KAREL CAPEK
KSIĘGA APOKRYFÓW
PRZEŁOŻYŁA HELENA GRUSZCZYŃSKA—DĘBSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU KNIHA APOKRYF?
UKARANIE PROMETEUSZA
Po długich przesłuchaniach trybunał nadzwyczajny pochrząkując i stękając
udał_ się pod drzewo świętej oliwki, aby w jego cieniu odbyć naradę.
— Tak, panowie — ziewnął Hipometeusz, przewodniczący trybunału. — Ależ się
nam to diablo przeciągnęło! Sądzę, że nie ma co podawać resumé. No, ale niech
tam! Żeby nie było potem zarzutów formalnych. A więc: oskarżony Prometeusz,
tutejszy obywatel, postawiony przed sąd za wynalezienie ognia, i tym samym za —
ehm, ehm — naruszenie istniejącego porządku, przyznał się, że: po pierwsze,
istotnie wynalazł ogień; dalej, że kiedykolwiek mu 4ię spodoba, może go wywołać
czynnością zwaną krzesaniem; po trzecie, że tej tajemnicy, czyli gorszącego
odkrycia, ani nie zachował dla siebie, ani nie zgłosił, gdzie należy, lecz
samowolnie zdradził i oddał do użytku ludziom niepowołanym, czego dowiedziono na
podstawie zeznań, jakichśmy dopiero co od wezwanych świadków wysłuchali. Myślę,
że to wystarczy i że moglibyśmy od razu przystąpić do głosowania co do winy i
wydać wyrok.
— Darujcie, obywatelu przewodniczący — wtrącił sędzia Apometeusz — ale wydaje
mi się, że ze względu na powagę tego nadzwyczajnego trybunału byłoby przecie
może stosowniej, byśmy do ogłoszenia wyroku przystąpili dopiero po dokładnej
naradzie i, jak by to powiedzieć, wszechstronnej debacie.
— Jak chcecie, panowie — przyzwolił zgadli wy Hipometeusz. — Sprawa jest
właściwie jasna, ale jeśli ktoś z was chce jeszcze coś dodać, to proszę.
— Pozwoliłbym sobie przypomnieć — odezwał się sędzia Ameteusz i solidnie
odkaszlnął — że według mego zdania należałoby w tej sprawie podkreślić zwłaszcza
jedną okoliczność. Mam na myśli, panowie, jej aspekt religijny. Za pozwoleniem,
cóż to jest ten ogień? Cóż to jest ta wykrzesana iskra? Wedle zeznania samego
Prometeusza nie jest to nic innego jak błyskawica, a błyskawica, co powszechnie
wiadomo, jest objawem szczególnej mocy Zeusa Gromowładcy. Raczcie mi wyjaśnić,
panowie, jak doszedł taki tam Prometeusz do boskiego ognia? Jakim prawem go
sobie przywłaszczył? Skąd go w ogóle wziął? Prometeusz chce nam wmówić, że go po
prostu wynalazł; ale to są jeno głupie wykręty — gdyby to było takie proste, to
dlaczego by nie wynalazł ognia na przykład któryś z nas? Według mego
przeświadczenia, panowie, Prometeusz ten ogień po prostu ukradł naszym bogom.
Jego wypieranie się i wykręty nas nie zwiodą. Ja bym jego przestępstwo
kwalifikował jako zwyczajną kradzież oraz jako zbrodnię bluźnierstwa i
świętokradztwa. Jesteśmy tu po to, aby ukarać jak najsurowiej tę bezbożną
zuchwałość i chronić świętą własność naszych bogów narodowych. Tylko to chciałem
powiedzieć — zakończył Ameteusz i wysmarkał się ostro w róg chlamidy.
— Dobrze mówi! — zgodził się Hipometeusz. — Czy ktoś chce jeszcze coś dodać?
— Proszę mi wybaczyć — zaczął Apometeusz — ale nie mogę się zgodzić z
wywodami szanownego pana kolegi. Przyglądałem ja się, jak wzmiankowany
Prometeusz rozniecał ów ogień, i powiem wam szczerze, panowie, przecież, między
nami mówiąc, nie ma w tym nic niezwykłego. Odkryć ogień mógłby każdy leń, wałkoń
czy pastuch kóz; myśmy na to nie wpadli tylko dlatego, że poważny człowiek,
rozumie się, nie ma ani czasu, ani pomyślunku, aby zawracać sobie głowę jakimś
tam krzesaniem kamyczków. Zapewniam pana kolegę Ameteusza, że to są całkiem
zwyczajne siły przyrody, którymi nie wypada zajmować się człowiekowi myślącemu,
nie mówiąc już o bogach. Moim zdaniem ogień to zjawisko zbyt drobne, aby mógł
mieć jakiś związek z tym, co dla nas wszystkich jest święte. Ale sprawa ma inny
aspekt, na który muszę zwrócić uwagę panów kolegów. Wydaje się mianowicie, że
ogień to żywioł niezwykle niebezpieczny, ba, wielce szkodliwy. Słyszeliście, jak
mnóstwo świadków zeznało, że ci, co wypróbowywali smarkaczowski wynalazek
Prometeja, doznali ciężkich poparzeń, ba, w niektórych wypadkach nawet szkód
majątkowych. Panowie, jeżeli z winy Prometeusza rozpowszechni się używanie
ognia, czemu, niestety, nie da się już zapobiec, nikt z nas nie będzie pewien
życia, a nawet mienia; to zaś, panowie, może oznaczać koniec wszelkiej
cywilizacji. Wystarczy mała nieostrożność — i przed czym się zatrzyma ten
niespokojny żywioł? Prometeusz, panowie, dopuścił się karygodnej lekkomyślności,
sprowadzając na świat rzecz tak szkodliwą. Ja bym jego winę zdefiniował jako
zbrodnię ciężkiego uszkodzenia ciała i zagrażanie bezpieczeństwu publicznemu.
Wobec tego jestem za karą dożywotniego więzienia z twardym łożem i kajdanami.
Skończyłem, panie przewodniczący.
— Macie, panie kolego, zupełną rację — sapnął Hipometeusz. — Jeno ja bym
jeszcze nadmienił, panowie: po co nam był w ogóle potrzebny ten jakiś ogień?
Czyż używali ognia nasi przodkowie? Wystąpić z czymś takim to po prostu
lekceważenie odziedziczonego porządku, to jest — ehm — po prostu działalność
wywrotowa. Igranie z ogniem, tego nam jeszcze brakowało! A zważcie, panowie, do
czego doprowadzi: ludzie przy ogniu niepotrzebnie zniewieścieją, będą się
wałkonić w cieple i wygodach, zamiast — no, zamiast walczyć i tak dalej.
Wyniknie z tego jeno wygodnictwo, upadek moralności i — ehm — w ogóle
nieporządek etcetera. Krótko mówiąc, musi się coś uczynić przeciw tym niezdrowym
objawom, panowie. Chwila jest poważna etcetera. Tylko tyle chciałem dodać.
— Bardzo słusznie — odezwał się Antymeteusz. — My wszyscy naturalnie zgadzamy
się z naszym panem przewodniczącym, że ogień Prometeusza może mieć
nieprzewidziane następstwa. Panowie, nie ukrywajmy, jest to rzecz ogromnej wagi.
Mieć ogień w swej mocy — jakież nowe możliwości się tu otwierają! Że tylko
wspomnę: spalić nieprzyjaciołom zbiory, podłożyć żagiew w ich oliwkowe gaje i
tak dalej. Z ogniem, panowie, jest nam, ludziom, dana nowa siła i nowa broń;
przez ogień stajemy się prawie równi bogom — szeptał Antymeteusz i nagle ostro
wybuchnął: — Oskarżam Prometeusza, że ten boski i niepokonany żywioł ognia
powierzył pastuchom i niewolnikom, byle komu, każdemu, kto przyszedł, że go nie
oddał w powołane ręce, które by go strzegły jako skarbu narodowego i nim
rozporządzały. Oskarżam Prometeusza, że w ten sposób sprzeniewierzył odkrycie
ognia, które powinno być tajemnicą możnych. Oskarżam Prometeusza — krzyczał w
podnieceniu Antymeteusz — że nauczył rozniecać ogień nawet cudzoziemców. Że go
nie zataił nawet przed naszymi nieprzyjaciółmi! Prometeusz ukradł nam ogień
przez to, że go dał wszystkim! Oskarżam Prometeusza o zdradę stanu. Oskarżam go
o działalność antypaństwową! — Antymeteusz aż zakrztusił się od krzyku… — Wnoszę
o karę śmierci — wyrzucił z siebie.
— Tak, panowie! — przemówił Hipometeusz. — Czy jeszcze kto prosi o głos? A
więc zdaniem sądu uznaje się oskarżonego Prometeusza winnym tak zbrodni
bluźnierstwa i świętokradztwa, jak i ciężkiego uszkodzenia ciała oraz
spowodowania szkód majątkowych i zagrażania bezpieczeństwu publicznemu, jako też
zbrodni zdrady stanu. Panowie, stawiani wniosek o zastosowanie względem niego
bądź kary dożywotniego więzienia obostrzonej twardym łożem i kajdanami, bądź
kary śmierci. Ehm!
— Albo obydwu — bąknął melancholijnie Ameteusz. — Aby dogodzić obu wnioskom.
— Jak to, obydwu kar? — zdziwił się przewodniczący.
— Właśnie nad tym medytuję — mruknął Ameteusz. — Można by tak… hm… skazać
Prometeusza, aby był dożywotnio przykuty do skały… ale niech mu także sępy
wyszarpują jego bezbożną wątrobę, rozumiecie?
— Można i tak — rzekł z zadowoleniem Hipometeusz. — Panowie, to by było nawet
przykładne ukaranie — ehm — takich zbrodniczych ekscesów, no nie? Czy ma ktoś
jakieś zastrzeżenia? Nie? To znaczy, że skończyliśmy rozprawę.
— A dlaczegoście, tatku, skazali tego Prometeusza na śmierć? — zapytał
Hipometeja przy wieczerzy jego syn Epimeteusz.
— Ty tego nie rozumiesz — mruknął ojciec ogryzając barani udziec. — A jednak,
panie dzieju, taki pieczony udziec smakuje lepiej niż surowy; widać, że przecież
ten ogień może się na coś przydać. Tego wymagał interes publiczny, rozumiesz? Do
czego by to doprowadziło, gdyby byle kto śmiał bezkarnie przychodzić z czymś
nowym i wielkim, no nie? Ale czegoś temu mięsu jeszcze brakuje… Już mam! —
zawołał uradowany. — Pieczony udziec należałoby posolić i natrzeć czosnkiem! O
właśnie! Chłopcze! To jest dopiero odkrycie! Widzisz, to by takiemu
Prometeuszowi nie przyszło do głowy!
(1932)
CZASY UPADKU
Przed jaskinią było cicho. Mężczyźni wyszli zaraz z rana, machając
oszczepami, w kierunku Blańska albo Rajca, gdzie znaleziono ślady renów; kobiety
tymczasem zbierały w lesie brusznice i tylko niekiedy dolatywał ich jazgotliwy
krzyk i paplanie; dzieciska prawdopodobnie taplały się w dole u potoka — zresztą
kto by doglądał tych hultajów, hołoty łobuzerskiej i rozwydrzonej. I tak stary
praczłowiek Janeczek drzemał w tej błogiej ciszy, w łagodnym cieple
październikowego słońca; prawdę mówiąc, chrapał ci on i w nosie mu świstało, ale
udawał, że nie śpi, jeno strzeże jaskini szczepu i czuwa nad nią, jak to
przystoi staremu wodzowi.
Stara Janeczkowa rozłożyła świeżą skórę niedźwiedzią i zaczęła ją oskrobywać
ostrym krzemieniem.
„To trzeba robić dokładnie, piędź po piędzi, a nie tak jak to robi młoda —
wspomniała sobie stara Janeczkowa — ta ciapa odrapie tylko tak na łapu–capu i
już leci się cackać i pieścić z dziećmi. Taka skóra — duma stara Janeczkowa —
długo nie wytrzyma, zwiotczeje albo się zaparzy; ale ja się do niczego wtrącać
nie będę — myśli sobie pani Janeczkowa — jeżeli syn jej tego nie powie. To
jednak prawda, młoda nie umie oszczędzać. A tutaj skóra jest przedziurawiona
prawie na środku grzbietu! Ludzie kochani — przeraziła się starsza pani. —
Któryż to znowu niezdara dźgał tego niedźwiedzia w plecy? Przecież w ten sposób
cała skóra się psuje! Tego by mój stary jako żywo nie zrobił — rozmyśla starka
cierpko — ten zawsze utrafił w kark.”
— Ach — stęknął nagle stary Janeczek i przetarł oczy. — Nie ma ich jeszcze?
— A jużci — burknęła stara pani. — Poczekasz sobie!
— Cie — westchnął staruch i mrugał rozespany. — A jużci. No tak. A gdzie są
kobiety?
— Pilnuję ich to? — warknęła stara. — Wiesz przecież, zawsze się gdzieś
trajdają.
— Ach tak, tak — ziewnął dziadek Janeczek. — Gdzieś się trajdają. Zamiast
żeby… — zamiast żeby… — powiedzmy, to czy tamto. — No tak. Tak to wygląda!
Było cicho; tylko stara Janeczkowa zawzięcie i z gniewną gorliwością skrobała
surową skórę.
— Mówię ci — odezwał się Janeczek, drapiąc się w zamyśleniu po plecach. —
Zobaczysz, że znów nic nie przyniosą. To się rozumie: z tymi ich marnymi
kościanymi oszczepami. A ja ciągle powtarzani synowi: „Popatrzże się, przecie
żadna kość nie jest dość twarda i mocna, aby z niej robić oszczepy!” Przecież
musisz przyznać i ty, choć kobieta, że ani kość, ani róg nie ma takiej
odporności, to jasne. Trafisz tym w kość, a kością kości nie przebijesz, no nie?
To zrozumiałe. Taki kamienny oszczep, wiadomo, wymaga więcej roboty, ale za to
jest to, panie dzieju, przyrządzik, że ho ho! Ale da sobie to syn powiedzieć?
— Wiesz przecież — rzekła cierpko pani Janeczkowa. — Dziś nikt sobie nie da
rozkazywać.
— Toż ja nikomu nie rozkazuję — złościł się dziadek. — Ale nawet poradzić
sobie nie dadzą! Wczoraj znalazłem, o, tam pod skałą, tatki piękny płaski
kawałek krzemienia. Wystarczyłoby go ociupinkę po bokach ociosać, żeby był
ostrzejszy, i byłby z tego grot jak złoto. Więcem go wziął do domu i pokazuję
synowi: „Popatrz, to ci kamień, co?” — „Kamień — on na to — ale co z tego,
tatku?” „Ano — powiadam — to by można obrobić na oszczep.” „A — powiada on —
któż by to ciosał i dłubał się w tym? Przecież tych starych rupieci mamy w
jaskini całe kupy, a i tak wszystko nieprzydatne do niczego; ani na drzewcu się
toto nie utrzyma, choćby przywiązywać jak chcieć. No i po co to?” Wałkonie —
rozkrzyczał się gwałtownie staruch. — Dziś się już nikomu nie chce obrobić
kawałka krzemienia. W tym cała rzecz! Wygodni są! Wiadomo, taki kościany grot
zrobi się raz dwa, ale się w jednej chwili złamie. „A, to wszystko jedno — gada
syn — to się da nowy, i już.” No tak, ale do czego to doprowadzi? Co chwilę nowy
oszczep? Powiedz sama, kto, jak żyje, widział coś podobnego? Taki porządny
krzemienny grot musiał wytrzymać lata — lata! Ale mówię ci, że wyjdzie na moje:
oni jednak kiedyś wrócą do naszej poczciwej kamiennej broni! Dlatego chowam,
gdzie tylko co znajdę; stare strzały, i młoty krzemienne, i noże. A to mają być
stare rupiecie!
Starego pana aż zatykały żal i zgorszenie.
— No widzisz — odezwała się pani Janeczkowa, chcąc go zająć innymi myślami. —
To samo masz z tymi skórami. „Mamusiu — powiada mi młoda — na co tyle skrobania,
szkoda roboty; spróbujcie raz wyprawić skórę popiołem, to przynajmniej nie
śmierdzi.” Mnie będziesz uczyć! — obruszyła się starucha na nieobecną synową. —
Ja wiem swoje! Od niepamiętnych czasów skóry się jeno oskrobywało, a co to były
za skóry! Wiadomo, gdy komu szkoda roboty… Jak tylko mogą,, wymigują się od
pracy! Dlatego ciągle coś zmieniają i przeinaczają. Wyprawiać skórę popiołem!
Gdzie to kto słyszał!
— Tak już jest — ziewnął Janeczek. — Gdzie tam, dla nich nic niewarte to, co
myśmy robili. I że niby broń kamienna jest nieporęczna. To prawda, myśmy się na
wygody zbytnio nie oglądali; ale dziś — no, no, no, żeby sobie rączek nie
odgnietli! Powiedz sama, do czego to doprowadzi? Weź choćby te dzisiejsze
dzieci. „Zostawcie je, dziadziu — mówi synowa — niech się bawią.” Tak, ale co z
nich kiedyś będzie?
— Żeby choć nie robiły takiego hałasu — utyskiwała stara pani. — Nieusłuchane
to jest, co to, to prawda!
— Ano, masz dzisiejsze wychowanie — prawił stary Janeczek. — A jak kiedy coś
powiem synowi, to on zaraz: „Tatusiu, wy już tego nie rozumiecie! Dziś są inne
czasy, inna epoka. Przecież — powiada — nawet ta kościana broń nie jest jeszcze
ostatnim słowem; kiedyś — powiada — wynajdą ludzie inny materiał.” No wiesz, to
już świat się kończy: jakby ktoś kiedy widział materiał mocniejszy od kamienia,
drewna albo kości. Musisz przyznać sama, choć głupia kobieta, że… że… że to
przechodzi wszelkie granice!
Pani Janeczkowej ręce opadły na podołek.
— Skąd się u nich te wariactwa biorą?
— No, ponoć teraz nowe czasy — marniał bez—zębnie staruch. — O widzisz, tu
niedaleko, cztery dni drogi od nas, przywędrował jakiś nowy szczep, taka obca
hołota, i oni podobno to tak robią. Żebyś wiedziała, te wszystkie głupstwa
małpują nasi po nich. Ową kościaną broń i wszystko. — Nawet… nawet… kupują to od
nich! — krzyknął rozzłoszczony. — Za nasze dobre futra! Jakby kiedy ,od obcych
przyszło co dobrego. Tylko nie zaczynać z żadną obcą bandą! I w ogóle stare
doświadczenie po przodkach uczy: każdego obcego należy bez ceregieli napaść i
skręcić mu kark. Zawsze tak z dawien dawna bywało: żadnego cackania, tylko
zabić! „Gdzież tam, tatku — powiada syn — dziś są inne stosunki, teraz wprowadza
się wymianę towarów!”… Wymiana towarów! Jak kogo zabiję i zabiorę mu, co ma, to
będę miał jego towar i nic mu za to nie dam. Na co mi jakaś wymiana? „Ależ,
tatku — powiada syn — przy tym płacicie życiem ludzkim, a tego szkoda!” Tak więc
masz: szkoda ludzkiego życia! To są tej dzisiejsze poglądy — gderał z niechęcią
starszy pan. — Tchórze z nich, w tym sęk. Szkoda życia! A jak się, powiedz,
wyżywi kiedyś tyle ludzi, skoro się nie będą zabijać? Przecież już teraz jest
mało renów, do diaska! Widzisz ich, ludzkiego życia im żal; ale dla tradycji
szacunku nie mają, swoich przodków i rodziców lekceważą. Toć to przecież zupełne
zepsucie — krzyknął gwałtownie dziadek Janeczek. — Raz patrzę, a tu jeden taki
zasmarkaniec smaruje glinką na ścianie jaskini podobiznę bizona. Dałem mu po
łbie, ale syn powiada: „Zostawcież go, przecież ten bizon jest jak żywy!”… No,
to już koniec świata! Czy się kiedy wyczyniało takie faramuszki? Nie masz nic do
roboty, bąku, to obrabiaj jakiś kawałek krzemienia, ale nie maluj bizonów na
ścianie! Na co nam potrzebne takie głupstwa?
Pani Janeczkowa zwarła surowo usta.
— Gdyby tylko bizony — bąknęła po chwilce.
— A co? — zapytał dziadek.
— Ee, nic — wzbraniała się pani Janeczkowa — mnie wstyd powiedzieć. — Więc
żebyś wiedział — zdecydowała się nagle — dziś rano znalazłam… w jaskini… kawałek
mamuciego kła. Był wyrzeźbiony jako… jako naga kobieta. Piersi i wszystko,
wiesz?
— Idźże — zdumiał się staruch. — A kto to wyciął?
Pani Janeczkowa ze zgorszeniem wzruszyła ramionami.
— Kto tam wie! Pewnie ktoś z młodych. Rzuciłam ci to do ognia, ale… takie to
piersi miało! Fuj!
— No, to już nie do zniesienia — oburzył się dziadek Janeczek. — Czyste
zwyrodnienie! Widzisz, to się bierze stąd, iż wycinają wszystko, co się da, z
kości! Nam taki bezwstyd jako żywo na myśl nie przyszedł, bo z krzemienia by się
tego nie dało zrobić… Stąd to wszystko! To są te ich wynalazki! Ciągle będą coś
wymyślać, ciągle coś nowego wprowadzać, aż wszystko zepsują i zniszczą… Ale ja
ci mówię — zawołał praczłowiek Janeczek w proroczym natchnieniu — że to już
długo nie potrwa!
(1931)
JAK ZA DAWNYCH CZASÓW
Do Eupatora, obywatela tebańskiego i koszykarza, który siedząc na podwórzu
wyplatał swe kosze, przybiegł jego sąsiad Filagoros i wołał już z daleka:
— Eupatorze, Eupatorze, zostaw te kosze i posłuchaj! Dzieją się straszne
rzeczy!
— Gdzie się pali? — spytał Eupator i zdawało się, że chce wstać.
— To jest gorsze niż ogień — prawił Filagoros. — Wiesz, co się stało? Chcą
oskarżyć naszego wodza Nikomacha! Jedni mówią, że jest winien jakichś
konszachtów z Tesalczykami, inni zaś twierdzą, że zarzuca mu się powiązania ze
Stronnictwem Niezadowolonych. Chodź prędko, zbieramy się na agorze.
— Cóż bym tam robił? — spytał niezdecydowanie Eupator.
— To bardzo ważne — mówił Filagoros. — Jest tam już pełno mówców; jedni
twierdzą, że jest niewinny, a drudzy powiadają, że winny. Chodź ich posłuchać!
— Poczekaj — rzekł Eupator — niech skończę ten koszyk. I powiedz mi: co
właściwie uczynił Nikomachos?
— Tego właśnie nie wiadomo — prawił sąsiad. — Mówi się to i owo, ale władze
milczą, bo ponoć jeszcze nie skończono śledztwa. Ale na agorze aż się kłębi.
Trzeba by ci zobaczyć!… Jedni krzyczą, że Nikomachos jest niewinny…
— Poczekaj trochę: jak mogą krzyczeć, że jest niewinny, skoro nie wiedzą
całkiem pewnie, o co się go obwinia?
— To wszystko jedno, każdy coś słyszał i mówi tylko o tym, co słyszał. Każdy
ma prawo mówić o tym, co słyszał, może nie? Ja gotów bym uwierzyć, że Nikomachos
chciał nas zdradzić na rzecz Tesalczyków; jeden człowiek tak mówił i powiadał,
że jego znajomy widział jakiś list. Ale znów inny człowiek mówił, że to jest
zmowa przeciw Nikomachowi i jakoby coś niecoś o tym wie. Ponoć są w to wplątane
i władze miejskie. Słyszysz, Eupatorze? Ale teraz pytanie…
— Poczekaj — rzekł koszykarz. — Ale teraz pytanie: czy te prawa, któreśmy
sobie uchwalili, są dobre czy złe? Czy mówił o tym ktoś na agorze?
— Nie, ale nie o to przecież chodzi; chodzi o Nikomacha.
— Ale czy mówił kto na agorze, że urzędnicy, którzy prowadzą śledztwo w
sprawie Nikomacha, są źli i niesprawiedliwi?
— Nie, o tym się w ogóle nie mówiło.
— O czym się wobec tego mówiło?
— Toż ci powiadam: o tym, czy Nikomachos jest winny, czy niewinny.
— Słuchaj, Filagorze, gdyby się twoja żona pokłóciła z rzeźnikiem, że jej dał
niepełny funt mięsa, to co zrobisz?
— Poprę moją żonę.
— Ależ nie; obejrzysz, czy ten rzeźnik ma dobre odważniki.
— To wiem i bez ciebie, człowieku.
— Wiec widzisz. A potem obejrzysz, czy waga jest w porządku.
— Wcale mi tego nie musisz mówić, Eupatorze.
— Cieszy mnie to. A gdy odważniki i waga będą w porządku, sprawdzisz, ile
waży ten kawałek mięsa, i zaraz będziesz wiedział, kto ma rację: rzeźnik czy
twoja żona. To szczególne, Filagorze, że ludzie są sprytniejsi, gdy chodzi o
kawałek mięsa, niż gdy chodzi o sprawy publiczne. Czy Nikomachos jest winny, czy
niewinny? To się pokaże po wadze, jeśli waga jest w porządku. Ale jeśli chce się
dobrze ważyć, to nie wolno dmuchać na szale, aby się przechylały w tę lub tamtą
stronę. Dlaczego twierdzicie, że urzędnicy, którzy prowadzą śledztwo w sprawie
Nikomacha, to oszuści czy jakoś tam?
— Tego nikt nie powiedział, Eupatorze.
— Myślałem, że im nie wierzycie; ale jeśli nie macie powodu im nie dowierzać,
to czemu im, do wszystkich diabłów, dmuchacie na szale? Robicie to albo dlatego,
że wam na prawdzie nie zależy, albo dlatego, że to wam właśnie dogadza, byście
się mogli rozdzielić na dwa stronnictwa i kłócić. Niech was piorun trzaśnie,
Filagorze! Ja nie wiem, czy Nikomachos jest winny, ale wy wszyscy jesteście
diablo winni, bo chętnie byście wykoślawili sprawiedliwość… To szczególne, jakie
latoś są kiepskie pręty, zwijają się niczym powrózki, nie mają żadnej trwałości.
Powinno by być nieco cieplej, Filagorze, lecz to jest w rękach bogów, a nie
ludzi.
(1926)
TERSYTES
Była noc i mężowie achajscy poprzysiadali bliżej ogniska.
— Tej baraniny znów nie można było zeżreć — odezwał się Tersytes, dłubiąc w
zębach. — Dziwię się wam, Achajowie, że się na to zgadzacie. Założyłbym się, że
oni mieli na wieczerzę co najmniej młode koźlęta, ale wiadomo — dla nas, starych
żołnierzy, wystarczy śmierdzący cap. Ludzie! gdy sobie wspomnę tę baraninę u
nas, w Grecji…
— Przestań, Tersytesie — mruknął tata Eupator. — Wojna jest wojną.
— Wojna — mówił Tersytes. — Proszę cię, co ty nazywasz wojną? Czy to, że
dziesiąty rok pętamy się tu bez sensu? Ja wam powiem, chłopcy, co to jest: to
nie żadna wojna, to tylko panowie dowódcy i wielmoże urządzili sobie wycieczkę
na koszt państwa, a my, starzy żołnierze, my mamy rozdziawiać gęby z zachwytu,
patrząc, jak jakiś fircyk, smarkacz, maminsynek biega po obozie i robi z siebie
ważną osobę. Tak to jest, chłopcy.
— Masz na myśli Achillesa, syna Peleusa — rzekł młody Laomedon.
— Jego albo i nie jego — oświadczył Tersytes. —
Kto ma oczy, ten wie, do kogo się to odnosi. Panowie, tego nam przecież nikt
nie wmówi; gdyby naprawdę szło o zdobycie tej głupiej Troi, dawno byśmy ją już
mieli. Kichnąć porządnie, a byłaby z niej kupa gruzów. Dlaczegóż to nie robi się
ataku na główną bramę? Wiecie, taki porządny, imponujący szturm z krzykiem,
pogróżkami i śpiewaniem pieśni bojowych i — wnet po całej wojnie.
— Hm — mruczał rozważny Eupator — od krzyku Troja nie padnie.
— O, bardzo się mylisz — gardłował Tersytes. — Każde dziecko wie, że Trojanie
to niewieściuchy, tchórze, wszarze i w ogóle tałałajstwo. Tylko im raz porządnie
pokazać, cośmy za jedni, my, Grecy! Widzielibyście, jak by się płaszczyli i
skamlali o łaskę! Wystarczyłoby tu i ówdzie napaść na trojańskie kobiety, gdy
idą wieczór po wodę…
— Napadać na kobiety? — wzruszył ramionami Hippodamos z Megary. — Tego się
nie robi, Tersytesie!
— Wojna jest wojną — zawołał energicznie Tersytes. — Z ciebie, Hippodamie,
ładny patriota! Myślisz, że wygramy wojnę, bo pan Achilles łaskawie raz na
kwartał urządzi oficjalny pojedynek z tym osiłkiem Hektorem? Człowiecze, oni
obaj to mają umówione i zgrane, aż miło; ich pojedynki to występy solistów, aby
sobie naiwniacy myśleli, że ci dwaj walczą za nich! Hej, Trojo, hej, Hellado,
chodźcie się gapić na panów bohaterów! A my, reszta, nie znaczymy nic, nasza
niedola psu na budę się nie zda, za nami nawet pies nie szczeknie. Ja wam
powiem, Achajowie: Achilles odstawia bohatera tylko po to, aby zebrać całą
śmietankę, a nas pozbawić wojennych zasług, chce, żeby mówiło się tylko o nim,
jak gdyby on był wszystkim, a ci drudzy to śmiecie. Tak to jest, chłopcy. I ta
wojna tak się wlecze tylko po to, aby pan Achilles mógł się nadymać niczym Bóg
wie jaki bohater. Dziwne, że tego nie widzicie.
— Proszą cię, Tersytesie — odezwał się młody Laomedon — co ci właściwie
Achilles zawinił?
— Mnie? Ani na paznokieć — powiedział z goryczą Tersytes. — Cóż on mnie
obchodzi? Żebyś wiedział, ja z nim nawet nie rozmawiam, ale cały lud już ma
powyżej uszu tego, jak się ten chłop robi ważny. Na przykład to jego uparte
chowanie się w namiocie. Żyjemy w takiej chwili dziejowej, kiedy waży się cześć
naszej Hellady; cały świat na nas patrzy — a co robi pan bohater? Rozwala się w
namiocie, że niby nie będzie walczył. Może mamy za niego odwalać kawał historii
i dbać o honor całej Hellady? Ale to tak: kiedy idzie na całego, to Achilles
włazi do namiotu i unosi się obrazą. Fe, komedia! Ot, macie tych bohaterów
narodowych! Tchórze!
— Nie wiem, Tersytesie — prawił roztropny Eupator. — Achilles jest podobno
strasznie dotknięty, bo Agamemnon odesłał z powrotem do rodziców tę jego
niewolnicę, jakże się ona nazywa, Bryzeida czy Chryzeida, tak jakoś. Peleida
robi z tego kwestię prestiżu, ale ja myślę, że on naprawdę kocha tę dziewczynę.
Bracie, to chyba wcale nie jest komedia.
— Mnie będziesz mówił? — powiedział Tersytes. — Ja wiem dobrze, jak to było.
Agamemnon po prostu odebrał mu tę dziewczynę, zrozumiano? Ma do licha i trochę
narabowanego dobra, a jest pies na kobiety… Naprawdę już dosyć tych kobiet: z
powodu tej flądry Heleny zaczęła się wojna, teraz znów to… Czyście słyszeli, że
Helena ostatnimi czasy wodzi się z Hektorem? Ludzie, ją miał już w Troi, kto
chciał, nawet ten dziad nad grobem stojący, ten zapleśniały Priam. I dla takiej
flądry my tutaj mamy cierpieć i walczyć? Dziękuję, nie chcę!
— Mówią — wtrącił nieśmiało młody Laomedon — że Helena jest bardzo piękna.
— A jużci — prawił Tersytes wzgardliwie. — Jest przekwitła, że hej! I w
dodatku flejtuch, jakich mało. Nie dałbym za nią ani worka bobu. Chłopcy, ja bym
życzył temu głupiemu Menelausowi, żebyśmy wojnę wygrali i żeby on dostał Helenę
z powrotem. Piękność Heleny, o której się tyle gada, to legenda, oszukaństwo i
trochę barwiczki.
— I my — powiedział Hippodamos — my, Danaowie, Tersytesie, bijemy się za
pustą legendę?
— Kochany Hippodamie — rzekł Tersytes — zdaje się, że tego nie widzisz. My,
Hellenowie, walczymy po pierwsze po to, aby stary chytrus Agamemnon napełnił
sobie wory zdobyczą; po drugie, aby fircyk Achilles zaspokoił swą nienasyconą
żądzę sławy; po trzecie, aby oszust Odyseusz okradał nas na wojennych dostawach;
a wreszcie po to, aby jakiś przekupiony jarmarczny śpiewak, jakiś Homer czy jak
się tam ten włóczęga nazywa, za kilka podłych szóstaków wychwalał największych
zdrajców narodu greckiego, a równocześnie znieważał lub co najmniej przemilczał
takich prawdziwych, skromnych, ofiarnych bohaterów achajskich jak wy. Tak to
jest, Hippodamie.
— Największych zdrajców — prawił Eupator — te słowa są, Tersytesie, trochę za
mocne.
— Wiedzcie więc — wybuchnął Tersytes i zaraz stłumił głos — ja mam dowody ich
zdrady. Panowie, to jest straszne; nie powiem wam wszystkiego, co wiem, ale
jedno dobrze sobie zakonotujcie: sprzedano nas. To przecież sami musicie
widzieć: czyż jest do pomyślenia, żebyśmy my, Grecy, najdzielniejszy i
najdojrzalszy naród na świecie, już dawno nie zdobyli tego trojańskiego kurnika
i nie pohulali z tymi żebrakami i łobuzami w Ilionie, gdybyśmy już od lat nie
byli zdradzani? Czyż ty, Eupatorze, uważasz nas, Achajów, za takich tchórzów i
nikczemników, że nie moglibyśmy już dawno skończyć z tą szmatławą Troją? Czy
może Trojanie są lepszymi żołnierzami od nas? Słuchaj, Eupatorze, jeśli tak
myślisz, to nie jesteś chyba Grekiem, ale jakimś Epirotą albo Trakiem. Prawdziwy
grecki, antyczny człowiek musi z bólem odczuwać, w jakiej hańbie i łajdactwie
żyjemy.
— To prawda — medytował Hippodamos — że się ta wojna uporczywie wlecze.
— Więc widzisz — zawołał Tersytes. — I powiem ci dlaczego: dlatego, że
Trojanie mają swoich sprzymierzeńców i pomocników między nami. Wiecie chyba,
kogo mam na myśli.
— Kogo? — rzekł poważnie Eupator. — Teraz już, Tersytesie, musisz skończyć,
skoroś zaczął.
— Niechętnie mówię o tym — bronił się Tersytes. — Wy mnie, Danaowie, znacie;
wiecie, że nie robię plotek, ale skoro uważacie, że to leży w interesie ogółu,
powiem wam straszną rzecz. Onegdaj gawędziłem z kilkoma dobrymi, dzielnymi
Grekami; jako patriota mówię o wojnie, o nieprzyjacielu i — taka już moja grecka
otwarta natura — powiadam, że Trojanie, nasi śmiertelni i przysięgli wrogowie,
są sforą tchórzów, złodziei, nicponi, łajdaków i szczurów, że ich Priam to stary
dziad, a ich Hektor — skończony tchórz. Przyznacie przecież, Achajowie, że taka
jest prawdziwa grecka opinia. Aż tu naraz występuje z cienia sam Agamemnon — już
się nawet nie wstydzi podsłuchiwać. I powiada: „Powoli, Tersytesie, Trojanie to
dobrzy żołnierze, Priam to porządny stary człowiek, a Hektor — bohater.” Szybko
obrócił się na pięcie i zniknął, zanim zdążyłem dać mu odprawę, na jaką
zasłużył. Panowie, zostałem, jakby mnie kto ukropem oblał. „Widzisz — rzekłem do
siebie — skąd wiatr wieje?” Teraz już wiemy, kto w naszym obozie szerzy chaos,
defetyzm i wrogą propagandę. Jakże mamy potem wygrać wojnę, gdy ci podli
Trojanie mają swoich ludzi, swoich stronników wśród nas, ba, gorzej, w samej
naszej głównej kwaterze? I myślicie, Achajowie, że taki zdrajca prowadzi tę
krecią robotę ot tak sobie? Ba, nie, bracia, on nie za darmo wychwala
nieprzyjaciół naszego narodu, jemu za to musieli, panie dzieju, Trojanie dobrze
zapłacić. Tylko się, chłopcy, trochę zastanówcie: wojna się naumyślnie
przewleka, Achilles się celowo obraził, w naszym wojsku słychać tylko skargi i
szemrania, wszędzie rozprzęga się dyscyplina — krótko mówiąc, jedno wielkie
łajdactwo i złodziejstwo. Na kogo spojrzeć, to zdrajca, sprzedawczyk, przywłoka
i szachraj. A gdy człowiek odkryje ich sztuczki, okrzykną go podżegaczem i
dywersantem. Tyle ma swojak za to, że chce bez oglądania się na prawo czy na
lewo służyć jeno własnemu narodowi, jego czci i sławie! Tegośmy się my, antyczni
Grecy, doczekali! Że się też nie udusimy w tym bagnie! Kiedyś będzie się o
naszych czasach pisać jako o okresie najgłębszego poniżenia narodowego i ucisku,
hańby, małoduszności i zdrady, niewoli i chaosu, zniewieściałości, korupcji i
zgnilizny moralnej.
— Jakoś było, jakoś będzie — ziewnął Eupator. — Ale ja już idę spać.
Dobranoc, ludziska!
— Dobranoc — powiedział Tersytes serdecznie i przeciągnął się z lubością. —
Aleśmy sobie dzisiaj pięknie pogawędzili, co?
(1931)
AGATON,
CZYLI O MĄDROŚCI
Członkowie akademii beockiej zaprosili z Aten — filozofa Agatona, aby im
wygłosił odczyt o filozofii. Aczkolwiek Agaton nie był nadzwyczajnym mówcą,
przyjął jednak zaproszenie, aby w miarę swych sił przyczynić się do propagowania
filozofii, która według słów historyka „jak gdyby chyliła się ku upadkowi”, W
umówionym dniu przyjechał do Beocji, lecz na wykład było jeszcze za wcześnie;
Agaton spacerował więc o zmroku dookoła miasta i radował się lotem jaskółek nad
jego dachami.
Z uderzeniem ósmej udał się do sali wykładowej, ale zastał ją prawie pustą. W
ławkach siedziało zaledwie pięciu czy sześciu mężczyzn. Agaton usiadł za katedrą
i postanowił poczekać trochę, aż się zejdzie więcej słuchaczy; tymczasem
rozwinął zwój, z którego miał zamiar czytać, i zagłębił się w nim. Zwój ten
zawierał wszystkie podstawowe zagadnienia filozoficzne; rozpoczynał od teorii
poznania, dawał definicje prawdy, przeprowadzał druzgocącą krytykę błędnych
poglądów, to znaczy wszystkich „filozofii świata oprócz Agatonowej, i podawał
zarys najwyższych idei. Kiedy Agaton doszedł do tego miejsca, podniósł wzrok;
zobaczył, że wszystkich słuchaczy jest dziewięciu. I chwycił go gniew. I żal. I
uderzywszy zwojem o stół, tak zaczął:
— Panie i panowie, czy raczej andres Boiótikoi; zdaje się, że wasze miasto
nie objawia zbyt żywego zainteresowania wzniosłymi zagadnieniami, które mamy w
programie. Wiem, mężowie beoccy, że zajmują was właśnie wybory do miejscowej
Rady i że w takiej chwali nie ma czasu na mądrość, ba, nawet na rozsądek; wybory
są okazją dla spryciarzy.
W tym miejscu Agaton na chwilę przerwał i zastanowił się.
— Zaczekajmy — zaczął znowu — właśnie wyrwało mi się coś, czego dotąd nie
brałem pod uwagę. Powiedziałem trzy słowa: spryt — rozsądek — mądrość.
Powiedziałem je w gniewie. Wszystkie trzy oznaczają jakąś zdolność
intelektualną; czuję, że imają zupełnie odmienny sens, ale trudno byłoby mi
powiedzieć, czym się różnią. Wybaczcie, zaraz wrócę do tematu, tylko te trzy
słowika muszę sobie wyjaśnić.
To jasne — ciągnął po chwili — przeciwieństwem sprytu jest głupota, podczas
gdy przeciwieństwem rozsądku jest szaleństwo. Ale co jest przeciwieństwem
mądrości? Są — proszę panów — myśli, które ani nie są sprytne, albowiem są zbyt
proste, ani nie są rozsądne, ponieważ wydają się szaleństwem, a jednak są mądre.
Mądrość nie utożsamia się ani ze sprytem, ani z rozsądkiem.
Mężowie beoccy, w codziennym życiu ani za grosz (czyli ani za mak, jak mówimy
po grecku); nie dbacie o definicję pojęć, a przecież dokładnie je rozróżniacie.
Powiecie o kimś, że to „sprytny złodziej”, nigdy się jednak nie powie „rozsądny
złodziej” czy wreszcie „mądry złodziej”. Chwalicie swego krawca, że ma rozsądne
ceny, ale nie powiecie, że ma ceny mądre. Jest tu najwidoczniej jakaś różnica,
która wam zabrania mieszać te słowa.
Jeśli powiecie o kimś, że to sprytny chłop, macie oczywiście na myśli, że
umie korzystnie sprzedać, co ma, na targu; jeśli mówicie, że jest to chłop
rozsądny, chcecie prawdopodobnie powiedzieć, że umie w ogóle dobrze gospodarzyć;
ale jeśli nazwiecie go chłopem mądrym, znaczy to zapewne, że dobrze żyje, że
wiele wie i potrafi dać potrzebną radę poważnie i sumiennie.
Albo, dajmy na to, sprytny polityk może być równie dobrze łajdakiem i
szkodnikiem rzeczypospolitej, ale rozsądnym politykiem nazwiesz tylko tego, kto
potrafi kierować jej sprawami ku ogólnemu pożytkowi, zasługując przy tym na
uznanie, podczas gdy mądrego polityka, panowie — na pewno wszyscy to czujecie —
takiego nazwie się krótko „ojcem ojczyzny” albo podobnie; z tego widać, że
mądrość ma w sobie odcień szczególnej serdeczności.
Jeżeli o kimś powiem, że jest sprytny, rozumiem przez to godną uwagi cechę;
jest to tak, jak gdybym na przykład powiedział, że pszczoła ma żądło lub słoń
trąbę. Zupełnie co innego, jeśli powiem, że pszczoła jest pracowita lub słoń
ogromnie silny; w tym jest już jakieś uznanie, cenią tę siłę, ale nie cenię
trąby. Z równym uznaniem mówię o kimś, że jest rozsądny. Jeśli jednak powiem, że
jest mądry, to już, panowie, inna sprawa; to tak, jak gdybym powiedział, że go
lubię. Jednym słowem, spryt jest darem, czyli talentem, rozsądek jest zaletą,
czyli władzą umysłu, lecz mądrość jest cnotą.
I teraz już wiem, jaka jest różnica między tymi trzema słowami. Spryt jest
zwykle bezwzględny, złośliwy i egoistyczny, wyszukuje u bliźniego jego słabe
strony i potrafi je wyzyskać dla własnej korzyści; wiedzie do powodzenia.
Rozsądek bywa surowy wobec człowiekk, ale jest sprawiedliwy wobec celów,
szuka korzyści ogółu; jeżeli znajdzie u bliźniego wadę lub zacofanie, stara się
je usunąć przez pouczenie lub przywołanie porządku; wiedzie do poprawy.
Mądrość nie może być sroga, ponieważ jest samą dobrocią i sympatią, nie szuka
nawet korzyści ogólnej, ponieważ zbyt kocha ludzi, aby mogła kochać jeszcze
jakieś dalsze cele; jeśli znajdzie u bliźniego jakąś wadę czy słabość, wybaczy
ją i kocha go dalej; wiedzie do harmonii.
Mężowie beoccy, czy słyszeliście kiedy, aby nazwano mądrym człowieka
nieszczęśliwego albo dowcipnisia, lub człowieka zgryźliwego i zawiedzionego?
Powiedzcie, dlaczego jest zwyczajem, przynajmniej w życiu niefilozoficznym,
nazywać mądrym człowieka takiego, który nie żywi w sercu nienawiści i jest
wyrozumiały dla całego świata. Powiedzcie sobie po wielekroć i wielekroć słowo
„mądrość”; powiedzcie sobie to słowo, kiedy się radujecie lub smucicie,
kiedyście zmęczeni, rozgoryczeni czy zniecierpliwieni — usłyszycie w nim smutek,
lecz już złagodzony, radość, lecz stale i delikatnie powracającą, zmęczenie,
lecz pełne podniet, cierpliwość i przebaczenie bez granic; i wszystko to,
przyjaciele, to dźwięk rozkoszny i tęskny, głos, w którym dźwięczy mądrość.
Tak, mądrość jest jakąś tęsknotą. Człowiek może cały rozsądek włożyć w swe
dzieło, może je zrealizować swoją pracą. Lecz mądrość pozostanie zawsze ponad
każdym dziełem. Mądry człowiek jest jak ogrodnik, który nawozi zagon lub
przywiązuje róże do tyczek, a przy tym myśli na przykład o Bogu. Dzieło jego rąk
nigdy nie obejmie ani nie ucieleśni jego mądrości. Rozsądek jest w czynie,
natomiast mądrość tkwi w przeżyciu.
Jednakże mądrzy poeci i artyści potrafią owo przeżycie włączyć w swoje
dzieło; nie podają swej mądrości w czynach, lecz bezpośrednio w przeżyciu. To
zaś stanowi niezwykłą wartość sztuki i nie masz w świecie nic, co by jej było
równe.
Patrzcie, odbiegłem już zupełnie od swego programu. Lecz cóż mogę jeszcze
powiedzieć? Jeśli mądrość tkwi w przeżyciu, a bynajmniej nie w myślach,
zbyteczne jest czytanie wam mojego zwoju.
(1920)
ALEKSANDER WIELKI
Do Arystotelesa ze Stagiry,
dyrektora liceum w Atenach.
Mój wielki i kochany nauczycielu, drogi Arystotelesie!
Długo, bardzo długo, nie pisałem do Ciebie, ale, jak wiesz, byłem zbyt zajęty
sprawami wojennymi, a gdyśmy maszerowali przez Hyrkanię, Drangianę i Gedrozję,
gdyśmy zdobywali Baktrię i przekraczali Indus, nie było czasu ani ochoty, by
sięgnąć po pióro. Teraz od kilku miesięcy jestem już z powrotem w Suzie. Ale
miałem znów na głowie kłopoty z administracją, z mianowaniem urzędników i z
likwidowaniem różnych zamieszek i powstań, talk że do dziś nie mogłem się
zebrać, aby Ci coś o sobie napisać. Prawda, z oficjalnych komunikatów znasz
mniej więcej ogólny przebieg wydarzeń, ale zarówno moje przywiązanie do Ciebie,
jak i przeświadczenie o Twoim wpływie na wykształcone sfery helleńskie skłaniają
mnie, abym Ci znowu otwarł swe serce jako memu czcigodnemu nauczycielowi i
duchownemu przewodnikowi.
Przypominam sobie, jak przed laty (jak dawne mi się to już wydaje!) pisałem
do Ciebie niedorzeczny i pełen zachwytu list znad grobu Achillesa; było to u
progu mej wyprawy perskiej i przysięgałem wtedy, że przez całe życie moim wzorem
będzie odważny Peleida. Marzyłem tylko o bohaterstwie i wielkości; miałem już za
sobą zwycięstwo nad Tiraeją i zdawało mi się, że ta wyprawa na czele
Macedończyków i Hellenów przeciw Dariuszowi ma na celu jedynie okrycie się
chwałą, godną naszych przodków, których opiewał boski Homer. Mogę powiedzieć, że
swemu ideałowi nie zostałem nic dłużny ani pod Cheroneją, ani nad Granikiem; ale
dzisiaj całkiem inaczej oceniam polityczne znaczenie moich ówczesnych poczynań.
Trzeźwo myśląc, musi się stwierdzić, że nasza dopiero co połączona z Grecją
Macedonia była wtedy od północy stale zagrożona przez tych barbarzyńców Traków;
—mogliby nas napaść w niestosownej chwili, co Grecy wykorzystaliby w celu
zerwania umowy i oderwania się od Macedonii. Po prostu trzeba było podbić
Trację, aby na wypadek greckiej zdrady Macedonia miała osłoniętą flankę. Była to
czysta polityczna konieczność, kochany Arystotelesie, ale tego wtedy Twój uczeń
jeszcze dostatecznie nie rozumiał i oddawał się marzeniom o Achillesowych
czynach.
Wskutek zdobycia Tracji zmieniła się nasza sytuacja; zawładnęliśmy całym
zachodnim wybrzeżem Morza Egejskiego aż po Bosfor, naszemu panowaniu nad Morzem
Egejskim zagrażała jednak perska potęga morska; zwłaszcza stanąwszy nad
Hellespontem i Bosforem znaleźliśmy się w niebezpiecznej bliskości zasięgu
wpływów perskich. Wcześniej czy później musiało między nami a Persją dojść do
walki o Morze Egejskie i wolną żeglugę cieśninami pontyjskimi. Na szczęście
uderzyłem wcześniej, zanim Dariusz mógł się przygotować. Myślałem, że idę w
ślady Achillesa i będę dla chwały Grecji zdobywał nowy Ilion, w rzeczywistości,
jak widzę dzisiaj, szło o bezwzględną konieczność odepchnięcia Persji od Morza
Egejskiego; i odepchnąłem ją, drogi nauczycielu, tak gruntownie, że zająłem całą
Bitynię, Frygię i Kapadocję, splądrowałem Cylicję i zatrzymałem się aż w Tarsie.
Azja Mniejsza była nasza. Nie tylko stara egejska kałuża, ale cały północny
brzeg Morza Śródziemnego — czyli, jak my je nazywamy, Egipskiego — dostał się w
nasze posiadanie.
Powiedziałbyś, mój kochany Arystotelesie, że teraz został osiągnięty
całkowicie główny polityczny i strategiczny cel, a mianowicie ostateczne
wyparcie Persji z wód helleńskich. Wszakże ze zdobyciem Azji Mniejszej powstała
nowa sytuacja: nasze nowe wybrzeże mogłoby zostać zagrożone od południa, to jest
przez Fenicję lub Egipt; stąd Persja mogłaby dostawać posiłki i materiały do
prowadzenia dalszej wojny przeciw nam. Było więc z kolei rzeczą nieuniknioną
obsadzić brzegi Tyru i opanować Egipt; staliśmy się przez to panami całego
przymorza, ale równocześnie wyłoniło się nowe niebezpieczeństwo: mianowicie
Dariusz, w oparciu o swoją bogatą Mezopotamię, mógłby wtargnąć do Syrii i w ten
sposób odciąłby nasze egipskie posiadłości od bazy małoazjatyckiej. Musiałem
więc za wszelką cenę rozbić Dariusza, udało mi się to pod Gaugamelą; jak wiesz,
wpadły nam w ręce Babilon i Suza, Persepolis i Pasargada. W ten sposób
opanowaliśmy Zatokę Perską; aby jednakże tę nową posiadłość ochronić przed
możliwymi najazdami z północy, trzeba było wyprawić się w góry przeciw Medom i
Hyrkanom. Teraz nasze terytorium sięgało od Morza Kaspijskiego aż po Zatokę
Perską, ale było otwarte na wschodzie; wyprawiłem się więc z imoimi
Macedończykami do krajów Arii i Drangiany, spustoszyłem Gedrozję i pokonałem
Arachozję, po czym zwycięsko obsadziłem Baktrię; i żeby to wojskowe zwycięstwo
przypieczętować trwałym związkiem, pojąłem za żonę księżniczkę baktryjską,
Roksanę. Była to zwykła polityczna konieczność; zdobyłem dla Macedończyków i
Greków tyle wschodnich krajów, że chcąc nie chcąc musiałem pozyskać moich
barbarzyńskich wschodnich poddanych także ceremoniałem i wspaniałością, bez
których owi biedni pastuszkowie nie potrafią sobie wyobrazić potężnego monarchy.
Prawda, że moja stara macedońska gwardia nie mogła się z tym pogodzić; wydawało
się jej może, że wódz staje się obcym dla dawnych towarzyszy broni. Niestety,
musiałem wtedy skazać na śmierć mego starego Filotasa i Kallistena, także mój
Parmenion stracił życie. Było mi bardzo przykro, ale w przeciwnym razie rebelia
Macedończyków mogła zagrozić moim dalszym poczynaniom. Przygotowywałem bowiem w
tym czasie wyprawę wojenną do Indii. Trzeba Ci wiedzieć, że Gedrozja i Arachozja
są otoczone wysokimi górami niby wałem obronnym; ale aby były wałem niezdobytym,
potrzebują przedpola, z którego można by przedsiębrać wypady albo cofać się w.
jego obręb. Tym strategicznym przedpolem są Indie aż po rzekę Indus. Ze względów
wojskowych musiałem zająć ten kraj, a z nim i przyczółki mostowe na drugim
brzegu Indu — żaden żołnierz ani polityk, mający poczucie odpowiedzialności, nie
postąpiłby inaczej — ale gdyśmy byli nad rzeką Hyfazis, zaczęli się moi
Macedończycy wzbraniać, że już nie pójdą, dalej z powodu zmęczenia, chorób i
tęsknoty za ojczyzną. Musiałem zawrócić, była to straszna droga dla mych
weteranów, ale jeszcze gorsza dla mnie; chciałem dojść aż do Zatoki Bengalskiej,
żeby uzyskać dla Macedonii naturalne granice od wschodu, a cer aż na jakiś czas
zostałem zmuszony do zaniechania tego zamiaru.
Wróciłem do Suzy. Mogłem być zadowolony, zdobywszy dla mych Macedończyków i
Hellenów takie imperium. Ale żebym już nie musiał liczyć tylko na moich
wyczerpanych ludzi, zaciągnąłem do swej armii 30 000 Persów; — to dobrzy
żołnierze, a potrzebuję ich koniecznie dla obrony granic wschodnich. No i
widzisz, moi starzy żołnierze są tym bezgranicznie rozgoryczeni. Nie potrafią
pojąć nawet tego, że zyskawszy dla swego narodu terytoria orientalne, sto razy
większe od naszej ojczyzny, staję się wielkich królem Wschodu; że muszę mianować
urzędników i doradców spośród ludzi Wschodu i otoczyć się orientalnym dworem; to
wszystko są oczywiste polityczne konieczności, które spełniam w interesie
Wielkiej Macedonii. Okoliczności wymagają ode mnie coraz to dalszych osobistych
ofiar; składam je bez szemrania, albowiem myślę o wielkości i potędze mojej
kochanej ojczyzny. Muszę się zgodzić na barbarzyński przepych swej mocy i
wspaniałości; pojąłem za żony —trzy księżniczki wschodnich królestw, a teraz,
kochany Arystotelesie, stałem się nawet bogiem.
Tak, mój drogi nauczycielu, kazałem się ogłosić bogiem. Moi dobrzy wschodni
poddani kłaniają mi się i składają mi ofiary. Jest to polityczna konieczność,
jeśli mam mieć należyty autorytet u tych górskich pastuchów i poganiaczy
wielbłądów. Jakże odległe są czasy, gdy uczyłeś mnie używania rozumu i logiki!
Wszakże sam rozum każe przystosować własne środki do ludzkiej głupoty. Na
pierwszy rzut oka mogą się komuś koleje mego życia wydać fantastyczne, ale gdy
teraz spojrzę wstecz w nocnym spokoju mej boskiej pracowni, widzę, że nigdy nie
przedsiębrałem niczego, co by nie było bezwzględnie uwarunkowane moim uprzednim
krokiem.
Widzisz, mój kochany Arystotelesie, leżałoby to w interesie spokoju i
porządku, w rozumnym interesie politycznym, aby i w mojej zachodniej ojczyźnie
uznano mnie za boga. Gdybym miał pewność, że moja Macedonia i Hellada przyjęły
polityczne principium mego absolutnego autorytetu, uwolniłoby mi to ręce na
Wschodzie; mógłbym spokojnie wyruszyć, aby zabezpieczyć mej greckiej ojczyźnie
naturalne granice aż na wybrzeżu chińskim. W ten sposób po wieczne czasy
zapewniłbym moc i bezpieczeństwo mojej Macedonii. Jak widzisz, — jest to plan
trzeźwy i rozumny; już od dawna nie jestem tym fantastą, który składał przysięgę
nad grobem Achillesa. Proszę Cię teraz, abyś jako mój mądry przyjaciel i
filozoficzny przewodnik przygotował i możliwie logicznie umotywował wobec mych
Greków i Macedończyków moje ogłoszenie się bogiem; czynię to jako odpowiedzialny
polityk i mąż stanu. Twemu uznaniu pozostawiam, czy zadanie to zechcesz spełnić
jako rzecz rozumną, patriotyczną i politycznie konieczną. Pozdrawiam Cię, mój
drogi Arystotelesie,
Twój Aleksander
(1937)
ŚMIERĆ ARCHIMEDESA
Owa historia z Archimedesem niezupełnie tak wyglądała, jak się to pisze:
istotnie, został zabity, gdy Rzymianie zdobyli Syrakuzy, ale nie jest zgodne z
prawdą, jakoby do jego domu wpadł żołnierz rzymski, aby grabić, i jakoby
Archimedes, pogrążony w rysowaniu jakiejś geometrycznej konstrukcji, zgryźliwie
mu odburknął: „Nie ruszaj moich kół!” Przede wszystkim Archimedes nie był jakimś
tam roztargnionym profesorem, który nie wie, co się koło niego dzieje;
przeciwnie, był to z natury prawdziwy żołnierz, który obmyślał dla Syrakuz
machiny wojenne do obrony miasta; po drugie zaś, ten rzymski żołnierzyna to nie
był wcale pijany grabieżca, lecz wykształcony i ambitny oficer sztabowy Lucjusz,
który wiedział, z kim ma zaszczyt, i nie przyszedł rabować, ale od progu
zasalutował i rzekł:
— Bądź pozdrowion, Archimedesie!
Archimedes podniósł oczy znad tabliczki woskowej, na której rzeczywiście coś
rysował, i rzekł:
— Co tam?
— Archimedesie — mówił Lucjusz — wiemy, że bez twoich machin wojennych
Syrakuzy nie utrzymałyby się ani miesiąca, a tak tośmy z nimi dwa lata mieli co
robić. Czy myślisz, że my, żołnierze, nie potrafimy tego ocenić? Wspaniałe
machiny. Gratuluję.
Archimedes machnął ręką.
— Ech, co tam, nic w tym szczególnego. Zwykłe miotające mechanizmy — ot,
zabawka. Pod względem naukowym nie ma to większego znaczenia.
— Ale pod wojskowym ma — orzekł Lucjusz, — Słuchaj, Archimedesie, przyszedłem
ci zaproponować współpracę.
— Z kim?
— Z nami, Rzymianami. Widzisz chyba, że Kartagina i tak upadnie. Po cóż im
jeszcze pomagać? Zobaczysz, jak teraz pohulamy z Kartaginą! Wy wszyscy
powinniście raczej iść z nami.
— Dlaczego? — mruknął Archimedes. — My, Syrakuzanie, przypadkiem jesteśmy
Grekami. Dlaczegóż byśmy mieli iść z wami?
— Dlatego, że żyjecie na Sycylii, a my Sycylii potrzebujemy.
— Dlaczego jej potrzebujecie?
— Dlatego, że chcemy zawładnąć Morzem Śródziemnym.
— Aha — rzekł Archimedes i spoglądał w zamyśleniu na swą tabliczkę. — A po
cóż wam to?
— Kto jest panem Morza Śródziemnego — rzekł Lucjusz — jest panem świata. To
przecież jasne.
— Czyż musicie być panami świata?
— Tak! Posłannictwem Rzymu jest, aby stał się panem świata. I powiadam ci, że
nim będzie!
— Możliwe — rzekł Archimedes i wymazywał coś na woskowej tabliczce. — Ale ja
bym wam tego nie radził, Lucjuszu. Posłuchaj, być panem świata — toż tego trzeba
wam będzie kiedyś zawzięcie bronić. Szkoda pracy, jaką będziecie musieli w to
włożyć.
— Wszystko jedno, ale będziemy wielkim imperium.
— Wielkie imperium — mruczał Archimedes. — Czy narysuję małe koło, czy
wielkie koło — jest to wciąż tylko koło. Znowu ma granice! Nigdy nie będziecie
bez granic, Lucjuszu. Czy myślisz, że wielkie koło jest doskonalsze niż małe?
Myślisz może, że jesteś większym geometrą, gdy narysujesz większe koło?
— Wy, Grecy, wciąż się bawicie argumentami — zarzucił Lucjusz. — My zaś
dowodzimy naszej racji inaczej.
— Czym?
— Czynem. Na przykład: zdobyliśmy Syrakuzy. Ergo: Syrakuzy należą do nas. To
chyba jasne?
— Jasne — rzekł Archimedes, skrobiąc się rylcem po głowie. — Tak, zdobyliście
Syrakuzy, tylko że to już nie są i nie będą te Syrakuzy co dotychczas. Było to
wielkie i sławne miasto, mój drogi; teraz już nigdy nie będzie wielkie. Szkoda
Syrakuz!
— Za to Rzym będzie wielki. Rzym musi być najsilniejszy na całej kuli
ziemskiej.
— Dlaczego?
— Aby się utrzymał. Im silniejsi jesteśmy, tym więcej mamy nieprzyjaciół.
Dlatego musimy być najsilniejsi.
— Co się tyczy siły— mruczał Archimedes — ja jestem trochę fizyk, Lucjuszu, i
coś ci powiem. Siła się wiąże.
— Co to znaczy?
— To jest takie prawo, Lucjuszu. Siła, która działa, tym samym się wiąże. Im
będziecie silniejsi, tym więcej swych sił na to będziecie musieli zużyć, a
kiedyś przyjdzie chwila…
— Co chciałeś powiedzieć?
— . Ach, nic. Ja nie jestem prorokiem, człecze, jestem tylko fizykiem. Siła
się wiąże. Więcej nic nie wiem.
— Słuchaj, Archimedesie, czy nie chciałbyś pracować z nami? Nie masz pojęcia,
jakie ogromne możliwości otwarłyby się dla ciebie w Rzymie. Budowałbyś
najsilniejsze machiny wojenne na świecie…
— Musisz wybaczyć, Lucjuszu: ja już jestem stary człowiek, a jeszcze bym
chciał opracować jeden lub dwa ze swych pomysłów. Jak widzisz, właśnie sobie tu
coś rysuję.
— Archimedesie, czy cię nie nęci zdobywanie z nami władzy nad światem?…
Dlaczego milczysz?
— Przepraszam — mruknął Archimedes znad swojej tabliczki. — Coś powiedział?
— Że człowiek taki jak ty mógłby zdobywać władzę nad światem.
— Hm, władza nad światem — rzekł Archimedes zagłębiony w swej pracy. — Nie
gniewaj się, ale ja tu mam coś ważniejszego. Wiesz, coś trwałego. Coś, co tu
naprawdę zostanie.
— Cóż to jest?
— Uważaj, nie zmaż mi mych kół! To jest sposób, jak można obliczyć
powierzchnię wycinka koła.
Później wydano komunikat, że uczony Archimedes zginął wskutek wypadku.
(1938)
LEGIONY RZYMSKIE
Czterech weteranów Cezara, przebywszy kampanię galijską i brytyjską, wróciło
okrytych chwałą i największym triumfem, jaki świat widział kiedykolwiek, tych
więc czterech bohaterów, a mianowicie Bullio, były dziesiętnik Lucjusz, zwany z
powodu swej chudości Macer, Sartor, zwany Hilla, konował drugiej legii, i
wreszcie Strobus z Gaety, zeszło się w winianu sycylijskiego Greka, wielkiego
łajdaka Onokratesa, aby wspólnie wspominać sławne i pamiętne wydarzenia, których
byli świadkami. Ponieważ było trochę gorąco, wystawił im Onokrates stół na ulicę
i tam owi czterej żołnierze popijali, głośno przy tym rozprawiając. Cóż więc
dziwnego, że wkrótce nagromadziło się koło nich sporo ludzi z tej ulicy,
rzemieślników i poganiaczy osłów, dzieci i kobiet z niemowlętami na rękach, aby
się przysłuchać ich opowiadaniom? Trzeba wam wiedzieć, że wtedy sławne czyny
wielkiego Cezara budziły jeszcze zainteresowanie wszystkich obywateli rzymskich.
— Posłuchajcie więc — mówił Strobus z Gaety — co się stało, gdy tam nad rzeką
mieliśmy przeciwko sobie trzydzieści tysięcy Senonów.
— Poczekaj — poprawił go Bullio — po pierwsze, tych Senonów nie było
trzydzieści tysięcy, ale zaledwie osiemnaście, a po drugie, ty byłeś w
dziewiątej legii, która nigdy nie stała naprzeciw Senonów. Wyście wtedy leżeli
obozem w Akwitanii i łataliście nam buty, boć u was służyły same szewczyki i
przyszczypkarze. Tak, a teraz mów dalej.
— Coś ci się pomieszało — zaoponował Strobus. — A właśnie, żeśmy w tym czasie
obozowali w Lutenii. No, a buty tośmy wam naprawiali wówczas, gdyście je sobie
podarli uciekając spod Gergowii. Dostaliście wtedy porządne lanie, wy i piąta
legia; i to się wam należało.
— To nie tak było — mówił Lucjusz, zwany Macer. — Piąta legia nigdy nie była
pod Gergowią. Piąta legia dostała w tyłek zaraz pod Bibracte i od tego czasu już
jej nie można było nigdzie ściągnąć, chyba na wyżerkę. To ci była cacana legia —
rzekł Macer spluwając daleko.
— Któż był temu winien — prawił Bullio — że piąta legia wpadła pod Bibracte
jak śliwka w kompot? Powinna była uderzyć szósta, aby ją zluzować, ale szóstakom
się nie chciało, tym markierantom. Przyszli właśnie z Massylii od dziewek.
— Co ty pleciesz — zaprotestował Sartor, zwany Hilla — szóstej legii w ogóle
nie było pod Bibracte; ta się dostała na front dopiero nad Aksoną, gdy dowodził
Galba.
— Dużo się na tym rozumiesz, niedojdo — rzekł Bullio — nad Aksoną była druga,
trzecia i siódma legia. Szóstą dawno posłali Eburoni do przodków.
— Wszystko to czyste łgarstwo — prawił Lucjusz Macer. — Tyle tylko prawdy, że
druga legia, w której służyłem, walczyła nad Aksoną; resztę sobie wymyśliłeś.
— Nie gadałbyś byle czego — rzekł Strobus z Gaety. — Wyście nad Aksoną
chrapali na tyłach, a gdyście się obudzili, było już po bitwie. Spalić Cenabum
toście dali radę i wysiec paruset cywilów za to, że powiesili trzech lichwiarzy,
toście też potrafili.
— Cezar nam kazał — rzekł Macer wzruszając ramionami.
— Nieprawda — zawołał Hilla —— to nie Cezar kazał, tylko Labienus. Gdzieżby
tam Cezar; z niego był za dobry polityk, ale Labienus był tylko żołnierzem.
— Galba to był żołnierz — prawił Bullio — bo się nie bał, ale Labienus
trzymał się zawsze o pół mili za frontem, żeby mu się co nie stało. A gdzie to
był Labienus, gdy nas otoczyli Nerwiowie, hę? Wtedy zginął nasz centurion, a ja,
jako najstarszy dziesiętnik, przejąłem komendę. „Chłopcy — powiedziałem — kto mi
się cofnie o krok…”
— Z Nerwiami — przerwał mu Strobus — to było głupstwo; oni do was strzelali
szyszkami i żołędziami. Gorzej było z Arwernami.
— Nie pyskowałbyś — oburzył się Macer. — Arwernów nie mogliśmy w ogóle
dogonić. Ludzie, to było niczym polowanie na zające!
— W Akwitanii — przypomniało się Hilli — zastrzeliłem jelenia,, to ci była
sztuka, ho, ho! Poroże miał jak drzewo — dwa konie musiały go ciągnąć do obozu.
— To nic takiego — oświadczył Strobus — w Brytanii, tam dopiero były jelenie!
— Trzymajcie mnie — zawołał Bullio — ten oto Strobus chciałby nam wmówić, że
był w Brytanii!
— Przecież tyś tam także nie był — zauważył Macer. — Hej, Onokratesie, wina!
Mówię wam, znałem już wielu łgarzy, którzy gadali, że byli w Brytanii, ale
żadnemu nie wierzyłem.
— Ja tam byłem — rzekł Hilla. — Zawoziłem prosięta. Tam była siódma, ósma i
dziesiąta legia.
— Nie pleć, człowiecze — mitygował Strobus. — Dziesiąta nigdy nie była dalej
niż w sekwańskim obozie. Trzeba było widzieć, jak przyszła wyglancowana pod Ależ
je. Ale tam oberwali, te żółtodzióby!
— Tam oberwaliśmy wszyscy — rzekł Bullio. — Młócili nas jak żyto, a
przecieżeśmy wygrali.
— Nie tak było — zaprotestował Macer. — To w ogóle nie była wielka bitwa.
Gdym rano wylazł z namiotu…
— Nie tak było — prawił Hilla. — Pod Alezją zaczęło się już w nocy.
— Idźże do licha — ofuknął go Bullio — zaczęło się, gdyśmy byli po obiedzie;
mieliśmy właśnie baraninę…
— Nieprawda! — krzyknął Hilla, bijąc pięścią w stół. — Pod Alezją mieliśmy —
wołowinę, bo nam wtedy krowy zdychały. Już tego nikt żreć nie chciał.
— Mówię, że była baranina — obstawał przy swoim Bullio. — Wtedy przyszedł do
nas z piątej legii setnik Longus…
— Człowiecze — rzekł Macer. — Longus był przecież u nas, w drugiej, a pod
Alezją już dawno nie żył. U piątaków był Hirtus.
— Nieprawda — upierał się Hilla. — U piątaków był ten, jakże się nazywa? Aha,
Corda.
— Gdzież tam — zaoponował Bullio. — Corda był w Massylii. To był Longus, i
kwita; przyszedł i powiada: „Przeklęty deszcz…”
— O, ho ho, prr! — zawołał Strobus. — To nie było tak. Pod Alezją wtedy w
ogóle nie padało. Było okropnie gorąco, pamiętam, jak śmierdziała ta
wieprzowina…
— Baranina — krzyknął Bullio — i lało jak z cebra! A więc przyszedł do nas
ten Hirtus i powiada: „Chłopaki, mnie się zdaje, że się nam naleje za kark.” I
miał rację. Dwadzieścia godzin trwała ta bitwa.
— Nie tak było — rzekł Macer. — W trzy godziny było po wszystkim.
— To ci się coś pomieszało — prawił Strobus. — Trwało to trzy dni, ale z
przerwami. Drugiego dnia przegraliśmy.
— Nieprawda — oświadczył Hilla. — Przegraliśmy pierwszego dnia, za to
drugiego dnia wygraliśmy znowu.
— Bzdury — rzekł Bullio — wcaleśmy nie wygrali i chcieliśmy się już poddać,
tylko że oni się poddali wcześniej.
— Ależ nie tak. było — Macer na to — przecież pod Alezją nie było żadnej
bitwy. Onokratesie, wina! Poczekajcie, coś wam opowiem; gdyśmy oblegali
Avaricum…
— Przecież to nie tak było — zamruczał Bullio i usnął.
(1928)
O DZIESIĘCIU SPRAWIEDLIWYCH
Rzekł tedy Pan: Krzyk Sodomy i Gomory rozmnożył się, i grzech ich zbytnio
ociężał.
Zstąpię i oglądam, jeśliż krzyk, który mię doszedł, skutkiem wypełnili, czyli
nie tak jest, abym wiedział.
I przystąpiwszy Abraham rzekł: Izali zatracisz sprawiedliwego z niezbożnym?
Jeśliż będzie pięćdziesiąt sprawiedliwych w mieście, zginąż społem? i nie
przepuścisz miejscu onemu dla pięćdziesiąt sprawiedliwych, jeśliż będą w nim?
I rzekł Pan do niego: Jeśli najdę w Sodomie pięćdziesiąt sprawiedliwych w
samym mieście, odpuszczę wszystkiemu miejscu dla nich.
A odpowiadając Abraham rzekł:
A jeśliby mniej piącią było sprawiedliwych, niż pięćdziesiąt, czy zatracisz
dla czterdziestu i piąci wszystko miasto? I rzekł: Nie zatracę, jeśli tam najdę
czterdziestu piąci.
Rzekł jeszcze do Niego: A jeśli się tam najdą czterdzieści, co uczynisz?
Odpowiedział: Nie zatracę dla czterdziestu.
Rzekł: Nie gniewaj się, Panie, proszę, jeśli przemówię. A jeśli się tam najdą
trzydzieści? Odpowiedział: Nie uczynię, jeśli tam najdę trzydziestu.
Rzekł: Gdyżem raz począł, będę mówił do Pana mego: A jeśli się tam najdą
dwadzieścia? Odpowiedział: Nie zatracę dla dwudziestu.
Proszę, rzekł, nie gniewaj się Panie, jeśli jeszcze raz przerzekę: A jeśli
się tam najdą dziesięć? Odpowiedział: Nie zatracę dla dziesiąci.
I poszedł Pan, jako przestał mówić do Abrahama: a on się też wrócił na
miejsce swoje.
(Genesis, XVIII, z 20–33)
I gdy wrócił na miejsce swoje, zawołał Abraham żonę swą Sarę i rzekł do niej:
— Słuchaj, dowiedziałem się z najlepszego źródła, ale nikt nie śmie o tym
wiedzieć: Pan postanowił zniszczyć Sodomę i Gomorę za ich grzechy. Sam mi to
powiedział.
I rzekła Sara:
— Widzisz, nie mówiłam ci już dawno? A kiedy ci opowiadałam, co się tam
dzieje, toś ich jeszcze bronił i krzyczałeś na mnie: „Milcz! Nie wtrącaj się! Co
cię to obchodzi?” Teraz widzisz, ja dawno mówiłam, tego się należało spodziewać.
Rozmawiałam onegdaj z żoną Lota; powiadam jej: „Proszę pani, do czegóż to
doprowadzi?” Jak sądzisz, czy Pan zgładzi także żonę Lota?
A odpowiadając Abraham rzekł:
— O to właśnie chodzi. Że tak powiem, na moje usilne prośby zgodził się Pan
zachować Sodomę i Gomorę, jeżeli znajdzie tam pięćdziesięciu sprawiedliwych. Ale
ja wytargowałem na dziesięciu. Dlatego cię zawołałem, abyśmy razem wybrali dla
Pana dziesięciu sprawiedliwych.
I rzekła Sara:
— Dobrześ zrobił. Żona Lota jest moją przyjaciółką, a Lot jest synem twego
brata, Harana. Ja nie mówię, że Lot jest sprawiedliwy, wiesz, jak podburzał
swoją czeladź przeciwko tobie. Nic nie mów, Abrahamie, to nie było w porządku.
On nie jest wobec ciebie szczery, ale to twój synowiec. Wprawdzie Haran nie
zachował się wobec ciebie, jak wypadało rodzonemu bratu, to jednak już jest
nasza rodzinna sprawa. I dalej rzekła, mówiąc:
— Powiedz Panu, niech zachowa Sodomę. Ja już taka jestem, że nikomu nie życzą
nic złego. Nogi się pode mną uginają, gdy pomyślę, że tyle ludzi miałoby stracić
życie. Idź i wstaw się u Pana, aby się nad nimi zlitował.
I odpowiedział Abraham:
— Zlituje się Pan, jeżeli znajdzie dziesięciu sprawiedliwych. Myślę, że
moglibyśmy Mu poradzić, którzy by to byli. Znamy wszystkich ludzi mieszkających
w Sodomie i Gomorze. Dlaczegóż byśmy nie mieli pomóc Panu w wyszukaniu
dziesięciu sprawiedliwych?
I rzekła Sara:
— — Nic łatwiejszego! I dwudziestu, i pięćdziesięciu, i stu sprawiedliwych
Mii znajdę. Pan wie, że nikogo nie skrzywdzę. Mamy więc żonę Lota i Lota, twego
synowca, aczkolwiek jest fałszywy i zawistny, ale należy do rodziny. To już
dwoje.
Na to rzekł Abraham:
— I ich dwie córki. Sara zaś prawiła:
— Co ty sobie myślisz, ta starsza, Jescha, jest bezwstydna. Czyś nie
zauważył, jak przed tobą kręciła zadkiem? Sama żona Lota mi powiedziała: „Z
Jeschą mam utrapienie, będę zadowolona, gdy wyjdzie za mąż”. Ta młodsza wydaje
się skromniejsza. Ale skoro chcesz, to wlicz obie.
I rzekł Abraham:
— Tak więc mamy już czworo sprawiedliwych. Kogo by tu jeszcze wybrać?
A Sara odpowiedziała:
— Skoro wliczasz te dwie dziewczyny, to musisz wziąć także ich narzeczonych,
Jobaba i Seboima.
Abraham wszakże rzekł:
— Cóż ty znowu, Seboim jest przecież synem starego Dodanima. Czyż syn
złodzieja i lichwiarza może być sprawiedliwy?
I rzekła Sara:
— Abrahamie, proszę cię, zrób to ze względu na rodzinę. Dlaczegóż by Melcha
nie miała mieć równie porządnego narzeczonego jak ta strojnisia, Jescha? To jest
przyzwoita dziewczyna i nie kręci przynajmniej biodrami przed starymi krewnymi,
których powinna szanować.
I odpowiedział Abraham:
— Niechże będzie, jak mówisz. Tak więc z Jobabem i Seboimem mamy już
sześcioro sprawiedliwych. Teraz musimy znaleźć jeszcze czworo.
A Sara rzekła:
— To już będzie łatwe. Poczekaj, kto jeszcze w Sodomie jest sprawiedliwy?
Abraham zaś odpowiedział:
— Myślę, że może stary Nachor. I rzekła Sara:
— Dziwię ci się, że możesz o nim w ogóle mówić. Czyż nie sypia z pogańskimi
dziewkami, aczkolwiek jest starcem? To prędzej już aniżeli Nachor sprawiedliwy
byłby Sabatah.
Wtedy uniósł się Abraham gniewem i rzekł:
— Sabatah jest krzywoprzysięzcą i bałwochwalcą. Nie żądaj ode mnie, abym go
polecał Panu pośród sprawiedliwych. To już raczej skłaniałbym się ku Elmodadowi
albo Eliabowi.
Na to rzekła Sara:
— Żebyś wiać wiedział, że Eliab cudzołożył z żoną Elmodada. Gdyby Elmodad był
coś wart, wypędziłby swą żonę, tę nierządnicę, gdzie należy. Ale może mógłbyś
polecić Namana, który niczemu nie jest winien, ponieważ jest szalony.
I odpowiedział Abraham:
— Namana nie polecę, ale polecę Melchiela. I rzekła Sara:
— Jeśli polecisz Melchiela, to nie mów ze mną. Czy się to Melchiel nie
naśmiewał, że syna masz nie ze mną, tylko z dziewką Agar, co? Abraham zaś rzekł:
— Nie polecę Melchiela. Jak myślisz, czy nie powinienbym może włączyć między
sprawiedliwych Ezrona albo Jahelela?
Sara zaś odpowiedziała mówiąc:
— Jahelel jest rozpustnikiem, a Ezron obcuje z nierządnicami achadzkimi.
I rzekł Abraham:
— Polecę Efraima. A Sara rzekła:
— Efraim mówi, że jego jest równina Mamre, na której się pasą nasze stada.
Abraham zaś rzekł:
— Niesprawiedliwy jest Efraim. Polecę Ahirama, syna Jasjela.
I prawiła Sara:
— Ahiram jest przyjacielem Melchiela. Jeśli chcesz kogo polecić, poleć
Nadaba.
Odpowiedział Abraham:
— Nadab to skąpiec. Polecę Amrama. A Sara rzekła:
— Amram chciał spać z twoją dziewką Agar. Nie wiem, co widział w niej tak
szczególnego. Lepszy jest Asriel.
I rzekł Abraham:
— Asriel jest fircyk. Nie mogę polecić Panu jakiegoś błazna. A gdybym. Mu tak
wymienił Na—muela? Nie! Namuel niewart tego. Nie wiem, dlaczego by to miał być
właśnie Namuel.
Sara zaś prawiła:
— Co masz przeciw Namuelowi? Jest wprawdzie głupi, ale pobożny.
I rzekł Abraham:
— Niech będzie. Namuel jest siódmy. Sara na to rzekła:
— Poczekaj, zostaw Namuela, albowiem uprawia grzech sodomski. Kto jeszcze
jest w Sodomie? Pozwól, niech sobie przypomnę: Kahat, Salfad, Itamar… Abraham
jednak odpowiedział:
— Niech się oddali ta myśl od ciebie. Itamar jest kłamcą, a co się tyczy
Kahata i Salfada, czyż nie należą obaj do stronnictwa przeklętego Pelega? Ale
może znasz jaką sprawiedliwą kobietę w Sodomie. Przypomnij sobie, proszę.
I rzekła Sara:
— Nie ma żadnej.
Wtedy zasmucił się Abraham, mówiąc:
— Czyż nie ma dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie i Gomorze, aby dla nich
zachował Pan to piękne miasto?
Sara zaś rzekła:
— Idź, Abrahamie, idź jeszcze raz do Pana, padnij na kolana przed Jego
obliczem, rozerwij szaty swe i rzeknij: „Panie, Panie, ja i Sara, żona moja, z
płaczem Cię błagamy, abyś nie zgładzał Sodomy i Gomory za grzechy ich.”
I rzeknij Mu: „Zmiłuj się nad twym grzesznym ludem i miej jeszcze
cierpliwość. Miej zlitowanie, Panie, i pozwól, niech żyją. Wszakże od nas,
Panie, od nas — ludzi — nie żądaj, abyśmy ci wybrali dziesięciu sprawiedliwych z
całego ludu Twego.”
(1931)
PSEUDO–LOT, CZYLI
O MIŁOŚCI OJCZYZNY
I przyszli dwaj aniołowie do Sodomy wieczór, a Lot siedział w bramie
miejskiej. Który ujrzawszy je, wstał, i szedł przeciwko nim: i pokłonił się
twarzą do ziemi.
I rzekł: Proszę, panowie, wstąpcie do domu sługi waszego, a zostańcie w nim.
Umyjcie nogi swoje, a rano pójdziecie w drogę waszą. A oni odpowiedzieli:
Bynajmniej, ale na ulicy zostaniemy.
Ale on przymusił ich bardzo, aby stanęli u niego: a gdy weszli do domu jego,
sprawił ucztę i napiekł chleba przaśnego, i jedli.
I rzekli do Lota: Masz tu kogo ze swoich? zięcia albo syny, albo córki?
wszystkie, którzy są twoi, wyprowadź z miasta tego.
Zgładziemy bowiem to miejsce, przeto iż przemógł krzyk ich przed Panem, który
nas posłał, abyśmy je wytracili.
Gdy to usłyszał, przeraził się Lot i rzekł:
— A dlaczego ja mam stąd odejść? Na co mu rzekli:
— Dlatego, że Pan nie chce gubić sprawiedliwego.
Lot milczał długo, ale potem rzekł:
— Proszę, panowie, dozwólcie, abym odszedł i rzekł swoim zięciom i córkom, by
się przygotowali do drogi.
Odpowiedzieli mu:
— Uczyń tak.
Wyszedł tedy Lot, biegł ulicami miasta i wołał na wszystek lud: Wstańcie,
wyjdźcie z miejsca tego: albowiem zgładzi Pan miasto ono. Ale zdawało się im,
jakoby mówił żartując.
Lot wrócił do domu, ale nie legł, lecz rozmyślał przez całą noc.
A gdy było rano, przymuszali go aniołowie mówiąc:
Wstań, weźmij żonę twoją i dwie córki, które masz; abyś i ty pospołu nie
zaginął w nieprawości miasta.
— Nie pójdę — rzekł Lot. — Wybaczcie mi, ale nie pójdę. Myślałem nad tym
przez całą noc. Nie mogę odejść, dlatego że i ja jestem jednym z Sodomian.
— Ty jesteś sprawiedliwy — sprzeciwili się aniołowie — oni wszakże są
niesprawiedliwi, a krzyk ich czynów rozgniewał Pana. Co tobie do nich?
— Nie wiem — mówił Lot. — I o tym rozmyślałem, co mnie do nich; przez całe
życie oskarżałem swych ziomków i sądziłem ich tak surowo, że teraz mi straszno o
tym wspominać: albowiem zginą. A gdy przyszedłem do miasta Segor, zdawało mi
się, że jego ludzie są lepsi niż sodomscy.
— Wstań — rzekli aniołowie — pójdziesz do miasta Segor, albowiem zostanie
zachowane.
— Czym jest dla mnie Segor? — odpowiedział Lot. — W Segor jest jeden mąż
sprawiedliwy; ilekroć z nim mówiłem, skarżył się na swoich ziomków, a ja
złorzeczyłem mieszkańcom Sodomy za ich winy, ale teraz nie mogę odejść. Proszę,
zostawcie mnie.
I przemówił anioł, i rzekł:
— Pan nakazał wytracić Sodomian.
— Stań się wola Jego — powiedział Lot cicho. — Myślałem nad tym. przez całą
noc i wspominałem na tyle rzeczy, żem płakał. Czyście słyszeli kiedy, jak
Sodomianie śpiewają? Nie, wy ich w ogóle nie znacie, albowiem wówczas byście nie
przyszli. Gdy dziewczęta idą ulicą, kołyszą się w biodrach, a na wargach ich
rozbrzmiewa pieśń; a śmieją się, gdy niosą wodę w wiadrach. Żadna woda nie jest
tak czysta jak ta ze studzienek sodomskich i wśród wszystkich innych mów
.piękniejszej nie usłyszysz. Gdy przemówi dziecię, rozumiem je, jak gdyby było
moje; a gdy się bawi, jest to ta zabawa, w którą bawiłem się sam, będąc jeszcze
maleńki. A gdy zapłakałem, mateńka pocieszała mnie w sodomskiej mowie. Panie —
zawołał Lot — jak gdyby to było wczoraj!
— Sodomianie grzeszyli — prawił drugi anioł surowo — i dlatego…
— Grzeszyli, wiem — przerwał mu Lot niecierpliwie. — A widzieliście choćby
naszych rzemieślników? Wyglądają, jakby się bawili; a gdy wykonają dzbanek albo
płócienko, to aż serce podskakuje z radości, jak to pięknie zrobione. Są tu
ludzie tak zręczni, że patrzyłbyś na nich cały dzień, a gdy widzisz, jak
popełniają te bezeceństwa, boli cię to więcej, niż gdyby je popełniał człowiek z
Segoru. Męczy cię to, jakbyś sam był współwinny. Jaką wartość ma dla mnie moja
sprawiedliwość, skoro jestem z Sodomy? Jeśli sądzicie Sodomę, sądźcie i mnie. Ja
nie jestem sprawiedliwy. Jestem jak i oni. Nie pójdę stąd.
— Zginiesz z nimi —: mówił anioł nachmurzony.
— Możliwe, ale pierwej spróbuję uratować ich od zguby. Nie wiem, co zrobię,
lecz do ostatniej chwili będę myślał, że muszę im pomóc. Czyż mogę ot tak sobie
odejść? Wadzę się z Panem i dlatego mnie nie wysłuchuje. Gdyby mi zostawił trzy
lata czasu albo trzy dni, albo choćby trzy godziny? Co by dla Niego znaczyły
trzy godziny? Gdyby mi wczoraj był kazał: „Odejdź spośród nich, albowiem są
niesprawiedliwi”, rzekłbym Mu: „Maluczko poczekaj, pomówię jeszcze z tym i owym;
osądzałem ich zamiast iść między nich.” Ale jakże mogę odejść teraz, gdy mają
zginąć? Czyż i ja nie jestem winien temu, że popadli aż w takie grzechy? Ja nie
chcę umrzeć; ale pragnę, aby także i oni nie pomarli. Zostanę.
— Nie ocalisz Sodomy.
— Wiem, że nie; cóż ja mogę poradzić? Ale spróbuję, sam jeszcze nie wiem
czego, wiem tylko, że muszę zostać. Dlatego, żem ich przez całe życie sądził tak
surowo jak nikogo innego; dlatego, żem z nimi znosił to najcięższe: ich grzechy.
Panie, nie potrafię nawet wypowiedzieć, czym są dla mnie, mogę to jedynie okazać
przez to, że zostanę z nimi.
— Twoimi ziomkami — prawił anioł — są ci, którzy są sprawiedliwi i wierzą w
tego samego Pań’a co i ty; grzeszni zaś, bezbożni i bałwochwalcy nie są twoimi
ziomkami.
— Jakże mogą nie być, gdy są z tego miasta? Wy też nie rozumiecie, ponieważ
nie znacie głosu ciała i ziemi. Co to jest Sodoma? Mówicie, że to miasto
nieprawości. Ale gdy mieszkańcy Sodomy walczą, to nie walczą za swoje
nieprawości, lecz za coś lepszego, co było albo będzie, i nawet ten najgorszy
może zginąć za wszystkich. Sodoma to jesteśmy my wszyscy i jeśli coś znaczę
przed Panem, niech to zaliczy Sodomie, a nie mnie. Cóż jeszcze powiem?
Rzeknijcie Panu: „Lot, sługa Twój, stanie przed mężami sodomskimi i będzie ich
bronił przeciwko Tobie, jak gdybyś był jego nieprzyjacielem.”
— Wstrzymaj się — zawołał anioł — straszny jest twój grzech, ale Pan cię nie
słyszał. Przygotuj się i wyjdź z tego miasta: ocal choćby żonę i dwie córki,
które masz.
Na to zapłakał Lot:
— Tak, muszę je ocalić, macie słuszność. Proszę. Prowadźcie mnie.
A gdy zwlekał, chwycili rękę jego i rękę jego żony i dwu córek, ponieważ nad
nimi zlitował się Pan.
Gdy go wyprowadzali, modlił się Lot mówiąc:
— Wszystko, co mi dał żywot, dał mi twymi rabami; uczynił ciało moje z twej
gliny i włożył mi w usta słowa, które są w uściech twych mężów i niewiast: i —
ach, dlategom ich każdym słowem całował, mimo żem im złorzeczył.
Widzę cię nawet wówczas, gdy zamknę oczy, albowiem jesteś głębiej niż moje
oczy; jesteś we mnie tak, jakom ja był w tobie.
Moje ręce „wypełniają twe zwyczaje, nie wiedząc o tym; nawet gdybym był na
pustyni, pójdą me nogi kierunkami twych ulic.
Sodomo, Sodomo, czyż nie jesteś najpiękniejszym z miast? I gdybym jeno
okienko widział, zasłonięte pasiastym płótnem, poznam je: to jest okienko
sodomskie.
Jestem jako pies, którego wywodzą z domu jego pana; nawet gdy zwiesi głowę aż
w proch, aby już nie widzieć, jeszcze węchem poznaje zapach rzeczy, które zna.
Wierzyłem w Pana i prawo Jego; w ciebie nie wierzyłem, ale ty jesteś, a inne
kraje są jako cień, który przenikam, nie mogąc się oprzeć o ścianę czy o drzewo.
Są jako cień.
Ty wszakże jesteś, jak nic innego nie jest; i wszystko, co jest, istnieje
tylko w porównaniu z tobą.
Jeśli cię widzę, widzę tylko ciebie, a jeśli widzę cokolwiek innego, widzę to
tylko w porównaniu z tobą.
Wierzyłem w Pana, ponieważ mi się zdało, jakoby był bogiem sodomskim; jeśli
nie ma Sodomy, nie ma Pana.
Bramy, bramy sodomskie, dokądże mnie prowadzą i w jakąż to pustkę? Gdzie mam
stopę postawić? Albowiem nie ma oparcia pode mną i stoję, jakobym nie stał.
Idźcie, me córki, i zostawcie mnie; nie mogę dalej.
I wywiedli go, i postawili zewnątrz miasta: i tam mówili do niego, rzekąc:
Zachowaj żywot swój, nie oglądaj się wstecz ani zatrzymuj się na którymkolwiek
miejscu wszelkiej tej krainy w koło: abyś i ty pospołu nie zginął.
Słońce wzniosło się nad ziemię, gdy to mówili.
Wtedy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia od Pana z nieba.
Wówczas obejrzał się Lot i krzyknął, i pobiegł z powrotem ku miastu.
— Co czynisz, przeklęty? — wołali za nim aniołowie.
— Idę pomagać rodakom — odpowiedział Lot i wszedł do miasta.
(1923)
ŚWIĘTA NOC
Dziwią ci się — krzyczała pani Dinah. — Gdyby to byli porządni ludzie, to
poszliby do wójta, a nie tak po żebrach! Dlaczego ich sobie nie wzięli do domu
na przykład Szymonowie? Dlaczego ich mamy przyjmować właśnie my? Cóż to, czy
myśmy coś gorszego od Szymonów? Ja wiem, żona Szymona nie wpuściłaby takiej
hołoty do domu!. Dziwię ci się, człowieku, że się zadajesz nie wiadomo z kim!
— Nie krzycz — mruczał stary Isachar — przecież usłyszą!
— Niech słyszą — mówiła pani Dinah, podnosząc głos jeszcze bardziej. —
Niesłychane! To by dopiero było, żebym ja w domu nie śmiała ani pisnąć z powodu
jakichś tam włóczęgów! Znasz ich? Zna ich to kto? On mówi: „To jest moja żona.”
Gadanie, jego żona! Wiem, jak to u takich łazików bywa. Że się też nie wstydzisz
wpuszczać coś takiego do domu!
Isachar chciał zaprotestować, że wpuścił ich tylko do stajni, ale zachował to
dla siebie, albowiem cenił spokój.
— A ona — ciągnęła pani Dinah zgorszona — ona jest w odmiennym stanie, żebyś
wiedział! Chryste Panie, tego nam jeszcze brakowało! Jezus Maria, gotowiśmy się
jeszcze dostać na ludzkie języki! Coś ty, na głowę upadł czy co? — Pani Dinah
nabrała tchu. — Naturalnie, takiej jakiejś młódce ty nie umiesz powiedzieć: nie.
Ledwie na ciebie zerknęła, a już małoś nóg nie połamał z wielkiej gorliwości!
Dla mnie byś tego nie zrobił, Isacharze! „Pościelcie tam sobie, dobrzy ludzie,
macie w stajni słomy, że hej…” Jak gdyby w całym Betlejem tylko u nas była
stajenka! Dlaczego im Szymonowie nie dali ani ociupinki słomy? Dlatego, że
Szymonka by na to swemu mężowi nie pozwoliła, rozumiesz? Tylko ja jestem taka
safanduła, że na wszystko milczę.
Stary Isachar obrócił się do ściany. „Może przestanie — myślał — ona ma
trochę racji, ale tyle gadania o…”
— Brać obcych ludzi do domu — rozważała pani Dinah w sprawiedliwym gniewie. —
Kto wie, co to za jedni? Teraz całą noc ze strachu oka nie zmrużę! Ale dla
ciebie to obojętne! Dla ludzi to ty wszystko, ale dla mnie nic! Żebyś choć jeden
jedyny raz miał wzgląd na twoją zaharowaną i słabowitą żonę! A rano może jeszcze
mam po nich sprzątać! Skoro ten człowiek jest cieślą, dlaczego nigdzie nie
pracuje? I dlaczego właśnie ja muszę mieć tyle utrapienia? Słyszysz, Isacharze?
Ale Isachar odwrócony twarzą do ściany udawał, że śpi.
— Matko Boska — westchnęła pani Dinah — co ja mam za życie! Całą noc nie usnę
ze zmartwienia… A on śpi jak kłoda! Mogliby nam wynieść cały dom, a on sobie
chrapie… Boże, co ja mam za utrapienie!
I było cicho, tylko stary Isachar uważnie przecinał ciemność swym chrapaniem.
Koło północy zbudziły go ze snu tłumione kobiece jęki. „O psiakość — zląkł
się — to chyba coś obok w stajni! Żeby tylko nie zbudziło Dinah. Tożby znów było
gadania!”
I leżał bez ruchu, udając, że śpi.
Po chwili dał się słyszeć nowy jęk. „Boże, zmiłuj się, Boże, spraw, niech się
Dinah nie przebudzi — modlił się w niepokoju stary Isachar, ale wtem poczuł, że
się Dinah koło niego wierci, unosi i z napięciem nasłuchuje. — Będzie źle” —
powiedział sobie znękany Isachar, ale pozostał cicho.
Pani Dinah wstała bez słówka, narzuciła na siebie wełniak i wyszła na
podwórze. ,,Na pewno ich wyrzuci — rzekł do siebie bezradnie Isachar. — Ja się
już do tego mieszać nie będę, niech sobie robi, co chce…”
Po jakiejś dziwnie długiej i głuchej chwili wróciła pani Dinah, stąpając
ostrożnie. Isacharowi zdawało się jak przez sen, że jakieś drzewo chrzęści i
trzaska, ale postanowił, że się ani nie ruszy. Może Dinah jest zimno i roznieca
ogień.
Dinah zaś znowu wymknęła się po cichu. Isachar otwarł oczy i ujrzał nad
płonącym ogniem kociołek z wodą. „Na co to?” — pomyślał ze zdziwieniem i wnet
znowu usnął. Przebudził się dopiero, gdy pani Dinah takimi szczególnymi,
gorliwymi i ważnymi kroczkami biegła z dymiącym kociołkiem na podwórze.
Więc zdziwił się Isachar, wstał i przyodział się trochę. „Muszę popatrzeć, co
się dzieje” — postanowił energicznie, ale w drzwiach zderzył się z Dinah.
„Proszę cię, czego tak biegasz” — miał zamiar zapytać, ale nie zdążył.
— Co się tu gapisz! — ofuknęła go pani Dinah i znów wybiegła na podwórze z
naręczem jakichś szmatek i kawałków płótna. Na progu obróciła się. — Wracaj do
łóżka — krzyknęła ostro — i… i nie wtrącaj się nam tu, słyszysz?
Stary Isachar poczłapał na podwórko. Przed stajnią zobaczył sterczącą
bezradnie barczystą męską postać i skierował się ku niej.
— No, no — zamruczał uspokajająco. — Wyrzuciła cię, co? Wiadomo, Józefie, te
kobiety…
I żeby zagadać ich męską bezradność, wskazał
Popatrz, gwiazda! Widziałeś już kiedy taką gwiazdę?
(1930)
MARTA I MARIA
I stało się, gdy szli, a on wszedł do niejakiego miasteczka, a niewiasta
niektóra, imieniem Marta, przyjęła go do domu swego.
A ta miała siostrę, imieniem Maria, która też siedząc u nóg Pańskich słuchała
słowa Jego.
Ale Marta starała się około rozmaitej posługi. Która stanęła i rzekła: Panie,
nie dbasz Ty, iż moja siostra opuściła mnie, żebym sama posługiwała? Rzeczże jej
tedy, aby mi pomogła.
A odpowiadając rzekł jej Pan: Marto, Marto! troszczysz się i frasujesz około
bardzo wiela.
Ale jednego potrzeba. Maria najlepszą cząstkę obrała, która od niej odjętą
nie będzie.
(Ew. św. Łukasza, X. 38—42)
Tego wieczoru przyszła Marta do sąsiadki swej Tamar, żony Jakuba Grünfelda,
która leżała w połogu.
A widząc, że żar na kominie gaśnie, dołożyła drew i usiadła przy palenisku,
by rozniecić ogień. Gdy zaś buchnęły płomienie, patrzyła Marta w ogień i
milczała. Wtedy rzekła pani Tamar:
— Bardzo pani zacna, Marteczko. Tyle się pani trudzi, sama nie wiem, jak się
pani odwdzięczyć.
Ale Marta nie rzekła nic, nie odwróciła nawet oczu od ognia.
Więc zapytała pani Tamar, mówiąc:
— Czy to prawda, Marteczko, że był dziś u was Rabbi z Nazaretu?
I odpowiedziała Marta:
— Był.
I złożyła pani Tamar ręce, i rzekła:
— Pewnie się pani ucieszyła, panno Marto; wiem, do nas On by nie przyszedł,
ale pani na to zasługuje, z pani jest taka dobra gospodyni.
Wtedy pochyliła się Marta nad ogniem i poprawiając polana mówiła:
— Powiem pani, że wolałabym się pod ziemię zapaść, pani Tamar. Gdzieżby mi
przyszło do głowy, że teraz, przed świętami… Dobrze, myślę sobie, najpierw
urządzę pranie… Wie pani, ile nasza Maria bielizny nabrudzi. Więc rzucam właśnie
na kupkę te brudy. Aż tu naraz „Dzień dobry, dziewczęta”, i On stoi na progu! Ja
zaczynam wołać „Mario, Mario, chodź no tu”, aby mi jakoś pomogła posprzątać
prędko ten stos koszul — Maryśka przylatuje rozczochrana i na Jego widok jak
zacznie krzyczeć, niczym pozbawiona rozumu: „Mistrzu, Mistrzu, Tyś do nas
przyszedł?” I bums, już pada przed Nim na kolana, szlocha i całuje Mu ręce. Może
sobie pani wyobrazić, pani Tamar, jak ja się za nią wstydziłam; co sobie Mistrz
musiał pomyśleć, taka roztrzęsiona histeryczka, a tu wszędzie te brudne szmaty;
z trudem wykrztusiłam: „Mistrzu, odpocznij sobie”, i zbierałam tę bieliznę; a
Maria Go ciągnie za rękę i błaga: „Mistrzu, mów, opowiedz nam coś, Rabbi!” Niech
sobie pani wyobrazi, pani Tamar, ona do Niego mówi „Rabbi”! A tu wszędzie
bałagan, wie pani, jak to przy praniu, ani nie zamiecione. Co On sobie musiał o
nas pomyśleć!
— No wie pani, Marteczko — pocieszała ją pani Grünfeldowa — mężczyźni nawet
nie zauważą takiego nieporządku. Ja ich znam.
— Żeby nawet — oświadczyła Marta z zawzięcie błyszczącymi oczami. — Porządek
musi być. Proszę posłuchać, pani Grünfeldowa, gdy Mistrz był na obiedzie u tego
celnika, to Maria potrafiła Mu nogi umyć łzami i obetrzeć własnymi włosami.
Powiem pani, pani Tamar, ja bym czegoś podobnego nawet nie śmiała zrobić, ale
chciałabym, aby miał pod nogami przynajmniej czystą podłogę. Właśnie. I położyć
przed Nim ten piękny kobierezyk, wie pani, ten z Damaszku. A nie brudną
bieliznę. Obetrzeć Mu nogi łzami i włosami — to Maryśka potrafi; ale żeby się
choć uczesała, gdy przyjdzie, to nie, a zamieść przed Nim podłogę, to także nie.
Tylko kucnąć przed Ndm na ziemi i zrobić takie — o! — oczy, ,,a teraz opowiadaj,
Rabbi!”
— I opowiadał? — pytała ciekawie pani Tamar.
— Opowiadał — ciągnęła Marta powoli. — Uśmiechał się i mówił do Marii. Wie
pani, a ja rzuciłam się sprzątnąć tę bieliznę i potem podać Mu choćby odrobinę
koziego mleka i kawałek chleba — wyglądał na strudzonego i zmęczonego; już
miałam na języku: „Mistrzu, przyniosę Ci poduszki, odpocznij chwileczkę,
zdrzemnij się, my będziemy cicho jak duszki, nawet oddychać nie będziemy”, ale
wie pani, pani Grünfeldowa, człowiek Mu nie chce przerywać. Chodziłam więc na
palcach, żeby się Maria domyśliła, że powinna być cicho, ale (gdzie tam!
„Opowiadaj jeszcze, Mistrzu, proszę, proszę, jeszcze coś”, a On, złoty człowiek
uśmiechał się i mówił.
— Ach, tak bym chciała słyszeć, co mówił — westchnęła pani Tamar.
— Ja także, pani Tamar — rzekła sucho Marta. — Ale ktoś musiał dla Niego
wystudzić mleko, aby było świeże. I ktoś musiał wybrać trochę miodu do chleba.
Potem skoczyć do Efraimów — obiecałam Efraimce, że doglądnę jej dzieci, bo ona
musi iść na targ — wie pani, nawet taka stara panna jak ja także się czasem
przyda. Gdybyż choć nasz brat Łazarz był w domu! Lecz gdy Łazarz rano zobaczył,
że się zanosi na pranie, powiada: „Już mnie nie ma, dziewczęta; ale ty, Marto,
uważaj, gdyby tędy szedł ten sprzedawca korzeni z Libanonu, kup dla mnie herbatę
na piersi.” Nasz Łazarz bowiem słabuje nieco na piersi, wie pani, bardzo z sił
opada; i tak sobie wciąż myślałam, że gdyby Łazarz wrócił, dopóki tu jest Mistrz
— wierzę, pani Grünfeld, że On by nam Łazarza uzdrowił; jak tylko słyszałam
czyjeś kroki, leciałam od razu przed dom i wołałam na każdego: „Panie Aszer,
panie Lewi, panie Isachar, gdyby pan spotkał brata Łazarza, niech zaraz, ale to
zaraz przyjdzie .do domu”, a przy tym wypatrywałam tego sprzedawcy korzeni; nie
wiedziałam, co wpierw robić.
— Ja to znam — mówiła pani Grünfeldowa. — Z rodziną zawsze są kłopoty.
— Co tam kłopoty — mówiła Marta. — Ale widzi pani, pani Grünfeld, człowiek by
także chciał posłuchać słowa Bożego. Jestem tylko głupią kobietą, taką służącą
jestem — mówię sobie, ktoś i to mu$i robić, ktoś musi gotować i prać, i
naprawiać łachy i sprzątać, skoro nasza Maryśka nie ma do tego usposobienia. Ona
już nie jest taka ładna jak dawniej, pani Tamar; ale z niej była taka piękność,
że… że… że po prostu musiałam jej służyć, wie pani? A przy tym każdy sobie
myśli, że jestem zła — pani Grünfeldowa, pani to wie, zła i nieszczęśliwa
kobieta nie może niczego dobrze ugotować, a ze mnie przecież nie najgorsza
kucharka. Skoro Maria jest piękna, niech Marta dobrze gotuje, czy nie mam racji?
Ale, pani Tamar, to pani może także wie: czasem człowiek na chwilkę, tylko na
chwileczkę opuści ręce na podołek, a wtedy mu przychodzą takie różne myśli: że
może ci ktoś coś powie albo się na ciebie tak jakoś popatrzy… jakby ci mówił:
„Córko, miłość swoją nam ofiarujesz i całą siebie nam dajesz, nie szczędzisz
swych sił i utrzymujesz całą czystość czystością swej duszy; wchodzimy do twego
domu, jakbyś to była ty sama, Marto, ty także na swój sposób wiele umiłowałaś.”
— Ba, to się tak mówi — rzekła pani Grünfeldowa. — Ale gdyby pani, Marteczko,
miała sześcioro dzieci jak ja, toby pani dopiero widziała.
Na to mówiła Marta:
— Pani Grünfeld, gdy tak naraz przyszedł On, Mistrz Nazarejski, aż się
przelękłam: może… może przychodzi powiedzieć mi to piękne, na co jakbym od tylu
lat czekała… a tu właśnie taki nieporządek! Miałam serce w gardle, nie mogłam
mówić… Powiedziałam sobie: „Głupia jestem, to przejdzie, tymczasem namoczę tę
bieliznę i skoczę do Efraimowej, poślę po naszego Łazarza i wygonię z podwórza
kury, aby Mu nie przeszkadzały.” A potem, gdy wszystko było w porządku, ogarnęła
mnie taka cudowna pewność, że teraz jestem przygotowana do słuchania słowa
Bożego. Więc cicho, cichuteńko weszłam do świetlicy, gdzie On siedział i mówił.
Maria siedziała u Jego nóg, oczu z Niego nie spuszczała… — Marta zaśmiała się
sucho. — Przyszło mi na myśl, jak bym to ja wyglądała, gdybym tak na Niego
wytrzeszczyła oczy! A wtem On, pani Grünfeld, spojrzał na mnie tak łagodnie i
jasno, jakby chciał coś powiedzieć. A ja naraz widzę, Boże, jaki On chudziutki!
Wiadomo, nigdy nic porządnego nie zje, mojego chleba i miodu nawet nie tknął… I
oto mi wpadło na myśl: gołąbki! Przyrządzę Mu gołąbki! Poślę po nie Maryśkę na
targ, a On sobie tymczasem chwileczkę odpocznie. — „Marysiu — powiadam — chodź
no na chwilkę do kuchni.” Ale Maria nic, jakby była ślepa i głucha.
— Nie chciała zostawić gościa samego — łagodziła pani Tamar.
— Lepiej by pomyślała — rzekła twardo Marta — aby miał co zjeść; od tego
jesteśmy my, kobiety, no nie? A gdy widziałam, że Maria nic, tylko patrzy jak w
zachwyceniu, to — pani Tamar, sama nie wiem, jak się to stało, ale musiałam
powiedzieć: „Panie, czy Ci jest obojętne, że moja siostra zostawia mnie samą do
posługi? Powiedz jej, niech mi w kuchni pomoże!” Tak mi się wyrwało!
— No i powiedział jej? — spytała pani Grünfeldowa.
Na to łzy popłynęły z zaczerwienionych oczu Marty.
— „Marto, Marto, troszczysz się i starasz o wiele rzeczy: ale jednego
potrzeba, Maria lepszą wybrała cząstkę i tej nikt jej nie odbierze.” Tak jakoś
to, pani Tamar, powiedział.
Przez chwilę było cicho.
— I to było wszystko, co powiedział? — wypytywała pani Tamar.
— Wszystko, co wiem — powiedziała Marta, ocierając kułakiem łzy. — Potem
poszłam kupić te gołąbki — to są złodzieje ci na targu, pani Grünfeld — i
upiekłam je, i ugotowałam dla pani zupę z gołębich dróbek.
— Wiem — mówiła pani Grünfeldowa. — Pani jest bardzo poczciwa, Marteczko.
— Nie jestem — przerwała Marta. — Żeby pani wiedziała, pierwszy raz mi się
przytrafiło, żem gołąbków nie dopiekła. Były twarde; ale ja… mnie wszystko z rąk
leciało. Bo ja w Niego tak ogromnie wierzę, pani Tamar.
— Ja także — powiedziała pobożnie pani Tamar. — I co mówił jeszcze,
Marteczko? Co mówił do Marii? Czego nauczał?
— Nie wiem — rzekła Marta. — Pytałam się Marii, ale wie pani, jaka ona
narwana… „Ja już nie wiem — mówiła — na moją duszę, nie mogłabym ci uczciwie
powiedzieć ani słowa, ale było to tak cudownie piękne, Marto, i jestem tak
niezmiernie szczęśliwa…”
— To także wiele znaczy — przyznała pani Tamar.
Wtedy Marta hałaśliwie wysmarkała nos po płaczu i rzekła:
— Niech no pani da, pani Grünfeld, przewinę pani tego brzdąca.
(1932)
ŁAZARZ
Również do Betanii doszła wieść o tym, że Galilejczyka pojmano i wtrącono do
więzienia. Kiedy się Marta o tym dowiedziała, załamała ręce, a z oczu jej
trysnęły łzy.
— Widzicie — zawołała — a mówiłam! Po co szedł do Jeruzalem, dlaczego nie
został tutaj? Tutaj nikt by o Nim nie wiedział, mógłby tu sobie spokojnie
uprawiać ciesiołkę… urządziłby sobie warsztat u nas na podwórzu…
Łazarz był blady i wzrok mu płonął z podniecenia.
— Głupie gadanie, Marto — rzekł. — Musiał pójść do Jeruzalem. Musiał się
przeciwstawić tym… tym faryzeuszom i celnikom, musiał im powiedzieć w oczy, co i
jak… Wy, kobiety, tego nie rozumiecie.
— Ja rozumiem — rzekła Maria cicho, z przejęciem. — I jeśli was ciekawi, ja
wiem, co się stanie. Stanie się cud. Skinie palcem i otworzą się ściany
więzienia… i wszyscy Go poznają, padną przed Nim na kolana i będą wołać „cud”…
— Nie doczekasz się tego — rzekła Marta zaciskając usta. — On nigdy nie
potrafił dbać o siebie. Nic dla siebie nie uczyni, niczym sobie nie pomoże,
chyba — dodała z szeroko rozwartymi oczyma — chyba, że by Mu inni pomogli.
Widocznie oczekuje, że Mu przyjdą na ratunek… wszyscy ci, co Go słuchali…
wszyscy, którym pomagał… że się przepaszą i przybiegną…
— No, ja myślę — przyświadczył Łazarz. — Nic się nie bójcie, dziewczęta, ma
za sobą całą Judeę. To by dopiero było gdyby… chciałbym to widzieć… Marto,
przygotuj rzeczy do drogi. Idę do Jeruzalem.
Maria wstała.
— Ja także idę. Żeby widzieć, jak się otworzą ściany więzienia, a On się
zjawi w niebiańskim blasku… Marto, jakie to będzie .wspaniałe!
Marta chciała coś powiedzieć, ale zmilkła.
— Idźcie, idźcie, dzieci — rzekła. — Ktoś tu musi doglądać, nakarmić drób i
kozy… Wnet wam przygotuję ubrania i jakieś placki. Tak się cieszę, że tam
będziecie!
Gdy zaczerwieniona od żaru pieca wróciła, Łazarz był siny i niespokojny.
— Nie czuję się dobrze, Marteczko — mruczał. — Jak tam na dworze?
— Pięknie, ciepło — odpowiedziała Marta. — Będziecie mieli dobrą drogę.
— Ciepło, ciepło — zrzędził Łazarz. — Ale na górze, w Jeruzalem, zawsze wieje
taki zimny wiatr.
— Przygotowałam ci ciepły płaszcz — oznajmiła Marta.
— Ciepły płaszcz — sarkał Łazarz niezadowolony. — Człowiek się w nim spoci,
potem go zimno owieje,— i koniec. Dotknij, czy już teraz nie mam gorączki? Wiesz
co, nie chciałbym się w drodze rozchorować, na Marię nie można liczyć. Na cóż
bym się Mu przydał, gdybym na przykład zaniemógł?
— Nie masz gorączki — uspokajała go Marta i myślała sobie: ,,Boże, ten Łazarz
jest taki dziwny, odkąd został wskrzeszony z martwych.”
— Wtedy także zawiał mnie taki wstrętny wiatr, kiedym… kiedym tak zaniemógł —
mówił Łazarz oględnie; niechętnie wspominał o swej niegdysiejszej śmierci. —
Wiesz, Marteczko, od tego czasu jestem jakby w nie swojej skórze. To nie dla
mnie, ta podróż i to wzruszenie… Ale, rozumie się, pójdę, tylko żeby mi ta
zimnica przeszła.
— Wiem, że pójdziesz — mówiła Marta z ciężkim sercem. — Ktoś musi Mu pobiec
na pomoc; wiesz przecież, On ciebie… wyleczył — dodała z wahaniem, albowiem jej
także wydawało się zbyt nieoględnym mówić o wskrzeszeniu z martwych. — O,
widzisz, Łazarzu, gdy Go uwolnicie, możesz Go nawet poprosić, aby ci pomógł,
gdybyś się znów źle poczuł…
— To prawda — odetchnął Łazarz. — Ale co by było, gdybym tam nie doszedł?
Albo gdybyśmy przyszli za późno? Musisz rozważyć wszystkie możliwości. A co by
było, gdyby się w Jerozolimie zrobiło jakieś zamieszanie? Dziewczyno, ty nie
znasz rzymskich żołnierzy. Ach, Boże, gdybym ja był zdrowy!
— Przecież jesteś zdrowy, Łazarzu — odparła Marta. — Musisz być zdrowy, skoro
On cię uzdrowił.
— Zdrowy — rzekł gorzko Łazarz. — Chyba sam wiem, czy jestem zdrowy, czy nie.
Powiem ci tylko, że od tego czasu ani mi przez chwilkę nie było lekko… Nie,
żebym Mu nie był strasznie wdzięczny za to, że mnie… postawił na nogi; tego
sobie o mnie nie myśl, Marto, ale kto raz to poznał jak ja… ten… ten… — Łazarz
wstrząsnął się i zakrył twarz. — Proszę cię, Marto, zostaw mnie teraz; ja się
zbiorę… tylko chwilkę, to na pewno przejdzie…
Marta cicho usiadła na podwórzu; patrzyła przed siebie suchymi, nieruchomo
rozwartymi oczyma, złożyła ręce, ale nie modliła się. Czarne kury przystawały,
aby na nią spojrzeć jednym okiem; gdy wbrew oczekiwaniu nie rzuciła im ziarna,
poszły drzemać w cień południa.
Wtedy wylazł z sieni Łazarz śmiertelnie blady, szczękając zębami.
— Ja… ja teraz nie mogę, Marto — jąkał — tak chętnie bym poszedł… może jutro.
Martę ścisnęło w gardle.
— Idź, idź się położyć, Łazarzu — wykrztusiła. — Ty nie możesz pójść!
— Ja bym poszedł — szczękał Łazarz — ale skoro tak uważasz, Marteczko… Może
jutro. — Ale nie zostawisz mnie w domu samego, co? Cóż bym tu sam począł?
Marta się podniosła.
— Idź no się połóż — rzekła swym zwykłym szorstkim głosem. — Zostanę z tobą.
W tej chwili wyszła na podwórze Maria, gotowa do drogi.
— Więc idziemy, Łazarzu?
— Łazarz nie może iść — odpowiedziała Marta sucho. — Nie czuje się dobrze.
— No to idę sama — westchnęła Maria. — Ujrzeć cud.
Z oczu Łazarza powoli spływały łzy.
— Ja bym tak chętnie poszedł z tobą, Mario, gdybym się tylko nie bał… drugi
raz umrzeć!
(1932)
O PIĘCIU CHLEBACH
…Co mam przeciw niemu? Powiem wam po prostu, sąsiedzie: nie, żebym miał coś
przeciw jego nauce. To nie. Kiedyś posłuchałem jego kazania i — powiem wam —
mało co, a sam bym się stał jego uczniem. Wtenczas wróciłem do domu i powiadam
do swego bratanka siodlarza: „Tyś to powinien był słyszeć; mówię ci, jest to
swego rodzaju prorok.” Bardzo pięknie mówi, co to — to prawda; całkiem w
człowieku serce mięknie; miałem wtedy oczy pełne łez, byłbym najchętniej
zaniknął swój sklepik i szedł za nim, żeby go już nigdy nie stracić z oczu.
Rozdaj wszystko, co masz, powiedział, i chodź za mną. Miłuj bliźniego swego,
pomagaj biednym i odpuść tym, co ci krzywdę czynią, i podobne rzeczy. Ja jestem
zwykły piekarz, ale gdym go słuchał, była ci we mnie taka dziwna radość i
boleść, nie wiem, jak by to wyrazić; taki ciężar, że ukląkłbym na ziemi i
płakał, a przy tym tak pięknie i lekko, jakby ze mnie wszystko spadło, wiecie,
wszystkie kłopoty i złości. Więc powiadam wtenczas memu bratankowi: „Ty trąbo,
powinieneś się wstydzić; wyliczasz tylko zachłannie, co ci kto winien, i
narzekasz, że masz płacić tyle a tyle podatków, domiarów i odsetek; raczej byś
rozdał biednym wszystko, co masz, opuścił żonę i dzieci i szedł za nim”…
I tego, że leczy chorych i opętanych, to bym mu także nie brał za złe.
Prawda, jest to dziwna i nadprzyrodzona moc, ale przecież każdy widzi, że nasi
chirurgowie to konowały, a i ci rzymscy wcale nie lepsi; pieniądze brać
potrafią, ale gdy ich wezwiecie do umierającego, to wzruszą jeno ramionami i
powiedzą, żeście powinni to byli zrobić wcześniej. Wcześniej! Moja nieboszczka
żona dwa lata cierpiała na krwotoki; chodziłem z nią po doktorach, nie macie
pojęcia, co to kosztowało, a żaden jej nie pomógł. Gdyby on już był wtedy
wędrował po miastach, padłbym przed nim na kolana i rzekł: „Panie, uzdrów tę
kobietę!” A ona dotknęłaby jego szaty i zaraz byłaby zdrowa. A tak, biedaczka,
cierpiała, że to się ani powiedzieć nie da… To bym mu więc przychwalił, że
uzdrawia chorych. Wiecie, felczerzy podnoszą krzyk, że to niby oszustwo i
fuszerstwo, i chcieliby mu tego zabronić i coś tam; ale to już takie są te
sprzeczne interesy. Kto chce pomagać ludziom i zbawiać świat, zawsze uderzy w
czyjś interes, wszystkim nie dogodzisz, to niemożliwe. Powiadam, uzdrawiać może,
a gdy trzeba, to niech i martwych wskrzesza; ale tego z tymi pięcioma chlebami
nie powinien był robić. Jako piekarz wam powiem, że to była wielka krzywda dla
piekarzy.
Wyście nie słyszeli o tej sprawie z pięcioma chlebami? To się dziwię; wszyscy
piekarze po prostu wyskakują ze skóry po tym zdarzeniu. Wiec pono przyszła za
nim wielka rzesza ludu na puste miejsce, a on uzdrawiał chorych spośród nich. A
gdy się miało ku wieczorowi, przystąpili doń uczniowie jego, mówiąc: ,,Puste
jest to miejsce, a czas już upłynął. Odpraw tłumy, niech idą do miasteczek
nakupią sobie żywności.” On zaś rzekł im: „Nie potrzebują odchodzić, wy im
dajcie jeść.” A oni mu rzekli: „Nie mamy nic, tylko pięć chlebów i dwie ryby.”
On zaś rzekł im: „Przynieście mi je.” I rozkazawszy ludowi usiąść na trawie, i
wziąwszy tych pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, pobłogosławił i łamiąc
dawał chleb uczniom, a uczniowie ludowi. I jedli wszyscy, i zostali nasyceni. I
zebrali, co zostało, ułomków dwanaście koszów pełnych. Tych zaś, którzy jedli,
było około pięciu tysięcy mężczyzn, oprócz kobiet i dzieci. Przyznajcie,
sąsiedzie, że tego nie może ścierpieć żaden piekarz. Z jakiej racji? Gdyby się
to miało stać zwyczajem, że gdzieś ktoś pięcioma chlebami i dwiema rybami będzie
karmił pięć tysięcy ludzi, to by piekarze poszli na zieloną trawkę, czy nie? Co
się tyczy tych rybek, bierz je licho; one mnożą się w wodzie same i może ich
nałowić, kto chce. Ale piekarz musi drogo kupować mąkę i drewno, musi mieć
pomocnika i opłacać go, musi utrzymać sklepik, musi płacić podatki i co tam
jeszcze, tak że w końcu jest zadowolony, jeśli mu zbędzie jakiś grosz na
utrzymanie, żeby nie musiał żebrać. A on? On tylko spojrzy ku niebu, i już ma
dosyć chleba dla pięciu czy ilu tam tysięcy ludzi; mąka go nic nie kosztuje, nie
musi Bóg wie skąd przywozić drewna, bez wydatków, bez pracy — to pewnie, że te
chleby może ludziom dawać za darmo, no nie? I nie obchodzi go, że przez to
okolicznych piekarzy pozbawia uczciwie zasłużonego zarobku! Powiadam wam, to
jest nieuczciwa konkurencja i powinno się tego zakazać. Jeżeli on się chce
trudnić piekarstwem — to niechże płaci podatki jak i my. Do nas już przychodzą
ludzie i mówią: jak to, tyle pieniędzy chcecie za ten mizerny bochenek? Za
darmoście go powinni dać jak on, a jakiż to ponoć jest tamten chlebuś: biały,
chrupiący i pachnący, że się człowiek najeść nie może.” Jużeśmy musieli zniżyć
ceny pieczywa, słowo daję, sprzedajemy je po cenie kosztu, byleby tylko nie
zamykać sklepów; ale głowa pęka nam, piekarzom, na myśl, do czego to doprowadzi.
Ponoć na innym miejscu nasycił cztery tysiące mężczyzn, oprócz kobiet i dzieci,
siedmioma chlebami i kilkoma rybkami, ale tam zebrali tylko cztery kosze
ułomków; więc mu już widocznie to jego przedsiębiorstwo tak dobrze nie idzie,
ale nas, piekarzy, zniszczy na amen. A ja wam powiadam, że robi to tylko z
nienawiści do nas, piekarzy. Handlarze ryb wprawdzie także krzyczą, ale wiecie,
oni sami nie wiedzą, ile żądać za swoje ryby; to już od dawna nie jest taki
uczciwy zawód jak stan piekarski.
Spójrzcie, sąsiedzie: jestem stary człowiek i sam na świecie; nie mam żony
ani dzieci, więc co mi tam potrzeba? Nawet mówiłem już swojemu pomocnikowi, aby
sobie moją piekarnię sam wziął na barki. Mnie nie chodzi o zysk; na moją duszę,
najchętniej naprawdę rozdałbym swój marny majątek i szedł za nim, i praktykował
miłość bliźniego, i wszystko, co on każe. Ale gdy widzę jego wrogość względem
nas, piekarzy, to sobie mówię: „Co to, to nie!” Ja jako piekarz widzę, że to nie
jest żadne zbawienie świata, tylko prawdziwa klęska dla naszego zawodu. Przykro
mi, ale tego mu nie daruję. Tak nie można.
Rozumie się, złożyliśmy na niego skargę do Annasza i do namiestnika o
naruszanie ustawy rzemieślniczej i podburzanie, ale wiecie, jak to się w tych
urzędach wszystko wlecze… Wy mnie znacie, sąsiedzie; jestem spokojny człowiek i
nie szukam z nikim zwady; jednakże gdyby on przyszedł do Jerozolimy, stanę na
ulicy i będę wołał: „Ukrzyżujcie go! Ukrzyżujcie go!”
(1937)
BENCHANAN
ANNASZ
Pytasz, Benchananie, czy jest winny. Sprawa przedstawia się tak: ja go nie
skazałem na śmierć, odesłałem go tylko do Kaifasza. Niech ci Kaifasz powie, jaką
winę w nim znalazł, ja osobiście nie mam z tym nic wspólnego.
Jestem stary praktyk, Benchananie, i powiem ci całkiem otwarcie: myślę, że w
jego nauce trafia się gdzieniegdzie ziarnko prawdy. Ten człowiek, Benchananie,
miał dużo racji i dużo dobrej woli, ale jego taktyka była błędna. W ten sposób
nigdy nie mógł wygrać. Powinien był to raczej napisać i wydać w książce. Ludzie
by tę książkę czytali i mówiliby, że jest słaba lub że wiele w niej przesady, że
nie przynosi nic nowego i tak dalej, jak się to zwykle o książkach mówi. Ale po
jakimś czasie zaczęliby o tym lub owym z jego nauki pisać inni, a po nich znowu
inni, no i przynajmniej coś niecoś by się przyjęło. Nie wszystko, nie cała
nauka, ale przecież rozumny człowiek tego nie wymaga! Wystarczy, jeśli
urzeczywistni przynajmniej jedną lub dwie ze swoich myśli. Tak się postępuje,
miły Benchananie, i nie można inaczej, jeśli chcemy świat zreformować. Z tym
trzeba cierpliwie i powolutku. Powiadam, musi się stosować właściwą taktykę; cóż
z takiej prawdy, której nie potrafimy urzeczywistnić?
Na tym właśnie polegał jego błąd, że nie miał dość cierpliwości. Chciał
zbawić świat raz dwa i wbrew jego woli. A tak nie można, Benchananie. Nie
powinien był do tego dążyć tak otwarcie i gwałtownie. Prawdę musi się przemycać,
musi się ją dawkować, tu odrobinę, tam odrobinkę, aby się ludzie do niej
przyzwyczaili. A nie nagle: rozdaj wszystko, co masz, i temu podobnie. To jest
zła. metoda. I powinien był więcej uważać na to, co robi. Na przykład wypędzając
rzemieniem tych przekupniów z świątyni — przecież to są również dobrzy Żydzi,
mój drogi, i chcą z czegoś żyć! Ja wiem, że kantory wymiany nie licują z powagą
świątyni, ale istniały tam z dawien dawna, więc po cóż takie historie? Powinien
był złożyć na nich skargę do sanhedrynu, i koniec. Sanhedryn prawdopodobnie
kazałby im postawić stoły troszkę dalej, no i byłoby w porządku. Wszystko zależy
od sposobu, w jaki się coś zrobi. Człowiekowi, który chce czegoś w świecie
dokonać, nie wolno nigdy tracić głowy, musi nad sobą panować, musi zawsze
zachować zimną krew i rozwagę. A te jego tłumy ludu — rozumiesz sam,
Benchenanie, na to żadna władza nie patrzy chętnym okiem. Albo że się tak
pozwolił witać, gdy przyjechał do Jerozolimy; nie masz pojęcia, ile to krwi
napsuło. Powinien był przyjść piechotką i pozdrowić tu, pozdrowić tam — tak
należy postępować, gdy się chce zdobyć popularność. Słyszałem nawet, że dał się
ugościć rzymskiemu celnikowi, ale nie chce mi się w to wierzyć, takiej
niestosowności by chyba nie popełnił, to pewno jakieś złośliwe plotki. I nie
powinien był czynić tych swoich cudów, nimi musiał się narazić. Rozumiesz,
wszystkim pomóc nie może, a ci, dla których cudu nie uczynił, są na niego źli.
Albo z tą cudzołożnicą, to się ponoć naprawdę wydarzyło, Benchananie, a był to
wielki błąd. Powiedzieć sędziom, że oni także nie są bez winy — czyżby potem
mogło istnieć na świecie jakieś sądownictwo? Mówią ci, same błędy. Powinien był
tylko uczyć, a nie wprowadzać tego w czyn, nie powinien był brać swej nauki tak
strasznie dosłownie, nie powinien był chcieć tego tak prędko uskutecznić. Źle do
tego podszedł, drogi Benchananie; mówiąc między nami, w wielu wypadkach mógł
mieć rację, ale jego taktyka była błędna, no więc nie mogło się to dla niego
inaczej skończyć.
Nie łam sobie nad tym głowy, Benchananie; wszystko jest w porządku. Był to
sprawiedliwy mąż, ale jeśli chciał zbawić świat, nie powinien był postępować tak
radykalnie. No cóż, czy został zasądzony zgodnie z prawem? To jest kwestia!
Przecież ci mówię, że taktycznie musiał przegrać!
KAIFASZ
Usiądź, drogi Benchananie, służę ci. Otóż chciałbyś wiedzieć, czy według mego
przekonania ukrzyżowanie tego męża było zgodne z prawem. Sprawa jest prosta, mój
drogi. Przede wszystkim nas to wcale nie obchodzi, myśmy go nie zasądzili na
śmierć, myśmy go tylko wydali panu prokuratorowi rzymskiemu, czy tak? Po cóż
mielibyśmy brać na siebie odpowiedzialność, no nie? Jeśli został skazany zgodnie
z prawem, to w porządku, jeśli zaś stała mu się krzywda, wina spada na Rzymian,
a my to możemy kiedyś złożyć na ich karb. Tak, tak, drogi Benchananie, na taką
sprawę musimy patrzeć z politycznego punktu widzenia. Ja, chociażby jako
arcykapłan, muszę zważać na polityczne znaczenie wszelkich spraw. Weź tylko pod
uwagę, kolego: Rzymianie uwolnili nas od osoby, która — jak by to powiedzieć —
która była dla nas z pewnych względów niewygodna, i w dodatku odpowiedzialność
spada na nich.
Co? Pytasz, jakie są te względy? Benchananie, Benchananie, zdaje mi się, że
ta dzisiejsza generacja nie jest dość uświadomiona patriotycznie. Czyż nie
pojmujesz, ile szkody nam przynosi, gdy ktoś atakuje nasze uznawane autorytety,
jakimi są faryzeusze i kapłani? Co sobie o nas pomyślą Rzymianie? Przecież to
jest osłabianie świadomości narodowej! My, przeciwnie, musimy z pobudek
patriotycznych wspierać własny prestiż, chcąc uchronić nasz naród przed
uleganiem obcym wpływom! Kto odbiera Izraelowi wiarę w faryzeuszów, idzie na
rękę Rzymianom. A myśmy tak wszystko urządzili, że go Rzymianie wykończyli sami.
To się nazywa polityka, Benchananie. A teraz nie brak gorliwców, którzy się
trapią, czy został stracony zgodnie z prawem, czy nie! Zapamiętaj sobie, młody
człowieku, interes ojczyzny stoi ponad wszelkim prawem. Ja znam najlepiej wady
naszych faryzeuszów; mówiąc między nami, jeden w drugiego sami pyskacze i
łajdaki, ale przecież my nie możemy pozwolić, aby ktoś podrywał ich autorytet!
Wiem, Benchananie, ty byłeś jego uczniem, podobała ci się jego nauka, że
powinniśmy kochać swych bliźnich i nieprzyjaciół i tym podobne gadaniny; ale
powiedz sam, co to pomoże nam, Żydom?
I jeszcze coś. Nie powinien był mówić, że przyszedł zbawić świat i że jest
Mesjaszem i Synem Bożym czy coś w tym rodzaju. Przecież my wiemy, że pochodzi z
Nazaretu — dajże spokój! Cóż to za zbawiciel! Są jeszcze ludzie, którzy go
pamiętają jako syna cieśli — i ten człowiek chciałby naprawiać świat? Na co on
się porwał! Ja jestem dobry Żyd, Benchananie, ale nikt mnie nie przekona, że
któryś z nasizych rodaków mógłby zbawić świat. Byłaby to zbytnia zarozumiałość,
człowieku. Nie mówiłbym nic, gdyby to był Rzymianin lub Egipcjanin, ale taki
sobie Żydek z Galilei — przecież to śmiechu warte! Niech gada komu innemu, że
przyszedł zbawić świat, ale nie nam, Benchananie. Nie nam, nie nam!
(1934)
UKRZYŻOWANIE
I przywołał Piłat Nahuma, męża znającego dzieje i uczonego w piśmie, i rzekł
do niego: — Nahumie, bardzo mnie to gnębi, że wasz naród uparł się, aby
ukrzyżować tego człowieka. Niech was piorun trzaśnie, przecież to bezprawie.
— Gdyby nie było bezprawia, nie byłoby historii — powiedział Nahum.
— Nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego — rzekł Piłat. — Powiedz im, niech
sobie to jeszcze rozważą.
— Już za późno — rzekł Nahum. — Ja wprawdzie interesuję się wydarzeniami jeno
z ksiąg i dlatego nie poszedłem przypatrywać się na miejsce stracenia, ale
właśnie przed chwilą przybiegła stamtąd moja służebnica i mówiła, że już został
ukrzyżowany i wisi między mężem po prawicy i mężem po lewicy.
I zachmurzył się Piłat, i zakrył twarz dłońmi. Po chwili zaś rzekł:
— Nie mówmy więc o tym. Ale co popełnił ten mąż po prawicy i ten mąż po
lewicy?
— Nie umiem ci tego powiedzieć — rzecze Nahum. — Jedni mówią, że są to
zbrodniarze, a inni, że głosiciele czegoś tam. O ile mogę sądzić na podstawie
podobnych zdarzeń w dziejach, uprawiali chyba jakąś politykę, ale nie pojmuję,
dlaczego ich naród ukrzyżował obydwóch naraz?
— Nie rozumiem cię, — rzekł Piłat.
— Rzecz polega na tym — prawił Nahum — że czasem ludzie krzyżują tego z
prawicy, a czasem tego z lewicy; zawsze tak w dziejach bywało. Każda epoka ma
swych męczenników. Bywa tak, że więziony albo krzyżowany jest ten, kto walczy za
swój naród, a kiedy indziej znowu przychodzi kolej na tego, kto mówi, że powinno
się walczyć za biednych i niewolników. Obaj występują na przemian, każdy w swoim
czasie.
— Aha — rzekł Piłat. — Więc wy krzyżujecie każdego, kto się poświęca za jakąś
słuszną sprawę?
— Powiedzmy — rzekł Nahum. — Tylko że to ma swoje „ale”. Czasem ludzie ci
więcej pasji wkładają w nienawiść do własnych przeciwników niż w słuszną sprawę,
którą głoską. Ludzie zawsze są krzyżowani za coś pięknego i wielkiego. Ten, kto
jest właśnie na krzyżu, ofiarowuje swoje życie za wielką sprawę, ale ten, co go
na krzyż wlecze i doń przybija, ten, Piłacie, jest zły i dziki, i wstrętny już z
samego wyglądu. Piłacie, naród to wielka i piękna rzecz.
— Chociażby nasz rzymski — rzekł Piłat.
— Ten nasz także — prawił Nahum. — Ale sprawiedliwość dla biednych to też
wielka i piękna rzecz. Tylko że ci ludzie mogą się podusić wzajemnie z
nienawiści i złości w imię tych wielkich i pięknych spraw, a inni idą raz z tym,
drugi raz z tamtym, i zawsze pomagają ukrzyżować tego, na kogo jest właśnie
kolej, albo się tylko temu przypatrują i mówią: „Dobrze mu tak, powinien był iść
z naszym stronnictwem.”
— Za cóż więc — spytał Piłat — krzyżują tego pośrodku?
— To, widzisz, jest tak — rzekł na to Nahum. — Gdyby wygrał ten z lewicy,
ukrzyżuje tego z prawicy, ale jeszcze chętniej — tego ze środka. Gdyby wygrał
ten z prawicy, ukrzyżuje tego z lewicy, ale tego ze środka jeszcze chętniej.
Naturalnie jest też możliwe, że powstaną zamieszki i walki; potem zaś ten z
prawicy i ten z lewicy wspólnie ukrzyżują tego, co jest pośrodku, za to, że się
nie zdecydował, przeciw któremu z nich dwóch ma pójść. Gdybyś wyszedł na dach
swego domu, ujrzałbyś pole Hakeldama: nienawiść na lewicy, nienawiść na prawicy,
a między nimi ten, który chciał to naprawić miłością i mądrością, jak o nim
mówią. A oprócz tego widziałbyś tłumy ludzi, którzy się tylko temu przypatrują,
jedząc przy tym przyniesiony ze sobą obiad. Popatrz, jakoś się chmurzy; teraz
wszyscy popędzą galopem do domu, aby im szaty nie przemokły.
A gdy była godzina szósta, stała się ciemność po wszystkiej ziemi, aż do
godziny dziewiątej. O godzinie dziewiątej zawołał ten pośrodku głosem wielkim,
mówiąc: „Eloi, eloi, lamma sabachtani?” I oto zasłona świątyni rozdarła się na
dwoje od góry do dołu, a ziemia trzęsła się i skały pękały.
(1927)
WIECZÓR PIŁATA
Owego dnia wieczerzał Piłat ze swym adiutantem; był to młody porucznik Suza,
rodem z Cyrenajki. Suza nie spostrzegał wcale, że namiestnik jest dziwnie
milczący, i wesoło paplał, podniecony tym, że pierwszy raz w życiu zaznał
trzęsienia ziemi.
— Toż to była heca — gwarzył podczas jedzenia. — Gdy się po obiedzie stało
tak ciemno, wybiegłem na dwór zobaczyć, co się dzieje. Na schodach wydało mi
się, że ni stąd, ni zowąd nogi mi się ugięły czy pośliznęły czy co — no, to było
śmiechu warte; na moją duszę, ekscelencjo, jak żyję, nie przyszłoby mi do głowy,
że to jest prawdziwe trzęsienie ziemi. A gdym się wydostał za róg, patrzę, a tu
naprzeciwko mnie biegną pędem jacyś cywile z wybałuszonymi oczami i krzyczą:
,,Groby się otwierają i skały pękają!” Daj Boże zdrowie, powiadam sobie, czyżby
trzęsienie ziemi? Człowieku, pomyślałem, masz szczęście. To chyba jest zjawisko
w przyrodzie dosyć rzadkie, nie?
Piłat skinął głową.
— Raz już widziałem trzęsienie ziemi — rzekł. — Było to w Cylicji, czekaj,
będzie temu siedemnaście lat… coś koło tego. Wówczas było większe.
— Ogółem biorąc, nic się nie stało — opowiadał l beztrosko Suza. — Z bramy
wiodącej na pole Hakeldaima ułupał się kawałek skały — tak, a na cmentarzu
otwarło się parę grobów. Dziwię się, że tutaj chowają tak płytko, zaledwie na
łokieć. Przecież im to w lecie śmierdzi.
— Taki zwyczaj — mruknął Piłat. — Na przykład w Persji w ogóle nie chowają.
Położą zwłoki na słońcu, i koniec.
— Tego powinno się zakazać, panie — orzekł Suza. — Ze względów higienicznych
i tak dalej.
— Zakazać — mruknął Piłat. — Musiałbyś im ciągle coś rozkazywać i zakazywać,
to kiepska polityka, Suzo. Lepiej nie wtrącać się do ich spraw — przynajmniej
wtedy jest spokój. Skoro chcecie żyć jak zwierzęta, to żyjcie sobie z Panem
Bogiem. Ach, Suzo, ja już widziałem wiele krajów.
— Chciałbym jednak wiedzieć — wracał Suza do tego, co go najbardziej
interesowało — skąd się bierze takie trzęsienie ziemi. Widocznie pod ziemią są
jakieś dziury, które się ni stąd, ni zowąd zasypują. Ale dlaczego by się przy
tym robiło tak ciemno na niebie? Tego nie mogę zrozumieć. Rano przecież był
zwykły pogodny dzień.
— Raczcie wybaczyć — odezwał się stary Papadokitis, Grek z Dodekanezu, który
im usługiwał. — Tego się można było spodziewać już od wczoraj, panie. Wczoraj
słońce tak czerwono zachodziło, panie, a ja powiadam kucharce: „Miriam, jutro
będzie burza albo cyklon.” „A mnie — powiada Miriam — łamie w krzyżach.”
Należało się tego spodziewać, panie. Raczcie wybaczyć.
— Należało się tego spodziewać — powtórzył Piłat w zamyśleniu. — Wiesz, Suzo,
ja się dziś także czegoś spodziewałem. Od rana, gdy wydałem i m tego męża z
Nazaretu — musiałem go im wydać, ponieważ rzymska polityka w zasadzie nie miesza
się do spraw wewnętrznych, zapamiętaj to sobie, Suzo, im mniej odczuwają ludzie
siłę państwa, tym łatwiej ją znoszą… Na Jowisza, na czym to ja przerwałem?
— Na mężu z Nazaretu — pomógł mu Suza.
— Na mężu z Nazaretu. Wiesz, Suzo, ja się nim trochę interesowałem —
właściwie on się narodził w Betlejem — myślę, że ci jego ziomkowie dopuścili się
na nim mordu prawnego, ale to ich rzecz; gdybym go im nie wydał, byliby go na
pewno rozszarpali, a rzymska władza zostałaby tylko skompromitowana. Ale
poczekaj, to nie ma z tym związku. Mówił mi Annasz, jakoby to był niebezpieczny
człowiek; podobno, gdy się urodził, przyszli betlejemscy pasterze i pokłonili
się mu jak jakiemu królowi. A onegdaj ludzie go tutaj witali niczym jakiegoś
triumfatora. Mnie się to nie może pomieścić w głowie, Suzo. Ja bym się jednak
spodziewał…
— Czego spodziewał? — przypomniał mu Suza po chwilce.
— Że może przyjdą ci jego pasterze z Betlejem. Że go nie zostawią w łapach
tutejszych intrygantów. Że przyjdą do mnie i rzekną: „Panie, to jest nasz
człowiek i wiele dla nas znaczy, przyszliśmy ci powiedzieć, że stoimy za nim i
nie pozwolimy go skrzywdzić.” Suzo, ja się niemal cieszyłem na owych ludzi z
gór; mam już wyżej uszu tych tutejszych pyskaczy i pieniaczy. Ja bym im rzekł:
„Bóg zapłać, pasterze betlejemscy, spodziewałem się was. Ze względu na niego i
ze względu na was i wasz kraj. Chorągiewkami na wietrze nie można rządzić;
rządząc można tylko ludźmi, a nie gębami. Z takich ludzi jak wy wyrastają
żołnierze, którzy się nie poddają, z ludzi jak wy powstają narady i państwa.
Mówią mi, że ten wasz rodak wskrzesza martwych. Mniejsza o martwych. Ale wy
jesteście tutaj i ja widzę, że ten człowiek potrafi ożywiać i żywych: że im
wszczepił coś w rodzaju wierności i honoru — my, Rzymianie, nazywamy to virtus,
nie wiem, jak się to nazywa w waszym języku, pasterze betlejemscy, ale to jest w
was. Myślę, że ten człowiek jeszcze coś zdziała. Szkoda by go było.”
Piłat zamilkł i w roztargnieniu zmiatał ze stołu okruszyny.
— No i nie przyszli — mruknął. — Ach, Suzo, jak marną rzeczą jest władza!
(1932;
PIŁATOWE CREDO
Odpowiedział Jezus: Jam na to przyszedł na świat, abych świadectwo dal
prawdzie. Wszelki, który jest z prawdy, slucha głosu mego.
Rzeki mu Piłat: Co jest prawda? A to rzeklszy, wyszedł zasię do Żydów i rzekł
im: Ja żadnej winy w nim nie najduję.
(Z Ew. św. Jana XVIII, 37–38)
O od wieczór pewien mąż, szanowany w mieście, imieniem Józef z Arymatei,
który także był uczniem Chrystusa, przyjechał do Piłata i prosił go, aby mu
wydał Jezusowe ciało. Piłat zezwolił i rzekł:
— Został stracony niewinnie.
— Ty sam wydałeś go na śmierć — powiedział z wyrzutem Józef.
— Tak, wydałem — odpowiedział Piłat — ludzie sobie i tak myślą, że zrobiłem
to ze strachu przed tymi paroma krzykaczami z ich Barabaszem. Ech, posłać na
nich pięciu żołnierzy, i byliby cicho. Ale nie o to chodzi, Józefie Arymatejski.
— Nie o to chodzi — rzekł po chwilce. — Ale gdy z nim rozmawiałem, widziałem,
że za pewien czas uczniowie jego będą krzyżować innych: w imię jego imienia, w
imię jego prawdy będą krzyżować i męczyć wszystkich innych, zwalczać inne prawdy
i wznosić na ramionach innych Barabaszów. Ten człowiek mówił o prawdzie. Co to
jest prawda?
Wy jesteście dziwnym narodem, który dużo mówi. Macie samych faryzeuszów,
proroków, zbawicieli i innych sekciarzy. Każdy, kto odkryje jakąś prawdę,
zabrania wierzyć w jakąkolwiek inną. Jak gdyby stolarz, który zrobi nowy stołek,
zabraniał siedzieć na innych stołkach, które ktoś robił przed nim. Jak gdyby
przez to, że się robi nowe stołki, przestały istnieć wszystkie stare.
Ostatecznie możliwe, że nowy stołek jest lepszy, piękniejszy i wygodniejszy niż
tamte poprzednie; ale dlaczego, do wszystkich diabłów, nie mógłby zmęczony
człowiek usiąść na którymkolwiek, choćby mizernym, stoczonym przez czerwie albo
kamiennym stołku? Jest zmęczony i złamany, potrzebuje odpoczynku, a tu wy wprost
gwałtem ściągacie go z siedzenia, na które się osunął, aby się przesiadł na to
wasze. Nie pojmuję was, Józefie!
— Prawda — odparł Józef z Arymatei — nie jest jako stołek i odpoczynek; jest
raczej jako rozkaz, który mówi: idź tam a tam, uczyń to i tamto, pokonaj
nieprzyjaciół, zdobądź tamto miasto, ukarz zdradę i tym podobnie. Kto takiego
rozkazu nie słucha, jest zdrajcą i nieprzyjacielem. Tak się ma rzecz z prawdą.
— Ach, Józefie — rzekł Piłat — przecież wiesz, żem żołnierz i większą część
życia spędziłem wśród żołnierzy. Zawsze słuchałem rozkazu, ale nie dlatego, że
był prawdą. Prawdą bywało, że byłem zmęczony albo spragniony, że tęskniłem za
matką albo za sławą, że ten tani żołnierz właśnie myślał o swej żonie, a ów o
swym polu czy zaprzęgu. Prawdą było, że gdyby nie rozkaz, żaden z tych żołnierzy
nie poszedłby zabijać innych ludzi, równie jak on zmęczonych i nieszczęśliwych.
Cóż więc jest prawdą? Wierzę, że się choć trochę trzymam prawdy, jeżeli mam na
uwadze żołnierzy, a nie rozkaz.
— Prawda nie jest rozkazem wodza — odpowiedział Józef z Arymatei — lecz
rozkazem rozumu. Widzisz przecież, że ten oto słup jest biały; gdybym ci
wmawiał, że jest czarny, byłoby to wbrew twemu rozumowi i nie pozwoliłbyś mi na
to.
— Dlaczego nie? — rzekł Piłat. — Powiedziałbym ci, że jesteś widocznie bardzo
nieszczęśliwy i ponury, skoro widzisz biały słup na czarno, starałbym się
rozproszyć twój smutek. Naprawdę, zająłbym się tobą więcej niż przedtem. A gdyby
to była jedynie pomyłka, rzekłbym sobie, że w twojej pomyłce jest równie wiele
twej duszy, jak i w twojej prawdzie,
— Nie ma mojej prawdy — rzekł Józef z Arymatei. — Jest tylko jedna prawda dla
wszystkich,
— Któraż to?
— Ta, w którą wierzę.
— No więc widzisz — mówił Piłat powoli. — Jest to jednak tylko twoja prawda.
Jesteście jak małe dzieci, które wierzą, że cały świat kończy się na linii ich
widnokręgu i że poza nim już nic nie ma. Świat jest wielki, Józefie, i jest w
nim miejsce dla wielu rzeczy. Myślę, że w rzeczywistości jest miejsce dla wielu
prawd. Patrz, jestem obcy w tym kraju i mój dom leży daleko poza widnokręgiem, a
przecież nie powiedziałbym, że ten kraj nie istnieje naprawdę. Równie obca jest
mi nauka tego waszego Jezusa; czy dlatego mam twierdzić, że jest nieprawdziwa?
Myślę sobie, Józefie, że wszystkie kraje istnieją naprawdę, ale świat musi być
strasznie szeroki, aby się w nim pomieściły wszystkie obok siebie i za sobą.
Gdyby Arabia miała się znaleźć w tym miejscu, gdzie jest Pontus, nie byłoby to
przecież prawdziwe. Tak samo jest z prawdami. Musiałby powstać świat niezmiernie
wielki, przestronny i wolny, aby się w nim pomieściły wszystkie istotne prawdy.
I ja myślę, Józefie, że jest taki. Gdy wyjdziesz na bardzo wysoką górę, widzisz,
że przedmioty spływają się i jakby wygładzają w jedną równinę. Z pewnej
wysokości dzieje się to samo z prawdami. Człowiek oczywiście nie żyje i nie może
żyć na wysokiej górze, wystarcza mu, że widzi z bliska swój dom czy swoje pole,
oba pełne prawd i rzeczy; tam jest jego właściwe miejsce i pole działania. Ale
czasem może spojrzeć na góry lub na niebo i powiedzieć sobie, że jego prawdy i
sprawy widziane stamtąd wprawdzie istnieją i żadnej z nich nie brakuje, lecz że
łączą się z czymś daleko hardziej oderwanym, co już nie jest jego własnością.
Wchłonąć tę szeroką perspektywę, a przy tym uprawiać także swoje małe pólko, to,
Józefie, jest coś jakby zbożność. I ja myślę, że Ojciec Niebieski tego właśnie
człowieka jest gdzieś naprawdę, ale że się całkiem dobrze znosi z Apollinem i
innymi bogami. Po części się przenikają, a po części pospołu sąsiadują. Spójrz,
na niebie jest ogromnie dużo miejsca. Cieszę się, że jest tam także i Ojciec
Niebieski.
— Nie jesteś ani ciepły, ani zimny — rzekł Józef z Arymatei, wstając. —
Jesteś tylko letni.
— Nie — odpowiedział Piłat. — Ja wierzę, wierzę, gorąco wierzę, że prawda
jest i że ją człowiek może poznać. Byłoby szaleństwem myśleć, że prawda jest
tylko na to, aby jej człowiek nie poznał. Może ją poznać. Tak! Ale kto? Ja czy
ty, czy może każdy? Ja wierzę, że każdy w niej współuczestniczy; i ten, kto mówi
tak, i ten, kto mówi nie. Gdyby się oni obaj połączyli i zrozumieli, powstałaby
z tego cała prawda. Tak i nie wprawdzie nie da się połączyć, ale wszyscy ludzie
mogą się połączyć; więcej jest prawdy w ludziach niźli w słowach. Lepiej
rozumiem ludzi niż ich prawdy, ale i w tym jest wiara, Józefie z Arymatei, i do
tego trzeba trwać nieustannie w zapale i zachwycie. Ja wierzę. Bezwzględnie
wierzą. Ale co to jest prawda?
(1920)
CESARZ DIOKLECJAN
Zdarzenie to wyglądałoby na pewno bardziej przekonywająco, gdyby jego
bohaterką była córka Dioklecjana lub inna młodziutka i dziewczęca istota; ale
niestety z racja prawdy historycznej jest nią siostra Dioklecjana, matrona
leciwa i dostojna, zdaniem cesarza nieco histeryczna i afektowana, której stary
tyran w pewnej mierze nawet się obawiał. Toteż gdy mu oznajmiono jej przyjście,
przerwał audiencję z namiestnikiem Cyirenajki, któremu dosadnymi słowy okazywał
swoje niezadowolenie, i wyszedł naprzeciw niej aż do drzwi.
— Cóż tam nowego, Antonio? — odezwał się jowialnie. — Życzysz sobie czegoś?
Czy masz znowu jakichś pogorzelców? Czy może mam coś zarządzić przeciw dręczeniu
zwierząt w cyrku? Albo może chcesz wprowadzić wychowanie moralne w legiach? Więc
dalej, mów śmiało, no i zechciej usiąść. Ale Antonia stała dalej.
— Dioklecjanie — zaczęła niemal uroczyście — muszę ci coś powiedzieć.
— Aha — westchnął cesarz z rezygnacją i podrapał się po karku. — Ale, na
Jowisza, ja właśnie dzisiaj mam tyle roboty! Nie mogłoby to poczekać na kiedy
indziej?
— Dioklecjanie — ciągnęła nieustępliwie jego siostra — przychodzę ci
powiedzieć, że musisz już zaprzestać tego prześladowania chrześcijan.
— Proszę cię — mruknął stary cesarz — co tak nagle… po jakichś trzystu
latach. — Spojrzał uważnie na zdenerwowaną matronę; z surowym wyrazem oczu i
kurczowo zaciśniętymi rękami, które powykrzywiała podagra, wyglądała trochę
patetycznie. — No dobrze — rzekł szybko — możemy o tym pomówić; ale przede
wszystkim bądź tak łaskawa i usiądź.
Antonia bezwiednie usłuchała i usiadła na skraju krzesła, przez co straciła
nieco z bojowej postawy, zmalała i zmieszała się, kąciki jej ust wygięły się do
płaczu.
— Ci ludzie są tak święci, Dioklecjanie, i tak pięknie wierzą — powiedziała.
— Ja wiem, gdybyś ty ich znał… Dioklecjanie, musisz ich poznać! Zobaczysz, że…
że wnet będziesz myślał o nich inaczej!
— Ależ ja nie myślę o nich nic złego — odparł Dioklecjan łagodnie. — Ja
przecież wiem, że to, co o nich mówią, to plotki i oszczerstwa, wymysły naszych
augurów, rozumiesz, zawiść konkurencyjna i tak dalej. Kazałem to sprawdzić i
słyszę, że ci chrześcijanie to skądinąd całkiem porządni ludzie. Bardzo
przyzwoici i ofiarni.
— Więc dlaczego ich tak prześladujesz? — spytała ze zdumieniem Antonia.
Dioklecjan uniósł nieco brwi.
— Dlaczego? Widzisz, to jest problem! Z dawien dawna już tak było, czyż nie?
A przy tym wcale nie widać, żeby ich ubywało. W tych gadaniach o prześladowaniu
jest wiele przesady. Oczywiście, że tu i tam musimy ich kilku ukarać dla
przykładu…
— Dlaczego? — powtórzyła matrona.
— Ze względów politycznych — powiedział stary cesarz. — Widzisz, moja droga,
mógłbym ci podać szereg przyczyn. Na przykład, że lud sobie tego życzy. Primo:
odciąga to jego uwagę od innych spraw. Secundo: daje mu bezpieczne poczucie
rządów silnej ręki. A tertio: jest to tutaj niejako zwyczaj narodowy. Mówię ci,
żaden rozumny i odpowiedzialny polityk nie wtrąca się niepotrzebnie do spraw
zwyczajowych. To wzbudza tylko poczucie niepewności i — hm — jakiegoś chaosu.
Moja złota, ja już za moich rządów nawprowadzałam nowości więcej niż kto inny.
Ale to musiało być. Co zaś być nie musi, tego robił nie będę.
— No a sprawiedliwość, Dioklecjanie? — rzekła cicho Antonia. — Sprawiedliwość
musi być. Ja od ciebie żądam tylko sprawiedliwości.
Dioklecjan wzruszył ramionami.
— Prześladowanie chrześcijan jest sprawiedliwe, ponieważ odpowiada
obowiązującym ustawom. Ja wiem, co masz na języku: że mógłbym te ustawy znieść.
Mógłbym, ale nie zrobię tego. Droga Toniu, pamiętaj, minima non curat praetor;
ja się o takie drobiażdżki troszczyć nie mogę. Weź łaskawie pod uwagę, że mam na
głowie całe państwo i przebudowałem je od podstaw. Zmieniłem ustrój,
zreformowałem senat, scentralizowałem administrację, zreorganizowałem całą
biurokrację, wprowadziłem nowy podział prowincyj, uregulowałem ich zarząd — to
wszystko są sprawy, które musiało się załatwić w interesie państwa. Tyś kobieta,
więc tego nie rozumiesz, ale najważniejszym zadaniem męża stanu są sprawy
administracyjne. Powiedz sama: co znaczą tacy chrześcijanie wobec, powiedzmy,
wobec zorganizowania państwowej kontroli skarbowej? To są głupstwa.
— Ale ty, Dioklecjanie — westchnęła Antonia — mógłbyś to załatwić bez trudu.
— . Mógłbym i nie mógłbym — rzekł ^stanowczo cesarz. — Postawiłem całe
państwo na nowych fundamentach administracyjnych i ludzie o tym prawie nie
wiedzą. Dlatego, że nie tykałem ich zwyczajów. Gdy dostają tych paru
chrześcijan, mają wrażenie, że wszystko jest po staremu, i siedzą cicho. Moja
złota, polityk musi wiedzieć, jak daleko może się posunąć ze swymi reformami.
Tak, tak!
— Więc tylko dlatego — powiedziała gorzko matrona — tylko dlatego, abyś miał
spokój od tych tutejszych łazików i krzykaczy…
Dioklecjan się skrzywił.
— Skoro chcesz, to i dlatego. Ale powiem ci, że czytałem księgi tych twoich
chrześcijan i trochę się nad nimi zastanawiałem.
— I co w nich znalazłeś złego? — wyrwało się szybko Antanii.
— Złego? — mówił cesarz w zamyśleniu. — Przeciwnie, coś w tym jest. Miłość i
te tam historie — choćby to pogardzanie marnością tego świata. Właściwie są to
całkiem piękne ideały i gdybym nie był cesarzem… Wiesz, Tosiu, niektóre rzeczy w
ich nauce strasznie mi się podobały; żebym tylko miał więcej czasu i mógł
pomyśleć o swej duszy. — Stary cesarz w rozdrażnieniu uderzył dłonią w stół. —
Ale to jest absurdalne. Politycznie wprost niemożliwe. Tego nie da się
urzeczywistnić. Czyż można stworzyć królestwo boże? Jak by się nim miało
administrować? Miłością? Słowem bożym? Ja przecież znam ludzi, czy nie? Z
politycznego punktu widzenia jest to nauka tak niedojrzała i niemożliwa do
przeprowadzenia, że… że… że to wprost karygodne.
— Ależ oni przecie nie uprawiają żadnej polityki — obstawała za nimi gorliwie
Antonia. — A w ich świętych księgach nie ma ani słowa o polityce.
— Dla męża stanu — rzekł Dioklecjan — wszystko jest polityką. Wszystko ima
polityczne znaczenie. Każdą myśl należy ocenić z politycznego punktu widzenia:
jak by ją można realizować, co by z niej można zrobić, do czego by prowadziła?
Całymi dniami i nocami łamałem sobie głowę nad tym, jak by się politycznie dała
zrealizować nauka chrześcijańska, i widzę, że jest to niemożliwe. Mówię ci,
chrześcijańskie państwo nie utrzymałoby się ani przez jeden miesiąc. Proszę cię,
czy można po chrześcijańsku zorganizować armię? Czy da się po chrześcijańsku
ściągać podatki? Czy mogliby w chrześcijańskim społeczeństwie być jacyś
niewolnicy? Ja mam swoje doświadczenie, Tosiu; ani przez rok, ani przez miesiąc
nie dałoby się rządzić według zasad chrześcijańskich. Dlatego chrześcijaństwo
nigdy się szeroko nie przyjmie. Może być wiarą rzemieślników i niewolników, ale
nigdy, przenigdy nie może być religią państwową. To wykluczone. Wiesz, ten ich
stosunek do własności, do bliźniego, nieuznawanie wszelkiej przemocy i tak
dalej, to są piękne, ale praktycznie niemożliwe rzeczy. Do normalnego życia się
nie nadają. Więc powiedz: co z nimi zrobić?
— Może się nie nadają — szepnęła Antonia — ale to wcale nie znaczy, że są
zbrodnicze.
— Zbrodnicze — rzekł cesarz — jest to, co szkodzi państwu. A chrześcijaństwo
osłabiłoby suwerenną moc państwa. Tak nie można. Moja złota, najwyższa moc musi
być na tym, a nie na tamtym świecie. Jeśli mówię, że chrześcijańskie państwo nie
jest pryncypialnie możliwe, znaczy to logicznie i nieodparcie, że państwo nie
może chrześcijaństwa tolerować. Polityk mający poczucie odpowiedzialności musi
trzeźwo występować przeciw niezdrowym i niewykonalnym marzeniom. Poza tym i tak
są to tylko fantazje szaleńców i niewolników.
Antonia wstała, oddychając ciężko. — Dioklecjanie, muszę ci więc powiedzieć:
ja zostałam chrześcijanką.
— Co ty mówisz? — zdziwił się łagodnie cesarz. — No, dlaczegóż by nie? Mówię
ci przecież, że coś w tym jest, a dopóki to zostanie twoją prywatną sprawą… Nie
myśl, Toniu, że nie mam dla takich rzeczy zrozumienia. I ja bym chciał jeszcze
kiedyś być zwyczajnym człowiekiem; chętnie bym, Toniu, powiesił na kołku moje
cesarstwo i politykę, i wszystko… właśnie doprowadzam do końca reformę
administracji imperium i takie tam sprawy, a potem, potem… przeniósłbym się
gdzieś na wieś… i studiował Platona… Chrystusa… Marka Aureliusza… i tego ich
Pawła czy jak się tam on nazywa. Ale teraz daruj; mam pewną naradę polityczną.
(1932)
ATTYLA
Rano przyniósł posłaniec ze skraju lasu wiadomość, że na południowym
wschodzie gorzała w nocy ognista łuna. Tego dnia znowu siąpiło, mokre polana nie
chciały się palić; trzej ludzie z gromady ukrytej w wąwozie zmarli na krwawą
biegunkę. Ponieważ już nie było co jeść, dwaj mężczyźni wyprawili się do
pasterzy w zalesiu; wrócili późnym popołudniem, przemoknięci i śmiertelnie
zmęczeni. Ledwo z nich wydobyto, że jest źle: owce padają, a krowy dostają
wzdęcia; pasterze rzucili się na nich z kijami i nożami, kiedy jeden z nich
chciał odprowadzić swoją własną jałówkę, którą im powierzył przed ucieczką w
lasy.
— Módlmy się — powiedział proboszcz cierpiący na biegunkę. — Pan się zlituje.
— Chryste elejson — zaczęła chórem znękana gromada.
W tejże chwili wśród kobiet wybuchła wrzaskliwa kłótnia o jakąś tam wełnianą
szmatę.
— A cóż tam znowu, przeklęte baby — wrzasnął wójt i skoczył okładać kobiety
batem.
Od razu zelżało bezradne napięcie, mężczyźni poczuli się znów mężczyznami.
— Tutaj się ta dzicz nie dostanie — rzucił jakiś wąsacz. — Gdzieżby, do tego
wąwozu, tutaj, przez te zarośla! — Podobno mają konie małe i nędzne jak kozy.
— Ja bym powiedział — sprzeciwił się jakiś zdenerwowany człowieczyna — żeśmy
powinni byli zostać w mieście. Tyleśmy się napłacili na te umocnienia… za taką
forsę mogłyby być wały obronne jak diabli, no nie?
— No pewnie — szydził z niego suchotniczy bakałarz. — Za tyle forsy mogły być
wały z kołaczów. Idź, ugryź se troszkę, dużo ludzi się tym, chłopysiu, obżarło,
może tam zbyło coś i dla ciebie.
Wójt ostrzegawczo sapnął; ta rozmowa była tu widocznie nie na miejscu.
— Ja bym powiedział — trwał przy swoim rozdrażniony obywatel — że kawaleria
przeciw takim umocnieniom… Nie wpuścić ich do miasta, i koniec. Mogliśmy
siedzieć w suchym i bezpiecznym miejscu.
— Więc wróć do miasta i wleź pod pierzynę — radził mu wąsacz.
— Cóż bym tam sam robił? — odciął się rozdrażniony człowiek. — Mówię tylko,
żeśmy powinni byli zostać w mieście i bronić się… Chyba mam prawo powiedzieć, że
się popełniło błąd, nie? Tyle nas te umocnienia kosztowały, a potem się mówi, że
są do niczego. No proszę!
— Czy tak, czy owak — powiedział proboszcz — musimy przecież wierzyć w pomoc
bożą. Ludzie, toć ten Attyla to tylko poganin.
— Bicz boży — odezwał się mnich szczękający zębami z zimna. — Kara boża.
Mężczyźni rozdrażnieni zamilkli; ten gorliwy mnich tylko by wciąż prawił
kazania, a nawet nie należy do gminy. Od czego mamy swego proboszcza? — myśleli
mężczyźni. Ten jest nasz, trzyma z nami i nie wymyśla tak na nasze grzechy.
Jakbyśmy to znowu tyle nagrzeszyli — myśleli mężczyźni markotnie.
Deszcz ustał, ale ciężkie krople wciąż jeszcze szeleściły w koronach drzew.
— Boże, Boże, Boże — stękał proboszcz, trapiony swą chorobą.
Pod wieczór straże przywlokły zmizerowanego wyrostka, ponoć uciekiniera ze
wschodu, z zajętego kraju.
Wójt się napuszył i zaczął uciekiniera przesłuchiwać; uważał snadź, że tak
urzędową sprawą musi się załatwić jak najdokładniej.
Tak, mówił chłopak, Hunowie są już tylko jakieś jedenaście mil stąd i
posuwają się powoli naprzód. Zajęli jego miasto, widział ich; nie, Attyli nie —
widział jednak innego generała, takiego grubego. Czy miasto spalili? Nie, nie
spalili, ich generał wydał proklamację, że się cywilnej ludności nic nie stanie,
ale że miasto musi dostarczyć spyży, paszy i czegoś tam jeszcze. I że się
obywatele muszą powstrzymać od wszelkich wrogich wystąpień przeciw Hunom, bo w
przeciwnym razie zastosuje najsurowsze represje.
— Ale ci poganie przecież mordują nawet kobiety i dzieci — twierdził z
przekonaniem wąsacz.
Chyba nie, rzekł chłopak. U nich w mieście nie. On sam wlazł w słomę, ale gdy
mu mama powiedziała, że ponoć Hunowie mają brać młodych mężczyzn na poganiaczy
stad, uciekł nocą. To chyba wszystko, co wie.
Mężczyźni byli niezadowoleni.
— Przecież wiadomo — oświadczył jeden — że ucinają niemowlętom ręce, a co
robią z kobietami, to trudno opisać.
— Ja o niczym takim nie wiem — rzekł chłopak, jakby się usprawiedliwiał. W
każdym razie u nich chyba nie było tak źle. A ilu tych Hunów jest? Może około
dwustu, więcej ich nie będzie.
— Łżesz! — krzyknął wąsacz. — Wszyscy przecież wiedzą, że jest ich ponad
pięćset tysięcy. I gdzie przyjdą, wszystko mordują i palą.
— Zamykają ludzi do stodół i tam ich palą — rzekł drugi.
— A dzieci nadziewają na kopie — wtrącił trzeci w podnieceniu.
— I pieką je nad ogniem — dodał czwarty, pociągając zakatarzonym nosem. —
Przeklęte pogany!
— Boże, Boże — jęczał proboszcz — Boże zmiłuj się nad nami!
— Ty mi się wydajesz jakiś dziwny — powiedział wąsacz, spoglądając
podejrzliwie na młodzika. — Jak możesz mówić, żeś widział Hunów, gdyś był
schowany w słomie?
— Mama ich widziała — wyjąkał młodzik — i nosiła mi na strych jedzenie.
— Łżesz — zagrzmiał wąsacz. — My przecież wiemy, że gdzie Hunowie przyjdą,
tam wyżrą wszystko jak szarańcza. Ani liście na drzewach po nich nie zostają,
rozumiesz?
— Boże na niebie, Boże na niebie — zaczął histerycznie płakać zdenerwowany
obywatel. — I dlaczego, dlaczego się tak dzieje? Kto temu winien? Kto ich tu
wpuścił? Myśmy się tyle napłacili na wojsko… Boże na niebie!
— Kto ich tu wpuścił? — odezwał się drwiąco bakałarz. — Ty nie wiesz? Zapytaj
się pana cesarza bizantyjskiego, kto tu ściągnął te żółte małpy! Dziś już każdy
wie, synku, kto płaci za wędrówkę ludów! Nazywa się to pięknie wielka polityka;
jasne?
Wójt sapnął z powagą.
— Bzdury. Sprawa wygląda zupełnie inaczej. Oni, ci Hunowie, pewnie w domu
zdychali z głodu… leniwa banda… Pracować to nie umie… cywilizacji żadnej to nie
ma… a chcą się nażreć! Dlatego walą na nas… aby nam… tego… owoce naszej pracy.
Tylko kraść, rozdzielić łupy… i znów ciągnąć dalej, łajdaki!
— To są nieoświeceni poganie — powiedział proboszcz. — Dziki i
niewykształcony lud. Pan nas jedynie tak doświadcza; módlmy się i składajmy
dzięki, a znów będzie dobrze.
— Bicz boży — zaczął w podnieceniu kazać rozgorączkowany mnich. — Bóg was
karze za wasze grzechy, Bóg prowadzi Hunów i zgładzi was jak mieszkańców Sodomy.
Za waszą rozpustę i bluźnierstwa, za zatwardziałość i bezbożność waszych serc,
za wasze łakomstwo i obżarstwo, za wasz grzeszny dobrobyt i mamonę Bóg was
odepchnął i wydał w ręce nieprzyjaciół!
Wójt huknął groźnie:
— Stul pysk, domine; nie jesteś w kościele, zrozumiano? Przyszli się nażreć.
Te głodomory, dranie, hołota…
— To jest polityka — obstawał przy swoim bakałarz. — W tym palce macza
Bizancjum.
Wtem odezwał się zapalczywie czarniawy człowiek, z zawodu konwisarz:
— Wcale mię Bizancjum; kotlarze to spowodowali i nikt inny! Przed trzema laty
był tutaj włóczęga kotlarz i miał właśnie takiego małego i nędznego konia, jak
mają Hunowie.
— Więc co z tego? — spytał wójt.
— To przecież jasne — krzyczał czarniawy człowiek. — Ci kotlarze szli
naprzód, aby wypatrzeć, co gdzie jest… to byli szpiedzy… Tylko kotlarze to
uknuli! Wie to kto, skąd przyszli? I czego tu w ogóle chcieli? Co, co… po co,
gdy jest w mieście osiadły konwisarz? Tylko nam interes psuć… i szpiegować. Jak
żyją, nie chodzili do kościoła… czarowali, zaklinali bydło, kurwy za sobą
ciągnęli… Wszystko przez tych kotlarzy.
— Coś w tym jest — zastanawiał się wąsacz. — Kotlarze są dziwni, pono żrą
nawet surowe mięso.
— Złodziejska banda — przytwierdził wójt. — Kradną kury i w ogóle.
Konwisarz uniósł się sprawiedliwym gniewem:
— Widzicie więc. Mówi się Attyla, a to tymczasem kotlarze… Za wszystkim, za
wszystkim kryją się ci przeklęci kotlarze. Zaczarowali nam bydło… zesłali na nas
krwawą biegunkę… wszystko kotlarze! Powinniście ich byli wieszać, gdy się tylko
pokazali! Cóż to, nie wiecie… nie wiecie o kotłach piekielnych? I nie
słyszeliście, że ci Hunowie w marszu biją w kotły? Każde dziecko musi pojąć ten
związek! To kotlarze ściągnęli na nas wojnę… Kotlarze są wszystkiemu winni… I ty
— krzyknął z pianą na ustach, wskazując na obcego chłopaka — tyś także kotlarz,
jesteś sprzymierzeńcem i szpiegiem kotlarzy! Po toś przyszedł… i chciałeś nas
zbałamucić, ty kotlarzu, chciałeś nas wydać kotlarzom!
— Powiesić go! — zawołał piskliwie rozdrażniony człowieczek.
— Zaczekajcie, sąsiedzie — przekrzykiwał wrzawą wójt. — Trzeba zrobić
śledztwo… Cicho!
— Co za ceregiele — jęczał ktoś. Zaczęły się zbiegać i kobiety.
Tej nocy gorzała łuna na północnym zachodzie. Chwilami padał przelotny
deszcz. Pięciu ludzi z gromady umarło na krwawą biegunkę i z zaziębienia.
Chłopaka po dłuższych torturach powiesili.
(1932)
OBRAZOBURSTWO
Do Nikefora, przełożonego klasztoru Świętego Symeona, przybył niejaki
Prokopios, słynący jako uczony znawca i zapalony kolekcjoner sztuki
bizantyjskiej. Gdy czekał, spacerując po krużganku klasztornym, widać było, że
jest zdenerwowany.
— Piękne kolumny tu mają — mówił do siebie — oczywiście z piątego wieku.
Jedynie Nikeforos może nam pomóc. Ma wpływy na dworze i sam był niegdyś
malarzem. A nie był z niego kiepski malarz, z tego starucha. Pamiętam, że robił
dla cesarzowej projekty haftów i malował dla niej ikony; dlatego, gdy mu podagra
tak powykrzywiała ręce, że już w nich nie mógł utrzymać pędzla, zrobili go
opatem. Podobno jednak wciąż jego słowo na dworze wiele znaczy. Jezu Chryste,
toż to piękna głowica! Tak, Nikeforos pomoże. Szczęście, żeśmy sobie o nim
przypomnieli.
— Witaj, Prokopie — odezwał się za nim łagodny głos.
Prokopios odwrócił się gwałtownie. Za nim stał wyschnięty i uprzejmy
staruszek z rękami schowanymi w rękawach.
— Piękna głowica, co? — rzekł. — Stara robota z Naksos, panie.
Prokopios pocałował opata w rękaw.
— Przyszedłem do was, ojcze — zaczął ze wzruszeniem, ale przełożony klasztoru
mu przerwał:
— Chodź, siądziemy w słonku, mój miły. To robi dobrze na moją podagrę. Co za
dzień, Boże, co za jasność! Więc cóż cię do mnie sprowadza? — zagaił, gdy
usiedli już na kamiennej ławce pośrodku klasztornego ogródka, rozbrzęczanego od
pszczół, pachnącego szałwią, tymiankiem i miętą.
— Ojcze — zaczął szybko Prokopios — zwracam się do was jako do jedynego,
który może odwrócić ciężką i niepowetowaną klęskę kultury. Wiem, że u was znajdę
zrozumienie. Wyście artysta, ojcze. Co to z was był za malarz, zanim wam
polecono wziąć ma barki zaszczytne brzemię tego duchownego urzędu! Boże odpuść,
ale czasem żałuję, że nadal nie pochylacie się nad drewnianymi deskami, na
których—ście niegdyś wyczarowywali najpiękniejsze bizantyjskie ikony.
Ojciec Nikeforos zamiast odpowiedzi zakasał długie rękawy habitu i wystawił
na słońce swoje biedne węźlaste ręce, powykrzywiane przez podagrę niczym papuzie
pazury.
— Ależ gdzie tam — mruknął. — Co ty mówisz, mój miły!
— Szczerą prawdę, Nikeforze — odpowiedział Prokopios. — (Święta Bogarodzico,
co za straszne ręce!) Wasze ikony są dziś bez ceny. Kiedyś tu jakiś Żyd żądał za
wasz obraz dwa tysiące drachm, a gdy ich nie dostał, rzekł, że poczeka, a za
dziesięć lat dostanie trzy razy tyle.
Ojciec Nikeforos skromnie odkaszlnął i zapłonił się z wielkiej radości.
— Nie plećże — .zagadał. — Któż by tam mówił o moich bazgrotach? Nie trzeba,
macie przecież takich ulubionych mistrzów, jak ten tam Argyropulos, Malwazjas,
Papadianos, Megalokastros i różni inni, na przykład ten, jakże się nazywa, co
robi te mozaiki…
— Myślicie o Papanasstazjasie? — spytał Prokopios.
— Aha, aha — mruczał Nikefoxos. — Podobno jest bardzo ceniony. No, nie wiem,
ale mnie się mozaiki wydają raczej murarką niż prawdziwym malarstwem. Pono ten
wasz… no, jak się nazywa…
— Papanastazjas?
— Tak, Papanastazjas. On jest pono z Krety. Za moich czasów inaczej ludzie
patrzyli na kreteńską szkołę. Nienaturalne to jakieś, mówili. Zbyt twarde linie,
a te kolory! Więc ty mówisz, że ten Kreteńczyk jest bardzo ceniony? Hm,
szczególne.
— Ja nic takiego nie powiedziałem — bronił się Prokopios. — Ale widzieliście
jego ostatnie mozaiki?
Ojciec Nikeforos zaprzeczył stanowczo ruchem głowy.
— Nie, nie, mój miły. Co bym na (nich wypatrzył! Linie jak druty, a to
jaskrawe złoto! Zauważyłeś, że na jego ostatniej mozaice archanioł Gabriel stoi
tak skośnie, jakby miał upaść? Przecież ten wasz Kreteńczyk nie umie nawet
pajaca narysować, żeby porządnie stał.
— Bo właśnie — odparł niepewnie Prokopios — w tym wypadku zrobił to
naumyślnie, ze względów kompozycyjnych.
— To ci pięknie dziękuję — wybuchnął opat i podrażniony wydął policzki. — Ze
względów kompozycyjnych! A więc ze względów kom pozycyjnych można źle rysować,
tak? I sam cesarz pójdzie na to patrzeć i powie: „Zajmujące, bardzo zajmujące!”
— Ojciec Nikeforos opanował swe zdenerwowanie. — Rysunek, panie, przede
wszystkim rysunek; w tym jest cała sztuka!
— To mówi mistrz — przypochlebił się skwapliwie Prokopios. — Ja mam w swych
zbiorach wasze Wniebowstąpienie, ale powiem wam, ojcze, że bym go nie oddał
nawet za żadnego Nikaona.
— Nikaon był dobrym malarzem — rzekł Nikeforos stanowczo. — Klasyczna szkoła,
panie. Boże, to były piękne proporcje! Ale moje Wniebowstąpienie to słaby obraz,
Prokopie. Te nieruchome postacie i ten Chrystus ze skrzydłami jak u bociana; mój
drogi, Chrystus musi się przecież wznosić i bez skrzydeł! I to się nazywa
sztuką! — Ojciec Nikeforos zdenerwowany wysmarkał się w rękaw. — Ech, cóż tam,
wówczas jeszcze nie umiałem rysować. Nie było w tym głębi ani ruchu…
Prokopios spoglądał z podziwem na pokrzywione ręce opata.
— Ojcze, wy jeszcze malujecie? Ojciec Nikeforos potrząsnął głową.
— Gdzie tam, gdzie tam! Tylko kiedy niekiedy, trochę, coś dla własnej
przyjemności.
— Postacie? — wyrwało się Prokopowi.
— Postacie, synu, nie masz nic piękniejszego jak postacie. Stojące postacie,
które wyglądają, jak, gdyby chciały postąpić naprzód. A za nimi głębia, w którą,
rzekłbyś, mogłyby się cofnąć. Trudne to, mój miły. Co o tym wie taki wasz… no,
jak się zowie, ten murarz z Krety ze swoimi pokrzywionymi pajacami!
— Bardzo bym chciał zobaczyć wasze nowe obrazy, Nikeforze — powiedział
Prokopios.
Ojciec Nikeforos machnął ręką.
— Po co? Przecież masz tego Papanastazjasa! Wspaniały artysta, mówisz.
Patrzcie no, względy kompozycyjne! No, trudno, jeśli te jego mozaikowe pajace
mają być prawdziwą sztuką, to ja już nie wiem, co to jest malarstwo. Owszem, ty
jesteś znawcą, Prokopie; może masz rację, że Papanastazjas jest genialny!
— Tego nie powiedziałem — protestował Prokopios. — Nikeforze, nie przyszedłem
sprzeczać się z wami o sztukę, ale ratować ją, dopóki nie jest za późno.
— Przed Papanastazjasem? — zapytał żywo Nikeforos.
— Nie, ale przed cesarzem. Przecież wiecie o tym. Najjaśniejszy Pan cesarz
Konstantyn Kopronymos chce pod naciskiem pewnych sfer kościelnych zakazać
malowania ikon. Że to niby jest bałwochwalstwo czy coś tam. Co za głupota,
Nikeforze!
Opat przysłonił oczy obwisłymi powiekami.
— Słyszałem o tym, Prokopie — mruczał. — Ale to jeszcze niepewne. Nie,
jeszcze nic nie ustalono.
— Właśnie dlatego przychodzę do was, ojcze — mówił żarliwie Prokopios. —
Każdy przecież wie, że dla cesarza jest to kwestia czysto polityczna. Jemu
diabła zależy na bałwochwalstwie, ale chce mieć spokój. A gdy mu po ulicach
biega motłoch kierowany przez podłych fanatyków i wrzeszczy „precz z bałwanami”,
to sobie nasz zacny monarcha myśli, że najdogodniej będzie spełnić żądania tej
rozwrzeszczanej hołoty. Wiecie, że zasmarowali freski w kaplicy Najświętszej
Miłości?
— Słyszałem o tym — westchnął opat z zamkniętymi oczami. — Co za grzech,
Matko Boża! Takie wspaniałe freski spod ręki samego Stefanida! Czy pamiętasz
postać świętej Zofii, na lewo od błogosławiącego Chrystusa? Prokopie, była to
najpiękniejsza stojąca postać, jaką kiedykolwiek widziałem. Stefanides,
człowieku, to był mistrz, szkoda mówić!
Prokopios z przejęciem pochylił się ku opatowi.
— Nikeforze, napisano w prawie Mojżeszowym: Nie uczynisz sobie ryciny ani
żadnego podobieństwa tych rzeczy, które są na niebie wysoko, ani tych, które są
na ziemi, ani tych, które są w wodach pod ziemią. Nikeforze, czy mają słuszność
ci, którzy głoszą, że od Boga zakazane jest malować obrazy i rzeźbić posągi?
Ojciec Nikeforos pokręcił głową, nie otwierając oczu.
— Prokopie — wyrzekł po chwili — sztuka jest tak święta jak służba boża,
albowiem… sławi dzieło boskie… i uczy je kochać. — I zrobił biedną ręką w
powietrzu znak krzyża. — Czyż i Stworzyciel nie był artystą? Czy nie wymodelował
kształtu człowieka z ziemskiej gliny? Czy nie obdarzył każdej rzeczy konturem i
barwą? I co za artystą, Prokopie! Nigdy, nigdy się nie nauczymy od niego za
wiele… Wreszcie to prawo odnosiło się tylko do czasów barbarzyńskich, gdy ludzie
jeszcze nie potrafili dobrze rysować. Prokopios westchnął głęboko.
— Wiedziałem, ojcze, że tak powiecie — rzekł z szacunkiem. — Jako ksiądz i
jako artysta. Nikeforze, wy nie dopuścicie, aby zniszczono sztukę.
Opat otworzył oczy.
— Ja? Cóż mogę uczynić, Prokopie? Czasy są złe, świat cywilizowany dziczeje,
przychodzą ludzie z Krety i Bóg wie skąd. To straszne, mój miły; ale w jaki
sposób możemy temu zapobiec?
— Nikeforze, gdybyście pomówili z cesarzem…
— Nie, nie — powiedział ojciec Nikeforos. — Z cesarzem o tym nie mogę mówić.
Cesarz się przecież nie zna na sztuce, Prokopie. Słyszałem, że onegdaj pochwalił
mozaiki tego waszego… no, jak się zowie?
— Papanastazjas, ojcze.
— Tak. Ten, co rysuje te krzywe pajace. Cesarz nie ma pojęcia, co to jest
sztuka. A Malwazjas jest według mnie równie kiepskim malarzem. Rozumie się,
raweńska szkoła. A widzisz, przecież mu dali robić mozaiki w dworskiej kaplicy?
Gdzież tam, u dworu nic się nie da uzyskać, Prokopie. Ja tam przecież nie mogą
iść i prosić, żeby pozwolili jakiemuś Argyropulowi albo temu — jak się ten
Kreteńczyk nazywa, Papanastazjas, nie? — szpecić dalej ściany!
— Nie o to chodzi, ojcze — mówi. Prokopios cierpliwie. — Ale zważcie, że
jeżeli obrazoburcy zwyciężą, cała sztuka ulegnie zniszczeniu. Wasze ikony
również zostaną spalone, Nikeforze!
Opat machnął ręką.
— Kiepskie były, Prokopie — mruknął. — Nie umiałem dawniej rysować. Rysować
postacie, panie, tego się człowiek tak prędko nie nauczy.
Prokopios drżącym palcem wskazał antyczną rzeźbę młodego Bakchusa, na wpół
ukrytą w kwitnącym krzaku dzikiej róży.
— I ta rzeźba zostanie rozbita — powiedział.
— Co za grzech, co za grzech — szeptał Nikeforos, przymykając z boleścią
oczy. — Myśmy tę rzeźbę nazwali świętym Janem Chrzcicielem, ale toć to po
prawdzie jeno wspaniały Bakchus. Godzinami, całymi godzinami tutaj się w niego
wpatruję. Jest to coś jakby modlitwa, Prokopie.
— Więc widzicie, Nikeforze. I ta boska doskonałość ma być na wieki
zniszczona? Jakiś zawszony i wrzaskliwy fanatyk ma ją rozbić młotem w drzazgi?
Opat milczał złożywszy ręce.
— Wy możecie ocalić całą sztukę, Nikeforze — usilnie przekonywał Prokopios. —
Wasze święte życie i wasza mądrość zyskały wam niezmierną cześć w kościele; dwór
was wysoko poważa, będziecie członkiem Wielkiego Synodu, który ma rozstrzygnąć,
czy wszystkie rzeźby i obrazy są tylko przedmiotami bałwochwalstwa. Ojcze, los
całej sztuki jest w waszych rękach!
— Przeceniasz moje wpływy, Prokopie — westchnął opat. — Ci fanatycy są silni,
a mają za sobą pospólstwo… Nikeforos milczał chwilę. — Mówisz, że zniszczyliby
wszystkie obrazy i rzeźby?
— Tak.
— A mozaiki także by zniszczyli?
— Tak. Wyłupaliby je ze stropów, a kamyki rozrzuciliby po śmietniskach.
— Naprawdę? — powiedział z zaciekawieniem Nikeforos. — Więc potłukliby także
tego skrzywionego archanioła Gabriela, tego… no…
— Prawdopodobnie tak.
— A to dobrze! — zachichotał opat. — To strasznie brzydki obraz. Jeszcze nie
widziałem tak okropnej kukły; i coś takiego usprawiedliwia się względami
kompozycyjnymi! Powiem ci, Prokopie, że kiepski rysunek to grzech i
bluźnierstwo, to obraza boska. I temu się mają ludzie kłaniać? Nie, nie! Prawdą
jest, że kłaniać się złym obrazom to rzeczywiście bałwochwalstwo. Nie dziwię
się, że przeciw temu ludzie się burzą. Mają zupełną rację. Kreteńska szkoła to
herezja, a taki Papanastazjas jest gorszym kacerzem niż jakiś arianin. Więc
mówisz — paplał opat radośnie — że potłukliby te paskudztwa? Dobrą wiadomość mi
przynosisz, miły synu. Cieszę się, żeś przyszedł. — Nikeforos podniósł się z
trudem; znak, że audiencja skończona. — Piękną pogodę mamy, nie?
Prokopios powstał. Widać było, że jest przybity.
— Nikeforze — rzekł z wysiłkiem — ale także inne obrazy zostaną zniszczone!
Słyszycie, wszystkie dzieła sztuki zostaną spalone i rozbite!
— No, no — rzekł opat uspokajająco. — To szkoda, wielka szkoda. Ale jeśli
świat ma się uwolnić od kiepskich malowideł, to nie powinniśmy patrzeć zbyt
surowo na pewne uchybienia. Tylko niech się już ludzie nie kłaniają tym krzywo
nasmarowanym kukłom, jakie wyczynia ten wasz… no…
— Papanastazjas.
— Tak, ten. Bardzo marna kreteńska szkoła, Prokopie. Cieszę się, żeś mi
zwrócił uwagę na ten synod. Będę tam, Prokopie, będę tam, nawet gdyby mnie
musieli na rękach zanieść. Do śmierci bym sobie wyrzucał, gdybym przy tym nie
był. Niech tylko potłuką tego archanioła Gabriela — zaśmiał się Nikeforos
pomarszczonymi policzkami. — Bóg z tobą, synu — rzekł, wznosząc wykrzywioną rękę
do błogosławieństwa.
— Bóg z wami, Nikeforze — westchnął beznadziejnie Prokopios.
Opat Nikeforos odchodził, potrząsając w zamyśleniu głową.
— Kiepska kreteńska szkoła — mruczał. — Najwyższy czas, aby się to skończyło…
Ach, Boże, co za herezja… ten Papanastazjas… i Papadianos To nie są postacie,
lecz bałwany, przeklęte bałwany — wykrzykiwał Nikeforos, machając swymi
obolałymi rękami. — Bałwany… bałwany… bałwany…
(1936)
BRAT FRANCISZEK
Przy szosie do Forlł (tam gdzie się odgałęzia droga do Lugo) zatrzymał się u
jednego kowala żebrzący mnich; był mały, trochę przygarbiony i w szerokim
uśmiechu ukazywał kilka żółtych zębów.
— Bracie kowalu — rzekł wesoło — niech będzie pochwalony, jeszcze dziś nic
nie jadłem.
Kowal wyprostował się, otarł pot i pomyślał coś o wałęsających się ludziach.
— Wejdźcie dalej — mruknął. — Znajdzie się tam kawałek sera.
Żona kowala była ciężarna i pobożna; chciała pocałować mnicha w rękę, ale ten
szybko schował obie dłonie, paplając żywo:
— Ależ, mateczko, a gdybym tak ja ucałował was w rękę? Nazywam się brat
Franciszek, żebrak. Niech was Bóg błogosławi.
— Amen — szepnęła młoda kowalka i poszła po chleb, ser i wino.
Kowal nie był rozmowny; patrzył w ziemię i nie wiedział, co mówić.
— A skądeście, domine? — zapytał w końcu.
— : Z Asyżu — rzekł mnich — ładny kawałek drogi, braciszku. Nie uwierzyłbyś,
ile jest na świecie strumyczków, winnic i ścieżek. Człowiek nie zdąży ich
przejść, a powinien, powinien. Wszędzie jest stworzenie boskie, a gdy idziesz,
to jakbyś się modlił.
— Byłem raz aż w Bolonii — powiedział kowal w zamyśleniu — ale już dawno.
Rozumiecie, domine, kowal nie może nosić z sobą swego warsztatu.
Mnich kiwał głową.
— Kuć żelazo — rzekł — to tak, kowalu, jakbyście służyli Bogu. Ogień jest
piękny i święty. Brat ogień, przyjacielu, żywe stworzenie boże. Gdy żelazo
zmięknie i daje się wyginać — to dopiero jest piękno, kowalu, jej, jej! a
patrzeć w ogień, to jak objawienie!
Mnich objął rękami kolana niczym chłopiec i zaczął opowiadać o ogniu. O ogniu
pasterzy, o dymiących ogniach winnic, płonącym łuczywie, świecach i krzaku
gorejącym. Tymczasem kowalka rozpostarła na stole białe płótno i przygotowała
chleb, ser i wino; kowal z roztargnieniem mrugał, jak gdyby patrzył w ogień.
— Ojcze — rzekła cicho kowalowa — może byście co zjedli?
Brat Franciszek łamał chleb w palcach i spoglądał pytająco na kowala i jego
żonę. „Cóż wam to jest obojgu — dziwił się — żeście tak milczący i nieswoi? Tacy
zacni ludzie, chłop jak niedźwiedź i żona w błogosławionym stanie; co wam jest,
co was gnębi? — Franciszkowi rosły kęsy w ustach z zakłopotania i współczucia. —
Czym was, ludzie boży, rozweselić? Czy wam opowiedzieć coś wesołego z podróży?
Może śpiewać i skakać, żeby rozbawić kobietę, która jest przy nadziei?”
Drzwi się nieco uchyliły. Na to kowalowa podniosła rękę i zbladła. W drzwiach
ukazała się pokorna psia głowa i bojaźliwe oczy.
Kowal skoczył, żyły mu na czole nabrzmiały, i rzucił się ku drzwiom.
— A pójdziesz, przeklęte zwierzę! — ryknął i kopnął w drzwi.
Pies zaskowyczał i uciekł.
Brat Franciszek posmutniał i zakłopotany ugniatał kulki z chleba.
— Kowalu, Kowalu — rzekł nagle — co wam zrobiło to stworzenie boskie?
Kowal obrócił się stropiony w stronę żony.
— Giuliana — mruknął — no! No!
Żona usiłowała się uśmiechnąć, usta jej drżały; wstała blada i zmieniona i
bez słowa wyszła. Kowal patrzył za nią nachmurzony.
— Braciszku — szepnął Franciszek z żalem — dlaczego odpędzasz swego brata
pieska od stołu? Ja odejdę.
Kowal gniewnie warknął.
— Wiedzcie więc, domine — rzekł szorstko — ten pies… Na Wielkanoc
oczekiwaliśmy odwiedzin. Miała przyjść do nas siostra żony z Forli, dziewczynka
jeszcze… Nie przyszła. Po czternastu dniach przyjechali po nią rodzice…
Szukaliśmy dziewczęcia, nigdzie ani śladu. Tydzień przed Zielonymi Świętami
przybiega nasz piesek skądś z pola i wlecze coś w pysku aż do progu. Patrzymy —
wnętrzności. Dopiero potem znaleźliśmy tę resztę, co została z dziewczęcia… —
Kowal gryzł wargi, aby się opanować. — Nie wierny, kto to zrobił. Bóg ukaże
mordercę. Ale ten piesek, domine… Kowal machnął ręką. — Nie mogę go zabić, to
najgorsze. I nie da się w żaden sposób odpędzić. Chodzi koło domu i prosi…
Możecie sobie wyobrazić, co za zgroza. — Kowal silnie przetarł twarz. — Nie
możemy na niego nawet patrzeć. W nocy wyje pod drzwiami.
Brat Franciszek otrząsnął się.
— Więc widzicie — rzekł nisikim głosem kowal. — Wybaczcie, domine, wyjrzę za
Giuliana.
Mnich pozostał sam w izbie, ciążyła mu ta cisza. Wyszedł na palcach za próg.
I widzi: opodal stoi żółte, trzęsące się psisko, z opuszczonym między nogi
ogonem, i wpatruje się w niego niepewnie. Brat Franciszek skierował się ku
niemu. Piesek próbował poruszyć ogonem i zaskomlał.
— Ach, ty biedaku — mruknął Franciszek i chciał patrzeć gdzie indziej, ale
pies machał ogonem i nie spuszczał z niego oczu. — No, co chcesz? — mruknął brat
Franciszek zakłopotany. — Smutno ci, braciszku, prawda? Ciężka sprawa. — Psisko
drepce i trzęsie się niespokojnie. — Idźże — ucisza go Franciszek. Nikt z tobą
nie chce mówić, co? — Piesek skowyczy i czołga się u nóg mnicha. Brat Franciszek
jakby się nim brzydził. — Idź, idź precz — przemawia do niego. — Nie powinieneś
był tego robić, bracie. To było święte ciało dziewczątka. — Pies leży u nóg
świętego i skomli. — Przestań, proszę cię — mruczy Fuanoiszek i pochyla się nad
psem. Pies znieruchomiał w najwyższym napięciu.
W tej chwili wyszedł kowal i jego żona na próg, albowiem szukali swego
gościa. A oto przed domem klęczy mnich, skrobie za uchem skomlące psisko i cicho
mówi:
— Więc widzisz, braciszku, więc widzisz, mój miły; czemu mi liżesz ręce?
Kowal fuknął. Franciszek zwrócił się do niego i jął paplać:
— Wiecie, kowalu, on tak prosił! Jak go wołacie?
— Bracco —mruknął kowal.
— Bracco — powiedział święty Franciszek, a piesek nagle liznął go po twarzy.
Brat Franciszek wstał.
— Dosyć już, bracie, dziękuję ci. Już pójdę, kowalu.
Nie wiedział naraz, jak się pożegnać; stał przed kowalką i myślał
przymknąwszy oczy o jakimś błogosławieństwie.
Otworzył je, a tu przed nim klęczy młoda kobieta i trzyma rękę na głowie
żółtego psa.
— Chwała Bogu —odetchnął Franciszek i w uśmiechu ukazał żółte zęby. — Bóg wam
zapłać!
A piesek, piszcząc z szalonej radości, zaczął biegać wokół świętego i
klęczącej kobiety.
(1932)
OFIR
Ludzie na placu Świętego Marka prawie się nie oglądali, gdy pachołkowie
prowadzili tego starca do doży. Był wynędzniały i brudny, można by powiedzieć,
że to jakiś złodziejaszek z portu.
— Ten oto człowiek — oświadczył podest? viceregente przed tronem doży — mówi,
że się nazywa Giovanni Fialho, kupiec z Lizbony; twierdzi, że był właścicielem
statku i że go z całą załogą i ładunkiem wzięli do niewoli algierscy piraci;
opowiada, że się mu udało uciec z galery i że mógłby oddać Rzeczypospolitej
Weneckiej znakomite usługi, a jakie, to podobno może zwierzyć tylko osobiście
miłościwemu doży.
Stary doża bacznie przyglądał się zarośniętemu starcowi swymi ptasimi oczami.
— Więc ty — odezwał się w końcu — powiadasz, żeś pracował na galerach?
Przyprowadzony człowiek zamiast odpowiedzi obnażył brudne kostki; były
opuchłe od kajdan.
— A całe plecy — dodał — to jedna blizna, miłościwy dożo. Jeśli sobie wasza
miłość życzy, abym pokazał…
— Nie, nie — powiedział szybko doża — nie trzeba. Co nam chciałeś powiedzieć?
Wynędzniały człowieczyna podniósł głowę.
— Dajcie mi statki, miłościwy dożo — rzekł żywo. — Doprowadzę je do Ofiru,
krainy złota.
— Do Ofiru — zamruczał doża. — Tyś znalazł Ofir?
— Znalazłem — odpowiedział stary — i byłem tam przez dziewięć miesięcy,
albowiem musieliśmy naprawiać statek.
Doża zamienił szybkie spojrzenie ze swym uczonym doradcą, biskupem
pordenońskim. — Gdzie leży Ofir? — zapytał starego kupca.
— Trzy miesiące drogi stąd — rzekł żeglarz. Musi się opłynąć całą Afrykę, a
potem znowu płynie się na północ.
Biskup pordenoński pochylił się z uwagą.
— Czy Ofir leży nad brzegiem morza?
— Nie. Leży o dziewięć dni drogi od wybrzeża morskiego, a rozpościera się
wokół wielkiego jeziora, błękitnego jak szafir.
Biskup pordenoński lekko skinął głową.
— A jakeś się dostał do wnętrza kraju? — pytał doża. — Mówią, że Ofir dzielą
od morza nieprzebyte góry i pustynie.
— Tak — odpowiedział żeglarz Fialho — do Ofiru nie ma żadnej drogi. Pustynia
roi się od lwów, a góry są szklane i gładkie jak szkło murańskie.
— A ty byłeś poza nimi? — rzucił doża.
— Byłem. Gdyśmy naprawiali statek mocno uszkodzony przez burze, przyszli na
brzeg ludzie odziani w białe szaty lamowane purpurą i przywołali nas.
— Murzyni? — pytał biskup.
— Nie, monsignore. Biali jak Anglicy, a włosy mieli długie, posypane złotym
pyłem. Byli bardzo piękni.
— I co, czy byli uzbrojeni? — dopytywał się doża.
— Mieli złote oszczepy. Kazali nam wziąć wszystko, co było z żelaza, aby to
wymienić w Ofirze na złoto. W Ofirze mianowicie nie ma żelaza. Sami doglądali,
żebyśmy wzięli wszystko: kotwice, łańcuchy, broń, ba, nawet gwoździe, którymi
był zbity nasz statek.
— I co dalej? — pytał doża.
— Na brzegu czekało stado skrzydlatych jucznych zwierząt, może ze
sześćdziesiąt sztuk. Miały skrzydła jak łabędzie. Nazywają je Pegazami.
— Pegazy — mówił w zamyśleniu uczony biskup — o tym się nam zachowały
wiadomości jeszcze od starożytnych Greków. Wydaje się więc, że Grecy
rzeczywiście znali Ofir.
— W Ofirze właśnie mówi się po grecku — oświadczył stary kupiec. — Znam
trochę grecki, ponieważ w każdym porcie jest jakiś złodziej z Krety albo Smyrny.
— Ciekawe wiadomości — mruczał biskup. — A czy mieszkańcy Ofiru są
chrześcijanami?
— Boże, daruj — powiedział Fialho — ale to zakamieniali poganie, monsignore.
Czczą jakiegoś Apollina czy jak go tam zowią.
Biskup pordenoński przytaknął głową.
— To by się zgadzało. Widocznie są to potomkowie Greków, zapędzonych tam
burzą morską po zdobyciu Troi. I co dalej?
— Dalej? — spytał Giovanni Fialho. — Ano, załadowaliśmy żelazo na te
skrzydlate osły. Trzej z nas, mianowicie ja, niejaki Chico z Kadyksu i Manolo
Pereira z Coimbry, dostaliśmy skrzydlate konie i kierowani przez tych ludzi z
Ofiru polecieliśmy prosto na wschód. Podróż trwała dziewięć dni. Każdej nocy
zsiadaliśmy, aby Pegazy mogły się napaść i napoić. Żrą tylko asfodele i narcyzy.
— Widać, że są greckiego pochodzenia — mrukną”! biskup.
— Dziewiątego dnia ujrzeliśmy jezioro błękitne jak szafir — ciągnął stary
kupiec. — Pozsiadaliśmy nad jego brzegiem; są w nim srebrne ryby z rubinowymi
oczami. A piasek tego jeziora, miłościwy dożo, to są same perły wielkie jak
kamienie. Manolo rzucił się na ziemię i zaczął w tych perłach grzebać obiema
rękami; wtedy jeden z naszych przewodników nam powiedział, że to jest doskonały
piasek, podobno z niego w Ofirze wypalają wapno.
Doża wytrzeszczył oczy.
— Wapno z pereł? To zdumiewające!
— Potem nas zaprowadzili do królewskiego pałacu. Był cały z alabastru, tylko
miał złoty dach, który świecił jak słońce. Tam nas przyjęła ofirska królowa,
siedząc na kryształowym tronie.
— To w Ofirze panuje kobieta? — zdziwił się biskup.
— Tak jest, monsignore. Kobieta olśniewającej piękności, niczym jaka bogini.
— Widocznie jedna z amazonek — osądził biskup w zamyśleniu.
— A inne kobiety? — rzucił doża — mam na myśli kobiety w ogóle, są tam piękne
kobiety?
Żeglarz złożył ręce.
— Ach, miłościwy dożo, takich nie było nawet w Lizbonie za moich lat
młodzieńczych.
Doża strzepnął ręką.
— Nie gadaj! W Lizbonie kobiety są podobno czarne jak koty. Ale w Wenecji,
człowieku, w Wenecji przed jakimiś trzydziestu laty, to dopiero były kobiety!
Jak u Tycjana! I cóż te kobiety w Ofirze? Opowiadaj!
— Ja jestem stary, wasza miłość — rzekł Fialho, ale Manolo, ten by miał co
opowiadać, gdyby go nie zabili ci muzułmanie, co nas schwycili koło Balearów.
— Dużo by mógł opowiedzieć? — pytał doża z ciekawością.
— Matko Boża — zawołał stary żeglarz — nawet byście mu, miłościwy dożo, nie
uwierzyli. Powiadam, po czternastu dniach to można było całego Manola wytrząść
ze spodni.
— I cóż ta królowa?
— Królowa miała żelazny pas i żelazne bransolety. „Podobno masz jakieś żelazo
— rzekła — nam tu czasem dostarczają żelaza arabscy kupcy.”
— Arabscy kupcy! — krzyknął doża i uderzył pięścią w poręcz. — Więc widzicie,
wszędzie nam ci nicponie odbierają rynki zbytu. Tego nie ścierpimy, tu idzie o
najwyższe interesy Rzeczypospolitej Weneckiej! Do Ofiru musimy dostarczać my, i
basta! Dam ci trzy okręty, Giovanni, trzy okręty pełne żelaza.
Biskup podniósł rękę.
— I co dalej, Giovanni?
— Królowa zaproponowała mi za całe moje żelazo równą wagę złota.
— I tyś to przyjął, rozumie się, ty złodzieju!
— Nie przyjąłem, monsigniore. Powiedziałem, że nie sprzedaję żelaza na wagę,
tylko na objętość.
— Słusznie — rzekł biskup — złoto jest cięższe.
— Szczególnie złoto z Ofiru, monsigniore. Ono jest trzy razy cięższe od
zwykłego złota i czerwone jak ogień. Królowa więc zarządziła, aby ukuli ze złota
taką samą kotwicę, takie same gwoździe, łańcuchy i miecze, jak były te nasze
żelazne. Dlatego musieliśmy tam czekać około tygodnia.
— A na cóż im potrzeba żelaza? — dziwił się doża.
— Ponieważ ma dla nich szczególną wartość, wasza miłość — prawił stary
kupiec. — Wyrabiają z niego ozdoby i pieniądze. Chowają żelazne gwoździe w
skrzyniach, jak skarb. Mówią, że żelazo jest piękniejsze od złota.
Doża opuścił powieki, podobne do powiek indyka.
— Dziwne — mruczał. — To nadzwyczaj dziwne, Giovanni. I co było potem?
— Potem nałożyli to wszystko złoto na skrzydlate muły i przetransportowali
nas w taki sam sposób nad brzeg morza. Tam z powrotem pozbijaliśmy statek
złotymi gwoździami i zawiesiliśmy złotą kotwicę na złotym łańcuchu. Potargane
liny i żagle zastąpiliśmy jedwabnymi i wypłynęliśmy z pomyślnym wiatrem w stronę
domu.
— A perły? — powiedział doża — nie wzięliście ze sobą żadnych pereł?
— Nie — rzekł Fialho. — Proszę wybaczyć, przecież ich tam było jak piasku.
Zaledwie kilka ziaren uwięzło nam w trzewikach, a i te zabrali nam ci algierscy
poganie, gdy na nas napadli koło Balearów.
— To opowiadanie — mruknął doża — wygląda dosyć prawdopodobnie.
Biskup słabo przyświadczył.
— A zwierzęta — przypomniał sobie — czy tam w Ofirze jakie centaury?
— Nie słyszałem o nich, monsigniore — odpowiedział z szacunkiem żeglarz. —
Ale są tam flamingi.
Bisikup sapnął przez nos.
— Chyba się mylisz. Flamingi są przecież w Egipcie, wiadomo, że mają tylko
jedną nogę.
— I mają tam dzikie osły — dodał żeglarz — pręgowane czarno i biało, podobnie
jak tygrysy.
Biskup podejrzliwie podniósł oczy.
— Czy ty nas nie chcesz nabierać? Któż to widział pręgowane osły? Jedna rzecz
mnie dziwi, Giovanni. Twierdzisz, żeście przez ofirskie góry lecieli na
skrzydlatych mułach?
— Tak jest, monsignore.
— Hm, patrzcie! Według tego, co mówią Arabowie, żyje w górach Ofiru ptak
Gryf, który, jak wiadomo, ma metalowy dziób, metalowe pazury i pióra z brązu.
Nie słyszałeś nic o nim?
— Nie słyszałem, monsigniore — wyjąkał żeglarz.
Biskup z Pordenone pokręcił krytycznie głową.
— Przez te góry, człowieku, nie da się przelecieć, tego w nas nie wmówisz;
przecież tam — to dowiedzione — przebywa ptak Gryf. Wykluczone: ptak Gryf
zadziobałby te Pegazy jak jaskółka muchy. Chłopie, nas nie oszukasz. No, ty
łajdaku, a jakie drzewa tam rosną?
— Ano, jakie drzewa — wykrztusił nieszczęśnik — wiadomo, jakie drzewa. Palmy,
monsignore.
— Więc widzisz, że kłamiesz — rzekł biskup z triumfem. — Według Bubona z
Biskry, który jest autorytetem w tych rzeczach, rosną w Ofirze granaty, które
zamiast pestek mają drogie kamienie. Wymyśliłeś sobie, brachu, głupią historię!
Giovanni Fialho padł na kolana.
— Jak Bóg na niebie, monsigniore, jakże by mógł taki nieuczony kupiec jak ja
wymyślić Ofir.
— Mnie to mówisz? — skarcił go uczony biskup. — Ja wiem lepiej niż ty, że
jest na świecie Ofir, kraina złota, ale ty jesteś kłamca i nicpoń. To, co
mówisz, nie odpowiada wiarygodnym źródłom, więc jest zełgane. Miłościwy dożo,
ten człowiek jest oszustem.
— Jeszcze jeden — westchnął stary doża, mrugając ze strapieniem. — Zgroza,
ilu dziś jest tych awanturników. Odprowadźcie go!
Podest? vicegerente spojrzał pytająco.
— Jak zwykle, jak zwykle — ziewnął doża. — Niech sobie porządnie posiedzi, a
potem go sprzedajcie na galery. Szkoda — mruczał — że to jest oszust; coś niecoś
z tego, co powiedział, miało jakieś ziarnko prawdy… Może to słyszał od Arabów?
(1932)
GONERIL, CÓRKA LEARA
Nie, nic mi nie jest, nianiu… i nie nazywaj mnie złotą dziewczynką. Wiem, żeś
mi tak mówiła, gdy byłam mała. A król Lear wołał na mnie „ty brzdącu”,
pamiętasz? Wolałby mieć syna. Jak myślisz, czy synowie są lepsi niż córki?
Regana była zawsze taka panieneczka, a Kordelia, wiesz przecież: gdzie ją
pchniesz, tam poleci. Takie ciepłe kluski. A Regana, nikt by tego o niej nie
powiedział: zadzierała nosa jak królewna, ale co za egoistka, pamiętasz?
Powiedz, nianiu, czy ja byłam zła, gdy byłam malutka? No widzisz.
Jak się to dzieje, że się człowiek staje zły? Ja wiem, nianiu, że jestem zła.
Nie przecz, ty też tak myślisz. Mnie wszystko jedno, co wy sobie wszyscy o mnie
myślicie. Niech będzie, żem zła, ale w tym, co zaszło z tatkiem, ja miałam
słuszność, nianiu. Po co sobie wbił w głowę, że musi wodzić z sobą tych stu
chłopów; no, gdyby ich było tylko stu, ale do tego jeszcze wszelaka czeladź — po
prostu nie do zniesienia. Jego bym chętnie widziała, na moją duszę, nianiu;
kochałam go, niezmiernie kochałam, bardziej niż kogokolwiek innego na świecie,
ale ci jego kompani, Chryste Panie — przecież zrobili mi z domu burdel!
Przypomnij sobie, nianiu, co się tu działo: jedynie próżniactwo, hałasy i
kłótnie, i krzyki, a ten brud, no wiesz… Gorszy niż w gnojowniku. Powiedz,
nianiu, która pani domu pozwoliłaby na to? A rozkazać nic im nie było wolno,
gdzież tam! Im mógł rozkazywać tylko król Lear. Ze mnie się wyśmiewali. W nocy
łaziło to za służącymi — wciąż było słychać ciap, ciap i szuranie, i piski —
książę spał jak kamień; ja go budzę: „Słyszysz?” A on tylko mruczał: „Zostaw ich
i śpij.” Pomyśl, nianiu, jak się wtedy czułam! Tyś także była młoda, potrafisz
sobie to wyobrazić, no nie? Gdy się poskarżyłam królowi” Learowi, to mnie
jeszcze wyśmiał: „No wiesz, dziewczyno, czegóż innego możesz się spodziewać po
chłopach? Zatkaj sobie uszy, i już.”
Więc mu powiedziałam, że tak nie można, że musi oddalić przynajmniej połowę
tych darmozjadów. I widzisz, obraził się. Że to niby niewdzięczność czy coś tam.
Strasznie się uniósł, nie masz pojęcia. Ale ja przecież wiem, co można, a co
nie; oni troszczą się tylko o swoją cześć, ale my kobiety, my musimy myśleć o
domu i porządku. I m jest wszystko jedno, nawet gdyby tu było jak w końskiej
stajni. Powiedz, nianiu, miałam rację czy nie? Więc widzisz. A tatko się na
śmierć obraził. Co miałam robić? Ja wiem, co mu się ode mnie należy, ale jako
kobieta mam także obowiązki wobec własnego domu, jak myślisz? I za to mnie tatko
przeklął. A książę — tylko mrugał i przestępował z nogi na nogę. Myślisz, że się
za mną ujął? Nie. Pozwolił, by mnie traktowano jako złą, małostkową, kłótliwą
kobietę. Nianiu, słyszysz, nianiu, wtedy to we mnie jakoś wybuchło: ja… ja…
zaczęłam nienawidzić swego męża. Nienawidzę go, żebyś wiedziała! Nienawidzę! I
nienawidzę tatka za to, że to spowodował, rozumiesz? Tak już jest, tak już jest;
jestem zła, wiem, ale jestem zła tylko dlatego, że miałam rację.
Nie, nic nie mów; naprawdę jestem zła. Przecież wiesz, babuś, że mam
kochanka, nie? Ale naprawdę jest mi obojętne, że to wiesz! Myślisz, że kocham
Edmunda? Nie, ale chcę się jakoś zemścić za to… za to, że się książę nie
zachował jak mężczyzna. Po prostu nienawidzę go. Nianiu, nie masz pojęcia, co to
znaczy nienawiść! To znaczy być złym, złym na wskroś, na wskroś złym. Gdy
człowiek zacznie nienawidzić, to jakby się cały zmienił. Byłam całkiem porządną
dziewczyną, nianiu, i mogła być ze mnie dobra kobieta, byłam córką, byłam
siostrą, a teraz jestem tylko zła. Ja już nie lubię ani ciebie, ani siebie, ani
siebie… Miałam rację, gdyby to byli przyznali, byłabym inna, wierz mi…
Nie, nie płaczę. Nie myśl sobie, że mnie to choć troszkę martwi. Przeciwnie,
człowiek jest swobodniejszy, gdy nienawidzi. Może sobie myśleć, co chce — nie
musi się przed niczym powstrzymywać. Widzisz, przedtem nie śmiałam widzieć, że
mój mąż jest wstrętny, że ma wielki brzuch, że jest fajtłapa, że się mu ręce
pocą; a teraz to widzę. Teraz „widzę, że tatko Lear jest śmiesznym tyranem, że
jest bezzębnym i pomylonym dziadem… wszystko widzę. Że Regana jest żmija, a ja,
nianiu, ja, że jest we mnie coś takiego dziwnego i groźnego — dawniej tego nawet
nie przeczuwałam. Wszystko to przyszło nagle. Powiedz, czy to moja wina? Miałam
rację: nie powinni byli doprowadzać mnie do tego…
Ty tego nie możesz zrozumieć, nianiu. Czasem myślę, że mogłabym zabić
księcia, gdy chrapie obok mnie. Po prostu zarżnąć nożem. Albo otruć Reganę.
Masz, siostrzyczko, napij się wina. Wiesz, że Regana chce mi odbić Edmunda? Nie
dlatego, by go kochała; Regana jest zimna jak kamień. Ale żeby mi zrobić na
złość. Liczy też na to, że Edmund jakoś sprzątnie tego cymbała księcia i sam
zagarnie tron po Learze. Na pewno tak jest, nianiu. Regana jest teraz wdową — ta
jaszczurka zawsze miała szczęście. Ale nie myśl, że się jej to uda; ja czuwam i
nienawidzę. Nie sypiam nawet, żebym tylko mogła myśleć i nienawidzić. Gdybyś
wiedziała, jak się w ciemności pięknie i bezgranicznie nienawidzi! A gdy sobie
uprzytomnię, że to wszystko przez tatków upór i ten nieporządek w domu! Powiedz
sama, na to by przecież żadna pani domu nie pozwoliła…
Nianiu, nianiu, nianiu, dlaczego wówczas nie widzieli, że miałam rację!
(1933)
HAMLET,
KSIĄŻĘ DUŃSKI
SCENA X
(Rosenkrantz i Guildenstern odchodzą.)
HAMLET
Chwileczkę jeszcze, miły Guildensternie,
na jedno słówko, Rosenkrantz!
ROSENKRANTZ
Co, książę?
GUILDENSTERN
Co książę życzy?
HAMLET
Jedyne pytanie.
Jak, rzekliście, to dworskie przedstawienie,
ta tragedia o królu trucicielu
na króla podziałała?
ROSENKRANTZ
Strasznie, książę.
HAMLET
Naprawdę, strasznie?
GUILDENSTERN
Król się rozchorował.
HAMLET
Królowa zaś?
ROSENKRANTZ
Królowa prawie mdlała.
HAMLET
A pozostali?
GUILDENSTERN
Co książę ma na myśli?
HAMLET
Wy i dworzanie, no i damy dworskie,
i kto był jeszcze na sali obecny,
kiedy to grano. Czy nic nie mówili?
ROSENKRANTZ
Nie, książę.
GUILDENSTERN
Wszyscy byli zachwyceni,
tak że nie mogli ni słowa wymówić.
HAMLET
A cóż Poloniusz?
GUILDENSTERN
Poloniusz zaś szlochał.
HAMLET
No, a dworzanie?
ROSENKRANTZ
Dworzanie płakali.
Ja również książę, nie mogłem łez wstrzymać,
widziałem także, jak druh mój Guildenstern
rękawem zakrył zwilgotniałe oczy.
HAMLET
No a żołnierze?
GUILDENSTERN
Odwracali twarze,
ażeby ukryć swe silne wzruszenie.
HAMLET
Więc wy myślicie, że ta sztuka była…
ROSENKRANTZ
Ogromny sukces!
GUILDENSTERN
Ale zasłużony!
ROSENKRANTZ
Piękna budowa!
GUILDENSTERN
Jaka żywa akcja!
HAMLET
Rzekłbym, że sztuka miała swoje wady…
ROSENKRANTZ
Wybaczy książę, jakież to?
HAMLET
Na przykład…
Mogła być, sądzę, jeszcze lepiej grana.
Ja wiem, aktorzy robili, co mogli,
ale ich król, on nie był dosyć królem
ani morderca mordercą. Panowie,
mnie tym mordercą być, o na Hekatę!
Toż by morderca poznał, co morderstwo!
Osądźcie sami! (Gra.)
ROSENKRANTZ
Ach, książę, wspaniale!
GUILDENSTERN
Świetnie zagrane!
ROSENKRANTZ
Powiedziałby człowiek,
żeście, na Boga, widział gdzieś mordercę,
jako się skradał do potwornej pracy.
HAMLET
Nie, Rosenkrantz, po prostu to jest we mnie.
Skąd, po co? Któż wie. Pst. Podejdźcie bliżej.
Hamlet…
GUILDENSTERN
Co, książę?
HAMLET
…ma swą tajemnicę.
ROSENKRANTZ
Zaiste, książę?
HAMLET
Wielką tajemnicę.
To nie dla dworzan, lecz tylko dla uszu
najlepszych druhów. Do mnie!
GUILDENSTERN
Proszę, książę.
HAMLET
Nie: książę!
GUILDENSTERN
Nie, wasza miłość.
HAMLET
Tylko: Hamlet.
GUILDENSTERN
Jak chcecie, książę.
HAMLET
Więc dalej, słuchajcie
i zachowajcie dla siebie mój zamiar,
co dojrzał właśnie.
ROSENKRANTZ
Jaki, drogi książę?
HAMLET
Chcę być aktorem.
ROSENKRANTZ
Książę, czy naprawdę?
HAMLET
Zdecydowane, Rosenkrantz. I jutro
chcę w świat pojechać z tymi aktorami.
Z miasta do miasta grać będę tę sztukę
o wielkim królu, co zamordowany,
i o mordercy, który po nim wstąpił
na jego tron i w jego niewystygłe
małżeńskie łoże; dalej, o królowej,
co ledwo miesiąc wdowa, baraszkuje
na przepoconej i lepkiej pościeli
z mordercą — tchórzem, łotrem i złodziejem,
co skradł królestwo… Im więcej rozmyślam,
tym więcej postać jego mnie pociąga.
Zagrać go w całej jego haniebności,
podłą, wyrodną, gadzią kreaturę,
co świerzbem wszystko, czego tknie, zarazi
— jakaż to rola! Lecz byłoby trzeba
grać ją inaczej niż wędrowny aktor;
robi, co umie, ale nie .podoła
złu tak wielkiemu. Niech gra tego króla,
lecz na szubrawca nie jest dosyć wielki.
Szkoda tej roli! Jak bym ja ją zagrał
i jak bym wżył się w jego śliską duszę!
Aż do ostatniej kropli bym wycisnął
wszelką nieprawość ludzką! Co za rola!
GUILDENSTERN
I jaka sztuka!
HAMLET
Sztuka zła nie była.
ROSENKRANTZ
Była wspaniała!
HAMLET
Winna być staranniej
opracowana. Warto by powrócić
do tego wątku; tak mnie ten król–zdrajca,
postać obmierzła, wstrętna i haniebna
niezmiernie nęci. Miły Rosenkrantzu,
chcę pisać dramy.
ROSENKRANTZ
To wspaniale, książę!
HAMLET
Tak, będę pisał. Mam tyle tematów
— zbrodniarz był pierwszy. A zaś drugi będzie
o schlebiających i podłych dworzanach…
ROSENKRANTZ
Przepyszne, książę!
HAMLET
Trzeci: krotochwila
o głupkowatym, starym podkomorzym…
GUILDENSTERN
Wspaniały temat!
HAMLET
Czwarta sztuka będzie
o pewnej dziewce.
ROSENKRANTZ
Co za sztuka?
HAMLET
Sztuka.
GUILDENSTERN
To wdzięczny temat.
ROSENKRANTZ
Po prostu jak bajka.
HAMLET
Więc Hamlet będzie pisał. A na tronie
podlec bez noża skórę z ludzi zedrze.
Dworzanie będą plecy nisko schylać,
a Hamlet będzie pisał. Będą wojny,
tym słabym będzie gorzej, lepiej — silnym,
a Hamlet będzie pisał. Miast się porwać
i zrobić coś…
GUILDENSTERN
Co, książę?
HAMLET
Czy ja wiem co?
Co można zrobić przeciwko złej władzy?
ROSENKRANTZ
Nic, książę.
HAMLET
Zgoła nic?
GUILDENSTERN
No, czasem w dziejach
bywało, zjawią się tacy, mężowie,
którzy na czele ludu wówczas staną
i krasomówstwem swym albo przykładem
poderwą go, aby otwartym buntem
złamał nikczemną władzę.
ROSENKRANTZ
Tak, lecz, książę,
te rzeczy dzieją się tylko w historii.
HAMLET
Tylko w historii. Tak, tak. Więc mówicie,
że krasomówstwo może lud poderwać?
Żałość jest niema. Musi przyjść ktoś taki,
kto nazwie rzeczy ich właściwym mianem:
patrzcie, to ucisk, a to jest bezprawie,
tu na was spełnia się haniebna zbrodnia,
a ten, kto waszym królem się nazywa,
to złodziej, łajdak, morderca, rozpustnik.
Czy nie tak? Kto z was się czuje mężczyzną,
Czy–li się zgodzi na taką zelżywość,
miast aby sięgnąć po miecze bądź kije?
Czy was już hańba pozbawiła męstwa,
że — niewolnicy — godzicie się prawie
bez czci żyć?
GUILDENSTERN
Książę jest bardzo wymowny.
HAMLET
Gdzież tam wymowny! Więc gdybym wystąpił
i — jak w historii — swoim krasomówstwem
zbudził głos ludu?
ROSENKRANTZ
Lud jest swemu księciu
bardzo oddany.
HAMLET
I na czele wszystkich
przewrócił zgniły tron?
GUILDENSTERN
Przepraszam, książę,
to już jest polityka.
HAMLET
Szczególne uczucie,
tak wielki widzieć cel przed sobą! Dzięki,
panowie.
ROSENKRANTZ
Nie będziemy przeszkadzać ci, książę.
(Rosenkrantz i Guildenstern odchodzą.)
HAMLET
Być albo nie być, oto jest pytanie.
A skoro już być, to czym? O niebiosa,
być księciem, prawda! Obok tronu stawać,
usta w uśmiechu, dworny i lojalny
— zamiast na tronie? Nie, bo tam jest inny
i tylko czekać, aż sczeźnie, aż zetnie
się czarna krew w nim! Czyż tak? Ach nie, raczej
nożem w pierś zdrajcy ugodzić nikczemną
i śmierć ojcową pomścić! I zmyć hańbę
z łoża mej matki! Czegóż to się waham?
Czym tchórz skończony, czy co? Nie, tak nie jest,
wpijam się wzrokiem w jego twarz obrzydłą,
w te sprośne wargi, rozbiegane oczy,
i czuję: teraz go mam, teraz mógłbym
zgłębić go dobrze i próbuję tajnie
nałożyć jego maskę. Co za rola!
Być więc aktorem, tak: tu bym odsłonił
to całe skryte zło, jakże bezwstydne,
co tai się w tej uśmiechniętej mordzie.
Nęci to, nęci. Ale to oblicze
mieliżby poznać jedynie współcześni
i nikt już więcej? Raczej je na wieki
utrwalić, wszystkie te ludzkie potwory,
całą zgniliznę, którą się otoczył
w królestwie duńskim! Cóż to za cel wdzięczny!
— Przeciem poeta! Mogę więc napisać
to oskarżenie, które przetrwa wieki.
I palcem, który nigdy nie spróchnieje,
ten ropiejący wrzód śmiało ukazać.
Cóż za wymowa! Popatrz, czy nie szkoda,
bym ją marnował tylko sam dla siebie?
Gdyby tak stanąć na rynku, lud zwołać
i mówić, mówić… Nie są przecież z błota
i człek wymowny wykrzesze z nich burzę,
która się zwróci przeciwko tyranom!
Nęci to, nęci. — Ale wtedy już bym
nie mógł go zagrać! Szkoda! Co za aktor
mógłby być ze mnie! Lecz gdybym aktorem
był, to czyż mogę tę burzę rozpętać,
co zwala trony? Ale wtedy bym znów
nie mógł swych przyszłych sztuk pisać! A szkoda!
— Cóż więc, do diaska? Mam go demaskować
swą gra na scenie? Czy po wszystkie czasy
na wrotach przybić niczym nietoperza,
czy z tronu strącić z rozsrożonym ludem?
Tak, cóż więc, no? A jeśli, dajmy na to,
wmawiam to sobie tylko, że chcę zemsty?
Po to aktorem być jeno, by maskę
zerwać z tej mordy? Gdy grać, to dlatego,
że to jest we mnie, że muszę, że muszę
siebie przetwarzać na ludzkie postacie
złe albo dobre! Jego bym chciał zagrać
chętnie, najchętniej, ach, cóż to za rola!
Być więc aktorem! Albo tylko pisać,
nie z zemsty, ale dla samej radości,
że pod rękami słowo mi ożywa —
czemuż by tylko pisać? A nie mówić?
Krótko: być mówcą, być przywódcą ludu
i mówić, mówić tak, jako ptak śpiewa,
tak przejmująco i pięknie, że sam bym
siebie przekonał i mocno uwierzył
w to, co powiadam! — Tak jest. Być czymś, ale
być czymś naprawdę, oto słowo zbawcze!
Aktorem być? Czy pisać? Lud prowadzić?
To czy też tamto? Piekło! Co mam wybrać?
Czym ma być Hamlet? Czegóż bym dokazał,
gdybym czymś mógł być! — O tak, lecz czym właśnie?
Oto pytanie!
(1934)
SPOWIEDŹ DON JUANA
Śmierć nieszczęśliwej donny Elwiry została pomszczona; don Juan Tenorio leżał
z przebitą piersią w Posada de las Reinas i było widoczne, że umierał!
— Emphysema płuc — mruknął miejscowy doktor. — Ktoś inny może by się jeszcze
z tego wylizał, ale caballero tak wyniszczony jak don Juan… Ciężka sprawa,
Leporello; powiem ci, nie podoba mi się jago serce. Cóż, to zrozumiałe: po
takich ekscesach in venere… zdecydowanie asteniczny przypadek, panowie. Ja bym
mu, Leporello, prawdę mówiąc, zawołał proboszcza; może jeszcze przyjdzie do
siebie, aczkolwiek przy dzisiejszym stanie wiedzy — nie wiem. Mam zaszczyt
polecić się, caballeros.
Tak więc padre Jacinto usiadł w nogach don Juana i czekał, aż pacjent wróci
do przytomności; tymczasem modlił się za jego notorycznie grzeszną duszę. „Gdyby
mi się tak udało zbawić tego piekielnego grzesznika — rozmyślał dobry pater —
zdaje się, że porządnie oberwał, może to skruszy jego pychę i przywiedzie go do
stanu żalu doskonałego. Nie każdemu przytrafi się dostać w swe ręce tak
osławionego i niepoprawnego rozpustnika; mój drogi, taki wyjątkowy przypadek nie
zdarzył się, być może, nawet samemu biskupowi z Burgos. Toż ludzie będą sobie
dopiero szeptać: patrz, to jest padre Jacinto, ten, co zbawił duszę don Juana…”
Padre otrząsnął się i przeżegnał; odpędził jednak tę diabelsiką pokusę pychy
i jednocześnie uświadomił sobie, że wpatrują się w niego rozpalone i jakby
drwiące oczy umierającego don Juana.
— Drogi synu — rzekł dostojny padre tak życzliwie, jak tylko potrafił —
umierasz, niezadługo staniesz przed sądem bożym, obarczony wszystkimi grzechami,
któreś popełnił w swym świńskim życiu. Proszę cię przez miłość Pana naszego,
zrzuć je, póki czas; nie godzi się, abyś na tamten świat podążył odziany w
nieczyste szaty twych występków i zbrukany nierządem twych ziemskich czynów.
— Tak — odezwał się don Juan. — Trzeba się przebrać jeszcze raz. Padre,
zawsze bardzo dbałem o to, aby być odzianym stosownie do okoliczności.
— Obawiam się — rzekł padre Jacinto — że mnie źle rozumiesz. Pytam, czy
chcesz się ze skruchą wyspowiadać ze swych występków.
— Wyspowiadać się — powtórzył leniwie don Juan. — Porządnie się oczernić. Ach
ojcze, nie uwierzylibyście, jak to działa na kobiety.
— Juanie — zachmurzył się dobry pater — zostaw już te ziemskie sprawy;
pamiętaj, że masz mówić ze swym Stworzycielem.
— Wiem — rzekł don Juan uprzejmie. — Wiem także, że wypada umrzeć po
chrześcijańsku. Zawsze dbałem o to, co wypada — dopóki się tylko dało, ojcze. Na
honor, powiem wszystko bez ogródek; po pierwsze, jestem zbyt słaby na długie
przemowy, a po drugie, zawsze zasadą moją było zdążać do celu krótką i
najprostszą drogą.
— Pochwalam twoją uległość — odpowiedział padre Jacinto. — Przede wszystkim
jednak, miły synu, porządnie się przygotuj, zrób rachunek sumienia i wzbudź w
sobie pokorny żal za grzechy. Ja tymczasem poczekam.
Na to don Juan zamknął oczy i zaczął robić rachunek sumienia, podczas gdy
padre modlił się o łaskę i oświecenie boże.
— Jestem gotów, ojcze — odezwał się don Juan po chwili i zaczai się
spowiadać.
Padre Jacinto z zadowoleniem potakiwał głową; zdawało się, że jest to
spowiedź szczera i zupełna, nie brakowało w niej ani kłamstwa, zabójstwa,
krzywoprzysięstwa, pychy, ani oszustwa, ani zdrady — don Juan był naprawdę
wielkim grzesznikiem. Nagle umilkł, jakby zmęczony, i zamknął oczy.
— Odpocznij sobie, miły synu — zachęcał go ksiądz cierpliwie — a potem mów
dalej.
— Już skończyłem, ojcze — rzekł don Juan. — Jeśli zapomniałem o czymś, są to
naprawdę tylko drobiazgi, które mi Bóg raczy darować.
— Jak to? — krzyknął padre Jacinto — ty to nazywasz drobiazgami?! A ta
rozpusta, w której brodziłeś przez całe życie, a te kobiety, które uwodziłeś, a
te nieczyste namiętności, którym z wyuzdaniem hołdowałeś? Tylko, chłopysiu,
wszystko pięknie wyznaj; przed Bogiem, ty bezecniku, żaden z twych bezwstydnych
czynów się nie ukryje, lepiej żałuj za siwe obrzydlistwa i ulży j swej grzesznej
duszy!
Na twarzy don Juana pojawił się wyraz bólu i zniecierpliwienia.
— Już wam powiedziałem, ojcze — rzekł twardo — że skończyłem. Na honor,
więcej już wam nie mam nic do powiedzenia.
W tej chwili oberżysta Posady de las Reines usłyszał z pokoju ranionego
wzmagający się krzyk.
— Bóg z nami! — zawołał i przeżegnał się. — Zdaje się, że padre Jacinto
wypędza diabła z tego biedaka se?ora. Panie Boże, takie rzeczy w mojej gospodzie
wcale mi się nie podobają.
Wzmiankowany krzyk rozlegał się dosyć długo, tak długo, że bób byś przez ten
czas ugotował; chwilami cichnął w łagodne przekonywanie, chwilami wybuchał
dzikim rykiem; nagle z pokoju rannego wybiegł padre Jacinto, czerwony jak indyk,
i wzywając Najświętszej Panienki popędził do kościoła. W gospodzie nastała
cisza, tylko zasmucony Leporello wśliznął się do pokoju swego pana, który leżał
z zamkniętymi oczyma i jęczał.
Po południu przybył do tego miasta padre Ildefonso de Societate Jesu, który
jechał na mule z Madrytu do Burgos; a ponieważ dzień był upalny, zsiadł u fary i
odwiedził ojca Jacinto. Był to kościsty ksiądz, wyschły jak stara kiełbasa, z
brwiami najeżonymi niczym lanca starego kawalerzysty.
Gdy obaj popili kwaśnego mleka, jezuita wpatrzył się w ojca Jacinto, który z
trudem usiłować ukryć, że coś go dręczy. Było tak cicho, że brzęczenie much
wydawało się gwarem.
— Więc tak — wyrzucił w końcu z siebie strapiony padre Jacinto. — Mamy tu
wielkiego grzesznika, który właśnie kona. Trzeba wam wiedzieć, don Ildefonso, że
jest to ten nieszczęsny don Juan Tenorio. Miał tu jakieś spotkanie, pojedynek
czy coś — krótko mówiąc, chciałem go wyspowiadać. Z początku szło jak z płatka,
spowiadał się bardzo pięknie, co to, to prawda. Ale gdy doszło do szóstego
przykazania — nic; nie wydostałem z niego ani słowa. Że niby nie ma mi nic do
powiedzenia. Matko Boska, ten łajdak! Gdy wziąć pod uwagę, że to jest ów
największy rozpustnik obu Kastylii — nawet w Walencji ani w Kadyksie podobno nie
ma jemu równego. Mówią, że w ostatnich latach uwiódł sześćset dziewięćdziesiąt
siedem dziewcząt; z tych sto trzynaście poszło do klasztoru, pięćdziesiąt zabili
ich ojcowie lub mężowie w sprawiedliwym gniewie, a mniej więcej tyluż pękło
serce z żalu. I teraz sobie wyobraźcie, don Ildefonso: taki hulaka twierdzi mi w
oczy, na łożu śmierci, że in puncto rozpusty nie ma się mi z czego spowiadać! Co
powiecie na to?
— Nic — rzekł ojciec jezuita. — A wyście mu odmówili rozgrzeszenia?
— Rozumie się — odpowiedział znękany padre Jacinto. — Całe przekonywanie było
na próżno. Przemawiałem do niego tak, że w kamieniu wzbudziłbym żal za grzechy,
ale dla tego arcynicponia nic nie ma wartości. Grzeszyłem ponoć pychą, ojcze,
powiada mi, krzywoprzysięgałem, wszystko, co chcecie, ale pod względem tego, o
co pytacie, nie mam wam nic do powiedzenia. Wiecie, co się w tym kryje, don
Ildefonso? — wybuchnął nagle padre i szybko się przeżegnał. — Myślę, że się
pokumał z diabłem. Dlatego nie może się z tego wyspowiadać. To były nieczyste
czary. Uwodził kobiety mocą piekielna. — Ojciec Jacinto otrząsnął się. — Może
byście się mu przyjrzeli, domine. Jestem zdania, że mu to z oczu wyziera.
Don Ildefonso, S.J., milcząc dumał. — Skoro tak myślicie — rzekł w końcu —
obejrzę sobie tego człowieka.
Don Juan drzemał, kiedy don Ildefonso wszedł cicho do pokoju i skinieniem
ręki odprawił Leporella, następnie usiadł na krześle w głowach łóżka i
obserwował wychudłą twarz umierającego człowieka.
Po długiej, długiej chwili ranny jęknął i otworzył oczy.
— Don Juanie — rzekł jezuita łagodnie — zdaje się, że trudno byłoby ci mówić.
Don Juan leniwie skinął głową.
— Nie szkodzi — mówił jezuita. — W twojej spowiedzi, don Juanie, jest pewna
niejasność. Nie będę ci stawiał pytań, ale może byś mógł dawać widomie znak
potwierdzenia lub zaprzeczenia względem tego, co ci powiem — o tobie.
Oczy rannego wpatrzyły się prawie z lękiem w nieruchomą twarz księdza.
— Don Juanie — zaczął don Ildefonso niemal swobodnie — słyszałem o tobie już
dawno; rozmyślałem, dlaczego właściwie przerzucasz się od kobiety, do kobiety,
od miłości do miłości, dlaczego nigdy nie możesz nigdzie dłużej zabawić, nigdy
osiągnąć tej pełni i spokoju, które my, ludzie, nazywamy szczęściem.
Don Juan pokazał zęby w bolesnym grymasie.
— Od miłości do miłości — ciągnął don Ildefonso spokojnie. — Jak gdybyś
chciał wciąż utrzymywać w przekonaniu kogoś — może samego siebie — że jesteś
godzien miłości, że jesteś mężczyzną, którego kobiety kochają, biedny don
Juanie!
Usta rannego drgnęły; zdawało się, że powtarza ostatnie słowa.
— A tymczasem — mówił ksiądz przyjaźnie — nie byłeś nigdy mężczyzną, don
Juanie, tylko twój duch był duchem mężczyzny i wstydził się, se?or, i
rozpaczliwie starał się ukryć, że natura nie dała ci tego, czym jest obdarzone
każde żyjące stworzenie.
Z łóżka rozległ się chłopięcy płacz.
— Dlatego, don Juanie, od młodzieńczych lat udawałeś mężczyznę; byłeś odważny
do szaleństwa, awanturniczy, pyszny i wyniosły, by przezwyciężyć w sobie to
upokarzające uczucie, że inni są lepsi i bardziej męscy niż ty; ale to było
kłamstwo i dlatego marnotrawnie gromadziłeś dowód za dowodem, żaden ci nie mógł
wystarczyć, ponieważ był tylko czczy i udawany — tyś nie uwiódł ani jednej
kobiety, don Juanie. Tyś nigdy nie zaznał miłości, tylko gorączkowo usiłowałeś
każdą pożądaną i godną kobietę, jaką spotykałeś, oczarować swym duchem, swym
rycerstwem, swą namiętnością, którą sam w siebie wmówiłeś; to wszystko umiałeś
doskonale, ponieważ to grałeś. A gdy przychodził ten moment, kiedy pod kobietą
uginają się kolana — to musiało być dla ciebie piekło, don Juanie, to musiało
być piekło, ponieważ w owej chwili przeżywałeś własną przeklętą pychę i
równocześnie najstraszniejsze poniżenie. Musiałeś się wyrywać z objęć, które
zdobywałeś za cenę życia, i uciekać, biedaku, uciekać z ramion już ulegającej
kobiety, i to jeszcze z jakimś pięknym kłamstwem na tychże ustach, którym trudno
się było oprzeć. To musiało być piekło, panie Juanie.
Ranny odwrócił głowę do ściany i płakał.
Don Ildefonso wstał.
— Biedaku — rzekł — wstydziłeś się przyznać do tego nawet na świętej
spowiedzi. Więc widzisz, już załatwione, ale ja nie mam prawa pozbawiać padre
Jacinta jego penitenta.
I posłał po proboszcza; a gdy ojciec Jacinto przybył, powiedział do niego don
Ildefonso:
— Patrzcie, ojcze, wyznał wszystko, i płakał. Jego żal jest ponad wszelką
wątpliwość doskonały; sądzę, że moglibyśmy mu udzielić rozgrzeszenia.
(1932)
ROMEO I JULIA
Młody angielski szlachcic, Oliver Mendeville, który bawił w Italii w podróży
naukowej, otrzymał we Florencji wiadomość, że jego ojciec sir William opuścił
ten świat. Więc z ciężkim sercem i rzewnie płacząc pożegnał sir Oliver signorinę
Maddalenę, przysięgając, że wróci jak najprędzej, i wyruszył ze swym sługą w
kierunku Genui. Trzeciego dnia podróży, właśnie gdy wjeżdżali do jakiejś
zapadłej dziury, chwyciła ich silna ulewa. Sir Oliver stanął z koniem pod starym
wiązem.
— Paolo — rzekł do sługi — zobacz no, czy jest tu jakieś albergo, gdzie byśmy
mogli przeczekać deszcz.
— Co się tyczy sługi i koni — odezwał się głos nad jego głową — to albergo
jest tam, za rogiem, ale wy, cavaliere, okazalibyście zaszczyt mej plebanii,
gdybyście się schronili pod jej skromną strzechę.
Sir Oliver zdjął kapelusz i zwrócił się w stronę okna, skąd wesoło szczerzył
doń zęby w uśmiechu gruby i stary pater.
— Vossignoria reverendissima — rzekł z szacunkiem — okazujecie nadmierną
łaskawość cudzoziemcowi, który opuszcza wasz piękny kraj pełen wdzięczności za
wszystko dobre, którym został tak hojnie obdarzony.
— Bene, miły synu — rzekł pleban — ale jeśli będziesz mówił jeszcze chwilę,
zmokniesz na amen. Zleź łaskawie z tej kobyły i trochę się otrzep, bo bardzo
pada.
Sir Oliver zdziwił się, gdy molto reverendo parocco wyszedł do sieni na
spotkanie; tak malutkiego patra jeszcze nie widział; gdy mu się kłaniał, musiał
się schylić tak, że krew uderzyła mu do głowy.
— Poniechaj tego — rzekł pleban. — Jam tylko franciszkanin, cavaliere. Zowią
mnie padre Ippolito. Hej, Marietto, przynieś salami i wina. Tędy, panie, okrutne
tu ciemności. Tyś Anglik, prawda? Patrzcie no, od’ tej pory jakeście się wy,
Anglicy, oderwali od świętego kościoła rzymskiego, pełno was tu w Italii.
Rozumiem, signore. Pewnie wam tęskno. Patrz, Marietto, ten pan jest Anglikiem.
Biedak, taki młody i już Anglik! Ukraj sobie tego salami, cavaliere, prawdziwe
werońskie. Powiadam, że do wina nie masz nad werońskie salami, niech się
Bolończycy dadzą wypchać ze swoją mortadelą. Zawsze stawiaj na werońskie salami
i słone migdały, miły synu. Tyś nie był w Weronie? Szkoda. Stamtąd pochodził
boski Veronese, signore. Ja sam jestem z Werony. Sławne miasto, panie. Nazywają
je miastem Scaligerów. Smakuje ci to winko?
— Gratias, padre — mruczał sir Oliver. — U nas w Anglii nazywa się Weronę
miastem Julii.
— Co ty mówisz? — zdziwił się padre Ippolito. — A dlaczegóż to? Nie wiem
nawet, czy tam była jakaś księżna Julia. Prawda, nie byłem tam już przeszło
czterdzieści lat — któraż by to Julia była?
— Julia Capuletti — objaśniał sir Oliver. — Wiecie, my mamy o niej taką
sztukę teatralną… niejakiego Shakespeare’a. Piękna sztuka. Znacie ją, padre?
— Nie, ale poczekaj, Julia Capuletti. Julia Capuletti… — mamrotał padre
Ippolito — powinien bym ją znać. Bywałem u Capulettich z padrem Lorenzem.
— Wyście znali mnicha Lorenzo? — zawołał sir Oliver.
— Jakże bym nie znał? Ja mu, panie, sługiwałem za ministranta. Słuchaj, czy
to jest może ta Julia, co wyszła za hrabiego Parysa? Tę znałem. Bardzo pobożna i
zacna pani ta hrabina Julia. Ona była z domu Capuletiti, z tych Capulettich, co
mieli skład z aksamitem.
— To nie może być ta — oświadczył sir Oliver. — Ta prawdziwa Julia zmarła w
dziewczęcym wieku w najbardziej wzruszający sposób, jaki sobie można wyobrazić.
— Aha — powiedział molto reverendo — więc to nie ta. Julia, którą znałem,
wyszła za hrabiego Parysa i miała z nim ośmioro dzieci. Wzorowa i cnotliwa
małżonka, młody panie, niech ci Bóg da taką. Prawda, gadano, że przedtem
zawróciła sobie głowę jakimś młodym crapulonem. Ech, signore, o kim by czegoś
nie gadano? Wiadomo, młodość jest nierozważna i postrzelona. Ciesz się,
cavaliere, żeś młody. Czy Anglicy bywają także młodzi?
— Bywają — westchnął sir Oliver. — Ach, ojcze, i nas trawi płomień młodego
Romea.
— Romeo? — powiedział padre Ippolito i łyknął wina. — Jego powinien bym znać.
Młodzieńcze, czy to nie był ten młody sciocco, ten fircyk, ten nicpoń Montecchi,
co posiekał hrabiego Parysa? Mówiono, że ponoć dla Julietty. Tak, tak. Julia
miała wyjść za hrabiego Parysa — dobra partia, signore, to był bardzo bogaty i
zacny młody pan, ale Romeo sobie pono ubrdał, że on dostanie Julię. Co za
głupota, panie — mruczał padre. — Jak gdyby bogaci Capuletti mogli dać córkę
komuś ze zbankrutowanych Montecchich. A do tego jeszcze Montecchi trzymali z
Mantuą, podczas gdy Capuletti byli po stronie księcia Mediolanu. Nie, nie. Ja
myślę, że ten assalto assassinatico przeciw Parysowi to był zwykły zamach
polityczny. Dziś we wszystkim tkwi polityka, kochany synu. Jasne, że po tej
burdzie Romeo musiał uciekać do Mantui i już nie wrócił.
— To pomyłka! — zawołał sir Oliver. — Darujcie, padre, ale to nie tak było. —
Julia kochała Romea, ale rodzice ją zmusili, aby wyszła za hrabiego Parysa.
— Wszakże wiedzieli dlaczego — zgodził się stary proboszcz. — Romeo był
ribaldo i trzymał z Mantuą.
— Ale przed weselem z Parysem ojciec Lorenzo dostarczył jej proszku, aby
zapadła w sen — ciągnął sir Oliver.
— To kłamstwo — zaoponował gwałtownie padre Ippolito, — Tego by ojciec
Lorenzo nigdy nie uczynił. Ale prawdą jest, że Romeo napadł Parysa na ulicy i
posiekał go. Widocznie był pijany.
— Darujcie, ojcze, ale to było zupełnie inaczej — protestował sir Oliver. —
Prawdą jest, że Julię pochowali. Romeo nad jej grobem przebił Parysa mieczem.
— Poczekaj — rzekł proboszcz. — Najprzód to nie było nad grobem, lecz na
ulicy w pobliżu pomnika Scaligerów. A po wtóre, Romeo go nie przebił, lecz
rozciął mu tylko ramię. To nie tak łatwo, synu, zabić kogoś mieczem. Spróbuj
tylko, młody człowieku!
— Scusi — zaprotestował sir Oliver — ja to widziałem na premierze, na scenie.
Hrabia Parys został naprawdę w pojedynku przebity i skonał na miejscu. Romeo,
mniemając, że Julia rzeczywiście nie żyje, otruł się na jej grobie… Tak było,
padre!
— Gdzież tam — mruczał ojciec Ippolito. — Wcale się nie otruł. Uciekł do
Mantui, przyjacielu!
— Darujcie, padre — obstawał przy swoim Oliver — ja to widziałem tymi oto
oczyma, przecież siedziałem w pierwszym rzędzie! W owej chwili Julia się ocknęła
i gdy ujrzała, że jej ukochany Romeo nie żyje, także zażyła truciznę i skonała.
— Co ty pleciesz — rozzłościł się padre Ippolito. — Dziwię się, kto narobił
tych plotek. Prawda, że Romeo uciekł do Mantui, a biedactwo Julia z żalu za nim
coś się tam jakoby truła. Ale to nie było nic poważnego, cavaliere, ot, taka
dziecinada; proszę cię, miała coś około piętnastu lat. Wiem to od Lorenza,
młodzieńcze; rozumie się, byłem wtedy taki o ragazzo — pokazywał dobry pater —
może na łokieć od ziemi. Julię odwieźli potem do ciotki do Bensenzano, aby
przyszła do siebie. Tam za nią przyjechał hrabia Parys, jeszcze miał rękę
zabandażowaną, i wiesz, jak to w takich wypadkach bywa: wywiązała się z tego
miłość jak mur. W trzy miesiące później się pobrali. Ecco, signore, tak to w
życiu bywa. Sam byłem na ich ślubie ministrantem w białej komeżce.
Sir Oliver siedział jakiś zgnębiony.
— Nie gniewajcie się, ojcze — rzekł w końcu — ale w tej angielskiej sztuce
jest to tysiąc razy piękniejsze.
Padre Ippolito sapnął.
— Piękniejsze! Nie wiem, co w tym widzisz pięknego, gdy dwoje ludzi odbiera
sobie życie. Szkoda by ich było, młody panie. Ja ci coś powiem, piękniejsze jest
to, że Julia wyszła za mąż i miała ośmioro dzieci, i to jakich dzieci, panie
dzieju: jak malowanie.
Oliver kręcił głową.
— To już nie to, drogi padre; wy nie wiecie, co to jest wielka miłość.
Malutki pater mrugał w zamyśleniu.
— Wielka miłość? Myślę, że to jest to, gdy dwoje ludzi potrafi żyć w zgodzie
przez całe życie… w oddaniu i wierności… Julia była zacną żoną, drogi panie.
Wychowała ośmioro dzieci i nie opuściła swego małżonka aż do śmierci.
Więc u was nazywa się Weronę miastem Julii? To bardzo ładnie z waszej strony,
cavaliere. Pani Julia była naprawdę przezacną kobietą, niech jej Bóg da wieczną
chwałę!
Młody Oliver otrząsnął się z zamyślenia.
— A co się stało z Romeem?
— Z nim? Nawet dobrze nie wiem. Coś o nim słyszałem. Aha, już wiem. Zakochał
się w Mantui w córce jakiegoś markiza — jakże on się nazywał? Monfalcone,
Montefalco albo tak jakoś. Ach, cavaliere, to było to, co wy nazywacie wielką
miłością! Podobno ją porwał czy coś w tym rodzaju, bardzo romantyczna historia,
ale szczegółów nie pamiętam, działo się to przecież w Mantui. Ale podobno była
to jakaś passione senza esempio, ogromna namiętność, panie. Przynajmniej tak
mówiono. Ecco, signore, już nie pada.
Sir Oliver podnosił się zakłopotany swym wzrostem wobec małego patra.
— Ogromnieście byli łaskawi, padre. Thank you so much. Chciałbym tu coś
zostawić… dla waszych biednych parafian — mruczał czerwieniąc się i wsuwając pod
brzeg talerza garść cekinów.
— Ależ, ależ — zgorszył się padre Ippolito i zatrzepotał rękami — cóż ty
znowu, tyle pieniędzy za odrobinę werońskiego salami!
— Trochę także za wasze opowiadanie — rzekł szybko młody Oliver. — Było, ech,
było bardzo, bardzo… nie wiem, jak powiedzieć. Very much, indeed.
Przez okna plebanii wlało się światło słoneczne.
(1932)
PAN HYNEK RAB Z KUFSZTEJNA
Pan Janek Chwal z Jankowa nie mógł jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. No bo
pomyślcie, ni stąd, ni zowąd przybywa szumnie w odwiedziny pan zięć, i to co za
zięć, proszą patrzeć: niemieckiej mody spodnie, węgierskie wąsy, no, wielki pan,
co to, to prawda, a tymczasem stary pan Janek z zakasanymi rękawami pomaga przy
cieleniu się krowy. „To ci los — myśli stary pan z zakłopotaniem. — Diabli mi go
tu przynieśli.”
— Pijże, panie Hynku — zachęcał gorliwie — choć to tylko takie krajowe wino,
pięć lat temu przywiózł je Żyd z Litomierzyc. W Pradze pijacie cypryjskie,
prawda?
— Takie i owakie — odpowiedział pan Hynek. — Ale powiadam wam, panie teściu,
nie masz nad poczciwe czeskie winko. I dobre czeskie piwo… Ludzie nawet nie
wiedzą, co u nas mamy dobrego, i kupują byle obce paskudztwa. Czy myślicie, że
ktoś z zagranicy przywiezie do nas coś porządnego?
Stary pan kiwał głową.
— I jeszcze żądają za to niechrześcijańskich pieniędzy.
— Rozumie się — wycedził pan Rab. — Weźcie, proszę, jeno te cła. Jego
królewska miłość napycha sobie kieszenie, a my za to musimy płacić. — Pan Hynek
rozgoryczony odchrząknął. — Żeby on miał pełne skrzynie pieniędzy!
— Podiebrad?
— Ten karzeł — przyświadczył pan Rab. — Wygląda niczym jakiś liczy krupa.
Ależ mamy króla, co? Lecz to wszystko się kiedyś przekopyrtnie, panie teściu. Z
przyczyn gospodarczych i innych. Czy u was na Jankowie również jest tak źle?
Pan Janek zasępił się.
— Źle, chłopcze. Bardzo źle. Przyszedł pomór na krowy, nic nie pomogło
okadzanie. I diabli wiedzą skąd, chłopom śniedź padła na zboże. Łońskiego roku
zbił je grad. Źle jest chłopom. Wyobraź sobie, panie Hynku, nie mają nawet
ziarna na siew, musiałem im dać siewne ze swego spichlerza.
— Dać? — zdziwił się pan Rab. — Tego bym, panie teściu, nie robił. Na cóż
cackać się z niedojdami? Kto się sam nie potrafi wyżywić, niech zdechnie. Niech
zdechnie — powtórzył pan Hynek energicznie. — W dzisiejszych czasach, panie
teściu, trzeba żelaznej ręki. Żadnych darowizn i wsparć! Niech zmiękną, ot co!
Przyjdą jeszcze gorsze czasy. Raczej przyzwyczaić tych dziadów do biedy. Niech
żrą korę albo co chcą. Ja bym im nic nie dał, tylko bym prosto z mostu rąbnął:
Wy, hołoto dziadowska, wy, chamy, i tak dalej. Może myślicie, że nie mamy
większego zmartwienia jak wasze bebechy, co? Dzisiaj, rzekłbym im, musicie być
wszyscy gotowi do ciężkich ofiar. Musimy myśleć o obronie naszego królestwa, a
nie o jakichś drobiazgach. Tak bym im rzekł, panie. Żyjemy w poważnych czasach,
a kto nie jest gotów zginąć za ojczyznę, niech zdycha z głodu. I basta! — Pan
Hynek pociągnął porządnie ze dzbana. — Dopóki się to trzyma na nogach,
musztrować i żadnych dyskusji.
Stary pan z Jankowa wytrzeszczył na zięcia blade oczy.
— Co to, co to? — wybełkotał zmieszany. — Znaczy się, że, zachowaj Boże,
będzie wojna?
Pan Hynek zachichotał:
— Jakżeby nie! Musi być: cóż to, na darmo mamy pokój? Aa, panie, kiedy mamy
pokój, to jasne, że się coś przygotowuje. Proszę was — mówił wzgardliwie —
przecież o tym już wie nawet ten, jakże go nazywają? Aha, książę pokoju. Książę
pokoju — parsknął pan Rab. — Wiadomo, boi się o swój tron. Gdyby nie siedział na
tronie z trzema poduszkami pod zadkiem, nie byłoby go nawet widać.
— Niby Podiebrad? — pytał pan Janek niepewnie.
— A któż by inny! Ech, panie, mamyż to władcę, pięknie dziękuję! Ciągle tylko
pokój, panie teściu. Ciągle tylko same poselstwa i podobne faramuszki. Na to są
pieniądze, co? Wtedy aż do Głogowa taszczył się do polskiego króla, że niby
chodzi o pakt przeciw Turkom. Całą milę wyszedł naprzeciw Polakowi, wyobraźcie
sobie! Co wy na to?
— Ano — mówił pan Janek ostrożnie — małoż się to mówi o Turku?
— E, takie tam brednie — orzekł pan Hynek Rab stanowczo. — Ależ czyż wypada,
aby czeski król czynił, honory Polakowi? To hańba! — krzyknął pan Hynek. —
Powinien był poczekać, aż Polak do niego przyjdzie! Aleśmy się, panie Janku,
dorobili! Co by na to powiedział nieboszczyk cesarz Karol albo Zygmunt? Wówczas,
drogi panie, mieliśmy jeszcze jakiś międzynarodowy prestiż — splunął pan Rab. —
Tfu! Dziwię się, że my, Czesi, zgadzamy się na taki wstyd!’ ,,A to ci historia —
gorszył się pan Janek Chwal. — I po co mi to w ogóle mówi? Jakbym miał mało
swoich kłopotów.”
— Albo to — mówił pan Rab — wysyła poselstwo do Rzymu, żeby go niby papież
uznał. Pięknie, grzeczniutko, prawda? Pono aby był pokój w chrześcijaństwie i
temu podobnie. To przechodzi ludzkie pojęcie! — Pan Rab wyrżnął pięścią w stół,
omalże nie przewrócił kielicha. — Toż by się ojczulek Żiżka w grobie obrócił! Na
Boga, proszę was, paktować z papieżem! Po tośmy się my, kalikstyni, krwawili,
ha? Żeby nas sprzedał Rzymowi za papieski pantofel?
„Cóż ty się tak pieklisz — dziwił się stary pan, mrugając w roztargnieniu. —
Gdzieżeś ty się, człowiecze, krwawił? Twój nieboszczyk tatko przyszedł tu
dopiero z Zygmuntem. — Prawda, potem się w Pradze przyżenił. Pisał się Joachim
Hanes Raab. Porządny był z niego człowiek, panie dzieju, znałem go; całkiem
rozsądny Niemiec.”
— I on sobie myśli — zapalał się pan Hynek Rab — że robi Bóg wie jak wielką
politykę. To znów posłał jakichś swoich fircyków aż do Francji, do francuskiego
króla. Że niby powinno się założyć związek książąt chrześcijańskich, żeby się
zjeżdżali na taki ogólnoeuropejski sejm czy coś takiego, żeby po dobremu
rozstrzygać spory etcetera. I przeciw Turkowi pono, i wieczny pokój, i takie tam
historie. Powiedzcie sami — czyście słyszeli kiedy w życiu taką niedorzeczność?
Czy w taki sposób można prowadzić politykę? Proszę was, któż by to załatwiał
spory po dobroci, gdy je można załatwić wojną? I gdzież sobie które państwo
pozwoli, żeby mu się ktoś wtrącał, gdy ono chce wojny z drugim? Bzdury; cały
świat się z tego tylko śmieje. Ale jak nas, panie teściu, taki tchórzliwy krok
kompromituje przed całym światem! Przecież, na Boga, wygląda to, jakbyśmy się
bali, aby nie było tej jakiejś wojny.
— A będzie? — spytał zatroskanym głosem pan Janek.
Pan Hynek Rab z Kufsztejna przytaknął skinieniem głowy.
— To pewne jak śmierć. Widzicie, panie teściu, przeciw nam są: Węgier,
Niemiec, papież i Austriak. Skoro są przeciw nam, więc dobra: musimy ich napaść,
zanim się połączą. Wojna błyskawiczna, i basta. Jedyny sposób — oświadczył pan
Rab i energicznie przeczesał sobie włosy.
— Trzeba by się więc zawczasu postarać o zapasy — mruczał pan Janek Chwal w
zamyśleniu. — Dobrze jest mieć zapasy.
Pan Hynek Rab przechylił się poufnie przez stół.
— Ja bym miał, panie, lepszy plan. Połączyć się z Turkiem i Tatarem. To by
była polityka, co? Tatarowi zostawić Polskę i Niemcy, niech to wszystko wymłóci
i wypali. Tym lepiej dla nas, pojmujecie? A Turkowi zostawić Węgrów, Austriaków
i papieża.
— Mówią — mruczał stary pan — że Turek to pohaniec.
— Właśnie — przyznał pan Hynek. — Ten by ich, panie, urządził! Tylko się nie
kierować żadnymi względami ani jakimiś tam chrześcijańskimi uczuciami! Liczy się
po prostu siła. A nasz naród, panie… Uważani, że dla narodu żadna ofiara nie
jest zbyt wielka; ale muszą ją ponosić inni, rozumiecie? Nikogo nie żywić, jak
mówił nasz Żiżka. Przeciwko wszystkim i tak dalej. Gdyby tylko było wśród nas
więcej prawych i szczerych obywateli. Żeby to znowu można machnąć naszą starą
czeską maczugą…
Pan Jan Chwal z Jankowa kiwał głową. „Muszę pamiętać o zapasach — myślał. —
Kto tam wie, co się stanie. Stary pan Raab był mądry człowiek, chociaż zakuty
Niemiec, Tyrolczyk. Może Hynek ma po nim szczyptę rozumu — przyszło na myśl
staremu panu — a w Pradze ludzie coś niecoś wiedzą. Zwłaszcza siana nasuszyć.
Wojsku trzeba siana.”
Pan Hynek Rab z Kufsztejna uderzył w stół rozochocony.
— Panie teściu, my tego jeszcze dożyjemy. Na zdrowie! Na zdrowie! Hej,
chłopcze, sam tu z tym dzbanem. Nalej nam wina! Czy nie widzisz, że kielich
przede mną pusty? Zdrowie naszej sprawy!
— Wohl bekomm’s — powiedział stary pan Janek uprzejmie.
(1933),
NAPOLEON
Mlle Claire (z Comédie Française) siedziała jak trusia; wiedziała, że cesarz
niekiedy tak się zamyśli i nie lubi, gdy mu się przerywa. Wreszcie — między nami
— o czym z nim mówić? Cóż chcecie, to przecież tylko cesarz; człowiek nie czuje
sią tu u siebie, nieprawdaż? (Jest mimo wszystko cudzoziemcem, duma Mlle Claire,
pas tr?s parisien.) A jednak tak przy kominku ma dosyć ładną twarz. (Gdybyż
tylko nie był taki krępy.) (L?, l?, zupełnie nie ma szyi, c’est drôle.) (Ale
wiecie państwo, mógłby być cośkolwiek uprzejmiejszy.)
Na kominku tyka ciężki marmurowy zegar. „Jutro — myśli sobie cesarz — muszę
przyjąć przedstawicieli miast; głupie to, ale co robić, na pewno będą narzekać
na podatki. Potem poseł austriacki — znów ta stara historia. Potem przyjdą
przedstawić się nowi prezesi sądów — muszę sobie przedtem przeczytać, gdzie
który z nich co robił; tych ludzi cieszy, gdy wiem coś o nich.” Cesarz liczy na
palcach. „Czy coś jeszcze? Tak, Conte Ventura, znowu będzie donosił na papieża.
— Napoleon stłumił ziewnięcie. — Boże, co za nudy! Powinienem był sobie zawołać
tego — jakże on się nazywa? — tego sprytnego człowieczka, co właśnie wrócił z
Anglii. Jakże się ten chłopak nazywa, porco, przecież to mój najlepszy szpieg!”
— Sacrebleu — mruczy cesarz — jak się ten chłop nazywa!
Mile Claire siedziała i milczała tak samo jak i on.
„Wszystko jedno — myśli sobie cesarz — niech się nazywa, jak chce, ale jego
wiadomości bywają znakomite. Przydatny człowiek, ten… ten… maledetto!
Idiotyczne, jak się czasem zapomni nazwisko! Mam przecież dobrą pamięć do
nazwisk — dziwi się cesarz. — Tyle tysięcy nazwisk noszę w głowie, choćby tylko
tych żołnierzy, co ich znam po nazwisku! Założę się, że mógłbym sobie jeszcze
dziś przypomnieć nazwiska wszystkich kolegów z kadeckiej szkoły, a nawet z
dzieciństwa. Chwileczkę, był Tonio, zwany Biglia, Francio, alias Riccintello,
Tonio Zufolo, Mario Barbabietola, Luca, zwany Peto (cesarz się uśmiechnął),
Andrea, zwany Puzzo albo Tirone. Wszystkich ich pamiętam po imieniu — rozmyśla
cesarz, ale teraz ani rusz nie mogę sobie przypomnieć tego — tonnerre!”
— Madame — mówi cesarz w zamyśleniu — czy pani ma także taką dziwaczną
pamięć? Człowiek pamięta imiona swych towarzyszy dzieciństwa, ale nie może wpaść
na nazwisko człowieka, z którym mówił przed miesiącem.
— Rzeczywiście, Sire — powiedziała Mile Claire. — To szczególne, prawda?
Mile Claire próbowała przypomnieć sobie jakieś nazwisko ze swego dzieciństwa,
ale nie przychodziło jej na myśl żadne. Przypomniała sobie tylko swego
pierwszego kochanka. Był to niejaki Henry. Tak, to był Henry.
— Szczególne — mruczał cesarz, wpatrując się w płonący kominek. — Wszystkich
ich potrafię sobie wyobrazić. Gamba, Zufolo, Briccone, Barbabietola, mały Puzzo,
Biglia, Mattaccio, Mazzasette, Beccajo, Ciondolone, Panciuto. Było nas coś ze
dwunastu łobuzów, Madame. Na mnie wołali Polio, il Capitano.
— Ślicznie — zawołała Mile Claire. — To pan, Sire, był ich kapitanem?
— Tak — mówił cesarz zamyślony. — Byłem kapitanem albo rozbójników, albo
żandarmów, zależnie od okoliczności. Dowodziłem nimi, rozumie pani? Raz nawet
kazałem powiesić Mattaccia za nieposłuszeństwo. Dobrze, że go stary stróż Zoppo
w porę odciął. Wówczas, Madame, rządziło się inaczej. Taki Capitano był
absolutnym panem swych ludzi — była tam nieprzyjacielska gromada chłopaków,
dowodził nią niejaki Zani. Potem naprawdę został przywódcą bandytów na Korsyce.
Przed trzema laty kazałem go rozstrzelać.
— Widać — szepnęła Mile Claire — że najjaśniejszy pan już się urodził wodzem.
Cesarz potrząsnął głową.
— Sądzi pani? Wtedy, jako Capitano, odczuwałem swoją własną moc dużo silniej.
Rządzić, Madame, to nie to samo co rozkazywać. Rozkazywać bez skrupułów, bez
względów, nie trapić się o możliwe następstwa; Madame, w tym wypadku
najważniejszy był fakt, że jest to tylko zabawa, wiedziałem, że to tylko zabawa…
Mlle Claire odgadła, że nie powinna na to odpowiadać; niech jej to będzie
policzone.
— A i teraz, i teraz — ciągnął cesarz raczej do siebie. — Często ni stąd, ni
zowąd napada mnie myśl: Polio, przecież to jest tylko zabawa! Mówią ci: Sire,
mówią ci: Najjaśniejszy Panie, ponieważ się w to bawimy, my wszyscy. Ci
żołnierze na baczność, ci ministrowie i posłowie, co się kłaniają aż do zje—mi,
to tylko zabawa. I nikt przy tym nawet nie szturchnie drugiego łokciem, nikomu
się nie chce śmiać. Jako dzieci również bawiliśmy się tak poważnie. Taka już
jest ta zabawa. Madame: udawać, jakby to wszystko było na serio.
Na kominku tykał ciężki marmurowy zegar.
„Cesarz jest dziwny” — myślała Mile Claire z wahaniem.
— Może dopiero za drzwiami na siebie mrugają — mówi cesarz w zamyśleniu. — I
może sobie szepcą: szelma ten Polio, jak to potrafi odgrywać cesarza, ani brwią
nie ruszy; gdyby nie zabawa, można by powiedzieć, że to bierze poważnie — cesarz
czmychnął przez nos, jakby się śmiał w duchu. — Komiczne, czyż nie, Madame? A ja
na nich uważam, żebym, jak tylko się szturchną, roześmiał się pierwszy. Ale oni
nic. Czasem mam uczucie, że się zmówili, aby mnie nabrać. Rozumie pani, abym ja
uwierzył, że to nie jest zabawa, a oni potem, żeby się wyśmiewali: Polio, Polio,
a tośmy cię nabrali! — Cesarz się zaśmiał cicho. — Nie, nie! Mnie nie nabiorą!
Ja wiem swoje.
„Polio — przemyśliwała Mlle Claire. — Gdy będzie czuły, tak go będę nazywać.
Polio, mon petit Polio.”
— Słucham? — zapytał cesarz ostro.
— Nic, Sire — broniła się Mile Claire.
— Aha. Myślałem, że pani coś powiedziała. — Cesarz się pochylił w stronę
ognia. — Szczególne, u kobiet tego nie zauważyłem, ale u mężczyzn częściej. W
głębi duszy nigdy nie przestają być chłopcami. Dlatego tyle w życiu osiągają, że
się właściwie bawią. Czy nie dlatego robią wszystko tak namiętnie i z
przejęciem, że jest to właściwie zabawa, nie sądzi pani? Czy może ktoś być
cesarzem na serio, hm? Ja wiem, że to tylko kawał.
Było cicho.
— Nie, nie, nie — pomrukiwał cesarz. — Niech pani temu nie wierzy. Tylko że
czasem człowiek nie jest pewny, wie pani? Czasem się nagle zlęknie — przecież ja
jestem jeszcze mały Polio, a to wszystko jest tylko na niby, czyż nie? Mon Dieu,
ale kiedy to pryśnie! To jest właśnie powód, że człowiek nie może być pewny…
Cesarz podniósł oczy i wpatrywał się w Mile Claire. — Tylko wobec kobiety,
Madame, tylko w miłości jest pewny, że… że… że już nie jest dzieckiem; tutaj
przynajmniej wie, że jest, u diabła, mężczyzną! — Cesarz się zerwał. — Allons,
Madame.
Stał się nagle bardzo namiętny i bezwzględny.
— Ach, Sire — westchnęła Mile Claire — comme vous ?tes grand!
(1933)