonałą ciacconę o przepięknym temacie. Pan Folten nic na to nie
powiedział. Przyznam się, że trochę mnie to zgniewało — wprawdzie
Fatty grał tego dnia bardzo nędznie, a przy każdej pomyłce marszczył
twarz jak tłusty dzieciak, który ma za chwilę wybuchnąć płaczem, ale
ta jego ciaccona to była kompozycja tak czysta, że kto choć trochę
zna się na muzyce… Tylko że kto się na niej naprawdę zna?
W sumie wypadło wszystko dobrze. Pan Folten oświadczył, że żywo go
interesujemy, l bardzo taktownie wręczył nam zaklejone koperty. Jak
się okazało, w każdej znajdowały się po dwie nowiutkie setki.
Uścisnął serdecznie nasze dłonie i polecił, żebyśmy za miesiąc znowu
przyszli i zagrali mu coś nowego.
Wracaliśmy pijani szczęściem. Mieliśmy swego mecenasa, mieliśmy, w
naszym pojęciu, pieniędzy jak lodu, i w ogóle zdawało nam się, że
słyszymy z nieba chóry anielskie. Tylko Ladiczek ciągle z żalem
powracał do pokojówki.
— Chłopcy — przypominał — zauważyliście te jej pantofelki, a ten
czapeczek?
Ciekawe, ,ale kiedy byliśmy tam po raz drugi i trzeci, już ani w
przybliżeniu nie wydawała się nam taka ładna. A co jeszcze ciekawsze,
że z tymi dwiema setkami nie powodziło nam się ani trochę lepiej niż
beż nich. Jak to się dzieje, nie wiem.
W miesiąc później przymaszerowaliśmy, każdy z paroma arkuszami nut
pod pachą: kompozycja dedykowana „Mistrzowi Będzie Foltenowi”.
Ladiczek skomponował fandango na skrzypce z akompaniamentem
fortepianowym, ja napisałem muzykę do jednego wiersza, a Fatty
przyniósł małe romantyczne rondo na fortepian.
Pan Folten cieszył się szczerze i serdecznie. Sam siadł do
fortepianu i przegrał moją pieśń, nucąc jednocześnie melodię; zagrał
też rondo Mikesza i z zadowoleniem kiwał głową. Grał w sposób
niewyszkolony, ale z dużą rutyną i wyczuciem.
Potem grałem z Ladiczkiem jego fandango. Ladiczek wplótł w to
jeszcze szatańsko zaimprowizowane pizzicato alla chitarra, i pan
Folten po prostu promieniał.
— Brawo, chłopcy — powiedział — mam z was pociechę! — Potem
rozgadał się o sztuce kompozycji. — Myślą, panowie, że błędem jest
komponować coś, co akurat przyjdzie do głowy. Ja bym takiemu młodemu
kompozytorowi zadał jakiś temat i teraz pokaż, zuchu, co z tego
zrobisz!
Na własną inwencję masz dość czasu, kiedy znajdziesz swój styl. —
Zamyślił się, a po chwili dodał: — Dla mnie byłoby interesujące,
gdybyście na przykład wszyscy trzej opracowali ten sam temat. Mógłbym
was wtedy lepiej poznać i poradzić, w jakim który powinien iść
kierunku. — Ręką przesunął po czole. — Na przykład… taka mała
uwertura: Noc w obozie wojennym. Noc przed bitwą. To potężna wizja
muzyczna, co? Fatty wytrzeszczył oczy.
— A… gwiazdy tam świecą? Pan Fołten zasłonił oczy dłońmi.
— Nie. Raczej nadciąga burza. Widzę czerwone błyskawice na
widnokręgu. W obozie warczą bębny i trąbią strażnicy…
— Jakie to ma być wojsko? — spytał sucho Ladiczek.
— Dlaczego pan pyta?
— Ze względu na instrumenty.
— Słusznie — pan Folten z aprobatą skinął głową. — Powiedzmy…
wojsko króla Nabuchodonozora. Żeby w tym było sporo egzotyki.
Fatty siedział zupełnie zgnębiony.
— Ale przecież to byli poganie! — wykrztusił.
Pan Fołten spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Panu to przeszkadza?
Fatty się zaczerwienił; wyraźnie cierpiał.
— No, bo człowiek właściwie nic o nich nie wie — bąkał. — Gdyby
tam chociaż były gwiazdy… To już jakoś łatwiej wyrazić.
— Płodny artysta potrafi wyobrazić sobie wszystko — zauważył nasz
mecenas. — Ale ja was nie zmuszam. To był tylko taki mój pomysł.
Tym razem w kopercie było dla każdego po trzy setki. O dziwo, nie
starczyły nam wcale na dłużej niż te dwie poprzednie. Na pieniądzach
ciąży chyba jakaś dziwna klątwa: zawsze jest ich za mało, czy masz
ich więcej, czy mniej.
Oczywiście, zabraliśmy się do pracy nad tym obozem
Nabuchodonozora, żeby zrobić przyjemność panu Foltenowi. Ladiczek
krótko zdecydował, że to musi być „coś saraceńskiego”, i wpakował do
partytury same bębny tureckie, tympany i jakieś dalekie wycie, „jak
kiedy śpiewa muezin” (tylko że Ladiczek uparcie wymawiał: muzein).
Mnie wyszło coś w rodzaju lirycznego nokturnu ze wstydliwymi
symptomami wojskowego capstrzyku. Za to Fatty całymi nocami pocił się
nad obozem Nabuchodonozora i włosy rwał z głowy, zrozpaczony, że nie
może wydobyć czerwonych błyskawic na widnokręgu.
— Ciągle mam te gwiazdy — skarżył się zdesperowany. — Noc tez
gwiazd to przecież nie żadna noc, tylko pusta, czarna dziura.
W końcu wyszło z tego małe bohaterskie largo na fortepian, chyba
najlepsza rzecz, jaką dotąd Fatty napisał. Ale, prawdę mówiąc, z
obozem wojennym nie miało to wiele wspólnego.
Nasz łaskawy mecenas bardzo był zadowolony. Studiował te utwory
poprzez okulary i po cichu poruszał ustami.
— Wcale niezłe — mruczał nad partyturą Ladiczka. — Ten motyw
szakala to dobry pomysł.
Ladiczek kopnął nas, żebyśmy nic nie mówili o jego muzeinie. Mnie
pochwalił za ten capstrzyk; ale nad largiem Fatty’ego marszczył brwi
i dłubał sobie w uchu wykałaczką.
— Trochę chłodne — ocenił — nie ma w tym wielkości.
— Tak — przyznał zgnębiony Fatty.
— Niech pan posłucha — rozstrzygnął Folten — panu by raczej leżało
jakieś małe pastorale. Niech pan sobie wyobrazi stado owiec… młody
pasterz gra na flecie pieśń miłosną…
— Tak — szeptał Fatty mrugając oczyma z oddaniem, ale na jego
pucołowatym obliczu malowało się przerażenie. Aż pot mu wystąpił na
czoło, kiedy wyobraził sobie to stado owiec i pasterską pieśń
miłosną.
Ladiczkowi „zadał pan Folten triumfalny marsz barbarzyńskiego
wodza.
— Coś w tym rodzaju — powiedział Ladiczek przytomnie i palcami na
stole zabębnił barbarzyńskiego marsza.
Mnie przypadły w udziale jakieś wiersze. Pan Folten chciał, żebym
spróbował napisać do nich muzykę. Miał to być chór niewiast
lamentujących nad okropnościami wojny. Wiersze wydały mi się
straszne. Ciągle tylko: „Co za ból, co za ból!”, i temu podobne. Ale
tym razem pan Fołten miał jeszcze bardziej szczodrą rękę, więc
staraliśmy się jak najlepiej mu dogodzić.
— Wiesz co, Fatty — . powiadam — ja ci zrobię to stado z fletem i
pieśnią miłosną; beczenie owiec i sny o miłości — to moja
specjalność. A ty za to napisz mi muzykę do tego „co za bólu”. Jesteś
wprost stworzony do „co za bólu” i do chóru matek. Przecież pan
Folten i tak nie pozna, co kto zrobił.
Ta pieśń miłosna tak mi się udała, że cnotliwy Fatty aż się
rumienił, takie to było gruchające namiętnie i zawodzące.
— Słuchaj — bronił się Fatty — ja mu tego nie mogę dać, przecież
by mnie wyśmiał. Czy ja wyglądam na coś takiego?
Za to „co za ból” wykontrapunktował pierwszorzędnie jako cantus
firmus, dodał echo i zakończył takim przeciągłym, monotonnym altem,
że aż mróz szedł po kościach.
Kiedy oddaliśmy panu Foltenowi nasze zadania, nie krył przed nami
zadowolenia. Tylko znad mego pastorale spojrzał niemal z wyrzutem na
Fatty’ego.
— Chłodne — rzekł z żalem — bardzo ładnie opracowane, ale zupełnie
pozbawione namiętności.
— Tak — mruczał nieszczęsny Fatty. Mecenas uwziął się chyba na
niego.
— Pan jeszcze nie kochał, prawda?
— Nie — szepnął Fatty z miną winowajcy.
— To błąd — orzekł pan Folten. — Artysta musi kochać, namiętnie,
wyuzdanie, .jak Dionizos…
— Tak — szepnął Fatty i przestraszony mrugał małymi —oczkami.
Pewno bał się, że nasz mecenas zażąda od niego na przyszły raz
dowodów jakiejś wyuzdanej namiętności. Zamiast tego jednak dał mu
tylko za zadanie opracować motyw dziewicy idącej z amforą do studni.
Fatty wyraźnie odetchnął. To było coś dla niego.
Mnie przypadło w udziale recitativo herolda, który wypowiada komuś
wojnę, a Ladiczkowi zadał mecenas duet miłosny pasterza Ezrona i
jakiejś Judyty. Ten duet napisałem ja, a Ladiczek zrobił herolda, bo
lubił fanfary; dodał mu sześciu trębaczy.
— Sześć trąb, bracie — zachwycał się —to już słychać!
Pań Folten mało nas nie uściskał, kiedy przynieśliśmy mu swoje
partytury. Był z nas po ojcowsku zadowolony.
— Te partyturki, chłopcy, schowam sobie, aż Beda z was wielcy
muzycy. Widzę, że robicie postępy.
Lubiliśmy go naprawdę. Był wspaniałomyślny i ogromnie kochał
muzykę. Czegóż więcej można wymagać od człowieka? Wypytywał nas, jak
żyjemy, jakie mamy znajomości.
— Tak nie może być, chłopcy — rzekł energicznie. — Powinienem was
trochę wprowadzić w świat. Wielki artysta musi umieć obracać się
nawet w najlepszym towarzystwie. Musi być niby książę. Przyjdzie
kiedyś czas, że ucztować będziecie z królami i kochać będziecie
najdumniejsze księżniczki.
Fatty wytrzeszczył oczy ze strachu, Ladiczek zaś tylko mruknął,
jak by chciał powiedzieć: „Co do tych księżniczek, to można choćby i
zaraz.”
— Poczekajcie — ciągnął pan Folten. — U mnie prawie co tydzień
zbiera się całe towarzystwo na wieczorach muzycznych. Wybitni
artyści, intelektualiści, krytycy i tego rodzaju ludzie. Jak
najbardziej intymne grono, ale wam mogliby kiedyś się przydać, co?
Porobilibyście tu szereg znajomości, a to dla artysty konieczne.
Będziecie przynajmniej mieli otwartą drogę do sukcesów. Jakie macie
ubrania, chłopcy?
Okazało się, że najlepsze to. te, które mamy na sobie.
Pan Folten zlustrował nas krytycznym wzrokiem i zmarszczył nos.
— To do niczego. Wiecie co? Każę wam uszyć eleganckie smokingi. A
wy wmieszacie się potem między moich gości i zagracie coś ze swoich
kompozycji, zgoda? To będzie dla was najlepszy start w życie.
Wyraźnie się cieszył, że może nam wyświadczyć tę przysługę. Posłał
nas do pierwszorzędnego krawca i kazał przyjść pokazać się w nowych
ubraniach.
Dobra, przyszliśmy. Był upalny letni dzień, a nam się zdawało, że
wszyscy się oglądają za trzema młodzieńcami idącymi ulicą w biały
dzień w wieczorowych strojach. Wysoki Ladiczek kroczył niedbale’ niby
piękny, dumny książę, ja miałem uczucie, jak bym szedł do
bierzmowania, a Fatty pocił się i, nieszczęśliwy, nadymał policzki,
jak by podążał na miejsce kaźni i jak by go na dodatek ten smoking
uwierał pod pachami.
Pan Folten na widok naszych koszul i butów załamał ręce.
— To do niczego, panowie — oświadczył. — Musicie jeszcze kupić
sobie porządne muszki, koszule i lakierki. A w przycały czwartek
przyjdźcie tu o ósmej wie—czór Beda goście. Chciałbym, żebyście
zagrali te utwory, któreście mi ofiarowali.
Dobra, z uderzeniem ósmej stawiliśmy się w pełnej gali. Ladiczek
nonszalancki niczym książę, ja uroczyście podniecony, a Fatty Mikesz
zdrętwiały od tremy, kompletnie sztywny. Nacisnęliśmy dzwonek u drzwi
państwa Folten. Otworzył nam lokaj w jedwabnych pończochach i białej
peruce.
— Jezus, Maria — szepnął Fatty, ale Ladiczek wszedł z taką miną,
jak by u siebie w domu miał co najmniej dziesięciu lokajów. Skąd się
to bierze u „tych skrzypków?
Poza tym w przedpokoju — nikogo.
— Panowie muzycy? —— spytał lokaj. — Panowie pozwolą, zamelduję
was panu.
Wepchnął nas do małego pokoju i zostawił samych. Patrzyliśmy jeden
na drugiego w milczeniu. Po chwili zjawił się pan Folten w brązowej
aksamitnej kurtce, z powiewającym krawatem.
— Serwus, chłopcy, serwus — rzekł z roztargnieniem, wyraźnie się
śpiesząc. — Zaraz każę wam przynieść coś do zjedzenia. — I już go nie
było.
Za chwilę wpłynęła pokojówka z tacą.
— Mają się panowie najeść — oznajmiła.
Ladiczek wpakował do ust kanapkę i zaczął się zalecać do
pokojówki. Przyjmowała to jako coś zupełnie naturalnego, piszcząc:
„Ale z pana…” albo „Niech pan da spokój.”
Fatty miał tak ściśnięte gardło, że nic nie mógł wziąć do ust, a
ja, beniaminek naszego tria, byłem jakoś dziwnie zaniepokojony, sam
nie wiedziałem czym.
Kiedy pokojówka się ulotniła pokazując Ladiczkowi język, ten
uniósł brwi i powiedział:
— Panowie, coś mi się zdaje…
— Że co? — szepnął Fatty przygnębiony.
Ladiczek wzruszył ramionami.
— Że najlepiej byłoby pójść sobie do domu.
W drzwiach zjawił się lokaj.
— Mistrz Folten czeka na panów. Szliśmy za nim gęsiego. W ogromnym
salonie stał pan Folten w swojej brązowej kurteczce, obok niezbyt
ładnej, pospolicie wyglądającej i niepewnie uśmiechniętej pani.
— Moja droga — rzekł szarmancko — pozwól, że ci przedstawię moich
młodych przyjaciół.
Bąkaliśmy coś tam o niezmiernym szacunku i całowaliśmy ją w
krótką, miękką rękę.
Tymczasem pan Folten witał rozradowany pierwszego gościa.
— Prosimy, prosimy! — wykrzykiwał z przejęciem. — Proszę się czuć
jak u siebie w domu!
Potem przyszedł gość drugi i trzeci. Pan Folten już nie zwracał na
nas uwagi. Ladiczek trącił mnie łokciem.
— Popatrz, ani jednego smokingu! Tkwiliśmy wszyscy trzej w kącie
niby czarna wysepka, podczas gdy pan Folten, stojąc w drzwiach,
wydawał serdeczne okrzyki powitalne, a jego małżonka podawała
przybyłym rękę, uśmiechając się mile.
Schodzili się goście, jeden za drugim, każdy rzucał pytające, obce
spojrzenia na naszą czarną grupkę i maszerował sprężyście do
przyległego salonu, gdzie widocznie znajdował się bufet. Robiło się
nam coraz goręcej. Nikt nie miał smokingu. I nikt się do nas nie
odzywał.
— Co mamy robić? — szepnąłem.
— Poczekaj — syknął Ladiczek i dał sujkę w bok Fatty’emu, który
stał osłupiały, bez ruchu, niby mały, gruby bożek. — Poruszże się
trochę, człowieku!
Istotnie, Fatty zamrugał powiekami i zachwiał się.
— Powinniśmy się porozchodzić w różne strony — mówił dalej
Ladiczek wściekłym szeptem — żeby się tak nie rzucać w oczy.
— Gdzie? — spytał cicho przerażony Fatty.
Widać było, że cierpi tak, aż zbiera mu się na płacz — z
upokorzenia czy co. Jego usta, wykrzywione dziecinnie, drżały.
Ladiczek zbladł i uniósł brwi. Wyglądał w tym momencie naprawdę
imponująco. W tej właśnie chwili pan Folten prowadził do bufetu jakąś
osobistość bardzo znaczną, sądząc po wylewnej serdeczności, z jaką ją
witał.
Ladiczek zrobił dwa kroki naprzód i lekko się ukłonił.
— Pozwoli pan — powiedział głośno — że przedstawię mu kompozytora
Mikesza.
Znana osobistość spojrzała zaskoczona, a Fatty, biedaczysko,
wystraszony, skłonił się jak przewracający się worek mąki.
„Pan Folten poczerwieniał na twarzy i coś jak by przełknął.
— Tak, tak — rzekł z nerwowym pośpiechem. — Bardzo uzdolniony
kompozytor. A to jest pan… pan… Prochazka.
Ladiczek bezwstydnie, książęcym gestem, wyciągnął rękę do sławnej
osobistości.
— Bardzo mi przyjemnie!
— Kto to był? — wyszeptał w chwilę potem przerażony Fatty.
— Nie wiem — odparł Ladiczek obojętnie, chmurząc czoło.
Pan Folten wracał od bufetu wprost do nas.
— Panowie — rzekł cicho, z wściekłością — nie zapominajcie, że nie
jesteście tu jako goście, ale jako… jako…
— Płatni muzykanci — podpowiedział spokojnie Ladiczek. — Proszę
bardzo.
Pan Folten odwrócił się na pięcie i poszedł z powrotem do drzwi
wejściowych.
Tymczasem wielki salon zapełniał się już grupami gości
powracających z bufetu.
— Chłopcy — szepnął Ladiczek — chodźcie do salonu muzycznego!
Na środku stało pianino Steinwaya, a na nim leżały ciemnobrązowe
skrzypce Mittenwald. Były tam też nasze utwory z wykaligrafowaną
dedykacją: „Mistrzowi Będzie Foltenowi”.
Ja wiem, to był z naszej strony bunt sługusów, ale nie mogliśmy
inaczej.
I naraz się zaczęło: pam, pam–ram–pam, pam. Ja i Fatty na cztery
ręce na fortepianie, Ladiczek ze skrzypcami Mittenwald pod brodą.
Jednym słowem, pierwszorzędna orkiestra z nocnego lokalu.
Fatty wykrzywiał gębę w zachwycie, a Ladiczek kręcił się i kołysał
jak urodzony cygański skrzypek. Jeszcze sobie, łajdak, zsunął na
czoło pukiel włosów.
W drzwiach pojawiły się przerażone twarze. Bębniliśmy z tym
większym ogniem, a Ladiczek jeszcze bardziej się puszył i kłaniał, i
najwyraźniej szykował się, by zagrać gościom „od ucha”.
Ale już wpadł pan Folten i zatrzasnął za sobą drzwi. Był blady i
trząsł się z wściekłości.
— Zwariowaliście, wy… wy…
— Pan wybaczy — rzekł Ladiczek unosząc ze zdziwieniem brwi. — Czyż
nie jesteśmy tu w charakterze domowej kapeli?
W pół minuty później znajdowaliśmy się na ulicy. Ale ulżyło nam!
Rano odesłaliśmy panu Foltenowi nasze nowe ubrania. Mściwy
Ladiczek postarał się jeszcze przedtem o świeczkę, żeby swój smoking
pokąpać woskiem.
Mieliśmy wtedy uczucie, że zawiedliśmy się na swoim mecenasie. Ale
od tej pory niejedną gorzką pigułkę przyszło nam przełknąć jako
muzykom i wcale nie było nam dużo lżej niż wówczas.
Zresztą i pan Folten zawiódł się na nas: żaden z nas nie został
kompozytorem. Biedny Fatty, genialny Mikesz, zmarł wkrótce na chorobę
Parkinsona, której nabawił się po grypie. Ladiczek Prochazka przepadł
gdzieś w Rosji, a ja jestem tylko kimś, o kim opiewają afisze: „Przy
fortepianie Vasza Ambroż.”
VIII
DWIE NOTATKI
W opowiadaniu pani Karoliny Foltyn padła wzmianka o dwóch osobach,
które w życiu Bedy Foltena odegrały pewną określoną, acz epizodyczną
rolę. Z przyczyn łatwo zrozumiałych nie udało się nam uzyskać od nich
żadnych wspomnień o zmarłym kompozytorze. Z uwagi jednak na
utrzymanie ciągłości czasowej i rzeczowej, zamieszczamy w miejsce ich
wypowiedzi przynajmniej nieliczne epizody, które w związku z
powyższymi osobami zdołaliśmy pośrednio lub bezpośrednio ustalić.
Pierwszą z tych osób była owa „zagraniczna śpiewaczka”, jak
określiła ją pani Karolina Foltyn. Była to kiedyś rzeczywiście jedna
z najsławniejszych gwiazd operowych, a na temat kaprysów tej
primadonny, jej romansów, biżuterii, honorariów i zerwanych
kontraktów opowiadano nieprawdopodobne historie.
Oczywiście w tym czasie gdy występowała gościnnie na naszej
scenie, jej sława mocno już przygasła. Miała wówczas dobrze ponad
pięćdziesiątkę, podczas gdy Beda Folten ukończył zaledwie lat
trzydzieści. Niemniej jednak była wciąż jeszcze imponującym
zjawiskiem, a występ jej nie był wcale taką klęską, jak twierdziły
pewne osoby; chociażby sama jej sztuka aktorska robiła ciągle jeszcze
ogromne wrażenie.
Autor tych słów sam był wówczas w teatrze, na owym występie
gościnnym, kiedy śpiewała w Carmen. W antrakcie spotkał w foyer Bedę
Foltena.
— Jakże się panu podobała? — spytałem.
Folten skrzywił się lekko.
— Wcale — rzekł sucho. — Za stara.
— Cóż w tym dziwnego? — odparłem.— Niech pan sobie obliczy, że
otaczała ją już sława, kiedy jeszcze była kochanką… — Tu wymieniłem
nazwisko jednego z najgłośniejszych kompozytorów operowych świata,
który w danym momencie nie żył już od jakichś lat dwudziestu.
Człowiek nawet nie mówi takich rzeczy przez złośliwość, ale dlatego,
że go coś korci. Beda Folten wytrzeszczył na mnie oczy.
— Naprawdę? Ależ to nadzwyczajne! Skąd pan to wie?
— Wszyscy przecież o tym wiedzą — rzekłem. — Później miała tego i
tego… — Wymieniłem kolejno nazwiska jednego monarchy, pewnego
wielkiego tenora i jednego sławnego pisarza.
Na Foltenie wywarło to najwyraźniej ogromne wrażenie.
— Ależ to musi być bajeczna kobieta! — zawołał pełen podziwu. —
Chciałbym ją poznać.
Kiedy spadła kurtyna po ostatnim akcie, zobaczyłem Foltena, jak
stał w pierwszym rzędzie krzeseł i bił brawo jak szalony; cud, że nie
wpadł do pomieszczenia dla orkiestry. Dopiął w końcu tego, że sławna
diwa złożyła ukłon specjalnie dla niego przeznaczony i przesłała mu
ręką całusa.
W dwa dni później uciekła z nim gdzieś w Alpy, chociaż miała
jeszcze śpiewać w Madame Butterfly czy w jakiejś innej operze. Była
to znowu jedna z jej legendarnych eskapad. Po upływie dalszych trzech
dni Beda Folten zjawił się u mnie przybity i roztrzęsiony, aż mu
broda dygotała.
— Błagam pana — szeptał — błagam, niech mi pan pozwoli pozostać
parę dni u siebie. Teraz nie chcę jeszcze wracać do domu…
Załamałem ręce.
— Bój się Boga, człowieku, już pana ta stara Wenus wyrzuciła?
Spurpurowiał i urażony zmarszczył czoło.
— Co też pan — wycedził przez zęby. — Ona się we mnie tak
namiętnie zakochała… Okropna baba! Zobaczy pan, że przyjedzie tu za
mną… Nie chcę, żeby mnie znalazła!
— Folten — pytam — po co pan z nią właściwie uciekł?
Wargi mu się trzęsły i z wysiłkiem przełykał ślinę.
— Bo… bo myślałem, że jest w niej coś… Bóg wie co. Przecież sam mi
pan opowiadał, kto to się w niej nie kochał…
Został u mnie chyba z tydzień; z niektórych napomknięć i półsłówek
wywnioskowałem, że wynajęli willę gdzieś nad Wolfgangssee. Ale już
pierwszej nocy wybuchła między nimi straszna awantura, a
nieposkromiona bogini opery rzuciła mu na głowę cały komplet
kryształowych szklanek. Nazajutrz rano, zdaje się, wyjechała do
Włoch, a Folten po cichutku wrócił. Było mi go właściwie żal w całej
tej historii. Wydaje mi .się, że nie była to z jego— strony nawet,
jak się to mówi, pomyłka miłosna, ale raczej jakaś głupia ambicja.
Dlatego że była kochanką jednego z największych kompozytorów,
jakiegoś monarchy i paru innych albo dlatego że sama była tak znana i
sławna, któż to może wiedzieć?
Czasem myślę sobie, że może w ten sposób chciał zostać czymś w
rodzaju następcy tego doskonałego muzyka i kompozytora, który kiedyś
ją kochał. Może zdawało mu się, że to los godny wielkiego artysty
opalić .sobie skrzydła w tym historycznym niemal płomieniu. Jeszcze
po latach chętnie pokazywał jakiś ślad po skrofułach na szyi i
twierdził, że to pamiątka po pchnięciu sztyletem — z zazdrości. Po
czym tajemniczo podkreślał, że zrobiła to owa boska… no, wiecie, ta,
co to była kochanką tego sławnego kompozytora. I mnie również
opowiadał tę bajeczkę, zapomniawszy widać, że owa przygoda była mi
znana trochę bliżej.
Drugą postacią, o której wspomniała pani Foltyn w swym
opowiadaniu, był „ślepy Kanner”. Chodzi tu najprawdopodobniej o
Władysława Kannera, który obecnie gdzieś zniknął, a który swego czasu
cieszył się dość dużą popularnością w pewnych kołach muzycznych
tudzież w pośledniejszych ośrodkach nocnego życia w Pradze.
Był on rzeczywiście niemal zupełnie ślepy i był muzykiem. Gdzie
jednak nauczył się grać, tego nikt nie wie. Żywił fanatyczną wprost
nienawiść do konserwatorium i pogardzał ,,uczonymi panami muzykami”.
Wystarczyło wskazując kogoś powiedzieć, że to „pan z konserwatorium”,
a natychmiast był gotów udusić go niemal w ataku furii. Był niski,
łysy i niesamowicie brzydki. Twarz jego przypominała coś pośredniego
między Verlaine’em a Sokratesem.
Mieszkał, zdaje się, gdzieś za Olszanami w budzie z desek, gdzie
oczywiście nie miał ani fortepianu, ani w ogóle żadnych rzeczy. Z
czego żył — nie wiadomo, ale koło północy można go było zawsze
znaleźć w któejś z knajp na przestrzeni od Żiżkowa aż do Koszir, o
ile była tam choć jedna gruba kelnerka i jakiekolwiek bądź nędzne i
zachrypnięte pianino.
Był już najczęściej pijany w sztok, bełkotał i nieprzytomnie
wybałuszał te swoje szklane, niewidome oczy. Od czasu do czasu
wstawał i podchodził do fortepianu, by grać. Kiedy się upił, musiał
grać, tak jak inni muszą iść do klozetu. Było to u niego czymś w
rodzaju procesu wydzielania.
Niekiedy z wściekłością i drwiną parodiował utwory „panów
muzyków”. Bóg raczy wiedzieć, gdzie przy swoim trybie życia mógł je
usłyszeć. Kiedy indziej znowu improwizował dziko i ponuro tylko dla
siebie. Albo też grał za pieniądze, ale nigdy cudze— utwory czy
pieśni.
Kiedy mu ktoś powiedział: „Kanner, zagraj mi walczyka z Kawalera
srebrnej róży” czy coś takiego, zgrzytał resztkami swoich
sczerniałych zębów i syczał: „Kanner nie gra!” Wtedy trzeba było
powiedzieć: „Kanner, Kanner, zagraj mi, że mam w nosie cały świat!
Kanner, zagraj, że chcę cisnąć do czorta swoją dziewczynę, tę
wstrętną kurwę! Kanner, zagraj mi coś okropnie ordynarnego!” I Kanner
natychmiast zaczynał grać.
Ja r sam nie jestem muzykiem, chociaż muzykę ogromnie lubię, ale
kiedyś specjalnie przyprowadziłem do nocnego lokalu, gdzie akurat
Kanner bębnił na rozstrojonym pianinie, pewnego wielkiego dyrygenta.
Słuchał w takim napięciu, tak gorączkowo, że twarz jego robiła
chwilami wrażenie twarzy wariata.
— Człowieku! — krzyczał ochrypłym głosem, miażdżąc w uścisku moją
rękę. — Ten chłop to geniusz! Chryste Panie, to bydlę nawet samo nie
wie, co gra! Zaraz, zaraz… — i znowu twarz jego przebiegł jakiś
kurczowy tik — poczekaj pan, co to on gra? Jezus, Maria, to ci
świnia! Słyszy pan? O teraz — teraz!
Tymczasem pod palcami Kannera barbarzyńska rapsodia pulsowała
coraz bardziej rozkołysanym, bezwstydnym rytmem, Kanner zaś rechotał
gdakliwie.
— Jeszcze, jeszcze :— skrzeczał podskakując jak opętany na
taborecie przy pianinie. — Jeszcze! O tak!
Nie mogłem utrzymać mojego dyrygenta. Zerwał się, podszedł do
Kannera i położył — na pianinie tysiąckoronowy banknot.
— Ty, świnio — powiedział blady ze zdenerwowania — teraz masz
zagrać coś, co przystoi takiemu wielkiemu, genialnemu muzykowi jak
ty!
Kanner podniósł się siny i najeżony.
— Myślałem, że rzuci się na mego dyrygenta, źe zacznie go dusić,
ale on tymczasem
cofał się tylko i jąkał:
— Kanner nie gra! Kanner nie gra!
Mistrz chwycił go za kołnierz.
— Kanner — powiedział z pogróżką.
I nagle Kanner zaczął się jakoś dziwnie żałośnie uśmiechać.
— Ja wiem — wykrztusił trzeźwiejąc nieoczekiwanie. — Pan jest ten
a ten. — Tu wymienił nazwisko wielkiego dyrygenta. W jaki sposób
poznał go ten na wpół ślepy człowiek — tego nie mogę pojąć.
— No, więc co — wycedził dyrygent przez zaciśnięte zęby — będziesz
pan porządnie grał?
Kanner sprawiał wrażenie, jak by chciał paść na kolana.
— Mistrzu, proszę pana! Nie!… Proszę… Przed panem nie!
— Dlaczego?
Kanner dygotał jak liść. — Ja jestem świnia, mistrzu… Ja już nie
potrafię… Proszę, niech mnie pan puści!
— Siadaj tu ze mną, Kanner — rzekł maestro. — I możesz mi mówić po
imieniu. Ja też znam się trochę na muzyce, wiesz?
Dziwny to był wieczór. Kanner z trudem bełkotał i z rozpaczliwym,
fanatycznym uwielbieniem wlepiał w mistrza swoje wypukłe oczy,
przesłonięte mętnym, zielonym śluzem katarakty. Kiedy mistrz wymawiał
przy nim nazwisko Bacha, Beethovena, Smetany albo inne tej miary —
Kanner tłukł czołem o blat stołu i mamrotał:
— Mistrzu, nie jestem godzien…
A potem wszystko się jakoś nagle po—.plątało. Przy naszym stole
siedział jakiś malarz pokojowy i mówił do nas wszystkich per ty.
— Ja też jestem mistrz! — krzyczał. — Kanner, graj!
— Kanner, dziś ja będę grał dla ciebie — rzekł maestro i zasiadł
do pianina.
— Pamiętasz to?
Kanner walił czołem o stół i łkał:
— Nie jestem godzien!
— Pamiętasz to, Kanner? A to jeszcze poznajesz? To jest Gluck. A
to znasz? To Handel. — Maestro nie był nadzwyczajnym pianistą, ale
miał niebywałą pamięć. — A tego Bacha też znasz? Poczekaj, zaraz
będzie to miejsce… Słyszysz, Kanner?
Robiło to .wrażenie, jak gdyby celebrował jakąś zwariowaną mszę za
straconą ludzką duszę albo jak by gorączkowo wyświęcał diabła. Był
blady, poczochrany, a twarz jego wykrzywiał ustawiczny tik. Nigdy
jeszcze nie widziałem go tak surowo i zapamiętale skoncentrowanego na
muzyce.
— A teraz uważaj, Kanner. Słyszysz? Boże wielki, to jest muzyka!
No co, Kanner, jeszcze nie jesteś godzien?
Ale Kanner wciąż rozpaczliwie kręcił głową.
Nad ranem odprowadzałem mistrza do domu. Był ponury jak wszyscy
diabli.
— Szkoda tego przeklętego drania — mruczał z rezygnacją. — Ten
chłop ma więcej muzyki w jednym palcu niż ja w tych obu rękach.
A mistrz nie należał bynajmniej do ludzi będących skromnego
mniemania o sobie.
Przypominam tę małą historyjkę dlatego tylko, że może wyjaśnić
ona, jakiego rodzaju człowiekiem był Kanner. Tym bardziej dziwny musi
się wydawać fakt, że związał się z Bedą Foltenem czy raczej, że
Folten związał się z nim. Kto znał eleganckiego, lśniącego czystością
Foltena z jego artystyczną czupryną, monokiem w oku i złotym
łańcuszkiem na przegubie ręki, Foltena–światowca, wspaniałego i
towarzyskiego — ten w żaden sposób nie mógł pojąć, jak może tolerować
obok siebie taki żałosny, wyniszczony strzęp ludzki, i to nie tylko
tolerować, ale wchodzić z Kannerem w najbardziej poufałą komitywę.
Widywało się ich razem w nędznych kawiarenkach, gdzie grywał Kanner.
Z reguły Folten wyciągał go stamtąd, pakował do auta i wiózł do
siebie do domu. Wyjaśniał, że stara się uratować człowieka i artystę.
Jednocześnie jednak spijał go do nieprzytomności i sam przy tym
marniał jakoś, jak gdyby uległ jego niszczycielskiemu wpływowi.
Najwyraźniej, niemal ostentacyjnie się zaniedbywał. Prawie że
zależało mu na tym, aby wyglądać jak ktoś należący do lekkomyślnej,
podupadłej bohemy. Gorąco wtórował Kannerowi w jego pogardzie dla
uczonych „panów muzyków”.
— Muzykę musi mieć człowiek o tu — mawiał bijąc się w piersi — a
nie na szkolnym świadectwie. Czekaj, Kanner, my im jeszcze pokażemy,
tym pedantycznym belfrom. Człowiek musi być opętany muzyką! —
krzyczał i wywracał oczami. — Tworzyć to szaleństwo i upojenie!
Kanner potrząsał na to głową i gdakał coś bez związku. Folten zaś
pakował go do auta i odjeżdżali. Dziwna była z nich para.
Dlaczego się po pewnym czasie rozeszli — nie wiem.
Spotykam raz Foltena, znowu światowca, uperfumowanego, z monoklem,
i pytam go, co porabia Kanner. Folten nachmurzył się i zmarszczył
nos.
— Niemożliwy facet — mruknął niechętnie. — Beznadziejny przypadek.
Starałem się go ratować, ale… — Tu machnął wypielęgnowaną ręką ze
złotym łańcuszkiem na przegubie.
Później, kiedyś w nocy, spotkałem na ulicy Kannera. Był oczywiście
pijany. Mimochodem spytałem o Foltena. Bełkotał coś tam, jakoby
Folten chciał go zabić nożem. I ciągle plótł o jakiejś Judycie.
— Judyta była przecież moja — mamrotał — i on nie miał prawa… nie
miał prawa… Ja gwiżdżę na jego pieniądze, proszę pana — zgrzytał z
wściekłością zębami — niech mu pan to powtórzy! I niech mu pan powie,
że ja mu Judyty nie oddam!
Z początku myślałem, że mówi o tej operze, o której tyle gadał
Folten, ale potem przypomniało mi się, że w jednej z kawiarń, do
której razem chodzili, była kelnerka, którą oni sami nazywali Judytą:
wysoka, czarna, z twarzą grzesznicy. Sądzę, że obydwaj się do niej
zalecali, a w każdym razie Kanner był w niej płomiennie zakochany.
Słyszałem raz, jak improwizował tam Pieśń o Judycie, pieśń jakiegoś
dzikiego, seksualnego triumfu, czy jak to nazwać. Żałowałem, że nie
słyszał tego mój maestro–dyrygent. Może więc z powodu tej Judyty
rozeszli się w złości. Ale wspomnienia pani Foltyn przemawiają raczej
za pierwszym domysłem autora.
Jak już powiedziałem, w krótki czas potem Kanner zniknął. Przestał
po prostu zjawiać się w swoich lokalach, a zanim ktoś z jego kompanów
sobie o nim przypomniał, upłynęło już trochę wody i Kanner przepadł
bez śladu.
Każda generacja artystów ma swoich dziwaków. Ten zwariowany, na
wpół ślepy muzyk zniknął jednakże zbyt szybko, aby zdążył zająć
zasłużone miejsce chociażby w kronice swoich czasów.
IX
Jan Trojan
INSTRUMENTACJA «JUDYTY»
Moja znajomość ze zmarłym panem Foltenem trwała niedługo i
właściwie miała charakter raczej zawodowy. Kiedyś przyszedł do mnie
do opery, gdzie pracowałem wówczas jako korepetytor, z dziwną prośbą:
żebym pomógł mu w instrumentacji jego opery Judyta, która jakoby była
już gotowa. Oświadczył mi, że w muzyce jest właściwie samoukiem, że
od dziecka gra i namiętnie kocha muzykę, ale że okoliczności nie
pozwoliły mu na studia w konserwatorium.
— Być może — powiedział — jestem raczej poetą; opętał mnie temat
Judyty i chciałem napisać dramat. Nic na to nie poradzę, v ale przy
każdej scenie, jaką tworzyłem, przy każdym dialogu, który
opracowywałem, narzucała się mojej wyobraźni sama, nieodparcie i
zwycięsko — muzyka. Tam , gdzie miały być tylko słowa, zjawiał się
śpiew. — Bezradnie wzruszył ramionami. — Musiałem .napisać to jako
utwór muzyczny. Krok za krokiem samo to rosło: tekst i muzyka. W tej
chwili dzieło moje jest prawie gotowe, ale nie wiem, co robić z tym
dalej. Przecież brak mi pewnych technicznych wiadomości,
powiedziałbym rzemiosła. Na przykład… opracowanie na orkiestrę…
— Pan wybaczy — odparłem — ale w sztuce nie ma nic z rzemiosła.
Cała sztuka musi być doskonałym rzemiosłem i cała musi być sztuką. W
ten sposób nie wolno mówić — powiedziałem mu. — Opracowanie na
orkiestrę to nie żadne rzemiosło. Proszę spojrzeć na Berlioza albo
przeczytać sobie partyturę Don Juana, cóż to za rzemiosło! W ten
sposób nie można mówić, na tej płaszczyźnie w ogóle nie będziemy
mogli rozmawiać.
Tłumaczył się, że nie to miał na myśli, że po prostu zdaje sobie
sprawę z dotkliwego braku technicznych wiadomości i niedostatku
znajomości praw muzycznych, że właściwie potrzebuje tylko wskazówki
czy rady, według których pracowałby dalej, i dlatego zwraca się do
mnie o pomoc. Ponadto zaproponował mi honorarium, którego wysokość
zaskoczyła mnie.
— Nic z tego, panie Folten — powiedziałem. — Nie mogę tego
przyjąć. Mogę panu najwyżej udzielać lekcji, dopóki nie znajdzie pan
sobie kogoś lepszego; ja osobiście radziłbym panu tego i tego. — Tu
wymieniłem mu nazwiska kilku dobrych muzyków. — Moją specjalnością są
raczej kompozycje wokalne — powiedziałem — ale lekcji także udzielam.
Tyle a tyle za godzinę. Jeśli jednak chodzi panu o instrumentację, to
doprawdy radziłbym kogo innego. Instrumenty to nie moja dziedzina,
panie Folten, mnie wystarczy ludzki głos. Nic chyba z tego nie
będzie.
— Kiedy mnie zależy właśnie na pańskiej pomocy — nalegał. — Mówią
o panu, że jest pan najsurowszym i najbardziej ascetycznym muzykiem,
a mnie właśnie brak tej wielkiej dyscypliny. Boję się, aby w mojej
wypowiedzi muzycznej nie było zbyt wiele anarchizmu. Przyznam się
panu, że ze mnie trochę barbarzyńca. Wiem, że mam nadmiar sił
twórczych i fantazji — ale nie jestem pewny, czy w moim utworze jest
ten właściwy, przejrzysty ład.
— .— Na to nie ma rady, panie Folten — powiedziałem mu. — Tę rzecz
musi pan mieć o tu, w sobie. Wie pan co? Przejrzę tę pańską operę.
Nie mogę jednak pana nauczyć niczego, czego nie ma w panu. Żałuję
bardzo, ale po prostu nie mogę. Taki biblijny temat jak Judyta to
ogromnie poważna rzecz, panie Folten — ciągnąłem dalej. — Nawet jeśli
to tylko apokryf. Ja sam usiłowałem pisać psalmy i wiem, co to
znaczy. Trudna rzecz. Niezmiernie trudna.
Umówiliśmy się, że przyjdę do niego i że zagra mi główne fragmenty
ze swojej Judyty. A potem zobaczymy co dalej.
Przyszedłem w ustalonym terminie. Pan Folten przywitał mnie
serdecznie i zaczął mówić o ogólnej koncepcji swego utworu.
— Nie, nie — przerwałem mu — najpierw akcja, a zaraz potem proszę
mi to zagrać. Kawałek po kawałku, panie Folten. Linijka po linijce.
Czego nie ma w linijkach, tego nie ma i w koncepcji.
.— Jak pan chce — odrzekł. — A więc najpierw jest uwertura przed
bramami Bethulii. Proszę sobie wyobrazić pasterską okolicę i pieśń
miłosną graną na flecie. Jest ranek, dziewczyna Judyta idzie z
dzbanem po wodę.
— Przed bramy? — spytałem. — To błąd. W obwarowanych miastach
studnie musiały znajdować się wewnątrz murów, proszę pana. Tak nie
może zostać.
— Ależ to chyba nieważne — bronił się Folten. — Tu idzie o muzykę,
a nie o historię! — Wydawał się zagniewany. — No, a później przybywa
herold Holofernesa w otoczeniu trębaczy i wzywa Bethulię do poddania
się. Miasto odmawia. Rozlegają się trąby na alarm, a chór niewiast
lamentuje nad rozpoczynającą się wojną. To jest uwertura.
— Pan będzie łaskaw mi ją zagrać — rzekłem. — Jak na muzykę jest
tego aż za wiele.
Grał na fortepianie wprawdzie niezbyt czysto, ale z dość dużą
biegłością. Po owym fragmencie z dziewczyną przy studni przerwał. —
Brak mi tutaj przejścia do trębaczy i herolda — usprawiedliwiał się.
— Nie wiem, jak od tego pastorale przejść do fanfar.
— To już musi pan wiedzieć sam, panie Folten — powiedziałem. —
Musi pan wiedzieć, co się tam dzieje. No, ale niech pan gra dalej.
Grał i sam nucił arię herolda. Potem znowu przerwał.
— Teraz miasto odrzuca żądanie Holofernesa. Tego jeszcze nie mam.
A teraz przychodzi ten alarm — rzekł i uderzył w klawisze — oraz
lament niewiast.
Wszystko to razem trwało osiemnaście minut.
— To na nic, panie Folten — rzekłem, gdy skończył. — Po prostu do
niczego. Może pan to wyrzucić i zacząć od początku.
Był zupełnie złamany i z trudem przełykał ślinę.
— Myśli pan, że to takie złe?
— Bardzo złe — odparłem. — Przykro mi, ale muszę to panu
powiedzieć. Przeważnie ma pan tam dobre rzeczy, wszystko jednak
złożone razem jest złe, To pastorale — to Debussy, ale ten pasterz z
fletem jest do niczego. To jest rokokowy pastuszek, a nie może pan
tam mieć przecież rokokowego pastuszka. Biblijny pasterz to był
nomad, proszę pana, nomad z kopią. Muzyk musi myśleć. Ta dziewczyna z
dzbanem jest dobra, niemal że klasyczna. Czysta robota. Ale ten flet
do niej nie pasuje. Ma w sobie coś z fauna. To tam nie siedzi, proszę
pana, to nie brzmi wystarczająco poważnie i czysto. Tak, to po prostu
wykluczone. Te fanfary to Verdi, to Aida. Zgrabna rzecz, proszę pana,
efektowna, dramatyczna, ale ja bym tam tego nie dawał. W tym miejscu
powinno być coś bardziej surowego. Alarm w mieście jest zupełnie zły.
Niech pan wybaczy, ale to jest weryzm, to jest naturalizm, a nie
żadna muzyka. Dalej ma pan tam ten chór niewiast do słów: „Co za
ból…” Bardzo to dobre, panie Folten. Znakomite. Ale szkoda tego do
opery. To powinna być samodzielna kompozycja wokalna. Ja na pańskim
miejscu w ogóle dałbym spokój operze, panie Folten. Opera to nie jest
czysta sztuka. To teatr i wszystko razem, a nie sama muzyka. Pan
mógłby tworzyć czystą muzykę, proszę pana, jak na przykład ta
dziewczyna u studni czy ten chór niewiast. Sam nie wiem, co jeszcze
panu powiedzieć. Słuchał i cichutko muskał klawisze.
— Może ma pan rację — rzekł z wysiłkiem. — Jest we mnie tego tak
wiele… Może nie potrafię dostatecznie zapanować nad wszystkim i
uporządkować tego…
Naraz wstał i podszedł do okna. Jego plecy zdradzały, że płacze.
— Niech pan posłucha — rzekłem. —
Tak nie można. Nie wolno płakać. Sztuka to nie zabawka, żeby
płakać z jej powodu. Nie wolno myśleć o sobie. Nie to jest ważne, co
jest w panu, ale to, co pan z tego zrobi. Jeśli chce pan pisać operę,
niech pan pisze operę, ale płakać… Nie mógłbym tu dłużej zostać.
Żadne tego rodzaju roztkliwiania się, panie Folten. Sztuka to praca.
Tworzenie to praca, i tylko praca. Niech więc pan siada do fortepianu
i gra wariacje na temat motywu swego pastorale. Niech pan to
wypróbuje w largo i w dur.
Wysmarkał nos jak dziecko po płaczu, posłusznie siadł do
fortepianu i nie patrząc sięgnął do klawiszy.
— Nie, dziś nie mogę. Niech mi pan pokaże, co pan miał na myśli.
Niechętnie improwizuję, ale zagrałem heroiczną wariację z jego
motywem. Promieniał niemal ze szczęścia.
— To niezłe! — zawołał. — Sądzi pan, że ta uwertura mogłaby tak
zostać?
— Niech pan sam spróbuje — odrzekłem.
Siadł do fortepianu i zagrał dokładnie, niemal co do joty moją
wariację w dur. Musiał posiadać niezwykłą pamięć muzyczną. — Ależ tak
być nie może, panie Folten — powiedziałem — przecież to była moja
wariacja. Musi pan spróbować zagrać coś własnego.
Usiłował grać ze zmarszczonym czołem, ale była to znowu ta sama
wariacja, tyle że wplótł do niej ów dziwny motyw fletu. Pokręciłem
głową. Przestał grać i powiedział:
— Pan wybaczy, nie mam dziś natchnienia.
— Nie wolno panu miewać żadnych natchnień — rzekłem. — Muzyka,
proszę pana, musi być tak precyzyjna jak nauka. Pan musi wiedzieć, co
tam ma być. Przemyśleć to — rozumie pan? Żadne natchnienia. Tylko
praca.
Wydął wargi jak rozgniewane dziecko.
— Tego nie potrafię. Nie umiem tworzyć na zimno.
— A to szkoda — rzekłem. — Wobec tego nie mogę niczego pana
nauczyć, panie Folten. Przykro mi, ale nie mam tu nic do roboty.
Do oczu znowu napłynęły mu łzy.
— Więc co mam robić? — szeptał przygnębiony. — Przecież muszę
dokończyć swoją Judytę.
Był tak dziecinnie nieszczęśliwy, że aż mi go było żal.
— Mech pan posłucha — rzekłem. — Zrobimy w ten sposób: Będę
przerabiał z panem pańską operę nuta po nucie i będę panu mówił, co
gdzie jest niedobrze, albo też, jak napisałby to zawodowy kompozytor.
A z tego pan już sam wyciągnie wnioski, jak i co trzeba zrobić,
dobrze?
Przystał na tę propozycję i tak się zaczęły moje lekcje z panem
Foltenem.
Opisuję tak obszernie naszą pierwszą rozmowę, sądzę bowiem, że
rzuca ona pewne światło na szereg spraw. Widać z niej, po pierwsze,
że Folten rzeczywiście kochał muzykę w sposób fatalistyczny i że
opętany był żądzą napisania opery. Wyskoczyłby chyba przez okno,
gdyby mu kto tego bronił. Po drugie, że był rzeczywiście tylko
samoukiem i dyletantem, stojącym bezradnie wobec zagadnień, które
każdy przeciętny uczeń konserwatorium musi mieć w małym palcu. Po
trzecie, że — sądząc z nielicznych fragmentów, które mi zagrał —
obdarzony był godnym uwagi talentem. Tym bardziej więc zdumiewało
mnie i zastanawiało, że obok dwóch nad podziw czystych kompozycji,
jak ta dziewczyna u studni i chór niewiast, zadowalał się innymi
raczej banalnymi albo przejętymi z drugiej ręki i że nawet nie zdawał
sobie sprawy, jaka jest między nimi różnica.
Z tej pierwszej lekcji wyniosłem niestety także wrażenie, że z
panem Foltenem nie zrozumiemy się nigdy. Należał najwidoczniej do
gatunku artystów, którzy uważają sztukę za jakiś sposób wyrażania i
ukazania siebie samych, za środek, przy pomocy którego objawiają bez
ograniczeń swe własne ja.
Nigdy nie mogłem pogodzić się z tym poglądem. Nie mogę ukrywać, że
.wszystko, co osobiste, sprawia na mnie wrażanie czegoś
bezczeszczącego dzieło sztuki. Wszystko, co jest w tobie — twoje
człowieczeństwo, twoja indywidualność, ty sam — to tylko materia, a
nie forma. Jeśli jesteś artystą, to istniejesz nie po to, by
rozmnażać tę materię, ale by nadać jej formę i kształt. Zawsze
zapiera mi dech, gdy czytam w Piśmie świętym: „Na początku stworzył
Bóg niebo i ziemię. A ziemia była pusta i próżna… a Duch Boży unosił
się nad wodami.” Unosił się w rozpaczy, albowiem była tam jeno
materia bez kształtu, materia pusta i próżna. „I rzekł Bóg: «Niech
się stanie światłość». I stała się światłość.” Trzeba to rozumieć
jako pierwszy akt samopoznania: materia uświadamia sobie samą siebie
i ze zdumieniem przygląda się sobie o pierwszym świcie. To właśnie
jest początek wszelkiej formy. ,,I ujrzał Bóg światłość, że była
dobra. I przedzielił światłość od ciemności.” Powiedziane jest:
„przedzielił”, to znaczy wyodrębnił, ograniczył i oczyścił. „I
przedzielił wody, które były pod utwierdzeniem, od tych, które były
nad utwierdzeniem. I nazwał Bóg utwierdzenie niebem. Potem rzekł Bóg:
«Niech się zbiorą wody, które są pod niebem, na jedno miejsce, a
niech się ukaże sucha.” I stało się tak. I nazwał Bóg suchą Ziemią… I
widział Bóg, że było dobre.”
Jeśli zaś powiedziano, że „na początku stworzył Bóg niebo i
ziemię”, to tym samym powiedziane jest, że nie samo powstawanie, ale
dopiero owo rozdzielanie i porządkowanie stanowi prawdziwy początek i
jest twórczym dziełem bożym.
Nie jestem badaczem Pisma świętego, tylko muzykiem, i rozumiem to
w ten sposób:
Na początku jesteś ty sam, materia pusta i próżna. Ty sam, twoje
ja, twoje życie, twoje uzdolnienia — to wszystko tylko materia, nie
żaden pierwiastek twórczy.
I choćbyś nie wiedzieć jak wyolbrzymił swoje ja, i nie wiem jaką
treścią wypełnił swoje życie, nie jesteś niczym więcej jak tylko
materią pustą i chaotyczną, nad którą Duch Boży unosi się w rozpaczy,
nie mając gdzie spocząć. Musisz oddzielić światło od ciemności, aby
materia przemieniła .się w kształt. Musisz przedzielać i ograniczać,
aby powstały wyraźne kontury, a rzeczy stanęły przed tobą w pełnym
świetle, piękne jak w dniu swego stworzenia. Tworzysz jedynie tak
długo, jak długo nadajesz kształt materii. Tworzyć to znaczy
wyodrębniać i stale, stale zakreślać ostateczne i mocne granice
materii, która jest nieskończona i pusta.
Przedzielaj! Przedzielaj! Inaczej świat twój rozpadnie się w
bezkształtną materię, na której nie spoczęła łaska boża. Przecież już
patrząc lub nastawiając swe ucho, obserwując i poznając, oddzielasz
od siebie rzeczy lub dźwięki. A cóż dopiero, kiedy jesteś artystą!
Jak czysto i wyraźnie, jak dokładnie i uroczyście musisz je
rozgraniczać ty, który usiłujesz iść w ślady Boga! Przedzielaj,
przedzielaj! A chociaż dzieło twoje od ciebie pochodzi, musi mieć
własny początek i koniec.
Jego kształt musi być zamknięty tak doskonale, żeby nie było w nim
już miejsca na nic, nawet na ciebie. Nawet na twoją indywidualność,
nawet na twoją ambicję, na nic, w czym znalazłoby upodobanie twoje
ja.
Nie w tobie, ale w dziele samym znajdować się musi jego oś. Cała
sztuka zła i nieczysta pochodzi stąd, że zostało w niej coś
osobistego, coś, co nie stało się kształtem ani rzeczą wyodrębnioną.
Nie jest to miejsce suche, które Bóg nazwał był Ziemią, ani zebranie
wód, które nazwał był Morzem, ale jest to błoto, materia nie
rozdzielona i pusta.
Większość artystów, podobnie jak większość ludzi, w nieskończoność
rozmnaża materię zamiast nadać jej kształt. Jedni wyrzucają ją z
siebie niby lawę piekielną, inni napełniają mułem niby śliskim bagnem
na brzegach wód. Ciągle od nowa wre i kipi ziemia pusta i nie
odkupiona w oczekiwaniu na tchnący grozą, uroczysty nakaz tworzenia.
Przedzielaj, przedzielaj! Nigdy nie utraci swej mocy i grozy owo
surowe prawo, prawo Dnia Pierwszego.
Albowiem szatan miesza się i wkrada do sztuki. Poznacie .go łatwo
po tym, że z natury próżny jest i pyszny. Chełpi się materią,
olśniewa oryginalnością lub siłą.
Wszystko, co nazbyt wybujałe, wszystko, co nadto wyolbrzymione,
skażone jest jego zepsutym oddechem. Wszelka mania wielkości, wszelka
okazałość rozdęta jest jego nieczystą, zapamiętałą pychą. Wszystko,
co w sztuce tanie, błyszczące i powabne — to skradzione świecidełka
jego małpiej próżności. Wszystko, co nie dokończone, nie dopracowane
— to ślady jego gorączkowej niecierpliwości i łajdactwa. Wszelka
forma fałszywa i pyszna to wypożyczona maska, którą na próżno
przesłonić usiłuje własną rozpaczliwą jałowość.
Wszędzie, gdzie pracuje artysta, jak wszędzie tam, gdzie w grę
wchodzi chęć wybicia się, skrada się zły duch, szukając sposobności,
by siebie ukazać, a ciebie zwieść na pokuszenie lub opętać.
Ponieważ sam tworzyć nie może, stara się zawładnąć tobą. Aby
skazić dzieło twoje, kazi ciebie i przeżera twoją duszę
samochwalstwem i samouwielbieniem. Aby cię oszukać, abyś nie
rozpoznał go w jego prawdziwej, bezkształtnej postaci, przybiera
twoją własną postać, a twoje sprawy przyjmuje za swoje.
— To jestem ja — szepce ci do ucha — ja, twój daimonion, twoje
genialne, ambitne ja. Dokąd masz mnie, jesteś wielki i niezależny,
będziesz robił, co ci się podoba, nie będziesz służył nikomu poza
sobą samym.
Albowiem szatan nie żąda nigdy, by służyć jemu, ale by służyć
samemu sobie. Wie on dobrze, po co to czyni, wie, jak okiełznać duszę
i czyny człowieka. Całe jego nieszczęście, ale zarazem i siła polega
na tym, że nic nie posiada. Świat bowiem należy do Boga, a duch
nieczysty nie ma w nim swego domu. Może jedynie burzyć to, co nie
należy do niego. Nigdy nie wiesz, czy nie wmiesza ci się do twojej
roboty. Jednego tylko nie potrafi: wykonać pracy czystej i
doskonałej.
Chwała Bogu, mogę wreszcie mówić tylko o sztuce. Musiałem jednak
mówić o Bogu i o szatanie, albowiem niechaj nikt z was nie sądzi, że
sztuka istnieje poza dobrem i złem. Na odwrót: w sztuce jest miejsce
zarówno dla cnót wzniosie j szych, jak dla małości i występku
ohydniejszego niż w jakimkolwiek innym powołaniu. Istnieje sztuka
czysta, która usiłuje tworzyć rzeczy czyste i doskonałe, sztuka, w
której kształt rzeczy jest wyodrębniony i odkupiony, ba — rzekłbym:
uświęcony. Albowiem każda rzecz może na sobie nosić piętno wyraźnej
świętości lub przekleństwa. Zależy to tylko od ciebie. Im więcej
kochasz tę rzecz, tym usilniej przedzierać się będziesz ku jej pełnej
i doskonałej istocie. Nie po to zadanie twe stanęło przed tobą, byś
się w nim wypowiedział, ale abyś się przez nie oczyścił i wyzwolił od
samego siebie.
To, co tworzysz, nie z ciebie jest — jest ponad twoją miarę.
Uparcie i cierpliwie dążysz do tego, by lepiej widzieć i słyszeć,
jaśniej rozumieć, by mocniej kochać i głębiej odczuwać niż w chwili,
gdyś przystępował do swej pracy. Tworzysz po to, by w dziele swoim
poznać kształt i doskonałość rzeczy. Twoje służenie rzeczom to służba
boża. A przeciwieństwem jej jest sztuka nieczysta i przeklęta…
OD ŻONY AUTORA
Wypowiedzi paru innych jeszcze świadków miały poprzez pewne
szczegóły wyjaśnić koniec, jaki spotkał kompozytora Foltyna.
Niestety, autor nie mógł już wysłuchać tych osób ani poprosić ich o
materiały. Pozostało zaledwie kilka notatek na kartce papieru,
cichych i niemych jak śmierć. Kilka rządków zapisanych najdroższym
pismem, znaczącym więcej niż twarz i więcej niż’ głos człowieka,
którego się utraciło. Nie wtajemniczonemu trudno byłoby odczytać z
nich dokończenie tej historii, gdyby nie tragiczne szczęście
niedawnych wieczorów, kiedy to jeszcze dwoje ludzi pod jednym dachem
mówiło z sobą o swej pracy.
Dla Karola Czapka ten, o kim pisał, był zawsze czymś więcej niż
żywy człowiek; on, taki małomówny, potrafił opowiadać o nim
godzinami, z płonącymi oczyma, z owym wyrazem, który sprawiał, że
ilekroć mówił o sztuce, twarz jego stawała się piękna.
Dlatego wiem tak wiele o kompozytorze Foltynie; ale ośmielam się
jedynie uzupełnić poprzednie wypowiedzi pomijając wszelkie szczegóły,
sądzę bowiem, że po chwilach milczenia, które spowodowała śmierć, nie
powinno następować zbyt wiele cudzych słów.
Wiem, że autor chciał, by Foltyn złożył w końcu w całość operę
Judyta. Z plagiatów, fałszerstw i kradzionych pomysłów miał uformować
nędzny niewydarzony dziwoląg muzyczny, który przez całe lata był jego
manią.
Sam Foltyn — człowiek, który ani w szkole, ani później w miłości,
ani w jakiejkolwiek innej dziedzinie nie umiał powiedzieć nic od
siebie — nie wniósł także nic do tej opery prócz chorobliwej ambicji,
aby być artystą.
— Możliwe, że kiedyś było w nim jednak coś, co tak go opętało —
mówił mi Karol Czapek pewnego dnia o zmierzchu, kiedy już nie
widzieliśmy swoich twarzy — ale zgubiło go, biedaka, zakłamanie;
dostał się w świat kłamstwa i nigdy już się stamtąd nie zdołał
wydostać. Wszystko w nim było zmyśleniem i fantazją, nie było w nim
za grosz rzeczywistości, oderwał się od niej całkowicie, więc, sama
powiedz — jak i z czego chciał potem ten głupiec nieszczęsny tworzyć?
Oczywiście nikt tej jego opery nie przyjął, chociaż w swoim czasie
jako człowiek bogaty starał się za pomocą pieniędzy zwalczać
przeszkody i wynagradzać krzywdy. Aż wreszcie, kiedy był już bardzo
wyniszczony i popadł w nędzę, znalazł „swoich ludzi”, którzy mu
dopomogli, by Judyta ujrzała światło dzienne.
Było to tak:
Beda Folten, w owym czasie schorowany już i zbiedzony, chodził po
knajpach i wyszukiwał starych i nowych przyjaciół. Płakał,
przechwalał się, gadał, pił i każdemu opowiadał o swojej operze.
Potem szedł do domu bez kapelusza, podrzucając wspaniałym ruchem
swoją artystyczną czuprynę, tu i ówdzie wprawiając w podziw
spóźnionego przechodnia, mówił bowiem głośno sam do siebie. Często
opierał się o zimną ścianę domu i z afektacją przyciskał rękę do
serca. Ulicznicy i durnie, mijający go przypadkiem, podrwiwali sobie
z niego, nikt bowiem nie wierzył, że naprawdę go coś boli i dławi.
Aż kiedyś taka wesoła banda uknuła spisek na Foltyna i jego
Judytę. Cóż, wariat, zagrają z nim bajeczną komedię, a sami będą
mieli zabawę.
— Tę krzywdę trzeba naprawić, panie Foltyn, my panu w tym
dopomożemy!
Biegał jak szalony i zapraszał, kogo się dało, ze swego dawnego
świata, przede wszystkim zaś tych, którzy w. jego Judytą. nie
wierzyli.
Jeden z dobrych „przyjaciół” wystarał się o lokal na ten
ukartowany spektakl, jakieś atelier, gdzie wyświetlano filmy tylko
dla zainteresowanych. Za ekranem mieściła się tam mała scenka,
zaledwie parę metrów powierzchni, ale i tak nie było pieniędzy na
opłacenie większego zespołu orkiestrowego. Foltyn sam wyszukiwał
członków orkiestry i śpiewaków spośród pomniejszych lub
początkujących artystów, biegał na próby, łapał się co chwila za
serce i żył jak w gorączce.
Na swój wieczór przyszedł w wypożyczonym fraku i parą razy
podrzucił wdzięcznie grzywą w stronę pierwszych rzędów, gdzie
siedzieli „przyjaciele”, którzy pomogli mu w zorganizowaniu tej
imprezy.
Nie wiedział oczywiście, że od dawna już nikt nie uważa go za
normalnego człowieka, że dał się straszliwie nabrać, że czas zrobił z
niego wariata, błazna, figurę komiczną, gadułą, łgarza, oszusta i
nędzarza, albowiem prawdziwa twarz każdego człowieka, choćby nie wiem
jak długo ukrywał ją pod maską frazesów i szminki — zostanie koniec
końców odsłonięta.
Opera spotkała się oczywiście u zaproszonej publiczności z
burzliwym i entuzjastycznym przyjęciem. Oklaski i okrzyki wywołały
Bedę Foltena przed kurtynę, gdzie dziękował podrzucając grzywę i
okazując, nerwowe wyczerpanie, nieodłączne od twórczego napięcia.
Spoglądał z wielkoduszną wdzięcznością na rzędy tych, którzy
dopomogli mu do tego triumfu, i dalej, na rzędy wiwatującej
publiczności — i naraz rumieniec wywołany na jego spoconym obliczu
sukcesem, przeszedł w trupią bladość.
Beda Folten ujrzał nagle swój świat, ujrzał go po raz pierwszy
wyraźnie, bez fałszu i zakłamania, tak jak wyglądał naprawdę stąd, z
teatralnej rampy: sto znajomych twarzy, które znał ze swych herbatek
i muzycznych wieczorów, stu ludzi, których wtajemniczał w swoją
fałszywą i nieuczciwą pracę, twarz krytyki, którą na próżno usiłował
pozyskać udaną pokorą czy pychą.
Szczęka zaczęła mu dziwnie jakoś opadać w dół, nie miał siły
utrzymać zamkniętych ust, jak przystało na chwilę tak uroczystą,
albowiem widział jasno i wyraźnie, że cały ten klaszczący tłum
wyśmiewa się z niego: znajomi z knajpy, którzy urządzili dziś sobie
nieco droższą niż zazwyczaj zabawę, dawni przyjaciele, którzy
przyjęli zaproszenie, aby móc do syta naśmiać się z wariata.
Jego widzowie zagrali z nim taką samą komedię, jaką on grał ż
nimi. Widzi to teraz z tego miejsca ten zgnębiony, złamany kłamca i
nędzarz, widzi, jak jeden drugiego zachęca do większego krzyku i
entuzjazmu, widzi łokcie, które się trącają, szereg twarzy
wykrzywionych drwiną, a wszystko to kołysze się tam i z powrotem, jak
gdyby ta niewielka widownia była pokładem okrętu płynącego wśród
burzyli
Wymotał się za kulisy osłabły z przerażenia, wstydu i rozpaczy,
serce zwija się w nim niby skopany pies i trudno, strasznie trudno
oddychać.
Drwiące oklaski na sali potężnieją, jakieś nogi tupią
nieprzyzwoicie, a jękliwe głosy znowu z bezlitosną ironią powtarzają
jego imię.
Beda Folten wstydzi się zemdleć, a nie ma sił, by uciec — zresztą
nie ma dokąd. Małe kulisy zatłoczone są ciałami aktorów, które
zatrzymują go niby miękka, nieprzenikniona ściana.
— Wołają pana, mistrzu!
— Niechże pan wyjdzie podziękować!
— Niech się pan im pokaże, Bedo Folten!
— Niech się pan im pokaże, Bedo Folten! — wrzeszczą niedożywione
głosy ubogich muzykantów, którzy za parę setek wynajęli się do tej
wesołej komedii.
„Niech się pan pokaże! — wołają ich drwiące oczy. — Niech się pan
pokaże tej ryczącej zgrai tam w krzesłach, która tu przyszła zgotować
panu owację! Bo przecież pan, biedaku, przez całe życie nie dbał o
nic innego! Niech się pan im pokaże, niechaj nareszcie ujrzą pana
takim, jaki pan jest, niech się ubawią tak jak my tutaj, którym tak
samo chce się z pana pośmiać.”
Jeszcze parę razy wypchnięto go przed kurtynę, jeszcze parę razy
powrócić musiał do drwiących twarzy aktorów.
Nic już nie zostało ze starego Bedy Foltena; cała jego postawa i
sposób trzymania głowy gdzieś się zapodziały, włosy opadają na bladą
twarz inaczej niż wtedy, gdy panował jeszcze nad swoją długą szyją,
pot spływa po klapie nędznego fraka, a nogi śmiesznie uginają się w
kolanach. Jakaż to świetna, kapitalna zabawa dla klaszczącego tłumu!
Największy zaś śmiech wybucha, gdy Foltyn obiema rękami chwyta się za
serce; ten pajac bowiem dotychczas wszystko udawał i tłum bierze to
oczywiście tylko za dalszy ciąg udanego wyczerpania geniusza
przytłoczonego sławą.
„Czy to możliwe?” — myśli Foltyn, który czuje ucisk w sercu.
Podłoga sceny zdradziecko i łobuzersko ucieka mu spod nóg. Co się to
stało z jego i z ich oczyma, że nagle oni jego, a on ich widzi
takimi, jacy są naprawdę? Jakim złym, brutalnym i wrogim tłumem jest
ta publiczność, której krzyk i oklaski przykręcają śrubę na jego
sercu i gardle!
Zbiera mu się na płacz jak małemu dziecku; opiera się o ramię
fagocisty, a drugą ręką ociera pot brudną chusteczką i myśli, kogo by
tu poprosić o zmiłowanie, by mógł w końcu przestać wychodzić i
pokazywać się tej podłej, złośliwej bandzie na widowni. Fagocista
cierpliwie podtrzymuje spocone i osłabłe ciało i Beda Folten ma kilka
sekund czasu na myśl o Panu Bogu.
Przez całe życie harowałem i zamartwiałem się, gryzłem się i
płaciłem, aby doczekać tego dnia! Przez całe życie służyłem czemuś,
co uważałem za swoje powołanie!”
Myśli, że wyciera nos, a tymczasem głośno płacze; serce jak
skopany pies kuli się. w straszliwym bólu.
Czy to możliwe, że za to zapłaciłem całym życiem, o Boże, całym
tym nędznym i niepotrzebnym czasem, któryś mi wymierzył!”^
Tego wieczoru nie dokończono Judyty, ponieważ Beda Folten
zwariował. Z pewnością nie życzyli sobie tego ci z widzów, którzy już
dawno uważali go za szaleńca. Odwieźli go, biedaka, do Bohnic, tak
jak stał, w wypożyczonym fraku, a dyrektor zakładu, który, jak wynika
z notatek autora, przewidziany był jako przedostatni świadek, miał
wydać o nim ostateczne świadectwo. Ja mogę powiedzieć tylko to, co
wiem od autora i z wypowiedzi pani Foltynowej: że Folten umarł tam po
dwóch dniach.
— Będzie miał piękny pogrzeb — mówił głos Czapka w gęstym
zmierzchu pewnego wieczoru, kiedy byliśmy jeszcze razem. — Wielu
znajomych przyjdzie go pochować, Beda nawet wzruszeni. Widzisz, życie
musi mieć w końcu także swoich nieszczęśliwych wariatów, a śmierć
powoli staje się ostatnim już zrządzeniem bożym, dla którego ludzie
mają jeszcze trochę szacunku.
Pani Foltynowa to była jednak poczciwa dusza: urządziła mu piękny
pogrzeb, jak przystoi i wypada ze względu na dobre imię jej rodziny.
W krematorium jeden sławny profesor konserwatorium zagrał mu nawet na
organach Largo Handla, a na zakończenie nasz najlepszy kwartet
smyczkowy wykonał Beethovena. Zobaczysz, zapytam ich, dlaczego tak
się stało, i już z góry wiem, co mi odpowiedzą:
„Nie był wprawdzie artystą, ale w końcu to właśnie go zabiło.”
Przecież niejeden z nas stawia sobie zadania, do których nie
dorósł, i wtedy zawsze kończy się to tragicznie.
„A poza tym — powie na pewno ktoś z nich — z tym Foltynem to
trochę dziwna sprawa. Sam plagiat, nędza, szmira, a jednak było w nim
jakieś ziarenko… Prawda, że to za mało na całe życie, żałośnie mało,
proszę pana, ale na sądzie ostatecznym ani ziarnko złota przepaść nie
może. A Foltyn zostawił nam aż dwa w tej swojej pogmatwanej, nędznej
Judycie. Jest tam jedno takie miejsce z bardzo śmiesznym tekstem: «Co
za ból, co za ból!», no i ten motyw dziewicy — czysta muzyka,
kryształowa jak źródło. Dużośmy już myśleli, proszę pana, skąd on to
wziął!”
— To napisał dla niego Fatty, co? Ten, któremu pozwoliłeś umrzeć
na chorobę Parkinsona?
— Tak, on. Widzisz, kiedyś nikt nie chciał uznać, że ten chłopiec
ma talent, ale jednak coś po nim pozostało, i to jest najważniejsze.
Nawet jeśli za to ten wariat Foltyn miał pogrzeb jak artysta…
* Na podstawie ustnej relacji.