0
SUZANNE SIMMS
Szaleństwa panny
Harrington
Tytuł oryginału: The Maddening Model
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dziewczyna wyróżniała się z tłumu. Była chodzącą
doskonałością - od stóp obutych w kosztowne, wykonane na
zamówienie włoskie sandały z najlepszej skóry aż po bujną czuprynę
o intensywnie rudym odcieniu.
Strój nieznajomej cechowała prostota i niewymuszona elegancja:
bladoróżowe jedwabne spodnie i koszula z tej samej tkaniny o
podobnym odcieniu. Z ramienia zwisała szykowna torebka z
wytłoczonym na skórze znakiem firmy. Oczy wytwornej elegantki
osłonięte były ciemnymi okularami, które zaprojektował prawdziwy
mistrz. Z pewnością kosztowały więcej, niż wynosi roczny dochód
przeciętnego mieszkańca Birmy, pomyślał Simon Hazard,
przechylając do tyłu krzesło i balansując tak, by stało na dwóch
nogach.
Skoro mowa o nogach, dziewczyna nie miała powodu, by
wstydzić się swoich; były długie, zgrabne, smukłe. Nieznajoma
poruszała się lekko jak baletnica. Bywalcy knajpy zwanej
„Niebiańskim Zakątkiem" wlepili w nią zachwycone spojrzenia. Nic
dziwnego. W tym podłym lokalu z dala od centrum Bangkoku rzadko
widywano rude amazonki mające ponad metr osiemdziesiąt wzrostu.
Czego ta kobieta tu szuka?
Simon potrząsnął głową, podniósł do ust stojącą przed nim
szklankę piwa i pociągnął spory łyk. Mniejsza z tym. Nieznajoma
dziewczyna i jej sprawy w ogóle go nie obchodziły. Czekał na klienta.
RS
2
Jedynie to miało dla niego znaczenie. Zsunął na tył głowy czapkę z
emblematem piechoty morskiej, która pozostała mu z czasów, gdy
służył w amerykańskiej marynarce wojennej. Pływał na łodzi
podwodnej wyposażonej w głowice nuklearne.
Pociągnął kolejny łyk miejscowego piwa; było mocne, miało
intensywny zapach, ciemny kolor i temperaturę lokalu, w którym je
podawano. Spragnieni klienci musieli się zadowolić letnim napitkiem;
w sali było gorąco jak w łaźni parowej. Simon rozejrzał się wokół
umęczonym wzrokiem. W takich chwilach nachodziła go chętka, by
wrócić do Stanów i popijać zimne piwo w upalny letni dzień.
Przy barze siedziała trójka marynarzy raczących się obficie
rosyjską wódką i dowcipkujących z pijackim humorem. Przy
sąsiednim stoliku dwaj podejrzani osobnicy kłócili się zawzięcie w nie
znanym Simonowi języku. Kelnerki w tanich obcisłych sukienkach
stukały wysokimi obcasami roznosząc napoje zirytowanym klientom.
Z archaicznej szafy grającej ustawionej w rogu sączył się na okrągło
głos młodego Elvisa Presleya, który bolał nad własną głupotą.
Wsłuchany w żałosną skargę rodaka, Simon zastanawiał się, co
u licha przygnało go w te strony. Nie ulegało wątpliwości, że
postradał rozum. Oto siedzi w podejrzanym lokalu na końcu świata, z
pistoletem schowanym pod koszulą i nożem myśliwskim ukrytym
sprytnie w prawym bucie. Czeka na jakiegoś głupca, któremu przyszła
ochota powłóczyć się trochę po górzystym pograniczu Tajlandii i
Birmy znanej obecnie jako Myanmar.
RS
3
Głupich nie sieją, sami się rodzą, przemknęło przez myśl
ponuremu mężczyźnie. Ciekawe, kto tu jest większym głupcem:
tajemniczy pan S. Harrington czy jego przewodnik.
- Skoro już zadałeś to pytanie, ty cholerny idioto, może czas
określić jasno i wyraźnie, po co się przywlokłeś na koniec świata i
dlaczego nie wracasz do domu? - mruknął z irytacją Simon.
Dobrze znał odpowiedź na drugie pytanie. Przyjął zlecenie i
musiał wykonać swoją, robotę. Za umówioną zapłatę woził pasażerów
wysłużonym dżipem po zapadłych dziurach pogranicza. Taką wybrał
sobie pracę.
Nie zawsze był cenionym przewodnikiem i kierowcą do
wynajęcia obwożącym turystów po ciekawych miejscowościach paru
wschodnich kraików Trzeciego Świata.
Ponad rok temu Simon Hazard obudził się rankiem w swoim
apartamencie, którego okna wychodziły na piękne miasto Minneapolis
i wielką rzekę Missisipi. Młody mężczyzna doszedł niespodziewanie
do wniosku, że stracił serce do pracy i ochotę na wielkomiejskie
przyjemności. Nie chciał tak dalej żyć. Trzydzieste pierwsze urodziny
zapowiadały się dość ponuro.
Pod wpływem nagłego impulsu spakował walizki i wyruszył na
poszukiwanie swego prawdziwego ja; tak określają ów stan
psychoanalitycy. Przyłączył się do grupy buddyjskich mnichów i
przez cały rok wędrował z nimi, odwiedzając niezliczone tajlandzkie
klasztory i świątynie. Znalazł przyjaciół w górskich plemionach
żyjących na północy kraju. Mieszkał w prymitywnych chatach
krytych strzechą, jadł potrawy gotowane na ogniu podsycanym
RS
4
wysuszonymi krowimi odchodami. Po kilku miesiącach wędrówki
przez tropikalne lasy sprawnie posługiwał się maczetą. Poznał
miejscowe dialekty i powoli zaczynał rozumieć mentalność tubylców.
Jako młody chłopak brał udział w wyprawie do źródeł Missisipi.
Gdy doszedł do wieku męskiego, przyszło mu podjąć trudniejsze
poszukiwania. Pragnął odnaleźć samego siebie. Znalazł ludzi, którzy
od pokoleń żyli z dala od cywilizacji; dzięki nim udało się Simonowi
uporządkować własne życie.
- Mocne piwo nastraja mnie filozoficznie - uznał, spoglądając na
resztkę napoju.
- Hej, panie, przynieść jeszcze jedno? - Simon poczuł, że ktoś
szarpie go za rękaw. Odwrócił głowę. Stał za nim mały chłopiec, z
wyglądu mniej więcej ośmioletni.
- Jasne - oznajmił, wręczając dzieciakowi monetę. -Zatrzymaj
drobne.
- Dziękuję, panie. Piwo zaraz będzie - oparł chłopiec,
uśmiechając się od ucha do ucha.
Najtrudniejszą prawdą, jaką Simon musiał przyjąć do
wiadomości w ciągu ostatniego roku, było odkrycie, że nie może
pomóc wszystkim dzieciakom wychowującym się na ulicy. Robił, co
w jego mocy, by ulżyć ich doli.
- To nie zmienia faktu, że twoja dobroczynność jest kroplą w
morzu potrzeb - wymamrotał, obserwując malca, który właśnie
stawiał przed nim szklankę wypełnioną po brzegi brunatnym napojem.
Po chwili odszedł, ciesząc się z niespodziewanego zarobku. Simon nie
mógł zrobić więcej dla tego dzieciaka, ale nic nie stało na
RS
5
przeszkodzie, by pomógł wytwornej nieznajomej zabłąkanej wśród
niebezpiecznych uliczek Bangkoku.
Obserwował rudowłosą dziewczynę, która podeszła do barmana.
Cholera jasna, głowę by dał, że już ją gdzieś widział! Gapił się
bezczelnie na piękną nieznajomą. Dlaczego miałby sobie odmówić tej
przyjemności? Wszyscy bywalcy „Niebiańskiego Zakątka"
Wybałuszali na nią zachwycone oczy. Dziewczyna najwyraźniej nic
sobie z tego nie robiła, jakby spojrzenia i szepty dotyczyły kogoś
innego. Simon doszedł do wniosku, że przywykła być w centrum
uwagi, a może nawet lubiła wzbudzać zainteresowanie.
Zsunęła przeciwsłoneczne okulary na czoło i popatrzyła na
barmana. Rozmowy przycichły na chwilę. Simon wyraźnie usłyszał
jej słowa wypowiedziane głębokim głosem, który przyprawił go o
dziwny dreszcz.
- Czeka tu na mnie pewna osoba. Czy zechce mi pan ją wskazać?
- Kogo pani szuka? - zapytał barman po angielsku. Klienci
znowu się rozgadali, zabrzęczały szklanki, a Elvis Presley zawodził
jękliwie żałosną piosenkę. Dziewczyna pochyliła się nad kontuarem i
powiedziała kilka słów, których przewodnik nie dosłyszał.
Barman wyciągnął rękę i wskazał palcem stolik Simona.
Dziewczyna odwróciła się ku Hazardowi. Teraz, gdy światło dzienne
padające z ulicy przestało razić go w oczy, a ciemne okulary nie
zasłaniały pięknej twarzy, po raz pierwszy ujrzał dziewczynę w całej
krasie. Była zachwycająca; brakłoby mu słów na opisanie niezwykłej
urody. Włosy nieznajomej były czerwieńsze niż płomień. Nos
wydawał się aż nazbyt kształtny, usta wręcz niewiarygodnie piękne.
RS
6
Simon nie mógł się uwolnić od myśli, że zna tę twarz. Jego
spojrzenie prześlizgnęło się po szczupłych ramionach, kształtnych
piersiach, wąskiej talii, długich i zgrabnych nogach. Gotów był
przysiąc, że widział już to piękne ciało.
Dziewczyna podeszła bliżej, zatrzymała się przy stoliku i
spojrzała protekcjonalnie na siedzącego przy nim mężczyznę.
- Pan Simon Hazard?
- Być może - odparł z kamienną twarzą.
- Byliśmy umówieni, jak sądzę.
- My?
- O trzeciej.
- Już trzecia? - zapytał, opanowując zwykły w takich sytuacjach
odruch. Nie spojrzał na zegarek.
- Pięć po - odparła, sprawdzając czas. Simon zerknął na
gustowną złotą bransoletkę zdobiącą smukły nadgarstek,
- Na przyjemnościach czas szybko mija - mruknął obojętnie.
- Zadałam pytanie.
- Co chce pani wiedzieć? Czy przyjemnie spędzam czas? -
odparł, wysączając ostatnią kroplę piwa.
Dziewczyna nie była w nastroju do żartów.
- Czy rozmawiam z Simonem Hazardem?
- We własnej osobie. - Tyle mógł jej zdradzić. Nieznajoma
wyciągnęła do niego prawą rękę. Simon zastanawiał się, czy wypada
uścisnąć podaną dłoń, czy raczej złożyć na niej pocałunek.
- Nazywam się Sunday Harrington.
RS
7
Sunday znaczy niedziela. W jednej chwili przemknęły Simonowi
przez myśl niezliczone tytuły piosenek i filmów, w których pojawiała
się nazwa tego pięknego dnia.
- Sunday Harrington? - Simon doznał olśnienia. Przyjrzał się
inicjałom na torbie. Stylizowane, wytwornie splecione litery S i H.
Wszystko nagle stało się jasne.
- A zatem S. Harrington oznacza Sunday Harrington.
- Cóż za błyskotliwość!
Simon ugryzł się w język, nim wypowiedział paskudne
przekleństwo. Nogi krzesła stuknęły głośno o podłogę nędznej knajpy.
- Byłem przekonany, że S to inicjał męskiego imienia.
Spodziewałem się ujrzeć jakiegoś Sidneya, Sheldona albo Stanleya.
- To było mylne założenie.
- Czekałem na mężczyznę - odparł, mrużąc oczy.
- Ale się pan go nie doczekał. Sądzę, że to oczywiste. Wystarczy
na mnie spojrzeć - szydziła młoda dama. Simon miał wrażenie, że z
trudem powstrzymuje uśmiech.
Przyznał jej rację.
- Jest pani moją klientką.
- Słuszna uwaga.
Cholera jasna, podpisał umowę z tą dziewczyną!
RS
8
ROZDZIAŁ DRUGI
To był błąd; ogromny, niewybaczalny błąd.
- Przepraszam, chyba jednak się pomyliłam - powiedziała
niepewnie Sunday.
- Prawdopodobnie ma pani rację - oznajmił zagadkowo Simon,
obdarzając swoją klientkę tajemniczym uśmiechem.
- Pan rzekomo jest...-zaczęła Sunday, nie kryjąc irytacji. Była na
siebie wściekła. Nazbyt uprzejmie odnosiła się do tego bywalca
nędznych knajp, człowieka o niepewnej reputacji, który na dodatek
sprawiał wrażenie nieco wstawionego. Odetchnęła głęboko i
stwierdziła, nie kryjąc zdziwienia: -Pan jest Amerykaninem.
- Z dziada pradziada. Moje rodzinne strony to Minneapolis w
Minnesocie. Można powiedzieć, że dorastałem w samym sercu
naszego pięknego kraju.
- W pierwszej chwili wzięłam pana za przedstawiciela
miejscowej ludności.
- Powinna być pani bardziej spostrzegawcza - odparł
uszczypliwie.
Sunday wyprostowała się z godnością. Dumna postawa
dowodziła, że dziewczyna za nic w świecie nie ugnie karku i nie uzna
cudzej przewagi.
- Zakładałam, że mój przewodnik będzie tubylcem.
- A zatem nastąpiło małe nieporozumienie. Sytuacja była
niezręczna. Sunday uznała, że czas postawić sprawę jasno.
RS
9
- Dałam sekretarce dokładne instrukcje. Chcę zatrudnić
przewodnika mówiącego płynnie miejscowym językiem, który zna
obyczaje mieszkańców pogranicza i potrafi wskazać okolice warte
odwiedzenia. - Simon siedział bez ruchu, słuchając uważnie
wywodów panny Harrington, która dodała z naciskiem: - Muszę
zatrudnić fachowca najlepszego w tej branży.
- Zapewniam, że ma pani do czynienia z właściwą osobą. Jestem
najlepszym z miejscowych przewodników. Postąpiła pani słusznie,
podpisując ze mną umowę.
Sunday przeczuwała, że dobrowolnie pakuje się w poważne
kłopoty. Miała przed sobą wielki problem - w dosłownym znaczeniu
tego słowa! Siedzący przed nią mężczyzna mierzył prawie metr
dziewięćdziesiąt, był szeroki w ramionach, długonogi i przystojny...
do obrzydliwości. Mógł się podobać - oczywiście pod warunkiem, że
ktoś gustuje w pewnych siebie osobnikach, lekceważących
powszechnie uznawane normy dotyczące wyglądu i zachowania.
Barczysty przewodnik wyróżniał się w tłumie krajowców.
Sunday zmierzyła go taksującym spojrzeniem od stóp do głów - od
zniszczonych kowbojskich butów po ciemną czuprynę. Wilgotne,
lekko falujące włosy sięgały kołnierzyka niebieskiej koszuli. Ciekawe,
kiedy pan Simon Hazard był ostatnio u fryzjera. Policzki mężczyzny
pokrywał dwudniowy zarost. Mocne szczęki sugerowały, że to
przysłowiowy twardziel, ale nos przewodnika był kształtny, niemal
arystokratyczny. Sunday natychmiast uznała, że to największy atut
fizjonomii jej rozmówcy. Ten gbur wywodził się chyba z dobrej
rodziny. Mężczyzna spoglądał na nią ciemnobrązowymi, niemal
RS
10
czarnymi oczyma; jego spojrzenie było mądre i przenikliwe.
Dziewczyna spostrzegła z zadowoleniem, że ciemnych oczu nie
zasnuwa wcale pijacka mgiełka.
Strój źle świadczył o Hazardzie. Ubranie było pogniecione,
jakby Simon przed snem wcale nie trudził się zdejmowaniem
przyodziewku. Najwyraźniej nie dbał o swój wygląd. Potężna
sylwetka, wyraz twarzy i spojrzenie potwierdzały, że ten facet może
być równie niebezpieczny jak dzikie zwierzę.
Sunday wydawała się zbita z tropu.
- Chyba zrezygnuję z tej wyprawy, panie Hazard -stwierdziła,
wzdychając ukradkiem. - Proszę mi zwrócić zaliczkę, a potem każde z
nas pójdzie w swoją stronę.
- Wykluczone.
- A to czemu?
- Bo nie.
- Proszę wyrażać się jaśniej.
- Przepiłem zaliczkę. - Wymownym gestem uniósł brudną
szklankę stojącą przed nim na stole. - Wydałem ją na piwo.
- Przepił pan wszystkie otrzymane ode mnie pieniądze? -
zapytała z niedowierzaniem Sunday. Wcale nie ukrywała, że
wstrząsnęło nią to wyznanie. - Dziś rano posłaniec wręczył panu...
kilkaset bahtów!
- Najwyraźniej nie zna się pani na tutejszej walucie, młoda
damo. Setka bahtów stanowi równowartość czterech dolarów
amerykańskich.
- Och... - Sunday nie była w stanie wykrztusić nic więcej.
RS
11
- Na wypadek gdyby to panią interesowało, dodam, że turyści
nie mają tu łatwego życia. Farang zawsze przepłaca.
- Farang? - powtórzyła niepewnie dziewczyna.
- To znaczy obcy, przybysz. - Simon odchylił krzesło do tyłu,
zręcznie nim balansując. - Zapewniam panią, że nie ma w tym kraju
przewodnika lepszego ode mnie.
- Jestem w tej kwestii innego zdania.
- Takie są fakty, proszę pani - odparł Simon, pocierając
zarośnięty policzek. - Mam jeszcze jedno pytanie. -Umilkł na chwilę.
Sunday czekała cierpliwie, aż znów się odezwie. - Czego bogata
turystka szuka na tajlandzkim pustkowiu?
- Podróżuję w interesach.
- Proszę? Na czym chce pani tu zarobić? - wypytywał
podejrzliwie. - Mam nadzieję, że nie chodzi o mak?
- Jaki mak? - odparła zbita z tropu Sunday.
- Opium. Narkotyki.
- Pan ma czelność uważać mnie za przemytniczkę? - wykrztusiła
z trudem, nie wiedząc, czy śmiać się, czy obrzucić tego gbura stekiem
inwektyw.
- Już mówiłem, że nie umiem pani rozgryźć. - Hazard rzucił na
Sunday ponure spojrzenie. - Nic o pani nie wiem.
- Zapewniam, że moje przedsiębiorstwo działa zgodnie z
prawem - odparła wyniośle. Simon zbył jej słowa wzruszeniem
ramion. Sunday poczuła wzbierającą złość.
- Mniejsza z tym. Proszę zatrzymać tę zaliczkę. Poszukam
innego przewodnika.
RS
12
- Wykluczone!
- Słucham?
- Podpisaliśmy umowę, proszę pani. Klient płaci, a ja robię, co
do mnie należy.
Sunday musiała przyznać, że jest to logiczny argument. Znowu
westchnęła. Skoro zapragnęła poznać rękodzieło górskich plemion,
odwiedzić legendarne Miasto Mgieł, ujrzeć rajskie krajobrazy
dziewiczych obszarów Tajlandii, będzie musiała znosić towarzystwo
gruboskórnego przystojniaka.
- Zgoda, panie Hazard. Nasza umowa wciąż obowiązuje -
powiedziała Sunday, wyciągając rękę do zarozumiałego przewodnika,
który poderwał się ze zwinnością, o jaką trudno było podejrzewać
człowieka takiej postury. W mgnieniu oka chwycił i uścisnął dłoń
klientki.
- A zatem ubiliśmy interes - stwierdził.
- Czy zawsze dobija pan targu w tym lokalu? - zapytała Sunday,
rozglądając się dyskretnie po tajlandzkiej kanapie.
- „Niebiański Zakątek" nie jest wcale podłą spelunką - odparł
chłodno i zdecydowanie. Okoliczności przeczyły jego słowom. Dwaj
pijani marynarze niespodziewanie wszczęli bójkę. Rozległ się dźwięk
tłuczonego szkła i głośne przekleństwa.
- Przestańcie! Przestańcie! - pokrzykiwał barman, waląc pięścią
w stół, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Jedna z dziewczyn zaczęła
wrzeszczeć piskliwym głosem.
- „Niebiański Zakątek" z pewnością nie jest rajem na ziemi -
brzmiał nieubłagany wyrok Sunday.
RS
13
- Sądzę, że czas go opuścić - stwierdził Simon.
- Dokąd pójdziemy? - zapytała, gdy wziął ją pod rękę i
poprowadził do wyjścia.
- Czy to ma dla pani jakieś znaczenie?
- Oczywiście! Poszukamy miejsca, gdzie będziemy mogli
spokojnie porozmawiać. Tutaj rozmaite ciemne typy łowią uchem
każde słowo. W tym lokalu aż się roi od złodziei, przemytników i
kieszonkowców.
Trudno było dotrzymać kroku długonogiemu mężczyźnie.
Sunday prawie biegła.
- Stwierdził pan, że „Niebiański Zakątek" wcale nie jest podłą
spelunką - przypomniała, gdy znaleźli się dwie przecznice dalej.
- Muszę przyznać, że pierwsze spotkanie w tym lokalu to coś w
rodzaju przysłowiowej beczki soli - odparł, rzucając na Sunday
badawcze spojrzenie.
- Proszę?
- Poddaję swoich klientów swoistemu egzaminowi wstępnemu.
Doświadczenie każe patrzeć ludziom na ręce - rzucił zagadkowo
Simon.
- Czy mógłby pan wyrażać się jaśniej? - Sunday poprawiła pasek
wiszącej na ramieniu czerwonej torebki. Był to jeden z najbardziej
udanych projektów panny Harrington.
- Tylko głupcy domagają się szczegółowych wyjaśnień - odrzekł
opryskliwie.
RS
14
- Proszę bardzo, niech mnie pan uważa za idiotkę, a w zamian za
to proszę zniżyć się do mego poziomu i unikać na przyszłość zawiłych
metafor - mruknęła dziewczyna.
- Nie każde pytanie zasługuje na odpowiedź.
- Ciekawe, gdzie się pan nauczył tych mądrości, które…
- Od mnichów buddyjskich.
- Proszę?
- Wkrótce po przybyciu do Tajlandii przyłączyłem się do grupy
mnichów buddyjskich i spędziłem z nimi prawie rok - oznajmił takim
tonem, jakby owo wyznanie stanowiło klucz do wszelkich zagadek.
Sunday była innego zdania.
Hazard zatrzymał trzykołową rikszę, która ich właśnie mijała.
To był najpopularniejszy w Bangkoku środek lokomocji. Podał
rikszarzowi adres. Rozmawiał z nim w miejscowym języku. Ruszyli
przez labirynt wąskich uliczek, lawirując wśród przechodniów,
zwierząt i rozmaitych pojazdów.
- Bangkok to bardzo tajemnicze miasto - oznajmił Simon Hazard
tonem niezobowiązującej towarzyskiej konwersacji. Sunday
pomyślała, że nie tylko egzotyczne kraje i wielkie miasta, lecz także
ludzi trudno jest dobrze poznać; bywają zagadkowi jak przysłowiowy
Sfinks. Usadowiła się wygodniej i zapytała:
- Jak długo przebywa pan w tym kraju, panie Hazard?
- Simon. Proszę mi mówić po imieniu. Jestem tu ponad rok, a
pani?
- Zaledwie trzy dni - odparła, wyjmując z torby jedwabny
wachlarz. Szybkimi ruchami chłodziła rozgrzaną tropikalnym słońcem
RS
15
twarz. - Muszę wyznać, że spędziłam je w pokoju hotelowym,
odpoczywając po wyczerpującej podróży. Przekraczanie stref czasu
fatalnie wpływa na mój organizm. Na domiar złego ten potworny
upał...
- Nastała gorąca pora roku - stwierdził Hazard, rzucając na
Sunday badawcze spojrzenie. - Mam jednak dobrą nowinę. W górach,
gdzie się wkrótce znajdziemy, temperatura będzie niższa.
- Domyślam się, że ma pan w zanadrzu również złe wieści.
- Na górzystych obszarach Tajlandii często pada.
- Nie jestem z cukru, na pewno się nie rozpuszczę, panie Hazard.
- Mam na imię Simon - przypomniał.
- Skoro nalegasz, będę ci mówiła po imieniu, Simonie.
- W górach można spotkać groźne węże. Przede wszystkim
należy się wystrzegać kobry królewskiej, która dochodzi do pięciu i
pół metra długości, a waży ponad dziesięć kilo - oznajmił spokojnie
Hazard.
- Krótko mówiąc - podsumowała rzeczowo Sunday - mam się
wystrzegać dużych gadów.
- Kobra królewska jest nie tylko ogromna, lecz także wyjątkowo
jadowita. Na szczęście unika ludzi jak ognia.
- Obiecuję rozglądać się uważnie, nim zrobię krok -odparła
Sunday z niezmąconym spokojem.
Milczeli przez chwilę.
- Muszę uprzedzić panią także o niebezpieczeństwie, jakie
stanowią azjatyckie słonie.
- Są ogromne, czyż nie? - zapytała kpiąco.
RS
16
- Na widok rozjuszonego słonia człowiekowi przechodzi ochota
do żartów, panno Harrington.
- Sunday. Proszę mi mówić po imieniu.
- Z chęcią - odparł Simon. Po chwili dodał z
porozumiewawczym uśmiechem: - Pierwsza zasada obowiązująca w
lesie tropikalnym głosi, że słoń jest zwierzęciem zmiennym i
nieprzewidywalnym, toteż lepiej omijać go z daleka.
Sunday skinęła głową, przyznając w duchu, że maksyma
przewodnika brzmi rozsądnie.
- Doskonale. Kamienna twarz - oznajmił Simon pozornie bez
związku.
- Proszę?
- Zachowujesz kamienną twarz.
- Czy znowu poddajesz mnie egzaminowi? - Sunday przestała
się wachlować i zmarszczyła brwi.
- W pewnym sensie.
- Chyba zdałam.
- Na piątkę z plusem! Trudno cię wyprowadzić z równowagi.
- Jestem uparta i konsekwentna. Dlatego udało mi się tyle
osiągnąć - odparła i zacisnęła usta.
- Mogłabyś wyrażać się jaśniej?
- Odniosłam sukces, o którym nawet nie śniłam.
- Jakie zamierzenia przywiodły Sunday Harrington aż do
Tajlandii?
RS
17
- Chcę dotrzeć do legendarnego Miasta Mgieł - odparła szczerze
i popatrzyła mu prosto w oczy. - Dlaczego Simon Hazard pojechał na
drugi koniec świata?
- Prowadzę ważne poszukiwania. A zatem mieli podobne
dążenia.
- Znalazłeś w Tajlandii to, czego szukałeś?
- Tak. - Riksza zatrzymała się nagle. Simon oznajmił: - Jesteśmy
na miejscu.
- To znaczy gdzie? - zapytała, gdy pomagał jej wysiąść!
- Oto Wat Po.
RS
18
ROZDZIAŁ TRZECI
- Wat Po to przybytek odpoczywającego Buddy - wyjaśnił
Simon, gdy znaleźli się w pobliżu rozległej królewskiej rezydencji
otoczonej niezliczonymi świątyniami, pagodami i smukłymi wieżami
o pozłacanych iglicach.
Sunday przystanęła i uniosła głowę, by popatrzeć na.
gigantyczny złocisty posąg Buddy leżącego na boku.
- Jaki... ogromny!
- Czterdzieści pięć metrów długości i piętnaście wysokości -
pospieszył z wyjaśnieniem Simon. Sunday nie widziała dotąd równie
imponującego posągu.
- Jest wspaniały! - zawołała. Jej przewodnik skinął głową
skwapliwie.
Sunday Harrington nie była wprawdzie specjalistką w dziedzinie
sztuki dalekiego Wschodu, ale jeden problem nie dawał jej spokoju.
- Sądziłam, że posągi przedstawiają zawsze siedzącego Buddę.
- Tak zwykle bywa, ale zdarzają się wyjątki. - Simon wziął
pałeczkę kadzidła i zapalił je od węgli tlących się w piecyku
umieszczonym przy stopach posągu. Nikła smuga wonnego dymu
uniosła się z niskiego ołtarza ku sklepieniu.
- Posąg wykonany jest z gipsu pokrytego warstwą złota -
wyjaśnił po chwili. - Stopy ozdobiono szlachetnymi kamieniami, które
oznaczają sto osiem przymiotów Buddy. Jego pozycja symbolizuje
stan nirwany.
RS
19
- Niebiański spokój - szepnęła Sunday. Mężczyzna powtórzył w
zadumie jej słowa. Przez kilka minut patrzyli w milczeniu na
niezwykłe arcydzieło.
Wreszcie skierowali się do wyjścia. Minęli dostojnych
strażników przybytku - kamienne figury wojowników ustawione przy
wejściu do królewskiej rezydencji. W stronę świątyni, przed cudowny
posąg założyciela religii zdążali tłumnie mnisi buddyjscy w
pomarańczowych szatach, pielgrzymi spieszący z korną modlitwą
oraz turyści spragnieni egzotycznych wrażeń.
- Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? -zapytała Sunday zerkając
podejrzliwie na Simona.
- Już ci powiedziałem. Tu mniej rzucamy się w oczy.
- Osoby takie jak my zawsze i wszędzie przyciągają spojrzenia
ciekawskich - odparła z przekąsem dziewczyna.
- Chyba masz rację - przyznał Simon.
- Dawno temu musiałam przyjąć do wiadomości, że nie mam
najmniejszych zadatków na przeciętne słodkie kobieciątko.
- Naprawdę marzyłaś, by stać się bezbronną kruchą laleczką?
- Owszem, ale trwało to zaledwie kilka tygodni. - Sunday
wybuchnęła śmiechem, wspominając młodzieńcze rojenia. - Szybko
zdałam sobie sprawę, że nigdy się nie zmienię w delikatną,
filigranową piękność, którą trzeba nosić na rękach, ani nie zniknę w
tłumie, choćbym bardzo tego chciała. Zbytnio rzucam się w oczy. -
Dziewczyna czuła na sobie badawcze spojrzenie przystojnego
mężczyzny.
- Kiedy zdałaś sobie z tego sprawę?
20
- Miałam wówczas trzynaście lat:
- Trudny wiek - odparł krzywiąc się.
- Owszem, szczególnie dla dziewczyny, która przewyższa o
głowę wszystkich rówieśników.
- Słuszny wzrost nie jest żadnym nieszczęściem - odparł Simon,
wzruszając ramionami.
- Gdyby chodziło jedynie o to - westchnęła Sunday. - Miałam
szyję niczym żyrafa, stopy długie jak u dorosłej kobiety i wąskie jak u
małej dziewczynki. Moja skóra od stóp do głów usiana była piegami.
- Można zaryzykować twierdzenie, że brzydkie kaczątko
wyrosło na pięknego łabędzia.
- Kiedy zauważyłeś, że jesteś inny niż wszyscy? - Sunday
postanowiła szybko zmienić temat.
- Naprawdę się wyróżniam? - zapytał z udawanym zdziwieniem.
Sunday znowu wybuchnęła śmiechem.
- Chcesz mi wmówić, że największym marzeniem dorastającego
chłopaka jest patrzeć z góry na resztę rodzaju ludzkiego?
- Rzadko mi się udawało spojrzeć na kogoś z góry.
- Czyżby?
- Długo nie miałem pojęcia, że się wyróżniam.
- Dlaczego?
- Chodzi o moją rodzinę.
- Proszę o szczegółowe wyjaśnienia.
- Wszyscy Hazardowie to postawni mężczyźni. Jest nas prawie
dwunastka, jeśli liczyć wujów, siostrzeńców, bratanków i pozostałych
kuzynów.
RS
21
Oboje zdawali sobie sprawę, że wyróżniają się nie tylko
wzrostem, lecz także urodą.
- A twoje kuzynki? W ogóle o nich nie wspomniałeś! - Sunday
nie kryła zainteresowania.
- Do tej pory Hazardom rodzili się wyłącznie synowie. Udało się
jednak przekonać kilka dziewczyn, by weszły do naszej rodziny. Nim
wyjechałem z kraju, mój bratanek, Jonathan, ożenił się z genialną
panią egiptolog - odparł Simon.
Sunday była zbita z tropu. Bratanek jej rozmówcy powinien być
nastolatkiem.
- Ile lat ma ten chłopak?
- Trzydzieści siedem - odparł Simon po chwili zastanowienia. -
Może nawet trzydzieści osiem.
- Jak to? - wykrztusiła zdumiona.
- W naszej rodzinie wszystko się pomieszało - odparł wykrętnie
Simon.
- Co masz na myśli? - zapytała Sunday, unosząc brwi. Simon
wzruszył ramionami.
- Mój ojciec pięciokrotnie stawał na ślubnym kobiercu. Każda z
żon urodziła mu syna. Avery jest najstarszy, a ja najmłodszy. Różnica
wieku między nami wynosi trzydzieści lat. Obaj synowie Avery'ego,
Jonathan i Nick, są ode mnie starsi.
- Teraz rozumiem.
Rozmawiali, spacerując wśród strzelistych pagod i ogrodów
urządzonych wedle zasad obowiązujących na Dalekim Wschodzie.
RS
22
Zachwycali się pięknie utrzymanymi drzewami i krzewami
ozdobnymi, a także naturalnej wielkości posągami słoni i bawołów.
- To przez Jonathana przyjechałem do Tajlandii -stwierdził w
końcu Simon.
- Twój bratanek spędzał tu wakacje i zachęcił cię barwnymi
opowieściami do egzotycznej wyprawy, zgadłam?
- Nie - odparł krótko Simon. Sunday milczała, czekając, aż
znowu się odezwie. Po chwili oznajmił:
- Nie poznałem wszystkich szczegółów. Myślę, że tylko
Jonathan zna całą prawdę, ale nie jest skłonny do zwierzeń. Wiem
tylko, że facet, z którym od lat miał swoje porachunki, dopadł go
przed laty w ciemnej uliczce Bangkoku. Następnego ranka litościwy
mieszkaniec tego miasta wydobył z kanału mego bratanka, który
spędził w szpitalu cały miesiąc, dochodząc do siebie po tej
przymusowej kąpieli.
- Został pobity? - zapytała z niedowierzaniem Sunday.
- Facet zrobił z niego krwawą miazgę. - Simon umilkł i
wpatrywał się ponuro w zaaferowanych przechodniów. Wyglądał
groźnie. Napięte mięśnie i zaciśnięte szczęki nie wróżyły nic dobrego.
Sunday doszła do wniosku, że lepiej nie drażnić tego mężczyzny.
Marny będzie los prześladowcy Jonathana, jeśli facet wpadnie w ręce
mściwego Simona Hazarda.
Po chwili milczenia dodał:
- Może trochę przesadziłem z tą krwawą miazgą. Początkowo
wydawało się, że Jonathan nie został ranny. Badania wykazały, że
RS
23
doznał poważnych obrażeń wewnętrznych. Omal nie umarł. Mało
brakowało.
- Jak się teraz czuje?
- Wyśmienicie. Jest zdrów jak ryba. Nic mu nie dolega. Sunday
odetchnęła z ulgą. - W Tajlandii urzekła Jonathana przede wszystkim
gościnność i bezinteresowna życzliwość jej mieszkańców. Pracował
zwykle w trudnych warunkach i nie przywykł do takiej serdeczności.
- Czy Jonathan... - Sunday dotknęła ręką ściśniętego gardła-jest
szpiegiem?
- Był nim dawniej. Przynajmniej takie chodzą słuchy.
- Nie umiesz powiedzieć dokładnie, czym zajmował się twój
bratanek?
- Nigdy go o to nie pytałem, a on nie lubi się zwierzać.
- Ach, wy, mężczyźni!
- Co ma do tego płeć?
Sunday uznała, że nie warto Simonowi tego wyjaśniać. Przecież
i tak nie zrozumie.
- Mężczyźni! - powtórzyła i machnęła ręką.
Simon nie umiał powiedzieć, kiedy zdał sobie sprawę, że ktoś
ich śledzi. W pewnej chwili poczuł dziwne mrowienie w karku, jakby
spojrzenie tajemniczego natręta ukłuło go niczym ostrze szpilki.
Instynktownie wyczuł niebezpieczeństwo.
Wszyscy członkowie jego rodziny byli obdarzeni podobnymi
zdolnościami. Posiadali swego rodzaju szósty zmysł -
niewytłumaczalny dar przewidywania kłopotów. Być może to właśnie
RS
24
spowodowało, że wielu Hazardów podejmowało się niebezpiecznych
przedsięwzięć.
Gdy wyszli ze świątyni odpoczywającego Buddy, Simon nabrał
pewności, że ktoś podąża ich śladem. Niewysoki, szczupły mężczyzna
deptał im po piętach. Wyglądał na mieszkańca Bangkoku. Miał na
sobie ciemne spodnie, białą koszulę i brązowe sandały. Jego oczy i
włosy były czarne, a twarz mało wyrazista; Simon miał pewność, że
gdzieś już widział tego człowieka.
Oczywiście! W „Niebiańskim Zakątku".
- Cholera! - zaklął głośno. Przystanął, ociężałym ruchem zdjął
czapkę, wyjął z tylnej kieszeni chusteczkę i otarł spocone czoło.
- Okropny upał, prawda? - stwierdziła Sunday sięgając do
torebki po serwetkę i osuszając nią lekko zwilgotniałą górną wargę.
- Tak. Odpocznijmy w cieniu - zaproponował Simon. Chwycił
Sunday za rękę i pociągnął ją w stronę kamiennej ławki ustawionej
wśród drzew. Zastanawiał się, jak zareaguje na to śledzący ich
mężczyzna.
Sunday wyciągnęła z torebki jedwabny wachlarz i zaczęła nim
energicznie poruszać. Delikatny powiew sprawił, że Simon poczuł
subtelną woń jej perfum. Głęboko wciągnął powietrze w nozdrza.
Sunday Harrington pachniała jak wschodnie kadzidła, ciepła
tropikalna noc, rozgrzany słońcem jedwab i... kwitnące róże. Simona
ogarnęła gwałtowna pokusa; w pierwszej chwili miał wrażenie, że nie
zdoła się jej oprzeć. Zapragnął niespodziewanie pochylić głowę i
wtulić twarz w kark dziewczyny albo w kuszące zagłębienie między
jej piersiami.
RS
25
Do licha! Chyba czas wracać do kraju. Za długo żył w celibacie
niczym świątobliwy mnich buddyjski. Wprawdzie czasowa i
dobrowolna wstrzemięźliwość seksualna miała sens ze względu na
niezliczone zagrożenia czyhające na amatorów erotycznych przygód,
ale po roku zaczęła się mocno dawać we znaki młodemu Hazardowi.
Mniejsza z tym; trzeba wziąć się w garść.
- Zapewniam, że w górach będzie chłodniej - odparł niepewnie.-
Mam nadzieję.
Nie uszło uwagi Simona, że Sunday jest niezwykle spokojna i
opanowana, a zarazem obserwuje bacznie swoje otoczenie. Potrafiła
długo pozostawać w całkowitym niemal bezruchu, jakby chwilami
całkowicie wystarczyło jej do szczęścia samo istnienie na świecie.
Tego rodzaju spokój i wyciszenie rzadko bywały udziałem ludzi
Zachodu.
Hazard obserwował kątem oka mężczyznę, który szedł ich
tropem. Tajemniczy nieznajomy przystanął w odległości kilku metrów
i udawał, że przygląda się kamieniom w świątynnym ogrodzie.
- Jak tu cicho i spokojnie - odezwała się w końcu Sunday.
- Owszem. Zmorą Bangkoku jest hałas, spaliny i nadmiar aut,
lecz można tu również znaleźć prawdziwe oazy ciszy. Powszechne
jest przekonanie, że buddyzm działa na mieszkańców uspokajająco i
pozwala im zachować dystans wobec codziennych uciążliwości. -
Simon znowu poprawił czapkę. - Z drugiej strony jednak odrobina
czujności nie zawadzi. Pozory bywają mylące.
- Nie wszystko jest takie, jakim się z pozoru wydaje.
- To samo można powiedzieć o ludziach - dodał Simon.
RS
26
- Masz na myśli tego faceta, który idzie za nami od
„Niebiańskiego Zakątka"?
- Jak się zorientowałaś? - spytał zaskoczony Hazard.
- My, kobiety, musimy dla własnego bezpieczeństwa rozwijać
ów szósty zmysł, który pozwala zawczasu wyczuć niebezpieczeństwo.
Ten mężczyzna nie wygląda groźnie. Ciekawe, o co mu chodzi.
- Zapewne o twoją torebkę.
- Nie sądzę. Przecież moja torebka nie pasuje do jego stroju -
odparła żartobliwie Sunday.
- Idzie w naszą stronę. Porozmawiam z nim. Pilnuj swoich
rzeczy - ostrzegł ją Simon.
- Człowiek, który najwyraźniej chce zacząć rozmowę, nie
wygląda mi na złodzieja - odparła Sunday.
Niewysoki mężczyzna przystanął w stosownej odległości,
skłonił się z uszanowaniem i oznajmił nienaganną angielszczyzną:
- Gdyby zechcieli państwo wstąpić na chwilę do mego
skromnego domu, mógłbym zaproponować szklankę zimnej wody.
- To bardzo zacnie z pana strony - odparł Simon z wyszukaną
uprzejmością.
- Mężczyzna, który poślubił szlachetną kobietę, zyskał
prawdziwy skarb - odparł pogodnie mężczyzna.
Simon popatrzył mu prosto w oczy.
- Ta pani nie jest moją żoną.
- Człowiek cieszący się dobrym zdrowiem długo pozostaje
młody - stwierdził nieznajomy.
RS
27
- Jesteś zdrowy, Simonie? - zapytała półgłosem Sunday,
pochylając się ku sąsiadowi. Najwyraźniej trochę z niego kpiła.
- Jak koń - usłyszała w odpowiedzi.
- Tchórz chowa głowę w piasek, natomiast człowiek odważny
stawia czoło życiowemu wyzwaniu — stwierdził dziwny nieznajomy.
- Z drugiej strony jednak żywy pies jest lepszy od martwego
tygrysa - odparł Simon równie zagadkowo.
- Człowiek uczciwy pracuje za dnia, a złodziej nocą.
- Czyżby ten facet również spędził rok w buddyjskim
klasztorze? Gada jak mnich.
- Owszem, łaskawa pani - poinformował skwapliwie
nieznajomy. - To zwyczaj bardzo rozpowszechniony w naszym kraju.
- Niemal każdy mężczyzna w młodości przebywa jakiś czas w
klasztorze, składając czasowe śluby czystości i ubóstwa - wyjaśnił
Simon. - Niektórzy z nich dochodzą do przekonania, że to ich
powołanie, i zostają mnichami. Reszta wraca do czynnego życia.
- Czy wy obaj w klasztorze nauczyliście się prowadzić rozmowę
za pomocą ogólników i mądrych sentencji?
Simon pominął milczeniem tę złośliwe uwagę.
- Prawda sama się broni - oznajmił z godnością nieznajomy.
Uniósł dłonie błagalnym gestem i rzekł pokornie: - Trzeba panu
wiedzieć, że mam na utrzymaniu żonę i pięcioro dzieci.
- Ciąży na panu wielka odpowiedzialność - stwierdził Simon
splatając dłonie.
- Trafnie pan określił moją sytuację. To oczywiste, że nie mogę
zostawić rodziny na pastwę losu i ruszyć ku północy, Z tego samego
RS
28
powodu nie dane mi będzie obdarować pana bezcennym skarbem -
powiedział nieznajomy. Simon milczał. Uprzejmy mieszkaniec
Bangkoku dodał po chwili: - Przybył pan tu z daleka, ale nauczył się
pan naszego języka i poznał obyczaje. Trudno pana uważać za
obcego.
- Dzięki.
- Jest pan również człowiekiem interesu.
- Owszem.
- A więc rozumie pan, że jestem zmuszony prosić o skromny
datek w zamian za to, co chcę panu wręczyć. Człowiek
przedsiębiorczy może dzięki temu darowi zbić fortunę.
Simon musiał przyznać, że istotnie jest człowiekiem
przedsiębiorczym; Po chwili nieznajomy zapytał:
- Niewielu znam ludzi, którzy pragną zawojować świat, Nie
mylę się chyba, uważając pana za jednego z nich, prawda?
Simon nieznacznie skinął głową. Pochlebstwo; stary i skuteczny
chwyt znany wszystkim negocjatorom.
Mężczyzna podszedł bliżej, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z
niej mały jedwabny woreczek. Otworzył go ostrożnie i wyciągnął
starą, pożółkłą kartkę papieru.
- Co to jest? - zapytał Simon, mimo woli zdradzając ciekawość.
- Tajemnicze objaśnienia oraz mapa.
- Co zyskam, jeśli się nią posłużę?
- Szczęście i bogactwo.
- Czy mógłby pan wyrażać się jaśniej? - zapytał obojętnie
Simon.
RS
29
- Ta mapa wskazuje drogę do ukrytego posągu Buddy ze
Świątyni Niebiańskich Mgieł - oznajmił uroczyście tajemniczy
nieznajomy.
- Nie słyszałem o takim posągu - odparł z niedowierzaniem
Simon. Na spokojnej twarzy mieszkańca Bangkoku pojawił się słaby
uśmiech.
- A więc słusznie nazwałem go ukrytym.
- Trafne stwierdzenie - odparł Hazard bez przekonania.
- Wszystko, co powiedziałem, jest prawdą - zapewnił
nieznajomy. Simon w zamyśleniu potarł dłonią policzek.
- Dam panu za tę mapę sto bathów.
- Warta jest o wiele więcej - odparł zdumiony jego ofertą
mężczyzna. - Proszę wziąć pod uwagę, że mam żonę i sześcioro
dzieci.
- Poprzednio wspomniał pan o pięciorgu.
- Opiekuję się również siostrzeńcem, który odwiedził mnie przed
rokiem i został w moim domu na stałe. Poprzednio rzeczywiście o nim
nie wspomniałem.
- Dam panu dwieście bathów.
- Moja najstarsza córka jest panną na wydaniu. Muszę zebrać
pieniądze na uroczystą ceremonię zaślubin w świątyni oraz na ucztę
weselną.
- Trzysta.
Sunday otworzyła torebkę i grzebała w niej przez chwilę. Simon
był przekonany, że dziewczyna szuka chusteczki. Po chwili wydobyła
plik banknotów i zwróciła się do nieznajomego:
RS
30
- Dam panu za tę mapę tysiąc bathów. Kontrahent przez chwilę
wodził spojrzeniem od Simona do Sunday.
- Ależ...
- Tysiąc bathów i skończmy tę rozmowę - przerwał z
niecierpliwym westchnieniem Simon. Niewysoki człowieczek wręczył
dziewczynie mapę i przyjął należną zapłatę. Skłonił się kilka razy i na
odchodnym powiedział śpiewnie:
- Niechaj światłość Buddy spłynie na ciebie, łaskawa pani, i na
ciebie, dostojny panie.
- Przepłaciłaś - oznajmił krótko Simon, gdy nieznajomy oddalił
się pospiesznie.
- Jestem innego zdania.
- To bezwartościowy kawałek papieru.
- Zapewne masz rację.
- W takim razie dlaczego kupiłaś go od tamtego człowieka za
tysiąc bathów? - wypytywał Simon! Zdążył się już zorientować, że
jego klientka ma głowę nie od parady.
- Z tej samej przyczyny, dla której ty sam zaproponowałeś mu
trzysta - odpowiedziała Sunday i zamilkła na chwilę. Hazard
cierpliwie czekał na dalszy ciąg jej wywodów. - Może istotnie ma na
utrzymaniu żonę i pięcioro dzieci?
- Sześcioro. Zapomniałaś o siostrzeńcu - poprawił ją Simon,
krzyżując ramiona i wyciągając długie nogi. Sunday płynnym ruchem
odgarnęła i uniosła włosy spadające na spocony kark. Simon
wpatrywał się w nią jak urzeczony.
RS
31
- Może obejrzymy tę kartkę papieru wartą tysiąc bathów -
zaproponowała uprzejmie.
Simon nagle oprzytomniał.
- Dobry pomysł - stwierdził. Sunday rozprostowała pożółkły
arkusik i ułożyła go na kolanach.
- Prawdziwa mapa - powiedziała, wodząc palcem po znakach
umieszczonych u dołu kartki. - Tu jest jakiś napis.
- Ten facet wspomniał o tajemniczych objaśnieniach. - Simon z
uwagą przyglądał się mapie. Po chwili dodał, wskazując krętą linię
biegnącą przez środek arkusika: -Chyba wiem, jaka to okolica.
- Naprawdę? - Sunday uniosła brwi, które miały ten sam odcień
co jej włosy.
- Dolina rzeki Pai.
Sunday podniosła wzrok. Simon popatrzył w niewiarygodnie
zielone, cudowne oczy.
- Gdzie to jest? - zapytała.
- Na północy - odparł, próbując się skoncentrować na treści
rozmowy.
- Tam, dokąd się wybieramy?
- Owszem.
- Musimy zboczyć z wyznaczonej trasy, by tam dojechać?
- Ani trochę. Rzeka Pai przepływa w pobliżu Mae Hong Son.
- Mae Hong Son? - zapytała, marszcząc czoło.
- Tak nazywa się w miejscowym języku Miasto Mgieł.
- Niesamowity zbieg okoliczności - stwierdziła, przygryzając
wargę.
RS
32
- Owszem - odparł z ironią Simon.
- Niedowiarek z ciebie, prawda? - Sunday była urażona jego
sceptycyzmem. Uniosła dumnie głowę i zarumieniła się lekko.
Simonowi przemknęło przez myśl, że przed laty skóra dziewczyny
była zapewne usiana piegami, teraz jednak wydawała się jasna i
gładka niczym dojrzała brzoskwinia. A co do wątpliwości... Sunday
miała rację. Simon nie wierzył w bajeczki o ukrytych skarbach.
- Rzeczywiście odnoszę się dość sceptycznie do rewelacji
tamtego faceta.
- Dlaczego?
- Taki zbieg okoliczności jest po prostu niemożliwy.
- Czyżby?
- Spróbuj przeanalizować fakty - zaczął Simon, wznosząc oczy
ku niebu w niemej prośbie o cierpliwość. - Wyruszamy do Miasta
Mgieł. Ni stąd, ni zowąd pojawia się jakiś mężczyzna i proponuje
kupno mapy, która doprowadzi nas do wielkiego skarbu. Szczęśliwym
zbiegiem okoliczności ów skarb został ukryty niedaleko miejsca, do
którego zmierzamy. Moim zdaniem to był zwykły oszust kuty na
cztery nogi. Podsłuchał naszą rozmowę w „Niebiańskim Zakątku" i
już wiedział, jaką mapę zaproponować naiwnym turystom. - Simon
zdobył się na wymuszony uśmiech. - Trzeba przyznać, że facet ma
talent do kupieckiego rzemiosła.
- Twoim zdaniem nasza mapa to falsyfikat.
- Jestem o tym przekonany - stwierdził kategorycznie Simon.
Sunday przygryzła wargę.
RS
33
- Twoje rozumowanie jest słuszne - oznajmiła po chwili - ma
jednak pewien słaby punkt.
- Jaki?
- W „Niebiańskim Zakątku" nie mówiliśmy o wyprawić do
Miasta Mgieł. W takim razie skąd tamten człowiek wiedział, którą
mapę nam zaproponować?
Simon nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Może oszustowi
po prostu dopisało szczęście?
Był zirytowany dociekliwością panny Harrington, która znalazła
poważny błąd w jego rozumowaniu. Miał wielką ochotę zwrócić
urodziwej amatorce przygód otrzymaną zaliczkę i oszczędzić sobie na
przyszłość niepotrzebnych kłopotów.
- Nie mam pojęcia, czym kierował się nasz tajemniczy
nieznajomy - stwierdził oschle. - Czas najwyższy, by wróciła pani do
hotelu. Proszę się porządnie wyspać.
- Dlaczego?
- Ponieważ jutrzejszy dzień zacznie się dla pani bardzo
wcześnie. - Zirytowany Simon całkiem zapomniał, że niedawno
przeszli na ty.
-O której?
- Punktualnie o szóstej.
Sunday przyjęła tę nowinę bez entuzjazmu. Złożyła jedwabny
wachlarz i wraz z mapą wrzuciła go do torby.
- Czy to oznacza, że mam zamówić budzenie na szóstą rano?
- Nie.
RS
34
- Powinnam być gotowa do wyjazdu o szóstej? - zapytała,
prostując się z godnością. Traktowała swego przewodnika dość
protekcjonalnie.
- Proszę czekać na mnie przed wejściem do hotelu z jedną
walizką.
- Tylko jedna walizka? - spytała z niedowierzaniem.
- I to mała, ponieważ sama będzie ją pani nosić. Tam, dokąd się
wybieramy, brakuje tragarzy - odparł stanowczo. Widząc minę
Sunday, w głębi ducha poczuł satysfakcję. Skinął na przejeżdżającą
rikszę. - W którym hotelu się pani zatrzymała?
- Regent.
Simon oczekiwał takiej odpowiedzi.
- Ceni sobie pani luksus i profesjonalną obsługę, zgadłem?
- Oczywiście - odparła z godnością.
Pół godziny później stanęli u wejścia do najwytworniejszego
hotelu w Bangkoku. Gdy Sunday wysiadła z trójkołowego pojazdu,
Simon doznał olśnienia. Przypomniał sobie w końcu, skąd zna twarz i
sylwetkę panny Harrington.
- Wiem! - zawołał, pstrykając palcami.
- Co takiego? - zapytała, spoglądając na niego przez ramię.
- Wiem, skąd panią znam.
Stanęło mu przed oczyma tamto zdjęcie. Przed siedmioma laty
przypadkowo zobaczył na okładce magazynu poświęconego modzie
fotografię dziewczyny w czerwonym bikini. Wkrótce jej postać stała
się wszechobecna; widział ją na ekranach telewizorów, w prasie, na
wielkich ulicznych tablicach. Produkty reklamowane przez modelkę w
RS
35
wyzywającym kostiumie sprzedawały się od ręki. Dziewczyna stała
się bohaterką sezonu.
- Okładka. Czerwone bikini. Reklama letniej kolekcji.
- Widzę, że świetnie zapamiętuje pan twarze - rzuciła chłodno
Sunday Harrington i zniknęła w drzwiach hotelu.
Problem w tym, że Simon pamiętał nie tylko piękną twarz
dziewczyny.
RS
36
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przeszłość spłatała pannie Harrington brzydkiego figla.
Sunday liczyła się z taką możliwością, miała jednak nadzieję, że
na drugim końcu świata nie będzie musiała zaprzątać sobie głowy
wspomnieniami. Nie sądziła również, że człowiekiem, który
przypomni jej o irytujących fotografiach, będzie Simon Hazard.
Nie zamierzała mu wyjaśniać, kim była i czym się zajmowała
przed laty. Nigdy tego nie robiła. Dlaczego miałaby się tłumaczyć ze
swoich życiowych decyzji? Jako modelka odniosła wspaniały sukces i
była za to wdzięczna losowi.
Różniła się bardzo od większości koleżanek po fachu. W
przeciwieństwie do nich nie zadowoliła się przemijającą sławą
niezwykłej piękności skłonnej do kaprysów i szaleństw. Prócz
urodziwej twarzy i znakomitej figury miała także nieprzeciętną
inteligencję i sporo rozsądku. Nie pozwoliła sobie narzucić roli
efektownego wieszaka na ubrania. Burzliwe romanse też jej nie
pociągały.
Po zakończeniu kariery modelki zasłynęła jako utalentowana
projektantka oraz kobieta interesu prowadząca własną firmę.
Przekroczyła właśnie trzydziestkę; dysponowała wszelkimi atutami
osoby mądrej i dojrzałej, mimo to dla wielu ludzi - głównie mężczyzn
- pozostała śliczną dziewczyną w czerwonym wyzywającym bikini.
RS
37
- Ten cholerny kostium kąpielowy jest prawdziwą zakałą mojego
życia - mamrotała pod nosem, idąc hotelowym korytarzem
prowadzącym do windy.
Simon Hazard miał rację nazywając ją brzydkim kaczątkiem.
Jako nastolatka była niezdarna, piegowata, nieśmiała, zgarbiona,
wiecznie zakłopotana; na domiar złego musiała paradować z aparatem
ortodontycznym.
Po szesnastych urodzinach zmieniła się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Wkrótce podpisała wspaniały kontrakt z
renomowaną nowojorską agencją i zaczęła pracować jako modelka.
Gdy koleżanki z Cincinnati rozmyślały o kreacji na bal maturalny,
Sunday paradowała po wybiegach, prezentując w Paryżu olśniewające
kreacje największych kreatorów mody. Porzuciła to zajęcie bez żalu i
nie miała zwyczaju rozpamiętywać przeszłości.
Dobrze pokierowała swoim życiem i podjęła właściwe decyzje.
Od początku kariery zdecydowanie obstawała przy tym, by nosić
jedynie trzy kolory: róż, purpurę i czerwień. Te barwy stały się jej
znakiem rozpoznawczym. Oryginalna modelka szybko zyskała sławę.
Jej udział w pokazach i sesjach zdjęciowych oznaczał pewny sukces;
Jako dwudziestolatka pozowała do fotografii, które zdobiły
okładki wszystkich magazynów poświęconych modzie -poczynając od
„Elle", a kończąc na „Vogue". Zarabiała po pięćdziesiąt tysięcy
dolarów dziennie. Gdy skończyła dwadzieścia dwa lata, pojawiła się
na okładce czasopisma promującego najmodniejsze kostiumy
kąpielowe. Wyzywające bikini Sunday weszło na trwałe do annałów
światowej mody. Było największą sensacją letniego sezonu, a
RS
38
czasopismo, w którym ukazała się słynna fotografia, zostało sprzedane
w rekordowym nakładzie. Przez jakiś czas Sunday widziała swoją
postać okrytą jedynie kilkoma skąpymi trójkątami z elastycznej
tkaniny w telewizji, magazynach poświęconych modzie, na
plakatach... krótko mówiąc: wszędzie.
Wiedziała, na co się decyduje, zostając modelką, nie wzięła
jednak pod uwagę natręctwa wszechobecnych dziennikarzy z
popularnych brukowców. Reporterzy wypisywali o niej niestworzone
historie. Po ukończeniu dwudziestu trzech lat Sunday uznała, że czas
się wycofać. Świat mody nudził ją i męczył.
- W samą porę podjęłam tę decyzję. Miałam swoje pięć minut.
Wystarczy na całe życie - mruknęła, gdy zamknęły się za nią drzwi
windy.
Gdy twarz i postać modelki zniknęły z okładek, dziennikarze i
czytelnicy przestali się interesować swoją dotychczasową ulubienicą.
Sunday przyjęła to z ulgą. Była wdzięczna losowi za pięć lat spokoju.
Od czasu do czasu wspominano urodziwą dziewczynę ubraną w
rozmaite odcienie różu i czerwieni, która z powodzeniem ukończyła
studia, a dwa lata później została cenioną projektantką odzieży i
dodatków sprzedawanych w najwytworniejszych sklepach.
Sunday próbowała swoich sił w rozmaitych dziedzinach - od
biżuterii po szale i galanterię skórzaną. W jej kolekcjach dominowała
czerwień oraz róż. Panna Harrington opatrywała wszystkie
przedmioty swoim znakiem firmowym, którym były jej splecione
inicjały: SH. Do Tajlandii przybyła w poszukiwaniu inspiracji przed
RS
39
stworzeniem nowej kolekcji. Tym razem pragnęła zaprojektować
stroje z oryginalnego wschodniego jedwabiu.
Gdy otworzyła drzwi pokoju, poczuła na twarzy miły chłód.
Przekręciła klucz i ruszyła prosto do sypialni. Rzuciła torbę na
toaletkę, zdjęła sandały, jedwabną koszulę i spodnie, a potem
wyciągnęła się na zasłanym łóżku. Była znużona upałem i bardzo
zmęczona, a na dodatek głodna, ale postanowiła trochę poczekać z
obiadem. Najpierw drzemka.
Sen jednak nie przychodził. Natrętne myśli nie dawały Sunday
spokoju. Co ją skłoniło do wyprawy na północ Tajlandii, w
niedostępne góry porośnięte dżunglą, gdzie będzie skazana na
towarzystwo gburowatego obieżyświata?
Doskonale znała odpowiedź na swoje pytanie. Ta podróż była
niesłychanie ważna dla jej pracy. Młoda projektantka szukała nowych
źródeł inspiracji, ciekawych pomysłów.
Musiała też przyznać uczciwie, że Simon Hazard nie był wcale
pospolitym Włóczęgą ani zwykłym arogantem. Ten człowiek stanowił
dla panny Harrington prawdziwą zagadkę. Nie przypominał
mężczyzn, którzy przewijali się dotychczas przez jej życie.
Przed kilkoma miesiącami skończyła trzydzieści lat. Wprawdzie
prasa bulwarowa przypisywała sławnej modelce niezliczone romanse,
ale w rzeczywistości Sunday Harrington nie była wcale pożeraczką
męskich serc. Gdyby dokonać podsumowania, jej doświadczenia w tej
dziedzinie okazałyby się nader skromne.
Jako nastolatka była dziecinna, niezbyt urodziwa i bardzo
nieśmiała. Gdy rozpoczęła karierę modelki, przeszkodę w miłosnych
RS
40
podbojach stanowiła jej rosnąca popularność, a także czujność agencji
dbającej o reputację czołowej modelki. Nie miała również wielkiego
wyboru. Spotykała mężczyzn przede wszystkim w pracy. Zwykle
miała do czynienia z żonatymi fotografami albo chimerycznymi
projektantami mody. Obecnie trudnością nie do pokonania okazały się
zawodowe sukcesy, będące solą w oku dla wielu panów. Z czasem
uznała, że jest już za stara na erotyczne i uczuciowe eksperymenty.
- Wiek nie jest kwestią metryki, tylko samopoczucia - mruknęła
Sunday, wtulając głowę w poduszkę. - Jeśli mam być szczera, czuję
się dziś tak, jakbym miała dwieście lat.
Przez dłuższy czas świadomość urodziwej projektantki
pozostawała w dziwnym zawieszeniu między jawą a snem. W takich
chwilach przychodziły Sunday do głowy najlepsze pomysły. Podobnie
było tego popołudnia. Niespodziewanie ujrzała oczyma wyobraźni
cudowne, niezwykle inspirujące obrazy. Wizje, dźwięki, zapachy,
wrażenia pojawiały się i na powrót rozpływały we mgle. Zasypiając,
uświadomiła sobie wreszcie, czego pragnie. Postanowiła uszyć
oryginalne stroje z tajlandzkiego jedwabiu w typowych dla Dalekiego
Wschodu kolorach: brąz, zieleń, szafranowa żółć... Wymyśliła także
nazwę dla swojej nowej kolekcji: Syjam.
Przeszłość lubi płatać paskudne figle.
Zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później trzeba będzie
wyrównać dawne rachunki, nie sądził jednak, że przyjdzie mu
borykać się z tymi problemami tu i teraz. Kto by przypuszczał, że
Simon Hazard sam przyspieszy bieg wydarzeń? Ludzie z centrali
spartaczyli robotę. Dopiero przed miesiącem poinformowali go, że
RS
41
facet nazwiskiem Hazard, jeden z wielu krewnych Jonathana,
przebywa w Tajlandii. Od tej chwili sam musiał pracować nad tą
sprawą. Nie tracił czasu.
Informacje dotyczące Simona Hazarda stanowiły prawdziwą
zagadkę i budziły poważny niepokój. Facet był milionerem. Miał
doskonale prosperującą firmę, luksusowe mieszkanie, tropikalną
wyspę. Dlaczego rzucił to wszystko, by pojechać do Tajlandii i
zarabiać grosze, wożąc po kraju głupkowatych turystów
zdezelowanym samochodem terenowym?
Istniało tylko jedno logiczne wytłumaczenie: Hazard przybył na
Daleki Wschód, by dokonać zemsty.
Jeszcze większą zagadkę stanowiła obecność tajemniczej
modelki albo projektantki. Co łączyło tych dwoje?
Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że dziewczyna jest
agentką. Zawód wymagający ciągłych podróży stanowił doskonały
kamuflaż. Po namyśle odrzucił tę wersję. Rudowłosa piękność
nadmiernie rzucała się w oczy. Jej wzrost, kolor włosów i oczu
wszędzie zwracały uwagę.
Westchnął ciężko. Zbyt wiele osób było zamieszanych w tę
sprawę; to zwiększało ryzyko wpadki. Zaczynał odczuwać poważny
niepokój. Mimo woli popadał w irytację.
Sam był sobie winien. Pokpił sprawę, gdy przed laty miał do
czynienia z Jonathanem Hazardem. Zostawił faceta przy życiu,
przekonany, że ofiara i tak nie doczeka świtu.
Nieprzytomny człowiek w kanałach Bangkoku nie miał szans na
ocalenie. Zwykły śmiertelnik poszedłby na dno jak kamień.
RS
42
Niestety, Jonathan Hazard przeżył i opowiedział komu trzeba, co
go spotkało. Po ośmiu latach jego kuzyn o tym samym nazwisku
przybył na Daleki Wschód.
- Stolik dla pana? - zapytał kelner stojący u drzwi wytwornej
restauracji.
- Tak. Chciałbym zjeść podwieczorek - odparł mężczyzna,
rozglądając się po wytwornie urządzonej sali: ściany pokryte
jedwabną tkaniną, boazeria wykonana ze szlachetnego drewna,
śnieżnobiałe lniane obrusy i cienka porcelana.
Lubił życie w luksusie. Zatrzymywał się w najlepszych hotelach,
jadał w eleganckich restauracjach, szukał towarzystwa pięknych
kobiet. Nie pozwoli sobie tego odebrać.
Trzeba się pozbyć Simona Hazarda i tej Harrington. Tym razem
nie spartaczy roboty i osobiście doprowadzi wszystko do końca.
RS
43
ROZDZIAŁ PIĄTY
Następnego ranka Simon zajechał przed hotel Regent
punktualnie o szóstej rano. Sunday Harrington już na niego czekała.
Na chodniku postawiła niedużą miękką walizkę. Miała na sobie prostą
i elegancką czerwoną sukienkę oraz purpurowy szal z jedwabiu.
Całości dopełniały znane już Simonowi dodatki: ciemne okulary,
elegancka torebka i sandałki.
Na pierwszy rzut oka jasne było, że panna Harrington ubiera się
w najdroższych sklepach.
- Trzeba przyznać, że ma znakomity gust - mruknął Hazard,
wysiadając z auta.
- Witam - rzucił krótko. Sunday w odpowiedzi skinęła tylko
głową. - Jest pani bardzo punktualna.
- Nie miałam wyboru, prawda? - powiedziała, spoglądając na
niego zza ciemnych okularów.
- Oczywiście - przytaknął sięgając po walizkę pasażer-ki. Ruszył
w stronę bagażnika, a dziewczyna kruszyła za nim.
- Gdybym nie była gotowa na czas, odjechałby pan beze mnie,
zgadłam?
- Trafne spostrzeżenie - odparł Simon, wkładając walizkę do
auta. Po chwili odwrócił się i zmierzył wzrokiem Sunday.
- Ten strój jest wyjątkowo...
- Czerwony?
RS
44
- Chciałem powiedzieć: niepraktyczny - oznajmił. Skrzyżował
ręce na piersiach i oparł się o maskę samochodu. - Najlepsze byłyby
dżinsy.
- Nadal jesteśmy w wielkim mieście - przypomniała panna
Harrington z nieprzyjaznym błyskiem w oku i dodała wyniośle: -
Dżinsy mam w walizce.
- Przydałby się jakiś sweter.
- Jest w walizce.
Simon skwitował jej odpowiedź uniesieniem brwi.
- Potrzebne będą solidne buty.
- Mam je w walizce. - Panna Harrington powtarzała te słowa
monotonnie jak płyta, która się zacięła.
- A nieprzemakalny płaszcz? - spytał z ironią. - Ma go pani w
walizce?
- Owszem - oznajmiła, wpadając mu w słowo. - Nie jestem
wcale malowaną lalą, za jaką się mnie uważa, panie Hazard - odparła
chłodno.
Simon był zirytowany oficjalnym tonem ich rozmowy.
- Proszę usiąść obok mnie - oznajmił i uprzejmie otworzył drzwi
swojej pasażerce. Chciał w ten sposób dowieść, że pamięta o dobrych
manierach. Sunday podziękowała i wśliznęła się na przednie siedzenie
terenowego auta.
Simon opuścił parking przed hotelem Regent i włączył się do
ulicznego ruchu. Jechali szerokimi ulicami Bangkoku wśród ciasno
stłoczonych aut. Simon mijał je zręcznie, wykorzystując każdą lukę w
strumieniu pojazdów. Wokół rozlegały się ostre dźwięki klaksonów,
RS
45
pokrzykiwania niecierpliwych kierowców, pisk opon; powietrze było
gęste od spalin.
Jadąca przed nimi ciężarówka zwolniła niespodziewanie.
Kierowca zatrzymał auto, wysiadł i zaczął najspokojniej w świecie
wystawiać na chodnik spore pudła.
- Cholerne banany! - mruknął zirytowany Simon, naciskając
pedał hamulca.
- Proszę? - Sunday była zdziwiona jego reakcją.
- Niech diabli porwą tych idiotów, którzy rozwożą owoce! Tylko
handel im w głowie - mruknął zirytowany. Puścił hamulec, ominął
przeszkodę i włączył się w strumień walczących o każdy skrawek
jezdni samochodów.
Zerknął ukradkiem na pasażerkę, która siedziała sztywno
wyprostowana, jakby kij połknęła. Mocno zacisnęła leżące na
kolanach dłonie. Co chwila oblizywała suche wargi. Najwyraźniej nie
była tak spokojna i obojętna, jak się z pozoru wydawało.
- Nie brak panu odwagi - stwierdziła w końcu, komentując
rajdowe wyczyny przewodnika. Simon doskonale rozumiał, co miała
na myśli.
- Nazwałbym to raczej skłonnością do brawury.
- Słusznie. Tylko człowiek odważny do szaleństwa może
spokojnie prowadzić auto w tym piekle - stwierdziła z mocnym
przekonaniem i westchnęła głęboko. - Jak pan to znosi?
- Kto nie ryzykuje, ten nie jedzie - odparł filozoficznie Simon.
Włączył kierunkowskaz, nacisnął klakson, wystawił głowę przez
otwarte okno, dał znak kierowcy jadącej za nimi taksówki i
RS
46
dwukrotnie zmienił pas, by skręcić w najbliższą przecznicę. Dobiegło
go ciche westchnienie ulgi siedzącej obok pasażerki. Zerknął na
Sunday, która zamarła w bezruchu i przygryzła wargę.
- Jak pan to robi? - zapytała po raz drugi. - Nie boi się pan
prowadzić w takim ścisku?
- Już pani mówiłem... - odparł, zerkając w lusterko i skręcając w
lewo.
- Wiem. Kto nie ryzykuje, ten nie jedzie - powtórzyła Sunday i
parsknęła śmiechem. - Jakże byłam naiwna sądząc, że nowojorscy
kierowcy jeżdżą po wariacku. Tu jest dużo gorzej,
- Każdy z nas ma w sobie trochę szaleństwa, jedni mniej, inni
więcej - odparł w zadumie Simon.
- Słuszna uwaga. - Sunday zdobyła się w końcu na uśmiech. -
Zawsze ma pan w zanadrzu jakąś sentencję?
- Oczywiście. - Przez kilka minut jechali w milczeniu. Wkrótce
Simon skręcił w wąską uliczkę i zatrzymał samochód przed
budynkiem przypominającym kościół. Sunday rozglądała się wokół z
ciekawością.
- Co to za miejsce?
- Nasz kolejny przystanek.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała, zdejmując ciemne okulary.
- Przed kościołem świętej Agnieszki - oznajmił Simon. -
katolicka świątynia w samym centrum Bangkoku? - padło retoryczne
pytanie. Typowy kształt budynku stanowił najlepszą na nie
odpowiedź.
RS
47
- Jest tu również klasztor i szpital prowadzony przez siostry ze
zgromadzenia sióstr służebnic świętej Agnieszki.
- Czy mogę zapytać, po co się tu zatrzymaliśmy? - zapytała
Sunday, poprawiając czerwony szal unoszony powiewem ciepłego
powietrza.
- Obiecałem dostarczyć paczkę z lekarstwami do Chiang Mai.
Nie ma obawy, że nadmiernie zboczymy z wyznaczonej trasy. Klinika
znajduje się w pobliżu Mae Hong Son.
- Czyli Miasta Mgieł - wpadła mu w słowo panna Harrington.
Przez chwilę wydawała się nieobecna duchem, a potem dodała: - Nie
sądzi pan chyba, że mam coś przeciwko temu.
- To doskonałe. Zakonnicom prowadzącym szpital na północy
kraju ciągle brakuje lekarstw. Proszę zostać w. aucie i pilnować
dobytku - polecił Simon, wskazując bagażnik. - Niedługo wrócę.
Gdy dziesięć minut później przewodnik stanął przy
samochodzie, Sunday wciąż siedziała nieruchomo jak posąg.
Cechował ją spokój obcy większości kobiet, a także wyjątkowe
opanowanie. Może był to efekt uboczny setek godzin spędzonych
przed obiektywem aparatu fotograficznego podczas sesji zdjęciowych,
a może równowaga duchowa i wewnętrzne wyciszenie stanowiły
wrodzoną cechę charakteru panny Harrington.
Simon z trudem dźwigał wielkie, nieporęczne pudło. Sunday
domyśliła się, że przesyłka jest bardzo ciężka. Pospiesznie
wyskoczyła z samochodu.
- Dzięki. Schowajmy paczkę do bagażnika. Wspólnie umieścili
lekarstwa w bezpiecznym miejscu.
RS
48
Nagle rozległ się za nimi cichy kobiecy głos z ledwie
wyczuwalnym obcym akcentem:
- Bóg zapłać, Simonie. Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie
poradziła.
- Drobiazg, matko przełożona.
Sunday wpatrywała się jak urzeczona w anielską twarz
zakonnicy. Nie mogła się powstrzymać. Widywała mnóstwo pięknych
dziewczyn, od których roiło się w świecie mody, ale żadna nie
dorównywała urodą tej niezwykłej kobiecie. Matka przełożona była
wysoka i pełna wdzięku; wzbudzała posłuch i respekt, chociaż jej
wiek trudno było określić. Miała na sobie tradycyjny biały habit.
Nosiła złoty krzyżyk na łańcuszku, a u pasa spory pęk kluczy.
Szerokie, białe skrzydła kornetu ocieniały urodziwą twarz.
- Któż ci towarzyszy, Simonie? - zapytała matka przełożona.
Przewodnik dokonał oficjalnej prezentacji. Zakonnica uśmiechnęła się
promiennie i powitała Sunday najpierw w miejscowym języku,
następnie zaś po angielsku.
- Domyślam się, panno Harrington, że wybiera się pani na
północ w towarzystwie Simona.
- Owszem.
- Jest pani pod dobrą opieką.
Sunday miała nadzieję, że matka przełożona wie, co mówi.
- Czas ruszać - wtrącił przewodnik. - Musimy jeszcze odwiedzić
kilka innych miejsc. Chciałbym wyjechać z miasta, nim zacznie się
upał.
RS
49
Poczekaj chwilę - poprosiła zakonnica, wsuwając dłonie w
rękawy habitu. Zniknęła w klasztornej bramie. Simon wzruszył
ramionami i stwierdził:
- Matka przełożona zapomniała pewnie o listach. Często
dostarczam pocztę i rozmaite paczki do Chiang Mai.
- Coś mi się wydaje, że tym razem będzie to zupełnie inna
przesyłka - szepnęła Sunday, gdy wrota klasztoru uchyliły się
ponownie. Stanęła w nich młoda zakonnica trzymająca starą,
sfatygowaną walizeczkę i równie zniszczoną parasolkę. Była to
drobna, niepozorna dziewczyna. Miała na sobie habit identyczny jak
matka przełożona. Brakowało jej jedynie kluczy u pasa.
Po chwili do zgromadzonego pod kościelnym murem
towarzystwa przyłączyła się czcigodna przeorysza.
- Niech cię Bóg prowadzi, moje dziecko - powiedziała, robiąc na
czole swojej podopiecznej znak krzyża.
- Bóg zapłać, matko przełożona - odparła dziewczyna. Starsza
zakonnica zwróciła się do przewodnika i jego pasażerki:
- Wracajcie cali i zdrowi. Z Bogiem.
Nie czekając na odpowiedź, zniknęła za ciężką drewnianą furtą,
która zatrzasnęła się z donośnym hukiem. Młoda zakonnica
przyglądała się badawczo dwójce osłupiałych ze zdumienia
podróżnych.
- Zapewne matka przełożona nie wspomniała państwu, że
wybieram się na północ - stwierdziła tonem usprawiedliwienia. -
Niewątpliwie chciała to zrobić, ale tyle ma ostatnio spraw na głowie,
że całkiem zapomniała o mojej skromnej osobie.
RS
50
- Proszę się tym nie martwić, siostro - odrzekła ciepło Sunday. -
Wszystko pójdzie śpiewająco. Czeka nas udana podróż. Nazywam się
Sunday Harrington Pan Simon Hazard będzie naszym przewodnikiem.
- Obawiam się, że marna ze mnie śpiewaczka, ale postaram się
nie sprawiać kłopotu - dowcipkowała młoda zakonnica. - Czas się
przedstawić. Jestem siostra Agata Anna.
Simon umieścił w bagażniku zniszczoną walizeczkę. Siostra
Agata Anna wsiadła do auta.
- Proszę zapiąć pasy - nakazał swym pasażerom Simon, gdy
wszyscy zajęli miejsca. - Musimy jak najszybciej dostać się na drugi
koniec miasta, żeby odebrać Grimwade'ów.
- Któż to taki? - zapytały pasażerki zgodnym chórem. Trzy
kwadranse później Grimwade'owie przyłączyli się do wyprawy. Było
to młode australijskie małżeństwo. Podróżowali po Tajlandii i
Malezji.
- Postanowiliśmy zobaczyć kawałek świata, nim się
zestarzejemy. Wtedy nie będzie nam to sprawiać żadnej przyjemności,
prawda? - stwierdził żartobliwie Nigel Grimwade, chudy blondyn o
rzadkich włosach. Przez cały czas obejmował szczupłą talię
młodziutkiej, filigranowej małżonki.
- Po raz pierwszy wyjechaliśmy z Australii - dodała Millicent
Grimwade. - Państwo są Amerykanami? - wypytywała siedzących z
przodu pasażerów.
- Millie i ja chcielibyśmy kiedyś pojechać do Stanów, prawda,
skarbie? - wpadł jej w słowo Nigel Grimwade.
- Zwiedzimy Disney World - rozmarzyła się Millie.
RS
51
- I zobaczymy Statuę Wolności. - I Beverly Hills.
- I oceanarium na Florydzie. - Pani Grimwade otworzyła
torebkę, wyjęła z niej pomiętą chusteczkę i zabrała się do czyszczenia
okularów. - Czy pani często podróżuje, panno Harrington?
- Owszem.
- Wygląda pani jak modelka.
Uwaga współpasażerki zabrzmiała całkiem niewinnie. Zapewne
Australijka chciała powiedzieć Sunday miły komplement, ale młoda
projektantka nie czuła do niej sympatii. Millie Grimwade
doprowadziła do porządku okulary, wytarła nos, schowała chusteczkę
do torebki i dodała przymilnie:
- Chodzi mi o to, że jest pani wysoka i szczupła. W ogóle
świetnie się pani prezentuje.
- Dziękuję - odparła Sunday. Cóż innego mogła powiedzieć!
- Była pani modelką? - zagadnął Australijczyk, nie kryjąc
ciekawości.
- Owszem, jako młoda dziewczyna, ale to nie trwało długo.
Sunday usłyszała stłumiony chichot siedzącego obok niej
przewodnika. Następna uwaga Millicent Grimwade zabrzmiała
odrobinę złośliwie:
- Wydaje mi się, że kariera modelki trwa bardzo krótko.
Popularność szybko mija i trzeba szukać innego zajęcia. Czym się
pani teraz zajmuje?
- Jestem projektantką mody - wycedziła Sunday i zacisnęła usta.
Po cóż miałaby przekonywać tę antypatyczną parę, że
najpopularniejsze modelki nie narzekają na brak propozycji nawet po
RS
52
przekroczeniu trzydziestki, a nawet czterdziestki. Pani Grimwade
wyglądała jak smarkula, ale to wcale nie dodawało jej uroku. Sunday
odetchnęła z ulgą, gdy Grimwade'owie wzięli z kolei na spytki siostrę
Agatę Annę.
- Ilu pasażerów zamierza pan jeszcze zabrać, panie Hazard? -
zapytała, odwracając się do Simona.
- Tylko jednego.
Sunday z uwagą obserwowała profil przewodnika. Miał bardzo
ładne uszy. Nie za duże i nie za małe, przylegające do głowy.
Niespodziewanie poczuła silną pokusę, by dmuchnąć lekko w
kształtne ucho Simona Hazarda. Ciekawe, jak by się wówczas
zachował! Nie miała pojęcia, dlaczego przyszedł jej do głowy ten
zwariowany pomysł. Może upał i wilgotne powietrze wpływały na jej
usposobienie bardziej, niż przypuszczała. Skarciła się w duchu za tę
skłonność do nieodpowiedzialnych wybryków i zaczęła uważniej
słuchać wyjaśnień Simona.
- Jedziemy teraz na spotkanie z pułkownikiem Arturem Bantry.
- Będzie nas spora gromadka - stwierdziła Sunday.
- Większa, niż początkowo sądziłem - odparł Simon. - Siostra
Agata Anna dołączyła do nas całkiem niespodziewanie, a pułkownik
zgłosił się dopiero wczoraj po południu.
- Im towarzystwo liczniejsze, tym lepsza zabawa - odparła z
rezygnacją Sunday i odgarnęła włosy opadające na plecy. Żałowała,
że rano nie miała czasu, by zapleść je w warkocz.
- Ciekawa myśl - mruknął bez przekonania Simon.
RS
53
- Czuję się jak bohaterka kryminału Agaty Christie. Akcja jej
książek rozgrywa się często na statku, w luksusowym pociągu albo
podczas egzotycznej wyprawy. Niespodziewanie dochodzi do
tajemniczego morderstwa.
- Wszyscy wydają się podejrzani, ale nie dotyczy to rzecz jasna,
przewodnika, który jest człowiekiem godnym zaufania, ogromnie
zapracowanym i marnie opłacanym.
- Czyżby?- zapytała z powątpiewaniem Sunday.
- Oczywiście - rzekł stanowczo Simon, zerkając na nią z ukosa. -
Wydaje mi się, że w jednym z kryminałów morderczynią okazała się
urodziwa modelka.
- Wykluczone - stwierdziła panna Harrington, wzruszając
ramionami. - Bzdury wyssane z palca. - Zerknęła na przednie
siedzenie terenowego auta. Wkrótce będzie się musiała posunąć, by
zrobić miejsce pułkownikowi, co oznaczało, że wyląduje niemal na
kolanach Simona Hazarda! Dodała głośno: - Będziemy stłoczeni jak
sardynki w puszce.
- Proszę się nie martwić. Podczas moich wypraw obowiązuje
jedna podstawowa zasada: nawet w zatłoczonym samochodzie nie
wolno mordować współpasażerów - odparł z uśmiechem. W tej samej
chwili zatrzymali się przed luksusowym hotelem. U wejścia stał
nieskazitelnie ubrany dżentelmen w marynarce przypominającej
krojem mundur, na której widniały niezliczone baretki orderów. U
jego nóg leżał niewielki skórzany plecak. Świeżo wyczyszczone buty
lśniły jak lustro. Mężczyzna opierał się na lasce z mosiężną gałką.
- Pułkownik Bantry?
RS
54
- Owszem. Pan Simon Hazard? Przewodnik skinął głową.
- Wezmę pański bagaż.
- Nie trzeba, dam sobie radę. Dzięki, młody człowieku. Po
chwili plecak znalazł się w bagażniku. Artur Bantry usiadł przy oknie
na przednim siedzeniu auta.
- Przedstawię pana innym uczestnikom wyprawy - powiedział
Simon do pułkownika, który stanowił idealne wcielenie brytyjskiego
dżentlemena.
Sunday przysłuchiwała się rozmowom i obserwowała
wszystkich z uwagą. Przywitała się z nowym pasażerem nadzwyczaj
uprzejmie, chociaż nie dawało jej spokoju zdanie wypowiedziane
przez Simona poprzedniego dnia w świątyni odpoczywającego Buddy.
Pozory mylą.
Miała osobliwe przeczucie dotyczące współpasażerów. Otaczała
ich dziwna aura, którą trudno było określić. Nadzwyczaj irytujące
doznanie, Sunday czuła się jak na balu maskowym, gdzie każdy udaje
kogoś, kim nie jest...
RS
55
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Po namyśle Sunday zmieniła, zdanie. Podczas czterodniowej
podróży sfatygowanym autem terenowym Simona Hazarda doszła do
wniosku, że niesłusznie podejrzewała współpasażerów o skłonność do
mistyfikacji.
Uczestnicy wyprawy nie narzekali na brak niezwykłych wrażeń.
Trzęśli się w aucie na wyboistych drogach, umykali przed
ciężarówkami prowadzonymi po wariacku przez miejscowych
kierowców, odżywiali się przede wszystkim owocami ó grubej skórce,
by uniknąć drobnoustrojów powodujących rozstrój żołądka, nocowali
w przydrożnych zajazdach, a o higienę mogli zadbać w prymitywnych
łazienkach lub w chłodnym cieniu tropikalnych zagajników.
Siostra Agata Anna znosiła spokojnie wszelkie niewygody i nie
traciła dobrego humoru. Od czasu do czasu gawędziła ze
współpasażerami, najchętniej jednak studiowała grubą książkę pod
tytułem „Droga do świętości".
Grimwade'owie nie stanęli na wysokości zadania. Młodzi
małżonkowie byli dziecinni, ciekawscy, natarczywi i przesadnie czuli
wobec siebie. Na domiar złego gadali jak najęci.
Pułkownik stanowił ich całkowite przeciwieństwo; niezwykle
uprzejmy, dbając o dobre maniery, pełen rezerwy, nienaganny i
brytyjski w każdym calu.
Największym zaskoczeniem stał się dla Sunday Simon Hazard.
Była przygotowana na najgorsze, a tymczasem okazało się, że
RS
56
przewodnik znakomicie radzi sobie z gromadką pasażerów. Był
urodzonym przywódcą, wytrawnym dyplomatą, cierpliwym
mediatorem. Nie tracił nigdy dobrego humoru i sypał jak z rękawa
ciekawymi anegdotami o życiu w tropikalnej dżungli.
- Jak wspomniałem - powiedział z naciskiem, wracając do
rozmowy, którą zaczęli przed obiadem - słoń jest zwierzęciem...
- Nieprzewidywalnym - wpadła mu w słowo Sunday. Znała na
pamięć najważniejsze zasady dotyczące lasów tropikalnych. Simon
ukazał w uśmiechu olśniewająco białe zęby.
- Zapamiętałaś!
- Oczywiście.
- Proszę wszystkich o uwagę! - zawołał Simon, niespodziewanie
poważniejąc. — Jedziemy teraz do Lamphun, a stamtąd do Chiang
Mai i dalej do Mae Hong Son. Droga jest wąska, błotnista, w porze
deszczowej bardzo zdradliwa. - Sunday uświadomiła sobie, że na
północy często pada. Simon wspomniał o tym na początku wyprawy.
Wkrótce padła kolejna, dość zagadkowa informacja. - Ostatnio
zdarzają się tam... nieprzyjemne wypadki.
- Jakiego rodzaju? - zapytała zaniepokojona Sunday.
- Od czasu do czasu bandy krajowców napadają na turystów i
zabierają im zegarki albo trochę gotówki. Nie ma się czym
przejmować. Musimy po prostu zachować ostrożność.
- Co to znaczy?- nie dawała za wygraną coraz bardziej zbita z
tropu Sunday.
RS
57
- Trzeba ukryć wszystkie cenne przedmioty. Będziemy unikać
postojów. Gdybyśmy zostali napadnięci, proszę zachować spokój i w
ogóle się nie odzywać. Sam będę negocjował z szefem bandy.
- Od czasu do czasu musimy przystanąć - oznajmiła z naciskiem
Sunday.
Przewodnik wolno jechał drogą wspinającą się po zboczu
wzgórza.
- Przewidziałem krótkie postoje co dwie godziny. -Zerknął w
lusterko wsteczne, by sprawdzić reakcję siedzących na tylnym
siedzeniu pasażerów. - Czy są pytania?
- Wszystko jasne, kolego - odrzekł potulnie Nigel Grimwade.
- Zrozumieli państwo, o co mi chodzi? - Pasażerowie zgodnie
pokiwali głowami.- Pułkowniku, ma pan w tych sprawach duże
doświadczenie. Zechce pan coś dodać?
Brytyjczyk pokręcił głową i oznajmił:
- Odpowiem panu znanym od dawna powiedzeniem. - Wszyscy
nadstawili uszu. Pułkownik Bantry podkręcił wąsa. Sunday
zauważyła, że robi to, ilekroć jest zdenerwowany. Drżały mu ręce. -
„Mędrzec trzyma język za zębami i robi, co do niego należy".
- Jeszcze jedno przysłowie - mruknęła z westchnieniem Sunday.
- To cytat z pism Johna Seldena, angielskiego prawnika i
antykwariusza żyjącego w siedemnastym wieku - oznajmił pułkownik
z wymuszonym uśmiechem.
- Czym się zajmuje antykwariusz? - pisnęła zaciekawiona
Millicent Grimwade.
RS
58
- Kolekcjonuje lub sprzedaje stare przedmioty i książki -
wyjaśnił uprzejmie Artur Bantry, stukając laską w czubek lśniącego
jak lustro buta. Mimo czterodniowej podróży w trudnych warunkach
angielski dżentelmen wyglądał nienagannie.
- O rany, pan to ma głowę pełną książkowych mądrości!
Ciekawe, co na to pańska szanowna połowica! - wykrzyknęła młoda
Australijka.
Artur Bantry chrząknął i rzucił obojętnym tonem:
- Jestem kawalerem.
- Nic dziwnego - odrzekła teatralnym szeptem Millicent i
parsknęła śmiechem.
- Selden wypowiedział sporo trafnych uwag na temat
małżeństwa. Jedna z nich brzmi: „Tylko szaleńcy decydują się na
ślub" - oznajmił z satysfakcją pułkownik.
- Nie rozumiem - odparła po chwili pani Grimwade, marszcząc,
brwi z wysiłku.
- Nic dziwnego - odparł uprzejmie pułkownik, uśmiechając się
pod wąsem. Simon uznał, że najwyższa pora wtrącić swoje trzy
grosze, i zaczął pleść niestworzone historie o żyjących w dżungli
zwierzętach.
- Ale fantazjowałeś! - kpiła Sunday, próbując opanować
gwałtowny atak śmiechu. W trakcie podróży uznali za stosowne po
raz wtóry przejść na ty. Szli przez wilgotne zarośla, szukając
ustronnego miejsca.
- Przyznaję, że trochę zmyślałem, ale w moich historyjkach było
też ziarno prawdy.
RS
59
- Bez trudu opanowałeś sytuację, gdy zanosiło się na awanturę.
- Naprawdę groziła nam wielka kłótnia? - zapytał z uśmiechem
Simon. Udawał, że nie wie, o co chodzi.
- Nasza słodka pani Grimwade i pułkownik Bantry gotowi byli
skoczyć sobie do oczu.
- Czyżby?
- Oczywiście.
- Pamiętaj o podstawowej zasadzie obowiązującej w czasie
prowadzonych przeze mnie wypraw - powiedział z naciskiem Simon.
- Jasne. Nie wolno mordować współpasażerów, zgadłam?
- To wcale nie jest takie zabawne, Sunday. Mogą być kłopoty -
odparł Simon, poważniejąc.
- Czyżbyś stracił nagle poczucie humoru? - spytała zdziwiona
Sunday. Simon przyznał w duchu, że od pewnego czasu nadrabia
miną. Sunday niespodziewanie zmieniła temat. - Czy musisz deptać
mi po piętach nawet wówczas, gdy udaję się... na stronę? - zapytała,
gdy maszerowali przez zagajnik.
- Oczywiście. To należy do obowiązków przewodnika - odparł
Hazard, wzdychając ciężko.
- Nie sądzisz, że równie dobrze mogłaby mi towarzyszyć siostra
Agata Anna lub pani Grimwade? - mruknęła Sunday. Po chwili
namysłu dodała: - Nie, słodka Millicent nie wchodzi w rachubę.
- Siostrzyczka wcale nie miała ochoty ruszać się z auta, a pani
Grimwade pomknęła w zarośla z ukochanym małżonkiem, nie
oglądając się na innych. Pułkownik zwykł sam troszczyć się o swoje
RS
60
potrzeby i bezpieczeństwo. Z tego wynika, że ja musiałem ci
towarzyszyć. W czasie podróży jestem za ciebie odpowiedzialny.
Zirytowana Sunday wymamrotała coś niezrozumiale. Simon
dodał:
- Przy mnie nic ci się nie stanie. Mam broń. Sunday stanęła jak
wryta. Po chwili odwróciła się na pięcie i spojrzała swemu
przewodnikowi prosto w oczy.
- Przez cały czas nosisz przy sobie pistolet?
- Nie tylko - odparł spokojnie. Panna Harrington była wyraźnie
zbita z tropu. Simon pochylił się i dotknął cholewy wysokiego buta. -
Noszę tu nóż myśliwski; pożegnalny upominek od rodziny. Ostrze ma
ponad dwanaście centymetrów i tnie wszystko jak masło.
- Poranisz sobie nogę! - zaniepokoiła się nie na żarty jego
towarzyszka. Spoglądała na Hazarda szeroko otwartymi zielonymi
oczyma.
- W cholewkę buta wszyty został specjalny schowek. Pistolet
noszę pod koszulą. - Simon sięgnął do ukrytej kabury i wyjął z niej
mały rewolwer typu baretta. - Niepozorny, ale skuteczny - zapewnił
sprawdzając dwukrotnie, czy broń jest zabezpieczona.
- Schowaj to - mruknęła Sunday. Zadrżała pomimo tropikalnego
upału i potarła dłońmi ramiona. Simon posłusznie włożył rewolwer do
kabury. Niespodziewanie przyszło mu do głowy, że nadarza mu się
doskonała sposobność, by objąć ramieniem wystraszoną klientkę.
Miał nadzieję, że nie skończyłoby się na przyjacielskim uścisku.
Sunday obrzuciła go badawczym spojrzeniem i oparła dłonie na
biodrach. Zirytowana, tupnęła nogą w lekko wilgotną ziemię. Simon
RS
61
zauważył, że jego klientka prezentuje się znakomicie w
dopasowanych dżinsach.
- Mogę wiedzieć, co cię tak rozbawiło?
- Wykluczone - odparł stanowczo. Miał nadzieję, że Sunday nie
domyśli się, w czym rzecz.
- Może jednak wydusisz to z siebie? - odparła, mrużąc swoje
zielone kocie oczy.
- Nie! Wyznanie tego byłoby dla mnie zbyt krępujące. - Umilkł z
obawy, że powie za dużo. Na policzkach Sunday pojawiły się
rumieńce.
- Skoro o tym mowa, nie sądzisz, że ja również mogę się czuć
skrępowana? Potrzebuję chwili samotności, a ty mi depczesz po
piętach.
- Odwrócę się plecami.
Natychmiast spełnił obietnicę i czekał cierpliwie, rozmyślając o
problemach związanych z wyprawą. Drgnął, kiedy Sunday położyła
dłoń na jego ramieniu. Oboje wy-buchnęli śmiechem. Simon poczuł
miłe ciepło w okolicy serca. Panną Harrington śmiała się uroczo.
Ruszyli w stronę drogi. Simon obserwował ukradkiem idącą
obok niego dziewczynę. Nie dostrzegł ani śladu makijażu. Długie
włosy pod wpływem wilgotnego powietrza zwijały się w naturalne
loki. Gdy opuścili Bangkok, Sunday przestała się stroić. Paradowała
na okrągło w tym samym swetrze i dżinsach, a mimo to Simon gotów
był przysiąc, że nie spotkał dotąd równie atrakcyjnej kobiety.
Ze strony Sunday Harrington groziło mu poważne
niebezpieczeństwo. Wytrącała go z równowagi. To przez nią był na
RS
62
najprostszej drodze do złamania solennych obietnic i postanowień,
które podjął przed rokiem. Kilkutygodniowa wędrówka po Tajlandii
w towarzystwie rudowłosej piękności to wyjątkowo ryzykowne
przedsięwzięcie.
Simon doskonale pamiętał, że w marynarce określano w ten
sposób zadania wymagające żelaznych nerwów i wielkiej odporności
psychicznej. Ilekroć stawała mu przed oczyma smukła postać w
wyzywającym bikini, czuł wielką pokusę, by na kształtnych piersiach
i zgrabnych pośladkach, okrytych niegdyś skrawkami czerwonej
tkaniny, położyć swoje dłonie. Jaka szkoda, że miał tylko dwie ręce...
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Mógłby okryć...
pocałunkami tę uroczą dziewczynę. Na samą myśl o śmiałych
pieszczotach poczuł się nieswojo.
- To wygląda podejrzanie - mruknęła Sunday.
- Co takiego? - zapytał niezbyt przytomnie wyrwany z
erotycznych fantazji Simon. Sunday wskazała ręką widoczny między
drzewami kawałek drogi.
Simon objął jednym spojrzeniem samochód terenowy
zaparkowany na poboczu i stojącą w odległości dwudziestu metrów
ciężarówkę, która uniemożliwiała przejazd. Zaklął cicho.
- Co się stało? - zapytała Sunday.
- Musimy natychmiast wrócić do auta.
- Simonie, o co chodzi? - nie dawała za wygraną Sunday, gdy
biegli do samochodu.
- Rób dokładnie to, co mówię.
- Boję się.
RS
63
- I słusznie. Wsiądź do auta i dopilnuj, żeby nikt się z niego nie
ruszał - burknął Simon.
- Dlaczego? - spytała krótko.
Simon milczał przez chwilę. Łudził się nadzieją, że przecenia
niebezpieczeństwo, ale w gruncie rzeczy nie miał złudzeń.
- To napad - wyjaśnił.
RS
64
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Święci pańscy! Co to za ludzie? - zapytała nerwowym szeptem
siostra Agata Anna, gdy Sunday wsiadła do auta i pospiesznie
zamknęła za sobą drzwi.
- Rzezimieszki spod ciemnej gwiazdy - wtrącił pułkownik
Bantry. - Takie odniosłem wrażenie.
- Simon jest tego samego zdania - odparła spokojnie Sunday. -
Powiedział, że to napad.
- O mój Boże, na pewno nas pozabijają! - lamentowała Millicent
Grimwade. - Zabiorą nam wszystko, zbiją na kwaśne jabłko i zostawią
w środku dżungli na pewną śmierć.
Wybuchnęła płaczem i objęła kurczowo swego małżonka.
Reszta podróżników przyjęła jej reakcję bez zdziwienia. Sunday
unikała zwykle ostrych słów, ale tym razem na nic by się zdało
owijanie w bawełnę.
- Niech się pani natychmiast przestanie wygłupiać -burknęła
szorstko. - Śmierć nam nie grozi.
- Skąd ta pewność? - dobiegł ją z tyłu stłumiony głos.
- Simon wie, co robi - odparła stanowczo.
- Domyślam się, że darzy pani naszego przewodnika dużym
zaufaniem - stwierdził Artur Bantry, obrzucając pannę Harrington
taksującym spojrzeniem.
- Simon Hazard zna te okolice jak własną kieszeń.
RS
65
Mówi płynnie językiem krajowców, rozumie ich mentalność i
zwyczaje. Jako przewodnik, nie ma sobie równych - stwierdziła z
naciskiem.
- Matka przełożona ufa mu bez zastrzeżeń - wtrąciła siostra
Agata Anna, która siedziała nieruchomo z rękoma zaciśniętymi na
książce.
- Szkoda, że w niczym nie mogę mu pomóc. Okropne jest to
poczucie bezradności - powiedziała Sunday, bardziej do siebie niż do
współpasażerów. Po chwili zagadnęła emerytowanego wojskowego: -
Pan ma na imię Artur, prawda?
- Owszem, nazywam się Artur Egbert Bantry. Noszę imię
legendarnego króla Anglii, przewodzącego niegdyś rycerzom
Okrągłego Stołu - oznajmił z dumą i wzruszeniem:
- Drogi panie Bantry, jaka szkoda, że nie ma pan solidnego
miecza jak tamci rycerze stwierdziła z westchnieniem Sunday.
- I tu się pani myli - odparł pułkownik. Odkręcił mosiężną gałkę
laski. Oczom zdumionych pasażerów ukazało się cienkie ostrze
krótkiej szpady. - Noszę to przy sobie na wszelki wypadek.
- O rany! Niezły majcher, kolego - jęknął Nigel Grimwade. -
Lepiej go schować, nim ktoś zostanie ranny.
- Słusznie, proszę schować tę broń. Simon na pewno sobie
poradzi z tymi łotrami.
- Jest uzbrojony? - dopytywał się pułkownik, mrużąc oczy.
- Oczywiście. Nosi rewolwer typu baretta w kaburze na plecach i
nóż myśliwski ukryty w bucie, lecz nie sądzę, żeby musiał się nimi
posłużyć - stwierdziła Sunday, próbując uspokoić współpasażerów.
RS
66
Obserwowała uważnie Simona pogrążonego w rozmowie z
uzbrojonym po zęby mężczyzną w wojskowej czapce, który wyglądał
na przywódcę bandy. Za nim stało kilku jego podwładnych.
- Ciekawe, o czym rozmawiają - szepnęła zamyślona. Dyskusja
była ożywiona.
Niespodziewanie zaczęło padać. Strugi deszczu spływały po
szybach auta. Sunday nie odważyła się włączyć wycieraczek, choć
coraz trudniej było jej obserwować Simona i jego rozmówcę.
Kątem oka dostrzegła jakieś sylwetki wyłaniające się z lasu i
wstrzymała oddech. Była przerażona. Na drodze pojawili się czterej
mężczyźni uzbrojeni w maczety i karabiny. Banda była liczniejsza,
niż sądzili uczestnicy wyprawy.
Sunday nie miała pojęcia, czy Simon zauważył czwórkę
krajowców. Ciekawe, czy poradziłby sobie łatwiej, gdyby u jego boku
pojawiła się niespodziewanie rosła kobieta, wyższa o głowę od tych
azjatyckich kurdupli. Wszystko wskazywało na to, że Nigel i
pułkownik nie kwapią się z pomocą.
- Panie Bantry, pan tu rządzi - powiedziała stanowczo Sunday. -
Jeśli sprawy przybiorą niekorzystny obrót, proszę uruchomić auto i
uciekać, gdzie pieprz rośnie.
- Słucham? - wyjąkał Artur Bantry.
- Powtarzam, jeśli będzie źle, proszę ratować siebie i innych -
powtórzyła z irytacją Sunday.
- Co pani chce zrobić? - zapytała Millicent Grimwade, prostując
się i odgarniając włosy z zapłakanej twarzy.
- Pomóc Simonowi.
RS
67
- Niech panią Bóg prowadzi - powiedziała uroczyście młoda
zakonnica.
- Dzięki, siostro.
Sunday wysiadła z auta, odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić,
wymamrotała kilka słów zachęty, by nabrać pewności, że postępuje
właściwie, i ruszyła w kierunku Simona rozmawiającego z
bandziorami na środku drogi.
Cholera jasna! Co tej dziewczynie strzeliło do głowy?
Powiedział jej przecież wyraźnie, że cokolwiek się stanie, ma
pozostać w aucie. Gdyby, nie posłuchała, przysporzyłaby mu tylko
kłopotów. Negocjacje z szefem bandy niebezpiecznie się przeciągały.
Simon daremnie próbował wytargować bezpieczny przejazd dla
swoich podopiecznych. Obecność kobiety z pewnością pogorszy tylko
sytuację, zwłaszcza że rabusie z pogranicza nie spotkali dotąd
dziewczyny tak pięknej, oryginalnej i zniewalającej jak Sunday
Harrington.
Napastnicy zwracali się do niego po rajsku, a między sobą
paplali w miejscowych dialektach, używanych powszechnie na
pograniczu. Simon podejrzewał, że przywódca bandy zna angielski,
podobnie jak część jego ludzi. Nie miał pojęcia, jak ostrzec
nadchodzącą Sudany, że pakuje się w kłopoty. Miał nadzieję, że zdoła
jej dać jakiś sygnał, i modlił się w duchu, aby pojęła, co chodzi.
- Powiedziałem, że masz zostać w aucie - mruknął półgłosem,
gdy podeszła bliżej.
RS
68
Sunday stanęła obok przewodnika, popatrzyła mu w oczy i
uśmiechnęła się promiennie, mimo to Simon od razu spostrzegł, że
jest zaniepokojona.
- Zastanawiałam się, co cię tutaj zatrzymało.
- Mam kilka spraw do omówienia z tymi ludźmi oraz ich szefem,
panem Ho.
- Ich przywódca nazywa się Ho?
- Owszem. - Simon wskazał niskiego mężczyznę z wielkim
karabinem. Popatrzył na szefa bandy, najwyższym wysiłkiem woli
tłumiąc nerwowy śmiech. Ho! Ho! Ho! Na szczęście Sunday
przyglądała się krajowcom z kamienną twarzą.
- Czyżby samochód tych panów odmówił posłuszeństwa? -
zapytała niewinnie, zerkając na ustawioną w poprzek drogi mocno
sfatygowaną ciężarówkę.
- Pogadam z nimi na ten temat. - Simon oznajmił po tajsku, że
młodą damę niepokoi stan techniczny blokującego przejazd
samochodu. Ho odpowiedział potokiem obco brzmiących słów,
którym towarzyszyło energiczne wymachiwanie rękoma oraz...
półautomatycznym karabinem. Ho trajkotał nieprzerwanie przez kilka
minut. Potem nastąpiła krótka przerwa.
- Ciężarówka wcale nie jest zepsuta - streścił jego wywody
Simon.
- W takim razie ten pan z pewnością będzie na tyle uprzejmy, by
ją zaparkować na poboczu drogi i umożliwić nam przejazd - oznajmiła
Sunday, starannie dobierając słowa. - Wiadomo, że mężczyzna
RS
69
odważny i mądry nie atakuje kobiet ani ludzi bezbronnych. Czytałam
o tym w rozmaitych sławnych dziełach.
Ubawiony Simon chętnie zapytałby o tytuły książek i nazwiska
autorów. Podziwiał spryt dziewczyny, która zwracała się
bezpośrednio do przywódcy bandy, jakby zakładała, że rozumie każde
jej słowo. Prawdopodobnie tak było w istocie.
Ho odezwał się ponownie. Simon odpowiedział i przetłumaczył
krótką wymianę zdań.
- Przywódca tej grupy pyta, czy wieziemy... mak lub makowiny.
- Słucham?- Sunday nie kryła zdumienia.
- Ma chyba na myśli opium.
- Coś podobnego!
- Zapewniłem go, że nie posiadamy żadnych narkotyków - dodał
Simon.
- Jak można nas podejrzewać o przewóz opium! - zawołała
panna Harrington, krzywiąc się z niesmakiem. -Mamy w walizkach
jedynie trochę ubrań i rzeczy osobistych. Wystarczy rzut oka, by się
przekonać, że jesteśmy zwykłymi turystami. Ci panowie zauważyli
chyba wśród nas zakonnicę, która udaje się do szpitala w Chiang Mai.
To powinno ich przekonać.
Jeden z napastników podszedł bliżej i zaczął trajkotać w
miejscowym dialekcie. Potem wskazał palcem pannę Sunday
Harrington. Ho przetłumaczył długą tyradę na tajski. Złodzieje
wpatrywali się uważnie w urodziwą Amerykankę.
- O co im chodzi? - zapytała dziewczyna.
RS
70
- Chcą wiedzieć, czy to jest twój naturalny kolor włosów, czy też
ufarbowałaś je sokiem z czerwonej jagody.
- Nie są farbowane - stwierdziła z oburzeniem Sunday, dotykając
swoich włosów.
Kolejny mężczyzna wysunął się do przodu i zaczął mamrotać,
szczerząc w uśmiechu mocno przerzedzone zęby.
- Pyta, czy wszyscy Amerykanie są równie wysocy jak my.
Sunday wyprostowała się, uniosła wysoko głowę i spojrzała z
góry na niskiego człowieczka.,
- Szkoda, że nie znam ich języka - mruknęła. - Powiedziałabym,
że jesteśmy narodem olbrzymów.
- Sądzę, że i tak zrozumiał twoją odpowiedź - stwierdził kpiąco
Simon.
Ho przywołał swoich ludzi. Młodzi mężczyźni, którzy niedawno
wyszli z lasu, podeszli do Amerykanów. Przywódca bandy nie
odrywał wzroku od Sunday. Hazard był coraz bardziej zaniepokojony.
Po chwili Ho znowu przemówił. Simon wysłuchał z uwagą jego
słów. Kiedy zrozumiał, o co chodzi, wiedziony nagłym impulsem
objął Sunday i przyciągnął ją do siebie.
- Co cię napadło? - szepnęła zdziwiona dziewczyna.
- Ten facet złożył mi pewną propozycję. Chodzi o ciebie -
powiedział zakłopotany Simon, obawiając się gwałtownej reakcji
swojej towarzyszki podróży.
- O mnie?
RS
71
Simon był wściekły. Czuł, że krew uderza mu do głowy, ale
musiał zachować kamienną twarz. Od tego zależało ich
bezpieczeństwo.
- Powiedziałem panu Ho, że nasze zwyczaje nie pozwalają mi na
przyjęcie jego oferty.
- Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej? - burknęła Sunday. Jej
zielone oczy pociemniały ze złości.
- Oznajmiłem, że nie mogę cię sprzedać.
- Nie możesz - stwierdziła, energicznie kręcąc głową. Simon
przytulił ją mocniej. Sunday drgnęła, czując ciepło jego ciała.
Hazardowi przemknęło przez myśl, że przyjemnie jest trzymać ją w
ramionach. Idealnie do siebie pasowali. Zaklął cicho. Mimo woli
zadawał sobie pytanie, czy stanowiliby dobraną parę.
Później będzie czas, by się o tym przekonać, pomyślał. Jeśli
wyjdą cało z opresji, na pewno znajdą do tego sposobność.
- Wyjaśniłem, że w naszym kraju nie wolno mężczyźnie
sprzedawać... żony. - Sunday przyjęła te słowa z miną wytrawnego
pokerzysty. Simon podziwiał jej spokój.- Poza tym, moim zdaniem,
dwie świnie to stanowczo zbyt niska cena za kobietę taką jak ty.
- Dwie... świnie? - wykrztusiła z najwyższym oburzeniem.
W tej samej chwili ponownie zaczęło padać. Nie mogło być
gorzej. W mgnieniu oka przemokli oboje do suchej nitki. Sweter i
dżinsy oblepiły ciasno smukłą postać dziewczyny.
- Jestem zupełnie mokra - poskarżyła się tonem obrażonej
księżniczki. Zadrżała i skuliła się z zimna. - Musimy wracać do auta.
Trzeba ruszać do Chiang Mai.
RS
72
- Przeziębisz się, kochanie - powiedział troskliwie Simon,
obejmując ją mocniej.
- Umrę tu z zimna, najdroższy - lamentowała Sunday, szczękając
zębami. Ho machnął ręką.
- Możecie jechać - rzucił w swoim języku. Simon wiedział, że
nie należy przeciągać struny, ale ciekawość okazała się silniejsza.
- Co pana skłoniło do podjęcia takiej decyzji?
Ho opuścił lufę karabinu, uśmiechnął się tajemniczo i odparł w
swoim języku:
- Ta młoda dama miała rację. Mężczyzna odważny i mądry nie
atakuje kobiet ani bezbronnych turystów.
Przywódca bandy polecił swoim podwładnym przesunąć
ciężarówkę.
- Dziękuję, panie Ho - odrzekł uprzejmie Simon w miejscowym
języku. Złodziej ruszył ku zaroślom dumny jak paw. Nagle odwrócił
głowę i rzucił przez ramię:
- Dam ci za tę kobietę trzy świnie, zgoda?
- To korzystna propozycja, ale za nic w świecie nie rozstanę się z
moją żoną. - Simon wzruszył ramionami. - Oczarowała mnie.
- To niezwykła kobieta - przyznał szef bandy.
- Słuszna uwaga. - Simon odwrócił się i pospieszył do auta,
ciągnąc za sobą pannę Harrington.
- Co powiedział ten łobuz? - zapytała szeptem Sunday. Nie
zrozumiała ani słowa; mężczyźni rozmawiali po tajsku.
- Pozwolił nam odjechać.
- 1 co jeszcze?
RS
73
- Zaproponował mi za ciebie aż trzy świnie - powiedział Simon,
obejmując ją ramieniem. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Nie
martw się. Odrzuciłem jego propozycję.
- Przestań się wygłupiać - burknęła Sunday, osłaniając twarz
przed zacinającym deszczem. - Mógłbyś mi przynajmniej
podziękować.
- Za co? - odparł Simon marszcząc brwi.
- Dzięki mnie wyszedłeś cało z tej opresji - stwierdziła, patrząc
na niego znacząco.
- Nie sądzisz chyba.
- Ależ tak!
Simon nie mógł pozwolić, by ta zarozumiała pannica sądziła, że
wyciągnęła go z kłopotów. Gdy raz wbije sobie coś takiego do głowy,
będzie mu to wypominać do końca życia.
- Doskonale sobie radziłem, póki się nie wtrąciłaś.
- Czyżby?
- Oczywiście. - Simon odetchnął głęboko, próbując odzyskać
spokój. - Kazałem ci pozostać w aucie. Dlaczego mnie nie
posłuchałaś?
- Uznałam, że trzeba odwrócić uwagę tych bandziorów. To był
jedyny sposób, żeby ci pomóc.
- Doprawdy? - Simon nie wierzył własnym uszom. Targały nim
sprzeczne uczucia. Nie wiedział, czy wolałby udusić tę wariatkę, czy
też zasypać ją pocałunkami. A może jedno i drugie? - To miała być
pomoc?
- Znasz inne określenie?
RS
74
- Jasne: czyste wariactwo.
- Nonsens! Byłeś sam przeciwko... - Sunday szybko liczyła
bandytów - siedmiu czy też ośmiu dobrze uzbrojonym mężczyznom.
Siłą nic byś nie zdziałał. Należało okazać trochę sprytu.
- Chcesz powiedzieć, że we dwoje mieliśmy większe szanse? -
ironizował Simon.
- Chyba tak - odparła Sunday, zagryzając wargi. Simon
przystanął i spojrzał jej prosto w oczy.
- Z tego wniosek, że twoja smukła postać, ruda czupryna i
zielone oczy wprawiły ośmiu uzbrojonych po zęby łajdaków w takie
osłupienie, że nie tknęli mnie nawet palcem.
- Skoro tak stawiasz sprawę, rzeczywiście zachowałam się jak
idiotka- przyznała Sunday.
- Bo zachowałaś się idiotycznie! - krzyknął Simon. Sunday
zamrugała powiekami.
- Dlaczego na mnie krzyczysz?
Rzeczywiście wrzeszczał jak opętany.
- Jestem wściekły. Omal nie umarłem ze strachu. - Ujął w dłonie
jej twarz. - Strasznie się o ciebie bałem. Co gorsza marzę, by cię
pocałować i gdyby nie to, że mamy sporą widownię, zrobiłbym to
natychmiast.
Sunday patrzyła mu w oczy, nie zważając na strugi deszczu
spływające po twarzy. Simon delikatnie odgarnął mokre kosmyki
przylepione do bladych policzków i szepnął czule:
- Kompletna wariatka.
RS
75
- Chyba muszę przyznać ci rację - odparła, uśmiechając się
niepewnie. - Mam pewną propozycję. To samo poradziłam niedawno
pułkownikowi.
- Zamieniam się w słuch.
- Uciekajmy stąd, gdzie pieprz rośnie.
- Z ust mi to wyjęłaś - przyznał Simon. Szybko popędzili w
stronę auta.
RS
76
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Przeklęci dezerterzy - mamrotała Sunday, wychodząc z
hotelowego pokoju. Była umówiona z Simonem.
Od nieprzyjemnej przygody na drodze minęło kilka dni. Sunday
była wypoczęta. Miała na sobie zupełnie suche, nieskazitelnie czyste i
bardzo eleganckie ubranie. Czekała ją wyprawa na słynny bazar w
Chiang Mai.
Niestety, była jedyną osobą, która postanowiła obejrzeć
miejscowe atrakcje w towarzystwie znakomitego przewodnika.
Nieobecność siostry Agaty Anny była, rzecz jasna, usprawiedliwiona.
Po przybyciu do miasta zakonnica natychmiast udała się do szpitala.
Simon dostarczył tam również paczkę z lekarstwami.
Millicent i Nigel Grimwade'owie nie mieli nic na swoją obronę;
po prostu zwiali niczym szczury z tonącego okrętu. Zrezygnowali z
noclegu, który zarezerwował dla nich Simon. Woleli od razu jechać na
lotnisko i wrócić do Bang-koku. Nie zmienili nawet ubrań.
- I dobrze. To nudziarze - stwierdziła półgłosem Sunday,
zarzucając na ramię czerwoną torebkę. Pułkownik Bantry również
zdezerterował, chociaż się tego po nim nie spodziewała. Spotkał
rzekomo w mieście szkolnego kolegę imieniem Bunky i postanowił
spędzić trochę czasu w jego towarzystwie, co oznaczało rezygnację z
udziału w wyprawie prowadzonej przez Simona. Angielski
dżentelmen poinformował o tym przewodnika podczas śniadania.
RS
77
Sunday była wściekła na współpasażerów; chodziło jej o
Simona. Ich rezygnacja oznaczała poważny uszczerbek w jego
dochodach. Z pewnością liczył na godziwe honorarium za
kilkutygodniową ekspedycję zorganizowaną dla Grimwade'ów i
pułkownika. Okazało się niespodziewanie, że Sunday będzie jedyną
jego klientką.
Czekała ich poważna rozmowa o pieniądzach. Sunday miała ich
w nadmiarze, Simona czekały spore kłopoty finansowe.
- Jak poruszyć drażliwy problem tak, by nie ucierpiała z tego
powodu jego męska duma? - zastanawiała się głośno, przemierzając
hol.
- Czyja męska duma? - dobiegł ją niespodziewanie znajomy
niski głos. Sunday poczuła, że się rumieni. Odwróciła głowę.
- Witaj, Simonie!
- Cześć, Sunday - odrzekł przewodnik marszcząc brwi. - Kogóż
to nie chciałabyś urazić? O jaki drażliwy problem chodzi?
- Och, to drobiazg - odparła, lekceważąco machając ręką.
- Czyżby? - zapytał z niedowierzaniem. - Nie jestem tego
pewny. Po dramatycznych przeżyciach minionego tygodnia nie
powinniśmy mieć przed sobą żadnych tajemnic - dodał z wyrzutem.
Sunday była innego zdania. Miała kilka sekretów, które chciała
zachować tylko dla siebie. Spaliłaby się ze wstydu, gdyby Simon jakiś
cudem poznał niektóre z jej myśli! Czuła się przy nim niepewnie; była
zbita z tropu, a nawet trochę zażenowana.
- O co chodzi, Sunday? - nie dawał za wygraną. Czule musnął jej
ramię; całkiem przypadkowy, niemal mimowolny gest.
RS
78
- O pieniądze - mruknęła dziewczyna.
- Proszę? - Simon najwyraźniej nie zrozumiał, o co jej chodzi.
- Rusz głową, mój drogi. Pomyśl o dolarach, frankach, rupiach,
markach, a przede wszystkim o miejscowej walucie.
- Dlaczego?
- Obawiam się, czy cię będzie stać...
- Na co?
- Na wszystko, co niezbędne w podróży.
- Nie rozumiem.
- Posiłki, benzyna, noclegi...
- Cytujesz ogłoszenia, które widziałaś przy autostradzie? - rzucił
kpiąco.
- Sądzę, że możesz wkrótce mieć poważne kłopoty finansowe,
skoro większość pasażerów zrezygnowała z wyprawy.
- Rozstałem się z nimi bez żalu, przynajmniej jeśli chodzi o
Grimwade'ów - przyznał Simon. W tej sprawie byli zatem
jednomyślni. - Co do pułkownika, to przyzwoity facet, chociaż trzyma
się na dystans. Typowy Anglik,
- Liczyłeś na większą zapłatę - przypomniała Sunday mierząc go
badawczym spojrzeniem.
- Oczywiście.
- Nie wydajesz się zmartwiony poniesioną stratą.
- Masz rację. - Zamilkł na chwilę, a potem dodał: -Chyba wiesz,
co się mówi o pieniądzach.
- To przyczyna wszelkiego zła, prawda?
RS
79
- Moje ulubione motto brzmi: „Łatwo przyszło, łatwo poszło".
Pieniądze nie są takie ważne - dodał, wzruszając ramionami. - Jako
przewodnik, muszę brać pod uwagę rozmaite okoliczności. Wszystko
może się zdarzyć.
Sunday z uwagą popatrzyła na Hazarda. Wyglądał inaczej niż
zwykle. Nagle pojęła, co się zmieniło.
- Nie włożyłeś swojej marynarskiej czapki!
Simon potwierdził jej spostrzeżenie skinieniem głowy i odgarnął
ciemne falujące włosy.
- Powinienem się ostrzyc - mruknął.
Sunday energicznie przytaknęła. Zauważyła to już pierwszego
dnia.
- Z pewnością w Chiang Mai znajdziesz jakiegoś fryzjera.
- Oczywiście. Problem w tym, że miejscowi fachowcy
wszystkich strzygą tak samo - odparł z uśmiechem. -Gdybym oddał
się w ich ręce, zostałbym ogolony na zero jak buddyjski mnich i
zacząłbym się pewnie zachowywać niczym któryś z nich.
- Nie ma obawy. Nawet gdybyś był łysy jak kolano, z pewnością
nie mógłbyś uchodzić za świątobliwego ascetę - stwierdziła z
naciskiem Sunday.
- Przypomnij mi, żebym cię później zapytał, co miały oznaczać
te zagadkowe słowa - rzucił kpiąco, gdy wyszli z hotelu na zatłoczoną
ulicę. - Gotowa do wielkich zakupów? Uprzedzam, że to będzie
ciężka harówka.
- Zaczynajmy.
RS
80
Wkrótce stanęli u wejścia na bazar. Zapadał zmierzch, ale
miejscowe targowisko czynne było przez całą noc. Przed Sunday
otwierał się nieznany, egzotyczny świat, rozjaśniony blaskiem
mosiężnych latarni. W ich blasku ujrzała stragany oferujące
egzotyczne owoce i kwiaty, wymyślne stroje haftowane w ogniste
smoki, barwne ptaki i groźne chińskie tygrysy. W powietrzu unosiła
się woń orientalnych potraw, a sprzedawcy i kupujący pokrzykiwali w
nie znanych Sunday językach. Kury gdakały, beczały owce, piszczały
małpy, rozlegał się dźwięk dzwonków wiszących na krowich szyjach.
Wokół panowało spore zamieszanie. Kicz i codzienność sąsiadowały
z arcydziełami wschodniego rękodzieła, a kontrasty zapierały dech w
piersiach.
Rozgorączkowana Sunday chłonęła egzotyczne wrażenia. Jej
wzrok biegł od tkaczki pracującej nad barwnym kilimem do
brzęczących naszyjników z monet nanizanych na sznurek tak
zręcznie, że ozdoba sprawiała wrażenie strugi płynnego srebra.
Panna Harrington oraz jej przewodnik wędrowali od straganu do
straganu. Projektantka mody szukała ciekawych drobiazgów,
dyskutowała z rzemieślnikami, którzy mieli dostarczyć jej większe
partie swoich wyrobów. Zamierzała ozdobić nową kolekcję
oryginalnymi dodatkami. Po długiej wędrówce natknęli się w końcu
na stragan z autentycznym tajlandzkim jedwabiem. Różowe i
czerwone tkaniny połyskiwały w świetle latarni.
- Twoje ulubione kolory - zauważył Simon.
Obok piętrzyły się bele materiału w najróżniejszych odcieniach
zieleni, brązu i żółci. Sunday nie mogła od nich oderwać wzroku.
RS
81
Oczyma wyobraźni widziała stroje uszyte z czystego wschodniego
jedwabiu.
- Właśnie tego szukałam - oznajmiła, ciesząc się jak dziecko.
Ścisnęła mocno rękę przewodnika. - Wszystko, co dziś zamówiłam,
idealnie harmonizuje z tymi jedwabiami. Och, Simonie, to więcej, niż
sobie wymarzyłam.
- Zapewniam cię, że będzie więcej podobnych niespodzianek -
szepnął, pochylając się w jej stronę.
Sunday dostrzegła nagle kątem oka znajome sylwetki. Jakaś para
stanęła przy straganie w odległym kącie bazaru. Znajdowali się zbyt
daleko, by mogła przyjrzeć się rysom twarzy, lecz mimo to gotową
była przysiąc, że już widziała tych ludzi. Przez chwilę miała wrażenie,
że to Grimwade'owie, ale po chwili doszła do wniosku, że musiała się
pomylić. Młodzi Australijczycy odlecieli do Bangkoku przed dwoma
dniami.
Z drugiej strony jednak...
Sunday zamierzała wspomnieć Simonowi o tym, co spostrzegła,
ale niespodziewanie spadła jej na policzek kropla deszczu, potem
następna i jeszcze jedna. Nad straganami jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki wyrosły barwne parasole. Po chwili rozpadało
się na dobre.
- Trzeba uciekać - stwierdził Simon, chwytając rękę Sunday. -
Tam! - krzyknął, ciągnąc ją w stronę ciemnych, szeroko otwartych
drzwi.
- Czy ktoś tu mieszka? - spytała, zaglądając w okna niskiego
domku. Wpadli do jakiejś chaty.
RS
82
- Nie, lokatorzy dawno się stąd wynieśli - odparł z
roztargnieniem Simona patrząc jej prosto w oczy. Czuła na policzku i
włosach jego gorący oddech pachnący mocną kawą, którą wypili po
wczesnej kolacji. Nagle Simon objął dłońmi twarz Sunday, która
cofała się, aż poczuła za plecami ścianę lepianki.
- Simonie - szepnęła, z trudem rozpoznając własny głos.
- Sunday - jęknął chrapliwie i westchnął.
Panna Harrington wsłuchiwała się w odgłos deszczu bębniącego
po metalowym dachu. Czuła na twarzy ciepły powiew wilgotnego
powietrza. Ponad ramieniem Simona widziała otwarte drzwi i
wpadający przez nie blask mosiężnej latarni.
- Dlaczego... - szepnęła.
- To było nieuniknione - przerwał jej Simon, podchodząc jeszcze
bliżej. - Oboje zdajemy sobie z tego sprawę od dnia, gdy Ho i jego
banda zatrzymali nas w drodze do Lamphun.
- Tak. Coś się między nami zmieniło.
- Owszem.
- Zmiany zawsze budzą niepokój - oznajmiła.
- Ale czasami są nieuniknione.
- Chyba masz rację - przyznała Sunday, próbując zebrać myśli.
Uniosła głowę i popatrzyła Simonowi prosto w oczy. Hazard objął ją
mocno.
- Niewielu znam mężczyzn wyższych ode mnie. Zwykle patrzę
na znajomych z góry.
- Teraz jest inaczej, prawda? - powiedział z uśmiechem.
RS
83
- Owszem - odrzekła nieśmiało. Simon ujął i podniósł do ust jej
dłoń. Czule musnął wargami delikatną skórę.
- Chciałbym cię pocałować.
- Przecież już to robisz - odparła z westchnieniem.
- A ty chcesz tego pocałunku? - zapytał Simon, patrząc na nią
pociemniałymi z emocji oczyma. Sunday milczała przez chwilę.
- Tak - przyznała wreszcie. Simon dotknął wargami jej ust.
Sunday miała do rozwiązania kolejną zagadkę. Pocałunek Simona
stanowił bez wątpienia spełnienie wszystkich jej pragnień.
Intensywność doznań przeszła najśmielsze oczekiwania. Trzymał ją w
objęciach mężczyzna wyższy zaledwie o parę centymetrów, ale
potężnie zbudowany i szeroki w ramionach. Czuła się przy nim
maleńka, krucha, filigranowa, bezbronna. Rzadko doznawała
podobnych uczuć.
Rozkoszowała się smakiem jego warg, zapachem skóry.
Dotykała go i cieszyła się intensywnością swoich doznań. Początkowo
wmawiała sobie, że zgodziła się na ten pocałunek wyłącznie z
ciekawości, lecz wkrótce zdała sobie sprawę, że ogarnia ją prawdziwa
namiętność.
Zadała sobie pytanie, co wie o tego rodzaju uczuciach.
Cóż, uwielbiała lody truskawkowe, zachody słońca, trzy kolory:
róż, purpurę i czerwień, a także piękną muzykę, dobre jedzenie,
wiosnę i dziewiętnastowieczną poezję.
Co wiedziała o namiętności kochanków?
RS
84
Niewiele. Na jej erotyczne doświadczenia składało się kilka
ukradkowych pocałunków i pospieszne, niezręczne pieszczoty
zakłopotanych młodych mężczyzn w upalną letnią noc.
Czułe dotknięcie rąk Simona oraz jego zmysłowe pocałunki
jasno dawały Sunday do zrozumienia, jakie są chęci i zamiary tego
mężczyzny. Nie ulegało wątpliwości, że Hazard jej pragnie!
Simon zrozumiał poniewczasie, że popełnił błąd. Wielki błąd.
Niewybaczalny.
Od trzech dni czekał niecierpliwie na chwilę, gdy wreszcie
pocałuje Sunday Harrington. Ta myśl nie dawała mu spokoju od
niefortunnego spotkania z Ho i jego bandą.
Powtarzał sobie w duchu, że nie wolno tracić zimnej krwi. Miał
świadomość, że pożądanie wymyka się często spod kontroli. Nie
zamierzał do niczego zmuszać panny Harrington i dlatego tak długo
opierał się pokusie. Chciał mieć pewność, że nie straci głowy i w
każdej sytuacji zachowa się tak jak przystało na rozsądnego
człowieka.
Jego Wysiłki spełzły na niczym.
Gdy pocałował Sunday, ani myślał wypuścić ją z objęć. To był
prawdziwy obłęd!
- Chyba oszaleliśmy - mruknął, delikatnie muskając wargami jej
usta.
- Tak - przyznała, tuląc się do niego.
- Powariowaliśmy - szepnął obsypując pocałunkami jej szyję.
Oczywiście - odrzekła.
RS
85
Nie jesteśmy parą nastolatków - stwierdził, ujmując w dłonie jej
twarz. - Ludzie dorośli powinni kierować się rozsądkiem.
Jego dłonie sunęły w dół, aż objęły piersi Sunday. Oboje
zareagowali gwałtownie na tę pieszczotę. Sutki dziewczyny
stwardniały natychmiast. Simon czuł w dłoniach dziwne mrowienie,
gdy pieścił jej piersi przez czerwony materiał sukienki i cienką
koronkę stanika.
Czuł, że traci panowanie nad sobą. Dżinsy stały się nagle za
ciasne. Jeszcze chwila i skompromituje się w oczach tej ślicznej
dziewczyny. Usłyszał głębokie westchnienie. W pierwszej chwili był
przekonany, że sam zaczerpnął powietrza i wypuścił je powoli, by
nieco ochłonąć. Potem zrozumiał, że to Sunday westchnęła, czując
jego nabrzmiałą męskość. Jego reakcja nie była dla niej tajemnicą,
skoro obejmowali się z całej siły.
- Nie przypuszczałem, że do tego dojdzie - przyznał, odsuwając
się trochę.
- Proszę?
- Straciłem panowanie nad sobą. - Simon był na siebie wściekły.
Jasne! Zachował się jak wydany na pastwę hormonów nastolatek. -
Nie powinienem był do tego dopuścić.
- Nie mów tak - odparła, z czułością dotykając jego policzka.
- Dlaczego?
- To było takie miłe - wyznała po chwili milczenia.
- Naprawdę?
- Po prostu cudowne - oznajmiła szczerze nieco schrypniętym
głosem. Nie przyszło jej do głowy, że takie wyznanie stanowi dla
RS
86
mężczyzny zachętę i może być odebrane jako objaw świadomej
kokieterii. Sunday wcale nie była kokietką.
- Nie mów tak jęknął Simon, próbując ją ostrzec. Sunday
znieruchomiała i obrzuciła go spojrzeniem pełnych niepokoju
zielonych oczu;
- Dlaczego?
Niewiele brakowało, by Simon wyznał Sunday Harrington całą
prawdę. Miał jedno marzenie. Odczuwał szaloną pokusę, by wziąć ją
w ramiona, rozebrać do naga, ułożyć na miękkiej zielonej trawie i
kochać się z nią przez całą noc. Ogarnęło go silne pożądanie. Chciał ją
posiąść, tak by stali się wreszcie jednym ciałem.
- Pragnę cię - wyjąkał.
- Co powiedziałeś? - zapytała niepewnie. Simon wymamrotał
niewyraźnie jakieś przekleństwo.
- Chcę się z tobą kochać.
- Wybacz mi, Simonie. Zachowałam się jak idiotka. W ogóle o
tym nie pomyślałam. Po prostu nie wzięłam tego pod uwagę.
Oszołomiona gwałtownymi odczuciami, nie była w stanie
kojarzyć oczywistych faktów. Czy ktokolwiek potrafi zachować
rozsądek wobec tak silnych doznań? Sunday poddała się całkowicie
emocjom, które mąciły jasność jej myśli.
- Zachowałam się jak pierwsza naiwna w dziewiętnastowiecznej
komedii - oznajmiła patrząc na kształtny podbródek Simona.
Machinalnie zapięła guziki rozchylonej na piersiach koszuli Hazarda.
- Mam w tych sprawach niewielkie doświadczenie.- Gotów był
RS
87
przyznać jej rację. Sunday dodała szczerze: - Muszę ci powiedzieć, że
od dawna żyję niczym...
- Zakonnica? - podpowiedział. Cichy szept Sunday potwierdził
jego domysły.
- Być może poczujesz się lepiej - oznajmił, bawiąc się
kosmykiem rudych włosów Sunday - jeśli usłyszysz, że od pewnego
czasu ja również zachowuję wstrzemięźliwość jak prawdziwy...
- Mnich?
- Owszem. Myślę, że to wiele tłumaczy - dodał z chełpliwym
uśmieszkiem. Umilkł na moment.
- Co takiego? - Sunday popatrzyła mu w oczy, czekając na
wyjaśnienia.
- Gwałtowność naszych pocałunków i pieszczot.
- Chyba trochę przesadziliśmy - westchnęła.
- Szybko przestaliśmy nad sobą panować.
- Następnym razem zachowamy ostrożność.
Jeśli będą się kierować rozsądkiem i jeśli Simon będzie miał
trochę więcej oleju w głowie, na pewno unikną... następnego razu.
- Chyba przestało padać - oznajmił Hazard. Sunday wysunęła się
z jego objęć i podeszła do drzwi.
- Owszem.
- Czas wracać na bazar i szukać inspiracji dla twojej kolekcji.
- Tak, tak - odrzekła z roztargnieniem, odgarniając z czoła włosy
i wygładzając czerwoną sukienkę. Simon uznał, że musi powiedzieć
coś zabawnego, by rozładować napięcie i przywrócić pogodny nastrój.
RS
88
- Miałem rację oznajmił, gdy ruszyli wąską uliczką omijając
błotniste kałuże,
- W jakiej sprawie? - dopytywała się Sunday. Simon objął ją
ramieniem i stwierdził z przewrotnym uśmiechem:
- Trzy świnie to marna zapłata. Jesteś warta znacznie więcej.
RS
89
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Mężczyzna, który sprzedał nam mapę, wspomniał o
tajemniczych objaśnieniach i symbolach. Co miał na myśli? -
Zastanawiała się Sunday, patrząc na plan kupiony za całkiem sporą
sumę, jak na tajlandzkie warunki. Był wczesny ranek. Podróżników
czekała ośmiogodzinna jazda z Chiang Mai do Mae Hong Son.
Sunday przyglądała się uważnie znakom na brzegu kartki.
- Ustaliliśmy, że szkic przedstawia okolice rzeki Pai -
przypomniał jej Simon. Sunday nie chciała popadać w nadmierny
optymizm, ale w głębi serca żywiła nadzieję, że odkryją tajemniczy
posąg.
- Jak sądzisz, gdzie może się znajdować ukryty Budda?
- Gdzieś w promieniu od dziesięciu do piętnastu kilometrów od
rzeki, o ile mapa nie jest sfałszowana. Musisz się uzbroić w
cierpliwość.
Nic w życiu nie przychodzi łatwo, pomyślała Sunday,
wyglądając przez okno samochodu. Jako modelka i projektantka
musiała okazać sporo wytrwałości i determinacji. Podobnie było w
czasie tajlandzkiej wyprawy. Z drugiej strony jednak mało kto
osiągnął w życiu tak wiele jak trzydziestoletnia Sunday Harrington.
Mimo tych sukcesów od pewnego czasu miała wrażenie, że
czegoś brak w jej życiu; pragnęła namiętności, oddania, uczucia,
pożądania i pasji. Do tej pory poświęcała się bez reszty swojej pracy i
RS
90
firmie. Zdobyła wykształcenie, sławę i uznanie, ale wokół niej zrobiło
się pusto.
Mężczyźni. Poznała ich wielu. Wysocy i niscy, mądrzy i głupi.
Byli wśród nich subtelni artyści oraz podrywacze. Wielu z nią
rywalizowało. Inni harowali dzień i noc; robili kariery, nie oglądając
się na konkurencję. Niektórzy sądzili, że mogą zdobyć każdą
dziewczynę, która wpadnie im w oko. Żaden z nich nie zasługiwał na
miano absolutnego ideału.
Jak Sunday Harrington wyobrażała sobie wspaniałego księcia z
bajki?
Powinien być uczciwy. Mile widziane byłoby poczucie humoru,
inteligencja i zdrowy rozsądek. Niech będzie dojrzały,
odpowiedzialny, pewny siebie, lecz wolny od egoizmu. Powinien
odnosić sukcesy i cieszyć się sympatią otoczenia.
Ideał Sunday musi być wierny swojej najdroższej, kochać ją i
wielbić, pożądać jej i całować ziemię, po której stąpa ukochana. Przy
nim będzie się czuła tą jedyną, wybraną z tysięcy. Serce zabije
mocniej, gdy kochanek zapragnie ją pieścić i całować.
Czy taki mężczyzna w ogóle istnieje? Gdzie szukać
wymarzonego księcia z bajki? Może nie ma idealnych kochanków, a
wymagania Sunday są nazbyt wygórowane? Czyżby okazała się
niepoprawną romantyczką? Kiedy wreszcie spotka wyśnionego
mężczyznę?
RS
91
- Mało prawdopodobne, ale niewykluczone – mruknął
niespodziewanie Simon. Sunday wzdrygnęła się, usłyszawszy jego
słowa, i wróciła do rzeczywistości.
- Proszę?
- Powiedziałem, że to mało prawdopodobne, ale niewykluczone.
- Co takiego? - zapytała Sunday i wyprostowała się nagle.
- Odnalezienie ukrytego Buddy ze Świątyni Niebiańskich Mgieł.
- Mówiłeś o posągu?
- Oczywiście - odrzekł zbity z tropu Simon.
- Tak przypuszczałam - mruknęła Sunday. Otworzyła torebkę i
wyjęła z niej ciemne okulary.
Simon był przekonany, że Sunday nie powiedziała mu całej
prawdy.
Wielokrotnie prowadził negocjacje z grubymi rybami
reprezentującymi wielkie korporacje. Miał spore doświadczenie i
szybko orientował się, że ktoś usiłuje wyprowadzić go w pole. Z
drugiej strony jednak Sunday miała prawo zachować dla siebie własne
myśli i tajemnice. Problem w tym, że po wydarzeniach ostatniego
wieczoru Simon był nieco zbity z tropu. Miał nadzieję, że nie wydał
się pannie Harrington zbyt natarczywy.
Przyznała wprawdzie, że namiętne pocałunki sprawiły jej
przyjemność, że były cudowne, ale mogła przecież zmienić zdanie; w
świetle dnia wszystko wygląda inaczej.
Powinien zdobyć się na cierpliwość i zmierzać do celu krok po
kroku. Tę metodę działania opanował do perfekcji. Jadąc krętą drogą,
pomyślał, że niemal wszystkie życiowe sukcesy zawdzięczał
RS
92
wytrwałości. Tak było w marynarce wojennej i w świecie interesów.
Zdecydowanie dążył ku wyznaczonym celom. Pierwszy milion
dolarów zarobił przed ukończeniem trzydziestego roku życia. Do
cholery, nie miał się czego wstydzić. Wielu starszych wiekiem ludzi
nie mogło się pochwalić równymi dokonaniami,
A jednak odczuwał dziwną tęsknotę.
Do niedawna był przekonany, że ma wszystko, czego pragnie.
Teraz utracił tę pewność.
Brakowało w jego życiu namiętności, oddania, uczucia,
pożądania i pasji. Cały swój czas i energię poświęcał firmie. Nie
pragnął angażować się uczuciowo, a kobiety, które pojawiały się
sporadycznie w jego życiu, próbowały to zrozumieć. Nie miały innego
wyjścia.
Znał mnóstwo dziewczyn. Każdą byłą inna, ale nie znalazł
wśród nich swego ideału.
Jaką powinna być ta jedna, jedyną, wyśniona?
Uczciwa, poważna, wierna, inteligentna dziewczyna o złotym
sercu. Nieco staroświecka i rozsądna; dojrzała i pewna siebie, lecz
pozbawiona egoizmu, obdarzona poczuciem humoru i optymistycznie
nastawiona do życia.
Powinna go kochać i świata poza nim nie widzieć. Pragnął w
jednej osobie zyskać dobrą żonę, oddaną przyjaciółkę i czułą
kochankę. Przy niej dowie się co to prawdziwa namiętność; jego serce
zabije mocniej niż kiedykolwiek, a każdy pocałunek i pieszczota
ukochanej przyprawi go o dreszcz rozkoszy.
RS
93
Czy taka dziewczyna w ogóle istnieje? Jaka jest szansa, że
spotka ucieleśnienie swych marzeń? Czyżby miał zbyt wysokie
wymagania? Kiedy wreszcie odnajdzie ukochaną?
- Sądzę, że to nie jest wykluczone - stwierdziła zamyślona
Sunday.
- Co takiego? - zapytał z roztargnieniem Simon.
- Odnalezienie ukrytego Buddy, rzecz jasna - wyjaśniła
dziewczyna. - Powiedz mi coś więcej o Mieście Mgieł.
Simon z przyjemnością snuł opowieść o legendarnym grodzie
ukrytym w górach, do którego przez wieki nie docierali przybysze z
zewnątrz. Na koniec przyrzekł swojej pasażerce, że wkrótce pokaże
jej owe wspaniałości.
Po kilku godzinach jazdy Simon skręcił W wąską drogę,
zatrzymał samochód, przeciągnął się i oznajmił:
- Jesteśmy na miejscu.
- To znaczy: gdzie? - zapytała rzeczowo Sunday. Wyprostowała
się i zdjęła ciemne okulary. Simon usłyszał w jej głosie nutkę
zdziwienia. Gdy popatrzył na strome wzgórza porośnięte gęstym
lasem oczyma swojej towarzyszki podróży, zrozumiał jej wątpliwości.
- Można powiedzieć, że znaleźliśmy się na zupełnym odludziu.
- Na to wygląda. - Sunday wybuchnęła śmiechem i schowała
okulary do torby.
- Do Miasta Mgieł będziesz musiała dotrzeć jak zwykli
śmiertelnicy - oznajmił Simon. Miał nadzieję, że Sunday dba o
kondycję.
- To znaczy?
RS
94
- Piechotą.
Na pięknej twarzy Sunday pojawił się wyraz zdziwienia.
- Czeka nas wspinaczka? Potwierdził jej obawy skinieniem
głowy.
- A co z twoim autem? - padło następne pytanie.
- Zostawimy je. - Simon chwycił plecak leżący na tylnym
siedzeniu.
- Nie zabierasz bagaży?
- Zostaną tutaj. Weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy. W tych
stronach nie ma złodziei. Gdyby ktoś się pojawił...
- Chyba żartujesz! Na tym bezludziu? - wpadła mu w słowo
Sunday.
- Zapewniam cię, że gdyby nawet dotarł tu jakiś wędrowiec, nie
tknie naszych rzeczy. - Simon wysiadł z auta i zamknął drzwi na
klucz. - Ruszamy.
Sunday pospieszyła za swoim przewodnikiem.
- Zakładam, że nie masz lęku wysokości - rzucił przez ramię
Simon.
- Nie. Czemu pytasz?
- Musimy przejść nad przepaścią.
- Którędy? - zapytała Sunday, podchodząc bliżej.
- Popatrz. - Simon odsunął się, robiąc miejsce pannie
Harrington, która ujrzała most z lin i drewna kołyszący się na wietrze.
Jego koniec ginął w gęstej mgle.
RS
95
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Chcesz, żebym po tym przeszła? - spytała z niedowierzaniem
Sunday. Zrobiła krok do tyłu.
- Powiedziałaś, że nie masz lęku wysokości - przypomniał
Simon, odwracając się w jej stronę.
- Zwykle nie mam z tym problemów - odparła niepewnie
Sunday. Stali ramię przy ramieniu nad brzegiem przepaści. .. a może
kanionu spowitego gęstą mgłą. Majaczyły w niej jakieś widmowe
kształty. Po drugiej stronie widać było niewyraźnie strome zbocza
wzgórz, pojedyncze drzewa i gęsty las. Z dołu dobiegał głośny szum
wody. Po skalistym dnie płynęła zapewne bystra rzeka, nie zaś wąski i
kręty strumyk. Nad przepaścią wisiał chybotliwy most.
- O Boże! - westchnęła Sunday. - Czy to film, czy
rzeczywistość? Czuję się jak Indiana Jones.
- Słuszna uwaga - odparł z uśmiechem Simon.
- Jak się nazywa ta rzeka?
- Powinnaś się domyślić. To jest Pai.
- A zatem...
- Przed tobą most na rzece... Pai.
- Co to? Egzamin z historii filmu? W takiej chwili masz ochotę
na żarty? - jęknęła rozpaczliwie Sunday.
- Kto potrafi śmiać się z samego siebie, ten zawsze ma powód do
radości - odparł Simon, ukazując w uśmiechu olśniewająco białe zęby.
Sunday zachichotała nerwowo i spojrzała w dół.
RS
96
- Jak głęboka jest ta przepaść?
- Dostatecznie głęboka - zapewnił Simon bez cienia litości.
- Nie widzę przeciwległego brzegu - burknęła Sunday. Simon
osłonił dłonią oczy, udając, że wypatruje czegoś w gęstej mgle.
- Chyba widzę wzgórza. Jeśli chcesz, pójdę pierwszy
zaproponował.
- Jak sobie życzysz - odparła uprzejmie.
- Najważniejsze to zachować rytm kroków przypomniał,
wchodząc na chybotliwy most.
- Rytm kroków - powtórzyła jak echo, stąpając ostrożnie po
krótkich deskach. Pod wpływem ciężaru wędrowców most zaczął się
kołysać. Sunday zagryzła wargi i jęknęła: Po co ja tu przyjechałam?
Kręci mi się w głowie.
- Nie zerkaj w dół - poradził Simon.
- Wcale, tego nie robię. I tak nic nie widać - burknęła.
- Patrz na mnie-poradził jej przewodnik; Sunday miała na końcu
języka złośliwą uwagę. Bardzo ją ciekawiło, jakąż to część swego
muskularnego ciała radzi jej obserwować nieustraszony Simon
Hazard.
- Pamiętasz, twierdziłem niedawno, że jesteś wyjątkowo
opanowana - powiedział Simon, chcąc dodać jej otuchy.
- Jestem opanowaną - oświadczyła wycierając o dżinsy spocone
dłonie.
-Kto nie ryzykuje, ten... nie przejdzie.
RS
97
- Kto nie ryzykuje, ten nie przejdzie. Kto nie ryzykuję, ten nie
przejdzie. Kto nie ryzykuje, ten nie przejdzie - powtarzała słowa
przewodnika jak magiczne zaklęcie.
- Jak sobie radzisz? - wypytywał troskliwie Simon.
- Nie bądź taki opiekuńczy - mruknęła z irytacją Sunday. Serce
waliło jej w piersi jak młotem, żołądek podchodził do gardła, nogi
miała jak z waty, nie mogła złapać tchu, a na domiar złego odczuwała
zawroty głowy.
Simon zatrzymał się nagle. Stał pewnie i niemal bez ruchu na
rozkołysanym moście. Odwrócił głowę i wyciągnął rękę do
przerażonej Sunday.
- Zaufaj mi. Przekonasz się wkrótce, że warto było opanować
strach i zaryzykować przeprawę na drugi kraniec przepaści. Obiecuję
ci wspaniałą nagrodę. To przejdzie twoje najśmielsze oczekiwania-
zapewnił, a potem uśmiechnął się szeroko. W tej samej chwili Sunday
zapomniała o dręczących ją obawach. Zniknęły jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki.
Nagle doznała olśnienia. Groziło jej wielkie niebezpieczeństwo!
- Daj mi rękę - nalegał Hazard. Sunday zrobiła krok w jego
stronę. Gdy ich dłonie się zetknęły, poczuła ciepło w okolicy serca.
Miała do tego człowieka nieograniczone zaufanie. Na świecie nie
brakowało najrozmaitszych pułapek, ale we dwoje mogli stawić czoło
każdemu wyzwaniu.
Gdy stanęli na przeciwległym zboczu, słońce wyjrzało zza
chmur i mgła szybko się rozproszyła. Weszli na szczyt wzgórza i
RS
98
podziwiali krajobraz: strome góry, zielony las, błękit nieba, sunące
wolno chmury i rzekę Pai połyskującą na dnie kanionu.
- Chciałbym ci coś pokazać - oznajmił tajemniczo Simon.
Ruszyli w dół po zboczu, mijając gęste zagajniki oraz potoki o
kamienistym dnie. Wkrótce dotarli na szczyt wzgórza i przystanęli na
chwilę. Rozciągała się przed nimi górska łąka porośnięta bujną
zieloną trawą falującą lekko na wietrze.
- Niewiele tu takich dolin - oznajmił Simon. Sunday czuła się
trochę rozczarowana. Widok był prześliczny, ale spodziewała się
czegoś więcej.
- Czy to właśnie zamierzałeś mi pokazać?
- Niezupełnie - odparł, ciągnąc ją w stronę łąki. -Chciałem, abyś
zobaczyła pewną... hodowlę.
Dziewczyna nie wierzyła własnym uszom: Simon wiedział, że
pochodzi z Ohio; w dzieciństwie widziała mnóstwo rozmaitych
hodowli! - Zapewniam cię, że to będzie wyjątkowe przeżycie.
Niedługo się o tym przekonasz.
Szli przez łąkę z trawą sięgającą kolan; miejscami zanurzali się
w bujnej zieleni po pas. Na tle szmaragdowej gęstwiny Sunday
dostrzegła barwne plamy we wszystkich kolorach tęczy.
- Kwiaty? - zapytała niepewnie.
- Będzie ich tu pełno, gdy nadejdzie pora - zapewnił Simon. -
Przyjrzyj się dokładniej.
Gdy podeszli do barwnej kępy, rzekome kwiaty niespodziewanie
uniosły się w powietrze i odleciały!
RS
99
- Motyle - szepnęła Sunday, wyciągając rękę. — Motyle -
powtórzył jak echo Simon.
- Są ich tu setki.
- Tysiące - poprawił ją Hazard. Wystarczył jeden mocniejszy
powiew wiatru, by powietrze zadrżało od trzepotu tęczowych
skrzydełek. Motyle wielkie jak dłoń i małe niczym paznokieć zerwały
się do lotu.
Sunday nie miała pojęcia, czy śmiać się, czy płakać ze
wzruszenia. Łzy stanęły jej w oczach. Nie widziała dotąd równie
pięknego widoku. Przez kilka minut nie była w stanie wykrztusić
słowa.
- Miałeś rację. To przechodzi najśmielsze oczekiwania -
powiedziała w końcu.
- Jak mogłaś wątpić w moje zapewnienia? - odparł z
promiennym uśmiechem. Po chwili spoważniał i dodał:
- Obiecałem ci niezapomniane przeżycie. Zawsze dotrzymuję
słowa.
Popatrzyli sobie w oczy. Simon wyciągnął ramiona, a Sunday
rzuciła się w jego objęcia. Poddali się magii Cudownego miejsca,
które zachęcało do namiętnych pocałunków.
Sunday czuła, że brak jej tchu. Przez chwilę miała świadomość,
że całują się na górskiej łące wśród barwnych motyli. Potem straciła
głowę. Wtuliła się w ramiona Simona Hazarda, które nagle stały się
dla niej całym światem.
Wróciła do rzeczywistości, słysząc radosny dziecięcy śmiech i
nawoływania.
RS
100
- Sawat-dii, Simon! Sawat-dii, Simon! Witaj, Simonie!
- Byłeś już w tych stronach, prawda? - domyśliła się Sunday.
Otoczyła ich gromadka dzieciaków w różnym wieku. Widzieli
roześmiane buzie i nieśmiałe miny; zewsząd wyciągały się do nich
szczupłe ramionka. Dzieci miały na sobie luźne kolorowe stroje tkane
w domu oraz barwne czapeczki.
- Podczas mojej włóczęgi trafiłem do pobliskiej osady górskiego
plemienia i spędziłem tam kilka miesięcy - wyjaśnił Simon, gdy
otoczeni przez dziecięcą gromadkę zmierzali w stronę widocznych z
daleka chat krytych strzechą. Sunday obserwowała ukradkiem
Hazarda wesoło gawędzącego z maluchami, które starały się na
wyścigi przyciągnąć jego uwagę. Każde z dzieci chciało iść obok
Simona albo wskazywać drogę przybyszom.
Wkrótce dotarli do osady. Chaty zbudowane na palach
rozrzucone były na sporej przestrzeni. Między nimi biegła piaszczysta
droga wydeptana w trawie stopami niezliczonych piechurów. Za
domami ciągnęły się pola soi, a dalej ciemniała ściana lasu. Dwoje,
staruszków siedziało na werandzie pierwszej z brzegu chaty. Z
metalowego piecyka unosiła się smuga dymu. W powietrzu czuć było
intensywną woń gotowanej potrawy.
Simon z uszanowaniem skinął głową wiekowej parze, a Sunday
poszła w jego ślady. Uznała za właściwe dostosować się do
panujących w osadzie zwyczajów. Simon znał tych ludzi i był z nimi
zaprzyjaźniony. Nie chciała mu zepsuć opinii .
Ruszyli w stronę chaty. Wyszedł im naprzeciw mężczyzna z
wyglądu nieco starszy od Simona. Powitał wędrowca niczym dawno
RS
101
nie widzianego brata. Uścisnęli sobie ręce, jak nakazywał obyczaj.
Rozmawiali z ożywieniem, wskazując łąkę, którą opuścili niedawno
Sunday oraz jej przewodnik.
Simon skinął na Sunday, która podeszła bliżej.
- To jest wódz plemienia. Ma na imię Tget - wyjaśnił. W tej
samej chwili w drzwiach chaty pojawiła się kobieta. -Oto żona Tgeta.
Nazywa się Siri.
- Wi-ta-powiedziała żona wodza, kłaniając się uprzejmie. Potem
dodała z uśmiechem: - Maa. Wejdźcie.
Simon zdjął zakurzone kowbojskie buty; Sunday za jego
przykładem zrzuciła wygodne sportowe obuwie. Zostawili buty u
wejścia do chaty. Tego wymagały miejscowe zwyczaje.
Cała czwórka usiadła po turecku na plecionej macie okrywającej
podłogę. Simon i Tget omawiali zdarzenia, które miały miejsce w
osadzie. Siri podała gościom chłodną wodę. Na kolację zjedli ryż,
smażone banany oraz pieczone bulwy. Potem odpoczywali na
werandzie, oglądając w towarzystwie gospodarzy zachód słońca. Z
okazji przyjazdu Simona odbyły się również tańce przy wtórze
miejscowych pieśni. Gdy przygasł żar w metalowych piecykach,
zmęczona dzieciarnia poszła spać, a później dorośli zaczęli się
szykować do snu. Tget powiedział coś uprzejmie, z powagą
- Mieszkańcy wioski proponują, żebyśmy tu przenocowali -
przetłumaczył Simon. - Dom, w którym mieszkałem, został dla nas
przygotowany. Chciałabyś zostać na noc w Houi Sia Tao?
- Taka propozycja to wielki zaszczyt, prawda? Simon
potwierdził skinieniem głowy.
RS
102
- Z przyjemnością tu zostanę - odparła.
Włożyli buty i we czwórkę ruszyli do chaty, którą przez kilka
miesięcy zajmował Simon. Bambusowe drzwi zostały uwieńczone
polnymi kwiatami. Maty splecione z wonnej trawy okrywały
drewnianą podłogę. W pomieszczeniu znajdował się niski stolik,
zapalona mosiężna lampa, poduszki do siedzenia, rzeźbiona skrzynia,
dwie maty do spania i starannie złożone koce.
Simon zwrócił się do wodza i przemówił uroczyście w języku
górskiego plemienia.
- Podziękowałem za posiłek i serdeczne przyjęcie. Sunday
uprzejmie skłoniła głowę przed wodzem oraz jego małżonką.
Potem odezwał się Tget. Zdjął z szyi długi sznur gładko
wyszlifowanych kamiennych paciorków jaśniejących wszystkimi
kolorami tęczy jak motyle na łące. Recytował uroczyście jakieś słowa,
które brzmiały w uszach Sunday niczym modlitwa lub
błogosławieństwo. Simon wyciągnął rękę. Sunday popatrzyła mu w
oczy i bez słowa położyła na niej swoją dłoń. Tget obwiązał je
sznurem paciorków. Siri podała mu gliniany dzban z wodą. Wódz
polał ręce gości zimną wodą i wypowiedział śpiewnie kilka słów.
Sunday była ogromnie przejęta. Drżała jak liść. Intuicyjnie
wyczuwała, że uczestniczy w plemiennej ceremonii, która ma wielkie
znaczenie dla mieszkańców wioski.
- Tget pyta, czy jesteś moją kobietą - wyjaśnił jej Simon.
Powiedział to spokojnie, niemal obojętnie, lecz wyraz oczu zdradzał,
że przywiązuje do jej odpowiedzi ogromną wagę.
RS
103
Sunday pomyślała, że gdyby usłyszała to pytanie kilkanaście dni
temu, podczas spotkania w „Niebiańskim Zakątku", byłaby wściekła.
Od tamtego czasu Wiele przeżyli. Trudno uwierzyć, że spędzili razem
tylko dwa tygodnie.
Mogłoby się wydawać, że od wyjazdu z Bangkoku minęły lata.
Dziwnym trafem Simon Hazard wiedział teraz o Sunday
Harrington więcej niż ktokolwiek na świecie. Przy nim naprawdę była
sobą; przestała udawać. Jako pierwszy i jedyny mężczyzna od rana do
wieczora widział ją w spłowiałych dżinsach i rozciągniętym swetrze, z
potarganymi włosami, bez makijażu.
Czy była kobietą Simona?
Jeszcze nie.
Czy chciała do niego należeć?
Wspominała pocałunki i pieszczoty, których doświadczyła, gdy
schronili się przed deszczem i stali na górskiej łące. Ta odludna kraina
miała dziwną moc; Sunday musiała powiedzieć prawdę, choćby nawet
nie miała na to wielkiej ochoty.
Skinęła głową i odparła zdecydowanie:
- Tak, jestem kobietą Simona.
Tget zwrócił się z kolei do Hazarda, który odpowiedział
stłumionym barytonem - najpierw w dialekcie górskiego plemienia, a
następnie po angielsku:
- Tak, jestem mężczyzną Sunday.
Tget zaintonował pieśń. Wyciągnął rękę i dotknął najpierw
policzka dziewczyny a potem Simona kreśląc palcami umaczanymi w
chłodnej wodzie tajemnicze znaki. Następnie wódz plemienia i jego
RS
104
żona, Siri, uśmiechnęli się serdecznie i mówiąc coś w swoim języku,
pożegnali parę Amerykanów niskim ukłonem, wyszli z chaty i
zniknęli w ciemnościach.
Przez kilka minut panowała cisza.
- Dziękuję ci - odezwał się w końcu Simon.
- Za co? - odparła niepewnie Sunday, obserwując go w
migotliwym świetle lampy.
- Za przyjęcie propozycji noclegu od mieszkańców tej osady, za
okazany im szacunek i uprzejmość, za respektowanie ich zwyczajów i
ceremoniału, a także za to, że nie odepchnęłaś mnie podczas
uroczystości zaimprowizowanej przez Tgeta oraz jego lud - odparł
Simon. Ostrożnie umieścił na stoliku sznur barwnych kamiennych
paciorków.
Zrobiłam to, co uznałam za stosowne - oznajmiła stanowczo
Sunday.
- Rozumiem - powiedział Simon, nie patrząc jej w oczy. -
Zastanawiam się jednak, czy wiesz, jakie znaczenie mają obrzędy, w
których przed chwilą uczestniczyłaś. - Uśmiechnął się niepewnie. -
Myślę, że będziesz zadowolona, kiedy dodam, że te więzy mają
znaczenie tylko na obszarze należącym do tutejszego plemienia.
- Byłabym ci wdzięczna - mruknęła Sunday, krzyżując ręce na
piersiach - gdybyś zechciał mnie oświecić. Cóż to była za ceremonia?
Co symbolizowały paciorki i woda?
- Nim ci wszystko objaśnię, musisz sobie uświadomić kilka
spraw - zaczął Simon oficjalnym tonem, jakby przemawiał na
RS
105
ważnym zebraniu. - Po pierwsze, miejscowe obrzędy do niczego nas
nie zobowiązują.
- Mów dalej - odrzekła spokojnie Sunday.
- Po drugie, przystałem na tę ceremonię wyłącznie dla twego
dobra.
- Czyżby? - zapytała z powątpiewaniem i uniosła brwi. Simon
energicznie skinął głową.
- To są prości ludzie. W ich przekonaniu istnieją tylko dwa
rodzaje kobiet.
- Ciekawe, cóż to za rewelację za chwilę przyjdzie mi usłyszeć! -
- Tubylcy dzielą kobiety na warte poślubienia oraz...
- Panienki lekkich obyczajów podobne do kelnerek z
„Niebiańskiego Zakątka".
- Owszem.
- Teraz rozumiem-stwierdziła półgłosem Sunday.
- Cieszę się. - Simon odetchnął z ulgą. Uznał sprawę za
omówioną. Rozejrzał się po chacie. Które posłanie wybierasz?
- Chwileczkę!
- O co ci chodzi?
Mam jeszcze kilka drobnych wątpliwości - stwierdziła
ironicznie, tupiąc w bambusową podłogę wąską stopą w cienkiej
bawełnianej skarpetce.
- Wyjaśnijmy je natychmiast.
- Co oznaczały paciorki i woda? Czego dotyczyła pieśń wodza?
To elementy ceremonii, która stanowi odpowiednik naszych...
zaręczyn.
RS
106
- Można zatem powiedzieć, że od tej chwili oficjalnie...
chodzimy ze sobą? — zapytała, obrzucając go przenikliwym
spojrzeniem.
- Niezupełnie - mruknął Simon, nerwowym gestem wpychając
ręce do kieszeni.
- Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?
- Te... zaręczyny należy traktować podobnie, jak je pojmowali
nasi przodkowie.
- W dziewiętnastym wieku i wcześniej zaręczyny stanowiły
obietnicę małżeństwa - oznajmiła Sunday, czując dziwny ucisk w
żołądku. Zakłopotany Simon przestępował z nogi na nogę. Zabawnie
wyglądały jego stopy w bawełnianych skarpetkach.
- Owszem - mruknął z roztargnieniem.
- Wobec prawa, a także zgodnie z obowiązującymi normami
moralnymi, ceremonia zaręczyn stanowiła wstęp do małżeństwa.
Kościół i sąd respektowały tę zasadę.
- Tak.
W pewnych społecznościach zaręczyny były równoznaczne z
przyjęciem wszystkich... praw i obowiązków małżeńskich.
- Tak - rzucił Simon i westchnął.
- Mieszkańcy tej wioski uważają nas za małżeństwo albo... parę
będącą po słowie.
Simon wyjął ręce z kieszeni. Wydawało się, że nie wie, co z
nimi zrobić. Wsunął kciuki za klamrę paska i powiedział:
- Mniej więcej.
RS
107
Sunday unikała jego spojrzenia. Nie miała odwagi wyciągać
wniosków z tej odpowiedzi. Czas zmienić temat.
- Wybieram posłanie po prawej stronie - oznajmiła.
RS
108
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Sunday zdała sobie sprawę, że kocha Simona. Odkrycia tego
dokonała niespodziewanie. Rozbierała się w pustej chacie, gdy
poraziła ją ta prawda.
- Możesz już wejść - zawołała drżącym głosem, wślizgnąwszy
się pod koc w samej bieliźnie. Miała nadzieję, że Simon nie zwróci
uwagi na osobliwy ton jej głosu albo złoży jego dziwne brzmienie na
karb dość krępującej sytuacji. Przyszło im niespodziewanie dzielić
sypialnię, a poza tym w oczach mieszkańców wioski byli
małżeństwem albo przynajmniej narzeczonymi, których wiąże solenna
obietnica.
Simon otworzył drzwi i wszedł do bambusowej chaty. W świetle
lampy Sunday widziała całkiem wyraźnie jego rysy: wysokie czoło,
ciemne brwi, piękny nos, pełne wargi, mocny zarys podbródka.
Dopiero teraz zorientowała się, że przed wyjazdem z hotelu w Chiang
Mai Simon musiał się ogolić. Krótka broda zniknęła; ogorzałą skórę
pokrywał jednodniowy zarost.
Sunday zadawała, sobie w duchu pytanie, czy wszyscy
mężczyźni w rodzinie Hazardów są równie przystojni. Simon rozpiął
guziki dżinsowej koszuli, zdjął ją i powiesił na zardzewiałym
gwoździu wbitym w drzwi. Sunday patrzyła jak urzeczona na
rozbierającego się mężczyznę. Pod opaloną na brązowo skórą
rysowały się wyraźnie potężne mięśnie. Tors pokryty był ciemnymi
RS
109
włosami; czarna smuga zwężała się stopniowo ku wąskim biodrom i
znikała za paskiem dżinsów.
Sunday zorientowała się wkrótce, że Simon unika jej spojrzenia.
Pochylił się, by zgasić lampę. W chacie zrobiło się zupełnie ciemno.
Po chwili usłyszała cichy zgrzyt suwaka. Simon zdjął dżinsy. Od
strony sąsiedniego posłania dobiegły wkrótce odgłosy świadczące, że
strudzony przewodnik układa się do snu..
Sunday zamarła w bezruchu. Jej ramiona spoczywały
bezwładnie wzdłuż ciała okrytego kocem aż po szyję. Oczy z wolna
przyzwyczaiły się do ciemności. Przez szpary między bambusowymi
pędami wpadały do środka smugi księżycowego blasku. Odwróciła
głowę i ujrzała majaczący w półmroku profil swego towarzysza.
Wydawało jej się, że Simon leży w otwartymi oczyma.
To nie może być miłość!
Co Simon Hazard ma wspólnego z jej wymarzonym księciem z
bajki? W ogóle nie ma żadnych cech owego ideału!
To z pewnością chwilowe zauroczenie! Zafascynował ją
mężczyzna inny od wszystkich, których dotąd znała. Tamci byli
nienagannie ubrani, przesadnie eleganccy i wytworni, uprzedzająco
grzeczni. Skulona pod samodziałowym kocem Sunday doszła do
wniosku, że cechowała ich pewna zniewieściałość. Dawniej nie
zwracała na to uwagi.
W porównaniu z mężczyznami, którzy do tej pory kręcili się
wokół Sunday, Hazard był twardy jak skała. Po chwili doszła do
wniosku, że należało raczej powiedzieć,że jest silny i nieustępliwy.
Nie była to jedynie moc potężnych mięśni. Przenikała jego ciało, serce
RS
110
i duszę. Świadczyła o tym postawa i sylwetka Hazarda - od
zniszczonych butów po niesfornie falujące włosy.
Co za bzdury! Sunday doszła do wniosku, że ponosi ją
wyobraźnia. Simon Hazard niczym się nie różni od zwykłych
śmiertelników!
- Kogo próbujesz oszukać?
- Właśnie, kogo próbujesz oszukać i czego dotyczy to kłamstwo?
- rozległ się męski głos.
Dopiero wówczas Sunday zrozumiała, że wyraża głośno swoje
wątpliwości. Jedyną odpowiedzią na pytanie Hazarda było uparte
milczenie panny Harrington. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili.
- Przepraszam. Nie chciałam cię obudzić - odrzekła wykrętnie.
- Wcale mnie nie obudziłaś. I tak nie mogę zasnąć -odparł
Simon. Nie zamierzał dać za wygraną. — Kogo próbujesz oszukać?
- Mniejsza z tym. Po prostu głośno myślałam - mruknęła
dziewczyna.
- Jesteś śpiąca?
- Skądże. Nie mogę zasnąć. A ty?
-Przecież mówiłem, że mam z tym problemy.
- Może chciałbyś... porozmawiać? — zapytała ,chociaż słowa z
trudem przechodziły jej przez ściśnięte gardło.
- Przyjacielska pogawędka w środku nocy? - spytał kpiąco
Simon. - Zgoda. Nie mam nic przeciwko temu. O czym chcesz
rozmawiać?
O miłości, namiętnościach, małżeństwie, dzieciach!
RS
111
Dziesiątki pytań przemknęły Sunday przez głowę. Pragnęła się
dowiedzieć, co Simon Hazard myśli o trwałych związkach, czy
podoba mu się obecna towarzyszka podróży, czym tłumaczy ich
wzajemny pociąg.
- Jak długo zamierzasz pozostać w Tajlandii? - zapytała,
wybierając bezpieczny temat.
- Nie wiem. Zapadła cisza.
- Czym się zajmowałeś w kraju?
- Zarządzałem pewną firmą - odparł wymijająco Simon.
Sunday przyszło nagle do głowy, że być może Hazard
świadomie unika rozmów o przeszłości. Kto wie, czy nie był
zaplątany w jakieś ciemne interesy lub tajne misje oraz inne
zagadkowe przedsięwzięcia, o których wolał nie wspominać.
Ponownie zapadło niezręczne milczenie. Simon wkrótce
uratował sytuację.
- Czy mogę ci zadać pytanie, które nie daje mi spokoju od
pewnego czasu?
Sunday wsunęła pod głowę niewielką poduszkę.
- Słucham.
- Czy jesteś lub byłaś mężatką? Masz w tej dziedzinie jakieś
doświadczenia?
- Nie. - Rozległ się szmer. Simon położył się na boku, twarzą do
swojej sąsiadki, która w półmroku widziała niewyraźne zarysy jego
torsu, bioder, długich nóg. Głowę oparł na ramieniu, a drugą rękę
wyciągnął przed siebie. Po chwili oznajmił: - Od momentu gdy
RS
112
stwierdziliśmy w obecności Tgeta i Siri, że do siebie należymy, czuję
się dziwnie. Tamte słowa wiele między nami zmieniły, nie sądzisz?
- Owszem.
- To dla mnie spore zaskoczenie.
- Podzielam twoje odczucia.
- Rzecz jasna, oboje jesteśmy świadomi, że ta ceremonia to
jedynie lokalny rytuał plemienny.
- Takie zwyczaje są typowe u ludów prymitywnych.
- Zdajesz sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy do
niczego zobowiązani. Miejscowe obyczaje nie mają żadnych skutków
prawnych.
- Oczywiście.
- W takim razie dlaczego przez cały czas mam wrażenie, że w
moim życiu zaszła wielka zmiana?
- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie — odparła Sunday,
zwilżając językiem wyschnięte wargi - ale czuję się podobnie.
- To niewiarygodne. Ja się uważam za żonatego mężczyznę!
Sunday nie ośmieliła się przyznać, że od chwili gdy wyznała, że
jest kobietą Simona, mimo woli myślała o sobie jak o świeżo
upieczonej mężatce. To było prawdziwe szaleństwo.
Po chwili Hazard oznajmił:
- W mojej rodzinie małżeństwo było traktowane jako rodzaj
tymczasowego związku, który można rozwiązać w każdej chwili i
odrzucić niczym ubranie, które wyszło z mody.
Sunday pojęła od razu, że Simon mówi o Hazardzie seniorze i
jego małżeńskiej niefrasobliwości. Po chwili dodał z goryczą:
RS
113
- Pamiętam z dzieciństwa, że przez nasz dom przewijały się
nieustannie byłe żony ojca, pasierbowie, bracia przyrodni, dawne i
nowe kochanki oraz tłumy krewnych. Czułem się jak w poczekalni
dworcowej. Nie miałem pojęcia, co mnie łączy z tymi ludźmi. Na
szczęście rodzice dość długo pozostawali małżeństwem. W tym czasie
ojciec doszedł do wniosku, że łatwiej jest zmieniać kochanki niż
małżonki. Co pewien czas u jego boku pojawiała się nowa kobieta.
- Ile lat ma twój ojciec? — zapytała nieco zbita z tropu tą
opowieścią Sunday.
- Skończył osiemdziesiąt pięć i nadal cieszy się dobrym
zdrowiem. Mógłby być moim dziadkiem.
- Wielu ludziom zdarza się mieć dzieci w późnym wieku -
stwierdziła bez przekonania Sunday, nie spuszczając wzroku ze swego
rozmówcy. Spostrzegła, że jego pierś uniosło ciężkie westchnienie.
- Moim zdaniem mężczyźni w podeszłym wieku nie powinni
płodzić dzieci - odparł stanowczo.
- Twój ojciec był po pięćdziesiątce, gdy przyszedłeś na świat.
- Dobrze po pięćdziesiątce. Moich rodziców dzieliła ogromna
różnica wieku. Matka była o trzydzieści lat młodsza od ojca. Chciała
mieć dziecko, ale tata nie życzył sobie nowych kłopotów. Cztery byłe
żony i czwórka synów to było dla niego aż nadto. Mama użyła
rozmaitych wybiegów, by dopiąć swego, ale ich związek nie przetrwał
tej próby. - Simon zamilkł na chwilę, a potem zapytał: — Ile masz lat?
- Trzydzieści - odparła bez namysłu. - A ty?
- Trzydzieści dwa. - Zamyślony, pocierał dłonią nagi tors. -
Opowiedz mi o swojej rodzinie.
RS
114
- Wszyscy są całkiem zwyczajni - odparła z uśmiechem Sunday.
Lubiła mówić o swoich najbliższych.
- Gdzie mieszka twoja... zwyczajna rodzina?
- W Cincinnati, w stanie Ohio. Tata jest dentystą, - Teraz wiem,
dlaczego masz takie piękne zęby.
- Dzięki - odparła, uśmiechając się do siebie w półmroku. -
Mama uczy angielskiego w szkole. Mój młodszy brat studiuje.
Postanowił zostać ortodontą. Mam również sporo ciotek oraz wujków
po mieczu i kądzieli, a także mnóstwo kuzynów. Kilku z nich
wolałabym nigdy więcej nie spotkać. Moi dziadkowie świetnie się
trzymają. Mam także cudowną prababcię Eleonorę, która uchodzi w
rodzinie za dziwaczkę.
- Każda prababcia ma prawo do kilku dziwactw, nie sądzisz?
- Trafiłeś w dziesiątkę! To ulubione powiedzonko Eleonory.
Odziedziczyłam po niej rude włosy. Gdy skończyła dziewięćdziesiąt
lat, niespodziewanie zażądała, abyśmy zwracali się do niej po imieniu.
- Sunday Westchnęła głęboko. - Eleonora była jedyną osobą w
rodzinie, która nie robiła mi wyrzutów z powodu zdjęcia w
czerwonym bikini.
- Chciałbym ją poznać. Ciekawe, jaka będziesz, gdy zostaniesz
prababcią.
- Najpierw muszę być mamą i babcią - odparła Sunday. Zamilkła
na chwilę. - Cyfry są przeciwko mnie. Mam trzydzieści lat i nie jestem
zamężna, a zatem moje szanse na posiadanie prawnuków
systematycznie maleją.
RS
115
- Kobieta tak piękna jak ty z pewnością nie narzeka na brak
kandydatów na męża - burknął niezbyt uprzejmie.
- Owszem, było ich kilku.
- Zaledwie kilku?
- Mniej niż sądzisz - odparła, zagryzając wargę.
- Dlaczego nie przyjęłaś oświadczyn?
- Miałam swoje powody.
- Podaj mi kilka z nich.
Simon niełatwo dawał za wygraną.
- Cóż... - mruknęła Sunday, próbując zyskać na czasie i żebrać
myśli. - Bogaci i wpływowi mężczyźni chętnie widzą u swego boku
atrakcyjną modelkę, która dodaje im splendoru i stanowi cenną
zdobycz, swoiste trofeum, podobnie jak sztuczny kwiat na wiejskim
jarmarku. Takie podejście do sprawy zawsze mnie irytowało.
- Tak samo reaguje mężczyzna, któremu się w życiu powiodło,
jeśli kobiety zwracają uwagę wyłącznie na pozory i usiłują przede
wszystkim wysondować stan jego konta bankowego. - Simon
otrząsnął się z zadumy. - Podaj mi inne powody, dla których nie
wyszłaś za mąż.
- O nie, teraz twoja kolej. Chcę wiedzieć, dlaczego jesteś
kawalerem.
- Słusznie. Przyczyna jest prosta. Nie spotkałem dotąd kobiety, z
którą pragnąłbym się związać na całe życie.
- Ja również nie spotkałam mężczyzny, z którym chciałabym
pozostać na zawsze - oznajmiła Sunday.
- Moja kolej?
RS
116
- Owszem.
- Nie było dotąd w moim życiu dziewczyny, w której
widziałbym jednocześnie namiętną kochankę, najlepszą przyjaciółkę i
matkę moich dzieci.
- Ja również nie znałam mężczyzny, z którym chciałabym się
kochać, przyjaźnić i urodzić mu potomstwo.
- To nieuczciwe. Powtarzasz tylko moje argumenty. Dość
uników. Musisz wyznać całą prawdę.
- Zgoda. - Po chwili milczenia Sunday oznajmiła: -Do tej pory
nie wiedziałam, czym jest prawdziwa miłość.
To prawda. Dopiero przed chwilą uświadomiła sobie, że jest
zakochana w Simonie.
- Ja również nie wiedziałem do tej pory, czym jest prawdziwa
miłość. Jako młody chłopak zadurzyłem się raz i drugi. Ledwie
pamiętam, kiedy i w kim. - Przerwał na moment i dodał schrypniętym
barytonem: - Tamtego wieczoru na bazarze całkiem straciłem dla
ciebie głowę, Sunday.
- Podobnie było ze mną, Simonie.
- Nie jesteśmy parą smarkaczy.
- To prawda.
- Zastanawiałem się nad swoimi uczuciami - przyznał z
wahaniem Simon.
- Ja również. - Sunday zataiła przed nim, do jakich wniosków
doszła po starannym przeanalizowaniu symptomów zauroczenia.
- Nie zamierzałem cię uwodzić.
- Ani ja ciebie - zapewniła pospiesznie rozczarowana Sunday.
RS
117
- Trudno mnie nazwać donżuanem.
- A ja też nie jestem pożeraczką męskich serc.
- Dość długo żyłem w celibacie.
- Ja również. - Sunday pomyślała, że Simon byłby zdziwiony,
gdyby usłyszał, od jak dawna jego rozmówczyni unika wszelkich
erotycznych doświadczeń.
- Jestem dorosłym mężczyzną, a to oznacza, że potrafię nad sobą
panować i nie ciągnę do łóżka każdej urodziwej dziewczyny, byle
tylko zaspokoić pożądanie.
- Mogę tylko dodać, że dorosła kobieta nie rzuca się na
przypadkowo spotkanych mężczyzn - powiedziała rumieniąc się
Sunday.
- Ciało powinno słuchać rozumu.
- Oczywiście - zgodziła się z zapałem.
Nie mogła oderwać wzroku od jego postaci majaczącej w
półmroku.
- Z pozoru wszystko jest proste, a jednak nie potrafię rozwiązać
pewnej zagadki - stwierdził w zadumie Simon.
- Co masz na myśli? - zapytała Sunday. Wcale nie była pewna,
czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Raczej kogo. Ciebie - odparł zwięźle.
- Mnie?
- Bez przerwy o tobie myślę. Śnisz mi się po nocach. Marzę, by
wziąć cię w ramiona.
- Simonie...-szepnęła niemal niedosłyszalnie.
RS
118
- Jeśli nie podzielasz moich uczuć, wystarczy, żebyś mi o tym
powiedziała, a przestanę się narzucać - zapewnił Simon pospiesznie.
- Nie mogę - odparła z westchnieniem. - Czuję to samo co ty.
- Jesteś tego pewna?
- Oczywiście.
Zapanowało niezręczne milczenie.
- Pragniesz mnie, Sunday?
- Tak. - Sunday miała świadomość, że to dla niej bardzo ważna
chwila. - Czy pragniesz mnie, Simonie?
- Tak. Tak, do diabła.
- Początkowo sądziłam, że to niezwykłe okoliczności wytrąciły
nas z równowagi i pobudziły zmysły - wyznała Sunday. - Tyle się
ostatnio wydarzyło: napad bandytów, ekscytujące zakupy, tropikalna
ulewa, odkrycie łąki pełnej motyli...
- Istnieje spore prawdopodobieństwo, że masz rację. Wiele
ryzykujemy, poddając się temu zauroczeniu.
- Pamiętasz, co mi powiedziałeś na wiszącym moście? - zapytała
Sunday, oblizując suche wargi.
- Obiecałem, że jeśli zaryzykujesz, czeka cię wspaniała nagroda,
o jakiej nie marzyłaś w najpiękniejszych snach - odparł spokojnie i
pewnie. - To śmiała i ryzykowna decyzja, Sunday.
- Kto nie ryzykuje, ten często... traci - odparła. Simon
zachichotał cicho.
- Wiem, wiem. Jak to mówią: „Korzystaj z dnia..."
- Chciałabym... - przerwała mu i nagle umilkła.
- Czego?
RS
119
- Żebyś mnie pocałował.
- Zdajesz sobie sprawę, że na tym się nie skończy?
- Oczywiście.
- Pocałunki i pieszczoty to zaledwie początek. Potem będę się z
tobą kochać.
- Bardzo mi się podoba ten scenariusz. Po chwili milczenia
Simon powiedział:
- Upalna noc, nie sądzisz?
Sunday wybuchnęła śmiechem.
- To nie jest sprawa aury, tylko naszych temperamentów -
odparła.
Simon wstał, podszedł do okna i uchylił bambusową okiennicę.
Wnętrze chaty zalała księżycowa poświata. Sunday nie odrywała
wzroku od rysującej się w półmroku postaci Hazarda, który miał na
sobie jedynie krótkie szorty. Nie ulegało wątpliwości, że jest bardzo
podniecony; niedawną wymianą zdań. Sunday zaczęła się
niecierpliwić. Simon westchnął i sięgnął po apteczkę podróżną.
Przechowywał w niej kilka niezbędnych drobiazgów - na wszelki
wypadek. W takich sytuacjach odrobina rozsądku zawsze popłaca.
Sunday wiedziała, że nie potrzebuje się obawiać nieprzewidzianych
następstw miłosnej nocy.
- Przypomnij mi, czego sobie przed chwilą życzyłaś - powiedział
czule Simon, podchodząc do leżącej na posłaniu dziewczyny.
- Prosiłam, żebyś mnie pocałował - odparła. Pochylił się nad nią.
Przez moment Sunday patrzyła na wielki okrągły księżyc widoczny w
otwartym oknie. Potem twarz Simona przesłoniła srebrzystą kulę.
RS
120
Poczuła na policzku jego ciepły oddech. W bladej poświacie widziała
całkiem wyraźnie regularne rysy ukochanego mężczyzny. Serce
waliło jej jak młotem. Chciała całować i pieścić Simona Hazarda.
Pragnęła go.
- Jeszcze jedno pytanie - zreflektowała się nagle.
- Słucham.
- Czy jesteś absolutnie pewny, że chcesz się kochać ze mną, a
nie z tamtą pannicą, w czerwonym bikini?
- Dziewczyna w kostiumie kąpielowym była zachwycająca, ale o
wiele bardziej interesuje mnie cudowna kobieta, którą trzymam w
objęciach - szepnął, muskając wargami usta Sunday.
Pocałował ją. Sunday natychmiast poczuła znajomy zawrót
głowy. Początkowo chłonęła wrażenia wszystkimi zmysłami. Poddała
się czarowi srebrzystego blasku księżyca, ciepłego półmroku, który
panował we wnętrzu bambusowej chaty, upajającej woni
egzotycznych kwiatów i owoców. Potem zapomniała o całym świecie.
Pozostał jedynie Simon.
Całował ją czule, zachłannie, delikatnie, do utraty tchu. Mocne
dłonie błądziły niecierpliwie po gładkiej skórze dziewczyny, szukając
najwrażliwszych miejsc. Czuła pod palcami napięte mięśnie
ukochanego.
- To jakieś szaleństwo - mruknęła.
- Tak. Oboje całkiem straciliśmy głowę - szepnął, przesuwając
czubkiem języka po delikatnej skórze. Całował jej szyję i piersi okryte
stanikiem. Powoli zsunął cienkie ramiączko.
- Czy to namiętność?
RS
121
-Mam nadzieję-mruknął.
- Czy to miłość?
Simon podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Zmarszczył
brwi. Sunday wsunęła palce w ciemną, gęstą czuprynę a następnie
przesunęła dłońmi po muskularnej szyi, ramionach, torsie i plecach.
- Czy to miłość? - powtórzył jak echo.
- Nie powinnam była pytać - stwierdziła zmieszana Sunday.
- Dlaczego? Sam bezustannie zadaję sobie to pytanie. Sunday
miała wrażenie, że oszalałe serce lada chwila wyskoczy jej z piersi.
Była ogromnie poruszona; głos jej drżał, ręce się trzęsły, krew
pulsowała w skroniach.
- Znalazłeś odpowiedź? Simon pokręcił głową.
- Bardzo chciałbym się nareszcie zakochać. - Ujął w dłonie jej
twarz, nie odrywając spojrzenia od zielonych oczu. - Niewiele wiem o
prawdziwej miłości, która kończy się dopiero z życiem, Sunday.
Pocałował ją zachłannie. Przez cienką tkaninę stanika pieścił
językiem i wargami nabrzmiałe sutki. Wkrótce Sunday zapomniała o
wątpliwościach. Poddała się zmysłom i chłonęła wszelkie odczucia.
Czuła silne dłonie Simona błądzące po jej ciele. Po chwili zrozumiała,
że oboje są nadzy.
Była wolna jak motyl szybujący nad łąką. Unosiła się w
powietrzu. Mknęła ku słońcu.
Czubkami palców muskała gładką skórę kochanka, który jęczał
z rozkoszy i drżał w jej ramionach. Uśmiechnęła się; była szczęśliwa,
że odpłaca przyjemnością za przyjemność.
RS
122
Oszołomiona śmiałą pieszczotą dłoni Simona poczuła wreszcie,
że kochanek w nią wchodzi, i poddała się miłosnemu rytmowi.
Słyszała własne imię powtarzane w nieskończoność jak magiczne
zaklęcie namiętności, żądzy i spełnienia.
Drżała spazmatycznie pod wpływem narastającej z wolna
rozkoszy, która niczym fala ogarniała ją powoli od stóp do głów.
Wreszcie przyszedł moment, gdy Sunday zanurzyła się w niej
całkowicie i wykrzyknęła imię ukochanego:
- Simon!
RS
123
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Jesteś całkiem pewny, że właśnie ta ścieżka wiedzie do
szczęścia i bogactwa? - mruknęła z ironią Sunday, wspinając się krok
w krok za Simonem. Nie miała pojęcia, dlaczego wybrał tę drogę. Jej
zdaniem wszystkie górskie szlaki wyglądały tak samo.
- Tget uważnie przyjrzał się mapie i zidentyfikował niektóre
symbole. Jest niemal pewny, że rozeta u dołu kartki oznacza ślad
dzikiego słonia. Rozmawiał o tym z plemienną starszyzną. Pewni
ludzie słyszeli w młodości legendy o posągu ukrytego Buddy i
Świątyni Niebiańskich Mgieł. Znajdowała się podobno w pobliżu
wodopoju, gdzie dawniej przychodziły dzikie słonie. To może być
istotna wskazówka.
- Tak czy inaczej przed nami uciążliwa wspinaczka - jęknęła
Sunday. - Gdyby to ode mnie zależało, zostałabym w łóżku.
- Naprawdę? - zapytał Simon, zerkając na nią przez ramię.
- Powinnam się wyspać.
- Nie żartuj. - Simon wybuchnął śmiechem, - Gdybyśmy zostali
w łóżku, nie byłoby mowy o spaniu.
Sunday w duchu przyznała mu rację. Poprzedniej nocy kochali
się dwukrotnie. Gdy zasypiała, brzmiał jej w uszach głos Simona,
przed oczami miała jego twarz, a muskularne ramiona obejmowały ją
ciasno. Zapadła w sen z jego imieniem na ustach. Wizerunek
ukochanego wyrył się w jej sercu, pamięci i duszy.
RS
124
Kiedy wczesnym rankiem uniosła powieki, usłyszała wesołe
pogwizdywanie Simona, którzy chodził z kąta w kąt, przekomarzając
się od czasu do czasu z mijającymi jego chatę krajowcami.
Mieszkańcy wioski serdecznie witali przybysza, spiesząc do swoich
zajęć. Gdy Hazard spostrzegł, że Sunday już nie śpi, pocałował ją na
dzień dobry. W tej samej chwili jego oczy pociemniały z pożądania.
Spali krótko, ale żadne z nich nie myślało o wypoczynku.
Simon przystanął niespodziewanie, a Sunday wpadła na niego.
Przytuliła się do muskularnych pleców. Chciała zapytać, dlaczego się
zatrzymał, ale nim zdołała powiedzieć choć słowo, Simon syknął i
położył palec na ustach. Milczała więc posłusznie.
Simon nasłuchiwał przez chwilę, rozglądając się na wszystkie
strony. Następnie ruszył w dół po zboczu. Przeszedł kilkanaście
metrów, przystanął i bez słowa wpatrywał się w ciemną ścianę lasu.
Wreszcie powrócił do stojącej bez ruchu Sunday.
- Co się stało? - szepnęła.
- Chyba coś słyszałem - odparł.
- Naprawdę? - Sunday ogarnął nieprzyjemny dreszcz. -
Obawiasz się dzikich zwierząt?
- To był odgłos kroków - odparł, patrząc jej w oczy.
- Jakich kroków?
- Ludzkich - oznajmił.
Sunday pokiwała głową. Nie przejęła się zbytnio tą informacją.
Przy Simonie czuła się bezpieczna. Poza tym wiedziała, że Hazard ma
broń.
RS
125
- Bez trudu orientujesz się w lesie - stwierdziła, zmieniając
temat. - Gdyby zaszła taka potrzeba, dałbyś sobie radę na zupełnym
bezludziu.
- W marynarce uczono nas, jak przetrwać w trudnych
warunkach.
- Na przykład w wielkim mieście? wpadła mu w słowo. Nie
rozumiem?
- Miejska dżungla była dla mnie szkołą przetrwania - wyjaśniła.
Simon parsknął śmiechem, a Sunday natychmiast mu zawtórowała.
Uwielbiała jego śmiech. Wsłuchiwała się zachłannie w brzmienie
ciepłego barytonu, gdy ukochany mówił, śpiewał albo szeptał jej do
ucha słodkie słówka podczas miłosnej nocy.
To zrozumiałe, że kobieta lubi... wręcz uwielbia głos
mężczyzny, z którym pragnie pozostać do końca życia.
Czyżby chciała pozostać na zawsze z Simonem Hazardem?
Problem w tym, że nie rozmawiali do tej pory o przyszłości.
Obchodziła ich jedynie przeszłość i teraźniejszość. Jakie byłoby jej
życie z Simonem? Zadała sobie niewłaściwe pytanie. Czy potrafi
wyobrazić sobie przyszłość bez Simona?
Przez kwadrans maszerowali bez słowa.
- Wkrótce będziemy na miejscu - oznajmił Simon.
- To znaczy: gdzie? - zapytała Sunday.
- Przed nami dawny wodopój słoni.
Sunday skrzywiła się nieznacznie. Wyobraziła sobie błotnistą
sadzawkę, zdeptaną trawę na brzegu, dno pokryte warstwą mułu,
RS
126
zmąconą wodę, sępy czekające cierpliwie na sąsiednich drzewach, aż
padną najsłabsze zwierzęta.
Oniemiała z zachwytu na widok kaskady wodnej, która w chwilę
później ukazała się jej oczom.
- Jak tu pięknie — szepnęła, ujmując rękę Simona.
- To prawda.
- Byłeś tu wcześniej? Pokręcił przecząco głową.
Po skalnych tarasach wznoszących się na wysokość dwudziestu
pięciu metrów spływał górski potok tworzący kilka płytkich basenów.
U podnóża skały znajdowała się duża sadzawka otoczoną zieloną
murawą i kępami zarośli, w których roiło się od ptaków. W czystej
wodzie pływały srebrzyste rybki.
- Duże zwierzęta od dawna tu nie przychodzą - stwierdziła
Sunday. Simon potwierdził to przypuszczenie skinieniem głowy. -
Woda jest całkiem przejrzysta. Można policzyć kamienie leżące na
dnie. - Sunday otarła wierzchem dłoni spoconą twarz. Do tej chwili
nie zdawała sobie sprawy, że jest okropnie zgrzaną i spragniona. - Czy
możemy się wykąpać?
Simon zanurzył dłoń w sadzawce.
- Raczej nie.
- Dlaczego?
- Woda jest bardzo zimna.
Sunday dotknęła falującej powierzchni czubkami palców, - Brr!
Zimna jak lód.
RS
127
- Strumień prawdopodobnie wypływa z wnętrza góry - tłumaczył
Simon, kładąc się na trawie. - Napijmy się i zjedzmy owoce, które
przygotowała dla nas Siri.
- To najrozsądniejsza propozycja, jaką mi dzisiaj złożyłeś -
odparła z entuzjazmem Sunday i wyciągnęła się obok ukochanego.
Sporo czasu minęło, nim zjedli do końca zabrane na drogę
banany i gotowany ryż. Napełnili wodą manierkę Simona i małymi
łykami popijali na zmianę chłodny napój. Sunday oparła się na
łokciach, przymknęła powieki i skierowała twarz ku słońcu.
- Co dalej? - mruknęła leniwie.
- Nie mam pojęcia. - Simon wzruszył ramionami.
- Pójdziemy wyżej?
- Nie, zostaniemy tutaj. Osiągnęliśmy nasz cel.
- Proszę?
- Szlak kończy się w tym miejscu - wyjaśnił Simon.
- Nie widzę w pobliżu ani jednego posągu Buddy -stwierdziła
Sunday.
- Ja również - przyznał.
Sunday z trudem tłumiła ziewanie.
- Jesteś zmęczona? - zapytał troskliwie Simon.
- Trochę.
- Należy się nam chwila odpoczynku. Czas na drzemkę -
oznajmił, leżąc wygodnie na zielonej murawie otaczającej sadzawkę
niczym miękki dywan.
- Jesteś pewny, że w pobliżu nie gnieździ się jadowita kobra albo
inny obrzydliwy gad? - Wypytywała pół żartem, pół serio.
RS
128
- Wykluczone.
- Dajesz słowo?
- Oczywiście.
- Nie chciałabym, żeby mnie coś ukąsiło.
- Jedynym stworzeniem, które mogłoby cię, pokąsać, jest twój
przewodnik - oznajmił Simon z powagą, biorąc ją w objęcia. Sunday
chętnie przytuliła się do ukochanego.
Nie miała pojęcia, jak to się stało, że straciła głowę dla tęgo
mężczyzny. Pokochała go na dobre i na złe, chociaż znali się zaledwie
dwa tygodnie.
Po namyśle uznała, że w kwestii uczuć czas ma niewielkie
znaczenie.
Przerwała rozmyślania, gdy tylko usta Simona dotknęły jej warg.
Całował ją namiętnie i zaborczo. Silne dłonie nie szczędziły jej
najczulszych pieszczot. Sunday miała wrażenie, że jest w siódmym
niebie. Gdy Simon uniósł głowę, wypowiedziała to na głos. Hazard
wpatrywał się w nią jak urzeczony. Milczał.
Otworzyła szeroko oczy i napotkała jego przenikliwe spojrzenie.
- Co się stało? - spytała, zaniepokojona wyrazem jego twarzy.
- Jesteś genialna! - oznajmił. Usiadł na trawie i pomógł jej się
podnieść.
- Dziękuję za komplement - odparła machinalnie, zbita z tropu.
Nie rozumiała, o co mu chodzi.
- Rozejrzyj się, Sunday - zachęcił, obejmując ją ramieniem. - Co
widzisz?
RS
129
- Sadzawkę - odparła po namyśle, zaintrygowana dziwnym
tonem jego głosu.
- Co jeszcze? - zapytał niecierpliwie,
- Drzewa, skały, trawę, niebo.
- To wszystko?
- Słońce i kilka chmur.
- Popatrz niżej.
- Wodospad.
- I....
- Potok
- I...
- Tam, gdzie strumień uderza o skałę, unosi się wodny pył
podobny do mgły... - Sunday umilkła niespodziewanie.
- Można powiedzieć, że to...
- Niebiańska mgła - wpadła mu w słowo.
- Doskonale!
- Ukryty Budda ze Świątyni Niebiańskich Mgieł. -Stwierdzenie
Sunday zabrzmiało jak magiczne zaklęcie. - Sądzisz, że tu go
znajdziemy?
- Na pewno jesteśmy na właściwym tropie - odparł z
westchnieniem Simon. Zerwał się na równe nogi i pomógł wstać
Sunday. - Czas ruszać, kochanie. Wkrótce się przekonamy, ile prawdy
jest w legendach i opowieściach. Być może twoją mapa zapewni nam
wkrótce bogactwo i szczęście.
RS
130
Okrążyli sadzawkę, zmierzając w stronę wodospadu. Im bliżej
podchodzili, tym wyraźniej rysowały się jakieś kształty ukryte za
ścianą wody.
- Uważaj, kamienie są śliskie! - zawołał Simon, gdy stanęli
plecami do skalnej ściany i przesuwali się wzdłuż niej małymi
krokami. Przed sobą mieli połyskliwą wodną zasłonę. Drobne krople
unoszące się w powietrzu pokryły wilgocią ubrania i twarze
wędrowców.
Popatrz, Simonie!
W skalnej ścianie otwierały się drzwi. Nie ulegało wątpliwości,
że wykonane zostały ludzką ręką. Wejście zarosło lianami i kępami
roślin, które pieniły się tam od stuleci. Nad bramą widniała
płaskorzeźba wyobrażająca białego słonia. Portal obrośnięty był
mchem i zniszczony erozją.
Simon chwycił maczetę i kilkoma uderzeniami oczyścił drogę.
Oboje z całej siły pchnęli wrota zawieszone na potężnych zawiasach i
przekroczyli próg.
Stali u wejścia do obszernego pomieszczenia wykutego w skale.
Zbudowany przez ludzi sufit dawno się zawalił. Słoneczny blask
rozświetlał tajemniczą salę. Tylko niewielką jej część ocieniało
sklepienie. Na podłodze walały się kawałki spróchniałego drewna.
- Nie mam pojęcia, czemu służyło to pomieszczenie, ale nie
ulega wątpliwości, że zostało doskonale ukryte - oznajmiła szeptem
Sunday.
- Chyba wiem, co to za miejsce - odparł Simon.
- Zamieniam się w słuch.
RS
131
- To jest świątynia - mruknął, pocierając dłonią policzek. - Nie
mogę uchodzić za specjalistę w dziedzinie historii architektury, lecz
widzę tu elementy wskazujące, że powstała w dwunastym wieku.
- A więc ma prawie osiemset lat! - zawołała oszołomiona
Sunday.
- Na to wygląda.
- Jak sądzisz, co tam jest? - zapytała Sunday, zerkając na
obrośnięte pnączami schody.
- Zaraz się przekonamy. - Simon chwycił ją za rękę. Kilkoma
energicznymi ruchami maczety utorował drogę wśród kęp roślinności.
Zaczęli się wspinać po stromych wąskich schodach.
Wkrótce dotarli do niewielkiego sanktuarium. Pośrodku, na
skromnym cokole, znajdował się posąg siedzącego Buddy - ledwie
widoczny spod giętkich pnączy. Wszystko wskazywało na to, że
wierni opuścili tajemniczą świątynię przed setkami lat.
- To chyba biały marmur - stwierdziła Sunday, oglądając posąg,
który miał nieco ponad metr wysokości. Popatrzyła na wiekową statuę
w zadumie i dodała: - To bardzo dziwne.
- Co takiego? - Simon stanął obok niej.
- Budda ma czerwone oczy. Czyżby marmur był
polichromowany?
- Osobliwe.
Sunday podeszła bliżej, by popatrzeć na rozrzucone wokół
cokołu czerwone kamyki.
- O Boże! - zawołała nagle drżącym głosem. Ze zdumienia
zabrakło jej tchu. Nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Simon
RS
132
natychmiast podszedł i objął ją w talii, zaniepokojony jej
niespodziewanym okrzykiem.
- Co się stało, kochanie?
- Rubiny!
Sunday ruchem głowy wskazała posadzkę wokół cokołu pokrytą
grubą warstwą drogocennych kamieni. Simon podniósł garść
klejnotów i długo się im przyglądał.
- Chyba masz rację. - Ujął dłoń Sunday, położył na niej garść
rubinów i dodał w zadumie: - Wygląda na to, że trzymasz w ręku
spory majątek. Sprzedawca mapy miał rację, twierdząc, że wkrótce
zyskasz bogactwo i szczęście.
Sunday nie szukała majątku. Pragnęła otrzymać od losu inny
dar. Spotkanie z Simonem było dla niej prawdziwym uśmiechem
fortuny. U boku tego mężczyzny czuła się naprawdę szczęśliwa.
Westchnęła głęboko i jeden po drugim ułożyła rubiny na
kolanach Buddy, który zamiast kamiennych oczu miał purpurowe
klejnoty.
- Kosztowności nie należą do mnie - oświadczyła z powagą, -
Przybyłam do Tajlandii nie po to, by szukać bogactw. Jestem pewna,
że znalazłam już wszystko, czego pragnęłam.
- A co z rubinami?
- Nie są mi potrzebne - odparła szczerze.
- W takim razie ja chętnie je zabiorę - dobiegł ich z tyłu drwiący
głos. W tej samej chwili zimna lufa pistoletu dotknęła pleców Sunday
Harrington.
RS
133
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Cholera jasna! - wymamrotał Simon.
- Odwróćcie się powoli - nakazał stojący za nimi mężczyzna.
Simon miał wrażenie, że poznaje ten głos, ale nie mógł sobie
przypomnieć, gdzie go słyszał.
- Bez wygłupów, Hazard, trzymam na muszce pannę Harrington.
- Marny twój koniec, jeśli dostanę cię w swoje ręce! - warknął
Simon, odwracając się bez pośpiechu.
- Cały się trzęsę ze strachu! A skoro mowa o rękach... łapy na
głowę. Żadnych sztuczek, kolego.
Simon był na siebie wściekły. Nie stanął na wysokości zadania.
Gorączkowo poszukiwał wyjścia z sytuacji. Zdawał sobie sprawę, że
powinien zachować zimną krew. Za najmniejszy błąd oboje mogli
zapłacić życiem. Splótł ręce na karku i odwrócił się powoli, by
popatrzeć na swego przeciwnika.
- Nigel Grimwade. Co za spotkanie - stwierdził obojętnie. Jedna
z podstawowych zasad, których przestrzegał w życiu, nakazywała
panować nad emocjami. Za wszelką cenę należało zachować
kamienną twarz. Takie postępowanie ułatwiało negocjacje -
szczególnie wówczas, gdy przeciwnik trzymał w ręku pistolet!
- Nie wydajesz się zaskoczony tym spotkaniem, Hazard -
stwierdził Nigel z łobuzerskim uśmiechem.
- To prawda.
RS
134
- Co mam zrobić z tą Harrington? - zapytała niecierpliwie
wspólniczka Nigela.
- Przyprowadź ją tutaj.
- O, jest i pani Grimwade - rzekł Simon, kłaniając się uprzejmie.
- Nie jestem żoną Nigela.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
- Gdzie się podział wasz australijski akcent? - zapytał Simon.
- Udawaliśmy tylko Australijczyków - odparła Millicent.
- Kim naprawdę jesteście?
- Pokornymi sługami wielkiego Shakespeare'a - odparł z
patosem Nigel.
- Aktorzy! wtrąciła Sunday.
- W pewnym sensie - przyznał niechętnie Grimwade.
- Jeździmy z miejsca na miejsce i przyjmujemy rozmaite
zlecenia. - Millicent okazała się nieco bardziej skłonna do zwierzeń. -
Ostatni kontrahent polecił nam odzyskać mapę.
- Jaką mapę? - zapytała Sunday, udając zdziwienie.
- Tę, którą pewien idiota z Bangkoku obiecał nam, a potem
sprzedał komu innemu - burknęła dziewczyna, spoglądając wrogo na
pannę Harrington.
- Cóż, panno Millie, pozwolę sobie w tym miejscu zacytować
ogólnie znane powiedzenie: „łatwo przyszło, łatwo poszło" - odrzekł
szyderczo Hazard.
- Bezsensowna gadanina! Panu nie zależy na pieniądzach i
przyzwoitym życiu - stwierdziła Millicent, rzucając pogardliwe
RS
135
spojrzenie na wytarte dżinsy i zniszczone buty przewodnika. -
Normalni ludzie mają większe wymagania.
- Widziałam was na bazarze w Chiang Mai. Śledziliście nas! -
zawołała Sunday.
- Zauważyła nas pani?
- Widziałaś ich? - zapytał z niedowierzaniem Simon, marszcząc
brwi. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?
- Miałam taki zamiar, ale niespodziewanie zaczął padać deszcz,
a potem... całkiem o tym zapomniałam. -Sunday wzruszyła
ramionami. Simon wiedział, co chciała powiedzieć. Sam był sobie
winien.
- Tracimy czas na niepotrzebne rozmowy - niecierpliwił się
Nigel. Po chwili rzucił tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Millie,
bierzmy się do roboty. Trzymaj na muszce pannę Harrington, a ja
przywiążę Hazarda do kolumny. Wiem, że masz rewolwer i nóż,
kolego, więc nie próbuj żadnych sztuczek.
- Skąd, do cholery...
- Wybacz mi, Simonie - wtrąciła Sunday. - Kiedy negocjowałeś
z bandytami, powiedziałam współpasażerom, że jesteś uzbrojony.
Chciałam ich uspokoić. Nie przyszło mi do głowy, że te informacje
zostaną użyte przeciwko tobie.
- Niepotrzebnie się tym martwisz, kochanie.
- Ach, widzę, że szanowni państwo mają się ku sobie - kpił
Nigel otaczając sznurem tors Simona i mocno zaciskając węzeł.
- Teraz pani.
RS
136
Millie popchnęła Sunday ku drugiej kolumnie. Kochankowie
stali znowu ramię przy ramieniu, związani jak kury na wiejskim
jarmarku.
- Nie będziesz już potrzebował tych swoich zabawek - mruknął
Nigel, odrzucając daleko rewolwer i nóż odebrany Simonowi.
Następnie zwrócił się do wspólniczki:
- Teraz czeka nas przyjemniejsze zajęcie, Millie. Wrzucaj rubiny
do torby. Potem będziemy je sortować.
Rzekomi Australijczycy odłożyli pistolety i uklękli przed
posągiem Buddy. Wkrótce niemal wszystkie klejnoty trafiły do
ogromnej torby Millicent.
- Jesteśmy bogaci! - zawołała radośnie młoda aktorka,
- Jasne - mruknął jej wspólnik, oglądając z zachwytem
szczególnie dorodny rubin: Po chwili namysłu ukradkiem wsunął go
do kieszeni marynarki.
Co za łajdak, pomyślał Simon. Nigel Grimwade nie miał pojęcia,
czym jest złodziejski honor. Oszukiwał nawet swoją wspólniczkę!
- Co z nimi zrobimy? - dopytywała się Millie spoglądając
znacząco na przywiązaną do kolumn parę.
- Czy ja wiem? - mruknął w zadumie Nigel. - Zostawimy ich po
prostu w tej zabytkowej świątyni, którą się tak zachwycali.
- Mogą tu umrzeć - przypomniała mu Millie.
- Kto wie? - Nigel pochylił się i chwycił garść rubinów. - Może
dopisze im szczęście i przeżyją?
- Słuszna uwaga, młody człowieku. Pan natomiast jest w dużo
gorszej sytuacji. Szczęście panu nie dopisało - rozległ się męski głos.
RS
137
Przybysz mówił z wyraźnym brytyjskim akcentem.
Na widok pułkownika Artura Bantry Sunday ucieszyła się jak
małe dziecko. Pomoc nadeszła w samą porę. Dobro tryumfowało nad
złem. Niewinni podróżnicy byli ocaleni. Sytuacja została opanowana i
wróciła do normy.
- Pułkowniku, jak miło znowu pana ujrzeć! - zawołała z
promiennym uśmiechem.
- Witam, panno Harrington. Dzień dobry, panie Hazard - rzucił
uprzejmie Artur Bantry.
Angielski dżentelmen miał na sobie nieskazitelnie czysty
uniform w kolorze khaki. Stał przed parą aktorów klęczących obok
posągu Buddy. Ostrze krótkiej szpady dotykało gardła mężczyzny.
- Proszę nie wstawać, młody człowieku - rzekł spokojnie
pułkownik. - Wolę patrzeć z góry na pana i pańską milutką
wspólniczkę.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi, pułkowniku -oświadczyła
Millie cienkim głosikiem skrzywdzonego dziecka. Popatrzyła na
Anglika i zaczęła trzepotać rzęsami.
- Proszę się nie wysilać, panno... Prawda, nie znam pani
nazwiska. Mniejsza z tym. Znam swój fach i nie zwiodą mnie nędzne
gierki trzeciorzędnych aktorów. - Pułkownik kopnął w jej stronę zwój
liny. - Proszę mocno związać Nigela.
- Ależ... - Dziewczyna podniosła się z klęczek. Artur Bantry
chwycił jeden z pistoletów odłożonych przez młodych oszustów i
wycelował go prosto w serce Millie.
RS
138
- Uprzedzam, że jestem doskonałym strzelcem. I jeszcze jedno.
Przed chwilą Nigel ukradkiem schował do kieszeni piękny rubin wart
kilka milionów funtów.
- Ty łobuzie! Ty podły oszuście! - zawołała z wściekłością
młoda kobieta.
- Zamierzałem ci oddać połowę forsy uzyskanej za ten klejnot -
przekonywał ją Nigel, gdy mocno zaciśnięty sznur wpił mu się w
ciało.
- Złodzieje dawno zapomnieli o lojalności wobec swoich
wspólników - rzucił ponuro Bantry. - Niech się pani nie da nabrać.
Pułkownik związał młodą aktorkę i dopiero wówczas schował
szpadę do wydrążonej laski. Sunday z uwagą obserwowała Anglika,
który działał sprawnie i bez pośpiechu.
- Czy pozwolą państwo, że zapalę papierosa? - rzucił uprzejmie
pułkownik, jakby znajdowali się na wytwornym przyjęciu. Sunday
doznała olśnienia.
- Już wiem, czemu drżały panu ręce, ilekroć przygładzał pan
wąsy. To był głód nikotynowy!
- Palenie nie pasowało do mego ówczesnego wizerunku rzucił
chłodno Bantry. Nie kwapił się wcale z uwolnieniem dwójki
podróżników. Sunday zbyt pochopnie wzięła go za obrońcę
uciśnionych.
- Bardzo mnie pan rozczarował - oznajmiła wyniośle.
- Zdaję sobie z tego sprawę, panno Harrington.
- Jest pan, jak sądzę, pospolitym złodziejem.
RS
139
- Niezupełnie. Wezmę rubiny, skoro nadarzyła się ku temu
okazja, ale przybyłem tu z innego powodu.
- Skoro nie chodzi o pieniądze, dlaczego pan nas śledził?
- Hazard na pewno się domyśla.
- Owszem. Ty łotrze! Pobiłeś ciężko Jonathana i zostawiłeś go
na pewną śmierć!
Sunday wstrzymała oddech słysząc głos Simona nabrzmiały
gniewem i nienawiścią.
- Oczywiście. Proszę, to wcale nie była trudna łamigłówka,
Jonathan Hazard miał zniknąć bez śladu. Stało się inaczej... ze szkodą
dla pana i tej uroczej dziewczyny.
- Ty łobuzie! - Warknął rozwścieczony Simon.
- Pułkowniku, nie może pan...
Sunday daremnie usiłowała przemówić Anglikowi do rozsądku.
- Bardzo mi przykro, panno Harrington. Jestem górą, a wy
przegraliście.
- Mała poprawka, drogi pułkowniku - dobiegł ich stanowczy
kobiecy głos. - Tym razem ja wygrałam.
Wszystkie głowy zwróciły się ku schodom.
- Mój Boże, to zakonnica! - krzyknął Nigel Grimwade.
- Ma pistolet! - zawołała Millicent.
- Ale heca! - mruknął Simon.
- To siostra Agata Anna - dodała Sunday.
- Znowu jesteśmy w komplecie - szepnął zaskoczony Simon.
- Im większe towarzystwo, tym weselej odparła Sunday, tłumiąc
nerwowy chichot.
RS
140
Młoda zakonnica niewiele się zmieniła - jeśli nie liczyć pistoletu
w dłoni i rozkazującego brzmienia głosu, które nie pasowało do
nieśmiałej siostrzyczki poznanej w czasie uciążliwej podróży.
- Nie wolno się nikomu odzywać bez mego pozwolenia - rzuciła
siostra Agata Anna tonem nie znoszącym sprzeciwu. Pistolet
wymierzony W serce pułkownika stanowił bardzo przekonujący
argument.
- Czy siostra zdaje sobie sprawę, kim jestem? - zapytał z
oburzeniem Artur Bantry.
- Wiem doskonale, kim jesteś i czym się zajmujesz, przyjacielu -
odparła ironicznie zakonnica.
Pułkownik nie dawał za wygraną.
- A kim pani jest, młoda damo?
- Agentką Ml6. Przestań się tak puszyć, Bantry. To ci nie
pomoże.
Sunday Harrington spostrzegła, że słowa zakonnicy zrobiły na
pułkowniku ogromne wrażenie.
- Co to jest M16? - zapytała szeptem Hazarda.
- Brytyjskie tajne służby. Podlegają bezpośrednio samemu
premierowi. Dla M16 pracuje filmowy James Bond.
- Superagent 007, najsławniejszy szpieg srebrnego ekranu?
- Owszem.
- A zatem siostra Agata Anna to szpieg w przebraniu! -
wykrzyknęła Sunday, zapominając o koniecznej ostrożności.
- Wysnuwa pani dość pochopne wnioski. W każdym razie nie
jestem zakonnicą.
RS
141
- Domyślałam się tego!- oznajmiła tryumfalnie Sunday. - Od
pierwszej chwili podejrzewałam, że uczestnicy wyprawy grają
komedię i każdy udaje kogoś innego!
- Powinna pani ufać swemu instynktowi - stwierdziła zakonnica.
- Czyżby i matka przełożona trudniła się szpiegowaniem? -
zapytała podejrzliwie Sunday.
- Przeorysza klasztoru świętej Agnieszki jest poza wszelkimi
podejrzeniami - odparła z uśmiechem agentka.
Nie odrywała wzroku od pułkownika. Po chwili dodała z
powagą: - Popełniłeś błąd, pracując na dwie strony, Arturze. Na
domiar złego robiłeś to dla zysku.
- Potrzebowałem sporo pieniędzy - burknął Anglik.
- Owszem. Żyłeś ponad stan. Miałeś spore wymagania.
- Proszę pani, Millicent i ja jesteśmy zwykłymi turystami
całkiem przypadkowo wplątanymi w tę podejrzaną aferę - oznajmił z
godnością Nigel.
- Nie zawracaj mi głowy, idioto - mruknęła agentka. - Doskonale
wiem, po co tu przyjechaliście.
- Cholerna mądrala - zaklął półgłosem Grimwade. Sunday
poczuła, że Simon szturcha ją łokciem.
- Postaraj się odwrócić ich uwagę — szepnął pospiesznie.
- Co ty gadasz?
- Muszę sięgnąć do lewego buta.
- Po co?
- Jest takie przysłowie...
RS
142
- Litości! - Sunday wzniosła oczy ku niebu. — Dlaczego
musiałam trafić na miłośnika sentencji!
- Powiedzenie brzmi: „przezorny zawsze ubezpieczony" -
mruknął Simon.
- Co ty knujesz?
- Mam drugi nóż. Trzeba stąd wiać. Szósty zmysł mi
podpowiada, że najgorsze jeszcze przed nami.
- Wierzę ci.
- Policzę do trzech. Udaj, że mdlejesz - polecił szeptem Simon.
- Postaram się.
- Raz, dwa, trzy.
Sunday udała, że traci przytomność. Głowa opadła jej na piersi,
a smukła postać niespodziewanie przechyliła się na bok. Simon
odsunął się, by uniknąć zderzenia z bezwładnym ciałem dziewczyny.
- Panna Harrington nie wytrzymała tego napięcia. Trzeba ją
ocucić - stwierdził pułkownik.
- Ani kroku, Bantry! - zawołała ostrzegawczo agentka.
Wydarzenia potoczyły się jak lawina. Pułkownik zlekceważył
słowa rzekomej zakonnicy i skoczył ku niej w mgnieniu oka. Siostra
Agata Anna zrobiła krok do tyłu, zaplątała się w obszerny habit,
straciła równowagę i upadła.
Pułkownik zdołał wytrącić jej z ręki pistolet, który przeleciał
szerokim łukiem na drugą stronę pomieszczenia i wylądował u nóg
Simona. Hazard błyskawicznie przeciął krępujący go sznur
wydobytym z wysokiego buta nożem.
RS
143
Zalśniło ostrze krótkiej szpady. Pułkownik zamierzał przebić
nim brytyjską agentkę. Simon chwycił Anglika za ramię i
błyskawicznie go rozbroił.
Przez moment stał nieruchomo ze szpadą w jednej i pistoletem w
drugiej ręce. Spoglądał na uczestników wyprawy zebranych w
sanktuarium Buddy.
- Dość tej zabawy! - zawołał w końcu. - Od tej chwili ja tu
rządzę. Na początek chciałbym się jednego dowiedzieć. Kto z was
może zeznać pod przysięgą, że nie jest szpiegiem?
RS
144
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- Czy mogę mieć pewność, że nie jesteś agentem wywiadu? -
dopytywała się podejrzliwie Sunday, gdy wyszli z komisariatu policji
w Mae Hong Son. Ruszyli w stronę Holiday Inn, najlepszego hotelu w
mieście.
- Oczywiście - zapewnił Simon.
- Co za ulga! - odparła z westchnieniem. - Zaczynałam
podejrzewać, że wszystkie osoby zamieszane w tę niewiarygodną
aferę coś ukrywają.
Sunday podziwiała przytomność umysłu i niewyczerpaną
energię Simona, który opanował sytuację w świątyni Buddy, wyjaśnił
wszelkie nieporozumienia, cierpliwie służył za tłumacza
cudzoziemcom nie znającym miejscowego języka. Dopiero gdy
sytuacja została opanowana, niespodziewanie umilkł i zamknął się w
sobie. Sunday z niepokojem szła u boku Hazarda ulicami
prowincjonalnego Mae Hong Son.
- Kiedy wyruszaliśmy do Miasta Mgieł, nie przypuszczałam, że
ta wyprawa dostarczy nam tylu mocnych wrażeń- stwierdziła,
próbując wciągnąć Simona do rozmowy. - Cieszę się, że ci
Grimwade'owie dostaną za swoje, natomiast pułkownik bardzo mnie
rozczarował. Nie sądziłam, że okaże się łajdakiem.
- I ja nie przypuszczałem, że jest zdolny do takiej podłości.
- Kiedy się zorientowałeś, że jest agentem pracującym na dwie
strony, który próbował kiedyś zamordować Jonathana? - zapytała
RS
145
Sunday niedbałym tonem, jakby rozmowa o poczynaniach agentów
wywiadu była dla niej chlebem powszednim.
- Dopiero w świątyni Buddy. - Simon wsunął ręce do kieszeni. -
Przecież mówiłem ci, Sunday, że nie mam nic wspólnego z
wywiadem. Jestem człowiekiem interesu. W kraju nie miałem do
czynienia z przestępcami i szpiegami.
- Pułkownik sądził, że stanowisz dla niego zagrożenie.
- To prawda.
- Uznał cię z niebezpiecznego mściciela.
- To nie moja działka. Zemstę pozostawiam wyższej instancji —
odparł Simon, wymownie spoglądając na błękitne niebo. - Prędzej czy
później Bantry odpokutuje za swoje przestępstwa.
- Musisz jednak przyznać, że dzięki tobie wszystko dobrze się
skończyło - zauważyła Sunday.
- Zachowałem się jak idiota - mruknął niezadowolony z siebie
Simon. - Zbytnio ryzykowałem. Oboje mogliśmy to przypłacić
życiem. Ci ludzie byli gotowi na wszystko, byle dopiąć swego.
Niepotrzebnie udawałem, że to jeszcze jedna wspaniała przygoda.
Zgrywałem się na przewodnika, który stara się dostarczyć
uczestnikom wyprawy trochę mocnych wrażeń.
-Niepotrzebnie się obwiniasz. - Sunday przyjacielskim gestem
poklepała Simona po ramieniu. – Przecież sam powiedziałeś, że nie
jesteś agentem ani szpiegiem. Brak ci doświadczenia w tego rodzaju
sprawach. Musiałeś improwizować.
Przez kilka chwil szli przed siebie w milczeniu. Sunday
podniosła głowę, by popatrzeć na gwiazdy i wąski sierp księżyca.
RS
146
Wzdłuż ulicy rosły tropikalne kwiaty, które napełniały powietrze
ciężką, egzotyczną wonią.
- Co się stanie z pozostałymi uczestnikami naszej wyprawy? -
zapytała.
- Pułkownik i złodziejska parka zostaną pewnie odesłani do
Wielkiej Brytanii. Czeka ich proces. Z drugiej strony jednak nie
można wykluczyć, że władze przystaną: na ugodę. Rząd Jej
Królewskiej Mości nie lubi rozgłosu, a w ten sposób będą mogli
uniknąć wścibskich dziennikarzy.
- Czy zauważyłeś, jak sprytnie siostra Agata Anna powróciła do
roli? Ani słowem nie zdradziła, na czym polegał jej udział w tej
sprawie. Habit i kornet okazały się znakomitym kamuflażem. Wcale
się nie zdziwiłam, gdy miejscowi policjanci uznali ją za niewinną
ofiarę bandytów.
- Wypadła bardzo przekonująco.
- To wyjaśnia również zachowanie matki przełożonej. Na pewno
nie miała pojęcia, że wpuściła za mury klasztoru doświadczoną
agentkę tajnych służb.
- Jestem tego samego zdania. - Simon rzucił Sunday badawcze
spojrzenie i zmienił temat. Nie żal ci rubinów? Pasowałyby
znakomicie do twoich rudych włosów.
Sunday pokręciła głową i kopnęła niewielki kamyk leżący na
ulicy.
- Rubiny znajdują się tam, gdzie powinny, a mianowicie u
przedstawicieli miejscowych władz. Przy odrobinie szczęścia
RS
147
pieniądze uzyskane z ich sprzedaży zostaną przeznaczone na potrzeby
górskich plemion.
- Przy odrobinie szczęścia... być może - oznajmił sceptycznie
Hazard.
- Sądzę, że niedługo w świątyni Buddy zjawi się ekipa
archeologów.
- Zapewne masz rację.
- Szkoda, że wodospad, sadzawka, łąka wokół niej oraz
świątynia bardzo się teraz zmienią. Przybędzie tam mnóstwo ludzi.
- Owszem.
- Do tej pory jedynie my znaliśmy to miejsce. Wkrótce inni
także będą znali naszą tajemnicę. Wiele się zmieni.
- Masz rację.
- Pamiętasz, co mi powiedziałeś o zmianach? — odparła Sunday
drżącym głosem.
- Przekonywałem, że są nieuniknione - odrzekł z uśmiechem
Simon.
- Tak. - Sunday kopnęła następny kamyk. - Miałeś rację. Nie
sposób uniknąć zmian.
- Czasami trudno się z tym pogodzić - dodał Simon. Wkrótce
dotarli do Holiday Inn. Simon odprowadził pannę Harrington do drzwi
jej pokoju. Sunday wsunęła klucz do zamka, przekręciła go i uchyliła
drzwi. Stanęła twarzą w twarz z pogrążonym w zadumie Simonem.
Zapanowało niezręczne milczenie.
- To był męczący dzień. Z pewnością jesteś wyczerpana.
- To prawda.
RS
148
- Cóż, jutro też jest dzień - mruknął Simon, unikając wzroku
Sunday, która niespodziewanie zerknęła na zegarek.
- Już mamy jutro.
- O czym ty mówisz?— Simon popatrzył na nią i zmarszczył
brwi.
- Minęła północ.
- Idź spać. Jutro ruszamy w podróż do Bangkoku. To będzie
długa i męcząca wyprawa.
- Dobranoc - szepnęła cicho. Simon zniknął w swoim pokoju.
Sunday starannie zamknęła za sobą drzwi. Westchnęła i
rozejrzała się wokół. Typowe hotelowe wnętrze: łóżko, toaletka,
szafa. Z nadzieją popatrzyła na drzwi łazienki. Marzyła o ciepłej
kąpieli.
Zajrzała do łazienki. Pomieszczenie było niewielkie, ale czyste i
dobrze wyposażone. Spostrzegła drugie drzwi wiodące do sąsiedniego
pokoju.
Zajmował go Simon.
Sunday przekręciła gałkę. Drzwi były otwarte. Zapukała raz i
drugi. Dopiero po dłuższej chwili rozległ się znajomy głos:
- Proszę!
Sunday otworzyła drzwi i weszła do pokoju Hazarda.
Pomieszczenie do złudzenia przypominało wnętrze, które oglądała
przed kilkoma minutami.
- Całkiem ładny pokoik.
- Owszem.
- Mamy wspólną łazienkę.
RS
149
- Wiem.
- A zatem nasze pokoje są połączone.
- Oczywiście.
- Szkoda, że zapomniałeś mi o tym powiedzieć -stwierdziła z
ironią Sunday, opierając dłonie na biodrach.
- Zauważyłem to dopiero przed chwilą. Skoro już tu jesteś,
chciałbym zapytać, czy masz wszystko, czego potrzebujesz - mruknął
Simon, wchodząc znowu w rolę zatroskanego o potrzeby turystów
przewodnika.
- Nie - odrzekła bez namysłu Sunday.
- Czego sobie życzysz? - zapytał skwapliwie Hazard, mierząc ją
badawczym spojrzeniem.
Sunday popatrzyła mu prosto w oczy. Postanowiła mówić
szczerze i otwarcie. Zapomniała ó lęku, obawach i zażenowaniu. Ta
chwila miała decydujące znaczenie dla jej przyszłości. Nie można
zaprzepaścić takiej szansy.
- Czas postawić wszystko na jedną kartę — odrzekła z
determinacją.
- Co powiedziałaś?
- Przecież słyszałeś. Czas postawić wszystko na jedną kartę. Kto
nie ryzykuje, ten niczego nie zyska. Korzystaj z dnia. Nie zasypiaj
gruszek w popiele. Chwytaj w lot każdą okazję.
- Te sentencje wydają mi się znajome.
- Zacytowałam twoje ulubione maksymy.
- Do czego zmierzasz?
RS
150
Sunday nie traciła czasu na szczegółowe wyjaśnienia. Od razu
przeszła do sedna sprawy.
- Przybyłam do Tajlandii, by... szukać.
- Ja również.
- Znalazłam to, na czym mi zależało.
- Podobnie było ze mną.
Sunday czuła, że ta rozmowa przesądzi o ich dalszych losach.
- Co ci dał pobyt w Tajlandii? - zapytała.
Simon odgarnął z czoła długie, falujące włosy. Sunday od dawna
była zdania, że powinien się wybrać do fryzjera. Po chwili namysłu
powiedział:
- Nauczyłem się walczyć o swoje i cieszyć życiem.
- Nie spotkałam dotąd mężczyzny, którego żywotność i siłę
można by porównać z twoją, Simonie.
- A co tobie dała ta wyprawa? Inspirację potrzebną do
stworzenia nowej kolekcji? Możliwość kupienia doskonałego
jedwabiu, z którego powstaną cudowne stroje, i oryginalnych
dodatków wykonanych rękoma miejscowych rzemieślników? A może
tanią siłę roboczą?
- Wszystko, co wymieniłeś ma dla mnie istotne znaczenie -
odparła, zagryzając wargi.
- Ale... - Simon ujął rękę Sunday. - Czemu zawiesiłaś głos,
kochanie?
- W Tajlandii przekonałam się, na czym mi najbardziej zależy -
odparła Sunday, robiąc krok w stronę Simona.
RS
151
- Naprawdę? Stał nieruchomo jak posąg. Patrzył na nią jak
zahipnotyzowany.
- Tak - mruknęła, podchodząc jeszcze bliżej. Przez chwilę stali
twarzą w twarz, oko w oko.
- Czy mogę zapytać, co jest dla ciebie takie ważne? - zapytał
niecierpliwie Simon.
- Nie co, tylko kto - poprawiła go i dodała z prostotą: - Ty
Simonowi wyrwało się z piersi ciche westchnienie ulgi.
- Nie dbam o to, kim byłeś i czym się dawniej zajmowałeś. -
Sunday wspięła się na palce i pocałowała ukochanego w policzek. -
Jestem pewna, że będziesz moim najlepszym przyjacielem, czułym
kochankiem, Wspaniałym mężem i cudownym ojcem.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Bo cię kocham.
Sunday wyznała mu miłość!
Simon zapragnął wykrzyczeć tę nowinę z dachu najwyższej
budowli w mieście. Szczerze mówiąc, nie miał wielkiego wyboru.
Jednopiętrowy hotel Holiday Inn, w którym się zatrzymali, górował
nad parterową zabudową Mae Hong Son.
- Kochasz mnie? — zapytał Simon. Wypowiadanie tych słów
sprawiało mu ogromną przyjemność. Miały w sobie szczególny urok.
- Kocham cię - oznajmiła powtórnie Sunday.
- Kochasz mnie! - Simon Hazard powtarzał te słowa jak
magiczne zaklęcie. Chwycił Sunday na ręce i tańczył po hotelowym
pokoju trzymając ją w ramionach. Cieszyli się jak dzieci. Wiedzieli,
RS
152
że czeka ich więcej równie wspaniałych chwil. Simon przygotowywał
się do najważniejszego w swoim życiu wyznania.
Po chwili ochłonął nieco, a Sunday ponownie dotknęła stopami
podłogi. Simon zaczął spacerować z kąta w kąt. Nie mógł usiedzieć
spokojnie. Nagle zatrzymał się i zaproponował:
- Może usiądziesz?
Podsunął Sunday jedyne krzesło stojące w pokoju, a ona
posłusznie zajęła wskazane miejsce.
- Jest kilka spraw, które muszę ci wyjaśnić, nim przejdę do
sedna sprawy.
- To zrozumiałe, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że nasze pierwsze
spotkanie nastąpiło przed dwoma tygodniami -oznajmiła roztropnie
Sunday.
- Znamy się tylko dwa tygodnie? - zapytał z niedowierzaniem
Simon.
- Prawie. Ściśle mówiąc: dwanaście dni.
- To bez znaczenia! - dodali oboje jak na komendę.
- Przysięgam, że nie próbowałem cię oszukać, Sunday -
wymamrotał nieco zakłopotany Simon Hazard. - Nie powiedziałem ci
o sobie wszystkiego.
- Jesteś żonaty? - zapytała przerażona.
- Tak. Nie. Chciałem powiedzieć, że jedyny ślub w moim życiu
to ceremonia, którą odprawił dla nas Tget.
- W takim razie nie mam powodów do niepokoju - odparła
Sunday z promiennym uśmiechem.
RS
153
- Nie chciałbym, żeby nasze wspólne życie zaczęło się od
niedomówień - rzekł zakłopotany Simon.
- Pewnie masz nieślubne dzieci!
- Daję ci słowo honoru, że to nieprawda.
- Chcesz mieć potomstwo, zgadłam? - zapytała z figlarnym
uśmiechem.
- Oczywiście, marzę o kilku ślicznych bobasach... Sunday,
ciągle zmieniasz temat. Pozwól mi dokończyć moje zwierzenia.
Ta cudowna dziewczyna doprowadzała go chwilami do
rozpaczy... niemal do szału. Tracił przy niej zdrowy rozsądek!
- Nie spodziewam się żadnych ponurych nowin - wtrąciła ze
spokojem.
- Chyba masz rację. Z drugiej strony nie jestem pewna, jak
zareagujesz. Wszystko zależy od punktu widzenia.
Słucham. W czym rzecz? - dopytywała się zniecierpliwiona
Sunday.
- Nie jestem zwyczajnym przewodnikiem.
Zaniepokojona poderwała się z miejsca.
- To jeszcze nie wszystko - dodał Simon.
Sunday opadła na krzesło. Simon spacerował po pokoju.
- Sam nie wiem, jak ci o tym powiedzieć. Przywykłaś mnie
widzieć w całkiem innym świetle. - Zatrzymał się nagle i stanął przed
Sunday. - Jestem bogatym człowiekiem, kochanie. Mam doskonale
prosperującą firmę, a właściwie kilka firm. Posiadam także własną
wyspę w tropikach. Mieszkam w luksusowym apartamencie. Nim
RS
154
skończyłem trzydzieści lat, miałem na koncie bankowym miliony
dolarów.
Sunday wstała, przytuliła się do Simona i objęła go w pasie.
- Ja również, najdroższy.
- Nie rozumiem?
- Tak się składa, że zostałam milionerką, nim skończyłam
dwadzieścia pięć lat, ale...
- To bez znaczenia! - zawołali jednocześnie. Simon wziął
ukochaną w ramiona i popatrzył jej w oczy.
- Mówiłem ci już, że cię kocham?
- Nie.
- Kocham cię.
- Musimy załatwić mnóstwo spraw - stwierdziła zatroskana
Sunday dużo później. Świtało. Kochała się z Simonem przez całą noc.
- Trzeba zdecydować, w jakim stanie i mieście zamieszkamy. Może
postanowimy osiąść za granicą.
- Kochanie - mruknął Simon, całując nagie ramię ukochanej i
rozsuwając kolanem jej uda. - Pewien mądry człowiek wymyślił.
- Co? - wpadła mu w słowo.
- Wartą zapamiętania maksymę: „Nieważne: gdzie; ważne: z
kim".
- Kto jest autorem tego powiedzenia? - szepnęła, gdy wszedł w
nią powoli.
- Pewien mądry i szczęśliwy mężczyzna...
RS
155
EPILOG
Sunday Harrington i Simon Hazard pobierali się wielo- krotnie.
Jako pierwszy nierozerwalnym węzłem małżeńskim połączył ich Tget,
wódz górskiego plemienia żyjącego w północnej Tajlandii. Kolejna
podniosła ceremonia zaślubin miała miejsce w buddyjskim klasztorze,
gdzie Simon medytował kiedyś przez parę miesięcy wśród pobożnych
mnichów. Następny ślub odbył się w kaplicy klasztoru świętej
Agnieszki. Młodą parę pobłogosławiła osobiście matka przełożona.
Po powrocie do kraju Sunday i Simon wzięli ślub w obecności
swoich krewnych i przyjaciół. Była to podniosła i radosna
uroczystość.
Sunday zrealizowała zawodowe marzenia i zaprojektowała
wspaniałą kolekcję. Nazwa egzotycznego azjatyckiego państwa jasno
wskazywała źródła inspiracji. Sunday opatrzyła wszystkie projekty
jednym wspólnym określeniem: „Syjam". Nowa kolekcja wzbudziła
ogólny zachwyt. Młodzi małżonkowie zdecydowali się przekazać
zyski ze sprzedaży tych niezwykłych kreacji górskiemu plemieniu z
północnej Tajlandii, by wesprzeć miejscowe rękodzieło. Postanowili
również sfinansować utworzenie rezerwatu, w którym znalazłyby
schronienie dzikie azjatyckie słonie.
Następna kolekcja Sunday przeznaczona była dla najmłodszych.
Prześliczne dziecięce ubranka i drobiazgi sprzedawały się niczym
świeże bułeczki. Tym razem to Simon Hazard wymyślił nazwę dla
projektów żony: „Sunday i jej dzieci".
RS