Karol Čapek
Inwazja jaszczurów
Tytuł oryginału Valka s smoky
Tłumaczyła: Jadwiga Bułakowska
Zapytano mnie, jak doszło do tego, że napisałem ,,Inwazję Jaszczurów”, i dlaczego wybrałem właśnie jaszczury na bohaterów swojej tzw. utopii powieściowej o zagładzie ludzkiej cywilizacji. Jeśli mam odpowiedzieć szczerze, muszę wyznać otwarcie, że z początku w ogóle żadnej utopii tworzyć nie zamierzałem. Nie lubuję się zbytnio w utopiach; zanim zacząłem pisać swoją ,,Inwazję”, nosiłem się z myślą innej zupełnie powieści, wymyśliłem postać porządnego człowieka, trochę na wzór mego ojca–nieboszczyka, postać prowincjonalnego lekarza wśród jego pacjentów. Miała to być idylla lekarska, a jednocześnie kawałek patologii społecznej. Cieszyłem się z tego tematu, tygodniami i miesiącami układałem go sobie w myśli, ale wciąż jakoś nie maglem się do niego na dobre zabrać. Miałem pewne wątpliwości, czy ten doktor–poczciwina ma rzeczywiście coś do roboty w świecie tak pełnym zamętu, jakim świat ten był wtedy i jakim jest dotychczas. No tak, mógł przecież leczyć ludzi i łagodzić ich cierpienia, ale jakoś za mało obchodziły go choroby i dolegliwości naszego świata. Myślałem o dobrym lekarzu wtedy, gdy wszyscy dokoła mówili o kryzysie gospodarczym, o ekspansjach narodowych i przyszłej wojnie. Nie mogłem utożsamić się w pełni ze swoim doktorem, bowiem i ja — chociaż tego się oczywiście od pisarzy nie wymaga — byłem i jestem stale pełen trosk o los ludzkości. Nie mogę wprawdzie odwrócić groźby, która zawisła nad ludzką cywilizacją, ale nie mogę też jej nie dostrzegać i nie myśleć o niej prawie be przerwy.
W tym czasie — było to w zeszłym roku na wiosnę, kiedy t. sytuacja na świecie pod względem gospodarczym wyglądał paskudnie, a pod względem politycznym jeszcze gorzej — napisałem przy jakiejś okazji takie zdanie: „Nie wyobrażajcie sobie, że rozwój, dzięki któremu powstało nasze życie, był jedyny możliwością rozwoju na tej planecie.” No i przepadło! To właśnie zdanie zawiniło, że napisałem „Inwazję Jaszczurów” Bo przecież to prawda: nie możemy wykluczyć ewentualności, że w sprzyjających warunkach inny rodzaj życia, powiedzmy, inny gatunek istot żyjących aniżeli człowiek, mógł stać się motorem rozwoju kulturalnego. Człowiek, z całą swoją cywilizacją i kulturą, z całą swoją historią, rozwinął się z rodziny, ssaków; ale można by równie dobrze przyjąć, że podobna energia ewolucji mogła uskrzydlić rozwój innego gatunku istot żywych. Nie jest wykluczone, że w pewnych warunkach pszczoły czy mrówki mogły osiągnąć tak wysoki stopień rozwoju inteligencji, że ich zdolność stworzenia cywilizacji nie byłaby mniejsza niż nasza. Nie jest to wykluczone także w odniesieniu do innych stworzeń. W sprzyjających warunkach biologicznych mogłaby powstać jakaś cywilizacja nie niższa od naszej także w głębinach wód.
To była pierwsza myśl. A druga: Gdyby inny gatunek istot żyjących aniżeli człowiek osiągnął ten stopień rozwoju, który nazywamy cywilizacją, to jak myślicie — czy popełniałby takie same głupstwa jak ludzie? Czy prowadziłby takie same wojny, przeżywał takie same kataklizmy dziejowe? Jak patrzylibyśmy na przykład na imperializm jaszczurów, na nacjonalizm termitów, na ekspansję gospodarczą mew albo śledzi? Co powiedzielibyśmy, gdyby nie człowiek, ale inny rodzaj istot głosił, że ze względu na swoje wykształcenie i liczebność tylko on ma prawo do zajęcia całego globu ziemskiego i panowania nad wszelkim życiem? Ta właśnie konfrontacja z dziejami ludzkości oraz z historią najbardziej aktualną sprawiła, że sięgnąłem po pióro, by pisać „Inwazję Jaszczurów”.
Krytyka określiła ją jako powieść utopijną. Bronię się przeciw temu słowu. To nie utopia — to dzień dzisiejszy. To nie jakaś spekulacja na temat tego, co będzie, ale odzwierciedlenie tego, co jest i wśród czego żyjemy. Nie chodziło tu o fantazję; tej gotów jestem dać dodatkowo i bezpłatnie, ile kto zechce, ale chodziło mi tu o rzeczywistość. Nic na to nie poradzę, ale literatura, która nie troszczy się o rzeczywistość ani o to, co się naprawdę dzieje ze światem, która nie chce reagować na to z siłą, jaka dana jest słowu i myśli, tak literatura — to nie moja specjalność. I to wszystko. Pisałem swoje „Jaszczury”, ponieważ myślałem o ludziach, wybrałem właśnie jaszczury nie dlatego, żebym miał mniejszy czy większy sentyment do nich niż do innych stworzeń boskich, ale dlatego, że kiedyś rzeczywiście mylnie wzięto odcisk ogromnej salamandry z okresu trzeciorzędu za skamienielinę naszego ludzkiego przodka; więc spośród wszystkich zwierząt płazy mają szczególne historyczne prawo wstąpić na scenę jako obraz nas samych. Ale choćby był to tylko pretekst, by mówić o sprawach ludzkich, autor musiał wczuć się jakoś w istotę swoich płazów; było to doświadczenie trochę przejmujące dreszczem, ale koniec końców równie frapujące i równie straszne jak wczuwanie się w istotę ludzką.
Karol Czapek*
Gdybyście chcieli odszukać na mapie wysepkę Tana Masa, znaleźlibyście ją na samym równiku, nieco na zachód od Sumatry. Ale gdybyście na pokładzie statku „Kandong–Bandoeng” spytali kapitana van Tocha, co to właściwie jest ta Tana Masa, przed którą właśnie zakotwiczył — kląłby dobrą chwilę, a potem by wam powiedział, że to najobrzydliwsza dziura na całych Wyspach Sundajskich, znacznie podlejsza niż Tana Bala, a co najmniej tak samo ohydna jak Pini czy Banjak. Że jedyny, z przeproszeniem, człowiek, który tam żyje — nie licząc oczywiście tych wszawych Bataków — to pijaczyna, agent handlowy, mieszaniec Portugalczyka i Kubanki, ale znacznie gorszy złodziej, poganin i wieprz niż cały Kubańczyk i cały biały razem wzięci! I jeżeli na świecie jest w ogóle coś przeklętego, to chyba właśnie takie przeklęte życie na tej przeklętej Tana Masa! Gdybyście go oględnie spytali, dlaczego wobec tego tu zarzucił przeklętą kotwicę, jakby miał zamiar tu zostać całe przeklęte trzy dni — fuknąłby na was z pasją i burczałby pod nosem mniej więcej tak:
— Przecież „Kandong–Bandoeng” nie płynęłaby tutaj tylko po tę przeklętą koprę czy olej palmowy… Też sens!… A zresztą co panu do tego, mój panie! Ja, panie, mam swoje przeklęte rozkazy! Niech pan lepiej pilnuje własnych spraw… — A wymyślałby tak dosadnie i soczyście, jak to tylko starszy, chociaż jeszcze na swój wiek czerstwy, kapitan statku potrafi.
Gdybyście natomiast, zamiast stawiać niedyskretne pytania, pozwolili, by kapitan van Toch mruczał pod nosem i klął do woli, moglibyście się dowiedzieć czegoś więcej. Wiadomo: musi się wygadać, by sobie ulżyć. Zostawcie go więc w spokoju, już jego rozgoryczenie samo sobie znajdzie ujście.
— No i niech pan pomyśli, panie… — warczał kapitan — te łajdaki u nas w Amsterdamie, te przeklęte handełesy z dyrekcji, nagle sobie przypomniały: „Perły, człowieku, niech się pan rozejrzy za jakimiś perłami!…” Bo podobno teraz ludziska szaleją za perłami i tego…
Kapitan splunął z goryczą.
— Ano, wiadomo… Lokować forsę w perłach! A to wszystko dlatego, że ludziom wciąż się zachciewa wojen czy czego tam. Więc boją się o pieniądze, ot i cała historia… A potem się mówi: kryzys.
Zawahał się chwilkę, jakby się namyślał, czy warto podejmować dyskusję o sprawach gospodarczych. Ale przecież teraz się w ogóle o czym innym nie gada… Tylko że tutaj, przed Tana Masa, za gorąco na to, nawet się człowiekowi nie chce. Więc machnął tylko ręką i mruczał dalej:
— To się tak gada: perły! Panie, przecież na Cejlonie ogołocili z nich morze na jakie pięć lat. Na Formozie w ogóle zabronili połowów. A tu ci tymczasem: „Kapitanie van Toch, niech się pan rozejrzy za jaką nową ławicą… Niech pan pojedzie na te przeklęte wysepki. Może tam pan trafi na jakieś nowe złoża perłopławów…” — Kapitan hałaśliwie wytarł nos w niebieską chusteczkę. — Te szczury tam w Europie wyobrażają sobie, że tu można znaleźć jeszcze coś, o czym dotąd nikt nie wie! Jezus Maria, cóż to za kretyny! Dobrze jeszcze, że nie żądają ode mnie, bym Batakom zaglądał w nosy, czy nie smarkają perłami… Nowe ławice! W Padangu jest nowy burdel, owszem, ale nowa ławica?… Panie, ja tutaj te wszystkie wysepki znam jak własny kieszeń… Od Cejlonu aż po te przeklęte Cliperton Island… Jeśli ktoś myśli, że tu się jeszcze znajdzie coś, na czym można by zarobić, no to — szczęśliwej podróży!… Ja już, panie, trzydzieści lat tu jeżdżę, a te durnie teraz chcą, żebym tu zrobił jakieś odkrycie!…
Van Toch dusił się wprost z pasji na myśl o tych bezczelnych pretensjach.
— Niech sobie tu wyślą jakiego żółtodzioba… Ten im dopiero zrobi rewelacyjne odkrycie, aż im oko zbieleje. Ale takie propozycje stawiać człowiekowi takiemu jak kapitan van Toch, który tak zna każdy kąt… Bo niech pan tylko pomyśli, panie. W Europie to jeszcze można by coś wyłapać… Ale tutaj?… Przecież tu ludziska przyjeżdżają tylko po to, by wywęszyć, gdzie się co da zeżreć. A nawet nie tyle zeżreć, co kupić i sprzedać. Panie, gdyby w tych całych tropikach było cośkolwiek jeszcze, co miałoby podwójną cenę, to już by tam stało trzech agentów i machało zasmarkanymi chustkami na statki siedmiu państw, by się zatrzymały. Tak to jest, mój panie. Ja się na tym dużo lepiej znam niż, z przeproszeniem, cały Urząd Kolonialny jej królewskiej mości…
Kapitan van Toch wysiłkiem woli starał się opanować swe święte oburzenie. Udało mu się to po dobrej chwili burczenia.
— Widzi pan tam tych dwóch nicponiów? To są poławiacze pereł z Cejlonu, Syngalezi. Nie karz mnie, Panie Boże! Pan Bóg ich stworzył, ale po co — nie wiem. Wożę to ze sobą i gdziekolwiek tylko złapię kawałek wybrzeża, gdzie nie ma napisu „Agencja” albo „Urząd Celny”, puszczam to do wody, by szukało muszli perłopławów. Ten mniejszy łajdak nurkuje na osiemdziesiąt metrów. Tutaj na Wyspach Książęcych z głębokości dziewięćdziesięciu metrów wyłowił korbę od aparatu kinematograficznego, panie, ale perły… Gdzie tam! Szkoda gadać! Nikczemna hałastra ci Syngalezi. I to ja mam robić taką robotę, panie: udawać, że skupuję olej palmowy, a tymczasem szukać nowych złóż pereł! A tamci by jeszcze pewnie chcieli, żebym odkrył jakiś dziewiczy ląd, co? Przecież to nie jest zajęcie dla przyzwoitego kapitana statku handlowego. Kapitan J. van Toch to nie żaden tam awanturnik, mój panie, o, nie!
I tak dalej… Morze jest wielkie i ocean czasu nie ma granic.
Pluj na morze, człowieku, lecz ono się nie wzburzy. Urągaj na swój los, ale go nie odwrócisz…
Po wielu przygotowaniach i ceremoniach skończyło się na tym, że kapitan statku holenderskiego „Kandong–Bandoeng”, wzdychając i klnąc, wsiadł do łódki. Wylądował w kampungu na Tana Masa i zaczął pertraktować z tym pijakiem, mieszańcem Portugalczyka i Kubanki, na temat rozmaitych spraw handlowych.
— Sorry, Captain* — rzekł wreszcie mieszaniec — ale tutaj, na Tana Masa, żadnych muszli nie ma. Te brudasy Batakowie — mówił dalej z odrazą — jadają nawet i meduzy. Więcej to siedzi w wodzie niż na ziemi. A kobiety śmierdzą rybami, niech pan sobie wyobrazi… Aha, co to ja jeszcze miałem powiedzieć? No, tak… Pan pytał o kobiety.
— A nie ma tu nigdzie kawałka brzegu, gdzieby Batakowie nie włazili do wody? — pytał dalej kapitan.
Mieszaniec Portugalczyka i Kubanki pokręcił głową:
— Nie ma, panie. Chyba Devil Bay, Zatoka Diabelska, ale to nie dla pana.
— Dlaczego?…
— Dlatego… że tam nikt nie pójdzie, panie. Nalać panu, kapitanie?
— Thanks*. Co tam takiego? Rekiny?
— Rekiny… i w ogóle… — mruknął mieszaniec. — To niedobre miejsce, panie. Batakowie niechętnie by widzieli, gdyby tam kto łaził.
— Czemu?
— …Tam są diabły, panie. Morskie diabły.
— Co to: morski diabeł? Ryba?
— A, gdzie tam ryba! — zaprzeczył niechętnie mieszaniec. — Zwyczajny diabeł, panie. Diabeł podmorski. Batakowie nazywają go: tapa. Tapa… One tam podobno mają swoje miasto, te diabły… Dolać panu?…
— Jakże to wygląda… taki diabeł morski? Mieszaniec wzruszył ramionami.
— Tak jak diabeł, panie. Widziałem kiedyś takiego… a właściwie jego głowę. Wracałem łódką z Cape Haarlem… i naraz przede mną wyskoczył z wody taki łeb…
— No i?… Do czego był podobny?
— Głowę to ma… jak Batak, panie, tylko całkiem gołą.
— Może to był po prostu Batak?
— Nie, panie. Przecież w tym miejscu żaden Batak nie wlazłby do wody. A zresztą… to mrugało na mnie dolnymi powiekami, panie. — Mieszaniec otrząsnął się cały z uczuciem grozy. — Tak, dolnymi powiekami; zakrywają prawie całe oko. To właśnie był ten… tapa.
Kapitan J. van Toch pulchnymi paluchami objął szklankę z winem palmowym.
— A pijany pan nie był, co? Może pan był zalany?
— Byłem, panie. Inaczej bym tamtędy nie jechał. Batakowie bardzo nie lubią, gdy ktoś te… diabły zaczepia.
Van Toch potrząsnął głową.
— Człowieku, przecież żadnych diabłów nie ma! A gdyby nawet były, wyglądałyby jak Europejczycy. To na pewno była jakaś ryba czy coś takiego.
— Ryba!… — obruszył się mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. — Ryba jest bez rąk, panie. Ja nie jestem przecież Batak, chodziłem w Badjoeng do szkoły… Jeszcze nawet pamiętam dziesięcioro przykazań i inne takie mądrości. A człowiek wykształcony rozróżni chyba, co diabeł, a co zwierzę. Niech pan zresztą zapyta Bataków.
— Et, takie tam murzyńskie zabobony! — oburzył się kapitan z dobroduszną wyższością człowieka wykształconego. — Z naukowego punktu widzenia to absurd. Przecież diabeł nie może żyć w wodzie. Bo co by tam robił? A ty nie zwracaj uwagi na bajdy tubylców, chłopcze. Ktoś nazwał tę zatokę Zatoką Diabelską i od tego czasu Batakowie się jej boją. I stąd cała historia — zakończył kapitan uderzając tłustą dłonią w stół. — Nic tam nie ma, chłopcze. To sprawa zupełnie jasna.
— Jest, panie — upierał się mieszaniec, który chodził do szkoły w Badjoeng. — I rozsądny człowiek nie ma czego szukać w Devil Bay.
Kapitan van Toch poczerwieniał.
— Co?! — wrzasnął. — Ty kubański brudasie, co ty sobie myślisz? Że ja się będę bał tych twoich diabłów? No, to zobaczymy! — rzucił podnosząc się z całą okazałością swych zażywnych dwustu funtów. — Nie będę tu z tobą marnował czasu, skoro mam interes na głowie. Ale zapamiętaj sobie jedno: w holenderskich koloniach żadnych diabłów nie ma. Jeżeli gdzieś jakieś są, to tylko we francuskich. Tam sobie mogą być. A teraz wołaj mi tu naczelnika tego przeklętego kampungu.
Owego dygnitarza nie trzeba było nawet długo szukać: siedział sobie w kucki obok sklepu mieszańca i żuł trzcinę cukrową. Był to nagi staruszek, tylko znacznie szczuplejszy, niż bywają naczelnicy w Europie. Nieco poza nim, zachowując odpowiedni dystans, siedziała w kucki cała wieś wraz z kobietami i dziećmi, licząc widocznie, że będzie filmowana.
— Słuchaj no, chłopcze — odezwał się van Toch po malajsku. (Mógł równie dobrze mówić po holendersku lub angielsku, gdyż czcigodny stary Batak nie umiał ani słowa po malajsku, więc i tak całą przemowę kapitana musiał mieszaniec tłumaczyć na język Bataków. Z jakichś jednak przyczyn kapitan uważał język malajski za odpowiedniejszy.) — Słuchaj no, chłopcze, potrzeba mi paru tęgich, wysokich, solidnych chłopaków, żeby poszli ze mną na połów. Rozumiesz: na połów!
— Mieszaniec przetłumaczył, naczelnik kiwnął głową na znak, że rozumie. Potem zwrócił się do szerszego audytorium i palnął mówkę, która odniosła duży sukces.
— Naczelnik powiada — tłumaczył mieszaniec — że cała wieś pójdzie z tuanem* kapitanem na połów, dokąd tylko tuan zechce.
— No, widzisz. To im teraz powiedz, że pojedziemy łowić muszle w Devil Bay.
Rozpoczęły się dobry kwadrans trwające gorączkowe debaty, w których brała udział cała wieś, a zwłaszcza stare baby. W końcu mieszaniec zwrócił się do kapitana:
— Mówią, panie, że do Devil Bay nie można iść. Kapitan poczerwieniał.
— A dlaczego nie? Mieszaniec ruszył ramionami.
— Bo tam są tapa–tapa. Te diabły, panie. Twarz kapitana zrobiła się fioletowa.
— To ty im powiedz, że jeśli nie pójdą… to im powybijam wszystkie zęby… poobrywam uszy… powywieszam… i spalę ten ich zawszony kampung… Rozumiesz?
Mieszaniec przetłumaczył dosłownie. Rozpoczęła się znowu gwałtowna narada. Wreszcie mieszaniec zwrócił się do kapitana:
— Mówią, że pójdą na skargę do policji w Padangu, że tuan im grozi. Podobno są na to jakieś paragrafy. Naczelnik mówi, że tego nie daruje.
Kapitan van Toch zrobił się siny.
— Powiedz mu — ryknął — że jest… — i recytował jednym tchem dobrych jedenaście minut.
Mieszaniec tłumaczył, póki mu zapas słów starczył. Po nowej, dość długiej, ale rzeczowej naradzie Bataków zakomunikował kapitanowi:
— Mówią, panie, że odstąpią od ścigania na drodze sądowej, jeżeli tuan kapitan zapłaci karę na ręce władz miejscowych. Chcą — zawahał się — dwieście rupii… Ale to trochę dużo, panie. Niech im pan zaproponuje pięć.
Rumieńce kapitana van Tocha zaczęły zmieniać się w brązowe plamy. Początkowo zaproponował wymordowanie wszystkich Bataków na całym świecie, potem ustąpił na trzysta kopniaków, wreszcie gotów był zadowolić się wypchaniem naczelnika dla muzeum w Amsterdamie. Natomiast Batakowie z dwustu rupii ustąpili na żelazną pompę z kołem, a ostatecznie zdecydowali, że kapitan da naczelnikowi tytułem kary zapalniczkę benzynową.
— Niech im pan da — namawiał mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. — Ja mam trzy zapalniczki na składzie, tylko bez knotów…
W ten sposób na Tana Masa został zawarty pokój. Ale kapitan van Toch wiedział, że teraz w grę wchodzi prestiż białej rasy.
Po południu od holenderskiego statku „Kandong–Bandoeng” odbiła łódź. Siedzieli w niej: kapitan van Toch, Szwed Jensen, Islandczyk Gudmundson, Fin Gillemainen i obaj syngalescy poławiacze pereł. Łódź pomknęła wprost ku zatoce Devil Bay.
O godzinie trzeciej, gdy zbliżał się kulminacyjny punkt odpływu, kapitan stał na lądzie, łódź krążyła o sto metrów od brzegu, by obserwować rekiny, a obaj syngalescy poławiacze czekali z nożami w ręku na sygnał, by skoczyć do wody.
— No, teraz ty! — rzucił kapitan rozkaz stojącemu dalej nagusowi.
Syngalez skoczył w wodę, przebiegł parę kroków i zniknął. Kapitan spojrzał na zegarek.
Za cztery minuty i dwadzieścia sekund o sześćdziesiąt metrów w lewo wynurzyła się z wody czarna głowa. Z jakimś dziwnym, rozpaczliwym, a zarazem konwulsyjnym pośpiechem. Syngalez parł przez fale trzymając w jednym ręku nóż do odcinania muszel, w drugim muszlę perłopławu.
Kapitan zmarszczył brwi.
— No, co jest? — rzekł surowo.
Syngalez wciąż jeszcze borykał się z falami, głośno jęcząc z przerażenia.
— Co się stało?! — krzyknął kapitan.
— Sahib… sahib… — wykrztusił Syngalez padając na brzeg i ciężko dysząc. — Sahib… sahib…
— Rekiny?
— Djins…* — wyjąkał Syngalez. — Diabły, panie. Tysiące diabłów! — pakował pieści w oczy. — Same diabły, panie.
— Pokaż tę muszlę — polecił kapitan. Otworzył: była w niej mała, czysta perełka. — A więcej nie znalazłeś?
Syngalez wydobył jeszcze trzy muszle z woreczka wiszącego na szyi.
— Tam są muszle, ale te diabły ich pilnują… Tak się na mnie patrzyły, jak je odrzynałem… — Kędzierzawe włosy zjeżyły mu się z przerażenia. — Nie, sahib, tutaj nie…
Kapitan otworzył muszle: dwie były puste, w trzeciej znajdowała się perła wielkości grochu, okrąglutka jak kropelka rtęci. Kapitan van Toch spoglądał to na perłę, to na skulonego na ziemi Syngaleza.
— Ty — rzucił po chwili namysłu — nie skoczyłbyś tam jeszcze raz?
Tamten bez słowa pokręcił głową.
Kapitan van Toch miał ogromną ochotę skląć go jak burego psa. Ze zdumieniem jednak zauważył, że mówi cicho i bardzo łagodnie:
— Nie bójże się, chłopcze… No, a jak wyglądają te… diabły?
— Jak małe dzieci — wykrztusił Syngalez. — Mają ogony i są ot tak wysokie — pokazał mniej więcej na metr dwadzieścia od ziemi. — Stały dokoła mnie i przypatrywały się, co robię… A takie ich było mnóstwo… — Syngalez znów otrząsnął się z przerażenia. — Sahib, o sahib, tutaj nie!…
Van Toch myślał chwilkę.
— I co? Mrugają dolnymi powiekami czy jak?
— Nie wiem, panie — rzęził Syngalez — ale jest ich tam z dziesięć tysięcy!…
Kapitan van Toch obejrzał się na drugiego Syngaleza. Stał o jakichś sto pięćdziesiąt metrów dalej i czekał z założonymi na piersiach rękoma. Oczywiście, skoro człowiek jest nagi, nie może nic innego z rękami zrobić, jak założyć je na piersiach. Kapitan bez słowa dał znak, mały Syngalez skoczył w wodę. W trzy minuty i pięćdziesiąt sekund wynurzył się z wody bijąc gwałtownie rękoma o powierzchnię fal.
— No, wyłaź! — wrzasnął kapitan. Spojrzał jednak uważniej i… skoczył w wodę ku tym trzepocącym się rozpaczliwie rękom. Nikt by nie uwierzył, że takie cielsko potrafi z taką szybkością pruć fale. W ostatnim momencie schwycił jedną rękę i sapiąc wyciągnął Syngaleza z głębi. Podtrzymując go na powierzchni ocierał sobie pot z czoła.
Syngalez leżał bez ruchu. Jeden palec obdarty miał do kości, widocznie o kamień, ale poza tym był cały. Kapitan odchylił powiekę, błysnęło białko postawionych w słup oczu. Czarny nie miał ani muszli, ani noża.
W tej chwili łódź wraz z załogą podpłynęła bliżej brzegu.
— Panie — wołał Szwed Jensen — są rekiny! Będziecie łowić dalej?
— Nie — odpowiedział kapitan. — Podjedźcie tutaj zabrać tych dwóch.
— Niech pan spojrzy — zwracał mu uwagę Jensen, kiedy wracali na statek — jak tu nagle robi się płytko. I jak równo aż do samego brzegu. — Sprawdził sięgając wiosłem dna. — Zupełnie jakby gdzieś pod wodą była jakaś tama.
Dopiero na statku mały Syngalez oprzytomniał. Siedział z kolanami pod brodą i trząsł się cały. Kapitan odesłał ludzi i przysiadł się do niego.
— No, więc gadaj! — zaczai. — Cóżeś tam widział?
— Dżiny, sahib — szepnął chłopak. Zaczai szybko mrugać oczami, na całym ciele wystąpiła wyraźnie gęsia skórka.
Kapitan van Toch zazgrzytał:
— A… jak wyglądały?
— Jak… jak… — oczy Syngaleza zaczęły zachodzić mgłą. Kapitan szybko uderzył go z obu stron w twarz, by doprowadzić go do przytomności.
— Thanks, sahib — wyszeptał chłopak. Spoza białek oczu znów ukazały się źrenice.
— Już ci lepiej?…
— Tak, panie.
— No co: były tam muszle?
— Tak, panie.
Kapitan van Toch prowadził dalej szczegółowe badania, prowadził je cierpliwie i dokładnie.
— Więc tam są diabły? A ile?
— Tysiące i tysiące… Takie duże jak dziesięcioletnie dziecko, panie, i całkiem czarne. Pływają w wodzie, a po dnie chodzą na dwóch łapach. Na nogach, sahib, tak jak pan czy ja, tylko że się przy tym kolebią. Kiwają się całym ciałem, tak, tak… O, tak, tak… I ręce, panie, mają także jak ludzie. Nie, bez pazurów, jakby rączki dziecka. Nie, panie, rogów ani kudłów nie mają. Tak, mają ogon, taki jakby rybi, tylko że bez płetwy ogonowej. I olbrzymie głowy, jak Batakowie. Nie, nic nie gadały, tylko tak jakby mlaskały…
Kiedy Syngalez odrzynał muszlę na głębokości jakichś szesnastu metrów, poczuł nagle na plecach zimne dotknięcie małych paluszków. Obejrzał się: było ich dokoła setki. Setki i tysiące. Pływały, stały na kamieniach, a wszystkie przypatrywały się, co on tam robi. Więc rzucił nóż i muszlę, chcąc wypłynąć na powierzchnię. Wpadł przy tym na całą masę tych diabłów, które pływały ponad nim. Co było potem, już nie pamięta.
Kapitan van Toch w zamyśleniu przyglądał się roztrzęsionemu młodemu poławiaczowi. „Z tego chłopaka już nigdy nic nie będzie — powiedział sobie w duchu — odeślę go z Padangu do domu, na Cejlon.” Mrucząc pod nosem i parskając zszedł do swej kabiny. Tam z papierowej torebki wysypał na stół dwie perły: jedna była maleńka jak ziarenko piasku, druga jak groch, lśniąca srebrzyście, z lekkim różowym odcieniem. Kapitan holenderskiego statku westchnął głęboko i sięgnął do szafki po butelkę irlandzkiej whisky.
O godzinie szóstej kazał się znów zawieźć łódką do kampungu. Poszedł prosto do mieszańca Portugalczyka i Kubanki.
— Toddy* — wyrzucił z siebie tylko to jedno jedyne słowo i usiadł na werandzie z falistej blachy. Trzymał w pulchnych paluchach szklankę z grubego szkła, popijał i spluwał raz po raz. Spod krzaczastych brwi obserwował żółte, chude kurczaki, które coś tam dziobały na brudnym, wydeptanym podwórku wśród palm. Mieszaniec bał się przemówić, stale mu tylko dolewał. Powoli oczy kapitana nabiegały krwią, palce zaczęły poruszać się niezręcznie. Mrok już zapadał, gdy wstał i podciągnął spodnie.
— Idzie pan już spać, kapitanie? — spytał mieszaniec czarta z diabłem.
Kapitan podniósł w górę wskazujący palec.
— Warto by było zobaczyć — bełkotał — skoro są na świecie jakieś takie diabły, których ja jeszcze nie znam… Ty, słuchaj, gdzie jest ten przeklęty północny zachód?
— Tutaj — pokazał mieszaniec. — A dokąd pan chce jechać?
— Do piekła! — zarechotał kapitan J. van Toch. — Popatrzyć na Devil Bay.
Od owego wieczora rozpoczęły się dziwactwa kapitana van Tocha. Do kampungu wrócił dopiero o świcie. Nie przemówił ani słowa, kazał się odwieźć na statek i zamknął się w swej kabinie aż do wieczora. Nie byłoby w tym jeszcze nic nadzwyczajnego, bo do odjazdu z wyspy Tana Masa „Kandong–Bandoeng” miał jeszcze co ładować (koprę, pieprz, kamforę, gutaperkę, olej palmowy, tytoń i siły robocze). Kiedy jednak zameldowano mu wieczorem, że wszystek towar już załadowany, parsknął tylko i rzucił:
Szwed Jensen, pomagając mu wejść na pokład, tylko przez uprzejmość zapytał:
— No, to dziś jedziemy dalej, kapitanie? Kapitan szarpnął się, jakby go kto nożem dźgnął.
— A tobie co do tego? — warknął. — Pilnuj no ty swoich przeklętych spraw!…
Przez cały dzień stał „Kandong–Bandoeng” na kotwicy w odległości jednej mili od wybrzeży Tana Masa. Wszyscy siedzieli bezczynnie. Wieczorem kapitan wypadł z kajuty i rozkazał:
— Łódka! Do kampungu!
Mały Grek Zapatis spojrzał za nim jednym okiem ślepym, drugim zezowatym.
— Chłopcy! — zaskrzeczał. — Albo nasz stary ma tam dziewczynę, albo zwariował do czysta!
Szwed Jensen zachmurzył się.
— A tobie co do tego? — wsiadł na Zapatisa. — Pilnuj swego przeklętego nosa.
Potem wraz z Islandczykiem Gudmundsonem wziął małą łódkę i popłynął w kierunku Devil Bay. Zatrzymali łódkę w znacznej od brzegu odległości i czekali, co będzie dalej. Kapitan krążył po zatoce: wyglądało, jakby na^ kogoś czekał. Od czasu do czasu przystawał i nawoływał czy wabił: „Ts, ts, ts…”
— Patrz — rzekł Gudmundson wskazując na morze purpurowe od blasku zachodzącego słońca.
Jensen zaczął liczyć: dwa, trzy, cztery, sześć ostrych jak miecz płetw ciągnęło do Devil Bay.
— Hergot! — mruknął. — Jakaż kupa tych rekinów! Miecze zanurzały się raz po raz, nad wodą migały ogony, woda burzyła się gwałtownie.
Teraz kapitan van Toch zaczął na brzegu uganiać jak szalony, klął w głos z dziką pasją i wygrażał rekinom pięściami.
Zapadł krótki tropikalny wieczór. Wnet nad wyspą wzeszedł księżyc.
Jensen zanurzył wiosła i podpłynął bliżej brzegu, na jeden furlong*.
Kapitan siedział na brzegu i wciąż wabił: „Ts, ts, ts…” Coś się wokół niego poruszało, ale co to było, trudno rozeznać. „Wygląda to jak foki — pomyślał Jensen — tylko że foki inaczej się ruszają.” Wyłaziło to z wody na brzeg i stąpało po piasku niezgrabnie, zataczając się jak pingwiny. Jensen, wiosłując cichutko, podsunął się do kapitana na pół furlongu.
— Coś tam do nich gada, ale co? Czart tego nie zrozumie. Pewnie po malajsku albo po tamilsku. I macha rękami, jakby coś rzucał tym fokom. Ale to nie są foki — zastrzegał się sam przed sobą Jensen. — Gada przy tym coś po chińsku czy malajsku.
W tej chwili podniesione wiosło wypadło Jensenowi z ręki i chlapnęło w wodę. Kapitan podniósł głowę, wstał i podszedł ze trzydzieści kroków ku wodzie. Po chwili dostrzegli błyski, posypały się strzały. Kapitan walił z browninga w kierunku łódki. Równocześnie w zatoce zaszumiało, morze zakotłowało się, zachlupotało, jakby naraz tysiąc fok skoczyło do wody. Jensen i Gudmundson nacisnęli na wiosła i gnali łódką za najbliższy występ skalny, aż się za nimi kurzyło. Wróciwszy na statek nie powiedzieli nikomu ani słowa. Ludzie Północy umieją milczeć jak grób.
Nad ranem powrócił kapitan: był ponury i wściekły. Kiedy mu Jensen pomagał wejść na pokład, dwie pary niebieskich oczu spotkały się w chłodnym i pełnym wzajemnego zrozumienia spojrzeniu.
— Jensen! — zaczął kapitan.
— Słucham, kapitanie.
— Jedziemy dziś.
— Tak jest, kapitanie.
— W Surabaja dostaniecie swoją książeczkę.
— Tak jest, kapitanie. I to wszystko.
Tegoż dnia jeszcze „Kandong–Bandoeng” odpłynął do Padangu. Z Padangu wysłał kapitan van Toch do swojej firmy w Amsterdamie małą paczuszkę, ubezpieczoną na sumę tysiąca dwustu funtów szterlingów. I równocześnie telegraficznie podał prośbę o roczny urlop. Ciężki stan zdrowia i tak dalej. Potem włóczył się po Padangu, aż wreszcie natknął się na człowieka, którego szukał. Był to dzikus z Borneo, którego przejeżdżający Anglicy wynajmowali od czasu do czasu do polowania na rekiny, urządzając sobie z tego widowisko. Bowiem Dajak walczył starą metodą: uzbrojony tylko w długi nóż. Był to prawdopodobnie ludożerca, na rekiny zaś miał ustaloną cenę: pięć funtów od sztuki prócz wyżywienia. Aż wstręt brał na niego spojrzeć: na rękach, na piersiach i udach skórę miał pozdzieraną przez rekiny, zaś nos i uszy przyozdobione zębami rekinów. Nazywał się Shark.
Z tym właśnie Dajakiem kapitan J. van Toch zamieszkał na wyspie Tana Masa.
W redakcji była typowa kanikuła, kiedy to nic, ale to dosłownie nic się nie dzieje. W polityce nie ma nie, sytuacja europejska jest żadna. A przecież i w tym czasie czytelnicy gazet — tonąc w bezwładzie nudy nad brzegami rzek lub w niedostatecznym cieniu drzew, zdemoralizowani upałem, czarem przyrody, spokojem wsi, a przede wszystkim zdrowym i prostym życiem na urlopie — codziennie łudzą się zwodniczą nadzieją, że może chociaż w tej gazecie będzie coś nowego, coś interesującego: jakieś morderstwo, jakaś wojna czy trzęsienie ziemi. Słowem: Coś… A skoro tam tego nie ma, rzucają gazetę w kąt i pełni goryczy zaczynają wymyślać, że w ogóle w gazetach nie ma nic, ale to zupełnie Nic, że w ogóle szkoda czytać, że nawet nie warto prenumerować.
Siedzi więc w redakcji pięciu czy sześciu zrezygnowanych ludzi, bo reszta kolegów także rozjechała się na urlopy, i z goryczą odrzucają gazety narzekając, że teraz w gazetach nie ma nic, ale to dosłownie Nic.
Z zecerni wyszedł metrampaż i odezwał się zgorszony:
— Panowie, panowie… Nie mamy jeszcze na jutro artykułu wstępnego.
— No, to niech pan wsadzi… ten artykuł… o sytuacji gospodarczej w Bułgarii… — bąknął któryś ze zrezygnowanych panów.
Metrampaż westchnął głęboko.
— I kto to będzie czytał, panie redaktorze? Znowu w całym jutrzejszym numerze nie będzie Nic do Czytania…
Sześciu zrezygnowanych panów podniosło oczy na sufit, jak gdyby tam można było wyłowić Coś do Czytania…
— Ach, żeby się tak coś stało! — rzucił jeden bez przekonania.
— Żeby tak złapać… jakiś… no, ciekawy reportaż — dodał drugi.
— O czym?
— Bo ja wiem…
— A może by wymyślić… jakąś nową witaminę? — wyrwał się trzeci.
— Teraz?… W lecie?… — zaoponował czwarty. — Człowieku, witaminy to są sprawy naukowe, to nadaje się raczej na jesień…
— Oh, Boże, ależ upał… — ziewnął piąty. — Dobrze byłoby dać coś z okolic podbiegunowych.
— Ale co? — Tak… No, chociażby coś takiego, jak ten Eskimos Welzl*. Odmrożone palce, wieczne lody i takie tam historie…
— Łatwo się tak gada! — wtrącił szósty. — Ale skąd wziąć?
Redakcję zalega beznadziejna cisza.
— Byłem w niedzielę w Jeviczku… — zaczął po chwili z namysłem metrampaż.
— No i…
— Podobno tam jest na urlopie jakiś kapitan Vantoch. Jakoby się w Jeviczku urodził…
— Co za Vantoch?
— A taki grubas. Ma być kapitanem marynarki. Ludzie mówili, że gdzieś tam jakoby łowił perły.
Pan Golombek spojrzał na pana Valentę.
— A gdzie je łowił?
— Na Sumatrze… na Celebesie… w ogóle gdzieś tam… I podobno żył tam około trzydziestu lat.
— Hej, człowieku, to jest myśl! — ożywił się pan Valenta. — To mógłby być reportaż pierwsza klasa!… Golombek, jedziemy?…
— No, możemy spróbować — zgodził się pan Golombek i zeskoczył ze stołu, na którym siedział.
— O, to ten pan, tam — wskazał szynkarz w Jeviczku. Przy stoliku w ogródku siedział tęgi, szeroko rozparty pan
w białej czapce. Pił piwo i w zamyśleniu suwał grubym palcem wskazującym po stole. Obaj panowie podeszli do niego.
— Redaktor Valenta.
— Redaktor Golombek. Grubas podniósł oczy.
— What?* Co?…
— Jestem redaktor Yalenta.
— A ja redaktor Golombek. Grubas podniósł się z godnością.
— Capitan van Toch. Very glad.* Siadajcie, chłopcy. Obaj panowie siedli z ochotą i położyli przed sobą bloki do
notowania.
— A co każecie sobie podać, chłopcy?
— Limoniadę malinową — wybrał pan Yalenta.
— Malinową? — powtórzył kapitan z niedowierzaniem. — A dlaczego? Panie starszy, niech im pan poda piwa… A właściwie czego wy chcecie? — spytał opierając się łokciami o stół.
— Czy to prawda, proszę pana, że pan się tutaj urodził?
— Tak, urodziłem się.
— Proszę pana, a jak się pan dostał na morze?
— No, cóż via Hamburg.
— A jak długo pan już jest kapitanem?
— Dwadzieścia lat, chłopcze. Tutaj mam papiery — odpowiedział klepiąc się z rozmachem po kieszeni na piersiach. — Mogę je wam pokazać.
Pan Golombek ogromną miał ochotę zobaczyć, jak wyglądają papiery kapitańskie, ale się opanował.
— To pan, panie kapitanie, przez te dwadzieścia lat poznał porządny kawał świata, co?
— Tak, porządny kawał, owszem.
— A mianowicie co?
— Jawa, Borneo, Filipiny, Fidji Islands, Salomon Islands, Karoliny, Somoa, Damned Cliperton Islands. A lot of damned islands*, chłopcze… Ale dlaczego pan pyta?
— Tak tylko, to ogromnie interesujące. Chcielibyśmy się od pana dowiedzieć czegoś więcej, wie pan?
— Jak to, tak tylko? — kapitan utkwił w nim niebieskie oczy. — To wy jesteście od p’lis, z policji, co?
— Nie, skądże znowu, kapitanie. My jesteśmy z gazety.
— Ach, tak, z gazety. Reporters*, co? No, więc piszcie: Capitan J. van Toch, kapitan statku „Kandong–Bandoeng”…
— Jak, jak?…
— „Kandong–Bandoeng”, port Surabaja. Powód przybycia: vacances. Jak się to mówi?
— Urlop.
— A tak, do diabła, urlop. No, więc dajcie to do tej gazetki, kto przypłynął. I teraz schowajcie już te swoje notesy, panowie. Your health*.
— Ależ, panie kapitanie, myśmy przyjechali do pana, żeby nam pan opowiedział coś ze swojego życia…
— A po co?
— Zamieścimy to w gazecie. Ludzi ogromnie interesują takie historie o dalekich wyspach, o tym, co tam widział i przeżywał ich rodak, Czech, obywatel miasta Jeviczka.
Kapitan pokiwał głową.
— Tak, to prawda. Słuchaj, chłopcze, z całego Jeviczka Captain jestem tylko ja jeden. To oczywiste. Podobno jest tu jeszcze jeden kapitan od… od… tych łódek spacerowych. Ale ja myślę — dodał poufnie — że to nie jest prawdziwy Captain. To przecież chyba liczy się według tonażu, co?
— A jaki tonaż miał pański statek?
— Dwanaście tysięcy tons*, młodzieńcze!
— To pan był wielkim kapitanem, prawda?
— Wiadomo, wielkim — przytaknął z dumą. — Chłopcy, a macie wy pieniądze?
Obaj panowie spojrzeli po sobie dość niepewnie.
— Mamy, ale niewiele. Potrzeba panu, kapitanie?
— Naturalnie. Tego mi właśnie potrzeba.
— Widzi pan: kiedy pan nam opowie dużo ciekawych rzeczy, napiszemy o tym do gazety, a potem pan za to dostanie pieniądze.
— Ile?
— Może nawet i… z tysiąc — obiecywał szczodrze pan Golombek.
— Pounds of sterling?*
— Nie, tylko koron.
— Nie, to nie warto. Tyle to i ja sam mam, młodzieńcze. — Wydobył z kieszeni pęk tłustych banknotów. — See* — i wsparłszy się łokciami o stół pochylił się ku nim mocniej. — Panowie, ja miałbym dla was big business… Jak się to mówi?
— Wielki interes.
— Tak, wielki interes. Ale musielibyście mi dać piętnaście… nie, poczekajcie, piętnaście, szesnaście milionów koron. No, co?
Obaj panowie znów spojrzeli na siebie z zakłopotaniem. Dziennikarze mają już rozmaite doświadczenia z wszelkiego rodzaju wariatami, oszustami i wynalazcami.
— Poczekajcie — ciągnął kapitan — coś wam pokażę! — Pogrzebał grubymi paluchami w kieszonce kamizelki, coś wyciągnął i położył na stole. Było to pięć różowych pereł, wielkości pestek wiśni. — Znacie wy się na perłach?
— Ile to może kosztować? — drżącym głosem pytał pan Golombek.
— Oh, lots of money*, chłopcze. Aleja to noszę tylko… na pokaz, jako wzór. No, więc co, idziecie ze mną? — pytał wyciągając ku nim przez stół swą szeroką łapę.
Pan Golombek westchnął.
— Panie kapitanie, tyle pieniędzy…
— Stop! — przerwał mu kapitan. — Ja wiem: ty mnie nie znasz. Ale zapytaj się o Captain van Toch w Surabaja, w Batawia, w Padang czy gdziekolwiek chcesz. Idź, zapytaj, każdy ci powie: „Captain van Toch, he is as good as his word”.*
— Panie kapitanie van Toch, my przecież panu wierzymy — zaprotestował pan Golombek. — Ale…
— Poczekaj — mówił dalej kapitan. — Ja wiem, ty nie chcesz dać swych kochanych pieniążków ot tak tylko. To ci się bardzo chwali, chłopcze! Ale ty dasz na statek! See! Kupisz ten statek, będziesz ship–owner*, możesz nawet jechać ze mną, żebyś widział, jak ja tam na nim za ciebie będę wszystkim kierował. A pieniądze, jakie zarobimy, będą fifty–fifty*. To chyba uczciwy business, co?
— Ależ, panie kapitanie — wykrztusił wreszcie pan Golombek z żalem w głosie — przecież my takiej sumy nie posiadamy!…
— No… to zupełnie inna sprawa — odpowiedział kapitan. — Sorry! Tylko wobec tego nie wiem, panowie, po coście do mnie przyjechali.
— Żeby nam pan coś opowiedział, kapitanie. Pan przecież musiał mieć tyle ciekawych przeżyć…
— No, to oczywiście, chłopcze. Tych przeklętych przeżyć mam dość…
— Czy przeżył pan kiedy rozbicie okrętu?
— What? To znaczy: ship–wrecking? O, co to, to nie! Cóż pan sobie myśli? Kiedy mi dadzą dobry statek, to nic mu się stać nie może. Niech pan zażąda w Amsterdam referencji o mnie. Jedź i pytaj się!
— A coś o tubylcach! Poznał pan tam tubylców?… Kapitan van Toch potrząsnął głową.
— Te sprawy to nie dla ludzi kulturalnych. O tym gadać nie będę.
— To niech nam pan opowie co innego.
— Ba, opowiedzieć… — mruczał kapitan z niedowierzaniem. — A wy to potem sprzedacie jakiejś Company* i ona wyśle swoje statki. Ja ci powiem, my lad*, ludzie to są straszliwi złodzieje. Ale najwięksi złodzieje to ci bankers* w Colombo.
— Często pan bywał w Colombo?
— Pewnie, że często. I w Bangkok także, i w Manilla… Chłopcy — podjął znów nagle — ja wiem o jednym statku. Pierwszorzędny statek i tani, jak na tę cenę. Stoi w Rotterdam. Jedźcie go zobaczyć. Rotterdam to przecież stąd niedaleko, będziecie tani wnet — wskazał palcem przez ramię. — Teraz statki są niesłychanie tanie, panowie. Jak stare żelastwo. A on ma dopiero sześć lat i jest na Diesel–motor. Chcecie go zobaczyć?
— Nie możemy, panie kapitanie…
— Dziwni z was ludzie — westchnął kapitan i hałaśliwie wytarł nos w niebieską chustkę. — A nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby kupić statek?
— Tu, w Jeviczku?
— No, tak, tutaj albo gdzieś w okolicy. Ja bym chciał, żeby ten wielki interes został tutaj, w my country*.
— To bardzo ładnie z pańskiej strony, kapitanie…
— No tak. Bo tamci inni to są straszliwi złodzieje. I nie mają pieniędzy. Wy przecież, jako ludzie z newspapers*, powinniście znać tych wielkich ludzi, tych jakichś bankers i ship–owners… Jak się to mówi: lodziarze?
— Armatorzy. Nie, my takich nie znamy, panie kapitanie.
— O, to szkoda — kapitan spochmurniał. Naraz pan Golombek coś sobie przypomniał.
— Nie zna pan przypadkiem pana Bondy?
— Bondy?… Bondy?… — zastanawiał się kapitan van Toch. — Poczekaj, skądś znam to nazwisko. Bondy… No tak, tam w London jest taka Bond–Street, ale tam żyją tylko bardzo bogaci ludzie. Czy on nie ma jakiego interesu tam na tym Bond–Street, ten pan Bondy?
— Nie, on jest w Pradze. Ale mam wrażenie, że urodził się tutaj, w Jeviczku.
— Do jasnego pioruna! — roześmiał się radośnie kapitan — masz rację, chłopcze. Ten, co to miał tu w rynku sklep z manufakturą. No tak, Bondy… Jak to mu było na imię? Max. Max Bondy… To on ma teraz interes w Pradze?
— Nie, to był chyba jego ojciec. Tamten Bondy jest G. H. Prezes G. H. Bondy, kapitanie.
— G. H… — kapitan kręcił głową. — Tutaj nie było żadnego G. H. Chyba żeby to był ten Gustek Bondy, ale tamten nie był żadnym prezesem. Gustek to był taki sobie piegowaty Żydek. Ale to nie może być on.
— To na pewno będzie on, panie kapitanie. Już dobrych parę latek, jak go pan nie widział.
— Tak, masz rację. Dobrych parę latek — zgodził się kapitan. — Czterdzieści lat, chłopcze. Bardzo być może, że ten Gustek już jest taki wielki. A czym on jest?
— Jest prezesem rady nadzorczej MEAS, wie pan, tej wielkiej fabryki maszyn. I oprócz tego prezesem z dwudziestu przedsiębiorstw i karteli. To wielki pan, panie kapitanie. Nazywają go kapitanem naszego przemysłu.
— Kapitanem? — zdziwił się van Toch. — Więc ja już nie jestem jedynym kapitanem z Jeviczka! Tam, do licha, ten Gustek jest także Captain! Dobrze byłoby się z nim zetknąć. A ma on pieniądze?
— Jeszcze ile! Straszliwe pieniądze, kapitanie. Będzie ich miał dobrych parę setek milionów. To najbogatszy człowiek w państwie.
— Kapitan van Toch od razu spoważniał.
— A przy tym także Captain. Dziękuję ci, chłopcze. To ja sobie za nim popłynę, za tym Bondym. Aha, Gustek Bondy. I know*. Taki sobie Żydek. A teraz jest Captain G. H. Bondy… No tak, ale ten czas leci — westchnął melancholijnie.
— Panie kapitanie, będziemy musieli się pożegnać, żeby nam nie uciekł wieczorny pociąg…
— Odprowadzę was do portu — oświadczył kapitan i zaczął podnosić kotwicę. — Bardzo jestem rad, żeście panowie przyjechali. Znam jednego redaktora w Surabaja, dobry chłopak, a good friend of mine.* Okropny pijak, chłopcy. Gdybyście chcieli, postarałbym się wam o miejsce w gazecie w Surabaja… Nie?… No, jak sobie chcecie.
— Kiedy już pociąg ruszał, kapitan van Toch zaczął machać powoli i uroczyście ogromną niebieską chustką do nosa. Wypadła mu przy tym duża, nieregularna perła i zaryła się w piasek. Perła, której nikt nigdy nie znalazł.
To znana rzecz: im większy pan, tym mniej ma wypisane na tabliczce nad drzwiami. Taki stary pan Max Bondy w Jeviczku musiał mieć wymalowane wielkimi literami nad sklepem, po bokach drzwi i na oknach, że: „Tu znajduje się firma Max Bondy, skład wszelkiego rodzaju towarów łokciowych, wyprawy ślubne, płótna, ręczniki, ścierki, obrusy, kapy, korty i szewioty, sukna w najlepszym gatunku, jedwabie, story, firanki, pasmanteria i wszelkie dodatki krawieckie. Rok założenia — 1885.” Jego syn G. H. Bondy, kapitan przemysłu, prezes koncernu MEAS, radca handlowy, radca giełdowy, jeden z moich dobrych wiceprzewodniczący związku przemysłowców, Consulado de la Repûblika Ecuador*, członek wielu rad nadzorczych itp., ma u wejścia do swego domu tylko małą, czarną szklaną tabliczkę ze złotym napisem:
BONDY
Więcej nic. Tylko: „Bondy”. Inni piszą sobie na drzwiach: „Juliusz Bondy — przedstawiciel firmy General Motors” albo „Dr med. Erwin Bondy”, albo: „S. Bondy i Ska”. Tylko ten jeden Bondy jest po prostu Bondy — bez żadnych dodatków.
(Mam wrażenie, że papież na swoich drzwiach ma napisane po prostu: „Pius”, bez żadnego tytułu i bez cyfry. A Pan Bóg nie ma w ogóle żadnej tabliczki ani na niebie, ani na ziemi. To już musisz się sam, człowieku, domyślić, że On tu mieszka. Ale to do rzeczy nie należy — ot, taka sobie luźna uwaga.)
Przed tą właśnie tabliczką zatrzymał się w pewien upalny dzień pan w białej marynarskiej czapce na głowie i zaczął wycierać potężne karczydło niebieską chustką do nosa. „Ależ to wspaniałe domisko” — pomyślał i dosyć nieśmiało nacisnął mosiężny guzik dzwonka.
W drzwiach stanął woźny Povondra, oczyma zmierzył grubasa od butów aż po złociste galony na czapce i zapytał z rezerwą:
— Słucham?
— Mój chłopcze — przemówił pan — czy mieszka tutaj niejaki pan Bondy?
— Czego pan sobie życzył — zabrzmiało lodowate pytanie Povondry.
— Proszę mu powiedzieć, że chce z nim mówić Captain van Toch z Surabaja. Aha — przypomniał sobie — tu jest karta. — I podał woźnemu Povondrze wizytówkę z kotwicą i nazwiskiem:
Povondra pochylił głowę i zawahał się. „Powiedzieć mu, że pana Bondy nie ma w domu? Albo, że bardzo żałuję, ale pan Bondy ma w tej chwili niezwykle ważną konferencję?” Są wizyty, które trzeba zameldować, ale są i inne, które sprytny portier załatwia sam. Povondra w tej chwili poczuł wyraźnie, że zawodzi go instynkt, jakim zawsze kierował się w takich przypadkach. Tego tęgiego mężczyzny nie podobna było zaliczyć do normalnej kategorii wizyt niemeldowanych: nie wyglądał ani na agenta handlowego, ani też na wysłannika instytucji dobroczynnej.
A tymczasem kapitan van Toch sapał i ocierał chusteczką łysinę mrugając przy tym tak dobrodusznie oczyma, że Povondra nagle zdecydował się wziąć na siebie całą odpowiedzialność.
— Pan będzie łaskaw — rzekł. — Zaraz zamelduję panu radcy.
Captain J. van Toch otarł niebieską chustką do nosa czoło i rozejrzał się po przedpokoju. „Do licha, ależ ten Gustek się urządzieł. Zupełnie jak jaki saloon* na tych ships*, co to idą z Rotterdam do Batawia. Musiało to kosztować masę pieniędzy. A takie to było piegowate Żydziątko” — dziwił się w duchu kapitan.
G. H. Bondy w swym gabinecie w zamyśleniu oglądał wizytówkę kapitana.
— Czego on chce? — zapytał podejrzliwie.
— Nie wiem, panie radco — przyznał się Povondra. Pan Bondy wciąż jeszcze trzymał w ręku wizytówkę. Na rysunku kotwica okrętowa. „Captain J. van Toch, Surabaja…” Gdzie to jest ta Surabaja? Czy to gdzieś na Jawie? Na pana Bondy powiało bezmiarem odległości. „Kandong–Bandoeng” zabrzmiało jak dźwięk gongu… A dziś właśnie jest upał tropikalny… Surabaja…
— Proszę go wprowadzić — polecił pan Bondy.
W drzwiach stanął potężny mężczyzna w kapitańskiej czapce i zasalutował. G. H. Bondy podszedł ku niemu.
— Very glad to meet you, Captain. Please, come in…*
— Moje uszanowanie, witajcie, panie Bondy — witał go radośnie Captain.
— To pan jest Czech? — zdziwił się pan Bondy.
— No tak! Czech… Przecież my się znamy, panie Bondy. Jeszcze z Jeyiczlca. Sklep spożywczy Vantoch, do you remember!*
— Ach, tak, prawda! — ucieszył się serdecznie G. (H. Bondy czując przy tym coś w rodzaju zawodu. (Ach, więc to nie Holender!) — Sklep spożywczy Vantoch w rynku, prawda… Nic się pan nie zmienił, panie Vantoch! Zawsze ten sam… No, co słychać, jak panu idzie interes?…
— Thanks! — dziękował kapitan uprzejmie. — Ale ojciec już dawno tego… Jak się to mówi…
— Umarł? Ach, tak, prawda!… A pan jest pewnie jego synem… — W oczach pana Bondy odbiła się cała głębia wspomnień. — Chłopcze drogi, czy to wy przypadkiem nie jesteście ten Vantoch, z którym praliśmy się ile wlezie w Jeviczku, kiedy to jeszcze byliśmy małymi chłopakami?
— Tak, to właśnie ja, panie Bondy! — potwierdził kapitan z całą powagą. — Przecież dlatego oddali mnie z domu do Morawskiej Ostrawy.
— Tłukliśmy się nieraz, i to rzetelnie… Ale pan był silniejszy ode mnie — przyznawał po sportowemu pan Bondy.
— Tak, racja. A pan był wtedy taki wątły Żydek, panie Bondy. I brał pan baty ile wlezie… Tęgie baty!
— Brałem, to prawda! — wspomniał z uśmiechem Bondy. — No, siadajcie, kolego! To bardzo ładnie z pańskiej strony, że pan sobie mnie przypomniał! Skądże się pan tu wziął?…
Kapitan van Toch z godnością rozparł się w skórzanym fotelu, czapkę położył na podłodze.
— Spędzam tu urlop, panie Bondy. To wszystko, That’s so.
— A pamięta pan — sięgał do wspomnień pan Bondy — jak pan zawsze za mną krzyczał: „Żydzie, Żydzie, czart po ciebie przyjdzie!”
— Naturalnie! — kapitan ze wzruszenia zatrąbił głośno w niebieską chusteczkę do nosa. — Oczywiście! Piękne to były czasy, chłopcze, prawda? Ale to wszystko już przeszło… Czas leci… Teraz obaj już jesteśmy starzy i obaj Captains…
— Prawda, że pan jest kapitanem — przypomniał sobie pan Bondy. — Któż by to był pomyślał! Captain of Long Distances…* tak się to nazywa, prawda?
— Yah, sir. A Highseaer! East India and Pacific Lines, sir…*
— Wspaniały zawód! — westchnął pan Bondy. — Jakże chętnie zamieniłbym się w wami, kapitanie. Niechże mi pan coś o sobie opowie…
— Ano, oczywiście — ożywił się kapitan. — Bardzo bym chciał panu dużo o sobie opowiedzieć. I to niesłychanie ciekawych historii, młodzieńcze… — kapitan zaniepokojony rozejrzał się po pokoju.
— Szuka pan czegoś, kapitanie?
— Aha. Pan nie pija piwa, panie Bondy? Bo mnie od wyjazdu z Surabaja dokucza niesamowite pragnienie… — Kapitan zaczął grzebać w przepaścistej kieszeni spodni, wyjął niebieską chustkę do nosa, płócienny woreczek z tajemniczą zawartością, woreczek z tytoniem, nóż, kompas i pęk banknotów. — Może by tak posłać kogo po piwo? Chociażby tego stewarda, który mnie do tej kabiny przyprowadził.
Pan Bondy zadzwonił.
— Niech pan to schowa, kapitanie. Służę tymczasem papierosem.
Kapitan sięgnął po papierosa z czerwono—złotym ustnikiem i zaczął go uważnie wąchać.
— Ten tytoń jest z Lombok. Ależ tam są złodzieje, szkoda gadać! — I ku wielkiemu zgorszeniu pana Bondy zgniótł papierosa w potężnych palcach i tytoń wsypał do fajki. — Tak, to Lombok albo Sumba.
Tymczasem w drzwiach stanął Povondra.
— Niech pan nam przyniesie piwa — polecił radca Bondy. Povondra wytrzeszczył oczy:
— Piwa? A ile?…
— Chociażby cały galon — burknął kapitan gasząc obcasem na dywanie zapałkę. — W Aden było szalenie gorąco, chłopcze… Więc ja mam takie rewelacje, panie Bondy. Wie pan, na Sunds Islands dałoby się zrobić bajeczny interes? A big business. I dlatego muszę opowiedzieć całą taką… jak się to mówi… story, prawda?
— Opowieść.
— Aha, taką właśnie opowieść, panie. Czekajcie — kapitan podniósł na sufit oczy koloru niezapominajek — tylko że teraz nie wiem, od czego by tu właśnie zacząć…
„Znowu jakiś interes — pomyślał pan Bondy. — Boże, cóż to za męka! Znów mi będzie opowiadał, że mógłby wozić maszyny do szycia na Tasmanię lub kotły parowe czy szpilki na Fidżi. Świetny interes, ja wiem. I oczywiście od razu z tym do mnie. Do diabła, przecież ja nie jestem sklepikarz! Ja jestem fantasta. Ja jestem w pewnym tego słowa znaczeniu poetą. Więc raczej mów mi o Sindbadzie żeglarzu, o Surabaji lub o Wyspach Feniksa. A może przyciągnęła cię Góra Magnetyczna? Może porwał cię czarodziejski ptak i poniósł do swego gniazda? A może wracasz z ładunkiem pereł, cynamonu czy bezoaru? No, więc dalej, człowieku, zacznij łgać!”
— Właściwie powinienem zacząć od tego szczura — oświadczył kapitan.
— Od jakiego szczura? — zdziwił się radca handlowy Bondy.
— No, od tych szczurów… Jak się to nazywa: lizards…
— Jaszczury?
— Ach, tak, do pioruna, jaszczury. Bo tam właśnie są takie jaszczury, panie Bondy.
— Gdzie?
— A na takiej jednej wyspie. Gdzie, to nie mogę powiedzieć, chłopcze. To właśnie jest ten największy sekret, worth of millions.* — Kapitan van Toch wytarł chustką czoło. — Tam, do licha, no, gdzież to piwo?
— Zaraz będzie, kapitanie.
— Mh… No dobrze… Niech pan pamięta, panie Bondy, że te jaszczury to bardzo miłe i sprytne zwierzęta. Ja już je znam, chłopcze. — Kapitan huknął przy tym dłonią w stół. — I to nieprawda, że to są diabły, to kłamstwo! To raczej pan jest diabeł i ja jestem diabeł, ja, Captain van Toch! A już mnie pan może wierzyć.
G. H. Bondy przeraził się. „Delirium — pomyślał. — Gdzież się podziewa ten przeklęty Povondra…”
— Jest ich tam, tych jaszczurów, dobrych kilka tysięcy. Tylko że moc ich już pożarły te… do pioruna, no te… jak się to nazywa: sharks?
— Rekiny?
— Tak, rekiny. I dlatego te jaszczury są takie rzadkie. Żyją tylko w tym jednym miejscu, w tej zatoce, o której nie chcę mówić…
— Więc te jaszczury żyją w morzu?
— No tak, w morzu. Tylko w nocy wyłażą na brzeg, ale za chwilę znów muszą wracać do wody.
— A jakże one wyglądają? (Pan Bondy wyraźnie chciał zyskać na czasie, póki nie wróci Povondra.)
— Są mniej więcej tak duże jak foki. A jak łażą na dwóch łapach, to są mniej więcej tak wysokie — pokazał ręką. — Nie można powiedzieć, żeby one były ładne, co to to nie. Nie mają wcale tych… łupek.
— Łusek?
— No tak, łusek. Są zupełnie nagusieńkie, tak jak żaby czy na przykład te… salamanders*. A te ich przednie łapki takie są malusieńkie jak rączki dziecka, tylko że mają cztery palce. Takie biedactwa — ciągnął kapitan ze współczuciem. — Ale to sprytne i bardzo miłe zwierzątka, panie Bondy. — Kapitan podniósł się, przykucnął i w tej pozycji zaczął się posuwać, kołysząc się na boki. — Widzi pan, te jaszczury tak chodzą.
Kapitan przykucnąwszy posuwał się tak, usiłując utrzymać swe cielsko w równowadze chwiejnej. Trzymał przy tym ręce przed sobą, jak proszący czy służący psiak, i wpatrywał się w pana Bondego błękitnymi oczyma, żebrząc jakby o sympatię.. G. H. Bondy był tym wszystkim do głębi wzruszony i jakby zawstydzony. Do tego jeszcze w drzwiach stanął cicho Povondra z dzbanem piwa. Zgorszony, odwrócił oczy dostrzegłszy nieprzyzwoite zachowanie się kapitana.
— Niech no pan da to piwo i pójdzie sobie — warknął pan Bondy szybko.
— Kapitan podniósłszy się dyszał ciężko.
— Takie to są te zwierzaki, panie Bondy. Your health — rzekł i łyknął piwa. — Ale piwo tu macie dobre, chłopcze. No i przy tym taki dom jak ten twój… — ocierał wąsy.
— A jak pan znalazł te jaszczury, kapitanie?
— No to właśnie ta cała opowieść, panie Bondy. To było tak, że kiedy łowiłem perły na Tana Masa… — kapitan nagle zmartwiał z przerażenia. — Czy też tam gdzieś… Tak, to było na jakiejś innej wyspie. Zresztą to mój sekret, młodzieńcze. Bo ludzie to straszliwi złodzieje, panie Bondy. Człowiek powinien dobrze trzymać gębę… Więc kiedy tamci dwaj przeklęci Singhales* odrzynali pod wodą te… shells od tych pereł…
— Muszle?
— A tak, muszle, takie, co to się tak mocno trzymają skał jak rzep psiego ogona, aż je trzeba nożem odrzynać. No i wtedy te jaszczury patrzyły na tych Singhales. A tamci myśleli, że to są morskie diabły. To strasznie głupi naród, ci Singhales i Bataks*. Narobili gwałtu, że diabły! No właśnie… — Kapitan głośno wytarł nos w chustkę. — No i wie pan, to mi nie dawało spokoju. Ja nie wiem, czy to my, Czesi, jesteśmy taki ciekawski naród, ale zawsze gdziem tylko spotkał rodaka, zawsze musiał on pchać nos do wszystkiego, żeby się przekonać gdzie, co i jak. Ja myślę, że to dlatego, że my, Czesi, nie chcemy nic brać na wiarę. No i tak mi ta cała historia wlazła do głowy, że postanowiłem tym diabłom przyjrzeć się z bliska. Trzeba przyznać, byłem wtedy pijany, ale to tylko dlatego, że mi te diabły wciąż nie chciały wyjść z głowy. Oho, tam na Equator wszystko jest możliwe, człowieku. Wieczorem płynąłem popatrzeć na tę Devil Bay…
Pan Bondy zaczął sobie wyobrażać tropikalną zatokę, otoczoną skałami i zarosła dżunglą.
— No i?…
— Usiadłem sobie i zaczynam wołać: „Ts, ts, ts…” — żeby niby te diabły przyszły. No i po chwili, chłopcze, wylazł ci z wody taki jeden jaszczur, stanął na tylnych łapach i zaczął kołysać całym ciałem. I także wołał na mnie: „Ts, ts, ts…” Mówię ci, że gdybym nie był pijany, chyba byłbym do niego strzelił. Ale byłem urżnięty jak bydlak, więc zacząłem go wołać: „No, chodź, no, chodź tu, ty tapa–boy, nic ci nie zrobię…”
— Mówił pan do niego po czesku?
— Nie, po malajsku. Tam najwięcej mówi się malain, chłopcze. A on na to nic, tylko przestępuje z nogi na nogę i kręci się jak dziecko, które się czegoś wstydzi. A dokoła na wodzie były całe setki tych jaszczurów: wystawiały z wody mordki i przyglądały mi się. Że byłem rzetelnie pijany — co prawda, to prawda — więc kucnąłem i ja i zacząłem się tak samo kręcić jak ten jaszczur, żeby one się nie bały. Potem wylazł z wody jeszcze drugi, duży jak dziesięcioletni chłopak, i też zaczął dreptać. W przedniej łapce trzymał muszlę perłową… — Wypił łyk piwa. — Pańskie zdrowie, panie Bondy. No tak, byłem zalany, ale mu powiedziałem: „To ty, spryciarzu, pewnie chcesz, żebym ci tę muszlę otworzył, co? No, chodź bliżej, to ci ją nożem otworzę.” A on na to nic. Jakoś mi nie dowierzał. To ja znowu zacząłem się tak kręcić jak mała dziewczynka, gdy się kogoś wstydzi. Wtedy on przydreptał bliżej, a ja powoli wyciągnąłem rękę i wyjąłem muszlę z jego łapki. Jeśli mam powiedzieć prawdę, to obaj mieliśmy porządnego stracha, tego się pan bez wszystkiego domyśla, panie Bondy. Całe szczęście, że byłem pijany. Wziąłem nóż i otworzyłem muszlę. Pomacałem palcem, czy nie ma perły, ale nie: tylko ten wstrętny śluz, ten śliski mollusk*, co w tych muszlach żyje. „No, masz — powiedziałem — ts, ts, ts… zjedz to, kiedy chcesz.” I rzuciłem mu tę otworzoną muszlę. Warto było zobaczyć, jak on to wylizywał. To musi być dla tych jaszczurów jakiś nadzwyczajny… no… titbit… Jak się to mówi?
— Przysmak.
— Aha, przysmak. Tylko że te biedactwa nie mogą łapkami takich twardych muszli otworzyć. O, i w tym cała trudność — kapitan znów sięgnął po piwo. — Wtedy wszystko sobie jasno wykalkulowałem. Skoro te jaszczury zobaczyły, że Singhales odrzynają muszle, pomyślały sobie, że pewnie to będą jeść, więc chciały się popatrzeć, jak oni to będą otwierać. Bo Singhales w wodzie wygląda dosyć podobnie do takiego jaszczura. Tylko że jaszczur jest znacznie sprytniejszy niż Singhales czy Batak, bo się chce czegoś nauczyć. A Batak nigdy się niczego nie nauczy prócz złodziejstwa — dodał kapitan van Toch z goryczą. — Więc kiedy tam na tym brzegu wołałem: „Ts, ts, ts”, i — kręciłem się jak one, myślały, że ja pewnie też jestem taka wielka salamandra. No i już się mnie nie bały, przychodziły do mnie, żebym im otwierał muszle. Takie to są mądre i ufne zwierzęta. — Kapitan van Toch zarumienił się mówiąc dalej. — Kiedy się już z nimi zaznajomiłem bliżej, panie Bondy, rozbierałem się do naga, żeby być jeszcze bardziej do nich podobnym: chciałem być goły jak one. Ale się bardzo dziwiły, że mam takie obrośnięte piersi i… w ogóle. No tak — kapitan z wysiłku wycierał chustką ogorzałą szyję. — Nie wiem tylko, czy to nie za długa dla pana ta historia, panie Bondy…
G. H. Bondy był wprost oczarowany…
— Nie, nie! Niech pan mówi dalej, kapitanie.
— No, owszem, ja mogę mówić. Kiedy ten jaszczur wylizał muszlę, a tamte inne to zobaczyły, zaczęły wyłazić z wody na brzeg. Niektóre miały także muszle w łapkach. To aż dziwne, jak one mogły oderwać te muszle od cliffs* takimi dziecięcymi rączkami, bez pazurów. Trochę się wstydziły, ale później pozwoliły sobie muszle wyjmować z łapek. Ach, prawda, to nie były tylko muszle perłopławów: było tam moc wszelkiego innego świństwa, dzikie ostrygi, i tym podobne. To oczywiście wrzucałem z powrotem w morze mówiąc: „Nie, dzieci, to nic nie warte, tego ja moim nożem otwierać wam nie będę.” Jeśli to była muszla perłopława, otwierałem ją nożem i sprawdzałem, czy nie ma w niej perły, a muszle dawałem do wylizania. Tymczasem już wokół mnie siedziało parę setek tych lizards i wszystkie patrzyły, jak się to otwiera. Niektóre nawet same próbowały otworzyć muszlę przy pomocy pustej skorupki. Zdziwiło mnie to niesłychanie, chłopcze. Bo przecież żadne zwierzę nie potrafi posługiwać się narzędziem… Szkoda gadać: zwierzę to zwierzę, to tylko kawałek przyrody. Prawda, w Buitenzorg widziałem małpę, która umiała nożem otwierać… takie tin… no, pudełka od konserw, ale małpa to już właściwie nie jest porządne zwierzę. No, więc ogromnie mnie to zdziwiło. — Kapitan upił piwa. — I przez tę jedną noc znalazłem w tych shells osiemnaście pereł. Były maleńkie i większe, ale trzy były wielkości pestki wiśni, panie Bondy… Wielkości pestki. — Pokiwał poważnie głową. — Kiedy rankiem wracałem na statek, gadałem sam do siebie: „Captain van Toch, wszystko to tylko ci się zdawało, zalałeś pałę, panie, i tyle…” Ale co pomogło takie gadanie, skoro w kieszeni miałem tych osiemnaście pereł… No!
— To najwspanialsza historia — westchnął pan Bondy — jaką kiedykolwiek słyszałem.
— No, widzisz, chłopcze! — ciągnął dalej rozradowany kapitan. — Przez dzień wszystko sobie dokładnie przemyślałem: „Będę te jaszczury oswajać i tresować, a one mi będą znosić pearl–shells*. Musi ich tam być szalona masa, w tej Devil Bay. Następnego wieczora znów tam poszedłem, tylko nieco wcześniej. Jak słońce zaczyna zachodzić, to te jaszczury wysuwają swoje mordki nad wodę, to tu, to tam. Wszędzie ich pełno. Siedziałem na brzegu i nawoływałem: „Ts, ts, ts…” Naraz patrzę: rekin… tylko płetwa sterczy z wody, plusnęło i… jeden jaszczur zniknął. Naliczyłem rekinów coś dwanaście: ciągnęły o zachodzie słońca do Devil Bay. Panie Bondy, niech pan pomyśli: te potwory zżarły mi przez jeden wieczór ponad
dwadzieścia moich jaszczurów — wyjąkał rozżalony kapitan i ze wzruszeniem wytarł nos. — Tak, ponad dwadzieścia… No cóż, prosta historia, taki nieduży jaszczur tymi drobnymi rączkami przed rekinami się nie obroni. Po prostu płakać się chciało patrząc na to. Żeby pan to widział, chłopcze… Kapitan zamyślił się chwilę.
— Bo widzisz, chłopcze, ja w gruncie rzeczy ogromnie lubię zwierzęta — powiedział z naciskiem, podnosząc błękitne oczy na G. H. Bondy. — Tylko nie wiem, jak pan się na tę sprawę zapatruje, Captain Bondy…
Pan Bondy kiwał głową na znak zgody.
— No, to bardzo dobrze — ucieszył się van Toch. — Bo one są bardzo poczciwe i mądre, te tapa–boys. Jak człowiek im coś klaruje, to tak ci słuchają i tak uważają jak pies, który słucha swego pana. A najbardziej wzruszają te ich dziecięce rączyny… Wiesz, chłopcze, ja jestem stary chłop, rodziny w ogóle nie mam. Stary jestem i zupełnie sarn… — ciągnął kapitan starając się opanować wzruszenie. — Szalenie miłe są te jaszczury, co tu dużo gadać. I żeby tylko te rekiny tak ich nie pożerały! Słuchaj, człowieku, kiedy ja w nich, w te sharks, zacząłem rzucać kamieniami, to one także zaczęły rzucać, te tapa–boys. Na pewno mi nie wierzysz, panie Bondy. Oczywiście: nie dorzuciły daleko, bo takie mają te łapiny króciutkie. Ale to jest wszystko bardzo dziwne, człowieku. „Jak wy jesteście takie zgrabne chłopaczki — powiadam im — to spróbujcie nożem otwierać muszle.” I położyłem nóż na ziemi. Początkowo bały się, ale potem jeden spróbował: zaczął wkładać koniec noża w szparę muszli. „No, popatrz, see — powiadam mu — zobacz! Tak trzeba nożem obrócić…” Spróbował biedak raz jeszcze, muszla chrupnęła i otworzyła się. „No widzisz — powiadam. — To nie taka trudna historia. Skoro potrafi to taki poganin Singhales czy Batak, to dlaczego nie mógłby tego zrobić tapa–boy, prawda?… Przecież ja tym jaszczurom nie będę tłumaczył, panie Bondy, że to jest coś niesłychanego, że to jest mervel i cud, że zwierzątko potrafi coś takiego zrobić. Ale panu to mogę powiedzieć, że ja sam byłem… no, po prostu thunderstruck…*
— Jak zaczarowany — podpowiedział pan Bondy.
— A właśnie, jak zaczarowany. Tak mi to wszystko skołowało łeb, że zatrzymałem tam statek na kotwicy jeszcze przez jeden dzień. Wieczorem znów poszedłem do tej Devil Bay i znów patrzyłem, jak te rekiny pożerały moje jaszczury. I tej nocy przysiągłem sobie, że muszę coś na to poradzić. I dałem im najświętsze słowo honoru, panie Bondy… „Tapa–boys, Captain J. van Toch przysięga wam tutaj, pod tymi straszliwymi gwiazdami, że się wami zaopiekuje…”
Gdy kapitan van Toch powtarzał te słowa, te wzruszenia i uniesienia aż mu się włosy zjeżyły na tyle głowy.
— No, więc tak, mój panie, taką im wtedy złożyłem przysięgę. I od tego czasu, powiadam ci, człowieku, nie mam ani chwili spokoju. W Padang zażądałem urlopu, a tym Żydom w Amsterdam odesłałem sto pięćdziesiąt siedem pereł, czyli wszystkie, jakie mi te zwierzątka przyniosły. Potem wyszukałem takiego jednego draba: to był Dajak i shark–killer, taki, co to w wodzie nożem zabija rekiny. Ależ to był złodziej i podlec ten Dajak. I z nim wyprawiłem się taką niedużą łodzią z powrotem na Tana Masa. „Teraz ty, fella*, będziesz tym swoim nożem zabijać rekiny…” Chciałem, żeby on tam wytłukł te rekiny, żeby raz nareszcie dały spokój moim jaszczurom. Ale to był taki podlec i poganin ten Dajak, że nic sobie nie robił także z tych tapa–boys. Diabeł czy nie diabeł, jemu tam było wszystko jedno. A ja tymczasem robiłem na tych lizards observations i experiments…* Poczekaj, ja tu mam taką całą księgę okrętową, w której codziennie robiłem notatki.
Kapitan wyciągnął z kieszeni na piersiach sporej objętości notes i zaczął go przeglądać.
— Którego to mamy dzisiaj? Prawda, dwudziestego piątego czerwca. Więc na przykład dwudziestego piątego czerwca… Ale to było ubiegłego roku. O, proszę, jest: „Dajak zabił rekina. Lizards ogromnie interesują się jego ścierwem. Toby…” To był taki jeden mały jaszczurek, ale bardzo sprytny — wyjaśniał kapitan. — Musiałem każdemu z nich dać jakieś imię, żebym mógł pisać o nich w tej książce… „Toby wkładał palce do dziury od noża. Wieczorem znosiły mi suche gałęzie na ogień…” E, to nic ciekawego — mruknął kapitan. — Muszę znaleźć jakiś inny dzień. Może trzydziestego czerwca, dobrze?… „Lizards stawiały dalej…” no, jak się to nazywa: jetty?
— Tamę?
— Tak, tamę… No, taki dam… Więc oni budowali taką nową tamę w północno—zachodnim końcu Devil Bay. Człowieku! — objaśniał z entuzjazmem — to było wprost fantastyczne dzieło! No, zupełnie breakwater…
— Falochron?…
— A tak. Bo one tam w tej stronie składały swe jajeczka i chciały tam mieć spokojną wodę, wiesz? I one sobie same wykombinowały, że tam trzeba wybudować taki dam… Powiadam ci, że żaden urzędnik ani inżynier z Waterstaad w Amsterdam nie zrobiłby lepszego planu na tego rodzaju tamę podwodną. Po prostu wspaniała rzecz… Tylko że im to woda znosiła. Wiesz, one sobie wygrzebują w brzegu pod wodą takie głębokie dziury i tam za dnia przesiadują. Niesłychanie sprytne zwierzęta, zupełnie jak te baevers…
— Jak bobry?
— Tak, te wielkie myszy, co to umieją stawiać takie tamy na rzece… A one tam, w tej Devil Bay, miały całe masy takiej tam i tamek. Takie piękne, równiutkie dams, że razem to wyglądało jak jakieś miasto. No, widzi pan! „Już umieją odwalać głazy lewarami — czytał dalej. — Albertowi — to taki jeden tapa–boy — kamień zmiażdżył dwa palce. Dwudziestego pierwszego: Dajak zjadł Alberta! Ale potem było mu niedobrze. Piętnaście kropli opium. Obiecał, że już nigdy tego nie zrobi. Deszcz padał cały dzień. Trzydziestego czerwca: Lizards stawiały dalej tamę. Toby nie chce pracować.! Panie, to ci był spryciarz — zaczął opowiadać z uznaniem.
A tacy spryciarze nigdy nie chcą nic zrobić. Więc ten Toby wciąż tylko spekulował. Co tu dużo gadać, wśród jaszczurów też są olbrzymie różnice… „Trzeciego lipca: Sergeant dostał nóż.” Ten Sergeant to był taki duży, mocny jaszczur. I wyjątkowo zręczny… „Siódmego lipca: Sergeant zabił tym nożem jedną cuttlefish…” To taka ryba, co ma w sobie brunatną farbę, wie pan?…
— Sepia?
— To pewnie będzie to… „Sergeant zabił tym nożem wielkiego jelly–fish*.” Taki potwór jak galareta, a pali jak pokrzywa… Ohydny, obrzydliwy bydlak… A teraz uwaga, panie Bondy! „Trzynastego lipca: (mam to nawet podkreślone) Sergeant zabił tym nożem małego rekina wagi siedemdziesięciu funtów.” Widzi pan, o, tutaj mam napisane — pokazywał kapitan J. van Toch z triumfem. — Niech pan patrz) mam tutaj czarno na białym. To był po prostu wielki dzień. Akurat trzynastego lipca w zeszłym roku. — Kapitan zamknął notes. — Panie Bondy! Wcale się tego nie wstydzę: tam, na brzegu tej Devil Bay, padłem na kolana i płakałem! z radości. Teraz już byłem przekonany, że się te moje tapa–boys nie dadzą! A Sergeant dostał za to nowy, wspaniały! harpun. „Harpun ci się najlepiej przyda, chłopcze, jak będziesz chciał polować na rekiny — powiadam mu. — Be a man*, Sergeant! Pokaż tym tapa–boys, że mogą się bronić…’’ Człowieku! — kapitan krzyczał prawie. Zerwał się i walił w uniesieniu ręką o stół. — Czy ty wiesz, że w trzy dni potem pływał tam olbrzymi, nieżywy rekin, full of gashes… Jak się to mówi?
— Pokryty ranami?…
— No, tak. Dziura przy dziurze od tego harpuna. — Kapitan łyknął piwa, aż mu w gardle zagrało. — Widzisz, tak ta sprawa wygląda, panie Bondy. I wtedy zrobiłem z tymi tapa–boys coś w rodzaju umowy… Dałem im słowo, że jeśli będą mi przynosić muszle perłopławów, ja im za to będę dawał harpoons i kniwes*, no te… noże, żeby się mogły bronić, see? To jest zupełnie uczciwy interes, panie. Co tu dużo gadać: człowiek powinien być uczciwy i w stosunku do zwierząt także. Dałem im także trochę drzewa. I dwa żelazne wheelbarows…
— Taczki… Wózki.
— Właśnie, takie wózki. Żeby sobie mogły wozić kamienie na te tamy. Bo one, biedactwa, wszystko musiały nosić w tych swoich małych łapkach, wiesz? Tak, dostały ode mnie całą masę rzeczy. Ja wcale nie chcę ich oszukiwać, mowy nie ma… Poczekaj, chłopcze, coś ci pokażę!
Kapitan van Toch przycisnął ręką swoje wielkie brzuszysko i z kieszeni w spodniach wyciągnął płócienny woreczek.
— No, i teraz tutaj mam to — rzekł wysypując na stół jego zawartość.
Było to około tysiąca pereł rozmaitej wielkości: drobne jak ziarenka piasku, trochę większe, spore jak ziarenka grochu, kilka nawet wielkości wiśni. Jedne idealnie okrągłe, inne nieregularne, barokowe, srebrne, błękitne, cieliste, żółtawe, różowawe i wreszcie czarne.
G.H. Bondy był na współ przytomny, nie mógł sobie wprost znaleźć miejsca. Brał perły w ręce, głaskał je palcami, toczył i zgarniał, przykrywał obu dłońmi…
— Jakież to cudo! — szeptał w uniesieniu. — Kapitanie, to wprost jak sen.
— A co? — ciągnął kapitan spokojnie. — Piękne, prawda? Przez ten rok, co tam z nimi byłem, one zabiły chyba z trzydzieści rekinów. Mam to tutaj zapisane — uderzył się w kieszeń na piersiach. — Dałem im tych noży całą masę, a także i pięć harpoons… Mnie noże kosztują mniej więcej dwa dollars a piece, czyli za sztukę. Doskonałe noże, takie ze stali, której nie chwyta się rust.
— Rdza.
— A tak. No, bo to muszą być podwodne noże, takie do morza. A ci Bataks też kosztowali mnie sporo pieniędzy…
— Jacy Batakowie?
— A ci tubylcy na wyspie. Oni tam wierzą, że te tapa–boys to coś w rodzaju diabłów, i strasznie się ich boją. Więc kiedy widzieli, że ja z tymi diabłami rozmawiam, po prostu chcieli mnie zabić. Całymi nocami bili w jakieś takie swoje kotły, żeby niby te diabły odegnać od swego kampungu. I zawsze potem rano chcieli, żebym im za to bicie płacił. Za ich pracę, wiesz? Szkoda gadać, ci Bataks to straszliwi złodzieje. Ale z tymi tapa–boys, sir, z tymi jaszczurami, można by zrobić uczciwy business. To jasne. Pierwszorzędny interes, panie Bondy.
G.H. Bondy czuł się jak w zaczarowanym świecie bajki.
— Kupować od nich perły?
— No tak. Tylko że w Devil Bay już więcej pereł nie ma, a na innych wyspach nie ma znów tapa–boys. I w tym właśnie jest cała historia — kapitan van Toch zrobił dumną minę. — To jest właśnie ten wspaniały interes, jaki ja sobie we łbie wykalkulowałem. Chłopcze! — ciągnął wymachując wskazującym palcem w powietrzu. — Przecież tych jaszczurów, od kiedy ja się nimi zaopiekowałem, ogromnie przybyło! Zresztą teraz one już umieją się bronić, see? No i będzie ich coraz więcej! Prawda, panie Bondy? Czyż to nie byłoby wspaniałe przedsiębiorstwo?
— Ale ja wciąż jeszcze nie widzę — odezwał się pan Bondy niepewnie — jak pan sobie to właściwie wyobraża, kapitanie?
— No cóż, przewozić te tapa–boys na inne wyspy z ławicami pereł! — wygarnął wreszcie kapitan. — Zaobserwowałem, że te jaszczury nie mogą się przedostać przez otwarte, głębokie morze. Umieją pływać tylko przez chwilę, a potem znów muszą łazić po dnie. A na większych głębinach jest dla nich zbyt duże ciśnienie… Bo one są zupełnie miękkie, wiesz? Gdybym tylko miał taki statek, w którym można by zrobić taki tank, taki basen na wodę, mógłbym je zawieźć, gdziebym tylko chciał, see? One szukałyby mi tam pereł, a ja jeździłbym do nich i dostarczałbym im noży, harpunów i wszelkich innych rzeczy, których im potrzeba. Te biedactwa tak się już w tej Devil Bay rozproszyły…
— Chyba rozmnożyły?
— Tak, tak, rozmnożyły, że już wnet nie będą tam miały co jeść. One zjadają drobne rybki, mollusks i wszelkiego rodzaju drobiazg morski. Ale mogą także jeść ziemniaki, suchary i tym podobne proste rzeczy. Więc można by je w tych tanks na statku karmić. A w odpowiednich miejscach, gdzie jest niewiele ludzi, wpuściłbym je znów do wody. Zrobiłbym więc takie… no, takie farms* tych moich jaszczurów. Bo ja bym chciał, żeby te zwierzątka mogły się jakoś wyżywić. Takie są miłe i takie sprytne, panie Bondy. Jak je pan kiedyś zobaczy, to sam mi pan powie: „Halo, Captain, użyteczne są te twoje zwierzątka!” A ludzie teraz zupełnie oszaleli na punkcie pereł. Więc, panie Bondy, to właśnie jest ten wspaniały interes, jaki mi przyszedł na myśl…
G. H. Bondy był wyraźnie zakłopotany.
— Ogromnie mi przykro, kapitanie — zaczął z namysłem — ale… ja naprawdę nie wiem…
Błękitne oczy kapitana J. van Tocha zaszkliły się łzami.
— To bardzo niedobrze, chłopcze. Zostawię ci tutaj te wszystkie perły jako guaranty* za ten statek… Bo ja takiego statku sam kupić nie mogę. Wiem o takim bardzo zgrabnym statku w Rotterdam… na Dieselmotor…
— Dlaczego pan tego interesu nie zaproponował komuś w Holandii?
Kapitan pokręcił głową.
— Bo ja znam tych ludzi. Z nimi nie mogę o tym gadać… Ja bym na tym statku mógł wozić inne rzeczy — ciągnął w zamyśleniu — wszelkie możliwe goods…* I sprzedawałbym je tam na tych wyspach. To by było zupełnie proste. Mam tam rozległe znajomości, panie Bondy. A przy tym mógłbym mieć na tym statku takie tanks dla tych moich jaszczurów…
— Trzeba by nad tym jeszcze pomyśleć — zastanawiał się G. H. Bondy. — Może przypadkiem… No, właściwie tak, musimy starać się o nowe rynki zbytu dla naszego przemysłu. Właśnie niedawno mówiłem o tych sprawach z paru ludźmi… Chciałbym kupić jeden czy dwa statki, jeden dla Ameryki Południowej, drugi dla wschodnich wybrzeży…
Kapitan ożył.
— Sir, to bardzo pochwalam… Statki są teraz niesłychanie tanie, można ich kupić cały port… — Kapitan van Toch rozpoczął wykład techniczny, gdzie i za ile można dostać jakie yessels, boats czy tank–steamers.
G. H. Bondy nie słuchał, tylko przyglądał mu się uważnie. Znał się na ludziach. Ani przez chwilę nie brał poważnie jaszczurów kapitana van Tocha, lecz uwagę jego przykuł sam kapitan. Uczciwy, to nie ulega wątpliwości. I zna egzotyczne warunki. Oczywiście wariat, ale niesłychanie sympatyczny. W sercu G. H. Bondego zadrgała struna fantazji: statki z perłami i kawą, statki z korzeniami i wszelkimi woniami Arabii… Finansista miał jakieś dziwne uczucie, jakie budziło się w nim zawsze przed każdą poważną, lecz brzemienną w sukcesy decyzją. Uczucie to można by określić słowami: „Nie wiem dlaczego, ale muszę to zrobić…”
A tymczasem kapitan van Toch kreślił potężnym palcem w powietrzu kontury rozmaitych statków: awning–decks, quarter–decks…*
— …bajeczne statki, chłopcze!
— Wie pan co, kapitanie — oświadczył nagle G. H. Bondy — niech pan do mnie przyjdzie za czternaście dni. Wtedy pomówimy o tym statku.
Captain van Toch zrozumiał, jak wiele znaczą te słowa. Poczerwieniał z uciechy i zaczął jąkać:
— A te moje jaszczury… Będę mógł je także na tym moim statku przewozić?…
— Ależ oczywiście. Tylko niech pan o nich nic nikomu nie wspomina. Ludzie myśleliby, że pan zwariował… I że ja także…
— A mogę te perły tu zostawić?
— Może pan.
— Dobrze, tylko muszę wybrać dwie piękne perły… Powinienem je komuś posłać.
— Komu?
— Takim dwom redactors…* Tak, ale do pioruna…
Poczekaj no…
— Co się stało?
— Do stu diabłów! Jakże oni się nazywali? Kapitan chwilę się zastanawiał mrugając oczyma.
— Głupia ta moja głowa, człowieku… Zabij mnie, a ja nie wiem, jak się ci dwaj boys właściwie nazywali…
— Niech mnie szlag trafi — powiedział jakiś mężczyzna w Marsylii — jeżeli to nie jest Jensen.
Szwed Jensen podniósł oczy.
— Poczekaj — odpowiedział — i nic nie gadaj, aż sobie przypomnę. — Położył rękę na czole. — Seagull… nie. Empress of India… nie. Pernambuco… nie. O, już mam: Vancouver, Osaka—Line, Frisco! I nazywasz się Dingle, draniu, a jesteś Irlandczyk.
Tamten wyszczerzył żółte zęby i przysiadł się.
— Right, Jensen! I piję każdą wódkę, jaka mi wpadnie pod rękę… Skądeś się tu wziął?
Jensen skinął głową.
— Jeżdżę teraz Marsylia–Saigon. A ty?
— Ja jestem na urlopie! — nadął się Dingle. — Więc jadę do chałupy popatrzeć, ile mi przez ten czas dzieci przybyło…
Jensen poważnie pokiwał głową.
— No, to czuję, że już cię znowu wyleli. Pijaństwo podczas służby i tak dalej… Gdybyś, tak jak ja, chodził do YMCA, człowieku, to…
Dingle wykrzywił się zabawnie.
— A czy tu jest YMCA?
— Przecież dziś sobota — burknął Jensen. — A na czym jeździłeś?
— Na takiej sobie łajbie — odpowiedział Dingle wykrętnie. — Po wszelkich możliwych wyspach, tam, na dole…
— Który kapitan?
— A taki van Toch, Holender czy ki diabeł… Jensen zamyślił się.
— Kapitan van Toch… Ja już też z nim przed paru laty jeździłem, bracie. Statek „Kandong–Bandoeng”. Trasa: diabeł — czart… Gruby, łysy i klnie po malajsku jak się patrzy. Znam go dobrze.
— Czy on już wtedy był taki wariat? Szwed potrząsnął przecząco głową.
— Człowieku, przecież stary Toch jest all right**
— A woził już wtedy z sobą te swoje jaszczury?
— Nie. — Jensen zawahał się chwileczkę. — Ja już coś o tym słyszałem… W Singapurze. Coś tam o tym bajał taki jeden pyskacz.
Irlandczyk obraził się nieomal.
— To wcale nie jest żadne bajanie! Z tymi jaszczurami to święta prawda, Jens.
— Ten w Singapurze także zaklinał się, że to prawda — burknął Szwed. — Ale i tak dostał po pysku! — zakończył z triumfem.
— Głupi jesteś! Jak chcesz, to ci powiem, co w tym jest prawdy — bronił się Dingle. — Przecież wiem doskonale! Widziałem to świństwo na własne oczy.
— Ja także — bąknął Jensen. — Całkiem czarne… Z ogonem jakieś metr sześćdziesiąt… Łażą na dwóch łapach… Wiem.
— Obrzydliwstwo! — otrząsnął się Dingle. — Takie to oślizłe, człowieku!… Święty Boże, za nic bym tego nie dotknął… I pewnie w dodatku jadowite…
— Ej, nie… — mruknął Szwed. — Pomyśl, służyłem już na takim statku, gdzie była kupa ludzi. Na over– i lower–decku* pełno ludzi, moc kobiet i licho wie co… Tańczyli i grali w karty. Byłem tam za palacza, wiesz? No, to powiedz mi, ty bałwanie, czy może być coś gorszego?
Dingle splunął.
— Żeby jeszcze krokodyle, to mniejsza z tym. Wiozłem już kiedyś z Bandżermasin rozmaite gadziny do ogrodu zoologicznego. Brr… jak to draństwo śmierdziało! Ale słuchaj, Jens, te jaszczury to jakieś przedziwne bydlaki. W dzień to głupstwo: siedzi to w basenach z wodą. Ale w nocy to wszystko wyłazi. Tąp, tąp… tąp, tąp… Cały statek się roi. Stanie to na tylnych łapach i wywala gały na człowieka… — Irlandczyk przeżegnał się szybko. — I jeszcze wołają na ciebie: „Ts, ts, ts…” — jak te dziwki w Hong–Kongu. Niech mnie Pan Bóg skarżę, ale tak sobie myślę, że to jakaś nieczysta sprawa. Gdyby nie to, że tak trudno się teraz zaciągnąć, nie byłbym tam siedział ani godziny. Daję ci słowo, Jensen, ani godziny…
— Aha — ciągnął Jensen — to dlatego teraz wracasz do swojej starej, co?
— Trochę i dlatego. Musiał się człowiek zdrowo zapijać, żeby tam wytrzymać. A wiesz sam, że na to kapitan jest pies… A jaki ci był gwałt, kiedym jednego takiego stwora kopnął! A tak, kopnąłem go, i to tak z całego serca… Ażem mu krzyż przetrącił. Żebyś ty był widział, co stary wyczyniał! Zsiniał cały, złapał mnie za kark i byłby mnie wrzucił do wody, żeby nie ten stary mat Gregory… Znasz go?
Szwed tylko skinął głową.
„Będzie miał dość” — obronił mnie mat i wylał mi na łeb kubeł zimnej wody… Ale w Kapoko musiałem zejść na ląd. Pat Dingle splunął dalekim, zamaszystym łukiem.
— Stary się bardziej trząsł nad tym paskudztwem niż nad ludźmi. Czy ty wiesz, że on je uczy gadać? Jak pragnę Boga! Zamykał się z nimi i całymi godzinami do nich gadał. Ja myślę, że chyba on je tresuje do jakiego cyrku. Tylko to jest najdziwniejsze, że je potem wypuszcza do wody. Przybija gdzieś do jakiejś idiotycznej wysepki, zaczyna jeździć łódką wzdłuż brzegów i mierzy głębokość. A potem zamyka się w tych basenach, otwiera luk z boku statku i wypuszcza to draństwo do wody. Żebyś ty widział, człowieku, jak ci te pokraki skakały tym okienkiem, jeden za drugim! Zupełnie jak tresowane foki. Zawsze dziesięć albo dwanaście. A potem w nocy stary Toch jeździł na brzeg z jakimiś pakami. Co tam w nich miał, nie chciał się nikomu przyznać… Później jechało się znów dalej… No, widzisz, jak to było z tym starym Tochem! Dziwna, bardzo dziwna historia…
Oczy Pata Dingle zmętniały z niesamowitego przerażenia.
— Boże Wszechmogący!… Jens, żebyś ty wiedział, jaki mnie zdjął strach… Piłem, człowieku, ile wlazło… Piłem jak wariat! A kiedy ci to w nocy zaczęło wszystko łazić po całym statku i służyć jak pies, kiedy zaczęło wołać: „Ts, ts, ts…” — przyszło mi w końcu na myśl, że to może zwidy od tego chlania… Bo ja już kiedyś we Frisco to miałem… Pamiętasz, Jensen?… Wtedy wszędzie dokoła widziałem pająki… Doktorzy w Sailor Hospital* powiadali, że to delirium… Ja tam nie wiem. Ale jak się potem pytałem Big Binga, czy także to w nocy widział, twierdził, że widział. Nawet podobno zaobserwował, że taki jeden jaszczur nacisnął klamkę i wszedł do kajuty kapitana… Nie wiem, bo ten Joe to także chlał jak nieboskie stworzenie. Jak ty myślisz, Jens, czy ten Bing miał delirium, czy nie? Jak ci się zdaje?
Szwed Jensen wzruszył tylko ramionami.
— A ten Niemiec, Peters, opowiadał, że na Manihiki Islands, kiedy odwoził kapitana na brzeg, schował się za kamienie i podglądał, co stary będzie robił z tymi skrzyniami. Wiesz ty, człowieku, że podobno te jaszczury, kiedy im stary dał dłuto, same sobie otwierały skrzynie? Jak myślisz, co w tych skrzyniach było? Wyobraź sobie: podobno noże, takie duże, długie noże, harpuny i jakieś inne historie! Ja tam temu Petersowi bardzo nie wierzę, bo miał, bestia, na nosie okulary, ale zawsze to dziwne, prawda? Jak myślisz?…
Jens Jensenowi wystąpiły żyły na czole.
— A ja ci powiadam — warknął — niech ten twój Niemiec nie wtyka nosa tam, gdzie go nie proszą, rozumiesz? Mówię ci, że ja mu bardzo nie radzę!
— No to mu napisz — roześmiał się Irlandczyk. — Najlepszy adres: wprost do piekła! Tam ten list na pewno dostanie. Ale wiesz, co mnie bardzo dziwi! To, że stary Toch stale odwiedza te swoje jaszczury w tych okolicach, gdzie je wysadzał. Daję ci słowo, Jens! Każe się wieczorem wieźć na brzeg i wraca aż rano. Powiedz mi, po co on tam jeździ? No,
a może mi powiesz, co jest w tych paczkach, które wysyła do Europy? Zastanów się: taka malusieńka paczuszka, a on ją ubezpiecza nieraz na tysiąc funtów.
— Skąd wiesz? — Szwed spochmurniał jeszcze bardziej.
— Skąd wiem, to wiem — odpowiedział Dingle wykrętnie. — A wiesz, skąd stary Toch wozi te jaszczury? Z Devil Bay, z tej Zatoki Diabelskiej, Jens… Ja tam mam jednego znajomego, taki agent handlowy, dość mądry chłopak. I on mi opowiadał, że to wcale nie są tresowane jaszczury! Gdzie tam! Takie bajdy to dobre dla małych dzieci! A jużci, tresowane zwierzęta! Kto by tam w nas wmówił takie rzeczy… — Pat Dingle znacząco mrugnął okiem. — Widzisz, Jensen, tak wygląda ta cała historia. Żebyś wiedział… A ty mi będziesz gadał, że Captain van Toch jest zupełnie all right…
— Powiedz to jeszcze raz! — zagrzmiał wielki Szwed groźnie.
— Żeby stary Toch był all right, to by nie rozwoził tych swoich diabłów po całym świecie… i nie usadzał ich po tych wysepkach jak wszy na kożuchu. Słuchaj, Jens, przez ten czas, co z nim jeździłem, porozwoził ich dobrych kilka tysięcy. Człowieku, stary Toch zaprzedał diabłom duszę! I ja wiem, co oni mu za to dają. Rubiny, perły i takie inne kawałki. Co ty sobie wyobrażasz, darmo przecież tego nie będzie robił…
Jens Jensen zrobił się purpurowy.
— A co ciebie to obchodzi? — ryknął waląc pięścią w stół. — Pilnuj ty swego przeklętego nosa!
Mały Dingle odskoczył przerażony.
— Słuchaj no… — bąknął speszony. — A tobie co się znowu stało?… Ja tylko mówię, co widziałem. Jak sobie chcesz… Może mi się to wszystko tylko przywidziało. Jeżeli ci na tym zależy, Jensen. Bardzo dobrze, mogę mówić, że to jest delirium… Tylko się na mnie nie wściekaj. Przecież sam wiesz, że już kiedyś we Frisco to miałem. I to bardzo ciężki przypadek, jak powiadali lekarze z Sailor Hospital. Słowo ci daję, człowieku, że mnie się zdawało, iż widziałem te jaszczury czy tam diabły, czy wreszcie Bóg wie co… Ale to nic nie było…
— Było, Pat — stwierdził Szwed pochmurnie. — Ja je także widziałem.
— Nie, Jens — perswadował mu Dingle. — Musiałeś mieć delirium. Stary Toch jest all right, tylko nie powinien rozwozić tych diabłów po świecie. Wiesz ty co, jak przyjadę do domu, każę odprawić mszę na jego intencję. Niech mnie szlag trafi, Jensen, jeśli tego nie zrobię.
— Et, w naszej religii tego się nie praktykuje — tłumaczył mu ponuro Jensen. — Czy ty sobie wyobrażasz, Pat, że to coś pomoże, jak się da za kogoś na mszę?
— No pewnie! Jeszcze jak! — uniósł się Irlandczyk. — Słyszałem u nas o takich przypadkach, kiedy bardzo pomagało… i to w bardzo trudnych sprawach. Zwłaszcza kiedy chodzi o diabły i tym podobne historie!
— To ja też dam na mszę w katolickim kościele — zadecydował Jens Jensen. — Na intencję kapitana van Tocha… Każę ją odprawić tutaj, w Marsylii. Myślę, że w tym kościele to będzie najtaniej, po hurtowej cenie, co?
— Może… Ale najlepsza msza jest irlandzka. Tam u nas to ci są tacy specjaliści od diabelskich spraw, którzy umieją wprost rzucać czary. Zupełnie jak fakirzy czy czarodzieje…
— Słuchaj, Pat — rzekł na to Jensen — to ja ci dam dwanaście franków na tę mszę. Ale ty jesteś drań, bracie… Zaraz to przepijesz.
— Jens, daj ty spokój! Nigdy bym takiego grzechu nie wziął na swoje sumienie. Więc żebyś mi uwierzył, to ci dam rewers dłużny na te dwanaście franków, chcesz?
— A, chyba że tak! — zgodził się systematyczny Szwed. Pat Dingle wydobył kawałek papieru i ołówek, szeroko rozparł się na stole.
— No i co tu mam napisać?
Jens Jensen zajrzał mu przez ramię.
— Ano… napisz na górze, że to jest kwit… Pomagając sobie językiem na brodzie przy naciskaniu ołówka, Pat Dingle pisał:
— No, dobrze tak? — zapytał wreszcie, zakłopotany. — A który z nas ma u siebie tę kartkę schować?
— Oczywiście że ty, ty ośle! — oświadczył Szwed z przekonaniem. — Dlatego, żebyś nie zapomniał, żeś dostał pieniądze.
Owych dwanaście franków Pat Dingle w Hawrze przepił, a zamiast do Irlandii pojechał do Dżibutti. Krótko mówiąc: msza nie została odprawiona, wobec czego w normalnym biegu rzeczy żadna siła wyższa udziału nie brała.
Mr Abe Loeb mrużył oczy od blasku zachodzącego słońca. Chciał jakoś określić słowami piękno krajobrazu, ale cóż: maleńka Li, alias miss Lily Valley, o prawdziwym nazwisku Lilian Novak, krótko mówiąc złotowłosa Li, white* Lily, długonoga Lilian — czy jak się tam jeszcze inaczej mówi na to siedemnastoletnie stworzenie — spała na ciepłym piasku zwinięta w kłębek jak śpiący psiak, przykryta włochatym płaszczem kąpielowym. Więc też Abe nic nie rzekł o pięknie świata, tylko westchnął i zaczął poruszać palcami bosych nóg, pomiędzy którymi czuł ziarnka piasku.
Obok na morzu stał jacht, zwany „Gloria Pickford”. Jacht ten dostał Abe od ojca za to, że zdał egzaminy na uniwersytecie. Papa Loeb to wspaniały człowiek. Jesse Loeb, magnat filmowy i tak dalej… „Abe, zaproś sobie paru przyjaciół czy parę przyjaciółek i jedź zobaczyć kawał świata” — oświadczył starszy pan. Papa Jesse to naprawdę wspaniały chłop…
Więc tam na lustrzanej tafli stoi „Gloria Pickford”, a tutaj na ciepłym piasku śpi maleńka Li. Abe westchnął ze szczęścia. Śpi sobie biedulka jak małe dziecko. Mr Abe czuł ogromną ochotę bronić jej. „Właściwie powinienem ożenić się z nią tak naprawdę” pomyślał młody Loeb czujący przy tym miły, lecz i bolesny skurcz serca, na który składała się pewna determinacja, lecz zarazem i lęk. Matka na pewno nie zechce się zgodzić, a ojciec tylko ręce rozłoży i powie: „Abe, zwariowałeś!” Że też rodzice nie mogą zrozumieć, jak to jest… I mr Abe, wzdychając z nadmiaru czułości, nakrył brzegiem kąpielowego płaszcza biały łokieć maleńkiej Li. „Jakie to głupie — pomyślał nagle, zakłopotany — że mam tak straszliwie obrośnięte nogi!”
Boże, jak tu jest cudnie, jak cudnie! Szkoda, że Li tego nie widzi. Mr Abe spojrzał na piękną linię jej bioder i w jakimś luźnym związku zaczął myśleć o sztuce. Maleńka Li jest także artystką. Artystką filmową… Jeszcze wprawdzie nic nie grała, ale postanowiła nieodwołalnie, że będzie największą aktorką filmową wszystkich stuleci. A jak Li coś postanowi, to na pewno przeprowadzi. I to jest właśnie coś, czego mama Loeb nie może zrozumieć. Bo artystka to jest po prostu — artystka, więc nie może być taka jak wszystkie inne dziewczęta. A zresztą inne dziewczęta wcale nie są lepsze — zadecydował mr Abe. — Na przykład ta Judy na jachcie, taka bogata dziewczyna ja przecież wiem, że Fred chodzi do jej kabiny. Chodzi co noc oczywiście, a tymczasem ja i Li… Bo Li wcale nie jest taka. Zresztą, niech sobie Fred ma tamtą, wcale mu nie zazdroszczę — pomyślał wielkodusznie o koledze z uniwersytetu. — Ale co noc… nie, taka bogata dziewczyna nie powinna tego robić. I to jeszcze dziewczyna z takiej rodziny, jak Judy! I przecież Judy nie jest artystką… (O czym te dziewczęta tak często szepczą — przypomniał sobie nagle Abe. — Oczy im przy tym błyszczą i wciąż chichoczą… Ja tam z Fredem nigdy o takich rzeczach nie rozmawiam…) (Li nie powinna pić tyle coctailu, bo potem nie wie, co mówi… Jak na przykład dziś przed południem. To było zupełnie zbyteczne.) (Mam wrażenie, że pokłóciły się z Judy, która z nich ma ładniejsze nogi. Rozumie się, że Li. Dla mnie to oczywiste. Swoją drogą źle się stało, że Fred wystrzelił z takim głupim konceptem: konkurs na najpiękniejsze nogi. Taką historię można urządzić gdzieś na Palm Beach, ale nie w prywatnym towarzystwie. A te dziewczyny nie powinny były tak wysoko podnosić sukien. To przecież były już nie tylko nogi. Zwłaszcza Li nie powinna była tego robić. I to w obecności Freda! A taka bogata dziewczyna, jak Judy, także nie powinna takich rzeczy urządzać.) (Mam wrażenie, że i ja palnąłem rzetelne głupstwo zapraszając kapitana na sędziego. Nie, to było bardzo niemądre z mojej strony. Jak ten kapitan poczerwieniał… I wąsy mu się zjeżyły. „Pan wybaczy!” — i trzasnął drzwiami. Nieprzyjemne. Bardzo nieprzyjemne. Swoją drogą ten kapitan nie powinien był być taki ordynarny. Bo ostatecznie to przecież jest mój jacht, prawda?) (Tylko że kapitan nie ma przy sobie swojej maleńkiej, więc z jakiego tytułu, biedak, ma oglądać takie rzeczy? Zwłaszcza, kiedy musi być sam?) (Ale dlaczego Li płakała, kiedy Fred powiedział, że Judy ma ładniejsze nogi? Mówiła, że Fred jest źle wychowany i że jej zepsuł radość całej podróży… Moja biedulka!) (A teraz one ze sobą wcale nie rozmawiają. Kiedy chciałem pogadać z Fredem, to Judy go zaraz zawołała do siebie jak psa. Przecież Fred jest mój najlepszy kolega. Rozumie się, że skoro jest kochankiem Judy, musiał powiedzieć, że ona ma ładniejsze nogi. Tylko że nie powinien był tego twierdzić tak stanowczo. To nie było taktowne w stosunku do biednej Li. Zresztą Li ma rację, że Fred jest samolubny prostak. Zwyczajny prostak.) (Zupełnie inaczej sobie całą tę podróż wyobrażałem. Diabli nadali tego Freda!)
Mr Abe spostrzegł się, że już nie podziwia w zachwyceniu perłowej toni morza, że natomiast chmury zbiegły się na jego czole, a ręka przesiewa piasek morski pełen muszelek. Był smętny i zniechęcony. Papa Loeb rzekł: „Postaraj się zobaczyć kawał świata.” A czy oni widzieli już kawał świata? Mr Abe usiłował przypomnieć sobie, co dotąd oglądali, ale jakoś nic mu nie przychodziło na myśl prócz sceny, kiedy Judy i maleńka Li pokazywały swoje nogi, a Fred, ten barczysty Fred, siedział w kucki przed nimi i patrzył.
Abe spochmurniał jeszcze bardziej. Właściwie jak się ta kolorowa wyspa nazywa? Taraiwa — przynajmniej tak powiedział kapitan. — Taraiwa czy Tahuara albo Taraihatuara——ta—huara. Jeślibyśmy tak teraz wrócili, to powiedziałbym old* Jessemu: „Dad*, dotarliśmy aż do Taraihatuara–ta–huara.” (Ach, niepotrzebnie wtedy prosiłem tego kapitana — złościł się na siebie mr Abe.) (Muszę z Li pogadać, żeby więcej nie urządzała takich historii. Boże, skądże się to wzięło, że ją tak szalenie kocham! Jak się obudzi, pomówię z nią. Powiem jej, że właściwie moglibyśmy się pobrać…)
Mr Abe miał oczy pełne łez. „Boże, czy to jest miłość, czy cierpienie? Czy może cierpienie stąd pochodzi, że ją kocham?…”
Zrobione na niebiesko śpiące powieki maleńkiej Li, podobne do ślicznych muszelek, zatrzepotały.
— Abe — odezwał się senny głosik — wiesz, o czym myślę? Że tutaj, na tej wyspie, można by zrobić bajeczny film.
Mr Abe zasypywał swe nieszczęsne owłosione nogi drobniutkim piaskiem.
— Wspaniała myśl, maleńka. A jaki film?
Maleńka Li otworzyła nieprawdopodobnie niebieskie oczy.
— Na przykład taki… Wyobraź sobie, że ja byłabym na tej wyspie Robinsonem… Kobietą—Robinsonem… Prawda, że to jest zupełnie nowy, oryginalny pomysł?
— Owszem — zgodził się mr Abe niepewnie. — Ale jakżebyś się dostała na wyspę?
— Bardzo po prostu — ciągnął słodki głosik. — Nasz statek rozbiłby się w czasie burzy, a wy wszyscy potopilibyście się. Ty, Judy, kapitan i wszyscy.
— I Fred także? Przecież Fred umie doskonale pływać. Gładkie czoło nachmurzyło się.
— No, więc Freda pożarłby rekin. O, to byłby także bajeczny epizod — maleńka zaklaskała w rączki. — Fred ma takie wspaniałe ciało, prawda?
Mr Abe westchnął.
— No, a co dalej?
— Więc mnie nieprzytomną fala wyrzuciłaby na brzeg. Ubrana byłabym w tę pidżamę w niebieskie paski, która ci się wczoraj tak podobała. — Spomiędzy delikatnych powiek padło ciekawe spojrzenie, próbujące zaobserwować skutki kobiecej kokieterii. — A właściwie to taki film powinien być kolorowy, Abe. Wszyscy mówią, że przy moich włosach najlepiej mi w niebieskim kolorze.
— I kto by cię tu odszukał? — zapytał machinalnie mr Abe.
Maleńka zamyśliła się.
— Nikt. Bo przecież nie mogłabym być Robinsonem, skoro byliby tu ludzie — oświadczyła z zadziwiającą logiką. — I dlatego ta rola byłaby taka bajeczna, Abe, że przez cały czas byłabym tylko sama. Wyobraź ty sobie: Lily Valey w głównej i jedynej roli!…
— A co byś na tym całym filmie robiła?
— O, to już wszystko sobie obmyśliłam. Kąpałabym się i śpiewałabym na skale…
— W pidżamie?
— Bez — oświadczyła stanowczo. — Możesz sobie wyobrazić, jaki by to był niesamowity sukces?
— Przecież nie będziesz nagrywała całego filmu nago — burknął Abe z żywym odcieniem protestu w głosie.
— A dlaczegóżby nie? — zdziwiła się z niewinną minką. — Cóż by w tym było złego?
Mr Abe coś niewyraźnie mruknął pod nosem.
— A potem — myślała dalej głośno Li — aha, już mam… Potem porwałby mnie goryl. Wiesz, taki straszliwie kudłaty, czarny goryl.
Mr Abe zaczerwienił się i starał się schować swe nieszczęsne nogi głębiej w piasku.
— Ale tu nie ma goryli — rzucił bez wielkiego przekonania.
— Są! Tutaj są prawie wszystkie zwierzęta. Tylko musisz na to patrzeć oczyma artysty, Abe. Pomyśl, jakie wspaniałe tło stanowiłby goryl do mojej cery. Słuchaj, zauważyłeś, jakie Judy ma włosy na nogach?
— Nie — odpowiedział Abe niezadowolony z tego tematu.
— Straszne nogi… — rzuciła maleńka oglądając swoje własne łydki. — I kiedyby mnie już ten goryl niósł na ręku, z głębi puszczy wyszedłby młody, wspaniały dzikus i zabiłby go…
— A jakby był ubrany?
— Miałby łuk — zadecydowała bez chwili wahania — i wieniec na głowie. Ten dziki zabrałby mnie i zaprowadził do obozu ludożerców.
— Przecież ich tu nie ma — próbował bronić wyspy Tahuara.
— Są… Więc ci ludożercy chcieliby mnie spalić na stosie ofiarnym… Śpiewaliby przy tym hawajskie piosenki, takie jak ci Murzyni w barze „Paradis”. Ale ten młody ludożerca zakochałby się we mnie — westchnęła Li z oczyma pełnymi zachwytu. — …I potem jeszcze jeden dzikus pokochałby mnie także. Powiedzmy, naczelnik tego plemienia ludożerców… I wreszcie także jeden biały…
— Skądby się znów wziął ten biały? — pytał Abe, aby pytać.
— Byłby także u nich w niewoli. Mógłby to być na przykład sławny tenor, który dostał się w ich ręce. Rozumiesz, dlatego, żeby mógł w filmie śpiewać…
— A ten jakby był ubrany?
Maleńka zaczęła oglądać palce u swoich stóp.
— Oczywiście byłby bez niczego, tak jak ci ludożercy. Abe kręcił z niedowierzaniem głową.
— Ależ, maleńka, to nie może być. Wszyscy sławni tenorzy to typowe tłuściochy…
— Jaka szkoda! — zmartwiła się Li. — Zresztą, mógłby go grać na przykład Fred, a tenor tylko by śpiewał. Wiesz przecież, robi się w filmie takie synchronizacje.
— Tak, ale Freda pożarł rekin! Maleńka zaczęła się irytować.
— Ach, z tym twoim wiecznym realizmem, Abe! Przecież z tobą w ogóle nie podobna mówić o sztuce! Więc ten naczelnik plemienia spowinąłby mnie całą w sznury pereł.
— A skądby je wziął?
— Oh, tutaj są całe masy pereł — twierdziła Li. — I Fred z zazdrości o mnie stoczyłby z nim walkę… tutaj na skale, nad morską głębią. Fred jako sylwetka na tle nieba byłby wspaniały, jak uważasz? Prawda, że to pyszny pomysł? Oczywiście obaj wpadliby w morze — Li rozjaśniła się cała. — I teraz mogłaby przyjść ta scena z rekinem… A Judy byłaby wściekła, gdyby tak Fred grał razem ze mną w filmie! I wreszcie ja pozostałabym z tym pięknym dzikusem! — Złotowłosa Li zerwała się. — Stalibyśmy tutaj na tym brzegu… o zachodzie słońca… zupełnie nadzy… film by się tak właśnie kończył… — zrzuciła płaszcz kąpielowy. — No, idę do wody.
— Nie włożyłaś kostiumu kąpielowego — zwrócił jej uwagę przerażony Abe oglądając się w stronę jachtu, czy nikt nie patrzy.
Ale maleńka Li sunęła już tanecznym krokiem po piasku ku wodzie.
„…Właściwie w sukni jest jej znacznie bardziej do twarzy — ocknął się nagle w młodym człowieku brutalnie zimny i krytyczny głos. Abe sam się przeraził tego braku miłosnego zaślepienia, czuł się niemal winien, ale… — Well*, kiedy Li ma na sobie sukienkę i pantofle, jest… well… jakaś ładniejsza. — Może chcesz powiedzieć przyzwoitsza — próbował się Abe przeciwstawić temu chłodnemu głosowi. — Well, i to także. Ale i ładniejsza. Czegóż ona tak drepce? Patrz, jak jej ciało się trzęsie! Dlaczego to czy tamto?… Przestań — bronił się sam przed sobą przerażony Abe. — Przecież Li jest najpiękniejszą dziewczyną, jaka się kiedykolwiek urodziła! I ja ją tak strasznie kocham… — …Czy także i wtedy, kiedy nic na sobie nie ma?” — pytał chłodny i krytyczny głos.
Abe odwrócił oczy i zaczął podziwiać jacht w zatoce. Cudowny jest, jakież idealnie piękne ma linie! Szkoda, że nie ma Freda, możne by z nim trochę pogadać na temat jachtu i jego walorów.
A tymczasem maleńka stała już po kolana w wodzie; podniosła ręce ku zachodzącemu słońcu i zaczęła śpiewać „A niechże się już do diabła wykąpie — pomyślał Abe ze złością. — Takie to było ładniutkie, kiedy leżało zwinięte w kłębuszek i okutane w płaszcz kąpielowy, z zamkniętymi oczyma. Li, maleńka…” — Abe wzdychając ze wzruszenia ucałował rękaw kąpielowego płaszcza. Tak, kocha ją z całego serca. Tak ją kocha, że aż go to boli…
Nagle od strony laguny odezwał się przenikliwy wrzask. Abe podniósł się na kolano, by lepiej widzieć. Maleńka Li, piszcząc i machając rękami, biegła po wodzie do brzegu, podnosząc wysoko nogi i rozbryzgując wodę dokoła… Zerwał się i pobiegł ku niej.
— Co tam, Li?…
„Patrz, jak dziwnie biegnie — zwracał mu uwagę chłodny i krytyczny głos. — Zanadto wyrzuca nogi… I jak rzuca dokoła siebie rękoma. Po prostu to nie jest ładne. A gdacze przy tym jak kura, po prostu gdacze…”
— Co się stało, Li? — wołał Abe biegnąc na pomoc.
— Abe, Abe! — jęknęła maleńka. I bęc… mokra i zimna zawisła mu na szyi. — Abe, tam jest jakieś zwierzę…
— Ależ, przywidziało ci się — uspokajał ją. — Może jakaś ryba…
— Kiedy to miało taką olbrzymią głowę — rozpłakała się Li kryjąc mokry nos na piersi Abego.
Abe chciał ją ojcowskim gestem pogłaskać po plecach, ale na mokrym ciele ręka plasnęła głośno.
— No, no — mruknął — zobacz, tam już nic nie ma. Li obejrzała się na lagunę.
— Oj, to było straszne — westchnęła. I naraz zaczęła znów piszczeć: — Tam… o, tam… widzisz?
Do brzegu zbliżał się powali czarny łeb, paszcza otwierała się i zamykała raz po raz. Maleńka Li wrzasnęła histerycznie i zaczęła rozpaczliwie uciekać, byle dalej od wody.
Abe stał zakłopotany. „Biec wraz z Li, żeby się nie bała? Czy też zostać tutaj, by pokazać, że się tego zwierzaka nie boję?” Zdecydował się w końcu na to drugie. Poszedł bliżej w stronę morza, wszedł po kostki w wodę. Zacisnął pięści i spojrzał zwierzęciu prosto w oczy.
Czarna głowa przestała się zbliżać, natomiast zaczęła się dziwnie kołysać i wołać:
— Ts, ts, ts…
Abego ogarnął wyraźny niepokój, ale z tym nie podobna się zdradzić.
— No, czego? — rzucił ostro w kierunku tej głowy.
— Ts, ts, ts… — odezwała się głowa.
— Abe, Abe, A–be!… — darła się maleńka Li.
— Już idę! — zawołał Abe i powolutku (żeby nikt nic nie mógł powiedzieć) ruszył ku dziewczynie. Po chwili przystanął i odwrócił się ku morzu.
Na brzegu, gdzie morze rysuje na piasku swą odwieczną, lecz nietrwałą koronkę, stało na tylnych łapach jakieś wielkie, ciemne zwierzę z kulistą głową i kołysało się całym ciałem. Abe przystanął z bijącym sercem.
— Ts, ts, ts… — wołało zwierzę.
— Abe!… — wyła na pół przytomna maleńka.
Cofał się krok za krokiem, nie spuszczając zwierzaka z oczu. Tamten się nie ruszył, tylko obracał za nim głowę.
Wreszcie Abe dopadł swojej maleńkiej, która leżała twarzą do ziemi, zanosząc się od histerycznego płaczu.
— To chyba… jakaś foka — rzekł niepewnie. — Trzeba wracać do łodzi. Li.
Ale Li tylko zanosiła się od płaczu.
— To zresztą nie jest nic niebezpiecznego — twierdził Abe. Miał ochotę przyklęknąć koło Li, ale musiał przecież stać rycersko pomiędzy nią a zwierzęciem. „Żeby nie to, że jestem tylko w majteczkach kąpielowych — pomyślał — to miałbym chociaż scyzoryk. Żeby tak znaleźć gdzie jakiś kij…”
Zapadał mrok. Zwierzak przybliżył się znowu na jakieś trzydzieści kroków i stanął. Za nim z morza wynurzyło się pięć, sześć, osiem takich samych zwierząt. Powoli, kołysząc się zbliżyły się do miejsca, gdzie Abe strzegł maleńkiej Li.
— Nie oglądaj się, Li — szepnął Abe, chociaż to było zupełnie zbyteczne, gdyż Li nie obejrzałaby się za żadne skarby świata.
Z morza wynurzały się dalsze cienie. Szły naprzód szerokim półkolem. „Jest ich chyba już z sześćdziesiąt — liczył w duchu Abe. — Tam, ta jasna plama, to płaszcz kąpielowy maleńkiej Li… Płaszcz, w którym przed chwilą spała…” A tymczasem zwierzaki doszły już do miejsca, gdzie szeroko rozrzucone na piasku leżało coś jasnego.
I teraz Abe zrobił coś, co było bardzo naturalne, ale i szalone zarazem — jak ów rycerz w balladzie Schillera*, co to skoczył pomiędzy lwy po rękawiczkę swej damy. Cóż na to poradzić, są rzeczy naturalne, choć szalone, jakie mężczyźni będą robić zawsze, jak długo świat będzie światem… Bez namysłu z głową podniesioną i z zaciśniętymi pięściami mr Abe Loeb ruszył pomiędzy owe zwierzaki po płaszcz kąpielowy maleńkiej Li.
Zwierzęta odsunęły się nieco, ale nie uciekały. Abe podniósł płaszcz, przerzucił go sobie przez ramię jak torrero i przystanął.
— Abe — odezwał się za nim rozpaczliwy jęk. Mr Abe poczuł w sobie niezwykłą siłę i odwagę.
— No i co? — rzucił w stronę zwierząt, podchodząc jeszcze krok bliżej. — Czego chcecie?…
— Ts, ts, ts… — zamlaskało jedno ze zwierząt i jakiś skrzekliwy, starczy głos zaszczekał: — Najf!…
— Najf! — odezwało się szczeknięcie o krok dalej. — Najf! Najf!…
— A–be!…
— Nie bój się, Li! — odkrzyknął Abe.
— Li… — zaszczekało tuż przed nim. — Li! Li!… A–be!… Abe miał wrażenie, że śni.
— Co takiego?…
— Najf!…
— A–be… — płakała maleńka Li. — Chodź tutaj!
— Zarazi… Najf… Chcesz powiedzieć: knife?… Ja nie mam noża. Nic wam nie zrobię. A czego jeszcze chcecie?
— Ts, ts, ts!… — wołał jeden ze zwierzaków i zaczął toczyć się ku niemu.
Abe zarył się mocniej nogami w piach; z płaszczem na ramieniu nie ustępował ani kroku.
— Ts, ts! — zawołał. — No, czego chcesz? — Nagle wydało mu się, że zwierzak podaje mu przednią łapę. To już się Abemu nie podobało. — Czego? — rzucił ostro.
— Najf! —: szczeknęło zwierzę i upuściło z łapy coś białego, coś jakby krople. Ale nie były to krople, ponieważ toczyły się po piasku.
— Abe! — łkała Li — nie zostawiaj mnie tu samej!… Mr Abe w tej chwili nie bał się już zupełnie.
— No, odsuń się! — machnął w stronę zwierzęcia płaszczem kąpielowym.
Zwierzak usunął się szybko, chociaż niezgrabnie. Teraz Abe mógł już odejść z honorem. Niech jednak Li wie, jaki jest odważny. Schylił się po to coś białego, co zwierzak wypuścił z łapy. Chciał to koniecznie zobaczyć. Były to jakieś twarde, gładkie, połyskliwe kuleczki. Abe podniósł je do oczu, ponieważ już się zmierzchało.
— A–be!… — jęczała opuszczona maleńka. — A–be!…
— Już idę! — zawołał mr Abe. — Li, mam coś dla ciebie! Li, coś ci powiem! — I wywijając nad głową płaszczem kąpielowym mr Abe Loeb gnał przez wybrzeże jak młody bóg.
Li, skulona, siedziała w kucki i trzęsła się cała.
— Abe! — łkała szczękając zębami. — Jak ty mogłeś… jak mogłeś…
Abe ukląkł przed nią z nabożeństwem.
— Lily Valley! Bogowie morscy, czyli trytony, przyszli, by złożyć ci hołd. Mam ci oświadczyć, że od owej doby, gdy Wenus wynurzyła się z piany morskiej, żadna artystka nie zrobiła na nich takiego wrażenia jak ty!… W dowód swego uwielbienia posyłają ci — Abe wyciągnął rękę — te trzy perły… Patrz!
— Nie bredź, Abe — jęknęła przez łzy Li.
— Li, mówię poważnie! No, zobacz, przecież to są prawdziwe perły!
— Pokaż — pisnęła Li i trzęsącymi się palcami sięgnęła po białe kuleczki. — Ach, Abe — wykrztusiła — przecież to są perły! Znalazłeś je w piasku?
— Ależ Li, kochanie, przecież perły nie rodzą się w piasku!
— Właśnie, że tak! — upierała się maleńka. — I potem się je wypłukuje. A widzisz, ja ci mówiłam, że tutaj jest masa pereł!
— Perły rodzą się w muszlach pod wodą — oświadczył Abe z całym przekonaniem. — Na miłość boską, Li, przecież to te trytony przyniosły! One widziały, jak się kąpałaś. Chciały ci to dać osobiście, ale skoro się ich tak bałaś…
— Kiedy one są takie obrzydliwe… — otrząsnęła się Li. — Abe, słuchaj, to są bajeczne perły! A ja tak szalenie lubię perły!…
„Teraz jest ładna — szeptał krytyczny głos. — Tak jak tu klęczy, z tymi perłami na dłoni… Owszem, jest zupełnie ładna, to jej trzeba przyznać…”
— Abe, to mi naprawdę przynieśli ci… te zwierzęta?
— To nie są zwierzęta, maleńka. To są bogowie morza. Nazywają się trytony.
Maleńka nie zdziwiła się bynajmniej.
— To bardzo ładnie z ich strony, prawda? Ogromnie są mili… Jak myślisz, Abe, chyba powinna bym im jakoś podziękować?
— Więc już się ich nie boisz? Maleńka zawahała się.
— Owszem, boję się… Abe, proszę cię, zabierz mnie stąd!
— No, więc słuchaj. Musimy dostać się do naszej łódki. Chodź i nie bój się.
— Kiedy… kiedy one właśnie są tam na drodze — szczękała zębami Li. — Abe, a może byś ty do nich poszedł? Tylko nie zostawiaj mnie tu samej!
— Przeniosę cię na rękach! — zaproponował po rycersku.
— Tak będzie najlepiej — westchnęła maleńka.
— No, to włóż płaszcz — mruknął Abe.
— Zaraz. — Panna Li zaczęła obu rękami układać swe słynne złote włosy. — Czy ja nie jestem strasznie rozczochrana? Abe, nie masz przy sobie kredki do warg?
Abe zarzucił jej płaszcz na ramiona.
— Chodźże już wreszcie, Li!
— Ale ja się boję — jęknęła maleńka.
Mr Abe wziął ją na ręce. Wyglądało, że Li jest lekka jak piórko. „Do pioruna, jest znacznie cięższa, niż myślałeś, prawda? — podpowiadał Abemu chłodny i krytyczny głos. — I w dodatku masz, człowiecze, obie ręce zajęte. Gdyby tak te zwierzaki was zaatakowały… no to co?”
— Żebyś tak mógł biegiem… — zaproponowała maleńka.
— Dobrze — stęknął mr Abe, szybciej przebierając nogami.
Zmrok zapadał z każdą chwilą coraz głębszy. Abe zbliżał się do szerokiego półkola zwierząt.
— Prędzej, Abe… biegnij, biegnij! — szeptała Li. Zwierzęta zaczęły jak .iś specjalnym, falistym ruchem kołysać się i kręcić górną połową ciała. — Biegnij, błagam cię, biegnij prędzej — piszczała maleńka wierzgając histerycznie nogami i wbijając w szyję Abego srebrzyście wylakierowane paznokietki.
— Do diabła! Li, dajże spokój!… — ryknął Abe.
— Najf— zaszczekało tuż obok niego. — Ts, ts, ts… Najf. Li…
— Najf, najf, najf… Li…
Znaleźli się już poza owym półkolem. Abe poczuł, że stąpa po wilgotnym piasku.
— Puść mnie już — zaszeptała maleńka w chwili, gdy poczuł, że ręce i nogi odmawiają mu posłuszeństwa.
Abe dyszał ciężko, ocierając ramieniem pot z czoła.
— Idź do łódki, ale szybko! — rozkazała maleńka Li. Półkole ciemnych postaci zwróciło się teraz czołem w stronę Li i zaczęło się przybliżać.
— Ts, ts, ts… Najf…
— Najf… Li!…
Ale Li nie krzyczała. Li nie uciekała. Wyciągnęła obie ręce ku niebu, płaszcz obsunął się z ramion. Naga Li skinęła ręką i zaczęła kołyszącym się cieniom posyłać od ust pocałunki. Na rozdygotanych wargach zjawiło się coś, co każdy powinien by nazwać czarującym uśmiechem.
— Jesteście strasznie kochani! — oświadczył trzęsący się głosik, a białe ręce znów wyciągnęły się ku rozkołysanym cieniom.
— Chodźże, pomóż mi, Li — nalegał Abe dość surowo, spychając łódkę na wodę.
Li podniosła płaszcz kąpielowy.
— Żegnajcie, moi najmilsi!…
Było słychać, jak owe cienie pluskają już w wodzie.
— Abe, zmiłuj się, prędzej! — syknęła maleńka Li biegnąc po wodzie do łódki. — Już znowu są blisko.
Mr Abe robił rozpaczliwe wysiłki, by zepchnąć łódkę na wodę. No tak, a teraz jeszcze weszła do niej panna Li i kiwała rączką, przesyłając pozdrowienia.
— Abe, przejdź na drugą stronę, zasłaniasz mnie…
— Najf. Ts, ts, ts… A—be.
— Najf, ts, ts, ts, najf!…
— Ts, ts, ts…
— Najf.
Wreszcie łódka zakołysała się na falach. M r Abe wskoczył do niej i zabrał się z całej siły do wioseł. W pewnej chwili wiosło uderzyło w jakieś miękkie ciało.
Maleńka Li westchnęła głęboko.
— Prawda, że są niesłychanie mili? I że ja to doskonale zrobiłam?
Mr Abe z całej siły wiosłował w stronę jachtu.
— Włóżże ten płaszcz na siebie, Li — odpowiedział trochę sucho.
— Uważam, że to był ogromny sukces — skonstatowała panna Li. — A te perły, Abe! Jak sądzisz, ile są warte?
Mr Abe przestał na chwilę wiosłować.
— Myślę, że nie powinnaś była się im tak pokazywać, maleńka.
Panna Li trochę się obraziła.
— A cóż to takiego?… Jak to zaraz poznać, Abe, że nie jesteś artystą. Proszę cię, wiosłuj, zaczyna mi być zimno w tym płaszczu!…
Tego wieczoru na jachcie „Gloria Pickford” nie było żadnych sporów osobistych. Toczyły się tylko dysputy naukowe. Fred (lojalnie popierany przez Abego) uważał, że to na pewno były jakieś płazy, natomiast kapitan twierdził, że to mogły być tylko ssaki. „W morzu przecież nie ma żadnych płazów” — twierdził kapitan z uporem. Ale młodzi panowie z uniwersytetu i chcieli się z nim zgodzić. Zresztą płazy to znacznie większa sensacja.
Maleńka Li była najgłębiej przekonana i całkowicie zadowolona z faktu, że to były trytony, że były wprost rozkoszne, a że w ogóle to był taki sukces. Li (w pidżamie w niebieskie paski, która tak się podobała Abemu) śniła z roziskrzonymi oczyma o perłach i morskich bogach…
Natomiast Judy była przeświadczona, że wszystko to jest bujda i humbug, że Li i Abe całą tę historię wymyślili. Mrugała więc znacząco na Freda, by już dał temu spokój.
Abe ze swej strony sądził, że Li powinna chociaż wspomnieć o tym, jak to on, Abe, bez cienia lęku ruszył pomiędzy jaszczury po płaszcz kąpielowy. Dlatego też po trzykroć wracał do tego, jak to im wspaniale Li stawiała czoło, podczas gdy on, Abe, spychał łódkę na wodę. Powrócił do tej sprawy już po raz czwarty, ale Fred ani kapitan nie słuchali go nawet, zajęci sprzeczką o płazy i ssaki. „Jakby to było takie ważne, co to w ogóle było” — myślał Abe.
Ostatecznie Judy zaczęła ziewać i oświadczyła, że idzie spać, spojrzała przy tym znacząco na Freda. A tymczasem Fred właśnie sobie przypomniał, że przed potopem świata żyły jakieś takie odwieczne zabawne jaszczury, które się tak jakoś diabelnie nazywały: diplosaury, bigosaury czy coś podobnego. I to właśnie one chodziły na tylnych łapach. Fred sam je widział na jakiejś zabawnej przyrodniczej ilustracji.
— W takiej grubej księdze, proszę pana… Olbrzymia księga. Gdyby tak pan ją sobie obejrzał…
— Abe — odezwała się naraz maleńka Li. — Mam bajeczny pomysł na film.
— No, jaki?
— Coś niebywałego i nowego. Wiesz, powiedzmy, że nasz jacht rozbiłby się i tylko ja uratowałabym się na tej wyspie. I żyłabym na niej jak Robinson.
— A cóż by tam pani robiła? — wtrącił kapitan sceptycznie.
— Kąpałabym się, no i w ogóle — oświadczyła maleńka zupełnie naturalnie. — No i oczywiście te morskie trytony zakochałyby się we mnie, znosiłyby mi stale perły. Zupełnie tak jak w rzeczywistości, wiesz? To mógłby być film przyrodniczy lub naukowy. Jak myślisz? Coś w tym rodzaju jak „Trader Horn”*.
— Li ma rację — zadecydował nagle Fred. — Musimy jutro wieczorem te jaszczury sfilmować.
— To znaczy te ssaki — poprawił kapitan.
— To znaczy — przecięła dyskusję Li — mnie stojącą wśród tych morskich trytonów.
— Ale w płaszczu kąpielowym — wtrącił Abe.
— Wezmę ten biały kostium kąpielowy — oświadczyła Li. — Tylko Greta będzie mnie musiała jutro porządnie uczesać. Dziś wyglądam po prostu strasznie.
— A kto będzie filmował?
— Abe. Przynajmniej przyda się na coś. A Judy będzie czymś świecić, gdyby już było ciemno.
— A co Fred?
— Fred będzie miał wieniec na głowie i łuk. Gdyby mnie te trytony chciały porwać, będzie musiał je pozabijać, prawda?
— O, dziękuję bardzo — pokazał zęby w uśmiechu . — To już ja wolę swój rewolwer. Uważam, że kapitana także musimy ze sobą zabrać. Kapitan bojowo zjeżył wąsy.
— Niech się pan o mnie nie kłopocze. Już ja zrobię, co do mnie należy.
— Mianowicie?
— Wezmę trzech ludzi z załogi, panie. I to dobrze uzbrojonych!
Maleńka Li przeraziła się rozkosznie.
— Pan myśli, że to jest aż tak niebezpieczne, kapitanie?
— Nic, nie myślę, dziecino — mruknął kapitan. — Ale ja mam swój rozkazy od mr Jesse Loeba, przynajmniej o ile chodzi o y na Abe.
Mężczyźni zaczęli namiętnie przygotowywać techniczne szczegóły imprezy. Abe mrugnął na maleńką, że już czas, by szła spać czy coś podobnego. Poszła posłusznie.
— Wiesz, Abe — powiedziała do niego w swojej kabinie — ja myślę, że to będzie fantastyczny film!
— Tak, maleńka — zgodził się mr Abe i chciał ją pocałować.
— Dziś nie, Abe — broniła się. — Przecież powinieneś zrozumieć, że się muszę strasznie skupić.
Cały więc dzień panna Li intensywnie skupiała się; z tej też racji nieszczęsna pokojówka Greta miała pełne ręce roboty. To kąpiele z odpowiednich soli i esencji, to mycie włosów szamponem „Nurblond”, dalej masaże, manicure, pedicure, ondulacja i czesanie, prasowanie, przymierzanie sukien, szycie, makijaż… i cały szereg innych jeszcze przygotowań.
Także i Judy została wciągnięta w ten cały galimatias, pomagała więc maleńkiej Li. (Są takie chwile, kiedy kobiety potrafią być w stosunku do siebie lojalne, na przykład przy ubieraniu.)
Podczas gdy w kabinie panny Li panował gorączkowy ruch, mężczyźni zeszli się u siebie i rozstawiając na stole popielniczki i kieliszki z wódką, uzgadniali plan strategiczny: gdzie kto będzie stał i jakie będzie miał zadania, gdyby tak co do czego przyszło. Oczywiście młodzi dotknęli parokrotnie kapitana głęboko przy omawianiu prestiżowego zagadnienia komendy.
Po południu przewieziono na brzeg mały aparat filmowy, mały karabin maszynowy, kosz z nakryciem stołowym i jedzeniem, broń, gramofon i inne utensylia wojenne. Oczywiście wszystko to było starannie zamaskowane liśćmi palmowymi. Jeszcze przed zachodem słońca zajęli swoje miejsca trzej ludzie z załogi i kapitan w charakterze komendanta główne— go. Potem przewieziono jeszcze na brzeg olbrzymi kosz z paru drobiazgami panny Lily Valley. Potem przyjechał Fred z panną Judy. Potem zaczęło zachodzić słońce w całej swej tropikalnej krasie.
Już po raz dziesiąty w tym czasie pukał mr Abe do kabiny panny Li.
— Maleńka, to już naprawdę najwyższy czas!
— Zaraz, zaraz… — odpowiadał głosik maleńkiej. — Proszę cię, nie denerwuj mnie! Przecież ja się muszę ubrać, prawda?
Kapitan zaczai się rozglądać w sytuacji. Tam dalej, na powierzchni zatoki, ciągnie się równy, długi pas, który oddziela spienione morze od cichej toni laguny. „Jakby tam pod wodą była jakaś tama czy jakiś falochron — pomyślał kapitan. — Prawdopodobnie ławica piaszczysta albo rafa koralowa. Ale wygląda na coś sztucznego. Dziwne miejsce.” Na spokojnej toni laguny wynurzają się tu i tam czarne łby i ciągną do brzegu. Kapitan zacisnął wargi i mimo woli sięgnął po rewolwer. „Byłoby lepiej — pomyślał — żeby kobiety zostały na łodzi.” Judy zaczęła dygotać trzymając się kurczowo Freda. „Jakiż on jest silny — myślała. — Boże, jak ja go kocham!…”
Wreszcie ostatnia łódka odbiła od jachtu. Siedziała w niej panna Lily Valley w białym kąpielowym trykociku i w przejrzystym dressing–gown, w którym zostanie wyrzucona przez fale jako rozbitek. Prócz niej panna Greta i mr Abe.
— Dlaczego ty tak powoli wiosłujesz? — robiła mu wyrzuty maleńka.
Mr Abe spojrzał na sunące ku brzegowi czarne łby i nie odpowiedział.
— Ts, ts, ts…
— Ts, ts…
Mr Abe wyciągnął łódkę na brzeg i pomógł zeń wyjść maleńkiej Li i pannie Grecie.
— Idź szybko do aparatu… — szepnęła mu artystka. — Jak ci dam znak, zacznij kręcić.
— Przecie już będzie ciemno — zauważył Abe.
— No to Judy musi zrobić światło. Greto!
Kiedy mr Abe Loeb zajął miejsce przy aparacie, artystka ułożyła się na piasku jak umierający łabędź, a panna Greta poprawiała jeszcze fałdy dressing–gownu.
— Tak, żeby mi było widać kawałek nogi — szeptał nieszczęsny rozbitek. — No gotowe? Uciekaj! Abe, już!
Abe zaczął kręcić korbą.
— Judy, światło!
Ale światło się nie zapaliło. Z morza zaczęły się wynurzać rozkołysane cienie: zbliżały się powoli do Li. Greta zatkała ręką usta, by nie krzyczeć.
— Li! — zawołał mr Abe. — Li, uciekaj!
— Najf! Najf!.
— Ts, ts, ts… Li! Li! Abe… Ktoś odbezpieczył rewolwer.
— Tam do licha! Nie strzelać! — syknął kapitan.
— Halo, Li! — zawołał Abe przestając kręcić. — Hej, Judy, światło!
Li wstała powoli, powłóczyście i podniosła ręce ku niebu. Leciuchny dressing–gown* zsunął się z jej ramion. Biaława sylwetka Li, z powabnie nad głową wyciągniętymi ramionami, oto rozbitek, który ocknął się z omdlenia.
Abe z pasją zakręcił korbą.
— Do pioruna! Judy, zróbże światło!
— Ts, ts, ts!…
— Najf! Najf! Abe…
Czarne cienie kołysząc się otaczały białą Li. Dajcie spokój, teraz już skończyło się przedstawienie! Li już nie trzyma ramion wzniesionych nad głową, tylko odtrąca coś od siebie i wrzeszczy:
— Abe, Abe! Bo to mnie schwyciło!
W tej chwili zajaśniało oślepiające światło. Abe szybko zaczął kręcić, Fred zaś z kapitanem z rewolwerami w ręku podbiegli ku Li, która siedząc w kucki piszczała z przerażenia. Równocześnie w blasku światła widać było dziesiątki i setki długich, ciemnych cieni, kolebiących się w ucieczce ku morzu. Zemdlona Greta zwaliła się jak kłoda. Dwaj ludzie z załogi zarzucili sieć na któryś z uciekających cieni. Padły dwa lub trzy strzały, morze zakotłowało się, zapluskała woda. Dwaj marynarze padli na coś, co szamotało się i wyrywało z sieci. Światło w ręku Judy zgasło.
Kapitan poświecił ręczną latarką.
— Nic się pani nie stało, dziecinko?
— To mnie dotknęło… — łkała maleńka.
— Ach, Fred, to było straszne! Podbiegł także i mr Abe z latarką ręczną.
— Świetnie było, Li — pocieszał ją — tylko Judy powinna była wcześniej zrobić światło.
— Kiedy właśnie że nie chciało się zaświecić — usprawiedliwiała się Judy. — Prawda, Fred, że nie dało się zaświecić?
— Judy się bardzo wystraszyła — tłumaczył Fred. — Ale daję wam słowo honoru, że to nie było naumyślnie, prawda, Judy?
Judy obraziła się. Tymczasem podeszli dwaj ludzie z załogi, wlokąc za sobą w sieci coś, co ciskało się niczym wielka ryba.
— No jest, panie kapitanie! I to żywe…
— Paskudztwo, plunęło na mnie jakimś jadem! Ręce mam pełne pęcherzy. Pali to świństwo jak diabli…
— Mnie także dotknęło — skarżyła się panna Li. — Poświeć, Abe! Zobacz, czy tu nie mam pęcherza?
— Nie, nic nie ma, maleńka — zapewniał ją Abe. Omal nie pocałował jej w miejsce nad kolanem, które maleńka rozcierała starannie.
— Brr… Jakież to było zimne… — żaliła się maleńka Li.
— Pani zgubiła perłę, ma’am… — rzekł jeden z marynarzy podając Li podniesioną z piasku jasną kuleczkę.
— Boże! Abe — krzyknęła panna Li — one znowu przyniosły mi perły! Dzieci, chodźcie szukać pereł! Tu będą masy pereł! To te biedactwa mi je przyniosły!… Rozkoszne są, prawda, Fred? O, tutaj jest znów perła!
— I tu!…
Światło trzech latarek elektrycznych skierowało się ku ziemi.
— Znalazłem taką ogromną!
— To moja! — zastrzegła się maleńka Li.
— Fred! — warknęła lodowato panna Judy.
— Zaraz… — odpowiedział Fred czołgając się na kolanach po piasku.
— Fred, bo ja chcę wracać na statek…
— To niech cię ktoś odwiezie — bąknął Fred bardzo zajęty czym innym. — Do stu diabłów, ależ to świetny kawał!
Trzej mężczyźni i panna Li czołgali się dalej po piasku jak wielkie świętojańskie robaczki.
— O, tutaj są znowu trzy perły — oświadczył kapitan.
— Pokażcie, pokażcie! — pisnęła Li i szalejąc z uciechy poczołgała się na kolanach w stronę kapitana.
W tej chwili błysnęło magnezjowe światło i zaterkotała korba aparatu filmowego.
— No, to teraz mam was na taśmie! — oświadczyła mściwie Judy. — Będzie cudowne zdjęcie do prasy. „Młodzi Amerykanie szukają pereł.” „Jaszczury morskie obrzucają ludzi perłami.”
Fred usiadł na piasku.
— Rany boskie, Judy ma rację! Dzieci, my to musimy dać do prasy!
— Judy jest kochana!… Judy, zdejm nas jeszcze raz, ale od przodu!
— Ty byś na tym bardzo straciła, kochanie — oświadczyła Judy.
— Dzieci — wtrącił mr Abe — trzeba szukać szybciej, idzie przypływ.
Po ciemku na brzegu morza poruszyła się niezgrabnie jakaś czarna sylwetka.
— Tam… o, tam! — wrzasnęła Li. Światło trzech latarek ręcznych skierowało się w tamtą stronę. Ale to była tylko Greta, szukająca po ciemku na klęczkach pereł.
Li trzymała na kolanach czapkę kapitana, w której było dwadzieścia jeden pereł. Abe nalewał kieliszki, Judy grała na patefonie. Była głęboka, gwieździsta noc, ocean szumiał tajemniczo.
— Więc jaki damy tytuł? — śmiał się Fred.
— „Córka przemysłowca z Milwaukee filmuje przedpotopowe płazy.” „Przedpotopowe jaszczury składają hołd urodzie i młodości” — zaproponował Abe poetycznie.
— „Jacht «Gloria Pickford» odkrywa nieznane okazy zwierząt” — radził kapitan — Albo „Zagadka wyspy Tahuara.”
— To byłoby dobre na podtytuł — oświadczył Fred. — Tytuł musi mówić coś więcej.
— Może: „Fred Baseball w walce z potworami” — odezwała się Judy. — Bajeczny był Fred, gdy się na nie rzucił. Żeby tylko ta scena dobrze wyszła na taśmie.
Kapitan zakaszlał.
— Właściwie ja skoczyłem najpierw, panno Judy. Ale nie warto o tym mówić. Uważam, że taki tytuł powinien brzmieć raczej naukowo. Rzeczowo i… po prosto naukowo. „Fauna pre–wi–dualna na wyspach Pacyfiku.”
— Preluwialna — poprawił go Fred. — Nie, prewidualna… Do pioruna, jakże to właściwie jest? Antiluwialna… Anteduwialna… Nie, to jakoś nie tak. Tytuł musimy dać możliwie prosty, żeby go każdy mógł wymówić. A Judy jest świetna!
— Antedyluwialna! — stwierdziła Judy. Fred pokręcił głową.
— Za długie, Judy! Dłuższe niż całe te potwory razem z ogonem. Tytuł musi być krótki. Ale Judy jest pyszna, co? Prawda, kapitanie, że jest morowa?
— Oczywiście — przyświadczył kapitan. — Wspaniała dziewczyna!
— Fajny z pana chłopak, kapitanie — stwierdził z uznaniem młody olbrzym. — Dzieci, kapitan jest morus. Ale fauna przeddyluwialna to głupie. To nie tytuł do gazety. Raczej już: „Kochankowie na wyspie pereł” albo coś takiego…
— „Trytony obsypują perłami Białą Lily” — wrzeszczał Abe. — „Hołd Państwa Posejdona”, „Nowa Afrodyta.”
— Głupstwa — protestował Fred z oburzeniem. — W ogóle nie było nigdy żadnych trytonów. To kwestia stwierdzona naukowo. I Afrodyty także nie było… Prawda, Judy, że nie było? „Starcie ludzi z prajaszczurami!” „Dzielny kapitan atakuje przedpotopowe potwory!” Człowieku, taki tytuł musi mieć wydźwięk!
— Wydanie nadzwyczajne! — darł się Abe. — „Potwory morskie atakują artystkę filmową!” „Sex–appeal nowoczesnej kobiety zniewala przedpotopowe jaszczury!”, „Odwieczne płazy dają pierwszeństwo blondynkom!”
— Abe — odezwała się nagle maleńka Li — mam pomysł…
— Jaki?
— Na film. To byłaby bajeczna historia, Abe. Wyobraź sobie, że kąpałabym się na brzegu morza…
— W tym trykocie wyglądasz cudownie — wtrącił Abe szybko.
— Prawda? A te trytony zakochałyby się we mnie i porwałyby mnie na dno morza. I tam byłabym ich królową…
— Na dnie morza?
— No tak, pod wodą. W ich tajemniczym państwie, wiesz? One tam przecież mają miasto, no i wszystko…
— Maleńka, przecież utopiłabyś się!
— Nie bój się, ja umiem pływać — odparła maleńka Li beztrosko. — Wypływałabym sobie raz dziennie na brzeg, by zaczerpnąć powietrza. — Li zaczęła ćwiczenia oddechowe, połączone z prężeniem piersi i wykonywaniem rękoma ruchów jak przy pływaniu. — Mniej więcej tak, wiesz? I powiedzmy, że na brzegu zakochałby się we mnie… młody rybak. I ja w nim także… Szalenie — tu Li westchnęła. — Wiesz, musiałby być piękny i silny. Więc te trytony chciałyby go utopić, lecz ja bym go uratowała i potem poszłabym z nim do jego chatki. A trytony oblegałyby nas tam i wy przyszlibyście nas oswobodzić…
— Li — przerwał jej Fred poważnie — to wszystko jest tak przeraźliwie głupie, że warto by to nakręcić, słowo daję. Bardzo bym się zdziwił, gdyby stary Jesse nie zrobił z tego nadzwyczajnego szlagieru.
Fred miał rację. W swoim czasie powstał z tego wspaniały szlagier filmowy, produkcji „Jesse Loeb Pictures”, z panną Lily Valley w roli głównej. Prócz niej występowało w nim sześćset nereid, jeden Neptun i dwanaście tysięcy statystów, poprzebieranych za rozmaite przedpotopowe jaszczury. Zanim się jednak to stało, sporo wody upłynęło i wiele zaszło ciekawych faktów, a mianowicie:
1. Schwytane zwierzę, trzymane w wannie w łazience maleńkiej Li, całe dwa dni cieszyło się żywym zainteresowaniem całego towarzystwa; trzeciego dnia jednak przestało się poruszać, a panna Li twierdziła, że biedaczkowi jest smutno. Czwartego dnia wreszcie zaczęło śmierdzieć i trzeba je było wyrzucić w stanie daleko posuniętego rozkładu.
2. Ze zdjęć nakręconych na lagunie udały się tylko dwa. Na jednym maleńka Li, kucnąwszy z przerażenia, dzikimi ruchami ogania się przed posuwającymi się ku niej zwierzętami. Wszyscy twierdzili, że to jest nadzwyczajne zdjęcie. Na drugim było widać trzech mężczyzn i jedną dziewczynę na klęczkach, pochylonych nosami do ziemi. Wszyscy oni byli zdjęci od tyłu i wyglądali, jakby się czemuś kłaniali. To zdjęcie zostało zniszczone.
3. Co się tyczy proponowanych tytułów do pism, wykorzystane zostały wszystkie (nawet i te o antedyluwialnej faunie) w setkach i tysiącach amerykańskich i światowych dzienników, tygodników i magazynów. Do tego dołączono opisy wszystkich faktów z całym mnóstwem szczegółów i ze zdjęciami, jak: fotografia maleńkiej Li wśród jaszczurów, fotografia samego jaszczura w wannie, fotografia samej Li w kostiumie kąpielowym, fotografia panny Judy, mr Abe Loeba, Freda Baseballa, kapitana jachtu, samego jachtu „Gloria Pickford”, samej wyspy Taraiwa oraz samych pereł, ułożonych na czarnym aksamicie. W ten sposób sprawa kariery maleńkiej Li została przesądzona. Li stanowczo odmówiła występowania w variete; oświadczyła reporterom prasowym, że postanowiła poświęcić się wyłącznie sztuce…
4. Znaleźli się jednak ludzie, którzy pod pokrywką wykształcenia fachowego poważyli się twierdzić, że — o ile można sądzić ze zdjęcia — nie może tutaj być mowy o żadnych wymarłych jaszczurach przedpotopowych, ale po prostu o pewnym rodzaju płazów. Jeszcze bardziej fachowi ludzie jednak twierdzili, że ten rodzaj płazów nie jest nauce w ogóle znany i że wobec tego nie egzystuje. Na ten temat toczyły się w pismach szerokie debaty, które zakończył profesor J.W. Hopkins (Un. Yale) stwierdzeniem, iż zbadał przedstawione zdjęcia i że uważa je za fałszerstwo (hoax) albo trickfilm. Że przedstawione na fotografiach zwierzęta przypominają w pewnym stopniu płaza olbrzymiego, skrytoskrzelnego (Cryptobranchus japonicus, Sieboldia maxima, Tritomegas Sieboldii lub Megalobatrachus Sieboldii), lecz niecałkowicie, sztucznie i po prostu po dyletancku podrobionego. W ten sposób sprawa została z punktu widzenia naukowego na przyszłość załatwiona.
5. Koniec końców w odpowiednim czasie mr Abe Loeb ożenił się z panną Judy. Jego najlepszy przyjaciel, Fred Baseball, był mu świadkiem do ślubu, który się odbył z wielką pompą, przy współudziale wielu wysoko postawionych osobistości ze świata politycznego, artystycznego i innych.
Lecz ciekawość ludzka nie ma granic.
Nie wystarczyło ludziom, że profesor J. W. Hopkins (Un. Yale), najwyższy w tym czasie autorytet w dziedzinie gadów, uznał owe zagadkowe stworzenia za nie znajdujący w dziedzinie wiedzy potwierdzenia humbug, za wytwór bujnej imaginacji. Zarówno w pismach fachowych, jak i w prasie zaczęły mnożyć się informacje o pojawieniu się nie znanych dotąd zwierząt, podobnych do olbrzymich płazów, w najprzeróżniejszych punktach Oceanu Spokojnego. Zupełnie poważne wiadomości przytaczały te same odkrycia na wyspach Salomona, na wyspie Schoutena, na Kampingamarangi, Butaritari, Tapeteuea, dalej na całym łańcuchu wysepek: Nukufetau, Funafuti, Nukonono i Fukaoftu, wreszcie aż na Hiau, Uahuka, Uapu i Pukapuka. Cytowano opowieści o „diabłach kapitana van Tocha” (głównie na terytorium Melanezji) oraz o „trytonach panny Lily” (raczej w okolicach Polinezji). Prasa rozpisywała się znowu, że tu najprawdopodobniej wchodzą w grę rozmaite rodzaje monstrów podmorskich i przedpotopowych — oczywiście czyniła to w głównej mierze dlatego, że nadszedł właśnie letni sezon i kanikuła, kiedy nie było o czym pisać. A monstra podwodne zawsze cieszą się u czytelników wielkim powodzeniem.
Zwłaszcza w USA stały się bardzo modne trytony. W Nowym Jorku wystawiono po raz trzechsetny wspaniałą rewię
„Posejdon” przy udziale trzystu najpiękniejszych trytonek, nereid i syren. W Miami i na plażach Kalifornii młodzież kąpała się w kostiumach kąpielowych trytonów i nereid (to znaczy: trzy sznury pereł i więcej nic). Natomiast w stanach środkowych i środkowo—zachodnich ogromnie wzrósł na sile ruch „W Obronie Moralności” (WOM). Doszło przy tej okazji do publicznych demonstracji, w konsekwencji których kilku Murzynów spalono, a kilku powieszono.
Wreszcie w „The National Geographic Magazine” ukazał się biuletyn Wyprawy Naukowej Uniwersytetu w Kolumbii (wysłanej kosztem J. S. Tinckera, tak zwanego „króla konserw”). Sprawozdanie to podpisali: P. L. Smith, W. Kleinschmidt, Charles Kovar, Luise Forgeron i D. Herrero, a więc światowej sławy powagi, zwłaszcza jeśli chodzi o dziedziny pasożytów rybich, owadów nakrapianych, biologii roślin, wymoczków i mszyc.
Podajemy wyjątki obszernego sprawozdania:
…Na wyspie Rakahanga wyprawa natrafiła po raz pierwszy na odciski tylnych łap nieznanego olbrzymiego płaza. Odciski są pięciopalczaste, długość palców wynosi 4 do 5 cm. Sądząc z ilości śladów, wybrzeża wyspy Rakahanga muszą się wprost roić od tych płazów. Ponieważ odcisków łap przednich nie stwierdzono (oprócz jednego małego odcisku czteropalcowego, prawdopodobnie młodego osobnika), wyprawa doszła do przekonania, że owe płazy poruszają się najwidoczniej na tylnych kończynach.
Zaznaczamy, że na wyspie Rakahanga nie ma ani rzeki, ani moczarów, więc też owe płazy żyją w morzu. Są więc one jedynymi przedstawicielami swego rzędu zamieszkującymi środowisko pelagiczne. Oczywiście jest rzeczą znaną, że meksykański aksolotl (Amblystoma mexicanum) przebywa w słonych jeziorach, lecz o płazach pelagicznych (żyjących w morzu) nie ma żadnej wzmianki nawet w klasycznym dziele. W. Korngolda: „Płazy ogoniaste” (Urodela), Berlin 1913.
Oczekiwaliśmy aż do wieczora, starając się upolować lub chociażby dostrzec jakiś żywy okaz, niestety nadaremnie. Z żalem opuściliśmy piękną wysepkę Rakahanga, gdzie jednak D. Herrero udało się znaleźć wspaniały nieznany gatunek pluskwy.
…Znacznie bardziej sprzyjało nam szczęście na wyspie Tongarewa. Z bronią w ręku czekaliśmy na wybrzeżu. Po zachodzie słońca zaczęły się wynurzać z wody olbrzymie, nieco przypłaszczone łby płazów. Po chwili wyszły one na brzeg poruszając się na tylnych nogach dosyć niezdarnie, lecz wcale szybko. W pozycji siedzącej mają one ponad metr wysokości. Zasiadły dość szerokim kręgiem i zaczęły w jakiś dziwny, specjalny sposób kołysać górną częścią tułowia. Wyglądało to tak, jakby tańczyły. W. Kleinschmidt wstał, by się lepiej przyjrzeć. W tym momencie płazy spostrzegły go i na chwilę znieruchomiały. Potem zaczęły się dość szybko zbliżać ku niemu wydając jakieś syczące i szczekające odgłosy. Kiedy były już od niego o siedem kroków, daliśmy ognia. Szybko rzuciły się do ucieczki i wpadły w morze. Tego wieczora już się więcej nie pokazały. Na brzegu pozostały tylko dwa płazy martwe i trzeci z przetrąconym kręgosłupem. Wydawał on jakieś dziwne odgłosy, coś jakby: ogod, ogod, ogod… Wnet jednak zdechł. Kiedy W. Kleinschmidt otworzył skalpelem jego klatkę piersiową…
(Tu następują szczegóły anatomiczne, których laicy i tak nie rozumieją. Naukowców odsyłamy do wyżej wymienionego biuletynu.)
Z wyżej przytoczonych danych jasne jest więc, że chodzi tu o typowego przedstawiciela rzędu płazów ogoniastych (Urodela), do których jak wiadomo, należą: rodzina płazów (Salamandrida), obejmująca rodzaje: traszki (Tritones) i salamandry (Salamandrae), oraz rodzina płazów olbrzymich (Ichthyoidea), obejmująca skrytoskrzelne (Cryptobranchiata) i jawnoskrzelne (Phanerobranchiata). Płaz zbadany na wyspie Tongarewa wydaje się być najbliżej pokrewny skrytoskrzelnym. W dużym stopniu, oczywiście biorąc pod uwagę wielkość, przypomina on japońskiego płaza olbrzymiego (Mega—lobatrachus Siebołdii) lub też amerykańskiego helbendera (Cryptobranchus alleghoniensis) zwanego „diabłem bagiennym”, różni się jednakże od nich znacznie lepiej rozwiniętymi organami zmysłów oraz dłuższymi, mocniejszymi kończynami, które pozwalają mu dosyć sprawnie poruszać się w wodzie i na lądzie.
(Następują bliższe szczegóły anatomii porównawczej.)
Kiedy spreparowaliśmy szkielety zabitych zwierząt, doszliśmy do najciekawszych stwierdzeń: otóż kościec tych płazów odpowiada całkowicie odciskowi kopalnemu szkieletu płaza, który znalazł na płycie kamiennej w kamieniołomach w Oeningen dr Johannes Scheuchzer i podał do wiadomości w dziele: „Homo diluviitestis”, wydanym w roku 1726. Mniej obeznanym z tematem czytelnikom przypominamy, że wymieniony dr Scheuchzer uważał tę skamielinę za resztki człowieka przedpotopowego.
„Przedstawiony powyżej obraz — pisze on — jaki przekazuję światu nauki w formie pięknego drzeworytu, jest na pewno bez wszelkich wątpliwości obrazem człowieka, który był świadkiem potopu. Nie mamy tutaj do czynienia z danymi, z których dopiero bujna fantazja ludzka musiałaby tworzyć coś, co przypominałoby człowieka. Panuje tu całkowita zgodność z poszczególnymi częściami szkieletu ludzkiego, doskonała symetria. Kościec człowieka skamieniałego w pozycji frontalnej oto pomnik zaginionej ludzkości, starszy od zawartości wszystkich grobowców rzymskich, egipskich i w ogóle wszystkich wschodnich.”
W późniejszym okresie Cuvier w skamielinie Oeningen ustalił odcisk szkieletu skamieniałego płaza, który nazwano Cryptobranchus primaevus lub Andrias Scheuchzeri, uważany za gatunek dawno wymarły. Przy pomocy badań osteologicznych udało nam się zidentyfikować nasze płazy z wymarłym, jak mniemano, płazem Andriasem. Tajemniczy prajaszczur, jak nazwały go gazety, nie jest niczym innym jak kopalnym płazem skrytoskrzelnym Andrias Scheuchzeri. Albo też, jeżeli użyć nowej nazwy, jest to Cryptobranchus Tinckeri erectus, czyli płaz olbrzymi polinezyjski.
…Pozostaje zagadką, dlaczego ten ciekawy okaz płaza wymykał się dotąd spod uwagi uczonych, chociaż przynajmniej na wyspach Rakahanga i Tongarewa w łańcuchu wysp Manihiki występuje gromadnie. Także Randolph i Montgomery w dziele swym: „Dwa lata na wyspach Manihiki” (1885), nie wspominają o nim ani słowem. Mieszkańcy tych wysp twierdzą, że zwierzę to — które zresztą uważają za jadowite — pojawiło się tam dopiero przed sześciu czy ośmiu laty. Opowiadają, że te „morskie diabły” umieją mówić (!) i że w zatokach, w których żyją, stawiają całe kompleksy wałów, przypominające podmorskie miasta. Podobno też w tych zatokach woda przez cały rok jest spokojna jak w stawie. Kopią jakoby pod wodą długie na parę metrów nory i chodniki, w których przesiadują w ciągu dnia; po nocach natomiast wykradają ludziom na polach słodkie kartofle i yamy, jednakże motyki i wszelkie inne narzędzia oddają właścicielom. Ludzie na ogół ich nie lubią, poza tym boją się ich. W wielu wypadkach przenoszą swe siedziby w inne okolice. Najprawdopodobniej wchodzą tu w grę bardzo prymitywne wierzenia i zabobony, poparte odpychającym wyglądem tych zwierząt oraz niemal ludzkim sposobem chodzenia na tylnych łapach.
Z wielką oględnością należy przyjmować również opowiadania podróżników, którzy twierdzą, że płazy te pojawiają się także na innych wyspach poza Manihiki. Natomiast bez wszelkiej wątpliwości należy uznać świeży odcisk tylnej nogi, znaleziony na brzegu wyspy Tongatabu i opublikowany przez Captain Croisser w „La Naturę”, za ślad stopy Andriasa Scheuchzeri. To odkrycie jest tym ważniejsze, że łączy obserwacje na Manihiki Islands z okręgiem australijsko–nowozelandzkim, gdzie zachowało się dotychczas tak wiele pozostałości dawnych form rozwojowych odwiecznej fauny. Wystarczy choćby przypomnieć prastarego jaszczura Hatteria, czyli Tuataru, który do dnia dzisiejszego żyje na wyspie Stephena. Na tych pojedynczych, w większości wypadków mało zamieszkałych i ręką cywilizacji niemal nie tkniętych wyspach mogły przechować się niedobitki pewnych form królestwa zwierząt, dawno już gdzie indziej wymarłych.
Do jaszczura kopalnego Hatteria przybył dziś — dzięki panu J. S. Tinckerowi — przedpotopowy płaz. Poczciwy dr Johannes Jakub Scheuchzer dożyłby w dniu dzisiejszym wskrzeszenia swego Adama z Oeningen…
Oczywiście dla pełnego naukowego wyświetlenia kwestii zagadkowych potworów morskich, o których tyle już było gadania, dość byłoby owego uczonego biuletynu. Na nieszczęście jednak równocześnie ukazała się praca badacza holenderskiego van Hogenhoucka, który zaszeregował owe skrytoskrzelne płazy olbrzymie do rodziny traszek, czyli trytonów, nazywając je Megatriton moluccanus i rozszerzając ich zasięg także na wyspy holendersko—sundajskie: Dżilolo, Morotai i Ceram. Ukazała się także rozprawa francuskiego uczonego drą Mignarda, który uznał płazy za typowe salamandry i wskazał ich miejsce przebywania w wodach wysp francuskich: Takaroa, Rangiroa i Raroira. Nazwał je zupełnie po prostu: Cryptobranchus salamandroides. Natomiast H. W. Spence w swej pracy ustalił, że płazy to nowa rodzina Pelagidae, których miejscem pochodzenia są wyspy Gilberta, a które należałoby określić nazwą gatunkową jako Pelagotriton Spencei. Mr Spence osiągnął niebywały sukces, gdyż udało mu się przenieść jeden okaz w stanie żywym do londyńskiego Zoo, gdzie stał się on przedmiotem dalszych badań. Rezultatem ich były nowe nazwy naukowe: Pelagobatrachus, Hookeri, Salamandrops maritimus, Abranchus giganteus, Amphiuma gigas i cały szereg innych. Wielu uczonych twierdziło, że Pelagotriton Spencei jest identyczny z Cryptobranchus Tinckeri i że salamandra drą Mignarda to nic innego jak Andrias Scheuchzeri. Powstało z tego powodu moc sporów o pierwszeństwo oraz o inne kwestie naukowe. Skończyło się ostatecznie na tym, że wiedza przyrodnicza każdego narodu miała swe własne płazy i w sposób naukowy jak najintensywniej zwalczała płazy innych narodów. Dlatego też z punktu widzenia nauk; wiedzy nie osiągnięto ostatecznego porozumienia i nie wyjaśniono definitywnie sprawy płazów.
Pewnego czwartku, gdy londyńskie Zoo zamknięte było dla publiczności — Tomasz Greggs, dozorca pawilonu jaszczurów, czyścił baseny i terraria swoich pupilów. Był zupełnie sam w oddziale płazów, gdzie mieścił się płaz olbrzymi japoński, amerykański helbender, Andrias Scheuchzeri i cała masa drobnych salamander, aksolotlów i tym podobnych. Greggs uwijał się z miotłą i ścierką pogwizdując sobie „Sweet Marie”, kiedy naraz ktoś poza nim odezwał się skrzeczącym głosem:
— Mamo, zobacz!
Tomasz Greggs obejrzał się, lecz nie było nikogo. Tylko ten helbender człapał w błocku, a ten wielki czarny płaz Andrias, wsparty przednimi łapkami o brzeg sadzawki, kołysał tułowiem.
— Musiało mi się zdawać… — mruknął do siebie Greggs i dalej zamiatał podłogę, aż się kurzyło.
— Popatrz, płaz! — odezwało się tuż za nim. Greggs odwrócił się szybko. Czarny płaz Andrias spoglądał na niego uważnie, mrugając dolnymi powiekami.
— Brrr… Jakież to wstrętne — powiedział naraz płaz. — Chodź stąd, kochanie.
Greggs z osłupienia aż usta otworzył.
— Co?…
— Czy on nie gryzie? — skrzeczał znowu płaz.
— Ty… To ty umiesz mówić?… — wyjąkał Greggs nie wierząc własnym uszom.
— Ja się go boję! — zaskrzeczał płaz. — Mamo, a co on je?
— Powiedz: dzień dobry — wykrztusił osłupiały Greggs. Płaz zakołysał tułowiem.
— Dzień dobry — skrzeczał. — Dzień dobry… Mogę mu dać ciastko?
Greggs ogromnie zmieszany sięgnął do kieszeni i wydobył kawałek bułki.
— No, masz.
Płaz wziął bulkę w łapkę i zaczął gryźć.
— Popatrz, płaz — pomrukiwał z zadowoleniem. — Tatusiu, dlaczego on jest taki czarny? — Nagle— zanurzył się w wodzie, wystawiając tylko głowę. — Dlaczego on jest w wodzie?… Dlaczego? Oj, jakież to obrzydliwe!…
Tomasz Greggs ze zdumienia podrapał się w głowę. Aha, on powtarza to, co słyszy od ludzi.
— Powiedz: Greggs — zachęcał go.
— Powiedz Greggs — powtórzył płaz.
— Pan Tomasz Greggs.
— Pan Tomasz Greggs.
— Dzień dobry panu.
— Dzień dobry panu, dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry panu — wydawało się, że płaz nie może się nacieszyć i nasycić gadaniem.
Dozorcy Tomaszowi Greggs już nie przychodziło do głowy, co mu jeszcze powiedzieć: nie był zresztą z natury zbyt wielomówny.
— No, teraz stul pysk — zakończył. — Jak skończę, przyjdę cię uczyć mówić.
— Stul pysk — zaskrzeczał płaz. — Dzień dobry panu. Popatrz, płaz. Przyjdę cię uczyć mówić.
Dyrekcja Zoo ogromnie niechętnie widziała, gdy dozorcy uczyli zwierzęta jakichś sztuczek. Co innego oczywiście słoń, ale wszystkie inne zwierzęta są gromadzone dla nauki, a nie po to, by urządzały jakiś cyrk. Dlatego też Tomasz Greggs przebywał najczęściej na oddziale płazów potajemnie, wtedy kiedy już nikogo nie było. Ponieważ był wdowcem, nikt się nie dziwił, że spędza czas samotnie w pawilonie jaszczurów. Różni ludzie mają różne upodobania. Zresztą na oddział płazów ludzie zachodzili rzadko. Teraz raczej krokodyl cieszył się dużym powodzeniem. Andrias Scheuchzeri był całymi dniami sam.
Pewnego dnia o zmroku, gdy już zamykano pawilony, dyrektor Zoo, sir Charles Wiggam, przechodził przez niektóre oddziały, by się przekonać, czy wszystko w porządku. Kiedy szedł przez oddział płazów, zachlupotała nagle woda w jednej sadzawce i ktoś skrzekliwie powiedział:
— Dobry wieczór panu.
— Dobry wieczór — odpowiedział zdumiony dyrektor: — A kto tam?
— Przepraszam pana — mówił skrzekliwy głos. — To nie pan Greggs.
— Więc kto to? — powtórzył dyrektor.
— Andy. Andrew Scheuchzer.
Dyrektor podszedł do basenu. Siedział w nim tylko nieruchomy, wyprostowany płaz.
— Kto tu mówił?
— Andy, proszę pana — odpowiedział płaz. — A kto pan jest?
— Wiggam — wykrztusił zaskoczony dyrektor.
— Bardzo mi przyjemnie — ciągnął uprzejmie Andrias. — Jak się pan miewa? wrzasnął sir Charles. — Greggs!
— Do stu diabłów! Hej, Greggs!…
Płaz błyskawicznie prysnął w wodę.
W drzwiach stanął zadyszany i zaniepokojony Tomasz Greggs.
— Słucham pana.
— Greggs, co to znów ma znaczyć?
— Czy się co stało, panie dyrektorze? — jąkał zmieszany Greggs.
— Przecież to zwierzę mówi!
— Bardzo pana przepraszam — mówił Greggs z miną skruszoną. — Andy, widzisz, tak nie można. Tyle razy już ci mówiłem, że nie wolno ludzi napastować twoim gadaniem… Bardzo pana przepraszam, panie dyrektorze. Już się to więcej nie potworzy.
— To pan nauczył tego płaza mówić?
— Ależ to on zaczął — tłumaczył się Greggs.
— Mam nadzieję, że to po raz ostatni, Greggs! — rzekł sir Charles z naciskiem. — Już ja tego dopilnuję.
W jakiś czas później sir Charles siedział w towarzystwie profesora Petrova; rozmawiali o tak zwanej inteligencji zwierząt i o odruchach warunkowych oraz o tym, jak opinia powszechna przecenia czynności rozumowe zwierząt. Profesor Petrov miał duże zastrzeżenia co do koni eberfeldzkich, które jakoby umieją nie tylko liczyć, lecz nawet potęgować i pierwiastkować.
— Przecież nawet normalny, wykształcony człowiek nie potrafi wyciągnąć pierwiastka — twierdził wielki uczony.
Nagle sir Charles przypomniał sobie Greggsa i mówiącego płaza.
— Wie pan, ja tu mam płaza — zaczął nieśmiało — to ten znany Andrias Scheuchzeri… Nauczył się tak gadać jak papuga.
— To wykluczone — sprzeciwił się uczony. — Przecież płazy mają przyrośnięty język.
— Więc niech pan pójdzie sprawdzić — rzekł sir Charles. — Dziś właśnie jest dzień sprzątania, nie będzie tam nikogo.
Poszli.
Przy wejściu na oddział płazów sir Charles zatrzymał się. Z wewnątrz dobiegało szuranie miotły po ziemi i monotonny głos, który sylabizował powoli.
— Niech pan poczeka — szepnął sir Charles Wiggam.
— „Czy na Marsie są ludzie?” — składał powoli zgłoski monotonny głos. — Czy to przeczytać?
— Może co innego — odpowiedział drugi głos.
— „Czy w tegorocznym Derby zwycięży Pelham–Beauty czy Gobernador?”
— Pelham–Beauty — odpowiedział drugi głos. — Ale możesz czytać.
Sir Charles po cichutku otworzył drzwi. Tomasz Greggs zamiatał miotłą podłogę, a w basenie z wodą morską siedział Andrias Scheuchzeri i powolutku skrzekliwym głosem sylabizował z trzymanej w przednich łapach gazety wieczornej.
— Greggs! — zawołał sir Charles.
Płaz skoczył i natychmiast zniknął pod wodą. Greggs z przerażenia upuścił miotłę.
— Słucham pana.
— Co to znaczy?
— Niech pan wybaczy, panie dyrektorze — jąkał nieszczęsny Greggs. — To Andy mi czyta gazetę, jak zamiatam. A kiedy on zamiata, to znów ja jemu czytam.
— Kto go tego nauczył?
— To on sam wykombinował, panie dyrektorze. Ja… ja mu tylko daję gazety, żeby tyle nie gadał. Bo on by tylko ciągle chciał mówić. To już sobie pomyślałem, żeby się chociaż nauczył poprawnie mówić.
— Andy! — zawołał sir Wiggam. Z wody wynurzył się czarny łeb.
— Słucham pana — zaskrzeczał.
— Pan profesor Petrov przyszedł cię odwiedzić.
— Bardzo mi przyjemnie! Jestem Andy Scheuchzeri.
— A skąd wiesz, że nazywasz się Andrias Scheuchzeri?
— Przecież mam to tutaj napisane: Andrew Scheuchzer. Gilberts Islands.
— A często czytasz gazety?
— Owszem, proszę pana. Codziennie.
— Co cię w nich najbardziej zajmuje?
— Z sali sądowej, wyścigi konne, piłka nożna…
— Widziałeś kiedy zawody piłki nożnej?
— Nie.
— A konie?
— Także nie widziałem.
— Więc dlaczego to czytasz?
— Dlatego, że jest o tym w gazecie, proszę pana.
— A polityka cię nie interesuje?
— Nie, proszę pana. Czy będzie wojna?
— Tego nikt nie wie, Andy.
— Niemcy budują nowy typ łodzi podwodnych — ciągnął Andy zatroskanym głosem. — Promienie śmierci mogą zamienić całe lądy w pustynie.
— Czytałeś o tym w gazecie, prawda? — spytał sir Charles.
— Tak, proszę pana.
— Czy w tegorocznym Derby zwycięży Pelham–Beauty, czy Gobernador? Jak ty uważasz, Andy?
— Ja twierdzę, że Gobernador, proszę pana, ale pan Greggs sądzi, że Pelham–Beauty. — Andy pokiwał głową. — Kupujcie tylko angielskie wyroby. Czy macie już nowy sześciocylindrowy Tancred–Junior? Szybki, wytworny, tani.
— Dziękuję, Andy, to wystarczy.
— Która artystka filmowa podoba się panu najbardziej? Profesorowi Petrovowi zjeżyły’ się włosy na głowie.
— Pan daruje, sir Charles — burknął — ale muszę już iść.
— Dobrze, możemy iść. Andy, przypuszczam, że nie miałbyś nic przeciwko temu, gdybym przysłał do ciebie paru uczonych panów? Mam wrażenie, że chętnie by sobie z tobą pogadali.
— Będzie mi bardzo miło — skrzeczał płaz. — Do widzenia, sir Charles. Do widzenia panu, panie profesorze.
Profesor Petrov wybiegł rozdrażniony i wzburzony. Mruczał coś pod nosem.
— Przepraszam pana, sir Charles — wybuchnął wreszcie — ale czy nie mógłby pan zademonstrować mi jakiegoś zwierzęcia, które nie czytuje gazet?
Owi uczeni panowie byli to: sir Bertram, D. M. prof. Ebbigham, sir Oliver Dodge, Julien Foxley i paru innych. Przytaczamy część protokołu ich wywiadu z Andriasem Scheuchzeri:
Jak się nazywasz?
Odp. Andrew Scheuchzer.
Ile masz lat?
Odp. Nie wiem. Chcecie młodo wyglądać? Noście gorsety Libella!
Którego dziś mamy?
Odp. Poniedziałek. Piękna dziś pogoda. W tę sobotę w Epsom będzie startował Gibraltar.
Ile jest trzy razy pięć?
Odp. A dlaczego?
Umiesz liczyć?
Odp. Owszem, proszę pana. Ile jest siedemnaście razy dwadzieścia dwa?
Nie, to raczej my będziemy stawiali pytania, Andrew. Proszę wymienić rzeki angielskie.
Odp. Tamiza.
A dalej?
Odp. Tamiza.
Innych nie znasz, prawda? Kto rządzi Anglią?
Odp. Król Jerzy. God bless him!*
Dobrze, Andy. A kto jest największym autorem angielskim?
Odp. Kipling.
Bardzo dobrze. Czy znasz które z jego dzieł?
Odp. Nie. A jak się panu podoba Mae West?
Pozwolisz, Andy, że my ciebie będziemy pytali. Co wiesz z historii Anglii?
Odp. Henryk VIII.
A co o nim wiesz?
Odp. Najlepszy film lat ostatnich. Wspaniała wystawa. Produkcja na wysokim poziomie.
Widziałeś ten film?
Odp. Nie. Chcecie poznać Anglię? Kupcie sobie Ford–Baby.
A co najbardziej chciałbyś zobaczyć, Andy?
Odp. Zawody Oxford–Cambridge, proszę pana.
Ile jest części świata?
Odp. Pięć.
Bardzo dobrze. A jak się one nazywają?
Odp. Anglia i tamte inne.
Jakie inne?
Odp. No, Francja i Niemcy. I Italia.
Gdzie się znajdują wyspy Gilberta?
Odp. W Anglii. Anglia nie będzie sobie wiązać rąk na kontynencie. Anglia potrzebuje dziesięciu tysięcy samolotów. Zwiedzajcie północne wybrzeża Anglii.
Czy moglibyśmy obejrzeć twój język, Andy?
Odp. Proszę bardzo. Czyśćcie zęby pastą ,,Flit”. Jest wydajna, najlepsza, angielska. Chcecie mieć wonny oddech? Używajcie pasty ,,Flit”.
Dziękujemy, to wystarczy. A teraz powiedz nam, Andy…
I tak dalej. Protokół rozmowy z Andriasem Scheuchzeri, obejmujący szesnaście pełnych stron, ogłoszony został w „The Natural Science”. Komisja naukowa przy końcu protokołu w ten sposób ujęła wyniki swych badań:
1. Andrias Scheuchzeri, płaz hodowany w londyńskim Zoo, potrafi mówić, chociaż nieco skrzekliwie. Dysponuje ilością około czterystu słów. Mówi tylko to, co słyszał lub przeczytał. Język ma dosyć ruchliwy. Nagłośni w danych warunkach nie udało się nam zbadać bliżej.
2. Tenże płaz potrafi także czytać, lecz tylko wieczorne wydania gazet. Interesuje się wszystkim jak przeciętny Anglik i w podobny także sposób reaguje na przejawy życia, to jest: w myśl ustalonej, powszechnej opinii. Jego życie duchowe — o ile można mówić o czymś podobnym — składa się z wyobrażeń i pojęć doby współczesnej.
3. Inteligencji jego nie należy oczywiście przeceniać, gdyż w żadnym wypadku nie przekracza ona inteligencji przeciętnego człowieka naszych czasów.
Trzeźwe zdanie fachowców spowodowało, że Mówiący Płaz stał się sensacją londyńskiego Zoo. Rozkoszny Andy był stale oblegany przez gromadę ludzi, którzy koniecznie chcieli sobie z nim pogadać o rozmaitych sprawach: zaczynając od pogody, a kończąc na kryzysie gospodarczym i sytuacji politycznej. Dostawał on przy tym od swoich gości tyle cukierków i czekolady, że wreszcie rozchorował się ciężko na katar żołądka i kiszek. Oddział płazów w londyńskim Ogrodzie Zoologicznym został zamknięty dla publiczności — niestety za późno. Andrias Scheuchzeri, tak zwany Andy, zginął na skutek swej popularności.
Stąd wniosek, że sława demoralizuje także i płazy.
Povondra, portier domu radcy Bondy, tym razem spędzał urlop w miasteczku rodzinnym. Następnego dnia miał być odpust. Kiedy Povondra wyszedł z domu, prowadząc za rękę swego ośmioletniego Franka, całe miasteczko przesycone było wonią pieczonych ciast. Kobiety i dziewczęta przebiegały ulice niosąc surowe ciasto do piekarza. Na rynku ustawiali już kramy: dwaj cukiernicy, handlarz szkła i porcelany oraz krzykliwa przekupka, sprzedająca wszelkiego rodzaju towary bławatne. Dalej był jeszcze jeden płócienny namiot, zasłonięty ze wszystkich stron płachtami. Właśnie jakiś niepozorny mężczyzna, stojąc na drabinie, umieszczał u góry tablicę z napisem.
Povondra przystanął, by zobaczyć, co to takiego.
Drobny człowieczek zszedł z drabiny i z zadowoleniem spoglądał na ogłoszenie. Povondra ze zdumieniem odczytał:
Povondra natychmiast przypomniał sobie barczystego, tęgiego mężczyznę w kapitańskiej czapce, którego kiedyś wprowadzał do pana Bondy.
„Ale ten się, biedak, dorobił! — rzekł do siebie ze współczuciem. — Kapitan, a teraz z takim marnym cyrkiem tłucze się po świecie! A był przecież taki postawny i zdrowy człowiek. Trzeba zajść go zobaczyć” — dodał po chwili z westchnieniem.
A tymczasem mały człowieczek powiesił u wejścia do budy jeszcze jeden napis:
Povondra zawahał się: dwie korony i za chłopaka koronę to razem trochę dużo. Ale Franek dobrze się uczy, a znajomość zwierząt egzotycznych wchodzi w zakres wykształcenia. Dla dobra wiedzy Povondra gotów był ponieść pewne ofiary, podszedł więc do owego drobnego, chudziutkiego człowieczka.
— Przyjacielu rzekł — chciałbym mówić z kapitanem van Tochem.
Człowieczek w trykociku w paski wyprostował się z godnością.
— To ja jestem, proszę pana.
— Pan jest kapitan van Toch? — zdumiał się Povondra.
— Tak, proszę pana — rzekł człowieczek i wskazał na wytatuowaną na ręce kotwicę.
Povondra w zamyśleniu mrugał oczami. Czyżby ten kapitan tak wysechł? To chyba niemożliwe…
— Ja znam osobiście kapitana van Tocha — oświadczył. — Nazywam się Povondra.
— A… to co innego — ciągnął mały człowieczek. — Ale te płazy rzeczywiście są od kapitana van Tocha, proszę pana. Gwarantowane, prawdziwe australijskie jaszczury. Niech pan będzie łaskaw zajrzeć do środka. Właśnie rozpoczynamy wielkie widowisko — zachęcał krzykliwie, odchylając wiodącą do środka płachtę.
— Chodź, Franku — rzekł Povondra ojciec i wszedł do środka.
Niezwykle tęga i olbrzymia kobieta usiadła szybko za małym stolikiem. „Cóż to za dziwna para” — zastanawiał się w duchu Povondra wpłacając jej swoje trzy korony. Wewnątrz budy nie było nic prócz w pewnym sensie niemiłego zapachu i wielkiej kąpielowej wanny.
— A gdzież macie te płazy? — zapytał Povondra.
— Tam, w tej wannie — odpowiedziała gigantyczna dama z godnością.
— Nie bój się, Franku — rzucił Povondra i podszedł do wanny. W wannie leżało coś czarnego i nieruchomego, przypominającego starego suma. Tylko skóra na tyle głowy nadymała się na tym raz po raz i znów opadała.
— To jest właśnie ten przedpotopowy płaz, o którym tyle pisano w gazetach — pouczał chłopaka Povondra nie zdradzając swego rozczarowania. „A to się dałem znowu nabrać — pomyślał — ale chłopak nie powinien o tym wiedzieć. Szkoda trzech koron!”
— Tato, a dlaczego on jest w wodzie? — spytał Franek.
— Bo płazy właśnie żyją w wodzie.
— A co on je?
— Ryby i tym podobne rzeczy — objaśniał Povondra. — Coś przecież jeść musi.
— A dlaczego on jest taki ohydny? — dopytywał się ciekawie Franek.
Na to Povondra już nie wiedział, co odpowiedzieć. W tej chwili jednakże do namiotu wszedł mały człowieczek.
— Prosimy! Panie i panowie — zaczął chrapliwym tonem.
— Więc macie tylko jednego płaza? — zapytał Povondra z wyrzutem. „Gdyby były chociaż dwa — pomyślał — stanowczo by mi się bardziej opłaciło.”
— Ten drugi zdechł — rzekł człowieczek. — To właśnie jest ów przesławny Andrias, panie i panowie! Rzadki, jadowity okaz jaszczura z wysp australijskich. W ojczyźnie swej urasta do wielkości człowieka i chodzi na tylnych łapach. Na! — krzyknął i trącił patykiem to coś czarnego i nieruchomego, co leżało bezwładnie w wannie. Czarna masa drgnęła i z trudem dźwignęła się z wody. Franek cofnął się nieco, lecz Povondra ścisnął go za rękę.
— Nie bój się, jesteś przecież ze mną.
Zwierzę stanęło na tylnych nogach, a przednimi łapkami oparło się o brzeg wanny. Skrzela poza głową rozchylały się kurczowo, pysk z wysiłkiem chwytał powietrze. Miało do krwi pozdzieraną, zwisającą skórę, pokrytą gęsto brodawkami, okrągłe, żabie oczy, co chwila jakby boleśnie przysłaniające się błotnistymi dolnymi powiekami.
— Jak państwo widzą, panie i panowie— ciągnął dalej chrapliwym głosem człowieczek — zwierzę to żyje w wodzie. Dlatego też ma i skrzela, i płuca, którymi może oddychać, gdy wychodzi z wody. Tylne nogi mają po pięć palców, przednie po cztery. Przednimi łapami umie chwytać rozmaite przedmioty. Na! — zwierzę ścisnęło w palcach patyk, trzymając go przed sobą jak jakieś żałosne berło. — Potrafi on także zawiązać węzeł na sznurze — oświadczył człowieczek. Zabrał zwierzęciu patyk i podał brudny kawałek sznura. Zwierzę chwilkę trzymało go w łapach, a potem naprawdę zawiązało węzeł.
— Poza tym umie on także tańczyć i grać na bębenku — oznajmił znowu człowieczek podając zwierzęciu mały, dziecięcy bębenek i pałeczkę. Zwierzę uderzyło parokrotnie w bębenek i zaczęło kręcić górną połową ciała. Nagle pałeczka wpadła mu do wody. — Kusz, ty bydlaku! — wrzasnął człowieczek wyjmując pałeczkę z wody. — I to zwierzę — ciągnął uroczyście i coraz głośniej — jest tak inteligentne i zdolne, że potrafi mówić jak człowiek. — I zaklaskał w dłonie.
— Guten Morgen — zaskrzeczało zwierzę przymykając żałośnie dolne powieki. — Dzień dobry.
Povondra teraz przeraził się nie na żarty; na Franka ten fakt nie wywarł najmniejszego wrażenia.
— No, co teraz powiesz szanownym państwu? — spytał człowieczek groźnie.
— Witam państwa! — Płaz ukłonił się. Skrzela pracowały z wysiłkiem. — Willkommen.* Benvenuti…*
— A liczyć umiesz?
— Umiem.
— Ile jest sześć razy siedem?
— Czterdzieści dwa — zaskrzeczał płaz z trudem.
— Widzisz, Franku — zwracał chłopcu uwagę Povondra — jak on umie liczyć!
— Panie i panowie — wykrzykiwał człowieczek — mogą państwo sami stawiać mu pytania!
— No, spytaj go o co, Franku — zachęcał Povondra. Franek zakłopotany szukał w myślach.
— Ile jest osiem razy dziewięć? — wykrztusił wreszcie. To pytanie wydało mu się widocznie najtrudniejsze ze wszystkich możliwych.
Płaz powoli przymknął powieki.
— Siedemdziesiąt dwa.
— A jaki dziś jest dzień? — zapytał Povondra.
— Sobota — odpowiedział płaz. Povondra z podziwu kręcił głową.
— Naprawdę jak człowiek! A jak się nazywa to miasto? Płaz otworzył pysk, ale zamknął oczy.
— Już jest zmęczony — wyjaśnił człowieczek szybko. — No, jak powiesz państwu?
Płaz skłonił się powtórnie.
— Moje uszanowanie. Dziękuję uprzejmie. Żegnam państwa, do widzenia — i szybko skrył się pod wodą.
— To… to jest nadzwyczajne zwierzę — dziwował się Povondra. Ale że trzy korony to wielkie pieniądze, dodał więc jeszcze: — A nic już więcej pan nie ma do pokazania temu dziecku?
Człowieczek zakłopotany zaczął skubać dolną wargę.
— To już wszystko! — powiedział. — Dawniej jeszcze miewałem małpki, ale z tym to taka głupia historia — tłumaczył się niewyraźnie. — Chyba żebym jeszcze zademonstrował panom moją żonę. Ona była kiedyś najtęższą kobietą na świecie. Maruszko! Chodź no tutaj!
Maruszka podniosła się z trudem.
— Co takiego?
— Pokaż się panom, Maruszko.
Najtęższa kobieta świata kokieteryjnie przechyliła głowę na bok, wysunęła jedną nogę naprzód i podniosła suknię ponad kolana. Ukazała się czerwona pończocha, a w niej coś nabrzękłego, potężnego jak szynka.
— Obwód nogi w górze osiemdziesiąt cztery centymetry — objaśniał drobny człowieczek. — Ale dziś już, przy tak olbrzymiej konkurencji, Maruszka nie jest najtęższą kobietą świata.
Povondra wyciągnął zdumionego Franka z budy.
— Moje uszanowanie — zaskrzeczało za nimi z wanny. — Prosimy na następny program. Auf Wiedersehen!*
— No i cóż, Franku — pytał Povondra już na dworze. — Nauczyłeś się czego?
— Nauczyłem — odpowiedział Franek. — Tato, a dlaczego ta pani ma czerwone pończochy?
Byłoby oczywiście przesadą twierdzić, że w owych czasach o niczym innym się nie mówiło i nie pisało, jak tylko o mówiących płazach.
Mówiło się także i pisało o przyszłej wojnie, o kryzysie gospodarczym, o zawodach ligowych, o witaminach i o modzie. Niemniej jednak o mówiących płazach pisało się bardzo wiele i przede wszystkim zupełnie bez pojęcia. Dlatego też autorytet naukowy, profesor dr Włodzimierz Uher (Uniwersytet w Brnie), ogłosił w „Lidovych Novinach” artykuł, w którym podkreślił fakt, że przypisywane Andriasowi Scheuchzeri zdolności artykułowanego mówienia, czyli właściwie zdolność powtarzania jak papuga poszczególnych słów, nie są — ze stanowiska naukowego — bynajmniej tak interesujące jak cały szereg innych zagadnień dotyczących tego bardzo niezwykłego płaza. Zagadka naukowa Andriasa Scheuchzeri leży zupełnie gdzie indziej. Na przykład: skąd się wziął, gdzie jest jego kolebka, w której przeżył całe okresy geologiczne dlaczego był tak długo okazem nieznanym, skoro obecnie dopiero stwierdza się jego gromadne występowanie w całej strefie podzwrotnikowej Oceanu Spokojnego? Wygląda na to, że zwierzę to, w ostatnich czasach nadzwyczajnie szybko się rozmnaża. Skądże się wzięła ta ogromna siła witalna w owym prastarym, trzeciorzędowym stworzeniu, które do niedawnych jeszcze czasów wiodło żywot w ukryciu, a więc prawdopodobnie całkowicie sporadyczną, a kto wie — może nawet topograficznie izolowaną egzystencję? Być może, że zmieniły się jakieś warunki życia tego kopalnego płaza w sensie biologicznie sprzyjającym, w związku z czym dla tego rzadkiego okazu fauny miocenu nastała nowa, niezwykle sprzyjająca jego rozwojowi era. Czyż tak jednak jest istotnie?
Nie jest wykluczone, że Andrias będzie się nie tylko liczebnie rozmnażał, ale że będzie się także rozwijał jakościowo, że więc nasza nauka będzie miała tę jedyną w dziejach okazję asystowania przy potężnych przemianach chociaż jednego gatunku zwierzęcia in actu.
To, że Andrias Scheuchzeri skrzeczy parę tuzinów słów — a co się laikom wydaje przejawem pewnej inteligencji — nie jest bynajmniej z punktu widzenia wiedzy żadnym cudem. Cudem natomiast jest ten mocny, żywotny impuls, który tak nagle i tak wydatnie ożywił zamierające siły żywotne rozwojowo opóźnionego, a właściwie niemal już wymarłego zwierzęcia. Występują przy tym jeszcze niektóre okoliczności specjalne: Andrias Scheuchzeri jest jedynym płazem żyjącym w morzu i — co jest jeszcze bardziej znamienne — jedynym płazem występującym w rejonie etiopsko–australijskim, w mitycznej Lemurii. Czyż więc nie można by w pewnym sensie twierdzić, że przyroda pragnie obecnie dodatkowo, a zarazem całkowicie uzupełnić życiowe możliwości jednej z form, którą w tym rejonie upośledziła lub też nie mogła całkowicie wykształcić? Dalej: byłoby ogromnie dziwne, gdyby w okręgu oceanicznym, położonym między olbrzymimi płazami japońskimi z jednej z alleghańskimi z drugiej strony, nie występował żaden gatunek pośredni. Gdyby Andriasa w ogóle nie było, musielibyśmy istnienie jego przypuszczać w tych właśnie okolicach, gdzie się on ukazał. Wygląda to niemal tak, jakby po prostu wypełniał on lukę, w której — zgodnie z warunkami geologicznymi i rozwojowymi — powinien był znajdować się od dawien dawna.
Jakkolwiekby się sprawa przedstawiała — kończył się artykuł uczonego profesora — patrząc na ewolucyjne zmartwychwstanie tego płaza z okresu miocenu musimy stwierdzić z szacunkiem i zdumieniem, że Geniusz Rozwoju na naszej planecie bynajmniej jeszcze swego twórczego dzieła nie zakończył.
Artykuł ten ukazał się mimo cichego i stanowczego mniemania redakcji, że tego rodzaju uczone wywody właściwie do gazety się nie nadają.
W odpowiedzi jednak profesor Uher otrzymał od jednego z czytelników następujący list:
Szanowny Panie!
W roku ubiegłym kupiłem w Czasławiu w rynku dom. Podczas oglądania domu znalazłem na strychu skrzynię pełną starych książek naukowych. Wśród nich dwa roczniki czasopisma ,,Hyllos” Hybla, z lal 1821–22, Jana Svatopluka Presla: ,,Świat ssaków”, Wojciecha Sedlaczka*: ,,Zasady przyrody i fizyki”, dziewiętnaście roczników Powszechnego Wydawnictwa Naukowego ,,Krok” oraz trzynaście roczników czasopisma czeskiego ,,Muzeum”. W dziele Cuviera w tłumaczeniu Presla: ,,Traktat o zmianach powierzchni kuli ziemskiej” (z r. 1834), znalazłem jako zakładkę kawałek jakiegoś starego druku, gdzie wyczytałem rozprawę o jakichś dziwacznych jaszczurach.
Czytając pański wspaniały artykuł o tych zagadkowych płazach, przypomniałem sobie o zakładce i odszukałem ją.
Przypuszczam, że zainteresuje ona pana, więc też, jako gorący wielbiciel przyrody i gorliwy pański czytelnik, pozwalam sobie Panu ją przesłać.
Z należnym szacunkiem J. V. Najman
Na załączonym skrawku zadrukowanego papieru nie było ani tytułu, ani też daty. Sądząc z typu czcionek i z pisowni, musiał on pochodzić z czasów dość odległych, w każdym razie z ubiegłych stuleci. Skrawek był tak pożółkły i zetlały, że z trudem można go było odczytać.
Już miał profesor Uher cisnąć strzępek starego papieru do kosza, kiedy naraz archaiczny wygląd tego świstka napełnił go wzruszeniem. Zabrał się więc do czytania. W chwilę później, podniecony, nerwowo poprawił na nosie okulary i zaklął po cichu:
— Tam do diabła!…
Oto jaki tekst odczytał:
W iednech codzoziemskich nowinach czytamy: Jeden kapithan (dowódca) woiennej fregathy z Anglijey, wracaiecy z peregrynacyi po dalekich y nieznanych morzech, powiedal o Płaziech dziwokich, jakieto naszedl na jednej malej wyspie Morza Australskiego. Na they to wyspie iest iezioro z woda słona, niemaiace wżdy spolnosci z wielkim morzem, toze barzo trudno dostępne. Nad onem ów kapithan a okrętowy medicus odpoczywali dnia iednego. Aż oto z wspomnionego ieziora wystąpiły na brzeg zwierzetha ieszczurom podobne, ieno ze na dwu nogach iako ludzie chodzące — wielikie iako morscy psowie alibo inne tulenie. Besthie one poczęły się nieiako pogybac a kołysać thak, iakoby korowody a thany roztomile wiodły. Kapithan i medicus wypaliwszy z rusznic, dwa thakowe zwierzetha upolowali. Maia — prawili — ciało śliskie, sierci a łusek pozbawione, dlaczego salamandram podobne są. Nazaiutrz po nie przyszedłszy, musieli dla wielkiego fetoru na miescu poniechać ie y rybakom rozkazać, by niewodami z onego ieziora parę thakich potworów wyłowili y na fregathe zywemi dostawili. Ludzie z oney fregathy siecmi cale iezioro obłowili, wszystkie te stwory, wymordowawszy dwa ieno przy życiu ostawili y na fregathe przywiedli — prawiąc, iż ciało onych potworów pałace iest jako pokrzywy. Do ssadu z morska woda ie wpuścili, by do Anglijey żywymi przywiezione bydz mogły. Lecz niestety! Wonczas gdy fregatha wyspę Sumatrę miyała wspomniane dziwokie ieszczury w nocy z ssadu wylazłszy y niewielkie okna w podpokladzie otworzywszy sobie w morze się rzuciły, przepadły. Wedle świadectwa kapitha—na y okrętowego medicusa zwierzetha one nad podziw roztropne i niezwykle bydz maja. Chodzą na dwu nogach, wydają skrzekliwe i mlaskaiace dźwięki. One marnoty nie okazały się bydz człowieku niebezpiecznymi. Dlatego zaiste zwierzetha one ludoieszczurami nazwane bydz mogły.
Tyle.
— Tam do diabła! — powtórzył raz jeszcze podenerwowany profesor Uher. — Że też tu nie ma daty ani nazwy wydawnictwa, z którego kartę tę wyrwano! Jakież to były te cudzoziemskie „nowiny”, jak się nazywał kapitan tej fregaty, jaką wreszcie nosił nazwę ten statek? I która to wyspa na Morzu Australijskim? Że też ludzie z tego okresu czasu nie byli trochę dokładniejsi i chociaż trochę bardziej wykształceni! Przecież to historyczny dokument olbrzymiej wagi.
„Wysepka na Morzu Australijskim, tak. Jeziorko ze słoną wodą. Zdaje się, że musiała to być wysepka koralowa, atoli z trudno dostępną słoną laguną. To właśnie odpowiednie miejsce, w jakim z dala od środowiska i możliwości rozwojowych tego rodzaju zwierzę kopalne mogło się przechować jak w jakimś naturalnym rezerwacie. Oczywiście rozmnażać się nie mogło, ponieważ w jeziorku tym brak było pożywienia. Tak, to jasne — myślał profesor. — Zwierzę, podobne do jaszczurki, ale chodzące na dwóch łapach, jak ludzie i bez łusek. Więc to na pewno będzie Andrias Scheuchzeri albo inny, pokrewny mu płaz.
Dajmy na to, że to był nasz Andrias. Przypuśćmy dalej, że go ci przeklęci marynarze całkowicie na terenie tego jeziorka wygubili i że na fregatę dostała się żywa tylko jedna para — para, która, niestety, koło wyspy Sumatry uciekła do morza. A więc prawie koło równika, w warunki biologicznie bardzo sprzyjające, w środowisko zapewniające nieograniczone możliwości wyżywienia. Czy to jednak możliwe, że ta właśnie zmiana środowiska stała się olbrzymim impulsem rozwojowym dla płazów z miocenu? Jasne jest, że przyzwyczajony on był do słonej wody. Jeżeli jego nowe miejsce osiedlenia wyobrazimy sobie w postaci spokojnej, osłoniętej zatoki morskiej z nieograniczonymi zapasami żywności — to co się stanie? Dostawszy się w idealne warunki, płaz zacznie się rozwijać z całą żywotną energią! Tak, to na pewno tak będzie! — wzdychał z radością uczony. — Nastąpi okres niezwykłego rozwoju plaża, jego impet życiowy przybierze szaleńcze tempo. Będzie się szybko rozmnażał, ponieważ jego jajeczka i kijanki nie napotkają w nowym środowisku na specyficznych nieprzyjaciół. Zacznie przenosić się na następne wyspy… Dziwne tylko, że przy tych swych wędrówkach niektóre wyspy jakby omija… Ale to jest na pewno typowa wędrówka w poszukiwaniu żywności…
A teraz jeszcze jedno pytanie: dlaczego nie rozwijał się on dotychczas? Łączy się to oczywiście z faktem, że w okolicach okręgu etiopsko—australijskiego nie spotykano dotychczas i nie znano płazów w ogóle. Czyli że w okresie miocenu w tych właśnie okolicach zaszły jakieś zmiany nie sprzyjające życiu i rozwojowi płazów. Najprawdodpobniej tak było. Być może, że rozwinął się tam specyficzny typ nieprzyjaciół, który całkowicie starł płazy z powierzchni ziemi.. I tylko na tej jednej wysepce, w tym zamkniętym, niedostępnym jeziorku zachował się płaz z okresu miocenu, przetrwał za cenę całkowitej zatraty warunków rozwojowych. Jego postęp biologiczny zatrzymał się w biegu, płaz był w tym okresie jak sprężyna, która straciła swą elastyczność…
Nie jest bynajmniej wykluczone, że przyroda miała w stosunku do płaza jakieś niezwykłe plany, że ten typ zwierzęcia miał rozwijać się dalej, kto wie do jakiego stopnia… (Na myśl o tym po ciele profesora Uhera przebiegł lekki dreszcz… Kto wie, czy właśnie Andrias Scheuchzeri nie miał stać się człowiekiem okresu miocenu?!)
A teraz uwaga! Właśnie ten zahamowany w rozwoju typ zwierzęcia dostaje się nagle w nowe, niezwykle sprzyjające warunki. Uśpione siły żywotne wyzwalają się! Z jakimż rozmachem, z jaką prężnością i bujnością kroczy wówczas Andrias po drogach rozwoju! Jak gorączkowo stara się nadrobić te tysiące i miliony lat ewolucyjnego opóźnienia! I czy podobna pomyśleć, że zatrzyma się na tym stopniu rozwoju, na jakim się znalazł w dobie dzisiejszej? Czy będzie kontentował się tym stanem rozwoju gatunku, jakiego dziś jesteśmy świadkami, czy też stoi on dopiero u progu swej ewolucyjnej drogi, po której ma zamiar iść dalej? Dokąd?… Któż może dziś przewidzieć.”
Takie mniej więcej uwagi i obserwacje notował profesor Uher siedząc nad pożółkłym strzępkiem papieru, upajając się namiętnym uniesieniem odkrywcy i badacza.
— Trzeba to dać do prasy — powiedział do siebie — z tej chociażby racji, że wydawnictw ściśle naukowych nikt nie czyta. Niechże się ludziska dowiedzą, jakiego niezwykłego w dziejach przyrody faktu są świadkami! Umieszczę to pod tytułem: „Czy płazy mają przyszłość?”
Ale w redakcji „Lidovych Novin” obejrzano artykuł profesora Uhera i pokiwano nad nim głowami. Znowu te płazy? Chyba już nasi czytelnicy mają tego wszystkiego powyżej uszu. Czas najwyższy już zacząć pisać o czym innym. A zresztą: tego rodzaju wywody naukowe do prasy w ogóle się nie nadają.
Skutkiem tego artykuł o rozwoju i przyszłości płazów w ogóle światła dziennego nie ujrzał.
Przewodniczący G. H. Bondy zadzwonił i wstał. — Szanowni zgromadzeni! — zaczął. — Mam zaszczyt zagaić Nadzwyczajne Walne Zebranie Eksportowej Spółki Pacyfiku. Witam wszystkich obecnych i dziękuję za liczny udział w zebraniu. Proszę panów — ciągnął dalej głosem nieco zgaszonym — przypadł mi w udziale smutny obowiązek zakomunikowania panom bolesnej nowiny. Kapitan Jan van Toch nie żyje. Zmarł nasz założyciel, nasz ojciec —jeśli go tak nazwać można — twórca szczęśliwego pomysłu nawiązania kontaktów handlowych z tysiącznymi wysepkami dalekiego Pacyfiku, pierwszy nasz kapitan i najdzielniejszy współpracownik. Zakończył życie na udar mózgu z początkiem tego roku, pełniąc służbę na pokładzie naszego statku handlowego „Shark” w okolicach wyspy Fanninga. („Musiał tam biedak zrobić nie lada awanturę” — pomyślał sobie w duchu pan Bondy.) Wzywam panów, byście jego świetlaną pamięć zechcieli uczcić przez powstanie.
Głośno szurając krzesłami obecni podnieśli się. Zaległa uroczysta cisza, podczas której stojących nurtowała jedna myśl: czy aby to walne zebranie nie przeciągnie się zbyt długo…
(Biedny stary Vantoch — myślał w duchu szczerze wzruszony G. H. Bondy. — Ładnie teraz musi wyglądać! Najprawdopodobniej rzucili go z deski w fale morza… Wyobrażam sobie, jak to plusnęło! Porządne było chłopisko… Jakież on miał błękitne oczy…)
— Dziękuję panom — rzucił krótko — żeście zechcieli z takim pietyzmem uczcić pamięć kapitana van Tocha, mego osobistego przyjaciela. Obecnie poproszę pana dyrektora Volavkę, by zechciał nas zaznajomić z komunikatem ekonomicznym, żebyśmy wiedzieli, czym w roku bieżącym może ESP dysponować. Nie będą to oczywiście cyfry definitywne, jednakże nie należy oczekiwać, by mogły się one do końca roku zasadniczo zmienić. Proszę, dyrektorze.
— Wielce szanowni zgromadzeni — rozpoczął swe sprawozdanie finansowe dyrektor Volavka. — Sytuacja na rynku pereł jest bardzo niezadowalająca. Po ubiegłym roku, w którym produkcja pereł w stosunku do bardzo korzystnego roku 1925 wzrosła dwudziestokrotnie, ceny pereł zaczęły gwałtownie spadać, aż do 65 procent. Dlatego też Rada zdecydowała nie dostarczać tegorocznego zbioru pereł w ogóle na rynek, a przechować go do czasu mocniejszego popytu. Niestety jednak w zeszłym roku na jesieni perły wyszły z mody — najprawdopodobniej dlatego, że tak znacznie spadły w cenie. W oddziale naszym w Amsterdamie mamy obecnie zmagazynowanych ponad dwieście tysięcy sztuk pereł, które w tej sytuacji nie nadają się do sprzedaży. Natomiast w roku bieżącym — ględził dalej pan Volavka — produkcja pereł poważnie spadła. Trzeba było zrezygnować z całego szeregu ławic, których eksploatacja nie pokrywała kosztów dojazdu i wydobycia. Ławice te, odkryte przed dwoma czy trzema laty, są najprawdopodobniej już w dużej mierze wyczerpane. Dlatego też Rada Nadzorcza postanowiła zwrócić uwagę na inne produkty głębin morskich, jak: korale, muszle i gąbki. Udało nam się ożywić w pewnym sensie rynek klejnotów koralowych i innych ozdób, z tej jednakże sytuacji większe korzyści wynoszą korale włoskie niż te z głębin Pacyfiku. Rada Nadzorcza w tej chwili bada możliwości połowów ryb głębinowych w Oceanie Spokojnym. Zagadnienie natrafia na trudności, jeśli chodzi o rozwiązanie kwestii transportu tych ryb na rynki europejskie i amerykańskie…
Dotychczasowe wyniki badań, według naszych informacji, nie są zbyt obiecujące. Mimo to jednak — dyrektor podniósł nieco głos przy dalszym czytaniu komunikatu — pewien wzrost obrotów wykazuje handel przedmiotami innego rodzaju, a mianowicie eksport tekstyliów, naczyń emaliowanych, radioaparatów i rękawiczek na wyspy Oceanu Spokojnego. Handel ten wart jest dalszego rozszerzania i pogłębiania, co jednak w tym roku będzie połączone z pewnym deficytem bilansowym. Skutkiem tego wykluczone jest, by ESP mogła w tym roku wypłacić od swych akcji jakąś dywidendę. Ze swej strony Rada Nadzorcza oświadcza, że na ten raz zrzeka się jakichkolwiek tantiem i żetonów…
Zaległa chwila milczenia.
(Ciekawe, jak wygląda Fanning Island — myślał G. H. Bondy. — Poczciwy Vantoch zginął jak prawdziwy marynarz… Szkoda go, sprytne było chłopisko. Wcale nie był jeszcze taki stary… nie starszy ode mnie…)
Z kolei poprosił o głos dr Hubka.
Przytaczamy następnie protokół nadzwyczajnego walnego zebrania Eksportowej Spółki Pacyfiku:
Dr Hubka stawia pytanie, czy nie jest aktualna kwestia likwidacji ESP?
G. H. Bondy wyjaśnia, że Rada Nadzorcza uzależnia swoje stanowisko w tej sprawie od dalszej koniunktury.
M. Louis Bonenfant stawia zarzut, że odbiór pereł na ławicach nie był dokonywany przez sieć stałych agentów, zamieszkałych w danych miejscowościach, których zadaniem byłoby kontrolować, czy połów pereł odbywa się dostatecznie intensywnie i fachowo.
Dyrektor Volavka wyjaśnia, że była taka koncepcja, lecz upadla wobec znacznego w takim wypadku podwyższenia kosztów własnych przedsiębiorstwa. Należałoby w takiej sytuacji zaangażować ponad trzystu stałych agentów. Dalszą kwestią byłaby konieczność kontrolowania tych agentów, czy odprowadzają oni wszystkie znalezione perły.
M. H. Brinkelaer występuje z zapytaniem, czy można mieć zaufanie do Płazów, że rzeczywiście wszystkie znalezione perły doręczają osobom upoważnionym przez Spółkę, a nie komu innemu.
G. H. Bondy konstatuje, że po raz pierwszy na tym miejscu padła otwarcie wzmianka o Plażach. Dotąd było we zwyczaju nie dyskutować na tym miejscu żadnych szczegółów dotyczących połowu pereł. Przypomina, że dlatego wiośnie wybrany został dla przedsiębiorstwa nic nie mówiący tytuł: Eksportowa Spółka Pacyfiku.
M. H. Brinkelaer stawia w wątpliwość zdanie, że nie powinno się dyskutować na tym miejscu spraw, które żywo interesują całą Spółkę a są przy tym dokładnie już znane szerokim kołom społeczeństwa.
G. H. Bondy w odpowiedzi swej wyjaśnia, że nie było mowy o czymś, czego być nie powinno, natomiast stwierdzono ten fakt jako rzecz nową. Należy z radością podkreślić, że o wielu sprawach możemy mówić otwarcie. Co do pierwszego pytania pana Brinkelaera, może z całym spokojem zapewnić, że według posiadanych przez niego informacji nie ma żadnych danych nasuwających wątpliwości co do uczciwości i pracowitości Płazów zatrudnionych przy połowie pereł. Należy natomiast wziąć pod uwagę fakt, że dotychczas eksploatowane ławice pereł już są albo też w najbliższej przyszłości będą całkowicie wyczerpane. A jeśli chodzi o nowe ławice — to właśnie nieodżałowanej pamięci i najwyższej wartości jako współpracownik kapitan van Toch zmarł w trakcie poszukiwań nowych znalezisk. Niestety Spotka nie ma możliwości zastąpienia zmarłego człowiekiem o takim samym doświadczeniu, takiej samej kryształowej uczciwości, o takim wreszcie zamiłowaniu w swoim fachu.
Col. D. W. Bright przyznaje olbrzymie zasługi zmarłemu kapitanowi van Toch. Nadmienia jednak, że kapitan — którego stratę wszyscy odczuli boleśnie — zanadto się z Płazami cackał. (Glosy przytakiwania.) Dostarczanie bowiem Płazom noży i innych narzędzi w tak wysokich gatunkach, jak to robił van Toch, nie było wcale konieczne. I nie było konieczne karmienie ich przy tak wysokich kosztach. Zupełnie możliwe było znaczne obniżenie kosztów związanych z utrzymaniem Płazów, a tym samym podwyższenie zysków przedsiębiorstwa. (Huczne oklaski.)
Wiceprzewodniczący J. Gilbert zgadza się z colonelem Brightem, jednakże nadmienia, że za życia kapitana van Tocha nie dało się przeprowadzić żadnych w tym kierunku zmian. Captain van Toch twierdził, że ma w stosunku do Płazów specjalne zobowiązania. Z różnych przyczyn nie podobna było i nie wypadało nie akceptować w tej materii życzeń starego kapitana.
Curt von Frisch występuje z zapytaniem, czy nie udałoby się zatrudnić Płazów inaczej, mianowicie wydajniej niż przy połowie pereł. Należałoby wziąć pod uwagę ich wrodzone — jak u bobrów — zdolności stawiania tam i zapór pod wodą. Może udaloby się zatrudnić je przy pogłębianiu portów, przy budowie falochronów i mol oraz przy wszelkiego rodzaju pracach technicznych wykonywanych w wodzie.
G. H. Bondy oświadcza, że Rada Nadzorcza intensywnie w tym kierunku pracuje. Udało się dotychczas stwierdzić, że istnieją poważne możliwości tego rodzaju. Zaznacza, że ilość należących do Spółki Płazów wynosi obecnie około sześciu milionów. Przyjmując, że para Płazów wydaje rocznie na świat około stu młodych, w roku przyszłym Spółka będzie mogła dysponować około trzystu milionami Płazów. W ciągu lat dziesięciu ilość Płazów sięgnie cyfr astronomicznych G. H. Bondy stawia pytanie, co Spółka ma zamiar począć z tymi olbrzymimi ilościami Płazów, które już obecnie trzeba w przepełnionych farmach dożywiać koprą, ziemniakami, kukurydzą itp. na skutek braku naturalnych pokarmów w morzu.
C. von Frisch zapytuje, czy mięso Płazów jest jadalne.
J. Gilbert: Niestety. Także skóra ich nie posiada żadnego w przemyśle zastosowania.
M. Bonenfant kieruje zapytanie do Rady Nadzorczej, co wobec tego ma zamiar przedsięwziąć.
G. H. Bondy (wstaje). Szanowni panowie! Zwołaliśmy dzisiejsze nadzwyczajne walne zebranie w tym celu, by wam wyjaśnić otwarcie, że widoki naszej Spółki są bardzo na przyszłość niewesołe. Pozwalam sobie przypomnieć panom, że w latach ubiegłych Spółka nasza z dumą wykazywała i wypłacała 20 do 23 procent dywidendy, przy sumiennym odpisywaniu rezerw i innych kosztów. Teraz znaleźliśmy się w okresie przełomowym. Sposób prowadzenia interesów, jaki sam się nam narzucił w latach ubiegłych, praktycznie dobiega końca. Nie pozostaje nam nic innego, jak szukać nowych dróg. (Okrzyki: oczywiście!)
Zaryzykuję twierdzenie, że to niejako palec losu, iż w tym wiośnie momencie odszedł nasz dzielny kapitan i przyjaciel — J. van Toch. Z jego wiośnie osobą ściśle związany był ów romantyczny, piękny, ale — powiedzmy otwarcie — w pewnym sensie szaleńczy interes z perłami. Sprawę tę uważam za rozdział zamknięty naszego przedsiębiorstwa. Miała ona co prawda swój czar egzotyczny, nie godziła się jednak z nowoczesnymi pojęciami interesu. Szanowni panowie! Perły nie mogą być przecież przedmiotem poważnego, rozrastającego się i pogłębiającego swe wpływy przedsiębiorstwa! Moim zdaniem cała ta historia z perłami to było tylko małe divertissement*! (Na sali niepokój.) Tak, moi panowie, divertissement, które i wam, i mnie przyniosło znaczne kapitały. Oczywiście — w samych początkach naszego przedsiębiorstwa owe Płazy, muszę przyznać, miały pewien urok nowości. Obecnie trzysta milionów Płazów już tego uroku mieć nie będzie. (Śmiechy.)
Mówiłem o nowych drogach. Jak długo żył mój przyjaciel, kapitan van Toch, nie można było nawet pomyśleć o tym, by przedsiębiorstwu naszemu nadać inny charakter niż ten, który nazwałbym „stylem kapitana van Tocha”. (Głos z sali: Dlaczego?) Dlatego, że zbyt wiele posiadam doświadczenia, bym mógł mieszać rozmaite rodzaje stylów. Rodzaj kapitana van Tocha to — jeśli można tak określić — styl powieści awanturniczych, styl przygody. To rodzaj Jacka Londona, Józefa Conrada i innych. Styl stary, egzotyczny, kolonialny, a może nawet i bohaterski. Nie przeczę, że w pewnym sensie styl ten mnie oczarował. Ale po śmierci kapitana van Tocha nie mamy prawa iść dalej śladami przygody, kontynuować młodzieńczego eposu. To, co staje dziś przed nami, to już nie nowy rozdział, to całkowicie nowa koncepcja, panowie! To ceł nakreślony przez zupełnie odmienny typ wyobraźni! (Glosy: pan tak o tym mówi jak o powieści!) Tak, proszę pana, ma pan rację. Mnie każdy interes zajmuje jak jakieś dzieło sztuki. Bez talentu, proszę pana, nie wymyśli pan ani nie stworzy nic nowego. Jeżeli chcemy utrzymać świat w ruchu, musimy być artystami! (Oklaski.)
G. H. Bondy ukłonił się.
Moi panowie, z żalem zamykam tamten rozdział, który można by nazwać epoką van Tocha. Przeżyliśmy w niej wszystko to, co w nas samych tkwiło z czasów dziecięctwa, z żądzy przygód. Ale czas już skończyć ową bajeczkę o perłach i koralach. Nie ma już Sindbada, panowie! Istnieje natomiast pytanie: „Co dalej?” (Glos: Właśnie was pytamy o to!) Dobrze, proszę panów. Proszę wziąć ołówek i zanotować: sześć milionów. Mają panowie? A teraz proszę to pomnożyć przez pięćdziesiąt. Otrzymujemy trzysta milionów, prawda? Proszę pomnożyć je raz jeszcze przez pięćdziesiąt. To już piętnaście miliardów. Tak? Proszę mi więc teraz powiedzieć, panowie, cóż my za lat trzy poczniemy z piętnastu miliardami Płazów? Jak je zatrudnimy, czym je będziemy żywić itp.? (To je zostawcie, niech wyzdychają!) Tak, ale czyż to nie szkoda? Czy nie uważacie, panowie, że każdy Plaż przedstawia pewną wartość gospodarczą, wartość jednostki pracy, którą można odpowiednio zużytkować? Oczywiście, proszę panów, że ilością sześciu milionów Płazów możemy jeszcze jakoś gospodarzyć. Lecz z trzystu milionami sprawa będzie znacznie trudniejsza. A już piętnaście miliardów Płazów przekroczy całkowicie nasze możliwości. Wówczas Płazy połkną Spółkę. Tak się ta sprawa przedstawia. (Glos: To pan będzie za to odpowiedzialny! Pan rozpoczął cala tę historię z Plażami’.)
G. H. Bondy podniósł głowę.
Ja odpowiedzialność tę całkowicie przyjmuję! Kto chce, może natychmiast odstąpić swe akcje Eksportowej Spółki Pacyfiku. Gotów jestem za każdą akcję wypłacić… (Głosy: Ile?) Pełną ich wartość, proszę panów! (Poruszenie. Prezydium zarządza dziesięciominutową przerwę.)
Po przerwie glos zabiera M. H. Brinkelaer. Wyraża zadowolenie z faktu, że Płazy tak wspaniale się rozmnażają, skutkiem czego majątek Spółki wzrasta. Tylko że oczywiście nonsensem byłoby żywić je darmo. Jeżeli sami nie możemy znaleźć dla nich odpowiedniej pracy, proponuję imieniem pewnej grupy akcjonariuszy by rozpocząć po prostu sprzedaż Płazów jako sil pracowniczych tym wszystkim, którzy mieliby zamiar podjąć jakiekolwiek prace w wodzie lub pod wodą. (Oklaski.) Dzienne wyżywienie Płaza wynosi kilkadziesiąt centimów. Gdyby więc parę Płazów sprzedawać, powiedzmy, za sto franków, i gdyby taki pracujący Płaz wytrzymał, przypuśćmy, około roku, to tego rodzaju wydatek opłaci się z znacznym zyskiem każdemu przedsiębiorcy. (Przytakiwania.)
J. Gilbert stwierdza, że Płazy żyją znacznie dłużej niż rok. Jednakże ustalenie przeciętnego wieku ich życia natrafia na trudności z powodu zbyt krótkich obserwacji i doświadczeń.
H. Brinkelaer koryguje swój projekt w tym sensie, by cenę sprzedażną jednej pary Płazów ustalić na trzysta franków loco port. 5. Weissberger pyta, jakie właściwie prace mogą Plaży wykonywać.
Dyrektor Volavka: Dzięki swym wrodzonym właściwościom i niezwykłym zdolnościom technicznym Plaży nadają się specjalnie do budowy zapór wodnych, tam i falochronów, do pogłębiania portów i przystani, do usuwania mielizn i oczyszczania bagien, do regulowania dróg wodnych. Mogą również umacniać i regulować brzegi morskie, rozbudowywać nabrzeża, i tym podobne. We wszystkich tych wypadkach chodzi o prace masowe, wymagające setek i tysięcy sił roboczych. Są to prace tak potężne w rozmiarach, że technika nowoczesna nigdy ich nie podejmie, nie posiadając do dyspozycji znacznych i niezwykle tanich sił roboczych. (Glosy: Oczywiście! Naturalnie!)
Dr Hubka wysuwa zastrzeżenie, że przy sprzedaży Płazów, które oczywiście będą się rozmnażać i na nowych miejscach pobytu, Spółka utraci swój monopol na Plaży. Proponuje, ażeby przedsiębiorcom robót wodnych odnajmować tylko kolumny robocze odpowiednio wyćwiczonych i wykwalifikowanych Płazów z zastrzeżeniem, że ich ewentualny narybek będzie w dalszym ciągu stanowi/ własność Spółki.
Dyrektor Volavka wskazuje na fakt, że jest rzeczą niemożliwą sprawować w wodzie kontrolę nad milionami czy też miliardami Płazów, a cóż dopiero nad ich narybkiem. Notowano już dotychczas liczne wypadki kradzieży Płazów do ogrodów zoologicznych i zwierzyńców.
Col. D. W. Bright: Należałoby więc sprzedawać czy też wynajmować wyłącznie samce Płazów, by nie mogły się one rozmnażać poza tarliskami i farmami hodowlanymi, które są własnością Spółki.
Dyrektor Volavka: Nie możemy wychodzić z założenia, że farmy Płazów są majątkiem Spółki. Nie istnieje prawo własności ani prawo dzierżawy dna morskiego lub jego części. Kwestia prawna, czyją właściwie własnością są Plaży żyjące na płytkich wodach, powiedzmy na przykład królowej holenderskiej, jest dość niejasna, mogłaby się ona stać przyczyną licznych sporów. (Niepokój.) W większości wypadków nie posiadamy nawet na tych obszarach prawa połowów. Proszę panów, te nasze farmy Płazów zakładaliśmy właściwie na wysepkach Oceanu Spokojnego bezprawnie. (Rosnący niepokój.)
J. Gilbert odpowiada Col. Brightowi, że zgodnie z dotychczasowymi doświadczeniami samce Płazów oddzielone od samic po jakimś czasie tracą żywotność i wartość siły roboczej: stają się leniwe, powolne, niechętne, często nawet giną z tęsknoty.
Von Frisch zapytuje, czy nie dałoby się przeznaczonych do sprzedaży Płazów sterylizować lub kastrować.
J. Gilbert: Pociągnęłoby to za sobą zbyt wielkie koszty. Koniec końców nie potrafimy przeciwdziałać temu, by sprzedane Płazy się rozmnażały.
S. Weissberger, jako członek Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, występuje z żądaniem, by sprzedaż Płazów odbywała się w warunkach humanitarnych, nie rażących uczuć ludzkich.
J. Gilbert składa podziękowanie za ów wniosek. Jest rzeczą oczywistą, że łowienie i transport Płazów powierzony zostanie odpowiednio wyszkolonemu personelowi, pozostającemu pod stałym nadzorem. Spółka jednakże nie może wziąć na siebie odpowiedzialności za to, jak będą traktowane Płazy przez ich nabywców, przedsiębiorców.
S. Weissberger oświadcza, że jest całkowicie zadowolony z wyjaśnienia wiceprzewodniczącego J. Gilberta. (Oklaski.)
G. H. Bondy: Moi panowie! Musimy wyrzec się myśli utrzymania i na przyszłość monopolu na Płazy. Niestety, zgodnie z obowiązującymi przepisami nie możemy kazać ich opatentować! (Śmiechy.) Lecz przodującą pozycję w tym interesie Płazami możemy i musimy zapewnić sobie w inny sposób. Oczywiście, zasadą nieodzowną musi być, że przedsiębiorstwo to poprowadzimy w zupełnie innym stylu i w znacznie większych niż dotąd rozmiarach. Rada Nadzorcza proponuje więc utworzenie nowego, nadrzędnego trustu pod nazwą Salamander–Syndicate. Członkami tego Syndykatu byłyby — prócz naszej Spółki — jeszcze inne wielkie przedsiębiorstwa i poważne instytucje finansowe. Więc na przykład: pewien koncern, który będzie produkował specjalne patentowane narzędzia stalowe dla Płazów. (Pan ma na myśli MEAS?) Tak jest, proszę pana, mówię o MEAS. Dalej kartel chemiczno–spożywczy, który będzie produkował tanią, patentowaną żywność dla Płazów. Związek Przedsiębiorstw Transportowych, który — z zastosowaniem dotychczasowych doświadczeń — opatentuje specjalne, higieniczne tankowce do transportu Płazów. Koncern ubezpieczeniowy, który przejmie ubezpieczenia zakupionych zwierząt na wypadek kalectwa lub śmierci, zarówno podczas transportu, jak i na miejscach pracy. Prócz tego cały szereg innych gałęzi przemysłu, eksporterzy, świat finansowy, których tu ze względów zasadniczych wyliczać nie będę. Zapewne wystarczy panom, skoro oświadczę, że Syndykat ten będzie na początek dysponował funduszem czterystu milionów funtów szterlingów. (Poruszenie.) Ta oto teczka to same umowy, które wystarczy jedynie podpisać, by powstało jedno z największych przedsiębiorstw naszej doby. Rada Nadzorcza zwraca się do panów, byście udzielili jej pełnomocnictwa dla zawiązania tego olbrzymiego koncernu, którego celem będzie racjonalna hodowla i eksploatacja Płazów! (Oklaski i głosy protestu.)
Zechciejcie, panowie, wziąć pod uwagę dogodność tego rodzaju współpracy. Syndykat będzie sprzedawał nie tylko Plaży, ale wszelkie narzędzia oraz produkty spożywcze do ich karmienia służące, jak: kukurydza, krochmal, łój owczy i cukier. Będą to olbrzymie ilości, potrzebne do dożywiania miliardów zwierząt. Syndykat będzie załatwiał także sprawy transportu, ubezpieczenia, opieki weterynaryjnej i tym podobne, wszystko po cenach najniższych, które zagwarantują nam nie monopol co prawda, ale stanowczą i zdecydowaną przewagę na drodze konkurencji w stosunku do każdego innego przedsiębiorstwa, które próbowałoby przejąć handel Plażami. W takiej sytuacji niech tylko ktoś spróbuje! Konkurencji z nami długo nie wytrzyma! (Glosy: Brawo!) Lecz to nie wszystko. Syndykat sprzedawać będzie wszelkiego rodzaju materiały budowlane, potrzebne do prac wodnych, wykonywanych przez Plaży. W związku z tym staje z nami do współpracy także ciężki przemyśl: cement, budulec drzewny i kamień… (Glosy: Nie wiadomo jeszcze, jak te Plaży będą pracowały!) Proszę panów, w tej chwili dwanaście tysięcy Płazów pracuje w porcie w Saigonie przy nowych dokach, basenach i molach! (Glos: No tak, ale dotąd nam pan o tym nie mówili) Tak, nie mówiłem. Bo to jest pierwsza próba na wielką skalę. A próba ta, panowie, powiodła się nadspodziewanie. Dziś kwestia zatrudnienia Płazów na przyszłość nie budzi już żadnych wątpliwości. (Huczne oklaski.)
To wszystko jeszcze— nie wyczerpuje zagadnienia. To dopiero bardzo powierzchowne rozwiązanie problemów Płazów, Salamander–Syndicate za główne swe zadanie mieć będzie staranie się o pracę dla milionów Płazów. Będzie ze swej strony stwarzał koncepcje i sposoby opanowania mórz. Będzie w czyn wcielał utopie i gigantyczne marzenia! Będzie opracowywał projekty nowych wybrzeży i kanałów, nowych tam łączących kontynenty, całych archipelagów sztucznych wysp, potrzebnych dla lotów oceanicznych, wreszcie nowych kontynentów, pośrodku oceanów! Panowie, cztery piąte powierzchni kuli ziemskiej pokrywa morze — to stanowczo za wiele! Powierzchnia kuli ziemskiej, mapa naszego świata, musi ulec zmianie! I właśnie my, panowie, dostarczymy światu pracowników morza. Nie będzie to już styl kapitana van Tocha. Fantastyczną baśń o perłach zastąpimy zwycięskim hymnem pracy! Nie będziemy bawić się w handelki, będziemy tworzyć! A jeśli nie sięgniemy myślą ponad kontynenty, nie wykorzystamy swoich możliwości! Była tu już mowa i o tym, za jaką cenę należy sprzedawać parę Płazów. Chciałbym, byśmy zaczęli myśleć o całych miliardach Płazów, o całych dziesiątkach i setkach milionów sil roboczych, o nowych przesunięciach skorupy ziemskiej, o nowych genezach, o nowej dobie geologicznej wreszcie. Już dziś śmiało możemy dyskutować o nowych Atlantydach i o starych lądach, które będą się rozszerzać coraz dalej i dalej, wtargną w królestwo mórz, stworzą nowe światy — dzieło nowoczesnej ludzkości. Wybaczcie mi, panowie, może sprawy te wydają się wam utopią? Tak, proszę panów, wkraczamy w dobę Utopii… A nawet już w nią weszliśmy, przyjaciele. Pozostaje tylko przemyśleć problem Płazów na przyszłość od strony technicznej! (Głos: I gospodarczej!)
A naturalnie! Przede wszystkim od strony gospodarczej. Proszę panów. Spółka nasza jest zbyt mała, by mogła sama eksploatować owe miliardy Płazów. Nie dalibyśmy rady ani finansowo, ani politycznie. Bo skoro zacznie ulegać zmianie mapa lądów i mórz, sprawą tą zainteresują się także i wielkie mocarstwa. Ale o tym już mówić nie będziemy, nie będziemy także wspominać decydujących czynników, które już dziś odnoszą się do spraw Syndykatu z cala życzliwością. Natomiast proszę panów, byście przy głosowaniu nie spuszczali z oka olbrzymiego zasięgu i znaczenia tych spraw. (Huczne oklaski, okrzyki, wiwaty!)
A jednak przed głosowaniem w sprawie utworzenia Salamander–Syndicate okazało się konieczne złożenie zobowiązania, że na każdą akcję Eksportowej Spółki Pacyfiku będzie w ciągu tego roku wypłacona dywidenda nie mniejsza jak 10 procent z konta rezerw. Głosowanie tego wniosku dało w wyniku osiemdziesiąt siedem głosów za i tylko trzynaście przeciw. Z kolei propozycja Rady Nadzorczej została przez zgromadzenie przyjęta. Saiamander—Syndicate został powołany do życia.
Panu Bondemu zaczęto składać gratulacje.
— Pięknie pan to powiedział, panie Bondy — prawił mu komplementy stary Sigi Weissberger. — Bardzo pięknie… Ale proszę pana, niech mi pan wytłumaczy: skąd pan wpadł na taką koncepcję?
— Skąd? — zapytał z roztargnieniem G. H. Bondy. — Właściwie, jeśli mam panu powiedzieć prawdę, panie Weissberger, to wszystko to stało się dzięki staremu van Tochowi. Tak był do tych swoich Płazów namiętnie przywiązany… I cóż by mi ten biedaczysko powiedział, gdybym ja dopuścił do tego, by te jego tapa–boys wyzdychały lub zostały wybite?…
— Jakie znów tapa–boys?
— A to plugastwo, te Płazy! Teraz, kiedy będą miały jakąś cenę, kiedy będą przedstawiały pewną wartość, przynajmniej będą przyzwoicie traktowane. Bo te potwory do niczego innego się nie nadają, panie Weissberger, chyba do podjęcia jakiejś utopii…
— Nie mogę tego zrozumieć — wzruszył ramionami pan Weissberger. — A czy pan już kiedy widział takiego Płaza? Bo ja właściwie nie wiem, co to jest… Może mi pan powie, jak to wygląda…
— Niestety, tego panu powiedzieć nie mogę… Myśli pan, że ja wiem, co to jest Płaz? A po cóż mi to potrzebne? Nie mam czasu interesować się, jak to bydlę wygląda. Cieszę się, żeśmy wreszcie ten Saiamander–Syndicate ruszyli z miejsca…
Jednym z ulubionych tematów myśli ludzkiej jest wybieganie w daleką przyszłość i przedstawianie sobie, jak to kiedyś będzie wyglądać świat i ludzkość, jakie powstaną jeszcze cuda techniki, jak zostaną rozwiązane problemy społeczne, jak daleko postąpi wiedza, organizacja społeczeństwa i tym podobne. Z całym szeregiem tych utopii ściśle się łączy wiecznie żywe i wiecznie aktualne zagadnienie, jak w tym przyszłym, lepszym świecie, w świecie olbrzymiego postępu, przede wszystkim w dziedzinie techniki, rozwiązana zostanie kwestia stara jak świat, lecz zawsze interesująca: życie płciowe, rozmnażanie, miłość, małżeństwo, rodzina, sprawa kobieca i tym podobne. Dowodem tego jest bogata literatura: Paul Adam*, G. H. Wells, Aldous Huxley i wielu innych.
Powołując się na owe przykłady, autor uważa za swój obowiązek — skoro już sięga wzrokiem w odległą przyszłość naszej kuli ziemskiej — uświadomić czytelnika także i na ten temat: jak w owym przyszłym świecie Płazów wyglądać będzie życie płciowe. A czyni to już teraz, by później nie powracać do tego tematu.
System rozmnażania się Andriasa Scheuchzeri zgodny jest w rysach zasadniczych z zasadą rozmnażania się innych płazów ogoniastych. Nie istnieje tu kopulacja w ścisłym tego słowa znaczeniu. Samiczka znosi jajeczka w kilku etapach; zapłodnione jajeczka rozwijają się w wodzie i przeobrażają w kijanki. Opis tych stadiów rozwojowych znaleźć można w każdym podręczniku zoologii. Tu natomiast podać musimy niektóre momenty specjalne, jakie zaobserwowano w tej dziedzinie u Andriasa Scheuchzeri.
„Z początkiem kwietnia — podaje H. Bolte — samce zbliżają się do samiczek. Podczas całego okresu tarła samiec towarzyszy stale do tej samej samicy i nie oddala się ani na krok przez kilka dni. Samiec w tym okresie nie przyjmuje zupełnie pokarmów, samica natomiast zdradza doskonały apetyt. Samiec stara się być w wodzie jak najbliżej samicy, głowę przytula szczelnie do jej głowy. Kiedy mu się to wreszcie uda, wysuwa swój pysk przed jej głowę, zagradzając jej niejako w ten sposób drogę do ucieczki. I w tej pozycji zastyga. W ten sposób, dotykając się tylko głowami, podczas gdy ciała ich tworzą kąt przynajmniej trzydziestu stopni, trwają oboje w wodzie bez ruchu obok siebie. W pewnych chwilach samiec zwija się kurczowo, naciskając bokiem na boki samicy, wnet jednak znów nieruchomieje, tuląc tylko głowę do głowy swej wybranki, która tymczasem zjada wszystko, co jej się uda schwycić. Ten rodzaj pocałunku — jeśli można to tak nazwać — trwa parę dni. Czasem zdarza się, że samica w pogoni za łupem wymyka się; wówczas samiec ją goni, ogromnie wzburzony i rozgniewany. Zazwyczaj samica rezygnuje z dalszego oporu. Bez ruchu trwająca para płynie w wodzie, podobna do dwóch czarnych sczepionych kłód drzewa. W końcu ciało samca chwytają silne skurcze, w trakcie których wypuszcza on do wody znaczne ilości lepkiego nasienia. Natychmiast potem opuszcza samicę i kryje się pomiędzy kamienie, wyczerpany do ostateczności. W tym okresie można by mu obciąć łapę czy ogon — nie próbowałby się nawet bronić.
Samica trwa jeszcze czas jakiś w nieruchomej, skamieniałej jakby pozycji. Potem, skuliwszy mocno całe ciało, zaczyna wyrzucać ze steku sznury jajeczek, powleczone kleistym płynem. Pomaga sobie przy tym zazwyczaj tylnymi nogami, tak jak to czynią żaby. Jajeczek tych jest zwykle 40 do 50 sztuk; trzymają się one ciała samicy jak warkocz. Samica płynie z nimi na zaciszne miejsce i umocowuje je na roślinach podwodnych, na ławicach koralowych lub na kamieniach.
Po dziesięciu dniach samica składa następną partię jajeczek, w ilości 20 do 30 sztuk, mimo iż w okresie tego czasu nie zetknęła się już z samcem. Najprawdopodobniej zapłodnienie jajeczek nastąpiło poprzednio w jej steku. Zazwyczaj po siedmiu czy ośmiu dniach następuje dalsze z kolei składanie jajek, po raz trzeci i czwarty w ilości 15 do 20 sztuk. Jajeczka te są również zapłodnione; po okresie trzech tygodni przeobrażają się one w małe kijanki z drzewkowatymi skrzelami. Po roku kijanki owe wyrastają na dojrzałe Płazy, które mogą już rozmnażać się dalej.”
Odmienne obserwacje poczyniła pani Blanche Kistemaeckers badając życie dwóch samic i jednego samca Andriasa Scheuchzeri w basenie. W okresie tarła samiec towarzyszył jednej tylko samicy, prześladując ją dosyć zresztą brutalnie. Gdy chciała mu umknąć, bił ją silnymi uderzeniami ogona. Niechętnym okiem patrzył na to, że przyjmowała pokarmy, próbując jej w tym przeszkodzić. Było widoczne, że pragnie ją mieć wyłącznie dla siebie, po prostu ją terroryzował. Kiedy wreszcie złożył nasienie, rzucił się na obecną w basenie drugą samicę i chciał ją pożreć. Trzeba go było wydobyć z basenu i umieścić oddzielnie. Tymczasem owa druga samica zniosła również zapłodnione jajeczka, w ogólnej liczbie 63 sztuk. Pani Kistemaeckers zauważyła, że u wszystkich trojga zwierząt w tym okresie brzegi steku były silnie obrzmiałe. „Zdaje się więc — pisze pani Kistemaeckers — że u Andriasa zapłodnienie odbywa się nie drogą kopulacji ani też tarła, lecz że ma ono miejsce za pośrednictwem czegoś, co można by nazwać milieu seksualnym*. Jest sprawą jasną, że dla zapłodnienia jajeczek nie potrzebne jest nawet owo czasowe stowarzyszenie się pary.”
Te obserwacje zdopingowały młodą badaczkę do dalszych doświadczeń. Oddzielnie umieściła osobniki obu płci. Kiedy nadszedł odpowiedni moment, nasienie samca przeniosła do wody, w której mieściły się samice. Obie samice zniosły wówczas zapłodnione jajeczka.
Przy dalszych doświadczeniach pani Kistemaeckers przefiltrowała nasienie męskie i filtrat, pozbawiony plemników nasiennych (ciecz przejrzysta, lekko kwaśna), wlała samicom do wody. Także i teraz samice zaczęły znosić jajeczka, po mniej więcej 50 sztuk każda, z których większość była zapłodnionych i rozwinęła się w normalne kijanki. Doświadczenie to przywiodło panią Kistemaeckers na ślad konkretnego sprecyzowania środowiska seksualnego, które tworzy specyficzny pomost między partenogenezą a rozmnażaniem drogą zapłodnienia. Zapłodnienie jajeczek odbywa się po prostu na skutek chemicznych zmian środowiska (czyli zakwaszenia, którego jednak nie udało się wytworzyć drogą sztuczną), zmian pozostających w pewnym sensie w związku z funkcjami rozrodczymi samca. Sama owa funkcja nie jest właściwie potrzebna, fakt, że samiec towarzyszy czas jakiś samicy, jest prawdopodobnie przeżytkiem z dawniejszego okresu rozwojowego, kiedy to jeszcze zapłodnienie u Andriasa odbywało się tak jak u innych gatunków Płazów. Stowarzyszenie się owo jest — jak słusznie zauważyła pani Kistemaeckers — jakąś dziedziczną iluzją ojcostwa. W rzeczywistości samiec nie jest ojcem kijanek, lecz tylko pewnym, zasadniczo całkowicie bezosobowym, chemicznym twórcą środowiska seksualnego, które jest czynnikiem pobudzającym do rozwoju. Gdybyśmy w jednej sadzawce posiadali sto stowarzyszonych par Andriasa Scheuchzeri, moglibyśmy przypuszczać, że odbywa się tu sto indywidualnych aktów zapłodnienia. A w rzeczywistości jest to jeden jedyny akt — akt kolektywno—seksualny danego środowiska. Określmy to jeszcze jaśniej: pewne zakwaszenie wody, na które jajeczka Andriasa reagują automatycznie rozwojem i przeobrażeniem w kijanki. Jeżeli uda się zestawić sztucznie ów czynnik zakwaszenia — samce już będą zbyteczne.
Z tego punktu widzenia życie płciowe niezwykłego Andriasa przedstawia się nam jako Wielkie Złudzenie. Cała jego erotyczna namiętność, jego uparty, chociaż powolny pęd do rozkoszy, są to właściwie rzeczy zbyteczne, przeżytki, funkcje raczej symboliczne, które powodują — a właściwie, powiedzmy, raczej upiększają — istotny, bezosobowy akt samczy, jakim jest wytworzenie zapładniającego środowiska seksualnego. Niezwykła obojętność samic, z jaką przyjmują one bezcelowe, namiętne asystowanie poszczególnych samców, świadczy dobitnie o tym, że w tych zalotach samice instynktownie wyczuwają puste, zewnętrzne formy i raczej wstęp do właściwego aktu małżeńskiego, w którym one łączą się niejako z środowiskiem zapładniającym. Można by powiedzieć, że samiczka Andriasa jaśniej pojmuje istotę rzeczy, przeżywa ją trzeźwiej, bez erotycznych złudzeń.
(Doświadczenia pani Kistemaeckers uzupełnił przy pomocy ciekawego eksperymentu uczony abbe Bontempelli. Wysuszył on i roztarł nasienie Andriasa, dając je następnie samicom do wody. Także i wówczas zaczęły samice znosić zapłodnione jajeczka. Te same rezultaty osiągnął on przy wysuszeniu i roztarciu organów płciowych samca Andriasa, a także przy zastosowaniu preparatu alkoholowego i wywaru z tych organów dodanego do wody, w której przebywały samice. Przeprowadzone następnie badania przy pomocy wyciągu z mózgu i z gruczołów podskórnych Andriasa, spreparowanych w okresie tarła, przyniosły te same wyniki. We wszystkich wyżej wymienionych doświadczeniach samice początkowo nie reagowały zupełnie na owe ekstrakty. Po jakimś czasie jednak zaprzestały szukać pokarmu, znieruchomiały, skamieniały niemal. Po paru godzinach zaczęły składać jajeczka wielkości ziarnka bobu, pokryte rządkiem śluzem.) W związku z tym należy podkreślić także i ów dziwny obrzęd, tak zwany Taniec Płazów. Nie chodzi nam tu bynajmniej w tej chwili o Salamander—Dance, taniec, który ostatnio bardzo jest w modzie w najwyższych sferach towarzyskich, o którym biskup Hirama wyraził się: „Najbardziej plugawy taniec, o jakim kiedykolwiek kto słyszał na świecie.” Wieczorami w okresie pełni księżyca (prócz okresu tarła) Płazy gatunku Andriasa wychodziły na brzeg, lecz wyłącznie tylko samce, zasiadały w krąg i zaczynały specyficznym,
falistym ruchem kręcić górną połową ciała. Jest to ruch charakterystyczny dla Płazów także i przy wszelkich innych okolicznościach; w trakcie jednak owych „tańców” ruchy te wykonywały one z dziką namiętnością, aż do całkowitego wyczerpania sił — jak tańczący derwisze. Niektórzy uczeni uważali to szaleńcze poruszanie ciałem i przestępowanie z nogi na nogę za pewnego rodzaju kult księżyca, czyli za pewien kult religijny. Inni natomiast widzieli w nim taniec typowo seksualny, uzasadniony owym rodzajem życia seksualnego, o którym była mowa. Mówiliśmy już, że u Andriasa Scheuchzeri istotnym pierwiastkiem zapładniającym jest tak zwane milieu seksualne, czyli wspólny bezosobowy pośrednik pomiędzy osobnikami płci męskiej i żeńskiej. Mówiliśmy także, że ten bezosobowy akt płciowy samice traktują znacznie obojętniej i naturalniej niż samce. Samce bowiem — prawdopodobnie na skutek wrodzonej dumy i zdobywczości — pragną zachować chociaż pozory sukcesu seksualnego, dlatego też odgrywają miłosne zaloty i pozorują małżeńskie prawa do samicy. Tak wygląda jedno z największych złudzeń erotycznych, ciekawie jednak korygowane przez owe wielkie samcze uroczystości, które są nie czym innym, jak właśnie instynktowną tęsknotą do pełnej świadomości wartości jednostki w Samczym Kolektywie. Ten właśnie wspólny taniec obala atawistyczne i bezsensowne złudzenia co do samczego indywidualizmu płciowego. Kołysząca się w upojeniu, roznamiętniona gromada to nic innego, jak Wspólny Samiec, Zbiorowy Małżonek, Wielki Kopulator, który wiedzie swój ślubny tan, oddaje się bez reszty wielkim, uroczystym obrzędom zaślubin. Znamienne jest tu wyłączenie samiczek, które tymczasem smacznie zajadają jakąś schwytaną rybkę czy sepię.
Słynny Charles J. Powell, który ten obrzęd Płazów nazwał „Tańcem Pierwiastka Męskiego”, tak pisze: „Czyż nie w tych właśnie wspólnych obrzędach samców tkwi istotne źródło i żywotne jądro kolektywizmu Płazów? Przypomnijmy sobie, że prawdziwe społeczeństwo w świecie zwierzęcym spotkamy tylko tam, gdzie życie i rozwój gatunku nie jest zależny od dwu osobników różnej płci. A wiec: pszczoły, mrówki, termity! Społeczeństwo pszczół możemy bardzo dokładnie określić słowami: «Ja, Macierzysty Ul!» Społeczeństwo Płazów można by natomiast określić inaczej: «My, Pierwiastek Meski». Dopiero wszystkie samce razem, które w odpowiednim momencie wydają z siebie czynnik wytwarzający środowisko seksualne, składają się na tego Wielkiego Samca, który przenika w łono samic i szczodrze mnoży życie. Ich ojcostwo to sprawa wspólna; dlatego też wszelkie ich cechy wrodzone są wspólne, są zbiorowe, co zresztą przejawia się w wszelkich wspólnych akcjach. Natomiast samice, załatwiwszy sprawę złożenia jajeczek, aż do następnej wiosny wiodą życie mniej lub więcej odosobnione, samotnicze. Tylko samce tworzą ród, stanowią gatunek. Tylko samce podejmują wspólne zadania. W żadnym rodzaju istot żyjących nie grają samice roli tak podrzędnej jak właśnie u Płazów. Są one całkowicie wyłączone z życia społecznego; nie zdradzają także żadnych zainteresowań w tym kierunku. Ich chwila nadejdzie, gdy Pierwiastek Męski przesyci ich środowisko ledwie dostrzegalnym kwasem chemicznym, tak jednak żywotnie potężnym, że oddziaływuje on nawet w stanie bardzo rozcieńczonym w wodzie morskiej. Robi to wprost wrażenie, jakby sam ocean stawał się samcem, który na swych wybrzeżach zapładnia miliony jajeczek.
Pomimo wszelkiego rodzaju koguciej pychy — twierdzi dalej Charles J. Powell — we wszystkich żyjących gatunkach świata zwierzęcego przyroda wyposażyła w przewagę żywotną raczej samice. Samce istnieją tam tylko dla rozkoszy i dla mordu. Reprezentują jednostki zuchwałe i butne. Natomiast samice tworzą ród sam w sobie, tworzą jego siłę trwania, ustalone walory. Z Andriasem (a częściowo i z człowiekiem) sprawa przedstawia się inaczej: przez utworzenie społeczności męskiej i jej solidarności samce zdobywają przewagę biologiczną i wpływają na rozwój gatunku w znacznie większym stopniu niż samice. Prawdopodobnie też dla tych przyczyn osobniki rodzaju męskiego w gatunku Andriasa wykazują tak olbrzymi postęp w wiedzy technicznej, a więc zdolności wybitnie męskie. Andrias jest urodzonym technikiem, z wybitnymi talentami do prac zespołowych. Tego rodzaju wtórne znamiona płciowe, jak właśnie zdolności techniczne i zmysł organizacyjny, już w naszych oczach rozwijają się w takim tempie i w takim zakresie, że można by mówić o jakichś wprost cudownych właściwościach, gdyby nie fakt, że zdajemy sobie sprawę z tego, jak potężnym czynnikiem kształtującym życie są właśnie determinanty seksualne.
Andrias Scheuchzeri to animal faber*. Być może, że w najbliższym już czasie pod względem technicznym przewyższy nawet człowieka. Wszystko to jedynie i wyłącznie dlatego, że siłą przyrody wytworzył czysto męskie społeczeństwo.
Jedni ludzie zbierają znaczki pocztowe, inni kolekcjonują stare druki. Povondra, woźny pana G. H. Bondy, długo nie mógł ustalić istotnego sensu swego życia; lata całe wahał się w decyzji co do skoncentrowania swoich zainteresowań: groby prehistoryczne czy polityka międzynarodowa. Aż najniespodziewaniej w świecie, niemal jak objawienie, stanęło przed nim coś, czego mu dotąd było brak, coś, co mogło wypełnić mu życie. Wielkie rzeczy zazwyczaj zjawiają się niespodziewanie.
Owego wieczora Povondra czytał gazety, Povondrowa cerowała pończochy Franka, a Franek udawał, że uczy się lewobrzeżnych dopływów Dunaju. Była przyjemna cisza.
— Swoją drogą ja jestem wariat — mruknął Povondra.
— Co ci się stało? — spytała małżonka nawlekając nitkę.
— Ach, z tymi Płazami! — tłumaczył jej Povondra. — Właśnie czytam, że w ciągu ostatniego kwartału sprzedano ich siedemdziesiąt milionów sztuk.
— To dużo, prawda? — spytała Povondrowa.
— No, ja myślę! Przecież to ogromna ilość, mateczko. Pomyśl tylko, siedemdziesiąt milionów! — Povondra kręcił głową. — Ależ muszą na tym robić olbrzymie pieniądze. No i teraz te wszystkie nowe roboty — dodał po chwili namysłu. — Właśnie czytam, że wszędzie na gwałt budują nowe wyspy. Powiadami ci, że teraz ludzie będą mogli tworzyć tyle nowych
lądów, ile tylko będą chcieli. A to wielka rzecz, matko. Uważani, że to znacznie większa rewelacja niż odkrycie Ameryki. — Povondra znów się zamyślił. — To nowa epoka dziejów, rozumiesz? Szkoda gadać, mateczko, żyjemy w niezwykłych czasach!
I znowu zaległa dom głęboka cisza. Naraz ojciec Povondra głośno pyknął z fajki.
— A jak sobie pomyślę, że gdyby nie ja, to nie byłoby doszło do tej całej historii…
— Do jakiej historii?
— A do tego przedsiębiorstwa z Płazami. Do tego Nowego Wieku. Bo tak prawdę powiedziawszy to przecież ja puściłem w ruch tę całą sprawę.
Povondrowa podniosła głowę sponad dziurawej pończochy.
— A to jakim sposobem?
— Ano, bo wpuściłem wtedy tego kapitana do pana Bondy. Gdybym go nie wprowadził, nigdy by się ten kapitan z panem Bondym nie zetknął. Tak, mateczko, gdyby nie ja, nie byłoby tej całej historii. W ogóle nie byłoby!
— A może ten kapitan byłby znalazł kogo innego — wtrąciła Povondrowa.
Cybuch Povondry zachrapał pogardliwie.
— Ty się na tym znasz! Taką sprawę może przeprowadzić tylko G. H. Bondy. Co tu dużo gadać, on widzi znacznie dalej niż ktokolwiek inny. Każdy inny uważałby tę sprawę za wariactwo albo lipę. Ale pan Bondy to co innego! Ten ma nos do interesu. Ho! ho! — Povondra zastanawiał się chwilkę. — A ten kapitan, jak to on się nazywał… Aha, Vantoch! Wcale na to nie wyglądał. Taki zwyczajny sobie, dobroduszny grubas. Każdy woźny oświadczyłby mu po prostu: „Ależ, proszę pana, prezesa nie ma i nieprędko będzie.” Ale ja miałem jakieś przeczucie, czy co takiego… „Trzeba go zameldować — powiedziałem sobie. — Może mnie nawet pan Bondy zwymyśla, trudno, wezmę winę na siebie, ale zameldować go muszę.” Powiadam ci: zawsze uważam, iż woźny musi umieć oceniać ludzi. Czasem zadzwoni jakiś człowiek, wygląda ci jak baron… A to agent od lodówek elektrycznych. Innym znów razem przyjdzie taki sobie poczciwy grubasek, a tu masz! Widzisz, co w nim siedzi? Trzeba się znać na ludziach — filozofował Povondra. — Z tego, Franku, widzisz, ile może dokonać człowiek nawet na podrzędnym stanowisku. Powinieneś brać przykład i zawsze starać się jak najlepiej spełniać swe obowiązki, tak jak ja to robiłem. — Povondra uroczyście i z przejęciem pokiwał głową. — Mogłem przecież tego kapitana odprawić, byłbym sobie nawet oszczędził chodzenia po schodach. Każdy inny byłby na niego fuknął i zatrzasnął mu drzwi przed nosem. I byłby w ten sposób udaremnił tak olbrzymie dzieło postępu na świecie. Zapamiętaj sobie, Franku: gdyby każdy człowiek spełniał solidnie swe obowiązki, byłoby na świecie jak w raju. I słuchaj uważnie, kiedy do ciebie mówię.
— Słucham, tato — mruknął nieszczęsny Franek. Ojciec Povondra chrząknął.
— Pożycz no mi, mateczko, nożyczek. Mam ochotę wyciąć ten wycinek z gazety. Będę miał kiedyś pamiątkę swojej działalności.
Tak więc doszło do tego, że Povondra zaczął zbierać z prasy wycinki o Płazach. Jego namiętności zbieracza zawdzięczamy moc materiału, który w innym wypadku zginąłby w zapomnieniu. Wycinał bowiem i przechowywał wszystko, co gdziekolwiek o Płazach napotkał w druku. Nie będziemy także taić, że po okresie początkowych skrupułów, nauczył się w swej stałej kawiarni ściągać gazety, w których były umieszczone wzmianki o Płazach. W tej dziedzinie osiągnął niezwykle, wprost czarodziejskie wirtuozostwo: umiał nieomal na oczach kelnera w niedostrzegalny sposób wydrzeć z gazety odpowiednią kartkę i wsadzić ją do kieszeni. To zresztą znana historia: wszyscy zbieracze gotowi są kraść czy mordować, byle tylko zdobyć jakiś egzemplarz do swoich zbiorów. Co jednakże w niczym nie ubliża ich moralności.
Teraz życie jego nabrało sensu, ponieważ stało się życiem zbieracza. Codziennie wieczorem porządkował i odczytywał swoje wycinki, na co Povondrowa spoglądała z pobłażliwością, pamiętając, że każdy mężczyzna to po trosze wariat, a po trosze małe dziecko. Niechże więc zabawia się raczej wycinkami, niżby miał wymykać się do knajpy lub grać w karty. Nawet zrobiła mu w komodzie miejsce na te jego pudła, które sam sporządzał na swoje zbiory. Czyż można więcej wymagać od kobiety i pani domu?
Nawet sam G. H. Bondy zaskoczony był przy jakiejś okazji encyklopedycznymi wiadomościami Povondry we wszystkim, co dotyczyło Płazów. Povondra przyznał mu się nieśmiało, że zbiera, cokolwiek ukazało się w druku na temat Płazów, pokazał nawet swoje pudła. G. H. Bondy uprzejmie zbiory pochwalił. Szkoda gadać: tylko wielcy panowie potrafią się zdobyć na wspaniałomyślny gest. Tylko wpływowi ludzie mogą uszczęśliwiać innych, zwłaszcza gdy ich to nie kosztuje ani grosza — takim wielkim panom to dobrze! Więc na przykład pan Bondy wydał po prostu rozporządzenie, by z dyrekcji Syndykatu Płazów wysyłano Povondrze wszelkie wycinki o Płazach, które powinny być zbierane w archiwum. Stąd też uszczęśliwiony i poniekąd nawet wzruszony Povondra dostawał codziennie całe paczki materiałów we wszelkich możliwych językach świata; wśród nich wycinki pism drukowanych azbuką, alfabetem greckim, pismem hebrajskim, arabskim, chińskim, bengalskim, tamilskim, jawajskim czy birmańskim, które napełniały go zbożnym wzruszeniem.
— I pomyśleć — powiadał często nad nimi — że gdyby nie ja, to tego wszystkiego w ogóle by nie było!
Jak już mówiliśmy, w zbiorach Povondry zachowało się moc materiału historycznego, dotyczącego kwestii Płazów. Nie znaczy to jednak, że materiał ten mógłby zadowolić badacza–naukowca. Przede wszystkim Povondra, który nie miał wykształcenia fachowego z zakresu materiałów pomocniczych do badań historycznych i metod archiwalnych, nie podał przy swoich wycinkach ani źródła, ani też odpowiednich danych chronologicznych. Stąd też w większości wypadków nie wiadomo, gdzie i w jakim czasie dany dokument się ukazał. Po drugie, przy masowym gromadzeniu materiałów, jakie narastały mu w ręku, Povondra odkładał do archiwum przede wszystkim obszerne artykuły, które uważał za istotne, krótkie natomiast notatki i wzmianki wyrzucał po prostu do kosza. Skutkiem tego w całym jego materiale przechowało się bardzo niewiele danych i faktów. Po trzecie, także i Povondrowa przyłożyła rękę do całej tej kwestii. Oto gdy pudła Povondry wypełniały się zbyt groźnie — cichaczem, w tajemnicy wyciągała część wycinków i rzucała je do pieca. A powtarzało się to parę razy do roku. Uratowały się tylko te, których tempo przybywania nie było tak szybkie, a więc: druki malabarskie, tybetańskie, koptyjskie. I dlatego zachowały się one w komplecie, niestety jednak, wobec braków i w naszym w tym kierunku wykształceniu, nie na wiele mogą nam być przydatne. Stąd też materiał, jaki z zakresu historii Płazów posiadamy, jest dość szczupły, tak jak na przykład księgi hipoteczne z VIII wieku po Chrystusie lub jak wybór pism poetki Safo. Raczej przypadkowo przechowała się pewna część dokumentów z takiego czy innego odcinka tego olbrzymiego światowego zagadnienia, które pomimo wszelkich trudności udało nam się zgromadzić w rozdziale pod tytułem: „Po stopniach cywilizacji.”
Historia Płazów*
W owej historycznej epoce — jaką na pamiętnym walnym zebraniu Eksportowej Spółki Pacyfiku proroczymi słowy zapowiedział G. H. Bondy mówiąc o realizującej się utopii* — nie możemy już faktów historycznych mierzyć w ramach setek czy dziesiątków lat, jak się to praktykowało w dotychczasowych dziejach świata, lecz w ramach kwartałów, kiedy to ukazały się kwartalne sprawozdania statystyczne.* W tej dobie fakty historyczne mają cechy — jeśli można tak powiedzieć — rzeczy na miarę olbrzyma; stąd też tempo historii wzrasta w sposób niezwykły (według obliczeń mniej więcej pięciokrotnie). Po prostu dziś nie możemy czekać paręset lat, by ze światem stało się coś złego czy dobrego. Na przykład wędrówki narodów, które kiedyś wlokły się przez kilka wieków, przy dzisiejszej organizacji transportu można by definitywnie załatwić w ciągu trzech lat; inaczej cała sprawa nie kalkulowałaby się. Podobnie ma się sprawa z likwidacją Cesarstwa Rzymskiego, z kolonizacją nowych lądów, z likwidowaniem Indian i innymi. Wszystko to dziś dałoby się przeprowadzić w znacznie szybszym tempie, gdyby sprawy te zlecić bogatym trustom przemysłowym. Olbrzymie sukcesy Syndykatu Płazów i jego potężny wpływ na losy świata są bez wątpienia w tej dziedzinie przykładem do naśladowania dla przyszłości.
Historia Płazów od samego zaczątku tym jest znamienna, że była ona dobrze i racjonalnie zorganizowana. Największa w tym zasługa, chociaż nie jedyna. Syndykatu Płazów. Przyznać należy również, że wiedza, filantropia, oświata, prasa i inne czynniki wzięły niemały udział w rozszerzeniu i postępie zagadnienia Płazów. Jednakże Syndykat Płazów konsekwentnie dzień za dniem zdobywał dla nich nowe kontynenty i nowe wybrzeża, pokonując liczne przeszkody, tamujące racjonalną ekspansję.*
Kwartalne sprawozdania Syndykatu wykazują systematyczne kolonizowanie przy pomocy Płazów zatok i portów Indii i Chin. Mówią one o zwiększeniu zasięgu na wybrzeżach Afryki oraz ekspansji na kontynent amerykański, gdzie w Zatoce Meksykańskiej powstają coraz nowe, najbardziej nowoczesne lęgowiska Płazów. W związku z szeroką falą kolonizacji Syndykat wysyłał nieliczne grupy pionierskie Płazów jako oddziały awangardowe przyszłego eksportu. Na przykład holenderski Waterstaat otrzymał w darze od Syndykatu tysiąc sztuk Płazów pierwszego gatunku, miasto Marsylia dostało bezpłatnie sześćset sztuk Salamandrów do oczyszczenia Starego Portu, prócz tego wiele innych. Odwrotnie jak osiedlanie się ludzi na świecie, akcja nasiedlania Płazów przebiegała planowo i celowo. Gdyby pozostawiono te sprawy przyrodzie, akcja ta trwałaby długie setki i tysiące lat. Rzecz zrozumiała: siły przyrody nigdy nie były tak przewidujące i celowe jak handel czy wytwórczość w koncepcji ludzkiej. Wygląda nawet na to, że znaczny popyt miał wpływ i na rozrodczość Płazów. Ilość narybku z jednej samicy wzrosła do stu pięćdziesięciu sztuk rocznie. Normalne stałe straty, jakie w pogłowiu Płazów powodowały rekiny, znikły niemal całkowicie, skoro Płazy zostały zaopatrzone w pistolety podwodne z kulami dum–dum, służące im do obrony przeciw drapieżnym rybom.*
Akcja nasiedlania Płazów nie przebiegała wszędzie jednakowo pomyślnie, gdzieniegdzie środowiska konserwatywne stanowczo protestowały przeciwko wprowadzaniu tego rodzaju nowych sił pracowniczych, upatrując w nich ukrytą konkurencję dla ludzkiej pracy*, gdzie indziej znów wyrażano obawy, że Płazy, żywiące się drobiazgiem morskim, zagrażają rybołówstwu. Inni jeszcze twierdzili, że ryjąc swe podmorskie jaskinie i korytarze Płazy osłabiają brzegi i wy—
spy. Prawdę powiedziawszy sporo było ludzi, którzy przestrzegali przed zbytnim rozprowadzaniem Płazów. Tak jednakże bywa od dawien dawna, że każda nowość i każde dzieło postępu napotyka na opory i nieufność. Tak było przy wprowadzeniu maszyn, tak też jest z kwestią Płazów. W innych jeszcze krajach wynikły innego znów rodzaju nieporozumienia.* Jednakże dzięki wydatnej pomocy prasy całego świata — która doskonale doceniała olbrzymie możliwości handlu Płazami i zakrojoną na szeroką skalę akcję reklamową, jaka się z tym łączy — kwestia rozmieszczania Płazów we wszystkich częściach świata przyjmowana była z dużym zainteresowaniem, a często nawet z żywiołową radością.*
Transakcje Płazami były przeważnie w ręku Syndykatu Płazów, który przeprowadzał je przy pomocy własnych, specjalnie do tego celu skonstruowanych statków—cystern. Centralnym ośrodkiem tego handlu i pewnego rodzaju giełdą Płazów był Salamander—Building w Singapurze.
Dla wyjaśnienia przytaczamy obszerne i obiektywne zestawienie, sygnowane w zbiorze znakami: e. w. 5 października:
S–Trade
Singapore, 4 października
Leading 63. Heavy 317. Team 648. Odd Jobs 26.35.
Trash 0.08. Spawn 80.132.
Tego rodzaju komunikaty może czytelnik gazet znaleźć codziennie w rubryce gospodarczej swego dziennika, pomiędzy telegramami podającymi notowania cen bawełny, cyny lub pszenicy. Czy wiecie, co znaczą te zagadkowe cyfry i słowa? Oczywiście, to transakcje Plażami, czyli S–Trade. Większość czytelników nie bardzo jasno sobie wyobraża, jak to ten handel naprawdę wygląda. Najprawdopodobniej przedstawiają sobie oni to tak: wielkie targowisko rojące się niezliczonymi tysiącami Płazów, koło których przechadzają się kupcy w tropikalnych hełmach i turbanach, oglądają wystawiony na sprzedaż towar i wreszcie wskazują palcem na jakiś egzemplarz dobrze wyrośniętego, zdrowego, młodego Plaża, mówiąc: ..Proszę mi sprzedać tę sztukę. Co to kosztuje?”
A w rzeczywistości giełda Płazów wygląda zupełnie inaczej. W marmurowym pałacu S–Trade w Singapurze nigdzie nie zauważycie ani jednego Płaza, lecz tylko ruchliwych i eleganckich urzędników, przyjmujących zlecenia telefoniczne. ,,Tak, proszę pana. Leading kosztuje 63. Ile? Dwieście sztuk? Dobrze, proszę pana. Dwadzieścia sztuk Heavy i sto osiemdziesiąt Team. Okey, zrozumiano. Statek odchodzi za pięć tygodni. Right? Thank you, sir*.” Cały paląc S–Trade aż huczy od rozmów telefonicznych; robi to raczej wrażenie jakiegoś urzędu czy banku niż targowiska. A jednak ten biały, wspaniały gmach z jonskimi kolumnami na frontonie jest znacznie bardziej znanym na całym świecie targowiskiem niż jarmark w Bagdadzie za czasów Haruna al Raszyda.
Wróćmy jednak do naszego przedsiębiorstwa handlowego i jego specyficznej gwary zawodowej.
Leading to są po prostu specjalnie dobrane, inteligentne, zazwyczaj trzyletnie Plaży, starannie wyćwiczone do sprawowania funkcji dozorców i kierowników w koloniach roboczych Płazów. Sprzedaje się je bez względu na ich fizyczne właściwości: ceni się tylko ich inteligencję. Leading z Singapuru, mówiące dobrą angielszczyzną, uważane są za pierwszorzędne i najbardziej odpowiedzialne. Oddzielnie także nabyć można inne typy kierowników Płazów, tak zwanych Capitanos: inżynierów, Malaian–Chiefs, Foremanders i innych, jednakże Leading cenione są najwyżej. Dziś cena ich waha się około sześćdziesięciu dolarów za sztukę.
Heavy to ciężkie, atletycznej budowy, najczęściej dwuletnie Plaży, których waga waha się od 100 do 120 funtów. Sprzedaje się je zazwyczaj w grupach ftzw. bodiesi, po sześć sztuk. Ćwiczone są one do najcięższych prac fizycznych, jak: kruszenia skał, przenoszenia głazów i tym podobne. Jeżeli w podanej notatce uwidoczniono: Heavy 317, to znaczy, że grupa (body) złożona z sześciu Płazów kosztuje trzysta siedemnaście dolarów. Na każdą grupę ciężkich przeznacza się zazwyczaj jednego Leading jako kierownika i dozorcę.
Team to zwykle Płazy do pracy, o wadze 80 do 100 funtów, które sprzedaje się tylko w drużynach pracowniczych (teamach), liczących dwadzieścia sztuk. Używane są przeważnie do prac gromadnych, jak na przykład: do bagrowania dna, sypania nasypów, stawiania tam i tym podobnych. Na każdy team, złożony z dwudziestu Płazów, przypada jeden Leading.
Odd Jobs są klasą samą w sobie. Są to Płazy, które z jakichś powodów nie przechodziły gromadnego lub specjalnego szkolenia. Na przykład dlatego, że wzrastały gdzieś poza wielką, fachowo prowadzoną farmą Płazów. Są to właściwie półdzikie, lecz bardzo często niezwykle zdolne Płazy. Sprzedaje sieje na sztuki lub w tuzinach, używa się ich do rozmaitych prac pomocniczych lub do wykonywania drobniejszych zadań, dla których nie warto sprowadzać całych grup lub drużyn Płazów. Jeżeli Leading możemy uważać za elitę Płazów, to Odd Jobs symbolizuje raczej drobny proletariat. W ostatnich czasach cieszą się one wielkim powodzeniem wśród nabywców: traktują je jako pewnego rodzaju surowiec, z którego sami przedsiębiorcy wychowują sobie pewne typy: Leading. Heavy, Team lub Trash.
Trash, czyli braki (wysortowane odpadki), są to mniej wartościowe, słabe lub upośledzone fizycznie Płazy, których nie sprzedaje się pojedynczo lub w jakichś określonych partiach, ale po prostu na wagę, zazwyczaj całymi dziesiątkami ton. Kilogram żywej wagi kosztuje dziś 8 do 10 centów. Do czego właściwie służą i w jakim celu je kupują, nie wiadomo, prawdopodobnie do jakichś lżejszych prac w wodzie. By uniknąć nieporozumień, musimy przypomnieć, że mięso płazów nie jest jadalne. Gatunek Trash nabywają w olbrzymim hurcie kupcy chińscy. Dokąd go wywożą, nie zostało ustalone.
Spawn to nazwa narybku Płazów, dokładnie powiedziawszy: kijanki do roku życia. Sprzedawane są w setkach i cieszą się olbrzymim popytem dlatego przede wszystkim, że są tanie i że transport ich jest stosunkowo mało skomplikowany. Dopiero na miejscu przeznaczenia dorastają i przygotowywane są do pracy. Spawn dostarczany bywa w beczkach, ponieważ kijanki nie muszą wychodzić z wody, jak to jest konieczne u Płazów dorosłych. Bardzo często zdarza się, że ze Spawnu wyrastają jednostki niezwykle uzdolnione, przewyższające nawet typ standaryzowany Leading. Dlatego też transakcje 2 narybkiem są takie dla przedsiębiorstw interesujące. Wysoko uzdolnione Płazy sprzedaje się bowiem później po paręset dolarów za sztukę. Amerykański milioner Denicker zapłacił pewnego razu dwa tysiące dolarów za Plaża, który płynnie mówił dziewięcioma językami. Potem kazał go przewieźć na specjalnym okręcie do Miami. Sam ten transport kosztował ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. W ostatnich czasach liczni hodowcy nabywają narybek Płazów do tak zwanych stadnin Płazów, gdzie przez eliminacje wybierają i trenują je na zawodników sportowych. Zaprzęga się je później po trzy do niewielkich łodzi, przypominających muszle. Regaty muszli, ciągnionych przez Płazy, są obecnie najmodniejszą i najulubieńszą rozrywką młodych Amerykanek na Palm Beach, w Honolulu i na Kubie. Nazywają się one Triton–Races lub Wenus–regaty. W lekkiej, artystycznie wykonanej muszli, kołyszącej się na falach morskich, stoi zawodniczka w najbardziej oszczędnym co do powierzchni, a zarazem najrozkoszniejszym kostiumie kąpielowym, trzymając w ręku jedwabne lejce zaprzęgu Płazów. W ten sposób odbywają się konkursy o tytuł Wenus. Mr. J. S. Tincker. król konserw — o którym już była mowa — nabył dla swej córeczki zaprzęg, złożony z trzech Płazów–zawodników: Posejdona, Hengista i King Edwarda, za okrągłą sumę trzydziestu sześciu tysięcy dolarów. Lecz te wszystkie rzeczy dzieją się już poza ramami właściwego S–Trade, którego czynności ograniczają się właściwie do dostarczania całemu światu solidnych sił roboczych: Leadings, Heavies i Teams.
Wspomnieliśmy już o farmach Płazów. Nie należy sobie pod tym pojęciem wyobrażać jakichś olbrzymich stajen zarodowych z zagrodami; to po prostu kilka kilometrów nagiego wybrzeża, na którym jest rozrzuconych parę domków z blachy falistej. Jeden domek to kwatera weterynarza, drugi jest kancelarią dyrektora, a reszta to domki mieszkalne personelu nadzorującego. Dopiero podczas odpływu można dostrzec, że od brzegu biegną w głąb morza długie przegrody, dzielące pobrzeże na poszczególne baseny. Jeden z nich przeznaczony jest na narybek, drugi na Leading, i tak dalej. Każdy gatunek karmi się i ćwiczy oddzielnie. Obie czynności wykonywane są w nocy. O zmierzchu Płazy wychodzą z nor na brzeg i gromadzą się wokół swych instruktorów, którymi zazwyczaj są wysłużeni podoficerowie. Pierwsza lekcja to lekcja mówienia; instruktor powtarza Płazom jakiś wyraz, na przykład „kopać”, i naocznie uzmysławia im jego znaczenie. Potem ustawia je w czwórki i uczy maszerować. Z kolei półgodzinna lekcja gimnastyki i odpoczynek w wodzie. Po przerwie uczą się posługiwać różnego rodzaju narzędziami i bronią, po czym następują trzygodzinne ćwiczenia praktyczne w budownictwie wodnym, oczywiście pod kierunkiem instruktorów. Kiedy już Plaży powrócą do wody, otrzymują pokarm, składający się z specjalnych sucharów, przygotowanych z mąki kukurydzianej i łoju. Leading i Heavy dokarmia się dodatkowo jeszcze mięsem. Lenistwo i nieposluszeństwo karze się odebraniem racji żywnościowej. Kary cielesnej nie stosuje się w ogóle; zresztą wrażliwość Płazów na ból jest bardzo nieznaczna. Ze wschodem slońca na farmach Płazów nastaje zupełna cisza: ludzie idą spać, Plaży zaś znikają pod powierzchnią morza.
Ten bieg rzeczy dwukrotnie tylko w ciągu roku ulega zmianie: raz w okresie tarła, kiedy to przez dni czternaście Plaży pozostawione są całkowicie same sobie, drugi raz, gdy na farmie zjawi się statek tankowy Syndykatu Płazów, przywożący dyrektorowi farmy dyspozycje, ile i jakie gatunki należy odstawić. Pobór odbywa się także nocą. Komendant statku, dyrektor farmy i weterynarz zasiadają przy oświetlonym stole, natomiast dozorcy i zaloga statku mają za zadanie odcięcie Płazom drogi powrotnej do morza. Zwierzęta jeden po drugim podchodzą do stołu, gdzie komisja decyduje: zdolny lub nie. Zakwalifikowane Płazy wsiadają do lodzi, która przewozi je na statek tankowy. W większości wypadków robią to dobrowolnie, czyli tylko na surowy rozkaz. Bardzo rzadko zdarza się, że trzeba używać gwałtu lub wiązać je. Spawn, czyli narybek, wyławia się oczywiście z morza przy pomocy sieci.
Także i transport Płazów na statkach tankowych odbywa się w sposób humanitarny i higieniczny. Woda w cysternach jest codziennie przy pomocy pomp zmieniana, zwierzęta są karmione znacznie intensywniej. Śmiertelność podczas transportu sięga ledwie 10 procent. Z inicjatywy Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami na każdym statku obecny jest kapelan, który czuwa nad ludzkim traktowaniem Płazów i co noc wygłasza do nich kazania, w których specjalnie Madzie im na serce szacunek dla ludzi, wdzięczność, posłuszeństwo i miłość do przyszłych pracodawców. Jedynym pragnieniem tych ostatnich jest ojcowska dbałość o szczęście i dobrobyt Płazów. Problem uczuć ojcowskich dosyć trudno jest Plażom wyjaśnić, gdyż samo pojęcie ojcostwa jest im nie znane. W kołach inteligentniejszych Salamandrów na określenie kapelana okrętowego utarła się nazwa: Ojciec—Płaz. Bardzo celowe również okazały się filmy naukowe, przy pomocy których podczas transportu demonstruje się Plażom z jednej strony cuda techniki ludzkiej, z drugiej strony ich przyszłe prace i obowiązki.
Istnieją ludzie, którzy skrót S–Trade (Salamander–Trade) interpretują jako Slave–Trade, czyli handel niewolnikami. Tymczasem my, jako bezstronni obserwatorzy, możemy oświadczyć, że gdyby handel niewolnikami w dawnych czasach był tak wspaniale zorganizowany i tak idealnie pod względem wymogów higieny prowadzony jak dzisiejszy handel Plażami, niewolnikom moglibyśmy tylko pogratulować. Traktowanie zwłaszcza droższych gatunków Płazów jest wyjątkowo dobre i przyzwoite, z tego chociażby względu, że kapitan statku i załoga odpowiedzialni są swoimi poborami za życie powierzonych im Płazów. Autor niniejszego artykułu sam był świadkiem, jak najbardziej zahartowani marynarze — załoga statku tankowego SS–14 — głęboko byli wzruszeni i przejęci, kiedy dwieście czterdzieści sztuk Płazów najwyższego gatunku zachorowało nagle w basenie z ciężkimi objawami zatrucia. Zaglądali do nich raz po raz z pełnymi łez oczyma, dając folgę swym ludzkim uczuciom w słowach bardzo prostych: „Do diabła z tym całym ścierwem!”
Na skutek rosnących obrotów eksportu Płazów pojawił się także i dziki handel w tej dziedzinie. Syndykat Płazów nie mógł ująć pod kontrolę i zarząd wszystkich lęgowisk Płazów, na które porozwoził je nieboszczyk kapitan van Toch, zwłaszcza na odległych wyspach Mikronezji, Melanezji i Polinezji. Dlatego też cały szereg osad zostało pozostawionych własnemu losowi. Konsekwencją tego był fakt, że oprócz racjonalnej hodowli Salamandrów powstały i przedsiębiorstwa połowu dzikich Płazów, które miały dość szeroki zasięg. Połowy te przypominały w pewnym sensie polowania na foki. Oczywiście były to połowy do pewnego stopnia nielegalne, skoro jednak nie istniały paragrafy prawne ochrony Płazów, mogły być one ścigane wyłącznie tylko jako przekroczenia w sensie naruszenia granic obcego terytorium lub wtargnięcia w strefę wpływów innego państwa. Ponieważ jednak na wyspach tych Płazy rozmnażały się w sposób fantastyczny i czyniły znaczne szkody na plantacjach i polach tubylców, te dzikie połowy Płazów były pomijane milczeniem i traktowane jako pewnego rodzaju regulacja przyrostu naturalnego Płazów.
Przytaczamy autentyczne opowiadanie z tego okresu:
Korsarze XX wieku.
E.E.K.
Dochodziła godzina jedenasta wieczór, kiedy kapitan naszego statku kazał ściągnąć z masz tu flagę państwową i spuścić łódki na wodę. Noc była księżycowa, pełna srebrzystej poświaty. Wiosłowaliśmy w stronę wyspy — o ile pamiętam — Gardner Island, w archipelagu Feniksa. W takie wiośnie miesięczne noce Płazy wychodzą na brzeg i tańczą. Można wówczas podejść do nich zupełnie blisko: pogrążone w gromadnym, niemym tańcu, nic nie słyszą. Wysiedliśmy w dwudziestu na brzeg trzymając w ręku wiosła. Rozwinięci w tyralierę, zaczęliśmy półkolem okrążać rojące się na plaży w jasnym świetle księżyca ciemne stado.
Trudno wprost opisać wrażenie, jakie sprawia taki taniec Płazów. Około trzysta zwierząt siedzi na tylnych nogach w ściśle zwartym kręgu, frontem do środka. Środek koła jest pusty; Plaży siedzą nieruchomo, jakby skamieniałe. Wygląda to jak jakaś palisada wokół tajemniczego ołtarza; lecz wewnątrz nie ma ani ołtarza, ani żadnego bożka. W pewnej chwili któreś zwierzę zamlaska; „Ts… ts… ts…” — i zaczyna kręcić ruchem kolistym górną polową dala. Kołysanie przenosi się na następne zwierzęta, dalej i dalej. W parę sekund już wszystkie Płazy wirują górną polową ciała, nie ruszając się z miejsca, coraz prędzej, : coraz większym uniesieniem, zataczając się w jakimś szaleńczym, namiętnym upojeniu. Po jakimś kwadransie poszczególne zwierzęta zaczynają opadać z sil, kręcą się z coraz większym trudem, wreszcie nieruchomieją: jeden, drugi, trzeci… I znów siedzą wszystkie bez ruchu jak dziwne figury. Za jakiś czas znowu któryś Plaż się odzywa: ,,Ts… ts… ts…”, cialo jego zaczyna się kolebać, wirować i taniec porywa cały zwarty krąg.
Oczywiście opis taki jest opisem raczej mechanicznym, ale spróbujcie dodać do niego zimne światlo księżyca i regularnie powtarzający się przeciągły poszum morza. Otrzymacie wówczas coś niesamowitego, coś wprost fantastycznego.
Stanąłem ze ściśniętym gardłem, ogarnęło mnie dławiące uczucie grozy i przerażenia.
— Rusz no się, ty — zakrzyknął na mnie któryś z kolegów — bo powstanie luka!
Coraz mocniej zacieśnialiśmy pierścień wokół tańczącego koła zwierząt. Chłopcy trzymali wiosła mocno w garści i rozmawiali półgłosem, raczej może dlatego, że była noc. niż żeby nas miały Plaży zauważyć.
— Biegiem do środka! — zawołał nasz komendant.
Ruszyliśmy w stronę wirującego kaliska, wiosła z głuchym stukotem opadły na grzbiety Płazów. Dopiero teraz Plaży uprzytomniały: rzucił się tłumnie do środka, niektóre próbowały przemknąć się pomiędzy wiosłami i uciec do morza. Ciosy wioseł padały gęsto, zwierzęta cofały się i jęcząc boleśnie padały na piasek. Zganialiśmy je wiosłami coraz bardziej ku środkowi; stłoczone, zbite, pokaleczone, utworzyły wreszcie jedną bezładną, kilkuwarstwową stertę zwalonych ciał. Dziesięciu ludzi zacieśniało coraz bardziej krąg przy pomocy wioseł, drugich dziesięciu waliło wiosłami te, które próbowały uciekać lub wymykać się. Wreszcie leżało przed nami jedno wielkie kłębowisko ruszającego się czarnego mięsa, skrzeczącego żałośnie. Z kolei zrobiono lukę pomiędzy wiosłami: kiedy ukazywał się w niej Plaż, otrzymywał mocny cios wiosłem w tył głowy. Po nim drugi i trzeci, aż wreszcie znalazło się ich tam ze dwadzieścia.
— Zamknąć koło! — rozkazał komendant. I luka zniknęła.
Teraz Bully Beach i mieszaniec Dingo, schwyciwszy ręką poszczególne sztuki za nogi, zaczęli ciągnąć zamroczone zwierzęta po piasku w stronę łódek —jak worki ze zbożem. Czasem wleczone cialo zaplątalo się gdzieś pomiędzy kamieniami. Gdy marynarz ciągnął z pasją lub szarpał za nogę ze złością, noga urywała się.
— To nic strasznego — mruczał pod nosem stojący obok mnie stary Mikę. — Odrośnie mu niedługo.
Kiedy ogłuszone Plaży znalazły się w łódce, komendant rozkazywał:
— Przygotować następne!
I znowu wymierzano Plażom wiosłami ciosy w tył głowy. Ten nasz komendant, nazwiskiem Bellamy. był wykształconym i bardzo spokojnym człowiekiem, a przy tym doskonałym szachistą. Ale taki połów to był raczej interes, więc wszelkie skrupuły musiały odpaść. W ten sposób złapaliśmy około dwustu sztuk Płazów. Na placu zostało z siedemdziesiąt, prawdopodobnie nieżywych lub niezdatnych już do transportu.
Na statku powrzucano Plaży do specjalnego basenu. Nasz statek to był stary tank–ship*. służący dawniej do transportu nafty. Źle oczyszczone zbiorniki pachniały ropą naftową, a woda w nich była tłusta i śmierdząca. Usunięto tylko pokrywy dla dostępu powietrza. Kiedy wrzucono do tej wody Płazy, wyglądała jak obrzydliwa i gęsta zupa z kluskami. Gdzieniegdzie z trudem, ledwie—ledwie poruszały się Plaży. Przez cały dzień pozostawiono je w spokoju, by trochę oprzytomniały. Następnego rana przyszło czterech ludzi z długimi widłami i zaczęło nimi grzebać w tej zupie (fachowo nazywa się to soup). Trącali nieruchome ciała i obserwowali, czy się ruszają albo tez czy są wśród nich mocno pokaleczone. Te przy pomocy długich haków wyciągali i odrzucali.
— No, już czysta zupa? — pytał kapitan.
— Tak, panie komendancie.
— Dolejcie świeżej wody!
— Rozkaz, komendancie.
Takie oczyszczanie zupy odbywało się codziennie, codziennie też wyrzucano w morze sześć do dziesięciu sztuk „zepsutego towaru” —jak się to nazywało. Statkowi naszemu towarzyszyła stale olbrzymia kawalkada potężnych, nażartych rekinów. Baseny śmierdziały rozpaczliwie: mimo stałego zmieniania woda w nich była brudna, pełna ekskrementów i rozmoczonych sucharów. Ledwie się w niej poruszały i z trudem oddychały czarne cielska Płazów.
— Tu mają i tak świetnie — twierdził stary Mikę. — Widziałem kiedyś statek, który przewoził je w starych beczkach po benzolu. Wszystko im tam wtedy wyzdychało.
W sześć dni później braliśmy nowy towar na wyspie Nanomed.
Tak to wygląda handel Plażami. Oczywiście handel nielegalny, czyli nazwawszy rzecz po imieniu: „nowoczesne korsarstwo”, zrodzone w ostatniej dobie. Utarło się zdanie, że blisko czwarta część będących w handlu Płazów pochodzi z tych właśnie nielegalnych łowów. Istnieją bowiem lęgowiska Płazów, na których Syndykatowi nie opłaca się utrzymywać stałych farm. Ostatnio na drobniejszych wyspach Oceanu Spokojnego Płazy tak się rozmnożyły, że zaczęły się już ludziom dawać we znaki. Tubylcy bardzo ich nie lubią, twierdzą, że ryte przez nich nory i korytarze osłabiają wyspy. Dlatego też Urzędy Kolonialne, a także i Syndykat Płazów przymykają oczy na tę rabunkową gospodarkę dzikimi Płazami. Obliczono, że ponad czterysta statków trudni się obecnie korsarskimi wyprawami na Plaży. Prócz drobnych przedsiębiorstw, ten rodzaj nowoczesnego korsarstwa uprawia także cały szereg większych towarzystw okrętowych, wśród nich największe Pacific Trade Comp. z siedzibą w Dublinie, którego prezesem jest wielce szanowny pan Charles B. Harriman. Przed rokiem warunki pracy w tej branży były znacznie gorsze, mianowicie pewien chiński rozbójnik, nazwiskiem Teng, napadł przy pomocy swoich trzech statków legalne farmy Syndykatu. Gdy załoga tych farm stawiła mu opór, nie wahał się wyciąć jej w pień. Zeszłego roku w listopadzie jednakże cala ta mała flotylla Tenga została pod Midway Island zatopiona przez amerykańską kanonierkę wojskową. Od tej chwili korsarstwo w zakresie Płazów przybrało formy mniej dzikie i rozwija się obecnie zupełnie prawidłowo. Wprowadzono w nim pewne zasady, które na ogół przyjęte zostały powszechnym milczeniem; na przykład podczas ataku na cudze wybrzeże z masztu statku korsarskiego zostaje zdjęta flaga państwowa, poza tym pod płaszczykiem korsarstwa tego rodzaju nie praktykuje się handlu żadnymi innymi towarami; wreszcie w korsarstwie schwytane Plaży nie mogą być sprzedawane po cenach dumpingowych; wprowadza sieje na rynek światowy jako gatunek drugi. W handlu nielegalnym Płazy sprzedaje się w cenie 20 do 22 dolary za sztukę; uważane są one za gatunek gorszy, lecz bardzo wytrzymały ze względu na to, iż wytrzymują najstraszliwsze obchodzenie się z nimi i fatalne warunki transportu na statkach pirackich. Przypuszczalnie transport taki wytrzymuje zaledwie 25 do 30 procent schwytanych zwierząt, te jednak stają się bardziej odporne niż dotąd. Nazywają je Afaccaroni; w ostatnich czasach są już one normalnie notowane na światowej giełdzie Płazów.
W dwa miesiące później grałem w hotelu „France” w Saigonie z panem Bellamy w szachy. Oczywiście nie pracowałem już wówczas na statku.
— Słuchajcie, panie Bellamy — zaczepiłem go w rozmowie. — Pan przecież jest przyzwoity człowiek, jak się to mówi: dżentelmen. Nigdy pan nie miał wyrzutów sumienia, że pracuje pan w branży, która jest zasadniczo nie czym innym, jak handlem niewolników?
— Bellamy ruszył ramionami.
— Płazy to są Płazy — rzucił wykrętnie.
— Tak, ale przed dwunastu laty mówiło się, że Murzyni to tylko Murzyni…
— A czy tak nie było rzeczywiście? — odpowiedział Bellamy. — Szach! Partię tę oczywiście przegrałem. Przyszło mi nagle na myśl, że każde pociągnięcie na szachownicy to stara historia, już gdzieś, kiedyś, ktoś je wykonał. Że i nasze dzieje już kiedyś dawniej rozgrywały się także, że właściwie przesuwamy figurki po dawnych śladach, zmierzając do dawnych porażek. Bardzo być może, że taki przyzwoity i cichy Bellamy łowił kiedyś Murzynów na Wybrzeżu Kości Słoniowej i przewoził ich na Haiti lub do Luizjany, że patrzył spokojnie, jak marli pod pokładem. Ale Bellamy nie miał przecież złych intencji. Bo Bellamy nigdy nie ma złych intencji. Dlatego też jest niepoprawny.
— Czarne przegrały — oświadczył Bellamy, zadowolony. Wstał i przeciągnął się leniwie.
Sądząc po wspaniałej organizacji handlu Płazami i olbrzymim zasięgu propagandy prasowej, .najwyższe znaczenie dla rozwoju zagadnienia Płazów miała potężna fala idealizmu technicznego, która w tym czasie zalała cały świat. Słusznie przewidywał G. H. Bondy, że duch ludzki rozpocznie w owym czasie prace nad nowymi kontynentami i nowymi Atlantydami. Przez długie lata trwał w kołach technicznych gorący i długotrwały spór: czy należy stawiać nowe, solidne kontynenty o żelazobetonowych brzegach, czy też tylko lekkie lądy, usypane z morskiego piasku. Codziennie niemal powstawały nowe, gigantyczne projekty: inżynierowie włoscy projektowali albo wybudowanie Wielkiej Italii, obejmującej całe niemal Morze Śródziemne aż po Trypolis, Baleary i Wyspy Dodekanezu, albo skonstruowanie nowego kontynentu — tak zwanej Lemurii — na wschód od włoskiego Somali, który objąłby cały Ocean Indyjski. Przy pomocy olbrzymiej armii Płazów zbudowano już nawet nową wyspę, na wprost portu somalskiego, Mogadiszu, o powierzchni trzynaście i pół akra. Japonia projektowała, a w części nawet już wykonała, nową, ogromną wyspę w miejscu dawnego archipelagu wysp Marianny, przygotowywała połączenie archipelagów wysp Karoliny i Marszala w dwie wielkie wyspy, które miały otrzymać nazwę Nowy Nippon. Na każdej z tych wysp miano wybudować sztuczny wulkan, który by przyszłym mieszkańcom przypominał świętą Fudżijamę. Mówiono także, że niemieccy inżynierowie budują po kryjomu w morzu Sargasa ciężki, betonowy ląd, który ma być przyszłą Atlantydą i podobno ma bardzo zagrażać francuskiej Afryce Zachodniej. Dotąd jednakże wykonano tylko fundamenty. Holandia przystąpiła do zakrojonego na wielką skalę osuszania Zeelandu. Francja na Guadelupie połączyła Grandę Terre, Basse Terre i La Desirade w jedną wspaniałą wyspę. Stany Zjednoczone przystąpiły do budowy na 37 południku pierwszej wyspy lotniczej (dwupiętrowej, z olbrzymim hotelem, stadionem sportowym, Lunaparkiem i kinem na pięć tysięcy osób).
Zdawało się po prostu, że padły już ostatnie granice, jakie przed rozmachem ludzkiego ducha stawiały oceany świata: nastała radosna epoka fantastycznych planów technicznych. Człowiek zrozumiał, że dopiero teraz staje się Panem Świata — dzięki Płazom, które zjawiły się na arenie w odpowiednim momencie, powiedzmy: po prostu w chwili konieczności dziejowej. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie byłoby doszło do tak olbrzymiego rozprzestrzenienia się Płazów, gdyby nie fakt, że nasz wiek techniki przygotował dla nich do wykonania tak ciekawe zadania, stwarzając tym samym rozległe pole dla ich trwałego zatrudnienia.
W wytworzeniu sprzyjającej rozwojowi handlu Płazami atmosfery wzięła także wybitny udział wiedza, która od samego początku poświęciła wiele uwagi badaniom Płazów, zarówno od strony fizycznej, jak i duchowej.
Przytaczamy sprawozdanie z kongresu naukowego w Paryżu, podane przez jednego z uczestników:
I CONGRÈS d’TURODÈLES
Nazwany w skrócie Kongresem Płazów Ogoniastych, kongres ten miał w rzeczywistości oficjalny tytuł znacznie szerszy: Pierwszy Międzynarodowy Kongres Zoologów dla Badań Psychicznych Płazów Ogoniastych. Jednakże rodowity paryżanin nie znosi kilometrowych tytułów, dlatego też wszyscy uczeni i profesorowie, zasiadający w sali obrad w Sorbonie, mówili po prostu: „Messieurs les Urodeles”, panowie plaży ogoniaste, i koniec. Albo też jeszcze krócej i prościej: „Ces Zoos–là*”.
Poszliśmy więc zobaczyć „ces Zoos–là” z ciekawości raczej niż z obowiązku sprawozdawcy. Z ciekawości — jak państwo sami rozumiecie — która bynajmniej nie dotyczyła owych godnych, kryjących się za okularami powag uniwersyteckich, lecz raczej tych… stworzeń (ciekawe, dlaczego pióro wzdraga się przed napisaniem wyrazu: „zwierząt”!), o których tyle już napisano zarówno naukowych foliałów, jak i bulwarowych piosenek, a które jakoby są — według jednych — zwyczajną kaczką dziennikarską, według innych natomiast, są istotami znacznie bardziej utalentowanymi niż sami panowie stworzenia, jak się tym mianem dziś jeszcze (mam na myli: po wojnie światowej i tym podobnych sprawach) określa człowieka.
Miałem nadzieję, że przesławni panowie uczestnicy Kongresu dla Badań Psychicznych Płazów Ogoniastych dadzą nam, laikom, jasną i zdecydowaną odpowiedź, jak ostatecznie przedstawia się kwestia owych fantastycznych jakoby zdolności Andriasa Scheuchzeri. Że nam powiedzą: „Tak, to jest stworzenie rozumne albo też tak dalece zdolne do przyswojenia sobie cywilizacji, jak pan lub ja, że więc dlatego trzeba się z nimi na przyszłość tak liczyć, jak musimy się liczyć z przyszłym rozwojem ras ludzkich uważanych dotąd za dzikie i prymitywne…”
Niestety na Kongresie nie padła żadna tego rodzaju odpowiedź, żaden nawet problem tego typu nie został poruszony. Dzisiejsza wiedza zbyt jest… fachowa, by mogła zajmować się problematyką tego rodzaju.
Ano więc postarajmy się nauczyć czegoś, co się nazywa życiem duchowym zwierząt. Ten oto wysoki pan, z rozwianą jak u czarnoksiężnika brodą, to słynny profesor Dubosque. W tej chwili właśnie zwalcza namiętnie jakąś odmienną teorię któregoś z swoich wielkich kolegów — lecz od tej strony trudno nam śledzić treść jego wykladu. Dopiero po dobrej chwili możemy się zorientować, że ten namiętny czarnoksiężnik mówi o wrażliwości Andriasa na barwy i o jego umiejętności rozróżniania rozmaitych odcieni barw. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, odniosłem jednak wrażenie, że Andrias Scheuchzeri jest jakby niewrażliwy na barwy i że sam pan profesor Dubosque to zdecydowany krótkowidz — sądząc po tym, jak blisko podsunął swe notatki pod grube, srogo błyskające okulary.
Potem przemawiał uśmiechnięty uczony japoński, dr Okagawa; było to coś na temat zasięgu reakcji, coś o symptomach występujących w momencie przecięcia węzłów czuciowych w mózgu Andriasa. Przedstawiał, jakie zmiany zachodzą u Andriasa, kiedy zostanie w nim unieszkodliwiony narząd odpowiadający labiryntowi usznemu. Dalej szczegółowo referował profesor Rehman, jak reaguje Andrias na bodźce elektryczne. Rozpętał się wówczas namiętny spór między referentem a profesorem Brucknerem. C’est un type* — ten profesor Bruckner: mały, złośliwy i niesamowicie impulsywny. Twierdził między innymi, że Andrias jest pod względem zmysłów równie ubogo wyposażony z natury jak człowiek i że odznacza się takim samym brakiem instynktów. Z cr,v:5/o biologicznego punktu widzenia ma to być zwierzę prawie tak samo chylące się ku upadkowi jak człowiek i podobnie jak on starające się swą deprecjację biologiczną nadrobić tym, co się określa jako intelekt.
Tak jednak wyglądało, że wszyscy inni fachowcy nie brali profesora Brucknera poważnie — prawdopodobnie dlatego, że nie przecinał on węzłów czuciowych w mózgu Andriasa ani też nie doprowadzał do niego bodźców elektrycznych.
Następnie profesor van Dieten bardzo powoli i z wielkim nabożeństwem tłumaczył, jakie u Andriasa występują odruchy po wyjęciu prawego czołowego zwoju mózgowego, a jakie po usunięciu zwoju okcypitalnego po lewej stronie mózgu.
Potem amerykański profesor Devrient mówił na temat… Niech mi państwo wybaczą: nie wiem, na jaki temat mówił’ Bo właśnie w tej chwili zaczęła mi się tłuc po głowie myśl: jakie odruchy wystąpiłyby u profesora Devrient, gdyby tak jemu wyjąć prawy czołowy zwój mózgu; jakby na przykład reagował uśmiechnięty dr Okagawa, gdyby podziałać na niego przy pomocy bodźców elektrycznych; jakby się zachował prof. Rehman, gdyby mu ktoś unieszkodliwił labirynt uszny. I ogarnęła mnie nagle niepewność, jak to właściwie jest u mnie z rozróżnianiem barw lub z czynnikiem w moich reakcjach ruchowych. Zaczęły mnie naraz dręczyć wątpliwości, czy mamy prawo (oczywiście w znaczeniu ściśle naukowym) mówić o swoim (to znaczy ludzkim) życiu duchowym, skorośmy dotąd jeden drugiemu nie powyjmowali zwojów mózgowych i nie poprzecinali węzłów czuciowych. Właściwie powinni byśmy rzucić się na siebie ze skalpelami w ręku, byśmy mogli zbadać nawzajem swoje życie psychiczne. Jeżeli o mnie chodzi, miałbym ogromną ochotę — dla dobra wiedzy — rozbić okulary profesora Dubosque lub podziałać bodźcami elektrycznymi na łysinę profesora Dietena, a potem opublikować artykuł o tym, jak oni na to zareagowali. Prawdę powiedziawszy, doskonale sobie to potrafię wyobrazić. Nie umiem natomiast wyobrazić sobie, co przy doświadczeniach tego rodzaju działo się w duszy Andriasa Scheuchzeri. Tyle tylko, że jestem najgłębiej przekonany, iż to jest stworzenie niezwykle cierpliwe i potulne. Zresztą żadna z powag naukowych nie stwierdziła, by nieszczęśnik Andrias Scheuchzeri wpadł kiedy w pasję.
Nie wątpię, że Pierwszy Kongres Płazów Ogoniastych to wspaniały sukces wiedzy. Ale kiedyś, gdy znajdę chwilę wolnego czasu, pójdę do Jardin des Plantes wprost do basenu Andriasa Scheuchzeri i powiem mu po cichu: ,,Słuchaj, Płazie, jeśli kiedyś nadejdzie twój dzień… niechże ci nie przyjdzie na myśl przeprowadzać badań naukowych nad życiem ludzi!”
Dzięki więc tym badaniom naukowym przestali ludzie uważać Płazy za jakiś cud; w świetle trzeźwej wiedzy Salamandrzy stracili bardzo wiele ze swego dotychczasowego nimbu nadzwyczajności i wyjątkowości. Poddani badaniom według testów psychologicznych, wykazywali właściwości bardzo przeciętne i nieinteresujące; ich niezwykłe zdolności wiedza przeniosła w krainę baśni. Nauka odsłoniła typ Normalnego Salamandra, który okazał się stworzeniem niezabawnym i dość ograniczonym. Tylko dzienniki wciąż jeszcze robiły reklamę „cudownym Płazom”, które potrafią w pamięci mnożyć liczby pięciocyfrowe. Wnet i to jednak przestało ludzi bawić, zwłaszcza gdy się okazało, że przy odpowiednich ćwiczeniach może się tego nauczyć i zwyczajny człowiek. Więc też ludzie zaczęli uważać Płazy za rzecz zupełnie naturalną, tak jak na przykład maszynę do liczenia czy też inny automat. Przestały one być czymś tajemniczym, co wynurzyło się z nieznanych toni morza, nie wiadomo dlaczego i po co. Bo ludzie nie będą dopatrywać się tajemniczych spraw w czymś, co im służy i daje dochody, ale raczej w tym, co może im szkodzić lub zagrażać. A ponieważ Płazy, jak się okazało, były to stworzenia pod każdym względem bardzo użyteczne, więc też zaczęto je traktować jako coś, co zasadniczo należy do racjonalnego i normalnego biegu rzeczy.
Przydatność Płazów badał specjalnie hamburski badacz Wuhrmann. Poniżej krótko streszczamy poważne wyniki, do jakich doszedł:
BERICHT UBER DIE SOMATISCHE VERANLAGUNG DER MOLCHE*
Prowadząc w moim hamburskim laboratorium doświadczenia z Plażami z Oceanu Spokojnego (Andrias Scheuchzeri) miałem na celu ustalić odporność Płazów na zmiany środowiska oraz innych czynników zewnętrznych i w ten sposób określić ich przydatność w rozmaitych położeniach geograficznych i różnych warunkach.
Pierwsza seria doświadczeń miała ustalić, jak długo Płaz wytrzymać może bez wody. Zwierzęta doświadczalne trzymane były w suchych kadziach przy temperaturze 40 do 50°C. Po paru godzinach zdradzały wyraźne zmęczenie: polanę wodą ożywiały się natychmiast. Po dwudziestu czterech godzinach leżały już bez ruchu, mrugając tylko dolnymi powiekami. Tętno spadało, wszelkie inne funkcje fizjologiczne ograniczały się do minimum. Zwierzęta cierpiały widocznie, najmniejszy ruch dala stanowił olbrzymi wysiłek. Po trzech dniach wpadały w stan kataleptycznego odrętwienia (xerosa) nie reagując nawet na przypalanie elektrokauterem. Po zwiększeniu wilgotności powietrza zaczynały przejawiać pewne oznaki życia (reagowały na jaskrawe światło, zamykając oczy, itp.). Jeżeli w ten sposób „zasuszonego” Plaża po siedmiu dniach wrzucono do wody, po upływie doby wracał do normalnego życia. Jednak przy dalszych próbach „suszenia” większa część zwierząt doświadczalnych zginęła. W pełnym słońcu giną już po paru godzinach.
Inną grupę zwierząt doświadczalnych zmuszono do ciągnięcia walca w atmosferze zupełnie suchej. Po trzech godzinach wydajność ich pracy poczęła spadać, po obfitym jednak polaniu wodą podniosła się natychmiast. Zastosowanie częstego polewania spowodowało, że zwierzęta ciągnęły walec siedemnaście, dwadzieścia — w pewnym wypadku nawet dwadzieścia sześć godzin bez przerwy, kiedy tymczasem człowiek (dla kontroli) już po pięciu godzinach był całkowicie wyczerpany. Z doświadczeń tych możemy wyciągnąć wniosek, że Płazy można doskonale używać do pracy na lądzie, oczywiście przy zachowaniu dwóch warunków: że nie będą one wystawione na bezpośrednie działanie promieni słonecznych oraz że będą stale polewane po całej powierzchni wodą.
Druga seria doświadczeń dotyczyła odporności Płazów — zwierząt z pochodzenia tropikalnych — na zimno. Przy nagłym oziębieniu wody zwierzęta ginęły na katar kiszek. Przy powolnej jednak aklimatyzacji w środowisku chłodniejszym przyzwyczajały się łatwo. W ciągu ośmiu miesięcy były raźne i przy temperaturze T C., jednakże przy zastosowaniu większej ilości tłuszczu w pokarmach (15 do 20 dkg na sztukę dziennie). Skoro temperatura wody obniżona została do 5°C., zwierzęta wpadały w odrętwienie z zimna (gelosa). W stanie tym udało się je zamrozić i przechować zamrożone w bloku lodowym przez przeciąg paru miesięcy. Kiedy lód się roztopił i temperatura wody podniosła się do 5°C., zaczynały one zdradzać oznaki życia, przy 7°C., już poczęły szukać pożywienia. Na tej podstawie można sądzić, że Płazy dałyby się zaaklimatyzować bardzo łatwo w naszym klimacie — aż po Norwegię i Islandię. Co do polarnych warunków klimatycznych należałoby poczynić jeszcze dalsze doświadczenia. Znaczną natomiast wrażliwość przejawiają Płazy na wpływy natury chemicznej. Próby z bardzo nawet rozrzedzonym ługiem, z ściekami z fabryk, z chemikaliami garbarskimi itp. wykazały, że skóra z nich odpada całymi kawałami i że zwierzęta giną na chorobę skrzel. W naszych więc rzekach praktycznie Płazów użyć nie można.
W szeregu dalszych doświadczeń udało nam się ustalić, jak długo może Płaz wytrzymać bez żywności. Mogą one mianowicie głodować trzy tygodnie i dłużej, nie zdradzając innych oznak prócz wyraźnego osłabienia. Jednego z Płazów doświadczalnych głodziłem przez sześć miesięcy: ostatnie trzy miesiące spal, nie poruszając się zupełnie. Kiedy potem wrzuciłem mu do kadzi posiekaną wątrobę, taki był już słaby, że nie zareagował, trzeba było go karmić sztucznie. Po paru jednak dniach jadł już normalnie i można było na nim przeprowadzać dalsze doświadczenia.
Ostatnia wreszcie grupa doświadczeń dotyczyła zdolności regeneracji u Płazów. Jeżeli obciąć Płazowi ogon, to odrasta on w ciągu dni czternastu. U jednej sztuki doświadczenie to powtarzaliśmy siedem razy z kolei, zawsze z tym samym skutkiem. Także i obcięte nogi mają właściwości odrastania. Jednemu z zwierząt doświadczalnych amputowaliśmy wszystkie cztery kończyny i ogon, w ciągu dni trzydziestu był on zupełnie cały. Jeżeli Plażowi ziarnie się kość udowa lub ramieniowa, cała kończyna odpada i na to miejsce wyrasta nowa. Wyrasta również wybite oko i odcięty język. Niezmiernie ciekawy jest objaw, że Płaz, któremu wycięto język, zapomniał mówić. Po odrośnięciu języka trzeba go było uczyć powtórnie. Jeżeli jednak amputować Płazowi głowę lub przeciąć kark — zwierzę ginie. Można mu natomiast wyjąć żołądek, część kiszek, dwie trzecie wątroby i cały szereg innych organów, a normalne funkcje jego organizmu nie zostaną zakłócone. Można więc powiedzieć, że wypatroszony żywy Plaż zdolny jest do życia w dalszym ciągu. Żadne ze zwierząt żyjących nie posiada takiej odporności wrodzonej na zranienie jak Plaż. Mógłby on więc z tej racji być pierwszorzędnym, niezniszczalnym wprost zwierzęciem bojowym. Niestety — stoi temu na przeszkodzie ogromna pokojowość usposobienia i wrodzona bezbronność.
Prócz tych doświadczeń asystent mój, dr Walter Hinkel, badał Plaży jako ewentualne źródło surowca. Stwierdził mianowicie, że ciało Płazów zawiera wysoki procent jodu i fosforu. Nie jest wykluczone, że te podstawowe pierwiastki można by w razie potrzeby wyzyskać w produkcji przemysłowej. Skóra Płazów, zasadniczo nieużyteczna, daje się jednak zemleć i sprasować pod wysokim ciśnieniem; uzyskana w ten sposób sztuczna skóra jest lekka i dość mocna. Mogłaby być używana zamiast skór cielęcych, tłuszcz z Płazów jest niejadalny ze względu na odrażający smak. nadaje się jednak na smary techniczne, tym bardziej że zamarza w temperaturze bardzo niskiej. Również mięso Płazów uważane było za niejadalne, a nawet za trujące. Spożywane na surowo powoduje gwałtowne boleści, torsje i zawroty głowy. Po wielu próbach jednakże dr Hinkel ustalił, przeprowadzając doświadczenia na własnej osobie, że właściwości szkodliwe tego mięsa znikają po sparzeniu go ukropem (jak to się dzieje z niektórymi gatunkami muchomorów) i po dokładnym wymyciu oraz wymoczeniu przez przeciąg dwudziestu czterech godzin w słabym roztworze nadmanganianu potasu. Potem już można je gotować lub dusić, smakuje jak kiepska wołowina. Jedliśmy na próbę mięso jednego Plaża, którego nazywaliśmy Hans. Zwierzę to było bardzo inteligentne i sprytne, miało specjalne zamiłowanie do pracy naukowej. Hans pracował na oddziale dra Hinkla jako laborant; można mu było zlecić do wykonania nawet trudne analizy chemiczne. Często w długie wieczory wiedliśmy z nim naukowe dysputy, bawiąc się jego namiętną żądzą wiedzy. W końcu jednak musieliśmy go zabić przez litość, gdyż na skutek moich eksperymentów i trepanacji czaszki — oślepi. Mięso jego było ciemne i łykowate, nie wywalało jednakże żadnych nieprzyjemnych skutków. Jest więc rzeczą oczywistą, że w razie wojny mięso Płazów będzie pożądaną i tanią namiastką wołowiny.
Ostatecznie to rzecz normalna, że Płazy przestały być sensacją, skoro było ich na świecie już do stu milionów. Powszechne zainteresowanie wywoływały tak długo, jak długo były pewnego rodzaju nowością. Teraz reszta zainteresowania gasła pokutując czas jakiś jeszcze w groteskach filmowych (Sally i Andy, dwaj poczciwi Jaszczurowie) i na scenkach kabaretowych, gdzie subretki i śpiewacy, obdarzeni marnym głosem, występowali wciąż jeszcze w rolach skrzeczących i źle pod względem gramatycznym wyrażających się Płazów.
Skoro Płazy stały się zjawiskiem masowym i codziennym, zaczęła się także zmieniać, można tak rzec, i ich problematyka*. Prawdą jest, że sensacja, jaką wywołały Płazy, skończyła się szybko, ale na jej miejsce przyszło coś innego, w pewnym sensie solidniejszego, mianowicie: Kwestia Płazów! Bojowniczką kwestii Płazów — jak już nieraz w dziejach postępu ludzkiego bywało — była kobieta. Była nią mme Luise Zimmermann, dyrektorka gimnazjum żeńskiego w Lozannie, która z niezwykłą energią i niesłabnącym zapałem zaczęła na całym świecie propagować szlachetne hasło: „Oświaty dla Płazów!” Akcja jej przez czas dłuższy natrafiała na niezrozumienie ze strony społeczeństwa, jakkolwiek wskazywała ona niezmordowanie na wrodzone zdolności Płazów oraz na niebezpieczeństwo, jakie mogłoby zaistnieć dla cywilizacji ludzkiej, gdyby płazy miały być nadal pozbawione oświaty i wychowania moralnego. „Tak jak pod najazdem barbarzyńców zanikła kultura rzymska, tak zaniknąć mogą i zdobycze naszego ducha, kiedy zostanie on niejako wyspą wśród morza stworzeń duchowo ujarzmionych, którym odmawia się udziału w najwyższych ideałach dzisiejszej ludzkości!” — wołała proroczo na sześciu tysiącach trzystu pięćdziesięciu siedmiu odczytach, wygłoszonych w klubach kobiecych całej Europy i Ameryki, w Japonii, Chinach, Turcji, i tak dalej. Jeżeli kultura nasza ma być zachowana, wykształcenie musi być dostępne dla wszystkich. Nie mamy prawa pożywać w spokoju ducha owoców naszej cywilizacji i płodów naszej kultury w chwili, gdy wokół nas żyją miliony nieszczęśliwych, upośledzonych istnień, sztucznie utrzymywanych na poziomie zwierzęcym. Tak jak hasłem dziewiętnastego stulecia było: «Wyzwolenie Kobiety» — tak hasłem naszego wieku musi być: «Żądamy szkół powszechnych dla Płazów». I tym podobne”.
Dzięki swej wymowie i niezwykłej wprost ruchliwości mme Luise Zimmermann zmobilizowała kobiety całego świata i zebrała odpowiednie środki materialne, by założyć w Beaulieu (Koło Nicei) pierwsze liceum, w którym narybek Salamandrów, pracujących w Marsylii i Tulonie, uczono by języka francuskiego, literatury, retoryki, wychowania salonowego, matematyki i historii kultury.*
Nieco mniejszym powodzeniem cieszyła się Żeńska Szkoła Płazów w Mentonie, gdzie wykłady z zakresu muzyki, kuchni dietetycznej oraz lekcje robót ręcznych (przy których mme Zimmermann upierała się głównie ze względów czysto pedagogicznych) natrafiały na dziwny brak pojętności oraz na zdecydowany brak zainteresowania ze strony młodych Płazów–uczennic. Natomiast pierwsze publiczne egzaminy młodych Płazów przyniosły tak nieprawdopodobne wprost wyniki, że w następstwie tego (staraniem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami) została uruchomiona Politechnika Morska dla Płazów w Cannes i Uniwersytet dla Płazów w Marsylii. Tam także pierwszy Płaz otrzymał dyplom doktora praw.
Zagadnienie oświaty dla Płazów potoczyło się teraz szybko normalną drogą. W stosunku do początkowych ecoles* typu Zimmermann bardziej postępowe nauczycielstwo podniosło cały szereg zarzutów. Mianowicie odezwały się głosy, że dla kształcenia młodzieży Płazów nieodpowiednie są szkoły przestarzałego typu humanistycznego dla młodzieży ludzkiej. Ten właśnie typ Szkoły Reformowanej, czyli Szkoły Życia Praktycznego, był namiętnie atakowany przez zwolenników wykształcenia klasycznego, którzy głosili, że należy zbliżać Płazy do kulturalnych społeczeństw ludzkich tylko na zasadach klasycznych, że nie wystarczy nauczyć je mówić nie ucząc cytować klasyków i przemawiać ze swadą Cicerona. Wywiązał się na ten temat długotrwały i namiętny spór, który zlikwidowano w ten sposób, że szkoły dla Salamandrów upaństwowiono, szkoły zaś dla młodzieży ludzkiej zreformowano tak, by możliwie najbardziej zbliżyły się do idealnych Szkół Reformowanych dla Płazów.
Naturalnie wówczas także w całym szeregu innych państw odezwały się głosy żądające powszechnego i przymusowego nauczania Płazów pod nadzorem państwowym. Kolejno sprawa ta została przeprowadzona we wszystkich państwach morskich (oczywiście z wyjątkiem Wielkiej Brytanii). Ponieważ jednak szkoły te nie były obciążone przestarzałymi klasycznymi tradycjami szkół ludzkich, można wiec było w nich zastosować najnowsze metody psychotechniki, zasady technologii, przysposobienia wojskowego i inne tym podobne najnowsze zdobycze pedagogiczne, dzięki którym szkolnictwo to szybko przekształciło się w najnowocześniejsze i najbardziej postępowe na świecie, stając się przedmiotem zawiści wszystkich pedagogów i uczniów szkolnictwa ludzkiego.
W związku z szkolnictwem dla Płazów wysunęło się także zagadnienie języka. Którego z języków świata Płazy uczyć w pierwszym rzędzie? Płazy pierwotne z wysp Oceanu Spokojnego posługiwały się językiem pidginenglish, którego uczyły się od tubylców i marynarzy. Wiele z nich mówiło po malajsku lub innymi miejscowymi narzeczami. Płazy zaś hodowane na targi Singapuru przyuczono do posługiwania się basic–english, czyli angielszczyzną uproszczoną w sposób naukowy, mieszczącą się w ramach paru setek wyrazów, bez zastosowania przestarzałych form gramatycznych. Skutkiem tego owa zreformowana angielszczyzna znana była wkrótce ogólnie pod nazwą: salamander–english.
We wzorowych ecoles Zimmermann Płazy wysławiały się językiem Corneille’a, bynajmniej nie ze względów nacjonalistycznych, lecz jedynie dlatego, że język ten należał do dobrego tonu i zasad dobrego wychowania. W Szkołach Reformowanych natomiast wykładano esperanto, jako język międzynarodowy. Prócz tego w okresie tym powstało jeszcze pięć języków uniwersalnych, które miały na celu zlikwidowanie pomieszania języków ludzkich z okresu Wieży Babel i ustalenie jedynego wspólnego języka ojczystego dla całego świata ludzi i Płazów. Wiele było oczywiście sporów o to, który język jest najbardziej celowy, najdźwięczniejszy i najbardziej uniwersalny. Sprawa zakończyła się w ten sposób, że każdy naród zastosował u siebie inny Język Uniwersalny.*
Upaństwowienie szkolnictwa Płazów ogromnie całą sprawę uprościło. W każdym państwie Płazy pobierały naukę w języku w danym państwie obowiązującym. Chociaż Jaszczury nadzwyczajnie szybko uczyły się obcych języków, zdolności ich w tym kierunku zdradzały jednak pewne braki: z jednej strony z powodu słabego rozwoju nagłośni, z drugiej strony z powodu pewnych predyspozycji psychicznych. Więc na przykład słowa wielosylabowe wymawiały z wielką trudnością, próbując je sobie zredukować do jednej głoski, wymawianej krótko i skrzekliwie. W miejsce r wymawiały l, opuszczały wszelkie końcówki, przy spółgłoskach podniebiennych sepleniły, nigdy także nie uwzględniały różnicy pomiędzy , ja” i „my” oraz pomiędzy rodzajem żeńskim i męskim (być może, że to także jest oznaką ich obojętności seksualnej poza okresem tarła). Wobec tego każdy język w ich ustach przetwarzał się w sposób bardzo charakterystyczny: racjonalizował się w formy najprostsze i prymitywne. Godne jest uwagi, że te ich neologizmy, prymityw gramatyczny i sposób wysławiania się zaczął szybko przyswajać sobie nie tylko szary tłum w portach, ale i tak zwane wyższe sfery towarzyskie. Stąd język ten przeniknął nawet do prasy i szybko się rozpowszechnił. Zaczęły się zatracać wśród ludzi pojęcia gramatyczne, zanikały końcówki, przestała obowiązywać składnia. Złota młodzież snobizowała się przekręcaniem r i uczyła się seplenić. Nadszedł moment, że niewielu tylko ludzi inteligentnych i wykształconych umiałoby powiedzieć, co znaczy indeterminizm lub transcendentalizm… Po prostu słowa te i ludziom wydawały się zbyt długie i trudne do wymówienia.
Krótko mówiąc Płazy umiały — lepiej czy gorzej — mówić wszystkimi językami świata, w zależności od tego, na jakich żyły wybrzeżach. W tym czasie pojawił się u nas (mam wrażenie, że w „Narodnich Listch”) artykuł, który (zupełnie słusznie) z goryczą stawiał pytanie, dlaczego Płazów nie uczy się także języka czeskiego, skoro są na całym świecie Jaszczury mówiące po portugalsku, holendersku oraz całym szeregiem innych języków małych narodów. „Wprawdzie nasz naród nie posiada niestety wybrzeża morskiego — snuł swe wywody przytoczony artykuł — dlatego też nie posiada i własnych morskich Płazów. Mimo jednak że morza nie posiadamy, nie znaczy to wcale, byśmy w rozwoju kulturalnym świata nie mieli brać takiego samego, a z pewnych względów nawet i intensywniejszego udziału jak cały szereg innych narodów, których języków uczą się olbrzymie tysiące Płazów. Pojęcie sprawiedliwości wymaga, by Płazy zapoznały się także z naszym życiem duchowym. Jakże jednak mogą je poznać, kiedy nikt z nich nie zna naszego języka? Nie możemy oglądać się na to, że może kiedyś ktoś na świecie zauważy to zaniedbanie kulturalne i stworzy katedrę języka czeskiego na którejś wyższej uczelni dla Płazów. Bo jak mówi poeta: „Nie ufajmy nikomu na szerokim świecie, jeżeli nie mamy choć jednego przyjaciela”. „Postarajmy się sami naprawić ten błąd! — nawoływał artykuł. — Wszystko, czegośmy na świecie dokonali, przeprowadziliśmy własnymi siłami! Mamy prawo i obowiązek pozyskać przyjaciół i wśród Płazów! Lecz jak dotąd nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie przejawia zbyt wielkiej energii w zakresie odpowiedniej propagandy naszego państwa i naszej produkcji wśród Płazów, chociaż inne, znacznie mniejsze narody miliony poświęcają na to, by uprzystępnić Płazom skarby swej kultury, a zarazem obudzić w nich zainteresowanie dla swej wytwórczości”.
Artykuł ten poruszył dość szerokie koła, zwłaszcza w związku przemysłowców. Miał on ten przynajmniej dodatni skutek, że wydany został mały Podręcznik języka czeskiego dla Płazów z wyjątkami z arcydzieł literatury czeskiej. I rzecz wprost niewiarygodna: książka ta została sprzedana w ilości ponad siedemset egzemplarzy. To rzeczywiście sukces godny uwagi.*
Kwestia oświaty i języka była właściwie tylko częścią wielkiego problemu Płazów, który narastał wprost ludziom pod rękami. Więc na przykład nagle wyłoniło się zagadnienie, jak właściwie należy traktować Płazy pod względem — jeżeli tak można powiedzieć — socjalnym. W pierwszych latach, a więc jeszcze przed historycznym okresem Wieku Płazów, w pierwszym rzędzie Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami zabiegały o to, by Płazy nie były traktowane okrutnie i nieludzko. Dzięki ich systematycznym interwencjom wszystkie urzędy czuwały, by przestrzegane były w stosunku do Płazów wszelkie przepisy policyjne i weterynaryjne, obowiązujące w stosunku do innych zwierząt hodowlanych. Zdecydowani przeciwnicy wiwisekcji podpisywali moc protestów i petycji, żądających zakazu przeprowadzania doświadczeń naukowych na żywych Płazach; i w istocie w całym szeregu państw zakazy takie zostały wydane.* Wraz z postępującym stale wykształceniem Płazów coraz częściej nasuwały się kwestie co do sprawowania opieki nad nimi przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Z jakichś bliżej nie określonych względów zaczynało się to wydawać niewłaściwe. Wreszcie powstała Międzynarodowa Liga Ochrony Płazów (Salamander Protecting League), pozostająca pod protektoratem arcyksiężnej of Huddersfield. Liga ta, licząca ponad dwieście tysięcy członków w samej Anglii, dokonała bardzo wiele dla Płazów, i to rzeczy wielce chwalebnych. Dokazała między innymi, że na wybrzeżach morskich zostały urządzone dla nich specjalne boiska sportowe, na których — z dala od natarczywych gapiów — mogły one odbywać „mityngi i zawody sportowe” (prawdopodobnie odbywały się tam potajemnie Tańce Księżycowe). Prócz tego we wszystkich szkołach (nawet i na uniwersytecie w Oxfordzie) apelowano do sumienia uczniów, by nie rzucali w Płazy kamieniami. Interweniowano także w sprawie nie przeciążania młodych kijanek nauką w szkołach. Uzyskano wreszcie i to, że miejsca pracy Płazów musiały być ogrodzone wysokimi płotami z desek, które chroniły je przed wielu przykrościami, z drugiej zaś strony odgradzały całkowicie świat Salamandrów od świata ludzi.*
Jakkolwiek ogromnie była godna pochwały wszelka inicjatywa mająca na celu sprawiedliwe i humanitarne nastawienie społeczeństwa ludzkiego do Płazów, jednakże okazała się ona niewystarczająca. O ile bowiem stosunkowo dość łatwo było zaprząc Salamandrów do — jak to się mówi — procesu wytwórczego, o tyle znacznie trudniejszy okazał się problem podporządkowania ich w jakiś sposób obowiązującym prawom i ustawom publicznym. Wprawdzie sfery bardziej konserwatywne twierdziły, że tutaj nawet nie może być mowy o kwestiach publiczno—prawnych, że Płazy są po prostu własnością ich pracodawcy, który za nie ręczy i odpowiada równocześnie za ewentualne szkody, przez nie wyrządzone, że jednak mimo niewątpliwej inteligencji Salamandry są nie czym innym, jak przedmiotem, rzeczą czy dobrem, a każde specjalne wystąpienie prawa w obronie Płazów byłoby próbą naruszenia świętych praw własności prywatnej. Wbrew temu inne partie twierdziły, że Płazy —jako stworzenia inteligentne i w znacznej mierze odpowiedzialne — mogą świadomie i samowolnie przekraczać w sposób najprzeróżniejszy obowiązujące przepisy prawne. Jakże jest więc możliwe, by ich właściciel ponosił odpowiedzialność za ewentualne przestępstwa, jakich by się one mogły dopuścić? Tego rodzaju ryzyko godziłoby ogromnie w interesy inicjatywy prywatnej w zakresie prac wykonywanych przez Płazy. „W morzu przecież płotów nie ma — powiadano nie podobna więc Płazy zamknąć i trzymać je stale pod dozorem. Dlatego też trzeba same Płazy zobowiązać drogą prawną, by respektowały system prawny ludzkości i obserwowały przepisy, jakie specjalnie dla nich zostaną wydane.*
O ile wiadomo, pierwsze ustawy dla Salamandrów wydano we Francji. Paragraf pierwszy mówił tam o obowiązkach Płazów na wypadek mobilizacji i wojny. Druga ustawa (zwana Lex Deval) pozwalała Płazom osiedlać się tylko w tych miejscach wybrzeży, które wskaże im ich właściciel lub też powołany urząd administracyjny. Trzecia ustawa głosiła, że Płazy obowiązane są bezapelacyjnie podporządkować się wszelkim rozporządzeniom policyjnym; w wypadku gdyby tego nie uczyniły, wszelkie urzędy policyjne mają prawo karać je zamknięciem w miejscu suchym i widnym lub w ostatecznym wypadku zakazem pracy na czas dłuższy. W odpowiedzi na to wniesiono do Izby projekt opracowania dla Salamandrów ustawodawstwa socjalnego, które określałoby warunki ich pracy.
Inne natomiast koła polityczne zażądały, by Płazy zostały uznane za wrogów ludzkości, ponieważ pracują w służbie kapitału bez ograniczenia czasu oraz zupełnie bezpłatnie, co grozi powszechnym obniżeniem poziomu życiowego. Na poparcie tego żądania zorganizowany został w Breście strajk, w Paryżu zaś doszło do wielkich demonstracji. Dużo osób było rannych. Minister Deval musiał podać się do dymisji. W Italii Jaszczury zostały podporządkowane specjalnej korporacji, złożonej z przedstawicieli pracodawców i odpowiednich urzędów; w Holandii podlegały Ministerstwu do Spraw Morskich. Słowem; każde państwo rozwiązywało problem Płazów na własną rękę i każde inaczej, natomiast sterty akt i rozporządzeń, określających obowiązki publiczno–prawne i zarazem mocno ograniczające wolność i swobodę Płazów — były wszędzie zupełnie jednakie.
Oczywista, że wnet po ukazaniu się pierwszych przepisów prawnych dla Płazów znaleźli się ludzie, którzy zgodnie z logiką prawa zaczęli dowodzić, że skoro ludzkość nakłada na Salamandrów określone obowiązki, powinna przyznać im także pewne prawa. Państwo, które wydaje ustawy dla Płazów, uznaje je ipso facto za istoty wolne i odpowiedzialne, za osoby prawne, za obywateli państwa wreszcie. W takim wypadku należałoby w pewnym sensie ustalić ich prawa obywatelskie w państwie, w którego zasięgu żyją. Można by oczywiście traktować Płazy jako imigrację obcokrajową, jednakże w takim wypadku nie mogłoby państwo wymagać od nich spełniania pewnych funkcji i obowiązków w okresie mobilizacji i wojny, jak to ma miejsce (z wyjątkiem Anglii) we wszystkich krajach cywilizowanych. Jest sprawą oczywistą, że w wypadku zbrojnego konfliktu będziemy żądać od Płazów, by broniły one naszych wybrzeży; w takim jednak wypadku nie możemy odmawiać im innych praw obywatelskich, jak: prawo wyborcze, prawo zrzeszania się, prawo posiadania swych przedstawicieli we wszystkich ciałach prawodawczych i uchwalających, i tym podobne.* W końcu wysuwano propozycje, by przyznać Płazom pewien rodzaj autonomii podmorskiej. Lecz i te, i wszelkie inne pomysły okazały się czysto akademickie; nie znalazły one praktycznego zastosowania głównie dlatego, że Płazy nigdy i nigdzie nie starały się o zdobycie pełnych praw obywatelskich.
Podobnie bez udziału, a nawet zainteresowania ze strony Płazów toczyła się jeszcze inna szeroka dyskusja, skupiająca się wokół zagadnienia: czy Płazy mogą przyjmować chrzest. Kościół Katolicki zajął od początku zdecydowanie negatywne stanowisko: skoro Płazy, nie będąc potomkami Adama i Ewy, nie były poczęte w grzechu pierworodnym, nie mogą być wiec oczyszczone z grzechu tego przez obrzęd chrztu.
Kościół nie chce w żadnym wypadku rozstrzygać zagadnienia, czy Płazy posiadają duszę nieśmiertelną lub w jaki inny sposób podlegają miłosierdziu bożemu i łasce boskiej. Dobra wola Kościoła w stosunku do Płazów przejawi się w odmawianiu za nie specjalnej modlitwy, która w oznaczone dni będzie odmawiana publicznie obok modlitwy za dusze w czyśćcu cierpiące, oraz litanii za niewiernych.*
Mniej prosto potraktowały sprawę Kościoły protestanckie; przyznając Płazom rozum, uznawały je za zdolne do przyjęcia nauki chrześcijańskiej, wahały się jednak wprowadzić je do gminy wyznaniowej, a tym samym uczynić je braćmi w Chrystusie. Ograniczyły się więc do tego, że wydały (w skrócie) Pismo święte dla Płazów na papierze nieprzemakalnym i w milionach egzemplarzy rozprowadziły je po całym świecie. Zastanawiano się także nad zestawieniem dla Płazów (analogicznie do basic–english) czegoś w rodzaju basic–Christian, podstawowej i uproszczonej nauki chrześcijańskiej; lecz próby czynione w tym kierunku wywołały taką burzę sporów teologicznych, że trzeba było zaniechać tej koncepcji.* Takich skrupułów nie miały bynajmniej liczne sekty religijne (zwłaszcza amerykańskie), które wysyłały do Płazów swoich misjonarzy, by szerzyli wśród nich Prawdziwą Wiarę w myśl słów Ewangelii: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody”. Niewielu jednakże misjonarzom udało się dostać za drewnianą barierę, dzielącą Salamandrów od ludzi: pracodawcy zabraniali im do Płazów przystępu, by kazaniami swymi nie odciągali ich od pracy. Więc też gdzieniegdzie można było przy smołowanych płotach dostrzec kaznodziejów, stojących wśród zgrai psów (które namiętnie obszczekiwały nieprzyjaciół swych poza barierą) i gorliwie, choć nadaremnie głoszących słowo boże.
O ile nam wiadomo, najbardziej szerzył się wśród Płazów monizm. Jednostki także wyznawały zasady idealizmu, standardu złota oraz innych teorii naukowych. Pewien popularny filozof, nazwiskiem Georg Sequenz, stworzył specjalną religię, rodzaj wyznania dla Płazów, której głównym i najwyższym przykazaniem była wiara w Wielkiego Salamandra. Religia ta wśród Płazów zasadniczo się nie przyjęła, znalazła natomiast licznych i gorliwych wyznawców wśród ludzi, zwłaszcza w miastach, gdzie niemal jak grzyby po deszczu wyrastały szeregi tajnych świątyń Kultu Salamandra.* Natomiast w czasach nieco późniejszych przyjęła się nagminnie wśród Płazów wiara inna, co do której nie wiadomo, jaką drogą do nich dotarła. Był to kult Molocha, wyobrażonego pod postacią olbrzymiego Płaza z ludzką głową. Posiadali podobno olbrzymie bożki podmorskie, odlewane na zamówienie ze stali w zakładach Armstronga lub Kruppa. Bliższe szczegóły obrzędów ich kultu, podobno niezwykle okrutnych i tajemniczych, nigdy nie wyszły na światło dzienne, ponieważ odbywały się pod wodą. Bardzo być może, że kult ten rozszerzył się wśród nich tak bardzo dlatego, że nazwa Moloch* przypominała im pojęcie przyrodniczonaukowe (molche) albo też niemiecką nazwę (Moich) Płaza.
Jak wynika z poprzednich rozdziałów, początkowo przez czas dłuższy problem Płazów występował tylko w tym sensie: czy i w jakiej mierze Płazy — jako stworzenia rozumne i w znacznym stopniu cywilizowane — mogłyby podlegać prawom ludzkim, czy też powinny pozostać poza ramami społeczeństw ludzkich i ludzkich praw. Innymi słowy: była to kwestia wewnętrzna poszczególnych państw, rozwiązywana w zasięgu praw obywatelskich. Przez długie lata nikomu nie przyszło na myśl, że kiedyś problem Płazów może nabrać szerokiego, międzynarodowego sensu i że być może, trzeba będzie pertraktować z Salamandrami nie tylko jako ze stworzeniami inteligentnymi, ale także jako z kolektywem Płazów lub z narodem Płazów. Prawdę powiedziawszy, pierwszy krok do takiego pojmowania Kwestii Płazów uczyniły owe zbyt gorliwe sekty chrześcijańskie, które zaczęły chrzcić Płazy, powołując się na słowa Pisma: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody”. W ten sposób powstała definicja, że Płazy są czymś w rodzaju narodu.*
Pierwsze istotnie zasadnicze i na skalę międzynarodową uznanie Płazów za naród przyniósł dopiero słynny apel Międzynarodówki Komunistycznej, podpisany przez towarzysza Mołokowa, a skierowany do wszystkich uciemiężonych, rewolucyjnych Płazów całego świata.* Jakkolwiek apel ten — jak się wydaje — bezpośredniego wpływu na Płazy nie wywarł, mimo to jednak znalazł głęboki oddźwięk w prasie światowej, znajdując licznych naśladowców — zwłaszcza w tym sensie, że na Salamandry posypał się po prostu deszcz płomiennych odezw najrozmaitszych partii, by zwartą masą przystąpiły do takiego czy innego ideowego, politycznego czy socjalnego programu społeczności ludzkiej.*
Teraz kwestią Płazów zaczął interesować się także Międzynarodowy Urząd Pracy w Genewie. Poczęły się tam ścierać dwa poglądy: jeden uznawał Płazy za nową klasę pracującą i domagał się, by na nie rozciągnięte zostało całe ustawodawstwo socjalne, dotyczące godzin pracy, płatnych urlopów, ubezpieczenia od wypadków oraz na starość, i tak dalej. Drugi pogląd natomiast głosił, że w Płazach rośnie niebezpieczna konkurencja dla ludzkich sił roboczych i że praca Płazów, jako godząca w interesy socjalne ludzi, winna być po prostu zabroniona. Przeciw tej ostatniej koncepcji zaprotestowali nie tylko przedstawiciele pracodawców, ale i delegaci robotników twierdząc, że Płazy są już nie tylko rzeszą roboczą, ale i potężnym, stale wzrastającym spożywcą i odbiorcą. Podkreślali, że w ostatnich czasach w niebywały wprost sposób wzrosło zatrudnienie sił roboczych w hutnictwie (narzędzia robocze, maszyny i bożki stalowe), w przemyśle zbrojeniowym i chemicznym (podmorskie materiały wybuchowe), w przemyśle cementowym, drzewnym, namiastek żywnościowych (Salamander—Food) i w całym szeregu innych gałęzi produkcji. Tonaż okrętowy w stosunku do okresu przed Płazami wzrósł o 27 procent, wydobycie węgla o 18,6 procent. Pośrednio przez zwiększenie stanu zatrudnienia i wzrost dobrobytu wśród ludzi podnoszą się obroty także i w innych gałęziach produkcji. Wreszcie w ostatnich czasach Płazy zaczynają robić zamówienia na rozmaite części maszyn według własnych pomysłów i planów, z których same montują pod wodą świdry pneumatyczne, młoty, motory podwodne, prasy, podwodne stacje nadawcze i cały szereg innych maszyn własnej konstrukcji. Za części te płacą zwiększeniem wydajności produkcji. Już dziś piąta część całej produkcji światowej przemysłu ciężkiego i mechaniki precyzyjnej to zamówienia Płazów. „Zerwijcie z Płazami, a możecie zamknąć piątą część fabryk; w miejsce dzisiejszej prosperity będziecie mieli miliony bezrobotnych”.
Międzynarodowy Urząd Pracy nie mógł tych przesłanek nie brać pod uwagę. Ostatecznie po długich pertraktacjach znaleziono kompromisowe wyjście z sytuacji: „Wyżej wymienieni pracownicy zespołów S (Płazy) mogą być zatrudniani tylko pod wodą lub w wodzie, a na wybrzeżu tylko w odległości dziesięciu metrów od linii najwyższego przypływu; nie mają prawa wydobywania węgla i ropy naftowej z dna morskiego; nie mają prawa produkowania papieru, tekstylii i sztucznej skóry z wodorostów morskich dla odbiorców z lądu…”, i tym podobne. Te ograniczenia produkcji Płazów zostały ujęte w specjalną ustawę, złożoną z dziewiętnastu paragrafów. Nie przytaczamy jej tutaj dosłownie z tego chociażby powodu, że zasadniczo nigdy nie była ona przestrzegana, jednakże jako rozwiązanie Problemu Płazów na wielką skalę w sensie międzynarodowym od strony gospodarczej i socjalnej, ustawa powyższa była dziełem poważnym i imponującym.
Znacznie wolniej dojrzewało na terenie międzynarodowym zagadnienie uznania Płazów w sensie kontaktów kulturalnych. Gdy ukazała się w druku, bardzo często cytowana w pismach fachowych, rozprawa: „Skład geologiczny dna morskiego przy archipelagu wysp Bahama”, podpisana nazwiskiem John Seaman, nikomu nie przyszło na myśl, że jest to praca naukowa wykształconego Salamandra. Kiedy jednak
na kongresy naukowe, do rozmaitych akademii i towarzystw naukowych zaczęły napływać od uczonych Płazów rozprawy i studia z zakresu oceanografii, geologii, hydrobiologii, wyższej matematyki i innych gałęzi wiedzy ścisłej — wywołało to pewne zakłopotanie. a nawet niechęć, która znalazła swój wyraz w słowach wielkiego drą Martela: „Czyżby te bydlaki chciały nas uczyć?” Uczony japoński, dr Onoshita, za to, że odważył się zacytować pracę jakiegoś Płaza (było to coś na temat rozwoju woreczka żółciowego u kijanek ryb głębinowych Argyropelecus hemigymnus Cocco), został zbojkotowany przez sfery naukowe i popełnił harakiri. Środowiska uniwersyteckie postawiły sobie za punkt honoru, ze względu na poszanowanie własnej godności zawodowej, nie przyjmować do wiadomości żadnych prac naukowych Płazów. Tym większy rozgłos (a zarazem oburzenie) wywołał gest, na jaki zdobyło się Centre Universitaire de Nice*, zapraszając do wygłoszenia publicznego odczytu drą Charles Merciera, słynnego uczonego Płaza z tulońskiego portu, którego odczyt o teorii przekrojów stożkowych w geometrii nieeuklidesowej odniósł olbrzymi sukces. Na tej specyficznej manifestacji obecna była także, jako delegatka organizacji genewskiej, mme Maria Dimineanu. Ta wytworna, elegancka dama tak była przejęta skromnym zachowaniem i głębią wiedzy dra Merciera („Pauvre petit — wyraziła się podobno — il esttellement laid!”)*, że postawiła za cel swego czynnego, niezmordowanego żywota, by Płazy zostały przyjęte na członka Ligi Narodów. Daremnie próbowali mężowie stanu wyjaśnić wymownej i energicznej damie, że Płazy nie mogą być członkiem Ligi Narodów, ponieważ nigdzie na świecie nie mają swych władz zwierzchnich ani ziemi ojczystej. Mme Dimineanu zaczęła propagować ideę, by wyznaczyć gdzieś Płazom wolne terytorium, przy którym mogłyby mieć swe podmorskie państwo. Koncepcja ta była dość nieszczęśliwa, jeśli już nie wprost drażliwa. Ostatecznie znalazło się rozwiązanie kompromisowe. Przy Lidze Narodów została utworzona specjalna Komisja dla Badania Kwestii Płazów, do której zaproszono także dwóch delegatów Płazów. Pod wyraźnym naciskiem pani Dimineanu jako pierwszy delegat powołany został dr Charles Mercier z Tulonu, drugim był niejaki Don Mario, rosły uczony Płaz z Kuby, prowadzący badania naukowe w zakresie planktonu. Był to najwyższy w owej dobie na terenie międzynarodowym dowód uznania egzystencji Płazów.*
Obserwujemy więc Jaszczury na drodze stałego i intensywnego rozwoju. Ilość ich określano na siedem miliardów, jakkolwiek wraz z postępem cywilizacji rozrodczość ich ogromnie spadła (do dwudziestu, trzydziestu kijanek z samicy rocznie). Zajęły one już ponad 60 procent wszystkich wybrzeży świata. Nie zasiedlone pozostały tylko wybrzeża polarne, lecz Płazy kanadyjskie rozpoczęły już kolonizację Grenlandii spychając Eskimosów do wnętrza lądu, przejmując w swoje ręce całe polarne rybołówstwo oraz handel tłuszczem rybim. Równocześnie z prężnością natury materialnej zaznaczył się wśród nich znaczny postęp cywilizacyjny. Pragnąc zaliczać się do narodów wykształconych, zaprowadziły u siebie przymus szkolny, poza tym mogły się także pochwalić całym szeregiem własnych, podmorskich pism, wychodzących w milionach egzemplarzy, wspaniałymi pracowniami naukowymi i tak dalej. Oczywiście postęp ten nie przebiegał zupełnie gładko, bez wstrząsów i pewnych oporów. Bardzo niewiele wprawdzie wiemy o wewnętrznych sprawach Płazów, jednakże po pewnych oznakach zewnętrznych (np. sądząc po fakcie, że znajdowano zwłoki Płazów z odgryzionymi nosami lub głowami) można wnioskować, że przez dłuższy okres czasu trwały pod powierzchnią wody przewlekłe i namiętne spory ideologiczne pomiędzy Staro–Płazami i Młodo–Płazami.* Młodo–Płazy hołdowały idei postępu bez ograniczeń i zastrzeżeń, głosząc, że należy podciągnąć wykształcenie i szkolenie do poziomu lądowego na wszystkich odcinkach, nie wyłączając piłki nożnej, flirtu, faszyzmu i perwersji seksualnej. Natomiast zdaje się, że Staro—Płazy upierały się konserwatywnie przy przyrodzonych właściwościach społeczeństwa Płazów, nie chcąc się wyrzec starych, dobrych zwierzęcych obyczajów i instynktów. Potępiali oczywiście gorączkową żądzę wszelkich nowinek, widząc w niej przejaw upadku i zdradę odziedziczonych ideałów Płazów. Najprawdopodobniej buntowali się oni także przeciwko wpływom obcym, jakim ślepo ulegała obałamucona nowoczesna młodzież, stawiając zagadnienie: czy absolutne małpowanie ludzi godne jest poważnych i świadomych swej wartości Płazów.* Możemy sobie wyobrazić, że rzucali oni nawet hasła: „Powrót do miocenu!”, „Do walki o prawdziwe Płazy!” — lub tym podobne. Były to oczywiście przesłanki zespołowych konfliktów światopoglądowych całych generacji i rewolucji duchowej, jaka miała miejsce na drogach rozwojowych Płazów. Niestety, nie posiadamy bliższych danych co do okoliczności tego konfliktu, przypuszczamy jednak, że Płazy robiły, co mogły.
Tak więc ród Salamandrów kroczył ku najwyższemu swemu rozkwitowi. Ale i ludzkość także cieszyła się niezwykłą prosperity. W szybkim tempie umacniano wybrzeża nowych lądów, z dawnych mielizn tworzono nowe połacie ziemi; pośrodku oceanów wyrastały sztuczne bazy lotnicze. Lecz wszystko to było niczym wobec gigantycznych projektów technicznych całkowitej przebudowy naszej kuli ziemskiej, których realizacja czekała jedynie na kwestię ich sfinansowania. Płazy pracowały intensywnie po całych nocach we wszystkich morzach, na wybrzeżach wszystkich lądów. Robiły wrażenie zupełnie zadowolonych ze swego losu; nie pragnęły nic więcej jak tylko mieć zapewnioną pracę i prawo do rycia nor oraz tajemniczych korytarzy w brzegach morskich. Miały już swoje miasta podziemne, swe głębinowe metropolie, swoje Essen i Birmingham gdzieś na dnie morza, na głębokości od dwudziestu do pięćdziesięciu metrów. Miały gęsto zaludnione dzielnice fabryczne, porty, trasy transportowe i milionowe siłownie. Słowem: miały swój mało znany, lecz technicznie na wysokim poziomie stojący świat.* Nie miały wprawdzie wielkich pieców i hut, lecz produktów ze stali dostarczali im ludzie w zamian za ich pracę. Siłą napędową ich przemysłu było morze: przypływ i odpływ, prądy głębinowe i różnica temperatur. Turbin dostarczyli im ludzie, one natomiast doskonale umiały je zastosować. A czymże innym jest cywilizacja, jak nie umiejętnością wykorzystania tych rzeczy, które wymyślił kto inny? I jeśliby nawet, przypuśćmy, Płazy nie umiały myśleć, to czyż mimo to nie mogły mieć swojej wiedzy? Oczywiście nie miały swej muzyki ani literatury, ale świetnie umiały się bez tego obejść. Ludzie zaczynali twierdzić, że to właśnie jest u Salamandrów niezwykle nowoczesne.
No proszę, to już człowiek może się czegoś od tych Płazów nauczyć… I cóż w tym dziwnego? Bo czyż Płazy nie odnoszą sukcesów? A z czegóż ludzie mają brać przykład, jeśli nie z czyichś sukcesów?
Nigdy jeszcze w dziejach ludzkości nie produkowało się, nie budowało i nie zarabiało tyle jak właśnie w owej wielkiej dobie. „My, ludzie Wieku Płazów” — powiadano z wielką dumą. Ani porównania z przestarzałym Wiekiem Ludzkości, z jego powolnym, niedorzecznym i nieużytecznym partactwem, które się nazywało: kultura, sztuka, wiedza czysta i Bóg wie co jeszcze! Prawdziwi, nowocześni ludzie Wieku Płazów nie będą już marnowali czasu na pogłębianie Istoty Rzeczy. Cała przyszłość świata zależy przecież od stałego zwiększania produkcji i konsumpcji. Dlatego też Płazów musi być jeszcze więcej, by mogły więcej wyprodukować i więcej zjeść. Płazy to po prostu Masy. Ich znaczenie epokowe to fakt, że jest ich tak wiele. Teraz dopiero umysł ludzki pracować może celowo! Pracuje na olbrzymi zasięg, wykorzystuje wszystkie swe twórcze możliwości. Słowem: oto właśnie owa wielka doba!
Czegóż jeszcze brak w tym okresie powszechnego zadowolenia i dobrobytu — do zrealizowania Szczęśliwego Nowego Wieku? Co stoi na przeszkodzie, by zrodziła się owa wymarzona Utopia, gdzie przeniosłyby owoce wszystkie owe triumfy techniczne i wspaniałe możliwości, wytyczające bezkresne perspektywy dla ludzkiego dobrobytu i pracowitości Płazów? Rzecz prosta, że nic. Teraz już kwestię Płazów ukoronowała umiejętność przewidywania wszystkich państw dbających o to, by w atmosferze Nowego Wieku nie odezwały się żadne zgrzyty. W Londynie została zwołana konferencja państw morskich, na której wypracowano i uchwalono międzynarodową konwencję o Płazach dla uregulowania spraw spornych. Wysokie umawiające się strony zobowiązały się nawzajem: nie wysyłać Płazów na wody terytorialne państw obcych; nie tolerować, by ich własne Płazy poważyły się w jakikolwiek sposób naruszyć integralność lub wtargnąć w uznaną strefę wpływów któregokolwiek innego państwa; nie wtrącać się pod żadnym warunkiem w sprawy Płazów innego morskiego mocarstwa; na wypadek zatargu między własnymi i obcymi Salamandrami — odwołać się do Międzynarodowego Trybunału Rozjemczego w Hadze; nie zbroić swoich Płazów w typ broni, która przekraczałaby normalny, dopuszczalny kaliber podmorskiego pistoletu, przeznaczonego do walki z rekinami (shark–gun); nie dopuścić by własne Płazy nawiązywały jakiekolwiek kontakty z Salamandrami podlegającymi władzy innego państwa: nie budować przy pomocy Płazów nowych lądów i nie rozszerzać dawnych terytoriów bez uprzedniej decyzji Stałej Komisji Morskiej w Genewie, i tym podobne. (Razem trzydzieści siedem paragrafów.) Natomiast zostały odrzucone: projekt angielski — by mocarstwa morskie zobowiązały się nie szkolić Płazów wojskowo; projekt francuski — by nastąpiło umiędzynarodowienie Jaszczurów i ich podporządkowanie władzy Międzynarodowego Urzędu Płazów i Regulacji Mórz Światowych; projekt niemiecki — by każdy Płaz miał na skórze wypalony znak przynależności do danego państwa; drugi projekt niemiecki — by wszystkim mocarstwom morskim wyznaczyć określoną ilość Płazów w odpowiednim stosunku cyfrowym; projekt włoski — by państwom o nadmiernej ilości Salamandrów wyznaczyć nowe wybrzeża lub parcele na dnie morskim; projekt japoński — by nad Płazami, z natury czarnymi, międzynarodowy mandat sprawował naród japoński, jako przedstawiciel ras kolorowych*. Większość tych projektów została odłożona do przyszłej koferencji mocarstw morskich, która jednakże z różnych przyczyn już się nie odbyła.
„Ten traktat międzynarodowy — pisał w «Le Temps» M. Jules Sauerstoff — zadecydował o przyszłości Płazów i pokojowym rozwoju ludzkości na długie dziesiątki lat. Pogratulować należy konferencji londyńskiej szczęśliwego zakończenia jej poważnych prac. Pogratulować można także i Płazom z tej racji, że na podstawie tego traktatu podlegać one będą Międzynarodowemu Trybunałowi Rozjemczemu w Hadze, mogą wiec teraz ze spokojem i wiarą poświęcić się swym pracom dla podmorskiego postępu. Trzeba przy tym podkreślić, że odjęcie Kwestii Płazów charakteru politycznego, co znalazło swój wyraz w konferencji londyńskiej, jest jedną z najistotniejszych rękojmi pokoju światowego. Zwłaszcza rozbrojenie Salamandrów zmniejsza prawdopodobieństwo konfliktów podmorskich pomiędzy poszczególnymi państwami. Faktem jest niezaprzeczonym — jakkolwiek na wszystkich niemal kontynentach mają miejsca liczne zatargi graniczne i spory mocarstwowe — że pokojowi światowemu nie zagraża w tej chwili żadne niebezpieczeństwo, przynajmniej od strony morza. Także i na lądzie sprawa pokoju ma tak solidne podstawy, jak chyba nigdy dotąd. Mocarstwa morskie są pochłonięte całkowicie rozbudowaniem swych wybrzeży. Mogą one również rozszerzać swe terytoria w głąb mórz, nie mają więc przyczyny przesuwać swych granic na lądzie. Nie będzie już powodu do walki żelazem czy gazem o każdą piędź ziemi. Wystarczą bowiem motyki i łopaty Płazów, a każde państwo może sobie stworzyć takie terytorium, jakie mu jest potrzebne. I właśnie rękojmią tych prac Płazów do szczęścia wszystkich narodów jest konwencja londyńska.
Nigdy jeszcze nie zapowiadał się na świecie tak trwały pokój oraz pokojowy, wspaniały rozwój świata jak właśnie teraz. W miejsce Kwestii Płazów, o której już tyle mówiło się i pisało, teraz się będzie słusznie mówiło o Złotym Wieku Płazów”.
Na niczym tak nie zaobserwujesz biegu czasu, jak na dzieciach. Gdzie to ten mały Franek (jakże to było niedawno!), którego zostawiliśmy nad lewobrzeżnymi dopływami Dunaju?
— Gdzież znowu ten Franek? — mruknął Povondra rozkładając wieczorną gazetę.
— Wiesz przecież, tak jak zawsze — odpowiedziała schylona nad szyciem Povondrowa.
— Znów gdzieś poleciał za dziewczyną — rzucił zgorszony Povondra ojciec. — Nieznośny smarkacz! Jeszcze nie ma trzydziestu lat, a już ani jednego wieczoru nie posiedzi w domu!
— A ile to skarpet nadrze — westchnęła Povondrowa naciągając jeszcze jedną z kolei żałosną skarpetkę na drewniany grzybek. — No i co ja mam z tym zrobić? — zamyśliła się nad olbrzymią dziurą na pięcie, przypominającą konturami Cejlon. Najlepiej po prostu wyrzucić — stwierdziła krytycznie. Po dłuższej jednak chwili namysłu strategicznego wbiła zdecydowanie igłę w północne wybrzeże Cejlonu.
Zaległa dostojna cisza rodzinna, tak uwielbiana przez Povondrę — ojca. Szeleściły tylko strony gazety, odpowiadała im szybko dociągana nitka.
— Złapali go już? — spytała pani Povondrowa.
— Kogo?
— Tego mordercę, co zabił tę kobietę.
— Ach, co tam mnie obchodzi twój morderca — odburknął Povondra z wyraźnym oburzeniem. — Ale tu czytam, że stosunki między Japonią i Chinami są wyraźnie napięte. To poważna sprawa. Bo tam to zawsze jest poważna sprawa.
— A ja myślę, że już go nie złapią — oświadczyła Povondrowa.
— Kogo?
— No, tego mordercę. Jak kto zamorduje kobietę, to rzadko kiedy go złapią.
— Bo Japończyk niechętnym okiem patrzy, że Chiny regulują Rzekę Żółtą. A to jest polityka. Póki tamta Żółta Rzeka ciągle robi psoty, w Chinach stale jest powódź i głód, no i naturalnie to Chiny osłabia, rozumiesz? Daj no mi, matka, nożyczki, muszę sobie to wyciąć.
— Dlaczego?
— Bo tu jest właśnie napisane, że na tej Żółtej Rzecze pracują dwa miliony Płazów.
— To bardzo dużo, prawda?
— Ja myślę! A w dodatku jeszcze płaci za to Ameryka, moja droga. Oczywiście Mikado wolałby tam wsadzić swoje Płazy. O, a to znów co?
— Co takiego?
— Piszą tu w „Petit Parisien”, że Francja się na to zgodzi. No i zupełnie słusznie. Ja bym się też nie zgoc
— Na co?
— Żeby Italia zwiększała powierzchnię wyspy Lampeduza To jest niesłychanie ważny punkt strategiczny! Przecież ten Włoch z Lampeduzy mógłby zagrażać Tunisowi! A właśnie „Petit Parisien” pisze, że Italia ma zamiar z Lampeduzy stworzyć twierdzę morską pierwszego rzędu. I że już tam podobno mają sześćdziesiąt tysięcy uzbrojonych Płazów. To już może budzić podejrzenie. Sześćdziesiąt tysięcy to już masz, matka, trzy dywizje. A ja powiadam, że tam na tym Morzu Śródziemnym dojdzie do jakiejś awantury. Daj no, muszę to wyciąć.
Pod pracowitymi rękoma Povondrowej Cejlon niknął, powoli zmniejszał się do rozmiarów wyspy Rodos.
— A tymczasem Anglia — perorował dalej ojciec Povondra — będzie miała duże trudności. W Izbie Gmin mówiono ostatnio, że Anglia pozostała znacznie w tyle za innymi państwami w tych budowach wodnych. Że podobno inne mocarstwa kolonialne na wyścigi budują nowe wybrzeża i nowe lądy, a tymczasem rząd angielski — z tą swoją konserwatywną nieufnością do Płazów… No i tak jest naprawdę, moja droga. Anglicy są straszliwie konserwatywni. Znałem jednego lokaja z angielskiego poselstwa, który za nic w świecie nie chciał wziąć w usta naszych knedli. Bo podobno u nich takich rzeczy się nie jada, więc oczywiście on też tego nie będzie jadł! No, już ja się nic nie dziwię, że ich inne państwa prześcigną — Povondra poważnie pokiwał głową. — Francja rozbudowuje swe wybrzeża pod Calais, więc prasa w Anglii podnosi wielki gwałt, że kiedy kanał zostanie zwężony, będzie Francja mogła ich ostrzeliwać. No i widzisz, do czego doprowadzili? Przecież mogli oni poszerzyć sww wybrzeża pod Dover i wtedy oni strzelaliby na Francję?
— A po co mieliby strzelać? — spytała Povondrowa.
— Ach, ty tego nie rozumiesz. To już są sprawy wojskowe. Ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby się tam coś zakotłowało.
Tam albo i gdzie indziej. To jest już poważne zagadnienie. Teraz przez te Płazy sytuacja światowa jest zupełnie inna, moja droga. Całkowicie inna.
— Wiec myślisz, że może być wojna? — zatroskała się Povondrowa. — Chodzi mi przecież o naszego Franka… Bo jakby tak musiał iść?
— Wojna? — rozważał Povondra. — Oczywiście, musi dojść do wojny światowej, żeby się państwa mogły podzielić morzami. Ale my pozostajemy neutralni. Ktoś przecież musi zostać neutralny, żeby tamtym dostarczać broni i w ogóle wszystkiego. Tak to już bywa — rozstrzygnął sprawę Povondra. — Ale wy, kobiety, nie znacie się na tym.
Povondrowa zacisnęła wargi i szybkim miganiem igły kończyła likwidować wyspę Cejlon na skarpetce młodego pana Franciszka.
— I pomyśleć — ciągnął dalej Povondra, z trudem skrywając uśmiech dumy — że beze mnie nigdy nie doszłoby do tak groźnej sytuacji! Bo gdybym był wówczas nie wpuścił tego kapitana do pana Bondy, historia świata potoczyłaby się zupełnie innym torem. Żaden inny portier na moim miejscu nigdy by go nie wpuścił. Ale ja postanowiłem tę sprawę wziąć na siebie. No i popatrz, jakie teraz z tego powodu wynikły trudności dla Anglii czy dla Francji! I jeszcze nie wiadomo, co to z tego może kiedyś być… — Povondra w zdenerwowaniu stukał fajką. — Widzisz, taka to jest historia, mateczko. Gazety pełne są tych Płazów. Masz, tutaj znowu… — Povondra położył fajkę. — O, widzisz, tutaj masz, że pod miejscowością Kankesanturai na Cejlonie Płazy zaatakowały jakąś wieś. Podobno tubylcy zabili tam poprzednio parę Płazów. Wezwano policję i wojskowe oddziały tubylcze — czytał głośno Povondra — w związku z czym doszło pomiędzy Płazami i ludźmi do normalnej potyczki. Pośród żołnierzy było paru rannych… — Povondra ojciec odłożył gazetę. — O, to mi się bardzo nie podoba, mateczko.
— A dlaczego? — pytała Povondrowa rozklepując systematycznie i dokładnie nożyczkami miejsce, na którym była wyspa Cejlon. — Przecież to nic takiego!
— Nie jestem tego pewien — wyjąkał Povondra i wzburzony zaczął spacerować po pokoju. — Ale to mi się naprawdę nie podoba. Nie, to już bardzo nieprzyjemna historia. Strzelanina między ludźmi i Płazami? Nie, to już nie powinno mieć miejsca.
— A może te Płazy tylko się broniły? — uspokajała go Povondrowa odkładając pończochy.
— A właśnie… — mruczał Povondra zaniepokojony.
Jak już raz się te potwory zaczną bronić, będzie źle! I zrobiły to po raz pierwszy… Do pioruna, to mi się bardzo nie podoba! — Povondra zamyślony przystanął. — Sam nie wiem, ale… chyba lepiej było jednak nie puszczać tego kapitana do pana Bondy!
Co do jednej tylko sprawy Povondra mylił się: strzelanina pod Kankesanturai nie była pierwszym starciem pomiędzy ludźmi i Płazami. Pierwszy znany w historii konflikt miał miejsce parę lat przedtem, na Wyspach Kokosowych, jeszcze w złotym okresie korsarskich wypraw na Salamandrów. Ale zdaje się, że i to nawet nie był pierwszy wypadek tego rodzaju; w portach Oceanu Spokojnego wiele się gadało o rozmaitych godnych pożałowania zajściach, kiedy to Płazy stawiały w pewnym sensie czynny opór nawet i normalnemu S–Trade. Ale o takich bagatelkach historia nawet nie wspomina.
Na tych Wyspach Kokosowych, czyli Keeling–Islands, było tak: przybił tam statek korsarski „Montrose”, znanej spółki Harrimana, Pacific Trade, pod dowództwem kapitana Jamesa Lindleya, na zwyczajny połów Płazów typu zwanego Maccaroni. Na Wyspach Kokosowych znana była bogata w Płazy zatoka, zasiedlona jeszcze przez kapitana van Tocha, która jednakże — ze względu na znaczną odległość — pozostawiona była, jak się to mówi, na łasce boskiej. Nie podobna stawiać kapitanowi Lindleyowi zarzutów chociażby nieostrożności nawet mimo to, że załoga wyszła na ląd bez broni. (Bowiem korsarskie łowy na Płazy miały już wówczas pewną stałą formę. Faktem jest bezspornym, że dawniej statki korsarskie uzbrojone były w karabiny maszynowe i lekkie działka, lecz nie przeciwko Salamandrom, ale przeciw brudnej konkurencji innych piratów. Swojego czasu bowiem na wyspie Karakelong doszło do starcia między załogą statku Harrimana a załogą statku duńskiego, którego kapitan uważał Karakelong za swój teren łowiecki. Wówczas to obie załogi uregulowały swoje stare porachunki zarówno prestiżowe, jak i konkurencji w handlu: porzuciwszy Płazy zaczęły ostrzeliwać się nawzajem z karabinów i hotchkissów. Duńczycy sprawę rozstrzygnęli na swą korzyść na lądzie w ataku na noże, jednakże statek Harrimana ostrzelał później skutecznie z dział swoich statek duński, zatapiając go wraz z całą załogą i kapitanem Nielsem. Był to tak zwany incydent Karakelong. Musiały się wówczas wdać już w to rządy zainteresowanych państw: zakazano na przyszłość statkom korsarskim używania dział, karabinów maszynowych i granatów ręcznych. Prócz tego przedsiębiorstwa pirackie podzieliły się tak zwanymi wolnymi terenami łowieckimi w ten sposób, że do każdej osady Płazów miał prawo zawijać tylko pewien określony statek. To gentlemen’s agreement* wielkich przedsiębiorstw korsarskich było ściśle przestrzegane i respektowane nawet przez drobnych korsarskich przedsiębiorców.)
Ale wracając do kapitana Lindleya: działał on całkowicie w duchu obowiązujących wówczas zwyczajów handlowych i morskich, ponieważ na połów Płazów wysłał ludzi uzbrojonych jedynie w pałki i wiosła. Późniejsze śledztwo oficjalne pod tym względem dało nieżyjącemu kapitanowi pełną satysfakcję.
Załogą, która w ową noc księżycową wylądowała na Wyspach Kokosowych, dowodził porucznik McCarth, specjalista od tego rodzaju łowów. Prawdą jest, że stado Płazów, na jakie natknął się na brzegu, było niezwykle liczne. Liczyło ono na oko sześćset do siedmiuset dorosłych, silnych samców, podczas kiedy porucznik McCarth dowodził tylko szesnastu ludźmi. Nie podobna go jednak winić za to, że nie zrezygnował z wykonania swego zadania, z tego chociażby względu, że zarówno oficerom, jak i załodze statków korsarskich premie były zazwyczaj wypłacane w zależności od ilości złowionych Płazów. W przeprowadzonym po fakcie śledztwie Urząd Morski ustalił, że „wprawdzie porucznik McCarth jest odpowiedzialny za owo nieszczęsne zajście, lecz że w danych okolicznościach nikt inny nie postąpiłby inaczej”. Przeciwnie: młody porucznik wykazał wielką rozwagę w tym chociażby, że zamiast powolnego okrążania Płazów — co przy występujących tam ilościach nie mogło być oczywiście całkowite — zarządził nagły atak, przy pomocy którego Płazy miały być odrzucone w głąb wyspy i dopiero pojedynczo ogłuszane ciosami pałek i wioseł. Na nieszczęście jednak przy ataku tyraliera marynarzy została rozerwana i blisko dwieście Salamandrów skoczyło w morze. Podczas gdy atakujący obrabiali odcięte od morza Płazy — zasypał ich z tyłu grad kuł z krótkich podmorskich pistoletów (shark–gun). Nikt naturalnie nie mógł przypuszczać nawet, że to dzikie, nie szkolone Płazy z Keeling Islands są uzbrojone w pistolety przeciwrekinowe. Nigdy też nie udało się ustalić, kto właściwie dostarczył im tej broni.
Marynarz Michael Kelly, jedyny, który przeżył całą katastrofę opowiadał:
„Kiedy posypały się strzały, byliśmy przekonani, że to strzela załoga jakiegoś innego statku, który przybył także na połów Płazów. Porucznik McCarth odwrócił się więc w tył i zaczął wołać:
— Idioci, co wy robicie? Tu załoga statku «Montrose»!
W tej samej jednak chwili dostał kulę w bok, wyciągnął jeszcze rewolwer i zaczął strzelać. Druga kula trafiła go w szyję, wówczas padł. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że to Płazy strzelają i że mają zamiar odciąć nam drogę do morza. Więc Long Steve podniósł w górę wiosło i z okrzykiem: »Montrose! Montrose!»… rzucił się na Płazy. A my za nim: krzycząc «Montrose» zaczęliśmy tłuc te Płazy ile wlazło. Pięciu nas padło, ale reszta przebiła się do morza. Long Steve skoczył w wodę i brodząc szedł do łódki. Naraz opadło go parę Płazów i zaczęło wciągać w wodę. Zatopiły także i Charliego; biedak wołał na nas: «Chłopaki, na miłosierdzie boskie, nie dajcie mnie!» — ale cóż myśmy mogli mu pomóc… A te bydlaki wciąż strzelały nam w plecy. Bodkin się odwrócił i dostał kulę w brzuch; jęknął tylko: «Ach, nie…» — i upadł. Próbowaliśmy z kolei przedrzeć się w głąb wyspy. Ale ponieważ na tym świństwie połamaliśmy wszystkie pałki i wiosła, więc teraz bezbronni zmykaliśmy po prostu jak zające. Zostało nas wszystkiego czterech. Baliśmy się zbytnio oddalać od morza, bo później moglibyśmy nie dostać się do łódki. Ukryci za kamieniami i krzakami musieliśmy patrzeć, jak Płazy dobijały naszych kolegów. Topiły ich w wodzie jak kocięta; jeśli który próbował płynąć, dostawał w głowę oskardem. W tym momencie poczułem, że zwichnąłem nogę i nie mogę postąpić ani kroku dalej…
A tymczasem kapitan Lindley, który pozostał na «Montrose», posłyszawszy strzelaninę na wyspie i sądząc, że zaszło tam jakieś nieporozumienie z tubylcami lub też że znaleźli się tam i jacyś inni łowcy Płazów, zabrał ze statku kucharza i dwóch maszynistów, kazał im załadować na drugą łódź działko szybkostrzelne — które ten przewidujący człowiek, wbrew wyraźnemu zakazowi, po kryjomu przechowywał na statku — i ruszył swej załodze na pomoc. Był na tyle ostrożny, że na brzeg nie wysiadał; podpłynąwszy tylko pod brzeg łódką, na której było ustawione działko — czekał z założonymi rękoma”.
Oto, jak dalszy przebieg zajścia opisywał marynarz Kelly: „Nie chcieliśmy wołać kapitana, żeby nas te Płazy nie zauważyły. A tymczasem kapitan stanął w łódce z założonymi rękoma i zawołał:
— Hej, a co tam się dzieje?
Więc te Płazy naturalnie zaraz na niego. Było ich na brzegu dobrych paręset sztuk, a inne jeszcze wciąż z morza napływały otaczając łódkę.
— A co tam się dzieje?! — zawołał kapitan raz jeszcze. Aż tu jeden wielki Płaz zbliżył się do niego i powiedział:
— Jazda z powrotem!
Kapitan przyjrzał mu się, chwilkę milczał, wreszcie spytał:
— Czy ty jesteś Płaz?
— Tak, my jesteśmy Płazy! — odpowiedział tamten. — No, panie, jazda z powrotem!
— A ja chciałbym wiedzieć, coście zrobili z moimi ludźmi? — nasz stary na to.
— Nie powinni byli nas atakować — odparł Płaz. — Niech no pan wraca na swój statek!
Kapitan chwilkę milczał, potem oświadczył zupełnie spokojnie:
— No, dobrze. Jenkins, ognia!
No i maszynista Jenkins zaczął z działka walić do tych Płazów.”
(W protokole późniejszego śledztwa tę sprawę Urząd Morski ujął w następujących słowach: „W tym wypadku Captain James Lindley postąpił tak, jakby się tego po angielskim marynarzu należało spodziewać.”)
„Ponieważ Płazy były stłoczone — brzmi dalej opowiadanie Kelly’ego — więc też padały jak kłosy zboża na polu. Próbowały jeszcze strzelać z tych swoich pistoletów do kapitana Lindleya, ale on stał z rękoma założonymi na piersiach i ani drgnął. Po chwili z tyłu, poza łódką, wychylił się z wody czarny Płaz trzymając w łapie coś podobnego do puszki od konserw, drugą łapą coś tam z niej oderwał i rzucił ją pod łódkę. Nie doliczyłbyś ani do pięciu, kiedy w tym miejscu trysnął w górę wielki słup wody i rozległ się przytłumiony, ale potężny huk, że się nam pod nogami aż ziemia zatrzęsła…”
(Sądząc z opisu Kelly’ego, władze śledcze doszły do przekonania, że musiał to być ładunek dynamitowy W3, jakich dostarczano Płazom pracującym przy umocnieniach Singapuru do rozsadzania skał podwodnych. Skąd się jednak naboje te dostały w łapy Płazom osiadłym na Wyspach Kokosowych, pozostało zagadką. Według jednych przypuszczeń, musieli ich im dostarczyć ludzie, według innych Płazy już wówczas miały pomiędzy sobą bardzo daleko sięgające kontakty. Stąd też opinia publiczna domagała się, by dawanie tego rodzaju niebezpiecznych materiałów wybuchowych Płazom do rąk było kategorycznie zabronione. Jednakże odpowiednie czynniki oświadczały, że na razie nie podobna „wysoce użytecznego i całkowicie bezpiecznego” ładunku dynamitowego W3 zastąpić czym innym. I wszystko zostało po staremu).
„Łódka roztrzaskana na kawałki — ciągnie się dalej opowieść Kelly’ego — wyleciała w powietrze. Na jej miejscu zaczęły się szybko gromadzić pozostałe jeszcze przy życiu Płazy. Nie widzieliśmy, czy Lindley żyje; wszyscy trzej moi koledzy — Donovan, Burkę i Kennedy — wypadli i biegli mu na pomoc, by nie wpadł tym Płazom w łapy. Chciałem biec i ja, ale miałem wywichniętą w stawie skokowym nogę, usiadłem więc na ziemi i obu rękami zacząłem masować stopę, by nastawić jakoś staw. Więc też nie wiem, co się tam w tej chwili działo, dosyć, że kiedy spojrzałem, Kennedy leżał twarzą na piasku, a Burkę i Donovan znikli bez śladu. Tylko jeszcze pod wodą coś się kotłowało…”
Kelly uciekł potem dalej w głąb wyspy, gdzie natrafił na wieś tubylczą. Dzicy jednak zachowali się w stosunku do niego dość dziwnie, nie chcąc go nawet wpuścić pod dach. Widocznie bali się Płazów. Dopiero w siedem tygodni później jakaś łódź rybacka odznalazła całkowicie ograbiony i pusty statek „Montrose”, zakotwiczony koło Wysp Kokosowych. Ona także uratowała Kelly’ego.
W parę tygodni później podpłynęła do Wysp Kokosowych kanonierka brytyjska jego królewskiej mości „Fireball” i stanąwszy na kotwicy wyczekiwała nocy. Na niebie ukazał się księżyc w pełni; z morza wyszły Płazy i usiadłszy na plaży w wielkie kolisko zaczęły swoje uroczyste tańce. A wtedy kanonierka jego królewskiej mości posłała w sam środek ich koła pierwszy szrapnel. Pozostałe przy życiu Płazy skamieniały na chwilę, a potem rzuciły się ku wodzie. W tej chwili gruchnęła straszliwa salwa sześciu dział. Już tylko kilka półżywych z przerażenia Płazów czołgało się w stronę morza. Padła jeszcze druga, potem trzecia salwa. }
Kanonierka „Fireball” cofnęła się pół mili i płynąc powoli; wzdłuż brzegów, biła salwami w wodę. Akcja trwała sześć! godzin, oddano osiemset strzałów. Potem kanonierka „Fireball” odpłynęła. Przez całe dwa dni powierzchnia morza przy Keeling Islands była gęsto usiana tysiącami rozszarpanych Płazów.
Tej samej nocy holenderski okręt wojenny „Vaa Dijck” wystrzelił trzy pociski na gromadę Płazów na wysepce Goenong Api, krążownik japoński „Hakodate” oddał trzy strzały armatnie na Płazy wyspy Ailinglaplap, zaś francuska kanonierka „Bechamel” rozpędziła przy pomocy trzech wystrzałów taniec Płazów na wyspie Rawaiwai.
To była przestroga dla Płazów. I nie była ona daremna: taki wypadek (zwany Keeling–killing) nigdy się już nie powtórzył, a systematyczny dziki handel Płazami mógł się wspaniale rozwijać nadal bez przeszkód.
Innego zupełnie rodzaju była utarczka w Normandii, jaka miała miejsce znacznie później. Pracujące głównie w Cherbourgu i zamieszkujące przyległe wybrzeża Płazy ogromnie lubiły jabłka, ponieważ jednak przedsiębiorcy nie chcieli im ich dawać poza normalnym pożywieniem dla Płazów (bo podobno podwyższyłoby to znacznie koszty budowy i zatwierdzony na nie budżet), więc też Płazy urządzały wyprawy złodziejskie do okolicznych sadów. Właściciele poskarżyli się w prefekturze; Płazy otrzymały surowy zakaz włóczenia się po wybrzeżu poza tak zwaną strefą Płazów. Nic to jednak nie pomogło, owoce w sadach ginęły w dalszym ciągu, ginęły podobno także i jajka z kurników, coraz więcej również znajdywano rankami zabitych psów podwórzowych. Ludzie wzięli się na sposób i uzbrojeni w dubeltówki zaczęli sami stróżować nocami w sadach, zabijając Płazy masowo. Ostatecznie cała sprawa miałaby charakter ściśle lokalny, gdyby nie fakt, że chłopi normandzcy, rozgoryczeni na rosnące podatki i zwyżkę cen nabojów myśliwskich, zapałali do Płazów śmiertelną nienawiścią i zaczęli całymi zbrojnymi grupami urządzać na nie wyprawy. Kiedy masowo zaczęli wystrzeliwać Płazy także i na ich miejscach pracy, właściciele przedsiębiorstw wodno–budowlanych poskarżyli się z kolei władzom. Prefekt wydał rozporządzenie, nakazujące chłopom zwrot wszystkich zardzewiałych strzelb i dubeltówek. Ponieważ chłopi wzbraniali się, doszło gdzieniegdzie do niemiłych konfliktów z żandarmerią. Wreszcie zawzięci Normandczycy zaczęli strzelać i do żandarmów. Do Normandii zostały sprowadzone rezerwowe dywizje żandarmerii, które zaczęły rewidować wszystkie wsie, dom po domu.
W tym właśnie czasie zdarzyła się bardzo nieprzyjemna historia. W okolicy Coutance chłopaki wiejskie dopadły Płaza, który podobno w podejrzanych zamiarach skradał się do kurnika. Otoczywszy go i przyparłszy do ściany stodoły, zaczęli walić kamieniami. Ranny Płaz z rozmachem rzucił na ziemię coś podobnego do jajka. Nastąpił wybuch, Płaz został rozszarpany na strzępy, lecz wraz z nim i trzej chłopcy: jedenastoletni Pierre Cajus, szesnastoletni Marcel Berard i piętnastoletni Louis Kermadec. Prócz tego pięcioro dzieci zostało lżej i ciężej rannych. Wieść o tym rozeszła się szeroko po kraju. Ze wszech stron zjechało się autobusami ponad siedemset uzbrojonych w karabiny, widły i cepy ludzi, którzy zaatakowali osadę Płazów w Basse Coutance. Zanim policji udało się powstrzymać rozjuszony tłum, zginęło ponad dwadzieścia Płazów. Sprowadzeni z Cherbourga saperzy otoczyli zatokę Basse Coutance płotami z drutów kolczastych. W nocy jednakże Salamandry wyszły z morza, granatami ręcznymi porozwalały zagrody z drutów i gotowały się do wyprawy w głąb lądu. Ciężarówki wojskowe szybko przywiozły parę kompanii piechoty z karabinami maszynowymi, tyraliera wojska oddzieliła Płazy od ludzi. A tymczasem chłopi powybijali szyby w urzędach skarbowych i w komisariatach policji; jednego znienawidzonego egzekutora skarbowego powieszono na latarni z napisem: „Precz z Płazami!” Prasa, zwłaszcza niemiecka, szeroko rozpisywała się o rewolucji w Normandii. Władze paryskie ogłosiły stanowcze dementi.
Kiedy jednak krwawe starcia pomiędzy chłopami i Płazami zaczęły przenosić się dalej, wzdłuż wybrzeża Calvadosu, Picardii i Pas de Calais, wyszedł z Cherbourga stary francuski krążownik „Jules Flambeau” i ruszył na zachodni brzeg Normandii. Jak się później wyjaśniło, chodziło jedynie o to, by obecność krążownika wpłynęła uspokajająco zarówno na ludzi, jak na Płazy. „Jules Flambeau” zatrzymał się o półtorej mili od zatoki Basse Coutance. Kiedy nadeszła noc, rozkazał komendant okrętu — dla zwiększenia wrażenia — puszczać barwne rakiety. Na wybrzeżu tysiące ludzi przyglądało się pięknemu widowisku. Nagle rozległ się głośny huk, obok przedniej części okrętu wytrysnął w górę olbrzymi słup wody. Okręt pochylił się, w tej samej chwili nastąpił nowy wybuch. Jasne było, że krążownik tonie. W ciągu piętnastu minut zjechały się z okolicznych portów motorówki na pomoc. Lecz pomoc ta nie była potrzebna: prócz trzech ludzi załogi, którzy zginęli od wybuchu, reszta została uratowana. Ostatni z pokładu zszedł dowódca okrętu wypowiedziawszy pamiętne słowa: „Tu już nic się nie da zrobić”. W pięć minut później „Jules Flambeau” zatonął.
Wiadomość urzędowa, ogłoszona jeszcze tej samej nocy, brzmiała: „Stary krążownik «Jules Flambeau», który miał być w najbliższych tygodniach rozebrany na szmelc, najechał podczas nocnego pływania na skałę podmorską i na skutek wybuchu kotła zatonął.” Lecz wiadomość ta nie uśpiła bynajmniej czujności prasy. Półoficjalne organa twierdziły, że okręt najechał na minę niemiecką nowoczesnej produkcji. Pisma opozycyjne i prasa zagraniczna wołały olbrzymimi tytułami:
„FRANCUSKI KRĄŻOWNIK STORPEDOWANY
PRZEZ PŁAZY.”
„ZAGADKOWY WYPADEK
NA WYBRZEŻU NORMANDII.’
„BUNT PŁAZÓW!”
„Wołamy o sąd nad zbrodniarzami — pisał namiętnie w swej gazecie poseł Barthelemy — którzy uzbroili zwierzęta przeciw ludziom! Nad zbrodniarzami, którzy Płazom wetknęli w łapy bomby, by mogły nimi mordować chłopów francuskich i niewinnie igrające dzieci! Nad tymi, którzy wydali potworom morskim plany najnowocześniejszych torped, przy pomocy których mogą unieszkodliwić flotę francuską, kiedy tylko tego zapragną! Wołamy o sąd nad nimi, powtarzam! Wytoczyć im oskarżenie o morderstwo, postawić ich przed sąd wojskowy za zdradę kraju! Czas zbadać, kto i ile dostał od fabrykantów broni za to, że uzbraja kanalie morskie przeciwko flocie narodu cywilizowanego!”
Wytworzył się ogólny nastrój paniki, ludziska zbierali się na ulicach i zaczynali stawiać barykady. Na ulicach Paryża, przy ustawionych w kozły karabinach, obozowali strzelcy senegalscy. Na przedmieściach stały auta pancerne i tanki. Wówczas w parlamencie zjawił się na trybunie minister marynarki — blady, lecz opanowany — i oświadczył:
„Rząd bierze na siebie pełną odpowiedzialność za to, że Płazy na wybrzeżach francuskich zostały uzbrojone w karabiny, podwodne karabiny maszynowe, baterie dział podmorskich i wyrzutnie torpedowe. Ale w chwili gdy francuskie Płazy posiadają działa wyłącznie lekkiego kalibru — niemieckie Salamandry uzbrojone są w miotacze min podwodnych średnicy 32 cm; podczas gdy na wybrzeżach francuskich jeden podmorski skład granatów ręcznych, torped i materiałów wybuchowych przypada mniej więcej na każde dwadzieścia cztery kilometry — na wybrzeżach włoskich istnieją magazyny materiału wojennego co dwadzieścia kilometrów, na wodach niemieckich co osiemnaście kilometrów! Francja nie może i nie pozostawi wybrzeży swych bez obrony! Francja nie zrezygnuje z uzbrojenia swych Płazów! Ministerstwo prowadzi w tej chwili surowe śledztwo celem ustalenia, kto ponosi winę za wypadki na wybrzeżu Normandii. Najprawdopodobniej Plaży uważały rakiety kolorowe za sygnały bojowe i rozpoczęły obronę. Na razie komendant okrętu «Jules Flambeau» oraz prefekt miasta Cherbourga zostali odwołani ze swych stanowisk. Specjalnie powołana komisja ustali, jak właściciele przedsiębiorstw wodno—budowlanych obchodzą się z Płazami. Na przyszłość przewidywana jest ścisła kontrola tego zagadnienia. Rząd wyraża głębokie ubolewanie z powodu strat w ludziach. Młodzi bohaterowie narodowi: Pierre Cajus, Marcel Berard i Louis Kermadec, zostaną pośmiertnie udekorowani odznaczeniami, pogrzeb odbędzie się na koszt państwa, rodzicom zostanie wyznaczona pensja. W naczelnym dowództwie marynarki francuskiej przewidywane są daleko idące zmiany. Po otrzymaniu bliższych danych w tej sprawie — rząd postawi w Izbie kwestię zaufania…”
Gabinet ustalił, że przystępuje do obrad w permanencji.
A tymczasem prasa — w zależności od zabarwienia politycznego — proponowała cały szereg zarządzeń profilaktycznych lub ochronnych. Więc wyprawy pacyfikacyjne, karne, kolonizacyjne lub wreszcie krucjaty przeciw Płazom, strajk generalny, dymisję rządu, aresztowanie właścicieli przedsiębiorstw wodno—budowlanych, aresztowanie przywódców komunistycznych i agitatorów oraz cały szereg podobnych. W związku z plotkami na temat zamknięcia wybrzeży i portów ludzie gorączkowo zaczęli robić zapasy żywności, co spowodowało zwyżkę cen w zawrotnym tempie. W ośrodkach przemysłowych rozpoczęły się demonstracje przeciwko wzrastającej drożyźnie. Giełda została na trzy dni zamknięta. Był to moment najtrudniejszy i najpoważniejszy w przeciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy. Wtedy jednak sytuację rozwiązało bardzo zręczne posunięcie ministra rolnictwa M. Monti. Zarządził on mianowicie, by na wybrzeżach francuskich dwa razy w tygodniu wsypywano w morze dla Płazów tyle i tyle set wagonów jabłek, oczywiście na koszt państwa. Decyzja ta ogromnie podobała się Płazom i całkowicie uspokoiła chłopów i sadowników w Normandii oraz na innych wybrzeżach. Minister Monti poszedł jeszcze dalej w tym kierunku: ponieważ już od dłuższego czasu dawało się zauważyć poważne niezadowolenie i przejawy wrzenia w sferach producentów win z racji braku rynku zbytu, zarządził, że państwo pójdzie Płazom na rękę tak dalece, iż każdy Płaz będzie otrzymywał dziennie pół litra białego wina. Początkowo Płazy nie wiedziały, co z tym winem robić, tym bardziej że odczuwały jego mocne działanie, wlewały je wiec do morza. Z biegiem czasu jednak przyzwyczaiły się. Zauważono nawet wśród Płazów francuskich znacznie intensywniejsze przejawy żywotności w okresie parzenia się, przy znacznym jednak spadku płodności. Tak więc za jednym zamachem została rozwiązana kwestia rolnictwa i afera z Płazami. Kiedy niedługo potem doszło do kryzysu gabinetowego — z racji skandalu finansowego mme Töppler — zręczny i zdecydowany M. Monti został w nowym gabinecie ministrem marynarki.
W jakiś czas później płynął belgijski statek transportowy „Oudenbourgh” z Ostendy do Ramsgate. Kiedy znalazł się pośrodku cieśniny Calais, naraz oficer wachtowy zauważył, że o pół mili na północ od jego kursu „coś się w wodzie dzieje”. Nie mogąc stwierdzić z daleka, czy tam ktoś nie tonie, kazał podpłynąć na owo silnie rozfalowane miejsce. Około dwustu pasażerów na odwietrznej stronie statku przyglądało się niezwykłemu widowisku: raz tu, raz tam wytryskiwały pionowo w górę słupy wody, po powierzchni zaś kotłowały się jakieś czarne ciała, cała powierzchnia morza na przestrzeni jakichś trzystu metrów kwadratowych falowała groźnie i burzyła się. Z głębi morza słychać było trzaski i huki. Wyglądało to tak, jakby pod wodą wybuchnął jakiś wielki wulkan. Kiedy „Oudenbourgh” powoli zbliżał się do tego miejsca, nagle przed statkiem podniosła się olbrzymia, stroma fala i rozległ się ogłuszający huk. Statek uniósł się wysoko w górę, na pokład lunęły krople wrzącego niemal deszczu. Wraz z nim spadło na przód okrętu wielkie, czarne ciało wijące się i skrzeczące żałośnie. Był to przerażony i poparzony. Płaz. Kapitan statku kazał dać kontrparę, by wycofać okręt z samego środka tego piekła, jakie się tam rozpętało. Eksplozje następowały jedna po drugiej w rozmaitych punktach, powierzchnia morza pokryła się gęsto ciałami poszarpanych Płazów. „Oudenbourgh” pełną parą uciekał na południe. Nagle o jakieś sześćset metrów za statkiem rozległ się potworny huk, z morza wytrysnął olbrzymi, chyba ze stumetrowy słup wody i pary. „Oudenbourgh” skręcił w stronę Harwich, wysyłając iskrówką ostrzeżenia na wszystkie strony: „Uwaga, uwaga, uwaga! Na linii Ostenda–Ramsgate poważne niebezpieczeństwo wybuchów podmorskich. Przyczyny nie ustalono. Ostrzegamy wszystkie statki przed tą trasą!” Długo jeszcze trwały huki i wybuchy, zupełnie jak podczas manewrów morskich, nic jednakże poprzez fontanny wody i kłęby pary nie można było dostrzec. Z Dover i z Calais pełną parą ruszyły torpedowce i destroyery, wystartowały także eskadry samolotów wojskowych. Kiedy jednak dotarły na owo miejsce, zastały tylko zmąconą i żółtą od gliny wodę oraz olbrzymie ilości ogłuszonych ryb i porozszarpywanych Płazów.
Początkowo zdawało się, że to jakieś miny wybuchły w kanale. Kiedy jednak po obu stronach cieśniny Calais wybrzeża zostały zamknięte kordonami wojska, kiedy po raz czwarty w dziejach świata premier angielski przerwał week–end w sobotę wieczorem i natychmiast powrócił do Londynu, zorientowano się, że chodzi tu o fakt olbrzymiej wagi o znaczeniu międzynarodowym. Prasa zaczęła podawać najbardziej panikarskie wiadomości, które — o dziwo! — tym razem dalekie jeszcze były od rzeczywistości. Mało kto jednak zdawał sobie sprawę z tego, że Europa, a wraz z nią cały świat, przez owych parę dni krytycznych stała o krok od wybuchu kataklizmu. Dopiero w parę lat później, kiedy członek ówczesnego gabinetu brytyjskiego, sir Thomas Mulberry, przepadłszy przy wyborach, wydał drukiem swoje pamiętniki polityczne, można się z nich było zorientować, co się to właściwie wówczas działo. Ale wtedy nikogo to już nie obchodziło.
Sprawa pokrótce przedstawiała się następująco: tak Francja, jak i Anglia rozpoczęły po swojej stronie przy pomocy Płazów budować w kanale La Manche fortyfikacje podwodne, by w wypadku wojny można było zamknąć cały kanał. Oczywiście później jedno mocarstwo zarzucało drugiemu, że właśnie to drugie rozpoczęło owe prace. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że oba mocarstwa rozpoczęły budowę fortyfikacji równocześnie, z obawy, by państwo sąsiednie i zaprzyjaźnione nie ubiegło go. Słowem: pod powierzchnią morza w cieśninie Calais zaczęły wyrastać naprzeciw siebie dwie potężne, betonowe fortece, uzbrojone w ciężką artylerię, wyrzutnie torpedowe, otoczone rozległymi polami minowymi i całym szeregiem najnowocześniejszych wynalazków, jakie stawiał wówczas sztuce wojennej do dyspozycji olbrzymi postęp ludzkości. Po stronie angielskiej załogę fortecy stanowiły dwie dywizje Płazów ciężkich oraz trzysta Salamandrów–robotników; po stronie francuskiej stały trzy dywizje wyborowego wojska Płazów.
I właśnie owego dnia — zdaje się — na samym środku kanału zetknęły się brygady robocze Płazów angielskich z francuskimi Salamandrami. Najwidoczniej doszło między nimi do jakiegoś nieporozumienia. Opinia francuska twierdziła, że spokojnie pracujące Płazy francuskie zostały napadnięte przez Płazy brytyjskie, które starały się je odegnać. Podobno Płazy brytyjskie chciały nawet wziąć do niewoli część Płazów francuskich, te jednak zaczęły się bronić. Na to brytyjskie Płazy—żołnierze zaatakowały francuskie Płazy granatami ręcznymi, a potem ostrzelały z miotaczy min. Francuskie Płazy zmuszono więc do użycia broni. Wobec tego rząd francuski widział się zmuszony do zażądania od rządu jego królewskiej mości pełnej satysfakcji: całkowitej pacyfikacji spornego odcinka dna morskiego oraz zapewnienia, że tego rodzaju wypadki na przyszłość nie będą miały miejsca.
Natomiast rząd brytyjski wystąpił do rządu francuskiego z notą, która twierdziła, że francuskie zmilitaryzowane Płazy przeszły na angielską stronę kanału i próbowały zakładać tam miny. Brytyjskie Płazy uprzedziły je jednak, że znajdują się na obcym terytorium. W odpowiedzi na to uzbrojone po zęby Salamandry francuskie zasypały przeciwników granatami ręcznymi, zabijając przy tym parę sztuk Płazów — robotników brytyjskich. Rząd jego królewskiej mości z ogromnym żalem widzi się zmuszony żądać od władz francuskich pełnej satysfakcji i gwarancji, że na przyszłość Płazy francuskie nie będą przechodziły na angielską połowę kanału La Manche.
Odpowiedź rządu francuskiego wyjaśniała, że Francja nie będzie nadal tolerowała stawiania przez sąsiednie państwo fortyfikacji morskich tuż w bezpośredniej bliskości francuskich wybrzeży. Co się zaś tyczy nieporozumienia na dnie kanału, rząd Republiki Francuskiej proponuje, by w myśl konwencji genewskiej kwestia zatargu została przekazana Międzynarodowemu Trybunałowi Rozjemczemu w Hadze.
W odpowiedzi swej rząd brytyjski stwierdził, że kwestia bezpieczeństwa wybrzeży brytyjskich w żadnym wypadku nie może podlegać decyzji z zewnątrz. Jako państwo napadnięte, ma prawo z całym naciskiem żądać przeproszenia, wynagrodzenia szkód i gwarancji na przyszłość. Równocześnie brytyjska flota śródziemnomorska, stacjonująca w okolicach Malty, ruszyła pełną parą w kierunku zachodnim. Marynarka brytyjska Oceanu Atlantyckiego otrzymała rozkazy koncentracji w okolicach Portsmouth i Yarmouth.
Rząd francuski zmobilizował pięć roczników rezerwy marynarki wojennej.
Wyglądało na to, że żadne z dwu państw nie ustąpi. Sprawa była jasna: nie chodziło przecież o nic innego, jak o panowanie nad kanałem. W owym krytycznym momencie sir Thomas Mulberry stwierdził niezbicie fakt znamienny: oto że po stronie angielskiej nie ma w ogóle (przynajmniej de jurę) żadnych ani robotników, ani żołnierzy Płazów, ponieważ na wyspach brytyjskich obowiązuje w dalszym ciągu w całej rozciągłości prawo, wydane kiedyś za czasów sir Samuela Mandeville’a, że zarówno na wybrzeżach, jak i na wodach terytorialnych wysp brytyjskich nie może być zatrudniony ani jeden Płaz. Dlatego też rząd brytyjski nie mógł oficjalnie przyjąć do wiadomości faktu, że Płazy francuskie zaatakowały Płazy angielskie. Rzecz cała sprowadziła się więc do zagadnienia: czy Płazy francuskie umyślnie, czy też tylko przez omyłkę weszły na tereny podmorskie wód terytorialnych brytyjskich. Władze Republiki Francuskiej obiecały sprawę tę wyświetlić. Rząd angielski nie sprzeciwiał się nadal, by sprawę przekazać do rozstrzygnięcia Międzynarodowemu Trybunałowi Rozjemczemu w Hadze. Ostatecznie admiralicja francuska i angielska uzgodniły, że pomiędzy umocnieniami podmorskimi obu stron w kanale La Manche pozostawiony będzie pas neutralny szerokości pięciu kilometrów. W ten sposób przyjaźń obu narodów została jeszcze głębiej umocniona.
W jakiś czas po osiedleniu pierwszych kolonii Płazów na Morzu Północnym i na Bałtyku uczony niemiecki dr Hans Thuring ustalił, że Płaz północny — prawdopodobnie wskutek oddziaływania środowiska — wykazuje pewne specjalne własności fizyczne: nieco jaśniejszy odcień skóry, tułów bardziej wyprostowany, a głowa — na podstawie badań czaszki — posiada kształt bardziej wydłużony i węższy od głowy innych Płazów. Odmiana ta została nazwana: Der Nordmolch, czyli der Edelmolch* (Andrias Scheuchzeri var. nobilis erecta Thüring).
Teraz i prasa niemiecka gorliwie zajęła się Płazem północnym. Specjalny nacisk kładziono na fakt, że właśnie pod wpływem środowiska niemieckiego ów Płaz rozwinął się w typ rasowo wyższy, górujący bezspornie nad wszelkimi innymi Salamandrami. Rozpisywano się szeroko w pogardliwym tonie o Płazach śródziemnomorskich, skarłowaciałych tak fizycznie, jak duchowo, o dzikich Płazach tropikalnych, o niższych pod każdym względem, barbarzyńskich, prymitywnych Salamandrach wszystkich innych narodów. „Od Płaza do Nadpłaza” — było hasłem Niemiec ówczesnej doby. Bo czyż ziemia niemiecka nie była praojczyzną wszystkich Płazów? Czyż kolebką ich nie było Oeningen, gdzie uczony niemiecki, dr Johannes Scheuchzer, odkrył ów pamiętny odcisk w skale epoki miocenu? Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że praszczur Andriasa Scheuchzeri w odległych geologicznych okresach zrodził się na ziemi germańskiej i dopiero stąd rozproszył się po innych morzach i oceanach, płacąc za to jednak cofnięciem się w rozwoju i degeneracją. Kiedy” jednak osiedlił się znowu na ziemiach swej praojczyzny, stał się tym, czym był dawniej: szlachetnym, nordyckim Płazem Scheuchzeri, typem jaśniejszej barwy, dumnej postawy, o rasowej budowie głowy. Rzecz naturalna, że tylko na terenie ojczystych Niemiec Płazy powrócić mogą do nieskażonego, idealnego typu, jakiego odcisk znalazł wielki Johannes Jakub Scheuchzer w kamieniołomach w Oeningen. Dlatego też Niemcom potrzebne są nowe, rozległe wybrzeża, potrzebne są kolonie, potrzebne są morza świata całego — aby wszędzie na niemieckich wodach mogła się rozwijać nowa generacja rasowo czystych, niemieckich od prawieków Salamandrów. „Potrzebujemy przestrzeni życiowej dla naszych Płazów!” — nawoływała cała prasa niemiecka. I by konieczność ową mocniej ugruntować w świadomości narodu niemieckiego, postawiono w Berlinie wspaniały pomnik Johanna Jakuba Scheuchzera. Postać doktora wyobrażona była z grubą księgą w ręku: u stóp jego siedział w dumnej postawie rasowy, nordycki Płaz, wpatrzony gdzieś w dal, w niedoścignione wzrokiem wybrzeża oceanów świata.
Przy odsłonięciu owego pomnika wygłoszono cały szereg oficjalnych przemówień, którym prasa całego świata wiele poświęciła uwagi. „Niemcy znowu grożą! — twierdziły głosy prasy przede wszystkim angielskiej. — Przywykliśmy już, co prawda, do takiego tonu, jeśli jednak przy tego rodzaju oficjalnych uroczystościach mówi się, że Niemcy w ciągu trzech lat będą potrzebowały pięć tysięcy kilometrów nowych wybrzeży morskich, musimy im na to dać zdecydowaną, kategoryczną odpowiedź: „Dobrze, spróbujcie! Połamiecie sobie zęby na wybrzeżach brytyjskich! Jesteśmy przygotowani, a za lat trzy będziemy przygotowani jeszcze lepiej. Anglia musi mieć i będzie miała tyle okrętów wojennych, ile ich mają dwa największe mocarstwa kontynentalne razem. Ten stosunek sił będzie obowiązywał raz na zawsze. Jeśli chcecie rozpętać szaleńczy wyścig zbrojeń morskich — prosimy bardzo! Lecz nikt z Brytyjczyków nie ścierpi, byśmy mieli zostać chociażby o krok w tyle za wami!”
„Niemieckie wyzwanie przyjmujemy — oświadczył w parlamencie imieniem rządu sir Francis Drake*, lord admiralicji. — Kto wyciągnie rękę po którekolwiek z mórz, natknie się na nasze pancerniki. Wielka Brytania dość jest silna, by odeprzeć atak na Wyspy Brytyjskie lub na wybrzeża swych dominiów i kolonii. A za atak będziemy uważali także budowanie nowych umocnień morskich, wysp, twierdz i baz lotniczych na każdym morzu, którego fale obmywają chociaż skrawek wybrzeży brytyjskich. Niech to będzie przestrogą dla tych wszystkich, którzy chcieliby chociaż o jard zmienić wybrzeże morskie.”
Parlament brytyjski uchwalił budowę nowych okrętów wojennych preliminując na ten cel pół miliarda funtów szterlingów. Była to rzeczywiście imponująca odpowiedź na postawienie prowokacyjnego pomnika Johanna Jakuba Scheuchzera, który kosztował zaledwie dwanaście tysięcy marek niemieckich.
Na te oświadczenia odpowiedział, również doskonale zazwyczaj poinformowany, zdolny publicysta francuski, markiz de Sade, w te mniej więcej słowa: „Lord admiralicji Wielkiej Brytanii oświadczył, że Anglia gotowa jest na wszelką ewentualność. To bardzo piękne! Czy jednakże lordowi admiralicji wiadomo, że Niemcy na Morzu Bałtyckim posiadają stałą i straszliwie uzbrojoną armię, liczącą dziś ponad pięć milionów zmobilizowanych Płazów liniowych, których każdej chwili mogą użyć do walki na morzu i na lądzie? Do tego trzeba dodać jeszcze dobrych siedemnaście milionów Płazów ze służb technicznych i etapów, mogących każdej chwili stworzyć armię rezerwową lub okupacyjną. Salamandry Morza Bałtyckiego to dziś najlepszy żołnierz na świecie: doskonale przygotowany psychicznie — w wojnie widzi swe istotne i najwyższe powołanie. Ruszy on na bój z entuzjazmem fanatyka, z chłodnym rozumowaniem technika i z wrodzoną dyscypliną prawdziwego pruskiego Płaza.
A dalej: czy lordowi admiralicji wiadomo, że Niemcy w gorączkowym tempie budują statki transportowe, mogące przewozić całe brygady żołnierzy Płazów? Czy wiadomo mu, że budują setki małych łodzi podwodnych o zasięgu trzy do pięciu tysięcy kilometrów, których załogę tworzyć będą wyłącznie Płazy? Czy wiadomo mu, że przygotowują w rozmaitych punktach oceanu olbrzymie podmorskie zbiorniki materiałów pędnych? A teraz zapytamy się raz jeszcze: czy obywatel brytyjski jest głęboko przeświadczony o tym, że jego potężna ojczyzna naprawdę dobrze jest przygotowana na wszelką ewentualność?
„Nie trudno wcale sobie wyobrazić — wywodził dalej markiz de Sade — jakie znaczenie w przyszłej wojnie mieć będą Płazy uzbrojone w berty, miotacze min i wyrzutnie torpedowe do blokady wybrzeży. Co tu dużo gadać… Po raz pierwszy chyba w dziejach świata nikt nie będzie zazdrościł Anglii dogodnego położenia jej wysp! Ale skoro już o tym mowa… Czy wiadomo admiralicji brytyjskiej i to także, że Płazy niemieckie uzbrojone są w aparaty — skądinąd zresztą pokojowe — które nazywają się: świdry pneumatyczne? I że te najnowocześniejsze świdry w godzinę drążą dziesięciometrowej głębokości otwory w najlepszym szwedzkim granicie, a sześćdziesięciometrowej głębokości w angielskich skałach kredowych? (Wykazały to wiercenia próbne, które przeprowadziła niemiecka ekspedycja techniczna nocą dnia jedenastego, dwunastego i trzynastego ub.m. na wybrzeżu angielskim, pomiędzy Hythe a Folkestone, tuż pod samym nosem twierdzy w Dover). Radzimy naszym przyjaciołom z drugiej strony kanału, by sami już sobie obliczyli, za ile tygodni może być Kent czy Essex poryty podmorskimi chodnikami jak kawał sera. Do tego czasu mieszkaniec Wysp Brytyjskich z troską spoglądał w niebo, od strony którego jedynie mogła nadciągnąć zagłada jego kwitnących miast, jego Bank of England, jego spokojnych dworków wiejskich, drzemiących cicho w ramach wiecznie zielonego bluszczu. Teraz jednak zacznie raczej przykładać ucho do ziemi, po której bawiąc się biegają jego dzieci… Czy dziś lub jutro nie dosłyszy zgrzytania wgryzającego się metr po metrze coraz głębiej ostrza świdra Płazów, ryjącego drogę dla ładunku nie znanej dotąd mocy materiału wybuchowego? Ostatnim słowem naszej doby będzie już nie walka w powietrzu, lecz walka pod wodą i pod ziemią! Z mostku kapitańskiego dumnego Albionu usłyszeliśmy harde słowa. Tak, na razie płynący na falach i panujący nad nimi korab jest mocny! Lecz może nadejść dzień, kiedy fale zawrą się nad poszarpanym i zapadającym w głębiny morskie okrętem! Czy jednak nie lepiej byłoby już dziś stawić czoło niebezpieczeństwu? Bo za trzy lata będzie za późno!”
Słowa przestrogi natchnionego francuskiego publicysty wywołały w Anglii olbrzymie poruszenie. Pomimo wszelkich dementi, ludzie w najrozmaitszych częściach Anglii słyszeli zgrzytanie podziemnych świdrów Płazów.
Niemieckie sfery urzędowe zdecydowanie odrzuciły i obaliły całkowicie cytowany wyżej artykuł nazywając go zwyczajnym szczuciem i wrogą propagandą. Jednocześnie jednak odbywały się na Bałtyku wielkie, skomplikowane manewry niemieckiej marynarki wojennej, armii lądowej i Salamandrów bojowych. Podczas tych manewrów oddziały minerskie Płazów, na oczach attache wojskowych wszystkich państw zagranicznych, wysadziły w powietrze ławicę piaskową Rugenwalde o powierzchni sześciu kilometrów kwadratowych. Podobno było to niesłychane widowisko: z straszliwym łoskotem ziemia najpierw podniosła się „pękając jak drobna kra”, potem dopiero rozsypała się w olbrzymią ścianę dymu, piasku i fal. Ciemno się zrobiło jak w nocy, wysadzony w powietrze piasek opadał w odległości do stu kilometrów. W postaci piaszczystego deszczu opadł nawet po paru dniach aż w Warszawie. Po tej fantastycznej eksplozji pozostało w atmosferze ziemskiej tyle zawieszonego drobnego pyłu, że do końca roku obserwowano w całej Europie niezwykle piękne, krwistoczerwone i ogniste zachody słońca, jakich nie widziano nigdy przedtem.
Morze, które zalało wysadzony w powietrze kawał wybrzeża, nazwane zostało Morzem Scheuchzera i stało się celem olbrzymich ilości wycieczek szkolnych i organizacji dzieci niemieckich, które radośnie śpiewały ulubiony hymn Płazów: „Solche Erfolche erreichen nur Deutsche Molche.*”
Prawdopodobnie te właśnie wspaniałe i tragiczne zarazem zachody słońca natchnęły królewieckiego samotnika, filozofa Wolfa Meynerta, do napisania monumentalnego dzieła: „Untergang der Menschheit”*. Możemy go sobie doskonale wyobrazić, jak z odkrytą głową, w rozwianym palcie krąży po wybrzeżu morskim i zagasłym spojrzeniem wodzi po pożodze ognia i krwi, spowijającej większą część widnokręgu. „Tak — mówi z wysiłkiem — już czas napisać epilog dziejów człowieka!” I napisał go.
„Tragedia ludzkiego rodu dobiega końca — rozpoczął Wolf Meynert. — Nie wprowadzi nas w błąd jego gorączkowa inwencja i sukcesy techniczne! To tylko wypieki na twarzy organizmu napiętnowanego stygmatem śmierci. Nigdy jeszcze ludzkość nie przechodziła okresu tak wysokiej koniunktury życiowej jak dzisiaj — znajdźcie mi jednakże choć jednego szczęśliwgo człowieka! Pokażcie mi klasę, która byłaby zadowolona, lub naród, który nie czułby się zagrożony w swym istnieniu!
…Pośród wszelkich darów cywilizacji, pośród krezusowych bogactw skarbów materialnych i duchowych coraz mocniej ogarnia nas natrętne uczucie niepewności, lęku i bezsilności.”
I Wolf Meynert zaczął nieubłaganie analizować stan moralny dzisiejszego świata, ową mieszaninę strachu i nienawiści, nieufności i megalomanii, cynizmu i tchórzostwa. „Słowem: desperacja — konkludował Wolf Meynert krótko. — Typowe objawy końca. Agonia moralna.
Pytanie brzmi: czy człowiek jest i czy był w ogóle kiedykolwiek zdolny do odczuwania szczęścia? Człowiek — jak każde stworzenie — tak, natomiast ludzkość nigdy! Najgorszym nieszczęściem człowieka jest to, że musiał stać się ludzkością, a właściwie że stał się nią tak późno, kiedy był już nieodwołalnie zróżnicowany na narody, rasy, wiary, stany i klasy, na bogatych i biednych, na wykształconych i prostaków, na panujących i poddanych. Spędźcie w jedno stado konie, wilki, owce i koty, sarny i lisy, niedźwiedzie i kozły, zamknijcie je w jednej zagrodzie i zmuście je, by w tym bezsensownym zespole — który nazwiecie społeczeństwem — przestrzegały wszelkich prawideł życia społecznego. Będzie to stado nieszczęśliwe, niezadowolone, skłócone, w którym ani jedno stworzenie boskie nie będzie się czuło dobrze. Oto właśnie całkowicie wierny obraz wielkiego i beznadziejnie heterogenicznego stada, któremu na imię ludzkość. Narody, stany i klasy nie mogą żyć ze sobą w trwałej zgodzie, gdyż gnębią się wzajemnie i przeszkadzają sobie nieznośnie. Mogą one trwale żyć obok siebie — co możliwe byłoby tak długo, póki świat byłby dla nich dość rozległy — albo też mogą iść przeciwko sobie, walczyć na śmierć i życie. Dla biologicznych zespołów ludzkich, jakimi są: rasa, naród czy klasa, jedna istnieje tylko droga naturalna do homogenicznej idealnej szczęśliwości: zrobić miejsce tylko dla siebie, wyniszczyć wszystko inne. I to jest właśnie to, czego ród ludzki w odpowiednim momencie nie wykonał. A dziś już za późno. Ustaliliśmy aż zbyt wiele doktryn i klauzul, przy pomocy których chronimy «te inne» zamiast się ich pozbyć. Wymyśliliśmy prawo obyczajowe, paragrafy prawne, umowy, ustawy, równość, humanitaryzm i Bóg wie co jeszcze. Stworzyliśmy w ten sposób fikcję ludzkości, która nas i «te inne» grzebie pod gruzami jakiejś fantastycznej jedności. Cóż za fatalna pomyłka! Prawa moralne postawiliśmy wyżej od praw biologicznych. Naruszyliśmy podstawową naturalną zasadę wszelkich społeczności: tylko homogeniczna społeczność może być społecznością szczęśliwą. Owo osiągalne szczęście poświęciliśmy dla wielkiego, mglistego marzenia: utworzenia jednej ludzkości i jednego społeczeństwa z wszystkich ludzi, narodów, klas i poziomów. To był wspaniałomyślny nonsens. Była to zresztą jedyna godna szacunku próba ze strony człowieka: pokonania samego siebie. Lecz za ten swój wzniosły idealizm zapłaci dzisiaj ludzkość nieuchronną zagładą.
Proces, przy pomocy którego człowiek starał się zorganizować jakoś ludzkość, stary jest jak sama cywilizacja, jak pierwsze prawa, pierwsze gromady; po tylu tysiącach lat doszedł on właśnie do tego, że przepaść pomiędzy rasami, narodami, klasami i problemami światowymi pogłębiła się tak mocno i tak tragicznie, jak możemy to dziś zaobserwować. Dziś nie możemy już zamykać oczu na fakt, że nieszczęsna próba zmontowania na przestrzeni dziejów z wszystkich ludzi jakiej takiej ludzkości — tragicznie i definitywnie rozpadła się w gruzy. Zaczynamy sobie to wreszcie uświadamiać, i stąd te próby czy plany zjednoczenia społeczności ludzkiej na inny sposób — drogą zrobienia miejsca dla jednego tylko narodu, jednej klasy czy jednej wiary. Któż jednak może stwierdzić, jak głęboko jesteśmy zakażeni nieuleczalną chorobą podziału? Każda niby to homogeniczna całość prędzej czy później nieuchronnie rozpadnie się znowu w niejednolitą zbieraninę rozmaitych interesów, partii, stanów, i tak dalej, które będą się nawzajem gnębić albo też dla których współżycie będzie męką. Tu nie ma wyjścia.
Poruszamy się w błędnym kole. Lecz rozwoju nie da się zawrzeć w żadnym kole. Postarała się już o to sama przyroda w ten chociażby sposób, że zrobiła na świecie miejsce dla Płazów.
To nie przypadek — analizował dalej Wolf Meynert — że Płazy szczytową prężność życiową uzyskały dopiero w dobie, kiedy chroniczna choroba ludzkości — tego źle zrośniętego i stale rozpadającego się skomplikowanego organizmu — przechodzi w agonię. Prócz drobnych, bez znaczenia odchyleń Płazy tworzą jedną ogromną i homogeniczną całość. Nie wytworzyły one dotychczas bardziej zróżnicowanych plemion, języków, narodów, państw, wiar, klas czy kast, nie ma wśród nich panów i niewolników, wolnych i niewolnych, bogatych i biednych — istnieją między nimi jedynie różnice z tytułu wykonywanych prac, lecz całość jest sama w sobie jednorodna, jednolita i całkowicie równa, masa we wszystkich swych częściach składowych jednakowo biologicznie prymitywna, jednakowo niedostatecznie wyposażona przez naturę, jednakowo ujarzmiona i żyjąca na bardzo niskim poziomie życiowym. Każdy Murzyn czy Eskimos żyje w znacznie lepszych warunkach życia, posiada do dyspozycji znacznie więcej dóbr materialnych i kulturalnych niż te właśnie miliardy cywilizowanych Płazów. A mimo to nic nie wskazuje, by one z tego powodu cierpiały. Przeciwnie nawet. Widzimy bowiem, że niepotrzebne jest im nic z tego, w czym—człowiek szuka ucieczki przed metafizycznym lękiem i trudnościami żywota. Niepotrzebna im jest wszelka filozofia, życie pozagrobowe czy sztuka, nie wiedzą, co to fantazja, humor, mistyka, złudzenie czy marzenie. Są po prostu realistami życiowymi. Od nas — ludzi — tak są dalekie jak mrówki czy śledzie; różnią się od nich tylko tym, że inaczej urządziły środowisko swego życia, oparte na ludzkiej cywilizacji. Zagospodarowały się w niej tak, jak zagospodarowuje się pies w ludzkim mieszkaniu: nie mogą bez niej żyć, ale nie przestają być tym, czym są — całkowicie prymitywnym i mało zróżnicowanym stadem zwierząt. Wystarcza im, że żyją i rozmnażają się; mogą również być szczęśliwe, ponieważ nie drażni ich świadomość różnic wśród nich samych. Są więc całkowicie homogeniczne. Dlatego też mogą pewnego dnia — a dzień ten może być którymkolwiek dniem — dokonać bez trudności tego, czego nie udało się dokonać ludzkości: stać się, dzięki równości i jednolitości na całym świecie, społeczeństwem świata całego, stać się uniwersalnym światem Płazów.
I dnia tego zakończy się tysiącletnia agonia rodu ludzkiego. Nie będzie bowiem na naszej planecie miejsca dla dwóch tendencji, które starają się zapanować nad całym światem. Jedna z nich musi ustąpić. I wiemy już, która to będzie.
W chwili obecnej na całej kuli ziemskiej żyje około dwadzieścia miliardów cywilizowanych Płazów, czyli dziesięć razy tyle co wszystkich ludzi. Konieczność biologiczna i logika dziejów wskazuje na to, że ujarzmione dotąd Płazy będą musiały się wyzwolić, że jako istoty homogeniczne będą musiały się połączyć, że stając się w ten sposób największą potęgą, będą musiały przejąć władzę nad światem. I czy myślicie, że będą na tyle głupie, by później oszczędzały ludzi? Sądzicie, że powtórzą błąd historyczny człowieka, który ten popełnia od dawien dawna, zagarniając pod swą władzę podbijane narody i klasy — zamiast je wyniszczyć? Z egoizmu swego tworzył wciąż nowe między ludźmi różnice po to, by je później gestem wspaniałomyślności i idealizmu próbować przekreślić! Nie, tego historycznego nonsensu — wołał Wolf Meynert — Płazy nie powtórzą z tej choćby przyczyny, że przestrogą dla nich będzie moje dzieło! Przejmą w spuściźnie całą ludzką cywilizację, zagarną wszystko to, cośmy robili i do czegośmy zmierzali, starając się zagarnąć władzę nad światem. Lecz postępowałyby wbrew własnemu interesowi, gdyby wraz z tym dziedzictwem chciały przejąć i nas. Pragnąc zachować swą jednolitość będą musiały pozbyć się ludzi. Gdyby tego nie uczyniły, wnieślibyśmy pomiędzy nie prędzej czy później nasze pierwiastki destrukcyjne: tworzenie podziałów i dręczenie innych. Lecz tego nie potrzebujemy się obawiać; dziś już żadne stworzenie, które zajmie miejsce człowieka w dziejach świata, nie powtórzy samobójczych i głupich błędów ludzkości.
Nie ulega wątpliwości, że świat Płazów będzie szczęśliwszy, niż był świat ludzi: będzie jednolity, homogeniczny, owiany jednym duchem. Płaz od Płaza nie będzie się różnił językiem, zapatrywaniami, wiarą czy warunkami życia. Nie będzie między nimi różnic kulturalnych ani klasowych, jedynie różnice wykonywanych rodzajów pracy. Nikt nie będzie panem ani niewolnikiem, bowiem wszyscy będą służyć jednej Wielkiej Społeczności Płazów, która będzie Bogiem, władcą, pracodawcą i przywódcą duchowym. Jeden tylko będzie naród i jeden jego poziom. Będzie to doskonalszy i lepszy świat, niż był nasz. Będzie to jedyny możliwy Szczęśliwszy Nowy Świat. A więc: róbmy mu miejsce! Konającej ludzkości nie pozostało już nic innego, jak tylko przyśpieszyć swój koniec, nadać mu formę tragiczną i piękną — póki nie jest jeszcze za późno i na to.”
Przytaczamy tutaj poglądy Wolfa Meynerta w możliwie najprzystępniejszej formie; zdajemy sobie całkowicie sprawę z tego, że w ten sposób zatraciły one wiele ze swego patosu i sugestywnej formy, które swego czasu tak bardzo fascynowały całą Europę, zwłaszcza młodzież, gloryfikującą nową wiarę w upadek i bliski koniec ludzkości. Władze Rzeszy zabroniły wykładania filozofii Wielkiego Pesymisty dla pewnych względów politycznych. Wolf Meynert musiał—uciekać do Szwajcarii. Mimo to jednak cały świat kulturalny z zadowoleniem przyjął nową teorię Meynerta — o upadku ludzkości. Książka (licząca 632 strony) ukazała się we wszystkich językach świata i rozeszła się w wielu milionach egzemplarzy, oczywiście także i wśród Płazów.
Prawdopodobnie skutkiem owej proroczej księgi Meynerta był fakt, że literacka i artystyczna awangarda w centrach kulturalnych zaczęła głosić dewizę: „Niech po nas przyjdą Salamandry. Przyszłość należy do Płazów! To dobrze, że one nie posiadają własnej sztuki, przynajmniej nie są obciążone idiotycznymi ideałami, skostniałymi tradycjami i całą tą zbutwiałą, nudną, beznadziejną starzyzną, którą określało się jako poezję, architekturę, filozofię i w ogóle całą kulturę — ot, starcze słowa, od których przewracają się bebechy! My młodzi utorujemy drogę światowemu salamandryzmowi! Chcemy być pierwszymi Płazami! My jesteśmy Salamandrami przyszłości!”
W ten sposób zrodził się wśród młodych ruch literacki salamandrytów, powstała trytońska muzyka i malarstwo pelagiczne, które inspirował fantastyczny świat meduz, rozgwiazd morskich i korali. Prócz tego prace podmorskie
Płazów stały się nowym źródłem piękna i monumentalności. „Dość już mamy przyrody! — wołano. — Dajcie nam jednolite, betonowe brzegi w miejsce tych przestarzałych, postrzępionych skrawków! Romantyka umarła! Lądy przyszłości będą nakreślone liniami prostymi, łamiącymi się w trójkąty i czworoboki sferyczne. Stary świat geologiczny trzeba zastąpić światem geometrycznym!”
Krótko mówiąc, wciąż rodziło się coś nowego, coś wybiegającego w przyszłość: nowe sensacje duchowe, nowe manifesty kulturalne. Wszyscy ci, którzy zaniedbali wejść w odpowiednim czasie na drogę salamandryzmu, z goryczą stwierdzili, że ich moment już minął, że stracili okazję… Mścili się więc za to w ten sposób, że głosili nawrót do czystej ludzkości, powrót do człowieka i do natury i inne tym podobne hasła. W Wiedniu wygwizdano koncert muzyki trytońskiej, w paryskim Salonie Niezależnych nieznany sprawca pociął obraz pelagiczny, noszący tytuł: Capriccio en bleu. Słowem: salamandryzm rozpoczął swój triumfalny i niepowstrzymany pochód.
Nie brak było również głosów, które próbowały przeciwstawić się tej „Płazomanii” — jak to nazywano. Najpoważniejszy z tego rodzaju był angielski pamflet anonimowy, który ukazał się pod tytułem „X przestrzega”. Broszura ta rozeszła się w dużej ilości egzemplarzy, nazwisko jej autora nigdy jednak nie zostało ujawnione. Wielu uważało, że napisał ją jakiś wysoki dygnitarz kościelny, wnioskując z tego chociażby, że w języku angielskim X oznacza skrót imienia Chrystusa.
W pierwszym rozdziale autor zestawił dane statystyczne, dotyczące Płazów, zastrzegając się jednak, że cyfry podane nie są zupełnie ścisłe. Przypuszczalnie całkowita ilość Salamandrów wszelkiego rodzaju wahała się w tym okresie pomiędzy siedmiokrotną i dwudziestokrotną ilością wszystkich ludzi na świecie. Także nieścisłe były podawane wiadomości co do ilości posiadanych przez Płazy podmorskich fabryk, źródeł naftowych plantacji koralowych, farm hodowlanych węgorzy, ilości zużytkowywanej siły wodnej i innych źródeł naturalnych. Brak nawet przybliżonych danych co do zdolności produkcyjnej przemysłu Płazów. Najmniej ze wszystkiego wiadome było, jak się przedstawia stan uzbrojenia Płazów.
„Wiemy tylko tyle, że w dziedzinie zapotrzebowania na stal, części maszyn, materiałów wybuchowych i całego szeregu chemikalii Płazy skazane są na dostawy ludzi. Z jednej strony jednakże wszystkie państwa ukrywają jak najstaranniej ilość i jakość dostarczanej broni i innych materiałów własnym Płazom, z drugiej strony niesłychanie mało wiemy na .temat tego, co właściwie Płazy produkują w głębinach morskich z surowców i półproduktów, dostarczanych im przez ludzi. Jest rzeczą jasną, że Salamandry bynajmniej sobie nie życzą, byśmy coś o tym wiedzieli. W ciągu lat ostatnich zginęło na skutek zatonięcia lub uduszenia tylu spuszczonych na dno morza nurków, że nie podobna już tego złożyć na karb przypadku. To już zbyt wyraźnie okoliczność alarmująca, tak ze względów przemysłowych, jak i dla sytuacji wojskowej.
Trudno sobie wyobrazić — wnioskował X w dalszych rozdziałach — co właściwie chciałyby Płazy ludziom odebrać. Żyć na lądzie nie mogą, my natomiast absolutnie nie możemy im przeszkadzać w tym, jak sobie one układają życie w wodzie. Nasze i ich środowiska życiowe są od siebie całkowicie i na zawsze rozdzielone. Prawdą jest oczywiście, że wymagamy od nich pewnych prac, ale za to w znacznej części żywimy je i dostarczamy im surowców i przedmiotów, których bez nas wyprodukować by nie mogły, jak na przykład metale. Mimo iż właściwie nie istnieje przyczyna jakichkolwiek między nami i Płazami antagonizmów, istnieje — jakbym to określił — pewien kontrast metafizyczny; naprzeciw stworzeń powierzchniowych stoją stworzenia głębinowe (abyssal), istoty nocne naprzeciw istot dziennych, ciemne tonie wód naprzeciw jasnych i suchych lądów. Granica między wodą i lądem zarysowała się obecnie znacznie mocniej niż dotychczas: naszej ziemi dotyka ich woda. Moglibyśmy wieki całe żyć doskonale obok siebie, wymieniając jedynie wzajemne usługi i produkty. A jednak trudno pozbyć się przykrego uczucia, że to się nie uda. Dlaczego? Nie podobna tego uzasadnić ani ustalić przyczyn. A jednak uczucie takie istnieje: coś jak przeczucie, że pewnego dnia wody ruszą przeciw lądom, by rozstrzygnęło się wreszcie zagadnienie: kto silniejszy!
Przyznaję się więc w ten sposób do lęku w pewnym sensie irracjonalnego — argumentuje dalej X. — Ale ogromnie uspokoiłbym się, gdyby Płazy wysunęły pod adresem ludzi jakieś żądania. Można by z nimi przynajmniej pertraktować, zawierać umowy, iść na kompromisy. To ich milczenie jest straszliwe. Obawiam się ich niezrozumiałej powściągliwości. Mogłyby bowiem zupełnie słusznie żądać dla siebie praw politycznych. Powiedziawszy prawdę, kodeksy prawne dla Płazów są we wszystkich państwach mocno przestarzałe i niegodne wprost stworzeń tak cywilizowanych i ilościowo tak potężnych. Wypadałoby nowe prawa i obowiązki Płazów ustalić w sensie dla nich znacznie korzystniejszym: można by nawet wziąć pod rozwagę kwestię pewnego rodzaju autonomii dla Płazów. Należałoby także ustalić bardziej sprawiedliwe warunki ich pracy oraz podwyższyć stawki przy transakcjach wymiennych. Można by oczywiście los ich polepszyć pod wielu względami — gdyby tego zażądały. Wówczas moglibyśmy pójść na pewne ustępstwa, zagwarantowane umowami kompensacyjnymi. W ten sposób można by bardzo znacznie zyskać na czasie. A tymczasem Płazy nie wysuwają żadnych żądań. Zwiększają tylko swą produkcję, powiększają zamówienia. Nie od rzeczy byłoby postawić sobie dziś pytanie: gdzie kres tych obu spraw? Mówiło się nieraz o żółtym czy czarnym niebezpieczeństwie. Lecz tamto byli przecież ludzie, a co do ludzi zawsze potrafimy sobie wyobrazić, czego mogą chcieć! Chociaż jeszcze nie mamy nawet pojęcia, jak i przeciw czemu będzie się musiała ludzkość bronić — jasne musi być chociaż to jedno: gdy po jednej stronie staną Płazy, po drugiej stanie cała ludzkość.
Ludzie przeciw Płazom! Czas już najwyższy, by kwestię tę tak sformułować. Bo — powiedzmy nareszcie prawdę — normalny człowiek instynktownie Salamandrów nienawidzi, unika ich, boi się ich… Wionie od nich na całą ludzkość jakiś mrożący cień grozy. A czym innym jest ta gorączkowa żądza używania życia, to niezaspokojone pragnienie zabaw i rozkoszy, to orgiastyczne rozpasanie, jakie opętało dzisiejszych ludzi? Podobnego upadku moralności nie notowała historia od czasów, gdy na Cesarstwo Rzymskie ruszał zalew barbarzyńców. To nie tylko wynik niezwykłego dobrobytu materialnego — to raczej rozpaczliwa chęć zagłuszenia lęku przed klęską i zagładą.
«Dajcie ostatni kielich, zanim nadejdzie koniec!» Cóż za hańba, cóż za szaleństwo! Zdaje się, że Bóg w swym groźnym miłosierdziu wydaje na zatracenie narody i klasy, które staczają się w przepaść. Czy chcecie przeczytać ogniste: «Mane Tekel…», wypisane nad głowami szalejącej ludzkości? Spójrzcie na napisy świetlne, jarzące się na ścianach rozwięzłych i rozpasanych miast! O, bo pod tym względem my, ludzie, bardzo zbliżamy się do Płazów: więcej żyjemy w nocy niż we dnie.
Gdyby chociaż Jaszczury nie były takie przeciętne — przyznał się w końcu z trudem X. — Owszem, są w pewnym stopniu wykształcone, ale dzięki temu są jeszcze bardziej ograniczone, przyswoiły sobie bowiem z cywilizacji ludzkiej wszystko, co jest przeciętne, użytkowe, mechaniczne, szablonowe. Stanęły u boku ludzkości jak famulus Wagner u boku Fausta i uczą się z ksiąg ludzkich jak ludzki Faust, z tą jednakże różnicą, że to im wystarcza, że nie budzi w nich żadnych wątpliwości. A najgroźniejsze właśnie jest to, że rozkrzewiły ten ograniczony, bezmyślny i banalny typ przeciętności wśród olbrzymich mas, wśród milionów i miliardów jednakowych osobników. I jeszcze nie to. Uważam raczej, że najgroźniejszy jest fakt ich olbrzymich sukcesów. Umieją one używać narzędzi i cyfr… Okazało się, że to wystarczy, by stały się panami swego świata. Z cywilizacji ludzkiej usunęły wszystko to, co było niecelowe, abstrakcyjne, fantastyczne lub przestarzałe — usunęły więc w ten sposób wszystko to, co w niej było ludzkie, przejmując jedynie nagą stronę praktyczną, techniczną i utylitarną. I ta żałosna karykatura cywilizacji ludzkiej zalała cały świat: buduje cuda techniki, unowocześnia naszą starą planetę, ba… zaczyna nawet fascynować ludzkość samą.
…Więc u ucznia swego i sługi będzie się Faust uczył tajemnicy powodzenia i przeciętności!
Albo ludzkość stanie do walki przeciw Płazom na śmierć i życie, albo nieodwołalnie zamieni się w Salamandrów. Jeśli o mnie chodzi — kończył X swe wywody z odcieniem melancholii — wybiorę raczej to pierwsze…”
„A więc X was przestrzega! — pisał jakiś inny nieznany autor. — Jeszcze można rozerwać ten zimny, śliski krąg, jaki się wokół nas zamyka. Musimy skończyć z Jaszczurami! Zbyt wiele ich już jest, są uzbrojeni! Mogą posiadany przez siebie materiał wojenny — o którego mocy, działaniu i zasięgu wiemy tyle co i nic — skierować przeciwko nam! A najstraszliwsze niebezpieczeństwo dla nas, ludzi, kryje się nie w ich ilości, ale w ich triumfującej przeciętności. Nie wiem, czego powinniśmy się bardziej obawiać: tej ich ludzkiej cywilizacji czy też ich podstępnego, chłodnego, zwierzęcego okrucieństwa? Oba te pierwiastki wzięte razem stwarzają coś ponad wszelkie pojecie straszliwego, coś szatańskiego. W imię kultury, w imię chrześcijaństwa i ludzkości musimy uwolnić się od Jaszczurów!
Szaleńcy — wołał dalej anonimowy apostoł — przestańcie wreszcie żywić Płazy! Przestańcie dawać im pracę! Zrezygnujcie z ich usług, pozostawcie je własnemu losowi! Niechże odejdą, dokąd chcą, gdzie będą żywiły się same, tak jak wszelkie inne stworzenia wodne! Przyroda sama zrobi już porządek z ich nadwyżką! Ale niechże wreszcie ludzie, cywilizacja ludzka i historia ludzkości przestanie pracować dla Płazów! Przestańcie także dostarczać im broni! Wstrzymajcie dostawy stali i materiałów wybuchowych! Nie dostarczajcie im maszyn i wyrobów rąk ludzkich! Nie dostarczajcie zębów tygrysom i jadu żmijom! Przestańcie rozpalać ogień pod dymiącym wulkanem i burzyć tamy, powstrzymujące napór fal morskich! Czas najwyższy zabronić dostaw do wszelkich mórz! Czas wyjąć Płazy spod prawa! Niech będą przeklęte, wykluczamy je z naszego świata! Czas stworzyć Ligę Narodów do walki z Płazami!
Ludzkość cała winna być gotowa z bronią w ręku do walki o swój byt! Niech pod protektoratem Ligi Narodów, króla szwedzkiego czy wreszcie papieża zbierze się światowa konferencja wszystkich państw cywilizowanych, niech powstanie Unia światowa lub chociażby Związek Wszystkich Narodów do Walki z Jaszczurami! Dziś to już ostatni moment, by w obliczu straszliwej grozy Płazów i niebezpieczeństwa ludzkość w poczuciu olbrzymiej odpowiedzialności podjęła jeszcze jedną próbę stworzenia Stanów Zjednoczonych Świata. Nie doprowadziła do tego, niestety, nawet wojna światowa — z jej wszystkimi tragicznymi ofiarami. Może tym razem Bóg pozwoli! Gdyby się to udało, to nie darmo istniałyby Płazy! Byłyby one narzędziem bożym…”
Ów patetyczny pamflet wywołał żywy oddźwięk w całym świecie. Starsze panie skwapliwie przytakiwały, że nadszedł okres niezwykłego upadku moralności. Kolumny gospodarcze prasy natomiast udowadniały stanowczo, że nie podobna ograniczyć dostaw dla Płazów, gdyż wywołałoby to natychmiastowy olbrzymi spadek produkcji i ciężki kryzys w wielu gałęziach przemysłu ludzkiego. Także i w dziedzinie rolnictwa należy się poważnie liczyć z olbrzymim zapotrzebowaniem na kukurydzę, ziemniaki i inne płody rolne, służące za pokarm dla Płazów. Gdyby ilość Płazów została zmniejszona, zaznaczyłby się duży spadek cen na produkty żywnościowe, co wywołałoby znaczny kryzys wśród rolników.
Co do Ligi Narodów do Walki z Jaszczurami — wszelkie najwyższe instancje oświadczyły, że właściwie jest ona zbyteczna. Z jednej strony bowiem istnieje Liga Narodów, z drugiej strony na mocy konwencji londyńskiej wszystkie mocarstwa morskie zobowiązały się nie uzbrajać swych Salamandrów w broń ciężką.
Mimo to jednak pamflet „X przestrzega” miał swoje poważne następstwa. Niemal we wszystkich krajach świata zaczął się szerzyć masowy ruch: „Przeciw Płazom”; zakładano związki zwalczania Płazów, kluby Antysalamandrytów, komitety dla obrony ludzkości i cały szereg podobnych organizacji. Delegacja Płazów, przybyła do Genewy na tysiąc dwieście trzynaste posiedzenie Komisji do Badań Kwestii Płazów, została czynnie znieważona. Na płotach drewnianych, odgradzających wybrzeża morskie, ukazały się pełne pogróżek napisy: „Śmierć Płazom”, ,,Precz z Salamandrami!” itp. Częste były wypadki kamienowania Płazów. Za dnia już nie próbowały one nawet wysuwać głów z wody. Mimo to jednak z ich strony nie było żadnych przejawów protestu ani prób odwetu. Stały się jedynie niewidzialne — zwłaszcza za dnia. Ludzie zaglądający za płoty mogli dostrzec jedynie gładkie i monotonnie szumiące morze.
— Patrzcie — powiadali wówczas z nienawiścią — te potwory wcale się już nie pokazują!
Nagle ową groźną ciszę rozdarło jak grom tak zwane:
TRZĘSIENIE ZIEMI W LUIZJANIE!
Owego dnia — było to 11 listopada o godzinie pierwszej w nocy — w Nowym Orleanie dał się odczuć gwałtowny wstrząs. W dzielnicy murzyńskiej zawaliło się kilka domów drewnianych, ludzie w popłochu zaczęli wybiegać na ulice, wstrząsy jednakże już się nie powtórzyły. Przeleciał tylko szalony huragan, krótkotrwały cyklon, który powybijał szyby i zerwał szereg dachów w dzielnicy murzyńskiej. Kilkadziesiąt osób zostało zabitych. W parę chwil potem spadł gwałtowny, błotnisty deszcz.
Kiedy straże pożarne w Orleanie ruszyły w najbardziej dotknięte katastrofą dzielnice miasta, zagrały gęsto aparaty telegraficzne, wysyłające depesze z Morgan City, Plaquemine, Baton Rouge i Lalayette: „SOS! Przyślijcie kolumny ratownicze! Trzęsienie ziemi i cyklon zmiotły pół miasta! Tamy na Missisipi grożą pęknięciem! Wysyłajcie natychmiast saperów, ambulanse i wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn!” Z fortu Livingstone nadeszło lakoniczne pytanie: „Halo, czy u was tam także taki kram?” Zaraz potem przyszła depesza z Lafayette: „Uwaga, uwaga! Najciężej dotknięta jest New Iberia. Połączenie między Iberia i Morgan City przerwane. Trzeba tam wysłać pomoc!” Z kolei odezwał się telefon z Morgan City: „Nie mamy połączenia z New Iberia. Zdaje się, że uszkodzona jest szosa i linie telefoniczne. Trzeba wysłać okręty i samoloty do Vermillion Bay! Nam pomocy nie potrzeba. Mamy około trzystu zabitych i stu rannych.” Telegram z Baton Rouge zawierał dane: „Mamy wiadomości, że najpoważniej ucierpiała New Iberia. Pomoc skierować bezpośrednio. Potrzeba nam tylko robotników, tamy grożą pęknięciem! Robimy, co możemy!” I znów rozkrzyczały się telefony:
— Halo, halo! Tu Shreveport Natchitoches. Alexandria… Wysyłamy pociągi ratownicze do New Iberii…
— Halo, halo, tu Memphis, Winona, Jackson… wysyłamy pociągi via Orlean. Auta wiozą ludzi w kierunku na tamę Baton Rouge.
— Halo, halo, tu Pascagoula. U nas paru zabitych. Czy nie potrzeba wam pomocy?
Wozy straży pożarnych, ambulanse i pociągi ratownicze poszły w kierunku: Morgan City–Patterson–Franklin. O godzinie czwartej nad ranem nadeszły pierwsze dokładniejsze informacje. „Trakt pomiędzy Franklinem a New Iberia, siedem kilometrów na zachód od Franklinu, przerwała woda. Najprawdopodobniej na skutek trzęsienia ziemi powstała tam olbrzymia rozpadlina, sięgająca aż do Vermillion Bay i zalana przez morze. O ile udało się ustalić, rozpadlina ta od Vermillion Bay zwraca się w kierunku wschodnio–północno–wschodnim, odchylając się w rejonie Franklinu bardziej na północ, łączy się z Grand Lakę, potem ciągnie się dalej na północ, w kierunku na linię Plaquemine–Lafayette, gdzie kończy się w starym jeziorze. Druga odnoga tej rozpadliny łączy Grand Lakę w kierunku zachodnim z jeziorem pod Napoleonville. Długość całej rozpadliny sięga około 80 km, szerokość od 2 do 11 km. Tu najprawdopodobniej było centrum trzęsienia ziemi. Fantastycznym zbiegiem okoliczności owa rozpadlina ominęła wszystkie większe osiedla ludzkie. Straty w ludziach są mimo to znaczne. W Franklinie błotnisty deszcz pokrył ziemię na grubość 60 cm, w Patterson do wysokości 45 cm. Ludzie z Atchafalaya Bay opowiadają, że podczas wstrząsu morze cofnęło się jakieś trzy kilometry, wnet jednak powróciło na brzeg falą wysoką na trzydzieści metrów. Są poważne obawy, że na wybrzeżu zginęło dużo ludzi. Z New Iberia połączenia nadal jeszcze brak.”
Tymczasem pociąg ratowniczy z Natchitoches dotarł wreszcie do New Iberii od strony zachodniej. Pierwsze wiadomości, nadesłane drogą okrężną przez Lafayette — Baton Rouge, brzmiały groźnie. „Już na kilka kilometrów przed New Iberia pociąg musiał stanąć wobec zamulenia torów. Uciekinierzy opowiadali, że podobno o dwa kilometry na wschód od miasta utworzył się jakiś wulkan bagienny, który nagle wyrzucił olbrzymie masy ziemnego, rzadkiego błota. Podobno New Iberia znikła zupełnie pod falami tego błota. Posuwanie się naprzód wśród błota i trwającego w dalszym ciągu deszczu jest bardzo utrudnione. Z New Iberia połączenia w dalszym ciągu brak.”
Równocześnie nadeszły wieści z Baton Rouge:
na tamach missisipi pracuje już kilka tysięcy ludzi stop żeby chociaż ten deszcz przestał padać stop potrzebujemy łopat szufli wozów ludzi stop wysyłamy pomoc do plaquemine leje im się na łeb tym niedołęgom
Nadeszła depesza i z Fortu Jacksona:
o pół do drugiej w nocy fala zmyła nam ponad trzydzieści domów nie wiemy co to było ponad siedemdziesiąt osób pochłonęło morze dopiero teraz naprawiłem aparat urząd pocztowy morze porwało także halo zatelegrafujcie zaraz co to było takiego telegrafista fred dalton hallo zawiadomcie mery lacoste że nic mi się nie stało tylko złamało mi rękę i zdarło ze mnie ubranie grunt że aparat mam okey fred
Depesza z Port Eads brzmiała zwięźle:
mamy zabitych burywood całe zniesione przez morze
Dopiero koło godziny ósmej rano wróciły pierwsze samoloty wysłane nad nawiedzone klęską terytorium. Podobno całe wybrzeże od Port Arthur (Texas) aż po Mobile (Alabama) zostało w nocy zalane niezwykłą falą przypływu; na całym tym terenie widać zawalone lub uszkodzone domy. Południowo—wschodnia część Luizjany (od strony Lakę Charles–Alexandra–Natchez) i południową część Missisipi (aż po linię Jackson–Hattiesburg–Pascagoula) naniesione są bagniskiem. W Vermillon Bay powstała nowa zatoka morska, szeroka od dwóch do dziesięciu kilometrów, sięgająca w kształcie mocno powyginanego fiordu daleko, aż prawie pod Plaquemine. New Iberia, zdaje się, poniosła najcięższe straty, widać tam jednakże sporo ludzi, którzy rozkopują bagnisko wokół domów i dróg. O lądowaniu nie mogło być mowy. Najpoważniejsze straty w ludziach będą w rejonie brzegów morskich. W okolicach Point au Fer tonie statek morski, najprawdopodobniej meksykański. Koło Chandeleur Islands na morzu widoczne jakieś szczątki. W całym rejonie deszcz przechodzi. Widoczność dobra.
Pierwsze nadzwyczajne wydania pism nowo–orleańskich ukazały się już około godziny czwartej nad ranem. W miarę posuwających się godzin, wydań tych przybywało, a każde z nich przynosiło nowe szczegóły. O ósmej rano w prasie ukazały się już zdjęcia z terenu katastrofy i mapy nowej zatoki morskiej. O wpół do dziewiątej pisma zamieściły wywiad z słynnym sejsmologiem uniwersytetu w Memphis, dr Wilburem R. Brownellem, na temat przyczyn trzęsienia ziemi w Luizjanie.
„Na razie nie możemy dojść do konkluzji ostatecznych — oświadczył wielki uczony — ale zdaje się, że wstrząsy te nie mają nic wspólnego z czynnością wulkanów działających w środkowo amerykańskim pasie wulkanicznym, położonym właśnie naprzeciw dotkniętego katastrofą terenu. Prawdopodobnie dzisiejsze trzęsienie ziemi jest pochodzenia tektonicznego, czyli wywołane zostało ciśnieniem masywów górskich: Gór Skalistych i Sierra Mądre z jednej strony oraz Pogórza Apalachiańskiego z drugiej — na rozległą nizinę Zatoki Meksykańskiej, której dalszym naturalnym przedłużeniem jest szeroka nizina dolnego biegu Missisipi. Rozpadlina wybiegająca dziś z Vermillion Bay to tylko bardzo nieznaczny drobiazg, drobny epizod zmian geologicznych, w wyniku których powstała Zatoka Meksykańska. Morze Karaibskie wraz z archipelagiem Wielkich i Małych Ań tyłów — pozostałości niegdyś potężnego pasma górskiego. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zapadanie się terenów Ameryki Środkowej będzie postępowało dalej, w formie nowych wstrząsów, pęknięć i rozpadlin. Nie możemy także wykluczyć, że rozpadlina Vermillion Bay jest właściwie drobną uwerturą do wielkiego procesu tektonicznego, którego centrum mieści się w Zatoce Meksykańskiej. W takim wypadku będzie nam dane być świadkami olbrzymich kataklizmów geologicznych, w konsekwencji których przynajmniej piąta część Stanów Zjednoczonych zmieniłaby się w dno morza. Odwrotnie natomiast gdyby do tego doszło — moglibyśmy z dużym prawdopodobieństwem oczekiwać dźwigania się dna morskie— go w rejonie Antylów lub jeszcze nieco bardziej na wschód, w miejscach, gdzie stare podanie mówi o zatopionej Atlantydzie.
Oczywiście — ciągnął dalej słynny uczony w uspokajającym duchu — strachów, co do ożywienia się działalności wulkanów w rejonie dotkniętych katastrofą, nie należy brać poważnie. Te przypuszczalne, wybuchające błotem kratery to nic innego jak wybuchy gazów bagiennych, jakie właśnie miały miejsce w rozpadlinie w Vermillion Bay. Nic by w tym nie było dziwnego gdyby w dorzeczu Missisipi pojawiły się olbrzymie ilości podziemnych gazów, które w zetknięciu z powietrzem mogą eksplodować, unosząc w górę setki tysięcy ton wody i błota.
Naturalnie — podkreślił raz jeszcze dr W. R. Brownell — że do definitywnego wyjaśnienia tych zjawisk potrzeba będzie jeszcze dalszych obserwacji i badań.”
Zanim jeszcze maszyny rotacyjne wydrukowały w dziennikach poglądy dra Brownella na kwestię katastrof geologicznych, gubernator stanu Luizjana otrzymał z Fortu Jacksona telegram następującej treści:
wyrazy ubolewania z powodu strat w ludziach stop staraliśmy się oszczędzać wasze miasta nie obliczyliśmy jednak odbicia i zderzeń fali morskiej przy wybuchu stop ustaliliśmy ilość ofiar w ludziach na sumę trzysta czterdzieści sześć na całym wybrzeżu stop przesyłamy wyrazy współczucia stop chief salamander stop hallo hallo tu freddalton agencja pocztowa fort jackson w tej chwili właśnie odeszły trzy płazy przed dziesięciu minutami przyszły na pocztę podały depeszę mierząc we mnie z pistoletów ale już sobie poszły te obrzydliwe potwory zapłaciły i pobiegły do wody gonił je tylko pies doktora te bestie nie powinny chodzić tak sobie po mieście zresztą nic nowego pozdrówcie ode mnie mary lacoste proszę ją ucałować ode mnie telegrafista fred dalton
Pan gubernator stanu Luizjana długo kręcił głową nad tą depeszą. „A to ci kawalarz ten Fred Dalton! — rzekł wreszcie do siebie. — Lepiej tego jednak nie dawać do prasy.”
W trzy dni po trzęsieniu ziemi w Luizjanie nadeszły nowe wieści o kataklizmie geologicznym — tym razem w Chinach. „Przy akompaniamencie potężnego, gwałtownego trzęsienia ziemi pękło wybrzeże morskie w prowincji Kiang–su, na północ od Nankinu, mniej więcej pośrodku pomiędzy ujściem rzeki Jang–tse a starym korytarzem rzeki Hwang–ho. W rozpadlinę tę wtargnęło morze, łącząc się z wielkimi jeziorami Pan–jün i Hung–tsu, leżącymi pomiędzy miastami Hwain–gan i Fug–jang. Zdaje się, że w związku z tym trzęsieniem ziemi Jang–tse porzuci w rejonie Nankinu swoje stare koryto i obierze kierunek na jezioro Tai oraz dalej na Hang–czou. Strat w ludziach nie dało się nawet w przybliżeniu ustalić. Setki tysięcy ludzi ucieka w popłochu do południowych i północnych prowincji. Japońska marynarka wojenna otrzymała rozkaz wyruszenia w kierunku dotkniętych klęską wybrzeży.”
Chociaż wstrząsy podziemne w Kiang–su rozmiarami znacznie przekroczyły katastrofę w Luizjanie, bardzo niewiele poświęcono im uwagi. Do klęsk żywiołowych i katastrof w Chinach świat jest już przyzwyczajony i poza tym — strata jakiegoś miliona ludzi tam w ogóle nie wchodzi w rachubę. Nauka ustaliła natomiast, że miało tam miejsce zwyczajne tektoniczne trzęsienie ziemi, mające związek z kotliną morską od archipelagu Riu–kiu po Filipiny. W trzy dni później sejsmografy europejskie zanotowały nowe wstrząsy, których centrum leżało gdzieś w okolicy Zielonego Przylądka. Krótko też podano wiadomość, że groźne trzęsienie ziemi nawiedziło również wybrzeża Senegambii, na północ od St. Louis. Pomiędzy miastami Lampul i Mboro utworzyła się głęboka rozpadlina, którą zalało morze, sięgające aż po Merinaghen. Naoczni świadkowie twierdzili, że pośród straszliwego łoskotu wytrysnął z ziemi słup ognia i pary, ciskając dokoła na znacznej przestrzeni odłamki kamieni i masy piasku. Potem dał się słyszeć gwałtowny szum morza, które wtargnęło w powstałą rozpadlinę.
Ten trzeci już z kolei wstrząs wywołał pewną panikę. „Czyżby ożyła czynność wulkaniczna ziemi?” — pytały dzienniki. „Skorupa ziemska zaczyna pękać!” — wołały wydania wieczorne. Fachowcy wysuwali przypuszczenia, że „rozpadlina w Senegambii” powstała prawdopodobnie na skutek wybuchu żyły wulkanicznej, powiązanej z wulkanem Pico na wyspie Fogo, należącej do archipelagu Wysp Zielonego Przylądka. Wulkan ten jeszcze do roku 1847 był czynny, od tego jednak czasu uważany był za wygasły. Trzęsienie ziemi na zachodnich wybrzeżach Afryki nie ma więc nic wspólnego ze zjawiskami sejsmicznymi w Luizjanie i w Kiang–su, które były wyraźnie pochodzenia tektonicznego. Ludziom jednakże było to zupełnie obojętne, czy ziemia pęka z powodów tektonicznych czy wulkanicznych. Fakt natomiast, że w ciągu tych dni wszystkie kościoły pełne były modlących się wiernych. W niektórych krajach kościoły musiały być otwarte przez całą dobę.
Pewnego razu o godzinie pierwszej po północy (było to dwudziestego listopada) radioamatorzy—krótkofalowcy w różnych częściach Europy stwierdzili w swoich aparatach jakieś niezwykłe zakłócenie fal i silne trzaski, jakby gdzieś uruchomiono nową, niezwykłej mocy stację nadawczą. Stację tę schwytano na fali 203. Początkowo słychać było coś jakby huk maszyn czy szum fal morskich. Nagle w ten przeciągły szum wdarł się wstrętny, skrzekliwy głos (wszyscy określali go jednakowo: płaski, gdaczący, jakby jakiś sztuczny głos, nadmiernie wzmocniony przez megafon). Ten żabi głos darł się fanatycznie: „Hallo, hallo, hallo! Chief–Salamander speaking! Halo, Chief–Salamander speaking! Stop all broadcasting, you men! Stop your broadcasting! Hallo, Chief–Salamander speaking!”* Potem jakiś inny głuchy głos zapytał: „Ready? Ready*?” I rozległ się trzask, jakby włączono przewody. Wreszcie jeszcze jakiś inny skrzekliwy głos wołał: „Attention! Attention!”, „Hallo!”, „Now!”*
I znów ten sam chrapliwy, zmęczony, lecz władczy głos rzucił w ciszę nocy: „Halo! Wy, ludzie! Tu Luizjana, tu Kiang–su, tu Senegambia! Przykro nam z powodu strat w ludziach. Nie mamy zamiaru robić wam krzywdy. Pragniemy jednakże, byście opuścili wybrzeża w tych miejscach, które wam uprzednio wskażemy. Jeżeli to zrobicie, unikniecie pożałowania godnych skutków. Na przyszłość oznaczymy wam na czternaście dni naprzód punkty, gdzie będziemy rozszerzać swe morza. Dotąd przeprowadziliśmy tylko próby techniczne. Wasze materiały wybuchowe zdały egzamin. Dziękujemy!…
Halo, ludzie! Zachowajcie spokój. Nie mamy w stosunku do was wrogich zamiarów. Potrzebujemy jednakże do życia więcej wody, więcej brzegów, więcej mielizn. Jest nas bardzo dużo. Za mało dla nas miejsca na waszych brzegach. Dlatego też musimy niszczyć wasze lądy. Zrobimy z nich tylko wyspy i zatoki. W ten sposób długość wybrzeży światowych wzrośnie pięciokrotnie. Nie możemy żyć w głębinach mórz. Dlatego też wasze lądy potrzebne nam będą do zasypywania głębin.
Nie występujemy przeciw wam, ale nas jest bardzo wiele. Musicie się więc cofnąć w głąb lądów. Musicie przenosić się w góry. Góry będziemy rozsadzać dopiero na samym końcu.
Zdecydowaliście się rozmieścić nas po całym świecie, więc teraz nas macie! Będziecie nam dostarczać stali na świdry i wiertarki. Będziecie dostarczać nam materiałów wybuchowych. Będziecie nam dostarczać torped. Będziecie dla nas pracować. Bez waszej pomocy nie moglibyśmy zburzyć starych lądów. Halo, wy ludzie! Chief–Salamander w imieniu wszystkich Płazów świata proponuje wam współpracę. Będziecie pracować wraz z nami nad zburzeniem waszego świata. Dziękujemy wam.”
Zmęczony, chrapliwy głos zamilkł. Znów słychać było tylko jakiś huk maszyn czy też szum morza. „Halo, halo, wy, ludzie — odezwał się znowu skrzekliwy głos — teraz będziemy wam nadawać muzykę rozrywkową z waszych płyt gramofonowych. W programie: pochód trytonów z epokowego filmu «Posejdon».”
Ową audycję nocną gazety nazwały oczywiście „ordynarnym i nieprzyzwoitym kawałem” jakiejś tajnej radiostacji. Ale następnej nocy miliony ludzi siedziało przy odbiornikach czekając, czy odezwie się znowu ów straszny, gwałtowny, skrzekliwy głos. Punktualnie o godzinie pierwszej przy akompaniamencie głośnego, pluskającego poszumu odezwał się: „Good evening, you people…* — zagdakał wesoło. — Najpierw nadamy Salamander–Dance z operetki «Galatea».” Kiedy hałaśliwa i bezwstydna muzyka dobiegła końca, odezwał się ten obłudny i jakiś radosny zarazem skrzekot: „Hallo, wy, ludzie! Właśnie w tej chwili została zatopiona kanonierka brytyjska «Erebus», która miała zniszczyć naszą radiostację nadawczą na Oceanie Atlantyckim. Załoga zatonęła. Halo, wzywamy do aparatu rząd brytyjski. Okręt «Amenhotep» z Port Saidu odmówił w naszym porcie
Makallah wydania nam zamówionych materiałów wybuchowych. Podobno dostał zakaz dalszego dostarczania dynamitu. Statek został zatopiony. Radzimy rządowi brytyjskiemu, by zakaz ów jutro do południa odwołał drogą radiową, gdyż inaczej okręty: «Winnipeg», «Manitoba», «Ontario» i «Quebec», płynące ze zbożem z Kanady do Liverpoolu, zostaną zatopione. Halo, wzywamy do aparatu rząd francuski. Prosimy odwołać krążowniki płynące w kierunku na Senegambię. Musimy tam jeszcze rozszerzyć nowoutworzoną zatokę. Chief–Salamander polecił mi zakomunikować obu rządom jego niezłomną wolę utrzymania jak najbardziej przyjaznych stosunków. Koniec wiadomości. W dalszym ciągu nadamy z płyt gramofonowych waszą pieśń: «Salamandria, valse erotique».”*
Następnego dnia po południu na południo–zachód od Mizen Head zatopione zostały okręty: „Winnipeg”, „Manitoba”, „Ontario” i „Quebec”. Przez świat przeleciała fala przerażenia. Wieczorem stacja B.B.C. nadała komunikat, że rząd jego królewskiej mości wydał zakaz dostarczania Płazom jakiejkolwiek żywności, przetworów chemicznych, narzędzi, broni i stali. W nocy o godzinie pierwszej znów odezwał się w eterze skrzeczący, płaski głos: „Hallo, hallo, hallo, Chief–Salamander speaking! Hallo, Chief–Salamander is going to speak!”* A potem znów chrapliwy, gwałtowny, wściekły głos: „Halo, wy, ludzie! Halo, wy, ludzie! Halo, wy, ludzie! Czy wy sądzicie, że damy się zagłodzić? Nie róbcie głupstw! Wszystko, cokolwiek spróbujecie zrobić, obróci się przeciw wam! W imieniu wszystkich Płazów świata wzywam Wielką Brytanię! Od tej chwili ogłaszam nieograniczoną blokadę wysp brytyjskich z wyłączeniem wolnego państwa Irlandii. Zamykam kanał La Manche. Zamykam Kanał Sueski. Zamykam Cieśninę Gibraltarską dla wszelkich typów okrętów. Wszystkie porty brytyjskie są już zablokowane. Każdy okręt brytyjski na każdym morzu będzie storpedowany. Halo, wzywam Niemcy! Zamówienie na materiały wybuchowe zwiększam dziesięciokrotnie. Dostawa natychmiast, loco skład główny Skagerrak. Halo, wzywam Francję. Zamówione torpedy do fortów podmorskich C3, BFF i Ouest 5 — dostarczyć natychmiast. Hallo, wy, ludzie! Przestrzegam was. Jeżeli ograniczycie dostawę produktów żywnościowych, wezmę je sobie sam z waszych okrętów. Przestrzegam was raz jeszcze.” Rozkrzyczany głos przeszedł pod koniec w chrapliwe, ledwie zrozumiałe charczenie. „Halo, wzywam Italię! Przygotujcie ewakuację odcinka wybrzeży: Wenecja—Padwa—Udine. Ludzie, przestrzegam was po raz ostatni! Dość już głupstw!” Zaległa długa chwila ciszy, tylko gdzieś daleko szumiał czarny, zimny ocean. I znowu zabrzmiał wesoły, skrzekliwy głos: „Nadajemy z waszych płyt gramofonowych ostatni przebój sezonu «Triton–Trott».
Dziwna to była wojna, jeśli coś takiego w ogóle wojną można nazwać. Nie istniało bowiem żadne państwo Płazów ani też uznany rząd Płazów, z którym można by oficjalnie zerwać stosunki dyplomatyczne. Pierwszym państwem, które znalazło się w stanie wojny z Salamandrami, była Wielka Brytania. Zaraz w ciągu pierwszych paru godzin zatopiły Płazy wszystkie brytyjskie okręty stojące na kotwicy w portach. Temu nie udało się przeciwdziałać. Tylko okręty znajdujące się daleko na morzach były na razie w pewnym sensie bezpieczne — tak długo oczywiście, póki płynęły na wielkich głębinach. W ten sposób uratowała się część brytyjskiej floty wojennej, która przerwała blokadę Płazów na Malcie i schroniła się na głębiny Morza Jońskiego. Jednakże i te jednostki morskie zostały wnet zaatakowane przez małe łodzie podwodne Płazów i zatopione jedna po drugiej. W ciągu sześciu tygodni Wielka Brytania straciła cztery piąte całkowitego swego tonażu morskiego.
John Bull miał jeszcze jedną w dziejach okazję do wykazania swego przysłowiowego uporu. Rząd jego królewskiej mości nie podjął żadnych rokowań z Płazami ani też zakazu dostaw nie cofnął. „Dżentelmen brytyjski — oświadczył premier w imieniu całego narodu — opiekuje się zwierzętami, lecz pertraktować z nimi nie będzie.” Ale już w parę tygodni później dał się odczuć na wyspach brytyjskich rozpaczliwy brak żywności. Tylko dzieci dostawały kromeczkę chleba i parę łyżeczek herbaty lub mleka dziennie. Brytyjski naród znosił ten stan z bezprzykładną cierpliwością, chociaż tak nisko już upadł, że zjadł wszystkie swoje konie wyścigowe. Książę Walii własnoręcznie zaorał pierwszą bruzdę na placu golfowym Royal Golf Clubu, gdzie miała być zasiana marchew dla londyńskich sierocińców. Na placach tenisowych w Wimbledon posadzono kartofle, tor wyścigowy w Ascot zasiano pszenicą. „Poniesiemy wszelkie, najcięższe nawet ofiary — zapewniali w parlamencie przywódcy stronnictwa konserwatywnego — lecz brytyjskiego honoru nie splamimy!”
Ponieważ blokada wybrzeży morskich Wielkiej Brytanii była bardzo ścisła, dla zaopatrywania więc i dla kontaktu z koloniami pozostała Anglii jedna tylko droga, mianowicie powietrzem. „Potrzeba nam stu tysięcy samolotów” — rzucił hasło minister lotnictwa. Wszystko, co tylko miało ręce i nogi, stanęło w służbie tego hasła. Rozpoczęły się więc gorączkowe przygotowania do produkcji seryjnej tysiąca samolotów dziennie. Tu jednakże rządy innych mocarstw europejskich zaprotestowały bardzo stanowczo przeciwko tego rodzaju naruszeniu równowagi zbrojeń w dziedzinie lotnictwa. Rząd brytyjski musiał więc odstąpić od swego programu produkcji lotniczej i zobowiązać się równocześnie, że nie wybuduje więcej jak dwadzieścia tysięcy samolotów, i to w ciągu lat pięciu. Nie pozostawało więc Brytyjczykom nic innego jak głodować dalej lub płacić horrendalne sumy za żywność, dostarczaną przez samoloty innych państw. Funt chleba kosztował dziesięć szylingów, para szczurów jedną gwineę, pudełeczko kawioru dwadzieścia pięć funtów szterlingów. Słowem: były to złote czasy dla kontynentalnego handlu, przemysłu i rolnictwa. Ponieważ flota wojenna została zniszczona od razu na samym początku, wszelkie operacje przeciw Płazom odbywały się tylko na lądzie i z powietrza. Armia lądowa ostrzeliwała wybrzeża z dział i karabinów maszynowych nie wyrządzając jednak — jak się zdawało — Salamandrom większych szkód. Lepsze rezultaty dawały bomby lotnicze, rzucane w morze. Płazy odpowiadały ostrzeliwaniem z dział podmorskich portów brytyjskich, które zamieniły się w końcu w sterty ruin. Z ujścia Tamizy ostrzelały także i Londyn. Wówczas dowództwo wojskowe uczyniło próbę wy trucia Salamandrów przy pomocy bakterii, nafty i kwasów żrących, wlanych do Tamizy i w niektóre zatoki morskie. Płazy odpowiedziały w ten sposób, że na przestrzeni stu dwudziestu kilometrów wybrzeża morskiego rzuciły gazy bojowe. Była to tylko demonstracja — lecz skuteczna. Rząd brytyjski po raz pierwszy w dziejach świata widział się zmuszony szukać poparcia u innych rządów, celem wystąpienia w obronie zakazu wojny gazowej.
Tej samej nocy odezwał się przez radio chrapliwy, ponury i gniewny głos Chief–Salamandra: „Halo, wy, ludzie! Niech Anglia nie robi głupstw. Jeżeli będzie zatruwała nam wodę, my będziemy zatruwać wam powietrze. Stosujemy tylko wasze własne metody walki. Nie jesteśmy barbarzyńcami. Nie chcemy wcale walczyć z ludźmi. Pragniemy jedynie żyć. Proponujemy wam pokój. Będziecie dostarczać nam wasze produkty i sprzedawać wasze lądy. Jesteśmy gotowi dobrze wam za to zapłacić. Proponujemy wiec wam więcej niż pokój, proponujemy wam transakcję handlową. Za wasze lądy proponujemy wam złoto! Halo, wzywam rząd Wielkiej Brytanii. Podajcie nam cenę za południową część Lincolnshire, obok zatoki Wash. Dajemy wam trzy dni do namysłu. Na ten okres czasu wstrzymujemy wszystkie kroki nieprzyjacielskie prócz blokady!…”
W tej chwili kanonada na wybrzeżach angielskich ucichła. Zamilkły także działa podmorskie. Zrobiło się naraz cicho, jakoś straszliwie cicho. Rząd brytyjski oświadczył w parlamencie, że pertraktować z Płazami nie ma zamiaru. Ostrzeżono jednakże obywateli nad zatoką Wash i Lynn Deep, że przewidywany jest wielki atak Płazów na te okolice, że należałoby wybrzeże opuścić i przenieść się w głąb lądu. Jednakże oddane do dyspozycji pociągi, samochody i autobusy wywiozły tylko dzieci i trochę kobiet. Mężczyźni wszyscy pozostali na miejscu; nie mogło im się wprost w głowie pomieścić, że Anglik mógłby stracić swoją ziemię. W minutę po terminie trzydniowego zawieszenia broni padł pierwszy strzał. Był to pocisk z działa angielskiego, oddany przez Royal North Lancashire Regiment przy dźwiękach marsza pułkowego „Czerwona Róża”. Wówczas wstrząsnęła powietrzem straszliwa eksplozja. Ujście rzeki Nen zapadło się aż po Wisbeck w morze, które wtargnęło od strony zatoki Wash. Prócz wielu innych zapadły się także w fale morskie słynne ruiny Wisbeck Abbey, Holland Castle, gospoda „Pod Św. Jerzym i Smokiem” i wiele innych zabytków historycznych.
Następnego dnia na interpelację w parlamencie rząd brytyjski oświadczył: „Z wojskowego punktu widzenia przedsięwzięto wszystko dla obrony wybrzeży brytyjskich; niewykluczone są dalsze, znacznie poważniejsze ataki na brytyjską ziemię; rząd jego królewskiej mości w dalszym ciągu nie będzie pertraktował z nieprzyjacielem, który nie oszczędza w walce ludności cywilnej i kobiet (potakiwania). Dziś wchodzi już w grę nie los Anglii, lecz los całego cywilizowanego świata. Wielka Brytania gotowa jest wziąć udział we wszystkich międzynarodowych akcjach, mających na celu przeciwdziałanie tym straszliwym napaściom, zagrażającym całej ludności.” W parę tygodni później rozpoczęła się konferencja przedstawicieli państw całego świata w Waduzie.
Wybrano właśnie Waduzę, ponieważ w Wysokich Alpach nie istniał problem niebezpieczeństwa Płazów i ponieważ tam właśnie schroniła się znaczna część zamożnych i wybitnych osobistości z krajów nadmorskich. Konferencja, jak to powszechnie przyznawano, zabrała się energicznie do rozwiązania wszelkich aktualnych zagadnień światowych. Przede wszystkim wszystkie kraje (łącznie z Szwajcarią, Albanią, Afganistanem, Boliwią i innymi państwami śródlądowymi) zasadniczo odrzuciły możliwość uznania Płazów za samodzielne walczące mocarstwo, gdyż w takim wypadku także i ich Płazy mogłyby się uważać za obywateli państwa Płazów. Nie jest rzeczą wykluczoną, że uznane w ten sposób państwo Płazów zapragnęłoby wykonywać władzę zwierzchnią nad wszelkimi wodami i brzegami, na których żyją Płazy. Z tego też powodu ani prawnie, ani formalnie nie można Jaszczurom wypowiedzieć wojny czy też próbować jakiegoś nacisku międzynarodowego. Każde państwo ma tylko prawo wystąpić przeciw swoim Płazom; to już jego ściśle wewnętrzna sprawa. Dlatego też nie może być mowy o jakimś zbiorowym dyplomatycznym czy wojskowym demarche* w stosunku do Płazów. Państwom napadniętym przez Płazy należy zapewnić pomoc międzynarodową w tym sensie, że przyznawane im będą pożyczki zagraniczne dla celów obrony.
Wówczas Anglia wysunęła projekt, by wszystkie państwa zobowiązały się przynajmniej wstrzymać dostawy broni i materiałów wybuchowych dla Płazów. Po starannym przemyśleniu projekt ten został odrzucony w pierwszym rzędzie dlatego, że zobowiązanie to zawarte jest już w konwencji londyńskiej; po drugie dlatego, że nie można żadnemu państwu zabronić dostarczać własnym Płazom, „oczywiście dla własnej potrzeby”, wyposażenia technicznego i broni potrzebnej dla obrony własnych brzegów; po trzecie, dlatego że państwom morskim „ze zrozumiałych względów zależy na utrzymaniu dobrych stosunków z obywatelami morza” i że dlatego uważają one za słuszne „powstrzymanie się od wszelkich akcji, które Płazy mogłyby uważać za pewnego rodzaju represje”. Jednakże wszystkie państwa gotowe są zobowiązać się dostarczać broni i materiałów wybuchowych także i państwom przez Jaszczury napadniętym.
Na poufnej konferencji przyjęty został wniosek Kolumbii, by nawiązać z Płazami chociaż nieoficjalne pertraktacje. Trzeba wezwać Chief–Salamandra, by wysłał na konferencję swoich pełnomocników. Przedstawiciel Anglii zastrzegł się przeciwko temu kategorycznie, odmawiając zasiadania na posiedzeniu wspólnie z Płazami. Ostatecznie musiał pójść na ustępstwa: ze względów zdrowotnych na ten czas wyjechał do Engadin. Tej samej jeszcze nocy z wszystkich rozgłośni państw morskich nadano wezwanie, by jego ekscelencja, pan Chief–Salamander, mianował swych zastępców i przysłał ich do Waduzy. Nadeszła chrapliwa odpowiedź: „Jeszcze tym razem przyjedziemy do was. Następnym razem wasi delegaci przyjdą do mnie do wody!” I jeszcze wiadomość oficjalna: „Upoważnieni przedstawiciele Płazów przyjadą pojutrze wieczorem Orient–Ekspresem na stację Buchs.”
W szybkim tempie czyniono wszelkie przygotowania na przyjęcie Płazów. Postarano się o najbardziej luksusowe w Waduzie łazienki, specjalny pociąg przywiózł w cysternach wodę morską do wanien dla delegatów. Wieczorem na stacji w Buchs miało odbyć się tylko powitanie tak zwane nieoficjalne. Stawili się więc na stacji sekretarze poszczególnych delegacji, przedstawiciele władz miejscowych i ze dwustu dziennikarzy, fotografów i operatorów filmowych. Punktualnie o godzinie 6,25 Orient–Ekspres zajechał na stację. Z salonki na czerwony dywan wysiadło trzech wysokich, eleganckich panów, za nimi paru wytwornych, dobrze prezentujących się sekretarzy z okazałymi tekami. „A gdzie te Płazy” — zapytał ktoś półgłosem. Parę osób z oficjalnego grona podsunęło się w stronę owych panów. Pierwszy z panów szybko i wyraźnie oświadczył: „My właśnie jesteśmy delegatami Płazów. Jestem profesor doktor van Dott z Hagi. Mecenas Rosso Castelli, adwokat z Paryża. Doktor Manoel Carvalho, adwokat z Lizbony.” Panowie zaczęli się kłaniać i przedstawiać. „Więc wy nie jesteście Płazami” — westchnął sekretarz delegacji francuskiej. „Naturalnie, że nie — odpowiedział dr Rosso Castelli. — Jesteśmy ich adwokatami. Pardon, ci panowie mają ochotę robić zdjęcia!” No i uśmiechnięta delegacja Płazów została sfilmowana i sfotografowana ze wszystkich stron.
Obecni sekretarze delegacji dali wyraz swemu zadowoleniu. To bardzo mądrze i taktownie ze strony tych Salamandrów, że jako swoich zastępców wysłali ludzi. Z ludźmi jakoś zawsze łatwiej się porozumieć. I główna rzecz, że odpadną te wszystkie kłopoty towarzyskie.
Jeszcze w ciągu tej samej nocy odbyło się pierwsze posiedzenie. Na porządku dziennym było pytanie, czy nie dałoby się jednak jak najprędzej doprowadzić do pokoju pomiędzy Płazami a Wielką Brytanią.
Profesor van Dott poprosił o głos.
— Nie ma żadnych wątpliwości — rzekł — że Płazy zostały przez Wielką Brytanię napadnięte. Brytyjska kanonierka „Erebus” zaatakowała na otwartym morzu okręt radiowy Płazów. Admiralicja brytyjska zerwała pokojowe stosunki handlowe z Płazami zabraniając okrętowi „Amenhotep” wyładować zamówiony transport materiałów wybuchowych. I trzecia sprawa: rząd brytyjski przez zakaz wszelkiego rodzaju dostaw dla Płazów rozpoczął blokadę Salamandrów. Skarżyć się na tego rodzaju nieprzyjacielskie kroki Płazy nie mogły ani w Hadze, gdyż konwencja londyńska nie przyznała im prawa wnoszenia skarg, ani też w Genewie, ponieważ nie są członkami Ligi Narodów. Nie pozostało im wiec nic innego, jak zastosować akty samoobrony. Chief–Salamander gotów jest jednak zaprzestać działań wojennych na następujących warunkach:
1. Wielka Brytania przeprosi Płazy za wyżej wymienione krzywdy.
2. Odwoła wszelkie zakazy co do dostaw dla Płazów.
3. Tytułem odszkodowania odstąpi Salamandrom bezpłatnie część nizinną Pendżabu, by mogły tam sobie urządzić nowe brzegi i zatoki.
Przewodniczący konferencji oświadczył, że zakomunikuje powyższe warunki swemu przyjacielowi, delegatowi Wielkiej Brytanii, który w tej chwili jest nieobecny, nie krył jednak obaw, że warunki te trudne będą do przyjęcia. Mimo to jednak należy wierzyć, że uda się w nich znaleźć jakieś podstawy do dalszych pertraktacji.
Z kolei znalazła się na porządku dziennym skarga Francji co do wybrzeży Senegambii, które Płazy wysadziły w powietrze, naruszając prawa Francji do jej własnych kolonii.
W odpowiedzi poprosił o głos przedstawiciel Płazów, słynny adwokat paryski, dr Rosso Castelli.
— Proszę, niech pan to udowodni! — oświadczył. — Największe światowe sławy w dziedzinie sejsmografii stwierdziły, że trzęsienie ziemi w Senegambii było pochodzenia wulkanicznego i że ma związek z dawną czynnością wulkanu Pico na wyspie Fogo. Tutaj oto — wołał dr Rosso Castelli uderzając dłonią w plik papierów — mam ich wywody naukowe. A może pan posiada jakieś dowody, że trzęsienie ziemi było dziełem moich klientów? Proszę, czekam na nie!
— Ależ wasz Chief–Salamander — wtrącił Creux, delegat Belgii — sam przecież oświadczył, że to zrobiły Płazy!
— To oświadczenie było oficjalne! — odparował szybko van Dott.
— Jestem upoważniony do całkowitego zdementowania jego oświadczenia — podjął dr Rosso Castelli. — Żądam przesłuchania rzeczoznawców technicznych na okoliczność, czy można sztucznie zrobić w skorupie ziemskiej rozpadlinę długą na sześćdziesiąt siedem kilometrów. Proponuję, by wykonali oni w praktyce doświadczenia w tych samych rozmiarach. Jak długo dowodów takich nie uzyskamy, moi panowie, będziemy mówili tylko o czynnościach wulkanicznych. Niemniej jednak Chief–Salamander gotów jest zakupić od rządu francuskiego zatokę morską, która powstała w rozpadlinie w Senegambii, a która doskonale nadaje się na osiedle Płazów. Jesteśmy upoważnieni do prowadzenia pertraktacji z rządem francuskim co do ceny. Delegat francuski, minister Duval:
— Jeżeli mamy to traktować jako odszkodowanie za straty wyrządzone, możemy na ten temat pertraktować.
Mecenas Rosso Castelli:
— Doskonale. Rząd Płazów żąda jednakże, by dyskutowana umowa kupna obejmowała także wybrzeże Landes, od ujścia rzeki Gironde po Bayonne, o powierzchni sześć tysięcy siedemset dwadzieścia kilometrów kwadratowych. Innymi słowy: rząd Płazów gotów jest zakupić od Francji ten właśnie odcinek jej wybrzeży południowych.
Minister Duval (urodzony w Bayonne i poseł z okręgu Bayonne):
— By te wasze Salamandry w części Francji zrobiły sobie dno morskie? Nigdy! Przenigdy!
Dr Rosso Castelli:
— Kiedyś Francja będzie żałowała tych słów, proszę pana. Dziś jeszcze była mowa o cenie kupna…
Na tym posiedzenie przerwano.
Na następnym zebraniu przedmiotem dyskusji była wspólna międzynarodowa propozycja, wysunięta pod adresem Płazów: by zamiast niedopuszczalnego niszczenia starych, gęsto zaludnionych lądów — budowały one dla siebie nowe wyspy i wybrzeża. W takim wypadku mogłyby nawet liczyć na poważne kredyty. Nowe wyspy i nowe lądy zostałyby uznane za ich suwerenne i niezależne tereny państwowe.
Dr Manoel Carvalho, słynny prawnik z Lizbony, podziękował za tę propozycję, zobowiązując się ją przedstawić rządowi Płazów.
— Jednakże każde dziecko zrozumie — oświadczył — że budowanie nowych lądów to rzecz znacznie kosztowniejsza i trudniejsza do przeprowadzenia niż burzenie starych. Klienci nasi potrzebują nowych wybrzeży i zatok w terminie możliwie najkrótszym. To dla nich kwestia: być albo nie być! Lepiej stanowczo byłoby dla ludzkości przyjąć wspaniałomyślną propozycję Chief–Salamandra, który dziś jeszcze gotów jest kupić świat od ludzi, nie czekając, aż zdobędzie go on siłą. Klienci nasi wykryli sposób wydobywania złota z wody morskiej, stąd też dysponują nieograniczonymi wprost środkami. Mogą więc wam za wasz świat dobrze i oczywiście natychmiast zapłacić. Musicie, panowie, liczyć się z tym, że dla nich z każdym dniem cena świata będzie spadała, zwłaszcza gdy — jak należy przewidywać — nastąpią dalsze wulkaniczne i tektoniczne kataklizmy w znacznie, oczywiście, poważniejszych niż dotychczasowe rozmiarach, a które zmniejszą powierzchnię kontynentów. Dziś jeszcze istnieje możliwość sprzedania świata w całej jego dotychczasowej rozciągłości. Kiedy pozostaną zeń już tylko sterczące ponad toniami mórz resztki gór, nikt wam za to nie da ani grosza. Występuję tu jako przedstawiciel i doradca prawny Płazów — wołał dr Carvalho — i muszę dbać o ich interesy! Ale jestem człowiekiem tak samo jak wy, panowie, i los ludzi nie mniej mi leży na sercu! Dlatego radzę wam, mało, zaklinam was: sprzedawajcie lądy, póki jeszcze nie jest za późno. Możecie sprzedawać je w całości albo też poszczególnymi krajami. Chief–Salamander, którego szlachetny i nowoczesny sposób myślenia już dziś wszyscy znacie, zobowiązuje się, że przy wszelkich koniecznych zmianach powierzchni ziemi na przyszłość będzie — w miarę możności — oszczędzał życie ludzkie. Zatapianie lądów będzie się odbywało kolejno, by nie wywołać paniki lub niepotrzebnych katastrof. Jesteśmy upoważnieni do podjęcia rokowań zarówno z szanowną konferencją światową jako całością, jak i z poszczególnymi państwami. Obecność w tym miejscu tak wytrawnych prawników, jak profesor van Dott i mecenas Julien Rosso Castelli daje panom gwarancję, że zgodnie z słusznymi żądaniami naszych klientów Płazów, będziemy ręka w rękę z panami starali się ochraniać to, co jest nam wszystkim najdroższe: kulturę ludzką i dobro całej ludzkości!
W ponurym nastroju poddana została pod obrady nowa propozycja: by odstąpić Salamandrom do zatopienia Środkowe Chiny, przy czym Płazy ze swej strony zobowiązałyby się zagwarantować całość brzegów europejskich po wsze czasy.
Dr Rosso Castelli:
— Po wsze czasy… To trochę za długo. Powiedzmy: na lat dwanaście.
Profesor van Dott:
— Chiny Środkowe to trochę mało. Powiedzmy: prowincje Ngan–huei, Ho–nan, Kiang–su, Czi–li i Fong–tien.
Przedstawiciel Japonii zaprotestował przeciw odstąpieniu prowincji Fong–tien, która leży w zasięgu wpływów japońskich.
Z kolei rozpoczął przemówienie delegat Chin, lecz niestety nikt go nie rozumiał. W sali obrad dał się zauważyć rosnący niepokój. Dochodziła godzina pierwsza w nocy.
W tym momencie wszedł na salę sekretarz włoskiej delegacji i szeptem coś powiedział do delegata Italii, hrabiego Tosti. Hrabia Tosti pobladł, wstał i nie zwracając uwagi na to, że przemawia delegat Chin, dr Ti, zdławionym głosem zawołał:
— Panie przewodniczący, proszę o głos. Sprawa jest niesłychanie ważna. W tej chwili dostałem wiadomość, że Płazy zatopiły część naszej prowincji Wenecji aż do Portogruaro!
Zaległa straszliwa cisza, tylko delegat Chin mówił dalej.
— Salamander—Chief dawno przecież panów ostrzegał! — mruknął dr Carvalho.
Profesor van Dotti niecierpliwie poruszył się w fotelu i podniósł rękę w górę.
— Panie przewodniczący, proponuję, byśmy wrócili do porządku dziennego. Przedmiotem dyskusji jest prowincja Fong–tien. Jesteśmy upoważnieni do zaproponowania rządowi japońskiemu odszkodowania w złocie. Pozostaje jeszcze pytanie, co inne zainteresowane państwa zaproponują naszym klientom za zatopienie Chin?…
W tej chwili miłośnicy radia słuchali nocnej audycji radiostacji Płazów.
— Usłyszeli państwo barkarolę z „Opowieści Hoffmana” nadaną z płyt gramofonowych — zaskrzeczał spiker. — Halo, halo, obecnie przełączamy się na Wenecję we Włoszech…
A potem słychać było tylko ponury i rozgłośny szum jakby wzbierających, potężnych wód.
I kto by to pomyślał, że tyle już wody upłynęło i tyle przeszło lat?… Bo i już nasz Povondra nie jest woźnym w domu G. H. Bondy. Dziś jest on już czcigodnym staruszkiem, który w pokoju ducha może pożywać owoce swego długiego i pracowitego żywota — w postaci skromnej renty. Ale czyż może ona wystarczyć przy takiej wojennej drożyźnie? Dobrze, że jeszcze złowi się od czasu do czasu gdzieś jakąś rybkę. Siedzi sobie człowiek w łódce z kijkiem w ręku i patrzy — ileż to tej wody w ciągu dnia upłynie i skąd jej się wciąż tyle bierze!… Czasem na wędkę chwyci się płotka, a czasem okoń. Na ogół ryb teraz jakoś więcej, chyba dlatego, że rzeki dziś są o tyle już krótsze. Okoń to wcale nie najgorsza ryba. Na oko wygląda, że same ości, ale mięso przypomina w smaku migdały. Matka doskonale umie go przyrządzać…
Tylko że Povondra nie wie, iż do tych okoni Povondrowa pali pod kuchnią owymi wycinkami, które niegdyś tak starannie zbierał i segregował. Povondra, przeszedłszy na emeryturę, zarzucił swoje zbiory. Urządził sobie natomiast akwarium, w którym prócz złotych karpi hodował maleńkie trytony i salamandry. Przyglądał się im całymi dniami; leżały w wodzie bez ruchu lub wyłaziły na brzeg, jaki im urządził z kamyków. A potem kiwał głową i mówił:
— Kto by się tego po nich spodziewał, mateczko! Lecz samo patrzenie szybko człowieka znuży, więc też Povondra zajął się rybołówstwem. „Niech tam — myślała sobie w duchu mama Povondrowa. — Mężczyźni zawsze muszą mieć jakąś manię. Lepiej to, niż miałby chodzić po knajpach i zajmować się polityką.”
No tak, wiele, już bardzo wiele wody upłynęło od tego czasu. Franek nie jest już uczącym się geografii uczniakiem, nie jest też zdzierającym skarpetki w pogoni za marnościami tego świata młodzieńcem. Franek to już starszy pan, chwała Bogu — jest urzędnikiem na poczcie. Zawsze to, że się tak solidnie uczył geografii, na coś mu się przydało.
„Dobrze, że już chłopak nabrał rozumu — myślał sobie Povondra kierując łódkę trochę bliżej mostu Legii. — Powinien tu dzisiaj wpaść do mnie, bo niedziela, wiec nie ma służby. Zabiorę go do łodzi i pojedziemy wyżej, aż pod Strzelecką Wyspę, tam lepiej ryby biorą. Franek mi opowie, co nowego w gazetach. A potem zabierzemy się do domu, na Yyszehrad, dokąd synowa przyprowadzi oboje malców…”
Povondra żyje życiem szczęśliwego dziadka. Marzenka pójdzie już za rok do szkoły i ogromnie jest z tego zadowolona, Franek, chociaż taki mały, waży już dobrych trzydzieści kilo. Povondra uważa, że życie jest piękne, jest głęboko przekonany, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Właśnie zauważył na brzegu syna. Franek kiwał na niego ręką. Povondra podpłynął do brzegu.
— Czas najwyższy, żebyś już tu był — skarcił go. — A uważaj, bo wpadniesz do wody!
— Biorą? — spytał syn.
— Słabo — mruknął stary. — Pojedziemy wyżej, dobrze? Było piękne niedzielne popołudnie. Jeszcze nie nadeszła chwila, gdy całe gromady wariatów i łobuzów wracają z meczu piłki nożnej i tym podobnych wymysłów do domu. Praga była pusta i cicha. Parę osób, krążących po wybrzeżu i po mieście, poruszało się powoli i dostojnie. Zaraz widać, że to ludzie rozsądni: nie zbierają się w gromadki i nie natrząsają z rybaków na Wełtawie. Povondra znów miał poczucie głębokiego spokoju i ładu.
— No, co tam nowego w gazetach? — zapytał z ojcowską powagą.
— Tyle co i nic, ojcze — odparł syn. — Właśnie wyczytałem, że te Jaszczury pchają się już pod Drezno.
— No, to się teraz Niemcy mają z pyszna — stwierdził stary. — Wiesz, Franku, ci Niemcy to jakiś dziwny naród. Zdolny, ale dziwny. Znałem kiedyś jednego Niemca, był szoferem w pewnej fabryce. Strasznie to był nieokrzesany człowiek, ten Niemiec. Ale wóz zawsze miał w porządku, to mu trzeba przyznać… No, popatrzcie, to już i Niemcy znikły z mapy świata — zastanawiał się Povondra. — A jak się to dawniej puszyli! Strach pomyśleć: tylko wojsko i tylko wojna! Szkoda gadać, Płazom nawet Niemcy nie dadzą rady. Już ja te Płazy dobrze znam. Pamiętasz, pokazywałem ci je kiedyś, kiedy byłeś jeszcze mały?
— Uwaga, ojcze! — przerwał mu syn. — Ryba bierze.
— Ej, raczej zaczepiłem o coś — mruknął stary pociągając wędzisko. — No, tak, to i Niemcy — rozważał dalej. — Już się człowiek niczemu nie dziwi. A co to dawniej było krzyku, jak te Płazy zatopiły jakiś kraj! Cała prasa aż huczała, chociażby to nawet była Mezopotamia czy Chiny. A teraz już nikt się tak tym nie przejmuje — analizował dalej melancholijnie Povondra, zapatrzony w swoją wędkę. — Trudno, do wszystkiego się człowiek przyzwyczaja. Całe szczęście, że to nie u nas. Tylko ta drożyzna… Bo co już dziś żądają za kawę! Oczywiście: Brazylia znikła w falach morza… A jak jakiś kawał świata zatonie, zaraz się to daje w handlu odczuć!
Pławik Povondry tańczył na spokojnej wodzie.
— Masę już tego te Płazy zatopiły — wspominał staruszek. — Egipt, Indie, Chiny… Nawet na Rosję się porwały… Taki to był olbrzymi kraj ta Rosja! I pomyśleć, że teraz Morze Czarne sięga aż wysoko do koła podbiegunowego f
północnego… Co za masy wody! Trzeba przyznać, że już nam nasze lądy dobrze ponadgryzały! A i tak jeszcze powoli posuwają się naprzód… Jak mówisz? — zwrócił się do syna. — Że Płazy zbliżają się do Drezna?
— Są szesnaście kilometrów od Drezna. Już niemal cała Saksonia pod wodą.
— Byłem tam kiedyś z panem Bondy — ciągnął Povondra ojciec. — Bogaty kraj, Franku… Ale żeby tam można było dobrze zjeść, to nie powiem. Ludzie tam byli przyzwoici, znacznie lepsi niż Prusacy. Ale nawet porównania nie ma.
— Prus już także przecież nie ma.
— Wcale się nie dziwię — odparł staruszek. — Nie lubię Prusaków. To znacznie lepiej dla Francuzów, że przyszła kolej na Niemcy. Trochę odetchną.
— Ale nie bardzo, ojcze — wtrącił Franek. — Przedwczoraj było w prasie, że już blisko trzecia część Francji jest pod wodą.
— No, tak — westchnął staruszek. — Wiesz, u nas, to znaczy u pana Bondy, był jeden lokaj Francuz, Jean mu było na imię. Ten ci był kat na kobiety, aż po prostu wstyd. Ja ci powiadam: taka lekkomyślność zawsze się mści…
— Podobno gdzieś dziesięć kilometrów od Paryża pobili te Płazy — informował Franek. — Jakoby miały tam jakieś podkopy, wysadzili je w powietrze. Jakieś dwie dywizje Płazów rozbili.
— No, Francuz to dobry żołnierz — ciągnął Povondra tonem znawcy. — Ten Jean także nic sobie nie dał powiedzieć. Pachniał chłop jak perfumeria, ale jak już walił, to walił porządnie. Cóż, dwie dywizje to mało… Kiedy tak sobie myślę — zadumał się staruszek — to jednak ludzie z ludźmi lepiej się umieli bić. I nie trwało to znowu tak długo. A teraz z tymi Płazami już się ciągnie dwanaście lat i ciągle nic… Tylko stałe wycofywanie się na dogodniejsze pozycje… Mój Boże, za moich lat to ci dopiero bywały bitwy! Po tej stronie trzy miliony ludzi i po tamtej stronie trzy miliony ludzi — gestykulował staruszek, aż łódka zakołysała się mocniej. —
I jak to na siebie ruszyło… aż skry leciały! A to, to nie jest żadna wojna! — irytował się. — Wiecznie tylko tamy betonowe, ale żeby tak atak na bagnety… Szkoda gadać!
— Ludzie nie mogą przecież bić się z Płazami, tatusiu — bronił młody Povondra nowoczesnych metod walki. — Przecież nie podobna ruszać na bagnety do wody…
— No, właśnie — burknął Povondra z pogardą. — Bo oni nie umieją porządnie się bić. Ale puść ludzi przeciw ludziom, a zobaczysz, co potrafią… Zresztą, co wy tam wiecie o wojnie!…
— Żeby tylko nie dotarła do nas — rzucił nagle Franek nieoczekiwane zdanie. — Bo widzi ojciec, jak się ma dzieci…
— Jak to, tutaj? — staruszek był zaskoczony. — Tutaj, do Pragi, myślisz?
— W ogóle do Czech — ciągnął młody Povondra z troską w głosie. — Bo ja myślę, że skoro są już pod Dreznem…
— Ach, ty mądralo! — rozgniewał się na niego ojciec. — A jakby się te Płazy tu dostały? Przez góry?
— Może przez Łabę… Potem dalej po Wełtawie… Ojciec Povondra był wprost oburzony, aż parskał z gniewu.
— Nie zawracaj ty głowy! Przez Łabę!… Mogłyby dojść najwyżej do Podmokły, dalej nie. Przecież tam, głuptasie, są same skały. Widziałem na własne oczy. Ale skąd, tu się Płazy nie dostaną! My mamy doskonałą pozycję. No i Szwajcaria też ma dobrą. Prawda, jak to dobrze, że w ogóle nie mamy dostępu do morza, co? Bo ten, kto ma morze, dziś jest biedny…
— Tylko że morze sięga już dziś do Drezna…
— Ale tam są Niemcy! — rozstrzygnął stanowczo staruszek. — To już ich sprawa. Do nas się Płazy nie dostaną, to rzecz oczywista. Musieliby wpierw rozsadzać skały. A wiesz ty, co to za robota?
— A cóż dla nich kwestia roboty? One od tego są! — ciągnął zachmurzony młody Povondra. — Przecież wie ojciec, że w Gwatemalii potrafili zatopić cały łańcuch górski. — To zupełnie co innego! — kategorycznie stwierdził staruszek. — Przestań ty. Franku, gadać głupstwa! Tamto było w Gwatemalii, a nie u nas. Tutaj są zupełnie inne warunki.
Miody Povondra westchnął.
— No, ojciec tak uważa. Ale jak się człowiek zastanowi, że te potwory zatopiły już blisko piątą część wszystkich kontynentów…
— To nad morzem, ty gapo, ale gdzie indziej nie! Ty się zupełnie nie orientujesz w polityce. Przecież tylko morskie państwa prowadzą z nimi wojnę, a my nie! My jesteśmy państwo neutralne, więc one nie mogą występować przeciw nam. No, widzisz! I przestań już gadać, bo nie mogę nic złapać.
Nad wodą było cicho. Drzewa na Wyspie Strzeleckiej kładły na Wełtawie długie cienie. Na moście dzwoniły tramwaje, po nabrzeżach spacerowały nianie z wózkami i poczciwi, odświętni ludzie.
— Tato — szepnął młody Povondra jak za dziecięcych lat.
— A co?
— Czy to nie sum przypadkiem?
— Gdzie?
Z Wełtawy, akurat naprzeciw Teatru Narodowego, wynurzyła się z wody wielka czarna głowa i posuwała się powoli pod prąd.
— To chyba sum… — powtórzył Povondra junior. Staruszek rzucił wędkę.
— To? — ledwie wykrztusił wyciągając wskazujący palec. — To?…
Czarny łeb zniknął pod wodą.
— Nie, Franku, to nie sum — rzucił staruszek jakimś dziwnym głosem. — Chodźmy do domu. To już koniec.
— Co za koniec?
— To był Płaz. Już są i tutaj. Chodźmy do domu — powtórzył, drżącymi rękoma składając wędkę. — Tak, to już koniec.
— Ależ, ojcze, dygocesz cały! — przeraził się Franek. — Co ci się stało?
— Chodźmy do domu — bełkotał wpółprzytomny staruszek, a broda trzęsła mu się przy tym żałośnie. — Jakże mi zimno, jak mi strasznie zimno. Tego tylko jeszcze brakowało! Wiesz, to już koniec… One już są tutaj… O, mój Boże, jakże mi zimno! Do domu…
Młody Povondra spojrzał na niego badawczo i schwycił wiosła.
— Zaraz cię odprowadzę, tatusiu — uspokajał go także nieswoim głosem, mocnymi uderzeniami wioseł płynąc ku wyspie. — Niech tatuś zostawi, już ja ją przywiążę.
— Tak się nagle zrobiło zimno! — dziwił się staruszek kłapiąc zębami.
— Chodź, tatusiu, odprowadzę cię — perswadował syn biorąc go pod rękę. — Musiałeś się, ojcze, przeziębić nad wodą… A tamto to był zwyczajny kawał drzewa…
Lecz stary dygotał jak liść.
— Ja wiem! Kawał drzewa!… Ty mi będziesz gadał! Już ja najlepiej wiem, co to są Płazy. Puść mnie!…
Povondra junior zrobił coś, co mu się pierwszy raz w życiu zdarzyło: skinął na taksówkę.
— Na Vyszehrad — rzucił wsadzając ojca do auta. — Odwiozę cię, ojcze. Już późno.
— Naturalnie, że już późno — rozdygotanym głosem rzekł Povondra. — Bardzo późno… To już koniec, Franku. To nie był kawał drzewa. To one…
Młody Povondra musiał ojca po prostu wnieść po schodach na górę.
— Mamusiu, pościel łóżko — szepnął od razu przy drzwiach. — Musimy ojca położyć, bo się rozchorował.
Povondra leżał nakryty pierzyną, tylko nos mu sterczał z twarzy, a wargi poruszały się w niezrozumiałym szepcie. Wyglądał staro, bardzo staro… W końcu uspokoił się trochę.
— Lepiej ci trochę, tatusiu?
W nogach łóżka płakała ocierając nos w fartuch Povondrowa. Synowa paliła pod kuchnią, a dzieciaki, Franuś i Marzenka, wpatrywały się wytrzeszczonymi oczami w dziadka, nie mogąc go niemal poznać.
— A może sprowadzić doktora, ojcze?
Staruszek spojrzał na dzieci i coś szepnął. Nagle z oczu jego pociekły łzy.
— A może chciałbyś czego, tatusiu?
— A tak, a tak… — szepnął staruszek. — Żebyś wiedział, synu. że to wszystko moja wina. Gdybym był wtedy nie wpuścił tego kapitana do pana Bondy, nie byłoby się to wszystko stało…
— Ale przecież nic się jeszcze nie stało, tatusiu — uspokajał go młody Povondra.
— Bo ty nic nie rozumiesz — ochrypłym głosem ciągnął staruszek. — Przecież to już koniec! Koniec świata, wiesz? Teraz już i tutaj przyjdzie morze, skoro są tu te Płazy. I to wszystko ja zrobiłem. Nie powinienem był go wpuszczać… Trzeba, żeby się kiedyś ludzie dowiedzieli, kto temu wszystkiemu był winien…
— Ależ głupstwo! — rzucił syn szorstko. — Nie myśl nawet o czymś podobnym. To zrobili wszyscy ludzie. To zrobiły państwa, to zrobił kapitał!… Wszyscy chcieli mieć tych Płazów jak najwięcej. Wszyscy chcieli na nich zarobić. Zresztą myśmy także dostarczali im broń, i Bóg wie^co… Wszyscy jesteśmy temu winni…
Povondra ojciec kręcił się niespokojnie.
— Dawniej morze było wszędzie i teraz będzie tak samo. To jest koniec świata. Kiedyś jeden pan opowiadał mi, że w Pradze także było dno morza… Pewnie wtedy także zrobiły to te Płazy. Widzisz, nie powinienem był wpuszczać tego kapitana. Nawet coś mi mówiło: „Nie rób tego” — ale pomyślałem sobie, że może da mi jakiś napiwek… I pomyśl: nic nie dał… Niepotrzebnie ginie cały świat… — staruszek połykał łzy. — Wiem, ja wiem doskonale, że to już koniec z nami. I wiem, że ja jestem temu winien…
— Dziadziu, a może chciałbyś herbaty? — spytała ze współczuciem młoda Povondrowa.
— Ja chciałbym tylko jednego — wyjąkał staruszek.
— Chciałbym, żeby mi te dzieci przebaczyły…
— No i teraz tak to zostawisz? — odezwał się w tym miejscu w autorze jakiś głos wewnętrzny.
— No, bo co? — zapytał trochę niepewnie pisarz.
— I pozwolisz Povondrze umrzeć?
— Trudno — bronił się autor. — Bardzo tego nie lubię, ale… Zresztą Povondra ma już swoje lata… Prawdę powiedziawszy: dobrze po siedemdziesiątce…
— I pozwolisz mu się tak dręczyć? Nie powiesz mu nawet: „Dziadziu, jeszcze nie jest tak źle, świat przez Płazy nie zginie, ludzkość się jakoś uratuje… Poczekajcie jeszcze trochę, jeszcze tego dożyjecie!” Słuchaj, nie możesz nic dla niego zrobić?
— Poślę mu lekarza — zaproponował autor. — Najprawdopodobniej staruszek dostał nerwowej gorączki, a z tego łatwo może się w tym wieku wywiązać zapalenie płuc. Ale, jeśli Bóg pozwoli, jakoś to przeżyje i będzie jeszcze sadzał sobie Marzenkę na kolanach, wypytując, czego się nauczyła w szkole… Pogodna starość… Mój Boże, niechże ten staruszek ma jeszcze pogodną starość…
— Ładnie pogodna — szydził głos sumienia. — Będzie starczymi rękoma tulił dzieciaka do siebie i będzie się bał, będzie się straszliwie bał, że i ona kiedyś uciekać będzie przed falami, które bezapelacyjnie zaleją cały świat. Z uczuciem grozy będzie marszczył krzaczaste brwi i będzie szeptał: „Marzenko, to ja zrobiłem!” Słuchaj no, czy ty naprawdę chcesz wydać na zagładę całą ludzkość?…
Autor zachmurzył się. — Nie pytaj mnie, czego ja chce. Czy myślisz, że to z mojej woli kontynenty rozlatują się w strzępy, że to ja chciałem takiego końca? To przecież prosta logika faktów. Czy mogę jej przeciwdziałać? Robiłem przecież, co mogłem, przestrzegałem ludzi zawczasu. Ten X to częściowo byłem ja. Nawoływałem: „Nie dawajcie Płazom broni i materiałów wybuchowych, przerwijcie te ohydne interesy z Płazami”, i tak dalej. Wiesz, co z tego wyszło… Wszyscy wysuwali tysiące słusznych na oko gospodarczych i politycznych argumentów, dlaczego tego zrobić nie można. Nie jestem politykiem ani ekonomistą — no cóż, nie mogłem ich przekonać. To trudno, prawdopodobnie świat zginie, zapadnie się w fale morza. Ale przynajmniej stanie się to z ogólnie uznanych przyczyn natury politycznej i gospodarczej! Ale przynajmniej dokona się to przy pomocy wiedzy, techniki i opinii publicznej, z wykorzystaniem wszelkich wynalazków ludzkości! Nie byle jakiś tam kataklizm kosmiczny, lecz względy państwowe, mocarstwowe, gospodarcze i tak dalej… Na to nic już poradzić nie można.
Głos wewnętrzny zamilkł na chwilę.
— Słuchaj, a nie żal ci ludzkości?…
— No, no, nie tak od razu! Przecież nie cała ludzkość musi wyginąć, Płazom potrzeba tylko więcej brzegów, by miały gdzie mieszkać i składać jajeczka. Więc prawdopodobnie ze stałych lądów porobią długie, wąskie kiszki, by mieć jak najwięcej brzegów. I przypuśćmy, że na tych skrawkach ziemi zachowają się jacyś ludzie… To przecież możliwe! Będą produkować dla Salamandrów stal i inne przedmioty. Wiesz przecież, że Płazy przy ogniu pracować nie mogą…
— Więc ludzie będą służyć Płazom!…
— A będą, skoro już to tak nazywasz. Po prostu będą pracować w fabrykach, tak jak dotychczas. Tylko panów będą mieli innych. I ostatecznie nic się właściwie tak dalece nie zmieni…
— I czyż nie szkoda ludzkości?
Na miłość boską, dajże mi spokój! A cóż ja poradzę? Przecież ludzie sami tego chcieli. Wszyscy chcieli mieć Płazy,
chciał je mieć handel, przemysł i technika, chcieli je mieć mężowie stanu i szefowie sztabów… Dobrze młody Povondra powiedział: „Wszyscy jesteśmy temu winni!” A cóż ty myślisz, że mnie ludzkości nie żal? Ale najbardziej było mi jej żal, gdy patrzyłem, jak sama za wszelką cenę dąży do własnej zguby. Patrząc na to, człowiek chciał krzyczeć gwałtu! Miałbyś ochotę wrzeszczeć i wyciągnąć w górę ręce — jak wtedy gdy pociąg wjeżdża na fałszywy tor… A teraz już tego powstrzymać nie podobna. Płazy będą się dalej mnożyć i dalej będą rozsadzać stare lądy… Przypomnij sobie, jak to Wolf Meynert argumentował: że ludzie muszą ustąpić Płazom miejsca, że dopiero Jaszczury stworzą szczęśliwy, jednolity, jednogatunkowy świat…
— No, mój drogi, Wolf Meynert!… Wolf Meynert to intelektualista. Niektórzy intelektualiści pragną przy pomocy grozy, morderstwa i bezmyślności świat odrodzić! Et, dajmy temu spokój… Nie wiesz przypadkiem, co teraz porabia Marzenka?
— Marzenka? Przypuszczam, że bawi się na Vyszehradzie. „Musisz być cichutko — powiedzieli jej — bo dziaduś śpi.” No więc mała nie wie, co robić, i ogromnie się nudzi…
— Ale co robi?
— Nie wiem. Prawdopodobnie stara się końcem języka dosięgnąć końca własnego noska.
— No, widzisz. A ty się zgadzasz na to, że idzie nowy potop świata?
— A dajże ty mi spokój! Czyż ja mogę robić cuda? Niechże się stanie, co się ma stać! Sprawy świata muszą się potoczyć swą nieodwracalną koleją… Jedno jest tylko pewną pociechą: to, co się dzieje, to prawo konieczności, to prawo dziejów.
— A nie dałoby się jakoś tych Płazów powstrzymać?
— Nie da się. Za dużo ich jest. Trzeba dla nich zrobić miejsce.
— A czy nie dałoby się, żeby jakoś wyzdychały? Żeby na przykład zjawiła się wśród nich jakaś choroba, jakaś degeneracja? — To byłoby zbyt proste, mój stary. A cóż to, czy zawsze przyroda ma naprawiać to, co ludzie zniszczą? No, to znaczy, że i ty już nie wierzysz, że ludzie sami znajdą jakiś ratunek! No, widzisz, widzisz… Znowu chcielibyście spuścić się na kogoś lub na coś, co przyjdzie, by was ocalić! Słuchaj, coś ci powiem: czy ty wiesz, kto teraz jeszcze, kiedy już piąta część Europy jest zatopiona, dostarcza Płazom materiałów wybuchowych, torped, świdrów pneumatycznych? Czy wiesz, kto gorączkowo dniem i nocą pracuje po laboratoriach, szukając jakiejś skuteczniejszej maszyny czy substancji do rozsadzania świata? Czy wiesz, kto pożycza Płazom pieniądze, kto finansuje ten Koniec Świata, ten nowoczesny Potop?
— Wiem. Wszystkie fabryki. Wszystkie banki. Wszystkie państwa.
— No, więc widzisz! Gdyby to tylko Płazy szły przeciw ludziom, to jeszcze może można by coś zrobić. Ale ludzie przeciw ludziom… Nie, tego powstrzymać się nie da.
— …Słuchaj, ludzie przeciw ludziom!… Coś mi świta… Więc może by można rzucić Płazy przeciw Płazom!…
— Płazy przeciw Płazom? Jak to sobie wyobrażasz?…
— No, na przykład… Skoro tych Jaszczurów jest tak bardzo dużo, to mogliby się — powiedzmy — pobić o jakiś skrawek wybrzeża czy o jakąś zatokę. A potem walczyliby już o coraz większe, rozleglejsze wybrzeża. No i wreszcie musiałoby dojść do rozgrywki o brzegi całego świata, prawda? Płazy przeciw Płazom!… Jak myślisz, czy to nie byłaby istotna logika dziejów?
— A, nie! To być nie może. Przecież Płazy nie mogą walczyć przeciw Płazom. To byłoby wbrew prawom przyrody. Płazy to jeden ród.
— Człowieku, ależ ludzie to także jeden ród! A popatrz, wcale im to nie przeszkadza. Biją się między sobą o Bóg wie co… Nie tylko o miejsce i prawo do życia, ale o przewagę, o prestiż, o wpływy, o sławę, o rynki zbytu i diabli wiedzą o co jeszcze! Więc dlaczegoby Jaszczury nie miały rozpocząć z sobą wojny, powiedzmy, o prestiż?
— Ale w jakim celu? Cóż by im z tego przyszło, mój drogi?
— A nic. Tyle tylko, że chwilowo jedne miałyby więcej brzegów i byłyby silniejsze niż drugie. Potem znów byłoby na odwrót.
— Tylko dlaczego jedne miałyby być silniejsze niż drugie? Przecież wszystkie są równe, wszystkie są Płazami. Mają jednakowy szkielet, są jednakowo obrzydliwe i jednakowo przeciętne… Więc po cóż miałyby się nawzajem mordować? Wytłumacz mi: w imię czego miałyby ze sobą walczyć?
— Już ty się o to nie martw, zawsze jakiś powód się znajdzie. Pomyśl: jedne zamieszkują na zachodnich wybrzeżach, drugie na wschodnich. Więc, powiedzmy, walka rozpocznie się pod hasłem: „Zachód przeciw Wschodowi!” Tutaj masz Jaszczury europejskie, a tam niżej afrykańskie. Nigdy w to nie uwierzę, że koniec końców te nie chciałyby się okazać czymś więcej niż tamte! No i oczywiście ruszą na tamte w imię cywilizacji, ekspansji czy licho wie czego. Zawsze się znajdą jakieś pobudki natury ideowej czy politycznej, w imię której Płazy jednego wybrzeża będą musiały rżnąć Płazy drugiego wybrzeża. Salamandry są przecież tak samo cywilizowane jak my, pomyśl! Już tam im nie zabraknie argumentów natury mocarstwowej, gospodarczej, prawnej, kulturalnej czy diabli wiedzą jakiej.
— A one mają broń. Nie zapominaj, że są pierwszorzędnie uzbrojone.
— No właśnie, broni mają do diabła i trochę. Więc widzisz. Dlaczegoż więc nie miałyby nauczyć się od ludzi, jak się tworzy historię!
— Poczekaj, poczekaj no chwileczkę! — Autor zerwał się i zaczął biegać po gabinecie. — Prawda, przecież to niepodobieństwo, żeby się tego nie nauczyły! Ależ to jest widoczne. Wystarczy spojrzeć na mapę świata… Do stu diabłów, gdzież jest jaka mapa?…
— Znam ją na pamięć.
— Więc dobrze. Tu masz Ocean Atlantycki, Morze Śródziemne i Bałtyk. Tu Europa… Tutaj Ameryka… Tu więc jest kolebka kultury i cywilizacji nowoczesnej. A tu gdzieś jest zatopiona Atlantyda…
— Teraz tam właśnie Płazy zatapiają Nową Atlantydę.
— Oczywiście. Tu masz Ocean Spokojny i Ocean Indyjski. Pradawny tajemniczy Wschód… Kolebka ludzkości, jak się to mówi. Tutaj, gdzieś na wschód od Afryki, znajduje się zatopiona Lemuria. Tu masz Sumatrę i nieco na zachód od niej…
— …wysepka Tana Masa! Kolebka Płazów…
— A tak. I tam właśnie włada King—Salamander, duchowy wódz Salamandrów. Żyją tam jeszcze tapa–boys kapitana van Tocha, półdzikie Płazy z Oceanu Spokojnego. To po prostu jest ich Wschód, rozumiesz? Więc ten cały obszar nazywa się teraz Lemuria, kiedy tymczasem ten drugi obszar cywilizowany, zeuropeizowany czy zamerykanizowany, nowoczesny i wysoko stojący pod względem techniki — to Atlantyda. I tam właśnie dyktatorem jest Chief–Salamander, wielki zdobywca, technik i żołnierz, Dżingischan Płazów, burzyciel lądów. To niezwykła indywidualność, mój drogi.
— Słuchaj no, czy to naprawdę jest Płaz?
— …Nie. Chief–Salamander to człowiek. Nazywa się właściwie Andreas Schultze, podczas wojny światowej był gdzieś kapralem.
— Ach, więc to dlatego!…
— No tak. Teraz już wiesz wszystko. Więc jest Atlantyda i Lemuria. A podział ten ma uzasadnienie geograficzne, administracyjne, kulturalne…
— …i narodowe. Nie zapomnij o argumentach narodowych. Salamandry lemuryjskie mówią pidgin–english, natomiast atlantyckie basic–english.
— A oczywiście, z biegiem czasu zaczną Atlantowie przez były Kanał Sueski przenikać na Ocean Indyjski…
— Naturalnie. Klasyczna droga na Wschód.
— To jasne. I na odwrót! Płazy lemuryjskie pchają się poprzez Przylądek Dobrej Nadziei na zachodnie wybrzeże dawnej Afryki. Twierdzą bowiem, że cała Afryka należy do Lemurii.
— Zupełnie słusznie.
— Więc hasło brzmi: „Lemuria dla Lemurów! Precz z cudzoziemcami!” No i tym podobne. Pomiędzy Atlantami i Lemurami pogłębia się przepaść nieufności i odwiecznej nienawiści. Nienawiści na śmierć i życie.
— Czyli po prostu zamienią się w narody.
— A tak. Atlantowie gardzą Lemurami nazywając ich brudnymi dzikusami. Lemurowie zaś fanatycznie nienawidzą Płazów atlantyckich; twierdzą, że to są imperialiści, szatany Zachodu, zdrajcy dawnego, czystego, rdzennego rodu Płazów. Chief–Salamander domaga się koncesji na lemuryjskich brzegach, jakoby dla eksportu i szerzenia cywilizacji. Wyniosły władca King–Salamander musi ustąpić, chociaż bardzo niechętnie. No cóż, jest znacznie gorzej uzbrojony. Lemuryjscy tubylcy napadają na koncesje Aliantów i zabijają dwóch oficerów, podobno przy jakiejś kłótni na tematy narodowe. Skutkiem tego…
— …dochodzi do wojny. No, oczywiście.
— Tak dojdzie do wojny światowej Płazów z Płazami.
— W imię kultury i w imię prawa…
— I w imię rdzennego Rodu Płazów. W Imię Chwały i Wielkości Narodu! Hasłem będzie: „My albo oni!” Lemury, uzbrojone w krisy malajskie i w sztylety Yoghów, wyrżną bez miłosierdzia atlantyckich intruzów. W zamian za to Atlantowie — bardziej postępowi i zeuropeizowani — wpuszczą do mórz lemuryjskich trujące chemikalia i specjalne hodowle zabójczych bakterii. Skutek tej walki będzie taki, że zostaną zatrute wszystkie oceany świata. Wody mórz będą zakażone sztucznie wyhodowaną zarazą, wyniszczającą Płazy. No i wtedy koniec, mój drogi. Jaszczury wyginą.
— Wszystkie?
— Wszystkie, co do jednego. Będzie to gatunek wymarły. Zachowa się po nim jedynie ten dawny odcisk kopalny Andriasa Scheuchzeri.
— No, a co z ludźmi?
— Z ludźmi? Ach, prawda, ludzie… No, zaczną powoli wracać z gór na brzeg tego, co pozostanie z lądów. Ocean długo jeszcze będzie wydzielał wstrętną woń rozkładających się Płazów. Powoli narosną lądy naniesione przez rzeki. Morze będzie ustępowało krok za krokiem. I wszystko będzie niemal tak jak dawniej. Powstanie nowa legenda o potopie świata, który Bóg zesłał za grzechy ludzi. Powstaną także legendy o zatopionych krainach, które podobno były kolebką kultury ludzkiej. Będą sobie może ludzie opowiadali o jakiejś Anglii, Francji czy Niemczech…
— A potem?
— …Dalej już nie wiem.
* Wypowiedź radiowa pisarza z 29 marca 1936 r. opublikowana przez Miroslava Halika w czaspoiśmie „Host do Domu”, nr 9, 1954 r. Z czeskiego przełożyła Emilia Witwicka.
* Sorry, Captain… (ang.) — Przykro mi, kapitanie…
* Thanks (ang.) — dziękuję.
* Tuan (z malaj.) — pan.
* Djins — dobre albo złe duchy.
* Teddy (ang.) — napój alkoholowy z owoców palmy. — Łódka! Do kampungu! I wrócił znowu o świcie.
* Furlong — miara angielska równa 1/8 mili
* Golombek i Valenta — postacie autentyczne, współcześni Czapkowi dziennikarze.
* Eskimos Welzl — ten żartobliwy tytuł nadano opublikowanym w r. 1928 przez Golombka i Yalentę wrażeniom z podróży badacza okolic polarnych. J. Welzla (ur. 1868).
* What? (ang.) — Co?
* Captain van Toch. Yery glad (ang.) — Kapitan van Toch. Bardzo mi przyjemnie.
* …Fidji Islands, Salomon Islands (…) Damned Cliperton Islands. A lot of damned islands… (ang.) — Wyspy Fidźi, wyspy Salomona, przeklęte wyspy Clipertona. Kupa przeklętych wysp…
* Reporters (ang.) — reporterzy.
* Your health. (ang.) — Pańskie zdrowie
* Tons (ang.) — tony.
* Pounds of sterling? (ang.) — Funtów szterlingów?
* See (ang.) — Widzicie.
* Oh, lots of money… (ang.) — O, mnóstwo pieniędzy…
* Captain van Toch, he is as good as his word (ang.) Kapitan van Toch, na nim i na jego słowie można polegać.
* Ship–owner (ang.) — armator.
* Fifty–fifty (ang.) — pół na pół.
* Company (ang.) — spółka.
* My lad (ang.) — mój chłopcze.
* Bankers (ang.) — bankierzy.
* My country (ang.) — mój kraj.
* Newspapers (ang.) — gazety.
* I know (ang.) — Wiem.
* …a good friend of mine. (ang.) — przyjaciół.
* …Consulado de la Republica Ecuador (hiszp.) — …Konsulat Republiki Ekwador.
* Saloon (ang.) — salon, bawialnia na okręcie pasażerskim.
* Ships (ang.) — okręty.
* Very glad to meet you, Captain, Please, come in… (ang.) — Bardzo mi miło spotkać pana, kapitanie. Proszę wejść…
* …do you remember? (ang.) — …czy pan pamięta?
* Captain of Long Distances… (ang.) — Kapitan Wielkiej Żeglugi…
* Yah, sir. A Highseaer! East India and Pacific Lines, sir… (ang.) — Tak, panie. Kapitan wolnych mórz! Linie okrętowe Indie Wschodnie–Pacyfik, panie.
* …worth of millions. (ang.) — …wart miliony
* Salamanders (ang.) — salamandry, płazy.
* Singhales (ang.) — Syngalezi.
* Bataks (ang.) — Batakowie
* Mollusk (ang.) — mięczak.
* Cliffs (ang.) — skały.
* Pearl–shells (ang.) — muszle perłopławów.
* Thunderstruck (ang.) — osłupiały.
* Fella (od fellow, ang.) — bratku.
* … lizards observations(…) experiments… (ang.) — …obserwacje i doświadczenia z jaszczurami…
* Jelly–fish (ang.) — meduza.
* Be a man… (ang.) — Bądź mężczyzną…
* Harpoons (…) knives (ang.) — Harpuny (…) noże.
* Farms (ang.) — fermy.
* Guaranty (ang.) — gwarancja.
* Goods (ang.) — towary.
* Awning–decks, quarter–decks (ang.) — mowa tu o luksusowych statkach pasażerskich.
* Redactors (ang.) — redaktorzy, dziennikarze.
* …all right! (ang.) — …wszystko w porządku!
* Over– (…) lower–deck (ang.) — górny i dolny pokład.
* Sailor Hospital (ang.) — Szpital dla marynarzy.
* White (ang.) — biała.
* Old (ang.) — stary.
* Dad… (ang.) — Tatusiu…
* Well (ang.) — dobrze.
* …w balladzie Schillera… — mowa o znanej balladzie Fryderyka Schillera „Rękawiczka” (Der Handschuh).
* Trader Horn (ang.) — Kupiec Horn, amerykański film kolorowy, nakręcony przez reżysera van Dyke’a w r. 1931 w Afryce. Film opowiada o przygodach kupca Horna, który ratuje jasnowłosą dziewczynę z niewoli plemienia dzikusów.
* Dressing–gown (ang.) — szlafrok.
* Andrias Scheuchzeri — autentyczna nazwa skamienieliny znalezionej przez Scheuchzera (1672—1733) i błędnie uważanej początkowo za szczątki człowieka z okresu dyluwialnego. Dopiero w sto lat później G. L. Cuvier orzekł, że są to szczątki jaszczura, i określił tego jaszczura nazwą Andrias Scheuchzeri. Jeszcze później F. V. Siebold odkrył na jednej z wysp japońskich żyjącego jaszczura ogromnych rozmiarów (Criptobranchus japonicus), który według zdania niektórych badaczy może należeć do tego samego gatunku co Andrias Scheuchzeri.
* God bless him! (ang.) — Niech go Bóg błogosławi!
* Willkommen (niem.) — Witamy państwa.
* Benvenuti (wł.) — Witamy państwa.
* Auf Wiedersehen! (niem.) — Do widzenia!
* Hybl, Presl, Sedlaczek — postacie autentyczne.
* Divertissement (fr.) — rozrywka.
* Adam Paul (1862–1920) — pisarz francuski, autor powieści historycznych i utopijnych.
* Milieu seksualne — środowisko seksualne
* Animal faber (łac.) — zwierzę używające narzędzi.
* Porównaj: G. Kreuzmann, „Geschichte der Molche”. Hans Tietze, ..Der Moich des XX Jahrhunderts”. Kurt Wolff, „Der Moich und das deutsche Volk”. Sir Herbert Owen, „The Salamanders and the British Empire”. Giovanni Focaja, „L’evoluzione degli anflbii durante in Fascismo”, Leon Bonnet, „Les Urodeles et la Societe des Nationals”. S. Madariaga, „Las Salamandras y la Civilization”, itp.
* Porównaj: „Wojna z Płazami”, cz. I, rozdział XII.
* Jako przykład posłużyć może w tej mierze wycinek ze zbiorów Povondry:
RYNEK PŁAZÓW
(CTK) Według ostatnio wydanego przez Salamander–Syndicate sprawozdania kwartalnego, obrót Płazami wzrósł o 30 procent. W ciągu ostatnich trzech miesięcy dostarczono około 70 milionów Płazów, przede wszystkim do Ameryki Północnej i Środkowej, do Indochin i do włoskiego Somali. W najbliższym czasie rozpoczną się prace przy pogłębianiu i poszerzaniu Kanału Panamskiego, rozbudowie portu w Guajaguil oraz likwidowaniu mielizn i skał podwodnych w Cieśninie Torresa. Przy pracach tych, przy pobieżnym obliczeniu, trzeba będzie przetransportować na inne miejsca ponad 9 miliardów metrów sześciennych ziemi. Budowa wielkich wysp (baz lotniczych) na linii Madera–Bermudy projektowana jest na przyszłą wiosnę. Łączenie wysp Archipelagu Marianny w rejonie mandatu japońskiego postępuje naprzód: dotychczas zyskano 840 tysięcy akrów nowego tzw. lekkiego lądu stałego pomiędzy wyspami Tinian i Saipan. W związku z rosnącym popytem Płazy trzymają się mocno w cenie, a mianowicie: Leading 61, Team 620. Podaż dostateczna.
* O przeszkodach tego rodzaju świadczy na przykład poniższa notatka, wycięta z pisma bez daty:
ANGLIA WSTRZYMUJE EMIGRACJĘ PŁAZÓW?
(Reuter.) Na interpelację posła Izby Gmin. mr J. Leedsa. oświadczył w dniu dzisiejszym sir Samuel Mandeville. że rząd jego królewskiej mości zamknął Kanał Sueski dla wszelkich transportów Płazów, dalej, że nie zgadza się na zatrudnienie ani jednego Plaża na wybrzeżach lub na wodach terytorialnych wysp brytyjskich. Przyczyną tych rozporządzeń, oświadczył sir Samuel, jest zarówno wzgląd na bezpieczeństwo brytyjskich wybrzeży, jak i obowiązujące dawne prawa i umowy o zwalczaniu handlu niewolnikami.
Na pytanie członka parlamentu, mr B. Russela, wyjaśnił sir Samuel, że stanowisko to nie dotyczy jednakże dominiów brytyjskich ani kolonii.
* Do tego celu użyte zostały nowoczesne typy pistoletów, wynalazku inż. Mirko Szafranka, produkcji firmy brneńskiej ,.Zbrojovka”.
* Porównaj z poniższą notatką dziennikarską:
RUCH STRAJKOWY W AUSTRALII
(Havas.) Przewodniczący australijskich Trade–Unionów. Harry Mac Namara, zarządził strajk generalny wszystkich pracowników portowych, transportowych, elektrowni i innych. Centralna organizacja zawodowa żąda mianowicie, by przewóz Płazów do pracy w Australii odbywał się ściśle według kontyngentu ustalonego w ustawach imigracyjnych. Wbrew temu natomiast farmerzy domagają się, by przywóz Płazów był wolny, ponieważ w związku ; ich wyżywieniem znacznie wzrósł popyt na krajową kukurydzę i tłuszcze zwierzęce, przede wszystkim łój owczy. Rząd proponuje kompromis. Syndykat Płazów zdecydowany jest wpłacić na rzecz Trade–Unionów od każdego przywiezionego Płaza premię w wysokości sześciu szylingów. Rząd ze swej strony gotów jest dać gwarancję, że Płazy zatrudnione bada tylko przy robotach w wodzie i że (ze względu na zasady moralności publicznejj nie będą wynurzały się z wody więcej niż na czterdzieści centymetrów, czyli po piersi. Trade–Uniony trwają jednak przy swych żądaniach, do dwunastu centymetrów oraz dziesięć szylingów premii za każdego przywiezionego i zarejestrowanego Płaza. Najprawdopodobniej dojdzie do porozumienia za pośrednictwem banku państwowego.
* Porównaj znamienny dokument ze zbiorów Povondry:
Płazy ratują życie 36 tonącym
Od naszego specjalnego wysłannika
Madras, 3 kwietnia W tutejszym porcie statek parowy „Indian Star” wpadł na wiozącą około czterdziestu tubylców łódź, która natychmiast zatonęła. Zanim jeszcze ruszyła z portu motorówka policyjna, rzuciły się na pomoc Plaży, pracujące przy odszlamowaniu portu, i wyniosły na brzeg trzydzieści sześć osób spośród tonących. Jeden z Płazów wydobył z wody trzy kobiety i dwoje dzieci. W podzięce za ten czyn otrzymały Płazy od miejscowych władz pisemne podziękowanie w nieprzemakalnej kasecie. W związku z tym zajściem jednak sfery tubylcze są niezwykle zaniepokojone i wzburzone Faktem, że Płazy ośmieliły się dotknąć tonących przedstawicieli wyższych kast. Sfery te uważają bowiem Płazy za stworzenia nieczyste i tym samym nietykalne. W porcie zgromadziło się kilka tysięcy tubylców domagających się, by Płazy zostały z portu usunięte. Policja jednakże przywróciła porządek, skutkiem czego trzy osoby zostały zabite. Sto dwadzieścia osób aresztowano. . |
O godzinie dziesiątej wieczór spokój został przywrócony całkowicie. Plaży pracują w dalszym ciągu |
* Porównaj poniższy niezwykle ciekawy wycinek, niestety wydrukowany w nieznanym języku, dlatego też nie nadający się do przetłumaczenia:
SAHT NA KCHRI TE SALAAM ANDER BWTAT
Saht gwan t’lap ne Sallam Ander bwtati og t’cheni bechri ne Simbwana m ‘bengwe ogandi sukh na moimoi opwana Salaam Ander sri m ‘oana gwen ‘s. Og di limbw, og di bwtat na Salaam Ander kchri p’we ogandi p’we o’gwandi te ur maswali sukh? Na, ne ur lingo t’Islamli kcher oganda Salaam Andrias sahti. Bend op’tonga kchri Simbwana medh, salaam!
* Right! Thank you. sir (ang.) W porządku? Dziękuję panu.
* Thank–ship (ang.) statek—cysterna, tankowiec.
* Ces Zoos–là (fr.) — Te zoologi.
* Cest un type… (fr.) — Co za dziwak…
* Bericht uber die somatische Veranlagung der Molche (niem.) — Sprawozdanie o cechach somatycznych płazów.
*** Charakterystycznym dokumentem jest ankieta pisma „Daily Star” na temat: „Czy Płazy mają duszę?” Przytaczamy z ankiety tej (bez gwarancji autentyczności) wypowiedzi paru znakomitych osobistości:
Dear Sir, /Dear sir… (ang.) — Drogi panie…/
Z przyjacielem moim, wielebnym H. B. Bertramem, obserwowaliśmy Jaszczury przez czas dłuższy podczas budowy tamy w Adenie. Rozmawialiśmy z nimi parokrotnie, lecz nie stwierdziliśmy ani śladu uczuć wyższych, jak Honor, Wiara, Patriotyzm, Duch Sportowy! A cóż innego moglibyśmy przyjąć za określenie pojęcia duszy?
Yours truly
Colonel John W. Britton
Nigdy nie widziałem Płaza, lecz jestem przekonany, że stworzenia, które nie mają własnej muzyki, nie mają także duszy.
Toscanini
Dajmy spokój zagadnieniom duszy. O ile udało mi się zaobserwować Plaży typu Andriasa, mogę stwierdzić, że nie posiadają wcale indywidualności: jeden do drugiego podobny, jednakowo pilni, jednakowo zdolni i — jednakowo bez wyrazu. Słowem: urzeczywistniają prawdziwy ideał nowoczesnej cywilizacji, a wiec Przeciętność.
Andre d’Artois
Naturalnie, że nie mają duszy. I to czyni je podobnymi do człowieka.
G. B. Show
Ankieta panów wprawiła mnie w zakłopotanie. Wiem na przykład, że mój pekińczyk. Bibi, ma maleńką, rozkoszną duszyczkę. Także i moja kotka syjamska. Sidi Hanum. ma {‘usze wspaniałą i okrutną! Ale Płazy? Owszem, są to bardzo zdolne i inteligentne biedaki. Umieją mówić, liczyć i być niezwykle użyteczne. Ale cóż. kiedy są takie obrzydliwe!
Madeleine Roche
A niech sobie będą Płazy, grunt, że to nie marksiści.
Kurt Huber
Nie mają duszy. Gdyby ją miały, musielibyśmy przyznać im równe z człowiekiem prawa. A to byłby absurd.
Henry Bond
Nie mają zupełnie sex–appealu. I dlatego też nie mają duszy.
Mae West
Mają duszę, tak jak każde stworzenie żyjące, jak każda roślina, jak wszystko, co żyje. Potężna jest tajemnica wszechżycia.
Sandrabharala Nath
Ciekawa jest ich technika i styl pływacki. Możemy się od nich wiele nauczyć, zwłaszcza jeśli chodzi o pływanie na długie dystanse.
Tony Weissmuller
* Szczegóły patrz w książce: Mme Luise Zimmermann. są vie. ses idees, son oeuvre * (Alcan). Cytujemy z niej pełne pietyzmu wspomnienia Salamandra, jednego z jej pierwszych uczniów:
„Siedząc przy naszym prostym, lecz czystym i wygodnym basenie czytała nam bajki Lafontaine’a. Chociaż wilgoć szkodziła Jej wyraźnie, nie zwracała na to uwagi, pochłonięta swoją pracą wychowawczą. Mówiła o nas: «Mes petits Chinois»/Moi mali Chińczycy/, gdyż podobnie jak Chińczycy nie mogliśmy wymówić spółgłoski r. Za jakiś czas tak się jednak do tego przyzwyczaiła, że sama w końcu wymawiała własne nazwisko: mme Zimmelmann. My, kijanki, uwielbiałyśmy ją po prostu; te zupełnie młode, które nie miały jeszcze rozwiniętych płuc, płakały z rozpaczy, że nie mogą wychodzić z wody i towarzyszyć jej w przechadzkach po ogrodzie szkolnym. Była taka dobra i kochana, że — o ile mi wiadomo — raz tylko wpadła w gniew. Było to wówczas, gdy nasza młoda nauczycielka historii kiedyś w upalny dzień, ubrana w kostium kąpielowy, zeszła między nas do basenu i siedząc po szyję w wodzie wykładała nam historię walk o wolność narodów. Wówczas nasza kochana pani Zimmelmann rozgniewała się bardzo. «Mademoiselle, niech pani idzie natychmiast się wykąpać, ale to natychmiast!* — wolała ze łzami w oczach. Była to dla nas delikatna, lecz bardzo wyraźna lekcja, że nie możemy mieć nic wspólnego z ludźmi; później nawet wdzięczni byliśmy naszej duchowej przewodniczce, że stwierdzenie to podała nam do wiadomości w sposób tak prosty i taktowny.
Kiedy czyniliśmy dobre postępy, zaczęła nam kiedyś czytać w nagrodę poezje nowoczesne, jak Franfois Coppee/(1824—1908) — niegdyś bardzo popularny francuski autor wierszy./ «To jest już zbyt nowoczesne — oświadczyła — ale ostatecznie dziś i to także należy już do zakresu wyksztalcenia ogólnego.» Pod koniec roku szkolnego odbyła się publiczna akademia, na którą został zaproszony pan prefekt z Nicei i caly szereg oficjalnych osobistości. Zdolniejsi i wybitniejsi uczniowie, ci, którzy już mieli płuca, wytarci do sucha przez woźnego szkolnego, przybrani zostali w jakieś białe togi. Recytowali za cienką zasianą (żeby się ich panie nie przestraszyły) bajki Lafontaine’a, wzory matematyczne, dynastie francuskie z odpowiednimi datami. Pan prefekt w długiej i pięknej przemowie złożył naszej drogiej dyrektorce wyrazy podziękowania i uznania. W ten sposób zakończył się ten radosny dla nas dzień.
Tak jak o nasz rozwój duchowy dbano również i o potrzeby ciała. Raz na miesiąc oglądał nas weterynarz miejscowy, raz na pól roku sprawdzano według wagi, czy fizycznie rozwijamy się prawidłowo.
Nasza zacna opiekunka kładła nam specjalnie na serce i na sumienie, abyśmy wyrzekali się naszych obrzydliwych, rozpustnych Tańców Księżycowych. Aż wstyd mi powiedzieć, że mimo to niektórzy starsi wychowankowie potajemnie w czasie pełni dopuszczali się tego występku, hańby na naszym honorze. Mam jednak nadzieję, że nasza troskliwa opiekunka nigdy się o tym nie dowiedziała. Fakt ten złamałby jej wielkie, szlachetne, pełne najwspanialszych uczuć serce.”
* Ecoles (fr.) — szkoły.
* Między innymi słynny filolog Curtius w dziele swym „Janua linguarum aperta(brama języków otwarta.) żądał, by jako jedyny język porozumiewawczy dla Płazów została zastosowana łacina złotego wieku Wergilego. „Dziś możemy spowodować — nawoływał — by łacina, ten najwspanialszy, najbogatszy, pod względem zasad gramatycznych i naukowych najlepiej opracowany język, stała się znów językiem żywym, i to w skali światowej. Jeżeli ludzkość nie potrafi zrozumieć powagi tego zagadnienia, zróbcie to wy sami, Salamandrae, gens maritima(Salamandry, szczep morski.). Sami obierzcie za swój język macierzysty eruditam linguam lati nam(uczoną mowę łacińską), jedyny język godny tego, by mówił nim orbis terrarum(świat.)! Wiecznotrwała będzie wasza zasługa, o Salamandrae, jeśli wskrzesicie do nowego życia odwieczny język bogów i herosów! Wraz z tym językiem przejmiecie także wspaniałe tradycje Imperium Rzymskiego”.
Natomiast pewien Łotysz, urzędnik pocztowy, nazwiskiem Wolteras, wynalazł i opracował na spółkę z pastorem Mendeliusem specjalny język Płazów, nazwany językiem pontyjskim (pontic lang). Zastosował on w języku tym pierwiastki wszystkich języków świata, zwłaszcza narzeczy afrykańskich. Język ten zdobył pewną popularność, zwłaszcza w państwach pomocnych, niestety tylko wśród ludzi. Za stolicę owego języka Płazów obrana została Upsala, jednakże — o ile nam wiadomo —językiem tym nigdy żaden Płaz się nie posługiwał. Prawdę powiedziawszy najbardziej pośród Salamandrów przyjął się basic–english, tak że stał się później oficjalnym językiem Płazów.
* Porównaj felieton pióra Jaromira Seidla–Novomestkiego, który przechował się w zbiorach Povondry.
Nasz przyjaciel na wyspach Galapagos
Wybrawszy się wraz z małżonką, poetką Jarmilą Seidel–Chrudimską, w podróż dokoła świata, by wśród czarów nieznanych, wstrząsających wrażeń chociaż częściowo oderwać się od myśli o ciężkiej stracie, jaką ponieśliśmy przez śmierć naszej ukochanej ciotki, literatki, Bogumiły Janda–Strzeszovickiej — dotarliśmy aż na dzikie, dziwnymi legendami opiewane wyspy Galapagos. Mieliśmy tylko dwie godziny czasu, zużytkowaliśmy je więc na przechadzkę po wybrzeżu tego bezludnego łańcucha wysp.
— Spójrz, jak cudownie dziś zachodzi słońce — zagadnąłem żonę. — Zupełnie jakby cały horyzont tonął w powodzi złota i krwi!
— To pan jest Czechem? — odezwa/ się tuż za nami jakiś glos w poprawnym czeskim języku.
Zdumieni obejrzeliśmy się w tym kierunku. Nie było nikogo… Tylko wielki czarny Płaz kołysał się na fali, trzymając w ręku coś, co przypominało książkę. Podczas naszej podróży dokoła świata nieraz już widywaliśmy Płazy, nigdy jednak nie mieliśmy okazji rozmawiać z nimi. Więc też czytelnik zrozumie nasze zdumienie: na całkowicie pustym wybrzeżu spotykamy Płaza, który zaczepia nas w naszym ojczystym języku…
— Kto tu coś mówił?! — zawołałem po czesku.
— To ja się odważyłem, proszę pana — odezwał się Płaz chyląc się w ukłonie. — Ale usłyszawszy po raz pierwszy w życiu rozmowę w języku czeskim, nie maglem się pohamować.
— Ale skądże pan umie po czesku? — pytałem zdumiony.
— Właśnie uczyłem się koniugacji słowa posiłkowego „być” — odpowiedział Plaż. — Ten czasownik odmienia się nieprawidłowo we wszystkich językach świata.
— Ale jak, gdzie i skąd nauczył się pan po czeska? — nalegałem.
— Przypadek wsunął mi w rękę tę książkę — odparł Plaż wskazując na książkę, którą wiośnie trzymał w ręku. Był to Podręcznik języka czeskiego dla Płazów. Kartki książki zdradzały ślady częstego i gruntownego używania. — Zawędrowała tu z paczką książek o treści —naukowej. Miałem do wyboru: Geometrię dla klas wyższych szkól średnich. Historię taktyki wojennej, Przewodnik po Dolomitach lub Zasady bimetalizmu. Wybrałem jednak tę. I książka ta stalą mi się najmilszą towarzyszką. Znam już ją całą na pamięć, a mimo to znajduję w niej wciąż jeszcze źródła rozrywki i nauki.
Wyraziliśmy mu wraz z małżonką cala naszą radość i podziw dla jego prawidłowej, świetnie zrozumiałej wymowy.
— Niestety, nie ma tu nikogo, z kim mógłbym rozmawiać po czesku — odpowiedział skromnie nasz nowy przyjaciel — nie jestem pewien, czy siódmy przypadek od słowa koń jest końmi czy w koniach?
— Końmi — zapewniłem go.
— Ależ nie, w koniach! — wtrąciła moja żona gwałtownie.
— Czy byłby pan tak łaskaw powiedzieć mi — dopytywał się nasz miły rozmówca ciekawie — co słychać nowego w starej Pradze, mieście o stu wieżach?
— No cóż. rozwija się, rośnie! — tłumaczyłem mu ogromnie uradowany jego zainteresowaniem. I w paru słowach starałem się mu nakreślić wspaniały rozkwit naszej stolicy.
— Jakież to świetne wiadomości! — stwierdził Płaz z wyraźnym zadowoleniem. — A czy wiszą jeszcze na Mostowej Wieży ścięte głowy skazanych na śmierć panów czeskich?
— Och, już dawno nie! — odpowiedziałem zaskoczony mocno (muszę się wam przyznać) jego pytaniem.
— Jakaż to szkoda! — wyraził żal sympatyczny Płaz. — To przecież była wspaniała pamiątka historyczna. To niepowetowana strata, że tyle nadzwyczajnych pamiątek zostało w czasie wojny trzydziestoletniej zniszczonych. O ile się nie mylę, to w tym okresie cala czeska ziemia została obrócona w perzynę, zroszona krwią i łzami. To jeszcze wielkie szczęście, że nie zaginął wówczas genetivus po przeczeniu. Bo tu w tej książce jest napisane, że jakoby jest w stadium zaniku. Bardzo byłoby mi go żal, proszę pana.
— Więc pana jednak oczarowała nasza historia! — zdziwiłem się radośnie.
— Oczywiście, proszę pana. Zwłaszcza klęska pod Białą Górą i trzechsetletnia niewola. W tej książce bardzo wiele o tym czytałem. Zapewne bardzo dumni jesteście z tej swojej trzechsetletniej niewoli. To był nadzwyczajny okres, proszę pana.
— Tak, ciężki okres — potwierdziłem. — Okres ucisku i rozpaczy.
— Bardzoście cierpieli? — zapytał nasz przyjaciel z nagłym, niezwykłym wprost zainteresowaniem.
— Cierpieliśmy znosząc niewysłowione męczarnie pod jarzmem naszych srogich ciemiężycieli.
— A, to bardzo się cieszę — oświadczył Płaz z ulgą. — Bo właśnie w tej mojej książce tak jest napisane. Wie pan, to wspaniała książka, znacznie lepsza niż Geometria dla klas wyższych szkól średnich. Jakżebym chciał znaleźć się kiedyś na tym pamiętnym miejscu, gdzie ponieśli śmierć czescy panowie, albo na którym innym z wielu miejsc okrutnego bezprawia…
— To niechże pan kiedy przyjedzie do nas — zapraszałem go bardzo serdecznie.
— Bardzo dziękuję za łaskawe zaproszenie — skłonił się. — Niestety jednak, tak dalece nie mam swobody poruszania się…
— Moglibyśmy przecież pana kupić — wyrwało mi się. To znaczy… właściwie chciałem powiedzieć, że dzięki ofiarności publicznej moglibyśmy się postarać o środki, które umożliwiłyby panu…
— Bardzo serdecznie państwu dziękuję! — wyjąkał nasz przyjaciel wyraźnie wzruszony. — Słyszałem jednakże, proszę pana, że woda w Wełtawie nie jest zbyt dobra. My w wodzie rzecznej zapadamy na bardzo ciężką czerwonkę… — Zamyślił się na chwilkę, a potem dodał: — Zresztą trudno by mi było rozstać się z moim ogródkiem.
— Ach! — wtrąciła się moja małżonka. — Ja także jestem ogrodniczką z zamiłowania! Jakże byłabym panu wdzięczna, gdyby zechciał nam pan pokazać jakieś okazy flory tutejszej!
— Ależ z największą przyjemnością, szanowna pani — odparł Płaz, uprzejmie kłaniając się. — Ale czy nie będzie to pani robiło różnicy, że mój ogródek znajduje się pod wodą?
— Pod wodą?
— Tak Dwadzieścia dwa metry pod wodą.
— A jakie pan hoduje rośliny?
— Sasanki morskie — odpowiedział nasz przyjaciel — i to cały szereg odmian szlachetnych. Dalej rozgwiazdy morskie, a także i ogórki morskie, nie mówiąc już oczywiście o rozmaitych rodzajach korali. „Szczęśliwy, kto dla kraju swego wyhodował choć jedną róże. choć jeden szczep „ — powiada poeta…
Niestety trzeba było się żegnać, statek dawał już sygnał odjazdu.
— A co mam od pana oświadczyć, panie… panie… — właściwie nie wiedziałem, jak się nasz miły towarzysz nazywa.
— Nazywam się Bolesław Jablonsky<(właściwie Kareł Tupy, 181–—1881) — ksiądz, pisarz; prócz kazań i modlitw autor wierszy lirycznych i patriotycznych oraz utworów dydaktyczno—moralizatorskich.> skromnie zwrócił mi uwagę Płaz. — To moim zdaniem bardzo piękne nazwisko. Wybrałem je oczywiście z tej książki.
— Więc, panie Jablonsky, co mam w pańskim imieniu oświadczyć memu narodowi?
Plaż zastanowił się chwilę.
— Niech pan powie swoim rodakom — rzekł wreszcie głęboko przejęty — niech im pan powie… by strzegli się starych słowiańskich swarów i niezgody… by wciąż w pamięci mieli Lipany, a zwłaszcza Białą Górę! Żegnam państwa, moje uszanowanie — zakończył nagle, z trudem opanowując wzruszenie.
Zamyśleni i wstrząśnięci, wsiedliśmy na statek. Nasz przyjaciel stal na występie skalnym i kiwal nam ręką. Zdawało mi się, że coś jeszcze wolał.
— Co on wolał? — spytała żona.
— Nie wiem… Coś jak: „Pozdrówcie pana doktora Baxę!…”
* W Niemczech zwłaszcza zabroniono wszelkiej wiwisekcji, ale tylko uczonym żydowskim.
* Zdaje się, że wchodziły tu także w grę przesłanki natury moralnej. Pośród papierów Povondry znalazła się bowiem „Odezwa” pisana w wielu jeżykach — najwidoczniej drukowana w prasie całego świata — a podpisana przez księżnę of Huddersfield. Odezwa ta brzmiała:
Liga Ochrony Płazów do was specjalnie się zwraca, kobiety, abyście w imię przyzwoitości i dobrych obyczajów ujęły w swe ręce ster wielkiej akcji, mającej na celu zaopatrzenie Płazów w odpowiednie ubranie. Najodpowiedniejsza do tego celu jest długa na 40 cm i szeroka w pasie na 60 cm spódniczka, najlepiej z wszytą w pasie gumką, specjalnie godna polecenia jest spódniczka układana (plisse), bardzo wygodna i dająca większą swobodę ruchów. W krajach tropikalnych wystarczy nawet fartuszek z tasiemkami do wiązania, sporządzony z taniego materiału do prania lub resztek starej odzieży. Pomóżcie jakoś tym biednym Płazom, by przy pracach w pobliżu ludzi nie musiały się pokazywać nago, co na pewno obraża ich wrodzone poczucie wstydu, a w nieprzyjemną sytuację wprowadza każdego przyzwoitego człowieka, zwłaszcza kobietę i matkę.
Mimo to jednak akcja ta nie powiodła się, nic nie wiadomo bowiem o tym, by Płazy nosiły jakieś spódniczki czy fartuszki; prawdopodobnie przeszkadzałyby im w ruchach pod wodą lub w ogóle nie chciałyby się na nich trzymać. Skoro jednak Płazy zostały od ludzi odgrodzone drewnianymi płotami, oczywiście wszelkie przyczyny wstydu i nieprzyjemnych dla stron obu sytuacji odpadły.
O ile chodzi o wzmiankę, że trzeba było chronić Płazy przed różnego rodzaju przykrościami — to mielibyśmy na myśli przede wszystkim psy. Otóż psy żyły z Płazami wiecznie na stopie wojennej, atakując je stale i zawzięcie nawet i pod wodą, nie licząc się nawet z tym, że po ugryzieniu Płaza na psich pyskach występowało ostre zapalenie śluzówki. Czasem Płazy próbowały się bronić, w konsekwencji czego niejeden dzielny pies zginął od motyki czy oskarda. Ale pomiędzy psami a Płazami trwał stale stan nieprzejednanej wrogości, który po wybudowaniu płotów wcale nie zmienił się na lepsze. Przeciwnie: zaostrzył się nawet jeszcze. Tak to jednakże bywa, i to nie tylko z psami…
Nawiasem powiedziawszy, te ciągnące się setkami i tysiącami kilometrów smołowane płoty zużyte zostały również do celów wychowawczych. Wymalowano na nich — wzdłuż całej ich długości — wielkie napisy, zawierające odpowiednie dla Płazów hasła, jak na przykład:
WASZA PRACA — TO WASZ SUKCES.
SZANUJCIE KAŻDĄ SEKUNDĘ!
DZIEŃ MA TYLKO 86,400 SEKUND!
KAŻDY Z WAS TYLE JEST WART,
ILE WYKONANA PRZEZ NIEGO PRACA.
W CIĄGU 57 MINUT MOŻECIE WYBUDOWAĆ
METR TAMY!
KTO PRACUJE — SŁUŻY SPOŁECZEŃSTWU,
KTO NIE PRACUJE — NIECH NIE JE!
I tak dalej. Jeżeli uświadomimy sobie, że drewniane płoty odgradzały ponad trzysta tysięcy kilometrów wybrzeży morskich na całym świecie, potrafimy sobie wyobrazić, ile to szczytnych i bardzo postępowych haseł udało się na nich umieścić.
* Por. pierwszy proces Płazów, jaki miał miejsce w Durbanie i który był bardzo szeroko komentowany w prasie całego świata (patrz wycinki Povondry). Urząd Portowy w A. zatrudniał kolumnę roboczą Płazów. Po pewnym czasie Płazy tak się rozmnożyły, że nie mogły się już w porcie pomieścić, wobec czego część kijanek usadowiła się na sąsiednim wybrzeżu. Obywatel ziemski B., do którego gruntów należała owa właśnie część wybrzeża, żądał, by Urząd Portowy wyewakuował swoich Salamandrów z jego prywatnego wybrzeża, gdzie mieści się jego kąpielisko. Urząd Portowy twierdził natomiast, że ta sprawa go nie obchodzi; skoro bowiem Płazy osiedliły się na gruntach skarżącego, stały się tym samym jego prywatną własnością. Sprawa ciągnęła się w nieskończoność, a tymczasem Płazy (czy to z wrodzonego popędu, czy też z zapału do pracy, jaki im zaszczepiono przez wychowanie) bez jakiegokolwiek rozkazu i bez pozwolenia zaczęły budować tamy i baseny portowe na brzegu pana B. Wówczas pan B. złożył na wymieniony Urząd skargę o zniszczenie jego majątku. W pierwszej instancji powództwo zostało oddalone z uzasadnieniem, że majątek pana B. nie został w ten sposób zniszczony, lecz raczej zyskał na wartości. Natomiast druga instancja przyznała rację skarżącemu w tym sensie, że nikt nie jest obowiązany do ponoszenia na swym majątku strat z tytułu szkód wyrządzonych przez zwierzęta hodowlane sąsiada i że Urząd Portowy w A. musi ponieść koszty za wszelkie wyrządzone przez Płazy szkody, tak jak gospodarz wiejski obowiązany jest wynagrodzić szkody, jakie jego dobytek wyrządził sąsiadom. Pozwany jednak protestował twierdząc, że nie może ponosić odpowiedzialności za Płazy, gdyż nie może ich w morzu zamknąć. Wówczas sędzia zadecydował, że jego zdaniem wyrządzone przez Płazy szkody należy traktować tak jak szkody wyrządzone przez kury, których także zamknąć nie można, gdyż umieją one latać. Na to adwokat Urzędu Portowego wystąpił z zapytaniem, w jaki więc sposób ma jego klient Płazy wyrzucić albo też zmusić, by same opuściły wybrzeże stanowiące własność pana B. Odpowiedź sędziego brzmiała: „To już nie jest rzeczą sądu”. Adwokat ponowił jednak pytanie na temat, jakby się czcigodny sędzia zapatrywał na kwestię wydania przez pozwany Urząd polecenia wystrzelania tych Płazów. Sędzia odpowiedział mu, że jako dżentelmen brytyjski uważałby czyn taki za wysoce niestosowny, a poza tym za naruszenie praw myśliwskich pana B. Strona pozwana powinna bądź to usunąć Płazy z prywatnego majątku skarżącego, bądź to naprawić powstałe w majątku tym przez pobudowanie tam i wyregulowanie brzegów szkody w ten mianowicie sposób, że doprowadzi owo wybrzeże do stanu poprzedniego. Wówczas adwokat wystąpił z jeszcze innym pytaniem: czy do burzenia tych inwestycji będzie można użyć Płazy. Sędzia oświadczył, że jego zdaniem w żadnym wypadku, o ile nie zostanie uzyskana na to zgoda skarżącego, którego żona brzydzi się Płazami i nie może kąpać się na brzegu morskim zamieszkałym przez Salamandrów. Pozwana strona zwróciła uwagę, że wybudowane tamy nie mogą być rozebrane bez Płazów, gdyż mieszczą się pod powierzchnią morza. Sędzia oświadczył, że sąd nie chce i nie może decydować o szczegółach technicznych; zadaniem sądu jest obrona praw majątkowych, a nie decydowanie o tym, co jest możliwe do wykonania, a co nie.
W ten więc sposób strona prawna kwestii została wyjaśniona, nie wiadomo jednakże, jak Urząd Portowy w A. wybrnął z tej sytuacji. Na przykładzie tym jednak okazało się, że kwestię Płazów trzeba będzie prędzej czy później uregulować przy pomocy nowoczesnych metod prawnych.
* Niektórzy równouprawnienie Płazów rozumieli tak dosłownie, iż żądali, by Jaszczury zostały dopuszczone do wszelkich stanowisk publicznych w wodzie i na lądzie (J. Courtaud), by tworzyć z nich normalne, dobrze uzbrojone pułki podmorskie z odpowiednimi podmorskimi dowódcami na czele (generał m.s. Destours), by wreszcie dozwolone było zawieranie małżeństw mieszanych pomiędzy Płazami a ludźmi (adwokat Louis Pierrot). Przyrodnicy wprawdzie tłumaczyli, że małżeństwa tego rodzaju są w ogóle niemożliwe, jednakże mecenas Pierrot oświadczył, że tu wcale nie chodzi o możliwości w sensie wiedzy przyrodniczej, że sam gotów jest pojąć za małżonkę samicę Płaza, by udowodnić, że proponowana zmiana prawa małżeńskiego nie pozostanie tylko na papierze. (Mecenas Pierrot stał się potem ogromnie wziętym adwokatem w sprawach rozwodowych.)
(Przy tej okazji warto także zaznaczyć, że w tym czasie — zwłaszcza w prasie amerykańskiej — pojawiły się liczne notatki na temat jakoby gwałcenia dziewcząt przez Płazy podczas kąpieli. W związku z tym zaczęły się w Stanach Zjednoczonych mnożyć wypadki chwytania i linczowania Płazów, zwłaszcza przez palenie na stosie. Darmo uczeni występowali przeciwko temu zwyczajowi ludowemu dowodząc, że ze względów anatomicznych zbrodnia tego rodzaju ze strony Salamandrów jest absolutnie wykluczona; całe masy dziewcząt przysięgały, że zaszły w ciążę od Płazów, co było dla każdego przyzwoitego Amerykanina dostatecznym wyjaśnieniem sprawy. Później palenie Płazów na stosach ograniczono w pewnym sensie w ten sposób, że mogło się ono odbywać wyłącznie w sobotę, i to pod dozorem straży pożarnej. W tym samym mniej więcej czasie powstał Związek Obrony Płazów przed Linczowaniem, na którego czele stanął Murzyn, rev. Robert J. Washington. Do związku tego przystąpiło około stu tysięcy członków, naturalnie bez wyjątku sami Murzyni. Prasa amerykańska uderzyła na alarm, że związek ten ma charakter polityczny i wywrotowy. Doszło więc do napadów na dzielnice murzyńskie i masowego palenia na stosach Murzynów, którzy po kościołach modlili się za Braci—Płazów. Wzburzenie przeciw Murzynom doszło do szczytu, kiedy od podpalonego murzyńskiego kościoła w Gordonville [L] zajęło się całe miasto. Te jednakże sprawy nie wiążą się bezpośrednio z historią Płazów.)
Przytaczamy niektóre postanowienia przepisów prawa prywatnego i publicznego, które zostały wydane dla Płazów: każdy Salamander został zapisany w Księdze Metrykalnej Płazów i zarejestrowany w miejscu pracy; obowiązywało go pozwolenie na prawo pobytu. Obowiązujące od głowy podatki ściągał im z żywności (ponieważ Płazy nie dostawały wynagrodzenia w pieniądzach) i odprowadzał do skarbu ich właściciel. Musiały one również płacić dzierżawę z zajmowanego wybrzeża, podatki gminne, koszty stawiania płotów drewnianych, opłaty szkolne i inne świadczenia publiczne. Musimy przy tym lojalnie stwierdzić, że pod tym względem były one traktowane zupełnie tak samo jak wszyscy inni obywatele, czyli że w pewnym sensie posiadały równouprawnienie.
* Patrz encyklika papieska: Mirabilia Dei opera.
* Literatura tego przedmiotu jest tak olbrzymia, że sama jej bibliografia obejmuje dwa potężne tomy.
* Porównaj w papierach Povondry wybitnie pornograficzną broszurkę, która była jakoby przedrukiem z akt policyjnych w B… Informacji, mieszczących się w tym „wydawnictwie prywatnym, wydanym dla celów naukowych”, w przyzwoitej książce zamieścić nie podobna. Podajemy tylko niektóre szczegóły:
„W świątyni kultu Salamandra, znajdującej się przy ulicy… pod numerem… na samym jej środku mieści się wielki basen, wyłożony ciemnoczerwonym marmurem. Woda w basenie przesycona jest wonnymi olejkami, ogrzewana i oświetlana od strony dna stale zmieniającym barwy światłem. Poza tym w całej świątyni panują ciemności. Przy śpiewie litanii Płazów po marmurowych stopniach zstępują do grającego barwami tęczy basenu szeregi niczym nie odzianych Salamandrów z jednej strony samce, z drugiej samice, a wraz z nimi przedstawiciele wyższych sfer miejskiego towarzystwa. Spośród obecnych wymienić możemy: baronową M., aktora filmowego S., ambasadora D. i cały szereg znanych osobistości. Nagle błękitny reflektor oświetla wystający ponad wodą olbrzymi blok marmuru, na którym spoczywa głośno dysząc stary, czarny Płaz zwany Mistrz Salamander. Po chwili milczenia Mistrz rozpoczyna przemowę: wzywa wiernych, by gorliwie i całą duszą oddali się rozpoczynającym się obrzędom Tańca Płazów i by uczcili w ten sposób Wielkiego Salamandra. Potem podnosi się i zaczyna kołysać górną połową ciała. Na to cała męska część wiernych, zanurzonych aż po szyję w wodzie, zaczyna namiętnie wirować, coraz prędzej, coraz prędzej — podobno w tym celu, żeby mogło powstać Środowisko Seksualne. Podczas tego samice nawołują głośno: «Ts, ts, ts!» — i skrzeczą gwałtownie. Wreszcie światła pod wodą zaczynają gasnąć jedno po drugim… Rozpoczyna się ogólna orgia.”
Oczywiście nie możemy wziąć odpowiedzialności za treść opowiadania, faktem jest jednak, że we wszystkich większych miastach Europy policja surowo ścigała te jaszczurze sekty, wywołując w związku z tym olbrzymie skandale towarzyskie. Mamy prawo sądzić jednak, że kult Wielkiego Salamandra zatoczył olbrzymie kręgi, ale że na ogół nabożeństwa odprawiane były bez takiego bajecznego przepychu, a wśród warstw mniej zamożnych nawet bez wody.
* Molh (niem.) — płaz.
* Także wspomniana już wyżej modlitwa za Płazy definiowała je jako Dei creatura de gente Molche (Stworzenie boże rodu Płazów).
* Zachowany w papierach Povondry apel brzmi:
TOWARZYSZE PŁAZY!
System kapitalistyczny znowu znalazł sobie nową ofiarę. Gdy tyrania jego definitywnie wali się w gruzy pod ciosami rewolucyjnego rozmachu uświadomionego klasowo proletariatu, zmurszały kapitalizm zaprzągł w swą służbę was, Pracownicy Morza, zakuł was w niewolę swej drobnomieszczańskiej cywilizacji, podporządkował was swym prawom klasowym, pozbawił was całkowicie wolności, uczynił wszystko, by móc was wykorzystywać bezkarnie i brutalnie
(14 wierszy skonfiskowano)
Pracujące Płazy! Nadchodzi moment, że zaczynacie uświadamiać sobie całą krzywdę niewolnictwa, w jakim żyjecie
(7 wierszy skonfiskowano)
oraz domagać się praw swoich jako klasa i naród!
Towarzysze Płazy! Rewolucyjny proletariat całego świata wyciąga do was dłoń
(11 wierszy skonfiskowano)
przy pomocy wszelkich środków. Twórzcie rady zakładowe, wybierajcie mężów zaufania, zakładajcie fundusze strajkowe! Bądźcie pewni, że uświadomione masy pracujące nie odstąpią was w waszej słusznej walce i ręka w rękę z wami podejmą ostatni atak.
(9 wierszy skonfiskowano)
Uciemiężone, rewolucyjne Plaży całego świata, łączcie się! Bój to będzie ostatni!
podpisano: MOŁOKOW
* W zbiorach Povondry znaleźliśmy zaledwie kilka takich odezw, resztę widocznie musiała spalić uprzednio pani Povondrowa. Z zachowanego materiału podajemy przynajmniej niektóre tytuły:
PŁAZY, RZUĆCIE BROŃ
(Odezwa pacyfistyczna)
MOLCHE, WIRFT JUDEN HERAUS!
(Ulotka niemiecka)
KOLEDZY PŁAZY!
(Apel grupy anarchistów Bakuninowców)
KOLEDZY PŁAZY!
(Odezwa powszechna skautów wodnych)
PRZYJACIELE PŁAZY!
(Odezwa powszechna Centrali Związków Wlaścicieli Akwariów i Hodowców Zwierząt Wodnych)
PŁAZY PRZYJACIELE!
(Odezwa Towarzystwa Odrodzenia Moralnego)
OBYWATELE PŁAZY!
(Odezwa Obywatelskiej Frakcji Kościoła Reformowanego w Dieppe)
KOLEDZY PŁAZY!
WSTĘPUJCIE W NASZE SZEREGI!
(Odezwa Związku Byłych Marynarzy)
KOLEDZY PŁAZY!
(Klub pływacki Aegir)
Specjalnie ważny (sądzimy z tego, że Povondra podkleił go starannie) był, zdaje się, apel, który cytujemy w pełnym tekście (klisza jakiegoś pisma):
* Centre Universitaire de Nice(fr.) — Ośrodek Uniwersytecki w Nicei.
W zbiorze Povondry przechowało się felietonowe, dość powierzchowne ujęcie tej uroczystości, lecz niestety tylko połowa — druga musiała gdzieś zaginąć:
Nicea, 6 maja
W pięknym, jasnym gmachu Instytutu Badań Śródziemnomorskich przy Promenadę des Anglais panował wielki ruch. Dwóch policjantów utrzymywało wolne przejście na chodniku dla zaproszonych osobistości, które po czerwonym kobiercu wchodziły do przewiewnego, przyjemnie chłodnego amfiteatru. Zjawił się uśmiechnięty pan starosta nicejski, pan prefekt w cylindrze, pan generał w błękitnym mundurze, wielu panów z czerwonymi wstążeczkami Legii Honorowej w klapie, wiele dam w pewnym wieku (przeważał w tym roku najmodniejszy kolor terrakota), wiceadmirałowie, dziennikarze, profesorowie i godni staruszkowie wszelkich nacji, jakich na Côte d’Azur zawsze pełno.
Nagle zdarzył się mały incydent: pomiędzy tych dygnitarzy starało się skromnie i nieśmiało wcisnąć jakieś dziwne stworzenie, spowite od stóp do głów w coś w rodzaju długiej, czarnej peleryny czy też domina, z ogromnymi, czarnymi okularami na oczach. Szybko, stąpając niepewnie, weszło do przepełnionego westibulu.
— He, vous — zawołał na niego strażnik — qu’est–ce que vous cherchez id?! < Panie, czego pan tu szuka?!>
A tymczasem do przerażonego gościa podsunęli się dygnitarze uniwersyteccy i teraz zaczęło się: cher docteur, cher docteur… < Drogi doktorze.> Był to właśnie dr Charles Mercier, Płaz uczony, który dziś właśnie miał wygłosić odczyt przed elitą Lazurowego Wybrzeża! Ludzie rzucili się do sali, by znaleźć jakie takie miejsce wśród uroczyście nastrojonego audytorium.
Na podium zasiedli: monsieur le Maire, monsieur Paul Mallory, sławny poeta, mme Maria Dimineanu, delegatka Międzynarodowego Instytutu Współpracy Intelektualnej, pan rektor Instytutu Badań Śródziemnomorskich i cały szereg oficjalnych osobistości. Po drugiej stronie podium stał pulpit dla prelegenta i… A tak, rzeczywiście! Blaszana wanna. Zwyczajna blaszana wanna, taka, jakie to bywają w łazienkach. Dwóch woźnych wprowadziło na podium nieśmiałe stworzenie, zawinięte całe w długą opończę. Odezwały się nieliczne oklaski. Dr Charles Mercier skłonił się skromnie i obejrzał się, gdzie ma usiąść.
Voila, monsieur*< Proszę pana.> — szepnął jeden z woźnych wskazując blaszaną wannę. — To dla pana.
Dr Mercier oczywiście ogromnie się zawstydził, lecz nie potrafił sprzeciwić się tej propozycji. Starał się jak najzręczniej wśliznąć do wanny, lecz zaplątał się w długie poły peleryny i z głośnym pluskiem wpadł do wody. Woda prysnęła na siedzących panów, ci jednak zachowali się tak, jakby nic nie zaszło. Na sali zachichotał ktoś histerycznie, panowie z pierwszych rzędów obracali się zgorszeni, nawołując: ,,Pssst!…” W tej samej jednak chwili monsieur le Maire powstał rozpoczynając przemówienie:
— Panie i panowie! — rzeki. — Mam zaszczyt powitać na terenie pięknego miasta Nicei pana doktora Charles Merciera, wybitnego przedstawiciela życia naukowego naszych najbliższych sąsiadów, mieszkańców głębin morskich. (Dr Mercier wynurzył się do połowy ciała z wody i skłonił się głęboko.) Po raz pierwszy w dziejach cywilizacji morza i lądy podają sobie ręce we współpracy intelektualnej. Dla współżycia w dziedzinie ducha istniała dotychczas nieprzebyta zapora: był nią ocean. Udało się nam ją przekroczyć. Potrafiliśmy na okrętach przemierzać oceany we wszystkich kierunkach, lecz pod ich powierzchnię, panie i panowie, cywilizacja przeniknąć nie mogła. Te małe strzępy lądów, na których żyje ludzkość, otoczone były dotąd dzikim, dziewiczym morzem. Owe wspaniale ramy były zarazem i odwiecznym rozgraniczeniem: po jednej stronie postęp cywilizacji, po drugiej od prawieków niezmienna przyroda. Dziś wiośnie, drodzy słuchacze, granice te padly! (Oklaski.) Nam, dzieciom tej wielkiej doby, przypadlo w udziale wielkie szczęście: możemy być świadkami, jak ojczyzna naszego ducha rośnie, jak występuje z dotychczasowych brzegów, sięga w morskie fale, dociera w glębiny mórz, lącząc z starą kulturą ziemi nowoczesny cywilizowany ocean. Cóż za wspaniale widowisko. (Brawo!) Panie i panowie, dopiero przez narodziny kultury oceanów, której wybitnego przedstawiciela mamy zaszczyt powitać dziś w naszym kole, nasza kula ziemska stalą się planetą naprawdę cywilizowaną. (Huczne oklaski, Dr Mercier wychyla się z wanny i kłania się.)
Drogi doktorze, chlubo nauki — zwrócił się monsieur le Maire do pana dra Merciera, który wsparty o brzeg wanny ze wzruszenia ciężko dyszał skrzelami — niechże pan zaniesie swym rodakom i przyjaciołom na dnie morza nasze serdeczne gratulacje, wyrazy podziwu i najgłębszej sympatii. Niech pan im powie, że w was, naszych morskich sąsiadach, widzimy awangardę postępu i wiedzy, awangardę, która krok za krokiem będzie kolonizować bezgraniczne przestrzenie morza i na dnie oceanów stworzy nowy kulturalny świat. Już widzę, jak w głębinach morza wyrastają nowe Ateny i nowy Rzym, widzę, jak rozkwita tam nowy Paryż z podmorskim Louvrem i Sorboną, z podmorskim Łukiem Triumfalnym i Grobem Nieznanego Żołnierza, z teatrami i bulwarami… Pozwólcie, że zdradzę wam jeszcze me najgłębsze pragnienie. Oto mam nadzieję, że naprzeciw naszej drogiej Nicei wyrośnie w błękitnych falach Morza Śródziemnego nowa Nicea, wasza Nicea, która wspaniałymi podmorskimi dzielnicami, ogrodami i promenadami jak koronką ozdobi nasze wybrzeże. Pragniemy was poznać, pragniemy, żebyście i wy nas poznali. Jestem osobiście przekonany, że bliższe naukowe i społeczne kontakty, które dziś pod tak szczęśliwymi auspicjami podejmujemy, poprowadzą nasze narody do coraz ściślejszej współpracy kulturalnej i politycznej dla dobra całej ludzkości, w interesie pokoju światowego, w interesie postępu. (Długotrwałe oklaski.)
Z kolei powstał dr Charles Mercier i w paru słowach starał się podziękować panu burmistrzowi miasta Nicei, lecz albo był zbyt wzruszony, albo też miał wymowę tego rodzaju, że z przemówienia jego udało się pochwycić zaledwie parę z trudem wymawianych słów. O ile można było dosłyszeć, było to: Jestem wielce zaszczycony”, ,,kontakty kulturalne”, ,,Victor Hugo”. I zaraz potem ogromnie stremowany skrył się w wodzie.
Potem przemawiał Paul Mallory. To, co mówił, nie było to przemówienie, lecz poetyczny hymn, prześwietlony najgłębszą filozofią.
— Wdzięczny jestem losowi — mówił — że pozwolił mi dożyć chwili spełnienia się i zrealizowania najcudniejszego marzenia całej ludzkości. Oto przedziwna realizacja i wypełnienie marzeń: w miejscu mitycznej, zatopionej Atlantydy w uniesieniu obserwujemy wynurzanie się z głębin morza nowej Atlantydy. Drogi kolego Mercier, pan — wieszcz geometrii przestrzennej — i pańscy uczeni przyjaciele jesteście pierwszymi wysłannikami tego nowego świata, który występuje z fal morza! Nie z piany morskiej zrodzona Afrodyta, lecz Pallas Anadyomene. Lecz rzeczą znacznie bardziej dziwną i tajemniczą jest to, że przy tym
(zakończenia brak)
* Pauvre petit (…) ii est tellement laid! (fr.) — Biedny mały (…) jaki on brzydki!
* W papierach Povondry przechowała się wyblakła fotografia z prasy, przedstawiająca obu delegatów Płazów, wychodzących po schodkach z Jeziora Genewskiego na Quai du Montblanc celem wzięcia udziału w obradach Komisji. Oficjalnie byli prawdopodobnie ulokowani w Lac Leman.
Jeśli chodzi o Komisję dla Badania Kwestii Płazów, to dokonała ona wielu bardzo wartościowych prac, głównie w tym sensie, że wystrzegała się wszelkich delikatnych kwestii natury politycznej i gospodarczej. Obradowała ona permanentnie przez długie lata, odbywając w tym czasie ponad tysiąc trzysta posiedzeń, na których bardzo zasadniczo dyskutowano sprawę ujednolicenia nazwy Płazów na terenie międzynarodowym. W tym bowiem względzie panował dotąd niebywały chaos. Poza nazwami naukowymi: Salamander, Płaz, Jaszczur i tym podobne (które to nazwy uważane były w pewnym stopniu za niegrzeczne), proponowanych było cały szereg określeń. Płazy więc miały się nazywać: Trytony, Neptunidy, Tetydzi, Nereidzi, Alianci, Oceanidzi, Posejdony, Lemurowie, Pelagowie, Litoralowie, Bathydowie, Abbysowie, Hydriony, Zandemery (Gens de mer) < ludzie morza>, Sumareny i tym podobnie. Komisja dla Badania Kwestii Płazów miała z tych wszystkich nazw wybrać najodpowiedniejsze. Zagadnieniem tym zajmowała się usilnie i gorliwie aż do samego końca Złotego Wieku Płazów; ostatecznej jednak i jednomyślnej decyzji nie powzięła.
* Aluzja satyryczna Karola Czapka do obozów politycznych burżuazji czeskiej: staroczechów i młodoczechów. (Przyp. red.)
* Povondra włączył także do swoich zbiorów dwa czy trzy artykuły z „Narodni politiky”, traktujące o zagadnieniach dzisiejszej młodzieży. Najprawdopodobniej przez pomyłkę włączył tę kwestię w zakres cywilizacji Płazów.
* Pewien pan z Dejvic opowiadał Povondrze, że kąpał się kiedyś na plaży w Katwijk am Zee. Popłynął daleko w morze, kiedy naraz strażnik zaczął na niego wołać, by zawrócił. Pan ów (niejaki Przihoda, agent handlowy) nie zwracał na to uwagi i płynął dalej. Strażnik skoczył w łódkę i powiosłował za nim.
— Hej, panie! — krzyknął na niego. — Tu nie wolno się kąpać!
— A dlaczego? — zapytał Przihoda.
— Bo tutaj są Płazy.
— Ależ ja się ich nie boję! — zaprotestował pan Przihoda.
— One tu mają jakieś swoje fabryki czy coś takiego — tłumaczył strażnik. — Więc tutaj się nikt nie kąpie.
— Ależ dlaczego?
— Bo one tego nie lubią…
* Projekt ten był związany oczywiście z propagandą polityczną na wielką skalę, której niezwykle ciekawy dokument mamy w ręku dzięki sumienności zbieracza Povondry. Dokument ten brzmi dosłownie:
* Gentlemen’s agreement (ang.) — układ honorowy.
* Der Nordmolch (…) der Edelmolch (niem.) — Płaz północny (…) płaz szlachetny.
* Francis Drake (1545–1596) — autor wprowadza tu celowo imię głośnej postaci historycznej, założyciela angielskiej marynarki wojennej.
* Solche Erfolche erreichen nur Deutsche Molche (niem.) — Takie osiągnięcia mają tylko Płazy niemieckie.
* Untergang der Menschheit (niem.) — Upadek ludzkości.
* Hallo, hallo, hallo! Chief–Salamander speaking! Hallo, Chief–Salamander speaking! Stop all broadcasting you men! Stop your broadcasting! Hallo, Chief–Salamander speaking! (ang.) — Halo, halo, halo! Mówi wódz Salamandrów! Halo, mówi wódz Salamandrów! Przerwać nadawanie, wy ludzie! Przerwać nadawanie! Halo, mówi wódz Salamandrów!
* Ready? (ang.) — gotów?
* Attention! Attention! Hallo! Now! (ang.) — Uwaga! uwaga. Halo! Teraz!
* Good evening. you people (ang.) — Dobry wieczór, ludzie.
* Salamandria, valse erotique (fr.) — Salamandria, walc miłosny.
* Hallo, hallo. hallo, Chief–Salamander speaking! Hallo, Chief–Salamander is going to speak! (ang.) — Halo. halo, halo mówi wódz Salamandrów! Halo, wódz Salamandrów będzie mówił!
* Demarche (tr.) — interwencja.