KAREL CAPEK
KSIĘGA APOKRYFÓW
PRZEŁOŻYŁA HELENA GRUSZCZYŃSKA—DĘBSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU KNIHA APOKRYF?
UKARANIE PROMETEUSZA
Po długich przesłuchaniach trybunał nadzwyczajny pochrząkując i stękając udał_ się pod drzewo świętej oliwki, aby w jego cieniu odbyć naradę.
— Tak, panowie — ziewnął Hipometeusz, przewodniczący trybunału. — Ależ się nam to diablo przeciągnęło! Sądzę, że nie ma co podawać resumé. No, ale niech tam! Żeby nie było potem zarzutów formalnych. A więc: oskarżony Prometeusz, tutejszy obywatel, postawiony przed sąd za wynalezienie ognia, i tym samym za — ehm, ehm — naruszenie istniejącego porządku, przyznał się, że: po pierwsze, istotnie wynalazł ogień; dalej, że kiedykolwiek mu 4ię spodoba, może go wywołać czynnością zwaną krzesaniem; po trzecie, że tej tajemnicy, czyli gorszącego odkrycia, ani nie zachował dla siebie, ani nie zgłosił, gdzie należy, lecz samowolnie zdradził i oddał do użytku ludziom niepowołanym, czego dowiedziono na podstawie zeznań, jakichśmy dopiero co od wezwanych świadków wysłuchali. Myślę, że to wystarczy i że moglibyśmy od razu przystąpić do głosowania co do winy i wydać wyrok.
— Darujcie, obywatelu przewodniczący — wtrącił sędzia Apometeusz — ale wydaje mi się, że ze względu na powagę tego nadzwyczajnego trybunału byłoby przecie może stosowniej, byśmy do ogłoszenia wyroku przystąpili dopiero po dokładnej naradzie i, jak by to powiedzieć, wszechstronnej debacie.
— Jak chcecie, panowie — przyzwolił zgadli wy Hipometeusz. — Sprawa jest właściwie jasna, ale jeśli ktoś z was chce jeszcze coś dodać, to proszę.
— Pozwoliłbym sobie przypomnieć — odezwał się sędzia Ameteusz i solidnie odkaszlnął — że według mego zdania należałoby w tej sprawie podkreślić zwłaszcza jedną okoliczność. Mam na myśli, panowie, jej aspekt religijny. Za pozwoleniem, cóż to jest ten ogień? Cóż to jest ta wykrzesana iskra? Wedle zeznania samego Prometeusza nie jest to nic innego jak błyskawica, a błyskawica, co powszechnie wiadomo, jest objawem szczególnej mocy Zeusa Gromowładcy. Raczcie mi wyjaśnić, panowie, jak doszedł taki tam Prometeusz do boskiego ognia? Jakim prawem go sobie przywłaszczył? Skąd go w ogóle wziął? Prometeusz chce nam wmówić, że go po prostu wynalazł; ale to są jeno głupie wykręty — gdyby to było takie proste, to dlaczego by nie wynalazł ognia na przykład któryś z nas? Według mego przeświadczenia, panowie, Prometeusz ten ogień po prostu ukradł naszym bogom. Jego wypieranie się i wykręty nas nie zwiodą. Ja bym jego przestępstwo kwalifikował jako zwyczajną kradzież oraz jako zbrodnię bluźnierstwa i świętokradztwa. Jesteśmy tu po to, aby ukarać jak najsurowiej tę bezbożną zuchwałość i chronić świętą własność naszych bogów narodowych. Tylko to chciałem powiedzieć — zakończył Ameteusz i wysmarkał się ostro w róg chlamidy.
— Dobrze mówi! — zgodził się Hipometeusz. — Czy ktoś chce jeszcze coś dodać?
— Proszę mi wybaczyć — zaczął Apometeusz — ale nie mogę się zgodzić z wywodami szanownego pana kolegi. Przyglądałem ja się, jak wzmiankowany Prometeusz rozniecał ów ogień, i powiem wam szczerze, panowie, przecież, między nami mówiąc, nie ma w tym nic niezwykłego. Odkryć ogień mógłby każdy leń, wałkoń czy pastuch kóz; myśmy na to nie wpadli tylko dlatego, że poważny człowiek, rozumie się, nie ma ani czasu, ani pomyślunku, aby zawracać sobie głowę jakimś tam krzesaniem kamyczków. Zapewniam pana kolegę Ameteusza, że to są całkiem zwyczajne siły przyrody, którymi nie wypada zajmować się człowiekowi myślącemu, nie mówiąc już o bogach. Moim zdaniem ogień to zjawisko zbyt drobne, aby mógł mieć jakiś związek z tym, co dla nas wszystkich jest święte. Ale sprawa ma inny aspekt, na który muszę zwrócić uwagę panów kolegów. Wydaje się mianowicie, że ogień to żywioł niezwykle niebezpieczny, ba, wielce szkodliwy. Słyszeliście, jak mnóstwo świadków zeznało, że ci, co wypróbowywali smarkaczowski wynalazek Prometeja, doznali ciężkich poparzeń, ba, w niektórych wypadkach nawet szkód majątkowych. Panowie, jeżeli z winy Prometeusza rozpowszechni się używanie ognia, czemu, niestety, nie da się już zapobiec, nikt z nas nie będzie pewien życia, a nawet mienia; to zaś, panowie, może oznaczać koniec wszelkiej cywilizacji. Wystarczy mała nieostrożność — i przed czym się zatrzyma ten niespokojny żywioł? Prometeusz, panowie, dopuścił się karygodnej lekkomyślności, sprowadzając na świat rzecz tak szkodliwą. Ja bym jego winę zdefiniował jako zbrodnię ciężkiego uszkodzenia ciała i zagrażanie bezpieczeństwu publicznemu. Wobec tego jestem za karą dożywotniego więzienia z twardym łożem i kajdanami. Skończyłem, panie przewodniczący.
— Macie, panie kolego, zupełną rację — sapnął Hipometeusz. — Jeno ja bym jeszcze nadmienił, panowie: po co nam był w ogóle potrzebny ten jakiś ogień? Czyż używali ognia nasi przodkowie? Wystąpić z czymś takim to po prostu lekceważenie odziedziczonego porządku, to jest — ehm — po prostu działalność wywrotowa. Igranie z ogniem, tego nam jeszcze brakowało! A zważcie, panowie, do czego doprowadzi: ludzie przy ogniu niepotrzebnie zniewieścieją, będą się wałkonić w cieple i wygodach, zamiast — no, zamiast walczyć i tak dalej. Wyniknie z tego jeno wygodnictwo, upadek moralności i — ehm — w ogóle nieporządek etcetera. Krótko mówiąc, musi się coś uczynić przeciw tym niezdrowym objawom, panowie. Chwila jest poważna etcetera. Tylko tyle chciałem dodać.
— Bardzo słusznie — odezwał się Antymeteusz. — My wszyscy naturalnie zgadzamy się z naszym panem przewodniczącym, że ogień Prometeusza może mieć nieprzewidziane następstwa. Panowie, nie ukrywajmy, jest to rzecz ogromnej wagi. Mieć ogień w swej mocy — jakież nowe możliwości się tu otwierają! Że tylko wspomnę: spalić nieprzyjaciołom zbiory, podłożyć żagiew w ich oliwkowe gaje i tak dalej. Z ogniem, panowie, jest nam, ludziom, dana nowa siła i nowa broń; przez ogień stajemy się prawie równi bogom — szeptał Antymeteusz i nagle ostro wybuchnął: — Oskarżam Prometeusza, że ten boski i niepokonany żywioł ognia powierzył pastuchom i niewolnikom, byle komu, każdemu, kto przyszedł, że go nie oddał w powołane ręce, które by go strzegły jako skarbu narodowego i nim rozporządzały. Oskarżam Prometeusza, że w ten sposób sprzeniewierzył odkrycie ognia, które powinno być tajemnicą możnych. Oskarżam Prometeusza — krzyczał w podnieceniu Antymeteusz — że nauczył rozniecać ogień nawet cudzoziemców. Że go nie zataił nawet przed naszymi nieprzyjaciółmi! Prometeusz ukradł nam ogień przez to, że go dał wszystkim! Oskarżam Prometeusza o zdradę stanu. Oskarżam go o działalność antypaństwową! — Antymeteusz aż zakrztusił się od krzyku… — Wnoszę o karę śmierci — wyrzucił z siebie.
— Tak, panowie! — przemówił Hipometeusz. — Czy jeszcze kto prosi o głos? A więc zdaniem sądu uznaje się oskarżonego Prometeusza winnym tak zbrodni bluźnierstwa i świętokradztwa, jak i ciężkiego uszkodzenia ciała oraz spowodowania szkód majątkowych i zagrażania bezpieczeństwu publicznemu, jako też zbrodni zdrady stanu. Panowie, stawiani wniosek o zastosowanie względem niego bądź kary dożywotniego więzienia obostrzonej twardym łożem i kajdanami, bądź kary śmierci. Ehm!
— Albo obydwu — bąknął melancholijnie Ameteusz. — Aby dogodzić obu wnioskom.
— Jak to, obydwu kar? — zdziwił się przewodniczący.
— Właśnie nad tym medytuję — mruknął Ameteusz. — Można by tak… hm… skazać Prometeusza, aby był dożywotnio przykuty do skały… ale niech mu także sępy wyszarpują jego bezbożną wątrobę, rozumiecie?
— Można i tak — rzekł z zadowoleniem Hipometeusz. — Panowie, to by było nawet przykładne ukaranie — ehm — takich zbrodniczych ekscesów, no nie? Czy ma ktoś jakieś zastrzeżenia? Nie? To znaczy, że skończyliśmy rozprawę.
— A dlaczegoście, tatku, skazali tego Prometeusza na śmierć? — zapytał Hipometeja przy wieczerzy jego syn Epimeteusz.
— Ty tego nie rozumiesz — mruknął ojciec ogryzając barani udziec. — A jednak, panie dzieju, taki pieczony udziec smakuje lepiej niż surowy; widać, że przecież ten ogień może się na coś przydać. Tego wymagał interes publiczny, rozumiesz? Do czego by to doprowadziło, gdyby byle kto śmiał bezkarnie przychodzić z czymś nowym i wielkim, no nie? Ale czegoś temu mięsu jeszcze brakuje… Już mam! — zawołał uradowany. — Pieczony udziec należałoby posolić i natrzeć czosnkiem! O właśnie! Chłopcze! To jest dopiero odkrycie! Widzisz, to by takiemu Prometeuszowi nie przyszło do głowy!
(1932)
CZASY UPADKU
Przed jaskinią było cicho. Mężczyźni wyszli zaraz z rana, machając oszczepami, w kierunku Blańska albo Rajca, gdzie znaleziono ślady renów; kobiety tymczasem zbierały w lesie brusznice i tylko niekiedy dolatywał ich jazgotliwy krzyk i paplanie; dzieciska prawdopodobnie taplały się w dole u potoka — zresztą kto by doglądał tych hultajów, hołoty łobuzerskiej i rozwydrzonej. I tak stary praczłowiek Janeczek drzemał w tej błogiej ciszy, w łagodnym cieple październikowego słońca; prawdę mówiąc, chrapał ci on i w nosie mu świstało, ale udawał, że nie śpi, jeno strzeże jaskini szczepu i czuwa nad nią, jak to przystoi staremu wodzowi.
Stara Janeczkowa rozłożyła świeżą skórę niedźwiedzią i zaczęła ją oskrobywać ostrym krzemieniem.
„To trzeba robić dokładnie, piędź po piędzi, a nie tak jak to robi młoda — wspomniała sobie stara Janeczkowa — ta ciapa odrapie tylko tak na łapu-capu i już leci się cackać i pieścić z dziećmi. Taka skóra — duma stara Janeczkowa — długo nie wytrzyma, zwiotczeje albo się zaparzy; ale ja się do niczego wtrącać nie będę — myśli sobie pani Janeczkowa — jeżeli syn jej tego nie powie. To jednak prawda, młoda nie umie oszczędzać. A tutaj skóra jest przedziurawiona prawie na środku grzbietu! Ludzie kochani — przeraziła się starsza pani. — Któryż to znowu niezdara dźgał tego niedźwiedzia w plecy? Przecież w ten sposób cała skóra się psuje! Tego by mój stary jako żywo nie zrobił — rozmyśla starka cierpko — ten zawsze utrafił w kark.”
— Ach — stęknął nagle stary Janeczek i przetarł oczy. — Nie ma ich jeszcze?
— A jużci — burknęła stara pani. — Poczekasz sobie!
— Cie — westchnął staruch i mrugał rozespany. — A jużci. No tak. A gdzie są kobiety?
— Pilnuję ich to? — warknęła stara. — Wiesz przecież, zawsze się gdzieś trajdają.
— Ach tak, tak — ziewnął dziadek Janeczek. — Gdzieś się trajdają. Zamiast żeby… — zamiast żeby… — powiedzmy, to czy tamto. — No tak. Tak to wygląda!
Było cicho; tylko stara Janeczkowa zawzięcie i z gniewną gorliwością skrobała surową skórę.
— Mówię ci — odezwał się Janeczek, drapiąc się w zamyśleniu po plecach. — Zobaczysz, że znów nic nie przyniosą. To się rozumie: z tymi ich marnymi kościanymi oszczepami. A ja ciągle powtarzani synowi: „Popatrzże się, przecie żadna kość nie jest dość twarda i mocna, aby z niej robić oszczepy!” Przecież musisz przyznać i ty, choć kobieta, że ani kość, ani róg nie ma takiej odporności, to jasne. Trafisz tym w kość, a kością kości nie przebijesz, no nie? To zrozumiałe. Taki kamienny oszczep, wiadomo, wymaga więcej roboty, ale za to jest to, panie dzieju, przyrządzik, że ho ho! Ale da sobie to syn powiedzieć?
— Wiesz przecież — rzekła cierpko pani Janeczkowa. — Dziś nikt sobie nie da rozkazywać.
— Toż ja nikomu nie rozkazuję — złościł się dziadek. — Ale nawet poradzić sobie nie dadzą! Wczoraj znalazłem, o, tam pod skałą, tatki piękny płaski kawałek krzemienia. Wystarczyłoby go ociupinkę po bokach ociosać, żeby był ostrzejszy, i byłby z tego grot jak złoto. Więcem go wziął do domu i pokazuję synowi: „Popatrz, to ci kamień, co?” — „Kamień — on na to — ale co z tego, tatku?” „Ano — powiadam — to by można obrobić na oszczep.” „A — powiada on — któż by to ciosał i dłubał się w tym? Przecież tych starych rupieci mamy w jaskini całe kupy, a i tak wszystko nieprzydatne do niczego; ani na drzewcu się toto nie utrzyma, choćby przywiązywać jak chcieć. No i po co to?” Wałkonie — rozkrzyczał się gwałtownie staruch. — Dziś się już nikomu nie chce obrobić kawałka krzemienia. W tym cała rzecz! Wygodni są! Wiadomo, taki kościany grot zrobi się raz dwa, ale się w jednej chwili złamie. „A, to wszystko jedno — gada syn — to się da nowy, i już.” No tak, ale do czego to doprowadzi? Co chwilę nowy oszczep? Powiedz sama, kto, jak żyje, widział coś podobnego? Taki porządny krzemienny grot musiał wytrzymać lata — lata! Ale mówię ci, że wyjdzie na moje: oni jednak kiedyś wrócą do naszej poczciwej kamiennej broni! Dlatego chowam, gdzie tylko co znajdę; stare strzały, i młoty krzemienne, i noże. A to mają być stare rupiecie!
Starego pana aż zatykały żal i zgorszenie.
— No widzisz — odezwała się pani Janeczkowa, chcąc go zająć innymi myślami. — To samo masz z tymi skórami. „Mamusiu — powiada mi młoda — na co tyle skrobania, szkoda roboty; spróbujcie raz wyprawić skórę popiołem, to przynajmniej nie śmierdzi.” Mnie będziesz uczyć! — obruszyła się starucha na nieobecną synową. — Ja wiem swoje! Od niepamiętnych czasów skóry się jeno oskrobywało, a co to były za skóry! Wiadomo, gdy komu szkoda roboty… Jak tylko mogą,, wymigują się od pracy! Dlatego ciągle coś zmieniają i przeinaczają. Wyprawiać skórę popiołem! Gdzie to kto słyszał!
— Tak już jest — ziewnął Janeczek. — Gdzie tam, dla nich nic niewarte to, co myśmy robili. I że niby broń kamienna jest nieporęczna. To prawda, myśmy się na wygody zbytnio nie oglądali; ale dziś — no, no, no, żeby sobie rączek nie odgnietli! Powiedz sama, do czego to doprowadzi? Weź choćby te dzisiejsze dzieci. „Zostawcie je, dziadziu — mówi synowa — niech się bawią.” Tak, ale co z nich kiedyś będzie?
— Żeby choć nie robiły takiego hałasu — utyskiwała stara pani. — Nieusłuchane to jest, co to, to prawda!
— Ano, masz dzisiejsze wychowanie — prawił stary Janeczek. — A jak kiedy coś powiem synowi, to on zaraz: „Tatusiu, wy już tego nie rozumiecie! Dziś są inne czasy, inna epoka. Przecież — powiada — nawet ta kościana broń nie jest jeszcze ostatnim słowem; kiedyś — powiada — wynajdą ludzie inny materiał.” No wiesz, to już świat się kończy: jakby ktoś kiedy widział materiał mocniejszy od kamienia, drewna albo kości. Musisz przyznać sama, choć głupia kobieta, że… że… że to przechodzi wszelkie granice!
Pani Janeczkowej ręce opadły na podołek.
— Skąd się u nich te wariactwa biorą?
— No, ponoć teraz nowe czasy — marniał bez—zębnie staruch. — O widzisz, tu niedaleko, cztery dni drogi od nas, przywędrował jakiś nowy szczep, taka obca hołota, i oni podobno to tak robią. Żebyś wiedziała, te wszystkie głupstwa małpują nasi po nich. Ową kościaną broń i wszystko. — Nawet… nawet… kupują to od nich! — krzyknął rozzłoszczony. — Za nasze dobre futra! Jakby kiedy ,od obcych przyszło co dobrego. Tylko nie zaczynać z żadną obcą bandą! I w ogóle stare doświadczenie po przodkach uczy: każdego obcego należy bez ceregieli napaść i skręcić mu kark. Zawsze tak z dawien dawna bywało: żadnego cackania, tylko zabić! „Gdzież tam, tatku — powiada syn — dziś są inne stosunki, teraz wprowadza się wymianę towarów!”… Wymiana towarów! Jak kogo zabiję i zabiorę mu, co ma, to będę miał jego towar i nic mu za to nie dam. Na co mi jakaś wymiana? „Ależ, tatku — powiada syn — przy tym płacicie życiem ludzkim, a tego szkoda!” Tak więc masz: szkoda ludzkiego życia! To są tej dzisiejsze poglądy — gderał z niechęcią starszy pan. — Tchórze z nich, w tym sęk. Szkoda życia! A jak się, powiedz, wyżywi kiedyś tyle ludzi, skoro się nie będą zabijać? Przecież już teraz jest mało renów, do diaska! Widzisz ich, ludzkiego życia im żal; ale dla tradycji szacunku nie mają, swoich przodków i rodziców lekceważą. Toć to przecież zupełne zepsucie — krzyknął gwałtownie dziadek Janeczek. — Raz patrzę, a tu jeden taki zasmarkaniec smaruje glinką na ścianie jaskini podobiznę bizona. Dałem mu po łbie, ale syn powiada: „Zostawcież go, przecież ten bizon jest jak żywy!”… No, to już koniec świata! Czy się kiedy wyczyniało takie faramuszki? Nie masz nic do roboty, bąku, to obrabiaj jakiś kawałek krzemienia, ale nie maluj bizonów na ścianie! Na co nam potrzebne takie głupstwa?
Pani Janeczkowa zwarła surowo usta.
— Gdyby tylko bizony — bąknęła po chwilce.
— A co? — zapytał dziadek.
— Ee, nic — wzbraniała się pani Janeczkowa — mnie wstyd powiedzieć. — Więc żebyś wiedział — zdecydowała się nagle — dziś rano znalazłam… w jaskini… kawałek mamuciego kła. Był wyrzeźbiony jako… jako naga kobieta. Piersi i wszystko, wiesz?
— Idźże — zdumiał się staruch. — A kto to wyciął?
Pani Janeczkowa ze zgorszeniem wzruszyła ramionami.
— Kto tam wie! Pewnie ktoś z młodych. Rzuciłam ci to do ognia, ale… takie to piersi miało! Fuj!
— No, to już nie do zniesienia — oburzył się dziadek Janeczek. — Czyste zwyrodnienie! Widzisz, to się bierze stąd, iż wycinają wszystko, co się da, z kości! Nam taki bezwstyd jako żywo na myśl nie przyszedł, bo z krzemienia by się tego nie dało zrobić… Stąd to wszystko! To są te ich wynalazki! Ciągle będą coś wymyślać, ciągle coś nowego wprowadzać, aż wszystko zepsują i zniszczą… Ale ja ci mówię — zawołał praczłowiek Janeczek w proroczym natchnieniu — że to już długo nie potrwa!
(1931)
JAK ZA DAWNYCH CZASÓW
Do Eupatora, obywatela tebańskiego i koszykarza, który siedząc na podwórzu wyplatał swe kosze, przybiegł jego sąsiad Filagoros i wołał już z daleka:
— Eupatorze, Eupatorze, zostaw te kosze i posłuchaj! Dzieją się straszne rzeczy!
— Gdzie się pali? — spytał Eupator i zdawało się, że chce wstać.
— To jest gorsze niż ogień — prawił Filagoros. — Wiesz, co się stało? Chcą oskarżyć naszego wodza Nikomacha! Jedni mówią, że jest winien jakichś konszachtów z Tesalczykami, inni zaś twierdzą, że zarzuca mu się powiązania ze Stronnictwem Niezadowolonych. Chodź prędko, zbieramy się na agorze.
— Cóż bym tam robił? — spytał niezdecydowanie Eupator.
— To bardzo ważne — mówił Filagoros. — Jest tam już pełno mówców; jedni twierdzą, że jest niewinny, a drudzy powiadają, że winny. Chodź ich posłuchać!
— Poczekaj — rzekł Eupator — niech skończę ten koszyk. I powiedz mi: co właściwie uczynił Nikomachos?
— Tego właśnie nie wiadomo — prawił sąsiad. — Mówi się to i owo, ale władze milczą, bo ponoć jeszcze nie skończono śledztwa. Ale na agorze aż się kłębi. Trzeba by ci zobaczyć!… Jedni krzyczą, że Nikomachos jest niewinny…
— Poczekaj trochę: jak mogą krzyczeć, że jest niewinny, skoro nie wiedzą całkiem pewnie, o co się go obwinia?
— To wszystko jedno, każdy coś słyszał i mówi tylko o tym, co słyszał. Każdy ma prawo mówić o tym, co słyszał, może nie? Ja gotów bym uwierzyć, że Nikomachos chciał nas zdradzić na rzecz Tesalczyków; jeden człowiek tak mówił i powiadał, że jego znajomy widział jakiś list. Ale znów inny człowiek mówił, że to jest zmowa przeciw Nikomachowi i jakoby coś niecoś o tym wie. Ponoć są w to wplątane i władze miejskie. Słyszysz, Eupatorze? Ale teraz pytanie…
— Poczekaj — rzekł koszykarz. — Ale teraz pytanie: czy te prawa, któreśmy sobie uchwalili, są dobre czy złe? Czy mówił o tym ktoś na agorze?
— Nie, ale nie o to przecież chodzi; chodzi o Nikomacha.
— Ale czy mówił kto na agorze, że urzędnicy, którzy prowadzą śledztwo w sprawie Nikomacha, są źli i niesprawiedliwi?
— Nie, o tym się w ogóle nie mówiło.
— O czym się wobec tego mówiło?
— Toż ci powiadam: o tym, czy Nikomachos jest winny, czy niewinny.
— Słuchaj, Filagorze, gdyby się twoja żona pokłóciła z rzeźnikiem, że jej dał niepełny funt mięsa, to co zrobisz?
— Poprę moją żonę.
— Ależ nie; obejrzysz, czy ten rzeźnik ma dobre odważniki.
— To wiem i bez ciebie, człowieku.
— Wiec widzisz. A potem obejrzysz, czy waga jest w porządku.
— Wcale mi tego nie musisz mówić, Eupatorze.
— Cieszy mnie to. A gdy odważniki i waga będą w porządku, sprawdzisz, ile waży ten kawałek mięsa, i zaraz będziesz wiedział, kto ma rację: rzeźnik czy twoja żona. To szczególne, Filagorze, że ludzie są sprytniejsi, gdy chodzi o kawałek mięsa, niż gdy chodzi o sprawy publiczne. Czy Nikomachos jest winny, czy niewinny? To się pokaże po wadze, jeśli waga jest w porządku. Ale jeśli chce się dobrze ważyć, to nie wolno dmuchać na szale, aby się przechylały w tę lub tamtą stronę. Dlaczego twierdzicie, że urzędnicy, którzy prowadzą śledztwo w sprawie Nikomacha, to oszuści czy jakoś tam?
— Tego nikt nie powiedział, Eupatorze.
— Myślałem, że im nie wierzycie; ale jeśli nie macie powodu im nie dowierzać, to czemu im, do wszystkich diabłów, dmuchacie na szale? Robicie to albo dlatego, że wam na prawdzie nie zależy, albo dlatego, że to wam właśnie dogadza, byście się mogli rozdzielić na dwa stronnictwa i kłócić. Niech was piorun trzaśnie, Filagorze! Ja nie wiem, czy Nikomachos jest winny, ale wy wszyscy jesteście diablo winni, bo chętnie byście wykoślawili sprawiedliwość… To szczególne, jakie latoś są kiepskie pręty, zwijają się niczym powrózki, nie mają żadnej trwałości. Powinno by być nieco cieplej, Filagorze, lecz to jest w rękach bogów, a nie ludzi.
(1926)
TERSYTES
Była noc i mężowie achajscy poprzysiadali bliżej ogniska.
— Tej baraniny znów nie można było zeżreć — odezwał się Tersytes, dłubiąc w zębach. — Dziwię się wam, Achajowie, że się na to zgadzacie. Założyłbym się, że oni mieli na wieczerzę co najmniej młode koźlęta, ale wiadomo — dla nas, starych żołnierzy, wystarczy śmierdzący cap. Ludzie! gdy sobie wspomnę tę baraninę u nas, w Grecji…
— Przestań, Tersytesie — mruknął tata Eupator. — Wojna jest wojną.
— Wojna — mówił Tersytes. — Proszę cię, co ty nazywasz wojną? Czy to, że dziesiąty rok pętamy się tu bez sensu? Ja wam powiem, chłopcy, co to jest: to nie żadna wojna, to tylko panowie dowódcy i wielmoże urządzili sobie wycieczkę na koszt państwa, a my, starzy żołnierze, my mamy rozdziawiać gęby z zachwytu, patrząc, jak jakiś fircyk, smarkacz, maminsynek biega po obozie i robi z siebie ważną osobę. Tak to jest, chłopcy.
— Masz na myśli Achillesa, syna Peleusa — rzekł młody Laomedon.
— Jego albo i nie jego — oświadczył Tersytes. —
Kto ma oczy, ten wie, do kogo się to odnosi. Panowie, tego nam przecież nikt nie wmówi; gdyby naprawdę szło o zdobycie tej głupiej Troi, dawno byśmy ją już mieli. Kichnąć porządnie, a byłaby z niej kupa gruzów. Dlaczegóż to nie robi się ataku na główną bramę? Wiecie, taki porządny, imponujący szturm z krzykiem, pogróżkami i śpiewaniem pieśni bojowych i — wnet po całej wojnie.
— Hm — mruczał rozważny Eupator — od krzyku Troja nie padnie.
— O, bardzo się mylisz — gardłował Tersytes. — Każde dziecko wie, że Trojanie to niewieściuchy, tchórze, wszarze i w ogóle tałałajstwo. Tylko im raz porządnie pokazać, cośmy za jedni, my, Grecy! Widzielibyście, jak by się płaszczyli i skamlali o łaskę! Wystarczyłoby tu i ówdzie napaść na trojańskie kobiety, gdy idą wieczór po wodę…
— Napadać na kobiety? — wzruszył ramionami Hippodamos z Megary. — Tego się nie robi, Tersytesie!
— Wojna jest wojną — zawołał energicznie Tersytes. — Z ciebie, Hippodamie, ładny patriota! Myślisz, że wygramy wojnę, bo pan Achilles łaskawie raz na kwartał urządzi oficjalny pojedynek z tym osiłkiem Hektorem? Człowiecze, oni obaj to mają umówione i zgrane, aż miło; ich pojedynki to występy solistów, aby sobie naiwniacy myśleli, że ci dwaj walczą za nich! Hej, Trojo, hej, Hellado, chodźcie się gapić na panów bohaterów! A my, reszta, nie znaczymy nic, nasza niedola psu na budę się nie zda, za nami nawet pies nie szczeknie. Ja wam powiem, Achajowie: Achilles odstawia bohatera tylko po to, aby zebrać całą śmietankę, a nas pozbawić wojennych zasług, chce, żeby mówiło się tylko o nim, jak gdyby on był wszystkim, a ci drudzy to śmiecie. Tak to jest, chłopcy. I ta wojna tak się wlecze tylko po to, aby pan Achilles mógł się nadymać niczym Bóg wie jaki bohater. Dziwne, że tego nie widzicie.
— Proszą cię, Tersytesie — odezwał się młody Laomedon — co ci właściwie Achilles zawinił?
— Mnie? Ani na paznokieć — powiedział z goryczą Tersytes. — Cóż on mnie obchodzi? Żebyś wiedział, ja z nim nawet nie rozmawiam, ale cały lud już ma powyżej uszu tego, jak się ten chłop robi ważny. Na przykład to jego uparte chowanie się w namiocie. Żyjemy w takiej chwili dziejowej, kiedy waży się cześć naszej Hellady; cały świat na nas patrzy — a co robi pan bohater? Rozwala się w namiocie, że niby nie będzie walczył. Może mamy za niego odwalać kawał historii i dbać o honor całej Hellady? Ale to tak: kiedy idzie na całego, to Achilles włazi do namiotu i unosi się obrazą. Fe, komedia! Ot, macie tych bohaterów narodowych! Tchórze!
— Nie wiem, Tersytesie — prawił roztropny Eupator. — Achilles jest podobno strasznie dotknięty, bo Agamemnon odesłał z powrotem do rodziców tę jego niewolnicę, jakże się ona nazywa, Bryzeida czy Chryzeida, tak jakoś. Peleida robi z tego kwestię prestiżu, ale ja myślę, że on naprawdę kocha tę dziewczynę. Bracie, to chyba wcale nie jest komedia.
— Mnie będziesz mówił? — powiedział Tersytes. — Ja wiem dobrze, jak to było. Agamemnon po prostu odebrał mu tę dziewczynę, zrozumiano? Ma do licha i trochę narabowanego dobra, a jest pies na kobiety… Naprawdę już dosyć tych kobiet: z powodu tej flądry Heleny zaczęła się wojna, teraz znów to… Czyście słyszeli, że Helena ostatnimi czasy wodzi się z Hektorem? Ludzie, ją miał już w Troi, kto chciał, nawet ten dziad nad grobem stojący, ten zapleśniały Priam. I dla takiej flądry my tutaj mamy cierpieć i walczyć? Dziękuję, nie chcę!
— Mówią — wtrącił nieśmiało młody Laomedon — że Helena jest bardzo piękna.
— A jużci — prawił Tersytes wzgardliwie. — Jest przekwitła, że hej! I w dodatku flejtuch, jakich mało. Nie dałbym za nią ani worka bobu. Chłopcy, ja bym życzył temu głupiemu Menelausowi, żebyśmy wojnę wygrali i żeby on dostał Helenę z powrotem. Piękność Heleny, o której się tyle gada, to legenda, oszukaństwo i trochę barwiczki.
— I my — powiedział Hippodamos — my, Danaowie, Tersytesie, bijemy się za pustą legendę?
— Kochany Hippodamie — rzekł Tersytes — zdaje się, że tego nie widzisz. My, Hellenowie, walczymy po pierwsze po to, aby stary chytrus Agamemnon napełnił sobie wory zdobyczą; po drugie, aby fircyk Achilles zaspokoił swą nienasyconą żądzę sławy; po trzecie, aby oszust Odyseusz okradał nas na wojennych dostawach; a wreszcie po to, aby jakiś przekupiony jarmarczny śpiewak, jakiś Homer czy jak się tam ten włóczęga nazywa, za kilka podłych szóstaków wychwalał największych zdrajców narodu greckiego, a równocześnie znieważał lub co najmniej przemilczał takich prawdziwych, skromnych, ofiarnych bohaterów achajskich jak wy. Tak to jest, Hippodamie.
— Największych zdrajców — prawił Eupator — te słowa są, Tersytesie, trochę za mocne.
— Wiedzcie więc — wybuchnął Tersytes i zaraz stłumił głos — ja mam dowody ich zdrady. Panowie, to jest straszne; nie powiem wam wszystkiego, co wiem, ale jedno dobrze sobie zakonotujcie: sprzedano nas. To przecież sami musicie widzieć: czyż jest do pomyślenia, żebyśmy my, Grecy, najdzielniejszy i najdojrzalszy naród na świecie, już dawno nie zdobyli tego trojańskiego kurnika i nie pohulali z tymi żebrakami i łobuzami w Ilionie, gdybyśmy już od lat nie byli zdradzani? Czyż ty, Eupatorze, uważasz nas, Achajów, za takich tchórzów i nikczemników, że nie moglibyśmy już dawno skończyć z tą szmatławą Troją? Czy może Trojanie są lepszymi żołnierzami od nas? Słuchaj, Eupatorze, jeśli tak myślisz, to nie jesteś chyba Grekiem, ale jakimś Epirotą albo Trakiem. Prawdziwy grecki, antyczny człowiek musi z bólem odczuwać, w jakiej hańbie i łajdactwie żyjemy.
— To prawda — medytował Hippodamos — że się ta wojna uporczywie wlecze.
— Więc widzisz — zawołał Tersytes. — I powiem ci dlaczego: dlatego, że Trojanie mają swoich sprzymierzeńców i pomocników między nami. Wiecie chyba, kogo mam na myśli.
— Kogo? — rzekł poważnie Eupator. — Teraz już, Tersytesie, musisz skończyć, skoroś zaczął.
— Niechętnie mówię o tym — bronił się Tersytes. — Wy mnie, Danaowie, znacie; wiecie, że nie robię plotek, ale skoro uważacie, że to leży w interesie ogółu, powiem wam straszną rzecz. Onegdaj gawędziłem z kilkoma dobrymi, dzielnymi Grekami; jako patriota mówię o wojnie, o nieprzyjacielu i — taka już moja grecka otwarta natura — powiadam, że Trojanie, nasi śmiertelni i przysięgli wrogowie, są sforą tchórzów, złodziei, nicponi, łajdaków i szczurów, że ich Priam to stary dziad, a ich Hektor — skończony tchórz. Przyznacie przecież, Achajowie, że taka jest prawdziwa grecka opinia. Aż tu naraz występuje z cienia sam Agamemnon — już się nawet nie wstydzi podsłuchiwać. I powiada: „Powoli, Tersytesie, Trojanie to dobrzy żołnierze, Priam to porządny stary człowiek, a Hektor — bohater.” Szybko obrócił się na pięcie i zniknął, zanim zdążyłem dać mu odprawę, na jaką zasłużył. Panowie, zostałem, jakby mnie kto ukropem oblał. „Widzisz — rzekłem do siebie — skąd wiatr wieje?” Teraz już wiemy, kto w naszym obozie szerzy chaos, defetyzm i wrogą propagandę. Jakże mamy potem wygrać wojnę, gdy ci podli Trojanie mają swoich ludzi, swoich stronników wśród nas, ba, gorzej, w samej naszej głównej kwaterze? I myślicie, Achajowie, że taki zdrajca prowadzi tę krecią robotę ot tak sobie? Ba, nie, bracia, on nie za darmo wychwala nieprzyjaciół naszego narodu, jemu za to musieli, panie dzieju, Trojanie dobrze zapłacić. Tylko się, chłopcy, trochę zastanówcie: wojna się naumyślnie przewleka, Achilles się celowo obraził, w naszym wojsku słychać tylko skargi i szemrania, wszędzie rozprzęga się dyscyplina — krótko mówiąc, jedno wielkie łajdactwo i złodziejstwo. Na kogo spojrzeć, to zdrajca, sprzedawczyk, przywłoka i szachraj. A gdy człowiek odkryje ich sztuczki, okrzykną go podżegaczem i dywersantem. Tyle ma swojak za to, że chce bez oglądania się na prawo czy na lewo służyć jeno własnemu narodowi, jego czci i sławie! Tegośmy się my, antyczni Grecy, doczekali! Że się też nie udusimy w tym bagnie! Kiedyś będzie się o naszych czasach pisać jako o okresie najgłębszego poniżenia narodowego i ucisku, hańby, małoduszności i zdrady, niewoli i chaosu, zniewieściałości, korupcji i zgnilizny moralnej.
— Jakoś było, jakoś będzie — ziewnął Eupator. — Ale ja już idę spać. Dobranoc, ludziska!
— Dobranoc — powiedział Tersytes serdecznie i przeciągnął się z lubością. — Aleśmy sobie dzisiaj pięknie pogawędzili, co?
(1931)
AGATON,
CZYLI O MĄDROŚCI
Członkowie akademii beockiej zaprosili z Aten — filozofa Agatona, aby im wygłosił odczyt o filozofii. Aczkolwiek Agaton nie był nadzwyczajnym mówcą, przyjął jednak zaproszenie, aby w miarę swych sił przyczynić się do propagowania filozofii, która według słów historyka „jak gdyby chyliła się ku upadkowi”, W umówionym dniu przyjechał do Beocji, lecz na wykład było jeszcze za wcześnie; Agaton spacerował więc o zmroku dookoła miasta i radował się lotem jaskółek nad jego dachami.
Z uderzeniem ósmej udał się do sali wykładowej, ale zastał ją prawie pustą. W ławkach siedziało zaledwie pięciu czy sześciu mężczyzn. Agaton usiadł za katedrą i postanowił poczekać trochę, aż się zejdzie więcej słuchaczy; tymczasem rozwinął zwój, z którego miał zamiar czytać, i zagłębił się w nim. Zwój ten zawierał wszystkie podstawowe zagadnienia filozoficzne; rozpoczynał od teorii poznania, dawał definicje prawdy, przeprowadzał druzgocącą krytykę błędnych poglądów, to znaczy wszystkich „filozofii świata oprócz Agatonowej, i podawał zarys najwyższych idei. Kiedy Agaton doszedł do tego miejsca, podniósł wzrok; zobaczył, że wszystkich słuchaczy jest dziewięciu. I chwycił go gniew. I żal. I uderzywszy zwojem o stół, tak zaczął:
— Panie i panowie, czy raczej andres Boiótikoi; zdaje się, że wasze miasto nie objawia zbyt żywego zainteresowania wzniosłymi zagadnieniami, które mamy w programie. Wiem, mężowie beoccy, że zajmują was właśnie wybory do miejscowej Rady i że w takiej chwali nie ma czasu na mądrość, ba, nawet na rozsądek; wybory są okazją dla spryciarzy.
W tym miejscu Agaton na chwilę przerwał i zastanowił się.
— Zaczekajmy — zaczął znowu — właśnie wyrwało mi się coś, czego dotąd nie brałem pod uwagę. Powiedziałem trzy słowa: spryt — rozsądek — mądrość. Powiedziałem je w gniewie. Wszystkie trzy oznaczają jakąś zdolność intelektualną; czuję, że imają zupełnie odmienny sens, ale trudno byłoby mi powiedzieć, czym się różnią. Wybaczcie, zaraz wrócę do tematu, tylko te trzy słowika muszę sobie wyjaśnić.
To jasne — ciągnął po chwili — przeciwieństwem sprytu jest głupota, podczas gdy przeciwieństwem rozsądku jest szaleństwo. Ale co jest przeciwieństwem mądrości? Są — proszę panów — myśli, które ani nie są sprytne, albowiem są zbyt proste, ani nie są rozsądne, ponieważ wydają się szaleństwem, a jednak są mądre. Mądrość nie utożsamia się ani ze sprytem, ani z rozsądkiem.
Mężowie beoccy, w codziennym życiu ani za grosz (czyli ani za mak, jak mówimy po grecku); nie dbacie o definicję pojęć, a przecież dokładnie je rozróżniacie. Powiecie o kimś, że to „sprytny złodziej”, nigdy się jednak nie powie „rozsądny złodziej” czy wreszcie „mądry złodziej”. Chwalicie swego krawca, że ma rozsądne ceny, ale nie powiecie, że ma ceny mądre. Jest tu najwidoczniej jakaś różnica, która wam zabrania mieszać te słowa.
Jeśli powiecie o kimś, że to sprytny chłop, macie oczywiście na myśli, że umie korzystnie sprzedać, co ma, na targu; jeśli mówicie, że jest to chłop rozsądny, chcecie prawdopodobnie powiedzieć, że umie w ogóle dobrze gospodarzyć; ale jeśli nazwiecie go chłopem mądrym, znaczy to zapewne, że dobrze żyje, że wiele wie i potrafi dać potrzebną radę poważnie i sumiennie.
Albo, dajmy na to, sprytny polityk może być równie dobrze łajdakiem i szkodnikiem rzeczypospolitej, ale rozsądnym politykiem nazwiesz tylko tego, kto potrafi kierować jej sprawami ku ogólnemu pożytkowi, zasługując przy tym na uznanie, podczas gdy mądrego polityka, panowie — na pewno wszyscy to czujecie — takiego nazwie się krótko „ojcem ojczyzny” albo podobnie; z tego widać, że mądrość ma w sobie odcień szczególnej serdeczności.
Jeżeli o kimś powiem, że jest sprytny, rozumiem przez to godną uwagi cechę; jest to tak, jak gdybym na przykład powiedział, że pszczoła ma żądło lub słoń trąbę. Zupełnie co innego, jeśli powiem, że pszczoła jest pracowita lub słoń ogromnie silny; w tym jest już jakieś uznanie, cenią tę siłę, ale nie cenię trąby. Z równym uznaniem mówię o kimś, że jest rozsądny. Jeśli jednak powiem, że jest mądry, to już, panowie, inna sprawa; to tak, jak gdybym powiedział, że go lubię. Jednym słowem, spryt jest darem, czyli talentem, rozsądek jest zaletą, czyli władzą umysłu, lecz mądrość jest cnotą.
I teraz już wiem, jaka jest różnica między tymi trzema słowami. Spryt jest zwykle bezwzględny, złośliwy i egoistyczny, wyszukuje u bliźniego jego słabe strony i potrafi je wyzyskać dla własnej korzyści; wiedzie do powodzenia.
Rozsądek bywa surowy wobec człowiekk, ale jest sprawiedliwy wobec celów, szuka korzyści ogółu; jeżeli znajdzie u bliźniego wadę lub zacofanie, stara się je usunąć przez pouczenie lub przywołanie porządku; wiedzie do poprawy.
Mądrość nie może być sroga, ponieważ jest samą dobrocią i sympatią, nie szuka nawet korzyści ogólnej, ponieważ zbyt kocha ludzi, aby mogła kochać jeszcze jakieś dalsze cele; jeśli znajdzie u bliźniego jakąś wadę czy słabość, wybaczy ją i kocha go dalej; wiedzie do harmonii.
Mężowie beoccy, czy słyszeliście kiedy, aby nazwano mądrym człowieka nieszczęśliwego albo dowcipnisia, lub człowieka zgryźliwego i zawiedzionego? Powiedzcie, dlaczego jest zwyczajem, przynajmniej w życiu niefilozoficznym, nazywać mądrym człowieka takiego, który nie żywi w sercu nienawiści i jest wyrozumiały dla całego świata. Powiedzcie sobie po wielekroć i wielekroć słowo „mądrość”; powiedzcie sobie to słowo, kiedy się radujecie lub smucicie, kiedyście zmęczeni, rozgoryczeni czy zniecierpliwieni — usłyszycie w nim smutek, lecz już złagodzony, radość, lecz stale i delikatnie powracającą, zmęczenie, lecz pełne podniet, cierpliwość i przebaczenie bez granic; i wszystko to, przyjaciele, to dźwięk rozkoszny i tęskny, głos, w którym dźwięczy mądrość.
Tak, mądrość jest jakąś tęsknotą. Człowiek może cały rozsądek włożyć w swe dzieło, może je zrealizować swoją pracą. Lecz mądrość pozostanie zawsze ponad każdym dziełem. Mądry człowiek jest jak ogrodnik, który nawozi zagon lub przywiązuje róże do tyczek, a przy tym myśli na przykład o Bogu. Dzieło jego rąk nigdy nie obejmie ani nie ucieleśni jego mądrości. Rozsądek jest w czynie, natomiast mądrość tkwi w przeżyciu.
Jednakże mądrzy poeci i artyści potrafią owo przeżycie włączyć w swoje dzieło; nie podają swej mądrości w czynach, lecz bezpośrednio w przeżyciu. To zaś stanowi niezwykłą wartość sztuki i nie masz w świecie nic, co by jej było równe.
Patrzcie, odbiegłem już zupełnie od swego programu. Lecz cóż mogę jeszcze powiedzieć? Jeśli mądrość tkwi w przeżyciu, a bynajmniej nie w myślach, zbyteczne jest czytanie wam mojego zwoju.
(1920)
ALEKSANDER WIELKI
Do Arystotelesa ze Stagiry,
dyrektora liceum w Atenach.
Mój wielki i kochany nauczycielu, drogi Arystotelesie!
Długo, bardzo długo, nie pisałem do Ciebie, ale, jak wiesz, byłem zbyt zajęty sprawami wojennymi, a gdyśmy maszerowali przez Hyrkanię, Drangianę i Gedrozję, gdyśmy zdobywali Baktrię i przekraczali Indus, nie było czasu ani ochoty, by sięgnąć po pióro. Teraz od kilku miesięcy jestem już z powrotem w Suzie. Ale miałem znów na głowie kłopoty z administracją, z mianowaniem urzędników i z likwidowaniem różnych zamieszek i powstań, talk że do dziś nie mogłem się zebrać, aby Ci coś o sobie napisać. Prawda, z oficjalnych komunikatów znasz mniej więcej ogólny przebieg wydarzeń, ale zarówno moje przywiązanie do Ciebie, jak i przeświadczenie o Twoim wpływie na wykształcone sfery helleńskie skłaniają mnie, abym Ci znowu otwarł swe serce jako memu czcigodnemu nauczycielowi i duchownemu przewodnikowi.
Przypominam sobie, jak przed laty (jak dawne mi się to już wydaje!) pisałem do Ciebie niedorzeczny i pełen zachwytu list znad grobu Achillesa; było to u progu mej wyprawy perskiej i przysięgałem wtedy, że przez całe życie moim wzorem będzie odważny Peleida. Marzyłem tylko o bohaterstwie i wielkości; miałem już za sobą zwycięstwo nad Tiraeją i zdawało mi się, że ta wyprawa na czele Macedończyków i Hellenów przeciw Dariuszowi ma na celu jedynie okrycie się chwałą, godną naszych przodków, których opiewał boski Homer. Mogę powiedzieć, że swemu ideałowi nie zostałem nic dłużny ani pod Cheroneją, ani nad Granikiem; ale dzisiaj całkiem inaczej oceniam polityczne znaczenie moich ówczesnych poczynań. Trzeźwo myśląc, musi się stwierdzić, że nasza dopiero co połączona z Grecją Macedonia była wtedy od północy stale zagrożona przez tych barbarzyńców Traków; —mogliby nas napaść w niestosownej chwili, co Grecy wykorzystaliby w celu zerwania umowy i oderwania się od Macedonii. Po prostu trzeba było podbić Trację, aby na wypadek greckiej zdrady Macedonia miała osłoniętą flankę. Była to czysta polityczna konieczność, kochany Arystotelesie, ale tego wtedy Twój uczeń jeszcze dostatecznie nie rozumiał i oddawał się marzeniom o Achillesowych czynach.
Wskutek zdobycia Tracji zmieniła się nasza sytuacja; zawładnęliśmy całym zachodnim wybrzeżem Morza Egejskiego aż po Bosfor, naszemu panowaniu nad Morzem Egejskim zagrażała jednak perska potęga morska; zwłaszcza stanąwszy nad Hellespontem i Bosforem znaleźliśmy się w niebezpiecznej bliskości zasięgu wpływów perskich. Wcześniej czy później musiało między nami a Persją dojść do walki o Morze Egejskie i wolną żeglugę cieśninami pontyjskimi. Na szczęście uderzyłem wcześniej, zanim Dariusz mógł się przygotować. Myślałem, że idę w ślady Achillesa i będę dla chwały Grecji zdobywał nowy Ilion, w rzeczywistości, jak widzę dzisiaj, szło o bezwzględną konieczność odepchnięcia Persji od Morza Egejskiego; i odepchnąłem ją, drogi nauczycielu, tak gruntownie, że zająłem całą Bitynię, Frygię i Kapadocję, splądrowałem Cylicję i zatrzymałem się aż w Tarsie. Azja Mniejsza była nasza. Nie tylko stara egejska kałuża, ale cały północny brzeg Morza Śródziemnego — czyli, jak my je nazywamy, Egipskiego — dostał się w nasze posiadanie.
Powiedziałbyś, mój kochany Arystotelesie, że teraz został osiągnięty całkowicie główny polityczny i strategiczny cel, a mianowicie ostateczne wyparcie Persji z wód helleńskich. Wszakże ze zdobyciem Azji Mniejszej powstała nowa sytuacja: nasze nowe wybrzeże mogłoby zostać zagrożone od południa, to jest przez Fenicję lub Egipt; stąd Persja mogłaby dostawać posiłki i materiały do prowadzenia dalszej wojny przeciw nam. Było więc z kolei rzeczą nieuniknioną obsadzić brzegi Tyru i opanować Egipt; staliśmy się przez to panami całego przymorza, ale równocześnie wyłoniło się nowe niebezpieczeństwo: mianowicie Dariusz, w oparciu o swoją bogatą Mezopotamię, mógłby wtargnąć do Syrii i w ten sposób odciąłby nasze egipskie posiadłości od bazy małoazjatyckiej. Musiałem więc za wszelką cenę rozbić Dariusza, udało mi się to pod Gaugamelą; jak wiesz, wpadły nam w ręce Babilon i Suza, Persepolis i Pasargada. W ten sposób opanowaliśmy Zatokę Perską; aby jednakże tę nową posiadłość ochronić przed możliwymi najazdami z północy, trzeba było wyprawić się w góry przeciw Medom i Hyrkanom. Teraz nasze terytorium sięgało od Morza Kaspijskiego aż po Zatokę Perską, ale było otwarte na wschodzie; wyprawiłem się więc z imoimi Macedończykami do krajów Arii i Drangiany, spustoszyłem Gedrozję i pokonałem Arachozję, po czym zwycięsko obsadziłem Baktrię; i żeby to wojskowe zwycięstwo przypieczętować trwałym związkiem, pojąłem za żonę księżniczkę baktryjską, Roksanę. Była to zwykła polityczna konieczność; zdobyłem dla Macedończyków i Greków tyle wschodnich krajów, że chcąc nie chcąc musiałem pozyskać moich barbarzyńskich wschodnich poddanych także ceremoniałem i wspaniałością, bez których owi biedni pastuszkowie nie potrafią sobie wyobrazić potężnego monarchy. Prawda, że moja stara macedońska gwardia nie mogła się z tym pogodzić; wydawało się jej może, że wódz staje się obcym dla dawnych towarzyszy broni. Niestety, musiałem wtedy skazać na śmierć mego starego Filotasa i Kallistena, także mój Parmenion stracił życie. Było mi bardzo przykro, ale w przeciwnym razie rebelia Macedończyków mogła zagrozić moim dalszym poczynaniom. Przygotowywałem bowiem w tym czasie wyprawę wojenną do Indii. Trzeba Ci wiedzieć, że Gedrozja i Arachozja są otoczone wysokimi górami niby wałem obronnym; ale aby były wałem niezdobytym, potrzebują przedpola, z którego można by przedsiębrać wypady albo cofać się w. jego obręb. Tym strategicznym przedpolem są Indie aż po rzekę Indus. Ze względów wojskowych musiałem zająć ten kraj, a z nim i przyczółki mostowe na drugim brzegu Indu — żaden żołnierz ani polityk, mający poczucie odpowiedzialności, nie postąpiłby inaczej — ale gdyśmy byli nad rzeką Hyfazis, zaczęli się moi Macedończycy wzbraniać, że już nie pójdą, dalej z powodu zmęczenia, chorób i tęsknoty za ojczyzną. Musiałem zawrócić, była to straszna droga dla mych weteranów, ale jeszcze gorsza dla mnie; chciałem dojść aż do Zatoki Bengalskiej, żeby uzyskać dla Macedonii naturalne granice od wschodu, a cer aż na jakiś czas zostałem zmuszony do zaniechania tego zamiaru.
Wróciłem do Suzy. Mogłem być zadowolony, zdobywszy dla mych Macedończyków i Hellenów takie imperium. Ale żebym już nie musiał liczyć tylko na moich wyczerpanych ludzi, zaciągnąłem do swej armii 30 000 Persów; — to dobrzy żołnierze, a potrzebuję ich koniecznie dla obrony granic wschodnich. No i widzisz, moi starzy żołnierze są tym bezgranicznie rozgoryczeni. Nie potrafią pojąć nawet tego, że zyskawszy dla swego narodu terytoria orientalne, sto razy większe od naszej ojczyzny, staję się wielkich królem Wschodu; że muszę mianować urzędników i doradców spośród ludzi Wschodu i otoczyć się orientalnym dworem; to wszystko są oczywiste polityczne konieczności, które spełniam w interesie Wielkiej Macedonii. Okoliczności wymagają ode mnie coraz to dalszych osobistych ofiar; składam je bez szemrania, albowiem myślę o wielkości i potędze mojej kochanej ojczyzny. Muszę się zgodzić na barbarzyński przepych swej mocy i wspaniałości; pojąłem za żony —trzy księżniczki wschodnich królestw, a teraz, kochany Arystotelesie, stałem się nawet bogiem.
Tak, mój drogi nauczycielu, kazałem się ogłosić bogiem. Moi dobrzy wschodni poddani kłaniają mi się i składają mi ofiary. Jest to polityczna konieczność, jeśli mam mieć należyty autorytet u tych górskich pastuchów i poganiaczy wielbłądów. Jakże odległe są czasy, gdy uczyłeś mnie używania rozumu i logiki! Wszakże sam rozum każe przystosować własne środki do ludzkiej głupoty. Na pierwszy rzut oka mogą się komuś koleje mego życia wydać fantastyczne, ale gdy teraz spojrzę wstecz w nocnym spokoju mej boskiej pracowni, widzę, że nigdy nie przedsiębrałem niczego, co by nie było bezwzględnie uwarunkowane moim uprzednim krokiem.
Widzisz, mój kochany Arystotelesie, leżałoby to w interesie spokoju i porządku, w rozumnym interesie politycznym, aby i w mojej zachodniej ojczyźnie uznano mnie za boga. Gdybym miał pewność, że moja Macedonia i Hellada przyjęły polityczne principium mego absolutnego autorytetu, uwolniłoby mi to ręce na Wschodzie; mógłbym spokojnie wyruszyć, aby zabezpieczyć mej greckiej ojczyźnie naturalne granice aż na wybrzeżu chińskim. W ten sposób po wieczne czasy zapewniłbym moc i bezpieczeństwo mojej Macedonii. Jak widzisz, — jest to plan trzeźwy i rozumny; już od dawna nie jestem tym fantastą, który składał przysięgę nad grobem Achillesa. Proszę Cię teraz, abyś jako mój mądry przyjaciel i filozoficzny przewodnik przygotował i możliwie logicznie umotywował wobec mych Greków i Macedończyków moje ogłoszenie się bogiem; czynię to jako odpowiedzialny polityk i mąż stanu. Twemu uznaniu pozostawiam, czy zadanie to zechcesz spełnić jako rzecz rozumną, patriotyczną i politycznie konieczną. Pozdrawiam Cię, mój drogi Arystotelesie,
Twój Aleksander
(1937)
ŚMIERĆ ARCHIMEDESA
Owa historia z Archimedesem niezupełnie tak wyglądała, jak się to pisze: istotnie, został zabity, gdy Rzymianie zdobyli Syrakuzy, ale nie jest zgodne z prawdą, jakoby do jego domu wpadł żołnierz rzymski, aby grabić, i jakoby Archimedes, pogrążony w rysowaniu jakiejś geometrycznej konstrukcji, zgryźliwie mu odburknął: „Nie ruszaj moich kół!” Przede wszystkim Archimedes nie był jakimś tam roztargnionym profesorem, który nie wie, co się koło niego dzieje; przeciwnie, był to z natury prawdziwy żołnierz, który obmyślał dla Syrakuz machiny wojenne do obrony miasta; po drugie zaś, ten rzymski żołnierzyna to nie był wcale pijany grabieżca, lecz wykształcony i ambitny oficer sztabowy Lucjusz, który wiedział, z kim ma zaszczyt, i nie przyszedł rabować, ale od progu zasalutował i rzekł:
— Bądź pozdrowion, Archimedesie!
Archimedes podniósł oczy znad tabliczki woskowej, na której rzeczywiście coś rysował, i rzekł:
— Co tam?
— Archimedesie — mówił Lucjusz — wiemy, że bez twoich machin wojennych Syrakuzy nie utrzymałyby się ani miesiąca, a tak tośmy z nimi dwa lata mieli co robić. Czy myślisz, że my, żołnierze, nie potrafimy tego ocenić? Wspaniałe machiny. Gratuluję.
Archimedes machnął ręką.
— Ech, co tam, nic w tym szczególnego. Zwykłe miotające mechanizmy — ot, zabawka. Pod względem naukowym nie ma to większego znaczenia.
— Ale pod wojskowym ma — orzekł Lucjusz, — Słuchaj, Archimedesie, przyszedłem ci zaproponować współpracę.
— Z kim?
— Z nami, Rzymianami. Widzisz chyba, że Kartagina i tak upadnie. Po cóż im jeszcze pomagać? Zobaczysz, jak teraz pohulamy z Kartaginą! Wy wszyscy powinniście raczej iść z nami.
— Dlaczego? — mruknął Archimedes. — My, Syrakuzanie, przypadkiem jesteśmy Grekami. Dlaczegóż byśmy mieli iść z wami?
— Dlatego, że żyjecie na Sycylii, a my Sycylii potrzebujemy.
— Dlaczego jej potrzebujecie?
— Dlatego, że chcemy zawładnąć Morzem Śródziemnym.
— Aha — rzekł Archimedes i spoglądał w zamyśleniu na swą tabliczkę. — A po cóż wam to?
— Kto jest panem Morza Śródziemnego — rzekł Lucjusz — jest panem świata. To przecież jasne.
— Czyż musicie być panami świata?
— Tak! Posłannictwem Rzymu jest, aby stał się panem świata. I powiadam ci, że nim będzie!
— Możliwe — rzekł Archimedes i wymazywał coś na woskowej tabliczce. — Ale ja bym wam tego nie radził, Lucjuszu. Posłuchaj, być panem świata — toż tego trzeba wam będzie kiedyś zawzięcie bronić. Szkoda pracy, jaką będziecie musieli w to włożyć.
— Wszystko jedno, ale będziemy wielkim imperium.
— Wielkie imperium — mruczał Archimedes. — Czy narysuję małe koło, czy wielkie koło — jest to wciąż tylko koło. Znowu ma granice! Nigdy nie będziecie bez granic, Lucjuszu. Czy myślisz, że wielkie koło jest doskonalsze niż małe? Myślisz może, że jesteś większym geometrą, gdy narysujesz większe koło?
— Wy, Grecy, wciąż się bawicie argumentami — zarzucił Lucjusz. — My zaś dowodzimy naszej racji inaczej.
— Czym?
— Czynem. Na przykład: zdobyliśmy Syrakuzy. Ergo: Syrakuzy należą do nas. To chyba jasne?
— Jasne — rzekł Archimedes, skrobiąc się rylcem po głowie. — Tak, zdobyliście Syrakuzy, tylko że to już nie są i nie będą te Syrakuzy co dotychczas. Było to wielkie i sławne miasto, mój drogi; teraz już nigdy nie będzie wielkie. Szkoda Syrakuz!
— Za to Rzym będzie wielki. Rzym musi być najsilniejszy na całej kuli ziemskiej.
— Dlaczego?
— Aby się utrzymał. Im silniejsi jesteśmy, tym więcej mamy nieprzyjaciół. Dlatego musimy być najsilniejsi.
— Co się tyczy siły— mruczał Archimedes — ja jestem trochę fizyk, Lucjuszu, i coś ci powiem. Siła się wiąże.
— Co to znaczy?
— To jest takie prawo, Lucjuszu. Siła, która działa, tym samym się wiąże. Im będziecie silniejsi, tym więcej swych sił na to będziecie musieli zużyć, a kiedyś przyjdzie chwila…
— Co chciałeś powiedzieć?
— . Ach, nic. Ja nie jestem prorokiem, człecze, jestem tylko fizykiem. Siła się wiąże. Więcej nic nie wiem.
— Słuchaj, Archimedesie, czy nie chciałbyś pracować z nami? Nie masz pojęcia, jakie ogromne możliwości otwarłyby się dla ciebie w Rzymie. Budowałbyś najsilniejsze machiny wojenne na świecie…
— Musisz wybaczyć, Lucjuszu: ja już jestem stary człowiek, a jeszcze bym chciał opracować jeden lub dwa ze swych pomysłów. Jak widzisz, właśnie sobie tu coś rysuję.
— Archimedesie, czy cię nie nęci zdobywanie z nami władzy nad światem?… Dlaczego milczysz?
— Przepraszam — mruknął Archimedes znad swojej tabliczki. — Coś powiedział?
— Że człowiek taki jak ty mógłby zdobywać władzę nad światem.
— Hm, władza nad światem — rzekł Archimedes zagłębiony w swej pracy. — Nie gniewaj się, ale ja tu mam coś ważniejszego. Wiesz, coś trwałego. Coś, co tu naprawdę zostanie.
— Cóż to jest?
— Uważaj, nie zmaż mi mych kół! To jest sposób, jak można obliczyć powierzchnię wycinka koła.
Później wydano komunikat, że uczony Archimedes zginął wskutek wypadku.
(1938)
LEGIONY RZYMSKIE
Czterech weteranów Cezara, przebywszy kampanię galijską i brytyjską, wróciło okrytych chwałą i największym triumfem, jaki świat widział kiedykolwiek, tych więc czterech bohaterów, a mianowicie Bullio, były dziesiętnik Lucjusz, zwany z powodu swej chudości Macer, Sartor, zwany Hilla, konował drugiej legii, i wreszcie Strobus z Gaety, zeszło się w winianu sycylijskiego Greka, wielkiego łajdaka Onokratesa, aby wspólnie wspominać sławne i pamiętne wydarzenia, których byli świadkami. Ponieważ było trochę gorąco, wystawił im Onokrates stół na ulicę i tam owi czterej żołnierze popijali, głośno przy tym rozprawiając. Cóż więc dziwnego, że wkrótce nagromadziło się koło nich sporo ludzi z tej ulicy, rzemieślników i poganiaczy osłów, dzieci i kobiet z niemowlętami na rękach, aby się przysłuchać ich opowiadaniom? Trzeba wam wiedzieć, że wtedy sławne czyny wielkiego Cezara budziły jeszcze zainteresowanie wszystkich obywateli rzymskich.
— Posłuchajcie więc — mówił Strobus z Gaety — co się stało, gdy tam nad rzeką mieliśmy przeciwko sobie trzydzieści tysięcy Senonów.
— Poczekaj — poprawił go Bullio — po pierwsze, tych Senonów nie było trzydzieści tysięcy, ale zaledwie osiemnaście, a po drugie, ty byłeś w dziewiątej legii, która nigdy nie stała naprzeciw Senonów. Wyście wtedy leżeli obozem w Akwitanii i łataliście nam buty, boć u was służyły same szewczyki i przyszczypkarze. Tak, a teraz mów dalej.
— Coś ci się pomieszało — zaoponował Strobus. — A właśnie, żeśmy w tym czasie obozowali w Lutenii. No, a buty tośmy wam naprawiali wówczas, gdyście je sobie podarli uciekając spod Gergowii. Dostaliście wtedy porządne lanie, wy i piąta legia; i to się wam należało.
— To nie tak było — mówił Lucjusz, zwany Macer. — Piąta legia nigdy nie była pod Gergowią. Piąta legia dostała w tyłek zaraz pod Bibracte i od tego czasu już jej nie można było nigdzie ściągnąć, chyba na wyżerkę. To ci była cacana legia — rzekł Macer spluwając daleko.
— Któż był temu winien — prawił Bullio — że piąta legia wpadła pod Bibracte jak śliwka w kompot? Powinna była uderzyć szósta, aby ją zluzować, ale szóstakom się nie chciało, tym markierantom. Przyszli właśnie z Massylii od dziewek.
— Co ty pleciesz — zaprotestował Sartor, zwany Hilla — szóstej legii w ogóle nie było pod Bibracte; ta się dostała na front dopiero nad Aksoną, gdy dowodził Galba.
— Dużo się na tym rozumiesz, niedojdo — rzekł Bullio — nad Aksoną była druga, trzecia i siódma legia. Szóstą dawno posłali Eburoni do przodków.
— Wszystko to czyste łgarstwo — prawił Lucjusz Macer. — Tyle tylko prawdy, że druga legia, w której służyłem, walczyła nad Aksoną; resztę sobie wymyśliłeś.
— Nie gadałbyś byle czego — rzekł Strobus z Gaety. — Wyście nad Aksoną chrapali na tyłach, a gdyście się obudzili, było już po bitwie. Spalić Cenabum toście dali radę i wysiec paruset cywilów za to, że powiesili trzech lichwiarzy, toście też potrafili.
— Cezar nam kazał — rzekł Macer wzruszając ramionami.
— Nieprawda — zawołał Hilla —— to nie Cezar kazał, tylko Labienus. Gdzieżby tam Cezar; z niego był za dobry polityk, ale Labienus był tylko żołnierzem.
— Galba to był żołnierz — prawił Bullio — bo się nie bał, ale Labienus trzymał się zawsze o pół mili za frontem, żeby mu się co nie stało. A gdzie to był Labienus, gdy nas otoczyli Nerwiowie, hę? Wtedy zginął nasz centurion, a ja, jako najstarszy dziesiętnik, przejąłem komendę. „Chłopcy — powiedziałem — kto mi się cofnie o krok…”
— Z Nerwiami — przerwał mu Strobus — to było głupstwo; oni do was strzelali szyszkami i żołędziami. Gorzej było z Arwernami.
— Nie pyskowałbyś — oburzył się Macer. — Arwernów nie mogliśmy w ogóle dogonić. Ludzie, to było niczym polowanie na zające!
— W Akwitanii — przypomniało się Hilli — zastrzeliłem jelenia,, to ci była sztuka, ho, ho! Poroże miał jak drzewo — dwa konie musiały go ciągnąć do obozu.
— To nic takiego — oświadczył Strobus — w Brytanii, tam dopiero były jelenie!
— Trzymajcie mnie — zawołał Bullio — ten oto Strobus chciałby nam wmówić, że był w Brytanii!
— Przecież tyś tam także nie był — zauważył Macer. — Hej, Onokratesie, wina! Mówię wam, znałem już wielu łgarzy, którzy gadali, że byli w Brytanii, ale żadnemu nie wierzyłem.
— Ja tam byłem — rzekł Hilla. — Zawoziłem prosięta. Tam była siódma, ósma i dziesiąta legia.
— Nie pleć, człowiecze — mitygował Strobus. — Dziesiąta nigdy nie była dalej niż w sekwańskim obozie. Trzeba było widzieć, jak przyszła wyglancowana pod Ależ je. Ale tam oberwali, te żółtodzióby!
— Tam oberwaliśmy wszyscy — rzekł Bullio. — Młócili nas jak żyto, a przecieżeśmy wygrali.
— Nie tak było — zaprotestował Macer. — To w ogóle nie była wielka bitwa. Gdym rano wylazł z namiotu…
— Nie tak było — prawił Hilla. — Pod Alezją zaczęło się już w nocy.
— Idźże do licha — ofuknął go Bullio — zaczęło się, gdyśmy byli po obiedzie; mieliśmy właśnie baraninę…
— Nieprawda! — krzyknął Hilla, bijąc pięścią w stół. — Pod Alezją mieliśmy —wołowinę, bo nam wtedy krowy zdychały. Już tego nikt żreć nie chciał.
— Mówię, że była baranina — obstawał przy swoim Bullio. — Wtedy przyszedł do nas z piątej legii setnik Longus…
— Człowiecze — rzekł Macer. — Longus był przecież u nas, w drugiej, a pod Alezją już dawno nie żył. U piątaków był Hirtus.
— Nieprawda — upierał się Hilla. — U piątaków był ten, jakże się nazywa? Aha, Corda.
— Gdzież tam — zaoponował Bullio. — Corda był w Massylii. To był Longus, i kwita; przyszedł i powiada: „Przeklęty deszcz…”
— O, ho ho, prr! — zawołał Strobus. — To nie było tak. Pod Alezją wtedy w ogóle nie padało. Było okropnie gorąco, pamiętam, jak śmierdziała ta wieprzowina…
— Baranina — krzyknął Bullio — i lało jak z cebra! A więc przyszedł do nas ten Hirtus i powiada: „Chłopaki, mnie się zdaje, że się nam naleje za kark.” I miał rację. Dwadzieścia godzin trwała ta bitwa.
— Nie tak było — rzekł Macer. — W trzy godziny było po wszystkim.
— To ci się coś pomieszało — prawił Strobus. — Trwało to trzy dni, ale z przerwami. Drugiego dnia przegraliśmy.
— Nieprawda — oświadczył Hilla. — Przegraliśmy pierwszego dnia, za to drugiego dnia wygraliśmy znowu.
— Bzdury — rzekł Bullio — wcaleśmy nie wygrali i chcieliśmy się już poddać, tylko że oni się poddali wcześniej.
— Ależ nie tak. było — Macer na to — przecież pod Alezją nie było żadnej bitwy. Onokratesie, wina! Poczekajcie, coś wam opowiem; gdyśmy oblegali Avaricum…
— Przecież to nie tak było — zamruczał Bullio i usnął.
(1928)
O DZIESIĘCIU SPRAWIEDLIWYCH
Rzekł tedy Pan: Krzyk Sodomy i Gomory rozmnożył się, i grzech ich zbytnio ociężał.
Zstąpię i oglądam, jeśliż krzyk, który mię doszedł, skutkiem wypełnili, czyli nie tak jest, abym wiedział.
I przystąpiwszy Abraham rzekł: Izali zatracisz sprawiedliwego z niezbożnym?
Jeśliż będzie pięćdziesiąt sprawiedliwych w mieście, zginąż społem? i nie przepuścisz miejscu onemu dla pięćdziesiąt sprawiedliwych, jeśliż będą w nim?
I rzekł Pan do niego: Jeśli najdę w Sodomie pięćdziesiąt sprawiedliwych w samym mieście, odpuszczę wszystkiemu miejscu dla nich.
A odpowiadając Abraham rzekł:
A jeśliby mniej piącią było sprawiedliwych, niż pięćdziesiąt, czy zatracisz dla czterdziestu i piąci wszystko miasto? I rzekł: Nie zatracę, jeśli tam najdę czterdziestu piąci.
Rzekł jeszcze do Niego: A jeśli się tam najdą czterdzieści, co uczynisz? Odpowiedział: Nie zatracę dla czterdziestu.
Rzekł: Nie gniewaj się, Panie, proszę, jeśli przemówię. A jeśli się tam najdą trzydzieści? Odpowiedział: Nie uczynię, jeśli tam najdę trzydziestu.
Rzekł: Gdyżem raz począł, będę mówił do Pana mego: A jeśli się tam najdą dwadzieścia? Odpowiedział: Nie zatracę dla dwudziestu.
Proszę, rzekł, nie gniewaj się Panie, jeśli jeszcze raz przerzekę: A jeśli się tam najdą dziesięć? Odpowiedział: Nie zatracę dla dziesiąci.
I poszedł Pan, jako przestał mówić do Abrahama: a on się też wrócił na miejsce swoje.
(Genesis, XVIII, z 20-33)
I gdy wrócił na miejsce swoje, zawołał Abraham żonę swą Sarę i rzekł do niej:
— Słuchaj, dowiedziałem się z najlepszego źródła, ale nikt nie śmie o tym wiedzieć: Pan postanowił zniszczyć Sodomę i Gomorę za ich grzechy. Sam mi to powiedział.
I rzekła Sara:
— Widzisz, nie mówiłam ci już dawno? A kiedy ci opowiadałam, co się tam dzieje, toś ich jeszcze bronił i krzyczałeś na mnie: „Milcz! Nie wtrącaj się! Co cię to obchodzi?” Teraz widzisz, ja dawno mówiłam, tego się należało spodziewać. Rozmawiałam onegdaj z żoną Lota; powiadam jej: „Proszę pani, do czegóż to doprowadzi?” Jak sądzisz, czy Pan zgładzi także żonę Lota?
A odpowiadając Abraham rzekł:
— O to właśnie chodzi. Że tak powiem, na moje usilne prośby zgodził się Pan zachować Sodomę i Gomorę, jeżeli znajdzie tam pięćdziesięciu sprawiedliwych. Ale ja wytargowałem na dziesięciu. Dlatego cię zawołałem, abyśmy razem wybrali dla Pana dziesięciu sprawiedliwych.
I rzekła Sara:
— Dobrześ zrobił. Żona Lota jest moją przyjaciółką, a Lot jest synem twego brata, Harana. Ja nie mówię, że Lot jest sprawiedliwy, wiesz, jak podburzał swoją czeladź przeciwko tobie. Nic nie mów, Abrahamie, to nie było w porządku. On nie jest wobec ciebie szczery, ale to twój synowiec. Wprawdzie Haran nie zachował się wobec ciebie, jak wypadało rodzonemu bratu, to jednak już jest nasza rodzinna sprawa. I dalej rzekła, mówiąc:
— Powiedz Panu, niech zachowa Sodomę. Ja już taka jestem, że nikomu nie życzą nic złego. Nogi się pode mną uginają, gdy pomyślę, że tyle ludzi miałoby stracić życie. Idź i wstaw się u Pana, aby się nad nimi zlitował.
I odpowiedział Abraham:
— Zlituje się Pan, jeżeli znajdzie dziesięciu sprawiedliwych. Myślę, że moglibyśmy Mu poradzić, którzy by to byli. Znamy wszystkich ludzi mieszkających w Sodomie i Gomorze. Dlaczegóż byśmy nie mieli pomóc Panu w wyszukaniu dziesięciu sprawiedliwych?
I rzekła Sara:
— — Nic łatwiejszego! I dwudziestu, i pięćdziesięciu, i stu sprawiedliwych Mii znajdę. Pan wie, że nikogo nie skrzywdzę. Mamy więc żonę Lota i Lota, twego synowca, aczkolwiek jest fałszywy i zawistny, ale należy do rodziny. To już dwoje.
Na to rzekł Abraham:
— I ich dwie córki. Sara zaś prawiła:
— Co ty sobie myślisz, ta starsza, Jescha, jest bezwstydna. Czyś nie zauważył, jak przed tobą kręciła zadkiem? Sama żona Lota mi powiedziała: „Z Jeschą mam utrapienie, będę zadowolona, gdy wyjdzie za mąż”. Ta młodsza wydaje się skromniejsza. Ale skoro chcesz, to wlicz obie.
I rzekł Abraham:
— Tak więc mamy już czworo sprawiedliwych. Kogo by tu jeszcze wybrać?
A Sara odpowiedziała:
— Skoro wliczasz te dwie dziewczyny, to musisz wziąć także ich narzeczonych, Jobaba i Seboima.
Abraham wszakże rzekł:
— Cóż ty znowu, Seboim jest przecież synem starego Dodanima. Czyż syn złodzieja i lichwiarza może być sprawiedliwy?
I rzekła Sara:
— Abrahamie, proszę cię, zrób to ze względu na rodzinę. Dlaczegóż by Melcha nie miała mieć równie porządnego narzeczonego jak ta strojnisia, Jescha? To jest przyzwoita dziewczyna i nie kręci przynajmniej biodrami przed starymi krewnymi, których powinna szanować.
I odpowiedział Abraham:
— Niechże będzie, jak mówisz. Tak więc z Jobabem i Seboimem mamy już sześcioro sprawiedliwych. Teraz musimy znaleźć jeszcze czworo.
A Sara rzekła:
— To już będzie łatwe. Poczekaj, kto jeszcze w Sodomie jest sprawiedliwy?
Abraham zaś odpowiedział:
— Myślę, że może stary Nachor. I rzekła Sara:
— Dziwię ci się, że możesz o nim w ogóle mówić. Czyż nie sypia z pogańskimi dziewkami, aczkolwiek jest starcem? To prędzej już aniżeli Nachor sprawiedliwy byłby Sabatah.
Wtedy uniósł się Abraham gniewem i rzekł:
— Sabatah jest krzywoprzysięzcą i bałwochwalcą. Nie żądaj ode mnie, abym go polecał Panu pośród sprawiedliwych. To już raczej skłaniałbym się ku Elmodadowi albo Eliabowi.
Na to rzekła Sara:
— Żebyś wiać wiedział, że Eliab cudzołożył z żoną Elmodada. Gdyby Elmodad był coś wart, wypędziłby swą żonę, tę nierządnicę, gdzie należy. Ale może mógłbyś polecić Namana, który niczemu nie jest winien, ponieważ jest szalony.
I odpowiedział Abraham:
— Namana nie polecę, ale polecę Melchiela. I rzekła Sara:
— Jeśli polecisz Melchiela, to nie mów ze mną. Czy się to Melchiel nie naśmiewał, że syna masz nie ze mną, tylko z dziewką Agar, co? Abraham zaś rzekł:
— Nie polecę Melchiela. Jak myślisz, czy nie powinienbym może włączyć między sprawiedliwych Ezrona albo Jahelela?
Sara zaś odpowiedziała mówiąc:
— Jahelel jest rozpustnikiem, a Ezron obcuje z nierządnicami achadzkimi.
I rzekł Abraham:
— Polecę Efraima. A Sara rzekła:
— Efraim mówi, że jego jest równina Mamre, na której się pasą nasze stada.
Abraham zaś rzekł:
— Niesprawiedliwy jest Efraim. Polecę Ahirama, syna Jasjela.
I prawiła Sara:
— Ahiram jest przyjacielem Melchiela. Jeśli chcesz kogo polecić, poleć Nadaba.
Odpowiedział Abraham:
— Nadab to skąpiec. Polecę Amrama. A Sara rzekła:
— Amram chciał spać z twoją dziewką Agar. Nie wiem, co widział w niej tak szczególnego. Lepszy jest Asriel.
I rzekł Abraham:
— Asriel jest fircyk. Nie mogę polecić Panu jakiegoś błazna. A gdybym. Mu tak wymienił Na—muela? Nie! Namuel niewart tego. Nie wiem, dlaczego by to miał być właśnie Namuel.
Sara zaś prawiła:
— Co masz przeciw Namuelowi? Jest wprawdzie głupi, ale pobożny.
I rzekł Abraham:
— Niech będzie. Namuel jest siódmy. Sara na to rzekła:
— Poczekaj, zostaw Namuela, albowiem uprawia grzech sodomski. Kto jeszcze jest w Sodomie? Pozwól, niech sobie przypomnę: Kahat, Salfad, Itamar… Abraham jednak odpowiedział:
— Niech się oddali ta myśl od ciebie. Itamar jest kłamcą, a co się tyczy Kahata i Salfada, czyż nie należą obaj do stronnictwa przeklętego Pelega? Ale może znasz jaką sprawiedliwą kobietę w Sodomie. Przypomnij sobie, proszę.
I rzekła Sara:
— Nie ma żadnej.
Wtedy zasmucił się Abraham, mówiąc:
— Czyż nie ma dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie i Gomorze, aby dla nich zachował Pan to piękne miasto?
Sara zaś rzekła:
— Idź, Abrahamie, idź jeszcze raz do Pana, padnij na kolana przed Jego obliczem, rozerwij szaty swe i rzeknij: „Panie, Panie, ja i Sara, żona moja, z płaczem Cię błagamy, abyś nie zgładzał Sodomy i Gomory za grzechy ich.”
I rzeknij Mu: „Zmiłuj się nad twym grzesznym ludem i miej jeszcze cierpliwość. Miej zlitowanie, Panie, i pozwól, niech żyją. Wszakże od nas, Panie, od nas — ludzi — nie żądaj, abyśmy ci wybrali dziesięciu sprawiedliwych z całego ludu Twego.”
(1931)
PSEUDO-LOT, CZYLI
O MIŁOŚCI OJCZYZNY
I przyszli dwaj aniołowie do Sodomy wieczór, a Lot siedział w bramie miejskiej. Który ujrzawszy je, wstał, i szedł przeciwko nim: i pokłonił się twarzą do ziemi.
I rzekł: Proszę, panowie, wstąpcie do domu sługi waszego, a zostańcie w nim. Umyjcie nogi swoje, a rano pójdziecie w drogę waszą. A oni odpowiedzieli: Bynajmniej, ale na ulicy zostaniemy.
Ale on przymusił ich bardzo, aby stanęli u niego: a gdy weszli do domu jego, sprawił ucztę i napiekł chleba przaśnego, i jedli.
I rzekli do Lota: Masz tu kogo ze swoich? zięcia albo syny, albo córki? wszystkie, którzy są twoi, wyprowadź z miasta tego.
Zgładziemy bowiem to miejsce, przeto iż przemógł krzyk ich przed Panem, który nas posłał, abyśmy je wytracili.
Gdy to usłyszał, przeraził się Lot i rzekł:
— A dlaczego ja mam stąd odejść? Na co mu rzekli:
— Dlatego, że Pan nie chce gubić sprawiedliwego.
Lot milczał długo, ale potem rzekł:
— Proszę, panowie, dozwólcie, abym odszedł i rzekł swoim zięciom i córkom, by się przygotowali do drogi.
Odpowiedzieli mu:
— Uczyń tak.
Wyszedł tedy Lot, biegł ulicami miasta i wołał na wszystek lud: Wstańcie, wyjdźcie z miejsca tego: albowiem zgładzi Pan miasto ono. Ale zdawało się im, jakoby mówił żartując.
Lot wrócił do domu, ale nie legł, lecz rozmyślał przez całą noc.
A gdy było rano, przymuszali go aniołowie mówiąc:
Wstań, weźmij żonę twoją i dwie córki, które masz; abyś i ty pospołu nie zaginął w nieprawości miasta.
— Nie pójdę — rzekł Lot. — Wybaczcie mi, ale nie pójdę. Myślałem nad tym przez całą noc. Nie mogę odejść, dlatego że i ja jestem jednym z Sodomian.
— Ty jesteś sprawiedliwy — sprzeciwili się aniołowie — oni wszakże są niesprawiedliwi, a krzyk ich czynów rozgniewał Pana. Co tobie do nich?
— Nie wiem — mówił Lot. — I o tym rozmyślałem, co mnie do nich; przez całe życie oskarżałem swych ziomków i sądziłem ich tak surowo, że teraz mi straszno o tym wspominać: albowiem zginą. A gdy przyszedłem do miasta Segor, zdawało mi się, że jego ludzie są lepsi niż sodomscy.
— Wstań — rzekli aniołowie — pójdziesz do miasta Segor, albowiem zostanie zachowane.
— Czym jest dla mnie Segor? — odpowiedział Lot. — W Segor jest jeden mąż sprawiedliwy; ilekroć z nim mówiłem, skarżył się na swoich ziomków, a ja złorzeczyłem mieszkańcom Sodomy za ich winy, ale teraz nie mogę odejść. Proszę, zostawcie mnie.
I przemówił anioł, i rzekł:
— Pan nakazał wytracić Sodomian.
— Stań się wola Jego — powiedział Lot cicho. — Myślałem nad tym. przez całą noc i wspominałem na tyle rzeczy, żem płakał. Czyście słyszeli kiedy, jak Sodomianie śpiewają? Nie, wy ich w ogóle nie znacie, albowiem wówczas byście nie przyszli. Gdy dziewczęta idą ulicą, kołyszą się w biodrach, a na wargach ich rozbrzmiewa pieśń; a śmieją się, gdy niosą wodę w wiadrach. Żadna woda nie jest tak czysta jak ta ze studzienek sodomskich i wśród wszystkich innych mów .piękniejszej nie usłyszysz. Gdy przemówi dziecię, rozumiem je, jak gdyby było moje; a gdy się bawi, jest to ta zabawa, w którą bawiłem się sam, będąc jeszcze maleńki. A gdy zapłakałem, mateńka pocieszała mnie w sodomskiej mowie. Panie — zawołał Lot — jak gdyby to było wczoraj!
— Sodomianie grzeszyli — prawił drugi anioł surowo — i dlatego…
— Grzeszyli, wiem — przerwał mu Lot niecierpliwie. — A widzieliście choćby naszych rzemieślników? Wyglądają, jakby się bawili; a gdy wykonają dzbanek albo płócienko, to aż serce podskakuje z radości, jak to pięknie zrobione. Są tu ludzie tak zręczni, że patrzyłbyś na nich cały dzień, a gdy widzisz, jak popełniają te bezeceństwa, boli cię to więcej, niż gdyby je popełniał człowiek z Segoru. Męczy cię to, jakbyś sam był współwinny. Jaką wartość ma dla mnie moja sprawiedliwość, skoro jestem z Sodomy? Jeśli sądzicie Sodomę, sądźcie i mnie. Ja nie jestem sprawiedliwy. Jestem jak i oni. Nie pójdę stąd.
— Zginiesz z nimi —: mówił anioł nachmurzony.
— Możliwe, ale pierwej spróbuję uratować ich od zguby. Nie wiem, co zrobię, lecz do ostatniej chwili będę myślał, że muszę im pomóc. Czyż mogę ot tak sobie odejść? Wadzę się z Panem i dlatego mnie nie wysłuchuje. Gdyby mi zostawił trzy lata czasu albo trzy dni, albo choćby trzy godziny? Co by dla Niego znaczyły trzy godziny? Gdyby mi wczoraj był kazał: „Odejdź spośród nich, albowiem są niesprawiedliwi”, rzekłbym Mu: „Maluczko poczekaj, pomówię jeszcze z tym i owym; osądzałem ich zamiast iść między nich.” Ale jakże mogę odejść teraz, gdy mają zginąć? Czyż i ja nie jestem winien temu, że popadli aż w takie grzechy? Ja nie chcę umrzeć; ale pragnę, aby także i oni nie pomarli. Zostanę.
— Nie ocalisz Sodomy.
— Wiem, że nie; cóż ja mogę poradzić? Ale spróbuję, sam jeszcze nie wiem czego, wiem tylko, że muszę zostać. Dlatego, żem ich przez całe życie sądził tak surowo jak nikogo innego; dlatego, żem z nimi znosił to najcięższe: ich grzechy. Panie, nie potrafię nawet wypowiedzieć, czym są dla mnie, mogę to jedynie okazać przez to, że zostanę z nimi.
— Twoimi ziomkami — prawił anioł — są ci, którzy są sprawiedliwi i wierzą w tego samego Pań'a co i ty; grzeszni zaś, bezbożni i bałwochwalcy nie są twoimi ziomkami.
— Jakże mogą nie być, gdy są z tego miasta? Wy też nie rozumiecie, ponieważ nie znacie głosu ciała i ziemi. Co to jest Sodoma? Mówicie, że to miasto nieprawości. Ale gdy mieszkańcy Sodomy walczą, to nie walczą za swoje nieprawości, lecz za coś lepszego, co było albo będzie, i nawet ten najgorszy może zginąć za wszystkich. Sodoma to jesteśmy my wszyscy i jeśli coś znaczę przed Panem, niech to zaliczy Sodomie, a nie mnie. Cóż jeszcze powiem? Rzeknijcie Panu: „Lot, sługa Twój, stanie przed mężami sodomskimi i będzie ich bronił przeciwko Tobie, jak gdybyś był jego nieprzyjacielem.”
— Wstrzymaj się — zawołał anioł — straszny jest twój grzech, ale Pan cię nie słyszał. Przygotuj się i wyjdź z tego miasta: ocal choćby żonę i dwie córki, które masz.
Na to zapłakał Lot:
— Tak, muszę je ocalić, macie słuszność. Proszę. Prowadźcie mnie.
A gdy zwlekał, chwycili rękę jego i rękę jego żony i dwu córek, ponieważ nad nimi zlitował się Pan.
Gdy go wyprowadzali, modlił się Lot mówiąc:
— Wszystko, co mi dał żywot, dał mi twymi rabami; uczynił ciało moje z twej gliny i włożył mi w usta słowa, które są w uściech twych mężów i niewiast: i — ach, dlategom ich każdym słowem całował, mimo żem im złorzeczył.
Widzę cię nawet wówczas, gdy zamknę oczy, albowiem jesteś głębiej niż moje oczy; jesteś we mnie tak, jakom ja był w tobie.
Moje ręce „wypełniają twe zwyczaje, nie wiedząc o tym; nawet gdybym był na pustyni, pójdą me nogi kierunkami twych ulic.
Sodomo, Sodomo, czyż nie jesteś najpiękniejszym z miast? I gdybym jeno okienko widział, zasłonięte pasiastym płótnem, poznam je: to jest okienko sodomskie.
Jestem jako pies, którego wywodzą z domu jego pana; nawet gdy zwiesi głowę aż w proch, aby już nie widzieć, jeszcze węchem poznaje zapach rzeczy, które zna.
Wierzyłem w Pana i prawo Jego; w ciebie nie wierzyłem, ale ty jesteś, a inne kraje są jako cień, który przenikam, nie mogąc się oprzeć o ścianę czy o drzewo. Są jako cień.
Ty wszakże jesteś, jak nic innego nie jest; i wszystko, co jest, istnieje tylko w porównaniu z tobą.
Jeśli cię widzę, widzę tylko ciebie, a jeśli widzę cokolwiek innego, widzę to tylko w porównaniu z tobą.
Wierzyłem w Pana, ponieważ mi się zdało, jakoby był bogiem sodomskim; jeśli nie ma Sodomy, nie ma Pana.
Bramy, bramy sodomskie, dokądże mnie prowadzą i w jakąż to pustkę? Gdzie mam stopę postawić? Albowiem nie ma oparcia pode mną i stoję, jakobym nie stał. Idźcie, me córki, i zostawcie mnie; nie mogę dalej.
I wywiedli go, i postawili zewnątrz miasta: i tam mówili do niego, rzekąc: Zachowaj żywot swój, nie oglądaj się wstecz ani zatrzymuj się na którymkolwiek miejscu wszelkiej tej krainy w koło: abyś i ty pospołu nie zginął.
Słońce wzniosło się nad ziemię, gdy to mówili.
Wtedy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia od Pana z nieba.
Wówczas obejrzał się Lot i krzyknął, i pobiegł z powrotem ku miastu.
— Co czynisz, przeklęty? — wołali za nim aniołowie.
— Idę pomagać rodakom — odpowiedział Lot i wszedł do miasta.
(1923)
ŚWIĘTA NOC
Dziwią ci się — krzyczała pani Dinah. — Gdyby to byli porządni ludzie, to poszliby do wójta, a nie tak po żebrach! Dlaczego ich sobie nie wzięli do domu na przykład Szymonowie? Dlaczego ich mamy przyjmować właśnie my? Cóż to, czy myśmy coś gorszego od Szymonów? Ja wiem, żona Szymona nie wpuściłaby takiej hołoty do domu!. Dziwię ci się, człowieku, że się zadajesz nie wiadomo z kim!
— Nie krzycz — mruczał stary Isachar — przecież usłyszą!
— Niech słyszą — mówiła pani Dinah, podnosząc głos jeszcze bardziej. — Niesłychane! To by dopiero było, żebym ja w domu nie śmiała ani pisnąć z powodu jakichś tam włóczęgów! Znasz ich? Zna ich to kto? On mówi: „To jest moja żona.” Gadanie, jego żona! Wiem, jak to u takich łazików bywa. Że się też nie wstydzisz wpuszczać coś takiego do domu!
Isachar chciał zaprotestować, że wpuścił ich tylko do stajni, ale zachował to dla siebie, albowiem cenił spokój.
— A ona — ciągnęła pani Dinah zgorszona — ona jest w odmiennym stanie, żebyś wiedział! Chryste Panie, tego nam jeszcze brakowało! Jezus Maria, gotowiśmy się jeszcze dostać na ludzkie języki! Coś ty, na głowę upadł czy co? — Pani Dinah nabrała tchu. — Naturalnie, takiej jakiejś młódce ty nie umiesz powiedzieć: nie. Ledwie na ciebie zerknęła, a już małoś nóg nie połamał z wielkiej gorliwości! Dla mnie byś tego nie zrobił, Isacharze! „Pościelcie tam sobie, dobrzy ludzie, macie w stajni słomy, że hej…” Jak gdyby w całym Betlejem tylko u nas była stajenka! Dlaczego im Szymonowie nie dali ani ociupinki słomy? Dlatego, że Szymonka by na to swemu mężowi nie pozwoliła, rozumiesz? Tylko ja jestem taka safanduła, że na wszystko milczę.
Stary Isachar obrócił się do ściany. „Może przestanie — myślał — ona ma trochę racji, ale tyle gadania o…”
— Brać obcych ludzi do domu — rozważała pani Dinah w sprawiedliwym gniewie. — Kto wie, co to za jedni? Teraz całą noc ze strachu oka nie zmrużę! Ale dla ciebie to obojętne! Dla ludzi to ty wszystko, ale dla mnie nic! Żebyś choć jeden jedyny raz miał wzgląd na twoją zaharowaną i słabowitą żonę! A rano może jeszcze mam po nich sprzątać! Skoro ten człowiek jest cieślą, dlaczego nigdzie nie pracuje? I dlaczego właśnie ja muszę mieć tyle utrapienia? Słyszysz, Isacharze?
Ale Isachar odwrócony twarzą do ściany udawał, że śpi.
— Matko Boska — westchnęła pani Dinah — co ja mam za życie! Całą noc nie usnę ze zmartwienia… A on śpi jak kłoda! Mogliby nam wynieść cały dom, a on sobie chrapie… Boże, co ja mam za utrapienie!
I było cicho, tylko stary Isachar uważnie przecinał ciemność swym chrapaniem.
Koło północy zbudziły go ze snu tłumione kobiece jęki. „O psiakość — zląkł się — to chyba coś obok w stajni! Żeby tylko nie zbudziło Dinah. Tożby znów było gadania!”
I leżał bez ruchu, udając, że śpi.
Po chwili dał się słyszeć nowy jęk. „Boże, zmiłuj się, Boże, spraw, niech się Dinah nie przebudzi — modlił się w niepokoju stary Isachar, ale wtem poczuł, że się Dinah koło niego wierci, unosi i z napięciem nasłuchuje. — Będzie źle” — powiedział sobie znękany Isachar, ale pozostał cicho.
Pani Dinah wstała bez słówka, narzuciła na siebie wełniak i wyszła na podwórze. ,,Na pewno ich wyrzuci — rzekł do siebie bezradnie Isachar. — Ja się już do tego mieszać nie będę, niech sobie robi, co chce…”
Po jakiejś dziwnie długiej i głuchej chwili wróciła pani Dinah, stąpając ostrożnie. Isacharowi zdawało się jak przez sen, że jakieś drzewo chrzęści i trzaska, ale postanowił, że się ani nie ruszy. Może Dinah jest zimno i roznieca ogień.
Dinah zaś znowu wymknęła się po cichu. Isachar otwarł oczy i ujrzał nad płonącym ogniem kociołek z wodą. „Na co to?” — pomyślał ze zdziwieniem i wnet znowu usnął. Przebudził się dopiero, gdy pani Dinah takimi szczególnymi, gorliwymi i ważnymi kroczkami biegła z dymiącym kociołkiem na podwórze.
Więc zdziwił się Isachar, wstał i przyodział się trochę. „Muszę popatrzeć, co się dzieje” — postanowił energicznie, ale w drzwiach zderzył się z Dinah.
„Proszę cię, czego tak biegasz” — miał zamiar zapytać, ale nie zdążył.
— Co się tu gapisz! — ofuknęła go pani Dinah i znów wybiegła na podwórze z naręczem jakichś szmatek i kawałków płótna. Na progu obróciła się. — Wracaj do łóżka — krzyknęła ostro — i… i nie wtrącaj się nam tu, słyszysz?
Stary Isachar poczłapał na podwórko. Przed stajnią zobaczył sterczącą bezradnie barczystą męską postać i skierował się ku niej.
— No, no — zamruczał uspokajająco. — Wyrzuciła cię, co? Wiadomo, Józefie, te kobiety…
I żeby zagadać ich męską bezradność, wskazał
Popatrz, gwiazda! Widziałeś już kiedy taką gwiazdę?
(1930)
MARTA I MARIA
I stało się, gdy szli, a on wszedł do niejakiego miasteczka, a niewiasta niektóra, imieniem Marta, przyjęła go do domu swego.
A ta miała siostrę, imieniem Maria, która też siedząc u nóg Pańskich słuchała słowa Jego.
Ale Marta starała się około rozmaitej posługi. Która stanęła i rzekła: Panie, nie dbasz Ty, iż moja siostra opuściła mnie, żebym sama posługiwała? Rzeczże jej tedy, aby mi pomogła.
A odpowiadając rzekł jej Pan: Marto, Marto! troszczysz się i frasujesz około bardzo wiela.
Ale jednego potrzeba. Maria najlepszą cząstkę obrała, która od niej odjętą nie będzie.
(Ew. św. Łukasza, X. 38—42)
Tego wieczoru przyszła Marta do sąsiadki swej Tamar, żony Jakuba Grünfelda, która leżała w połogu.
A widząc, że żar na kominie gaśnie, dołożyła drew i usiadła przy palenisku, by rozniecić ogień. Gdy zaś buchnęły płomienie, patrzyła Marta w ogień i milczała. Wtedy rzekła pani Tamar:
— Bardzo pani zacna, Marteczko. Tyle się pani trudzi, sama nie wiem, jak się pani odwdzięczyć.
Ale Marta nie rzekła nic, nie odwróciła nawet oczu od ognia.
Więc zapytała pani Tamar, mówiąc:
— Czy to prawda, Marteczko, że był dziś u was Rabbi z Nazaretu?
I odpowiedziała Marta:
— Był.
I złożyła pani Tamar ręce, i rzekła:
— Pewnie się pani ucieszyła, panno Marto; wiem, do nas On by nie przyszedł, ale pani na to zasługuje, z pani jest taka dobra gospodyni.
Wtedy pochyliła się Marta nad ogniem i poprawiając polana mówiła:
— Powiem pani, że wolałabym się pod ziemię zapaść, pani Tamar. Gdzieżby mi przyszło do głowy, że teraz, przed świętami… Dobrze, myślę sobie, najpierw urządzę pranie… Wie pani, ile nasza Maria bielizny nabrudzi. Więc rzucam właśnie na kupkę te brudy. Aż tu naraz „Dzień dobry, dziewczęta”, i On stoi na progu! Ja zaczynam wołać „Mario, Mario, chodź no tu”, aby mi jakoś pomogła posprzątać prędko ten stos koszul — Maryśka przylatuje rozczochrana i na Jego widok jak zacznie krzyczeć, niczym pozbawiona rozumu: „Mistrzu, Mistrzu, Tyś do nas przyszedł?” I bums, już pada przed Nim na kolana, szlocha i całuje Mu ręce. Może sobie pani wyobrazić, pani Tamar, jak ja się za nią wstydziłam; co sobie Mistrz musiał pomyśleć, taka roztrzęsiona histeryczka, a tu wszędzie te brudne szmaty; z trudem wykrztusiłam: „Mistrzu, odpocznij sobie”, i zbierałam tę bieliznę; a Maria Go ciągnie za rękę i błaga: „Mistrzu, mów, opowiedz nam coś, Rabbi!” Niech sobie pani wyobrazi, pani Tamar, ona do Niego mówi „Rabbi”! A tu wszędzie bałagan, wie pani, jak to przy praniu, ani nie zamiecione. Co On sobie musiał o nas pomyśleć!
— No wie pani, Marteczko — pocieszała ją pani Grünfeldowa — mężczyźni nawet nie zauważą takiego nieporządku. Ja ich znam.
— Żeby nawet — oświadczyła Marta z zawzięcie błyszczącymi oczami. — Porządek musi być. Proszę posłuchać, pani Grünfeldowa, gdy Mistrz był na obiedzie u tego celnika, to Maria potrafiła Mu nogi umyć łzami i obetrzeć własnymi włosami. Powiem pani, pani Tamar, ja bym czegoś podobnego nawet nie śmiała zrobić, ale chciałabym, aby miał pod nogami przynajmniej czystą podłogę. Właśnie. I położyć przed Nim ten piękny kobierezyk, wie pani, ten z Damaszku. A nie brudną bieliznę. Obetrzeć Mu nogi łzami i włosami — to Maryśka potrafi; ale żeby się choć uczesała, gdy przyjdzie, to nie, a zamieść przed Nim podłogę, to także nie. Tylko kucnąć przed Ndm na ziemi i zrobić takie — o! — oczy, ,,a teraz opowiadaj, Rabbi!”
— I opowiadał? — pytała ciekawie pani Tamar.
— Opowiadał — ciągnęła Marta powoli. — Uśmiechał się i mówił do Marii. Wie pani, a ja rzuciłam się sprzątnąć tę bieliznę i potem podać Mu choćby odrobinę koziego mleka i kawałek chleba — wyglądał na strudzonego i zmęczonego; już miałam na języku: „Mistrzu, przyniosę Ci poduszki, odpocznij chwileczkę, zdrzemnij się, my będziemy cicho jak duszki, nawet oddychać nie będziemy”, ale wie pani, pani Grünfeldowa, człowiek Mu nie chce przerywać. Chodziłam więc na palcach, żeby się Maria domyśliła, że powinna być cicho, ale (gdzie tam! „Opowiadaj jeszcze, Mistrzu, proszę, proszę, jeszcze coś”, a On, złoty człowiek uśmiechał się i mówił.
— Ach, tak bym chciała słyszeć, co mówił — westchnęła pani Tamar.
— Ja także, pani Tamar — rzekła sucho Marta. — Ale ktoś musiał dla Niego wystudzić mleko, aby było świeże. I ktoś musiał wybrać trochę miodu do chleba. Potem skoczyć do Efraimów — obiecałam Efraimce, że doglądnę jej dzieci, bo ona musi iść na targ — wie pani, nawet taka stara panna jak ja także się czasem przyda. Gdybyż choć nasz brat Łazarz był w domu! Lecz gdy Łazarz rano zobaczył, że się zanosi na pranie, powiada: „Już mnie nie ma, dziewczęta; ale ty, Marto, uważaj, gdyby tędy szedł ten sprzedawca korzeni z Libanonu, kup dla mnie herbatę na piersi.” Nasz Łazarz bowiem słabuje nieco na piersi, wie pani, bardzo z sił opada; i tak sobie wciąż myślałam, że gdyby Łazarz wrócił, dopóki tu jest Mistrz — wierzę, pani Grünfeld, że On by nam Łazarza uzdrowił; jak tylko słyszałam czyjeś kroki, leciałam od razu przed dom i wołałam na każdego: „Panie Aszer, panie Lewi, panie Isachar, gdyby pan spotkał brata Łazarza, niech zaraz, ale to zaraz przyjdzie .do domu”, a przy tym wypatrywałam tego sprzedawcy korzeni; nie wiedziałam, co wpierw robić.
— Ja to znam — mówiła pani Grünfeldowa. — Z rodziną zawsze są kłopoty.
— Co tam kłopoty — mówiła Marta. — Ale widzi pani, pani Grünfeld, człowiek by także chciał posłuchać słowa Bożego. Jestem tylko głupią kobietą, taką służącą jestem — mówię sobie, ktoś i to mu$i robić, ktoś musi gotować i prać, i naprawiać łachy i sprzątać, skoro nasza Maryśka nie ma do tego usposobienia. Ona już nie jest taka ładna jak dawniej, pani Tamar; ale z niej była taka piękność, że… że… że po prostu musiałam jej służyć, wie pani? A przy tym każdy sobie myśli, że jestem zła — pani Grünfeldowa, pani to wie, zła i nieszczęśliwa kobieta nie może niczego dobrze ugotować, a ze mnie przecież nie najgorsza kucharka. Skoro Maria jest piękna, niech Marta dobrze gotuje, czy nie mam racji? Ale, pani Tamar, to pani może także wie: czasem człowiek na chwilkę, tylko na chwileczkę opuści ręce na podołek, a wtedy mu przychodzą takie różne myśli: że może ci ktoś coś powie albo się na ciebie tak jakoś popatrzy… jakby ci mówił: „Córko, miłość swoją nam ofiarujesz i całą siebie nam dajesz, nie szczędzisz swych sił i utrzymujesz całą czystość czystością swej duszy; wchodzimy do twego domu, jakbyś to była ty sama, Marto, ty także na swój sposób wiele umiłowałaś.”
— Ba, to się tak mówi — rzekła pani Grünfeldowa. — Ale gdyby pani, Marteczko, miała sześcioro dzieci jak ja, toby pani dopiero widziała.
Na to mówiła Marta:
— Pani Grünfeld, gdy tak naraz przyszedł On, Mistrz Nazarejski, aż się przelękłam: może… może przychodzi powiedzieć mi to piękne, na co jakbym od tylu lat czekała… a tu właśnie taki nieporządek! Miałam serce w gardle, nie mogłam mówić… Powiedziałam sobie: „Głupia jestem, to przejdzie, tymczasem namoczę tę bieliznę i skoczę do Efraimowej, poślę po naszego Łazarza i wygonię z podwórza kury, aby Mu nie przeszkadzały.” A potem, gdy wszystko było w porządku, ogarnęła mnie taka cudowna pewność, że teraz jestem przygotowana do słuchania słowa Bożego. Więc cicho, cichuteńko weszłam do świetlicy, gdzie On siedział i mówił. Maria siedziała u Jego nóg, oczu z Niego nie spuszczała… — Marta zaśmiała się sucho. — Przyszło mi na myśl, jak bym to ja wyglądała, gdybym tak na Niego wytrzeszczyła oczy! A wtem On, pani Grünfeld, spojrzał na mnie tak łagodnie i jasno, jakby chciał coś powiedzieć. A ja naraz widzę, Boże, jaki On chudziutki! Wiadomo, nigdy nic porządnego nie zje, mojego chleba i miodu nawet nie tknął… I oto mi wpadło na myśl: gołąbki! Przyrządzę Mu gołąbki! Poślę po nie Maryśkę na targ, a On sobie tymczasem chwileczkę odpocznie. — „Marysiu — powiadam — chodź no na chwilkę do kuchni.” Ale Maria nic, jakby była ślepa i głucha.
— Nie chciała zostawić gościa samego — łagodziła pani Tamar.
— Lepiej by pomyślała — rzekła twardo Marta — aby miał co zjeść; od tego jesteśmy my, kobiety, no nie? A gdy widziałam, że Maria nic, tylko patrzy jak w zachwyceniu, to — pani Tamar, sama nie wiem, jak się to stało, ale musiałam powiedzieć: „Panie, czy Ci jest obojętne, że moja siostra zostawia mnie samą do posługi? Powiedz jej, niech mi w kuchni pomoże!” Tak mi się wyrwało!
— No i powiedział jej? — spytała pani Grünfeldowa.
Na to łzy popłynęły z zaczerwienionych oczu Marty.
— „Marto, Marto, troszczysz się i starasz o wiele rzeczy: ale jednego potrzeba, Maria lepszą wybrała cząstkę i tej nikt jej nie odbierze.” Tak jakoś to, pani Tamar, powiedział.
Przez chwilę było cicho.
— I to było wszystko, co powiedział? — wypytywała pani Tamar.
— Wszystko, co wiem — powiedziała Marta, ocierając kułakiem łzy. — Potem poszłam kupić te gołąbki — to są złodzieje ci na targu, pani Grünfeld — i upiekłam je, i ugotowałam dla pani zupę z gołębich dróbek.
— Wiem — mówiła pani Grünfeldowa. — Pani jest bardzo poczciwa, Marteczko.
— Nie jestem — przerwała Marta. — Żeby pani wiedziała, pierwszy raz mi się przytrafiło, żem gołąbków nie dopiekła. Były twarde; ale ja… mnie wszystko z rąk leciało. Bo ja w Niego tak ogromnie wierzę, pani Tamar.
— Ja także — powiedziała pobożnie pani Tamar. — I co mówił jeszcze, Marteczko? Co mówił do Marii? Czego nauczał?
— Nie wiem — rzekła Marta. — Pytałam się Marii, ale wie pani, jaka ona narwana… „Ja już nie wiem — mówiła — na moją duszę, nie mogłabym ci uczciwie powiedzieć ani słowa, ale było to tak cudownie piękne, Marto, i jestem tak niezmiernie szczęśliwa…”
— To także wiele znaczy — przyznała pani Tamar.
Wtedy Marta hałaśliwie wysmarkała nos po płaczu i rzekła:
— Niech no pani da, pani Grünfeld, przewinę pani tego brzdąca.
(1932)
ŁAZARZ
Również do Betanii doszła wieść o tym, że Galilejczyka pojmano i wtrącono do więzienia. Kiedy się Marta o tym dowiedziała, załamała ręce, a z oczu jej trysnęły łzy.
— Widzicie — zawołała — a mówiłam! Po co szedł do Jeruzalem, dlaczego nie został tutaj? Tutaj nikt by o Nim nie wiedział, mógłby tu sobie spokojnie uprawiać ciesiołkę… urządziłby sobie warsztat u nas na podwórzu…
Łazarz był blady i wzrok mu płonął z podniecenia.
— Głupie gadanie, Marto — rzekł. — Musiał pójść do Jeruzalem. Musiał się przeciwstawić tym… tym faryzeuszom i celnikom, musiał im powiedzieć w oczy, co i jak… Wy, kobiety, tego nie rozumiecie.
— Ja rozumiem — rzekła Maria cicho, z przejęciem. — I jeśli was ciekawi, ja wiem, co się stanie. Stanie się cud. Skinie palcem i otworzą się ściany więzienia… i wszyscy Go poznają, padną przed Nim na kolana i będą wołać „cud”…
— Nie doczekasz się tego — rzekła Marta zaciskając usta. — On nigdy nie potrafił dbać o siebie. Nic dla siebie nie uczyni, niczym sobie nie pomoże, chyba — dodała z szeroko rozwartymi oczyma — chyba, że by Mu inni pomogli. Widocznie oczekuje, że Mu przyjdą na ratunek… wszyscy ci, co Go słuchali… wszyscy, którym pomagał… że się przepaszą i przybiegną…
— No, ja myślę — przyświadczył Łazarz. — Nic się nie bójcie, dziewczęta, ma za sobą całą Judeę. To by dopiero było gdyby… chciałbym to widzieć… Marto, przygotuj rzeczy do drogi. Idę do Jeruzalem.
Maria wstała.
— Ja także idę. Żeby widzieć, jak się otworzą ściany więzienia, a On się zjawi w niebiańskim blasku… Marto, jakie to będzie .wspaniałe!
Marta chciała coś powiedzieć, ale zmilkła.
— Idźcie, idźcie, dzieci — rzekła. — Ktoś tu musi doglądać, nakarmić drób i kozy… Wnet wam przygotuję ubrania i jakieś placki. Tak się cieszę, że tam będziecie!
Gdy zaczerwieniona od żaru pieca wróciła, Łazarz był siny i niespokojny.
— Nie czuję się dobrze, Marteczko — mruczał. — Jak tam na dworze?
— Pięknie, ciepło — odpowiedziała Marta. — Będziecie mieli dobrą drogę.
— Ciepło, ciepło — zrzędził Łazarz. — Ale na górze, w Jeruzalem, zawsze wieje taki zimny wiatr.
— Przygotowałam ci ciepły płaszcz — oznajmiła Marta.
— Ciepły płaszcz — sarkał Łazarz niezadowolony. — Człowiek się w nim spoci, potem go zimno owieje,— i koniec. Dotknij, czy już teraz nie mam gorączki? Wiesz co, nie chciałbym się w drodze rozchorować, na Marię nie można liczyć. Na cóż bym się Mu przydał, gdybym na przykład zaniemógł?
— Nie masz gorączki — uspokajała go Marta i myślała sobie: ,,Boże, ten Łazarz jest taki dziwny, odkąd został wskrzeszony z martwych.”
— Wtedy także zawiał mnie taki wstrętny wiatr, kiedym… kiedym tak zaniemógł — mówił Łazarz oględnie; niechętnie wspominał o swej niegdysiejszej śmierci. — Wiesz, Marteczko, od tego czasu jestem jakby w nie swojej skórze. To nie dla mnie, ta podróż i to wzruszenie… Ale, rozumie się, pójdę, tylko żeby mi ta zimnica przeszła.
— Wiem, że pójdziesz — mówiła Marta z ciężkim sercem. — Ktoś musi Mu pobiec na pomoc; wiesz przecież, On ciebie… wyleczył — dodała z wahaniem, albowiem jej także wydawało się zbyt nieoględnym mówić o wskrzeszeniu z martwych. — O, widzisz, Łazarzu, gdy Go uwolnicie, możesz Go nawet poprosić, aby ci pomógł, gdybyś się znów źle poczuł…
— To prawda — odetchnął Łazarz. — Ale co by było, gdybym tam nie doszedł? Albo gdybyśmy przyszli za późno? Musisz rozważyć wszystkie możliwości. A co by było, gdyby się w Jerozolimie zrobiło jakieś zamieszanie? Dziewczyno, ty nie znasz rzymskich żołnierzy. Ach, Boże, gdybym ja był zdrowy!
— Przecież jesteś zdrowy, Łazarzu — odparła Marta. — Musisz być zdrowy, skoro On cię uzdrowił.
— Zdrowy — rzekł gorzko Łazarz. — Chyba sam wiem, czy jestem zdrowy, czy nie. Powiem ci tylko, że od tego czasu ani mi przez chwilkę nie było lekko… Nie, żebym Mu nie był strasznie wdzięczny za to, że mnie… postawił na nogi; tego sobie o mnie nie myśl, Marto, ale kto raz to poznał jak ja… ten… ten… — Łazarz wstrząsnął się i zakrył twarz. — Proszę cię, Marto, zostaw mnie teraz; ja się zbiorę… tylko chwilkę, to na pewno przejdzie…
Marta cicho usiadła na podwórzu; patrzyła przed siebie suchymi, nieruchomo rozwartymi oczyma, złożyła ręce, ale nie modliła się. Czarne kury przystawały, aby na nią spojrzeć jednym okiem; gdy wbrew oczekiwaniu nie rzuciła im ziarna, poszły drzemać w cień południa.
Wtedy wylazł z sieni Łazarz śmiertelnie blady, szczękając zębami.
— Ja… ja teraz nie mogę, Marto — jąkał — tak chętnie bym poszedł… może jutro.
Martę ścisnęło w gardle.
— Idź, idź się położyć, Łazarzu — wykrztusiła. — Ty nie możesz pójść!
— Ja bym poszedł — szczękał Łazarz — ale skoro tak uważasz, Marteczko… Może jutro. — Ale nie zostawisz mnie w domu samego, co? Cóż bym tu sam począł?
Marta się podniosła.
— Idź no się połóż — rzekła swym zwykłym szorstkim głosem. — Zostanę z tobą.
W tej chwili wyszła na podwórze Maria, gotowa do drogi.
— Więc idziemy, Łazarzu?
— Łazarz nie może iść — odpowiedziała Marta sucho. — Nie czuje się dobrze.
— No to idę sama — westchnęła Maria. — Ujrzeć cud.
Z oczu Łazarza powoli spływały łzy.
— Ja bym tak chętnie poszedł z tobą, Mario, gdybym się tylko nie bał… drugi raz umrzeć!
(1932)
O PIĘCIU CHLEBACH
…Co mam przeciw niemu? Powiem wam po prostu, sąsiedzie: nie, żebym miał coś przeciw jego nauce. To nie. Kiedyś posłuchałem jego kazania i — powiem wam — mało co, a sam bym się stał jego uczniem. Wtenczas wróciłem do domu i powiadam do swego bratanka siodlarza: „Tyś to powinien był słyszeć; mówię ci, jest to swego rodzaju prorok.” Bardzo pięknie mówi, co to — to prawda; całkiem w człowieku serce mięknie; miałem wtedy oczy pełne łez, byłbym najchętniej zaniknął swój sklepik i szedł za nim, żeby go już nigdy nie stracić z oczu. Rozdaj wszystko, co masz, powiedział, i chodź za mną. Miłuj bliźniego swego, pomagaj biednym i odpuść tym, co ci krzywdę czynią, i podobne rzeczy. Ja jestem zwykły piekarz, ale gdym go słuchał, była ci we mnie taka dziwna radość i boleść, nie wiem, jak by to wyrazić; taki ciężar, że ukląkłbym na ziemi i płakał, a przy tym tak pięknie i lekko, jakby ze mnie wszystko spadło, wiecie, wszystkie kłopoty i złości. Więc powiadam wtenczas memu bratankowi: „Ty trąbo, powinieneś się wstydzić; wyliczasz tylko zachłannie, co ci kto winien, i narzekasz, że masz płacić tyle a tyle podatków, domiarów i odsetek; raczej byś rozdał biednym wszystko, co masz, opuścił żonę i dzieci i szedł za nim”…
I tego, że leczy chorych i opętanych, to bym mu także nie brał za złe. Prawda, jest to dziwna i nadprzyrodzona moc, ale przecież każdy widzi, że nasi chirurgowie to konowały, a i ci rzymscy wcale nie lepsi; pieniądze brać potrafią, ale gdy ich wezwiecie do umierającego, to wzruszą jeno ramionami i powiedzą, żeście powinni to byli zrobić wcześniej. Wcześniej! Moja nieboszczka żona dwa lata cierpiała na krwotoki; chodziłem z nią po doktorach, nie macie pojęcia, co to kosztowało, a żaden jej nie pomógł. Gdyby on już był wtedy wędrował po miastach, padłbym przed nim na kolana i rzekł: „Panie, uzdrów tę kobietę!” A ona dotknęłaby jego szaty i zaraz byłaby zdrowa. A tak, biedaczka, cierpiała, że to się ani powiedzieć nie da… To bym mu więc przychwalił, że uzdrawia chorych. Wiecie, felczerzy podnoszą krzyk, że to niby oszustwo i fuszerstwo, i chcieliby mu tego zabronić i coś tam; ale to już takie są te sprzeczne interesy. Kto chce pomagać ludziom i zbawiać świat, zawsze uderzy w czyjś interes, wszystkim nie dogodzisz, to niemożliwe. Powiadam, uzdrawiać może, a gdy trzeba, to niech i martwych wskrzesza; ale tego z tymi pięcioma chlebami nie powinien był robić. Jako piekarz wam powiem, że to była wielka krzywda dla piekarzy.
Wyście nie słyszeli o tej sprawie z pięcioma chlebami? To się dziwię; wszyscy piekarze po prostu wyskakują ze skóry po tym zdarzeniu. Wiec pono przyszła za nim wielka rzesza ludu na puste miejsce, a on uzdrawiał chorych spośród nich. A gdy się miało ku wieczorowi, przystąpili doń uczniowie jego, mówiąc: ,,Puste jest to miejsce, a czas już upłynął. Odpraw tłumy, niech idą do miasteczek nakupią sobie żywności.” On zaś rzekł im: „Nie potrzebują odchodzić, wy im dajcie jeść.” A oni mu rzekli: „Nie mamy nic, tylko pięć chlebów i dwie ryby.” On zaś rzekł im: „Przynieście mi je.” I rozkazawszy ludowi usiąść na trawie, i wziąwszy tych pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, pobłogosławił i łamiąc dawał chleb uczniom, a uczniowie ludowi. I jedli wszyscy, i zostali nasyceni. I zebrali, co zostało, ułomków dwanaście koszów pełnych. Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, oprócz kobiet i dzieci. Przyznajcie, sąsiedzie, że tego nie może ścierpieć żaden piekarz. Z jakiej racji? Gdyby się to miało stać zwyczajem, że gdzieś ktoś pięcioma chlebami i dwiema rybami będzie karmił pięć tysięcy ludzi, to by piekarze poszli na zieloną trawkę, czy nie? Co się tyczy tych rybek, bierz je licho; one mnożą się w wodzie same i może ich nałowić, kto chce. Ale piekarz musi drogo kupować mąkę i drewno, musi mieć pomocnika i opłacać go, musi utrzymać sklepik, musi płacić podatki i co tam jeszcze, tak że w końcu jest zadowolony, jeśli mu zbędzie jakiś grosz na utrzymanie, żeby nie musiał żebrać. A on? On tylko spojrzy ku niebu, i już ma dosyć chleba dla pięciu czy ilu tam tysięcy ludzi; mąka go nic nie kosztuje, nie musi Bóg wie skąd przywozić drewna, bez wydatków, bez pracy — to pewnie, że te chleby może ludziom dawać za darmo, no nie? I nie obchodzi go, że przez to okolicznych piekarzy pozbawia uczciwie zasłużonego zarobku! Powiadam wam, to jest nieuczciwa konkurencja i powinno się tego zakazać. Jeżeli on się chce trudnić piekarstwem — to niechże płaci podatki jak i my. Do nas już przychodzą ludzie i mówią: jak to, tyle pieniędzy chcecie za ten mizerny bochenek? Za darmoście go powinni dać jak on, a jakiż to ponoć jest tamten chlebuś: biały, chrupiący i pachnący, że się człowiek najeść nie może.” Jużeśmy musieli zniżyć ceny pieczywa, słowo daję, sprzedajemy je po cenie kosztu, byleby tylko nie zamykać sklepów; ale głowa pęka nam, piekarzom, na myśl, do czego to doprowadzi. Ponoć na innym miejscu nasycił cztery tysiące mężczyzn, oprócz kobiet i dzieci, siedmioma chlebami i kilkoma rybkami, ale tam zebrali tylko cztery kosze ułomków; więc mu już widocznie to jego przedsiębiorstwo tak dobrze nie idzie, ale nas, piekarzy, zniszczy na amen. A ja wam powiadam, że robi to tylko z nienawiści do nas, piekarzy. Handlarze ryb wprawdzie także krzyczą, ale wiecie, oni sami nie wiedzą, ile żądać za swoje ryby; to już od dawna nie jest taki uczciwy zawód jak stan piekarski.
Spójrzcie, sąsiedzie: jestem stary człowiek i sam na świecie; nie mam żony ani dzieci, więc co mi tam potrzeba? Nawet mówiłem już swojemu pomocnikowi, aby sobie moją piekarnię sam wziął na barki. Mnie nie chodzi o zysk; na moją duszę, najchętniej naprawdę rozdałbym swój marny majątek i szedł za nim, i praktykował miłość bliźniego, i wszystko, co on każe. Ale gdy widzę jego wrogość względem nas, piekarzy, to sobie mówię: „Co to, to nie!” Ja jako piekarz widzę, że to nie jest żadne zbawienie świata, tylko prawdziwa klęska dla naszego zawodu. Przykro mi, ale tego mu nie daruję. Tak nie można.
Rozumie się, złożyliśmy na niego skargę do Annasza i do namiestnika o naruszanie ustawy rzemieślniczej i podburzanie, ale wiecie, jak to się w tych urzędach wszystko wlecze… Wy mnie znacie, sąsiedzie; jestem spokojny człowiek i nie szukam z nikim zwady; jednakże gdyby on przyszedł do Jerozolimy, stanę na ulicy i będę wołał: „Ukrzyżujcie go! Ukrzyżujcie go!”
(1937)
BENCHANAN
ANNASZ
Pytasz, Benchananie, czy jest winny. Sprawa przedstawia się tak: ja go nie skazałem na śmierć, odesłałem go tylko do Kaifasza. Niech ci Kaifasz powie, jaką winę w nim znalazł, ja osobiście nie mam z tym nic wspólnego.
Jestem stary praktyk, Benchananie, i powiem ci całkiem otwarcie: myślę, że w jego nauce trafia się gdzieniegdzie ziarnko prawdy. Ten człowiek, Benchananie, miał dużo racji i dużo dobrej woli, ale jego taktyka była błędna. W ten sposób nigdy nie mógł wygrać. Powinien był to raczej napisać i wydać w książce. Ludzie by tę książkę czytali i mówiliby, że jest słaba lub że wiele w niej przesady, że nie przynosi nic nowego i tak dalej, jak się to zwykle o książkach mówi. Ale po jakimś czasie zaczęliby o tym lub owym z jego nauki pisać inni, a po nich znowu inni, no i przynajmniej coś niecoś by się przyjęło. Nie wszystko, nie cała nauka, ale przecież rozumny człowiek tego nie wymaga! Wystarczy, jeśli urzeczywistni przynajmniej jedną lub dwie ze swoich myśli. Tak się postępuje, miły Benchananie, i nie można inaczej, jeśli chcemy świat zreformować. Z tym trzeba cierpliwie i powolutku. Powiadam, musi się stosować właściwą taktykę; cóż z takiej prawdy, której nie potrafimy urzeczywistnić?
Na tym właśnie polegał jego błąd, że nie miał dość cierpliwości. Chciał zbawić świat raz dwa i wbrew jego woli. A tak nie można, Benchananie. Nie powinien był do tego dążyć tak otwarcie i gwałtownie. Prawdę musi się przemycać, musi się ją dawkować, tu odrobinę, tam odrobinkę, aby się ludzie do niej przyzwyczaili. A nie nagle: rozdaj wszystko, co masz, i temu podobnie. To jest zła. metoda. I powinien był więcej uważać na to, co robi. Na przykład wypędzając rzemieniem tych przekupniów z świątyni — przecież to są również dobrzy Żydzi, mój drogi, i chcą z czegoś żyć! Ja wiem, że kantory wymiany nie licują z powagą świątyni, ale istniały tam z dawien dawna, więc po cóż takie historie? Powinien był złożyć na nich skargę do sanhedrynu, i koniec. Sanhedryn prawdopodobnie kazałby im postawić stoły troszkę dalej, no i byłoby w porządku. Wszystko zależy od sposobu, w jaki się coś zrobi. Człowiekowi, który chce czegoś w świecie dokonać, nie wolno nigdy tracić głowy, musi nad sobą panować, musi zawsze zachować zimną krew i rozwagę. A te jego tłumy ludu — rozumiesz sam, Benchenanie, na to żadna władza nie patrzy chętnym okiem. Albo że się tak pozwolił witać, gdy przyjechał do Jerozolimy; nie masz pojęcia, ile to krwi napsuło. Powinien był przyjść piechotką i pozdrowić tu, pozdrowić tam — tak należy postępować, gdy się chce zdobyć popularność. Słyszałem nawet, że dał się ugościć rzymskiemu celnikowi, ale nie chce mi się w to wierzyć, takiej niestosowności by chyba nie popełnił, to pewno jakieś złośliwe plotki. I nie powinien był czynić tych swoich cudów, nimi musiał się narazić. Rozumiesz, wszystkim pomóc nie może, a ci, dla których cudu nie uczynił, są na niego źli. Albo z tą cudzołożnicą, to się ponoć naprawdę wydarzyło, Benchananie, a był to wielki błąd. Powiedzieć sędziom, że oni także nie są bez winy — czyżby potem mogło istnieć na świecie jakieś sądownictwo? Mówią ci, same błędy. Powinien był tylko uczyć, a nie wprowadzać tego w czyn, nie powinien był brać swej nauki tak strasznie dosłownie, nie powinien był chcieć tego tak prędko uskutecznić. Źle do tego podszedł, drogi Benchananie; mówiąc między nami, w wielu wypadkach mógł mieć rację, ale jego taktyka była błędna, no więc nie mogło się to dla niego inaczej skończyć.
Nie łam sobie nad tym głowy, Benchananie; wszystko jest w porządku. Był to sprawiedliwy mąż, ale jeśli chciał zbawić świat, nie powinien był postępować tak radykalnie. No cóż, czy został zasądzony zgodnie z prawem? To jest kwestia! Przecież ci mówię, że taktycznie musiał przegrać!
KAIFASZ
Usiądź, drogi Benchananie, służę ci. Otóż chciałbyś wiedzieć, czy według mego przekonania ukrzyżowanie tego męża było zgodne z prawem. Sprawa jest prosta, mój drogi. Przede wszystkim nas to wcale nie obchodzi, myśmy go nie zasądzili na śmierć, myśmy go tylko wydali panu prokuratorowi rzymskiemu, czy tak? Po cóż mielibyśmy brać na siebie odpowiedzialność, no nie? Jeśli został skazany zgodnie z prawem, to w porządku, jeśli zaś stała mu się krzywda, wina spada na Rzymian, a my to możemy kiedyś złożyć na ich karb. Tak, tak, drogi Benchananie, na taką sprawę musimy patrzeć z politycznego punktu widzenia. Ja, chociażby jako arcykapłan, muszę zważać na polityczne znaczenie wszelkich spraw. Weź tylko pod uwagę, kolego: Rzymianie uwolnili nas od osoby, która — jak by to powiedzieć — która była dla nas z pewnych względów niewygodna, i w dodatku odpowiedzialność spada na nich.
Co? Pytasz, jakie są te względy? Benchananie, Benchananie, zdaje mi się, że ta dzisiejsza generacja nie jest dość uświadomiona patriotycznie. Czyż nie pojmujesz, ile szkody nam przynosi, gdy ktoś atakuje nasze uznawane autorytety, jakimi są faryzeusze i kapłani? Co sobie o nas pomyślą Rzymianie? Przecież to jest osłabianie świadomości narodowej! My, przeciwnie, musimy z pobudek patriotycznych wspierać własny prestiż, chcąc uchronić nasz naród przed uleganiem obcym wpływom! Kto odbiera Izraelowi wiarę w faryzeuszów, idzie na rękę Rzymianom. A myśmy tak wszystko urządzili, że go Rzymianie wykończyli sami. To się nazywa polityka, Benchananie. A teraz nie brak gorliwców, którzy się trapią, czy został stracony zgodnie z prawem, czy nie! Zapamiętaj sobie, młody człowieku, interes ojczyzny stoi ponad wszelkim prawem. Ja znam najlepiej wady naszych faryzeuszów; mówiąc między nami, jeden w drugiego sami pyskacze i łajdaki, ale przecież my nie możemy pozwolić, aby ktoś podrywał ich autorytet! Wiem, Benchananie, ty byłeś jego uczniem, podobała ci się jego nauka, że powinniśmy kochać swych bliźnich i nieprzyjaciół i tym podobne gadaniny; ale powiedz sam, co to pomoże nam, Żydom?
I jeszcze coś. Nie powinien był mówić, że przyszedł zbawić świat i że jest Mesjaszem i Synem Bożym czy coś w tym rodzaju. Przecież my wiemy, że pochodzi z Nazaretu — dajże spokój! Cóż to za zbawiciel! Są jeszcze ludzie, którzy go pamiętają jako syna cieśli — i ten człowiek chciałby naprawiać świat? Na co on się porwał! Ja jestem dobry Żyd, Benchananie, ale nikt mnie nie przekona, że któryś z nasizych rodaków mógłby zbawić świat. Byłaby to zbytnia zarozumiałość, człowieku. Nie mówiłbym nic, gdyby to był Rzymianin lub Egipcjanin, ale taki sobie Żydek z Galilei — przecież to śmiechu warte! Niech gada komu innemu, że przyszedł zbawić świat, ale nie nam, Benchananie. Nie nam, nie nam!
(1934)
UKRZYŻOWANIE
I przywołał Piłat Nahuma, męża znającego dzieje i uczonego w piśmie, i rzekł do niego: — Nahumie, bardzo mnie to gnębi, że wasz naród uparł się, aby ukrzyżować tego człowieka. Niech was piorun trzaśnie, przecież to bezprawie.
— Gdyby nie było bezprawia, nie byłoby historii — powiedział Nahum.
— Nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego — rzekł Piłat. — Powiedz im, niech sobie to jeszcze rozważą.
— Już za późno — rzekł Nahum. — Ja wprawdzie interesuję się wydarzeniami jeno z ksiąg i dlatego nie poszedłem przypatrywać się na miejsce stracenia, ale właśnie przed chwilą przybiegła stamtąd moja służebnica i mówiła, że już został ukrzyżowany i wisi między mężem po prawicy i mężem po lewicy.
I zachmurzył się Piłat, i zakrył twarz dłońmi. Po chwili zaś rzekł:
— Nie mówmy więc o tym. Ale co popełnił ten mąż po prawicy i ten mąż po lewicy?
— Nie umiem ci tego powiedzieć — rzecze Nahum. — Jedni mówią, że są to zbrodniarze, a inni, że głosiciele czegoś tam. O ile mogę sądzić na podstawie podobnych zdarzeń w dziejach, uprawiali chyba jakąś politykę, ale nie pojmuję, dlaczego ich naród ukrzyżował obydwóch naraz?
— Nie rozumiem cię, — rzekł Piłat.
— Rzecz polega na tym — prawił Nahum — że czasem ludzie krzyżują tego z prawicy, a czasem tego z lewicy; zawsze tak w dziejach bywało. Każda epoka ma swych męczenników. Bywa tak, że więziony albo krzyżowany jest ten, kto walczy za swój naród, a kiedy indziej znowu przychodzi kolej na tego, kto mówi, że powinno się walczyć za biednych i niewolników. Obaj występują na przemian, każdy w swoim czasie.
— Aha — rzekł Piłat. — Więc wy krzyżujecie każdego, kto się poświęca za jakąś słuszną sprawę?
— Powiedzmy — rzekł Nahum. — Tylko że to ma swoje „ale”. Czasem ludzie ci więcej pasji wkładają w nienawiść do własnych przeciwników niż w słuszną sprawę, którą głoską. Ludzie zawsze są krzyżowani za coś pięknego i wielkiego. Ten, kto jest właśnie na krzyżu, ofiarowuje swoje życie za wielką sprawę, ale ten, co go na krzyż wlecze i doń przybija, ten, Piłacie, jest zły i dziki, i wstrętny już z samego wyglądu. Piłacie, naród to wielka i piękna rzecz.
— Chociażby nasz rzymski — rzekł Piłat.
— Ten nasz także — prawił Nahum. — Ale sprawiedliwość dla biednych to też wielka i piękna rzecz. Tylko że ci ludzie mogą się podusić wzajemnie z nienawiści i złości w imię tych wielkich i pięknych spraw, a inni idą raz z tym, drugi raz z tamtym, i zawsze pomagają ukrzyżować tego, na kogo jest właśnie kolej, albo się tylko temu przypatrują i mówią: „Dobrze mu tak, powinien był iść z naszym stronnictwem.”
— Za cóż więc — spytał Piłat — krzyżują tego pośrodku?
— To, widzisz, jest tak — rzekł na to Nahum. — Gdyby wygrał ten z lewicy, ukrzyżuje tego z prawicy, ale jeszcze chętniej — tego ze środka. Gdyby wygrał ten z prawicy, ukrzyżuje tego z lewicy, ale tego ze środka jeszcze chętniej. Naturalnie jest też możliwe, że powstaną zamieszki i walki; potem zaś ten z prawicy i ten z lewicy wspólnie ukrzyżują tego, co jest pośrodku, za to, że się nie zdecydował, przeciw któremu z nich dwóch ma pójść. Gdybyś wyszedł na dach swego domu, ujrzałbyś pole Hakeldama: nienawiść na lewicy, nienawiść na prawicy, a między nimi ten, który chciał to naprawić miłością i mądrością, jak o nim mówią. A oprócz tego widziałbyś tłumy ludzi, którzy się tylko temu przypatrują, jedząc przy tym przyniesiony ze sobą obiad. Popatrz, jakoś się chmurzy; teraz wszyscy popędzą galopem do domu, aby im szaty nie przemokły.
A gdy była godzina szósta, stała się ciemność po wszystkiej ziemi, aż do godziny dziewiątej. O godzinie dziewiątej zawołał ten pośrodku głosem wielkim, mówiąc: „Eloi, eloi, lamma sabachtani?” I oto zasłona świątyni rozdarła się na dwoje od góry do dołu, a ziemia trzęsła się i skały pękały.
(1927)
WIECZÓR PIŁATA
Owego dnia wieczerzał Piłat ze swym adiutantem; był to młody porucznik Suza, rodem z Cyrenajki. Suza nie spostrzegał wcale, że namiestnik jest dziwnie milczący, i wesoło paplał, podniecony tym, że pierwszy raz w życiu zaznał trzęsienia ziemi.
— Toż to była heca — gwarzył podczas jedzenia. — Gdy się po obiedzie stało tak ciemno, wybiegłem na dwór zobaczyć, co się dzieje. Na schodach wydało mi się, że ni stąd, ni zowąd nogi mi się ugięły czy pośliznęły czy co — no, to było śmiechu warte; na moją duszę, ekscelencjo, jak żyję, nie przyszłoby mi do głowy, że to jest prawdziwe trzęsienie ziemi. A gdym się wydostał za róg, patrzę, a tu naprzeciwko mnie biegną pędem jacyś cywile z wybałuszonymi oczami i krzyczą: ,,Groby się otwierają i skały pękają!” Daj Boże zdrowie, powiadam sobie, czyżby trzęsienie ziemi? Człowieku, pomyślałem, masz szczęście. To chyba jest zjawisko w przyrodzie dosyć rzadkie, nie?
Piłat skinął głową.
— Raz już widziałem trzęsienie ziemi — rzekł. — Było to w Cylicji, czekaj, będzie temu siedemnaście lat… coś koło tego. Wówczas było większe.
— Ogółem biorąc, nic się nie stało — opowiadał l beztrosko Suza. — Z bramy wiodącej na pole Hakeldaima ułupał się kawałek skały — tak, a na cmentarzu otwarło się parę grobów. Dziwię się, że tutaj chowają tak płytko, zaledwie na łokieć. Przecież im to w lecie śmierdzi.
— Taki zwyczaj — mruknął Piłat. — Na przykład w Persji w ogóle nie chowają. Położą zwłoki na słońcu, i koniec.
— Tego powinno się zakazać, panie — orzekł Suza. — Ze względów higienicznych i tak dalej.
— Zakazać — mruknął Piłat. — Musiałbyś im ciągle coś rozkazywać i zakazywać, to kiepska polityka, Suzo. Lepiej nie wtrącać się do ich spraw — przynajmniej wtedy jest spokój. Skoro chcecie żyć jak zwierzęta, to żyjcie sobie z Panem Bogiem. Ach, Suzo, ja już widziałem wiele krajów.
— Chciałbym jednak wiedzieć — wracał Suza do tego, co go najbardziej interesowało — skąd się bierze takie trzęsienie ziemi. Widocznie pod ziemią są jakieś dziury, które się ni stąd, ni zowąd zasypują. Ale dlaczego by się przy tym robiło tak ciemno na niebie? Tego nie mogę zrozumieć. Rano przecież był zwykły pogodny dzień.
— Raczcie wybaczyć — odezwał się stary Papadokitis, Grek z Dodekanezu, który im usługiwał. — Tego się można było spodziewać już od wczoraj, panie. Wczoraj słońce tak czerwono zachodziło, panie, a ja powiadam kucharce: „Miriam, jutro będzie burza albo cyklon.” „A mnie — powiada Miriam — łamie w krzyżach.” Należało się tego spodziewać, panie. Raczcie wybaczyć.
— Należało się tego spodziewać — powtórzył Piłat w zamyśleniu. — Wiesz, Suzo, ja się dziś także czegoś spodziewałem. Od rana, gdy wydałem i m tego męża z Nazaretu — musiałem go im wydać, ponieważ rzymska polityka w zasadzie nie miesza się do spraw wewnętrznych, zapamiętaj to sobie, Suzo, im mniej odczuwają ludzie siłę państwa, tym łatwiej ją znoszą… Na Jowisza, na czym to ja przerwałem?
— Na mężu z Nazaretu — pomógł mu Suza.
— Na mężu z Nazaretu. Wiesz, Suzo, ja się nim trochę interesowałem — właściwie on się narodził w Betlejem — myślę, że ci jego ziomkowie dopuścili się na nim mordu prawnego, ale to ich rzecz; gdybym go im nie wydał, byliby go na pewno rozszarpali, a rzymska władza zostałaby tylko skompromitowana. Ale poczekaj, to nie ma z tym związku. Mówił mi Annasz, jakoby to był niebezpieczny człowiek; podobno, gdy się urodził, przyszli betlejemscy pasterze i pokłonili się mu jak jakiemu królowi. A onegdaj ludzie go tutaj witali niczym jakiegoś triumfatora. Mnie się to nie może pomieścić w głowie, Suzo. Ja bym się jednak spodziewał…
— Czego spodziewał? — przypomniał mu Suza po chwilce.
— Że może przyjdą ci jego pasterze z Betlejem. Że go nie zostawią w łapach tutejszych intrygantów. Że przyjdą do mnie i rzekną: „Panie, to jest nasz człowiek i wiele dla nas znaczy, przyszliśmy ci powiedzieć, że stoimy za nim i nie pozwolimy go skrzywdzić.” Suzo, ja się niemal cieszyłem na owych ludzi z gór; mam już wyżej uszu tych tutejszych pyskaczy i pieniaczy. Ja bym im rzekł: „Bóg zapłać, pasterze betlejemscy, spodziewałem się was. Ze względu na niego i ze względu na was i wasz kraj. Chorągiewkami na wietrze nie można rządzić; rządząc można tylko ludźmi, a nie gębami. Z takich ludzi jak wy wyrastają żołnierze, którzy się nie poddają, z ludzi jak wy powstają narady i państwa. Mówią mi, że ten wasz rodak wskrzesza martwych. Mniejsza o martwych. Ale wy jesteście tutaj i ja widzę, że ten człowiek potrafi ożywiać i żywych: że im wszczepił coś w rodzaju wierności i honoru — my, Rzymianie, nazywamy to virtus, nie wiem, jak się to nazywa w waszym języku, pasterze betlejemscy, ale to jest w was. Myślę, że ten człowiek jeszcze coś zdziała. Szkoda by go było.”
Piłat zamilkł i w roztargnieniu zmiatał ze stołu okruszyny.
— No i nie przyszli — mruknął. — Ach, Suzo, jak marną rzeczą jest władza!
(1932;
PIŁATOWE CREDO
Odpowiedział Jezus: Jam na to przyszedł na świat, abych świadectwo dal prawdzie. Wszelki, który jest z prawdy, slucha głosu mego.
Rzeki mu Piłat: Co jest prawda? A to rzeklszy, wyszedł zasię do Żydów i rzekł im: Ja żadnej winy w nim nie najduję.
(Z Ew. św. Jana XVIII, 37-38)
O od wieczór pewien mąż, szanowany w mieście, imieniem Józef z Arymatei, który także był uczniem Chrystusa, przyjechał do Piłata i prosił go, aby mu wydał Jezusowe ciało. Piłat zezwolił i rzekł:
— Został stracony niewinnie.
— Ty sam wydałeś go na śmierć — powiedział z wyrzutem Józef.
— Tak, wydałem — odpowiedział Piłat — ludzie sobie i tak myślą, że zrobiłem to ze strachu przed tymi paroma krzykaczami z ich Barabaszem. Ech, posłać na nich pięciu żołnierzy, i byliby cicho. Ale nie o to chodzi, Józefie Arymatejski.
— Nie o to chodzi — rzekł po chwilce. — Ale gdy z nim rozmawiałem, widziałem, że za pewien czas uczniowie jego będą krzyżować innych: w imię jego imienia, w imię jego prawdy będą krzyżować i męczyć wszystkich innych, zwalczać inne prawdy i wznosić na ramionach innych Barabaszów. Ten człowiek mówił o prawdzie. Co to jest prawda?
Wy jesteście dziwnym narodem, który dużo mówi. Macie samych faryzeuszów, proroków, zbawicieli i innych sekciarzy. Każdy, kto odkryje jakąś prawdę, zabrania wierzyć w jakąkolwiek inną. Jak gdyby stolarz, który zrobi nowy stołek, zabraniał siedzieć na innych stołkach, które ktoś robił przed nim. Jak gdyby przez to, że się robi nowe stołki, przestały istnieć wszystkie stare. Ostatecznie możliwe, że nowy stołek jest lepszy, piękniejszy i wygodniejszy niż tamte poprzednie; ale dlaczego, do wszystkich diabłów, nie mógłby zmęczony człowiek usiąść na którymkolwiek, choćby mizernym, stoczonym przez czerwie albo kamiennym stołku? Jest zmęczony i złamany, potrzebuje odpoczynku, a tu wy wprost gwałtem ściągacie go z siedzenia, na które się osunął, aby się przesiadł na to wasze. Nie pojmuję was, Józefie!
— Prawda — odparł Józef z Arymatei — nie jest jako stołek i odpoczynek; jest raczej jako rozkaz, który mówi: idź tam a tam, uczyń to i tamto, pokonaj nieprzyjaciół, zdobądź tamto miasto, ukarz zdradę i tym podobnie. Kto takiego rozkazu nie słucha, jest zdrajcą i nieprzyjacielem. Tak się ma rzecz z prawdą.
— Ach, Józefie — rzekł Piłat — przecież wiesz, żem żołnierz i większą część życia spędziłem wśród żołnierzy. Zawsze słuchałem rozkazu, ale nie dlatego, że był prawdą. Prawdą bywało, że byłem zmęczony albo spragniony, że tęskniłem za matką albo za sławą, że ten tani żołnierz właśnie myślał o swej żonie, a ów o swym polu czy zaprzęgu. Prawdą było, że gdyby nie rozkaz, żaden z tych żołnierzy nie poszedłby zabijać innych ludzi, równie jak on zmęczonych i nieszczęśliwych. Cóż więc jest prawdą? Wierzę, że się choć trochę trzymam prawdy, jeżeli mam na uwadze żołnierzy, a nie rozkaz.
— Prawda nie jest rozkazem wodza — odpowiedział Józef z Arymatei — lecz rozkazem rozumu. Widzisz przecież, że ten oto słup jest biały; gdybym ci wmawiał, że jest czarny, byłoby to wbrew twemu rozumowi i nie pozwoliłbyś mi na to.
— Dlaczego nie? — rzekł Piłat. — Powiedziałbym ci, że jesteś widocznie bardzo nieszczęśliwy i ponury, skoro widzisz biały słup na czarno, starałbym się rozproszyć twój smutek. Naprawdę, zająłbym się tobą więcej niż przedtem. A gdyby to była jedynie pomyłka, rzekłbym sobie, że w twojej pomyłce jest równie wiele twej duszy, jak i w twojej prawdzie,
— Nie ma mojej prawdy — rzekł Józef z Arymatei. — Jest tylko jedna prawda dla wszystkich,
— Któraż to?
— Ta, w którą wierzę.
— No więc widzisz — mówił Piłat powoli. — Jest to jednak tylko twoja prawda. Jesteście jak małe dzieci, które wierzą, że cały świat kończy się na linii ich widnokręgu i że poza nim już nic nie ma. Świat jest wielki, Józefie, i jest w nim miejsce dla wielu rzeczy. Myślę, że w rzeczywistości jest miejsce dla wielu prawd. Patrz, jestem obcy w tym kraju i mój dom leży daleko poza widnokręgiem, a przecież nie powiedziałbym, że ten kraj nie istnieje naprawdę. Równie obca jest mi nauka tego waszego Jezusa; czy dlatego mam twierdzić, że jest nieprawdziwa? Myślę sobie, Józefie, że wszystkie kraje istnieją naprawdę, ale świat musi być strasznie szeroki, aby się w nim pomieściły wszystkie obok siebie i za sobą. Gdyby Arabia miała się znaleźć w tym miejscu, gdzie jest Pontus, nie byłoby to przecież prawdziwe. Tak samo jest z prawdami. Musiałby powstać świat niezmiernie wielki, przestronny i wolny, aby się w nim pomieściły wszystkie istotne prawdy. I ja myślę, Józefie, że jest taki. Gdy wyjdziesz na bardzo wysoką górę, widzisz, że przedmioty spływają się i jakby wygładzają w jedną równinę. Z pewnej wysokości dzieje się to samo z prawdami. Człowiek oczywiście nie żyje i nie może żyć na wysokiej górze, wystarcza mu, że widzi z bliska swój dom czy swoje pole, oba pełne prawd i rzeczy; tam jest jego właściwe miejsce i pole działania. Ale czasem może spojrzeć na góry lub na niebo i powiedzieć sobie, że jego prawdy i sprawy widziane stamtąd wprawdzie istnieją i żadnej z nich nie brakuje, lecz że łączą się z czymś daleko hardziej oderwanym, co już nie jest jego własnością. Wchłonąć tę szeroką perspektywę, a przy tym uprawiać także swoje małe pólko, to, Józefie, jest coś jakby zbożność. I ja myślę, że Ojciec Niebieski tego właśnie człowieka jest gdzieś naprawdę, ale że się całkiem dobrze znosi z Apollinem i innymi bogami. Po części się przenikają, a po części pospołu sąsiadują. Spójrz, na niebie jest ogromnie dużo miejsca. Cieszę się, że jest tam także i Ojciec Niebieski.
— Nie jesteś ani ciepły, ani zimny — rzekł Józef z Arymatei, wstając. — Jesteś tylko letni.
— Nie — odpowiedział Piłat. — Ja wierzę, wierzę, gorąco wierzę, że prawda jest i że ją człowiek może poznać. Byłoby szaleństwem myśleć, że prawda jest tylko na to, aby jej człowiek nie poznał. Może ją poznać. Tak! Ale kto? Ja czy ty, czy może każdy? Ja wierzę, że każdy w niej współuczestniczy; i ten, kto mówi tak, i ten, kto mówi nie. Gdyby się oni obaj połączyli i zrozumieli, powstałaby z tego cała prawda. Tak i nie wprawdzie nie da się połączyć, ale wszyscy ludzie mogą się połączyć; więcej jest prawdy w ludziach niźli w słowach. Lepiej rozumiem ludzi niż ich prawdy, ale i w tym jest wiara, Józefie z Arymatei, i do tego trzeba trwać nieustannie w zapale i zachwycie. Ja wierzę. Bezwzględnie wierzą. Ale co to jest prawda?
(1920)
CESARZ DIOKLECJAN
Zdarzenie to wyglądałoby na pewno bardziej przekonywająco, gdyby jego bohaterką była córka Dioklecjana lub inna młodziutka i dziewczęca istota; ale niestety z racja prawdy historycznej jest nią siostra Dioklecjana, matrona leciwa i dostojna, zdaniem cesarza nieco histeryczna i afektowana, której stary tyran w pewnej mierze nawet się obawiał. Toteż gdy mu oznajmiono jej przyjście, przerwał audiencję z namiestnikiem Cyirenajki, któremu dosadnymi słowy okazywał swoje niezadowolenie, i wyszedł naprzeciw niej aż do drzwi.
— Cóż tam nowego, Antonio? — odezwał się jowialnie. — Życzysz sobie czegoś? Czy masz znowu jakichś pogorzelców? Czy może mam coś zarządzić przeciw dręczeniu zwierząt w cyrku? Albo może chcesz wprowadzić wychowanie moralne w legiach? Więc dalej, mów śmiało, no i zechciej usiąść. Ale Antonia stała dalej.
— Dioklecjanie — zaczęła niemal uroczyście — muszę ci coś powiedzieć.
— Aha — westchnął cesarz z rezygnacją i podrapał się po karku. — Ale, na Jowisza, ja właśnie dzisiaj mam tyle roboty! Nie mogłoby to poczekać na kiedy indziej?
— Dioklecjanie — ciągnęła nieustępliwie jego siostra — przychodzę ci powiedzieć, że musisz już zaprzestać tego prześladowania chrześcijan.
— Proszę cię — mruknął stary cesarz — co tak nagle… po jakichś trzystu latach. — Spojrzał uważnie na zdenerwowaną matronę; z surowym wyrazem oczu i kurczowo zaciśniętymi rękami, które powykrzywiała podagra, wyglądała trochę patetycznie. — No dobrze — rzekł szybko — możemy o tym pomówić; ale przede wszystkim bądź tak łaskawa i usiądź.
Antonia bezwiednie usłuchała i usiadła na skraju krzesła, przez co straciła nieco z bojowej postawy, zmalała i zmieszała się, kąciki jej ust wygięły się do płaczu.
— Ci ludzie są tak święci, Dioklecjanie, i tak pięknie wierzą — powiedziała. — Ja wiem, gdybyś ty ich znał… Dioklecjanie, musisz ich poznać! Zobaczysz, że… że wnet będziesz myślał o nich inaczej!
— Ależ ja nie myślę o nich nic złego — odparł Dioklecjan łagodnie. — Ja przecież wiem, że to, co o nich mówią, to plotki i oszczerstwa, wymysły naszych augurów, rozumiesz, zawiść konkurencyjna i tak dalej. Kazałem to sprawdzić i słyszę, że ci chrześcijanie to skądinąd całkiem porządni ludzie. Bardzo przyzwoici i ofiarni.
— Więc dlaczego ich tak prześladujesz? — spytała ze zdumieniem Antonia.
Dioklecjan uniósł nieco brwi.
— Dlaczego? Widzisz, to jest problem! Z dawien dawna już tak było, czyż nie? A przy tym wcale nie widać, żeby ich ubywało. W tych gadaniach o prześladowaniu jest wiele przesady. Oczywiście, że tu i tam musimy ich kilku ukarać dla przykładu…
— Dlaczego? — powtórzyła matrona.
— Ze względów politycznych — powiedział stary cesarz. — Widzisz, moja droga, mógłbym ci podać szereg przyczyn. Na przykład, że lud sobie tego życzy. Primo: odciąga to jego uwagę od innych spraw. Secundo: daje mu bezpieczne poczucie rządów silnej ręki. A tertio: jest to tutaj niejako zwyczaj narodowy. Mówię ci, żaden rozumny i odpowiedzialny polityk nie wtrąca się niepotrzebnie do spraw zwyczajowych. To wzbudza tylko poczucie niepewności i — hm — jakiegoś chaosu. Moja złota, ja już za moich rządów nawprowadzałam nowości więcej niż kto inny. Ale to musiało być. Co zaś być nie musi, tego robił nie będę.
— No a sprawiedliwość, Dioklecjanie? — rzekła cicho Antonia. — Sprawiedliwość musi być. Ja od ciebie żądam tylko sprawiedliwości.
Dioklecjan wzruszył ramionami.
— Prześladowanie chrześcijan jest sprawiedliwe, ponieważ odpowiada obowiązującym ustawom. Ja wiem, co masz na języku: że mógłbym te ustawy znieść. Mógłbym, ale nie zrobię tego. Droga Toniu, pamiętaj, minima non curat praetor; ja się o takie drobiażdżki troszczyć nie mogę. Weź łaskawie pod uwagę, że mam na głowie całe państwo i przebudowałem je od podstaw. Zmieniłem ustrój, zreformowałem senat, scentralizowałem administrację, zreorganizowałem całą biurokrację, wprowadziłem nowy podział prowincyj, uregulowałem ich zarząd — to wszystko są sprawy, które musiało się załatwić w interesie państwa. Tyś kobieta, więc tego nie rozumiesz, ale najważniejszym zadaniem męża stanu są sprawy administracyjne. Powiedz sama: co znaczą tacy chrześcijanie wobec, powiedzmy, wobec zorganizowania państwowej kontroli skarbowej? To są głupstwa.
— Ale ty, Dioklecjanie — westchnęła Antonia — mógłbyś to załatwić bez trudu.
— . Mógłbym i nie mógłbym — rzekł ^stanowczo cesarz. — Postawiłem całe państwo na nowych fundamentach administracyjnych i ludzie o tym prawie nie wiedzą. Dlatego, że nie tykałem ich zwyczajów. Gdy dostają tych paru chrześcijan, mają wrażenie, że wszystko jest po staremu, i siedzą cicho. Moja złota, polityk musi wiedzieć, jak daleko może się posunąć ze swymi reformami. Tak, tak!
— Więc tylko dlatego — powiedziała gorzko matrona — tylko dlatego, abyś miał spokój od tych tutejszych łazików i krzykaczy…
Dioklecjan się skrzywił.
— Skoro chcesz, to i dlatego. Ale powiem ci, że czytałem księgi tych twoich chrześcijan i trochę się nad nimi zastanawiałem.
— I co w nich znalazłeś złego? — wyrwało się szybko Antanii.
— Złego? — mówił cesarz w zamyśleniu. — Przeciwnie, coś w tym jest. Miłość i te tam historie — choćby to pogardzanie marnością tego świata. Właściwie są to całkiem piękne ideały i gdybym nie był cesarzem… Wiesz, Tosiu, niektóre rzeczy w ich nauce strasznie mi się podobały; żebym tylko miał więcej czasu i mógł pomyśleć o swej duszy. — Stary cesarz w rozdrażnieniu uderzył dłonią w stół. — Ale to jest absurdalne. Politycznie wprost niemożliwe. Tego nie da się urzeczywistnić. Czyż można stworzyć królestwo boże? Jak by się nim miało administrować? Miłością? Słowem bożym? Ja przecież znam ludzi, czy nie? Z politycznego punktu widzenia jest to nauka tak niedojrzała i niemożliwa do przeprowadzenia, że… że… że to wprost karygodne.
— Ależ oni przecie nie uprawiają żadnej polityki — obstawała za nimi gorliwie Antonia. — A w ich świętych księgach nie ma ani słowa o polityce.
— Dla męża stanu — rzekł Dioklecjan — wszystko jest polityką. Wszystko ima polityczne znaczenie. Każdą myśl należy ocenić z politycznego punktu widzenia: jak by ją można realizować, co by z niej można zrobić, do czego by prowadziła? Całymi dniami i nocami łamałem sobie głowę nad tym, jak by się politycznie dała zrealizować nauka chrześcijańska, i widzę, że jest to niemożliwe. Mówię ci, chrześcijańskie państwo nie utrzymałoby się ani przez jeden miesiąc. Proszę cię, czy można po chrześcijańsku zorganizować armię? Czy da się po chrześcijańsku ściągać podatki? Czy mogliby w chrześcijańskim społeczeństwie być jacyś niewolnicy? Ja mam swoje doświadczenie, Tosiu; ani przez rok, ani przez miesiąc nie dałoby się rządzić według zasad chrześcijańskich. Dlatego chrześcijaństwo nigdy się szeroko nie przyjmie. Może być wiarą rzemieślników i niewolników, ale nigdy, przenigdy nie może być religią państwową. To wykluczone. Wiesz, ten ich stosunek do własności, do bliźniego, nieuznawanie wszelkiej przemocy i tak dalej, to są piękne, ale praktycznie niemożliwe rzeczy. Do normalnego życia się nie nadają. Więc powiedz: co z nimi zrobić?
— Może się nie nadają — szepnęła Antonia — ale to wcale nie znaczy, że są zbrodnicze.
— Zbrodnicze — rzekł cesarz — jest to, co szkodzi państwu. A chrześcijaństwo osłabiłoby suwerenną moc państwa. Tak nie można. Moja złota, najwyższa moc musi być na tym, a nie na tamtym świecie. Jeśli mówię, że chrześcijańskie państwo nie jest pryncypialnie możliwe, znaczy to logicznie i nieodparcie, że państwo nie może chrześcijaństwa tolerować. Polityk mający poczucie odpowiedzialności musi trzeźwo występować przeciw niezdrowym i niewykonalnym marzeniom. Poza tym i tak są to tylko fantazje szaleńców i niewolników.
Antonia wstała, oddychając ciężko. — Dioklecjanie, muszę ci więc powiedzieć: ja zostałam chrześcijanką.
— Co ty mówisz? — zdziwił się łagodnie cesarz. — No, dlaczegóż by nie? Mówię ci przecież, że coś w tym jest, a dopóki to zostanie twoją prywatną sprawą… Nie myśl, Toniu, że nie mam dla takich rzeczy zrozumienia. I ja bym chciał jeszcze kiedyś być zwyczajnym człowiekiem; chętnie bym, Toniu, powiesił na kołku moje cesarstwo i politykę, i wszystko… właśnie doprowadzam do końca reformę administracji imperium i takie tam sprawy, a potem, potem… przeniósłbym się gdzieś na wieś… i studiował Platona… Chrystusa… Marka Aureliusza… i tego ich Pawła czy jak się tam on nazywa. Ale teraz daruj; mam pewną naradę polityczną.
(1932)
ATTYLA
Rano przyniósł posłaniec ze skraju lasu wiadomość, że na południowym wschodzie gorzała w nocy ognista łuna. Tego dnia znowu siąpiło, mokre polana nie chciały się palić; trzej ludzie z gromady ukrytej w wąwozie zmarli na krwawą biegunkę. Ponieważ już nie było co jeść, dwaj mężczyźni wyprawili się do pasterzy w zalesiu; wrócili późnym popołudniem, przemoknięci i śmiertelnie zmęczeni. Ledwo z nich wydobyto, że jest źle: owce padają, a krowy dostają wzdęcia; pasterze rzucili się na nich z kijami i nożami, kiedy jeden z nich chciał odprowadzić swoją własną jałówkę, którą im powierzył przed ucieczką w lasy.
— Módlmy się — powiedział proboszcz cierpiący na biegunkę. — Pan się zlituje.
— Chryste elejson — zaczęła chórem znękana gromada.
W tejże chwili wśród kobiet wybuchła wrzaskliwa kłótnia o jakąś tam wełnianą szmatę.
— A cóż tam znowu, przeklęte baby — wrzasnął wójt i skoczył okładać kobiety batem.
Od razu zelżało bezradne napięcie, mężczyźni poczuli się znów mężczyznami.
— Tutaj się ta dzicz nie dostanie — rzucił jakiś wąsacz. — Gdzieżby, do tego wąwozu, tutaj, przez te zarośla! — Podobno mają konie małe i nędzne jak kozy.
— Ja bym powiedział — sprzeciwił się jakiś zdenerwowany człowieczyna — żeśmy powinni byli zostać w mieście. Tyleśmy się napłacili na te umocnienia… za taką forsę mogłyby być wały obronne jak diabli, no nie?
— No pewnie — szydził z niego suchotniczy bakałarz. — Za tyle forsy mogły być wały z kołaczów. Idź, ugryź se troszkę, dużo ludzi się tym, chłopysiu, obżarło, może tam zbyło coś i dla ciebie.
Wójt ostrzegawczo sapnął; ta rozmowa była tu widocznie nie na miejscu.
— Ja bym powiedział — trwał przy swoim rozdrażniony obywatel — że kawaleria przeciw takim umocnieniom… Nie wpuścić ich do miasta, i koniec. Mogliśmy siedzieć w suchym i bezpiecznym miejscu.
— Więc wróć do miasta i wleź pod pierzynę — radził mu wąsacz.
— Cóż bym tam sam robił? — odciął się rozdrażniony człowiek. — Mówię tylko, żeśmy powinni byli zostać w mieście i bronić się… Chyba mam prawo powiedzieć, że się popełniło błąd, nie? Tyle nas te umocnienia kosztowały, a potem się mówi, że są do niczego. No proszę!
— Czy tak, czy owak — powiedział proboszcz — musimy przecież wierzyć w pomoc bożą. Ludzie, toć ten Attyla to tylko poganin.
— Bicz boży — odezwał się mnich szczękający zębami z zimna. — Kara boża.
Mężczyźni rozdrażnieni zamilkli; ten gorliwy mnich tylko by wciąż prawił kazania, a nawet nie należy do gminy. Od czego mamy swego proboszcza? — myśleli mężczyźni. Ten jest nasz, trzyma z nami i nie wymyśla tak na nasze grzechy. Jakbyśmy to znowu tyle nagrzeszyli — myśleli mężczyźni markotnie.
Deszcz ustał, ale ciężkie krople wciąż jeszcze szeleściły w koronach drzew.
— Boże, Boże, Boże — stękał proboszcz, trapiony swą chorobą.
Pod wieczór straże przywlokły zmizerowanego wyrostka, ponoć uciekiniera ze wschodu, z zajętego kraju.
Wójt się napuszył i zaczął uciekiniera przesłuchiwać; uważał snadź, że tak urzędową sprawą musi się załatwić jak najdokładniej.
Tak, mówił chłopak, Hunowie są już tylko jakieś jedenaście mil stąd i posuwają się powoli naprzód. Zajęli jego miasto, widział ich; nie, Attyli nie — widział jednak innego generała, takiego grubego. Czy miasto spalili? Nie, nie spalili, ich generał wydał proklamację, że się cywilnej ludności nic nie stanie, ale że miasto musi dostarczyć spyży, paszy i czegoś tam jeszcze. I że się obywatele muszą powstrzymać od wszelkich wrogich wystąpień przeciw Hunom, bo w przeciwnym razie zastosuje najsurowsze represje.
— Ale ci poganie przecież mordują nawet kobiety i dzieci — twierdził z przekonaniem wąsacz.
Chyba nie, rzekł chłopak. U nich w mieście nie. On sam wlazł w słomę, ale gdy mu mama powiedziała, że ponoć Hunowie mają brać młodych mężczyzn na poganiaczy stad, uciekł nocą. To chyba wszystko, co wie.
Mężczyźni byli niezadowoleni.
— Przecież wiadomo — oświadczył jeden — że ucinają niemowlętom ręce, a co robią z kobietami, to trudno opisać.
— Ja o niczym takim nie wiem — rzekł chłopak, jakby się usprawiedliwiał. W każdym razie u nich chyba nie było tak źle. A ilu tych Hunów jest? Może około dwustu, więcej ich nie będzie.
— Łżesz! — krzyknął wąsacz. — Wszyscy przecież wiedzą, że jest ich ponad pięćset tysięcy. I gdzie przyjdą, wszystko mordują i palą.
— Zamykają ludzi do stodół i tam ich palą — rzekł drugi.
— A dzieci nadziewają na kopie — wtrącił trzeci w podnieceniu.
— I pieką je nad ogniem — dodał czwarty, pociągając zakatarzonym nosem. — Przeklęte pogany!
— Boże, Boże — jęczał proboszcz — Boże zmiłuj się nad nami!
— Ty mi się wydajesz jakiś dziwny — powiedział wąsacz, spoglądając podejrzliwie na młodzika. — Jak możesz mówić, żeś widział Hunów, gdyś był schowany w słomie?
— Mama ich widziała — wyjąkał młodzik — i nosiła mi na strych jedzenie.
— Łżesz — zagrzmiał wąsacz. — My przecież wiemy, że gdzie Hunowie przyjdą, tam wyżrą wszystko jak szarańcza. Ani liście na drzewach po nich nie zostają, rozumiesz?
— Boże na niebie, Boże na niebie — zaczął histerycznie płakać zdenerwowany obywatel. — I dlaczego, dlaczego się tak dzieje? Kto temu winien? Kto ich tu wpuścił? Myśmy się tyle napłacili na wojsko… Boże na niebie!
— Kto ich tu wpuścił? — odezwał się drwiąco bakałarz. — Ty nie wiesz? Zapytaj się pana cesarza bizantyjskiego, kto tu ściągnął te żółte małpy! Dziś już każdy wie, synku, kto płaci za wędrówkę ludów! Nazywa się to pięknie wielka polityka; jasne?
Wójt sapnął z powagą.
— Bzdury. Sprawa wygląda zupełnie inaczej. Oni, ci Hunowie, pewnie w domu zdychali z głodu… leniwa banda… Pracować to nie umie… cywilizacji żadnej to nie ma… a chcą się nażreć! Dlatego walą na nas… aby nam… tego… owoce naszej pracy. Tylko kraść, rozdzielić łupy… i znów ciągnąć dalej, łajdaki!
— To są nieoświeceni poganie — powiedział proboszcz. — Dziki i niewykształcony lud. Pan nas jedynie tak doświadcza; módlmy się i składajmy dzięki, a znów będzie dobrze.
— Bicz boży — zaczął w podnieceniu kazać rozgorączkowany mnich. — Bóg was karze za wasze grzechy, Bóg prowadzi Hunów i zgładzi was jak mieszkańców Sodomy. Za waszą rozpustę i bluźnierstwa, za zatwardziałość i bezbożność waszych serc, za wasze łakomstwo i obżarstwo, za wasz grzeszny dobrobyt i mamonę Bóg was odepchnął i wydał w ręce nieprzyjaciół!
Wójt huknął groźnie:
— Stul pysk, domine; nie jesteś w kościele, zrozumiano? Przyszli się nażreć. Te głodomory, dranie, hołota…
— To jest polityka — obstawał przy swoim bakałarz. — W tym palce macza Bizancjum.
Wtem odezwał się zapalczywie czarniawy człowiek, z zawodu konwisarz:
— Wcale mię Bizancjum; kotlarze to spowodowali i nikt inny! Przed trzema laty był tutaj włóczęga kotlarz i miał właśnie takiego małego i nędznego konia, jak mają Hunowie.
— Więc co z tego? — spytał wójt.
— To przecież jasne — krzyczał czarniawy człowiek. — Ci kotlarze szli naprzód, aby wypatrzeć, co gdzie jest… to byli szpiedzy… Tylko kotlarze to uknuli! Wie to kto, skąd przyszli? I czego tu w ogóle chcieli? Co, co… po co, gdy jest w mieście osiadły konwisarz? Tylko nam interes psuć… i szpiegować. Jak żyją, nie chodzili do kościoła… czarowali, zaklinali bydło, kurwy za sobą ciągnęli… Wszystko przez tych kotlarzy.
— Coś w tym jest — zastanawiał się wąsacz. — Kotlarze są dziwni, pono żrą nawet surowe mięso.
— Złodziejska banda — przytwierdził wójt. — Kradną kury i w ogóle.
Konwisarz uniósł się sprawiedliwym gniewem:
— Widzicie więc. Mówi się Attyla, a to tymczasem kotlarze… Za wszystkim, za wszystkim kryją się ci przeklęci kotlarze. Zaczarowali nam bydło… zesłali na nas krwawą biegunkę… wszystko kotlarze! Powinniście ich byli wieszać, gdy się tylko pokazali! Cóż to, nie wiecie… nie wiecie o kotłach piekielnych? I nie słyszeliście, że ci Hunowie w marszu biją w kotły? Każde dziecko musi pojąć ten związek! To kotlarze ściągnęli na nas wojnę… Kotlarze są wszystkiemu winni… I ty — krzyknął z pianą na ustach, wskazując na obcego chłopaka — tyś także kotlarz, jesteś sprzymierzeńcem i szpiegiem kotlarzy! Po toś przyszedł… i chciałeś nas zbałamucić, ty kotlarzu, chciałeś nas wydać kotlarzom!
— Powiesić go! — zawołał piskliwie rozdrażniony człowieczek.
— Zaczekajcie, sąsiedzie — przekrzykiwał wrzawą wójt. — Trzeba zrobić śledztwo… Cicho!
— Co za ceregiele — jęczał ktoś. Zaczęły się zbiegać i kobiety.
Tej nocy gorzała łuna na północnym zachodzie. Chwilami padał przelotny deszcz. Pięciu ludzi z gromady umarło na krwawą biegunkę i z zaziębienia.
Chłopaka po dłuższych torturach powiesili.
(1932)
OBRAZOBURSTWO
Do Nikefora, przełożonego klasztoru Świętego Symeona, przybył niejaki Prokopios, słynący jako uczony znawca i zapalony kolekcjoner sztuki bizantyjskiej. Gdy czekał, spacerując po krużganku klasztornym, widać było, że jest zdenerwowany.
— Piękne kolumny tu mają — mówił do siebie — oczywiście z piątego wieku. Jedynie Nikeforos może nam pomóc. Ma wpływy na dworze i sam był niegdyś malarzem. A nie był z niego kiepski malarz, z tego starucha. Pamiętam, że robił dla cesarzowej projekty haftów i malował dla niej ikony; dlatego, gdy mu podagra tak powykrzywiała ręce, że już w nich nie mógł utrzymać pędzla, zrobili go opatem. Podobno jednak wciąż jego słowo na dworze wiele znaczy. Jezu Chryste, toż to piękna głowica! Tak, Nikeforos pomoże. Szczęście, żeśmy sobie o nim przypomnieli.
— Witaj, Prokopie — odezwał się za nim łagodny głos.
Prokopios odwrócił się gwałtownie. Za nim stał wyschnięty i uprzejmy staruszek z rękami schowanymi w rękawach.
— Piękna głowica, co? — rzekł. — Stara robota z Naksos, panie.
Prokopios pocałował opata w rękaw.
— Przyszedłem do was, ojcze — zaczął ze wzruszeniem, ale przełożony klasztoru mu przerwał:
— Chodź, siądziemy w słonku, mój miły. To robi dobrze na moją podagrę. Co za dzień, Boże, co za jasność! Więc cóż cię do mnie sprowadza? — zagaił, gdy usiedli już na kamiennej ławce pośrodku klasztornego ogródka, rozbrzęczanego od pszczół, pachnącego szałwią, tymiankiem i miętą.
— Ojcze — zaczął szybko Prokopios — zwracam się do was jako do jedynego, który może odwrócić ciężką i niepowetowaną klęskę kultury. Wiem, że u was znajdę zrozumienie. Wyście artysta, ojcze. Co to z was był za malarz, zanim wam polecono wziąć ma barki zaszczytne brzemię tego duchownego urzędu! Boże odpuść, ale czasem żałuję, że nadal nie pochylacie się nad drewnianymi deskami, na których—ście niegdyś wyczarowywali najpiękniejsze bizantyjskie ikony.
Ojciec Nikeforos zamiast odpowiedzi zakasał długie rękawy habitu i wystawił na słońce swoje biedne węźlaste ręce, powykrzywiane przez podagrę niczym papuzie pazury.
— Ależ gdzie tam — mruknął. — Co ty mówisz, mój miły!
— Szczerą prawdę, Nikeforze — odpowiedział Prokopios. — (Święta Bogarodzico, co za straszne ręce!) Wasze ikony są dziś bez ceny. Kiedyś tu jakiś Żyd żądał za wasz obraz dwa tysiące drachm, a gdy ich nie dostał, rzekł, że poczeka, a za dziesięć lat dostanie trzy razy tyle.
Ojciec Nikeforos skromnie odkaszlnął i zapłonił się z wielkiej radości.
— Nie plećże — .zagadał. — Któż by tam mówił o moich bazgrotach? Nie trzeba, macie przecież takich ulubionych mistrzów, jak ten tam Argyropulos, Malwazjas, Papadianos, Megalokastros i różni inni, na przykład ten, jakże się nazywa, co robi te mozaiki…
— Myślicie o Papanasstazjasie? — spytał Prokopios.
— Aha, aha — mruczał Nikefoxos. — Podobno jest bardzo ceniony. No, nie wiem, ale mnie się mozaiki wydają raczej murarką niż prawdziwym malarstwem. Pono ten wasz… no, jak się nazywa…
— Papanastazjas?
— Tak, Papanastazjas. On jest pono z Krety. Za moich czasów inaczej ludzie patrzyli na kreteńską szkołę. Nienaturalne to jakieś, mówili. Zbyt twarde linie, a te kolory! Więc ty mówisz, że ten Kreteńczyk jest bardzo ceniony? Hm, szczególne.
— Ja nic takiego nie powiedziałem — bronił się Prokopios. — Ale widzieliście jego ostatnie mozaiki?
Ojciec Nikeforos zaprzeczył stanowczo ruchem głowy.
— Nie, nie, mój miły. Co bym na (nich wypatrzył! Linie jak druty, a to jaskrawe złoto! Zauważyłeś, że na jego ostatniej mozaice archanioł Gabriel stoi tak skośnie, jakby miał upaść? Przecież ten wasz Kreteńczyk nie umie nawet pajaca narysować, żeby porządnie stał.
— Bo właśnie — odparł niepewnie Prokopios — w tym wypadku zrobił to naumyślnie, ze względów kompozycyjnych.
— To ci pięknie dziękuję — wybuchnął opat i podrażniony wydął policzki. — Ze względów kompozycyjnych! A więc ze względów kom pozycyjnych można źle rysować, tak? I sam cesarz pójdzie na to patrzeć i powie: „Zajmujące, bardzo zajmujące!” — Ojciec Nikeforos opanował swe zdenerwowanie. — Rysunek, panie, przede wszystkim rysunek; w tym jest cała sztuka!
— To mówi mistrz — przypochlebił się skwapliwie Prokopios. — Ja mam w swych zbiorach wasze Wniebowstąpienie, ale powiem wam, ojcze, że bym go nie oddał nawet za żadnego Nikaona.
— Nikaon był dobrym malarzem — rzekł Nikeforos stanowczo. — Klasyczna szkoła, panie. Boże, to były piękne proporcje! Ale moje Wniebowstąpienie to słaby obraz, Prokopie. Te nieruchome postacie i ten Chrystus ze skrzydłami jak u bociana; mój drogi, Chrystus musi się przecież wznosić i bez skrzydeł! I to się nazywa sztuką! — Ojciec Nikeforos zdenerwowany wysmarkał się w rękaw. — Ech, cóż tam, wówczas jeszcze nie umiałem rysować. Nie było w tym głębi ani ruchu…
Prokopios spoglądał z podziwem na pokrzywione ręce opata.
— Ojcze, wy jeszcze malujecie? Ojciec Nikeforos potrząsnął głową.
— Gdzie tam, gdzie tam! Tylko kiedy niekiedy, trochę, coś dla własnej przyjemności.
— Postacie? — wyrwało się Prokopowi.
— Postacie, synu, nie masz nic piękniejszego jak postacie. Stojące postacie, które wyglądają, jak, gdyby chciały postąpić naprzód. A za nimi głębia, w którą, rzekłbyś, mogłyby się cofnąć. Trudne to, mój miły. Co o tym wie taki wasz… no, jak się zowie, ten murarz z Krety ze swoimi pokrzywionymi pajacami!
— Bardzo bym chciał zobaczyć wasze nowe obrazy, Nikeforze — powiedział Prokopios.
Ojciec Nikeforos machnął ręką.
— Po co? Przecież masz tego Papanastazjasa! Wspaniały artysta, mówisz. Patrzcie no, względy kompozycyjne! No, trudno, jeśli te jego mozaikowe pajace mają być prawdziwą sztuką, to ja już nie wiem, co to jest malarstwo. Owszem, ty jesteś znawcą, Prokopie; może masz rację, że Papanastazjas jest genialny!
— Tego nie powiedziałem — protestował Prokopios. — Nikeforze, nie przyszedłem sprzeczać się z wami o sztukę, ale ratować ją, dopóki nie jest za późno.
— Przed Papanastazjasem? — zapytał żywo Nikeforos.
— Nie, ale przed cesarzem. Przecież wiecie o tym. Najjaśniejszy Pan cesarz Konstantyn Kopronymos chce pod naciskiem pewnych sfer kościelnych zakazać malowania ikon. Że to niby jest bałwochwalstwo czy coś tam. Co za głupota, Nikeforze!
Opat przysłonił oczy obwisłymi powiekami.
— Słyszałem o tym, Prokopie — mruczał. — Ale to jeszcze niepewne. Nie, jeszcze nic nie ustalono.
— Właśnie dlatego przychodzę do was, ojcze — mówił żarliwie Prokopios. — Każdy przecież wie, że dla cesarza jest to kwestia czysto polityczna. Jemu diabła zależy na bałwochwalstwie, ale chce mieć spokój. A gdy mu po ulicach biega motłoch kierowany przez podłych fanatyków i wrzeszczy „precz z bałwanami”, to sobie nasz zacny monarcha myśli, że najdogodniej będzie spełnić żądania tej rozwrzeszczanej hołoty. Wiecie, że zasmarowali freski w kaplicy Najświętszej Miłości?
— Słyszałem o tym — westchnął opat z zamkniętymi oczami. — Co za grzech, Matko Boża! Takie wspaniałe freski spod ręki samego Stefanida! Czy pamiętasz postać świętej Zofii, na lewo od błogosławiącego Chrystusa? Prokopie, była to najpiękniejsza stojąca postać, jaką kiedykolwiek widziałem. Stefanides, człowieku, to był mistrz, szkoda mówić!
Prokopios z przejęciem pochylił się ku opatowi.
— Nikeforze, napisano w prawie Mojżeszowym: Nie uczynisz sobie ryciny ani żadnego podobieństwa tych rzeczy, które są na niebie wysoko, ani tych, które są na ziemi, ani tych, które są w wodach pod ziemią. Nikeforze, czy mają słuszność ci, którzy głoszą, że od Boga zakazane jest malować obrazy i rzeźbić posągi?
Ojciec Nikeforos pokręcił głową, nie otwierając oczu.
— Prokopie — wyrzekł po chwili — sztuka jest tak święta jak służba boża, albowiem… sławi dzieło boskie… i uczy je kochać. — I zrobił biedną ręką w powietrzu znak krzyża. — Czyż i Stworzyciel nie był artystą? Czy nie wymodelował kształtu człowieka z ziemskiej gliny? Czy nie obdarzył każdej rzeczy konturem i barwą? I co za artystą, Prokopie! Nigdy, nigdy się nie nauczymy od niego za wiele… Wreszcie to prawo odnosiło się tylko do czasów barbarzyńskich, gdy ludzie jeszcze nie potrafili dobrze rysować. Prokopios westchnął głęboko.
— Wiedziałem, ojcze, że tak powiecie — rzekł z szacunkiem. — Jako ksiądz i jako artysta. Nikeforze, wy nie dopuścicie, aby zniszczono sztukę.
Opat otworzył oczy.
— Ja? Cóż mogę uczynić, Prokopie? Czasy są złe, świat cywilizowany dziczeje, przychodzą ludzie z Krety i Bóg wie skąd. To straszne, mój miły; ale w jaki sposób możemy temu zapobiec?
— Nikeforze, gdybyście pomówili z cesarzem…
— Nie, nie — powiedział ojciec Nikeforos. — Z cesarzem o tym nie mogę mówić. Cesarz się przecież nie zna na sztuce, Prokopie. Słyszałem, że onegdaj pochwalił mozaiki tego waszego… no, jak się zowie?
— Papanastazjas, ojcze.
— Tak. Ten, co rysuje te krzywe pajace. Cesarz nie ma pojęcia, co to jest sztuka. A Malwazjas jest według mnie równie kiepskim malarzem. Rozumie się, raweńska szkoła. A widzisz, przecież mu dali robić mozaiki w dworskiej kaplicy? Gdzież tam, u dworu nic się nie da uzyskać, Prokopie. Ja tam przecież nie mogą iść i prosić, żeby pozwolili jakiemuś Argyropulowi albo temu — jak się ten Kreteńczyk nazywa, Papanastazjas, nie? — szpecić dalej ściany!
— Nie o to chodzi, ojcze — mówi. Prokopios cierpliwie. — Ale zważcie, że jeżeli obrazoburcy zwyciężą, cała sztuka ulegnie zniszczeniu. Wasze ikony również zostaną spalone, Nikeforze!
Opat machnął ręką.
— Kiepskie były, Prokopie — mruknął. — Nie umiałem dawniej rysować. Rysować postacie, panie, tego się człowiek tak prędko nie nauczy.
Prokopios drżącym palcem wskazał antyczną rzeźbę młodego Bakchusa, na wpół ukrytą w kwitnącym krzaku dzikiej róży.
— I ta rzeźba zostanie rozbita — powiedział.
— Co za grzech, co za grzech — szeptał Nikeforos, przymykając z boleścią oczy. — Myśmy tę rzeźbę nazwali świętym Janem Chrzcicielem, ale toć to po prawdzie jeno wspaniały Bakchus. Godzinami, całymi godzinami tutaj się w niego wpatruję. Jest to coś jakby modlitwa, Prokopie.
— Więc widzicie, Nikeforze. I ta boska doskonałość ma być na wieki zniszczona? Jakiś zawszony i wrzaskliwy fanatyk ma ją rozbić młotem w drzazgi?
Opat milczał złożywszy ręce.
— Wy możecie ocalić całą sztukę, Nikeforze — usilnie przekonywał Prokopios. — Wasze święte życie i wasza mądrość zyskały wam niezmierną cześć w kościele; dwór was wysoko poważa, będziecie członkiem Wielkiego Synodu, który ma rozstrzygnąć, czy wszystkie rzeźby i obrazy są tylko przedmiotami bałwochwalstwa. Ojcze, los całej sztuki jest w waszych rękach!
— Przeceniasz moje wpływy, Prokopie — westchnął opat. — Ci fanatycy są silni, a mają za sobą pospólstwo… Nikeforos milczał chwilę. — Mówisz, że zniszczyliby wszystkie obrazy i rzeźby?
— Tak.
— A mozaiki także by zniszczyli?
— Tak. Wyłupaliby je ze stropów, a kamyki rozrzuciliby po śmietniskach.
— Naprawdę? — powiedział z zaciekawieniem Nikeforos. — Więc potłukliby także tego skrzywionego archanioła Gabriela, tego… no…
— Prawdopodobnie tak.
— A to dobrze! — zachichotał opat. — To strasznie brzydki obraz. Jeszcze nie widziałem tak okropnej kukły; i coś takiego usprawiedliwia się względami kompozycyjnymi! Powiem ci, Prokopie, że kiepski rysunek to grzech i bluźnierstwo, to obraza boska. I temu się mają ludzie kłaniać? Nie, nie! Prawdą jest, że kłaniać się złym obrazom to rzeczywiście bałwochwalstwo. Nie dziwię się, że przeciw temu ludzie się burzą. Mają zupełną rację. Kreteńska szkoła to herezja, a taki Papanastazjas jest gorszym kacerzem niż jakiś arianin. Więc mówisz — paplał opat radośnie — że potłukliby te paskudztwa? Dobrą wiadomość mi przynosisz, miły synu. Cieszę się, żeś przyszedł. — Nikeforos podniósł się z trudem; znak, że audiencja skończona. — Piękną pogodę mamy, nie?
Prokopios powstał. Widać było, że jest przybity.
— Nikeforze — rzekł z wysiłkiem — ale także inne obrazy zostaną zniszczone! Słyszycie, wszystkie dzieła sztuki zostaną spalone i rozbite!
— No, no — rzekł opat uspokajająco. — To szkoda, wielka szkoda. Ale jeśli świat ma się uwolnić od kiepskich malowideł, to nie powinniśmy patrzeć zbyt surowo na pewne uchybienia. Tylko niech się już ludzie nie kłaniają tym krzywo nasmarowanym kukłom, jakie wyczynia ten wasz… no…
— Papanastazjas.
— Tak, ten. Bardzo marna kreteńska szkoła, Prokopie. Cieszę się, żeś mi zwrócił uwagę na ten synod. Będę tam, Prokopie, będę tam, nawet gdyby mnie musieli na rękach zanieść. Do śmierci bym sobie wyrzucał, gdybym przy tym nie był. Niech tylko potłuką tego archanioła Gabriela — zaśmiał się Nikeforos pomarszczonymi policzkami. — Bóg z tobą, synu — rzekł, wznosząc wykrzywioną rękę do błogosławieństwa.
— Bóg z wami, Nikeforze — westchnął beznadziejnie Prokopios.
Opat Nikeforos odchodził, potrząsając w zamyśleniu głową.
— Kiepska kreteńska szkoła — mruczał. — Najwyższy czas, aby się to skończyło… Ach, Boże, co za herezja… ten Papanastazjas… i Papadianos To nie są postacie, lecz bałwany, przeklęte bałwany — wykrzykiwał Nikeforos, machając swymi obolałymi rękami. — Bałwany… bałwany… bałwany…
(1936)
BRAT FRANCISZEK
Przy szosie do Forlł (tam gdzie się odgałęzia droga do Lugo) zatrzymał się u jednego kowala żebrzący mnich; był mały, trochę przygarbiony i w szerokim uśmiechu ukazywał kilka żółtych zębów.
— Bracie kowalu — rzekł wesoło — niech będzie pochwalony, jeszcze dziś nic nie jadłem.
Kowal wyprostował się, otarł pot i pomyślał coś o wałęsających się ludziach.
— Wejdźcie dalej — mruknął. — Znajdzie się tam kawałek sera.
Żona kowala była ciężarna i pobożna; chciała pocałować mnicha w rękę, ale ten szybko schował obie dłonie, paplając żywo:
— Ależ, mateczko, a gdybym tak ja ucałował was w rękę? Nazywam się brat Franciszek, żebrak. Niech was Bóg błogosławi.
— Amen — szepnęła młoda kowalka i poszła po chleb, ser i wino.
Kowal nie był rozmowny; patrzył w ziemię i nie wiedział, co mówić.
— A skądeście, domine? — zapytał w końcu.
— : Z Asyżu — rzekł mnich — ładny kawałek drogi, braciszku. Nie uwierzyłbyś, ile jest na świecie strumyczków, winnic i ścieżek. Człowiek nie zdąży ich przejść, a powinien, powinien. Wszędzie jest stworzenie boskie, a gdy idziesz, to jakbyś się modlił.
— Byłem raz aż w Bolonii — powiedział kowal w zamyśleniu — ale już dawno. Rozumiecie, domine, kowal nie może nosić z sobą swego warsztatu.
Mnich kiwał głową.
— Kuć żelazo — rzekł — to tak, kowalu, jakbyście służyli Bogu. Ogień jest piękny i święty. Brat ogień, przyjacielu, żywe stworzenie boże. Gdy żelazo zmięknie i daje się wyginać — to dopiero jest piękno, kowalu, jej, jej! a patrzeć w ogień, to jak objawienie!
Mnich objął rękami kolana niczym chłopiec i zaczął opowiadać o ogniu. O ogniu pasterzy, o dymiących ogniach winnic, płonącym łuczywie, świecach i krzaku gorejącym. Tymczasem kowalka rozpostarła na stole białe płótno i przygotowała chleb, ser i wino; kowal z roztargnieniem mrugał, jak gdyby patrzył w ogień.
— Ojcze — rzekła cicho kowalowa — może byście co zjedli?
Brat Franciszek łamał chleb w palcach i spoglądał pytająco na kowala i jego żonę. „Cóż wam to jest obojgu — dziwił się — żeście tak milczący i nieswoi? Tacy zacni ludzie, chłop jak niedźwiedź i żona w błogosławionym stanie; co wam jest, co was gnębi? — Franciszkowi rosły kęsy w ustach z zakłopotania i współczucia. — Czym was, ludzie boży, rozweselić? Czy wam opowiedzieć coś wesołego z podróży? Może śpiewać i skakać, żeby rozbawić kobietę, która jest przy nadziei?”
Drzwi się nieco uchyliły. Na to kowalowa podniosła rękę i zbladła. W drzwiach ukazała się pokorna psia głowa i bojaźliwe oczy.
Kowal skoczył, żyły mu na czole nabrzmiały, i rzucił się ku drzwiom.
— A pójdziesz, przeklęte zwierzę! — ryknął i kopnął w drzwi.
Pies zaskowyczał i uciekł.
Brat Franciszek posmutniał i zakłopotany ugniatał kulki z chleba.
— Kowalu, Kowalu — rzekł nagle — co wam zrobiło to stworzenie boskie?
Kowal obrócił się stropiony w stronę żony.
— Giuliana — mruknął — no! No!
Żona usiłowała się uśmiechnąć, usta jej drżały; wstała blada i zmieniona i bez słowa wyszła. Kowal patrzył za nią nachmurzony.
— Braciszku — szepnął Franciszek z żalem — dlaczego odpędzasz swego brata pieska od stołu? Ja odejdę.
Kowal gniewnie warknął.
— Wiedzcie więc, domine — rzekł szorstko — ten pies… Na Wielkanoc oczekiwaliśmy odwiedzin. Miała przyjść do nas siostra żony z Forli, dziewczynka jeszcze… Nie przyszła. Po czternastu dniach przyjechali po nią rodzice… Szukaliśmy dziewczęcia, nigdzie ani śladu. Tydzień przed Zielonymi Świętami przybiega nasz piesek skądś z pola i wlecze coś w pysku aż do progu. Patrzymy — wnętrzności. Dopiero potem znaleźliśmy tę resztę, co została z dziewczęcia… — Kowal gryzł wargi, aby się opanować. — Nie wierny, kto to zrobił. Bóg ukaże mordercę. Ale ten piesek, domine… Kowal machnął ręką. — Nie mogę go zabić, to najgorsze. I nie da się w żaden sposób odpędzić. Chodzi koło domu i prosi… Możecie sobie wyobrazić, co za zgroza. — Kowal silnie przetarł twarz. — Nie możemy na niego nawet patrzeć. W nocy wyje pod drzwiami.
Brat Franciszek otrząsnął się.
— Więc widzicie — rzekł nisikim głosem kowal. — Wybaczcie, domine, wyjrzę za Giuliana.
Mnich pozostał sam w izbie, ciążyła mu ta cisza. Wyszedł na palcach za próg. I widzi: opodal stoi żółte, trzęsące się psisko, z opuszczonym między nogi ogonem, i wpatruje się w niego niepewnie. Brat Franciszek skierował się ku niemu. Piesek próbował poruszyć ogonem i zaskomlał.
— Ach, ty biedaku — mruknął Franciszek i chciał patrzeć gdzie indziej, ale pies machał ogonem i nie spuszczał z niego oczu. — No, co chcesz? — mruknął brat Franciszek zakłopotany. — Smutno ci, braciszku, prawda? Ciężka sprawa. — Psisko drepce i trzęsie się niespokojnie. — Idźże — ucisza go Franciszek. Nikt z tobą nie chce mówić, co? — Piesek skowyczy i czołga się u nóg mnicha. Brat Franciszek jakby się nim brzydził. — Idź, idź precz — przemawia do niego. — Nie powinieneś był tego robić, bracie. To było święte ciało dziewczątka. — Pies leży u nóg świętego i skomli. — Przestań, proszę cię — mruczy Fuanoiszek i pochyla się nad psem. Pies znieruchomiał w najwyższym napięciu.
W tej chwili wyszedł kowal i jego żona na próg, albowiem szukali swego gościa. A oto przed domem klęczy mnich, skrobie za uchem skomlące psisko i cicho mówi:
— Więc widzisz, braciszku, więc widzisz, mój miły; czemu mi liżesz ręce?
Kowal fuknął. Franciszek zwrócił się do niego i jął paplać:
— Wiecie, kowalu, on tak prosił! Jak go wołacie?
— Bracco —mruknął kowal.
— Bracco — powiedział święty Franciszek, a piesek nagle liznął go po twarzy.
Brat Franciszek wstał.
— Dosyć już, bracie, dziękuję ci. Już pójdę, kowalu.
Nie wiedział naraz, jak się pożegnać; stał przed kowalką i myślał przymknąwszy oczy o jakimś błogosławieństwie.
Otworzył je, a tu przed nim klęczy młoda kobieta i trzyma rękę na głowie żółtego psa.
— Chwała Bogu —odetchnął Franciszek i w uśmiechu ukazał żółte zęby. — Bóg wam zapłać!
A piesek, piszcząc z szalonej radości, zaczął biegać wokół świętego i klęczącej kobiety.
(1932)
OFIR
Ludzie na placu Świętego Marka prawie się nie oglądali, gdy pachołkowie prowadzili tego starca do doży. Był wynędzniały i brudny, można by powiedzieć, że to jakiś złodziejaszek z portu.
— Ten oto człowiek — oświadczył podest? viceregente przed tronem doży — mówi, że się nazywa Giovanni Fialho, kupiec z Lizbony; twierdzi, że był właścicielem statku i że go z całą załogą i ładunkiem wzięli do niewoli algierscy piraci; opowiada, że się mu udało uciec z galery i że mógłby oddać Rzeczypospolitej Weneckiej znakomite usługi, a jakie, to podobno może zwierzyć tylko osobiście miłościwemu doży.
Stary doża bacznie przyglądał się zarośniętemu starcowi swymi ptasimi oczami.
— Więc ty — odezwał się w końcu — powiadasz, żeś pracował na galerach?
Przyprowadzony człowiek zamiast odpowiedzi obnażył brudne kostki; były opuchłe od kajdan.
— A całe plecy — dodał — to jedna blizna, miłościwy dożo. Jeśli sobie wasza miłość życzy, abym pokazał…
— Nie, nie — powiedział szybko doża — nie trzeba. Co nam chciałeś powiedzieć?
Wynędzniały człowieczyna podniósł głowę.
— Dajcie mi statki, miłościwy dożo — rzekł żywo. — Doprowadzę je do Ofiru, krainy złota.
— Do Ofiru — zamruczał doża. — Tyś znalazł Ofir?
— Znalazłem — odpowiedział stary — i byłem tam przez dziewięć miesięcy, albowiem musieliśmy naprawiać statek.
Doża zamienił szybkie spojrzenie ze swym uczonym doradcą, biskupem pordenońskim. — Gdzie leży Ofir? — zapytał starego kupca.
— Trzy miesiące drogi stąd — rzekł żeglarz. Musi się opłynąć całą Afrykę, a potem znowu płynie się na północ.
Biskup pordenoński pochylił się z uwagą.
— Czy Ofir leży nad brzegiem morza?
— Nie. Leży o dziewięć dni drogi od wybrzeża morskiego, a rozpościera się wokół wielkiego jeziora, błękitnego jak szafir.
Biskup pordenoński lekko skinął głową.
— A jakeś się dostał do wnętrza kraju? — pytał doża. — Mówią, że Ofir dzielą od morza nieprzebyte góry i pustynie.
— Tak — odpowiedział żeglarz Fialho — do Ofiru nie ma żadnej drogi. Pustynia roi się od lwów, a góry są szklane i gładkie jak szkło murańskie.
— A ty byłeś poza nimi? — rzucił doża.
— Byłem. Gdyśmy naprawiali statek mocno uszkodzony przez burze, przyszli na brzeg ludzie odziani w białe szaty lamowane purpurą i przywołali nas.
— Murzyni? — pytał biskup.
— Nie, monsignore. Biali jak Anglicy, a włosy mieli długie, posypane złotym pyłem. Byli bardzo piękni.
— I co, czy byli uzbrojeni? — dopytywał się doża.
— Mieli złote oszczepy. Kazali nam wziąć wszystko, co było z żelaza, aby to wymienić w Ofirze na złoto. W Ofirze mianowicie nie ma żelaza. Sami doglądali, żebyśmy wzięli wszystko: kotwice, łańcuchy, broń, ba, nawet gwoździe, którymi był zbity nasz statek.
— I co dalej? — pytał doża.
— Na brzegu czekało stado skrzydlatych jucznych zwierząt, może ze sześćdziesiąt sztuk. Miały skrzydła jak łabędzie. Nazywają je Pegazami.
— Pegazy — mówił w zamyśleniu uczony biskup — o tym się nam zachowały wiadomości jeszcze od starożytnych Greków. Wydaje się więc, że Grecy rzeczywiście znali Ofir.
— W Ofirze właśnie mówi się po grecku — oświadczył stary kupiec. — Znam trochę grecki, ponieważ w każdym porcie jest jakiś złodziej z Krety albo Smyrny.
— Ciekawe wiadomości — mruczał biskup. — A czy mieszkańcy Ofiru są chrześcijanami?
— Boże, daruj — powiedział Fialho — ale to zakamieniali poganie, monsignore. Czczą jakiegoś Apollina czy jak go tam zowią.
Biskup pordenoński przytaknął głową.
— To by się zgadzało. Widocznie są to potomkowie Greków, zapędzonych tam burzą morską po zdobyciu Troi. I co dalej?
— Dalej? — spytał Giovanni Fialho. — Ano, załadowaliśmy żelazo na te skrzydlate osły. Trzej z nas, mianowicie ja, niejaki Chico z Kadyksu i Manolo Pereira z Coimbry, dostaliśmy skrzydlate konie i kierowani przez tych ludzi z Ofiru polecieliśmy prosto na wschód. Podróż trwała dziewięć dni. Każdej nocy zsiadaliśmy, aby Pegazy mogły się napaść i napoić. Żrą tylko asfodele i narcyzy.
— Widać, że są greckiego pochodzenia — mrukną”! biskup.
— Dziewiątego dnia ujrzeliśmy jezioro błękitne jak szafir — ciągnął stary kupiec. — Pozsiadaliśmy nad jego brzegiem; są w nim srebrne ryby z rubinowymi oczami. A piasek tego jeziora, miłościwy dożo, to są same perły wielkie jak kamienie. Manolo rzucił się na ziemię i zaczął w tych perłach grzebać obiema rękami; wtedy jeden z naszych przewodników nam powiedział, że to jest doskonały piasek, podobno z niego w Ofirze wypalają wapno.
Doża wytrzeszczył oczy.
— Wapno z pereł? To zdumiewające!
— Potem nas zaprowadzili do królewskiego pałacu. Był cały z alabastru, tylko miał złoty dach, który świecił jak słońce. Tam nas przyjęła ofirska królowa, siedząc na kryształowym tronie.
— To w Ofirze panuje kobieta? — zdziwił się biskup.
— Tak jest, monsignore. Kobieta olśniewającej piękności, niczym jaka bogini.
— Widocznie jedna z amazonek — osądził biskup w zamyśleniu.
— A inne kobiety? — rzucił doża — mam na myśli kobiety w ogóle, są tam piękne kobiety?
Żeglarz złożył ręce.
— Ach, miłościwy dożo, takich nie było nawet w Lizbonie za moich lat młodzieńczych.
Doża strzepnął ręką.
— Nie gadaj! W Lizbonie kobiety są podobno czarne jak koty. Ale w Wenecji, człowieku, w Wenecji przed jakimiś trzydziestu laty, to dopiero były kobiety! Jak u Tycjana! I cóż te kobiety w Ofirze? Opowiadaj!
— Ja jestem stary, wasza miłość — rzekł Fialho, ale Manolo, ten by miał co opowiadać, gdyby go nie zabili ci muzułmanie, co nas schwycili koło Balearów.
— Dużo by mógł opowiedzieć? — pytał doża z ciekawością.
— Matko Boża — zawołał stary żeglarz — nawet byście mu, miłościwy dożo, nie uwierzyli. Powiadam, po czternastu dniach to można było całego Manola wytrząść ze spodni.
— I cóż ta królowa?
— Królowa miała żelazny pas i żelazne bransolety. „Podobno masz jakieś żelazo — rzekła — nam tu czasem dostarczają żelaza arabscy kupcy.”
— Arabscy kupcy! — krzyknął doża i uderzył pięścią w poręcz. — Więc widzicie, wszędzie nam ci nicponie odbierają rynki zbytu. Tego nie ścierpimy, tu idzie o najwyższe interesy Rzeczypospolitej Weneckiej! Do Ofiru musimy dostarczać my, i basta! Dam ci trzy okręty, Giovanni, trzy okręty pełne żelaza.
Biskup podniósł rękę.
— I co dalej, Giovanni?
— Królowa zaproponowała mi za całe moje żelazo równą wagę złota.
— I tyś to przyjął, rozumie się, ty złodzieju!
— Nie przyjąłem, monsigniore. Powiedziałem, że nie sprzedaję żelaza na wagę, tylko na objętość.
— Słusznie — rzekł biskup — złoto jest cięższe.
— Szczególnie złoto z Ofiru, monsigniore. Ono jest trzy razy cięższe od zwykłego złota i czerwone jak ogień. Królowa więc zarządziła, aby ukuli ze złota taką samą kotwicę, takie same gwoździe, łańcuchy i miecze, jak były te nasze żelazne. Dlatego musieliśmy tam czekać około tygodnia.
— A na cóż im potrzeba żelaza? — dziwił się doża.
— Ponieważ ma dla nich szczególną wartość, wasza miłość — prawił stary kupiec. — Wyrabiają z niego ozdoby i pieniądze. Chowają żelazne gwoździe w skrzyniach, jak skarb. Mówią, że żelazo jest piękniejsze od złota.
Doża opuścił powieki, podobne do powiek indyka.
— Dziwne — mruczał. — To nadzwyczaj dziwne, Giovanni. I co było potem?
— Potem nałożyli to wszystko złoto na skrzydlate muły i przetransportowali nas w taki sam sposób nad brzeg morza. Tam z powrotem pozbijaliśmy statek złotymi gwoździami i zawiesiliśmy złotą kotwicę na złotym łańcuchu. Potargane liny i żagle zastąpiliśmy jedwabnymi i wypłynęliśmy z pomyślnym wiatrem w stronę domu.
— A perły? — powiedział doża — nie wzięliście ze sobą żadnych pereł?
— Nie — rzekł Fialho. — Proszę wybaczyć, przecież ich tam było jak piasku. Zaledwie kilka ziaren uwięzło nam w trzewikach, a i te zabrali nam ci algierscy poganie, gdy na nas napadli koło Balearów.
— To opowiadanie — mruknął doża — wygląda dosyć prawdopodobnie.
Biskup słabo przyświadczył.
— A zwierzęta — przypomniał sobie — czy tam w Ofirze jakie centaury?
— Nie słyszałem o nich, monsigniore — odpowiedział z szacunkiem żeglarz. — Ale są tam flamingi.
Bisikup sapnął przez nos.
— Chyba się mylisz. Flamingi są przecież w Egipcie, wiadomo, że mają tylko jedną nogę.
— I mają tam dzikie osły — dodał żeglarz — pręgowane czarno i biało, podobnie jak tygrysy.
Biskup podejrzliwie podniósł oczy.
— Czy ty nas nie chcesz nabierać? Któż to widział pręgowane osły? Jedna rzecz mnie dziwi, Giovanni. Twierdzisz, żeście przez ofirskie góry lecieli na skrzydlatych mułach?
— Tak jest, monsignore.
— Hm, patrzcie! Według tego, co mówią Arabowie, żyje w górach Ofiru ptak Gryf, który, jak wiadomo, ma metalowy dziób, metalowe pazury i pióra z brązu. Nie słyszałeś nic o nim?
— Nie słyszałem, monsigniore — wyjąkał żeglarz.
Biskup z Pordenone pokręcił krytycznie głową.
— Przez te góry, człowieku, nie da się przelecieć, tego w nas nie wmówisz; przecież tam — to dowiedzione — przebywa ptak Gryf. Wykluczone: ptak Gryf zadziobałby te Pegazy jak jaskółka muchy. Chłopie, nas nie oszukasz. No, ty łajdaku, a jakie drzewa tam rosną?
— Ano, jakie drzewa — wykrztusił nieszczęśnik — wiadomo, jakie drzewa. Palmy, monsignore.
— Więc widzisz, że kłamiesz — rzekł biskup z triumfem. — Według Bubona z Biskry, który jest autorytetem w tych rzeczach, rosną w Ofirze granaty, które zamiast pestek mają drogie kamienie. Wymyśliłeś sobie, brachu, głupią historię!
Giovanni Fialho padł na kolana.
— Jak Bóg na niebie, monsigniore, jakże by mógł taki nieuczony kupiec jak ja wymyślić Ofir.
— Mnie to mówisz? — skarcił go uczony biskup. — Ja wiem lepiej niż ty, że jest na świecie Ofir, kraina złota, ale ty jesteś kłamca i nicpoń. To, co mówisz, nie odpowiada wiarygodnym źródłom, więc jest zełgane. Miłościwy dożo, ten człowiek jest oszustem.
— Jeszcze jeden — westchnął stary doża, mrugając ze strapieniem. — Zgroza, ilu dziś jest tych awanturników. Odprowadźcie go!
Podest? vicegerente spojrzał pytająco.
— Jak zwykle, jak zwykle — ziewnął doża. — Niech sobie porządnie posiedzi, a potem go sprzedajcie na galery. Szkoda — mruczał — że to jest oszust; coś niecoś z tego, co powiedział, miało jakieś ziarnko prawdy… Może to słyszał od Arabów?
(1932)
GONERIL, CÓRKA LEARA
Nie, nic mi nie jest, nianiu… i nie nazywaj mnie złotą dziewczynką. Wiem, żeś mi tak mówiła, gdy byłam mała. A król Lear wołał na mnie „ty brzdącu”, pamiętasz? Wolałby mieć syna. Jak myślisz, czy synowie są lepsi niż córki? Regana była zawsze taka panieneczka, a Kordelia, wiesz przecież: gdzie ją pchniesz, tam poleci. Takie ciepłe kluski. A Regana, nikt by tego o niej nie powiedział: zadzierała nosa jak królewna, ale co za egoistka, pamiętasz? Powiedz, nianiu, czy ja byłam zła, gdy byłam malutka? No widzisz.
Jak się to dzieje, że się człowiek staje zły? Ja wiem, nianiu, że jestem zła. Nie przecz, ty też tak myślisz. Mnie wszystko jedno, co wy sobie wszyscy o mnie myślicie. Niech będzie, żem zła, ale w tym, co zaszło z tatkiem, ja miałam słuszność, nianiu. Po co sobie wbił w głowę, że musi wodzić z sobą tych stu chłopów; no, gdyby ich było tylko stu, ale do tego jeszcze wszelaka czeladź — po prostu nie do zniesienia. Jego bym chętnie widziała, na moją duszę, nianiu; kochałam go, niezmiernie kochałam, bardziej niż kogokolwiek innego na świecie, ale ci jego kompani, Chryste Panie — przecież zrobili mi z domu burdel! Przypomnij sobie, nianiu, co się tu działo: jedynie próżniactwo, hałasy i kłótnie, i krzyki, a ten brud, no wiesz… Gorszy niż w gnojowniku. Powiedz, nianiu, która pani domu pozwoliłaby na to? A rozkazać nic im nie było wolno, gdzież tam! Im mógł rozkazywać tylko król Lear. Ze mnie się wyśmiewali. W nocy łaziło to za służącymi — wciąż było słychać ciap, ciap i szuranie, i piski — książę spał jak kamień; ja go budzę: „Słyszysz?” A on tylko mruczał: „Zostaw ich i śpij.” Pomyśl, nianiu, jak się wtedy czułam! Tyś także była młoda, potrafisz sobie to wyobrazić, no nie? Gdy się poskarżyłam królowi” Learowi, to mnie jeszcze wyśmiał: „No wiesz, dziewczyno, czegóż innego możesz się spodziewać po chłopach? Zatkaj sobie uszy, i już.”
Więc mu powiedziałam, że tak nie można, że musi oddalić przynajmniej połowę tych darmozjadów. I widzisz, obraził się. Że to niby niewdzięczność czy coś tam. Strasznie się uniósł, nie masz pojęcia. Ale ja przecież wiem, co można, a co nie; oni troszczą się tylko o swoją cześć, ale my kobiety, my musimy myśleć o domu i porządku. I m jest wszystko jedno, nawet gdyby tu było jak w końskiej stajni. Powiedz, nianiu, miałam rację czy nie? Więc widzisz. A tatko się na śmierć obraził. Co miałam robić? Ja wiem, co mu się ode mnie należy, ale jako kobieta mam także obowiązki wobec własnego domu, jak myślisz? I za to mnie tatko przeklął. A książę — tylko mrugał i przestępował z nogi na nogę. Myślisz, że się za mną ujął? Nie. Pozwolił, by mnie traktowano jako złą, małostkową, kłótliwą kobietę. Nianiu, słyszysz, nianiu, wtedy to we mnie jakoś wybuchło: ja… ja… zaczęłam nienawidzić swego męża. Nienawidzę go, żebyś wiedziała! Nienawidzę! I nienawidzę tatka za to, że to spowodował, rozumiesz? Tak już jest, tak już jest; jestem zła, wiem, ale jestem zła tylko dlatego, że miałam rację.
Nie, nic nie mów; naprawdę jestem zła. Przecież wiesz, babuś, że mam kochanka, nie? Ale naprawdę jest mi obojętne, że to wiesz! Myślisz, że kocham Edmunda? Nie, ale chcę się jakoś zemścić za to… za to, że się książę nie zachował jak mężczyzna. Po prostu nienawidzę go. Nianiu, nie masz pojęcia, co to znaczy nienawiść! To znaczy być złym, złym na wskroś, na wskroś złym. Gdy człowiek zacznie nienawidzić, to jakby się cały zmienił. Byłam całkiem porządną dziewczyną, nianiu, i mogła być ze mnie dobra kobieta, byłam córką, byłam siostrą, a teraz jestem tylko zła. Ja już nie lubię ani ciebie, ani siebie, ani siebie… Miałam rację, gdyby to byli przyznali, byłabym inna, wierz mi…
Nie, nie płaczę. Nie myśl sobie, że mnie to choć troszkę martwi. Przeciwnie, człowiek jest swobodniejszy, gdy nienawidzi. Może sobie myśleć, co chce — nie musi się przed niczym powstrzymywać. Widzisz, przedtem nie śmiałam widzieć, że mój mąż jest wstrętny, że ma wielki brzuch, że jest fajtłapa, że się mu ręce pocą; a teraz to widzę. Teraz „widzę, że tatko Lear jest śmiesznym tyranem, że jest bezzębnym i pomylonym dziadem… wszystko widzę. Że Regana jest żmija, a ja, nianiu, ja, że jest we mnie coś takiego dziwnego i groźnego — dawniej tego nawet nie przeczuwałam. Wszystko to przyszło nagle. Powiedz, czy to moja wina? Miałam rację: nie powinni byli doprowadzać mnie do tego…
Ty tego nie możesz zrozumieć, nianiu. Czasem myślę, że mogłabym zabić księcia, gdy chrapie obok mnie. Po prostu zarżnąć nożem. Albo otruć Reganę. Masz, siostrzyczko, napij się wina. Wiesz, że Regana chce mi odbić Edmunda? Nie dlatego, by go kochała; Regana jest zimna jak kamień. Ale żeby mi zrobić na złość. Liczy też na to, że Edmund jakoś sprzątnie tego cymbała księcia i sam zagarnie tron po Learze. Na pewno tak jest, nianiu. Regana jest teraz wdową — ta jaszczurka zawsze miała szczęście. Ale nie myśl, że się jej to uda; ja czuwam i nienawidzę. Nie sypiam nawet, żebym tylko mogła myśleć i nienawidzić. Gdybyś wiedziała, jak się w ciemności pięknie i bezgranicznie nienawidzi! A gdy sobie uprzytomnię, że to wszystko przez tatków upór i ten nieporządek w domu! Powiedz sama, na to by przecież żadna pani domu nie pozwoliła…
Nianiu, nianiu, nianiu, dlaczego wówczas nie widzieli, że miałam rację!
(1933)
HAMLET,
KSIĄŻĘ DUŃSKI
SCENA X
(Rosenkrantz i Guildenstern odchodzą.)
HAMLET
Chwileczkę jeszcze, miły Guildensternie,
na jedno słówko, Rosenkrantz!
ROSENKRANTZ
Co, książę?
GUILDENSTERN
Co książę życzy?
HAMLET
Jedyne pytanie.
Jak, rzekliście, to dworskie przedstawienie,
ta tragedia o królu trucicielu
na króla podziałała?
ROSENKRANTZ
Strasznie, książę.
HAMLET
Naprawdę, strasznie?
GUILDENSTERN
Król się rozchorował.
HAMLET
Królowa zaś?
ROSENKRANTZ
Królowa prawie mdlała.
HAMLET
A pozostali?
GUILDENSTERN
Co książę ma na myśli?
HAMLET
Wy i dworzanie, no i damy dworskie,
i kto był jeszcze na sali obecny,
kiedy to grano. Czy nic nie mówili?
ROSENKRANTZ
Nie, książę.
GUILDENSTERN
Wszyscy byli zachwyceni,
tak że nie mogli ni słowa wymówić.
HAMLET
A cóż Poloniusz?
GUILDENSTERN
Poloniusz zaś szlochał.
HAMLET
No, a dworzanie?
ROSENKRANTZ
Dworzanie płakali.
Ja również książę, nie mogłem łez wstrzymać,
widziałem także, jak druh mój Guildenstern
rękawem zakrył zwilgotniałe oczy.
HAMLET
No a żołnierze?
GUILDENSTERN
Odwracali twarze,
ażeby ukryć swe silne wzruszenie.
HAMLET
Więc wy myślicie, że ta sztuka była…
ROSENKRANTZ
Ogromny sukces!
GUILDENSTERN
Ale zasłużony!
ROSENKRANTZ
Piękna budowa!
GUILDENSTERN
Jaka żywa akcja!
HAMLET
Rzekłbym, że sztuka miała swoje wady…
ROSENKRANTZ
Wybaczy książę, jakież to?
HAMLET
Na przykład…
Mogła być, sądzę, jeszcze lepiej grana.
Ja wiem, aktorzy robili, co mogli,
ale ich król, on nie był dosyć królem
ani morderca mordercą. Panowie,
mnie tym mordercą być, o na Hekatę!
Toż by morderca poznał, co morderstwo!
Osądźcie sami! (Gra.)
ROSENKRANTZ
Ach, książę, wspaniale!
GUILDENSTERN
Świetnie zagrane!
ROSENKRANTZ
Powiedziałby człowiek,
żeście, na Boga, widział gdzieś mordercę,
jako się skradał do potwornej pracy.
HAMLET
Nie, Rosenkrantz, po prostu to jest we mnie.
Skąd, po co? Któż wie. Pst. Podejdźcie bliżej.
Hamlet…
GUILDENSTERN
Co, książę?
HAMLET
…ma swą tajemnicę.
ROSENKRANTZ
Zaiste, książę?
HAMLET
Wielką tajemnicę.
To nie dla dworzan, lecz tylko dla uszu
najlepszych druhów. Do mnie!
GUILDENSTERN
Proszę, książę.
HAMLET
Nie: książę!
GUILDENSTERN
Nie, wasza miłość.
HAMLET
Tylko: Hamlet.
GUILDENSTERN
Jak chcecie, książę.
HAMLET
Więc dalej, słuchajcie
i zachowajcie dla siebie mój zamiar,
co dojrzał właśnie.
ROSENKRANTZ
Jaki, drogi książę?
HAMLET
Chcę być aktorem.
ROSENKRANTZ
Książę, czy naprawdę?
HAMLET
Zdecydowane, Rosenkrantz. I jutro
chcę w świat pojechać z tymi aktorami.
Z miasta do miasta grać będę tę sztukę
o wielkim królu, co zamordowany,
i o mordercy, który po nim wstąpił
na jego tron i w jego niewystygłe
małżeńskie łoże; dalej, o królowej,
co ledwo miesiąc wdowa, baraszkuje
na przepoconej i lepkiej pościeli
z mordercą — tchórzem, łotrem i złodziejem,
co skradł królestwo… Im więcej rozmyślam,
tym więcej postać jego mnie pociąga.
Zagrać go w całej jego haniebności,
podłą, wyrodną, gadzią kreaturę,
co świerzbem wszystko, czego tknie, zarazi
— jakaż to rola! Lecz byłoby trzeba
grać ją inaczej niż wędrowny aktor;
robi, co umie, ale nie .podoła
złu tak wielkiemu. Niech gra tego króla,
lecz na szubrawca nie jest dosyć wielki.
Szkoda tej roli! Jak bym ja ją zagrał
i jak bym wżył się w jego śliską duszę!
Aż do ostatniej kropli bym wycisnął
wszelką nieprawość ludzką! Co za rola!
GUILDENSTERN
I jaka sztuka!
HAMLET
Sztuka zła nie była.
ROSENKRANTZ
Była wspaniała!
HAMLET
Winna być staranniej
opracowana. Warto by powrócić
do tego wątku; tak mnie ten król-zdrajca,
postać obmierzła, wstrętna i haniebna
niezmiernie nęci. Miły Rosenkrantzu,
chcę pisać dramy.
ROSENKRANTZ
To wspaniale, książę!
HAMLET
Tak, będę pisał. Mam tyle tematów
— zbrodniarz był pierwszy. A zaś drugi będzie
o schlebiających i podłych dworzanach…
ROSENKRANTZ
Przepyszne, książę!
HAMLET
Trzeci: krotochwila
o głupkowatym, starym podkomorzym…
GUILDENSTERN
Wspaniały temat!
HAMLET
Czwarta sztuka będzie
o pewnej dziewce.
ROSENKRANTZ
Co za sztuka?
HAMLET
Sztuka.
GUILDENSTERN
To wdzięczny temat.
ROSENKRANTZ
Po prostu jak bajka.
HAMLET
Więc Hamlet będzie pisał. A na tronie
podlec bez noża skórę z ludzi zedrze.
Dworzanie będą plecy nisko schylać,
a Hamlet będzie pisał. Będą wojny,
tym słabym będzie gorzej, lepiej — silnym,
a Hamlet będzie pisał. Miast się porwać
i zrobić coś…
GUILDENSTERN
Co, książę?
HAMLET
Czy ja wiem co?
Co można zrobić przeciwko złej władzy?
ROSENKRANTZ
Nic, książę.
HAMLET
Zgoła nic?
GUILDENSTERN
No, czasem w dziejach
bywało, zjawią się tacy, mężowie,
którzy na czele ludu wówczas staną
i krasomówstwem swym albo przykładem
poderwą go, aby otwartym buntem
złamał nikczemną władzę.
ROSENKRANTZ
Tak, lecz, książę,
te rzeczy dzieją się tylko w historii.
HAMLET
Tylko w historii. Tak, tak. Więc mówicie,
że krasomówstwo może lud poderwać?
Żałość jest niema. Musi przyjść ktoś taki,
kto nazwie rzeczy ich właściwym mianem:
patrzcie, to ucisk, a to jest bezprawie,
tu na was spełnia się haniebna zbrodnia,
a ten, kto waszym królem się nazywa,
to złodziej, łajdak, morderca, rozpustnik.
Czy nie tak? Kto z was się czuje mężczyzną,
Czy-li się zgodzi na taką zelżywość,
miast aby sięgnąć po miecze bądź kije?
Czy was już hańba pozbawiła męstwa,
że — niewolnicy — godzicie się prawie
bez czci żyć?
GUILDENSTERN
Książę jest bardzo wymowny.
HAMLET
Gdzież tam wymowny! Więc gdybym wystąpił
i — jak w historii — swoim krasomówstwem
zbudził głos ludu?
ROSENKRANTZ
Lud jest swemu księciu
bardzo oddany.
HAMLET
I na czele wszystkich
przewrócił zgniły tron?
GUILDENSTERN
Przepraszam, książę,
to już jest polityka.
HAMLET
Szczególne uczucie,
tak wielki widzieć cel przed sobą! Dzięki,
panowie.
ROSENKRANTZ
Nie będziemy przeszkadzać ci, książę.
(Rosenkrantz i Guildenstern odchodzą.)
HAMLET
Być albo nie być, oto jest pytanie.
A skoro już być, to czym? O niebiosa,
być księciem, prawda! Obok tronu stawać,
usta w uśmiechu, dworny i lojalny
— zamiast na tronie? Nie, bo tam jest inny
i tylko czekać, aż sczeźnie, aż zetnie
się czarna krew w nim! Czyż tak? Ach nie, raczej
nożem w pierś zdrajcy ugodzić nikczemną
i śmierć ojcową pomścić! I zmyć hańbę
z łoża mej matki! Czegóż to się waham?
Czym tchórz skończony, czy co? Nie, tak nie jest,
wpijam się wzrokiem w jego twarz obrzydłą,
w te sprośne wargi, rozbiegane oczy,
i czuję: teraz go mam, teraz mógłbym
zgłębić go dobrze i próbuję tajnie
nałożyć jego maskę. Co za rola!
Być więc aktorem, tak: tu bym odsłonił
to całe skryte zło, jakże bezwstydne,
co tai się w tej uśmiechniętej mordzie.
Nęci to, nęci. Ale to oblicze
mieliżby poznać jedynie współcześni
i nikt już więcej? Raczej je na wieki
utrwalić, wszystkie te ludzkie potwory,
całą zgniliznę, którą się otoczył
w królestwie duńskim! Cóż to za cel wdzięczny!
— Przeciem poeta! Mogę więc napisać
to oskarżenie, które przetrwa wieki.
I palcem, który nigdy nie spróchnieje,
ten ropiejący wrzód śmiało ukazać.
Cóż za wymowa! Popatrz, czy nie szkoda,
bym ją marnował tylko sam dla siebie?
Gdyby tak stanąć na rynku, lud zwołać
i mówić, mówić… Nie są przecież z błota
i człek wymowny wykrzesze z nich burzę,
która się zwróci przeciwko tyranom!
Nęci to, nęci. — Ale wtedy już bym
nie mógł go zagrać! Szkoda! Co za aktor
mógłby być ze mnie! Lecz gdybym aktorem
był, to czyż mogę tę burzę rozpętać,
co zwala trony? Ale wtedy bym znów
nie mógł swych przyszłych sztuk pisać! A szkoda!
— Cóż więc, do diaska? Mam go demaskować
swą gra na scenie? Czy po wszystkie czasy
na wrotach przybić niczym nietoperza,
czy z tronu strącić z rozsrożonym ludem?
Tak, cóż więc, no? A jeśli, dajmy na to,
wmawiam to sobie tylko, że chcę zemsty?
Po to aktorem być jeno, by maskę
zerwać z tej mordy? Gdy grać, to dlatego,
że to jest we mnie, że muszę, że muszę
siebie przetwarzać na ludzkie postacie
złe albo dobre! Jego bym chciał zagrać
chętnie, najchętniej, ach, cóż to za rola!
Być więc aktorem! Albo tylko pisać,
nie z zemsty, ale dla samej radości,
że pod rękami słowo mi ożywa —
czemuż by tylko pisać? A nie mówić?
Krótko: być mówcą, być przywódcą ludu
i mówić, mówić tak, jako ptak śpiewa,
tak przejmująco i pięknie, że sam bym
siebie przekonał i mocno uwierzył
w to, co powiadam! — Tak jest. Być czymś, ale
być czymś naprawdę, oto słowo zbawcze!
Aktorem być? Czy pisać? Lud prowadzić?
To czy też tamto? Piekło! Co mam wybrać?
Czym ma być Hamlet? Czegóż bym dokazał,
gdybym czymś mógł być! — O tak, lecz czym właśnie?
Oto pytanie!
(1934)
SPOWIEDŹ DON JUANA
Śmierć nieszczęśliwej donny Elwiry została pomszczona; don Juan Tenorio leżał z przebitą piersią w Posada de las Reinas i było widoczne, że umierał!
— Emphysema płuc — mruknął miejscowy doktor. — Ktoś inny może by się jeszcze z tego wylizał, ale caballero tak wyniszczony jak don Juan… Ciężka sprawa, Leporello; powiem ci, nie podoba mi się jago serce. Cóż, to zrozumiałe: po takich ekscesach in venere… zdecydowanie asteniczny przypadek, panowie. Ja bym mu, Leporello, prawdę mówiąc, zawołał proboszcza; może jeszcze przyjdzie do siebie, aczkolwiek przy dzisiejszym stanie wiedzy — nie wiem. Mam zaszczyt polecić się, caballeros.
Tak więc padre Jacinto usiadł w nogach don Juana i czekał, aż pacjent wróci do przytomności; tymczasem modlił się za jego notorycznie grzeszną duszę. „Gdyby mi się tak udało zbawić tego piekielnego grzesznika — rozmyślał dobry pater — zdaje się, że porządnie oberwał, może to skruszy jego pychę i przywiedzie go do stanu żalu doskonałego. Nie każdemu przytrafi się dostać w swe ręce tak osławionego i niepoprawnego rozpustnika; mój drogi, taki wyjątkowy przypadek nie zdarzył się, być może, nawet samemu biskupowi z Burgos. Toż ludzie będą sobie dopiero szeptać: patrz, to jest padre Jacinto, ten, co zbawił duszę don Juana…”
Padre otrząsnął się i przeżegnał; odpędził jednak tę diabelsiką pokusę pychy i jednocześnie uświadomił sobie, że wpatrują się w niego rozpalone i jakby drwiące oczy umierającego don Juana.
— Drogi synu — rzekł dostojny padre tak życzliwie, jak tylko potrafił — umierasz, niezadługo staniesz przed sądem bożym, obarczony wszystkimi grzechami, któreś popełnił w swym świńskim życiu. Proszę cię przez miłość Pana naszego, zrzuć je, póki czas; nie godzi się, abyś na tamten świat podążył odziany w nieczyste szaty twych występków i zbrukany nierządem twych ziemskich czynów.
— Tak — odezwał się don Juan. — Trzeba się przebrać jeszcze raz. Padre, zawsze bardzo dbałem o to, aby być odzianym stosownie do okoliczności.
— Obawiam się — rzekł padre Jacinto — że mnie źle rozumiesz. Pytam, czy chcesz się ze skruchą wyspowiadać ze swych występków.
— Wyspowiadać się — powtórzył leniwie don Juan. — Porządnie się oczernić. Ach ojcze, nie uwierzylibyście, jak to działa na kobiety.
— Juanie — zachmurzył się dobry pater — zostaw już te ziemskie sprawy; pamiętaj, że masz mówić ze swym Stworzycielem.
— Wiem — rzekł don Juan uprzejmie. — Wiem także, że wypada umrzeć po chrześcijańsku. Zawsze dbałem o to, co wypada — dopóki się tylko dało, ojcze. Na honor, powiem wszystko bez ogródek; po pierwsze, jestem zbyt słaby na długie przemowy, a po drugie, zawsze zasadą moją było zdążać do celu krótką i najprostszą drogą.
— Pochwalam twoją uległość — odpowiedział padre Jacinto. — Przede wszystkim jednak, miły synu, porządnie się przygotuj, zrób rachunek sumienia i wzbudź w sobie pokorny żal za grzechy. Ja tymczasem poczekam.
Na to don Juan zamknął oczy i zaczął robić rachunek sumienia, podczas gdy padre modlił się o łaskę i oświecenie boże.
— Jestem gotów, ojcze — odezwał się don Juan po chwili i zaczai się spowiadać.
Padre Jacinto z zadowoleniem potakiwał głową; zdawało się, że jest to spowiedź szczera i zupełna, nie brakowało w niej ani kłamstwa, zabójstwa, krzywoprzysięstwa, pychy, ani oszustwa, ani zdrady — don Juan był naprawdę wielkim grzesznikiem. Nagle umilkł, jakby zmęczony, i zamknął oczy.
— Odpocznij sobie, miły synu — zachęcał go ksiądz cierpliwie — a potem mów dalej.
— Już skończyłem, ojcze — rzekł don Juan. — Jeśli zapomniałem o czymś, są to naprawdę tylko drobiazgi, które mi Bóg raczy darować.
— Jak to? — krzyknął padre Jacinto — ty to nazywasz drobiazgami?! A ta rozpusta, w której brodziłeś przez całe życie, a te kobiety, które uwodziłeś, a te nieczyste namiętności, którym z wyuzdaniem hołdowałeś? Tylko, chłopysiu, wszystko pięknie wyznaj; przed Bogiem, ty bezecniku, żaden z twych bezwstydnych czynów się nie ukryje, lepiej żałuj za siwe obrzydlistwa i ulży j swej grzesznej duszy!
Na twarzy don Juana pojawił się wyraz bólu i zniecierpliwienia.
— Już wam powiedziałem, ojcze — rzekł twardo — że skończyłem. Na honor, więcej już wam nie mam nic do powiedzenia.
W tej chwili oberżysta Posady de las Reines usłyszał z pokoju ranionego wzmagający się krzyk.
— Bóg z nami! — zawołał i przeżegnał się. — Zdaje się, że padre Jacinto wypędza diabła z tego biedaka se?ora. Panie Boże, takie rzeczy w mojej gospodzie wcale mi się nie podobają.
Wzmiankowany krzyk rozlegał się dosyć długo, tak długo, że bób byś przez ten czas ugotował; chwilami cichnął w łagodne przekonywanie, chwilami wybuchał dzikim rykiem; nagle z pokoju rannego wybiegł padre Jacinto, czerwony jak indyk, i wzywając Najświętszej Panienki popędził do kościoła. W gospodzie nastała cisza, tylko zasmucony Leporello wśliznął się do pokoju swego pana, który leżał z zamkniętymi oczyma i jęczał.
Po południu przybył do tego miasta padre Ildefonso de Societate Jesu, który jechał na mule z Madrytu do Burgos; a ponieważ dzień był upalny, zsiadł u fary i odwiedził ojca Jacinto. Był to kościsty ksiądz, wyschły jak stara kiełbasa, z brwiami najeżonymi niczym lanca starego kawalerzysty.
Gdy obaj popili kwaśnego mleka, jezuita wpatrzył się w ojca Jacinto, który z trudem usiłować ukryć, że coś go dręczy. Było tak cicho, że brzęczenie much wydawało się gwarem.
— Więc tak — wyrzucił w końcu z siebie strapiony padre Jacinto. — Mamy tu wielkiego grzesznika, który właśnie kona. Trzeba wam wiedzieć, don Ildefonso, że jest to ten nieszczęsny don Juan Tenorio. Miał tu jakieś spotkanie, pojedynek czy coś — krótko mówiąc, chciałem go wyspowiadać. Z początku szło jak z płatka, spowiadał się bardzo pięknie, co to, to prawda. Ale gdy doszło do szóstego przykazania — nic; nie wydostałem z niego ani słowa. Że niby nie ma mi nic do powiedzenia. Matko Boska, ten łajdak! Gdy wziąć pod uwagę, że to jest ów największy rozpustnik obu Kastylii — nawet w Walencji ani w Kadyksie podobno nie ma jemu równego. Mówią, że w ostatnich latach uwiódł sześćset dziewięćdziesiąt siedem dziewcząt; z tych sto trzynaście poszło do klasztoru, pięćdziesiąt zabili ich ojcowie lub mężowie w sprawiedliwym gniewie, a mniej więcej tyluż pękło serce z żalu. I teraz sobie wyobraźcie, don Ildefonso: taki hulaka twierdzi mi w oczy, na łożu śmierci, że in puncto rozpusty nie ma się mi z czego spowiadać! Co powiecie na to?
— Nic — rzekł ojciec jezuita. — A wyście mu odmówili rozgrzeszenia?
— Rozumie się — odpowiedział znękany padre Jacinto. — Całe przekonywanie było na próżno. Przemawiałem do niego tak, że w kamieniu wzbudziłbym żal za grzechy, ale dla tego arcynicponia nic nie ma wartości. Grzeszyłem ponoć pychą, ojcze, powiada mi, krzywoprzysięgałem, wszystko, co chcecie, ale pod względem tego, o co pytacie, nie mam wam nic do powiedzenia. Wiecie, co się w tym kryje, don Ildefonso? — wybuchnął nagle padre i szybko się przeżegnał. — Myślę, że się pokumał z diabłem. Dlatego nie może się z tego wyspowiadać. To były nieczyste czary. Uwodził kobiety mocą piekielna. — Ojciec Jacinto otrząsnął się. — Może byście się mu przyjrzeli, domine. Jestem zdania, że mu to z oczu wyziera.
Don Ildefonso, S.J., milcząc dumał. — Skoro tak myślicie — rzekł w końcu — obejrzę sobie tego człowieka.
Don Juan drzemał, kiedy don Ildefonso wszedł cicho do pokoju i skinieniem ręki odprawił Leporella, następnie usiadł na krześle w głowach łóżka i obserwował wychudłą twarz umierającego człowieka.
Po długiej, długiej chwili ranny jęknął i otworzył oczy.
— Don Juanie — rzekł jezuita łagodnie — zdaje się, że trudno byłoby ci mówić.
Don Juan leniwie skinął głową.
— Nie szkodzi — mówił jezuita. — W twojej spowiedzi, don Juanie, jest pewna niejasność. Nie będę ci stawiał pytań, ale może byś mógł dawać widomie znak potwierdzenia lub zaprzeczenia względem tego, co ci powiem — o tobie.
Oczy rannego wpatrzyły się prawie z lękiem w nieruchomą twarz księdza.
— Don Juanie — zaczął don Ildefonso niemal swobodnie — słyszałem o tobie już dawno; rozmyślałem, dlaczego właściwie przerzucasz się od kobiety, do kobiety, od miłości do miłości, dlaczego nigdy nie możesz nigdzie dłużej zabawić, nigdy osiągnąć tej pełni i spokoju, które my, ludzie, nazywamy szczęściem.
Don Juan pokazał zęby w bolesnym grymasie.
— Od miłości do miłości — ciągnął don Ildefonso spokojnie. — Jak gdybyś chciał wciąż utrzymywać w przekonaniu kogoś — może samego siebie — że jesteś godzien miłości, że jesteś mężczyzną, którego kobiety kochają, biedny don Juanie!
Usta rannego drgnęły; zdawało się, że powtarza ostatnie słowa.
— A tymczasem — mówił ksiądz przyjaźnie — nie byłeś nigdy mężczyzną, don Juanie, tylko twój duch był duchem mężczyzny i wstydził się, se?or, i rozpaczliwie starał się ukryć, że natura nie dała ci tego, czym jest obdarzone każde żyjące stworzenie.
Z łóżka rozległ się chłopięcy płacz.
— Dlatego, don Juanie, od młodzieńczych lat udawałeś mężczyznę; byłeś odważny do szaleństwa, awanturniczy, pyszny i wyniosły, by przezwyciężyć w sobie to upokarzające uczucie, że inni są lepsi i bardziej męscy niż ty; ale to było kłamstwo i dlatego marnotrawnie gromadziłeś dowód za dowodem, żaden ci nie mógł wystarczyć, ponieważ był tylko czczy i udawany — tyś nie uwiódł ani jednej kobiety, don Juanie. Tyś nigdy nie zaznał miłości, tylko gorączkowo usiłowałeś każdą pożądaną i godną kobietę, jaką spotykałeś, oczarować swym duchem, swym rycerstwem, swą namiętnością, którą sam w siebie wmówiłeś; to wszystko umiałeś doskonale, ponieważ to grałeś. A gdy przychodził ten moment, kiedy pod kobietą uginają się kolana — to musiało być dla ciebie piekło, don Juanie, to musiało być piekło, ponieważ w owej chwili przeżywałeś własną przeklętą pychę i równocześnie najstraszniejsze poniżenie. Musiałeś się wyrywać z objęć, które zdobywałeś za cenę życia, i uciekać, biedaku, uciekać z ramion już ulegającej kobiety, i to jeszcze z jakimś pięknym kłamstwem na tychże ustach, którym trudno się było oprzeć. To musiało być piekło, panie Juanie.
Ranny odwrócił głowę do ściany i płakał.
Don Ildefonso wstał.
— Biedaku — rzekł — wstydziłeś się przyznać do tego nawet na świętej spowiedzi. Więc widzisz, już załatwione, ale ja nie mam prawa pozbawiać padre Jacinta jego penitenta.
I posłał po proboszcza; a gdy ojciec Jacinto przybył, powiedział do niego don Ildefonso:
— Patrzcie, ojcze, wyznał wszystko, i płakał. Jego żal jest ponad wszelką wątpliwość doskonały; sądzę, że moglibyśmy mu udzielić rozgrzeszenia.
(1932)
ROMEO I JULIA
Młody angielski szlachcic, Oliver Mendeville, który bawił w Italii w podróży naukowej, otrzymał we Florencji wiadomość, że jego ojciec sir William opuścił ten świat. Więc z ciężkim sercem i rzewnie płacząc pożegnał sir Oliver signorinę Maddalenę, przysięgając, że wróci jak najprędzej, i wyruszył ze swym sługą w kierunku Genui. Trzeciego dnia podróży, właśnie gdy wjeżdżali do jakiejś zapadłej dziury, chwyciła ich silna ulewa. Sir Oliver stanął z koniem pod starym wiązem.
— Paolo — rzekł do sługi — zobacz no, czy jest tu jakieś albergo, gdzie byśmy mogli przeczekać deszcz.
— Co się tyczy sługi i koni — odezwał się głos nad jego głową — to albergo jest tam, za rogiem, ale wy, cavaliere, okazalibyście zaszczyt mej plebanii, gdybyście się schronili pod jej skromną strzechę.
Sir Oliver zdjął kapelusz i zwrócił się w stronę okna, skąd wesoło szczerzył doń zęby w uśmiechu gruby i stary pater.
— Vossignoria reverendissima — rzekł z szacunkiem — okazujecie nadmierną łaskawość cudzoziemcowi, który opuszcza wasz piękny kraj pełen wdzięczności za wszystko dobre, którym został tak hojnie obdarzony.
— Bene, miły synu — rzekł pleban — ale jeśli będziesz mówił jeszcze chwilę, zmokniesz na amen. Zleź łaskawie z tej kobyły i trochę się otrzep, bo bardzo pada.
Sir Oliver zdziwił się, gdy molto reverendo parocco wyszedł do sieni na spotkanie; tak malutkiego patra jeszcze nie widział; gdy mu się kłaniał, musiał się schylić tak, że krew uderzyła mu do głowy.
— Poniechaj tego — rzekł pleban. — Jam tylko franciszkanin, cavaliere. Zowią mnie padre Ippolito. Hej, Marietto, przynieś salami i wina. Tędy, panie, okrutne tu ciemności. Tyś Anglik, prawda? Patrzcie no, od' tej pory jakeście się wy, Anglicy, oderwali od świętego kościoła rzymskiego, pełno was tu w Italii. Rozumiem, signore. Pewnie wam tęskno. Patrz, Marietto, ten pan jest Anglikiem. Biedak, taki młody i już Anglik! Ukraj sobie tego salami, cavaliere, prawdziwe werońskie. Powiadam, że do wina nie masz nad werońskie salami, niech się Bolończycy dadzą wypchać ze swoją mortadelą. Zawsze stawiaj na werońskie salami i słone migdały, miły synu. Tyś nie był w Weronie? Szkoda. Stamtąd pochodził boski Veronese, signore. Ja sam jestem z Werony. Sławne miasto, panie. Nazywają je miastem Scaligerów. Smakuje ci to winko?
— Gratias, padre — mruczał sir Oliver. — U nas w Anglii nazywa się Weronę miastem Julii.
— Co ty mówisz? — zdziwił się padre Ippolito. — A dlaczegóż to? Nie wiem nawet, czy tam była jakaś księżna Julia. Prawda, nie byłem tam już przeszło czterdzieści lat — któraż by to Julia była?
— Julia Capuletti — objaśniał sir Oliver. — Wiecie, my mamy o niej taką sztukę teatralną… niejakiego Shakespeare'a. Piękna sztuka. Znacie ją, padre?
— Nie, ale poczekaj, Julia Capuletti. Julia Capuletti… — mamrotał padre Ippolito — powinien bym ją znać. Bywałem u Capulettich z padrem Lorenzem.
— Wyście znali mnicha Lorenzo? — zawołał sir Oliver.
— Jakże bym nie znał? Ja mu, panie, sługiwałem za ministranta. Słuchaj, czy to jest może ta Julia, co wyszła za hrabiego Parysa? Tę znałem. Bardzo pobożna i zacna pani ta hrabina Julia. Ona była z domu Capuletiti, z tych Capulettich, co mieli skład z aksamitem.
— To nie może być ta — oświadczył sir Oliver. — Ta prawdziwa Julia zmarła w dziewczęcym wieku w najbardziej wzruszający sposób, jaki sobie można wyobrazić.
— Aha — powiedział molto reverendo — więc to nie ta. Julia, którą znałem, wyszła za hrabiego Parysa i miała z nim ośmioro dzieci. Wzorowa i cnotliwa małżonka, młody panie, niech ci Bóg da taką. Prawda, gadano, że przedtem zawróciła sobie głowę jakimś młodym crapulonem. Ech, signore, o kim by czegoś nie gadano? Wiadomo, młodość jest nierozważna i postrzelona. Ciesz się, cavaliere, żeś młody. Czy Anglicy bywają także młodzi?
— Bywają — westchnął sir Oliver. — Ach, ojcze, i nas trawi płomień młodego Romea.
— Romeo? — powiedział padre Ippolito i łyknął wina. — Jego powinien bym znać. Młodzieńcze, czy to nie był ten młody sciocco, ten fircyk, ten nicpoń Montecchi, co posiekał hrabiego Parysa? Mówiono, że ponoć dla Julietty. Tak, tak. Julia miała wyjść za hrabiego Parysa — dobra partia, signore, to był bardzo bogaty i zacny młody pan, ale Romeo sobie pono ubrdał, że on dostanie Julię. Co za głupota, panie — mruczał padre. — Jak gdyby bogaci Capuletti mogli dać córkę komuś ze zbankrutowanych Montecchich. A do tego jeszcze Montecchi trzymali z Mantuą, podczas gdy Capuletti byli po stronie księcia Mediolanu. Nie, nie. Ja myślę, że ten assalto assassinatico przeciw Parysowi to był zwykły zamach polityczny. Dziś we wszystkim tkwi polityka, kochany synu. Jasne, że po tej burdzie Romeo musiał uciekać do Mantui i już nie wrócił.
— To pomyłka! — zawołał sir Oliver. — Darujcie, padre, ale to nie tak było. — Julia kochała Romea, ale rodzice ją zmusili, aby wyszła za hrabiego Parysa.
— Wszakże wiedzieli dlaczego — zgodził się stary proboszcz. — Romeo był ribaldo i trzymał z Mantuą.
— Ale przed weselem z Parysem ojciec Lorenzo dostarczył jej proszku, aby zapadła w sen — ciągnął sir Oliver.
— To kłamstwo — zaoponował gwałtownie padre Ippolito, — Tego by ojciec Lorenzo nigdy nie uczynił. Ale prawdą jest, że Romeo napadł Parysa na ulicy i posiekał go. Widocznie był pijany.
— Darujcie, ojcze, ale to było zupełnie inaczej — protestował sir Oliver. — Prawdą jest, że Julię pochowali. Romeo nad jej grobem przebił Parysa mieczem.
— Poczekaj — rzekł proboszcz. — Najprzód to nie było nad grobem, lecz na ulicy w pobliżu pomnika Scaligerów. A po wtóre, Romeo go nie przebił, lecz rozciął mu tylko ramię. To nie tak łatwo, synu, zabić kogoś mieczem. Spróbuj tylko, młody człowieku!
— Scusi — zaprotestował sir Oliver — ja to widziałem na premierze, na scenie. Hrabia Parys został naprawdę w pojedynku przebity i skonał na miejscu. Romeo, mniemając, że Julia rzeczywiście nie żyje, otruł się na jej grobie… Tak było, padre!
— Gdzież tam — mruczał ojciec Ippolito. — Wcale się nie otruł. Uciekł do Mantui, przyjacielu!
— Darujcie, padre — obstawał przy swoim Oliver — ja to widziałem tymi oto oczyma, przecież siedziałem w pierwszym rzędzie! W owej chwili Julia się ocknęła i gdy ujrzała, że jej ukochany Romeo nie żyje, także zażyła truciznę i skonała.
— Co ty pleciesz — rozzłościł się padre Ippolito. — Dziwię się, kto narobił tych plotek. Prawda, że Romeo uciekł do Mantui, a biedactwo Julia z żalu za nim coś się tam jakoby truła. Ale to nie było nic poważnego, cavaliere, ot, taka dziecinada; proszę cię, miała coś około piętnastu lat. Wiem to od Lorenza, młodzieńcze; rozumie się, byłem wtedy taki o ragazzo — pokazywał dobry pater — może na łokieć od ziemi. Julię odwieźli potem do ciotki do Bensenzano, aby przyszła do siebie. Tam za nią przyjechał hrabia Parys, jeszcze miał rękę zabandażowaną, i wiesz, jak to w takich wypadkach bywa: wywiązała się z tego miłość jak mur. W trzy miesiące później się pobrali. Ecco, signore, tak to w życiu bywa. Sam byłem na ich ślubie ministrantem w białej komeżce.
Sir Oliver siedział jakiś zgnębiony.
— Nie gniewajcie się, ojcze — rzekł w końcu — ale w tej angielskiej sztuce jest to tysiąc razy piękniejsze.
Padre Ippolito sapnął.
— Piękniejsze! Nie wiem, co w tym widzisz pięknego, gdy dwoje ludzi odbiera sobie życie. Szkoda by ich było, młody panie. Ja ci coś powiem, piękniejsze jest to, że Julia wyszła za mąż i miała ośmioro dzieci, i to jakich dzieci, panie dzieju: jak malowanie.
Oliver kręcił głową.
— To już nie to, drogi padre; wy nie wiecie, co to jest wielka miłość.
Malutki pater mrugał w zamyśleniu.
— Wielka miłość? Myślę, że to jest to, gdy dwoje ludzi potrafi żyć w zgodzie przez całe życie… w oddaniu i wierności… Julia była zacną żoną, drogi panie. Wychowała ośmioro dzieci i nie opuściła swego małżonka aż do śmierci.
Więc u was nazywa się Weronę miastem Julii? To bardzo ładnie z waszej strony, cavaliere. Pani Julia była naprawdę przezacną kobietą, niech jej Bóg da wieczną chwałę!
Młody Oliver otrząsnął się z zamyślenia.
— A co się stało z Romeem?
— Z nim? Nawet dobrze nie wiem. Coś o nim słyszałem. Aha, już wiem. Zakochał się w Mantui w córce jakiegoś markiza — jakże on się nazywał? Monfalcone, Montefalco albo tak jakoś. Ach, cavaliere, to było to, co wy nazywacie wielką miłością! Podobno ją porwał czy coś w tym rodzaju, bardzo romantyczna historia, ale szczegółów nie pamiętam, działo się to przecież w Mantui. Ale podobno była to jakaś passione senza esempio, ogromna namiętność, panie. Przynajmniej tak mówiono. Ecco, signore, już nie pada.
Sir Oliver podnosił się zakłopotany swym wzrostem wobec małego patra.
— Ogromnieście byli łaskawi, padre. Thank you so much. Chciałbym tu coś zostawić… dla waszych biednych parafian — mruczał czerwieniąc się i wsuwając pod brzeg talerza garść cekinów.
— Ależ, ależ — zgorszył się padre Ippolito i zatrzepotał rękami — cóż ty znowu, tyle pieniędzy za odrobinę werońskiego salami!
— Trochę także za wasze opowiadanie — rzekł szybko młody Oliver. — Było, ech, było bardzo, bardzo… nie wiem, jak powiedzieć. Very much, indeed.
Przez okna plebanii wlało się światło słoneczne.
(1932)
PAN HYNEK RAB Z KUFSZTEJNA
Pan Janek Chwal z Jankowa nie mógł jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. No bo pomyślcie, ni stąd, ni zowąd przybywa szumnie w odwiedziny pan zięć, i to co za zięć, proszą patrzeć: niemieckiej mody spodnie, węgierskie wąsy, no, wielki pan, co to, to prawda, a tymczasem stary pan Janek z zakasanymi rękawami pomaga przy cieleniu się krowy. „To ci los — myśli stary pan z zakłopotaniem. — Diabli mi go tu przynieśli.”
— Pijże, panie Hynku — zachęcał gorliwie — choć to tylko takie krajowe wino, pięć lat temu przywiózł je Żyd z Litomierzyc. W Pradze pijacie cypryjskie, prawda?
— Takie i owakie — odpowiedział pan Hynek. — Ale powiadam wam, panie teściu, nie masz nad poczciwe czeskie winko. I dobre czeskie piwo… Ludzie nawet nie wiedzą, co u nas mamy dobrego, i kupują byle obce paskudztwa. Czy myślicie, że ktoś z zagranicy przywiezie do nas coś porządnego?
Stary pan kiwał głową.
— I jeszcze żądają za to niechrześcijańskich pieniędzy.
— Rozumie się — wycedził pan Rab. — Weźcie, proszę, jeno te cła. Jego królewska miłość napycha sobie kieszenie, a my za to musimy płacić. — Pan Hynek rozgoryczony odchrząknął. — Żeby on miał pełne skrzynie pieniędzy!
— Podiebrad?
— Ten karzeł — przyświadczył pan Rab. — Wygląda niczym jakiś liczy krupa. Ależ mamy króla, co? Lecz to wszystko się kiedyś przekopyrtnie, panie teściu. Z przyczyn gospodarczych i innych. Czy u was na Jankowie również jest tak źle?
Pan Janek zasępił się.
— Źle, chłopcze. Bardzo źle. Przyszedł pomór na krowy, nic nie pomogło okadzanie. I diabli wiedzą skąd, chłopom śniedź padła na zboże. Łońskiego roku zbił je grad. Źle jest chłopom. Wyobraź sobie, panie Hynku, nie mają nawet ziarna na siew, musiałem im dać siewne ze swego spichlerza.
— Dać? — zdziwił się pan Rab. — Tego bym, panie teściu, nie robił. Na cóż cackać się z niedojdami? Kto się sam nie potrafi wyżywić, niech zdechnie. Niech zdechnie — powtórzył pan Hynek energicznie. — W dzisiejszych czasach, panie teściu, trzeba żelaznej ręki. Żadnych darowizn i wsparć! Niech zmiękną, ot co! Przyjdą jeszcze gorsze czasy. Raczej przyzwyczaić tych dziadów do biedy. Niech żrą korę albo co chcą. Ja bym im nic nie dał, tylko bym prosto z mostu rąbnął: Wy, hołoto dziadowska, wy, chamy, i tak dalej. Może myślicie, że nie mamy większego zmartwienia jak wasze bebechy, co? Dzisiaj, rzekłbym im, musicie być wszyscy gotowi do ciężkich ofiar. Musimy myśleć o obronie naszego królestwa, a nie o jakichś drobiazgach. Tak bym im rzekł, panie. Żyjemy w poważnych czasach, a kto nie jest gotów zginąć za ojczyznę, niech zdycha z głodu. I basta! — Pan Hynek pociągnął porządnie ze dzbana. — Dopóki się to trzyma na nogach, musztrować i żadnych dyskusji.
Stary pan z Jankowa wytrzeszczył na zięcia blade oczy.
— Co to, co to? — wybełkotał zmieszany. — Znaczy się, że, zachowaj Boże, będzie wojna?
Pan Hynek zachichotał:
— Jakżeby nie! Musi być: cóż to, na darmo mamy pokój? Aa, panie, kiedy mamy pokój, to jasne, że się coś przygotowuje. Proszę was — mówił wzgardliwie — przecież o tym już wie nawet ten, jakże go nazywają? Aha, książę pokoju. Książę pokoju — parsknął pan Rab. — Wiadomo, boi się o swój tron. Gdyby nie siedział na tronie z trzema poduszkami pod zadkiem, nie byłoby go nawet widać.
— Niby Podiebrad? — pytał pan Janek niepewnie.
— A któż by inny! Ech, panie, mamyż to władcę, pięknie dziękuję! Ciągle tylko pokój, panie teściu. Ciągle tylko same poselstwa i podobne faramuszki. Na to są pieniądze, co? Wtedy aż do Głogowa taszczył się do polskiego króla, że niby chodzi o pakt przeciw Turkom. Całą milę wyszedł naprzeciw Polakowi, wyobraźcie sobie! Co wy na to?
— Ano — mówił pan Janek ostrożnie — małoż się to mówi o Turku?
— E, takie tam brednie — orzekł pan Hynek Rab stanowczo. — Ależ czyż wypada, aby czeski król czynił, honory Polakowi? To hańba! — krzyknął pan Hynek. — Powinien był poczekać, aż Polak do niego przyjdzie! Aleśmy się, panie Janku, dorobili! Co by na to powiedział nieboszczyk cesarz Karol albo Zygmunt? Wówczas, drogi panie, mieliśmy jeszcze jakiś międzynarodowy prestiż — splunął pan Rab. — Tfu! Dziwię się, że my, Czesi, zgadzamy się na taki wstyd!' ,,A to ci historia — gorszył się pan Janek Chwal. — I po co mi to w ogóle mówi? Jakbym miał mało swoich kłopotów.”
— Albo to — mówił pan Rab — wysyła poselstwo do Rzymu, żeby go niby papież uznał. Pięknie, grzeczniutko, prawda? Pono aby był pokój w chrześcijaństwie i temu podobnie. To przechodzi ludzkie pojęcie! — Pan Rab wyrżnął pięścią w stół, omalże nie przewrócił kielicha. — Toż by się ojczulek Żiżka w grobie obrócił! Na Boga, proszę was, paktować z papieżem! Po tośmy się my, kalikstyni, krwawili, ha? Żeby nas sprzedał Rzymowi za papieski pantofel?
„Cóż ty się tak pieklisz — dziwił się stary pan, mrugając w roztargnieniu. — Gdzieżeś ty się, człowiecze, krwawił? Twój nieboszczyk tatko przyszedł tu dopiero z Zygmuntem. — Prawda, potem się w Pradze przyżenił. Pisał się Joachim Hanes Raab. Porządny był z niego człowiek, panie dzieju, znałem go; całkiem rozsądny Niemiec.”
— I on sobie myśli — zapalał się pan Hynek Rab — że robi Bóg wie jak wielką politykę. To znów posłał jakichś swoich fircyków aż do Francji, do francuskiego króla. Że niby powinno się założyć związek książąt chrześcijańskich, żeby się zjeżdżali na taki ogólnoeuropejski sejm czy coś takiego, żeby po dobremu rozstrzygać spory etcetera. I przeciw Turkowi pono, i wieczny pokój, i takie tam historie. Powiedzcie sami — czyście słyszeli kiedy w życiu taką niedorzeczność? Czy w taki sposób można prowadzić politykę? Proszę was, któż by to załatwiał spory po dobroci, gdy je można załatwić wojną? I gdzież sobie które państwo pozwoli, żeby mu się ktoś wtrącał, gdy ono chce wojny z drugim? Bzdury; cały świat się z tego tylko śmieje. Ale jak nas, panie teściu, taki tchórzliwy krok kompromituje przed całym światem! Przecież, na Boga, wygląda to, jakbyśmy się bali, aby nie było tej jakiejś wojny.
— A będzie? — spytał zatroskanym głosem pan Janek.
Pan Hynek Rab z Kufsztejna przytaknął skinieniem głowy.
— To pewne jak śmierć. Widzicie, panie teściu, przeciw nam są: Węgier, Niemiec, papież i Austriak. Skoro są przeciw nam, więc dobra: musimy ich napaść, zanim się połączą. Wojna błyskawiczna, i basta. Jedyny sposób — oświadczył pan Rab i energicznie przeczesał sobie włosy.
— Trzeba by się więc zawczasu postarać o zapasy — mruczał pan Janek Chwal w zamyśleniu. — Dobrze jest mieć zapasy.
Pan Hynek Rab przechylił się poufnie przez stół.
— Ja bym miał, panie, lepszy plan. Połączyć się z Turkiem i Tatarem. To by była polityka, co? Tatarowi zostawić Polskę i Niemcy, niech to wszystko wymłóci i wypali. Tym lepiej dla nas, pojmujecie? A Turkowi zostawić Węgrów, Austriaków i papieża.
— Mówią — mruczał stary pan — że Turek to pohaniec.
— Właśnie — przyznał pan Hynek. — Ten by ich, panie, urządził! Tylko się nie kierować żadnymi względami ani jakimiś tam chrześcijańskimi uczuciami! Liczy się po prostu siła. A nasz naród, panie… Uważani, że dla narodu żadna ofiara nie jest zbyt wielka; ale muszą ją ponosić inni, rozumiecie? Nikogo nie żywić, jak mówił nasz Żiżka. Przeciwko wszystkim i tak dalej. Gdyby tylko było wśród nas więcej prawych i szczerych obywateli. Żeby to znowu można machnąć naszą starą czeską maczugą…
Pan Jan Chwal z Jankowa kiwał głową. „Muszę pamiętać o zapasach — myślał. — Kto tam wie, co się stanie. Stary pan Raab był mądry człowiek, chociaż zakuty Niemiec, Tyrolczyk. Może Hynek ma po nim szczyptę rozumu — przyszło na myśl staremu panu — a w Pradze ludzie coś niecoś wiedzą. Zwłaszcza siana nasuszyć. Wojsku trzeba siana.”
Pan Hynek Rab z Kufsztejna uderzył w stół rozochocony.
— Panie teściu, my tego jeszcze dożyjemy. Na zdrowie! Na zdrowie! Hej, chłopcze, sam tu z tym dzbanem. Nalej nam wina! Czy nie widzisz, że kielich przede mną pusty? Zdrowie naszej sprawy!
— Wohl bekomm's — powiedział stary pan Janek uprzejmie.
(1933),
NAPOLEON
Mlle Claire (z Comédie Française) siedziała jak trusia; wiedziała, że cesarz niekiedy tak się zamyśli i nie lubi, gdy mu się przerywa. Wreszcie — między nami — o czym z nim mówić? Cóż chcecie, to przecież tylko cesarz; człowiek nie czuje sią tu u siebie, nieprawdaż? (Jest mimo wszystko cudzoziemcem, duma Mlle Claire, pas tr?s parisien.) A jednak tak przy kominku ma dosyć ładną twarz. (Gdybyż tylko nie był taki krępy.) (L?, l?, zupełnie nie ma szyi, c'est drôle.) (Ale wiecie państwo, mógłby być cośkolwiek uprzejmiejszy.)
Na kominku tyka ciężki marmurowy zegar. „Jutro — myśli sobie cesarz — muszę przyjąć przedstawicieli miast; głupie to, ale co robić, na pewno będą narzekać na podatki. Potem poseł austriacki — znów ta stara historia. Potem przyjdą przedstawić się nowi prezesi sądów — muszę sobie przedtem przeczytać, gdzie który z nich co robił; tych ludzi cieszy, gdy wiem coś o nich.” Cesarz liczy na palcach. „Czy coś jeszcze? Tak, Conte Ventura, znowu będzie donosił na papieża. — Napoleon stłumił ziewnięcie. — Boże, co za nudy! Powinienem był sobie zawołać tego — jakże on się nazywa? — tego sprytnego człowieczka, co właśnie wrócił z Anglii. Jakże się ten chłopak nazywa, porco, przecież to mój najlepszy szpieg!”
— Sacrebleu — mruczy cesarz — jak się ten chłop nazywa!
Mile Claire siedziała i milczała tak samo jak i on.
„Wszystko jedno — myśli sobie cesarz — niech się nazywa, jak chce, ale jego wiadomości bywają znakomite. Przydatny człowiek, ten… ten… maledetto! Idiotyczne, jak się czasem zapomni nazwisko! Mam przecież dobrą pamięć do nazwisk — dziwi się cesarz. — Tyle tysięcy nazwisk noszę w głowie, choćby tylko tych żołnierzy, co ich znam po nazwisku! Założę się, że mógłbym sobie jeszcze dziś przypomnieć nazwiska wszystkich kolegów z kadeckiej szkoły, a nawet z dzieciństwa. Chwileczkę, był Tonio, zwany Biglia, Francio, alias Riccintello, Tonio Zufolo, Mario Barbabietola, Luca, zwany Peto (cesarz się uśmiechnął), Andrea, zwany Puzzo albo Tirone. Wszystkich ich pamiętam po imieniu — rozmyśla cesarz, ale teraz ani rusz nie mogę sobie przypomnieć tego — tonnerre!”
— Madame — mówi cesarz w zamyśleniu — czy pani ma także taką dziwaczną pamięć? Człowiek pamięta imiona swych towarzyszy dzieciństwa, ale nie może wpaść na nazwisko człowieka, z którym mówił przed miesiącem.
— Rzeczywiście, Sire — powiedziała Mile Claire. — To szczególne, prawda?
Mile Claire próbowała przypomnieć sobie jakieś nazwisko ze swego dzieciństwa, ale nie przychodziło jej na myśl żadne. Przypomniała sobie tylko swego pierwszego kochanka. Był to niejaki Henry. Tak, to był Henry.
— Szczególne — mruczał cesarz, wpatrując się w płonący kominek. — Wszystkich ich potrafię sobie wyobrazić. Gamba, Zufolo, Briccone, Barbabietola, mały Puzzo, Biglia, Mattaccio, Mazzasette, Beccajo, Ciondolone, Panciuto. Było nas coś ze dwunastu łobuzów, Madame. Na mnie wołali Polio, il Capitano.
— Ślicznie — zawołała Mile Claire. — To pan, Sire, był ich kapitanem?
— Tak — mówił cesarz zamyślony. — Byłem kapitanem albo rozbójników, albo żandarmów, zależnie od okoliczności. Dowodziłem nimi, rozumie pani? Raz nawet kazałem powiesić Mattaccia za nieposłuszeństwo. Dobrze, że go stary stróż Zoppo w porę odciął. Wówczas, Madame, rządziło się inaczej. Taki Capitano był absolutnym panem swych ludzi — była tam nieprzyjacielska gromada chłopaków, dowodził nią niejaki Zani. Potem naprawdę został przywódcą bandytów na Korsyce. Przed trzema laty kazałem go rozstrzelać.
— Widać — szepnęła Mile Claire — że najjaśniejszy pan już się urodził wodzem.
Cesarz potrząsnął głową.
— Sądzi pani? Wtedy, jako Capitano, odczuwałem swoją własną moc dużo silniej. Rządzić, Madame, to nie to samo co rozkazywać. Rozkazywać bez skrupułów, bez względów, nie trapić się o możliwe następstwa; Madame, w tym wypadku najważniejszy był fakt, że jest to tylko zabawa, wiedziałem, że to tylko zabawa…
Mlle Claire odgadła, że nie powinna na to odpowiadać; niech jej to będzie policzone.
— A i teraz, i teraz — ciągnął cesarz raczej do siebie. — Często ni stąd, ni zowąd napada mnie myśl: Polio, przecież to jest tylko zabawa! Mówią ci: Sire, mówią ci: Najjaśniejszy Panie, ponieważ się w to bawimy, my wszyscy. Ci żołnierze na baczność, ci ministrowie i posłowie, co się kłaniają aż do zje—mi, to tylko zabawa. I nikt przy tym nawet nie szturchnie drugiego łokciem, nikomu się nie chce śmiać. Jako dzieci również bawiliśmy się tak poważnie. Taka już jest ta zabawa. Madame: udawać, jakby to wszystko było na serio.
Na kominku tykał ciężki marmurowy zegar.
„Cesarz jest dziwny” — myślała Mile Claire z wahaniem.
— Może dopiero za drzwiami na siebie mrugają — mówi cesarz w zamyśleniu. — I może sobie szepcą: szelma ten Polio, jak to potrafi odgrywać cesarza, ani brwią nie ruszy; gdyby nie zabawa, można by powiedzieć, że to bierze poważnie — cesarz czmychnął przez nos, jakby się śmiał w duchu. — Komiczne, czyż nie, Madame? A ja na nich uważam, żebym, jak tylko się szturchną, roześmiał się pierwszy. Ale oni nic. Czasem mam uczucie, że się zmówili, aby mnie nabrać. Rozumie pani, abym ja uwierzył, że to nie jest zabawa, a oni potem, żeby się wyśmiewali: Polio, Polio, a tośmy cię nabrali! — Cesarz się zaśmiał cicho. — Nie, nie! Mnie nie nabiorą! Ja wiem swoje.
„Polio — przemyśliwała Mlle Claire. — Gdy będzie czuły, tak go będę nazywać. Polio, mon petit Polio.”
— Słucham? — zapytał cesarz ostro.
— Nic, Sire — broniła się Mile Claire.
— Aha. Myślałem, że pani coś powiedziała. — Cesarz się pochylił w stronę ognia. — Szczególne, u kobiet tego nie zauważyłem, ale u mężczyzn częściej. W głębi duszy nigdy nie przestają być chłopcami. Dlatego tyle w życiu osiągają, że się właściwie bawią. Czy nie dlatego robią wszystko tak namiętnie i z przejęciem, że jest to właściwie zabawa, nie sądzi pani? Czy może ktoś być cesarzem na serio, hm? Ja wiem, że to tylko kawał.
Było cicho.
— Nie, nie, nie — pomrukiwał cesarz. — Niech pani temu nie wierzy. Tylko że czasem człowiek nie jest pewny, wie pani? Czasem się nagle zlęknie — przecież ja jestem jeszcze mały Polio, a to wszystko jest tylko na niby, czyż nie? Mon Dieu, ale kiedy to pryśnie! To jest właśnie powód, że człowiek nie może być pewny… Cesarz podniósł oczy i wpatrywał się w Mile Claire. — Tylko wobec kobiety, Madame, tylko w miłości jest pewny, że… że… że już nie jest dzieckiem; tutaj przynajmniej wie, że jest, u diabła, mężczyzną! — Cesarz się zerwał. — Allons, Madame.
Stał się nagle bardzo namiętny i bezwzględny.
— Ach, Sire — westchnęła Mile Claire — comme vous ?tes grand!
(1933)