jedenaście lat minęło od pierwszego
spotkania pięknej Meredith, córki
właściciela sieci domów handlowych
w Chicago, z Mattem, rozpoczynającym
błyskotliwą karierę w świecie interesów.
Uczucie, które wówczas na krótko
ich połączyło, dzisiaj wydaje się
należeć do bezpowrotnej przeszłości -
miejsce namiętności zajęły wzajemne
pretensje, rozczarowanie i gorycz.
A przecież pamięć tamtych chwil
pozostaje dla obojga czymś więcej
niż tylko pięknym wspomnieniem.
Czy jednak to wystarczy, by powrócić
do utraconego raju miłości?
Rozdział 1
grudzień
7973
Meredith Bancroft ostrożnie wycinała zdjęcie z „Chicago
Tribune". Obok niej na łóżku z baldachimem leżał otwarty al
bum t. wycinkami prasowymi. Nadtytuł interesującego ją arty
kułu głosił:
Dzieci śmietanki towarzyskiej Chicago w strojach elfów uczestniczą
w bożonarodzeniowej akcji charytatywnej w szpitalu oaklandzkim
Dalej wymieniano ich nazwiska. Zamieszczono też duże
zdjęcie „elfów": pięciu chłopców i pięciu dziewcząt, w tym
i Meredith. Elfy wręczały prezenty małym pacjentom oddzia
łu dziecięcego. Z lewej strony, jakby nadzorując całą akcję,
stał przystojny osiemnastolatek przedstawiony jako: „Parker
Keynolds III, syn państwa Parker Reynolds z Kenilworth".
Meredith porównywała siebie do pozostałych dziewcząt
w kostiumach elfów; zastanawiała się, dlaczego wyglądają
umilkło, a jednocześnie mają wszelkie pożądane okrągłości,
podczas gdy ona wygląda...
- Przysadziście - powiedziała z bolesnym grymasem. - Wy-
glądam jak troll, a nie jak elf.
To nie w porządku, że inne dziewczęta, już czternastolatki,
zaledwie o kilka tygodni od niej starsze, mogły wyglądać tak
cudownie. Ona była trollem o płaskich piersiach i z aparatem
korekcyjnym na zębach. Znów spojrzała na fotografię i pożało
wała odruchu próżności, który kazał jej wtedy zdjąć okulary.
Bez nich miała tendencję do mrużenia oczu; właśnie tak, jak
na tym okropnym zdjęciu.
8
"Raj
- Szkła kontaktowe zdecydowanie by pomogły - orzekła.
Spojrzała na podobiznę Parkera i na jej twarzy pojawił się
marzycielski uśmiech. Przycisnęła gazetę do tego, co powinno
być jej biustem, gdyby go oczywiście miała. Niestety nie było
tam nic takiego i wcale nie zanosiło się, aby kiedykolwiek to
coś miało się tam pojawić.
Nagle drzwi do jej pokoju otworzyły się i Meredith gwał
townie oderwała zdjęcie od piersi. Sześćdziesięcioletnia, tęga
gospodyni przyszła uprzątnąć naczynia po kolacji.
- Nie zjadłaś deseru - skarciła ją pani Ellis.
- Jestem za gruba - powiedziała Meredith. Żeby to udo
wodnić, wstała ze swojego antycznego łóżka i podeszła do wi
szącego nad toaletką lustra. - Proszę na mnie spojrzeć - wska
zała na swoje odbicie. - Nie mam talii.
- Masz jeszcze trochę dziecięcych okrągłości, i to wszystko.
- Bioder też nie mam. Wyglądam jak chodzący kloc. Nic
dziwnego, że nie mam przyjaciół...
Pani Ellis, pracująca dla Bancroftów od niespełna roku,
zdziwiła się.
- Nie masz przyjaciół, dlaczego?
Meredith, chcąc się komuś zwierzyć, powiedziała:
- Tylko udawałam, że w szkole jest wszystko w porządku.
Tak naprawdę to jest okropnie. Ja się zupełnie... nie nadaję.
Nigdy nie umiałam się dostosować do otoczenia.
- Coś musi być nie tak z dziećmi w twojej szkole...
- Nie z nimi, tylko ze mną; ale mam zamiar się zmienić -
oświadczyła Meredith. - Zaczęłam się odchudzać i chcę zrobić
coś z włosami. Są okropne.
- Wcale nie są okropne - zaprotestowała pani Ellis, patrząc
na jej jasnoblond włosy i turkusowe oczy. - Masz niezwykłe
oczy i bardzo ładne włosy. Ładne i gęste, i...
- Nijakie.
- Jasne.
Meredith uparcie spoglądała w lustro, wyolbrzymiając swe
niedoskonałości.
- Mam prawie metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzro
stu. Na szczęście przestałam rosnąć, zanim stałam się wielko
ludem. W sobotę zorientowałam się, że nie jestem tak do koń
ca beznadziejnym przypadkiem.
Pani Ellis zmarszczyła brwi.
"Raj 9
-
Co takiego zdarzyło się w sobotę, że zmieniłaś zdanie?
- Nic wielkiego - powiedziała Meredith, a w myślach do-
dała:
Coś, co zatrzęsło ziemią. Parker uśmiechnął się do mnie
w czasie imprezy bożonarodzeniowej i przyniósł mi colę. Po
prosił, żebym zarezerwowała dla niego taniec na wieczorku
pani Eppingham w sobotę.
Przed siedemdziesięciu pięciu łaty Parkerowie założyli
w Chicago potężny bank. Firma Bancroft i S-ka ulokowała
w nim swój kapitał, a przyjaźń między obydwiema rodzinami
przetrwała przez pokolenia.
- Teraz wszystko się zmieni, nie tylko mój wygląd - ciągnę
la rozpromieniona Meredith. - Będę też miała przyjaciółkę.
Do szkoły przyszła nowa dziewczynka, która nie wie, że nikt
mnie nie lubi. Jest inteligentna jak ja. Zadzwoniła do mnie
wczoraj. Sama do mnie zadzwoniła i gadałyśmy o wszystkim.
- Zauważyłam, że nigdy nie przyprowadzasz do domu kole-
żanek ze szkoły - powiedziała pani Ellis, nerwowo zaciskając
dlonie - ale sądziłam, że to dlatego, że daleko mieszkasz.
- Nie, to nie to - powiedziała Meredith. Rzuciła się na łóż
ko, bezwiednie patrząc na swoje praktyczne kapcie, które wy
glądały jak miniatury kapci jej ojca. Pomimo ogromnego bo-
gactwa ojciec Meredith przejawiał niezwykły szacunek dla
pieniędzy. Wszystkie jej ubrania były świetnej jakości, ale ku
powano je tylko wtedy, kiedy było to naprawdę konieczne,
I zawsze zwracano uwagę na ich trwałość. - Widzi pani, nie je-
estem przez nich akceptowana.
- Kiedy ja byłam w twoim wieku, też trzymaliśmy się tro
chę z dala od prymusów.
- To nie tylko to - odparła Meredith z wymuszonym uśmie
chem. - To coś poza tym, jak wyglądam i jakie mam stopnie.
To... to wszystko to - powiedziała, wymownie patrząc na duży,
surowy pokój zastawiony antykami. Pokój ten odzwierciedlał
charakter pozostałych czterdziestu pięciu pokoi w posiadłości
Bancroftów. - Wszyscy myślą, że jestem dziwaczna, bo ojciec
upiera się, żeby Fenwick odwoził mnie do szkoły.
- Co w tym złego, jeśli wolno zapytać?
- Inne dzieci przychodzą pieszo albo jeżdżą szkolnym auto
busem.
- A więc?
10
"Raj
-
A więc nie przyjeżdżają rollsem z szoferem. - Prawie z tę
sknotą w glosie dodała: - Ich ojcowie są hydraulikami lub
księgowymi. Jeden z nich pracuje w naszym domu towa
rowym.
Logika wywodu była niezaprzeczalna, lecz nie chcąc tego
potwierdzić, pani Ellis spytała:
- Ale ta nowa dziewczynka w szkole nie uważa, że to dziw
ne, że Fenwick cię wozi?
- Nie - zachichotała Meredith z zażenowaniem. Jej oczy ży
wo błyszczały za szkłami okularów - ona myśli, że Fenwick jest
moim ojcem. Powiedziałam jej, że mój ojciec pracuje dla bo
gatych ludzi, którzy prowadzą duży sklep.
- No nie, nie zrobiłaś tego!
- Zrobiłam i... i wcale nie żałuję. Powinnam była powie
dzieć coś takiego już kilka lat temu w szkole, ale nie chciałam
kłamać.
- Teraz ci nie przeszkadza to, że kłamiesz? - dziwiła się pa
ni Ellis.
- To nie jest tak do końca kłamstwo - Meredith brnęła da
lej. — Ojciec wytłumaczył mi to dawno temu. Widzi pani, Ban
croft i S-ka to korporacja, a jej właścicielami są akcjonariu
sze. Ojciec jako prezes spółki praktycznie jest zatrudniony
przez akcjonariuszy. Rozumie pani?
- Sądzę, że nie - powiedziała bezbarwnie. - A kto jest wła
ścicielem akcji?
Meredith spojrzała na nią pokonana:
- W większości my.
Pani Ellis uważała za niepojęte wszystko, co dotyczy firmy
Bancroft i S-ka i znanego domu towarowego w centrum Chica
go. Meredith jednak wykazywała zadziwiające zrozumienie dla
tych spraw. Może to wcale nie jest takie dziwne, pomyślała pa
ni Ellis z rozdrażnieniem. Przecież ten człowiek interesuje się
swoją córką tylko wtedy, kiedy poucza ją i wprowadza w spra
wy tego sklepu. W gruncie rzeczy to właśnie Philipa Bancrofta
należy winić za to, że jego córka nie może znaleźć wspólnego
języka z rówieśnicami. Traktuje swoją córkę jak osobę doro
słą, oczekuje od niej, żeby mówiła i zachowywała się jak doro
sła. Kiedy czasami podejmuje gości, Meredith gra rolę pani do
mu. W rezultacie dziewczynka czuje się swobodnie wśród
dorosłych, a jest zagubiona w towarzystwie równolatków.
'Raj
11
-
Ma pani rację, jeśli chodzi o jedno - dodała Meredith -
nie mogę zwodzić Lisy Pontini, że Fenwick jest moim ojcem.
Sadziłam, że gdy Lisa dobrze mnie pozna, nie będzie już mia
ło dla niej znaczenia to, że Fenwick jest naszym szoferem. Li
sa nie odkryła tego jeszcze tylko dlatego, że nie zna nikogo
poza mną w naszej klasie, a po lekcjach musi od razu iść do
domu. Ma siedmioro rodzeństwa i pomaga mamie.
Pani Ellis z zakłopotaniem poklepała ją po ramieniu i pró
bowała powiedzieć coś pocieszającego.
- Rano wszystko wydaje się prostsze - obwieściła, ucieka
jąc się do swoich ulubionych powiedzonek. Wzięła tacę, ruszy
ła w stronę drzwi, po czym zatrzymała się poruszona kolejną
odkrywczą myślą: -1 jeszcze jedno - dodała tonem zapowiada
jącym godną zapamiętania maksymę: - Każda potwora znaj
dzie swego amatora.
Meredith nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać.
- Dziękuję, pani Ellis - powiedziała w końcu. - To podtrzy
muje na duchu.
W bolesnej ciszy spoglądała na zamykające się za gospody
nią drzwi, potem powoli podniosła album z wycinkami. Kiedy
wycinek z „Tribune" był już starannie wklejony, patrzyła na
niego przez chwilę, po czym wyciągnęła rękę i delikatnie do-
tknęła uśmiechniętych ust Parkera. Na samą myśl o tym, że
może będzie z nim tańczyć, zadrżała pełna lęku i oczekiwania
jednocześnie. Byl czwartek, a tańce u pani Eppingham miały
się odbyć pojutrze. Całe wieki oczekiwań.
Z westchnieniem zaczęła przerzucać kartki albumu. Na po
czątku było kilka bardzo starych wycinków, pożółkłych ze sta
rości, niewyraźnych. Ten zeszyt założyła jej matka, Caroline.
Był to zresztą w tym domu jedyny dowód na potwierdzenie te
go, że Caroline Edwards Bancroft w ogóle kiedyś istniała.
Wszystko inne, co było w jakikolwiek sposób z nią związane,
zostało zgodnie z instrukcjami Philipa Bancrofta usunięte.
Caroline Edwards była niespecjalnie dobrą aktorką, jak
donosiły recenzje, ale z pewnością olśniewającą kobietą. Me
redith wpatrywała się w wyblakłe zdjęcia, ale nie czytała no-
tek redakcyjnych. Ich treść wyryta była w jej pamięci. Wie
działa, że Cary Grand towarzyszył jej matce na rozdaniu
nagród Akademii Filmowej w 1955 roku. David Niven powie
dział o niej, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek
12
"Raj
widział, a David Selznik proponował jej rolę w swoim filmie.
Wiedziała, że jej matka grała w trzech musicalach na Broad
wayu i że krytycy niemiłosiernie nisko oceniali jej grę, ale do
cenili jej zgrabne nogi. Brukowce doszukiwały się romansów
między Caroline a prawie wszystkimi jej partnerami filmowy
mi. Wycinki pokazywały ją otuloną futrem na przyjęciu w Rzy
mie; w wydekoltowanej czarnej sukni, grającą w ruletkę
w Monte Carlo. Na jednym ze zdjęć opalała się na plaży w Mo
naco w skąpym bikini, na innym jeździła na nartach w Gstaad
ze szwajcarskim mistrzem olimpijskim. Było oczywiste, że
gdziekolwiek Caroline się pojawiła, otaczali ją przystojni męż
czyźni. Ostatni wycinek zachowany przez jej matkę miał datę
o sześć miesięcy późniejszą niż ten z Gstaad. Miała na sobie
wspaniałą suknię ślubną. Uśmiechnięta zbiegała ze stopni ka
tedry u boku Philipa Bancrofta pod gradem weselnego ryżu.
Dziennikarze prześcigali się w ekstrawaganckich opisach ślu
bu. Przyjęcie w hotelu Palmer House było zamknięte dla pra
sy, ale reporterzy sumiennie odnotowali obecność wszystkich
znamienitych gości od Vanderbiltow, Whitneyów po sędziego
Sądu Najwyższego i czterech senatorów.
Małżeństwo przetrwało dwa lata - wystarczająco długo, aby
Caroline zaszła w ciążę, urodziła dziecko i miała nieciekawy
romans z trenerem jazdy konnej. W końcu uciekła do Europy
z jakimś księciem włoskim, który był gościem w domu jej mę
ża. Poza tym Meredith wiedziała o matce niewiele ponad to, że
nigdy nie dostała od niej nawet najkrótszego listu ani chociaż
kartki urodzinowej. Ojciec Meredith, który zawsze podkreślał
wagę honoru i zasad obowiązujących od pokoleń, uważał jej
matkę za egoistyczną, bezwartościową osobę nie mającą poję
cia o czymś takim jak wierność małżeńska czy poczucie obo
wiązku rodzicielskiego. Kiedy Meredith miała rok, złożył po
zew o rozwód i przyznanie mu pełnych praw do dziecka. Był
zdecydowany użyć wszelkich, niemałych wpływów rodziny
Bancroftów,, ale nie musiał się uciekać do tych atutów. Zgod
nie z tym, co powiedział Meredith, jej matka nie raczyła nawet
czekać na przesłuchanie jej przez sąd, a co dopiero próbować
wałczyć o dziecko.
Z chwilą uzyskania opieki nad córką, jej ojciec postanowił
zrobić wszystko, aby Meredith nie poszła w ślady matki.
Chciał, aby zajęła należne jej miejsce wśród szacownych ko-
<Raj
13
biet z rodziny Bancroftów, wiodących przykładne życie poświę
cone głównie pracy charytatywnej.
Kiedy Meredith miała pójść do szkoły, Philip stwierdził
z irytacją, że standardy wychowawcze, nawet wśród ludzi jego
klasy, uległy rozprzężeniu. Wielu jego znajomych, hołdując za
sadom bardziej liberalnego wychowania, posyłało dzieci do
„postępowych" szkół, takich jak Bently czy Ridgeview. Kiedy
Philip odwiedził te szkoły, usłyszał sformułowania typu: „swo
bodny tok nauczania" i „swoboda wypowiedzi". Postępowa
edukacja stała się dla niego równoznaczna z brakiem dyscypli
ny i obniżonym poziomem. Po odrzuceniu obydwu tych szkół
zabrał Meredith do katolickiej szkoły St. Stephen, prowadzo
nej przez benedyktynki. Do tej właśnie szkoły chodziły kiedyś
jego ciotka i matka.
Szkoła St. Stephen spełniła wszelkie jego wymagania. Trzy
dzieści cztery dziewczęta w szaroniebieskich mundurkach
i dziesięciu chłopców w białych koszulach i niebieskich kra
watach poderwało się karnie na widok zakonnicy wprowadza
jącej go do klasy. Chór dziecięcych głosów wyrecytował:
„Dzień dobry siostro". Co najważniejsze jednak St. Stephen
prezentowała stare, sprawdzone metody nauczania, nie takie
jak Bently, gdzie część uczniów malowała palcami, podczas
gdy inni, którzy akurat wybrali naukę, zajmowali się matema-
lyką. Plusem St. Stephen były też wpajane tu zdrowe zasady
moralne.
Nie uszło uwagi jej ojca, że sąsiedztwo szkoły zubożało. Je
go obsesją było jednak, żeby Meredith odebrała takie samo
wykształcenie jak trzy pokolenia kobiet Bancroftów. Szofer
wożący Meredith do szkoły rozwiązał sprawę niepewnego są
siedztwa.
Philip Bancroft nie zdawał sobie sprawy z tego, że dzieci
uczęszczające do St. Stephen wcale nie były takimi nieskazi
telnymi istotami. Były to najzwyczajniejsze dzieci pochodzące
ze średnio zamożnych, a nawet biednych rodzin; bawiły się ra
zem, razem chodziły do szkoły i były podejrzliwie nastawione
wobec każdego, kto wywodził się z innego i w dodatku o wie
le lepiej prosperującego środowiska.
W dniu rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie Meredith nie
wiedziała o tym wszystkim. Ubrana w schludny szaroniebie-
ski mundurek, zaopatrzona w nowy pojemnik na śniadania,
14
"Raj
drżała z podniecenia, jakie czuje każdy sześciolatek stojący
oko w oko z klasą pełną obcych dzieci. Strachu jednak nie czu
ła. Dotychczas żyła właściwie w samotności, mając za towarzy
stwo tylko ojca i służących. Z radością wyczekiwała na przyjaź
nie z dziećmi w swoim wieku.
Pierwszy dzień w szkole minął zupełnie nieźle. Niestety
sprawy przybrały inny obrót, gdy uczniowie wylegli po lek
cjach na szkolny dziedziniec i parking. Obok rollsa, w czar
nym szoferskim uniformie czekał Fenwick. Starsze dzieci za
trzymały się, patrzyły i zidentyfikowały ją jako „bogatą", a co
za tym idzie „inną". Już samo to wystarczyłoby, żeby trzymały
się od niej z daleka. Pod koniec tygodnia odkryły jednak dal
sze przywary „bogatej dziewczynki". Meredith Bancroft mówi
ła jak dorośli, a nie jak dziecko. W dodatku nie znała gier,
w które bawili się na przerwach. Gdy próbowała z nimi grać,
wydawała się im niezdarna. Najgorsze, że w ciągu kilku dni
stała się ulubienicą nauczycieli, bo była inteligentna.
W ciągu miesiąca Meredith została osądzona i zaszufladko
wana jako obca przybyszka z innego świata, czyli wyrzutek.
Być może, gdyby była ładna na tyle, żeby wzbudzać zachwyt,
pomogłoby to z czasem - ale ładna nie była. Jako dziewięcio-
latka zaczęła nosić okulary, gdy miała dwanaście lat - aparat
korekcyjny na zębach, a w wieku lat trzynastu była najwyższą
dziewczynką w klasie.
Tydzień temu, wieki całe po tym, jak Meredith straciła ja
kąkolwiek nadzieję, że będzie miała kiedyś prawdziwych przy
jaciół - wszystko się odmieniło. W ósmej klasie do szkoły przy
szła Lisa Pontini. Była o pół centymetra wyższa niż Meredith.
Poruszała się z gracją modelki, a na skomplikowane pytania
z algebry odpowiadała bez najmniejszego trudu. Tego samego
dnia w południe Meredith siedziała na niskim murku przed
szkołą. Jak zwykle jadła tam śniadanie, czytając książkę. Na
początku zaczęła przynosić książkę, dlatego że czytanie zagłu
szało trochę uczucie jej izolacji i wyobcowania. Od piątej kla
sy stała się już zapaloną czytelniczką.
Miała właśnie przerzucić kartkę, gdy w polu jej widzenia
pojawiła się para sfatygowanych, sznurowanych butów. Była
to Lisa Pontini wpartująca się w nią z zaciekawieniem. Lisa
z wyrazistą kolorystyką i masą kasztanowych włosów była cał
kowitym przeciwieństwem Meredith; co więcej, była wyzywa
15
jąco pewna siebie, co pisma dla nastolatków określają osten
tacją. Zamiast nosić szkolną bluzę zarzuconą porządnie na ra
miona, tak jak to robiła Meredith, Lisa wiązała rękawy swojej
bluzy w luźny węzeł na piersiach.
- Boże, co za zbieranina - oznajmiła Lisa, siadając obok
Meredith i rozglądając się po terenie szkoły. - W życiu nie wi
działam tylu niskich chłopaków. Muszą tu dodawać do wody
czegoś powstrzymującego wzrost! Jaka jest twoja średnia?
Oceny w St. Stephen były wyrażane w procentach z dokład
nością do części dziesiętnych.
- Dziewięćdziesiąt siedem i osiem dziesiątych - odpowie
działa Meredith trochę zaskoczona gwałtownością uwag Lisy
i jej nieoczekiwaną życzliwością.
- Ja mam dziewięćdziesiąt osiem i jedną dziesiątą - skon
trowała Lisa.
Meredith zauważyła, że Lisa ma przekłute uszy. Kolczyki
i kredka do ust były zakazane na terenie szkoły. Podczas gdy
Meredith odnotowywała to wszystko, Lisa przypatrywała się
jej także. Z zagadkowym uśmiechem zapytała bez ogródek:
- Jesteś samotniczką z wyboru czy kimś w rodzaju wyrzut
ka?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - skłamała Mere
dith.
- Jak długo musisz jeszcze nosić ten aparat?
- Jeszcze rok - odpowiedziała i zdecydowała, że jednak nie
lubi Lisy Pontini. Zamknęła książkę i wstała zadowolona, że za
chwilę miał już zabrzmieć dzwonek.
Tego popołudnia, jak w każdy ostatni piątek miesiąca,
uczniowie zbierali się w kościele, żeby wyspowiadać się szkol
nemu księdzu. Jak zawsze, z uczuciem zawstydzonej grzeszni
cy, Meredith uklękła w konfesjonale i wyznała ojcu Vickerso-
wi swoje przewinienia. Nie zabrakło tam takich grzechów jak
nielubienie siostry Mary Lawrance i poświęcanie zbyt wiele
uwagi swemu wyglądowi. Skończywszy, przytrzymała drzwi dla
następnej osoby, a sama uklękła w ławce i odmówiła zadaną
jej pokutę.
Ponieważ uczniowie po spowiedzi nie mieli więcej lekcji,
Meredith wyszła na zewnątrz, żeby poczekać na Fenwicka.
W kilka minut później z kościoła wyszła Lisa, wkładając kurt
kę. Meredith, ciągle wzdragając się na myśl o uwagach Lisy
16
"Raj
o jej samotności i aparacie ortodontycznym, patrzyła niechęt
nie, jak Lisa rozejrzała się wkoło i zwróciła się ku niej.
- Nie uwierzysz - oznajmiła Lisa. - Vickers kazał mi od
mówić cały różaniec za niewinne pieszczoty. Boję się pomy
śleć, jaką pokutę zadaje za francuskie pocałunki - dodała
z zuchwałym uśmieszkiem, siadając na stopniu obok Me
redith.
Meredith nie wiedziała, że narodowość określa sposób,
w jaki ludzie się całują. Jednak z uwag Lisy wywnioskowała,
że jakkolwiek Francuzi to robią, księża z St. Stephen nie ak
ceptują tego. Starając się sprawić wrażenie osoby światowej,
powiedziała:
- Ojciec Vickers kazałby ci wyszorować cały kościół za cało
wanie się w ten sposób.
Lisa zachichotała, patrząc na Meredith z zaciekawieniem.
- Czy twój chłopak też nosi aparat na zębach?
Meredith pomyślała o Parkerze i potrząsnęła przecząco
głową.
- To dobrze. - Lisa uśmiechnęła się. - Zastanawiałam się
zawsze, jak dwoje ludzi z aparatami ortodontycznymi może się
całować, nie zaczepiając się nimi. Mój chłopak nazywa się Ma
rio Compano. Jest wysoki, ciemny i przystojny. Kto jest twoim
chłopakiem, jaki on jest?
Meredith zerknęła na ulicę z nadzieją, że Fenwick zapo
mniał, iż dzisiaj lekcje kończą się wcześniej. Czuła się trochę
nieswojo, rozmawiając o tego typu sprawach, ale Lisa Pontini
fascynowała ją. Wyczuwała, że z jakiegoś powodu Lisa chciała
się z nią zaprzyjaźnić.
- On ma osiemnaście łat i wygląda jak... - odpowiedziała
szczerze - jak Robert Redford. Ma na imię Parker.
- A jak się nazywa?
- Reynolds.
- Parker Reynolds - powtórzyła Lisa, marszcząc nos - brzmi
snobistycznie. Jest w tym dobry?
- W czym?
- W całowaniu oczywiście.
- A tak, jest absolutnie fantastyczny.
Lisa spojrzała na nią z żartobliwą miną.
- On cię nigdy nie pocałował. Czerwienisz się, kiedy kła
miesz.
Raj
17
Meredith wstała gwałtownie.
- Słuchaj - zaczęła ze złością - nie prosiłam, żebyś tu przy
szła i...
- Nie przejmuj się tym. Całowanie wcale nie jest takie
wspaniałe. Kiedy Mario pocałował mnie po raz pierwszy, był to
najbardziej zawstydzający moment w całym moim życiu.
Złość Meredith ulotniła się, gdy tylko Lisa zaczęła się zwie
rzać. Usiadła z powrotem.
- Jego pocałunek zawstydził cię?
- Nie, ale kiedy mnie całował, oparłam się plecami o drzwi
i niechcący nacisnęłam dzwonek. Mój ojciec je otworzył, a ja
wpadłam w jego ramiona razem z Mariem, który ciągłe mnie
obejmował niczym ostatnią deskę ratunku. Wieki całe trwało,
zanim wszyscy troje pozbieraliśmy się z podłogi.
Meredith przestała się śmiać na widok rollsa wyjeżdżające
go zza rogu.
- Jest już mój... mój transport do domu - powiedziała, sta
rając się uspokoić.
Lisa spojrzała spod oka i zamurowało ją.
- Boże, czy to rolls?
Meredith przytaknęła ze skrępowaniem i wzięła swoje
książki.
- Mieszkam daleko, a mój ojciec nie chciał, żebym jeździła
autobusem.
- Twój tata jest szoferem, co? - domyśliła się Lisa, idąc
z Meredith w stronę samochodu. - Musi być nieźle jeździć ta
kim samochodem i udawać, że jest się bogatą. - Nie czekając
na odpowiedź Meredith, dodała: - Mój tata jest monterem rur.
Jego związek strajkuje. Przeprowadziliśmy się, bo tutaj jest
niższy czynsz. Wiesz, jak to jest.
Meredith z własnego doświadczenia nie miała pojęcia, „jak
to jest", ale z gniewnych komentarzy ojca wiedziała, jaki
efekt wywierają związki i strajki na przedsiębiorców takich
jak Bancroftowie. Mimo to skinęła współczująco głową w od
powiedzi na smętne spojrzenie Lisy.
- To musi być trudne - powiedziała, po czym impulsywnie
dodała: - Chcesz, żebyśmy podwieźli cię do domu?
- Czy chcę? Pewnie! Nie, poczekaj, możemy to zrobić
w przyszłym tygodniu? Mam siedmioro rodzeństwa i jak tylko
pojawię się w domu, mama będzie miała dla mnie sto spraw
18
'Raj
do załatwienia. Lepiej pokręcę się tutaj jeszcze przez jakiś
czas i wrócę do domu o normalnej porze.
To działo się tydzień temu. Wątła nić przyjaźni, która za
wiązała się tego dnia, umocniła się, zasilana kolejnymi zwie
rzeniami i porozumiewawczymi uśmiechami. Teraz, patrząc na
zdjęcie Parkera i myśląc o sobotnich tańcach, Meredith zdecy
dowała, że zasięgnie rady Lisy w tej sprawie. Lisa znała się na
fryzurach i różnych innych rzeczach. Może doradzi coś, dzięki
czemu Meredith wyda się Parkerowi bardziej atrakcyjna.
Wprowadziła w życie swój plan w czasie przerwy śniada
niowej następnego dnia.
- Jak myślisz - zagadnęła Lisę - czy istnieje coś poza opera
cją plastyczną, co mogłabym zrobić, żeby zmienić swój wygląd
do jutrzejszego wieczora? Cokolwiek, co sprawiłoby, że wyda
łabym się Parkerowi starsza i ładniejsza?
Zanim Lisa odpowiedziała, poddała ją wnikliwej inspekcji.
- Te okulary i aparat ortodontyczny nie są wzbudzającymi
żądzę ozdobami - zażartowała. - Zdejmij okulary i wstań.
Meredith posłuchała i z niepewnym uśmiechem czekała na
werdykt, podczas gdy Lisa krążyła wokół niej, oglądając ją od
stóp do głów.
- Rzeczywiście, zrobiłaś wszystko, co tylko można, żeby wy
glądać nijako - orzekła. - Masz wspaniałe oczy i włosy. Jeśli
zrobisz sobie lekki makijaż, zdejmiesz okulary i uczeszesz się
inaczej, to może stary dobry Parker spojrzy na ciebie łaskaw
szym okiem.
- Myślisz, że naprawdę mogę mieć szanse? - zapytała, a ca
łe uczucie do Parkera malowało się w jej oczach.
- Powiedziałam „może" - skorygowała Lisa z bezwzględną
szczerością. - On jest starszym mężczyzną, więc wiek działa
na twoją niekorzyść. Jak odpowiedziałaś na ostatnie pytanie
w dzisiejszym teście z matmy?
W czasie ich tygodniowej znajomości Meredith zdążyła się
przyzwyczaić do karkołomnych zmian tematów. Lisa była zbyt
bystra, żeby koncentrować się tylko na czymś jednym. Mere
dith podała jej swoją odpowiedź, a Lisa odparła:
- Odpowiedziałam tak samo. Przy dwóch takich orłach jak
my - zażartowała - można być pewnym, że to dobra odpo
wiedź. Czy wiesz, że wszyscy w tej beznadziejnej szkole uważa
1
ją, że rolls jest własnością twojego taty?
"Raj
19
-
Nigdy nie mówiłam, że to nie jego samochód - wyjaśniła
Meredith zgodnie z prawdą.
Lisa nadgryzła jabłko i przytaknęła:
- Dlaczego miałabyś to mówić. Też pozwoliłabym im tak
myśleć, jeśli są na tyle głupi, by wierzyć, że dziecko z bogatej
rodziny chodziłoby tutaj do szkoły.
Tego popołudnia po szkole Lisa znowu zgodziła się, żeby
„tata" Meredith odwiózł ją do domu, co Fenwick niechętnie
robił przez cały tydzień. Kiedy rolls zatrzymał się przed ni
skim, brązowym domem z cegły, gdzie mieszkała rodzina Pon-
linich, Meredith objęła wzrokiem podwórko z plątaniną dzie
ci i zabawek. Matka Lisy stała w drzwiach wejściowych jak
zawsze przepasana fartuszkiem.
- Lisa! - zawołała z silnym włoskim akcentem. - Dzwoni
Mario, chce mówić z tobą. Witaj, Meredith - dodała, machając
ręką. - Musisz zostać kiedyś na kolacji i przenocować u nas,
żeby tata nie musiał przyjeżdżać po ciebie po nocy.
- Dziękuję, pani Pontini - odkrzyknęła Meredith, macha
jąc na pożegnanie. - Z przyjemnością.
Wszystko było tak, jak sobie wymarzyła: miała przyjaciół
kę, której mogła się zwierzyć i zostawać u niej na noc. Mere
dith była niemal w euforii.
Lisa zamknęła drzwi samochodu i oparła się o okienko.
- Twoja mama powiedziała, że Mario dzwoni - przypomnia
ła jej Meredith.
- Czekanie dobrze robi chłopakom - odpowiedziała Lisa -
to pobudza ich ciekawość. Tylko nie zapomnij zadzwonić do
mnie w niedzielę i opowiedzieć, jak ci pójdzie z Parkerem ju
tro wieczorem. Wolałabym sama zrobić ci włosy przed tymi
tancami.
- Też bym tego chciała - powiedziała Meredith, chociaż
wiedziała, że gdyby Lisa przyszła do niej, wydałoby się, że
Fenwick nie jest jej ojcem. Codziennie miała zamiar wyznać
jej prawdę i codziennie odkładała to, myśląc, że im lepiej Li
sa ją pozna, tym mniejsze znaczenie będzie miało dla niej to,
czy ojciec Meredith jest bogaty czy biedny. Z tęsknotą w gło
sie ciągnęła: - Jeślibyś wpadła jutro, mogłabyś zostać na noc.
Odrobiłabyś lekcje, kiedy byłabym na tańcach, a po powrocie
opowiedziałabym ci wszystko.
- Nie mogę. Na jutro wieczorem umówiłam się z Mariem.
20
"Raj
Meredith była zaskoczona, że rodzice pozwalają Lisie,
czternastolatce, chodzić na randki. Lisa roześmiała się i wyja
śniła, że Mario nie odważyłby się zachować niewłaściwie, bo
wie, że jej ojciec i wujowie policzyliby się z nim, gdyby to zro
bił. Odsuwając się od samochodu, Lisa powiedziała:
- Pamiętaj, co ci mówiłam. Flirtuj z Parkerem i patrz mu
w oczy. Upnij włosy tak, żebyś wyglądała dorośle.
Przez całą drogę do domu Meredith próbowała wyobrazić
sobie siebie flirtującą z Parkerem. Pojutrze wypadały jego
urodziny. Zapamiętała to rok temu, kiedy zorientowała się, że
zaczyna się w nim podkochiwać. W ubiegłym tygodniu spędzi
ła godzinę w sklepie, szukając dla niego kartki odpowiedniej
na tę okazję. Wszystkie karty, które miały teksty naprawdę
odzwierciedlające to, co czuła, były zbyt ostentacyjne. Była
dość naiwna, ale zdawała sobie sprawę, że Parker nie przyjął
by mile karty, która obwieszczałaby: „Dla mojej jedynej,
prawdziwej miłości". Tak więc z żalem zdecydowała się na
kartkę mówiącą: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin dla
wyjątkowego przyjaciela".
Oparła głowę o tył siedzenia, zamknęła oczy i uśmiechnęła
się marzycielsko. Wyobraziła sobie siebie wyglądającą jak
wspaniała modelka, mówiącą dowcipnie, z polotem, podczas
gdy Parker chciwie oczekiwał każdego jej następnego słowa.
Rozdział 2
eredith z ciężkim sercem spoglądała na swoje odbicie
w lustrze. Pani Ellis odsunęła się, kiwając z aprobatą głową.
Kiedy w ubiegłym tygodniu była w sklepie z panią Ellis, aksa
mitna sukienka wydawała się błyszczeć niczym topaz. Tego
wieczoru wyglądała jak uszyta ze zwyczajnego brązowego ak
samitu. Pantofle dobrane kolorem do sukni wyglądały zbyt po
ważnie z niskimi, szerokimi obcasami. Meredith wiedziała, że
to pani Ellis skłaniała się ku takiemu stylowi. Co więcej oby
dwie były ograniczone ścisłym poleceniem jej ojca, żeby wy
brać sukienkę odpowiednią dla „wieku i pochodzenia młodej
panienki, takiej jak Meredith". Przyniosły do domu trzy su
kienki, żeby mógł je ocenić. To była jedyna, która nie wydała
mu się zbyt „wydekoltowana" lub „niepraktyczna".
Jedynym punktem jej wyglądu, który nie pogrążał jej zu
pełnie, były włosy. Proste, spadające do ramion. Zwykle czesa-
lii je z przedziałkiem z boku i jedną spinką nad uchem. Uwa-
gi Lisy przekonały ją, że powinna się uczesać inaczej, bardziej
dorośle. Uprosiła panią Ellis, żeby upięła je do góry, w koronę
grubych loków na czubku głowy, z delikatnymi loczkami przy
uszach. Wydawało jej się, że wyglądało to bardzo ładnie.
- Meredith - powiedział jej ojciec, wchodząc do pokoju
z biletami operowymi w dłoni - Park Reynolds potrzebuje
dwóch dodatkowych biletów na „Rigoletto", powiedziałem, że
może wykorzystać nasze. Przekaż je dzisiaj młodemu Parkero-
wi, kiedy... - tu podniósł głowę, skupiając na niej surowe spoj
rzenie. - Co zrobiłaś z włosami? - rzucił oschle.
- Chciałam je dzisiaj upiąć inaczej.
M
22
"Raj
- Wolałbym, żebyś się uczesała tak jak zwykle. - Spogląda
jąc z rozczarowaniem na panią Ellis dodał: - Sądziłem, że
uzgodniliśmy, kiedy panią zatrudniałem, że oprócz czuwania
nad wszelkimi domowymi sprawami będzie pani także służyć
kobiecą radą mojej córce, jeśli zajdzie taka potrzeba. Czy to
uczesanie to próbka...
- Ta fryzura to był mój pomysł: Poprosiłam panią Ellis, że
by tak właśnie mnie uczesała - interweniowała Meredith, pod
czas gdy pani Ellis zbladła i zaczęła drżeć ze zdenerwowania.
- W takim razie powinnaś była prosić ją o radę - powiedział
Philip - a nie mówić, co chcesz, żeby zrobiła.
- Tak, masz rację - powiedziała Meredith. Nie cierpiała roz
czarowywać ojca czy irytować go. Czuła się wtedy tak, jakby to
ona i tylko ona była odpowiedzialna za to, czy przez cały dzień
będzie miał dobry czy zły nastrój.
- Nic się nie stało - przyznał, widząc, że Meredith została
przykładnie skarcona. - Pani Ellis poprawi ci włosy, zanim
wyjdziesz. Przyniosłem ci coś, moja droga. To naszyjnik - do
dał, wyjmując z kieszeni płaskie ciemnozielone, aksamitne
pudełeczko. - Możesz go założyć dzisiaj, będzie pasował do
twojej sukienki. - Kiedy manipulował przy zamku pudełeczka,
wyobrażała sobie złoty medalion lub...•- To są perły twojej
babci Bancroft - oznajmił. Z trudem ukryła konsternację, kie
dy wyjął długi sznur grubych pereł. - Odwróć się, to ci je za
pnę.
Dwadzieścia minut później Meredith stała przed lustrem,
próbując na próżno przekonać samą siebie, że wygląda ład
nie. Włosy miała rozczesane, proste, tak jak je zawsze nosiła.
Ostatnią kroplą goryczy były jednak perły. Jej babka nosiła
je niemal każdego dnia swojego życia; nawet umarła w nich.
'Teraz ciążyły na nie istniejącym biuście Meredith niczym
ołów.
- Przepraszam, panienko. - Odwróciła się gwałtownie na
dźwięk głosu kamerdynera dobiegającego zza drzwi. - Na do
le jest panna Pontini, która twierdzi, że jest koleżanką szkol
ną panienki.
Meredith usiadła ciężko na łóżku, myśląc szaleńczo o ja
kimś sposobie wyplątania się z tej pułapki. Nie istniał jednak
taki sposób i wiedziała o tym.
- Możesz ją poprosić tutaj?
raj
23
W chwilę później weszła Lisa. Rozejrzała się po pokoju,
Jakby się znalazła na innej planecie.
- Próbowałam zadzwonić, ale wasz telefon był zajęty przez
godzinę, więc zdecydowałam, że zaryzykuję i wpadnę. - Prze
rwała, obróciła się i oglądała wszystko. - Tak czy inaczej, kto
jest właścicielem tej kupy gruzu?
W każdym innym momencie Meredith zachichotałaby na to
liwiętokradcze określenie tego domu. Teraz jednak mogła tyl
ko wyksztusić słabym głosem:
- Mój ojciec.
Twarz Lisy spochmurniała.
- Tego sama się domyśliłam, kiedy człowiek, który otworzył
drzwi nazwał cię „panienką Meredith" tonem, którym ojciec
Vickers mówi: „Przenajświętsza Maria Panna". - Lisa obróci
la się na pięcie i ruszyła do drzwi.
- Liso, zaczekaj! - prosiła Meredith.
- Dowcip ci się udał. Miałam rzeczywiście niezły dzień. -
Lisa z sarkazmem odwróciła się do Meredith. - Najpierw Ma
rio zabiera mnie na przejażdżkę i próbuje mnie rozebrać,
a gdy docieram do domu mojej „przyjaciółki", dowiaduję się,
że ona robi ze mnie balona.
- To nieprawda - krzyknęła Meredith. - Pozwoliłam ci my
śleć, że nasz szofer Fenwick jest moim ojcem, bo bałam się, że
prawda zepsuje wszystko między nami.
- No tak, oczywiście - odpowiedziała Lisa z pogardliwym
powątpiewaniem. - Mała bogata ty chciałaś za wszelką cenę
zaprzyjaźnić się z małą, biedną mną. Założę się, że śmiałaś się
ze swoimi bogatymi przyjaciółmi z mojej mamy, zapraszającej
cię do nas na spaghetti i...
- Przestań - przerwała jej Meredith. - Nic nie rozumiesz!
Lubię twoich rodziców i chcę się z tobą przyjaźnić. Ty masz ro
dzeństwo, ciotki, wujków i wszystko to, co ja zawsze chciałam
mieć. Czy myślisz, że jeśli mieszkam w tym głupim domu, to
wszystko od razu jest cudowne? Zobacz, jak to wpłynęło na
ciebie. Jedno spojrzenie i nie chcesz mieć ze mną nic wspólne
go. Od kiedy pamiętam, dokładnie tak było w szkole. A na
marginesie: uwielbiam spaghetti. Uwielbiam domy takie jak
twój, gdzie ludzie śmieją się i krzyczą.
Przerwała, kiedy na twarzy Lisy pojawił się zamiast gniewu
sarkastyczny uśmiech.
24
"Raj
-
Czyli że lubisz hałas, tak?
Meredith uśmiechnęła się blado:
- Chyba tak.
- A co z twoimi bogatymi przyjaciółmi?
- Tak naprawdę to ich nie mam. To znaczy, znam ludzi
w swoim wieku. Widuję ich od czasu do czasu, ale oni chodzą
razem do szkoły, są przyjaciółmi od lat. Ja jestem dla nich oso
bliwością, nie należę do nich.
- Dlaczego ojciec posłał cię do St. Stephen?
- On uważa, że to kuźnia charakterów. Moja babka i jej sio
stra skończyły St. Stephen.
- Twój ojciec wygląda na dziwaka.
- Chyba tak, ale intencje ma dobre.
Lisa wzruszyła ramionami. Jej głos zabrzmiał bezceremo
nialnie:
- W takim razie jest taki jak większość ojców. - Było to już
drobne ustępstwo i delikatna sugestia wspólnoty interesów.
W pokoju zapadła cisza. Między nimi stało łoże z baldachi
mem w stylu Ludwika XIV i gigantyczna przepaść klasowa.
Dwie wyjątkowo bystre nastolatki zdawały sobie sprawę
z dzielących je różnic i spoglądały na siebie z mieszaniną wy
gasającej nadziei i ostrożności. - Myślę, że lepiej będzie, jak
już sobie pójdę - powiedziała Lisa.
Meredith wpatrywała się w nylonową torbę, którą Lisa
przyniosła, najwyraźniej myśląc o przenocowaniu u niej. Unio
sła rękę w niemym, proszącym geście, ale opuściła ją, widząc,
że to bezcelowe. Zamiast tego powiedziała:
- Ja też będę musiała niedługo wychodzić.
- Baw się... dobrze.
- Fenwick może cię podrzucić do domu, jak mnie odwiezie
do hotelu.
- Mogę pojechać autobusem... - zaczęła mówić, ale prze
rwała z przerażeniem, bo dopiero teraz zobaczyła sukienkę
Meredith. - Kto ci dobiera ubrania? Naprawdę będziesz to
miała dzisiaj na sobie?
- Tak. Nie podoba ci się, prawda?
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Może raczej nie.
- A jak ty byś określiła taką sukienkę?
Meredith z zakłopotaniem wzruszyła ramionami.
<Raj
25
- Co byś powiedziała na „beznadziejna", „koszmarna".
Lisa uniosła brwi i przygryzła usta, żeby nie wybuchnąć
śmiechem.
- Dlaczego ją kupiłaś, skoro wiedziałaś, że jest taka okrop
na?
- Podobała się mojemu ojcu.
- Gust twojego ojca jest do kitu.
- Nie powinnaś używać takich słów - zaprotestowała Mere
dith cicho, wiedząc, że Lisa ma rację co do sukienki. - Wyda
jesz się nieustępliwa i twarda, mówiąc tak, a wcale taka nie je-
sleś. Nie znam się na modzie i fryzurach, ale na pewno wiem,
jak się poprawnie wyrażać.
Lisa spojrzała na nią z niedowierzaniem i nagle coś się sta
ło. Poczuły naraz delikatną więź dwóch zupełnie różnych oso
bowości, które zdały sobie sprawę z tego, że każda z nich ma
coś wyjątkowego do zaoferowania drugiej. Powoli uśmiech roz
jaśnił orzechowe oczy Lisy Przekrzywiła głowę, koncentrując
się na sukience Meredith.
- Obciągnij trochę ramiona w dół, może to pomoże - poin-
siruowała ją nagle.
Meredith uśmiechnęła się w odpowiedzi i karnie wykonała
polecenie.
- Włosy masz do ki... okropne - poprawiła się szybko. Ro
zejrzała się po pokoju. Jej wzrok rozjaśnił się na widok bukie
cika jedwabnych kwiatów na toaletce. - Może pomogą kwiaty
wpięte we włosy albo przypięte do paska.
Z typowym dla Bancroftów instynktem Meredith wyczuła,
że zwycięstwo było tuż-tuż i że czas wykorzystać swoje atuty.
- Zostaniesz na noc? Wrócę przed północą i nikt nie będzie
sprawdzał, o której się położymy.
Lisa po chwili zastanowienia uśmiechnęła się.
- Zostanę. - Wracając do wyglądu Meredith, powiedziała: -
Dlaczego wybrałaś pantofle z takimi szerokimi niskimi obca
sami?
- Nie jestem w nich taka wysoka.
- Być wysoką to teraz zaleta, głuptasie. Musisz zakładać te
perły?
- Mój ojciec chce, żebym je włożyła.
- Mogłabyś je zdjąć w samochodzie, prawda?
- Ojciec czułby się urażony, gdyby się o tym dowiedział.
26
Kai
- Możesz być pewna, że ja mu o tym nie powiem. Pożyczę ci
swoją kredkę do ust - dodała, szperając w torebce. - Co z two
imi okularami? Czy koniecznie musisz je nosić?
Tłumiąc chichot, Meredith odpowiedziała:
- Tylko wtedy, jeśli chcę coś widzieć.
Czterdzieści pięć minut później Meredith wyszła. Lisa po
wiedziała jej, że ma talent do upiększania wszystkiego, po
cząwszy od ludzi, a na wnętrzach skończywszy. Teraz Meredith
już w to uwierzyła. Jedwabny kwiat wpięty w jej włosy nad
uchem sprawił, że czuła się bardziej elegancko i modnie. De
likatny róż na policzkach ożywił ją, a kredka do ust, chociaż,
jak orzekła Lisa, trochę za mocna do jej jasnej karnacji, po
wodowała, że Meredith czuła się bardziej dorośle i atrakcyj
nie. Jej pewność siebie była podbudowana tak, jak to tylko
było możliwe. Zatrzymała się w drzwiach swojego pokoju i po
machała na pożegnanie Lisie i pani Ellis. Do Lisy zaś powie
działa:
- Nie mam nic przeciwko temu, żebyś upiększyła mój po
kój w czasie mojej nieobecności, o ile będziesz miała na to
ochotę.
Lisa wyciągnęła zwiniętą dłoń z kciukiem skierowanym ku
górze w pełnym wigoru geście:
- Nie pozwól dłużej czekać Parkerowi.
Rozdział 3
grudzień
7973
Łomotanie w głowie Matta Farrełla zaczęło dominować nad
nasilającym się łomotaniem jego serca, kiedy pogrążył się cał
kowicie w pełnym żądzy, wymagającym ciele Laury. Jej bio
dra wciągały go coraz głębiej. Nie kontrolowała się... była na
krawędzi spełnienia, tuż-tuż... Łomotanie stało się rytmiczne.
Nie było to melodyjne dudnienie dzwonów wieży kościelnej
w centrum miasta ani też rozlegające się echem dzwony stra
ży pożarnej z naprzeciwka.
- Hej, Farrelł, jesteś tam?
Definitywnie był „tam". W niej, bliski eksplozji.
- Do diabła, Farrełl... Gdzie u diabła... jesteś? - Dopiero
wledy zaczęło do niego docierać: ktoś był na zewnątrz, przy
pompie z paliwem, jego walenie w nią rozlegało się w całym
warsztacie. Wykrzykiwał jego nazwisko.
Laura zamarła, stłumiła cichy okrzyk.
- O Boże, tam ktoś jest.
Było już za późno. Nie mógł, nie chciał się powstrzymać.
Nie chciał zaczynać tego tutaj, ale ona nalegała, kusiła. Teraz
jego ciało nie chciało brać pod uwagę żadnego zagrożenia z ze
wnątrz. Wbił się w nią, ściskając jej krągłe pośladki. Eksplo
dował. Jego puls wracał do normy, usiadł i delikatnie, ale
pospiesznie podniósł ją. Laura już obciągała spódnicę i popra
wiała sweter. Wcisnął ją za stertę regenerowanych opon i wy
prostował się akurat w momencie, kiedy drzwi się otworzyły
i do części serwisowej stacji wkroczył, rozglądając się podejrz
liwie, Owen Keenan.
- Co się tu u diabła dzieje, Matt? Wrzeszczę i nic.
- Zrobiłem sobie przerwę - odpowiedział Matt, przeczesu
jąc dłońmi włosy potargane namiętnymi pieszczotami Laury. -
Czego chcesz?
- Twój ojczulek upił się u Maxima. Wezwali szeryfa. Jedź
tam zaraz, jeśli nie chcesz, żeby spędził noc w izbie wytrzeź
wień.
Po wyjściu Owena Matt podniósł z podłogi płaszcz Laury,
na którym leżeli. Otrzepał go i pomógł go jej włożyć. Wiedział,
że ktoś ją tu podwiózł, co oznaczało, że musi ją odwieźć.
- Gdzie zostawiłaś swój samochód? Podwiozę cię tam, za
nim pojadę ratować swojego ojca.
Wzdłuż Main Street na skrzyżowaniach porozwieszano
świąteczne dekoracje. Ich kolorowe światełka migotały w pa
dającym śniegu. Na północnym krańcu miasta, nad napisem:
„Witajcie w Edmunton, Indiana, liczba mieszkańców 38124"
wisiał czerwony świąteczny wieniec. Z głośnika zainstalowa
nego przez ELK-Club wydobywały się głośno tony „Cichej no
cy" i mieszały się z dźwiękami „Jingle Bells" sączącymi się
z plastikowych sań zainstalowanych na dachu sklepu żelazne
go Hortona.
Opadające płatki śniegu i bożonarodzeniowe światełka od
mieniały Edmunton. Użyczały niezwykłej aury temu, co
w ostrym świetle dnia było małym miasteczkiem, uwitym po
nad płytką doliną, gdzie pęki kominów wyrastały z hut żelaza,
wyrzucając w niebo niezliczone gejzery dymu i pary. Wszystko
to spowijała ciemność. Przykrywała południowy kraniec mia
sta, gdzie schludne domostwa przechodziły w nędzne chatyn
ki, spelunki i lombardy, a potem w opustoszałe zimą pola.
Matt zaparkował półciężarówkę w nie oświetlonym rogu
parkingu, przy sklepie, gdzie Laura zostawiła swój samochód.
- Nie zapomnij - powiedziała Laura, ocierając się o niego
i zarzucając mu ręce na szyję. - Bądź dzisiaj wieczorem u stóp
wzgórza, a skończymy to, co zaczęliśmy przed godziną. I, Matt,
nie daj się zauważyć. Tata widział tam ostatnio twoją cięża
rówkę i zaczyna zadawać pytania.
Spojrzał na nią, myśląc naraz z niesmakiem o swoim czysto
fizycznym pociągu do niej. Była piękną, bogatą, rozpieszczoną
egoistką i on o tym wiedział. Pozwolił, żeby go wykorzystywa
ła jak byka rozpłodowego. Pozwolił się wmanewrować w pota
jemne spotkania i ukradkowe obmacywanki; pozwolił sobie
'Raj
29
na zniżenie się do skradania się wśród wzgórz, zamiast wcho
dzić frontowymi drzwiami, jak to niewątpliwie robili inni, ak
ceptowani przez jej środowisko młodzi ludzie.
Nie łączyło ich absolutnie nic poza pociągiem fizycznym.
Ojciec Laury, Frederickson, był najbogatszym człowiekiem
w Edmunton, a ona była na pierwszym roku w kosztownym
college'u na wschodzie. Matt pracował w ciągu dnia w hucie
żelaza. W czasie weekendów dorabiał sobie jako mechanik
i studiował wieczorowo w lokalnej filii Uniwersytetu Stanu In
diana.
Przechylając się, otworzył drzwiczki ciężarówki z jej strony;
jego głos zabrzmiał twardo i nieprzejednanie.
- Albo dzisiaj przyjdę po ciebie do domu, albo zaplanuj so
bie wieczór inaczej.
- Ale co ja powiem ojcu, kiedy zobaczy twoją ciężarówkę
na podjeździe?
Widząc jej zawiedzione spojrzenie, Matt odpowiedział iro
nicznie, chłodnym, nieprzeniknionym głosem:
- Powiedz mu, że moja limuzyna jest w naprawie.
Rozdział 4
grudzień 1973
ługa procesja limuzyn posuwała się wolno naprzód, zmie
rzając ku zadaszonemu wejściu chicagowskiego hotelu Drake.
Tu pojazdy zatrzymywały się, żeby młodzi pasażerowie mogli
wysiąść.
Odźwierni eskortowali każdą z przybyłych grup z ich samo
chodów do hotelowego lobby. Żaden z pracowników Dra-
ke'a nie okazał rozbawienia ani nie użył protekcjonalnego to
nu w odniesieniu do tych młodych gości przybywających
w szytych na miarę smokingach i odświętnych kreacjach. Nie
były to bowiem zwykłe dzieci przesadnie wystrojone na stud
niówkę lub przyjęcie weselne, onieśmielone otoczeniem i nie
pewne, jak się zachować. Były to dzieci najbardziej znaczą
cych rodzin chicagowskich; były zrównoważone i pewne siebie,
a jedynym zewnętrznym potwierdzeniem ich młodego wieku
był być może radosny entuzjazm, jakim emanowali na myśl
o czekającym ich wieczorze.
Mając przed sobą długi sznur prowadzonych przez szoferów
limuzyn, Meredith obserwowała wysiadającą młodzież. Tak jak
ona wszyscy byli tutaj, żeby wziąć udział w organizowanych co
roku przez panią Eppingham, a poprzedzanych kolacją tań
cach. Tego wieczoru oczekiwano, że uczniowie pani Eppin
gham, wszyscy w wieku od dwunastu do czternastu lat, zapre
zentują swoje umiejętności towarzyskie. Nabyli i szlifowali te
umiejętności w czasie sześciomiesięcznego kursu. Było zrozu
miałe, że oczekiwano, że będą się zachowywać jak dorośli, sko
ro ogłada towarzyska miała im umożliwiać poruszanie się z gra
cją w wyrafinowanych kręgach społecznych. Z tego to właśnie
D
Raj
31
powodu wszyscy uczniowie, cała pięćdziesiątka ubrana stosow
nie do okoliczności zostanie formalnie wprowadzona, a następ
nie podjęta dwunastodaniową kolacją, uwieńczoną tańcami.
Meredith obserwowała przez okna samochodu pogodne
i pewne siebie twarze już zebranych w holu. Zauważyła, że ja
ko jedyna przyjechała sama. Inne dziewczęta przyjeżdżały
grupkami lub były eskortowane przez starszych braci i kuzy
nów, którzy już wcześniej ukończyli kursy pani Eppingham.
Z zamierającym sercem patrzyła na piękne suknie innych
dziewcząt, ich wyszukane fryzury: aksamitne wstążki wplecio
ne we włosy, ozdobne spinki.
Pani Eppingham zarezerwowała na ten wieczór wielką salę
balową. Meredith wchodziła schodami prowadzącymi z marmu
rowego holu. Żołądek miała ściśnięty ze zdenerwowania, kola
na drżały jej ze strachu. Na podeście zauważyła damską toale
tę i udała się prosto do niej. Już w środku podeszła do lustra,
mając nadzieję, że jej wygląd podtrzyma ją na duchu. Zdecy
dowała, że właściwie nie wygląda tak źle, biorąc pod uwagę to,
czym dysponowała Lisa, przygotowując ją. Jej jasne włosy
uczesane z przedziałkiem z prawej strony podpinał jedwabny
kwiat. Opadały prosto, sięgając niemal do ramion. Z większą
dozą nadziei niż przekonania uznała, że kwiat dodaje jej ta
jemniczości i sprawia, że wygląda światowo. Wyjęła z torebki
brzoskwiniową szminkę Lisy i delikatnie poprawiła nią usta.
Zadowolona z efektu rozpięła naszyjnik z pereł i włożyła go do
lorebki. Zdjęła okulary i upchnęła je razem z perłami.
Dużo lepiej - pomyślała podbudowana. Gdyby tylko nie
mrużyła oczu i gdyby światła były przyciemnione, to może Par
ker uzna, że wygląda bardzo, bardzo ładnie.
Przed wejściem do sali balowej uczniowie pani Eppingham
machali do siebie i zbierali się w grupki. Niestety do niej nikt
nie pomachał i nie zawołał: „Mam nadzieję, że siedzimy ra
zem?" Wiedziała, że nie było w tym ich winy. Większość z nich
znała się od dzieciństwa, zapraszali się nawzajem na przyję
cia urodzinowe, ich rodzice się przyjaźnili.
Wyższe sfery towarzyskie Chicago były ekskluzywną gru
pą, której dorośli członkowie poczytywali sobie za obowiązek
bronienie tej ekskluzywności, a jednocześnie dbali o to, żeby
ich dzieci miały zapewnione wejście do niej. Jedynym nie zga
dzającym się z tą filozofią był ojciec Meredith. Chciał, żeby
32
"Raj
Meredith zajęła należne jej w towarzystwie miejsce, a jedno
cześnie nie chciał, żeby zdemoralizowały ją dzieci, których ro
dzice są bardziej tolerancyjni niż on. Meredith przebrnęła bez
trudu przez formalności powitań w drzwiach sali i skierowała
się w stronę stołów bankietowych. Ponieważ siedzenia były
oznaczone karteczkami z nazwiskami, dyskretnie wyjęła z to
rebki okulary, żeby zlokalizować swoje miejsce. Znalazła je
przy trzecim stole. Okazało się, że siedzi razem z Kimberly
Gerrold i Stacy Fitzhgah, które razem z nią były „elfami"
w czasie pokazu bożonarodzeniowego. Usłyszała chóralne
„cześć Meredith", przy czym dziewczęta spojrzały na nią z za
barwionym wyższością, pobłażliwym uśmiechem, który zawsze
sprawiał, że czuła się niezręcznie i niepewnie. Już po chwili
skoncentrowały ponownie uwagę na siedzących między nimi
chłopcach. Trzecią z dziewcząt była młodsza siostra Parkera,
Rosemary, która obojętnie skinęła w jej kierunku na powita
nie. Jednocześnie szepnęła do siedzącego obok niej chłopca
coś, co spowodowało, że zaczął się śmiać, rzucając w stronę
Meredith szybkie spojrzenie.
Starając się ukryć nieprzyjemne przekonanie, że to ona by
ła przedmiotem tych szeptów, Meredith rozejrzała się z oży
wieniem dookoła, udając, że podziwia biało-czerwone dekora
cje świąteczne. Krzesło po jej lewej stronie ciągle pozostawało
puste. Jak się później dowiedziała, przyczyną tego była grypa
jednego z uczniów. Stawiało to Meredith w niezręcznej sytu
acji bez przypisanego jej zwyczajowo partnera.
Posiłek postępował danie za daniem. Meredith odruchowo
wybierała do kolejnych potraw odpowiednie srebrne sztućce
spośród jedenastu kunsztownie ułożonych wokół jej nakrycia.
W jej domu, tak jak w domach innych uczniów pani Eppin-
gham, jadanie w sposób tak formalny było codziennością, tak
że nawet podejmowanie decyzji, jakich sztućców użyć, nie wy
rywało jej z kręgu dziwnej izolacji, jaką czuła, słuchając toczą
cej się dyskusji o najnowszych filmach.
- Czy widziałaś ten film, Meredith? - zapytał Steven Mor-
mont, usiłując poniewczasie zastosować się do zalecenia pani
Eppingham, aby starać się włączyć do rozmowy wszystkich sie
dzących przy stole.
- Nie, niestety nie. - Na szczęście nie musiała mówić nic
więcej na ten temat. Właśnie w tym momencie zaczęła grać
"Raj
33
orkiestra i podniesiono ścianę oddzielającą stoły od parkietu.
Był to znak, że należy zgrabnie zakończyć rozmowy i udać się
do sali balowej.
Parker obiecał, że wpadnie na chwilę na tańce. Meredith
była przekonana, że to zrobi, zwłaszcza że była tu jego siostra.
Wiedziała też, że był w hotelu. Jego klub studencki organizo
wał przyjęcie w jednej z tutejszych sal. Wstając, poprawiła
włosy, wciągnęła brzuch i przeszła do sali balowej.
Przez następne dwie godziny pani Eppingham czyniła za
dość obowiązkom gospodyni przyjęcia, krążąc wśród gości,
upewniając się, że każdy ma z kim rozmawiać i z kim tańczyć.
Meredith zauważyła, że raz za razem wysyłała w jej kierunku
jakiegoś ociągającego się chłopca z poleceniem poproszenia
jej do tańca.
Koło jedenastej większość kursantów podzieliła się na ma
le grupki i parkiet opustoszał prawie zupełnie. Przyczynił się
do tego zapewne przestarzały repertuar orkiestry. Wśród ostat
nich czterech, ciągle jeszcze tańczących par była. Meredith,
a jej partner Stuart Whitmore podtrzymywał ożywioną dysku
sję o zamiarze podjęcia kiedyś pracy w firmie prawniczej jego
ojca. Stuart był poważny i inteligentny i Meredith lubiła go
bardziej niż kogokolwiek innego z zebranych tu dzisiaj, szcze
gólnie dlatego, że chciał z nią tańczyć. Słuchała Stuarta z ocza
mi utkwionymi w wejście do sali, kiedy nagle pojawił się
w nich Parker z trzema kolegami. Serce jej zadrżało, poczuła
ciławienie w gardle, kiedy zobaczyła, jak wspaniale wygląda
w czarnym smokingu, z gęstymi, rozjaśnionymi jeszcze przez
słońce blond włosami i opaloną twarzą. Wszyscy inni mężczyź
ni na sali wyglądali przy nim nieciekawie.
Stuart poczuł, że Meredith nagle zesztywniała, przerwał
swój wywód na temat wymagań stawianych przez firmy praw
nicze i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła.
- Przyszedł brat Rosemary - powiedział.
- Tak, wiem - odpowiedziała, nieświadoma rozmarzenia
brzmiącego w jej głosie.
Stuart wychwycił to brzmienie i skrzywił się.
- Co takiego ma Parker Reynolds, że dziewczęta na jego
widok tracą oddech i głowę? - zapytał z pretensją zabarwioną
wisielczym humorem. - Wolisz go tylko dlatego, że jest ode
mnie wyższy, starszy i po prostu nieskazitelny?
34
'Raj
- Nie powinieneś umniejszać swoich zalet - powiedziała
Meredith z bezwiedną szczerością, obserwując, jak Parker
idzie przez salę balową, żeby spełnić swój obowiązek i zatań
czyć z siostrą. - Jesteś bardzo inteligentny i strasznie miły.
- To tak samo jak ty.
- Będziesz znakomitym prawnikiem, tak jak twój ojciec.
- Umówiłabyś się ze mną w następną sobotę?
- Co takiego? - tracąc oddech, gwałtownie zwróciła się
w jego stronę. - To znaczy - dodała pospiesznie - miło, że mnie
zaprosiłeś, ale ojciec nie pozwoli mi się umawiać, dopóki nie
skończę szesnastu lat.
- Dzięki, że mnie tak delikatnie odprawiłaś.
- Nie zrobiłam tego! - zaprzeczyła pośpiesznie Meredith,
ale zapomniała o wszystkim, widząc, że jeden z kolegów Rose
mary Reynolds przerwał jej taniec z Parkerem i ten ostatni
skierował się właśnie do drzwi, zamierzając wyjść z sali balo
wej. - Przepraszam cię, Stuart - powiedziała z desperacją
w głosie - ale mam coś do przekazania Parkerowi.
Nieświadoma tego, że skupia na sobie rozbawione spoj
rzenia wielu par oczu, Meredith ruszyła pospiesznie przez opu
stoszały parkiet i dotarła do Parkera właśnie w chwili, kiedy
miał już wyjść razem ze swoimi kolegami z sali. Spojrzeli na
nią ze zdziwieniem, jakby była niezręcznym robakiem, który
nagle wkroczył między nich. Uśmiech Parkera był jednak cie
pły i szczery.
- Cześć Meredith. Dobrze się bawisz?
Meredith skinęła głową, mając nadzieję, że będzie pamię
tał o obietnicy zatańczenia z nią. W miarę jak przedłużało się
jego oczekiwanie na wyjaśnienie, dlaczego go zatrzymała, jej
stan ducha pogarszał się niewyobrażalnie, osiągając nie znane
jej dotąd niziny. Jej policzki zalał gorący rumieniec zakłopota
nia w chwili, kiedy, zbyt późno, zorientowała się, że stoi wpa
trzona w niego z niemym uwielbieniem.
- Mam ci coś przekazać - powiedziała drżącym, przerażonym
głosem, przetrząsając swoją torebkę. - To znaczy, mój ojciec pro
sił, żebym ci to przekazała. - Wyjęła w końcu kopertę z biletami
operowymi i kartę urodzinową. Jednocześnie wyciągnęła i per
ły, które upadły na podłogę. Schyliła się po nie gwałtownie,
w momencie kiedy Parker zrobił to samo. Ich głowy zderzyły się
z impetem. - Przepraszam! - wykrzyknęła, słysząc jego jęk.
'Raj
35
Kiedy się prostowała, z jej otwartej torebki wypadła szmin
ka Lisy. Jonathan Sommers, jeden z kolegów Parkera, pochy
lił się, żeby podnieść tym razem to.
- Może wyrzucisz z niej wszystko, tak żebyśmy mogli po
zbierać to za jednym zamachem - zażartował Jonathan, zionąc
alkoholem.
Była boleśnie świadoma dobiegających z boku, tłumionych
parsknięć. Wcisnęła kopertę w dłoń Parkera, wepchnęła per
ty i szminkę do torebki i powstrzymując łzy, odwróciła się, że
by odejść. Za jej plecami Parker w końcu przypomniał sobie
o obiecanym jej tańcu.
- Pamiętasz, że obiecałaś zatańczyć ze mną? - zapytał
z właściwą sobie dobrodusznością.
Meredith odwróciła się. Jej twarz promieniała.
- Ach, tak... zapomniałam. A chciałbyś? Chciałbyś zatań
czyć?
- To najlepsze, co mogło mi się dzisiaj przydarzyć - powie
dział szarmancko.
'Orkiestra zaczęła grać, a Meredith znalazła się w ramio
nach Parkera. Jej marzenia stawały się rzeczywistością. Pod
opuszkami palców czuła gładki materiał jego smokingu i moc
ne plecy. Tańczył świetnie, a jego woda kolońska pachniała
świeżo i cudownie. Tak bardzo dała się ponieść emocjom, że
powiedziała głośno to, co pomyślała:
- Jesteś świetnym tancerzem.
- Dziękuję.
- I bardzo dobrze prezentujesz się w smokingu.
Parker uśmiechnął się delikatnie, a Meredith odchyliła gło
wę, rozkoszując się ciepłem jego głosu.
- Ty też bardzo ładnie wyglądasz - powiedział.
Czując na policzkach gwałtowny rumieniec, pospiesznie
opuściła wzrok. Niefortunnie, wszystkie odbyte akrobacje:
schylanie się, odchylanie głowy w tył, w bok obluzowały niepo-
strzężenie spinkę podtrzymującą kwiat wpięty w jej włosy.
Zwisał teraz zawadiacko na drucianej łodyżce. Myśląc gorącz
kowo o powiedzeniu czegoś bardzo wyszukanego i dowcipne
go, podniosła głowę i rzuciła z ożywieniem:
- Miło spędzasz świąteczne ferie?
- O tak - odparł. Jego wzrok powędrował w okolice jej ra
mienia i zwisającego kwiatu. - A ty?
- Ja też - powiedziała, czując się bardzo niezręcznie.
Równo z ostatnim taktem muzyki ramiona Parkera oderwa
ły się od niej i z uśmiechem pożegnał się. Wiedziała, że nie
może stać i patrzeć, jak odchodzi. Pospiesznie odwróciła się.
W wyłożonej lustrami ścianie zobaczyła swoje odbicie. Je
dwabny kwiat zwisał beznadziejnie w jej włosach. Wyszarpnę
ła go, mając nadzieję, że wypadł właśnie w tym momencie.
Stała w kolejce do szatni wpatrzona posępnie w trzymany
w dłoni kwiat, myśląc z przerażeniem, że on mógł tak dyndać
przez cały czas, kiedy tańczyła z Parkerem. Spojrzała na
dziewczynę stojącą obok niej, a ta, jakby czytając w jej my
ślach, skinęła głową:
- Aha, zwisał już tak, kiedy z nim tańczyłaś.
- Obawiałam się tego.
Dziewczyna uśmiechnęła się z sympatią, a Meredith przy
pomniała sobie jej imię: Brooke, Brooke Morrison. Ona zawsze
wydawała się jej miła.
- Do której szkoły idziesz w przyszłym roku? - zapytała
Brooke.
- Do Bensonhurst w Vermont - odpowiedziała Meredith.
- Bensonhurst? - powtórzyła Brooke, krzywiąc się, - To
gdzieś na pustkowiu, a rygory są tam jak w więzieniu. Moja
babcia chodziła do Bensonhurst.
- To tak samo jak moja - odparła zgnębiona Meredith.
Kiedy Meredith otworzyła drzwi swojego pokoju, zobaczy
ła, że Lisa i pani Ellis siedzą zwinięte w fotelach czekając na
nią.
- No i co? - zapytała Lisa zrywając się. - Jak było?
- Wspaniale - powiedziała Meredith z grymasem. - Jeśli
pominąć fakt, że wszystko wypadło z mojej torebki w chwili,
kiedy dawałam Parkerowi kartę urodzinową. Albo to, że pa
plałam do niego przez cały czas o tym, jak to on wspaniale wy
gląda i tańczy. - Rzuciła się na zwolniony przed chwilą przez
Lisę fotel i dopiero wtedy dotarło do niej, że stoi w innym niż
zawsze miejscu. Właściwie cała jej sypialnia została przeme
blowana.
- No i co o tym sądzisz? - zapytała Lisa z pewnym siebie
uśmiechem, patrząc, jak Meredith, mile zaskoczona, rozgląda
się uważnie po pokoju.
"Raj
37
Lisa nie tylko przestawiła meble, ale zlikwidowała też wa-
zę z jedwabnymi kwiatami. Teraz pączki tych kwiatów ozda-
biały szarfy podtrzymujące kotary jej zabytkowego łoża. Zielo
ne rośliny zostały zaanektowane z innych części domu i surowy
dotad pokój był teraz bardziej kobiecy i przytulny.
- Liso, jesteś niesamowita!
- Nie przeczę - uśmiechnęła się - ale pani Ellis mi pomo
,
- Ja - broniła się pani Ellis - zorganizowałam tylko kwiaty.
Wszystko inne to zasługa Lisy. Mam nadzieję, że twój ojciec
nie będzie miał nic przeciwko temu - dodała niespokojnie,
ubierając się do wyjścia.
Kiedy już wyszła, Lisa powiedziała:
- Miałam nadzieję, że twój ojciec zajrzy tutaj. Przygotowa-
łam małe przemówienie dla niego. Chcesz posłuchać?
Meredith skinęła z uśmiechem głową. Ta mowa podkreśla-
ła wszelkie, wymagane przez dobre wychowanie elementy, by
tu powiedziana z dużą dozą pewności siebie i z nieskazitelną
dykcją:
- Dzień dobry, panie Bancroft. Nazywam się Lisa Pontini,
Jestem przyjaciółką Meredith. Mam zamiar zostać kiedyś de
koratorem wnętrz i właśnie próbowałam tutaj swoich sił. Mam
nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, sir?
Zrobiła to z taką perfekcją, że Meredith zaśmiała się.
- Nie wiedziałam, że chcesz zostać dekoratorem wnętrz.
Lisa spojrzała na nią z rozbawieniem.
- Będę miała szczęście, jeśli uda mi się skończyć college,
i co tu mówić o studiowaniu dekoracji wnętrz. Nie mamy pie
niędzy na mój college. - Z respektem w głosie dodała: - Pani
Ellis powiedziała mi, że twój tata to ten Bancroft z Bancroft
i S-ka. Czy on wyjechał gdzieś, czy coś w tym rodzaju?
- Nie, jest na służbowej kolacji z członkami zarządu - odpo
wiedziała Meredith. Sądząc, że Lisa będzie tak samo jak ona
zafascynowana funkcjonowaniem Bancroft i S-ka, ciągnęła da
lej: - Porządek dnia zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Dwaj
dyrektorzy uważają, że „Bancroft" powinien rozszerzyć swoją
działalność na inne miasta. Zarząd jest zdania, że byłoby to
finansowo lekkomyślne posunięcie. Wszyscy kierownicy han
dlowi twierdzą, że dodatkowe rynki zbytu, jakie zdobędziemy,
zwiększą nasz całościowy dochód.
38
'Raj
- To wszystko czarna magia dla mnie - powiedziała Lisa,
skupiając uwagę na dużej komodzie stojącej w rogu pokoju.
Przesunęła ją odrobinę do przodu, a efekt tej prostej zamiany
był zaskakujący.
- Do którego college'u pójdziesz? - zapytała Meredith, po
dziwiając transformację, jakiej uległa jej sypialnia, i myśląc
o tym, jakie to niesprawiedliwe, że Lisa nie może studiować
i w pełni wykorzystać swojego talentu.
- Kemmerling - odpowiedziała Lisa.
Meredith skrzywiła się. W drodze do szkoły przejeżdżała ko
ło Kemmerling. St. Stephen była starą szkołą, ale czystą i do
brze utrzymaną. Kemmerling była dużą, brzydką, chaotycznie
zbudowaną szkołą państwową, a uczniowie wyglądali bardzo
nędznie i chuligańsko. Ojciec podkreślał wielokrotnie, że
pierwszorzędną edukację zdobywa się w pierwszorzędnych
szkołach. Długo po tym, jak Lisa zasnęła, pewien pomysł za
czął kształtować się w umyśle Meredith. Zaczęła obmyślać plan
działania z większą starannością niż cokolwiek, kiedykolwiek;
no, może wyłączając wyimaginowane randki z Parkerem.
Rozdział 5
Następnego dnia rano Fenwick odwiózł Lisę do domu, a Me
redith zeszła do jadalni, gdzie ojciec czytał gazetę, czekając
na śniadanie. Zwykle byłaby bardzo ciekawa wyniku jego
wczorajszego spotkania, ale tym razem myślała o czymś waż
niejszym. Powiedziała dzień dobry, siadając na swoim miejscu
i rozpoczęła kampanię, pomimo że on pochłonięty był ciągle
artykułem, który czytał.
- Czy nie mówiłeś zawsze, że solidne wykształcenie jest
podstawą wszystkiego? - zaczęła. Ciągnęła dalej, widząc, że
przytakuje jej automatycznie. - I czy nie mówiłeś, że wiele
szkoł średnich ma niedobory nauczycieli i mają niski poziom?
- Tak - przytaknął ponownie.
- A czy nie wspominałeś mi, że fundusz powierniczy naszej
rodziny od dziesięcioleci zasila finanse Bensonhurst?
- Uhu - rzucił, przewracając stronę gazety.
Starając się kontrolować narastające w niej podniecenie,
Meredith powiedziała:
- W St. Stephen jest uczennica, wspaniała dziewczyna
z bardzo porządnego domu. Jest inteligentna i utalentowana.
chce zostać dekoratorem wnętrz, ale musi iść do liceum Kem
merling, ponieważ rodzice nie mogą sobie pozwolić na posła
nie jej do lepszej szkoły. Czy to nie jest przykre?
- Uhu - mruknął, znowu krzywiąc się z myślą o czytanym
artykule. Demokraci, w tym też Richard Daley, bohater arty
kułu, nie byli jego ulubieńcami.
- Nie sądzisz, że to po prostu tragiczne, że zmarnuje się ty
le talentu, inteligencji i ambicji?
40
"Raj
Ojciec podniósł wzrok znad gazety i przyjrzał jej się z nagłą
uwagą. W wieku czterdziestu dwóch lat wciąż był atrakcyj
nym, eleganckim mężczyzną, chociaż szorstkim w obejściu.
Miał niebieskie, przenikliwe oczy i brązowe, siwiejące na skro
niach włosy.
- Co ty właściwie sugerujesz, Meredith?
- Stypendium. Jeżeli Bensonhurst nie oferuje nic takiego,
to mógłbyś poprosić, żeby użyli właśnie na stypendium części
pieniędzy, które fundusz im przekazuje.
- I miałbym ich też poinstruować, żeby przyznali to stypen
dium uczennicy, o której mówiłaś, mam rację? - Powiedział to
w taki sposób, jakby to, o co prosiła Meredith, było nieetycz
ne. Ona jednak wiedziała, że jej ojciec jest zwolennikiem uży
wania swojej władzy i koneksji, kiedy i gdzie tylko można,
o ile będą one służyły realizacji jego celów. To jest potęga wła
dzy; mówił jej to setki razy.
Powoli skinęła głową, uśmiechając się.
-Tak.
-Aha.
- Nigdy nie znalazłbyś nikogo bardziej zasługującego na to
stypendium - naciskała żarliwie. -1 - dodała natchniona - je
śli nie zrobimy czegoś dla Lisy, to ona prawdopodobnie znaj
dzie się kiedyś na łasce opieki społecznej.
Hasło „opieka społeczna" było gwarancją rozbudzenia
w jej ojcu silnego, negatywnego oddźwięku. Meredith chciała
bardzo opowiedzieć ojcu więcej o Lisie, o tym jak wiele ta
przyjaźń znaczy dla niej, ale jakiś szósty zmysł ostrzegał ją
przed tym. W przeszłości jej ojciec był tak nadopiekuńczy
w stosunku do niej, że żadne dziecko nigdy nie sprostało wy
mogom, które stawiał towarzyszom jej zabaw. Będzie wolał my
śleć, że Lisa bardziej zasługuje na stypendium niż na to, żeby
być jej przyjaciółką.
- Przypominasz mi twoją babcię Bancroft - powiedział po
chwili namysłu. - Ona często zajmowała się tymi wartościowy
mi, mającymi mniej szczęścia w życiu.
Poczuła się bardzo winna. Jej starania, żeby Lisa znalazła
się w Bensonhurst, były spowodowane na równi pobudka
mi czysto egoistycznymi, jak i szlachetnymi. Zapomniała jed
nak o tym wszystkim w chwili, kiedy usłyszała jego następne
słowa:
"Raj
41
- Zadzwoń jutro do mojej sekretarki. Podaj jej wszystkie
informacje, jakie masz o tej dziewczynie, i poproś ją, żeby
przypomniała mi o telefonie do Bensonhurst.
Przez następne trzy tygodnie czekała w narastającym na
pięciu. Bała się powiedzieć Lisie, co próbowała przeprowadzić,
żeby uniknąć ewentualnego rozczarowania, chociaż trudno by
ło sobie wyobrazić, żeby Bensonhurst mogło odmówić prośbie
jej ojca. Amerykańskie dziewczęta były teraz wysyłane do
szkół w Szwajcarii i Francji, nie do Vermont i nie do Benson
hurst, z jego zimnymi, zbudowanymi z kamienia internatami,
sztywnym programem nauczania i rygorem. Z pewnością szko
lą nie była przepełniona, tak jak to dawniej bywało. W tej sy
tuacji dyrekcja na pewno nie będzie chciała ryzykować zraże
nia sobie jej ojca.
W następnym tygodniu nadszedł list z Bensonhurst. Mere
dith krążyła w napięciu wokół krzesła ojca, kiedy go czytał.
- Napisali - powiedział w końcu - że przyznają jedyne sty
pendium szkoły pannie Pontini. Decyzję motywują jej wybit
nymi osiągnięciami w nauce i rekomendacją rodziny Bancro-
ftów, potwierdzającej jej zalety jako uczennicy. - Meredith
zapracowała sobie na lodowate spojrzenie ojca, kiedy wydała
z siebie w tym momencie nie przystający damie okrzyk rado
ści. - Stypendium - kontynuował - pokryje koszty nauki i inter
natu z wyżywieniem. Ona sama musi zapewnić sobie dojazd do
Vermont i zaopatrzyć się w pieniądze na drobne wydatki.
Przygryzła usta; nie wzięła pod uwagę kosztów lotu do Ver
mont czy pieniędzy na drobne wydatki. Była jednak prawie
pewna, że coś wymyśli, skoro dotarła już tak daleko. Może
przekona ojca, że powinna pojechać do Vermont samocho
dem; Lisa mogłaby wtedy jechać razem z nimi.
Następnego dnia Meredith wzięła do szkoły wszystkie bro
szury o Bensonhurst i list o stypendium. Wydawało jej się, że
ten dzień nigdy się nie skończy, ale wreszcie znalazła się w kuch
ni państwa Pontini. Mama Lisy krążyła, przygotowując cieniut
kie włoskie placki i proponując domowej roboty cannoli.
- Jesteś za chuda, tak samo jak Lisa - powiedziała, a Mere
dith posłusznie skubnęła placek, otwierając jednocześnie tor
bę szkolną. Wyjęła broszury.
Czuła się trochę dziwnie w roli filantropki. Zaczęła mówić
z podnieceniem o Bensonhurst, o Vermont i emocjach towa-
42
"Raj
rzyszących podróży, po czym oznajmiła, że Lisie przyznano sty
pendium do Bensonhurst. Na moment zapanowała głucha ci
sza. Wydawało się, że i pani Pontini, i Lisa nie są w stanie zro
zumieć ostatniej części zdania. W końcu Lisa wstała powoli.
- Co to! - wybuchnęła z furią. - Jestem twoim najnowszym
przedsięwzięciem charytatywnym! Myślisz, że kim ty do dia
bła jesteś!
Wybiegła kuchennymi drzwiami, a Meredith za nią.
- Liso, ja chciałam tylko pomóc!
- Pomóc? - rzuciła Lisa, krążąc wokół Meredith. - Skąd ci
przyszło do głowy, że chciałabym chodzić do szkoły z bandą bo
gatych snobów, takich jak ty, patrzących na mnie jak na
obiekt dobroczynności? Mogę to sobie wyobrazić: szkołę pełną
rozpuszczonych dziewuch, narzekających, że muszą jakoś prze
żyć, mając tylko tysiąc dolarów kieszonkowego, przysyłanego
przez ich tatusiów...
- Nikt nie będzie wiedział, że ty masz stypendium, o ile sa
ma o tym nie powiesz...-zaczęła Meredith. Gniew i uraza spo
wodowały, że zbladła. - Nie wiedziałam, że uważasz mnie za
„bogatą snobkę" i... i „rozpuszczoną dziewuchę".
- Posłuchaj siebie - nawet nie potrafisz wymówić bez za
jąknięcia słowa „dziewucha". Jesteś tak cholernie pruderyjna
i wyniosła.
- To ty jesteś snobką Liso, nie ja - przerwała jej Meredith
zawiedzionym głosem. - Patrzysz na wszystko przez pryzmat
pieniędzy. Nie musisz się martwić o to, czy będziesz pasowała
do Bensonhurst. To ja jestem tą, która nigdzie nie pasuje, nie
ty. - Powiedziała to z godnością i w sposób, który niezmiernie
zadowoliłby jej ojca. Potem odwróciła się i odeszła.
Przed domem Pontinich czekał na nią Fenwick. Meredith
wślizgnęła się na tylne siedzenie samochodu. Zdała sobie
sprawę, że coś z nią jest nie tak, coś, co nie pozwala ludziom
czuć się dobrze w jej towarzystwie, bez względu na ich pocho
dzenie społeczne. Nie przyszło jej na myśl, że było w niej coś
niezwykłego: subtelność i wrażliwość, które prowokowały inne
dzieci do zrobienia jej przykrości lub trzymania się od niej
z daleka. Przyszło to na myśl Lisie, która patrzyła w ślad za
odjeżdżającym samochodem. Nienawidziła Meredith Bancroft
za to, że mogła grać rolę nastoletniej dobrej wróżki, a siebie za
swoje paskudne, krzywdzące Meredith uczucia.
"Raj
43
Następnego dnia Meredith jadła na dworze lunch. Siedzia-
la w swym zwykłym miejscu, okryta płaszczem. Jadła jabłko
i czytała książkę. Kątem oka zauważyła, że Lisa idzie w jej
stronę. Jeszcze bardziej skoncentrowała się na książce.
- Meredith - powiedziała Lisa - przepraszam za wczorajszy
dzień.
- W porządku - odpowiedziała Meredith, nie podnosząc
Kłowy. - Zapomnij o tym.
- Trudno jest zapomnieć, że byłam taka okropna w stosun
ku do najlepszej, najmilszej osoby, jaką kiedykolwiek spotka
łam.
Meredith spojrzała na nią, potem na książkę. Jej głos był
hardziej miękki, ale brzmiał zdecydowanie:
- To już nie ma znaczenia.
Lisa usiadła obok niej i ciągnęła nie zrażona:
- Zachowałam się wczoraj z wielu głupich i egoistycznych
powodów jak wiedźma. Czułam się rozżalona. Zaoferowałaś mi
fantastyczną szansę wyjazdu do tej wyjątkowej szkoły. Przez
chwilę czułam się jak ktoś wyjątkowy, a jednocześnie wiedzia
łam, że nie będę mogła tam pojechać. Mama potrzebuje mojej
pomocy przy dzieciach i w domu. Nawet gdybym nie była jej
potrzebna, to musiałabym mieć pieniądze na podróż do Ver
mont i na różne rzeczy już tam na miejscu.
Meredith nie brała pod uwagę tego, że mama Lisy nie bę
dzie mogła obejść się bez niej. Uważała, że to niesprawiedli
we, że pani Pontini, decydując się na ośmioro dzieci, oczeki
wała, że Lisa przejmie część jej obowiązków.
- Nie pomyślałam o tym, że twoi rodzice nie pozwolą ci je
chać - przyznała, po raz pierwszy spoglądając na Lisę. - Są
dziłam, że o ile jest to możliwe, to rodzice zawsze chcą, żeby
ich dzieci zdobyły dobre wykształcenie.
- Właściwie nie byłaś tak zupełnie w błędzie - odparła Li
sa. Meredith dopiero teraz zauważyła, że Lisa wygląda tak,
jakby za chwilę miała eksplodować wiadomościami. - Moja
mama chce tego. Pokłócili się o to z ojcem, jak wyszłaś. Oj
ciec powiedział, że dziewczynie nie są potrzebne wymyślne
szkoły. Jedyne, czego potrzebuje, to wyjść za mąż i mieć dzie
ci. Mama zaczęła wymachiwać tą wielką łyżką i krzyczeć, że
mnie stać na więcej. Potem wszystko potoczyło się szybko. Ma
ma zadzwoniła do babci, a babcia zadzwoniła do ciotek i wuj-
44
"Raj
ków. Wszyscy przyszli do nas. Po chwili już robili składkę dla
mnie. To tylko pożyczka. Wymyśliłam, że jak będę ciężko pra
cować w Bensonhurst, to mogę zdobyć stypendium do szkoły
pomaturalnej. Potem dostanę świetną pracę i zwrócę wszyst
kim pieniądze.
Jej oczy błyszczały, kiedy impulsywnie chwyciła dłoń Mere
dith.
- Jak to jest - zapytała miękko - wiedzieć, że to dzięki to
bie zmieniło się czyjeś całe życie? Wiedzieć, że spełniłaś ma
rzenie moje, mojej mamy i ciotek?
Niespodziewanie Meredith poczuła w oczach gorące łzy.
- To jest - powiedziała - całkiem przyjemne uczucie.
- Myślisz, że mogłybyśmy mieszkać w jednym pokoju?
Meredith skinęła, jej twarz zaczęła się rozjaśniać.
W odległości kilku metrów od nich grupa dziewcząt jadła
śniadanie. Podniosły głowy i patrzyły, jak Lisa Pontini, nowa
dziewczyna w szkole, i Meredith Bancroft, najdziwaczniejsza
dziewczyna w szkole, wstały nagle, zaczęły płakać, śmiać się
i ściskać się nawzajem, podskakując jednocześnie.
"Rozdział 6
Czerwiec 1978
Pokój, który Meredith dzieliła z Lisa przez cztery lata, za
awiony był pudłami i częściowo spakowanymi walizkami. Na
drzwiach szafy wisiały niebieskie birety i togi, które nosiły po
przedniego wieczoru podczas uroczystości ukończenia szkoły.
Złotę ozdobne chwaściki oznaczały, że obydwie zdały z najwyż
szymi notami. Lisa wyjmowała z szafy i układała w pudle swe-
try. Za otwartymi drzwiami do ich pokoju korytarz rozbrzmie
wał nietypowo odgłosami męskich rozmów. To ojcowie, bracia
i chłopcy wyjeżdżających uczennic znosili na dół walizy i pu
dłu. Philip Bancroft nocował w tutejszym zajeździe i miał się
pojawić za godzinę. Meredith straciła poczucie czasu. Z no-
stalgią przeglądała gruby plik fotografii, które właśnie wyję
ła z biurka. Uśmiechała się na myśl o wspomnieniach, jakie
każda z nich rozbudzała.
Lata, które razem z Lisa spędziły w Vermont, były wspania
le dla każdej z nich. Mimo obaw, że będzie uchodziła za wy-
rzutka w Bensonhurst, Lisa szybko została uznana za prekur-
sorkę nowych trendów. Dziewczęta uważały ją za bardzo
śmiałą i nieszablonową. To Lisa właśnie zorganizowała i po
prowadziła w ich pierwszym roku, uwieńczony sukcesem wy
pad do męskiej szkoły w Litchfield. Zrobiły to w odwecie za
próbę takiego wypadu chłopców z Litchfield na Bensonhurst.
W drugim roku nauki Lisa zaprojektowała scenografię do co-
rocznego przedstawienia teatralnego. Scenografia była tak
efektowna, że jej zdjęcia ukazały się w gazetach kilku miast.
W przedostatnim roku nauki to właśnie Lisę zaprosił Bill Flet-
cher na wiosenną zabawę do Litchfield. Bill Fletcher był kapi
tanem drużyny piłkarskiej w Litchfield, a poza tym był niesa
mowicie przystojny i inteligentny. Na dzień przed tą zabawą
wywalczył dwa punkty na boisku, a kolejny zdobył tego dnia
W pobliskim motelu, gdy Lisa straciła dziewictwo. Po tym do-
46
Raj
niosłym wydarzeniu Lisa wróciła do pokoju, który dzieliła
z Meredith, i natychmiast wyjawiła nowinę czterem dziewczę
tom, które się tam zebrały. Rzucając się na łóżko, z uśmiechem
oznajmiła:
- Już nie jestem dziewicą. Od tej chwili zupełnie swobod
nie możecie mnie pytać o wszelkie porady!
Dziewczęta odebrały to jako jeszcze jeden przykład nie
ustraszonej niezależności Lisy i jej doświadczenia życiowego,
były wesołe i dowcipkowały. Meredith jednak była zmartwio
na i nawet trochę przerażona. Tego wieczoru, kiedy ich kole
żanki wyszły, Meredith i Lisa pokłóciły się naprawdę po raz
pierwszy od przyjazdu do Bensonhurst.
- Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś - wybuchnęła Mere
dith. - A jeśli zajdziesz w ciążę? A jeśli dziewczyny zaczną
opowiadać o tym na prawo i lewo? A jeśli twoi rodzice się
o tym dowiedzą?
Lisa zareagowała równie gwałtownie:
- Nie jesteś moją niańką i nie jesteś za mnie odpowiedzial
na, więc przestań się zachowywać jak moja matka! Jeśli ty
chcesz wyczekiwać na Parkera Reynoldsa lub jakiegoś innego,
mitycznego, nieskazitelnego rycerza, który cię porwie w ra
miona, a potem do łóżka, to czekaj! Nie myśl tylko, że wszyscy
będą robić to samo. Nie przejęłam się tymi bzdurami o moral
ności i niewinności, którymi raczyły nas siostry w St. Stephen
- ciągnęła Lisa, wrzucając swój blezer do szafy. - Jeśli byłaś
na tyle głupia, żeby w to uwierzyć, to bądź wieczną dziewicą,
ale nie oczekuj, że ja też nią będę! I nie jestem na tyle lekko
myślna, żeby zajść w ciążę; Bill użył prezerwatywy. Poza tym
inne dziewczęta nie pisną nawet słówka o tym, co zrobiłam,
ponieważ one też już to zrobiły! Dzisiaj wieczorem jedyną
zszokowaną dziewicą w naszym pokoju byłaś ty!
- Dosyć tego - przerwała jej z kamienną twarzą Meredith,
podchodząc do biurka. Pomimo spokoju w głosie aż skręcała
się wewnętrznie z poczucia winy i zażenowania. Czuła się od
powiedzialna za Lisę, bo to właśnie ona sprawiła, że Lisa zna
lazła się w Bensonhurst. Meredith zdawała sobie sprawę, jak
bardzo archaiczne były jej zasady moralne. Wiedziała, że nie
ma prawa narzucać Lisie rygorów tylko dlatego, że kiedyś zo
stały one narzucone jej samej. - Nie miałam zamiaru cię osą
dzać, Liso. Bałam się tylko o ciebie, to wszystko.
"Raj
47
Po chwili pełnej napięcia ciszy Lisa odwróciła się do niej
1 powiedziała:
- Przepraszam, Mer.
- Zapomnij o tym. To ty miałaś rację.
- Nie miałam - Lisa spojrzała na Meredith prosząco i z de
speracją. - Ja po prostu nie jestem taka jak ty, i nie mogę ta
ka być. Nie powiem, żebym nie próbowała od czasu do czasu.
Ta deklaracja wywołała u Meredith ponury uśmiech.
- Dlaczego chciałabyś być podobna do mnie?
- Ponieważ - odparła z krzywym uśmieszkiem, naśladując
Humphreya Bogarta - masz klasę, dziecinko. Masz klasę przez
duże „K".
Ta pierwsza konfrontacja zakończyła się zawarciem pokoju
przypieczętowanym tego samego wieczoru mlecznym koktaj
lem w cukierni Pulsona.
Meredith myślała o tym wieczorze, przeglądając zdjęcia.
Te wspomnienia zostały jednak gwałtownie przerwane, kiedy
Lynn Mc Laughlin zajrzała do ich pokoju, mówiąc:
- Dzisiaj rano na telefon w korytarzu dzwonił Nick Tierney.
Powiedziałam, że wasz telefon tutaj jest już wyłączony. Ma
wpaść do was za jakiś czas.
- Z którą z nas chciał rozmawiać?
Lynn odpowiedziała, że dzwonił do Meredith. Lisa odwróci
ła się do Meredith z żartobliwie groźnym spojrzeniem. Położy
la ręce na biodrach.
- Wiedziałam! Nie mógł wczoraj oderwać oczu od ciebie,
chociaż ja praktycznie stawałam na głowie, żeby zwrócił na
mnie uwagę. Nie powinnam była uczyć cię makijażu i sztuki
ubierania się.
- Ot cała ty - odkrzyknęła Meredith, śmiejąc się. - Przypi
sujesz sobie całą zasługę za moją niewielką popularność u kil
ku chłopców.
Nick Tierney był studentem trzeciego roku Yale. Zjawił się
wczoraj, żeby jak to było w zwyczaju, uczestniczyć w uroczy
stości wręczania dyplomu jego siostrze, i oczarował wszystkie
dziewczęta; był przystojny, miał piękną twarz i wspaniałą mu
skulaturę. W chwili kiedy zobaczył Meredith, to on stał się
tym oczarowanym i nie ukrywał tego.
- Niewielka popularność u kilku chłopców? - powtórzyła
Lisa. Wyglądała fantastycznie, nawet kiedy rude włosy spięła
48
Ttaj
w bezładny węzeł na czubku głowy. - Jeśli umówiłabyś się
z połową proszących cię o to, to pobiłabyś mój własny rekord
randek!
Miała zamiar dodać coś jeszcze, kiedy w otwarte drzwi ich
pokoju zastukała siostra Nicka Tierneya.
- Meredith - zaczęła, uśmiechając się z rezygnacją - Nick
jest na dole z kilkoma kolegami, którzy przyjechali dzisiaj
rano z New Haven. Mówi, że jest zdeterminowany, żeby pomóc
ci się pakować, zaproponować ci siebie albo małżeństwo, co
wolisz.
- Przyślij tu tego biednego, chorego z miłości i jego przyja
ciół - powiedziała, śmiejąc się Lisa. Kiedy Trish Tierney wy
szła, Lisa i Meredith spojrzały na siebie z rozbawieniem. Były
swoimi przeciwieństwami, a jednak rozumiały się bez słów.
W ciągu ostatnich kilku lat nastąpiło w nich wiele zmian,
ale to u Meredith były one najbardziej widoczne. Lisa zawsze
przykuwała uwagę. Nigdy nie musiała nosić okularów i nigdy
nie była pulchna. Dwa lata temu Meredith kupiła za swoje kie
szonkowe szkła kontaktowe, co wyeksponowało jej oczy.
W miarę upływu czasu uwydatniły się delikatne, jakby rzeź
bione rysy, jasnoblond włosy stały się grubsze, jej figura za
okrągliła się i wyszczupliła we wszystkich właściwych miej
scach.
Lisa ze swoimi płomiennymi, kręconymi włosami i wyzywa
jącą pozą była jako osiemnastolatka olśniewająca w bardzo
konkretny sposób. Meredith, dla kontrastu, była cicha, zrów
noważona i anielsko piękna. Pełna życia Lisa przyciągała męż
czyzn; pogodna rezerwa Meredith była dla nich wyzwaniem.
Gdziekolwiek dziewczęta poszły razem, męskie głowy zawsze
odwracały się w ich kierunku. Lisa lubiła skupiać na sobie
uwagę; uwielbiała emocje umawiania się i podniecenie, jakie
niosły nowe romanse. Meredith odbierała zadziwiająco spo
kojnie swoją popularność u płci przeciwnej w ostatnich cza
sach. Lubiła, kiedy chłopcy zabierali ją na narty, tańce i przy
jęcia, ale bycie tą, której towarzystwo jest poszukiwane,
spowszedniało jej, umawianie się z chłopcami, do których nie
czuła nic poza przyjaźnią, stało się miłe, ale nie tak niesamo
wicie ekscytujące, jak się tego spodziewała. Tak samo było
z całowaniem się. Lisa kładła to na karb tego, że Meredith
zbyt wyidealizowała Parkera i teraz każdego chłopaka porów
naj
49
nywała do niego. To na pewno było przyczyną braku entuzja
zmu ze strony Meredith. Główny problem leżał jednak w tym,
że Meredith była wychowana wśród samych tylko dorosłych,
którzy w dodatku byli zdominowani przez dynamicznego biz
nesmena. Chłopcy ze szkoły w Litchfield, z którymi się uma
wiała, byli mili, ale czuła się zawsze dużo doroślejsza niż oni.
Meredith już jako dziecko wiedziała, że chce skończyć stu
dia i zająć kiedyś należne jej miejsce w Bancroft i S-ka.
Uczniowie z Litchfield, a nawet ich starsi studiujący bracia,
których poznała, nie mieli innych zainteresowań niż seks,
sport i alkohol. Dla Meredith myśl o stracie dziewictwa z jed
nym z chłopców, dla których głównym celem było dodanie jej
nazwiska do wiszącej w Litchfield listy dziewic z Bensonhurst
zdeflorowanych przez „ich ludzi", było nie tylko absurdalne,
ule także poniżające i wulgarne.
Jeśli miałaby przeżyć z kimś intymne chwile, chciałaby, że
by to był ktoś, kogo podziwia i komu ufa. Chciałaby, żeby to
był prawdziwy romans, taki z czułością i zrozumieniem.
Wszystkim jej marzeniom towarzyszyła zawsze wizja czegoś
więcej niż tylko fizycznego kontaktu. Wyobrażała sobie dłu
gie spacery brzegiem morza, trzymanie się za ręce i rozmowy;
długie noce spędzone przed kominkiem, wpatrywanie się
w płomienie skaczące wśród polan. Po wielu latach nieuda
nych prób prawdziwego porozumienia i zbliżenia się do ojca
Meredith pragnęła, żeby jej przyszły kochanek był kimś, z kim
mogłaby porozmawiać i kto dzieliłby z nią swoje myśli. Tym
Ideałem, w jej myślach, zawsze był Parker.
W czasie lat nauki w Bensonhurst udawało się Meredith
spotykać Parkera całkiem często, głównie podczas spędzanych
w domu wakacji. Jej zabiegi w tym kierunku ułatwiał fakt, że
obydwie rodziny Bancroftów i Reynoldsów należały do klubu
Clenmoor. Członkowie tego klubu tradycyjnie uczestniczyli
całymi rodzinami w organizowanych tam tańcach i imprezach
sportowych. Dopóki Meredith nie skończyła osiemnastu lat,
co stało się w końcu kilka miesięcy temu, nie mogła uczestni
czyć w przeznaczonej dla dorosłych działalności klubu. Uda
wało jej się jednak wykorzystywać inne możliwości, jakie da
wał jej Glenmoor. Każdego lata prosiła Parkera, żeby był jej
partnerem w rozgrywkach tenisowych dla juniorów i seniorów.
Zawsze łaskawie przyjmował tę propozycję; ich mecze były
50
"Raj
zwykle przerażającymi porażkami, głównie dzięki olbrzymie
mu zdenerwowaniu Meredith z powodu samego faktu grania
z nim.
Używała też i innych wybiegów. Przekonywała na przykład
ojca, żeby każdego lata organizował przyjęcia. Lista gości
uczestniczących w tych przyjęciach zawsze zawierała nazwi
sko Parkera i jego rodziny. Ponieważ Parkerowie byli właści
cielami banku, w którym zostały zdeponowane fundusze fir
my Bancroft i S-ka, a Parker był już pracownikiem banku, czuł
się zobligowany, żeby brać udział w tych przyjęciach, jak rów
nież być partnerem Meredith podczas kolacji.
W czasie świąt Bożego Narodzenia udało się Meredith dwa
razy stanąć pod wiszącą w hallu jemiołą, kiedy Parker z rodzi
ną składali im świąteczną wizytę. Zawsze też towarzyszyła oj
cu, kiedy nadchodził czas ich rewizyty u Reynoldsów.
W efekcie triku z jemiołą to Parker był tym, który po raz
pierwszy ją pocałował. Działo się to w czasie pierwszego roku
jej pobytu w szkole. Aż do następnych świąt żyła wspomnie
niem o tym. Rozpamiętywała poczucie jego bliskości, jego za
pach i to, jak uśmiechnął się do niej, zanim ją pocałował.
Kiedy był u nich na kolacji, uwielbiała słuchać, jak opowia
dał o banku. Zupełnie wspaniałe były spacery, na które wy
bierali się po takich kolacjach, w czasie gdy ich rodzice sączy
li brandy. Właśnie podczas jednego z tych spacerów ostatniego
lata dokonała upokarzającego odkrycia, że Parker zawsze wie
dział o tym, że ona się w nim podkochuje. Parker zapytał ją,
jak udał się jej wyjazd na narty do Vermont. Uraczyła go za
bawną historyjką o wyprawie z kapitanem narciarskiej druży
ny z Litchfield, który musiał w czasie tej randki gonić po zbo
czu jej nartę, co zrobił zresztą stylowo i z właściwym sobie
wdziękiem. Kiedy Parker przestał się już śmiać, powiedział
uroczyście i z uśmiechem:
- Za każdym razem, kiedy cię widzę, jesteś jeszcze pięk
niejsza. Chyba zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, że kiedyś
ktoś zajmie w końcu moje miejsce w twoim sercu, ale nie są
dziłem, że będzie to jakiś osiłek, który uratuje twoją nartę.
Właściwie - zażartował - przyzwyczaiłem się już do tego, że
jestem twoim romantycznym bohaterem.
Duma i zdrowy rozsądek powstrzymały ją przed wyrzuce
niem z siebie, że źle ją zrozumiał, że nikt nie zajął jego miej-
<Raj
51
sca; była zbyt dorosła, żeby udawać, że nigdy takiego miejsca
w jej sercu nie miał. Najwyraźniej Parker nie był zdruzgotany
jej wyimaginowaną zdradą. Rozpaczliwie próbowała uratować
chociaż ich przyjaźń, traktując swoje zadurzenie się w nim ja
ko zabawny, chociaż już miniony epizod jej szczenięcych lat.
- Wiedziałeś, co się ze mną działo? - zapytała, wykrzesując
z siebie uśmiech.
- Wiedziałem - uśmiechnął się w odpowiedzi - i zastana
wiałem się, czy twój ojciec to zauważy i czy nie zacznie mnie
ścigać z pistoletem w dłoni. Jest bardzo opiekuńczy w stosun
ku do ciebie.
- Też to zauważyłam - zażartowała Meredith, chociaż ten
problem wcale nie był śmieszny na co dzień.
Parker zaśmiał się z żartu, a potem, poważniejąc, powie
ział:
- Mam nadzieję, że nasze spacery, obiady i rozgrywki teni
sowe nie skończą się, mimo że twoje serce należy teraz do nar-
ciarza. Zawsze lubiłem nasze spotkania, mówię serio.
Potem rozmawiali o dalszych planach Meredith, o jej stu-
diach i zamiarze pójścia w ślady przodków, aż do fotela prezy
denckiego w Bancroft i S-ka włącznie. Wydawało się, że rozu
miał, co dla niej znaczy zarządzanie firmą, i szczerze wierzył,
że potrafi tego dokonać, jeśli będzie bardzo chciała.
Teraz, stojąc w pokoju internatu, myślała o tym, że po ca
łym roku zobaczy znowu Parkera. Próbowała przygotować się
na to, że może pozostanie dla niej tylko przyjacielem. Myśl
o tym łamała jej serce. Była jednak pewna jego przyjaźni, a to
wiele dla niej znaczyło.
Za plecami Meredith Lisa rzuciła na łóżko obok otwartej
walizki ostatnią porcję wyjętych z szafy ubrań.
- Myślisz o Parkerze - zaatakowała ją żartobliwie. - Zawsze
wtedy masz rozmarzony wyraz twarzy - urwała, kiedy
w drzwiach pojawił się Nick Tierney, a za nim dwaj koledzy.
- Powiedziałem im - oznajmił, ruchem głowy wskazując do
tyłu - że za chwilę zobaczą w jednym pokoju więcej piękna,
niż go widzieli w całym stanie Connecticut. Skoro wszedłem tu
pierwszy, mogę wybierać: miejsce pierwsze zajmuje Meredith.
Robiąc oko do Lisy, przesunął się. - Panowie - powiedział,
robiąc ręką półkolisty gest - pozwólcie, że przedstawię wam
„miejsce drugie".
52
<Raj
Jego koledzy weszli ze znudzonymi, zarozumiałymi mina
mi. Spojrzeli na Lisę i stanęli jak wryci.
Muskularny blondyn na czele pozbierał się pierwszy.
- Ty musisz być Meredith - powiedział do Lisy. Sądząc z wy
razu jego twarzy, podejrzewał Nicka o zagarnięcie najlepsze
go. - Jestem Craig Haxford, a to jest Chase Vouthier - skinął
w stronę ciemnowłosego dwudziestolatka, który lustrował Li
sę jak człowiek, który nareszcie odkrył doskonałość.
Lisa spojrzała na nich z rozbawieniem.
- Nie jestem Meredith.
Jednocześnie odwrócili głowy, patrząc w przeciwległy kąt
pokoju, gdzie stała Meredith.
- Boże... - wyszeptał z namaszczeniem Craig Haxford.
- Boże... - wtórował mu Chase Vouthier. Przenosili wzrok
z jednej dziewczyny na drugą i z powrotem.
Meredith przygryzła wargę, żeby nie parsknąć śmiechem
na widok ich ogłupiałych min. Lisa uniosła brwi i powiedziała
oschle:
- Jak tylko zakończycie te modlitwy, proponujemy wam co
lę w zamian za pomoc w przygotowaniu tych pudeł do wypro
wadzki.
Z uśmiechem zabrali się do dzieła, a za ich plecami, o pół
godziny wcześniej, niż to było w planie, pojawił się Philip Ban
croft. Zatrzymał się na widok trzech młodych mężczyzn, jego
twarz pociemniała z oburzenia.
- Co się tu u diabła dzieje?
Cała piątka zamarła. Meredith spróbowała załagodzić sytu
ację, przedstawiając mu chłopców. Ignorując jej wysiłki,
ostrym ruchem głowy wskazał drzwi.
- Wyjść! - rzucił krótko. Gdy opuścili pokój, zwrócił się do
dziewcząt: -Myślałem, że przepisy tej szkoły zabraniają wcho
dzenia do tego budynku innym mężczyznom niż ojcowie.
Nie „myślał" tak, ale był tego pewien. Przed dwoma laty
złożył Meredith nie zapowiedzianą wizytę. Pojawił się o czwar
tej w niedzielne popołudnie. Zobaczył chłopców siedzących
na parterze internatu, w pobliżu głównego wejścia. Do tego
weekendu było dozwolone przyjmowanie męskich wizyt w hal
lu głównym w te dwa wolne popołudnia. Od tego dnia męż
czyźni mieli całkowity zakaz wstępu do budynku. To Philip
spowodował zmianę przepisów, wpadając do administratorki
'Raj
53
oskarżając ją o wszystko, począwszy od karygodnego zanie
dbania, a na przyczynianiu się do rozwoju przestępczości nie-
letnich skończywszy. Zagroził następnie, że poinformuje
o tych faktach wszystkich rodziców i że cofnie niemałą sumę
przekazywaną corocznie przez rodzinę Bancroftow na rzecz
Bensonhurst.
Meredith próbowała teraz zwalczyć w sobie wściekłość
i upokorzenie jego zachowaniem w stosunku do trzech chłop
ców, którzy nie zrobili nic, co mogłoby spowodować tak gwał
towny wybuch jego gniewu.
- Po pierwsze - powiedziała - rok szkolny skończył się
wczoraj, więc te przepisy już nie obowiązują. Po drugie, oni
tylko chcieli pomóc nam ułożyć te pudła do wywiezienia.
- Miałem wrażenie - przerwał jej - że to ja miałem przyjść
tutaj dzisiaj rano, żeby zrobić to wszystko. To z tego powodu
musiałem wstać o... - przerwał swoją tyradę na dźwięk głosu
administratorki.
- Przepraszam, panie Bancroft, ma pan pilny telefon na dole.
Kiedy Philip wyszedł, Meredith opadła ciężko na krzesło,
a Lisa z impetem odstawiła swoją colę na biurko.
- Nie rozumiem tego człowieka - powiedziała z furią. - Jest
niemożliwy. Nie pozwoli ci się umówić z nikim, kogo nie zna od
niemowlaka, i odstrasza wszystkich innych, którzy tylko tego
spróbują. Daje ci samochód na szesnaste urodziny i... nie po
zwala ci nim jeździć. Mam czterech braci, którzy są Włochami,
do diabła, a wszyscy oni razem wzięci nie są tak potwornie
opiekuńczy, jak twój ojciec! - Usiadła koło Meredith nieświa
doma, że tylko powiększa jej zagniewanie i rozdrażnienie. -
Mer, musisz coś z tym zrobić, bo tegoroczne lato będzie dla
ciebie jeszcze gorsze niż poprzednie. Przez pół wakacji mnie
nie będzie, więc nie będziesz mogła spędzać czasu chociażby
ze mną. - Stopnie Lisy i jej talent artystyczny zrobiły takie
wrażenie w Bensonhurst, że dostała sześciotygodniowe stypen
dium do Europy. Wyróżnieni nim uczniowie mogli wybrać na
wet miasto, w którym pobyt najbardziej przyczyni się do reali
zacji ich przyszłych zamierzeń. Lisa zdecydowała się na Rzym
i zapisała się tam na kursy dekoracji wnętrz.
Meredith z rezygnacją oparła się o ścianę.
- Nie boję się tak bardzo lata, jak myśli o tym, co stanie
się za trzy miesiące.
54
<Raj
Lisa wiedziała, że Meredith mówi o batalii, jaką toczy z oj
cem o to, gdzie ma się uczyć dalej. Kilka uniwersytetów za
oferowało Lisie pełne stypendium, ale ona wybrała Northwe
stern, bo Meredith chciała tam właśnie pójść. Ojciec jednak
nalegał, żeby złożyła papiery do Maryville College, który był
czymś tylko trochę lepszym niż ekskluzywną szkołą policealną
na przedmieściach Chicago. Meredith poszła na kompromis
i złożyła papiery do obu tych szkół i przez obie została zaak
ceptowana. Nie mogła jednak porozumieć się w tej materii.
- Myślisz, że będziesz w stanie wyperswadować mu posła
nie cię do Maryville?
- Ja tam nie pójdę!
. - Ty wiesz o tym i ja wiem o tym, ale to twój ojciec ma pła
cić czesne.
Meredith z westchnieniem powiedziała:
- On ustąpi. Jest niesamowicie nadopiekuńczy, ale chce dla
mnie jak najlepiej, naprawdę, a Szkoła Handlowa Northwe
stern jest właśnie najlepsza. Dyplom z Maryville nie jest wart
papieru, na którym jest napisany.
Gniew Lisy przerodził się w zakłopotanie, kiedy zamyśliła
się nad Philipem Bancroftem. Był człowiekiem, którego już
trochę poznała, a którego jednocześnie nie potrafiła w pełni
zrozumieć.
- Wiem, że on chce dla ciebie wszystkiego co najlepsze -
powiedziała. - Przyznaję, że nie jest taki, jak większość rodzi
ców, którzy posyłają tutaj swoje dzieci. Jemu przynajmniej na
tobie zależy. Dzwoni do ciebie co tydzień, przyjeżdża na
wszystkie ważniejsze uroczystości szkolne. - Lisa była zszoko
wana, kiedy w pierwszym roku pobytu w Bensonhurst zorien
towała się, że większość rodziców pozostałych dziewcząt pro
wadzi zupełnie odrębne życie. Rodzicielskie wizyty, telefony
i listy zastępowały drogie prezenty przesyłane zwykle pocztą.
- Może ja powinnam z nim porozmawiać i spróbować go prze
konać, żeby pozwolił ci iść do Northwestern.
Meredith uśmiechnęła się z przymusem.
- Myślisz, że coś byś tym osiągnęła?
Lisa nachyliła się, podciągnęła energicznie lewę skarpetkę
i zawiązała jeszcze raz but.
- To samo, co osiągnęłam ostatnim razem, jak mu się po
stawiłam, biorąc twoją stronę: zaczął uważać, że mam zły
"Raj
55
wpływ na ciebie. - Żeby zapobiec takiemu tokowi myśli Phili-
pa Lisa traktowała go zawsze, z wyjątkiem tej jednej sytuacji,
juko ukochanego, darzonego szacunkiem sponsora, który
umożliwił jej naukę w Bensonhurst. W stosunku do niego by
ła uosobieniem przykładnej uprzejmości i kobiecych dobrych
obyczajów. Była to rola tak przeciwna jej bezpośredniej, wyga
danej osobowości, że strasznie ją to irytowało, a Meredith po
budzało do śmiechu.
Philip na początku uważał Lisę za rodzaj podrzutka, które
go naukę sponsorował i który zaaklimatyzował się w Benson
hurst zaskakująco dobrze. Z czasem jednak, we właściwy so
bie szorstki i powściągliwy sposób, zaczął okazywać, że jest
•/ niej dumny i być może obdarza ją nawet odrobiną jakiegoś
cieplejszego uczucia. Rodzice Lisy nie mogli sobie pozwolić
na przyjazdy do Bensonhurst na szkolne uroczystości. Philip
przejął na siebie te ich obowiązki. Kiedy zabierał Meredith na
kolację, Lisa była też zapraszana. Okazywał też zainteresowa
nie jej postępami w nauce. W czasie pierwszego roku nauki
tlziewcząt, na wiosnę, posunął się nawet do tego, żeby zlecać
sekretarce zadzwonienie do pani Pontini z pytaniem, czy chce
przekazać przez niego coś dla Lisy. Miał wtedy lecieć do Ver
mont na Weekend Rodzicielski. Pani Pontini żarliwie zaakcep
towała propozycję i umówiła się z nim na lotnisku. Wręczyła
mu tam białe, piekarniane pudełko wypełnione placuszkami
cannoli i innymi włoskimi ciasteczkami, dodając jeszcze brą
zową torbę zawierającą długie, ostro pachnące pęta salami.
Opowiadał później Meredith, że był tym niesamowicie ziryto
wany. Wszedł na pokład samolotu jak niewydarzony włóczęga,
wsiadający do autobusu wycieczkowego ze swoim śniadaniem
w objęciach. Mimo to Philip dostarczył Lisie te paczki i nadal
pełnił w Bensonhurst funkcję jej zastępczego rodzica.
Wczoraj wieczorem z okazji uzyskania dyplomu Meredith
dostała od ojca masywny, złoty wisiorek z różowym topazem
od Tiffany'ego. Lisie dał o wiele mniej kosztowną, ale bez
sprzecznie piękną złotą bransoletkę z wyrytymi pomiędzy
ozdobami na jej powierzchni datą i jej inicjałami. To też było
kupione u Tiffany'ego.
Na początku Lisa zupełnie nie wiedziała, co myśleć o Phili-
pie Bancrofcie. Był zawsze nieskazitelnie uprzejmy w stosun
ku do niej, ale jednocześnie był wyniosłym i nie okazującym
56
'Raj
uczuć człowiekiem. Zresztą w ten sam sposób odnosił się do
Meredith. Lisa brała pod uwagę to, co robił, i starała się nie
myśleć o zewnętrznej pozie, jaką przyjmował. W efekcie ob
wieściła Meredith, że zdecydowała, że tak właściwie to Philip
jest niedźwiadkiem o miękkim sercu, który tylko udawał groź
nego. Ta całkowicie nie trafiona konkluzja spowodowała wsta
wienie się Lisy za Meredith u jej ojca. Działo się to latem, po
ich drugim roku nauki. Wprowadzając w czyn swoje postano
wienie, Lisa zwróciła się do Philipa tonem bardzo grzecznym
z najsłodszym ze swoich uśmiechów i powiedziała, że ona na
prawdę uważa, że Meredith zasłużyła sobie na trochę więcej
swobody w czasie wakacji. Reakcja Philipa na, jak to określił,
„niewdzięczność" i „wścibstwo" była bardzo gwałtowna. Tylko
jej całkowita skrucha i natychmiastowe przeprosiny powstrzy
mały go od zrealizowania groźby położenia kresu jej znajomo-
. ści z Meredith i zasugerowania w Bensonhurst, żeby stypen
dium zostało przyznane innej, bardziej na nie zasługującej
osobie.
Ta konfrontacja poruszyła Lisę czymś więcej niż tylko jej
niesamowitą gwałtownością. Po tym, co powiedział, Lisa
uświadomiła sobie w końcu, że Philip nie tylko zasugerował
delikatnie Bensonhurst, żeby to ona dostała stypendium, ale
że to stypendium pochodziło z prywatnych datków rodziny
Bancroftów dla tej szkoły. To odkrycie sprawiło, że poczuła się
jak niewdzięcznica, podczas gdy gwałtowność reakcji Philipa
wywołała u niej gniewną frustrację.
Teraz Lisa czuła znowu ten bezsilny gniew i zdziwienie
ostrym reżimem, jaki narzucał Meredith.
- Czy tak naprawdę wierzysz w to, że on zachowuje się jak
twój dozorca tylko dlatego, że twoja matka go oszukała?
- Ona nie tylko raz go oszukała. Sypiała, już po ich ślubie,
ze wszystkimi, począwszy od trenera jeździectwa, a na kierow
cach ciężarówek skończywszy. Celowo robiła pośmiewisko
z mojego ojca, mając skandalizujące romanse z miernotami.
Powiedział mi to w ubiegłym roku Parker, kiedy go zapytałam,
co
jego rodzice wiedzą o niej. Najwyraźniej wszyscy zdawali
sobie sprawę z tego, jaka ona była.
- Mówiłaś mi to już, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego
twój ojciec zachowuje się tak, jakby brak zasad moralnych był
dziedziczny.
'Raj
57
- Zachowuje się tak dlatego - odpowiedziała Meredith - że
po części w to wierzy.
Obydwie spojrzały oskarżycielsko na wracającego do poko-
ju Philipa. Widząc jego zmartwioną twarz, Meredith natych
miast zapomniała o swoich własnych problemach.
- Co się stało?
- Twój dziadek zmarł dzisiaj rano - odparł suchym tonem.
To był zawał. Zabiorę swoje rzeczy z motelu. Załatwiłem dla
nas bilety na samolot, który odlatuje za godzinę. - Odwrócił
się do Lisy. - Tobie powierzę odprowadzenie samochodu do
domu. - Meredith namówiła go na przyjazd po nią samocho
dem, a nie lot samolotem, tak żeby Lisa mogła wrócić razem
z nimi.
- Oczywiście, panie Bancroft - powiedziała szybko Lisa. -
Jest mi bardzo przykro z powodu pana ojca.
Kiedy wyszedł, Lisa spojrzała na zamyśloną Meredith.
- W porządku, Mer?
- Tak - odpowiedziała Meredith nieswoim głosem.
- Czy to ten dziadek ożenił się przed laty ze swoją sekretar
ką?
Meredith skinęła głową.
- On i mój ojciec nie żyli ze sobą zbyt dobrze. Ostatnio wi
działam go, kiedy miałam jedenaście lat. Ale dzwonił do nas.
Rozmawiali z ojcem o sprawach sklepu, no i ze mną też. On
był... on był... lubiłam go - zakończyła bezradnie. - On mnie
też lubił. - Spojrzała na Lisę oczami pełnymi smutku. - Poza
ojcem był moim jedynym bliskim krewnym. Teraz pozostało
mi tylko kilku bardzo dalekich kuzynów, których nawet nie
znam.
Rozdział
7
W foyer domu Philipa Bancrofta Jonathan Sommers zatrzy
mał się niezręcznie, rozglądając się w tłumie ludzi, którzy przy
szli zgodnie ze zwyczajem złożyć kondolencje w dniu pogrzebu
Cirila Bancrofta. Zatrzymał kelnera niosącego tacę drinków,
przygotowanych już dla innych gości i poczęstował się dwoma.
Po wypiciu do dna wódki z tonikiem wstawił pustą szklankę do
dużej donicy z paprocią, po czym upił trochę szkockiej z dru
giej szklanki i skrzywił się, bo nie był to jego ulubiony gatu
nek. Połączenie wódki z wypitym w samochodzie ginem sprawi
ło, że poczuł się lepiej przygotowany, aby stawić czoło przy
jemnościom pogrzebowym. Stojąca za nim starsza kobieta z la
ską obserwowała go ze zdziwieniem. Ponieważ dobre maniery
wymagały, żeby powiedział coś do niej, postarał się wyszukać
jakąś grzeczną, odpowiednią na taką okazję formułkę:
- Nienawidzę pogrzebów, a pani? - zapytał.
- Ja je raczej lubię - odparła z zadowoleniem. - W moim
wieku uważam każdy pogrzeb, w którym uczestniczę, za mój
osobisty triumf, ponieważ to nie ja jestem honorowana tymi
uroczystościami.
Jonathan zdusił wybuch śmiechu, bo głośny śmiech na tym
poważnym zgromadzeniu byłby zdecydowanie złamaniem zasad
wpajanej mu etykiety. Przepraszając, postawił nie dokończoną
szkocką na małym stoliku nieopodal i ruszył na poszukiwania
lepszego napitku. Za jego plecami starsza dama podniosła tę
szklankę i ostrożnie spróbowała:
- Tania szkocka! - rzuciła z niesmakiem i odstawiła szklan
kę tam, gdzie ją zostawił.
Raj
59
W kilka minut później Jon zauważył Parkera Reynoldsa
stojącego w wykuszu pokoju z dwoma kobietami i mężczyzną.
Zatrzymał się przy stole, zaopatrując się w następnego drinka
i dołączył do przyjaciół.
- Wspaniałe przyjęcie! - zauważył z sarkastycznym uśmie
chem.
- Sądziłem, że nie cierpisz pogrzebów i nigdy w nich nie
uczestniczysz - powiedział Parker, kiedy umilkły chóralne po
witania.
- Rzeczywiście, nienawidzę ich. Przyszedłem tutaj nie po
to, żeby opłakiwać Cirila Bancrofta, ale po to, żeby bronić mo
jego spadku. - Jon przełknął porcję swojego drinka. - Ojciec
znowu straszy, że mnie wydziedziczy, tylko boję się, że stary
drań tym razem mówi serio.
Leigh Ackerman, piękna brunetka o świetnej figurze, spoj
rzała na niego z niedowierzaniem i rozbawieniem.
- Ojciec cię wydziedziczy, jeżeli nie będziesz brał udziału
w pogrzebach?
- Nie, skarbie, ojciec grozi, że mnie wydziedziczy, jeśli na
tychmiast nie „doprowadzę się do porządku" i „nie zrobię cze
goś ze sobą". W tłumaczeniu to znaczy, że mam uczestniczyć
w pogrzebach starych przyjaciół rodziny, takich jak ten,
i w najnowszych przedsięwzięciach rodzinnych. W przeciwnym
razie zostanę odcięty od tych wszystkich cudownych pieniąż
ków, które ma moja rodzina.
- To brzmi okropnie - powiedział Parker z mało współczują
cym uśmieszkiem. - Do jakiego nowego przedsięwzięcia zosta
łeś przydzielony?
- Szyby naftowe. Jeszcze więcej szybów naftowych. Tym ra
zem mój staruszek wykroił umowę z rządem wenezuelskim na
prowadzenie poszukiwań na tamtym terenie.
Shelly Filmore spojrzała w małe lustro w pozłacanych ra
mach wiszące za plecami Jona. Dotknęła opuszką palca kąci
ka ust, usuwając z nich nadmiar cynobrowej szminki.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że wysyła cię do Ameryki
Południowej?
- Nic aż tak konkretnego - odparł Jon z goryczą. - Ojciec
robi ze mnie chwalebnego selekcjonera personelu. Uczynił
mnie odpowiedzialnym za zatrudnienie załogi na ten wyjazd,
i wiecie, co drań zrobił potem?
60
"Raj
Wszyscy byli przyzwyczajeni zarówno do tyrad Jona na te
mat ojca, jak i do jego pijaństwa. Tak czy inaczej byli gotowi
do wysłuchania jego kolejnych skarg.
- Co zrobił? - zapytał Doug Chalfont.
- Sprawdził mnie. Po tym, jak wybrałem pierwszych piętna
stu sprawnych, doświadczonych mężczyzn, mój staruszek za
żądał osobistego spotkania ze wszystkimi, których przesłucha
łem, żeby ocenić mój wybór pracowników. Odrzucił połowę
z nich. Jedynym, który mu się naprawdę podobał, był facet
o nazwisku Farrell, który jest hutnikiem i którego tak napraw
dę nie miałem zamiaru zatrudnić. Dwa lata temu pracował na
kilku małych polach naftowych w jakiejś cholernej kukury
dzy w Indianie i to było jego jedynym kontaktem z tego ro
dzaju pracą. Nigdy nie był nawet w pobliżu takiej dużej insta
lacji, jaką będziemy mieć w Ameryce Południowej. Co więcej,
tego Farrella nic nie obchodzi wiercenie ropy. Dla niego waż
ny jest tylko bonus: sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które do
stanie, jeśli wytrzyma tam przez dwa lata. Powiedział to moje
mu staremu prosto w oczy.
- To dlaczego ojciec go przyjął?
- Twierdzi, że podoba mu się styl Farrella - odparł z drwiną
w głosie Jon, wychylając do dna swojego drinka. - Podoba mu
się to, co Farrell ma zamiar zrobić z tym bonusem, jeśli go do
stanie. Cholera, prawie myślałem, że ojciec zmieni zdanie i za
miast wysłać Farrella do Wenezueli zaproponuje mu w zamian
moje stanowisko tutaj. A na razie rozkazano mi, żebym w przy
szłym miesiącu wprowadził Farrella we wszystko, zapoznał go
z naszą działalnością i przedstawił go ludziom.
- Jon - powiedziała spokojnie Leigh - jesteś coraz bardziej
pijany i coraz głośniej mówisz.
- Przepraszam, ale przez cholerne dwa dni musiałem wy
słuchiwać hymnów pochwalnych ojca o tym facecie. Mówię
wam, Farrell to arogancki, ambitny sukinsyn. Nie ma klasy,
pieniędzy ani niczego.
- To brzmi bosko - zażartowała Leigh.
Pozostała trójka milczała i Jon zaczął się bronić.
- Jeśli myślicie, że przesadzam, to przyprowadzę go na tań
ce do klubu czwartego lipca i sami się przekonacie, jakim czło
wiekiem powinienem zostać zdaniem mojego ojca.
- Nie bądź idiotą - ostrzegła go Shelly. - On mu się podoba
61
jako pracownik, ale ojciec wykastruje cię, jeśli przyprowa
dzisz do Glenmoor kogoś takiego.
- Wiem - Jon uśmiechnął się przez zaciśnięte usta - ale gra
będzie warta świeczki.
- Tylko nie wpakuj go nam, jeśli go tam przyprowadzisz -
ostrzegła, wymieniając z Leigh znaczące spojrzenia. - Nie ma
my zamiaru spędzić wieczoru na prowadzeniu wymuszonych
rozmów z jakimś hutnikiem tylko po to, żebyś ty mógł doku
czyć ojcu.
- Nie ma problemu. Zostawię Farrella i pozwolę mu pogrą
żyć się zupełnie na oczach mojego ojca, kiedy będzie próbował
zorientować się, którego widelca do czego użyć. Mój stary nie
będzie mógł mi powiedzieć słowa. W końcu to on kazał mi
„wtajemniczyć" Farrella i „zająć się nim".
Parker zaśmiał się, widząc dziki wyraz twarzy Jona.
- Na pewno jest jakiś prostszy sposób rozwiązania twojego
problemu.
- O tak, jest taki sposób - powiedział Jon. - Muszę sobie
znaleźć bogatą żonę, która będzie mogła zapewnić mi poziom
życia, do jakiego przywykłem. Wtedy mogę powiedzieć moje
mu staruszkowi, żeby się odpieprzył.
Rozejrzał się i skinął na śliczną kelnerkę krążącą z tacą peł
ną drinków. Podeszła szybko. Uśmiechnął się do niej.
- Jesteś nie tylko śliczna - powiedział, stawiając na jej ta
cy pustą szklankę i biorąc nową - ale jeszcze ratujesz mi życie!
Z tego, jak się uśmiechnęła i zarumieniła, wynikało jasno,
że metr osiemdziesiąt jego muskularnego ciała i atrakcyjne
rysy twarzy nie były jej obojętne. Zauważył to i Jon, i wszyscy
pozostali. Przysuwając się do niej blisko, Jon scenicznym szep
tem zapytał:
- Czy to możliwe, że pracujesz tu tylko dla żartu, a tak na
prawdę twój ojciec jest właścicielem banku lub rekinem gieł
dowym?
- Co takiego? To znaczy, nie - odparła uroczo podniecona.
Uśmiech Jona stał się prowokujący.
- To nie rekin giełdowy? A może ma fabryki albo szyby naf
towe?
- On jest... hydraulikiem - wyrzuciła z siebie.
Jego uśmiech zbladł i z westchnieniem powiedział:
- W takim razie małżeństwo nie wchodzi w grę. Są pewne
62
<Raj
ścisłe finansowe i towarzyskie wymagania, jakim musiałaby
sprostać zwycięska kandydatka na moją żonę. Aczkolwiek cią
gle jeszcze możemy mieć romans. Spotkajmy się za pół godzi
ny w moim samochodzie. To czerwone ferrari przed wejściem.
Dziewczyna odeszła zarumieniona i zaintrygowana.
- To było wstrętne - powiedziała z niesmakiem Shelly.
Doug Chalfont klepnął go i zaśmiał się.
- Stawiam pięćdziesiąt paczek, że dziewczyna będzie cze
kała na ciebie.
Jon odwrócił głowę i już chciał odpowiedzieć, kiedy jego
uwagę przykuła zapierająca dech w piersiach blondynka
w czarnej, zapiętej pod szyję sukni z krótkimi rękawami.
Schodziła schodami do salonu. Patrzył na nią z otwartymi usta
mi. Widział, jak zatrzymała się, żeby porozmawiać ze starszą
panią, a kiedy grupa ludzi przesunęła się i stracił ją z oczu,
odchylał się na boki, starając się ją dojrzeć.
- Na kogo patrzysz? - zapytał Doug, podążając za jego
wzrokiem.
- Nie wiem, kim ona jest, ale chciałbym się dowiedzieć.
- Gdzie ona jest? - zapytała Shelly i wszyscy zwrócili się
w stronę, w którą patrzył.
- O, tam! - powiedział Jon, wskazując ją swoją szklanką,
kiedy tłum wokół blondynki przesunął się i zobaczył ją zno
wu.
Parker rozpoznał ją i uśmiechnął się.
- Wszyscy znacie ją od lat, po prostu nie widzieliście jej
przez jakiś czas. - Cztery zakłopotane twarze zwróciły się ku
niemu. Uśmiechnął się szerzej. - To, moi drodzy, jest Mere
dith Bancroft.
- Postradałeś zmysły! - powiedział Jon. Przyglądał się jej
intensywnie. Nie znajdował podobieństwa między niezręczną,
raczej nieciekawą dziewczyną, jaką pamiętał, i tą pewną sie
bie, młodą pięknością, jaką miał przed sobą. Nie było śladu po
dziecięcych krągłościach, okularach, aparacie ortodontycznym
i spinkach, które zawsze spinały jej włosy. Teraz uczesana by
ła w prosty, jasnozłoty koczek. Drobne loki przy uszach okala
ły twarz o klasycznie rzeźbionych rysach. W tym momencie
podniosła wzrok i spojrzała gdzieś na prawo od grupki Jona,
kłaniając się komuś uprzejmie. Wtedy zobaczył jej oczy. Z od
ległości ponad połowy salonu ujrzał te ogromne oczy w kolo-
<Raj
63
rze akwamaryny i nagłe przypomniał sobie te same niezwykłe
oczy spoglądające na niego dawno temu.
Meredith stała spokojnie, ale czuła się wyczerpana. Słucha
ła ludzi, którzy zwracali się do niej, uśmiechała się, kiedy oni
się uśmiechali, ale nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że jej
dziadek nie żyje i że setki ludzi, którzy zdawali się przepły
wać z jednego pokoju do drugiego, były tu właśnie z tego po
wodu. To, że nie znała go zbyt dobrze, łagodziło nieco jej żal.
W czasie uroczystości na cmentarzu widziała Parkera, spo
dziewała się więc, że może być gdzieś w domu. Biorąc jednak
pod uwagę smutne okoliczności, szukanie go teraz w nadziei
kontynuowania romantycznej znajomości wydało jej się nie
na miejscu i byłoby okazaniem braku szacunku dla zmarłego.
Poza tym zaczynała czuć się odrobinę zmęczona tym, że to ona
zawsze go szukała; miała wrażenie, że teraz nadeszła jego ko
lej na zrobienie jakiegoś kroku w jej stronę. Tak jakby myśle
nie o nim nagle przywołało go do niej, usłyszała nagle znajo
my głos szepczący jej do ucha:
- W tym wykuszu jest człowiek, który nastaje na moje ży
cie, jeśli nie przyprowadzę cię i nie poznam z nim. - Uśmie
chając się, natychmiast się odwróciła, kładąc dłonie w jego
wyciągnięte ręce. Poczuła drżenie kolan, kiedy przyciągnął ją
do siebie i pocałował w policzek. - Wyglądasz pięknie... ale
chyba jesteś trochę zmęczona - dodał. - Może poszlibyśmy na
spacer jak za dawnych lat, kiedy już będziemy mieli za sobą
przyjemności towarzyskie?
- Chętnie - powiedziała, stwierdzając ze zdziwieniem
i ulgą, że jej głos brzmi pewnie.
Kiedy dotarli do wykuszu, znalazła się w absurdalnej sytu
acji osoby przedstawianej czwórce ludzi, których już znała. By
li to ludzie, którzy zachowywali się, jakby była niewidzialna,
kiedy spotkała ich ostatnio przed kilkoma laty. Teraz zdawali
się żądni zaprzyjaźnienia się z nią i włączenia jej w krąg
swych działań. Shelly zaprosiła ją na przyjęcie w przyszłym
tygodniu, Leigh nalegała, żeby siedziała z nimi przy stoliku
w czasie tańców w Glenmoor czwartego lipca. Parker celowo
na koniec zostawił „przedstawienie" jej Jonowi.
- Nie mogę uwierzyć, że to ty - powiedział ten ostatni. Al
kohol sprawiał, że jego słowa zlewały się ze sobą. - Panno Ban
croft - kontynuował ze zwycięskim uśmiechem na ustach. -
64
"Raj
Właśnie wyjaśniałem tym ludziom, że jestem w gwałtownej
potrzebie znalezienia odpowiednio bogatej i olśniewającej żo
ny. Czy wyjdzie pani za mnie w przyszłą sobotę?
Ojciec Meredith wspominał częste kłótnie między Jonatha
nem a jego zawiedzionymi rodzicami; wywnioskowała, że „gwał
towna potrzeba" ożenienia się z „bogatą" kobietą to prawdo
podobnie rezultat jednej z tych sprzeczek. Cała jego poza
wydała jej się zabawna. Uśmiechając się promiennie, odparła:
- Przyszły weekend to świetny termin, obawiam się jednak,
że ojciec wydziedziczy mnie, jeśli wyjdę za mąż przed ukoń
czeniem studiów, więc będziemy musieli mieszkać z twoimi ro
dzicami.
-Boże uchowaj! - krzyknął Jonathan drżącym głosem
i wszyscy, łącznie z nim, zaczęli się śmiać.
Przed dalszymi nonsensownymi rozmowami uratował ją
Parker, biorąc ją pod rękę ze słowami:
- Meredith musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Idziemy
na spacer.
Na zewnątrz przeszli przez frontowy trawnik i ruszyli
wzdłuż drogi dojazdowej.
- Jak to wszystko znosisz? - zapytał.
- Jest w porządku, naprawdę. Może jestem trochę zmęczo
na. - W przedłużającej się ciszy myślała o powiedzeniu cze
goś dowcipnego i zajmującego, ale zdecydowała się na prosto
tę i szczere zainteresowanie: - Wiele musiało się zdarzyć
u ciebie w czasie ostatniego roku...
Skinął głową i powiedział jedną z ostatnich rzeczy, jaką
chciała usłyszeć:
- Będziesz jedną z pierwszych, którzy się o tym dowiedzą.
Sarah Ross i ja pobieramy się. Mamy zamiar na sobotnim
przyjęciu oficjalnie ogłosić nasze zaręczyny.
Świat zawirował wokół niej. Sarah Ross! Meredith znała Sa
rah i nie lubiła jej. Chociaż niesamowicie piękna i pełna życia,
Sarah była płytka i próżna.
- Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczęśliwi - powie
działa ostrożnie, starając się ukryć swoje wątpliwości i rozcza
rowanie.
- Ja też tak myślę.
Przez pół godziny spacerowali, rozmawiając o jego planach
na przyszłość, a potem też o jej zamierzeniach. Jak wspaniale
'Raj
65
się z nim rozmawiało, myślała Meredith z uczuciem bolesnej
straty. Parker umiał podtrzymać ją na duchu, był pełen zrozu
mienia i całkowicie popierał jej pragnienie pójścia do North
western zamiast do Maryville.
Skierowali się już ku domowi, kiedy na podjeździe zatrzy
mała się limuzyna. Wysiadła z niej uderzająco piękna brunet-
ka. Towarzyszyło jej dwóch dwudziestokilkuletnich młodzień
ców.
- Widzę, że nieutulona w smutku wdowa zdecydowała się
pojawić - powiedział Parker z niezwykłym dla siebie sarka
zmem, patrząc na Charlotte Bancroft. Duże diamentowe kol
czyki błyszczały w jej uszach. Pomimo szarego prostego kostiu
mu, który miała na sobie, wyglądała ponętnie i zgrabnie.
- Zauważyłaś, że nie uroniła nawet jednej łzy w czasie po
grzebu? W tej kobiecie jest coś, co przypomina mi Lukrecję
Borgię.
W głębi serca Meredith zgadzała się z tym porównaniem.
- Nie przyjechała tutaj po to, żeby przyjmować kondolen-
cje. Chce, żeby jeszcze dzisiejszego popołudnia, jak tylko go
ście wyjdą, został odczytany testament. Wieczorem wraca do
Palm Beach.
- A propos wychodzenia - powiedział Parker, spoglądając
na zegarek. - Za pół godziny mam spotkanie. - Nachylając się,
pocałował ją po bratersku w policzek. - Pożegnaj ode mnie
ojca.
Meredith patrzyła, jak odchodzi, zabierając ze sobą wszyst
kie jej romantyczne dziewczęce marzenia. Letni wiatr rozwie
wał jego rozjaśnione słońcem włosy. Szedł długim, zdecydo
wanym krokiem. Otworzył drzwiczki samochodu, zdjął swoją
ciemną marynarkę i położył ją na oparciu drugiego siedzenia,
po czym spojrzał w jej stronę i pomachał na pożegnanie.
Desperacko starając się nie rozpamiętywać swojego żalu,
ruszyła, żeby przywitać Charlotte. W czasie pogrzebu Charlot-
ta ani razu nie odezwała się ani do Meredith, ani do jej ojca.
Stała po prostu pomiędzy swoimi synami z nieodgadnionym
wyrazem twarzy.
- Jak się pani czuje?
- Czuję się... zniecierpliwiona. Chciałabym już wracać do
domu - odpowiedziała lodowatym tonem kobieta. - Kiedy mo
żemy przystąpić do załatwienia sprawy?
66
"Raj
- Dom jest ciągle pełen ludzi - powiedziała Meredith,
otrząsając się wewnętrznie z wrażenia, jakie zrobiła na niej
Charlotta. - Będzie pani musiała zapytać o to ojca.
Charoltta, już na schodach, odwróciła się. Jej twarz wyglą
dała jak wykuta w lodzie.
- Nie rozmawiałam z twoim ojcem od tamtego dnia w Palm
Beach. Następnym razem będę z nim mówić, kiedy to ja będę
miała w ręku wszystkie atuty, a on będzie mnie błagał o roz
mowę. Do tego czasu ty, Meredith, musisz przejąć na siebie
rolę pośrednika między nami. - Weszła do domu z synami, ni
czym strażą honorową po obu jej bokach.
Meredith, patrząc na jej plecy, czuła emanującą z niej nie
nawiść. Pamiętała wyraźnie ten dzień w Palm Beach, o którym
wspomniała Charlotta. Przed siedmioma laty pojechali z oj
cem na Florydę zaproszeni przez dziadka, który po zawale
przeprowadził się tam. Po przyjeździe na miejsce okazało się,
że zostali zaproszeni nie na święta wielkanocne, jak sądzili,
ale na ślub. Ślub Cirila Bancrofta z Charlotta, która od dwóch
dziesięcioleci była jego sekretarką. Miała wtedy trzydzieści
osiem lat i była o trzydzieści lat młodsza od niego. Była wdową
i miała dwóch synów tylko o kilka łat starszych od Meredith.
Meredith nigdy się nie dowiedziała, dlaczego Philip i Char
lotta czuli do siebie aż taką niechęć. Z tego, co usłyszała
w efekcie potężnej kłótni między jej dziadkiem i ojcem tego
dnia, zorientowała się, że animozja między nimi miała począ
tek dużo wcześniej, jeszcze kiedy Ciril mieszkał w Chicago.
Charlotta była w zasięgu ich głosów, kiedy Philip nazwał ją
podstępnym ambitnym śmieciem, a swojego ojca niemądrym,
starzejącym się głupcem wmanewrowanym w poślubienie jej
po to, żeby jej synowie mogli dostać część jego pieniędzy.
Wtedy w Palm Beach Meredith po raz ostatni widziała
dziadka. Od tamtej pory Ciril w dalszym ciągu kontrolował
swoje inwestycje, ale prowadzenie Bancroft i S-ka zostawił oj
cu Meredith. Chociaż dom handlowy stanowił tylko trochę
mniej niż czwartą część majątku rodzinnego, to z racji swojej
specyfiki pochłaniał całą uwagę jej ojca. „Bancroft", zupeł
nie inaczej niż pozostałe olbrzymie, posiadane przez rodzinę
aktywa, był czymś więcej niż tylko pakietem akcji przynoszą
cych dywidendy. Tu właśnie były korzenie dobrobytu rodziny
i ich wielkiej dumy.
'Kaj
o/
- Oto ostatnia wola i testament Cirila Bancrofta - zaczął
czytać adwokat, zwracając się do zgromadzonych w bibliotece:
Meredith, Philipa, Charlotty i jej synów. Pierwsze zapisy opie
wały na duże sumy ofiarowane na różnorodne cele charytatyw
ne, cztery następne, każdy po piętnaście tysięcy dolarów, prze
znaczone były dla służby Cirila Bancrofta: jego szofera, gos
podyni, ogrodnika i pielęgniarza.
Meredith, ponieważ adwokat wyraźnie życzył sobie jej obec
ności, przypuszczała, że będzie obdarowana jakimś skrom
nym zapisem. Mimo to aż podskoczyła, kiedy Wilson Riley wy
mówił jej imię:
- Mojej wnuczce, Meredith Bancroft, zapisuję kwotę czte
rech milionów dolarów.
Meredith była zszokowana i zdziwiona ogromną wysokością
kwoty. Musiała się skoncentrować, żeby wysłuchać ciągu dal
szego:
- Aczkolwiek dzieląca nas odległość i zaistniała sytuacja
uniemożliwiły mi lepsze poznanie Meredith, było dla mnie ja
sne, kiedy ją ostatnio widziałem, że jest ciepłą, inteligentną
osobą i wykorzysta te pieniądze z rozwagą. Żeby się upewnić,
że tak się stanie, robię ten zapis z zastrzeżeniem, że suma ta
zostanie ujęta w fundusz powierniczy dla niej, łącznie z od
setkami, dywidendami itd., aż do ukończenia przez nią trzy
dziestu lat. Niniejszym czynię mego syna Philipa Edwarda
Bancrofta osobą zarządzającą i sprawującą pieczę nad całym
tym funduszem.
Riley odchrząknął, spojrzał na Philipa, potem na Charlotte
i jej synów, Jasona i Joela, po czym zaczął czytać ciąg dalszy
testamentu Cirila Bancrofta.
- Żeby nie skrzywdzić nikogo, podzieliłem pozostałe moje
dobra tak sprawiedliwie, jak to tylko możliwe pomiędzy moich
pozostałych spadkobierców. Mojemu synowi, Philipowi Ban-
croftowi, zapisuję wszystkie moje akcje i cały mój udział w fir
mie „Bancroft i S-ka", domu handlowym, którego wartość sta
nowi w przybliżeniu jedną czwartą wartości wszystkich moich
dóbr.
Meredith usłyszała to wszystko, ale nie mogła tego pojąć.
„Żeby nie skrzywdzić nikogo", zostawia swojemu jedynemu
dziecku jedną czwartą swoich dóbr? Z pewnością, jeśli chciał
podzielić równo, jego żonie należała się połowa, a nie trzy
68
<Raj
czwarte całości. Wtedy jakby z oddali usłyszała słowa adwo
kata:
- Mojej żonie Charlotcie i moim prawnie zaadoptowanym
synom Jasonowi i Joelowi, pozostawiam równe części pozosta
łych trzech czwartych mojego majątku. Następnie ustanawiam
Charlotte Bancroft powiernikiem nad przypadającymi Jaso
nowi i Joelowi częściami, aż do czasu ukończenia przez nich
lat trzydziestu.
Słowa „prawnie zaadoptowanym" rozdarły serce Meredith,
kiedy dostrzegła poczucie zdrady malujące się na pobladłej
twarzy ojca. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na Charlotte; od
wzajemniła to spojrzenie, nie drgnąwszy nawet. Na jej twarzy
pojawił się uśmiech, złośliwy i pełen triumfu.
- Ty zakłamana suko! - powiedział przez zaciśnięte usta. -
Powiedziałaś, że doprowadzisz do tego, żeby ich zaadoptował,
i zrobiłaś to.
- Ostrzegałam cię przed laty, że to zrobię. Teraz ostrzegam
cię, że nasze porachunki nie są jeszcze zakończone. - Z szero
kim uśmiechem, jakby igrając z jego furią, dodała: -Miej to na
uwadze, Philipie. Nie śpij po nocach, zastanawiając się, jaki
będzie mój następny krok, co ci zabiorę tym razem. Nie śpij,
zastanawiaj się i bój się, tak jak ja przed osiemnastu laty.
Rysy jego twarzy wyostrzyły się, kiedy zacisnął szczęki, że
by powstrzymać się od odpowiedzi. Meredith oderwała wzrok
od nich dwojga i spojrzała na synów Charlotty. Twarz Jasona
była repliką twarzy jego matki: zwycięska i złośliwa. Joel
chmurnie wpatrywał się w swoje buty. Joel jest miękki, po
wiedział przed laty ojciec Meredith. Charlotta i Jason są jak
nienasycone barakudy, ale przynajmniej wiadomo, czego się
po nich spodziewać. Przy młodszym, Joelu, czuję się nieswojo,
skóra mi cierpnie. Jest w nim coś dziwnego.
Joel podniósł głowę, wyczuwając, że Meredith patrzy na
niego. Jego twarz wyrażała ostrożną rezerwę. Zdaniem Mere
dith nie było w nim nic dziwnego lub wywołującego obawę.
Właściwie, kiedy widziała go ostatnio na ślubie, specjalnie
starał się być miły dla niej. Wtedy było jej żal Joela. Jego mat
ka otwarcie faworyzowała Jasona, a Jason, o dwa lata starszy,
zdawał się czuć do brata tylko pogardę.
Meredith poczuła nagle, że nie wytrzyma dłużej ciężkiej
atmosfery pokoju.
"Raj
69
- Jeśli można - powiedziała do prawnika, który rozkładał
na biurku jakieś dokumenty - poczekam na zewnątrz.
- Będzie pani musiała, panno Bancroft, podpisać te doku
menty.
- Podpiszę je przed pana wyjazdem, kiedy mój ojciec już je
przeczyta.
Zdecydowała, że wyjdzie na zewnątrz, zamiast iść na górę.
Ściemniało się już. Zaczęła schodzić po schodach, pozwalając,
by wieczorny wiatr chłodził jej twarz. Frontowe drzwi za jej
plecami otworzyły się. Odwróciła się, myśląc, że to adwokat
wzywa ją do środka. W drzwiach stał Joel. Zatrzymał się w pół
kroku, tak samo jak ona zaskoczony ich spotkaniem. Stał nie
zdecydowany, jakby chciał zostać, ale nie wiedział, czy będzie
to mile widziane.
Miała zakodowane, że zawsze należy być uprzejmym dla ko
goś, kto jest gościem, i dlatego spróbowała się uśmiechnąć.
- Przyjemnie tutaj, prawda?
Joel skinął głową, akceptując nie wypowiedziane głośno za
proszenie do pozostania, jeśli chce. Zszedł po schodach. Miał
dwadzieścia trzy lata, był niższy od brata i nie tak przystojny
jak on. Stał, patrząc na nią tak, jakby nie wiedział, co powie
dzieć.
- Zmieniłaś się - usłyszała w końcu.
- Chyba tak. Miałam jedenaście lat, kiedy widzieliśmy się
ostatnio.
- Po tym, co się tam przed chwilą stało, pewnie wolałabyś
nie spotkać nigdy nikogo z nas.
Była ciągle oszołomiona treścią testamentu dziadka i nie
potrafiła przewidzieć, co on spowoduje w przyszłości. Wzru
szyła ramionami.
- Może jutro poczuję coś takiego. Teraz czuję po prostu
odrętwienie.
- Chciałbym, żebyś wiedziała, że nie spiskowałem, żeby
wkraść się w łaski twojego dziadka czy zabrać jego pieniądze
twojemu ojcu.
Nie mogła ani go nienawidzić, ani przebaczyć pozbawienia
jej ojca należnego mu dziedzictwa. Westchnęła i spojrzała
w niebo.
- Co miała na myśli twoja matka, mówiąc o wyrównaniu ra
chunków z moim ojcem?
70
'Raj
- Wiem tylko, że zawsze, odkąd pamiętam, nienawidzili się.
Nie mam pojęcia, jak to się zaczęło, ale wiem, że moja matka
nie
zapomni o tym, dopóki nie odegra się na nim.
- Boże, ale bagno.
Zupełnie poważnie powiedział:
- Obawiam się, że to dopiero początek.
Meredith poczuła ciarki na plecach, słysząc to proroctwo.
Spojrzała na niego, ale on tylko uniósł brwi, nie chcąc wda
wać się w szczegóły.
Rozdział 8
eredith wyjęła z szafy sukienkę, którą miała włożyć na
przyjęcie czwartego lipca. Rzuciła ją na łóżko i zdjęła szlafrok.
Lato rozpoczęło się pogrzebem, a potem przeobraziło się
w pięcioty go dniową walkę z jej ojcem. Chodziło o to, gdzie ma
studiować. Wczoraj ta walka przerodziła się w otwartą wojnę.
Dawniej Meredith zawsze wycofywała się, żeby zadowolić oj
ca. Kiedy był niepotrzebnie surowy, mówiła sobie, że jest taki
dlatego, że ją kocha i boi się o nią; kiedy był szorstki, tłuma
czyła sobie, że ma obowiązki, którymi jest zmęczony. Ale te
raz, kiedy dostrzegła w końcu, że jego plany w stosunku do
niej kolidują z jej własnymi, nie miała zamiaru zrezygnować
ze swoich marzeń tylko po to, żeby go ułagodzić.
Od czasu, kiedy była małą dziewczynką, wydawało jej się
oczywiste, że pewnego dnia będzie jej dane pójść w ślady jej
przodków i zająć w Bancroft i S-ka fotel prezesa. Każda kolej
na generacja mężczyzn w rodzinie z dumą torowała sobie dro-
gę do prezydentury w firmie. Zaczynali jako szefowie działów
i przechodzili kolejne stopnie w hierarchii sklepu, aż do wice-
prezydentury i prezydentury. Kiedy w końcu nadchodził mo
ment, że byli gotowi przekazać dyrekcję sklepu swoim synom,
obejmowali funkcje szefów zarządu spółki. Postępowano tak
już od stu lat. Nigdy też żaden Bancroft nie dał prasie ani pra
cownikom powodu do zarzucenia mu niekompetencji lub tego,
że nie zasługiwał na stanowisko, które piastował. Meredith
wierzyła, była przekonana, że ona też by się sprawdziła, gdyby
tylko dano jej szansę. Wszystko, czego chciała lub oczekiwała,
to mieć tę szansę. A jedynym powodem, dla którego ojciec nie
M
72
"Raj
chciał jej tej szansy dać, było to, że nie była na tyle przewidu
jąca, żeby urodzić się jako jego syn, a nie córka!
Sfrustrowana prawie do łez, włożyła sukienkę. Podeszła do
toaletki, usiłując zapiąć suwak na plecach i spojrzała w wiszą
ce nad nią lustro. Z zupełnym brakiem zainteresowania zerknę
ła na koktajlową sukienkę bez ramiączek, którą kilka tygodni
temu kupiła na tę okazję. Karczek był skrojony tak, że wielo
kolorowa tęcza pastelowego szyfonu krzyżowała się na pier
siach i obejmowała ściśle talię. Wzięła szczotkę i przeczesała
długie jasne włosy. Nie zadając sobie trudu, aby zrobić z nimi
coś specjalnego, zaczesała je do tyłu i podpięła w koczek, zo
stawiając kilka loczków nad uszami. Naszyjnik z różowym topa-
zem byłby do tej sukienki idealny, ale jej ojciec miał też tego
wieczoru być w Glenmoor. Nie chciała, żeby zobaczył, że nosi
prezent od niego. Włożyła więc złote kolczyki z różowymi ka
mieniami, które błyszczały i migotały w świetle. Ramiona i szy
ję zostawiła bez ozdób. Uczesanie sprawiało, że wyglądała do
roślej, a opalone na złoty kolor ramiona pięknie kontrastowały
ze staniczkiem jej sukni. Meredith było jednak całkowicie obo
jętne, jak wygląda. Wybierała się tam tylko dlatego, że nie mo
gła znieść myśli o pozostaniu w domu. Obawiała się, że frustra
cja doprowadziłaby ją do szaleństwa. Obiecała poza tym Shelly
Fillmore i reszcie przyjaciół Jonathana, że dołączy do nich.
Włożyła jedwabne pantofelki na wysokim obcasie, ideal
nie dobrane do sukienki. Kiedy się wyprostowała, jej wzrok
padł na oprawiony w ramki, wiszący na ścianie numer starego
wydania „Business Week". Na okładce tego pisma było zdję
cie okazałego, śródmiejskiego sklepu „Bancrofta", z umundu
rowanymi odźwiernymi stojącymi przy głównym wejściu.
Czternastopiętrowy budynek stanowił punkt orientacyjny Chi
cago, odźwierni zaś byli symbolem ciągłych starań Bancroftów
o zapewnienie doskonałej obsługi swoim klientom. W tym nu
merze był długi, wspaniały artykuł o sklepie, mówiący o tym,
że metka „Bancrofta" na towarze była równocześnie gwaran
cją jego jakości; ozdobne „B" na torbach na zakupy było em
blematem nobilitującym kupujących. Artykuł wspominał też
o godnej podziwu kompetencji spadkobierców „Bancrofta",
jeśli chodzi o kierowanie nim. Mówił też o tym, że talent i mi
łość do handlu są w rodzinie Bancroftów przekazywane w ge
nach, począwszy od założyciela sklepu Jamesa Bancrofta.
"Raj
73
Kiedy reporter przeprowadzał wywiad z dziadkiem Mere
dith i zapytał go o to, Ciril uśmiechnął się potwierdzająco i po
wiedział, że to możliwe. Dodał jednak, że to James Bancroft
zapoczątkował tradycję, która była przekazywana z ojca na sy
na. Tradycją tą było przygotowywanie i kształcenie następcy
od momentu, kiedy był na tyle duży, żeby opuścić pokój dzie
cinny i jadać ze swoimi rodzicami. To właśnie tam, przy stole,
ojcowie zaczynali opowiadać swoim synom o wszystkim, co
działo się w sklepie. Dla dziecka te codzienne opowiastki
o działalności sklepu stawały się ekwiwalentem zwykle opo
wiadanych bajek. Powodowały podniecenie i zaciekawienie,
a jednocześnie niemal niezauważalnie sączyły też wiedzę.
Z kolei uproszczone nieco problemy były dyskutowane już
z nastolatkami. Pytano o metody ich rozwiązywania i wysłu
chiwano ich propozycji, chociaż oczywiście znajdowanie roz
wiązań nie było prawdziwym celem tych rozmów; była nim na
uka, pobudzanie i zachęcanie do myślenia.
W końcowej części artykułu dziennikarz zapytał Cirila o je
go następców. Meredith czuła ucisk w gardle, kiedy myślała
o odpowiedzi, jakiej udzielił wtedy jej dziadek.
- Mój syn już objął po mnie prezydenturę - powiedział. -
On ma tylko jedno dziecko i jestem pewien, że Meredith
świetnie sprosta zadaniu, kiedy nadejdzie czas, żeby przejęła
prezydenturę Bancroft i S-ka. Chciałbym tylko móc doczekać
lego dnia i zobaczyć to.
Meredith wiedziała już, że jeśli wszystko potoczy się tak,
jak tego chce jej ojciec, to ona nigdy nie zdobędzie prezyden-
tury „Bancrofta". Philip zawsze dyskutował z nią o działalno
ści sklepu, tak jak to robił z nim jego ojciec, ale był zdecydo
wanie przeciwny temu, żeby ona pracowała tam kiedykolwiek.
Tego odkrycia dokonała podczas obiadu, wkrótce po pogrzebie
dziadka. W przeszłości wielokrotnie mówiła o swoim zamiarze
kontynuowania tradycji rodzinnych i zajęcia stanowiska prezy
denta „Bancrofta". Wtedy albo tego nie słyszał, albo nie brał
sprawy poważnie. Tego wieczoru potraktował ją z należytą
uwagą. Z brutalną bezpośredniością poinformował ją, że nie
oczekuje, żeby kiedyś przejęła jego obowiązki. Co więcej: nie
chce tego. Był to przywilej, który rezerwował dla przyszłego
wnuka. Potem chłodno zaznajomił Meredith z zupełnie inną
tradycją, którą miał zamiar kontynuować: kobiety Bancroftów
74
"Raj
nie pracowały nigdy w sklepie ani nigdzie indziej, jeśli trzy
mać się faktów. Ich obowiązkiem było być przykładnymi żona-
mi i matkami. Wszelkie dodatkowe zdolności i wolny czas mia
ły poświęcać działalności charytatywnej.
Meredith nie chciała tego zaakceptować, nie mogła, nie te
raz. Było na to już za późno. Na długo przed tym, zanim się za
kochała, lub myślała, że się zakochała w Parkerze - zakochała
się w swoim sklepie. Do czasu, kiedy skończyła sześć lat, zna
ła z imienia wszystkich odźwiernych i pracowników ochrony.
Jako dwunastolatka znała nazwiska wszystkich wiceprezyden
tów firmy i wiedziała, za co byli odpowiedzialni. Rok później
poprosiła ojca, żeby ją zabrał ze sobą do Nowego Jorku. Kiedy
jej ojciec brał udział w spotkaniu w audytorium „Bloomingda-
le'a", ona była przez całe popołudnie oprowadzana po tym ol
brzymim sklepie. Kiedy wyjechali z Nowego Jorku, miała już
wyrobioną własną opinię, nie całkiem prawidłową, o tym, dla
czego „Bancroft" był lepszy od „Bloomingdale'a".
Teraz, mając lat osiemnaście, dysponowała już ogólną wie
dzą o takich problemach jak wynagrodzenia pracowników, wy
sokość osiąganych zysków, techniki obrotu towarowego czy za
gadnienia obciążeń finansowych. To były rzeczy, które ją
fascynowały, których chciała się uczyć. Nie miała zamiaru spę
dzić następnych czterech lat swojego życia na studiowaniu ję
zyków romańskich i sztuki Renesansu!
Kiedy mu to powiedziała, uderzył dłońmi w stół tak mocno,
że wszystkie naczynia podskoczyły.
- Idziesz do Maryville, gdzie chodziły twoje obydwie babki,
i będziesz mieszkać w domu. W domu! - powtórzył. - Czy to
jasne? Zamknęliśmy ten temat. - Potem odsunął swoje krzesło
i wyszedł.
Jako dziecko Meredith robiła wszystko, żeby go zadowolić
i udawało jej się to: był zadowolony z jej stopni, z jej manier,
z zachowania. Właściwie była idealną córką. Teraz jednak za
czynała rozumieć, że cena za zadowalanie jej ojca i utrzymy
wanie pokoju między nimi zaczynała być coraz wyższa; krępo
wało to jej indywidualność, wymagało porzucenia wszystkich
marzeń o przyszłości, nie mówiąc już o poświęceniu jej życia
towarzyskiego.
Jego absurdalne podejście do jej randek czy chodzenia na
przyjęcia nie było w tej chwili jej największym problemem,
"Raj
75
ale było jednym z powodów ich ostrych sprzeczek i jej zażeno
wania tego lata. Teraz, kiedy miała już osiemnaście lat, wyda
wało się, że zaostrza jeszcze rygory, zamiast je łagodzić. Jeśli
Meredith umówiła się z kimś, ojciec osobiście otwierał mło
demu człowiekowi drzwi, brał go w krzyżowy ogień pytań
i traktował z obraźliwą pogardą, co miało na celu doprowadze
nie do tego, żeby nie chciał się już więcej z Meredith zoba
czyć. Potem z kolei wyznaczał śmiesznie wczesną porę jej po
wrotu, np. na północ. Jeśli spędzała noc u Lisy, zawsze znalazł
pretekst, żeby zadzwonić i upewnić się, że tam jest. Jeśli wy
jeżdżała wieczorem na przejażdżkę, chciał dokładnie wie
dzieć, dokąd jedzie. Po powrocie do domu żądał rozliczenia
się z każdej minuty jej nieobecności. Po latach spędzonych
w prywatnych szkołach o najostrzejszych z możliwych rygo
rach chciała posmakować prawdziwej swobody. Zasłużyła na
to. Myśl o mieszkaniu przez najbliższe cztery lata w domu, pod
narastającą kuratelą ojca, wydawała się nie do zniesienia. To
było zupełnie niepotrzebne.
Aż do tej pory nigdy nie przeciwstawiała mu się otwarcie.
Wyraźna rebelia tylko zaostrzała jego gniew. Nie cierpiał, kie
dy ktoś mu się sprzeciwiał. Raz rozzłoszczony potrafił chować
urazę i być lodowato zły przez całe tygodnie. Dawniej zgadza
ła się na to wszystko nie tylko z obawy przed jego gniewem.
Po pierwsze, zawsze pragnęła jego akceptacji. Po drugie, ro
zumiała, jak musiał być upokorzony zachowaniem jej matki
i skandalem, jaki wybuchł potem. Kiedy Parker opowiedział
jej o tym, wspomniał, że nadmierna opiekuńczość jej ojca
w stosunku do niej może być właśnie spowodowana jego oba
wą, że ją straci. Była przecież wszystkim, co miał. Jej przy
czyną może być też strach, że Meredith nieświadomie zrobi
coś, co przypomni ludziom o skandalu, jaki kiedyś wywołała
jej matka. Szczególnie ta ostatnia ewentualność nie przypa
dła Meredith do gustu, ale pogodziła się z tym i spędziła te
pięć letnich tygodni, próbując dojść z ojcem do porozumie
nia; kiedy to zawiodło, zaczęła toczyć z nim słowne potyczki.
Wczoraj jednak narastająca między nimi wrogość znalazła
ujście w gwałtownej kłótni. W poczcie był rachunek na przed
płatę czesnego z Uniwersytetu Northwestern. Meredith
zaniosła go do gabinetu ojca. Z opanowaniem, cicho powie
działa:
76
"Raj
-
Nie zamierzam iść do Maryville. Idę do Northwestern
i zdobędę dyplom, który jest coś wart.
Kiedy podała mu rachunek, odłożył go na bok i spojrzał na
nią tak, że zrobiło jej się słabo.
- Doprawdy? - zadrwił - a jak zamierzasz opłacać czesne?
Powiedziałem ci, że nie dam na nie pieniędzy. Nie możesz
tknąć ani centa ze swojego spadku, dopóki nie ukończysz trzy
dziestu lat. Jest już za późno, żebyś mogła starać się o stypen
dium. Do studenckiej pożyczki nigdy cię nie zakwalifikują,
możesz więc zapomnieć o sprawie. Będziesz mieszkała w domu
i pójdziesz do Maryville. Czy rozumiesz mnie, Meredith?
Powstrzymywane przez lata urazy wymknęły się zupełnie
spod kontroli Meredith.
- Nie myślisz racjonalnie! - wykrzyknęła. - Dlaczego nie
potrafisz zrozumieć...
Wstał powoli, nie spiesząc się. Jego wzrok prześlizgiwał się
po niej z raniącą ją pogardą.
- Rozumiem doskonale - wyrzucił z siebie z furią. - Rozu
miem, że są rzeczy, które chcesz robić, i ludzie, z którymi je
chcesz robić. Wiesz dobrze, że nigdy tego nie zaakceptuję. Oto
dlaczego chcesz studiować w wielkiej uczelni i mieszkać
w akademiku! Co przemawia do ciebie najbardziej, Meredith?
Może mieszkanie w koedukacyjnych akademikach z chłopca
mi skradającymi się korytarzami i wślizgującymi się do twoje
go łóżka? Czy może...
- Jesteś nienormalny!
- A ty jesteś dokładnie taka, jak twoja matka! Masz wszyst
ko, co najlepsze, a chcesz tylko jednego: znaleźć się w łóżku
z mętami tego świata.
- Do diabła! - wybuchnęła, zaskoczona siłą swojej niepo
hamowanej pasji. - Nigdy ci tego nie wybaczę, nigdy! - Obró
ciła się na pięcie i skierowała się do drzwi.
Jego głos za nią zabrzmiał jak grzmot:
- Dokąd idziesz!
- Wychodzę! - rzuciła przez ramię. - Aha, jeszcze jedno.
Nie wrócę przed północą. Mam już dosyć godziny policyjnej!
- Wracaj tu! - krzyknął.
Meredith, ignorując go, ruszyła do drzwi frontowych i wy
szła na zewnątrz. Poczuła jeszcze większą wściekłość, kiedy
wpadła do białego porsche, którego dostała od niego na szes-
<Raj
77
naste urodziny. Jej ojciec był opętany. Był nienormalny! Przez
cały wieczór była u Lisy i celowo została u niej aż do trzeciej
nad ranem. Kiedy wróciła, ojciec czekał na nią. Nerwowo krą
żył po hallu wejściowym. Wrzeszczał i wyzywał ją, używając
rozdzierających jej serce słów. Po raz pierwszy nie przejęła się
jego gwałtownym gniewem. Przetrwała ten atak, a każde, tak
raniące ją słowo umacniało tylko jej postanowienie przeciw
stawienia się mu.
Klub Glenmoor obejmował wiele akrów majestatycznych
trawników usianych tu i ówdzie kwitnącymi krzewami i klomba
mi. Przed ciekawskimi i wycieczkowiczami chroniony był przez
wysokie, żelazne ogrodzenie i straż przy bramie wjazdowej.
Długa, wijąca się droga dojazdowa, oświetlona ozdobnymi lam
pami gazowymi, kluczyła pomiędzy okazałymi dębami i klona
mi, aż do drzwi frontowych klubu, potem zakręcała z powrotem
do głównej drogi. Sam klub, nieregularna budowla z białej ce
gły z szerokimi filarami podtrzymującymi jego wspaniałą fasa
dę, otoczony był dwoma polami golfowymi klasy mistrzowskiej
i szeregiem kortów tenisowych. Na jego tyłach rozsuwane drzwi
prowadziły na szerokie tarasy z wieloma stolikami, osłoniętymi
parasolami i drzewami w donicach. Kamienne stopnie prowa
dziły z najniższego tarasu do dwóch basenów o olimpijskich wy
miarach. Tego wieczoru baseny były zamknięte dla kąpiących
się, ale na leżakach wokół nich zostawiono grube, jasnożółte
poduchy, dla tych członków klubu, którzy chcieliby oglądać fa
jerwerki w wygodnej pozycji lub odpoczywać między tańcami,
kiedy orkiestra będzie grać na zewnątrz.
Zaczynało już zmierzchać, kiedy Meredith przejechała
obok głównego wejścia, gdzie obsługa pomagała członkom
klubu wysiadać z samochodów. Wjechała w zatłoczony parking
z boku budynku i zaparkowała swój samochód pomiędzy błysz
czącym nowym rollsem, należącym do bogatego założyciela fa
bryki tekstylnej, a ośmioletnim, czterodrzwiowym chevrole-
tem, należącym do o wiele bardziej bogatego finansisty.
Zwykle było coś takiego w zmierzchu, co podnosiło ją na du
chu. Tym razem jednak była przygnębiona i zamyślona. Poza
ubraniami nie miała nic, co mogłaby sprzedać, żeby zdobyć
pieniądze na zapłacenie uniwersyteckich wydatków. Jej sa
mochód zarejestrowany był na ojca. On też kontrolował jej
78
"Raj
spadek. Na koncie miała dokładnie siedemset dolarów, sie
demset dolarów, należących wyłącznie do niej. Szła powoli
w kierunku wejścia do klubu, usiłując wymyślić sposób na za
płacenie czesnego.
W wyjątkowe wieczory, takie jak ten, ochroniarze klubowi
pełnili również obowiązki obsługi parkingu. Jeden z nich po
spieszył, żeby otworzyć przed nią drzwi.
- Dobry wieczór, panno Bancroft - powiedział, rzucając jej
zabójcze spojrzenie.
Był świetnie zbudowanym, przystojnym studentem medy
cyny z Uniwersytetu Illinois. Wiedziała, bo opowiedział jej to
wszystko w ubiegłym tygodniu, kiedy próbowała się opalać.
- Cześć Chris - powiedziała nieobecnym głosem.
Czwarty lipca, poza tym, że był to Dzień Niepodległości,
był także dniem powstania klubu Glenmoor. Klub rozbrzmie
wał śmiechami i rozmowami. Członkowie krążyli po salach
z koktajlami w dłoniach, ubrani w smokingi i suknie wieczo
rowe, które obowiązywały dla uczczenia podwójnej tego wie
czoru okazji. Wystrój wnętrza w Glenmoor był o wiele mniej
imponujący i elegancki niż niektórych niedawno założonych
klubów w rejonie Chicago. Wzory na wschodnich dywanach
pokrywających wyfroterowane podłogi były już niewyraźne,
a masywne, antyczne meble stwarzały atmosferę raczej pom
patycznej wygody niż wystawności. Jeśli o to chodzi, Glen
moor nie różnił się niczym od innych przodujących w kraju
klubów wiejskich. Został dawno założony i był najbardziej
ekskluzywny, a jego prestiż nie miał nic wspólnego ze sposo
bem jego urządzenia czy nawet proponowanymi rozrywkami.
Był nierozerwalnie związany z pozycją towarzyską jego człon
ków. Samo tylko bogactwo nie zapewniało zdobycia upragnio
nego członkostwa w Glenmoor, o ile nie szło to w parze z od
powiednią rangą społeczną. W tych rzadkich razach, kiedy
obydwa te warunki były spełnione, kandydat musiał zdobyć
imienne poparcie wszystkich czternastu osób z Komite
tu Członkowskiego Glenmoor, zanim zarekomendowano go
do klubu. Te ostre wymagania udaremniły w ciągu ostatnich
lat aspiracje członkowskie kilku nowobogackich przed
siębiorców, wielu lekarzy i kongresmanów, także wielu gra
czy wiodących drużyn, a nawet stanowego sędziego Sądu Naj
wyższego.
Ani ekskluzywność klubu, ani jego członkowie nie robili na
Meredith wrażenia. Dla niej były to po prostu znajome twa
rze. Niektóre z nich znała całkiem dobrze, a niektórych prawie
wcale. Idąc hallem, uśmiechała się automatycznie do znanych
sobie ludzi, rozglądała się po pokojach w poszukiwaniu tych,
z którymi była umówiona. Jedna z jadalni została na ten wie
czór przekształcona w kasyno. W dwóch innych urządzono
wspaniałe bufety. Wszędzie kłębiły się tłumy ludzi. Na dole,
w głównej sali bankietowej klubu, grała orkiestra i sądząc
z dochodzących stamtąd odgłosów, tam także było tłoczno. Mi
jając pokój, w którym grano w karty, zerknęła tam ostrożnie.
Jej ojciec był zapalonym graczem, tak samo jak większość lu
dzi w tym pokoju. Ani ojca, ani grupy Jona jednak tam nie
było. Po sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń poza salą głów
ną, udała się z kolei tam.
Sala bankietowa klubu pomimo wielkich rozmiarów była
urządzona tak, że stwarzała wrażenie domowej przytulności.
Wyściełane sofy i wygodne krzesła zgrupowane były wokół
małych niskich stolików. Mosiężne kinkiety były zawsze przy
ciemnione, tak że ciepło oświetlały dębową boazerię. Zwykle
ciężkie atłasowe kotary były zaciągnięte, osłaniając ścianę
szklanych drzwi prowadzących na tyły klubu; tego wieczoru
drzwi były otwarte, a goście mogli wychodzić na tarasy, gdzie
nastrojowo grała orkiestra. Z lewej strony całą długość poko
ju zajmował bar. Pomiędzy nim a ścianą luster, zastawioną set
kami oświetlonych przyciemnionymi światłami trunków, krą
żyli barmani, obsługujący siedzących przy barze gości.
Tutaj też było tego wieczoru tłoczno i Meredith już miała
zamiar odwrócić się i ruszyć na dół, kiedy zauważyła Shelly
Fillmore i Leigh Ackerman. Stały w dalekim krańcu baru ra
zem z kilkoma przyjaciółmi Jonathana i starszą parą, którą
Meredith w końcu zidentyfikowała jako państwa Sommersów,
ciotkę i wuja Jonathana. Podeszła do nich, przywołując na
l warz sztuczny uśmiech i zamarła, kiedy niedaleko od nich, na
lewo zobaczyła ojca stojącego w grupce ludzi.
- Meredith - powiedziała pani Sommers po powitaniach. -
Masz śliczną sukienkę. Gdzie znalazłaś coś takiego?
Musiała spojrzeć w dół, żeby zobaczyć, co ma na sobie.
- W „Bancrofcie" - odpowiedziała.
- Gdzież by indziej - zażartowała Leigh Ackerman.
80
'Raj
Państwo Sommers odwrócili się, żeby porozmawiać z innymi
przyjaciółmi, a Meredith kątem oka obserwowała ojca. Miała na
dzieję, że będzie się trzymał od niej z daleka. Przez chwilę stała
bez ruchu, pozwalając, żeby jego obecność kompletnie wytrąci
ła ją z równowagi. Nagle uświadomiła sobie, że udaje mu się ze
psuć jej nawet taki wieczór. Rozdrażniona, postanowiła, że poka
że mu, że tak się nie stanie, że nie pokonał jej jeszcze. Odwróciła
się i zamówiła koktajl u jednego z barmanów. Potem obdarzyła
Douga Chalfonta jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów
i wspaniale udała zainteresowanie tym, co do niej mówił.
Na zewnątrz zmierzch przemienił się w noc, a wewnątrz
gwar rozmów podniósł się w proporcji odpowiedniej do ilości
wypitych trunków. Meredith sączyła swój drugi koktajl z szam
pana i zastanawiała się, czy powinna próbować znaleźć pracę,
czym udowodniłaby ojcu, że podtrzymuje postanowienie stu
diowania w dobrej uczelni. Spojrzała w lustro za barem i zoba
czyła, że ojciec obserwuje ją wzrokiem pełnym chłodnego nie
zadowolenia. Bez emocji zastanowiła się, co tym razem ma jej
do zarzucenia. Być może przyczyną była jej wydekoltowana
suknia albo, co bardziej prawdopodobne, zainteresowanie, ja
kie okazywał jej Doug Chalfont. Z pewnością przyczyną jego
dezaprobaty nie mogła być lampka szampana, którą trzymała
w dłoni. Odkąd nauczyła się mówić, wymagano od niej, żeby
mówiła jak dorosła, a także, żeby zachowywała się jak osoba
dorosła. Kiedy miała dwanaście lat, ojciec pozwalał jej uczest
niczyć w kolacjach, gdy miał kilku gości. Jako szesnastolatka
uczyła się podejmować jego gości i do kolacji, chociaż w nie
wielkich ilościach, sączyła wino.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Shelly Fillmore, która powie
działa, że o ile nie chcą stracić zarezerwowanego stolika, po
winni już iść do jadalni. Meredith próbowała otrząsnąć się
z ponurego nastroju, przypominając sobie, że przecież posta
nowiła dobrze się bawić.
- Jonathan powiedział, że dołączy do nas przed kolacją -
dodała Shelly. - Czy ktoś go widział? - Wyciągając szyję Shel
ly rozglądała się wśród rzednącego tłumu, który zaczynał prze
suwać się w stronę jadalni. - Mój Boże! - wykrzyknęła, pa
trząc na wejście do sali. - Kto to jest? On jest absolutnie
cudowny! - Uwagę tę zrobiła głośniej, niż zamierzała, co wy
wołało zainteresowanie nie tylko w całej grupie, z którą była
'Raj
81
Meredith, ale także wśród kilku innych osób, które usłyszały
ten okrzyk i odwróciły się zaciekawione.
- O kim mówisz? - zapytała Leigh Ackerman, rozglądając
się ciekawie. Meredith, która stała twarzą do drzwi, podniosła
głowę i natychmiast zorientowała się, kto wywołał ten wyraz
zadziwienia i pożądania na twarzy Shelly. W drzwiach, z prawą
ręką wciśniętą w kieszeń spodni, stał mężczyzna mający co
najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Włosy miał prawie
tak ciemne jak smoking, który opinał jego szerokie barki
i długie smukłe nogi. Z opaloną na brąz twarzą kontrastowały
jasne oczy. Stał tam, obojętnie spoglądając na elegancko ubra
nych członków Glenmoor. Patrząc na niego, Meredith zastana
wiała się, jak Shelly mogła użyć w stosunku do niego słowa
„cudowny". Jego twarz wyglądała jak wykuta z granitu przez
rzeźbiarza, którego zamierzeniem nie było pokazanie piękna
mężczyzny, ale jego brutalnej siły i surowej męskości. Miał
kwadratowy podbródek, prosty nos, jego szczęki wyrażały że
lazną siłę. Meredith uznała, że wygląda na twardego i dumne
go aroganta. To była typowa dla niej reakcja: nigdy nie podo
bali jej się ani bruneci, ani supermani.
- Spójrz na te ramiona - entuzjazmowała się Shelly - po
patrz na tę twarz. To właśnie, Doug, jest czysty, skondensowa
ny sex appeal!
Doug obejrzał nieznajomego i wzruszył ramionami, uśmie
chając się.
- Na mnie on nie robi żadnego wrażenia. - Zwracając się do
jednego z nowo poznanych przez Meredith chłopców z ich gru
py zapytał: - A co z tobą, Rick, czy on ciebie podnieca?
- Nie dowiem się, dopóki nie zobaczę jego nóg - zażarto
wał Rick. - Nogi są tym, co się liczy najbardziej dla mnie i to
dlatego podnieca mnie Meredith.
W tym momencie w drzwiach pojawił się trochę niepewnie
trzymający się na nogach Jonathan. Rozglądając się po sali,
otoczył ramieniem barki nieznajomego. Meredith odnotowała
mały triumfujący uśmieszek, który rzucił w ich stronę, kiedy
zobaczył całą ich grupę stojącą przy barze. Natychmiast zo
rientowała się, że był pijany, ale kompletnie zaskoczył ją jęk
i śmiech, które wydały z siebie Shelly i Leigh.
- O, nie! - powiedziała Leigh, patrząc na Shelly i Meredith
z komicznym przerażeniem. - Tylko nie mówcie mi, że ten cu-
82
"Raj
downy okaz mężczyzny to robotnik, którego Jonathan zaanga
żował do pracy przy ich instalacji naftowej!
Wybuch śmiechu Douga Chalfonta zagłuszył większość słów
Leigh, i Meredith nachyliła się do niej.
- Przepraszam, co powiedziałaś?
Leigh wyjaśniła jej, mówiąc szybko, żeby skończyć, zanim
dwaj mężczyźni do nich dotrą:
- Człowiek, który jest z Jonathanem, to hutnik z Indiany.
Ojciec zmusił Jona do zatrudnienia go na ich instalacji nafto
wej w Wenezueli.
Meredith była zdziwiona nie tylko uśmieszkami wymienia
nymi przez innych przyjaciół Jonathana, ale i wyjaśnieniami
Leigh.
- Dlaczego go tutaj przyprowadził? - zapytała.
- To żart, Meredith! Jon jest wściekły na ojca, że zmusił go
do zatrudnienia tego faceta i w dodatku stawia mu go za przy
kład do naśladowania. Przyprowadził go tu na złość ojcu, żeby
zmusić go do kontaktu z nim na gruncie towarzyskim. I wiesz,
co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze - szepnęła w chwi
li, kiedy mężczyźni dotarli do nich - ciotka Jonathana powie
działa nam właśnie, że w ostatniej chwili jego rodzice zdecy
dowali się spędzić weekend w swoim letnim domu, a nie
tutaj...
Zbyt głośne, potoczyste powitanie Jonathana sprawiło, że
wszyscy będący w zasięgu jego głosu, w tym jego ciotka i wuj
oraz ojciec Meredith, odwrócili się w jego stronę.
- Witajcie - zagrzmiał, wymachując ręką, żeby jego powi
tanie obejmowało ich wszystkich. - Cześć, ciociu Harriet, wuj
ku Russel! - Odczekał, żeby skupić na sobie uwagę obecnych.
- Chciałbym, abyście poznali mojego kumpla Matta Terrella,
nie F-Farrella - tu czknął - ciociu Harriet, wujku Russell -
przywitajcie się z Mattem. Mój ojciec chciałby, żebym był ta
ki jak on, kiedy dorosnę. To jego najnowszy wzorzec dla
mnie!
- Dzień dobry - powiedziała grzecznie ciotka Jonathana.
Oderwała lodowate spojrzenie od swojego pijanego siostrzeń
ca i zrobiła wysiłek, żeby być uprzejmą w stosunku do czło
wieka, którego ze sobą przyprowadził. - Skąd pan pochodzi,
panie Farrell?
- Z Indiany - odpowiedział spokojnym, rzeczowym tonem.
"Raj
83
- Z Indianapolis? - skrzywiła się. - Obawiam się, że nie zna
my żadnych Farrellów z Indianapolis.
- Nie jestem z Indianapolis i jestem pewien, że nie zna pa
ni mojej rodziny.
- A dokładnie to skąd pan pochodzi? - rzucił ojciec Mere
dith, gotowy do przesłuchania i zastraszenia każdego mężczy
zny, który pojawi się w pobliżu córki.
Matt Farrell odwrócił się, a Meredith obserwowała z ukry
tym podziwem, jak bez mrugnięcia okiem odparował miażdżą
ce spojrzenie jej ojca.
- Edmunton, na południe od Gary.
- Czym pan się zajmuje? - zapytał niegrzecznie Philip.
- Pracuję w hucie żelaza - odpowiedział indagowany, przy
czym wyglądał na równie twardego i zimnego, jak jej ojciec.
Po tej rewelacji zapadła pełna zdziwienia cisza. Kilka par
w średnim wieku, czekających na ciotkę i wuja Jonathana,
wymieniło między sobą zakłopotane spojrzenia i wycofało się.
Pani Sommers najwyraźniej zdecydowała się na równie nagły
odwrót.
- Życzę miłego wieczoru, panie Farrell - powiedziała sztyw
no i skierowała się razem z mężem do jadalni.
Nagle wszyscy ożyli.
- No cóż! - powiedziała wesoło Leigh Ackerman, patrząc
na całą ich grupę i nie obejmując wzrokiem Matta Farrella,
który stał z tyłu i trochę z boku. Chodźmy jeść! - Wcisnęła
swoją dłoń pod ramię Jona i obróciła go do drzwi, dodając ce
lowo: - Zarezerwowałam stolik na dziewięć osób.
Meredith przeliczyła szybko. W ich grupie było dziewięć
osób, nie licząc Matta Farrella. Zamarła, zdegustowana zacho
waniem Jonathana i jego przyjaciół; przez moment pozostała
na swoim miejscu. Ojciec zobaczył ją stojącą w niewielkiej
odległości od Farrella. Zatrzymał się przy niej, idąc do sali ja
dalnej ze swoimi przyjaciółmi. Ścisnął jej łokieć.
- Pozbądź się go! - warknął na tyle głośno, że Farrell go
usłyszał, po czym ruszył dalej.
Meredith z gniewnym, pełnym wyzwania buntem obserwo
wała, jak odchodził. Potem spojrzała na Matta Farrella, nie
pewna, co zrobić dalej. On odwrócił się w kierunku drzwi pro
wadzących na taras. Obserwował znajdujących się tam ludzi
z wyniosłą niezmiennością kogoś, kto wie, że jest osobą niepo-
84
<Raj
żądaną i kto w takim układzie chce wyglądać jak ktoś, kto
preferuje taki stan rzeczy.
Meredith wiedziała od razu, w chwilę po poznaniu go, że
nie należy do ich grupy społecznej, jeszcze zanim powiedział,
że jest hutnikiem z Indiany. Smoking nie leżał na jego szero
kich ramionach tak, jak leżałoby ubranie szyte na miarę, co
oznaczało, że prawdopodobnie go wypożyczył. Nie mówił też
z głęboko zakorzenioną pewnością siebie człowieka z towa
rzystwa, który oczekuje, że będzie mile widziany i lubiany,
gdziekolwiek się pojawi. Co więcej, był w nim jakiś trudny
do zdefiniowania brak ogłady, a także cień szorstkości
i bezwzględności, które intrygowały ją i odpychały jedno
cześnie.
Biorąc pod uwagę to wszystko, zaskakujące było, że nagle
wydał jej się bardzo podobny do niej samej. Tak było. Spojrza
ła na osamotnionego mężczyznę, który sprawiał wrażenie, że
nic sobie nie robi z tego, że jest szykanowany. Przypomniała
sobie w tym momencie siebie w St. Stephen, kiedy spędzała
każdą przerwę z książką otwartą na kolanach, też udając, że
jej nie zależy.
- Panie Farrell - zapytała tak obojętnie, jak tylko mogła. -
Czy napiłby się pan czegoś?
Odwrócił się zaskoczony, przez chwilę się wahał, po czym
skinął głową.
- Szkocka z wodą.
Przywołała kelnera, który pospieszył ku niej.
- Jimmy, podaj szkocką z wodą panu Farrellowi.
Kiedy się odwróciła, Matt Farrell obserwował ją, krzywiąc
się lekko. Wodził wzrokiem od jej twarzy po biust i talię, po
tem skoncentrował się na oczach, jakby uważał jej akcję za
podejrzaną i zastanawiał się, co spowodowało, że trudziła się
aż tak bardzo.
- Kim był człowiek, który kazał ci się mnie pozbyć? - zapy
tał znienacka.
Nie miała ochoty niepokoić go prawdą, ale odpowiedziała:
- To był mój ojciec.
- Współczuję ci głęboko i naprawdę szczerze - zażartował
ponuro, na co Meredith zareagowała śmiechem, bo nikt nigdy
nie ośmielił się skrytykować jej ojca, nawet pośrednio, i ponie
waż nagle wyczuła, że Matt Farrell jest „rebeliantem" takim
"Raj
85
samym, jakim ona postanowiła się stać. Wydał jej się dzięki
temu o wiele milszy. Zamiast użalać się nad nim lub czuć do
niego niechęć, pomyślała o nim nagle jak o kundlu, który
wbrew woli został wrzucony sam jeden w grupę hardych psów
z rodowodem. Zdecydowała, że to ona go uratuje.
- Czy miałbyś ochotę zatańczyć? - zapytała, uśmiechając
się do niego, jakby był starym przyjacielem.
Rzucił jej rozbawione spojrzenie.
- Dlaczego myślisz, księżniczko, że hutnik z Edmunton
w Indianie umie tańczyć?
- A umie?
- Myślę, że sobie poradzę.
Była to raczej mało zgodna z prawdą ocena jego zdolności.
Przekonała się o tym już kilka minut później, kiedy tańczyli
na tarasie do wolnej melodii granej przez zespół. Prawdę mó
wiąc, był zupełnie niezły, ale za bardzo spięty i tańczył mało
nowocześnie.
- Jak mi idzie?
Beztrosko nieświadoma podwójnego znaczenia, jakie moż
na by przypisać jej słowom, powiedziała lekko:
- Jak na razie, mogę jedynie powiedzieć, że masz wyczucie
rytmu i poruszasz się dobrze. Tak czy inaczej to jedyne, co się
naprawdę liczy. - Patrząc mu z uśmiechem w oczy, żeby złago
dzić ewentualną nutkę krytycyzmu, której mógł doszukać się
w jej następnych słowach, dodała: - Potrzebujesz tylko trochę
praktyki.
- Jak wiele praktyki zalecasz?
- Niewiele. Jedna noc wystarczy, żeby nauczyć się kilku no
wych ruchów.
- Nie wiedziałem, że są jakieś „nowe" ruchy.
- Są - powiedziała Meredith - ale najpierw musisz nauczyć
się rozluźniać.
- Najpierw? - powtórzył. - Do tej pory byłem przekonany,
że należy się rozluźniać dopiero potem.
Nagle dotarło do niej, o czym on myślał i co mówił. Nie tra
cąc głowy, powiedziała:
- Czy mówimy o tańcu, panie Farrell?
Wychwycił brzmiącą w jej głosie reprymendę. Przez chwilę
obserwował ją ze wzrastającym zainteresowaniem, ponownie
ją oceniał, szacował. Jego oczy nie były jasnoniebieskie, jak
86
myślała początkowo, ale niezwykłe, metalicznie szare. Włosy
miał ciemnobrązowe, a nie czarne. Kiedy się odezwał, jego ci
chy głos brzmiał usprawiedliwiająco.
- Mówimy o nim teraz. - Chcąc wytłumaczyć swój brak swo
body w tańcu, który wyczuła w jego ruchach, dodał: - Przed
kilkoma dniami naderwałem więzadło w prawej nodze.
- Przykro mi - powiedziała, przepraszając za wyciągnięcie
go na taras. - Czy to boli?
Jego opalona twarz rozbłysła uśmiechem.
- Tylko wtedy, kiedy tańczę.
Meredith roześmiała się z tego żartu i poczuła, że jej tro
ski gdzieś znikają. Przetańczyli jeszcze jeden taniec, roz
mawiając o niczym bardziej istotnym niż zła muzyka i dobra
pogoda. Kiedy wrócili do sali, Jimmy przyniósł ich drinki.
Kierując się chęcią odegrania się i urazą do Jonathana, po
wiedziała:
- Jimmy, zapisz, proszę, te drinki na konto Jonathana Som-
mersa. - Spojrzała na Matta i zobaczyła zaskoczenie w jego
twarzy.
- Jesteś przecież członkiem klubu?
- Tak - powiedziała Meredith ze smętnym uśmiechem. - To
mały rewanż z mojej strony.
- Za co?
- Za... - zbyt późno zorientowała się, że cokolwiek teraz
powie, zabrzmi to jak użalanie się nad nim i będzie dla niego
żenujące. Wzruszyła ramionami. - Nie lubię Jonathana Som-
mersa.
Spojrzał na nią dziwnie, podnosząc swojego drinka i wypi
jając łyk.
- Myślę, że jesteś już głodna. Dołącz do swoich przyjaciół.
Był to miły gest, dający jej możliwość wyboru. Meredith
nie miała jednak ochoty dołączyć teraz do grupy Jona. Rozej
rzała się wokół i było dla niej jasne, że jeżeli zostawi tutaj
Matta Farrella, nikt nie zrobi wobec niego najmniejszego
przyjaznego gestu. Prawdę mówiąc, wszyscy na sali omijali ich
z daleka.
- Tak naprawdę - powiedziała - jedzenie tutaj wcale nie
jest takie dobre.
Rozejrzał się wokół i zdecydowanie odstawił swoją szklan
kę, dając jej do zrozumienia, że zamierza wyjść.
"Raj
87
- Ludzie też niezbyt ciekawi.
- Oni trzymają się od nas z daleka nie z małostkowości czy
arogancji - zapewniła go. - Naprawdę.
Patrząc na nią obojętnie, zapytał:
- To dlaczego tak się zachowują?
Meredith popatrzyła na kilka par w średnim wieku, znajo
mych jej ojca. Wszyscy oni byli sympatycznymi ludźmi.
- No cóż, są na pewno zażenowani zachowaniem Jonatha
na. A z tego, czego się dowiedzieli o tobie: gdzie mieszkasz
i czym się zajmujesz, większość z nich wyciągnęła wniosek, że
nie mają z tobą nic wspólnego.
Najwyraźniej uznał, że traktuje go protekcjonalnie, uśmiech
nął się grzecznie mówiąc:
- Już czas na mnie.
Nagle wydało jej się niesprawiedliwe, że on wyjdzie i je
dyne, co zapamięta z tego wieczoru, to upokorzenie, jakiego
tu doznał. Prawdę mówiąc, wydawało jej się to niepotrzebne
i... wręcz nie do pomyślenia!
- Nie możesz jeszcze wyjść - zaprotestowała zdecydowanie,
uśmiechając się. - Chodź ze mną i weź swojego drinka.
- Dlaczego? - spytał podejrzliwie.
- Dlatego - zadeklarowała Meredith uparcie, z figlarnym
uśmiechem - że jest łatwiej, jeśli robiąc to, trzyma się w dło
ni drinka.
- Robiąc co? - nalegał.
- Poznając ludzi - wyjaśniła. - Przedstawię cię kilku oso
bom!
- Absolutnie nie! - Matt chwycił jej nadgarstek, chcąc ją
powstrzymać, ale było już za późno. Meredith nagle zawzięła
się, że zmusi wszystkich do przełknięcia tej „pigułki" i będzie
im się to musiało podobać.
- Proszę, zrób mi tę przyjemność - powiedziała miękko,
błagalnym głosem.
Wymuszony uśmiech pojawił się na jego ustach.
- Masz zupełnie niezwykłe oczy...
- Tak naprawdę to jestem okropnym krótkowidzem - żarto
wała, serwując mu jeden ze swych zniewalających uśmiechów.
- Znana jestem z wchodzenia na ściany. To przykry widok. Mo
że wezmę cię pod rękę i wyprowadzisz mnie do hallu, żeby nie
spotkało mnie znowu coś takiego.
88
"Raj
Nie pozostał nieczuły ani na jej żarty, ani na ten uśmiech.
- Poglądy masz też bardzo nieszablonowe - odpowiedział,
zaśmiał się niechętnie, ale jednak podał jej ramię, gotów za
pewnić jej dobrą zabawę.
Po przejściu kilku kroków w hallu Meredith zobaczyła zna
ną jej starszą parę.
- Dzień dobry, pani Foster, panie Foster - przywitała ich
wylewnie, w chwili kiedy mieli zamiar, nie dostrzegając jej,
przejść obok.
Zatrzymali się natychmiast.
- O, dzień dobry, Meredith - powiedziała pani Foster, po
czym obydwoje z mężem uśmiechnęli się z grzecznym zaintere
sowaniem do Matta.
- Chciałabym przedstawić państwu przyjaciela mojego oj
ca - obwieściła Meredith, powstrzymując uśmiech na widok
niedowierzającego wzroku Matta. - To jest Matt Farrell. Matt
pochodzi z Indiany i zajmuje się hutnictwem.
- Miło mi - powiedział pan Foster, ściskając dłoń Matta. -
Wiem, że Meredith i jej ojciec nie grają w golfa, ale mam na
dzieję, że powiedzieli panu, że mamy tu w Glenmoor dwa wy
sokiej klasy pola golfowe. Czy zabawi pan tu wystarczająco
długo, żeby zagrać ze mną?
- Nie jestem nawet pewien, czy będę tu tak długo, żeby do
kończyć tego drinka - powiedział Matt, najwyraźniej spodzie
wając się, że zostanie wyrzucony, kiedy tylko ojciec Meredith
odkryje, że przedstawiono go jako jego przyjaciela.
Pan Foster przytaknął, zupełnie nie rozumiejąc sytuacji.
- Biznes zawsze koliduje z przyjemnościami. Ale może cho
ciaż zobaczy pan sztuczne ognie. Mamy najlepszy pokaz w oko
licy.
- Dzisiejszego wieczoru na pewno będą najlepsze - orzekł
Matt; wzrok skoncentrował ostrzegawczo na szczerej twarzy
Meredith.
Pan Foster nawiązał znowu do swojego ulubionego golfa,
podczas, gdy Meredith starała się bez powodzenia zachować
powagę.
- Jaki jest pański handicap? - wypytywał Matta.
- Sądzę, że dzisiaj to ja jestem jego handicapem - wtrąciła
Meredith, rzucając Mattowi prowokujące, rozbawione spojrze
nie.
<Raj
89
- Co takiego? - zamrugał powiekami pan Foster.
Ale Matt mu nie odpowiedział, a Meredith nie była w sta
nie tego zrobić.
Jej uśmiechnięte usta przykuły uwagę Matta, a kiedy spoj
rzał na nią szarymi oczami, coś trudnego do zdefiniowania cza
iło się w ich głębi.
- Chodźmy, mój drogi - powiedziała pani Foster, obserwu
jąc roztargniony wyraz twarzy Matta i Meredith. - Ci młodzi
ludzie nie chcą spędzić tego wieczoru na rozmowie o golfie.
Reflektując się i przychodząc do siebie, Meredith pomyśla
ła, że wypiła po prostu za dużo szampana. Potem wcisnęła
dłoń pod ramię Matta.
- Chodź ze mną - powiedziała, kierując się w stronę sali
bankietowej, gdzie grała orkiestra.
Niemal przez godzinę krążyła z nim od jednej grupy do dru
giej. Uśmiechała się do niego porozumiewawczo, kiedy bez za
jąknięcia mówiła skandaliczne półprawdy o tym, kim był
i czym się zajmował. Matt stał obok niej, nie pomagając jej
aktywnie, ale obserwując jej poczynania z wyraźnym rozba
wieniem.
- Widzisz więc - obwieściła wesoło, kiedy pozostawiwszy
w końcu za sobą gwar i muzykę, wyszli frontowymi drzwiami
i ruszyli wolno przez trawnik. - Nie jest ważne to, co mówisz,
ale to, czego nie powiesz.
- To bardzo ciekawa teoria - droczył się z nią. - Masz ich
więcej?
Meredith potrząsnęła przecząco głową, rozkojarzona czymś,
co podświadomie krążyło po jej głowie przez cały wieczór. -
Nie mówisz wcale jak człowiek pracujący w hucie.
- Ilu takich ludzi znasz?
- Tylko jednego - przyznała.
Jego głos stał się nagle poważniejszy.
- Często tu przychodzisz?
Spędzili pierwszą część wieczoru, uprawiając rodzaj głu
piej gry, ale wyczuła, że nie miał już ochoty na gry. Ona też
nie i ich nastrój wyraźnie zmienił się w tym momencie. Space
rowali wśród różanych klombów i kwietników. Meredith opo
wiedziała mu, że była w szkole z internatem i że niedawno ją
ukończyła. Kiedy zapytał z kolei o jej plany zawodowe, zrozu
miała, że on myślał, że skończyła właśnie studia. Zamiast spro-
90
'Raj
stować pomyłkę, ryzykując, że przerazi go odkryciem, że ma
osiemnaście lat, a nie dwadzieścia dwa, zrobiła szybko unik
pytając o niego.
Powiedział jej, że za sześć tygodni wyjeżdża do Wenezueli
i co tam będzie robił. Od tego momentu ich rozmowa zaczęła
z zadziwiającą łatwością przeskakiwać z tematu na temat.
W końcu zatrzymali się, żeby móc się lepiej koncentrować na
tym, o czym mówili. Stali pod leciwym wiązem. Meredith słu
chała go jak zahipnotyzowana, nie zwracając uwagi na szorst
ką korę pod jej odkrytymi plecami. Dowiedziała się, że Matt
ma dwadzieścia sześć lat i że jest dowcipny, i mówi ze swadą.
Umiał słuchać z uwagą tego, co mówiła, tak jakby jej słowa
były najważniejsze na świecie. Było to niepokojące i bardzo
jej to pochlebiało. Wywoływało to także fałszywy nastrój in
tymności i odizolowania. Właśnie śmiała się z żartu, który opo
wiedział, kiedy tuż koło jej twarzy przeleciał dorodny owad
i brzęczał teraz gdzieś koło jej ucha. Podskoczyła, krzywiąc
się, i próbowała zlokalizować intruza.
- Czy to wpadło mi we włosy? - zapytała spięta, pochylając
głowę.
- Nie - uspokoił ją. - To była tyłko mała czerwcowa pszczół
ka. - Czerwcowe pszczółki są okropne, a ta była wielkości du
żego kolibra.
Kiedy śmiał się cicho, powiedziała z nutką satysfakcji
w głosie:
- Będziesz się śmiał za sześć tygodni, kiedy nie będziesz
mógł zrobić kroku, żeby nie nadepnąć na węża.
- Naprawdę? - powiedział półgłosem, ale uwagę skupił na
jej ustach. Jego ręce przesuwały się w górę, po obu stronach
jej szyi, aż delikatnie objął jej twarz.
- Co robisz? - szepnęła niemądrze, kiedy zaczął powoli wo
dzić kciukiem po jej dolnej wardze.
- Próbuję się zdecydować, czy mogę sobie pozwolić, na po
dziwianie fajerwerków.
- Fajerwerki będą dopiero za pół godziny - wyjaśniła, wie
dząc doskonale, że chce ją pocałować.
- Mam wrażenie - szepnął, powoli pochylając głowę - że
rozpoczną się już zaraz.
I tak się stało. Jego usta dotknęły jej warg w elektryzują
cym, kuszącym pocałunku. Poczuła, jak w każdym zakątku jej
"Raj
91
ciała eksplodują dreszcze. Na początku pocałunek był lekki,
pieszczotliwy; jego usta delikatnie badały zarys jej warg. Me
redith była już wcześniej całowana, ale zwykle przez stosunko
wo mało doświadczonych, niecierpliwych chłopców: nikt nigdy
nie pocałował jej z niespiesznym rozmysłem Matta Farrella.
Jego ręce przemieszczały się. Jedna z nich przesuwała się
w dół po jej plecach, przyciągając ją bliżej. Druga znalazła
się na jej karku, a jego usta powoli rozchylały się. Zatracona
w tym pocałunku Meredith wsunęła dłonie pod jego marynar
kę, wodziła nimi po jego piersi, szerokich barkach, aż splotła
je wokół jego szyi.
W chwili kiedy przywarła do niego, jego usta otworzyły się
szerzej. Muskał językiem jej wargi, zostawiając na nich gorą
cy ślad. Naglił je, żeby się rozchyliły. W momencie, kiedy to się
stało, przedarł się do jej ust. Pocałunek eksplodował. Jego rę
ka znalazła jej pierś, pieścił ją przez materiał sukienki, po
em niecierpliwie przesunął dłoń na plecy. Objął jej pośladki
i przyciągnął ją mocno do siebie. Stała się świadoma jego tęt
niącego, podnieconego ciała i zesztywniała, zaskoczona trochę
tą wymuszoną intymnością. Potem, z powodów zupełnie nie
dających jej się wytłumaczyć, wplotła nagłe palce w jego wło
sy i mocno przycisnęła usta do jego ust.
Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim w końcu
oderwał się od niej. Serce waliło jej niczym młot pneuma
tyczny. Stała w objęciu jego ramion. Czoło oparła o jego
pierś i próbowała uporać się z burzliwymi emocjami, które
przeżywała. Gdzieś w zakamarkach jej rozkojarzonego umy
słu zaczęła się kształtować myśl, że jej reakcja na coś, co by
ło tak naprawdę tylko zwykłym pocałunkiem, może mu się
wydać bardzo dziwna. Ta zawstydzająca ewentualność zmusi
ła ją w końcu do podniesienia głowy. Oczekiwała, że będzie
patrzył na nią ze zdziwionym rozbawieniem. Spojrzała w je-
go twarz, ale to, co tam zobaczyła, wcale nie było drwiną. Je-
go szare oczy płonęły, a twarz była napięta i pociemniała
z namiętności. Odruchowo objął ją mocniej, jakby nie chciał
jej wypuścić. Zdała sobie sprawę z tego, że jego ciało było
ciągle w wyraźny sposób podniecone. Było jej przyjemnie
i była dumna, że nie tylko ona była i ciągle jest tak poruszo
na tym pocałunkiem. Jej wzrok powędrował do jego ust. By
ły zuchwale, zmysłowe w kształcie, a jednocześnie niektóre
92
"Raj
jego pocałunki były tak niesamowicie delikatne. Aż boleśnie
delikatne... Marzyła o tym, żeby znowu poczuć te usta. Spoj
rzała na niego nieświadoma niemej prośby malującej się
w jej oczach. Matt zrozumiał tę prośbę. Ramiona już zacie
śnił dookoła niej, a z piersi wyrwał mu się w połowie jęk,
w połowie śmiech.
- Tak - odpowiedział i zagarnął jej usta w zapierającym jej
dech, namiętnym pocałunku. Przyjemność, jaką dawał jej ten
pocałunek, doprowadzała ją niemal do szaleństwa.
W pewnej chwili gdzieś niedaleko nich zabrzmiał śmiech
i Meredith, zakłopotana, wyrwała się z jego ramion. Zaalar
mowana odwróciła się w kierunku głosów. Kilkanaście par wy
chodziło z klubu, żeby oglądać fajerwerki. Wyprzedzał wszyst
kich jednak jej ojciec, który wielkimi, zamaszystymi krokami
zmierzał w ich kierunku. W jego ruchach widać było niepoha
mowaną wściekłość.
- O mój Boże - szepnęła. - Matt, musisz stąd odejść. Po pro
stu odwróć się i odejdź! Proszę.
-Nie.
- Proszę! - prawie krzyknęła. - Mnie on tutaj nic nie po
wie, poczeka, aż będziemy sami, ale nie wiem, co zrobi tobie.
Już w chwilę potem znała odpowiedź na to pytanie.
- Farrell. Wezwałem dwóch ludzi, żeby usunęli cię z terenu
klubu - zasyczał z twarzą wykrzywioną furią. Obrócił Mere
dith, trzymając jej ramię w żelaznym uścisku. - Ty idziesz ze
mną.
Dwaj klubowi kelnerzy już nadchodzili, przecinając drogę
dojazdową. Ojciec szarpnął jej ramię, a Meredith odwróciła
się i jeszcze raz powiedziała do Matta:
- Proszę, odejdź, nie pozwól im urządzić sceny.
Ojciec pociągnął ją dwa kroki do przodu i musiała iść. Nie
chciała, żeby ją ciągnął. Nie miała wyjścia. Kiedy zobaczyła,
że obydwaj idący w stronę Matta kelnerzy zwolnili, a potem
zatrzymali się, poczuła niemal łzy ulgi. Odetchnęła. Najwyraź
niej Matt ruszył w stronę drogi. Jej ojciec widocznie myślał
tak samo, bo kiedy kelnerzy, niepewni, patrzyli na niego pyta
jąco, powiedział:
- Pozwólcie odejść draniowi, ale zawiadomcie bramę wjaz
dową i upewnijcie się, że tu nie wróci.
Już blisko drzwi wejściowych odwrócił się do Meredith.
'Raj
93
-
Ludzie w tym klubie plotkowali na temat twojej matki.
Prędzej piekło mnie pochłonie, niż pozwolę, żebyś ty też stała
się przedmiotem ich plotek. Zrozumiałaś? - Puścił jej ramię,
lak jakby jej skóra była skażona dotykiem Matta. Nie pod
niósł jednak głosu. Bancroftowie nigdy publicznie nie zała-
Iwiali rodzinnych problemów, bez względu na to, jak bardzo
byli prowokowani. - Wracaj do domu. Droga zajmie ci dwa
dzieścia minut. Zadzwonię do ciebie za dwadzieścia pięć mi
nut i lepiej żebyś tam była.
Odwrócił się na pięcie i z godnością wszedł do klubu. Pa
trzyła za nim upokorzona, po czym weszła do środka, żeby za
brać torebkę. W drodze na parking widziała trzy pary stojące
w cieniu drzew. Wszystkie się całowały.
Jadąc, miała w oczach łzy bezsilnego gniewu i samotną po
stać na drodze zobaczyła dopiero po jej minięciu. Uświadomi
ła sobie, że był to Matt. Szedł z marynarką smokingu przerzu
coną przez prawe ramię. Nacisnęła hamulec. Czuła się tak
winna za upokorzenie, jakiego doznał przez nią, że nie od ra
zu mogła mu spojrzeć w oczy.
Podszedł do jej samochodu i nachylił się lekko, patrząc na
nią przez otwarte okienko.
- Nic ci się nie stało?
- Nie. - Spojrzała na niego, próbując przybrać nonszalanc
ki ton. - Mój ojciec jest Bancroftem, a Bancroftowie nigdy nie
kłócą się w miejscach publicznych.
Zobaczył powstrzymywane łzy błyszczące w jej oczach. Się
gając przez okienko, dotknął stwardniałymi opuszkami pal
ców jej delikatnego policzka.
- I nie płaczą w obecności innych ludzi. Zgadza się?
- Zgadza się - przyznała, starając się przejąć od niego cho
ciaż część jego wspaniałej obojętności wobec jej ojca. - Ja...
ja jadę teraz do domu. Może podrzucić cię gdzieś po drodze?
Jego wzrok przesunął się z jej twarzy na pałce kurczowo za
ciśnięte na kierownicy.
- Tak, ale pod warunkiem, że pozwolisz mi poprowadzić to
cacko. - Zabrzmiało to tak, jakby zależało mu tylko na tym,
żeby poprowadzić jej samochód, ale po tym, co powiedział za
chwilę, stało się jasne, że martwił się o to, czy tak roztrzęsio
na dotrze bezpiecznie do domu. - Odwiozę cię do domu i we
zwę stamtąd taksówkę.
94
"Raj
- Proszę bardzo - powiedziała z ożywieniem, zdecydowana,
że zachowa resztki dumy. Wysiadła i obeszła samochód do
drzwiczek pasażera.
Matt nie miał problemu z manipulowaniem drążkiem skrzy
ni biegów i wkrótce samochód wyślizgnął się z alei klubowej
i wyskoczył na główną drogę. Światła innych samochodów mi
gały w ciemnościach, a wiatr wpadał przez otwarte okna. Je
chali w milczeniu. Gdzieś daleko z lewej strony kończyły się
jakieś inne pokazy sztucznych ogni. Wystrzeliły w wielkim fi
nale niezwykłą kaskadą czerwieni, bieli i niebieskości. Mere
dith obserwowała, jak błyszczące ogniki gasną wolno, opada
jąc w dół.
Z opóźnieniem przypomniała sobie o dobrych manierach
i powiedziała:
- Chciałabym cię przeprosić za to, co się stało dzisiaj wie
czorem... to znaczy, za mojego ojca.
Matt zerknął na nią z ukosa, rozbawiony.
- To on powinien przepraszać. Żeby mnie wyrzucić, przy
słał dwóch słabowitych kelnerów w średnim wieku. To uraziło
moją dumę. Mógł przynajmniej wysłać czterech takich... żeby
oszczędzić moje ego.
Meredith patrzyła na niego zdziwiona. Nie był ani odrobinę
zastraszony gwałtownością Philipa. Uśmiechnęła się, bo to by
ło cudowne uczucie być z kimś, kto tak reagował na jej ojca.
Patrząc na jego potężne barki, powiedziała:
- Powinien być mądrzejszy i przysłać sześciu, jeżeli na
prawdę chciał cię stamtąd usunąć.
- Dziękujemy ci i ja, i moje ego - rzekł z leniwym uśmie
chem i Meredith roześmiała się, chociaż jeszcze przed chwilą
przysięgłaby, że nie uśmiechnie się nigdy więcej.
- Masz wspaniały uśmiech - wyszeptał.
- Dziękuję - odparła zaskoczona, z zadowoleniem niepro
porcjonalnie dużym w stosunku do komplementu. W bladym
świetle tablicy rozdzielczej obserwowała jego profil. Patrząc
na jego targane wiatrem włosy, zastanawiała się, co w nim by
ło takiego, co sprawiało, że kilka wypowiedzianych przez nie
go zwykłych słów stawało się fizyczną pieszczotą. W jej umyśle
dźwięczały słowa Shelly Fillmore, zawierające chyba prawdzi
wą odpowiedź... „czysty, skondensowany sex appeal". Kilka
godzin wcześniej Matt nie wydawał jej się niezwykle przystoj
95
nym mężczyzną. Teraz tak było. Była przekonana, że kobiety
szaleją za nim. Bez wątpienia, one też przyczyniły się do tego,
że całował tak dobrze, jak tego doświadczyła. Miał sex appeal,
to pewne... i wielką wprawę w całowaniu.
- Skręć tutaj - powiedziała kwadrans później, kiedy zbli
żyli się do potężnej kutej, żelaznej bramy. Nachyliła się i na
cisnęła przycisk na tablicy rozdzielczej. Brama otworzyła
się.
Rozdział 9
To tutaj mieszkam - powiedziała Meredith, kiedy zatrzyma
li się na podjeździe przed frontowymi drzwiami.
Matt spojrzał na imponującą kamienną budowlę z ołowia
nymi obramowaniami wokół okien. Meredith otwierała drzwi.
- To wygląda jak muzeum.
- Dobrze, że nie użyłeś słowa mauzoleum - uśmiechnęła się
do niego przez ramię.
- Nie, ale tak właśnie pomyślałem.
Meredith, ciągle uśmiechając się na wspomnienie jego
słów, wprowadziła go do mrocznej biblioteki na tyłach domu.
Zapaliła lampę. Serce jej zamarło, kiedy zobaczyła, że Matt
kieruje się prosto do stojącego na biurku telefonu. Chciała,
żeby został, chciała z nim rozmawiać. Chciała zrobić cokol
wiek, żeby uniknąć rozpaczy, która na pewno owładnęłaby nią,
jak tylko zostałaby sama.
- Nie musisz od razu wychodzić. Mój ojciec będzie grał
w karty w klubie do drugiej w nocy.
Odwrócił się, słysząc desperację w jej głosie.
- Nie boję się twojego ojca, Meredith. Myślę tylko o tobie,
ty musisz z nim mieszkać. Jeśli wróci i zastanie mnie tutaj...
- Nie wróci - przyrzekła. - Mój ojciec nie pozwoliłby nawet
śmierci przeszkodzić sobie w grze. Gra w karty to jego obse
sja.
- Ma też nielichą obsesję na twoim punkcie - powiedział
bezbarwnie Matt.
Wstrzymała oddech, zanim po chwili zastanowienia odłożył
słuchawkę. Zanosiło się na to, że przez całe miesiące nie bę-
<Raj
97
dzie miała tak przyjemnego wieczoru jak ten. Zamierzała
przedłużyć go, jak tylko się da.
- Napiłbyś się brandy? Obawiam się, że nie mogę cię po
częstować niczym innym, bo służba już śpi.
- Może być brandy.
Podeszła do barku i wyjęła karafkę. Za jej plecami rozległ
się głos Matta:
- Czy służący zamykają lodówkę na noc na klucz?
Zastygła z karafką w dłoni.
- Coś w tym rodzaju - powiedziała wymijająco.
Jak tylko podeszła do kanapy ze szklaneczką dla niego, zo
rientowała się, że nie udało jej się go wyprowadzić w pole. Zo-
baczyła rozbawienie w jego oczach.
- Nie umiesz gotować, księżniczko, prawda?
- Na pewno bym potrafiła - zażartowała - gdyby tylko ktoś
pokazał mi drogę do kuchni, a potem palcem wskazał kuchen
kę i lodówkę.
Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. Nachylił się i posta
wił swoją szklankę na stoliku. Wiedziała dokładnie, co zamie
rza zrobić, jeszcze zanim chwycił jej nadgarstki i zdecydowa
nie pociągnął ją ku sobie.
- Wiem, że umiesz gotować - powiedział, podnosząc jej
podbródek.
- Skąd ta pewność?
- Stąd - wyszeptał - że mniej niż godzinę temu doprowa
dziłaś mnie do wrzenia.
Jego usta były o milimetry od jej warg. W tej chwili za-
brzmiał ostry dzwonek telefonu. Odskoczyła od niego gwał
townie. Kiedy podniosła słuchawkę, głos jej ojca zadziałał jak
powiew arktycznego powietrza.
- Cieszę się, że byłaś na tyle rozumna, żeby zrobić tak,
Jak ci kazałem. Chcę, żebyś wiedziała - dodał - że już mia
łem zamiar pozwolić ci iść do Northwestern. Teraz jednak
możesz o tym zapomnieć. Twoje dzisiejsze zachowanie to do
wód, że nie można ci ufać. - Nie mówiąc nic więcej, rozłączył
się.
Meredith drżącymi dłońmi odłożyła słuchawkę. Jej ramio
na, kolana, a potem całe ciało zaczęło drżeć z bezsilności
gniewu. Szukając oparcia, położyła dłonie na blacie biurka.
Matt podszedł do niej. Położył dłonie na jej ramionach.
98
-
Meredith - powiedział głosem pełnym zatroskania. - Kto
dzwonił? Czy coś się stało?
- To był mój ojciec. Upewniał się, że jestem w domu, jak
rozkazał - wyjaśniła drżącym głosem.
Po chwili ciszy zapytał:
- Co zrobiłaś, że on ci aż tak nie ufa?
Delikatna nutka oskarżenia brzmiąca w głosie Matta ubo-
dła ją i pozbawiła resztek samokontroli.
- Co ja zrobiłam? - powtórzyła. W jej głosie brzmiała hi
steria. - Co ja zrobiłam?
- Musiałaś dać mu jakiś powód, żeby pilnował cię w ten
sposób.
Aż gotowała się wewnętrznie z oburzenia. W oczach błysz
czały jej łzy. Zaczynał się w niej formować pewien plan. Od
wróciła się do niego i dłonie położyła na jego mocnej piersi.
- Moja matka była nietypowa. Nie umiała trzymać rąk z da
la od innych mężczyzn. Ojciec mnie pilnuje, bo wie, że jestem
taka jak ona.
Zmarszczył brwi, kiedy oplotła rękami jego szyję.
- Co u diabła robisz?
- Dobrze wiesz, co robię - szepnęła. Przycisnęła się do nie
go całą sobą, zanim zdążył odpowiedzieć, i pocałowała go na
miętnie.
Pragnął jej. Wyczuła to w chwili, kiedy ją objął, przyciąga
jąc mocno do swojego naprężonego ciała. Chciał jej. Jego usta
zagarnęły jej wargi w nienasyconym pocałunku, a ona starała
się zrobić wszystko, żeby nie przestał. Zresztą ona też nie mo
głaby już przestać. Niezręcznymi palcami rozpinała pospiesz
nie jego koszulę, obnażając opalone mięśnie pokryte spręży
nującymi, czarnymi włosami. Zamknęła mocno oczy; usiłowała
odpiąć zamek swojej sukienki. Chciała tego, zasłużyła na to,
mówiła sobie szaleńczo.
- Meredith?
Podniosła głowę na dźwięk jego spokojnego głosu, ale nie
zdobyła się na odwagę, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Jestem zaszczycony jak diabli, ale nigdy nie zdarzyło mi
się spotkać kobiety, która zaczęłaby zdzierać z siebie ubranie
z tak wielką pasją tylko po jednym pocałunku.
Meredith, na samym już wstępie poczuła się pokonana.
Oparła czoło o jego pierś. Jego dłoń zsunęła się na jej kark,
"Raj
99
pieszcząc go. Objął jej talię drugą ręką i przysunął ją bliżej.
Potem przesunął pałce w dół po jej plecach aż do suwaka su
kienki. Staniczek bardzo kosztownej, szyfonowej sukni opadł
w dół.
Przełykając głośno, zaczęła podnosić ręce, żeby się zakryć,
ale powstrzymała się.
- Nie jestem... nie jestem zbyt dobra w tym - powiedziała,
podnosząc ku niemu oczy.
Opuścił powieki. Przeniósł wzrok na jej piersi.
- Nie jesteś? - szepnął namiętnie, pochylając głowę.
Meredith chciała się zapomnieć i udało jej się to przy na
stępnym pocałunku. Jej palce odnajdywały napięte mięśnie
na jego plecach. Całowała go ze ślepą potrzebą, a kiedy jego
uchylone usta zaczęły mocniej napierać na jej wargi, poddała
się inwazji jego języka. Odwzajemniła ją tak, że stracił od
dech; uchwycił ją mocniej. Wtedy nagle poczuła, że nie panu
je nad sobą; nie liczyło się dla niej nic poza doznawanymi
emocjami. Jego usta wpiły się w nią z niepohamowanym pożą
daniem, jej ubranie zsunęło się, owionął ją prąd chłodnego
powietrza. Uwolnione włosy opadły na jej ramiona. Pokój za
wirował. Znalazła się na kanapie, tuż obok pożądającego jej,
nagiego męskiego ciała. Wirowanie ustało. Meredith wypłynę
ła odrobinę z ciemnego, słodkiego świata jego ust i rozniecają
cych jej namiętność pieszczot jego dłoni. Rozchyliła powieki
i zobaczyła, że oparł się na łokciu i studiował jej twarz oświe-
tloną delikatnym blaskiem stojącej na biurku lampy.
- Co robisz? - zapytała; cienki, cichy głos nie brzmiał zu
pełnie jak jej własny.
- Patrzę na ciebie - mówiąc to, przesunął wzrok w dół na
jej piersi, talię, potem na uda i nogi. Zawstydzona przerwała
tę lustrację, dotykając wargami jego piersi. Jego mięśnie za
drżały, kiedy muskała ustami jego skórę. Zanurzył ręce powo
li w jej włosach na karku, unosząc je ku górze. Tym razem,
kiedy spojrzała na niego, to on pochylił głowę. Całował ją pra
wie brutalnie. Rozchylił językiem jej wargi i wślizgnął się do
jej ust w gwałtownym, przepojonym erotyzmem pocałunku,
który rozpalał całe ciało. Nachylił się nad nią. Całował ją, aż
usłyszała, że to z jego ust wydobywa się stłumiony jęk. Wtedy
przesunął usta na jej piersi. Pieścił je aż do bólu, podczas gdy
jego palce krążyły po jej ciele. Jej plecy wygięły się w łuk pod
100
Raj
dotykiem jego dłoni. Przesunął się. Poczuła na sobie ciężar je
go ciała. Jego biodra napierały. Jego usta raz brutalne, raz de
likatne pieściły zakola jej karku, policzki. W końcu wrócił do
jej warg, uchylił je; jego nogi znalazły miejsce między jej uda
mi, rozchylił je. Jego język przez cały czas splatał się z jej ję
zykiem, uciekał, po to żeby po chwili zagłębić się znowu. I wte
dy Matt znieruchomiał.
Ujął jej twarz w dłonie i rozkazał ochryple:
- Spójrz na mnie.
Jakimś cudem udało jej się wyrwać ze zmysłowego oszoło
mienia; zmusiła się, żeby rozchylić powieki. Spojrzała w jego
rozpalone, szare oczy. W tej chwili zagłębił się w nią z siłą, któ
ra wyrwała z jej gardła cichy krzyk i spowodowała, że jej cia
ło wygięło się gwałtownie. Ten ułamek sekundy wystarczył,
żeby się zorientował, że właśnie straciła dziewictwo. Jego re
akcja była jeszcze bardziej wyrazista niż jej. Zamarł. Powieki
miał zaciśnięte, barki i ramiona napięte; pozostawał ciągle
w niej. Nie poruszał się.
- Dlaczego? - bezbarwnym szeptem zażądał wyjaśnienia.
Myślała, że wychwyciła w tym nutkę oskarżenia, nie zrozumia
ła jego pytania, zadrżała z obawy.
- Dlatego, że nie robiłam tego nigdy dotąd.
Ta odpowiedź spowodowała, że otworzył oczy. Zobaczyła
w nich nie rozczarowanie czy oskarżenie, ale czułość i żal.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, mogłem to zrobić o wiele
delikatniej.
Dotykając palcami jego policzka, powiedziała miękko, z za
pewniającym uśmiechem:
- Zrobiłeś to delikatnie. I wspaniale.
To było dopełnieniem, którego oczekiwał. Jęknął. Przyci
snął usta do jej ust i z niewypowiedzianą delikatnością zaczął
poruszać się wewnątrz niej. Wysuwał się z niej prawie zupeł
nie, po czym powoli znowu zagłębiał się w nią. Stopniowo
zwiększał tempo swoich płynnych ruchów, dając z siebie
wszystko, dając i dając, aż doprowadził poddaną jego rytmowi
Meredith do szaleństwa. Jej paznokcie wbijały się w jego ple
cy i biodra, przyciskając go do niej. Rozgorzała w niej pasja
narastała coraz bardziej i bardziej, aż w końcu eksplodowała
w szarpiącym jej duszę wybuchu niezwykłej ekstazy. Matt za
garnął ją w ramiona, wplótł palce w jej włosy. Całował ją
"Raj
101
z
pełną pasji gwałtownością. Zagłębił się w niej raz jeszcze.
Głęboki, nieskrywany głód jego pocałunków i nagła, gwałtow
na fala płynu przedzierająca się z jego do jej ciała spowodowa
ła, że Meredith chwyciła go mocniej i jęknęła w uczuciu nie
zwykłej rozkoszy.
Serce biło jej szaleńczo. Leżeli przytuleni. Twarz wcisnęła
w jego pierś. Jego ramiona oplatały ją mocno.
- Czy masz pojęcie - szepnął drżącym, szorstkim głosem,
muskając ustami jej policzek - jaka jesteś podniecająca i jak
wspaniale reagujesz na każdy mój gest?
Nie odpowiadała. Znaczenie tego, co zrobiła, zaczęło docie
rać do niej, a nie chciała pozwolić, żeby to już się stało. Nie te
raz. Jeszcze nie teraz. Nie chciała, żeby cokolwiek zakłócało
len moment. Zamknęła oczy i słuchała tych wspaniałych słów,
które ciągle mówił do niej. Dotykał dłonią jej policzka i deli
katnie pocierał kciukiem jej skórę.
Nagle zapytał o coś, co wymagało odpowiedzi i magia chwi
li prysnęła.
- Dlaczego? - zapytał cicho. - Dlaczego zrobiłaś to dzisiaj,
ze mną?
Spięła się, słysząc to trudne pytanie. Westchnęła i wysunę
ła się z jego ramion. Owinęła się kocem leżącym na brzegu ka
napy. Wiedziała o fizycznej intymności, jaką przynosi seks, ale
nikt jej nie ostrzegł przed tym dziwnym, krępującym uczu
ciem następującym potem. Czuła się emocjonalnie naga, wy
eksponowana, bez możliwości obrony. Czuła się niezręcznie.
- Ubierzmy się lepiej - powiedziała nerwowo. - Wtedy od
powiem ci na każde pytanie. Zaraz wracam.
W swoim pokoju Meredith włożyła niebiesko-biały szlafrok,
zawiązała pasek i ciągle boso, zeszła na dół. Mijając zegar
w hallu zerknęła na niego. Ojciec powinien być w domu za go
dzinę.
Matt rozmawiał przez telefon. Był ubrany, z wyjątkiem kra
wata, który wcisnął do kieszeni marynarki.
- Jaki tu jest adres? - zapytał. Podała mu go, a on przedyk-
tował go w słuchawkę. - Taksówka będzie za pół godziny - po
wiedział. Podszedł do stolika stojącego przy kanapie. Podniósł
swoją szklankę z brandy.
- Mogę cię jeszcze czymś poczęstować? - zapytała Mere
dith, bo wydało jej się, że dobra gospodyni powinna powie-
102
"Raj
dzieć właśnie coś takiego do swojego gościa, kiedy wizyta zbli
żała się ku końcowi. Albo może, zastanawiała się histerycznie,
było to pytanie, jakie zwykły zadawać kelnerki?
- Chciałbym, żebyś odpowiedziała na moje pytanie - po
wtórzył. - Co spowodowało, że zrobiłaś to dzisiaj wieczorem?
Wydawało jej się, że słyszy napięcie w jego głosie, ale twarz
miał zupełnie pozbawioną wyrazu. Westchnęła i odwróciła
wzrok. Nieświadomie wodziła palcami po blacie biurka.
-Przez całe lata ojciec traktował mnie jak... jak nimfo
mankę, a ja nie zrobiłam nic, żeby na to zasłużyć. Kiedy dzisiaj
wieczorem powiedziałeś, że musi być jakiś powód, dla którego
on mnie tak „strzeże", coś się we mnie przełamało. Zdecydo
wałam, że jeśli mam być traktowana jak latawica, to równie
dobrze mogę w praktyce poznać, jak to jest być z mężczyzną.
Jednocześnie zakiełkowała we mnie szalona myśl, żeby uka
rać ciebie... i jego też. Chciałam, żebyś się przekonał, że nie
miałeś racji.
Po kilku minutach złowieszczej ciszy Matt powiedział:
- Mogłaś mnie o tym przekonać, mówiąc po prostu, że twój
ojciec jest tyranem i podejrzliwym draniem. Uwierzyłbym ci.
W głębi serca wiedziała, że to była prawda. Spojrzała na
niego niepewnie. Zastanawiała się, czy gniew był jedynym po
wodem zainicjowania przez nią tego, co się właśnie stało. Mo
że po prostu użyła swojego gniewu jako wybiegu, żeby do
świadczyć intymnie, czym jest ten seksualny magnetyzm,
który emanował z niego przez cały wieczór. Wykorzystanie. To
było właściwe słowo. Czuła się w dziwny sposób winna. Wyko
rzystała człowieka, którego szalenie polubiła, po to, żeby ode
grać się na ojcu. Zapadła przedłużająca się cisza. Wydawało
się, że Matt ocenia to, co powiedziała, i to, czego nie powie
działa. Starał się zgadnąć, o czym myślała. Konkluzje, do ja
kich doszedł, nie zadowalały go najwidoczniej, bo nagle wstał,
odstawił szklankę i spojrzał na zegarek.
- Przejdę się do końca alei.
- Odprowadzę cię do drzwi.
Były to uprzejme zdania wymienione między dwójką ob
cych ludzi, którzy mniej niż godzinę temu byli ze sobą w naj
bardziej intymny z możliwych sposobów. Kiedy wstawała zza
biurka, uderzył ją bezsens tej sytuacji. W tym samym momen
cie jej bose stopy przykuły jego uwagę. Przeniósł wzrok zaraz
"Raj
103
na jej twarz, a potem na opadające do ramion włosy. Mere
dith, bosonoga, z rozpuszczonymi włosami i w długim szlafro
ku nie wyglądała wcałe tak jak wcześniej w wydekoltowanej
sukni wieczorowej i z upiętymi w kok włosami. Odgadła pyta
nie, zanim je jeszcze zadał.
- Ile masz lat?
- Niezupełnie tyle... ile myślisz, że mam.
-Ile?
- Osiemnaście,
Oczekiwała, że w jakiś sposób na to zareaguje, ale tylko
rzucił jej długie, twarde spojrzenie. Potem zrobił coś jej zda
niem bezsensownego. Odwrócił się, podszedł do biurka i napi
sał coś na skrawku papieru.
- To jest numer mojego telefonu w Edmunton - powiedział,
podając go jej. - Jestem tam osiągalny przez następnych sześć
tygodni. Potem Sommers będzie wiedział, gdzie mnie szukać.
Po jego wyjściu poszła na górę. Marszcząc brwi, patrzyła
na trzymany w dłoni skrawek papieru. Jeśli w ten sposób Matt
dawał jej do zrozumienia, że chciałby, żeby zadzwoniła do nie-
go kiedyś, to zachował się arogancko, niegrzecznie i w sposób
przykry dla niej. Było to też trochę upokarzające.
Przez cały następny tydzień, za każdym razem, kiedy dzwo
nił telefon, podskakiwała, bojąc się, że to może być Matt. Na
samo wspomnienie rzeczy, które razem robili, twarz paliła ją
ze wstydu. Chciała zapomnieć i to, i jego samego.
W następnym tygodniu już wcale nie chciała o tym zapo
mnieć. Kiedy poczucie winy rozwiało się i przestała się bać,
że wszystko się wyda, złapała się na tym, że myśli o nim ciągle,
przeżywa na nowo te same chwile i momenty, które jeszcze
niedawno chciała zapomnieć. Wieczorami, leżąc w łóżku z twa
rzą wciśniętą w poduszkę, czuła jego usta na swoim policzku,
na karku. Przywoływała w pamięci każde przepojone seksem
czułe słówko, które jej szeptał. Na samo wspomnienie czuła
dreszcze emocji. Myślała też o innych rzeczach. O tym, jak
przyjemnie było jej z nim, kiedy rozmawiali w czasie spaceru
w Glenmoor, o tym, jak śmiał się z rzeczy, które mówiła. Zasta
nawiała się, czy myślał o niej, i jeśli myślał, to dlaczego nie
zadzwonił...
Kiedy i w kolejnym tygodniu nie odezwał się, stwierdziła,
że najwyraźniej łatwo było mu ją zapomnieć. Widocznie wca-
104
"Raj
le nie uważał jej za „podniecającą" i „wrażliwą". Rozpamięty
wała wielokrotnie wszystko, co powiedziała do Matta tuż
przed jego wyjściem. Zastanawiała się, czy coś, co wtedy po
wiedziała, mogło być przyczyną jego milczenia. Brała pod uwa
gę ewentualność, że uraziła go, kiedy wyznała mu prawdę
o tym, dlaczego się z nim przespała. Trudno było jednak w to
uwierzyć. Matt Farrell nie wątpił ani trochę w swoją atrakcyj
ność seksualną. Już kiedy tańczyli ze sobą w pierwszych minu
tach ich znajomości, przedmiotem jego przekomarzania się
z nią był seks. Bardziej prawdopodobne było to, że nie zadzwo
nił, bo uznał, że była za młoda, żeby zaprzątać sobie nią głowę.
Pod koniec następnego tygodnia Meredith nie chciała już,
żeby się odezwał. Okres miała opóźniony o dwa tygodnie i dzię
kowałaby Bogu, gdyby w ogóle nie poznała Matthew Farrella.
Mijał dzień za dniem, a ona nie mogła już myśleć o niczym in
nym jak tylko o przerażającej ewentualności, że jest w ciąży.
Lisa była w Europie i Meredith nie miała nawet komu się zwie
rzyć. Czas jej się dłużył. Czekała, modliła się i obiecywała so
bie żarliwie, że jeśli okaże się, że nie jest w ciąży, to z następ
nymi kontaktami seksualnymi poczeka, aż będzie mężatką.
Niestety, albo Pan Bóg nie słuchał jej modlitw, albo był nie
czuły na przekupstwo. Jej ojciec był jedynym, który zauważył
i kogo obchodziło to, że zamknęła się w sobie i bardzo coś prze
żywała.
- Co się stało, Meredith? - pytał wielokrotnie.
Jeszcze niedawno największym problemem w jej życiu by
ło to, że nie może studiować na wymarzonej uczelni. Teraz ten
problem wydawał się jej niewyobrażalnie mały.
- Nic się nie stało - odpowiadała. Zbyt się bała, żeby kłócić
się z nim o całe zajście z Mattem w Glenmoor. Potem była zbyt
zajęta swoimi sprawami, żeby angażować się w jakiekolwiek
nowe utarczki z ojcem.
W sześć tygodni potem, jak spotkała Matta, druga mie
siączka nie pojawiła się w przepisowym terminie. Teraz jej
obawy przekształciły się w paniczny strach. Próbowała się
uspokoić tym, że nie miała porannych mdłości i czuła się nor
malnie. Zamówiła wizytę u ginekologa i przeprowadzenie pró
by ciążowej.
W pięć minut po tym, jak odwiesiła słuchawkę po umówie
niu śię z lekarzem, do pokoju zapukał jej ojciec. Podszedł do
"Raj
105
niej i wręczył jej dużą kopertę. Adres zwrotny brzmiał: Uni
wersytet Northwestern.
- Wygrałaś - powiedział zwięźle. - Nie zniosę już dłużej te
go twojego nastroju. Studiuj tam, jeżeli to dla ciebie takie
cholernie ważne. Oczekuję jednak, że weekendy będziesz spę
dzać w domu, i to nie podlega absolutnie negocjacjom!
Otworzyła kopertę. Było w niej zawiadomienie, że została
oficjalnie zapisana na jesienny semestr. Zdobyła się tylko na
blady uśmiech.
Meredith nie poszła do swojego lekarza. On był kolegą jej
ojca. Zamiast tego udała się do obskurnie wyglądającej Klini
ki Planowania Rodziny w południowej części Chicago, gdzie
nikt na pewno nie mógł jej rozpoznać. Nie robiący dobrego
wrażenia doktor potwierdził jej najgorsze obawy. Była w ciąży.
Wysłuchała lekarza z dziwnym, nienaturalnym spokojem,
nie już kiedy dotarła do domu, odrętwienie przekształciło się
w bezrozumną, mocno trzymającą ją w szponach panikę. Nie
mogła zdecydować się na usunięcie ciąży, nie sądziła, żeby mo
gła się zdobyć na oddanie dziecka do adopcji. Nie mogła też
zdobyć się na stanięcie przed ojcem z nowiną, że właśnie była
o krok od zostania niezamężną matką i o krok od wykreowania
najnowszego skandalu w rodzinie Bancroftów. Było jeszcze tyl
ko jedno inne wyjście i na nie Meredith się zdecydowała. Za
dzwoniła pod numer, który dał jej Matt. Nikt nie odbierał tam
telefonu. Wtedy zadzwoniła do Jonathana Sommersa. Skłama
ła, że znalazła coś, co należy do Matta, i że musi mu to odesłać.
Jonathan podał jej jego adres i powiedział, że Matt jeszcze
nie wyjechał do Wenezueli. Jej ojca nie było w domu; wyje
chał na kilka dni z miasta. Spakowała małą walizeczkę, zosta
wiła mu wiadomość, że pojechała odwiedzić przyjaciół, wsia
dła do samochodu i pojechała do Indiany.
W stanie przygnębienia, w jaki zapadła, Edmunton wydało
jej się bezbarwnym miasteczkiem, pełnym dymiących komi
nów fabryk i hut. Adres Matta wskazywał na daleko położo
ne, już właściwie rolnicze tereny, dla niej tak samo bezbarw
ne jak te przemysłowe. Po pół godzinie krążenia po wiejskich
drogach Meredith zrezygnowała z odnalezienia adresu, który
miała zapisany. Zatrzymała się w kiepsko wyglądającej stacji
benzynowej, żeby zapytać o drogę.
106
"Raj
Ze stacji wyszedł gruby mechanik w średnim wieku. Ob
rzucił spojrzeniem porsche Meredith, potem ją samą w taki
sposób, że skóra jej ścierpła. Pokazała mu adres, który próbo
wała znaleźć. Zamiast wytłumaczyć jej, jak tam dojechać, od
wrócił się i krzyknął:
- Hej, Matt, czy to nie twoja ulica?
Meredith zaskoczona obserwowała, jak w części serwisowej
stacji mężczyzna, którego głowa tkwiła pod maską starej cię
żarówki, prostuje się i odwraca w ich kierunku. To był Matt;
ręce miał umazane w smarze, ubrany był w stare, wyblakłe
dżinsy i wyglądał dokładnie jak mechanik z jakiegoś zapo
mnianego przez Boga, małego miasteczka. Była tak zaskoczo
na jego wyglądem i tak wystraszona ciążą, że nie potrafiła
ukryć swojej reakcji. Zauważył to. Pełen zdziwienia powitalny
uśmiech zamarł na jego twarzy, kiedy podchodził do jej samo
chodu. Klasyczne rysy stwardniały. Kiedy odezwał się, jego
głos był pozbawiony emocji.
- Meredith - powiedział, kłaniając się jej lekko. - Co cię
tu sprowadza?
Zamiast patrzeć na nią, skoncentrował się na wycieraniu
dłoni ze smaru w ścierkę, którą wyciągnął z tylnej kieszeni
spodni. Miała paraliżujące ją wrażenie, że on właśnie zorien
tował się, dlaczego tu się zjawiła, i to spowodowało ten nagły
chłód w jego zachowaniu. W tej chwili życzyła sobie żarliwie,
że lepiej by było, żeby nie żyła i nigdy tu nie przyjechała. Wy
dawało się jasne, że on nie będzie chciał pomóc, a wymuszać
na nim niczego nie chciała.
- Nic szczególnego - skłamała, uśmiechając się bezbarw
nie; dłoń kładła już na dźwigni biegów. - Po prostu miałam
ochotę na przejażdżkę i okazało się, że jestem w tej okolicy.
Teraz jednak lepiej już pojadę i...
Przestał wpatrywać się w ścierkę i spojrzał na nią. W mo
mencie, kiedy poczuła na sobie parę przenikliwych, szarych
oczu, głos jej zamarł. Jego wzrok wydał jej się zimny, badaw
czy, tak jakby znał już prawdę. Pochylił się i otworzył drzwicz
ki jej samochodu.
- Ja poprowadzę - rzucił.
W stanie niesamowitego napięcia, w jakim była, usłuchała
go. Wysiadła z samochodu i obeszła go dookoła. Matt odwrócił
się przez ramię do grubego mężczyzny, który stał obok, obser-
(
Raj
107
wując z fascynacją i kompletnym brakiem dobrego wychowa
nia rozwój sytuacji.
- Wrócę za godzinę.
- Do diabła, Matt, jest już wpół do czwartej - powiedział
tamten, pokazując w uśmiechu braki w uzębieniu. - Skończ
już na dzisiaj. Taka panienka zasługuje na więcej niż tylko go
dzinę z tobą.
Meredith była kompletnie upokorzona, a na dodatek Matt
wyglądał na rozwścieczonego. Uruchomił porsche i wystarto
wał w polną drogę, wyrzucając spod kół żwir.
- Czy mógłbyś trochę zwolnić? - zapytała z drżeniem w gło-
Nie. Była zaskoczona i odetchnęła z ułgą, kiedy natychmiast
zdjął nogę z gazu. Czując, że powinna nawiązać rozmowę, po
wiedziała jedyne, co przyszło jej w tej chwili do głowy: - My
ślałam, że pracujesz w hucie.
- Pracuję tam pięć dni w tygodniu. W pozostałe dwa dora
biam tu jako mechanik.
- Och - powiedziała niezręcznie.
W parę minut później wjechali w małą polankę otoczoną
kilkoma drzewami. Na jej środku stał stary, wysłużony stół
piknikowy. W trawie, obok rozpadającego się kamiennego
grilla, leżał drewniany znak z zatartym już częściowo napisem:
„Tereny piknikowe dla zmotoryzowanych, Klub Lwów z Ed-
munton". Wyłączył silnik, a w zapadłej ciszy Meredith słysza
ła krew pulsującą gwałtownie w jej uszach. Patrzyła prosto
przed siebie, próbując stawić czoło rzeczywistości. Siedzący
obok niej nieprzenikniony, obcy mężczyzna był tym samym
człowiekiem, z którym śmiała się i kochała przed sześcioma
tygodniami. Problem, który ją tu sprowadził, przytłaczał ją.
lirak zdecydowania potęgował jej zdenerwowanie. Oczy paliły
ją od powstrzymywanych łez. Poruszył się, a ona aż podskoczy
ła. Gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę, ale on tylko
wysiadł z samochodu. Obszedł go i podszedł do jej drzwiczek.
Otworzył je i Meredith wysiadła. Rozglądając się dookoła
z udawanym zainteresowaniem, powiedziała:
- Ładnie tu. - Jej głos brzmiał dla jej własnych uszu głucho
i nieswojo. - Powinnam już jednak wracać.
Nie mówiąc nic, oparł się o stół piknikowy. Spojrzał na nią
wyczekująco, marszcząc brwi. Sądziła, że spodziewał się do
datkowych wyjaśnień tłumaczących jej wizytę. Walczyła, żeby
108
f
Raj
zapanować nad sobą, ale jego przedłużające się milczenie i ba
dawczy wzrok utrudniały jej zadanie. Myśli, które przez cały
dzień rozlegały się alarmująco w jej głowie, rozpoczęły znowu
swój przerażający, monotonny rytm: była w ciąży i miała zo
stać niezamężną matką, a jej ojciec będzie szalał z wściekłości
i bólu. Była w ciąży. Była w ciąży. Była w ciąży z człowiekiem
współodpowiedzialnym za jej rozpacz. Siedział tam, patrząc
na nią z obojętnym zainteresowaniem naukowca, obserwują
cego wijącą się pod mikroskopem muchę. Nagle Meredith wy-
buchnęła zupełnie irracjonalną furią.
- Jesteś zły z jakiegoś konkretnego powodu czy z przekory
nie chcesz się odezwać?
- Właściwie - odpowiedział bezbarwnie - czekam, żebyś to
ty zaczęła.
- Och! - Wybuch jej gniewu przeszedł nagle w cierpienie
i niepewność. Patrzyła badawczo w jego pewną siebie, spokoj
ną twarz. Zmieniając decyzję sprzed kilku minut, postanowi
ła, że zapyta go o radę. Po prostu poradzi się go i to wszystko.
Musiała przecież z kimś o tym porozmawiać! Skrzyżowała ręce
na piersi, chroniąc się jakby przed reakcją Matta. Odchyliła
głowę do tyłu, przełykając z trudem ślinę. Udawała, że podzi
wia baldachim z liści nad ich głowami. - Prawdę mówiąc, mia
łam konkretny powód, żeby tu przyjechać.
- Tak sądziłem.
Spojrzała na niego, próbując zgadnąć, czy domyślał się cze
goś więcej, ale twarz miał nieprzeniknioną. Przeniosła wzrok
z powrotem na liście. Ich obraz rozmył się, kiedy gorące łzy
stanęły jej w oczach.
- Jestem tu dlatego, że... - Nie mogła zmusić się do wypo
wiedzenia tych okropnych, zawstydzających słów.
- Dlatego, że jesteś w ciąży - dokończył za nią beznamięt
nie.
- Jak udało ci się tego domyślić? - zaśmiała się cierpko.
- Tylko dwie rzeczy mogły cię tu sprowadzić. To była wła
śnie jedna z nich.
Z przygnębieniem zapytała:
- A ta druga rzecz?
- Moje wspaniałe umiejętności taneczne?
On żartował. Ta zaskakująca odpowiedź spowodowała, że
Meredith nie wytrzymała. Łzy popłynęły gwałtownie; zakryła
"Raj
109
Twarz dłońmi, drżała cała, szarpana łkaniem. Poczuła, że Matt
kładzie ręce na jej ramionach. Pozwoliła, żeby przyciągnął ją
między swoje uda, i znalazła się w jego objęciach.
- Jak możesz ż-żartować w takiej chwili? - łkała w jego
pierś, ale była jednocześnie zadowolona z cichego komfortu,
jaki oferował jej ten uścisk. Wcisnął w jej dłoń chusteczkę.
Meredith wzruszyła ramionami, starając się opanować. - Nie
krępuj się, powiedz to - powiedziała, wycierając oczy. - Byłam
głupia, że pozwoliłam, żeby to się stało.
- Jeśli o to chodzi, nie będę się specjalnie sprzeciwiał.
- Dziękuję - powiedziała z sarkazmem - teraz na pewno po
czułam się lepiej. - W tej chwili dotarło do niej, że zareagował
nu to wszystko z zadziwiającym, godnym podziwu spokojem,
a jej zachowanie tylko pogarszało sytuację.
- Czy jesteś absolutnie pewna, że jesteś w ciąży?
Skinęła głową.
- Byłam dzisiaj rano w klinice. Powiedzieli, że to szósty ty
dzień. Jestem też pewna, że to twoje dziecko, jeśli się nad tym
zastanawiasz, ale jesteś zbyt dobrze wychowany, żeby zapytać
wprost.
- Aż tak dobrze wychowany nie jestem - powiedział gorzko.
Spojrzała na niego z urazą, mokrymi od łez turkusowymi
oczami. To, co powiedział, uznała za wyzwanie, ale on zaprze
czył ruchem głowy, uciszając jej wybuch.
- To nie kurtuazja powstrzymała mnie od zadania takiego
pytania, ale znajomość podstaw biologii. Nie mam wątpliwo
ści, że to moje dziecko.
Oczekiwała, że będzie rzucał oskarżenia, że będzie zszoko
wany, rozgoryczony; jego spokojna reakcja, pozbawione emo
cji, logiczne podejście do sprawy działało na nią niesamowicie
uspokajająco i było całkowicie zaskakujące. Otarła łzy. Wpa
trywała się w guzik jego niebieskiej koszuli i usłyszała pyta
nie, które torturowało ją przez ostatnie godziny:
- Co chcesz zrobić?
- Najchętniej zabiłabym się - powiedziała z konsternacją.
- A kolejna ewentualność?
Uniosła gwałtownie głowę, bo wydało jej się, że w jego glo
ie słyszy powstrzymywany śmiech. Zakłopotana, zmarszczyła
brwi. Spojrzała na niego. Uderzyła ją emanująca z jego twarzy
siła. Była zaskoczona zrozumieniem, jakie zobaczyła w jego
110
'Raj
spojrzeniu. Odchyliła się nieco do tyłu. Musiała pomyśleć.
Rozczarowana, poczuła, że Matt natychmiast uwolnił ją z ob
jęć. Jego spokojna akceptacja faktów udzieliła się jej jednak.
Myślała o wiele bardziej racjonalnie niż do tej pory.
- Wszystkie ewentualności są przerażające. Lekarz w kli
nice uważa, że aborcja to logiczne wyjście... - Zawiesiła głos
w oczekiwaniu, że zacznie nalegać, żeby właśnie to zrobiła. By
łaby o krok od uznania, że ta myśl jest mu obojętna albo że się
wręcz z nią zgadza, gdyby nie wychwyciła mocnego skurczu
jego szczęk. Mimo to jednak nie była całkowicie pewna jego
reakcji. Odwróciła głowę, jej głos się załamał. - Ale... ale nie
sądzę, żebym mogła zdecydować się na coś takiego. Nawet
gdybym to zrobiła, nie wiem, czy mogłabym potem żyć ze świa
domością tego. - Wzięła głęboki oddech, próbując opanować
drżenie głosu. - Mogłabym urodzić dziecko i oddać je do adop
cji, ale to nie byłoby rozwiązaniem problemu. Nie dla mnie.
W dalszym ciągu musiałabym powiedzieć ojcu, ze jestem nie
zamężną matką, a to złamałoby mu serce. Nigdy by mi tego
nie przebaczył. Wiem, że tak by było! I... i zaczęłam sobie wy
obrażać, jak kiedyś moje dziecko czułoby się, zastanawiając
się, dlaczego je oddałam. Wiem, że przez resztę życia zastana
wiałabym się na widok każdego dziecka, czy to nie jest to mo
je, czy ono myśli o mnie, może mnie szuka. - Otarła kolejną
łzę. - Nie mogłabym żyć z takimi wątpliwościami i z poczuciem
winy. - Zerknęła w jego nieprzeniknioną twarz. - Czy mógł
byś powiedzieć, co o tym myślisz?
- Jak tylko powiesz coś, z czym się nie zgadzam, powiem ci
o tym - rzekł to pełnym autorytetu tonem, jakiego nigdy jesz
cze nie użył w stosunku do niej.
Była skonsternowana brzmieniem jego głosu, ale pociesza
ła się znaczeniem tego, co powiedział. Pocierając nerwowo
dłońmi o spodnie, ciągnęła dalej:
- Ojciec rozwiódł się z moją matką, dlatego że ona sypiała
ze wszystkimi wkoło. Jeśli wrócę do domu i powiem mu, że je
stem w ciąży, wyrzuci mnie. Teraz nie mam pieniędzy, ale kie
dy skończę trzydzieści lat, dostanę spadek. Mogę spróbować
do tego czasu wychowywać moje dziecko sama...
Przemówił wreszcie. Powiedział dwa zwięzłe, wyjaśniające
sytuację słowa:
- Nasze dziecko.
"Raj
111
Skinęła głową. Czuła ulgę wywołującą niemal łzy.
- Ostatnia ewentualność nie... nie będzie ci się podobać.
Mnie ona się też nie podoba. Jest wstrętna... - Zawiesiła głos
upokorzona. Potem zebrała odwagę i zaczęła mówić, szybko
wyrzucając z siebie słowa: -Matt, czy zgodziłbyś się pomóc mi
przekonać mojego ojca, że zakochaliśmy się w sobie i zdecydo
waliśmy się... pobrać od razu? Za kilka tygodni moglibyśmy
powiedzieć mu, że jestem w ciąży? Oczywiście rozwiedlibyśmy
się, jak tylko dziecko by się urodziło. Zgodziłbyś się na coś ta
kiego?
- Bardzo niechętnie - rzucił po przedłużającej się przerwie.
Meredith odwróciła głowę. Była upokorzona do granic wy-
trzymałości i przez to zastanawianie się i daleką od uprzejmo
ści akceptację.
- Dziękuję, że jesteś taki rycerski - powiedziała z sarka
zmem. - Z przyjemnością dam ci oświadczenie na piśmie, że
nie będę od ciebie niczego chciała dla dziecka i że obiecuję
dać ci rozwód. Mam w torebce długopis - dodała, ruszając
w stronę samochodu, zdenerwowana i zdecydowana napisać
tnką umowę tu i teraz.
Kiedy przechodziła obok niego, chwycił ją za ramię, zatrzy
mując gwałtownie i obracając do siebie.
- Spodziewałaś się, że jak zareaguję? - wycedził. - Czy nie
Nudzisz, że to trochę mało romantyczne z twojej strony mówić,
że myśl o wyjściu za mnie wydaje ci się „wstrętna" i mówić
o rozwodzie na tym samym oddechu, na którym mówisz o mał
żeństwie?
- „Mało romantyczne"? - powtórzyła, patrząc na jego su
rową twarz. Chciała się zaśmiać histerycznie ze sposobu, w ja
ki wyolbrzymiał fakty. Jednocześnie przerażał ją jego gniew.
Po chwili jednak dotarła do niej reszta tego, co powiedział,
i jej radość prysła. Poczuła się jak bezmyślne dziecko. - Prze
praszam - powiedziała, patrząc prosto w zagadkowe, szare
oczy. - Naprawdę mi przykro. To nie myśl o wyjściu za ciebie
wydaje mi się „wstrętna". Miałam na myśli to, że pobieranie
się dlatego, że ja już jestem w ciąży, jest wstrętnym powodem,
żeby robić coś, co dwoje ludzi robi zwykle z miłości.
Z wielką ulgą obserwowała, jak wyraz jego twarzy złagod
niał.
- Jeżeli zdążymy do sądu przed piątą - powiedział, prostu-
112
"Raj
jąc się i przejmując inicjatywę - to weźmiemy po drodze po
trzebne dokumenty i pobierzemy się w sobotę.
Zgromadzenie dokumentów niezbędnych do zawarcia mał
żeństwa wydało się Meredith przerażająco łatwe. Poczuła się
przytłoczona tym, jak małą wagę przykładano do tak ważnego
w życiu człowieka wydarzenia. Stała obok Matta, przedkłada
jąc papiery potwierdzające jej wiek i tożsamość. Patrzyła, jak
on składa podpis, i sama podpisała się pod nim. Potem wyszli
ze starego budynku sądu w centrum miasta, podczas gdy
odźwierny czekał niecierpliwie, żeby zamknąć za nimi drzwi.
Byli zaręczeni. Ot tak, po prostu, bez żadnych emocji.
- Zdążyliśmy w ostatniej chwili - powiedziała z beztroskim,
kruchym jednocześnie uśmiechem i ściśniętym żołądkiem. -
Gdzie teraz jedziemy? - zapytała, wsiadając do samochodu
i odruchowo prowadzenie zostawiając jemu.
- Zabieram cię do domu.
- Do domu? - powtórzyła spięta. Zauważyła, że nie był ani
trochę zadowolony z tego, co przed chwilą zrobili. Ona czuła to
samo. - Nie mogę wrócić do domu, dopóki się nie pobierzemy.
- Nie mówię o tej kamiennej fortecy w Chicago - skorygo
wał. Wsiadł do samochodu obok niej. - Mówiłem o moim domu.
Mimo że była zmęczona, jak zwykle takie lekceważące
określenie jej domu wywołało jej uśmiech. Utwierdzała się
w przekonaniu, że nic nie było w stanie wprowadzić w podziw
albo zastraszyć Matthew Farrella. Odwracając się w jej stronę,
oparł ramię o tył siedzenia. Jego głos zabrzmiał nieprzejedna
nie; przestała się uśmiechać.
- Zgodziłem się, żeby złożyć nasze papiery w urzędzie, ale
przed zrobieniem ostatecznego kroku musimy uzgodnić kilka
spraw.
- Jakich spraw?
- Jeszcze nie wiem. Porozmawiamy o tym w domu.
W trzy kwadranse później Matt zjechał z otoczonej z oby
dwu stron wypielęgnowanymi polami kukurydzy państwowej
drogi w pokrytą koleinami boczną ulicę. Samochód podskaki
wał i kołysał się na deskach drewnianego mostka przewieszo
nego przez mały strumyk, który minęli. Droga łagodnie skręci
ła i Meredith zobaczyła po raz pierwszy miejsce, które on
nazywał domem. Staromodny budynek ostro kontrastował
z dobrze utrzymanymi, zadbanymi polami, które minęli. Spra-
<Raj
113
wiał wrażenie opuszczonego. Ściany wymagały malowania. Na
drzwiach chwasty walczyły o miejsce z trawą, a drzwi do staj
ni, na lewo od głównego budynku, zwisały zawadiacko na jed
nym zawiasie. Pomimo tego wszystkiego udawało się znaleźć
ślady mówiące o tym, że miejsce to było kiedyś kochane i za
dbane. Różowe róże były w pełnym rozkwicie. Pięły się dzikim
gąszczem po drewnianych kratkach obok ganku. Drewniana
huśtawka przymocowana była do konara potężnego dębu ro
snącego przed domem.
W czasie jazdy tutaj Matt opowiedział, że jego matka zmar
ła przed siedmioma laty, po ciężkiej batalii z rakiem. Teraz
mieszkał tu z ojcem i szesnastoletnią siostrą. Meredith dener
wowała się na myśl o poznaniu jego rodziny. Ruchem głowy
wskazała na rolnika jeżdżącego po polu traktorem.
- Czy to twój ojciec?
Matt zatrzymał się na chwilę, pochylając się, żeby otworzyć
jej drzwiczki. Zerknął za jej wzrokiem i pokręcił przecząco
Kłową.
- To sąsiad. Przed laty sprzedaliśmy większość naszej zie
mi, a resztę wydzierżawiliśmy jemu. Mój ojciec po śmierci
matki stracił resztki zainteresowania prowadzeniem gospodar
ni wa.
Kiedy wchodzili na ganek, zobaczył, jak bardzo jest spię
ła. Położył rękę na jej ramieniu:
- Co się dzieje?
- Jestem śmiertelnie przerażona na myśl o poznaniu twojej
godziny.
- Nie masz się czego bać. Moja siostra uzna, że jesteś fa-
scynująca i światowa, bo mieszkasz w dużym mieście. - Przez
chwilę wahał się, po czym dodał: - Mój ojciec pije, Meredith.
Zaczął, kiedy dowiedział się, że choroba matki jest nieuleczal
na. Ma stałą pracę i nigdy nie jest agresywny. Mówię to, że
byś potrafiła go zrozumieć i potraktowała ulgowo. Jest trzeźwy
od kilku miesięcy, ale to się może zmienić w każdej chwili. -
Nie powiedział tego tonem usprawiedliwienia. Było to stwier
dzenie faktu, wypowiedziane spokojnie, głosem nie zawierają
cym krytyki.
- Rozumiem - powiedziała, chociaż nigdy w życiu nie mia
ła nic wspólnego z alkoholikiem i nie rozumiała tego absolut
nie.
114
<Raj
Nie musiała dłużej martwić się tym problemem, ponieważ
w tym momencie drzwi na ganek otworzyły się z hukiem i wy
padła przez nie szczupła dziewczyna. Miała ciemne włosy tak
jak Matt i takie same szare oczy. Wpatrywała się w stojący
przed domem samochód.
- Boże mój, Matt, to porsche! - Włosy miała obcięte prawie
tak krótko jak Matt i to sprawiało, że śliczne rysy jej twarzy
były jeszcze bardziej wyraziste. Z nabożnym zdziwieniem
zwróciła się do Meredith: - Czy to twój samochód?
Meredith skinęła głową. Ujęła ją ta dziewczyna, tak bar
dzo podobna fizycznie do Matta, a nie mająca ani trochę jego
rezerwy w zachowaniu. Od razu ją polubiła.
- Musisz być niesamowicie bogata - ciągnęła szczerze i nie
winnie. - To znaczy, Laura Frederickson jest bardzo bogata,
ale ona nigdy nie miała porsche.
Meredith była zaskoczona tematem rozmowy i zaciekawio
na Laurą Frederickson. Matt wyglądał na poirytowanego
wspomnieniem i jednego, i drugiego.
- Przestań, Julie - upomniał ją.
- O przepraszam - powiedziała, uśmiechając się do niego
i zwróciła się do Meredith: - Cześć, jestem koszmarnie źle za
chowującą się siostrą Matta. Wchodzicie do środka? - Otwo
rzyła przed nimi drzwi. - Tata poszedł jakiś czas temu na górę
- dodała w stronę Matta. - Pracuje w tym tygodniu na zmianie
od jedenastej wieczór. Obiad będzie więc na wpół do ósmej.
Może być?
- W porządku - powiedział Matt, kładąc rękę na plecach
Meredith i kierując ją do środka.
Meredith rozejrzała się. Serce waliło jej gwałtownie na myśl
o spotkaniu z ojcem Matta. Wnętrze domu sprawiało podobne
wrażenie jak jego otoczenie. Było w przyjemny sposób staro
świeckie z oznakami zaniedbania i zużycia, które przyćmiewa
ły jego wczesno amerykański urok. Drewniane podłogi były
porysowane i zdarte, a porozkładane tu i ówdzie plecione dy
waniki wytarte i wyblakłe. Na prawo od wyłożonego cegłami
i obudowanego półkami na książki kominka stała para zdobio
nych gałkami, zielonych foteli. Zwrócone były przodem do ka
napy obitej wzorzystym materiałem dawno temu przedstawia
jącym jesienne liście. Pokój ten przechodził dalej w jadalnię
z meblami z klonowego drewna. Poza nią otwarte drzwi pozwa
115
lały zobaczyć kuchnię z ustawionym na nóżkach zlewem. Scho
dy znajdujące się na prawo prowadziły z jadalni na piętro.
Schodził nimi bardzo wysoki, szczupły mężczyzna o siwiejących
włosach i twarzy pokrytej głębokimi bruzdami. W jednej dłoni
niósł gazetę, a w drugiej wypełnioną cierńnobursztynowym
płynem szklaneczkę. Niefortunnie Meredith nie widziała go aż
do tej chwili. Skrępowanie, jakie czuła rozglądając się dooko
ła, było wyryte na jej twarzy aż do chwili, kiedy jej wzrok przy
kuła trzymana przez niego szklaneczka.
- Co tu się dzieje? - zapytał, wchodząc do jadalni; wodził
wzrokiem od Meredith do Matta i Julie, która krążyła wokół
kominka, ukradkiem podziwiając spodnie Meredith, jej wło
skie sandały i długą bluzkę w kolorze khaki.
Odpowiadając na pytanie, Matt przedstawił ojcu i siostrze
Meredith:
- Meredith i ja poznaliśmy się, kiedy byłem w Chicago
w ubiegłym miesiącu - dodał. - Pobieramy się w sobotę.
- Coo robicie? - zaakcentował mocno jego ojciec.
- Fantastycznie! - wykrzyknęła Julie, zmieniając kierunek
dyskusji. - Zawsze chciałam mieć starszą siostrę, ale nigdy nie
wyobrażałam sobie, że zjawi się ze swoim własnym porsche!
- Z czym? - Patrick Farrell zażądał wyjaśnień od swojej
nieodpowiedzialnej córki.
- Z porsche - odpowiedziała pełna zachwytu Julie.
Podbiegła do okna i uchyliła zasłonę, żeby mógł go zoba
czyć. Samochód Meredith błyszczał w słońcu, wysmukły, biały
i bardzo kosztowny. Tak samo nie pasował tutaj jak i ona. Naj
wyraźniej Patrick był takiego właśnie zdania, ponieważ kiedy
przeniósł spojrzenie z samochodu na Meredith, zmarszczył
swoje krzaczaste brwi, aż cienkie kreski między jego wybla
kłymi, niebieskimi oczami zmieniły się w głębokie bruzdy.
- Chicago? - powiedział. - Byłeś w Chicago tylko kilka dni!
- Miłość od pierwszego wejrzenia! - zadeklarowała Julie,
przerywając nagle pełną napięcia ciszę. - Jakie to romantycz
ne!
Patrick Farrełl widział przed chwilą niepewny wyraz jej
l warzy, kiedy rozglądała się po domu. Przypisał tę reakcję jej
pogardzie dla tego miejsca i dla niego samego. Nie brał pod
uwagę tego, że mogła to być reakcja wywołana jej własną,
przerażająco niepewną przyszłością. Zerknął znowu przez
116
"Raj
okno na jej samochód, po czym odwróci! się i spojrzał w jej za
stygłą twarz.
- Miłość od pierwszego wejrzenia - powtórzył, przypatru
jąc się jej z nieukrywanym powątpiewaniem. - Czy to właśnie
tak było?
- Najwyraźniej - powiedział Matt tonem ostrzegającym go,
żeby lepiej zaniechał tego tematu. Potem zapytał Meredith,
czy nie chciałaby odpocząć przed obiadem, ratując ją tym
praktycznym pytaniem z opresji. Meredith z ochotą uchwyciła
by się drutu kolczastego, byleby tylko wyciągnąć się z tej sytu
acji. Był to drugi, najbardziej upokarzający moment w jej ży
ciu, poza powiedzeniem Mattowi, że jest w ciąży. Skinęła
głową, a Julie nalegała, żeby Meredith umieścić w jej pokoju.
Matt poszedł do samochodu po jej bagaże.
Na górze Meredith usiadła ciężko na szerokim łóżku Julie.
Była przygnębiona. Matt położył jej torbę na krześle.
- Najgorsze mamy za sobą - powiedział cicho.
Nie patrząc na'niego, potrząsnęła głową. Zaciskała nerwo
wo leżące na kolanach dłonie.
- Nie sądzę. Myślę, że to dopiero początek. - Biorąc na
warsztat najmniejszy z piętrzących się przed nią problemów,
powiedziała: - Twój ojciec mnie nie cierpi.
W głosie Matta zabrzmiał śmiech:
- Wasze spotkanie mogło wypaść lepiej, gdybyś nie patrzy
ła na jego szklaneczkę mrożonej herbaty jak na wijącego się
węża.
Opadła na plecy i zapatrzyła się w sufit. Była zawstydzona
i zaskoczona. Przełknęła głośno.
- Naprawdę tak to wypadło? - zapytała ochryple, zamyka
jąc jednocześnie oczy, jakby to mogło wymazać obraz całej tej
sytuacji.
Matt spojrzał na nią: na zdenerwowaną piękną dziewczy
nę leżącą na łóżku, niczym rzucony niedbale kwiat. Oczami
wyobraźni zobaczył ją taką, jaką była przed sześcioma tygo
dniami w klubie: pełną uśmiechów, figlarności, robiącą
wszystko, co tylko możliwe, żeby się dobrze bawił. Kiedy od
notowywał zmiany, które w niej zaszły, uderzyła go dziwnie
nowa dla niego myśl. Jego umysł wychwycił absurdalność ich
problemu: Nie znali swoich osobowości, ale znali intymnie
swoje ciała.
"Raj
117
W porównaniu z innymi kobietami, z którymi sypiał, Mere
dith była zupełnie niedoświadczona, była jednak w ciąży i to
było jego dziecko.
Dzieliła ich szeroka na tysiące mil przepaść towarzyska.
Mieli zamiar zniwelować ją przez małżeństwo, a potem jesz
cze bardziej rozszerzyć ją rozwodem.
Nie mieli ze sobą nic wspólnego, nic poza jedną zaskakują
ca nocą - pełną słodkiej, gorącej miłości, kiedy to kusząca pro-
wokatorka w jego ramionach stała się nagle przestraszoną
dziewicą, a potem cudownie dręczącym zjawiskiem. Była to
niezapomniana dla niego noc, której wspomnienie ścigało go
przez całe tygodnie. Była to noc, kiedy dał się uwieść, po to
tylko, żeby samemu stać się aktywnym uwodzicielem, który
był bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu zdeterminowany,
żeby zapewnić im obojgu rozkosz, jakiej nigdy nie zapomną.
I na pewno udało mu się to.
Dzięki swojej nieprześcignionej pracowitości i determina
cji w tym przedsięwzięciu stał się ojcem.
Żona i dziecko teraz z pewnością nie były częścią opracowa
nego w szczegółach panu życiowego Matta; z drugiej jednak
strony, przygotowując ten plan, a potem wprowadzając go w ży
cie przez długich dziesięć lat, wiedział, że prędzej czy później
coś nieprzewidzianego się wydarzy i będzie musiał zaadapto-
wać swój plan tak, żeby uwzględniał nowe wymogi. Odpowie
dzialność za Meredith i dziecko przyszła w bardzo nieodpo
wiednim czasie. Matt był jednak przyzwyczajony do zmagania
się z potężnymi problemami. Bardziej niż nowe obowiązki nie
pokoiły go jednak teraz inne sprawy. Jedną z najbliższych był
brak nadziei i uśmiechu w twarzy Meredith Bancroft. Nigdy
nie uwierzyłby, że brak tych dwóch elementów na jej twarzy
zmartwi go aż tak bardzo. To z tego właśnie powodu nachylił
się nad nią, opierając dłonie po obu stronach jej ramion. Gło
sem, który miał zabrzmieć żartobliwie, rzucił szorstko:
- Rozchmurz się, śpiąca królewno!
Otworzyła gwałtownie oczy, zmarszczyła brwi. Spojrzała na
jego uśmiechnięte usta, potem z zakłopotaniem i udręką
zerknęła w jego oczy.
- Nie mogę - szepnęła ochryple. - Cały ten pomysł jest sza
lony. Dopiero teraz to widzę. Jeśli się pobierzemy, to tylko po
gorszymy jeszcze sytuację i naszą, i dziecka.
118
"Raj
- Dlaczego tak mówisz?
- Dlaczego? - powtórzyła, czerwieniąc się z upokorzenia. -
Jak możesz o to pytać? Mój Boże, przecież po tej nocy nawet
nie umówiłeś się ze mną. Nawet nie zadzwoniłeś. Jak mogę...
-Miałem zamiar zadzwonić do ciebie - przerwał jej.
Wzniosła oczy do góry w geście niedowierzania, a on kontynu-'
ował. - Za rok albo dwa, jak tylko wróciłbym z Ameryki Połu
dniowej.
Gdyby nie była tak przygnębiona, zaśmiałaby mu się
w twarz, słysząc to oświadczenie. Jego następne słowa wypo
wiedziane ze spokojem i mocą zaskoczyły ją i wyciszyły tam
ten bunt.
- Jeślibym chociaż przez chwilę pomyślał, że ty możesz
chcieć, żebym się odezwał, zadzwoniłbym już dawno.
Meredith była jednocześnie pełna niedowierzania i bole
snej nadziei. Przymknęła oczy. Starała się bez powodzenia
uporządkować swoje odczucia. Wszystko było ekstremalne:
rozpacz, ulga, nadzieja, radość.
- Uśmiechnij się! - zarządził ponownie Matt.
Był niesamowicie zadowolony, że ona najwyraźniej chcia
ła kontynuować ich znajomość. Przed sześcioma tygodniami
sądził, że Meredith w ostrym świetle dnia oceni na nowo całą
sytuację i zdecyduje, że jego jednoczesny brak pieniędzy i pozy
cji towarzyskiej są przeszkodami nie do pokonania i uniemożli
wiają kontynuowanie ich znajomości w jakiejkolwiek formie.
Wydawało się, że nie podchodziła do sprawy w ten sposób. Wes
tchnęła i dopiero kiedy się odezwała, Matt zorientował się, że
stara się mimo wszystko rozchmurzyć, tak jak ją o to prosił.
Z niepewnym uśmiechem, nadając głosowi posępne brzmienie,
powiedziała:
- Masz zamiar być wielkim zrzędą?
- Myślę, że to powinno być moje zadanie.
- Jesteś pewien?
- Uhm - powiedział. - Będę zrzędliwym małżonkiem.
- Jacy są mężowie?
Spojrzał na nią z udawaną wyższością.
- Mężowie wydają rozkazy.
Jej uśmiech i głos kłóciły się wyraźnie z jej następnymi sło
wami.
- Chciałbyś się o to założyć?
119
Oderwał spojrzenie od jej kuszących ust i spojrzał w błysz
czące oczy. Oczarowany nimi powiedział otwarcie:
-Nie.
I wtedy stało się coś, czego się najmniej spodziewał. Zo
rientował się, że Meredith płacze, zamiast się śmiać. Już so-
bie wyrzucał, że to z jego winy tak się dzieje, ale wtedy wła-
śnie ona objęła go mocno i przyciągnęła do siebie. Leżał obok
niej na łóżku, a ona ukryła twarz w zakolu między jego szyją
a ramieniem. Pozwoliła mu się objąć, drżała cała. Kiedy po
kilku minutach w końcu się odezwała, trudno mu było zrozu
mieć jej słowa zniekształcone przez łzy.
- Czy żona farmera musi robić przetwory i kisić różne rze
czy na zimę?
Matt stłumił śmiech i głaszcząc jej wspaniałe włosy powie
dział:
- Nie musi.
- Dobrze, bo ja tego nie umiem robić.
- Nie jestem farmerem - przypomniał jej znowu. - Wiesz
przecież o tym.
Prawdziwy powód jej rozpaczy ujawnił się razem z potoka
mi łez pełnych głębokiego żalu.
- W przyszłym miesiącu miałam rozpocząć studia. Ja mu-
szę studiować, Matt. Ja p-planowałam, że pewnego dnia zosta
nę prezydentem.
Matt zaskoczony schylił głowę, starając się dostrzec jej
twarz.
- To nie byle jaki cel - wyrwało mu się, zanim zdążył się
powstrzymać. - Prezydent Stanów Zjednoczonych...
Ta ostatnia uwaga, wypowiedziana całkiem poważnym to
nem spowodowała wybuch okraszonego łzami śmiechu z ust
nieszablonowej kobiety, którą trzymał w objęciach.
- Nie Stanów Zjednoczonych, tylko domu handlowego! -
poprawiła go, a wspaniałe oczy, którymi spojrzała na niego,
były nagle pełne łez śmiechu, a nie rozpaczy.
- Dzięki Bogu i za to - zażartował. Tak bardzo chciał utrzy
mać jej dobry nastrój, że lekko traktował wypowiadane przez
siebie słowa. - W ciągu najbliższych kilku lat mam zamiar stać
się całkiem bogatym człowiekiem, ale kupienie ci prezydentu
ry Stanów Zjednoczonych nawet wtedy mogłoby być poza mo
imi możliwościami.
120
"Raj
- Dziękuję - szepnęła.
- Za co?
- Za to, że mnie rozśmieszyłeś. Nie płakałam tyle od czasu,
kiedy byłam dzieckiem. Teraz wydaje mi się, że nie mogę prze
stać.
- Mam nadzieję, że nie śmiałaś się z tego, co powiedziałem
o tym, że będę kiedyś bogaty.
Meredith wyczuła, że pomimo jego lekkiego tonu była to
dla niego bardzo ważna sprawa. Spoważniała. W rysach jego
twarzy dostrzegła zdecydowanie, inteligencję i trudne do
świadczenia wyryte w szarych oczach. Życie nie dawało mu ta
kich ułatwień, jakie oferowało młodym ludziom z jej sfery.
Wyczuła instynktownie, że Matt Farrell ma tę rzadką siłę we
wnętrzną, idącą w parze z nieprzepartą chęcią osiągnięcia ce
lu. Wyczuła w nim coś jeszcze innego. Pomimo jego arbitralnej
postawy życiowej i cynizmu, jaki w nim wychwyciła, była
w nim ukryta gdzieś głęboko zdumiewająca łagodność. Dowo
dem na to było jego dzisiejsze zachowanie. To ona sprowoko
wała ich zbliżenie przed sześcioma tygodniami. Jej ciąża i to
pospieszne małżeństwo na pewno w takim samym stopniu ruj
nowało jego życie, jak i jej. Pomimo to jednak ani razu nie
wypomniał jej głupoty i lekkomyślności ani też nie powie
dział, żeby „poszła do diabła", kiedy prosiła go, żeby się z nią
ożenił. A właściwie takiej właśnie reakcji się spodziewała.
Patrzyła na niego, a on wiedział, że ocenia jego możliwości
zrealizowania tych planów. Zdawał sobie też sprawę z tego, jak
dziwaczne mogą się jej one wydać. Zwłaszcza teraz. Tego wie
czoru, kiedy ją poznał, przynajmniej wyglądał na człowieka
sukcesu. Teraz wiedziała już, skąd pochodził; widziała go grze
biącego pod maską starej ciężarówki, z dłońmi umazanymi
smarem. Zapamiętał ten nagły szok i niechęć malującą się na
jej twarzy. Dlatego też teraz, patrząc w dół na jej śliczną
twarz, oczekiwał, że zacznie się śmiać z jego zamierzeń. Nie, to
nie byłby śmiech. Była zbyt dobrze wychowana, żeby zaśmiać
mu się w twarz. Zniżyłaby się do jego poziomu, powiedziałaby
coś protekcjonalnego, co on wyczułby natychmiast. Jej szcze
re oczy zdradziłyby jej prawdziwe myśli.
W końcu odezwała się cichym głosem, pełnym zastanowie
nia, ale i odrobinę żartobliwym:
- Masz zamiar zawojować cały świat, prawda?
"Raj
121
- Zgadza się - potwierdził.
Był kompletnie zszokowany, kiedy Meredith Bancroft wy
ciągnęła dłoń i nieśmiało dotknęła napiętych mięśni jego
szczęki, musnęła policzek. Teraz uśmiechały się też jej oczy,
błyszczały. Miękko, ale z absolutnym przekonaniem w głosie
szepnęła:
- Jestem pewna, Matt, że ci się to uda.
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć
z siebie głosu; poczuł się oszołomiony dotykiem jej palców, bli
skością jej ciała, wyrazem oczu. Przed sześcioma tygodniami
podniecała go szaleńczo; teraz w ciągu kilku chwil ten ukryty
pociąg wybuchnął z siłą, która kazała mu nachylić się i zagar
nąć jej usta w mocnym, pełnym głodu pocałunku. Rozkoszo
wał się nim, zaskoczony swoją własną gwałtownością i tym, że
musiał zwolnić jego tempo i powoli nakłonić jej usta, żeby się
uchyliły. Instynktownie wyczuł, że jej uczucia nie są tak pełne
żaru jak jego. A kiedy jej usta w końcu uległy, był zaskoczony
ogarniającym go przypływem triumfu. Stracił poczucie rzeczy
wistości; uniósł się i mocno przycisnął do niej całe swoje na
pięte ciało. Prawie jęknął, kiedy po kilku minutach oderwała
się od niego i oparła dłońmi na jego piersi, odpychając go lek
ko od siebie.
- Twoja rodzina - wyrzuciła z siebie z desperacją. - Są na
dole...
Matt niechętnie zdjął dłoń z jej nagiej piersi. Rodzina. Za
pomniał o tym wszystkim. Wtedy, na dole, było jasne, że jego
ojciec wyciągnął prawidłowy wniosek, co do powodu ich po
spiesznego małżeństwa, i zupełnie błędnie ocenił, jakiego ro
dzaju kobietą była Meredith. Musiał zejść na dół i wyjaśnić
to. Nie chciał utwierdzać ojca w błędnym przekonaniu, że Me
redith była bezwartościową, bogatą pannicą, przez pozostawa
nie z nią teraz w tej sypialni. Był zdziwiony, że nie pomyślał
o tym; bardziej jeszcze zaskoczyło go to, że przy niej zupełnie
się nie kontrolował. Pragnął ją teraz posiąść szybko i całkowi
cie. Coś takiego nie zdarzyło mu się nigdy dotąd.
Odchylił do tyłu głowę, odetchnął głęboko, żeby opanować
emocje, i wstał z łóżka, usuwając się z zasięgu pokusy. Oparł
turnię o obramowanie łóżka i obserwował, jak poderwała się
do pozycji siedzącej. Skrępowana, zerknęła na niego, próbu
jąc pospiesznie uporządkować ubranie. Uśmiechnął się, kie-
122
dy zobaczył, jak wstydliwie okrywa piersi, które jeszcze przed
chwilą całował i pieścił.
- Zaryzykuję, że zabrzmi to skandalicznie - zauważył mimo
chodem - ale zaczyna mi się wydawać, że fikcyjne pobieranie
się w naszym wypadku to nie tylko barbarzyństwo, ale rzecz
wręcz niepraktyczna. To pewne, że jesteśmy sobą zaintereso
wani seksualnie. Spłodziliśmy dziecko. Może powinniśmy dać
sobie szansę i spróbować żyć jak prawdziwe małżeństwo. -
Wzruszając lekko szerokimi ramionami, z uśmiechem igrają
cym na ustach dodał: - Kto wie, może by się nam to spodobało.
Meredith nie byłaby bardziej zdziwiona, gdyby nagle wyro
sły mu skrzydła i zacząłby fruwać po pokoju. Po chwili zdała
sobie jednak sprawę, że on zaledwie rozpatruje to jako ewen
tualność, a nie sugeruje, żeby tak zrobić. Czuła urazę za jego
nieprzemyślane słowa i jednocześnie dziwny rodzaj zadowole
nia i wdzięczności, że w ogóle pomyślał o tym. Milczała.
- Nie musimy się spieszyć - wyprostował się i z łobuzerskim
uśmiechem dodał: - Mamy kilka dni na podjęcie decyzji.
Wpatrywała się w drzwi, za którymi zniknął, całkowicie
oszołomiona tempem, z jakim wyciągał wnioski, wydawał po
lecenia i zmieniał tematy rozmów. Matthew Farrell był kilko
ma różnymi i zaskakująco odmiennymi osobowościami. Kim
był, tak naprawdę, tego wcałe nie była pewna. Wtedy wieczo
rem, kiedy się poznali, dostrzegła w nim lodowatą szorstkość;
jednocześnie tej samej nocy śmiał się z jej żartów, spokojnie
rozmawiał z nią o swoich sprawach, całował ją do nieprzytom
ności i kochał się z nią z pasją i nadzwyczajną czułością. Czu
ła jednak, że łagodność, jaką prawie zawsze jej okazywał, nie
leżała w jego naturze i że nie mogła go niedoceniać. Była pew
na, że on kiedyś stanie się siłą, z którą będzie trzeba się liczyć,
bez względu na to, co zdecyduje się zrobić w przyszłości ze
swoim życiem. Zasnęła myśląc, że on już jest kimś, z kim nale
ży się liczyć.
To, co Matt powiedział ojcu, zanim Meredith zeszła na
obiad, najwyraźniej odniosło skutek, bo wydawało się, że Pa
trick Farrell bez dalszych problemów zaakceptował fakt, że
się pobierają. Mimo wszystko jednak posiłek ten byłby dla
Meredith szarpiącym nerwy przeżyciem, gdyby nie sympatycz
ny potok słów Julie. Matt milczał przez cały czas i wydawał się
"Raj
123
zamyślony. Jednocześnie był w pokoju osobą dominującą i na
wet rozmowę zdominował samą swoją obecnością.
To Patrick Farrell powinien pełnić funkcję pana tego do
mu, ale najwyraźniej przekazał ją Mattowi. Patrick był szczu
płym, zamyślonym człowiekiem. Jego twarz nosiła ślady in
tensywnych przeżyć i tragedii. Kiedy tylko zachodziła koniecz
ność podjęcia jakiejś decyzji, zwracał się do Matta. W oczach
Meredith był on jednocześnie godnym pożałowania i przeraża
jącym człowiekiem. Miała wrażenie, że w dalszym ciągu nie
bardzo ją lubi.
Wydawało się, że Julie jest pogodzona z rolą kucharki
i sprzątaczki w tym domostwie. Była żywa jak iskierka z czwar-
tolipcowych fajerwerków. Każda jej myśl wystrzeliwała na
tychmiast w potoku entuzjastycznych słów. Uwielbiała Matta.
Było to oddanie bardzo widoczne i całkowite; zrywała się, żeby
podać mu kawę, radziła się go, słuchała tego, co mówił, jakby
były to słowa zsyłane przez samego Pana Boga. Meredith stara
ła się z desperacją nie myśleć o swoich własnych problemach
i zastanawiała się, jak Julie potrafiła utrzymać swój entuzjazm
i optymizm w miejscu takim jak to. Wydawało jej się dziwne,
że dziewczyna tak inteligentna jak Julie poświęcała ochoczo
to, co mogłaby osiągnąć w życiu dla opieki nad ojcem; sądziła,
że takie właśnie były plany Julie. Meredith była tak pochło
nięta tymi rozmyślaniami, że dopiero po chwili zorientowała
się, że Julie mówi do niej.
-W Chicago jest dom towarowy: „Bancroft" - powiedzia-
ła. - Widuję czasami ich reklamy w „Siedemnastolatce", ale
najczęściej w „Vogue". Mają fantastyczne rzeczy. Kiedyś Matt
kupił mi u nich jedwabną apaszkę. Bywasz tam?
Meredith skinęła głową. Na wspomnienie o sklepie jej
uśmiech bezwiednie nabrał ciepła, ale nie kontynuowała tego
lematu. Nie nadarzyła się dotąd odpowiednia chwila, żeby po
wiedzieć Mattowi o jej powiązaniu z „Bancroftem". Nie chcia-
ta poruszać tej sprawy tutaj, zwłaszcza że Patrick już tak źle
zareagował na jej samochód. Niestety, Julie zadając następne
pytanie, nie pozostawiła jej możliwości wyboru.
- Czy jesteś może w jakiś sposób spokrewniona z tymi Ban-
croftami?
- Jestem.
- Czy to bliskie pokrewieństwo?
124
"Raj
- Dosyć bliskie - powiedziała, mimo wszystko trochę roz
bawiona błyskiem fascynacji w wielkich szarych oczach Julie.
- Jak bliskie? - zapytała Julie, odkładając widelec i wpa
trując się w nią. Filiżanka Matta zastygła w połowie drogi do
jego ust. On też przyglądał się Meredith. Patrick Farrell,
marszcząc brwi, odchylił się do tyłu na swoim krześle.
Meredith, z cichym westchnieniem rezygnacji przyznała:
- Mój prapradziadek był założycielem tego sklepu.
- To fantastyczne. Wiesz, co mój prapradziadek zrobił?
- Co? - zapytała Meredith i nawet nie spojrzała na Matta,
żeby zobaczyć, jak zareagował na tę rewelację, tak wciągnął ją
zaraźliwy entuzjazm Julie.
- Imigrował tutaj z Irlandii i założył hodowlę koni - powie
działa Julie, wstając i biorąc się za sprzątanie ze stołu.
Meredith podniosła się, żeby jej pomóc. Uśmiechnęła się.
- Mój był koniokradem. - Za jej plecami obaj mężczyźni
wzięli swoje filiżanki z kawą i przenieśli się do saloniku.
- Naprawdę był koniokradem? - zapytała Julie, napełnia
jąc zlew wodą z płynem do mycia. - Jesteś pewna?
- Absolutnie - potwierdziła Meredith, z uporem starając
się nie patrzeć za odchodzącym Mattem. - Powiesili go za to.
Przez jakiś czas pracowały w przyjaznej ciszy, którą prze
rwała Julie.
- Przez następnych kilka dni tata będzie pracował codzien
nie po dwie zmiany. Ja dzisiaj zostaję na noc u koleżanki. Bę
dziemy się uczyć. Ale rano będę na czas, żeby przygotować
śniadanie.
Meredith zdziwiła się i nie od razu dotarło do niej, że tego
wieczoru najwyraźniej będzie z Mattem sam na sam.
- Uczyć się? Nie masz teraz wakacji?
- Chodzę do szkoły letniej. Dzięki temu będę mogła zrobić
maturę w grudniu, w dwa dni po tym, jak skończę siedemna
ście lat.
- To wcześnie na robienie matury.
- Matt miał szesnaście lat..
- Och - wyrwało się Meredith. Zastanawiała się nad pozio
mem wiejskiego systemu nauczania, który pozwala wszystkim
zdawać maturę w tak młodym wieku. - Co masz zamiar robić
po maturze?
- Chcę studiować. Chciałabym się specjalizować w naukach
"Raj 125
przyrodniczych. Jeszcze nie zdecydowałam, co to będzie do
kładnie. Prawdopodobnie biologia.
- Naprawdę?
Julie skinęła głową i powiedziała z dumą:
- Mam pełne stypendium. Matt czekał z wyjazdem do te
raz, bo chciał się upewnić, że sobie poradzę. Ale to tylko wy
szło mu na dobre, bo kiedy czekał, aż ja dorosnę, miał okazję
skończyć studia podyplomowe. Mimo wszystko musiał jednak
zostać w Edmunton i jednocześnie pracować, żeby spłacać ra
chunki za leczenie mamy.
Meredith energicznie odwróciła się do niej słysząc to i pa
trzyła zaskoczona.
- Matt miał okazję skończyć co?
- Skończyć studia podyplomowe, no wiesz, zdobyć dalszy
tytuł naukowy w administracji handlowej. To można zrobić,
jak się już ma zwykły tytuł magistra - wyjaśniła jej. - Matt
najpierw zrobił dwa inne fakultety: z ekonomii i finansów.
Mamy niezłe głowy w naszej rodzinie. - Nagle zorientowała
się, jak zaskoczona jest Meredith. Przestała mówić i po chwi
li zastanowienia spytała: - Ty... ty nic nie wiesz o Matcie,
prawda?
Wiem tylko, jak całuje i jak się kocha - ze wstydem pomy
ślała Meredith.
- Niewiele - przyznała cicho.
- To nie twoja wina. Większość ludzi uważa Matta za skry
tego człowieka, a wy dwoje znacie się właściwie tylko dwa dni.
- Zabrzmiało to okropnie i Meredith odwróciła się, nie mogąc
spojrzeć jej w twarz. Wzięła do ręki kubek i zaczęła go myć. -
Meredith - powiedziała Julie zaniepokojona, starając się doj
rzeć jej odwróconą twarz. - Nie ma się czego wstydzić, to zna
czy, to nic wielkiego dla mnie, że jesteś w ciąży.
Meredith upuściła kubek. Potoczył się po linoleum aż pod
zlew.
- To naprawdę nic takiego! - powtórzyła Julie. Schyliła się
i podniosła go.
- Czy Matt powiedział ci, że jestem w ciąży? - wydusiła
z siebie Meredith. - Czy ty sama się zorientowałaś?
- Matt powiedział to w rozmowie w cztery oczy naszemu oj
cu, a ja to podsłuchałam, chociaż domyślałam się tego już
wcześniej.
126
"Raj
-
Cudownie - jęknęła Meredith, pogrążając się w upoko
rzeniu.
- Wszystko było takie proste - powiedziała Julie - to zna
czy, zanim Matt powiedział tacie wszystko o tobie. Zaczyna
łam się czuć, jakbym to ja była jedyną żyjącą na tym świecie
dziewicą, mającą skończone szesnaście lat.
Meredith przymknęła oczy. Czuła zawroty głowy z powodu
gwałtownych zwrotów tej ujawniającej tyle nowych rzeczy
konwersacji. Była zła, że Matt tak dogłębnie dyskutował jej
sprawy z ojcem.
- Oni dwaj musieli odbyć całkiem niezłe plotkarskie posie
dzenie - powiedziała cierpko.
- Matt nie plotkował na twój temat! Chciał, żeby tata zrozu-
miał, że jesteś porządną dziewczyną. - Meredith poczuła się
o wiele lepiej. Julie, widząc to, zmieniła trochę temat. - W tym
roku u mnie w szkole, w równoległych z moją klasach, trzy
dzieści osiem dziewcząt na dwieście jest w ciąży. Prawdę mó
wiąc - zwierzała się trochę przygnębiona - ja nigdy nie mu
siałam się o to martwić. Większość chłopaków boi się mnie
nawet pocałować.
Czując, że należało coś powiedzieć, Meredith zapytała:
- Dlaczego?
- To z powodu Matta - odparła krótko Julie. - Każdy chło
pak w Edmunton wie, że Matt Farrell to mój brat. Oni wiedzą,
co Matt by im zrobił, gdyby się dowiedział, że próbowali czego
kolwiek ze mną. Jeśli chodzi o ochronę czci kobiecej - dodała
z westchnieniem śmiejąc się - to mieć Matta w pobliżu to tak
jakby nosić stale pas cnoty.
- To dziwne - powiedziała Meredith, zanim zdołała się po
wstrzymać - ale nie sądzę, żeby to akurat było prawdą.
Julie wybuchnęła śmiechem i Meredith nagle zaczęła śmiać
się razem z nią.
Po chwili dołączyły do mężczyzn w pokoju. Meredith przy
gotowywała się na spędzenie przed telewizorem kilku pełnych
skrępowania godzin. Julie jednak znowu przejęła inicjatywę.
- Co będziemy robić? - zapytała, patrząc wyczekująco na
Matta i Meredith. - Już wiem. Co powiecie na jakąś grę? Karty?
Nie, mam pomysł, to musi być coś naprawdę głupiego... - Od
wróciła się w stronę półek i zaczęła wodzić palcem po kilku leżą
cych tam grach. - Monopol? - powiedziała, patrząc przez ramię.
"Raj
127
-
Na mnie nie liczcie - powiedział Patrick. - Wolę obejrzeć
ten film.
Matt nie miał najmniejszej ochoty na gry, szczególnie na
te. Był już o krok od zasugerowania, żeby poszli obydwoje
z Meredith na spacer. Uświadomił sobie jednak, że ona potrze
buje teraz odrobiny wytchnienia od wszelkich napięć. Ich roz
mowa na zewnątrz na pewno by takim wytchnieniem nie była.
Co więcej, wydawało mu się, że Meredith znalazła z Julie
wspólny język i chyba czuła się dobrze w jej towarzystwie.
Skinął więc głową, próbując wyglądać na zadowolonego tą
perspektywą. Zerknął na Meredith, żeby to ona zdecydowała.
Nie wyglądała ani trochę bardziej entuzjastycznie, niż on się
e/uł, ale uśmiechnęła się i też skinęła głową.
Matt w dwie godziny później uznał, że Monopol był strza
łem w dziesiątkę. Zupełnie niespodziewanie i z powodów ni
czym nie dających się usprawiedliwić zajęcie to nawet jemu
Nprawiało przyjemność. Z Julie w roli podżegaczki gra prze
kształciła się natychmiast w rodzaj farsy. Dziewczęta próbo
wały wszystkiego, żeby pokonać go w zgodzie z regułami gry,
Kiedy to im się nie udało, zaczęły oszukiwać. Dwukrotnie zła
pał Julie na „kradzieży" pieniędzy, które on już wygrał. Teraz
/ kolei Meredith wymyślała skandaliczne powody, żeby nie
płacić mu jego należności.
- Należy mi się tysiąc czterysta.
- Nie należy ci się - powiedziała z uśmiechem zadowolenia.
Wskazała na małe plastikowe hotele, które umieścił na swoim
terenie. Jeden z nich przesunęła palcem. - Ten hotel narusza
moją własność. Wybudowałeś go na moim terenie, więc to ty
jesteś mi coś winien.
- Dopiero „naruszę twoją własność" - zagroził z cichym
uśmieszkiem - jeśli nie oddasz moich pieniędzy.
Śmiejąc się, Meredith zwróciła się do Julie:
- Mam tylko tysiąc. Możesz mi coś pożyczyć?
- Jasne - powiedziała Julie, chociaż sama już straciła
wszystkie pieniądze. Wyciągnęła rękę, ściągnęła kilka bank
notów pięciusetdolarowych z kupki Matta i dała je Meredith.
W kilka minut później Meredith przyznała się do porażki.
Julie poszła po swoje książki, a Meredith kończyła składanie
gry. Podniosła się, żeby odłożyć ją na półkę. Za jej plecami Pa
trick Farrell wstał.
128
Raj
- Chyba już się będę zbierał - powiedział do Matta. - Cięża
rówkę zostawiłeś w warsztacie?
Matt potwierdził i powiedział, że rano postara się, żeby ktoś
go podwiózł do miasta, i przyprowadzi ją. Patrick wtedy od
wrócił się do Meredith. W czasie ich awanturniczej gry czuła
na sobie jego spojrzenie. Teraz uśmiechnął się niepewnie.
- Dobranoc, Meredith.
Matt też wstał i zapytał, czy nie miałaby ochoty na spacer.
Meredith była zadowolona ze wszystkiego, co odwlekało
moment, kiedy znajdzie się w łóżku i będzie się zamartwiać.
- Z przyjemnością - powiedziała.
Powietrze na zewnątrz było jak balsam. Blask księżyca ma
lował dzikie wzory na podwórku. Właśnie schodzili po scho
dach werandy, kiedy Julie wyszła na ganek. Sweter miała na
rzucony na ramiona i niosła szkolne książki.
- Do zobaczenia rano. Umówiłam się z Joelłe przy głównej
drodze. Zostaję u niej, będziemy się uczyć.
Matt odwrócił się. Zmarszczył brwi.
- O dziesiątej w nocy?
Zatrzymała się z ręką na balustradzie. Z lekko poirytowa
nym uśmiechem, wznosząc oczy do góry, powiedziała:
- Matt!
Wtedy dopiero zrozumiał.
- Pozdrów Joelle ode mnie.
Julie odeszła, spiesząc się ku światłom samochodu widocz
nym na końcu żużlowej drogi. Matt zwrócił się do Meredith,
pytając ją o coś, co najwyraźniej zaskoczyło go.
- Skąd wiedziałaś o czymś takim jak prawo naruszenia cu
dzej własności czy pogwałcenie stref?
Odchylając głowę lekko w bok, spojrzała na księżyc, który
wisiał nad ich głowami jak wielki złoty dysk.
- Mój ojciec zawsze mówił mi dużo o interesach. Kiedy bu
dowaliśmy jeden ze sklepów na przedmieściach, mieliśmy pro
blemy z pogwałceniem stref. Powstał też zatarg, kiedy ekipa
budowlana naruszyła prawo przejazdu przez plac parkingowy.
Ponieważ on zadał jej już pytanie, postanowiła zapytać i je
go o coś, co nurtowało ją od kilku godzin. Umilkła, zerwała li
stek z jednej z niższych gałęzi nad ich głowami. Spróbowała,
chyba bez powodzenia, żeby w jej głosie nie zabrzmiało oskar
żenie.
"Raj
129
- Julie powiedziała mi, że zrobiłeś już studia podyplomo
we. Dlaczego pozwoliłeś mi myśleć, że jesteś zwykłym hutni
kiem, który wyrusza do Wenezueli szukać szczęścia na polach
naftowych?
- Dlaczego myślisz, że hutnicy są zwykłymi ludźmi, a ci
z dyplomem naukowym są wyjątkowi?
Usłyszała lekką naganę w tym, co powiedział, i