KAREL CAPEK
KSIĘGA APOKRYFÓW
PRZEŁOŻYŁA HELENA GRUSZCZYŃSKA—DĘBSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU KNIHA APOKRYF?
UKARANIE PROMETEUSZA
Po długich przesłuchaniach trybunał nadzwyczajny pochrząkując i
stękając udał_ się pod drzewo świętej oliwki, aby w jego cieniu odbyć
naradę.
— Tak, panowie — ziewnął Hipometeusz, przewodniczący trybunału. —
Ależ się nam to diablo przeciągnęło! Sądzę, że nie ma co podawać
resumé. No, ale niech tam! Żeby nie było potem zarzutów formalnych. A
więc: oskarżony Prometeusz, tutejszy obywatel, postawiony przed sąd
za wynalezienie ognia, i tym samym za — ehm, ehm — naruszenie
istniejącego porządku, przyznał się, że: po pierwsze, istotnie
wynalazł ogień; dalej, że kiedykolwiek mu 4ię spodoba, może go
wywołać czynnością zwaną krzesaniem; po trzecie, że tej tajemnicy,
czyli gorszącego odkrycia, ani nie zachował dla siebie, ani nie
zgłosił, gdzie należy, lecz samowolnie zdradził i oddał do użytku
ludziom niepowołanym, czego dowiedziono na podstawie zeznań,
jakichśmy dopiero co od wezwanych świadków wysłuchali. Myślę, że to
wystarczy i że moglibyśmy od razu przystąpić do głosowania co do winy
i wydać wyrok.
— Darujcie, obywatelu przewodniczący — wtrącił sędzia Apometeusz —
ale wydaje mi się, że ze względu na powagę tego nadzwyczajnego
trybunału byłoby przecie może stosowniej, byśmy do ogłoszenia wyroku
przystąpili dopiero po dokładnej naradzie i, jak by to powiedzieć,
wszechstronnej debacie.
— Jak chcecie, panowie — przyzwolił zgadli wy Hipometeusz. —
Sprawa jest właściwie jasna, ale jeśli ktoś z was chce jeszcze coś
dodać, to proszę.
— Pozwoliłbym sobie przypomnieć — odezwał się sędzia Ameteusz i
solidnie odkaszlnął — że według mego zdania należałoby w tej sprawie
podkreślić zwłaszcza jedną okoliczność. Mam na myśli, panowie, jej
aspekt religijny. Za pozwoleniem, cóż to jest ten ogień? Cóż to jest
ta wykrzesana iskra? Wedle zeznania samego Prometeusza nie jest to
nic innego jak błyskawica, a błyskawica, co powszechnie wiadomo, jest
objawem szczególnej mocy Zeusa Gromowładcy. Raczcie mi wyjaśnić,
panowie, jak doszedł taki tam Prometeusz do boskiego ognia? Jakim
prawem go sobie przywłaszczył? Skąd go w ogóle wziął? Prometeusz chce
nam wmówić, że go po prostu wynalazł; ale to są jeno głupie wykręty —
gdyby to było takie proste, to dlaczego by nie wynalazł ognia na
przykład któryś z nas? Według mego przeświadczenia, panowie,
Prometeusz ten ogień po prostu ukradł naszym bogom. Jego wypieranie
się i wykręty nas nie zwiodą. Ja bym jego przestępstwo kwalifikował
jako zwyczajną kradzież oraz jako zbrodnię bluźnierstwa i
świętokradztwa. Jesteśmy tu po to, aby ukarać jak najsurowiej tę
bezbożną zuchwałość i chronić świętą własność naszych bogów
narodowych. Tylko to chciałem powiedzieć — zakończył Ameteusz i
wysmarkał się ostro w róg chlamidy.
— Dobrze mówi! — zgodził się Hipometeusz. — Czy ktoś chce jeszcze
coś dodać?
— Proszę mi wybaczyć — zaczął Apometeusz — ale nie mogę się
zgodzić z wywodami szanownego pana kolegi. Przyglądałem ja się, jak
wzmiankowany Prometeusz rozniecał ów ogień, i powiem wam szczerze,
panowie, przecież, między nami mówiąc, nie ma w tym nic niezwykłego.
Odkryć ogień mógłby każdy leń, wałkoń czy pastuch kóz; myśmy na to
nie wpadli tylko dlatego, że poważny człowiek, rozumie się, nie ma
ani czasu, ani pomyślunku, aby zawracać sobie głowę jakimś tam
krzesaniem kamyczków. Zapewniam pana kolegę Ameteusza, że to są
całkiem zwyczajne siły przyrody, którymi nie wypada zajmować się
człowiekowi myślącemu, nie mówiąc już o bogach. Moim zdaniem ogień to
zjawisko zbyt drobne, aby mógł mieć jakiś związek z tym, co dla nas
wszystkich jest święte. Ale sprawa ma inny aspekt, na który muszę
zwrócić uwagę panów kolegów. Wydaje się mianowicie, że ogień to
żywioł niezwykle niebezpieczny, ba, wielce szkodliwy. Słyszeliście,
jak mnóstwo świadków zeznało, że ci, co wypróbowywali smarkaczowski
wynalazek Prometeja, doznali ciężkich poparzeń, ba, w niektórych
wypadkach nawet szkód majątkowych. Panowie, jeżeli z winy Prometeusza
rozpowszechni się używanie ognia, czemu, niestety, nie da się już
zapobiec, nikt z nas nie będzie pewien życia, a nawet mienia; to zaś,
panowie, może oznaczać koniec wszelkiej cywilizacji. Wystarczy mała
nieostrożność — i przed czym się zatrzyma ten niespokojny żywioł?
Prometeusz, panowie, dopuścił się karygodnej lekkomyślności,
sprowadzając na świat rzecz tak szkodliwą. Ja bym jego winę
zdefiniował jako zbrodnię ciężkiego uszkodzenia ciała i zagrażanie
bezpieczeństwu publicznemu. Wobec tego jestem za karą dożywotniego
więzienia z twardym łożem i kajdanami. Skończyłem, panie
przewodniczący.
— Macie, panie kolego, zupełną rację — sapnął Hipometeusz. — Jeno
ja bym jeszcze nadmienił, panowie: po co nam był w ogóle potrzebny
ten jakiś ogień? Czyż używali ognia nasi przodkowie? Wystąpić z czymś
takim to po prostu lekceważenie odziedziczonego porządku, to jest —
ehm — po prostu działalność wywrotowa. Igranie z ogniem, tego nam
jeszcze brakowało! A zważcie, panowie, do czego doprowadzi: ludzie
przy ogniu niepotrzebnie zniewieścieją, będą się wałkonić w cieple i
wygodach, zamiast — no, zamiast walczyć i tak dalej. Wyniknie z tego
jeno wygodnictwo, upadek moralności i — ehm — w ogóle nieporządek
etcetera. Krótko mówiąc, musi się coś uczynić przeciw tym niezdrowym
objawom, panowie. Chwila jest poważna etcetera. Tylko tyle chciałem
dodać.
— Bardzo słusznie — odezwał się Antymeteusz. — My wszyscy
naturalnie zgadzamy się z naszym panem przewodniczącym, że ogień
Prometeusza może mieć nieprzewidziane następstwa. Panowie, nie
ukrywajmy, jest to rzecz ogromnej wagi. Mieć ogień w swej mocy —
jakież nowe możliwości się tu otwierają! Że tylko wspomnę: spalić
nieprzyjaciołom zbiory, podłożyć żagiew w ich oliwkowe gaje i tak
dalej. Z ogniem, panowie, jest nam, ludziom, dana nowa siła i nowa
broń; przez ogień stajemy się prawie równi bogom — szeptał
Antymeteusz i nagle ostro wybuchnął: — Oskarżam Prometeusza, że ten
boski i niepokonany żywioł ognia powierzył pastuchom i niewolnikom,
byle komu, każdemu, kto przyszedł, że go nie oddał w powołane ręce,
które by go strzegły jako skarbu narodowego i nim rozporządzały.
Oskarżam Prometeusza, że w ten sposób sprzeniewierzył odkrycie ognia,
które powinno być tajemnicą możnych. Oskarżam Prometeusza — krzyczał
w podnieceniu Antymeteusz — że nauczył rozniecać ogień nawet
cudzoziemców. Że go nie zataił nawet przed naszymi nieprzyjaciółmi!
Prometeusz ukradł nam ogień przez to, że go dał wszystkim! Oskarżam
Prometeusza o zdradę stanu. Oskarżam go o działalność antypaństwową!
— Antymeteusz aż zakrztusił się od krzyku… — Wnoszę o karę śmierci —
wyrzucił z siebie.
— Tak, panowie! — przemówił Hipometeusz. — Czy jeszcze kto prosi o
głos? A więc zdaniem sądu uznaje się oskarżonego Prometeusza winnym
tak zbrodni bluźnierstwa i świętokradztwa, jak i ciężkiego
uszkodzenia ciała oraz spowodowania szkód majątkowych i zagrażania
bezpieczeństwu publicznemu, jako też zbrodni zdrady stanu. Panowie,
stawiani wniosek o zastosowanie względem niego bądź kary dożywotniego
więzienia obostrzonej twardym łożem i kajdanami, bądź kary śmierci.
Ehm!
— Albo obydwu — bąknął melancholijnie Ameteusz. — Aby dogodzić obu
wnioskom.
— Jak to, obydwu kar? — zdziwił się przewodniczący.
— Właśnie nad tym medytuję — mruknął Ameteusz. — Można by tak… hm…
skazać Prometeusza, aby był dożywotnio przykuty do skały… ale niech
mu także sępy wyszarpują jego bezbożną wątrobę, rozumiecie?
— Można i tak — rzekł z zadowoleniem Hipometeusz. — Panowie, to by
było nawet przykładne ukaranie — ehm — takich zbrodniczych ekscesów,
no nie? Czy ma ktoś jakieś zastrzeżenia? Nie? To znaczy, że
skończyliśmy rozprawę.
— A dlaczegoście, tatku, skazali tego Prometeusza na śmierć? —
zapytał Hipometeja przy wieczerzy jego syn Epimeteusz.
— Ty tego nie rozumiesz — mruknął ojciec ogryzając barani udziec.
— A jednak, panie dzieju, taki pieczony udziec smakuje lepiej niż
surowy; widać, że przecież ten ogień może się na coś przydać. Tego
wymagał interes publiczny, rozumiesz? Do czego by to doprowadziło,
gdyby byle kto śmiał bezkarnie przychodzić z czymś nowym i wielkim,
no nie? Ale czegoś temu mięsu jeszcze brakuje… Już mam! — zawołał
uradowany. — Pieczony udziec należałoby posolić i natrzeć czosnkiem!
O właśnie! Chłopcze! To jest dopiero odkrycie! Widzisz, to by takiemu
Prometeuszowi nie przyszło do głowy!
(1932)
CZASY UPADKU
Przed jaskinią było cicho. Mężczyźni wyszli zaraz z rana, machając
oszczepami, w kierunku Blańska albo Rajca, gdzie znaleziono ślady
renów; kobiety tymczasem zbierały w lesie brusznice i tylko niekiedy
dolatywał ich jazgotliwy krzyk i paplanie; dzieciska prawdopodobnie
taplały się w dole u potoka — zresztą kto by doglądał tych hultajów,
hołoty łobuzerskiej i rozwydrzonej. I tak stary praczłowiek Janeczek
drzemał w tej błogiej ciszy, w łagodnym cieple październikowego
słońca; prawdę mówiąc, chrapał ci on i w nosie mu świstało, ale
udawał, że nie śpi, jeno strzeże jaskini szczepu i czuwa nad nią, jak
to przystoi staremu wodzowi.
Stara Janeczkowa rozłożyła świeżą skórę niedźwiedzią i zaczęła ją
oskrobywać ostrym krzemieniem.
„To trzeba robić dokładnie, piędź po piędzi, a nie tak jak to robi
młoda — wspomniała sobie stara Janeczkowa — ta ciapa odrapie tylko
tak na łapu–capu i już leci się cackać i pieścić z dziećmi. Taka
skóra — duma stara Janeczkowa — długo nie wytrzyma, zwiotczeje albo
się zaparzy; ale ja się do niczego wtrącać nie będę — myśli sobie
pani Janeczkowa — jeżeli syn jej tego nie powie. To jednak prawda,
młoda nie umie oszczędzać. A tutaj skóra jest przedziurawiona prawie
na środku grzbietu! Ludzie kochani — przeraziła się starsza pani. —
Któryż to znowu niezdara dźgał tego niedźwiedzia w plecy? Przecież w
ten sposób cała skóra się psuje! Tego by mój stary jako żywo nie
zrobił — rozmyśla starka cierpko — ten zawsze utrafił w kark.”
— Ach — stęknął nagle stary Janeczek i przetarł oczy. — Nie ma ich
jeszcze?
— A jużci — burknęła stara pani. — Poczekasz sobie!
— Cie — westchnął staruch i mrugał rozespany. — A jużci. No tak. A
gdzie są kobiety?
— Pilnuję ich to? — warknęła stara. — Wiesz przecież, zawsze się
gdzieś trajdają.
— Ach tak, tak — ziewnął dziadek Janeczek. — Gdzieś się trajdają.
Zamiast żeby… — zamiast żeby… — powiedzmy, to czy tamto. — No tak.
Tak to wygląda!
Było cicho; tylko stara Janeczkowa zawzięcie i z gniewną
gorliwością skrobała surową skórę.
— Mówię ci — odezwał się Janeczek, drapiąc się w zamyśleniu po
plecach. — Zobaczysz, że znów nic nie przyniosą. To się rozumie: z
tymi ich marnymi kościanymi oszczepami. A ja ciągle powtarzani
synowi: „Popatrzże się, przecie żadna kość nie jest dość twarda i
mocna, aby z niej robić oszczepy!” Przecież musisz przyznać i ty,
choć kobieta, że ani kość, ani róg nie ma takiej odporności, to
jasne. Trafisz tym w kość, a kością kości nie przebijesz, no nie? To
zrozumiałe. Taki kamienny oszczep, wiadomo, wymaga więcej roboty, ale
za to jest to, panie dzieju, przyrządzik, że ho ho! Ale da sobie to
syn powiedzieć?
— Wiesz przecież — rzekła cierpko pani Janeczkowa. — Dziś nikt
sobie nie da rozkazywać.
— Toż ja nikomu nie rozkazuję — złościł się dziadek. — Ale nawet
poradzić sobie nie dadzą! Wczoraj znalazłem, o, tam pod skałą, tatki
piękny płaski kawałek krzemienia. Wystarczyłoby go ociupinkę po
bokach ociosać, żeby był ostrzejszy, i byłby z tego grot jak złoto.
Więcem go wziął do domu i pokazuję synowi: „Popatrz, to ci kamień,
co?” — „Kamień — on na to — ale co z tego, tatku?” „Ano — powiadam —
to by można obrobić na oszczep.” „A — powiada on — któż by to ciosał
i dłubał się w tym? Przecież tych starych rupieci mamy w jaskini całe
kupy, a i tak wszystko nieprzydatne do niczego; ani na drzewcu się
toto nie utrzyma, choćby przywiązywać jak chcieć. No i po co to?”
Wałkonie — rozkrzyczał się gwałtownie staruch. — Dziś się już nikomu
nie chce obrobić kawałka krzemienia. W tym cała rzecz! Wygodni są!
Wiadomo, taki kościany grot zrobi się raz dwa, ale się w jednej
chwili złamie. „A, to wszystko jedno — gada syn — to się da nowy, i
już.” No tak, ale do czego to doprowadzi? Co chwilę nowy oszczep?
Powiedz sama, kto, jak żyje, widział coś podobnego? Taki porządny
krzemienny grot musiał wytrzymać lata — lata! Ale mówię ci, że
wyjdzie na moje: oni jednak kiedyś wrócą do naszej poczciwej
kamiennej broni! Dlatego chowam, gdzie tylko co znajdę; stare
strzały, i młoty krzemienne, i noże. A to mają być stare rupiecie!
Starego pana aż zatykały żal i zgorszenie.
— No widzisz — odezwała się pani Janeczkowa, chcąc go zająć innymi
myślami. — To samo masz z tymi skórami. „Mamusiu — powiada mi młoda —
na co tyle skrobania, szkoda roboty; spróbujcie raz wyprawić skórę
popiołem, to przynajmniej nie śmierdzi.” Mnie będziesz uczyć! —
obruszyła się starucha na nieobecną synową. — Ja wiem swoje! Od
niepamiętnych czasów skóry się jeno oskrobywało, a co to były za
skóry! Wiadomo, gdy komu szkoda roboty… Jak tylko mogą,, wymigują się
od pracy! Dlatego ciągle coś zmieniają i przeinaczają. Wyprawiać
skórę popiołem! Gdzie to kto słyszał!
— Tak już jest — ziewnął Janeczek. — Gdzie tam, dla nich nic
niewarte to, co myśmy robili. I że niby broń kamienna jest
nieporęczna. To prawda, myśmy się na wygody zbytnio nie oglądali; ale
dziś — no, no, no, żeby sobie rączek nie odgnietli! Powiedz sama, do
czego to doprowadzi? Weź choćby te dzisiejsze dzieci. „Zostawcie je,
dziadziu — mówi synowa — niech się bawią.” Tak, ale co z nich kiedyś
będzie?
— Żeby choć nie robiły takiego hałasu — utyskiwała stara pani. —
Nieusłuchane to jest, co to, to prawda!
— Ano, masz dzisiejsze wychowanie — prawił stary Janeczek. — A jak
kiedy coś powiem synowi, to on zaraz: „Tatusiu, wy już tego nie
rozumiecie! Dziś są inne czasy, inna epoka. Przecież — powiada —
nawet ta kościana broń nie jest jeszcze ostatnim słowem; kiedyś —
powiada — wynajdą ludzie inny materiał.” No wiesz, to już świat się
kończy: jakby ktoś kiedy widział materiał mocniejszy od kamienia,
drewna albo kości. Musisz przyznać sama, choć głupia kobieta, że… że…
że to przechodzi wszelkie granice!
Pani Janeczkowej ręce opadły na podołek.
— Skąd się u nich te wariactwa biorą?
— No, ponoć teraz nowe czasy — marniał bez—zębnie staruch. — O
widzisz, tu niedaleko, cztery dni drogi od nas, przywędrował jakiś
nowy szczep, taka obca hołota, i oni podobno to tak robią. Żebyś
wiedziała, te wszystkie głupstwa małpują nasi po nich. Ową kościaną
broń i wszystko. — Nawet… nawet… kupują to od nich! — krzyknął
rozzłoszczony. — Za nasze dobre futra! Jakby kiedy ,od obcych
przyszło co dobrego. Tylko nie zaczynać z żadną obcą bandą! I w ogóle
stare doświadczenie po przodkach uczy: każdego obcego należy bez
ceregieli napaść i skręcić mu kark. Zawsze tak z dawien dawna bywało:
żadnego cackania, tylko zabić! „Gdzież tam, tatku — powiada syn —
dziś są inne stosunki, teraz wprowadza się wymianę towarów!”… Wymiana
towarów! Jak kogo zabiję i zabiorę mu, co ma, to będę miał jego towar
i nic mu za to nie dam. Na co mi jakaś wymiana? „Ależ, tatku —
powiada syn — przy tym płacicie życiem ludzkim, a tego szkoda!” Tak
więc masz: szkoda ludzkiego życia! To są tej dzisiejsze poglądy —
gderał z niechęcią starszy pan. — Tchórze z nich, w tym sęk. Szkoda
życia! A jak się, powiedz, wyżywi kiedyś tyle ludzi, skoro się nie
będą zabijać? Przecież już teraz jest mało renów, do diaska! Widzisz
ich, ludzkiego życia im żal; ale dla tradycji szacunku nie mają,
swoich przodków i rodziców lekceważą. Toć to przecież zupełne
zepsucie — krzyknął gwałtownie dziadek Janeczek. — Raz patrzę, a tu
jeden taki zasmarkaniec smaruje glinką na ścianie jaskini podobiznę
bizona. Dałem mu po łbie, ale syn powiada: „Zostawcież go, przecież
ten bizon jest jak żywy!”… No, to już koniec świata! Czy się kiedy
wyczyniało takie faramuszki? Nie masz nic do roboty, bąku, to
obrabiaj jakiś kawałek krzemienia, ale nie maluj bizonów na ścianie!
Na co nam potrzebne takie głupstwa?
Pani Janeczkowa zwarła surowo usta.
— Gdyby tylko bizony — bąknęła po chwilce.
— A co? — zapytał dziadek.
— Ee, nic — wzbraniała się pani Janeczkowa — mnie wstyd
powiedzieć. — Więc żebyś wiedział — zdecydowała się nagle — dziś rano
znalazłam… w jaskini… kawałek mamuciego kła. Był wyrzeźbiony jako…
jako naga kobieta. Piersi i wszystko, wiesz?
— Idźże — zdumiał się staruch. — A kto to wyciął?
Pani Janeczkowa ze zgorszeniem wzruszyła ramionami.
— Kto tam wie! Pewnie ktoś z młodych. Rzuciłam ci to do ognia,
ale… takie to piersi miało! Fuj!
— No, to już nie do zniesienia — oburzył się dziadek Janeczek. —
Czyste zwyrodnienie! Widzisz, to się bierze stąd, iż wycinają
wszystko, co się da, z kości! Nam taki bezwstyd jako żywo na myśl nie
przyszedł, bo z krzemienia by się tego nie dało zrobić… Stąd to
wszystko! To są te ich wynalazki! Ciągle będą coś wymyślać, ciągle
coś nowego wprowadzać, aż wszystko zepsują i zniszczą… Ale ja ci
mówię — zawołał praczłowiek Janeczek w proroczym natchnieniu — że to
już długo nie potrwa!
(1931)
JAK ZA DAWNYCH CZASÓW
Do Eupatora, obywatela tebańskiego i koszykarza, który siedząc na
podwórzu wyplatał swe kosze, przybiegł jego sąsiad Filagoros i wołał
już z daleka:
— Eupatorze, Eupatorze, zostaw te kosze i posłuchaj! Dzieją się
straszne rzeczy!
— Gdzie się pali? — spytał Eupator i zdawało się, że chce wstać.
— To jest gorsze niż ogień — prawił Filagoros. — Wiesz, co się
stało? Chcą oskarżyć naszego wodza Nikomacha! Jedni mówią, że jest
winien jakichś konszachtów z Tesalczykami, inni zaś twierdzą, że
zarzuca mu się powiązania ze Stronnictwem Niezadowolonych. Chodź
prędko, zbieramy się na agorze.
— Cóż bym tam robił? — spytał niezdecydowanie Eupator.
— To bardzo ważne — mówił Filagoros. — Jest tam już pełno mówców;
jedni twierdzą, że jest niewinny, a drudzy powiadają, że winny. Chodź
ich posłuchać!
— Poczekaj — rzekł Eupator — niech skończę ten koszyk. I powiedz
mi: co właściwie uczynił Nikomachos?
— Tego właśnie nie wiadomo — prawił sąsiad. — Mówi się to i owo,
ale władze milczą, bo ponoć jeszcze nie skończono śledztwa. Ale na
agorze aż się kłębi. Trzeba by ci zobaczyć!… Jedni krzyczą, że
Nikomachos jest niewinny…
— Poczekaj trochę: jak mogą krzyczeć, że jest niewinny, skoro nie
wiedzą całkiem pewnie, o co się go obwinia?
— To wszystko jedno, każdy coś słyszał i mówi tylko o tym, co
słyszał. Każdy ma prawo mówić o tym, co słyszał, może nie? Ja gotów
bym uwierzyć, że Nikomachos chciał nas zdradzić na rzecz Tesalczyków;
jeden człowiek tak mówił i powiadał, że jego znajomy widział jakiś
list. Ale znów inny człowiek mówił, że to jest zmowa przeciw
Nikomachowi i jakoby coś niecoś o tym wie. Ponoć są w to wplątane i
władze miejskie. Słyszysz, Eupatorze? Ale teraz pytanie…
— Poczekaj — rzekł koszykarz. — Ale teraz pytanie: czy te prawa,
któreśmy sobie uchwalili, są dobre czy złe? Czy mówił o tym ktoś na
agorze?
— Nie, ale nie o to przecież chodzi; chodzi o Nikomacha.
— Ale czy mówił kto na agorze, że urzędnicy, którzy prowadzą
śledztwo w sprawie Nikomacha, są źli i niesprawiedliwi?
— Nie, o tym się w ogóle nie mówiło.
— O czym się wobec tego mówiło?
— Toż ci powiadam: o tym, czy Nikomachos jest winny, czy niewinny.
— Słuchaj, Filagorze, gdyby się twoja żona pokłóciła z rzeźnikiem,
że jej dał niepełny funt mięsa, to co zrobisz?
— Poprę moją żonę.
— Ależ nie; obejrzysz, czy ten rzeźnik ma dobre odważniki.
— To wiem i bez ciebie, człowieku.
— Wiec widzisz. A potem obejrzysz, czy waga jest w porządku.
— Wcale mi tego nie musisz mówić, Eupatorze.
— Cieszy mnie to. A gdy odważniki i waga będą w porządku,
sprawdzisz, ile waży ten kawałek mięsa, i zaraz będziesz wiedział,
kto ma rację: rzeźnik czy twoja żona. To szczególne, Filagorze, że
ludzie są sprytniejsi, gdy chodzi o kawałek mięsa, niż gdy chodzi o
sprawy publiczne. Czy Nikomachos jest winny, czy niewinny? To się
pokaże po wadze, jeśli waga jest w porządku. Ale jeśli chce się
dobrze ważyć, to nie wolno dmuchać na szale, aby się przechylały w tę
lub tamtą stronę. Dlaczego twierdzicie, że urzędnicy, którzy prowadzą
śledztwo w sprawie Nikomacha, to oszuści czy jakoś tam?
— Tego nikt nie powiedział, Eupatorze.
— Myślałem, że im nie wierzycie; ale jeśli nie macie powodu im nie
dowierzać, to czemu im, do wszystkich diabłów, dmuchacie na szale?
Robicie to albo dlatego, że wam na prawdzie nie zależy, albo dlatego,
że to wam właśnie dogadza, byście się mogli rozdzielić na dwa
stronnictwa i kłócić. Niech was piorun trzaśnie, Filagorze! Ja nie
wiem, czy Nikomachos jest winny, ale wy wszyscy jesteście diablo
winni, bo chętnie byście wykoślawili sprawiedliwość… To szczególne,
jakie latoś są kiepskie pręty, zwijają się niczym powrózki, nie mają
żadnej trwałości. Powinno by być nieco cieplej, Filagorze, lecz to
jest w rękach bogów, a nie ludzi.
(1926)
TERSYTES
Była noc i mężowie achajscy poprzysiadali bliżej ogniska.
— Tej baraniny znów nie można było zeżreć — odezwał się Tersytes,
dłubiąc w zębach. — Dziwię się wam, Achajowie, że się na to
zgadzacie. Założyłbym się, że oni mieli na wieczerzę co najmniej
młode koźlęta, ale wiadomo — dla nas, starych żołnierzy, wystarczy
śmierdzący cap. Ludzie! gdy sobie wspomnę tę baraninę u nas, w
Grecji…
— Przestań, Tersytesie — mruknął tata Eupator. — Wojna jest wojną.
— Wojna — mówił Tersytes. — Proszę cię, co ty nazywasz wojną? Czy
to, że dziesiąty rok pętamy się tu bez sensu? Ja wam powiem, chłopcy,
co to jest: to nie żadna wojna, to tylko panowie dowódcy i wielmoże
urządzili sobie wycieczkę na koszt państwa, a my, starzy żołnierze,
my mamy rozdziawiać gęby z zachwytu, patrząc, jak jakiś fircyk,
smarkacz, maminsynek biega po obozie i robi z siebie ważną osobę. Tak
to jest, chłopcy.
— Masz na myśli Achillesa, syna Peleusa — rzekł młody Laomedon.
— Jego albo i nie jego — oświadczył Tersytes. —
Kto ma oczy, ten wie, do kogo się to odnosi. Panowie, tego nam
przecież nikt nie wmówi; gdyby naprawdę szło o zdobycie tej głupiej
Troi, dawno byśmy ją już mieli. Kichnąć porządnie, a byłaby z niej
kupa gruzów. Dlaczegóż to nie robi się ataku na główną bramę? Wiecie,
taki porządny, imponujący szturm z krzykiem, pogróżkami i śpiewaniem
pieśni bojowych i — wnet po całej wojnie.
— Hm — mruczał rozważny Eupator — od krzyku Troja nie padnie.
— O, bardzo się mylisz — gardłował Tersytes. — Każde dziecko wie,
że Trojanie to niewieściuchy, tchórze, wszarze i w ogóle tałałajstwo.
Tylko im raz porządnie pokazać, cośmy za jedni, my, Grecy!
Widzielibyście, jak by się płaszczyli i skamlali o łaskę!
Wystarczyłoby tu i ówdzie napaść na trojańskie kobiety, gdy idą
wieczór po wodę…
— Napadać na kobiety? — wzruszył ramionami Hippodamos z Megary. —
Tego się nie robi, Tersytesie!
— Wojna jest wojną — zawołał energicznie Tersytes. — Z ciebie,
Hippodamie, ładny patriota! Myślisz, że wygramy wojnę, bo pan
Achilles łaskawie raz na kwartał urządzi oficjalny pojedynek z tym
osiłkiem Hektorem? Człowiecze, oni obaj to mają umówione i zgrane, aż
miło; ich pojedynki to występy solistów, aby sobie naiwniacy myśleli,
że ci dwaj walczą za nich! Hej, Trojo, hej, Hellado, chodźcie się
gapić na panów bohaterów! A my, reszta, nie znaczymy nic, nasza
niedola psu na budę się nie zda, za nami nawet pies nie szczeknie. Ja
wam powiem, Achajowie: Achilles odstawia bohatera tylko po to, aby
zebrać całą śmietankę, a nas pozbawić wojennych zasług, chce, żeby
mówiło się tylko o nim, jak gdyby on był wszystkim, a ci drudzy to
śmiecie. Tak to jest, chłopcy. I ta wojna tak się wlecze tylko po to,
aby pan Achilles mógł się nadymać niczym Bóg wie jaki bohater.
Dziwne, że tego nie widzicie.
— Proszą cię, Tersytesie — odezwał się młody Laomedon — co ci
właściwie Achilles zawinił?
— Mnie? Ani na paznokieć — powiedział z goryczą Tersytes. — Cóż on
mnie obchodzi? Żebyś wiedział, ja z nim nawet nie rozmawiam, ale cały
lud już ma powyżej uszu tego, jak się ten chłop robi ważny. Na
przykład to jego uparte chowanie się w namiocie. Żyjemy w takiej
chwili dziejowej, kiedy waży się cześć naszej Hellady; cały świat na
nas patrzy — a co robi pan bohater? Rozwala się w namiocie, że niby
nie będzie walczył. Może mamy za niego odwalać kawał historii i dbać
o honor całej Hellady? Ale to tak: kiedy idzie na całego, to Achilles
włazi do namiotu i unosi się obrazą. Fe, komedia! Ot, macie tych
bohaterów narodowych! Tchórze!
— Nie wiem, Tersytesie — prawił roztropny Eupator. — Achilles jest
podobno strasznie dotknięty, bo Agamemnon odesłał z powrotem do
rodziców tę jego niewolnicę, jakże się ona nazywa, Bryzeida czy
Chryzeida, tak jakoś. Peleida robi z tego kwestię prestiżu, ale ja
myślę, że on naprawdę kocha tę dziewczynę. Bracie, to chyba wcale nie
jest komedia.
— Mnie będziesz mówił? — powiedział Tersytes. — Ja wiem dobrze,
jak to było. Agamemnon po prostu odebrał mu tę dziewczynę,
zrozumiano? Ma do licha i trochę narabowanego dobra, a jest pies na
kobiety… Naprawdę już dosyć tych kobiet: z powodu tej flądry Heleny
zaczęła się wojna, teraz znów to… Czyście słyszeli, że Helena
ostatnimi czasy wodzi się z Hektorem? Ludzie, ją miał już w Troi, kto
chciał, nawet ten dziad nad grobem stojący, ten zapleśniały Priam. I
dla takiej flądry my tutaj mamy cierpieć i walczyć? Dziękuję, nie
chcę!
— Mówią — wtrącił nieśmiało młody Laomedon — że Helena jest bardzo
piękna.
— A jużci — prawił Tersytes wzgardliwie. — Jest przekwitła, że
hej! I w dodatku flejtuch, jakich mało. Nie dałbym za nią ani worka
bobu. Chłopcy, ja bym życzył temu głupiemu Menelausowi, żebyśmy wojnę
wygrali i żeby on dostał Helenę z powrotem. Piękność Heleny, o której
się tyle gada, to legenda, oszukaństwo i trochę barwiczki.
— I my — powiedział Hippodamos — my, Danaowie, Tersytesie, bijemy
się za pustą legendę?
— Kochany Hippodamie — rzekł Tersytes — zdaje się, że tego nie
widzisz. My, Hellenowie, walczymy po pierwsze po to, aby stary
chytrus Agamemnon napełnił sobie wory zdobyczą; po drugie, aby fircyk
Achilles zaspokoił swą nienasyconą żądzę sławy; po trzecie, aby
oszust Odyseusz okradał nas na wojennych dostawach; a wreszcie po to,
aby jakiś przekupiony jarmarczny śpiewak, jakiś Homer czy jak się tam
ten włóczęga nazywa, za kilka podłych szóstaków wychwalał
największych zdrajców narodu greckiego, a równocześnie znieważał lub
co najmniej przemilczał takich prawdziwych, skromnych, ofiarnych
bohaterów achajskich jak wy. Tak to jest, Hippodamie.
— Największych zdrajców — prawił Eupator — te słowa są,
Tersytesie, trochę za mocne.
— Wiedzcie więc — wybuchnął Tersytes i zaraz stłumił głos — ja mam
dowody ich zdrady. Panowie, to jest straszne; nie powiem wam
wszystkiego, co wiem, ale jedno dobrze sobie zakonotujcie: sprzedano
nas. To przecież sami musicie widzieć: czyż jest do pomyślenia,
żebyśmy my, Grecy, najdzielniejszy i najdojrzalszy naród na świecie,
już dawno nie zdobyli tego trojańskiego kurnika i nie pohulali z tymi
żebrakami i łobuzami w Ilionie, gdybyśmy już od lat nie byli
zdradzani? Czyż ty, Eupatorze, uważasz nas, Achajów, za takich
tchórzów i nikczemników, że nie moglibyśmy już dawno skończyć z tą
szmatławą Troją? Czy może Trojanie są lepszymi żołnierzami od nas?
Słuchaj, Eupatorze, jeśli tak myślisz, to nie jesteś chyba Grekiem,
ale jakimś Epirotą albo Trakiem. Prawdziwy grecki, antyczny człowiek
musi z bólem odczuwać, w jakiej hańbie i łajdactwie żyjemy.
— To prawda — medytował Hippodamos — że się ta wojna uporczywie
wlecze.
— Więc widzisz — zawołał Tersytes. — I powiem ci dlaczego:
dlatego, że Trojanie mają swoich sprzymierzeńców i pomocników między
nami. Wiecie chyba, kogo mam na myśli.
— Kogo? — rzekł poważnie Eupator. — Teraz już, Tersytesie, musisz
skończyć, skoroś zaczął.
— Niechętnie mówię o tym — bronił się Tersytes. — Wy mnie,
Danaowie, znacie; wiecie, że nie robię plotek, ale skoro uważacie, że
to leży w interesie ogółu, powiem wam straszną rzecz. Onegdaj
gawędziłem z kilkoma dobrymi, dzielnymi Grekami; jako patriota mówię
o wojnie, o nieprzyjacielu i — taka już moja grecka otwarta natura —
powiadam, że Trojanie, nasi śmiertelni i przysięgli wrogowie, są
sforą tchórzów, złodziei, nicponi, łajdaków i szczurów, że ich Priam
to stary dziad, a ich Hektor — skończony tchórz. Przyznacie przecież,
Achajowie, że taka jest prawdziwa grecka opinia. Aż tu naraz
występuje z cienia sam Agamemnon — już się nawet nie wstydzi
podsłuchiwać. I powiada: „Powoli, Tersytesie, Trojanie to dobrzy
żołnierze, Priam to porządny stary człowiek, a Hektor — bohater.”
Szybko obrócił się na pięcie i zniknął, zanim zdążyłem dać mu
odprawę, na jaką zasłużył. Panowie, zostałem, jakby mnie kto ukropem
oblał. „Widzisz — rzekłem do siebie — skąd wiatr wieje?” Teraz już
wiemy, kto w naszym obozie szerzy chaos, defetyzm i wrogą propagandę.
Jakże mamy potem wygrać wojnę, gdy ci podli Trojanie mają swoich
ludzi, swoich stronników wśród nas, ba, gorzej, w samej naszej
głównej kwaterze? I myślicie, Achajowie, że taki zdrajca prowadzi tę
krecią robotę ot tak sobie? Ba, nie, bracia, on nie za darmo wychwala
nieprzyjaciół naszego narodu, jemu za to musieli, panie dzieju,
Trojanie dobrze zapłacić. Tylko się, chłopcy, trochę zastanówcie:
wojna się naumyślnie przewleka, Achilles się celowo obraził, w naszym
wojsku słychać tylko skargi i szemrania, wszędzie rozprzęga się
dyscyplina — krótko mówiąc, jedno wielkie łajdactwo i złodziejstwo.
Na kogo spojrzeć, to zdrajca, sprzedawczyk, przywłoka i szachraj. A
gdy człowiek odkryje ich sztuczki, okrzykną go podżegaczem i
dywersantem. Tyle ma swojak za to, że chce bez oglądania się na prawo
czy na lewo służyć jeno własnemu narodowi, jego czci i sławie!
Tegośmy się my, antyczni Grecy, doczekali! Że się też nie udusimy w
tym bagnie! Kiedyś będzie się o naszych czasach pisać jako o okresie
najgłębszego poniżenia narodowego i ucisku, hańby, małoduszności i
zdrady, niewoli i chaosu, zniewieściałości, korupcji i zgnilizny
moralnej.
— Jakoś było, jakoś będzie — ziewnął Eupator. — Ale ja już idę
spać. Dobranoc, ludziska!
— Dobranoc — powiedział Tersytes serdecznie i przeciągnął się z
lubością. — Aleśmy sobie dzisiaj pięknie pogawędzili, co?
(1931)
AGATON,
CZYLI O MĄDROŚCI
Członkowie akademii beockiej zaprosili z Aten — filozofa Agatona,
aby im wygłosił odczyt o filozofii. Aczkolwiek Agaton nie był
nadzwyczajnym mówcą, przyjął jednak zaproszenie, aby w miarę swych
sił przyczynić się do propagowania filozofii, która według słów
historyka „jak gdyby chyliła się ku upadkowi”, W umówionym dniu
przyjechał do Beocji, lecz na wykład było jeszcze za wcześnie; Agaton
spacerował więc o zmroku dookoła miasta i radował się lotem jaskółek
nad jego dachami.
Z uderzeniem ósmej udał się do sali wykładowej, ale zastał ją
prawie pustą. W ławkach siedziało zaledwie pięciu czy sześciu
mężczyzn. Agaton usiadł za katedrą i postanowił poczekać trochę, aż
się zejdzie więcej słuchaczy; tymczasem rozwinął zwój, z którego miał
zamiar czytać, i zagłębił się w nim. Zwój ten zawierał wszystkie
podstawowe zagadnienia filozoficzne; rozpoczynał od teorii poznania,
dawał definicje prawdy, przeprowadzał druzgocącą krytykę błędnych
poglądów, to znaczy wszystkich „filozofii świata oprócz Agatonowej, i
podawał zarys najwyższych idei. Kiedy Agaton doszedł do tego miejsca,
podniósł wzrok; zobaczył, że wszystkich słuchaczy jest dziewięciu. I
chwycił go gniew. I żal. I uderzywszy zwojem o stół, tak zaczął:
— Panie i panowie, czy raczej andres Boiótikoi; zdaje się, że
wasze miasto nie objawia zbyt żywego zainteresowania wzniosłymi
zagadnieniami, które mamy w programie. Wiem, mężowie beoccy, że
zajmują was właśnie wybory do miejscowej Rady i że w takiej chwali
nie ma czasu na mądrość, ba, nawet na rozsądek; wybory są okazją dla
spryciarzy.
W tym miejscu Agaton na chwilę przerwał i zastanowił się.
— Zaczekajmy — zaczął znowu — właśnie wyrwało mi się coś, czego
dotąd nie brałem pod uwagę. Powiedziałem trzy słowa: spryt — rozsądek
— mądrość. Powiedziałem je w gniewie. Wszystkie trzy oznaczają jakąś
zdolność intelektualną; czuję, że imają zupełnie odmienny sens, ale
trudno byłoby mi powiedzieć, czym się różnią. Wybaczcie, zaraz wrócę
do tematu, tylko te trzy słowika muszę sobie wyjaśnić.
To jasne — ciągnął po chwili — przeciwieństwem sprytu jest
głupota, podczas gdy przeciwieństwem rozsądku jest szaleństwo. Ale co
jest przeciwieństwem mądrości? Są — proszę panów — myśli, które ani
nie są sprytne, albowiem są zbyt proste, ani nie są rozsądne,
ponieważ wydają się szaleństwem, a jednak są mądre. Mądrość nie
utożsamia się ani ze sprytem, ani z rozsądkiem.
Mężowie beoccy, w codziennym życiu ani za grosz (czyli ani za mak,
jak mówimy po grecku); nie dbacie o definicję pojęć, a przecież
dokładnie je rozróżniacie. Powiecie o kimś, że to „sprytny złodziej”,
nigdy się jednak nie powie „rozsądny złodziej” czy wreszcie „mądry
złodziej”. Chwalicie swego krawca, że ma rozsądne ceny, ale nie
powiecie, że ma ceny mądre. Jest tu najwidoczniej jakaś różnica,
która wam zabrania mieszać te słowa.
Jeśli powiecie o kimś, że to sprytny chłop, macie oczywiście na
myśli, że umie korzystnie sprzedać, co ma, na targu; jeśli mówicie,
że jest to chłop rozsądny, chcecie prawdopodobnie powiedzieć, że umie
w ogóle dobrze gospodarzyć; ale jeśli nazwiecie go chłopem mądrym,
znaczy to zapewne, że dobrze żyje, że wiele wie i potrafi dać
potrzebną radę poważnie i sumiennie.
Albo, dajmy na to, sprytny polityk może być równie dobrze
łajdakiem i szkodnikiem rzeczypospolitej, ale rozsądnym politykiem
nazwiesz tylko tego, kto potrafi kierować jej sprawami ku ogólnemu
pożytkowi, zasługując przy tym na uznanie, podczas gdy mądrego
polityka, panowie — na pewno wszyscy to czujecie — takiego nazwie się
krótko „ojcem ojczyzny” albo podobnie; z tego widać, że mądrość ma w
sobie odcień szczególnej serdeczności.
Jeżeli o kimś powiem, że jest sprytny, rozumiem przez to godną
uwagi cechę; jest to tak, jak gdybym na przykład powiedział, że
pszczoła ma żądło lub słoń trąbę. Zupełnie co innego, jeśli powiem,
że pszczoła jest pracowita lub słoń ogromnie silny; w tym jest już
jakieś uznanie, cenią tę siłę, ale nie cenię trąby. Z równym uznaniem
mówię o kimś, że jest rozsądny. Jeśli jednak powiem, że jest mądry,
to już, panowie, inna sprawa; to tak, jak gdybym powiedział, że go
lubię. Jednym słowem, spryt jest darem, czyli talentem, rozsądek jest
zaletą, czyli władzą umysłu, lecz mądrość jest cnotą.
I teraz już wiem, jaka jest różnica między tymi trzema słowami.
Spryt jest zwykle bezwzględny, złośliwy i egoistyczny, wyszukuje u
bliźniego jego słabe strony i potrafi je wyzyskać dla własnej
korzyści; wiedzie do powodzenia.
Rozsądek bywa surowy wobec człowiekk, ale jest sprawiedliwy wobec
celów, szuka korzyści ogółu; jeżeli znajdzie u bliźniego wadę lub
zacofanie, stara się je usunąć przez pouczenie lub przywołanie
porządku; wiedzie do poprawy.
Mądrość nie może być sroga, ponieważ jest samą dobrocią i
sympatią, nie szuka nawet korzyści ogólnej, ponieważ zbyt kocha
ludzi, aby mogła kochać jeszcze jakieś dalsze cele; jeśli znajdzie u
bliźniego jakąś wadę czy słabość, wybaczy ją i kocha go dalej;
wiedzie do harmonii.
Mężowie beoccy, czy słyszeliście kiedy, aby nazwano mądrym
człowieka nieszczęśliwego albo dowcipnisia, lub człowieka zgryźliwego
i zawiedzionego? Powiedzcie, dlaczego jest zwyczajem, przynajmniej w
życiu niefilozoficznym, nazywać mądrym człowieka takiego, który nie
żywi w sercu nienawiści i jest wyrozumiały dla całego świata.
Powiedzcie sobie po wielekroć i wielekroć słowo „mądrość”; powiedzcie
sobie to słowo, kiedy się radujecie lub smucicie, kiedyście zmęczeni,
rozgoryczeni czy zniecierpliwieni — usłyszycie w nim smutek, lecz już
złagodzony, radość, lecz stale i delikatnie powracającą, zmęczenie,
lecz pełne podniet, cierpliwość i przebaczenie bez granic; i wszystko
to, przyjaciele, to dźwięk rozkoszny i tęskny, głos, w którym
dźwięczy mądrość.
Tak, mądrość jest jakąś tęsknotą. Człowiek może cały rozsądek
włożyć w swe dzieło, może je zrealizować swoją pracą. Lecz mądrość
pozostanie zawsze ponad każdym dziełem. Mądry człowiek jest jak
ogrodnik, który nawozi zagon lub przywiązuje róże do tyczek, a przy
tym myśli na przykład o Bogu. Dzieło jego rąk nigdy nie obejmie ani
nie ucieleśni jego mądrości. Rozsądek jest w czynie, natomiast
mądrość tkwi w przeżyciu.
Jednakże mądrzy poeci i artyści potrafią owo przeżycie włączyć w
swoje dzieło; nie podają swej mądrości w czynach, lecz bezpośrednio w
przeżyciu. To zaś stanowi niezwykłą wartość sztuki i nie masz w
świecie nic, co by jej było równe.
Patrzcie, odbiegłem już zupełnie od swego programu. Lecz cóż mogę
jeszcze powiedzieć? Jeśli mądrość tkwi w przeżyciu, a bynajmniej nie
w myślach, zbyteczne jest czytanie wam mojego zwoju.
(1920)
ALEKSANDER WIELKI
Do Arystotelesa ze Stagiry,
dyrektora liceum w Atenach.
Mój wielki i kochany nauczycielu, drogi Arystotelesie!
Długo, bardzo długo, nie pisałem do Ciebie, ale, jak wiesz, byłem
zbyt zajęty sprawami wojennymi, a gdyśmy maszerowali przez Hyrkanię,
Drangianę i Gedrozję, gdyśmy zdobywali Baktrię i przekraczali Indus,
nie było czasu ani ochoty, by sięgnąć po pióro. Teraz od kilku
miesięcy jestem już z powrotem w Suzie. Ale miałem znów na głowie
kłopoty z administracją, z mianowaniem urzędników i z likwidowaniem
różnych zamieszek i powstań, talk że do dziś nie mogłem się zebrać,
aby Ci coś o sobie napisać. Prawda, z oficjalnych komunikatów znasz
mniej więcej ogólny przebieg wydarzeń, ale zarówno moje przywiązanie
do Ciebie, jak i przeświadczenie o Twoim wpływie na wykształcone
sfery helleńskie skłaniają mnie, abym Ci znowu otwarł swe serce jako
memu czcigodnemu nauczycielowi i duchownemu przewodnikowi.
Przypominam sobie, jak przed laty (jak dawne mi się to już
wydaje!) pisałem do Ciebie niedorzeczny i pełen zachwytu list znad
grobu Achillesa; było to u progu mej wyprawy perskiej i przysięgałem
wtedy, że przez całe życie moim wzorem będzie odważny Peleida.
Marzyłem tylko o bohaterstwie i wielkości; miałem już za sobą
zwycięstwo nad Tiraeją i zdawało mi się, że ta wyprawa na czele
Macedończyków i Hellenów przeciw Dariuszowi ma na celu jedynie
okrycie się chwałą, godną naszych przodków, których opiewał boski
Homer. Mogę powiedzieć, że swemu ideałowi nie zostałem nic dłużny ani
pod Cheroneją, ani nad Granikiem; ale dzisiaj całkiem inaczej oceniam
polityczne znaczenie moich ówczesnych poczynań. Trzeźwo myśląc, musi
się stwierdzić, że nasza dopiero co połączona z Grecją Macedonia była
wtedy od północy stale zagrożona przez tych barbarzyńców Traków; —
mogliby nas napaść w niestosownej chwili, co Grecy wykorzystaliby w
celu zerwania umowy i oderwania się od Macedonii. Po prostu trzeba
było podbić Trację, aby na wypadek greckiej zdrady Macedonia miała
osłoniętą flankę. Była to czysta polityczna konieczność, kochany
Arystotelesie, ale tego wtedy Twój uczeń jeszcze dostatecznie nie
rozumiał i oddawał się marzeniom o Achillesowych czynach.
Wskutek zdobycia Tracji zmieniła się nasza sytuacja; zawładnęliśmy
całym zachodnim wybrzeżem Morza Egejskiego aż po Bosfor, naszemu
panowaniu nad Morzem Egejskim zagrażała jednak perska potęga morska;
zwłaszcza stanąwszy nad Hellespontem i Bosforem znaleźliśmy się w
niebezpiecznej bliskości zasięgu wpływów perskich. Wcześniej czy
później musiało między nami a Persją dojść do walki o Morze Egejskie
i wolną żeglugę cieśninami pontyjskimi. Na szczęście uderzyłem
wcześniej, zanim Dariusz mógł się przygotować. Myślałem, że idę w
ślady Achillesa i będę dla chwały Grecji zdobywał nowy Ilion, w
rzeczywistości, jak widzę dzisiaj, szło o bezwzględną konieczność
odepchnięcia Persji od Morza Egejskiego; i odepchnąłem ją, drogi
nauczycielu, tak gruntownie, że zająłem całą Bitynię, Frygię i
Kapadocję, splądrowałem Cylicję i zatrzymałem się aż w Tarsie. Azja
Mniejsza była nasza. Nie tylko stara egejska kałuża, ale cały
północny brzeg Morza Śródziemnego — czyli, jak my je nazywamy,
Egipskiego — dostał się w nasze posiadanie.
Powiedziałbyś, mój kochany Arystotelesie, że teraz został
osiągnięty całkowicie główny polityczny i strategiczny cel, a
mianowicie ostateczne wyparcie Persji z wód helleńskich. Wszakże ze
zdobyciem Azji Mniejszej powstała nowa sytuacja: nasze nowe wybrzeże
mogłoby zostać zagrożone od południa, to jest przez Fenicję lub
Egipt; stąd Persja mogłaby dostawać posiłki i materiały do
prowadzenia dalszej wojny przeciw nam. Było więc z kolei rzeczą
nieuniknioną obsadzić brzegi Tyru i opanować Egipt; staliśmy się
przez to panami całego przymorza, ale równocześnie wyłoniło się nowe
niebezpieczeństwo: mianowicie Dariusz, w oparciu o swoją bogatą
Mezopotamię, mógłby wtargnąć do Syrii i w ten sposób odciąłby nasze
egipskie posiadłości od bazy małoazjatyckiej. Musiałem więc za
wszelką cenę rozbić Dariusza, udało mi się to pod Gaugamelą; jak
wiesz, wpadły nam w ręce Babilon i Suza, Persepolis i Pasargada. W
ten sposób opanowaliśmy Zatokę Perską; aby jednakże tę nową
posiadłość ochronić przed możliwymi najazdami z północy, trzeba było
wyprawić się w góry przeciw Medom i Hyrkanom. Teraz nasze terytorium
sięgało od Morza Kaspijskiego aż po Zatokę Perską, ale było otwarte
na wschodzie; wyprawiłem się więc z imoimi Macedończykami do krajów
Arii i Drangiany, spustoszyłem Gedrozję i pokonałem Arachozję, po
czym zwycięsko obsadziłem Baktrię; i żeby to wojskowe zwycięstwo
przypieczętować trwałym związkiem, pojąłem za żonę księżniczkę
baktryjską, Roksanę. Była to zwykła polityczna konieczność; zdobyłem
dla Macedończyków i Greków tyle wschodnich krajów, że chcąc nie chcąc
musiałem pozyskać moich barbarzyńskich wschodnich poddanych także
ceremoniałem i wspaniałością, bez których owi biedni pastuszkowie nie
potrafią sobie wyobrazić potężnego monarchy. Prawda, że moja stara
macedońska gwardia nie mogła się z tym pogodzić; wydawało się jej
może, że wódz staje się obcym dla dawnych towarzyszy broni. Niestety,
musiałem wtedy skazać na śmierć mego starego Filotasa i Kallistena,
także mój Parmenion stracił życie. Było mi bardzo przykro, ale w
przeciwnym razie rebelia Macedończyków mogła zagrozić moim dalszym
poczynaniom. Przygotowywałem bowiem w tym czasie wyprawę wojenną do
Indii. Trzeba Ci wiedzieć, że Gedrozja i Arachozja są otoczone
wysokimi górami niby wałem obronnym; ale aby były wałem niezdobytym,
potrzebują przedpola, z którego można by przedsiębrać wypady albo
cofać się w. jego obręb. Tym strategicznym przedpolem są Indie aż po
rzekę Indus. Ze względów wojskowych musiałem zająć ten kraj, a z nim
i przyczółki mostowe na drugim brzegu Indu — żaden żołnierz ani
polityk, mający poczucie odpowiedzialności, nie postąpiłby inaczej —
ale gdyśmy byli nad rzeką Hyfazis, zaczęli się moi Macedończycy
wzbraniać, że już nie pójdą, dalej z powodu zmęczenia, chorób i
tęsknoty za ojczyzną. Musiałem zawrócić, była to straszna droga dla
mych weteranów, ale jeszcze gorsza dla mnie; chciałem dojść aż do
Zatoki Bengalskiej, żeby uzyskać dla Macedonii naturalne granice od
wschodu, a cer aż na jakiś czas zostałem zmuszony do zaniechania tego
zamiaru.
Wróciłem do Suzy. Mogłem być zadowolony, zdobywszy dla mych
Macedończyków i Hellenów takie imperium. Ale żebym już nie musiał
liczyć tylko na moich wyczerpanych ludzi, zaciągnąłem do swej armii
30 000 Persów; — to dobrzy żołnierze, a potrzebuję ich koniecznie dla
obrony granic wschodnich. No i widzisz, moi starzy żołnierze są tym
bezgranicznie rozgoryczeni. Nie potrafią pojąć nawet tego, że
zyskawszy dla swego narodu terytoria orientalne, sto razy większe od
naszej ojczyzny, staję się wielkich królem Wschodu; że muszę mianować
urzędników i doradców spośród ludzi Wschodu i otoczyć się orientalnym
dworem; to wszystko są oczywiste polityczne konieczności, które
spełniam w interesie Wielkiej Macedonii. Okoliczności wymagają ode
mnie coraz to dalszych osobistych ofiar; składam je bez szemrania,
albowiem myślę o wielkości i potędze mojej kochanej ojczyzny. Muszę
się zgodzić na barbarzyński przepych swej mocy i wspaniałości;
pojąłem za żony —trzy księżniczki wschodnich królestw, a teraz,
kochany Arystotelesie, stałem się nawet bogiem.
Tak, mój drogi nauczycielu, kazałem się ogłosić bogiem. Moi dobrzy
wschodni poddani kłaniają mi się i składają mi ofiary. Jest to
polityczna konieczność, jeśli mam mieć należyty autorytet u tych
górskich pastuchów i poganiaczy wielbłądów. Jakże odległe są czasy,
gdy uczyłeś mnie używania rozumu i logiki! Wszakże sam rozum każe
przystosować własne środki do ludzkiej głupoty. Na pierwszy rzut oka
mogą się komuś koleje mego życia wydać fantastyczne, ale gdy teraz
spojrzę wstecz w nocnym spokoju mej boskiej pracowni, widzę, że nigdy
nie przedsiębrałem niczego, co by nie było bezwzględnie uwarunkowane
moim uprzednim krokiem.
Widzisz, mój kochany Arystotelesie, leżałoby to w interesie
spokoju i porządku, w rozumnym interesie politycznym, aby i w mojej
zachodniej ojczyźnie uznano mnie za boga. Gdybym miał pewność, że
moja Macedonia i Hellada przyjęły polityczne principium mego
absolutnego autorytetu, uwolniłoby mi to ręce na Wschodzie; mógłbym
spokojnie wyruszyć, aby zabezpieczyć mej greckiej ojczyźnie naturalne
granice aż na wybrzeżu chińskim. W ten sposób po wieczne czasy
zapewniłbym moc i bezpieczeństwo mojej Macedonii. Jak widzisz, — jest
to plan trzeźwy i rozumny; już od dawna nie jestem tym fantastą,
który składał przysięgę nad grobem Achillesa. Proszę Cię teraz, abyś
jako mój mądry przyjaciel i filozoficzny przewodnik przygotował i
możliwie logicznie umotywował wobec mych Greków i Macedończyków moje
ogłoszenie się bogiem; czynię to jako odpowiedzialny polityk i mąż
stanu. Twemu uznaniu pozostawiam, czy zadanie to zechcesz spełnić
jako rzecz rozumną, patriotyczną i politycznie konieczną. Pozdrawiam
Cię, mój drogi Arystotelesie,
Twój Aleksander
(1937)
ŚMIERĆ ARCHIMEDESA
Owa historia z Archimedesem niezupełnie tak wyglądała, jak się to
pisze: istotnie, został zabity, gdy Rzymianie zdobyli Syrakuzy, ale
nie jest zgodne z prawdą, jakoby do jego domu wpadł żołnierz rzymski,
aby grabić, i jakoby Archimedes, pogrążony w rysowaniu jakiejś
geometrycznej konstrukcji, zgryźliwie mu odburknął: „Nie ruszaj moich
kół!” Przede wszystkim Archimedes nie był jakimś tam roztargnionym
profesorem, który nie wie, co się koło niego dzieje; przeciwnie, był
to z natury prawdziwy żołnierz, który obmyślał dla Syrakuz machiny
wojenne do obrony miasta; po drugie zaś, ten rzymski żołnierzyna to
nie był wcale pijany grabieżca, lecz wykształcony i ambitny oficer
sztabowy Lucjusz, który wiedział, z kim ma zaszczyt, i nie przyszedł
rabować, ale od progu zasalutował i rzekł:
— Bądź pozdrowion, Archimedesie!
Archimedes podniósł oczy znad tabliczki woskowej, na której
rzeczywiście coś rysował, i rzekł:
— Co tam?
— Archimedesie — mówił Lucjusz — wiemy, że bez twoich machin
wojennych Syrakuzy nie utrzymałyby się ani miesiąca, a tak tośmy z
nimi dwa lata mieli co robić. Czy myślisz, że my, żołnierze, nie
potrafimy tego ocenić? Wspaniałe machiny. Gratuluję.
Archimedes machnął ręką.
— Ech, co tam, nic w tym szczególnego. Zwykłe miotające mechanizmy
— ot, zabawka. Pod względem naukowym nie ma to większego znaczenia.
— Ale pod wojskowym ma — orzekł Lucjusz, — Słuchaj, Archimedesie,
przyszedłem ci zaproponować współpracę.
— Z kim?
— Z nami, Rzymianami. Widzisz chyba, że Kartagina i tak upadnie.
Po cóż im jeszcze pomagać? Zobaczysz, jak teraz pohulamy z Kartaginą!
Wy wszyscy powinniście raczej iść z nami.
— Dlaczego? — mruknął Archimedes. — My, Syrakuzanie, przypadkiem
jesteśmy Grekami. Dlaczegóż byśmy mieli iść z wami?
— Dlatego, że żyjecie na Sycylii, a my Sycylii potrzebujemy.
— Dlaczego jej potrzebujecie?
— Dlatego, że chcemy zawładnąć Morzem Śródziemnym.
— Aha — rzekł Archimedes i spoglądał w zamyśleniu na swą
tabliczkę. — A po cóż wam to?
— Kto jest panem Morza Śródziemnego — rzekł Lucjusz — jest panem
świata. To przecież jasne.
— Czyż musicie być panami świata?
— Tak! Posłannictwem Rzymu jest, aby stał się panem świata. I
powiadam ci, że nim będzie!
— Możliwe — rzekł Archimedes i wymazywał coś na woskowej
tabliczce. — Ale ja bym wam tego nie radził, Lucjuszu. Posłuchaj, być
panem świata — toż tego trzeba wam będzie kiedyś zawzięcie bronić.
Szkoda pracy, jaką będziecie musieli w to włożyć.
— Wszystko jedno, ale będziemy wielkim imperium.
— Wielkie imperium — mruczał Archimedes. — Czy narysuję małe koło,
czy wielkie koło — jest to wciąż tylko koło. Znowu ma granice! Nigdy
nie będziecie bez granic, Lucjuszu. Czy myślisz, że wielkie koło jest
doskonalsze niż małe? Myślisz może, że jesteś większym geometrą, gdy
narysujesz większe koło?
— Wy, Grecy, wciąż się bawicie argumentami — zarzucił Lucjusz. —
My zaś dowodzimy naszej racji inaczej.
— Czym?
— Czynem. Na przykład: zdobyliśmy Syrakuzy. Ergo: Syrakuzy należą
do nas. To chyba jasne?
— Jasne — rzekł Archimedes, skrobiąc się rylcem po głowie. — Tak,
zdobyliście Syrakuzy, tylko że to już nie są i nie będą te Syrakuzy
co dotychczas. Było to wielkie i sławne miasto, mój drogi; teraz już
nigdy nie będzie wielkie. Szkoda Syrakuz!
— Za to Rzym będzie wielki. Rzym musi być najsilniejszy na całej
kuli ziemskiej.
— Dlaczego?
— Aby się utrzymał. Im silniejsi jesteśmy, tym więcej mamy
nieprzyjaciół. Dlatego musimy być najsilniejsi.
— Co się tyczy siły— mruczał Archimedes — ja jestem trochę fizyk,
Lucjuszu, i coś ci powiem. Siła się wiąże.
— Co to znaczy?
— To jest takie prawo, Lucjuszu. Siła, która działa, tym samym się
wiąże. Im będziecie silniejsi, tym więcej swych sił na to będziecie
musieli zużyć, a kiedyś przyjdzie chwila…
— Co chciałeś powiedzieć?
— . Ach, nic. Ja nie jestem prorokiem, człecze, jestem tylko
fizykiem. Siła się wiąże. Więcej nic nie wiem.
— Słuchaj, Archimedesie, czy nie chciałbyś pracować z nami? Nie
masz pojęcia, jakie ogromne możliwości otwarłyby się dla ciebie w
Rzymie. Budowałbyś najsilniejsze machiny wojenne na świecie…
— Musisz wybaczyć, Lucjuszu: ja już jestem stary człowiek, a
jeszcze bym chciał opracować jeden lub dwa ze swych pomysłów. Jak
widzisz, właśnie sobie tu coś rysuję.
— Archimedesie, czy cię nie nęci zdobywanie z nami władzy nad
światem?… Dlaczego milczysz?
— Przepraszam — mruknął Archimedes znad swojej tabliczki. — Coś
powiedział?
— Że człowiek taki jak ty mógłby zdobywać władzę nad światem.
— Hm, władza nad światem — rzekł Archimedes zagłębiony w swej
pracy. — Nie gniewaj się, ale ja tu mam coś ważniejszego. Wiesz, coś
trwałego. Coś, co tu naprawdę zostanie.
— Cóż to jest?
— Uważaj, nie zmaż mi mych kół! To jest sposób, jak można obliczyć
powierzchnię wycinka koła.
Później wydano komunikat, że uczony Archimedes zginął wskutek
wypadku.
(1938)
LEGIONY RZYMSKIE
Czterech weteranów Cezara, przebywszy kampanię galijską i
brytyjską, wróciło okrytych chwałą i największym triumfem, jaki świat
widział kiedykolwiek, tych więc czterech bohaterów, a mianowicie
Bullio, były dziesiętnik Lucjusz, zwany z powodu swej chudości Macer,
Sartor, zwany Hilla, konował drugiej legii, i wreszcie Strobus z
Gaety, zeszło się w winianu sycylijskiego Greka, wielkiego łajdaka
Onokratesa, aby wspólnie wspominać sławne i pamiętne wydarzenia,
których byli świadkami. Ponieważ było trochę gorąco, wystawił im
Onokrates stół na ulicę i tam owi czterej żołnierze popijali, głośno
przy tym rozprawiając. Cóż więc dziwnego, że wkrótce nagromadziło się
koło nich sporo ludzi z tej ulicy, rzemieślników i poganiaczy osłów,
dzieci i kobiet z niemowlętami na rękach, aby się przysłuchać ich
opowiadaniom? Trzeba wam wiedzieć, że wtedy sławne czyny wielkiego
Cezara budziły jeszcze zainteresowanie wszystkich obywateli
rzymskich.
— Posłuchajcie więc — mówił Strobus z Gaety — co się stało, gdy
tam nad rzeką mieliśmy przeciwko sobie trzydzieści tysięcy Senonów.
— Poczekaj — poprawił go Bullio — po pierwsze, tych Senonów nie
było trzydzieści tysięcy, ale zaledwie osiemnaście, a po drugie, ty
byłeś w dziewiątej legii, która nigdy nie stała naprzeciw Senonów.
Wyście wtedy leżeli obozem w Akwitanii i łataliście nam buty, boć u
was służyły same szewczyki i przyszczypkarze. Tak, a teraz mów dalej.
— Coś ci się pomieszało — zaoponował Strobus. — A właśnie, żeśmy w
tym czasie obozowali w Lutenii. No, a buty tośmy wam naprawiali
wówczas, gdyście je sobie podarli uciekając spod Gergowii.
Dostaliście wtedy porządne lanie, wy i piąta legia; i to się wam
należało.
— To nie tak było — mówił Lucjusz, zwany Macer. — Piąta legia
nigdy nie była pod Gergowią. Piąta legia dostała w tyłek zaraz pod
Bibracte i od tego czasu już jej nie można było nigdzie ściągnąć,
chyba na wyżerkę. To ci była cacana legia — rzekł Macer spluwając
daleko.
— Któż był temu winien — prawił Bullio — że piąta legia wpadła pod
Bibracte jak śliwka w kompot? Powinna była uderzyć szósta, aby ją
zluzować, ale szóstakom się nie chciało, tym markierantom. Przyszli
właśnie z Massylii od dziewek.
— Co ty pleciesz — zaprotestował Sartor, zwany Hilla — szóstej
legii w ogóle nie było pod Bibracte; ta się dostała na front dopiero
nad Aksoną, gdy dowodził Galba.
— Dużo się na tym rozumiesz, niedojdo — rzekł Bullio — nad Aksoną
była druga, trzecia i siódma legia. Szóstą dawno posłali Eburoni do
przodków.
— Wszystko to czyste łgarstwo — prawił Lucjusz Macer. — Tyle tylko
prawdy, że druga legia, w której służyłem, walczyła nad Aksoną;
resztę sobie wymyśliłeś.
— Nie gadałbyś byle czego — rzekł Strobus z Gaety. — Wyście nad
Aksoną chrapali na tyłach, a gdyście się obudzili, było już po
bitwie. Spalić Cenabum toście dali radę i wysiec paruset cywilów za
to, że powiesili trzech lichwiarzy, toście też potrafili.
— Cezar nam kazał — rzekł Macer wzruszając ramionami.
— Nieprawda — zawołał Hilla —— to nie Cezar kazał, tylko Labienus.
Gdzieżby tam Cezar; z niego był za dobry polityk, ale Labienus był
tylko żołnierzem.
— Galba to był żołnierz — prawił Bullio — bo się nie bał, ale
Labienus trzymał się zawsze o pół mili za frontem, żeby mu się co nie
stało. A gdzie to był Labienus, gdy nas otoczyli Nerwiowie, hę? Wtedy
zginął nasz centurion, a ja, jako najstarszy dziesiętnik, przejąłem
komendę. „Chłopcy — powiedziałem — kto mi się cofnie o krok…”
— Z Nerwiami — przerwał mu Strobus — to było głupstwo; oni do was
strzelali szyszkami i żołędziami. Gorzej było z Arwernami.
— Nie pyskowałbyś — oburzył się Macer. — Arwernów nie mogliśmy w
ogóle dogonić. Ludzie, to było niczym polowanie na zające!
— W Akwitanii — przypomniało się Hilli — zastrzeliłem jelenia,, to
ci była sztuka, ho, ho! Poroże miał jak drzewo — dwa konie musiały go
ciągnąć do obozu.
— To nic takiego — oświadczył Strobus — w Brytanii, tam dopiero
były jelenie!
— Trzymajcie mnie — zawołał Bullio — ten oto Strobus chciałby nam
wmówić, że był w Brytanii!
— Przecież tyś tam także nie był — zauważył Macer. — Hej,
Onokratesie, wina! Mówię wam, znałem już wielu łgarzy, którzy gadali,
że byli w Brytanii, ale żadnemu nie wierzyłem.
— Ja tam byłem — rzekł Hilla. — Zawoziłem prosięta. Tam była
siódma, ósma i dziesiąta legia.
— Nie pleć, człowiecze — mitygował Strobus. — Dziesiąta nigdy nie
była dalej niż w sekwańskim obozie. Trzeba było widzieć, jak przyszła
wyglancowana pod Ależ je. Ale tam oberwali, te żółtodzióby!
— Tam oberwaliśmy wszyscy — rzekł Bullio. — Młócili nas jak żyto,
a przecieżeśmy wygrali.
— Nie tak było — zaprotestował Macer. — To w ogóle nie była wielka
bitwa. Gdym rano wylazł z namiotu…
— Nie tak było — prawił Hilla. — Pod Alezją zaczęło się już w
nocy.
— Idźże do licha — ofuknął go Bullio — zaczęło się, gdyśmy byli po
obiedzie; mieliśmy właśnie baraninę…
— Nieprawda! — krzyknął Hilla, bijąc pięścią w stół. — Pod Alezją
mieliśmy —wołowinę, bo nam wtedy krowy zdychały. Już tego nikt żreć
nie chciał.
— Mówię, że była baranina — obstawał przy swoim Bullio. — Wtedy
przyszedł do nas z piątej legii setnik Longus…
— Człowiecze — rzekł Macer. — Longus był przecież u nas, w
drugiej, a pod Alezją już dawno nie żył. U piątaków był Hirtus.
— Nieprawda — upierał się Hilla. — U piątaków był ten, jakże się
nazywa? Aha, Corda.
— Gdzież tam — zaoponował Bullio. — Corda był w Massylii. To był
Longus, i kwita; przyszedł i powiada: „Przeklęty deszcz…”
— O, ho ho, prr! — zawołał Strobus. — To nie było tak. Pod Alezją
wtedy w ogóle nie padało. Było okropnie gorąco, pamiętam, jak
śmierdziała ta wieprzowina…
— Baranina — krzyknął Bullio — i lało jak z cebra! A więc
przyszedł do nas ten Hirtus i powiada: „Chłopaki, mnie się zdaje, że
się nam naleje za kark.” I miał rację. Dwadzieścia godzin trwała ta
bitwa.
— Nie tak było — rzekł Macer. — W trzy godziny było po wszystkim.
— To ci się coś pomieszało — prawił Strobus. — Trwało to trzy dni,
ale z przerwami. Drugiego dnia przegraliśmy.
— Nieprawda — oświadczył Hilla. — Przegraliśmy pierwszego dnia, za
to drugiego dnia wygraliśmy znowu.
— Bzdury — rzekł Bullio — wcaleśmy nie wygrali i chcieliśmy się
już poddać, tylko że oni się poddali wcześniej.
— Ależ nie tak. było — Macer na to — przecież pod Alezją nie było
żadnej bitwy. Onokratesie, wina! Poczekajcie, coś wam opowiem; gdyśmy
oblegali Avaricum…
— Przecież to nie tak było — zamruczał Bullio i usnął.
(1928)
O DZIESIĘCIU SPRAWIEDLIWYCH
Rzekł tedy Pan: Krzyk Sodomy i Gomory rozmnożył się, i grzech ich
zbytnio ociężał.
Zstąpię i oglądam, jeśliż krzyk, który mię doszedł, skutkiem
wypełnili, czyli nie tak jest, abym wiedział.
I przystąpiwszy Abraham rzekł: Izali zatracisz sprawiedliwego z
niezbożnym?
Jeśliż będzie pięćdziesiąt sprawiedliwych w mieście, zginąż
społem? i nie przepuścisz miejscu onemu dla pięćdziesiąt
sprawiedliwych, jeśliż będą w nim?
I rzekł Pan do niego: Jeśli najdę w Sodomie pięćdziesiąt
sprawiedliwych w samym mieście, odpuszczę wszystkiemu miejscu dla
nich.
A odpowiadając Abraham rzekł:
A jeśliby mniej piącią było sprawiedliwych, niż pięćdziesiąt, czy
zatracisz dla czterdziestu i piąci wszystko miasto? I rzekł: Nie
zatracę, jeśli tam najdę czterdziestu piąci.
Rzekł jeszcze do Niego: A jeśli się tam najdą czterdzieści, co
uczynisz? Odpowiedział: Nie zatracę dla czterdziestu.
Rzekł: Nie gniewaj się, Panie, proszę, jeśli przemówię. A jeśli
się tam najdą trzydzieści? Odpowiedział: Nie uczynię, jeśli tam najdę
trzydziestu.
Rzekł: Gdyżem raz począł, będę mówił do Pana mego: A jeśli się tam
najdą dwadzieścia? Odpowiedział: Nie zatracę dla dwudziestu.
Proszę, rzekł, nie gniewaj się Panie, jeśli jeszcze raz przerzekę:
A jeśli się tam najdą dziesięć? Odpowiedział: Nie zatracę dla
dziesiąci.
I poszedł Pan, jako przestał mówić do Abrahama: a on się też
wrócił na miejsce swoje.
(Genesis, XVIII, z 20–33)
I gdy wrócił na miejsce swoje, zawołał Abraham żonę swą Sarę i
rzekł do niej:
— Słuchaj, dowiedziałem się z najlepszego źródła, ale nikt nie
śmie o tym wiedzieć: Pan postanowił zniszczyć Sodomę i Gomorę za ich
grzechy. Sam mi to powiedział.
I rzekła Sara:
— Widzisz, nie mówiłam ci już dawno? A kiedy ci opowiadałam, co
się tam dzieje, toś ich jeszcze bronił i krzyczałeś na mnie: „Milcz!
Nie wtrącaj się! Co cię to obchodzi?” Teraz widzisz, ja dawno
mówiłam, tego się należało spodziewać. Rozmawiałam onegdaj z żoną
Lota; powiadam jej: „Proszę pani, do czegóż to doprowadzi?” Jak
sądzisz, czy Pan zgładzi także żonę Lota?
A odpowiadając Abraham rzekł:
— O to właśnie chodzi. Że tak powiem, na moje usilne prośby
zgodził się Pan zachować Sodomę i Gomorę, jeżeli znajdzie tam
pięćdziesięciu sprawiedliwych. Ale ja wytargowałem na dziesięciu.
Dlatego cię zawołałem, abyśmy razem wybrali dla Pana dziesięciu
sprawiedliwych.
I rzekła Sara:
— Dobrześ zrobił. Żona Lota jest moją przyjaciółką, a Lot jest
synem twego brata, Harana. Ja nie mówię, że Lot jest sprawiedliwy,
wiesz, jak podburzał swoją czeladź przeciwko tobie. Nic nie mów,
Abrahamie, to nie było w porządku. On nie jest wobec ciebie szczery,
ale to twój synowiec. Wprawdzie Haran nie zachował się wobec ciebie,
jak wypadało rodzonemu bratu, to jednak już jest nasza rodzinna
sprawa. I dalej rzekła, mówiąc:
— Powiedz Panu, niech zachowa Sodomę. Ja już taka jestem, że
nikomu nie życzą nic złego. Nogi się pode mną uginają, gdy pomyślę,
że tyle ludzi miałoby stracić życie. Idź i wstaw się u Pana, aby się
nad nimi zlitował.
I odpowiedział Abraham:
— Zlituje się Pan, jeżeli znajdzie dziesięciu sprawiedliwych.
Myślę, że moglibyśmy Mu poradzić, którzy by to byli. Znamy wszystkich
ludzi mieszkających w Sodomie i Gomorze. Dlaczegóż byśmy nie mieli
pomóc Panu w wyszukaniu dziesięciu sprawiedliwych?
I rzekła Sara:
— — Nic łatwiejszego! I dwudziestu, i pięćdziesięciu, i stu
sprawiedliwych Mii znajdę. Pan wie, że nikogo nie skrzywdzę. Mamy
więc żonę Lota i Lota, twego synowca, aczkolwiek jest fałszywy i
zawistny, ale należy do rodziny. To już dwoje.
Na to rzekł Abraham:
— I ich dwie córki. Sara zaś prawiła:
— Co ty sobie myślisz, ta starsza, Jescha, jest bezwstydna. Czyś
nie zauważył, jak przed tobą kręciła zadkiem? Sama żona Lota mi
powiedziała: „Z Jeschą mam utrapienie, będę zadowolona, gdy wyjdzie
za mąż”. Ta młodsza wydaje się skromniejsza. Ale skoro chcesz, to
wlicz obie.
I rzekł Abraham:
— Tak więc mamy już czworo sprawiedliwych. Kogo by tu jeszcze
wybrać?
A Sara odpowiedziała:
— Skoro wliczasz te dwie dziewczyny, to musisz wziąć także ich
narzeczonych, Jobaba i Seboima.
Abraham wszakże rzekł:
— Cóż ty znowu, Seboim jest przecież synem starego Dodanima. Czyż
syn złodzieja i lichwiarza może być sprawiedliwy?
I rzekła Sara:
— Abrahamie, proszę cię, zrób to ze względu na rodzinę. Dlaczegóż
by Melcha nie miała mieć równie porządnego narzeczonego jak ta
strojnisia, Jescha? To jest przyzwoita dziewczyna i nie kręci
przynajmniej biodrami przed starymi krewnymi, których powinna
szanować.
I odpowiedział Abraham:
— Niechże będzie, jak mówisz. Tak więc z Jobabem i Seboimem mamy
już sześcioro sprawiedliwych. Teraz musimy znaleźć jeszcze czworo.
A Sara rzekła:
— To już będzie łatwe. Poczekaj, kto jeszcze w Sodomie jest
sprawiedliwy?
Abraham zaś odpowiedział:
— Myślę, że może stary Nachor. I rzekła Sara:
— Dziwię ci się, że możesz o nim w ogóle mówić. Czyż nie sypia z
pogańskimi dziewkami, aczkolwiek jest starcem? To prędzej już aniżeli
Nachor sprawiedliwy byłby Sabatah.
Wtedy uniósł się Abraham gniewem i rzekł:
— Sabatah jest krzywoprzysięzcą i bałwochwalcą. Nie żądaj ode
mnie, abym go polecał Panu pośród sprawiedliwych. To już raczej
skłaniałbym się ku Elmodadowi albo Eliabowi.
Na to rzekła Sara:
— Żebyś wiać wiedział, że Eliab cudzołożył z żoną Elmodada. Gdyby
Elmodad był coś wart, wypędziłby swą żonę, tę nierządnicę, gdzie
należy. Ale może mógłbyś polecić Namana, który niczemu nie jest
winien, ponieważ jest szalony.
I odpowiedział Abraham:
— Namana nie polecę, ale polecę Melchiela. I rzekła Sara:
— Jeśli polecisz Melchiela, to nie mów ze mną. Czy się to Melchiel
nie naśmiewał, że syna masz nie ze mną, tylko z dziewką Agar, co?
Abraham zaś rzekł:
— Nie polecę Melchiela. Jak myślisz, czy nie powinienbym może
włączyć między sprawiedliwych Ezrona albo Jahelela?
Sara zaś odpowiedziała mówiąc:
— Jahelel jest rozpustnikiem, a Ezron obcuje z nierządnicami
achadzkimi.
I rzekł Abraham:
— Polecę Efraima. A Sara rzekła:
— Efraim mówi, że jego jest równina Mamre, na której się pasą
nasze stada.
Abraham zaś rzekł:
— Niesprawiedliwy jest Efraim. Polecę Ahirama, syna Jasjela.
I prawiła Sara:
— Ahiram jest przyjacielem Melchiela. Jeśli chcesz kogo polecić,
poleć Nadaba.
Odpowiedział Abraham:
— Nadab to skąpiec. Polecę Amrama. A Sara rzekła:
— Amram chciał spać z twoją dziewką Agar. Nie wiem, co widział w
niej tak szczególnego. Lepszy jest Asriel.
I rzekł Abraham:
— Asriel jest fircyk. Nie mogę polecić Panu jakiegoś błazna. A
gdybym. Mu tak wymienił Na—muela? Nie! Namuel niewart tego. Nie wiem,
dlaczego by to miał być właśnie Namuel.
Sara zaś prawiła:
— Co masz przeciw Namuelowi? Jest wprawdzie głupi, ale pobożny.
I rzekł Abraham:
— Niech będzie. Namuel jest siódmy. Sara na to rzekła:
— Poczekaj, zostaw Namuela, albowiem uprawia grzech sodomski. Kto
jeszcze jest w Sodomie? Pozwól, niech sobie przypomnę: Kahat, Salfad,
Itamar… Abraham jednak odpowiedział:
— Niech się oddali ta myśl od ciebie. Itamar jest kłamcą, a co się
tyczy Kahata i Salfada, czyż nie należą obaj do stronnictwa
przeklętego Pelega? Ale może znasz jaką sprawiedliwą kobietę w
Sodomie. Przypomnij sobie, proszę.
I rzekła Sara:
— Nie ma żadnej.
Wtedy zasmucił się Abraham, mówiąc:
— Czyż nie ma dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie i Gomorze, aby
dla nich zachował Pan to piękne miasto?
Sara zaś rzekła:
— Idź, Abrahamie, idź jeszcze raz do Pana, padnij na kolana przed
Jego obliczem, rozerwij szaty swe i rzeknij: „Panie, Panie, ja i
Sara, żona moja, z płaczem Cię błagamy, abyś nie zgładzał Sodomy i
Gomory za grzechy ich.”
I rzeknij Mu: „Zmiłuj się nad twym grzesznym ludem i miej jeszcze
cierpliwość. Miej zlitowanie, Panie, i pozwól, niech żyją. Wszakże od
nas, Panie, od nas — ludzi — nie żądaj, abyśmy ci wybrali dziesięciu
sprawiedliwych z całego ludu Twego.”
(1931)
PSEUDO–LOT, CZYLI
O MIŁOŚCI OJCZYZNY
I przyszli dwaj aniołowie do Sodomy wieczór, a Lot siedział w
bramie miejskiej. Który ujrzawszy je, wstał, i szedł przeciwko nim: i
pokłonił się twarzą do ziemi.
I rzekł: Proszę, panowie, wstąpcie do domu sługi waszego, a
zostańcie w nim. Umyjcie nogi swoje, a rano pójdziecie w drogę waszą.
A oni odpowiedzieli: Bynajmniej, ale na ulicy zostaniemy.
Ale on przymusił ich bardzo, aby stanęli u niego: a gdy weszli do
domu jego, sprawił ucztę i napiekł chleba przaśnego, i jedli.
I rzekli do Lota: Masz tu kogo ze swoich? zięcia albo syny, albo
córki? wszystkie, którzy są twoi, wyprowadź z miasta tego.
Zgładziemy bowiem to miejsce, przeto iż przemógł krzyk ich przed
Panem, który nas posłał, abyśmy je wytracili.
Gdy to usłyszał, przeraził się Lot i rzekł:
— A dlaczego ja mam stąd odejść? Na co mu rzekli:
— Dlatego, że Pan nie chce gubić sprawiedliwego.
Lot milczał długo, ale potem rzekł:
— Proszę, panowie, dozwólcie, abym odszedł i rzekł swoim zięciom i
córkom, by się przygotowali do drogi.
Odpowiedzieli mu:
— Uczyń tak.
Wyszedł tedy Lot, biegł ulicami miasta i wołał na wszystek lud:
Wstańcie, wyjdźcie z miejsca tego: albowiem zgładzi Pan miasto ono.
Ale zdawało się im, jakoby mówił żartując.
Lot wrócił do domu, ale nie legł, lecz rozmyślał przez całą noc.
A gdy było rano, przymuszali go aniołowie mówiąc:
Wstań, weźmij żonę twoją i dwie córki, które masz; abyś i ty
pospołu nie zaginął w nieprawości miasta.
— Nie pójdę — rzekł Lot. — Wybaczcie mi, ale nie pójdę. Myślałem
nad tym przez całą noc. Nie mogę odejść, dlatego że i ja jestem
jednym z Sodomian.
— Ty jesteś sprawiedliwy — sprzeciwili się aniołowie — oni wszakże
są niesprawiedliwi, a krzyk ich czynów rozgniewał Pana. Co tobie do
nich?
— Nie wiem — mówił Lot. — I o tym rozmyślałem, co mnie do nich;
przez całe życie oskarżałem swych ziomków i sądziłem ich tak surowo,
że teraz mi straszno o tym wspominać: albowiem zginą. A gdy
przyszedłem do miasta Segor, zdawało mi się, że jego ludzie są lepsi
niż sodomscy.
— Wstań — rzekli aniołowie — pójdziesz do miasta Segor, albowiem
zostanie zachowane.
— Czym jest dla mnie Segor? — odpowiedział Lot. — W Segor jest
jeden mąż sprawiedliwy; ilekroć z nim mówiłem, skarżył się na swoich
ziomków, a ja złorzeczyłem mieszkańcom Sodomy za ich winy, ale teraz
nie mogę odejść. Proszę, zostawcie mnie.
I przemówił anioł, i rzekł:
— Pan nakazał wytracić Sodomian.
— Stań się wola Jego — powiedział Lot cicho. — Myślałem nad tym.
przez całą noc i wspominałem na tyle rzeczy, żem płakał. Czyście
słyszeli kiedy, jak Sodomianie śpiewają? Nie, wy ich w ogóle nie
znacie, albowiem wówczas byście nie przyszli. Gdy dziewczęta idą
ulicą, kołyszą się w biodrach, a na wargach ich rozbrzmiewa pieśń; a
śmieją się, gdy niosą wodę w wiadrach. Żadna woda nie jest tak czysta
jak ta ze studzienek sodomskich i wśród wszystkich innych mów
.piękniejszej nie usłyszysz. Gdy przemówi dziecię, rozumiem je, jak
gdyby było moje; a gdy się bawi, jest to ta zabawa, w którą bawiłem
się sam, będąc jeszcze maleńki. A gdy zapłakałem, mateńka pocieszała
mnie w sodomskiej mowie. Panie — zawołał Lot — jak gdyby to było
wczoraj!
— Sodomianie grzeszyli — prawił drugi anioł surowo — i dlatego…
— Grzeszyli, wiem — przerwał mu Lot niecierpliwie. — A
widzieliście choćby naszych rzemieślników? Wyglądają, jakby się
bawili; a gdy wykonają dzbanek albo płócienko, to aż serce podskakuje
z radości, jak to pięknie zrobione. Są tu ludzie tak zręczni, że
patrzyłbyś na nich cały dzień, a gdy widzisz, jak popełniają te
bezeceństwa, boli cię to więcej, niż gdyby je popełniał człowiek z
Segoru. Męczy cię to, jakbyś sam był współwinny. Jaką wartość ma dla
mnie moja sprawiedliwość, skoro jestem z Sodomy? Jeśli sądzicie
Sodomę, sądźcie i mnie. Ja nie jestem sprawiedliwy. Jestem jak i oni.
Nie pójdę stąd.
— Zginiesz z nimi —: mówił anioł nachmurzony.
— Możliwe, ale pierwej spróbuję uratować ich od zguby. Nie wiem,
co zrobię, lecz do ostatniej chwili będę myślał, że muszę im pomóc.
Czyż mogę ot tak sobie odejść? Wadzę się z Panem i dlatego mnie nie
wysłuchuje. Gdyby mi zostawił trzy lata czasu albo trzy dni, albo
choćby trzy godziny? Co by dla Niego znaczyły trzy godziny? Gdyby mi
wczoraj był kazał: „Odejdź spośród nich, albowiem są
niesprawiedliwi”, rzekłbym Mu: „Maluczko poczekaj, pomówię jeszcze z
tym i owym; osądzałem ich zamiast iść między nich.” Ale jakże mogę
odejść teraz, gdy mają zginąć? Czyż i ja nie jestem winien temu, że
popadli aż w takie grzechy? Ja nie chcę umrzeć; ale pragnę, aby także
i oni nie pomarli. Zostanę.
— Nie ocalisz Sodomy.
— Wiem, że nie; cóż ja mogę poradzić? Ale spróbuję, sam jeszcze
nie wiem czego, wiem tylko, że muszę zostać. Dlatego, żem ich przez
całe życie sądził tak surowo jak nikogo innego; dlatego, żem z nimi
znosił to najcięższe: ich grzechy. Panie, nie potrafię nawet
wypowiedzieć, czym są dla mnie, mogę to jedynie okazać przez to, że
zostanę z nimi.
— Twoimi ziomkami — prawił anioł — są ci, którzy są sprawiedliwi i
wierzą w tego samego Pań’a co i ty; grzeszni zaś, bezbożni i
bałwochwalcy nie są twoimi ziomkami.
— Jakże mogą nie być, gdy są z tego miasta? Wy też nie rozumiecie,
ponieważ nie znacie głosu ciała i ziemi. Co to jest Sodoma? Mówicie,
że to miasto nieprawości. Ale gdy mieszkańcy Sodomy walczą, to nie
walczą za swoje nieprawości, lecz za coś lepszego, co było albo
będzie, i nawet ten najgorszy może zginąć za wszystkich. Sodoma to
jesteśmy my wszyscy i jeśli coś znaczę przed Panem, niech to zaliczy
Sodomie, a nie mnie. Cóż jeszcze powiem? Rzeknijcie Panu: „Lot, sługa
Twój, stanie przed mężami sodomskimi i będzie ich bronił przeciwko
Tobie, jak gdybyś był jego nieprzyjacielem.”
— Wstrzymaj się — zawołał anioł — straszny jest twój grzech, ale
Pan cię nie słyszał. Przygotuj się i wyjdź z tego miasta: ocal choćby
żonę i dwie córki, które masz.
Na to zapłakał Lot:
— Tak, muszę je ocalić, macie słuszność. Proszę. Prowadźcie mnie.
A gdy zwlekał, chwycili rękę jego i rękę jego żony i dwu córek,
ponieważ nad nimi zlitował się Pan.
Gdy go wyprowadzali, modlił się Lot mówiąc:
— Wszystko, co mi dał żywot, dał mi twymi rabami; uczynił ciało
moje z twej gliny i włożył mi w usta słowa, które są w uściech twych
mężów i niewiast: i — ach, dlategom ich każdym słowem całował, mimo
żem im złorzeczył.
Widzę cię nawet wówczas, gdy zamknę oczy, albowiem jesteś głębiej
niż moje oczy; jesteś we mnie tak, jakom ja był w tobie.
Moje ręce „wypełniają twe zwyczaje, nie wiedząc o tym; nawet
gdybym był na pustyni, pójdą me nogi kierunkami twych ulic.
Sodomo, Sodomo, czyż nie jesteś najpiękniejszym z miast? I gdybym
jeno okienko widział, zasłonięte pasiastym płótnem, poznam je: to
jest okienko sodomskie.
Jestem jako pies, którego wywodzą z domu jego pana; nawet gdy
zwiesi głowę aż w proch, aby już nie widzieć, jeszcze węchem poznaje
zapach rzeczy, które zna.
Wierzyłem w Pana i prawo Jego; w ciebie nie wierzyłem, ale ty
jesteś, a inne kraje są jako cień, który przenikam, nie mogąc się
oprzeć o ścianę czy o drzewo. Są jako cień.
Ty wszakże jesteś, jak nic innego nie jest; i wszystko, co jest,
istnieje tylko w porównaniu z tobą.
Jeśli cię widzę, widzę tylko ciebie, a jeśli widzę cokolwiek
innego, widzę to tylko w porównaniu z tobą.
Wierzyłem w Pana, ponieważ mi się zdało, jakoby był bogiem
sodomskim; jeśli nie ma Sodomy, nie ma Pana.
Bramy, bramy sodomskie, dokądże mnie prowadzą i w jakąż to pustkę?
Gdzie mam stopę postawić? Albowiem nie ma oparcia pode mną i stoję,
jakobym nie stał. Idźcie, me córki, i zostawcie mnie; nie mogę dalej.
I wywiedli go, i postawili zewnątrz miasta: i tam mówili do niego,
rzekąc: Zachowaj żywot swój, nie oglądaj się wstecz ani zatrzymuj się
na którymkolwiek miejscu wszelkiej tej krainy w koło: abyś i ty
pospołu nie zginął.
Słońce wzniosło się nad ziemię, gdy to mówili.
Wtedy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia od Pana
z nieba.
Wówczas obejrzał się Lot i krzyknął, i pobiegł z powrotem ku
miastu.
— Co czynisz, przeklęty? — wołali za nim aniołowie.
— Idę pomagać rodakom — odpowiedział Lot i wszedł do miasta.
(1923)
ŚWIĘTA NOC
Dziwią ci się — krzyczała pani Dinah. — Gdyby to byli porządni
ludzie, to poszliby do wójta, a nie tak po żebrach! Dlaczego ich
sobie nie wzięli do domu na przykład Szymonowie? Dlaczego ich mamy
przyjmować właśnie my? Cóż to, czy myśmy coś gorszego od Szymonów? Ja
wiem, żona Szymona nie wpuściłaby takiej hołoty do domu!. Dziwię ci
się, człowieku, że się zadajesz nie wiadomo z kim!
— Nie krzycz — mruczał stary Isachar — przecież usłyszą!
— Niech słyszą — mówiła pani Dinah, podnosząc głos jeszcze
bardziej. — Niesłychane! To by dopiero było, żebym ja w domu nie
śmiała ani pisnąć z powodu jakichś tam włóczęgów! Znasz ich? Zna ich
to kto? On mówi: „To jest moja żona.” Gadanie, jego żona! Wiem, jak
to u takich łazików bywa. Że się też nie wstydzisz wpuszczać coś
takiego do domu!
Isachar chciał zaprotestować, że wpuścił ich tylko do stajni, ale
zachował to dla siebie, albowiem cenił spokój.
— A ona — ciągnęła pani Dinah zgorszona — ona jest w odmiennym
stanie, żebyś wiedział! Chryste Panie, tego nam jeszcze brakowało!
Jezus Maria, gotowiśmy się jeszcze dostać na ludzkie języki! Coś ty,
na głowę upadł czy co? — Pani Dinah nabrała tchu. — Naturalnie,
takiej jakiejś młódce ty nie umiesz powiedzieć: nie. Ledwie na ciebie
zerknęła, a już małoś nóg nie połamał z wielkiej gorliwości! Dla mnie
byś tego nie zrobił, Isacharze! „Pościelcie tam sobie, dobrzy ludzie,
macie w stajni słomy, że hej…” Jak gdyby w całym Betlejem tylko u nas
była stajenka! Dlaczego im Szymonowie nie dali ani ociupinki słomy?
Dlatego, że Szymonka by na to swemu mężowi nie pozwoliła, rozumiesz?
Tylko ja jestem taka safanduła, że na wszystko milczę.
Stary Isachar obrócił się do ściany. „Może przestanie — myślał —
ona ma trochę racji, ale tyle gadania o…”
— Brać obcych ludzi do domu — rozważała pani Dinah w sprawiedliwym
gniewie. — Kto wie, co to za jedni? Teraz całą noc ze strachu oka nie
zmrużę! Ale dla ciebie to obojętne! Dla ludzi to ty wszystko, ale dla
mnie nic! Żebyś choć jeden jedyny raz miał wzgląd na twoją zaharowaną
i słabowitą żonę! A rano może jeszcze mam po nich sprzątać! Skoro ten
człowiek jest cieślą, dlaczego nigdzie nie pracuje? I dlaczego
właśnie ja muszę mieć tyle utrapienia? Słyszysz, Isacharze?
Ale Isachar odwrócony twarzą do ściany udawał, że śpi.
— Matko Boska — westchnęła pani Dinah — co ja mam za życie! Całą
noc nie usnę ze zmartwienia… A on śpi jak kłoda! Mogliby nam wynieść
cały dom, a on sobie chrapie… Boże, co ja mam za utrapienie!
I było cicho, tylko stary Isachar uważnie przecinał ciemność swym
chrapaniem.
Koło północy zbudziły go ze snu tłumione kobiece jęki. „O psiakość
— zląkł się — to chyba coś obok w stajni! Żeby tylko nie zbudziło
Dinah. Tożby znów było gadania!”
I leżał bez ruchu, udając, że śpi.
Po chwili dał się słyszeć nowy jęk. „Boże, zmiłuj się, Boże,
spraw, niech się Dinah nie przebudzi — modlił się w niepokoju stary
Isachar, ale wtem poczuł, że się Dinah koło niego wierci, unosi i z
napięciem nasłuchuje. — Będzie źle” — powiedział sobie znękany
Isachar, ale pozostał cicho.
Pani Dinah wstała bez słówka, narzuciła na siebie wełniak i wyszła
na podwórze. ,,Na pewno ich wyrzuci — rzekł do siebie bezradnie
Isachar. — Ja się już do tego mieszać nie będę, niech sobie robi, co
chce…”
Po jakiejś dziwnie długiej i głuchej chwili wróciła pani Dinah,
stąpając ostrożnie. Isacharowi zdawało się jak przez sen, że jakieś
drzewo chrzęści i trzaska, ale postanowił, że się ani nie ruszy. Może
Dinah jest zimno i roznieca ogień.
Dinah zaś znowu wymknęła się po cichu. Isachar otwarł oczy i
ujrzał nad płonącym ogniem kociołek z wodą. „Na co to?” — pomyślał ze
zdziwieniem i wnet znowu usnął. Przebudził się dopiero, gdy pani
Dinah takimi szczególnymi, gorliwymi i ważnymi kroczkami biegła z
dymiącym kociołkiem na podwórze.
Więc zdziwił się Isachar, wstał i przyodział się trochę. „Muszę
popatrzeć, co się dzieje” — postanowił energicznie, ale w drzwiach
zderzył się z Dinah.
„Proszę cię, czego tak biegasz” — miał zamiar zapytać, ale nie
zdążył.
— Co się tu gapisz! — ofuknęła go pani Dinah i znów wybiegła na
podwórze z naręczem jakichś szmatek i kawałków płótna. Na progu
obróciła się. — Wracaj do łóżka — krzyknęła ostro — i… i nie wtrącaj
się nam tu, słyszysz?
Stary Isachar poczłapał na podwórko. Przed stajnią zobaczył
sterczącą bezradnie barczystą męską postać i skierował się ku niej.
— No, no — zamruczał uspokajająco. — Wyrzuciła cię, co? Wiadomo,
Józefie, te kobiety…
I żeby zagadać ich męską bezradność, wskazał
Popatrz, gwiazda! Widziałeś już kiedy taką gwiazdę?
(1930)
MARTA I MARIA
I stało się, gdy szli, a on wszedł do niejakiego miasteczka, a
niewiasta niektóra, imieniem Marta, przyjęła go do domu swego.
A ta miała siostrę, imieniem Maria, która też siedząc u nóg
Pańskich słuchała słowa Jego.
Ale Marta starała się około rozmaitej posługi. Która stanęła i
rzekła: Panie, nie dbasz Ty, iż moja siostra opuściła mnie, żebym
sama posługiwała? Rzeczże jej tedy, aby mi pomogła.
A odpowiadając rzekł jej Pan: Marto, Marto! troszczysz się i
frasujesz około bardzo wiela.
Ale jednego potrzeba. Maria najlepszą cząstkę obrała, która od
niej odjętą nie będzie.
(Ew. św. Łukasza, X. 38—42)
Tego wieczoru przyszła Marta do sąsiadki swej Tamar, żony Jakuba
Grünfelda, która leżała w połogu.
A widząc, że żar na kominie gaśnie, dołożyła drew i usiadła przy
palenisku, by rozniecić ogień. Gdy zaś buchnęły płomienie, patrzyła
Marta w ogień i milczała. Wtedy rzekła pani Tamar:
— Bardzo pani zacna, Marteczko. Tyle się pani trudzi, sama nie
wiem, jak się pani odwdzięczyć.
Ale Marta nie rzekła nic, nie odwróciła nawet oczu od ognia.
Więc zapytała pani Tamar, mówiąc:
— Czy to prawda, Marteczko, że był dziś u was Rabbi z Nazaretu?
I odpowiedziała Marta:
— Był.
I złożyła pani Tamar ręce, i rzekła:
— Pewnie się pani ucieszyła, panno Marto; wiem, do nas On by nie
przyszedł, ale pani na to zasługuje, z pani jest taka dobra
gospodyni.
Wtedy pochyliła się Marta nad ogniem i poprawiając polana mówiła:
— Powiem pani, że wolałabym się pod ziemię zapaść, pani Tamar.
Gdzieżby mi przyszło do głowy, że teraz, przed świętami… Dobrze,
myślę sobie, najpierw urządzę pranie… Wie pani, ile nasza Maria
bielizny nabrudzi. Więc rzucam właśnie na kupkę te brudy. Aż tu naraz
„Dzień dobry, dziewczęta”, i On stoi na progu! Ja zaczynam wołać
„Mario, Mario, chodź no tu”, aby mi jakoś pomogła posprzątać prędko
ten stos koszul — Maryśka przylatuje rozczochrana i na Jego widok jak
zacznie krzyczeć, niczym pozbawiona rozumu: „Mistrzu, Mistrzu, Tyś do
nas przyszedł?” I bums, już pada przed Nim na kolana, szlocha i
całuje Mu ręce. Może sobie pani wyobrazić, pani Tamar, jak ja się za
nią wstydziłam; co sobie Mistrz musiał pomyśleć, taka roztrzęsiona
histeryczka, a tu wszędzie te brudne szmaty; z trudem wykrztusiłam:
„Mistrzu, odpocznij sobie”, i zbierałam tę bieliznę; a Maria Go
ciągnie za rękę i błaga: „Mistrzu, mów, opowiedz nam coś, Rabbi!”
Niech sobie pani wyobrazi, pani Tamar, ona do Niego mówi „Rabbi”! A
tu wszędzie bałagan, wie pani, jak to przy praniu, ani nie
zamiecione. Co On sobie musiał o nas pomyśleć!
— No wie pani, Marteczko — pocieszała ją pani Grünfeldowa —
mężczyźni nawet nie zauważą takiego nieporządku. Ja ich znam.
— Żeby nawet — oświadczyła Marta z zawzięcie błyszczącymi oczami.
— Porządek musi być. Proszę posłuchać, pani Grünfeldowa, gdy Mistrz
był na obiedzie u tego celnika, to Maria potrafiła Mu nogi umyć łzami
i obetrzeć własnymi włosami. Powiem pani, pani Tamar, ja bym czegoś
podobnego nawet nie śmiała zrobić, ale chciałabym, aby miał pod
nogami przynajmniej czystą podłogę. Właśnie. I położyć przed Nim ten
piękny kobierezyk, wie pani, ten z Damaszku. A nie brudną bieliznę.
Obetrzeć Mu nogi łzami i włosami — to Maryśka potrafi; ale żeby się
choć uczesała, gdy przyjdzie, to nie, a zamieść przed Nim podłogę, to
także nie. Tylko kucnąć przed Ndm na ziemi i zrobić takie — o! —
oczy, ,,a teraz opowiadaj, Rabbi!”
— I opowiadał? — pytała ciekawie pani Tamar.
— Opowiadał — ciągnęła Marta powoli. — Uśmiechał się i mówił do
Marii. Wie pani, a ja rzuciłam się sprzątnąć tę bieliznę i potem
podać Mu choćby odrobinę koziego mleka i kawałek chleba — wyglądał na
strudzonego i zmęczonego; już miałam na języku: „Mistrzu, przyniosę
Ci poduszki, odpocznij chwileczkę, zdrzemnij się, my będziemy cicho
jak duszki, nawet oddychać nie będziemy”, ale wie pani, pani
Grünfeldowa, człowiek Mu nie chce przerywać. Chodziłam więc na
palcach, żeby się Maria domyśliła, że powinna być cicho, ale (gdzie
tam! „Opowiadaj jeszcze, Mistrzu, proszę, proszę, jeszcze coś”, a On,
złoty człowiek uśmiechał się i mówił.
— Ach, tak bym chciała słyszeć, co mówił — westchnęła pani Tamar.
— Ja także, pani Tamar — rzekła sucho Marta. — Ale ktoś musiał dla
Niego wystudzić mleko, aby było świeże. I ktoś musiał wybrać trochę
miodu do chleba. Potem skoczyć do Efraimów — obiecałam Efraimce, że
doglądnę jej dzieci, bo ona musi iść na targ — wie pani, nawet taka
stara panna jak ja także się czasem przyda. Gdybyż choć nasz brat
Łazarz był w domu! Lecz gdy Łazarz rano zobaczył, że się zanosi na
pranie, powiada: „Już mnie nie ma, dziewczęta; ale ty, Marto, uważaj,
gdyby tędy szedł ten sprzedawca korzeni z Libanonu, kup dla mnie
herbatę na piersi.” Nasz Łazarz bowiem słabuje nieco na piersi, wie
pani, bardzo z sił opada; i tak sobie wciąż myślałam, że gdyby Łazarz
wrócił, dopóki tu jest Mistrz — wierzę, pani Grünfeld, że On by nam
Łazarza uzdrowił; jak tylko słyszałam czyjeś kroki, leciałam od razu
przed dom i wołałam na każdego: „Panie Aszer, panie Lewi, panie
Isachar, gdyby pan spotkał brata Łazarza, niech zaraz, ale to zaraz
przyjdzie .do domu”, a przy tym wypatrywałam tego sprzedawcy korzeni;
nie wiedziałam, co wpierw robić.
— Ja to znam — mówiła pani Grünfeldowa. — Z rodziną zawsze są
kłopoty.
— Co tam kłopoty — mówiła Marta. — Ale widzi pani, pani Grünfeld,
człowiek by także chciał posłuchać słowa Bożego. Jestem tylko głupią
kobietą, taką służącą jestem — mówię sobie, ktoś i to mu$i robić,
ktoś musi gotować i prać, i naprawiać łachy i sprzątać, skoro nasza
Maryśka nie ma do tego usposobienia. Ona już nie jest taka ładna jak
dawniej, pani Tamar; ale z niej była taka piękność, że… że… że po
prostu musiałam jej służyć, wie pani? A przy tym każdy sobie myśli,
że jestem zła — pani Grünfeldowa, pani to wie, zła i nieszczęśliwa
kobieta nie może niczego dobrze ugotować, a ze mnie przecież nie
najgorsza kucharka. Skoro Maria jest piękna, niech Marta dobrze
gotuje, czy nie mam racji? Ale, pani Tamar, to pani może także wie:
czasem człowiek na chwilkę, tylko na chwileczkę opuści ręce na
podołek, a wtedy mu przychodzą takie różne myśli: że może ci ktoś coś
powie albo się na ciebie tak jakoś popatrzy… jakby ci mówił: „Córko,
miłość swoją nam ofiarujesz i całą siebie nam dajesz, nie szczędzisz
swych sił i utrzymujesz całą czystość czystością swej duszy;
wchodzimy do twego domu, jakbyś to była ty sama, Marto, ty także na
swój sposób wiele umiłowałaś.”
— Ba, to się tak mówi — rzekła pani Grünfeldowa. — Ale gdyby pani,
Marteczko, miała sześcioro dzieci jak ja, toby pani dopiero widziała.
Na to mówiła Marta:
— Pani Grünfeld, gdy tak naraz przyszedł On, Mistrz Nazarejski, aż
się przelękłam: może… może przychodzi powiedzieć mi to piękne, na co
jakbym od tylu lat czekała… a tu właśnie taki nieporządek! Miałam
serce w gardle, nie mogłam mówić… Powiedziałam sobie: „Głupia jestem,
to przejdzie, tymczasem namoczę tę bieliznę i skoczę do Efraimowej,
poślę po naszego Łazarza i wygonię z podwórza kury, aby Mu nie
przeszkadzały.” A potem, gdy wszystko było w porządku, ogarnęła mnie
taka cudowna pewność, że teraz jestem przygotowana do słuchania słowa
Bożego. Więc cicho, cichuteńko weszłam do świetlicy, gdzie On
siedział i mówił. Maria siedziała u Jego nóg, oczu z Niego nie
spuszczała… — Marta zaśmiała się sucho. — Przyszło mi na myśl, jak
bym to ja wyglądała, gdybym tak na Niego wytrzeszczyła oczy! A wtem
On, pani Grünfeld, spojrzał na mnie tak łagodnie i jasno, jakby
chciał coś powiedzieć. A ja naraz widzę, Boże, jaki On chudziutki!
Wiadomo, nigdy nic porządnego nie zje, mojego chleba i miodu nawet
nie tknął… I oto mi wpadło na myśl: gołąbki! Przyrządzę Mu gołąbki!
Poślę po nie Maryśkę na targ, a On sobie tymczasem chwileczkę
odpocznie. — „Marysiu — powiadam — chodź no na chwilkę do kuchni.”
Ale Maria nic, jakby była ślepa i głucha.
— Nie chciała zostawić gościa samego — łagodziła pani Tamar.
— Lepiej by pomyślała — rzekła twardo Marta — aby miał co zjeść;
od tego jesteśmy my, kobiety, no nie? A gdy widziałam, że Maria nic,
tylko patrzy jak w zachwyceniu, to — pani Tamar, sama nie wiem, jak
się to stało, ale musiałam powiedzieć: „Panie, czy Ci jest obojętne,
że moja siostra zostawia mnie samą do posługi? Powiedz jej, niech mi
w kuchni pomoże!” Tak mi się wyrwało!
— No i powiedział jej? — spytała pani Grünfeldowa.
Na to łzy popłynęły z zaczerwienionych oczu Marty.
— „Marto, Marto, troszczysz się i starasz o wiele rzeczy: ale
jednego potrzeba, Maria lepszą wybrała cząstkę i tej nikt jej nie
odbierze.” Tak jakoś to, pani Tamar, powiedział.
Przez chwilę było cicho.
— I to było wszystko, co powiedział? — wypytywała pani Tamar.
— Wszystko, co wiem — powiedziała Marta, ocierając kułakiem łzy. —
Potem poszłam kupić te gołąbki — to są złodzieje ci na targu, pani
Grünfeld — i upiekłam je, i ugotowałam dla pani zupę z gołębich
dróbek.
— Wiem — mówiła pani Grünfeldowa. — Pani jest bardzo poczciwa,
Marteczko.
— Nie jestem — przerwała Marta. — Żeby pani wiedziała, pierwszy
raz mi się przytrafiło, żem gołąbków nie dopiekła. Były twarde; ale
ja… mnie wszystko z rąk leciało. Bo ja w Niego tak ogromnie wierzę,
pani Tamar.
— Ja także — powiedziała pobożnie pani Tamar. — I co mówił
jeszcze, Marteczko? Co mówił do Marii? Czego nauczał?
— Nie wiem — rzekła Marta. — Pytałam się Marii, ale wie pani, jaka
ona narwana… „Ja już nie wiem — mówiła — na moją duszę, nie mogłabym
ci uczciwie powiedzieć ani słowa, ale było to tak cudownie piękne,
Marto, i jestem tak niezmiernie szczęśliwa…”
— To także wiele znaczy — przyznała pani Tamar.
Wtedy Marta hałaśliwie wysmarkała nos po płaczu i rzekła:
— Niech no pani da, pani Grünfeld, przewinę pani tego brzdąca.
(1932)
ŁAZARZ
Również do Betanii doszła wieść o tym, że Galilejczyka pojmano i
wtrącono do więzienia. Kiedy się Marta o tym dowiedziała, załamała
ręce, a z oczu jej trysnęły łzy.
— Widzicie — zawołała — a mówiłam! Po co szedł do Jeruzalem,
dlaczego nie został tutaj? Tutaj nikt by o Nim nie wiedział, mógłby
tu sobie spokojnie uprawiać ciesiołkę… urządziłby sobie warsztat u
nas na podwórzu…
Łazarz był blady i wzrok mu płonął z podniecenia.
— Głupie gadanie, Marto — rzekł. — Musiał pójść do Jeruzalem.
Musiał się przeciwstawić tym… tym faryzeuszom i celnikom, musiał im
powiedzieć w oczy, co i jak… Wy, kobiety, tego nie rozumiecie.
— Ja rozumiem — rzekła Maria cicho, z przejęciem. — I jeśli was
ciekawi, ja wiem, co się stanie. Stanie się cud. Skinie palcem i
otworzą się ściany więzienia… i wszyscy Go poznają, padną przed Nim
na kolana i będą wołać „cud”…
— Nie doczekasz się tego — rzekła Marta zaciskając usta. — On
nigdy nie potrafił dbać o siebie. Nic dla siebie nie uczyni, niczym
sobie nie pomoże, chyba — dodała z szeroko rozwartymi oczyma — chyba,
że by Mu inni pomogli. Widocznie oczekuje, że Mu przyjdą na ratunek…
wszyscy ci, co Go słuchali… wszyscy, którym pomagał… że się przepaszą
i przybiegną…
— No, ja myślę — przyświadczył Łazarz. — Nic się nie bójcie,
dziewczęta, ma za sobą całą Judeę. To by dopiero było gdyby…
chciałbym to widzieć… Marto, przygotuj rzeczy do drogi. Idę do
Jeruzalem.
Maria wstała.
— Ja także idę. Żeby widzieć, jak się otworzą ściany więzienia, a
On się zjawi w niebiańskim blasku… Marto, jakie to będzie .wspaniałe!
Marta chciała coś powiedzieć, ale zmilkła.
— Idźcie, idźcie, dzieci — rzekła. — Ktoś tu musi doglądać,
nakarmić drób i kozy… Wnet wam przygotuję ubrania i jakieś placki.
Tak się cieszę, że tam będziecie!
Gdy zaczerwieniona od żaru pieca wróciła, Łazarz był siny i
niespokojny.
— Nie czuję się dobrze, Marteczko — mruczał. — Jak tam na dworze?
— Pięknie, ciepło — odpowiedziała Marta. — Będziecie mieli dobrą
drogę.
— Ciepło, ciepło — zrzędził Łazarz. — Ale na górze, w Jeruzalem,
zawsze wieje taki zimny wiatr.
— Przygotowałam ci ciepły płaszcz — oznajmiła Marta.
— Ciepły płaszcz — sarkał Łazarz niezadowolony. — Człowiek się w
nim spoci, potem go zimno owieje,— i koniec. Dotknij, czy już teraz
nie mam gorączki? Wiesz co, nie chciałbym się w drodze rozchorować,
na Marię nie można liczyć. Na cóż bym się Mu przydał, gdybym na
przykład zaniemógł?
— Nie masz gorączki — uspokajała go Marta i myślała sobie: ,,Boże,
ten Łazarz jest taki dziwny, odkąd został wskrzeszony z martwych.”
— Wtedy także zawiał mnie taki wstrętny wiatr, kiedym… kiedym tak
zaniemógł — mówił Łazarz oględnie; niechętnie wspominał o swej
niegdysiejszej śmierci. — Wiesz, Marteczko, od tego czasu jestem
jakby w nie swojej skórze. To nie dla mnie, ta podróż i to
wzruszenie… Ale, rozumie się, pójdę, tylko żeby mi ta zimnica
przeszła.
— Wiem, że pójdziesz — mówiła Marta z ciężkim sercem. — Ktoś musi
Mu pobiec na pomoc; wiesz przecież, On ciebie… wyleczył — dodała z
wahaniem, albowiem jej także wydawało się zbyt nieoględnym mówić o
wskrzeszeniu z martwych. — O, widzisz, Łazarzu, gdy Go uwolnicie,
możesz Go nawet poprosić, aby ci pomógł, gdybyś się znów źle poczuł…
— To prawda — odetchnął Łazarz. — Ale co by było, gdybym tam nie
doszedł? Albo gdybyśmy przyszli za późno? Musisz rozważyć wszystkie
możliwości. A co by było, gdyby się w Jerozolimie zrobiło jakieś
zamieszanie? Dziewczyno, ty nie znasz rzymskich żołnierzy. Ach, Boże,
gdybym ja był zdrowy!
— Przecież jesteś zdrowy, Łazarzu — odparła Marta. — Musisz być
zdrowy, skoro On cię uzdrowił.
— Zdrowy — rzekł gorzko Łazarz. — Chyba sam wiem, czy jestem
zdrowy, czy nie. Powiem ci tylko, że od tego czasu ani mi przez
chwilkę nie było lekko… Nie, żebym Mu nie był strasznie wdzięczny za
to, że mnie… postawił na nogi; tego sobie o mnie nie myśl, Marto, ale
kto raz to poznał jak ja… ten… ten… — Łazarz wstrząsnął się i zakrył
twarz. — Proszę cię, Marto, zostaw mnie teraz; ja się zbiorę… tylko
chwilkę, to na pewno przejdzie…
Marta cicho usiadła na podwórzu; patrzyła przed siebie suchymi,
nieruchomo rozwartymi oczyma, złożyła ręce, ale nie modliła się.
Czarne kury przystawały, aby na nią spojrzeć jednym okiem; gdy wbrew
oczekiwaniu nie rzuciła im ziarna, poszły drzemać w cień południa.
Wtedy wylazł z sieni Łazarz śmiertelnie blady, szczękając zębami.
— Ja… ja teraz nie mogę, Marto — jąkał — tak chętnie bym poszedł…
może jutro.
Martę ścisnęło w gardle.
— Idź, idź się położyć, Łazarzu — wykrztusiła. — Ty nie możesz
pójść!
— Ja bym poszedł — szczękał Łazarz — ale skoro tak uważasz,
Marteczko… Może jutro. — Ale nie zostawisz mnie w domu samego, co?
Cóż bym tu sam począł?
Marta się podniosła.
— Idź no się połóż — rzekła swym zwykłym szorstkim głosem. —
Zostanę z tobą.
W tej chwili wyszła na podwórze Maria, gotowa do drogi.
— Więc idziemy, Łazarzu?
— Łazarz nie może iść — odpowiedziała Marta sucho. — Nie czuje się
dobrze.
— No to idę sama — westchnęła Maria. — Ujrzeć cud.
Z oczu Łazarza powoli spływały łzy.
— Ja bym tak chętnie poszedł z tobą, Mario, gdybym się tylko nie
bał… drugi raz umrzeć!
(1932)
O PIĘCIU CHLEBACH
…Co mam przeciw niemu? Powiem wam po prostu, sąsiedzie: nie, żebym
miał coś przeciw jego nauce. To nie. Kiedyś posłuchałem jego kazania
i — powiem wam — mało co, a sam bym się stał jego uczniem. Wtenczas
wróciłem do domu i powiadam do swego bratanka siodlarza: „Tyś to
powinien był słyszeć; mówię ci, jest to swego rodzaju prorok.” Bardzo
pięknie mówi, co to — to prawda; całkiem w człowieku serce mięknie;
miałem wtedy oczy pełne łez, byłbym najchętniej zaniknął swój sklepik
i szedł za nim, żeby go już nigdy nie stracić z oczu. Rozdaj
wszystko, co masz, powiedział, i chodź za mną. Miłuj bliźniego swego,
pomagaj biednym i odpuść tym, co ci krzywdę czynią, i podobne rzeczy.
Ja jestem zwykły piekarz, ale gdym go słuchał, była ci we mnie taka
dziwna radość i boleść, nie wiem, jak by to wyrazić; taki ciężar, że
ukląkłbym na ziemi i płakał, a przy tym tak pięknie i lekko, jakby ze
mnie wszystko spadło, wiecie, wszystkie kłopoty i złości. Więc
powiadam wtenczas memu bratankowi: „Ty trąbo, powinieneś się
wstydzić; wyliczasz tylko zachłannie, co ci kto winien, i narzekasz,
że masz płacić tyle a tyle podatków, domiarów i odsetek; raczej byś
rozdał biednym wszystko, co masz, opuścił żonę i dzieci i szedł za
nim”…
I tego, że leczy chorych i opętanych, to bym mu także nie brał za
złe. Prawda, jest to dziwna i nadprzyrodzona moc, ale przecież każdy
widzi, że nasi chirurgowie to konowały, a i ci rzymscy wcale nie
lepsi; pieniądze brać potrafią, ale gdy ich wezwiecie do
umierającego, to wzruszą jeno ramionami i powiedzą, żeście powinni to
byli zrobić wcześniej. Wcześniej! Moja nieboszczka żona dwa lata
cierpiała na krwotoki; chodziłem z nią po doktorach, nie macie
pojęcia, co to kosztowało, a żaden jej nie pomógł. Gdyby on już był
wtedy wędrował po miastach, padłbym przed nim na kolana i rzekł:
„Panie, uzdrów tę kobietę!” A ona dotknęłaby jego szaty i zaraz
byłaby zdrowa. A tak, biedaczka, cierpiała, że to się ani powiedzieć
nie da… To bym mu więc przychwalił, że uzdrawia chorych. Wiecie,
felczerzy podnoszą krzyk, że to niby oszustwo i fuszerstwo, i
chcieliby mu tego zabronić i coś tam; ale to już takie są te
sprzeczne interesy. Kto chce pomagać ludziom i zbawiać świat, zawsze
uderzy w czyjś interes, wszystkim nie dogodzisz, to niemożliwe.
Powiadam, uzdrawiać może, a gdy trzeba, to niech i martwych
wskrzesza; ale tego z tymi pięcioma chlebami nie powinien był robić.
Jako piekarz wam powiem, że to była wielka krzywda dla piekarzy.
Wyście nie słyszeli o tej sprawie z pięcioma chlebami? To się
dziwię; wszyscy piekarze po prostu wyskakują ze skóry po tym
zdarzeniu. Wiec pono przyszła za nim wielka rzesza ludu na puste
miejsce, a on uzdrawiał chorych spośród nich. A gdy się miało ku
wieczorowi, przystąpili doń uczniowie jego, mówiąc: ,,Puste jest to
miejsce, a czas już upłynął. Odpraw tłumy, niech idą do miasteczek
nakupią sobie żywności.” On zaś rzekł im: „Nie potrzebują odchodzić,
wy im dajcie jeść.” A oni mu rzekli: „Nie mamy nic, tylko pięć
chlebów i dwie ryby.” On zaś rzekł im: „Przynieście mi je.” I
rozkazawszy ludowi usiąść na trawie, i wziąwszy tych pięć chlebów i
dwie ryby, spojrzał w niebo, pobłogosławił i łamiąc dawał chleb
uczniom, a uczniowie ludowi. I jedli wszyscy, i zostali nasyceni. I
zebrali, co zostało, ułomków dwanaście koszów pełnych. Tych zaś,
którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, oprócz kobiet i
dzieci. Przyznajcie, sąsiedzie, że tego nie może ścierpieć żaden
piekarz. Z jakiej racji? Gdyby się to miało stać zwyczajem, że gdzieś
ktoś pięcioma chlebami i dwiema rybami będzie karmił pięć tysięcy
ludzi, to by piekarze poszli na zieloną trawkę, czy nie? Co się tyczy
tych rybek, bierz je licho; one mnożą się w wodzie same i może ich
nałowić, kto chce. Ale piekarz musi drogo kupować mąkę i drewno, musi
mieć pomocnika i opłacać go, musi utrzymać sklepik, musi płacić
podatki i co tam jeszcze, tak że w końcu jest zadowolony, jeśli mu
zbędzie jakiś grosz na utrzymanie, żeby nie musiał żebrać. A on? On
tylko spojrzy ku niebu, i już ma dosyć chleba dla pięciu czy ilu tam
tysięcy ludzi; mąka go nic nie kosztuje, nie musi Bóg wie skąd
przywozić drewna, bez wydatków, bez pracy — to pewnie, że te chleby
może ludziom dawać za darmo, no nie? I nie obchodzi go, że przez to
okolicznych piekarzy pozbawia uczciwie zasłużonego zarobku! Powiadam
wam, to jest nieuczciwa konkurencja i powinno się tego zakazać.
Jeżeli on się chce trudnić piekarstwem — to niechże płaci podatki jak
i my. Do nas już przychodzą ludzie i mówią: jak to, tyle pieniędzy
chcecie za ten mizerny bochenek? Za darmoście go powinni dać jak on,
a jakiż to ponoć jest tamten chlebuś: biały, chrupiący i pachnący, że
się człowiek najeść nie może.” Jużeśmy musieli zniżyć ceny pieczywa,
słowo daję, sprzedajemy je po cenie kosztu, byleby tylko nie zamykać
sklepów; ale głowa pęka nam, piekarzom, na myśl, do czego to
doprowadzi. Ponoć na innym miejscu nasycił cztery tysiące mężczyzn,
oprócz kobiet i dzieci, siedmioma chlebami i kilkoma rybkami, ale tam
zebrali tylko cztery kosze ułomków; więc mu już widocznie to jego
przedsiębiorstwo tak dobrze nie idzie, ale nas, piekarzy, zniszczy na
amen. A ja wam powiadam, że robi to tylko z nienawiści do nas,
piekarzy. Handlarze ryb wprawdzie także krzyczą, ale wiecie, oni sami
nie wiedzą, ile żądać za swoje ryby; to już od dawna nie jest taki
uczciwy zawód jak stan piekarski.
Spójrzcie, sąsiedzie: jestem stary człowiek i sam na świecie; nie
mam żony ani dzieci, więc co mi tam potrzeba? Nawet mówiłem już
swojemu pomocnikowi, aby sobie moją piekarnię sam wziął na barki.
Mnie nie chodzi o zysk; na moją duszę, najchętniej naprawdę rozdałbym
swój marny majątek i szedł za nim, i praktykował miłość bliźniego, i
wszystko, co on każe. Ale gdy widzę jego wrogość względem nas,
piekarzy, to sobie mówię: „Co to, to nie!” Ja jako piekarz widzę, że
to nie jest żadne zbawienie świata, tylko prawdziwa klęska dla
naszego zawodu. Przykro mi, ale tego mu nie daruję. Tak nie można.
Rozumie się, złożyliśmy na niego skargę do Annasza i do
namiestnika o naruszanie ustawy rzemieślniczej i podburzanie, ale
wiecie, jak to się w tych urzędach wszystko wlecze… Wy mnie znacie,
sąsiedzie; jestem spokojny człowiek i nie szukam z nikim zwady;
jednakże gdyby on przyszedł do Jerozolimy, stanę na ulicy i będę
wołał: „Ukrzyżujcie go! Ukrzyżujcie go!”
(1937)
BENCHANAN
ANNASZ
Pytasz, Benchananie, czy jest winny. Sprawa przedstawia się tak:
ja go nie skazałem na śmierć, odesłałem go tylko do Kaifasza. Niech
ci Kaifasz powie, jaką winę w nim znalazł, ja osobiście nie mam z tym
nic wspólnego.
Jestem stary praktyk, Benchananie, i powiem ci całkiem otwarcie:
myślę, że w jego nauce trafia się gdzieniegdzie ziarnko prawdy. Ten
człowiek, Benchananie, miał dużo racji i dużo dobrej woli, ale jego
taktyka była błędna. W ten sposób nigdy nie mógł wygrać. Powinien był
to raczej napisać i wydać w książce. Ludzie by tę książkę czytali i
mówiliby, że jest słaba lub że wiele w niej przesady, że nie przynosi
nic nowego i tak dalej, jak się to zwykle o książkach mówi. Ale po
jakimś czasie zaczęliby o tym lub owym z jego nauki pisać inni, a po
nich znowu inni, no i przynajmniej coś niecoś by się przyjęło. Nie
wszystko, nie cała nauka, ale przecież rozumny człowiek tego nie
wymaga! Wystarczy, jeśli urzeczywistni przynajmniej jedną lub dwie ze
swoich myśli. Tak się postępuje, miły Benchananie, i nie można
inaczej, jeśli chcemy świat zreformować. Z tym trzeba cierpliwie i
powolutku. Powiadam, musi się stosować właściwą taktykę; cóż z takiej
prawdy, której nie potrafimy urzeczywistnić?
Na tym właśnie polegał jego błąd, że nie miał dość cierpliwości.
Chciał zbawić świat raz dwa i wbrew jego woli. A tak nie można,
Benchananie. Nie powinien był do tego dążyć tak otwarcie i
gwałtownie. Prawdę musi się przemycać, musi się ją dawkować, tu
odrobinę, tam odrobinkę, aby się ludzie do niej przyzwyczaili. A nie
nagle: rozdaj wszystko, co masz, i temu podobnie. To jest zła.
metoda. I powinien był więcej uważać na to, co robi. Na przykład
wypędzając rzemieniem tych przekupniów z świątyni — przecież to są
również dobrzy Żydzi, mój drogi, i chcą z czegoś żyć! Ja wiem, że
kantory wymiany nie licują z powagą świątyni, ale istniały tam z
dawien dawna, więc po cóż takie historie? Powinien był złożyć na nich
skargę do sanhedrynu, i koniec. Sanhedryn prawdopodobnie kazałby im
postawić stoły troszkę dalej, no i byłoby w porządku. Wszystko zależy
od sposobu, w jaki się coś zrobi. Człowiekowi, który chce czegoś w
świecie dokonać, nie wolno nigdy tracić głowy, musi nad sobą panować,
musi zawsze zachować zimną krew i rozwagę. A te jego tłumy ludu —
rozumiesz sam, Benchenanie, na to żadna władza nie patrzy chętnym
okiem. Albo że się tak pozwolił witać, gdy przyjechał do Jerozolimy;
nie masz pojęcia, ile to krwi napsuło. Powinien był przyjść piechotką
i pozdrowić tu, pozdrowić tam — tak należy postępować, gdy się chce
zdobyć popularność. Słyszałem nawet, że dał się ugościć rzymskiemu
celnikowi, ale nie chce mi się w to wierzyć, takiej niestosowności by
chyba nie popełnił, to pewno jakieś złośliwe plotki. I nie powinien
był czynić tych swoich cudów, nimi musiał się narazić. Rozumiesz,
wszystkim pomóc nie może, a ci, dla których cudu nie uczynił, są na
niego źli. Albo z tą cudzołożnicą, to się ponoć naprawdę wydarzyło,
Benchananie, a był to wielki błąd. Powiedzieć sędziom, że oni także
nie są bez winy — czyżby potem mogło istnieć na świecie jakieś
sądownictwo? Mówią ci, same błędy. Powinien był tylko uczyć, a nie
wprowadzać tego w czyn, nie powinien był brać swej nauki tak
strasznie dosłownie, nie powinien był chcieć tego tak prędko
uskutecznić. Źle do tego podszedł, drogi Benchananie; mówiąc między
nami, w wielu wypadkach mógł mieć rację, ale jego taktyka była
błędna, no więc nie mogło się to dla niego inaczej skończyć.
Nie łam sobie nad tym głowy, Benchananie; wszystko jest w
porządku. Był to sprawiedliwy mąż, ale jeśli chciał zbawić świat, nie
powinien był postępować tak radykalnie. No cóż, czy został zasądzony
zgodnie z prawem? To jest kwestia! Przecież ci mówię, że taktycznie
musiał przegrać!
KAIFASZ
Usiądź, drogi Benchananie, służę ci. Otóż chciałbyś wiedzieć, czy
według mego przekonania ukrzyżowanie tego męża było zgodne z prawem.
Sprawa jest prosta, mój drogi. Przede wszystkim nas to wcale nie
obchodzi, myśmy go nie zasądzili na śmierć, myśmy go tylko wydali
panu prokuratorowi rzymskiemu, czy tak? Po cóż mielibyśmy brać na
siebie odpowiedzialność, no nie? Jeśli został skazany zgodnie z
prawem, to w porządku, jeśli zaś stała mu się krzywda, wina spada na
Rzymian, a my to możemy kiedyś złożyć na ich karb. Tak, tak, drogi
Benchananie, na taką sprawę musimy patrzeć z politycznego punktu
widzenia. Ja, chociażby jako arcykapłan, muszę zważać na polityczne
znaczenie wszelkich spraw. Weź tylko pod uwagę, kolego: Rzymianie
uwolnili nas od osoby, która — jak by to powiedzieć — która była dla
nas z pewnych względów niewygodna, i w dodatku odpowiedzialność spada
na nich.
Co? Pytasz, jakie są te względy? Benchananie, Benchananie, zdaje
mi się, że ta dzisiejsza generacja nie jest dość uświadomiona
patriotycznie. Czyż nie pojmujesz, ile szkody nam przynosi, gdy ktoś
atakuje nasze uznawane autorytety, jakimi są faryzeusze i kapłani? Co
sobie o nas pomyślą Rzymianie? Przecież to jest osłabianie
świadomości narodowej! My, przeciwnie, musimy z pobudek
patriotycznych wspierać własny prestiż, chcąc uchronić nasz naród
przed uleganiem obcym wpływom! Kto odbiera Izraelowi wiarę w
faryzeuszów, idzie na rękę Rzymianom. A myśmy tak wszystko urządzili,
że go Rzymianie wykończyli sami. To się nazywa polityka, Benchananie.
A teraz nie brak gorliwców, którzy się trapią, czy został stracony
zgodnie z prawem, czy nie! Zapamiętaj sobie, młody człowieku, interes
ojczyzny stoi ponad wszelkim prawem. Ja znam najlepiej wady naszych
faryzeuszów; mówiąc między nami, jeden w drugiego sami pyskacze i
łajdaki, ale przecież my nie możemy pozwolić, aby ktoś podrywał ich
autorytet! Wiem, Benchananie, ty byłeś jego uczniem, podobała ci się
jego nauka, że powinniśmy kochać swych bliźnich i nieprzyjaciół i tym
podobne gadaniny; ale powiedz sam, co to pomoże nam, Żydom?
I jeszcze coś. Nie powinien był mówić, że przyszedł zbawić świat i
że jest Mesjaszem i Synem Bożym czy coś w tym rodzaju. Przecież my
wiemy, że pochodzi z Nazaretu — dajże spokój! Cóż to za zbawiciel! Są
jeszcze ludzie, którzy go pamiętają jako syna cieśli — i ten człowiek
chciałby naprawiać świat? Na co on się porwał! Ja jestem dobry Żyd,
Benchananie, ale nikt mnie nie przekona, że któryś z nasizych rodaków
mógłby zbawić świat. Byłaby to zbytnia zarozumiałość, człowieku. Nie
mówiłbym nic, gdyby to był Rzymianin lub Egipcjanin, ale taki sobie
Żydek z Galilei — przecież to śmiechu warte! Niech gada komu innemu,
że przyszedł zbawić świat, ale nie nam, Benchananie. Nie nam, nie
nam!
(1934)
UKRZYŻOWANIE
I przywołał Piłat Nahuma, męża znającego dzieje i uczonego w
piśmie, i rzekł do niego: — Nahumie, bardzo mnie to gnębi, że wasz
naród uparł się, aby ukrzyżować tego człowieka. Niech was piorun
trzaśnie, przecież to bezprawie.
— Gdyby nie było bezprawia, nie byłoby historii — powiedział
Nahum.
— Nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego — rzekł Piłat. — Powiedz
im, niech sobie to jeszcze rozważą.
— Już za późno — rzekł Nahum. — Ja wprawdzie interesuję się
wydarzeniami jeno z ksiąg i dlatego nie poszedłem przypatrywać się na
miejsce stracenia, ale właśnie przed chwilą przybiegła stamtąd moja
służebnica i mówiła, że już został ukrzyżowany i wisi między mężem po
prawicy i mężem po lewicy.
I zachmurzył się Piłat, i zakrył twarz dłońmi. Po chwili zaś
rzekł:
— Nie mówmy więc o tym. Ale co popełnił ten mąż po prawicy i ten
mąż po lewicy?
— Nie umiem ci tego powiedzieć — rzecze Nahum. — Jedni mówią, że
są to zbrodniarze, a inni, że głosiciele czegoś tam. O ile mogę
sądzić na podstawie podobnych zdarzeń w dziejach, uprawiali chyba
jakąś politykę, ale nie pojmuję, dlaczego ich naród ukrzyżował
obydwóch naraz?
— Nie rozumiem cię, — rzekł Piłat.
— Rzecz polega na tym — prawił Nahum — że czasem ludzie krzyżują
tego z prawicy, a czasem tego z lewicy; zawsze tak w dziejach bywało.
Każda epoka ma swych męczenników. Bywa tak, że więziony albo
krzyżowany jest ten, kto walczy za swój naród, a kiedy indziej znowu
przychodzi kolej na tego, kto mówi, że powinno się walczyć za
biednych i niewolników. Obaj występują na przemian, każdy w swoim
czasie.
— Aha — rzekł Piłat. — Więc wy krzyżujecie każdego, kto się
poświęca za jakąś słuszną sprawę?
— Powiedzmy — rzekł Nahum. — Tylko że to ma swoje „ale”. Czasem
ludzie ci więcej pasji wkładają w nienawiść do własnych przeciwników
niż w słuszną sprawę, którą głoską. Ludzie zawsze są krzyżowani za
coś pięknego i wielkiego. Ten, kto jest właśnie na krzyżu, ofiarowuje
swoje życie za wielką sprawę, ale ten, co go na krzyż wlecze i doń
przybija, ten, Piłacie, jest zły i dziki, i wstrętny już z samego
wyglądu. Piłacie, naród to wielka i piękna rzecz.
— Chociażby nasz rzymski — rzekł Piłat.
— Ten nasz także — prawił Nahum. — Ale sprawiedliwość dla biednych
to też wielka i piękna rzecz. Tylko że ci ludzie mogą się podusić
wzajemnie z nienawiści i złości w imię tych wielkich i pięknych
spraw, a inni idą raz z tym, drugi raz z tamtym, i zawsze pomagają
ukrzyżować tego, na kogo jest właśnie kolej, albo się tylko temu
przypatrują i mówią: „Dobrze mu tak, powinien był iść z naszym
stronnictwem.”
— Za cóż więc — spytał Piłat — krzyżują tego pośrodku?
— To, widzisz, jest tak — rzekł na to Nahum. — Gdyby wygrał ten z
lewicy, ukrzyżuje tego z prawicy, ale jeszcze chętniej — tego ze
środka. Gdyby wygrał ten z prawicy, ukrzyżuje tego z lewicy, ale tego
ze środka jeszcze chętniej. Naturalnie jest też możliwe, że powstaną
zamieszki i walki; potem zaś ten z prawicy i ten z lewicy wspólnie
ukrzyżują tego, co jest pośrodku, za to, że się nie zdecydował,
przeciw któremu z nich dwóch ma pójść. Gdybyś wyszedł na dach swego
domu, ujrzałbyś pole Hakeldama: nienawiść na lewicy, nienawiść na
prawicy, a między nimi ten, który chciał to naprawić miłością i
mądrością, jak o nim mówią. A oprócz tego widziałbyś tłumy ludzi,
którzy się tylko temu przypatrują, jedząc przy tym przyniesiony ze
sobą obiad. Popatrz, jakoś się chmurzy; teraz wszyscy popędzą galopem
do domu, aby im szaty nie przemokły.
A gdy była godzina szósta, stała się ciemność po wszystkiej ziemi,
aż do godziny dziewiątej. O godzinie dziewiątej zawołał ten pośrodku
głosem wielkim, mówiąc: „Eloi, eloi, lamma sabachtani?” I oto zasłona
świątyni rozdarła się na dwoje od góry do dołu, a ziemia trzęsła się
i skały pękały.
(1927)
WIECZÓR PIŁATA
Owego dnia wieczerzał Piłat ze swym adiutantem; był to młody
porucznik Suza, rodem z Cyrenajki. Suza nie spostrzegał wcale, że
namiestnik jest dziwnie milczący, i wesoło paplał, podniecony tym, że
pierwszy raz w życiu zaznał trzęsienia ziemi.
— Toż to była heca — gwarzył podczas jedzenia. — Gdy się po
obiedzie stało tak ciemno, wybiegłem na dwór zobaczyć, co się dzieje.
Na schodach wydało mi się, że ni stąd, ni zowąd nogi mi się ugięły
czy pośliznęły czy co — no, to było śmiechu warte; na moją duszę,
ekscelencjo, jak żyję, nie przyszłoby mi do głowy, że to jest
prawdziwe trzęsienie ziemi. A gdym się wydostał za róg, patrzę, a tu
naprzeciwko mnie biegną pędem jacyś cywile z wybałuszonymi oczami i
krzyczą: ,,Groby się otwierają i skały pękają!” Daj Boże zdrowie,
powiadam sobie, czyżby trzęsienie ziemi? Człowieku, pomyślałem, masz
szczęście. To chyba jest zjawisko w przyrodzie dosyć rzadkie, nie?
Piłat skinął głową.
— Raz już widziałem trzęsienie ziemi — rzekł. — Było to w Cylicji,
czekaj, będzie temu siedemnaście lat… coś koło tego. Wówczas było
większe.
— Ogółem biorąc, nic się nie stało — opowiadał l beztrosko Suza. —
Z bramy wiodącej na pole Hakeldaima ułupał się kawałek skały — tak, a
na cmentarzu otwarło się parę grobów. Dziwię się, że tutaj chowają
tak płytko, zaledwie na łokieć. Przecież im to w lecie śmierdzi.
— Taki zwyczaj — mruknął Piłat. — Na przykład w Persji w ogóle nie
chowają. Położą zwłoki na słońcu, i koniec.
— Tego powinno się zakazać, panie — orzekł Suza. — Ze względów
higienicznych i tak dalej.
— Zakazać — mruknął Piłat. — Musiałbyś im ciągle coś rozkazywać i
zakazywać, to kiepska polityka, Suzo. Lepiej nie wtrącać się do ich
spraw — przynajmniej wtedy jest spokój. Skoro chcecie żyć jak
zwierzęta, to żyjcie sobie z Panem Bogiem. Ach, Suzo, ja już
widziałem wiele krajów.
— Chciałbym jednak wiedzieć — wracał Suza do tego, co go
najbardziej interesowało — skąd się bierze takie trzęsienie ziemi.
Widocznie pod ziemią są jakieś dziury, które się ni stąd, ni zowąd
zasypują. Ale dlaczego by się przy tym robiło tak ciemno na niebie?
Tego nie mogę zrozumieć. Rano przecież był zwykły pogodny dzień.
— Raczcie wybaczyć — odezwał się stary Papadokitis, Grek z
Dodekanezu, który im usługiwał. — Tego się można było spodziewać już
od wczoraj, panie. Wczoraj słońce tak czerwono zachodziło, panie, a
ja powiadam kucharce: „Miriam, jutro będzie burza albo cyklon.” „A
mnie — powiada Miriam — łamie w krzyżach.” Należało się tego
spodziewać, panie. Raczcie wybaczyć.
— Należało się tego spodziewać — powtórzył Piłat w zamyśleniu. —
Wiesz, Suzo, ja się dziś także czegoś spodziewałem. Od rana, gdy
wydałem i m tego męża z Nazaretu — musiałem go im wydać, ponieważ
rzymska polityka w zasadzie nie miesza się do spraw wewnętrznych,
zapamiętaj to sobie, Suzo, im mniej odczuwają ludzie siłę państwa,
tym łatwiej ją znoszą… Na Jowisza, na czym to ja przerwałem?
— Na mężu z Nazaretu — pomógł mu Suza.
— Na mężu z Nazaretu. Wiesz, Suzo, ja się nim trochę interesowałem
— właściwie on się narodził w Betlejem — myślę, że ci jego ziomkowie
dopuścili się na nim mordu prawnego, ale to ich rzecz; gdybym go im
nie wydał, byliby go na pewno rozszarpali, a rzymska władza zostałaby
tylko skompromitowana. Ale poczekaj, to nie ma z tym związku. Mówił
mi Annasz, jakoby to był niebezpieczny człowiek; podobno, gdy się
urodził, przyszli betlejemscy pasterze i pokłonili się mu jak jakiemu
królowi. A onegdaj ludzie go tutaj witali niczym jakiegoś
triumfatora. Mnie się to nie może pomieścić w głowie, Suzo. Ja bym
się jednak spodziewał…
— Czego spodziewał? — przypomniał mu Suza po chwilce.
— Że może przyjdą ci jego pasterze z Betlejem. Że go nie zostawią
w łapach tutejszych intrygantów. Że przyjdą do mnie i rzekną: „Panie,
to jest nasz człowiek i wiele dla nas znaczy, przyszliśmy ci
powiedzieć, że stoimy za nim i nie pozwolimy go skrzywdzić.” Suzo, ja
się niemal cieszyłem na owych ludzi z gór; mam już wyżej uszu tych
tutejszych pyskaczy i pieniaczy. Ja bym im rzekł: „Bóg zapłać,
pasterze betlejemscy, spodziewałem się was. Ze względu na niego i ze
względu na was i wasz kraj. Chorągiewkami na wietrze nie można
rządzić; rządząc można tylko ludźmi, a nie gębami. Z takich ludzi jak
wy wyrastają żołnierze, którzy się nie poddają, z ludzi jak wy
powstają narady i państwa. Mówią mi, że ten wasz rodak wskrzesza
martwych. Mniejsza o martwych. Ale wy jesteście tutaj i ja widzę, że
ten człowiek potrafi ożywiać i żywych: że im wszczepił coś w rodzaju
wierności i honoru — my, Rzymianie, nazywamy to virtus, nie wiem, jak
się to nazywa w waszym języku, pasterze betlejemscy, ale to jest w
was. Myślę, że ten człowiek jeszcze coś zdziała. Szkoda by go było.”
Piłat zamilkł i w roztargnieniu zmiatał ze stołu okruszyny.
— No i nie przyszli — mruknął. — Ach, Suzo, jak marną rzeczą jest
władza!
(1932;
PIŁATOWE CREDO
Odpowiedział Jezus: Jam na to przyszedł na świat, abych świadectwo
dal prawdzie. Wszelki, który jest z prawdy, slucha głosu mego.
Rzeki mu Piłat: Co jest prawda? A to rzeklszy, wyszedł zasię do
Żydów i rzekł im: Ja żadnej winy w nim nie najduję.
(Z Ew. św. Jana XVIII, 37–38)
O od wieczór pewien mąż, szanowany w mieście, imieniem Józef z
Arymatei, który także był uczniem Chrystusa, przyjechał do Piłata i
prosił go, aby mu wydał Jezusowe ciało. Piłat zezwolił i rzekł:
— Został stracony niewinnie.
— Ty sam wydałeś go na śmierć — powiedział z wyrzutem Józef.
— Tak, wydałem — odpowiedział Piłat — ludzie sobie i tak myślą, że
zrobiłem to ze strachu przed tymi paroma krzykaczami z ich
Barabaszem. Ech, posłać na nich pięciu żołnierzy, i byliby cicho. Ale
nie o to chodzi, Józefie Arymatejski.
— Nie o to chodzi — rzekł po chwilce. — Ale gdy z nim rozmawiałem,
widziałem, że za pewien czas uczniowie jego będą krzyżować innych: w
imię jego imienia, w imię jego prawdy będą krzyżować i męczyć
wszystkich innych, zwalczać inne prawdy i wznosić na ramionach innych
Barabaszów. Ten człowiek mówił o prawdzie. Co to jest prawda?
Wy jesteście dziwnym narodem, który dużo mówi. Macie samych
faryzeuszów, proroków, zbawicieli i innych sekciarzy. Każdy, kto
odkryje jakąś prawdę, zabrania wierzyć w jakąkolwiek inną. Jak gdyby
stolarz, który zrobi nowy stołek, zabraniał siedzieć na innych
stołkach, które ktoś robił przed nim. Jak gdyby przez to, że się robi
nowe stołki, przestały istnieć wszystkie stare. Ostatecznie możliwe,
że nowy stołek jest lepszy, piękniejszy i wygodniejszy niż tamte
poprzednie; ale dlaczego, do wszystkich diabłów, nie mógłby zmęczony
człowiek usiąść na którymkolwiek, choćby mizernym, stoczonym przez
czerwie albo kamiennym stołku? Jest zmęczony i złamany, potrzebuje
odpoczynku, a tu wy wprost gwałtem ściągacie go z siedzenia, na które
się osunął, aby się przesiadł na to wasze. Nie pojmuję was, Józefie!
— Prawda — odparł Józef z Arymatei — nie jest jako stołek i
odpoczynek; jest raczej jako rozkaz, który mówi: idź tam a tam, uczyń
to i tamto, pokonaj nieprzyjaciół, zdobądź tamto miasto, ukarz zdradę
i tym podobnie. Kto takiego rozkazu nie słucha, jest zdrajcą i
nieprzyjacielem. Tak się ma rzecz z prawdą.
— Ach, Józefie — rzekł Piłat — przecież wiesz, żem żołnierz i
większą część życia spędziłem wśród żołnierzy. Zawsze słuchałem
rozkazu, ale nie dlatego, że był prawdą. Prawdą bywało, że byłem
zmęczony albo spragniony, że tęskniłem za matką albo za sławą, że ten
tani żołnierz właśnie myślał o swej żonie, a ów o swym polu czy
zaprzęgu. Prawdą było, że gdyby nie rozkaz, żaden z tych żołnierzy
nie poszedłby zabijać innych ludzi, równie jak on zmęczonych i
nieszczęśliwych. Cóż więc jest prawdą? Wierzę, że się choć trochę
trzymam prawdy, jeżeli mam na uwadze żołnierzy, a nie rozkaz.
— Prawda nie jest rozkazem wodza — odpowiedział Józef z Arymatei —
lecz rozkazem rozumu. Widzisz przecież, że ten oto słup jest biały;
gdybym ci wmawiał, że jest czarny, byłoby to wbrew twemu rozumowi i
nie pozwoliłbyś mi na to.
— Dlaczego nie? — rzekł Piłat. — Powiedziałbym ci, że jesteś
widocznie bardzo nieszczęśliwy i ponury, skoro widzisz biały słup na
czarno, starałbym się rozproszyć twój smutek. Naprawdę, zająłbym się
tobą więcej niż przedtem. A gdyby to była jedynie pomyłka, rzekłbym
sobie, że w twojej pomyłce jest równie wiele twej duszy, jak i w
twojej prawdzie,
— Nie ma mojej prawdy — rzekł Józef z Arymatei. — Jest tylko jedna
prawda dla wszystkich,
— Któraż to?
— Ta, w którą wierzę.
— No więc widzisz — mówił Piłat powoli. — Jest to jednak tylko
twoja prawda. Jesteście jak małe dzieci, które wierzą, że cały świat
kończy się na linii ich widnokręgu i że poza nim już nic nie ma.
Świat jest wielki, Józefie, i jest w nim miejsce dla wielu rzeczy.
Myślę, że w rzeczywistości jest miejsce dla wielu prawd. Patrz,
jestem obcy w tym kraju i mój dom leży daleko poza widnokręgiem, a
przecież nie powiedziałbym, że ten kraj nie istnieje naprawdę. Równie
obca jest mi nauka tego waszego Jezusa; czy dlatego mam twierdzić, że
jest nieprawdziwa? Myślę sobie, Józefie, że wszystkie kraje istnieją
naprawdę, ale świat musi być strasznie szeroki, aby się w nim
pomieściły wszystkie obok siebie i za sobą. Gdyby Arabia miała się
znaleźć w tym miejscu, gdzie jest Pontus, nie byłoby to przecież
prawdziwe. Tak samo jest z prawdami. Musiałby powstać świat
niezmiernie wielki, przestronny i wolny, aby się w nim pomieściły
wszystkie istotne prawdy. I ja myślę, Józefie, że jest taki. Gdy
wyjdziesz na bardzo wysoką górę, widzisz, że przedmioty spływają się
i jakby wygładzają w jedną równinę. Z pewnej wysokości dzieje się to
samo z prawdami. Człowiek oczywiście nie żyje i nie może żyć na
wysokiej górze, wystarcza mu, że widzi z bliska swój dom czy swoje
pole, oba pełne prawd i rzeczy; tam jest jego właściwe miejsce i pole
działania. Ale czasem może spojrzeć na góry lub na niebo i powiedzieć
sobie, że jego prawdy i sprawy widziane stamtąd wprawdzie istnieją i
żadnej z nich nie brakuje, lecz że łączą się z czymś daleko hardziej
oderwanym, co już nie jest jego własnością. Wchłonąć tę szeroką
perspektywę, a przy tym uprawiać także swoje małe pólko, to, Józefie,
jest coś jakby zbożność. I ja myślę, że Ojciec Niebieski tego właśnie
człowieka jest gdzieś naprawdę, ale że się całkiem dobrze znosi z
Apollinem i innymi bogami. Po części się przenikają, a po części
pospołu sąsiadują. Spójrz, na niebie jest ogromnie dużo miejsca.
Cieszę się, że jest tam także i Ojciec Niebieski.
— Nie jesteś ani ciepły, ani zimny — rzekł Józef z Arymatei,
wstając. — Jesteś tylko letni.
— Nie — odpowiedział Piłat. — Ja wierzę, wierzę, gorąco wierzę, że
prawda jest i że ją człowiek może poznać. Byłoby szaleństwem myśleć,
że prawda jest tylko na to, aby jej człowiek nie poznał. Może ją
poznać. Tak! Ale kto? Ja czy ty, czy może każdy? Ja wierzę, że każdy
w niej współuczestniczy; i ten, kto mówi tak, i ten, kto mówi nie.
Gdyby się oni obaj połączyli i zrozumieli, powstałaby z tego cała
prawda. Tak i nie wprawdzie nie da się połączyć, ale wszyscy ludzie
mogą się połączyć; więcej jest prawdy w ludziach niźli w słowach.
Lepiej rozumiem ludzi niż ich prawdy, ale i w tym jest wiara, Józefie
z Arymatei, i do tego trzeba trwać nieustannie w zapale i zachwycie.
Ja wierzę. Bezwzględnie wierzą. Ale co to jest prawda?
(1920)
CESARZ DIOKLECJAN
Zdarzenie to wyglądałoby na pewno bardziej przekonywająco, gdyby
jego bohaterką była córka Dioklecjana lub inna młodziutka i
dziewczęca istota; ale niestety z racja prawdy historycznej jest nią
siostra Dioklecjana, matrona leciwa i dostojna, zdaniem cesarza nieco
histeryczna i afektowana, której stary tyran w pewnej mierze nawet
się obawiał. Toteż gdy mu oznajmiono jej przyjście, przerwał
audiencję z namiestnikiem Cyirenajki, któremu dosadnymi słowy
okazywał swoje niezadowolenie, i wyszedł naprzeciw niej aż do drzwi.
— Cóż tam nowego, Antonio? — odezwał się jowialnie. — Życzysz
sobie czegoś? Czy masz znowu jakichś pogorzelców? Czy może mam coś
zarządzić przeciw dręczeniu zwierząt w cyrku? Albo może chcesz
wprowadzić wychowanie moralne w legiach? Więc dalej, mów śmiało, no i
zechciej usiąść. Ale Antonia stała dalej.
— Dioklecjanie — zaczęła niemal uroczyście — muszę ci coś
powiedzieć.
— Aha — westchnął cesarz z rezygnacją i podrapał się po karku. —
Ale, na Jowisza, ja właśnie dzisiaj mam tyle roboty! Nie mogłoby to
poczekać na kiedy indziej?
— Dioklecjanie — ciągnęła nieustępliwie jego siostra — przychodzę
ci powiedzieć, że musisz już zaprzestać tego prześladowania
chrześcijan.
— Proszę cię — mruknął stary cesarz — co tak nagle… po jakichś
trzystu latach. — Spojrzał uważnie na zdenerwowaną matronę; z surowym
wyrazem oczu i kurczowo zaciśniętymi rękami, które powykrzywiała
podagra, wyglądała trochę patetycznie. — No dobrze — rzekł szybko —
możemy o tym pomówić; ale przede wszystkim bądź tak łaskawa i usiądź.
Antonia bezwiednie usłuchała i usiadła na skraju krzesła, przez co
straciła nieco z bojowej postawy, zmalała i zmieszała się, kąciki jej
ust wygięły się do płaczu.
— Ci ludzie są tak święci, Dioklecjanie, i tak pięknie wierzą —
powiedziała. — Ja wiem, gdybyś ty ich znał… Dioklecjanie, musisz ich
poznać! Zobaczysz, że… że wnet będziesz myślał o nich inaczej!
— Ależ ja nie myślę o nich nic złego — odparł Dioklecjan łagodnie.
— Ja przecież wiem, że to, co o nich mówią, to plotki i oszczerstwa,
wymysły naszych augurów, rozumiesz, zawiść konkurencyjna i tak dalej.
Kazałem to sprawdzić i słyszę, że ci chrześcijanie to skądinąd
całkiem porządni ludzie. Bardzo przyzwoici i ofiarni.
— Więc dlaczego ich tak prześladujesz? — spytała ze zdumieniem
Antonia.
Dioklecjan uniósł nieco brwi.
— Dlaczego? Widzisz, to jest problem! Z dawien dawna już tak było,
czyż nie? A przy tym wcale nie widać, żeby ich ubywało. W tych
gadaniach o prześladowaniu jest wiele przesady. Oczywiście, że tu i
tam musimy ich kilku ukarać dla przykładu…
— Dlaczego? — powtórzyła matrona.
— Ze względów politycznych — powiedział stary cesarz. — Widzisz,
moja droga, mógłbym ci podać szereg przyczyn. Na przykład, że lud
sobie tego życzy. Primo: odciąga to jego uwagę od innych spraw.
Secundo: daje mu bezpieczne poczucie rządów silnej ręki. A tertio:
jest to tutaj niejako zwyczaj narodowy. Mówię ci, żaden rozumny i
odpowiedzialny polityk nie wtrąca się niepotrzebnie do spraw
zwyczajowych. To wzbudza tylko poczucie niepewności i — hm — jakiegoś
chaosu. Moja złota, ja już za moich rządów nawprowadzałam nowości
więcej niż kto inny. Ale to musiało być. Co zaś być nie musi, tego
robił nie będę.
— No a sprawiedliwość, Dioklecjanie? — rzekła cicho Antonia. —
Sprawiedliwość musi być. Ja od ciebie żądam tylko sprawiedliwości.
Dioklecjan wzruszył ramionami.
— Prześladowanie chrześcijan jest sprawiedliwe, ponieważ odpowiada
obowiązującym ustawom. Ja wiem, co masz na języku: że mógłbym te
ustawy znieść. Mógłbym, ale nie zrobię tego. Droga Toniu, pamiętaj,
minima non curat praetor; ja się o takie drobiażdżki troszczyć nie
mogę. Weź łaskawie pod uwagę, że mam na głowie całe państwo i
przebudowałem je od podstaw. Zmieniłem ustrój, zreformowałem senat,
scentralizowałem administrację, zreorganizowałem całą biurokrację,
wprowadziłem nowy podział prowincyj, uregulowałem ich zarząd — to
wszystko są sprawy, które musiało się załatwić w interesie państwa.
Tyś kobieta, więc tego nie rozumiesz, ale najważniejszym zadaniem
męża stanu są sprawy administracyjne. Powiedz sama: co znaczą tacy
chrześcijanie wobec, powiedzmy, wobec zorganizowania państwowej
kontroli skarbowej? To są głupstwa.
— Ale ty, Dioklecjanie — westchnęła Antonia — mógłbyś to załatwić
bez trudu.
— . Mógłbym i nie mógłbym — rzekł ^stanowczo cesarz. — Postawiłem
całe państwo na nowych fundamentach administracyjnych i ludzie o tym
prawie nie wiedzą. Dlatego, że nie tykałem ich zwyczajów. Gdy dostają
tych paru chrześcijan, mają wrażenie, że wszystko jest po staremu, i
siedzą cicho. Moja złota, polityk musi wiedzieć, jak daleko może się
posunąć ze swymi reformami. Tak, tak!
— Więc tylko dlatego — powiedziała gorzko matrona — tylko dlatego,
abyś miał spokój od tych tutejszych łazików i krzykaczy…
Dioklecjan się skrzywił.
— Skoro chcesz, to i dlatego. Ale powiem ci, że czytałem księgi
tych twoich chrześcijan i trochę się nad nimi zastanawiałem.
— I co w nich znalazłeś złego? — wyrwało się szybko Antanii.
— Złego? — mówił cesarz w zamyśleniu. — Przeciwnie, coś w tym
jest. Miłość i te tam historie — choćby to pogardzanie marnością tego
świata. Właściwie są to całkiem piękne ideały i gdybym nie był
cesarzem… Wiesz, Tosiu, niektóre rzeczy w ich nauce strasznie mi się
podobały; żebym tylko miał więcej czasu i mógł pomyśleć o swej duszy.
— Stary cesarz w rozdrażnieniu uderzył dłonią w stół. — Ale to jest
absurdalne. Politycznie wprost niemożliwe. Tego nie da się
urzeczywistnić. Czyż można stworzyć królestwo boże? Jak by się nim
miało administrować? Miłością? Słowem bożym? Ja przecież znam ludzi,
czy nie? Z politycznego punktu widzenia jest to nauka tak niedojrzała
i niemożliwa do przeprowadzenia, że… że… że to wprost karygodne.
— Ależ oni przecie nie uprawiają żadnej polityki — obstawała za
nimi gorliwie Antonia. — A w ich świętych księgach nie ma ani słowa o
polityce.
— Dla męża stanu — rzekł Dioklecjan — wszystko jest polityką.
Wszystko ima polityczne znaczenie. Każdą myśl należy ocenić z
politycznego punktu widzenia: jak by ją można realizować, co by z
niej można zrobić, do czego by prowadziła? Całymi dniami i nocami
łamałem sobie głowę nad tym, jak by się politycznie dała zrealizować
nauka chrześcijańska, i widzę, że jest to niemożliwe. Mówię ci,
chrześcijańskie państwo nie utrzymałoby się ani przez jeden miesiąc.
Proszę cię, czy można po chrześcijańsku zorganizować armię? Czy da
się po chrześcijańsku ściągać podatki? Czy mogliby w chrześcijańskim
społeczeństwie być jacyś niewolnicy? Ja mam swoje doświadczenie,
Tosiu; ani przez rok, ani przez miesiąc nie dałoby się rządzić według
zasad chrześcijańskich. Dlatego chrześcijaństwo nigdy się szeroko nie
przyjmie. Może być wiarą rzemieślników i niewolników, ale nigdy,
przenigdy nie może być religią państwową. To wykluczone. Wiesz, ten
ich stosunek do własności, do bliźniego, nieuznawanie wszelkiej
przemocy i tak dalej, to są piękne, ale praktycznie niemożliwe
rzeczy. Do normalnego życia się nie nadają. Więc powiedz: co z nimi
zrobić?
— Może się nie nadają — szepnęła Antonia — ale to wcale nie
znaczy, że są zbrodnicze.
— Zbrodnicze — rzekł cesarz — jest to, co szkodzi państwu. A
chrześcijaństwo osłabiłoby suwerenną moc państwa. Tak nie można. Moja
złota, najwyższa moc musi być na tym, a nie na tamtym świecie. Jeśli
mówię, że chrześcijańskie państwo nie jest pryncypialnie możliwe,
znaczy to logicznie i nieodparcie, że państwo nie może
chrześcijaństwa tolerować. Polityk mający poczucie odpowiedzialności
musi trzeźwo występować przeciw niezdrowym i niewykonalnym marzeniom.
Poza tym i tak są to tylko fantazje szaleńców i niewolników.
Antonia wstała, oddychając ciężko. — Dioklecjanie, muszę ci więc
powiedzieć: ja zostałam chrześcijanką.
— Co ty mówisz? — zdziwił się łagodnie cesarz. — No, dlaczegóż by
nie? Mówię ci przecież, że coś w tym jest, a dopóki to zostanie twoją
prywatną sprawą… Nie myśl, Toniu, że nie mam dla takich rzeczy
zrozumienia. I ja bym chciał jeszcze kiedyś być zwyczajnym
człowiekiem; chętnie bym, Toniu, powiesił na kołku moje cesarstwo i
politykę, i wszystko… właśnie doprowadzam do końca reformę
administracji imperium i takie tam sprawy, a potem, potem…
przeniósłbym się gdzieś na wieś… i studiował Platona… Chrystusa…
Marka Aureliusza… i tego ich Pawła czy jak się tam on nazywa. Ale
teraz daruj; mam pewną naradę polityczną.
(1932)
ATTYLA
Rano przyniósł posłaniec ze skraju lasu wiadomość, że na
południowym wschodzie gorzała w nocy ognista łuna. Tego dnia znowu
siąpiło, mokre polana nie chciały się palić; trzej ludzie z gromady
ukrytej w wąwozie zmarli na krwawą biegunkę. Ponieważ już nie było co
jeść, dwaj mężczyźni wyprawili się do pasterzy w zalesiu; wrócili
późnym popołudniem, przemoknięci i śmiertelnie zmęczeni. Ledwo z nich
wydobyto, że jest źle: owce padają, a krowy dostają wzdęcia; pasterze
rzucili się na nich z kijami i nożami, kiedy jeden z nich chciał
odprowadzić swoją własną jałówkę, którą im powierzył przed ucieczką w
lasy.
— Módlmy się — powiedział proboszcz cierpiący na biegunkę. — Pan
się zlituje.
— Chryste elejson — zaczęła chórem znękana gromada.
W tejże chwili wśród kobiet wybuchła wrzaskliwa kłótnia o jakąś
tam wełnianą szmatę.
— A cóż tam znowu, przeklęte baby — wrzasnął wójt i skoczył
okładać kobiety batem.
Od razu zelżało bezradne napięcie, mężczyźni poczuli się znów
mężczyznami.
— Tutaj się ta dzicz nie dostanie — rzucił jakiś wąsacz. —
Gdzieżby, do tego wąwozu, tutaj, przez te zarośla! — Podobno mają
konie małe i nędzne jak kozy.
— Ja bym powiedział — sprzeciwił się jakiś zdenerwowany
człowieczyna — żeśmy powinni byli zostać w mieście. Tyleśmy się
napłacili na te umocnienia… za taką forsę mogłyby być wały obronne
jak diabli, no nie?
— No pewnie — szydził z niego suchotniczy bakałarz. — Za tyle
forsy mogły być wały z kołaczów. Idź, ugryź se troszkę, dużo ludzi
się tym, chłopysiu, obżarło, może tam zbyło coś i dla ciebie.
Wójt ostrzegawczo sapnął; ta rozmowa była tu widocznie nie na
miejscu.
— Ja bym powiedział — trwał przy swoim rozdrażniony obywatel — że
kawaleria przeciw takim umocnieniom… Nie wpuścić ich do miasta, i
koniec. Mogliśmy siedzieć w suchym i bezpiecznym miejscu.
— Więc wróć do miasta i wleź pod pierzynę — radził mu wąsacz.
— Cóż bym tam sam robił? — odciął się rozdrażniony człowiek. —
Mówię tylko, żeśmy powinni byli zostać w mieście i bronić się… Chyba
mam prawo powiedzieć, że się popełniło błąd, nie? Tyle nas te
umocnienia kosztowały, a potem się mówi, że są do niczego. No proszę!
— Czy tak, czy owak — powiedział proboszcz — musimy przecież
wierzyć w pomoc bożą. Ludzie, toć ten Attyla to tylko poganin.
— Bicz boży — odezwał się mnich szczękający zębami z zimna. — Kara
boża.
Mężczyźni rozdrażnieni zamilkli; ten gorliwy mnich tylko by wciąż
prawił kazania, a nawet nie należy do gminy. Od czego mamy swego
proboszcza? — myśleli mężczyźni. Ten jest nasz, trzyma z nami i nie
wymyśla tak na nasze grzechy. Jakbyśmy to znowu tyle nagrzeszyli —
myśleli mężczyźni markotnie.
Deszcz ustał, ale ciężkie krople wciąż jeszcze szeleściły w
koronach drzew.
— Boże, Boże, Boże — stękał proboszcz, trapiony swą chorobą.
Pod wieczór straże przywlokły zmizerowanego wyrostka, ponoć
uciekiniera ze wschodu, z zajętego kraju.
Wójt się napuszył i zaczął uciekiniera przesłuchiwać; uważał
snadź, że tak urzędową sprawą musi się załatwić jak najdokładniej.
Tak, mówił chłopak, Hunowie są już tylko jakieś jedenaście mil
stąd i posuwają się powoli naprzód. Zajęli jego miasto, widział ich;
nie, Attyli nie — widział jednak innego generała, takiego grubego.
Czy miasto spalili? Nie, nie spalili, ich generał wydał proklamację,
że się cywilnej ludności nic nie stanie, ale że miasto musi
dostarczyć spyży, paszy i czegoś tam jeszcze. I że się obywatele
muszą powstrzymać od wszelkich wrogich wystąpień przeciw Hunom, bo w
przeciwnym razie zastosuje najsurowsze represje.
— Ale ci poganie przecież mordują nawet kobiety i dzieci —
twierdził z przekonaniem wąsacz.
Chyba nie, rzekł chłopak. U nich w mieście nie. On sam wlazł w
słomę, ale gdy mu mama powiedziała, że ponoć Hunowie mają brać
młodych mężczyzn na poganiaczy stad, uciekł nocą. To chyba wszystko,
co wie.
Mężczyźni byli niezadowoleni.
— Przecież wiadomo — oświadczył jeden — że ucinają niemowlętom
ręce, a co robią z kobietami, to trudno opisać.
— Ja o niczym takim nie wiem — rzekł chłopak, jakby się
usprawiedliwiał. W każdym razie u nich chyba nie było tak źle. A ilu
tych Hunów jest? Może około dwustu, więcej ich nie będzie.
— Łżesz! — krzyknął wąsacz. — Wszyscy przecież wiedzą, że jest ich
ponad pięćset tysięcy. I gdzie przyjdą, wszystko mordują i palą.
— Zamykają ludzi do stodół i tam ich palą — rzekł drugi.
— A dzieci nadziewają na kopie — wtrącił trzeci w podnieceniu.
— I pieką je nad ogniem — dodał czwarty, pociągając zakatarzonym
nosem. — Przeklęte pogany!
— Boże, Boże — jęczał proboszcz — Boże zmiłuj się nad nami!
— Ty mi się wydajesz jakiś dziwny — powiedział wąsacz, spoglądając
podejrzliwie na młodzika. — Jak możesz mówić, żeś widział Hunów, gdyś
był schowany w słomie?
— Mama ich widziała — wyjąkał młodzik — i nosiła mi na strych
jedzenie.
— Łżesz — zagrzmiał wąsacz. — My przecież wiemy, że gdzie Hunowie
przyjdą, tam wyżrą wszystko jak szarańcza. Ani liście na drzewach po
nich nie zostają, rozumiesz?
— Boże na niebie, Boże na niebie — zaczął histerycznie płakać
zdenerwowany obywatel. — I dlaczego, dlaczego się tak dzieje? Kto
temu winien? Kto ich tu wpuścił? Myśmy się tyle napłacili na wojsko…
Boże na niebie!
— Kto ich tu wpuścił? — odezwał się drwiąco bakałarz. — Ty nie
wiesz? Zapytaj się pana cesarza bizantyjskiego, kto tu ściągnął te
żółte małpy! Dziś już każdy wie, synku, kto płaci za wędrówkę ludów!
Nazywa się to pięknie wielka polityka; jasne?
Wójt sapnął z powagą.
— Bzdury. Sprawa wygląda zupełnie inaczej. Oni, ci Hunowie, pewnie
w domu zdychali z głodu… leniwa banda… Pracować to nie umie…
cywilizacji żadnej to nie ma… a chcą się nażreć! Dlatego walą na nas…
aby nam… tego… owoce naszej pracy. Tylko kraść, rozdzielić łupy… i
znów ciągnąć dalej, łajdaki!
— To są nieoświeceni poganie — powiedział proboszcz. — Dziki i
niewykształcony lud. Pan nas jedynie tak doświadcza; módlmy się i
składajmy dzięki, a znów będzie dobrze.
— Bicz boży — zaczął w podnieceniu kazać rozgorączkowany mnich. —
Bóg was karze za wasze grzechy, Bóg prowadzi Hunów i zgładzi was jak
mieszkańców Sodomy. Za waszą rozpustę i bluźnierstwa, za
zatwardziałość i bezbożność waszych serc, za wasze łakomstwo i
obżarstwo, za wasz grzeszny dobrobyt i mamonę Bóg was odepchnął i
wydał w ręce nieprzyjaciół!
Wójt huknął groźnie:
— Stul pysk, domine; nie jesteś w kościele, zrozumiano? Przyszli
się nażreć. Te głodomory, dranie, hołota…
— To jest polityka — obstawał przy swoim bakałarz. — W tym palce
macza Bizancjum.
Wtem odezwał się zapalczywie czarniawy człowiek, z zawodu
konwisarz:
— Wcale mię Bizancjum; kotlarze to spowodowali i nikt inny! Przed
trzema laty był tutaj włóczęga kotlarz i miał właśnie takiego małego
i nędznego konia, jak mają Hunowie.
— Więc co z tego? — spytał wójt.
— To przecież jasne — krzyczał czarniawy człowiek. — Ci kotlarze
szli naprzód, aby wypatrzeć, co gdzie jest… to byli szpiedzy… Tylko
kotlarze to uknuli! Wie to kto, skąd przyszli? I czego tu w ogóle
chcieli? Co, co… po co, gdy jest w mieście osiadły konwisarz? Tylko
nam interes psuć… i szpiegować. Jak żyją, nie chodzili do kościoła…
czarowali, zaklinali bydło, kurwy za sobą ciągnęli… Wszystko przez
tych kotlarzy.
— Coś w tym jest — zastanawiał się wąsacz. — Kotlarze są dziwni,
pono żrą nawet surowe mięso.
— Złodziejska banda — przytwierdził wójt. — Kradną kury i w ogóle.
Konwisarz uniósł się sprawiedliwym gniewem:
— Widzicie więc. Mówi się Attyla, a to tymczasem kotlarze… Za
wszystkim, za wszystkim kryją się ci przeklęci kotlarze. Zaczarowali
nam bydło… zesłali na nas krwawą biegunkę… wszystko kotlarze!
Powinniście ich byli wieszać, gdy się tylko pokazali! Cóż to, nie
wiecie… nie wiecie o kotłach piekielnych? I nie słyszeliście, że ci
Hunowie w marszu biją w kotły? Każde dziecko musi pojąć ten związek!
To kotlarze ściągnęli na nas wojnę… Kotlarze są wszystkiemu winni… I
ty — krzyknął z pianą na ustach, wskazując na obcego chłopaka — tyś
także kotlarz, jesteś sprzymierzeńcem i szpiegiem kotlarzy! Po toś
przyszedł… i chciałeś nas zbałamucić, ty kotlarzu, chciałeś nas wydać
kotlarzom!
— Powiesić go! — zawołał piskliwie rozdrażniony człowieczek.
— Zaczekajcie, sąsiedzie — przekrzykiwał wrzawą wójt. — Trzeba
zrobić śledztwo… Cicho!
— Co za ceregiele — jęczał ktoś. Zaczęły się zbiegać i kobiety.
Tej nocy gorzała łuna na północnym zachodzie. Chwilami padał
przelotny deszcz. Pięciu ludzi z gromady umarło na krwawą biegunkę i
z zaziębienia.
Chłopaka po dłuższych torturach powiesili.
(1932)
OBRAZOBURSTWO
Do Nikefora, przełożonego klasztoru Świętego Symeona, przybył
niejaki Prokopios, słynący jako uczony znawca i zapalony kolekcjoner
sztuki bizantyjskiej. Gdy czekał, spacerując po krużganku
klasztornym, widać było, że jest zdenerwowany.
— Piękne kolumny tu mają — mówił do siebie — oczywiście z piątego
wieku. Jedynie Nikeforos może nam pomóc. Ma wpływy na dworze i sam
był niegdyś malarzem. A nie był z niego kiepski malarz, z tego
starucha. Pamiętam, że robił dla cesarzowej projekty haftów i malował
dla niej ikony; dlatego, gdy mu podagra tak powykrzywiała ręce, że
już w nich nie mógł utrzymać pędzla, zrobili go opatem. Podobno
jednak wciąż jego słowo na dworze wiele znaczy. Jezu Chryste, toż to
piękna głowica! Tak, Nikeforos pomoże. Szczęście, żeśmy sobie o nim
przypomnieli.
— Witaj, Prokopie — odezwał się za nim łagodny głos.
Prokopios odwrócił się gwałtownie. Za nim stał wyschnięty i
uprzejmy staruszek z rękami schowanymi w rękawach.
— Piękna głowica, co? — rzekł. — Stara robota z Naksos, panie.
Prokopios pocałował opata w rękaw.
— Przyszedłem do was, ojcze — zaczął ze wzruszeniem, ale
przełożony klasztoru mu przerwał:
— Chodź, siądziemy w słonku, mój miły. To robi dobrze na moją
podagrę. Co za dzień, Boże, co za jasność! Więc cóż cię do mnie
sprowadza? — zagaił, gdy usiedli już na kamiennej ławce pośrodku
klasztornego ogródka, rozbrzęczanego od pszczół, pachnącego szałwią,
tymiankiem i miętą.
— Ojcze — zaczął szybko Prokopios — zwracam się do was jako do
jedynego, który może odwrócić ciężką i niepowetowaną klęskę kultury.
Wiem, że u was znajdę zrozumienie. Wyście artysta, ojcze. Co to z was
był za malarz, zanim wam polecono wziąć ma barki zaszczytne brzemię
tego duchownego urzędu! Boże odpuść, ale czasem żałuję, że nadal nie
pochylacie się nad drewnianymi deskami, na których—ście niegdyś
wyczarowywali najpiękniejsze bizantyjskie ikony.
Ojciec Nikeforos zamiast odpowiedzi zakasał długie rękawy habitu i
wystawił na słońce swoje biedne węźlaste ręce, powykrzywiane przez
podagrę niczym papuzie pazury.
— Ależ gdzie tam — mruknął. — Co ty mówisz, mój miły!
— Szczerą prawdę, Nikeforze — odpowiedział Prokopios. — (Święta
Bogarodzico, co za straszne ręce!) Wasze ikony są dziś bez ceny.
Kiedyś tu jakiś Żyd żądał za wasz obraz dwa tysiące drachm, a gdy ich
nie dostał, rzekł, że poczeka, a za dziesięć lat dostanie trzy razy
tyle.
Ojciec Nikeforos skromnie odkaszlnął i zapłonił się z wielkiej
radości.
— Nie plećże — .zagadał. — Któż by tam mówił o moich bazgrotach?
Nie trzeba, macie przecież takich ulubionych mistrzów, jak ten tam
Argyropulos, Malwazjas, Papadianos, Megalokastros i różni inni, na
przykład ten, jakże się nazywa, co robi te mozaiki…
— Myślicie o Papanasstazjasie? — spytał Prokopios.
— Aha, aha — mruczał Nikefoxos. — Podobno jest bardzo ceniony. No,
nie wiem, ale mnie się mozaiki wydają raczej murarką niż prawdziwym
malarstwem. Pono ten wasz… no, jak się nazywa…
— Papanastazjas?
— Tak, Papanastazjas. On jest pono z Krety. Za moich czasów
inaczej ludzie patrzyli na kreteńską szkołę. Nienaturalne to jakieś,
mówili. Zbyt twarde linie, a te kolory! Więc ty mówisz, że ten
Kreteńczyk jest bardzo ceniony? Hm, szczególne.
— Ja nic takiego nie powiedziałem — bronił się Prokopios. — Ale
widzieliście jego ostatnie mozaiki?
Ojciec Nikeforos zaprzeczył stanowczo ruchem głowy.
— Nie, nie, mój miły. Co bym na (nich wypatrzył! Linie jak druty,
a to jaskrawe złoto! Zauważyłeś, że na jego ostatniej mozaice
archanioł Gabriel stoi tak skośnie, jakby miał upaść? Przecież ten
wasz Kreteńczyk nie umie nawet pajaca narysować, żeby porządnie stał.
— Bo właśnie — odparł niepewnie Prokopios — w tym wypadku zrobił
to naumyślnie, ze względów kompozycyjnych.
— To ci pięknie dziękuję — wybuchnął opat i podrażniony wydął
policzki. — Ze względów kompozycyjnych! A więc ze względów kom
pozycyjnych można źle rysować, tak? I sam cesarz pójdzie na to
patrzeć i powie: „Zajmujące, bardzo zajmujące!” — Ojciec Nikeforos
opanował swe zdenerwowanie. — Rysunek, panie, przede wszystkim
rysunek; w tym jest cała sztuka!
— To mówi mistrz — przypochlebił się skwapliwie Prokopios. — Ja
mam w swych zbiorach wasze Wniebowstąpienie, ale powiem wam, ojcze,
że bym go nie oddał nawet za żadnego Nikaona.
— Nikaon był dobrym malarzem — rzekł Nikeforos stanowczo. —
Klasyczna szkoła, panie. Boże, to były piękne proporcje! Ale moje
Wniebowstąpienie to słaby obraz, Prokopie. Te nieruchome postacie i
ten Chrystus ze skrzydłami jak u bociana; mój drogi, Chrystus musi
się przecież wznosić i bez skrzydeł! I to się nazywa sztuką! — Ojciec
Nikeforos zdenerwowany wysmarkał się w rękaw. — Ech, cóż tam, wówczas
jeszcze nie umiałem rysować. Nie było w tym głębi ani ruchu…
Prokopios spoglądał z podziwem na pokrzywione ręce opata.
— Ojcze, wy jeszcze malujecie? Ojciec Nikeforos potrząsnął głową.
— Gdzie tam, gdzie tam! Tylko kiedy niekiedy, trochę, coś dla
własnej przyjemności.
— Postacie? — wyrwało się Prokopowi.
— Postacie, synu, nie masz nic piękniejszego jak postacie. Stojące
postacie, które wyglądają, jak, gdyby chciały postąpić naprzód. A za
nimi głębia, w którą, rzekłbyś, mogłyby się cofnąć. Trudne to, mój
miły. Co o tym wie taki wasz… no, jak się zowie, ten murarz z Krety
ze swoimi pokrzywionymi pajacami!
— Bardzo bym chciał zobaczyć wasze nowe obrazy, Nikeforze —
powiedział Prokopios.
Ojciec Nikeforos machnął ręką.
— Po co? Przecież masz tego Papanastazjasa! Wspaniały artysta,
mówisz. Patrzcie no, względy kompozycyjne! No, trudno, jeśli te jego
mozaikowe pajace mają być prawdziwą sztuką, to ja już nie wiem, co to
jest malarstwo. Owszem, ty jesteś znawcą, Prokopie; może masz rację,
że Papanastazjas jest genialny!
— Tego nie powiedziałem — protestował Prokopios. — Nikeforze, nie
przyszedłem sprzeczać się z wami o sztukę, ale ratować ją, dopóki nie
jest za późno.
— Przed Papanastazjasem? — zapytał żywo Nikeforos.
— Nie, ale przed cesarzem. Przecież wiecie o tym. Najjaśniejszy
Pan cesarz Konstantyn Kopronymos chce pod naciskiem pewnych sfer
kościelnych zakazać malowania ikon. Że to niby jest bałwochwalstwo
czy coś tam. Co za głupota, Nikeforze!
Opat przysłonił oczy obwisłymi powiekami.
— Słyszałem o tym, Prokopie — mruczał. — Ale to jeszcze niepewne.
Nie, jeszcze nic nie ustalono.
— Właśnie dlatego przychodzę do was, ojcze — mówił żarliwie
Prokopios. — Każdy przecież wie, że dla cesarza jest to kwestia
czysto polityczna. Jemu diabła zależy na bałwochwalstwie, ale chce
mieć spokój. A gdy mu po ulicach biega motłoch kierowany przez
podłych fanatyków i wrzeszczy „precz z bałwanami”, to sobie nasz
zacny monarcha myśli, że najdogodniej będzie spełnić żądania tej
rozwrzeszczanej hołoty. Wiecie, że zasmarowali freski w kaplicy
Najświętszej Miłości?
— Słyszałem o tym — westchnął opat z zamkniętymi oczami. — Co za
grzech, Matko Boża! Takie wspaniałe freski spod ręki samego
Stefanida! Czy pamiętasz postać świętej Zofii, na lewo od
błogosławiącego Chrystusa? Prokopie, była to najpiękniejsza stojąca
postać, jaką kiedykolwiek widziałem. Stefanides, człowieku, to był
mistrz, szkoda mówić!
Prokopios z przejęciem pochylił się ku opatowi.
— Nikeforze, napisano w prawie Mojżeszowym: Nie uczynisz sobie
ryciny ani żadnego podobieństwa tych rzeczy, które są na niebie
wysoko, ani tych, które są na ziemi, ani tych, które są w wodach pod
ziemią. Nikeforze, czy mają słuszność ci, którzy głoszą, że od Boga
zakazane jest malować obrazy i rzeźbić posągi?
Ojciec Nikeforos pokręcił głową, nie otwierając oczu.
— Prokopie — wyrzekł po chwili — sztuka jest tak święta jak służba
boża, albowiem… sławi dzieło boskie… i uczy je kochać. — I zrobił
biedną ręką w powietrzu znak krzyża. — Czyż i Stworzyciel nie był
artystą? Czy nie wymodelował kształtu człowieka z ziemskiej gliny?
Czy nie obdarzył każdej rzeczy konturem i barwą? I co za artystą,
Prokopie! Nigdy, nigdy się nie nauczymy od niego za wiele… Wreszcie
to prawo odnosiło się tylko do czasów barbarzyńskich, gdy ludzie
jeszcze nie potrafili dobrze rysować. Prokopios westchnął głęboko.
— Wiedziałem, ojcze, że tak powiecie — rzekł z szacunkiem. — Jako
ksiądz i jako artysta. Nikeforze, wy nie dopuścicie, aby zniszczono
sztukę.
Opat otworzył oczy.
— Ja? Cóż mogę uczynić, Prokopie? Czasy są złe, świat cywilizowany
dziczeje, przychodzą ludzie z Krety i Bóg wie skąd. To straszne, mój
miły; ale w jaki sposób możemy temu zapobiec?
— Nikeforze, gdybyście pomówili z cesarzem…
— Nie, nie — powiedział ojciec Nikeforos. — Z cesarzem o tym nie
mogę mówić. Cesarz się przecież nie zna na sztuce, Prokopie.
Słyszałem, że onegdaj pochwalił mozaiki tego waszego… no, jak się
zowie?
— Papanastazjas, ojcze.
— Tak. Ten, co rysuje te krzywe pajace. Cesarz nie ma pojęcia, co
to jest sztuka. A Malwazjas jest według mnie równie kiepskim
malarzem. Rozumie się, raweńska szkoła. A widzisz, przecież mu dali
robić mozaiki w dworskiej kaplicy? Gdzież tam, u dworu nic się nie da
uzyskać, Prokopie. Ja tam przecież nie mogą iść i prosić, żeby
pozwolili jakiemuś Argyropulowi albo temu — jak się ten Kreteńczyk
nazywa, Papanastazjas, nie? — szpecić dalej ściany!
— Nie o to chodzi, ojcze — mówi. Prokopios cierpliwie. — Ale
zważcie, że jeżeli obrazoburcy zwyciężą, cała sztuka ulegnie
zniszczeniu. Wasze ikony również zostaną spalone, Nikeforze!
Opat machnął ręką.
— Kiepskie były, Prokopie — mruknął. — Nie umiałem dawniej
rysować. Rysować postacie, panie, tego się człowiek tak prędko nie
nauczy.
Prokopios drżącym palcem wskazał antyczną rzeźbę młodego Bakchusa,
na wpół ukrytą w kwitnącym krzaku dzikiej róży.
— I ta rzeźba zostanie rozbita — powiedział.
— Co za grzech, co za grzech — szeptał Nikeforos, przymykając z
boleścią oczy. — Myśmy tę rzeźbę nazwali świętym Janem Chrzcicielem,
ale toć to po prawdzie jeno wspaniały Bakchus. Godzinami, całymi
godzinami tutaj się w niego wpatruję. Jest to coś jakby modlitwa,
Prokopie.
— Więc widzicie, Nikeforze. I ta boska doskonałość ma być na wieki
zniszczona? Jakiś zawszony i wrzaskliwy fanatyk ma ją rozbić młotem w
drzazgi?
Opat milczał złożywszy ręce.
— Wy możecie ocalić całą sztukę, Nikeforze — usilnie przekonywał
Prokopios. — Wasze święte życie i wasza mądrość zyskały wam
niezmierną cześć w kościele; dwór was wysoko poważa, będziecie
członkiem Wielkiego Synodu, który ma rozstrzygnąć, czy wszystkie
rzeźby i obrazy są tylko przedmiotami bałwochwalstwa. Ojcze, los
całej sztuki jest w waszych rękach!
— Przeceniasz moje wpływy, Prokopie — westchnął opat. — Ci
fanatycy są silni, a mają za sobą pospólstwo… Nikeforos milczał
chwilę. — Mówisz, że zniszczyliby wszystkie obrazy i rzeźby?
— Tak.
— A mozaiki także by zniszczyli?
— Tak. Wyłupaliby je ze stropów, a kamyki rozrzuciliby po
śmietniskach.
— Naprawdę? — powiedział z zaciekawieniem Nikeforos. — Więc
potłukliby także tego skrzywionego archanioła Gabriela, tego… no…
— Prawdopodobnie tak.
— A to dobrze! — zachichotał opat. — To strasznie brzydki obraz.
Jeszcze nie widziałem tak okropnej kukły; i coś takiego
usprawiedliwia się względami kompozycyjnymi! Powiem ci, Prokopie, że
kiepski rysunek to grzech i bluźnierstwo, to obraza boska. I temu się
mają ludzie kłaniać? Nie, nie! Prawdą jest, że kłaniać się złym
obrazom to rzeczywiście bałwochwalstwo. Nie dziwię się, że przeciw
temu ludzie się burzą. Mają zupełną rację. Kreteńska szkoła to
herezja, a taki Papanastazjas jest gorszym kacerzem niż jakiś
arianin. Więc mówisz — paplał opat radośnie — że potłukliby te
paskudztwa? Dobrą wiadomość mi przynosisz, miły synu. Cieszę się, żeś
przyszedł. — Nikeforos podniósł się z trudem; znak, że audiencja
skończona. — Piękną pogodę mamy, nie?
Prokopios powstał. Widać było, że jest przybity.
— Nikeforze — rzekł z wysiłkiem — ale także inne obrazy zostaną
zniszczone! Słyszycie, wszystkie dzieła sztuki zostaną spalone i
rozbite!
— No, no — rzekł opat uspokajająco. — To szkoda, wielka szkoda.
Ale jeśli świat ma się uwolnić od kiepskich malowideł, to nie
powinniśmy patrzeć zbyt surowo na pewne uchybienia. Tylko niech się
już ludzie nie kłaniają tym krzywo nasmarowanym kukłom, jakie
wyczynia ten wasz… no…
— Papanastazjas.
— Tak, ten. Bardzo marna kreteńska szkoła, Prokopie. Cieszę się,
żeś mi zwrócił uwagę na ten synod. Będę tam, Prokopie, będę tam,
nawet gdyby mnie musieli na rękach zanieść. Do śmierci bym sobie
wyrzucał, gdybym przy tym nie był. Niech tylko potłuką tego
archanioła Gabriela — zaśmiał się Nikeforos pomarszczonymi
policzkami. — Bóg z tobą, synu — rzekł, wznosząc wykrzywioną rękę do
błogosławieństwa.
— Bóg z wami, Nikeforze — westchnął beznadziejnie Prokopios.
Opat Nikeforos odchodził, potrząsając w zamyśleniu głową.
— Kiepska kreteńska szkoła — mruczał. — Najwyższy czas, aby się to
skończyło… Ach, Boże, co za herezja… ten Papanastazjas… i Papadianos
To nie są postacie, lecz bałwany, przeklęte bałwany — wykrzykiwał
Nikeforos, machając swymi obolałymi rękami. — Bałwany… bałwany…
bałwany…
(1936)
BRAT FRANCISZEK
Przy szosie do Forlł (tam gdzie się odgałęzia droga do Lugo)
zatrzymał się u jednego kowala żebrzący mnich; był mały, trochę
przygarbiony i w szerokim uśmiechu ukazywał kilka żółtych zębów.
— Bracie kowalu — rzekł wesoło — niech będzie pochwalony, jeszcze
dziś nic nie jadłem.
Kowal wyprostował się, otarł pot i pomyślał coś o wałęsających się
ludziach.
— Wejdźcie dalej — mruknął. — Znajdzie się tam kawałek sera.
Żona kowala była ciężarna i pobożna; chciała pocałować mnicha w
rękę, ale ten szybko schował obie dłonie, paplając żywo:
— Ależ, mateczko, a gdybym tak ja ucałował was w rękę? Nazywam się
brat Franciszek, żebrak. Niech was Bóg błogosławi.
— Amen — szepnęła młoda kowalka i poszła po chleb, ser i wino.
Kowal nie był rozmowny; patrzył w ziemię i nie wiedział, co mówić.
— A skądeście, domine? — zapytał w końcu.
— : Z Asyżu — rzekł mnich — ładny kawałek drogi, braciszku. Nie
uwierzyłbyś, ile jest na świecie strumyczków, winnic i ścieżek.
Człowiek nie zdąży ich przejść, a powinien, powinien. Wszędzie jest
stworzenie boskie, a gdy idziesz, to jakbyś się modlił.
— Byłem raz aż w Bolonii — powiedział kowal w zamyśleniu — ale już
dawno. Rozumiecie, domine, kowal nie może nosić z sobą swego
warsztatu.
Mnich kiwał głową.
— Kuć żelazo — rzekł — to tak, kowalu, jakbyście służyli Bogu.
Ogień jest piękny i święty. Brat ogień, przyjacielu, żywe stworzenie
boże. Gdy żelazo zmięknie i daje się wyginać — to dopiero jest
piękno, kowalu, jej, jej! a patrzeć w ogień, to jak objawienie!
Mnich objął rękami kolana niczym chłopiec i zaczął opowiadać o
ogniu. O ogniu pasterzy, o dymiących ogniach winnic, płonącym
łuczywie, świecach i krzaku gorejącym. Tymczasem kowalka rozpostarła
na stole białe płótno i przygotowała chleb, ser i wino; kowal z
roztargnieniem mrugał, jak gdyby patrzył w ogień.
— Ojcze — rzekła cicho kowalowa — może byście co zjedli?
Brat Franciszek łamał chleb w palcach i spoglądał pytająco na
kowala i jego żonę. „Cóż wam to jest obojgu — dziwił się — żeście tak
milczący i nieswoi? Tacy zacni ludzie, chłop jak niedźwiedź i żona w
błogosławionym stanie; co wam jest, co was gnębi? — Franciszkowi
rosły kęsy w ustach z zakłopotania i współczucia. — Czym was, ludzie
boży, rozweselić? Czy wam opowiedzieć coś wesołego z podróży? Może
śpiewać i skakać, żeby rozbawić kobietę, która jest przy nadziei?”
Drzwi się nieco uchyliły. Na to kowalowa podniosła rękę i zbladła.
W drzwiach ukazała się pokorna psia głowa i bojaźliwe oczy.
Kowal skoczył, żyły mu na czole nabrzmiały, i rzucił się ku
drzwiom.
— A pójdziesz, przeklęte zwierzę! — ryknął i kopnął w drzwi.
Pies zaskowyczał i uciekł.
Brat Franciszek posmutniał i zakłopotany ugniatał kulki z chleba.
— Kowalu, Kowalu — rzekł nagle — co wam zrobiło to stworzenie
boskie?
Kowal obrócił się stropiony w stronę żony.
— Giuliana — mruknął — no! No!
Żona usiłowała się uśmiechnąć, usta jej drżały; wstała blada i
zmieniona i bez słowa wyszła. Kowal patrzył za nią nachmurzony.
— Braciszku — szepnął Franciszek z żalem — dlaczego odpędzasz
swego brata pieska od stołu? Ja odejdę.
Kowal gniewnie warknął.
— Wiedzcie więc, domine — rzekł szorstko — ten pies… Na Wielkanoc
oczekiwaliśmy odwiedzin. Miała przyjść do nas siostra żony z Forli,
dziewczynka jeszcze… Nie przyszła. Po czternastu dniach przyjechali
po nią rodzice… Szukaliśmy dziewczęcia, nigdzie ani śladu. Tydzień
przed Zielonymi Świętami przybiega nasz piesek skądś z pola i wlecze
coś w pysku aż do progu. Patrzymy — wnętrzności. Dopiero potem
znaleźliśmy tę resztę, co została z dziewczęcia… — Kowal gryzł wargi,
aby się opanować. — Nie wierny, kto to zrobił. Bóg ukaże mordercę.
Ale ten piesek, domine… Kowal machnął ręką. — Nie mogę go zabić, to
najgorsze. I nie da się w żaden sposób odpędzić. Chodzi koło domu i
prosi… Możecie sobie wyobrazić, co za zgroza. — Kowal silnie przetarł
twarz. — Nie możemy na niego nawet patrzeć. W nocy wyje pod drzwiami.
Brat Franciszek otrząsnął się.
— Więc widzicie — rzekł nisikim głosem kowal. — Wybaczcie, domine,
wyjrzę za Giuliana.
Mnich pozostał sam w izbie, ciążyła mu ta cisza. Wyszedł na
palcach za próg. I widzi: opodal stoi żółte, trzęsące się psisko, z
opuszczonym między nogi ogonem, i wpatruje się w niego niepewnie.
Brat Franciszek skierował się ku niemu. Piesek próbował poruszyć
ogonem i zaskomlał.
— Ach, ty biedaku — mruknął Franciszek i chciał patrzeć gdzie
indziej, ale pies machał ogonem i nie spuszczał z niego oczu. — No,
co chcesz? — mruknął brat Franciszek zakłopotany. — Smutno ci,
braciszku, prawda? Ciężka sprawa. — Psisko drepce i trzęsie się
niespokojnie. — Idźże — ucisza go Franciszek. Nikt z tobą nie chce
mówić, co? — Piesek skowyczy i czołga się u nóg mnicha. Brat
Franciszek jakby się nim brzydził. — Idź, idź precz — przemawia do
niego. — Nie powinieneś był tego robić, bracie. To było święte ciało
dziewczątka. — Pies leży u nóg świętego i skomli. — Przestań, proszę
cię — mruczy Fuanoiszek i pochyla się nad psem. Pies znieruchomiał w
najwyższym napięciu.
W tej chwili wyszedł kowal i jego żona na próg, albowiem szukali
swego gościa. A oto przed domem klęczy mnich, skrobie za uchem
skomlące psisko i cicho mówi:
— Więc widzisz, braciszku, więc widzisz, mój miły; czemu mi liżesz
ręce?
Kowal fuknął. Franciszek zwrócił się do niego i jął paplać:
— Wiecie, kowalu, on tak prosił! Jak go wołacie?
— Bracco —mruknął kowal.
— Bracco — powiedział święty Franciszek, a piesek nagle liznął go
po twarzy.
Brat Franciszek wstał.
— Dosyć już, bracie, dziękuję ci. Już pójdę, kowalu.
Nie wiedział naraz, jak się pożegnać; stał przed kowalką i myślał
przymknąwszy oczy o jakimś błogosławieństwie.
Otworzył je, a tu przed nim klęczy młoda kobieta i trzyma rękę na
głowie żółtego psa.
— Chwała Bogu —odetchnął Franciszek i w uśmiechu ukazał żółte
zęby. — Bóg wam zapłać!
A piesek, piszcząc z szalonej radości, zaczął biegać wokół
świętego i klęczącej kobiety.
(1932)
OFIR
Ludzie na placu Świętego Marka prawie się nie oglądali, gdy
pachołkowie prowadzili tego starca do doży. Był wynędzniały i brudny,
można by powiedzieć, że to jakiś złodziejaszek z portu.
— Ten oto człowiek — oświadczył podest? viceregente przed tronem
doży — mówi, że się nazywa Giovanni Fialho, kupiec z Lizbony;
twierdzi, że był właścicielem statku i że go z całą załogą i
ładunkiem wzięli do niewoli algierscy piraci; opowiada, że się mu
udało uciec z galery i że mógłby oddać Rzeczypospolitej Weneckiej
znakomite usługi, a jakie, to podobno może zwierzyć tylko osobiście
miłościwemu doży.
Stary doża bacznie przyglądał się zarośniętemu starcowi swymi
ptasimi oczami.
— Więc ty — odezwał się w końcu — powiadasz, żeś pracował na
galerach?
Przyprowadzony człowiek zamiast odpowiedzi obnażył brudne kostki;
były opuchłe od kajdan.
— A całe plecy — dodał — to jedna blizna, miłościwy dożo. Jeśli
sobie wasza miłość życzy, abym pokazał…
— Nie, nie — powiedział szybko doża — nie trzeba. Co nam chciałeś
powiedzieć?
Wynędzniały człowieczyna podniósł głowę.
— Dajcie mi statki, miłościwy dożo — rzekł żywo. — Doprowadzę je
do Ofiru, krainy złota.
— Do Ofiru — zamruczał doża. — Tyś znalazł Ofir?
— Znalazłem — odpowiedział stary — i byłem tam przez dziewięć
miesięcy, albowiem musieliśmy naprawiać statek.
Doża zamienił szybkie spojrzenie ze swym uczonym doradcą, biskupem
pordenońskim. — Gdzie leży Ofir? — zapytał starego kupca.
— Trzy miesiące drogi stąd — rzekł żeglarz. Musi się opłynąć całą
Afrykę, a potem znowu płynie się na północ.
Biskup pordenoński pochylił się z uwagą.
— Czy Ofir leży nad brzegiem morza?
— Nie. Leży o dziewięć dni drogi od wybrzeża morskiego, a
rozpościera się wokół wielkiego jeziora, błękitnego jak szafir.
Biskup pordenoński lekko skinął głową.
— A jakeś się dostał do wnętrza kraju? — pytał doża. — Mówią, że
Ofir dzielą od morza nieprzebyte góry i pustynie.
— Tak — odpowiedział żeglarz Fialho — do Ofiru nie ma żadnej
drogi. Pustynia roi się od lwów, a góry są szklane i gładkie jak
szkło murańskie.
— A ty byłeś poza nimi? — rzucił doża.
— Byłem. Gdyśmy naprawiali statek mocno uszkodzony przez burze,
przyszli na brzeg ludzie odziani w białe szaty lamowane purpurą i
przywołali nas.
— Murzyni? — pytał biskup.
— Nie, monsignore. Biali jak Anglicy, a włosy mieli długie,
posypane złotym pyłem. Byli bardzo piękni.
— I co, czy byli uzbrojeni? — dopytywał się doża.
— Mieli złote oszczepy. Kazali nam wziąć wszystko, co było z
żelaza, aby to wymienić w Ofirze na złoto. W Ofirze mianowicie nie ma
żelaza. Sami doglądali, żebyśmy wzięli wszystko: kotwice, łańcuchy,
broń, ba, nawet gwoździe, którymi był zbity nasz statek.
— I co dalej? — pytał doża.
— Na brzegu czekało stado skrzydlatych jucznych zwierząt, może ze
sześćdziesiąt sztuk. Miały skrzydła jak łabędzie. Nazywają je
Pegazami.
— Pegazy — mówił w zamyśleniu uczony biskup — o tym się nam
zachowały wiadomości jeszcze od starożytnych Greków. Wydaje się więc,
że Grecy rzeczywiście znali Ofir.
— W Ofirze właśnie mówi się po grecku — oświadczył stary kupiec. —
Znam trochę grecki, ponieważ w każdym porcie jest jakiś złodziej z
Krety albo Smyrny.
— Ciekawe wiadomości — mruczał biskup. — A czy mieszkańcy Ofiru są
chrześcijanami?
— Boże, daruj — powiedział Fialho — ale to zakamieniali poganie,
monsignore. Czczą jakiegoś Apollina czy jak go tam zowią.
Biskup pordenoński przytaknął głową.
— To by się zgadzało. Widocznie są to potomkowie Greków,
zapędzonych tam burzą morską po zdobyciu Troi. I co dalej?
— Dalej? — spytał Giovanni Fialho. — Ano, załadowaliśmy żelazo na
te skrzydlate osły. Trzej z nas, mianowicie ja, niejaki Chico z
Kadyksu i Manolo Pereira z Coimbry, dostaliśmy skrzydlate konie i
kierowani przez tych ludzi z Ofiru polecieliśmy prosto na wschód.
Podróż trwała dziewięć dni. Każdej nocy zsiadaliśmy, aby Pegazy mogły
się napaść i napoić. Żrą tylko asfodele i narcyzy.
— Widać, że są greckiego pochodzenia — mrukną”! biskup.
— Dziewiątego dnia ujrzeliśmy jezioro błękitne jak szafir —
ciągnął stary kupiec. — Pozsiadaliśmy nad jego brzegiem; są w nim
srebrne ryby z rubinowymi oczami. A piasek tego jeziora, miłościwy
dożo, to są same perły wielkie jak kamienie. Manolo rzucił się na
ziemię i zaczął w tych perłach grzebać obiema rękami; wtedy jeden z
naszych przewodników nam powiedział, że to jest doskonały piasek,
podobno z niego w Ofirze wypalają wapno.
Doża wytrzeszczył oczy.
— Wapno z pereł? To zdumiewające!
— Potem nas zaprowadzili do królewskiego pałacu. Był cały z
alabastru, tylko miał złoty dach, który świecił jak słońce. Tam nas
przyjęła ofirska królowa, siedząc na kryształowym tronie.
— To w Ofirze panuje kobieta? — zdziwił się biskup.
— Tak jest, monsignore. Kobieta olśniewającej piękności, niczym
jaka bogini.
— Widocznie jedna z amazonek — osądził biskup w zamyśleniu.
— A inne kobiety? — rzucił doża — mam na myśli kobiety w ogóle, są
tam piękne kobiety?
Żeglarz złożył ręce.
— Ach, miłościwy dożo, takich nie było nawet w Lizbonie za moich
lat młodzieńczych.
Doża strzepnął ręką.
— Nie gadaj! W Lizbonie kobiety są podobno czarne jak koty. Ale w
Wenecji, człowieku, w Wenecji przed jakimiś trzydziestu laty, to
dopiero były kobiety! Jak u Tycjana! I cóż te kobiety w Ofirze?
Opowiadaj!
— Ja jestem stary, wasza miłość — rzekł Fialho, ale Manolo, ten by
miał co opowiadać, gdyby go nie zabili ci muzułmanie, co nas
schwycili koło Balearów.
— Dużo by mógł opowiedzieć? — pytał doża z ciekawością.
— Matko Boża — zawołał stary żeglarz — nawet byście mu, miłościwy
dożo, nie uwierzyli. Powiadam, po czternastu dniach to można było
całego Manola wytrząść ze spodni.
— I cóż ta królowa?
— Królowa miała żelazny pas i żelazne bransolety. „Podobno masz
jakieś żelazo — rzekła — nam tu czasem dostarczają żelaza arabscy
kupcy.”
— Arabscy kupcy! — krzyknął doża i uderzył pięścią w poręcz. —
Więc widzicie, wszędzie nam ci nicponie odbierają rynki zbytu. Tego
nie ścierpimy, tu idzie o najwyższe interesy Rzeczypospolitej
Weneckiej! Do Ofiru musimy dostarczać my, i basta! Dam ci trzy
okręty, Giovanni, trzy okręty pełne żelaza.
Biskup podniósł rękę.
— I co dalej, Giovanni?
— Królowa zaproponowała mi za całe moje żelazo równą wagę złota.
— I tyś to przyjął, rozumie się, ty złodzieju!
— Nie przyjąłem, monsigniore. Powiedziałem, że nie sprzedaję
żelaza na wagę, tylko na objętość.
— Słusznie — rzekł biskup — złoto jest cięższe.
— Szczególnie złoto z Ofiru, monsigniore. Ono jest trzy razy
cięższe od zwykłego złota i czerwone jak ogień. Królowa więc
zarządziła, aby ukuli ze złota taką samą kotwicę, takie same
gwoździe, łańcuchy i miecze, jak były te nasze żelazne. Dlatego
musieliśmy tam czekać około tygodnia.
— A na cóż im potrzeba żelaza? — dziwił się doża.
— Ponieważ ma dla nich szczególną wartość, wasza miłość — prawił
stary kupiec. — Wyrabiają z niego ozdoby i pieniądze. Chowają żelazne
gwoździe w skrzyniach, jak skarb. Mówią, że żelazo jest piękniejsze
od złota.
Doża opuścił powieki, podobne do powiek indyka.
— Dziwne — mruczał. — To nadzwyczaj dziwne, Giovanni. I co było
potem?
— Potem nałożyli to wszystko złoto na skrzydlate muły i
przetransportowali nas w taki sam sposób nad brzeg morza. Tam z
powrotem pozbijaliśmy statek złotymi gwoździami i zawiesiliśmy złotą
kotwicę na złotym łańcuchu. Potargane liny i żagle zastąpiliśmy
jedwabnymi i wypłynęliśmy z pomyślnym wiatrem w stronę domu.
— A perły? — powiedział doża — nie wzięliście ze sobą żadnych
pereł?
— Nie — rzekł Fialho. — Proszę wybaczyć, przecież ich tam było jak
piasku. Zaledwie kilka ziaren uwięzło nam w trzewikach, a i te
zabrali nam ci algierscy poganie, gdy na nas napadli koło Balearów.
— To opowiadanie — mruknął doża — wygląda dosyć prawdopodobnie.
Biskup słabo przyświadczył.
— A zwierzęta — przypomniał sobie — czy tam w Ofirze jakie
centaury?
— Nie słyszałem o nich, monsigniore — odpowiedział z szacunkiem
żeglarz. — Ale są tam flamingi.
Bisikup sapnął przez nos.
— Chyba się mylisz. Flamingi są przecież w Egipcie, wiadomo, że
mają tylko jedną nogę.
— I mają tam dzikie osły — dodał żeglarz — pręgowane czarno i
biało, podobnie jak tygrysy.
Biskup podejrzliwie podniósł oczy.
— Czy ty nas nie chcesz nabierać? Któż to widział pręgowane osły?
Jedna rzecz mnie dziwi, Giovanni. Twierdzisz, żeście przez ofirskie
góry lecieli na skrzydlatych mułach?
— Tak jest, monsignore.
— Hm, patrzcie! Według tego, co mówią Arabowie, żyje w górach
Ofiru ptak Gryf, który, jak wiadomo, ma metalowy dziób, metalowe
pazury i pióra z brązu. Nie słyszałeś nic o nim?
— Nie słyszałem, monsigniore — wyjąkał żeglarz.
Biskup z Pordenone pokręcił krytycznie głową.
— Przez te góry, człowieku, nie da się przelecieć, tego w nas nie
wmówisz; przecież tam — to dowiedzione — przebywa ptak Gryf.
Wykluczone: ptak Gryf zadziobałby te Pegazy jak jaskółka muchy.
Chłopie, nas nie oszukasz. No, ty łajdaku, a jakie drzewa tam rosną?
— Ano, jakie drzewa — wykrztusił nieszczęśnik — wiadomo, jakie
drzewa. Palmy, monsignore.
— Więc widzisz, że kłamiesz — rzekł biskup z triumfem. — Według
Bubona z Biskry, który jest autorytetem w tych rzeczach, rosną w
Ofirze granaty, które zamiast pestek mają drogie kamienie. Wymyśliłeś
sobie, brachu, głupią historię!
Giovanni Fialho padł na kolana.
— Jak Bóg na niebie, monsigniore, jakże by mógł taki nieuczony
kupiec jak ja wymyślić Ofir.
— Mnie to mówisz? — skarcił go uczony biskup. — Ja wiem lepiej niż
ty, że jest na świecie Ofir, kraina złota, ale ty jesteś kłamca i
nicpoń. To, co mówisz, nie odpowiada wiarygodnym źródłom, więc jest
zełgane. Miłościwy dożo, ten człowiek jest oszustem.
— Jeszcze jeden — westchnął stary doża, mrugając ze strapieniem. —
Zgroza, ilu dziś jest tych awanturników. Odprowadźcie go!
Podest? vicegerente spojrzał pytająco.
— Jak zwykle, jak zwykle — ziewnął doża. — Niech sobie porządnie
posiedzi, a potem go sprzedajcie na galery. Szkoda — mruczał — że to
jest oszust; coś niecoś z tego, co powiedział, miało jakieś ziarnko
prawdy… Może to słyszał od Arabów?
(1932)
GONERIL, CÓRKA LEARA
Nie, nic mi nie jest, nianiu… i nie nazywaj mnie złotą
dziewczynką. Wiem, żeś mi tak mówiła, gdy byłam mała. A król Lear
wołał na mnie „ty brzdącu”, pamiętasz? Wolałby mieć syna. Jak
myślisz, czy synowie są lepsi niż córki? Regana była zawsze taka
panieneczka, a Kordelia, wiesz przecież: gdzie ją pchniesz, tam
poleci. Takie ciepłe kluski. A Regana, nikt by tego o niej nie
powiedział: zadzierała nosa jak królewna, ale co za egoistka,
pamiętasz? Powiedz, nianiu, czy ja byłam zła, gdy byłam malutka? No
widzisz.
Jak się to dzieje, że się człowiek staje zły? Ja wiem, nianiu, że
jestem zła. Nie przecz, ty też tak myślisz. Mnie wszystko jedno, co
wy sobie wszyscy o mnie myślicie. Niech będzie, żem zła, ale w tym,
co zaszło z tatkiem, ja miałam słuszność, nianiu. Po co sobie wbił w
głowę, że musi wodzić z sobą tych stu chłopów; no, gdyby ich było
tylko stu, ale do tego jeszcze wszelaka czeladź — po prostu nie do
zniesienia. Jego bym chętnie widziała, na moją duszę, nianiu;
kochałam go, niezmiernie kochałam, bardziej niż kogokolwiek innego na
świecie, ale ci jego kompani, Chryste Panie — przecież zrobili mi z
domu burdel! Przypomnij sobie, nianiu, co się tu działo: jedynie
próżniactwo, hałasy i kłótnie, i krzyki, a ten brud, no wiesz… Gorszy
niż w gnojowniku. Powiedz, nianiu, która pani domu pozwoliłaby na to?
A rozkazać nic im nie było wolno, gdzież tam! Im mógł rozkazywać
tylko król Lear. Ze mnie się wyśmiewali. W nocy łaziło to za
służącymi — wciąż było słychać ciap, ciap i szuranie, i piski —
książę spał jak kamień; ja go budzę: „Słyszysz?” A on tylko mruczał:
„Zostaw ich i śpij.” Pomyśl, nianiu, jak się wtedy czułam! Tyś także
była młoda, potrafisz sobie to wyobrazić, no nie? Gdy się poskarżyłam
królowi” Learowi, to mnie jeszcze wyśmiał: „No wiesz, dziewczyno,
czegóż innego możesz się spodziewać po chłopach? Zatkaj sobie uszy, i
już.”
Więc mu powiedziałam, że tak nie można, że musi oddalić
przynajmniej połowę tych darmozjadów. I widzisz, obraził się. Że to
niby niewdzięczność czy coś tam. Strasznie się uniósł, nie masz
pojęcia. Ale ja przecież wiem, co można, a co nie; oni troszczą się
tylko o swoją cześć, ale my kobiety, my musimy myśleć o domu i
porządku. I m jest wszystko jedno, nawet gdyby tu było jak w końskiej
stajni. Powiedz, nianiu, miałam rację czy nie? Więc widzisz. A tatko
się na śmierć obraził. Co miałam robić? Ja wiem, co mu się ode mnie
należy, ale jako kobieta mam także obowiązki wobec własnego domu, jak
myślisz? I za to mnie tatko przeklął. A książę — tylko mrugał i
przestępował z nogi na nogę. Myślisz, że się za mną ujął? Nie.
Pozwolił, by mnie traktowano jako złą, małostkową, kłótliwą kobietę.
Nianiu, słyszysz, nianiu, wtedy to we mnie jakoś wybuchło: ja… ja…
zaczęłam nienawidzić swego męża. Nienawidzę go, żebyś wiedziała!
Nienawidzę! I nienawidzę tatka za to, że to spowodował, rozumiesz?
Tak już jest, tak już jest; jestem zła, wiem, ale jestem zła tylko
dlatego, że miałam rację.
Nie, nic nie mów; naprawdę jestem zła. Przecież wiesz, babuś, że
mam kochanka, nie? Ale naprawdę jest mi obojętne, że to wiesz!
Myślisz, że kocham Edmunda? Nie, ale chcę się jakoś zemścić za to… za
to, że się książę nie zachował jak mężczyzna. Po prostu nienawidzę
go. Nianiu, nie masz pojęcia, co to znaczy nienawiść! To znaczy być
złym, złym na wskroś, na wskroś złym. Gdy człowiek zacznie
nienawidzić, to jakby się cały zmienił. Byłam całkiem porządną
dziewczyną, nianiu, i mogła być ze mnie dobra kobieta, byłam córką,
byłam siostrą, a teraz jestem tylko zła. Ja już nie lubię ani ciebie,
ani siebie, ani siebie… Miałam rację, gdyby to byli przyznali,
byłabym inna, wierz mi…
Nie, nie płaczę. Nie myśl sobie, że mnie to choć troszkę martwi.
Przeciwnie, człowiek jest swobodniejszy, gdy nienawidzi. Może sobie
myśleć, co chce — nie musi się przed niczym powstrzymywać. Widzisz,
przedtem nie śmiałam widzieć, że mój mąż jest wstrętny, że ma wielki
brzuch, że jest fajtłapa, że się mu ręce pocą; a teraz to widzę.
Teraz „widzę, że tatko Lear jest śmiesznym tyranem, że jest bezzębnym
i pomylonym dziadem… wszystko widzę. Że Regana jest żmija, a ja,
nianiu, ja, że jest we mnie coś takiego dziwnego i groźnego — dawniej
tego nawet nie przeczuwałam. Wszystko to przyszło nagle. Powiedz, czy
to moja wina? Miałam rację: nie powinni byli doprowadzać mnie do
tego…
Ty tego nie możesz zrozumieć, nianiu. Czasem myślę, że mogłabym
zabić księcia, gdy chrapie obok mnie. Po prostu zarżnąć nożem. Albo
otruć Reganę. Masz, siostrzyczko, napij się wina. Wiesz, że Regana
chce mi odbić Edmunda? Nie dlatego, by go kochała; Regana jest zimna
jak kamień. Ale żeby mi zrobić na złość. Liczy też na to, że Edmund
jakoś sprzątnie tego cymbała księcia i sam zagarnie tron po Learze.
Na pewno tak jest, nianiu. Regana jest teraz wdową — ta jaszczurka
zawsze miała szczęście. Ale nie myśl, że się jej to uda; ja czuwam i
nienawidzę. Nie sypiam nawet, żebym tylko mogła myśleć i nienawidzić.
Gdybyś wiedziała, jak się w ciemności pięknie i bezgranicznie
nienawidzi! A gdy sobie uprzytomnię, że to wszystko przez tatków upór
i ten nieporządek w domu! Powiedz sama, na to by przecież żadna pani
domu nie pozwoliła…
Nianiu, nianiu, nianiu, dlaczego wówczas nie widzieli, że miałam
rację!
(1933)
HAMLET,
KSIĄŻĘ DUŃSKI
SCENA X
(Rosenkrantz i Guildenstern odchodzą.)
HAMLET
Chwileczkę jeszcze, miły Guildensternie,
na jedno słówko, Rosenkrantz!
ROSENKRANTZ
Co, książę?
GUILDENSTERN
Co książę życzy?
HAMLET
Jedyne pytanie.
Jak, rzekliście, to dworskie przedstawienie,
ta tragedia o królu trucicielu
na króla podziałała?
ROSENKRANTZ
Strasznie, książę.
HAMLET
Naprawdę, strasznie?
GUILDENSTERN
Król się rozchorował.
HAMLET
Królowa zaś?
ROSENKRANTZ
Królowa prawie mdlała.
HAMLET
A pozostali?
GUILDENSTERN
Co książę ma na myśli?
HAMLET
Wy i dworzanie, no i damy dworskie,
i kto był jeszcze na sali obecny,
kiedy to grano. Czy nic nie mówili?
ROSENKRANTZ
Nie, książę.
GUILDENSTERN
Wszyscy byli zachwyceni,
tak że nie mogli ni słowa wymówić.
HAMLET
A cóż Poloniusz?
GUILDENSTERN
Poloniusz zaś szlochał.
HAMLET
No, a dworzanie?
ROSENKRANTZ
Dworzanie płakali.
Ja również książę, nie mogłem łez wstrzymać,
widziałem także, jak druh mój Guildenstern
rękawem zakrył zwilgotniałe oczy.
HAMLET
No a żołnierze?
GUILDENSTERN
Odwracali twarze,
ażeby ukryć swe silne wzruszenie.
HAMLET
Więc wy myślicie, że ta sztuka była…
ROSENKRANTZ
Ogromny sukces!
GUILDENSTERN
Ale zasłużony!
ROSENKRANTZ
Piękna budowa!
GUILDENSTERN
Jaka żywa akcja!
HAMLET
Rzekłbym, że sztuka miała swoje wady…
ROSENKRANTZ
Wybaczy książę, jakież to?
HAMLET
Na przykład…
Mogła być, sądzę, jeszcze lepiej grana.
Ja wiem, aktorzy robili, co mogli,
ale ich król, on nie był dosyć królem
ani morderca mordercą. Panowie,
mnie tym mordercą być, o na Hekatę!
Toż by morderca poznał, co morderstwo!
Osądźcie sami! (Gra.)
ROSENKRANTZ
Ach, książę, wspaniale!
GUILDENSTERN
Świetnie zagrane!
ROSENKRANTZ
Powiedziałby człowiek,
żeście, na Boga, widział gdzieś mordercę,
jako się skradał do potwornej pracy.
HAMLET
Nie, Rosenkrantz, po prostu to jest we mnie.
Skąd, po co? Któż wie. Pst. Podejdźcie bliżej.
Hamlet…
GUILDENSTERN
Co, książę?
HAMLET
…ma swą tajemnicę.
ROSENKRANTZ
Zaiste, książę?
HAMLET
Wielką tajemnicę.
To nie dla dworzan, lecz tylko dla uszu
najlepszych druhów. Do mnie!
GUILDENSTERN
Proszę, książę.
HAMLET
Nie: książę!
GUILDENSTERN
Nie, wasza miłość.
HAMLET
Tylko: Hamlet.
GUILDENSTERN
Jak chcecie, książę.
HAMLET
Więc dalej, słuchajcie
i zachowajcie dla siebie mój zamiar,
co dojrzał właśnie.
ROSENKRANTZ
Jaki, drogi książę?
HAMLET
Chcę być aktorem.
ROSENKRANTZ
Książę, czy naprawdę?
HAMLET
Zdecydowane, Rosenkrantz. I jutro
chcę w świat pojechać z tymi aktorami.
Z miasta do miasta grać będę tę sztukę
o wielkim królu, co zamordowany,
i o mordercy, który po nim wstąpił
na jego tron i w jego niewystygłe
małżeńskie łoże; dalej, o królowej,
co ledwo miesiąc wdowa, baraszkuje
na przepoconej i lepkiej pościeli
z mordercą — tchórzem, łotrem i złodziejem,
co skradł królestwo… Im więcej rozmyślam,
tym więcej postać jego mnie pociąga.
Zagrać go w całej jego haniebności,
podłą, wyrodną, gadzią kreaturę,
co świerzbem wszystko, czego tknie, zarazi
— jakaż to rola! Lecz byłoby trzeba
grać ją inaczej niż wędrowny aktor;
robi, co umie, ale nie .podoła
złu tak wielkiemu. Niech gra tego króla,
lecz na szubrawca nie jest dosyć wielki.
Szkoda tej roli! Jak bym ja ją zagrał
i jak bym wżył się w jego śliską duszę!
Aż do ostatniej kropli bym wycisnął
wszelką nieprawość ludzką! Co za rola!
GUILDENSTERN
I jaka sztuka!
HAMLET
Sztuka zła nie była.
ROSENKRANTZ
Była wspaniała!
HAMLET
Winna być staranniej
opracowana. Warto by powrócić
do tego wątku; tak mnie ten król–zdrajca,
postać obmierzła, wstrętna i haniebna
niezmiernie nęci. Miły Rosenkrantzu,
chcę pisać dramy.
ROSENKRANTZ
To wspaniale, książę!
HAMLET
Tak, będę pisał. Mam tyle tematów
— zbrodniarz był pierwszy. A zaś drugi będzie
o schlebiających i podłych dworzanach…
ROSENKRANTZ
Przepyszne, książę!
HAMLET
Trzeci: krotochwila
o głupkowatym, starym podkomorzym…
GUILDENSTERN
Wspaniały temat!
HAMLET
Czwarta sztuka będzie
o pewnej dziewce.
ROSENKRANTZ
Co za sztuka?
HAMLET
Sztuka.
GUILDENSTERN
To wdzięczny temat.
ROSENKRANTZ
Po prostu jak bajka.
HAMLET
Więc Hamlet będzie pisał. A na tronie
podlec bez noża skórę z ludzi zedrze.
Dworzanie będą plecy nisko schylać,
a Hamlet będzie pisał. Będą wojny,
tym słabym będzie gorzej, lepiej — silnym,
a Hamlet będzie pisał. Miast się porwać
i zrobić coś…
GUILDENSTERN
Co, książę?
HAMLET
Czy ja wiem co?
Co można zrobić przeciwko złej władzy?
ROSENKRANTZ
Nic, książę.
HAMLET
Zgoła nic?
GUILDENSTERN
No, czasem w dziejach
bywało, zjawią się tacy, mężowie,
którzy na czele ludu wówczas staną
i krasomówstwem swym albo przykładem
poderwą go, aby otwartym buntem
złamał nikczemną władzę.
ROSENKRANTZ
Tak, lecz, książę,
te rzeczy dzieją się tylko w historii.
HAMLET
Tylko w historii. Tak, tak. Więc mówicie,
że krasomówstwo może lud poderwać?
Żałość jest niema. Musi przyjść ktoś taki,
kto nazwie rzeczy ich właściwym mianem:
patrzcie, to ucisk, a to jest bezprawie,
tu na was spełnia się haniebna zbrodnia,
a ten, kto waszym królem się nazywa,
to złodziej, łajdak, morderca, rozpustnik.
Czy nie tak? Kto z was się czuje mężczyzną,
Czy–li się zgodzi na taką zelżywość,
miast aby sięgnąć po miecze bądź kije?
Czy was już hańba pozbawiła męstwa,
że — niewolnicy — godzicie się prawie
bez czci żyć?
GUILDENSTERN
Książę jest bardzo wymowny.
HAMLET
Gdzież tam wymowny! Więc gdybym wystąpił
i — jak w historii — swoim krasomówstwem
zbudził głos ludu?
ROSENKRANTZ
Lud jest swemu księciu
bardzo oddany.
HAMLET
I na czele wszystkich
przewrócił zgniły tron?
GUILDENSTERN
Przepraszam, książę,
to już jest polityka.
HAMLET
Szczególne uczucie,
tak wielki widzieć cel przed sobą! Dzięki,
panowie.
ROSENKRANTZ
Nie będziemy przeszkadzać ci, książę.
(Rosenkrantz i Guildenstern odchodzą.)
HAMLET
Być albo nie być, oto jest pytanie.
A skoro już być, to czym? O niebiosa,
być księciem, prawda! Obok tronu stawać,
usta w uśmiechu, dworny i lojalny
— zamiast na tronie? Nie, bo tam jest inny
i tylko czekać, aż sczeźnie, aż zetnie
się czarna krew w nim! Czyż tak? Ach nie, raczej
nożem w pierś zdrajcy ugodzić nikczemną
i śmierć ojcową pomścić! I zmyć hańbę
z łoża mej matki! Czegóż to się waham?
Czym tchórz skończony, czy co? Nie, tak nie jest,
wpijam się wzrokiem w jego twarz obrzydłą,
w te sprośne wargi, rozbiegane oczy,
i czuję: teraz go mam, teraz mógłbym
zgłębić go dobrze i próbuję tajnie
nałożyć jego maskę. Co za rola!
Być więc aktorem, tak: tu bym odsłonił
to całe skryte zło, jakże bezwstydne,
co tai się w tej uśmiechniętej mordzie.
Nęci to, nęci. Ale to oblicze
mieliżby poznać jedynie współcześni
i nikt już więcej? Raczej je na wieki
utrwalić, wszystkie te ludzkie potwory,
całą zgniliznę, którą się otoczył
w królestwie duńskim! Cóż to za cel wdzięczny!
— Przeciem poeta! Mogę więc napisać
to oskarżenie, które przetrwa wieki.
I palcem, który nigdy nie spróchnieje,
ten ropiejący wrzód śmiało ukazać.
Cóż za wymowa! Popatrz, czy nie szkoda,
bym ją marnował tylko sam dla siebie?
Gdyby tak stanąć na rynku, lud zwołać
i mówić, mówić… Nie są przecież z błota
i człek wymowny wykrzesze z nich burzę,
która się zwróci przeciwko tyranom!
Nęci to, nęci. — Ale wtedy już bym
nie mógł go zagrać! Szkoda! Co za aktor
mógłby być ze mnie! Lecz gdybym aktorem
był, to czyż mogę tę burzę rozpętać,
co zwala trony? Ale wtedy bym znów
nie mógł swych przyszłych sztuk pisać! A szkoda!
— Cóż więc, do diaska? Mam go demaskować
swą gra na scenie? Czy po wszystkie czasy
na wrotach przybić niczym nietoperza,
czy z tronu strącić z rozsrożonym ludem?
Tak, cóż więc, no? A jeśli, dajmy na to,
wmawiam to sobie tylko, że chcę zemsty?
Po to aktorem być jeno, by maskę
zerwać z tej mordy? Gdy grać, to dlatego,
że to jest we mnie, że muszę, że muszę
siebie przetwarzać na ludzkie postacie
złe albo dobre! Jego bym chciał zagrać
chętnie, najchętniej, ach, cóż to za rola!
Być więc aktorem! Albo tylko pisać,
nie z zemsty, ale dla samej radości,
że pod rękami słowo mi ożywa —
czemuż by tylko pisać? A nie mówić?
Krótko: być mówcą, być przywódcą ludu
i mówić, mówić tak, jako ptak śpiewa,
tak przejmująco i pięknie, że sam bym
siebie przekonał i mocno uwierzył
w to, co powiadam! — Tak jest. Być czymś, ale
być czymś naprawdę, oto słowo zbawcze!
Aktorem być? Czy pisać? Lud prowadzić?
To czy też tamto? Piekło! Co mam wybrać?
Czym ma być Hamlet? Czegóż bym dokazał,
gdybym czymś mógł być! — O tak, lecz czym właśnie?
Oto pytanie!
(1934)
SPOWIEDŹ DON JUANA
Śmierć nieszczęśliwej donny Elwiry została pomszczona; don Juan
Tenorio leżał z przebitą piersią w Posada de las Reinas i było
widoczne, że umierał!
— Emphysema płuc — mruknął miejscowy doktor. — Ktoś inny może by
się jeszcze z tego wylizał, ale caballero tak wyniszczony jak don
Juan… Ciężka sprawa, Leporello; powiem ci, nie podoba mi się jago
serce. Cóż, to zrozumiałe: po takich ekscesach in venere…
zdecydowanie asteniczny przypadek, panowie. Ja bym mu, Leporello,
prawdę mówiąc, zawołał proboszcza; może jeszcze przyjdzie do siebie,
aczkolwiek przy dzisiejszym stanie wiedzy — nie wiem. Mam zaszczyt
polecić się, caballeros.
Tak więc padre Jacinto usiadł w nogach don Juana i czekał, aż
pacjent wróci do przytomności; tymczasem modlił się za jego
notorycznie grzeszną duszę. „Gdyby mi się tak udało zbawić tego
piekielnego grzesznika — rozmyślał dobry pater — zdaje się, że
porządnie oberwał, może to skruszy jego pychę i przywiedzie go do
stanu żalu doskonałego. Nie każdemu przytrafi się dostać w swe ręce
tak osławionego i niepoprawnego rozpustnika; mój drogi, taki
wyjątkowy przypadek nie zdarzył się, być może, nawet samemu biskupowi
z Burgos. Toż ludzie będą sobie dopiero szeptać: patrz, to jest padre
Jacinto, ten, co zbawił duszę don Juana…”
Padre otrząsnął się i przeżegnał; odpędził jednak tę diabelsiką
pokusę pychy i jednocześnie uświadomił sobie, że wpatrują się w niego
rozpalone i jakby drwiące oczy umierającego don Juana.
— Drogi synu — rzekł dostojny padre tak życzliwie, jak tylko
potrafił — umierasz, niezadługo staniesz przed sądem bożym, obarczony
wszystkimi grzechami, któreś popełnił w swym świńskim życiu. Proszę
cię przez miłość Pana naszego, zrzuć je, póki czas; nie godzi się,
abyś na tamten świat podążył odziany w nieczyste szaty twych
występków i zbrukany nierządem twych ziemskich czynów.
— Tak — odezwał się don Juan. — Trzeba się przebrać jeszcze raz.
Padre, zawsze bardzo dbałem o to, aby być odzianym stosownie do
okoliczności.
— Obawiam się — rzekł padre Jacinto — że mnie źle rozumiesz.
Pytam, czy chcesz się ze skruchą wyspowiadać ze swych występków.
— Wyspowiadać się — powtórzył leniwie don Juan. — Porządnie się
oczernić. Ach ojcze, nie uwierzylibyście, jak to działa na kobiety.
— Juanie — zachmurzył się dobry pater — zostaw już te ziemskie
sprawy; pamiętaj, że masz mówić ze swym Stworzycielem.
— Wiem — rzekł don Juan uprzejmie. — Wiem także, że wypada umrzeć
po chrześcijańsku. Zawsze dbałem o to, co wypada — dopóki się tylko
dało, ojcze. Na honor, powiem wszystko bez ogródek; po pierwsze,
jestem zbyt słaby na długie przemowy, a po drugie, zawsze zasadą moją
było zdążać do celu krótką i najprostszą drogą.
— Pochwalam twoją uległość — odpowiedział padre Jacinto. — Przede
wszystkim jednak, miły synu, porządnie się przygotuj, zrób rachunek
sumienia i wzbudź w sobie pokorny żal za grzechy. Ja tymczasem
poczekam.
Na to don Juan zamknął oczy i zaczął robić rachunek sumienia,
podczas gdy padre modlił się o łaskę i oświecenie boże.
— Jestem gotów, ojcze — odezwał się don Juan po chwili i zaczai
się spowiadać.
Padre Jacinto z zadowoleniem potakiwał głową; zdawało się, że jest
to spowiedź szczera i zupełna, nie brakowało w niej ani kłamstwa,
zabójstwa, krzywoprzysięstwa, pychy, ani oszustwa, ani zdrady — don
Juan był naprawdę wielkim grzesznikiem. Nagle umilkł, jakby zmęczony,
i zamknął oczy.
— Odpocznij sobie, miły synu — zachęcał go ksiądz cierpliwie — a
potem mów dalej.
— Już skończyłem, ojcze — rzekł don Juan. — Jeśli zapomniałem o
czymś, są to naprawdę tylko drobiazgi, które mi Bóg raczy darować.
— Jak to? — krzyknął padre Jacinto — ty to nazywasz drobiazgami?!
A ta rozpusta, w której brodziłeś przez całe życie, a te kobiety,
które uwodziłeś, a te nieczyste namiętności, którym z wyuzdaniem
hołdowałeś? Tylko, chłopysiu, wszystko pięknie wyznaj; przed Bogiem,
ty bezecniku, żaden z twych bezwstydnych czynów się nie ukryje,
lepiej żałuj za siwe obrzydlistwa i ulży j swej grzesznej duszy!
Na twarzy don Juana pojawił się wyraz bólu i zniecierpliwienia.
— Już wam powiedziałem, ojcze — rzekł twardo — że skończyłem. Na
honor, więcej już wam nie mam nic do powiedzenia.
W tej chwili oberżysta Posady de las Reines usłyszał z pokoju
ranionego wzmagający się krzyk.
— Bóg z nami! — zawołał i przeżegnał się. — Zdaje się, że padre
Jacinto wypędza diabła z tego biedaka se?ora. Panie Boże, takie
rzeczy w mojej gospodzie wcale mi się nie podobają.
Wzmiankowany krzyk rozlegał się dosyć długo, tak długo, że bób byś
przez ten czas ugotował; chwilami cichnął w łagodne przekonywanie,
chwilami wybuchał dzikim rykiem; nagle z pokoju rannego wybiegł padre
Jacinto, czerwony jak indyk, i wzywając Najświętszej Panienki
popędził do kościoła. W gospodzie nastała cisza, tylko zasmucony
Leporello wśliznął się do pokoju swego pana, który leżał z
zamkniętymi oczyma i jęczał.
Po południu przybył do tego miasta padre Ildefonso de Societate
Jesu, który jechał na mule z Madrytu do Burgos; a ponieważ dzień był
upalny, zsiadł u fary i odwiedził ojca Jacinto. Był to kościsty
ksiądz, wyschły jak stara kiełbasa, z brwiami najeżonymi niczym lanca
starego kawalerzysty.
Gdy obaj popili kwaśnego mleka, jezuita wpatrzył się w ojca
Jacinto, który z trudem usiłować ukryć, że coś go dręczy. Było tak
cicho, że brzęczenie much wydawało się gwarem.
— Więc tak — wyrzucił w końcu z siebie strapiony padre Jacinto. —
Mamy tu wielkiego grzesznika, który właśnie kona. Trzeba wam
wiedzieć, don Ildefonso, że jest to ten nieszczęsny don Juan Tenorio.
Miał tu jakieś spotkanie, pojedynek czy coś — krótko mówiąc, chciałem
go wyspowiadać. Z początku szło jak z płatka, spowiadał się bardzo
pięknie, co to, to prawda. Ale gdy doszło do szóstego przykazania —
nic; nie wydostałem z niego ani słowa. Że niby nie ma mi nic do
powiedzenia. Matko Boska, ten łajdak! Gdy wziąć pod uwagę, że to jest
ów największy rozpustnik obu Kastylii — nawet w Walencji ani w
Kadyksie podobno nie ma jemu równego. Mówią, że w ostatnich latach
uwiódł sześćset dziewięćdziesiąt siedem dziewcząt; z tych sto
trzynaście poszło do klasztoru, pięćdziesiąt zabili ich ojcowie lub
mężowie w sprawiedliwym gniewie, a mniej więcej tyluż pękło serce z
żalu. I teraz sobie wyobraźcie, don Ildefonso: taki hulaka twierdzi
mi w oczy, na łożu śmierci, że in puncto rozpusty nie ma się mi z
czego spowiadać! Co powiecie na to?
— Nic — rzekł ojciec jezuita. — A wyście mu odmówili
rozgrzeszenia?
— Rozumie się — odpowiedział znękany padre Jacinto. — Całe
przekonywanie było na próżno. Przemawiałem do niego tak, że w
kamieniu wzbudziłbym żal za grzechy, ale dla tego arcynicponia nic
nie ma wartości. Grzeszyłem ponoć pychą, ojcze, powiada mi,
krzywoprzysięgałem, wszystko, co chcecie, ale pod względem tego, o co
pytacie, nie mam wam nic do powiedzenia. Wiecie, co się w tym kryje,
don Ildefonso? — wybuchnął nagle padre i szybko się przeżegnał. —
Myślę, że się pokumał z diabłem. Dlatego nie może się z tego
wyspowiadać. To były nieczyste czary. Uwodził kobiety mocą piekielna.
— Ojciec Jacinto otrząsnął się. — Może byście się mu przyjrzeli,
domine. Jestem zdania, że mu to z oczu wyziera.
Don Ildefonso, S.J., milcząc dumał. — Skoro tak myślicie — rzekł w
końcu — obejrzę sobie tego człowieka.
Don Juan drzemał, kiedy don Ildefonso wszedł cicho do pokoju i
skinieniem ręki odprawił Leporella, następnie usiadł na krześle w
głowach łóżka i obserwował wychudłą twarz umierającego człowieka.
Po długiej, długiej chwili ranny jęknął i otworzył oczy.
— Don Juanie — rzekł jezuita łagodnie — zdaje się, że trudno
byłoby ci mówić.
Don Juan leniwie skinął głową.
— Nie szkodzi — mówił jezuita. — W twojej spowiedzi, don Juanie,
jest pewna niejasność. Nie będę ci stawiał pytań, ale może byś mógł
dawać widomie znak potwierdzenia lub zaprzeczenia względem tego, co
ci powiem — o tobie.
Oczy rannego wpatrzyły się prawie z lękiem w nieruchomą twarz
księdza.
— Don Juanie — zaczął don Ildefonso niemal swobodnie — słyszałem o
tobie już dawno; rozmyślałem, dlaczego właściwie przerzucasz się od
kobiety, do kobiety, od miłości do miłości, dlaczego nigdy nie możesz
nigdzie dłużej zabawić, nigdy osiągnąć tej pełni i spokoju, które my,
ludzie, nazywamy szczęściem.
Don Juan pokazał zęby w bolesnym grymasie.
— Od miłości do miłości — ciągnął don Ildefonso spokojnie. — Jak
gdybyś chciał wciąż utrzymywać w przekonaniu kogoś — może samego
siebie — że jesteś godzien miłości, że jesteś mężczyzną, którego
kobiety kochają, biedny don Juanie!
Usta rannego drgnęły; zdawało się, że powtarza ostatnie słowa.
— A tymczasem — mówił ksiądz przyjaźnie — nie byłeś nigdy
mężczyzną, don Juanie, tylko twój duch był duchem mężczyzny i
wstydził się, se?or, i rozpaczliwie starał się ukryć, że natura nie
dała ci tego, czym jest obdarzone każde żyjące stworzenie.
Z łóżka rozległ się chłopięcy płacz.
— Dlatego, don Juanie, od młodzieńczych lat udawałeś mężczyznę;
byłeś odważny do szaleństwa, awanturniczy, pyszny i wyniosły, by
przezwyciężyć w sobie to upokarzające uczucie, że inni są lepsi i
bardziej męscy niż ty; ale to było kłamstwo i dlatego marnotrawnie
gromadziłeś dowód za dowodem, żaden ci nie mógł wystarczyć, ponieważ
był tylko czczy i udawany — tyś nie uwiódł ani jednej kobiety, don
Juanie. Tyś nigdy nie zaznał miłości, tylko gorączkowo usiłowałeś
każdą pożądaną i godną kobietę, jaką spotykałeś, oczarować swym
duchem, swym rycerstwem, swą namiętnością, którą sam w siebie
wmówiłeś; to wszystko umiałeś doskonale, ponieważ to grałeś. A gdy
przychodził ten moment, kiedy pod kobietą uginają się kolana — to
musiało być dla ciebie piekło, don Juanie, to musiało być piekło,
ponieważ w owej chwili przeżywałeś własną przeklętą pychę i
równocześnie najstraszniejsze poniżenie. Musiałeś się wyrywać z
objęć, które zdobywałeś za cenę życia, i uciekać, biedaku, uciekać z
ramion już ulegającej kobiety, i to jeszcze z jakimś pięknym
kłamstwem na tychże ustach, którym trudno się było oprzeć. To musiało
być piekło, panie Juanie.
Ranny odwrócił głowę do ściany i płakał.
Don Ildefonso wstał.
— Biedaku — rzekł — wstydziłeś się przyznać do tego nawet na
świętej spowiedzi. Więc widzisz, już załatwione, ale ja nie mam prawa
pozbawiać padre Jacinta jego penitenta.
I posłał po proboszcza; a gdy ojciec Jacinto przybył, powiedział
do niego don Ildefonso:
— Patrzcie, ojcze, wyznał wszystko, i płakał. Jego żal jest ponad
wszelką wątpliwość doskonały; sądzę, że moglibyśmy mu udzielić
rozgrzeszenia.
(1932)
ROMEO I JULIA
Młody angielski szlachcic, Oliver Mendeville, który bawił w Italii
w podróży naukowej, otrzymał we Florencji wiadomość, że jego ojciec
sir William opuścił ten świat. Więc z ciężkim sercem i rzewnie
płacząc pożegnał sir Oliver signorinę Maddalenę, przysięgając, że
wróci jak najprędzej, i wyruszył ze swym sługą w kierunku Genui.
Trzeciego dnia podróży, właśnie gdy wjeżdżali do jakiejś zapadłej
dziury, chwyciła ich silna ulewa. Sir Oliver stanął z koniem pod
starym wiązem.
— Paolo — rzekł do sługi — zobacz no, czy jest tu jakieś albergo,
gdzie byśmy mogli przeczekać deszcz.
— Co się tyczy sługi i koni — odezwał się głos nad jego głową — to
albergo jest tam, za rogiem, ale wy, cavaliere, okazalibyście
zaszczyt mej plebanii, gdybyście się schronili pod jej skromną
strzechę.
Sir Oliver zdjął kapelusz i zwrócił się w stronę okna, skąd wesoło
szczerzył doń zęby w uśmiechu gruby i stary pater.
— Vossignoria reverendissima — rzekł z szacunkiem — okazujecie
nadmierną łaskawość cudzoziemcowi, który opuszcza wasz piękny kraj
pełen wdzięczności za wszystko dobre, którym został tak hojnie
obdarzony.
— Bene, miły synu — rzekł pleban — ale jeśli będziesz mówił
jeszcze chwilę, zmokniesz na amen. Zleź łaskawie z tej kobyły i
trochę się otrzep, bo bardzo pada.
Sir Oliver zdziwił się, gdy molto reverendo parocco wyszedł do
sieni na spotkanie; tak malutkiego patra jeszcze nie widział; gdy mu
się kłaniał, musiał się schylić tak, że krew uderzyła mu do głowy.
— Poniechaj tego — rzekł pleban. — Jam tylko franciszkanin,
cavaliere. Zowią mnie padre Ippolito. Hej, Marietto, przynieś salami
i wina. Tędy, panie, okrutne tu ciemności. Tyś Anglik, prawda?
Patrzcie no, od’ tej pory jakeście się wy, Anglicy, oderwali od
świętego kościoła rzymskiego, pełno was tu w Italii. Rozumiem,
signore. Pewnie wam tęskno. Patrz, Marietto, ten pan jest Anglikiem.
Biedak, taki młody i już Anglik! Ukraj sobie tego salami, cavaliere,
prawdziwe werońskie. Powiadam, że do wina nie masz nad werońskie
salami, niech się Bolończycy dadzą wypchać ze swoją mortadelą. Zawsze
stawiaj na werońskie salami i słone migdały, miły synu. Tyś nie był w
Weronie? Szkoda. Stamtąd pochodził boski Veronese, signore. Ja sam
jestem z Werony. Sławne miasto, panie. Nazywają je miastem
Scaligerów. Smakuje ci to winko?
— Gratias, padre — mruczał sir Oliver. — U nas w Anglii nazywa się
Weronę miastem Julii.
— Co ty mówisz? — zdziwił się padre Ippolito. — A dlaczegóż to?
Nie wiem nawet, czy tam była jakaś księżna Julia. Prawda, nie byłem
tam już przeszło czterdzieści lat — któraż by to Julia była?
— Julia Capuletti — objaśniał sir Oliver. — Wiecie, my mamy o niej
taką sztukę teatralną… niejakiego Shakespeare’a. Piękna sztuka.
Znacie ją, padre?
— Nie, ale poczekaj, Julia Capuletti. Julia Capuletti… — mamrotał
padre Ippolito — powinien bym ją znać. Bywałem u Capulettich z padrem
Lorenzem.
— Wyście znali mnicha Lorenzo? — zawołał sir Oliver.
— Jakże bym nie znał? Ja mu, panie, sługiwałem za ministranta.
Słuchaj, czy to jest może ta Julia, co wyszła za hrabiego Parysa? Tę
znałem. Bardzo pobożna i zacna pani ta hrabina Julia. Ona była z domu
Capuletiti, z tych Capulettich, co mieli skład z aksamitem.
— To nie może być ta — oświadczył sir Oliver. — Ta prawdziwa Julia
zmarła w dziewczęcym wieku w najbardziej wzruszający sposób, jaki
sobie można wyobrazić.
— Aha — powiedział molto reverendo — więc to nie ta. Julia, którą
znałem, wyszła za hrabiego Parysa i miała z nim ośmioro dzieci.
Wzorowa i cnotliwa małżonka, młody panie, niech ci Bóg da taką.
Prawda, gadano, że przedtem zawróciła sobie głowę jakimś młodym
crapulonem. Ech, signore, o kim by czegoś nie gadano? Wiadomo,
młodość jest nierozważna i postrzelona. Ciesz się, cavaliere, żeś
młody. Czy Anglicy bywają także młodzi?
— Bywają — westchnął sir Oliver. — Ach, ojcze, i nas trawi płomień
młodego Romea.
— Romeo? — powiedział padre Ippolito i łyknął wina. — Jego
powinien bym znać. Młodzieńcze, czy to nie był ten młody sciocco, ten
fircyk, ten nicpoń Montecchi, co posiekał hrabiego Parysa? Mówiono,
że ponoć dla Julietty. Tak, tak. Julia miała wyjść za hrabiego Parysa
— dobra partia, signore, to był bardzo bogaty i zacny młody pan, ale
Romeo sobie pono ubrdał, że on dostanie Julię. Co za głupota, panie —
mruczał padre. — Jak gdyby bogaci Capuletti mogli dać córkę komuś ze
zbankrutowanych Montecchich. A do tego jeszcze Montecchi trzymali z
Mantuą, podczas gdy Capuletti byli po stronie księcia Mediolanu. Nie,
nie. Ja myślę, że ten assalto assassinatico przeciw Parysowi to był
zwykły zamach polityczny. Dziś we wszystkim tkwi polityka, kochany
synu. Jasne, że po tej burdzie Romeo musiał uciekać do Mantui i już
nie wrócił.
— To pomyłka! — zawołał sir Oliver. — Darujcie, padre, ale to nie
tak było. — Julia kochała Romea, ale rodzice ją zmusili, aby wyszła
za hrabiego Parysa.
— Wszakże wiedzieli dlaczego — zgodził się stary proboszcz. —
Romeo był ribaldo i trzymał z Mantuą.
— Ale przed weselem z Parysem ojciec Lorenzo dostarczył jej
proszku, aby zapadła w sen — ciągnął sir Oliver.
— To kłamstwo — zaoponował gwałtownie padre Ippolito, — Tego by
ojciec Lorenzo nigdy nie uczynił. Ale prawdą jest, że Romeo napadł
Parysa na ulicy i posiekał go. Widocznie był pijany.
— Darujcie, ojcze, ale to było zupełnie inaczej — protestował sir
Oliver. — Prawdą jest, że Julię pochowali. Romeo nad jej grobem
przebił Parysa mieczem.
— Poczekaj — rzekł proboszcz. — Najprzód to nie było nad grobem,
lecz na ulicy w pobliżu pomnika Scaligerów. A po wtóre, Romeo go nie
przebił, lecz rozciął mu tylko ramię. To nie tak łatwo, synu, zabić
kogoś mieczem. Spróbuj tylko, młody człowieku!
— Scusi — zaprotestował sir Oliver — ja to widziałem na premierze,
na scenie. Hrabia Parys został naprawdę w pojedynku przebity i skonał
na miejscu. Romeo, mniemając, że Julia rzeczywiście nie żyje, otruł
się na jej grobie… Tak było, padre!
— Gdzież tam — mruczał ojciec Ippolito. — Wcale się nie otruł.
Uciekł do Mantui, przyjacielu!
— Darujcie, padre — obstawał przy swoim Oliver — ja to widziałem
tymi oto oczyma, przecież siedziałem w pierwszym rzędzie! W owej
chwili Julia się ocknęła i gdy ujrzała, że jej ukochany Romeo nie
żyje, także zażyła truciznę i skonała.
— Co ty pleciesz — rozzłościł się padre Ippolito. — Dziwię się,
kto narobił tych plotek. Prawda, że Romeo uciekł do Mantui, a
biedactwo Julia z żalu za nim coś się tam jakoby truła. Ale to nie
było nic poważnego, cavaliere, ot, taka dziecinada; proszę cię, miała
coś około piętnastu lat. Wiem to od Lorenza, młodzieńcze; rozumie
się, byłem wtedy taki o ragazzo — pokazywał dobry pater — może na
łokieć od ziemi. Julię odwieźli potem do ciotki do Bensenzano, aby
przyszła do siebie. Tam za nią przyjechał hrabia Parys, jeszcze miał
rękę zabandażowaną, i wiesz, jak to w takich wypadkach bywa:
wywiązała się z tego miłość jak mur. W trzy miesiące później się
pobrali. Ecco, signore, tak to w życiu bywa. Sam byłem na ich ślubie
ministrantem w białej komeżce.
Sir Oliver siedział jakiś zgnębiony.
— Nie gniewajcie się, ojcze — rzekł w końcu — ale w tej
angielskiej sztuce jest to tysiąc razy piękniejsze.
Padre Ippolito sapnął.
— Piękniejsze! Nie wiem, co w tym widzisz pięknego, gdy dwoje
ludzi odbiera sobie życie. Szkoda by ich było, młody panie. Ja ci coś
powiem, piękniejsze jest to, że Julia wyszła za mąż i miała ośmioro
dzieci, i to jakich dzieci, panie dzieju: jak malowanie.
Oliver kręcił głową.
— To już nie to, drogi padre; wy nie wiecie, co to jest wielka
miłość.
Malutki pater mrugał w zamyśleniu.
— Wielka miłość? Myślę, że to jest to, gdy dwoje ludzi potrafi żyć
w zgodzie przez całe życie… w oddaniu i wierności… Julia była zacną
żoną, drogi panie. Wychowała ośmioro dzieci i nie opuściła swego
małżonka aż do śmierci.
Więc u was nazywa się Weronę miastem Julii? To bardzo ładnie z
waszej strony, cavaliere. Pani Julia była naprawdę przezacną kobietą,
niech jej Bóg da wieczną chwałę!
Młody Oliver otrząsnął się z zamyślenia.
— A co się stało z Romeem?
— Z nim? Nawet dobrze nie wiem. Coś o nim słyszałem. Aha, już
wiem. Zakochał się w Mantui w córce jakiegoś markiza — jakże on się
nazywał? Monfalcone, Montefalco albo tak jakoś. Ach, cavaliere, to
było to, co wy nazywacie wielką miłością! Podobno ją porwał czy coś w
tym rodzaju, bardzo romantyczna historia, ale szczegółów nie
pamiętam, działo się to przecież w Mantui. Ale podobno była to jakaś
passione senza esempio, ogromna namiętność, panie. Przynajmniej tak
mówiono. Ecco, signore, już nie pada.
Sir Oliver podnosił się zakłopotany swym wzrostem wobec małego
patra.
— Ogromnieście byli łaskawi, padre. Thank you so much. Chciałbym
tu coś zostawić… dla waszych biednych parafian — mruczał czerwieniąc
się i wsuwając pod brzeg talerza garść cekinów.
— Ależ, ależ — zgorszył się padre Ippolito i zatrzepotał rękami —
cóż ty znowu, tyle pieniędzy za odrobinę werońskiego salami!
— Trochę także za wasze opowiadanie — rzekł szybko młody Oliver. —
Było, ech, było bardzo, bardzo… nie wiem, jak powiedzieć. Very much,
indeed.
Przez okna plebanii wlało się światło słoneczne.
(1932)
PAN HYNEK RAB Z KUFSZTEJNA
Pan Janek Chwal z Jankowa nie mógł jeszcze ochłonąć ze zdziwienia.
No bo pomyślcie, ni stąd, ni zowąd przybywa szumnie w odwiedziny pan
zięć, i to co za zięć, proszą patrzeć: niemieckiej mody spodnie,
węgierskie wąsy, no, wielki pan, co to, to prawda, a tymczasem stary
pan Janek z zakasanymi rękawami pomaga przy cieleniu się krowy. „To
ci los — myśli stary pan z zakłopotaniem. — Diabli mi go tu
przynieśli.”
— Pijże, panie Hynku — zachęcał gorliwie — choć to tylko takie
krajowe wino, pięć lat temu przywiózł je Żyd z Litomierzyc. W Pradze
pijacie cypryjskie, prawda?
— Takie i owakie — odpowiedział pan Hynek. — Ale powiadam wam,
panie teściu, nie masz nad poczciwe czeskie winko. I dobre czeskie
piwo… Ludzie nawet nie wiedzą, co u nas mamy dobrego, i kupują byle
obce paskudztwa. Czy myślicie, że ktoś z zagranicy przywiezie do nas
coś porządnego?
Stary pan kiwał głową.
— I jeszcze żądają za to niechrześcijańskich pieniędzy.
— Rozumie się — wycedził pan Rab. — Weźcie, proszę, jeno te cła.
Jego królewska miłość napycha sobie kieszenie, a my za to musimy
płacić. — Pan Hynek rozgoryczony odchrząknął. — Żeby on miał pełne
skrzynie pieniędzy!
— Podiebrad?
— Ten karzeł — przyświadczył pan Rab. — Wygląda niczym jakiś liczy
krupa. Ależ mamy króla, co? Lecz to wszystko się kiedyś
przekopyrtnie, panie teściu. Z przyczyn gospodarczych i innych. Czy u
was na Jankowie również jest tak źle?
Pan Janek zasępił się.
— Źle, chłopcze. Bardzo źle. Przyszedł pomór na krowy, nic nie
pomogło okadzanie. I diabli wiedzą skąd, chłopom śniedź padła na
zboże. Łońskiego roku zbił je grad. Źle jest chłopom. Wyobraź sobie,
panie Hynku, nie mają nawet ziarna na siew, musiałem im dać siewne ze
swego spichlerza.
— Dać? — zdziwił się pan Rab. — Tego bym, panie teściu, nie robił.
Na cóż cackać się z niedojdami? Kto się sam nie potrafi wyżywić,
niech zdechnie. Niech zdechnie — powtórzył pan Hynek energicznie. — W
dzisiejszych czasach, panie teściu, trzeba żelaznej ręki. Żadnych
darowizn i wsparć! Niech zmiękną, ot co! Przyjdą jeszcze gorsze
czasy. Raczej przyzwyczaić tych dziadów do biedy. Niech żrą korę albo
co chcą. Ja bym im nic nie dał, tylko bym prosto z mostu rąbnął: Wy,
hołoto dziadowska, wy, chamy, i tak dalej. Może myślicie, że nie mamy
większego zmartwienia jak wasze bebechy, co? Dzisiaj, rzekłbym im,
musicie być wszyscy gotowi do ciężkich ofiar. Musimy myśleć o obronie
naszego królestwa, a nie o jakichś drobiazgach. Tak bym im rzekł,
panie. Żyjemy w poważnych czasach, a kto nie jest gotów zginąć za
ojczyznę, niech zdycha z głodu. I basta! — Pan Hynek pociągnął
porządnie ze dzbana. — Dopóki się to trzyma na nogach, musztrować i
żadnych dyskusji.
Stary pan z Jankowa wytrzeszczył na zięcia blade oczy.
— Co to, co to? — wybełkotał zmieszany. — Znaczy się, że, zachowaj
Boże, będzie wojna?
Pan Hynek zachichotał:
— Jakżeby nie! Musi być: cóż to, na darmo mamy pokój? Aa, panie,
kiedy mamy pokój, to jasne, że się coś przygotowuje. Proszę was —
mówił wzgardliwie — przecież o tym już wie nawet ten, jakże go
nazywają? Aha, książę pokoju. Książę pokoju — parsknął pan Rab. —
Wiadomo, boi się o swój tron. Gdyby nie siedział na tronie z trzema
poduszkami pod zadkiem, nie byłoby go nawet widać.
— Niby Podiebrad? — pytał pan Janek niepewnie.
— A któż by inny! Ech, panie, mamyż to władcę, pięknie dziękuję!
Ciągle tylko pokój, panie teściu. Ciągle tylko same poselstwa i
podobne faramuszki. Na to są pieniądze, co? Wtedy aż do Głogowa
taszczył się do polskiego króla, że niby chodzi o pakt przeciw
Turkom. Całą milę wyszedł naprzeciw Polakowi, wyobraźcie sobie! Co wy
na to?
— Ano — mówił pan Janek ostrożnie — małoż się to mówi o Turku?
— E, takie tam brednie — orzekł pan Hynek Rab stanowczo. — Ależ
czyż wypada, aby czeski król czynił, honory Polakowi? To hańba! —
krzyknął pan Hynek. — Powinien był poczekać, aż Polak do niego
przyjdzie! Aleśmy się, panie Janku, dorobili! Co by na to powiedział
nieboszczyk cesarz Karol albo Zygmunt? Wówczas, drogi panie, mieliśmy
jeszcze jakiś międzynarodowy prestiż — splunął pan Rab. — Tfu! Dziwię
się, że my, Czesi, zgadzamy się na taki wstyd!’ ,,A to ci historia —
gorszył się pan Janek Chwal. — I po co mi to w ogóle mówi? Jakbym
miał mało swoich kłopotów.”
— Albo to — mówił pan Rab — wysyła poselstwo do Rzymu, żeby go
niby papież uznał. Pięknie, grzeczniutko, prawda? Pono aby był pokój
w chrześcijaństwie i temu podobnie. To przechodzi ludzkie pojęcie! —
Pan Rab wyrżnął pięścią w stół, omalże nie przewrócił kielicha. — Toż
by się ojczulek Żiżka w grobie obrócił! Na Boga, proszę was, paktować
z papieżem! Po tośmy się my, kalikstyni, krwawili, ha? Żeby nas
sprzedał Rzymowi za papieski pantofel?
„Cóż ty się tak pieklisz — dziwił się stary pan, mrugając w
roztargnieniu. — Gdzieżeś ty się, człowiecze, krwawił? Twój
nieboszczyk tatko przyszedł tu dopiero z Zygmuntem. — Prawda, potem
się w Pradze przyżenił. Pisał się Joachim Hanes Raab. Porządny był z
niego człowiek, panie dzieju, znałem go; całkiem rozsądny Niemiec.”
— I on sobie myśli — zapalał się pan Hynek Rab — że robi Bóg wie
jak wielką politykę. To znów posłał jakichś swoich fircyków aż do
Francji, do francuskiego króla. Że niby powinno się założyć związek
książąt chrześcijańskich, żeby się zjeżdżali na taki ogólnoeuropejski
sejm czy coś takiego, żeby po dobremu rozstrzygać spory etcetera. I
przeciw Turkowi pono, i wieczny pokój, i takie tam historie.
Powiedzcie sami — czyście słyszeli kiedy w życiu taką niedorzeczność?
Czy w taki sposób można prowadzić politykę? Proszę was, któż by to
załatwiał spory po dobroci, gdy je można załatwić wojną? I gdzież
sobie które państwo pozwoli, żeby mu się ktoś wtrącał, gdy ono chce
wojny z drugim? Bzdury; cały świat się z tego tylko śmieje. Ale jak
nas, panie teściu, taki tchórzliwy krok kompromituje przed całym
światem! Przecież, na Boga, wygląda to, jakbyśmy się bali, aby nie
było tej jakiejś wojny.
— A będzie? — spytał zatroskanym głosem pan Janek.
Pan Hynek Rab z Kufsztejna przytaknął skinieniem głowy.
— To pewne jak śmierć. Widzicie, panie teściu, przeciw nam są:
Węgier, Niemiec, papież i Austriak. Skoro są przeciw nam, więc dobra:
musimy ich napaść, zanim się połączą. Wojna błyskawiczna, i basta.
Jedyny sposób — oświadczył pan Rab i energicznie przeczesał sobie
włosy.
— Trzeba by się więc zawczasu postarać o zapasy — mruczał pan
Janek Chwal w zamyśleniu. — Dobrze jest mieć zapasy.
Pan Hynek Rab przechylił się poufnie przez stół.
— Ja bym miał, panie, lepszy plan. Połączyć się z Turkiem i
Tatarem. To by była polityka, co? Tatarowi zostawić Polskę i Niemcy,
niech to wszystko wymłóci i wypali. Tym lepiej dla nas, pojmujecie? A
Turkowi zostawić Węgrów, Austriaków i papieża.
— Mówią — mruczał stary pan — że Turek to pohaniec.
— Właśnie — przyznał pan Hynek. — Ten by ich, panie, urządził!
Tylko się nie kierować żadnymi względami ani jakimiś tam
chrześcijańskimi uczuciami! Liczy się po prostu siła. A nasz naród,
panie… Uważani, że dla narodu żadna ofiara nie jest zbyt wielka; ale
muszą ją ponosić inni, rozumiecie? Nikogo nie żywić, jak mówił nasz
Żiżka. Przeciwko wszystkim i tak dalej. Gdyby tylko było wśród nas
więcej prawych i szczerych obywateli. Żeby to znowu można machnąć
naszą starą czeską maczugą…
Pan Jan Chwal z Jankowa kiwał głową. „Muszę pamiętać o zapasach —
myślał. — Kto tam wie, co się stanie. Stary pan Raab był mądry
człowiek, chociaż zakuty Niemiec, Tyrolczyk. Może Hynek ma po nim
szczyptę rozumu — przyszło na myśl staremu panu — a w Pradze ludzie
coś niecoś wiedzą. Zwłaszcza siana nasuszyć. Wojsku trzeba siana.”
Pan Hynek Rab z Kufsztejna uderzył w stół rozochocony.
— Panie teściu, my tego jeszcze dożyjemy. Na zdrowie! Na zdrowie!
Hej, chłopcze, sam tu z tym dzbanem. Nalej nam wina! Czy nie widzisz,
że kielich przede mną pusty? Zdrowie naszej sprawy!
— Wohl bekomm’s — powiedział stary pan Janek uprzejmie.
(1933),
NAPOLEON
Mlle Claire (z Comédie Française) siedziała jak trusia; wiedziała,
że cesarz niekiedy tak się zamyśli i nie lubi, gdy mu się przerywa.
Wreszcie — między nami — o czym z nim mówić? Cóż chcecie, to przecież
tylko cesarz; człowiek nie czuje sią tu u siebie, nieprawdaż? (Jest
mimo wszystko cudzoziemcem, duma Mlle Claire, pas tr?s parisien.) A
jednak tak przy kominku ma dosyć ładną twarz. (Gdybyż tylko nie był
taki krępy.) (L?, l?, zupełnie nie ma szyi, c’est drôle.) (Ale wiecie
państwo, mógłby być cośkolwiek uprzejmiejszy.)
Na kominku tyka ciężki marmurowy zegar. „Jutro — myśli sobie
cesarz — muszę przyjąć przedstawicieli miast; głupie to, ale co
robić, na pewno będą narzekać na podatki. Potem poseł austriacki —
znów ta stara historia. Potem przyjdą przedstawić się nowi prezesi
sądów — muszę sobie przedtem przeczytać, gdzie który z nich co robił;
tych ludzi cieszy, gdy wiem coś o nich.” Cesarz liczy na palcach.
„Czy coś jeszcze? Tak, Conte Ventura, znowu będzie donosił na
papieża. — Napoleon stłumił ziewnięcie. — Boże, co za nudy!
Powinienem był sobie zawołać tego — jakże on się nazywa? — tego
sprytnego człowieczka, co właśnie wrócił z Anglii. Jakże się ten
chłopak nazywa, porco, przecież to mój najlepszy szpieg!”
— Sacrebleu — mruczy cesarz — jak się ten chłop nazywa!
Mile Claire siedziała i milczała tak samo jak i on.
„Wszystko jedno — myśli sobie cesarz — niech się nazywa, jak chce,
ale jego wiadomości bywają znakomite. Przydatny człowiek, ten… ten…
maledetto! Idiotyczne, jak się czasem zapomni nazwisko! Mam przecież
dobrą pamięć do nazwisk — dziwi się cesarz. — Tyle tysięcy nazwisk
noszę w głowie, choćby tylko tych żołnierzy, co ich znam po nazwisku!
Założę się, że mógłbym sobie jeszcze dziś przypomnieć nazwiska
wszystkich kolegów z kadeckiej szkoły, a nawet z dzieciństwa.
Chwileczkę, był Tonio, zwany Biglia, Francio, alias Riccintello,
Tonio Zufolo, Mario Barbabietola, Luca, zwany Peto (cesarz się
uśmiechnął), Andrea, zwany Puzzo albo Tirone. Wszystkich ich pamiętam
po imieniu — rozmyśla cesarz, ale teraz ani rusz nie mogę sobie
przypomnieć tego — tonnerre!”
— Madame — mówi cesarz w zamyśleniu — czy pani ma także taką
dziwaczną pamięć? Człowiek pamięta imiona swych towarzyszy
dzieciństwa, ale nie może wpaść na nazwisko człowieka, z którym mówił
przed miesiącem.
— Rzeczywiście, Sire — powiedziała Mile Claire. — To szczególne,
prawda?
Mile Claire próbowała przypomnieć sobie jakieś nazwisko ze swego
dzieciństwa, ale nie przychodziło jej na myśl żadne. Przypomniała
sobie tylko swego pierwszego kochanka. Był to niejaki Henry. Tak, to
był Henry.
— Szczególne — mruczał cesarz, wpatrując się w płonący kominek. —
Wszystkich ich potrafię sobie wyobrazić. Gamba, Zufolo, Briccone,
Barbabietola, mały Puzzo, Biglia, Mattaccio, Mazzasette, Beccajo,
Ciondolone, Panciuto. Było nas coś ze dwunastu łobuzów, Madame. Na
mnie wołali Polio, il Capitano.
— Ślicznie — zawołała Mile Claire. — To pan, Sire, był ich
kapitanem?
— Tak — mówił cesarz zamyślony. — Byłem kapitanem albo
rozbójników, albo żandarmów, zależnie od okoliczności. Dowodziłem
nimi, rozumie pani? Raz nawet kazałem powiesić Mattaccia za
nieposłuszeństwo. Dobrze, że go stary stróż Zoppo w porę odciął.
Wówczas, Madame, rządziło się inaczej. Taki Capitano był absolutnym
panem swych ludzi — była tam nieprzyjacielska gromada chłopaków,
dowodził nią niejaki Zani. Potem naprawdę został przywódcą bandytów
na Korsyce. Przed trzema laty kazałem go rozstrzelać.
— Widać — szepnęła Mile Claire — że najjaśniejszy pan już się
urodził wodzem.
Cesarz potrząsnął głową.
— Sądzi pani? Wtedy, jako Capitano, odczuwałem swoją własną moc
dużo silniej. Rządzić, Madame, to nie to samo co rozkazywać.
Rozkazywać bez skrupułów, bez względów, nie trapić się o możliwe
następstwa; Madame, w tym wypadku najważniejszy był fakt, że jest to
tylko zabawa, wiedziałem, że to tylko zabawa…
Mlle Claire odgadła, że nie powinna na to odpowiadać; niech jej to
będzie policzone.
— A i teraz, i teraz — ciągnął cesarz raczej do siebie. — Często
ni stąd, ni zowąd napada mnie myśl: Polio, przecież to jest tylko
zabawa! Mówią ci: Sire, mówią ci: Najjaśniejszy Panie, ponieważ się w
to bawimy, my wszyscy. Ci żołnierze na baczność, ci ministrowie i
posłowie, co się kłaniają aż do zje—mi, to tylko zabawa. I nikt przy
tym nawet nie szturchnie drugiego łokciem, nikomu się nie chce śmiać.
Jako dzieci również bawiliśmy się tak poważnie. Taka już jest ta
zabawa. Madame: udawać, jakby to wszystko było na serio.
Na kominku tykał ciężki marmurowy zegar.
„Cesarz jest dziwny” — myślała Mile Claire z wahaniem.
— Może dopiero za drzwiami na siebie mrugają — mówi cesarz w
zamyśleniu. — I może sobie szepcą: szelma ten Polio, jak to potrafi
odgrywać cesarza, ani brwią nie ruszy; gdyby nie zabawa, można by
powiedzieć, że to bierze poważnie — cesarz czmychnął przez nos, jakby
się śmiał w duchu. — Komiczne, czyż nie, Madame? A ja na nich uważam,
żebym, jak tylko się szturchną, roześmiał się pierwszy. Ale oni nic.
Czasem mam uczucie, że się zmówili, aby mnie nabrać. Rozumie pani,
abym ja uwierzył, że to nie jest zabawa, a oni potem, żeby się
wyśmiewali: Polio, Polio, a tośmy cię nabrali! — Cesarz się zaśmiał
cicho. — Nie, nie! Mnie nie nabiorą! Ja wiem swoje.
„Polio — przemyśliwała Mlle Claire. — Gdy będzie czuły, tak go
będę nazywać. Polio, mon petit Polio.”
— Słucham? — zapytał cesarz ostro.
— Nic, Sire — broniła się Mile Claire.
— Aha. Myślałem, że pani coś powiedziała. — Cesarz się pochylił w
stronę ognia. — Szczególne, u kobiet tego nie zauważyłem, ale u
mężczyzn częściej. W głębi duszy nigdy nie przestają być chłopcami.
Dlatego tyle w życiu osiągają, że się właściwie bawią. Czy nie
dlatego robią wszystko tak namiętnie i z przejęciem, że jest to
właściwie zabawa, nie sądzi pani? Czy może ktoś być cesarzem na
serio, hm? Ja wiem, że to tylko kawał.
Było cicho.
— Nie, nie, nie — pomrukiwał cesarz. — Niech pani temu nie wierzy.
Tylko że czasem człowiek nie jest pewny, wie pani? Czasem się nagle
zlęknie — przecież ja jestem jeszcze mały Polio, a to wszystko jest
tylko na niby, czyż nie? Mon Dieu, ale kiedy to pryśnie! To jest
właśnie powód, że człowiek nie może być pewny… Cesarz podniósł oczy i
wpatrywał się w Mile Claire. — Tylko wobec kobiety, Madame, tylko w
miłości jest pewny, że… że… że już nie jest dzieckiem; tutaj
przynajmniej wie, że jest, u diabła, mężczyzną! — Cesarz się zerwał.
— Allons, Madame.
Stał się nagle bardzo namiętny i bezwzględny.
— Ach, Sire — westchnęła Mile Claire — comme vous ?tes grand!
(1933)