KAREL CAPEK
HUMORESKI
TŁUMACZYŁA Z JĘZYKA CZESKIEGO MARIA ERHARDTOWA
POETA
Był to zwyczajny, policyjny przypadek: o czwartej godzinie rano na ulicy Żitnej samochód przejechał pijaną staruchę, po czym, dodawszy gazu, umknął. A teraz młody aplikant policyjny, dr Mejzlik, miał przeprowadzić dochodzenie, jakie to było auto. Taki młody aplikant bierze każdą sprawę bardzo na serio.
— Hm — powiedział dr Mejzlik do policjanta nr 141 — a więc powiadacie, żeście widzieli z odległości trzystu kroków szybko jadące auto, a na ziemi ludzkie ciało. Coście najpierw zrobili?
— Najpierw pobiegłem do tej przejechanej — oświadczył policjant — żeby jej udzielić pierwszej pomocy.
— Najpierw należało obejrzeć samochód — mruknął dr Mejzlik — a dopiero potem troszczyć się o tę babę. Ale bardzo możliwe — dodał drapiąc się ołówkiem w głowę — że ja postąpiłbym tak samo. A więc numeru auta nie widzieliście; no dobrze, ale w ogóle, jaki to był wóz…?
— Mam wrażenie — odrzekł niezdecydowanie policjant numer 141 — że był ciemny. Może granatowy, a może czerwony. Nie widziałem dobrze przez dym z rury wydechowej.
— Mój ty Boże — westchnął dr Mejzlik — jakże więc mogę ustalić, co to był za samochód? Czy mam latać po wszystkich szoferach i pytać, czy przypadkiem który z nich nie przejechał starej baby? Sami powiedzcie! I co tu robić?
Policjant wzruszył ramionami z bezradną subordynacją.
— Panie szefie — rzekł — zgłosił się do mnie jeden świadek, ale on też nic nie wie. Czeka obok.
— Przyprowadźcie go! — mruknął dr Mejzlik zniechęcony i na próżno usiłował wyłowić coś z bardzo skąpego protokołu.
— Nazwisko? Miejsce zamieszkania? — powiedział machinalnie, nawet nie spojrzawszy na świadka.
— Kralik Jan, student wydziału mechaniki — wyraźnie i zdecydowanie odparł świadek.
— A więc był pan przy tym, gdy dziś rano o czwartej godzinie nieznany samochód przejechał Bożenę Machaczkową?
— Tak, i muszę przyznać, że szofer był winien. Panie komisarzu, ulica była zupełnie pusta; gdyby szofer na skrzyżowaniu zwolnił…
— Jak daleko pan stał? — przerwał mu dr Mejzlik.
— Mniej więcej dziesięć kroków. Odprowadzałem mojego przyjaciela z… kawiarni i gdyśmy byli na ulicy Żitnej…
— Kto jest tym pańskim przyjacielem? — znowu mu przerwał dr Mejzlik. — Nie ma go w protokole.
— Jarosław Nerad, poeta — odparł świadek z. pewną dumą. — Ale wątpię, czy mógłby panu coś powiedzieć.
— Dlaczego? — zamruczał dr Mejzlik czepiając się tej ostatniej deski ratunku.
— No, bo on… jest takim dziwnym poetą. Gdy się stało to nieszczęście, wybuchnął płaczem i uciekł do domu, jak małe dziecko. A więc, gdyśmy szli ulicą Zitną, z tyłu nadjechało z szaloną szybkością auto…
— Jaki miało numer?
— Nie wiem, panie komisarzu. Nie zauważyłem tego. Obserwowałem tę wariacką jazdę i właśnie sobie pomyślałem, że…
— A jaki to był wóz? — przerwał dr Mejzlik.
— Silnik czterotaktowy — odparł fachowo świadek. — Niestety, nie znam się na markach samochodów.
— A jaki miał kolor? Kto w nim siedział? Był otwarty czy zamknięty?
— Tego nie wiem — rzekł świadek nieco speszony. — Mam wrażenie, że to było czarne auto, ale dokładnie nic nie zauważyłem, bo gdy stało się to nieszczęście, powiedziałem Neradowi: „Patrzaj, ten łotr przejechał człowieka i nawet się nie zatrzymał…”
— Hm — mruknął dr Mejzlik niezadowolony — jest to wprawdzie zupełnie na miejscu i słuszna reakcja moralna, ale ja bym wolał, żeby pan zauważył numer samochodu. Coś okropnego, jacy ludzie są mało spostrzegawczy! Wie pan, że szofer jest winien, słusznie pan takich ludzi nazywa łotrami, ale żeby na numer spojrzeć… Sądzić potrafi każdy, ale porządnie, rzeczowo zaobserwować fakty… Dziękuję panu, panie Kralik, nie chcę pana dłużej zatrzymywać.
Po godzinie policjant numer 141 zadzwonił do mieszkania poety Jarosława Nerada. Tak, pan poeta jest w domu, ale śpi. Poeta wytrzeszczył przez drzwi małe, zdumione oczki; nie mógł sobie uprzytomnić, co zbroił. Wreszcie jednak pojął, dlaczego ma iść na policję.
— Czy to konieczne? — pytał nieufnie. — Bo ja już doprawdy nic nie pamiętam; byłem w nocy trochę…
— …zalany — podpowiedział policjant pobłażliwie. — Panie, ja już poznałem niejednego poetę! No, niech się pan ubiera, zaczekam.
Po czym poeta i policjant zaczęli rozmawiać o nocnych lokalach, o życiu w ogóle, o niezwykłych zjawiskach na niebie i wielu innych rzeczach; tylko polityką nie interesowali się wcale.
I tak gawędząc przyjaźnie i pouczająco, dotarli na policję.
— Pan jest Nerad Jarosław, poeta? — rzekł dr Mejzlik. — Czy był pan przy tym, jak nieznane auto przejechało Bożenę Machaczkową?
— Tak — szepnął poeta.
— Mógłby mi pan opisać to auto? Czy było otwarte, czy zamknięte, jakiego koloru? Kto w nim siedział, jaki miało numer?
Poeta myślał przez chwilę z wysiłkiem.
— Tego nie wiem — odparł wreszcie — nie zauważyłem tego.
— Nie przypomina pan sobie żadnego szczegółu? — nalegał Mejzlik.
— Ależ skąd! — szczerze się przyznał poeta — ja w ogóle nie zwracam uwagi na szczegóły!
— Na co pan wobec tego zwraca uwagę! — wybuchnął z ironią dr Mejzlik.
— No… tak, na cały ten nastrój — powiedział poeta niewyraźnie. — Wie pan, na tę pustą ulicę… taką długą… świt… i jak tam ta kobieta została na bruku…
Nagle zerwał się.
— Przecież ja o tym coś napisałem po powrocie do domu!
Pogrzebał po kieszeniach i —wyciągnął masę kopert, rachunków i innych śmieci.
— Nie, to nie to… to też nie… zaraz, zaraz, to chyba to — mruczał, pogrążony w odcyfrowywaniu papierków.
— Niech pan pokaże — rzekł dr Mejzlik pobłażliwie.
— Nie, to nic takiego — bronił się poeta. — Ale jeżeli pan chce, ja to panu przeczytam.
I wybałuszywszy w natchnieniu oczy, śpiewnie przeciągając samogłoski, recytował:
„marsz ciemnych domów raz dwa stać
świt na mandolinie gra
czemu się płonisz dziewczyno
pojedziem studwudziestokonnym autem na koniec świata
albo do Singapur
zatrzymać zatrzymać auto pędzi
leży już miłość nasza w pyle
dziewczę złamany kwiat
łabędzia szyja pierś bęben i czynele
czemuż tak płaczę”
— To już koniec — oświadczył Jarosław Nerad.
— Dobrze — rzekł dr Mejzlik — ale co to ma znaczyć?
— Ależ jak to, to właśnie ten wypadek z autem! — zdziwił się poeta. — Czy to nie jest zrozumiałe?
— Mam wrażenie, że nie — orzekł dr Mejzlik krytycznie. — Przyznam się, że z pańskiego wiersza nie dowiedziałem się absolutnie nic na temat tego, że dnia 15 lipca o czwartej godzinie rano na ulicy Żitnej auto numer taki to a taki przejechało pijaną żebraczkę, Bożenę Machaczkową; pogotowie przewiozło ranną do miejskiego szpitala, gdzie walczy ze śmiercią. O tych faktach pański wiersz, o ile zrozumiałem, nie mówi ani słowa.
— To jest tylko naga rzeczywistość, panie komisarzu — odrzekł poeta pocierając koniuszek nosa. — Ale wiersz jest wewnętrzną, duchową rzeczywistością. Wiersz to luźne, nierealistyczne wizje, które rzeczywistość wywołuje w podświadomości poety, wie pan? Takie wzrokowe i słuchowe asocjacje. Czytelnik musi im się poddać — oświadczył Jarosław Nerad karcąco. — Wtedy dopiero zrozumie.
— Ależ, proszę pana! — wybuchnął dr Mejzlik. — Albo zaraz, proszę mi pożyczyć na chwilę to pańskie „opus”. Dziękuję. Więc tu jest, hm… „marsz ciemnych domów raz dwa stać”. No więc, proszę, niech mi pan z łaski swej wytłumaczy…
— To jest przecież Żitna ulica — powiedział poeta spokojnie. — Takie dwa rzędy domów, wie pan?
— A dlaczego nie jest to, na przykład, aleja Narodowa? — spytał dr Mejzlik sceptycznie.
— Bo nie jest taka prosta! — brzmiała przekonywająca odpowiedź.
— No, a dalej: „świt na mandolinie gra” — przypuśćmy; „czemu się płonisz dziewczyno” — na miłość boską, skąd się tu wzięła ta dziewczyna?
— Zorza — lakonicznie odparł poeta.
— Aha, przepraszam. „Pojedziem studwudziestokonnym autem na koniec świata…” — no?
— Wtedy prawdopodobnie nadjechało to auto.
— I miało sto dwadzieścia koni?
— Tego nie wiem; to tylko znaczy, że jechało bardzo szybko. Jak gdyby chciało pędzić na koniec świata.
— Ach tak! „albo do Singapur”… Na miłość boską, dlaczego właśnie do Singapur?
Poeta wzruszył ramionami.
— Tego to już nie wiem. Może dlatego, że tam są Malajczycy.
— Jakiż związek może mieć to auto z Malajczykami? Hę?
Poeta zakłopotany wiercił się na krześle
— Możliwe, że to auto było brązowe, nie sądzi pan? — rzekł zadumany. — Musiało tam być coś brązowego. Bo inaczej — dlaczegoby tam było „do Singapur?”
— No, widzi pan — rzekł dr Mejzlik — ten samochód był czerwony, granatowy i czarny. Co z tego mam wybrać?
— Niech pan wybierze brązowy — radził poeta. — To taki przyjemny kolor.
— „Leży już miłość nasza w pyle dziewczę złamany kwiat” — czytał dalej dr Mejzlik. — Ten złamany kwiat to ta pijana żebraczka?
— Przecież nie będę pisać o pijanej żebraczce! — oburzył się dotknięty poeta. — Chodzi po prostu o kobietę, rozumie pan?!
— Aha. A co to jest: „łabędzia szyja pierś bęben i czynele”. To są te luźne asocjacje?
— Niech pan pokaże — rzekł poeta speszony ł pochylił się nad papierem. — Łabędzia szyja, pierś i czynele — co by to mogło być?
— Właśnie pana o to pytam — burknął dr Mejzlik z wyraźnym szyderstwem.
— Zaraz, zaraz — zastanawiał się poeta — coś tam musiało być, co mi przypomniało… zaraz… czy nie wydaje się panu niekiedy, że dwójka jest podobna do łabędziej szyi? Niech pan spojrzy — i napisał ołówkiem 2.
— Aha — mruknął z nagle obudzonym zainteresowaniem dr Mejzlik. — A co ta pierś?
— No, przecież to wyraźnie 3, dwa półkola, nie? — dziwił się poeta.
— Ma pan tam jeszcze bęben i czynele — spytał, już w najwyższym napięciu, urzędnik.
— Bęben i czynele — zastanawiał się poeta Nerad — bęben i czynele… to by mogło być 5? Niech pan spojrzy — i napisał pięć. — Ten brzuszek to bęben, a na górze czynele…
— Zaraz, chwileczkę — rzekł dr Mejzlik i napisał na papierze 235. — Jest pan pewien, że to auto miało numer 235?
— Mówię panu, że żadnego numeru nie zauważyłem — oświadczył Jarosław Nerad stanowczo. — Ale coś takiego musiało tam być… Skądby się to tu wzięło? — dziwił się zgłębiając sens wierszyka. — Ale wie pan, że to miejsce jest najlepsze z całego wiersza.
Po dwóch dniach dr Mejzlik odwiedził poetę. Poeta tym razem nie spał, miał u siebie jakieś dziewczę i na próżno oglądał się za wolnym krzesłem, żeby je podsunąć komisarzowi.
— Nie, nie, dziękuję, już idę — odezwał się dr Mejzlik. — Chciałem panu tylko powiedzieć, że to był rzeczywiście samochód numer 235.
— Jaki samochód? — zdziwił się poeta.
— Łabędzia szyja pierś bęben i czynele — jednym tchem wyrecytował dr Mejzlik. — A Singapur też!
— Aha, już wiem — odparł poeta. — No, więc widzi pan, to jest ta wewnętrzna rzeczywistość. Chce pan, przeczytani panu kilka innych wierszy? Teraz już je pan zrozumie.
— Kiedy indziej — zerwał się szybko komisarz. — Wtedy, gdy będziemy mieli jakiś nowy wypadek!
SKRADZIONY KAKTUS
— Posłuchajcie, co mi się w tym roku w lecie zdarzyło — zaczął pan Kubat.
— Byłem na letnisku; wiadomo, jak to wygląda: nie ma wody, nie ma lasu, nie ma ryb i w ogóle brak wszystkiego, ale za to jest tam stowarzyszenie upiększania miasta z nader aktywnym prezesem, przemysł artystyczny i urząd pocztowy, ze starą panią poczmistrzowa z nosem jak ogórek; jednym słowem, to samo, co wszędzie. A więc, po dwóch tygodniach oddawania się błogiemu i higienicznemu działaniu tej niczym nie zmąconej nudy, zacząłem miarkować, że miejscowe plotkarki i w ogóle opinia publiczna wzięła mnie na języki. A ponieważ listy dochodziły do mnie podejrzanie dobrze zaklejone, tak że niemal cała koperta na odwrocie błyszczała od gumy arabskiej, powiedziałem sobie: „Aha, ktoś się dobiera do mojej poczty; żeby diabli wzięli tę babę poczmistrzową!” Wiadomo, ci pocztowcy umieją otworzyć każdy list! „Zaczekaj no — pomyślałem i już siedziałem nad kartką papieru i kaligrafowałem: „Ty strachu na wróble, ty purchawko pocztowa, ty szantrapo, ty żmijo, ty foko, ty babo-jago itd… z poważaniem Jan Kubat”. Sami wiecie, nasz język jest bardzo bogaty, jednym tchem wygarnąłem na papier trzydzieści cztery epitety, którymi uczciwy i honorowy mężczyzna może obdarzyć każdą damę, nie stając się przy tym zbyt poufałym i natarczywym, po czym spokojnie zakleiłem kopertę, napisałem swój własny adres i pojechałem do najbliższego miasteczka wrzucić ją osobiście do skrzynki. Następnego dnia pobiegłem na pocztę i z najsłodszym uśmiechem wsunąłem głowę w okienko: „Pani poczmistrzowo — mówię — nie ma dla mnie przypadkiem jakiego listu?” „Ja pana zaskarżę, nikczemniku” — zasyczała pani poczmistrzowa z najjadowitszym spojrzeniem, jakie kiedykolwiek w swym życiu widziałem. „Ależ proszę pani, co się pani stało, czyżby panią spotkała jaka przykrość?” — powiedziałem współczująco, a potem na wszelki wypadek dałem nogę.
— E, to jeszcze nic — zauważył krytycznie pan Holan, kierownik ogrodów Holbena.
— Ten podstęp był bardzo prosty. Ja bym wam opowiedział, jaką pułapkę zastawiłem na złodzieja kaktusów! Wiecie, stary pan Holben to zwariowany „kaktusiarz”, a jego zbiór kaktusów, słowo honoru, wart jest ze trzysta tysięcy, nie licząc unikatów. Starszy pan ma jedną manię: chciałby cały ten zbiór udostępnić szerokiej publiczności. „Słuchaj no, Holan — mówi — to jest szlachetne zamiłowanie, trzeba je w ludziach rozwijać”. A ja sobie myślę, że jeśli taki mały „kaktusiarz” widzi na przykład chociażby takiego złotego Grusowa za tysiąc dwieście, to go tylko niepotrzebnie boli serce, że sam takiego nie ma. No, skoro taka wola starszego pana, mówi się trudno. Ale w zeszłym roku zauważyliśmy nagle, że nam giną kaktusy; i to nie te rzucające się w oczy, które każdy chciałby mieć, ale same rzadkie okazy; raz. to był Echinocactus Wislizenii, za drugim razem Graesnerii, potem jedna Wittia, import prosto z Costa Rica, potem jedna „species nova”, którą przysłał Frycz, potem jeden Melocactus Leopoldii, unikat, którego nikt w Europie nie widział od pół wieku, i wreszcie Pilocereus fimbriatus z San Domingo, pierwszy okaz, jaki się znalazł w Europie. Ten złodziej musiał być nie byle jakim znawcą!
Trudno sobie wyobrazić, jak starszy pan szalał. „Proszę pana — mówię mu — niech pan zamknie swoje cieplarnie i będzie koniec ze złodziejami”. „Ale skąd — krzyczy starszy pan — takie szlachetne zamiłowania należy w ludziach rozwijać! Musi pan złapać tego łajdaka złodzieja! Wyrzucić dozorców, wynająć nowych, zaalarmować policję itd.” Ale to nie było takie proste; trudno przy każdym z trzydziestu sześciu tysięcy kaktusików postawić jednego anioła stróża. Wynająłem więc dwóch emerytowanych inspektorów policji, żeby pilnowali. I właśnie wtedy zginął nam ten Pilocereus fimbriatus i został po nim tylko dołek w piasku. Wtedy mnie już cholera wzięła i sam przyczaiłem się na tego złodzieja.
A trzeba wam wiedzieć, że prawdziwi „kaktusiarze” to coś podobnego do sekty derwiszów; mam wrażenie, że im nawet zamiast wąsów rosną kolce, tacy są zwariowani na punkcie swojej namiętności. U nas są dwie takie sekty: Związek Hodowców Kaktusów i Stowarzyszenie Miłośników Kaktusów. Czym się od siebie różnią — nie wiem; myślę, że jedni wierzą, że kaktusy mają nieśmiertelną duszę, a drudzy składają im krwawe ofiary. W każdym razie te dwie sekty nienawidzą się wzajemnie i tępią się ogniem i mieczem na ziemi i w powietrzu. Poszedłem więc kolejno do prezesów tych dwóch sekt i z całym zaufaniem zapytałem każdego z nich, czy przypadkiem nie domyśla się, kto mógł ukraść kaktusy Holbena — może ktoś z tej drugiej sekty?
Gdy wymieniłem cenne okazy, które nam zginęły, obaj oświadczyli z całą stanowczością, że nie mógł ich ukraść żaden z członków nieprzyjacielskiej sekty, dlatego że w niej są same patałachy, nie znające się na niczym cymbały, które nie mają zielonego pojęcia, co to jest taki Wislizen lub Graesner, nie mówiąc już o Pilocereusie fimbriatusie, a jeśli chodzi o ich własnych członków, ręczą za ich uczciwość i solidność; nie byliby oni zdolni nic ukraść — jedynie może jakiś niewielki kaktusik. Przy tym gdyby któryś z nich posiadł takiego Wislizena, na pewno pochwaliłby się nim przed wszystkimi, ale o tym oni, prezesi, nic nie wiedzą. Po czym obaj czcigodni panowie zapewnili mnie, że oprócz tych dwóch powszechnie uznanych czy też tolerowanych sekt są jeszcze nie stowarzyszeni kaktusiarze i oni są ze wszystkich najgorsi. To są ci właśnie, którzy przez swoją namiętność nie mogli wytrzymać W umiarkowanych sektach i którzy hołdują najrozmaitszym herezjom i gwałtom. Ci kaktusiarze są zdolni do wszystkiego.
Kiedy więc u tych dwóch panów nic się nie dowiedziałem, wróciłem do domu i wdrapawszy się na ogromny jawor w naszym parku, oddałem się rozmyślaniom. Mówię wam, najlepiej się myśli na gałęziach drzewa; tam jest człowiek tak jakoś z niczym nie związany, gałęzie nim kołyszą i na wszystko patrzy z wyższego stanowiska. Filozofowie powinni żyć na drzewach, jak dzięcioły. No i na tym jaworze przyszedł mi do głowy pewien plan. Najpierw poszedłem do wszystkich znajomych ogrodników i powiadam: „Słuchajcie, chłopcy, nie gniją wam przypadkiem jakie kaktusy? Starszy pan Holben potrzebuje ich do jakichś tam swoich doświadczeń”. W ten sposób zdobyłem paręset takich zdechlaków i powtykałem je w nocy do zbioru Holbena. Dwa dni przeczekałem, a na trzeci dzień dałem takie ogłoszenie do wszystkich gazet:
„Znane na całym świecie zbiory Holbena — zagrożone!
Według najświeższych informacji większość niezwykłych cieplarni Holbena jest objęta nową i dotąd nie znaną chorobą, przeniesioną prawdopodobnie z Boliwii. Choroba atakuje przede wszystkim kaktusy; początkowo niczym się nie objawia, potem gniją korzenie, szyjki i miąższ. Ponieważ choroba nosi charakter epidemiczny i wywoływana jest przez nie znane dotychczas bakterie, cieplarnie Holbena zostają zamknięte na czas nieokreślony.”
Mniej więcej po dziesięciu dniach — przez ten czas musieliśmy się ukrywać, żeby nas „kaktusiarze” nie zadręczyli samymi pytaniami — posłałem do gazet drugie ogłoszenie:
„Czy uda się uratować zbiory Holbena?
Dowiadujemy się, że profesor Mackenzie z Kew określił chorobę, która wybuchła w sławnych zbiorach Holbena, jako specjalną tropikalną pleśń (Malacorrhiza paraguaensis Wild) i zalecił spryskiwać zarażone okazy tynkturą Harward-Lotsena. Dotychczasowe próby zastosowania lekarstwa, przeprowadzane na wielką skalę w zbiorach Holbena, dały bardzo pomyślne rezultaty. Płyn Harward-Lotsena można nabyć i u nas, w takiej a takiej aptece.”
Gdy ogłoszenie się ukazało, w aptece siedział już tajniak, a ja — w domu, przy telefonie. Po dwóch godzinach tajniak dzwoni: „Panie Holan, już go mam!” Za dziesięć minut trzymałem za kołnierz ot, takiego małego człowieczka i odpowiednio nim potrząsałem.
— Ależ, panie — protestował — dlaczego pan mnie tak szarpie? Ja tylko chciałem kupić ten znany płyn Harward-Lotsena…
— Dobrze, dobrze — powiadam — tylko że takiego płynu w ogóle nie ma, tak jak i żadnej nowej choroby.
Ale pan nam kradł kaktusy w zbiorach Holbena, panie taki owaki!
— Dzięki Bogu! — wybuchnął ten człowieczek. — Więc nie ma żadnej choroby? A ja nie spałem przez dziesięć nocy z samego strachu, że mogą się zarazić moje własne kaktusy!
Wyniosłem go za kołnierz do auta i pojechałem z nim i z tajniakiem do jego mieszkania. Słuchajcie, czegoś podobnego w życiu nie widziałem! Ten człowiek miał jeden pokoik na poddaszu, może trzy na cztery metry, w kącie na podłodze koc, stolik i krzesło, a poza tym — wszędzie same kaktusy! Ale co za okazy i jak posegregowane, warto było widzieć!
— No, które sztuki wam skradł? — powiada tajniak; a ja patrzę na tego łajdaka, jak się trzęsie i łzy przełyka.
— Wie pan co — mówię do tajniaka — one nie mają takiej wartości, jak nam się zdawało. Niech pan powie w dyrekcji, że ten pan zabrał nam kilka sztuk na pięćdziesiąt koron i że sam z nim resztę załatwię.
Gdy tajniak wyszedł, mówię: — No, przyjacielu, najpierw proszę mi zapakować to wszystko, co nam pan zabrał. — A on zaczął mrugać oczami pełnymi łez i szepnął:
— Proszę pana, czy nie mógłbym tego odsiedzieć?
— Jeszcze czego! — krzyczę na niego — najpierw musi pan oddać to, co pan nam ukradł! — Zaczął wybierać doniczkę po doniczce i odstawiać na bok, było ich około osiemdziesięciu — nie przypuszczałem nawet, że nam tyle zginęło, ale pewno wynosił je już od wielu lat. Na wszelki wypadek krzyknąłem znowu:
— Co, i to ma być wszystko?
Wtedy z oczu trysnęły mu łzy i wybrał jeszcze jeden biały De Laitii i jeden „corniger”, odstawił je na bok i zaszlochał: — Panie, przysięgam, że już więcej waszych nie mam!
— To się jeszcze pokaże — piorunowałem. — Ale teraz niech pan mi powie, jak je pan od nas wynosił?
— To było tak — mamrotał, a przy tym ze zdenerwowania grdyka latała mu do góry i na dół. — Ja… ja ubierałem się w tę suknię…
— W jaką suknię? — krzyczę.
Wtedy on się zarumienił ze wstydu i wyjąkał: — W damską suknię…
— Na miłość boską, dlaczego właśnie w damską?
— Bo, bo… — jąkał — takiej starej kobiety nikt nawet nie zauważy, a poza tym — dodał niemal triumfująco — wiadomo przecież, że nikt nie będzie o coś podobnego posądzał kobiety. Proszę pana, kobiety mają najrozmaitsze namiętności, ale nigdy niczego nie kolekcjonują! Widział pan kiedy kobietę, która by zbierała znaczki, owady albo inkunabuły, albo coś podobnego? Nigdy, panie! Kobiety nie mają tej systematyczności i… i… namiętności. Kobiety są okropnie trzeźwe. Wie pan… to jest ta największa różnica między nami a nimi, że tylko my kolekcjonujemy zbiory. Tak sobie myślę nieraz, że wszechświat jest tylko kolekcją gwiazd; jest jakiś Bóg rodzaju męskiego i zbiera sobie kolekcję światów: dlatego jest ich tak strasznie dużo. Cholera, żebym to ja miał takie możliwości i tyle miejsca, co On! Wie pan, że sobie wymyślam nowe kaktusy? A w nocy mi się one śnią; chociażby taki kaktus, który by miał złote włosy i kwiaty błękitne jak gencjana; nazwałem go Cephalocereus nympha aurea Racek — bo ja, trzeba panu wiedzieć, nazywam się Raczek — albo też Mamillaria colubrina Racek, albo Astrophytum caespitosum Racek. Panie drogi, ileż tu przecudownych możliwości. Gdyby pan wiedział…
— Zaraz — przerwałem mu — a w czym pan te kaktusy wynosił?
— Za dekoltem — odparł wstydliwie. — One tak rozkosznie kłują!
No i wyobraźcie sobie, nie miałem już sumienia zabierać mu tych kaktusów. „Wie pan co — powiadam mu — zawiozę pana do starego pana Holbena, już on panu sam uszy poobrywa.” Co to się działo, gdy ci dwaj się z wąchali! Całą noc przesiedzieli w cieplarni, żeby obejrzeć dokładnie tych trzydzieści sześć tysięcy doniczek. „Słuchaj, Holan — powiedział do mnie starszy pan Holben — pierwszy raz widzę człowieka, który naprawdę potrafi ocenić kaktusy.” I nim upłynął miesiąc, starszy pan z płaczem i błogosławieństwem wyprawił pana Raczka do Meksyku, żeby zbierał kaktusy; obaj wierzyli święcie, że gdzieś tam rośnie Cephalocereus nympha aurea Racek. A po roku dostaliśmy dziwną wiadomość, że pan Raczek zginął piękną męczeńską śmiercią. Natknął się na jakiś święty indiański kaktus Czikuli, któremu, trzeba wam wiedzieć, oddaje się cześć religijną, i albo mu się nie pokłonił, albo też nawet go ukradł. Jednym słowem, mili Indianie związali pana Raczka, posadzili na Echinocactus visnaga Hooker, który jest wielki jak słoń i cały w długich, niczym bagnety, kolcach; i w rezultacie nasz rodak wyzionął ducha.
Taki był koniec złodzieja kaktusów.
OPOWIADANIE STAREGO KRYMINALISTY
— To jeszcze nic — odezwał się pan Jandera, literat— Gonitwa za złodziejem to stara historia, ale ciekawsze jest, gdy złodziej szuka tego, kogo okradł. To się właśnie mnie zdarzyło. Napisałem kiedyś nowelę i dałem ją do druku, a gdy ją czytałem już wydrukowaną, ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Bracie, powiedziałem sobie, już gdzieś kiedyś coś podobnego czytałem. A niech to piorun trzaśnie, komu ja ten temat zwędziłem? Trzy dni chodziłem jak błędny i ani rusz nie mogłem sobie uprzytomnić, od kogo ja ten temat, jak to się mówi, wypożyczyłem. Wreszcie spotykam kolegę i mówię mu:
— Słuchaj no, bracie, tak mi się coś wydaje, że ta moja ostatnia nowela jest ściągnięta.
— Poznałem to od pierwszego rzutu oka — rzekł kolega. — Ukradłeś ją z Czechowa.
Ulżyło mi, a gdy potem rozmawiałem z pewnym krytykiem, powiedziałem mu:
— Wie pan? trudno w to nawet uwierzyć, ale człowiek czasem popełni plagiat i nawet o tym nie wie: na przykład moja ostatnia nowela…
— Tak, wiem — odpowiada ów krytyk. — Ściągnął ją pan z Maupassanta.
I tak obszedłem wszystkich moich przyjaciół. Słuchajcie, gdy człowiek raz wejdzie na pochyłą drogę przestępstwa, nie wie, jak się z niej wycofać; wyobraźcie sobie, okazało się, że tę jedną jedyną nowele ukradłem jeszcze z Gottfrieda Kellera, Dickensa, d'Annunzia, Tysiąca i jednej nocy, Charles Louis Philippa, Hamsuna, Storma, Hardy'ego, Andrejewa, Bandinellego, Roseggera, Reymonta i wielu innych. Z tego widać, jak człowiek grzęźnie w przestępstwo coraz głębiej.
— To jeszcze nic — zaczął chrząkając pan Bobek, stary kryminalista. — Przypomina mi to jeden wypadek, kiedy schwytano mordercę, ale nie wiadomo było, jakie popełnił morderstwo. Nie, nie, to nie o mnie chodziło, ale mieszkałem przez pół roku w tym samym kryminale, gdzie przedtem siedział ten morderca. Było to w Palermo — wyjaśnił pan Bobek i dodał skromnie: — Znalazłem się tam tylko przez jakiś kuferek, który mi wlazł w ręce na statku kursującym z Neapolu.
Historię owego mordercy opowiadał mi naczelny dozorca tego domu: trzeba wam wiedzieć, że go uczyłem grać w „francefus”, krzyżowego mariasza i „boże błogosławieństwo”, zwane także „gotysek”. To był bardzo pobożny człowiek, ten dozorca.
A więc pewnego razu w nocy policjanci — we Włoszech chodzą zawsze we dwóch — ujrzeli na Via Butera, co to prowadzi do tej śmierdzącej przystani, pędzącego co sił człowieka. Więc go przyłapali i „porco dio”, on miał w ręku skrwawiony sztylet. Ma się rozumieć, wzięli go na policję i dawaj pytać, kogo zasztyletował. „Zamordowałem człowieka, ale nic więcej wam nie powiem; gdybym powiedział, unieszczęśliwiłbym jeszcze innych ludzi”.
I rzeczywiście, nic więcej z niego nie wydobyli.
Ma się rozumieć, zaczęli zaraz szukać jakiegoś trupa, ale nie znaleźli. Wobec tego nakazali zbadanie wszystkich „drogich nam zwłok”, ludzi zgłoszonych w owym czasie jako nieboszczyków, ale okazało się, że wszyscy zmarli po chrześcijańsku na malarię i podobne choroby. Wtedy na nowo zabrali się do tego młodzieńca. Zeznał, że się nazywa Marco Biago, pochodzi z Castrogiovani i jest czeladnikiem stolarskim; następnie zeznał, że dźgnął ze dwadzieścia razy sztyletem pewnego chrześcijanina i że go zabił; ale nie chciał powiedzieć, kto to był, żeby nie sprowadzić nieszczęścia na innych ludzi. I koniec. Poza tym wzywał dla siebie kary boskiej i walił głową o ziemię. „Takiego żalu — mówił dozorca — jak żyję, nie widziałem.”
Ale wiecie, że policja nie wierzy człowiekowi tylko tak na słowo. Pomyśleli sobie, że ten Marco pewno nikogo nie zabił i tylko tak łże. I posłali sztylet do uniwersytetu, a tam profesorowie orzekli, że krew na tej stali jest ludzka i że ostrze musiało przebić serce. Nie mam pojęcia, jak to tak można poznać. Dobra, ale co teraz mieli robić: mordercę mieli, ale morderstwa ani śladu. A przecież nie można postawić człowieka przed sąd, nie wiedząc — za jakie przestępstwo. Musi być „corpus delicti”. A tymczasem Marco ciągle tylko się modlił i ryczał, i błagał, żeby go już postawili przed ten sąd, żeby odpokutował swój śmiertelny grzech.
Dozorca mi opowiadał, że on, ten Marco, był taki dobry i piękny; jak żyje, nie mieli tam takiego dobrego mordercy. Czytać nie umiał, ale Biblię wciąż trzymał w ręku, chociażby do góry nogami, i płakał nad nią. Wtedy na niego nasłali takiego poczciwego księżula, żeby go umocnił na duchu i przy tym jakoś sprytnie wyspowiadał, co i jak było z tym morderstwem. Ten ksiądz, ilekroć wychodził z celi Marka, obcierał sobie oczy i mówił, że jeśli będzie trwał dalej w tym stanie duchowym, to na pewno osiągnie wielką łaskę, że jest to dusza łaknąca sprawiedliwości. Ale oprócz tych słów i łez księżula także z niego nic nie wyciągnął.
Kiedy wreszcie zaczynało to wszystko głupio wyglądać, powiada prezydent policji: „Mordiano, kiedy ten Marco chce koniecznie wisieć, dajmy mu to morderstwo, które w trzy dni po jego zamknięciu popełnione zostało w Arenelle, gdzie znaleziono zabitą babę. Przecież to kompromitacja! Tu mamy mordercę bez morderstwa i bez trupa, a tam mamy znowu takie piękne, niewątpliwe morderstwo bez sprawcy. Złóżcie to jakoś do kupy; kiedy Marco chce być koniecznie skazany, to mu będzie wszystko jedno za co, a my mu się odwdzięczymy, jeśli się przyzna do tej baby.”
Zaproponowali to Markowi i obiecali mu, że za to na pewno dostanie stryczek i będzie miał wreszcie spokój. Marco namyślał się przez chwilę, a potem oświadczył: „Nie, skoro już raz zgubiłem swą duszę morderstwem, nie chcę jej jeszcze obciążać takim śmiertelnym grzechem, jak kłamstwo, oszustwo i krzywoprzysięstwo. Taki to był, panowie, sprawiedliwy człowiek.
No, ale teraz to już tego mieli dosyć, teraz w tym kryminale myśleli tylko, jak się tego zatraconego Marka pozbyć. „Wiecie co — powiedzieli dozorcy — zróbcie jakoś tak, żeby mógł uciec; na sąd go posłać nie możemy, byłaby to tylko kompromitacja, a puścić go na wolność, kiedy się przyznaje do morderstwa, też jakoś nie wypada. Zróbcie jakoś tak, żeby ten ,,dio cano maledetto” ulotnił się nieznacznie.” A więc, posłuchajcie tylko, panowie: od tego dnia posyłali Marka bez eskorty po pieprz i po nici; jego cela była przez cały dzień otwarta, a ten głupi Marco po całych dniach latał po kościołach i po wszystkich świętych, ale wieczorem gonił z wywieszonym ozorem, żeby mu o ósmej nie zamknęli przed nosem bramy kryminału. Raz umyślnie zamknęli wcześniej, a on narobił takiego hałasu waląc w bramę, że musieli otworzyć i wpuścić go do celi.
Pewnego wieczoru powiada dozorca do Marka: „Ty porca Madonna, dziś tu śpisz po raz ostatni; kiedy nie chcesz się przyznać, kogo zabiłeś, to my cię, bandyto jeden, stąd przepędzimy. Idź do diabła, niech on cię ukarze”. Tej nocy Marco powiesił się na oknie swej celi.
Słuchajcie, ten poczciwy księżulo twierdził wprawdzie, że jeśli ktoś popełni samobójstwo z wyrzutów sumienia, może być, mimo tego ciężkiego grzechu, zbawiony, ponieważ umarł w stanie czynnego żalu. Ale widocznie ten ksiądz nie był tego zupełnie pewien albo też jest to dotychczas nie rozstrzygnięta kwestia, dość, że Marco od tej chwili w owej celi straszył. A było to tak: gdy kogoś w jego celi zamknęli, to w tym człowieku budziło się sumienie i zaczynał żałować swych grzechów, odprawiał pokutę i zupełnie się nawracał. Ma się rozumieć, nie każdy w tym samym czasie: gdy chodziło o przewinienie, trwało to noc, o przestępstwo — dwa lub trzy dni, a o zbrodnię — czasem i trzy tygodnie, zanim się więzień nawrócił. Najdłużej trzymali się kasiarze, defraudanci i w ogóle ci, co robią duże pieniądze; mówię wam, że duże pieniądze szczególnie człowieka zatwardzają czy też jakoś zatykają sumienie. Najskuteczniej działał zawsze dzień rocznicy śmierci Marka. Wreszcie zrobili tam w tym więzieniu z celi Marka coś jakby celę poprawy. Zamykali tam więźniów, żeby żałowali swych win i nawrócili się. Wiadomo, że byli wśród nich tacy, którzy mieli w policji protekcję, bo przecież niektórych łajdaków sami policjanci potrzebują, toteż nie każdego tam zamykali i niejednego zostawiali nie nawróconego. Mam wrażenie, że ci najwięksi łotrzy nawet łapówki płacili, byle tylko ich do tej cudownej celi nie wsadzano. No cóż, już i w cudach nie ma uczciwości.
— Tak mi to wszystko opowiadał dozorca w Palermo, a koledzy, którzy tam byli, potwierdzali. Siedział tam właśnie jeden angielski marynarz — za bójki i awantury; ten Briggs poszedł prosto z celi na Formozę, jako misjonarz, i jak potem słyszałem, zmarł tam śmiercią męczeńską.
A więc, jak już wspomniałem, tego głównego dozorcę uczyłem grać w karty, w takie pobożniejsze gry. Okropnie się złościł, kiedy przegrywał. Ale kiedy pewnego razu ani trochę mu karta nie szła, wściekł się i zamknął mnie do tej Markowej celi. „Per bacco — krzyczał — ja cię nauczę.” No, a ja położyłem się i zasnąłem. Rano wzywa mnie ten dozorca i pyta: „No, jak tam, nawróciłeś się?” „O niczym nie wiem, signore commandante — powiadam — spałem jak suseł”. „No, to marsz z powrotem!” — krzyknął. Ale co tu długo gadać! Trzy tygodnie spędziłem w tej celi i ciągle nic, żadna skrucha mnie nie ogarnęła. Aż ten dozorca zaczął nade mną głową kręcić i powiada: „Wy, Czesi, musicie być okropnymi bezbożnikami albo kacerzami, że to na was zupełnie nie działa!” A potem mi strasznie nawymyślał.
Od tej pory cela Marka przestała wywierać swój zbawienny wpływ. Kogokolwiek by tam nie wsadzili, nie nawracał się, nie poprawiał ani za grzechy nie żałował. Jednym słowem, cuda się skończyły. Trudno sobie wyobrazić, co to za heca z tego wynikła; popędzili mnie na dyrekcję, że im to tam popsułem, i Bóg wie co. A ja tylko wzruszałem ramionami, czy to moja wina, no nie? Dali mi jednak trzy dni ciemnicy, podobno za to, że im tę celę zepsułem.
REKORD
— Panie sędzio — oznajmił policjant Hejda sędziemu grodzkiemu Tuczkowi — mam tu jeszcze jeden przypadek ciężkiego obrażenia na ciele. Cholera, jaki upał!
— Rozepnijcie się trochę, przyjacielu — radził pan sędzia.
Pan Hejda postawił karabin w kącie, rzucił czapkę na ziemię, odpiął rzemień i rozpiął mundur.
— Uf! — sapnął. — A niech go diabli! Panie sędzio, jeszcze nie miałem takiego przypadku. Niech pan tylko spojrzy!
Przy tych słowach dźwignął coś ciężkiego, zawiązanego w niebieską chustkę, coś, co pierwej położył przy drzwiach; rozwiązał rogi i wyjął kamień wielkości ludzkiej głowy.
— Niech pan tylko spojrzy — powtórzył z naciskiem.
— Co to ma być? — zapytał pan sędzia stukając w kamień ołówkiem. — Przecież to zwykły brukowiec, nieprawdaż?
— Tak, i to niezła sztuka — potwierdził pan Hejda. — A więc melduję, panie sędzio: Lysicki Wacław, robotnik cegielniany, lat dziewiętnaście, zamieszkały w cegielni — zapisał pan? — cisnął lub uderzył załączonym kamieniem, waga pięć kilogramów dziewięćset czterdzieści dziewięć gramów, Pudila Franciszka, gospodarza, Dolny Ujazd nr 14 — zapisał pan? — w lewe ramię, powodując złamanie stawu, frakturę ramienia i obojczyka, krwawiącą ranę w mięśniu ramienia, przerwanie ścięgna i torebki mięśniowej — zapisał pan?
— Tak — odparł pan sędzia. — Ale co w tym nadzwyczajnego?
— Zaraz, zaraz, panie sędzio, zobaczy pan — oświadczył z namaszczeniem pan Hejda. — Opowiem panu wszystko po kolei. A więc trzy dni temu przysłał po mnie ten Pudil. Pan go zna, panie sędzio.
— Znam — odrzekł sędzia. — Mieliśmy go tu kiedyś za lichwę, a raz… hm…
— Tak, to było za tego werbla. To ten sam Pudil. Wie pan, jego czereśniowy sad ciągnie się aż do samej rzeki; Sazawa tam skręca i dlatego jest szersza niż gdzie indziej. A więc Pudil wezwał mnie rano, że mu się coś stało. Zastałem go w łóżku, kwękającego i klnącego cały świat. Podobno wczoraj wieczorem wyszedł do sadu obejrzeć czereśnie i złapał na drzewie jakiegoś chłopaka, który sobie napychał kieszenie. Wie pan, ten Pudil to jest trochę raptus; odpiął rzemień, ściągnął chłopaka za nogę na ziemię i zaczął go ćwiczyć rzemieniem. Nagle ktoś na drugim brzegu zawołał: „Słuchajcie no, Pudil, dajcie spokój temu chłopakowi!”
Pudil trochę niedowidzi, myślę, że to od picia; dojrzał tylko, że na drugim brzegu ktoś stoi i patrzy na niego. Dlatego tylko na wszelki wypadek powiedział: „A co ci do tego, draniu?” — i jeszcze mocniej łoił chłopaka. „Pudil! — ryczał ten człowiek z drugiego brzegu. — Puśćcie tego chłopaka!”
Pudil sobie pomyślał: „Co ty mi możesz zrobić” — i tylko odkrzyknął: „Pocałuj mnie gdzieś, ty ofermo!”
Ledwo to powiedział, już leżał na ziemi, z okropnym bólem w ramieniu, a ten człowiek na przeciwległym brzegu wołał: „Ja ci dam, ty łobuzie jeden!”
— Niech pan sobie wyobrazi, panie sędzio, Pudila musieli zanieść do domu, sam nie mógł nawet wstać! A obok niego leżał ten kamień. Jeszcze w nocy pojechali po doktora; doktor chciał Pudila zabrać do szpitala, bo ma wszystkie kości zmiażdżone; podobno już tą ręką nie będzie mógł ruszać. Tylko że ten Pudil teraz w żniwa nie chciał jechać do szpitala. I z samego rana po mnie posłał, żebym tego drania przeklętego, który mu to zrobił, aresztował. No, dobra.
Ale gdy mi pokazali ten kamień, zdębiałem. Jest to kamień z jakąś skazą, a więc jeszcze cięższy, niżby się wydawało. Niech pan spróbuje, panie sędzio; ja tylko tak na oko zgadywałem sześć kilo — brakuje tylko pięćdziesiąt jeden gramów. Mój ty Boże, takim kamieniem trzeba umieć rzucać! A potem poszedłem do tego sadu popatrzeć stamtąd na rzekę. Tam, gdzie upadł Pudil, trawa była wygnieciona; od tego miejsca było jeszcze ze dwa metry do wody, a rzeka, panie sędzio, rzeka na pierwszy rzut oka ma w tym miejscu na zakręcie ze czternaście metrów szerokości. Panie sędzio, zobaczywszy to, zacząłem krzyczeć z uciechy i skakać i powiadam: „Przynieście mi prędko osiemnaście metrów szpagatu!” Potem wbiłem kołek tam, gdzie upadł Pudil, przywiązałem do niego sznurek, rozebrałem się i z drugim końcem w zębach popłynąłem na drugi brzeg. I co pan powie, panie sędzio?… Ten sznurek wystarczył akurat do drugiego brzegu; a jeszcze jest kawał grobli i dopiero na górze ścieżka. Trzy razy przemierzyłem: od kołka do ścieżki jest równo dziewiętnaście metrów i dwadzieścia siedem centymetrów.
— Ejże, Hejdo! — kręcił głową sędzia — to chyba niemożliwe! Dziewiętnaście metrów, to by był wyczyn!
Słuchajcie no, a może ten człowiek stał w wodzie, na środku rzeki?
— Mnie także to przyszło na myśl — odparł pan Hejda. — Ale, panie sędzio, w tym miejscu rzeka ma przy samym brzegu dwa metry głębokości, bo tam jest ten zakręt. A po tym kamieniu na grobli został jeszcze dołek. Oni tam ten drugi brzeg wyłożyli kamieniami, żeby go woda nie podmywała. Ten człowiek wyrwał kamień z grobli i mógł go rzucić tylko ze ścieżki, bo woda za głęboka, a na pochyłym brzegu grobli pośliznąłby się. To znaczy, że rzucił na całe dziewiętnaście i dwadzieścia siedem setnych metra. Wie pan, co to znaczy?
— A może miał procę? — zaoponował niepewnie sędzia.
Pan Hejda spojrzał na niego pobłażliwie.
— Panie sędzio, czy pan nigdy nie rzucał kamieni procą? Niech pan spróbuje cisnąć procą taki sześciokilogramowy kamyk! Do tego potrzeba by katapulty! Panie sędzio, ja się z tym kamieniem męczyłem dwa dni. Próbowałem zrobić pętlę i rozkręcić go, wie pan, jak przy rzucie młotem. Mówię panu, wysuwa się z każdej pętli. To był wspaniały rzut kulą. A wie pan — wybuchnął — wie pan, co to jest? To jest rekord światowy! Tak!
— Nie może być? — osłupiał pan sędzia.
— Rekord światowy! — powtórzył policjant Hejda uroczyście. — Przepisowa waga kuli na zawodach wynosi siedem kilo, a tegoroczny rekord jest szesnaście metrów bez iluś tam centymetrów. Przez dziewiętnaście lat, panie sędzio, rekord wynosił piętnaście i pół metra; dopiero w tym roku jakiś Amerykanin — jakże mu tam — Kuck czy Hirschfeld — rzucił prawie szesnaście. Przy sześciokilogramowej kuli mogłoby to wynieść osiemnaście czy nawet dziewiętnaście metrów. A my tu mamy o dwadzieścia siedem setnych więcej! Panie sędzio, ten drab rzuciłby przepisową kulą dobrych szesnaście i ćwierć metra, i to bez treningu! Jezus Maria, szesnaście i ćwierć metra! Panie sędzio, ja jestem stary miotacz. A mech to piorun trzaśnie! Powiedziałem sobie, tego draba muszę znaleźć, on nam pobije rekord. Niech pan sobie tylko wyobrazi, panie sędzio, zdmuchnąć Ameryce sprzed nosa rekord!
— No, a co z tym Pudilem? — wtrącił sędzia.
— Do diabła z Pudilem! — krzyknął pan Hejda. — Panie sędzio, wszcząłem poszukiwania za nieznanym sprawcą światowego rekordu. To jest przecież sprawa państwowej wagi, no nie? A więc najpierw zapewniłem mu bezkarność za tego Pudila.
— No, no! — zaprotestował pan sędzia.
— Zaraz, chwileczkę! Zapewniłem mu bezkarność, o ile rzeczywiście przerzuci sześciokilogramowy kamień przez Sazawę. Okolicznym wójtom wytłumaczyłem, jaki to wspaniały wyczyn i że pisano by o nim na całym świecie. I dodałem, że ten człowiek zarobiłby na tym kupę pieniędzy. Jezus Maria, panie sędzio! Teraz cała młodzież okoliczna porzuciła żniwa i biega na groblę, żeby ciskać kamienie na drugą stronę. Ta grobla jest już całkiem rozebrana; teraz rozbijają każdy większy kamień i rozbijają kamienne ogrodzenia, żeby mieli czym rzucać. A chłopaki, łobuzy jedne, ciskają kamienie po całej wsi. Ile już kur natłukli!… A ja stoję, na grobli i pilnuję; ma się rozumieć, że nikt nie rzuci dalej jak na środek rzeki — panie sędzio, myślę, że teraz koryto Sazawy będzie w tym miejscu o połowę płytsze. I wreszcie wczoraj wieczorem przyprowadzili do mnie chłopaka, że to podobno ten, co tym kamieniem potłukł Pudila. Zaraz go pan sobie obejrzy, tego łajdaka, czeka za drzwiami. „Słuchaj no, Lysicki — powiadam mu — a więc ty cisnąłeś ten kamień w Pudila?” „Tak, on mi nawymyślał, zeźliło mnie, a innego kamienia nie miałem pod ręką.” „No, to masz — powiadam — inny podobny kamień i spróbuj cisnąć go na brzeg Pudila. Ale pamiętaj, jeśli nie dorzucisz, to ci gnaty poprzetrącam!”
To on wziął ten kamień — łapska ma jak łopaty, stanął na grobli i mierzy; patrzę, a tu techniki żadnej, stylu żadnego: nie pomagał sobie ani nogami, ani tułowiem, i bęc! cisnął kamień do wody, jakieś czternaście metrów. .Wie pan, to dość dużo, ale… Dobra więc, zacząłem mu pokazywać: „Ty idioto — powiadam — musisz tak stanąć, prawym ramieniem do tyłu, a kiedy rzucisz, to jednocześnie musisz pchnąć całym ramieniem, rozumiesz?” „Hm” — on na to, skrzywił się jak półtora nieszczęścia i bęc! cisnął kamień na dziesięć metrów.
Wie pan, że to już mnie doprowadziło do szału. „Ty łajdaku — krzyczę — i ty powiadasz, żeś trafił Pudila? Łżesz!” „Panie wachmajster — powiada — Bóg świadkiem, że go trafiłem. Niech tam tylko Pudil stanie, już ja go znowu dostanę, tego psa wściekłego.” Panie sędzio, poleciałem do tego Pudila i proszę: „Panie Pudil, słuchajcie, tu chodzi o światowy rekord, błagani was, chodźcie znowu na ten brzeg i wymyślajcie, żeby ten ceglarz mógł w was znowu cisnąć kamieniem!” I niech pan sobie wyobrazi, nie chciał. „Nie, nie — powiada — za nic.” Ci ludzie nie mają zrozumienia dla wyższych celów.
No, to poszedłem znowu do tego Wacka, niby tego ceglarza. „Ty oszuście! — krzyczę na niego — to nieprawda, żeś pobił Pudila! On mówi, że to był ktoś inny!” „To kłamstwo — mówi Lysicki — to ja zrobiłem”. W takim razie dowiedź, że potrafisz dorzucić tak daleko.” A ten Wacek tylko się w łeb drapie i śmieje się: „Panie wachmajster — powiada — tak na próżno to ja nie umiem, ale tego Pudila trafię zawsze. Na niego to ja jestem cięty.” „Wacek — mówię mu po dobroci — jeżeli dorzucisz, puszczę cię; jeżeli nie dorzucisz, pójdziesz do mamra za ciężkie obrażenie ciała; za to, że z tego Pudila zrobiłeś kalekę, dostaniesz co najmniej pół roku.” „Co robić, w zimie odsiedzę” — odparł Wacek.
Wobec tego aresztowałem go w imieniu prawa.
Teraz czeka na korytarzu. Panie sędzio, gdyby pan tak spróbował wyciągnąć z niego prawdę, czy on naprawdę ten kamień cisnął, czy też się tylko tak przechwala. Ja myślę, że się zlęknie i odwoła; ale potem mu trzeba wlepić, łobuzowi, przynajmniej miesiąc za wprowadzenie władzy w błąd albo za oszustwo. Przecież w sporcie kłamać nie wolno, za to powinna być porządna kara, panie sędzio. Ja go zaraz przyprowadzę,
— A więc wy jesteście Wacław Lysicki — rzekł sędzia grodzki, srogo spoglądając na jasnowłosego delikwenta. — Przyznajecie się, żeście w zamiarze uczynienia krzywdy rzucili ten kamień we Franciszka Pudila i żeście spowodowali ciężkie obrażenie. Prawda to?
— Proszę pana sędziego — zaczął winowajca — to było tak: on, niby ten Pudil, bił tego chłopaka, a ja wołałem przez rzekę, żeby dał spokój, no i on mi zaczął wymyślać…
— Rzuciliście ten kamień czy nie? — ostro spytał sędzia.
— Rzuciłem, proszę pana sędziego — odparł winowajca ze skruchą — ale on mi wymyślał, to wtedy ja złapałem ten kamień…
— A, żeby was piorun! — wybuchnął sędzia. — Dlaczego kłamiecie? Nie wiecie, że za to jest wielka kara, za nabieranie władzy? My dobrze wiemy, żeście tego kamienia nie rzucili!
— Rzuciłem, proszę łaski pana! — jąkał młody czeladnik cegielniany. — Ale on mi, niby ten Pudil, powiedział, żebym go pocałował gdzieś…
Sędzia pytająco spojrzał na policjanta Hejdę, który bezradnie wzruszył ramionami.
— Rozbierzcie się! — rozkazał sędzia gromkim głosem zdruzgotanemu winowajcy. — No, prędzej — i gacie też! No?!
Młody olbrzym stanął jak go Pan Bóg stworzył i trząsł się; widocznie bał się, że go będą torturować, rozumiejąc, że należy to do procedury, i
— Spójrzcie no, Hejdo, na ten deltoideus — zwrócił się sędzia Tuczek do policianta. — A ten biceps — jak wam się zdaje?
— No cóż, niezły — mruknął Hejda z miną znawcy. — Ale mięśnie brzucha nie są dość wyrobione. Panie sędzio, do pchnięcia kulą są potrzebne mięśnie brzuszne, wie pan, do skrętu tułowia. Gdybym ja panu pokazał mięśnie na moim brzuchu!
— Ależ, Hejdo — mruczał sędzia — przecież to jest wspaniały brzuch, patrzcie na te węzły! Cholera, a ta klatka piersiowa! — dodał kłując palcem w złotawy puch piersi Wacka. — Ale nogi słabe. Wieśniacy mają w ogóle bardzo słabe nogi.
— Bo ich nie zginają — zauważył Hejda krytycznie. — To przecież nie są w ogóle nogi; panie sędzio, taki miotacz kuli musi mieć pierwszorzędne nogi!
— Obróćcie się! — krzyknął znowu sędzia do młodego wieśniaka. — A co za plecy, hę!
— Tu od ramion dobre — pochwalił pan Hejda — ale niżej do niczego, ten człowiek nie ma w krzyżu żadnej giętkości. Myślę, panie sędzio, że to nie on rzucił.
— Ubierzcie się! — huknął sędzia na chłopaka. — No, a teraz ostatnie słowo: rzuciliście ten kamień czy nie?
— Rzuciłem — mamrotał Wacław Lysicki z uporem barana.
— Ach, ty ośle! — wybuchnął sędzia. — Jeżeli rzeczywiście rzuciliście ten kamień i pójdziecie pod tym zarzutem przed sąd okręgowy, dostaniecie kilka miesięcy, rozumiecie? Przestańcie się już przechwalać i przyznajcie się, żeście to sobie tylko wymyślili; dam wam tylko trzy dni za wprowadzenie w błąd władzy i możecie iść. Więc jak, uderzyliście Pudila tym kamieniem czy nie?
— Uderzyłem — odparł z uporem Lysicki. — On mi przez rzekę wymyślał…
— Odprowadźcie go! —— ryknął pan sędzia. — Żeby go diabli, tego oszusta!
Po chwili policjant Hejda raz jeszcze wsunął głowę w drzwi.
— Panie sędzio — rzekł mściwie — a może by mu jeszcze dołożyć za uszkodzenie cudzej własności; wie pan, on wyciągnął przecież kamień z tej grobli, a teraz jest cała rozebrana!
JASNOWIDZ
— Wie pan, panie prokuratorze — mówił pan Janowitz — że mnie nie tak łatwo nabrać, nie od parady mam głowę na karku, ale to, co robi ten człowiek, to po prostu przerasta mój rozum. To nie jest tylko zwykła grafologia, to jest — już sam nie wiem co. Niech pan tylko słucha: daje mu pan czyjś rękopis w nie zaklejonej kopercie; on nawet na pismo nie spojrzy, tylko wsuwa palce do koperty i dotyka nimi tego pisma; przy tym tak wykrzywia gębę, jakby go co bolało. A po chwili zaczyna panu opisywać charakter autora pisma, ale tak — że oko bieleje. Z najdrobniejszymi szczegółami. Dałem mu list od starego Weinberga; wszystko poznał: i to, że ma cukrzycę, i że mi grozi bankructwo. I co pan na to?
— Nic — odparł sucho prokurator. — Może zna starego Weinberga.
— Przecież on tego pisma nawet nie widział! — irytował się pan Janowitz. — On mówi, że każde pismo ma swój fluid, który można zupełnie wyraźnie wyczuć. On mówi, że to jest czysto fizyczne zjawisko, tak jak radio. Panie prokuratorze, to nie jest żaden szwindel; ten książę Karadagh nic za to nie bierze, jest to podobno bardzo stara rodzina z Baku, mówił mi jeden Rosjanin. Ale co tu dużo gadać, niech pan go przyjdzie obejrzeć, będzie u nas dziś wieczorem. Musi pan przyjść.
— Zaraz, panie Janowitz — rzekł pan prokurator — wszystko to bardzo pięknie, ale cudzoziemcom wierzę tylko w pięćdziesięciu procentach, szczególnie gdy nie wiem, z czego żyją; emigrantom rosyjskim jeszcze mniej, a takim fakirom najmniej. A jeśli do tego wszystkiego ma to być jeszcze książę, to już mu nie wierzę ani trochę. Pan mówi, że gdzie się tego nauczył? Aha, w Persji. Daj pan pokój, panie Janowitz.
— Ależ, panie prokuratorze — bronił się pan Janowitz — ten młody człowiek tłumaczy to całkiem naukowo; żadnych czarów, żadnych mocy nadprzyrodzonych, ale zapewniam pana, ściśle naukowa metoda.
— To jest tym większa blaga — odparł pan prokurator mentorskim tonem. — Panie Janowitz, dziwię się panu; przez całe życie obchodził się pan bez ściśle naukowych metod, a tu raptem…
— No tak — mruknął pan Janowitz, trochę zbity z tropu — ale kiedy ja na własne oczy widziałem, jak doskonale odgadł starego Weinberga! To było genialne! Wie pan co, panie prokuratorze, niech pan sam przyjdzie się przekonać. Jeśli to jest oszustwo, pan się na tym najlepiej pozna, jest pan nie byle jakim specjalistą od tego, panie prokuratorze, pana przecież nikt nie nabije w butelkę.
— Mam takie wrażenie — odparł pan prokurator skromnie. — Dobrze, więc przyjdę, panie Janowitz, ale tylko dlatego, żeby temu pańskiemu fenomenowi popatrzeć na palce. To wstyd, że u nas jest tylu łatwowiernych ludzi. Ale niech pan mu nie mówi, kim jestem; ja mu dam do przeczytania jeden rękopis w kopercie, to będzie coś nadzwyczajnego. Założę się, że mu dowiodę oszustwa.
— — — — — — — — — — — — — — — — — —
Trzeba wam wiedzieć, że pan prokurator (czy — ściślej mówiąc — pan generalny prokurator, dr Klapka) miał na najbliższym posiedzeniu sądu przysięgłych oskarżać w procesie Hugona Müllera o morderstwo z premedytacją. Pan Hugo Müller, przemysłowiec i milioner, oskarżony był o to, że ubezpieczył na grube pieniądze swego młodszego brata, Ottona, a potem utopił go w doksańskim jeziorze; oprócz tego ciążyło na nim podejrzenie, że grzęd laty sprzątnął swoją kochankę, ale nie można mu było tego dowieść. Jednym słowem, był to jeden z tych wielkich procesów, na których panu prokuratorowi szczególnie zależało. Opracowywał akt oskarżenia z tą wielką pieczołowitością i przenikliwością, która uczyniła z niego najgroźniejszego oskarżyciela publicznego. Sprawa nie była jasna; pan prokurator dałby nie wiem co za jeden chociażby dowód, ale w tym stanie rzeczy musiał polegać jedynie na swej elokwencji, żeby uzyskać od przysięgłych stryczek dla pana Müllera.
Pan Janowitz był tego wieczoru nieco podenerwowany.
— To jest książę Karadagh — przedstawiał przytłumionym głosem — pan doktor Klapka; wobec tego możemy zacząć, prawda?.'
Pan prokurator spojrzał badawczo na to egzotyczne zwierzę; był to młody i szczupły człowiek w okularach, z twarzą tybetańskiego mnicha i delikatnymi, złodziejskimi dłońmi.
— Hochsztapler — rozstrzygnął krótko.
— Panie Karadagh — kręcił się pan Janowitz — tu przy tym stoliczku. Woda mineralna już przygotowana. Niech pan sobie z łaski swej zapali tę stojącą lampę. Żyrandol zgasimy, żeby panu nie przeszkadzał. Tak. A teraz proszę panów o ciszę. Pan… hm, pan Klapka przyniósł jakiś rękopis, gdyby pan Karadagh zechciał łaskawie…
Pan prokurator odchrząknął i usiadł tak, żeby jak najlepiej widzieć jasnowidza.
— Oto rękopis — rzekł wyciągając z wewnętrznej kieszeni nie zaklejoną kopertę. — Proszę.
— Dziękuję — odparł obojętnie jasnowidz, ujął kopertę i z zamkniętymi oczami obracał ją w palcach. Nagle zadrżał i pokręcił głową.
— Nadzwyczajne — mruknął i połknął łyk wody. Potem wsunął swe cienkie palce do koperty i zastygł w bezruchu; wydawało się, że jego żółtawa twarz jeszcze bardziej zbladła.
W pokoju zaległa taka cisza, że było słychać charczący oddech pana Janowitza. Albowiem pan Janowitz miał wole.
Cienkie wargi księcia Karadagh drżały i wykrzywiały się, jakby ściskał w palcach rozżarzone żelazo, na czole wystąpiły krople potu.
— Nie mogę tego wytrzymać! — syknął przez zaciśnięte usta, wyciągnął palce z koperty, wytarł je chusteczką i przez chwilę przesuwał nimi po suknie nakrywającym stolik, jak gdyby ostrzył nóż. Po czym znowu ze wzruszeniem napił się łyk wody i ujął ostrożnie kopertę w palce.
— Człowiek, który to pisał — zaczął sucho — człowiek, który to pisał… to wielka siła, ale taka… (szukał określenia) siła, która czatuje. To czatowanie jest straszne! — zawołał i upuścił kopertę na stół. — Nie chciałbym mieć w tym człowieku nieprzyjaciela!
— Dlaczego? — nie mógł powstrzymać pytania pan prokurator. — Dopuścił się czegoś?
— Proszę nie pytać — odparł jasnowidz. — Każde pytanie daje pewne wskazówki. Ja tylko wiem, że mógłby się dopuścić… wielkich i strasznych czynów. To zadziwiająca wola… dążąca do sukcesów… pieniędzy… Ten człowiek nie zawahałby się zabić bliźniego. Nie, to nie jest zwyczajny złoczyńca; tygrys także nie jest złoczyńcą; tygrys to wielki pan. Ten człowiek nie byłby zdolny do żadnej podłości, ale myśli sobie, że włada życiem ludzi. Gdy jest na swych łowach, widzi w ludziach tylko zdobycz. I wtedy zabija.
— Poza dobrem i złem — mruknął pan prokurator z wyraźną aprobatą.
— To są tylko słowa — powiedział książę Karadagh. — Nikt nie jest poza dobrem i złem. Ten człowiek ma swoje własne pojęcie moralności; nie jest nikomu nic winien, nie kradnie, nie kłamie; jeżeli zabija, robi to tak jakby dawał na szachownicy mata. Jest to jego gra, ale on gra prawidłowo. — Jasnowidz z wysiłku zmarszczył czoło. — Nie wiem, co to znaczy. Widzę jezioro, a na nim motorówkę.
— I co dalej? — wykrztusił pan prokurator oddychając z trudem.
— Dalej nic nie widać. Wszystko mgliste… Taka dziwna mglistość w zestawieniu z tą okrutną i bezwzględną wolą zdobycia swej ofiary. Ale nie ma w tym namiętności, tylko rozum. Wyłącznie rozumowe opracowanie każdego szczegółu, w ten sposób mniej więcej, jak się rozwiązuje jakieś zadanie lub techniczny problem. Jest zupełnie pewien siebie, nie musi się obawiać swego sumienia. Robi na mnie wrażenie człowieka, który na wszystko patrzy z góry; jest szalenie nadęty i zarozumiały; sprawia mu przyjemność, że go się ludzie boją. — Jasnowidz pociągnął łyk wody. — Ale i on jest komediantem. W gruncie rzeczy karierowicz, który przybiera pewną pozę. Dość. Jestem zmęczony. Nie lubię go.
— — — — — — — — — — — — — — — — — —
— Ach, panie Janowitz — gorączkował się nieco później pan prokurator — to jest rzeczywiście nadzwyczajne! To, co powiedział, to najdoskonalszy portret. Silny i bezwzględny człowiek, który widzi w ludziach tylko swą zdobycz; doskonały wirtuoz swej gry; mózg, który czysto rozumowo przygotowuje swój czyn i nigdy sobie nic nie wyrzuca; dżentelmen, a przy tym komediant. Panie Janowitz, ten Kafadagh utrafił na sto procent.
— A więc widzi pan — odparł pan Janowitz, mile połechtany. — Nie mówiłem panu? To był list od Schliefena z Liberca, prawda?
— Ależ skąd! — zawołał pan prokurator. — To był list jednego mordercy!
— No, no — zdziwił się pan Janowitz — a ja myślałem, że to chodzi o tego Schliefena od tekstyliów; wie pan, to wielka świnia, ten Schliefen.
— Nie, to był list od Hugona Müllera, tego bratobójcy. Zauważył pan, jak ten jasnowidz mówił o motorówce na jeziorze? Z tej motorówki wrzucił Müller swego brata do wody.
— No, no — zdumiał się pan Janowitz. — A widzi pan! Toż to wprost genialny talent, panie prokuratorze!
— Niewątpliwie! — zgodził się pan prokurator. — Jak on wspaniale odgadł charakter Müllera i motywy jego czynu! Panie Janowitz, to jest fenomenalne! Nawet ja nie potrafiłbym lepiej określić tego Müllera. A ten jasnowidz wyczuł go dotykiem palców, z kilku wierszy jego pisma — panie Janowitz, w tym coś musi być, jakiś fluid w ludzkim piśmie czy coś takiego!
— A co, nie mówiłem? — zatriumfował pan Janowitz. — Gdyby pan był łaskaw, panie prokuratorze… ja jeszcze nigdy nie widziałem pisma żadnego mordercy.
— Z przyjemnością — odparł pan prokurator i wyciągnął z kieszeni kopertę. — Jest to zresztą interesujący list — dodał wyjmując kartkę papieru z koperty. W tym momencie twarz prokuratora zmieniła się raptownie.
— Właściwie… panie Janowitz — wykrztusił zmieszany — ten list należy do aktów sądowych; to jest… nie mam prawa go panu pokazywać. Przepraszam pana!
Po chwili biegł do domu, nie zdając sobie nawet sprawy, że pada deszcz. „Cóż za osioł ze mnie! — wyrzucał sobie gorzko — co za idiota! Jak mogłem zrobić coś podobnego! Na pewno w tym pośpiechu schwyciłem z aktów zamiast listu Müllera swoje własne notatki dotyczące oskarżenia i nie patrząc wsunąłem je do koperty! Dureń, głupiec! A więc to było moje pismo! Pięknie dziękuję! Ale poczekaj, ty oszuście, już ja ciebie upoluję!”
„Ale zresztą — uspokajał sam siebie — przecież, ogólnie biorąc, ta charakterystyka nie była taka zła! Wielka, zadziwiająca siła, proszę bardzo; nie jestem zdolny do żadnej podłości; mam swoje własne pojęcie moralności… To jest nawet zupełnie pochlebne. A że nie mam nigdy wyrzutów sumienia? Dzięki Bogu, nie mam powodu; pełnię tylko swoje obowiązki. A z tym rozumowym opracowaniem szczegółów — to także prawda. Tylko z tym komediantem to się jednak pomylił. Mimo wszystko jest to blaga.”
Nagle stanął. „Naturalnie, przecież to, co ten jasnowidz mówił, można zastosować niemal do każdego człowieka! To są tylko takie ogólnikowe określenia! Każdy człowiek jest po trosze komediantem i karierowiczem. Na tym polega cały trick: mówić tak, żeby każdy mógł rozpoznać siebie samego. Tak to jest” — rozstrzygnął wreszcie pan prokurator i otworzywszy parasol, poszedł swym energicznym krokiem do domu.
— — — — — — — — — — — — — — — — — —
— Jezus Maria! — narzekał przewodniczący sądu zdejmując togę — już siódma! Ależ to się znowu przeciągnęło! Nic dziwnego, prokurator mówił dwie godziny… ale, panie kolego, wygrał! Przy takich słabych poszlakach uzyskać stryczek — to się nazywa sukces! Ano cóż, w sądzie przysięgłych nigdy nic nie wiadomo. Ale sprytnie gadał! — opowiadał przewodniczący myjąc ręce. — Zwłaszcza charakterystyka tego Müllera — to był wspaniały portret. Wiecie, ten monstrualny, nieludzki charakter zabójcy — wprost dreszcz po krzyżu przechodził. Pamiętacie, panie kolego, jak mówił: „Nie jest to zwyczajny przestępca, nie jest zdolny do popełnienia jakiejś podłości, nie kłamie, nie kradnie. Ale gdy morduje człowieka, robi to tak spokojnie, jakby dawał na szachownicy mata. Nie morduje z namiętności, ale z chłodnego wyrozumowania, jak gdyby rozwiązywał zadanie lub jakiś techniczny problem.” Świetnie powiedziane, panie kolego. A dalej: „Gdy jest na swych łowach, widzi w ludziach tylko zdobycz…” Z tym tygrysem — to było trochę teatralne, ale przysięgłym się podobało.
— Albo to — wtrącił .jeden z sędziów — jak mówił: „Ten morderca nie ma wyrzutów sumienia, jest tak pewny siebie — nie boi się swego sumienia.”
— Albo też to psychologiczne spostrzeżenie — ciągnął przewodniczący wycierając ręce ręcznikiem — że to jest komediant i pozer, który by chciał zadziwić świat swoimi czynami…
— Ach, ten Klapka — rzekł sędzia z uznaniem — to jest niebezpieczny przeciwnik.
— Hugo Müller winien dwunastu głosami — dziwił się przewodniczący — i kto by przypuścił! A więc jednak go Klapka dostał! Dla niego jest to jak gra w szachy albo polowanie. On się tak wgryza w każdy proces… ale wiecie, kolego, nie chciałbym w nim mieć nieprzyjaciela.
— Sprawia mu przyjemność — dorzucił drugi z przysięgłych — kiedy go się ludzie boją.
— Trochę zarozumiały to on jest — powiedział w zamyśleniu czcigodny prezes. — Ale ma szaloną wolę — głównie w osiąganiu sukcesu. Wielka siła, panie kolego, ale…
Pan przewodniczący nie znalazł właściwego określenia.
— Chodźmy już na kolację.
EKSPERYMENT PROFESORA ROUSSA
Obecni byli: pan minister spraw wewnętrznych, pan minister sprawiedliwości, prezydent policji, kilku posłów, kilku wyższych urzędników, wybitnych prawników, uczonych i oczywiście przedstawiciele prasy — ci bowiem muszą być przy wszystkim,
— Panowie — zaczął profesor harwardzkiego uniwersytetu, C. G. Rouss, nasz sławny rodak z Ameryki — eksperyment, który ja wam będę pokazać, spoczywa na starszych pracach wielkiej ilości mych uczonych kolegów i współpracowników; indeed, w tej całej sprawie nie ma już nic nowego, i… eh, really, jest to… stare jak świat! — dodał uradowany, znalazłszy właściwe słowo. — Tylko ta method użyć i… eh, i praktyczne zastosowanie niektórych teoretycznych eksperiences było obżektem mej pracy. Ja proszę najwięcej panów kryminalistów, żeby oni osądzili rzecz według swej practice. Well.
A więc cała sprawa tak wygląda: ja wam powiem słowo, a wy mnie musicie odpowiedzieć inne słowo, które wam w ten moment wpadnie na myśl, choćby to nawet był nonsens, eh, głupstwo, myślę — niedorzeczność. A na koniec ja wam według tych słów, które wy mnie powiecie, odgadnę, co wy macie w głowie, o czym myślicie i, eh, i co ukrywacie. Rozumiecie, panowie? Ja wam tego nie będę tłumaczyć theoretically; to są asocjacje, hamowane wyobrażenia, trochę sudżescji i tym podobne. Ja będę mówić bardzo krótko: to trzeba wy… eh, well, wykluczyć uwaga i wola; w ten sposób podświadomie wyłoni się connections, a ja z tego będę poznać, co… co… — sławny profesor szukał słowa. — Well whafs on the bottom of your mind.
— Co jest na dnie waszej duszy — podpowiedział ktoś z audytorium.
— Właśnie! — ucieszył się zadowolony C. G. Rouss. — Wy tylko musicie mówić automatically, co wam w ten moment ślina na język przyniesie, bez wszelkiej control i ryzerwy. Mój byznis potem będzie analajzować wasze myśli. That' s all. Ja wam to chcę zademonstrować na jednym kryminalnym kejzie, eh, przypadku, a potem na kimś z audytorium, kto się będzie zgłosić. Well, pan direktor od policji nam powie, co to jest za kejz z tym człowiekiem. Ja proszę!
Pan prezydent policji wstał i rzekł:
— Panowie, człowiek, którego za chwilę ujrzycie, nazywa się Czeniek Suchanek; jest to chałupnik, z zawodu ślusarz. Od tygodnia przebywa w więzieniu, podejrzany o zamordowanie szofera taksówki, Józefa Czepelki, który zniknął przed czternastu dniami. Dowodem potwierdzającym podejrzenie jest znalezienie samochodu zaginionego Czepelki w szopie aresztowanego Suchanka, na kierownicy i pod fotelem kierowcy są ślady ludzkiej krwi. Aresztowany oczywiście wypiera się wszystkiego; twierdzi, że auto od Czepelki kupił za sześć tysięcy, dlatego że sam chciał jeździć taksówką. Stwierdziliśmy, że zaginiony Józef Czepelka istotnie wspominał o tym, że ma zamiar sprzedać swoją maszynę i zgodzić się gdzieś na szofera. Ale innych dowodów nie ma. Ponieważ więcej materiałów nie mamy, oskarżony Suchanek zostanie jutro przekazany do więzienia śledczego na Pankrac. Wystarałem się o pozwolenie, by nasz sławny rodak, profesor C. G. Rouss, przeprowadził na nim swój eksperyment. Jeżeli więc pan profesor pozwoli…
— Well — odparł profesor, który przez ten czas coś pilnie notował. — Proszę mu kazać przyjść.
Na skinienie prezydenta policji sprowadzono Czeńka Suchanka; był to naburmuszony drab o wyrazie twarzy dającym wszystkim do zrozumienia, że ma ich w nosie. Jeśli o niego chodzi, to on nie ma zamiaru się poddać.
— Chodźcie tu, wy… — zaczął ostro C. G. Rouss — ja was nie będę o nic pytać. Ja wam tylko będę mówić słowa, a wy musicie natychmiast odpowiedzieć inne słowo, które wam wpadnie do głowy, rozumiecie? No, uważajcie: szklanka.
— G… o — odparł z zaciętością Suchanek.
— Słuchajcie no, Suchanek — wtrącił szybko prezydent policji — jeśli nie będziecie porządnie odpowiadać, zaprowadzę was natychmiast na badanie, rozumiecie? I zatrzymają was tam przez całą noc. A więc uważajcie! Jeszcze raz!
— Szklanka — zaczął znowu profesor.
— Piwo — burknął Suchanek.
— No, więc widzicie — potwierdził sławny profesor — Jak jest bardzo dobrze.
Suchanek zerknął na niego nieufnie. Czy to nie jest przypadkiem jakiś podstęp?
— Ulica — zaczął znowu profesor.
— Wozy — odparł niechętnie Suchanek.
— Prędzej! Chałupa.
— Pole.
— Tokarnia.
— Mosiądz.
— Bardzo dobrze!
Wyglądało na to, że pan Suchanek nie ma już nic przeciwko tej zabawie.
— Mama!
— Ciotka!
— Pies!
— Buda.
— Żołnierz!
— Armata.
I tak szło raz za razem, wciąż prędzej; pana Suchanka zaczęło to w końcu bawić. Niby przebijanie atutami przy grze w karty. Beże, ile wspomnień przy tej zabawie przez myśl mu przemknęło!
— Droga — rzucał C. G. Rouss w szalonym tempie.
— Szosa.
— Praga!
— Beroun.
— Ukryć!
— Zakopać.
— Oczyścić!
— Plamy.
— Szmata!
— Worek.
— Motyka!
— Ogród.
— Dół!
— Płot.
— Trup!
Nic.
— Trup! — powtórzył profesor z naciskiem. — A więc zakopaliście go pod płotem, tak?
— Ja przecież nic nie powiedziałem — wybuchnął pan Suchanek.
— Zakopaliście go pod płotem w waszym ogrodzie — powtórzył twardo C. G. Rouss. — Zabiliście go w drodze do Berouna. Wycieraliście krew na tym wozie jakimś workiem. Coście zrobili z tym workiem?
— To nieprawda! — krzyczał Suchanek — ja ten samochód kupiłem od pana Czepelki. Ja się nie dam tak nabierać…
— Zaraz, zaczekajcie — uspokajał go profesor Rouss.— Ja będę prosić, żeby policemen poszli to sprawdzić. To już nie jest mój byznis. Niech ten człowiek wyjdzie. Proszę, panowie,, to trwało siedemnaście minut. To było bardzo szybkie tempo. To był głupi kejz. Najczęściej to trwa godzinę. A więc ja będę prosić, żeby chciał przyjść któryś z panów i ja mu będę dawać słowa. To będzie trwać bardzo długo, bo ja nie wiem, jaki ten pan ma… secret, jak to się mówi?
— Tajemnica — podpowiedział ktoś z audytorium.
— Tajemnica! — ucieszył się nasz wybitny rodak — ja znam, to jest taka opera. Dużo czasu nam weźmie, zanim ten pan zdradzi swój charakter, swoją przeszłość i swe najbardziej ukryte ajdyje.
— Myśli — znowu podpowiedział jakiś głos.
— Well. Ja was proszę, panowie, kto się będzie dać analajzować?
Nastała cisza; ktoś z obecnych krótko zachichotał, ale nikt się nie ruszył.
— Ja proszę — powtórzył C. G. Rouss — przecież to nie będzie boleć.
— Idźcie wy, panie kolego — szepnął minister spraw wewnętrznych do ministra sprawiedliwości.
— Idź tam jako przedstawiciel swej partii — szturchnął jeden poseł drugiego.
— Panie szefie, niech pan idzie — namawiał wyższy urzędnik kolegę z innego ministerstwa.
Sytuacja stawała się nieco kłopotliwa: nikt z obecnych nie ruszył się.
— Ja proszę, panowie — zwrócił się amerykański uczony po raz trzeci. — Chyba się nie boicie, że wy się będziecie zdradzić?
Wtedy minister spraw wewnętrznych odwrócił się w tył i syknął: — No więc, panowie, niechże się tam ktoś ruszy!
W ostatnich rzędach audytorium ktoś skromnie kaszlnął i wstał; był to zasuszony i poniekąd wyświechtany staruszek z grdyką latającą ze zdenerwowania.
— Ja… ehm… — odezwał się nieśmiało — jeśli więc… nikt, to może ja… niby…
— Proszę podejść bliżej — przerwał mu Amerykanin rozkazująco — tu proszę usiąść. Pan musi mówić pierwsze słowo, które panu do głowy wpadnie. Nie wolno myśleć, pan musi palnąć mechanically, sam nie wiedzieć co. Pan rozumie?
— Tak, proszę — odparł usłużnie staruszek, nieco zmieszany wobec tak wybitnego audytorium; potem odchrząknął i zamrugał niespokojnie, jak maturzystka na egzaminie.
— Drzewo! —— wystrzelił do niego uczony.
— Potężne — szepnął staruszek.
— Jak, proszę? — spytał mąż nauki, jak gdyby nie rozumiejąc.
— Leśny olbrzym — objaśniał zawstydzony obiekt eksperymentu.
— Ach tak! Ulica!
— Ulica… ulica… w uroczystej szacie.
— Co pan przez to rozumie?
— Uroczystość, proszę pana, albo pogrzeb.
— So. Więc trzeba powiedzieć tylko uroczystość. O ile można, jednym słowem.
— Tak jest, proszę pana.
— A więc dalej: handel.
— Kwitnie. Kryzys naszego Handlu. Interes polityki.
— Hm. Urząd.
— Przepraszam, jaki?
— Wszystko jedno! Niech pan powie jakie słowo. Prędko!
— Gdyby pan był łaskaw powiedzieć urzędy…
— Well. Urzędy!
— Odnośne — odparł uradowany staruszek.
— Młotek!
— Obcęgi. Między młotem a kowadłem.
— Curious! — mruknął uczony mąż. — Krew!
— Niewinnie przelana. Krwisty rumieniec. Historia krwią pisana.
— Ogień!
— Ogniem i mieczem. Dzielny strażak. Płomienna mowa. Mane tekel.
— To jest dziwny kejz — rzekł profesor zdziwiony. — Jeszcze raz. A pan musi mówić tylko to pierwsze, co się panu nasunie, rozumie pan? Tylko to, co automatically wypłynie, gdy pan usłyszy moje słowo. Go on. Ręka!
— Bratnia lub pomocna. Trzyma sztandar. Z zaciśniętymi pięściami. Nieczyste ręce.
— Oczy!
— Oczy całego świata. Mgła na oczach. Zdjąć bielmo. Naoczny świadek. Piasek w oczy. Niewinne spojrzenie dziecka. Przetrzeć oczy.
— Nie tak dużo. Piwo!
— Pilzneńskie. Demon alkoholu.
— Muzyka!
— Muzyka przyszłości. Zgrany zespół. Naród muzyków. Słodkie dźwięki. Koncert sław. Pieśń pokoju. Narodowe hymny.
— Butelka!
— Witriol. Nieszczęśliwa miłość. W męczarniach wyzionęła ducha.
— Trucizna!
— Jadem żółci. Zatruta studnia.
C. G. Rouss podrapał się w głowę. — Never heard that. — Dalej proszę. Chciałem wam zwrócić uwagę, panowie, że zawsze się zaczyna od takich… eh, od takich plain, zwyczajnych rzeczy, żeby znaleźć ten główny interest i profession tego pana. Dalej. Rachunek!
— Rachunek sumienia. Porachować się z nieprzyjaciółmi. Zapisać na rachunek naszych przeciwników.
— Hm. Papier!
— Papier rumieni się ze wstydu — oświadczył staruszek energicznie. — Wartościowe papiery. Papier wszystko zniesie.
— Bless you — skrzywił się niezadowolony profesor. — Kamień!
— Cisnąć kamieniem. Nagrobek. Wiecznaja pamiat' — wygłosił ze wzruszeniem obiekt eksperymentu. — Ave, anima pia.
— Wóz!
— Triumfalny wóz. Koleje losu. Pogotowie. Wspaniale udekorowany wóz z alegoryczną sceną.
— Aha — zawołał C. G. Rouss. — That's it! Horyzont!
— Zaciągnięty — z żywym zadowoleniem zawołał staruszek. — Nowe chmury na horyzoncie. Wąski horyzont. Otwierać nowe horyzonty.
— Broń!
— Nieczysta broń. W pełnym uzbrojeniu. Powiewające sztandary. Cios w plecy. Zatruta strzała — paplał stary z zachwytem. — Do ostatniej kropli krwi. Wrzawa bitwy. Walka wyborcza.
— Żywioł!
— Nieokiełznane żywioły. Żywiołowy sprzeciw. Nieczysty żywioł. Żivili junacy! Żivio!
— Dosyć.— wstrzymał go C. G. Rouss. — Pan jest dziennikarz, nie?
— Tak, proszę pana — odparł gorliwie obiekt eksperymentu. — Już od trzydziestu lat. Jestem redaktor Waszatko.
— Ja dziękuję — ukłonił się oschle nasz rodak z Ameryki. — Finished, gentlemen. Analajzowaniem myśli tego pana… eh, stwierdziliśmy, że on jest żurnalista. Ja myślę, że by to było zbyteczne robić ten eksperyment dalej. It would only waist our time. Proszę panów, ten eksperyment się nie udał. So sorry, gentlemen!
— Patrzcie no — zawołał wieczorem w redakcji pan Waszatko przeglądając redakcyjne papiery — policja zameldowała, że znalazła trupa Józefa Czepelki; był zakopany pod płotem w ogrodzie tego Suchanka, a pod zwłokami znaleziono zakrwawiony worek. No proszę, więc jednak ten Rouss dobrze zgadł! Wiecie, kolego, że to trudno uwierzyć! Nie powiedziałem mu ani słowa o gazetach, a on zupełnie dokładnie poznał, że jestem dziennikarzem. „Panowie — powiedział — oto stoi przed wami zasłużony, wybitny żurnalista…” Toteż napisałem artykuł o jego odczycie: „Wypowiedzi naszego sławnego rodaka zostały przyjęte z pochlebnym uznaniem naszych kół fachowych”. Zaraz… trzeba by to stylistycznie poprawić: „Interesujące wypowiedzi naszego sławnego rodaka zostały proporcjonalnie do zasług przyjęte z gorącym i pochlebnym uznaniem naszych kół fachowych”. Tak powinno być.
SKRADZIONE AKTA 139/VII ODDZ. C.
O godzinie trzeciej rano zadzwonił telefon w komendzie: — Tu pułkownik Hampl ze sztabu generalnego. Przyślijcie mi natychmiast dwóch ludzi z żandarmerii i dajcie znać podpułkownikowi Wrzalowi, no tak, z wydziału informacyjnego — nie wasz interes — żeby do mnie natychmiast przyszedł. — Tak, teraz w nocy. — Tak, niech weźmie auto. — Do diabła, prędzej!
Tyle tylko.
W godzinę potem podpułkownik Wrzal był na miejscu; było to Bóg wie gdzie, w willowej dzielnicy. Powitał go starszy, niezmiernie zatroskany pan w cywilu, to znaczy w koszuli i w spodniach.
— Podpułkowniku, stała się straszna rzecz. Cholerna, idiotyczna, świńska rzecz! Żeby to diabla! Wyobraź sobie: przedwczoraj szef sztabu generalnego dał mi pewne akta i powiedział: „Hampl, opracuj to w domu. Im mniej ludzi będzie o tym wiedziało, tym lepiej; w biurze ani pary, masz urlop i jazda do domu. Posiedź nad tym. Tylko pamiętaj — ostrożnie!” No, dobra…
— Co to były za akta? — przerwał podpułkownik Wrzal.
Pułkownik Hampl zawahał się na sekundę.
— No — powiedział — trudno, musisz wiedzieć. Z oddziału C.
— Aha — mruknął podpułkownik Wrzal i przybrał niezmiernie poważny wyraz twarzy. — Więc co dalej?
— Słuchaj — ciągnął zdruzgotany pułkownik. — Wczoraj pracowałem nad tym przez cały dzień; ale co z tym do diabła robić w nocy? Schować do szuflady, to nic nie jest; kasy pancernej nie mam. A gdyby ktoś wiedział, że to jest u mnie, to amen z papierami. Ukryłem je na tę pierwszą noc w łóżku pod materacem; do rana wyglądały, jakby się na nich słoń przespał.
— Wcale się nie dziwię — zauważył Wrzal.
— Co chcesz — westchnął pułkownik — moja żona jest jeszcze grubsza niż ja. Na drugą noc żona mi poradziła: „Wiesz co, schowamy je do blaszanej puszki po makaronie i zamkniemy na noc w spiżarni. Spiżarnię na noc zamykam i klucz mam przy sobie — powiada żona (bo wiesz, my mamy taką strasznie grubą służącą, która wszystko zjada) — tam tego nikt szukać nie będzie, prawda?” No dobra, pomysł mi się podobał.
— Czy wasza spiżarnia ma podwójne okno, czy pojedyncze? — przerwał mu podpułkownik Wrzal.
— Cholera! — zaklął pułkownik — to mi na myśl nie przyszło! Pojedyncze okno! Przez cały czas myślałem o sazawskiej historii i o innych podobnych bzdurach i zapomniałem zbadać okno! A, żeby to wszyscy diabli!
— No i co dalej? — upomniał go podpułkownik.
— Co dalej? O drugiej w nocy żona słyszy, że na dole piszczy służąca. Zeszła zapytać, co się stało, a Mary jęczy: „W spiżarni jest złodziej!” Żona pędzi po klucz i po .mnie, ja lecę z rewolwerem do spiżarni, i — cholerna, idiotyczna, świńska rzecz — okno w spiżarni jest wy… tego, wyłamane, a puszki nie ma. I złodzieja też. To wszystko — odetchnął pułkownik.
Podpułkownik bębnił palcami po stole.
— Panie pułkowniku, czy wiedział ktoś, że masz te akta w domu?
Nieszczęsny pułkownik rozłożył ręce. — Nie wiem, bracie. Te łajdackie szpicle wszystko wywąchają! — Powiedziawszy to, przypomniał sobie funkcję podpułkownika Wrzala i uśmiechnął się speszony. — Właściwie to są bardzo sprytni ludzie — usiłował niezdarnie naprawić swój nietakt. — Ale ja nie powiedziałem tego nikomu, słowo honoru! A zresztą — dodał triumfująco — przecież nikt nie mógł wiedzieć, że te papiery schowałem do puszki po makaronie!
— A gdzie, w którym miejscu chowałeś je do tej puszki? — spytał od niechcenia podpułkownik.
— Zaraz, chwileczkę — przypomniał sobie pułkownik. — Siedziałem ot tu, w tym miejscu, i miałem puszkę przed sobą.
Podpułkownik oparł się o stół i zapatrzył się marząco w okno. W brzasku pierwszego świtu wyłaniała się naprzeciwko czerwonoszara willa.
— Kto tam mieszka? — spytał obojętnie.
Pułkownik trzasnął pięścią w stół.
— Psiakrew, cholera, o tym zapomniałem! Zaczekaj, tam mieszka jakiś dyrektor banku czy coś takiego. Przeklęta sprawa! Teraz dopiero mi się rozjaśnia! Słuchaj, Wrzal, mnie się zdaje, że jesteśmy na tropie!
— Chciałbym zobaczyć tę spiżarkę — wymijająco powiedział podpułkownik.
— No, to chodź. Tedy, tędy — gorliwie prowadził pułkownik. — To tu. Puszka stała na tej najwyższej półce. Mary! — ryknął pułkownik — czego się gapicie? Wynoście się na strych albo do piwnicy!
Podpułkownik wciągnął rękawiczki i wspiął się na okno, które było dość wysoko umieszczone.
— Podważone dłutem — zauważył badając okno. — Naturalnie rama okienna z miękkiego drzewa, panie pułkowniku, takie okno dziecko potrafi wyłamać.
— Idiotyczna sprawa — oburzał się pułkownik. — Że też robią takie marne okna!
Na dworze przed kratą ogrodzenia stało dwóch żołnierzy.
— To żandarmeria? — spytał podpułkownik Wrzal. — To dobrze. Jeszcze obejrzę ślady z zewnątrz. Panie pułkowniku, dam ci dobrą radę, żebyś do ewentualnego rozkazu nie wychodził z domu.
— Naturalnie! — skwapliwie zgodził się pułkownik. — Ale właściwie dlaczego?
— Żebyś był do dyspozycji, gdyby… Ci dwaj żołnierze zostaną oczywiście przy furtce.
Pułkownik sapnął i przełknął ślinę. — Rozumiem. Nie chciałbyś trochę kawy? Żona by nam zaraz zaparzyła.
— Nie ma na to czasu — ` odparł podpułkownik oschle. — O tych skradzionych aktach na razie nikomu nie mów, chyba że… zawezwą cię. I jeszcze coś: powiedz służącej, że ten złodziej ukradł jakieś konserwy, nic więcej.
— Słuchaj no — zawołał pułkownik zrozpaczony — ale przecież ty te papiery odnajdziesz, prawda?
— Postaram się — odrzekł podpułkownik i służbiście stuknął obcasami.
Tego rana pułkownik Hampl wyglądał jak półtora nieszczęścia. Przez chwilę wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy dwaj oficerowie przyjdą go aresztować. Potem znowu usiłował sobie przedstawić, co też robi w tej chwili podpułkownik Wrzal i jak puszcza w ruch cały ten ogromny i tajemniczy aparat wojskowej służby informacyjnej. Wyobrażał sobie panikę w sztabie generalnym i omal nie jęczał.
— Karolku — zwróciła się do niego po raz dwudziesty jego żona (już dawno przez ostrożność schowała jego rewolwer do kuferka służącej) — nie chciałbyś co zjeść?
— Daj mi spokój, do diabła! — wybuchnął pułkownik. — Myślę, że to widział ten bankier z przeciwka.
Pani westchnęła tylko i poszła do kuchni płakać.
.Wtem zabrzęczał dzwonek. Pułkownik wstał i wyprostował się, żeby z wojskową godnością przyjąć oficerów, którzy przyszli go aresztować. („Ciekaw jestem, którzy to będą?” — myślał roztargniony.) Ale zamiast oficerów wszedł ryży człowieczek z melonikiem w garści i wyszczerzył na pułkownika wiewiórcze zęby.
— Przepraszam, jestem Pisztora z komisariatu policji.
— Czego pan chce? — wybuchnął pułkownik i nieznacznie zmienił pozycję „baczność” na pozycję „spocznij”.
— Podobno państwu okradli spiżarnię — uśmiechnął się pan Pisztora z pewną dozą poufałości.
— A co to pana obchodzi? — warknął pułkownik.
— Przepraszam bardzo — promieniał pan Pisztora — ale tu jest nasz okręg. Służąca państwa mówiła rano u piekarza, że państwu okradziono spiżarnię, więc mówię do pana komisarza, że tam zajrzę, no i jestem.
— Szkoda zachodu — burknął niechętnie pułkownik. — Ukradli tylko… tylko puszkę z makaronem. Szkoda fatygi.
— To dziwne — zauważył pan Pisztora — że nie ruszyli nic więcej.
— Tak, to bardzo dziwne — gorzko westchnął pułkownik — ale to nie pański interes.
— Pewno ich ktoś spłoszył — rozpromienił się Pisztora olśniony nagłym domysłem.
— Do widzenia panu — uciął krótko pan pułkownik.
— Przepraszam — powiedział pan Pisztora z nieufnym uśmiechem — muszę jeszcze przedtem zobaczyć tę spiżarnię.
Pułkownik chciał wybuchnąć, ale po chwili namysłu z rezygnacją poddał się swemu losowi.
— Proszę — rzekł niechętnie i poprowadził zabawnego człowieczka do spiżarni.
Pan Pisztora z entuzjazmem rozglądał się po małej komórce.
— No tak — odetchnął z ulgą — podważył okno dłutem; a więc był to Pępek albo Andrlik.
— Co takiego? — ostro spytał pułkownik.
— Zrobił to Pępek albo Andrlik; ale Pępek, zdaje mi się, siedzi. Gdyby była wyjęta szyba, mógłby to być Dundr, Lojza, Nowak, Hosiczka albo Kliment. Ale tak, to będzie na pewno Andrlik.
— Oby się pan tylko nie mylił! — burknął pułkownik.
— Czyżby tu był ktoś nowy od spiżarni? — spoważniał nagle pan Pisztora. — Chyba niemożliwe. Wprawdzie Mertl także chodzi na okna z dłutem, ale nigdy nie dobiera się do spiżarni; on włazi przez klozet do mieszkania i zabiera bieliznę. — Pan Pisztora znowu wyszczerzył zęby. — No, zajrzę na wszelki wypadek do tego Andrlika.
— Kłaniaj mu się pan ode mnie — warknął pułkownik. — To wprost nie do uwierzenia — westchnął, kiedy policjant zostawił go znowu sam na sam z jego ciężkimi myślami — jaka ta nasza policja do niczego. Żeby chociaż szukał śladów palców lub nóg — dobrze, to jest pewien system, ale tak idiotycznie zabierać się do tego…? Gdzie tam policji do międzynarodowego wywiadu! Ciekaw jestem, co robi teraz Wrzal.
Pułkownik nie mógł się oprzeć pokusie i zatelefonował do podpułkownika. Po półgodzinnym wściekłym dzwonieniu dostał wreszcie połączenia.
— Halo! — wolał najsłodszym głosem — mówi Hampl. Mój drogi, jak daleko… Wiem, wiem, że nie możesz nic mówić, ale ja tylko… Wiem, ale powiedz mi tylko, czy już… Jezus Maria, jeszcze ciągle nic? Ja wiem, że to trudna sprawa, ale… Jedną chwileczkę, Wrzal, błagam cię… Tak mi przyszło do głowy, że ja prywatnie dałbym dziesięć tysięcy temu, kto tego złodzieja złapie. Nie mam więcej, ale sam wiesz, za taką przysługę… Wiem, że nie, ale ja czysto prywatnie… No tak, to moja prywatna sprawa; służbowo nie można… Albo to podzielić między tych cywilnych detektywów, co?… Ależ naturalnie, ty o niczym nie wiesz. Żebyś tylko tym ludziom jakoś dał do zrozumienia, że pułkownik Hampl obiecał dziesięć tysięcy. No dobrze, niech to powie twój wachmistrz. Bardzo ci będę wdzięczny, przyjacielu! Więc przepraszam cię i dziękuję!
Pułkownik Hampl odczuł pewnego rodzaju ulgę po tym szczodrobliwym postanowieniu; miał wrażenie, jak gdyby po części sam brał udział w ściganiu tego przeklętego złodziejskiego szpiega. Położył się na otomanie, zmęczony bezustannym zdenerwowaniem, i wyobrażał sobie, jak stu, dwustu, trzystu ludzi (wszyscy byli ryży i szczerzyli wiewiórcze zęby, jak pan Pisztora) rewiduje pociągi, zatrzymuje auta pędzące ku granicy, czatuje za rogiem domu na swoją zdobycz i nagle zastępuje jej drogę ze słowami: „W imieniu prawa, proszę za mną”. Potem mu się śniło, że zdaje egzamin z balistyki w akademii wojskowej, i stękał ciężko; wreszcie obudził się spocony. Ktoś dzwonił.
Pułkownik Hampl zerwał się na równe nogi i usiłował zebrać pospiesznie swe myśli. W drzwiach ukazały się wiewiórcze zęby pana Pisztory.
— Już jestem z powrotem — powiedziały' wiewiórcze zęby. — Więc jednak to był on.
— Kto? — starał się zrozumieć pułkownik.
— No, przecież Andrlik! — zdziwił się pan Pisztora tak mocno, że nawet przestał szczerzyć zęby. — Któż by inny? Pępek siedzi na Pankracu.
— Co mi pan ciągle zawraca głowę tym Andrlikiem! — niecierpliwie wybuchnął pułkownik.
Pan Pisztora wytrzeszczył swoje wodniste oczy.
— Przecież on ukradł ten makaron ze spiżarni — powiedział znacząco. — Już go przymknęli w komisariacie. Przepraszam, ale ja chciałem się tylko zapytać… On, ten Andrlik, twierdzi, że w tej puszce nie było żadnego makaronu, tylko takie jakieś papiery. Więc czy to może być prawda?
— Człowieku! — krzyknął pułkownik niemal bez tchu. — Gdzie macie te papiery?
— W kieszeni — wyszczerzył znów zęby pan Pisztora. — Gdzie ja to… — mruczał grzebiąc po kieszeniach alpagowej marynarki. — Aha, jest. Czy to te?
Pułkownik wyrwał mu z ręki zmięty, drogocenny papier, akt nr 139/VII oddz. C. Oczy zamgliły mu się łzami ulgi. — Człowieku złoty — szepnął. — Ja bym panu dał za to nie wiem co! Żono! — ryknął — chodź tu prędzej! To jest pan komisarz, pan inspektor — eh….
— Agent Pisztora — podpowiedział ryży człowieczek, pokazując uzębienie w najrozkoszniejszym z uśmiechów.
— Więc pan już znalazł ten skradziony papier — promieniał pułkownik. — Moja droga, przynieś kieliszki i koniak. Panie Pisztora, ja bym… nawet pan nie wie, jak… bo pan sobie nie wyobraża… Proszę, niech pan się napije…
— Ależ to drobiazg — mniam, małmazja! Ach tak, proszę pani, żebym nie zapomniał, ta puszka jest w komisariacie.
— Niech diabli wezmą puszkę! — roześmiał się uszczęśliwiony pułkownik. — Ale, najdroższy panie Pisztora, jak pan to zrobił, że pan tak prędko ten dokument odnalazł? Na zdrowie, panie Pisztora!
— Panie Boże zapłać — z szacunkiem odparł pan Pisztora. — Mój Boże, to przecież było głupstwo. Kiedy jest włamanie do spiżarni, idziemy prosto do Andrlika albo do Pępka, ale Pępek siedzi już dwa miesiące na Pankracu. Gdyby chodziło o strych, to mamy od tego Piseckiego, inwalidę Tonderę, Kanera, Zimę i Houskę.
— No, no! — dziwił się pułkownik. — No dobrze, ale jeśli chodzi na przykład o szpiegostwo? Zdrowie, panie Pisztora!
— Dziękuję uprzejmie. O szpiegostwo? Tego u nas nie ma. Ale na mosiężne klamki to jest Czeniek i Pinkus, na miedziane druty jest teraz tylko jeden, niejaki Touszek. A gdy chodzi o rurki do piwa, to na pewno maczał w tym palce Hanousek, Buchta albo Szlezinger. My, proszę pana, idziemy na pewnego. A kasiarzy mamy z całej republiki. Jest ich — hep! Jest ich teraz dwudziestu siedmiu, ale sześciu siedzi.
— Dobrze im tak — oświadczył z zaciętością pułkownik. — Panie Pisztora, proszę!
— Dziękuję uprzejmie — z należytym szacunkiem odrzekł pan Pisztora — ale ja niedużo piję. Proszę, na zdrowie! Oni, ci — hep! ci idioci to nie mają za grosz inteligencji. Każdy z nich umie tylko jedną sztuczkę i robi w swej specjalności, dopóki go znowu nie złapiemy. Jak ten Andrlik. „Aha — powiada, jak tylko mnie ujrzał — to jest pan Pisztora, o tę spiżarnię. Panie Pisztora — powiada — doprawdy nie ma o co, przecież ja tam zabrałem tylko jakiś papier w tej puszce. Musiałem wiać, zanim zdążyłem coś wziąć.” — „No, no, chodź, powiadam mu, ty idioto jeden, zafasujesz za to co najmniej rok.”
— Rok więzienia? — zdziwił się pułkownik Hampl ze współczuciem. — Czy to nie za dużo?
— Ale przecież to włamanie — wyszczerzył zęby pan Pisztora. — No, dziękuję najuprzejmiej. Mam jeszcze jedno okno wystawowe, to będzie Kleczka albo Rudl. A gdyby pan kiedy co potrzebował, niech pan tylko o mnie zapyta w komisariacie. Wystarczy tylko powiedzieć: pan Pisztora.
— Panie Pisztora kochany, może by pan… hm… za tę przysługę… Właściwie ten papier… nie jest to nic ważnego… tylko nie chciałem, żeby mi to zginęło, rozumie pan? Może więc przyjąłby pan za to… — i pułkownik szybko wsunął panu Pisztorze w dłoń pięćdziesiąt koron.
Pan Pisztora spoważniał ze wzruszenia i ze zdumienia.
— Nie trzeba, proszę pana… — mruknął, szybko chowając rękę z pieniędzmi do kieszeni — to było przecież głupstwo. Dziękuję uprzejmie. A gdyby pan znowu kiedyś…
— Dałem mu pięćdziesiąt koron — zwrócił się potem pan pułkownik Hampl do swej żony z miną szczodrego łaskawcy. — Właściwie byłoby mu wystarczyło i dwadzieścia koron, ale…
Pan pułkownik wspaniałomyślnie machnął ręką.
— Bogu dzięki, że się ten papier odnalazł!
HISTORIA Z DZIECKIEM
— Kiedy już mowa o komisarzu Bartoszku — powiedział pan Krotochwil — przypomina mi się jedna jego przygoda, która również nie przedostała się do wiadomości publicznej. Był to wypadek z dzieckiem. Pewnego razu przybiegła do komisarza Bartoszka młoda pani, żona pewnego radcy majątków państwowych, niejakiego pana Landy, z takim strasznym płaczem, że tchu złapać nie mogła. Bartoszkowi zrobiło się jej żal, chociaż miała nos spuchnięty i twarz całą w plamach od strasznego płaczu, i zaczął ją uspokajać tak, jak tylko taki stary kawaler i w dodatku policjant potrafi. „Ależ na miłość boską, proszę pani — mówił do niej — przecież on pani głowy nie urwie, prześpi się i znowu będzie dobrze; a jeżeli się za bardzo awanturuje, pójdzie z panią chociażby Hochman, da mu raz po gębie i będzie spokój. Ale pani, moja paniusiu, nie powinna mu dawać powodów do zazdrości.”
Bo trzeba wam wiedzieć, że tym sposobem na policji łagodzą wszelkie tego rodzaju rodzinne tragedie.
Ale owa pani tylko głową kręciła i płakała tak, że serce pękało na jej widok.
— No, do licha! — próbował pan Bartoszek z innej beczki — on od pani uciekł, czy tak? Ależ, moja kochana paniusiu, on znowu do pani wróci, ten łajdak! Przecież taki nie wart, żeby pani tak za nim płakała!
— Pa… panie… — szlochała młoda kobieta — mnie… mnie… na ulicy ukradli dziecko!
— Co też pani opowiada! — zawołał niedowierzająco pan komisarz. — Na co komu dziecko? Może gdzie pobiegło i zabłądziło?
— Nie zabłądziło — łkała nieszczęsna mama. — Przecież Różenka ma dopiero trzy miesiące.
— Aha — mruknął pan Bartoszek, który nie miał zielonego pojęcia, kiedy dziecko zaczyna chodzić. — Ale niechże mi pani powie, jakże „to” mogli ukraść?
Powoli wyciągnął z niej wszystko, złożywszy uprzednio — żeby ją tylko uspokoić — solenną przysięgę, że dziecko na pewno znajdzie. A więc było tak: pan Landa był właśnie na inspekcji w majątkach państwowych, a pani Landowa chciała tymczasem wyhaftować Różence nowy śliniaczek; podczas gdy wybierała w sklepie jedwab na ślłniaczek, zostawiła wózeczek z Różenką przed sklepem; kiedy po chwili wyszła na ulicę, po Różence i wózeczku nie było śladu.
To było wszystko, co komisarz zdołał w przeciągu pół godziny wydobyć z płaczącej mamusi.
— No, no, pani Landowa — powiedział wreszcie komisarz Bartoszek — niech się pani uspokoi, nie jest tak źle. Któż by kradł dziecko? Prędzej takiego szczeniaka podrzucą, już miałem taki wypadek. Mam wrażenie, że taki pędrak nie ma żadnej wartości i nie można go sprzedać; ale wózek jest coś wart i becik — był przecież becik, prawda? — też ma swoją wartość; takie rzeczy prędzej nadają się do ukradzenia. Myślę, że ktoś ukradł tylko ten wózek i becik, przypuszczam, że to była kobieta, bo chłop z wózeczkiem za bardzo by się rzucał w oczy. Już ona to dziecko gdzieś podrzuci — mówił pan Bartoszek uspokajająco — co by taka robiła z dzieckiem?
Myślę, że pani córeczkę jeszcze dziś przyniesiemy, kiedy tylko się gdzieś znajdzie.
— Ale moja Różenka będzie taka głodna — narzekała młoda mama — właśnie miała być teraz karmiona!
— My ją nakarmimy — obiecywał komisarz — tylko niech już pani idzie do domu. — I zawołał jednego tajniaka, żeby tę biedną panią odprowadził do domu.
Po południu sam komisarz zadzwonił do mieszkania młodej kobiety.
— No, pani Landowa — zameldował — wózeczek już mamy; teraz nam brakuje tylko dziecka. Wózek znaleźliśmy pusty w sieni pewnego domu, w którym nawet nie ma żadnego dziecka. Jakaś pani przyszła podobno do dozorczyni, mówiąc, że tam chce tylko nakarmić dziecko, i potem sobie poszła. Głupia historia — powiedział komisarz kręcąc, głową — więc jednak ta kobieta chciała ukraść dziecko, a nie wózek. Myślę, proszę pani, że jeśli tej osobie tak na tym dziecku zależy, to mu krzywdy nie zrobi ani go nie zje. Jednym słowem, może pani być spokojna.
— Ale ja chcę mieć moją Różenkę! — rozpaczała pani Landowa.
— To nam pani musi dać fotografię albo opis tego dziecka — odparł pan komisarz urzędowym tonem.
— Ależ, panie komisarzu — płakała młoda niewiasta — przecież pan wie, dziecka nie powinno się do roku fotografować! Podobno to niedobrze… dziecko potem nie rośnie…
— Więc przynajmniej niech pani mi je dokładnie opisze.
Podobno mamusia zrobiła to bardzo obszernie. A więc Różenka ma takie śliczne wioseczki i noseczek, i takie piękne oczki, i waży cztery tysiące czterysta dziewięćdziesiat gramów, i ma taki śliczny tyłeczek, i fałdeczki na nożynkach…
— Jakie fałdeczki? — spytał pan komisarz.
— Takie — tylko do całowania — płakała nieszczęsna mamusia — i takie słodkie, paluszki, i tak się do mamy śmiała…
— Na miłość boską, paniusiu — irytował się pan Bartoszek — przecież według tego jej nie poznamy! Ma może jakieś znaki szczególne?
— Ma różowe kokardki na czepeczku — szlochała pani. — Każda dziewczynka ma przecież różowe kokardki! Na litość boską, panie komisarzu, znajdźcie mi moją Różenkę!
— A jakie ma zęby?
— Nie ma żadnych! Przecież ma zaledwie trzy miesiące. Ach, gdyby pan widział, jak ona się już ślicznie do mnie śmiała! — Pani Landowa upadła na kolana. — Panie komisarzu, niech mi pan ją znajdzie!
— Postaramy się — mruknął pan Bartoszek zakłopotany. — Niech pani wstanie! Musimy się zastanowić nad jednym: dlaczego ją ta osoba ukradła. Może mi pani wyjaśni, do czego służy taki osesek?
Pani Landowa wytrzeszczyła na niego oczy.
— Przecież to jest coś najcudowniejszego na świecie! Czy w panu nie ma iskry macierzyńskich uczuć?
Pan Bartoszek nie chciał się przyznać do tego braku i skwapliwie odrzekł:
— Mam wrażenie, że takiego pędraka mogła ukraść tylko matka, która straciła własne dziecko i chce mieć wobec tego inne. To tak jak w knajpie: wezmą ci twój kapelusz, to sobie wybierzesz inny, i spokój. W myśl tego zarządzałem już, by mi dali spis wszystkich rodzin w Pradze, w których zmarło trzymiesięczne niemowlę; nasi ludzie pójdą to zbadać. Ale według pani opisu jej nie poznamy!
— Ale ja ją poznam! — szlochała pani Landowa.
Pan komisarz wzruszył ramionami.
— Mimo to — powiedział zamyślony — dałbym sobie rękę uciąć, że ta baba ukradła brzdąca dla zysku materialnego. Paniusiu kochana, ludzie bardzo rzadko kradną z miłości. Do licha! Niech już pani nie płacze. Zrobimy wszystko, co się tylko da!
Gdy pan Bartoszek wrócił do komisariatu, powiedział swoim ludziom: — Słuchajcie, który z was ma trzymiesięcznego pędraka? Przynieście mi go tutaj… — No i jedna pani policjantowa przyniosła mu swoje najmłodsze. Pan komisarz kazał je rozwinąć i powiada: — Ale przecież ono jest mokre! No tak, kosmyki na głowie ma, fałdeczki też — a to pewno będzie nos? — i zębów także nie ma. Moja pani, niech no mi pani powie, po czym można poznać takie niemowlę?
Pani policjantowa przycisnęła swoje najmłodsze do piersi. — Przecież to jest moja Maniusia — odrzekła z dumą. — Czy pan nie widzi, że to wykapany tata?
Pan komisarz niepewnie zerknął na policjanta Hochmana, który ze zjeżonym wąsem i ze zmarszczoną gębą robił miny do swego potomka i grubym palcem groził mu: „ti, ti, ti”, i paplał: „hau, hau, hau, pieseczek…”
— Doprawdy nie wiem — mruczał komisarz — ten nos wydaje mi się trochę inny, no, ale może jej jeszcze urośnie. Zaczekajcie, pójdę do parku popatrzeć, jak wyglądają niemowlęta.
Kieszonkowców i doliniarzy, cholera, od razu można poznać, ale te szczenięta w poduszkach — to przecież nie nasza branża.
Po godzinie Bartoszek wrócił zdruzgotany.
— Słuchajcie no, Hochman — westchnął — to straszne, te dzieci są wszystkie jednakowe! Jakże ją mam opisać? Poszukuje się bobasa trzymiesięcznego, płci żeńskiej, ma wioseczki, noseczek, oczki, a na pupci fałdeczki; znak szczególny: waży cztery tysiące czterysta dziewięćdziesiąt gramów. Wystarczy?
— Panie komisarzu — zauważył z powagą Hochman — tych gramów bym nie dodawał. Taki szkrab waży raz mniej, raz więcej, zależnie od tego, jaki ma żołądeczek.
— Jezus Maria! — jęknął komisarz — skądże ja to mam wszystko wiedzieć? Niemowlęta to przecież nie jest nasz referat. Słuchajcie no — powiedział nagle z ulgą — a gdybyśmy tak zwalili to komu innemu na kark, na przykład Opiece nad Matką i Dzieckiem?
— Tak, ale nam o tym zameldowano jako o kradzieży — sprzeciwił się policjant.
— To też prawda — mruknął komisarz. — Boże, gdyby to był ukradziony zegarek albo inna rozsądna rzecz, wiedziałbym, jak sobie z tym poradzić. Ale ja nie mam pojęcia, jak należy szukać skradzionych dzieci!
W tej chwili otworzyły się drzwi i jeden z policjantów wprowadził płaczącą panią Landową.
— Panie komisarzu — meldował — ta paniusia chciała jakiejś kobiecie na ulicy odebrać gwałtem niemowlę i zrobiła przy tym taką awanturę, że ją musiałem zabrać.
— Na miłość boską, pani Landową, co pani wyprawia? — huknął komisarz.
— Przecież to była moja Różenka! — szlochała młoda kobieta.
— Ładna Różenka! — wtrącił policjant. — Ta pani nazywała się Roubalowa z ulicy Budeczskiej, a to dziecko to jej trzymiesięczny chłopak.
— No, więc widzi pani — piorunował już na dobre pan Bartoszek. — Jeżeli nam pani będzie ciągle przeszkadzać, ciśniemy wszystko do diabła, słyszy pani? Zaraz — przypomniał sobie nagle — na jakie imię zwraca uwagę to pani dziecko?
— My ją nazywamy Różenka — łkała nieszczęsna mama. — Duduś, Dydydy, bobasek, kociątko, dzidziuś, aniołek, taty, mamy córunia, luluś, ptaszynka, gwiazdeczka…
— I ona to rozumie? — spytał zdumiony komisarz.
— Ona wszystko rozumie — zapewniała przez łzy młoda kobieta. — I tak się rozkosznie śmieje, gdy się do niej mówi: „hau, hau, hau” albo „ti, ti, ti…”
— Niestety, to nam nic nie pomoże — westchnął pan komisarz. — Muszę pani z przykrością oznajmić, że na razie nam się nie powiodło. W tych rodzinach, które zameldowały o śmierci dziecka, Różenki nie ma. Moi ludzie już to sprawdzili.
Pani Landową martwo patrzyła przed siebie.
— Panie komisarzu — wybuchnęła w nagłym przebłysku nadziei. — Dam dziesięć tysięcy temu, kto mi znajdzie Różenkę. Niech pan ogłosi, że kto pana naprowadzi na ślad mego dziecka, dostanie dziesięć tysięcy.
— Nie radzę pani tego robić, pani Landowa — pokręcił głową z powątpiewaniem pan Bartoszek.
— Pan jest bez serca! — wybuchnęła młoda matka. — Oddałabym cały świat za moją Różenkę!
— Ano, jak pani chce — burknął pan Bartoszek niechętnie. — Ogłoszę to, ale na miłość boską, niech się pani już przestanie w to mieszać!
— To bardzo ciężka sprawa — westchnął, ledwie się drzwi za panią Landową zamknęły. — Już wiem, co teraz nastąpi.
I rzeczywiście nastąpiło. Na drugi dzień trzech tajniaków przyniosło mu trzy trzymiesięczne dziewczynki, zapuchnięte od płaczu, a jeden — to był ten Pisztora — wetknął tylko głowę w drzwi i szczerząc zęby spytał: — Panie komisarzu, nie mógłby to być chłopczyk? Chłopczyka bym miał o wiele taniej.
— To wszystko przez tę nagrodę! — wściekał się pan Bartoszek. — Niedługo będziemy tu mieli cały żłobek! Przeklęta historia!
— Przeklęta historia — mruczał poirytowany, wróciwszy do swego kawalerskiego mieszkania. — Chciałbym wiedzieć, jak my teraz tego dzieciaka odnajdziemy.
W domu zastał swoją posługaczkę, taką starą pyskatą babę, promieniejącą z zachwytu.
— Niech pan tylko spojrzy, panie komisarzu — zawołała zamiast powitania — na tę łajdaczkę Barynę!
A trzeba wam wiedzieć, że pan Bartoszek dostał od pana Justitza bokserkę czystej krwi, Barynę. Otóż ta suka puściła się z jakimś wilkiem. Wiecie, nie mogę wyjść z podziwu, że się te różne gatunki psów w ogóle nawzajem uznają za psy, nie rozumiem, po czym taki na przykład owczarek poznaje, że jamnik to także pies. To my, ludzie, różnimy się tylko językiem, a żremy się gorzej od psów. A wiec Baryna miała z tym wilkiem dziewięć szczeniąt i teraz przy nich leżała, merdała ogonkiem i uśmiechała się rozpromieniona.
— Niech no pan tylko spojrzy — zachwycała się posługaczka — jaka ona dumna z tych szczeniąt, jak się nimi pyszni, taka łajdaczka! Jak każda mama!
Bartoszek się zamyślił i —powiada:
— Słuchajcie, gosposiu, prawda to? wszystkie matki tak robią?
— A co, jeszcze by nie? — roześmiała się posługaczka. — Niech tylko pan spróbuje pochwalić jakiejś mamie dziecko!
— To ciekawe! — mruknął pan Bartoszek. — Dobrze, spróbujemy tego sposobu.
Następnego dnia wszystkie matki w całej Pradze były w siódmym niebie.
Kiedy tylko jakaś kobieta pokazała się na ulicy z dzieckiem w wózeczku czy na ręku, już był przy niej policjant w mundurze albo jakiś pan w cywilu, robił słodkie miny do maleństwa i łechcąc je palcem pod bródką, zachwycał się: „Ach, jakie pani ma śliczne dzieciątko, ile też ono ma miesięcy?” Krótko mówiąc, dla wszystkich matek był to dzień radości i dumy.
I już o jedenastej rano jeden z tajniaków przyprowadził do komisarza Bartoszka bladą i dygoczącą kobietę.
— Już ją mamy, panie komisarzu — meldował służbiście. — Spotkałem ją z wózeczkiem, a gdy jej powiedziałem: „Ojej, jakie śliczne dzieciątko, ile ma miesięcy?” — to mnie obrzucała wściekłym spojrzeniem i zasunęła firaneczki na wózku. Więc jej powiedziałem, żeby poszła ze mną i zachowywała się spokojnie.
— Skoczcie po panią Landową — rozkazał komisarz. — A pani niech mi powie, po co pani, na miłość boską, ukradła to dziecko!
Kobieta nawet nie zaprzeczała długo. Była panną i miała dziecko z pewnym panem. To jej dziecko przez ostatnie dni trochę chorowało na brzuszek i dwie noce krzyczało. Trzeciej nocy położywszy się do łóżka dała dziecku pierś i wkrótce zasnęła; kiedy się rano obudziła, dziecko było podobno sine i nieżywe.
— Nie wiem, czy to możliwe — dodał pan Kratochwil z powątpiewaniem.
— Możliwe, możliwe — wtrącił się do rozmowy doktor Witasek. — Po pierwsze, matka była niewyspana, po drugie, dziecko pewnie miało katar i przez kilka dni nie chciało jeść, dlatego pierś tej kobiety była bardzo ciężka. Prawdopodobnie więc, gdy matka zasnęła, pierś osunęła się na nosek dziecka i dziecko się udusiło. Ostatecznie mogło się to stać. No i co dalej?
— Możliwe więc, że tak było — ciągnął pan Kratochwil. — Gdy rano ta dziewczyna spostrzegła, że dziecko nie żyje, poszła na plebanię zameldować o jego śmierci. Ale po drodze zobaczyła wózeczek pani Landowej i wtedy przyszło jej na myśl, że gdyby miała inne dziecko, to ten pan płaciłby jej nadal alimenty. A poza tym — pan Kratochwil zmieszał się i' zaczerwienił — podobno ją strasznie bolały piersi od mleka.
Doktor Witasek kiwnął głową. — To też prawda.
— Wiecie — tłumaczył pan Kratochwil — na tych sprawach ja się nie znam. A więc podobno dlatego ukradła ten wózek z dzieckiem. Wózeczek zresztą zostawiła potem w sieni jakiegoś domu, a Różenkę zabrała sobie na miejsce swojej Zdenusi. Ale to musiała być jakaś dziwna, zwariowana kobieta, bo swoje nieżywe dziecko włożyła na razie do lodówki. Podobno je chciała w nocy gdzieś zakopać lub podrzucić, ale zabrakło jej odwagi.
Tymczasem przyszła pani Landowa.
— No, młoda mamusiu — powiada pan Bartoszek — już tu jest to pani maleństwo!
Pani Landowa zalała się łzami. — To przecież nie jest moja Różenka! — wybuchnęła. — Różenka miała inny czepeczek!
— A niech to wszyscy diabli! — ryknął komisarz. — Rozwińcie to!
A kiedy „to” już leżało na jego biurku, pan komisarz uniósł dziecku obie nóżki do góry i powiedział: — No proszę, niech pani spojrzy, że ma na tyłeczku fałdeczki! Ale już pani Landowa klęczała na ziemi i całowała dziecku rączki i nóżki. — Ty moja Różenko! — krzyczała przez łzy — moja ty ptaszynko! Ti, ti, ti, pakuna, pupinko mamusina, złoto ty moje jedyne…
— Niechże pani przestanie — burczał pan Bartoszek — bo, daję słowo, jeszcze się ożenię. A tych dziesięć tysięcy niech pani da na nieślubne matki, rozumie pani?
— Panie komisarzu — powiedziała pani Landowa uroczyście — niech pan chwilę potrzyma to dziecko i pobłogosławi je!
— Czy to konieczne? — burczał pan Bartoszek. — Jak to się bierze? Aha! Ojej, ono zaczyna płakać! Proszę, niech pani je prędzej zabiera!
I taki jest koniec historii z dzieckiem!
HISTORIA OSZUSTA MATRYMONIALNEGO
— To prawda — odezwał się detektyw Holub i skromnie odchrząknął. — My na policji nie lubimy jakichś ekstra-nadzwyczajnych spraw. Taki stary, wypróbowany przestępca — to zupełnie co innego; przede wszystkim zaraz wiemy, że to on przeskrobał, bo to jego specjalność; po drugie — wiemy, gdzie go szukać, a po trzecie — nie robi nam żadnych trudności i nie wypiera się, bo już wie, że mu to i tak nic nie pomoże. Z takim doświadczonym człowiekiem pracować — to, powiadam wam, sama rozkosz! A w kryminale ci zawodowcy w swym rzemiośle mają też swoje poważanie; nowicjusze i przypadkowi przestępcy są najgorsi, z wszystkiego niezadowoleni, wszystko im źle. Taki stary kryminalista zdaje sobie sprawę, że areszt to jest ryzyko jego pracy, i niepotrzebnie nie utrudnia życia sobie i nam. Ale to już do rzeczy nie należy.
Pewnego razu, będzie już z pięć lat temu, zaczęły przychodzić do nas ze wszystkich stron kraju meldunki, że na prowincji grasuje nieznany oszust matrymonialny. Według opisu, był to pan w latach, dość tęgi, łysy, z pięcioma złotymi zębami w gębie; nazywał się raz Müller, kiedy indziej Prochazka, Szimek, Szebek, Szinderka, Bilek, Hromadka, Piwoda, Berg, Bej czek, Stoczes itp. Do licha, opis nie pasował nam do żadnego specjalisty w tym fachu, to musi być ktoś nowy. Wobec tego nasz szef zwrócił się do mnie i powiada: „Panie Holub, pan pracuje w pociągach, prawda? — niech więc pan w swych podróżach zwraca uwagę, czy nie spotka pan faceta z pięcioma złotymi zębami.” Doskonale. Zacząłem więc zaglądać w pociągu ludziom do gęby i nie upłynęło dwa tygodnie, a przyłapałem trzech panów z pięcioma złotymi zębami; musieli się wylegitymować, ale — Jezus Maria — jeden z nich był inspektorem szkolnym, a drugi nawet posłem, i lepiej się nie pytajcie, panowie, com ja oberwał od nich i w biurze. Cholera mnie wzięła i powiedziałem sobie, że teraz to już muszę tego łajdaka przyłapać. Wprawdzie nie była to moja specjalność, ale przysiągłem sobie, że się na nim zemszczę.
Jeździłem sobie prywatnie po kolei do tych wszystkich oszukanych wdów i sierot, od których złotozęby filut wyłudził pieniądze za obietnicę małżeństwa. Trudno sobie wyobrazić, co to za wygadane i płaczliwe stworzenia takie nabrane wdowy i sieroty. Ale wszystkie zgadzały się na jedno, że był to inteligentny i solidny pan, że miał złote zęby i że tak ślicznie i przyzwoicie mówił o życiu rodzinnym. Żadna jednak z nich nie wzięła od niego odcisku palca — to coś okropnego, jakie te kobiety są łatwowierne. Jedenasta ofiara — było to w Kamienicy — opowiadała mi, zalewając się łzami, że ten pan był u niej trzy razy; zawsze przyjeżdżał pociągiem o wpół do jedenastej rano, a gdy ostatnio odchodził z jej pieniędzmi w kieszeni, obejrzał się na numer jej domku i powiedział ze zdziwieniem: „Co za zbieg okoliczności, panno Marzenko, widać jest w tym wola boska, żebyśmy się pobrali; pani domek ma numer 618, a ja, jadąc do pani, też wyjeżdżam zawsze szósta osiemnaście. Czy to nie dobry znak?”
Gdy to usłyszałem, powiadam: „Daję słowo, to doskonały znak”. I zaraz wyciągnąłem rozkład jazdy i szukam, gdzie, z jakich stacji wychodzi pociąg o szóstej osiemnaście i ma połączenie z pociągiem przyjeżdżającym do Kamienicy o dziesiątej trzydzieści. Kiedy to sobie wszystko ułożyłem i obliczyłem, stwierdziłem, że mógł to być jedynie pociąg z Bystrzycy-Nowa Wieś. Wiadomo, detektyw kolejowy musi się w takich rzeczach orientować.
Ma się rozumieć, pierwszego wolnego dnia pojechałem do tej Bystrzycy-Nowa Wieś i pytam na stacji, czy nie wyjeżdża stąd bardzo często taki gruby jegomość ze złotą gębą. „Jeździ — odpowiada mi zawiadowca — to pan Łacina, komiwojażer, mieszka tam na dole na tej ulicy, właśnie wczoraj wieczorem wrócił”. Idę więc do tego domu. Na korytarzu spotykam drobną, czyściutką kobiecinę i mówię:
— Czy tu mieszka pan Łacina?
— To mój mąż — odpowiada ona — ale on po obiedzie śpi.
— Nie szkodzi — mówię i wchodzę do mieszkania. Na kanapie leży człowiek bez marynarki i powiada:
— Ojej, to pan Holub! Matko, podaj mu krzesło!
W tej chwili odeszła mnie cała złość. Przecież to był stary „losiarz” Plichta, wiecie, taki jeden, co fałszował losy loteryjne. Siedział już za to najmniej dziesięć razy.
— Jak się masz, Wicek — powiadani — to ty już nie robisz losów?
— A nie — odparł Plichta i usiadł na kanapie. — Panie Holub, ta praca wymaga dużo biegania, a ja już nie jestem młodzik. Pięćdziesiąt dwa lata, człowiek woli już spokojniejsze życie. Chodzić od domu do domu — to już nie dla mnie.
— Dlatego przerzuciłeś się na oszustwa matrymonialne, co, ty łajdaku? — mówię.
Plichta tylko westchnął.
— Panie Holub — powiada — przecież człowiek musi coś robić. Wie pan, gdy ostatnio siedziałem, zaczęły mi się strasznie psuć zęby, myślę, że to od tej soczewicy. Więc musiałem je sobie wyreperować. Nie uwierzyłby pan, jaki kredyt zyskuje człowiek ze złotymi zębami. Taka szczęka wzbudza zaufanie, a poza tym człowiek zaczyna lepiej trawić i tyje. Co robić, trzeba pracować z tym, co się ma.
— A gdzie masz pieniądze? — pytam. — Ja mam tu w notesie jedenaście twoich sprawek, co daje w sumie dwieście szesnaście tysięcy koron. Gdzie one są?
— Ależ, panie Holub — uśmiechnął się Plichta. — Sam pan wie, że to wszystko jest własnością mojej żony. Interes jest interesem. Ja nie mam nic, oprócz tego, co noszę przy sobie, to znaczy: sześciuset pięćdziesięciu koron, złotego zegarka i złotych zębów. Moja droga — zwrócił się do żony — pojadę z panem Holubem do Pragi. Panie Holub, ja jeszcze płacę raty za te zęby, to jest trzysta koron, muszę je zostawić żonie.
— A sto pięćdziesiąt należy się jeszcze twemu krawcowi — przypomniała żona.
— Prawda, panie Holub, pan wie, że ja jestem solidny. Lubię mieć wszędzie porządek. Bo też ta solidność patrzy człowiekowi z oczu. Nie mając długów, możesz każdemu prosto w oczy spojrzeć. To już należy do mojego interesu. Mamusiu, oczyść mi trochę jesionkę, żebym ci w Pradze nie robił wstydu. No, możemy jechać, panie Holub.
Ten Plichta dostał wtedy pięć miesięcy. Wyobraźcie sobie, że te baby prawie wszystkie oświadczyły przed sądem, że mu pieniądze dały dobrowolnie i że nie mają do niego pretensji. Tylko jedna baba mu nie darowała ani grosza, pomimo że była zamożną wdową i że straciła tylko pięć tysięcy.
Mniej więcej w pół roku potem usłyszałem, że znowu wydarzyły się dwa oszustwa matrymonialne. „To na pewno znów Plichta” — pomyślałem i nie zajmowałem się tym więcej. W tym czasie miałem robotę w Pardubicach, na dworcu, gdzie grasował jakiś złodziej, z tych, co to kradną walizki na peronie. Moja rodzina była właśnie wtedy na letnisku na wsi pod Pardubicami, wziąłem więc dla niej do walizki parówki i różne wędliny; wiadomo, na wsi o takie rzeczy trudno. W drodze przeszedłem z przyzwyczajenia cały pociąg; w jednym przedziale, widzę, siedzi Plichta z jakąś starszą damą i klaruje jej, jaki ten świat zepsuty.
— Wicek, już znowu komuś obiecujesz małżeństwo?
Plichta się zaczerwienił i prędko zaczął tę panią przepraszać, że ma ze mną do omówienia jakieś handlowe sprawy, a kiedy wyszedł na korytarz, powiada z wyrzutem:
— Panie Holub, tego mi pan nie powinien robić przed obcymi ludźmi. Na mnie wystarczy mrugnąć — i tak bym się do pana zgłosił. Za co mnie pan znów szuka?
— Znów są dwa meldunki, Plichta — mówię mu — ale ja mam dziś inną robotę, oddam cię w Pardubicach policji.
— Panie Holub, niech mi pan tego nie robi, ja już się do pana tak przyzwyczaiłem, pan mnie też zna, wolałbym pójść z panem. No, panie Holub, niech pan mi to zrobi przez starą znajomość.
— Niestety — mówię — jadę najpierw do mojej rodziny, a to jest godzinka drogi. Co bym przez ten czas z tobą robił?
— Pojadę z panem, panie Holub — wpadł na pomysł Plichta — prędzej panu ta droga zejdzie.
Dobra, poszedł więc Plichta ze mną. Kiedyśmy już byli za miastem, zwraca się do mnie: — Niech mi pan da tę walizkę, poniosę ją panu. — A potem: — Panie Holub, jestem już starszym człowiekiem i kiedy mi pan przy ludziach mówi „ty”, to tak dziwnie wygląda.
Wobec tego przedstawiłem go mej żonie i szwagierce jako starego przyjaciela, pana Plichtę. Słuchajcie tylko, moja szwagierka jest całkiem ładną dziewczyną i ma dwadzieścia pięć lat, a ten Plichta tak ładnie i rozsądnie mówił i dał dzieciom cukierki — krótko mówiąc, gdyśmy wypili kawę, Plichta zaproponował, że pójdzie z panną Marysią — niby moją szwagierką — i z dziećmi na przechadzkę, i tylko na mnie mrugnął, że niby my mężczyźni rozumiemy się, że pewno chcę z żoną porozmawiać. Taki to był delikatny człowiek. A kiedy po godzinie wrócili, dzieci go prowadziły za ręce, szwagierka promieniała jak róża i przy pożegnaniu długo ściskała mu rękę.
— Słuchaj no, Plichta — powiadam mu, gdyśmy wyszli — cóż to za nowy pomysł zawracać głowę naszej Marysi?
— To już tak z przyzwyczajenia — odparł Plichta niemal ze smutkiem. — Panie Holub, to już nawet nie moja wina, to wszystko robią te zęby. Ja mam z tego tylko nieprzyjemności, sam pan widzi. Ja nigdy z kobietami nie mówię o miłości, to do mojego wieku nie pasuje, i widzi pan, na to one się najłatwiej nabierają. Nieraz mi przychodzi na myśl, że one mnie nie kochają dla mnie samego, tylko dla interesu, bo tak wyglądam, jakbym im mógł zabezpieczyć przyszłość.
Kiedyśmy się znów znaleźli w Pardubicach na dworcu, mówię mu: — Plichta, ja cię jednak muszę oddać policji, bo tu mam jeszcze robotę z jedną kradzieżą.
— Panie Holub — prosił Plichta — niech mnie pan tymczasem posadzi tu w restauracji. Napiję się herbaty, przeczytam gazety — proszę, tu są moje pieniądze, jest tego czternaście tysięcy i jakieś drobne. Bez pieniędzy panu nie ucieknę, nie miałbym nawet czym zapłacić za herbatę.
A więc zaprowadziłem go do dworcowej restauracji i poszedłem załatwić swoje sprawy. Mniej więcej po godzinie zajrzałem przez okno; siedział na swym miejscu, na nosie złote binokle, i czytał gazety. Po półgodzinie byłem gotów i poszedłem do restauracji. Plichta tymczasem przeniósł się już do sąsiedniego stołu, do jakiejś pulchnej blondyny, i bardzo dystyngowanie monitował kelnera, dlaczego podał pani w kawie kożuszek. Ujrzawszy mnie, skłonił się swej towarzyszce i podszedł do mnie.
— Panie Holub — powiada — nie mógłby pan mnie zabrać za tydzień? Trafia mi się właśnie jakaś robota.
— Bardzo bogata? — pytam.
Plichta tylko ręką machnął. — Panie Holub — szepnął — ona ma fabrykę i potrzebuje doświadczonego człowieka, żeby jej trochę poradził. Teraz właśnie ma płacić za jakieś nowe maszyny.
— Aha — mówię — no, to chodź, przedstawię cię tej pani.
I podchodzę do damulki.
— Jak się masz, Lojziczko — mówię — ciągle jeszcze polujesz na starszych panów?
Ta blondynka zaczerwieniła się jak piwonia.
— Jezus Maria, panie Holub, skąd ja mogłam wiedzieć, że ten pan jest pańskim przyjacielem?
— Radzę ci, ulotnij się — mówię. — Pan sędzia Dundr chciałby z tobą mówić. Wiesz dobrze, jak on się na to zapatruje.
Plichta był zdruzgotany.
— Panie Holub — powiedział — nigdy w życiu nie uwierzyłbym, że ta pani jest też oszustką!
— Tak — mówię — a w dodatku bardzo lekkiego prowadzenia. Wyobraź sobie, że poluje na starszych panów i wyłudza pieniądze obiecując małżeństwo.
Plichta zbladł.
— Tfu! — splunął — i jakże tu wierzyć kobietom! Panie Holub, to już przechodzi wszelkie granice!
— Zaczekaj tu jeszcze chwilę, pójdę ci kupić bilet do Pragi. Drugą czy trzecią?
— Panie Holub — bronił się Plichta — na to przecież szkoda pieniędzy. Jako aresztowany mam prawo do darmowego przejazdu. Niech mnie pan już zawiezie na koszt państwa. Muszę się przecież liczyć z każdym groszem.
Całą drogę do Pragi wymyślał Plichta na tę babę; było to najświętsze oburzenie, jakie w swoim życiu widziałem. Kiedyśmy w Pradze wysiedli, powiedział:
— Panie Holub, ja wiem, tym razem dostanę siedem miesięcy, a mnie więzienne jedzenie nie idzie na zdrowie. Chciałbym się jeszcze raz przyzwoicie najeść. Te czternaście tysięcy, co mi pan zabrał, to cały mój zarobek za ostatnią historię — niechże z tego mam przynajmniej jedną kolację. Chciałbym się też jakoś zrewanżować panu za tę kawę.
Poszliśmy więc do jakiejś porządnej knajpy. Plichta kazał sobie podać sztufadę i wypił pięć piw, a ja za to zapłaciłem z jego pugilaresu; oczywiście przedtem Plichta trzy razy sprawdził rachunek, żeby nas kelner nie nabrał.
— A teraz do dyrekcji — mówię mv..
— Jedną chwileczkę, panie Holub — zatrzymał mnie Plichta. — W tej ostatniej historii miałem bardzo duże koszty. Cztery razy droga tam i z powrotem, po czterdzieści osiem koron, to jest trzysta osiemdziesiąt cztery korony — włożył binokle i zaczął liczyć na papierze. — Potem diety, powiedzmy trzydzieści koron dziennie — sam pan wie, ja muszę przyzwoicie żyć, to należy do mego interesu. To już jest sto dwadzieścia koron. Potem dałem tej pannie kwiaty za trzydzieści pięć koron, wie pan, jest już taki zwyczaj. Zaręczynowy pierścionek kosztował dwieście czterdzieści: był tylko pozłacany, panie Holub, gdybym nie był uczciwym człowiekiem, powiedziałbym, że był złoty, i policzyłbym sześćset, prawda? Potem jej kupiłem tort za trzydzieści koron; potem mamy jeszcze pięć listów po koronie i ogłoszenie, dzięki któremu poznaliśmy się — kosztowało osiemnaście koron. To'jest razem osiemset trzydzieści dwie korony, panie Holub. Proszę pana, te pieniądze musi pan od tej sumy odjąć, a ja je tymczasem zostawię u pana. Pan wie, ja lubię skrupulatność, przynajmniej te koszty muszę mieć pokryte. No, a teraz możemy iść.
A kiedyśmy już byli na korytarzu w dyrekcji policji, nagle Plichta sobie przypomniał:
— Panie Holub, przecież ja tej pannie ofiarowałem jeszcze buteleczkę perfum! Niech pan jeszcze przeniesie na mój rachunek dwadzieścia koron!
Potem starannie wytarł nos i z całym spokojem pozwolił się zamknąć.
O LIRYCZNYM ZŁODZIEJU
— Czasami to wygląda zupełnie inaczej — odezwał się po chwili milczenia pan redaktor Szach. — Ileż razy zdarza się, że człowiek rzeczywiście nie wie, czy to jest nieczyste sumienie, czy też raczej taka chełpliwość i chęć pokazania się; a przede wszystkim ci przestępcy z powołania pękliby chyba, gdyby się nie mogli od czasu do czasu pochwalić tym, co przeskrobali. Mam wrażenie, że wielu przestępców wymarłoby po prostu, gdyby ich społeczeństwo zaczęło ignorować. Takiego zawodowego opryszka niemal podnieca zainteresowanie publiczne. Nie twierdzę, że ludzie kradną i rabują tylko dla sławy; robią to dla pieniędzy, z lekkomyślności albo pod wpływem złych przyjaciół, ale gdy raz powąchają tej „aura popularis”, budzi się w nich jakaś mania wielkości — tak samo zresztą jak u polityków i wszystkich publicznie występujących osób.
Dobrych kilka lat temu redagowałem nasz świetny regionalny tygodnik „Poseł Wschodu”. Urodziłem się wprawdzie na zachodzie kraju, ale nie wyobrażacie sobie, z jakim zapałem walczyłem o regionalne interesy wschodnich Czech. Jest to kraj lekko falisty, jak na obrazku, z alejami śliw i spokojnymi strumyczkami, ale ja co tydzień wstrząsałem umysłem „naszego szorstkiego, góralskiego ludu”, który twardo walczy o byt borykając się z ciężkimi warunkami przyrody i nieprzychylnością państwa — wiecie panowie, tak mi się tam dobrze, od serca pisało! Tylko dwa lata tam przebywałem, ale przez ten czas wszczepiłem tamtejszym ludziom przekonanie, że są twardymi góralami, że ich życie jest mozolne i bohaterskie, że ich kraj jest biedny wprawdzie, ale melancholijny, piękny i górzysty — czy dziennikarz może więcej zrobić, niż wyczarować z Czaslawska coś w rodzaju Norwegii? Z tego widać, jak wielkich dzieł może dokonać prasa.
.Wiadomo, regionalny redaktor musi uważać przede wszystkim na aktualności miejscowe. Pewnego razu zatrzymał mnie na ulicy tamtejszy komisarz policji i mówi: — Dziś w nocy jakiś złodziej okradł kolonialny sklep pana Waszaty. Niech pan sobie wyobrazi, panie redaktorze, co za bezczelna bestia, napisał na miejscu wiersz i zostawił go na ladzie!
— Niech mi pan pokaże ten wiersz — powiedziałem skwapliwie — to będzie coś dla „Posła”. Zobaczy pan, że z pomocą prasy przyłapiemy tego opryszka. A poza tym taka sensacja będzie miała ogromne znaczenie dla naszego miasta i całej okolicy!
Jednym słowem, po długich pertraktacjach zdobyłem ten wiersz i wydrukowałem w „Pośle Wschodu”. Powtórzę wam, o ile go pamiętam. Brzmiał on mniej więcej tak:
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć,
siedem, osiem, dziewięć, dziesięć,
jedenaście, dwanaście — zegar bije,
jest to godzina dla złodziei.
Kiedym te drzwi wyłamywał,
ktoś po ulicy szedł,
Nie byłbym złodziejem, gdybym się bał,
kroki minęły wnet.
Gdy człowiek w tych ciemnościach słucha,
słyszy, jak mu serce bucha,
serce me sierota jak i ja,
mama by nade mną płakała.
Mnie się na świecie nie szczęści,
jestem taki sam, tylko mysz szeleści,
mysz i ja,
złodzieje dwa.
Nakruszyłem jej trochę chleba,
ale nie chce się pokazać. Bieda,
złodziej boi się złodzieja,
itd., bardzo długo, a na końcu było:
Mógłbym tak pisać bez końca, ale świeca gaśnie i niedaleko do słońca.
Wydrukowałem więc tę poezję z obszerną analizą duszy i stylu autora; podkreśliłem jej balladowy charakter i wymowną subtelność duszy przestępcy. Była to sensacja w swoim rodzaju. Prasa innych okolic i miast twierdziła, że to jest głupie nabieranie, inni przeciwnicy dowodzili, że jest to plagiat, nieudolny przekład z angielskiego, i tym podobne. Ale kiedy w najlepsze polemizowałem w sprawie naszego złodzieja, przyszedł do mnie komisarz policji i powiada: — Panie redaktorze, warto by już zrobić koniec z tym pańskim przeklętym złodziejem. Niech pan sobie wyobrazi, że w tym tygodniu okradł znowu dwa mieszkania i jeden sklep i za każdym razem na miejscu przestępstwa zostawił długi wiersz.
— To świetnie! — zawołałem. — Wydrukujemy je!
— Jeszcze czego! — mruknął komisarz. — Przecież to jest najwyraźniejsze sprzyjanie przestępczości! Ten drab teraz kradnie tylko dla swej rozbudzonej ambicji literackiej! Najwyższy czas jakoś go przygasić. Wie pan, najlepiej by było, gdyby pan napisał, że te wiersze są diabła warte, że nie mają żadnej formy, nastroju, wreszcie — co pan chce. Mam wrażenie, że ten idiota przestałby potem kraść.
— Hm — mówię mu — tego my zrobić nie możemy, kiedyśmy go już raz pochwalili. Ale wie pan co, po prostu przestaniemy mu te wiersze drukować.
Tak też się stało. W ciągu następnych dwóch tygodni znowu było pięć kradzieży i każda z odpowiednio długim wierszem, ale „Poseł Wschodu” milczał na ten temat jak zaklęty. Bałem się tylko jednego: żeby nasz złodziej, urażony w swej ambicji autorskiej, nie przeniósł się w inne okolice i nie stał się materiałem dla tamtejszej prasy. Wyobrażam sobie, jakby ci idioci zadzierali nosa!
Ale nasz złodziej był jak gdyby zmieszany naszym milczeniem. Przez jakieś trzy tygodnie był spokój, a potem nagle znowu się zaczęły kradzieże, z tą tylko różnicą, że odpowiednie wiersze przychodziły pocztą wprost do redakcji „Posła Wschodu”. Ale „Poseł” milczał jak grób. Po pierwsze, nie chciał się narażać miejscowym urzędom, a po wtóre, wiersze były coraz gorsze; autor zaczął się powtarzać i wymyślał sobie różne romantyczne bzdury i nonsensy — jednym słowem, zaczął postępować jak prawdziwy autor.
Pewnej nocy wróciłem do domu z knajpy, gwiżdżąc wesoło, zapaliłem zapałkę, żeby zrobić światło. Wtem ktoś zza moich pleców dmuchnął i zgasił zapałkę.
— Nie zapalać — rozległ się ponury głos — to ja.
— Aha — odparłem — a co pan chce?
— Przyszedłem pana zapytać — ciągnął ponury głos — co jest z tymi wierszami?
— Mój panie — powiadam, ciągle jeszcze nie wiedząc, o co chodzi — przecież to nie są urzędowe godziny, niech pan przyjdzie jutro o jedenastej do redakcji.
— Tak, a pan mnie każe zamknąć — odparł głos cierpko. — Nie ma głupich. Dlaczego już nie drukujecie moich wierszy?
Teraz dopiero zrozumiałem, że to jest nasz złodziej.
— O, to długa historia — rzekłem. — Niech pan siądzie, młodzieńcze. Jeżeli chce pan wiedzieć prawdę, to pana wiersze są nic niewarte.
— Myślałem — odezwał się głos boleśnie — że… że… nie są gorsze od tego pierwszego.
— Ten pierwszy był możliwy — odparłem surowo. — Było w nim szczere uczucie, rozumie pan? Miał intuicyjną świeżość, bezpośredniość i siłę przeżycia, miał nastrój wszystko, ale te następne — to były do chrzanu.
— Ale przecie — jęknął głos — przecież pisałem je tak samo jak ten pierwszy!
— A właśnie! — odparłem twardo. — Pan się w nich tylko powtarzał. Znowu w nich było, że pan słyszy na ulicy kroki.
— Ale ja je słyszałem — bronił się głos. — Panie redaktorze, kiedy się idzie kraść, to trzeba dobrze uszu nadstawiać, czy tam kto za drzwiami nie chodzi.
— I znowu w nich było o myszy — ciągnąłem.
— O myszy — powiedział głos na wpół przytomnie. — Co ja zrobię, kiedy ta mysz zawsze tam skrobie. Ale przecież pisałem o niej tylko w trzech…
— Krótko mówiąc — przerwałem mu — z pańskich wierszy stała się pusta literacka rutyna. Bez oryginalności, bez inspiracji, bez uczuciowej świeżości. Tak nie można, przyjacielu! Poeta nie ma prawa się powtarzać!
Głos chwilę milczał.
— Panie redaktorze — przemówił wreszcie — kiedy to jest ciągle jednakowe. Niech pan spróbuje kraść, sam się pan przekona, zawsze jest to samo. Co robić?
— Ano cóż — powiedziałem. — Niech pan spróbuje zabrać się do czego innego.
— Może by tak okraść kościół — zastanawiał się głos — albo cmentarz?
Potrząsnąłem energicznie głowa. — Tak pan do niczego nie dojdzie. W pańskich wierszach brak jakiegokolwiek konfliktu. Jest w nich stale tylko zewnętrzny opis kradzieży. Powinien pan wydobyć jakiś wewnętrzny motyw. Na przykład sumienie.
Głos chwilę myślał. — Pan myśli — coś niby wyrzuty sumienia? Sądzi pan, że wiersze będą wtedy lepsze?
— Ma się rozumieć! — zawołałem. — Mój drogi, to im dopiero da psychologiczną głębię i siłę przeżyć.
— Dobrze, spróbuję — powiedział głos w zamyśleniu. — Nie wiem tylko, czy wtedy będę mógł kraść. Człowiek w takich warunkach traci pewność siebie, wie pan. A nie mając pewności, łatwiej da się przyłapać.
— A choćby nawet! — zawołałem. — Mój drogi, co by to szkodziło, gdyby pana złapali? Może pan sobie wyobrazić, jakie wiersze pisałby pan „in carcere et catenis?” Gdybym panu pokazał jeden wiersz pisany w więzieniu, toby panu oko zbielało!
— A był w gazetach? — spytał głos niemal bez tchu.
— Mój drogi — powiadam — to jest jeden z najsławniejszych wierszy na świecie. Niech pan zapali lampę, przeczytam go panu.
Mój gość wyciągnął zapałki i zapalił naftową lampę. Okazało się, że jest to blady, wągrami usiany młodzieniec, jak niemal wszyscy złodzieje i poeci.
— Zaraz, niech pan zaczeka — mówię mu — zaraz go znajdę. — I wygrzebałem przekład Ballady Wilde'a z więzienia Reading. Wiecie, to było wtedy w modzie..
Jak żyję, nie deklamowałem z takim uczuciem, jak wtedy tę balladę, a szczególnie wiersz: „Tak każdy zabija, jak umie…”
Mój gość oczu ze mnie nie spuszczał; a kiedy doszedłem do miejsca, gdzie bohater ballady idzie na szubienicę, zakrył twarz rękami i zaszlochał.
Gdy skończyłem, zaległa zupełna cisza. Nie chciałem psuć pewnej podniosłości tej chwili. Otworzyłem okno i powiedziałem:
— Najkrótszą drogę ma pan tamtędy przez płot. Dobranoc! — i zgasiłem lampę.
— Dobranoc — odparł w ciemności drżący głos — i ja tak spróbuję. Uprzejmie dziękuję.
I zniknął cicho jak nietoperz. Był to mimo wszystko zręczny złodziej.
Po dwóch dniach złapali go w jakimś sklepie, do którego się włamał. Siedział przy ladzie nad kartką papieru i gryzł ołówek. Na papierze było napisane:
— Każdy kradnie, jak potrafi…
I nic więcej. Prawdopodobnie miała to być wariacja na temat „Ballady z więzienia Reading”.
Dostał wtedy półtora roku za swoje sprawki. Po miesiącu mniej więcej doręczono mi od niego cały zeszyt wierszy. Były straszne: same wilgotne podziemne lochy, kazamaty, kraty, szczęk kajdan na nogach, stęchły chleb, droga na szubienicę itp. Przeraziłem się: czy to możliwe, żeby w naszych więzieniach panowały aż tak straszne warunki? A że dziennikarz wszędzie wlezie, postarałem się, żeby mnie naczelny dyrektor wiezienia zaprosił na obejrzenie jego zakładu. Wyobraźcie sobie, że był to całkiem przeciętny kryminał. Mego złodzieja zastałem nad niezgorszą michą soczewicy.
— No i co? — pytam go — gdzie są te szczękające kajdany, o których pan pisał?
Nasz złodziej zaczerwienił się i spojrzał bezradnie na dyrektora.
— Panie redaktorze — wyjąkał — przecież o tym, co tu jest, nie dałoby się napisać ani jednego wiersza. To ciężka sprawa!
Od tej pory już go nie spotkałem. Ani w rubryce „Z sądów”, ani w poezji.
SĄD PANA HAWLENY
— Skoro już pan redaktor zaczął mówić o gazetach — odezwał się pan Beran — to i ja wam coś opowiem. Czytelnicy bodajże najbardziej interesują się właśnie „Kroniką sądową”. Trudno odgadnąć, czy ją tak pilnie czytają z powodu utajonych skłonności przestępczych, czy też dla moralnej i prawnej satysfakcji. Faktem jest, że śledzą ten dział z całą namiętnością. Dlatego też co dzień musi być w gazetach coś z sądów. Ale co robić, gdy są letnie ferie? Sądy zamknięte, natomiast w dziennikach kroniki sądowej nie może zabraknąć. Albo też zdarza się, że w sądach nie ma nic ciekawego, a sprawozdawca sądowy musi dać za wszelką cenę interesujący artykuł. W takich wypadkach nie ma innej rady, tylko musi sobie wyssać z palca jakąś ciekawą historyjkę. Sprawozdawcy sądowi mają na te wyimaginowane przypadki coś w rodzaju giełdy; handlują nimi między sobą, wypożyczają i wymieniają za dwadzieścia papierosów czy za co innego. Wiem o tym, bo u mojej gospodyni mieszkał jeden taki sprawozdawca; pijak był, łajdak, ale zdolny chłopak i marnie zarabiał.
Pewnego razu w kawiarni, gdzie wszyscy dziennikarze zwykle się spotykali, zjawił się nagle jakiś dziwny, brudny, zmizerowany i spuchnięty facet. Nazywał się Hawlena, kiedyś studiował prawo, ale studiów nie ukończył i w ogóle był zmarnowanym człowiekiem. Nikt, nawet on sam, nie wiedział, z czego żyje. Ów pan Hawlena miał szczególny przestępczy czy też prawniczy talent. Gdy mu któryś z dziennikarzy zafundował cygaro i kufel piwa, przymykał oczy, zaciągał się parę razy i zaczynał opowiadać najfantastyczniejszą historię kryminalną, jaką tylko można sobie wyobrazić; potem podawał główne punkty obrony i odpowiednią replikę prokuratora, a w końcu ogłaszał wyrok. Wreszcie otwierał oczy, jak gdyby się obudził ze snu, i mruczał: „Pożyczcie mi pięć koron”. Dziennikarze zrobili z nim kiedyś doświadczenie: na jednym posiedzeniu wymyślił dwadzieścia jeden karnych spraw sądowych, jedną lepszą od drugiej; dopiero przy dwudziestej pierwszej zatrzymał się, mówiąc: „Zaczekajcie, ten przypadek nie jest dla jednoosobowego sądu, natomiast nadaje się dla sądu przysięgłych, a tym ja się nie zajmuję”. Bo trzeba wam wiedzieć, że był on zasadniczo przeciwny sądowi przysięgłych. Ale trzeba mu oddać sprawiedliwość: jego wyroki były wprawdzie bardzo surowe, ale pod względem prawnym bez zarzutu. Na to szczególnie zwracał uwagę.
Kiedy dziennikarze poznali owego Hawlenę i przekonali się, że wymyślone przez niego historyjki są znacznie ciekawsze i weselsze od rzeczywistych, założyli spółkę: Hawlena dostawał za każdy wymyślony przypadek tak zwaną taksę sądowa, tzn. dziesięć koron i cygaro, a oprócz tego za każdy miesiąc kary więzienia — dwie korony; wiadomo, im wyższa kara, tym cięższe przestępstwo. Nigdy nie mieli czytelnicy tyle atrakcji przy czytaniu kroniki sądowej, jak wtedy kiedy Hawlena zajął się dostarczaniem sprawozdawcom swoich fikcyjnych spraw.
A więc kiedyś Hawlena wymyślił sobie taki przypadek — inne bywały nawet dużo lepsze, ale żadne nigdy nie miały następstw, dopiero tym razem bomba pękła. Historia tak wyglądała w skrócie: Pewien stary kawaler pokłócił się z wdową, bardzo przyzwoitą .kobietą, zajmującą mieszkanie naprzeciwko; kupił sobie papugę i nauczył ją, ilekroć sąsiadka pokazała się na balkonie, krzyczeć na cały głos: „Ty lafiryndo!” Wdowa złożyła skargę na tego pana o obrazę honoru. Sąd grodzki zawyrokował, że oskarżony za pośrednictwem, swej papugi wystawiał wdowę na pośmiewisko publiczne, i skazał go na dwa tygodnie więzienia z zawieszeniem i zwrot kosztów sądowych.
— Należy się jedenaście koron i jedno cygaro — skończył Hawlena swoje opowiadanie.
Sprawa Hawleny ukazała się co najmniej w sześciu dziennikach, oczywiście w rozmaitym opracowaniu literackim. W jednej gazecie miała tytuł: „Skandal w cichym domu”, w drugiej — „Gospodarz domu i biedna wdowa”, trzecia nazwała ją „Oskarżona papuga” itd. Aż tu nagle wszystkie zainteresowane redakcje otrzymały pismo od Ministerstwa Sprawiedliwości: że ministerstwo prosi o poinformowanie, przed jakim sądem odbywał się proces o obrazę honoru, opisany w takim to a takim numerze waszego poczytnego pisma; że uzasadnienie winy oskarżonego jest bezpodstawne — a tym samym wyrok jest nieważny, bowiem inkryminowanego przestępstwa dopuścił się nie oskarżony, tylko jego papuga; że niesposób jest udowodnić, iż obelga wymienionej papugi dotyczyła skarżącej, wobec czego nie należy omawianego zwrotu uważać za obrazę honoru, najwyżej za grubą nieprzyzwoitość lub publiczne zgorszenie, które należałoby ścigać li tylko policyjnym upomnieniem, karą pieniężną lub nakazem usunięcia ptaka. Ministerstwo Sprawiedliwości chce sprawdzić, przed jakim sądem odbywał się ten proces, żeby wszcząć właściwe dochodzenie, i tak dalej. Jednym słowem, urzędowa afera. — Do licha, panie Hawlena, ale nas pan urządził! — wpadli sprawozdawcy na swego dostawcę. — Słyszy pan, przecież pański wyrok w sprawie tej papugi jest nieważny i bezpodstawny!
Hawlena zbladł jak ściana.
— Co takiego? — krzyknął. — Mój wyrok jest bezpodstawny? Co u licha! Ministerstwo ośmiela się mnie to zarzucić? Mnie, Hawlenie?
Podobno nigdy w życiu owi dziennikarze nie widzieli tak obrażonego i rozgoryczonego człowieka.
— Ja im pokażę! — krzyczał Hawlena wściekły. — Ja im pokażę, czy mój wyrok jest bezpodstawny, czy nie! Ja im tego nie daruję!
Z żalu i zdenerwowania zalał się tego dnia w pestkę; a potem wziął arkusz papieru i napisał do Ministerstwa Sprawiedliwości obszerne, prawne uzasadnienie swego wyroku: że skoro ten pan uczył papugę wymyślać sąsiadce, jest to oczywisty dowód, że chciał ją obrazić i narazić na pośmiewisko, że więc jest to wyraźny „dolus”; że ta papuga nie jest podmiotem, ale narzędziem przypisywanego „delictu” itd. Jednym słowem, był to najwspanialszy elaborat prawniczy, jaki kiedykolwiek widziano. Podpisał papier J. U. C. Wacław Hawlena m. p. i posłał go do ministerstwa. ……
— Tak — powiedział — i dopóki ta sprawa nie będzie załatwiona, nie będę sądzić. Muszę otrzymać satysfakcję!
Oczywiście .Ministerstwo Sprawiedliwości w ogóle nie zareagowało na pismo Hawleny.
Tymczasem Hawlena chodził struty i zgorzkniały, wysechł i schudł. Widząc, że się nie doczeka odpowiedzi z ministerstwa, zmarkotniał do reszty; milcząc pluł na lewo i na prawo albo też wygłaszał burzliwe przemowy, wreszcie oświadczył:
— Zaczekajcie tylko, ja im jeszcze pokażę, kto miał rację!
Przez dwa miesiące nikt go nie widział. W końcu zjawił się rozpromieniony i podniecony.
— No — oznajmił triumfalnie — już na mnie skargę złożyła! Uf, ale uparta baba, ledwiem ją do tego namówił! Nigdy nie przypuszczałem, że stara baba może być tak pokojowo nastrojona. Musiałem jej podpisać zobowiązanie, że w każdym wypadku pokrywam wszelkie koszty. Słuchajcie, panowie, teraz tę sprawę rozstrzygnie sąd!
— Jaką sprawę? — spytali dziennikarze.
— No, z tą papugą! — odparł Hawlena. — Przecież wam powiedziałem, że im nie daruję! Wyobraźcie sobie, kupiłem papugę i nauczyłem ją mówić: „Ty lafiryndo! Ty babo bezwstydna!” Ale się napracowałem! Sześć tygodni nosa z domu nie wytknąłem, nie zamieniłem z nikim ani słowa i od rana do wieczora słyszałem tylko jedno: „Ty lafiryndo!” Teraz moja papuga wymawia to już całkiem wyraźnie, tylko że, idiotka, krzyczy przez cały dzień. Ani rusz nie może się przyzwyczaić, żeby wymyślać tylko mojej sąsiadce przez podwórko. Jest to taka babulka, nauczycielka muzyki, bardzo poczciwa kobiecina; ale ponieważ u nas w domu innej kobiety nie ma, musiałem ją wybrać do tej obrazy. Tak, wymyślić taką sprawę to fraszka, ale nadać jej kształt rzeczywisty, cholera, to nie jest takie proste. Nie mogłem tej idiotki papugi nauczyć, żeby wymyślała tylko jej. Ona wymyśla każdemu. Na pewno robi to z wrodzonej złośliwości.
Hawlena wypił porządny łyk i ciągnął dalej:
— Wobec tego dopiąłem swego w inny sposób: ilekroć ta starsza pani pokazała się w oknie czy na podwórku, szybko otwierałem okno, żeby wyglądało, że moja papuga na nią krzyczy: „Ty lafiryndo! Ty babo bezwstydna!”
Ale wyobraźcie sobie, babcia zaczęła się śmiać i zawołała do mnie: „Ojej, panie Hawlena, jakiego pan ma miłego ptaszka!”
A, żeby ją piorun! Przez dwa tygodnie musiałem ją namawiać, żeby na mnie złożyła skargę. Niemożliwe, żeby mi nie wlepili kary za obrazę honoru! Ja im tego nie daruję, tym łaskawcom z ministerstwa!
Aż do dnia rozprawy pan Hawlena pił jak smok z podniecenia i niecierpliwości. Przed sądem zachowywał się bardzo dostojnie. Wygłosił sam przeciwko sobie bardzo ostrą mowę, biorąc wszystkich mieszkańców domu na świadków, że ta obraza była gorsząca i publiczna, i domagał się jak najcięższej kary. Sędzia, rozsądny starszy człowiek, podrapał się w głowę i oświadczył, że chciałby tę papugę usłyszeć, i odroczył sprawę; następnym razem oskarżony miał przynieść z sobą owego ptaka, jako „corpus delicti” ewentualnie jako świadka.
Na następną rozprawę poszedł pan Hawlena z papugą w klatce. Ale jak tylko papuga ujrzała wylękła sekretarkę, zaczęła na cały głos krzyczeć:
— Ty lafiryndo! Ty babo bezwstydna!
— To wystarczy — powiedział sędzia. — Ze słów papugi Lory wynika, że jej wymysły nie były skierowane bezpośrednio do strony skarżącej…
Papuga spojrzała na niego i krzyknęła:
— Ty lafiryndo!
— …natomiast nie ulega wątpliwości — ciągnął dalej sędzia — że wyuczonych słów używa w stosunku do wszystkich osób, bez względu na płeć. Nie ma w tym obrazy umyślnej, panie Hawlena.
Hawlena skoczył jak oparzony.
— Panie sędzio — protestował zdenerwowany — obraźliwy „dolus” polegał na tym, że otwierałem okno w tym celu, żeby papuga tę panią obrażała.
— To ciężka sprawa — odparł pan sędzia. — W tym otwieraniu okna może i jest jakiś „dolus”, ale samo przez się nie jest to obraźliwym czynem. Nie mogę pana skazać za to, że pan otwierał okno. A pan nie może nam dowieść, że papuga miała na myśli stroną skarżącą, panie Hawlena.
— Ale ja ją miałem na myśli! — bronił się Hawlena.
— Na to nie ma żadnych dowodów — kręcił głową sędzia. — Nikt nie słyszał, żeby pan ją osobiście obrażał. Nie da rady, panie Hawlena, muszę pana uniewinnić.
Po czym włożył biret i ogłosił wyrok.
— A ja zgłaszam odwołanie od wyroku uniewinniającego! — wybuchnął Hawlena, porwał klatkę z papugą i wypadł z sądu, nieomal płacząc ze złości:
Widywano go później to w jednej, to w, drugiej knajpie, pijanego i zdesperowanego.
— No, proszę pana — szlochał — i to się nazywa sprawiedliwość! Czy istnieje jeszcze na świecie jakieś prawo? Ale ja swego nie daruję! Ja te sprawę pchnę do najwyższej instancji! Nie, panie, za to upokorzenie muszę otrzymać satysfakcję! Choćbym się miał do końca życia procesować!… Ja nie walczę o swoją sprawę, ale o sprawiedliwość!
Jak to wyglądało w instancji odwoławczej, nie wiem. Wiem tylko, że odnośne władze sądowe odrzuciły odwołanie pana Hawleny. Od tej pory Hawlena zniknął jak kamfora. Podobno ktoś go kiedyś widział błąkającego się .po ulicach jak cień i mruczącego coś pod nosem. Słyszałem również, że po dziś dzień do ministerstwa przychodzą kilka razy na rok obszerne i płomienne skargi in re: obraza uczyniona przez papugę.
Natomiast sprawozdawcy sądowi całkowicie stracili swego dostawcę zmyślonych historyjek; prawdopodobnie dlatego, że w panu Hawlenie zachwiała się wiara w sprawiedliwość i prawo.
CZINTAMANI I PTAKI
.— Hm — mruknął pan doktor Witasek — wiecie, że się nieźle znam na perskich dywanach, ale zgadzam się z panem, panie Taussig, że dziś to już nie to, co dawniej. Dziś te łobuzy już się nie trudzą, żeby farbować wełnę czerwcem, indygiem, szafranem, wielbłądzim moczem, galasówką i tymi wszystkimi szlachetnymi organicznymi barwnikami; nawet i wełna nie jest już taka, jak dawniej, a co dopiero ornament, płakać się chce! Jeszcze jedna zaprzepaszczona sztuka, te perskie dywany! Dlatego też tylko stare sztuki, zrobione—przed tysiąc osiemset siedemdziesiątym rokiem, mają jakąś wartość. Ale takie okazy można już dostać tylko wtedy, gdy jakaś stara familia „z przyczyn rodzinnych” — jak to się w lepszych rodzinach mówi o długach — sprzedaje antyki po przodkach. Wyobraźcie sobie, onegdaj na zamku Rużomberk widziałem oryginalny dywan siedmiogrodzki — to są takie małe dywaniki, „modlitewniki”, jakie wyrabiali Turcy w siedemnastym wieku, gdy siedzieli w Siedmiogrodzie. Tam w tym zamku depcą po nich turyści w podkutych butach i nikt nie ma nawet pojęcia, jaką one przedstawiają wartość — płakać się chce! A jeden z najrzadszych dywanów jest u nas w Pradze i nikt nawet o nim nie wie.
Trzeba wam wiedzieć, że ja znam u nas wszystkich handlarzy dywanów i od czasu do czasu odwiedzam ich, żeby zobaczyć, co mają na składzie. Zdarza się, że ich agenci w Anatolii i Persji zdobędą jakiś stary okaz, skradziony w meczecie albo gdzie indziej, i zapakują go razem z metrowym towarem. Całą taką pakę, niezależnie od tego, co się w niej znajduje, sprzedaje się na wagę.
Nieraz przychodzi mi do głowy, że może przypadkiem zaplątał się tam jakiś „Ladik” albo „Bergamo”? Dlatego czasem zaglądam —do tego czy innego składu, siadam na stosie dywanów i paląc papierosa patrzę, jak sprzedają „Buchary”, „Saruki” i „Tebrisy”. Nagle mówię: „Co tam żółtego macie pod spodem?” Okazuje się, że to oryginalny „Hamadan”. Tak samo zachodziłem do niejakiej pani Sewerynowej — ma ona nieduży sklepik w podwórku na Starym Mieście i można u niej czasem znaleźć piękne „Karamany” i „Kelimy”. Pani Sewerynowa to taka okrąglutka i wesolutka pani, strasznie wygadana; ma suczkę, pudlicę, tak grubą, że się niedobrze robi na jej widok. Takie spasione psy są strasznie zgryźliwe i wiecznie rozdrażnione, przy tym paskudnie, astmatycznie szczekają — nie znoszę tego! Widział już ktoś z was młodego pudla? Ja nie. Mam wrażenie, że wszystkie pudle — podobnie jak wszyscy inspektorzy, rewidenci i kierownicy urzędów skarbowych — są zawsze stare; widocznie jest to już cechą tej rasy. Ale ponieważ chciałem utrzymać dobre stosunki z panią Sewerynowa, siadałem zawsze w kącie, gdzie na ogromnym, w kwadrat złożonym dywanie chrapała suczka Amina, i drapałem ją po grzbiecie. Pudlica bardzo to lubiła.
— Pani Sewerynowa — mówię pewnego razu — jakoś kiepsko idzie pani interes; ten dywan, na którym siedzę, leży już u pani ze trzy lata.
— O, on tu jest znacznie dłużej — odparła pani Sewerynowa — leży złożony w kącie co najmniej dziesięć lat. Ale to nie jest mój dywan.
— Aha — powiedziałem — to własność Aminy.
— Skądże! — roześmiała się pani Sewerynowa. — Jest własnością jednej pani. Ona mówi, że w domu nie ma już dla niego miejsca, i złożyła go u mnie na składzie. Mnie on nawet trochę przeszkadza, no, ale Amina ma przynajmniej na czym spać, prawda, Amino?
Odwinąłem róg dywanu, mimo że Amina zaczęła wściekle warczeć.
— To jakaś stara sztuka, czy mógłbym ją obejrzeć?
— Proszę bardzo — odparła pani Sewerynowa i wzięła Aminę na ręce.
— Chodź, Amino, pan tylko obejrzy i znów ci łóżeczko pościele. Pst, Amino, uspokój się! Cicho bądź, głuptasie!
Ja tymczasem rozwinąłem dywan i serce mi zaczęło walić jak młotem. Wyobraźcie sobie, był to biały „Anatol” z siedemnastego wieku, miejscami na wylot przetarty, tak zwany „ptasi dywan” z ornamentem Czintamani i z ptakami; nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że jest to święty wzór, którego nie wolno naśladować. Dywan był nadzwyczajną rzadkością; miał pięć na sześć metrów, na wspaniale białym tle ornament turkusowoniebieski i bladoróżowy… Stanąłem przy oknie, żeby pani Sewerynowa nie widziała mojej twarzy, i mówię:
— To bardzo stary łach, pani Sewerynowa, a tu u pani do reszty się zleży. Niech pani powie tej właścicielce, że kupiłbym go, skoro nie ma dla niego miejsca.
— Z tym będzie trudno — odrzekła pani Sewerynowa. — Dywan nie jest u mnie na sprzedaż, a ta pani przebywa w Meranie i w Nicei, nawet nie wiem, kiedy wraca do domu. Ale spróbuję się dowiedzieć.
— Niech pani będzie łaskawa — powiedziałem, jak tylko można najobojętniej, i wyszedłem.
Trzeba wam wiedzieć, że zbieracz uważa sobie za punkt honoru dostać jakąś cenną rzecz za grosze. Znam pewnego bardzo bogatego pana, który zbiera książki; dla niego dać kilka tysięcy za jakiegoś białego kruka to drobiazg, ale gdy mu się uda kupić u jakiegoś antykwariusza pierwsze wydanie poezji Jana Krasoslawa Chmelenskiego za dwie korony, to skacze z radości. To już taki sport, jak polowanie na kozice. A więc ubrdałem sobie, że muszę ten dywan tanio zdobyć; miałem zamiar ofiarować go do muzeum, uważałem bowiem, że tylko tam było dla niego właściwe miejsce. Tylko musieliby na nim powiesić tabliczkę z napisem „Dar doktora Witaska”. No cóż, każdy człowiek ma swoją ambicję, prawda? Ale muszę wam się przyznać, że mi od tego płonęła głowa.
Dużo siły woli musiałem zużyć, żeby zaraz następnego dnia nie polecieć do pani Sewerynowej i nie dowiedzieć się o mój dywan z Czintamani i ptakami; nie byłem zdolny myśleć o czymkolwiek innym. „Jeszcze dziś muszę wytrzymać” — mówiłem sobie co dzień; robiłem sobie sam na złość. Człowiekowi czasem sprawia przyjemność takie samoudręczenie. Ale po dwóch tygodniach nagle przyszło mi na myśl, że ten ptasi dywan może odkryć kto inny. Pobiegłem bez tchu do pani Sewerynowej.
— No i co? — wybuchnąłem już w progu.
— A niby co ma być? — spytała ze zdumieniem pani Sewerynowa. Opamiętałem się.
— At, przechodziłem tędy i przypadkiem mi się przypomniał ten biały dywan. Sprzeda go ta pani?
Pani Sewerynowa potrząsnęła głową. Skądże, ona jest teraz w Biarritz i nikt nie wie, kiedy wróci.
Spojrzałem, czy dywan jest na miejscu. Ma się rozumieć, leżała na nim Amina, grubsza i jeszcze bardziej wyłysiała niż zwykle, i czekała, żebym ją podrapał po plecach.
W kilka dni potem musiałem pojechać do Londynu. Korzystając z okazji, zaszedłem do pana Keitha — wiecie panowie, sir Douglas Keith jest dziś największym znawcą wschodnich dywanów.
— Panie — mówię mu — jaką wartość mógłby mieć taki biały „Anatol” z Czintamani i ptakami, rozmiar pięć na sześć metrów?
Sir Douglas spojrzał na mnie poprzez okulary i warknął niemal wściekle: — Żadnej.
— Jak to żadnej? — osłupiałem. — Dlaczego miałby nie mieć żadnej wartości?
— Dlatego, że w tym formacie taki dywan w ogolę nie istnieje — rozkrzyczał się sir Douglas. — Czy pan nie wie, że największy dywan z Czintamani i ptakami, a znam je wszystkie, ma zaledwie trzy na pięć jardów.
Zarumieniłem się z radości.
— Ale dajmy na to, że jeden taki okaz istnieje — mówię mu. — Ile mógłby być wart?
— Przecież panu mówię, że nic! — krzyczał pan Keith. — Panie, taki okaz byłby unikatem, a jak pan chce określić cenę unikatu? Równie dobrze może być wart tysiąc funtów jak i dziesięć tysięcy, a zresztą, skąd ja mogę wiedzieć? Ale mówię panu, że takiego dywanu w ogóle nie ma. Żegnam pana!
Łatwo sobie wyobrazić, z jakim uczuciem wracałem do domu. Matko święta, muszę zdobyć ten okaz z Czintamani, żeby nie wiem co! To będzie coś dla muzeum! Ale teraz pomyślcie tylko, jakie miałem trudności: nie mogłem zbyt natarczywie nalegać, bo to nie leży w zwyczajach zbieraczy, pani Sewerynowa nie miała w tym żadnego interesu, żeby sprzedać ten stary gałgan, na którym wylegiwała się Amina. A ta przeklęta baba, właścicielka dywanu, jeździła z Meranu do Ostendy, z Baden do Vichy — babsko musiało mieć w domu jakiś lekarski leksykon, kiedy miało tyle chorób! — jednym słowem, siedziała ciągle w jakichś kurortach. A więc zachodziłem mniej więcej co dwa tygodnie do pani Sewerynowej zerknąć, czy w kącie leży jeszcze mój dywan z ptakami, drapałem wstrętną Aminę po grzbiecie, że aż z rozkoszy kwiczała, i żeby się nie wydawać podejrzanym, za każdym razem kupowałem jakiś dywanik. Mówię wam, ile ja już mam w domu tych „Szirazów”, „Szirwanów”, „Mossulów”, „Kabristanów” i innego metrowego towaru — całe stosy! Ale wśród nich trafił się jeden klasyczny „Derbent” — rzadkość, i jeden stary niebieski „Khorasan”. Ale jak ja się przez te dwa lata wymęczyłem, to może zrozumieć tylko zbieracz. Co tam cierpienia miłości! To nic w porównaniu z męką kolekcjonera. Ciekawe, że mimo to żaden kolekcjoner nie popełnił jeszcze samobójstwa, przeciwnie, na ogół dożywają późnego wieku. Widocznie jest to zdrowa namiętność.
Pewnego dnia oznajmiła mi pani Sewerynowa, że owa pani Zanelli, właścicielka białego dywanu, była u niej. — Powiedziałam jej, że miałabym kupca na ten dywan, że i tak bezustannym leżeniem zupełnie się zniszczy. Ale ona mówi, że to jest rodzinna pamiątka i że go nie potrzebuje sprzedawać, niech sobie tu leży, mówi.
Wobec tego poleciałem sam do tej pani Zanelli. Myślałem, że to jest Bóg wie jaka światowa dama, a to była okropna stara baba z fioletowym nosem, peruką i takim dziwnym tikiem, który jej ciągle wykrzywiał gębę aż do ucha.
— Proszę pani — mówię, a przy tym cały czas muszę patrzeć, jak jej ta gęba skacze — ja bym chciał kupić ten biały dywan. Jest już wprawdzie bardzo zniszczony, ale mnie by się w sam raz nadawał do… do hallu.
Czekam na jej odpowiedź i czuję, że mi gęba też zaczyna podrygiwać w lewą stronę. Nie wiem, czy ten jej tik był zaraźliwy, czy też to było ze zdenerwowania, nie wiem, ale ani rusz nie mogłem się opanować.
— Co za bezczelność! — rozkrzyczała się piskliwie straszna baba. — Proszę stąd wyjść natychmiast! — kwiczała. — To jest rodzinna pamiątka po Grosspapa! Jeżeli pan natychmiast nie wyjdzie, każę zawołać Polizei! Ja nie sprzedaję żadnych dywanów, ja jestem von Zanelli, mój panie! Mary, niech ten człowiek stąd wyjdzie!
Słuchajcie, zjechałem ze schodów jak zmyty! Najchętniej bym się rozbeczał z wściekłości i żalu. Ale co miałem robić? Przez cały rok znowu chodziłem do pani Sewerynowej. Tymczasem Amina nauczyła się chrząkać jak świnia i łysiała coraz bardziej. Po roku pani Zanelli znowu przyjechała. Tym razem zrezygnowałem z osobistej wizyty i zrobiłem rzecz, za którą jako zbieracz powinienem się do śmierci wstydzić. Wysłałem do niej mego kolegę, adwokata Bimbala — to jest taki subtelny człowiek i ma wąsy, które mu zjednują nieograniczone zaufanie u kobiet — żeby tej czcigodnej damie zaproponował jakąś godziwą cenę za ptasi dywan. Sam zaś czekałem na dole, zdenerwowany jak amant, który czeka na odpowiedź. Po trzech godzinach Bimbal zataczając się wypadł z domu.
— Ty bandyto! — zacharczał wycierając pot z czoła — ja cię zamorduję! Żebym ja przez ciebie był zmuszony wysłuchiwać przez trzy godziny historii rodziny Zanellich! A żebyś wiedział — krzyknął mściwie — tego dywanu nie zdobędziesz! Siedemnastu Zanellich przewróciłoby się w grobie, gdyby ten dywan miał się dostać do muzeum! Jezus Maria! Aleś mnie urządził!
I uciekł zostawiwszy mnie osłupiałego na ulicy.
Wiadomo, jak sobie chłop coś ubrda, to nie ustąpi tak łatwo. A jeśli ten chłop jest w dodatku kolekcjonerem, to gotów wziąć się do mordowania. Kolekcjonerstwo to heroiczna namiętność. Wobec tego postanowiłem dywan z Czintamani i ptakami po prostu ukraść. Najpierw zbadałem otoczenie. Sklepik pani Sewerynowej mieści się w podwórku, ale brama jest już od dziewiątej zamknięta. Nie chciałem nic otwierać wytrychem, po prostu dlatego, .że nie umiem. Z bramy wchodzi się do piwnicy, gdzie mógłbym się ukryć przed zamknięciem domu. Na podwórku jest taka niewysoka szopa; gdyby wleźć na jej dach, można by przeleźć na drugie podwórko, które należy do gospody, no, a z gospody to już zawsze można wyjść. To wszystko byłoby całkiem proste, chodzi tylko o to, jak otworzyć okno sklepu. Kupiłem sobie diament do krajania szkła i uczyłem się na własnych oknach, jak się tnie szybę.
Nie myślcie, że złodziejstwo jest takie proste. To trudniejsza historia niż zoperowanie człowiekowi „prostaty” lub wycięcie nerki. Największa trudność polega na tym, że trzeba się starać, by cię nikt nie zobaczył. Po drugie, jest z tym połączone strasznie długie czekanie i w ogóle niewygody. A po trzecie, ta okropna niepewność; człowiek nie wie, co mu może stanąć na przeszkodzie. Mówię wam, że to marne i źle opłacalne rzemiosło. Gdybym wpadł na złodzieja w mym własnym mieszkaniu, uścisnąłbym mu rękę i powiedział ze współczuciem: — Człowieku, że też panu chce się tak męczyć, niechże pan pomyśli, może by się dało ludzi okradać jakimś innym, wygodniejszym sposobem?
Wprawdzie nie wiem, jak kradną inni, ale moje doświadczenie nie było zbyt zachęcające. Krytycznego wieczoru — jak to się mówi — wśliznąłem się do owego domu i ukryłem na schodach wiodących do piwnicy. Tak by to brzmiało w protokole policyjnym. W rzeczywistości zaś wyglądało tak, że przez pół godziny kręciłem się na deszczu przed bramą, co zwróciło na pewno uwagę wszystkich domowników. Nareszcie z rozpaczliwą decyzją, jak człowiek, który postanawia dać sobie wyrwać ząb, wszedłem do bramy i naturalnie natknąłem się na jakąś służącą, która szła do sąsiedniej gospody po piwo. Żeby ją uspokoić, mruknąłem, że jest ślicznotka, kociak czy coś w tym guście; to ją tak przeraziło, że rzuciła się do ucieczki. A ja tymczasem ukryłem się na owych schodach od piwnicy. Te świntuchy trzymały tam wiadra z popiołem i ze śmieciami, no i naturalnie, gdym na nie wlazł, większość z okropnym łomotem spadła. Potem wracała dziewczyna z piwem i bardzo zdenerwowana oznajmiła dozorcy, że do domu wlazł jakiś nieznajomy drab. Ale ten wspaniały człowiek nie dał się wyprowadzić ze swego błogiego spokoju i oświadczył, że to był na pewno jakiś pijak, który pomylił drogę do sąsiedniej gospody. W kilkanaście minut potem ziewając i spluwając zamknął wrota i zaległa cisza. Tylko gdzieś na górze czknęła głośno jakaś samotna służąca. Zaczęło mi być zimno, a prócz tego mdliło od tego spleśniałego, kwaskowatego zaduchu; macałem rękami wkoło siebie, ale wszystko było jakoś dziwnie oślizłe. Mój ty Boże, ileż tam musiało zostać odcisków palców pana doktora Witaska, „naszego wybitnego specjalisty chorób dróg moczowych”!
Kiedy mi się wydawało, że już musi być północ, była zaledwie dziesiąta. Chciałem ze swym włamaniem poczekać do północy, ale o jedenastej nie mogłem już wytrzymać i poszedłem kraść. Nie macie pojęcia, ile hałasu sprawia człowiek, gdy po ciemku chce się skradać jak najciszej; ale ten dom spał, Bogu dzięki, błogosławionym snem. Nareszcie dotarłem do okna i zacząłem z przeraźliwym zgrzytem ciąć szybę. Z wewnątrz rozległo się przytłumione szczeknięcie. Jezus Maria! Amina!
— Amino — szepnąłem — ty potworze jeden, uspokój się! Idę cię podrapać po grzbiecie! — Strasznie trudno po ciemku trafić diamentem w tę samą rysę, którą się już przedtem zrobiło; jeździłem diamentem po szkle, wreszcie widocznie za bardzo przycisnąłem i cała szyba z przeraźliwym brzękiem wypadła na ziemię. „No, teraz się zlecą ludziska” — pomyślałem i rozejrzałem się, gdzieby się tu ukryć. Ale nic, cisza. Wobec tego z przedziwnym spokojem zwyrodnialca wygniotłem resztę szyby i otworzyłem okno; wewnątrz Amina konwencjonalnie szczeknęła półgębkiem, udając, że spełnia swój obowiązek. Wlazłem przez okno i rzuciłem się najpierw do tej wstrętnej suki.
— Aminko — szepnąłem gorąco — daj grzbiet, daj, pan cię podrapie, pan jest twoim przyjacielem — ty małpo jedna, ty to lubisz, co?
Amina zwijała się z rozkoszy, o ile taka klucha może się w ogóle zwijać, a ja jej mówię po, przyjacielsku: — No, a teraz puszczaj, draniu! — i chciałem spod niej wyciągnąć ten drogocenny dywan. Ale w tej chwili Amina uświadomiła sobie widocznie, że tu chodzi o jej prywatną własność, i zaczęła ryczeć; to nie było szczekanie, to był ryk! — Jezus Maria, Amino — zacząłem jej perswadować — uspokój się, bądź cicho, ty bestio! Zaczekaj, ja ci tu pościelę coś lepszego! — I trzask, zerwałem ze ściany obrzydliwego, błyszczącego „Kirmana”, którego pani Sewerynowa uważała za najpiękniejszy okaz swego sklepu. — Patrzaj, Amino, jakie ci zrobię śliczne łóżeczko! — Amina przyglądała mi się z zainteresowaniem, ale ledwie wyciągnąłem rękę po „jej” dywan, wybuchnęła nowym rykiem; myślę, że ją musiało być słychać aż het na przedmieściu Pragi. Wtedy pieszczotliwym drapaniem doprowadziłem to paskudztwo do nowej ekstazy i wziąłem je na ręce. Ale gdy tylko sięgnąłem po biały unikat z Czintamani i ptakami, zacharczała astmatycznie i znowu zaczęła pyskować.
„Na miłość boską, ty bestio — pomyślałem zupełnie zdruzgotany — będę cię musiał chyba zabić!”
I wyobraźcie sobie — sam tego nie mogę zrozumieć — patrzyłem na to wstrętne, otyłe, podłe stworzenie z najdzikszą nienawiścią, jaką kiedykolwiek odczuwałem, ale — nie mogłem jej zabić! Miałem doskonały nóż — mogłem ją zarżnąć, udusić, ale nie miałem serca. Siedziałem obok niej na tym boskim dywanie i drapałem ją za uszami. „Ty tchórzu — szeptałem sam do siebie — wystarczy jeden, dwa ruchy i będzie po wszystkim; operowałeś tyłu ludzi i umierali na twych oczach w męczarniach i przerażeniu, dlaczego nie mógłbyś zabić psa?” Zgrzytałem zębami, żeby sobie dodać odwagi, ale nie mogłem. Wtedy — rozbeczałem się… myślę, że ze wstydu. A gruba Amina zaskomliła i polizała mi twarz.
— Ty świńska, podła, przebrzydła bestio — mruknąłem, poklepałem ją po wyłysiałym grzbiecie i wylazłem przez okno na podwórko pieczętując tym moją porażkę i odwrót. Potem chciałem wskoczyć na dach szopy, przeleźć tamtędy na drugie podwórko i przez gospodę na ulicę, ale byłem zupełnie wyczerpany albo też szopa była wyższa, niż mi się przedtem zdawało; krótko mówiąc, nie udało mi się na nią wdrapać. Wlazłem więc z powrotem na schody od piwnicy i stałem na nich do rana, półżywy ze zmęczenia. Idiota, przecież mogłem spać w składzie na tych dywanach, ale nie wpadło mi to na myśl. .Wreszcie usłyszałem, że dozorca otwiera bramę. Chwilę przeczekałem i wyśliznąłem się na ulicę. W bramie stał dozorca i widząc obcego człowieka, wychodzącego z domu, był tak zdumiony, że zapomniał wszcząć alarm.
Po kilku dniach poszedłem odwiedzić panią Sewerynową. W oknie są kraty, a na świętym ornamencie Czintamani, ma się rozumieć, rozwala się ta pociła psia ropucha. Zobaczywszy mnie, pomerdała z zachwytem swoją grubą kichą, która u normalnych psów nazywa się ogonem.
— Panie doktorze — promieniała pani Sewerynowa — to jest nasza złota Amina, nasz skarb, nasz najdroższy piesek; wie pan, że kilka dni temu włamał się do sklepu złodziej i że go nasza Amina spłoszyła? Nie oddałabym jej za żadne skarby świata — oświadczyła z dumą. — Ale pana lubi, ona zaraz pozna porządnego człowieka, prawda, Amino?
Ot, i cała historia. Ten ptasi unikat leży tam po dziś dzień — jest to, mam wrażenie, jeden z najrzadszych dywanów na świecie. I po dziś dzień sapie na nim z rozkoszy wstrętna, parszywa, śmierdząca Amina. Myślę, że się kiedyś zatchnie własnym sadłem, i wtedy może spróbuję jeszcze raz. Ale przedtem muszę się nauczyć piłować kraty.
KLUB WIERZYCIELI BARONA BIHARY'EGO
Znów odszedł od nas jeden z naszych członków, stary Pollitzer, wiecie, ten, co to handlował maszynami do pisania, Panie świeć nad jego duszą; prawda,— miał już przeszło osiemdziesiąt lat, ale jeszcze mógł z nami pobyć; biedak, tak lubił te nasze wtorki! Gdybyśmy przypuszczali, że nas tak prędko opuści, bylibyśmy go wybrali na prezesa — nie dlatego, że był z tych większych wierzycieli (miał u pana barona tylko kilka tysięcy), ale żeby mu sprawić przyjemność. Trzeba przyznać, proszę pana, że w naszym gronie panują bardzo dobre stosunki, jak rzadko w którym stowarzyszeniu. Ano, co robić, już za późno; ale kupiliśmy mu wieniec na trumnę; panie, co za wieniec! Przyjemnie było popatrzeć!
Co to za klub? Panie, to długa historia! Był w Pradze taki jeden pan baron Bihary, taki wielki, szlachetnie urodzony pan — włosy krucze, a oczy! No, kobiety za nim po prostu szalały!. Wynajmował w Bubenczu całą willę, miał dwa auta, a co do kochanek, to z samych tylko rachunków obliczyliśmy, że ich było siedem; jednym słowem, Don Juan! Podobno miał majątek w Słowacji, ogromne lasy gdzieś tam pod Jasiną, jakąś fabrykę celulozy, hutę szklaną i szyby naftowe gdzieś u Antalowców, jednym słowem, bogacz! Czy może pan sobie wyobrazić, ile on musiał mieć traktorów, maszyn, urządzeń kancelaryjnych, czeków, maszyn do pisania, biżuterii i kwiatów? Prawda, utrzymanie takiego majątku wymaga ogromnych pieniędzy, ale też pan baron umiał się pokazać. Wszystko, co robił, robił na wielką skalę — wspaniały człowiek! A potem się okazało, że tej fabryki celulozy nie ma, lasów nie ma i majątku także nie ma; była tylko huta szklana, ale maszyny z niej pan baron już dawno sprzedał. Okazało się także, że pan baron Bihary w ogóle nie jest żadnym baronem, tylko zwykłym obywatelem z Pereczyna. Mieliśmy go podać do sądu o oszustwo i takie różne rzeczy, ale gdy się zeszli jego wierzyciele, doszli do przekonania, że wyszliby na tym kiepsko; może dostaliby kilka dywanów i trochę perfum, które były w willi, ale nie uratowałoby to nikogo, widzieliśmy to jasno. „Jeżeli pana barona zamkną, możemy się pożegnać z pieniędzmi — powiedzieli sobie wierzyciele — a nuż jeszcze kiedy zrobi majątek ten łajdak? Świnia to on jest, gębę ma nie od parady, a występować umie jak książę; może się bogato ożeni albo coś takiego — jednym słowem, w takim szczęśliwym wypadku będzie nam mógł chociaż trochę wypłacić.” Tylko nie wolno nam go zniszczyć, bo wtedy nie zobaczymy ani grosza. I tak odwołaliśmy wszystkie skargi i zawiązaliśmy klub wierzycieli. Było nas około stu siedemdziesięciu — byliśmy jak ci rotaryści, z każdego zawodu przynajmniej jeden: właściciele składów nut, restauratorzy, bankierzy, krawcy, jubilerzy, właściciele kwiaciarni, jeden budowniczy, jeden handlarz koni, właściciel perfumerii, krawcowa, kilku adwokatów, jakaś dziwka i już sam nie wiem kto — w sumie jakieś szesnaście czy siedemnaście milionów koron. Zaczęliśmy urządzać zebrania i radziliśmy, jak pana barona ratować, żeby nie wpadł. Musieliśmy go za wszelką cenę utrzymać na powierzchni, żeby mógł próbować szczęścia, a przy tym trzeba było zwracać baczną uwagę, żeby czego nie zbroił, za co władze musiałyby go przymknąć. Pewnego razu straciliśmy go na jeden dzień z oczu i już gdzieś tam kogoś nabrał, a myśmy to musieli po cichu załagodzić. Tak, tak, proszę pana, to były czasy pełne emocji! Ten pan baron miał jedną pasję — grę w karty, i to szulerską grę — ciągle oszukiwał.
Albo znowu chciał się przerzucić na szpiegostwo. Ciągle ktoś z nas musiał go pilnować — ale trzeba mu przyznać, był to niezwykle miły kompan. Zawsze nas zapraszał na wspaniałe uczty, a potem mówił: „Niech pan to zapłaci i dopisze do mojego rachunku.” Co robić! Nigdy chyba nie użyliśmy tak, jak w owych czasach z panem baronem. I przyzwyczailiśmy się do siebie, rozumieliśmy się wszyscy nawzajem doskonale: sami starsi, rozważni, doświadczeni ludzie; wszystko to robili tylko dlatego, żeby jakoś wydobyć pieniądze, które im był pan baron winien. `.
Po pewnym czasie pan baron nagle znikł. Podobno uciekł do Ameryki, do Hollywood czy gdzieś tam. Cóż, taki to nie zginie, a może jeszcze zrobić karierę; kto wie, a nuż po latach nam zwróci długi? Tylko że my, wierzyciele, bardzośmy się do siebie zdążyli przyzwyczaić, wprawdzie bardzo nam było żal tego pana barona, pieniędzy też, ale jeszcze bardziej żałowalibyśmy, gdybyśmy się mieli ten jeden raz w tygodniu już więcej nie spotykać. Takeśmy sobie zawsze przyjemnie pogadali o różnych gospodarczych kwestiach, wiadomo, jakie to teraz kłopoty, nie ma już w interesach tej solidności, co dawniej bywała; a także dzieliliśmy się doświadczeniami z różnych zawodów. Bo też skąd który z nas mógł wiedzieć, jak wygląda taki na przykład handel samochodami albo sprzedaż kwiatów? A w naszym klubie są te wszystkie branże, jak to się mówi, na jednym pokładzie. Wobec tego powiedzieliśmy sobie: „A niech tam, naszego pana barona diabli wzięli, ale myśmy się dzięki niemu poznali i nadal będziemy się razem trzymać, i basta!” No i schodzimy się co wtorek od dziesięciu łat; zawsze wspominamy naszego pana barona — co on tam biedak w tej Ameryce robi, a potem gadamy sobie o złych czasach, człowiek sobie przynajmniej trochę ulży, i o różnych chorobach. Ba, już dwunastu z nas przeniosło się do wieczności. Bardzo będziemy odczuwać brak starego pana Pollitzera. Szkoda, że pan nigdy nie spotkał pana barona Bihary'ego — mówię panu, to był czarujący człowiek — mógłby pan wtedy należeć do naszego klubu.
ROZPUSTNIK
— Mój drogi — uśmiechnął się pan Smitek — cóż wy, żonaci, możecie wiedzieć o życiu? Siedzicie w domu w bamboszach, wypijacie te swoje pół litra piwa i o dziesiątej „dobranoc”, chowacie głowę pod pierzynę i chrapiecie do rana! To pan nazywa życiem?
— Łatwo panu mówić, panie Smitek — westchnął pan Rous — pan może żyć ze swej gaży jak książę. Ale gdyby pan miał na utrzymaniu żonę i kilkoro bachorów…
— Akurat — skrzywił się pan Smitek — ze swej gaży! Skądże mógłbym wyżyć z samej gaży? Ledwie wystarczy na napiwki. Są lokale, gdzie pan nie może dać pikolakowi mniej niż pięćdziesiąt koron. A muzyce? panie, kładzie się na talerz tysiąc koron i nikt nawet nie mrugnie!
— E, niech pan nie opowiada — wtrącił pan Kroił.— tysiąc koron muzykantom? Jeszcze nigdy nie słyszałem! Kto byłby taki naiwny, żeby dawać tyle pieniędzy za trochę rzępolenia!
— Nic się pan na tym nie zna — ciągnął dalej pan Smitek. — Taki muzykant udaje, że patrzy w swoje nuty, a tymczasem uważa, z kim kto siedzi, co kto robi, o czym się mówi, ile jest w puli itd. Kiedy zrobi palcem ot, tak, to znaczy: płać, a ja nic nie powiem. Tak to jest, mój panie!
— Ależ to łajdaki — zdziwił się pan Kroił.
— A tak! Niech pan słucha, panie Rous, nie mam dziś przy duszy ani grosza, a wieczorem mam zapłacić dług honorowy — dwanaście tysięcy. Wy, żonaci, myślicie, że macie nie wiem jakie zmartwienie, gdy jesteście zadłużeni w sklepiku na sto dwadzieścia koron.
— Dwanaście tysięcy! — zdziwił się pan Rous — o, do licha, nie chciałbym być w pańskiej skórze!
— E, głupstwo! — ziewnął pan Smitek z lekceważącą miną — przynajmniej człowiek trochę użyje. Panie drogi, chociażby taka wczorajsza noc… Ale co wam będę opowiadać! To jest życie, panowie!
— Ale długi — surowo powiedział pan Kroił — długów nie powinien pan robić. Wpadnie pan w ręce lichwiarzy i leży pan. Taki zwykle bywa koniec.
— Długi — uśmiechnął się pan Smitek lekkomyślnie — to drobiazg! Byle sobie człowiek wyrobił stosunki. Onegdaj powiedział mi jeden bankier z Amsterdamu… Cholera, co tam były za kobietki! Jedna Mulatka, powiadam wam, palce lizać, pojęcia nie macie… — Aha, więc ten bankier mi mówi: „Niech pan sobie kupi papiery meksykańskie; w przeciągu tygodnia zarobi pan na sztuce osiemdziesiąt dolarów.” Ot, co robią stosunki, znajomości, tego w łóżku nie znajdziecie.
— I kupił pan te papiery? .— zainteresował się pan Rous.
— E, już dawno zdążyłem wydać to, co zarobiłem — wykręcił się pan Smitek. — Jakoś to będzie! Wiecie, panowie, ja bardzo lubię emocję! Chociażby mnie taka noc miała kosztować kilka tysięcy — mówi się trudno, ale za to poznałem, co to jest życie!
— Bo też pan i tak wygląda — mruknął pan Kroił. — Zobaczy pan, jak za kilka lat poczuje pan wątrobę i nerki.
— Głupstwo —: machnął ręką pan Smitek z grzeszną lekkomyślnością. — Grunt, że użyłem życia!
— — — — — — — — — — — — — —
Tego wieczoru pan Smitek kupił sobie kawałek pasztetu i dziesięć deka sera, po czym powędrował do domu i ugotował sobie herbatę. Kawałeczek pasztetu i skórkę od sera dostała jego kotka Liza, która, zjadłszy przysmaki, otarła łapkami pyszczek i chciała wyjść na dwór.
— Ty łajdaczko, ty lekkomyślne stworzenie — pogroził jej pan Smitek — znów byś chciała iść na włóczęgę? Siedź w domu, siedź! Czego ci tu brak? Już jesteś dosyć .stara, powinnaś mieć trochę rozumu, ty włóczykiju! — przemawiał czule, biorąc Lizę na kolana. Potem założył na uszy słuchawki, nastawił detektor i słuchał, co tego dnia nadają w radio. Ktoś tam deklamował jakieś wiersze, pan Smitek próbował wybijać rytm nogą, ale kiedy mu to nie wychodziło, zaczął się nudzić i pociągnął Lizkę za ogon. Kotka odwróciła się i pacnęła go po ręku, potem dla pewności zeskoczyła na ziemię i zaświeciła oczami spod łóżka.
Ta poezja i zły humor Lizy rozstroiły jakoś pana Smitka. Przeczytał kawałek gazety, w którym przyniósł sobie do domu ser, i o dziesiątej już leżał w łóżku. O pół do jedenastej wskoczyła na łóżko Liza i ułożyła się w nogach swego pana, ale pan Smitek już wtedy spał na dobre.
— — — — — — — — — — — — — —
— Aaaach! — ziewał następnego dnia pan Smitek — co to za życie! Ach, co za noc, powiadam wam! Spójrzcie na ten ślad na ręku. Cóż to była za dziewczyna — jakaś Rosjanka, Liza jej było na imię — jak dzika kotka! Co też ona wyprawiała!… — Pan Smitek beznadziejnie machnął ręką. — Ale co wam będę opowiadać, wy pantoflarze! Czy wy macie pojęcie, co to jest życie? Co tam, niech mi nawet grozi kryminał czy śmierć, bylebym użył życia! Ale wy?… Dajcie mi święty spokój z tą waszą małomieszczańską moralnością!
PRZYPADEK PRAWNY
— …walę więc na osiemdziesiątce do tego zakrętu, bo droga pusta, oczywiście, był to idiotyzm z mojej strony, zmniejszyłem tylko trochę gaz i biorę wesoło wiraż. I nagle patrzę, w poprzek drogi idzie orszak ludzi. Pogrzeb. Właśnie skracał do bramy cmentarnej. Nacisnąłem hamulec i… zarzuciło jak cholera! Pamiętam tylko, że czterej ludzie, którzy nieśli trumnę, rzucili ją na drogę i sami hyc! do rowu, a mój wóz trzask! wyrżnął tyłem w trumnę i tak ją stuknął, że przeleciawszy przez rów znalazła się w polu. Wylazłem z maszyny. Jezusie Mario, jeżeli jeszcze rozwaliłem księdza i całą zbolałą rodzinę, to będzie ładna heca! Ale na szczęście nic się nikomu nie stało; po jednej stronie drogi stał chłopiec z krzyżem, a po drugiej ksiądz i familia; wyglądali jak figury woskowe. Dopiero po chwili ksiądz zaczął się trząść ze strachu i jąkał zdenerwowany:
— Panie, co pan wyprawia! Nawet dla zmarłych nie ma pan szacunku!
Ale ja byłem kontent, że nie zabiłem żadnego żywego! Po chwili ludzie opamiętali się; jedni zaczęli mi wymyślać, inni pobiegli na ratunek nieboszczykowi w trumnie; myślę, że to już jest taki instynkt w człowieku. Ale nagle rzucili się z powrotem, wrzeszcząc z przerażenia. Wyobraźcie sobie, w kupie rozbitych desek ruszał się żywy człowiek, rękami macał koło siebie, chcąc usiąść. — Co to — powiada — co to? — i ciągle próbuje się podnieść.
Skoczyłem do niego.
— Dziadku — mówię — niewiele „brakowało, a byliby was pochowali! — I pomagam mu wydostać się z tych desek. A on tylko mruga i jąka;
— Co? Co? Co?
Ale wstać nie mógł; myślę, że od tego uderzenia zwichnął sobie albo złamał nogę.
Co tu dużo gadać! Wsadziłem dziadka i księdza do maszyny i zawiozłem ich do domu tego nieboszczyka. Za nami szła cała familia w nieutulonym żalu i chłopiec z krzyżem. No i muzyka, oczywiście; ale nie grała, bo nie wiedziała, jak będzie z forsą.
— Za tę trumnę wam zapłacę — powiedziałem — za doktora również. Ale poza tym możecie md podziękować, żeście nie pochowali żywego człowieka. — I pojechałem dalej. Prawdę mówiąc, byłem zadowolony, że już to mam za sobą i że nie stało się nic gorszego.
Niestety, teraz dopiero się zaczęło. Najpierw napisał do mnie wójt tej gminy całkiem uprzejmy list: że podobno rodzina tego domniemanego nieboszczyka, niejakiego Antoniego Bartosza, emerytowanego kolejarza, jest niezamożna; że chciała za ostatnie zaoszczędzone grosze dziadka godnie pochować; i że teraz, kiedy dziadek na skutek mej nieostrożnej jazdy powrócił do życia, będą go musieli pochować po raz drugi, na co przy swej niezamożności nie będą mogli sobie pozwolić; żebym więc zwrócił im koszta nieudanego pogrzebu, łącznie z księdzem, muzyką, grabarzem i stypą.
Następnie przyszedł list od adwokata występującego w imieniu owego dziadka: że Antoni Bartosz, emerytowany kolejarz, żąda zwrotu kosztów za zniszczone ubranie, w którym go chowano; następnie kilkaset koron za leczenie złamanej kostki; i wreszcie pięć tysięcy odszkodowania za ból, który spowodowałem. To już mi się wydawało lekką przesadą.
A potem nowy list: że podobno dziadek otrzymywał emeryturę; kiedy oddał ducha Bogu, emeryturę mu oczywiście wstrzymano i teraz urzędy nie chcą mu jej nadal wypłacać, ponieważ mają od powiatowego lekarza potwierdzenie, że umarł. Podobno dziadek chce mnie podać do sądu, bym mu płacił dożywotnią rentę zamiast straconej emerytury.
Ale i to nie koniec. Wkrótce przyszedł jeszcze jeden list: że dziadek od tej chwili, kiedy go wskrzesiłem, czuje się bardzo słaby i że trzeba go intensywnie odżywiać. I w ogóle podobno zrobiłem z niego zupełnego kalekę, nie jest to już ten sam człowiek, jest do niczego. Podobno tylko ciągle w kółko powtarza: „Ja mu tego nie daruję! Musi mi to wszystko wynagrodzić, choćbym miał pchnąć sprawę do najwyższej instancji! Żeby taką krzywdę zrobić biednemu człowiekowi! Za to powinna być taka sama kara jak za zabicie!”
I tak dalej.
Ale najgorsze jest to, że wtedy nie miałem zapłaconego ubezpieczenia od wypadku i Towarzystwo Ubezpieczeniowe nie chce nic o tym wypadku słyszeć. I teraz nie wiem. Jak pan myśli? Będę musiał to wszystko zapłacić?
„AUREOLA”
Pan Knotek obudził się w swym kawalerskim łożu za piętnaście siódma. „Jeszcze kwadransik polezę” — uśmiechnął się zadowolony. Nagle w umyśle jego wyłoniło się wspomnienie wczorajszego dnia. To było straszne! Niewiele brakowało, a skoczyłby do Wełtawy! Ale przedtem napisałby do pana prokurenta Polickiego taki list, żeby mu w pięty poszło! Nie, panie Policki, do śmierci nie miałby pan spokoju za to, że pan tak skrzywdził niewinnego człowieka! Tu, przy tym stole, siedział pan Knotek do późnej nocy nad nie zapisaną kartką papieru, obezwładniony wstydem i straszną krzywdą, którą mu wczoraj w banku wyrządzono. — Takiego idioty jeszcześmy tu nie mieli — krzyczał pan Policki — już ja się postaram, żeby pana stąd przeniesiono gdzie indziej, ale co tam będą robić z takim fantem, to bogi wiedzą! Jesteś pan najgłupszym człowiekiem w ostatnim tysiącleciu — i takie różne epitety. W dodatku działo się to wobec wszystkich koleżanek i kolegów. Pan Knotek stał purpurowy i zdruzgotany, a pan Policki rycząc rzucił mu pod nogi to nieszczęsne zestawienie. Pan Knotek był tak zaskoczony, że się nawet nie bronił. A mógł przecież powiedzieć: „Panie Policki, to nie ja robiłem to zestawienie, to kolega Szembera, niech mi pan da święty spokój, panie Policki; jestem już w banku siedemnaście lat i jeszcze mi się nie zdarzyła żadna większa pomyłka.” Ale' zanim pan Knotek zdążył otworzyć usta, pan Policki trzasnął drzwiami i w biurze zaległo kłopotliwe milczenie; kolega Szembera pochylił się nad swymi papierami, żeby ukryć twarz, a pan Knotek na wpół przytomny wziął kapelusz i wyszedł z biura. „Już tam nie wrócę — myślał w dziwnym odrętwieniu — to już koniec”. Koniec! Całe popołudnie błąkał się po mieście; zapomniał o obiedzie i bez kolacji wśliznął się do domu jak złodziej, żeby napisać ten ostatni list; potem z sobą skończy, ale pan Policki do końca życia będzie miał na sumieniu śmierć człowieka.
Pan Knotek spoglądał w zamyśleniu na stolik, przy którym spędził wczoraj pół nocy.
Co właściwie miał zamiar napisać?
W żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć ani jednego z tych wzniosłych a gorzkich słów, którymi chciał obciążyć sumienie pana Polickiego. W końcu zrobiło mu się przy tym stoliku tak chłodno i nędznie, że się z żalu nad sobą rozpłakał; a potem, złamany głodem i smutkiem, wlazł do łóżka i zasnął kamiennym snem. „Właściwie powinienem ten list teraz napisać” — pomyślał pan Knotek, ale było mu w łóżku tak ciepło i błogo, że postanowił jeszcze chwilę poleżeć, a dopiero później napisać. Taką rzecz trzeba w spokoju rozważyć.
Pan Knotek podciągnął pierzynę pod brodę.
„Co właściwie należałoby napisać? Przede wszystkim, że to zestawienie napisał kolega Szembera. No tak, ale tego przecież nie mogę zrobić — przeraził się tą myślą pan Knotek. — Szembera jest wprawdzie niedołęgą, ale ma troje dzieci, chorowitą żonę i jest w banku zaledwie sześć tygodni — wyrzucaliby go z miejsca! — Nie ma rady — powiedziałby pan Policki — ale takiego urzędnika
my tu w banku nie potrzebujemy. — Chyba, że napisałbym tylko tyle, że to nie ja zrobiłem to zestawienie —> zastanawiał się pan Knotek — dobrze, ale wtedy pan Policki zacznie dochodzić, kto to pokręcił, i w końcu Szembera i tak straci miejsce. Nie chciałbym, żeby to było z mojej przyczyny… Tę sprawę trzeba w ogóle pominąć milczeniem. Napiszę tylko panu Polickiemu, że mi wyrządził krzywdę i że mnie ma na sumieniu.”
Pan Knotek usiadł na łóżku. „Ktoś powinien zwrócić trochę uwagi na tego Szemberę. No cóż, sam bym mu powiedział: — Słuchajcie, kolego, to trzeba tak robić, wiecie co, ja wam zawsze chętnie pomogę. — Tylko, że mnie tam już nie będzie, niestety. A ten niedołęga Szembera prędzej czy później i tak straci miejsce. Głupia sytuacja — westchnął pan Knotek obejmując kolana. — Właściwie powinienem zostać… I przebaczyć panu Polickiemu, że się tak ordynarnie zachował w stosunku do mnie? Tak, przebaczyć panu Polickiemu, że był w stosunku do mnie tak ordynarny. A dlaczegoby nie? Cóż, pan Policki jest choleryk, ale w gruncie rzeczy poczciwy człowiek; po chwili już sam nie wie, dlaczego się wściekał. Prawda, jest bardzo srogi, ale w jego wydziale jest idealny porządek, nie można powiedzieć.”
Pan Knotek ze zdziwieniem spostrzegł, że już nie jest tak głęboko urażony; przeciwnie, ogarnęło go przyjemne uczucie pogodzenia się z całym światem. „Tak — szepnął do siebie — przebaczę panu Polickiemu, a temu Szemberze pokażę, jak się robi zestawienie…”
Kwadrans po siódmej pan Knotek zerwał się z łóżka i rzucił się do umywalni. Nie ma już nawet czasu na golenie, tylko wciągnąć ubranie i pędzić. Pan Knotek biegnie po schodach lekki i wesół, pewno dlatego, że tak sobie wszystko ślicznie ułożył. Biegnie z kapeluszem w ręce i najchętniej śpiewałby z radości. Teraz przełknie w kawiarni kawę, przejrzy gazety i pójdzie do banku jak gdyby nigdy nic…
Pan Knotek dotknął swej głowy. Czemu ludzie tak mu się przyglądają? Może ma coś na kapeluszu? Nie, kapelusz trzyma przecież w ręku. Ulicą przejeżdża taksówka, szofer ogląda się na pana Knotka i o mało nie wjeżdża na chodnik. Pan Knotek kręci głową po części z oburzenia, po części na znak, że taksówki nie potrzebuje. Wydaje mu się, że ludzie zatrzymują się i oglądają za nim; dyskretnie sprawdza, czy ma zapięte wszystkie guziki i czy nie zapomniał wziąć krawata. Nie, Bogu dzięki wszystko w porządku. Pan Knotek uspokojony wchodzi do swej kawiarni.
Pikolak na jego widok wytrzeszczył oczy.
— Kawę i gazety! — zadysponował pan Knotek i zasiadł przy swym stoliku. Kelner podaje mu kawę ł ze zdumieniem spogląda ponad gładką łysinę pana Knotka. W drzwiach kuchni pojawia się kilka głów i w osłupieniu patrzą na pana Knotka.
Pan Knotek zaniepokoił się trochę. — O co wam chodzi?
Kelner chrząknął zakłopotany. — Bo… pan ma coś na głowie, proszę pana.
Pan Knotek dotknął ręką głowy; nic, była sucha i gładka jak zawsze.
— Co mam na głowie? — wybuchnął.
— Wygląda to tak trochę jak aureola — wyjąkał kelner niepewnie. — Cały czas na to patrzę…
Pan Knotek zmarszczył się gniewnie; widocznie stroją sobie żarty z jego łysiny.
— Pilnuj pan swego nosa — warknął ostro i zabrał się do śniadania. Na wszelki jednak wypadek obejrzał się dyskretnie w lustrze: widniała w nim jego solidnałysina, a wokół niej coś jak gdyby złociste koło. Pan Knotek zerwał się z krzesła i podszedł bliżej do lustra. Złote koło szło razem z nim. Pan Knotek usiłował uchwycić je dłońmi, ale nie czuł nic materialnego, jego ręce przechodziły przez ten świetlisty krąg — był zupełnie niewyczuwalny, tylko słabiutko, delikatnie grzał w palce.
— Od czego mogło się to panu zrobić? — spytał kelner ze współczującym zainteresowaniem.
— Nie mam pojęcia — odparł bezradnie pan Knotek i nagle przystanął przerażony. „W takim stanie przecież nie może iść do banku. Co by na to powiedział pan Polacki! — Panie Knotek — powiedziałby na pewno — takie rzeczy niech pan sobie zostawi w domu, w banku tego nie ścierpimy. — Co robić? — ze zgrozą zastanawiał się pan Knotek — zdjąć tego nie mogę, a pod kapeluszem też się tego ukryć nie da; żebym się tylko jakoś dostał do domu!”.
— Panie drogi — zwrócił się do kelnera — nie macie tu przypadkiem parasola?
Człowiek, który w słoneczny dzień szedłby po ulicy pod otwartym parasolem, byłby niewątpliwie przedmiotem powszechnej uwagi, ale nie tak, jak — gdyby kroczył z aureolą nad głową.
Pan Knotek dotarł do domu bez specjalnych przygód, dopiero na schodach służąca sąsiadów krzyknęła z przerażeniem i upuściła koszyk ze sprawunkami; na ciemnych schodach taka aureola musiała świecić szczególnie jasno.
W domu pan Knotek zamknął się na klucz i pobiegł do lustra. Tak, światłość nie znikła, unosiła się nad głową, świecąc z siłą około czterdziestu świec; nie dała się zgasić nawet, gdy wsadził głowę pod kran. Poza tym w niczym mu nie przeszkadzała. „Jak ja się wytłumaczę w banku — myślał zrozpaczony pan Knotek. — Tak się tam przecież nie mogę pokazać!”. Pobiegł na dół do dozorczyni i przez szczelinę w drzwiach zawołał: — Proszę pani, niech pani zatelefonuje do banku, że nie mogę dziś przyjść, że jestem ciężko chory. — Na szczęście na schodach nikogo nie spotkał. W domu znowu się zamknął na klucz i usiłował czytać książkę; ale co parę minut podchodził do lustra. Złocista aureola wkoło głowy świeciła jasno i równo.
Po południu poczuł szalony głód. Ale przecież w tym stanie nie może wyjść do restauracji na obiad! Nawet czytać nie mógł; siedział bez ruchu i powtarzał: — To już koniec, koniec! Już nigdy nie będę mógł się pokazać wśród ludzi. Trzeba się było wczoraj utopić!
Ktoś zadzwonił.
— Kto tam? — spytał zdesperowany pan Knotek.
— Doktor Waniasek. Przysłali mnie z banku. Może mi pan otworzyć?
Pan Knotek odetchnął z ulgą. Lekarz mu chyba pomoże, a doktor Waniasek to taki stary, mądry praktyk…
— No, jak tam? — zawołał doktor już od drzwi. — Co nas boli?
— Niech pan patrzy, panie doktorze, co mi się zrobiło — westchnął pan Knotek.
— Gdzie?
— O tu, nad głową.
— O! — zdziwił się doktor i zaczął badać aureolę. — Nadzwyczajne! — mruczał. — Człowieku, skąd pan to wytrzasnął?
— Co to jest? — spytał pan Knotek pełen niepokoju.
— No cóż, wygląda to jak aureola — odparł stary doktor z najwyższą powagą. — Wie pan, że jak żyję, nigdy nic podobnego nie widziałem. Zaraz, niech pan zaczeka, zbadam jeszcze patelarne refleksy. Hm, źrenice reagują normalnie. A jak pańscy rodzice, byli zdrowi? Tak? Żadnej religijnej egzaltacji czy czegoś podobnego? Nie? A może pan miewał kiedy jakieś wizje?
Doktor Waniasek uroczyście poprawił okulary.
— Wie pan, że to nadzwyczajny przypadek. Najchętniej skierowałbym pana do kliniki chorób nerwowych, żeby ten przypadek zbadali naukowo. Pisze się dziś tyle o rozmaitych elektrycznych prądach w mózgu — diabli wiedzą, może to jakieś elektryczne promieniowanie… Czuć tu dość silnie ozon. Panie drogi, jeszcze z pana będzie sławny człowiek!
— Ach, tylko nie to! — wybuchnął pan Knotek przerażony. — Ładnie bym w banku wyglądał, gdyby o mnie pisali w gazetach! Błagam pana, panie doktorze, niech mnie pan jakoś od tego uwolni!
Doktor Waniasek się zamyślił. — To trudna sprawa, mój drogi. Zapiszę panu brom, ale — no, zresztą nie wiem. Proszę pana, ja, jako doktor, nie wierzę w nadprzyrodzone zjawiska. Jest to na pewno coś nerwowego, ale — a może pan ostatnio popełnił jakiś czyn, że się tak wyrażę, święty?
— Jak to święty? — zdziwił się pan Knotek.
— No, coś niezwykłego! Jakiś dobry czyn czy coś podobnego!
— O niczym nie wiem, panie doktorze — wyjąkał pan Knotek. — Chyba tylko tyle, że cały dzień nie jadłem.
— A może po jedzeniu to panu przejdzie — mruczał stary doktor. — Powiem w banku, że pan ma grypę… Wie pan co, ja na pana miejscu spróbowałbym trochę pobluźnić!
— Pobluźnić?
— Tak. Albo w ogóle jakoś zgrzeszyć. To panu nie zaszkodzi, a może pomóc. Kto wie, może to panu samo zginie? No, przyjdę znów jutro do pana.
Pan Knotek został sam i stojąc przed lustrem spróbował bluźnić. Ale widocznie miał na to za mało fantazji czy co — świetlisty krąg wokoło jego głowy nawet nie drgnął. Pan Knotek wyczerpał cały zapas swych bluźnierstw, wreszcie pokazał język swojemu odbiciu w lustrze i usiadł zgnębiony. Był głodny i osłabiony, aż mu się płakać chciało. „Już mi nic nie pomoże! — myślał złamany. — A to wszystko przez to, że przebaczyłem temu podłemu Polickiemu. Jak gdyby wart był tego! Pies dla swoich urzędników i karierowicz, że drugiego takiego na świecie nie ma! Naturalnie, na dziewczynki w banku gęby nie otworzy. Ciekaw jestem, panie Policki, dlaczego pan tak często wzywa do siebie tę rudą maszynistkę? Nie mówię nic złego, ale taki stary pryk jak pan mógłby już dać spokój z tymi historiami. Stuknie ona pana po kieszeni, panie Policki, taka młoda dziewczyna to kosztuje! A potem kończy się tym, że taki jakiś prokurent czy dyrektor gra na giełdzie, a bank za to płaci. Tak, tak, panie Policki! I ja mam na to spokojnie patrzeć? Ktoś powinien zwrócić uwagę Rady Nadzorczej, żeby pana prokurenta trochę przyhamowała. A tę rudą maszynistkę także. Ciekaw jestem, skąd ona bierze pieniądze na te wszystkie szminki i jedwabne pończoszki… Czy bank to właściwe miejsce dla jedwabnych pończoch? Czy może ja noszę jedwabne pończochy? Wiadomo, taka pannica chodzi do banku tylko dlatego, żeby upolować bogatego dyrektora; a w biurze tylko gębę sobie smaruje, zamiast pilnować roboty. Wszystkie one jednakowe — myślał zgorszony pan Knotek — gdybym ja był prokurentem, tobym tu zrobił porządek!
„Albo i ten Szembera — medytował pan Knotek. — Dostał się do nas przez protekcję, a nie wie nawet, ile jest dwa razy dwa. Akurat, ja ci będę pomagać, jeszcze czego! Chuchro takie, ale dzieci to musi mieć! Ja sobie nie mogę pozwolić na żoną i dzieci, skądże, z taką pensją! Takich lekkomyślnych ludzi bank w ogóle nie powinien przyjmować do pracy. A że ci żona choruje, panie Szembera, to i tak wszyscy wiedzą — dlaczego. Wiadomo! Ale z tego mógłby być kryminał, panie kolego, gdyby ktoś chciał coś pisnąć! Nie, nie, następnym razem, gdy znów coś sknocisz, nie będę cię już krył! Niech się każdy sam o siebie troszczy. Dosyć mam tego! Bank nie jest instytucją dobroczynną. Jeszcze gotowi mi zwrócić uwagę: panie Knotek, wie pan, jaki jest pański obowiązek? Zwrócić uwagę na każdy błąd, a nie — kryć winowajcę. Mogłoby to panu zaszkodzić w awansie, panie Knotek; niech pan pilnuje swego nosa d nie wtrąca się w cudze sprawy. Kto chce do czego dojść, nie może poddawać się fałszywemu współczuciu. Czy pan prokurent Policki albo dyrektor odnoszą się do kogoś ze współczuciem? No, więc widzi pan, panie Knotek!”
Pan Knotek ziewał z głodu i osłabienia. Boże, gdyby mógł chociaż na ulicę wyjść! Pełen litości nad samym sobą wstał i podszedł do lustra. Ujrzał w nim tylko zwyczajną, znudzoną ludzką twarz, a nad głową — nic, zgoła nic! Ani śladu aureoli! Pan Knotek omal nie dotknął lustra nosem, ale nic nie znalazł, tylko przerzedzone włosy na skroniach i trochę zmarszczek koło oczu; zamiast złotego koła widać było tylko szary półmrok nędznego pokoju.
Pan Knotek odetchnął z niewymowną ulgą. A więc jutro rano może już znowu iść do banku!